10 (267)














Don Sakers
       Wszystko Przemija


   W cichą noc spowijającą ten odwieczny
las unoszę moją duszę ku gwiazdom na falach Wewnętrznego Głosu. Śpiewam tak, jak
śpiewali Hlutrowie od początku istnienia życia. Moje korzenie tkwią głęboko w
żyznej glebie świata, który teraz, wzorem Ludzi, nazywamy Amny. Moje konary
unoszą się wysoko w czystym i świeżym powietrzu, sięgając po bladą poświatę
gwiazd, która zastępuje nam zaginione słońce. I śpiewam.
   W odpowiedzi docierają do mnie głosy z nieba i z jeszcze
większych odległości: chór moich braci z miliona światów. Większość z nich to
Hlutrowie, gdyż ze wszystkich rozumnych ras tylko my zgłębiliśmy tajemnicę
Wewnętrznego Głosu. I dzięki temu, podobnie jak okazałą posturą, górujemy nad
innymi istotami. W ten sposób spełniamy naszą powinność wobec Pieśni
Wszechświata. Jak bowiem mogłaby istnieć Pieśń bez Hlutrów, którzy by ją
śpiewali?
   Śpiewam i powinno mi to sprawiać przyjemność. Szukam
łączności duchowej mojej rasy, jedności, jaką zapewnia nam Wewnętrzny Głos i
przenosi nas hen, daleko, ponad mnogość światów, które zamieszkujemy. Zwierzęce
rasy, choć ruchliwe, skrępowane są przez ich własną naturę, przykute w
przestrzeni do jednego konkretnego miejsca; tylko rośliny, z pozoru nieruchome,
w rzeczywistości przekroczyły wszelkie granice. Śpiewam więc w tę noc i poprzez
moją pieśń pragnę zjednoczyć się z Pieśnią Wszechświata.
   Powinienem odczuwać przyjemność. Lecz zbyt wcześnie,
jeszcze zanim zacząłem śpiewać, powstał dysonans. Dźwięczy słabo, zwykły pogłos
źle odśpiewanej pieśni. Odwracam od niego duszę, by uciec przed nim w noc. A
przecież istnieje on nadal, na światach Hlutrów, i w pustynnych otchłaniach,
gdzie dryfują tylko nasze śpiące zarodniki; w oceanach i w chmurach,
zniekształcając ich wilgotne, szczęśliwe melodie; w glebie i w darni, zatruwając
ich głęboki spokój.
   To Ludzie.
   Wiem, bracia moi, że wielu z was nie zgadza się ze mną.
Wielu z was nie widzi ich takimi, jakimi ja ich widzę, owych synów i córy Ziemi
z ich maszynami i Tronami, z wszechobecnym chrypliwym jazgotem. Większość z was
nie zwraca uwagi na Ludzi. Wielu też sądzi, iż nie są oni prawdziwie rozumnymi
istotami, że nie posiadają w dostatecznym stopniu zdolności wyczuwania
Wewnętrznego Głosu, aby spowodować jakikolwiek dysonans w jego melodiach. Nie
macie racji.
   Ja żyję wśród nich, o kilkanaście hlutrańskich mil, a nie o
osiemset parseków, od jednego z ich najgęściej zamieszkałych światów, i wiem, że
dysonans, jaki wyczuwam, pochodzi właśnie od Ludzi.
   A mimo to większość z was, o bracia moi, uważa, że Ludzie
są istotami rozumnymi i współczuje im, gdyż są oni niemądrzy i słabi. Może
pamiętacie jeszcze nasze kontakty z nimi i naszego dziwnego brata, który opuścił
Amny i udał się do świata zamieszkałego przez Ludzi. Zawsze myślę o nim jako o
"Podróżniku", gdyż zawędrował on do miejsc rzadko odwiedzanych przez Hlutrów.

   Resztki jego ciała stoją jeszcze na polanie gdzieś o
hlutrańską milę ode mnie. Został on specjalnie wyhodowany do tej misji i w
bardzo krótkim czasie zakończył swój nieszczęsny żywot. Lecz jego pamięć nadal
trwa wśród nas. Dociera poprzez korzenie z wilgotnej gleby, spada na nas wraz z
letnimi wiatrami i wciąż jeszcze powraca echem w falach Wewnętrznego Głosu.
Nigdy nie zapomnimy Podróżnika.., a ja przede wszystkim. Byłem przecież jego
Nauczycielem, ponoszę częściową odpowiedzialność za jego misję, za uczynienie go
tym, kim był. Czasami, kiedy kontempluję ten ogrom czasu, czuję, że Podróżnik
jest blisko mnie i niemal słyszę jego szept. Jest to smutny szept, zagubiony
dźwięk, kiedy wstawia się u nas za dziwnymi stworzeniami, które z czasem
pokochał - jak gdyby Hlutr mógł naprawdę pokochać którąś z Małych Istotek.
   Przypominacie sobie naszą decyzję w czasie sądu i błagalny
apel Podróżnika. Oszczędziliśmy wówczas Człowieka, choć mogliśmy wyeliminować go
z Pieśni Wszechświata niczym złą zarazę, którą czasami przypomnia. Taka była
wola Hlutrów i moja również - a przecież nieraz się zastanawiam.
   Cóż wtedy wiedzieliśmy o Ludziach? Niewielu z nas okazało
im jakiekolwiek zainteresowanie. Dysponowaliśmy skąpymi wiadomościami
Wewnętrznego Głosu, wiedzą, jaką uzyskaliśmy od nieszczęśliwych dzieci
Nefestalu, oraz majaczeniami naszego biednego brata.
   Dziś jest zupełnie inaczej. Żyliśmy wraz z Ludźmi na
dziesięciu tysiącach światów przez dwa tysiące ich lat. Nadal kontakty między
naszymi ludami są ograniczone, lecz niektórzy z nas, Starszych Hlutrów, uważnie
obserwowali Człowieka, przysłuchiwali się pieśni jego duszy. I zawsze, gdy
odnaleźliśmy piękno, natykaliśmy się na dysonans.
   A teraz Ludzie przeszkadzają Hlutrom w medytacji.











    Ży ję znacznie wolniej, pozwalając,
by noc rozkwitła dniem, dzień gasł przechodząc w noc, a planeta mknęła po swej
orbicie. Zazwyczaj to pomaga, gdyż Ludzie są efemerydami i wywoływane przez nich
zakłócenia nie trwają długo. Nie potrafią oni żyć wolniej niż w swym zwykłym
tempie.
   Lecz teraz, żyjąc powoli, nie znajduję spokoju. Ludzka
kakofonia nie cichnie; raczej wzmaga się i z każdym szybko mijającym dniem staje
się coraz gorsza. Już cały Wszechświat krzyczy od ich niespokojnych myśli,
natrętnej rozpaczy i bólu. Hałas ten zagłusza duchową łączność Hlutrów, budzi
wiry w falach Wewnętrznego Głosu, sieje zamęt w naszej spokojnej galaktyce.
Ludzie krzyczą, Ludzie umierają, Ludzie są przerażeni - i co najgorsze, ich
dzieci płaczą.
   Słyszę, że zastanawiacie się, bracia i siostry; co się
dzieje? Wysyłacie myśli w przestrzeń, apelujecie... wy, którzy żyjecie na
ludzkich światach, wytężcie zmysły, wchłaniajcie widoki i dźwięki ich krótkich
żywotów. Czy zabijają się nawzajem w jeszcze jednej z licznych wojen? Czy plamią
gwiazdy krwią w serii szaleńczych pogromów?
   I oto nadchodzi odpowiedź od jednego z nas, który
wstrząśnięty jest powagą wieści. Jakaś choroba toczy Rodzaj Ludzki, choroba,
której ludzka medycyna nie umie zwalczyć. W przeciągu dwu krótkich ludzkich lat
rozprzestrzeniła się na pół galaktyki i poraża śmiercią każdego, kto się z nią
zetknie. Życie Ludzi jest zagrożone, cywilizacji Człowieka grozi zagłada, a
ludzka męka zakłóca nawet pieśń Hlutrów.
   Czyż można dziwić się, że płaczą?
   Teraz zaś nadchodzi pytanie, a wiedziałem, że nadejdzie
wyszeptane anonimowo na falach Wewnętrznego Głosu, wymówione potajemnie do
wiatrów Amny, wytryskujące z jej gleby wraz ze wspomnieniami Podróżnika: co w
tej sytuacji powinni zrobić Hlutrowie?
   Pytam was, bracia moi - a dlaczego Hlutrowie powinni coś
zrobić?
   Ze współczucia, podpowiada pamięć Podróżnika, jedynego z
nas, który pokochał Ludzi.
   Czy więc w imię współczucia mamy odstąpić od hlutrańskich
tradycji? Czy kiedykolwiek próbowaliśmy nie dopuścić do zagłady którejś z ras
efemerycznych? Zaledwie kilka lat temu, według hlutrańskiej miary czasu, wielkie
jaszczury żyły na powierzchni Amny. Kiedy wyschły bagna i nadeszły lodowce, gdy
miliony ich ginęły od chorób... czy wtrąciliśmy się wówczas? Kiedy wymierały
delikatne, piękne ryby, pozostawiając oceany bardziej brutalnym stworom, które
zajęły ich miejsce... czyż użyliśmy naszej mocy, żeby ich ocalić?
   I to nie tylko na Amny, lecz i na milionie światów w ciągu
całej długiej historii Hlutrów - jak często stawaliśmy pomiędzy efemerydami a
ich przeznaczeniem? Jak często nasze wysiłki zakończyły się niepowodzeniem?
Wymarli Korumowie, nieszczęsne dzieci Lavarrenu, prześliczne śpiewające drzewa z
Mehbis: wszyscy odeszli na zawsze.
   Pamiętacie to lepiej ode mnie, moi Starsi Bracia. Hlutrowie
widzieli śmierć wielu ras, patrzyli na to ze współczuciem - ale nie
interweniowali. Nie leży to w naszych zwyczajach. Czy powinniśmy postąpić tak i
teraz?
   Powiadacie, że również wcześniej błagaliście o interwencję.
Pojedyńczo i dwójkami, niektórzy z was prosili o oszczędzenie tej lub innej
rasy. Niektórzy z was próbowali ocalić ich wbrew woli Hlutrów - i wszyscy
ponieśli klęskę.
   Dlaczego mielibyśmy spróbować teraz?
   Tu, na Amny, jest wśród nas pewien młodzik, ledwo odrosły
od ziemi; stoi on w pobliżu ludzkiej osady, w miejscu, gdzie nadal umieszczają
oni swe upośledzone dzieci i dorosłych z uszkodzonymi mózgami. I to właśnie
czynimy dla Ludzi... opiekujemy się ich szalonymi i niedorozwiniętymi
osobnikami, pocieszamy ich kojącymi projekcjami Wewnętrznego Głosu.
   Ów młodzik wzywa nas teraz. Jego posłanie nadchodzi w
Pierws~zym Języku, na falach barw mknących przez gaj Hlutrów, niczym
przygłuszony szum dalekiego morza. - O, Starsi Bracia mówi do nas. - Jakiś
Człowiek was wzywa.
   - Nas?
   - Używa on starego sprzętu i przemawia do mnie w łamanym
Pierwszym Języku na świecących ekranach. Prosi o to, by mógł się zwrócić do
Starszych naszej rasy.
   Drżę na wietrze. Czyż zuchwalstwo Ludzi nie ma granic?!
Najpierw zakłócają spokój medytacji Hlutrów, a teraz jeden z nich domaga się
posłuchania!
   Przez wzgląd na współczucie, Bracie, mówi do mnie pamięć
Podróżnika.
   Wcześniej czy później będę musiał nawiązać kontakt z
Ludźmi. Postanawiam, że stanie się to teraz. - Przyślij go - mówię do młodzika.

