regulującym się mechanizmem. Naukowcy oświeceniowi oraz myśliciele polityczni i społeczni pisali o tych ideach, „jak gdyby” były one niezmienne i uniwersalne. Niektóre z nich, na przykład to, że prawa człowieka wywodzą się od Boga i natury, są wysoce dyskusyjne i doprowadziły w XVIII wieku do sporów o źródła i znaczenie praw człowieka. Wystarczy poczytać zapis sporu między Edmundem Burkiem a Thomasem Paine’em, aby poznać miejsce tych „prawd”. Spory te trwają po dziś dzień, niektórzy twierdzą, iż owe „prawdy”, jeżeli istnieją takowe, stosują się jedynie do świata kultury zachodniej. Termin „europocentryczny” jest czasem używany (zawsze pejoratywnie), aby stworzyć wrażenie, iż takie „prawdy” mają ograniczony zakres i, w istocie rzeczy, mogą być postrzegane jako formy dyskryminacji. Oczywiście, jeżeli odrzuca się uniwersalność tych „prawd”, trzeba wyjaśnić, dlaczego niektóre z nich - na przykład „rządzący muszą stosować się do woli rządzonych” - spotykają się z odzewem na całym świecie, dlaczego najbardziej nawet represyjne reżimy nazywają się demokracjami ludowymi. Czy możliwe jest, że istnieje przynajmniej powszechny odzew na te idee? Nazwanie koncepcji „europocentrycz-ną” nic pozbawia jej uniwersalnego zastosowania. W końcu stwierdzenie, że krew krąży w ciele lub że prędkość światła wynosi ok. 300 tysięcy kilometrów na sekundę, jest „eurocentryczne”, przynajmniej jeżeli chodzi o pochodzenie. Czy prawdy te są instrumentami dyskryminacji, czy też możemy traktować je, jak gdyby były uniwersalne i niezmienne?
Jeżeli postmodernizm jest po prostu sceptycyzmem podniesionym do najwyższego stopnia, możemy mu okazać cichą aprobatę. Aprobata musi być cicha, gdyż nawet sceptycyzm wymaga subtelnego zróżnicowania i wyważenia. Stwierdzenie, że cala rzeczywistość jest konstrukcją społeczną, jest ciekawe, prawdziwie prowokacyjne, lecz trzeba rozróżniać nie dające się zweryfikować sądy od faktów. Jeśli ktoś mówi, że sam „fakt” jest społeczną konstrukcją, niczym więcej jak lingwistyczną iluzją, to zbliża się niebezpiecznie blisko do paradoksu Zenona. Może użyć tysiąca słów, we francuskim, czy też w jakimkolwiek innym języku, aby wykazać, że wiara jest wytworem zwyczajów języka - a studenci masowo mogą przyłączać się do tej zabawy - lecz krew wciąż będzie krążyć w ciele, wirus HIV wciąż będzie osłabiał ludzkie systemy odpornościowe, a Księżyc nie będzie zrobiony z sera.
Podobnie można skomentować „ponowoczesne” podejście do tekstów. Często podaje się, iż Roland Bar-thes jest autorem twierdzenia o „śmierci autora”. Zwykle uważa się, że miał na myśli zdolność czytelnika do kreowania własnych znaczeń tekstu, niezależnie od intencji autora. Znaczenia tekstu nieustannie więc zmieniają się zależnie od tego, jak czytelnik odczyta tekst. Jeśli oznacza to, że teksty (także wypowiedzi) mogą mieć wiele znaczeń, to idea taka jest szeroko akceptowana. Jednak jeśli ma to oznaczać, że nie ma podstawy do preferowania żadnego ze znaczeń przypisywanych tekstowi nad pozostałe, to jest to oczywisty nonsens. Można „dekonstru-ować” Mein Kampf do końca świata i nigdy nie okaże się, że jest to pean na cześć Żydów. Chyba że stwierdzi się, iż tekst ma wydźwięk ironiczny, że Hitler parodiował antysemitów. Nikt nie może tego zabronić. Nikt nie może zabronić komuś mylnej interpretacji, racjonalizowania czy usprawiedliwiania. Derrida, z którym słowo „dekon-strukcja” jest najczęściej łączone, dostarczy! doskonałego przykładu na to, jak mylnie można interpretować, broniąc pronazistowskich pism Paula de Mana z czasów niemieckiej okupacji Belgii. De Man jest jednym z ojców postmodernistycznej szkoły „dekonstruowania” tekstów. Kiedy odkryto po wojnie jego pronazistowskie artykuły, napisał, tłumacząc się, list do Harvard’s Society of Fel-
87