plik


Autor: SIERGIEJ ŁUKIANIENKO Tytuł: mój tata jest antybiotykiem (Moj papa - antibiotik) Z "NF" 9 Przez sen usłyszałem cichy szum lšdujšcego flaeru. Cienki gasnšcy œpiew plazmowych silników, szelest wiatru plšczšcego się w powierzchniach noœnych. Okno wychodzšce na sad było otwarte, a lšdowisko jest bardzo blisko domu. Tata już dawno się odgrażał, że przeniesie ceramiczne płytki, którymi jest wyłożone lšdowisko, dalej od sadu. Ale pewnie tego nie zrobi. Jeœli będzie chciał wylšdować bezszelestnie, to wylšduje z wyłšczonymi silnikami. Tak nie wolno, bo to zbyt niebezpieczne i skomplikowane, ale tata nie zwraca uwagi na takie drobiazgi. Chodzi o to, że mój tata jest antybiotykiem. Nie otwierajšc oczu usiadłem na łóżku. Pomacałem rękš blat stołu, gdzie leżało złożone ubranie, ale rozmyœliłem się i podszedłem do drzwi w piżamie. Nogi plštały się w długim ciepłym włosiu dywanu, specjalnie starałem się nie odrywać ich od podłogi. Bardzo mi się podoba ten gruby, miękki dywan, na którym można fikać koziołki, skakać i robić, co się tylko chce, nie ryzykujšc skręcenia karku. Za oknem głoœno wylšdował flaer. Przez zamknięte powieki przesšczyło się czerwone przyćmione œwiatło. Cišgle z zamkniętymi oczami otworzyłem drzwi i zaczšłem schodzić po schodach. Jeœli tata wylšdował "głoœno", to znaczy, że chce, żebym wiedział, że wrócił. A ja chcę mu pokazać, że o tym wiem. Krok. I jeszcze jeden. Niemalowane drewniane schody przyjemnie chłodziły nogi. Nie martwym zimnem metalu, nie obojętnie lodowatym chłodem kamienia, lecz żywym, delikatnym chłodem drzewa. Według mnie prawdziwy dom powinien być koniecznie drewniany. Bo inaczej to nie dom, tylko twierdza. Schronienie przed złš pogodš... Krok, jeszcze jeden... Zszedłem z ostatniego schodka, stanšłem na gładkim parkiecie holu. Zabawnie jest okreœlać swoje położenie po rodzaju podłogi. Krok. I jeszcze. Natrafiłem twarzš na coœ twardego i gładkiego jak stal; œliskiego i sprężystego jak rybia łuska; ciepłego jak ludzka skóra. - Spacerujesz we œnie? Ojcowska ręka zmierzwiła mi włosy. Wpatrzyłem się w ciemnoœć, próbujšc dojrzeć cokolwiek. No jasne, tata wszedł do domu nie zapalajšc œwiatła. - Włšczyć œwiatło - powiedziałem obrażonym tonem, próbujšc uchylić się przed ojcowskš dłoniš. W kštach holu zaczęły zapalać się żółtopomarańczowe kinkiety. Ciemnoœć skuliła się, uciekajšc w szerokie prostokšty okien. Tata patrzył na mnie uœmiechajšc się. Był w kombinezonie desantowca i przylegajšcy do jego ciała smoliœcie czarny bioplastik już zaczynał jaœnieć. Dostosowywał się do zmieniajšcego się otoczenia. - Prosto z kosmodromu? - zapytałem, patrzšc na ojca z zachwytem. Jaka szkoda, że teraz jest noc i żaden z moich kolegów z klasy go nie widzi... Kombinezon wyglšdał na bardzo cienki, pewnie dlatego, że pod tkaninš kameleonem mięœnie były wyraŸnie widoczne. Ale to tylko złudzenie. Bioplastik wytrzymuje temperaturę do pięciuset stopni i odbija serię z cekaemu dużego kalibru. Tkanina, z której wykonano kombinezon, jest jednostronnie plastyczna. Nie wiem, jak to zrobiono, ale jeœli dotknie się kombinezonu z zewnštrz, jest twardy jak metal. Ale gdy się go zakłada (tata czasem mi pozwala) - jest miękki i elastyczny. - Wylšdowaliœmy godzinę temu - powiedział tata zroztargnieniem, burzšc mi włosy. - Zdaliœmy broń i od razu polecieliœmy do domów. - Wszystko w porzšdku? Tata mrugnšł do mnie, oglšdajšc się jak spiskowiec. - Bardziej niż w porzšdku. Choroba została zlikwidowana. Słowa były zwyczajne, takie jak zawsze. Ale uœmiech tacie się nie udał. Jego kombinezon też nie mógł się uspokoić: błyskały porozrzucane na tkaninie czujniki, migotał różnokolorowym niezrozumiałym wzorem indykatorowy pulpit na jego lewej ręce. Kolor kombinezonu niczym nie różnił się od jasnobłękitnych tapet. Gdyby ojciec zrobił krok w kierunku œciany nie sposób by go było zauważyć. - Tato - wyszeptałem, czujšc, jak spływa ze mnie sen - ciężko było? W milczeniu skinšł głowš. I zmarszczył brwi - teraz już naprawdę. - Co to jest, marsz do łóżka! Druga w nocy! Pewnie takim właœnie tonem wydaje rozkazy na planetach, dotkniętych chorobš. I nikt nie œmie mu się sprzeciwić. - Tak jest! - odpowiedziałem tym samym tonem. Ale mimo wszystko spytałem jeszcze na koniec: - Tato, nie widziałeœ tam... - Nie. I teraz będziesz znowu mógł godzinami rozmawiać ze swoim przyjacielem. Do rana łšcznoœć z planetš zostanie wznowiona. Kiwnšłem głowš i zaczšłem wchodzić po schodach. Obejrzałem się i przy samych drzwiach zobaczyłem, że tata zdejmuje z siebie elastycznš błękitnš zbroję. Przechylajšc się przez poręcz, patrzyłem, jak po jego plecach przelewajš się mięœnie. Nigdy tak się nie napakuję, nie starczy mi cierpliwoœci. Tata zauważył mnie i machnšł rękš: - KładŸ się, Alik. Prezent dam ci dopiero rano. Fajnie, lubię prezenty. Tata dawał mi je, gdy jeszcze byłem zupełnie mały i