   Jeszcze nim ów Człowiek dociera do mnie, jego przybycie
zwiastują inni Hlutrowie. Szerokie fale kontrastowych barw płyną po ich liściach
i pniach i gdy Człowiek wchodzi na moją polanę, towarzyszy mu szelest miliona
hlutrańskich liści.
   Przybysz jest małym stworzeniem, nawet jak na Człowieka.
Nieliczne kępki jego sierści są szare, a sztuczna skóra brudnobiała. Zatrzymuje
się przed moim pniem, po czym unosi sprzęt przeznaczony do emitowania światła
przedrzeźniającego Pierwszy Język.
   Wspomnienia Podróżnika przygotowały mnie do tego spotkania.
Pochylam niższe konary ku ziemi i wibruję ich liśćmi w kontrolowanych seriach,
znacznie szybciej niż zwykle. Ta technika jest trudna nawet dla członka Rady
Starszych takiego jak ja. Używamy jej do porozumiewania się z niższymi istotami
w ich własnych językach. Nie zamierzam ułatwiać sprawy natrętowi, wręcz
przeciwnie, od samego początku pragnę ukazać mu możliwości Hlutrów.
   - Kim jesteś, Człowieku?
   Przybysz kłania się.
   - Jestem doktor Aleks Saburo z Floty Imperium
Krediksjańskiego.
   Niewiele mi to mówi. Jego imię jest tylko dźwiękiem, niczym
więcej. Tytuł wskazuje na kogoś, kogo obdarzono wiedzą i mądrością taką, jaką
znają Ludzie. Co się zaś tyczy przynależności, to nawet Najstarsi z Nefestalu
nie są w stanie śledzić zmieniających się wciąż ludzkich systemów politycznych.

   - Czemu przybyłeś do mnie?
   - Żeby prosić o pomoc.
   Z bliska łatwo jest odczytać te istoty za pomocą
Wewnętrznego Głosu. Treść emocji przybysza odpowiada jego głosowi: w pełni
opanowany, a przecież świadom, iż stoi przed znacznie potężniejszą od siebie
istotą.
   To emocje, lecz umysły Ludzi nie są na tyle spójne, by
mogły przesyłać myśli.
   - Więc proś - mówię.
   - To Czarna Śmierć - powiada rozkładając bezradnie wyższe
kończyny. - Nie możemy nic zrobić, żeby ją powstrzymać. Rozprzestrzeniła się już
na połowę Galaktyki i dotarła do granic Imperium. Jeszcze rok, a opanuje
wszystkie ludzkie światy. Człowiek na chwilę traci panowanie nad sobą i pod
powierzchnią jego umysłu dostrzegam przelotnie burzę uczuć.
   - Więc zwracasz się o pomoc do Hlutrów. Dlaczego?
   - Gdzież indziej mógłbym się zwrócić, Wasza Wysokość?
   - Możesz nazywać mnie "Nauczycielem".
   - Nasza medycyna nie może zwalczyć tej plagi, Nauczycielu.
Wiem, że Hlutrowie umieją modyfikować kod genetyczny. Wiem też, że członkowie
Rady Starszych posiadają inteligencję zdolną dokonać analizy Czarnej Śmierci i
może nawet powstrzymać ją.
   I w taki oto sposób Pieśń Wszechświata kpi ze mnie, bracia
moi. Nie zdołam uniknąć odpowiedzi na pytanie, które szepcze noc: Czy Hlutrowie
powinni pomóc Ludziom?
   Odwołuję się o podjęcie decyzji do moich Najstarszych Braci
i Sióstr, lecz oni są dziwnie milczący.
   To ja dałem wszystkiemu początek przed dwoma tysiącami lat,
kiedy przygotowałem Podróżnika, by osądził Ludzkość, gdy wystąpiłem przed Radą
Starszych i oświadczyłem, iż musimy wiedzieć więcej o dzieciach Ziemi. I teraz
to właśnie j a muszę zadecydować, czy oszczędzimy Ludzi w krytycznej dla nich
chwili.
   Choć silnie pulsują we mnie wspomnienia Podróżnika, jak
mogę powiedzieć "tak"? Odrzucić całe epoki geologiczne hlutrańskiej tradycji dla
nieokrzesanego stworzenia, które uważa się za wielkie, gdyż potrafi zakłócić
nasze rozmyślania? W jaki sposób zdołam uzasadnić ocalenie t e g o ludu, skoro
pozwoliliśmy zginąć tak wielu innym?
   Człowiek czeka na moją odpowiedź i nagle znajduję ją. -
Prosisz mnie o wiele, doktorze Aleksie Saburo. Może zbyt wiele. Zapoznaję go z
naszymi tradycjami. Opowiadam o Korumach, Lavarrenach, mieszkańcach Mehbisu.
Mówię mu, że wszystkie żywe istoty - tak, nawet Hlutrowie - umierają, gdyż jest
to częścią Pieśni Wszechświata. W końcu bolą mnie już gałązki od zbyt długiego
wydawania tak precyzyjnych wibracji.
   - Nauczycielu, słyszałem, że Hlutrowie cenią życie. Stare
legendy opowiadają o ich współczuciu dla wszystkich Małych Istotek. Czy przez
wzgląd na to współczucie nie pomożecie nam?
   - Współczujemy wam... ale nie wiesz, o co prosisz. Wy,
Ludzie, zamieszkujecie ponad dwanaście, tysięcy światów; w przeciągu roku
wszystkie porazi Czarna Śmierć. Prosisz, żebyśmy stworzy li antidotum, a potem
poświęcili się, by rozprzestrzenić je na wszystkich waszych planetach?
   - Byłoby to wielkie poświęcenie - ale bez niego moja
cywilizacja, może nawet cała moja rasa, zginie.
   - Nasze poświęcenie byłoby większe, niż sądzisz. -
Sięgnąłem do obszernej wspólnej pamięci Hlutrów po potrzebne mi ludzkie słowa. -
Myślisz, że Hlutrowie mogą bez wysiłku syntetyzować materiał genetyczny. Dowiedz
się więc, doktorze Aleksie Saburo, iż kiedy jakiś Hlutr tworzy nowe DNA i RNA,
umiera gwałtowną śmiercią w wybuchu, którzy rozprzestrzenia nowy materiał na
wszystkie strony świata. Jeśli nawet możemy ocalić twój lud, oznacza to, iż
wiele razy po dwanaście tysięcy Hlutrów musi zginąć w męczarniach.
   W Wewnętrznym Głosie rozbłyska wybuch gniewu, szybko
opanowany. - Nie sądziłem - odpowiada - że Hlutrowie są takimi egoistami.
   - Mamy swoje obowiązki wobec Pieśni Wszechświata. Jeśli owa
melodia stwierdza, że Ludzkość musi przeminąć, nie możemy tego zakwestionować.

   Mój rozmówca to dziwna istota, w której współistnieją,
równie gwałtowne, namiętność i rozsądek.. Teraz Człowiek dotyka mego pnia, a
ciepło jego ręki zaskakuje mnie i porusza w sposób, w jaki nie zdołały uczynić
tego jego słowa.
   - Jeśli chcesz, doktorze Aleksie Saburo, Hlutrowie mogą
udzielić porady twemu ludowi. Możemy pomóc wam się przygotować na spotkanie z
Czarną Zarazą, ułatwić spojrzenie w oczy śmierci. Uczyniliśmy to dla innych.

   - Nie - Człowiek zaprzecza gwałtownie. - Dziękuję ci,
Nauczycielu, i proszę_ o pozwolenie odejścia. Mam niewiele czasu
   Na tym powinno się zakończyć nasze spotkanie - lecz tak się
nie stało. - Cóż więc uczynisz, Człowieku? - pytam.
   - Będę szukał odpowiedzi. Ktoś gdzieś musi posiadać wiedzę,
która pomoże mi zwalczyć Czarną Śmierć. Będę szukał tak długo, jak tylko będę
mógł. - Człowiek odwraca się i powoli oddala się od mego gaju.
   Ze strony niektórych spośród moich braci dobiega okrzyk,
łagodny protest, który spada z gwiazd jak zimny jesienny deszcz. We mnie samym,
tam gdzie żyje pamięć Podróżnika, budzi się silniejszy sprzeciw.
   Bracia i siostry, jakże mogę wam ustąpić? Jak mogę wyrzec
się naszych tradycji? Jest was tylko kilkoro - a kiedy Hlutrowie przystępują do
działania, muszą działać zgodnie.
   Pytacie mnie, jak mogę ignorować ten ból?
   - Zaczekaj, Aleksie Saburo.
   Chociażby tylko przez wzgląd na Podróżnika, którego duch
nie przestaje mnie dręczyć, przedstawiam Człowekowi propozycję: - Pojadę z tobą.

   - A-ale jak? Przecież udam się poza ten świat, na planety,
które poraziła Czarna Śmierć.
   Nie wiem, bracia moi, dlaczego zgadzam się uczynić to, co
Hlutrowie czynią bardzo rzadko. Może i ja także zbytnio przywiązałem się do
Ludzi. Możliwe, że pragnę znaleźć w nich coś, co będzie warte śmierci stu
tysięcy Hlutrów. A może po prostu nie chcę zmarnować czasu, jaki poświęciłem na
studiowanie ich.
   - Ludzkie dzieci na tamtym wzgórzu są upośledzone umysłowo,
lecz oznaczają się niezwykłą wrażliwością na Wewnętrzny Głos Hlutrów. Jedno z
nich stanie się moim pośrednikiem będzie ci towarzyszyło, a ja zobaczę to, co
ono widzi, usłyszę, co słyszy, i będę porozumiewał się z tobą przez jego usta.
Będę też śpiewał z moimi braćmi i Radą Starszych, i może... może znajdziemy
sposób, by wam pomóc.
   Człowiek jest oszołomiony: zarówno noc, jak i miłosierdzie
Hlutrów przechodzą jego pojęcie. - Wracaj do sanatorium mówię mu. - Mój
pośrednik powita cię tam.
   - Ja... dziękuję ci, Nauczycielu.
   Jego słowom wtóruje we mnie jak echo głos Podróżnika:
Dziękuję ci.










