plik


JAMES BUCHAN MIŁOŒĆ POD NIEBEM IRANU Z angielskiego przełożył Jerzy Górski Œwiat Ksišżki Tytuł oryginału AGOODPLACETODIE Projekt okładki Małgorzata Karkowska Zdjęcie na okładce Pro Press Photography Konsultacja naukowa dr Agata Nalborczyk Redaktor prowadzšcy Elżbieta Kobusińska Redakcja merytoryczna Jadwiga Sarnecka Korekta Grażyna Henel Wanda Wawrzynowska Copyright Š James Buchan, 1999 Ali rights reserved Copyright Š for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o. Warszawa 2003 Œwiat Ksišżki Warszawa 2003 Dział Handlowy ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa tel. 0-22 645 82 41 fax 0-22 648 47 31 zamowienia@bertelsmann.de Skład i łamanie Joanna Duchnowska Druk i oprawa GGP Media, PóBneck ISBN 83-7311-545-5 Nr 3668 Alemu Akbarowi Barumandowi CZĘŒĆ PIERWSZA i Moulawi* powiada, że każdej nocy więzień zapomina o swoim więzieniu. Każdej nocy tyran niepomny jest swej władzy. Każdej nocy, kiedy wydaje się, że nie będzie miała ona kresu, kiedy wydaje się naturalnym i niezmiennym stanem kosmosu, odczuwamy tchnienie wiatru. Niewidoczny wiatr pojawia się w szeleœcie gałęzi, a potem nagle w chłodzie nadgarstka, w kostce nogi i tam, gdzie policzek mojej córki osuwa się na mojš pierœ. I wówczas czuję nagle zapach róż, wody, metanu i zapach włosów córki. Tego zapachu nie potrafię nazwać; wiem tylko, że jest samš œwieżoœciš, którš ona ze sobš przynosi, skšdkolwiek on przychodzi. To tchnienie wiatru, które odczuwam, które nadejdzie ponownie dopiero jutro o tej samej porze, jest w moim œwiecie jedynym dowodem ruchu: oznakš, że ten dom, ogród, które zdajš się pozostawać w bezruchu, podlegajš jednak zmianie. Wiatr, bioršcy swój poczštek w mrokach nocy, daleko poza miastem, na pokrytych solš polach, których nie widać, pędzšcy ulicami miasta, nanoszšcy zwały piasku na skrzyżowaniach ulic czy uderzajšcy o postrzępione flagi na œwištyniach - jest * Maulana Dżalaluddin Rumi, zwany Moulawi (1207-1273) - perski poeta mistyk, jeden z najsłynniejszych, autor wielu mistycznych poematów, jak np. Masnawi (przyp. kons.). po to, aby czynić mnie szczęœliwym i jednoczeœnie przypominać o cišgłym niedostatku szczęœcia. Wiatr pędzi. Moja córka, Lejli, wierci się przytulona do mej piersi; czuję, jak — w powtarzajšcym się rytmie - wiatr owiewa jej policzki i nogi, lecz już ucichł: przedarł się przez zasłonę oddzielajšcš pokój, gdzie œpi moja żona. Czuję, jak zwykle o tej porze, że kiedy silny powiew powietrza przenika moski- tierę, mija jš, pogršżonš we œnie, owiewa jej policzki, na któ rych widniejš œlady wgnieceń od poœcieli i kosmyki wilgot nych czarnych włosów, lub wiruje obok zsuniętego przeœcie radła, podwiewa podcišgniętš pod piersi koszulę, właœnie po to, aby chłodem owiewać obolały brzuch; i kiedy słyszę, jak się porusza, jak rozkłada i wycišga nogi, aby zaznać chłodu osuszyć srebrne kropelki drgajšce na jej włosach - widzę wówczas, jak wielkie dokonujš się w niej zmiany. Sšdzę, że bóle poporodowe powoli ustępujš i że we œnie, który nie jest snem, jaki znamy, ponieważ nie jest ani głęboki, ani odœwie żajšcy - ona odczuwa obecnoœć męża. Czasami we œnie wierci się, przewraca z boku na bok i coœ mamrocze. Stojšcy przy jej łóżku kubek na wodę dzwoni. Coœ zsuwa się ku podłodze. Drżę na całym ciele. Całuję delikatnš główkę dziecka i szep czę: „ZejdŸ kochanie, ułożę cię w łóżeczku, ponieważ mama i ja mamy z sobš do pomówienia". Dziecko kopie nóżkami, pręży się, wygina i łka. Moja żona, o mentalnoœci medyka, zauważa, że Lejli ma zimny brzuszek. Sšdzę, że dolegliwoœć dziecka bierze się z powietrza, którego nałykało się, ssšc mleko z piersi matki, lecz może to ustšpić pod wpływem ruchu. Odwracam się i idę po podłodze ułożonej z koralowych płyt, gładkich i ciepłych, pozostawiajšc na nich mokre œlady stóp. Od roku żyjemy przy œwietle księżyca. Lecz tej kończšcej się już nocy księżyc nie œwieci. Widać jedynie błysk palšcego się daleko na morzu gazu i zapowiedŸ jutrzenki. Ponieważ znam pokój na pamięć, przy tej odrobinie œwiatła poruszam się w nim swobodnie. Naprzeciwko mnie wisi portret szacha, pełnego majestatu w mundurze naczelnego skauta Cesarstwa Iranu; obok wisi zdjęcie Stalina z wieœniaczkami w chustach, trzymajšcymi grabie w dłoniach. Zrobiwszy zwrot, niczym żołnierz na musztrze, widzę po prawej stronie rzšd zasłoniętych żaluzjami hakowatych okien, zza których dochodzi zapach morza; za każdš z kolumn sekretarzyk, ze spaczonymi szufladkami i rozsypujšcš się ich zawartoœciš. Po mojej lewej stronie także sš sklepienia hakowe, a poza nimi taras, koralowa balustrada, baldachim drzew palmowych i œmieszna w swoim kształcie wieża. Pojawia się prażšce słońce koloru miedzi. Oœlepiony jego promieniami, a jeszcze bardziej pogršżony w głębokim smutku z powodu zbliżajšcej się udręki dnia, wiodłem wzrokiem wzdłuż œladów moich stóp i dalej, do drzwi prowadzšcych ku sypialni mojej żony; patrzyłem na stojšcy obok stół przykryty starym kilimem oraz na oprawionš w ramkę kolorowš fotografię, w której odbijały się żółte promienie słońca. Jest to portret krewnego mojej żony, którego nazwiska ona nie zna, prócz zaszczytnego tytułu, jaki nosił: Aminulmulk* -Powiernik Królestwa. Dowiedziałem się czegoœ o nim z ksišżki Safarname (Dziennik podróży), którš napisał bšdŸ podyktował. ZnaleŸliœmy jš (wraz z tłumaczeniem rosyjskim), kiedy przybyliœmy do tego domu. Przypominam sobie teraz, że ilekroć brakowało mi siły, aby stawić czoło trudnoœciom dnia, zawsze patrzyłem na to zdjęcie. Wiosnš tysišc osiemset pięćdziesištego pierwszego roku, w wieku dziewiętnastu lat, Amin odbył podróż do Europy poprzez Anzeli, Baku, Tyflis i Moskwę. W Petersburgu godzinami wpatrywał się w fontanny Peterhofu. Był œwiadkiem manewrów wojskowych w Poczdamie. Płynšc z Kilonii na angielskim okręcie wojennym, widział, jak na przednim pokładzie kapitan przygotowywał marynarzy do niedzielnego nabożeństwa. Gdy zwiedzał zamek Windsor, czuł się nieswojo, obserwujšc roznegliżowane damy. W cišgu trzech tygodni ranki i popołudnia spędzał na Wystawie Maszyn w Crystal Pałace w londyńskim Hyde Parku. Jego dociekliwoœć zauważyli i uwiecznili rysownicy „Puncha" i „Vanity Fair". Był w odlewni armat w Woolwich, przyglšdał się paradzie wojskowej w Al-dershot, tańczył mazurki w Londonderry House. Jako goœć pro- * Arabskie - Amin al-Mulk (przyp. kons.). fesora Pageta w Holland Park, przeprowadził rozmowy z byłymi oficerami armii, ubiegajšcymi się o wyłšczne koncesje na wyršb lasów, eksploatację kopalń, linii telegraficznych, uprawę bawełny, tytoniu, opium, regulację rzek i budowę linii kolejowych. Zainteresowanym udzielał odpowiedzi dyplomatycznych. W Paryżu, piętnastego marca tysišc osiemset pięćdziesištego trzeciego roku, sfotografował się w słynnym studiu fotograficznym Nadara przy ulicy St. Georges'a. W Alpach, na przełęczy Brenner, jego powóz wywrócił się, lecz on sam nie doznał żadnych obrażeń. Następnie rok przebywał w Stambule. Potem zacišgnšł się do służby cara rosyjskiego, a w dzień Bożego Narodzenia tysišc osiemset pięćdziesištego pištego roku w Sewastopolu, trafiony pociskiem z brytyjskiego moŸdzierza, zakończył życie. Na fotografii Amin siedzi na ozdobnym fotelu, w wyhaftowanej, bogato zdobionej ceremonialnej szacie i zielonym turbanie, symbolizujšcym potomka Proroka. Patrzšc w obiektyw aparatu fotograficznego, nie wyglšda na zaskoczonego i nie zdradza szczególnego zainteresowania, aczkolwiek jestem pewien, że nigdy przedtem nie widział fotografa i aparatu. Jego lewa ręka spoczywa na stoliku przykrytym plecionym krótkowłosym kilimem, zwanym tutaj gelimem. I chociaż zdjęcie w niektórych miejscach zostało ręcznie ubarwione, widoczny na nim gobelin jest z całš pewnoœciš tym samym, na którym moja żona postawiła to zdjęcie. Pewien rodzaj harmonii lub współbrzmienia pomiędzy pokojem, w którym spaceruję teraz z mojš córkš, a fotograficznym studiem przy ulicy St. Geor-ges'a w Paryżu zawsze mnie do głębi poruszał. Czasami nie wiem, gdzie jestem, w jakim żyję czasie i kim jestem. Na tym wizerunku Amin palcem lewej dłoni wskazuje na innš srebrnš ramę, lub raczej na tę samš ramę, lecz w dawnym jej wcieleniu, co jest przecież pozbawione sensu. W każdym znajdujšcym się naprzeciwko kšcie pokoju wabi mnie srebrna lustrzana tafla osadzona w ramie i miota mnš w tę i z powrotem, przenoszšc jednoczeœnie z jednej epoki w drugš, w nastroju niekończšcej się ponurej presji, jakby te dwa lustra ustawione były po to, aby stawić sobie czoło. Zaburzenia, jakie odczuwam, powodujš, że uprawiane przeze mnie pisarstwo bliskie jest nonsensu. Ta pisarska pasja ma na mnie przemożny wpływ i szuka dla siebie formy w języku arabskim, perskim i dawnym tureckim; towarzyszy jej jednak poczucie beznadziejnoœci -jakaœ rozpacz, nieporęcznoœć, poczucie œmierci i zapomnienia. Kiedy pytam żonę o radę, odpowiada: „Skšd mam wiedzieć, ja, kobieta, kompletna ignorantka?". Dwanaœcie kroków do przodu, dwanaœcie do tyłu. Mam wrażenie, że gdybym mógł odczytać, co napisał Amin, pomogłoby to i mnie, i jemu, gdziekolwiek on teraz przebywa. Sšdzę, że to, o czym myœlę, co czuję, jest jego przesłaniem do potomnoœci, a więc do mojej żony, córki i także do mnie, ponieważ nie mam innej rodziny. Myœlę, że gdybym mógł zrozumieć to przesłanie, zapomnieć na chwilę o sobie i przejrzeć się w nim jak w lustrze... (oczywiœcie, ty niedouczony Angliku, jest ono wydrukowane na opak, potrzebujesz więc lustra, i jeszcze raz lustra). Moja żona jest piękna, przynajmniej taka mi się wydaje. Przy tym nie jest całkowicie pozbawiona próżnoœci. Jest absolutnie przekonana o swojej urodzie, inteligencji, cnocie, odwadze, pobożnoœci i dšżeniu do ogólnej doskonałoœci. Przypuszczam, że lustro nie jest jej potrzebne. Ma nóż, zawsze czysty, który nosi na sznurku u pasa. Zdejmuje go, kiedy jš o to poproszę. Ja mam rewolwer, zawsze go noszę i dbam, aby był czysty. Trzymajšc Lej li wysoko na lewym barku, odpinajšc broń, przedmuchujšc lufę i czyszczšc jš, pamiętam o przesłaniu Amina do potomnoœci. Nie jest arabskie, lecz perskie, pisane jednak alfabetem arabskim. Daftar: rejestr, notatnik, zeszyt szkolny, biurko, urzšd. Adamijat: ludzkoœć, co może oznaczać, że jest tylko ludzkoœć pochodzšca od Adama i Ewy. Chali: próżny, pusty. Didam: widziałem. Odwracam się i dostrzegam mojš żonę stojšcš w drzwiach. Zawsze jestem głęboko poruszony, kiedy patrzę na niš i widzę, jak wyglšda, i uœwiadamiam sobie, że wyszła za mnie. Ma suknię rozchylonš na piersiach i szal; widać nóż na pasku, włosy sięgajšce talii, przymrużone oczy krótkowidza i œpiocha. Pach- nie mlekiem i cukrem. Emanujšce od niej ciepło odurza mnie. Mówi: - Widziałam księgę ludzkoœci. Jest nie zapisana. Niechętnie mówi po angielsku. Nie chce używać zarówno języka angielskiego, jak i francuskiego i kiedy - z braku właœciwego słowa - zwracam się do niej w jednym z tych języków, nie znajduję w jej oczach zrozumienia. Nie wiem, dlaczego odstšpiła od swych zasad i co spowodowało, że Amin utracił optymizm. Sšdzę, że gdyby przez najkrótszš nawet chwilę mógł zobaczyć jš i jej córkę, natchnęlibyœmy go optymizmem, gdziekolwiek się znajduje. Kiedy bierze dziecko na ręce, jej piersi drżš. Prawym barkiem zsuwa koszulę. Dziecko kręci się niespokojnie i kwili. Miota mnš uczucie zazdroœci. Otwieram usta, szepczšc, jak bardzo także jej pragnę; że odczuwam głód jej ciała, że tak długo na niš czekam i poczekam jeszcze tak długo, jak trzeba, lecz nie bez końca. A ona uœmiecha się do dziecka przy piersi. W dzieciństwie często œniło mi się, że jestem w więzieniu. Za każdym razem, kiedy - choćby przez chwilę - czułem, że nie zniósłbym więziennego życia, że lepiej byłoby nie żyć, ten obraz sennej zmory stawał się coraz mniej ostry i przenikliwy, strzępił się, rozpływał, wcielał w nowš postać, przybierajšc kształt mebli w mojej sypialni. Jednakże œlady sennej mary pozostały, przeplatajšc się z kształtami mego biurka lub fotela. Były widoczne w narożnym basenie i drażniły oczy nawet wówczas, kiedy poranne œwiatło przywracało pokojowi jego rzeczywisty wyglšd. Takie właœnie uczucie przepełniało mnie teraz, lecz było ono przeciwieństwem dawnego, jawiło się bowiem w postaci obrazu odbitego w lustrze. Postać mojej żony zaczynała się zacierać. Spoglšdała spoza twarzyczki dziecka i uœmiechała się do mnie, jakby chciała powiedzieć: „W niej kocham także ciebie", lecz ponownie oddalała się ode mnie. Przenikało jš œwiatło, nie było to jednak œwiatło z owego snu ani to, jakie znamy. Idę ku nim, nie mogę jednak do nich dotrzeć, ponieważ ja także się oddalam. Nagle odczuwam znajome wrażenia: ostry piasek i lodowaty, dotkliwy wiatr uderzajš mnie w policzki i słyszę monotonny łomot drzwi. Sšdzę, że zdołam coœ z tego snu oca- lić, jakieœ wspomnienie jej zapachu lub dotyku, albo przynajmniej zachowam głęboko mnie poruszajšcš œwiadomoœć jej istnienia lub twarzyczkę mojej maleńkiej córeczki, właœnie kończšcej trzeci miesišc życia. Lecz wszystkie te uczucia i obrazy sš także ulotne: wędrujš, oddalajš się; w œwietle lampy elektrycznej każdy łomot drzwi wstrzšsa nimi, kruszy je. Pozbawiony lęku, stoję œmiało wyprostowany, ramiona otwarte, czoło pochylone, oœlepiony. Wiosnš tysišc dziewięćset siedemdziesištego czwartego roku, kiedy ceny ropy poszły w górę, a Brytyjczycy wskutek niedoborów energii elektrycznej pozostawali każdego tygodnia cztery dni w domach, po raz pierwszy wybrałem się w zagranicznš podróż. W strugach deszczu czekałem dwie godziny, aby dotrzeć do połšczenia z prowadzšcš na południe autostradš Ml. Potem, jako autostopowicz, samochodami i ciężarówkami wędrowałem dalej, do Londynu, Dover, Ostendy, Kolonii, Monachium, Klagenfurtu, Belgradu, Salonik i Stambułu. W kawiarni Pudding Shop, na placu Sultanahmet, usiadłem naprzeciwko młodego Niemca w marokańskiej kamizelce. Prowadził z Monachium do dealera w Tabrizie jednego z dziewięciu używanych mercedesów z silnikami diesla. Przyłšczyłem się do konwoju, pomagajšc prowadzić samochód, aczkolwiek nie miałem prawa jazdy. W œwietle elektrycznych lamp Tabriz był wspaniały. Po nieoœwietlonych, ciemnych autostradach te jarzšce się œwiatłami ulice, stragany pełne słodyczy, zapach kebabów w restauracyjkach, portrety szacha, pełne kokieterii i zachwytu pogwizdywania i niekończšce się opowiadanie dowcipów robiły wrażenie hedonizmu i wielkiej rozrzutnoœci. Autobusem dojechałem do Kazwinu, gdzie wypiłem butelkę wódki z policjantem z drogówki i pod jednš kołdrš spałem z jego synami. W Teheranie pożyczyłem dyplom, na Ferdousi Ave-nue, w zakładzie wykonujšcym usługi kserograficzne, za pomocš fotokopiarki umieœciłem na nim swoje nazwisko i wkrót- ce znalazłem zatrudnienie w nowej szkole języka angielskiego dla kadetów lotnictwa. Ten, niewymagajšcy żadnego wysiłku, sukces w dšżeniu do osišgnięcia życiowych celów - zdobycie uniwersyteckiego dyplomu i dobrze płatnej posady - napawał mnie dumš. Zamieszkałem na dachu jednego z hoteli w œródmieœciu, gdzie było szeœć rzędów stalowych łóżek bez materaców, powišzanych ze sobš wybrakowanymi wężami z łaŸni miejskiej. Tam skradziono mi kamerę i lornetkę oraz podręcznik gramatyki języka perskiego panny Spencer. Był właœnie ramadan i siedemdziesięciu moich uczniów pogršżonych było w letargu lub okopało się w domowych pieleszach bšdŸ też z wilczš żarłocznoœciš rzucało się na przyniesione wczoraj sandwicze. W drugim dniu pracy major, kierownik szkoły, podarował mi popielniczkę z onyksu, komplet do pisania oraz oddał mnie pod opiekę Hindusa, który miał zapoznać mnie z dydaktykš języka angielskiego. Pomyœlałem sobie, że - niezależnie od wszelkich powodów, dla których przybyłem do Iranu - w żadnym wypadku nie było moim zamiarem wspieranie militarnego reżimu tego kraju. Poza tym słyszałem, że Isfahan jest pięknym miastem. W cišgu pół godziny miałem już nowš pracę. - Dałem panu mojš najlepszš klasę, panie John z Uniwersy tetu Bedford! To był pan Dżamalzade, mężczyzna w œrednim wieku, o postawie i wyglšdzie wiejskiej kobiety. Bez przerwy popijał wodę. Jego szkoła - Zabanchane, czyli Dom Języków - mieœciła się w Czahar Bagh, naprzeciwko hotelu młodzieżowego. Teraz już naprawdę wpadłem w sidła własnych kłamstw. - Dziękuję, panie dyrektorze. Postaram się nie zawieœć pań skiego zaufania. Wpadajšce przez szybę na parapet okna promienie słońca wprawiały mnie w doskonały nastrój. Pan Dżamalzade przyjšł niezwykle surowš postawę. - Musi pan wykazać siłę lwa i cierpliwoœć mułły! Mówił wolno, akcentujšc samogłoski niczym lektor bšdŸ poeta. - Mój drogi, zadręczš cię. Twój poprzednik zrejterował. - Proszę pana, dam sobie z nimi radę. - Niestety, to nie jest takie proste, John. Musielibyœmy się wówczas rozstać. - Mówišc to, zaœmiał się. Podczas przerwy woŸny zaprowadził mnie do pokoju nauczycielskiego. Wchodzšc, zachowałem milczenie. Nie chciałem kolegów rozczarować. - Panie Dżamalzade, nie mogę ich uczyć, sš zbyt piękne. Obecni w pokoju wpadli w zachwyt. Pan Dżamalzade nie posiadał się z radoœci - Panie i panowie! - Podniósłszy ręce, prosił o spokój, lecz sam z trudem panował nad sobš. Je meurs de seuf aupres de la fontaine. Chaud commefer, et tremble dent d dent. - Villon, panie i panowie. I zanurzył kubek w pojemniku z wodš. - Musisz się ożenić, mój drogi - rzekła pani Mohrabba. Uczyła poczštkujšcych języka perskiego. - Jest to niemożliwe, skoro pani już jest mężatkš. - Wstydziłbyœ się! - odparła i zaœmiała się. - Człowieku, weŸ sobie, do cholery, jakšœ sighe. - Pan Par- win ukończył studia w San Diego. - Co to jest sighe? - Konkubina... - ...dziewczyna... - ...tylko dla miłoœci, nie dla małżeństwa... - Lecz, drogi Johnie, nie z tej klasy, bo musiałbym cię zwolnić. - Pauvrejeun'homme...* - Nie ma w tej klasie żadnych chłopców? Zebrani w pokoju wpadli w popłoch. Zarumieniłem się. - Dosyć! - krzyknšł dyrektor, machajšc rękami. - Wprawi liœmy naszego drogiego goœcia w zakłopotanie. * Biedny młody człowiek (wszystkie przekłady z francuskiego pochodzš od redakcji). Zadzwonił dzwonek na koniec przerwy, dyrektor wyszedł z pokoju pierwszy. Kiedy mijał mnie, słyszałem, jak mamrotał: — ...et tremble dent a dent. Jego reakcja napełniła mnie odrazš. Pomyœlałem, że obyczaje tego miejsca sš owocem uciemiężenia, samotnoœci kobiet, postępowania autokratycznego reżimu, a więc tego wszystkiego, czego nie pochwalałem. Nienawidziłem francuskich turystów, wysiadajšcych z klimatyzowanych autokarów przed hotelem Szach Abbas i amerykańskich oficerów walczšcych w czwartkowe wieczory o miejsca w turystycznych wycieczkach Irantour lub bioršcych udział w miłosnych eskapadach do Indochin. Nienawidziłem bajecznie oœwietlonej, wykutej w skale na południe od miasta, cesarskiej korony rodu Pahla-wich. Bazar w mieœcie przecinały bulwary, zza kolorowych szyb gołym tynkiem œwieciły mieszkania. Spacerujšc, zbierałem, pod okiem okrytego kaszmirowym szalem właœciciela domu, strzępy rzeŸb i dekoracji. W długich rzędach pod sklepieniami siedzieli bez ruchu sprzedawcy, pogršżeni w otępiajšcym zamyœleniu, otoczeni z czterech stron suknem, żelazem, miarami, wagami, pieniędzmi i przygniatajšcym poczuciem zwišzków i obowišzków rodzinnych. Gdzieœ tam był Bóg, lub raczej ucieleœniał się w owych czterech kštach bazaru; do szaleństwa jednak doprowadzała mnie myœl, że ci mężczyŸni siedzšcy na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, obok stosów jaskrawych płócien lub kasetek na banknoty, byli absolutnie pewni, że posiedli jedynš tajemnicę istnienia. Nie wiedziałem, co mogłoby to miasto wnieœć do mego życia, w jaki sposób wstrzšsnšć nim, nadać mu sens, poruszyć je. Być może, gdybym więcej czytał, wiedział, rozumiał, rozmawiał z ludŸmi, mówił ich dialektem i poznał cztery rodzaje stosowanego tutaj pisma, przedarłbym się przez tę szczególnš zasłonę œwiata turystyki, przemysłu i władzy wojskowej i poznał swój Isfahan. Sšdzę, że wiedziałem, iż zamieniam samotnoœć mego domu w Anglii na samotnoœć w Isfahanie; lecz domniemanie, że samotnoœć jest warunkiem bytu, nie należy do tych prawd życiowych, które z łatwoœciš akceptuje osiemnastoletni chłopak. Byłem zadowolony ze swego pobytu za granicš, że jestem daleko od swoich rówieœników i ich koleżanek, z ich kolekcjami płyt z najnowszymi przebojami. Cieszyłem się, że kształtuję swojš osobowoœć w osamotnieniu, bez œwiadków; myœlałem przecież o sobie jako o kimœ szczególnym. Nigdy nie obracałem się w wielkim towarzystwie i nauczyłem się żyć w samotnoœci. Pan Dżamalzade znalazł mi pokój w Dżolfie - za sto tomanów miesięcznie - u żydowskiej wdowy, pani Mohandes; w tym niewielkim pokoju, przy końcu œlepej uliczki zwanej Bombast-e Parwiz, którego małe okienko wychodziło na drzewo pigwy, dzieliłem swój dzień i wykorzystywałem każdš jego częœć niezwykle oszczędnie, z wielkim dla siebie pożytkiem, jak posiadanš drogocennš własnoœć. Po południu, po lekcjach, oglšdałem pomniki, studiujšc ich architektoniczne detale. Rysujšc je, prowadziłem dyskurs z teologami. Był to dialog głuchych, przypominał sytuację kupca z epoki elżbietańskiej, stajšcego przed sšdem szacha Abbasa. Uczyłem się kaligrafii i wystukiwania klasycznych taktów na bębnie. Na bazarach odwiedzałem stragany z dywanami i starzyznš. Pani Mohandes nie aprobowała mego stylu życia, ponieważ nie założyłem rodziny i zwišzałem się z handlarzami antyków i nałogowymi palaczami opium. Widziałem, że mnie nie lubi, a robienie na kimkolwiek złego wrażenia nie było w moim zwyczaju, chyba że o to mi chodziło. Musiałem żyć oszczędnie. Udzielałem jedynie pięciu lekcji tygodniowo, zarabiajšc osiemdziesišt tomanów. Z tej sumy pięćdziesišt pochłaniał czynsz i lekcje, które pobierałem. Zachowałem trzy pięciofuntowe czeki podróżne American Ex-press, ukryte w moim pokoju pod gelimem, ponieważ potrzebowałem ich do opłacenia promu w drodze powrotnej do Anglii. Bilet na prom kosztował 5,90 funta, lecz z powodu inflacji mógł być droższy. Na życie pozostawało mi więc dziennie pięć tomanów. Œniadanie przyrzšdzałem w kuchni, na oczach terroryzujšcej mnie służšcej pani Mohandes. Pięć tomanów musiało wystarczyć na skromny obiad, który jadłem w swoim pokoju, kieliszek soku z tamaryszku i - tuż po wyjœciu z lekcji - na placek chlebowy, kupowany na straganie poza Haszt Beheszt. Zawsze więc byłem głodny i skłonny przyjšć każde zaproszenie. W tym mieœcie dopisywało mi j e nie można było tu kupić nawet mydła d^JeKnia, szy się z propozycjš wypicia herbaty, zjedzenia lodów szafranowych czy solonych pestek melona, owiniętych w gazetę. Bardziej doskwierała mi żšdza posiadania. Co chwila spotykałem przedmioty, o których marzyłem, a których posiadanie -jak sšdziłem - zmieniłoby mojš osobowoœć. Jednak kosztowały od dwudziestu pięciu do stu funtów. Wspólne dla tych wszystkich wspaniałoœci ze szkła, porcelany, brokatu nie było ich urzekajšce piękno czy wyjštkowa oryginalnoœć, lecz to, że dawały pewien poglšd na inny œwiat i wyrabiały wobec niego odpowiedniš postawę. Były reliktami handlu z zupełnie innego œwiata. W mojej wyobraŸni powstała swoista mapa. Znajdowały się na niej opustoszałe dzisiaj miasta bšdŸ całkowicie wymarłe i zamulone porty, od których œwietnoœci minęły wieki; potężni władcy, walczšcy o kamieniołomy dla budowy nowych miast - Pragi, Moskwy, Baku, Buchary, Kaszgaru, Buszehru, Maskatu, Zanzibaru, Isfahanu - które zaludniłbym w swojej fantazji. W pištki, kiedy wszystkie muzea, sklepy i kina były zamknięte, moja wyobraŸnia całkowicie zawodziła. Wówczas mogłem godzinami stać na chwiejšcym się starym moœcie przecinajšcym rzekę, głodny, nieważki, głoœno powtarzajšc niektóre strofy Forugh Farrochzad*: Ach jak spokojnie i dumnie przemijało moje życie jak strumień obcoœci, lecz w sercu ciche pištki opuszczone. Ponieważ autorka tego wiersza była kobietš pięknš i nieszczęœliwš - zginęła w Teheranie w wypadku samochodowym, nie należała do rozkosznych trzpiotek, prowadzšc rozmowę nie skrywała swej twarzy w czadorze - nabrałem głębokiego przekonania, że jeżeli za mego życia była jedna tak wyjštkowa oso- * Forugh Farrochzad (1934-1966)- poetka perska, która pierwsza odważyła się pisać o problemach dotyczšcych kobiet; autorka poezji miłosnej (przyp. kons.). ** Fragment wiersza Forugh Farrochzad Smutny pištek, przeł. Zofia Józefo-wicz- Czabak - z tomu I znów powitam słońce, wybrała Barbara Majewska, Warszawa 1980 (przyp. kons.). ba, z całš pewnoœciš będzie jeszcze jedna. W kwietniu rzeka zamieniała się w bagno. Spacerowałem wówczas wzdłuż jej brzegu, nie zważajšc na porzucone puszki po pepsi, wygasłe paleniska, rozrzucone gazety, suche skóry owcze i łajno, lub też szedłem œcieżkš, która biegła pomiędzy polem melonów i błotnistymi wałami, gdzie kwitły drzewa granatów, a mali chłopcy przerywali swoje gry i zabawy, podbiegali do mnie, głoœno wołajšc: „Good morning!", ćwiczšc angielskš wymowę. W jednej z wiosek nad rzekš rosły trzy drzewa orzechowe, a pod nimi mieœcił się grobowiec œwiętego, otoczony zielonymi sztachetami i flagami. Spytałem, kim był zmarły, lecz nikt nie wiedział; w końcu, aby sprawić mi przyjemnoœć, wymieniono jakieœ nazwisko. Pomyœlałem, że w błogim nastroju przespałbym wiecznoœć w cieniu tego ogromnego drzewa, korzystajšc z prawa do sukcesji spoczywajšcych tu ludzi o dziwacznych dla mnie nazwiskach. Nawet w pištki nie odczuwałem nudy i nie dręczyła mnie samotnoœć, ponieważ obce były mi tego rodzaju uczucia; a poza tym nie zawsze czułem się samotny. Czasami, po odebraniu listu na poste restante od mego starego nauczyciela języka francuskiego, siadajšc na skraju zrujnowanej fontanny i rozkoszujšc się podmuchem wiatru, pochłonięty i podniecony lekturš korespondencji, w pełni zdawałem sobie sprawę, że jestem obserwowany; że ktoœ - nie ogrodnik strzygšcy klomby i nie listonosz - uważnie mi się przyglšda. Nie było to metafizyczne, religijne odczucie czegoœ niezwykłego, nigdy bowiem nie myœlałem o Bogu; osoba, która mnie obserwowała, a której swoje intencje wyraziłem dokładniej i w sposób bardziej zrozumiały gestami, była istotš ziemskš, a - mówišc dokładniej - kobietš. Nie była mojš matkš; była raczej istotš, która uosabiała i skupiała w sobie całe moje zainteresowanie i całš mšdroœć, jakš chłopiec zwykle przypisuje swojej matce, oraz uwielbienie, jakim jš darzy, nawet jeżeli nigdy jej nie znał. Czasami, spacerujšc pod rozłożystymi platanami w Haszt Be-heszt, jeœli zobaczyłem idšcš wzdłuż drzew dziewczynę ze skrzypcami, całkowicie zatopionš w swoich myœlach jak w czadorze, wydawało mi się, że życie moje jest nie do zniesienia. Nie sšdziłem, że podołam jego trudom nawet w tak odległym mieœcie. W chwili takiej jak ta otworzyłbym otrzymany list lub poszedł nad rzekę i do pewnego stopnia zrezygnował ze zbyt œmiałych zamierzeń. Porzuciłbym teraŸniejszoœć w poszukiwaniu swego rodzaju historycznej przyszłoœci. Wiedziałem, że jestem twardym facetem oraz że te widoki, głosy, doznania i zapachy, które nie majš dla mnie dzisiaj żadnego znaczenia, po wielu latach, we wspomnieniach, stanš się Ÿródłem najsilniejszych przeżyć; że ubolewajšc nad przeszłoœciš, będę doznawał szczęœcia. Sšdziłem, że pewne cechy szczególne tego miejsca -być może właœnie pasmo murów otoczonych nie wypalonymi cegłami, niebo błękitne, sklepienia budynków, wspomnienie kojšcego chłodu w najgorętsze popołudnie - powrócš do mnie w przyszłoœci, przynoszšc uczucie zarówno smutku, jak i rozkoszy. Lecz w owym czasie Isfahan nie był dla mnie miejscem głębokich przeżyć i doœwiadczeń, lecz przygód. Znaczenia nabierał tylko wtedy, kiedy w wyobraŸni dzieliłem się mymi wspomnieniami w ojczyŸnie, w moim domu, przed urojonym audytorium Brytyjczyków. Pewnego dnia - jestem tego pewien - westchnšwszy, powiem: „Och tak, to jest miniaturowy zegarek zrobiony w Berlinie w latach dziewięćdziesištych dziewiętnastego wieku dla klientów na rynek wschodni. Nie otwieraj go, jeżeli łatwo ulegasz przerażeniu. Dostałem go w Isfahanie, w latach siedemdziesištych, kiedy byłem studentem, od faceta, który miał sklep na górnej arkadzie przy Mej-dan-e Szah. Nazywał się Mo'in. Biedak zapił się na œmierć...". Nawiasem mówišc, taki właœnie żywot wiódł pan Mo'in. Pewnego dnia, po zajęciach szkolnych, wpadłem do jego sklepu, zaciekawiony rosyjskš porcelanš wystawionš za brudnym oknem. Spędziłem tam całš noc i na drugi dzień ledwo zdšżyłem na zajęcia. To miejsce nie dawało mi spokoju. Było brudne i panował w nim chaos; przypominało właœciciela, który sypiał na stosie dywanów, zagrzebany w szafranowych włóknach i rozsypanym ryżu, nieogolony i pijany zawsze do utraty przy-tomnoœci. Zapragnšłem doprowadzić do porzšdku zarówno sklep, jak i jego właœciciela; oddzielić rzeczy ewidentnie dobre od niewiele wartych. Przebrawszy stos gelimów przeznaczo- nych dla małżeństwa z Ulm, natknšłem się w sklepie na dzie-cięcš kołderkę ze zgniłego perkalu, którego czerwień i granat wypłowiały prawdopodobnie w połowie osiemnastego wieku. W głębokim mroku znajdowałem na półkach brudne, pokryte patynš czasu dziwne przedmioty: dzbanki z bršzu, taniš chiń-skš porcelanę typu familie rosę, wyszczerbione stare monety i malowane lustra, w ramach z wyschniętej masy papierowej, kleju i gipsu, a także przedwojenny rewolwer Smith & Wesson, z dwiema mosiężnymi kulami w kaburze uszytej z bawełny. W przedmiotach tych dostrzegałem przeciwieństwo tych wartoœci, które na zawsze przestały mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie, jak na przykład przeżywanie wielkich wydarzeń, wojen bšdŸ rewolucji, możliwoœć szczerej rozmowy z szachem albo wspomnienie dziewczynki, która zdejmuje welon. Przyszło mi raz na myœl, że Mo'in mógł mieć rację, iż tylko ludzie samotni wiedzš, co ma wartoœć, a co jest jej całkowicie pozbawione; że tamto niemieckie małżeństwo bardziej było zadowolone z dywanika wysłanego im pocztš i zaszytego w płótno żeglarskie niż ja z kebabu kupionego w sklepie lub dziecięcej kołderki nabytej dla żartu, co tak rozbawiło Mo'ina. Rewolwer po prostu ukryłem w naczyniu, bo nie chciałem, by go sprzedano. Mo'in uważał mnie za postać komicznš. Zwykł rozmawiać na mój temat w mojej obecnoœci, ponieważ trudno mu było pojšć, że cudzoziemiec, istota równie mało znaczšca jak tutejsza dziewczyna, mógł znać jego język lub wiedzieć cokolwiek o czymkolwiek. Kiedy jeden z jego „poœredników" -jak nazywał ubiegajšcych się o jego względy handlarzy starzyznš, dostarczajšcych mu przeróżnego rodzaju przedmiotów - przyniósł żeliwny œwiecznik, który uznałem za œmieć, usłyszałem, jak wypowiedział to moje okreœlenie po persku: aszghal. Całymi dniami je póŸniej powtarzał ze zdziwieniem i rozbawieniem. Kiedy zszyłem postrzępione brzegi dywanu gustownym szwem, wystawił go na balkonie i długo o tym rozmawiał z przyjaciółmi. Powierzał mi klucz od sklepu, lecz tylko dlatego, że zapominał go zamykać. Wiedziałem, że mnie lubi nie z powodu mojej białej twarzy i zaufania, jakie z reguły budzili europejscy turyœci, lecz za mojš pomysłowoœć. Ja zaœ lubiłem go, jak sšdzę, ponieważ zawsze miał pod rękš wódkę i pistacjowe orzechy od Kermana i lunch od żony, przywieziony taksówkš w zamkniętych naczyniach (żonę zgryŸliwie nazywał ministrem wojny); ponieważ okazywał mi dużš bezinteresownoœć; ponieważ opłacał wycieczki do Kurdystanu i Abade; ponieważ miał fatalnš opinię; ponieważ był szczerbaty i wreszcie - ponieważ w cišgu dnia nie chciałem wracać do Dżolfy i pani Mohandes. Zauważyłem w jego opilstwie i pogardzie, jakš okazywał œrodowisku miejskiemu, w jego anarchicznej postawie i pełnych jadu bluŸnierstwach chęć oœmieszenia i poniżenia pokutujšcych jeszcze tu i ówdzie pozostałoœci starych poglšdów i postaw. Mo'in przypominał Chajjama*, lecz nie miał jego talentu i nie był koneserem wina, wypijał natomiast olbrzymie iloœci wódki; lub raczej - w Anglii tego rodzaju myœl nigdy nie wpadłaby mi do głowy - Chajjama, który był symbolem pewnej postawy duchowej, tego wszystkiego, co wyrażały jego poetyckie czterowiersze, tłumaczone w Europie jako owoc samotnego geniusza. Życie i dzieło Chajjama było w gruncie rzeczy przez wieki marzeniem takich ludzi jak Mo'in, podszywajšcych się pod wielkoœć poety, ponieważ tylko wówczas o nich mówiono i naœladowano ich. Gdy Mo'in podczas przerwy na lunch chrapał jak smok, uczyłem się perskiego, siedzšc na chwiejnym tronie z dywanów lub chodzšc boso na palcach, zniewieœciały, oddajšcy się umysłowym rozkoszom, niepewny siebie. Pewnego popołudnia, dziewiętnastego kwietnia tysišc dziewięćset siedemdziesištego czwartego roku (23 farvardina 1353), zasnšłem i obudziłem się w sklepie pełnym aniołów. Ich głosy były niczym œwiatło w zakopconym sklepie. Podniosłem się, oparłem o oœcieżnicę oddzielajšcš dwa pokoje i zobaczyłem dziewczynę w czarnym modlitewnym czadorze. Za niš wibrowały i unosiły się ożywione głosy dziewczšt, niczym gruchanie gołębi na dziedzińcu Meczetu Szacha, ale postać w drzwiach stała nieruchoma. Dostrzegłem skraj jej spódniczki o lekkim, delikatnym niebieskim odcieniu i krótkie białe skar- * Omar Chajjam (zm. ok. 1123) - perski poeta, autor słynnych czterowierszy (rubajjatów), matematyk (przyp. tłum.). petki. Była to częœć obowišzkowego stroju szkolnego dziewczšt szkół œrednich w Isfahanie. Kiedy spojrzałem w jej oczy, były tak intensywnie ciemne, jakby wchłonęły całš czerń pokoju; jednak czerń tych oczu nie pozbawiała ich œwiatła, sama w sobie była bowiem blaskiem, jakiego do tej pory nie doœwiadczyłem i nie wiedziałem, że istnieje. W spojrzeniu malowała się melancholia. W głównym holu sklepu siedziało w kręgu na dywanie około dwudziestu dziewczšt. Mo'in, poruszajšc nerwowo łokciem, kciukami, a nawet nogami, rozgniatał na prawej ręce tytoń z papierosa. Znów wzrok mój padł na postać w czarnym czadorze, stojšcš w zastygłej pozie. Nie budziła zainteresowania, była sztywna. Mogła być trudna w obejœciu, uboga lub bogata, zbyt sprytna lub otępiała, niezbyt ładna lub zbyt ładna, wy-znawczyniš kultu Bahai lub religii chrzeœcijańskiej i wręcz niesamowita. - Witam, mamzilsl Nazywam się John, przybyłem z Anglii. Jestem nauczycielem języka angielskiego w... - Zabanchane, wiemy. Pod urokiem jej czarnych oczu zapadłem się pod ziemię. Poczułem, że jest zakłopotana i odsunšłem się nieco. W tej właœnie chwili, poprzez bawełniane włókna jej spódniczki oraz cza-doru, czułem nie tylko jej bieliznę, lecz także skórę, jakby tego ranka po przebudzeniu się cišżyła jej cała kibić, biust i biodra. Była spięta. Spojrzałem w stronę kręgu dziewczšt i nagle jedna z nich, z odsłoniętš twarzš w okularach, zwróciła się do mnie: - To jest nasz klub, proszę pana. - Słowo „klub" wymó wiła, przedłużajšc samogłoskę. - Nie jestem żaden „pan", nazywam się John. John Pitt. Mieszkam w Bombast-e Parwiz w Dżolfie, u pani Mohandes... - ...Pan John. Pan Mo'in, bezwzględny i szalony, jak nakręcona zabawka zapalał swego ulubionego papierosa. Pomyœlałem: „Nic tu po tobie, chłopcze, doniosš twoim studentom i to się nigdy nie skończy". - Co to za klub, mamzil? - Och, młode jesteœmy, nic nie mamy, a chcemy wszystkie- go. Chcemy znać angielski, być przyjaciółkami, palić papierosy i słuchać muzyki... - Black Sabbath! - Tom Jones! Pan Mo'in przyklęknšł, głęboko zacišgnšł się papierosem, pocałował dziewczynę w odsłoniętš buzię, wdmuchnšwszy jej do płuc dym papierosa. Byłem tym widokiem do głębi wstrzšœnięty. Dziewczyna wzięła papierosa, zacišgnęła się głęboko i pocałowała sšsiadkę w usta. Pomyœlałem: „Perskie dziewczyny nie sš podobne do tych; sš poważne, nieœmiałe i skłonne do tycia". Mo'in obiegł siedzšce w kole dziewczęta, skradajšc im całusy. Ta z odsłoniętš twarzš była w ekstazie, chwyciła się rękami za głowę. Mo'in mógł dać jej haszysz. W tym momencie pomyœlałem: „Panie Mo'in, jeżeli dotknie pan dziewczyny obok mnie, przysięgam na Boga, zabiję pana". Siedzšc przy niej na dywanie, czułem, jak drży. - A czego pani chce, mamzill - zapytałem, rzuciwszy okiem na jej czarnš, surowš sylwetkę. - Chcę być wolna, proszę pana. W jej spojrzeniu i postawie było coœ, co obezwładniało Mo'ina. Czubkami palców chwyciła poprzez czador papierosa i podała mi go, lekko dotykajšc przegubu mojej ręki. Odwróciła się; poczułem na ustach smak jej bawełnianej bielizny, a potem promieniujšce ciepło jej policzków; zobaczyłem oczy zasnute lekkš mgłš i poczułem zapach przypominajšcy woń kwiecistych klombów w miejskim ogrodzie tuż po deszczu. Głęboko zacišgnšłem się papierosem. Owładnęły mnš fale emocji - smutku, wrogoœci i gniewu. Dotarły one do Czarnych Oczu i rozbiły się niczym o skałę. Minęły, tak jak wszystko w życiu mija, nawet przemijanie, gdy przestaje istnieć czas -jak mawia nasz mistrz Dżalaluddin Mouławi w drugiej księdze swoich rozpraw, którš przeczytałem w domu w Anglii, właœnie w Anglii. Kiedy spojrzałem wokoło, zorientowałem się, że zarówno moja sšsiadka, jak i wszystkie pozostałe dziewczęta znikły, pan Mo'in spał, a ja spóŸniłem się na lekcję kaligrafii. Biegłem wzdłuż rozgrzanego Mejdanu do bramy bazaru; mężczyŸni podnosili się z kamiennych ław i wyrażali swoje zdziwienie; uliczne gmachy i place tańczyły w moich oczach, a w uszach brzmiały strofy Chosrow i Szirin: Jak często ukochany stoi pod twymi drzwiami z rozwianym włosem, A ty masz mętny wzrok, zgaszony snem. przeł. Ludmiła Marjańska - Pan nigdy nie da sobie rady z kaligrafiš. Kręciłem się po ulicach w tę i z powrotem. Przed bramš bazaru, rozbrzmiewajšcego stukotem młotów i syczeniem palników gazowych, gdzie sprzedawano przedmioty z mosišdzu i miedzi, stał człowiek w kiepskim ubraniu i brudnym krawacie oraz w filcowym kapeluszu, jaki noszš zwykle Baktryjczycy. Jego długie włosy i opadajšce wšsy siwiały przedwczeœnie, jakby były opalone. Ubranie na nim wisiało. Nie był Irańczy-kiem, lecz jak na Europejczyka wyglšdał zbyt biednie, był smutny i Ÿle ubrany; może był Polakiem lub Bułgarem albo kimœ w tym rodzaju, pracujšcym w nowej stalowni. - Sšdzę, że czasami brak umiejętnoœci można nadrobić wy tężonš pracš - oœmieliłem się powiedzieć. - Niestety, nie można. Bo wtedy ja także odniósłbym sukces. Œmieszne było jakiekolwiek porównanie nas. Spytał: - Czy mogę mieć przyjemnoœć towarzyszenia panu na spa cerze? - Obawiam się, że jestem nieco zajęty... - Proszę się nie obawiać, nie jestem homoseksualistš. - Jego subtelny uœmiech poruszył mnie. - Mam nadzieję, że wy baczy mi pan tembr mego głosu. - Mogę zapytać, z kim mam przyjemnoœć rozmawiać? - Przyjemnoœć jest po mojej stronie. Nazywam się Riaza- now - odparł, bioršc mnie pod ramię i prowadzšc w stronę bul- warów. - Pan jest John Pitt, student filozofii orientalnej na słynnym Uniwersytecie Bedford w Anglii. Zatrzymałem się. - Skšd, na Boga, pan to wie? - Każdy w Isfahanie wie. Nie mam żadnego innego zajęcia prócz włóczenia się. WyraŸnie widać, że jestem głupcem i próżniakiem, jestem także konsulem generalnym Zwišzku Socjalistycznych Republik Radzieckich w Isfahanie. Bez zgo-dy Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Teheranie nie mogę opuszczać miasta, nie mogę także przyjmować goœci ani też z kimkolwiek rozmawiać z obawy przed Sawakiem*. - Ja rozmawiam z panem z przyjemnoœciš. - Pan jest Anglikiem, należy pan do szczęœliwej rasy. Czy możemy pospacerować w Czahar Bagh? - Dlaczego nie? - Rzeczywiœcie, dlaczego nie? Wie pan, że kiedy nasze kra je podzieliły biedny Iran na dwa obszary wpływów, Isfahan był miastem granicznym? Nasz konsulat, znajdujšcy się na Gór nym Czahar Bagh, i wasz przy Dolnym Czahar Bagh wyzna- czały granice panowania każdego z naszych krajów. Spaceruje my teraz na obszarze niepodlegajšcym regułom politycznych wpływów i konfliktów. Sala Rex Cinema, gdzie wyœwietlano western z Włoch, nag-le wydała mi się miejscem uroczym. - Oczywiœcie każdy na tej ulicy zieleniarz, sprzedawca nu- gatów, pijak, gołębiarz i pederasta chciał być zarówno rosyj- skim, jak i angielskim agentem i roił sobie, że jest tak ważnš figurš we współczesnym œwiecie, iż żadne z wydarzeń ostat- nich siedemdziesięciu lat nie może pomniejszyć jego roli. Doszliœmy do alei biegnšcej wzdłuż rzeki. Tarmakadam błyszczał w promieniach zachodzšcego słońca. Mijały nas cię-żarowe mercedesy, wielkie jak góry. W pewnej chwili Riaza-now zatrzymał się i spytał: - Dlaczego jest pan taki szczęœliwy, panie Pitt? - Ponieważ jestem zakochany. Klasnšł w ręce. - Niech cię Bóg błogosławi! - Spojrzał na mnie oczyma pełnymi smutku i zdziwienia. - Czy wolno mi, korzystajšc z przywileju naszej krótkiej znajomoœci, zapytać o nazwisko ukochanej? * Sawak - policja polityczna za panowania szacha Mohammada Rezy Pahla- wiego (przyp. tłum.). - Wolno panu, lecz ja nie znam jej nazwiska i nie wiem, gdzie mieszka. Szukam jej. Idšc chodnikiem ulicy oœwietlonej lampami gazowymi, gapiliœmy się na tłum kobiet w obcisłych czadorach, podkreœ-lajšcych ich piękne kobiece kształty. - Czy mogę zapytać, kierujšc się szlachetnš intencjš oraz bezinteresownš chęciš udzielenia rady, o zalety ukochanej? - Ma czarne oczy, urocze stopy i jest wysoka. Riazanow głęboko westchnšł. - W Isfahanie wszystkie kobiety sš wysokie, czarnookie i majš ładne stopy. Dlatego właœnie życie tutaj stanowi takš udrękę ducha. Poczułem się głęboko urażony tym uogólnieniem, dlatego dodałem: - Jest smukła jak drzewo cyprysowe na wiosnę. Ma lœnišce usta, perłowe zęby, jej rzęsy przypominajš włócznie wroga, a kibić ma smukłoœć włosa. Wydaje mi się, że twarz jej przypo mina księżyc tuż po wynurzeniu się z chmur. Jej głos ożywia piękno róży i nastraja słowiki do œpiewu. Riazanow zastanowił się chwilę. - To oczywiœcie szalenie ułatwia sprawę. Panie John, pan jš odnajdzie. Ani przez chwilę proszę nie wštpić, że jš pan odnaj dzie. A wówczas udzielę wam œlubu. - W półmroku jego twarz zajaœniała uœmiechem. - Jako konsul zawsze chciałem udzielać œlubów. Czy twój ojciec jest tutaj? - Nie, proszę pana. - Mogę zastšpić panu ojca. - Potem uderzył się rękš w gło wę. - Oczywiœcie jest pan muzułmaninem? - Należę do Koœcioła Szkockiego. - Szkocja ma swój Koœciół? Co za niespodzianka! Lecz ukochana jest muzułmankš. - Oczywiœcie. - To pan również musi być muzułmaninem. - Dlaczego? - Musi pan być, drogi Johnie. Jak bowiem zobaczy pan twarz swojej ukochanej? Mówi pan po arabsku? - Nikt nie mówi po arabsku. Nawet Arabowie nie mówiš po arabsku. I 27 - Bóg przemawia po arabsku. Proszę uprzejmie powtarzać za mnš: la ilaha Ula (A)llah... - la ilaha Ula (A)llah... - ...wa Muhammadun... - ...wa Muhammadun... - ...rasulu (A)llah. - ...rasulu (A)llah. - ...wa Ali wali (A)llah. - ...wali (A)llah. - Teraz jest pan już muzułmaninem. - Tak łatwo i prosto? - To dopiero poczštek. A teraz, jako starszy, z bólem muszę pana pożegnać. Ej, Hasan! Wpatrywaliœmy się w długie nasypy z mułu, biegnšce wzdłuż rzeki, i wsłuchiwaliœmy się w szelest liœci drzew na wałach oraz czyjeœ mruczenie i szemranie za ponurš bramš. Nagle doznałem uczucia lęku, że mógłbym nie zobaczyć więcej Riazanowa. - Kiedy będę miał zaszczyt zatelefonować do pana? Nie obawiam się tych wypierdków z Sawaku. - Powiedziane dosadnie, lecz niezbyt mšdrze. Oni pana in wigilujš. Odwróciłem się i poczułem się głupio. - Ej, Hasan, haszaszl - Odsunšł się nieco ode mnie. - Cza sami jestem w kiepskim nastroju i mimo że ma pan prawo tego oczekiwać, nie mogę służyć panu swoim towarzystwem. Sšdzę też, że powinniœmy pozwolić, aby opadły emocje wywołane naszym szczęœliwym spotkaniem, tak jak cichnš fale na wzbu rzonej wodzie w stawie rybnym. - Przyglšdał mi się wnikli wie. - Lubi pan muzykę klasycznš? - Oczywiœcie. - Ja nie. Jutro wieczorem będzie u mnie ktoœ, kto gra na orientalnej lutni. Jest wielkim nudziarzem, agentem Sawaku i udaje niewidomego. Dla pana będzie jednak lepiej, jeżeli na stępnym razem nie spotkamy się sami. Niestety, gra godzinami i czuje się dotknięty, jeżeli wypijam przy nim zbyt wiele her baty. Jakiœ stary człowiek potknšł się o bramę i spojrzał na nas wzrokiem sędziwego mędrca. Wyglšdał niczym abakus na biurku pana Mo'ina. Czy jest jeszcze ktoœ, kogo biedny pan Riazanow mógłby darzyć zaufaniem? - Z największym zainteresowaniem wysłucham koncertu. - Do widzenia, panie Johnie. - Do widzenia panu. Pochylił ramiona, aby przejœć przez drzwi w bramie. W Isfahanie, mieœcie liczšcym co najmniej ćwierć miliona mieszkańców, było ponad tuzin szkół œrednich dla dziewczšt. Ponieważ prowadziłem zajęcia w Zabanchane, wiedziałem na ten temat więcej niż niejeden ekspert w mieœcie. Z tych szkół tylko dwie znajdowały się w obrębie jednej mili od Mejdan-e Szah. Pomyœlałem, że jest to miejsce na tyle oddalone, aby dziewczęta zdołały powrócić do domu, zanim matki zauważš ich nieobecnoœć. Spoœród tych dwóch jedna szkoła œrednia, Is- lamija, była fundacjš religijnš, a nie sšdziłem, że dziewczęta, które spotkałem, stanowiły muzułmański odpowiednik sióstr z żeńskiego klasztoru; lecz druga szkoła, noszšca imię cesarzowej Farah Diby, była najbardziej ekskluzywna i modna w mieœcie. Dlatego uczęszczały tam panna Maszrute i panna Bord-bar, a żadne inne moje uczennice nie mogły się tym pochwalić. Następnego dnia na ulicy biegnšcej od Czahar Bagh tłoczyły się limuzyny z kierowcami. Stary człowiek rózgš ponaglał dziewczęta przechodzšce przez bramy. Trzepoczšc czadorami, nie zwracały na niego w ogóle uwagi. Stojšcy na chodniku policjant krzyczał przez głoœnik na wszystko i na wszystkich. Kiedy wracałem, znów zaczšł krzyczeć i z zażenowaniem stwierdziłem, że tym razem na mnie. Zrobiłem koło, wędrujšc do Czahar Bagh i Zabanchane, i czułem do siebie odrazę: w cišgu zaledwie miesišca przejšłem zwyczaje tego miejsca, gdzie dziewczęta uważa się za istoty, które trzeba strzec jak skarbu, nieobliczalne i niegodne zaufania, i które spod straży trzeba wykradać. Myœl, że mogłyby, podnoszšc z ziemi swoje rzeczy lub uciekajšc przed rózgš odŸwiernego, zauważyć zza jednego z tych mercedesów moje infantylne zaciekawienie, skłaniała mnie do chyżej ucieczki. Podczas długiej drogi powrotnej z sowieckiego konsulatu oraz w czasie snu ostatniej nocy dziewczyna moich marzeń zajęła w moim życiu miejsce wszystkich autorytetów. Jej osšd miał dla mnie wartoœć samš w sobie, stała się arbitrem rozstrzygajšcym o tym, co jest dobre i prawe. Zaczšłem miewać skurcze żołšdka, wydawało mi się, że stoję na skraju wieżowca lub gdzieœ nad przepaœciš. Tam w dole, z ledwo widocznych zarysów ulicy i konturów przywierajšcych do siebie willi, dochodził drażnišcy zapach pnšcej się na wysokich murach winoroœli. Czułem wówczas, że jest tam œmiertelna pustka, która oznaczała, że będę wiódł życie na zawsze pozbawione widoku Szirin. Pomyœlałem sobie: jest przecież na œwiecie mnóstwo dziewczšt. W cišgu jednego, dwóch miesięcy zaoszczędzisz tyle pieniędzy, że wyjedziesz stšd do Afganistanu lub Kaszmiru. Kiedy jednak znalazłem się w Czahar Bagh, w zgiełku samochodowych klaksonów, kiedy poczułem na policzkach zimne promienie słońca, za-pach tytoniu i smak sorbetu z melona, zafascynowany malowniczym obrazem siedemnastowiecznej architektury miasta -nie mogłem zebrać się w sobie i, prawdę mówišc, nie chcia-łem. Jako dziecko często stroiłem miny i ktoœ, ostrzegajšc mnie, powiedział: „Chłopcze, zmieni się wiatr i zostaniesz z takš gębš do końca swoich dni". I coœ takiego stało się, kie-dy poczułem zapach silnego wiatru z nieznanego mi miejsca, zapach wiatru, który przeszył sklep ze starzyznš na Mejdan-e -nie byłem już sobš. Ostatecznie idę dzisiaj wieczorem na obiad - pomyœlałem sobie. Ogród Riazanowa był piękniejszy, niż sobie wyobrażałem. Powitał mnie Hasan i poprowadził wyłożonš kafelkami œcież-kš do drzwi wejœciowych domu. Szedłem pomiędzy lampami z kutego żelaza, jakie spotyka się w paryskich parkach. W po- dmuchu wiatru liœcie rzucały migoczšce œwiatła i cienie. Minšłem zbiornik z wodš i zobaczyłem dalej, po prawej stronie œcieżki, drewnianš chatkę, z której poprzez zabarwione szyby rozchodziły się drgajšce różowe i niebieskie promienie, jakby w œrodku paliły się œwiece. Riazanow, w piżamie w paski i mycce, siedział na kanapie oparty o poduszkę. Przed nim stał kociołek z polerowanego mosišdzu; małymi szczypcami wyjmował z niego kawałki węgla drzewnego. Na kolanach trzymał fajkę z długim, drew-nianym cybuchem i porcelanowš miseczkę z przekalkowanym wizerunkiem dziewiętnastowiecznego szacha. Na mój widok nie zareagował, nie wstał i nawet na mnie nie spojrzał. Patrzšc na kociołek, mówił: - Dšżšc do doskonalenia się w życiu i miłoœci zatracamy osobowoœć. Piękno bez skazy, życzliwoœć pozbawiona wahań, bezinteresowna przyjaŸń, religia bez fanatyzmu, miłoœć bez za- strzeżeń i ukochana bez skazy - tego rodzaju ideały czyniš po- œmiewisko z naszej natury, która jest krótkowzroczna, ułomna, nękana pokusami, strachliwa. Dla nas, to znaczy Irańczyków (a żyję w tym kraju trzydzieœci trzy lata i chcę, aby zaliczano mnie do tej społecznoœci), możliwy jest tylko wybór pomiędzy życiem w stanie wiecznej beznadziei a godnym pogardy prag- nieniem samobójstwa. Uważamy bowiem, że uczciwiej lub - jak mówimy - mężniej jest umrzeć w nędzy i być pozbawio- nym wszelkiego splendoru, niż zadowolić się czymkolwiek; dać się ponieœć w życiu fantazjom, niż poœwięcić się domowi lub wybrać los sklepikarza; mieć własne życie osobiste w prostac- kim i tchórzliwym despotyzmie, niż wieœć życie publiczne pod niedoskonałymi rzšdami z własnego wyboru; opłakiwać nasze go zamordowanego Hosejna* niż radować się naszym błogo- sławionym Mahometem; wreszcie — zabijać czas, czekajšc na powrót Władcy Czasu, i przygotować się na koniec œwiata... Przerwał, by za chwilę mówić tym samym, uroczystym, jak-by z oddali płynšcym głosem: - A więc, jak zapewne pan przypuszczał, jestem dzieckiem fajki. Pozwoli pan, że pokażę mu narzędzia mojej rozkoszy i udręki. Tu jest kociołek, węgiel drzewny, dmuchawy, szczyp- ce. Tu jest narkotyk, który nazywamy terjakiem - remedium. * Hosejn (arab. Al-Husajn) - syn Alego ibn Abi Taliba, czwartego kalifa, i Fatimy, córki Proroka Mahometa (przyp. kons.). Kupuję opium od narkomana zarejestrowanego w Minister-stwie Zdrowia. Tym nożem tnę je. A to zatyczka, dzięki której remedium utrzymuje się w fajce. Zacišgnšł się głęboko. Opium zaskwierczało i zakipiało w porcelanowej miseczce. - Remedium ma wiele zalet, proszę pana. Pierwszy wdech wywołuje pewne przygnębienie ducha, powodujšc jednak, że nie tak boleœnie odczuwamy otaczajšcš nas rzeczywistoœć; daje nam wobec niej pewne poczucie dystansu. Możemy więc do- œwiadczać tej rzeczywistoœci w nieco inny sposób. Nie jest to przeżycie tak całkowicie nam obce, lecz zawsze dajšce pewnš satysfakcję: można na nim polegać bardziej niż na starym zaufa nym służšcym bšdŸ stałej uczuciowo żonie. Jeœli chodzi o złš stronę remedium, to oczywiœcie znajš cały œwiat. Z czułoœciš spojrzał na kociołek. - Zamienia ono w farsę nasze istnienie. Co wieczór palacz opium wdziewa czapeczkę błazna. Przyszło mi na myœl, aby zapytać o paniš Riazanow. - Czy mogę zadać panu pytanie dotyczšce rodziny? Spojrzał na mnie złoœliwie. - Cały oddany jestem Panu Opium. Nie zezwala on na ja- kiekolwiek inne zwišzki. Czy pan mnie rozumie? Sšdziłem, że mogę oczekiwać pewnej życzliwoœci. Czułem się głęboko rozczarowany. Powiedziałem: - Panie Riazanow, chciałbym przebywać w pana towarzy- stwie tylko wówczas, kiedy to panu odpowiada. - Chciałbym, aby wyœwiadczył mi pan pewnš przysługę. - Ma jš pan. Jest to prawidłowa odpowiedŸ w języku perskim. Gdybyœmy rozmawiali po angielsku, mogłaby brzmieć inaczej. - Obiecaj mi, mój chłopcze, że nigdy nie będziesz mi do- wierzał. Pomyœlisz, że celem tego przedstawienia jest nakło- nienie ciebie do przyjęcia remedium i masz rację; jest to jednak wola mego Pana, o wiele silniejsza od mojej. Moim zamiarem jest ostrzec ciebie. Musisz zrozumieć, że chociaż kocham cię, jak ojciec kocha jedynego syna, a może nawet bardziej, ponie- waż kiedy nie miałem już żadnej nadziei na miłoœć, ty zjawiłeœ się w moim życiu, jednak nigdy nie możesz pokładać we mnie żadnego zaufania, a to dlatego, że pozbawiony jestem całkowi-cie własnej woli. - Nie wierzę, że to prawda, panie Riazanow. - Obiecaj mi, John. - Obiecuję. Zeskrobał resztki opium z wypalonej fajki i znów jš nabił. Lecz mojš uwagę zwróciło coœ, co stało przed nim na dywanie, tuż obok ksišżki, którš czytał. Był to duży, porcelanowy czaj-nik z herbatš. Znajdował się w uchwycie, który był tykwš roz-ciętš w œrodku i wiszšcš na podstawie z wyrytymi na ze-wnętrznej stronie wzorami i wyœciełanš wewnštrz jedwabistš skórš zwierzęcš. Do wierzchołka tykwy przytwierdzony był skórzany pasek, służšcy niewštpliwie także do przytroczenia naczynia na łęku siodła. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Czułem, że gdybym miał taki czajnik i całe to urzšdzenie, ni-czego bym już nie potrzebował: moje życie wolne byłoby wówczas od wszelkich pragnień i pokus. To porcelanowe na-czynie stanowiło uosobienie kruchoœci, a mimo to przetrwało dwieœcie lat wędrówek na turkmenskich kucykach pomiędzy Marwem a ruinami Balchu*. - Jest twoje, mój Johnie, lecz jeszcze nie teraz. - O nie, panie Riazanow, to naczynie nie było przedmiotem mego podziwu! Proszę tak nie myœleć, nie marzyłem o nim! Uœmiechnšł się. Uspokoił się teraz. - Zrobił je pewien Anglik, Gardner, w Moskwie, w moim mieœcie. To naczynie zwiastowało naszš przyjaŸń i stało się jej symbolem. - Uchowaj Boże! Szybko chwycił ksišżkę i wsunšł jš pod zagłówek. Z cienia doszedł do nas głos głęboki i pełen zadowolenia: - Pokój niech będzie z wami! - I z tobš! Witamy, Maszd' Hosejn. Był to mężczyzna wysoki, z nobliwš brodš. Zdjšł buty i wszedł boso do letniego domku. Ubrany był w białš szatę, * Balch - miasto w północnym Afganistanie, stolica starożytnej Baktrii, oœrodka irańskiej religii zaratustryzmu-mazdaizmu zreformowanego przez Za-ratustrę (przyp. tłum.). jakš noszš Arabowie, i miał ze sobš instrument muzyczny z jednš tylko strunš, kaszmirowy szal, paczkę papierosów i drewniany stojak. Maszd' to skrót od Maszhadi i oznacza, że człowiek ten odbył pielgrzymkę do grobu imama Rezy* w Maszhadzie lub, co jest bardziej prawdopodobne, jest w ta-kim wieku i na tyle pobożny, że odbycie takiej pielgrzymki byłoby w jego przypadku całkowicie zbędne. - Pozwoli pan, że przedstawię mego młodego przyjaciela, Johna Pitta, Anglika. - Och! - rzekł Maszd' Hosejn, siadajšc z wyraŸnym zado woleniem na swoim stołeczku. - Angielskie knowanie. Czyż nie zakończy się nigdy? - Proszę pana, jestem studentem. - Studiuje pan sztukę knowania. Tego rodzaju rozmowy nie zaskakiwały mnie, lecz nużyły. Powiedziałem: - Niezależnie od tego, co w przeszłoœci zrobił mój kraj w Iranie, teraz ma tutaj tylko interesy gospodarcze. - Brytania jest słaba. - Pan wybaczy, ale nie wydaje mi się, aby - logicznie rzecz bioršc - można było pogodzić to pańskie stwierdzenie z wczeœ- niejszym. Riazanow zaklaskał. - Nasz młody przyjaciel to ekspert w dziedzinie logiki. Jest studentem Uniwersytetu Bedford w Anglii. - Swojš postawš wprawia w zakłopotanie — zauważył Maszd' Hosejn. - Maszd' Hosejn ma rację - rzekł Riazanow. - Anglia win na jest wszelkich nieszczęœć tego kraju. Za moje uzależnienie od opium ty odpowiadasz, mój synu. - Ja odpowiadam? - Tak, to twoja wina. - W jego wilgotnych oczach dostrzeg łem uœmiech. — Pamiętasz, że kiedy po drugiej wojnie chiń skiej Anglicy zdobyli w Chinach nowy rynek dla opium z Ben- galu, zaczęli szukać nowych ziem pod jego uprawę i znaleŸli je w tym nieszczęsnym kraju. Jeżeli się nie mylę, Marks pisał na ten temat. Chytrzy Anglicy chcieli osłabić ducha narodu irańskiego, aby zapanowało przygnębienie i próżniactwo, znużenie zbyt burzliwš historiš w kraju zrujnowanym i wyczerpanym. Nalał mi filiżankę herbaty. Zapytałem: - Dlaczego każdy, zawsze i za wszystko, obarcza winš mo ich ziomków? - Głównš winę ponoszš Anglicy. Ale również Amerykanie i Rosjanie majš w tym swój udział. Siedzšcy w oparach dymu z fajki Maszd' Hosejn przytaknšł. - Dlaczego nie miałaby to być wasza wina, panowie? Lub wola boża? - Mój drogi Johnie, musisz zrozumieć, że Irańczycy uwa żajš siebie za coœ wyjštkowego. Arabom wystarcza boskie słowo zawarte w Koranie; nam potrzebna jest cała rodzina œwiętych proroków, niekoniecznie żyjšcych wœród nas, lecz gdzieœ tam patrzšcych na nas z ukrycia do ostatnich dni œwiata. Spójrz jednak na ten œwiat. Wpatrywałem się w œwiatło lampy drgajšce na platanach. - Spójrz na ten œwiat, a zobaczysz, że naprawdę nie jeste- œmy narodem wybranym przez Boga. Jak rozwišżemy tę sprzecznoœć, która jest przecież konfliktem pomiędzy Pismem a rzeczywistoœciš, wiarš a otaczajšcymi nas zjawiskami? Z łat- woœciš! Przeciwko nam zawišzano spisek, spisek zła, jak ów spisek złych ludzi, który w siódmym wieku przyczynił się do klęski Hosejna i jego siostry na równinach Kerbeli*. Kto stoi za tym spiskiem? Dzisiejsi Jazid i Szimr oczywiœcie oraz pano wie i władcy Anglii! Miałem raz wielkie szczęœcie oglšdać tu taj sztukę o niezgłębionym bólu, sztukę będšcš dramatem lo- sów Hosejna i Zšjnab w Kerbeli. Postacie, symbolizujšce w tej sztuce zło, nosiły czerwone angielskie surduty i przeciwsło- neczne hełmy sprzed dwustu lat. Obejrzałem jš z największš przyjemnoœciš. Milczałem. Wypiłem łyk herbaty. Była to wódka. Moje za- * Ósmy imam szyicki (przyp. kons.). * Œwięte miasto szyitów w Iraku. Tam znajduje się grób Hosejna. Cel pielgrzy mek szyitów {przyp. tłum.). skoczenie Riazanow przyjšł łagodnym spojrzeniem. Podsunšł mi czajniczek. - Te wszystkie rozważania to oczywiœcie nonsens. Twój kraj musi być szczęœliwym miejscem, skoro może nam ciebie użyczyć. - Dziękuję panu. - A teraz - powiedział Maszd' Hosejn, wkładajšc kolejnego papierosa do cygarniczki - może twój młody przyjaciel prze czyta nam coœ ze swojej twórczoœci. - Jestem nieco zażenowany, pokazujšc swoje kiepskie wier sze. A poza tym sš napisane w języku angielskim. - Jakie to ma znaczenie? - zapytał Maszd' Hosejn, robišc kwaœnš minę. - Wolałbym raczej przeczytać gazele nieœmiertelnej Forugh Farrochzad. - John, proszę, nie. - Riazanow rzucił okiem na czajnik. Absolutnie nie czułem się pijany. - Kobieta rozwišzłych obyczajów — powiedział Maszd' Ho sejn - która po pijanemu zabiła się w landrowerze. Poeci co innego mówiš, a co innego robiš. Dowiedziałem się, że rozmowy między mężczyznami w Iranie majš pozory gry; w takiej grze cytaty z Koranu przebijajš niczym karty atutowe. - Tak właœnie. Recytuj! Przeczytałem sonet. Nagle wydał mi się bardzo zły. - Mogę oddać za ciebie życie - rzekł Maszd' Hosejn bez większego przekonania. - Prozodia tego sonetu jest bezbłędna. Jedynie ta uczuciowoœć niewiele jest warta. - Jest przynajmniej sentymentalny. Czyż nie opłakujesz œmierci ukochanych gazeli, wierzb i kochanek Rudakiego*, które - po tysišcu lat strzšsania piżmowego ziela z przepięk nych warkoczy - muszš być nieco strudzone? - Sšdziłem - powiedział Riazanow - że wyobrażenie peni sa w kształcie ryby nie jest ani właœciwe, ani dokładne. - Jest jednak w końcu czymœ nowym. - Fu! - rzucił Maszd' Hosejn. - Myœlę, że kiedy przed stu laty Ghunatul'ajn* opiewała „bogactwa Aleksandra Wielkiego", powinna raczej zajšć się „bogactwami Większego Manchesteru", jest bowiem metrycz- nie porównywalny i przekazuje pewne znaczenia. - Wręcz przeciwnie - oœwiadczył Maszd' Hosejn. - Man chester przeminie lub, o ile wiem, już przeminšł, lecz wpływy sukcesów i kultury imperium Aleksandra Wielkiego tak głębo ko tkwiš w ludzkich umysłach, że majš już charakter uniwer salny. Boże, w swoim wielkim miłosierdziu daj nam poezję nie dla naszej chełpliwoœci i pustej paplaniny, lecz po to, aby lu dzie różnych pokoleń mogli prowadzić ze sobš dialog. - Punkt dla ciebie! - przyznał Riazanow. - Nie pojmuję tych spraw - odezwałem się. Małymi łykami popijałem specjalnš herbatę. - Możemy zejœć z tych heretyckich i kobiecych tematów? - Nasz przyjaciel, panie Maszd' Hosejn, jest zakochany. - Na miły Bóg! - Czy mogę go zapytać o nazwisko ukochanej? - Nazywa się Szirin... - To nie jest jej nazwisko, panie Riazanow. Chciałem po wiedzieć: nie wiem, czy to jest nazwisko. Czy może on opo wiedzieć nam o zaletach ukochanej? - Twierdzi, że pod jej urokiem rozkwitajš róże, a powodo wany zazdroœciš słowik zaczyna swoje nocne trele. Maszd' Hosejn przez chwilę zastanowił się nad tym, po czym rzekł: - Dobrze. - Panie Maszd' Hosejn, w jaki sposób nasz przyjaciel pozna nazwisko swojej ukochanej? - Czy on jest muzułmaninem? - Pragnie nim zostać. - Jeżeli taka będzie wola boska. Musimy zrozumieć wyra- - - * Rudaki - poeta, œpiewak i muzyk obwołany jeszcze przed œmierciš w 940 r. królem poetów. Nadal uznawany jest za pierwszego wielkiego pisarza tworzšcego w języku nowoperskim (przyp. tłum.). * GhunatuPajn (1817-1852) - utalentowana poetka, krytykujšca przepych dworu ówczesnego szacha; przedstawicielka nurtu powrotu do dawnej tradycji (przyp. kom.). zy: „nazwisko" i „ukochana". - Zdobywszy punkt w tej towarzyskiej konwersacji, Maszd' Hosejn chciał doprowadzić do remisu. - Kiedy Chosrow zobaczył Szirin kšpišcš się w Ÿródle na pustyni, oniemiał nie z powodu jej piękna czy kobiecych przymiotów, lecz dlatego, że cała jej istota i uroda przybrały niemalże idealne formy. Dlatego właœnie odwrócił się od tego piękna i odszedł. Zjawiska niezwykłe były bowiem dla niego czymœ osłabiajšcym i czczym. Jeżeli teraz twój przyjaciel szaleje za Szirin, pięknoœciš o oczach gazeli i smukłš jak wierzba, za jej okrucieństwem i tyraniš, dzieje się tak dlatego, że sš to przejawy boskiej szczodroœci i zarazem obojętnoœci. Natura tej dziewczyny jest, mimo złożonoœci, jednoznaczna. Twój przyjaciel musi wiedzieć, jak przeniknšć przez tę zasłonę, składajšcš się z przeróżnych osobowoœci; przez zasłonę, jakš jest jej nazwisko, i głęboko zastanowić się nad treœciš i znaczeniem słowa „ukochana". Jak powiada nasz mistrz, Dżalaluddin Mou-lawi, w Masnawi, księga pierwsza, wers trzy tysišce czterysta pięćdziesišty siódmy: Przeczytałeœ nazwę. IdŸ, szukaj tego, co nazwane. Księżyc jest w górze na niebie, nie szukaj go na wodzie. przeł. Agata Nalborczyk - Co za nonsens! Maszd' Hosejn stężał siedzšc na poduszce. - Jeżeli dobrze pana zrozumiałem, musimy poszukiwać rze czywistoœci poza ziemskim œwiatem, który jedynie odbija jš mgliœcie i fragmentarycznie, podobnie jak powierzchnia wód kanałów irygacyjnych odbija œwiatło księżyca. Maszd' Hosejn, nie dałbym złamanego szelšga za rzeczywistoœć. Chciałbym odszukać tę osobę... - Powinien się pan wstydzić! - Panie Maszd' Hosejn, tutaj i teraz obejmę ten œwiecšcy w głębinie księżyc. - Chłopcze, powinieneœ się utopić. Masnawi, księga pišta, wers tysišc dwieœcie czwarty: Kochankowie lalek zmysłowych pragnęli wzajemnie krwi i œmierci jedynie. Czytaj o Wis i Raminie, o Chosrowie i Szirin, co ci głupcy robili z zazdroœci. Kochanek i ukochany zostali unicestwieni, ich miłoœć także zatem była niczym. przeł. Agata Nalborczyk - Co ty lub Moulawi wiecie o tym?! W ciszy, jaka zapanowała, odezwał się Riazanow. - Jest nie na miejscu, kiedy dżentelmeni kłócš się o poglšdy filozoficzne niczym dzieci o zabawki. John, proszę przeprosić pana Maszd' Hosejna za swój niewyparzony język. - Nie przeproszę. Maszd' Hosejn podniósł się ze stołeczka, zdjšł strunę z instrumentu i zabrał papierosy oraz papieroœnicę. Spojrzał na mnie z bezgranicznš pogardš. Przypadłem mu do nóg. - Panie Maszd' Hosejn, proszę wybaczyć mi to karygodne grubiaństwo. Położył ręce na mojš głowę, mierzwišc mi włosy. - Takie zachowanie w normalnych okolicznoœciach byłoby nieznoœne. Lecz każde zachowanie człowieka młodego ma swój urok. Wzišł swój instrument. Przykucnšłem przy jego stopach i chwyciłem się rękami za głowę. Riazanow położył palec na usta i sięgnšł po ksišżkę leżšcš pod poduszkš. Obudziło mnie okropne pragnienie. