plik


ÿþAby rozpocz lektur, kliknij na taki przycisk , który da ci peBny dostp do spisu tre[ci ksi|ki. Je[li chcesz poBczy si z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poni|ej. Maria Konopnicka N o w e l e DYM Ile razy spojrzaBa w okno swej izdebki, tyle razy widzie go mogBa, jak z ogromnego komina fabryki waliB siwym sBupem. Nieraz nawet umy[lnie odrywaBa od roboty stare swoje oczy, aby rzuci na niego cho jedno spojrzenie. W spojrzeniu tym byBa dziwna bBogo[ i jakby pieszczota. Ludzie szli i przechodzili [pieszc w ró|ne strony, rzadko który spojrzaB w gór w kierunku komina, jeszcze rzadszy zauwa|yB sin smug dymu. Ale dla niej dym ten miaB szczególne znaczenie, mówiB do niej, rozumiaBa go, byB w jej oczach niemal |yw istot. Kiedy o wczesnym brzasku na opalowym, mienicym si barwami jutrzni tle nieba dym rozkBbiaB si nad kominem w krgBych, czarnych runach, roznoszc ostr, gryzc woD sadzy, wiedziaBa ona, |e tam jej Marcy[ w kotBowni, przy palenisku stoi, ognie zanieca, miarkuje, rozkBada, wysoki, smukBy, gibki, w granatowej pBóciennej bluzie spitej skórzanym pasem, w lekkiej fura|erce na jasnych wBosach, z szeroko odwinitym u szyi koBnierzem.  Oho!  szeptaBa wtedy u[miechajc si  Marcy[  fasuje ... Istotnie  fasowaB . Z gorliwo[ci nowicjusza sypaB na palenisko wgiel, kosz za koszem, za siebie i za palacza pracujc, dumny ze swojej [wie|ej godno[ci kotBowego. A razem z tym wielkim, jasnym pBomieniem wybuchaBy mu w duszy pie[ni, którymi si kotBownia rozlegaBa od [witu do nocy. Wkrótce jednak czarne kBbiska dymu bielaBy, rzedBy, stawaBy si l|ejsze, a| wskro[ pogodnych bBkitów wybiBy w gór lekkim, równym sBupem. Ten widok wlewaB w serce wdowy rado[ i pogod.  Wszystko dobrze...  szeptaBa  wszystko dobrze. Bogu najwy|szemu dziki! I krztaBa si po ubogiej izdebce za[cielajc Bó|ko swoje i synowski tapczan, zamiatajc [mieci star, brzozow miotB i rozpalajc na kominku drewka do popoBudniowego posiBku. Wtedy to wprost wielkiego fabrycznego komina z wspaniaB kit dymu wznosiBo si w bBkity cienkie, sinawe pasemko sponad dachu facjatki, gdzie mieszkaBa wdowa; pasemko tak wtBe i nikBe jak tchnienie starych piersi, co je wydobyBy z ogniska. Ale mBody kotBowy zawsze to pasemko dostrzegB. A nie tylko je dostrzegaB, ale si do niego u[miechaB. WiedziaB on dobrze, |e tam u komina stara jego matka w bieluchnym czepcu na gBowie, w toBubku przepasanym ró|owym fartuchem, drobna, zawidBa, zgarbiona szykuje dla niego jaki[ barszcz wy[mienity lub wyborny krupnik. ZdawaBo mu si nawet czasem, |e wyraznie czuje smakowit woD tych specjaBów. Z podwójnym tedy zapaBem dorzucaB na palenisko [wie| szufl wgla i podczas kiedy palacz po gBowie si drapaB, on stojc jedn nog na podmurowaniu, zwinny i gitki, za dwóch nastarczaB w robocie. I tak naprzeciw siebie szBy w niebo te dwa oddechy: fabryki i facjatki, niknc w przejrzystych lazurach, mo|e Bczc si w nich nawet. Ku popoBudniowi dym fabryczny rzedniaB nieco; olbrzymie pBuca machin zwalniaBy sw prac, wypuszczone pary przeszywaBy raz i drugi powietrze ostrym, przykrym [wistem, a chBopak jak huragan do izdebki wpadaB.  Mamo, je[  woBaB ju| od progu, a cisnwszy fura|erk na stóB, biegB do klatki z kosem wiszcej w okienku. Kos, jak tylko chBopaka obaczyB, wydaB gwizd przecigBy, do fabrycznej [wistawki podobny, a 2 potem zaczynaB swoje zwykBe kuranty, których wyuczyB go Marcy[. ChBopak stawaB przed klatk, kBadB rce w kieszenie i gwizdaB tak|e. A| si [ciany trzsBy od gwizdania tego. A matka rozpo[cieraBa tymczasem na stole pikn, |óBt serwet w niebieskie jelenie wyrabian i stawiaBa gBbok fajansow wazk krupniku, barszczu z rur albo grochówki z wdzonk, albo te| zacierek, jak tam wypadBo. Obok wazki wystpowaB na stóB chleb w du|ym bochnie, gBówna tego posiBku podstawa. ZnikB on prawie w poBowie, ledwo si chBopak przysunB do niego. KawaB za kawaBem krajaB, w miseczce z sol maczaB, a precz dogadywaB:  Dobry chleb, mamo!  Dobry, synku!  odpowiadaBa za ka|dym razem wdowa.  Jedz z Bogiem, jedz! Na chwaB Panu Jezusowi i Matce jego Przenaj[witszej... ChBopak nie dawaB si prosi, a razem z chlebem znikaBa i zawarto[ misy.  Dobry barszcz, mamo  mówiB wtedy. Matka ju| od kilku chwil jadBa coraz wolniej. MieszaBa By|k w talerzu, dmuchaBa w niego. Ale barszczu nie ubywaBo jako[. Kiedy wic chBopak wymiótB co miaB przed sob, i wsiki runiejce wierzchem rki otarB, pytaBa skwapliwie:  A mo|e by[ tak synku, jeszcze... Mnie dzi[ co[ nie bardzo jako[... ChciaBa mu da pozna, |e jej nie smakuje, ale baBa si wyraznym kBamstwem Boga obra|a, bo barszcz byB doskonaBy.  A no  mówiB chBopak  kiedy mama nie je... PodstawiaBa mu z po[piechem swój talerz mówic:  Jedz, dziecko, jedz! Na chwaB Panu Jezusowi... ChBopak tedy znów si zabieraB do By|ki po swojemu.  Co mama chce od tego barszczu?  pytaB.  To królewski barszcz!  ByBby on, byBby, synku  odpowiadaBa mrugajc oczami  tylko |e mi do niego bobkowego li[cia przybrakBo... ZdarzaBo si, |e nie dojadaB. ZlewaBa wtedy reszt w glinian ryneczk i stawiaBa w kominku tak, aby syn nie spostrzegB tego. T reszt uwa|aBa ju| za wyBczn swoj wBasno[ i kiedy chBopak wyszedB, posilaBa si ni ogryzajc ostatki chleba. Wszystko to odbywaBo si z niezmiern szybko[ci. MBody kotBowy chwilowo zastpowany tylko bywaB w poBudnie i [pieszy musiaB. Zaledwie zjadB, |egnaB si szerokim znakiem krzy|a, caBowaB matk w zapracowan, wychudB rk, chwytaB fura|erk, a gwizdnwszy na po|egnanie kosowi zbiegaB w trzech susach z facjatki na dóB. Wdowa stawaBa wtedy w po[rodku izdebki z zebran ze stoBu serwet w rku i sBuchaBa grzmicego tupotu nóg synowskich z trwo|nym i bBogim zarazem u[miechem.  Zwity Antoni!  mówiBa krcc gBow  z leceniem takim! Nogi jeszcze poBamie...schody porozbija... I staBa tak zasBuchana, dopóki nie huknBy na dole drzwi od sionki i nie przebrzmiaBo echo tej szalonej kanonady nóg mBodych i silnych. Wtedy dopiero koDczyBa skBada serwet, zmywaBa statki, ogarniaBa ogieD popioBem, a siadBszy u okna BataBa synowsk odzie| i bielizn. Je[li to byBo lato, dBugo jeszcze, bardzo dBugo widzie mogBa dym walcy z fabrycznego komina. Drugi raz, to si tak zapatrzyBa w niego, |e i robota wypadBa jej z rki... Dziwne, bo przybieraB i ksztaBty, i barwy. To jak |elazna gadzina wywijaB si sam z wBasnych przegubów coraz dalej, coraz wy|ej; to jak leciuchna zasBona w powietrzu wiaB siejc przed siebie obBoczki ró|ane; to jak z kadzielnicy prosto w gór szedB weBnic si mikko po skrajach; to jak olbrzymi pióropusz pod sBoDce si zBotem paliB, z komina jak z heBmu za wiatrem wiejc; to si w jakie[ postacie cudne wydBu|aB, w jakie[ mary nieziemskie, jakie[ widzenia... Czasem go wiatr wydymaB jak |agle wielkiego statku; czasem rozrywaB niby kBby pakuB, czasem pdziB jak tuman czarniawy. A zad|d|yBo si na [wiecie, to chmur ci|k nad kominem staB i pBatami po dachach si wieszaB, i tBukB nad ziemi nie wiedzc, kdy si dzia. Gdy przyszBa zima, zapalaBa wdowa lampk u komina i robiBa przy niej grube na sprzeda| poDczochy. 3 Ale cho od okienka wiaBo srodze i szron a| do izby zalatywaB przez spróchniaBe ramy, podchodziBa do niego coraz, |eby na fabryk spojrze. GorzaBa ona wprost facjatki dBugim, szeregiem o[wietlonych migotliwie okien, huczaBa wewntrzn prac pBuc swoich olbrzymich, szczkaBa |elastwem, dzwiczaBa biciem mBotów, zgrzytaBa zbami piB, syczaBa |dBami topionych metalów. Dym, który teraz na tle gBbokiego granatu niebios waliB z jej komina, pBomienny byB, ogniami ziejcy, snopy iskier ciskaB jak race. Szerokie Buny od niego skro[ nieba szBy i het, precz odbijaBy wielkie, ciche zorze... PatrzyBa na nie wdowa w zadumaniu. Z zadumy tej wyrwaBo j gwizdanie kosa, który rozbudzony [wiatBem, bijcym z fabryki w okienko, zaczynaB wycina swoje kuranty. W izdebce robiBo si weselej, ogieD trzeszczaB na kominku, a kos darB si a| do ogBuszenia. A kiedy na niebie ksi|yc w peBni stanB, caBe ono widzenie ogniste topniaBo w blaskach miesicznych. Póznym wieczorem dopiero wracaB syn i od progu ju| znowu woBaB:  Mamo, je[!... A razem z t mBod, siln postaci wstpowaBo do izdebki wesele, [miech i swoboda. Z mniejszym ju| teraz po[piechem posilaB si chBopak, opowiadaB przez chwilk to i owo rozpytujcej si o ubiegBy dzionek matce, po czym zaczynaB szeroko ziewa, przeciga si, kos nawet nie bawiB go ju| w takiej chwili.  Idz spa, synku, idz spa!  mówiBa matka gBaszczc go po gBowie.  A to jutro do dnia ci znów trzeba...  Pójd, mamo...  odpowiadaB sennym gBosem  zmordowaBem si tak, |e to ha!  A pacierz, synku, zmów  przypominaBa jeszcze.  Zmówi, mamo. CaBowaB jej rk, klkaB przed swoim tapczanem i schyliwszy gBow na zBo|one dBonie, odmawiaB szybko póBgBosem Ojcze Nasz i Zdrowa[, tu i ówdzie przerywajc modlitw pot|nym ziewniciem, po czym biB si haBa[liwie w piersi, |egnaB z rozmachem i zdjwszy po[piesznie odzie| rzucaB si na twarde posBanie. Natychmiast te| prawie usypiaB, a w izdebce sBycha byBo dawno jego równy, gBboki oddech, podczas kiedy matka dBugo jeszcze szeptaBa zdrowa[ki przed poczerniaBym, ze zBocistego tBa wychylajcym si obliczem Panny Naj[witszej. Nareszcie lampka gasBa, kos przestawaB si trzepota po klatce, uciszaBo si wszystko, aby znów jutro o brzasku si zbudzi. Z tym budzeniem byBa zawsze bieda. Wdowa sypiaBa tym snem staro[ci krótkim, czujnym, jakby oszczdzajcym godzin |ycia przed wielkim za[niciem w mogile. Ze snu tego budziBa si po drugich kurach zaraz, na dBugo przed pierwsz gwizdawk fabryczn i zwlókBszy si z po[cieli dreptaBa po izdebce szykujc polewk dla syna i szepczc godzinki. W okienku staBa wtedy wielka i cicha gwiazda zaranna, wprost na twarz u[pionego chBopca [wiecca. Matka coraz to na twarz t powiodBa oczyma. Rada by ju| zbudziBa jedynaka swego, ale gBbokie u[pienie chBopca wstrzymywaBo j.  Niech ta!  szeptaBa póBgBosem.  Niech ta jeszcze zdziebluchno po[pi... Dopiero kiedy si rozlegB przerazliwy [wist puszczonej pary, woBaBa na chBopca:  Marcy[! A!... Marcy[! Wstawaj, synku! Gwi|d|... ChBopak odwróciB gBow do [ciany.  To kos, mamo... mówiB wpóBprzytomnie.  Ale!  kos tam! We fabryce gwizdaj, synku, a nie kos! PrzecigaB si, nakrywaB na gBow, mruczaB, ale matka nie ustpowaBa. Nocny dy|ur si koDczyB, kotBowy na swoim miejscu pierwszy stan musiaB przed robotnikiem jeszcze. PowtarzaBo si to caBy tydzieD bo|y, niedzieli nie wyjmujc nawet. Ale jednego razu kawaB jeszcze do ranka byBo, chBopak si z krzykiem ze snu porwaB sam i na po[cieli siadB. Matka ju| byBa przy nim.  Co to? Co ci , synku, co?  pytaBa troskliwie. 4 Nie odpowiadaB. PatrzyB na ni szeroko otwartymi oczyma, usta miaB dr|ce, czoBo w zimnym pocie. Rozpita na piersiach koszula podnosiBa si od mocnych, gBo[nych prawie uderzeD serca. ObjBa go ramionami matka.  Co ci to, synku, co ci to?  pytaBa tulc chBopaka jakby maBe dziecko. DBugo uspokoi si nie mógB.  Nic, mamo  przemówiB nareszcie z widocznym wysiBkiem  nic... Tylko... [niBo mi si... |e... piorun uderzyB we mnie. Wdowa [cierpBa. Ale nie daBa tego po sobie pozna synowi. ChciaBa przemówi, gBos uwizB jej w piersi. ChBopak siedziaB na tapczanie sztywny, prosty, patrzc przed siebie wystraszonym wzrokiem.  Piorun, mamo  mówiB cichym, urywanym gBosem  taki czerwony, straszny jak smok. Na piersi mi padB, mamo... taki straszny... czerwony... UmilkB i dyszaB gBo[no. Wdowa opanowaBa si jako[.  Co tam, synku!  mówiBa gBaszczc go po rozpalonym policzku.  Co tam!... Sen mara, Bóg wiara. Co tam, synku! A gdy chBopcu gBo[no zaszczkaBy zby, przysiadBa przy nim, przycisnBa gBow jego do swych wyschBych piersi i tak go koBysaBa, jak kiedy niemowlciem byB. ChBopak si ukoiB, utuliB wreszcie i na poduszk opadB.  Niech mama ju| idzie  rzekB  niech mama idzie, poBo|y si... Ja usn... Ale nie usnB. Le|aB na wznak z otwartymi szeroko oczyma, wpatrzony w gasnce na wschód nieba gwiazdy. SpojrzaBa na niego raz i drugi.  A czemu nie [pisz, synku?  spytaBa.  Nie mog, mamo...  odpowiedziaB cicho, skar|cym si gBosem. PodeszBa i siadBa przy nim.  No nie trap si, synku!  przemówiBa.  Nic si nie trap. Albo to na to ten Pan Bóg miBosierny pioruny w niebie chowa, |eby za[ nimi wdowie niebogiej jedynego synaczka ubija? Nie da tego Pan Jezus i ta Matka Przenaj[witsza... A ja ci to powiem, |e piorun wesele znamionuje, kiedy si kawalerowi albo pannie [ni. Ot co, widzisz, piorun znamionuje... Przecie sennik mam, to wiem. MówiBa to z u[miechem, wesoBo niemal, rk wyschB po czole jego wodzc i wBosy mu gBadzc, a| chBopak dobrej my[li poczB by i te| si u[miechnB.  