    Ludzkie ciało jest niezgrabne,
miękkie, krępujące. Poprzez jego niedoskonałe zmysły postrzegam okrojony świat:
wzrok obejmuje tylko jedną oktawę, a dolna granica słyszalności znajduje się
bardzo wysoko ponad spokojnym szmerem Drugiego Języka Hlutrów. Chemiczne zmysły
Człowieka są bardziej obiecujące, lecz moje nowe ciało nie wie, jak należy je
interpretować.
   Nie ma w nim umysłu ani świadomej osobowości. Jeśli
kiedykolwiek istniała, jest pogrzebana zbyt głęboko, by nawet Hlutr mógł ją
odnaleźć. Choć nosi ona zwierzęce ciało, dusza tej istoty bardziej przypomina
niżej zorganizowane rośliny. Żyje, reaguje na środowisko, lecz nie posiada woli.
Do chwili, aż ją ożywiam.
   Najtrudniejszą rzeczą jest ruch. Hlutrowie poruszają się
powoli - chwiejąc się na wietrze, zataczając niewielkie kręgi zgodnie z rocznym
ruchem słońca, pulsując rytmami wzrostu i życia w takt muzyki Wewnętrznego
Głosu. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do gwałtownych zwierzęcych ruchów i
potrzebuję czasu, aby poczuć swobodę, kiedy kroczy moje nowe ciało.
   Od wielu ludzkich tysiącleci nie ożywiałem ciała innej
istoty... od czasu, kiedy uczęszczałem na konferencje Wolnych Ludów
Rozproszonych Światów w pożyczonej avethellańskiej postaci. Powoli przypominam
sobie ów proces i czuję się bardziej pewnie. Ochrypłe ludzkie głosy nie wydają
mi się już tak przykre, a przyprawiające o klaustrofobię pomieszczenia - mniej
szczelne.
   W miarę jak dostosowuję się do tej przemiany, Aleks Saburo
prowadzi mnie do kapsuły transportowej i po kilku minutach jestem w ludzkim
mieście. Zamęt i dysonans wypełniają moje zmysły, więc po prostu przestaję
zwracać uwagę na ludzkie ciało. Śpiewam z wiatrem, czuję na konarach szczęsny
dotyk latających stworzeń, zagłębiam korzenie w chłodnej glebie i wchłaniam
odżywcze substancje z orzeźwiającego powietrza. Z czasem Saburo i mój pośrednik
docierają do kosmoportu; po kilku minutach dezorientacji opuszczają powierzchnię
Amny i mkną w ciemne, spokojne otchłanie Galaktyki.
   Teraz wreszcie mogę powrócić do pożyczonego ciała i
rozpocząć proces całkowitego podporządkowywania sobie ludzkiego pośrednika.
Koncentruję się, dostosowując mój zmysł czasu do szybkiej, nieelastycznej
ludzkiej przemiany materii. Świat mych doznań zawęża się w koncentrycznych
kręgach, aż na jakiś czas żegnam się z gajem, ziemią, wiatrami i otwieram oczy w
małej kabinie statku kosmicznego. Znajduję się na otomanie pod ścianą
przedstawiającą otwartą przestrzeń kosmiczną. Saburo siedzi obok mnie,
obserwując trzymane na kolanach przyrządy. Kiedy poruszam się, podnosi wzrok.

   - Nauczycielu? - pyta.
   - Jestem tu, Saburo - mój głos... mój 1 u d z k i głos...
brzmi głucho w ludzkich uszach.
   - Za chwilę przejdziemy w fazę tachionową - wyjaśnia.
Lecimy od jakichś dwóch godzin. Upłynęło prawie dziesięć godzin, odkąd
opuściliśmy twój gaj.
   Kiwam głową. Hlutrowi trudno jest zrozumieć zwierzęcy
stosunek do czasu. U nich wszystko jest niecierpliwością, wszystko ruchem. Nam,
którzy liczymy czas wedle ruchów gwiazd i pór roku powolnego hlutrańskiego
żywota, ciężko jest dostosować się do sztywnych ludzkich pojęć o przebiegu
czasu. - Kontroluję teraz w pełni to ludzkie ciało - zapewniam go. - Pragnę
poznać, jak działa wasz napęd tachionowy. Jest to coś, czego rzadko doświadczają
Hlutrowie: podróże prawie tak szybkie, jak mogą poruszać się fale Wewnętrznego
Głosu.
   - Czy będziesz mógł utrzymać łączność z... twoim
gospodarzem?
   - Jestem pewny, że tak. Nasze umysły są znacznie bardziej
elastyczne, niż sądzicie. - I rzeczywiście, przemiana dokonuje się w trakcie
rozmowy. Ludzki statek skręca w nieznanym Hlutrom kierunku, a mimo to nie tracę
kontaktu z pośrednikiem. Moja świadomość zapuściła korzenie w komórkach obcego
zwierzęcego mózgu i nie da się stamtąd łatwo usunąć.
   - Dokąd lecimy?
   Saburo wzdycha. - Najpierw udamy się do Taglierre, by
wstąpić na kongres Krediksjańskiego Stowarzyszenia Lekarzy. Nie oczekuję, iż
będą mieli więcej danych niż wtedy, gdy byłem tam w ubiegłym tygodniu. -
Rozkłada ręce. - Sądzę, że później polecimy na Eironeę, aby zajrzeć do Wielkiej
Biblioteki.
   - Nie znam tych miejsc.
   - Lecimy na Galaktyczny Zachód, ogólnie rzecz biorąc, od
Amny w kierunku konstelacji zwanej Wieżą Auryka. - Doktor Saburo dotyka kilku
klawiszy na pulpicie; na ścianie, pod którą siedzę, pojawia się nocne niebo
Amny. Saburo wyciąga rękę w stronę osobliwego skupiska gwiezdnego. - Tutaj.
   Potakujące skinienie głowy przychodzi mi równie łatwo, jak
lazurowa barwa, którą Hlutrowie wyrażają zgodę. Podążamy ku smutnemu, jasnemu
Doraskowi. Nawet teraz słyszę pieśń moich braci i sióstr na rozjarzonych
światłem gwiazd równinach Dorasku i śpiewam razem z nimi. Pieśń jest
zniekształcona: częściowo z powodu ogromnej szybkości, z jaką porusza się nasz
pojazd, ale również i z powodu lamentu miliarda ludzkich głosów. I gdzieś
pomiędzy nami a odległym Doraskiem płacz samotnego ludzkiego dziecka przecina
harmonię Wewnętrznego Głosu jak odgłos gromu spokojne letnie popołudnie.
   Nim zacząłem badać naturę tego strasznego płaczu, statek
powraca do normalnej przestrzeni i przed moimi ludzkimi oczami widnieje zimny,
biały glob Taglierre.
   Upłynęły zaledwie dwie siódemki Obrotów Galaktycznych,
odkąd nasiona Hlutrów przybyły po raz pierwszy na Taglierre. Od tamtego czasu
planeta stawała się coraz bardziej niegościnna i zimna, w miarę jak jej
atmosfera ulatniała się w przestrzeń międzygwiezdną. Ludzcy ziemiotwórcy
zatrzymali ten proces i obecnie Taglierre ma otoczkę powietrzną o dwóch trzecich
gęstości atmosfery Amny i temperatury nie gorsze niż w najsroższe zimy mojej
ojczyzny. Ale Ludzie nie pozostaną tu na zawsze. Siedemdziesiąt razy po
siedemdziesięciu Hlutrów, dumnych i samotnych, pozostało w tropikalnej strefie
tej planety; jeszcze za ich życia Taglierre zamieni się w zamarznięte widmo
świata.
   Kiedy manewrujemy, żeby podejść do lądowania, witam moich
dumnych braci i siostry, którym przypadł w udziale honor przewodniczenia śmierci
świata. Wykonują oni dobrze swą pracę w miarę upływu pokoleń... ponaglając Małe
Istotki, od czasu do czasu popychając ich, gdy normalna ewolucja nie dorównuje
tempu degeneracji Taglierre. O ile ich wysiłki zostaną uwieńczone sukcesem,
życie przetrwa na tym globie, choć walka jest trudna. Śpiewają mi na powitanie
rytualne formuły, ale poza tym poświęcają mi niewiele uwagi: nie przywiązują
szczególnego znaczenia do czynów Ludzi.
   Niemniej jednak z ich pieśni i z wirów Wewnętrznego Głosu,
które omywają brzegi bezwodnych mórz tej planety, dostrzegam przelotnie
samotność i rozpacz w kipiących niegdyś życiem ludzkich miastach i wiem, że nie
tylko Hlutrowie czekają na śmierć świata.
   - Wielu z twych pobratymców opuściło Taglierre - odzywam
się do Sabury.
   Nie używane wspomnienia w mózgu pośrednika mówią mi, że na
pomarszczonej twarzy doktora maluje się smutek. - Czarna Śmierć wkrótce dotrze i
tu - prawdopodobnie w przeciągu kilku tygodni. Każdy, kto mógł odlecieć, uczynił
to. Tylko okręty wojenne mogą tu bezpiecznie lądować; ci biedni głupcy zadepczą
się, usiłując porwać każdy inny pojazd.
   - Dlaczego nie zakazano podróż, żeby w ten sposób
ograniczyć rozprzestrzenianie się choroby?
   - Na Taglierre? Oni zależni są od handlu, jeśli chodzi o
żywność i części zamienne. Ten świat nie może sam wyżywić pół miliarda ludzi. -
Przesuwa ręką po włosach. - Zrobiliśmy, co było możliwe. Przed rokiem cesarz
nakazał zamknięcie granic i w ten sposób Imperium na jakiś czas uniknęło
nieszczęścia. Nasz statek przecina powietrze, pozostawiając za sobą krótki błysk
jak ślad meteorytu oglądanego z dołu przez Hlurrciw. Ale nie możemy powstrzymać
handlu międzygwiezdnego. Czarna Śmierć dotarła do granic Imperium, to tylko
kwestia tygodni, zanim... - Nie kończy zdania.
   Lądujemy na pustym kosmodromie, a wiatr unosi nad pustą
równiną zimny piasek.