nie wiedziałem, kim jest. Gdy odeszła od nas mama, miałem pięć lat. Pamiętam, jak mnie całowała - stałem pod drzwiami i nie mogłem zrozumieć, co się dzieje. Potem mama odeszła. Na zawsze. Powiedziała, że mogę przyjœć do niej w każdej chwili, ale ja nie przyszedłem. Bo dowiedziałem się, dlaczego się pokłócili, i obraziłem się. Okazało się, że mamie nie spodobało się, że tata służy w Korpusie Desantowym. Kiedyœ przypadkiem usłyszałem ich kłótnię. Mama mówiła coœ do ojca - cicho, ze zmęczeniem, tak jak się mówi, by przekonać siebie, a nie tego, z kim się rozmawia. - Czy ty naprawdę nie widzisz, co się z tobš stało, Borys? Nie jesteœ już nawet robotem, one majš swoje Trzy Prawa, a ty nie masz żadnego. Robisz to, co ci każš, nie myœlšc o konsekwencjach. - Chronię Ziemię. - Nie wiem... To, że wasz Korpus walczy z piligrimskimi dywersantami, to jedna sprawa. Ale gdy desantowcy pacyfikujš kolonie... - Nie mam prawa o tym myœleć. O tym decyduje Ziemia. Ona okreœla chorobę, ona wyznacza leczenie. Ja jestem tylko antybiotykiem. - Antybiotykiem? Dobre okreœlenie. One też walš na oœlep: i po chorobie, i po człowieku. Cisza. Potem mama powiedziała: - Wybacz, Borys, ale ja nie mogę kochać... antybiotyku. - Dobrze - odpowiedział tata spokojnie. - Ale Alek zostaje ze mnš. Mama nie odezwała się. A po miesišcu byliœmy już tylko we dwóch z tatš. Szczerze mówišc, nawet nie od razu odczułem zmianę. Mama już wczeœniej rzadko bywała w domu - jest dziennikarkš i jeŸdzi po całej Ziemi. Tata jest w domu znacznie częœciej, mimo że raz albo dwa razy w miesišcu wyjeżdża na kilka dni. A gdy wraca, przywozi prezenty - zadziwiajšce rzeczy, których nie ma w żadnym sklepie. Kiedyœ przywiózł mi Œpiewajšcy Kryształ. Malutka, siedmiocentymetrowa piramidka z przezroczystego niebieskiego kamienia cicho, nie milknšc nawet na sekundę, wygrywała dziwnš, nie kończšcš się melodię. DŸwięk kryształu zmieniał się, gdy mżył deszcz, stawał się głoœniejszy, gdy padał na niego promień słońca; gdy przysuwało się kryształ do metalu, zmieniał ton. Teraz też œpiewa swojš wiecznš pieœń, szczelnie otulony w watę i schowany w najdalszym kšcie szafy. Były też lotańskie lustra i retskie rzeŸby - ulepieni z miękkiego różowego plastyku ludzie doroœleli, starzeli się, spoglšdajšc to z uœmiechem, to posępnie. Ale najlepszym prezentem był pistolet. Wtedy taty nie było prawie tydzień. Chodziłem do szkoły, bawiłem się ze swoim przyjacielem Miszkš o przezwisku Czingaczguk. JeŸdziłem z nim i jego rodzicami do sšsiedniego miasta, gdzie zaczynało się Œwięto Œmiechu. Misza nawet nocował u mnie kilka razy. Ale i tak było mi trochę smutno. I tata chyba to zrozumiał. Gdy przyjechał, nawet nic nie opowiadał. Pogrzebał w torbie i wycišgnšł ciężki metalowy pistolet. Przez chwilę trzymałem go w rękach, nie domyœlajšc się, o co chodzi. I dopiero gdy ręka mi się zmęczyła i omal nie upuœciłem broni, dotarło do mnie, że to nie zabawka. Nie robiono by takiej ciężkiej zabawki, którš może utrzymać tylko dorosły. - Nie strzela. - Tata odgadł moje pytanie. - Rozbiłem generator laserowy. Kiwnšłem głowš, próbujšc wycelować. Pistolet drżał mi w dłoni. - Skšd on jest, tato? - zapytałem z wahaniem. Tata uœmiechnšł się. - Pamiętasz, kim jestem? - Antybiotykiem! - odpowiedziałem z gotowoœciš. - Zgadza się. Teraz leczyliœmy chorobę, która nazywa się "kosmiczne piractwo". - Prawdziwi piraci? - Wstrzymałem oddech. - Nawet zbyt prawdziwi. Oczywiœcie, praca taty podobała mi się nie tylko ze względu na niezwykłe prezenty. Podobało mi się, że mój tata jest taki silny, silniejszy od każdego z naszych znajomych. Mógł sam jeden podnieœć flaer, mógł przejœć na rękach przez cały sad. Każdego ranka, bez względu na pogodę, zimš i latem, przez dwie godziny trenował w sadzie. Ja do tego przywykłem, ale ci, którzy przychodzili do nas po raz pierwszy i widzieli ojca, który melancholijnie podcišgał się na dwóch palcach lewej ręki albo rozbijał w drzazgi grube deski, zamocowane w specjalnych stojakach w naszym sadzie, byli bardzo zdziwieni. Gdy zauważali, że ojciec porusza się i zadaje ciosy z zamkniętymi oczami, to wielu z nich zaczynało się dziwnie czuć. Ojciec w takich przypadkach œmiał się i mówił, że jego praca w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach składa się z treningów. A gdy po tym wszystkim zadawano mu pytanie: jaki jest jego zawód? Ojciec wesoło rozkładał ręce: "Jestem antybiotykiem". Przez chwilę goœć przetrawiał to, co usłyszał, po czym ze zrozumieniem wykrzykiwał: "Korpus Desantowy!" Gdy się obudziłem, od razu wyjrzałem przez okno, jakby sprawdzajšc, czy nie przyœniło mi się, że tata wrócił. Ale wszystko było w porzšdku - wœród drzew migał szybki cień. Tata trenował bez żadnej taryfy ulgowej z powodu nie przespanej nocy. Słychać było głuche uderzenia. Służšcym za cel deskom nie było lekko... Podszedłem do wideofonu - małego matowobiałego panelu na œcianie. Z cichš nadziejš wystukałem długi, wielocyfrowy numer. Kod planety. Kod miasta. Numer wideofonu... Ekran rozpalił się bladoniebieskim œwiatłem, potem pojawił się napis: Służba Łšcznoœci serdecznie przeprasza. Łšcznoœć z planetš Tuan niemożliwa z powodu przyczyn technicznych. Dużo mi przyjdzie z ich przeprosin... I co za sformułowanie! Pewnie, jeœli na planecie trzeci dzień trwa bunt i ciężkie czołgi powstańców strzelajš do przekaŸników, to można to rzeczywiœcie nazwać przyczynš technicznš. Tak samo jak œmierć człowieka można okreœlić "przewagš procesu rozkładu nad procesem syntezy". Nacisnšłem jeszcze kilka klawiszy i wyszedłem z pokoju. Teraz komputer co piętnaœcie minut sam będzie powtarzał wywołanie. Zawsze z Arnisem dzwoniliœmy do siebie osobiœcie, ale dzisiaj jest wyjštkowa sytuacja. Chyba się nie obrazi... Prezent czekał na mnie w kuchni. Na małym stoliku przy oknie, przy którym lubię jeœć œniadanie. Obok dzbanka z kawš i pokrojonego keksu. Najpierw nalałem sobie kawy. Odgryzłem kawałek ciasta. I dopiero potem wzišłem do ręki szerokš metalowš bransoletę, leżšcš na słoiku z marmoladš. Bransoleta była dziwna. Nie przypominała ozdoby ani tym bardziej jakiegoœ sprytnego przyrzšdu z wyposażenia desantowca. Zwyczajna spłaszczona rurka szarego metalu. Bardzo ciężka, ważyła prawie tyle, co pistolet. Na bransolecie nie było żadnych guzików ani indykatorów, nie było nawet zamka. Chociaż nie... Był jeden przycisk. Duży, owalny, z tego samego metalu, co bransoleta. Przycisk był wciœnięty i niemal zlewał się z powierzchniš bransolety. Próbowałem podważyć go paznokciem, ale mi się nie udało. Niezrozumiały prezent. Dopijajšc kawę, obracałem w palcach ciężkie kółko. Bransoleta przesuwała się trochę nierówno, jakby w jej wnętrzu przelewała się rtęć albo toczyły się malutkie ołowiane kulki. A co, to możliwe... Ale jak jš założyć na rękę - otwór jest tak wšski, że nawet moja dłoń się nie zmieœci. Wszedł tata. W samych slipkach, zlany potem. Wyjšł z lodówki butelkę coli i od niechcenia zaproponował: - Pobiegniemy nad jezioro? Odœwieżymy się... Czy ja jestem nienormalny, czy co? Dziesięć kilometrów przez las! Po takiej trasie jedyne, na co będę miał ochotę, to przeleżeć resztę dnia pod najbliższym drzewem. - Nie... ja nie jestem antybiotykiem... Dopijajšc colę - trzema potężnymi haustami - tata uœmiechnšł się kpišco. - No cóż, w takim razie weŸmiemy flaer. Drgnšłem. I znowu pokręciłem głowš. - Tato, nie mogę. Muszę się dowiedzieć, co z Arnisem. Ojciec ze zrozumieniem pokiwał głowš. Co to takiego przyjaŸń, desantowcy wiedzš doskonale, nie na darmo tata nigdy nie zrzędzi, płacšc rachunki za wideofon. - Za jakieœ dwie godziny połšczenie już będzie. Przejeżdżaliœmy obok przekaŸników, nic strasznego się z nimi nie stało. Anteny sš całe, a oprzyrzšdowanie nietrudno jest wymienić. Znowu popatrzyłem na ojca z zachwytem. Tak spokojnie o tym mówił, jakby jechali samochodem na przejażdżkę, a nie w pokrytych pancernš ceramikš bojowych samochodach desantu. Zadziwiajšce! Planeta Tuan gwiazdy Belt. Niemal czterdzieœci kilometrów œwietlnych od Ziemi. I mój tata tam był. Ratował ludzi. Leczył chorobę o nazwie "bunt". - Tato, a co to takiego? - podniosłem bransoletę. - Znak rozpoznawczy buntowników. Wyjaœnienie wartoœci prezentu to prawdziwa sztuka. Nie mniej ważne niż wybranie dobrego prezentu. Tata umiał zrobić i jedno, i drugie. Teraz patrzyłem na metalowe kółko z dużo większym szacunkiem. - A do czego ten przycisk? - To coœ w rodzaju sygnału - tata wzišł ode mnie bransoletę i teraz obracał jš w dwóch palcach. - Do końca się nie zorientowaliœmy, ale to chyba coœ w rodzaju silnego jednorazowego nadajnika. Przycisk należało nacisnšć w krytycznym momencie, po ranieniu bšdŸ wzięciu do niewoli. Sygnał: "Wypadłem z gry", rozumiesz? Przycisk można nacisnšć tylko raz. Tyle to i ja zrozumiałem. Właœciciel bransolety swój sygnał już wysłał... - Zabrałeœ bransoletę buntownikowi? Tata skinšł głowš. - A jak jš założyć? - Normalnie. Wsuń rękę i bransoleta rozsunie się. To metal z jednostronnš podatnoœciš, tak samo jak mój kombinezon. Już miałem jš założyć, gdy nagle dotarło do mnie, że... - Tato... a jak jš zdjšć? Przecież w drugš stronę się nie rozcišgnie! - Oczywiœcie, że nie. Trzeba jš będzie przecišć. WeŸmiesz pilnik, wsuniesz pod bransoletę i włšczysz. A potem z drugiej strony. I otrzymasz dwie połówki i zapach spalenizny w powietrzu. Tata zamilkł, a ja poczułem, niemal fizycznie poczułem, jego napięcie. Jeœli tata popełniał jakiœ błšd, to zauważałem to od razu. Bardzo dobrze się rozumiemy. - Dobrze, to ja biegnę... - Zrobił nieokreœlony gest. - Nad jezioro? Tata skinšł głowš i zostałem sam. Z ciężkš bransoletš w rękach. Patrzyłem na niš i w żaden sposób nie mogłem się zdecydować, żeby wsunšć rękę w metalowe kółko. Rozwišzanie zagadki