To mama mówi, |e wesele?  spytaB.  A przecie, |e nie co! Wesele, huczne wesele... Zamy[liB si chBopiec, a po chwili rzekB:  To ja ju| wstan, mamo...  WstaD, synku, wstaD... Zgotuj [niadanie, jak przejesz, to ci odejdzie. Jako| odeszBo. Weselej nawet byBo tego ranka ni| zwykle w izdebce, bo chBopak czasu do[ majc, jedn po drugiej piosenk na prze[cigi z kosem gwizdaB, a| ptaszysko zachrypBo, i kiedy przyszBo do Zosi, co jej si chciaBo jagódek, gwizdaBo tak |aBo[nie, jakby kto przez nos [piewaB. U[miaB si Marcy[, u[miaBa si matka i tak si w rado[ci rozstali. Kiedy wyszedB, wdowa stanBa przy drzwiach i nasBuchiwaBa oddalajcych si kroków. Lekkie byBy, razne, swobodne, zwyczajnie, mBode nogi... Nawet spaczone i spróchniaBe schody nie krzypiaBy dzi[ tak jak zazwyczaj. Dopiero kiedy chBopak drzwi za sob zatrzasnB, rzuciBo si w niej serce jakim[ nagBym strachem, tak Boskot ich byB gBuchy, podziemny i takim przerazliwym echem odbiB si w pustych sieniach. PobiegBa do okienka, aby wyjrze za synem. SzedB lekko, [piesznie, z podniesion gBow, a kiedy miaB ju| przej[ furtk w fabrycznym murze, odwróciB si i spojrzaB w gór. Mo|e w okienko, a mo|e tak sobie... W chwil pózniej gsty, czarny dym waliB z fabrycznego komina. Godziny upBywaBy. W schludnie sprztnitej izdebce zrobiBo si cicho; stary zegar z jaskraw ró| na po|óBkBej tarczy cykaB opieszale na [cianie, kos próbowaB najweselszych kurantów, pociesznie walczc z swym ochrypBym gBosem, a wdowa mo|e z my[l o owym [nie syna, co to wesele znamionowaB, przegldaBa swe od[witne odzie|e. 5 Naraz rozlegB si huk straszliwy. ZatrzsBy si [ciany, posypaB gruz z komina. Okienko z szczkiem wypadBo. Wielki, iskrzasty sBup dymu buchnB w niebo razem z fontann cegieB i wielkimi odBamami rozwalonego komina, wypeBniajc izb przerazliwym blaskiem. Wdowa jak staBa, tak skamieniaBa sBupem. Ani jednego krzyku nie wydaBy jej zmartwiaBe usta. Tylko si siwe wBosy podniosBy nad czoBem, tylko rozszerzone zrenice zbielaBy jakby u trupa nagB jak[ zgroz... Mo|e nawet nie sByszaBa dzikiego wrzasku, jaki biB z ulicy:  KotBowy!... kotBowy zabity!                                                       DBugie jeszcze potem lata siadywaBa w tym samym okienku, patrzc osowiaBym, mtnym wzrokiem na fabryczny komin, z którego biBy w gór sine sBupy dymu., Dym ten wszak|e nie przybieraB ju| dawnych rozlicznych ksztaBtów, tylko zawsze zamieniaB si w mglist posta jej drogiego chBopca. ZrywaBa si wtedy ze stoBka i wycigaBa dr|ce, wyschBe rce. Ale mglist posta wiatr unosiB i rozwiewaB j gdzie[ w bBkitach... 6 MENDEL GDACSKI OBRAZEK Od wczoraj jaki[ niepokój panuje w uliczce. Stary Mendel dziwi si i cz[ciej ni| zwykle nakBada krótk fajk patrzc w okno. Tych ludzi nie widziaB on tu jeszcze. Gdzie id? Po co przystaj z robotnikami [pieszcymi do kopania fundamentów pod nowy dom niciarza Greulicha? Skd si tu wziBy te obszarpane wyrostki? Dlaczego patrz tak po sieniach? Skd maj pienidze, |e id w piciu do szynku? Stary Mendel krci gBow smokczc maBy, silnie wygity wi[niowy cybuszek. On zna tak dobrze t uliczk cich. Jej fizjonomi, jej ruch, jej gBosy, jej ttno. Wie, kiedy zza którego wgBa wyjrzy w dzieD pogodny sBoDce; ile dzieci przebiegnie rankiem drepcc do ochronki, do szkoBy; ile zwidBych dziewczt w ciemnych chustkach, z maBymi blaszeczkami w rku przejdzie po trzy, po cztery do fabryki cygar na robot; ile kobiet przystanie z koszami na starym, wytartym chodniku pokazujc sobie zakupione jarzyny, skar|c si na drogo[ jaj, misa i masBa; ilu wyrobników przecBapie [rodkiem bruku ci|kim chodem nóg obutych w trepy, niosc pod pach wzeBki, a w rku cebrzyki, kielnie, liny, siekiery, piBy. Ba, on i to nawet wie mo|e, ile wróbli gniezdzi si w gzymsach starego browaru, który panuje nad uliczk wysokim, poczerniaBym kominem  w gaBziach chorowitej, rosncej przy nim topoli, która nie ma ani siBy do |ycia, ani ochoty do [mierci i stoi tak czarniawa, przez póB uschnita, z pniem spustoszonym, z którego na wiosn wynika nieco bladej zielono[ci. On, mo|e nawet nie patrzc w okno, samym uchem tylko rozpoznaBby czy PaweB, stró|, zamiata ulic now swoj czy te| star miotB. I jak tego wszystkiego nie ma Mendel GdaDski wiedzie, kiedy ju| od lat dwudziestu i siedmiu w tej samej izbie, pod tym samym oknem swój warsztat introligatorski ma i tak ju| przeszBo wier wieku przy nim w fartuchu skórzanym stoi, a podczas kiedy sucha, |ylasta, a dzi[ ju| nieco dr|ca rka dociska drewnian [rub prasy, oczy jego spod brwi gstych, nawisBych, siwych patrz w t uliczk, która jest w[ród wielkiego miasta jakby odrbnym, zamknitym w sobie [wiatem. Zwiata tego drobne tajemnice zna Mendel na wylot. Wie, kiedy si powiksza, a kiedy zmniejsza kaszel starego archiwisty, który mu przynosi do oprawy grube, peBne kurzu foliaBy zatchBych papierów, wie, jak pachnie pomada maBego dependenta, któremu zszywa akta pana mecenasa; wie, kiedy przyjdzie Joasia od pani radczyni z |daniem, aby jej za  [kBo piknie wsadziB laurk z powinszowaniem, na której anioB zBocisty odkrywa si i pokazuje kawalera z bukietem ró| w rku; wie, kiedy nie je obiadu student mieszkajcy na strychu, wie, z której strony nadbiegnie zdyszana pensjonarka |dajc, aby jej  niebiesko i ze zBotymi sznurkami oprawiB przepisane na listowym papierze poezje CzesBawa i Gawalewicza. On wszystko wie. Wszystko, co mo|na wiedzie na lewo i na prawo siwym, bystrym okiem, co mo|na na prawo i na lewo usBysze uchem i co przemy[le mo|na dBugimi godzinami, stukajc jak dzicioB mBotkiem introligatorskim, równajc i obcinajc wielkie arkusze papieru, warzc klej, mieszajc farby. I jego te| znaj tu wszyscy. Obcy czBowiek rzadko zajrzy; ka|dy jakby swój, jakby domowy. Stary, Bysy zegarmistrz z przeciwka przez otwarte okno krzyczy mu latem  dzieD dobry i pyta o Bismarcka; suchotniczy powroznik zaczepia o jego klamk swoje dBugie konopne sznurki, które dyszc 7 krci w wskiej, wpóBwidnej sionce kamieniczki; chudy student z facjatki, z nogami jak cyrklowe no|yce, wsadza zmierzchem w jego drzwi gBow na dBugiej, cienkiej szyi i po|ycza od niego Bojówk, któr  zaraz odda, tylko jeszcze z godzink popisze ... Straganiarka poda mu czasem przez okno rzodkiew czarn w zamian za kolorowe skrawki papieru, z których sobie jej chBopaki sporzdzaj latawce sBynne na caB ulic; synek gospodarza caBymi godzinami przesiedzi u niego czekajc na woln chwil, w której Mendel da mu tektury do podklejania wycitych z arkusza |oBnierzy, a tymczasem dziwuje si wielkim uszom no|yc, wa|y w rku mBotek wtykajc nos w garnczek z klajstrem, próbujc go niemal. Wszystko to tworzy jak[ atmosfer ciepB, poufaB, atmosfer wzajemnej |yczliwo[ci. Staremu Mendlowi dobrze w niej by musi. Mimo sze[dziesiciu i siedmiu lat rzezki jest jeszcze w sobie. Spokój i powaga maluje si na jego typowej, zawidBej w trudach twarzy. WBosy jego s mocno siwe, a dBuga broda zupeBnie siwa. Pier[ zaklsBa pod pikowanym kaftanem czsto zadychuje si wprawdzie, a grzbiet zgarbiony nigdy jako[ nie chce si rozprostowa, ale tym nie ma si co trapi, póki nogi i oczy starcz, póki i w rku siBa jest. Kiedy mu duszno[ dech zapiera, a w zgitym grzbiecie ból jaki[ krzy|e Bamie, stary Mendel nakBada w maB fajeczk tytoD z poczerniaBego, zwizanego sznurkiem pcherza i kurzc j wypoczywa chwil. TytoD, którego u|ywa, nie jest zbyt wyborny, ale daje taki pikny, siny dymek i tak Mendlowi smakuje. Siny ten dymek ma i to jeszcze w sobie szczególnego, |e wida w nim ró|ne rzeczy oddalone i takie, które ju| dawno minBy. Wida w nim i Resi, |on jego, z któr dobrze mu byBo na [wiecie przez trzydzie[ci lat, i synów, którzy si za chlebem rozbiegli jak te li[cie wiatrem gnane, i dzieci synów tych, i smutki ró|ne, i pociechy, i troski; a ju| najdBu|ej to w nim wida jego najmBodsz dziewczyn Lij, tak wcze[nie wydan i tak wcze[nie zgasB, po której mu tylko jeden wnuk pozostaB. Gdy stary Mendel rozpala sw fajeczk, jakie[ ciche mruczenie dobywa si z ust jego. W miar jak pali i jak dymek siny przynosi mu dalekie obrazy i takie, które ju| nigdy nie wróc, mruczenie to ro[nie, pot|nieje, staje si jkiem niemal. Ta dusza ludzka, dusza starego {yda, ma ta| smutki swoje i tsknoty, które zagBusza prac. Tymczasem ssiadka przynosi w jednej rce garnczek z rosoBem, w którym pBywaj kawaBki rozmikBej buBki, a w drugiej przykryty talerz z misem i jarzyn. Stary Mendel odbiera od niej ten skromny obiad; nie je go wszak|e, tylko pozostawiwszy na maBym, |elaznym piecyku, czeka. Czekanie to trwa niedBugo. O samej drugiej drzwi izdebki otwieraj si gBo[no, haBa[liwie, a w nich ukazuje si maBy gimnazista, w dBugim, na wyrost sporzdzonym szynelu, w du|ej, zsunitej na tyB gBowy czapce, z tornistrem na plecach. Jest to chBopak dziesicioletni mo|e, który po matce, najmBodszej córce starego Mendla, wziB piwne o zBocistych blaskach oczy, dBugie, ciemne rzsy i drobne usta, a po dziadzi nos orli i wskie, wysokie czoBo. SzczupBy i maBy chBopak mniejszy si jeszcze i szczuplejszy wydaje, kiedy zrzuci szynel i zostanie tylko w szkolnej, szerokim pasem przepasanej bluzie. Stary Mendel jest w cigBej o niego obawie. Przezroczysta cera chBopca, jego wtBe piersi i pochylone barki budz w dziadzi nieustann trosk. Wybiera te| dla niego najlepsze kawaBki misa, dolewa mu i dokBada na talerz, a kiedy chBopak si naje, klepie go po ramieniu i zachca do zabawy z dziemi w podwórku. Malec rzadko kiedy namówi si pozwala. Jest zmczony lekcjami, ci|kim szynelem, siedzeniem w szkole, drog, dzwiganiem tornistra; ma te| du|o zadaD na jutro. PowBóczy nogami chodzc, a nawet wtedy, kiedy si u[miecha, piwne jego oczy patrz z melancholi jak[. W kilka chwil po obiedzie malec zasiada przy prostym, sosnowym stole dobywajc ksi|ki i zeszyty, a stary Mendel zabiera si do swojego warsztatu. Cho chBopak cicho si sprawia i tylko szeptem póBgBo[nym powtarzajc lekcje kiedy niekiedy zaledwie stuknie stoBkiem, na którym si buja podparBszy na stole oba chude Bokcie, zna przecie, |e staremu introligatorowi przeszkadza co[ w robocie. Co i raz odwraca on gBow, by spojrze na chBopca, a cho po klajster rk sign mo|e, obchodzi z boku warsztat, gdy mu go potrzeb, aby po drodze uszczypn wnuka w liczko blade, przejrzyste lub pogBaska go krótko po przycitych, mikkich i ciemnych jak krecie futerko wBosach. ChBopiec przyzwyczajony jest wida do tych pieszczot, nie przerywa przy nich bowiem ani swego |arliwego szeptu, ani koBysania si na stoBku. Stary introligator wszak|e zupeBnie i tym jest zadowolony i przyciszajc kBapanie pantofli powraca do swego warsztatu. W pitek przed wieczorem scena si odmienia: malec uczy si przy oknie, koByszc si mozolnie na stoBku nie majcym tu swojego rozpdu, a na sosnowym, pokrytym serwet stole ssiadka zastawia ryb, makaron i tylko co przyniesion od piekarza tBust, piknie zrumienion kaczk. Cynowy, o dziwnie powykrcanych ramionach [wiecznik z gaBkami o[wietla izb uroczy[cie, [witecznie. 