    Więc t o jest ludzka Starszyzna i
mędrcy?! Bracia i siostry, przybyłem na Taglierre przekonany, że ujrzę coś niby
jadę Hlutrów, zjednoczonych wspólnym kołysaniem i pieśnią, gdy kontemplują
tajemnice i poszukują odpowiedzi. Zamiast tego trafiłem do domu obłąkanych!
   Posłuchajcie ich, bracia:
   - Czarna Śmierć to choroba wywołana przez priony. Moje
symulacje wykazują analogię z leczeniem syndromu Gerstmana-Strausslera - mówi
jedna z nich, wysoka i szczupła kobieta o włosach barwy wiosennego nieba. -
Wobec tego wasza ~~róba modyfikacji antywirytyków opartych na DN A nie powiedzie
się, bez względu na to, jakiego użyjecie punktu wyjścia.
   - M o j e komputery - mówi inny z ekranu komunikatora
zapewniają mnie, iż nie istnieją efektywne środki zapobiegawcze. Możemy tylko
leczyć tę chorobę po wystąpieniu objawów, a leczenie to polega na podawaniu
dużych dawek antywirytyków o szerokim zakresie działania.
   - Mylicie się! - woła trzeci, bezsensownie unosząc do góry
monitor swego komputera, tak by wszyscy mogli go widzieć. Analogią muszą być
dwie klasyczne reakcje toksyczne. Jedynym sposobem powstrzymania tej plagi jest
rozprzestrzenienie organizmów zdolnych zniszczyć toksynę. Proponuję polecić
naszym połączonym medykomputerom opracować symulację dotyczącą zmienionego
genetycznie wariantu powszechnie używanych przeciwciał.
   Sala, w której odbywa się kongres, choć duża, jest prawie
pusta. Lekarze - Ludzka Starszyzna - siedzą lub stoją w pobliżu środka, każdy
bez wyjątku za konsolą komputera. Saburo i ja siedzimy wraz z kilkoma milczącymi
gośćmi po jednej stronie sali. Po drugiej znajdują się dziennikarze:
przestraszeni lub pewni siebie, nie rozumieją nic z tego, co mówią lekarze, a
jednak są głęboko przekonani, że tamci idioci znajdą odpowiedź. Miliardy Ludzi
oglądają przebieg obrad za pośrednictwem oczu i przyrządów, miliardy, które
uważają lekarzy za mądrych poszukiwaczy wiedzy. Czy tylko ja jeden rozpoznaję w
nich głupców?
   Nie. Saburo wstaje, by zabrać głos.
   - Na Boga, siedzicie tu od dwóch miesięcy i nadal toczycie
te same spory. Nadal łączycie wasze medykomputery z diagnostytronami i robicie
jedną symulację po drugiej. Nie mogę w to uwierzyć.
   Wysoka kobieta spogląda na niego spode łba. - Czyż to nie
doktor Saburo? A może powinnam raczej powiedzieć: porucznik Saburo?
   - Na etacie pułkownika na czas trwania zagrożenia, doktor
Melus. Nigdy nie ukrywałem moich związków z Flotą.
   - Nie. - Kobieta uśmiecha się. - Po prostu nie mógł pan
znaleźć żadnej szkoły ani poważnego szpitala, który zaakceptowałby pańską
kandydaturę. Więc sądzi pan, że tracimy czas?
   - Tak. Symulacje i analizy komputerowe nie powstrzymają
Czarnej Śmierci.
   - Ach, a może pan zdoła to uczynić? Jak? Pańskie zabawy z
trupami nie dały żadnych rezultatów, podobnie jak pańskie wypady w wiwisekcję...

   - Legalne eksperymenty, proszę pani.
   - Niech i tak będzie. Nie widać też żadnych korzyści z
pańskiej najnowszej koncepcji polegającej na odwoływaniu się do nieziemców,
poruczniku.
   Saburo zaciski pięści, ale nic nie mówi.
   Jego oponentka zbywa go ruchem ręki.
   - Tu, w tym pokoju, zgromadziliśmy największą
specjalistyczną bazę danych w Imperium i poza nim. Do naszej sieci włączone są
uniwersytety ze Skaptona, Prakis i z samego Krediksu. Dysponujemy też wiedzą
przodków w postaci programów, które nam pozostawili. Ten kongres zebrał
największe zasoby medycyny w historii pisanej...
   - I nadal będziecie robili wasze symulacje i radzili się
starożytnych, aż ostatni z was umrze na tę zarazę! - Saburo bierze za ramię mego
pośrednika i ciągnie go w stronę drzwi. - Chodź, powinienem był wiedzieć, że
lądowanie tu nie ma sensu.
   Kiedy drzwi sali zatrzaskują się za nami, ludzcy lekarze
ponownie rozpoczynają porównywanie rezultatów bezmyślnych programów
komputerowych.
   Nic dziwnego, że wymierają.
   Po drodze do Eironei mijamy okręty wojenne - Saburo usiłuje
wytłumaczyć mi, dlaczego Ludzie zabijają się nawzajem, ale nie mogę tego
zrozumieć. My, Hlutrowie, wszyscy należy my do jednego plemienia, od czasów
Wielkiej Schizmy sprzed ponad miliarda lat... nie walczy my ze sobą o terytoria,
nie szukamy też czczej potęgi. Hlutrowie zjednoczeni są w pieśniach, które
śpiewają, i w Pieśni Wszechświata obejmującej wszystko, co żyje. Nawet jeśli nie
zgadzamy się ze sobą (tak jak niektórzy z was, bracia i siostry, nie zgadzacie
się ze mną w sprawie udzielenia pomocy Ludziom), czynimy to bez urazy,
złośliwości czy przemocy.
   A po cóż Hlutrowie mieliby walczyć z innymi gatunkami?
Kiedy zagrażają nam, rozprawiamy się z nimi. Poza tym Hlutrowie zwyciężają, tak
jak zawsze zwyciężali, wedle powolnej, lecz niewzruszonej metody królestwa
roślin. Dlaczego mielibyśmy walczyć?
   - Wasze okręty wojenne stoją w bezruchu, Saburo. Dlaczego
nie walczą? - Bo choć jednostki obu stron żądają od nas identyfikacji, kiedy je
mijamy, wzdłuż granicy rozciągającej się na kiloparsek w każdym kierunku nie
prowadzi się działań wojennych.
   Saburo manipuluje na pulpicie, wpatruje się w mały ekran po
czym wzrusza ramionami: - Z powodu Czarnej Śmierci. Na czas jej trwania
ogłoszono rozejm.
   - Należysz do dziwacznego ludu, Saburo.
   Teraz lekarz robi coś, co przekonuje mnie, że nikt z
naszych Mędrców nigdy nie zrozumie Ludzi; coś, co sprawia, iż na jakiś czas
wycofuję się do mego spokojnego gaju i świeżej rosy mglistego świtu Amny.
   On się śmieje.










    We właściwym czasie przybywamy na
Eironeę i niechętnie powracam z Amny. Skupiliście teraz uwagę na mnie, bracia i
siostry, i na tej dziwnej podróży, która stała się moją misją. Niektórzy z was
śpiewają o naszym obowiązku ocalenia Ludzi, inni zaś - że musimy utrzymać cenną
hlutrańską bezstronność, która dobrze służyła nam od pradawnych dni Pylistrofy,
kiedy Życie było tylko marzeniem na Rozproszonych Światach.
   A jeszcze inni... ci wyrażają szeptem inną opinię zrodzoną
z tlącej się wciąż nienawiści i pragnienia zemsty. Tamci Hlutrowie cieszą się z
Czarnej Śmierci i chcieliby, abyśmy ją przyśpieszyli, tak by Ludzie wyginęli od
razu i na zawsze.
   Czy zapomnieliście już, bracia moi, że kiedyś Hlutrowie
przysięgli pomagać Rodzajowi Ludzkiemu w poszukiwaniu dojrzałości i
wykorzystaniu wrodzonego potencjału? Saburo może odnieść sukces, wbrew nam -
Ludzkość może przeżyć Czarną Śmierć bez pomocy Hlutrów. Czy zażądacie wtedy,
żebyśmy zabili tych, którzy ocaleją, wyrzucili tę rasę z Pieśni Wszechświata?
Czyżbyście chcieli, by Hlutrowie okazali się krzywoprzysięzcami w obliczu gwiazd
i świętych melodii?
   Cokolwiek uczynimy, zrobimy to za zgodą wszystkich. Nie,
bracia i siostry: teraz Człowiek sam pokieruje swym losem, a Hlutrowie... będą
obserwować.
   Nasz statek wchodzi w normalną przestrzeń i opadamy ku
zielonej Eironei. Hlutrowie z tego świata, którzy żyją głównie w bujnych i
wilgotnych lasach tropikalnych, wyśpiewują mi Wewnętrznym Głosem swe powitanie i
niepokój. Ich pieśń zabarwiona jest rozpaczą; Czarna Śmierć dotarła do Eironei i
zmarło na nią wielu Ludzi: siedemdziesiąt razy po cztery i jeszcze więcej.
Dziesięciokrotnie więcej Ludzi bliskich jest śmierci, a ich przygnębienie
wstrząsa planetą. Tutejsi Hlutrowie przywiązani są do swoich Ludzi i pod
nieczułymi gwiazdami opłakują odejście Małych Istotek.
   Lądujemy na niczyim polu w pobliżu jednego z ich wielkich
miast, podczas gdy słońce powoli pnie się ku zenitowi i ocienia znajdujący się
poza budynkami basen. Na ściennym ekranie pojawia się zmęczona ludzka. twarz: to
dowódca naszego statku.
   - Wylądowaliśmy, pułkowniku. Jeśli nie zrobi to panu
różnicy... to... załoga głosowała za pozostaniem na pokładzie. Pańska kabina
łączy się bezpośrednio z głównym wyjściem. Bylibyśmy wdzięczni, gdyby pan...

   Saburo unosi drżącą dłoń. - Rozumiem, komandorze. Może pan
być pewny, że pozostaniemy w odizolowanej części statku.
   - To bardzo dobrze, pułkowniku. - Twarz znika z ekranu.
Saburo wstaje z ciężkim westchnieniem. - Chodź ze mną mówi.
   - Dokąd się udajemy?
   - Do Biblioteki. - Jego krok jest ciężki, a ciało pochylone
niczym drzewo, które widziało zbyt wiele surowych zim.
   Mogę tylko pójść za nim.
   Na opustoszałych ulicach miasta Sziau Szi na planecie:
Eironei Saburo opowiada mi o dokonaniach Ludzi. Pozwólcie, bym podzielił się tym
z wami, bracia moi, gdyż jest to cudowna rzecz.
   Podobnie jak Daaminowie, Kreenowie i szczęśliwe dzieci
wielkiego Avethellu, Ludzie zgromadzili w jednym miejscu całą swą wiedzę o
Pieśni Wszechświata. Było to w dniach ich wielkiego Imperium, tysiąc pięćset lat
temu. Kiedyś każdy ludzki świat, osada czy gwiezdny statek mogły korzystać z tej
wiedzy, lecz dziś tylko nieliczne placówki pozostają w kontakcie z centralną
Biblioteką. Eironea jest jedną z nich. Tu, pod opieką oddanych kapłanów,
mechanizmy Biblioteki dostępne są każdemu, kto tego potrzebuje. Poprzez wstrząsy
polityczne niemal siedemdziesięciu ludzkich pokoleń Eironea pozostała wolna,
niezwyciężona i neutralna, pilnując swych cennych skarbów.
   Sieć kapsuł transportowych nie działa i żadna autotaksówka
nie odpowiada na wezwanie Sabury, więc nasz statek rodzi mały wehikuł i już
lecimy w tej metalowej skorupie. Ukryci w budynkach, za drogowskazami i
częściami budowli Ludzie obserwują nas, gdy ich mijamy. Nieliczni, których
zaskoczyliśmy na otwartej przestrzeni, jak tylko nas zobaczą, rozbiegają się w
poszukiwaniu schronienia.