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem. Maszd' Hosejn chrapał oparty o zagłówek. Riazanow, który - jak pamiętałem - podczas snu rękš otoczył moje ramiona, był niewštpliwie gdzieœ w głębi domu. Wypiłem niemalże cały samowar zimnej herbaty. Po alkoholowej libacji pękała mi głowa. Wyszedłem na zewnštrz. Pomyœlałem, że zanurzę twarz w zbiorniku, do którego wpada woda z kanałów irygacyjnych. Księżyc był w pełni, przeœwiecał przez konary drzew i - odbijajšc się w tafli wody kanałów -zerkał na mnie. Woda w zbiorniku była czysta i zimna. Spojrzałem na œcieżki prowadzšce do domu i zobaczyłem, że przy końcu jednej z nich furtka była otwarta, a Riazanow, w pilœniowym berecie, stał pochylony, jakby wsłuchiwał się w czyjeœ słowa. Nagle wiatr poruszył konarami drzew, księżyc zamigotał i zauważyłem mężczyznę w mundurze i czapce wojskowej. Miał ociężałš sylwetkę i był czymœ poirytowany. Nasze spojrzenia zetknęły się. Zrobiłem krok do przodu, aby pokazać, że nie podsłuchuję, lecz oficer nie przerwał bardzo ożywionej rozmowy, jakby moja obecnoœć nie miała żadnego znaczenia. Ria-zanow najwyraŸniej nie zdawał sobie sprawy z mojej obecnoœci, lub też - œwiadom mojej obecnoœci - celowo się nie odwrócił. Jednakże cała jego postać zdradzała wielkie skupienie i energię, o którš w żadnym wypadku go nie podejrzewałem. Na bardzo chwiejnych nogach wróciłem do domku letniskowego, czujšc do siebie ogromny niesmak. Tak więc Riazanow nie jest uosobieniem dobra! Ta cała maskarada z opium, to udawanie derwisza - to wszystko komedia! Nikczemnik! I zaczšłem się domyœlać, cóż innego w tym zacisznym zakštku może porabiać sowiecki dyplomata, jak nie korumpować irańskich oficerów! Oto jest historia, którš opowiem, gdy wrócę do domu, wraz z historiš panny Jak-jej-tam. Szirin znaczy „słodka", lecz nie można nazwać jej słodkšj jednakże słodka jest na isfahański sposób. Nie tak słodka jak trzcina cukrowa, lecz jak suszona jagoda, owoc granatu, owoc dzikiej róży, mleko i opium. Szirin, jak księżniczka z poematu Nezamiego*, słodsza niż najsłodsza trzcina cukrowa z Chuzestanu, a jednoczeœnie dzielniejsza od mężczyzny. Szirin, której łono, kiedy kšpała się w pustynnym Ÿródle, zauroczyło Syriusza i która spowodowała, że uronił łzy szalonej zazdroœci. Szirin, jesteœ zniczem rozœwietlajšcym całš ziemię. Aniołowie towarzyszš ci w słodkim œnie! Następnego dnia miałem nowš uczennicę. Siedziała w końcu sali, czador zakrywał jej usta; ksišżki i przybory do pisania * Nezami (1141-1203 lub ok.1210) - poeta perski, autor pięciu poematów, których wštki do dziœ powtarzane sš w literaturze Wschodu (przyp. tłum.). położyła na oparciu krzesła. Z powodu herbaty, jakš poczęstował mnie Riazanow, byłem nieobecny duchem i nie czułem się na siłach, aby przedstawić klasie jeszcze jednš nieœmiałš uczennicę. - Dzień dobry paniom! . - Dzień dobry panu! - ...dobry panu! i - ...kochanemu panu! - Dzień dobry, panno Bordbar! Powinienem powiedzieć, że wymawiajšc imię John, wystarczy niewielkie wydłużenie samogłoski, a zabrzmi jak perskie Dżan, co oznacza: „Moja duszo", „Moja miłoœci" bšdŸ „Moje kochanie". Nowa uczennica czuła się niezręcznie. - Dzień dobry, mamzil. Nazywam się John Pitt. Czy byłaby pani łaskawa przedstawić się klasie? Cisza. - Ona jest nieœmiała. Powiedziałem po persku: - Czy zaszczyciłaby nas pani, przedstawiajšc się koleżan kom i nauczycielowi? Maska. - Jeżeli mamzil nie powie nam swego nazwiska, to czy mo żemy dowiedzieć się, dlaczego pragnie uczyć się języka angiel skiego? Nasze oczy spotkały się. Odwróciłem się. Na œcianie wisiała duża fotografia kanadyjskiego jeziora w porze jesiennej. Jego widok zawsze wywoływał we mnie uczucie tęsknoty za krajem. Nowa uczennica odpowiedziała po angielsku: - Aby znaleŸć dobrego męża. Klasa zareagowała œmiechem i z sympatiš. - Och, nie powinnaœ tego mówić! John będzie zły! Uczennice zaczęły się wiercić w ławkach i rozmawiać z no wš koleżankš. - Kochanie, on będzie zły. Powiedz, że uczysz się angiel skiego, ponieważ chcesz studiować na uniwersytecie! - Nie jestem zły. Jeżeli to jest prawda. Wszyscy powinniœ my mówić prawdę. - To jest prawda. Straciłem głowę. W ustach miałem sucho, jeżeli jednak poprosiłbym o szklankę wody, dziewczęta zorientowałyby się, że coœ jest na rzeczy. Wszystko zauważš. Powiedziałem: - Chciałbym, aby dzisiaj każda z was napisała wypracowa nie w języku angielskim. — Spojrzałem na pałajšce ciekawoœciš twarze. - Jaki wybierzemy temat, mademoiselle Eftechar? - Miłoœć. - Tak, mademoiselle Eftechar. Mademoiselle Bordbar? - Zapora w Chaszk-e Poi! - Iran: królestwo klejnotów! - Nowy œwiatowy ład gospodarczy! - Isfahan - połowa œwiata! - Rewolucja szacha i narodu! Widać było, że zasłonięta czadorem uczennica zaczęła drżeć. Sšdziłem, że zamierza wybiec z klasy. - Wolnoœć - zdecydowałem. - Chciałbym, abyœcie napisały w języku angielskim krótki esej o wolnoœci. Œmiech ustał, zapanowała cisza. Dziewczyny wyglšdały na przerażone. Niektóre zaczęły podejrzewać, że temat ten ma coœ wspólnego z nowš uczennicš. - Nie znamy się na polityce. - Ja również. Dlatego nie piszcie o polityce. Rozległ się hałas otwieranych teczek i piórników. Odezwała się panna Bordbar: - Czy możemy napisać o miłoœci? - Możecie napisać o czymkolwiek. Jak mam was uczyć, skoro nie będziecie robić tego, o co was proszę? Mam nadzie ję, że wszystkie wyjdziecie za Irakijczyków. - O nie, proszę pana, nigdy! Wyczuwało się zadowolenie, kiedy pochyliły się nad swoimi wypracowaniami; jednakże panna Bordbar nadal wpatrywała się we mnie, majšc nadzieję dostrzec cokolwiek w wyrazie mojej twarzy. Po chwili podszedłem do okna i usłyszałem poprzez zasłonę dziecięce głosy na rozpalonym słońcem placu zabaw. Czytałem wypracowania w ogrodzie poczty. Jedynie nowa uczennica napisała na zadany temat. Ze względu na trudnoœci z używaniem wielkich liter w języku angielskim pracę napisała wersalikami. Nie było w niej żadnych poprawek i błędów. Napisała: WOLNOŒĆ NAZYWAM SIĘ SZIRIN FARAMEH. MAM SIEDEMNAŒCIE LAT. MIESZKAM W ISFAHANIE, NAJPIĘKNIEJSZYM MIEŒCIE NA ŒWIECIE, JAK MÓWIĽ NIEKTÓRZY. PAN FARAMEH JEST GENERAŁEM CESARSKICH IRAŃSKICH SIŁ POWIETRZNYCH, DOWÓDCĽ KLUCZA ŒMIGŁOWCÓW W ISFAHANIE. MOJA MATKA JEST KSIĘŻNICZKĽ, POCHODZI ZE STAREGO FEUDALNEGO RODU W IRANIE. MAM SIOSTRĘ, KTÓRĽ KOCHAM. JEGO EKSCELENCJA KAŻE MI WYJŒĆ ZA MĽŻ ZA SWEGO ADIUTANTA, KAPITANA TURANIEGO. NIE WIEM, CO POCZĽĆ. PISZĘ POGRĽŻONA W KRAŃCOWYM MROKU. JEŻELI PRZYJDZIESZ, MÓJ KOCHANY, DO MEGO DOMU, PRZYNIEŒ LAMPĘ I OKNO NA ŒWIAT, ABYM MOGŁA ZOBACZYĆ WSPANIAŁĽ ULICĘ. Po chwili rozejrzałem się wokoło i zobaczyłem, że stoję naprzeciwko muru domu Riazanowa. Odwróciłem się i poszedłem na spacer, aby odetchnšć powietrzem miasta. Spacerowałem całe popołudnie. Rozbłysły œwiatła miasta, a ja nadal się przechadzałem. Chciałem być z niš sam; wiedziałem, że ona nie może mnie odwiedzić. Następnego dnia jej miejsce w klasie było puste. Zrozumiałem wówczas, że nienawidzę nauczania: że od pierwszego dnia w Teheranie było dla mnie udrękš; że zrezygnuję ze szkoły i będę szukał szczęœcia jako poœrednik dla pana Mo'ina. Gdziekolwiek spojrzałem, widziałem pełnš cierpienia twarz panny Bordbar. - Miły jest pan dzisiaj dla nas - powiedział ktoœ. - Chciałem naprawić swoje wczorajsze, niezbyt grzeczne, zachowanie. - Czy nie wypalił pan wczoraj zbyt wiele haszyszu w Mej- dan-e Szah? , Znakomicie. - Obawiam się, drogie panie, że to prawda. Lecz nigdy więcej. Wszystkie się odprężyły, chociaż twarz panny Bordbar nadal zdradzała pewne wštpliwoœci. Pomyœlałem: „Moja droga, œwiat nie jest sprawiedliwy". W drodze do pokoju nauczycielskiego pan Dżamalzade poprosił mnie o rozmowę. Z dziwnym uœmiechem na twarzy zamknšł za mnš drzwi. - Panie Johnie, zły jestem na pana. Była to oczywiœcie nieprawda. - Kapitan Turani zatelefonował do mnie dzisiaj rano. Pańska nowa uczennica, córka generała Farameha, nie wróci na lekcje. - Jest mi naprawdę przykro to słyszeć. - John, zadał im pan jako temat... - spojrzał na blok papieru leżšcy na biurku. - Zadał im pan jako temat „Miłoœć". Z irań skimi dziewczętami nie może pan rozmawiać o miłoœci. Jest to zbyt niebezpieczne. - Wpatrywał się we mnie. - Czyż nie ostrzegałem pana? - Nie zadałem im takiego wypracowania. Powiedziałem, że majš całkowitš swobodę wyboru tematu. Nie jest mojš winš, że wszystkie dziewczęta, z wyjštkiem jednej, wybrały miłoœć jako temat pracy. - Nieprawda - odparł. - Nie po raz pierwszy zastanawiałem się, co przywiodło człowieka tak zdolnego do tego opuszczo nego przez Boga i ludzi miejsca. Może wczeœniej był pan członkiem partii Tudeh* lub autorem obscenicznych sonetów poœwięconych księżniczce Aszraf *? Ona ma rację ta nowa uczennica: ci ludzie pragnš wolnoœci. - Czy wstrzyma pan moje pobory? - Uchowaj Boże! - utykajšc, podszedł do mnie. - Nie jest pan moim najlepszym nauczycielem. Jest pan w gruncie rze czy bardzo złym nauczycielem. Jednakże jest pan studen tem Uniwersytetu Bedford w Anglii i - w przeciwieństwie do mnie - mężczyznš bardzo przystojnym. - Nie jestem przystojny, panie Dżamalzade. Przykro mi, że pana zawiodłem. Chce pan, abym zrezygnował z pracy? * Tudeh - komunistyczna partia irańska, w opozycji do szacha (przyp. kons.). ** Aszraf- siostra Mohammada Rezy Pahlawiego, znana z awanturniczego trybu życia (przyp. kons.). - Życzę panu długiego i szczęœliwego życia. - Panie dyrektorze, czy chce pan, abym zrezygnował? Wybuchnšł. Zareagował tak, jakbym ukłuł go w najbardziej bolesne miejsce. - Nie, nie chcę, aby pan zrezygnował z pracy! Chcę, aby pan złożył wizytę generałowi Faramehowi i przeprosił go. - Nie przeproszę. - Przeprosi pan, John. W przeciwnym razie Farameh zetrze pana na proch i nie będzie miało znaczenia, że jest pan Angli kiem. To nie sš czasy Curzona, John. - Wiem - odpowiedziałem, a pan Dżamalzade, aby popra wić nastrój, zacytował: Agha do Mistrza w te słowa: Siostrzyczka u mnie się chowa, Nikt dotšd jej nie całował. przeł. Ludmiła Marjańska Wyglšdał na zażenowanego. - Przeprosisz, John - powtórzył. - Nikt mu się nie oprze. - Żadnego generała nie będę prosił o przebaczenie. - Będziesz, John, bo mnie kochasz. Nie odważyłem się złożyć wizyty Riazanowowi bez zaproszenia. Szedłem przez most. Nie byłem ani spokojny, ani dumny, po prostu czułem się obco. Tego słonecznego, goršcego popołudnia Dżolfa była senna, nawet dzieci nie bawiły się na chodnikach. Powtarzałem sobie: przytrafia się to każdemu mężczyŸnie, zwłaszcza w tym okresie życia, a ja myœlałem o sobie, że jestem kimœ szczególnym, ja, który... I naraz, ku swemu zaskoczeniu, znalazłem się u tak bardzo znienawidzonych drzwi mego pokoju. Wówczas przypomniałem sobie, że mam coœ należšcego do niej. Usiadłem przy biurku, czytajšc ponownie eseje, a raczej jeden z nich. W pigwach pani Mohandes gruchały gołębie. Po chwili spojrzałem na drzwi i zobaczyłem w nich kogoœ drżšcego. Podbiegłem. Odczuwałem głębokš potrzebę, aby targa- 45 jšce niš dreszcze ustšpiły. Nie chciałem, aby zbiegła na dół po schodach. - Proszę usišœć, mademoiselle Farameh. Usiadła na podłodze. - Napije się pani herbaty, mademoiselle Farameh? Prawš rękę przyłożyła do serca. - Może pepsi? Dotknęła piersi. - Może poczęstuje się pani papierosem? Trzymajšc rękę na piersiach, zatrzepotała palcami. - Mademoiselle Farameh, pani wypracowanie było znako mite. Jest pani dobrš uczennicš. Przyniesie pani zaszczyt każ demu uniwersytetowi w Iranie i za granicš. Bardzo podzi wiałem w pani pracy ostatnie zdania. Czy sš to własne prze myœlenia? Odpowiedziała zza czadoru. - Proszę pana? - Słucham, mademoiselle Farameh? - Moja siostra jest w sklepie obuwniczym. Wstała. Był to jeden płynny ruch, niczym ruch węża. - Czy nie może poczekać, mademoiselle Farameh? - To nazbyt kłopotliwe. - Mademoiselle Farameh, jeżeli pani odejdzie, złamie mi serce. - Wszystko jedno. Będzie pan miał moje. Zbliżyłem się, aby jej dotknšć. Jej ręce wysunęły się spod zwojów czadoru. Miała długie palce i polakierowane paznokcie. Poczułem w powietrzu zapach przypominajšcy kwitnienie pelargonii w promieniach słońca. Przypuszczałem, że zrobiła sobie makijaż i teraz tego żałuje. Wzięła mojš rękę w swoje dłonie, lecz nie wiedziała, co z niš poczšć; a właœciwie to pragnęła, aby moja ręka spoczęła na jej policzku lub piersi, bo nagle upuœciła jš, cofnęła się i usiadła. Uklęknšłem przy niej i rozsunšłem czador. Pochyliła głowę i poczułem zapach jej czarnych grubych włosów. Podniosła twarz. Na jej widok ogarnęła mnie panika. Dojrzałem jej niezwykłoœć, nieziemskš bladoœć i nieskazitelnie prosty łuk brwi; mały nosek i cudowne usta, zdradzajšce zupełny brak wprawy w makijażu. Słodycz tych ust przenikała mnie na wskroœ. Jej oczy jak przedtem zawładnęły mojš duszš bez reszty. Doznałem już kiedyœ tego uczucia - być może powróci jeszcze. Obawiałem się, że całkowicie utracę panowanie nie tylko nad sobš, lecz nad całym moim życiem; nad wszystkim, co zawsze leżało mi na sercu. Nasze usta spotkały się. Czułem, jakbym nagle zanurzył się w niezgłębionym Ÿródle szczęœcia. Miałem poczucie bezpieczeństwa w œwiecie -jakby odmiennym niż ten, który był przed naszym œwiatem i będzie po nim - w œwiecie, w którym tak samo jak dzisiaj całowaliœmy się, będšc jednoczeœnie rozłšczeni. Poczucie całkowitego zagubienia ustšpiło, a wraz z nim chęć samobójstwa. Miałem wrażenie, że nigdy nie byłem chłopcem tak przystojnym i pięknym jak teraz. Objšłem jš. Opierała się, zwarliœmy się w miłosnym uœcisku. Czułem bliskoœć jej piersi. Westchnęła boleœnie. Jej twarz paliła mnie niczym rozpalony kaczan kukurydzy nad brzegiem rzeki o zachodzie słońca. - Muszę wracać do Lej li w sklepie obuwniczym. - Mademoiselle Farameh, powinienem zobaczyć się z pani ojcem. Zasłoniła rękš usta, jakby ta jedna myœl była dla niej czymœ ponad siły. Opanowała wzburzenie, lecz po chwili wybuchła znowu. - Pan cierpi! - To nie ma znaczenia. Zdenerwowana, chwyciła się za głowę. - Wstydzę się. - To nie ma znaczenia. - Spotka się pan z innš dziewczynš. - Nie spotkam się. - Wstydzę się. - To nie ma znaczenia. ZnaleŸliœmy się w œlepym zaułku. Usiłowałem wyrwać się z niego. Chwyciłem jš, pocałowałem w usta. Zmagała się ze mnš i jeszcze z czymœ, co było tylko jej przeżyciem. Zaniepokojony, pozwoliłem jej odejœć. Rzuciła się do drzwi, tu i ówdzie krople jej łez zrosiły dywan. Czarne oczy wyrażały uczucie bezbrzeżnego smutku, który połšczył nas więziš tak silnš, że żadne z nas nie mogło się od niego uwolnić. Odczuwajšc jej odejœcie jako ból nie do zniesienia i paniczny lęk, byłem jednoczeœnie porażony wybuchem czystej rozkoszy. Kipiałem szczęœciem nie tylko dlatego, że byłem kochany, lecz także dlatego, że jest na tym œwiecie coœ takiego jak miłoœć. - Mademoiselle Farameh, muszę koniecznie złożyć wizytę pani ojcu. Zerwała tę więŸ, która przez moment nas złšczyła, i pobiegła schodami w dół. Jednostka œmigłowców stacjonowała w Szahinszahr, dziesięć kilometrów na południe stšd, przy autostradzie do Szirazu. Jechałem starym, wiejskim rozklekotanym autobusem. Przy głównej, pozbawionej jakiegokolwiek cienia bramie czekałem wraz z kobietami pół godziny, dopóki nie zjawił się jakiœ żołnierz, by zaprowadzić mnie do Turaniego. Idšc do biura, które znajdowało się na zewnštrz, słyszałem wrzaski, i dwóch pilotów w obszarpanych kombinezonach minęło mnie ze wzrokiem wbitym w ziemię. Przede mnš, w drzwiach wejœciowych, stał pienišcy się ze złoœci mężczyzna. Zobaczył mnie i z wyrazem całkowitej obojętnoœci na twarzy zapytał: - O co chodzi? Miał krótko ostrzyżone włosy, a potężna szyja i rozłożyste ramiona rozpychały bojowy kombinezon lotniczy. Kiedy tak stał w drzwiach, zauważyłem, że jest niższy ode mnie. Była to dla mnie pewna pociecha. - Byłbym niezmiernie wdzięczny, kapitanie Turani, gdyby mógł pan dostarczyć ten osobisty list do ršk własnych generała Farameha. Włożył list do teczki z aktami spraw do załatwienia. Zorientowałem się, że teraz już wiedział, kim jestem. Powoli spojrzał na mnie. Wydawało mi się, iż patrzył na mnie jak na chłystka w dżinsach bez grosza przy duszy. Ponieważ wcišż stałem, spoglšdajšc w jego stronę, zapytał lodowato po angielsku: - Czy ma pan dla mnie jeszcze jakieœ polecenia, szanowny panie? Ogłuszyła mnie nagła myœl. Ona sšdzi, że chcę jš poœlubić! Jest przekonana, że chcę rozmawiać z jej ojcem o małżeństwie! Myœli, że zamierzam uratować jš przed tym łobuzem! Mam osiemnaœcie lat! Nie mam pracy, nie ukończyłem studiów, nie mam rodziny i pieniędzy. Nie mogę ożenić się z irańskš uczennicš. Boże, w co ja się wpakowałem?! Co za sytuacja! - Rzeczywiœcie, mam, kapitanie. - Odpieprz się pan, po myœlałem. - Chcę, żeby ktoœ odprowadził mnie do głównego wyjœcia. - Dżamal! Odprowadzić chłopaka do wyjœcia, dupku. Na zewnštrz dostałem dreszczy w upalnym słońcu. Drepczšc za niewysokim pilotem, doszedłem do wniosku, że Ÿle rozegrałem całš sprawę. Napytałem sobie tym listem biedy. Turani z całš pewnoœciš czyta go teraz. Wasza Ekscelencjo, Pański uniżony sługa rozumie, że Jego Ekscelencja został poinformowany, iż znieważyłem pierwszš klasę w szkole języków, w tym także członka rodziny Jego Ekscelencji. W żadnym wypadku nie miałem takiego zamiaru. Głęboko ubolewam, jeżeli powyższa informacja w jakimkolwiek stopniu była powodem zmartwienia Waszej Ekscelencji i Jego rodziny. Byłbym zaszczycony, mogšc złożyć Waszej Ekscelencji wizytę w Jego rezydencji w Isfahanie, po modłach w pištek, 28 farwardina, aby wyjaœnić powody mego zachowania i prosić o wybaczenie. Proszę przyjšć wyrazy szacunku John Pitt Isfahan - Dżolfa Mir Fendereski Avenue Bombast-e Parwiz, 4 c/o Mrs. Mohandes A swojš drogš, kto zawracałby sobie głowę osobš, która napisała taki list? - Często przechodziłem ulicš, przy której mieszkała, oczarowany grš cieni i bogactwem architektury. Oba krańce ulicy zamykały zapory, wzmocnione cementowymi blokami, pomalo- wanymi na niebiesko i biało. Œrodkiem ulicy płynšł kanał, a po obu nabrzeżach rosły akacje i ich rozłożyste konary tworzyły nad chodnikami wspaniały baldachim. Wzdłuż jednej strony ulicy biegł otynkowany mur, w którym była czarna stalowa brama oraz obłożone workami piasku stanowisko policji wojskowej. Oficer spojrzał z niedowierzaniem na mojš wizytówkę, podniósł słuchawkę polowego telefonu i, przyjmujšc służ-bistš postawę, coœ powiedział. Ja zaœ, w najlepszym ubraniu, jakie miałem, dygotałem z przejęcia, stojšc w cieniu. Nie byłem oczywiœcie w garniturze, lecz w uprasowanej koszuli i dżinsach. Nie mogłem pojšć, jak to się dzieje, że pozostawałem pod urokiem tej ulicy nawet wówczas, kiedy nie wiedziałem, kto przy niej mieszka? Jak często, w obcym nam mieœcie, znajdujemy się w jakimœ miejscu przez czysty przypadek, ponieważ w pobliżu jest stacja autobusowa albo ktoœ przez grzecznoœć przywiódł nas tutaj, i w tym właœnie miejscu, po pewnym czasie, coœ ważnego zaczyna się dziać. Czy jest to jedynie łut szczęœcia w morzu przeróżnych okolicznoœci? Albo jest też tak, że osoba, którš kochamy lub naszym przeznaczeniem jest jš kochać, daje nam jakoœ o sobie znać. I dzięki Bogu za chwilę jš zobaczę. Po chwili brama otwarła się bezszelestnie i oczom moim ukazał się widok gaju, z mnóstwem małych krzewów pomarańczowych, pochłaniajšcych niemalże połowę wody, z jakiej korzystał Isfahan. Zobaczyłem duży nowy dom z masztem, na którym powiewała trójkolorowa flaga Iranu. Wszystko błyszczało czystoœciš, emanowało chłodem, ekstrawagancjš. Kiedy spojrzałem ponownie, zobaczyłem dwa skrzydła budynku i jego częœć centralnš. Był to jednak, mimo nowoczesnych rozwišzań architektonicznych, kolejny tradycyjny irański dom, z oddzielnymi pokojami dla kobiet i mężczyzn oraz miejscem wspólnych spotkań; budynek wybudowany dla celów spekulacyjnych i sprzedany za olbrzymiš sumę wojsku. Po prawej stronie, na marmurowym tarasie, wysoki mężczyzna w białym podkoszulku wydmuchiwał wodę z nosa, a tuż za nim stał żołnierz z ręcznikiem. Zdrętwiałem. Mężczyzna z zalanymi wodš oczami, opalonymi ramionami i karkiem, sprawiajšcy wrażenie, że dopiero co się obudził, był tym, którego zobaczyłem w ogrodzie Riazanowa. Na jego widok doznałem olœnienia. Jednoczeœnie poczułem lodowate zimno, przenikajšce mnie i ogarniajšce całe ciało. Chłopcze, jesteœ już historiš... Jej ojciec to przeklęty rosyjski łapówkarz... -strach i myœl zamieniły się w jeden impuls woli: wymazać swojš twarz z jego pamięci. Mężczyzna zmrużył oczy, spojrzał w dół i najwidoczniej rozpoznał mnie. Powinienem raczej powiedzieć, że jego oczy, w których daremnie usiłowałem dostrzec jakiekolwiek podobieństwo do córki, przeszyły mnie na wylot. Ten niemalże nieuchwytny ruch oczu sprawił, że zupełnie bezwiednie spojrzałem wokół: na bramę wyjœciowš, uzbrojonych ludzi na zewnštrz i na coœ w domu, niewštpliwie na broń. Przemknęło mi przez myœl: „On był tutaj przedtem. Wie, jak się z tym uporać". Ogarnięty strachem, podałem swojš wizytówkę. - Czy mogę się przedstawić, Ekscelencjo? Nazywam się Pitt, jestem nauczycielem w szkole języków obcych. Miałem przyjemnoœć napisać do pana list... Czy rozmawiam z gene rałem Faramehem? Zagubiłem się całkowicie. Ordynans zniecierpliwiony odszedł. Mężczyzna spojrzał na mnie z zainteresowaniem. Miałem nadzieję, że oczekiwany czy powtarzajšcy się przykry element tej sceny, na który był przygotowany w każdym momencie - czy ktoœ usiłował go szantażować? - znikł pod wpływem mego wylewnego i pełnego uprzejmoœci uœmiechu. - Wie pan, że mam zaszczyt uczyć angielskiego jednego z członków... Zadygotał z gniewu. Nie tylko dlatego, że osobiœcie go zdenerwowałem, że irytowało go absolutnie wszystko, co miało jakikolwiek zwišzek z jego rodzinš, że uczyniłem jej to, co uczyniłem; nie radził sobie sam z sobš, jakby był jedynym mieszkańcem tej planety. Domniemywałem, że nie czytał mego listu i nie słuchał również tego, co miał mu do powiedzenia Tu-rani lub ktokolwiek inny na temat sytuacji w szkole. Teraz te sprawy zwaliły mu się na głowę i zaczynały go denerwować. Ujšł się pod biodra i wybuchnšł œmiechem. 51 - Chłopcze, sšdzisz, że mnie to cokolwiek interesuje? - Mówił po angielsku z teksańskim akcentem. - Mam na głowie lotnictwo. To ten cholerny sędzia Bordbar! Chryste, nienawi dzę cywilów! Miotajšc się pomiędzy uczuciem strachu i przemożnš chęciš zapanowania nad sobš, nie mogłem oswoić się z myœlš o ma-demoiselle Bordbar: że ze złoœci powiedziała wszystko ojcu i zniszczyła mój mały œwiat. Zmusiłem się do spojrzenia na niego i, mimo służalczej postawy, przyglšdałem się wnikliwie jego twarzy, barczystej sylwetce, muskulaturze ciała, usiłujšc dostrzec w tym wszystkim refleks mojej tajemnicy; cały ten czas byłem pod urokiem jego angielszczyzny, uwiedziony syrenim brzmieniem języka mojej matki, skłonny dzielić z nim tę tajemnicę, która jasnym uœmiechem goœciła na mej twarzy. Dlaczego jest taki przymilny? Mógłby mnie załatwić w mgnieniu oka, odstawić do Zajande Rud, i szukaj wiatru w polu. I wówczas zrozumiałem z przerażajšcš jasnoœciš, dlaczego ludzie chcš mieć przyjaciół. Nie poszukujš ich dla towarzystwa i przyjemnoœci, lecz po to, aby pewnego dnia znalazł się ktoœ, kto wycišgnie z rzeki ich ciało i pochowa. Dlaczego on jest taki cholernie ostrożny? Pogršżony w strachu, który doskwierał mi niczym kwas w żołšdku, czułem zarazem, jak ogarnia mnie swawolny, niedajšcy się opanować, całkowicie odurzajšcy nastrój rozkoszy, który według mego najgłębszego przekonania miał coœ wspólnego z dziewczynš. W moim łomoczšcym się w piersi sercu czułem, że to, co się w tej chwili dzieje, zbliża do siebie mnie i Szirin, lub nawet - i teraz, tutaj, zdobyłem się na tak wielki wysiłek intelektualny jak nigdy dotšd - że jest skutkiem wzajemnego oddziaływania; że ona, jako dziewczyna, mogła lepiej niż ja rozumieć tę całš sytuację. - Chłopcze, dam ci pewnš radę. - Zanurzył twarz w ręczni ku. - Nie wtršcaj się do tych ludzi, a już na pewno daj sobie spokój z ich kobietami. To nie jest South Kensington. - Od łożył ręcznik. - Zrozumiałeœ? - Tak, proszę pana. Coœ skłaniało mnie do wspólnej z nim konspiracji: dwóch œwiatowców, hołdujšcych nowoczesnoœci, mówišcych po angielsku, w sojuszu przeciwko takim miernotom jak Bordbar, przeciwko ludziom o mentalnoœci i tradycji œredniowiecznej, przeciwko armii mœciwych i intelektualnie ograniczonych muł-łów. Jednakże w moim umyœle, który po raz pierwszy wydał mi się całkowicie bezużyteczny, leniwy, pozbawiony jakiejkolwiek inwencji i wręcz dziecinny, pojawiła się pokusa, by zdobyć się na uległoœć wobec jego silnej osobowoœci. Nie zdawałem sobie sprawy, że człowiek może być gwałtowny, a zarazem subtelny. Pomyœlałem: „Znikaj! Natychmiast!". - Dziękuję panu. Spotkanie to było dla mnie zaszczytem. Nie był skłonny rozstać się ze mnš. Odczuwał potrzebę zro bienia czegoœ jeszcze. - Nie zamierza pan powiedzieć swojej studentce „hallo"? Ali Asghar! Serce skoczyło mi do gardła. - Ona jest inteligentna, proszę pana. Ordynans przybiegł z koszulš. - Oczywiœcie. Jego odpowiedŸ była odruchowa. Nie sšdzę, aby tego rodzaju stwierdzenie, dotyczšce jego córki lub kogokolwiek poza nim, było przemyœlane. Włożył koszulę, a żołnierz pobiegł otworzyć drzwi. Pomyœlałem: „Spokojnie, serduszko, przestań tak bić!". Znajdujšce się w pokoju jedwabie, meble, szkło artystyczne, kwiaty, kosztownoœci, oœwietlenie - całe to bogactwo - przytłoczyły mnie. Siedziała na sofie w stylu Ludwika XV, przy elektrycznym œwieczniku. Obok niej zajmowała miejsce o wiele młodsza dziewczynka, która musiała być jej siostrš, Lejli. Z makijażem dorosłych kobiet, w wizytowych sukienkach, wyglšdały niczym przerażone laleczki. Ich matka, która była bardzo piękna, siedziała obok w fotelu. Miała na sobie kostium w stylu New--Look, z szerokš jedwabnš spódniczkš w szarym kolorze. Paliła nałogowo, lecz nie zacišgała się. Panie oddzielał szklany stół, ustawiony na perskim dywanie, utkanym w niezwykle zawiłe i brzydkie wzory. Na stole stały filiżanki do herbaty w srebrnych oprawkach, srebrne naczynia ze słodyczami i owocami oraz rozpylacz do wody o różanym zapachu. Moja niewiedza na temat znajdujšcych się w tym pokoju przedmiotów była przerażajšca: nie miałem pojęcia, że poza œwiatem, który znałem, istnieje także, dajšcy o sobie czasami znać, œwiat tak kiczowatej sztuki i kobiecoœci emanujšcej nudš. - To sš rzeczy specjalnie wybrane - oznajmił generał, popychajšc mnie w kierunku fotela. Pań w ogóle nie zauważył: stanowiły częœć codziennej dekoracji œniadaniowej. Podniosłem się, panie również. - Boże, niechże wszyscy siedzš! - powiedział. Dziewczęta usiadły. Miały na sobie jednakowe sukienki bez rękawów, uszyte w stylu lat pięćdziesištych - mademoiselle Szirin czerwonš, mademoiselle Lej li niebieskš. Do tego białe pończochy i buty na wysokich obcasach. Sukienki miały wyglšd szytych na miarę przez bardzo zdolnš krawcowš: przeszło mi przez myœl, że księżniczka mogła być swego czasu w tarapatach. Obie wpatrywały się w dywan. Włosy mademoiselle Szirin spięte były w kok. Aczkolwiek odsłaniały długš szyję, zadawały dziewczynie gwałt: uczesanie to doskwierało jej i wprawiało w zły nastrój. Na szyi miała ciężkie czerwone klejnoty, coœ w rodzaju kolii. Wyczuwałem, że walczyła z matkš i fryzjerkš lub z obiema naraz; że odrzuciła tę swojš kobiecoœć i nie chciała służyć jako manekin w sklepie z biżuteriš; że obnosiła się ze swoimi dyskretnymi symbolami buntu: plamš atramentu na palcu wskazujšcym prawej ręki lub zupełnie niewłaœciwš bieliznš. Swoim zachowaniem błagała mnie, abym na niš nie patrzył i nie odzywał się do niej. Widziałem, że nie znosi mnie, ponieważ byłem sprawcš całej tej operetki; i także jej œwiadkiem, chociaż sšdziłem, że tylko ja tak to odbieram albo że ona to tak widzi; że pozbawiono jš najbardziej cennego, osobistego poczucia godnoœci; że gdyby nie moja obecnoœć, mogłaby to wszystko znieœć, jak to wielokrotnie bywało w przeszłoœci. Œwiat postradał zmysły. Jak mogli obojętnie rozpierać się przed tš nieszczęsnš istotš - ojciec, matka, siostra - tak wystrojeni; przed tš, która w swych czarnych, pełnych smutku oczach skrywała coœ niepojętego, całš pustkę i tyranię tego kraju, jego gniew, biedę, wołajšce o pomstę do nieba minarety, stosy zamordowanych? Czułem, że zaraz wyskoczę z tego œmiesznego fotela i rozbiję ten pokój w drobny mak, aby nie patrzeć na jej cierpienie. Księżna przemówiła. - Vous etes le bienvenu, monsieur. Vous nous faites un grand honneur. - L'honneur estpour moi, Altesse*. Zareagowała mlaœnięciem na ten szlachecki tytuł. - Jamais ii ne m 'appelle „Madame " a la maison**. Zauważyłem, że mademoiselle Szirin zesztywniała, nie tyle z powodu mojej niezręcznoœci, ile niedyskrecji swojej matki. - Cest tres dróle, monsieur, mais nous pauvres femmes ne parlons que francais, et Son Excellence, grace a son in- struction militaire a. Fort Bragg, ne parle qu 'anglais. C 'est ab- surde***. Do pokoju wszedł służšcy, niosšc dwie patery z ciastkami. Księżniczka podskoczyła do niego, zabrała patery ze złotymi widelczykami i z serwetkami i postawiła je przed nami. - Proszę jeœć - zarzšdził generał, zajadajšc ciastka. W cieœcie czuło się smak sacharyny i tłuszczu. Majšc usta pełne ciasta, rzekłem: - Je parle un peu persan, madame****. Księżna zapaliła papierosa, lecz natychmiast zgasiła go w popielniczce. - Commeje l'ai dit, monsieur, Son Excellence ne parle pas un mot de francais*****. Wyrwałem się z zadumy. Zauważyłem, że to tršjkotanie o pienišdzach, zamšżpójœciu, bogactwie pozbawionym charakteru, wydatkach na rzeczy bez gustu, prowincjonalnej etykiecie oraz dziewiętnastowieczna francuszczyzna, bezgraniczne pięk- * Witam pana. Uczynił nam pan wielki zaszczyt. To zaszczyt dla mnie, Wasza Wysokoœć. ** Nigdy nie zwracajš się tak do mnie w domu. *** To bardzo zabawne, proszę pana, ale my, biedne kobiety, mówimy tylko po francusku, a Jego Ekscelencja, z racji swojego wykształcenia wojskowego w Fort Bragg, mówi tylko po angielsku. To absurd. **** Mówię trochę po persku. ***** Jak mówiłam, proszę pana, Jego Ekscelencja nie zna ani słowa po francusku. 55 no i lekkomyœlna cnota były dla mnie, nieznanego nikomu nauczyciela języka angielskiego jako języka obcego, całkowicie niezrozumiałe. Ale nawet dla takiego indywiduum jak ja było widoczne, że powstała tutaj sytuacja jest rozpaczliwa i wręcz nie do zniesienia. I nagle zrozumiałem to, co jeszcze przed godzinš wydawałoby mi się czymœ zupełnie niepojętym, że wszystko - ten reżim, Iran, ta rodzina - zmierza ku przepaœci; że byłem dla nich czymœ w rodzaju zbawienia, a przynajmniej dla jednej z tych istot; że księżna powinna dać z siebie to, co najlepsze, a pozostali muszš dać jej tę szansę. Równie wyraŸnie dostrzegłem rzeczywisty powód buntu mademoiselle Szi-rin: wiedziała dostatecznie dużo o swoim ojcu i Riazanowie, ta wiedza działała na niš i na nich wszystkich zabójczo, teraz widziała, że również na mnie. Zamiast na niš patrzyłem na mademoiselle Lej li. Ona zaœ zerkała na mnie spod grzywki, ale jej wzrok błšdził gdzieœ daleko. Pomyœlałem, że jest nieprzystosowana do œwiata, dziecinna czy też nazbyt prostolinijna, żyjšca w cieniu opiekujšcej się niš siostry. Odczułem głęboki żal z powodu tych dziewczšt. Powiedziałem: - Durant ma residence a Ispahan, madame, j'ai appris a apprecier le merite et le caractere de 1'ainee de vosfilles. La superiorite de sa raison, I 'elevation de son dme, la beaute de sa personne...* - Na baba... W plebejskim języku perskim oznaczało to: „Spadaj, przyjacielu" lub: „Bzdury". Generał podniósł wzrok. Postanowiłem kontynuować dyskusję. - J'insiste, madame, mes intentions envers votre filie ainee sont tout-a-fait honnetes. - Lui avez vous parle? - Je lui ai faitpart de ma profonde estime**'. Mademoiselle Lejli zachichotała. Księżna spojrzała na niš, następnie powoli odwróciła się w stronę starszej córki i spojrzała na niš z nieubłaganš mœciwoœciš. Mademoiselle Szirin pilnie wpatrywała się w dywan, jakby usiłowała rozwišzać każdy z miliona supełków. - O czym wy, do diabła, mówicie?- zirytował się generał. Mademoiselle Szirin podniosła głowę i powiedziała: - Proszę pana, mówimy o zaporze i budowie elektrowni wodnej w Chaszk-e Poi. Siostra spojrzała na niš, a póŸniej na matkę. - Ten cholerny kraj jest taki zacofany - rzekł generał. - ChodŸ, chłopcze, zostawmy te trzpiotki. Chciałbym ci coœ po wiedzieć. - Jestem do pańskich usług. Pozwolš panie, że się pożeg nam. Madame, j 'ai apporte des petits cadeawc pour les jeunes dames. J'espere qu 'elles me feront1'honneur de les accepter*. Mademoiselle Szirin podarła serwetkę. Złożyła głęboki ukłon i zagryzła wargi ze zdenerwowania. Kiedy zobaczyła podarunek, zamarła. Usiadła, a cała jej karmazynowa sukienka pokryta była papierkami. - Tres belle - powiedziała madame Farameh, bioršc do ręki małš lampkę. Było to szare naczynie z matowej porcelany, z małym pojemnikiem na oliwę i uchwytem; ten rodzaj lampy, jaki spotyka się w muzeach i u handlarzy antykami w całym œwiecie arabskim oraz w Iranie. - Z epoki Sasanidów - oznajmił generał. Właœciwie grecka według pana Mo'ina. - Kochanie, to sztuka hellenistyczna. W czasach mojego dzieciństwa tego rodzaju lampy używane były na wsi. - Albo podróbka teherańska - dodał. - Je ne crois point que ce soit trušue - powiedziała made moiselle Szirin. - Tais-toi, Chiru!** - - * Podczas mego pobytu w Isfahanie poznałem przymioty najstarszej państwa córki. Doskonałoœć jej umysłu, wzniosłoœć duszy, pięknoœć ciała. ** Pragnę podkreœlić, madame, że moje zamiary wobec najstarszej córki państwa sš całkiem uczciwe. Czy rozmawiał pan o tym z niš? Dałem jej odczuć swój głęboki szacunek. * Madame, przyniosłem drobne upominki dla młodych dam. Mam nadzieję, że wyœwiadczš mi tę grzecznoœć i przyjmš je. ** Nie sšdzę, żeby to była podróbka. Zamilcz, Szirin! 57 Lej li była oczarowana swoim prezentem. Było to lustro w ramie z papier mache, zrobione w Teheranie, w połowie dziewiętnastego wieku, z motywem róż w stylu europejskim. W czasie targu o cenę lampy pan Mo'in dorzucił lustro. Jego srebrna powłoka uległa rozkładowi i musiałem zastšpić jš niebieskim szkłem okiennym ze zburzonego domu. - Ó maman, c 'est adorable. Monsieur est tres gentil*. Spojrzałem na matkę, która ponownie zapaliła papierosa. Jej piękne oczy zdradzały poirytowanie mojš osobš, jakby chciała powiedzieć: „Młody człowieku, jedŸ do domu; nic nie rozumiesz, młodzieńcze, jedŸ do domu, do twojej pokrytej mgłš Anglii". Pojawiła się w jej oczach również pobłażliwoœć na wspomnienie, że sama była kiedyœ adorowana. Wstałem i ukłoniłem się. Panny odpowiedziały głębokim, dworskim dygnięciem. Podšżajšc za generałem do jego gabinetu, czułem na plecach spojrzenie Szirin. Uderzało nagromadzone tutaj bogactwo. Jednakże w tym gabinecie przybierało ono postać rzeczy ogromnych i ciężkich -biurka z drzewa tekowego, stołu pokrytego ciętym szkłem, foteli wyœciełanych skórš. Było tam mnóstwo telefonów, wielka maszyna, najwidoczniej dalekopis, i inna, chyba do cięcia papieru w drobne paski, a na œcianach pełno zdjęć oprawionych w ramy. Na jednym z nich Farameh, tuż za szachem i następcš tronu, stał przed frontem kompanii honorowej, niewštpliwie w bazie œmigłowców. Na drugim tylko szach, w rozpiętej koszuli przy pulpicie sterowniczym samolotu pasażerskiego. Na trzecim, kolorowym, najwidoczniej zrobionym w Stanach Zjednoczonych, Farameh w szortach i barwnej koszuli stał przy pirsie, a obok niego, wsparta na ogonie, wystajšca ponad jego głowę, wielka ryba. - Szkockiej? - Stał odwrócony do mnie plecami. - Dziękuje, nie piję. Zarozumialec! Nalewał sobie niewielkie iloœci alkoholu, wyczuwałem jednak, że nie piłby w ogóle. Westchnšwszy głęboko, siadł za biurkiem. Na jego zachmurzonej twarzy pojawił się uœmiech. O, mamo, to jest przepiękne! Pan jest bardzo miły. - Kiedy byłem dowódcš obszaru powietrznego, kierujšc programem F-5, katapultowałem się raz z wysokoœci czterdzie stu tysięcy stóp. - Od tego czasu miał skrzywiony kręgosłup. - Leczyłem się już u każdego cholernego lekarza na œwiecie. Wiesz, jakie lekarstwo pomaga? Tu, w Isfahanie? Remedium. Oczywiœcie, remedium. Dlatego właœnie w œrodku nocy musisz wzywać Riazanowa, notorycznego palacza opium. Nie pozwolisz mi odejœć, prawda? Zagłębiłem się w fotelu. - Czy to nie jest groŸne? Wiem ze słyszenia... Parsknšł i przestał o tym mówić. - Czy znasz nazwisko Chatami? Dowódca sił powietrznych, ożeniony z jednš z księżniczek. Leciał z szachem i cesarzowš do Rzymu. Było to podczas kryzysu w tysišc dziewięćset pięćdziesištym trzecim roku. Zajmuje się porzuconymi przez szacha dziewczętami. Mówiš, że jest niewiarygodnie bogaty. Zastanawiałem się, czy tamtym samolotem do Włoch leciał też Farameh? Czy to wyjaœnia pochodzenie jego fortuny? - Tak, proszę pana. Niespokojnie wiercił się w fotelu. Wyczuwałem, że samo zwracanie się do mnie urażało jego dumę. Cichym głosem znowu rozpoczšł: - Czy wiesz, co powstrzymuje Saddama przed zrównaniem z ziemiš bombami tego niewielkiego miasta? Zadziwiał mnie kontrast pomiędzy tym gabinetem a pokojem goœcinnym, jak i pewna cišgłoœć tożsamoœci i atmosfery tych dwóch pomieszczeń. Będšc nadal porażony niezwykle bogatym wystrojem i odurzony zapachami pokoju goœcinnego, teraz, w gabinecie generała, powinienem z kolei ulegać pokusom męskiej próżnoœci, urokowi tej czarnej boazerii, cudom z drzewa i metalu. Powinienem być zafascynowany wyjawianš mi strategiš, opowieœciš o konflikcie z Irakiem, o przemocy, o wojnie i przez cały ten czas również jego angielszczyznš z amerykańskim akcentem, który rozpoznałem, a także oszołomiony pierwszym odruchem odrazy do tego najprawdziwszego głosu władzy. - Nie wiem, proszę pana, nie jestem specjalistš wojskowym. 59 Odwrócił się szybko. - Nie oczekuję tego. Z niczego utworzyliœmy trzeciš potęgę powietrznš w œwiecie, jeœli chodzi o zdolnoœć operacyjnš, po USA i Izraelu, oraz znacznie wyprzedziliœmy Sowietów i oczy wiœcie was. Mamy dwa i pół tysišca pilotów obsługujšcych samoloty myœliwsko-bombowe, gotowych w każdej chwili do samodzielnych wylotów bojowych. Wykonujemy dziennie od siedemdziesięciu do osiemdziesięciu lotów. Osiemdziesišt pro cent jednostek znajdujšcych się pod moimi rozkazami jest co dziennie rozmieszczanych na stanowiskach gotowych do akcji, co wiele mówi o stanie gotowoœci pilotów i personelu naziem nego, szybkoœci i sprawnoœci służb wsparcia logistycznego. Zanim zapasy materiałów i sprzętu zostanš tutaj zużyte, nasza bliŸniacza baza w Fort Bragg w Teksasie automatycznie je uzu pełnia, bez jakiegokolwiek udziału z naszej strony. Spojrzał na mnie. - Cholera, mam więcej samolotów niż pilotów. W amery kańskich oœrodkach szkolenia pilotów jest rocznie trzysta miejsc dla moich ludzi, liczba większa, niż otrzymuje jakikol wiek kraj. Mógłbym mieć ten cały pieprzony Cranwell, gdy bym o niego poprosił. Lecz nie mogę. Wiesz dlaczego? Ponieważ nikt nie zna wystarczajšco dobrze języka angielskiego. Przypuszczałem, że teraz zaproponuje mi pracę. Nie wiedziałem jednak, czy dlatego, że chciał, gdybym dla niego pracował, mieć mnie na oku, czy tylko po to, abym miał się na bacznoœci. Zdawałem sobie sprawę, że wyprowadziłem go z równowagi. Byłem zbyt nierozgarnięty i pozbawiony ambicji, co bardzo go irytowało. - Myœlę, proszę pana, że trzeba wiele czasu, zanim ludzie opanujš techniczny język angielski. - Czas! Jak myœlisz, ile mam czasu? - Jego cierpliwoœć się wyczerpała. - Będziecie nas bronić? Opanowała mnie przemożna tęsknota za domem. Widziałem oczyma duszy ulice w Hull, deszczowe listopadowe wieczory, nianię krzštajšcš się w kuchni, niekończšce się rzędy przylegajšcych do siebie domów oraz rozlewisko przy ujœciu - to wszystko, co przypominało mi Anglię. Pomyœlałem, że Anglia być może nie jest dzisiaj tš, którš była dawniej, lecz ma swoje prawa, szkoły, żołnierzy utrzymujšcych się z żołdu i jest miejscem o całe niebo lepszym niż to. - Sšdziłem, proszę pana, że to Jego Cesarska Moœć nalegał, abyœmy wycofali się z zatoki. O ile się orientuję, to Arabowie... - Czego chcesz, chłopcze? Chcę poœlubić pańskš córkę. Jeżeli pan pozwoli, będę pana synem i nie omieszkam zachować pańskich tajemnic. Musiałem sformułować tę myœl choćby po to, aby przekonać się, że on już rozważał takš wersję rozwoju wydarzeń i z miejsca odrzucił mojš proœbę o rękę jego córki. Wydawało mi się, że nie jestem seksualnie pocišgajšcy, byłem wœciekły i jednoczeœnie nie mogłem pogodzić się z myœlš, że ten mężczyzna, okłamywany przez swojš własnš rodzinę, ma nad niš całkowicie panować. Co sprawiało, że był kimœ tak wyjštkowym? Jakš w tych sprawach miał moc tajemnš? Przepełniało mnie uczucie zupełnie nieuzasadnionej rycerskoœci i dumy na myœl, że te kobiety dzieliły się ze mnš tajemnicami, jakich nie powierzyłyby swemu panu. Mimo że wiedziałem, iż celem jego nieoczekiwanych pytań i niezbyt subtelnych gier jest pokazanie mi, jaki to sprytny z niego facet - jakże bowiem mógłby robić karierę w tak arbitralnym reżimie - nie przywišzywałem to tego większej wagi. Powiedziałem: - Chcę, aby pańska starsza córka kontynuowała naukę, jeœli nie u mnie, to gdzie indziej. Powinien pan jej to zapewnić. Mówišc to, już czułem rozmiary swego szaleństwa. Rozumiałem, że ta prosta kwestia, którš poruszyłem, pozwoliła mu osišgnšć to, czego nie zdołał uzyskać, zadajšc bardzo zawiłe i złożone pytania: pojšł sposób mego rozumowania. Wiedziałem, że zupełnie nie troszczy się o niš i jej siostrę, że najchętniej umieœciłby je w szkole kadetów, gdyby to, w najmniejszym choćby stopniu, odpowiadało mu. Nie wykazywał żadnej troski o kobiety, a jednak rozumiał, że sš mężczyŸni, którym na nich zależy, ponieważ słyszał te słowa: „Chcę, aby pańska starsza córka..." - najpierw od Turaniego, a teraz ode mnie. Taka była kolej rzeczy: Turani odkrył jego tajemnicę, a teraz ja. I chociaż myœlałem, że nie wierzy w miłoœć, wiedział jednak, że zdobycie jego córki stanowi dla mężczyzny wyraŸnš korzyœć - pienišdze, koneksje towarzyskie, wpływy - a ponieważ generał był ich Ÿródłem, miało to dla Turaniego pewne znaczenie. Po chwili pogršżyłem się całkowicie. Był on kimœ więcej niż wojskowym pilotem, zupełnie odgrodzonym przestrzeniš powietrznš, prędkoœciš samolotów i potężnš Amerykš od przytępionych i otumanionych ziomków. Przeszywałem wzrokiem nie zwykłego człowieka, lecz swego rodzaju boga, którego postępowaniem kierowała jedna potężna siła, niweczšc całkowicie miłoœć do kobiet, dzieci, decydujšca jednoczeœnie o jego lojalnoœci wobec munduru, ojczyzny, dbałoœci o dobrš opinię, 0 przyzwoitoœć, skłonnoœci do alkoholu, uciech i pieniędzy. Widziałem, że jego mniemanie o sobie i jego ambicje sš wręcz nieograniczone. Chciałby posiadać wszystko. Zaczšł z Chata- mim, a chciałby skończyć na krwawym pawim tronie szacha. - Zjeżdżaj! -powiedział, odwracajšc się. - Pożegnam się z pańskš rodzinš. Jego muskularny, naprężony kark zdradzał wielki wysiłek panowania nad sobš. Krzyknšł: - Ali Asghar! Angielski wydał mi się w tym momencie językiem zbyt surowym i nieporęcznym, posłużyłem się więc językiem perskim, w jego najbardziej subtelnej formie. - Pan może mi grozić, lecz panie zabijš mnie, jeżeli się z nimi nie pożegnam. Kobiety nie wchodziły do pokoju goœcinnego. Jakby czas w Iranie nie był jednaki dla wszystkich, lecz miał płeć bardziej 1 mniej uprzywilejowanš. Ten czas, który przeniknšł przez sšsiednie drzwi i doprowadził mnie do szaleństwa, nadal tam trwał. Kiedy wszedłem do pokoju, księżniczki zerwały się z krzeseł, jakbym w cišgu tego ułamka sekundy stał się kimœ innym. Powiedziałem: - Mesdames,je vous ai derangees. - Pas du tout, monsieur! Prenez un moment de repos! Vous n 'avezpas dejeune*. Przeraziła jš ta niestosownoœć zachowania. Zrozumiałem, że była Irankš do szpiku koœci, która nigdy nie poznała Baku, nie mówišc już o Paryżu czy Teheranie. - Madame, souffrez queje prenne conge*. Księżna wstała. Zatrzęsła się z gniewu i upokorzenia. - Allons, Lej li! Dziewczęta poderwały się. - Cher monsieur, que votre ombre benie ne dimin...** - LULU! Pokój wydał mi się pusty, zaniedbany i pozostawiony sobie. Wpatrywaliœmy się w dywan. Byłem pod wrażeniem wspaniałego szkarłatu jej sukni. Wyczułem jej przemożnš chęć zbliżenia się do mnie, subtelnie, wbrew woli, niczym ruch fali na jeziorze pod wpływem silnego podmuchu wiatru. Lęk zaczšł mnie opuszczać. Powiedziałem: - ChodŸ ze mnš, mamzil. Przymknęła oczy i ogarnšł jš dreszcz. - Proszę mi wybaczyć - odparła. Zbliżyłem się do niej, a ona ujęła moje ręce, pochyliła głowę, pocałowała je i pobiegliœmy razem ku drzwiom. Przebiegliœmy przez kuchnię, gdzie księżna paliła papierosa naprzeciwko bufetu, na którym stały naczynia ze smakowitymi potrawami. Obok niej stała stara Baktryjka, odwrócona do nas tyłem, i rozmawiała, krojšc zioła olbrzymim nożem. Podejrzewałem, że była jedynš osobš, na której naprawdę zależało księżnej. Lej li jadła ekierka. Wszystkie całkowicie nas zignorowały. Mademoiselle Szirin pobiegła na wysokich obcasach do końca dróżki. Kiedy podmuch wiatru lekko uniósł jej spódniczkę, zobaczyłem, że ma na sobie tylko pończochy. Ogród oœlepił mnie. Wcišgnęła mnie do małej bramy i wyjęła skobel. Zaczšłem mówić, proszšc znów, żeby poszła ze mnš. Na ustach poczułem jej słodkie ręce. Powoli zabrała je i cofnęła się, aby pozwolić mi przejœć. Czułem, że œwiat skurczył się do rozmiarów tego ogrodu: był pełen goryczy, smutku i tłumionej miłoœci. Zatraciłem się Przepraszam, że przeszkadzam paniom. Ależ skšd, piotóe. pana. Niech pan odpocznie. Nie jadł pan œniadania. * Pani pozwoli, że się pożegnam. ** Drogi panie, niech pański błogosławiony cień... 63 w labiryncie przeróżnych przedmiotów i wydarzeń, z którego nie mogłem się wydostać. Chciałem wykrzyczeć: „Co takiego jest w tym zakštku, w którym spotykajš się dwa œwiaty -w krzewach wysuszonych róż i w klatkach z małymi ptaszkami, i w zwojach drutu kolczastego na parapecie, w twojej nagiej szyi i ramionach oraz w oczach pełnych smutku - co skazuje nas na rozłškę? Mimo niebotycznych odległoœci, pokonujšc niewyobrażalne przeszkody, wybraliœmy siebie nawzajem, dlaczego więc musimy być rozdzieleni?". W jej twarzy wyczytałem melancholię. Pomyœlałem, że jeœli cokolwiek powiem lub dotknę jej policzka, zacznie krwawić. Mogłem zauważyć, że wie o sprawach, o których ja nie wiem, i nie może mi ich teraz wyjawić. Widać było, że nienawidzi siebie, że usilnie powstrzymuje się od płaczu - byłoby to poniżej jej godnoœci, oraz że moje odejœcie byłoby wobec niej aktem wielkiej dobroci. Z pewnym wahaniem podniosła rękę w tradycyjnie europejskim geœcie pożegnania. Brama zamknęła się za mnš. Słyszałem lekki odgłos jej stóp. Nie było wartownika. Nie słyszšc już odgłosu jej kroków, zaczšłem biec, lecz kiedy uzmysłowiłem sobie, że nikt w Isfa-hanie nie biega, a przynajmniej żaden Europejczyk, zaczšłem iœć spacerowym krokiem - omijajšc Czahar Bagh i bulwary - małymi uliczkami i œcieżkami do rzeki, potem z nasypu skoczyłem w dół i znowu zaczšłem biec. Psy zaczęły mnie gonić z ujadaniem. Pomyœlałem, że jeżeli rzucš się na mnie, to będzie koniec. Cały czas biegłem wzdłuż piaszczystych łach i bagnisk, a krzaki ostnicy cięły mi ramiona. Psy, szczekajšc, okršżały mnie coraz bardziej; cały ten czas nie opuszczała mnie jednak myœl: „Nie rozdzielš nas, nasze pragnienie, aby być razem, jest silniejsze niż wola naszych wrogów, pragnšcych nas rozdzielić, i zetrzemy ich w proch". - Hasan, otwórz! Z góry nie dochodził żaden odgłos prócz szelestu liœci platanu. - Otwórz, to ja, Anglik! Słychać było sapanie; ujrzałem kawałek poœcieli. . - Pan œpi. OdejdŸ. - Otwórz drzwi, sukinsynu, albo, psiakrew, zrobię z ciebie kotlet. Usłyszałem szuranie nocnych pantofli i dostrzegłem cień nad zawiasami. - OdejdŸ, chłopcze! - Jeżeli natychmiast nie otworzysz, przysięgam na Boga, że Riazanow wyrzuci ciebie i całš twojš rodzinę na bruk. Kiedy gmerał przy skoblu, kopnšłem drzwi. Zawinšł turban koło dolnej szczęki, jakby cierpiał na ból zęba. Spojrzał na mnie z zabobonnym przerażeniem. - Jesteœ szalony, chłopcze. Włożyłem kciuk do ust, jakbym chciał zapalić lub czegoœ się napić. - Hasan, jestem chory, przyjacielu. Dostałem dreszczy. Łypnšł na mnie okiem pełnym bólu i zarazem uciechy. - Ach, teraz to już koniec! Niestety, też stałeœ się nało gowcem! Pobiegłem za nim do zbiornika na wodę. Przy końcu alei, w mroku, w letnim domku paliło się œwiatło. Pomyœlałem: „Chciałbym, aby cały œwiat tak właœnie wyglšdał, z prosto wiodšcymi drogami, obojętnymi i niewidocznymi dla reszty ludzi, i jednš, prowadzšcš człowieka do jego najbardziej zaufanego przyjaciela". Zbiegajšc w dół po chłodzonych wodš betonowych płytach, czujšc pod stopami rozkoszny chłód rozpryskujšcej się wody, powiedziałem głoœno: - Jesteœmy uratowani. Riazanow nas uratuje. -: Pan Riazanow siedział w letnim domku przed piecykiem. Obok niego, na poduszce, leżała ksišżka, a właœciwie kopia manuskryptu, pojemnik na pióra i czajnik z goršcš herbatš. Nie spojrzał na mnie. Powiedział: - Nie przypominam sobie, abym pana zaprosił. Usłyszałem jakiœ szmer za sobš. Przy pojemniku z wodš kręcił się niespokojnie, zaciekawiony, przestraszony, obłudny i wyglšdajšcy œmiesznie Hasan. Zawołałem: - Znalazłem jš, panie Riazanow! Znalazłem swojš uko chanš! Uchwytem wzišł kawałek węgla. - Jest córkš Farameha! Przyłożył węgiel do fajki i zacišgnšł się głęboko. Poprzez kłęby dymu dobiegł jego głos: - Zadziwia mnie pan. Podobno jest dosyć piękna. - Spoj rzał na mnie przewrotnie. -1 oczywiœcie bogata. Odczuwajšc ból i osamotnienie, zdałem sobie sprawę, że Riazanow był zazdrosny i nie chciał utracić mnie dla młodej dziewczyny. Patrzšc na niego z głębi własnego nieszczęœcia, na czajnik z herbatš i kociołek oraz na lekturę, jakš był zajęty - rozszyfrowałem tytuł, Rzšdy islamu, i nazwisko na oœmiokštnej pieczęci, Ruhollah al-Musawi - zrozumiałem, że nie będzie to sprawa prosta i niewarta zachodu oraz że w jakimœ sensie, którego pojšć jeszcze nie mogłem, na całe życie stał się niewolnikiem Pana Opium, demona z najgłębszych czeluœci piekielnych. Przygarbione plecy Riazanowa zdradzały praprzyczynę jego smutku, impotencję spowodowanš paleniem opium. Mówienie i myœlenie o kobietach było dla niego czymœ ponad siły, przebywanie w ich towarzystwie napawało go wstydem i uprzytamniało jego bezużytecznoœć. Paliłem się wówczas ze wstydu, ponieważ od pierwszego spotkania, nie wykazujšc najmniejszego taktu, zaabsorbowałem go swoimi sprawami. - Nie, proszę, nie, panie Riazanow. W ogrodzie. Tamtej nocy. On widział mnie. On widział, że ja go widziałem. Pan Riazanow rzucił fajkę, która rozbiła czajnik. - Mój biedny chłopcze! Co takiego ci uczyniłem? Czołgajšc się po dywanie, zbierałem goršce jeszcze skorupki rozbitego naczynia. Riazanow patrzył na mnie oczyma pełnymi żalu. - Proszę mi wybaczyć, panie Riazanow. Jeżeli tylko będę mógł, odkupię czajnik. - Co takiego ci zrobiłem, mój kochany synu? Trzymałem w ręce skorupy rozbitego naczynia. - Udzieli mi pan schronienia? Będę pana szpiegiem, nie je stem głupcem. Uœmiechnšł się. - Jesteœ tutaj mile widziany, lecz jakš my, ja i ten amator haszyszu, stanowimy dla ciebie ochronę przed Faramehem? Otrzšsnšł się, jakby chciał pozbyć się zgubnego skutku nałogu. Przyszło mi na myœl, że narkotyk pozbawił go woli, lecz on teraz w pamięci rozpaczliwie poszukiwał tych okruchow woli, jakie mu jeszcze pozostały. Po chwili powiedział: - Nie pojedziesz do Dżolfy. - Nie, proszę pana. - Nie pojedziesz do Teheranu. W żadnym wypadku nie udasz się do angielskiej ambasady w Teheranie. Na to liczy. ; - Tak, proszę pana. - Udasz się tam, gdzie się ciebie nie spodziewa. - Tak, proszę pana. Dał mi to, czego szukał. Był to mały, szczególnego rodzaju klucz starej daty. Włożył go w mojš dłoń i zacisnšł na nim moje palce, mówišc: - W Buszehrze, nad zatokš, jest dom nad morzem. Mieœcił się w nim konsulat generalny, ale został zamknięty w tysišc dziewięćset pięćdziesištym trzecim roku, w czasie konfliktu w Abadanie. Była to właœciwie nasza rezydencja, dopóki Beria nie podjšł działań. Pewnego dnia zrozumiesz. Od tysišc dzie więćset pięćdziesištego trzeciego roku nikt prócz mnie tam nie był. Centrala nakazała sprzedać go, a ja sprzedałem go sobie i Bogu dziękuję za takš sposobnoœć. Nikt w ambasadzie nie wie o tej posesji i jak jš zajmiesz, zniszczę wszelkie dotyczšce jej dokumenty. - Na jego twarzy pojawił się pełen smutku uœmiech. - WeŸmiesz toyotę, o dziewištej samochód będzie stał zaparkowany przy moœcie Szahrestan, kluczyki będš w sta cyjce, w pojemnikach dodatkowe zapasy wody i paliwa. Masz broń? - Broń? - Tak, John, broń. - Broń? Mógłby mi pan jakšœ pożyczyć? Znowu się uœmiechnšł. - Mam, lecz, niestety, jest mi potrzebna. - Wiem, gdzie jest broń! - Powiedziałem, że nie możesz pójœć do swego domu. - Nie! - IdŸ więc, kochany Johnie, zabierz swój pistolet, pójdŸ do mostu i niech Bóg ma cię w swojej opiece. - A moja ukochana? Nie mogę bez niej odjechać. Westchnšł głęboko. - Musisz. Przed tobš jest bardzo trudne życie i, być może, niezbyt długie. Nie możesz domagać się, aby druga osoba dzie liła z tobš trudy twego życia. Zostaw jš w spokoju. - Nie wyobrażam sobie życia bez niej! - Zostaw jš. - Nie mogę! - PO PROSTU ID! NATYCHMIAST! Jeżeli cię kocha i jest mężna, Bóg da, że jš znowu spotkasz. - W jaki sposób? Cichym głosem powiedział: Tak póŸno się zjawiłaœ i tak wczeœnie odeszłaœ. Wznieciłaœ płomień, a potem ulotniłaœ się jak dym. przeł. Agata Nalborczyk Cofnšłem się o krok i już byłem na œcieżce. Riazanow nie spojrzał na mnie. Jak nadzieja do pogršżonego w rozpaczy ocišgałaœ się w drodze, Jak dobroć człowieka o kamiennym sercu znikłaœ o poranku. przeł. Agata Nalborczyk Już raz byłem w Szahrestanie, kiedy wracałem do miasta z pištkowego pikniku z Mo'inem i jego przyjaciółmi. Była tam, tuż pod mostem, obskurna buda, gdzie podawano herbatę, z lepišcymi się od brudu stołami oraz jednš butanowš lampš. W czasie gdy przyjaciele Mo'ina raczyli go herbatš i chlebem, aby był wystarczajšco trzeŸwy przed spotkaniem z ministrem wojny, który wcale nie był trzeŸwy, a chłopak podajšcy herbatę, migajšc w przelocie œcierkš, popisywał się frywolnymi dowcipami, podszedłem do mostu, aby posłuchać szumu wody pomiędzy kamiennymi falochronami, lecz ktoœ z towarzystwa, okropny nudziarz, przypišł się do mnie i do znudzenia powtarzał: - To dzieło Aleksandra Wielkiego. Boski Aleksander Wielki. Ten beznadziejny ignorant sięgnšł do kieszeni marynarki po kolejnš butelkę. W ciemnoœci znowu usłyszałem szum wody i w smudze œwiatła zobaczyłem przez moment grajšcych w warcaby i koœci. Pomyœlałem: „Nie jest ze mnš tak Ÿle". W kieszeni dżinsów czułem przy biodrze uwierajšcego mnie Smith & Wes-sona. Przerażał mnie. Biegłem do utraty tchu i zobaczyłem w dole, obok zniszczonego wału z mułu, bardzo starego typu terenowš toyotę: jakby Japończycy zatęsknili za modelami samochodów z lat trzydziestych. Bagażnik był otwarty. W œrodku znajdowały się dwa pojemniki, w jednym benzyna, obok łopata do piasku i jakaœ poœciel. Kluczyk tkwił w stacyjce. Zauważyłem też nieznany mi dršżek przy skrzyni biegów, a ponieważ nie chciałem zapalać wewnętrznych œwiateł w samochodzie, wiedziałem, że zajmie mi trochę czasu, zanim się z nim uporam. Poczułem też dziwny zapach. Nie był to zapach plastikowych siedzeń, nafty lub piasku, lecz zapach czegoœ słodkiego, łagodnego i kobiecego, przypominajšcy woń róży wodnej lub ciasta z cukru. u Siedzšc przy kierownicy samochodu, poczułem się lepiej, Oiiemalże jak mocarz. Tak więc Riazanow kłamał, nie był tak •całkowicie w szponach Pana Opium! Mimo wszystko ma dziewczynš, a to huncwot! Czarne myœli owładnęły mnš natychmiast. Zdecydowałem: „Nie mogę odjechać, jeœli po raz ostatni nie porozmawiam z niš". Wiedziałem, że jej miłoœć uczyniła mnie niewrażliwym na ciosy, lecz mogła kosztować mnie życie. Uœwiadamiałem sobie również, iż do owego popołudnia w sklepie Mo'ina życie moje było w miarę znoœne; znam takich, którzy byliby z niego zadowoleni. Wiedziałem, że w tej ucieczce - i zarazem pogoni -wszystkie demony, które poskromiłem w sobie, dopadnš mnie teraz i wrzaskiem doprowadzš do obłędu. Kiedy tam, w sklepie, pocałowała mnie, zawładnęła mnš przeogromna czułoœć, opanowała całe moje ciało, serce, przepełniała moje słowa, dominowała we wszystkich moich myœlach, o istnieniu których nie wiedziałem lub z którymi, jak z demonami, rozstałem się na zawsze. Ten jej pocałunek to wszystko, co przydarzyło mi się w cišgu moich osiemnastu lat: cała reszta była snem bšdŸ zaœlepieniem. Ten pocałunek to jedyna, niepowtarzalna szansa, jakš dało mi życie. Odrzucenie jej oznaczało, że będę współwinnym własnego nieszczęœcia. Całe moje życie było tam, w domu Farameha. Jeżeli miałem wpaœć - nie byłem tak do końca pewien, że zostanę ujęty - chciałem, aby stało się to w tym właœnie domu, a nie podczas ucieczki. Włšczyłem silnik i pojechałem do miasta. - NIE, PROSZĘ PANA! Po mojej lewej stronie olbrzymia ciężarówka gwałtownie skręciła na drogę. Kierowca uderzył dłoniš o poszycie drzwi. Szarpnšłem dŸwigniš biegów i pomknšłem przez most. Kierowca minšł mnie i rzucił wišzkę przekleństw. Spojrzałem w lusterko. Popatrzyłem do tyłu. Nikogo nie zauważyłem. Powiedziałem: - Boże Wszechmocny, mademoiselle Farameh! Do końca mego życia będę ciebie kochał i troszczył się o ciebie. Na autostradzie panowała cisza. - Mademoiselle Farameh? Mademoiselle Szirin? - Liczę na to, proszę pana. Nie mogę już powrócić do szkoły, rodziny lub do jakiejkolwiek pracy, mogę być tylko prostytutkš. Nie wiedziałem, czego się spodziewać, lecz nie o to chodziło. Pomyœlałem: „Nic nie wiem o tej dziewczynie poza tym, że jest teraz ze mnš". Minęliœmy œwiatła na ulicy za bazš œmigłowców. Pod opadajšcymi płatami wirnika kadłuby maszyn przypominały opasłe insekty. - Sytuacja jest bardzo skomplikowana. - Tak, proszę pana. - Czy wiesz dlaczego? - Tak, proszę pana. - Jedziemy do Buszehru. Jest tam dom, w którym na parę dni ukryjemy się, aż wszyscy o nas zapomnš. Potem statkiem możemy odpłynšć do Maskatu lub Bahrajnu. - To dobry plan. W Buszehrze panuje ortodoksja i wielkie upały, nikt tam nie wychodzi z domu. - Mam broń. - Cieszę się, proszę pana. Czułem się zabawnie. - Obawiam się, że mam tylko dwa naboje. - To nie ma znaczenia. Potrzebuje pan tylko dwóch. - Do licha, dziewczyno! - Ustawiłem jej boczne lusterko. - Nie mów takich rzeczy! - Chwyciłem leżšcš obok mnie skrzynkę, odnalazłem kule i wyrzuciłem za okno. Usłyszałem za sobš westchnienie. - Och, mademoiselle Farameh, musimy porozmawiać. - I nie tylko porozmawiać. - Zjadę na pobocze. - Sšdzę, że powinniœmy stšd odjechać jak najdalej. - Zrobisz mi tę grzecznoœć i usišdziesz na przednim sie dzeniu? - Będę cię rozpraszać podczas jazdy. Zdanie to rozpaliło mi trzewia. Czy naprawdę myœlała, że rozproszy mojš uwagę lub że nieuchronnie wywoła moje roztargnienie? - Czy w końcu pokażesz się? - Nie, proszę pana. Będš szukać samochodu z kierowcš i pasażerem. Przede mnš była droga prosta, nudna i cnotliwa. Olbrzymie ciężarówki, oœlepiajšc reflektorami, spychały nas na żwirowiska poboczy. Uczepiłem się autobusu dalekobieżnego, ze œpiš- cymi pasażerami, przykrytymi nylonowymi pledami i z namalowanym na tylnym oknie hasłem: O WŁADCO CZASU! Minęliœmy kiepsko oœwietlonš herbaciarnię, otoczonš skłębionym tamaryszkiem. - Czy mogę coœ powiedzieć? - Proszę bardzo. - W Tang-e Sziraz jest posterunek policji i Sawaku. Zatrzy mujš każdy samochód. - Będziemy musieli zjechać z autostrady. - Tak, proszę pana. Tang jest spadzistym wšwozem, przez który droga prowadzi do Szirazu. Tak nagle pojawia się widok miasta i tak piękne ukazujš się wieże i minarety, gaje cyprysowe i pomarańczowe w dolinie, że podczas dnia obraz ten wywołuje zachwyt. Miejsce to nazwano: BÓG JEST WIELKI WSZECHOBECNY. Mo'in, będšc na kupieckiej wyprawie w poszukiwaniu dywanów, kiedy zobaczył miasto, poddał się bez reszty jego urokowi. Poznałem je w dobrym dla siebie czasie. - Czy mogę coœ powiedzieć, proszę pana? - Już sam dŸwięk twojej mowy sprawia mi radoœć, mamzil. - Rosyjski gentleman dał mi jakieœ rzeczy dla pana. - Co? Jakie rzeczy? - Wyczułem za sobš odgłos ruchów. - Sšdzę, że pienišdze. Sporo pieniędzy. I skrzynkę z czymœ wewnštrz, lecz zapakowanym. I inne rzeczy. - Jakie rzeczy? - Papier. ?; - Ważny? - ? * - Skšd mam wiedzieć. Jej głos się załamał. - Och, mademoiselle, proszę się nie smucić. Zatrzymam się... - Proszę się nie zatrzymywać. To jest, to jest... - Zaniosła się płaczem. Pewnie to akt zawarcia małżeństwa. Pomyœlałem: „Cholera, łaskawa pani, nie jest to moja wina. Nigdy nie zamierzałem się z tobš żenić. Nic o tobie nie wiem poza tym, że jeżeli mnie wkrótce nie pocałujesz, to, niestety, umrę. Nie jestem pewien, czy poza tym jednym może istnieć jakiegokolwiek innego ro- dzaju porozumienie pomiędzy ludŸmi tak odmiennego pochodzenia jak my dwoje. Co mam z tobš poczšć, moja mała milionerko?". Powiedziałem: - Jest mi niezmiernie przykro, mamzil. Jestem pewien, że z wielkš niecierpliwoœciš wyczekujesz dnia swoich zaœlubin, lecz... - Nie jest pan uprzejmy. Nie wiedziałam, że jest pan nie uprzejmy. BOŻE, MIEJ NAS W OPIECE! Proszę zjechać z drogi! Natychmiast! Wyłšczyć œwiatła! Nacisnšłem na hamulec. Dzięki Bogu samochód stanšł i znaleŸliœmy się z tyłu autobusu z firankami. Nasz łazik zsunšł się teraz z czarnej nawierzchni, zapadł w koleinę, podskoczył i popędził naprzód w ciemnš noc. Po chwili zahamowałem i wyłšczyłem silnik. Przez szybę bocznego okna widziałem œwiatła samochodów, białe i czerwone. Wyglšdały jak cišgnšcy się kilometrami naszyjnik złożony z błyszczšcych koralików. Poprzez warkot silników słyszałem odgłosy klaksonów, trzaski drzwiczek, wrzaski i œmiechy. Daleko, na dachu samochodu policyjnego, kręciły się œwiatła ostrzegawcze. Klęczała obok mnie na siedzeniu, patrzšc przez okno. Zamierałem przy zapachu jej ciała. Szukałem pistoletu, a ona szczękała zębami. Czekaliœmy i wsłuchiwaliœmy się. Zapaliła œwiatło, zrobiła złš minę i wyszła z samochodu. Dała mi znak, abym bardzo wolno jechał za niš. Silnik strzelał niczym karabin maszynowy. Podšżałem za jej ciemnš sylwetkš, wzrok przyzwyczaił się do poœwiaty księżyca, coraz bardziej oddalały się głosy klaksonów i zanikały œwiatła reflektorów. Czułem się upokorzony jak nigdy dotšd: właœnie tutaj, napotkawszy pierwszš trudnoœć, straciłem głowę; siedziałbym tak, zadowolony, w tym korku samochodowym, czekajšc na swojš kolej, aż policjant lub oficer Sawaku błysnšłby latarkš i, krzyczšc, wycišgnšł nas brutalnie z samochodu. Z tego œmiertelnego zagrożenia wybawiła nas dziewczyna. W jasnej poœwiacie księżyca stšpała ostrożnie po piasku, œciœle owinięta czadorem. Pomyœlałem: „Wiemy wszyscy, panienko, że masz uroczy tyłek, i dlatego tu jesteœmy". Zmieniła chód, zaczęła iœć boso jak wiejska dziewczyna: czyżby moja prostacka myœl dotarła do niej? Cholera! Jedziemy w niewłaœciwym kierunku. Je- dziemy na wschód. Robimy wielkie koło wokół Szirazu i dojedziemy do Buszehru od wschodu. Zajmie to nam kilka dni. Zatrzymała się i odwróciła. Jej czador trzepotał na wietrze. Wyłšczyłem silnik i poszedłem w dół. Stała w szerokiej koleinie wyżłobionej przez koła. Jednak œlady kół nie nakładały się na siebie, lecz biegły obok siebie w odległoœci około dwudziestu lub trzydziestu jardów w każdš stronę, jakby droga nie była zbyt często używana, a kiedy była, to z całš pewnoœciš przez kierowców z wielkš fantazjš. Pomyœlałem, że sš to œlady po myœliwych lub wędrujšcych tutaj pasterzach bydła. Jej oczy błyszczały w zimnych promieniach księżycowego œwiatła. Pomyœlałem: „Oto miejsce, gdzie drogi się rozchodzš. Pójdę tymi koleinami na wschód, a ona powróci na autostradę. Jest to także ostatnia chwila, kiedy mogę jeszcze jej coœ powiedzieć". Powiedziałem: - Jestem w obcym dla mnie kraju, mademoiselle Farameh. Dzień dzisiejszy różni się od wszystkich poprzednich dni, a ża den z nich nie przygotował mnie na ten. Wszystko, co wiem, to... - Proszę mi wybaczyć, lecz właœnie dlatego, że jestem u siebie, a pan nie, ja powinnam mówić. Po trzech godzinach dojedziemy tym traktem do miejsca nazywajšcego się Fajsala- bad. Jest to zimowa siedziba rodu Kojunlu. Jako mała dziew czynka bywałam tam z dziadkiem, bliskim przyjacielem pana Kojunlu. Zasiadali razem w parlamencie, kiedy przeprowadza no reformę rolnš. Pana Kojunlu powieszono na rynku w Fšjsa- labadzie na oczach jego ludzi, mężczyzn i kobiet. Ród Kojunlu