8 Stary Mendel ma na sobie wytarty ju| nieco, ale jeszcze pikny |upan czarny, przepasany szerokim pasem, za który z lubo[ci zakBada spracowane rce. Siwe jego wBosy pokrywa jarmuBka, a skrzyp nowych, z dBugimi cholewami butów napeBnia izb jakim[ radosnym szmerem. Gdy ju| stóB zastawiony zostaB, chBopak si myje, przyczesuje swoje krecie futerko na drobnej, podBu|nej gBowinie, zapina [wie|y koBnierzyk i czyste mankiety, a zaBo|ywszy rce w tyB stoi powa|ny i wyprostowany, podczas kiedy dziad siga na polic po zwinity taBes i modlitewnik. W chwil potem rozlega si wargowy, brzczcy [piew modlitewny starego {yda; gBos jego przechodzi wszystkie spadki od niskich, [piewem brzmicych, do wysokich, na których [piew jego przechodzi w jk i w |arliwy jaki[ lament, w akcenty namitne, bBagalne, Bkajce. Pod wpBywem [piewu tego maBy gimnazista odczuwa dreszcz nerwowy, blada jego twarz staje si bledsz jeszcze, wielkie oczy to rozszerzaj si nad miar, to mru| si i zachodz Bzami; patrzy na dziada jakby urzeczony, a spazmatyczne ziewanie otwiera mu usta. Na szcz[cie dziad zamyka wkrótce stary modlitewnik i bBogosBawieDstwem rozpoczyna szabasow uczt. ZdarzyBo si raz latem, |e chBopaki od KoBodziejskiego [lusarza i od szewca Pocieszki zebrali si przed otwartym oknem starego introligatora, a zagldajc przez nie do o[wietlonej szabasowym [wiatBem izby robili sobie z tej modlitwy [mieszki i gBupi uciech. W tej chwil wszak|e przechodziB tamtdy stary proboszcz, a spojrzawszy przelotnie w okno i widzc modlcego si {yda, który z takim jkiem woBaB po swojemu do Boga, uchyliB kapelusza. Scena byBa niema, ale nad wyraz wymowna. ChBopaki zemknBy jakby ich wiatr zdmuchnB i nie byBo odtd wypadku, aby spokój tej ubogiej izby zamieszany zostaB. Przedwczoraj dopiero... WBa[ciwie i przedwczoraj nie staBo si nic. Tylko malec powróciB ze szkoBy bez czapki, zdyszany, jak zajc zgoniony. Zrazu nic mówi nie chciaB; dopiero po dBugich badaniach wyznaB, |e jaki[ obdartus krzyknB na niego  {yd!... {yd!... wic on uciekaB i czapk zgubiB i nie [miaB wraca po ni. Fala gniewu uderzyBa staremu Mendlowi do twarzy. WyprostowaB si, jakby urósB nagle, splunB, a potem chBopaka twardo za rami ujwszy do stoBu pchnB i obiad w milczeniu spo|yB. Po obiedzie nie wróciB do warsztatu i fajki nie nakBadaB, tylko sapic po izbie chodziB. Malec tak|e do lekcji si nie braB, ale patrzyB na dziadka zlknionym wzrokiem. Nigdy go jeszcze tak gniewnym nie widziaB.  SBuchaj ty!  przemówiB wreszcie stajc przed chBopcem Mendel.  Jak ja ciebie maBego sierot wziB i chowaB, i za niaDk tak|e byB, i za matk tak|e byB, i piastowaB ciebie, nu, to nie na to ja ciebie chowaB i nie na to ciebie piastowaB, co by ty gBupi byB! I jak ja ciebie uczy daB, jak ja ciebie do szkoBy posyBaB, jak ja tobie ksi|ki kupowaB, to te| nie na to, co by ty gBupi byB! A ty ze wszystkim gBupi ro[niesz i nie ma u ciebie |adnej mdro[ci! Jakby u ciebie mdro[ byBa, to by ty tego nie wstydziB si, nie pBakaB, nie uciekaB, |e kto na ciebie  {yd krzyknie. A jak ty pBaczesz, jak ty uciekasz i jeszcze tak pikn now czapk gubisz, co pi zBotych bez sze[ciu groszy kosztuje gotówk, pienidzmi, nu, to ty ze wszystkim gBupi jeste[, a te szkoBy, te ksi|ki, te nauki, to wszystko na nic! OdsapnB i znów mówi zaczB:  Nu, co to jest {yd? Nu, jaki ty {yd?  mówiB ju| Bagodniejszym gBosem.  Ty si w to miasto urodziB, to[ ty nie obcy, to[ swój, tutejszy, to ty prawo masz kocha to miasto, póki ty uczciwie |yjesz. Ty si wstydzi nie masz, |e[ {yd. Jak ty si wstydzisz, |e[ ty {yd, jak ty si sam za podBego masz, dlatego |e[ {yd, nu, to jak ty mo|esz jakie dobro zrobi dla to miasto, gdzie ty si urodziB, jak ty jego kocha mo|esz?... Nu?... ZachBysnB si i znów przed chBopakiem stanB. Tym razem jednak patrzyB na jego zalknion twarzyczk z jakim[ rozrzewnieniem. PoBo|yB mu na gBowie rk i rzekB z naciskiem:  Uczciwym {ydem by jest pikna rzecz! To pamitaj sobie! A teraz si ucz, |eby ty gBupim nie byB, a czapk to ja tobie insz kupi, to ty nie potrzebujesz pBaka, bo to gBupstwo jest! Malec pocaBowaB w rk dziada i wziB si do ksi|ek. Stary introligator bardziej jednak byB poruszony t spraw, ni| to chciaB dziecku okaza. DBugo bowiem po izbie chodziB nie koDczc pilnej, zacztej roboty i spluwajc po ktach, jakby si gorycz jak[ nakarmiB. Nie przetrawiB on tej goryczy w sobie i przez noc widocznie, gdy| bardziej zgarbiony i postarzaBy ni| zwykle nazajutrz wstaB; kiedy chBopiec podpiwszy rami tornistra do szkoBy ruszyB, stary poszedB do okna i patrzyB za nim niespokojnie, dBugo. 9 Niepokój ten nie opuszczaB go i przy pracy nawet. Cz[ciej ni| zwykle, pod wpBywem jakiego[ rozdra|nienia, nakBadaB krótka fajeczk i podchodziB do okna, i patrzyB podejrzliwie w tak dobrze, tak dawno znan sobie uliczk. Pod wpBywem te| tego rozdra|nienia zapewne ruch jej, jej gBosy, jaj ttno inne mu si jakie[ ni| zwykle wydaBy. Gdy jednak malec powróciB ze szkoBy wesóB, bo pitk dostaB, rozbawiony now czapk, która mu na oczy wje|d|aBa, stary o swych przywidzeniach zapomniaB i czy to sam dla siebie, czy dla uciechy dziecka gwizdaB przy robocie jak za mBodych czasów. Po obiedzie wpadB po akta dependent pachncy pi|mem.  Co sBycha?  spytaB.  Wszystko dobrze, broD Bo|e od zBego!  odrzekB Mendel GdaDski.  Podobno {ydów maj bi?...  rzuciB pachncy dependent z gBupkowatym u[miechem.  Nu, jak bi, to bi!  odrzekB Mendel pokrywajc wra|enie, jakie na nim te sBowa wywarBy.  A kto ma ich bi? Urzd?...  I... urzd by tam  roze[miaB si maBy dependent.  Nu, jak nie urzd, to i chwaBa Bogu!  rzekB Mendel. Roze[miali si obaj. MBody dependent gBupkowato, {yd z przymusem widocznym. ZBy byB, |e ta rozmowa toczyBa si przy dziecku. SpojrzaB na chBopca spod brwi nasunitych. Malec wlepiB w dependenta wielkie swoje oczy i dopiero kiedy ten za progiem byB, spu[ciB je na karty ksi|ki pociemniaBe, paBajce. Stary Mendel jakby nie widziaB tego, zaczB znowu gwizda. Ale gwizdanie to miaBo w sobie co[ ze [wistu przytBoczonej wielkim ci|arem piersi, nuta przycichaBa, gBuchBa, zasypiaBa, a| urwaBa si zgrzytem czy jkiem. ZmierzchaBo ju| w izbie, kiedy przez niskie drzwi wcisnB si gruby zegarmistrz w popielatym haweloku, jakiego stale u|ywaB o tej porze.  SByszaBe[ pan nowin?  zapytaB siadajc na brzegu stoBu, przy którym uczyB si malec.  Nu  odparB Mendel  co mnie po nowinów? Jak ona bdzie dobra, to ona i wtedy bdzie dobra, kiedy ona nie bdzie nowina, a jak zBa, nu, to na co ja sBucha mam?  Podobno {ydów maj bi  rzekB tBusty zegarmistrz kiwajc noga w wycitym trzewiku z bByszczc stalow sprzczk. Stary Mendel zamrugaB kilka razy nerwowo, koBo ust przebiegBo mu nagle drgnicie. Wnet opamitaB si jednak i przybrawszy ton jowialnej dobroduszno[ci rzekB:  {ydów? Jakich {ydów? Je[li tych, co uni zBodzieje s, co uni ludzi krzywdz, co uni po drogach rozbójstwo robi, co uni z tego biednego skór cign, nu, to czemu nie? Ja sam pójd ich bi!  Ale nie!  roz[miaB si zegarmistrz.  Wszystkich {ydów... W siwych zrenicach Mendla zapaliB si bBysk nagBy. PrzygasiB go jednak wpóBspuszczon powiek i niby obojtnie zapytaB:  Nu, za co oni maja wszystkich {ydów bi?  A za có| by?  odrzuciB swobodnie zegarmistrz.  Za to, |e {ydy!  Nu  rzekB Mendel mru|c siwe oczy  a czemu uni do lasa nie id i nie bij brzeziny za to, |e brzezina, albo jedliny za to, |e jedlina? Cha! Cha!  roz[miaB si zegarmistrz  ka|dy {yd ma swoje wykrty! Przecie ta jedlina i ta brzezina to nasze, w naszym lesie, z naszego gruntu wyrosBa! Mendel a| si zachBysnB, tak mu odpowiedz na usta nagle wykipiaBa. PochyliB si nieco ku zegarmistrzowi i gBboko zajrzaB mu w oczy.  Nu, a ja z czego wyrósB? A ja z jakiego gruntu wyrósB? Pan dobrodziej mnie dawno zna? Dwadzie[cia i siedem lat mnie pan dobrodziej zna! Czy ja tu przyszedB jak do karczmy? ZjadB, wypiB i nie zapBaciB? Nu, ja tu nie przyszedB jak do karczmy! Ja tu w to miasto urósB jak ta brzezina w lesie! ZjadB ja tu kawaBek chleba, prawda jest. WypiB te| wody, i to prawda jest. Ale za tego chleba i za tej wody ja zapBaciB. Czym ja zapBaciB? Pan dobrodziej chce wiedzie czym ja zapBaciB? WycignB przed siebie obie spracowane, wyschBe i |ylaste rce.  Nu  zawoBaB z pewn porywczo[ci w gBosie  ja tymi dziesiciu palcami zapBaciB! Pan dobrodziej widzi te rce? Znów pochyliB si i trzsB chudymi rkami przed bByszczc twarz zegarmistrza. 10  Nu, to takie rce s, co ten chleb i te wode pró|no do gby nie nosiBy! To takie rce s, co si pokrzywiBy od no|a, od obcgów, od [ruby, od mBota. Nu, ja nimi zapBaciB za ka|dy ks chleba i za ka|dy kubek wody, co ja tu zjadB i wypiB. Ja jeszcze i te oczy przyBo|yB, co ju| dobrze patrze nie chc, tego grzbietu, co nie chce ju| prosty by, i te nogi, co nie chc mnie ju| nosi. Zegarmistrz sBuchaB obojtnie bawic si dewizk. {yd sam si roznamitniaB ze sw mow.  Nu, a gdzie ta moja zapBata jest? Ta zapBata moja jest w szkole u dzieci, u tych paniczów, u te panienki, co si ucz na ksi|ke, co pisz na kajetu, nu. Una i w ko[cióB jest, jak tam z ksi|kami ludzie id... Nu, una i u wielmo|nego proboszcza jest, bo ja jemu oprawiaB ksi|ki, niech un zdrowy |yje! Tu uchyliB jarmuBki, a potem dodaB:  Moja zapBata w dobrych rkach jest!  Tak to si mówi  odparB dyplomatycznie zegarmistrz  ale {yd zawsze {ydem!... Nowe iskry zagorzaBy w oczach starego introligatora.  Nu, a czym ma by? Niemcem ma by? Francuzem ma by?... Mo|e un koniem ma by? Nu, bo psem to un ju| dawno si zrobiB, to un ju| jest!  Nie o to chodzi!  rzekB patetycznie zegarmistrz.  Chodzi oto, |eby nie byB obcym!...  O to chodzi?  odparB {yd przechylajc si w tyB i cofajc Bokcie.  Nu, to niech mi tak od razu pan dobrodziej powiada! To jest mdre sBowo! Ja lubi sBysze mdre sBowo! Mdre sBowo jest jak ojciec i jak matka czBowiekowi. Nu, ja za mdre sBowo to bym mil drogi szedB. Jak ja mdre sBowo usBysz, to mnie za chleb starczy. Jakby ja wielki bogacz byB, wielki bankier, nu, to ja by za ka|de mdre sBowo dukata daB. Pan dobrodziej powiada, co by {yd nie byB obcy? Nu, i ja to samo powiadam. Czemu nie? Niech un nie bdzie obcy. Na co un obcy ma by, na co obcym si robi, kiedy un i tak swój? Pan dobrodziej my[li, co jak tu deszcz pada, to un {yda nie moczy, bo {yd obcy? Albo mo|e pan dobrodziej my[li, co jak tu wiatr wieje, to un piaskiem nie sypie w oczy temu {ydowi, bo {yd obcy? Albo mo|e pan dobrodziej my[li, |e jak ta cegBa z dachu leci, to una {yda ominie, bo un obcy? Nu, to ja panu dobrodziejowi powiem, |e una tego {yda nie ominie. I wiatr jego nie ominie, i deszcz jego nie ominie! Patrz pan dobrodziej na moje wBosy, na moje brode... Uny siwe s, uny biaBe s... Co to znaczy? To znaczy, |e uny du|o rzeczy widziaBy i du|o rzeczy pamitaj. To ja panu dobrodziejowi powiem, co une widziaBy wielgie ognie i wielgi po|ar, i wielgie pioruny na to miasto bi, a tego, co by te ognie i od ten po|ar, i od te pioruny {ydy byBy uwolnione, to uny tego nie widziaBy! Nu, a jak noc jest na miasto, to una i na {ydów jest, to i na {ydów wtedy nie ma sBoDce! OdetchnB gBboko, ci|ko.  Pan dobrodziej na zabawy chodzi? Pan dobrodziej na taDce bywa? Gruby zegarmistrz skinB gBow i zakoBysaB si na stole, brzczc dewizk. PochlebiaBo mu to, |e introligator uwa|a go za czBowieka [wiatowego i mogcego jeszcze zabawia si taDcami. {yd gorejcymi oczyma patrzyB w jego twarz pBask, ozdobion szerokim, misistym nosem.  A smutku swego, swego kBopotu pan dobrodziej ma? Zegarmistrz podniósB brwi przybierajc min niezdecydowan. WBa[ciwie pragnB on okaza si wy|szym nad podobne drobnostki jak kBopot i smutek, ale |e nie wiedziaB, do czego {yd zmierza, milczaB wic dyplomatycznie. Stary introligator odpowiedzi te| nie czekaB, tylko mówiB dalej gBosem wezbranym, peBnym:  Nu, jak pan dobrodziej na taDce bywa i swego smutku te| ma, to panu dobrodziejowi wiadomo jest, |e si ludzie do taDca, do wesoBo[ci zejd i po wesoBo[ci si rozejd , i nic. Ale jak te ludzie si do smutku zejd, jak si uni do pBakania zejd, nu, to ju| nie jest nic. To ju| ten jeden temu drugiemu bratem si zrobiB, to ju| ich ten smutek jednym pBaszczem nakryB. To ja panu dobrodziejowi powiem, co ja w miasto wicej rzeczy widziaB do smutku ni| do taDca i |e ten pBaszcz to bardzo du|y jest. Ajaj, jaki on du|y!... Un wszystkich nakryB i ze {ydami te|! OdwróciB si bokiem i spojrzaB za siebie w okno.  Mój panie Mendel!  rzekB zegarmistrz tonem wy|szo[ci.  Gada si tak i owak, ale ka|dy {yd byle pienidze miaB... Stary introligator nie daB mu dokoDczy, ale podniósBszy rk trzsB ni, jakby si od natrtnego owadu opdzaB. 11  Niech mi pan dobrodziej nie powie te mowe! To jest mowe od wszystkie gBupie ludzie Jakby {ydowi pienidz za wszystko miaB by, to by jemu Pan Bóg od razu kieszeD w skór zrobiB albo i dwie. A jak jemu Pan Bóg kieszeD w skór nie zrobiB, nu, to na to, |e {ydowi pienidz tyle ma by co ka|demu.  Ma by!  zawoBaB tryumfalnie zegarmistrz podnoszc tBusty podbródek i muskajc si po nim.  Ale nie jest! W tym sk, |e nie jest... U[miechnB si Mendel wpóBsmtnie, a wpóBfiluternie.  A ja panu dobrodziejowi powiem, co tam wBa[nie ska nie ma, tylko jest dziure. Ajaj, jakie dziure! Spowa|niaB nagle i kiwaB gBow patrzc w ziemi.  