    Świątynia Wiedzy strzela w niebo nad
nami, kiedy wysiadamy. Saburo kieruje się w stronę rzędu terminali
komputerowych; ich ekrany są ciemne.
   Wyczuwam za nami obecność jakiegoś Człowieka i odwracam
się, by zobaczyć bladą, wychudzoną kobietę w podartej sukience. Jej długie włosy
są czarne jak przestrzeń międzygwiezdna, a oczy zachowały zieleń wiosny.
   - Jeśli przybyliście, żeby skorzystać z Centralnej
Biblioteki - mówi cienkim głosem - to jest mi bardzo przykro, ale się to wam nie
uda.
   - Czy mechanizmy nie pracują? - pyta Saburo.
   - Pracują dobrze. Ale po drugiej stronie nie ma nikogo, kto
mógłby udzielić odpowiedzi. - Kobieta rozkłada ręce niczym młode drzewko
wyciągające gałązki ku słońcu. - Czarna Śmierć zdziesiątkowała personel
Biblioteki. Po raz ostatni otrzymaliśmy od nich wieści kilka miesięcy temu. - Na
jej wargach pojawia się lekki uśmiech. - Chodźcie do mego mieszkania; dam wam
trochę herbaty. Równie dobrze możemy porozmawiać w lepszych warunkach. -
Przedstawia się nam, kiedy idziemy za nią. - Jestem Yee Bair. A wy?
   - Doktor Aleks Saburo. Mój towarzysz to Nauczyciel. Czy...
czy pani tu pracuje?
   - W Świątyni Wiedzy? Ależ skąd. Często z niej korzystałam.
- Urywa, by kaszlnąć. - Kiedy zaatakowała Czarna Śmierć i kapłani albo umarli,
albo odeszli, pomyślałam sobie: czemu by się tu nie wprowadzić? Jest tu
przyjemniej niż w moim dwupokojowym mieszkaniu i mam dużo czasu do pracy.
   Coś w niej śpiewa; jest to tylko niezwykle krótki błysk
niekompletnej melodii w Wewnętrznym Głosie. - Pani pracy? pytam.
   - Jestem malarką. - Kobieta zatrzymuje się przed
zamkniętymi drzwiami, przyciska do nich rozwartą dłoń i drzwi się otwierają. -
Tutaj, spójrz.
   Yee Bair maluje obrazy za pomocą światła - żywe, pulsujące
obrazy zniekształcające rzeczywistość tak, jak widzą ją ludzkie oczy. Niektóre z
jej prac to banalne, łagodne wizerunki wież, kosmoportów i spacerujących
ludzkich istot. Inne zaś wyobrażają Czarną Śmierć i tchną strachem, męką i
protestem, którymi ludzkie światy promieniują w tych strasznych czasach.
   - Pani jest geniuszem - mówi Saburo.
   Mimo woli kiwam twierdząco głową. - Nadaje pani formę i
definicję odrobinie Pieśni Wszechświata. Pani prace dorównują największym
arcydziełom waszej rasy.
   - To były wczesne próby - odpowiada wskazując na banalne
scenki. - Dopóki... - nie kończy zdania, lecz zajmuje się przygotowaniem
herbaty.










    Bracia i siostry, to właśnie jest
tajemnica, z którą zetknęliśmy się już wcześniej i zetkniemy znów w tysiącu
różnych ras. My, których jedyną formą sztuki jest sama treść Pieśni
Wszechświata, nie potrafimy uchwycić jej esencji w sposób, w jaki mogą uczynić
to te zwierzęta, te Małe Istotki. My, władcy stworzenia, jesteśmy także jego
więźniami: nie możemy zrobić kroku poza jego granice, aby tworzyć rzeczy
niemożliwe, zobaczyć to, co nie może istnieć. My, którzy nigdy nie zaznamy głębi
rozpaczy, jaką odczuwają te istoty, nigdy też nie poznamy impulsu pchającego je
poza jej granice. Ekstaza i cierpienie Hlutra w ostatecznym śmiertelnym wybuchu,
narzucającym wolę naszego ludu podatnej genetyce rzeczywistości, to jedyne
emocje, jakie my, biedni Hlutrowie, jesteśmy zdolni odczuć - najbliższe uczuciu,
które przeżywa Yee Blair, gdy podnosi świetlny pędzel.
   Czy Hlutrowie powinni płakać nad Ludźmi, gdy stawiają oni
czoło przerażającej Czarnej Śmierci - czy też Ludzie powinni płakać nad nami?

   Ludzkie cierpienie rozrywa Pieśń Wszechświata i przez
chwilę mój ludzki mózg zdaje się pękać z bólu od tego żałosnego lamentu. Gdzieś,
bliżej niż kiedykolwiek dotąd, ludzkie dziecko płacze jak jeszcze nikt nigdy nie
płakał. Już wkrótce żaden Hlutr nie będzie mógł ignorować jego męki.
   Saburo wydaje bezgłośny gwizd podziwu i uwagę moją
przyciąga najnowsza praca Yee Bair.
   Nadała ona kształt lamentowi nieznanego dziecka, lamentowi,
który odbija się echem od gwiazdy do gwiazdy.
   Jest to scena, jaką niemal mogliby zobaczyć Hlutrowie:
milion barw nałożonych jedna na drugą, postrzępiony płat wizji, który krwawi
bólem. Ludzkie oczy i mózg muszą uważnie przyjrzeć się obrazowi, żeby zobaczyć,
co przedstawia, ale ja to wiem już w chwili, gdy rzucam nań przelotne
spojrzenie. Ludzki chłopiec lamentuje, otoczony ciałami siedem razy po
siedemdziesięciu dorosłych Ludzi. Za nim ledwie widoczne są postacie innych ras,
które obserwują tragedię Ludzi: mądrych Daaminów, smutnych synów Metrinu,
litościwych Iaranorów nawet teraz usiłujących nieść ulgę tam, gdzie mogą... i
Hlutrów, dumnych i wysokich, spoglądających z pełnym rezerwy współczuciem. A za
nimi nawet zimne, nieczułe gwiazdy płaczą świetlistymi łzami nad nieszczęsnym
dzieckiem. Obraz ten przywołuje łzy do moich ludzkich oczu, jak nie mógł uczynić
tego płacz, który przedstawia.
   Te gwiazdy...
   Dotykam ramienia Yee Bair. - To są gwiazdy z nieba Eironei,
prawda?
   - Tak. - Oczywiście, że tak. Jak mógłby ktoś, kto
zestrojony jest z falami Wewnętrznego Głosu, nie usłyszeć tego wołania
przerażającej samotności? I słysząc go nie wiedzieć, skąd dobiega?
   - Pokaż mi... pokaż Saburze... gdzie leży ta gromada
gwiezdna.










    Dlaczego to robię? Bracia i siostry,
czym jest dla mnie los jednego ludzkiego dziecka? Niektórzy z was zadają mi to
pytanie i ja sam mogę tylko dziwić się razem z wami. Jednak inni - a wśród nich
głos zmarłego Podróżnika, tego, który znał Ludzi lepiej niż ktokolwiek z nas -
inni śpiewają mi, iż Mała Istotka cierpi i że Hlutrowie muszą odpowiedzieć.
Chociażby po to, by uciszyć ból litościwym ciosem. Takie są nasze obyczaje, nasz
cel, nasz obowiązek, odkąd pierwszy Hlutr wyrósł ponad powierzchnię zapomnianej
Paka Tel.
   Yee Bair opisuje mi ten rejon nieba, a Saburo ustala jego
położenie na galaktycznych mapach na ekranie swego komputera. Kończy i spogląda
na mnie pytająco.
   - Zabierz nas tam, Saburo.
   - Dlaczego?
   Sam zadaję sobie to pytanie, bracia moi, i otrzymuję tylko
jedną odpowiedź: jakaś Mała Istotka płacze. - To wynika z Pieśni Wszechświata -
mówię do Sabury, mając nadzieję, iż to go zadowoli. I tak się dzieje.
   Pijemy herbatę z Yee Bair, po czym wracamy na statek.
Saburo musi być zrozpaczony, gdyż utracił swą ostatnią szansę w pustych salach
Świątyni Wiedzy. Wydaje szybko rozkazy i już niebawem oddalamy się od Eironei w
mrok nieskończonego Kosmosu.
   Po drodze Saburo kaszle kilka razy, później zaś odwraca się
ode mnie.










    - Opowiedz mi o Czarnej Śmierci. Jak
atakuje ona twoją rasę i co Ludzie czują, kiedy ich pożera?
   Eironea jest już bardzo daleko, a płaczące ludzkie dziecko
nadal zagubione wśród gwiazd przed nami. Saburo odrywa wzrok od komputera i
marszczy brwi.
   - Czasami nadchodzi szybko i śmierć następuje już po kilku
dniach. W innych przypadkach potrzebuje miesięcy, żeby się rozwinąć. Symptomy są
różne: kaszel, bóle głowy, trudności z oddychaniem, obrzęk stawów - potem
zapalenie płuc, awitaminoza, dysfunkcja nerwów - a jeśli pacjent żyje
dostatecznie długo, całkowity rozpad systemu immunologicznego i zaawansowane
niedożywienie.
   - Czy nikt się nie uratował?
   - Niektórzy spośród tych, którzy zapadli na nią prawie dwa
lata temu, na samym początku, nadal żyją... ale wciąż są zainfekowani i
występują u nich wszystkie objawy. Nigdy nie zetknęliśmy się z przypadkiem, by
ktoś narażony na zarażenie się tą chorobą uniknął jej ani też nie znamy nikogo,
kto zaraziwszy się, wyzdrowiał.
   - I wasza nauka nie może zapobiec rozprzestrzenianiu się
Czarnej Śmierci?
   - Ta idiotka Melus miała rację w jednej sprawie - chorobę
wywołują priony. Nie DNA. Nie zdołaliśmy nawet wyizolować czynnika
chorobotwórczego, a tym bardziej go zwalczyć. - Załamuje bezsilnie oparte na
kolanach ręce. - Tak długo, jak nasi lekarze będą bawić się programami
komputerowymi pozostawionymi przez starożytnych, nie uzyskamy żadnego postępu.

