Strategie emancypacyjne
r
Dziwnie musi się czuć ktoś, o kim wszyscy dookoła rozmawiają z ożywieniem, czyje problemy roztrząsają, a kto przy tym w ogóle nie jest pytany o zdanie. W taki właśnie sposób dziwnie musiały czuć się emancypantki z przełomu wieków. Modne było wówczas dyskutowanie o „kwestii kobiecej”. Dyskutowali, ma się rozumieć, mężczyźni, w nawiązaniu do lektur Bebla, Milla i Engelsa.
Kazimiera Bujwidowa i Maria Turzyma wydały w 1903 roku książkę pod charakterystycznym tytułem: „Głos kobiet w kwestii kobiecej.” Zawierała ona wypowiedzi ówczesnych działaczek i teoretyczek ruchu kobiecego na bieżące tematy dotyczące kobiet. Nie pytane o zdanie kobiety już w tytule swej książki wyrażały swoją opinię: gdy mowa o „kwestii kobiecej”, powinno się w pierwszym rzędzie wysłuchać samych zainteresowanych - kobiet.
Prawie sto lat później feministki drugiej fali ruchu kobiecego, bez wiedzy o swych duchowych prababkach, zatytułowały swoją pierwszą książkę „Głos mają kobiety.” Książka ukazała się w 1992 roku, a więc w czasie, gdy w Polsce była dyskutowana sprawa zmiany ustawy aborcyjnej z jej wersji liberalnej, obowiązującej przez prawie cztery dekady, na ustawowy zakaz aborcji. Znów dyskutowano zawzięcie o tym, o czym w pierwszym rzędzie powinny się wypowiadać kobiety. Dyskutowali naturalnie mężczyźni: posłowie, księża, politycy, ginekolodzy. Tytułem swej książki kobiety, jak zwykle pomijane w dyskusji o sprawach dotyczących przede wszystkim ich samych, same sobie udzieliły głosu.
Potrzeba wypowiedzenia doświadczeń i przemyśleń dotyczących swego bycia kobietą oraz potrzeba nazwania po
swojemu swojego świata jest motywem stale obecnym w kobiecym dyskursie emancypacyjnym. Dyskurs ten, jak każdy inny dyskurs, sam z siebie tworzy materię swojego języka, w której i poprzez którą się rozprzestrzenia.
Podstawowym problemem dyskursu emancypacyjnego była - i dotąd jest — słaba obecność kobiet w języku. W kulturach patrylinearnych, do jakich zalicza się też polska kultura, kobiety nie mają swojego nazwiska, lecz jako swoje noszą nazwiska mężczyzn, do których należą. W wypadku kobiet zamężnych jest to nazwisko męża, w wypadku kobiet niezamężnych - ojca. Do niedawna stan cywilny kobiet zaznaczany był dodatkowo, o ile forma nazwiska na to pozwalała, przez dodanie końcówki ,,-ówna” w wypadku panien oraz ,,-owa” w wypadku mężatek. Rozróżnienie to dość wcześnie stało się przedmiotem krytyki w ramach dyskursu emancypacyjnego. To, że kobieta, która nie wyszła za mąż musiała używać w starszym wieku formy panieńskiej nazwiska, było rodzajem piętna, którym znakowano kobiety wypadłe z wyznaczonej im roli żony i matki. Bunt emancypantek wobec tego napiętnowania wyrażał się początkowo w odmowie stosowania końcówek nazwiska określających stan cywilny. Od lat 70. zeszłego wieku w pensjach żeńskich powszechne było używanie form neutralnych. Mówiono więc: panna Howard względnie panna Szczypiorkiewicz, a nie panna Howardówna czy Szczypiorkiewiczówna. Do pisma emancypacyjnego „Ster” z przełomu wieków piszą autorki podpisujące się jako Regina Zienkiewicz i Józefa Gebethner. Niektóre emancypantki używały zatem formy neutralnej swego nazwiska, nie komunikującej, czy kobieta nosząca je jest panną, czy mężatką. Inne, jak Rodziewiczówna czy Dulębianka, w sposób ostentacyjny używały formy panieńskiej, zestawionej z bardzo „nie-panieńskim” wyglądem zewnętrznym. Wymienione panie, noszące krótkie włosy,