Pan dobrodziej my[li, co ja te dziure nie widz? Ja j widz. {e una si zrobi mogBa, to jest zle, ale |e una dotd nie zaBatana jest, to jeszcze gorzej. W te dziure to du|o mocy wpada i w sBabo[ si obraca. I du|o rozumu wpada, a w gBupstwo si obraca. I du|o dobroci wpada, a w zBo[ si obraca... Chce mi pan dobrodziej wierzy? Te dziure to nie {ydki zaczBy pierwsze drze. Nu, |e j potem darli, to ja wiem, to ja nie skBami, nie powiem, |e nie! Ale najpierw to j zaczBa drze zapomniaBo[ na to, co wszystkie ludzie od jednego Boga stworzone s. ZBo|yB dwa pierwsze palce w rku, jakby tabak braB, a wystawiwszy maBy, dodawaB tym gestem precyzji dowodzeniu swemu.  To byBa pierwsza nitka, co tam w to miejsce pkBa. Nu, jak jedni zaczli do siebie cign, a drudzy znów do siebie i tak si ju| dalej rwaBo. Pan dobrodziej powiada, co dla {yda pienidz wszystko jest? Nu, niech i tak bdzie! A wie pan dobrodziej czemu? Nie wie pan dobrodziej? Pan dobrodziej my[li temu, co {ydki chytre s? To si pan dobrodziej myli. Pan dobrodziej zna ten sBup na Ujazdów? Nu, pan dobrodziej si [mieje! To tam na ten sBup poBo|ony bdzie hunor i mdro[, i wielga sBawno[, i wielgie herby, i wielga familia, i wielgie urzdy, i pienidze te|, nu, to jeden wlizie na sBup po ten hunor, a drugi po te mdro[, a trzeci po te herby, a czwarty po te sBawno[, a i taki si znajdzie, co po te pienidze wlizie, cho insze rzeczy przy nich s. Ale jak na ten sBup poBo|one bd tylko pienidze, a nie bdzie hunoru ani sBawno[ci, ani mdro[ci, to po co ludzie bd na ten sBup liz? Jak pan dobrodziej my[li? Po pienidze uni bd liz i po nic wicej! A te z doBu, co si przypatruj, to bd krzycze:  Ajaj, jaki to chytry naród, po pienidze tylko lizie, pienidze u niego wszystko! A im kto mniejszy bdzie albo na gBbszym doBu bdzie staB, to mniej jeszcze widzie bdzie, a gBo[niej jeszcze krzycze. A tylko te wysokie ludzie, te na górze stojce widzie bd, co na ten sBup nic innego poBo|one nie jest i tym, co po to liz, co tam poBo|one jest, nie bd si dziwowali, a krzycze to uni te| nie bd. Co na nasz sBup le|y? Pienidze tylko le|, tak my po te pienidze idziem. Ale to nie jest pierwsze zBe. Pierwsze zBe to jest takie, co dwa sBupy s i co na nich nierówne rzeczy le|.  Jeszcze by!  roz[miaB si impertynencko zegarmistrz.  W teorii zreszt  dodaB powa|niej  masz pan mo|e i sBuszno[. Ale w praktyce inaczej to si okazuje. Was, {ydów, lgnie si jak tej szaraDczy, a zawsze to |ywioB cudzy... Stary introligator znów zamrugaB nerwowo razy kilka i znów siwe swoje oczy w poBowie rzsami przysBoniB.  Mdry czBowiek, choby w gar[ci dwa kamienie miaB i trzy choby miaB, to tylko jednym w psa ciska. A pan dobrodziej dwoma kamieniami od razu cisnB starego {yda... Ale to nic nie szkodzi. Ja ten jeden podnios i ten drugi te| podnios. Mój grzbiet ju| si sam do ziemi schyla... MusnB dwa razy biaB sw brod i pomy[lawszy chwilk rzekB:  Pan dobrodziej wie, jak ja si nazywam? Nu, ja si nazywam Mendel GdaDski. {e ja si Mendel nazywam, to przez to, co nas byBo dzieci czterna[cie, a ja si pitnasty urodziB, tu, na Stare Miasto, w te wskie uliczk, zara za te |óBte kamienice, gdzie apteka. Pan dobrodziej wie? Nu, jak ja si tam urodziB, to nas byBo dzieci pitna[cie, caBy mendel. Przez to ja si Mendel nazywam. Czy nas ojciec nieboszczyk potopi miaB? Nie miaB nas potopi! Raz, |e si un Pana Boga baB, a drugi raz, |e un te swoje pitna[cie dzieci tak kochaB, |e jak matka przyniosBa [ledz, to un tylko gBówk sobie urwaB, a caBego [ledzia dzieciom daB, co by si najadBy, co by nie byBy gBodne. Tak ich kochaB. ZachBysnB si. PoczerwieniaB, oczy mu si zapaliBy nagBym przypomnieniem. Wnet si jednak pohamowaB i mówiB dalej z jowialnym u[miechem, w którym gorzk ironi dostrzec byBo mo|na. 12  Ale ja, Mendel, widziaB, co mendlowi caBemu zle na [wiecie, tak sam ju| tylko póB tuzina dzieci miaB; a moja córka Lija, nu, una tylko jednego syna miaBa i od bole[ci wielkiej umarBa. {eby una |yBa, a sze[ synów miaBa, a patrzaBa, na co ja patrz, nu, to una by sze[ razy od bole[ci umiera musiaBa! MówiB szybko, coraz szybciej, gBosem namitnie przyciszonym, pochylajc si ku zegarmistrzowi i przenikajc go paBajcym wzrokiem. Po chwili wyprostowaB si, wcignB w star pier[ gBboki, ci|ki oddech i u[miechnwszy si smtnie, rzekB:  To ju| my go nie nazywali Mendel, to ju| my go nazwali Jakub.  Kubu[, pójdz tu!  zawoBaB jakby pierwszy raz przypominajc sobie obecno[ chBopca. A gdy malec wstaB ze stoBka i szastnwszy bucitami przed zegarmistrzem do dziada si przytuliB, stary pogBaskaB go po gBowie i rzekB:  Kubu[, to takie imi, co go i pan dobrodziej, na ten przypadek , godnemu synkowi mo|e da. To jest takie imi, co to jak na tym sdzie króla Salomona: niech nie bdzie ani mnie, ani tobie. To dobre imi jest! Po te imi to jak po te kBadke przejd ludzie z te niedobre czasy do te dobre czasy, kiedy jeden drugiemu nie bdzie liczyB w domu, du|o ma koByski... Bo w te du|o koByski du|o pracy jest i du|o gBodu jest, i du|o mogiBki te|... I nie na tym mdro[ jest, co by maBo ludzi byBo; ale na tym mdro[ jest, co by uni du|o dobrego zrobili, du|o ziemi obsiali, du|o obkopali, du|o obsadzili. Co by uni du|o przemysBowców mieli, du|o rozumu si uczyli, du|o dobroci znali w sercu jeden dla drugiego. Mnie jeden stary chBop powiadaB, co jak bocian wicej dzieci ma, ni| ich wy|ywi mo|e, to jeden albo dwa z gniazda zruci. Tak niech pan dobrodziej kBopotu o to nie ma. To i nad ludzmi taka moc musi by, co te gby liczy i te ziarna w kBosie ta|... TrzsB siw brod coraz silniej, tulc malca do swego boku.  Nu, ja nie tylko nazywam si Mendel, ja jeszcze nazywam si GdaDski. Nu, co to jest GdaDski? To taki czBowiek albo taka rzecz, co z GdaDska pochodzca jest. Pan dobrodziej wie?... Wódka gdaDska jest i kufer gdaDski jest, i szafa gdaDska jest... tak uny gdaDskie mog by, tak ja jestem GdaDski. Nie jestem paryski ani nie jestem wiedeDski, ani nie jestem berliDski  jestem GdaDski. Pan dobrodziej powiada, co ja cudzy? Nu, jak to mo|e by? Jak ja GdaDski, to ja cudzy? Tak dobrodziej powiada? Czy to tam ju| wyschBa WisBa? Czy tratwy tam nie id od nasze miasto? Czy tam te Bapciuchy, nasze flisy, ju| nie s?... To ju| wszystko cudze?... To pan dobrodziej taki hojny? Nu! Szkoda, co ja przód nie wiedziaB o tym, co pan dobrodziej taki hojny, bo ja bym poprosiB pana dobrodzieja cho o poBow sklepu, cho o poBow te wszystkie zegarki, co tam s... Zegarmistrz [miaB si, chwytaB za boki.  A niech|e pana nie znam! A to[ pan wywiódB sztuk, |e i Bosko lepiej nie potrafi! {e GdaDski, to ju| swój! Cha! Cha! Cha!... Stary {yd kiwaB gBow i u[miechaB si tak|e. Filuteria sofisty bByszczaBa mu w oczach, ale u[miech byB gorzki, kolcy...  Mendel GdaDski i Jakub GdaDski  rzekB po chwili z powag, zwracajc si do wnuka i jakby przekazujc mu dostojno[ swego nazwiska i swojej tradycji.  Nu, co un jest ten Mendel GdaDski? Un {yd jest, w to miasto urodzony jest, w to miasto un |yje ze swojej pracy, w to miasto ma grób ojca swego i matki swojej, i |ony swojej, i córki swojej. Un i sam w to miasto ko[ci swoje poBo|y.  Nu, co un jest ten Kubu[ GdaDski?  cignB dalej, odsunwszy od siebie chBopca na [rodek izby na dBugo[ swej rki i nie puszczajc jego ramienia.  Nu, un uczeD jest. Un w szkole siedzi, w Bawk, przy swoich kolegach un siedzi, w ksi|k patrzy, pisze, uczy si. Nu, na co un si uczy? Un si na to uczy, co by rozum miaB. Nu, czy un ten rozum gdzie poniesie, jak un go bdzie miaB? Un go nigdzie nie poniesie w obce miejsce! Un go nie poniesie do wody utopi ani do ognia spali, ani do ziemi zakopa. Un tu mdry bdzie, na ten kraj, na to miasto, bdzie rozum miaB. To bdzie w ten kraj caBy rozum, co by bez niego byB, i jeszcze ten rozum bdzie w ten kraj, co un go Kubu[ bdzie miaB. Czy dobrodziej my[li, co to bdzie zado[? Za du|o? Nu, pan dobrodziej takie gBupstwo nie mo|e my[le. Nu, a jak un rozum bdzie miaB, to un bdzie wiedziaB takie rzeczy, jakie ja nie wiem i pan dobrodziej nie wie. Un mo|e i to bdzie wiedziaB, co wszyscy ludzie dzieci od jednego Ojca i co wszyscy ludzie kocha si maj jak te bracia... 13 PrzycignB do siebie na powrót chBopca, a objwszy jego szyj pochyliB si do zegarmistrza i szepnB:  Bo to delikatne dziecko jest... sierota jest... bardzo mitkiego serca... PogBaskaB chBopca po twarzy i dodaB:  Idz, kochanku, poBó| si spa, bo jutro do szkoBy pójdziesz. Malec znów szastnB bucitami przed zegarmistrzem, dziada rk do ust przycisnB i zniknB za psow firank dzielc izb od maBej alkowy. Stary {yd BysnB oczami raz i drugi, zachBysnB si i unoszc brod spytaB:  Nu, z przeproszeniem pana dobrodzieja, kto to powiadaB, co {ydów maj bi? Ja si przy to dziecko pyta nie chciaB, |eby go broD Bo|e nie przestraszy, bo to bardzo delikatne dziecko jest, ale teraz to ja si pana dobrodzieja o to bez urazy spytam... U[miechaB si pochlebnie, ujmujco, siwe jego oczy patrzyBy z przymileniem. Zegarmistrz zbity nieco z tropu poprzednimi wywodami {yda, natychmiast uczuB swoj przewag.  Powiadaj...  bknB niedbale wydymajc wargi.  Nu, kto powiada?  pytaB {yd, a oczy ju| z aksamitnych stawaBy si ostre, klujce.  Ludzie powiadaj...  bknB tym samym tonem zegarmistrz. Stary {yd odskoczyB nagle dwa kroki ze zwinno[ci, której by si w nim nikt nie domy[laB. Wzrok jego paBaB, wargi parskaBy, gBow postawiB jak kozioB.  Ludzie?... Ludzie powiadaj?  pytaB gBosem syczcym, w coraz to wy|sze wpadajc tony.  Ludzie?... I za ka|dym wymówionym wyrazem pochylaB si coraz bardziej naprzód, przysiadaB niemal. Zegarmistrz patrzyB obojtnie, bawic si dewizk i kiwajc nog w trzewiku. Uwa|aB jednak, |e ta postawa {yda jest wobec niego niewBa[ciw i [mieszn.  Có| pana tak dziwi?  zapytaB chBodno. Ale stary introligator ju| si uspokoiB. RozpatrywaB si, rce wparB w biodra, brod wyrzuciB do góry, oczy zmru|yB.  Pan dobrodziej si myli  rzekB  Ludzie tego nie powiadaj. To powiada wódka, to powiada szynk, to powiada zBo[ i gBupota, to powiada zBy wiatr, co wije. WzniósB rk i machnB ni wzgardliwie.  Niech pan dobrodziej [pi spokojnie. I ja bd spokojnie spaB, i to dziecko bdzie spokojnie spaBo! Nasze miasto bardzo du|o smutku ma i bardzo du|o ciemno[ci, i bardzo du|o nieszcz[cia, ale na nasze miasto jeszcze to nie przyszBo, co by si w nim ludzie gryzli jak psy. O to mo|e pan dobrodziej spokojny by! ZacisnB usta i signB z powag po ci|ki, cynowy lichtarz, jakby chciaB zaraz [wieci go[ciowi do sieni. ZsunB si pan zegarmistrz ze stoBu, nacisnB hawelok, umocniB na gBowie kapelusz, który mu gdzie[ na kark zjechaB, i rzuciwszy dobranoc wyszedB. Wtedy {yd ode drzwi wróciB, lichtarz na stole umie[ciB, a przeszedBszy na palcach ku alkowie psowej firanki uchyliB i ucha nadstawiB. Z wewntrz alkowy sBycha byBo oddech dziecka gorczkowy, nierówny, chrypliwy. MaBa lampka o zielonej, szklanej banieczce paliBa si tam na stoBku. Stary pantofle zrzuciB, do Bó|ka podszedB i zapatrzyB si w rozognion twarzyczk chBopca niespokojnie, badawczo. Chwilk tam staB wstrzymujc dech w piersi, po czym westchnB i wysunwszy si z alkowy na stoBku ci|ko siadB, oparB dBonie o kolana i zakoBysaB siw swoj gBow. Zgarbiony byB teraz i jakby postarzaBy o jaki lat dziesitek. Usta jego poruszaBy si bezdzwicznie, pier[ dyszaBa ci|ko, oczy utkwione byBy w podBog. Cienka [wieca dogasaBa skwierczc w cynowym lichtarzu. *** Nazajutrz rano uliczka obudziBa si cicha jak zwykle i jak zwykle spokojna. Mendel GdaDski od wczesnego ranka staB w skórzanym fartuchu przy swoim warsztacie. Wielkie jego no|yce zgrzytaBy po papierze zapalczywie, twardo, [ruba prasy piszczaBa dociskana do ostatniego krgu, nó| wski, dBugi bByskaB pod ranne sBoDce zu|yt sw kling, skrawki papieru padaBy z szelestem na praw i na lew 14 stron. Stary introligator pracowaB gorczkowo, |arliwie; na jego zwidBej, gBboko zbru|d|onej twarzy zna byBo noc niespan. Gdy przecie| wypiB lich kaw, któr mu ssiadka w du|ym fajansowym imbryku przyniosBa, razniej mu si jako[ na sercu zrobiBo, naBo|yB krótk fajeczk, zapaliB i poszedB budzi wnuka. ChBopak zaspaB dzi[ jako[. DBugo w noc na posBaniu rzucaB si jak ryba, a teraz spaB snem gBbokim, cichym. Cienki promieD sBoDca, wpadajcy do alkowy przez otwór psowej firanki, kBadB mu si na oczach, na ustach, na wtBych, odkrytych piersiach; to znów w ciemnych, mikkich wBosach i w dBugich, spuszczonych rzsach zapalaB zBotobrunatne, migotliwe pBomyki. Stary patrzyB si z lubo[ci na dziecko. CzoBo jego wygBadzaBo si, usta rozszerzaBy, oczy mru|yBy i nabieraBy blasku. Roz[miaB si wreszcie szcz[liwym, cichym u[miechem a wcignwszy wielki kBb dymu z fajeczki pochyliB si i pu[ciB pod sam nos chBopaka. Malec zakrztusiB si, zerwaB, szeroko otwarB zBote swoje oczy i zaczB je trze zBo|onymi w dwie chude pistki rkami, SpieszyB si teraz niezmiernie, byB zafrasowany; jedno z zadaD zostaBo nie dokoDczone, ksi|ki, kajety nie poukBadane le|aBy dotychczas na stole. Ju| i kawy nie dopiB, i buBki na pauz, przeBo|onej dwoma plasterkami zimnego jajka na twardo, nie chciaB wzi, tylko w tornister ksi|ki rzucaB, niepewny, czy si nie spózni. Kiedy wszak|e, szynel na ramiona wziwszy, do drzwi zmierzaB, drzwi otwarBy si gwaBtownie, a chudy student z facjatki pchnB go na powrót do izby:  Uciekaj, bo {ydów bij! Rozdra|niony byB widocznie bardzo. Jego ospowata, dBuga twarz zdawaBa si jeszcze dBu|sz i jeszcze bardziej spustoszon; krok, jaki z sieni do izby zrobiB, oddaliB cienkie jego nogi na niezmiern odlegBo[ od siebie, maBe, bure oczy sypaBy iskry gniewu. WylkBy malec kBbkiem potoczyB si a| ku stoBowi, upuszczajc szynel i tornister... Stary osBupiaB. Ale wnet oprzytomniawszy ogniami z twarzy buchnB, jak |bik na studenta skoczyB...  