   Spoglądam na poruszające się szybko gwiazdy i przysłuchuję
się wirom Wewnętrznego Głosu, gdy wędruje on pomiędzy światami. Skąd przybyła ta
zaraza?
   Niektórzy powiadają, iż jest to naturalny wytwór systemów
ewolucyjnych, do których należą Ludzie. Wariant chorób znanych Rodzajowi
Ludzkiemu, jeszcze zanim odważył się on opuścić ojczystą planetę. To
rzeczywiście jest możliwe. Pomysłowość Życia nie zna granic i w przeciągu
długiej historii galaktycznej powstały inne podobne choroby.
   Inni mówią, że Czarna Śmierć została sztucznie stworzona
jako broń skierowana przeciw tej rasie - albo przez samych Ludzi, albo przez
jedną z wrogich ras z Jądra Galaktyki. Są precedensy: to nie pierwszy wypadek,
kiedy jakaś obiecująca rasa wymiera w rezultacie biologicznego samobójstwa...
albo staje się ofiarą Światów Zgromadzonych.
   Niektórzy uważają - choć nie wyrażają tego słowami - że
Czarna Śmierć jest tworem Hlutrów. Wyśpiewałem to pytanie na falach Wewnętrznego
Głosu, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Nikt się nie przyznaje, a
przecież...
   Nie można uwolnić się od podejrzeń. Czarna Śmierć rzekomo
pojawiła się na Laksusie, planecie niezbyt oddalonej od Ziemi, na której
powstali Ludzie. Tej samej Ziemi, gdzie ostatni potomkowie ich własnych Hlutrów
zadusili się w wytworzonych przez Ludzi trujących oparach. Często rozmyślałem
nad bezbrzeżnie smutnymi dziejami Sekwoi, często zastanawiałem się nad ich
okaleczonym życiem - tylko cieni tego, czym mogły być, czym byli ich dalecy
przodkowie, ślepych, niemych, prawie głuchych, słyszących tylko najdalsze echa
Wewnętrznego Głosu, kiedy wszędzie dookoła płyną straszne i piękne symfonie
Hlutrów śpiewających dla siebie. Sekwoje nie były Hlutrami, w najlepszym wypadku
można je uznać za zdegenerowanych krewniaków, pozostałość skarlałego rodu, który
nigdy nie potrafił śpiewać Wewnętrznym Głosem. Ich umysły, jeśli takie
posiadały, musiały być zniekształcone nie do poznania, a żałośnie krótkie życie
- prawdziwą męką.
   W takich chwilach szepcze we mnie pamięć Podróżnika: czyż
Ludzie nie postąpili miłosiernie - choć nieświadomie - pozwalając umrzeć
Sekwojom. A my, Hlutrowie - czym jest miłosierdzie dla nas? Pozwolić na śmierć,
czy jej zapobiec? Nawet jeśli jest to śmierć spowodowana przez niektórych
spośród nas?
   Statek drży i wychodzi z fazy tachionowej w cieniu
otoczonego pierścieniami gazowego giganta.
   - Co teraz? - pyta Saburo.
   Odpowiada mu komandor, którego twarz niczym widmo pojawia
się na tle wspaniałego widoku. - Postój dla nabrania paliwa, pułkowniku. Osada
zwana Kef. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu - jest to jedyne
miejsce na naszych mapach, które zawarło układ z Imperium.
   - Proszę robić, co do pana należy. - Saburo zwraca się do
mnie. - Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza.
   - Nie. - Sięgam w przestrzeń, wzywając Hlutrów... lecz nie
ma żadnego w tym systemie planetarnym ani na wielekroć po siedem parseków
dookoła. Ruszamy dalej i nad pomarańczową krawędzią gazowego giganta wstaje
skarlałe słońce; jego światło lśni przez chwilę na wąskim pierścieniu z
cząsteczek lodu.
   Nie ma tu mych braci ani sióstr - słyszę tylko pulsowanie
niedalekiej ludzkiej osady, słabe echo, które może być formą rozwijającego się
życia roślinnego na skalistym światku w pobliżu słońca... i powolny,
niezrozumiały pomruk wydawany przez krystalicznych Talebbów, rasę, której
istnienia Ludzie nawet nie podejrzewają. Talebbowie podążają własną drogą,
przeżywają swe trwające ery geologiczne żywoty w pierścieniach planetarnych,
pasach asteroidów i chmurach pierwotnej materii ukrywającej się od ciepła gwiazd
tam, gdzie przestrzeń jest niemal płaska, a ich własne słońce tylko jedną z
jasnych gwiazd. Od czasu do czasu któryś z nich umiera i płonąc mknie ku
wewnętrznemu systemowi. Niekiedy jeden z nich żyje na tyle długo, żeby uderzyć w
jakąś planetę i może dać początek nowej rasie skałopodobnych istot, które staną
się jego następcami.
   Nie pozdrawiam Talebbów z tego systemu planetarnego. By to
uczynić, musiałbym żyć tak powoli jak oni, a dla nich Lata Galaktyczne są niczym
dni i noce dla innych stworzeń.
   Saburo zasięga informacji swego komputera i uśmiecha się
szeroko. - Kef to osada krążąca wokół tego gazowego giganta; zdaje się, że
dominuje w lokalnym handlu. Mam nadzieję, że będą mieli mapy, które umożliwią ci
zlokalizowanie tego, czego szukasz.
   - Nie wiem. - W tej chwili nic nie zakłóca Wewnętrznego
Głosu. Pieśń Hlutrów dźwięczy samotnie w całej swej wspaniałości, nietknięta
płaczem Ludzi. Tamto dziecko śpi... albo już nie żyje.
   - To tu - wskazuje Saburo i Kef pojawia się w polu
widzenia.
   Osada ta jest niezgrabną konstrukcją ze szkła, metalu i
światła, równie dobrze przypominającą ptasie gniazdo, co statek kosmiczny czy
ludzkie miasto. Całość otacza czerwonofioletowy pierścień, tak jaskrawy, że
sprawia ból moim ludzkim oczom. Nagle rozbrzmiewa głośny sygnał. Saburo i ja
zrywamy się na równe nogi.
   - Co to jest? - pyta lekarz.
   Komandor odpowiada: - Odbieramy transmisję na paśmie
zastrzeżonym dla pilnych informacji. Prześlę to na wasz monitor.
   Ludzka twarz, która wita nas na ekranie, jest wychudzona, o
nieprzytomnych oczach. - Zawracajcie - skrzeczy mężczyzna wyschniętymi wargami.
- Nie zezwalamy na dokowanie.
   - Jesteśmy jednostką Floty Krediksjańskiej i zatrzymaliśmy
się w celu pobrania paliwa.
   - Dla własnego dobra trzymajcie się od nas z daleka. Nie
przekraczajcie naszego kręgu kwarantanny. Czyż nie rozumiecie? Wszyscy
zachorowaliśmy na Czarną Zarazę.
   Saburo kręci głową. - My już się z nią zetknęliśmy.
Potrzebujemy tylko paliwa i chcemy zerknąć na wasze mapy.
   - Nie. - Twarz mężczyzny jest smutna, lecz pełna
determinacji równie mocnej jak hlutrańska kora. - W atmosferze tego gazowego
olbrzyma jest dość wodoru - jesteście okrętem wojennym, możecie pobrać paliwo za
pomocą czerpaków. Możecie też połączyć wasz komputer pokładowy z naszym
centralnym komputerem, jeśli sądzicie, iż nasze mapy mogą się wam na coś
przydać. Tylko trzymajcie się od nas z daleka.
   - Nic nie rozumiem. Jeśli jesteście już zarażeni, jak
możecie myśleć, iż pogorszylibyśmy sprawę?
   Mężczyzna potrząsa przecząco głową. - Poprzez dalsze
rozprzestrzenianie zarazy. My wszyscy złożyliśmy przysięgę, zniszczyliśmy nasze
statki, otoczyliśmy się kręgiem kwarantanny, by ostrzec innych. - Oczy tamtego
błagają Saburę tak, jak nie może uczynić tego jego głuchy głos. - Jesteśmy
przygotowani na śmierć... ale nie zamierzamy narażać na nią reszty Galaktyki.
Proszę, oddalcie się - zanim pokusa stanie się dla nas zbyt silna.
   Saburo kiwa twierdząco głową, dotyka wewnętrznego
komunikatora. - Wykonaj lot nurkowy, komandorze. Muśniemy atmosferę, a potem
ruszymy w dalszą drogę. - Zwraca się znów do mężczyzny na ekranie. - Rozumiem.
Odlatujemy. N-niech bogowie mają was w swej opiece.
   - Niech mają nas wszystkich w opiece. - Obraz gaśnie i
otoczony czerwonym pierścieniem Kef oddala się od nas, aż znika wśród gwiazd.

   - Biedni głupcy - odzywa się komandor.
   Zacisnąwszy usta Sahuro potrząsa głową, ale nic nie mówi.
Niebawem znów znajdujemy się w fazie tachionowej.
   Niektórzy z moich braci opiewają męstwo Kefu na falach.
Wewnętrznego Głosu, zdecydowawszy, iż takie bohaterstwo powinno zostać ocalone
dla Pieśni Wszechświata. A kimże ia jestem, żeby im tego odmówić? Coraz to
więcej Hlutrów włącza się w tę pieśń, coraz większa ich liczba obserwuje mnie i
postępy mej podróży, nie tylko młodziki i dorośli, ale również i Starszyzna. I
teraz, po raz pierwszy czuję zimny dotyk uwagi Najstarszej z nas wszystkich, z
jej dużej wyspy w Dalekim Królestwie. A przecież poświęca mi ona tylko
nieznaczną cząstkę uwagi, zaledwie cień analizy.
   Bracia i siostry, ta sprawa nabiera znacznie większej wagi,
nii kiedykolwiek pragnąłem jej nadać.
   Teraz, jak gdyby wyczuwając obecność tak licznych umysłów
hlutrańskich, ludzkie dziecko znowu krzyczy, rozszczepiając zmasowaną
koncentrację Wewnętrznego Głosu. I choć jego płacz rozdziera mi duszę, witam go
z radością: nie spóźniłem się z pomocą.
   O ile w ogóle pomoc jest możliwa...










    W końcu werbuję do pomocy Hlutrów z
Telorbatu i z tuzina innych światów w obrębie kiloparseka. Nie ulega
wątpliwości, że płaczące ludzkie dziecko znajduje się gdzieś w ty m rejonie
Galaktyki; każdy Hlutr potrafi rozpoznać jego rozpaczliwy lament. Pod moim
przewodem Hlutrowie nasłuchuaą uważnie, po czym każdy podaje mi kierunek, z
którego dobiega go ów płacz. Zaznaczam je na mapach Sabury. Czekamy przez kilka
godzin, później zaś znowu próbujemy.
   To właśnie jest zadanie, w jakiego rozwiązywaniu celują
zwierzęce inteligencje: rozszczepianie czasu i przestrzeni na małe cząstki,
pomiar kierunku i przeciągu czasu. Dysponując komputerami do dokonywania
obliczeń i kefiańskimi mapami gwiezdnymi Saburo określa położenie źródła płaczu
z dokładnością do kilku miliardów kilometrów sześciennych. ]et to obszar równy
powierzchni systemu planetarnego i to w pustej przestrzeni, z dala od
jakiejkolwiek planety ! Czy postradaliśmy zmysły sądząc, iż zdołamy zlokalizować
ludzkie dziecko?
   Nie.
   Uczucie to jest równie łatwe do rozpoznania jak echo na
ekranie radaru i w przeciągu kilku ludzkich godzin ustalamy ośrodek dysonansu,
który wezwał mnie z Amny przez siedem tysięcy parseków. Samotny ludzki statek
unosi się bezwładnie w przestrzeni międzygwiezdnej. Saburo dostaje napadu
kaszlu, po czym opanowuje się. - Komandorze, zabierz nas do środka. Przycumuj do
tego statku.
   - Oni nie odpowiadają na nasze wezwania. Myślę, że jest to
statek widmo.
   Potrząsam przecząco głową. Na pokładzie tego wielkiego,
ciemnego wraka jest coś żywego.
   - Proszę tylko wypełniać moje rozkazy - odpowiada Saburo.
Komandor wzrusza ramionami i wraca do pulpitu kontrolnego.
   Niebawem oba statki się łączą, a Saburo i ja stoimy przed
zamkniętym lukiem prowadzącym do wnętrza tajemniczego wraku. Nie wiem, czego
powinienem się spodziewać. Siedemdziesiąt tysięcy razy po siedemdziesięciu
Hlutrów patrzy wraz ze mną, kiedy drzwi się rozsuwają.
   Z widokiem, zapachem i dźwiękami, jakich doświadczamy,
nigdy nie powinna się zetknąć żadna żywa istota. Saburo dostaje mdłości i cofa
się; nawet niektórzy spośród Starszych odwracają się od tej potwornej sceny.

