Książecz nań pn towiecz: ętych •szawsk ych i itego n w peł :sji ży ch pai ającyc :zęgóv tytutk
0 rod; icy pr
koro:
sinika!
Cażdy
1 9flI
[*ursk;' :szyml jo K ty ś* bytti a — ‘ aa w; ;esta\ imen ‘ży, p| iz rze ;| i ulitj „ [II w
Posłuchajmy, jak ci różni „ludzie luźni” sami relacjonują powody, dla których przedostali się do Warszawy. Jeden z nich formułuje zagadnienie dość generalne: „spodziewając się w Warszawie lepszego powodzenia”. Andrzej Kuligowski, parobek „do wiejskiej roboty”, uciekł potajemnie od ojca i pozostał na stałe w Warszawie, gdyż mu się tu podobało „dla rozmaitego ludu i żołnierstwa”. Zbiegli poddani mogli się łatwiej zawieruszyć w tej ciżbie ludzkiej. Z terenów odciętych pierwszym rozbiorem uciekano przed branką „carskich”. Czeladź wędrowna poszukiwała w Warszawie dla siebie mistrzów. Kobiety, jak np. Marianna Wróblewska, wpadały nieraz w sidła zdradliwych namów stręczycielskich. Skarży się potem taka biedna na uwodziciela: „a mnie tylko ułudził i zawód w wyprowadzeniu mnie między ludzi, nieznajomych uczynił”. Inna znowu po prostu: „Z własnego mego domysłu udałam się.” Obok tych, najbardziej typowych, najróżnorodniejsze inne, jak: „Dla przykrości macochy.’' Andrzej Michałowski, eks-kapitan w wojsku moskiewskim, przybył „w czasie aukcji wojska 1789 r. końcem dostąpienia w narodowej służbie awansu”. Ludwik de Mallet, również eks-oficer moskiewski, okradziony w drodze powrotnej do Francji, nie ruszył się dalej itp.
Warszawa — stolica, owo miasto kontrastów, widniało z oddali tylko od strony pałaców i strzelistych świątyń, kojarzyła się w pojęciu szarego mrowia prowincjonalnego wyłącznie z dobrobytem i pozłacanym przepychem. Kogo stać było na śmiałość decyzji wyrwania się z codziennej nędznej wegetacji, komu ziemia paliła się pod stopami, śpieszył do Warszawy. Wszystkimi gościńcami prowadzącymi do stolicy, jak widzimy, z najdalszych zakątków kraju, a i spoza jego granic,
ciągnęły rzesze tych, którym przyświecała nadzieja „lepszego powodzenia”.
Co ich oczekiwało w tym świecie obiecanym?
Do rzadkich szczęśliwców należały jednostki, które od razu mogły rozpocząć jakieś ustabilizowane życie. Znaczna większość tuła się miesiącami, a nawet latami, bez stałych środków do życia i dachu nad głową.
Oto żywe głosy dochodzące nas z różnych ciemnych spelunek i zakamarków ulicznych ówczesnej Warszawy: „Ten Andrzej nie ma stancyi, tylko po statkach na Wiśle nocuje”; „Stancyi nie miałem, tylko co noc w inszym miejscu w szynkowym domu nocowywałem”; „Stancyi nigdzie jednostajnej nie mam”; „Nigdzie stancyi miejscowej nie miałem, ale po różnych szynkach, a czasem po ulicach przez całą noc chodziłem”; „Stancyi nigdzie nie mam, tylko nad mostem sypiam”. Piotr Kuźmiński, wyszedłszy ze szpitala, na folwarku świętokrzyskim „nocowywał”. Jeszcze inny „między drzewami”. Tamten znowu w stolarni oo. bernardynów. Liczne strychy miały swoich dzikich lokatorów, którzy z nastaniem nocy wdrapywali się tam niespo-strzeżenie lub za aprobatą miejscowego stróża pobierającego z tego tytułu łapówkę w postaci wódki. Sypianie na cudzych strychach sprowadzało nieraz przykre skutki — zabranie do więzienia w podejrzeniu o zamiary złodziejskie. Stałym „hotelem” żebraków była nieczynna opuszczona cegielnia za rogatkami Wolskimi.
„... i już lat 4 — zeznaje Marianna Kamińska jak z tego żyję. I sypiam w cegielni pustej za Wolskimi rogatkami [...] jeszcze za majstra Niwińskiego. I tam nas siedmioro w tej cegielni sypia, to jest: dwóch dziadów, a nas 5 babów, i tam sobie jeść gotujemy, lecz nikomu nic nie ukradlim ani żaden złodziej mię-