Co to uciekaj?... Gdzie un ma ucieka?... Na co un ma ucieka?... Czy un tu kradB komu, co by un ucieka miaB?... Czy un tu w cudzej stancji siedzi?... W cudzy dom... Un tu w swojej stancji siedzi! W swój dom! Un tu nikomu nic nie ukradB. Un do szkoBy idzie! Un nie bdzie uciekaB!... PrzyskakiwaB do stojcego we drzwiach studenta skurczony, zebrany w sobie, syczcy, parskajcy i trzscy brod.  Jak pan tam chcesz!  rzuciB szorstko student.  Ja powiedziaBem... I zabieraB si do wycofania z izby swej niezmiernie dBugiej nogi. Stary introligator uchwyciB go za poB wytartego paltota.  Jak ja chc?... Nu, co to jest za gadanie, jak ja chc! Ja chc, co bym ja spokój miaB. Ja chc spokojnie zje[ mój kawaBek chleb, co ja na niego pracuj! Nu, ja chc wychowa t sierot, ten chBopiec, co by z to dziecko czBowiek byB, co by nikt na niego nie pluB, kiedy un niewinny jest!... Nu, ja chc, co by nie byBo ani mojej, ani niczyjej krzywdy, co by sprawiedliwo[, co by si ludzie Boga bali!... Nu, ja tego chc! A ucieka to ja nie chc! Ja w to miasto si urodziB, w ten dom dzieci miaB, ja tu nikogo nie skrzywdziB, ja tu warsztat mam... Nie skoDczyB, kiedy od zaBamu uliczki ozwaBa si gBucha wrzawa jakby z daleka gdzie[ przecigajcej si burzy. Po twarzy studenta przeleciaB kurcz nagBy, wpóBgBo[na kltwa wypadBa mu przez [ci[nite zby. Stary introligator umilkB, wyprostowaB si i wycignwszy chud szyj nasBuchiwaB chwil. Wrzawa zbli|aBa si szybko. SBycha byBo ju| gwizd przecigBy, [miechy, woBania, wybuchy krzyków i pBaczu lament. Uliczka zawrzaBa. Zamykano bramy, tarasowano sklepy, jedni biegli wprost na wrzaw, drudzy uciekali od niej. Nagle malec wystraszony rozszlochaB si gBo[no. Student z naciskiem drzwi zamknB i zniknB w pustej sionce. Stary {yd sBuchaB. Ani szlochania dziecka, ani wyj[cia studenta zdawaB si nie spostrzega. Wzrok miaB jak gdyby cofnity w siebie, doln warg obwisB, ucho nastawione. Mimo skórzanego fartucha wida byBo dr|enie jego starych kolan; twarz z czerwonej staBa si brunatn, z brunatnej |óBt, z |óBtej kredowobiaB. WygldaB jak czBowiek trafiony postrzaBem. Chwilka jeszcze, a to stare, osBabBe ciaBo zBamie si i runie. Coraz bli|sza, coraz wyrazniejsza wrzawa wpadBa nareszcie na opustoszaB uliczk z ogromnym wybuchem krzyku, [wistania, [miechów, kltw, zBorzeczeD. OchrypBe pijackie gBosy zlewaBy si w jedno 15 z szataDskim piskiem niedorostków. Powietrze zdawaBo si pijane tym wrzaskiem motBochu; jaka[ zwierzca swawola obejmowaBa uliczk, tBoczyBa si, przewalaBa si po niej dziko, gBuszco. Trzask Bamanych okiennic, Boskot toczcych si beczek, brzk rozbijanego szkBa, Bomot kamieni, zgrzyt drgów |elaznych zdawaBy si jak |ywe bra udziaB w tej ohydnej scenie. Jak pBatki gsto padajcego [niegu wylataBo i opadaBo pierze z porozrywanych poduszek i betów. Ju| tylko kilka lichych kramów dzieliBo izb Mendla od rozpasanej ci|by. Malec przestaB szlocha i trzsc si caBy jak w febrze, przysiadB si do dziada. Jego wielkie, ciemne oczy pociemniaBy jeszcze i [wieciBy ponuro z pobladBej twarzyczki. Dziwna rzecz! To przytulenie si dziecka i to bliskie ju| niebezpieczeDstwo skrzepiBy starego {yda. PoBo|yB rk na gBowie wnuka, tchu w piersi nabraB szerokim oddechem, a cho twarz miaB jeszcze jak opBatek biaB, do zrenic ju| przywoBaB i ogieD, i |ycie.  Sz...  szepnB uspokajajco. Teraz dopiero uciszaB pBacz, który ju| sam umilkB zduszony wielkim strachem. Teraz dopiero to przedchwilowe szlochanie dziecka dochodziBo do jego [wiadomo[ci. W tej chwili do dBugiej, wskiej sionki wpadBo kilka kobiet: powrozniczka z dzieckiem na rku, stró|ka, straganiarka.  Dalej, Mendlu!  krzyknBa od progu stró|ka  zejdzta im z oczów! Ja tu duchem w oknie obrazek postawi albo krzyzik. Ju| ta po inszych izbach stoi... To tam ni id!... ChwyciBa malca za rk.  Dalej, Kubu[! do alkowy!... ObstpiBy ich, zasBaniaBy sob, pchaBy ku psowej firance. ZnaBy tego {yda tak dawno, byB usBu|nym, dobrym czBowiekiem. Za kobietami zaczli si wsuwa inni mieszkaDcy maBej kamieniczki. Izba zapeBniaBa si ludzmi. Stary Mendel jedn rk oparB ci|ko na ramieniu chBopca, a drug odsunB kobiety. OprzytomniaB ju| zupeBnie przez t jedn chwil.  Dajta spokój, Janowa!  mówiB twardym, brzmicym jak dzwon gBosem.  Dajta spokój! Ja wam dzikuj, bo wy mnie swoj [wito[ chcieli da, mnie ratowa, ale ja do moje okno krzy| nie chce wstawi! Ja si nie chc wstydzi, co ja {yd. Ja si nie chc ba! Jak uny miBosierdzia w sobie nie maj, jak uny cudzej krzywdy chc, nu, jak uny nie s chrze[cijany, nu, to uny i na tan krzy| nie bd pytali ani na ten obraz... Nu, to uny i nie ludzie s. To uny caBkiem dzikie bestie s. A jak uny s ludzie, jak uny s chrze[cijany, nu, to dla nich taka siwa gBowa starego czBowieka i takie dziecko niewinne te| jak [wito[ bdzie. Pójdz, Kubu[... I pocignwszy za sob chBopca mimo haBa[liwych protestów zebranych do okna podszedB, oba jego skrzydBa pchniciem rki otworzyB i stanB w nim w rozpitym kaftanie, w skórzanym fartuchu, z trzsc si brod biaB, z gBow wysoko wzniesion, tulc do swego boku maBego gimnazist w szkolnej bluzie, którego wielkie oczy otwieraBy si coraz szerzej, utkwione w wyjcy motBoch. Widok byB tak przejmujcy, |e kobiety szlocha zaczBy. SpostrzegBa stojcego w oknie {yda uliczna zgraja i omijajc pozostaBe kramy rzuciBa si ku niemu. T heroiczn odwag starca, to nieme odwoBanie si do uczu ludzkich tBumu wzito za zniewag, za urgowisko. Tu ju| nie szukano, czy jest do wytoczenia jaka beczka peBna octu, okowity, jaka paka towarów do rozbicia, jaka pierzyna do rozdarcia, jaki kosz jaj do stBuczenia. Tu wybuchBa taka dzika |dza pastwienia si, ten instynkt okrucieDstwa, który przyczajony w jednostce, jak po|ar opanowywa zbiegowisko, ci|b... Jeszcze nie dobiegli pod okno, kiedy kamieD rzucony spo[rodka tBumu trafiB w gBow chBopca. Malec krzyknB, kobiety rzuciBy si ku niemu. {yd pu[ciB rami dziecka, nie obejrzaB si nawet, ale podniósBszy obie rce, wysoko ponad wyjcy motBoch wzrok utkwiB i szeptaB zbielaBymi usty:  Adonai! Adonai!...  a wielkie Bzy toczyBy si po jego zbru|d|onej twarzy. W tej chwili byB to prawdziwy  Gaon , co znaczy: wysoki, wzniosBy. Kiedy pierwsi z tBumu pod okno dopadli, znalezli tam wszak|e niespodziewan przeszkod w postaci chudego studenta z facjatki. Z wzburzon czupryn, w rozpitym mundurze staB pod oknem {yda, rozkrzy|owaB rce zacisnwszy pi[cie i rozstawiwszy nogi jak otwarty cyrkiel. ByB taki wysoki, |e zasBaniaB sob okno niemal w poBowie. Gniew, wstyd, wzgarda, lito[ wstrzsaBy jego okryt piersi i pBomieniami szBy po jego czarnej, ospowatej twarzy... 16  Wara mi od tego {yda!  warknB jak brytan na pierwszych, którzy nadbiegli.  A nie, to wal we mnie jeden z drugim, gaBgany! psubraty! hultaje! TrzsB si a| caBy i nawet peBnego gBosu doby nie mógB, tak go gniew dBawiB. Z maBych jego, burych oczu iskry sypa si zdawaBy. ByB w tej chwili piknym jak Apollo... Kilku trzezwiejszych z bandy zaczBo si cofa. Posta mBodzieDca i jego sBowa uderzyBy ich sw siB. SkorzystaB z tego dBugi student, a skoczywszy przez niskie okno do izby, odepchnB {yda, a sam w oknie stanB. TBum przecignB mimo tego okna z gBuch wrzaw. Szyderstwa, pogró|ki, wrzaski, zBorzeczenia towarzyszyBy pochodowi temu; po czym wrzawa oddalaBa si, cichBa, a| przeszBa w huk niewyrazny, daleki. *** Tego wieczora nikt si przy sosnowym stole nie uczyB i nikt przy warsztacie nie pracowaB. Zza psowej firanki, z alkowy, dobywaB si niekiedy cichy jk dziecka; zreszt spokój panowaB tu zupeBny. Gdyby nie rozbita szyba w okienku, gdyby nie porzucony na podBodze szynel i tornister uczniowski, nie zna byBoby tej burzy, która tu przeszBa rankiem. W alkowie, za psowa firank le|aB maBy gimnazista z obwizan gBow. Zielona lampka paliBa si przy nim, chudy student siedziaB na brzegu Bó|ka trzymajc rk malca. Twarz studenta byBa ju| t sama co zwykle, dziobat, brzydk twarz; w oczach tylko paliBy si niedogasBe ognie z dna duszy ruszone. SiedziaB milczcy, namarszczony, gniewny i od czasu do czasu rzucaB niecierpliwe spojrzenia w ciemny kt alkowy. W kcie tym siedziaB stary Mendel GdaDski, bez ruchu, bez gBosu. Skulony, z Bokciami wspartymi o kolana, z twarz ukryt w rkach, siedziaB on tak ju| od poBudnia, od chwili, w której dowiedziaB si, |e chBopcu niebezpieczeDstwo nie grozi. Ta nieruchomo[ i to milczenie starego introligatora niecierpliwiBy studenta.  Panie Mendel!  burknB wreszcie  wylez|e pan ju| raz z tego kta! Bosiny pan odprawiasz czy co u licha? Troch gorczki i nic wicej. ChBopak za tydzieD jaki do szkoBy pójdzie, byle si troch tylko skóra zrosBa. A pan tak na marze zasiadB, jakby co panu umarBo. Stary {yd milczaB. Po chwili dopiero podniósB gBow i odezwaB si gBosem namitnie drgajcym:  Pan si pyta, czy ja na bosiny siedz? Nu, ja siedz na bosiny! Ja popióB na gBow mam i wór gruby na gBowie mam, i na popiele siedz, i nogi bose mam, i pokut wielk mam, i wielk bole[ mam, i wielk gorzko[& ZamilkB i twarz znowu w rce ukryB. MaBa zielona lampka dawaBa jego siwej gBowie jakie[ szczególne, widmowe niemal o[wietlenie. Malec jknB raz i drugi, i znów zalegBo milczenie. A wtedy w[ród tej ciszy podniósB Mendel naD jeszcze gBow i rzekB:  Pan powiada, co u mnie nic nie umarBo? Nu, u mnie umarBo to, z czym ja si urodziB, z czym ja sze[dziesit i siedem lat |yB, z czym ja umiera my[laB& Nu, u mnie umarBo serce do tego miasto! 17 MIAOSIERDZIE GMINY Dziewita dochodzi na zegarze gminy. Przez lekk mgB porann przebijaj ciemniejsze, lazurowe gBbie zapowiadajc cudown i cich pogod. Przed kancelari snuj si gromadki oczekujc przybycia pana radcy Storcha, którego stary filcowy kapelusz i lask ze srebrn gaBk wida przed blisk kawiarni Gehra, u stolika pana sdziego pokoju, czytajcego tu przy cienkiej kawie swój poranny dziennik. Pan radca mo|e przyby lada chwila; tak przynajmniej sdzi wozny, stojcy w póBurzdowej postawie na ganku kancelarii i odpowiadajcy na pozdrowienia przechodniów przytkniciem dwu palców do granatowej z biaB wypustk czapki. Od strony kawiarni Gehra dolatuj rze[kie gBosy obu rozmawiajcych panów. Pan radca zatrzymaB si tylko na chwil, nie siada nawet, ale rozmowa z panem sdzi bawi go wida, gdy| sBycha od czasu do czasu jego [miech swobodny, wesoBy, któremu odpowiada krótkim naszczekiwaniem pyszny brunatny ceter, w postawie sfinksa u stolika le|cy. Tymczasem ludzie przed kancelari przychodz, pozdrawiaj si wzajem i staj gawdzc niedbale. Niektórzy id wprost do kancelarii, inni przysiadaj na kamiennych, poBczonych luznym BaDcuchem, sBupkach, które niewielki, |wirem wysypany plac przed gmachem od ulicy dziel; jeszcze inni zadarBszy gBowy przypatruj si samemu gmachowi. Jest nowy. StanB wszak|e na miejscu dawno zadrzewionym, z którego mu pozostawiono dwa szeroko rozrosBe, o Bupicej si, delikatnej korze platany, których |yw zieleD jesienne sBoDce zBoci ju| nieco zaczBo. Sam gmach prosty, szary, kwadratowy niemal ma na pBaskim dachu nisk, |elazn balustrad o zBoconych gaBkach, a na fasadzie cztery pilastry i pamitkow tablic z napisem. Napis ten, bByszczcy wesoBo zBoceniem liter, przyciga oczy ludzkie. Ka|dy prawie z przybyBych podnosi gBow i odczytuje go z powag. Albo| nie ma prawa? Wszak ka|dy na wzniesienie kancelarii daB swoje trzy grosze, a dom jest wspólna wBasno[ci i wspólnym dzieBem gminy. Niemniej przyciga oczy zegar umieszczony w samym ostrzu trójkta, opierajcego si podstaw o pBaskie kapitele pilastrów, tylko |e wskazówki jego zdaj si dzi[ wolniej jako[ porusza po okrgBej i bByszczcej tarczy. Tak przynajmniej mniema wBa[ciciel bliskiej piwiarni, który co chwila dobywa swoj wielk srebrn cebul konfrontujc j z zegarem gminy. MiBy Bo|e, po co si czBowiek ma [pieszy? Czas i tak leci. Ju| tylko par minut brakuje do dziwitej; gromadki zaczynaj ju| [ciga przed sam ganek kancelarii [miejc si i rozmawiajc gBo[no. Nie ma w tym zebraniu nic uroczystego: jak kto przy robocie staB, tak przyszedB. Zwyczajnie, za interesem. Codziennie j o p p y szarzej si na grzbietach; rzeznik Wallauer przyszedB w ró|owym dymkowym kaftanie, Jan Blanc, rymarz z Höschli, w zielonym kitajkowym fartuchu, spitym na mosi|n haftk z BaDcuszkiem; wielu, mimo rannego chBodu, stawiBo si na zebranie w kamizelkach tylko; wdowa Knaus, jak szBa z targu, tak wstpiBa z koszykiem ogrodowizny i z now szczotk pod pach. A có|? Wszak tu wszyscy swoi. Nareszcie na kwadratowej wie|ycy Nowego Münsteru zaczynaj bi kwadranse, a jednocze[nie daje si sBysze radosne szczekanie wy|Ba, biegncego u nóg pana Radcy. Wyprzedza go, wraca, znowu go wyprzedza, znów w paru susach wraca, a| weszli razem w wybornych humorach w otwarte drzwi kancelarii. Zaraz za nimi zaczynaj wchodzi czekajce przed gmachem gromadki. 