było w bransolecie... Jak zdjšć jš z ręki nie przecinajšc? Nie niszczšc oryginalnego prezentu? Bardzo prosto. Wystarczy tylko... Pokręciłem głowš. Nie. Nie! To było niemożliwe. Na pewno wszystko było dużo prostsze. Bezpoœrednie trafienie. Plazmowy ładunek rozrywa na częœci. I na poczerniałej od goršca ziemi zostaje tylko znak rozpoznawczy. Pospiesznie, bojšc się, że się rozmyœlę, włożyłem bransoletę. Okazała się niespodziewanie ciepła - jakby utrzymała do tej pory płomień tamtego wystrzału. I nie taka znowu ciężka. Dwa - trzy dni można jš ponosić. Mieszkamy pod Irkuckiem. Do miasta jest ponad sto kilometrów i nocami widać œwiecšce się iglice mieszkalnych wież na horyzoncie. Czego nigdy w życiu nie chciałem, to mieszkać w takim domu. Kilometr betonu, szkła i metalu, bez sensu wzbijajšcy się w górę. Jakby na ziemi mało było miejsca... Nie ja jeden tak myœlę. W przeciwnym razie nie otoczono by każdego takiego megapolis dwustukilometrowym pasem osiedli domków. Przytulne domki i wielopiętrowe wille, przemieszane z kępkami lasów i rzadkimi lustrami jezior. Szedłem œcieżkš prowadzšcš do domu Miszy. Œcieżka była wygodna, zbyt wygodna. Dwóch chłopców, nawet biegajšcych do siebie dziesięć razy dziennie, nie wydeptałoby takiej. Œcieżkę położyły roboty, naœladujšc obraz idealnej leœnej dróżki, umieszczony w ich krystalicznej pamięci. Udało im się na medal. Za każdym zakrętem dróżki, za każdym jej nieoczekiwanym wygięciem pojawiało się coœ absolutnie niespodziewanego. To poœród sosnowego boru kryło się malownicze bagienko, otoczone wierzbami i wiklinš, to za ogromnym dębem chowała się malutka polanka, pokryta soczystš zielonš trawš. Rwšcy kamienisty potok przecinał œcieżkę - nad nim łagodnym łukiem wyginał się maleńki mostek. Po tej œcieżce można było chodzić bez końca - nigdy się nie znudziło. Piętnastominutowš drogę mijało w jednej chwili. Dom Miszy najbardziej przypomina œredniowiecznš twierdzę. Kwadratowy budynek z szarego kamienia z niewysokimi wieżyczkami w rogach. Zapewne wymyœlili go rodzice Miszy - sš archeologami i bardzo lubiš różne starożytnoœci. Misza czekał na mnie na progu. Nie dzwoniłem do niego, nie umawiałem się, że przyjdę. Ale w tym, że czekał, nie było nic dziwnego. Chodzi o to, że Misza jest węchowcem. Można by oczywiœcie znaleŸć jakieœ ładniejsze słówko, ale nie zmieni to istoty sprawy. Miszka wyczuwa zapachy dużo lepiej niż pies, nie mówišc już o człowieku. Jego rodzice przeszli specjalistyczny kurs, żeby Misza urodził się właœnie taki. Ale on sam, według mnie, niezbyt sobie to ceni. Kiedyœ wyznał mi, że czuć jednoczeœnie tysišce zapachów to żadna przyjemnoœć. Przypomina to chyba trochę kakofonię melodii zagranych jednoczeœnie... Nie wiem. Ja osobiœcie chciałbym być węchowcem i odgadywać, że idš do mnie przyjaciele, czujšc w powietrzu ich zapach. Miszka pomachał mi rękš. - Wrócił twój tata! - oznajmił. Kiwnšłem głowš. Czasem, gdy Miszka ma dobry humor, lubi pochwalić się swoimi zdolnoœciami. - Tak. Mocno go czuć? - Oczywiœcie. Spalenizna, paliwo czołgów i materiały wybuchowe. Bardzo silne zapachy... - Miszka na chwilę się zawahał. - I jeszcze pot. Zapach zmęczenia. Rozłożyłem ręce. Wszystko się zgadza, mister Sherlock Holmes. - Idziemy się kšpać? - Nad jezioro? - Nie, za daleko. Do Tolka, na basen. Nasz przyjaciel, siedmioletni Tolek Jarcew, ma największy basen w okolicy. Pięćdziesišt metrów na dwadzieœcia - poważna sprawa. - ChodŸmy. I wtedy Miszka zauważył na mojej ręce bransoletę. - A to co, Alek? - Prezent od taty. - Co to jest, Alek? Miszka powtórzył pytanie, jakby nie słyszał moich słów. - Prezent. Znak rozpoznawczy buntowników na planecie Tuan. - Twój tata stamtšd wrócił? Miszka patrzył na bransoletę z niezrozumiałym przestrachem. Jeszcze nigdy go takim nie widziałem. - Co z tobš? - Nie podoba mi się. Przeszyła mnie nieoczekiwana myœl. - Miszka, co możesz o niej powiedzieć? Powšchaj! Przecież możesz! Skinšł z lekkim wahaniem, jakby próbował i nie mógł znaleŸć pretekstu, żeby odmówić. - Dezrastwór - powiedział po minucie. - Bardzo staranna obróbka. Nic nie zostało... I trochę ozonu. - Zgadza się - potwierdziłem. - Buntownika, który nosił bransoletę, spalono plazmomiotem. - Wyrzuć to œwiństwo, Alek - poprosił cicho Miszka. - Nie podoba mi się. - No coœ ty... tata mi przywiózł bransoletę z desantu... Miszka odwrócił się. Powiedział głucho: - Nigdzie z tobš nie pójdę, Alek. Do jutra. Znalazł się mšdrala. Po prostu zazdroœci mi i tyle. Pewnie... Mój tata jest antybiotykiem. Sam poszedłem kšpać się do Tolka. Tam moja ambicja nieco się uspokoiła. Chłopiec wysłuchał mojej opowieœci z zapartym tchem, a pół godziny póŸniej już biegał w towarzystwie takich samych chłopaczków i bawili się w desantowców. Gdy wyszedłem z basenu i leniwie wycierałem się różowym ręcznikiem, zza domu - spiętrzenia ogromnych plastykowych kul w stylu