nie pozostaje w dobrych stosunkach z Jego Cesarskš Moœciš. Odmawiajš wszelkich rozmów z żandarmami i ludŸmi Sawa- ku, nie pozwalajš im wejœć do wiosek i na pastwiska, a jeżeli spotkajš ich, to sprawiajš im kłopoty. Co parę lat wchodzš żołnierze, zabijajš paru młodych ludzi i znowu się wycofujš. - Czy powinniœmy szukać u nich schronienia? Mam na myœli ciebie i mnie... - Proszę mi wybaczyć! Przed Fšjsalabadem, dwie godziny drogi stšd, jest małe jeziorko. Biwakowaliœmy tam. Woda jest tam wspaniała. Znajduje się tam też stara budowla jeszcze z czasów Sasanidów. Miejsce to nie cieszy się dobrš sławš. Ale możemy się tam zatrzymać i odpoczšć. - Dobrze, mamzil. Odwróciła się i rzekła: - Teraz pan musi łaskawie mi powiedzieć, czy chce, abym mu tam towarzyszyła. Mam na myœli jeziorko. - Jesteœmy małżeństwem. - Też coœ! Te dokumenty nie majš żadnego znaczenia. - Jeżeli pani zechce, mademoiselle Farameh, życzyłbym so bie, aby się pani tam ze mnš udała. - Nie mam żadnego majštku. - Ja również. - Mam na myœli mój posag. - Och... - Ponieważ nie mam posagu, nie wiem, czy traktuje pan tę sprawę poważnie. - Pani posagiem jest... Och, nie wiem... Wszystko, co mam, dam pani, moje życie, mojš głowę, mojš wolnoœć, mojš krew... - Przestań! Wystarczy! Jesteœ niemšdry! ;, Przestałem. ; , , , - Będziesz dla mnie dobry? . , ";,- - Tak. .... ; - Musisz to obiecać. ' - Tak. Szła za mnš obok łazika, wzięła jeden z pojemników na wodę i, odwróciwszy twarz, podała mi. Jak na dziewczynę wydawała się bardzo silna. Napiłem się wody jednym głębokim haustem. Smak wody boleœnie przypomniał mi Isfahan. Ona nie piła. Usiadła na przednim siedzeniu, lecz jak najdalej ode mnie, tuż przy drzwiach. Nawet w œwietle księżyca łatwo było podšżać œladami kolein. Udzielał mi się nastrój pewnego podniecenia młodych mężczyzn, którzy tutaj bywali: pędzili z letnich pastwisk w swoich samochodach ciężarowych, z widocznymi w oknach karabinami i obijajšcymi się z tyłu spasionymi owcami, widziałem powiewajšce na wietrze chusty kobiet i trzymane w ich ramionach brudne dzieciaki. Chciałem to wszystko wyrazić, poszukujšc z wielkim mozołem w pamięci właœciwych słów perskich, lecz kiedy spojrzałem na niš, zauważyłem, że œpi z głowš opartš o okno samochodu. Pomyœlałem: „Będziemy stanowić niesamowitš parę. Zaledwie od trzech godzin jesteœmy małżeństwem i już skaczemy sobie do oczu". Ciekaw byłem, o czym myœlała, lecz trudno było mi zrozumieć psychikę irańskiej dziewczyny. Przed oczami stanęły mi strofy Sana'iego*: Gdybym mógł tu przyjœć lub nie przyjœć, nie byłbym przychodził, Gdybym mógł stšd nie odchodzić, też bym nie odchodził; I nie lepiej też by było, gdybym w te ruiny nie przychodził, tu nie był ni stšd nie odchodził**. przeł. Władysław Dulęba Jak to się dzieje, że Sana'i, który żył przed oœmioma wiekami, opisuje ludzkie losy i uczucia, jakich ja teraz doznaję; wiadomo, że znał je z własnego doœwiadczenia - nie napisałby przecież tego czterowiersza - nie napisałby, że œwiat uczuć i losów człowieczych nie jest œwiatem czyjejœ samowoli, œwiatem przypadkowych wydarzeń, kaprysów, lecz jest właœnie taki zwyczajny, normalny, o ile tylko mógłbym pojšć rzšdzšce nim prawa. A może on i inni poeci w swojej poetyckiej wyobraŸni wymyœlili miłoœć w œwiecie Persów, ten szczególny rodzaj udręki, której muszę doœwiadczyć ze œpišcš obok mnie dziewczynš? Pomyœlałem, że mógłbym wysunšć rękę i prawdopodobnie dotknšć skraju jej czadom, nie obudziwszy jej, lecz sšdzę, że nie byłaby mi za to wdzięczna: dlatego właœnie œpi w tym miejscu, gdzie œpi. Wiem jednak na pewno, że przestrzeń od poczštku mojej drogi do miejsca, do którego zmierzam w poœwiacie księżyca, wypełniona jest samotnoœciš; ta impulsywna i biedna dziewczyna nie zdawała sobie z tego sprawy, aż było za póŸno i noc zastała nas na pustyni. To poczucie własnej, dziwnej osobowo- * Sana'i(zm. 1130-1131)-pierwszy wielki poeta mistyczny, suficki (p/ryp. kons.). ** Z tomu Drugi dywan perski wybrał i przetłumaczył W. Dulęba, Kraków 1980. œci, jakie mam dzisiaj, miałem zawsze, lecz do tej pory nie znalazłem właœciwej nazwy dla człowieka tak samotnego jak ja, któremu nikt nie towarzyszył w przeszłoœci, nie towarzyszy teraz i nie będzie towarzyszył w przyszłoœci. Poczucie samotnoœci, które stanowiło niejako kopię mego poczucia osobistej wyjštkowoœci i osobistego wyboru, nie opuszczało mnie przez całe dzieciństwo i lata szkolne, lecz w wieku dojrzałym stało się czymœ nie do zniesienia. Dlatego opuœciłem Anglię i przybyłem do Iranu; nie dla jakiegoœ szczególnego powodu, bez jakiegokolwiek powodu. Nie była to tak bardzo zła decyzja, choćby ze względu na przyjaciół, jakich znalazłem - Mo'ina i Riazanowa. I nawet jeżeli jeden był opojem, a drugi nałogowym palaczem opium, prawdopodobnie należałoby uznać za naturalne, że tacy właœnie stali się moimi przyjaciółmi. Spotkanie z nimi było wielkš przygodš mego życia, zwłaszcza ze względu na tę istotę, która teraz spokojnie przy mnie œpi. Obawia się tego jeziorka z tych samych powodów co ja; nie jest to nieœmiałoœć towarzyszšca nocy poœlubnej, wyrosła, jak słyszałem, z obyczajów i tradycji irańskiej; lub dlatego, że podobnie jak ja, tak niewiele wie o miłoœci. To dlatego, że tak jak ja, zdaje sobie w pełni sprawę, iż jest to nasza ostatnia szansa. Musimy pokładać nadzieję, że gdzieœ w tajemniczych zakamarkach nocy poœlubnej znajdziemy zrozumienie lub przyjaŸń, która sprawi, że sprzeczki i konflikty towarzyszšce nam na co dzień, jak to nieuchronnie bywa, dadzš nam siłę przetrwania, pozwalajšcš przekuć je w dobro. Skutki niepowodzenia naszych wysiłków byłyby dla niej straszne. Mogłaby się rano obudzić z kamiennym sercem, pozbawiona jakiejkolwiek nadziei; wiedzšc, że musi pozostać ze mnš z litoœci bšdŸ opuœcić mnie i udać się do Teheranu, podawać się jako jeszcze jedna maltretowana i rozwiedziona kobieta, usiłujšca znaleŸć pracę w biurze lub fabryce oraz mężczyznę, który się niš zaopiekuje. Zrozumiałem teraz to głębsze, bardziej ukryte znaczenie ostrzeżenia, jakie dał mi Riazanow: zabrać jš ze sobš oznaczało pozostawić jej tylko jednš z wszystkich dotychczasowych możliwoœci wyboru, których - jak Bóg na niebie - nie miała tak niewiele. Muszę być dla niej dobry. To było naj- ważniejsze, a nie to, żeby nie dać się ujšć czy na przykład mieć broń. Coœ przeskoczyło przed samochodem. Hamujšc, błyskawicznie wiedziałem, że już tego nie ma. Przed moimi oczyma, w zacierajšcym się obrazie, pozostała nie tyle sylwetka gazeli, ile symbol i istota szybkoœci i dzikoœci. To było jak przypadkowe zderzenie dwóch œwiatów. Gazela wyłoniła się z mroków starego œwiata i znikła w nim ponownie, pozostawiajšc jedynie na masce samochodu kawałek skóry zdarty z ciała, widoczny w œwietle księżyca, i ten nieopisany zapach dzikoœci. Stała przed niš wyprostowana, z wytrzeszczonymi oczami. W szoku spojrzała na mnie, zdarła czador z twarzy. - Nie musisz tego robić dla mnie, mamzil. Dalej stała, wpatrujšc się w niš i trzęsšc się cała. Przyszło mi do głowy, że ma słaby wzrok; że wówczas, w moim pokoju w Dżolfte i w jej pokoju goœcinnym, stała i klęczała tak blisko mnie nie dlatego, że czuła do mnie tak wielkš sympatię, lecz ze względu na krótkowzrocznoœć. - Sšdziłem, że ten gatunek gazeli dawno już został wytrze biony przez myœliwych. - Ja też tak myœlałam. - Nie patrzyła na mnie. - Potrzebujš wody. Dlatego nie odchodzš od niej zbyt daleko. Jechałem przez pustynię oœwietlonš blaskiem księżyca. Wyglšdała przez szybę samochodu. Podniosła rękę w irańskim geœcie oznaczajšcym: „Zwolnij!" bšdŸ: „Zaczekaj chwilkę". Zatrzymałem łazika. Otworzyła drzwi i, nie odwracajšc się do mnie, powiedziała: - Poczekaj na mnie tutaj. To znaczy odpocznij. Po chwili zobaczyłem u swych stóp księżyc. Wiatr ucichł, a powierzchnia wody była gładka niczym lustro. Widocznš w wodzie, krystalicznš aureolę otaczajšcš księżyc potwierdziło wznoszšce się nade mnš niebo. Tam, gdzie nie sięgało już œwiatło księżyca, na szeœciokštnym masywnym bloku stała ogromna i ledwo widoczna budowla. Nigdy nie doœwiadczyłem takiej ciszy i takiego chłodu. Wokoło był ciemny horyzont i œwiecił tylko księżyc, otoczony poœwiatš, i zmagajšce się z nim gwiazdy. Zmartwiony, napełniłem zbiornik z benzynš, nalałem wody do chłodnicy i zrobiłem sobie drinka. Szirin stała przede mnš. - Zrobiłam ci posłanie. Proszę, odpocznij. Poszedłem za niš, potykajšc się o kamienie. Na piaszczystej œcieżce położyła matę. Zapytałem: - Czy będziesz tak miła i położysz się ze mnš? - Jeżeli sobie tego życzysz. Położyła się w sukience i czadorze, plecami do mnie. - Och, mamzil, błagam, nie zadręczaj mnie. Usiadła wyprostowana, jakby połknęła kij. Powiedziała: - Nie zadręczam cię! Nigdy nie chciałam tu przyjechać - palcami wskazała na ruiny i pustynię. - Nigdy nie chciałam opuœcić Isfahanu. Z powodu jednego pocałunku muszę na za wsze opuœcić dom, siostrę, ratować się ucieczkš z angielskim chłopcem, którego właœciwie nie znam. - Jeżeli mogę się z tobš nie zgodzić, to były dwa pocałunki. - Fu! Jesteœ taki niemšdry. Czy nie rozumiesz, że chciałam spełnić pragnienia twego serca? Nie rozumiesz, że miałabym z tobš nielegalny romans? Dlaczego, dlaczego przyszedłeœ do mego domu? Przez wzglšd na Dżamalzadego! Bo nie chciałem, aby stracił szkołę! Nie mógłbym powiedzieć: ziemia wykonała pełen obrót. Wstałem. Czułem się zmęczony prowadzeniem samochodu. Powiedziałem: - Mademoisełłe Farameh, nie będę cię zatrzymywał wbrew twojej woli. Proszę nieco wypoczšć, zawiozę cię z powrotem na autostradę i zatrzymam jakiœ pojazd. Jestem pewien, że je żeli nie będziesz ze mnš, rodzina cię przyjmie. - Kto będzie się tobš opiekował? Jesteœ taki głuptas, że za raz wpadniesz w ręce ludzi z Sawaku. - Do tej pory Bóg miał mnie w swojej opiece. Nie sšdzę, aby mnie teraz opuœcił. Była coraz bardziej chłodna i rozgoryczona. Kiedy zaczynała mówić, to jakby do siebie samej. Powiedziała: - On mnie nie lubi. - Och, mademoisełłe, proszę, nie rozmawiajmy. Jesteœmy wystarczajšco szczęœliwi, kiedy nie rozmawiamy. - Uklęknš- łem i wysunšłem ręce. Dotknšłem jej włosów. - Czy ona uczyni słudze swemu ten zaszczyt i pozwoli mu zdjšć suknię? Odwróciła się do mnie twarzš. Jej twarz była pełna lęku. - Mojš suknię? - Jej suknię. - Ależ ja nie mam na sobie bielizny! - Nie szkodzi. - Jutro. - Już jest jutro. ; - Jest pełnia księżyca.?•?' - Patrz tam, to Syriusz! A więc mimo to. Obudziło mnie dotkliwe zimno i zapach palonego drzewa. Nie wiedziałem, gdzie jestem i dlaczego tam jestem. Przede mnš rozcišgało się pasmo czarnych gór, zarysowanych na szczytach liniš żółtego œwiatła. U podnóża gór, na skalnych zwietrzelinach pustyni, postrzępione smugami cieni widziałem jeziorko, a poza nim budowlę tak zrujnowanš, że trudno jš było odróżnić od pustynnego otoczenia. Przypominała resztki zbudowanego z piasku zamku nad morzem. Pomyœlałem, że w moim życiu musiało się coœ zdarzyć, skoro znalazłem się w takim właœnie dzikim miejscu, i ogarnęło mnie uczucie przerażenia i szczęœliwoœci zarazem. Podniosłem się. Po przeciwnej stronie dziewczyna rozpalała z chrustu ognisko. Jej czarne włosy były mokre i opadały na szkarłatnš suknię, widocznš spod czadom. Przykucnšwszy, odpoczywała. Obok stał garnek z gotujšcš się wodš. Koło Szirin leżała odwrócona łopata, na której znajdowały się cztery małe placki. Poczštkowo myœlałem, że będzie mojš zabawkš, okazem urody i Ÿródłem seksualnej rozkoszy, wschodniš pięknoœciš, którš zabiorę do domu, aby się niš nacieszyć i pysznić. Nie przyszło mi na myœl, że jest obdarzona wolš, żyje swoim własnym życiem; że będzie się ubierać, kšpać, modlić, przygo- towywać herbatę i piec placki chlebowe. Nie przyszło mi na myœl, że nie była rozpieszczonš, boskš nuworyszkš, ale wiejskš dziewczynš, przyzwyczajonš do pracy od pištego roku życia; że będzie z wdziękiem kołysać się na bosych stopach, recytować coœ pod nosem i piszczeć, skaczšc po kolczastym chruœcie; że bez reszty zawładnie mnš uczucie szczęœcia; że uzmysłowię sobie, iż po raz pierwszy w życiu nie czuję się samotny, że mam towarzysza lub że przestałem być tym, kim byłem, podatnym na ciosy; że jestem odrodzony i chroniony; że stałem się nowš istotš, w której jest coœ z niej. Potem zawładnęła mnš żałoœć, słodka i przenikliwa, jak jej włosy, białe ramiona i gołe stopy; że nigdy nie zobaczę jej w kostiumie kšpielowym lub stroju tenisowym czy na przyjęciu - że nie zobaczę znowu mego kraju. Zanuciła pieœń po turecku. Brzmiała ona mniej więcej tak: Podczas zrękowin zbyt nieœmiała, : O nic - dlaczego — nie pytałam. ' '? : Młody jest, miły, tak mówiono — • ;. On! Za tę cenę! Jego żonš! Nie pozwól, Babciu, przyjœć mu, doœć! ?'? Babuniu droga, to straszny goœć! Ten siwy włos, ten turban brzydki, . ? '?; Cuchnšcy pot! Te cienkie łydki! Co za oszustwo! Że bogaty? ? i Jest starszy od naszego taty! ?;?'? , : Okpił nas, moja Babciu droga. • , Nie pozwól przyjœć mu, nie, na Boga! przeł. Ludmiła Marjańska Zawirowała. Na jej twarzy, zarumienionej od ognia, pojawił się tajemniczy uœmiech. Białš szyję pokrywał popiół. Podskoczyła, wzięła garnek - musiał być w nim wrzštek - nalała wodę do szklanki i podała mi jš. Kiedy uklękła przede mnš, poczułem zapach jej skóry, silniejszy od zapachu palonego drewna, zauważyłem, że jej uœmiech był tajemniczy, pełen wyrozumiałoœci, nieco przestraszony, lecz zdradzajšcy opanowa- nie; jakby czegoœ dowiedziała się o mnie, niekoniecznie nagannego, jednakże na pewno niewymagajšcego rozgłosu. Na jej dyskrecji mogłem polegać. Szklanka była tak goršca, że od razu jš upuœciłem. A poza tym chciałem dziewczynę wzišć w ramiona. Powiedziała: - To jest risze, ciernisty krzew, który roœnie na pustyni. Jest dobry na serce, wzmacnia pamięć, leczy wštrobę i... - opuœciła powieki -jest Ÿródłem wigoru. - Z całš pewnoœciš będę tej roœliny potrzebował, madame. - Potrzebujesz funt ogórków, rusz się - rzekła. Powrócił jej urzekajšcy uœmiech. - Czy mogę odejœć? - Och nie, madame, proszę. le się czuję. - Nieszczęœliwy człowiek. Złożyłem pocałunek na jej uœmiechu. - Muszę coœ zrobić. - Rzeczywiœcie. Fuknęła na mnie. Rozejrzała się i jednym ruchem zdjęła czerwonš suknię. Nigdy nie widziałem dziewczęcej talii lub łona albo twarzy i pach wyłaniajšcych się spod obfitych pukli włosów, nie widziałem także spódniczki i tafty, czułem się tym wszystkim oszołomiony. Zauważyłem, że była wyraŸnie zadowolona ze swego pięknego ciała; lub raczej z tego, że odkryła jego urzekajšcy wpływ na męża. Pocałowałem jej łono. Było zimne i twarde jak marmur. Odskoczyła. Spojrzała na mojš twarz. Musiała w niej dostrzec seksualnš żarłocznoœć, ponieważ wybuchnęła œmiechem. - Oczywiœcie, jestem do twoich usług - powiedziała i opu œciła ręce zasłaniajšce piersi. - Lecz pospiesz się, bo jest mi bardzo... - rozejrzała się wokoło i zaœmiała - ...zimno. - Pozwól mi pójœć! Będzie œwitać! Odwróciła się do mnie plecami i zdołała przez głowę włożyć suknię, lecz trzymałem jš mocno w pasie i nie pozwoliłem odejœć. Była silna, lecz ja byłem silniejszy. - Proszę! Na chwilę! Ludzie Sawaku o tej porze œpiš. To powszechnie wiadomo. Jesteœ taki niemšdry. WstydŸ się. Puœciłem jš. . , - Dlaczego mam się wstydzić? . •? .. ? - ,? Odwróciła się i cień wštpliwoœci pojawił się na jej obliczu, niczym cień chmury wędrujšcej po plaży. Mimo wszystko nie była tak do końca pewna. - Rozumiesz mnie doskonale. Udajesz tylko. - Nie. Czuła się upokorzona, lecz była zbyt zawzięta, aby przyznać mi rację. - W ten właœnie sposób sypiacie z angielskimi dziewczy nami? Uważałem, że lepiej z tym skończyć. - Madame, w moim życiu kochałem tylko jednš dziewczy nę. I sšdzę, że jednš tylko będę kochał. ' W porannym œwietle jej twarz zrobiła się szara. ?'? - Mogę zapytać, czy masz stycznoœć z tš osobš? - Możesz. Mam stycznoœć. Jej oczy utraciły całe swoje piękno i stały się dzikie. - Mogę dowiedzieć się, czy znowu zamierzasz spotykać się z tš osobš? - Możesz. Zamierzam. Zamarła. , Czy to Angielka?. . ... , ...... - Nie, madame. To Iranka. , - Czy była jednš z twoich studentek? - Była, przez jakiœ czas. , Uchwyciłem jej ręce tuż przy moich policzkach. Szepnęła: - Czy to ta przeklęta Minu Bordbar, mała i zielona, tłusta i głupia, majšca tylko pupę i biust... . . . . • - Nie, madame, to nie ona. - Puœć mnie! ". Puœciłem, lecz miałem jš na oku. - Żšdam, abyœ wyjawił mi nazwisko tej osoby. Jestem, do Jiabła, twojš żonš! - Na imię ma Szirin. Jej ręka œmignęła w powietrzu. ' - Jesteœ silna, madame. - A ty masz szczęœcie, że żyjesz. Szczerze żałuję, że po œlubiłam ciebie. Przez twojš lekkomyœlnoœć i z mojej strony brak samokontroli będziemy mieli dziecko na tym żałosnym œwiecie. - Och! Całkiem o tym zapomniałem. - Pozwól mi teraz odejœć do moich obowišzków. Wkrótce będzie goršco, o wiele bardziej, niż kiedykolwiek doœwiad czyłeœ, bardziej, niż mógłbyœ przypuszczać, i wówczas popad niesz w zły nastrój i zaczniesz mi dokuczać. Powrócił jej uœmiech. Wyczuwałem, że teraz, kiedy utraciła swoje miasto, rodzinę, a nawet strój, w ten właœnie sposób broniła się przede mnš. - Nie żałuj, że mnie poœlubiłaœ. - Och, za wielu rzeczami będę tęsknić: szumem Mamdali nawadniajšcej kanaliki, zapachem dymu z ognisk palšcych się na letnich pastwiskach, a także ulatniajšcym się wczesnym ran kiem zza drzwi, za czadorem babci, siekaniem sabzi* z Dżou- harš w kuchni, karmieniem zięb, mieleniem kwiatów geranium na róż do twarzy, wylegiwaniem się w łóżku w letnie popołu dnia, wsłuchiwaniem się w szum wody, kiedy Mamdali płynie rynienkami... Ponieważ zarumieniła się, czułem, że doszła do przekonania, iż znalazła się w miejscu, gdzie nigdy nie zamierzała być. Podniosła się, podcišgnęła sukienkę do bioder. - Panie Pitt, tylko jednej rzeczy żałuję w moim życiu, to jest tych godzin, kiedy Jego Ekscelencja pozostawił mnie samš w towarzystwie kapitana Turaniego, którego idea miłoœci ogra niczała się do pocišgania za sutki i obłapywania mojej... - Madame Farameh! - ...kiedy cały ten czas marzył, aby Jego Ekscelencja ze rżnšł gc, w każdej sekundzie powtarzałam sobie w głębi serca: Bóg da, że pewnego dnia ten Anglik spotka cię i połamie wszystkie twoje przeklęte paluchy... - Myœlałaœ, że ja... Już wówczas myœlałaœ, że ja... - Mój œwiat wywrócił się do góry nogami. - Och nie! On nie rozumie! - Kiedy będziesz już bezpieczna poza Iranejn -powie- * Sabzi - zielenina, warzywa (przyp. kons.). działem - wrócę do kwestii grubiaństwa kapitana Turaniego wobec ciebie. - NIE! Zacisnęła pięœci. Zasłoniłem głowę rękami. Powoli zaczynałem rozumieć. Ona sšdzi, że nie pozwolę jej o nim zapomnieć lub że zapomniałem o swoim obowišzku, aby jš od niego uwolnić. Myœli, że z jego powodu będę się nad niš znęcał. - Madame Szirin, nie chcę nigdy słyszeć nazwiska tego człowieka. Nie istnieje ono i nigdy nie istniało. - Nie usłyszysz go ode mnie. - Pochyliła głowę. - Znu dziłam ciebie. Mogę odejœć? - Proszę, nie odchodŸ. Powiedz mi, dlaczego powiedziałaœ „ten Anglik". Nie znałaœ mnie. - Widywałam ciebie. Każdy ciebie widział. Widywaliœmy cię na ulicach i w ogrodach. - Co? ? ••' - ?? ? Wyglšdała na zmieszanš. - Cała moja klasa lubiła ciebie. Byłem oszołomiony. - I cały ten czas, kiedy sšdziłem, że jestem sam, ty i twoje przyjaciółki podpatrywałyœcie mnie, naœmiewajšc się ze mnie zza swojej cholernej... - Nie naœmiewałyœmy się. Inne dziewczęta lubiły cię, po nieważ byłeœ jak chleb do kebabu. Ja... - Byłem jak co? Zarumieniła się. - Ja... - Proszę to powiedzieć, madame. - Już jesteœ z siebie bardzo zadowolony. - Jakże mógłbym nie być?! Jestem przecież ożeniony z naj milszš dziewczynš w Iranie! Odwróciła się i szepnęła: - Tylko w Iranie? - Na całej zamieszkanej ziemi. - Milszš niż MinuBordbar? Odpowiedziš na to pytanie musiał być wyraz mojej twarzy. Usiadła wyprostowana. Powiedziała: 85 - Lubiłam twój chód z głowš pochylonš ku ziemi. Zatrzy mywałeœ się zawsze, aby przepuœcić kobiety; podobało mi się, że zawsze byłeœ zatopiony w myœlach, kiedy siedziałeœ w ogro dzie lub byłeœ zajęty lekturš listów i depesz; lubiłam twój nie chlujny charakter pisma, okropny akcent, proste obejœcie, a kiedy stałam za tobš w sklepie na rogu, podobało mi się także to, że mimo iż cię oszukiwano, zawsze byłeœ dla sprzedawcy uprzejmy i... - A więc to nie był przypadek! U Mo'ina! - Nie chciałam iœć, panie Pitt. Zapewniam pana, nie chcia łam iœć. Aczkolwiek nie mogłam pozwolić innym, aby poszły beze mnie. - Sšdzę, że nie. Spojrzała na mnie przekornie. : , ? • - Pocałowałaœ mnie tak, że stałem się twoim więŸniem. - Pocałowałam cię, ponieważ nie panowałam nad sobš. - Tak więc przez cały ten czas, kiedy myœlałem, że to Bogu zawdzięczamy nasze spotkanie, była to wyłšczna zasługa jed nego z jego aniołów. - Nie bluŸnij. - Odwróciła wzrok ode mnie. - Każde dziec ko wie, że tak czy owak aniołowie sš właœnie symbolami bo- skoœci. Przepraszam pana. Podniosła się i zobaczyłem jej nogi i stopy. - O Boże! Ty krwawisz! Co ci zrobiłem? A ona œmiała się i œmiała. - Przymierze osiki z dzidš. To zbyt wiele dla jej cennego ru binu*. Œmiejšc się i powtarzajšc te słowa, powróciła do ogniska. - Jesteœ na mnie zły? - Nie. Nie będziesz jadła ze mnš œniadania? Chwyciła się za serce i odwróciła się. Nie byłem zły, tylko zaskoczony. Jadłem œniadanie, które, jak sięgam pamięciš, ktoœ po raz pierwszy dla mnie przygotował, i obserwowałem jej stopy wędrujšce po spopielałym piasku, patrzyłem, jak wygasza ognisko, studzi kanister w wodzie jeziora, napełnia wodš i bez szczególnego wysiłku zanosi do Bardzo częsta metafora w perskiej poezji na ten temat (przyp. kons.). samochodu, następnie wraca do jeziorka i zanurza się po pas w wodzie. Pomyœlałem sobie, że aczkolwiek w Isfahanie czułem się człowiekiem wolnym i panem swego życia, w rzeczywistoœci byłem całkowicie zależny od kaprysów tej perskiej dziewczyny, niedawnej uczennicy, która w tej właœnie chwili w jeziorze, na tle pałacu swoich przodków, myje pokaleczone kolcami i pokrwawione nogi, moczšc w wodzie skraj swego szala. Zapragnšłem, aby się odwróciła i uœmiechnęła, dla upamiętnienia chwili w tym niezapomnianym jeziorze przed pałacem przodków, na tle gasnšcych już gwiazd. Jednakże, co - jak przypuszczam - było w jej zwyczaju, nie odwróciła się. Wstałem, dopiłem gorzkš herbatę, zwinšłem legowisko i podšżyłem w stronę pałacu. Przed wielu laty ktoœ przybił na hakowych drzwiach drewnianš deskę z nieco zatartym już teraz napisem: NIEBEZPIECZEŃSTWO! NIE WCHODZIĆ! Wszedłem ostrożnie i znalazłem się pod wysokim sklepieniem. Mury i filary znajdowały się w rozsypce i dlatego trudno było się zorientować, czy jest to budowla wzniesiona przez człowieka, czy też zjawisko geologiczne. Usiłowałem wyobrazić sobie tę budowlę w okresie jej œwietnoœci, mienišcš się kolorami, pełnš wspaniałych mebli, zamieszkanš, otoczonš ogrodami, a także biesiadujšcych tu poetów i muzyków, lecz moja wyobraŸnia zawiodła. Na wszystkich œcianach narysowane były dłonie w niebieskim, bardzo już wyblakłym kolorze. W œrodku każdej dłoni widniało namalowane oko. Krew uderzyła mi do głowy. W budowli słychać było brzęczenie, niczym w gnieŸdzie szerszeni zaatakowanych przez intruza. Poczułem w sobie ciężar całego koszmaru perskiej historii, wszystkich zgromadzonych tu złych duchów, demonów i wampirów, które nie znoszš ludzi spacerujšcych słonecznymi bulwarami Króla Królów i którym ja zakłóciłem spokój. Powiedziałem na głos: - Wielkie dzięki za waszš goœcinnoœć! Opuszczamy was, nie zabierajšc nic z tego miejsca, prócz wody, bez której nie przeżylibyœmy. Z trudem znalazłem wyjœcie. W ciepłym powietrzu złapałem oddech, dziwišc się: „Cóż takiego mi się przytrafiło, że stałem się przesšdny?". Potem zauważyłem, że mamy goœci. Naszemu łazikowi zastawił drogę olbrzymi amerykański kabriolet - kršżownik szos. Nie znałem jego marki, lecz podobny był do tej limuzyny, w jakiej zastrzelono prezydenta Kenne-dy'ego. Z przodu po prawej stronie kierowcy siedziała dama. Miała czarne okulary i przepaskę na głowie. Za nimi, przy drzwiach, widać było dwóch młodych mężczyzn ze strzelbami starego typu, przewieszonymi na plecach. Patrzyli na mnie, nie wykazujšc żadnego zainteresowania. Szirin postawiła na ziemi kanister i, pochyliwszy głowę, zasłoniła twarz czadorem. Z powodu przerażenia lub złoœci cała drżała. Z uœmiechem na twarzy podšżałem w kierunku samochodu. - Znikaj, chłopcze. Dama, nie pierwszej już młodoœci, nie spojrzała na mnie. Ten rozkaz rozwœcieczył mnie. - Czy mogę się dowiedzieć, z kim mamy... Wykonała nagły ruch głowš. Młodzi ludzie zaczęli posuwać się w mojš stronę. Zadrżałem. Nie pozwolę, aby tak po prostu pochwycili mnie i wrzucili do łazika. Nie dam się upokorzyć na oczach dziewczyny! O Szirin, musiałaœ przecież wiedzieć, że nie przedostaniemy się przez ich ziemię, nie spotkawszy się z nimi. To sš ludzie Kojunlu, nie wyrostki z żandarmerii, tęsknišcy jeszcze za swoimi mamusiami. Włożyłem rękę do kieszeni. Jeden z chłopców uœmiechnšł się i wolniej zaczšł iœć w moim kierunku. Drugi zawrócił, odrzucił karabin. O nieba, mam tylko jeden nabój! - PITT! Chłopiec zatrzymał się. Pomyœlałem: „Nie do wiary, moja żona zapomniała mego imienia!". Chłopcy wycelowali teraz karabiny w mojš twarz, lecz nie byli zbyt skupieni. Odwróciłem się do Szirin, pełen żalu i złoœci. Głowę miała pochylonš i zasłoniętš. Ręce złożyła na piersiach. Prawš dłoniš podtrzymywała ukryty pod czadorem nóż: ten sam szeroki nóż kuchenny, którym posługiwała się baktryjska służšca, krojšc zioła owego popołudnia w Isfahanie. Musiała wówczas zamknšć drzwi ogrodowe, pobiec do kuchni i wsunšć nóż pod spódnicę. Spojrzałem na damę. W czarnych przeciwsłonecznych okularach, siedziała nieporuszona. Zaczšł œpiewać jakiœ ptaszek: słodkim głosem wykonywał trele jak skowronek nad łškami w Anglii. W promieniach wschodzšcego słońca widziałem łany zielonej pszenicy. Pomyœlałem: „Ludzie wstanš i wkrótce wyruszš na pola". - Oczywiœcie, madame, jest znacznie więcej rzeczy, niż go łym okiem dojrzy nowożeniec. Dama zamarła. Odwróciłem się do młodego człowieka, który, opuœciwszy broń, uœmiechał się do mnie, jakby chciał powiedzieć: „Proszę nie czuć się urażonym, to tylko żart, bez złych intencji. Wie pan również, że jak kobiety sobie coœ ubzdurajš, nie można im tego wybić z głowy!". Drugi, dla zachowania pewnej równowagi, rzekł taktownie: - Droga madame, słyszałem, że ci Anglicy... - Uspokój się, proszę. Po raz pierwszy dama odwróciła się, aby spojrzeć mi w twarz. Jej cera była bršzowa od słońca i wiatru. Powiedziała dobrš angielszczyznš: - Masz szczęœcie od Boga, młody człowieku, że jesteœ w mojej władzy, a nie rzšdu, w przeciwnym bowiem wypadku z całš pewnoœciš byœ już nie żył. Jeżeli taka będzie wola boska i wrócisz do swego kraju, przekaż ode mnie pannie Dot wyrazy szacunku i powiedz jej, że zrobiłam to dla niej. A teraz zjeż dżaj i nie wracaj. - Proszę być dobrej myœli, madame. Chłopcy wskoczyli do samochodu i ruszyli z piskiem opon. Nad nami rozległ się œpiew skowronka. Pochylona Szirin trzymała głowę w otwartym bagażniku, z nożem przy szyi. Powiedziałem: - Madame Szirin, ty chyba nigdy nie wydoroœlejesz. Zsunęła z głowy czador. Na wargach miała œlady krwi. Za trzymała się. Chwyciłem jš za łokieć i wyprostowałem. JAzekła: - Nie jestem za duża? - Nie. - Farameh powiedział, że jestem za duża i nikt się ze mnš nie ożeni. - Wiem, jesteœ bardzo dzielna, madame Szirin. Nasze mał żeństwo napawa mnie dumš. Gdybyœ w przyszłoœci miała spo sobnoœć zwracania się do mnie po imieniu, to na wszelki wypa dek informuję, że mam na imię John. J - Tak, proszę pana. Odniosłem wrażenie, że poczuła ulgę. Po raz ostatni rozejrzała się wokoło. - Było to dobre miejsce, aby umrzeć. - Proszę, nie mów takich rzeczy. A swojš drogš, jak to miejsce się nazywa? Zarumieniła się. - Nie wiem. Ludzie nazywajš je, niemšdrze, Zamkiem Dziewczyny. - Ładna nazwa. - Zamek miał być niezniszczalny - wyjaœniła œciszonym głosem, poprawiajšc spódniczkę - lecz, jak widzisz, pozostały po nim ruiny. - Spojrzała na mnie. - Kto to jest panna Dot, je żeli mogę zapytać? Nie miałem doœć siły, aby znieœć kolejny policzek. - Doktor J. K. D. Spencer, emerytowany profesor języka perskiego w Szkole Studiów Orientalnych i Afrykańskich w Londynie. Wielka uczona. - Wielki szpieg, chciałeœ powiedzieć. Włożyła kanister do bagażnika. Powiedziałem: - Czy zrobisz mi uprzejmoœć i usišdziesz na przednim sie dzeniu? - Będę rozpraszała twojš uwagę. I rozpraszała. Nigdy nie byłem tak rozkojarzony. Klęka na siedzeniu, siada z nogami skrzyżowanymi, spódniczkę i czador podnosi powyżej podrapanych kolan, opiera pierœ na moim ramieniu lub stopy na moich kolanach, wkłada mi w usta orzeszki pistacjowe, odpina mi koszulę, delikatnie i drobiazgowo obmacuje klatkę piersiowš, przemywa mojš twarz wodš z liœci pomarańczy, cišgnie za włosy, sprawdzajšc, czy mam perukę, pomaga mi zmieniać biegi, trzymajšc delikatnie dršżek zmiany biegów. Zatrzymaliœmy się, aby wlać wodę do chłodnicy samochodu i uprawiać miłoœć. - Czy naprawdę byœ to zrobiła, madame Szirin? - Co zrobiła? - DŸgnęła madame Kojunlu nożem w plecy. - Na Boga, nie! Jestem tylko twojš uniżonš sługš. - Szirin, proszę, nie rób tego więcej. ; ? Rozeœmiała się, pokazujšc przepiękne białe zęby. - Wiesz, była to po prostu gra. Zmarły mšż tej damy nie nawidził mego ojca. Chciała tylko przyjrzeć ci się i trochę po- węszyć. - Czy stanšłem na wysokoœci zadania? - Cóż mogę powiedzieć? Nie sšdzę. Zatraciliœmy całkowicie cel naszej podróży: kluczyliœmy po drogach, jak dzieci we œnie, wędrujšc kamiennš pustyniš w kierunku gór. Drogi, które zaczynały się niczym piękne aleje, ginęły gdzieœ, rozchodziły się lub zawracały. Słońce oœlepiało, wyciskajšc z nas siódme poty. Słupy telegraficzne pojawiały się przed i za nami, niczym fatamorgana. Musieliœmy zboczyć z drogi z powodu czterech ustawionych na pustyni namiotów i stojšcego obok nich ciężarowego mercedesa. Według Szirin należały one do Kojunlu, lecz obok namiotów nie widzieliœmy żywej duszy. Nie baliœmy się już poœcigu. W Anglii słyszałem o funkcjonariuszach Sawaku, że wyrywajš paznokcie, przywišzujš ludzi do elektrycznych łóżek; lecz teraz zdawało się nam, że miłoœć uczyniła nas odpornymi na wszelkie ciosy, że chroniš nas piaski pustyni, otacza nas budowla ogromna, krystaliczna jak niebo w samo południe. Przypuszczam, że wszyscy zakochani po raz pierwszy niezłomnie wierzš, że to oni wynaleŸli miłoœć, a przed nimi nikt nigdy tak nikogo nie kochał. Wydawało mi się jednak, że kiedy Szirin zębami wycišgała korek z pojemnika, aby napić się wody, i przez chwilę wahała się i całkowicie nieruchomiała, tak że mógłbym jš wówczas objšć, to w takiej właœnie chwili nasza miłoœć czyniła z naszych wrogów istoty nędzne, bez znaczenia, pogršżone w niebycie. Ilekroć oparła się plecami o koło zapasowe - jakby chciała powiedzieć: „Jeżeli zamierzasz cokolwiek jeszcze zrobić, lepiej zrób to teraz" - odnosiłem wrażenie, że œwiat nabierał większej dobroci. Bezkresna pustynia za oknami samochodu wyznaczała królestwo naszej absolutnej prywatnoœci, przez które mknęliœmy, potykajšc się o fałszywe uprzedzenia, niezgłębione tabu, nieporozumienia, gramatyczne błędy, zawiłoœci składni, tajemnice języka arabskiego, wyrzšdzane sobie nieœwiadomie przykroœci. Obrażaliœmy się, dšsa- liœmy się, lecz wracaliœmy przecież do siebie, przycišgani nieodpartš siłš wzajemnego zaciekawienia. - Niech myœlenie nie pozbawia cię ostatnich sił, panie! Pojšłem, że moje dotychczasowe wyobrażenie miłoœci zawierało sporo akcentów pornograficznych, że wierzyłem w jednš ogólnš naturę kobiecš, która może ukoić mój ból, lecz pozostawi mnie nadal całkowicie samotnym. Nie byłem bowiem œwiadom, że istnieje jeszcze jeden wymiar ludzkiej egzystencji. Nie wiedziałem, że, otoczony jej ramionami, mógłbym pozwolić sobie na chwilę całkowitej bezradnoœci i zagubienia, po czym spojrzeć na niš i zobaczyć kobietę szczególnš, nadal tutaj obecnš i nadal będšcš Szirin Farameh, patrzšcš z niepokojem lub z wyrazem pewnego samozadowolenia. Ten cud zadziwił mnie; szczęœcie, jakie nas ogarnęło, było całkowicie i wyłšcznie naszš zasługš, nikt nad nim nie czuwał i nie wymagało niczyjej aprobaty. I za każdym razem, ilekroć Szirin odchylała się do tyłu i uchylała ršbka spódniczki, szczęœcie to stawało się coraz bardziej realne, przybierało postać wyraŸniej szš i trwalszš niż nasze indywidualne i samolubne ja, a także o wiele bardziej rzeczywistš niż ta wysoka równina i samotnie na niej rosnšce rozrzucone dęby. Lękiem napawała mnie ta przenikliwa i powodujšca mnš ogromna seksualna siła przycišgania: jej spojrzenie w drzwiach sklepu Mo'ina skrywało w mroku nie tylko udrękę i radoœć, lecz także usunęło wszelkie istniejšce między nami różnice w pokrewieństwie dusz, narodowoœci, wychowaniu, języku i pozycji majštkowej. Powiedziałem: - Szczęœliwy jestem, że zaufałem swemu sercu. - Siedziała na moich kolanach, uczšc się prowadzić samochód. Szirin odparła: - Bogu niech będš dzięki! - co w języku perskim znaczy „tak", a potem dodała: - Nigdy nie słyszałam, aby tę szla chetnš częœć ciała mężczyzny nazywano sercem. Promienie słońca wpadały do samochodu po mojej prawej stronie. Szarpnęła się niczym pies i przesunęła. Rzekła: - Jedziemy za wolno. Musimy przyjechać do miasta w no cy. Nie będziemy teraz rozmawiać i dotykać się. Przejdę na tyl ne siedzenie. - Na miłoœć boskš, nie! Skupię się najeŸdzie. Obiecuję. Przesiadła się. - Madame Szirin? Co się stanie, jeżeli przegrzeje się silnik? Nie było odpowiedzi. Jechałem w kierunku wzgórz. - Madame Szirin? Dlaczego prosiłaœ o lampę i nakrycie? Nie było odpowiedzi. Spróbowałem ostatni raz: - Jak się dowiedziałaœ, że należy przyjœć do Riazanowa? Usłyszałem westchnienie. - Ponieważ Farameh rozkazał mi pójœć. Ponieważ to ja za wsze przenosiłam wiadomoœci pomiędzy obu domami. - Ach! Oczywiœcie. Pomyœlałem: „Jestem głupcem i zawsze nim będę". - Nie wiedziałeœ? Nie powiedział ci? Wiesz, co zapewnia bezpieczeństwo? - Co zapewnia? - Nakrycie. Najskromniejszy strój, jaki noszš kobiety. Nikt nie domyœliłby się, że przyszłam od Farameha. - Westchnęła głęboko. - Wczoraj przyniosłam wyrok œmierci na ciebie. W tej sytuacji pragnęłam co najmniej dzielić z tobš los. - Nie, madame, nie musiałaœ. - Riazanow powiedział to samo. Spalił list w piecu. Zmu siłam go, aby przekazał mi treœć listu. Tak czy inaczej, znałam jego treœć. - Nie musiałaœ przyjœć. - Jak sobie życzysz. - Cieszę się, że przyszłaœ. :•??? Milczenie. - Boże, robi się goršco. Ugotujemy się. Milczenie. W końcu zjechaliœmy w dół na obszar pozbawiony wody i zaroœnięty krzewami. Wyłšczyłem silnik, abyœmy mogli posłuchać - z prawej strony, ze szczytu urwiska, dolatywał brzęk dzwonków stada owiec bšdŸ kóz. Szirin stała obok; mrużšc oczy, patrzyła na wschodzšce słońce. - Czy jest tam wioska? - Nie, dlaczego? Włšczyłem silnik i ruszyłem. Po chwili obrzeża doliny zaczęły opadać. Wyskoczyliœmy na otwartš przestrzeń, zatrzymaliœmy się. Przed nami w promieniach słońca pojawiły się pur- purowa tafla morza, słupy telefoniczne biegnšce w stronę Indii, kołyszšce się na wietrze palmy i czarna, błyszczšca nawierzch nia autostrady. Skręć w prawo. Przykucnęła na siedzeniu pasażera. - Nie zgłupiałem całkowicie, madame. Kiedy dotarliœmy do Buszehru, było już ciemno i zobaczyliœmy wspaniałe œwiatła miasta. - Proszę, zatrzymaj się. Zjechałem z drogi na piaszczyste pobocze. Zeszła powoli z samochodu, znikła w ciemnoœciach i po chwili skinęła na mnie. ZnaleŸliœmy się na piaszczystej łasze, a może wpadliœmy w zagłębienie. Stanęła na błotniku i powiedziała: - Musisz tu poczekać, dopóki nie przyjdę po ciebie. Jeżeli nie pojawię się przed œwitem, powrócisz do koryta wyschniętej rzeki i zaczekasz do jutrzejszej nocy, po czym wrócisz do tego samego miejsca. Stój w cieniu i oszczędzaj wodę, nie więcej niż trzy łyki na godzinę. - Trzykrotnie zacisnęła wargi. - Jeżeli podczas drugiej nocy nie wrócę nad ranem, jedŸ do miasta, przy autostradzie do Szirazu kup wodę, paliwo i chleb, a potem zawróć na wschód, w kierunku słońca i jedŸ do Pakistanu. I niech cię Bóg prowadzi. A teraz daj mi klucz. - Oszalałaœ, dziewczyno! - Jesteœ mnš zmęczony. Zeskoczyła z błotnika. - Przepraszam, przepraszam za mojš szorstkoœć, proszę. Wybacz mi, lecz muszę jechać z tobš. W jaki sposób znaj dziesz dom? Od dwudziestu jeden lat jest niezamieszkany. Nie wiemy, co w nim może być! - Tylko ja mogę pójœć. Ze względu na czador. Zostań tutaj i odpocznij. Pamiętaj, że prosiłam cię tylko o klucz od domu. - Za całusa. - Jesteœ jak dziecko. W moich ramionach drżała z podniecenia i strachu. Potem znikła. Przygnębiony, wpatrywałem się w ciemnoœć. Autostradš pędził z hukiem osiemnastokołowy potwór. Po prawej stronie wschodził księżyc. W głowie mi szumiało. Obraz jej twa- rzy, sposób, w jaki nosiła pojemnik, nalewała wodę do chłodnicy, nakładała czador - zatracał się, stawał się coraz bardziej postrzępiony, niewyraŸny, wręcz nieprzyzwoity. Moje policzki i palce pachniały jej zapachem, solš i różami. W istocie pachniały niš. Cały czułem się pogršżony w kobiecoœci. Kluczowe słowa - puszidegi, oznaczajšce pewnš postawę psychicznš dziewczšt, jakby odbicie czadoru, zasłony, zagadkowoœć, przewrotnoœć, skrywanie uczuć, intrygę lub zwodzenie; ejsz, oznaczajšce rozkosz ziemskiego istnienia; kamrani, doprowadzenie do spełnienia marzeń - wszystko to wryło się w mój mózg, doprowadzajšc mnie do szaleństwa. Œwiadomoœć tych straconych okazji pogršżała mnie w głębokim smutku: mogliœmy spędzić ze sobš jeszcze jednš noc i dotrzeć tutaj. Pomyœlałem: „Jeżeli będziemy mieć dach nad głowš, to, na Boga, przez rok nie wyjdę z jej łóżka"! Obudził mnie palšcy ból żeber. Na kolanach miałem kebab w metalowej folii i puszkę zimnego piwa Tuborg w papierowym opakowaniu. Zeskoczyłem, wybiegłem na drogę, lecz nikogo nie zauważyłem. W œwietle księżyca dostrzegłem na papierowym opakowaniu znak XXX i zawstydzony zdałem sobie po chwili sprawę, że przecież w języku angielskim jest to symboliczny skrót od słowa „całus". Jadłem palcami. W porywie niepohamowanej żarłocznoœci ona i to smakowite jedzenie stanowiły nierozerwalnš jednoœć: miałem apetyt na jedno i drugie. Pomyœlałem: „Łatwiej będzie żyć w mieœcie, łatwiej się ukryć. Majšc twarz zasłoniętš czadorem, mogłaby robić zakupy. Nieważne, co powie, nie mam zamiaru jechać do Pakistanu. Jest mi zupełnie obojętne, co się teraz wydarzy, byle spotkało to nas wspólnie". Wstałem, aby oddać mocz, ulżyć sobie i zrzucić przygniatajšcy ciężar tęsknoty za niš. Z tyłu zobaczyłem kanistry, szeœć opakowań wody Sabu i chleb. Obudziłem się z jej rękš na ustach. Drżała, lecz czułem, że tym razem z podniecenia. Ostrożnie zdjęła rękę. W morzu przeglšdał się księżyc. - Pocałuj! - poprosiłem. Ugryzła mnie w ucho i wyszeptała: k - Musimy jechać do domu. Żadnych œwiateł, żadnych rozmów. 95 Wkradliœmy się do pogršżonego w ciszy zapiaszczonego miasta. Widok każdej piędzi ziemi sprawiał mi przykroœć, ponieważ ona dwukrotnie musiała przejœć tę drogę, by przynieœć mi obiad. Posuwaliœmy się nabrzeżem, gdzie stały przycumowane, pokryte rdzš frachtowce, a œwiatła innych statków, niczym œwiecidełka na choinkach, rozcišgały się na horyzoncie. Biel domów w księżycowej poœwiacie zapierała dech. Jedynie wyższe piętra pokryte były ozdobami z ciemnego drewna lub ornamentami. Pomyœlałem sobie: „To niemożliwe, żeby jakieœ miasto było tak piękne". Wjechaliœmy na cypel. Po obu stronach rzędami stały domy lub fabryczki, dalej widniała srebrzysta tafla wody. Błyszczšce żółte opary, unoszšce się nad wodš, sprawiały, że migotało całe miasto. Dała mi znać, abym się zatrzymał, wyłšczył silnik i wysiadł. Ona też wysiadła. Popchnšłem nieco samochód. Miotałem się i byłem wœciekły. Potem posadziłem jš na miejscu kierowcy, nadal pchajšc samochód, aż wystšpiły na mnie siódme poty, moje oczy błyszczały i piekły od soli, chciałem umrzeć, aby uwolnić się od bólu w plecach i ramionach. Byliœmy w miejscu powalonych palm. Otwierała stalowš bramę. Zawiasy bramy połyskiwały oliwš czy towotem, którym je nasmarowała. W miejscu tym czuć było zapach kurzu, roœlin i siarki z morza. Położyła dłoń na moich ustach i pocišgnęła za sobš. Potykałem się o grubš warstwę liœci palmowych leżšcych na ziemi. Nad połamanymi schodami była weranda i drzwi, za nimi coœ w rodzaju olbrzymiej miotły. I wówczas włosy stanęły mi na głowie. Zacisnęła dłoń na moich ustach. Zanosiła się œmiechem. Jadšc samochodem, wyobrażałem sobie, że wniosę jš do domu przez próg; wyjaœnię, że zgodnie z tradycjš w niektórych rejonach Wielkiej Brytanii, tak właœnie postępuje pan młody wobec panny młodej, kiedy znajdš się w domu, w którym majš wspólnie spędzić życie: chodzi o to, aby panna młoda przestšpiła próg, nie nadepnšwszy na niego. Miałem zamiar póŸniej jej to wyjaœnić, już w domu, lecz po tym, jak w ciemnoœciach, kiedy spałem, własnymi rękami zabiła węża, wyleciało mi to z głowy. Zajęliœmy pokój, w którym stało duże, zakurzone stalowe biurko. Nad nim na œcianie wisiały dwie fotografie: jedna szacha w mundurze skauta, druga Stalina w otoczeniu wiejskich kobiet. Szirin pękała ze œmiechu. - Tutaj jest przyjemnie. Jutro pokażę ci dom. - Skšd ty to wszystko wiesz? , - Ciii. Babcia. Podczas letnich pobytów. Odwróciła się i wyszła z pokoju. Złapałem jš na schodach. - Ciii. Przestań! Na górze poœcieliłam ci łóżko. Powinieneœ zjeœć œniadanie. Wymknęła się z mego uœcisku, lecz złapałem jš na półpię-trze z kamiennš posadzkš pokrytš dywanami, gdzie stał rzšd dziwnie rzeŸbionych szafek i sekretarzyków, pajškowatych wentylatorów migoczšcych w œwietle gazowych lamp. Widziałem, że była szczęœliwa jak nigdy dotšd: pełna energii, podniecona i rozentuzjazmowana. Jednakże w tym jej wigorze i poczuciu niezależnoœci krył się inny jeszcze poryw, jakiego nigdy przedtem w niej nie zauważyłem, poryw autentycznie kobiecy: głębokie przekonanie, że to, co dotychczas zrobiła, uczyniła nie dla ratowania naszego wspólnego życia, lecz aby uczcić nasz miodowy miesišc; że nawet to jeziorko na pustyni nie było opatrznoœciowym schronieniem przed poœcigiem, lecz Zamkiem Dziewczyny, miejscem, które wybrała na noc zaœlubin. Wybrała je, być może, jeszcze przed laty. Może wówczas, kiedy była małš dziewczynkš i jeŸdziła tam z dziadkiem i Ko-junlu Ilchan. Pomyœlałem: „Ta dziewczyna nie zna lęku lub jest tak bardzo arogancka, że niebezpieczeństwo uważa za coœ niemšdrego lub nudnego". Zapłonęła w moich ramionach. - Potem. Jak zjesz œniadanie. Czułem, że jej osobowoœć rozkłada się na czšsteczki: nie ma już tej umiejętnoœci panowania nad sobš; że w tych naszych wspólnych zmaganiach wiele utraciła ze swego charakteru, którego okruchy poniewierajš się teraz na schodach i podłodze niczym rozrzucone niedbale nocne pantofle i rozłożony szal, przypominajšcy czarny żagiel na białym kamieniu. Wyczuwałem, że miłoœć może być dla dziewczšt czymœ zupełnie innym niż dla mężczyzn, przeżyciem mniej bolesnym i ucišżliwym, lecz obejmujšcym szersze obszary doznań, na przykład małe stopy, które całowałbym, zapewniajšc sobie zawczasu jak najmniej ucišżliwy dostęp do nich, by nie groziło to podbiciem oka lub zakrwawieniem nosa. Zacišgnęła mnie do wysokiego pokoju, gdzie na jednej ze œcian było okno zdobione gotyckim ornamentem z drewna. Mimo bezwietrznej pogody czułem i słyszałem pod oknem morze. W pokoju stało łoże przykryte postrzępionš narzutš, lecz Szirin zrobiła posłanie na podłodze. Przypuszczałem, że nigdy nie spała w europejskim łóżku i nie zamierzała swego obyczaju zmieniać. Na podłodze obok leżała pilœniowa mata z naczyniami. Nie było innych drzwi. Ponieważ Szirin to bardzo silna osobowoœć, wiedziałem, że jestem w sytuacji bez wyjœcia. - Kochanie, proszę! - rzekłem. Odwróciła się ode mnie, patrzšc na zatokę. Usłyszałem klik-nięcie megafonu i rozległ się głos muezina. Podniosła się. - Muszę się pomodlić. Ty też musisz. - Wobec uczciwych wędrowców uchyla się w takich sytua cjach obowišzek modlitwy, jeżeli niewypowiedziane przez nich pragnienia zostanš kiedyœ z nawišzkš spełnione. - Jak rozkażesz. W basenie na parterze zaczęła myć przedramiona. Zauważyłem już drugi czy trzeci raz, że kiedy mówiła o miłoœci, sprawiało jej przyjemnoœć używanie słów, jakich nie zna język perski, za to z wielkš niechęciš odnosiła się do ludzi rozprawiajšcych o religii z nonszalancjš. W tych właœnie sprawach stanowiła moje przeciwieństwo. - Bóg jest wielki! Modlitwa jest lepsza od snu. Jej głos wypełnił pokój, falował słodyczš i poczuciem bezpieczeństwa: jakby łagodził zmęczenie wywołane brakiem snu lub był doznaniem sennym, pochodzšcym jednakże z innego œwiata. Ale jej modlitwa wprawiła mnie w zakłopotanie. Aczkolwiek chciałem podziękować jej Bogu, że bezpiecznie przywiódł nas do tego domu, nie wiedziałem, jak, a modlitwa moja li nie byłaby tak do końca szczera. Natomiast sposób, w jaki odprawiała modły, to jej klękanie i wstawanie urażały mojš miłoœć własnš. Spojrzałem na tacę œniadaniowš. Na metalowych naczyniach i skórze jabłek błyszczały promienie słońca. Poczułem głód. A potem jakby podłoga podniosła się i zadała mi cios. Ramiona jej objęły mnie wpół. - Był moim przyjacielem. Moim przyjacielem! - Ja będę twoim przyjacielem. Podšżała za moim wzrokiem i zauważyła coœ, co sama wzięła od rosyjskiego gentlemana, przed dwiema godzinami rozpakowała i wyjęła z pudełka, umyła i położyła to na rzeŸbionym naczyniu. Była to czara Gardnera, zrobiona z porcelany tak cienkiej, że nawet w niezbyt ostrym œwietle poranka można było patrzeć przez niš: ostatnia przysługa, jakš Riazanow z Is-fahanu złożył na ołtarzu Pana Opium. Był też rewolwer, którego nie chciał mi użyczyć. - Umarł za mnie! Abym mógł żyć. Aby nigdy, w chwili naj większej słaboœci, nie powiedzieć im, gdzie jesteœmy. Wiesz, twierdził, że całkowicie pozbawiony jest woli. Z powodu re medium. Zachowała się dzielnie. - Co my bez niego poczniemy? - Przytuliłem się do jej ala bastrowej piersi. - Tak się boję, Szirin. Nie chcę umierać. - Nikt nie chce. Riazanow także nie chciał, lecz umarł za ciebie. Bóg mu wybaczy. Wydawało się, że pozostała po nim tylko ta martwa czara. Utraty jego życia nie mogłem sobie wybaczyć. - Proszę, oddychaj głęboko. Zrobiłem głęboki wdech i wydech. - Pitt, każdy wdech powietrza przedłuża twoje życie. A każ dy wydech zabiera odrobinę twego smutku. Tak więc każdy oddech wyœwiadcza ci podwójnš przysługę, za którš w końcu będziesz wdzięczny. Zrobiłem głęboki wydech. - A teraz, mój mężu, pójdŸ i połóż się tt mnš. Odpocznij. CZĘŒĆ DRUGA Obudziłem się w oœlepiajšcym blasku słońca. Było ostre, intensywne, białe, okršgłe, pachniało cukrem i metanem. Nagi wyskoczyłem z łóżka na goršce deski podłogi. Na trzy œciany pokoju padało przez okienne firanki jaskrawe œwiatło. Tam gdzie spałem, do poduszki przypięty był kawałek tkaniny z wiadomoœciš w języku perskim, ułożonej na miedzianej tabliczce: Pozdrowienia i dzień dobry, Twoja sługa poszła na bazar, odpoczywaj i radzę nie wychodzić do ogrodu lub w aleje i, na miłoœć boskš, nie dotykaj kuchennego kredensu i drzwi, ponieważ można się oparzyć i, Boże uchowaj, okaleczyć, dopóki nie wrócę. Całuję Twoje ręce. Podszedłem z tš wiadomoœciš do nagrzanego słońcem okna. Zamarzyłem o europejskich zielonych drzewach, otulajšcych nas we œnie, wybujałych i tchnšcych chłodem. Zobaczyłem gšszcz palm spalonych słońcem, pozbawionych koloru, pokrytych kurzem i ptasim kałem. W ogrodzie leżała gruba warstwa liœci i gałęzi, suchych i szarych, które wyglšdały jak kończyny wielkich zwierzšt. Do basenu przywalonego złamanym pniem palmy biegły œcieżki. Ich niebieskie płytki były wybrzuszone, powyrywane, popękane, a w niektórych miejscach zrzucone na kupę. Po obu stronach pozostały pniaki i kikuty czegoœ, co musiało kiedyœ być żywopłotem. Przede mnš, przy końcu œcieżki, w zamglonym słońcu, leżał bez ruchu zwinięty w spiralę wšż. Na lewo, już poza murem ogrodu, stały ruiny magazynu bšdŸ fabryki zbudowanej z koralowych bloków, oplecione zwisajšcymi pnšczami. Były tam hakowate okna z malowanymi kratami, opadajšce sklepienia pokryte pofałdowanš, zardzewiałš blachš cynowš. Zobaczyłem też ruiny małej kapliczki, którš, jak sšdzę, zbudowali Europejczycy i z niej korzystali. W gšszczu gałęzi zauważyłem pięciokštny budynek, pokryty przynitowanymi wykładzinami z cyny, oraz pas transmisyjny z żelaznym wózkiem. Po mojej prawej stronie stał skromny minaret z wieżš. Widać było i druty, i megafon, z którego rankiem rozlegał się głos muezina. Słyszałem uderzenia fal morskich, gruchanie gołębi, z oddali dochodził pomruk chaotycznego ruchu pojazdów motorowych. Wydawało mi się, że œwiat pogršżony jest w całkowitym upadku: że słońce i niszczycielska siła natury zmówiły się, aby zniweczyć wszelkie ludzkie poczynania. Zrujnowały postawione przez człowieka budowle, zamuliły kanały, odarły mury z malowideł, pokryły rdzš arcydzieła ludzkiego wysiłku i zabrały najlepszych, zanim zdšżyli zrobić cokolwiek dobrego. Zamknšłem oczy i usiłowałem wyobrazić sobie ten ogród w okresie jego œwietnoœci: spacerujšcego Riazanowa w krótkich spodniach i białej, przepoconej pod pachami koszuli, jego rubaszne pozdrowienia dla ogrodników obcinajšcych krzewy na klombach, ruch wentylatorów, zapach mydła i tuszu oraz stukot teleksu. Ten kraj nie miał swojej własnej historii w tym znaczeniu, w jakim uczyliœmy się w Anglii nazywać przeszłoœć. Zachowały się w nim tylko resztki dawnej œwietnoœci, kultury obyczajów - o niebo wyższej od teraŸniejszej - z własnym ładem i legendš. Historia rezydentury KGB w Buszehrze była dzisiaj równie mglista jak zapomniane dzieje perskich dynastii, których zniszczony dorobek cywilizacyjny odziedziczyli Salomon, Aleksander Wielki, Rustam* i Szirin. Brama ogrodowa otwarła się szeroko. Najpierw rozejrzałem Rustam - legendarny bohater irański (przyp. kons.). się za ubraniem w pokoju, potem za rewolwerem - w takiej właœnie kolejnoœci - a dopiero po chwili dostrzegłem postać kobiecš. Zauważyłem jej czarnš suknię i czarny czador zwisajšcy z głowy do stóp, lecz nie zorientowałem się, że to Szi- rin. Nie rozpoznałem jej koszyka warzyw, jaki niosła w jednej ręce, i dzbana na głowie, podtrzymywanego dla równowagi drugš rękš, najtańszego dzbana, jakiego używajš sprzedawcy do jogurtu i maœlanki. Nie rozpoznałem jej, ponieważ nigdy nie potrafiłbym skojarzyć tych rzeczy z jej osobš. Uderzyła mnie natomiast powolnoœć jej ruchów, opadłe pod ciężarem ramiona, jakby przygniecione nadmiernym bagażem wyczerpania i złego samopoczucia. Nigdy nie widziałem jej w takim stanie. Szła w tym morzu promieni słonecznych i półcieni. Wówczas zdało mi się, że wszelkie zło opuœciło ogród. Z chwilš jej pojawienia stawał się on ogrodem życia i obfitoœci. Miałem pełnš œwiadomoœć, że Szirin robi to, co robiłaby dla mnie w Is-fahanie: czynišc każde miejsce nie tylko takim, jakim być powinno, lecz także miejscem swoim, jakby w nim wyrosła. Byłem zdumiony, że tak młoda dziewczyna tak swojsko czuje się w œwiecie. Wówczas wzrok mój padł na œpišcego węża. Zaschło mi w gardle. Podszedłem do okna, szarpnšłem uchwyt, który został mi w ręce. Machałem rękami, lecz ona nie patrzyła na dom. Zdjęła dzban z głowy, postawiła na ziemi koszyk z zakupami i, widocznie odczuwajšc palšcy ból w kręgosłupie, wyprostowała się. Ułamała gałšŸ palmy i przygniotła węża do ziemi. Wzięła zakupy, usunęła gałšŸ i zabitego węża ze œcieżki i skierowała się w stronę domu. Idšc, zsunęła czador z głowy i wydawało się, że wraz z tym gestem pozbyła się złego nastroju. Na widok jej białej twarzy i grzywki na spoconym czole dostałem palpitacji serca. Pomyœlałem: „Pójdzie do kuchni lub gdziekolwiek i pojawi się tutaj. Powitam jš na schodach. Powinienem coœ na siebie włożyć, lecz nie chciałem". Stała w drzwiach sypialni z palcem na ustach. Pomyœlałem: „Persowie, kiedy sš czymœ zaskoczeni, kładš palec na usta, widać to na ich obrazach". Niezdecydowanie sięgnšłem po przeœcieradło. Szepnęła: - ...i podarł na strzępy zasłonš jej niewinnoœci. Spuœciła oczy. - Hafez*, Dywan, numer 3, wydanie Mohammada Mirzy. Pamiętasz tę scenę z Koranu, kiedy niezwykła uroda Józefa sprawiła, że żona Putyfara wyzbyła się wszelkiej ostrożnoœci, a zdziwieni przyjaciele przy biesiadnym stole chwycili za noże? Szirin podeszła i obsunęła się przede mnš na kolana. W rękach miała białš koszulę. - Nie pochlebiaj mi. Koszula była ciepła i œwieża. Spojrzałem na Szirin. Pomyœlałem, że może przez chwilę cała przeszłoœć powróci do mnie, jej cudzoziemskoœć i wspólne niebezpieczeństwo, w jakim znaleŸliœmy się w tym œcinajšcym z nóg upale, jakieœ wzajemne zrozumienie albo że oczyma duszy ujrzę coœ z przyszłoœci, w której wszystko potoczy się dobrze, a my nadal będziemy razem. Jej obcoœć udzieliła się i mnie. - Jak się czujesz, madame? . - Dobrze, dziękuję. A ty? - Dobrze. - Dobrze spałeœ? - Dobrze spałem. Dziękuję. Wyglšdało na to, że pierwszy cel w małżeństwie osišgnęliœmy, byliœmy tym wszystkim zbulwersowani, rozjštrzeni, całkowicie bezradni, nie wiedzieliœmy, co robić i dlaczego tu jesteœmy. Nie wiedziałem, jak postępuje mšż, i wštpię, czy ona wiedziała, jak być żonš, a przynajmniej - jak być mojš żonš. Jakimi prawami rzšdziła się miłoœć w tym kraju? Jak zachowujš się mšż i żona? Chciałem jš objšć, lecz wzdrygnęła się, skoczyła i pobiegła do okna. - WstydŸ się! Nie zjadłeœ œniadania. A ja... - zerknęła przez kratę - ...muszę doprowadzić ten ogród do porzšdku. Odpocz nij, proszę. Wstałem. . - O co chodzi, madame Szirin? Jutro wyjeżdżamy. - Tak, proszę pana. - NajpóŸniej pojutrze. Zależy od sytuacji w porcie. * Hafez (Hafiz), ok. 1325-1390 - najwybitniejszy liryczny poeta perski, mistrz gazelu (przyp. red.). 103 - Tak, proszš pana. Kiedy chciałbyœ uzyskać informacje w porcie? - W porzšdku, jutro. - Krępowałem się wydać jej polece nie. - Jeżeli to nie sprawi kłopotu. Westchnšwszy głęboko, zakasała rękawy sukni. Dwie złożone gazety rzuciła na łóżko. Nigdy nie spotkałem dziewczyny, która czytałaby gazety tak wnikliwie i z takš pasjš, że po lekturze rozmazany był tusz czcionek, a brzegi gazety postrzępione. Z zamiłowania do porzšdku podniosłem je. I zobaczyłem w nich zdjęcie swojej twarzy. Rozkładajšc gazety, najpierw „Kajhan", a potem „Ettela'at", dwa najważniejsze pisma Teheranu, zastanawiałem się, co takiego zrobiłem, aby stać się sławnym, aby zasłużyć na umieszczenie tych zdjęć, niezbyt wyraŸnych wskutek powiększenia i rozmieszczenia na trzech kolumnach. Zdjęcia te zrobione zostały do dokumentu umożliwiajšcego podjęcie pracy w Zabanchane. Pamiętam, że na œcianie studia fotograficznego, gdzie je wykonano, wisiało zdjęcie młodego maturzysty na tle samolotu i panoramy gór szwajcarskich w lecie. Szirin składała i rozwierała dłonie. Był to dziecinny gest, jakby pragnęła, lecz nie œmiała uchwycić mnie. Przeczytałem: POSZUKIWANY przez wewnętrzne siły bezpieczeństwa za naruszenie prawa i zamordowanie isfahańskiej dziewczyny. Podejrzany jest obywatelem brytyjskim... Spojrzałem na Szirin. Na jej policzku pojawiła się łza. Myœl, która stale mnie przeœladowała, a którš starałem się stłumić, zaczęła mnie znowu zadręczać. Pomyœlałem, że wkrótce oboje będziemy martwi. ...Przypuszcza się, że „Dżan Peet" (JOHN PITT) ma przy sobie broń. Wszelkie informacje przekazywać do najbliższej placówki policji narodowej, sił bezpieczeństwa wewnętrznego lub urzędu premiera. Szirin patrzyła na swoje ręce. Powiedziałem: - Pozbawili mnie dobrego imienia. - Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Przestałem być sobš. Usiłowałem myœleć o sobie jak o kimœ, kto nienawidzi, boi się i zabija. Szirin wstała i wpatrywała się w gazetę. - Twoje dobre imię, panie! Twoje dobre imię! A moje do bre imię nic dla ciebie nie znaczy, panie Johnie Pitt? - Oczywiœcie, znaczy! Ma takie samo znaczenie. Sš one nierozłšczne. - Przeklęci, zwróć łaskawie uwagę: „Wzrostu około metra osiemdziesišt centymetrów, chudy, niezdarny, brzydki, ma wa dę wymowy, zezowaty, ograniczony umysłowo..." - Spojrzała na mnie. - Co powiedzš w Isfahanie? Że uciekłam z jakimœ dupkiem! Przeczytałem podpis pod zdjęciem i powiedziałem: - Dżamalzade. - Oczywiœcie. - Nie byłem niczym szczególnym dla niego. Nic nie musiał dla mnie robić, a jednak zrobił, podjšł ryzyko! Jeżeli zatrzymał ich chociaż na pół godziny, opłaciło się. Odwróciła wzrok. - Rzeczywiœcie. Nie wiedziałem, co miała na myœli. Chciałem jš pocałować. Odsunęła się. Odniosłem wrażenie, jakbym gwałtownie zerwał plaster z ropiejšcej rany. - Rumienię się ze wstydu, nie zjadłeœ œniadania. - Jesteœcie wspaniałymi ludŸmi, Szirin. Miałem na myœli dzielnoœć i życzliwoœć Dżamalzadego, lecz dotyk jej ust i piersi zamšcił mi w głowie. - Oczywiœcie. Pocałowała moje ręce, podniosła się i poszła w kierunku drzwi. ? ' ' '??'?''