18 Wchodz i w sieniach ju| dziel si na dwie partie: ciekawych i interesowanych. Interesowani przepychaj si zbitym szeregiem do |óBtych, drewnianych balasków dzielcych sal na cz[ urzdow i nieurzdow; ciekawi id wolniej i obsiadaj Bawki biegnce dookoBa pod [cian. Nie jest to rozdziaB stanowczy. To z jednej, to z drugiej strony co i raz miano sobie co[ do powiedzenia; czasem te| który z ciekawych uczuwaB si nagle interesowanym i u balasków miejsca sobie szukaB. CzBowiek mo|e si namy[li i w ostatniej chwili. Interesowanych jest mniej; ci maj wa|niejsze stanowisko w sali. Jest tu powroznik Sprüngli, który si niedawno z wdow o|eniB i warsztat chciaB rozwin; jest Kägi Tobiasz, wBa[ciciel piwiarni  Pod Zielon Ró| ; jest piekarz Lorche; jest ober|ysta z Mainau; jest Dödöli, wBa[ciciel winnicy; jest Wetlinger Urban, sBodownik; jest Tödi-Mayer, [lusarz; jest kotlarz Kissling; jest ogrodnik Dörfli; jest stolarz Leu Peter i kilku innych jeszcze. Ka|dy z nich potrzebuje posBugi to w warsztacie, to w domu, to w roli. Ka|dy te| woli, |e mu to taniej przyjdzie, ni| gdyby parobka zgodziB. Porozpierali si u balasków i gwarz z cicha. Wdowa Knaus tak|e si midzy nimi rozparBa. Od czasu jak si syn o|eniB, na imi boskie nie ma si kim w domu pchn. Jest przy tym miBosiernego serca i chtnie by biedot jak wziBa, |eby tylko posBug z tego niezgorsz mie mo|na. No, i |eby dopBata nie bardzo marn byBa. Nie mo|e przecie niedoBgi darmo do domu bra. Gmina zreszt ma fundusze na to, |eby za biedaków, co ju| robi nie mog, pBaciBa. {ebra przecie| nie pójd, nie wolno. Czy tylko bdzie w czym wybra?... Pod jesieD sBabnie to jak muchy. WolaBaby bab... Phi! Wezmie i dziada, jak baby nie bdzie. Aby od biedy, aby od biedy! A czy to maBo tej hoBoty w gminie? Tygodnia nie ma, |eby do kancelarii nie [cigBa jaka mizerota, której si zdaje, |e ju| nie poradzi robocie. Nieprawda! Takiego dobrze docisn, to i za mBodego obstanie od nagBego razu. A i to bBogie, co tam gmina doda. Nie raz, nie dwa jeszcze taki swego nie przeje, a ju| go [mier [ci[nie. Hoppingerom si trzydzie[ci franków po starej Reguli zostaBo, co j na wiosn z kancelarii wzili. A Egli? Egli wicej ni| w parobka w Alojsa oraB, a jeszcze poBowy zapomóg nie wydaB, kiedy stary zipnB. Pan Bóg miBosierny niczyjej krzywdy nie chce! Tu wdowa wzdycha, a czarny kamlotowy kaftan podnosi si z szelestem na jej szerokich piersiach. Ale jeden i drugi oglda si ku drzwiom. Czemu nie przyszedB Probst? Spodziewano si, |e pierwszy do licytacji stanie, a jego dotd nie ma. Ucicha nareszcie w sali, a pan Radca podnosi gBow od biurka, przy którym stojc czytaB papier jaki[. Jest to mBody jeszcze, przystojny i okazaBy szatyn, którego niewielka Bysina niemal |e nie szpeci wcale. Twarz ma misist, okrgB, ws rudawy, spojrzenie otwarte, jasne. Ubrany z pewnym wykwintem, u szwajcarskich urzdników niezwykBym. Szczególniej uderza [nie|ny gors u koszuli, na którym bByszcz drobne zBote spinki. PodniósBszy gBow pan Radca oczy mru|y i znad zBotych okularów po obecnych patrzy. W tej chwili wBa[nie wozny drzwi zamyka. Zdaje si, |e ju| nikt wicej nie przyjdzie.  No, moi panowie  odzywa si pan Radca przecigajc palcem tBustej, biaBej rki pomidzy przyciasnym koBnierzykiem a peBn, nieco nabrzmiaB szyj.  No, moi panowie, mamy dzi[, jak wiecie, posiedzenie sekcji dobroczynno[ci w gminie. Czy tak?  Tak, tak!  odzywa si kilka gBosów w sali.  A wic, moi panowie  dodaje Radca zapuszczajc palec midzy koBnierzyk a kark, kBadcy si na nim faBd tBustej skóry  wic mo|emy zaczyna!  Tak, tak!  odzywaj si ponownie gBosy. Ale pan Radca, [wie|y urzdnik z wyborów, nie lubi traci sposobno[ci do maBych przemówieD, które by gruntowaBy popularno[ jego. Chrzka tedy i oparBszy obie dBonie na pulpicie swego biurka, tak rzecze:  Wiadomo panom, jak opiekuDcze s ustawy gminy. Wiadomo panom, |e gmina nie dozwala cierpie ndzy |adnemu z czBonków swoich. Ociera Bzy, odziewa nagich, karmi gBodnych, bezdomnym daje dach nad gBow, sBabych wspiera. Tu czujc, |e mu si ten frazes udaB, robi krótk, lecz znaczc pauz. Obejmuje potem oczyma obecnych i tak mówi dalej:  Ustawy gminy s ustawami chrze[cijaDskiego miBosierdzia; s one nie tylko nasz zdobycz cywilizacyjn, ale nasz chlub. Tak jest, panowie, one s nasz chlub! Wiadomo panom, |e mBodo[ nie trwa, siBy opuszczaj, choroba i bieda Bamie. Jest to powszechne prawo, któremu ulega [wiat caBy. 19 Ale nasza gmina podejmuje walk z tym prawem. W jaki sposób? W bardzo prosty: przygarnia tych, których skrzywdziBo |ycie, przygarnia ndzarzy i wydziedziczonych, przygarnia kaleki i niemocne starce! Tu pan Radca dziwi si, |e mu tak dobrze idzie i znów robi pauz. {al mu po prostu, |e sBucha go tak maBa garstka ludzi. Taka mowa, wypowiedziana na jakimkolwiek du|ym zebraniu, zrobiBaby mu imi. Za czym z wysoka rzuca okiem na sal i tak koDczy:  Tak jest, moi panowie! Gmina przygarnia ich i godzc rozumn rachub z porywami serca, mówi: starzec ten, ndzarz ten, ten kaleka nie mo|e ju| wy|y ze swej pracy. Owszem, nie mo|e ju| pracowa. Nie ma on rodziny, która by go |ywi mogBa, lub te| ma rodzin biedn, której praca ledwo starczy, by gBodu nie zazna. Mam|e go pu[ci, by si wBóczyB po drogach jako wstrtny |ebrak? Nigdy! Potrzsa gBow energicznie i podnoszc gBos mówi:  Wozny, wprowadz kandydata! Wozny przechodzi szerokim krokiem sal i znika w drzwiach bocznych, do maBej komórki, sBu|cej niekiedy za koz, wiodcych; midzy zebranymi szerz si póBgBo[ne szmery, a pan Radca stoi z podniesion rk, |eby nie wychodzi z pozy. UpBywa krótka chwila. Nagle w drzwiach bocznych ukazuje si naprzód gBowa dygocca na cienkiej, wychudBej szyi, potem kolana ku przodowi zgite, potem stopy resztk obuwia ozute, potem rce zgrabiaBe i dr|ce, które si uszaków drzwi z obu stron chwytaj, |eby dopomóc nogom przez próg, a wreszcie grzbiet w paBk zgity. Jest to Kuntz Wunderli, stary tragarz, którego wszyscy znaj. W sali zapanowywa szmer gBo[niejszy nieco.  To kandydat?... Na miBosierdzie boskie, có| to za kandydat? Któ| to wezmie do siebie takiego trupa? Co za pomoc z tego komu? Co za wyrka? No, no! Ciekawa rzecz, co tez gmina da my[li za wzicie takiego próchna! A to skóra i ko[ci! Nic wicej! Niezadowolenie si wzmaga. S tacy, którzy od razu sigaj po czapki i od balasków odchodz. Ale pan Radca na szmery te nie zwa|a i zaledwie Kuntz Wunderli ukazaB si we drzwiach, tak mow sw koDczy:  Tak jest, moi panowie! Pikne nasze ustawy wygnaBy z ziemi naszej |ebranin, a wprowadziBy do niej miBosierdzie. Nie ma ju| opuszczonych! Nie ma ju| ndzarzy. Gmina jest ich matk, gmina jest ich |ywicielk. Oto jest starzec niezdolny do pracy. Kto z panów chce go wzi do siebie? Niejedn posBug mie mo|na jeszcze z niego. Gmina nie wymaga, by jej czBonkowie czynili to za darmo. Gmina gotowa jest, podBug ustaw swoich, przyczyni si do utrzymania tego starca. Kandydacie, przybli| si! Panowie, przypatrzcie si kandydatowi! SkBoniB gBow i dobywszy fular otarB nim czoBo. Aatwo si pociB, a w sali stawaBo si gorco. Tymczasem Kuntz Wunderli, popchnity nieco z tyBu przez woznego, wydobywa si szcz[liwie zza drzwi i przy progu staje. PeBne [wiatBo z otwartego na obszern Bk okna pada teraz na jego zgarbion i wyndzniaB posta. Stoi tak przez chwil mnc w rku stary pil[niowy kapelusz, a chude kolana dr| mu coraz silniej. Jest wzruszony. Nagle prostuje si, podnosi gBow i z u[miechem na obecnych patrzy. U[miech ma zachcajcy, wesoBy prawie. Kuntz Wunderli nie wie, kto bdzie panem jego. U[miecha si tedy do wszystkich i razno mruga oczyma. Oczy te s zimne, osBupiaBe i stroskane. Stary Kuntz usiBuje im wszak|e nada filuterny, niemal lekkomy[lny wyraz. Gdy mu si jedno zmczy i staje w ciemnym swoim dole nieruchome, martwe, mruga drugim, jak gdyby chciaB mówi: Jeszczem ja mocny! O, i jaki mocny! Chleba darmo nie zjem, pracowa bd, ka|dej robocie poradz. I wody przynios, i drew uBupi, i kartofli naskrobi, i izb zamiot... Du| siB mam jeszcze... du| siB... A gdy tak patrzy z wysiBkiem, stara jego gBowa coraz silniej trz[ si zaczyna, oczy nieruchomiej i zachodz wielkimi Bzami, rce szukaj podpory. Jedne tylko wskie i zapadBe usta u[miechaj si, cigle si u[miechaj, wtedy nawet, kiedy dwie Bzy ci|kie i zimne tocz si z wolna po zmitej i zbru|d|onej twarzy. Ten i ów zaczyna mu si przyglda. Istotnie, stary wyglda wcale jeszcze dobrze. Dzi[ rano ogoliB si wBa[nie; wozny po|yczyB mu brzytwy. Le|y to w interesie gminy, |eby taki kandydat jak najlepiej i jak najrazniej si przedstawiaB. Inaczej mógBby nie znalez wcale amatora. Nie tylko wiec wozny po|yczyB mu brzytwy, ale starego kubraka i niebieskiej chustki na szyj, które po licytacji znów sobie odbierze. Stary Kuntz umie to ceni. Wie on, jakie pobudki miaBa gmina w tak Baskawie udzielonej mu pomocy i rad by przede wszystkim uwydatni te pikne szczegóBy swojego ubrania. Ale rkawy kubraka 20 s dla niego przydBugie; sam kubrak, zbyt obszerny, wisi na nim raczej, nizli go odziewa, a bujny, niebieski, baweBniany fontaz dziwnie si sprzecza z jego wyschB, pomarszczon w tysice szwów szyj, któr Kuntz to wyciga, to chowa, nie wiedzc jak lepiej przedstawi si chustka. WBa[ciwie mówic, jest w trudnym poBo|eniu. Trzeba mu i lito[ wzbudzi i nie okaza si zbyt niedoB|nym. Wie on, |e stoi tu w charakterze starca, nie mogcego pracowa, ale wie tak|e, i| ka|dy z tych, co tu przyszedB, na rce jego patrzy, czy si roboty chwyc. Gmina ma nad nim miBosierdzie, prawda, ale zbyt wiele za niego dopBaca nie zechce. On to wie, wie dobrze; zbyt wiele wymaga nie mo|e... Zmieszany, wzruszony patrzy ludziom po oczach, miarkujc, co który my[li; na woznego te| rzuca w bok krótkie spojrzenia, jakby dla upewnienia go, |e ani brzytwa, ani kubrak, ani chustka nie pójd na marne. Ludzie patrz na starego i gawdz gBo[no. Nie le|y to w interesie |adnego z nich, |eby okazywa zbyteczny po[piech. Staliby tak do poBudnia mo|e, porozpierani na balaskach i biorcy tabak, ale pan Radca nie lubi przewlekBych posiedzeD.  No, moi panowie  odzywa si on gBo[no  czy przypatrzyli[cie si kandydatowi?  A có| mu si tam przypatrywa  odpowiada po maBym milczeniu kotlarz Kissling  To my go co dzieD widzimy. Stary ledwo dycha, nie ucignie, nie dzwignie... Jak my[licie szwagrze  zwróciB si do Faustyna Tröndi  bdzie miaB z osiemdziesit albo i wicej? Stary chrzknB. Osiemdziesit dwa skoDczyB, osiemdziesit dwa... Ale u[miecha si tylko i milczy.  Ile macie lat, stary?  pyta go Tödi-Mayer. Kuntz szybko mruga ku woznemu okiem, a potem mówi:  Siedemdziesit i cztery, kochanku! Siedemdziesit i cztery!  A poka| no, stary, zby!  odzywa si ober|ysta z Mainau. Kuntz znów rzuca szybkie spojrzenie na woznego i rozszerzywszy zeschBe wargi ukazuje wcale jeszcze zdrowe zby. Publika zaczyna si [mia.  