modern - dobiegało: "Jesteœ zabity, œcišgaj bransoletę!" Mimo woli uœmiechnšłem się. Nowa gra, z jej głoœnymi okrzykami i ogłuszajšcymi wystrzałami z "blasterów", na dwa, trzy dni zakłóci spokój wszystkim sšsiadom. I to wszystko moja wina... A może powinienem powiedzieć Tolkowi, że desantowcy walczš cicho, jak Indianie? Gdy przyszedłem do domu, komputer wideofonu cišgle powtarzał sygnał wywołania. Łšcznoœci z planetš Tuan nadal nie było. Tatę znalazłem w bibliotece. Siedział w swoim ulubionym głębokim fotelu, niespiesznie kartkujšc ksišżkę "Nie ma pokoju wœród gwiazd". Na okładce był helikopter, rozwalajšcy się na kawałki bez jakiejkolwiek widocznej przyczyny. Lekko przechyliłem głowę - obraz drgnšł i zmienił się, przechodzšc w drugš fazę. Teraz gwiazdolot był cały, a w jego bok, gdzieœ pomiędzy głównym reaktorem a œluzami dla załogi, uderzał bladoniebieski promień. Tata czytał, udajšc, że mnie nie zauważył. Odwróciłem się i po cichu wyszedłem z biblioteki. Jeœli tata wzišł się za stare kosmiczne ksišżki wojenne, to znaczy, że miał zły nastrój. Pewnie nawet antybiotykowi czasami jest smutno. W swoim pokoju, siedzšc na łóżku, przez minutę zastanawiałem się, co będę robić. Na stole leżała niedoczytana "Saga ognia i wody", stara ksišżka wyproszona od ojca Miszki, archeologa. Papierowe strony były postrzępione i zalane przezroczystym plastykiem, okładki nie miała w ogóle, ale czytanie dzięki temu tylko bardziej interesowało. Druga wojna œwiatowa pojawiła się przede mnš w kompletnie nieoczekiwanym ujęciu. Zresztš, nigdy nie znałem zbyt dobrze historii... Miałem jeszcze jedno zajęcie - na dysku komputera trzeci dzień czekały niezrobione zadania z matematyki. Nie warto było ich odkładać, wykładowca mógł lada dzień sprawdzić lekcje... Ale zamiast wzišć ksišżkę albo sišœć przed terminalem szkolnego komputera, powiedziałem: - Włšczyć telewizor. Wiadomoœci o powstaniu na Tuanie z ostatnich szeœciu godzin. Na œcianie delikatnym œwiatłem rozjarzył się ekran telewizora. Zamigotały zmieniajšce się błyskawicznie kadry. Telewizor przesiewał ponad trzydzieœci całodobowych programów, wyławiajšc wszystkie informacje, w których był wymieniony Tuan. Po kilku sekundach poszukiwanie zakończyło się. - Dwadzieœcia szeœć programów. Łšczny czas trwania - osiem godzin, trzydzieœci jeden minut - oznajmił obojętny mechaniczny głos. - Zacznij od pierwszej - poleciłem, siadajšc wygodniej. Na ekranie zamigotała plansza kanału rozrywkowego i przerywnik programu "Wiktor Show". Mężczyzna wyglšdajšcy na playboya pomachał radoœnie rękš i powiedział: - Witajcie! Co się tak zamyœliliœcie, jak powstańcy przed przybyciem Korpusu Desantowego? Podporzšdkowujšc się niewidocznemu reżyserowi gruchnšł homeryczny œmiech. - Zdjšć! - rzuciłem z niezrozumiałym dla samego siebie wstrętem. Zabrzmiał triumfalny sygnał kanału rzšdowego. Pojawił się widok ogromnej sali. Stojšcy przed mikrofonem mężczyzna mówił: - Wydarzenia na Tuanie uœwiadomiły nam koniecznoœć zachowania finansowania... - Przełšczyć. Ekran wypełniła gęsta ciemnoœć. Z mroku powoli wypłynšł miodowożółty dzwon. Zabrzmiał mocny długi dŸwięk. Program informacyjny "Spojrzenie". Dzwon rozpłynšł się, zmieniajšc się w ludzkie oko. renica powiększyła się, stała się przezroczysta. Widać było kontury transporterów, ludzi z broniš w rękach. Znajomy głos Grigorija Newsiana - słynnego reportażysty - powiedział: - Jesteœmy na Tuanie, pierwszej planecie gwiazdy Belt. Tragedia, rozgrywajšca się w tym cichym spokojnym œwiecie poruszyła chyba każdego... Leżałem i słuchałem. O ekstremistach rwšcych się do władzy na Tuanie. O podstępnie wcišgniętych do buntu mieszkańcach. O desantowcach, którzy ryzykujšc życie przywracali porzšdek. - Niektórzy mogš nazwać przestępstwem użycie przez desantowców broni. Ale czy nie dwakroć bardziej przestępcze jest wcišganie do politycznych rozgrywek nastolatków, dzieci? - pytał Newsian. - Po stronie buntowników walczyli dwunastoletni chłopcy. Dano im broń, rozkazano się nie poddawać. Poczułem złoœć. To podłoœć. Moi rówieœnicy - a więc wœród nich mógł być Arnis. I jemu mogli rozkazać nie poddawać się... - Nikt z buntowników, powtarzam, nikt się nie poddał. W sytuacjach beznadziejnych strzelali do końca, a potem rozrywali się granatami. Dla wszystkich jest chyba jasne, że taki fanatyzm nie jest możliwy bez hipnozy... - Wyłšczyć - zakomenderowałem, przewracajšc się na plecy. Leżałem patrzšc w sufit. Chyba najlepsze, co mogę zrobić, to położyć się spać. Zamówić spokojnš muzykę, łagodnie cichnšcš i niezauważalnie przechodzšcš w szelest deszczu. A na rano, na pobudkę - coœ dziarskiego, z temperamentem... Pisnšł wideofon. Oznajmił uprzejmie: - Połšczenie zostanie zrealizowane za dwadzieœcia sekund. Zerwałem się. Rzuciłem się do ekranu. Stanšłem przed okršgłym okiem kamery. Połšczenie za dwadzieœcia sekund... Setki, a może