   Ten statek - jednostka handlowa - wypchany jest po brzegi
martwymi, rozkładającymi się ciałami Ludzi. Większość z nich nosi ślady zarazy:
zapadnięte brzuchy i ślady płynu na twarzach i klatkach piersiowych. To
rzeczywiście jest statek widmo, zamieszkany przez ofiary Czarnej Śmierci.
Przynajmniej tak się nam wydaje. Dopiero gdy wysadzamy zamknięte drzwi kabiny
sterowniczej, kiedy badamy zniszczone pulpity kontrolne i odnajdujemy uszkodzony
dziennik okrętowy, odkrywamy prawdę. A kiedy poznajemy tę straszliwą prawdę, to
m ó j płacz odbija się echem w niebiosach i zakłóca Hlutrom ich medytacje.
   Może nigdy nie poznamy ojczystej planety tego statku
kostnicy, gdyż wszystkie namiary zostały starannie usunięte z dziennika
pokładowego. Pozostał w nim tylko zapis ich czynów, jak gdyby dumni byli z tego,
co zrobili.
   Ponad siedemdziesiąt razy po siedemdziesiąt razy
siedemdziesięciu Ludzi zostało umieszczonych na pokładzie statku widma: więcej
niż czterysta tysięcy ciał. A ponad połowa z nich nadal żyła. Nieznani władcy
nieznanego świata zgromadzili wszystkie ofiary Czarnej Śmierci wraz z rodzinami,
przyjaciółmi, lekarzami, którzy próbowali ich ratować, oraz kapłanami pragnącymi
nieść im pocieszenie - stłoczyli ich w wielkim statku handlowym, po czym
opieczętowali go i wysłali w podróż donikąd. Mechanizmy sterownicze
zaprogramowali tak, by zniszczyły się same po upływie pewnego czasu w fazie
tachionowej. Później statek wypadł do normalnej przestrzeni i błąkał się bez
celu, makabryczne więzienie, z którego nie można było uciec.
   Lecz na tym nie koniec tragedii... gdyż gdzieś na pokładzie
nadal płacze ludzkie dziecko.
   To Saburo je odnalazł, skulone w zakrzywieniu kadłuba,
ściśnięte między trupami. Chłopiec jest nagi, brudny i zagłodzony: cofa się z
krzykiem, kiedy Saburo wyciąga po niego ręce.
   - Ja się nim zajmę. - Robię krok do przodu i wzywam na
pomoc wszystkich Hlutrów. Ludzkie dzieci wrażliwe są na dźwięk Wewnętrznego
Głosu, a to bardziej niż inne: łączymy się w pieśni pokrzepienia i pokoju, i
chłopiec milknie. Podnoszę go, a Saburo wskazuje drogę na pokład naszego statku.











    Chłopiec nazywa się Ved i nie wie,
skąd pochodzi. Kiedy sonduję jego umysł, wyczuwam w nim duże uszkodzenia.
Dziecko zbudowało zapory przeciwko grozie, jakiej doświadczyło, i nie chcę ich
ruszać. Może później, pod opieką hlutrańskich specjalistów na Amny, Ved odzyska
pełnię władz umysłowych, ale teraz zadowalam się uśpieniem go hlutrańską
kołysanką.
   Kiedy nabieram pewności, że chłopiec się nie obudzi, staję
przed Saburą. Po raz pierwszy odczuwam coś podobnego do zwierzęcej
wściekłości... i wiem, że wy, bracia i siostry, dzielicie ze mną ten gniew.
   - I ty miałeś czelność? - rzucam wyzywająco. - Miałeś
czelność pełzać przed Hlutrami i prosić, by oszczędzili twoją rasę? By
oszczędzili t o?! - Szerokim gestem obejmuję statek kostnicę, świat, który go
wystrzelił, Ludzi, którzy popełnili tę zbrodnię, i wszystkich ich braci, sióstr
i kuzynów w całej Galaktyce. - Błagaj raczej, żebyśmy nie zwiększyli zjadliwości
Czarnej Śmierci siedemdziesiąt razy po siedemdziesiątkroć, aby twój lud cierpiał
katusze, na jakie zasługuje.
   Saburo kaszle, osuwa się na krzesło, a później podnosi
wyzywająco oczy. - Czy to ma być miłosierdzie Hlutrów?
   - Hlutrowie nie trwonią miłosierdzia na bestie, które
okazały się go niegodne. Nie okazujemy miłosierdzia istotom, które nie są zdolne
do okazania go.
   - Czy myślisz, że j a nie jestem oburzony tym, co dzisiaj
zobaczyłem? Czy wydaje ci się, że nie pragnę zemścić się na łotrach, którzy się
tego dopuścili?! Jakim prawem potępiasz nas wszystkich na podstawie kilku,
którzy popełniają zbrodnie? Odwraca się do komunikatora. - Komandorze, zabierz
nas na Telorbat. Potrzebuję planety z dobrym wyposażeniem medycznym.
   - Nasze prawo wywodzi się z naszej natury. Naszego miejsca
w Pieśni Wszechświata. Potęgi, którą my jedni posiadamy. Saburo pochyla się nad
uśpioną postacią Veda i chwytam go za ramię. - Co robisz?
   - Rozwodząc się nad jego tragedią, wyraźnie nie zauważyłeś
najważniejszej rzeczy dotyczącej tego chłopca. Faktu, że on nadal żyje.
   - On żyje - i na tym polega jego tragedia.
   - Nadal tego nie dostrzegasz. Spójrz na niego. On nie z
spadł na Czarną Śmierć.
   Moje ludzkie ciało drży. - Po dniach... tygodniach...
przebywania wśród chorych...
   Saburo kiwa twierdząco głową. - On jest uodporniony, a
jeśli zdołam wyjaśnić dlaczego, możemy mieć jeszcze szansę położenia kresu
zarazie.
   Lecz jeśli odniesiesz sukces, Saburo... czy Hlutrowie
pozwolą ci na to?
   Zmieszany wycofuję się na Amny i do pieśni Hlutrów, gdy
naśz statek mknie w stronę Telorbatu.










    Myślę za bardzo po ludzku; tak
wpłynął na mnie pobyt wśród tych istot. Przez wiele Obrotów Galaktycznych stałem
sumiennie w moim gaju, podczas gdy wokół mnie zmieniały się układy gwiazd i sama
powierzchnia Amny, i opiewałem wolę Pieśni Wszechświata. Zdobyłem tytuł Członka
Rady Starszych i imię Nauczyciela. Śpiewałem na naradach Hlutrów i nawet
doradzałem Najstarszej z nas wszystkich. A przecież ci Ludzie robią ze mnie nowo
narodzoną sadzonkę, niemądre młode drzewko stawiające czoła śniegom pierwszej
zimy.
   Bracia i siostry, powiedzcie mi, co mam zrobić.
   Śpiewacie, a ja słucham.
   Wiem, że udzielicie mi rad, podacie powody i opinie... lecz
nie podejmiecie za mnie decyzji. Niektórzy z was myślą, że Ludzie powinni
ocaleć, inni sądzą, iż powinni zginąć - a jeszcze więcej Hlutrów uważa, że
należy ignorować dzieci Ziemi. Bracia moi, co mam uczynić?
   Saburo, Ved i mój pośrednik przybywają na Telorbat i
jeszcze raz powracam do nich.
   W wyższych szerokościach geograficznych, tam gdzie stoi
największe ludzkie miasto, panuje zimna pora roku. Jesteście tu już, bracia moi,
odziani w śnieg wyrastacie tylko o kilka kilometrów od miasta - gdyż Ciudad
Telorba wznosi się jak ogromna piramida w środku wielkiego lasu - i od czasu
przybycia Ludzi na ten świat obserwowaliście ich. Zastanawiam się, czy
kiedykolwiek widzieliście wydarzenia podobne dzisiejszym?
   Saburo kaszle - i nawet mego pośrednika nie oszczędziło
przekleństwo Czarnej Śmierci: moim pożyczonym ciałem wstrząsa atak duszności, a
kiedy się kończy, nadal trudno jest mi oddychać. Zaczynam uwalniać swą
świadomość z tego więzienia, pozwalając ciału, by radziło sobie samo. Niczego
tak nie pragnę, jak powrócić na Amny i dać spokój tej wstrętnej sprawie. A
jednak muszę doprowadzić ją do końca.
   Na spotkanie wychodzi nam robot, nad którego ramionami
unosi się obraz kobiecej twarzy. Kobieta kiwa głową. - Jestem Gingiber Maur,
podsekretarz stanu. Otrzymaliśmy pańskie posłanie, doktorze Saburo, i nasze
najlepsze laboratorium medyczne jest do pańskiej dyspozycji. Wybaczy mi pan, że
osobiście nie wyszłam panu na spotkanie? -- Kobieta wygląda na lekko
zakłopotaną, ale Saburo nie zwraca na nią uwagi.
   - Tak, tak - mówi, powstrzymując kaszel. - Proszę
zaprowadzić mnie do laboratorium. Muszę przebadać tego chłopca za pomocą
odpowiednich przyrządów.
   - Mamy niewielu gości z Kosmosu - odpowiada Gingiber Maur,
gdy wchodzimy do pustego pociągu i mkniemy przed siebie. - Czy przybyliście z
daleka?
   - Zasadniczo z Imperium Krediksjańskiego, a ostatnio ze
statku oddalonego o kilka parseków od waszego słońca.
   Kobieta spogląda na Veda i mego pośrednika. - Proszę mi
powiedzieć, czy ucieka pan przed Czarną Śmiercią? Czy tamten statek był skażony?

   Ved drży słysząc rozmowę o straszliwej zarazie, a ja
rozszerzam moją świadomość, by śpiewać mu uspokajające melodie Wewnętrznego
Głosu. Chłopiec nie jest jeszcze całkiem pewny, kim jestem, lecz reaguje na
pieśń Hlutrów.
   Saburo kiwa głową, pieniąc się ~ niecierpliwości. --
Ocaliliśmy chłopca ze statku kostnicy - tylko on jeden wyżył. Im wcześniej dotrę
do waszej aparatury medycznej, tym wcześniej będę mógł się zorientować, dlaczego
nie umarł.
   - Oczywiście. - Pociąg zwalnia i robot prowadzi nas przez
drzwi do wąskiego korytarza. Kiedy już tam jesteśmy, drzwi się zamykają. Robot
staje przed nami, wskazując na przeciwległy konic korytarza. - Tędy, proszę
   Oczy Sabury zwężają się. - To nie jest szpital. Gdzie się
znajdujemy?
   Robot zbliża się i musimy się przed nim cofnąć. Uśmiech
znika z twarzy Gingiber Maur. - Jest mi bardzo przykro, doktorze. W Telorbacie
obowiązuje ścisła kwarantanna. Nie mamy wyboru, musimy izolować tych, którzy
zetknęli się z Czarną Śmiercią.
   Znajdujemy się już w połowie korytarza i otwierają się
drzwi po przeciwnej stronie. - Jako lekarz, zrozumie mnie pan. Zostanie pan
otoczony opieką. Nasze więzienia dysponują pełnym zakresem usług.
   - Więzienie? - powtarza jak echo Saburo. Wówczas robot
popycha nas i wpadamy przez otwarte drzwi.
   Ved kurczowo trzyma się ręki mego pośrednika. Obejmuję go
ramieniem, śpiewając mu przez cały czas, by go uspokoić. Bo z całą pewnością
wkroczyliśmy do najgorszego z jego koszmarów.
   Pomieszczenie wielkości hangaru kosmicznego zatłoczone jest
kaszlącymi, płaczącymi Ludźmi. Niektórzy z nich już nie żyją, inni leżą
nieruchomo na matach i umrą za kilka godzin. Zdrowsi pielęgnują ciężej chorych.