Ho! Ho!  mówi jeden  a to by i ko[ ugryzB.  Chleba si nie zlknie!  dodaje drugi. Leu-Peter, stolarz, przechyla si ku niemu.  A machnij no, stary, pi[ci! Dalej! Wunderli postpuje krok naprzód, podnosi nieco gBow, prostuje grzbiet i macha kilka razy rk, której [ci[nita pi[ ginie w dBugim rkawie po|yczonego kubraka. Rka opada mu za ka|dym razem jak zBamana gaBz. W stawach sBycha trzask przykry.  A co? Niezle macha!  odzywa si kto[ z Bawy.  Phi!...  dodaje pesymistycznie drugi wiedzc, |e uwagi galerii nigdy nie s dla interesowanych stracone.  A jak|e nogi?  pyta znów Tödi-Mayer, który widocznie na Knautza ma ochot. Maszeruj no, stary! Ale stary miesza si widocznie. Nogi, to wBa[nie najsBabsza jego strona. Ba! gdyby nie nogi!... I nawet nie tyle nogi, co kolana... Na sam my[l o wyprostowaniu ju| mu w nich co[ strzyka... Ale Kuntz Wunderli nie zawiedzie gminy. Z najwy|szym wysiBkiem unosi jedn stop i stawia j natychmiast w tym samym miejscu. Nie... nie... pomyliB si. To nie ta! To gorsza! Podnosi tedy drug, lecz jeszcze szybciej spuszcza j z gBo[nym syknieniem. Co u diabBa! Czy to nie tamta? Czy|by ta wBa[nie byBa gorsz? Interesowani marszcz si i milcz. Galeria, która z Bawek powstawszy podeszBa do balasków, zaczyna [mia si gBo[no.  Dalej! Dalej!  woBaj.  Maszerowa! Maszerowa, stary! Pan Radca surowo spoglda na [miejc si galeri, po czym zwrócony do starego mówi z odcieniem niecierpliwo[ci:  Czegó| stoisz? Rusz|e si z kta! Kuntz Wunderli u[miecha si nie[miaBo, bole[nie. Zaraz, zaraz... Naturalnie! Czegó| on stoi? Zaraz si ruszy... Zaraz... I nagle, zebrawszy siBy, podnosi gBow, wytrzeszcza spBowiaBe oczy, wyciga jak |uraw szyj, prostuje si, przyciska rkami kolana i ku drzwiom maszerowa zaczyna. 21 Jest to widok tak pocieszny, |e caBe zgromadzenie wybucha gBo[nym [miechem. Stojcy bli|ej przy Bawach padaj na nie chwytajc si za boki, pan Radca zasBania usta trzyman w rku ustaw, a wozny odwraca si do kta i parska w kuBak.  Dobry! Dobry!  woBaj gBosy z Bawek.  Dalej! Dalej!  odpowiadaj inne. Stary idzie. Sztywne jego nogi nie zginaj si wcale; podnosi on je jak kije z niezmiernym wysiBkiem i opuszcza na dóB, rozpaczliwie przyciskajc rkoma chore i obrzmiaBe kolana. Tymczasem, jakby na zBo[, sala, wydBu|a si, ro[nie, drzwi uciekaj kdy[, [ciany nabieraj przerazliwej gBbi; staremu Kuntzowi zdaje si, |e nigdy, nigdy nie zdoBa doj[ a| do nich... Czuje wszak|e, i| wszyscy ci ludzie na niego patrz, |e gmina patrzy. Zaciska tedy zby i znów podnosi sztywn i ci|k nog. Nagle staje i szeroko otwiera osBupiaBe oczy. U drzwi., w gromadzie gBów ludzkich, widzi gBow syna. Tego si nie spodziewaB. Nie, nie! Tego nie... Ciemna czerwono[ bucha mu na twarz resztk krwi spod serca. Nie sByszy [miechu ludzkiego, nie sByszy nawet gBosu pana Radcy, który go na miejsce woBa. Widzi tylko syna. Jak urzeczony patrzy na niego i zaczyna dr|e jak na wielkim, wielkim zimnie; wszystkie jego stare ko[ci dygoc. StruchlaBa twarz blednie, bieleje, staje si biaBa, bardzo, bardzo biaBa. Na czole zarysowuje si dziwnie twarda i surowa bruzda; oczy jego zapalaj si i gasn. Niepocieszone, martwe, stroskane, z dziwem i strachem patrz si w twarz syna. Nie, nie, on nie chce, |eby go syn licytowaB w gminie... On nie chce! Kurczy si, odrywa rce od kolan i zastawia si nimi. Nie, nie! On si boi! On nie chce! Ale wozny przystpuje i bierze go za rami.  Co u diabBa? Czego stoi jak gBupi? Czy nie widzi, |e urzd czeka? Dalej naprzód! Stary Wunderli jest wszak|e w tej chwili tak sBaby, ale to tak sBaby jak dziecko. Po prostu ruszy si nie mo|e. Nogi mu si plcz, zby szczkaj, gBowa si chwieje jak ten li[ jesienny. Wozny popycha go przed sob, a tak|e podtrzymuje go nieznacznie. Gdyby go nie podtrzymywaB, stary padBby mo|e. W duchu nie ma on wielkiej nadziei, |eby starego gmina Batwo pozby si mogBa. Teraz widzi, |e i brzytwa, i chustka, i kubrak  tak jak na nic... ZupeBnie jak na nic.  Prdzej!  woBa niecierpliwie pan Radca. Kuntz Wunderli opamitywa si jako[ i znów staje na poprzednim miejscu. Jest ono dobrze wybrane. Z szeroko otwartego na ogród okna pada na ndzarza peBne, zBote [wiatBo. W [wietle tym zmartwiaBa twarz starego nabiera nieco |ycia. Na Bysej jego czaszce igra odblask cichej i modrej pogody. OsBupiaBe zrenice podnosz si i zawieszaj kdy[ daleko na szerokim, sBonecznym bBkicie. Kto wie? Mo|e i niezle byBoby, |eby si syn utrzymaB. Kto wie? Synowa zBa i skpa, to prawda. Ale umarBby w[ród swoich przynajmniej. I wnuki... widziaBby co dzieD wnuki... yrenice starego wilgotniej, staj si mikkie i rzewne; na ustach dr|y jakie[ niewymówione sBowo, wielka, surowa zmarszczka na czole wygBadza si i znika. Stanowczo nie wyglda w tej chwili na wicej jak siedemdziesit cztery. To o|ywia nieco interesowanych.  Nietgi w nogach!  mówi krcc gBow piekarz Lorche.  Co to nietgi!  prostuje kto[ z Bawy.  On nas jeszcze wszystkich przeskoczy!  dodaje inny.  Zuch stary!  woBa trzeci.  Jak|e my[licie, szwagrze?  pyta póBgBosem Tödi-Mayer swojego ssiada.  A có|? Ja bym braB. Kiepski w nogach, ale w warsztacie posBu|y.  Ani bym na to chuchro nie spojrzaB  mówi Dödöli  gdyby tu byB inny.  A co? w domu i to si przyda  perswaduje Kissling. Pan Radca bystrym okiem po obecnych wodzi. Chwila wydaje mu si odpowiednia do zagajenia licytacji. I tak sprawa ta przecignBa si nad miar dzisiaj. Za du|o byBo ciekawych. Dobywa zegarek, podnosi go blisko do oczu, porównywa ze [ciennym zegarem gminy i skinwszy na woznego rzecze peBnym inicjatywy gBosem: 22  Moi panowie, koDczmy! Kandydat, przedstawiony wam przez sekcj dobroczynno[ci gminy, ze wszech miar zasBuguje na wasz uwag. Zdrów jest, niezbyt podeszBy w latach, siBy dobrze mu sBu| i do ka|dej l|ejszej roboty przyda si w domu mo|e. Kto z panów reflektuje? I z jak dopBat? Cisza nastaje po sBowach pana Radcy. Jaki taki liczy si z potrzeb posBugi i groszem. Sprüngli porusza si i przestpuje z nogi na nog. Zauwa|yB to pan Radca i skBaniajc si uprzejmie w stron powroznika rzecze:  Moi panowie, pan Sprüngli zaczyna.  Panie Sprüngli, prosimy! Jakiej dopBaty |daBby[ pan od gminy za przyjcie w dom swój kandydata?  Dwie[cie franków!  rzecze powroznik i urywa, niepewny czy nie za|daB zbyt maBo.  Co? Dwie-[cie fran-ków?  pyta udajc zdumienie pan Radca. Po czym zatrzymuje si na chwil:  Moi panowie! Nic nie byBoby dla mnie milszego nad taki stan finansów gminy, który by sekcji jej dobroczynno[ci pozwalaB na podobnie kolosalne wydatki. Gdy jednak tak nie jest, musimy to uwzgldni i stawia przystpniejsze cyfry. Namy[lcie si, panie Sprüngli. Jak|e, moi panowie? Widzieli[cie panowie zby kandydata? To czBowiek silny jeszcze!  I có| tam zby!  odzywa si ober|ysta z Mainau.  To gorzej jeszcze, |e zdrowe! Jak si stary rozje, to go nie natkam, a do roboty nie stanie.  Oho! Nie ma biedy! Ju| my go napdzimy!  mówi Kägi mrugajc zezowatym okiem.  Ja?  obrusza si ober|ysta.  Ja na dziecko nie zakrzywi palca!  No, no!  odpiera Kägi.  Potraficie w parobka ora!  Wy co? Czy to ja Probst jestem? Roze[mieli si obaj.  Kto tam wie, czy i Probst winien!  rzecze Kissling.  Dziad napijaB si mo|e...  Jako |ywo! Nikt go pijanym nie widziaB  zaprzecza Lorche.  Ale to tam nie Probsta robota, tylko |ony! {ona jdza...  odzywa si gBos z Bawy.  Baba jak spod ciemnej gwiazdy!  dorzuca kto[ z kta.  Jak byBo, tak byBo  mówi Sprüngli  do[, |e si stary Hänzli u niego powiesiB...  MusiaBo mu by sBodko.  Jak to?  woBa rzeznik Wettinger.  To ja takiego bd |ywiB, odziewaB, dach mu nad gBow dawaB za ten marny grosz z gminy, a do roboty nie bdzie mi wolno go napdzi?  No tak... Ale zawsze...  Moi panowie  przerywa pan Radca  przystpujemy do ukoDczenia tej sprawy. Czas urzdowych osób jest ograniczony. Pan Sprüngli podaB dwie[cie franków. Kto z panów licytuje in minus? Cisza.  Kto z panów licytuje?  pyta ponownie pan Radca.  Panie Sprüngli, namy[lcie si, prosz.  Ju|em si namy[liB  rzecze Sprüngli.  Mniej nie mog nizli dwie[cie franków. Pan Radca odwraca si od niego.  Kto licytuje, panowie? Kto licytuje?  Sto osiemdziesit pi wezm!  mówi zwolna, cedzc zgBoski, piekarz Lorche.  Ale niech przynajmniej t zim w ubraniu swoim chodzi. U mnie ciepBo. Stary Wunderli spoglda po sobie najpierw, potem po sali i nagle dr|e zaczyna. Wydaje mu si, |e mróz ju| mu ko[ci siga. W swoim ubraniu? Có| on za ubranie ma? Albo| on na ubranie zarobi mógB grosz jaki? Na chleb zaledwie mógB zarobi, a i to z ci|ko[ci. Bluz pBócienn ma, Batana bluz tylko. Jak tu zim w tym prze|y? Co to za ubranie?...  Sto osiemdziesit z tym samym warunkiem!  odzywa si grubym gBosem Dödöli, wBa[ciciel winnicy.  Z tym samym warunkiem?  my[li stary Kuntz, a ndzne jego nogi dygoc coraz silniej. MiBosierny Bo|e! Po có| tu jakie warunki? Wszak stoi tu jak tan Aazarz przed ludzmi... Có| to za warunki?... Po o[wiadczeniu Dödölego znów si cicho robi. Pan Radca stoi jak na szpilkach. Chwil bawi si koralowym brelokiem, po czym zmuszajc si do uprzejmego tonu mówi:  Dalej, moi panowie! Dalej! Kto licytuje?  Sto siedemdziesit i pi!  mówi dobitnie Tödi-Mayer. Potrzeba mu na gwaBt parobka. Robota a| kipi w domu. 23  Sto sze[dziesit!  woBa kto[ nagle z kta. Obejrzano si: nie dowierzano sobie. Zazwyczaj opuszczano po pi franków, po siedem zreszt. Ale |eby kto[ o pitna[cie od razu mniej chciaB bra, tego przykBadu nie byBo. Sam pan Radca spoglda ciekawie w kt sali; stary Kuntz tak|e podnosi gBow i patrzy. Z boku nieco, bli|ej drzwi, poza ramionami licytantów, u balasków, rozparty stoi syn jego z krótk fajk w zbach. Za rk trzyma najmBodszego chBopca. Stary otwiera usta i patrzy z mieszanin strachu i nadziei. Syn przeciska si do balasków, wyjmuje fajk i w pierwszym rzdzie staje z podniesion gBow. Nikt mu tego za zBe nie bierze. Dzieciaków gromad ma, sam ci|ko pracowa musi. Jedna gba u miski to du|a rzecz tam, gdzie i ci, co do niej siedli, nie zawsze si najedz. Trzyma ojca darmo nie mo|e. Bóg widzi, jako nie mo|e! Ale z tym, co gmina doda  spróbuje. Nie wymaga wiele. Od razu trzy razy tyle opuszcza, co ktokolwiek z obcych. Zarabia na gminie i na starym nie chce. Niech tylko mu si wBasny grosz, choby i niecaBy powróci. Wszyscy to rozumiej doskonale; ka|dy by z nich zrobiB to samo. CzBowiek si tak jak ka|da rzecz zu|ywa, a zu|yty ci|y. Kto na to ma, mo|e i dziada |ywi, a nie dopiero ojca; ale kto nie ma na to, ju|ci kra[ nie pójdzie. Jest to rzecz jasna jak sBoDce. A jednak do tej rzeczy jasnej jak sBoDce pada jaki[ podstpny cieD na wszystkie czoBa. Ludzie bokami patrz, jakby nie chcieli, nie mogli sobie spojrze oko w oko. Cisza trwa dBu|ej ni| zwykle. W ciszy tej sBycha ci|kie, do jku podobne westchnienie starego Kuntza. Pan Radca bystro spoglda po ludziach. Widocznie syn si utrzyma.  A wic, moi panowie  zagaja przemilczawszy nieco  a wic utrzymuje si ostatnia oferta.  Sto sze[dziesit franków! Cieszy mnie to, bardzo mnie cieszy. Tu urwaB. WBa[ciwie nie wie, co go tu ma cieszy. Tego, i| cieszy si, |e sobie wszyscy raz do licha pójd, nie mo|e im przecie| przecie tak w oczy powiedzie. Ale przemowa ta okazuje si przedwczesn.  Sto pidziesit i pi!  podbija syna Tödi-Mayer i ociera czerwon baweBnic szerokie, spocone czoBo. Syn cofa si w milczeniu od balasków i rozdmuchuje przygaszon fajk. Ale dziecko, które za rk trzymaB, spostrzega w tej chwili starego:  Dziadu[! Dziadu[1  woBa cienkim przenikliwym gBosikiem. Stary wnuka nie widzi, sByszy go tylko; rzewny u[miech rozszerza jego zwidBe wargi. Potrzsa rado[nie gBow i robi ruch taki, jakby braB tabak. Idzie to jako[, dziki Bogu, idzie. Wszystko jeszcze mo|e by dobrze! Wszystko mo|e by dobrze!  Sto pidziesit!  woBa syn. Ale Tödi-Mayer ustpi nie my[li. ZaperzyB si; byB z tych, którzy si rozpalaj do ka|dej stawki. Có| syn? Syn go mógB darmo trzyma. Za pienidze gminy ka|dy teraz dobry, ka|dy ma prawo.  Sto czterdzie[ci i pi!  woBa podniesionym gBosem. Syn przechyla gBow i patrzy na Tödi-Mayera z wysoka, lekko zmru|onymi oczyma. Namy[la si chwil, po czym macha obojtnie rk. Nie mo|e ryzykowa wicej. ZrobiB, co do niego nale|aBo, ale ryzykowa nie mo|e. Jego czarna, o prostych wBosach gBowa i twarz kwadratowa, drewniana, cofa si z szeregu a wysoka, ko[cista, nieco pochylona posta posuwa si ku drzwiom wskro[ ci|by. Stary patrzy za nim. Jest niespokojny, otwiera usta i wyciga szyj, lewa powieka zaczyna mu drga nerwowo. Wyglda teraz staro, bardzo staro. Tödi-Mayer markuje, |e nie[wietny zrobiB interes i szepcze z kumem Spenglerem. Tymczasem pan Radca uderza dBoni w biurko, przy którym stoi.  