tysišce kilometrów ode mnie anteny stacji łšcznoœci szykowały się, by wysłać w górę, w kosmos, moje wywołanie - zminimalizowany do milisekund zakodowany sygnał. Wiszšcy gdzieœ nad planetš na stacjonarnej orbicie przekaŸnik-automat przejmie pałeczkę, przekaże przemodulowanym laserowym promieniom wiadomoœć na międzygwiezdny przekaŸnik - kulę o dwukilometrowej œrednicy, obracajšcš się po niezależnej okołosłonecznej orbicie. Tam, przetłumaczony na język grawitacyjnych impulsów, włšczony do jednego pakietu z tysišcem innych wiadomoœci, sygnał zostanie posłany we Wszechœwiat. W kosmosie, w pobliżu gwiazdy Belt, przyjmš go anteny miejscowej stacji. I cały proces zacznie się w odwrotnej kolejnoœci. Na ekranie szmaragdowym œwiatłem błyskało uspokajajšco: "Proszę czekać". Bez obaw. I tak czekałem cały dzień. Teraz nie odszedłbym od ekranu do rana. Ekran ożył. Przez chwilę obraz był niewyraŸny, potem się dostroił. Na tle wyłożonej drewnem œciany zobaczyłem zmęczonš kobiecš twarz. Matka Arnisa. Miała na sobie surowy ciemny kostium. Zdałem sobie sprawę, że subiektywny czas naszych planet jest taki sam. Chyba nie wycišgnšłem jej z łóżka... I tak głupio wyszło... - Dzień dobry... - zaczšłem niezręcznie. - Dobry wieczór. Kompletnie wyleciało mi z głowy jej imię. I czym usilniej starałem się je sobie przypomnieć, tym bardziej zapominałem. Przez kilka sekund kobieta na ekranie wpatrywała się w mojš twarz. Czy wideofon pokazywał przez cały czas niewyraŸny obraz, czy może po prostu mnie nie poznawała... Widzieliœmy się dwa albo trzy razy i tylko przez wideofon. - Dzień dobry - odpowiedziała bez zdziwienia. - Jesteœ Alik, przyjaciel Arnisa. - Tak - potwierdziłem uradowany. I nie wiadomo po co, dodałem: - Byliœmy razem na obozie sportowym w zeszłe lato. Skinęła głowš. I przez cały czas patrzyła na mnie w milczeniu. Dziwnie patrzyła. Obojętnie. - Arnis nie œpi? - zapytałem niepewnie. - Może podejœć? Jej głos stał się jeszcze bardziej bezbarwny: - Arnisa nie ma, Alik. Zrozumiałem. Zrozumiałem od razu może dlatego, że na przekór dowodom rozsšdku tak się tego bałem. Ale i tak zapytałem, uparcie nie chcšc uwierzyć: - Œpi? Czy gdzieœ wyszedł? - Arnisa już nie ma - powiedziała, dodajšc tylko jedno słowo. Decydujšce. JUŻ nie ma Arnisa. - Nieprawda - usłyszałem własny głos. Zaczšłem krzyczeć, nie rozumiejšc, co mówię: - Nieprawda! Nieprawda! Właœnie po tych słowach rozpłakała się. Zawsze mnie przeraża, gdy doroœli płaczš przy dzieciach. W tym jest coœ nienormalnego, sprzecznego z naturš. Od razu zaczynam się czuć, jakbym nie miał racji, i mówić różne idiotyczne rzeczy, w rodzaju tego, że się poprawię, nawet jeœli nie jestem niczemu winien. Ale teraz nic mnie to nie obchodziło. Arnis, mój przyjaciel, mój najprawdziwszy przyjaciel w całym Wszechœwiecie, z którym spędziliœmy dwa miesišce na Florydzie i nigdy już się nie spotkamy, nie żyje. Zabito go. Na wojnie nie umiera się na grypę. - Proszę mi opowiedzieć. Proszę mi opowiedzieć, co się stało - poprosiłem. - Muszę to wiedzieć, koniecznie. A właœciwie dlaczego muszę? Dlatego, że Arnis był moim przyjacielem? Czy dlatego, że mój tata jest antybiotykiem, który nie zdołał w porę wyleczyć choroby? - Był z powstańcami - powiedziała cicho. Tak cicho, że idiotyczna automatyka wideofonu wyregulowała dŸwięk, przemieniajšc szept w głoœny, niemal ogłuszajšcy krzyk. Mówiła, nie przestajšc płakać. A ja słuchałem. O tym, jak Arnis wyszedł z domu i nie zdšżyła go zatrzymać. Jak zadzwonił do niej i nie kryjšc dumy oœwiadczył, że wydano mu prawdziwy bojowy cekaem. I jak się dowiedziała, że powstańcom wydali nie tylko cekaemy, ale i urzšdzenia powodujšce autodestrukcję po œmierci powstańca. I że Arnisowi, chwała Bogu, takiego urzšdzenia nie dali - i ona będzie mogła go pochować. Arnis twarz ma spokojnš, bólu nie czuł, promień neutronowy zabija błyskawicznie. I ran prawie nie ma... tylko czerwona plamka na piersi... gdzie go trafili... i ręka... laserem... Mówiła i pewnie nie myœlała, że jestem z Ziemi. Z wielkiej planety, z której zjawili się desantowcy-antybiotyki. Którzy zniszczyli powstańców i chłopców, strasznie pragnšcych pobawić się prawdziwym cekaemem. Na Florydzie też lubiliœmy bawić się w wojnę. Oczywiœcie, nie pamiętała, kim jest mój ojciec. I mogła patrzyć mi w oczy. A ja nie mogłem. I gdy przestała mówić, ale dalej płakała, odwracajšc się od bezlitosnego oka telekamery, wycišgnšłem rękę w stronę pulpitu i przerwałem połšczenie. W pokoju zrobiło się ciemno i cicho. Tylko za oknem kołysana wiatrem gałšzka gładziła z cichym szmerem szybę. - Œwiatło! - zakrzyczałem. - Wszystkie œwiatła! Zapłonęły lampy, wszystkie, jakie były w pokoju. Matowe sufitowe plafony, kryształowy żyrandol i nocne lampki o ciemnopomarańczowym œwietle, i stojšca na stole lampa na cienkiej nóżce. Œwiatło raziło w oczy, cięło na kawałki wiszšcš w pokoju