   - Trzymaj Veda w tyle - mówi do mnie Saburo i z
zadowoleniem spełniam jego rozkaz. Stoimy na środku otwartej przestrzeni.
Odwracam twarz chłopca w stronę ściany, sycząc jednocześnie: -- Saburo, co mamy
robić?
   - Nie martw się. Ci tam to paranoicy, ale i głupcy. -
Spogląda na przyrząd, który nosi zapięty na przegubie. - Mój statek będzie tu za
pięć minut, a za następne pięć wydostaną nas sąd.
   - Chyba że mają statki, które zniszczą twój.
   - Na tej planecie nie znajdziesz żadnego funkcjonującego
gwiazdolotu. Wszyscy, którzy mogli ją opuścić, uczynili to. Dlatego właśnie
miasto jest takie puste. Ci, którzy pozostali, postanowili wprowadzić
kwarantannę, ale to im nie pomoże. - Szczerzy zęby w grymasie zwierzęcej
agresji. - Jak się czuje Ved?
   - Jest zdenerwowany. Śpiewamy, żeby go uspokoić, i to zdaje
się pomagać.
   Nie mam żadnych wątpliwości, kiedy przybywa statek Sabury:
jasny błysk, potem odgłos podobny do grzmotu i połowa ściany się zapada. Poprzez
dym i kurz dostrzegam ruchomą płaszczyznę ciemnego metalu - to statek.
   Saburo wskazuje nań ręką i klepie mego pośrednika po
plecach. - Biegnij! - krzyczy.
   Lecz w chwili gdy dobiegamy do luku, dotarło tam już dwa
razy po siedemdziesięciu Ludzi. Niektórzy są zbyt chorzy, by iść, a mimo to
czołgają się do przodu i zagradzają drogę innym. Ich umysły pulsują przerażeniem
i paniką.
   Saburo brutalnie przedziera się przez tłum; później chwyta
Veda i mego pośrednika, i pcha nas w stronę statku jak przez fale przypływu.
Ludzkie ciała napierają na mnie, dusząc się i wymiotując. Czuję, że umysł Veda
drży niczym kontrapunkt jego nerwowego ciała. Spokojna melodia Wewnętrznego
Głosu urywa się, potem rozpada, kiedy myślowe zapory w mózgu chłopca pękają i
przygniata go ogrom strasznych przeżyć z ostatnich kilku tygodni.
   Ved krzyczy w męce, która paraliżuje Hlutrów na wszystkich
pobliskich światach. A ja, który stoję równie blisko tego krzyku, jak
powierzchni Amny - ja cofam się chwiejnym krokiem, niemal wyparty z kącika w
mózgu mego ludzkiego pośrednika.
   W owym mózgu, podczas pomieszania Wewnętrznego Głosu i
cierpienia Veda, zdarza się cud.
   Pogrzebana na całe życie osobowość - oryginalna tożsamość
mego pośrednika - słyszy krzyk Veda poprzez nieskończony dystans, jaki stworzyła
między sobą a rzeczywistością. Czuję, jak porusza się w tym ludzkim mózgu, i
niemieję z zaskoczenia. Nawet Hlutr nie mógł do niej dotrzeć! A przecież wynurza
się, reagując na cierpienie większe niż jej własne.
   Ludzka istota, której ciało pożyczyłem, nazywa się bisa.
Jest niemal równie wrażliwa na Wewnętrzny Głos, jak Ved, i wie tylko, że musi mu
pomóc. Członki jej ciała poruszają się same; Irisa podnosi Veda i przytula go do
siebie. Twarda ściana statku rozstępuje się, dziewczyna przenosi chłopca przez
próg do bezpiecznego wnętrza, a za nią podąża Saburo. Luk zamyka się, statek
unosi się do góry, szybując wysoko nad miastem i lasem.
   Radujcie się wraz ze mną, bracia i siostry z Telorbatu.
Użyczcie mi waszych Wewnętrznych Głosów do pieśni, gdyż Irisa była zagubiona i
powróciła. Ponieważ Ved, którego płacz wytrącił nawet Hlutrów z ich odwiecznych
rozmyślań, został wyzwolony ze swego piekła, Irisa, poruszona jego cierpieniem,
okazała mu miłosierdzie i uratowała go.
   Szybując wysoko ponad tym światem, niepostrzeżenie
zakorzeniony w mózgu Irisy, wzdycham. Kiedy takie biedne stworzenie jak ona, tak
przerażone zwykły m istnieniem, że odwraca się do niego plecami i wybiera zimne
otchłanie szaleństwa... kiedy to biedne zwierzę może okazać takie miłosierdzie,
czyż Nauczyciel Hlutrów ma okazać się gorszym? Ci Ludzie są dzicy i straszni, a
przecież tkwi w nich jądro prawdziwego piękna. Upłynęła cała epoka, wedle ich
miary czasu, kiedy my, Hlutrowie, zgodziliśmy się pomagać im, tak jak umiemy,
żeby odnaleźli i rozwinęli to piękno. Prowadzić ich, kiedy stracą odwagę na
drodze do prawdy. Pomagać uczciwym spośród nich, gdy szukają dojrzałości. A
teraz, kiedy obserwuję narodziny świadomości, którą nawet ja uznałem za
zagubioną na zawsze, jeszcze raz potwierdzam to uroczyste przyrzeczenie.
   Czuję poparcie moich własnych Starszych i ich, może nawet
samej Najstarszej ze wszystkich Hlutrów, czuję, jak kołyszą się na znak zgody.
Wiele się nauczyłeś, Maleńki, zdają się mówić.
   Irisa wie, czego potrzebuję, i pozwala mi skorzystać ze
swego ciała po raz ostami. - Dobrze, Saburo - mówię. - Przywieź Veda na Amny.
Znajdziesz lekarstwo na Czarną Smierć. I sami Hlutrowie podadzą je, chociaż
będzie to kosztować wiele razy po dwanaście tysięcy naszych istnień.
   Saburo kiwa twierdząco głową i statek zawraca w stronę
mojej ojczyzny.










    W spokojną noc Amny Ved i Irisa
stoją przede mną, a łagodny wietrzyk przynosi mi ich obcy zapach. Saburo jest
bardzo słaby i trzeba go nieść na noszach. Sadzają go przy moim pniu i czuję
ciepło jego rozpalonego od gorączki ciała.
   Bracia i siostry, pomóżcie mi. Śpiewajcie ze mną, Starsi.
Mam mało czasu, a problem jest bardzo skomplikowany. Wy, którzy znacie Ludzi, i
wy, którzy jesteście ekspertami w biochemii zwierzęcej, śpiewajcie ze mną.
   Hlutrowie śpiewają na falach Wewnętrznego Głosu, gdyż
podjęliśmy już decyzję i nie ma miejsca na wahania. Ci z nas, którzy studiują
ten problem, muszą żyć szybciej, niż leży to w naszych obyczajach - ponieważ na
odkrycie sekretów Czarnej Śmierci potrzeba by było wielu ludzkich lat. My
Hlutrowie nie mamy ludzkich maszyn, komputerów i wielkich laboratoriów;
posiadamy wszakże coś znacznie lepszego; połączone umysły wszystkich naszych
braci i sióstr. Na tym polega nasza praca, do której zostaliśmy stworzeni, i gdy
zgłębiamy tajemnice strasznej choroby, czuję, jak pomarańczowoczerwony rumieniec
największego szczęścia wpełza na moje ciało.
   Teraz żyjemy jeszcze szybciej i pory roku są dla nas jak
minuty dla obserwujących nas Ludzi. Pieśń powstaje sama z siebie, wznosząc się
aż po miażdżące crescendo - potem czujemy smak zwycięstwa, przypływ radości i...
ciszę.
   Zwalniam tempo mego życia, aż znowu zrównuje się z ludzkim.
Upojony radością, w pełni kontroluję moje ciało i moja odpowiedź przychodzi w
pieśni, która wypełnia całą polanę.
   - Saburo, praca skończona. Możemy stworzyć antywirusa
Czarnej Śmierci. Hlutrowie wytworzą go, a później rozprzestrzenią na dwunastu
tysiącach waszych światów. Za kilka tygodni nastąpi kres tej straszliwej plagi.

   - Dziękuję ci, Nauczycielu - skrzeczy w odpowiedzi. A
k-kiedy zaczniecie?
   Zanim zdążyłem sformułować to pytanie w Wewnętrznym Głosie,
moi Starsi odpowiadają na nie. Kiedy zechcesz, bracie Hlutrze.
   - Zaczniemy kurację zaraz. - Na dwunastu tysiącach światów
wiele razy po dwanaście tysięcy Hlutrów stoi gotowych oddać życie w ostatecznym
wybuchu, który zapewni przetrwanie Ludzkości. Noc pulsuje ich pieśnią,
mieszaniną triumfu i żalu.
   Jeden z nas musi być pierwszy.
   Mówię do trwającej we mnie pamięci Podróżnika: - Czy jesteś
szczęśliwy, mały bracie?
   - Jestem szczęśliwy - zdaje się odpowiadać. -
Nauczycielu... połącz się ze mną, a będą cię wspominać po wsze czasy.
   - Cofnijcie się - mówię do czekających Ludzi. Rozpad jest
katastrofalny, gdyż rozprzestrzenia materię Hlutrów na wszystkie wiatry i potoki
- ale większa część siły wybuchu skierowana jest ku górze. Ludzie nie muszą
odchodzić daleko. Chcę, żeby Saburo znajdował się na tyle blisko, by w pełni
skorzystał z dobrodziejstw lekarstwa.
   Czuję teraz, jak powstaje ono we mnie, kiedy Starsi mego
ludu kierują mną w tej ostatniej, najtrudniejszej pracy. Zmiana dokonuje się
jako rosnący żar w jądrze mej istoty, radosny przypływ ciepła, który unosi mnie
ku zimnym, odwiecznym gwiazdom.
   Hlutrowie dobrze wykonali swe zadanie. Wiem, że lekarstwo
podziała. Odbieram ostatnią falę pieśni Hlutrów - mych braci i sióstr,
pozdrawiających mnie i moje dzieło. Do ich pieśni dołączają się dwa drżące
ludzkie głosy: spoglądam w dół i widzę Irisę i Veda trzymających się za ręce nad
Saburą. A z gleby Amny unosi się wiekuisty spokój, który mnie pochłonie.
   Zadowolony szybuję w górę na spotkanie z gwiazdami i by
wreszcie zająć należne mi miejsce w Pieśni Wszechświata.
przekład : Ewa Witecka
    powrót







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
WSM 10 52 pl(1)
VA US Top 40 Singles Chart 2015 10 10 Debuts Top 100
10 35
401 (10)
173 21 (10)
ART2 (10)

więcej podobnych podstron