? - Madame, ale ty... - Aleja? ; - Nie piszš o tobie! Nie wymieniajš twego nazwiska! Piszš, że nie żyjesz, że zabiłem ciebie. - Bo zabiłeœ, panie! Tyranie, zadałeœ mi ranę... - Proszę, Szirin. Była we frywolnym nastroju. Nadal się uœmiechała. - Widzisz, dla pana Farameha nie żyję. Jeżeli mnie znajdzie, to po prostu pochowa mnie. Stała przy kracie okiennej i patrzyła na ogród. Mówišc dokładnie, nie to było jej głównym zamiarem. Stała tam, aby spłynęły z jej szyi i ramion krople potu, a także abym zobaczył jej nagie plecy i nogi. Zauważyłem, że w jej zachowaniu nie było zbyt wiele kurtuazji; że ruch jej ramion, migoczšcy kosmyk włosów, jej przeœliczna pupka i długie nogi nie miały działać na mnie prowokujšco. Moje poczucie dumy zanikało. Zużyła cały zapas płynów o zapachu wody różanej. Pomyœlałem: „Właœnie teraz, kiedy nauczyłem się schodzić jej z drogi, nie być natarczywym, nie prowokować swoim zachowaniem; kiedy czasami zauważałem u niej emocjonalny odruch -zaczyna stawać okoniem, jakby nie mogła znieœć jakiejkolwiek poufałoœci". - Czy mogę się teraz ubrać? - spytała. Zachowałem się odpowiednio do sytuacji. Spojrzała przez okiennš kratę. - Nazywajš to miejsce Rosyjskim Ogrodem. Było tu gniaz do rosyjskich szpiegów, dopóki ich stšd nie wypędzono w cza sie rewolucji Mosaddeka* i nacjonalizacji ropy irańskiej. Od tej strony morze podchodzi do murów ogrodu, jest płytkie i ka mieniste. Po stronie wschodniej znajduje się porzucona fabry ka. Przypuszczam, że wyrabiano tam cukier z trzciny cukro wej. Na zachodzie stoi meczet, o którym już wiesz. - A co z minaretem? Czy można z niego obserwować ogród? - Jest tam tylko głoœnik. Nie ma schodów prowadzšcych na wieżę. - Skšd wiesz? - Kiedy chodziłam modlić się do Boga, nie mogłam nie za uważyć, że nie było tam drzwi prowadzšcych na górę. - Dziękuję. - Dlaczego dziękujesz? Byłam w meczecie, aby podzięko- * MohammadMosaddek(1880-1967)-politykirański, 1951-1953premier. Mimo opozycji przeprowadził uchwałę o nacjonalizacji przemysłu naftowego. Obalony i uwięziony po przewrocie w 1956 r. (przyp. tłum.). wać za nasze bezpieczne przybycie tutaj. Wiesz, panie, że z boskiej perspektywy sprawianie prezentu ubogim jest zbyt niebezpieczne. - Poczekajmy tydzień. - Do Nowego Roku. - Zgoda, zgoda, do Nowego Roku, dopóki ludzie nie zapo mnš o tej sensacji w gazecie. Przyznam, że zadowolony byłem z tego pomysłu. Pomyœlałem: „Nigdy nie była poza granicami Iranu. Jest zdenerwowana". Westchnęła. - Czy w Anglii, jeżeli taka będzie wola boża, będę miała zaszczyt być przedstawiona twojej matce i siostrom? - Nie. Odwróciła się. - Oczywiœcie, wstydzisz się mnie, ponieważ jestem Irarikš. - Przeciwnie. Ale nie mam matki i sióstr. - Każdy ma matkę. Nawet Jezus ma matkę. - Nie mam matki ani ojca. - Jesteœ sierotš? - Tak. - Zaœmiała się. - Powiedziałam rodzinie, że jesteœ najstarszym synem bo gatego i czcigodnego lorda Pitta. Starszy Pitt i Młodszy Pitt, którzy walczyli z Napoleonem. O, la, la! Nawet Jego Ekscelen cja wiedział o nich! - Podeszła i uklękła przy mnie. - Oczy wiœcie wiedziałam, że było zupełnie inaczej. - Dotknęła mojej twarzy dłoniš, a następnie jš cofnęła. - Wiedziałam, że dla lor da Hosejna w Sedde jesteœ w każdym calu płaczkš pogrze bowš, krwawišcš ranš, istotš odrażajšcš, uosobieniem smutku. Widziałam w Isfahanie kobiety i ich ojców zapraszajšcych cie bie do swych domów, aby pozyskać twoje zaufanie. Wie działam, że zanim sierota ożeni się, najpierw osieroca pannę młodš. - Szirin, powiedziałem, że jest mi przykro. - Och, co będziemy robić w dzień Nowego Roku?! Moje ręce spoczęły na jej głowie. Byłem bezradny i czułem, że stoję na drodze Szirin. Jej poczucie osamotnienia doprowa- dzało mnie do szału. Zauważyłem, że mšż nie zastšpi jej rodziny i przyjaciół, których utraciła. W końcu powiedziała: - Wszystko w ręku Boga. - Podcišgnęła szal. - W rzeczy wistoœci, drogi mężu, twoja sługa jest słabš i niewiele wartš kobietš, która nie może przynieœć wody z bazaru. Właœciwie to może, lecz musiałaby każdego dnia udać się tam trzykrotnie i w tym czasie nie mogłaby ci usługiwać. Jeżeli pozwolisz, oczyœcimy studnię w sadzie, abyœ miał wieczorem wodę. - Ja to zrobię. - Proszę, odpoczywaj. „Tam, gdzie jest dwóch kucharzy, zwykle zupa jest bez smaku i przesolona"*. - Pozwól sobie pomóc. Odwróciła się. - Przypominasz sobie, że w liœcie, jaki otrzymałeœ, rosyjski gentleman dał nam pewnš radę dotyczšcš kredensów i szuflad? - O mój Boże, wyrzuciłem go. Szirin zmarszczyła brwi. - Praca w ogrodzie wymaga silnego i doœwiadczonego mężczyzny. - Szirin, pokaż mi, proszę. Obok biura budynku konsulatu stał garaż, a w nim mieœciła się stara czarna limuzyna na kołach bez powietrza. Wewnštrz na œcianie wisiały różnego rodzaju narzędzia. Praca ręczna zawsze sprawiała mi przyjemnoœć i majstrowałem, gdzie tylko mogłem. Szirin, bosa, pędziła przede mnš niczym ożywczy ze-firek. W biurze, pod portretami szacha i Stalina, stały trzy metalowe biurka, a każde miało jednš szufladę. Kiedy im się przypatrywałem, Szirin siedziała na podłodze, smarujšc narzędzia tłuszczem z pojemnika kupionego na bazarze. Ten podział pracy sprawiał mi wielkš przyjemnoœć. W każdej szufladzie, po prawej stronie, widoczny w przeœwicie pomiędzy szufladš a blatem, tkwił mosiężny bolec o gruboœci jednej czwartej cala, z bardzo ostrym końcem. Pomyœlałem: „Metalowy bolec jest po to, aby podczas otwierania Perskie przysłowie (przyp. kons.). szuflady dotknšł czegoœ i zamknšł obwód elektryczny. Innymi słowy, biurko nie jest pułapkš tylko wtedy, gdy w budynku nie ma pršdu. I po dwudziestu jeden latach niepotrzebny jest żaden akumulator". Chwyciłem za uchwyt szuflady. Szirin wstrzymała oddech. Być może bolec jest tak skonstruowany, aby przebić bšdŸ złamać coœ, co jest przymocowane do dna szuflady. Szirin przygotowała dla mnie narzędzia. Wzišłem parę obcęgów. Czułem na policzkach ciepło jej łona i wywołany napięciem oddech. Trzymajšc w obu rękach obcęgi, z całš siłš naciskałem na bolec. Usłyszałem szelest spódniczki. Usiadła, przylgnšwszy do moich pięt. Ogarnęła mnie fala rozkoszy. Obcęgi uchwyciły bolec. Zamarłem i zaczšłem liczyć: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć. Raptem odwróciłem się. Szirin odskoczyła na bok. Odsunęła się ode mnie na kolanach, wpatrujšc się w obcęgi. - Niech skonam, to była pomyłka... Nie mogłem znieœć jej skamlenia. - PRZESTAŃ! Pochyliła głowę. Pomyœlałem: „Chce, abym jš uderzył, i wówczas zrobi mi coœ okropnego". Powiedziałem: - Madame, muszę się teraz skupić. W szufladzie znajduje się butelka zawierajšca jakiœ materiał, którego perskiej nazwy nie znam, lecz po grecku nazywa się phosphoros. Charaktery zuje się tym, że może istnieć tylko w wodzie. W połšczeniu z powietrzem zapala się. Usiadłem, zdumiony mojš znajomoœciš języka perskiego w dziedzinie chemii. - Riazanow ukrył go tutaj. Jeżeli rozbiję szkło, powietrze, które dostanie się do butelki, wysuszy zawartš w niej wodę i wznieci się ogień. Spali mojš twarz, twojš suknię, twoje włosy... - Na Boga, zdšżę uskoczyć, obiecuję... - Musisz pozwolić mi zrobić coœ dla nas, wykonać trudnš i niebezpiecznš pracę, jakš z reguły wykonujš mężczyŸni. - Jak każesz, panie. Stwierdziłem, że naprawdę nie wierzyła, abym potrafił cokolwiek zrobić. Powróciłem do szuflady z obcęgami. Ręce mi drżały nie ze strachu, lecz z powodu przygnębiajšcego mnie smutku. Pomyœlałem: „Będziemy się sprzeczać, a ja mogę to wszystko zepsuć i utracić wzrok". Wzišłem obcęgi, usiadłem, głęboko oddychajšc. Po chwili poczułem obok siebie jej ciepło. Była bardzo blisko, lecz nie dotykała mnie; jakby raz jeszcze chciała sprawdzić moje umiejętnoœci, nie dowierzajšc mi. Zastanawiałem się, co takiego zrobiłem Ÿle. - Tam! Z łatwoœciš otworzyłem szufladę. Fiolka była zaciœnięta mosiężnš obręczš. W jej wnętrzu znajdował się kawałek fosforu. Miał kolor i wielkoœć kredy, jakiej nauczyciele używali w szkole w Zabanchane. - Panie, może ból w ręce nazbyt ci doskwiera! - Stała opar ta o moje ramię, wpatrujšc się w szufladę. - Z całš pewnoœciš musisz być chirurgiem, taki dzielny i zręczny! - Madame Szirin, czy możemy pozostać przyjaciółmi? - Czy pozwoli mi odejœć? Odeszła, zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć. Odczepiłem fiolkę i ułożyłem jš w wacie. Wewnštrz szuflady znajdowała się stara ksišżka w fatalnym stanie (nosiła tytuł Kaszf al-Asrar, czyli Wyjawienie tajemnic), z której wypadło mnóstwo skrzydlatych insektów; szara, zwišzana teczka, zbutwiałe kartki zielonego i różowego papieru zapisanego cyrylicš; pięć czystych paszportów: jeden polski, jeden indyjski, trzy sowieckie; zeszyt szkolny z perskimi manuskryptami, prozš i zbiorem wierszy. Pomyœlałem: „Riazanow nie miałby nic przeciwko sprzedaniu lub wymianie tych rzeczy, abyœmy tylko mogli dostać się do domu". Jestem pewien, że zarówno paszporty, jak i ksišżka starych kodów zainteresowałyby brytyjskš ambasadę w Maskacie. Dlaczego bywa taka złoœliwa? Wiem, że jest bardzo młoda, lecz zachowuje się tak, jakby wszystko, co mnie dotyczy, było komiczne: wspólne sypianie, Sawak, gazety, moja chorobliwa wręcz miłoœć do niej, moi rodzice, ten dom. Sšdzę, że wiodła zbyt klasztorne życie i nie potrafi wyobrazić sobie, jak okrutny może być œwiat. Przypuszczam, że gdybym mniej uganiał się za niš, może traktowałaby mnie poważniej. Była to zdumiewajšca ksišżka. Nie mam na myœli znalezio- nej ksišżki tajnych kodów, lecz tę, która zawierała zasady teologii muzułmańskiej, stawiajšce człowiekowi tak wielkie wymagania. Dzieło zawierało rozdziały zatytułowane „Jednoœć", „Modlitwa", „Dšżenie" oraz inne klasyczne tematy, nie były one jednak ponumerowane, podobnie jak cała ksišżka. Nie nosiła daty, jedynie na pierwszej stronie miała pieczęć, takš samš jak ta na zapiskach, które Riazanow odczytywał w swoim letnim domku; na pieczęci widniał napis: Ruhollah al-Musawi. Ksišżka zawierała kilka gazeli, przypadkowe utwory i trafnie zatytułowane eseje, Resale-je Hezrat-e Wafur, co oznaczało: Epistoła Jej Wysokoœci Fajki Opiumowej i stanowiło swego rodzaju bluŸnierczš satyrę. Przygnębiał mnie ten niewybredny pomysł. Zrozumiałem, że już w tysišc dziewięćset pięćdziesištym trzecim roku Riazanow był całkowicie uzależniony od opium, lecz o tej sprawie z nikim nie mógł rozmawiać. Otwarcie następnej szuflady nastręczało mniej kłopotów. Mieœciły się w niej dwa identyczne pakunki, zawinięte w bawełniany aksamit i nasšczonš tłuszczem skórę. Rozwinšłem jeden. Była to błyszczšca miedziana matryca, wygrawerowana na jednej stronie. Rozejrzałem się za lustrem lub choćby za kawałkiem szkła. Ponieważ nie mogłem niczego znaleŸć, odłożyłem jš na miejsce. Przypuszczałem, że używano jej do drukowania banknotów i że Riazanow po wojnie nie służył dobrej sprawie. Prawdopodobnie działał w tych marionetkowych republikach, które Sowieci postanowili utworzyć na północy wokół Tabrizu i w Kurdystanie. Zajšłem się teraz ostatniš sprawš, na którš zwróciła mi uwagę. Były to drzwi w sieni, okryte zmurszałym płótnem. Przyszło mi na myœl, że może tam być coœ, co przedstawia rzeczywistš wartoœć. Znowu na przeszkodzie stały mosiężne bolce, ale przecišłem je nożycami. Pokój był ciemny, duszny i pusty. Zobaczyłem w nim tylko dywan i kolorowe poduszki. Nie zauważyłem nawet pajšków. Uderzyłem rękš w poduszkę, lecz nawet nie uniósł się kurz. Zdziwiony, wyszedłem i ujrzałem Szirin na kolanach przy tacy. - Zjesz lunch? - Jeżeli ty także zjesz, madame. Rozpostarła matę i ustawiła na niej naczynia. Niezdecydowanie przyłożyła rękę do serca. - Wobec tego ja nie zjem. Spojrzała na mnie swymi czarnymi oczami. Na macie był goršcy ryż i berberysy. Rzuciłem się na nie. - Rozumiem, że jest w zwyczaju pocałowanie męża w rękę, jeżeli przez jakiœ czas nie było się z nim. - Jesteœ w błędzie. Stojšc po drugiej stronie dywanu, spojrzała na mnie. Widać było, że jest zła, może bardziej niż kiedykolwiek, lecz okazała jedynie zdziwienie, że mógłbym pomyœleć, iż jestem jedynym człowiekiem na œwiecie, który zdołał jš rozzłoœcić. Chciałem się z niš podroczyć, lecz byłem nieœmiały. Stałem się krotochwilny. - „Kobieta, która zawarła małżeństwo, musi spełniać wszel kie życzenia męża i nie może przeciwstawić się jego woli, nie majšc powodów religijnych". - „Muzułmanka nie może zawrzeć małżeństwa z niewier nym". Skierowałem wzrok przed siebie, lecz nie było na co patrzeć i dlatego odwróciłem się do niej. Bezradnym gestem wskazała na jedzenie, które kupiła. - Proszę jeœć lunch. Jadłem lunch. Wyglšdał wspaniale, jedzenie było bardzo smaczne, delikatne. - Jesteœ dobrš kucharkš, madame Szirin. - Oczywiœcie. Była zła. Uchyliła bowiem ršbka swego charakteru i żałowała. Pomyœlałem: „Absolutnie mi nie ufa. Sšdziła, że jak da mi palec, to od razu chwycę rękę. Po raz drugi nie popełni tego błędu". - Mogę opowiedzieć ci pewnš historię? - zapytała. - Proszę. - Do Isfahanu, za panowania szacha Abbasa, przybył szklarz z towarem w dwóch koszach na grzbiecie osła. Na po sterunku celnym na moœcie Chadżu celnik zapytał: „Co tu masz, człowieku?" i uderzył kijem w prawy kosz. „Jeżeli ude- rzy pan z drugiej strony, to już nic nie będzie"- ostrzegł szklarz. - Nie rozumiem, o co chodzi w tej historii, madame. - Przykro mi, panie. - Nie musisz ze mnš wojować, Szirin, nie jestem twoim ojcem. - Rzeczywiœcie, nie, panie. - Szirin, czy teraz ja mogę ci coœ pokazać? - Już to widziałam - westchnęła. - Nie. To coœ innego. Tajemniczy pokój. Otworzyłem drzwi. Bez większego zainteresowania rozejrzała się wokoło. Powiedziałem: - Œciany tego pokoju nie przepuszczajš żadnego głosu. Przy puszczam, że Riazanow zbudował go, aby nikt nie podsłuchał jego rozmów z agentami. Ożywiła się. - Więc nic nie słychać na zewnštrz? To wspaniale! Nie wiedziałem, co to miało oznaczać. - Pokażę ci - rzekłem. - Proszę, wyjdŸ na chwilę na ze wnštrz. Zamknšłem drzwi i powiedziałem coœ, co mi przyszło na myœl. Wyszedłem na zewnštrz i, zobaczywszy jej twarz, pożałowałem. - Jak œmiesz! - Przepraszam, myœlałem, że nic nie będzie słychać! - Nawet gdyby tak było! Nie będziesz mówił po angielsku, nigdy! Musisz zapomnieć, że kiedykolwiek znałeœ choć jedno angielskie lub francuskie słowo! Rozumiesz, Pitt? - Proszę, wybacz mi. Nie wiedziałem, że będziesz słyszeć. Upadła. Była zbyt zbulwersowana, aby się złoœcić. Zdjęła suknię. Zaschło mi w ustach. - Sšdziłam, że chciałeœ, abyœmy sypiali razem. Odniosłem wrażenie, że œciany zwaliły mi się na głowę. Pomyœlałem: „Absolutnie nic nie może powstrzymać nas od robienia tego, co nam serce dyktuje, ani w tym pokoju, ani w tym domu. Należy on do nas. Jesteœmy jak osadnicy zajmujšcy posiadłoœć w ruinach starożytnego miasta, jak członkowie szczepu nomadów, biwakujšcy w Persepołis. Œwiat władzy, in- teresów, ambicji i niebezpieczeństw nic dla nas nie znaczy, ponieważ troszczymy się tylko o siebie nawzajem". Patrzyłem jej prosto w oczy, usiłujšc siłš wzroku całkowicie jš rozebrać. - Tak, madame, proszę. Z ramionami na piersiach przechyliła się na poduszki. Wydawało mi się, że czuję pod sobš każde włókno wełny, zapach owoców granatu i wody z miski, piżmowy zapach jej włosów. Wodziłem za niš wzrokiem, niczym głodny kot. Uklękła. Usiłowałem jš pocałować, ale nagle odwróciła twarz i miałem pełne usta włosów. Zmagałem się z mojš nowš koszulš. Odsunęła moje palce od guzików i szepnęła: - Ten pokój jest wygodny. - Ale nie jest dŸwiękoszczelny! - Jest. Wiem, co powiesz, zanim to powiesz. Kiedy się obudziłem, rozejrzałem się za niš w ogrodzie. Stała pochylona przy pompie za zbiornikiem z wodš. Nacierała brzuch, jakby jš bolał. Wycišgnęła ręce, położyła na ramieniu pompy i z całš siłš je nacisnęła. Potem, pompujšc wodę, naciskała na ramię pompy brzuchem, podnoszšc się i opadajšc. Ruch dŸwigni podnosił jš. Podbiegłem, lecz odsunęła mnie. W jej wielkich oczach widać było przestrach. Oddychała z wielkš trudnoœciš. Podcišgnšłem jej spódniczkę do piersi. Głębokie otarcie posiniaczonej skóry sięgało żeber. Zwalczyłem pokusę pocałowania tego miejsca. Wzišłem jš w ramiona i zaniosłem do domu. Zmagała się ze mnš. Kiedy wchodziliœmy po schodach, zamknęła oczy; nie z bólu i nie była to poza, wręcz przeciwnie. Ku memu przerażeniu uzmysłowiłem sobie, że ta dziewczyna nigdy nie była noszona na rękach, nikt nie pozwalał jej na chwilę słaboœci i nigdy nie była kochana. Uczucie rozkoszy, jakie jš ogarnęło, przenikało moje ramiona i napełniało moje serce. Czułem, jak uchodzš ze mnie siły. Œcišgnšłem jej spódnicę i położyłem głowę na łonie. Ugryzła mnie w rękę. Tarmosiła moje włosy. W głowie zaœwitała mi pewna myœl. Postawiłem jš na nogi i cofnšłem się. W ręku trzymała sierp. Drżšc cała, oparła się plecami o szafkę. Powiedziałem: - Byłbym wdzięczny, madame, gdybyœ zaprzestała grożenia swemu mężowi ostrymi przedmiotami. - Odczułabym wielkš ulgę, gdybyœ przestał traktować mnie jak dziwkę. - Jesteœ mojš żonš! Jak możesz być dziwkš? - Jesteœ moim mężem, a pomimo to rajfurem. - Kocham cię! - Co ty wiesz o miłoœci poza cipkš i kebabem? W języku perskim można to wyrazić wytworniej. - Musisz się położyć - powiedziałem. - To poważna rana. Będę się tobš opiekował. - IdŸ do diabła! - Odwróciła się i wybiegła z pokoju. Œruby podtrzymujšce ramię pompy były zardzewiałe. Kiedy już udało mi się je odkręcić, nasmarować i ponownie zakręcić, ręce miałem w bšblach. Zmagajšc się z pompš, prowadziłem w wyobraŸni dialog z Szirin. Usłyszałem metaliczny odgłos i brzęk szkła. Postawiła kubek cynowy z kawš i szklankę wody na skraju basenu, po czym cofnęła się i usiadła na schodkach. Czador przykrywał jej włosy i połowę twarzy, patrzyła na kubek. O, kawa, madame! , - : - Tak, kawa. = ? Przypominało to sen, w którym można było mówić, nie otwierajšc ust. Wyprostowałem się, otarłem pot z czoła, przecišgnšłem się, wytarłem obolałe, brudne ręce. Coœ pokrzepiajšcego po pracy, co za rozkosz! Uœmiechnšłem się słodko. - Rozumiem, że parzenie kawy było specjalnoœciš rodziny twojej matki. - Jesteœ znakomicie poinformowany. Dokładnie mówišc, była to w dziewiętnastym wieku specjalnoœć haramsara lub kobiecych komnat w pałacu królewskim w Teheranie. Parzono jš tylko podczas szczególnych okazji. Przypuszczam, że znana jest w Anglii złowieszcza nazwa: perska kawa. - Masz rację, madame. Czy mogę jej skosztować?? - Spróbuj i niech wprawi cię w niebiański nastrój. Wzišłem filiżankę i pocišgnšłem olbrzymi łyk. Była rzeczy wiœcie bardzo dobra: mocna, słodka, o dziwnym smaku; być może dodała kardamonu. Przypuszczam, że dla wszystkich irańskich kobiet i niemalże wszystkich irańskich mężczyzn przyrzšdzanie potraw jest czymœ jak najbardziej naturalnym. - Jest pyszna. - Oczywiœcie. Z ciężkim sercem usiadłem na skraju zbiornika. Próbowałem się rozchmurzyć. Szirin ponownie usiadła, a kiedy zsunšłem się na podłogę, podbiegła do mnie. - Czuję... - Co? Co czujesz? ' - Ja... ' - CO? - Kawa... .. Chwyciła filiżankę i opróżniła jš. - Przymknšłem oczy. Pocišgnęła mnie za koszulę, rozglšdała się za szklankš wody, po czym chlusnęła na mojš twarz. Przywarła ustami do moich warg. Pomyœlałem: „Czy zdołam wybrnšć z tej sytuacji?". Objšłem jš ramionami. Wyrwała się. Strzepnšłem z siebie kurz. / - Pocałujesz? - Raczej pójdę do piekła. Odwróciła się do mnie plecami i usiadła na stopniu schodów. Wróciłem do pompy, zastanawiajšc się: „To już przestaje być zabawne. Mimo wszystko nie znosi mnie. Jest przekonana, że ma powody, nie wiem jakie, może majš coœ wspólnego z Turanim. Cholera, dlaczego obiecałem jej nie pytać o Tura-niego?". Zreperowanie gwintów i złożenie pompy zabrało mi wiecznoœć. Nacisnšłem dŸwignię pompy. Usłyszałem ostry zgrzyt i pod stopami poczułem ruch. Odwróciłem się i uœmiechnšłem. Szirin podrzuciła włosy, mlasnęła językiem, odwróciła wzrok. Krowa. Zaczynało się œciemniać, mimo to zabrałem się do reperacji studni, w której była pompa, usiłujšc poluzować jej pokrywę. Irytację, która całkowicie wytršciła mnie z równowagi i nad którš już nie panowałem, pogłębiał ból okaleczonej dłoni, słony pot, gryzšcy oczy, i cierpienie z powodu niedoli krajów Trzeciego Œwiata, tej prastarej komunistycznej pompy, perskiej dziewczyny, którš kocham, jak nikt dotšd na œwiecie nie kochał żadnej dziewczyny, lecz z którš nie mogłem dojœć do ładu. Uczucia te ogarnęły mnie nagle. Czułem zapach Szirin poprzez zapach roœlinnoœci, kurzu i potu. - Odpocznij. Œciemnia się. - Proszę pozwolić mi dokończyć pracę, madame. Muszę naoliwić zawiasy. To bardzo ważne. Nie rozumiesz tego? - Jak sobie życzysz. Odwróciła się i usiadła na stopniu schodów. Ku mojej wœciekłoœci pokrywa pękła pod naciskiem œrubokrętu. Wyczyœciłem kruchy sworzeń i wepchnšłem go ukoœnie. W tym momencie zobaczyłem dwa niezbyt wyraŸne œwiatełka. Uderzył mnie wilgotny, cuchnšcy zapach. Pomyœlałem: „O Boże, to także œmiertelna pułapka!". Œwiatełka zasyczały, na wargach i policzkach poczułem gryzšcš ciecz; wšż, niczym twardy zgięty kij, z ogonem w powietrzu i odchylonym do tyłu łbem, gotów był ugryŸć mnie w szyję. Przerażony, powtarzałem: „Nie żyję, nie żyję". Na szyi poczułem goršcy płyn. Wšż owinšł się na haczykowatym kluczu, zeœliznšł się, przez ułamek sekundy jakby nie żył, po czym skoczył do pni palm. Szirin owinęła rękę czado-rem, zanurzyła jš w komorze pompy i wycišgnęła coœ syczšcego, ale nie mogłem tego zobaczyć, do oczu musiała się dostać trucizna. Szirin gniotła coœ stopami, potem skoczyła do cembrowiny studni i, mój Boże, trysnęła woda! Najpierw był to szmerek, potem silny strumień. Zanurzyłem twarz pod pompš, usiłowałem przetrzeć i wyszorować plecy. Szirin mignęła mi przed oczami. Jej twarz była œwietlista jak księżyc w pełni zimš. Szirin, udało się nam! Wystarczy trochę posmarować i pompa pracuje cicho. Uderzyła mnie w policzek. Trzymałem jš za przeguby ršk; i kiedy kopnęła mnie w kolana i uda, chcšc dostać się do moich jšder, suka, podniosłem jš i przytrzymałem, dopóki nie opadła z sił w moich ramionach. Zaniosłem jš do schodów, z trudem uspokoiłem. Potem powlokłem się do domu. Byłem jej zachowaniem całkowicie zaskoczony. Uratowała mi życie. Wydawało mi się, że nie przyjdzie. Zaraz wyjdzie bramš. Nic nie mogę teraz zrobić. W żadnej sprawie nic nie mogę poczšć. Rozbolał mnie brzuch i znowu czułem się całkowicie sponiewierany. Obudziłem się, a ona podkładała poduszkę pod mojš głowę. Po chwili zaczęła mi przemywać gšbkš oczy, twarz, piersi, pachwinę. Fetor wymiotów przyprawiał mnie o zawroty głowy. - Myœlałem, że... - Cii. - ...Myœlałem, że będziemy słuchać naszych specjalnych płyt, całować się na rogach ulic, siedzieć blisko siebie na wy kładach, gdzie bym ukradkiem cię dotykał, że będziemy wę drować po pachnšcych sianem polach, chodzić na koncerty pod gołym niebem, budzić się w dziwnych łóżkach, patrzšc na ol brzymie i zamglone okna, że będzie przy mnie zapach twoich ciepłych włosów i tak bez końca będziemy przedzierać się przez życie... - Nic nie mów, oœle! Nie rozumiem obcych języków. ;i, • Szirin miała skłonnoœć do rutyny. Dzień witał nas promieniami słońca, pluskiem wody w miedzianej wannie, odgłosem wędrówek jej bosych stóp na koralowej posadzce, ostrzeniem brzytwy na skórzanym pasku. Opierałem się. Siedziała wsparta na biodrze. - On nie darzy nas zaufaniem. - Nie ufa tobie. Sprawdzała ostroœć brzytwy na skórze swego nadgarstka. - Mamy wielkš wprawę.: - Jeżeli to prawda. ; Pochyliła się w mojš stronę, kciukiem uniosła mój podbró dek, namoczyła twarz opuszkami palców. - Muszę. - Nie musisz. Zaczęła namydlać mojš twarz. ' - Jest prawdš, panie Pitt, że przypomina pan teraz lorda Curzona. W drodze do portu nie zrobi pan kroku na ulicy, aby dzieci nie biegły za panem, wołajšc: „Oto idzie pan Frank, ten Frank z gazety!". Chyba że pozwolisz mi... - Usiadła na pię tach i włożyła mokry palec w usta. - Chyba że za twoim po zwoleniem przebiorę cię za dziewczynę. - Nie! - Zrobimy z ciebie pięknš dziewczynę. - Absolutnie ci zabraniam... - On zabrania nam... - Przepraszam. Proszę, nigdy nie sugeruj czegoœ podobnego! Palcami chwyciła mój podbródek. - Wobec tego przebiorę cię za irańskiego chłopca. Irańskie go chłopca ze społecznych nizin. Krótko ostrzyżonego. Z wš sem. W wełnianej czapce z daszkiem. W workowatych spod niach. Chłopca, który - w przeciwieństwie do ciebie - nie spa ceruje pewnym siebie krokiem po ulicy, jakby stanowiła jego własnoœć, lecz biegnie, czmychajšc przed kotami i babuniami. - Cokolwiek rozkaże minister wojny. W nasze wzajemne stosunki wkradło się to powiedzenie, jakiego pan Mo'in używał, ilekroć mówił o swojej pełnej szlachetnoœci żonie. Kiedy podczas rozmowy z Szirin po raz pierwszy próbowałem go użyć, przygotowany byłem na klapsa, lecz spojrzawszy na niš, zobaczyłem, że oparta o œcianę, œmieje się do rozpuku. Nie przyszło mi na myœl, że mogę jš tym rozbawić; że takie okreœlenie jej osobowoœci, w Anglii będšce oznakš humorzastego i kłótliwego charakteru, może mieć coœ wspólnego z jej własnym o sobie mniemaniem. Ostrze brzytwy obsunęło się po moim policzku. Goliła z wielkš umiejętnoœciš; emanowała tak rozkosznym zapachem róż i pieczonego chleba, że przymknšłem oczy. - Jesteœ Ali Dżan, ukochany synek pani Zahry, chcesz słu żyć w wojsku. Otrzymałeœ już wezwanie, lecz mama rozpacza nad swoim małym chłopcem, który boi się sam przejœć przez jezdnię, i posłała cię do siostry męża w Buszehrze, gdzie, jak każdy wie, jest tak goršco, że nikt nie wychodzi z domu. Prze stań! Ręka mi drgnie i zatnę cię na œmierć. Przestałem. - Panie? - Mhm? - Możemy porozmawiać? - Mhm. ; ?!?•.?? - Jesteœ muzułmaninem. - Uczę się. - Jeżeli taka będzie wola boża. - Brzytwš zręcznie wygoliła mi podbródek. - Panie? - Mhm? - Mówišc między nami... - był to jeden z jej eufemizmów - ... nie uszła mojej uwagi pewna rzecz dotyczšca ciebie. - Ach! - Cicho, ty oœle! Otóż, jak wiadomo, coœ jest sprzeczne z religiš. Milcz! - NIGDY! - Proszę pozwolić nam zrobić to dla ciebie. Nie doznasz bólu. Jesteœmy bardzo... Rozrzuciłem ręce, ale stanęła na palcach, nad jej głowš błyszczało ostrze brzytwy, a w ustach zalœniły œnieżnobiałe zęby. - Szirin, kategorycznie zabraniam ci kiedykolwiek powra cać do tej sprawy. - Daj mi rozwód. - Nie mów tak. ^ Ostrożnie złożyła brzytwę. Pomyœlałem: „Przy otwartej brzytwie nie moglibyœmy się całować; zaciskajšc palce i chowajšc brzytwę oraz zachowujšc się tak, jak przed chwilš, stopniowo wpadała nie tylko w swojš codziennš rutynę, lecz jš także podważała. Wychowywała się w tradycji, wedle której robiło się dokładnie to, co robiły inne kobiety, i chociaż porzuciła tę tradycję, psychicznie nie mogła tak do końca uwolnić się od niej, z czystej przekory narzuciła więc sobie i mnie obowišzek przestrzegania pewnych obyczajów i spełniania pewnych powinnoœci". Wyobrażałem jš sobie jako kobietę, która ma swój dom, żyje w œwiecie swoich przyzwyczajeń, nastrojów i rzeczy ułożonych każde na swoim miejscu, jak u mojej mamki; przygotowuje samowar, krzšta się przy naczyniach, œciele łóżka, poprawia zdjęcie maturalne syna krzywo wiszšce na œcianie, spoglšda na wyhaftowanš sentencję na kawałku ozdobnego aksamitu, na kalendarz ze zdjęciami Al-Kaby w Mekce, przechowuje kliszę rentgenowskš dziadka z Teheranu. W gruncie rzeczy nie mieliœmy nic własnego, tylko rzeczy Riazanowa i ubrania przygotowane przez niš samš. Weszła w smugę oœlepiajšcych promieni słońca; była czymœ zajęta i oburzona niezręcznoœciš moich pocałunków. Z ogrodu dobiegał trzask walšcych się gałęzi palm. W takich chwilach byłem całkowicie pochłonięty myœlami o jej rodzinie i kapitanie Tura-nim oraz nurtujšcymi mnie obawami. - Czy pani mnie kocha? - Przecież nie jesteœ jednym z tych, którzy bijš żony i upra wiajš sodomię. Czego więcej może bezbronna kobieta oczeki wać na tym zepsutym œwiecie? - Ale uważasz mnie za przystojnego i miłego? ; - Pozwól, abym podała ci œniadanie. Przechodzšc, szepnęła: Piękna twarz i strój ze złotego brokatu, Olejek różany i drzewa aloesu to zapach i kolor spragnionych; Sš one ozdobš kobiet. Lecz mężczyzna, cóż, jest po prostu... Ostatniego słowa nie dosłyszałem, rozpłynęło się w głębi schodów. Kiedy spożywałem chleb z miodem i piłem słodkš herbatę w alkowie, gdzie rozłożyła matę, Szirin czytała mi fragmenty artykułów z „Ettela'atu", najpierw informacje dotyczšce Iranu, potem wydarzeń zagranicznych; gazetę trzymała rozpostartš na długoœć wycišgniętej ręki, jakby stanowiła ona wielkš wartoœć. Wyglšdała jak jeden z tych zawodowych lektorów spotykanych na zewnštrz gmachu centralnej poczty w Isfahanie, lecz była innej płci i wieku. Pomyœlałem: „Iran, ze swoimi słonymi pustyniami, monarchiš absolutnš, pismem zaczynajšcym się od prawej strony, szalenie malowniczy i zarazem mroczny, pogršżony w całkowitym chaosie i zniszczeniu, o którym mówio- no mi, że jest krajem prawa i dobroci, z całš pewnoœciš nie jest Angliš". Ponieważ Szirin Farameh nigdy nie była za granicš oraz dlatego, że w języku perskim nie ma wielkich liter i samogłosek, często błędnie wymawiała nazwy zagranicznych miast - Waszyngton, Sandżapur, Genewa - i kiedy poprawiałem jš, bo uważałem, że powinienem, rzucała na mnie złoœliwe spojrzenie. Dzisiaj poprawiłem jej wymowę słowa „lotnia" i opowiadałem o kulturze wypoczynku na Zachodzie, dopóki nie zabrakło jej cierpliwoœci i nie odeszła do ogrodu. Kiedy była na zewnštrz, zajšłem się swoimi, a raczej Riaza-nowa, ksišżkami, siedzšc na dywanie w pokoju balkonowym, pełnym szafek bibliotecznych. To także był jej pomysł. - Ale ty musisz! - O co chodzi? Nie mogę pójœć na uniwersytet, jestem mor dercš. - Nie dla mnie - westchnęła. - Moim obowišzkiem jest kształcić ciebie. W naszej religii i kulturze, jeżeli posiadłeœ jakšœ wiedzę, masz obowišzek przekazywać jš innym, tak jak obowišzuje cię napojenie spragnionego. Powróciła cała pokryta białym pyłem, niosšc stos ksišżek sięgajšcy jej do podbródka. Wyglšd jej twarzy zmieniły zasadniczo kupione na bazarze ciemne okulary. Zarumieniła się. Przypuszczam, że chciała się ich pozbyć, ale miała zajęte ręce. Przybrała więc pozę nauczycielki. Mruczała pod nosem: - W imię Boga miłosiernego, litoœciwego. Przyniosłam Dy wan Anwariego*. Sšdzę, że powinieneœ zapoznać się z dzie łami wczesnych mistrzów z szóstego wieku hidżry**, ponieważ w przeciwnym razie będziesz miał trudnoœci z rozumieniem zarówno formy, jak i treœci dzieł mistrzów okresu klasycznego, z wieków siódmego i ósmego hidżry, zwłaszcza Sadiego***. Uklękła przy mnie. * Auhaduddin Anwari (ok. 1126-ok. 1170)- perski poeta dworski, panegi-rysta (przyp. kons.). ** Hidżra - era muzułmańska, liczona od przejœcia Proroka z Mekki do Me-dyny w 622 r.; obejmuje lata księżycowe (przyp. kons.). *** Abu Abdallah Muszarifuddin Sadi (zm. 1292)- obok Hafeza najsłynniejszy i najoryginalniejszy poeta perski (przyp. kons.). - Perskich poetów lirycznych można zaliczyć do pięciu ka tegorii. - Zdjęła okulary i odłożyła je. - Słabi, przeciętni, do brzy, znakomici i najwyższego lotu. Anwari należy do katego rii znakomitych. - Ado jakiej zaliczyłabyœ Riazanowa? Jej bliskoœć bardzo utrudniała mi koncentrację. - Wiersze Riazanowa sš bardzo, ale to bardzo przeciętne. - Surowoœć tego osšdu zmieszała jš. - Musisz jednak pamiętać, że perski nie był jego językiem ojczystym. I nie żył on pełniš życia... - Przyłożyła ręce do czoła. - Był... był człowiekiem sympatycznym! - Cii, Szirin, moje życie, nie płacz. Nikomu nie wolno płakać. - Tak, proszę pana. Nie była to udana lekcja. Reagowała na każdy nowo poznany gazel, skaczšc na równe nogi, wędrujšc po pokoju i powtarzajšc go z niezwykłš dokładnoœciš. Jakby nie mogła znieœć słowa drukowanego z obawy przed osłabieniem pamięci. - Wielkie nieba, Szirin, jak wiele cytatów znasz na pamięć? - Żadnego. Niewiele. Tylko dziesięć tysięcy. Być może piętnaœcie tysięcy. Jakoœ strawiłem tę wiadomoœć. - Nauczyłaœ się piętnastu tysięcy wierszy w szkole? - W szkole? Dlaczego w szkole? Dziadek. Dziadek miał najlepszš bibliotekę w Iranie. Mam na myœli: najlepszš po sza chu, œwištyni w Maszhadzie i panu Ghasimie Ghanim. Czyty wałam na letnim pastwisku. - Gdzie sš teraz te ksišżki? - Nie przypuszczałem, aby Fa rameh czytywał wiersze. Chwyciła się za pierœ. - Tutaj. I wkrótce... - przysunęła się do mnie na kolanach i łonem przywarła do mojej piersi. Pod sutkiem mogłem wy czuć powolne bicie jej serca. - Jeżeli taka będzie wola boska, to wkrótce będš one także tutaj - powiedziała, dotykajšc mojej klatki piersiowej - w twoim sercu. Był to koniec tej lekcji i wszystkich lekcji. Pogršżyłem się w lekturze wierszy, pochłonięty obrazami przemocy i porażony masochistycznš wyobraŸniš, ciężkimi rymami. I nagle znalazłem się na balkonie, w piekšcym słońcu, patrzšc na drzewa, dopóki nie zauważyłem, jak Szirin, klęczšc, układa na nowo kafle z cementowej palety wykonanej w domu, a także œwiecšcego zakrzywionego pnia, sierpa w jej ustach, spódniczki zawišzanej na białych biodrach. Mógłbym ten ogród uporzšdkować. Jednak to ona oczyœciła go z wysuszonych palm, które mogły zostać spalone w piecu służšcym jej do gotowania. Ku jej wielkiemu ubolewaniu węże wyniosły się z ogrodu, za to zjawiły się szczury; lecz one także wkrótce powędrowały dalej. - Co to jest? Z bazaru przyniosła sadzonki ciętych róż w pojemniku z zardzewiałej blachy cynowej. - Ta odmiana nazywa się Sława Isfahanu, tamta zaœ ma innš nazwę, a tamta jeszcze innš. - Miała ręce pobrudzone zie miš. - Panie Johnie, nazewnictwo nie jest aż tak ważne. - Ale nie będzie nas tutaj, aby je podziwiać, kiedy zakwitnš. - Jeżeli taka będzie wola boska. - A poza tym to nie jest nasz ogród! - Ogród należy do tego, kto go uprawia. To było hasło reformy rolnej, która zrujnowała jej rodzinę. - Czy pan wie, kogo uważam za wyznawców Zaratustry? - Nie jestem całkowitym ignorantem. - Z pewnoœciš wiesz, że oni wierzš, iż we wszechœwiecie panuje pewnego rodzaju równowaga pomiędzy wzajemnie zwalczajšcymi się siłami dobra i zła. Walka ta jest siłš moto- rycznš całej historii. Dobro zwycięży, człowiek musi jednak wesprzeć je dobrymi czynami, które czasami, proszę zauwa żyć, nie łšczš się z udziałem kobiet, jak na przykład uprawa ziemi, bo tylko w ziemi leżšcej odłogiem może zagnieŸdzić się zły duch. Teraz proszę mi jednak wybaczyć... Poszła w stronę drzew. - Z wielkš przykroœciš muszę zapytać: madame Szirin, czy zakrywasz twarz czadorem, wychodzšc na bazar? Zatrzymała się i odwróciła. - Słuszne pytanie! - , ; ,?,.-, ;;,;- Zarecytowała: • • Zawoalowana kobieta jest niczym œwieca w domu, Flirt jest zaœ napawajšcš lekiem zgubš. - Proszę, Szirin, bšdŸ poważna. Tak właœnie myœlę. - Tak właœnie myœlisz? Tak myœlisz? Jak œmiesz! - Pomyœl, jakiœ chłopak może cię rozpoznać na bazarze, iœć za tobš do domu i to byłby nasz koniec. - Dlaczego jakiœ chłopak miałby nas œledzić? - Szirin, proszę! - Tylko brzydkie dziewczęta, spacerujšc, zasłaniajš twarze. - To nieładnie z twojej strony. Głęboko westchnęła. - Jak dobrze wiesz, zwyczaj zasłaniania twarzy nie jest zgodny z prawem. - Nawet tutaj. - Nie tak bardzo jak w Isfahanie, lecz nadal jest sprzeczny z prawem. Poddałem się. Powiedziałem: - Cokolwiek Najwyższe Dowództwo postanowi. Odłożyła koszyk i stanęła przede mnš. - Musisz mi ufać. Pomiędzy tobš a grożšcš ci œmierciš je stem ja, jak drewno oddzielajšce żeglarza od otchłani morskiej. Czy kiedykolwiek zawiodłam cię? - Takiego właœnie rozumowania nie znoszę. - Oczywiœcie. - Odwróciła się w stronę drzew. Oddalajšc się, szemrała naładowane emocjš strofy wiersza: Jeżeli pokaże swojš twarz, obnaży swojš nagoœć, Daj jej cięgi, aż zacznie krzyczeć. Nazajutrz wróciła z bazaru z czarnš satynš, z której zrobiła płaszcz chronišcy przed piaskiem, zwężony u szyi i w nadgarstkach, a poza tym luŸny, i szal obrębiony okropnš nylonowš koronkš. Ubiór ten zasłaniał całš jej postać, z wyjštkiem oczu. Czarne pończochy i - z jakichœ względów - białe buty uzupełniały strój. Kiedy powolnym krokiem szła przez ogród do bramy, widziałem, jak piaskiem pocierała czoło i ręce. Nie wiem, do jakiej roli się przygotowywała, wydawało się jednak, że zamierza wystšpić w charakterze młodej żony lokalnego przedsiębiorcy. Szła spięta, na chwiejšcych się, zbyt wšskich obcasach. Pomyœlałem: „Zanim zniknie ci z oczu, przyjrzyj się uważnie ulicy lub zaszyj się w kšcie z gazetš". - Panie, rzeŸnik jest bardzo dowcipny. - Cieszę się, madame. - Och, jesteœ taki nieinteligentny! - Co?! Czy ten bastard zachował się grubiańsko wobec ciebie? - Nie! Gholam Ali Kassab dowcipkuje ze wszystkimi pa niami. - Czy możesz robić zakupy u innego rzeŸnika? - Panie, w Iranie wszyscy bez wyjštku rzeŸnicy majš wiel kie poczucie humoru. - Och, tak czy inaczej jest zbyt goršco, aby jeœć baraninę. Nie sšdzisz, madame? - Do usług, panie. Teraz lunch jemy wspólnie. Szirin jest zbyt uparta, aby cokolwiek zmieniać, jemy więc na wspólnych naczyniach Gard-nera i pijemy z tych samych szklanek z czeskiego szkła, co z całš pewnoœciš uchybia zasadom higieny, lecz nie zamartwiam się tym: jeżeli cokolwiek kiedyœ zrażało jš do jedzenia w miejscach publicznych - słyszałem o podobnych fobiach dziewczšt w Anglii - teraz jest to mniej istotne. Po lunchu przyniosła kawę i flirtowała ze mnš lub tak mi się zdawało. Ilekroć wchodziła do pokoju, nożyczki zostawiała na stole, wachlowała się sukniš, opuszczała włosy na czoło, pocierała kostki œrodkami odkażajšcymi lub, podchodzšc do okna, wyjmowała drzazgi z dłoni. Czasami szeptała pod nosem: - Co poczniemy, my biedni, kiedy pan młody ułoży się do snu? O Boże, dlaczego dajesz szakalowi najsłodsze wino grona? Ilekroć spojrzałem, Szirin zjawiała się bšdŸ znikała w drzwiach, po czym orientowałem się, że pragnie, abym zdradził jej swoje życzenia, lub raczej - mój obowišzek. Kiedy pewnego popołudnia chciałem jej dokuczyć, zachowujšc się tak, jakbym chciał ponownie zabrać się do moich ksišżek, spojrzała na mnie wzrokiem, który wydawał się mówić: „Nawet się nie waż!"- i znowu opadły mi ręce. Tak naprawdę była to najmilsza chwila dnia, ponieważ podczas popołudniowego skwaru leżała obok mnie, bez ubrania i przeœcieradła, blada i spocona, rozprażona, w pozie nie spotykanej w tradycji europejskiego malarstwa: z głowš wycišgniętš w jednš stronę i nogami w drugš, lub też na plecach, z ramionami i nogami szeroko rozłożonymi na dywanie albo zwiniętymi. Z ogrodu dochodził zapach i szelest gnijšcych roœlin. W takich chwilach z trudnoœciš rozpoznawałem siebie. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że życie wypełnione wyłšcznie czytaniem poezji i kochaniem się sprawia, że ludzie tak dobrze rozumiejš œwiat i jego mieszkańców. Pomyœlałem: „Uniwersytet Bedford nigdy nie miał takiego jak ja studenta". - Jaki z ciebie niezgrabiasz! Zabierasz się do miłoœci jak wiejski mułła do zbioru ryżu! Myła się w wannie na dywanie. To jej pluskanie, wzdychanie i gderanie, które uważałem za obraŸliwe i bolesne, weszło jej w krew. Przypuszczałem, że celem tych abłucji była nie tylko chęć uniezależnienia się ode mnie, lecz także uwolnienia się od poczucia utraty własnej niezależnoœci. Poczštkowo myœlałem, że uznała uprawianie miłoœci za coœ nieprzyzwoitego i potępiała erotyczne podniety, lecz się myliłem, chociaż uporanie się z tš sprawš nie było takie proste w jej przypadku. - Dlaczego to jest złe dla kobiet? - Bo osłabia ich wolę. Oto dlaczego jest złe. - A dlaczego jest dobre dla mężczyzn? - Bo osłabia wolę mężczyzn. Oto dlaczego jest dobre. Uważała każdš dyskusję na ten temat za tak przykrš dla siebie, że nigdy nie mieliœmy okazji porozmawiać na temat antykoncepcji, którego to słowa i tak nie znałem w języku perskim. Cała ta historia, jak podróż do Maskatu, nie była moim zmartwieniem. Na naszš miłoœć nie rzutuje przeszłoœć. W jednej chwili nasze wzajemne stosunki powracajš w uœwięcone zwyczajem koleiny, niemniej jednak każdy nasz dzień to obopólne poznawanie się ludzi o bardzo różnych charakterach i doœwiadczeniach. Oczekiwałem, że staniemy się przyjaciółmi; a właœciwie, że ona stanie się mojš siostrš, której nigdy nie miałem -a jeżeli miałem, to nigdy jej nie poznałem; że mógłbym odgrywać rolę brata, którym nigdy nie byłem i nie mógłbym być. Nie wiedziałem, że codziennie na nowo będę musiał ubiegać się o jej względy, a ona o moje; że nadal jesteœmy w Isfahanie w farvardinie. Ubrała się. Najpierw miłoœć jest rzeczš prostš, Lecz teraz pełna jest pułapek. Czarna jak atrament noc i ogarniajšce nas fale i wir okropny! Co mogš wiedzieć o naszym œlubowaniu Ci nieopatrzni strażnicy tam na brzegu morza? - Czy potrafi pani pływać, madame? - Panie, to jest właœnie metafora. - Ale czy potrafi pani pływać? ' Przyszło mi na myœl, że mogłaby obawiać się łodzi. - Oczywiœcie. Teraz już wiem, że bardzo niechętnie przyznaje się do własnych słaboœci i że prawdomównoœć nie jest jej mocnš stronš. Spytałem: - Proszę mi uczciwie powiedzieć, czy umie pani pływać? - Jakże mogę pływać, będšc dziewczynš! - Nauczę cię. , Spojrzała na mnie wzrokiem, który mówił: „Czy możesz ko gokolwiek nauczyć czegokolwiek?". Zapytała: - Gdzie? - W basenie. - Ale stamtšd czerpiemy wodę do picia! .. - Nie siusiaj więc do basenu, madame. - Nie bšdŸ wulgarny. Siedziała na brzegu basenu, była zdenerwowana. Dałem jej znak, aby się rozebrała, lecz stanowczo potrzšsnęła głowš. Wszedłem do ciepłej wody i podałem jej rękę. Pomyœlałem, że jeżeli będzie pływać po przekštnej, po dwóch lub trzech ruchach dopłynie do brzegu basenu. Pokazałem jej, jak należy trzymać nisko głowę nad wodš. Podczas pierwszej próby weszła do basenu w sukni, która po zanurzeniu się wypełniła się wodš niczym balon. Szirin kasz- lała, wypluwała wodę i patrzyła na mnie złym wzrokiem. Œcišgnšłem z niej suknię. - Podbródek do dołu! Tyłek podnieœć! Rozkoszowałem się na nowo rolš nauczyciela. Twarz jej wydawała się mówić: „Przypieczętowałeœ swój los". Zrobiła podwójne salto w wodzie i uderzyła w przeciwległy róg basenu. Wzięła głęboki oddech, chwilę odpoczęła i zaczęła ponownie pływać. Chciałem jej pogratulować, lecz dała mi znak, abym odszedł, i ruszyła znowu. Po półgodzinie wróciłem. Pływała wzdłuż krawędzi basenu. Powtarzała to wielokrotnie. W wodzie jej ciało miało kolor koœci słoniowej. Pomyœlałem: „To niemożliwe, żeby jakikolwiek mężczyzna był szczęœliwszy niż ja teraz". Wyszła z basenu i naga kucnęła przy œcianie. Potem już kšpała się w basenie codziennie, lecz zawsze była ubrana, chyba że kšpała się w nocy lub ze mnš. Nie mieliœmy elektrycznoœci, a ona powiedziała, że nie możemy palić œwiec. Podczas pierwszych nocy księżyc był w pełni, a my jedliœmy kolację w ogrodzie pod arkadami. Uszyła sobie z przeœwitujšcej białej gazy spodnie i koszulę, spod których wszystko było widać, nie pozostawiajšc nic męskiej wyobraŸni, lub raczej - pozwalajšc wyobraŸni dostrzegać w œwietle księżyca tajemnicze pasma i cienie. Kiedy nie było księżyca, chodziła nago. - Bardzo żałuję, że nie mogę tańczyć i œpiewać. - Ty tańczysz? I œpiewasz? - Dlaczego nie? Jestem twojš żonš. Jednakże musimy za chować ciszę. Leżeliœmy więc na poduszkach, zajadajšc orzeszki pistacjowe i słodycze. Prowadziliœmy niekończšce się rozmowy, wróżyliœmy sobie i graliœmy w karty, w starš francuskš kanastę i bezika. Podczas gry wykazywała zupełny brak cierpliwoœci i całkowitš nieumiejętnoœć przegrywania. Obserwowaliœmy, jak księżyc zapada się w morskiej otchłani. Opowiadała mi różne historie i komentowała wiersze, a ja popijałem soki z bardzo dziwnych owoców - z morwy, niedojrzałych winogron - lub piłem przedwojennš wódkę, którš znalazła w garażu. Bywały chwile, kiedy czułem się bezpieczny: jakby Isfahan był koszmarnym snem, po którym obudziłem się w tym miejscu. Ona prała i modliła się, przynosiła przeœcieradła i poduszki i tam, gdzie byliœmy, zapadaliœmy w sen. W miarę jak noce stawały się ciemniejsze, zaczynałem poznawać historię Szirin. W roku tysišc dziewięćset dwudziestym pištym, kiedy szach przejšł władzę, jej rodzina posiadała sto siedemdziesišt dwie wioski na obszarach otaczajšcych Chomejn, na północ od Isfahanu. Powiedziała, że dziadek był postępowym właœcicielem ziemskim, budował drogi z twardš nawierzchniš, utrzymywał w dobrym stanie kanały nawadniajšce pola, dostarczał rolnikom, bezpłatnie lub bez oprocentowania, nasiona i narzędzia; był pierwszym właœcicielem ziemskim, który sprowadził amerykańskie traktory. Uprawiał pszenicę, jęczmień, bawełnę, tytoń, ryż, roœliny oleiste, melony i róże. Rozgłos tej posiadłoœci i odniesione przez niš sukcesy wywołały zawiœć szacha Rezy. Aby ubiec konfiskatę majštku, dziadek przekazał około trzech czwartych gruntów rolnych ich dzierżawcom. Był także postępowy wobec swojej rodziny: jedyne jego dziecko, córka o imieniu Iran, matka Szirin, była harcerkš z pierwszego żeńskiego studenckiego zacišgu na Uniwersytecie Teherańskim po przyjęciu ustawy znoszšcej obowišzek zasłaniania twarzy. W tysišc dziewięćset pięćdziesištym trzecim roku dziadek brał aktywny udział w rewolucji narodowej, wybrano go do Madżlesu* i przez krótki okres był ministrem rolnictwa w rzšdzie Mosaddeka. Po powrocie szacha z zesłania w Rzymie dziadek szczęœliwie znalazł schronienie w życiu prywatnym. Szirin, która urodziła się w tysišc dziewięćset pięćdziesištym siódmym lub ósmym roku, przebywała każdego lata z babciš— córkš jednego z dzierżawców — na tak zwanych terenach pastwiskowych, gdzie był dom letniskowy. W roku szeœćdziesištym drugim, w ramach reformy rolnej, posiadłoœć została skonfiskowana, dom letniskowy spalony przez funkcjonariuszy Sawaku, a dziadka uwięziono w Ghasr w Teheranie, gdzie następnego roku zmarł, według oficjalnego komunikatu, na atak serca. W tym też roku babcia została wybrana do Madżlesu, lecz nie pozwolono jej zasišœć w fotelu poselskim z powodu braku umiejętnoœci czytania i pisania. Zmarła w roku tysišc dziewięćset siedemdziesištym. Szirin opowiedziała tę historię bez jakichkolwiek komentarzy i uczucia żalu, siedzšc nieruchomo w ciemnoœciach. - Jak więc możesz żyć tutaj? Ten cholerny bastard Pahlawi... Zasłoniła mi usta rękš. - Cicho bšdŸ, oœle. Nic o niczym nie wiesz. - A twój ojciec? - Mój ojciec, panie? - Nie mógł chronić rodziny? Sšdziłem, że był przyjacielem szacha. Westchnęła głęboko. - Nie ulega wštpliwoœci, że miał taki zamiar. Bez wštpienia pan Farameh zrobił, co mógł. - Ale twoja rodzina nadal jest bogata. - O tak. Pan Farameh wraz z panem Chatamim kupili zie mię, na której szach postanowił zbudować lotnisko dla jednost ki œmigłowców. - O Boże! - Rzeczywiœcie: o Boże! - Podeszła do mnie na kolanach. - Każdy kran* ukradziony w tym kraju będziemy musieli zwró cić. Ja, a teraz także ty, nieszczęœniku. Rodzinne dzieje obrosły legendš. Historia posiadłoœci ziemskich sięga korzeniami ostatniego wieku, kiedy to szach Fath Ali** przekazał je dziewczynie z Kaukazu, brance z wojny, Szirwan, w latach dwudziestych dziewiętnastego wieku. Znana była pod przydomkiem Qatilat as-Saltanat - Zabójczyni Monarchii. Szirin nie wiedziała jednak, czy przydomek ten miał jakikolwiek zwišzek z urodš Szirwan, jej złym charakterem czy też skšpstwem. Kiedy odbywała przejażdżkę ulicami Teheranu, stajenni z kijami biegli przed jej lektykš, bijšc tych mężczyzn, którzy oœmielili się stroić z niej żarty. Była pasjonatkš polowań, nosiła buty i ubierała się w mundur kapitana kawalerii; czador zawišzywała na czole i nagradzała myœliwych, Madżles - parlament irański powołany w 1906 r. (przyp. tłum.). * Kran - srebrna moneta bita w Iranie w latach 1880-1885 {przyp. tłum.). ** Fath Ali Szah (1797-1834) - szach z dynastii Kadżarów {przyp. kons.). 131 urzšdzajšcych jej polowania, prezentami z aksamitnej szkatuły, pochodzšcej od carów Rosji. Tyranię zakończyła w haremach, z filiżankš kawy. Urodziła szachowi Fath Alemu dwoje dzieci: syna Aminulmulka, który studiował w akademii wojskowej w Petersburgu, był przyjęty przez królowš Wiktorię w Windsorze i poległ na Krymie zimš tysišc osiemset pięćdziesištego pištego roku, oraz córkę, Fa-teme Azize, prababcię Szirin. Fateme znana była z tego, że urodziła się z szeœcioma palcami u lewej ręki. Angielka, pani Feeta lub Veeta Sackvil, która towarzyszyła jej do póŸnej staroœci, scharakteryzowała jš w liœcie do męża jako osobę wyniosłš, wysokš, brzydkš jak noc, z którš nie można było dojœć do porozumienia w żadnym z szeœciu języków, która nigdy nie rozstawała się z cuchnšcš fajkš wodnš, jakš paliła w uroczo perski sposób. Jeœli chodzi o palce, to skrywała je, noszšc zawsze brudne srebrzyste rękawiczki, trudno więc było ustalić, czy jej lewa ręka ma szeœć palców. Jej jedyny syn, Nasirul-mulk, dziadek Szirin, kształcił się w Teheranie u amerykańskich misjonarzy protestanckich. Za młodu miał opinię tradycyjnego poety, ale zniszczono jego reputację w zajadłej dyspucie poetyckiej z Nimš Juszidżem* na łamach „Bahar" w tysišc dziewięćset trzydziestym trzecim roku, jak sšdziła Szirin, i odtšd nigdy już niczego nie opublikował. Jesieniš tamtego roku on i jego przyjaciele, wracajšc z wesela w Isfa-hanie, odurzeni francuskim szampanem, zobaczyli o zmierzchu dziewczynę w słomianym kapeluszu œcinajšcš ryż na polu. Zauroczeni jej widokiem, usiedli na grobli i zaczęli na jej czeœć wygłaszać improwizowane poematy, aż zapadła noc, a konie zaplštały się w uprzęży i dalsza droga okazała się niemożliwa. Następnego poranka dziadek, już sam, powrócił do miejsca, gdzie poprzedniego dnia spotkali dziewczynę. Zszedł z konia i nakłaniał jš aż do zmierzchu, aby przyniosła mu, spragnionemu, dwa naczynia z wodš. Dziewczyna ta została póŸniej babciš Szirin. Jeœli chodzi o mojš historię, Szirin uznała jš za zabawnš. * Nima Juszidż (1895-1960) - poeta modernista, propagator nowej formy poetyckiej, w tym wolnego wiersza (przyp. kons.). - Nie jestem dobrym studentem. - Zrobię z ciebie dobrego studenta. - Nie o to chodzi, Szirin, po prostu w Anglii nie potrafiłem się na niczym wystarczajšco długo skupić. Nie widziałem po wodu, dla którego miałbym właœnie robić to, a nie co innego. To... - Oczywiœcie. Anglia ubolewa nad swojš nikczemnš prze szłoœciš, lecz nie może zdecydować, jakš ma wybrać przy szłoœć. - Byłem dobry w zajęciach technicznych i w sporcie, ma- dame. Piłka nożna, krykiet... - BšdŸ poważny! Zauważyła, że poczułem się dotknięty. - Mogę zapytać, dlaczego uczyłeœ się języka perskiego? - Och, nie wiem. Ja... - ...Chciałeœ być szpiegiem! - Och nie, Szirin, podobnie jak ty nie chciałaœ! Nie jestem i nigdy nie będę szpiegiem. - Tak, panie. - Chciałem być hipisem. - Hipisem! Boże, zabierz mnie do siebie, poœlubiłam głup ka i biedaka! Poddałem się. - Możemy opowiedzieć panu historię? - Proszę. Usiadła na piętach, co było jej ulubionš pozycjš, kiedy snuła swoje opowieœci. - Przez słynne miasto Isfahan płynie rzeka. Bierze swój po czštek w górach, po lewej stronie miasta, a ujœcie znajduje w pustyni po prawej jego stronie. Jeżeli można powiedzieć, że rzeka zmierza do jakiegoœ celu, to celem nie jest połšczenie się gdzieœ z wodami zamieszkanej przez człowieka planety, lecz niejako upiększanie tego miasta: sprzyjanie uprawianiu ogro dów pełnych melonów i pigw, dostarczanie wody do fontann na miejskich placach, zraszanie rozgrzanych słońcem chodni ków przed meczetami i seminariami, wypełnianie kanałów wodš i polewanie jezdni, na których autobusy łamiš osie, oraz trwanie w objęciu pięciu mostów i zapadajšcych się od staroœci wałów ochronnych. Dlatego mieszkańcy Isfahanu nazywajš jš Zende Rud - Żywš Rzekš. Ma ona również dršżyć twojš pamięć, pogršżajšc jš w nieutajonym żalu. Rzeka niesie œlady wczeœniejszego bytu, istnieje być może po to, aby je pogršżyć w swej głębi, jesieniš niesie liœcie platanów, na wiosnę zaœ - okruchy życia ze swych Ÿródeł. Spróbujmy zebrać œlady tego wczeœniejszego bytu w mikroskali, w zimniejszym klimacie, gdzie nie ma tyle słońca. Nad brzegiem potoku w Anglii siedzi skulony chłopiec. W ręku trzyma zabawkę; powiedzmy, że jest to mała motorówka z pomalowanej blachy cynowej, nowa, wyprodukowana w Hongkongu. Chłopiec chce zobaczyć, czy motorówka da sobie radę z rwšcym nurtem potoku, który płynie pod drzewami akacji wzdłuż miejskiej ulicy, lub chce zmierzyć się z uczuciem dręczšcego go tajemnego lęku, którego nie rozumie, który jednakże jest jego nieodłšcznym towarzyszem: obawia się, że może utracić czšstkę swojej osobowoœci. Umieszcza łódkę w głównym nurcie rzeki. Przez moment łódka ustawiona jest dziobem zgodnie z nurtem rzeki, lecz po chwili obraca się i, niesiona pršdem wody, pędzi pod mostami. Chłopiec biegnie za niš, płaczšc. Łódka przepływa pod autostradš na końcu wioski, gdzie zbierajš się psy, aby z sobš walczyć, i gdzie nie sięga już œwiat chłopca. Wówczas, majšc oczy pełne łez, stojšc przed posterunkiem żandarmerii, puszcza wodze swojej fantazji. Słyszał o Londynie i morzu; przez wiele lat wieczorem, kiedy po całodziennym trudzie, otrzymujšc słowa otuchy od swego opiekuna, œcielił sobie łóżko, lub po porannej krzštaninie, kiedy wiatr przynosił zapach żonkili i wrzaski miejscowej biedoty zamieszkujšcej piwnice - oczyma duszy widział swojš łódŸ płynšcš już na szerokich, tajemniczych wodach. W takich właœnie chwilach chłopiec rozpoczyna swojš życiowš podróż z Anglii do Iranu. Przez cały ten czas wierzy, że łódŸ tę, z jej czerwonš œrubš, zobaczy ponownie - choćby na ułamek sekundy, na jedno mgnienie oka - przedzierajšcš się przez korzenie wierzb i moczary, prujšcš fale mórz. To ty byłeœ tym chłopcem, może czteroletnim, a teraz jesteœ mężczyznš i masz osiemnaœcie lat. Znalazłeœ to, co utraciłeœ: oczywiœcie, nie łódŸ - była to bowiem tylko zabawka - lecz to, co ona uosabiała. Widzisz, ta historia ma swoje szczęœliwe zakończenie. Dzięki Bogu, ma szczęœliwe zakończenie. A więc, żegnaj. Następnego ranka wylegiwałem się. Zazwyczaj po przebudzeniu szedłem tam, gdzie ona spała. Zdawałem sobie sprawę, że jestem skończonym leniem i człowiekiem chorym na miłoœć; że dalszy pobyt w Iranie zagraża naszemu życiu, lecz goršca poœciel tak słodko pachniała geranium i słońcem. Przywołałem na myœl obraz wczorajszego popołudnia, zobaczyłem jš w smugach œwiatła i cieni, mruczšcš pod nosem niczym staro winka: - Lecz cóż ten niemšdry nowożeniec mówi? O Boże! Na }! tym polega kłopot. f' | Najpierw miłoœć jest rzeczš prostš, ! ( Lecz teraz pełna jest pułapek. 'u Wsłuchiwałem się w odległy odgłos furty ogrodowej. Uœwiadomiłem sobie, że każdego ranka, kiedy leżę w łóżku, dŸwięk ten budzi mój niepokój o Szirin, jest dla mnie jedynie wstępem do odgłosu otwieranych drzwi prowadzšcych do pokoju. Nawet jeżeli zatracałem się całkowicie w fantastycznych marzeniach o szczęœciu i męskoœci, mój niepokój o niš rósł, dopóki nie wstałem i nie wyszedłem. Postanowiłem sam zaparzyć herbatę, jak to robiłem, zanim poznałem Szirin. W nagrzanej kuchni zauważyłem, że ogień się nie pali. Na ławie przy drzwiach znalazłem stalowy dzban i nóż, którego używała, kiedy kroiła warzywa i owoce, kucnšwszy z podwiniętymi rękawami. Na obramowaniu wanny zauważyłem œlady zielonego mydła po wczorajszym praniu. Dom wypełniał mrok ' niczym ból głowę. Otworzywszy drzwi, miałem przed oczyma obraz jej twarzy: ten z owego upalnego popołudnia, niezwykle 135 wyraŸny; była rozczochrana, pełna tupetu i namiętnoœci, więc tym bardziej nie mogłem doczekać się jej powrotu. Nie wraca z bazaru. Byłem spragniony. W każdym pokoju Szirin ułożyła porowate pojemniki z wodš, która, parujšc, miała zarówno utrzymywać swojš niskš temperaturę, jak i ochładzać pokój. Za kuchniš stały, jeden na drugim, dwa garnki majšce ze sto lat, służšce do filtrowania wody z pojemnika do picia. Minšłem ułożonš przez niš stertę drzewa i popiołu oraz wyschnięty trawnik - miejsca, gdzie moja obecnoœć zawsze jš denerwowała i skšd zawsze mnie wypędzała. W promieniach oœlepiajšcego słońca ogród wyglšdał na spalony i całkowicie zaniedbany. Nie wraca. Ogarnšł mnie lęk i miałem poczucie utraty ukochanej osoby. Jak tonšcy brzytwy, uczepiłem się nadziei, że poszła robić zakupy gdzieœ dalej, że autobus, którym jechała, zepsuł się; lecz nie zaznałem spokoju i ukojenia. Pomyœlałem, że ujęli jš sawa-kowcy, którzy już sš w drodze, aby mnie pojmać, że muszę uciekać lub walczyć, ponieważ za bardzo boję się wpaœć w ich ręce. Pobiegłem do samochodu zaparkowanego w piasku za stalowš bramš, sprawdziłem paliwo i pojemniki z wodš i - nie wiedzšc, co robić - padłem na kolana: co się stanie, jeżeli ona tylko się spóŸni, wróci i nie zastanie mnie i samochodu? Wzišłem rewolwer, zabrałem z półki parę noży i największy klucz francuski z garażu. Chronišc się przed słońcem, stałem w cieniu za arkadami pokoju na górze, wpatrzony w furtę. Oceniajšc sytuację, w jakiej się znalazłem, przypuszczałem, że jeżeli wtargnš przez bramę, mógłbym zeskoczyć z okna do morza i, zanim weszliby na górę, byłbym już w wodzie, poza zasięgiem ich wzroku. Zaczšłem głęboko oddychać. Nie miałem zegarka i w domu też go nie było. Szirin wstawała o brzasku, ponieważ - jak mówiła - zawsze budził jš œwit. Na podstawie jej opisu usiłowałem wyobrazić sobie, jak wyglšda bazar w Buszehrze: prostokštna, niska zabudowa ulic w stylu kolonialnym, przemycana z Indii herbata i elektroniczne œmieci z Dubaju, sprytni rzeŸnicy, dowcipkujšcy obok pad- liny i połci baraniny, powroŸnicy, sprzedawcy akumulatorów do samochodów i wulkanizowanych opon. Bazar pełen jest pokus, wiele więc było powodów, które mogłyby opóŸnić powrót. Nie wraca, ponieważ nie chce wrócić. W głowie mi szumiało. Po raz pierwszy zorientowałem się, że wiem, co to jest uczucie szaleństwa. Moja natura nie mogła po prostu pogodzić się z jej odejœciem. Myœlałem, że wybuchnę jak urzšdzenie elektryczne pod zbyt wysokim napięciem; jakby samobójstwo mogło uchronić mnie przed œmierciš. Znałem to uczucie rozpaczy, towarzyszyło mi bowiem przez całe życie. Czasami milkło, lecz znowu dawało o sobie znać, zawsze jednak dopadało mnie o zachodzie słońca. Miotały mnš skrajne uczucia. Usiłowałem jakoœ pogodzić się z rzeczywistoœciš, bronišc jednoczeœnie własnej godnoœci i tożsamoœci, aby nie dojœć do wniosku, że życie kpi sobie ze mnie; że niewiele obchodziłem dziewczynę, za którš szalałem, i która, szydzšc z mego położenia, zostawiła mnie ze starym rewolwerem i jednym nabojem. Muszę się napić. W kuchni był jeszcze ryż w worku. Rozpaliłem ogień i ugotowałem nieco ryżu. Poparzyłem się i spaliłem rondel. Wszystko robiłem niezdarnie i niechlujnie, jakbym zatracił umiejętnoœć dbania o siebie. Znalazłem wódkę i wzišłem jš ze sobš na arkady ponad ogrodem, tam, gdzie było moje ulubione miejsce. Szanowałem jej prywatnoœć lub - mówišc szczerze - żywiłem dla niej takie uczucie wdzięcznoœci za sprawianš mi radoœć, że nigdy nie oœmieliłbym się być intruzem. Podejrzewałem, że jest zwodnicza; że dla zasady ma w zwyczaju ukrywanie prawdy. Uważałem jednak, że jest to nieodłšczna, druga strona jej psychiki: jeżeli nie ufasz kobiecie - ona także nie będzie darzyć ciebie zaufaniem. Czy naprawdę tak niewiele jš obchodziłem, czy potrzebowała mnie tylko po to, aby uwolnić się od groŸby małżeństwa w Isfahanie, i do niczego już się nie nadawałem? Teraz stanęło mi przed oczyma to, o czym wiedziałem dawno, ale nie odważyłem się rozważyć tego krytycznie: że wtedy, owego ranka na pustyni, dajšc jej słowo, sam się oszukiwałem; że musiała uciec od kapitana Turaniego, a spo- sób tej ucieczki nie miał znaczenia; że ja, niemšdry Anglik, dotknięty do żywego, dumny z niewolniczej uległoœci wobec kobiet, odczuwajšcy zawsze potrzebę zaspokajania ich wszelkich zachcianek, nadawałem się idealnie do tego celu. Nagle spojrzałem na siebie oczami Irańczyka: byłem postaciš żałosnš, włóczšcš się po ulicach Abbasabadu w Isfahanie, obolałš i rozkapryszonš, i wiedziałem, że nie stanowię dla niej gry wartej œwieczki. Owej nocy mówiła prawdę, zbyt jednak byłem zakochany, aby jš zrozumieć: wystarczył jeden pocałunek. Po potężnym łyku wódki mój œwiat zawirował. W bramie ogrodu zobaczyłem Riazanowa, na twarzy poczułem wiatr przenikajšcy przez konary platanów, w gardle gryzšcy smak wódki, ból głowy, posmak zimnej wody. Jednakże obok Riazanowa nie stoi mężczyzna w mundurze lotnika, lecz postać w czarnym cza-dorze, na widok której doznaję niewymownego smutku. - Życie, jakie prowadzisz, zniszczy cię, mamzil. Dziewczyna milczy. - Mamzil, musisz wyjœć za mšż. Dziewczyna milczy. - Czy istnieje ktoœ, kto jš obchodzi? Dziewczyna milczy. - Przyjęłabyœ oœwiadczyny angielskiego chłopca? Dziewczyna milczy. - Powinna wiedzieć, że jest chrzeœcijaninem. Dziewczyna milczy. - Dobrze, pozostaw to twojemu słudze. Poznam te sprawę dokładnie. Może oddam za ciebie życie, żegnaj. A zatem, jak wiedziałem od dawna, w tej sztuce nie grałem głównej roli; byłem tylko biernym narzędziem. Jestem niezwykle wrażliwy na ciosy, perfidię, pozory. Riazanow nigdy mnie nie kochał; dlaczego miałby, kiedy mógł kochać jš? Chi-rin, le flambeau qui illumina la terre*. I to go właœnie zabiło, biednego, wiernego do końca. Przypuszczam, że od dawna nie wierzył w komunizm i Zwišzek Radziecki, lecz coœ trzymało go przy życiu: dlaczego by nie dziewczyna, która rysowała tajemnicze znaki na drzwiach prowadzšcych do jego ogrodu Szirin to płomień, który oœwietla ziemię. i przynosiła ukryte w rękawach tajne posłania? Wyobrażam sobie, że udała się teraz do Teheranu, gdzie samotna kobieta może odnaleŸć swojš drogę w œwiecie. Tak póŸno się zjawiłaœ i tak wczeœnie odleciałaœ, Wznieciłaœ płomień, a potem ulotniłaœ się niczym dym... przeł. Agata Nalborczyk Chciałbym nigdy w życiu jej nie spotkać. Gdybym jej nie spotkał, nie wiedziałbym, co to jest szczęœcie, i nie tęsknił za nim; wiódłbym spokojne życie w Anglii, nie zostawiłbym po sobie żadnego œladu, nie byłbym tutaj. I nie musiałbym stšd uchodzić. Zakorkowałem butelkę z wódkš. Ten gest skłonił mnie do refleksji; zdałem sobie sprawę z własnych pokrętnych zamiarów. W głębi serca miałem nadzieję, że może wróci dzisiaj, i nie chciałem być pijany; byłem przekonany, że zmieniłem się, że przestałem się nad sobš rozczulać, a jeżeli Iranka mogła okazać takš beztroskę i niezależnoœć, to co dopiero Anglik! Chodziłem po pokoju, usiłujšc uzmysłowić sobie nie to, co straciłem, lecz to, co zyskałem. Uszedłem bezpiecznie z Isfaha- nu, przez pięć tygodni żyłem w ukryciu, nauczyłem się w tym czasie więcej niż w cišgu paru lat. I to nie tylko w dziedzinie prowadzenia rozmów w języku perskim. Nie umrę więc jako nieporadne dziecko. Potrzebowała wolnoœci, lecz uczyniła mi więcej dobrego niż złego. Teraz jest zbyt póŸno, aby wyjechać. Przygotuję wszystko na jutro i wyjadę około godziny jedenastej - nie będzie jeszcze ruchu. Sklepy z pieczywem i stacje benzynowe będš zamknięte. Benzynę i chleb kupię na drodze do Szirazu, gdzie ani za mnš, ani przed sobš nie będę widział œwiateł samochodowych, i wówczas skręcę na wschód, do Pakistanu. Ona nie opuœci Iranu! W końcu to zrozumiałeœ, ty angielski oœle! Jest w tym kraju coœ, bez czego ona nie może żyć; nie chodzi tylko o rodzinę, lecz o coœ, co jest zwišzane z językiem, obyczajami i sentymentem, jaki żywi do Iranu, a to sprawia, że trudno by jej było żyć poza krajem. Mimo że w tej sprawie wykazywała absolutnš szczeroœć, nalegałem, abyœmy wyjechali, i za każdym razem, kiedy wspomniałem o statku do Bahrajnu lub o wizycie w brytyjskiej ambasadzie, utwierdzałem jš w przekonaniu, że musi ode mnie odejœć. Gdybym chociaż trochę się zastanowił, ocknšł choćby na chwilę z miłosnego odurzenia i pomyœlał o jej charakterze i marzeniach, wiedziałbym, jakš wyrzšdzam jej krzywdę. Ogarnęły mnie myœli tak upokarzajšce, że usiadłem przygnębiony, wzišłem wczorajszš gazetę i w œwietle księżyca próbowałem czytać, po czym odłożyłem jš. Ach, oczywiœcie generał Chatami. - Co to jest hanjlaidarl - Hanjlaidarl - Przeczytam inny artykuł. „Ceny mięsa, jarzyn, tłuszczów i innych podstawowych artykułów..." - Hanjlaidar przypomina trochę spadochron. Ma skrzydła przyczepiane do ramion. Nazywajš to lotniš. Pozwala czło wiekowi unosić się w powietrzu lub szybować z wiatrem. - Po co? - Dla przyjemnoœci. - Dla przyjemnoœci? Szybować na wietrze? - Tak. Taki sport ma wielu entuzjastów w Stanach Zjedno czonych. - Oczywiœcie, wie pan wiele na temat wszelkich dziedzin ludzkiej działalnoœci. Cen mięsa, jarzyn, tłuszczów... Proszę mi powiedzieć, globtroterze, co to jest inflacja? Przy œwietle księżyca mogłem czytać nagłówki artykułów w gazetach. JEGO CESARSKA MOŒĆ OGŁASZA DZIEŃ ŻAŁOBY DLA UCZCZENIA CZŁONKA RODZINY. „TWÓRCA CESARSKIEJ OBRONY POWIETRZNEJ" ZGINĽŁ W WYPADKU PRZY ZAPORZE W DEZFUL. DOWÓDCA SIŁ LOTNICZYCH, ZAPALONY SPORTOWIEC, ZGINĽŁ W MAŁYM SAMOLOCIE SPORTOWYM, ZWANYM LOTNIĽ. Tak więc jej ojciec wkrótce awansuje. Nie stanowi jednakże dla nas większej różnicy, ile gwiazdek ma na epoletach Fara-meh: nadal możemy wpaœć w jego ręce. Jeœli chodzi o mnie, nadal nie rozumiem powodów, dla których uciekła. ii Cichł hałas ruchu ulicznego. Zszedłem do ogrodu na parę minut, aby się uspokoić przed wyruszeniem w drogę i raz jeszcze wspomnieć o Riazanowie oraz mojej żonie. Ktoœ siedział na œrodku ogrodowej œcieżki, jakaœ czarna, zakurzona postać w oparach dymu. Wyglšdała, jakby pozostawała w tym miejscu od jakiegoœ czasu. - Bogu niech będš dzięki! Zrobiłem krok w jej kierunku, lecz nie zauważyłem żadnego przyjaznego gestu z jej strony. Owładnęło mnš uczucie radoœci. Wskazałem rękš na dom, abyœmy mogli wejœć i porozmawiać. Nie ruszyła się. - Panie, sprawiliœmy ci kłopot. Jej głos zabrzmiał w ogrodzie niczym wybuch bomby. Nie było już lęku, radoœci, ostała się jedynie wœciekłoœć. - Pozostałaœ mi wierna? - Pozwól, abym przestała sprawiać ci kłopot. - Wstała, podniosła czador. Ledwo mogła ustać na nogach. - Nie jesteœ rozwiedziona, madame. Odpowiesz na moje pytanie. - A ty jutro zbudzisz się w łóżku sam. - Kategorycznie oœwiadczam: nie. - Do diabła, możesz się zgadzać lub nie! - Jestem bardzo zły na ciebie, madame. Odeszłaœ, nie mó wišc, dokšd się udajesz. Bardzo się o ciebie niepokoiłem. - Lecz nie z powodu twego brzucha i szanownego penisa. - Szirin, proszę, wejdŸ do domu. Wyglšdasz na zmęczonš. Przygotuję ci kolację. - Dotknij mnie palcem, a - przysięgam na Boga - poderżnę ci gardło. - Naturalnie. Lecz teraz daj mi rękę i chodŸ do domu. Zaprowadziłem jš na górę do kuchni. Dałem jej miseczkę jogurtu i rozpaliłem ogień, aby zaparzyć herbatę. Z pochylonš głowš usiadła przy stole. Miała brudne paznokcie. - Ufam, że twoja matka i siostra czujš się dobrze. - Jeżeli taka jest wola boska. Nie mam żadnych wiadomoœci. Gdzie więc, u diabła, była? - Czy Jego Ekscelencja, madame, rozwiódł się z twojš matkš? 141 - Oczywiœcie. - I wyjechał do Teheranu, aby poœlubić wdowę? - Skšd mam wiedzieć? - Chciałbym, abyœ wiedziała, Szirin, że gdybyœ zamierzała zaprosić swojš matkę i siostrę do tego domu, powitam je z ra doœciš. Zniecierpliwiona, zatrzęsła się. W końcu powiedziała: - Mogę oddać życie za ciebie. Była w okropnym stanie, trudnym do opisania. - Proszę, połóż się i odpocznij. Przygotowałem ci łóżko. - Twoja kolacja... - Proszę, zrób, o co cię proszę. Nie umywszy się, położyła się do łóżka. Zasnęła, zanim jš przykryłem. Kiedy póŸniej wszedłem do pokoju, spała, lecz kiedy jš pocałowałem, poruszyła się gwałtownie; spała także wtedy, gdy muezin obudził mnie, wzywajšc na modlitwę. Podniosłem się i pomodliłem, potem zaparzyłem herbatę i zajšłem się ksišżkami. Wstała, kiedy słońce już zachodziło. Miała mokre włosy. Pachniała tanim mydłem. Uklękła obok mnie. Spojrzała mi w oczy. - Możesz mnie ukarać. Powiedziałem: - Szirin, nie będę zadawał pytań na temat twojej eskapady. Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego jesteœ taka smutna, aby móc cię pocieszyć. - Jestem smutna, bardzo smutna, ponieważ wyszłam za mšż za niemrawego Anglika, który, po rozłšce, nie powitał z radoœciš swojej żony. - Powiedziałaœ, że gdybym to uczynił, poderżnęłabyœ mi gardło! - Nie mówiłam tego poważnie. Tak czy owak, mężu, nie było to warte ryzyka? Nazajutrz, kiedy zszedłem na lunch, zobaczyłem na macie odkorkowanš butelkę wina z Szirazu. - Czy dzisiaj sš twoje urodziny, Szirin? - Pij - powiedziała i nalała mi kubek wina, trzymajšc butel- kę w dłoni tuż przy biodrze, jak na jednym z obrazów w Isfa-hanie. Wino miało złotawy kolor i smak wyschniętej koniczyny. - Nie napijesz się ze mnš? Nalała mi jeszcze jeden kubek, następnie zanurzyła w winie palec i posmakowała językiem. Rozeœmiała się. - Kiedy się ze mnš rozwiedziesz, będę piła wino codzien nie. - Wyprostowała się, trzymajšc kubek z winem przy moich ustach. Szepnęła: Daj mi skosztować wina tak starego jak Adam, Wina z czasu, kiedy, poza niebem i ziemiš, nie było jeszcze niczego, Wina, które było œwiadkiem przemijania czasu, Czasu dojrzałego i chylšcego się ku œmierci, Kiedy przybrało postać najczystszego Ducha, Uwolnione w końcu od nieprzewidzianego losu. - Chwileczkę, Szirin. Po co to wszystko? - Pij, panie. Powiem ci, jak się upijesz. - Już jestem pijany. Chciałem jš objšć, lecz się wymknęła. - Jak się upijesz. Niech wino to będzie dla ciebie nektarem. Mężczyzna podchmielony winem wstaje o północy. Mężczyzna, który pije z podczaszym, zbudzi się w Dniu Zmartwychwstania. Wino miało smak jej ciała. Promienie popołudniowego słońca nabierały na œcianach i dywanach przepysznego koloru. Jej włosy jaœniały œwiatłem. - Panie, wiesz, że kobieta co miesišc... O mój Boże! - ...jest w pewnej sytuacji, na którš nie ma wpływu. Mam na myœli... Mam na myœli... Doskonale wiesz, co mam na myœli! - Jesteœ w cišży! Jej oczy zdradzały niepewnoœć. - Bogu niech będš dzięki! Och, ty głupcze! Dlatego właœnie wyjechała z tobš z Isfaha-nu! Była w cišży! - Wydaje mi się, madame, że dopiero od szeœciu tygodni je steœmy małżeństwem. Jej twarz robiła się mroczna jak noc i jaœniała na przemian. - Dla ciebie, panie, to wystarczajšco dużo czasu, by nawet rękę uczynić brzemiennš. Nie potrafiłem nic powiedzieć. - Nie wyglšdasz na szczególnie uszczęœliwionego swoim ojcostwem. Nie jest to normalne. - Jeżeli jestem ojcem... Usiłowała za wszelkš cenę zapanować nad sobš. - Jesteœ ojcem, Johnie Pitt, i zostanie to tobie dowiedzione. Co miałem powiedzieć? Byłem w tej sprawie bezsilny. Jeżeli jej nie uwierzę, opuœci mnie, jak to już raz uczyniła. Przypuœćmy, że mógłbym jš zabić, lecz nie sšdzę, aby było mnie na to stać. - Niech cię Bóg błogosławi, Szirin. Jestem szczęœliwy i wdzięczny tobie. - Musimy podjšć pewne starania. - Nie martw się ani przez jednš chwilę. Angielscy lekarze sš bardzo dobrzy. Może najlepsi w œwiecie. - Cieszę się, John. Jednak w Buszehrze nie ma angielskich lekarzy, chociaż mogš być gdzie indziej, na przykład w Tehera nie lub w okręgowych szpitalach wojskowych, ale nie jest to dla nas żadna pociecha. - Co masz na myœli? - Myœlę to, co mówię. Mówię po persku. - Przecież jedziemy do Anglii! - Ty możesz jechać. Lecz ja odmawiam podróży w cišży, a jak dziecko się urodzi, pojadę, ale dopiero wtedy, gdy będzie miało co najmniej szeœć miesięcy. Jeżeli taka będzie wola bo ska, dziecko urodzi się w tym domu. Mój œwiat legł w gruzach. Jej twarz przybrała wyraz, jakiego nigdy nie widziałem. Wyglšdała jak osaczona, gotowa bronić siebie i dziecka, nie patrzyła na mnie jak na wroga, lecz gdyby została do tego zmuszona, potraktowałaby mnie jak wroga. Poczułem nienawiœć do wszystkiego, co miało jakikolwiek z niš zwišzek. - Oczywiœcie, jeżeli chcesz ryzykować życie żony i córki, odbywajšc podróż morzem i lšdem... - Nie wiesz przecież, że to będzie córka. - Nie mogłem się skupić. Tęskniłem za Angliš, za samotnoœciš. Czułem, że je stem zawieszony w próżni. Miałem oczy pełne łez. - Jak Bóg zechce. - Czy jesteœ szczęœliwa, Szirin, że zostawiasz mnie w tym piekle jeszcze jeden przeklęty rok? - Dokładnie czternaœcie miesięcy. Osiem plus szeœć. Jeżeli to ci potrzebne, panie, tak, jestem szczęœliwa. - Nie obchodzš cię moje studia! - Jestem lepszš nauczycielkš od angielskich profesorów. Poza tym angielscy profesorowie nie spędzajš ze swoimi stu dentami poranków, wieczorów i nocy. - Powiedziałaœ w Isfahanie, że chcesz być wolna! Tak sobie wyobrażasz wolnoœć? Odwróciła wzrok. - Każda kobieta marzy o usidleniu mężczyzny. Każdy Irań- czyk chciałby uwięzić Anglika. Tylko ja, jedyna kobieta w Ira nie, mam tę podwójnš satysfakcję. - Jak możesz być tak wstrętna? - Gdyby sytuacja była odwrotna, to znaczy gdybyœ to ty mnie usidlił, nie byłoby w tym nic szczególnego i nie wyma gałoby komentarza. - Dobrze. Rozumiem. Od poczštku to zaplanowałaœ. Bar dzo sprytnie. Zesztywniała. Przez moment ujrzałem innš Szirin: czułš, wiernš, dzielnie nadrabiajšcš minš. Rozwierała i kurczyła palce, jakby chciała mnie dopaœć, lecz nie miała odwagi. W końcu zasłoniła twarz szalem. - Na miłoœć boskš, Szirin, opamiętaj się! Wiedziała, że tym razem posunęła się za daleko. Próbowała zastosować innš metodę. Powiedziała: - Należało oczekiwać, że chłopiec, który w swoim życiu nie zaznał niczego dobrego, sam będzie niedobry. A jednak nie spodziewałam się tego. Zalała się łzami. Czułem, że był to z jej strony dramatyczny gest, jak te łzy i słowa przed chwilš, obliczony na mojš wrażliwoœć. Nie licz na to, koleżanko! - Wybacz mi, Szirin. Chodzi o to, że życie w takich warun kach jest zbyt ucišżliwe dla mężczyzny. Biedaczek! - Drogi panie, właœnie dlatego, że jesteœ taki mężny i nie je steœ zniewieœciałym słabeuszem, pogodzisz się z takš egzysten cjš. Osłodzę ci życie! Będę ci służyć tak, jak żadna żona dotšd nie służyła mężczyŸnie. Będę posłuszna bardziej niż dotych czas. Będę przyrzšdzała najsmaczniejsze potrawy, takie, jakie jadałeœ w Anglii, najsmaczniejsze z potraw... i... WyobraŸnia zawiodła jš lub, jak sšdzę, zbyt jš poniosła. Nie wierzyłem ani jednemu jej słowu. Odniosłem wrażenie, jakiego już raz doœwiadczyłem w pocišgu z Londynu do Folke-stone, kiedy mnie okradziono: poczucie straty i niewybaczalnej głupoty. - Nie jestem mężczyznš. Mężczyzna, Szirin, to coœ więcej niż osoba kochajšca kobietę. Mężczyzna służy swej rodzinie, krajowi i przyjaciołom; cierpi za nich, idzie na wojnę i stara się jš przeżyć; pomaga dzieciom, kiedy sš bezradne... Przyłożyła rękę do moich ust. - Uchowaj Boże! - powiedziała. Potem obdarzyła mnie uœmiechem œwiatowej damy. - Kobiety nie za bardzo interesujš się tymi aspektami męskoœci. Cišża szybko zmieniała osobowoœć Szirin. Zachowywała się tak, jakby ten jej nowy stan wymagał mego przyzwolenia. Nie majšc doœwiadczenia z kobietami, zafascynowany byłem jej kobiecoœciš; rozkoszš napawał mnie widok zachodzšcych w niej zmian kształtów i zapachu ciała, smak mleka na jej piersi, ledwo widoczny zarys jej brzucha, suchoœć włosów i policzków, a nawet pochrapywanie (z czego do tej pory, dzięki Bogu, nie zdawała sobie sprawy). Zmieniajšcy się teraz kształt jej piersi oraz krótkowzrocznoœć pozbawiały jš zgrabnej, harmonijnej sylwetki. Bez przerwy dreptała po dywanach, zahaczała o wšskie drzwi, potykała się na schodach, kiedy wnosiła jedzenie, lub uderzała się o coœ głowš. Nigdy nie uskarżała się na jakškolwiek dolegliwoœć, nie czuła się zmęczona lub prawdopodobnie nie używała tych słów, ponieważ przeznaczone były dla sfery miłoœci: być chorym oznaczało usychać z miłoœci, zmęczonym - zadowolonym, szczęœliwym, spełnionym. Duma nie pozwalała jej uskarżać się na złe samopoczucie. Często myœlałem o jej poczuciu dumy. W zasadzie mówiła o sobie w liczbie mnogiej: my, nas. W języku perskim jest to forma grzecznoœciowa, ponieważ ,ja" nie jest istotne; „moje" osobiste pragnienia i opinie nie liczš się. Jest także język Persów, przedstawicieli arystokracji i plebsu, jest „my" uniżonych, ludzi bez znaczenia, jest królewskie „my" i „my" ulicznych cwaniaków. W jej „my" pobrzmiewała nuta bezwzględnego oporu. Zwykły człowiek nie staje się istotš szlachetnš, daleko mu do wielkoœci: powróz nanizany perłami nie zyskuje na wartoœci. Skšd w niej, siedemnastoletniej dziewczynie, tyle bezgranicznej arogancji? Bez wštpienia malowała się ona na jej twarzy, lecz nie mogła jej ujrzeć, w domu bowiem nie było lustra. Nosiła okropne okulary, nie robiła sobie makijażu, w dzień chodziła w czymœ, co przypominało czarny worek, wieczorem ubierała się w przezroczyste spodnie. Czy arogancja ta brała się z bogactwa? Zostawiła je przecież w Isfahanie. Z rodzinnych korzeni? Była potomkiem bocznej linii rodziny królewskiej, która tyranizowała i wyzyskiwała kraj i dawno już jest martwa, odkšd odsunięto jš od władzy i bogactwa. Z wykształcenia? Ze znajomoœci języków, które za wszelkš cenę chciała zapomnieć, ze znajomoœci podstaw rachunkowoœci, z tych kilku tysięcy strof, których nauczyła się, korzystajšc z biblioteki dziadka? Z poczucia niezależnoœci? Tak, być może: zerwała przecież więzy ograniczajšce jej kobiecoœć (widziałem tylko zewnętrzne tego oznaki, jak przechodzień widzi mury i wieże wartownicze więzienia), aby znaleŸć się tam, gdzie pragnęła być. Przypuszczałem, że ironia, która nigdy jej nie opuszczała, nawet w tych chwilach, kiedy najbardziej zależało mi na jej szczeroœci i powadze, była odruchem jej bardzo osobistego ja. Chciała pokazać, że po zakończeniu miłosnych igraszek, które były swego rodzaju zabawš, spełnianš zgodnie z zobowišzaniami wynikajšcymi ze œlubnego kontraktu, nadal pozostaje sobš. Mistrz i kochanka dzień cały się kochali Od pierwszych promieni poranka do najczarniejszej nocy, Diabeł na jego usta położył palec I rzeka zawróciła, płynšc teraz ku wzgórzu. Wyczuwałem, że ta ironia, dwuznacznoœć, jakkolwiekby to nazwać, stanowiły dla niej naturalnš ucieczkę jako kobiety i Iranki; jej zachowanie było naprawdę wyrazem przystosowania się do losu, który obszedł się z niš po macoszemu i z okrutnš obojętnoœciš, a w każdym razie dokuczał jej zbyt długo; gdyby kiedykolwiek miała powiedzieć: tak, tego właœnie pragnę bardziej niż czegokolwiek, chcę, abyœ o tym wiedział - byłaby to wówczas całkowita zmiana jej osobowoœci. Jednakże w miarę upływu czasu i w wyniku pogodzenia się z myœlš o cišży jej zachowanie uległo zmianie. Nie byłem już jej głupkowatym, zagranicznym mężem, któremu rzucała od czasu do czasu dziwne spojrzenia, lecz stałem się częœciš jej audytorium. Słowo „audytorium" nie jest tu właœciwe, ponieważ zakłada publiczny występ aktorów bšdŸ koncert; jej występy miały osobisty i prywatny charakter. Przyjęta przez niš wobec siebie sekretna obietnica, że dusza jej nie zostanie splamiona jakimkolwiek czynem, stała się obietnicš złożonš mnie, iż zawsze będzie tš Szirin, jakš dawniej znałem. Można było odnieœć wrażenie, że jakby całkowicie zapomniała, komu i po co tę obietnicę złożyła. Czasami rzeczywiœcie dziwnie się zachowywała - w zamyœleniu czesała moje włosy na swoich kolanach lub stała, patrzšc przez okno kuchni, albo leżała w base- nie z zamkniętymi oczami. Kiedy pocałowałem jej ciepłš rękę, spojrzała na mnie pełnym zażenowania wzrokiem. - Kochasz mnie, Szirin? - Sšdzę, panie, że powinieneœ mniejszš wagę przykładać do opinii swojej żony. - Ale jesteœ zadowolona, będšc ze mnš? - Znasz historię starej kobiety i nici? Było to w czasie, kie dy Józef miał być sprzedany i na rynek przybyły wszystkie ko biety Egiptu. Rozpoczšł się przetarg i jedna stara kobieta głosem piskliwym zawołała: „Daję swój włos!". Licytator spojrzał na niš i powiedział: „OdejdŸ, stara kobieto, nikt nie weŸmie twego włosa za tego nieporównywalnej pięknoœci mło dzieńca". „To nie ma żadnego znaczenia - powiedziała stara kobieta - w końcu œwiat się dowie, że nie jestem ze swego losu zadowolona i chciałam go sobie polepszyć". Czasami rzeczywiœcie jej osobowoœć rwała się na strzępy. Okazywała obojętnoœć, była ironiczna, zwodziła dla samej przyjemnoœci; miała wielkie poczucie obowišzku, kierowała się starymi nawykami, wykazywała wielkš ostrożnoœć; bywała próżna, okazywała całkowity brak życzliwoœci; potrafiła obnażyć się przede mnš duchowo, drżšca, okrutna, biała jak papier. I wówczas œwiat walił mi się na głowę. Bywała prymitywna w zachowaniu, uparta, niegodziwa; czasami pędziła gdzieœ przed siebie, cišgnšc mnie za ręce, jak kiedyœ w jej domu w Is-fahanie (co, jak teraz rozumiem, było zapowiedziš naszej bezgranicznej zażyłoœci, gdyby tylko starczyło mi wówczas rozumu, aby to dostrzec). Była o wiele bardziej niezwykła, niż to sobie kiedykolwiek wyobrażałem; i kobieca, jak sšdzę. W rozmowach zaczynała być wulgarna. Ona, która zawsze mówiła tak pięknym językiem, recytowała cztero wiersze Chaj-jama, które w jej wykonaniu brzmiały niczym pieœni, teraz mówiła do mnie językiem tragarza portowego. Język perski pozwala na nie spotykanš w innych językach zmianę znaczenia wyrazów, co często powoduje, że brzmi infantylnie. Szirin wymawiała każdš spółgłoskę z przydechem, każda samogłoska przypominała kwilenie. Kerman brzmiało jak „Chermun", Isfa-han jak „Esfun", Teheran jak „Terrun" i nawet moje imię wymawiała jak „Dżun", jej głos stawał się żałosnym piskiem. Pewnego razu wpadła z ogrodu do pokoju spocona i zdenerwowana i wybuchła: - BšdŸ tak łaskaw, Pitt, i powiedz mi, gdzie schowałeœ ten pieprzony kilof? Nabrała okropnej maniery: piła herbatę ze spodka. Przypuszczałem, że poczštek cišży dał także poczštek myœlom, wspomnieniom i reakcjom typowym dla kobiecej psychiki, o jakich nie miałem pojęcia. Wykształcenie, nabyte maniery nie były już jej pomocne i nie interesowały jej. Była teraz jednš z tych irańskich kobiet, które bez końca wydawały na œwiat dzieci. Pomyœlałem, że nie ma już mojej pięknej Szirin o kształtach gazeli, że nigdy już nie odzyska dawnej figury. Że będzie palić papierosy, jeœć słodycze, opowiadać brzydkie dykteryjki, stanie się irańskš matronš, poważnš i pobożnš. - Drogi panie, przyniosłam ci ksišżkę do czytania. Miała tytuł: Porady dla nowożeńców, jej autorami byli doktor Reza Tabari z wydziału medycyny uniwersytetu w Teheranie i Hodżdżatoleslam Ali Nabawi, wykładowca prawa kanonicznego seminarium w Ghom. Poczułem się niezręcznie. - Jestem takim ignorantem... Szirin spuœciła oczy. - Nie wštpię, że wycišgniesz pewne wnioski ze wstępu do ksišżki. Aczkolwiek chcielibyœmy zwrócić twojš uwagę na na stępne rozdziały, zwłaszcza na ten zatytułowany „Błogosławio ne zdarzenie". - Szirin, jeżeli sšdzisz, że pomogę ci urodzić dziecko, ty... - John, wybacz mi. Musisz. - Potrzšsnęła moimi rękami. - Ministerstwo wydało w tej sprawie zalecenie. Musisz zawsze pamiętać, że dla mnie teraz ważniejsze jest, abym ja żyła, bo jeżeli umrę, ona także umrze, a jeżeli ona umrze, to, jeœli taka będzie wola boża, w przyszłoœci... - Niezmiernie rozczuliła się nad sobš. - Nie potrafię, Szirin. - Nie mamy wyboru. Jest wprawdzie inna możliwoœć, lecz nie powitałbyœ jej z radoœciš. Przez chwilę siedzieliœmy w milczeniu. - W porzšdku, o co chodzi? - Mieszka tutaj, w Buszehrze, doœwiadczona akuszerka z dużš praktykš, z dobrej rodziny, pedantyczna i religijna, ma dobre maniery i jest dyskretna. Nazywa się Bibi Agha. Być może przyjdzie do naszego domu. Lecz byłoby dla niej niebezpieczne, gdyby ciebie zobaczyła. - Muszę więc znowu się ukryć. Na jej twarzy pojawił się wyraz bólu. - Dałam jej do zrozumienia, że mój mšż jest kupcem, hur townikiem, który kupuje bawełnę w Indiach i sprowadza jš przez Bandar Abbas oraz że przebywa tam teraz w sprawach służbowych. Być może, kiedy ta kobieta przyjdzie, będziesz musiał schować się do pokoju ciszy. Postaramy się, abyœ miał tam wszelkie wygody. - Jaki mam wybór? - Nie masz żadnego. Jest mi niezmiernie przykro. - Ile ten wzór doskonałoœci bierze za usługę? - Nic. Niewiele. Sto tomanów i pewna gratyfikacja. To zna czy osiem funtów i gratyfikacja. - Jaka gratyfikacja? - Sšdzę, że zasługuje na takš zapłatę. Chyba że, oczywiœ cie, ty... - Jaka gratyfikacja, Szirin? - Niewielka iloœć opium. Dwa, może pięć kawałków. - Mówiłaœ, że jest taka szlachetna! - Madame Bibi jest bardzo szlachetna! Jednakże czasami, z powodu artretyzmu, pali opium. - Co Jej Ekscelencja minister postanowi, Szirin. - Dziękuję panu. - Co to jest? Miała coœ owiniętego wokół szyi. - Ciii... Dokończ, co zaczšłeœ. - Jak mogę, kochanie, z tš rzeczš wokół twojej szyi? - To amulet, który ma zapewnić szczęœliwy poród. - Na miły Bóg! Ta przeklęta kobieta ma zły na ciebie wpływ. - Milcz. Cokolwiek teraz Szirin mówiła, miało co najmniej dwa znaczenia. - Ale co to jest? - Jutro. Teraz czas spać. Jak należało się spodziewać, Szirin cały czas nosiła naszyjnik, który stał się niemalże częœciš jej osobowoœci. Teraz już zawsze moje włosy zaplštywały się w oczka łańcucha pomiędzy rubinami. Przypuszczałem, że była to jeszcze jedna broń przeciwko mnie, jednakże o wiele bardziej sympatyczna niż jej suknia i nóż. Coœ jeszcze przyniosła z tej swojej podróży -starš fotografię, ręcznie kolorowanš. Zdjęcie zostało zrobione w Paryżu w studiu fotograficznym Nadara w roku tysišc osiemset pięćdziesištym trzecim. Na zdjęciu Amin siedzi przy stoliku przykrytym kilimem, na którym stoi wazon z żółtymi tulipanami i srebrna ramka z wykaligrafowanym tekstem. Mimo usilnych starań nie mogłem go odczytać. Szirin nie chciała zdradzić treœci, mówišc, że to nie moja sprawa. Z tej krótkiej podróży przyniosła mi także słownik rosyj-sko-perski. Była połowa lata. Ból œciskał mi serce, kiedy patrzyłem na niš. Widziałem, jak stała w ogrodzie, ujšwszy się pod boki, aby złagodzić ból kręgosłupa. Znalazłem w garażu stary hamak. Przywišzałem go do pni dwóch drzew i zrobiłem dla niej posłanie. Chłodziłem jš wachlarzem, który zrobiła z liœci palmowych do porannego rozpalania ogniska w kuchni. Dokuczały jej ciernie i upalne słońce. Zapatrzona była w siebie, w niezgłębionš tajemnicę macierzyństwa. Usłyszałem jakiœ zgrzyt przy bramie. Szirin zmrużyła oczy. Mruknęła: - Moja plotkara. Gdybyœ mógł łaskawie... Podniosła się z trudem i powlokła do bramy, podczas gdy ja spiesznie umknšłem do dŸwiękoszczelnego pokoju - zwanego przez niš Bandar Abbas - aby prażyć się i po raz któryœ z rzędu gapić na portret Sadiego i podziwiać gelim. Ilekroć otwierałem drzwi, aby zaczerpnšć œwieżego powietrza, dochodziły mnie z kuchni grubiańskie słowa i rubaszny œmiech. Nieco póŸniej weszła Szirin, podniecona i zatroskana o mnie, a na jej policzkach zauważyłem słaby rumieniec wesołoœci. - Jeżeli ta stara wiedŸma Fateme zrobi z ciebie nałogowego palacza opium, przysięgam na Boga, że jš zabiję. Przestała się uœmiechać. - Biedny chłopak - powiedziała. - Na miłoœć boskš, co zrobiłaœ? Na samo wspomnienie uœmiechnęła się. - Szirin! - Będziesz poœcił, panie? Ramadan był dopiero za dwa tygodnie. Mieliœmy pecha, że w tym roku wypadał w sierpniu. - Jak sobie życzysz, madame. - Nie zależy to od biednej kobiety. - Czy mój post sprawiłby ci przyjemnoœć? - Sprawiłby nam wielkš przyjemnoœć. - Ale co z tobš, madame? W twojej sytuacji poszczenie nie jest wskazane! - Niestety, panie, kobiety w cišży nie poszczš. Niemniej jednak w najgorętsze dni ograniczę picie wody w twojej obec noœci. Po zachodzie słońca i po zakończeniu twoich modlitw będę się tobš opiekować. Wydajesz mi się nieszczęœliwy, pa nie. Nie powinno tak być. - Nie, madame. - Sšdzę, że powstrzymanie się od jedzenia i stosunków sek sualnych w cišgu dnia przez dwadzieœcia osiem dni nauczy cię pewnej samokontroli, jest to zaleta, której Wszechmocny ci poskšpił. - Tak, madame. Stało się to w dzień Nowego Roku, po południu. Kiedy stałem przy zielonych drzwiach, prowadzšcych do pokoju dŸwiękoszczelnego, panujšca wokół cisza była coraz bardziej przejmujšca. Nagle usłyszałem krótki, przenikliwy krzyk, a potem nieco przytłumiony chichot Bibi Aghi. Włożyłem na siebie ubranie Riazanowa i jego kapelusz i pewnym krokiem wszedłem do sypialni. Stara kobieta wrzasnęła, po czym zatkała sobie usta kawałkiem czadom z materiału w kropki. Jej policzki przybrały żółty kolor, a twarz wyrażała zabobonny lęk. Za niš leżała w goršczce, ociekajšca potem, wijšca się w bólach Szirin. - Zdšżyłem, madame? Przybyłem z Bandar Abbas jak naj szybciej. - Wstyd, mój panie, nie chcemy ciebie tutaj. Sprowadzisz złe... - Cicho bšdŸ, stara obrzydliwa wiedŸmo. Uklęknšłem przy Szirin. Jej twarz jaœniała w półmroku. Wyglšdała jak skropiona wodš różanš. Z wysiłkiem poruszyła rękš na przeœcieradle. Powiedziała: - Witaj, mężu. Bóg pozwolił, że twoja podróż była udana? - Bogu niech będš dzięki. Bibi Agha podała mi szklankę herbaty i cukier. Œledziłem jš wzrokiem, jak szła do okna. - Panie, Bóg mnie teraz pokarze œmierciš. Ona, panie... - Rób dalej swoje. - Ona jest za drobna. Byłoby lepiej, gdybyœ zabrał jš do szpitala. - Czy może jej pani zrobić cięcie, madame? - Bóg nie pozwala! Ona umrze. - Jeżeli ona umrze, umrzesz także ty, emerytowana dziwko. Bibi Agha zachichotała. Całym ciałem Szirin wstrzšsały spazmy. Leżała wyprostowana, oczy miała pełne bólu. - Przyniosłam nożyczki i nici, Bóg mi odpuœci. - Sš sterylne? Chwyciłem jš za ręce i spojrzałem na dłonie. Były brudne i pomalowane hennš. - Mam piecyk naftowy i jodynę. Boże, ten ból jš zabije. Odpowie pani przed Bogiem. Nie wiedziałem, jak w języku perskim nazywane sš œrodki znieczulajšce. - Proszę przygotować jednš fajkę remedium. W sposób niezbyt wyszukany Bibi Agha wyraziła swoje zadowolenie. - Bach, bach! Remedium! Ponownie uklęknšłem. - Kochanie, Bibi Agha zamierza zrobić cięcie, aby mogła wyjœć główka dziecka. Dam ci opium, aby zmniejszyć ból. Bibi Agha zacišgnęła się głęboko, aby rozpalić fajkę, i uroczyœcie mi jš podała. Szirin, podnoszšc rękę, uderzyła w niš. Iskry z fajki rozproszyły się pod moskitierš i opadły na prze- œcieradło, które się zapaliło. Rozdarłem moskitierę i rękami ugasiłem ogień. - OdejdŸ, mężu! Odwróciłem się. Miałem poparzone dłonie i oczy i nic nie widziałem. W tym mroku wydawało mi się, że Szirin spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem, jakby mówišc: jestem bardzo zajęta gdzie indziej i nie mogę się teraz tobš zajšć, muszę tam pójœć, i poszła. Byłem przerażony i czułem się nikomu niepotrzebny. Cofnšłem się do drzwi wyjœciowych. Bibi Agha włożyła nożyce do ognia. - W imię Boga Litoœciwego i Miłosiernego... Szirin podniosła kolana. Odwróciłem się. - Stara kobieto, jesteœ pewna, że to cięcie jest konieczne? - ...Boga obu œwiatów. Przyj teraz, œlicznotko... - Na Boga! Zamknšłem oczy. - Jallah Błagam tylko o to, o tę jedynš rzecz, a reszta należy do Ciebie... - Jallah... Nagle łóżko pełne było krwi, a w nim, w œrodku tej kałuży, coœ się ruszało, wierciło, coœ, czego nie było tam przedtem, coœ, co nie należało już do Szirin, nie było częœciš łóżka, tej krwawej kałuży i nie należało także do Bibi Aghi; było sobš, żywš istotš, niezależnš, i wydawało głos pozbawiony dŸwięku. Z oczu lały mi się łzy. - Bóg jest wielki! Szlochajšc i lamentujšc, Bibi Agha odcięła pępowinę i zawišzała jš, przemyła dziecku usta i oczy, dała mu klapsa, owinęła w białe lniane płótno. - Och, jaki pech, jaki pech, panie. To dziewczynka! Odebrałem zawiništko z jej ršk. Dziewczynka miała czerwonš buzię, uderzajšco żółte policzki, jasne brwi i włosy. I wyglšdała na bardzo œpišcš. Bibi Agha nanizała paciorek na cienki paseczek i zawiesiła go na szyi dziecka. Moje łzy zmoczyły policzki córki. Całowałem jej pachnšce słodyczš włosy. - Och, kochanie, tyle trosk przysporzyłaœ swemu ojcu. Osi wieję ze wstydu. - Mężu, proszę, proszę... Szirin rozwierała i zaciskała palce. Leżała tak blada, obolała. Akuszerka zajęta była łożyskiem i błonami płodowymi. Uklęknšłem. - Kochana żono, jestem dumny z ciebie. - Proszę... Przytuliła dziecko do piersi. Zamknęła oczy, potem otworzyła je i spojrzała na mnie. - Mężu, myœlę, że będzie bardzo pięknš blondynkš, ale nie zbyt bystrš, przykro mi. - Ma zeza - powiedziałem - i obawiam się, że będzie mała i niezgrabna. Taka była wola boża. - Jest albinoskš - rzekła Bibi Agha. Chichoczšc, trzymała w ustach zakrzywionš igłę. - Nie garnie się do tego œwiata. Taka była wola boża. - Biedne, małe, nieszczęœliwe stworzenie - powiedziała Szirin. Dziecko szybko zasnęło przy piersi. - Nie garnie się na ten wstrętny œwiat. Szedłem z Bibi Aghš œcieżkš pod drzewami. Była północ. Przy bramie łypnęła okiem na banknot, który miałem w ręce. - Co łaska, mój panie. - Dobrze już. Dobranoc, Bibi Agho. I proszę, nie staraj się tu wrócić. - Cokolwiek Wasza Miłoœć uważa za słuszne. Sytuacja była bardzo niebezpieczna, panie. Osiemnaœcie centymetrów nici nylonowych. Ludzie będš pytać, co ja robiłam, i o nazwisko rodziny, o œwiadectwo urodzenia, a co ja biedna powiem... Pochyliłem się i przycisnšłem jej tłusty tyłek. - Powinien się pan wstydzić, ksišżę! Twoja pani leży w domu półżywa! - Odwróciła się i spojrzała na mnie. - Madame? Syknęła z rozkoszy. - Co sšdzisz o tym, madame Bibi, że przyjechałem z Ban- dar Abbas? - Wzdrygnęła się. Pochwyciłem jš mocniej. - Że zjawiłem się dokładnie we właœciwym momencie? - Usiłowała się wyrwać, lecz nie pozwoliłem jej. Trzęsła się ze strachu. - Proszę się nie obawiać, Bibi Agha. - Dałem jej lekkiego kuk- sańca w nogę. - Odprowadzę cię do domu. Znam dzielnicę, w której mieszkasz. Otworzyłem furtę i wyprowadziłem jš. Zapach benzyny i kurzu przyprawiał mnie o mdłoœci. - Miej litoœć nad biednš kobietš... Wcišgnšłem jš do ogrodu, pochyliłem się nad niš, uszczypnšłem w ucho. Czuć było zapach opium i moczu. Szeptem powiedziałem: - Choćbyœ nie wiem jak dyskretnie plotkowała, zawsze cię usłyszę. Możesz nie wiem jak okratować swoje drzwi, i tak przez nie przejdę. Możesz uciec do Maku lub Maszhadu, i tak ciebie dopadnę. Rozwinšłem banknot przed jej oczami, potem zwinšłem i wcisnšłem jej w usta. Otworzyłem ogrodowe drzwi. Wybiegła. - Jesteœ rozpustnym tchórzem. Biedna Bibi! Była mojš przyjaciółkš! Szirin była zbyt wyczerpana, aby się denerwować. Spacerowałem przy oknie ze œpišcym dzieckiem na rękach. - Dałem jej jeszcze dodatkowš setkę. - Co zrobiłeœ? Siedziała wyprostowana, z umytš twarzš, upiętymi włosami, odziana w nocnš koszulę. - Wzišłem z twojej torebki. Myœlałem... - Myœlałeœ! Myœlałeœ! Dałeœ jej drugie sto tomanów! - Tak, Szirin. - O panie, nie wiesz co zrobiłeœ. Dlaczego musiałeœ się wtršcić? - Szirin, musiałem zamknšć jej usta. - Oczywiœcie. Wybacz mi. Jestem zmęczona. Po urodzeniu dziecka Szirin zaczęła żyć swoim własnym życiem. Każdego wieczoru, po zachodzie słońca i po kšpieli w basenie, polewała ogród i chodniki. Potem siadała i wypalała 159 rosyjskiego papierosa aż po filtr. Zrozumiałem, że w takich chwilach, kiedy całkowicie pochłonięta jest rozmowš z sobš, tak jak inne piękne kobiety potrafiš być zafascynowane swoim odbiciem w lustrze, swoimi fotografiami i swojš biżuteriš, nie wolno jej przeszkadzać. Ogród wyglšdał niczym raj. Mój œwiat pachniał wilgotnym pyłem. Trzymajšc dziecko w ramionach, obserwowałem jš przez okno spacerujšcš pod arkadami i myœlałem, że jej żywiołem jest woda, ucieleœnia bowiem jej przebogatš naturę, w dziwny sposób panujšc nad niš. Ogród nie był dla niej miejscem gimnastyki bšdŸ wypoczynku, nie był nawet miejscem, w którym czuła się najlepiej; był czymœ więcej, jej drugš naturš, kopiš jej osobowoœci, którš z tak wielkim trudem usiłowałem zrozumieć. Widziałem, że ogród ten to królestwo jej najgłębszej prywatnoœci, do którego tylko ja miałem dostęp. Jej kobiecoœciš pulsowały czarne drzewa, błyszczšce chodniki, drgajšce cienie. Potem otrzšsała się z zadumy, żarzšcy się niedopałek wciskała w ziemię, podnosiła się, zanosiła cygarniczkę do domu, aby po chwili wyjœć z matš. Z poczštku nie chciała dać dziewczynce imienia. Zaczynałem być równie przesšdny jak moja żona, ale w końcu rozsšdek wzišł górę. Minšł tydzień i zauważyłem, że coœ jest nie w porzšdku; że cierpienia, jakich doœwiadczyła moja żona, do pewnego stopnia wytršciły jš z równowagi, i że muszę traktować jš niezwykle delikatnie, jak zegarmistrz usiłujšcy naprawić zepsuty mechanizm zegarka. - Moja niania nazywała się Dilys. Szirin oprzytomniała. Powiedziała: - Moja siostra ma na imię Lej li. I nazwaliœmy jš Lejli. Po pięciu minutach wydawało się nam, że nasza córka zawsze miała na imię Lejli i że nigdy w historii nie było żadnej innej Lejli. Lej la i Madżnun* wydawali się teraz największymi intruzami w naszym prywatnym życiu, a Madżnun powinien raczej mieć się na bacznoœci, ponieważ obecnie będzie musiał rywalizować ze mnš. Utwier- * Lej la i Madżnun - słynna para kochanków w perskiej i arabskiej literaturze (przyp. kom.). dziłem się w przekonaniu, że to dobre imię. Na oczach Szirin wyrastała jej siostra, którš się cały czas opiekowała; nasze dziecko przywracało jej częœć utraconych wspomnień z Isfaha-nu. Nie mogłem natomiast siebie poznać, tak się zmieniłem. Trzymajšc Lejli w objęciach, zmieniajšc jej pieluszki, biegnšc, kiedy miała kolkę, do dŸwiękoszczelnego pokoju, odnosiłem wrażenie, że daję jej to, czego sam nie mam. To przeogromne szczęœcie, jakie mnš owładnęło, usunęło całkowicie w cień moje pretensje do œwiata, które wydawały mi się odwieczne i, niczym olimpijski znicz, miały zostać przekazane memu potomstwu. Jeżeli rozmawialiœmy z Szirin, to jedynie o dziecku. Szirin Farameh była silnš kobietš. W cišgu kilku dni odzyskała siły. Wyjšłem jej szwy i rana się zagoiła. Gdziekolwiek i kiedykolwiek mogła spać, spała. W cišgu tych paru dni uœwiadomiłem sobie, że moje życie ma teraz swój nowy rytm, wyznaczany miłoœciš do córki, równš miłoœci do jej matki. Czasami jednak spotykałem Szirin siedzšcš nieruchomo w ciemnoœciach lub stojšcš pod drzewem, jakby sparaliżowanš atakiem bólu, i czułem, że coœ jš dręczy. Zaczšłem bardzo tęsknić za minionym czasem, lecz nie chciałem, aby miała coraz więcej obowišzków. I niekiedy, powodowany próżnoœciš, myœlałem, że oboje powinniœmy czynić wszystko, aby się do siebie zbliżyć. - Szirin, kto to jest Ruhollah al-Musawi? - Kto, mój ty jedyny? Szirin straciła zainteresowanie œwiatem poza bramš ogrodu. Oœwiadczenie szacha o likwidacji partii politycznych - lub raczej połšczeniu ich w jednš, nazwanš Rastachiz albo Partiš Odrodzenia - które znalazło się w porannej gazecie i które miało być przedmiotem naszej rozmowy - nie wzbudziło w niej zainteresowania. Wolała mówić o kłopotach, jakie Lejli ma z trawieniem. - Pytam o gentlemana o nazwisku Ruhollah al-Musawi. Czytam ksišżkę Riazanowa. Nosi tytuł... - Przepraszam, John. Jest to uczony, wróg szacha i całej mojej rodziny. - Był agentem Riazanowa? - - 161 - Boże, nie! Nie jest niczyim agentem, jedynie Wszech- . wiecznego. - Dlaczego jest wrogiem waszej rodziny? Szirin zareagowała na swój dawny sposób. - Szach zmusił go do emigracji w czasie przeprowadzania wielkiej reformy rolnej. W owym czasie nauczał w Ghom i miał mnóstwo zwolenników wœród studentów. Jego ludzie żyli w Chomejn. Wczeœniej, podczas rewolucji konstytucyjnej, kiedy znowu wybuchły stare spory, podczas kłótni dwóch wio sek o wodę zginšł jego ojciec, uderzony kamieniem. Chomejni uważał, że winę ponosi dziadek, ponieważ w ogóle oskarżał wszystkich posiadaczy ziemskich. Dlatego proszę cię, John, abyœ nie wchodził mu w drogę. - Gdzie jest ten Chomejni? Wzięła Lej li na drugš rękę. - W Nadżafi w Iraku. - Nie mam więc żadnych powodów do obaw. - Nie, panie. Odwróciwszy się do mnie plecami, myła ręce w basenie. Była zszokowana. Obawiała się, że utraci nade mnš władzę. Odczuwałem ogromnš potrzebę dotknięcia jej. Chciałem się upewnić, że to, co się stało, nie zmieniło jej. - Jesteœ dla mnie miła, Szirin. - Oczywiœcie. To mój obowišzek. - Jesteœ tego pewna? Drżała, była zła, blada, cała spocona. - Tak, jestem pewna. - Nie rozglšdała się wokoło, nie zdra dzała żadnej chęci ubrania się. Po chwili dodała: - Nie myœl zbyt wiele, John. Przypuszczam, że Anglikowi myœlenie nie jest potrzebne bardziej niż modlitwa. A zatem twoja sługa musi myœleć i modlić się nie tylko za siebie, lecz także za całš rodzi nę. Nie spędzimy całego życia w tym ogrodzie. Zostaniemy rozdzieleni lub spotka nas jakieœ inne nieszczęœcie. Twoja słu ga jest jedynie kobietš. Kiedy chcesz mnie pocałować, poddaję się całkowicie twojej woli, a doznana przyjemnoœć wynika głównie, lecz nie wyłšcznie, z poczucia posłuszeństwa. Wierzę i mam nadzieję, że z tych wszystkich pocałunków zapamiętasz jeden. Poza tym zapamiętasz te drzwi, a w nich mojš twarz, szelest mojej sukni i czadom, smak ziół i maœlanki w zimnym pojemniku, ciepło moich piersi i szyi o poranku, zapach róż w ogrodzie i moje spocone łono. Każde z tych wspomnień to łšczšce nas nici, i chociaż rozłška może je rozerwać, jedna z nich przetrwa na pewno; owiniesz niš swojš dłoń i nić ta przywiedzie cię do twojej biednej żony i nieszczęœliwego dziecka. - Nigdy nie rozstanę się z tobš, Szirin. - Liczę na to, panie. - Co się wydarzy, Szirin? - Skšd mogę wiedzieć? - Mam na myœli: w Iranie. Czy komuniœci przejmš władzę? - Swego czasu prosiłeœ mnie, abym opowiedziała ci o moim przodku, Aminulmulku, i jego nieszczęœliwej miłoœci. Czy mogę teraz o tym opowiedzieć? - Proszę. - Mówiłam ci o jego pobycie w Londynie. - Tak. - W tamtejszym towarzystwie była owego wieczoru naj piękniejsza dziewczyna Anglii. Miała na imię Karulin, a jej oj ciec, kasztelan Landandirri, nazywał się Pitt. - Szirin mówiła w rytmie, jakiego dotychczas nie słyszałem. - Aminulmulk zo baczył Karulin Pitt i zakochał się po uszy. Dla jej czarnych oczu, włosów pachnšcych piżmem, zgrabnych nóżek, szlachet nej krwi, majštku ojca, dla jej słodkiego charakteru i wesołoœci wyparł się ojczyzny i religii. Upokorzył się przed niš jak Hin dus przed swym bożyszczem, jak więzień przed katem. - Szirin, proszę, przestań. - Korzystajšc ze wstawiennictwa przyjaciela, lorda Curzo na, chciał być przedstawiony swej bogini; w ceremonialnej szacie i turbanie z orderem lwa i słońca na piersiach, który przyznano mu za rany odniesione w bitwie pod Aszchabadem, spojrzał w oczy swej oprawczyni. - Proszę, przestań! - Oprawczyni, œmiejšc się perliœcie, podniosła miecz. Dan- sent-ils la mazurka, Altesse?* Czy oni tańczš mazurka, Wasza Wysokoœć? Zatkałem uszy. Szirin oderwała moje ręce. - I tańczyli, chrzeœcijanka i muzułmanin, kat i ofiara. Jego szata wirowała niczym spódnica derwisza z Konya, a głoœny œmiech unosił się ku żyrandolom, jak spłoszone wystrzałem gołębie. Wówczas wstał lord Curzon i, do głębi oburzony, wy zwał na pojedynek każdego, kto okaże wzgardę jego przyjacie lowi. „Zachowaj spokój, mój drogi. Jakš korzyœć odniesiemy, walczšc o zwłoki?" - powiedział ksišżę, skłonił się i wyszedł. Udał się na stację Wiktoria, a stamtšd do Paryża i Stambułu; walczył w Karabachu i Baku, aż pewnego dnia w Sewastopolu, kiedy pozostawał w służbie cara, strzał z angielskiego moŸ dzierza położył kres jego marzeniom, wzbudzonym widokiem przepięknych oczu Angielki. Jeœli chodzi o pannę Karulin, to w tym kraju, gdzie dni sš krótkie i pochmurne, wiodła życie dostatnie, w otoczeniu serc pozbawionych wszelkich uczuć. I tak to było... - To nieprawda! - Ty, panie, znasz oczywiœcie lepiej tę historię. Wstała. - Nie! Szirin, wybacz mi, ona pojechała na Krym! W tysišc osiemset pięćdziesištym pištym roku! Z pannšNightingale*. - Naturalnie, z mamzil Bolbol. Poszła w kierunku drzwi. - Z angielskš pielęgniarkš. - Czemu nie? - Caroline Pitt była pionierkš fotografii. Zrobiła słynnš pa noramę Sewastopola. Szirin zatrzymała się. - Panoramę? - Panoramę tworzy się, łšczšc w całoœć zdjęcia poszczegól nych fragmentów pejzażu. - Fragmentów murów obronnych. - Widziałem to! W Imperialnym Muzeum Wojny w Lam- beth. - Lambeth - powiedziała do siebie. - Nie Lambas. - PóŸniej, po wojnie, nie wróciła do ojczyzny. Wynajęła * Florence Nightingale - założycielka Czerwonego Krzyża (przyp. tłum.). dom w Bebek nad Bosforem. Ludzie uważali, że to bardzo dziwne, iż angielska lady, jeszcze młoda, pochodzšca z dobrej rodziny, postanowiła żyć samotnie wœród prostych Turków. - Tak. - Potem, pewnego dnia, w szeœćdziesištym lub szeœćdzie sištym pierwszym roku weszła do ciemni i z powodów, któ rych nie znamy, wypiła butelkę cyjanku potasu. - Niech Bóg jej wybaczy! Szirin wróciła z pięœciš zaciœniętš przy ustach. Przykucnęła, odwróciła oczy i powiedziała: - Mogę zapytać, w jaki sposób dowiedziałeœ się tego wszystkiego? - Och, Szirin, to jest kwestia wyobraŸni. Wiesz, intereso wałem się losem każdego, kto nosi moje nazwisko. Myœlałem, że pewnego dnia dowiem się czegoœ na temat mojej rodziny, w ksišżce, w muzeum, w domu rodzinnym; że niejako natknę się na ojca, że zobaczę go na fotografii, dostojnego w koœciel nym stroju, lub matkę w rozłożystym, staromodnym kapeluszu. - Jaki z ciebie głuptas! Przeszła kawałek na kolanach i uklękła przy mnie. - Kiedy Bóg cię stwarzał, trudno było w tym dostrzec akt jego mšdroœci. - Wyprostowała się w taki sposób, w jaki lu biłem, jej pierœ musnęła mój policzek. - Nie dostrzegasz tego? - Czego nie dostrzegam? - Że te wydarzenia sš ze sobš tak wyraŸnie powišzane, iż nawet dziecko by to zauważyło. - Które wydarzenia? Chwyciła mojš rękę, odwróciła dłoń, przytrzymała kciuk. - Te sprawy sš ukryte w języku symboli. Rubiny. - Zagięła mój kciuk. - Amin i Karulin. - Zagięła mi następne dwa pal ce. - Ty i twoja służebnica. - Zagięła dwa pozostałe. - W każ dym z tych wydarzeń pokrewieństwo duchowe staje się coraz bardziej istotne. Jakiœ Anglik przywozi szachowi rubiny, za które otrzymuje pienišdze. Wiek póŸniej angielska dziewczyna obserwuje w zamkowej sali balowej mężczyznę tańczšcego jak szaleniec. Jej oczy sš œlepe na jego zaloty. Nie sš w stanie wi dzieć z powodu jego innoœci. Lub raczej - zdaje sobie z tego sprawę, lecz próżnoœć i przywišzanie do œwiatowego blichtru niweczš kiełkujšcš myœl. Co jednak skłoniło jš, aby udać się do Uskiidar? Aby spędzać noce i dnie wœród ginšcych na polu walki żołnierzy? Aby zrobić pano... - ...ramę... - ...bitwy pod Sewastopolem? Aby godzinami œlęczeć w ciemni nad kliszami zdjęć, żeby go zobaczyć? I zażyć tru ciznę, aby Bóg jej przebaczył? A jeœli chodzi o mnie i o ciebie, wiek póŸniej - nacisnęła mój najmniejszy palec - to tę historię znasz. - Ale historia tej kobiety nie ma nic wspólnego ze mnš! - Widzę, że jesteœ tego pewien. - Nie, nie jestem. Jak mógłbym być? Jeżeli była mojš krewnš... - Jest z nami spokrewniona, jeżeli nie naprawdę, to symbo licznie. Ludzie nie rozwišzujš tajemnic, oni je po prostu igno rujš i w tej swojej ignorancji triumfujš nad nimi. W rzeczywi stoœci jesteœmy niczym trzcina porwana wiatrem, zawsze po wodowani tęsknotš za domem, z którego wyszliœmy. Nauczono nas grać na flecie smutne melodie na weselach przystojnych chłopców. Lecz teraz łaska boska sprawiła, że połšczyliœmy się. - Wybuchła œmiechem. - Ty przerwałeœ ten łańcuch nie przewidzianych wypadków, wchodzšc w zwišzek miłosny z ukochanš, o władco duszy! - Nie. Po prostu kiedy zobaczyłem ciebie w drzwiach, onie miałem. - Właœnie! Kiedy po raz pierwszy zauważyłam cię w Isfa- hanie, w parku Haszt Beheszt, wracajšc z lekcji muzyki, pomy œlałam: „Co za dziwny, wysoki bledziuch, obszarpaniec, bez grosza przy duszy, rozkapryszony, nieszczęœliwy facet!". Coœ w twojej rozlazłej naturze zaciekawiło mnie. Nie wierzyłam, że możesz być istotš tak bezradnš. Dlatego nazajutrz, po zaję ciach szkolnych, powróciłam do tego miejsca, aby przyjrzeć ci się dokładniej i sprawdzić, czy rzeczywiœcie taki jesteœ. I oka zało się, że zastałam cię w jeszcze gorszym stanie! A potem już było za póŸno; spotykałam cię wszędzie. Nie mogłam ku pić jogurtu z madame Dżouharš, żeby nie spotkać ciebie w sklepie, zawsze spiętego i gubišcego miedziaki. Siedziałeœ w ogrodzie urzędu pocztowego, moim ulubionym miejscu, wałkujšc wersety z ksišg Al-Ghazalego* z niedomytymi studentami teologii. Siedziałam nad zadaniami z geometrii i nagle znalazłeœ się koło mnie, mówišc mi o wolnoœciach człowieka; zachowałeœ się jak prymitywny intruz, nie pytajšc o pozwolenie, lekceważšc mojš prywatnoœć. Uważałam siebie za skończonš idiotkę. Byłam dziewczynš kompletnie zwariowanš na punkcie geometrii! Dziewczynš, która wszystkie wersety Koranu znała na pamięć i która nie miała i nie chciała mieć przyjaciół. Aż pewnego popołudnia, popołudnia bardzo upalnego, kiedy traci się poczucie czasu, przedstawiłeœ się w sklepie pana Mo'ina: „Panie, nazywam się John Pitt", co według twoich zasad oznaczało dobre wychowanie, lecz nazwisko Pitt przeznaczone było zawsze i tylko dla mnie. Kiedy usłyszałam je, doznałam bólu, niczym ukłucia sztyletem, i pomyœlałam wówczas: „O Boże, jestem przecież tylko słabš istotš, nie zdołam się już dłużej oprzeć, moje serce pogršża się w morzu miłoœci". Opowiadam ci tę historię, aby uradować twoje serce i umilić ten wieczór, lecz także z innego powodu. Opowiedziałam jš, aby skłonić cię do myœlenia. - Podeszła do mnie na kolanach i dłońmi przycisnęła moje skronie. - Pomyœl, John, dlaczego uczyłeœ się języka perskiego? Pomyœl, dlaczego przyjechałeœ do Iranu? Pomyœl o swoich biednych rodzicach, mimo że sprawia ci to ból! Bóg da, że wyjdziesz z tego wzmocniony. Znowu był mordad, miesišc największych upałów. - Panie, czy mogę coœ powiedzieć? - Oczywiœcie. - Ryba kupiona na bazarze jest nieœwieża. - Wszystko jedno. Wystarczy nam ryż. - Nie mam ryżu. - Nieważne... - WYBACZ MI, PANIE, ALE NIE MAM PIENIĘDZY! * Al-Ghazali (1059-1111) - muzułmański filozof i teolog (przyp. tłum.). - Och! - John, jesteœ taki głuptas. Nigdy nie pomyœlisz. Wierzysz, że Bóg dostarczy nam wszystko. Och, starałam się, aby pie nišdze Riazanowa wystarczyły nam na jak najdłuższy okres, gotowałam obiady bez ryby i mięsa, sadziłam zioła i owoce, zawsze byłam oszczędna... - Nieważne. - Co nieważne? - Nieważne, Szirin. - Wpadłem na pewien pomysł. - Od ja kiegoœ czasu zastanawiałem się, moja droga, czy nie prosić cie bie, abyœ udała się do Teheranu. Kilka dni rozłški nie zagrozi naszemu małżeństwu. Podniosła głowę. - Próbowałam. Jest pewien kłopot. - Próbowałaœ! - Wybacz mi, John, ale nie rozumiesz. W przeszłoœci, kiedy szach Reza zabrał dziadkowi majštek, wydał dekret stwier dzajšcy, że ten naszyjnik stanowi częœć narodowych insygniów i powinien być zdeponowany w skarbcu Banku Narodowego w Teheranie, jako jedna z tych wartoœciowych rzeczy, które stanowiš gwarancję bankowš pienišdza papierowego. Babcia ukryła go i złożyła przysięgę na grób dziadka, że nic nie wie o rubinach. Nie zgodziła się również przyjšć Tejmurtasza, mi nistra dworu, który przybył po rubiny. Było to przed wydaniem Aktu Ujawnienia, Tejmurtasz musiał więc przyjœć do babci po nownie, lecz nic nie wskórał, jedynie œcišgnšł na siebie podej rzenie szacha oraz wyrok œmierci przez powieszenie w więzie niu w Kazwinie. Ale ludzie na bazarze wiedzieli, że babcia po trafiła wprowadzać innych w błšd. Żaden kupiec w Iranie nie oœmieli się kupić tych klejnotów, nawet Mosaffarian, którego ojciec był przyjacielem dziadka. Sšdzę, że kamienie te mog łyby być, w największej tajemnicy, sprzedane w Genewie, ale to nie rozwišże naszych problemów. Panie, ty jesteœ jak der wisz, w ogóle nie myœlisz o takich sprawach! - Wręcz przeciwnie, Szirin, mam w zanadrzu coœ cenniej szego, co będzie łatwiej sprzedać niż rubiny. Zamarła, jakby rażona pociskiem. - Proszę, mów po persku. - Pójdziemy razem do amerykańskiej ambasady przy Tacht-e Dżamszid w Teheranie. Odprężyła się. Powoli podniosła głowę. Ten jej ruch zawsze mnie denerwował. - Dlaczego sšdzisz, że udzielš nam azylu politycznego? - Powiem im: mam coœ, co może was zainteresować. Zrozumiała mój plan. Brnšłem dalej: - Posłuchaj mnie, po raz pierwszy w życiu. Nie widzisz, że ma to o wiele większš wartoœć niż naszyjnik? Dowódca Cesar skich Sił Powietrznych przyjmuje łapówki od Rosjan! Pan Helms może albo poinformować szacha o tym fakcie, albo go przekręcić. - Co w tym kontekœcie znaczy „przekręcić"? - Pozyskać go do współpracy, do przekazywania Rosjanom fałszywych informacji, a więc zrobić z niego podwójnego agenta. Pójdę do ambasady rano, w godzinach urzędowania, z proœbš o rozmowę z Jego Ekscelencjš ambasadorem, panem Helmsem. Powiem, że mam tajne, szczególnie ważne informa cje, lecz przekażę je dopiero w Stambule bšdŸ w Delhi, gdy znajdę się tam wraz z całš mojš rodzinš. - Och, John, ty naprawdę zgłupiałeœ! Niczego się przez ten czas nie nauczyłeœ! - Dlaczego? - John, oni wycisnš z ciebie tajemnice, a potem oddadzš w ręce Sawaku. - To sš Amerykanie! Amerykanie nie bijš ludzi! - Ta rozmowa nie ma nic wspólnego z rzeczywistoœciš. - Więc się zgadzasz? - Możesz, oczywiœcie, pójœć do Amerykanów i powiedzieć, co tylko zechcesz. Nie pójdziemy z tobš. - Dlaczego nie? - Bez wštpienia Farameh jest złym człowiekiem, jednakże nie doniosę na niego. - Chce cię zabić! - Oczywiœcie. - Jak można być tak upartym jak ty? - Sprawiłam ci kłopot. Wstała. Jeżeli obraziłem Szirin, po prostu odchodziła. Miała 169 okropny zwyczaj ukrywania się, ponieważ w cišgu dnia nie mogłem wołać, aby przyszła, a w nocy - zapalać œwiatła, aby jš odszukać, lub zostawić dziecko bez opieki. Potrzebowałem nieraz godziny, aby jš znaleŸć siedzšcš z pojemnikiem na pióra i ksišżkš wydatków przy kupie kompostu lub stojšcš nieruchomo w cieniu na balkonie. Całowałem jš w rękę i przynosiłem dziecko do karmienia. Były to spory kochanków: milczšce, coraz dłuższe, coraz bardziej upokarzajšce, coraz częstsze. - Powinieneœ pilnować swego języka albo ci go obetnę. Nie jestem uparta. Mam inny plan. - Dobrze. Proszę, powiedz. Straciła równowagę. - Na Ferdousi Avenue jest studio fotograficzne. Cieszy się dobrš opiniš. - Oczywiœcie żartujesz. - Nie żartuję. Myœlisz, że będę zadowolona, siedzšc tam bez ubrania... - Jak mogłabyœ nawet... - Mogłabym pozować, za każdš sesję mogłabym dostać pięćdziesišt tomanów. Bibi powiedziała... - Powinienem zabić tę starš wiedŸmę. - Jest dla ciebie groŸnym adwersarzem, mój drogi panie! Niepiœmienna kobieta! - Przykro mi, Szirin, lecz naprawdę musimy teraz opuœcić Iran. - Nie wyjadę. - Musisz. - Nie, panie. - Musisz, jeżeli chcesz żebyœmy byli razem. Raptownie pochyliła głowę. - Szirin, jak możesz być taka... Nie widzisz, że nie ma inne go wyjœcia? Spojrzała na mnie. Mówiła wolno, jak przez sen. - Panie Pitt, jeżeli zamierza pan zabrać mi Lej li, to naj pierw musi mnie pan zabić. W przeciwnym bowiem razie ja zabiję pana. - Prosiłem cię już przedtem, madame, abyœ mi nie groziła. - Nie jest to groŸba, lecz jedyne wyjœcie z trudnej sytuacji. Znów gwałtownie opuœciła głowę. - Och, kobieto, weŸ się w garœć. Ja... - Jak œmiesz mówić do mnie w ten sposób...? - Madame, powiedziałem już, że nie zamierzam trzymać ciebie wbrew twojej woli. Nie zamierzam także odebrać ci dziecka! Nigdy! Rozumiesz? - On nawet nie troszczy się o swojš bezbronnš, małš có reczkę. To, co powiedziała, nie zasługiwało nawet na odpowiedŸ. Szirin Farameh usiadła na podłodze. Była zakłopotana. Powiedziałem: - W Wielkiej Brytanii dziecko rozwiedzionego małżeństwa pozostaje w zasadzie z matkš, bez względu na jej nikczemny, zły, bezwstydny charakter i brak lojalnoœci. - Naprawdę? - Ogólnie rzecz bioršc, tak! - Jakież to sprawiedliwe! - Ty tak uważasz. - Nie jesteœmy w Anglii. - Mimo to powinniœmy przyjšć angielski system. Czy już przygotowałaœ kolację? Zdumiona, kiwnęła głowš. - Wybaczysz mi, madame, mojš nieobecnoœć wieczorem? Chcę wyjœć. - Wyjœć? - Tak. - Sam? - Tak. - Kto się tobš zaopiekuje na zewnštrz? - Ja, z bożš pomocš. - Dlaczego wychodzisz? Dokšd wychodzisz? - Aby zażyć œwieżego powietrza. Po schodach oœwietlonej cukierni biegło dwóch chłopców, europejskich hipisów. W œwietle lamp widać było wyraŸnie ich podniecone twarze. Jeden z nich niósł pudełko ciastek i butelkę wody Sabu. Drugi patrzył w mojš stronę, lecz nie na mnie. Spod haftowanej kamizelki przeœwitywała jego naga, wšska pierœ. Miał na sobie różowš indyjskš piżamę, przewišzanš sznurem w talii, pasek ze schowkiem na pienišdze i sandały na podeszwach z opon samochodowych. Na prawym ramieniu przewieszona była mokra, różowa szmata, także indyjska. Miał krótko ostrzyżone włosy i pięknš twarz: œniadš i wesołš; tak bardzo wzbudzajšcš zaufanie, że chciałoby się powierzyć mu wszystkie tajemnice choćby tylko po to, aby wywołać odpowiednie wrażenie. Patrzył w jakiœ punkt poza mnš. Pragnšłem szczerej rozmowy, serca z sercem, jak mówiš w Iranie: tęskniłem za Europejczykami mojej generacji. - Czeœć! Był Francuzem. Jego towarzysz, ten z paczkš ciastek, wyglšdał na cierpišcego. On także był ubrany w indyjskš tkaninę, opalony, muskularny, ale nie sprawiał wrażenia młodzieńca zbyt bystrego. Nagoœć ich ciał zafascynowała mnie. - Skšd jesteœ, człowieku? - Och, stšd i stamtšd. Jak przystało na hipisa, splunšł z wdziękiem. - Viens, Lachat. - Wskazał palcem na swego przyjaciela. - Co zatem robisz w tej zapadłej dziurze? To samo co wy. - Mieszkam tu. - Chcesz zapalić, człowieku? - Oczywiœcie. - Merde. Hotel, w którym mieszkali, nazywał się Zatoka. Portier, dajšc klucze, bacznie się nam przyglšdał. Weszliœmy schodami prowadzšcymi na dach. Kiedy szliœmy na górę, przyjaciel, który nazywał się Fan bšdŸ Fann, jednym susem pokonał stopnie, jakby siłš swego ducha chciał sprawić, abym został wykluczony z jego œwiata. Zrozumiałem ten dramatyczny wysiłek, kiedy zobaczyłem w pokoju dwa łóżka bez poœcieli, ustawione jedno przy drugim, jak w teatralnej sztuce, nie wymagajšcej prawie żadnych rekwizytów. Zapalił œwiece, odkręcił kran z wodš i wyjšł z materaca łyżkę. Lachat uœmiechnšł się. - Nie masz chyba fioła na tym punkcie, Brytyjczyku? Brytyjczyku? - To jest Iran. Twój dom pogrzebowy. Na każdym kroku wyczuwałem ich agresję. - W tym kraju strzela się do ludzi za mniejsze przewinienia niż takie. - Iran! Quel putain de pays fasciste!* - w głosie Fanna za brzmiała panika. Zmagał się teraz z rękawami swojej koszuli. Lachat nie kiwnšł palcem, żeby mu pomóc. Robił skręta z ma rihuany. Pomyœlałem: doda trochę heroiny, ma nadzieję, że zwali mnie z nóg, zabierze pienišdze. Tylko że ja nie mam pie niędzy, głupie dupki. - Dokšd się wybieracie? Lachat rozmarzonym wzrokiem spojrzał w górę znad skręta, językiem poœlinił jego skraj i wyrównał na swojej piersi. Fann bawił się igłš. Wydawał się nieobecny, sprawiał przy tym wrażenie, jakby był sam w pokoju, całkowicie odgrodzony od reszty œwiata. Nie ulegało wštpliwoœci, że sš homoseksualistami. Byli jednak całkowicie pogršżeni w narkotycznym transie, mówili slangiem ludzi odurzonych, zaczynali zdania i nie kończyli, gadali o rachunkach, oszczędzaniu pieniędzy; robili na mnie wrażenie ludzi całkowicie nieprzewidywalnych. Ciastka bakława leżały w otwartym pudełku, lecz nikt ich nie tknšł. - Dokšd? - powtórzył Lachat. - Przestań zadawać pieprzone pytania, człowieku! - Ziryto wałem się. - Dubaj. Lachat wymówił to słowo z wyraŸnie obcym akcentem, nieprawidłowo. - Morzem? - Morzem. - Tais-toi, Lass! Twarz Fanna zapadła się. Wyglšdał głupiej niż kiedykolwiek. Lachat przypalił papierosa i, nie zacišgajšc się, podał go mnie. Haszysz - przypuszczam, że z Afganistanu - ciężki jak ołów, słodkawy, lecz gorzki, miał jakšœ domieszkę, prawdopodobnie strychniny lub czegoœ w tym rodzaju. Przechyliłem Co za dziwka z tego faszystowskiego kraju! 173 głowę do tyłu, spojrzałem w górę na znane mi konstelacje gwiazd. Patrzšc na kršżki dymu z papierosa, zapytałem: - Za ile można się z wami zabrać? Lachat wybuchnšł œmiechem. - Za ile można się z wami zabrać? - przedrzeŸniał mój akcent. - Za ile można się z wami zabrać? - powtórzyłem pytanie. - Nie stać cię na to, Brytyjczyku. Fann był zbyt daleko, aby to słyszeć. Leżał na łóżku, na jego przepitej twarzy migotały ogniki palšcego się gazu z wież wiertniczych w zatoce. - Mówię tutejszym językiem. Mogę się wam przydać. - Mówisz po persku? Idiota. - Tak. I po arabsku. - Daj mi dłoń. Zdziwiony, dałem mu jš. Jego dotyk poruszył mnie. - Nie bój się, człowieku. - Spojrzał przez chwilę na mojš dłoń, następnie na twarz. Potem, cały czas patrzšc mi w oczy, potarł swojš dłoniš mojš dłoń. - Masz problemy, człowieku. Jedno z twoich rodziców zginęło œmierciš gwałtownš. - Zno wu ujšł mojš dłoń, usiłujšc ustalić jej ciężar, i opuœcił wzrok. - Och, dwoje rodziców, lecz nie w tym samym czasie. Dziwne! A ty uciekasz od czegoœ. Twoja dziewczyna kocha się z innym facetem. Może powinieneœ pójœć do domu. - Oczywiœcie. - Wstałem. - Do zobaczenia. Kolana uginały się pode mnš. Z dużym wysiłkiem doprowadziłem się do porzšdku, dotarłem do klatki schodowej, rozejrzałem się po ulicy i zawróciłem na schody. Lachat wyglšdał na zachwyconego. Sprawiało mu przyjemnoœć patrzenie, jak zmagam się ze sobš. Miał jednak naturę zbyt rozkapryszonš i leniwš, aby mnie obrabować lub zranić. Może jednak, gdybym tak padł na tym dachu... - Brytyjczyku! Zrozumiałem, że nie był Fannem, że poza heroinš coœ jeszcze interesuje go na tym œwiecie. Bardzo chciałem się dowiedzieć, co to jest. Na tym dachu, patrzšc na gwiazdy, czuł się jak u siebie w domu, jak stary człowiek w swoim ogrodzie. . k.L - Człowieku? - Jutro o północy. Przy urzędzie celnym w porcie. Żadnych bagaży. Dokładnie o północy, lub płyniemy bez ciebie. Szirin nie spała, bawiła się z Lej li. Płakała. Jej twarz i włosy pokrywał kurz. Zadrapała sobie szyję. Wzišłem dziecko i przytuliłem je. Dziewczynka uœmiechnęła się i wzięła do buzi mój palec. W końcu Szirin przemówiła. - Lew czy lis? - Lew! Jeżeli Bóg pozwoli, odpływam jutro w nocy. Patrzyła na morze. Odwróciłem się z Lej li i podšżyłem za wzrokiem Szirin. Czułem, że pogršżamy się w wiecznym smutku, w naszej współwinie i nieszczęœciu. Wreszcie powiedziałem: - Szirin, na duchu podtrzymuje mnie przekonanie, że w tym kraju zajdš wielkie zmiany, twój ojciec straci władzę, a ja będę mógł powrócić i znowu być z tobš. - Wyjdę za mšż. Morze pociemniało. Pocałowałem Lejli. Pomyœlałem: „Muszę zapamiętać ten dotyk jej ciepłego policzka, kiedy miała trzy miesišce". Powiedziałem: - Według ustawy o ochronie rodziny z tysišc dziewięćset szeœćdziesištego siódmego roku szach, którym tak pogardzasz i którego tak nienawidzisz, postanowił, że mšż nie może samo wolnie rozwieœć się z żonš, powtarzajšc trzykrotnie arabskš formułę: „Jesteœ rozwiedziona", lecz musi przedstawić sšdowi dowody niezadowolenia z postępowania żony. Pani, nie dałaœ mi żadnych powodów do niezadowolenia. Nie wierzę również, aby twoje drugie małżeństwo miało legalny charakter lub abyœ mogła pozbawić mnie praw ojcowskich do opieki nad Lejli. - To prawo zostanie zniesione, panie szachu. Już spakowała swoje rzeczy. Myœlałem, że mamy przed sobš jeszcze jeden dzień, lecz ona postępowała na własnš rękę. Powróciliœmy do dawnych dni, pełnych różnego rodzaju nieporozumień. Odwróciłem się i spojrzałem na niš. Jej twarz była wilgotna i œmiertelnie blada, a szyję miała podrapanš. Rzekła: - Prawda jest taka, że twoja córka umrze z głodu, jeżeli nie podejmę starań, aby jš nakarmić. Ponieważ nie zgadzasz się, abym sama zdobyła pienišdze dla dziecka, a nie masz w tej J sprawie własnego pomysłu, musisz mnie opuœcić. Dla dobra dziecka musisz także zrzec się praw małżeńskich, wymawiajšc trzykrotnie naszš tradycyjnš formułę rozwodowš, abym mogła ponownie wyjœć za mšż. Patrzyła przed siebie. Powiedziałem: - Jutro, przy bramie, kiedy się rozstaniemy. Wybaczysz mi? Zaniosłem Lejli do dziecinnego łóżka, nie chcšc, aby była obecna podczas naszych dyskusji. Położyłem jš do łóżeczka. Odwróciła się na brzuszek i zaczęła mruczeć jak kotka. Po chwili wyszedłem i usiadłem na brzegu basenu. Przyszła Szirin i usiadła obok mnie. Trzymała w ręku papierosa. - Mogę zapalić? - Oczywiœcie, nie musisz zwracać się do mnie o pozwolenie. - John? - Cii, ktoœ może podsłuchać. - To już nie ma żadnego znaczenia. - Szirin, proszę, nie dręcz mnie. - Czy mogę cię tylko dotknšć? Aby sprawić ci ulgę, a nie ból. - Proszę bardzo. Wzięła moje ręce w swoje. - Kiedy byłeœ w mieœcie, przemyœlałam to, co powiedzia łam, i żałuję. To z mego powodu spadły na ciebie te wszyst kie nieszczęœcia. Gdyby nie ja, pracowałbyœ bšdŸ studiował w Anglii. Nie mogę ciebie porzucić, kiedy nadal mnie prag niesz. Także Lejli tęskniła, kiedy ciebie nie było. Proszę, za bierz nas ze sobš do Anglii. - Och, Szirin, nie mogę, to zbyt niebezpieczne. To Ÿli, Ÿli ludzie. Europejskie szumowiny. - To sš Europejczycy? Dlaczego tutaj sš? - Ukrywajš się, jak ty i ja. To przemytnicy narkotyków. Za bierajš transport afgańskiej heroiny do Dubaju, aby przemycić jš do Europy. W żadnym wypadku nie zasługujš na zaufanie. - A czego oczekiwałeœ? Pielgrzymów? Pielgrzymi latajš sa molotami do Arabii! Słyszałam o tym przemycie, mam na myœli narkotyki. - Będš tam kršżyć kutry marynarki wojennej. Może dojœć do walki. - Oczywiœcie. - Kochanie, nie byłem tam sobš. Sšdzš, że jestem idiotš. - Oczywiœcie. Tęsknisz za krajanami. To naturalne. - Byłem oszalały ze złoœci i smutku. - Z tego właœnie powodu musimy jechać z tobš. Ja będę miała broń. Nie będš się tego spodziewać. - Nigdy nie strzelałaœ z pistoletu! - Słyszałam, że celujesz w twarz wroga i naciskasz na sprę żynę, która nazywa się spust. Czy to takie trudne? - Ale co zrobimy z Lejli? - Ona chce być z ojcem. Przytuliłem jš. Po chwili odprężyła się całkowicie. Zaczęła mnie całować i zdjęła mi koszulę. Zdecydowany byłem zrobić wszystko, nawet gdyby miało to kosztować mnie życie, byleby tylko powiedziała, że mnie kocha. Zdjšłem z niej suknię i zauważyłem, że ma wilgotne piersi. Poczštkowo sšdziłem, że to mleko, lecz kiedy spojrzałem na jej twarz, zauważyłem, że płacze - straciła nad sobš panowanie. Zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć, znów zaczęła mnie całować. - Tęskniłam za tobš - powiedziała. Potem daliœmy się ponieœć uczuciom, jakich dawno nie zaznaliœmy. Dopiero kiedy w domu rozległ się płacz, Szirin złapała suknię oraz czador i pobiegła. Następnego dnia byliœmy bardzo zajęci. Szirin usiłowała zatrzeć wszelkie œlady naszej obecnoœci. Odłożyła ksišżki na półki, spaliła odzież i poœciel, którš sama uszyła w kuchni. Zdšżyła nawet zakurzyć mieszkanie. W ogrodzie zakopała zioła i kwiaty. - Dlaczego nie zostawisz róż na chwałę bożš? - Jak sobie życzysz. Ostatnie dziesięć tomanów i paszporty zaszyła w suknię. W biurkach ponownie zamontowałem pułapki. Przy tej pracy zastała mnie noc i nie mogłem odszukać Szirin. Obawiałem się, że nie zechce jednak wyjechać ze mnš. Rozmyœlajšc w ciemnoœciach, przy pierwszych promieniach księżyca, uœwiadomiłem sobie, że nie mogę jej do niczego zmusić; że jak zawsze będę zależny od jej woli. Głęboko w zaroœlach œpiewał ptak. Nie słyszałem, kiedy zaczšł, być może zanim jego głos przeniknšł moje myœli, upłynšł jakiœ czas. Głos ptaka pełen był słodyczy i smutku, był także donoœny, jednak tak naprawdę charakteryzujšce jego głos okreœlenia mówiš więcej o stanie mego umysłu, o moim smutku i emocjach, ponieważ opuszczamy ten ogród i Iran. Œpiew ptaka wypełniał wszechœwiat. Jakby wydobywał się z zakamarków ciemnoœci i œwiata uczuć, gdzie moja melancholia i niepokój, miłoœć do dziecka i żal z powodu œmierci przyjaciela były jedynie tego œwiadectwem. - Na wiosnę, w Isfahanie, œpiew słowików nie pozwala ci zasnšć. Stała obok mnie, na jej twarz padał cień żaluzji. Podała mi kawałek zwiniętego papieru. Była to kartka wydarta z zeszytu szkolnego. Na górze wykaligrafowała: MEMU MĘŻOWI. Był to sonet, nazywany tutaj gazelem, a każdy dwuwiersz miał ten sam rym. Spojrzałem na papier i rozwinšłem go. Uderzyła mnie intymnoœć zawartej w nim treœci. Czułem dokładnie to samo co tamtego popołudnia w moim pokoju w Bombast-e Parwiz w Isfahanie - że nie oprę się sile jej umysłu oraz że w czasie naszych długich miodowych miesięcy nigdy nie okazała tyle skromnoœci. Były w tym sonecie słowa takie jak: aj Dżan-e man, które mogły znaczyć: „O mój ukochany". Każda poetka mogłaby w ten sposób rozpoczšć pisanie sonetu na czeœć swego męża. Jednakże „Mój ukochany" może również znaczyć: „Moja duszo", „Moje życie". Może też wyrażać różne bardzo intymne przeżycia, o których Szirin nie chciałaby ani mówić, ani pisać. A ja myœlałem, że piszšc, zajmuje się wyłšcznie księgowaniem naszych wydatków domowych! - Madame, niezły z ciebie księgowy. Jestem pod wraże niem twoich ksišg rachunkowych. - Nie bšdŸ niemšdry. Byłem niemšdry, lecz pewna nowa myœl nie dawała mi spokoju: z tego, co widziałem, Szirin była dobrš poetkš, nawet jak na standardy i tradycje poezji perskiej, najlepszš od czasów Forugh. Moja natura znowu doszła do głosu: czułem, że mimo wszystko i wbrew mojej woli pochłonie mnie namiętnoœć do historycznych rozważań. Miała dany jej od Boga poetycki dar i moim obowišzkiem było go chronić dla niej samej i wszystkich kochajšcych i rozumiejšcych poezję. Wówczas, i tylko wówczas, pojšłbym jej dumę, wyrażajšcš szczere i niezłomne poczucie daru, jakim Bóg jš obdarzył. - A ja cišgle myœlałem, że zajmujesz się tylko i wyłšcznie liczeniem pieniędzy. Zarumieniła się. - To nic takiego. Widzisz, odkšd ciebie spotkałam, cały ten czas, ilekroć kroiłam sabzi, polewałam ogród, brałam ciebie w objęcia lub też zmieniałam Lejli pieluszki, nagle zjawiała się myœl: „Jak tylko skończę, pójdę pisać wiersze". Piszšc, posłu giwałam się nowym stylem; pisałam prozš, naœladujšc Forugh, którš miałam zaszczyt poznać w Teheranie, gdy byłam z matkš na uroczystoœci przyznania mi nagrody Krajowego Stowarzy szenia Sztuki i Literatury za udział w konkursie literac kim. Kiedy towarzystwo Forugh zorientowało się, że jestem dwunastoletniš dziewczynkš, zaczęto sobie stroić żarty z mojej sukienki ozdobionej wstšżkami. Matka powiedziała mi póŸ niej, że to nie była ich wina, ponieważ wszystkich obecnych zdenerwował udział księżnej Aszraf w tej uroczystoœci. Nie mogłam jednak ukoić swego smutku i płakałam bez końca. Kiedy jednak ciebie spotkałam, pomyœlałam, że właœnie dla ciebie powinnam przyjšć tradycyjnš formę wiersza - którš na prawdę dobrze się posługiwałam - ponieważ użyta œwiadomie, nieprzypadkowo, zwłaszcza przez poetkę, może doskonale wy rażać nowe treœci. Zakłopotana, zamilkła. Ucichł także œpiew słowika. Pomyœlałem: „W końcu, kilka chwil przed opuszczeniem tego kraju, dane mi było zrozumieć cudowny owoc miłoœci". Uœwiadomiłem sobie, że było to takie proste, lecz... - Wybacz, trudno mi to wyrazić. Zawsze chciałam być tyl ko poetkš. Miałam jednak problem: jak można być poetkš, będšc kobietš? Widzisz, myœlałam, że będę jak Parwin* siady- * ParwinEtesami(1910-1941)-poetkaperska,pisaławierszew tradycyjnej formie, poruszajšc w nich m.i. problemy społeczne iprzyp. kons.). . L wała gdzieœ na uboczu i pisywała wiersze, bezbłędne w formie, tradycyjne w treœci, wyważone, i posyłała je do magazynów. Redaktorzy tych pism będš przypuszczać, jak w przypadku Parwin, że autorem tych wierszy jest mężczyzna, ponieważ wszyscy poeci to mężczyŸni, nieprawdaż? Potem spotkałam ciebie i byłam na ciebie obrażona, och, jak bardzo obrażona! Dzień i noc zmuszałeœ mnie swoim istnieniem do bycia kobietš bezwzględnš, cierpišcš i afektowanš. W końcu powiedziałam sobie: „Boże, niech się już stanie, zwyciężyłeœ, nie mam już w sobie siły oporu". I dlatego właœnie nie chcę już nigdy się z tobš rozstawać. Chcę, aby prochy naszych ciał były razem do dnia Sšdu Ostatecznego. Uczyniłeœ mnie szczęœliwš. Mam na myœli, że dzięki tobie zaznałam szczęœcia jako kobieta. Œwiat zamienił się w słodycz. Dawałem się ponieœć tej słodyczy. - Twoje komplementy, Szirin, sš tym milsze, że tak rzadkie. - Dosyć tego! Tych wszystkich twoich bredni na temat miłoœci, tych pytań, czy kocham ciebie, a jeżeli kocham, to jak bardzo, jeżeli kocham ciebie tak bardzo, to gdzie będzie grani ca spełnienia miłoœci. Czy te wszystkie zapewnienia uczyniš mego chłopca szczęœliwym, jakby moje zdanie miało w tej sprawie jakiekolwiek znaczenie? Nie wystarczy, że dla ciebie opuœciłam moje miasto, siostrę, karierę, miliony i Bóg wie co jeszcze? Nie wystarczy, że gotowa jestem opuœcić ten kraj, któ ry tobie wydaje się niewiele wart, ale jest mojš ojczyznš; i mojš religię, która wydaje się zacofana, lecz jest mojš religiš? Nie wystarczy ci, że rozstaję się z mojš najcenniejszš spuœ ciznš, perskim językiem, tym samym, którym mówiły Mahasti i Tahere*, Parwin i Forugh - wszystkie te szalone i niedobre kobiety! — aby spędzić życie w kakofonii rażšcych mnie dŸwię ków, które, słowo po słowie, zniweczš brzmienie i treœć mego ojczystego języka, aż niewiele pozostanie ze mnie, poza jakšœ niby-Angielkš, oszołomionš wystawami sklepów Wolwortha lub Espencera?!