ciszę. I cisza ożyła, podkradła się do mnie, wpełzła mi w uszy. Nawet gałšzka za oknem przestała się kołysać. - Muzykę! Głoœno! Wiadomoœci! Program edukacyjny! Głoœno! Wszystkie programy radiowe! Głoœno! Cisza wybuchła, zniknęła, przemieniła się w nicoœć. Grzmiała kwadrofonia modern rocka, z trzysekundowš przerwš następowały po sobie programy radiowe. Na teleekranach wyjaœniano subtelnoœci języka włoskiego, tłumaczono, jak należy hodować orchidee, podawano ostatnie wiadomoœci... - Zostawić wiadomoœci! - zawołałem, próbujšc przekrzyczeć harmider. - Wszystko wyłšczyć, zostawić wiadomoœci! Kakofonia skończyła się. Z ekranu już znikła znajoma nazwa planety. Teraz pokazywano dymišce ruiny. Malutkie figurki ludzi w błyszczšcych ogniotrwałych kombinezonach chodziły wœród betonowego kruszywa. - ...ogromnej siły. Rozwalony został nie tylko budynek kostnicy, ale również pobliski kompleks szpitalny. Przedstawiciel sił bezpieczeństwa oœwiadczył, że nie wyklucza, że był to czyn terrorystów. Właœnie do tej kostnicy dostarczono dwadzieœcia cztery godziny temu grupę zabitych powstańców, którzy wbrew zwykłej praktyce nie wysadzili się w powietrze, tylko zginęli w walce. Mignšł napis Wiadomoœci z ostatniej godziny. - Wyłšczyć - poleciłem automatycznie. I popatrzyłem na bransoletę. Co za wspaniały pomysł - urzšdzenie, które wybucha po œmierci bojownika. Z niewielkim opóŸnieniem, dwie, trzy minuty... żeby zabójcy zdšżyli podejœć do ciała. Urzšdzenie może mieć wyglšd bransolety, której nie można zdjšć z ręki. Wyposażone w czujnik pulsu... materiał wybuchowy o potężnej mocy... a jeszcze lepiej plazmy w magnetycznej pułapce. Poza tym potrzebny jest opóŸniacz - na wypadek, gdyby bojownik walczył w grupie i natychmiastowy wybuch nie był pożšdany. Na przykład przycisk, który po naciœnięciu odkłada wybuch na dobę. Nawet taki wybuch może narobić szkody nie znajšcemu tej tajemnicy wrogowi. Oczywiœcie, najlepiej, żeby głupi wróg zdjšł bransoletę i zabrał jš w charakterze pamištki. Jeœli da swojemu synowi - też będzie nieŸle. Œcišgałem bransoletę z całych sił. Ale rurka, która tak łatwo uległa, gdy wsuwałem w niš rękę, nie drgnęła. Próbowałem podważyć jš œrubokrętem, rozszerzyć i zerwać. Ale i to się nie udało... Bransoletę robili mšdrzy, znajšcy się na rzeczy inżynierowie. Zapewne tylko oni umieli jš zdjšć. W bezmyœlnej wœciekłoœci zaczšłem szarpać bransoletę zębami. I poczułem lekki przyjemny zapach. Jak mogłem pomyœleć, że Miszka wyczuł zapach ozonu po kilku godzinach od wystrzału? Ozon, trzyatomowa molekuła tlenu, jest jednym z najbardziej nietrwałych zwišzków. Za to wydziela się przy pracy aparatury elektronowej i magnetycznych pułapek utrzymujšcych plazmę. W mojš rękę wpiła się œmierć. Straszna, ognista œmierć, nie majšca zamiaru puœcić swojej ofiary. Ale nagle przestało mnie to przerażać. Œmierć nie była moja, była przeznaczona dla Arnisa. Tata przywiózł jš mnie, nie wiedzšc, co robi. Niewiarygodny zbieg okolicznoœci stał się sprawiedliwy dzięki swej niewiarygodnoœci. Powoli, jak we œnie, podszedłem do drzwi. Miękki włos dywanu... chłód drewnianych stopni... Pchnšłem drzwi sypialni taty. I wszedłem do pokoju, w którym spokojnie spał zmęczony antybiotyk. Siadajšc w fotelu u wezgłowia łóżka, jeszcze nie wiedziałem, co zrobię. Obudzę ojca, przysnę z opuszczonš na zimnš bransoletę głowš, czy posiedzę chwilę i pójdę do lasu, jak najdalej od domu? W zasadzie nie było żadnej różnicy. Ale tata się obudził. Lekko zeskoczył z łóżka, nieuchwytnym ruchem zapalił œwiatło. Nieco się rozluŸnił, gdy mnie zobaczył, i natychmiast stężał znowu. Pytajšco uniósł brwi. - Tatku, ta bransoleta jest minš z mechanizmem zegarowym - powiedziałem niemal spokojnie. - Nie będę ci tego długo tłumaczył. Ale tak jest na pewno. Wybuchnie po upływie dwudziestu czterech godzin od œmierci swojego pierwszego właœciciela... mniej więcej. Nie pamiętasz, kiedy go zabito? Nigdy nie widziałem, żeby tata tak strasznie pobladł. Chwilę póŸniej już stał obok mnie i zdzierał bransoletę z mojej ręki. Zawyłem. Bardzo mnie zabolało i było mi przykro, że mój mšdry tata robi takš głupiš rzecz. - Tato, jej się nie da zdjšć. Przecież to chłopięcy rozmiar... Tato, nie pamiętasz, czy on nie miał pieprzyka na lewym policzku? Tata spojrzał na zegarek. I podszedł do wideofonu. Myœlałem, że chce gdzieœ zadzwonić. Uderzeniem ręki rozbił drewnianš œciankę z lewej strony ekranu. I wycišgnšł z maleńkiego zagłębienia pistolet z długš, lœnišcš, jeżšcš się ciepłoodwodami lufš. I wtedy poczułem strach. Desantowcowi, trzymajšcemu w domu broń, groziło wykluczenie z Korpusu Desantowego i wysoka grzywna. Gdyby broń została użyta - więzienie. - Tato... - wyszeptałem, patrzšc na pistolet. - Tato... Tata chwycił mnie i przerzucił sobie przez ramię. Pobiegł do drzwi. Nic nie mówił - pewnie nie było już na to czasu. A potem biegliœmy przez