A zatem  odzywa si dzwicznym, jasnym gBosem  sto czterdzie[ci i pi franków! Po pierwsze... po...  Za pozwoleniem!  przerywa nagle Tödi-Mayer.  Czy tylko joppa nale|y istotnie do starego? Pan Radca marszczy pikne, gBadkie czoBo.  To nie mo|e wchodzi w zakres roztrzsaD gminy!  rzecze z godno[ci, a wozny odwraca si do kta i kaszle gBo[no. 24  Jak to nie mo|e?  ujmuje si za ssiadem Spengler.  Gmina musi wiedzie, co daje, a ten kto bierze, musi wiedzie, co bierze. To jasne!  Joppa twoja?  pyta Tödi-Mayer zwracajc si bezpo[rednio do starego Kuntza. Ale Kuntz nie sByszy. Lewa jego powieka dr|y coraz silniej, spojrzenie sBupieje. Widzi, jak syn oddala si i jak we drzwiach znika. W chwil potem widzi go jeszcze raz przez otwarte okno i sByszy szczebiot dziecka. Id... Przeszli. Stary opuszcza gBow i trzsie ni w milczeniu. Potem [ciska powieki z caBej, z caBej siBy. Co[ mu |re oczy; sBonego co[, gorzkiego... {re i pali...  SByszysz, stary?  powtarza Tödi-Mayer gBo[niej.  Po|yczyB ci kto joppy, czy wBasna? UsByszaB wreszcie. Miesza si, spoglda po sobie, zaczyna szybko mruga czerwonymi oczyma i rzuca ukradkiem spojrzenia w kt, gdzie wozny stoi. Tödi-Mayer uderza pi[ci w balaski.  Ale| to oszukaDstwo!  wybucha gniewnie.  Tak! Tak  odzywa si kilka naraz gBosów. Szmer ro[nie w sali; oburzenie udziela si wszystkim.  CzBowiek ma miBosierdzie  woBa Tödi-Mayer szeroko rozkBadajc wielkie czerwone rce  bierze sobie za marny grosz taki ci|ar na kark, ale chce, |eby interes rzetelnie byB zrobiony. To trudno!  Tak! Tak  potwierdza wicej jeszcze gBosów. Ponad wszystkimi sBycha gBos Spenglera. Na twarz pana Radcy bucha pBomieD gniewu.  Zcigaj kurt!  krzyczy na starego, a Kuntz Wunderli z po[piechem rozpina j zaczyna. Nie idzie to Batwo. Rce mu si trzs, pokurczone palce nie trafiaj do guzików od razu; staremu pomaga wozny, [cigajc ze zBo[ci rkawy. Jako urzdnik gminy, czuje si on niemal tak samo dotknity jak pan Radca.  Kapu[ciana gBowa! NiedoBga!  szepcze przyciszonym, zirytowanym gBosem, szarpic na przemian to jeden, to drugi rkaw nieszczsnej kurty, po której zdjciu ukazuje si caBa wyjtkowa ndza zapadBych piersi i wychudzonych |eber kandydata, ledwie co okrytych srodze Batan koszul i szcztami letniej kamizelki. Stary Wunderli dr|y silnie, cz[ci z chBodu, z cz[ci ze strachu. WydaBo si... Co teraz bdzie? Wszystko si wydaBo... W niezmiernym pomieszaniu podnosi do szyi obie trzsce si rce i usiBuje rozplta misternie przez woznego zadzierzgnity fontaz.  I chustka nie twoja?  krzyczy Tödi-Mayer zdjty ostatni pasj w swym rozczarowaniu.  Nie moja...  odpowiada ledwie sByszalnym szeptem Kuntz Wunderli.  Wozny wyszarpuje mu j z rki.  Kapu[ciana... o[la... barania gBowa!  mówi przez zby z naciskiem. Historia z chustk wicej go jeszcze gniewa nizli historia z kubrakiem. Inicjatorem po|yczki kubraka nie byB sam: podsunB j mimochodem pan Radca, zwa|ywszy, i| kandydat byB zbyt zle odziany, aby mógB si pokaza w urzdowej cz[ci sali. Ale chustka! Chustka byB wBasnym pomysBem woznego. Sam j wizaB, wBo|yB w wizanie to co[ z artystycznych instynktów swoich, co[ z wBasnej duszy... Zdejmowanie jej nie byBo zreszt rzecz konieczn, nikt chustki nie podejrzewaB, nikt nie pytaB o ni. Rozdra|nienie woznego jest tak wielkie, i| zmiwszy ten niebieski baweBniany szmatek w obu rkach, ciska go ze wstrtem pod wieszadBo u drzwi stojce. Nie mo|e w tej chwili da dobitniejszego wyrazu oburzeniu swemu i swej wielkiej wzgardzie. Ale Kuntz Wunderli stoi tymczasem przed publiczno[ci zawstydzony, zgnbiony, odarty z uroku. Teraz dopiero mo|na si przypatrze jego kolanom, tak ku przodowi wygitym, |e caBa posta przysiada si zdaje, teraz mo|na widzie jego wykrcone, ci|kie stopy i jasnoko[ciste Bokcie. Najzabawniejsze wszak|e wra|enie robi szyja starego. Jest ona tak cienk, |e zdaje si biczem przetrzsn by j mo|na. W ogóle czyni ona starego podobnym do oskubanego ptaka; a to tym bardziej, |e nie podparta sztywnym fontaziem gBowa wydaje si przy tej cienkiej, zwidBej szyi niepomiernie wielka i ci|ka. Opada to na jedn, to na drug gBboko zaklsB jam obojczyka. WesoBo[ teraz wybucha na sali; jedni [miej si dobrodusznie, drudzy zBo[liwie, pogldajc przy tym na Tödi-Mayera. Najlito[ciwszy kiwaj gBowami i u[miechaj si z lekka. 25  Ecce homo!  odzywa si kotlarz Kissling, który ma brata dozorc w kantonalnej bibliotece i darmo czytuje ksi|ki. Szeroki wybuch [miechu przyjmuje to porównanie. Wikszo[ mniema, i| jest to przymówka do szczytu wznoszcego si poza Mythenami, Du|ym i MaBym, który si  Ecce homo zowie w przeciwieDstwie do skatego Pilatusa; w zgromadzeniu s tacy, którzy gór widzieli z bliska. Stary nie ma wprawdzie |adnego podobieDstwa do jakiegokolwiek szczytu, ale jest to tym [mieszniejsze! Dalibóg, tym [mieszniejsze! Jeden Tödi-Mayer nie bierze udziaBu w ogólnej wesoBo[ci. OkrgBe jego, wypukBe i bByszczce oczy obiegaj posta starego ndzarza, jak gdyby ka|d z jego wyschBych i struchlaBych ko[ci czyniBy odpowiedzialn za tak wielki zawód. Oczyma tymi [widruje go jak faBszywy szelg, roztrzsa jak stary Bachman, przenika go do ostatniej |yBki, do resztki tchu w piersiach.  Cofam sBowo!  woBa wreszcie.  Nie mog bra tak maBo!  Nie wolno sBowa cofa  rzecze z powag pan Radca.  Jak to nie wolno? Wozny nie przybiB jeszcze.  Nie przybiB! Nie przybiB!  potwierdzaj gBosy z Bawy, po czym ucisza si nagle. Wszyscy czekaj, jaki obrót sprawa wezmie. Pan Radca jest niekontent. Rzuca na obecnych chmurne spojrzenie spod oka, marszczy pikne czoBo i cignie na dóB to jednego, to drugiego wsa.  W takich Bachmanach nie wezm dziada i za sto osiemdziesit franków!  woBa rezolutnie Tödi- Mayer czujc za sob poparcie caBej sali.  Ja bym nie braB i za dwie[cie  popiera go kum Spengler.  Co to dwie[cie! To i dwie[cie dziesi nie byBoby nadto!  dodaje ober|ysta z Mainau. Stary Wunderli sBucha tego i dusza w im truchleje. Co to bdzie? Co to jeszcze z nim bdzie? A mo|e nikt i wzi nie zechce? A potem, dlaczego tyle a| chc bra? Dlaczego a| tyle? Wielki niepokój i wielkie zdumienie odbija si w jego ndznej twarzy. Coraz wy|ej podnosi brwi siwe patrzc w ziemi, a gBowa coraz szybszym ruchem opada mu to na jedno, to na drugie rami.  No, panie Tödi-Mayer!  odzywa si urzdnik pojednawczo.  nie rób pan |artów i koDczmy, moi panowie!  Dobrze!  woBa energicznie [lusarz  wezm, ale za równe dwie[cie!  Co znowu! Co znowu!  odzywa si tracc cierpliwo[ pan Radca. Skd gmina mo|e takie sumy pBaci? Czy panowie my[licie, |e gmina siedzi na zBocie? Moi panowie, gmina nie siedzi na zBocie. Gmina musi si liczy z groszem. Gmina ma wydatki, du|e wydatki. MiBosierdzie, moi panowie, jest dla niej rzecz [wit, ale i miBosierdziu miar zachowa nale|y! Jeszcze pan Radca nie omówiB ostatniej sylaby, kiedy drzwi otwieraj si szeroko i wchodzi Probst. Jest to tgi m|czyzna z grubym karkiem i szerok, czerwon twarz. Jego brunatny, rozpity spencer pokazuje pier[ pot|nie rozrosB i koByszcy si na niej BaDcuszek ze srebrnych ogniwek. Spod niskiego tBustego czoBa [wiec maBe, bystre oczy; rudawe, kdzierzawe wBosy zarastaj mu gBboko skronie. Probst idzie [miaBo i macha wielkimi rkami, które mu po bokach wisz zaci[nite w kuBak; miejsca sobie wszak|e robi bynajmniej nie potrzebuje, gdy| ka|dy usuwa si przed nim z pewnym rodzajem respektu. CzBowiek jest silny, tgi, ma spojrzenie ponure i zuchwaBe. Z takim nie zaczyna lepiej. Probst dochodzi do balasków, kBania si urzdnikowi i kiwniciem gBowy pozdrawia kilku obecnych. Pan Radca wybaczy mu zechce... SpózniB si, ale nie winien temu. Ten przeklty parobek, którego po starym Hänzlim wziB, rozchorowaB mu si jak na zBo[... Sam dzi[ mleko rozwozi musiaB, a to piekielny kawaB z góry i pod gór. Pan Radca sBucha przytakujc; pozdrowieni u[miechaj si |yczliwie i krc gBowami. Sam rozwozi musiaB?... No, no! KawaB drogi! Przez otwarte okno sBycha gBo[ne naszczekiwanie psa, którego wszyscy znaj; trzy razy dziennie przybywa on z mlekiem, zaprz|ony do wózka peBnego wysokich blaszanek. Probst pikn obor ma... Pikn obor! I nagle przejmuje ich uczucie powa|ania dla tych tgich pi[ci i grubego karku. Spengler odwraca si od Tödi-Mayera i na Probsta patrzy; [lusarz czuje si ju| przez samo przybycie mleczarza jakby na póB pobitym. Patrzy to na niego, to na drugiego z obecnych niby obojtnie; w rzeczy samej |al mu, |e targu nie przybiB. Ano da si to widzie, co bdzie. 26 Ale Probst czasu nie traciB. Opiera si [ci[nit pi[ci o balaski, wyciga grub szyj i skubic |óBto zarastajcy podbródek zmru|a bure oczy i celuje nimi w starego jak wylotem fuzji. Kissling i Dödöli trcaj si Bokciami.  Jak ten patrzy! Jak ten bestia patrzy! To, chwaBa Bogu, ka|dy oczy ma, a nikt tak nimi czBowieka nie umie na wskro[ bra! Ten si zna! No, ju| ten si zna! Tymczasem izba przybiera caBkiem inny pozór. Czuj wszyscy, |e przybyB koneser. Twarze si o|ywiaj, ci, co siedzieli na Bawie, powstaj i przystpuj bli|ej. Chwila zaczyna by naprawd interesujca. Ale Kuntz Wunderli na widok Probsta porusza si niespokojnie, nerwowo. Wie on, |e Hänzli, tak samo z gminy wzity, po trzech miesicach powiesiB si u Probsta na strychu; pamita, jak Probstowa po nim sprzedawaBa buty; pamita te|, jak stary Hänzli obtarte miaB od szlej ramiona i jak mu u Probsta oczy zapadBy, a twarz sczerniaBa i wyschBa. Kurczy si stary, gBow w ramiona chowa, przyciska do boków ko[ciste Bokcie, staje si maBym, bardzo maBym, tak maBym, |e go i niewiele wida chyba. Co prawda, rad by si pod ziemi caBkiem, caBkiem schowa. Boi si tchn, boi si poruszy, nawet kolana z wielkiego nat|enia dygota mu przestaBy. Ale Probst zna si na tym wszystkim dobrze. Licytuje przecie| tych hultajów od sze[ciu czy siedmiu lat w gminie. Wie on, |e taka starota to jak pknity garnek: odrutuj, a czasem i za nowy trwa. Bdz co bdz najtaDszy to robotnik, jakiego znalez mo|na. Czy zBo[ci, czy dobroci, zawsze si z niego tyle roboty wyci[nie, ile zje, a co gmina doda, to jakby znalazB. Sarkaj ludzie, |e cen inszym psuje. A co mu tam, byle sobie nie psuB. Niech ka|dy pilnuje swego i ju|. Przekrzywia tedy Probst w jedn stron ci|k swoj gBow, przekrzywia w drug, a potem spojrzawszy bystro w twarz urzdnika rzecze silnym, dobitnym gBosem:  Sto dwadzie[cia pi! SBowa te wywoBuj silne wra|enie. Najobojtniejsi nawet krc gBowami z podziwu. Daj go katu! A to i nie spyta, co kto [wici, tylko swoj kozer wali z góry jak armatni kul! W sali robi si wielka cisza, w któr wpada natarczywe, zajadBe szczekanie psa pozostawionego przede drzwiami przy mleczarskim wózku. Stary Wunderli poglda na lewo i na prawo, jakby szukaB okiem, którdy ma uciec. Nie ucieka wszak|e: stoi jakby skamieniaB, jakby wrósB w podBog. Tylko coraz ni|ej opada mu dolna szczka, a oczy otwieraj si coraz szerzej.  Sto dwadzie[cia i pi!  woBa Probst raz jeszcze. Pan Radca promienieje. Chwil wodzi po obecnych o|ywionym wzrokiem, a gdy nikt nie podbija mleczarza, uderza biaB rk w le|ce przed nim papiery i daje znak woznemu.  Po raz pierwszy!  mówi wozny stukajc lask w ziemi i ucicha.  Po raz drugi!  mówi gBo[niej jeszcze, a stary Kuntz Wunderli zmru|a nagle oczy i kurczy si bole[nie, jakby kij przybijajcy dzieBo miBosierdzia gminy w niego miaB uderzy.  I-po-raz-trzeci!  woBa razem z woznym tryumfujcy pan Radca. W chwil potem Kuntz Wunderli stoi u dyszla mleczarskiego wózka trzsc sw ndzn, star, siw gBow i usiBujc dr|cymi rkami przeBo|y przez siebie parcian szlej. Z drugiej strony dyszla rzuca si w podskokach silny kudBaty pies w takiej|e uprz|y, ujadajc gBo[no, dono[nie. 27

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Konopnicka Nowele
Konopnicka, Nowele(2)
konopnicka nowele (4) Nieznany
konopnicka nowele (4) Nieznany
Maria Konopnicka nowele
Potop Sienkiewicza, nowele Konopnickiej, poezje Przerwy Tetm
Potop Sienkiewicza, nowele Konopnickiej, poezje Przerwy Tetm
Los ludu i idee patriotyczne w poezji Konopnickiej

więcej podobnych podstron