** Nawet ty musisz to dostrzegać! Odwróciła się do okna. Słowik obniżył lot, pozostawiajšc za sobš cudowne akordy. Szirin Farameh powoli i z wielkim trudem uwalniała się od nastroju wywołanego jego œpiewem. Powiedziała: - Mój mężu, nadszedł czas, aby opuœcić ten ogród naszych wspólnych przeżyć. Czas stawić czoło złym ludziom. Nadszedł czas, jeżeli tak ma być, żeby umrzeć. Jako rzecze Chaghani*: Oto smutek - goœciniec, czas już pakować rzeczy, Zebrać strzępy, ułamki woli — Ruszyć ku grozie przeznaczenia. przeł. Ludmiła Marjańska Przyniosę Lejli. Niech Bóg ma cię w swojej opiece. * Mahasti i Tahere - poetki, współczesne Forugh Farrochzad (przyp. kons.). ** Persowie nie potrafiš wymówić zbitki dwóch spółgłosek w nagłosie i dodajš praktycznie „e" (przyp. kons.). * Chaghani - Afzaluddin Badil Chaghani Szirwani (ok. 1121-1199) - poeta dworski, panegirzysta; w jego poezji można odnaleŸć wpływy chrzeœcijańskie {przyp. kons.). CZĘŒĆ TRZECIA Lata całe przeœladowało mnie to uczucie, jakiego doznałem jedynie przez chwilę podczas irańskiej rewolucji. Było to pištego listopada tysišc dziewięćset siedemdziesištego ósmego roku, kiedy w Teheranie podpalali banki, a wiatr rozwiewał banknoty po rozprażonym i pełnym kurzu skwerze Ferdousi. Promienie słońca ginęły w kurzu i dymie, kiedy powodowany siłš bezwładu rozpoczšłem bez szczególnego celu wędrówkę w dół miasta. Wiedziałem, że nie mogę zostać na ulicy, ponieważ zbliżała się godzina policyjna. Przyszedłem do Lalehzar, gdzie opary alkoholu przyprawiały mnie o mdłoœci. Poniżej podartej reklamy filmu, pod olbrzymim zdjęciem nóg pijanej kobiety, stały worki z puszkami piwa, obok zniszczonych i wyrzuconych na ulicę ram okiennych. Wlokłem się nagrzanym makadamem, pokrytym smołš, poœród rozbitych butelek, szkła okiennego, pogniecionych puszek po piwie, a widok kogokolwiek pijšcego alkohol był już tylko odległym i rzewnym wspomnieniem: Spity ponad ludzkš miarę, Nasser Chosrow wybrał się za miasto, A skończył na kupie łajna i cmentarzu... Z powodu godziny policyjnej na ulicach nie było nikogo, czasem tylko w bocznych uliczkach mignšł samochód z woj- skiem i zniknšł za ciemnymi murami gmachów. Szedłem ku œródmieœciu. W pięknym Teheranie schodzenie w dół miasta jest spacerem w przeszłoœć. Ulice były rozprażone od słońca, zakurzone i spokojne. Poczułem zapach koni i po chwili byłem już w dziewiętnastym wieku. Pomyœlałem, że jeżeli pójdę dalej, spotkam Amina w dumnej pozie, w historycznym mundurze, ujrzę błysk strzałów z armat, które przywiózł z Moskwy, aby w czasie ramadanu salwami odliczać upływajšce godziny. Spotkam także damy spacerujšce w barwnych strojach, zobaczę tulipany na ulicach oraz żebrzšcych mnichów muzułmańskich w łachmanach i heretyków, którzy zawiœli na szubienicach na placu Artylerii. Stwierdziłem, że odurzony powietrzem, nie mogę iœć prostym krokiem. Stanšłem przed żelaznymi wrotami. Pchnšłem je i poczułem na policzkach podmuch œwieżego powietrza. Spokojna powierzchnia wody w małych kanałach przecinajšcych ogród odbijała promienie księżyca. Przede mnš pojawił się uœmiechnięty młody żołnierz; miał różę w zębach i kieszenie wypchane banknotami. Biegł, skaczšc w plastikowych sandałach przez kanały, ocierajšc kolbš karabinu o żywopłot z bukszpanu. Zdšżaliœmy w kierunku rozpadajšcego się budynku z wielkim holem, gdzie œwiatło księżyca odbijało się w milionie stalaktytowych kryształów, a podnóży kamiennych schodów pilnowały wykute w kamieniu lwy; na alabastrowym fryzie byli wyrzeŸbieni wšsaci żołnierze, ubrani w surduty i uzbrojeni w europejskie muszkiety. Chciałem podziękować chłopcu, ale już go nie było. Promienie księżyca przenikały przez gałęzie płaczšcych drzew morwowych. Położyłem się na œciętej trawie i wówczas wydawało mi się, że znalazłem się w œwiecie z innego stulecia; że zostawiłem za sobš płonšce sklepy z alkoholem, rozrzucone na ulicach banknoty, żar na mojej twarzy, warkot œmigłowców, lamentujšce kobiety w czarnych żorżetach i obręcz na mojej szyi z napisem: PROSZĘ O WIADOMOŒCI O MOJEJ RODZINIE; że zostawiłem za sobš miasta, wydarzenia i poczucie absolutnej pewnoœci; że w moim osamotnieniu i wstydzie znalazłem drogę wyjœcia z tego œwiata: Słodki krewniak księżyc Kryje się w gałęziach drzew Lub nurza w odległych kanałach! Za póŸno! Pierzcha nasz sen, uchodzšc z tegorocznymi liœćmi. Wstałem chwiejnie. Słońce spaliło mi twarz. Na chodniku przed lustrzanym portykiem pałacu, w miejscu troskliwie pielęgnowanych róż, trzech wytwornie ubranych mężczyzn ostentacyjnie oddaliło się ode mnie. Czwarty stał w odległoœci około pięćdziesięciu kroków, trzymajšc w ręku podkład do pisania i otwarte pióro wieczne. Dalej stał jakiœ oficer, rozglšdajšc się czujnie. Byli olœniewajšco czyœci, niczym anioły. Nagle odwrócili się, a właœciwie najpierw odwrócił się ten w œrodku, a nieco póŸniej stojšcy po obu jego stronach pozostali. Wszyscy byli wysocy. Zaintrygowało mnie, że stojšcy po bokach byli obcokrajowcami, Europejczykami bšdŸ Amerykanami. Mężczyzna z lewej strony, w którym rozpoznałem brytyjskiego ambasadora, Burchilla, mówił coœ szybko cichym głosem, z opuszczonš głowš, nie tylko, aby okazać rozmówcy szacunek, lecz jakby obawiał się także reakcji na wypowiadane słowa. Mężczyzna z prawej to bez wštpienia ambasador Stanów Zjednoczonych, Freeling. Zamyœlony, patrzył przed siebie, nie bardzo słuchajšc, co mówił kolega; jakby duszš był w Ameryce. Pomiędzy nimi stał Słońce Ariów*, wyglšdał na skonfundowanego. Jego dostojna twarz, połyskujšce w słońcu włosy, doskonale skrojony garnitur, opanowanie i ujmujšca uprzejmoœć niewiele miały wspólnego z jego duchowš udrękš. Widziałem, jak zmaga się z tym, co przed chwilš szybko i cicho powiedział mu ambasador Burchill, lub - œciœlej mówišc - z całkowicie dla niego nowš konstatacjš: oznaczało to, że nie ufa ani temu mężczyŸnie, ani temu drugiemu, lub raczej ich rzšdom, co oznaczało, że do nikogo nie ma już zaufania. Na dachu sšsiedniego budynku para wron walczyła, trzepoczšc skrzydłami. Tytuł szacha Mohammada Rezy Pahlawiego (przyp. kons.). Jesteœmy oszołomieni, Słońce jest w zenicie, Delegacje przemykajš chyłkiem. Wstałem. Gdybym pozostał tam, gdzie się znajdowałem, i zauważono by, że się ukrywam, zostałbym zastrzelony. Tak naprawdę wstałem, bo odurzyło mnie powietrze i nie uważałem za stosowne podsłuchiwać czyichœ rozmów. Szach dygotał ze strachu. Przede wszystkim dlatego, że już kiedyœ, nie pamiętam kiedy, jako młody człowiek był w tym miejscu, gdy jakiœ chłopiec oddał do niego pięć strzałów w ogrodzie Uniwersytetu Teherańskiego. Szach przeżył, co w swoim przekonaniu zawdzięczał osobistej protekcji samego Alego. Teraz moje ekstrawaganckie zachowanie i osobliwoœć mojej postaci uzasadniały jego podejrzliwoœć wobec ambasadorów. Spojrzał z wœciekłoœciš na Burchilla. Brytyjski ambasador wyskoczył przed szacha nie po to, aby zasłonić go swoim ciałem, lecz raczej powodowany nieufnoœciš wobec mnie. Kiedyœ, jako żołnierz, wykazał się dużš sprawnoœciš fizycznš. Wsunšł teraz do kieszeni rękę po broń, lecz w ułamku sekundy zmienił zdanie i wykonał ruch, jakby chronišc szacha, chciał powalić go na ziemię. Osoba szacha nadal widocznie emanowała aurš pomazańca bożego, chciał go więc osłonić przed kulami zamachowca. W mojš stronę biegł generał, wycišgajšc z pokrowca broń; robił to tak, jakby walczył z kšsajšcym go wężem. Urzędnik we wspaniałych butach ręcznej roboty, trzymajšcy w ręku notatnik, pospieszył w moim kierunku. Podniosłem ręce, aby pokazać, że nie mam broni. Uœmiechnšłem się do szachinszacha. Zamrugał oczami i odprężył się. - Rozbroić chłopaka! - powiedział. - Rozkaz! Ogród ożył. Na blaszanym dachu pojawili się strzelcy. Zobaczyłem, że biegnšcy w mojš stronę generał zamierza mnie zastrzelić choćby dlatego, aby nie być posšdzonym o brak gorliwoœci w wykonywaniu obowišzków służbowych; pozostali zrobiliby ze mnie sito, aby zasłużyć na żołd lub choćby dlatego, aby położyć kogoœ trupem. Odwróciłem się do nich plecami, przytuliłem policzek do goršcej kory drzewa morwowego. Był to akt tchórzostwa, lecz wierzyłem, że w owym czasie strzelanie w plecy budziło czasami wyrzuty sumienia. - Kto cię nasłał? Gdzie sš twoi wspólnicy? Gdzie scho wałeœ broń? Funkcjonariusz stał blisko mnie, krzyczšc tak głoœno, że każdy mógł słyszeć. Jego nieœwieży oddech œwiadczył o jakichœ niedomaganiach. Wyczuwałem, że nie jest gburem i że chciał ukryć swojš chorobę; stał przy mnie tak blisko, jakby chciał ochronić mnie przed strzałem. Szepnšłem mu do ucha: - Mam sprawę do Ekscelencji. - Ponieważ otoczyli mnie Nieœmiertelni z automatami i o mały włos nie zrobili ze mnie sita, zaœmiałem się i powiedziałem: - „Pewnego razu derwisz zjawił się przed obliczem sułtana, wywołujšc wielkie poru szenie". Cytat ten, o czym wie każdy Irańczyk, pochodzi z Różanego ogrodu Sadiego. Kiedy po raz pierwszy, po aresztowaniu w ogrodach pałacu Golestan, byłem w Ewinie, trzymano mnie w separatce na oddziale zwanym izbš chorych. Panował tam lodowaty chłód, więc cały czas biegałem, aby nie zamarznšć. Lampa na suficie paliła się bez przerwy. Z poczštku byłem im za to wdzięczny: odczuwałem zbyt wielkie przerażenie, aby zamknšć oczy bšdŸ nie patrzeć na drzwi. PóŸniej nie mogłem już odróżnić dnia od nocy. Strażnicy domagali się ode mnie wiadomoœci i przekazywali zasłyszane pogłoski. Dowiedziałem się, że imam opuœcił œwięte miejsce w Iraku i poleciał do Francji oraz że żołnierze izraelscy patrolujš ulice w mundurach armii irańskiej. Codziennie mówiono o amnestii. Stopniowo więzienie stawało się coraz cichszym miejscem, aż w końcu pomyœlałem, że jestem ostatnim więŸniem politycznym w Iranie. Całymi godzinami kołatałem w drzwi, aby zaprowadzono mnie do ubikacji, ale nikt nie przychodził. Po takim przykrym doœwiadczeniu postanowiłem nie pić żadnych płynów. Dokuczał mi wielki głód, dopóki nie zaczšłem przechowywać chleba i sera i jeœć tylko wówczas, kiedy przyniesiono mi następny posiłek. Myœlałem, że zapomniano o mnie i że w końcu umrę z głodu. Pewnej nocy delikatnie obudził mnie Sulejman i powiedział, abym się ubrał. Stał przy drzwiach, patrzšc na mnie, jakby oczekiwał szczególnego podziękowania za przyniesione dobre wieœci. Idšc korytarzem, widziałem otwarte drzwi więziennych cel, a w nich brudne naczynia, ubrania leżšce gdziekolwiek oraz resztki chleba i cukru. Na zewnštrz, w œwietle reflektorów, prószył œnieg i skrzypiał pod nogami. Z miasta, odbity od stoków gór, dochodził potężny wrzask, jakby na moje powitanie: - Bóg jest wielki! Chomejni jest naszym przywódcš! Uwol nić ajatollaha Nadżafiego! Sulejman niedbale wypełniał swoje obowišzki, był jakby nieobecny, bezradny, jakby przestał już być strażnikiem więziennym i powrócił do Urudż, swojej rodzinnej wioski koło Ta-brizu, i zastanawiał się, co powie swoim ziomkom, kiedy się tam znajdzie. Pod łukiem głównej bramy stał biały mercedes z włšczonym silnikiem. Trzech motocyklistów z jego eskorty odwróciło ode mnie wzrok. Zapadłem się w głębokie skórzane fotele i ruszyliœmy. Okna samochodu zasłonięte były firankami, w jego wnętrzu było ciepło, pachniało pomadš do włosów i lekami. Powiedziałem: - Ekscelencjo, po raz drugi zawdzięczam panu życie. - Mšż powinien pilnować swojej młodej żony, panie Pitt, ponieważ może jš utracić. Promienie lampy do czytania padały na jego œnieżnobiały kołnierzyk i wystajšce mankiety, złoty zegarek na ręce i diamentowe spinki, a także na wypomadowanš fryzurę w stylu sprzed pięćdziesięciu lat. Domyœlałem się, że był to Ghawam, minister dworu. Wyglšdał gorzej niż owego poranka w Gole-stanie. Był poważnie chory. Przypuszczam, że to nowotwór. Powiedziałem po angielsku: - Proszę pana, nie utraciłem osoby, którš ma pan na myœli, wręcz przeciwnie, ona została porwana i uprowadzona. Ocze kuję, że uzyskam od pana wszelkie informacje na ten temat. - Zapomnij o niej, Pitt. - Nie rozumiem pana. - Myœlę, panie Pitt, że powinien się pan rozejrzeć za innš osobš. Ten kraj słynie z urodziwych i subtelnych kobiet. - A pan powinien ważyć swoje słowa. Gdybym nie był pana dłużnikiem i gdyby nie był pan człowiekiem chorym, to, na Boga, odpłaciłbym panu tym samym. Pytam ponownie, czy ma pan jakiekolwiek informacje o niej? - Sšdzę, że księżna zabrała swojš córkę do Europy. Praw dopodobnie do St. Moritz. - Nonsens. Samochód gwałtownie skręcił w prawo. - Dokšd jedziemy? Przymknšł oczy. Chyba przecenił swoje możliwoœci fizyczne. - Dokšd mnie zabieracie? - Zabieram pana do Mehrabadu, panie Pitt. Ostatniej nocy ambasador Freeling odebrał od prezydenta wiadomoœć dla Jego Cesarskiej Moœci. Poczekałem, aż przestanie kaszleć. - Wie pan, Amerykanom nigdy nie zależało na Jego Cesar skiej Moœci. - Tylko wasz naród kocha monarchię. Amerykanie chcieli rzšdu wojskowych. Chcieli Farameha. - Naturalnie. On strzelałby do narodu. Ghawam żachnšł się. - Jego Cesarka Moœć nigdy nie pozwoliłby swoim żołnie rzom strzelać do narodu. — Zmienił temat rozmowy. — Dlatego musimy pozyskać Farameha. - I dlatego wiezie mnie pan na lotnisko! Uœmiechnšł się jak stary galant. - Nigdy nie mogę oprzeć się urokowi pięknej twarzy. - Co pan ma na myœli? Kim jest dla pana moja rodzina? Dał sygnał palcami. Powiedziałem: - Panie Ghawam, jestem panu wdzięczny za okazanš mi uprzejmoœć. Jednakże nie chcę opuszczać Iranu, ponieważ wiem, że moja żona i dziecko sš żywe i znajdujš się w Iranie. Sšdzę także, że jeżeli Jego Cesarka Moœć mianuje Farameha premierem, dajšc mu prawo wprowadzenia stanu wyjštkowe go, utraci tron. Farameh nie jest lojalny. Byłbym wdzięczny, gdyby pan mojš opinię, wynikajšcš z poczucia obowišzku, przekazał Jego Cesarskiej Moœci. - Wypowiada się pan w sprawach, o których nie ma poję- cia. Decyzja już zapadła. Howejda zostanie mianowany ministrem dworu. - A pan, Ekscelencjo? Dokšd pan się wybiera? - Do grobu, via nowojorski szpital. Zna pan Hafeza? - Nie mógł opanować kaszlu, jednakże bardzo chciał to powie dzieć: - Dariusz, Aleksander i te wszystkie ich hulanki... Na jego ustach pojawiła się czerwona maŸ, jakby żuł betel. Zbliżaliœmy się do œwiateł pomnika szacha. - Wszyscy o nas zapomnš za rok lub... - Kierowca! Kierowca! - zastukałem w grubš szybę. Kie rowca odwrócił się. Miał oczy łani. - Musisz zawieŸć Eksce lencję do domu. Natychmiast! Samochód szybko zawrócił do miasta. Chwyciłem Ghawa-ma w ramiona. RozluŸniłem gruby, jedwabny krawat, odpišłem kołnierz. Odsunšł się ode mnie. Dołšczyła do nas eskorta na motocyklach i włšczyła syreny. - Kierowco, czy masz telefon? - Tak, proszę pana. - Zatelefonuj do madame Ghawam i jego lekarza. - Doktora Bernarda czy doktora Plessisa? - Skšd, u diabła, mam wiedzieć? Zadzwoń do obu. Przejechaliœmy przez bramę wjazdowš pałacu Niawaran i zatrzymaliœmy się przed oœwietlonym domem, otoczonym piniami. Pobiegłem po schodach na górę. - Madame! Proszę przyjœć! Pani mšż Ÿle się czuje. Usłyszałem kroki. Drzwi otworzyła szeroko piękna dziewczyna. Miała na sobie białš wieczorowš suknię, a na szyi kolię z diamentów. Spojrzała na mnie, potem poza moje ramiona i na otwarty samochód. Wraz z niš i kierowcš zanieœliœmy jej ojca do pokoju i położyliœmy na dywanie. Jej siostra zjechała po poręczy schodów. - Telephonez Bernard! - krzyknęła. Kierowca już telefonował po lekarza. Poszedłem do drzwi. - Pitt! - zawołała córka. Trzymała w ramionach głowę ojca. Wydawało mi się, że chciała mi coœ powiedzieć, być może o mojej żonie. Otworzyła usta, żeby się odezwać, lecz zabrakło jej słów albo też poczuła, trzymajšc w ramionach umierajšcego ojca i widzšc ginšcy dawny œwiat, że wszelkie słowa straciły już swoje znaczenie. Odwróciłem się i uklškłem przy głowie jej ojca. Jego usta poruszały się. Odnosiłem wrażenie, że kiedy tak się modlił, cała jego europejskoœć i wyrafinowanie gdzieœ się ulotniły. - Co? Nie rozumiem. - ...sprawiedliwe... - Co jest sprawiedliwe? - Proszę, panie Pitt, idzie doktor Bernard! - Zrób... to... sprawiedliwe... dla mnie... - Do cholery, człowieku, co? Co takiego mi zrobiłeœ, że muszę... - WYJED, PITT! - Proszę, musi pan teraz odejœć. Jego Ekscelencja jest cho ry. Jutro. Albo pojutrze. Po raz drugi uwięziono mnie w Ewinie wiosnš tysišc dziewięćset osiemdziesištego roku, tego dnia, kiedy Amerykanom nie powiodła się misja uwolnienia swoich ludzi z ambasady przy Tacht-e Dżamszid. W tym czasie mieszkałem w dzielnicy Teheranu nazywanej Nowym Miastem: ponieważ było to miejsce, gdzie mieszkali ludzie nie majšcy dowodów tożsamoœci, i ponieważ można tam było dostać heroinę. Przypuszczam, że czekałem tam, jak wszyscy, na atak Saddama. Nowe Miasto wydawało się do czekania miejscem równie dobrym jak każde. Pamiętam, że była tam mała uliczka, gdzie narkomani palili pety, ukryci pod osłonš muzułmańskich szat, powiewajšcych w rozżarzonym powietrzu, poruszanych pędem przejeżdżajšcych samochodów. Czasami silny podmuch powietrza odsłaniał twarze i wówczas widziałem ludzi pozbawionych jakichkolwiek osobistych cech. Chodziłem wœród nich, pytajšc o Francuzów, lecz dopóki na ustach rozmówcy nie położyłem swojej dłoni z palšcym kryształowym proszkiem, niczego nie mogłem się dowiedzieć. Ale wtedy wybuchała bójka i walczyli wówczas ze sobš niczym szakale o padlinę. Ulica pełna była różnego rodzaju pogłosek: że teraz przyszła kolej na nas, że zamknięte sš uniwersytety, że Nadżafi jest już w drodze do nas. Nikt jednak nie wyobrażał sobie, że kogokolwiek będš dręczyć, dopóki nie zjawił się on dwudziestego pištego kwietnia, z pistoletem u boku oraz z dwiema ciężarówkami strażników rewolucji, a nawet kilkoma zagranicznymi dziennikarzami, zabranymi spod ambasady amerykańskiej. Z latarni ulicznych zrobili szubienice. Usiłowałem przedostać się z Nowego Miasta na bazar, kiedy coœ uderzyło we mnie i zwaliło z nóg. Wokół mnie na ulicy pełno było koszy z liœćmi. Dym, ogień i zapach pieczonego mięsa przypominały antyczny festyn. Ktoœ strzelał nade mnš. Podniosłem głowę i zobaczyłem palšcy się pejkan. Musiał być wyładowany materiałem wybuchowym. Kiedy leżałem na ziemi, podbiegł do mnie strażnik, zwišzał mi ręce i zawlókł do autobusu. W Nowym Mieœcie bycie bezrobotnym bez dokumentu tożsamoœci nie było szczególnym wykroczeniem, nawet wówczas, kiedy wybuchała bomba w samochodzie. Noc spędziłem na posterunku policji wœród jęczšcych i szlochajšcych narkomanów. Rewolucyjne sšdy szczyciły się szybkim wydawaniem wyroków - jeœli były szybkie, kto wymagał sprawiedliwoœci? -oczekiwałem zatem, że zostanę osšdzony i skazany do południa. Siedzšc przykucnięty na korytarzu poza salš rozpraw, zobaczyłem mijajšcego mnie ajatollaha Nadżafiego; poderwałem się, aby ucałować jego rękę, lecz on wskazał na mnie i ktoœ chwycił mnie za włosy. Zacišgnięto mnie po schodach do stojšcego na zewnštrz starego mercedesa. Jechaliœmy pod górę. Ręce miałem skrępowane na plecach i zawišzano mi oczy. Wydawało mi się, że minęliœmy pałac Golestan po mojej prawej stronie. W miarę jazdy było coraz chłodniej i ciszej; zorientowałem się więc, że jedziemy na północ, w kierunku Ewinu. Myœlałem, że uduszę się ze strachu. Samochód zatrzymał się, na spoconej twarzy i plecach poczułem powiew zimnego powietrza. - WeŸ tego masona! Dano mi do ręki zwiniętš gazetę i za jej pomocš mnie prowadzono. Przypuszczam, że uważali mnie za zbyt nieczystego, 191 aby prowadzić za rękę. Weszliœmy do dusznego pomieszczenia i ktoœ popchnšł mnie pod œcianę. Ludzie deptali mi po nogach; sšdziłem, że jestem w jakimœ korytarzu. Oparłem twarz na kolanach, podcišgnšłem zasłaniajšcš mi oczy szmatę i ujrzałem widok, który całkowicie mnie załamał. Byłem w korytarzu tak długim, że nie widziałem jego końca, a w nim młodych mężczyzn i kobiety z zawišzanymi oczami. Każdy pogršżony w ciemnoœciach i własnych myœlach, pokorny i naiwnie wierzšcy, że jego proœby zostanš w końcu wysłuchane. Często brodaty młody mężczyzna podskakiwał do stojšcych pod œcianš ludzi, bijšc ich kolbš karabinu po stopach i krzyczšc: - Nie podnosić przepasek! Kolana przycisnšć do piersi! Co się stało, że aresztowano dzisiaj tak wielu ludzi? Nie wiedziałem jeszcze wówczas o Amerykanach. Zabrano mnie i poprowadzono przez kilka podwójnych drzwi. Delikatna ręka zerwała z oczu przepaskę i znikła. Ujrzałem przed sobš niskiego mężczyznę w czarnym kapturze z otworami na oczy. Na widok tej zjawy włosy zjeżyły mi się na głowie. Przede mnš stało krzesło z białym oparciem, takie, jakie miały dziewczęta w mojej klasie w Isfahanie. Czarna postać nienaturalnym gestem głowy wskazała, że powinienem na nim usišœć. Przez dłuższy czas oczy, ukryte za kapturem, pilnie mi się przypatrywały. Panujšca wokół cisza była nie do zniesienia. Powiedziałem: - Przepraszam pana, ale... Uderzył mnie w czoło tak silnie, że krzesło cofnęło się do tyłu. Było to najbardziej bolesne uderzenie, jakiego kiedykolwiek doœwiadczyłem. Oszołomiło mnie i zarazem napełniło smutkiem. Zebrałem się w sobie. Człowiek w kapturze odezwał się: - Jesteœ Pitt! Wypowiedział moje nazwisko tak, jakby samo w sobie było powodem wstydu i hańby. Prawdę powiedziawszy, byłem zadowolony, że zna mojš tożsamoœć, ponieważ wiedziałem, że będzie mi to potrzebne. - Tak. Znów uderzył mnie w to samo miejsce. Pomyœlałem, że ko- lejny taki cios może rozbić mi głowę. Chwyciłem jš oburšcz i uklškłem. - Nie popełniłem żadnego przestępstwa. Dlaczego znęcacie się nade mnš? Zbliżył się do mnie. - Słuchaj, Pitt. Słuchaj uważnie. Sporo wiemy o tobie, lecz chcemy wiedzieć nieco więcej. Jeżeli będziesz z nami współ pracować, pozwolimy ci wyjechać do Anglii. Jeżeli nie, pozo staniesz tutaj, dopóki się nie zdecydujesz albo nie umrzesz. Dzisiejszej nocy pozwolę ci zastanowić się nad tym. - Nie chcę jechać do Anglii. Byłem tak obolały, że nawet ruch powietrza sprawiał mi ból. Czułem również, że œwiat stanšł na głowie i zwariował, że ten człowiek przede mnš widzi rzeczywistoœć zupełnie inaczej, że usiłuje wprowadzić mnie w błšd. Wstałem. - I jeszcze coœ, Pitt. Majšc teraz przepaskę na oczach, odwróciłem się w stronę, gdzie powinien być. Coœ zimnego i twardego dotknęło mojego czoła. - Wiesz, co to jest? - Nóż. - Właœnie. Jeżeli choć na moment podniesiesz zasłonę na oczach i spojrzysz na mnie, potnę twoje oczy. Moja cela więzienna miała numer 381; znajdowała się na trzecim piętrze bloku zwanego szpitalnym. Było tam duszno i nie miałem żadnej możliwoœci wyłšczenia œwiatła. Kiedy waliłem w drzwi, wołajšc strażnika, ktoœ przez metalowy otwór krzyknšł: „Nie wolno!" Nieco póŸniej przyszedł strażnik z zupš i chlebem na kolację, lecz nie mogłem jeœć. Czułem, że w każdej chwili mężczyzna w kapturze może zjawić się w mojej celi. Dotychczas wydawało mi się, że chroniła mnie jakaœ niewidzialna tarcza, którš teraz przekłuto: byłem całkowicie zdany na łaskę więzienia. Usiłowałem przemyœleć od poczštku do końca czekajšcš mnie rozmowę, aby wyjœć z niej obronnš rękš, lecz zawsze pojawiało się coœ, co budziło moje wštpliwoœci. Z drzemki wyrwał mnie krzyk: „Czas na mycie przed mo- dlitwš!" i przez okno, wysoko w murze, zobaczyłem niebo pełne gwiazd. - Dlaczego? - Nie wiem! Uderzenie rozłoœciło mnie. Powiedziałem: - Nie wiem, o co chodzi, panie œledczy, i nie będę wiedział, jeżeli po każdym pytaniu będę bity. Nie widzę twojej twarzy, nie znam twego nazwiska i nie wiem, w jakim mieœcie miesz kasz. Zgodnie z konstytucjš Republiki Islamskiej, przyjętš w zeszłorocznym referendum, mam prawo skorzystać z habeas corpus. Mam prawo wiedzieć, na podstawie jakich oskarżeń zostałem pozbawiony wolnoœci i jestem tyranizowany. I dlate go nie mam panu nic do powiedzenia. Stężałem w oczekiwaniu na cios, lecz nic podobnego nie nastšpiło. Mężczyzna w kapturze powiedział: - Jesteœ Anglikiem! - Czy to zbrodnia? - Tak. Wszyscy Anglicy sš szpiegami. Wracaj do celi. We zwiemy cię i od poczštku do końca opowiesz nam swojš histo rię, a potem wydalimy cię do Anglii. - Nie chcę wracać do Anglii. Przez miłoœć do Alego, po wiedz mi, co chcesz wiedzieć, a ja uczynię wszystko, aby spełnić twoje żšdania. Nie popełniłem żadnej zbrodni, a moje sumienie jest czyste. Nigdy nie pracowałem w brytyjskiej służ bie wywiadowczej. Nie znam ludzi, o których mówisz, McNee, Carringtona i Majora. Od siedmiu lat nie byłem w Anglii, a od tego czasu zmienił się rzšd. Pani Thatcher była tylko ministrem oœwiaty, nie była kimœ ważnym. Nie ma takiej osoby jak John Major: to nie jest angielskie nazwisko. Major to stopień woj skowy, podobnie jak kapitan czy pułkownik. Ta osoba musi się nazywać major John, a dopiero po tym następuje właœciwe na zwisko. Mnie nikt nie zna w Anglii. Sšdzisz, że wymieniš mnie za Kasrawiego w Manchesterze lub chłopców w Dundee, a ja cię zapewniam, że nie wymieniš. W końcu powiedział, o co chodzi: - Gwałtu i morderstwa nie uważa się w Anglii za przestęp stwo, lecz w tej społecznoœci tak. !??( l - Jak dobrze wiesz, te fałszywe oskarżenia wymyœlili ludzie poprzedniego reżimu. Nie sšdzę, aby rewolucja kontynuowała przestępstwa bałwochwalców. Posunšłem się za daleko; chciałem jednak poddać próbie jego cierpliwoœć i intelekt, ponieważ te jego cechy były dla mnie tak samo tajemnicze jak jego twarz i ciało i w mojej wyobraŸni przybrały podobnš formę i treœć. Wyczułem, że œwiat jest mu obcy, a on sam ulega zmiennym nastrojom. Oberwę od niego jeszcze nieraz, zanim zorientuję się, jaki ma charakter oraz jakimi kieruje się rozkazami. Gdyby uderzenia w usta, uszy i czoło były jedynie wyrazem jego frustracji, należało czynić wszystko, aby nie wywoływać furii głęboko zranionej osobowoœci. Pochodził z biedoty. Widziałem w nim niedoszłego alumna, wyrzuconego z seminarium duchownego, skorumpowanego w latach siedemdziesištych przez sawakowców. Wykorzystany i wzgardzony przez Nadżafiego, był teraz u kresu sił. Zebrałem się w sobie i po omacku usiłowałem dotrzeć do krzesła. W głębokiej ciszy rozległy się głosy południowej modlitwy. Przypuszczałem, że pozwoli mi teraz odejœć. Usiłowałem wkraœć się w jego łaski. - Panie œledczy, niewštpliwie doznał pan cierpień w reżimie niewiernych. - Oczywiœcie. - To dlaczego, na Boga, przeœladuje pan swego towarzysza niedoli? Czułem, że stoi blisko mnie. - My nie postępujemy jak szach, Pitt. My nie jesteœmy wy moczkami jak szach. Nie dbamy o to, co mówi się o nas w Ang lii i reszcie Europy. Nie interesuje nas przestrzeganie praw człowieka i różne gadki na temat liberalizmu. Jeżeli szach zabił setki, to, na Boga, my zabijemy tysišce. A teraz idŸ! W tej beznadziejnej sytuacji zaœwitała mi w głowie pewna myœl. - Czy szach zmarł? - Oczywiœcie. I smaży się w piekle! Wiadomoœć ta wywołała we mnie nieopisany gniew. J - Jaka dziewczyna? - Dziewczyna, którš zgwałciłeœ i zabiłeœ. - Nikogo nie zgwałciłem, jak dobrze wiesz. - Gdzie ona jest? - Kto? - Dziewczyna z Isfahanu. - Która? Uczyłem całš klasę... Zorientowałem się, że znowu posunšłem się za daleko. Nasze spotkania nie odbywały się w ustalonym porzšdku: nie codziennie i nie co tydzień, czasami w cišgu kolejnych trzech dni, potem następowała kilkudniowa przerwa; nie zawsze rano, lecz czasami rano; nie zawsze je przerywano podczas modlitw i nie zawsze kontynuowano. W przeciwieństwie do przesłuchań rytm życia więziennego był niezmienny. Upłynęły cztery tygodnie w Ewinie, zanim dokonałem pierwszego odkrycia, że reguły rzšdzšce œwiatem przesłuchań różniły się zasadniczo od reguł życia w celi więziennej. Jeżeli istniał tu pewien ustalony porzšdek, polegał on na tym, że człowiek w kapturze nie wchodził do mojej celi, przebywał w bloku naprzeciwko więziennego podwórca, który strażnicy nazywali ministerstwem, że mi nie zagraża tutaj, gdzie mam czerwonš miskę i talerz, aluminiowš łyżkę i podarty bawełniany dywanik. Wiedziałem, że mogę powrócić do celi numer 381, usłyszeć, jak zamykajš się drzwi, położyć się na materacu, podcišgnšć kolana do piersi i mieć pewnoœć, że chociaż przez chwilę nikt nie będzie mnie dotykał. Jednak to poczucie pewnoœci nie mogło być przesadnie duże. Odczuwany ból fizyczny, poczucie wstydu i splugawienia, jakbym utracił władzę nad ciałem, stawały się coraz bardziej obiektywne, jakbym sam doszedł do pewnej konstatacji: „Tak, dobrze, w porzšdku, dosyć z cierpieniem, teraz odpocznę". Rozkoszowałem się swojš prywatnoœciš. Powœcišgliwoœć irańskiego społeczeństwa, graniczšca często z pruderiš, która swego czasu wydawała mi się tak œmieszna, teraz zaczynała w moich oczach symbolizować najwyższš cywilizację. Moja samotnoœć była całkowita. Strażnicy, zanim weszli do celi, anonsowali swoje przybycie, krzyczšc: „TWARZĽ DO ŒCIA- NY!" albo „ZAKRYĆ OCZY!" Mogłem sam pójœć pod prysznic lub do ubikacji, a strażnik czekał na korytarzu. Nie widywałem innych więŸniów. Zaczynałem podnosić głowę i rozglšdać się wokoło. Poprosiłem o możliwoœć uprawiania ćwiczeń fizycznych na zewnštrz. Strażnik odburknšł coœ; jednakże następnego dnia, całkiem nieoczekiwanie, przyniósł i zostawił w celi Koran z komentarzem w języku perskim oraz katechizm imama, A Clarification ofQuestions. - Powiedział pan, panie œledczy, że nie wyjawi mi swego nazwiska. Może poda mi pan nazwisko, jakiego mogę używać w rozmowie z panem? - Pitt, ja nie mam nazwiska. Jego Œwištobliwoœć uhonoro wał mnie i moich braci w ministerstwie tytułem Nieznanego Żołnierza w Służbie Pana Czasu. - Pomogłoby mi, gdybym mógł zwracać się do pana po na zwisku. Czułem, że podchodzi bliżej. Był człowiekiem próżnym. - Jakie dałbyœ mi nazwisko? Odpowiedziałem: - Szahid. Mogę mówić do pana Szahid? Słowo to znaczy męczennik. Zdałem sobie sprawę, że wybrałem to nazwisko, ponieważ życzyłem mu męczeńskiej œmierci. Jednakże teraz, w jego odczuciu, ponowne uderzenie mnie oznaczałoby, że wypiera się gotowoœci oddania życia. - To nieważne. Wręcz przeciwnie. - Nie podnoœ przepaski! W mojej dłoni znalazła się kartka karbowanego papieru. Szepnšł mi do ucha: - Wiesz, co to jest? Wyczuwałem zapach kleju i chemikaliów fotograficznych. Przesunšłem dłoniš po papierze. Nagle przyszedł mi na myœl obraz ogromnego gabinetu Farameha i jego maszyna do cięcia papieru. Palcami wyczułem zarys koła, a w nim coœ, co przypominało tarczę oraz rozpostarte skrzydła orła. 197 - Nie, panie Szahid. Była to Wielka Pieczęć Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Oczyma duszy widziałem rzšd dziewczšt w czarnych modlitewnych czadorach, siedzšcych na grubym dywanie, a przed nimi pojemniki z klejem i góry pociętego papieru. Pomyœlałem: „Składanie w amerykańskiej ambasadzie pociętych dokumentów nie wymaga większej starannoœci i umiejętnoœci niż tkanie dywanów. W tym wyraża się geniusz duchownych: w ich pojęciu zacofanie kraju nie stanowi ujmy dla narodu, jak dla szacha i Farameha, lecz swego rodzaju dogodnoœć i szansę. Oto czego muszę się nauczyć. Muszę być jak oni, jeżeli mam przeżyć ten koszmar". Szahid chodził wokół mnie i podcišgał przepaskę, stale opadajšcš z moich oczu. Na papierze kserograficznym, pociętym na tysišce pasków i ponownie sklejonym, udało mi się zobaczyć pieczęć Stanów Zjednoczonych i napis „Centralna Agencja Wywiadowcza". Zesztywniałem. - Opuœcić przepaskę na oczy! Z ulgš pogršżyłem się w ciemnoœci. Szepnšł mi do ucha: - Kiedy zgarnęliœmy siatkę szpiegowskš, oni usiłowali zniszczyć wszelkie tajemnice, lecz nasi ludzie, bez reszty od dani rewolucji, wszystkie je odtworzyli. Teraz każdš ze stron zajmie się przez wiele tygodni czterech naszych funkcjonariu szy. Wszystko o was wiemy! Wszystko! - Nie mam nic wspólnego z siatkš szpiegowskš. - Kłamiesz! Gdzie jest ten zatracony Farameh? - Kto, panie Szahid? - Jeżeli nie odpowiesz, Pitt, tak cię zbiję, że nigdy już nie będziesz chodził. - Chwileczkę! Nie wiem, gdzie on jest. Słyszałem niedaw no w BBC, że... - BBC kłamie! - Nie mam innych informacji. - Gdzie jest ta gnida? - Nie wiem. Na miłoœć boskš! Przestań! Podszedł bliżej. - Ósmego wrzeœnia tysišc dziewięćset siedemdziesištego dziewištego roku Farameh zamknšł wyloty ulic prowadzšcych do placu Dżale i sprowadził swoje œmigłowce. Przez trzy godziny słyszeliœmy tylko strzały i warkot silników œmigłowców. W owym dniu zginęło pięćdziesišt tysięcy ludzi i przysięgliœmy, że pomœcimy każdego z nich. Jeżeli powiesz nam, gdzie jest ten padalec, dopadniemy go i wymierzymy sprawiedliwoœć. - Według BBC generał Farameh jest w Europie. - Wiesz, jaka kara grozi za cudzołóstwo? - Tak. Lecz nie popełniłem cudzołóstwa. Małżeństwo nie jest cudzołóstwem. - Nie ożeniłeœ się! Nie jesteœ muzułmaninem! - Panie Szahid, musi pan rozróżnić prawa uchwalone w Ira nie przez rewolucję i prawa ustanowione przez monarchię. - Prawa islamu obowišzujš od momentu Objawienia i będš obowišzywały do dnia Sšdu Ostatecznego. - Rzeczywiœcie. Stałem się muzułmaninem, odczytujšc w obecnoœci œwiadków wstęp do Koranu. Otrzymałem œlub po wypowiedzeniu formuły: „Ja, John Pitt, biorę ciebie..." - Jaki wniesiono posag? - Ta kwestia jest nieistotna. - Odpowiedz albo będziesz żałował. - Druga strona zgodziła się, iż nie będzie żadnego posagu. - Przed którym imamem? - Nie było œwiadków. - Małżeństwo jest więc nieważne, to rozpusta. - Wręcz przeciwnie. Proszę sprawdzić w Clariflcation... Jego Œwištobliwoœci imama... Była pełnia lata. W celi buszowały osy. Przestałem je zabijać, ponieważ było ich za wiele i nie napadały na mnie. Powoli zaczšłem orientować się, według jakich zasad i jakimi metodami prowadzone jest przeciwko mnie œledztwo. Nie przypuszczałem, aby Szahid miał jakiekolwiek współczesne wykształcenie lub nawet najbardziej podstawowe, seminaryjne. Niezwykle trudno było zrozumieć jego sposób rozumowania. Raz mówił o niewybaczalnych zbrodniach szacha lub Fa- 199 rameha podczas jego dwudziestodniowych rzšdów, innym razem dawał do zrozumienia, że jego strona popełniła o wiele większe zbrodnie. Chwalił się posiadaniem informacji o losach przetrzymywanych pracowników amerykańskiej ambasady, europejskich i amerykańskich zakładników w Bejrucie, a nawet o okolicznoœciach podpalenia teherańskiego kina Abadan (w moim przekonaniu, była to prowokacja sawakowców). Z uwielbieniem wymawiał nazwisko ajatollaha Nadżafiego, jednakże przez cały ten czas popadał w depresję. Przeczucie ponuroœci jego nastroju, rzutujšcego na ton naszych sesji, towarzyszyło mi już podczas wędrówki z celi więziennej do pokoju przesłuchań, mieszczšcego się na parterze. Podejrzewałem, że obarczono go wykonaniem okreœlonych zadań podczas prowadzenia œledztwa i każde z nich uważano za jednakowo ważne. Przede wszystkim miał przygotować materiały dla prokuratora władz rewolucji islamskiej do procesu sšdowego. Po każdej rozmowie dawał mi kartkę papieru i, stojšc za mnš, dyktował, co mam napisać. Kiedy przepaska na oczach podnosiła się, cały czas powtarzałem sobie: „Nie odwracaj się! Nie patrz na niego!" Toczyliœmy dziecinne spory o sformułowania. Pamiętam, że napisałem „wojskowy", podczas gdy on chciał, abym napisał „wojskowo-ideologiczny". Usiłował zmieniać mój perski w język bezduszny, nawišzujšcy do pewnej arabskiej tradycji niewłaœciwego stosowania wyrazów. Tendencję tę wyrażał nowy styl gazet reprezentujšcych poglšdy ekstremistów islamskich. - Panie Szahid, myœlałem, że w tym kraju dokonała się re wolucja zwycięska. Dlaczego mam stale używać nazw w ro dzaju: Jego Ekscelencja, Jego Wysokoœć, Jego Œwištobliwoœć? - Dokończ pisanie zeznania! - Mam na myœli, panie Szahid, że te okropne tytuły były charakterystyczne dla czasów despotyzmu Kadżarów i reżimu bałwochwalców. Żyjemy w epoce islamu, dlaczego więc nie mogę napisać po prostu: „Pan Nadżafi?" - Właœciwa forma zwracania się brzmi: Jego Ekscelencja, wielki znak dany od Boga, pan Nadżafi, padajšcy cień Boga! Poddałem się. Byłem przekonany, że oskarżenia, jakie miał nadzieję przeciwko mnie wysunšć, stawały się coraz łagodniej- sze: morderstwo, gwałt, szpiegostwo, cudzołóstwo. Myœlał nie- zbyt sprawnie i bardzo często nielogicznie, trudno więc było przewidzieć, jakie pytanie zada w następnej kolejnoœci. Wstrę- tem napawała mnie jego obsesja erotyczna. Miałem wštpliwo- œci, czy był żonaty i czy kiedykolwiek rozmawiał z kobietš poza kręgiem rodzinnym. W każdym razie, jak wiedziałem dzięki lekturom w Rosyjskim Ogrodzie i po przeczytaniu Cla- rification, aczkolwiek kara za pozamałżeńskie zwišzki seksualne nie jest łagodna, to również zasady postępowania dowodowego sš surowe. - Panie Szahid, jeżeli będzie pan zadawał mi tego rodzaju pytania, wniosę skargę do Jego Wysokoœci. - One majš zwišzek ze sprawš! - Nie mam przyjaciółek w Anglii. - Kłamiesz! W Anglii panuje wolna miłoœć. - Naturalnie, pan tam był. Uderzył mnie. Wiedziałem teraz, że był w Londynie, chociaż nie powiedział mi o tym, i to nie tylko dlatego, że nie darzył zagranicy żadnym zaufaniem, lecz dlatego, że wiedział, iż jego obecnoœć w Anglii musiała być odnotowana. Obawiał się, że mógłbym się stšd wydostać i w brytyjskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych bšdŸ urzędzie imigracyjnym ustalić jego nazwisko. Już samo stwierdzenie: „obawia się mnie", dodało mi otuchy. Jak mogłem się wyzbyć nadziei na przetrwanie, skoro człowiek prowadzšcy œledztwo tego się właœnie najbardziej obawiał? Wœród rozlicznych pytań o kobiety, miłoœć, małżeństwo i rytualne ablucje było coœ jeszcze, coœ bardzo istotnego, dotyczšcego reżimu, co - jak sšdziłem - miało wiele wspólnego z Faramehem. Wiedziałem, że mam odpowiedŸ na nurtujšce go pytanie oraz że dlatego właœnie nie wolno mi zaprzštać sobie głowy przeszłoœciš, aby się nie zdradzić. Podczas pierwszego pobytu w więzieniu widziałem mężczyzn klęczšcych pod prysznicem, ze stopami okaleczonymi elektrycznymi prętami, i zdawałem sobie w pełni sprawę, że takiego bólu nie zniosę. Z tego właœnie powodu, będšc w celi, nie usiłowałem przygotowywać się do rozmów, jakie prowadził ze mnš œledczy, nie sporzšdzałem w pamięci kroniki moich przeżyć w Iranie, nie próbowałem przywoływać na pamięć uczuć towarzyszšcych mi w owym szczęœliwym roku ani tamtej nocy w porcie w Bu-szehrze, kiedy zabrano mi żonę i dziecko, jak również dziwnego spotkania z Ghawamem. Nie miałem niczego do ukrycia. Każde wydarzenie, jakie towarzyszyło memu pobytowi w Iranie, cokolwiek w tym kraju robiłem, nie miało żadnych znamion przestępstwa i z punktu widzenia œledztwa było bez znaczenia. Szirin była po prostu jednš z moich uczennic, a Riaza-now zwyczajnym znajomym, człowiekiem podłym według osšdu i praw Republiki Islamskiej, lecz nikim więcej. Jednakże w tym czasie pomiędzy œledczym a mnš pojawiła się nić wspólnego interesu, ponieważ także chciałem wiedzieć, jaki los spotkał Farameha, i dlatego interesował mnie każdy okruch informacji, który mógłby wskazać mi drogę do jego córki. Uniki Szahida doprowadzały mnie do szaleństwa. - Gdzie jest ten człowiek? - Jaki człowiek? - Oskarżony generał Farameh. - Słyszałem w BBC, że jest w Londynie. - BBC kłamie! - Jak pan uważa. - Gdzie on jest? - Skšd mam wiedzieć? On jest moim wrogiem, a ja jego. - Jest w Iraku z innymi rojalistycznymi żmijami! - Po pierwsze, panie Szahid, jeżeli pan wie, gdzie on jest, nie musi mnie pan pytać o miejsce jego pobytu. Po drugie, po winien pan wiedzieć, że Farameh nie jest rojalistš. On nie jest przeciwko niczemu. Nie ma poglšdów i zasad oraz wobec ni kogo nie jest lojalny, a na pewno nie wobec szacha. Interesuje go wyłšcznie posiadanie władzy. Tak właœnie sformułowałem swojš wypowiedŸ. Mimo to obruszył się. - Czy ta kobieta jest z nim? - Która kobieta? - Ta dziwka. - Nie znam takiej osoby. - Ta kobieta, którš nazywasz swojš żonš. - Niemożliwe. - Gdzie ona jest? - Mówiłem, że nie wiem. - Pitt, wiesz, co to sš kable? - Słyszałem o nich od ludzi poprzedniego reżimu. - Dobrze. Nie dawałem już wiary jego opowieœciom o wydarzeniach w amerykańskiej ambasadzie. Sšdziłem natomiast, że korzysta z zawartoœci innego dossier, pochodzšcego być może z okresu cesarstwa, dla którego żywił pełen obaw respekt; i że nawet pytania o bardzo ogólnym charakterze, które mi zadawał, mogły stanowić groŸbę ujawnienia tajemnic tego dossier. Spisywałem swoje zeznania na kartce poliniowanego papieru z nadrukiem Ministerstwa Informacji. Pewnego dnia poczułem, że mam przed sobš inny papier, i kiedy udało mi się rzucić nań okiem, zauważyłem kartkę z nadrukiem „Urzšd Prezesa Rady Ministrów, SAWAK". - Jak œmiesz porównywać Jego Œwištobliwoœć z szachem i naszš służbę z Sawakiem! - Nie porównywałem Jego Œwištobliwoœci z szachem. Mówiłem jedynie, panie Szahid, że w porównaniu z tym, co wy robicie, szach i Sawak sš jak lilie. - Oczywiœcie. Gdzie jest ta kobieta? - Panie Szahid, już mówiłem, że nie wiem. W tysišc dzie więćset siedemdziesištym pištym roku rozwiodłem się z niš zgodnie z arabskš formułš. Od tego czasu nie widziałem jej i nic o niej nie słyszałem. - A dziecko? Pochyliłem głowę. Powiedziałem w duchu: „Jeżeli to twoja sprawka, madame Bibi, i przeklętych sawakowców, to jeœli wyjdę cało z tej opresji, przysięgam na Boga, pomszczę zdradę". - Ona zabrała dziecko. - Ukradła twoje dziecko? - Nie, dziecko nadal było przy piersi. Musisz to zrozumieć, zlitowałem się nad nimi. - Porzuciłeœ dziecko? - Tak. - Zapisz to. - - i - Pitt, jeżeli powiesz nam, gdzie jest ta kobieta, i jeżeli ona potwierdzi twoje zeznania, będziesz wolny. - Na miłoœć boskš, nie wiem, gdzie ona jest. - A gdybyœ wystšpił w telewizji? Serce skoczyło mi do gardła, lecz opanowałem się. Myœl ta przyszła mi do głowy w celi więziennej, lecz szybko jš odrzuciłem. - Mam obwieœcić œwiatu, że prowadzę spór z mojš żonš i jej ojcem! Czy to takie interesujšce? Szahid wycofał się. - Jak często uprawiałeœ niedozwolone stosunki z mężczy znami? - Nigdy, panie Szahid. - Pomyœl! Kiedy byłeœ chłopcem, w Isfahanie! - Nigdy. - Pitt, znowu kłamiesz. Mamy dowody. - Proszę mi okazać te dowody, abym mógł się bronić. - Dlaczego? Będziesz jedynie kłamał. Ten przeklęty muzyk, jak on się nazywał? Albo ten odŸwierny, którego zawsze bolały zęby? Poddawanie się ciosom, bez jakiejkolwiek możliwoœci obrony, niszczy ludzkš osobowoœć. Mam na myœli sytuację, kiedy więzień może doznawać udręki tak wielkiej, że błaga o œmierć i wyje z bólu nie dlatego, że ktoœ go w końcu wysłucha, lecz dlatego, że krzyk bólu może przynieœć mu œmierć; lub kiedy w przerwach między torturami oprawca popija herbatę, a więzień, prowadzony z zasłoniętymi oczami do celi, zastanawia się, w jaki sposób odebrać sobie życie. Takie myœli stanowiły najgłębszš tajemnicę mej duszy, zostawiajšc jakieœ strzępy mojej tożsamoœci: jakieœ okno w umywalni, igły, przynoszone raz w miesišcu więŸniom do celi, żeby mogli naprawić odzież, metalowa łyżka, którš co wieczór uderzało się o rury kaloryferów. W tym znajdowałem pewne ukojenie, jakie alkoholik znajduje w butelce, a narkoman w heroinie. Nawet w kazamatach ministerstwa, gdzie byłem torturowany, nie traciłem całkowicie œwiadomoœci. Czasami, podczas przerw, kiedy moi przeœladowcy pili herbatę bšdŸ jedli lunch f'? K lub kiedy zadawane ciosy nie odnosiły żadnych skutków, myœlałem sobie: „Dlaczego torturujš? Co ich tak przeraża i popędza? Czy w końcu zaczęła się wojna?" Wówczas z całej siły wykrzyczałbym z siebie: „Tak, torturujcie, znęcajcie się! Niech was szlag trafi, kocmołuchy!" Przeklinałem Szirin, bo nic mi nie powiedziała i dlatego niczego nie mogli się ode mnie dowiedzieć. Przeklinałem jš, bo nie ufała mi, nie powierzyła żadnej tajemnicy, abym niczego nie mógł im teraz powiedzieć. Złorzeczyłem jej, bo nie mogłem jej odszukać, nie mogłem ich skłonić, aby przestali mnie bić i żeby to ona, zamiast mnie, doznawała tych tortur. Złorzeczyłem jej, bo wiedziała, co mnie czeka, a mimo to wyszła za mnie za mšż. Przeklinałem jš, bo ocaliła mi życie. - Co? Powiedz na ucho. Spróbowałem. - Nie słyszę ciebie. Spróbowałem jeszcze raz. - Gdzie jest naszyjnik? Nie wiem. Nic nie wiem. Znalazłem się na rozcišgniętej bawełnianej macie, pomiędzy dwoma rzędami brodatych mężczyzn w piżamach. Za nimi, na gumowych hakach wisiały koszule i kurtki. Byli wyraŸnie zawstydzeni. Jakbym każdego z nich zastał przy jakimœ upokarzajšcym, intymnym zajęciu, jak cerowanie lub pranie bielizny. Kucnšłem pod drzwiami. MężczyŸni odsunęli się ode mnie. - Kto to jest? - Bóg jeden wie. Dlaczego go nie zapytasz? - Wyglšda na obcokrajowca. - Może Turek. - Witam panów. Jestem John Pitt. Byłoby mi miło przed stawić się panom w okolicznoœciach o wiele dla nas pomyœl- niejszych. - Co powiedział? - Skšd mogę wiedzieć? Czy on mówi po turecku albo po persku? - Przyjaciele, to Rosjanin! Kiedyœ poznałem jednego w Ar menii. - To zagraniczny szpieg. Był torturowany, biedak. - Nie, to ktoœ inny. Nazywał się Pitt, biedny facet. To był Rosjanin. - WITAJCIE, PANOWIE. JESTEM PITT, ANGIELSKI SZPIEG! MężczyŸni stanęli pod œcianš. Drzwi uderzyły mnie w plecy. Odsunšłem się. Kuœtykajšc, wszedł mężczyzna z długimi wšsami i zamknięto za nim drzwi. Pozostali mężczyŸni odprężyli się; nowo przybyły, aczkolwiek sam w nie najlepszym stanie, rozładował napięcie. - Kim jest ten piękniœ? - Sšdzimy, że to Pitt. Zagraniczny szpieg. Mężczyzna usiadł na składanym łóżku. Uklškł przed nim mały chłopiec z kubkiem wody i grudkš cukru, którš tamten zaczšł kruszyć w zębach. Wracał z przesłuchania, był całkowicie oszołomiony. Zapytał po angielsku: - Jak się miewa Dot? W naszej celi wystarczało miejsca przy œcianie jedynie do siedzenia dla oœmiu mężczyzn lub dla siedmiu i chłopca. Myœl o spaniu w tych warunkach budziła przerażenie. Powiedziałem po persku: - Parę lat minęło już od czasu, kiedy twój sługa miał za szczyt pracować dla profesor Spencer, która wówczas wyda wała się cieszyć dobrym zdrowiem. Mężczyzna zignorował mnie. Kontynuował w języku perskim: - Nigdy nie zapomnę pierwszego spotkania z niš. Było to w Isfahanie, za panowania szacha. Pewnego czwartkowego wieczoru spędzałem beztrosko czas z przyjaciółmi w barze ho telu Irantour. Był tam także Sijawusz, sławny malarz, opój, narkoman, uwodziciel dziewczšt, który opowiadał historyjki o San Francisco, mimo że nie wychylił nosa poza Sedde. Nagle I w barze zjawiła się, jakby wyrosła spod ziemi, panna Dot. W barze Irantouru! Ostatniej nocy œniłem o aniele, który kołatał do drzwi winiarni, I stanšł przy mnie z pucharem wypalonym z prochów Adama. Była odziana w męski strój, cała pokryta pyłem. Miała białe szaty, białe włosy i białe ręce. Cała była w bieli, tylko usta miała rubinowe, a oczy płonšce. Przyszła z Maszhadu pieszo, starym szlakiem pielgrzymów wiodšcym przez Szach Abbas. Trzydzieœci trzy dni w drodze; prowadziła wielbłšdzice, za towarzysza majšc tylko Hadża Alego Borudżerdiego, który kiedyœ odbył tę podróż na plecach dziadka w czasach szacha Ahmada, a teraz, pocišgajšc jš za rękaw, wołał: „OdejdŸ stšd, jaœnie pani, odejdŸ, odejdŸ!". Milczeliœmy. Nikt nie oœmielił się dotknšć swojej szklanki. Rozejrzała się po lokalu i utkwiła we mnie wzrok. Powiedziała głosem czystym jak kryształ, tak głoœno, że usłyszał każdy: „Wiesz, Abbas Chan, że poza piciem piwa i wypluwaniem pestek z melona, coœ jeszcze istnieje w życiu?". Podeszła i stanęła nade mnš. Hadż Ali przyniósł jej szklankę wody. Wypiła dwa łyki i postawiła jš na barze. Potem spytała: „Czyj to jest drink?" „Może być pani, madame Espencer". „Dlaczego? Lepiej niech pan to wypije. Potem może pan łaskawie pójœć i powiedzieć Jego Ekscelencji konsulowi generalnemu, że ta zadręczana dziewczyna nie żyje!". Tłukłem pięœciš o drzwi więziennej celi. - Biedny człowiek, jego serce tęskni za krajem ojczystym. - Niesłusznie! Nasze serca tęskniš za izolatkš. - Dlaczego? Wstydziłem się swojej egzaltacji. Zauważyłem, że we wspólnych celach więzień nie powinien zdradzać swoich potrzeb emocjonalnych, nie może ich bowiem zaspokoić; tkwić będš w nim do końca życia. Powróciłem do składanego łóżka. Zaczšłem deklamować: Z obawy przed bólem rozłški Stronie od zażyłoœci. - Dlaczego? Opowiadajšcy patrzył na mnie. Jego oczy wydawały się mówić: „Angliku, niezły z ciebie szpieg, gdybym choć na chwilę mógł zedrzeć z ciebie maskę". Po chwili rzekł: - Mój znajomy, wybitny człowiek pióra, powiedział mi swego czasu, w tym właœnie budynku, w okresie panowania dawnego reżimu: „Wielkš dolegliwoœciš więzienia jest pozba wienie człowieka wolnoœci, przez co rozumiem oddalenie od rodziny i to, że nie zaznaje on radoœci istnienia, że musi znosić kopniaki straży więziennej i jest przedmiotem szczególnego zainteresowania Jego Wysokoœci Kabla. Ach, człowiek, czy chce, czy też nie, w końcu poddaje się tym duchowym katu szom, jest to bowiem cena, jakš płaci za status więŸnia. Naj większe cierpienie i największš niedolę w życiu więŸnia stano wi to, że nawet w tej najmniejszej społecznoœci nie jest on wol ny". Dzieje się tak dlatego, że każdy dzień spędzony przez niego w więzieniu jest taki sam. Wraz z przebywajšcymi tu ludŸmi - rozpostarł ramiona, wskazujšc siebie i pozostałych - stanowi on pewnš całoœć, nawet jeżeli psychicznie i moralnie nic go z nimi nie łšczy, wcišż musi z nimi być, wspólnie spożywać posiłki, reagować na ich ludzkie odruchy, żyć z nimi. Wkrótce to monotonne życie nuży cię, zanudza na œmierć i będziesz miał jedno tylko życzenie: aby, wstajšc rano i otwierajšc oczy, zobaczyć coœ innego niż tylko szary, połata ny habit Mohadżeraniego. Bo inaczej, podczas posiłków, lu dzie bardziej od ciebie nieszczęœliwi i połamani będš rzucać się najedzenie niczym wygłodzone zwierzęta, a tobie nie star czy odwagi, aby powiedzieć: „Czy byłby pan łaskaw jeœć nieco wolniej?" Mogš nadejœć chwile, kiedy podczas dnia pogršżysz się w melancholijnym marzeniu, a sšsiad, zadowolony z obrzy dliwego dowcipu, jaki właœnie opowiada, da ci łokciem kuk sańca, abyœ uważnie posłuchał. Albo kiedy przymykasz oczy, przechodzšc w myœlach przez zakratowane okno, by spojrzeć z wysokoœci na œnieg i góry, kiedy dociera i zanika poruszajšca cię do głębi subtelna melodia, albo kiedy rozpoœcierasz przed U. u sobš panoramę oœnieżonych gór lub usiłujesz uchwycić ów wpadajšcy ci w ucho wštek przejmujšcej melodii - ktoœ wybucha kretyńskim œmiechem, szarpišc twoje nerwy, a ty musisz tego słuchać. Ta poniżajšca małostkowoœć osacza cię w każdej niemal chwili, a wspomnienia o niej lata całe tkwiš, niczym drzazgi, w twojej pamięci i modlisz się, aby ogień poraził ziemię lub Saddam zgotował nam los mieszkańców Hiroszimy, żebyœmy nie musieli tych upokorzeń przeżywać bez końca. Spojrzał na mnie z nienawiœciš. - Wręcz przeciwnie, panie - powiedziałem. - Przyjęcie mnie do tego towarzystwa poczytuję sobie za zaszczyt. Choćby dlatego, że pańskie opowiadanie przywołało na pamięć moje pierwsze spotkanie z pannš Spencer. - Oczywiœcie - odparł i lekko zadrżał. - Chociaż miałem szczęœcie przeżyć wiele lat w Iranie, je stem właœciwie dzieckiem Anglii, miasta Hull... - Syn Hull! W języku arabskim mogło to oznaczać: „Ten Straszny" lub „Sfinks". MężczyŸni spojrzeli na mnie z uœmiechem, zachwyceni mojš lingwistycznš wiedzš. - ...w północnej Anglii. Przypominam sobie dzień - mia łem wówczas może pięć, szeœć lat - w którym panna Spencer wtargnęła do naszego domu bez zapowiedzi, jakby była właœci cielkš tej posesji (co, o ile się orientuję, wzišwszy pod uwagę stosunki feudalne, panujšce nadal w pewnych kręgach brytyj skich, nie było czymœ tak bardzo nienaturalnym). Powiedziała, że właœnie składała wizytę bratu, który ma posiadłoœć tuż za miastem. Przyniosła mi kilka ksišżek: gramatykę języka per skiego, której oczywiœcie była autorkš, i o ile dobrze pamiętam Dywan Hafeza. Powiedziała, że właœnie przechodziła obok. Moja matka poczuła się bardzo dotknięta. - O tak. Nawet jak na irańskie warunki, był to człowiek powszechnie znany. - Dlaczego? - No cóż, sšdzę, że twoja matka pochodziła z klasy pra cujšcej. A panna Dot jest stryjecznš siostrš królowej. - Nie sšdzę, panie, aby to pokrewieństwo było tak bliskie. Zareagował na mojš wypowiedŸ uniesieniem ršk. Obrócił się ku pozostałym. - Muszš panowie wiedzieć, że panna Dot Espencer jest wy sokš damš niezwykłej urody, szalenie inteligentnš, o silnej woli i ujmujšcym prostotš sposobie bycia. - Szkoda! - powiedział ktoœ. - Pasjonuje cię stawianie hipotez? - Nie, panie. : - Ale przez chwilę wyobraŸ sobie, że tamtego dnia pan na Dot nie przyszłaby do was, zmyliła adres albo ty byłbyœ w szkole... - Z całym szacunkiem, panie, lecz to jest gadanie dla same go gadania. - Jesteœmy w więzieniu, a takie rozmowy łagodzš nasz ból. Czy mogę przedstawić siebie i moich towarzyszy? Jestem Ba- harmast, notoryczny komunista, pijak i homoseksualista. Ten gentleman to mój przyjaciel, pan Mohadżerani... - Fanatyk religijny, proszę pana - dopowiedział wskazany. Miał zabandażowane nogi, z wielkim trudem usiłował wstać, lecz po chwili zrezygnował, darzšc nas najsłodszym z uœmie chów. - I pan doktor Enajatollah... - Także komunista, panie Pitt, ale nie homoseksualista. - Wywołało to gromki wybuch œmiechu, jakby był to znakomity dowcip. - I wielki Ali Razawi. - Jestem, proszę pana, złodziejem i paserem. - I wreszcie pieszczoch naszej ferajny, Mały Ali, handlarz narkotyków. Chłopiec, który nie mógł mieć więcej niż dziesięć, jedenaœcie lat, skoczył na nogi i z pewnym wahaniem, ostrożnie, potrzšsnšł mojš rękš. - Znajomoœć z panami poczytuję sobie za wielkie szczęœcie. - Mógłbyœ łaskawie przedstawić się i opowiedzieć swojš historię? - Czemu nie? Jak już powiedziałem, nazywam się John Pitt, jestem dzieckiem Anglii, pochodzę ze stanu niskiego i ubogie go. Jednak pod wpływem panny Spencer oraz innych osób za- czšłem studiować język perski i przed kilkoma laty przybyłem do Isfahanu. I w tym sławnym mieœcie, gdzie tchnienie rajskich aniołów wypełnia powietrze, pewnego dnia smak pilawu o zapachu berberysu nawrócił mnie na islam... - Niech cię Bóg błogosławi! - Gratulacje! - Być może, panie John, berberysowy pilaw został specjal nie dla pana przygotowany. Pan Mohadżerani wychodził z siebie. - Panie John, panie John: •. ?? • Miłoœć to szczególny stan ducha. Miłoœć to astrolabium boskich tajemnic. Czy miłoœć twoja jest ze œwiata tego, czy też przyszłego, Ostatecznie przywieœć ma ciebie do Boga! - Drogi panie Mohadżerani, nie jestem pewien, czy nasz goœć pała entuzjazmem do życia wiecznego. - Dlaczego? - Mój drogi, proszę. Pan Mohadżerani przygryzł wargi. Baharmast patrzył na mnie. Wyczułem, że dopatrzył się czegoœ w mojej autobiografii. Aby zmienić temat rozmowy, wyjšł zmiętš paczkę papierosów Ushnu. - Chcesz zapalić? Przyniosš œwieczkę, to przypalisz. Widok papierosa zawsze sprawiał mi przykroœć. Przyłoży łem rękę do serca. - My tutaj różnimy się stosunkiem do palenia papierosów. Z jednej strony, papieros dostarcza niewštpliwej przyjemno œci. Kto kiedykolwiek widział palacza utrudzonego paleniem? Z drugiej zaœ strony, palenie osłabia człowieka uwięzionego, pozbawia go ambicji i rozleniwia, sprawia, że jedynym jego celem jest zdobycie papierosów; czyni go uległym wobec współwięŸniów i strażników, skłania do kradzieży lub popeł niania innych, niecnych i niewłaœciwych czynów. Jestem przy wódcš partii palaczy, pan Mohadżerani stoi na czele przeciwni ków palenia. Trwamy w nieustannym konflikcie. Pan Mohadżerani uœmiechnšł się. Sufit naszej celi był brš- zowy od tytoniowego dymu, wydmuchanego przez więŸniów dwóch dynastii. Pomyœlałem: „Ich obecny spór dotyczy rzeczywistych przekonań, ale tutaj przybiera postać dyskusji o paleniu tytoniu". Zrozumiałem, że był to żart celowy i nieco ciężki, który zapewniał jednak spokój w więziennej celi. Muszę, podobnie jak ci mężczyŸni, nauczyć się cywilizowanych form życia więziennego i walki z monotoniš. - Mary Ali! - Tak, Wasza Dostojnoœć? - Zrób mi, proszę, tę przyjemnoœć, i podejdŸ tutaj. Wahał się. Nie sšdzę, aby kiedykolwiek przedtem widział Europejczyka. - Czy masz mohrel - Mokre nie ma odpowiednika w języ ku angielskim: jest to mały, oœmiokštny podgłówek, zrobiony ze sprasowanego piasku z pola bitwy pod Kerbelš, który męż czyŸni, modlšc się, dotykajš czołem. - Oczywiœcie. - Daj mi go, proszę. Za pomocš kamienia napisałem na œcianie pewien wyraz. - Możesz to przeczytać, drogi Ali? - Oczywiœcie. „Bóg"! - A to? - „Hosejn"! - A to? Zawstydzony, pochylił głowę. - Nie smuć się, za parę tygodni będziesz czytał lepiej niż pan Mohadżerani. Gentleman zerknšł na Quintessence ofElošuence. - Pan nas zawstydził, John. A także pewnego Anglika! - Algebra i geometria nie sš mojš najmocniejszš stronš. - Panie doktorze Enajatollah! Był to łysy, niezwykle ruchliwy mężczyzna o cerze okreœlanej w Iranie jako drzewo judaszowe lub purpura. - Na miły Bóg. Jestem zbyt zajęty swoimi propozycjami dla ajatollaha Nadżafiego. Nigdy nie miałem zbyt wielu towarzyszy i z poczštku moje życie więzienne było wręcz nie do zniesienia. Jeszcze niedawno byłem szczęœliwy na swój więzienny sposób: po południu, i po powrocie z ministerstwa, kiedy minšł szok i wstyd z powodu upokarzajšcych przesłuchań, czułem, że nic już nie zagraża memu osobistemu życiu. Teraz nie doznawałem już tego poczucia bezpieczeństwa. Nie dlatego, że byłem bez przerwy obserwowany, zwłaszcza przez małego chłopca, lecz dlatego, że moje myœli i lęki były wystawione niejako na widok publiczny i dostępne wszystkim. W miarę jak przyzwyczajałem się do grupowego życia w więziennej celi, zaczynałem pojmować zasady wzajemnej uprzejmoœci i stawałem się coraz bardziej, według okreœlenia pana Baharmasta, istotš społecznš. Jego osobowoœć odciskała piętno na naszych wzajemnych stosunkach. Wiele problemów znalazło się nieuchronnie poza jakškolwiek dyskusjš: oczywiœcie kobiety (z wyjštkiem panny Spencer, która prócz płci i zwišzanych z tym komplikacji życiowych sama w sobie stanowiła szczególnš kategorię człowieczeństwa), upływajšcy czas i nasze sprawy karne, ponieważ ministerstwo miało zwyczaj instalowania w każdej celi kapusiów nazywanych w Ewinie antenami nadawczymi. Nie rozmawialiœmy też o tym, co zaszło lub nie zaszło na oddziale przesłuchań. (Mieliœmy zwyczaj wstawać, kiedy współwięŸnia wzywano na przesłuchania, odprowadzać go do drzwi i œciskać mu dłoń. Po powrocie nie zamienialiœmy ani jednego słowa, proponujšc jedynie wodę do picia i cukier). Rozmawialiœmy natomiast bez przerwy o wojnie, kosztach utrzymania i literaturze. Jeœli idzie o tę ostatniš, ja broniłem New Verse, pan Ba-harmast był natomiast orędownikiem szkoły tradycyjnej. Często dyskutowaliœmy na temat nikczemnoœci Anglików, naiwnoœci Amerykanów i nieuleczalnej głupoty Rosjan. Wœród moich współwięŸniów byli inżynierowie i technicy, w zwišzku z czym dowiedziałem się wielu nowych rzeczy. Enajatollah, jako urbanista, opracowywał dla ajatollaha Nadżafiego projekt odbudowy Południa po wyzwoleniu tego regionu. Uważał, że w Ewinie marnujš się wielkie talenty, które w czasach kryzysowych mogłyby służyć narodowi. Mohadżerani, który był drukarzem, i to nieŸle zarabiajšcym, oraz założycielem instytutu wydawniczego w Maszhadzie nazwanego Hosejnije, zamkniętego póŸniej przez Sawak, opowiedział mi o nowych technikach, umożliwiajšcych gromadzenie tek- stów ksišżek w komputerach i przekazywanie ich liniami telefonicznymi do domów i szkół. Zastanawialiœmy się, czy był to postęp w stosunku do obecnego systemu drukowania i dystrybucji ksišżek. Był zagorzałym przeciwnikiem doktryny nieomylnoœci imama, znanej jako Regencja Najwyższego Prawnika. - Oczekiwałem, że pan, panie Mohadżerani, jako pobożny i wierzšcy muzułmanin, będzie entuzjastš Republiki Islam skiej. Słyszałem, że od czasów szacha Abbasa ludziom w tur banach nie żyło się w Isfahanie tak dobrze jak teraz. I że dlate go najlepsi młodzi ludzie wybierajš stan duchowny. Szkoły techniczne œwiecš pustkami, natomiast seminaria duchowne pękajš w szwach. Język angielski zapomniany jest w całym kraju. Nawet tutejsi strażnicy gadajš po arabsku! - Czy o to właœnie chodziło? Intrygowały mnie pojawiajšce się pogłoski. Drogi Johnie, gdyby Œwięty Prorok (pokój Mu!) przyszedł do nas i posłuchał, jakie znaczenie nadaje się jego Dobrej Księdze, łzy zalałyby jego nieskalane policzki! - Jednakże, panie Mohadżerani, duchowni organizujš obro nę przeciwko Saddamowi na południu kraju, w Chorramszahr i Abadanie, podczas gdy my gnijemy tutaj w więzieniu. Mohadżerani westchnšł. - Zna pan wydarzenia towarzyszšce rewolucji konstytucyj nej pod koniec epoki Kadżarów? - Oczywiœcie. - Pamięta pan, że duchowni brali aktywny udział w rewolu cji i działalnoœci parlamentu. Krótko mówišc, aktywnoœć du chownych stała się tak nieznoœna i ucišżliwa, że ludzie mieli ich absolutnie dosyć. Kiedy Reza Chan podniósł kij na mod lšcego się przywódcę duchowego w meczecie w Ghom, nikt nie ujšł się za biednym sługš bożym. Obawiam się, panie John, że ta rewolucja sprawi, iż kraj będzie znużony i zniechęcony prawdziwš religiš. - No, no, mój drogi - ostrzegał Baharmast. - Nie podniecaj się. - Miałem kiedyœ zaszczyt - powiedziałem - być tak blisko Jego Ekscelencji imama jak ty i ja i wsłuchiwać się w jego ak samitny głos. MężczyŸni zamarli. Baharmast przymknšł oczy. - Było to w Teheranie - kontynuowałem - w Dniach Boga, dwunastego bahmana tysišc dziewięćset trzydziestego ósmego roku, w dniu, kiedy imam przyleciał samolotem z Francji. W owych dniach zawsze byłem na ulicy, czasami na uniwersy tecie, czasami w Azadi, to tu, to tam, nie ze względu na zainte resowania polityczne, lecz dlatego, że nie miałem gdzie miesz kać. Miasto pełne było pogłosek, że samolot opuœcił już Paryż, zbliżał się do Teheranu i wylšdował w Mehrabad. Wybrałem się do Beheszt Zahra, gdzie zazwyczaj przeglšdałem listy mę czenników. Z placu Artylerii szedłem pieszo, ale przejeż dżajšce autobusy zabierały bezpłatnie każdego chętnego. Lu dzie wydawali się zdezorientowani i sceptyczni, stanowili tłum miotany bardzo złożonymi uczuciami. Żołnierze na skrzyżowa niach dróg gapili się gdzieœ przed siebie lub uœmiechali się nie œmiało. Wkrótce drogi zostały całkowicie zatłoczone. Nigdy w życiu nie widziałem takich tłumów... - Podobnie jak w Teherańskim Raju, kiedy występowała wielka Mahwasz... - WstydŸ się, panie! - Panie Baharmast! Proszę pozwolić naszemu goœciowi kontynuować. - ...mężczyzn i kobiet z dziećmi na ramionach. Wysiadłem z autobusu i ruszyłem dalej pieszo. Na cmentarzu była wolna przestrzeń, na której usiłował wylšdować wojskowy œmigło wiec. Ludzie rozpierzchli się w różnych kierunkach, ponieważ słyszeli o załogach œmigłowców zabijajšcych ludzi na placu Dżale. Wirniki helikoptera wznosiły tumany kurzu i piasku, pochylały drzewka ku ziemi i zdmuchiwały płatki z krzewów róż. Potem maszyna z hukiem usiadła na ziemi, silnik został wyłšczony, drzwi się otworzyły i wyszedł kapitan. Zdjšł kra wat i trzymał czapkę w rękach. Słyszałem, jak mówił policjan tom, że œmigłowiec jest w służbie Jego Œwištobliwoœci i rewo lucji i musi być chroniony, a od głównej bramy coraz donoœniej słychać było ogłuszajšcy wrzask: „Imam przybył! Imam jest tutaj!". Tłum nacierał do przodu, potem cofał się, kołysał jak dšb w zimie pod wpływem wichury. Ludzie ogarnięci strachem i szaleństwem wrzeszczeli i piszczeli. Był to najdziwniejszy widok w moim pełnym przygód życiu. I wtedy, ponad głowami ludzi, ujrzałem samochód: dużš, białš zagranicznš limuzynę. Przypuszczam, że był to mercedes. Sunšł w naszš stronę powoli, dostojnie jak kondukt pogrzebowy. Dopiero póŸniej zobaczyłem, że limuzynę imama niesie na ramionach trzydziestu, czterdziestu młodych ludzi. Powoli i ostrożnie, niczym szklane naczynie, postawili jš na ziemi przed œmigłowcem. Imam wyszedł z niej, przytrzymujšc poły swojej szaty. W tym wszechogarniajšcym wrzasku nie okazał żadnego zdziwienia, kiedy pilot œmigłowca, podajšc mu rękę, pomógł wejœć na pokład maszyny. Za nim podšżał jego syn, Hadż Ahmad, i dwóch innych gentlemanów. Nacierajšcy tłum przygniótł mnie do rozpalonej blachy œmigłowca. Zobaczyłem, jak kapitan, uklęknšwszy przed Hadż Ahmadem, coœ do niego mówił. Co prawda nie mogę przypomnieć sobie dokładnie słów, ale ich sens był mniej więcej taki: jeżeli włšczę silnik, płaty wirnika potnš ludzi na kawałki, a na tej zamkniętej przestrzeni maszyna nie będzie mogła wystartować. Imam spojrzał i zapytał: „Jakiœ kłopot?" Potem rzekł do kapitana: „Zaufaj Bogu. Nic nikomu się nie stanie". Kapitan zszedł po schodkach i położył się przed œmigłowcem. Policjanci krzyknęli: „Położyć się na ziemi!" Nagle włšczono silnik i tłum cofnšł się, a kapitan wszedł do œrodka. Maszyna uniosła się w powietrze na wysokoœć kilku metrów, lecz młodzi ludzie kurczowo uczepili się kół i opadła na ziemię. Ponieważ drzwi œmigłowca były otwarte, widziałem z bliska twarz imama. Jego wzrok wyrażał całkowitš obojętnoœć. Jestem pewien, że nigdy nie siedział w helikopterze, podobnie jak nigdy nie otaczał go trzymilionowy tłum. Przypominał człowieka, który w cišgu wielu lat pozbył się wszelkich obaw i przestał się czemukolwiek dziwić. Œmigłowiec ponownie się poderwał, silnik zawył, maszyna wyrównała poziom lotu. Chłopcy odpadli od helikoptera niczym liœcie z drzew. Œmigłowiec odleciał w stronę cmentarza męczenników, a tłum podšżył za nim. Imam wygłosił tam przemówienie, którego treœć znacie. - Panie John, mogę zadać panu pytanie? •; - Najpierw wypowiedz zdanie, Mały Ali. Potem zadaj py? tanie. Ť - Melony z Gorgab sš bardzo słodkie. - Znakomicie! Jesteœ pojętnym uczniem, Mały Ali. - Pan jest po prostu uprzejmy. Czy mogę zadać pytanie? •: - Jestem do twoich usług. - Ludzie mówiš, że Anglia jest sprawcš wszelkich knowań w œwiecie. - Tak mówiš w Iranie. - Oraz że Chomejni jest agentem Wielkiej Brytanii. - Jestem pewien, że nie jest to prawda. Spojrzał na mnie tak, jak to zwykli czynić Irańczycy, jakby chciał powiedzieć: możesz mówić wszystko, co sprawia ci przyjemnoœć, choćby to było najbardziej niedorzeczne i kłamliwe. - Jeżeli Anglia jest sprawcš wszelkich knowań, czy mogę zapytać, w jakiego rodzaju knowaniach pan bierze obecnie udział? - Mały Ali! - Teraz interweniował Baharmast. - Jest to py tanie grubiańskie. Podniosłem rękę na znak, że chcę odpowiedzieć. - To nie ma znaczenia, Abbas Chan. Moja odpowiedŸ jest prosta: uczestniczę w knowaniach, które majš przyczynić się do odnalezienia mojej rodziny. - Ale pan Mohadżerani mówi, że nikt nie kocha swojej żony. Dlatego... - Rzeczywiœcie, drogi Johnie, posunšłbym się w tym twier dzeniu dalej: ja bym spiskował, aby pozbyć się mojej żony! - Znakomicie! : - Mam także małe dziecko. - Córkę, proszę pana! - Cii, miły chłopcze. Nie powinniœmy rozmawiać na takie tematy. Pan Baharmast zręcznie skierował dyskusję na tematy szpiegowskie, o wiele bezpieczniejsze. - Pan wie, że kiedy w roku tysišc dziewięćset czterdzie stym pierwszym zrzuciliœcie z tronu Rezę Chana, była w Tehe ranie północ. Pannę Dot i Ismaila Murtazajewicza obarczono obowišzkiem dostarczenia tej wiadomoœci szachowi. W owym czasie Amerykanie, których jednostki marynarki wojennej zablokowały morze, zrobili dokładnie to, co powiedziała im panna Dot. W pałacach Kach brama była zamknięta, a straż spała. Przestań mšcić w głowach, Abbasie Baharmast. - „No, rozwal to!"- powiedziała Dot.