sad. Potem tata skoczył do kabiny flaeru i zaczšł wystukiwać na pulpicie program szybkiego połšczenia. Mnie rzucił na tylne siedzenie, chwilę póŸniej rzucił tu również pistolet i apteczkę. - WeŸ podwójnš dawkę œrodka przeciwbólowego - polecił. Mimo strachu omal się nie rozeœmiałem. Œrodek przeciwbólowy przed wybuchem plazmowego ładunku? To tak jakby polować ze scyzorykiem na słonia. Ale wyjšłem dwie malutkie jasnoczerwone ampułki. Rozgniotłem je w pięœci, zacisnšłem palce i poczułem, jak lekarstwo mroŸnym zimnem wessało się przez skórę. Trochę mi się zakręciło w głowie. A tata kierował flaerem, lecieliœmy z maksymalnš szybkoœciš. Za przezroczystš kopułš kabiny wyło rozcinane powietrze. Czyżby myœlał, że gdzieœ zdołajš nam pomóc? Zdšżš pomóc? Flaer zahamował. Zawisł w powietrzu. Pisk forsowanych silników przeszedł w cichy pomruk. Wisieliœmy na nocnym niebie, dwoje ludzi w maleńkiej skorupce z metalu i plastyku. - Jesteœmy nad jeziorem - powiedział tata i niezrozumiale wyjaœnił: - Nad lasem nie można, mnóstwo zwierzšt by zginęło. A zwierzęta nie sš niczemu winne. Coœ naciskał na pulpicie, wystukujšc nieznane mi polecenia. Z niezadowoleniem zapiszczał blok bezpieczeństwa i kopuła kabiny powoli się odchyliła. Kilometr nad ziemiš! Gładził nas chłodny nocny wietrzyk. Lekko pachniało wodš. I ozonem, przeklętym ozonem - nie od bransolety oczywiœcie, od pracujšcych silników. Tata przeszedł na tylne siedzenie. Flaer lekko się zakołysał i zobaczyłem na dole migoczšce lustro wody. - Rękę! - zakomenderował ojciec. I ja posłusznie położyłem rękę na burcie kabiny. Tata usiadł obok mnie, całym ciałem przyciskajšc mnie do oparcia siedzenia. Wzišł mnie za rękę - moje palce utonęły w jego dłoni. Taty dłoń była bardzo zimna. I twarda jak tkanina kombinezonu ochronnego. - Nie bój się - powiedział tata. - I lepiej nie patrz. Odwróć się. Wstrzymałem oddech. Osłabłem. Zrozumiałem, że teraz nie uda mi się poruszyć. Nawet nie będę mógł się odwrócić. Tata wzišł pistolet. Czułem jego palce jeszcze przez chwilę. A potem w ciemnoœci błysnšł oœlepiajšcy biały promień. Nigdy wczeœniej nie znałem prawdziwego bólu. Cały ból, który wczeœniej czułem, był tylko przygotowaniem do tego - jedynego, prawdziwego, nie do zniesienia. Takiego, którego człowiek nie powinien nigdy poznać. Tata uderzył mnie w twarz, wpędzajšc krzyk z powrotem w płuca. Zawołał rwšcym się głosem: - Wytrzymaj! Nie trać sił! Wytrzymaj! Nie mogłem nawet zamknšć oczu, ból zmuszał powieki do otworzenia się, a ciało do wygięcia w bolesnym skurczu. Widziałem swojš dłoń w ręce taty. I dziwny, żałosny strzęp w miejscu swojego nadgarstka. I srebrzystš bransoletę, spadajšca z tego strzępu w dół, do jeziora. Minęło pięć sekund, nie więcej. Kabina zaczęła się zamykać, a tata nacisnšł na pulpicie klawisz "03" - natychmiastowy lot do najbliższego punktu medycznego. I wtedy na dole coœ błysnęło - przeszywajšcym, goršcym, pomarańczowym œwiatłem. Po chwili flaerem zatrzęsło. I zauważyłem, jak na czerwonopomarańczowe lustro jeziora opada wielometrowa, utkana z pary i bryzgów fontanna. Tata jak zwykle miał rację. Nad lasem czegoœ takiego nie można było robić, wiewiórki miałyby się z pyszna. A zwierzęta przecież nie sš niczemu winne... Mówi się, że im mocniej ludzie kochajš zwierzęta, tym bardziej kochajš ludzi. Oczywiœcie do pewnej granicy. A poza niš na odwrót... Ocknšłem się na stole operacyjnym. Leżałem rozebrany, z przyssawkami czujników na całym ciele. Do stołu podchodzili coraz to nowi ludzie. Tata stał wœród nich w białym medycznym kitlu i coœ mówił półgłosem. Lekarze pochyleni nad mojš rękš też rozmawiali: - Zadziwiajšce, że palnik może zostawić takš równš ranę. Krwi prawie nie ma, jak po laserze... - Niemożliwe, skšd na Ziemi bojowy laser? Ktoœ zauważył, że otworzyłem oczy. Nachylił się do mojej twarzy, powiedział uspokajajšco: - Nie bój się, przyjacielu, z rękš wszystko będzie w porzšdku. Będzie na swoim miejscu. Tylko na przyszłoœć ostrożniej z narzędziami... - I dodał odwracajšc się: - Siostro! Centymetr szeœcienny analgetyku i... antybiotyk. Najlepiej oktamycynę, pięćset jednostek... Zaœmiałem się. Ból się nie zmniejszył, przez cały czas żuł mojš rękę rozpalonymi tępymi kłami. Ale ja się œmiałem, uchylajšc się przed maskš z otumaniajšcym zapachem narkozy. I szeptałem, szeptałem, szeptałem: - Antybiotyk... antybiotyk... antybiotyk... Przełożyła Ewa Skórska

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lukanienko Siergiej MĂłj tata jest antybiotykiem
Łukjanienko Siergiej Mój tata jest antybiotykiem
moj pan jest sila ma
Mój Bóg jest źródłem
moj bog jest zrodlem
Mój chłopak jest gejem AkFa Część 3
Lukianienko Siergiej
moj bog jest zrodlem mego zycia
Pan moj cudowny jest
Jak blogo wiedziec Jezus jest moj
pan moj pasterzem moim jest
Pasterzem jest mój dobry Pan (Ps 23) (P Pałka)

więcej podobnych podstron