- Riazanow był zbyt delikatny do tego rodzaju roboty. Zamachnęła się więc panna Dot i drzwi - ciężkie i okute gwoŸdziami, musiałbyœ je wi dzieć - ustšpiły. Jeszcze tej nocy biedny Reza Chan był w dro dze na wyspę Mauritius. Dziwisz się, że my, Persowie, jeste œmy negatywnie ustosunkowani do Anglików? Przestań mšcić, Abbasie. Pierwszego dnia czułem się tutaj fatalnie, a ty mnie zaskoczyłeœ. To się nie powtórzy. A poza tym dlaczego brać sobie kłopot na głowę? Żaden z nas i tak nie wyjdzie stšd żywy. - Nie dziwię się, ale wydaje mi się, że pomimo nikczemno- œci, jakich od ponad czterystu lat doznaje od nas Iran, wy, Per sowie, lubicie nas jednak. - Och, tak. To oczywiste. - Wy, Irańczycy, drogi panie Baharmast, wiecie tak wiele. - Naturalnie. Jednakże w cišgu tych wszystkich lat nic nie wiedzieliœmy o Anglii, poznaliœmy tylko kilkoro Anglików i Angielek. I to jakich mężczyzn i kobiety: Browne, Curzon, Bullard, panna Dot, Zaehner, będšcych ucieleœnieniem najwy bitniejszych cech waszej natury, i w końcu pana, który jest naj lepszym ich przykładem. - Och, na miłoœć boskš... - Sšdziliœmy, że ci mężczyŸni i kobiety to przedstawiciele rasy bohaterów żyjšcych w kraju zasnutym mgłami i chmura mi. Sšdziliœmy, że jesteœcie ludŸmi, którzy wszystko potrafiš zrobić, że potraficie nauczyć się każdego języka, że nie ma dla was tekstów niezrozumiałych, problemów zbyt trudnych do rozwišzania dla waszych umysłów. Jeżeli nie macie doœć siły fizycznej, uciekacie się do zdrady; jeżeli to nie pomaga, usi łujecie uwieœć uprzejmoœciš. Nie wiedzieliœmy jednak, że Ang lia przysyła nam tutaj swoich najlepszych synów i córki; że Iran był naprawdę ostatniš zagranicznš placówkš potęgi bry tyjskiej w œwiecie oraz że wraz z jej utratš Anglia także by się J rozpadła. Z Amerykanami sprawy wyglšdały inaczej. Kiedy zaczynali przybywać, w czasach administracji Kennedy'ego, lecz masowo dopiero po wizycie Nixona w roku tysišc dziewięćset siedemdziesištym drugim, byliœmy całkowicie skonfundowani. Wœród nich znaleŸli się głupcy, przestępcy, pijacy i œwięci, odważni i tchórze, ludzie bardzo ograniczeni i wybitni, w proporcjach odpowiadajšcych chyba każdemu wielkiemu krajowi. Natomiast wy, Anglicy, robiliœcie wrażenie, że wasze myœli sš gdzie indziej: mówišc coœ bšdŸ robišc, w gruncie rzeczy myœleliœcie o czymœ zupełnie innym. Jeœli idzie o Amerykanów, cały czas usiłowaliœmy zrozumieć rzeczywiste motywy ich postępowania i nie braliœmy wszystkiego, co mówili, za dobrš monetę. Przemówił Wielki Ali: - Jaka jest twoja opinia, panie John, na temat okupacji Amerykańskiego Gniazda Szpiegowskiego? - Moja opinia nie ma żadnego znaczenia. - John myœli, że był to błšd. . Przemówił pan Baharmast: - Dlaczego? Było to działanie mocne i zdecydowane, a za razem pouczajšca lekcja dla œwiata arogancji. - Tak uważasz? - Nie zgadzasz się? Pomagali temu pogańskiemu szachowi. - Tak uważasz? Pan Baharmast przerwał ten dialog. - Jeżeli chcesz wiedzieć, to pan John jest przekonany, że skutki tego błędu całe lata będš dawać się nam we znaki. Oczywiœcie, drogi Wielki Ali, ty i ja wierzymy, że było to przedsięwzięcie niezbędne, aby liberałów wprawić w zakłopo tanie, pogłębić i zaognić nastroje rewolucyjne. Niestety, pan John nie podziela tej opinii. Jest przekonany, że za pięćdziesišt lat puœcimy w niepamięć nasze urazy do Stanów Zjednoczo nych, rewolucja zostanie zapomniana, ale œwiat będzie pamię tał, że Irańczycy znęcali się w swoim kraju nad siedemdziesię cioma bezbronnymi mężczyznami i kobietami. Czy nie tak, John? - Tak. - Proszę bliżej, panie John! - Tak będzie lepiej? Mały Ali usadowił się na mojej głowie. - Uważaj, John! . ; ; - Co tam widzisz, chłopcze? - Potrzebuję czegoœ do narysowania obrazu. - Mam ostrš łyżkę. Chcesz spróbować? Podaj jš, John! - Jesteœcie jak dzieci - powiedział Abbas Baharmast, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. . , - Co widzisz, mój kochany? ^ . ? • - Widzę... Widzę... Drzewo. - Co? - Drzewo. - Drzewo! Jakiego gatunku drzewo? - Z innymi drzewami czy tylko jedno drzewo? - Samotne drzewo. Nie wiem, jaki to gatunek. - Liœciaste czy iglaste? - Meciduous vesiduous. - Pan Enajatollah pyta, mój kochany, czy ono ma liœcie czy igły? .?.?. - Liœcie. ? ! - To musi być wschodni platan. . ť - Może być bukszpan.. - Albo topola. - Albo cyprys.. - Drogi Mały Ali, opisz dokładnie liœcie. - Ranie pana Johna. - Nic nie szkodzi. - Chwileczkę! . . . - Jest coœ jeszcze. - Co jeszcze? Szybko, chłopcze! - Pies. - Pies? - Pod drzewem siedzi pies. - Pies siedzi pod drzewem! - Œpi. - Pies œpi pod Platanus orientalis! - Jakiej rasy pies? - Po prostu pies. - Niech popatrzę! - Uważaj, proszę. Ja... - John, trzymaj prosto! - Teraz moja kolej. - Jestem starszy. - SKOŃCZCIE! Ali zsunšł się na moje ramiona, potem na biodra. Obróciliœ my się, a pan Baharmast zatrzšsł się ze złoœci. :, - Mam nadzieję, John, że nie rozboli cię od tego ręka. W cišgu całego dnia i nocy nikt się nie odezwał. Ja także poznałem system panujšcy w Ewinie. Uwięziono nas w budynku zwanym Instytutem Kształcenia. Według teorii postępowania karnego pana Nadżafiego oraz zarzšdzeń gubernatora więzienia - z góry zakładano, że każda osoba, która znalazła się w areszcie w Ewinie, cierpi na jakšœ chorobę i musi być izolowana w izbie chorych, aby nie zakaziła współwięŸniów. Jeżeli aresztowany nie był nieuleczalnie chory (w takim bowiem wypadku stawał przed plutonem egzekucyjnym), wytaczano mu proces, który toczył się przed trybunałem złożonym z duchownych, był skazany i osadzony w jednej ze wspólnych cel Instytutu Kształcenia, gdzie pobierał lekcje religii i zasad wychowania obywatelskiego. Kiedy znalazł się już w instytucie, nie był przesłuchiwany, aczkolwiek zdarzały się wyjštki, ale żaden z nas nie był osšdzony. W rzeczywistoœci, jak zwrócił nam uwagę pan Baharmast, Republika Islamska przejęła więzienne praktyki dziewiętnastowiecznej monarchii: torturujšc więŸnia i osadzajšc w samotnej celi, należało go zmiękczyć do tego stopnia, aby jego zeznania, w mniejszym lub większym stopniu, odpowiadały intencjom sšdu, następnie skazać na œmierć lub na dogorywanie w więziennej społecznoœci. Pewnego dnia usłyszeliœmy, że prezydent Bani Sadr został zdjęty z urzędu i uciekł z kraju. W miarę jak zbliżała się pora letnia, przybywało więŸniów w celach. Instytut Kształcenia coraz bardziej przypominał obóz koncentracyjny. Czasami, obu- dziwszy się w nocy, zastawałem na moich nogach œpišcego chłopca, który potem znikał. Raz rzuciłem okiem na drzwi latryny i zobaczyłem grupę więŸniów z zawišzanymi oczami, młodych ludzi, których strażnicy nazywali Hipokrytami. Mimo usilnych starań nie potrafiłem pojšć ich doktryny religijnej. Stanowiła ona połšczenie islamu z materializmem historycznym. Żywnoœć podlegała surowym zasadom podziału. „Burmistrzem" naszej celi, wybranym ze względu na nieskazitelnoœć charakteru, był Mohadżerani: potrafił wyostrzonš, metalowš łyżkš podzielić stugramowy kawałek sera owczego na dwadzieœcia cztery równe częœci. - Przyjmij ten pokarm, drogi Johnie, i niech będzie on nek tarem dla duszy twej. - Daj go, proszę, temu młodemu człowiekowi. - Drogi mój synu, Anglik pragnie oddać ci swojš częœć. - Zachowaj jš dla żywych. Nie wiedziałem, czy liczyć, czy też zatkać uszy. Zaczęło się to o pomocy długš seriš strzałów z broni automatycznej; po kilku sekundach nastšpiły pojedyncze strzały. Pomyœlałem, że jeżeli będę liczył strzały, przynajmniej odnotuję liczbę zabitych. Pomyœlałem także, że jeżeli zatkam uszy, ktoœ być może uratuje sobie życie. W rzeczywistoœci nie mogłem zatkać uszu, nie mogłem otworzyć ust, ponieważ każdy kolejny strzał był głoœniejszy i bliższy od ostatniego, aż poczułem, że za chwilę pęknie mi głowa. Pomyœlałem, że gdybym nie żył, zaoszczędziłbym sobie słuchania tych koszmarów. Nawet kiedy przestali strzelać, nikt nie zasnšł. Nie byliœmy bowiem pewni, czy nie zacznš znowu. Pewnej nocy, we wrzeœniu tysišc dziewięćset osiemdziesištego pierwszego roku, naliczyłem osiemdziesišt siedem pojedynczych strzałów. - Panie Mohadżerani? ,• , - Mój drogi przyjacielu! - Czy nie położysz się i pozwolisz mi trochę postać? - Niech cię Bóg błogosławi, John, lecz jak mogę odpoczy wać, kiedy najsłodsze dzieci Iranu, nasi ukochani chłopcy i dziewczęta, w których pokładaliœmy nadzieje, ginš z ršk tych oprawców! Nastšpiła kolejna seria strzałów, a potem cztery pojedyncze. Strzały nie milkły, a pan Mohadżerani zaczšł recytować wiersz: Przybyłem dzisiaj z Evin, z domu zrozpaczonych kochanków, którzy jak ćmy płonęli w ogniu miłoœci boskiej; z domu chłopców i dziewczšt palšcych plon swej miłoœci, by choć przez mgnienie ujrzeć oblicze Ukochanego. Opowiem ci o szeptach, o modłach, które wznoszš poprzez żelazne kraty o godzinie przedœwitu, o łzach, które spływajš przez nasišknięte mury. Przybyłem nocš z Evin, z kraju zamroczonych ludzi, z granicy wiecznoœci i życia, z prochu królestwa, z Kerbeli, zwyciężanej i odbijanej bez końca. A ty, wędrowcze, gdybyœ tędy kiedyœ przechodził, gdy wszystko będzie ruinš, nasłuchuj uchem duszy kamieni, które szepcš: „ Oto Dolina Miłoœci". przeł. Ludmiła Marjańska Obudziłem się. Abbas Baharmast położył rękę na moich ustach. Szepnšł mi do ucha: - John, mam dla ciebie pewnš wiadomoœć. Straciłem nad sobš panowanie. Przyciskał mnie mocno. Usiłowałem oprzytomnieć, powstrzymać kał, stłumić krzyk. Był silnym mężczyznš. - John, chciałbym, abyœ zrozumiał, że w tym reżimie kobie ty majš większe szansę przetrwania niż mężczyŸni. Ponieważ wydajš na œwiat potomstwo i skrywajš się za czadorami. Mu sisz znaleŸć w tym pociechę. Poczułem, że ucisk stopniowo słabnie. Zdjšł rękę z moich ust. - Kiedy, Abbas Chan? lii Na pytania dotyczšce czasu pan Baharmast nigdy nie odpowiadał. - Ja sam? , Rozmarzony, uœmiechnšł się. - Całe towarzystwo. To zmieniało postać rzeczy. Nie oczekiwałem, że będzie mi dane umrzeć z moimi przyjaciółmi. Jednakże wyobrażenie rozmiarów tej rzezi wstrzšsnęło mnš do głębi. - Chciałem, abyœ miał czas na modlitwę lub cokolwiek in nego. - Niech Cię Bóg błogosławi. To było szlachetne z twojej strony. Usiadł i zaczšł bawić się papierosem. - Czy Jej Wysokoœć księżniczka warta była tego, drogi przyjacielu? - Nie wiem. Powiem ci za pięć minut. Wybuchnšł œmiechem, wywołujšc zaniepokojenie obecnych. - A ty, Abbas? Dla ciebie była tego warta? Westchnšł. - Czy wiedziałeœ, że swego czasu Ismail Murtazajewicz był także zakochany? Pan Riazanow zakochany! - Abbas cofnšł się pamięciš do swoich i moich przeżyć. - Ubolewam nad naszš głupotš i naiwnš wiarš, jakš pokładaliœmy w Zwišzku Radzieckim. Wiesz, Ismail Murtazajewicz powiedział mi swe go czasu w Isfahanie: „Nade wszystko musisz nauczyć się cierp liwoœci. Musisz czekać na swojš chwilę. W przeciwnym razie ten stary człowiek zrobi z was wszystkich idiotów". Stało się i płacimy za to naszym życiem. Rewolucjonista musi tego oczekiwać. Vivre et pas vivre est bien pire que mourir*. Serce krwawi mi na myœl, że mój ukochany Iran będzie przez pół wieku cierpiał pod rzšdami tych łajdaków. - Nigdy się nie poddasz, drogi przyjacielu? Pochylił się i położył ręce na moich ramionach. - Wiedzieliœmy, że Ismail Murtazajewicz miał swego agen ta w rodzinie starego człowieka, w Iraku, potem w Paryżu, * Żyć i nie żyć jest znacznie gorzej niż umrzeć. a póŸniej w Teheranie. Możesz mi powiedzieć, John. To nie ma teraz znaczenia. Odskoczyłem od niego. To jego węszenie sprawiło mi ból. Powinienem wiedzieć, że to Abbas był „antenš"! Spojrzał na mnie oczami pełnymi żalu. Na posłaniach rozległ się szmer. - O co chodzi, panie Abbas? O co się sprzeczacie z Angli kiem? - Mam dla nas wszystkich niezmiernie przykrš wiadomoœć - powiedział, wstajšc. - Ale ani ja nie mogę, ani wy nie możecie cokolwiek teraz w tej sprawie zrobić. Ta chwila powinna nam głęboko zapaœć w serce, zanim zakończymy nasze niegodziwe życie. Panowie, pomódlmy się. MężczyŸni wstali ze swoich leży, byli upiornie bladzi. W poœpiechu zaczęli się ubierać, chcšc być gotowymi przed stukotem w drzwi. - Panowie, nic nie możemy zrobić. Jesteœmy tylko ludŸmi. Pan Mohadżerani krzyknšł: - Hosejn! Jesteœmy gotowi! Pozwól nam umrzeć za sie bie! - MężczyŸni uklękli za nim do modlitwy. Odwrócił się do mnie z uœmiechem na twarzy. - Nie będziesz się z nami modlił, John? Bóg jest litoœciwy. - Liczę na to. Z łóżka wyskoczył Mały Ali. Miał zaspane oczy. - Co się stało? Co się dzieje, panie Abbas, panie John? - Spojrzał na mnie i krzyknšł. Otwarto drzwi i ktoœ syknšł: - ZABRAĆ WSZYSTKIE RZECZY! SZYBKO! Pan Mohadżerani szeroko rozwarł ramiona. - Chylę czoło przed majestatem œmierci! - Bracie, protestuję przeciwko tej niesprawiedliwoœci. — Ruszyłem w kierunku drzwi. - Chłopiec, Ali Radżawi, jest nie pełnoletni. Zgodnie z konstytucjš Republiki Islamskiej i oœwiad czeniem Jego Œwištobliwoœci imama dzieci poniżej dwunaste go roku życia nie mogš być narażone... - Panie John, on miał przy sobie w Nowym Mieœcie pół ki lograma heroiny. - Wysuwane przeciwko niemu oskarżenia nie majš nic do rzeczy. Zgodnie z konstytucjš... - ZAMKNIJ SIĘ, ŻYDZIE! - John, zostaw to. Denerwujesz towarzystwo. - Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby pan, panie Bahar- mast, w cišgu tych kilku chwil, jakie pozostały mi na tej ziemi, postarał się nie odzywać do mnie. - Niech pan zachowa pogodę ducha. - Aby ukryć drżenie, jakie go ogarnęło, odwrócił się i objšł trzęsšcego się ze strachu chłopca. - BšdŸ dzielny, mój chłopcze, nie jest aż tak Ÿle. Sš przy tobie przyjaciele i w tej drodze będš ci towarzyszyć. Two ja piękna mama i przystojny ojciec czekajš na ciebie na progu innego œwiata, ich serca wypełnione sš tęsknotš za tobš... - A co z moimi propozycjami w sprawie odbudowy znisz czonego wojnš Chorramszahru? Opracowaliœmy szcze... - za czšł Enajatollah. - CO MNIE TO OBCHODZI, HIPOKRYTO? ZASŁONIĆ OCZY! W ciemnoœciach czułem, jak wišżš mi ręce. Kiedy tak wlekliœmy się, potknšłem się i upadłem na lodowate plecy Wielkiego Alego, otarłem się przepaskš o jego koszulę, delikatnie podcišgajšc przepaskę do góry. Główne lampy były zgaszone, paliły się jedynie w celach więziennych. W ich œwietle widziałem mężczyzn stojšcych z broniš i w czarnych kominiarkach na głowach. Pomyœlałem: „Musieli wyzbyć się resztek człowieczeństwa, w przeciwnym bowiem wypadku nie robiliby tych rzeczy". Moi przyjaciele, z pochylonymi ku ziemi głowami, posuwali się rzędem, zatopieni w swoich myœlach. Kiedy wydawało się, że jesteœmy już u celu, poczuliœmy ogromne zmęczenie. Tylko pan Baharmast szedł wyprostowany, z Małym Alim na ramionach. Przed nami były otwarte drzwi. W drzwiach tańczyły płatki œniegu. Na twarzy poczułem powiew zimnego górskiego powietrza. Niosło ze sobš zapach rudy żelaza, skał granitowych i Ÿródlanej wody. Przepełniało mnie uczucie rozkoszy i podziwu dla piękna. Pomyœlałem: „Gdybyż dane mi było wiedzieć, że tak właœnie trzeba będzie przeżyć życie, że kończy się ono w okamgnieniu!" Przypuszczam, że w końcu wszyscy tego doœwiadczamy, lecz nikt nie powraca, aby nas ostrzec. Byłem spięty i jednoczeœnie wstrzšsał mnš spazm œmiechu. O Boże, czy z więziennego dziedzińca będę mógł zobaczyć góry? - Panie John, spotkamy się w Dzień Zmartwychwstania? - Jeżeli taka będzie wola boska, panie Mohadżerani. Znalazłem się w œwietle reflektora. Przede mnš były pale, całe rzędy. Nie wiedziałem, że będzie ich tak wiele, że będš tak podziurawione kulami. O Boże... - Œcišgnij przepaskę, John. Nie masz odwagi. Nikt nie ma. - IdŸ do diabła! - Wierzę, że to jest moje przeznaczenie. - ZAMKNIJCIE GĘBY, WY, APOSTACI! - Och, strażnicy, kiedy osioł zdycha, zaczyna się uczta sza- kali. Coœ uderzyło mnie w nogi, kiedy mnie krępowali, cišgnęło za włosy i wišzało. Ten zadawany mi gwałt rozwœcieczył mnie. Nie dlatego, że był zupełnie niepotrzebny, lecz dlatego, że pozbawiał mnie całkowicie woli działania. Dla nich już byłem trupem. Czułem, że gdybym zachował choć odrobinę silnej woli, był do ostatniej chwili czujny i w pełni œwiadomy, aby spojrzeć na góry, to mógłbym z pewnoœciš także zobaczyć mojš miłoœć i moje błogosławieństwo, pędzšce przez pustynie i miasta ku moim ukochanym istotom. Podniosłem głowę. Na wydeptanym œniegu siedziała grupa mężczyzn pijšcych herbatę. Powiedziałem „mężczyzn", lecz nie wyglšdali na ludzi, raczej na jakieœ dziwne stwory z nieziemskiej farsy. Siedzieli plecami do mnie, a na karkach mieli kaptury. Ich mundury były pocieszne: nie budziły grozy, lecz raczej wesołoœć, skrytš i wymuszonš. Odniosłem wrażenie, że musieliœmy być wyjštkowo nikczemni, skoro zasłużyliœmy na œmierć z ich ršk. Pili herbatę ze spodków i gawędzili. Każdy ich głos i dŸwięk naczyń odbijał się echem. Karabiny ustawili w kozły. Nie zauważyłem żadnego karabinu maszynowego. - Nie chciałbym umierać nie pogodzony z tobš, John. To nie jest tak, jak myœlisz - rzekł Abbas. Odwróciłem głowę w lewš stronę. Do pala tuż za mnš przywišzali ich obu: Abbasa i chłopca. Moje serce krwawiło. Otrzymali rozkaz, aby nie strzelać do Abbasa, a tymczasem on chciał uratować chłopca! Patrzšc w wyloty luf karabinów pomyœlałem, jak skomplikowana jest osobowoœć tego człowieka. - Nie do mnie należy osšdzanie ciebie lub kogokolwiek. - GOTOWI! Było zupełnie cicho, w każdym razie na tyle cicho, że dało się słyszeć pierwsze odgłosy ruchu ulicznego na moœcie Tadż-risz. Przez koszulę czułem powiew zimnego wiatru. Nigdy w życiu nie było mi tak zimno. Coœ ciekło mi po nogach, nie miało to jednak znaczenia, jestem tylko człowiekiem. Spojrzałem w górę. MężczyŸni zajmowali stanowiska, założyli kaptury. Pojawił się duchowny w pomiętym chałacie. Przez ciemne okulary patrzył na kartkę papieru. Wyloty luf karabinów patrzyły na mnie. Podniosłem głowę i zobaczyłem pędzšce na mnie góry. - CEL! - Niech żyje rewolucja! - Niech żyje Jego Œwištobliwoœć, wielki przywódca... - Zamknij się, tchórzu. John! Powiedz coœ! Pochłonš mnie góry. A ty, moja ukochana... - W jednej trzymajšc ręce butelkę wina... .. .drugš mierzwišc włosy ukochanej... ... tanecznym krokiem idę na miejsce egzekucji... - OGNIA! Widziałem dym. Przysięgam, widziałem dym, słyszałem trzask i strzały; poczułem na twarzy goršcš krew i ludzkie odchody; uchodzšce z nich życie i uderzenia martwych ciał 0 pale; pękanie sznurów i rozchodzšcy się po górach krzyk mordowanych w pełni życia. Pomyœlałem, że œmierć to coœ zupełnie innego, niż nam mówiono, i że przetrwamy dla wiecznoœci, przechytrzywszy nasz rozum. Myœlałem, że nie istnieje coœ takiego jak umieranie. Myœlałem, że nic się mnie nie ima, że wystarczy otworzyć oczy, zaklejone całkowicie, a wszystko się wyjaœni. Otworzyłem lewe oko. Zobaczyłem klatkę piersiowš Abbasa, jego białe koœci 1 trzewia. Chłopiec miał rozszarpanš szyję. Pan Mohadżerani pochylił się do swoich stóp. Przed nim, na œniegu, wiatr roz wiewał kartki z Koranu, który wypadł mu z ręki. O Boże, œlepy nabój, przeznaczony dla Abbasa, przypadł w udziale mnie! Jak mogli być tak głupi? Krzyknšłem: - Zastrzelcie mnie! To pomyłka! Moi przyjaciele odeszli, muszę podšżać za nimi! Mój krzyk był jednym wielkim bulgotem. Coœ przywarło do moich zębów: miałem przegryziony język. Podniosłem głowę i spojrzałem. Jeden z mężczyzn, przypatrujšc mi się, rechotał i tańczył, dopóki wszyscy, œmiejšc się, nie popędzili na dziedziniec więzienny. Duchowny, w szacie białej jak œnieg, poszedł za nimi. W ustach miałem pełno krwi. Powoli pochyliłem głowę i krew spłynęła między zębami. Pomyœlałem: „To wszystko nie ma znaczenia, wykrwawię się lub zamarznę na œmierć". W mojej pamięci coœ ostatecznie zamarło, podobnie jak w teatrze, kiedy gasnš œwiatła rampy i częœć sceny pogršża się w mroku. Drżałem tak bardzo, że sznury wrzynały się w mięœnie brzucha. Szczękałem zębami. Wokół mnie pojękiwały na wietrze doczesne szczštki moich przyjaciół. - Szirin? - Tak, kochanie? - Gdzie jesteœ? - Tutaj. - Jak się czujesz?< - Jak ty się czujesz? - Wiesz, w każdej celi mieli wœród więŸniów swego szpie ga, ponieważ ludzie, którzy idš na œmierć, lubiš mówić o swo ich najskrytszych sprawach. Kiedy rozstrzeliwujš, ktoœ z pluto nu egzekucyjnego dostaje œlepe naboje, lecz popełnili błšd i dlatego jestem żywy. - Cieszę się, panie. - Nie rozumiesz, Szirin. To byli moi przyjaciele. - Tak, panie. Twoja córka tęskni za tobš, pytała o ciebie: „Dlaczego miejsce taty jest puste? Kiedy tatuœ załatwi swoje sprawy i powróci do domu?" Było ciemno. Po palcach ršk i nóg chodziły mi mrówki. Koło mnie kręcili się ludzie. Ktoœ przecišł sznury. Zbliżył się do mojej twarzy. Jego oddech cuchnšł owczym serem i œwieżš cebulš. - Witamy, panie kapusiu. Witamy na progu piekła. Ludzie wiedzš, kim jesteœ. Przed tobš nużšce dni, lecz nie tak bardzo jak noce. Będziesz żałował, że nie umarłeœ ze swoimi przyjaciółmi. O tak, będziesz gorzko żałował, panie angielski szpiegu. Przeniesiono mnie do izby chorych, do nowej celi: 396. Na zewnštrz wisiał na œcianie głoœnik. Dwa razy dziennie wydobywał się z niego krzykliwy głos wzywajšcy mnie do modlitwy, głos islamskiego Iranu. Pewnego poranka, w maju tysišc dziewięćset osiemdziesištego trzeciego roku, z tego właœnie głoœnika dowiedziałem się o zamordowaniu Farameha przed hotelem Royal Lancaster w londyńskim Bayswater. Całymi godzinami mężczyŸni łomotali do drzwi swoich cel, lecz strażnicy nie reagowali. Czasami w nocy ktoœ krzyczał, mogłem więc słyszeć zwrotkę kiepskiego perskiego wiersza: Generał w drodze do piekła jest, Poœlijmy tam jego zięcia też. ?????. Nie wychodziłem z celi. Nie myłem się, nie modliłem, nie wychodziłem do latryny, nie gimnastykowałem się. Głowę trzymałem przy œcianie. - Dlaczego nie jesz? - Proszę odejœć. . - To byli Ÿli ludzie, bahaiœci*, masoni, syjoniœci, obłudnicy, a także prawdziwi kryminaliœci. . . : t, : ' - Proszę mnie zostawić w spokoju. ? , • - Władze chciały cię tylko nastraszyć, abyœ powiedział prawdę! ; , .?? ; , . - Proszę odejœć. : ^ ??...-, : * Członkowie sekty uznawanej za heretyckš w tradycyjnym islamie (przyp. kons). - Panie John? , - Proszę odejœć, z łaski swojej. - Pan jest muzułmaninem. , - Proszę odejœć. - Jednak proszę spojrzeć na siebie: włosy zmierzwione, pa znokcie nie obcięte, ubranie brudne. Zaprowadzę pana pod prysznic, poczekam przy drzwiach i będziesz bezpieczny. - Proszę odejœć. Szahid nie wzywał mnie na przesłuchania. Nie zastanawiałem się, dlaczego oszczędzono mnie podczas tej egzekucji, lecz teraz, po zabiciu Farameha, wiem, że w żadnym wypadku nie jestem już im potrzebny. Teraz zasługuję jedynie na kulę. Rozumiałem, że depresja mnie wykończy, lecz nie wyobrażałem sobie jakiegokolwiek innego stanu psychicznego. Leżałem na podartej gumowej macie, patrzšc na œcianę, na której jakiœ więzień napisał: „Na myœl o moim synu pęka mi serce". Obok napisu była plama jakby z niedojrzałej pomarańczy. Œniłem o mieœcie Buszehr nad Zatokš Perskš, o Anglii, z jej placami zabaw i wioskami nad brzegiem morza, które zniewalały swoim niepowtarzalnym, niezmiennym urokiem, lecz w moich marzeniach jawiły się stale w porażajšcej bieli, oznaczajšcej we œnie całun œmierci. Pewnej nocy œniła mi się kobieta, która nie była mojš żonš ani też nianiš, lecz także była martwa. Obudziły mnie jęki narkomanów i stukanie w œcianę kobiet, porozumiewajšcych się szyfrem dwa piętra niżej. - Panie John, w końcu dobra wiadomoœć! Ofensywa Badr zakończyła się całkowitym sukcesem! W cišgu jednego, dwóch dni Basra będzie nasza. - Dzięki Bogu. - Musi pan założyć przepaskę na oczy. Zabieram pana do ministerstwa. - Nie pójdę. - Panie John, ja muszę wypełnić swój religijny obowišzek. - Nie pójdę, panie Kuczulu. - Panie John, proszę, ma pan goœcia. - Gdzie jest ten łajdak? Nie byłem pewien, czy to słyszałem, czy też mi się wyda- wało. Siedzšc z zakrytymi oczami, całkowicie zatraciłem poczucie obiektywnoœci słów lub rzeczy. Zapachniało czymœ nowym, perskim, jak bazar; sšdzę, że piżmem. Na piaszczystej podłodze odczułem i usłyszałem coœ zupełnie nowego, jakby szelest spódnicy lub szaty. Wyczułem także, że w celi zrobiło się ciaœniej niż zwykle, zapanowało jakieœ ożywienie, jakby niezauważenie weszli ludzie i przykucnęli przy œcianach. - Gdzie jest ten łajdak? Głosowi, który nie był nieuprzejmy, towarzyszył zapach piżma i szelest czystej odzieży. Wzrok jest naszym przewodnikiem, ponieważ żyjemy obrazami. Pozostałe zmysły, pozbawione wzroku, bezradnie usiłujš zaprowadzić porzšdek w œwiecie naszych wyobrażeń. Słabe i zwodnicze, skazane na siebie, po prostu zawodzš. Usiłowałem zobiektywizować zapach, głos, dotyk; przekształcić je ponownie w ruch, a ruchowi nadać postać ludzi. Wydawało mi się, że blisko mnie stoi ktoœ ważny. Emanujšcy od niego spokój oraz towarzyszšca mu œwita sugerowały wielkš władzę: być może był to prokurator rzšdu rewolucyjnego we własnej osobie albo wysoki urzędnik Ministerstwa Informacji. W jego mowie wyczuwałem pewnoœć siebie, ale bez œladu oficjałnoœci. W moich bardzo ogólnych przypuszczeniach, kiedy każda nowa myœl budziła wštpliwoœci, sšdziłem, że przesłuchujšcy usiłowali za wszelkš cenę cokolwiek ze mnie wycisnšć na temat nieżyjšcego Farameha i zaginionych rubinów. Chcieli dać mi do zrozumienia, że muszę teraz umrzeć; że ten gentleman przyszedł, aby zatwierdzić i potwierdzić mojš nieuchronnš œmierć. Z tego więc powodu pilnie słuchałem. - Proszę mi wybaczyć, panie sędzio, nie rozumiem pańskie go pytania. - Gdzie sš kosztownoœci? - Już mówiłem, nie wiem. , Zostałem uderzony w lewe ucho: nie przez nowego męż czyznę czy jego ludzi, lecz przez moich dawnych przesłuchu jšcych. - Gdzie jest ta kobieta? Takie chwile tryumfu dajš moc przetrwania udręczonej du- 1. szy! Wymień jej nazwisko, a twoje plugawe usta doznajš rozkoszy! - Która kobieta, panie sędzio? Wyczułem obcy mi ruch. Tak jakby tamten mężczyzna podniósł rękę i zapobiegł uderzeniu mnie. Wydawało się, że to już mój koniec. Powiedziałem: - Kosztownoœci sš własnoœciš mojej żony i, zgodnie z pra wem, po rozwodzie wróciły do niej. Jak już mówiłem, po wy darzeniach na morzu nie wiem, gdzie one sš i gdzie jest moja rozwiedziona żona. Na miłoœć boskš, w tej sprawie nic więcej nie wiem! Jest natomiast coœ, o czym chciałbym powiedzieć, a co dotyczy innej sprawy. Nie było odpowiedzi. - Proszę pana, straciłem nadzieję na życie. Od dawna jed nakże dręczy mnie pewna tajemnica, której nie chciałbym za brać do grobu. - Za póŸno. Po raz pierwszy w tej celi właœciwie oceniałem sprawy: nie walczyłem z tym człowiekiem, lecz chciałem go niejako rozszyfrować. I nagle, Bóg wie skšd, naszła mnie myœl: ci ludzie przegrywajš wojnę! - Nigdy biciem nie udało im się wymusić na mnie zdradze nia tej tajemnicy. - Nie byłeœ bity. Proszę mi wierzyć, nie byłeœ bity. Kim jest ten człowiek? Czy mógłby to być ajatollah Na-dżafi? Nie, ma zbyt młody głos. Może to syn imama? - Gdyby pan wiedział to, co ja wiem, gdyby znał tajemnicę, którš od dziesięciu lat skrywam w sercu, nie chciałby pan jej znać. W Iranie tylko jeden człowiek nie jest pozbawiony ludz kich uczuć... - Kłamie! Wszystko to zbadaliœmy! Broni swojej parszywej skóry! Wręcz przeciwnie, mam zamiar zabić ciebie. Mój mały Sza-hid, jeżeli wyjdziesz poza te drzwi, umrzesz. Pozostał ci jedynie front. To jest moja nagroda za twojš głupotę i okrucieństwo. - Powiedziałem, obrzydło mi życie. - To daremne. Nie interesujš mnie stare dzieje. - Niech tak będzie. Mówisz o władzy najwyższego sędzie go, a jednak nie masz zaufania do Jego Œwištobliwoœci imama. Popadłeœ w zwštpienie, które mógłby rozwiać imam, ale ty nie szukasz w nim ratunku. Niech tak będzie. Spełniłeœ swój reli gijny obowišzek. Pozwól mi teraz, proszę, wrócić do mojej celi. Przez ułamek sekundy moja œmierć w tej celi przybrała realny kształt. W Ewinie poderżnięcie gardła nie wymagało czegoœ nadzwyczajnego. Wyczułem, że ten ważny goœć zastanawiał się, czy przez całš tę noc może mi zapewnić rzeczywistš ochronę. - Za pozwoleniem, bracia, zostawcie mnie samego z tym przestępcš. Ty, bracie, zostań. - Czy to mój zwykły œledczy? - Oczywiœcie. Czułem, że pozbawiono mnie możliwoœci zemsty, lecz byłem zaskoczony oględnym zachowaniem tego nowego człowieka. - Dobrze. Jest znakomicie zorientowany w mojej sprawie. Kiedy mężczyzna przemówił, jego głos zabrzmiał tuż przede mnš. Mógł siedzieć. - Co to za informacja? Właœnie taka, jakiej pan potrzebuje. Mam nadzieję, że będzie w pełni zrozumiała. Nie jestem ani inteligentny, ani dobrze poinformowany, ani dzielny, wiarygodny i cnotliwy. Potrzebuję w zwišzku z tym najlepszej opieki. Sšdzę, że wystarczy mi dziesięciominutowa rozmowa z imamem. Ostatecznie mogę wystšpić w telewizji. Jak mawiała moja żona, ktoœ mnie w końcu zauważy. - Panie sędzio, wie pan, że jako młody człowiek miałem szczęœcie odwiedzić Isfahan i mieszkać w tym sławnym mie œcie szeœć miesięcy. Było to w roku tysišc dziewięćset trzy dziestym trzecim. W tym czasie zawarłem znajomoœć z groŸ nym i godnym potępienia szpiegiem, masonem i narkomanem, Ismailem Murtazajewiczem Riazanowem. Oficjalnie był so wieckim konsulem generalnym w Isfahanie. W rzeczywisto œci - rezydentem wywiadu na obszarze południowego Iranu i Chuzestanu, pracujšcym dla KGB i Rady Ministrów Zwišzku Radzieckiego. - Tak, tak, wszystko to powiedziałeœ już przedtem. - Panie, proszę o cierpliwoœć. Rozwišzły styl życia Riaza- nowa sprawił, że dla centrali w Moskwie stał się postaciš nie wygodnš. Był jednak niezbędny. Jak pan wie, po tysišc dzie więćset pięćdziesištym trzecim roku Sowieci zaprzestali rekru tacji szpiegów spoœród Irańczyków. Ich agentami, jeżeli tak można nazwać całkowicie bezużytecznych emerytów, byli opłacani oficerowie armii, werbowani w Azerbejdżanie i Kur- dystanie podczas zamętu panujšcego po drugiej wojnie œwia towej. - Nie potrzebujemy wykładu. - Panie sędzio, proszę o cierpliwoœć. Riazanow był Mo skwie niezbędny, ponieważ prowadził nie jednego, lecz dwóch szczególnie wartoœciowych szpiegów... - Niech Wasza Wysokoœć nie wierzy! On kłamie! Proszę spojrzeć na jego mimikę i gesty, sš sztuczne! - ...i bardzo wpływowych. O jednym już mówiłem. To za strzelony generał Farameh. - Czy Riazanow mówił ci o tym człowieku? - Nie, proszę pana. - Od kogo się o tym dowiedziałeœ? - Od mojego domownika. - Twojego domownika! - Od mojej żony, proszę pana. ; .? - Od twojej cuchnšcej dziwki raczej!M Wyczułem znany mi ruch. . - Ta kobieta jest ponoć córkš tego łajdaka. No proszę! Czy to było takie trudne? - Tak, panie sędzio. Farameh został zastrzelony w Londy nie drugiego chordada tysišc dziewięćset czterdziestego trze ciego roku przez ludzi wysłanych z Republiki Islamskiej. - Przerwałem. Czułem, jak wielki duch Abbasa unosi się nade mnš. W końcu powiedziałem: - Ten drugi agent żyje wœród was i powodzi mu się nieŸle, cieszy się także pełnym zaufa niem Jego Œwištobliwoœci... Naraz w prawym oku zobaczyłem milion gwiazd. Poniżej piekšcego policzka poczułem miękki dotyk i zapach piżma. Na palcu nosił masywny sygnet, którym zostałem uderzony w oko. Coœ opryskało mój obolały policzek. - Zamknij się, ty żmijo! Zabierzesz do grobu te swoje kłam stwa. Nie pozwolę ci szerzyć w kraju islamu i rewolucji pluga wych plotek o zastępcy naszego przywódcy duchowego, które go imię wierni wymieniajš w zbiorowych modłach tuż po imie niu Jego Œwištobliwoœci imama... Aha! Wyglšda na to, że imam nie darzy zaufaniem Nad-żafiego. Wie, że jest umierajšcy i musi zadbać o sukcesję. Być może, iż to, co robi Nadżafi w Bejrucie, Nigerii, Jugosławii i w innych krajach, przynosi ujmę rewolucji. Nie ma to nic wspólnego ze mnš. Musicie zrozumieć, że za pomoc w obaleniu Na- dżafiego pozostawicie mojš żonę i dziecko w spokoju. Wstałem, opanowałem się i odzyskałem równowagę. - Niech się stanie wola boża. - Czy to twoja tak zwana żona napoiła cię tš truciznš? - Kto, proszę pana? - Twoja żona. - Nie, proszę pana. - Więc kto przekazał ci te oszczerstwa? ? - Pan Baharmast, tuż przed œmierciš. - Notoryczny bezbożnik i kłamca! - Jak pan uważa. - Podszedł tak blisko, że czułem jego od dech. - Słucham, Wasza Ekscelencjo? - Boisz się Boga, więŸniu? - Oczywiœcie. ; - Boisz się Go, więŸniu? - Tak. - Bóg jeden wie, kim jesteœ i co uczyniłeœ. Ty sam wiesz, co zrobiłeœ. Dlaczego nam tego nie powiesz? :, - Powiedziałem. - Wszystko? - Pochyliłem głowę. - Bracie, nie słyszę ciebie. ? . . - Nie. - Dobrze, powiesz nam wreszcie. -Tak. , - Twoja dusza jest chora, cierpi z powodu własnej pychy. Jeœli Bóg pozwoli, mogę udzielić ci rad i przyjœć z pomocš. Nie czujesz tej duchowej atmosfery, jaka zapanowała w tym pokoju? - Czuję, mój panie! - Wiedz, że twój wstyd i kara, jakkolwiek byłyby straszne i nie do zniesienia dla ciebie, sš niczym wobec ognia piekielne go! Zapomnij o tym œwiecie, gdzie żyłeœ jak marnotrawca. Zmarnowałeœ plon twego życia. Z bożš pomocš mogę przy wrócić ci prawoœć i czystoœć, które pozwolš ci, choć przez ułamek sekundy, zobaczyć wrota raju. - Jeżeli taka będzie wola boska! Wyczuwałem, że gdyby był brutalny, uderzyłby mnie. Po chwili odezwał się: - Musisz uzmysłowić sobie, że przesłuchuje ciebie sam Bóg, że to przesłuchanie jest aktem poddania się islamowi, twojej wierze. Musisz powiedzieć to, czego dotychczas nie po wiedziałeœ sawakowcom, ponieważ nastała teraz era islamu, i należy mówić całš prawdę. - Tak, Wasza Œwištobliwoœć. Oddalił się nieco. Westchnšł głęboko, jakby odpoczywał po wielkim wysiłku. - Rano i wieczorem będziemy się razem modlić. Potem moi bracia, którzy zajmujš się tobš, biednym, zbłškanym przestęp cš, na pewno usłyszš, co twoje serce pragnie powiedzieć! „W imię Boga, litoœciwego i cierpliwego, Pana wszechczasów (Boże, przyspiesz swoje nadejœcie!) i jego zastępcy wœród ludzi, najwyższego przewodnika, Mojżesza naszych czasów, pogromcy bożków i tyranów, wyzwoliciela ludzkoœci, przywódcy i założyciela Republiki Islamskiej, Jego Œwištobliwoœci imama Chomejniego (Niechaj Wszechmocny otoczy go łaskš!), stojšcy przed twoim obliczem John Pitt, syn nieznanego ojca i zmarłej panny Pitt, zeznaję po raz pierwszy i ostatni, z własnej woli i następujšcych powodów: po pierwsze, aby wyjaœnić, dlaczego podjęto przeciwko mnie działania, i po drugie, aby unaocznić popełnione przeze mnie błędy, pomyłki, zboczenia, zbrodnie, dokonane zarówno przed rewolucjš, jak i po jej zwycięstwie, przeciwko wskazaniom imama, który z genialnš przenikliwoœciš uznał mnie za zboczeńca i spiskowca. Dzięki Bogu, od mego aresztowania i podczas pobytu w więzieniu, miałem możliwoœć - w wyniku braterskiej pomocy moich braci i szlachetnej postawy przesłuchujšcych mnie - nawrócenia się na właœciwš drogę. Przesłuchanie to zostało podzielone na dwie częœci: pierwsza dotyczy błędów i przestępstw popełnionych przed zwycięstwem rewolucji, druga - po zwycięstwie. Aczkolwiek przyszedłem na œwiat w Wielkiej Brytanii, moja matka pracowała jako agentka w brytyjskiej ambasadzie w Teheranie, pod kierownictwem notorycznego szpiega, niejakiej panny Espencer. Podczas drugiej wojny œwiatowej i po jej zakończeniu moja matka nawišzała haniebny i nielegalny stosunek z członkiem sowieckiej misji dyplomatycznej. Po ujawnieniu tego faktu została odwołana z placówki do Londynu, gdzie umieszczono jš w ciężkim więzieniu Tower, w którym przebywała aż do moich narodzin i oddania mnie rodzinie zastępczej. Można jedynie przypuszczać, że wyżej wymieniony Rosjanin był moim ojcem. Z całš pewnoœciš od najmłodszych lat pragnšłem odwiedzić Iran, jakby tutaj był grób mego ojca. W odpowiednim czasie, przed ukończeniem studiów, przybyłem do Is- fahanu. Podczas tych lat, z powodu braku rozwagi, doœwiadczenia i niedojrzałoœci oraz przez niezrozumienie linii imama, popełniłem wiele błędów, z których dwa były najcięższe. Po pierwsze - intrygi i szpiegostwo na rzecz ateistycznego Zwišzku Radzieckiego, po drugie - zboczenie seksualne. Wkrótce wpadłem w sidła niejakiego pana Riazanowa, głównego szpiega Zwišzku Radzieckiego w tej częœci Iranu, oraz brałem udział w operacjach i spiskach przeciwko islamowi i niepodległoœci Iranu. Wówczas ruch zwolenników imama wzrastał z każdym dniem i pan Riazanow, spodziewajšc się nieuchronnego zwycięstwa linii imama, przekupywał, okłamywał i zachęcał łatwowiernych i otumanionych ludzi, aby mu służyli. Osobiœcie nie znałem ajatollaha Nadżafiego, aczkolwiek wiedziałem, że cieszy się opiniš zdecydowanego przeciwnika usuniętego szacha. Riazanow, którego działalnoœć wzbudziła podejrzenia Sa- f waku, został zamordowany i byłem zmuszony uciekać do innego miasta. Wówczas, pod panowaniem przeklętego reżimu szacha, zatrułem się atmosferš panujšcš w Isfahanie. O moich nielegalnych stosunkach i działaniach opowiedziałem przesłuchujšcym mnie czcigodnym urzędnikom. Po zwycięstwie rewolucji, zwłaszcza zaœ po wybuchu wojny narzuconej przez Irak i Amerykę, kiedy stało się rzeczš oczywistš, że moim religijnym obowišzkiem było ujawnienie całej mojej działalnoœci i wszystkich kontaktów z panem Riazano-wem i domownikami Jego Ekscelencji Nadżafiego w Isfahanie, zachowałem te sprawy w tajemnicy, z wielkš szkodš dla systemu. Serce mi krwawi z powodu bólu, jaki swoim uporem sprawiłem Jego Œwištobliwoœci imamowi. I na koniec chciałbym przeprosić wszystkich braci, którzy mieli jakikolwiek kontakt ze mnš, aby, nie zważajšc na własne ambicje i interesy, w duchu posłuszeństwa i bez jakiegokolwiek fanatyzmu poddali się woli najwyższego sędziego i uznali jš za probierz swoich działań i opinii". Taka była wersja dla prasy. Ponadto zrobiono ze mnš dwa filmy, a raczej nagrano moje wystšpienie na taœmy wideo. Jednš, pełnš wersję, przygotowano dla imama, pana Nadżafiego i szefów trzech służb. Natomiast drugš, krótszš i pozbawionš szczegółów, dla opinii publicznej. Przeczytałem pytania, wczeœniej dla mnie przygotowane. Powiedziano mi, że odpowiedzi zostanš póŸniej wstawione. Bóg jeden wie, jakiego rodzaju odpowiedzi zechcš zamieœcić. - Panie Kuczulu, będzie pan oglšdał? - Oczywiœcie. Wszyscy będziemy oglšdać. Jest to pierwszy przestępca występujšcy w naszym programie „DŸwięk i Ob raz". Będzie pan sławny, panie John! - Jeżeli taka będzie wola boża. . . - Zobaczy cię rodzina! - Liczę na to. Kuczulu chciał przypalić mi papierosa. Nigdy nie mógł pojšć, że nie palę. - Nie, dziękuję, panie Kuczulu. Był zakłopotany. - Opowiem ci, jak będziesz się prezentował w telewizji. Dokładnie. Twoja twarz, kołnierzyk, oczy, głos, wypowiadane słowa. Dokładnie. — To jest dla mnie bez znaczenia. Może częœć wywiadu usłyszę w głoœniku - pokazałem wysokie okno w celi więzien nej, skšd dochodziły dŸwięki radiostacji „Głos Islamu". - Jeżeli taka będzie wola boża. Jednakże nie usłyszałem siebie owego wieczoru w głoœniku więziennym, a, jak póŸniej powiedział mi skonfundowany Ku-czulu, wywiadu nie pokazano także w telewizji. Dowiedziałem się, że pan Nadżafi zrezygnował z funkcji zastępcy przywódcy i szefa Biura do spraw Zagranicznych Ruchów Wyzwoleńczych i przeszedł na emeryturę oraz że osiadł w Ghom. Dowiedziałem się także, iż zbiera się rada ekspertów, aby wybrać jego następcę. Słyszałem, że rosyjski przywódca, Gorbaczow, głęboko poruszony listem Jego Œwištobliwoœci, wzywajšcym jego i wszystkich œwiatowych przywódców do zrezygnowania z długiej i czczej walki z Bogiem, wiarš dotyczšcš powstania i istnienia œwiata i przyjęcia w końcu islamu, wysyła swego ministra spraw zagranicznych, pana Szewardnazi lub Szeward-nadze, do Teheranu. Przybędzie on jutro, aby omówić wznowienie wzajemnej współpracy pomiędzy ZSRR i Islamskš Republikš Iranu. Usiadłem w więziennej celi i nakryłem głowę, a więŸniarki w innych celach rozpoczęły swój akustyczny dialog na rurach centralnego ogrzewania. ••?;?• Czekałem na małš przerwę, podczas gdy ktoœ inny zastanawiał się nad odpowiedziš na pytanie kobiety i następnie przekazał jš, wystukujšc na rurze od kaloryfera: - O Boże! Metal milczał. Jakbym rzucił kamień w ławicę ryb. WięŸniowie przewracali się z boku na bok, pojękiwali lub krzyczeli we œnie, lecz na półpiętrze częœć więzienia, którego istnienia tylko ja w tym momencie byłem œwiadom, oddawała się ma- rżeniom, korzystajšc z jedynego dostępnego więŸniowi schronienia - ciszy. W tym dŸwiękowym dialogu użyłem arabskiego zwrotu jallah, który miał wiele znaczeń. Przede wszystkim ostrzegał, iż ktoœ obcy złamał szyfr kobiet i Bóg jeden wie, jakie stanowi to dla nich zagrożenie. Następne znaczenie tego zwrotu sugerowało, że tym obcym jest mężczyzna, ponieważ był to zwrot, który zapewne słyszały w dzieciństwie, w swoich rodzinnych domach lub na ulicy od mężczyzn; jego sens był upokarzajšcy: „Zasłaniajcie twarze, kobiety i dziewczęta, obcy mężczyzna jest w domu!" Inne jeszcze znaczenie tego zwrotu mówiło o mężczyŸnie ostrożnym i czujnym. - Towarzyszki, siostry, błagam was w imię litoœciwego Boga o przysługę. Rura od kaloryfera milczała. Przypuszczałem, że kobiety nie miały awaryjnego kodu i dlatego nie mogš odpowiedzieć albo też naradzajš się ze swojš przywódczyniš bšdŸ komitetem. - Drogie towarzyszki, nazywam się Pitt. Poszukuję rodziny. Czy macie jakiekolwiek wiadomoœci o mojej rodzinie? Senne pojękiwania mężczyzn sprawiały, że w celi panowała coraz bardziej przygnębiajšca i wszechogarniajšca cisza. Czas mijał. Nie wiem, jak szybko, w więzieniu bowiem nie liczy się czas, a na pewno nie liczš się sekundy, minuty i godziny. Pomyœlałem: „Nie odpowiedzš. Zmieniły szyfr. A jeżeli go złamię, zmieniš go ponownie i doniosš na mnie do ministerstwa". Rura wydała dŸwięk. Ktoœ nadawał tak szybko, że nie mogłem rozszyfrować sygnałów. - Towarzyszko, proszę wolniej. Sygnał zabrzmiał: - Jakich dokonałeœ przestępstw? - Szpiegostwo i cudzołóstwo. - Umierasz? ' - Wszyscy umieramy. : - Czy twojš rodzinę zaliczono do obłudników? - Moja rodzina to zwykli obywatele. - Majš skórę jasnš, oliwkowš czy sš kolorowi? Zastanawiałem się, dlaczego w tym kraju każda rozmowa pomiędzy mężczyznš i kobietš, nawet w tak podłym miejscu jak to, szybko zamienia się we flirt. I nagle zawładnęła mnš ogromna tęsknota za kobietami, za ich głosem, zapachem, doznawanš w ich obecnoœci rozkoszš. Wyobrażałem sobie, jak pode mnš trzysta więziennych cel - być może nie wszystkie były zajęte - wypełnia stłumiony chichot kobiet, naœmiewajšcych się z otępiałego z miłoœci mężczyzny. - Żaden z tych kolorów nie dotyczy mojej rodziny, ma- dame. Jedna z kobiet ma na imię Szirin. Druga to Lejłi, dziew czyna w wieku około trzynastu lat. Pochodzš z Isfahanu. - Nie ma ich tutaj. - Niech was Bóg błogosławi. Cisza. Milczenie trwało dziesięć dni. Kiedy stukanie pojawiło się znowu, był to żargon podawany starym kodem. Myœlałem, że to po arabsku, lecz niestety, pomyliłem się; przeklinałem siebie, że tak kiepsko znam język turecki. Żona mówiła mi, że wiejskie kobiety, w obawie przed mężczyznami, często mówiš dziecinnym dialektem; nie usłyszałem go w tych szyfrowanych dŸwiękach, sšdziły bowiem, że mógłbym go znać od swej żony. Jednakże rytm dŸwięków przypominał składnię języka perskiego lub niepowtarzalne cechy każdego języka. Ta właœciwoœć slangu pozwala rozpoznać na przykład francuskich hipisów, rozmawiajšcych na zatłoczonej ulicy. Domyœlałem się, że kobiety nadal rozmawiajš ze mnš w języku perskim, używajšc tego samego szyfru, lecz wykoncypowały nowe zabezpieczenie, niekoniecznie techniczne, lecz stosujšce łamigłówkę słownš. Znowu musiałem podjšć próbę złamania szyfru. Moje przedsięwzięcie sprowadzało się do skonstruowania suwaka logarytmicznego lub dwóch współœrodkowych kół, albo też najbardziej powszechnego w Iranie liczydła, i dopasowania najczęœciej pojawiajšcych się zaczepów do najczęœciej używanych w języku perskim liter. Jednoczeœnie doszedłem do wniosku, że ten ich nowy kod i mój nieuchronny sukces rozszyfrowania go sš też swego rodzaju flirtem: przecież my wszyscy umieramy i to, co nam pozostało - nawet tym kobietom, które doœwiadczyły udręki życia więziennego, walczšc najpierw z szachem, a potem z mułłami - to radoœci, jakich wspólnie zaznajš mężczyŸni i kobiety, oraz wspomnienia o nich. Ponieważ umieramy, nie i mamy żadnej nadziei na ich ponowne przeżycie. Wyczuwałem także z ich strony pewnš powœcišgliwoœć, wynikajšcš z samej istoty flirtu, pewnš delikatnoœć wobec mnie. Zupełnie jakby wiedziały, że moje dšżenie do odzyskania żony jest dokładnie tym, co ma dla nich największš wartoœć i podtrzymuje je przy życiu i że należy to chronić. Niezbyt uważnie wsłuchiwałem się w te metaliczne dŸwięki, lecz stopniowo zawarte w nich słowa zaczynały nabierać znaczenia. Dotyczyły wielu rzeczy: zamachu stanu i struktur dowodzenia, karnych operacji, żywnoœci, łez, œmiechu - były codziennš rozmowš więŸniów politycznych. Nie znosiłem podsłuchiwania tych rozmów, ponieważ byłem intruzem w tym intymnym dialogu ludzi uwięzionych. Popisywały się, bo wiedziały o moim istnieniu. Swoim zachowaniem zniszczyłem najdroższy skarb, jaki więzień posiada: szczeroœć dialogu. Zastanawiałem się, czy mam rozszyfrować ich nowy kod, aby go znowu zmieniły; wiedziałem, że ostatecznie będę musiał go znowu poznać. I sam dŸwięk, widok rury, œwiadomoœć istnienia tych kobiet stały się dla mnie czymœ w rodzaju piekła. Poproszę Hassana Kuczulu, aby zwrócił się do gubernatora z proœbš o przeniesienie mnie do Instytutu Kształcenia, gdzie będę mógł dzielić celę z innymi mężczyznami. Spałem snem płytkim i każdej nocy słyszałem dŸwięki w metalowych rurach, aż pewnej nocy, kiedy nad szczytem De-mawendu widniał księżyc w pełni, zauważyłem wyraŸnš zmianę dŸwięku. Zorientowałem się, że ktoœ przekazuje informację starym szyfrem. - Towarzyszu! Towarzyszu! Podskoczyłem do rury. - John! Wstawaj, John! - Do twoich usług, madame. '???'?'?"? - Jak brzmi jej rodowe nazwisko? Nie mogłem wymówić jej nazwiska, chociaż cisnęło mi się na usta. Nie miałem wštpliwoœci, że na kobiecym piętrze były do-nosicielki; jeżeli wystukam jej nazwisko rodowe, trudno wyobrazić sobie, jak bardzo narażę na niebezpieczeństwo Szirin i siebie. - Bałwochwalczym. Szirin Fereszte* Bałwochwalczym. Ona jest córkš wysokiego urzędnika bšdŸ wojskowego z okresu panowania szacha, bahaisty lub sawakowca. - Towarzyszu, muszš znać jej nazwisko rodowe. Zauważyłem zmianę rytmu dŸwięków. To była inna kobieta, współwięŸniarka lub ktoœ starszy w więziennej hierarchii, może jakaœ funkcjonariuszka w tej widmowej armii kobiecej. - Pani zna jej nazwisko, madame. Nie musi się pani dowia dywać od mężczyzny. Słowo „mężczyzna" obiegło całe więzienie, wzdłuż rur centralnego ogrzewania, przez drzwi, latryny i łazienki, przez oœnieżony dziedziniec więzienny; dotarło do siedzšcych po tu-recku kobiet i rozdrażnionych mężczyzn, aż powróciło do mnie, tysišckrotnie wzmocnione w swojej zuchwałoœci i szaleństwie. Och, Boże, zdradziłeœ te kobiety, które chciały ci pomóc! Nie zasługujesz, aby żyć! Cisza wypełniła więziennš celę. Naraz ponownie rozpoczęło się stukanie w rury. - Nie jesteœ mężczyznš, kochanie, tu bowiem jest więzie nie, w którym nie wolno przebywać mężczyznom. „ Odczułem ogromnš ulgę. - Niech tak będzie, kochanie. . ?(? - Kobieta i dziewczyna, odpowiadajšce podanemu przez ciebie rysopisowi, były kiedyœ w Adelabadzie. Ostatnio wi dziano twojš żonę i córkę w tysišc dziewięćset osiemdzie sištym pierwszym roku w więzieniu w Szirazie tuż przed egze kucjami. Ogarnęła mnie wielka radoœć. Kilkoma uderzeniami o metalowš rurę ta kobieta przedłużyła życie mojej żonie i córce 0 szeœć lat; kto wie, czy kilka następnych uderzeń nie prze dłuży ich życia o kolejnych siedem lat w stosunku do chwili obecnej. W mojej celi historia toczy się błyskawicznie, a wyda rzenia prowadzš nas do spotkania w jakimœ jednym miejscu 1 czasie. - Jakie sš jej przestępstwa, drogi towarzyszu? - Wojna przeciwko Wiekuistemu. ...... Fereszte - perskie: anioł (przyp. kons.). - Czy jest umierajšca? Pytanie było nieistotne, bioršc pod uwagę oskarżenia. Utrudnianie Mesjaszowi jego misji zbawienia nie jest wykroczeniem. - Wszyscy musimy umrzeć. - Niech cię Bóg błogosławi, towarzyszko. - Mówiš, że jest silna; a gdzieœ słyszałam, że Bóg jest lito œciwy. - Rzeczywiœcie, madame. Ponieważ uwolniłem się od stanów depresji, coraz bardziej doskwierało mi zachowanie się strażników. Nawet wówczas, kiedy wchodzili do celi, a ja odwracałem się do œciany, czułem, jak wlepiajš we mnie oczy. Rozpadł się cały porzšdek dnia. Nikt nie wzywał nas do modlitwy i nikt nie odprowadzał mnie do latryny. Zmniejszono mi o połowę dziennš rację żywnoœciowš. Z dawnych strażników pozostali tylko starsi wieœniacy, tacy jak Kuczulu. - Boże, gdybym tylko mógł zostać męczennikiem! - Panie Kuczulu, nie bšdŸ taki przygnębiony. - Hosejnie, Hosejnie! Pozwól mi wyjœć, walczyć i umrzeć dla ciebie. Nie boję się trujšcego gazu! - Mój drogi, nie załamuj się. Zapanowało wymowne milczenie. Potem powiedział: - Panie John, proszę być dla mnie sprawiedliwym. - Co masz na myœli, panie Kuczulu? Nigdy nie traktowałeœ mnie Ÿle. - Starałem się wypełniać swojš religijnš powinnoœć. - Jestem pewien. - Proszę powiedzieć, panie John, że pan mi wybacza. - Jeœli tylko wypełniał pan swój religijny obowišzek, to nie ma co wybaczać. - Proszę, panie John. - W porzšdku, panie Kuczulu, wybaczam! Dosyć już! Pro szę tej sprawy więcej nie poruszać. Trzy, cztery, pięć razy dziennie dochodziły do mnie z drugiej strony budynku odgłosy strzałów. Pewnego dnia usłyszałem dziesięć lub więcej eksplozji w œródmieœciu, a raz wi- działem z mego okna irackiego myœliwca bombowego, według Kuczulu Su-25, lecšcego na zachód. Bomby, które zrzucił, spowodowały odpadnięcie częœci sufitu. Łatwo domyœliłem się, jaki jest zwišzek łšczšcy egzekucje, bombardowania, racjonowanie żywnoœci, ponure miny strażników i stopniowe rozpadanie się porzšdku więziennego w Ewi-nie. Z radia dowiedziałem się o przełomie w sektorze Fao, lecz nic nie mówiono o sprowadzeniu posiłków. Nieco póŸniej dowiedziałem się, że bojownicy islamscy zajęli nowe pozycje obronne w Majmun. Słyszałem o wspaniałej akcji na morzu, podjętej przeciwko flocie Wielkiego Szatana, Ameryce. Imam mianował Rafsandżaniego głównym dowódcš wszystkich sił zbrojnych Iranu. Ponieważ brakowało ludzi do pracy, przypomniałem Kuczulu, że znam się trochę na mechanice. Zreperowałem instalację wodocišgowš w toalecie, urzšdzenia elektryczne w sali modlitewnej i klimatyzator w biurze gubernatora. Kuczulu poszedł ze mnš i pogawędziliœmy sobie, a kiedy skończyłem, zabrał narzędzia. - Pobędzie pan chwilę sam, kiedy ja zjem lunch, panie John? - Wiesz, że mogę czynić cuda, ze smugi œwiatła zbudować mosty, a z cieni drabiny — wyrecytowałem w odpowiedzi. - Panie John, proszę dać mi słowo honoru. Nie jest pan złym człowiekiem, tylko zagubionym. - Co będzie, panie Kuczulu, jeżeli Jego Ekscelencja wróci i spotka mnie w swoich pokojach? - Nie wróci. On jest w... - przerwał, przypomniawszy so bie, że jestem groŸnym przestępcš. Spojrzał na mnie z ironiš. - Panie John, kto to jest rotarianin? - Nie wiem dokładnie. Sšdzę, że jest to członek jakiegoœ stowarzyszenia. - Prowadzšcego wojnę przeciwko Iranowi i islamowi? ?•-. - Myœlę, że nie tylko. - Ale ty jesteœ rotarianinem! - Kimœ o wiele gorszym, panie Kuczulu. Jestem liberałem! - Przestań! Nie mšć mi w głowie. O Ali, kiedyœ życie było takie proste. Byli właœciciele i dzierżawcy. Byli muzułmanie i niewierni. Oczywiœcie byli także mężczyŸni i były kobiety. A przede wszystkim - był ten przeklęty szach, tylko że wówczas nie był on „przeklęty". - Myœlę, że powinniœmy skupić się na uwolnieniu naszej oj czyzny od Saddama. - Jeżeli Bóg pozwoli! - Podszedł do drzwi wyjœciowych i powiedział: - Mój brat pracuje jako służšcy w domu imama (niech łaska Wszechmocnego będzie z Nim). Pewnej nocy podsłuchał, jak imam w pokoju modlitwy rozmawiał z Wieku istym, Boże, przyspiesz swoje nadejœcie! Teraz jest wojna, a Saddam i wszystko tak wiele kosztuje - kilogram ryżu kosz tował dziesięć tomanów, teraz siedemset, herbata dwieœcie. Czy nastšpi koniec œwiata, panie John? - Tak, panie Kuczulu, dzięki Bogu, ale kto wie kiedy? A te raz niech pan idzie na lunch i niech panu smakuje jak nektar. Zawahał się. - Niech pan będzie tak uprzejmy - rzekłem - i poinformuje, że chciałbym złożyć zeznania. - Niech cię Bóg błogosławi! Od półtora roku nie widziałem Szahida. Wiedziałem, że moja obecnoœć zatruwa mu życie. Powiedziałem: - Chciałbym zacišgnšć się do dwudziestomilionowej armii Republiki Islamskiej. Jak zwykle, pierwszš odpowiedziš Szahida na nowiny była przemoc. Chciałem załagodzić atmosferę, lecz uderzenie w ucho zwaliło mnie z krzesła. Przepaska z oczu spadła przy œcianie. Z zamkniętymi oczami podczołgałem się do niej i ponownie założyłem - Musi się pan przychylić do mojej proœby, panie Szahid - rzekłem. - Chciałbym oddać życie za mojš przybranš ojczyznę i zwycięskš rewolucję islamskš. Byłem tak oszołomiony zadanym mi ciosem, że ledwo dowlokłem się do krzesła. - Nigdy. Jesteœ szpiegiem! Będziesz szpiegował nasze ope racje wojenne! W brzmieniu jego głosu było coœ, czego przedtem nie słyszałem, ale byłem zbyt oszołomiony, aby to rozpoznać. Czu- łem, że ma to coœ wspólnego z sytuacjš na froncie. Moje myœli były zbyt skłębione, aby je rozplatać. Wiedziałem, że jest takie słowo, które -jeżeli je wypowiem - spowoduje, że całkowicie straci on panowanie nad sobš, lecz zebrałem się na odwagę i wypowiedziałem je. - Podczas audiencji Jego Œwištobliwoœć, godzien najwyż szego szacunku, powiedział, że nawet krew przeklętych będzie słodka... Moje prawe ucho otrzymało kolejny cios. Zaszumiało mi w głowie. Na ramię spływało coœ mokrego i ciepłego. Pomyœlałem: „Strzelił mi w głowę!" - Nigdy! Jesteœ skazany na œmierć! Zdanie to zawisło w powietrzu, a potem uderzyło we mnie jak obuchem. Siedziałem przed nim na podłodze, krew wyciekała z ucha. Przepaska znowu opadła z oczu, lecz nie spojrzałem na niego, bo nawet nie mógłbym. Wiedziałem, że przeraziła go rana, jakš mi zadał - nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będę słyszał na prawe ucho - i krew na podłodze i ubraniu. Wiedziałem, dlaczego mnie nienawidzi i że nie ma to nic wspólnego z moim charakterem i mojš historiš; nienawidzi mnie dlatego, że dałem mu odczuć, iż rozumiem jego sytuację; że zwracam mu poœrednio uwagę, iż jest tutaj, a nie na froncie. - Nie sšdzono mnie, mój kochany, więc jak mógł zapaœć wyrok w mojej sprawie? Nieznoœny ból w uchu był dla mnie co najmniej zapowiedziš wyroku i kary. Widziałem ich kształty, tak jak w Isfahanie widziałem architektonicznš bryłę meczetu. Wiedziałem, że teraz, kiedy Farameh nie żyje, Nadżafi przebywa w areszcie domowym w Ghom, a Rosja jest przyjacielem, nie byłem już potrzebny rewolucji.Trzymano mnie w Ewinie nie dla mnie samego, lecz z powodu innej osoby. Moje życie i œmierć miały o tyle znaczenie, o ile stałyby się przyczynš œmierci tej drugiej osoby. I w tym momencie, kiedy podniosłem głowę i spojrzałem w twarz mego oprawcy, wiedziałem, że tš drugš osobš była Szirin; że z powodów, których nie mogłem jeszcze pojšć, chcieli jš zabić. Mogli to jednak zrobić tylko wówczas, gdybym ja także był na miejscu kaŸni, razem z niš zakopany po szyję w piachu, lub też chcieli to zrobić, lecz nie mogli znaleŸć Szirin, przypuszczalnie również dlatego, że było już za póŸno, ponieważ rewolucji groziła klęska w wojnie z Irakiem. Spojrzałem mu prosto w oczy, które migotały jak powierzchnia wody na wietrze. - Panie Szahid - powiedziałem - na biurku gubernatora złożyłem petycję do Sšdu Rewolucyjnego w sprawie przyjęcia mnie do patriotycznych oddziałów żołnierzy, chcšcych na fron cie krwiš naprawić błędy i zasłużyć na amnestię. Jestem oby watelem irańskim i mam do tego prawo. Jak pan sam najlepiej wie, nie popełniłem żadnego przestępstwa, a Jego Ekscelencja gubernator uznał mnie za człowieka wyleczonego ze złych skłonnoœci. Nie rozumiem, dlaczego pozostaje pan w Tehera nie, objadajšc się ryżem, chodzšc w cywilnym ubraniu, pod czas kiedy pańska ojczyzna wykrwawia się na œmierć. Nie je stem taki jak pan. A teraz muszę pójœć do szpitala, ponieważ pan, bijšc mnie, spowodował, że pękła mi błona bębenkowa. Jego oczy mówiły: „To był twój wybór. Zmusiłeœ mnie do tego. Teraz poniesiesz konsekwencje". Nałożyłem na oczy przepaskę i wstałem. Zaprowadzono mnie do celi. Wytarłem krew papierem i powoli, odczuwajšc ból nie do zniesienia, wymyłem ucho roztworem soli. Nie wiedziałem, na jak długo starczy mi sił, narysowałem więc twarz Szahida, z jego wybałuszonymi oczami i rzadkš brodš i - wraz z więziennš łyżkš - schowałem ten rysunek do gaci. - W takiej oto znalazłeœ się sytuacji! Spałem. ? ; . i - W TAKIEJ OTO ZNALAZŁEŒ SIĘ SYTUACJI! Niezależnie od tego, jak dalece przygotujesz się na najgorsze, nie ma to żadnego znaczenia. Byłem zupełnie rozbity, czułem, jak całe moje ciało się otwiera. Z ust wydobywał się piekšcy oddech, do oczu napływały łzy. Z ucha zaczęła ciec krew. Nie panowałem już nad niczym, nie mogłem powstrzymać moczu. Pływałem we własnym pocie. Kuczulu stał w drzwiach, wyglšdał jak rzezimieszek. Spojrzałem na niego i rzekłem: - Mój przyjacielu, nie ma tutaj złego ducha, nie ma rotariań- skiego szpiega, nie ma angielskiego imperialisty. Oddałbym ci ich wszystkich za odrobinę twojego człowieczeństwa. Odwrócił się. - ZAŁOŻYĆ PRZEPASKĘ NA OCZY! Poczułem, że wišże mi ręce drutem. - Hassan, zechciałbyœ łaskawie uczesać mi włosy? - ID! Powiedziałem sobie: „Nic na tym œwiecie nie trwa wiecznie. Nawet ta chwila wkrótce przeminie. Nie ma żadnego znaczenia, jak będę wyglšdał w oczach œwiata i mych oprawców. Nie ma znaczenia, czy będę krzyczał i czy się zesram ze strachu. To wszystko nie ma znaczenia". - ZACZEKAJ TUTAJ! Położył mojš rękę na czymœ ciepłym, aby mnie uspokoić. Była to rura centralnego ogrzewania. Zaczšłem stukać na niej paznokciem: S-Z-I-R-I-N. Potem przestałem, ponieważ w żadnym wypadku nie chciałem, aby zobaczyła mnie w takim stanie. Poczułem na twarzy coœ mokrego. Kuczulu przemywał mokrš szmatkš mój policzek i ucho. Przypuszczałem, że będš tam jacyœ ludzie, duchowni bšdŸ urzędnicy, ponieważ miało to być wykonanie wyroku. Idšc tak, z rękš położonš na ciepłym barku Kuczulu, myœlałem: „W pewnym sensie, cokolwiek się teraz dzieje, dzieje się zgodnie z okreœlonymi prawami, których znaczenie dopiero teraz pojšłem. Rozumiesz, byliœmy swego rodzaju grupš, Ťklu- bemť w Isfahanie, z którego wyłuskano wszystkich, jednego po drugim. Założyciel grupy, pan Riazanow, był pierwszy. Po trzynastu latach zabijš mnie. Pozostaje jeszcze ona. A jeżeli jš zabijš, będzie jeszcze mała Lejli. Jeżeli ona przetrwa, może mieć dziecko, które wyda na œwiat potomstwo; pozostaniemy więc mimo wszystko na tym œwiecie". Na twarzy poczułem chłód, a w sercu przeogromny żal, że w ostatnich chwilach życia oddaję się tak niemšdrym marzeniom. Bardzo chciałem wiedzieć, gdzie jestem, na jakim dziedzińcu, w jakim miejscu. Miało to teraz dla mnie największe znaczenie. Jakiœ człowiek o ciężkim oddechu przypinał mi coœ po lewej stronie klatki piersiowej, tam gdzie jest serce. - Może pan łaskawie zdjšć przepaskę z moich oczu? Nie boję się. Uderzył mnie w prawy policzek. Głowa pękała mi od bólu. Pomyœlałem: „Po prostu nie mogę zgodzić się dłużej na takie poniewieranie! Muszę położyć temu kres!" Ktoœ kopnšł mnie w tyłek, upadłem na œnieg. Rozległ się rechot. - Powinniœcie się wstydzić, przyjaciele! Jesteœcie muzułma nami, czyż nie? - Przypuszczałem, że kopnšł mnie Kuczulu. Ktoœ mnie podniósł i przepchnšł przez drzwi. Miałem przed sobš schody, na których się potykałem; czułem zapach plastiku, nafty i potu. Usadzono mnie na krzeœle. Ustał zimny wiatr, a mnie opanowała klaustrofobia. Zabijš mnie na krzeœle elektrycznym! - NIE! NIE! NIE! Wybuchnęli œmiechem, włšczyli silnik i zatrzęsło mnš. Czyjaœ ręka zerwała z moich oczu przepaskę i zobaczyłem mężczyznę odwróconego do mnie plecami i kierownicę, a poprzez okno - nikłe œwiatełka w zaciemnionym mieœcie. Zaczšłem się œmiać. Rozejrzałem się wokoło i zobaczyłem więŸniów takich jak ja, z zapisanymi kartkami papieru na piersiach, oraz strażników z kwaœnymi minami, wœród których rozpoznałem kilku z bloku œledczego, i wiedziałem już to, co w głębi serca przeczuwałem od dawna, tam, na œniegu: wywożš nas autobusem na front! Spojrzałem na kartkę przypiętš do mojej piersi. Było na niej coœ nagryzmolone, trudne do odczytania do góry nogami. - O Boże Wiekuisty! - zawołałem. Œmiałem się i œmiałem. Pędziliœmy w dół drogš, której tutaj ostatnio jeszcze nie było. Zimny wiatr owiewał mojš twarz. Zamyœliłem się. Tak bardzo tęskniłem za ruchem, za dŸwiękami klaksonów w zatłoczonym Teheranie, za salonami samochodowymi, bardziej rozœwietlonymi niż pałac starego reżimu, za zapachem wyrobów cukierniczych w nocnej cukierni; za kobietami spacerujšcymi w rzemiennych bucikach przed wystawami sklepów. Muszę trzymać się w ryzach. W tak euforycznym nastroju mogę popełnić jakiœ błšd. Czułem, że Szahid jedzie za mnš; że ogarniajšca go chandra skrupi się na mnie. Wiedziałem, że on także jedzie na front, i to dlatego, że ja tam jadę. I nie jest wykluczone, że jestem skazany na jego towarzystwo do końca mego życia. Rozrzewniłem się na widok dróg i œwiateł na od- ległych wzgórzach. Pomyœlałem: „Widocznie mułłowie także wierzš w postšp!" Zatrzymaliœmy się na dużym, ciemnym placu. Nazywał się Tupchane, czyli Park Artyleryjski, a przez zabrudzone okna autobusu widać było gmach Głównego Urzędu Pocztowego. Kiedy szukałem swojej przepaski na oczy, strażnicy parsknęli œmiechem. Tylko my, przestępcy, opuœciliœmy autobus. Było nas siedemnastu. Zaprowadzono nas do wysokiego budynku, zbudowanego w stylu ojca ostatniego szacha. Mieœciło się w nim kiedyœ, o ile wiem, Ministerstwo Finansów. Mimo że była pomoc, w budynku kręciło się mnóstwo ludzi, przeważnie umundurowanych. Usiłowałem powstrzymać wybuch œmiechu na widok głupkowatych min moich towarzyszy. Moja z całš pewnoœciš nie wyglšdała lepiej. Zaprowadzono nas do pokoju, którego podłoga wyłożona była grubym dywanem i w którym znajdowało się duże metalowe biurko ze szklanym blatem. Na œcianach wisiały portrety imama i Rafsandżaniego. Usiedliœmy na krzesłach w rzędzie pod œcianš. Ordynans przyniósł papierosy. Moi współtowarzysze, którzy musieli być ze wspólnych cel Instytutu Kształcenia, rozmawiali, palšc papierosy. Mułłowie i klerycy z seminariów patrzyli na nas wzrokiem pełnym obłudy. Wstaliœmy, lecz oni odwrócili się i odeszli. Po chwili zaczęto moich towarzyszy wywoływać kolejno z pokoju. W miarę jak znikali za drzwiami, moje obawy wzrastały. Pomyœlałem: „Muszę być teraz szczęœliwy, w tych ostatnich minutach w tym pokoju". W końcu zostałem sam, patrzšc, jak œwit rysuje na tle purpurowego nieba kontury oœnieżonych gmachów i bazaru, a artyleria przeciwlotnicza ogniem zaporowym ostrzeliwuje irackš rakietę Scud, zanim ta uderzyła w południowš częœć miasta, wywołujšc drżenie okien. Pomyœlałem: „Wojna musi być wspaniałš rzeczš. Nieco póŸniej zawyły syreny alarmowe". - Pitt. - Tak, panie. Po wielu godzinach, pełnych napięcia, całkowicie stłamszo-ny wszedłem przez podwójne drzwi do dużego pokoju. Przy biurku siedziało dwóch duchownych, znacznie różnišcych się rangš, i nieco dalej - oficer armii. O ile ci pierwsi wyglšdali na ludzi zmęczonych, o tyle ten ostatni wydawał się rozwœcieczony. Na biurku, nie otwarta, leżała moja kartoteka. Kiedy przemierzałem pokój, inny mężczyzna, cywil, skoczył spod œciany w moim kierunku. Miał miły wyglšd i był uprzedzajšco grzeczny. W przeciwieństwie do pozostałych tylko on zorientował się, że jestem Europejczykiem; że moja edukacja jako Irańczyka, rozpoczęta przez mojš żonę w Buszehrze i kontynuowana w więzieniu w Ewinie, została teraz formalnie zakończona; że dyplom dostałem wówczas, kiedy kopali mnie na œniegu. I tylko ten facet rozpoznał mnie, ponieważ czytał moje akta i bywał, prawdopodobnie często, w Europie. I byłoby lepiej, gdyby nie wchodził mi w drogę. - Bonjour, monsieur. J'ai 1'honneur... - Proszę mi wybaczyć, Ekscelencjo, ale nie rozmawiam w obcychjęzykach. - Mais le tribunal dont vous... Zwróciłem się do starszego rangš duchownego, ponieważ wydawało mi się, że jest on przewodniczšcym trybunału. - Czy mogę mówić, panie sędzio? - Będziesz odpowiadał na nasze pytania. Głos miał sympatyczny, ale zmęczony. Przyszło mi na myœl, że ten drugi duchowny był swego rodzaju komisarzem gwardii rewolucyjnej i że to on będzie decydował o losie ochotników. Przewodniczšcy sięgnšł po moje akta, lecz wówczas coœ, niewštpliwie znużenie, spowodowało, że lepsza częœć jego natury wzięła górę. Westchnšł głęboko. - Ilu jest w twojej rodzinie męczenników i rannych? - Wœród moich nie ma mężczyzn, Ekscelencjo. - Ilu mężczyzn z twojej rodziny służy jako ochotnicy w mi licji? - Wœród moich krewnych nie ma mężczyzn, Ekscelencjo. - Do jakiego meczetu należysz? - Jestem przestępcš, panie. - Czy ktokolwiek z twoich krewnych bierze udział w uro czystoœciach religijnych w meczetach? - Wœród moich krewnych nie ma mężczyzn, panie. Uznał wreszcie całkowitš bezużytecznoœć tego rodzaju pytań, lecz nadal je zadawał. - Czy znasz jakiegokolwiek przywódcę religijnego? - Panie, chcę oddać moje bezużyteczne życie ukochanemu krajowi, rewolucji i wielkiemu... - zamarłem w oczekiwaniu na ból - ...imamowi, pogromcy idoli. Nikt mnie nie uderzył. Młodszy duchowny spojrzał na mnie, potem odwrócił głowę. Oficer warknšł: - Za stary jest ten lowelas! Słowo to było niczym uderzenie pięœciš. Stary! Moje najlepsze lata minęły, a zawdzięczam to pobytowi w Ewinie. Do wszystkiego jestem za stary, z wyjštkiem służby wojskowej! Ogarnšł mnie smutek tak wielki, że pochyliłem głowę. Patrzšc na dywan, rzekłem: - Potrafię czytać i pisać, znam się na maszynach, umiem milczeć, działać w nocy, wykonywać rozkazy i... •ť ! To na nic się nie zda - pomyœlałem. - • - Mów, człowieku. - ...i wiem, jak się umiera. Oficer parsknšł œmiechem. W pokoju zapanowała cisza. Przewodniczšcy powiedział: - Spójrz, człowieku. Podniosłem głowę. Mój wzrok zetknšł się z ich wzrokiem. Kiedy spojrzałem na przewodniczšcego, zapytał mnie: - Jaki otrzymałeœ wyrok? Oj, niedobrze. - Jaki otrzymałeœ wyrok? - Ponownie zajrzał do mojej teczki. - Nie wiem, panie sędzio, nie byłem sšdzony. - Nonsens - rzekł niezdecydowanie. Otworzył na chybił trafił jednš z teczek. Był zbyt zmęczony, aby czytać. Coœ jed nak zwróciło jego uwagę. - Chwileczkę! Nielegalny zwišzek. Słuchaj, nie interesuje mnie, czy zerżnšłeœ wszystkie członki nie Muzułmańskiego Stowarzyszenia Gospodyń Domowych. Jesteœ złodziejaszkiem, stręczycielem? - Nie, proszę pana! Proszę zajrzeć do akt. ?..•.-•?- - Jesteœ ciotš? - Kim, panie sędzio? Duchowni nadrabiali minš. Oficer wykonał znamienny gest. - Czy lubisz pieprzyć się z mężczyznami? - Broń Boże, nie, panie sędzio! Nigdy w życiu! Proszę zaj rzeć do moich akt, tam wszystko jest. - W porzšdku, wezmę tego skurwiela - skinšł głowš w stro nę komisarza gwardii. - Oczywiœcie, jeżeli pan się z tym zgo dzi, Wasza Wysokoœć. Komisarz poruszył nerwowo palcami. Cywil szybko rozwišzał moje ręce. Robišc to, zaczšł szeptać mi coœ do ucha. Wykrzyknšłem: - WOJNA, WOJNA DO ZWYCIĘSTWA! NIECH ŻYJE WIELKI IMAM! ŒMIERĆ ZDRAJCY SADDAMOWI! ŒMIERĆ WŁOCHOM! ŒMIERĆ NIEMCOM! ŒMIERĆ... - Wynoœ się! Francuskie słowa, które utonęły w moich entuzjastycznych okrzykach, brzmiały: Ca ne suffit pas, monsieur*. Nie będziesz miał z tego żadnego pożytku. Sšdzę, że dla samotnego mężczyzny kariera wojskowa jest najlepszym wyjœciem. Zawsze chciałem mieć jakiœ zawód. Zdecydowany byłem odnieœć sukces w tym zawodzie, który teraz wybrałem, lecz żeby ten cel osišgnšć, musiałem przetrwać swój pierwszy żołnierski dzień. Z całš pewnoœciš sytuacja militarna była dramatyczna, ja zaœ, jako przestępca, Anglik i szpieg, musiałem być ostatniš rezerwš islamskiej armii. Nie ze względu na jakiekolwiek moje osobiste walory bojowe, lecz jako matematyczny symbol wyczerpania rezerw. Pomiędzy mojš przybranš ojczyznš a całkowitš jej klęskš byłem już tylko ja. Jechaliœmy w konwoju składajšcym się z brytyjskich autobusów, zwanych piętrusami. Pozostali ochotnicy to głównie bardzo młodzi chłopcy, ale było wœród nas także dwóch starszych mężczyzn. Ubrani byliœmy w całuny, a na czole mieliœmy opaski z napisem; „Jestem gotów na męczeńskš œmierć". * To nie wystarczy, proszę pana. 255 Nasi współtowarzysze spali bšdŸ przyglšdali się pustyni. Po obu stronach drogi, na południe od Ghom, na nagich wzgórzach, widniały na głazach hasła wypisane białš kredš. Trudno było sobie wyobrazić, że dwa tysišce ochotniczych batalionów Rafsandżaniego udawało się na front. Myœlałem, że kierujemy się w rejon błotnistych obszarów i kanałów obronnych, wykopanych przez Irakijczyków dla obrony Basry, lecz przed Ghom skręciliœmy na południowy zachód i ktoœ powiedział, że jedziemy na centralny odcinek frontu. Jechaliœmy w kierunku wzgórz, mijaliœmy miasteczka i wioski, lecz nikt nas nie witał. Czułem, że chłopców opuœcił entuzjazm. Jeden z nich zapytał mnie, czy mam jakiekolwiek doœwiadczenie, jeœli chodzi o obronę przed gazem bojowym. Jechaliœmy dalej i zaczęło zmierzchać. Inne pojazdy o maskujšcych barwach spychały nas z drogi lub godzinami czekaliœmy w coraz większym tłoku. Padał deszcz. Zatrzymaliœmy się na posiłek w ruinach miasta Ghasr-e Szirin (Twierdzy Szi-rin), o które walczono wiele razy i które musiało przechodzić z ršk do ršk. Po raz pierwszy słyszeliœmy odgłosy ciężkiej artylerii. Posuwajšc się w kierunku irackich fortyfikacji, zobaczyliœmy w ciemnoœci olbrzymie wieże na uskokach, zbudowane z ziemi, telefoniczne linie łšcznoœci, zgrupowania artyleryjskie, otoczone wałami, porozbijane czołgi. Wydawało mi się, że patrzę na model pola bitwy w muzeum szkoły wojskowej. Po obu stronach drogi maszerowały kolumny utrudzonych żołnierzy, którzy nie reagowali na nasze okrzyki. Nie wiedziałem, że wojna zebrała w tym kraju tak obfite żniwo, niszczšc wioski i pola. Przypomniały mi się zdjęcia z okresu pierwszej wojny œwiatowej w Europie. Autobus mknšł wœród wybuchajšcych pocisków. Byłem przekonany, że chłopcy chcš walczyć tak jak ja, lecz kto może zrobić cokolwiek w tak gigantycznym koszmarze! Zatrzymaliœmy się w ciemnoœciach. Czekaliœmy, potem wyładowano nas. Tym chłopcom, którzy przeszli miesięczne, podstawowe szkolenie, dano karabiny automatyczne, maski przeciwgazowe i po dwa granaty. Mnie dano mały pojemnik z wodš. Potem zeszliœmy do okopów i czekaliœmy. Powoli ostrzał artyleryjski ucichł. Słońce wstało i każdy ruszył naprzód. Jak okiem sięgnšć, w obu kierunkach cišgnęły się nasze okopy. Po mojej prawej stronie wybuchł pocisk i ostre kamyki zadrapały mi policzek. Nie zauważyłem wœród nas żadnego oficera. Posuwaliœmy się naprzód, ponieważ taki był rozkaz. Znowu wybuchł pocisk. Zaczęliœmy biec w stronę irackich linii, krzyczšc: „Bóg jest wielki!". Chłopcy, którzy byli boso, biegli bardzo szybko. Ze względu na podmokły grunt nie mogłem dotrzymać im kroku. Niektórzy z nich rzucili granaty, jak sšdzę, z obawy, że póŸniej nie będš mieli takiej możliwoœci. Pomyœlałem: „Nie wiedziałem, że wojna może być tak fascynujšca". Wszędzie, po każdym wybuchu, unosiły się fontanny piasku. Feerie œwiateł i barw, jakich nigdy bym się nie spodziewał, oczarowały mnie. Przed nami eksplodowało sztucznie zbudowane wzgórze, rozrywane gradem pocisków z ciężkich dział nieprzyjacielskich. Pomyœlałem: „Jeżeli Bóg da i dotrzemy do okopów, być może znajdę jakšœ maskę i broń". Moi koledzy zniknęli w dymie. Podbiegłem pod wzgórze i zobaczyłem hełmy irackich żołnierzy i karabin maszynowy. Wcišż otaczał nas dym eksplodujšcych pocisków. Szybkoœć i ciężar wody na piersiach sprawiły, że osunšłem się w dół i ktoœ mnie zobaczył. Zaczęli strzelać. Ktoœ usiłował się spode mnie wydostać. Miał panterkę w kolorze czerwonym i zakrzywiony mieczyk na epoletach. Wrzasnšłem: - Daj mi ten cholerny karabin! Iracki żołnierz był silny jak byk, cuchnęło od niego potem i sianem, lecz ja byłem na wierzchu i przygniatałem go. Pękł pojemnik z wodš na moich piersiach, całkowicie nas zalewajšc. - Należy do mnie! Do diabła, jest mój! Usiłowałem uderzyć Irakijczyka karabinem, lecz błyskawicznie odchylił głowę do tyłu. Stojšcy za nim iracki żołnierz chciał mu pomóc. Pocišgnšłem za spust karabinu. Rozległ się ogłuszajšcy huk. Za jednym pocišgnięciem spustu oddałem w ich stronę kilkanaœcie strzałów. Obaj uciekli wzdłuż okopu. Zrzuciłem pojemnik na wodę i zaczšłem uciekać w innym kierunku. Podczołgałem się do wielkiego dołu po pocisku i schowałem się. Skoczył na mnie Irakijczyk. Za nim, pod maskujšcš siatkš, stał czołg, lecz bez gšsienic. Odskoczyłem, a ogłuszajšcy huk zwalił mnie z nóg. - Ochotniku, gdzie jest twoja maska przeciwgazowa? - przemówił po persku. - Nie miałem maski. - Do diabła, gdzie jest twój karabin? - Nie miałem karabinu. - Niech pan mu nie wierzy. Tchórz, na pewno go porzucił. Czołg wystrzelił znowu. Ból w okaleczonym uchu był nie do zniesienia. Wstrzšsały mnš dreszcze. - Widzisz tę broń, tam? Czołg wystrzelił znowu, a moje oczy napełniły się łzami. - Tak. Czołg. - Będziesz go bronił i jeżeli zajdzie potrzeba, oddasz za niego życie. - Jestem gotów umrzeć. - Jeżeli będziesz przed wrogiem uciekał lub jeżeli znowu porzucisz broń, zabiję cię, a jeżeli ja nie będę żył, zabije cię Gwardia Rewolucyjna. - Tak, proszę pana. Turkmen ze skoœnymi oczami zdjšł z ramienia karabin, wyjšł stary magazynek i włożył nowy. Zawstydziłem się, będšc pouczanym przez młokosa. Nałożył na ramię granatnik przeciwpancerny. Powiedział: - Celuj w żołšdek, lekko naciœnij na spust. Tylko dwa strza ły. Następny cel. Dwa strzały. Biegliœmy razem do przodu i wspinaliœmy się na skraj umocnień. W połowie drogi był wykop, obłożony workami z piaskiem. Starczyło w nim miejsca zaledwie dla nas obu. Chłopak zdjšł z pleców wyrzutnię rakietowš. - W imię Boga litoœciwego! - szepnšł. Szczytem leja pojazdy i ludzie posuwali się wolno i systematycznie w naszym kierunku. Były tam trzy czołgi, za którymi jechały opancerzone ciężarówki. Po raz pierwszy odczułem lęk. - Mogę strzelać? - Czekaj. Usłyszałem za sobš głos kapitana. W przerwie pomiędzy strzałami rzekł: - Niestety, musimy tutaj zostać. Jeżeli się wycofamy, straci my czołg i nie obronimy okopów. Panowie, jeżeli kochacie swoje rodziny i swojš ojczyznę, proszę, zostańcie i walczcie wraz ze mnš. Rakieta zasyczała i pomknęła w kierunku czołgu. Wrzasnšłem ze strachu. Pocisk uderzył w pokrywę silnika, czołgiœci zaczęli uciekać. Strzeliłem do jednego z nich; zniknšł. - Aj! - Oœle, opuœć lufę! Dwa strzały. Nowy cel. Dwa strzały. Nowy cel. Czołg skręcił w lewo, wyrzucajšc ziemię spod gšsienic. Drugi pocisk uderzył w jego wieżyczkę. Pomyœlałem: „Jak on to robi? Gdzie ten chłopak nauczył się tak dobrze strzelać?" Byłem dumny, że walczę z tymi dzielnymi ludŸmi. Zmień magazynek! - Co? - Boże, nie nauczyli cię zmieniać magazynka? Chłopak zmieniał magazynek i wówczas na skraju okopu zjawił się iracki żołnierz. Mój kolega westchnšł. Wiedziałem, że udzielajšc mi pomocy, narażał swoje i moje życie. Rzuciłem się pod nogi Irakijczyka. Zamroczyło mnie, kiedy całym ciężarem ciała zwalił się na mojš głowę, czułem na sobie jego konwulsje. - Wstawaj! Œwiat wirował mi przed oczami. Turkmeński chłopak cały był we krwi. Na szczęœcie odwrócił się do przodu i strzelił do stojšcego przed nim Irakijczyka. W tym zwariowanym œwiecie stałem i strzelałem, gdzie popadło. Dwa strzały. Nowy cel. Dwa strzały. Nowy cel. - Panowie, błagam was, nie cofajcie się! Nie oddajmy ani piędzi ziemi! Pomiędzy wami a waszymi rodzinami nie ma już żadnej zapory. Karabin znowu zamarł. - Amunicja! Nie mam już amunicji! Stanšłem na skraju okopu, gotów nie wiadomo, na co: ata- kować wroga, zdobyć broń, Bóg jeden wie co. Ktoœ cišgnšł mnie za włosy do okopu. Krzyknšłem: - Potrzebujemy samolotu! Okršżyliœmy ich... . ; Chłopiec œmiał się zza wyrzutni rakiety. ;. - Kapitanie, ochotnik prosi o wsparcie lotnicze. Do naszego okopu dołšczył kapitan. - Wsparcie lotnicze, ochotniku? Proponujesz, żebyœmy we zwali samoloty F-4? - Proszę mi wybaczyć, jestem ignorantem. - No cóż, przewidziałem to. Przede wszystkim chciałem zrozumieć, co oznacza ten turkot, a potem dwa cienie przemknęły nad nami. Bez wštpienia były to œmigłowce bojowe, dokładnie takie same, jakimi dowodził generał Farameh. Zatrzymały się nad naszymi głowami, lekko pochyliły, odpaliły cztery rakiety. - Przegrupowujš się, kapitanie. ; Oficer wsunšł się do naszego okopu. ; - Jak się nazywasz, ochotniku? - John, panie. - Jak? - John, panie. Jestem przestępcš, panie. - Nic tu po nas, panie John. Będziemy kontratakować, pa nie John? - Tak, proszę pana. Jestem gotowy. Potrzebny mi tylko ma gazynek, proszę pana. ' . Pozostali wybuchnęli œmiechem. Kapitan nazywał się Tolu'i. Silnik czołgu się zepsuł, a Brytyjczycy nie dostarczyli częœci zamiennych. Był więc już tylko działem cišgnionym przez traktor. Irakijczycy wykorzystali wzgórza, aby zbudować na nich dwa umocnione stanowiska, dwie mile przed głównš liniš frontu. Nasi ludzie nazwali je imionami dwóch pogańskich bogów z Koranu: Al-Lat i Al--Uzza. Tolu'i nie był skory do odpoczynku i nie pozwolił na odpoczynek swoim ludziom. Stawało się coraz bardziej oczywiste, że przeprowadzimy nocny atak. Należałem do grupy atakujšcej umocnienie Al-Lat. Rzuciłem granaty, co skłoniło Irakijczyków do ucieczki. Nikt nie został trafiony, zburzyliœmy tylko instalacje, a żadna ze stron nie poniosła strat. Ludzie byli zachwyceni. Ja znalazłem broń, porzuconš przez kogoœ w czasie walki: posrebrzany automat AK-47, z drewnianš kolbš i małym portretem Hosejna. Kapitan Tolu'i z obrzydzeniem patrzył na chustę na mojej głowie, opatrzonš napisem: HOSEJN. Nadal jadałem i modliłem się osobno, lecz niezbyt daleko od grupy. Ci mężczyŸni walczyli tak, jak grali w piłkę: każdy z nich wiedział, gdzie sš pozostali. Pewnego popołudnia, po miesięcznej służbie, kiedy inni drzemali pod maskujšcymi zasłonami, Tolu'i przykucnšł przy mnie. - Jestem twoim dowódcš. Powiedz mi, jaki masz plan? - Mogę uruchomić ten czołg. - Bzdura! - Potrafię, a pan wie, że ja potrafię, i wie pan, co pan potrafi. Skinšł potakujšco głowš. Poczułem, że zaczšł rozważać ten problem. - John, nie znasz wojska. Tu obowišzujš tylko dwie zasady. Pierwsza, unikaj odpowiedzialnoœci. Druga, jeżeli obarczono cię odpowiedzialnoœciš, nie zrzekaj się jej. - Tak, proszę pana. - Idioto, jeżeli ten czołg ruszy, ruszy cały nasz odcinek frontu. Pójdziemy, głupcze, do przodu. - Tak, proszę pana. Wiedziałem, że chciał się wypowiedzieć; że myœlał prawidłowo i wycišgał wnioski; wolał jednak te myœli wyrazić głoœno. - Wiadomo, że jestem zawodowym oficerem armii przeklę tego szacha. - Tak, proszę pana. - Ty jesteœ angielskim szpiegiem. - Nie, proszę pana, jestem obywatelem Iranu i z dumš służę swojej przybranej ojczyŸnie. - Nonsens! John, na to jest za póŸno. To się wszystko koń czy. Na całym froncie zapasy sš niewielkie, pozostało zaledwie kilka tysięcy dział kalibru sto trzydzieœci milimetrów, może z tysišc czołgów, z czego większoœć unieruchomiona, pięćdzie sišt sprawnych samolotów bojowych, kilkadziesišt œmigłow ców. Amerykanie zatapiajš nasze jednostki morskie. Rafsan- dżani obiecał sto tysięcy ochotników, a co dostaliœmy? Takich jak wy i trochę weteranów drugiej wojny œwiatowej. Imam zatwierdził pięćset dziewięćdziesištš ósmš rezolucję. Tylko Na-dżafi chce walczyć i dlatego musiał odejœć. Imam wypije tę czarę goryczy. Aby uratować rewolucję. - Krew męczenników uratuje rewolucję. - PIEPRZYSZ, JOHN! Wypowiedział te słowa po angielsku, z amerykańskim akcentem. Tak sšdzę. Pomyœlałem: „Tolu'i, nie każ mi strzec swoich tajemnic, mnie wystarczš moje". Jednakże musiałem odwzajemnić zaufanie, którym mnie obdarzył. - Proszę pana, ponieważ urodziłem się w Anglii, wiem, jak rozumujš inżynierowie, którzy skonstruowali ten czołg. Jeżeli za mój wczorajszy wyczyn otrzymam awans, będę mógł rozka zać Golpajeganiemu, aby rozebrał obudowę silnika. Przeciek nad zaworami wyjœciowym i wejœciowym zatkamy kawałkami sukna nasyconego niepalnš farbš, co będzie działać jak filtr po wietrza i nie przepuœci miałkiego piasku; albo - jak mówiš Francuzi - organdynš. Albo też, jeżeli nam się to nie uda, mu simy dostać z Isfahanu materiał używany na czadory. Potem wyczyœcimy, naoliwimy i ponownie złożymy obudowę silnika i zamontujemy gšsienice. Następnie przyuczymy nowš załogę. Jeœli chodzi o czołg, zabierze to nam cztery, pięć dni, około dziesięciu dla całego odcinka. - Oszalałeœ, John, jest za póŸno. Saudyjczycy trzęsš się ze strachu. Amerykanie nie pozwolš na nowš ofensywę irańskš. Zbombardujš nasze miasta - spojrzał na mnie. Wszystko to było dla niego zbyt odległe i toczyło się zbyt szybko. Dodał: - Nie nalegaj na mnie, John, trzymaj język za zębami i nie wy chylaj się. Mogę dać ci honorowe zwolnienie. Nie chcę cię stracić, lecz będę musiał, jeżeli twoje postępowanie będzie to usprawiedliwiać. - Proszę pana, nie ubiegam się o zwolnienie. Chcę jedynie uczestniczyć w walce wraz z moimi kolegami i zasłużyć się dla mego kraju, dla sławnej rewolucji i imama, a także odrzucić siły œwiata arogancji i zaznać smaku sorbetu męczeństwa. Spojrzał na mnie z uwagš. - Chcesz wystšpić w telewizji, czy tak? : - Tak, proszę pana, jeżeli taka będzie wola boża. - Chcesz zobaczyć swojš twarz w gazecie i być przyjętym przez Rafsandżaniego. Zastanawiał się, lecz w końcu się zgodził. Miał jednak pewien mały dylemat. - Dlaczego? - Chcę, proszę pana, aby rodzina zobaczyła mnie w telewi zji. Aby wiedzieli, gdzie jestem. - Podczas porannej modlitwy zawiadomię oddział o twoim awansie. - Tak, proszę pana. W skład delegacji, która przybyła na inspekcję ćwiczeń jednostek, wchodził dowódca odcinka, Masudi, otyły kleryk o na wpół obłškanym spojrzeniu, oraz, jak sšdzę, Kola'i, ekipa filmowa (lub raczej wideo) wiadomoœci telewizyjnych, a także jakiœ, znany mi z wyglšdu, oficer lotnictwa. Boże, ile jeszcze muszę doœwiadczyć, zanim położysz kres moim cierpieniom! Przyglšdali się bez entuzjazmu, kiedy rozpędziliœmy czołg do prędkoœci trzydziestu pięciu węzłów i oddaliœmy dwa strzały. Pełni zachwytu chłopcy krzyczeli: „Bóg jest wielki!" Prezentacja siły ognia i mobilnoœci kawalerii pancernej zaniepokoiła i skonfundowała zespół inspekcyjny. Przypuszczałem, że obawiali się riposty ze strony Irakijczyków. Potem podano herbatę i kapitan Tolu'i przedstawił załogę. Trzymałem się z boku, lecz Tolu'i zarzšdzał prezentacjš. Przymknšłem oczy, mruczšc coœ pod nosem w zamyœleniu. - Znam tego człowieka - powiedział Turani. - Jest angiel skim szpiegiem. - Na Boga, Wasza Dostojnoœć się myli. Urodziłem się w Wielkiej Brytanii, lecz żyję tutaj od lat z mojš irańskš ro dzinš. Dumny jestem, że mogę służyć... - Podnieœ głowę, kapralu. Spojrzałem w kamiennš twarz Turaniego. Kleryk okazał wyjštkowš satysfakcję. - Cholera, to najlepszy żołnierz w oddziale! - Dlaczego jest tutaj? - Przybył z więzienia. Kleryk uœmiechnšł się. - Aresztować go, kapitanie. Ku memu zaskoczeniu to Kola'i był tym, który mnie zwišzał. Miał ze sobš drut. Mamrotał coœ po arabsku i zalatywało od niego taniš wodš kolońskš. Dałem znak głowš, aby koledzy z załogi odeszli ode mnie; jednakże nie uzgodniłem tego z Tolu'im. - Niech Bóg ma was w swojej opiece, towarzysze. Podeszli do mnie wszyscy, jeden za drugim; ponieważ nie mogli mi uœcisnšć ršk, dotykali policzka. Potem odeszli. Chciałem podejœć do samochodu, lecz ktoœ mnie kopnšł i musiałem się czołgać. Kiedy człowiek staje w obliczu œmierci, kłopot polega na tym - a myœlę, że wszyscy o tym wiedzš - iż nie można wówczas być zawsze w dobrym nastroju. Byłem przygotowany na œmierć — i oczywiœcie cieszyłem się, że załoga nie poniesie żadnych konsekwencji z mojego powodu - lecz nie chciałem stać całš noc przywišzany do bramki na boisku piłki nożnej w opuszczonej szkole. Ludzie przeglšdali dostarczonš broń. Rozbili dwie skrzynie pełne karabinów z Korei i Chin, sprawdzali je i ładowali magazynki. Nagle Kola'i, bawišc się broniš, skierował lufę automatu w mojš pierœ, ale w końcu oddał serię strzałów w innš stronę. Przybrał bohaterskš pozę. MężczyŸni uœmiechali się do niego przymilnie. Byłem w szoku. - Jestem żołnierzem i chcę umrzeć jak żołnierz. MężczyŸni wybuchnęli œmiechem. Kola'i był usatysfakcjo nowany. Rzucił karabin pod moje nogi. Wyłšczyło się œwiatło. Oddychałem z wielkš trudnoœciš, miałem zgniecionš klatkę piersiowš. Ból rozsadzał mi głowę, łapczywie chwytałem powietrze. Kiedy zapaliło się œwiatło, zobaczyłem zmieszanš twarz Kola'iego. Żołnierze œmiali się. Głowa opadła mi na pierœ. Autobus usiłował przecisnšć się przez wšski przejazd, lecz bez powodzenia. Zakładałem, że nikt mnie nie zauważył. W tym zamieszaniu i krzykach rozwišzano mnie i miałem otrzymać niebieski kombinezon sportowy. - Bracie, daj mi trochę wody. - IdŸ do diabła! Ubrałem się i ponownie zwišzano mi ręce. Wzdłuż autobusu rozwieszono transparent z hasłem: „Nie mówcie, że umarli ci, którzy padli w imię Boga!". Przy drzwiach autobusu chłopcy w sportowych kombinezonach cisnęli się wokół Kola'iego, który w obu rękach trzymał olbrzymi tom Koranu. Ucałowaliœmy skraj księgi, dotknęliœmy go czołem i weszliœmy do autobusu. Ostatni wsiadł Turani. Przypuszczam, że chciał mieć pewnoœć, iż znajdę się na froncie. Minęliœmy opuszczone stanowiska artylerii. Po lewej stronie sterczały lufy dział przeciwlotniczych i przewrócone czołgi, wystajšce z siatki maskujšcej. Tu i ówdzie rosły kępy kolczastych drzew, a czasami w ich cieniu stały grupy mężczyzn, parzšcych bšdŸ pijšcych herbatę. Jechaliœmy przez stanowiska dział przeciwczołgowych i umocnienia. Kola'i wypadł z autobusu, a właœciwie wypchnęli go ochotnicy. Protestował, skamlał, przeklinał Hosejna. Kierowca wyłšczył silnik i przeczułem, że dwie wrogie armie nawišzały kontakt bojowy. Spojrzałem do tyłu i zobaczyłem cišgnšce się za nami tumany kurzu. Obok mnie siedział blady chłopiec, miał włosy koloru marchwi. - Bracie, daj mi wody. Po prawej stronie zobaczyłem przez okno autobusu kłęby dymu i piachu. Eksplodowała seria min. Liczyłem: trzy, cztery, pięć, a chłopcy witali wybuchy okrzykami radoœci. Wybuchło osiem min. Turani był spięty. Odwróciłem się do chłopca. - Musisz dać mi trochę wody! Piętnaœcie, szesnaœcie, siedemnaœcie. - Jesteœ przestępcš. Dwadzieœcia trzy, dwadzieœcia cztery. Drugš eksplozję widziałem przez okno po mojej lewej stronie. Iraccy artylerzyœci namierzyli autobus. Turani stał nad kierowcš, krzyczšc, aby zwiększył prędkoœć. - Będziesz tyranem okrutniej szym od Szimra? To on na pu styni nie dał wody rodzinie Œwiętego Proroka! O Hosejnie! Szeœć, siedem, osiem, dziewięć. - Jesteœ przestępcš! - Oni używajš pocisków gazowych, mój drogi. Chcesz, abym skonał zatruty cyjankiem, jak ci pod Halabdże, mój drogi? Czternaœcie, piętnaœcie. Sięgnšł do tyłu i w milczeniu rozwišzał mi ręce. W tyle autobusu stał karton z butelkami wody - dar dla ochotników jadšcych na front. Sponsor umieœcił na kartonie fragment elegii, którš napisał Jaghma*, poœwięcony Kerbeli: O, synu mój słodki, spragnieni przybyliœmy do Eufratu. Siedemnaœcie, osiemnaœcie, dziewiętnaœcie. Turani bez przerwy się kręcił. W jednej ręce miałem karton wody Sabu, drugš trzymałem chłopca za przegub. Turani poszedł po swojš broń, a ja przerzuciłem karton z wodš przez okno i wyskoczyłem. Dwadzieœcia cztery, dwadzieœcia... Wszędzie na ubitym piasku leżały odłamki szkła. W chmurze pyłu autobus oddalał się od nas z wielkš prędkoœciš. W imię Boga litoœciwego i współczujšcego... Autobus stanšł na tylnych kołach, przypominajšc psa proszšcego o jedzenie, i zachwiał się w koleinach. Coœ zatrzęsło się pod moimi stopami, a potem rozprysło. Przede mnš pojawiła się kula ziemi i dymu, ciemnoczerwona na obrzeżach, wypełniona odłamkami szkła i ognistymi grudkami. Przez ułamek sekundy zatrzymała się w powietrzu, przechodzšc na samym wierzchu w szkarłat; potem eksplodowała purpurowymi ognikami. Porwał mnie podmuch i rzucił daleko do tyłu. Leciałem nad kamieniami, rozbitym żelastwem, trupami i palšcš się odzieżš. - O panie Hosejnie! Hosejnie! - Zamknij gębę! Odwróć się! Patrz przed siebie. Szedłem naprzód, zbryzgany krwiš. Autobus palił się, wybuchał i skwierczał niemiłosiernie. Odór spalonych ciał i krwi, i niewyobrażalnego stosu złomu na czerwonej pustyni powodowały, że wymiotowałem bez końca. O Panie, jakże to, co się stało, nie może sprawiać Ci bólu! Odrzucił mnie żar buchajšcy od palšcego się autobusu. Podniosłem spoconš twarz. Przede mnš leżała oderwana stopa * Jaghma (wł. Mirza Abu'1-Hasan, ok. 1782-1859) - poeta i satyryk; wędrujšc pieszo jako derwisz, odwiedził Kerbelę i Bagdad (przyp. kons.). ludzka, rozszarpany tułów człowieka w mundurze, cała postać unurzana we krwi, w konwulsjach. W jego dłoni tkwił jeszcze pistolet, który mu wyjšłem; starłem krew z jego oczu. Przypuszczam, że wyskoczył z autobusu z przodu, kiedy my skakaliœmy z tyłu. Turani, mrużšc oczy, powiedział: - Dobij mnie, człowieku. - Był dzielnym oficerem, nigdy nie mówiłem, że nie był. - Nikt nie chciałby żyć po czymœ takim. - Przypuszczam, że nie. Znowu zamrugał oczami. - Te wszystkie dzieci. Tyle dzieci. Będę się smażył w piekle. - Gdzie jest moja rodzina? Wyglšdał na zmieszanego. Chciał się podnieœć na łokciu, lecz jego twarz wykrzywił ból: kiedy opadał na ziemię, musiał złamać ramię. Nie mógł poruszać rękš i palcami. Otworzył oczy i spojrzał na mnie. - Martwy. Jestem martwy. Ty jesteœ martwy. Cały œwiat jest martwy. Ziemia pode mnš zatrzęsła się. Zaczšł się ostrzał artyleryjski z naszej strony. - Gdzie jest moja rodzina? - Niech pomyœlę. No cóż, mama popełniła samobójstwo w Ewinie. A córka, z takš ładnš buziš, ta, którš pieprzyłem w salonie jej ojca, zapomniałem jej imienia, ona... - Tak? - Powieszona z prostytutkami w Ahwazie w tysišc dzie więćset osiemdziesištym pierwszym roku. - Zauważył, że mu nie wierzę. Stracił więc zainteresowanie. - Patrz, oni nie żyjš. Wszyscy nie żyjš. Człowieku, dasz sobie radę. Rozładowałem jego pistolet i oddałem mu. W futerale miał rewolwer i formularz zwolnienia, wymięty i pokrwawiony. Rzekłem: - Biorę formularz zwolnienia. Jest podpisany? - Oczywiœcie. Nie kusi cię rola męczennika? - Nie. - Nie mamy ochoty umierać za islam i ojczyznę, nie prawdaż? - Nie. - Nie masz nawet odwagi mnie zabić! Odwróciłem się. Uderzał we mnie żar ognia. Horyzont falował. Czułem, że częœć mego mózgu przestała funkcjonować. - Nie. Pochyliłem się i wzišłem go na plecy. - Majšc twoje i moje zeznania na temat kontaktów z Fara- mehem, zawierzš moim. Potknšłem się i zeœliznšłem w stronę chłopca, który siedział na ziemi, trzšsł się i płakał. - Dlaczego, och, dlaczego to zrobiłeœ? - IdŸ moimi œladami, żołnierzu, ze względu na miny. Turani zaœmiał się. - O Boże, dlaczego nie zostawiłeœ mnie, abym umarł! Ho- sejnie, Hosejnie, pozwól mi oddać życie za ciebie... - Zamknij się, żołnierzu - powiedział Turani. - Będziesz miał wiele sposobnoœci, aby umrzeć. - Potem, zwróciwszy się do mnie, rzekł: - Wiesz, dlaczego tak bardzo nienawidził tej dziewczyny? Dlaczego w ogóle go nie obchodziła? Dlaczego pozwolił, abyœ jš zabrał? Zatrzymałem się. .-.-?,. - Ponieważ nie była jego córkš! . . Oczywiœcie. Byłem i zawsze będę głupcem. r: • - Kto więc był jej ojcem, jeżeli nie generał? - Bóg jeden wie. Zapytaj Francuza. Na skraju okopów stał wóz dowódcy, landrower, unurzany w błocie i pełen œmiertelnie znużonych ludzi. Położyłem Tura-niego na tylnym siedzeniu. Oszołomiony chłopak usiłował usišœć obok, lecz dostał w twarz kolbš karabinu. Jakiœ oficer chwycił za telefon. - Ocaleni? . • .". - Ciała? - Tak naprawdę to nie ma. Spojrzał na mnie i krwawišcego chłopca. - Gnojki - rzekłem - zabijajšc nas, nie przywrócicie im życia. Zadrżał. - Zezwolenie na powrót do jednostki? - IdŸ do diabła! Kiedy koleinami pojazdów szedłem na wschód, chłopiec skakał, aby dotrzymać mi kroku. - Mogę iœć z tobš, panie? - Nie, młody człowieku. Musisz powrócić do rodziny. - Będę dla ciebie synem. - BšdŸ synem dla swojej matki. Umiesz czytać i pisać? - Niestety, panie. - BšdŸ tak uprzejmy powtarzać za mnš: W imię Boga... - W imię Boga... - Miłosiernego i litoœciwego... - Miłosiernego i litoœciwego... . .- - Zwolniono mnie z czynnej służby... - Zwolniono mnie z czynnej służby... - Na mocy decyzji przewodniczšcego komisji mobiliza cyjnej... - Na mocy decyzji przewodniczšcego komisji mobiliza cyjnej... - Obrońcy islamu i muzułmanów, Sejjeda Haszima Ko- la'iego... - Obrońcy islamu i muzułmanów, Sejjeda Haszima Ko lšcego... - Za niezwykłš dzielnoœć... - Za niezwykłš dzielnoœć... , - W obliczu aroganckiego wroga. - W obliczu aroganckiego wroga. - WeŸ ten dokument i nie zgub go. ; - Niech pana Bóg błogosławi. - A teraz idŸ do domu i pozostań tam. - Niech twój cień zawsze podšża za tobš. Rozeszliœmy się. Brama do Rosyjskiego Ogrodu opierała się na bocznych zawiasach. Po mojej prawej stronie, na murze ogrodu, widniał rysunek przedstawiajšcy mężczyznę w stroju europejskim, uprowadzajšcego irańskš dziewczynę. Rysunek powstał w poœpiechu, narysowany patykiem bšdŸ paznokciem, lecz tak sprytnie, że widać było pożšdliwe usta mężczyzny, spódnicz- kę i czador dziewczyny oraz jej zrozpaczonš twarz. Pomyœlałem: „A więc miasto cały czas wiedziało o nas; ona wiedziała, że oni wiedzš o nas. Nie zrobili jednak nic, dali nam spokój". Obok rysunku widać było, zamazane krwiš, sierp i młot oraz inicjały partii marksistowsko-leninowskiej, o której nigdy nie słyszałem. W oknach pierwszego piętra zauważyłem œlady pożaru, lecz wnętrze biura Riazanowa na parterze było nietknięte. Zniknšł jedynie portret szacha w mundurze skauta, a na jego miejscu wisiał portret Stalina. Schody rozsypały się niczym domek z kart. Podcišgnšłem się jednak na rękach na rozpalony od słońca taras z widokiem na morze. Ucierpiała nasza sypialnia, w którš trafił pocisk z kanonierki lub fregaty, wyrywajšc dziurę w murze i oknie. W jednym z kštów zobaczyłem stos zaschniętych ludzkich odchodów, a na œcianach rozmazane slogany i wyrazy obsceniczne, a także œlady zakrzepłej krwi. Na podłodze panował niebotyczny bałagan; wœród pustych pojemników na amunicję, podartych ksišżek, papierowych chusteczek, puszek po pepsi i podartych butów tenisowych zauważyłem też kubek, którego używała Szirin Farameh, golšc mnie. Chodzšc po pokojach, spotykałem œlady naszej przeszłoœci, milczšce jak duchy. Zapach staroœci, odgłos moich stóp na koralowej posadzce, promienie słońca padajšce przez kraty na podłogę - stwarzały dziwny nastrój. Wyczuwałem, że gdybym usiłował wrażenia te zachować, ożywić w swojej wyobraŸni postać żony i dziecka, a także siebie w roli męża oraz ten dom, jakim był wówczas, kiedy był nasz; gdybym, powodowany przemożnym pragnieniem, usiłował to wszystko przywrócić do życia; w jakimkolwiek stopniu postawić na swoim - wypędziłbym zadomowione tutaj demony. Tak naprawdę tym kimœ, kogo pragnšłem, nie była Szirin, którš znałem, lecz inna osoba, której nie znałem, a która w cišgu ostatnich czternastu lat mogła to miejsce odwiedzić i pozostawić jakiœ œlad swej popędli-wej natury i myœlenia skupionego wyłšcznie na swojej osobie: nie przesłanie dla mnie, lecz coœ, co mimo woli przywołałoby na myœl nasze drugie miodowe miesišce, na przykład naprawionš przez niš dachówkę, zabitego węża i wysokie krzewy, które miała w zwyczaju przycinać. Na zewnštrz widziałem poœcinane palmy i pnie drzew, ułożone w bardzo dziwne, rozbite stosy. Na kafelkowej œcieżce, w piasku i zgniłych liœciach drzemał wšż. Dalej widać było jakieœ żelastwo odbijajšce słoneczne promienie. Nigdy czegoœ podobnego nie widziałem, sšdziłem jednak, że były to miny przeciwpiechotne, i zastanawiałem się, jakš broniš posługiwali się artylerzyœci z okrętów, wystrzeliwujšc zarówno pociski, jak i tego rodzaju miny. Nie ulega wštpliwoœci, że artylerzyœci strzelali, czym popadnie. Stšpałem ostrożnie ze względu na de- folianty lub inne œrodki chemiczne, o których nic nie wiedziałem. Pomyœlałem, że w cišgu najbliższych lat nikt tutaj nie przyjdzie, z wyjštkiem tych, którzy znajš to miejsce i nie obawiajš się go. Powiedziałem szeptem: - Szirin, przetrwamy i zejdziemy się znowu, choćbyœmy mieli przedzierać się przez morze krwi i stosy trupów, przez umierajšcy i umarły œwiat; tylko ty i ja, po to, aby się z tego wszystkiego poœmiać. Na odległym murze, przy piaskowym pagórku, rosły dzikie żółte róże, Gloire dlspahan. Nie podcinane, rosły obłędnie i niebawem mogły przekroczyć uliczny mur. Ich zapach owładnšł mnš niczym fala na morskim brzegu i byłem szczęœliwy, że coœ z niej zostało tutaj, że w końcu dobro i zło, które nam się tu przydarzyło, musi w tym miejscu odcisnšć swój œlad. Szepnšłem: - Wężu, zmykaj, bo cię zabiję. Odgrzebałem piach przy korzeniach krzewu różanego i znalazłem pudełko po butach. Znajdował się w nim półmisek Riazanowa, niewypełnione paszporty, pistolet i kula. Nie było dla mnie żadnej wiadomoœci, żadnego sygnału. Lecz pewnš ulgę w tym rozczarowaniu przyniosła mi myœl, że - prawdopodobnie w ubiegłym roku lub przed dwoma laty, po delegalizacji komunistów - była tutaj i zostawiła mi broń i rzeczy, które mógłbym spieniężyć. Zabrałem półmisek, rewolwer i kulę, zagrzebałem w ziemi pudełko, powróciłem do sypialni i czekałem do północy. Wtedy w ciemnoœciach zszedłem po schodach na dół, przemierzyłem ogród i udałem się w podróż do Indii. CZĘŒĆ CZWARTA Pewnej nocy, wiosnš tysišc dziewięćset osiemdziesištego dziewištego roku, w schronisku Bon Sauveur w Pondicherry w Indiach, kiedy leżałem w nieprzytulnym jak pustynia łóżku, przede mnš, niczym wyrzut sumienia, zjawiła się Szirin Fara- meh. Odziana w luŸnš szatę o dziwnym, krwawocytrynowym kolorze, miała piersi przebite kulami plutonu egzekucyjnego z Ewinu. Jej prawy policzek, bok, udo, przeżarte były wapnem, a rubinowy naszyjnik na jej szyi wtopił się w obojczyk. Na głowie ogolonej brzytwš miała papierowš koronę cesarstwa perskiego z napisem DZIWKA. Patrzyła na mnie z żalem. Przyniosła ze sobš odór pola walki. Zerwałem się na równe nogi. Powiedziałem: - Czekałem na tę chwilę, widziałem bowiem niezapisanš księgę ludzkich losów. Westchnęła. Uklškłem i pocałowałem jej owrzodzone usta. Zęby jej rozpadały się od korzeni, a oddech przyprawiał mnie o mdłoœci. - Słyszałem, że miłoœć sięga poza grób, madame. - Niestety, nie umarliœmy. Pamiętasz twojš obietnicę. Nasze usta zetknęły się. Poczułem, jak drży. Jej serce łomo tało przy moich żebrach. Jej włosy opadały na moje oczy. Odsunęła głowę i zaœmiała się. - Wystarczy jeden pocałunek. Pocišgnšłem jš ku sobie. Stała się rzeczywista i bardzo przypominała siebie. Poczułem tak głębokš ulgę, że łzy ciurkiem popłynęły z moich oczu na jej policzki, a pragnienie dotyku było tak silne, że dzielšca nas odzież wręcz mnie irytowała. - Jesteœ taki niecierpliwy! Niczym kawaler przy łaŸni dam skiej! Nie jesteœ ciekaw, co się stało potem... - Jak ona się czuje? Proszę, powiedz mi. - No cóż, gdybym musiała cię skłonić... ' : - Nie dręcz mnie, Szirin! - Twoja córka Lejli, panie, nie ma Ÿle. Jest ze swojš cio- teczkš. Sšdzę, że w tych okolicznoœciach... - Czy mogę jš zobaczyć? Po tym. - Po czym, Johnie Pitt? Noc minęła nam na rozmowach. W pewnym momencie Szirin przyniosła mi ubranie. Moja mała Lejli jest teraz nastolatkš, niezgrabnš, szalonš i zarazem nieœmiałš. Wszystko w niej zlewa się w jednš pociesznš całoœć. Jej zachowanie wobec matki zaszokowało mnie; zrobiłem jej wymówkę, a ona na mojej piersi wydała z siebie przejmujšcy krzyk: - FERMĘ TA PUTAIN DE GUEULE!* To nie była moja córka. Łagodnie objšłem głowę mężczyzny i przystawiłem mu rewolwer do ucha. Opadł bez sił w moich ramionach. Przed œwitem, przy zasuniętych storach, panował głęboki półmrok. Byłem zdumiony, ponieważ twarz pod mojš pachš należała do Francuza z Buszehru, narkomana Fanna, kumpla Lachata, lub raczej to, co z tej twarzy pozostało. Niewštpliwie obrabowywał nowo przybyłych i ulatniał się o œwicie. - Gdzie jest twój przyjaciel? - Odżyły we mnie dawne wspomnienia, ale stłumiłem je. Na to wszystko będzie czas póŸniej. - Jest zimno, człowieku. Krzyczałeœ przez sen. - Gdzie jest twój przyjaciel? - Odpieprz się, człowieku! Zakryłem rękš jego koœcistš twarz i dwa palce włożyłem w jego drgajšce oczy. Zawył z bólu. * Zamknij pieprzonš gšbę! - Gdzie jest Lachat? Odepchnšłem go, aby mógł na mnie spojrzeć. Jego oczy wyrażały jedynie strach. Wydawał się jednš wielkš pustkš. Pomyœlałem: „Nie mnie się lęka, boi się Lachata". - Pieprz się! Chwyciłem pokryte strupami przeguby jego ršk i wykręciłem je. Zaskowyczał z bólu. Na drugim końcu bursy jęczał jakiœ Tamil. Powiedziałem: - Nous allons... - Zapomniałem, jak wyglšda francuska składnia. - Idziemy na plażę. - Odpieprz się, człowieku! - Cicho bšdŸ, proszę. Otworzyłem drzwi i wypchnšłem go. Nad esplanadš powiewały palmy. Wzdłuż brudnej plaży fale przybrzeżne huczały i rozpryskiwały się. Gdzieœ w zakamarkach mojej pamięci tkwiły nadal strzępy snu. Patrzyłem prosto na morze. - Teraz, panie Fann, wpakuję cię do morza i tak ci przypie- przę, jak ty mnie wówczas, na morzu w Buszehrze. Lecz naj pierw powiesz mi, gdzie on jest. - Nie wiem, człowieku. W drodze powrotnej rozstaliœmy się. Facet zwariował. - IdŸ, to niedaleko. Morze huczało. Fann pochylał się, wiercił i z ukosa spoglšdał na mnie. Łypnšł oczami na rewolwer, a potem na mnie. Głęboki oddech ożywił strzępy jego szarych komórek. - Panie Fann, poznaje pan tę spluwę? Przygniotłem go do wody. Przykryła go fala i uniosła. - Jezu, człowieku, topię się. Powiem ci. Powiem! Fala uderzyła go, podcięła mu nogi i poniosła. Uciekał ode mnie. Krzyczał. Chwyciłem rewolwer w zęby i wycišgnšłem Fanna na brzeg. Kucnšłem. Usiadł obok i zaczšł szlochać. Powiedział: - Z broniš w ręku, z siusiajšcym i kupkajšcym na jej łono dzieciakiem, siedziała ta wiedŸma w kambuzie. Kapitan chciał jš zerżnšć, lecz z całš pewnoœciš nie wówczas; uderzył jš w policzek i wytršcił jej broń. Lachat siedział na rufie, ćpał i œmiał się. Jezu, myœlałem, że ona coœ wypije albo zaœnie, ale nie - siedziała nieruchomo, trzymajšc cały czas dziecko przy piersi, lub przemywała mu pupę morskš wodš. Podczas drugiej nocy widzieliœmy œwiatła Dubaju i tę przeklętš szalupę ze œwiatłami i Irańczykami ubranymi na biało, polujšcymi na nas, i chciałem dać dyla. Przysięgam na Boga, że wtedy ostatni raz widziałem jego, tę złš kobietę i nasz towar. Jezu, było tego z pięć kilogramów, zanim poszedłem na dwa lata do pudła w arabskim więzieniu. Nie chcę nawet o tym myœleć. - Musisz. Albo wracamy do wody. Na jego mokrš twarz padały pierwsze promienie wschodzšcego słońca. Miał wyglšd niesamowitego spryciarza. - Człowieku, zapłaciliœmy za ten towar. Nadal całkowicie obce były mi zasady, jakimi się w życiu kierował. - Kto ci dał ten towar? - To Lachat wyszedł rano z hotelu. - Z kim się spotkał? - Z tym samym facetem co zwykle. - Jak on się nazywał? - Jezu, jak mogę pamiętać? Nazywał się... - Tak? - ...Pan Ghawam. Wybuchnšłem œmiechem. Przed oczami, jak żywa, stanęła mi Szirin. Opamiętałem się jednak i jej obraz powoli zniknšł, odeszła wraz z córkš krokiem dumnym, rzucajšc na odchodnym złoœliwe spojrzenie. - W porzšdku, monsieur Fann. Zgoda. Idziemy! - Dokšd? - Do morza. Podniosłem go za ramię. Pomyœlałem: „Zabijałem Irakijczyków, a przecież nie byli moimi wrogami". - Mam dostawę, człowieku. Nie uwierzysz. Towar z Chiang Mai*. Odstšpię ci go. - Nie martw się o to teraz. - Wlokłem go do morza. Wal czył, lecz nie miał doœć siły. - Powiem ci, gdzie on jest. * Prowincja w Tajlandii, znana z hodowli maku i produkcji opium (przyp. kons.). - I tak ci nie uwierzę. - Cholera, facet powiedział, że towar jest nasz, jeżeli po rwiemy tobie tę kobietę i dostarczymy jš do Dubaju! - Dostarczycie komu? - Skšd mam wiedzieć? - Komu? - Nie wiem, człowieku. Komuœ z rzšdu. Lachat nie powie dział. Wycišgnšłem go z wody: trzymałem w pasie, aby się nie utopił. - Ale Lachat nie wypłynšł z tobš w morze. - Złapali go Irańczycy, człowieku. Tylko ja i kapitan zdo łaliœmy uciec. - To jeden ze sposobów patrzenia na tę sprawę, panie Fann. Ale mogło być również tak, że wystrychnšł ciebie na dudka, zabierajšc sto pięćdziesišt tysięcy dolarów za sprzedaż czystej heroiny i dostarczenie tej nieszczęsnej kobiety na okręt wojen ny, który mógł być - lecz nie musiał - jednostkš irańskš. A ciebie zapuszkowano na dwadzieœcia cztery miesišce w emi- rackim więzieniu. - Człowieku, on jest teraz w Srinagarze. Puœć mnie, czło wieku! Podobno, kiedy zapytano umierajšcego cesarza Dżahangira, jakie ma ostatnie życzenie, odparł: „Tylko Kaszmir. Nic poza tym". W połowie już tam byłem, kroczšc wzdłuż jeziora obok par spędzajšcych tu miodowy miesišc. Fann wydostał się na powierzchnię. Jego twarz wyrażała krańcowe przerażenie. Poczułem wstyd, znęcajšc się nad narkomanem. Wycišgnšłem go, zawlokłem na brzeg, przygniotłem kolanem i wypompowałem z niego wodę, której napił się w morzu. Zebrał się tłum gapiów. Piekły mnie oczy w promieniach porannego słońca. Powiedziałem: - Za piętnaœcie minut dojdzie do siebie. Zostawcie go w spo koju. Nic przy sobie nie ma. Uszczęœliwiony, jechałem na północ. Wszystko wokół mnie tchnęło radoœciš: zaklinowane okna w autobusie, smród ropy w silniku, dym spalanego drzewa, zapach mango, krowy, a tak- że piesi, wędrujšcy wzdłuż drogi, oraz ptaki stojšce nieruchomo na polach ryżowych. Był to jedynie zewnętrzny obraz mego głębokiego zadowolenia. Pamiętam, jak siedzšcy przede mnš mężczyzna zapalił indyjskiego papierosa, małš rurkę papieru z odrobinš różowej bawełny, zwanego bidi. I zanim się dobrze zastanowiłem nad symbolicznš wymowš tego faktu, odwróciłem się do niego, poprosiłem o papierosa i dostałem go. Postanowiłem: „Kiedy znowu będziemy razem, będę palił, aby dotrzymać jej towarzystwa, ponieważ najważniejszš rzeczš jest bycie razem, a wszystko inne się nie liczy". Za Dżammu autobus zatrzymał się i kierowca podłożył czopy pod koła. Zobaczyłem przed sobš nieskończenie długi rzšd wojskowych ciężarówek, rozcišgajšcy się wzdłuż wznoszšcej się drogi, prowadzšcej do tunelu i dalej, do Kaszmiru. Zdjšłem torbę z haka i wysiadłem z wozu. W Nasry Nallah samochód straży granicznej zarył się po osie w muł. Szedłem drogš prowadzšcš do góry, mijałem gromady sępów rozszarpujšcych mule œcierwo - odór zbijał z nóg. Widziałem gromady zielonych małpek, gawędzšcych i obrzucajšcych się żwirem. Pomogłem sikhijskiemu kierowcy zreperować rozrusznik w samochodzie, a ponieważ byłem spragniony, dostałem od niego trochę mleka. Poniżej, nad spienionš rzekš Chenab, unosiły się sępy, jak tacki z rosyjskimi czarkami na herbatę. To nie opowieœci Fanna spowodowały, że wspomnienia ponownie ożyły w mojej pamięci; nie postępowanie Szirin na statku, dokładnie takie, jakie przewidywałem, a także nie to, że pozostała sobš nawet wówczas, kiedy mnie przy niej nie było. Lecz właœnie uczucia, jakich doznałem podczas snu - ból, pragnienie szczęœcia, bezgranicznie szczere, zachowane z Rosyjskiego Ogrodu. Przetrwały one w najtajniejszych zakamarkach mojej duszy i ożyły nie przypadkiem, lecz dzięki pewnym okolicznoœciom. I dlatego mogš się jeszcze nieraz pojawić. O zachodzie słońca znalazłem się w górskiej wiosce. Były tam kafejki i stacja benzynowa, ostatnia przed Kaszmirem. To z jej powodu utworzył się ten pięćdziesięciomilowy zator na drodze. Wypiłem herbatę i zjadłem funt jabłek z sšsiedniej doliny, których smaku nigdy przedtem nie znałem. Ponieważ było zimno, spałem w kafejce, i z tego samego powodu wsta- łem wczeœnie, aby o œwicie znaleŸć się przed wjazdem do tunelu. Major straży granicznej krzyknšł na mnie, przykucnšłem więc za jego namiotem, dopóki nie poszedł na œniadanie, i ruszyłem w ciemnoœci. Tunel pełen był wody i ciężarówki mijały nas jak bydło, dymišc niemiłosiernie. Po przebyciu mili kręciło mi się w głowie od spalin. Wdrapałem się na ławkę autobusu. Na widok œwiatła na końcu tunelu œcisnęło mi się serce. Powietrze było czyste jak kryształ, takie, jakiego należało oczekiwać w tych górach. Zielone pinie, żółte pola ryżowe, jesienny kolor drzew, cynowe dachy domków przeœwitywały przez wierzby. Wszystko to sprawiało, że całe otoczenie nabierało delikatnych odcieni. Promienie słońca odbijały się od błyszczšcych samochodów. Schodzšc zakosami w dół drogi, ożywiony okrzykami kierowców, uległem nastrojowi zwodniczej nostalgii za miejscem, którego nigdy przedtem nie widziałem. W Srinagarze odezwały się nieœmiałe wspomnienia Iranu. Przycišgnšł mnie widok meczetu o kształcie znanym z Isfaha-nu, lecz w stylu tybetańskim. Niżej płynšł bagnisty kanał, gdzie na łodzi, zwanej doonga, za pięć rupii znalazłem nocleg. Rano poszedłem do krawca, który mieszkał na grobli przy rzece, pod rozłożystym platanem. Zamówiłem dwie pary spodni i białš koszulę. Wystrojony, przedstawiłem się w Burn Welch, szkole dla chłopców w Park Road. Dyrektorem szkoły był chrzeœcijański ksišdz z południowych Indii. Z tyłu pokoju stały na końcach długiej półki dwa srebrne puchary. W pomieszczeniu panował półmrok. - Nie mamy obecnie wolnego etatu. - Uczę także klasycznego języka perskiego. - Na Boga, John! To ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję! W tej sytuacji! - Poza tym jestem wykwalifikowanym mechanikiem samo chodowym. To zaciekawiło ojca Petera. - Niestety, John, nie mogę ci zapłacić tyle, ile spodziewał byœ się dostać w Zjednoczonym Królestwie. - Nie mam tutaj rodziny. - Rzuciłem okiem na puchary stojšce ponad jego głowš. - Uważam siebie raczej za człowieka przydatnego, nie za mistrza gry w krykieta. Spojrzał na puste biurko. - Oczywiœcie jesteœ członkiem Koœcioła anglikańskiego? ' - Jestem muzułmaninem, szyitš. - Przecież jesteœ Brytyjczykiem! - Mam paszport indyjski. W rzeczywistoœci kilka. Ojciec Peter poddał się. - John, witamy w gronie nauczycielskim szkoły Burn Welch. Dla przyjaciół i ojczyzny! - Dla przyjaciół i ojczyzny. Klasa była zbyt liczna, więc podzieliłem jš na dwie częœci, a w każdej znalazło się czterdziestu uczniów. Moim zmartwieniem była duża absencja. Każdego wieczoru, po krykiecie, zabierałem jednego z chłopców na spacer przez most do starego miasta. Spacerowaliœmy w tłumie ulicami wzdłuż starych domów. Ze starszymi mężczyznami w karakułowych czapkach siedziałem przy herbacie, kobiety i dziewczęta rozmawiały w wejœciu. Mówiłem mężczyznom: - Jeżeli nie nakłonisz go, aby chodził do szkoły, wkrótce nie będziesz miał wnuka. - Interesowało to kobiety, lecz oni wzruszali tylko ramionami. Chłopak myœli inaczej niż stary. Irytowało mnie społeczeństwo, które pochlebstwami usiłowało zaskarbić sobie względy młodych mężczyzn. Najlepszym moim uczniem był Dżawed Chan. W krykiecie zawsze odnosił sukces za trzecim uderzeniem. Pewnego pištkowego południa poszedłem za nim do latryny na skraju pola. Kiedy wchodził do ubikacji, powiedziałem: - Dżawed, daj mi to, proszę. Przywarł pistoletem do mego brzucha. Zauważyłem, że kocha broń, lecz zaczšł drżeć, być może na myœl, której nigdy chyba nie doœwiadczył: „Czy mam odwagę zabić swego nauczyciela? Jeżeli potrafię zabić swego nauczyciela, mogę zabić każdego". - Daj mi to, Dżawed. Oddam ci przy wyjœciu. Nie chcę, abyœ przynosił broń do szkoły. Musisz mi to obiecać jako muzułmanin. Podszedł do mnie, zadzierajšc nosa. Kiedy mnie mijał, odebrałem mu broń. Gdybym, wykorzystujšc swoje dotychczasowe doœwiadczenie, mógł czemukolwiek zapobiec, to przede wszystkim zabijaniu. Przy wyjœciu ze szkoły powiedziałem: - Dżawed, nie pokonasz potęgi Republiki Indii. Jesteœ do brym uczniem. Jeżeli zaciœniesz zęby i wysilisz się, zdasz do szkoły inżynierskiej. Będšc tak przystojnym i odnoszšc sukce sy w Minto Park, możesz zdobyć serce wykształconej lady z bogatej dzielnicy. - Pan nic nie rozumie. - Czy mogę dotrzymać ci towarzystwa? Wzruszył ramionami. Kiedy podchodziliœmy do Gupkar Road, rzekł: - Chomejni pochodzi z Kaszmiru. Często to słyszałem. - Jego dziadek pochodził z tych stron, handlował szalami. Pochowano go w meczecie Sejjed Hosejn. - Tak, Asif pokazał mi go. Asif był jedynym uczniem wyznania szyickiego. Mijaliœmy budynki Narodowego Centrum Konferencyjnego. Grupki polityków w białych szatach i kapeluszach siedziały po turecku na trawnikach, sprawiajšc dziwne wrażenie w wieczornym oœwietleniu. Przy Polo View Dżawed skoczył do sprzedawcy suszonych owoców i przyniósł morele, które razem zjedliœmy. Jacyœ chłopcy chcieli się do nas przyłšczyć, lecz Dżawed fuknšł na nich i odeszli. W końcu powiedział: - Wiemy, że nie możemy walczyć z Indiami. Jesteœmy aż nadto œwiadomi potęgi Republiki Indii i naszych skromnych œrodków, lecz jesteœmy także pewni, że nasze ofiary ożywiš sprawę Kaszmiru na arenie międzynarodowej. - Wzišł głębo ki oddech. - Widzi pan, w cišgu czterechset lat nigdy nie wal czyliœmy, zawsze nas gnębiono. Byliœmy istotami pokornymi, prawie nieistniejšcymi. Po podziale powstały jakieœ grupy zbrojne, lecz nigdy nie podjęły działalnoœci. Tym razem będzie inaczej. - Dlaczego? - Nadszedł właœciwy moment. Niech pan spojrzy na Ru munię, Berlin, Czechosłowację! Telewizja pokazuje miejsca, z których gniewne tłumy wypędzajš swych ciemięży cieli. - Gdybyœ żył tak długo jak ja, wiedziałbyœ, że czas jeszcze nie nadszedł. To, co robicie, sprzyja jedynie Pakistańczykom. Spojrzał na mnie z ukosa. - Jeœli chodzi o Pakistan, to nie mamy złudzeń. - Słuchaj. Byłem tam, ty nie byłeœ. Byłem także w Iranie. Musisz zrozumieć, że irańska rewolucja to nie poczštek czegoœ nowego, to koniec. Nie odrodzenie polityczne islamu, lecz jego łabędzi œpiew. Rezultatem rewolucji nie jest odrodzenie religii w Iranie, lecz nienawiœć do niej całego narodu, z wyjštkiem tych grup społeczeństwa, które majš w tym swój interes, otrzy mujšc z meczetów wodę i chleb. Gdyby nie wojna z Irakiem, rewolucja dawno straciłaby swojš siłę żywotnš i zdolnoœć przekonywania. Ona trwa tylko dzięki kontroli umysłów i prze lewanej krwi młodych mężczyzn i dzieci, idšcych na œmierć z pieœniš na ustach. Dwieœcie tysięcy chłopców poległo, aby dowieœć, że nie można eksportować islamu nawet do Iraku, najokrutniejszej w historii ludzkoœci tyranii. - Sam byłem za skoczony mojš elokwencjš. - Dżawed, mówisz, że pragniesz wolnoœci, lecz właœnie nad wolnoœciš chcesz panować. Ty i twoi przyjaciele chcš pozamykać hotele, kina... - Tak. Ludzie prowadzš tutaj życie niemoralne. Pozwala się na nielegalne zwišzki... - Dżawed, opowiadasz głupstwa. Dziewczęta w Kaszmirze nie sš zepsute. Zatrzšsł się. Zauważyłem, że posunšłem się za daleko, ponieważ odczuł boleœnie wytknięty mu brak doœwiadczenia i rozumienia czegokolwiek. Zauważył, że pokpiwałem z niego. Zatrzymał się. Po raz ostatni spojrzałem na jego zbyt luŸne spodnie i wełnianš kamizelkę. Wiedziałem, że nie wróci do szkoły. Powiedział: - Ludzie nie oddadzš życia, aby zobaczyć w kinie „Gul- marg" film z Lejlš Deep. Będš walczyć i umierać dla zbawie nia w niebie. Zobaczy pan, w cišgu roku będziemy w tym mie- œcie na ustach wszystkich. Kobiety i dziewczęta będš œpiewać o nas pieœni. Nic w tej dolinie nie będzie działo się beze mnie. - W cišgu roku będziesz martwy. - Jestem gotowy na męczeńskš œmierć. - Jest tak wiele sposobów umierania, po co jeszcze powięk szać ich liczbę? - Nigdy pan nie zrozumie. Nie ma pan ojczyzny, rodziny, religii, przyjaciół! - Masz rację, Dżawed. Jeżeli nie wrócisz do szkoły, powia domię dyrektora i policję, ponieważ tego się ode mnie wy maga. - IdŸ pan do diabła! Następnego dnia otrzymałem wezwanie, aby stawić się na posterunku Granicznych Sił Bezpieczeństwa w Misry Bagh. Byłem spóŸniony, lecz eskorta czekała na mnie w koszarach na każdym skrzyżowaniu. W biurze G2 (wywiad) szczupły oficer w ciemnych okularach łagodnie, niczym ojciec, przemawiał zza biurka do kaszmirskiego chłopca, mniej więcej piętnastoletniego. Mojš uwagę przykuwała wiszšca na œcianie, niezbyt zasłonięta, wojskowa mapa operacyjna. Kiedy się odwróciłem, chłopca już nie było. Wystraszył się tej rozmowy jak zjawy. Powiedziałem: - Pułkowniku Rawi, mogę ustalić tożsamoœć członków gru py Hadżii. Zdjšł okulary i spojrzał na mnie. - A ja mogę wsadzić cię do więzienia w Tihar. Od kogo, do diabła, dostałeœ ten paszport? - Powiem, kiedy lepiej poznam pana i pańskie metody działania. Czy jest pan zainteresowany tym, co mam do powie dzenia? - Czy ten dupek Bateson zdaje sobie sprawę z tego, co robi? Przysyła mi kogoœ, kto nielegalnie przebywa w tym kra ju. Czy nie wystarczy wam, że zostawiliœcie nam takš sytuację, żeby już nie wracać i nie łowić ryb w mętnej wodzie? Wam, Brytyjczykom, bardzo zależało, kiedy odchodziliœcie, żeby zo stawić ropiejšce rany: Dżammu, Kaszmir, Palestynę, rzšdy białych w Afryce Południowej... - Nie mam i nigdy nie miałem żadnych kontaktów z panem Batesonem i tajnš służbš brytyjskš. Jeżeli nie jest pan zaintere sowany moimi informacjami, sšdzę, że będš nimi zaintereso wane takie organizacje, jak biuro wywiadu lub też grupa opera cyjna. A także zwišzek strzelców Rasztrija. - Gdzie sš te chłopaki? - Ostatnia grupa przeszła do Pakistanu drogš na Baramulla wczoraj w nocy lub dzisiaj rano. - Jakš więc, u diabła, wartoœć majš dla mnie ich nazwiska? - Przyszło mi na myœl, pułkowniku Rawi, że gdyby pan chciał ich zabić, to może mógłby pan zbombardować obóz szkoleniowy w Muzaffarabad. Wiadomoœć ta najwyraŸniej zgadzała się z czymœ, o czym już wiedział, ponieważ oœwiadczył: - Za dostarczone informacje płacimy szeœćset pięćdziesišt rupii. Z wyrazami podziękowania. - Nie interesujš mnie pienišdze. Uœmiechnšł się. - Jest pan spragniony? Może małego drinka? - Cokolwiek pan poda, pułkowniku Rawi. Może póŸniej. Za tę wiadomoœć muszę dostać Lachata. Potrzšsnšł głowš. : ^ - Tego Francuza. ;; Znowu potrzšsnšł głowš. - Całe swoje życie - powiedział - poœwięciłem ojczyŸnie. Służyłem w Nagalandzie, Miso Hills i Pendżabie; z naszego doœwiadczenia wynika, że będš wojować tak długo, dopóki im się nie znudzi. No cóż, niektórzy ludzie będš zawsze rozgory czeni, jeżeli stracili syna, brata, córkę, lecz ogólnie rzecz bio ršc, po dziesięciu latach sytuacja się zmienia. - Dlaczego pan go wykorzystał? - Trzeba mieć na uwadze, że ci faceci to Kaszmirczycy. Nie rozmawiamy tutaj o Tamilskich Tygrysach, które kradnš pod ręczniki wojskowe i uczš się wojować, ponieważ widzš, że żołnierze uczš się maskowania i zakładania ładunków wybu chowych... - Dlaczego wykorzystał pan Lachata? Zareagował gwałtownie. - Nie korzystam z usług takich ludzi. Spojrzałem na krzesło, na którym przed chwilš siedział chłopak. - Zgoda, tamten chłopak był torturowany. Przekazał nam bazarowe plotki, kto i co powiedział i kiedy. To lepsze niż nic. Jak myœlisz, od kogo to wszystko wiemy? - Mam indyjskie obywatelstwo. - Oczywiœcie, że masz. Patrick Lachat to zupełnie inna ka tegoria przestępców. Kiedy uciekł z wiezienia w Tihar, dla zdo bycia czeków podróżnych poderżnšł młodej Australijce gardło w pocišgu jadšcym do Agry. - Ma pan dzieci, pułkowniku? - Tak, mam dzieci. Napijemy się drinka? - Dlaczego pozwalał pan Lachatowi na swobodne przekra czanie granicy pomiędzy Indiami i Pakistanem? - Czy Jim przysłał ciebie tutaj, abyœ zapytał mnie o to? - Nie. Nie mam żadnych kontaktów z Angliš. Dlaczego to leruje pan tutaj Lachata? - Niech cię diabli wezmš! - Przerwał. - Nie toleruję. Gdy by to ode mnie zależało, nadal gniłby w więzieniu w Tihar. - Spojrzał na swoje biurko. - Narkotyki całkowicie zmieniły charakter tego konfliktu. Nie mieliœmy pojęcia, iż heroina ma tak wielkš moc angażowania sił i œrodków, że może w jed nym miejscu przycišgnšć taki szmal, skupić tak wielu ludzi i zgromadzić takie iloœci broni. W tym rejonie œwiata wszyst kie rzšdy sš biedne. Pakistańczycy potrzebujš Lachata, bo po trzebujš pieniędzy. My potrzebujemy Lachata, ponieważ potrzebujš go Pakistańczycy. Wstałem. - Przemyœli pan mojš ofertę, pułkowniku Rawi? - Jak może pan tak postępować? Ci chłopcy, grupa Hadżii, kimkolwiek sš, zaufali panu. - Odpieprz się pan, dobrze? Albo pójdę gdzie indziej. - Wiesz, John, ludzie łaknš jedynie sprawiedliwoœci. Jeżeli rzšd postšpi z mieszkańcami Kaszmiru sprawiedliwie, rzucš broń. Po tych rozgrywkach, które zakończyły się sukcesem bez udziału Dżaweda, spiłem się z pułkownikiem Rawim w jego mieszkaniu w Extension Colony. Jego rodzina przebywała w Czandigarh. Najstarszy syn rozpoczšł pracę jako makler giełdowy w Bombaju i zarabiał więcej w cišgu miesišca aniżeli jego ojciec przez całe życie. Córka studiowała w college'u w Dehra Dun, a on miał jej za złe, że nie zaprosiła go na uroczystoœć wygłoszenia swego referatu semestralnego. Cały czas pułkownik Rawi rzucał na mnie ukradkowe spojrzenia i opowiadał historie o Batesonie i jego poprzedniku. Były mi one zupełnie obojętne. Jego opinia, że jestem kimœ więcej niż tylko nauczycielem pełnym nienawiœci do Francuza, nie stanowiła dla mnie większego zagrożenia. Następnego dnia szedłem 11 Ulicš w dół do Dalgate, naszš zwyczajowš trasš na piknik w Neszat Bagh. Na rogu utworzył się wielki korek, ponieważ policjant kierujšcy ruchem zniknšł ze swego posterunku. Czułem, że chłopcy ulotnili się, niczym krople deszczu na rozgrzanym dachu. Dwóch młodych mężczyzn, ubranych w kaszmirskie stroje, biegło chodnikiem w mojš stronę. Błyskawicznie kucnšłem, podcinajšc im nogi i wrzucajšc ich do jeziora. Żaden z nich nie umiał pływać. Musiałem wejœć do wody i ratować ich wraz z ich nowymi chińskimi pistoletami. Ludzie mieszkajšcy na barkach wybuchnęli œmiechem. - Chcę - zakomunikowałem im - abyœcie powiedzieli Dża- wedowi, że przekazałem jego nazwisko pułkownikowi Rawie- mu. Rzšd Indii proponuje jemu, Hamidowi oraz innym, aby złożyli broń i dali słowo honoru, że zaprzestanš działalnoœci zbrojnej. Zostanš przesiedleni na inne tereny Indii, gdziekol wiek zechcš, lub mogš zostać w Pakistanie, jeżeli tak bardzo ten kraj kochajš. Nie mogš jednak powrócić do doliny i wzbu dzać niepokojów, ponieważ zostanš zabici, a ja nie będę mógł ich ochronić. - Będziesz martwy. Dżawed poprzysišgł Bogu, że cię za bije. - No cóż, trudno, jeżeli tak postanowił. - Chłopcy odwróci li się. Głowy pochyliły się w zawstydzeniu. - Przyjdziecie do nas na piknik? Byli to dumni chłopcy, tak dumni, jak Persowie. - IdŸ do diabła! W sierpniu chłopcy zapowiedzieli swój powrót z Pakistanu i podłożeniu siedmiu bomb zapalajšcych w Lal Czouk. Dwa dni póŸniej z rikszy motorowej strzelano do nie będšcych na służbie dwóch oficerów. Cele, jakie wyznaczył sobie Dżawed wówczas i póŸniej, nie były wcale szlachetne - napad na hinduskiego dziennikarza z indyjskiego radia w Dalgate, porwanie lekarki ze szpitala w Maharadża Bazar, napad na kilku oficerów z posterunków policji. Lecz już jesieniš rzšd Indii podjšł wszechstronne kroki prewencyjne. To tak, jakby drzwi, na które napierał Dżawed, otworzyły się na oœcież. Hindusi w rzšdowych autobusach w panice uciekali z doliny. Wkrótce znikli turyœci. Hotele nad jeziorem wypełnione były żołnierzami i urzędnikami, których domów nie można było ochronić. Na balkonach pełno było bielizny w kolorze khaki. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych urlopowało wszystkich muzułmańskich oficerów i funkcjonariuszy policyjnych w prowincjach Dżam-mu i Kaszmiru, i to - jak się domyœlałem - przysporzyło Dża-wedowi ochotników. Mijajšc dymišce słupy, spalone kina i sklepy z alkoholem, pomyœlałem sobie: „Upiory Iranu œcigajš mnie wszędzie". Najpierw przeniosłem się do Isztibagh, przypuszczam, że ze względu na platany, które prawdopodobnie zostały zasadzone w czasach cesarza Dżahangira lub wczeœniej, i przypominały mi Isfahan; a kiedy tam stawało się niebezpiecznie, przeniosłem się na barkę w Hazratbal. Jej mieszkańcy, wychudzeni, nieogoleni i biedni jak szczury, byli szczęœliwi, majšc takiego lokatora. Barka, nazwana Słodkš Szesnastolatkš, była połšczona drewnianym pomostem z ogródkami warzywnymi, do których zakradałem się w nocy. Wynajšłem przewoŸnika, Wasfie-go Kahna, z dubeltówkš i lornetkami, i razem przecišgnęliœmy po dnie jeziora pięćdziesišt jardów drutu. Wiosłujšc z dubeltówkš na brzuchu, przecišgnšł mnie za pomocš tego drutu do szkolnej przystani i z powrotem. Moi uczniowie nie przychodzili już do szkoły, lecz ojciec Peter nie wyrzucił mnie z pracy, prowadziłem więc pojazdy i obsługi wałem urzšdzenia tech- niczne. W nocy siedziałem na rufie „Słodkiej Szesnastolatki", popijajšc petera scotta z imbryka i wsłuchujšc się w plusk wody uderzajšcej o barki, podczas gdy chłopcy wykrzykiwali moje imię albo œpiewali, a ich głosy unosiły się nad wodš aż do wiosek na krańcach jeziora... Pan Dżawed zstšpił z Sonnamarg... Często, wczesnym rankiem, wspinałem się na obrzeża wystygłego wulkanu zwanego Tacht-e Sulejman lub wzgórza Szankaraczarja, aby zobaczyć rozległš panoramę doliny. Na szczycie wulkanu była granitowa œwištynia, strzeżona przez oddział uzbrojonych policjantów. Lubiłem patrzeć z wałów fortyfikacji na wijšcš się pomiędzy drewnianymi domkami rzekę Dżelum, przepływajšcš pod dziewięcioma mostami i mijajšcš słynny meczet i fort Hari Parbat, myœlšc wówczas: „La-chat jest tu albo tam". Stojšc w oparach dymu z ognisk, gdzie przygotowywano œniadania, i spalin z wojskowych ciężarówek mknšcych bulwarem, patrzyłem na zamierajšcš zieleń i purpurę przyrody otaczajšcej jezioro i pomyœlałem, że nasza cywilizacja, wyrosła z wody i ziemi, jest u swego kresu. Jako szpieg Rawiego byłem kimœ całkowicie bezużytecznym. Miał on bardzo prostš taktykę zwalczania powstańców, zwanš represjonowaniem. Przez całe dni po drogach pędziły pojazdy wojskowe, a potem, w póŸnych godzinach nocnych, otaczał drutem kolczastym wybrany rejon, gdzie mieszkało dziesięć tysięcy ludzi, a jego żołnierze dokonywali szczegółowej rewizji w każdym domu. Mijajšc dom Dżaweda w Mas-dżed Dżama, zobaczyłem jego ciotkę i siostry, stojšce z rozplecionymi i opuszczonymi na bluzki włosami. W ten sposób dawały dziennikarzom do zrozumienia, że zostały zbezczeszczone przez sikhów pułkownika Rawiego. Na mój widok zaczęły przeraŸliwie zawodzić i pluć. Za nimi usłyszałem kogoœ mówišcego po angielsku i stukot butów żołnierskich. Pobiegłem alejš, gromada kobiet wykrzykiwała sproœnoœci pod moim adresem. W œrodku był kanał. Pochyliłem się i zdjšłem buty. Nie chciałem przyprzeć Dżaweda do muru, ale odwrócił się i wpadłem na niego. Z przodu dochodził do mnie rytmiczny stukot żołnierskich obcasów i szczęk broni. Na dachach rozle- I gały się głosy, pękały dachówki, ludzie uciekali w popłochu. Pomyœlałem, że znalazłem się w pułapce. Jeżeli Dżawed albo jego chłopcy sš tam teraz, u góry, mogš na mnie napaœć. Zawróciłem na rogu i pobiegłem w kierunku otwartej przestrzeni przed meczetem Szach Hamdan. Przede mnš, w oœlepiajšcym œwietle reflektorów, stały dwie trzytonówki, blokujšce ulicę, a obok nich, zasłonięta firankami - biała ambasa- dorska limuzyna z włšczonym silnikiem i Lachat stojšcy przy drzwiczkach. Pod parkanem meczetu bito deszczułkami po twarzy kilku chłopców. Przy blokadzie drogi stał, znany mi, sikhijski oficer policji. - Kapitanie Singh, niech pan zatrzyma tego Europejczyka! To pakistański agent! Europejczyk odwrócił się. Włosy miał zawišzane w koński ogon, a w ręku trzymał teczkę, która z całš pewnoœciš zawierała to, co było dla niego najważniejsze. Przepadło piętnaœcie lat. Uœmiechnšł się do mnie, a potem podniósł palec, jakby chciał powiedzieć: „Po prostu poczekaj chwilę" lub: Un instant, monsieur! i wyszeptał coœ w tym rodzaju. Mężczyzna podniósł karabin i wymierzył w moim kierunku. Œwiat się zatrzymał. Pomyœlałem, że kula trafi mnie w pas. Usiłowałem odwrócić się, aby cel, do którego mężczyzna strzelał, był o połowę mniejszy, lecz oczywiœcie zabrakło mi czasu. Coœ uderzyło mnie w biodro z prędkoœciš pędzšcego samochodu. Przerzuciło mnie na drugš stronę skweru. Nawet po tym, co się stało, wiedziałem, że będę żyć. Wylšdowałem na kamiennym chodniku, nie mogšc złapać tchu, pogršżony w niewyobrażalnym smutku. Obok mnie zaœwistała druga kula. Samochód ruszył i zniknšł. Pomyœlałem: „Musisz być bardzo ostrożny w szpitalu, i nawet jeżeli lekarze zgodzš się opatrzyć ranę (a przypuszczam, że zgodzš się, zobowišzani przysięgš Hipokratesa), będziesz potrzebował ochroniarza przy łóżku". Pomyœlałem także: „Jesteœ człowiekiem słabego charakteru. Dlaczego pozwalasz, aby tak ciebie traktowali?" Piętnastego stycznia, pierwszego dnia pory roku, którš Kaszmirczycy nazywajš Zimnš Czterdziestkš, jezioro zamarza. O godzinie dziesištej owego wieczoru granat rakietowy uderzył w „Słodkš Szesnastolatkę", rozbijajšc jš na dwie częœci. Wraz z Wasfim obserwowałem z lodowiska palšcš się barkę. Była ona własnoœciš banku J. & K.. a właœciciel uznał ten nieszczęœliwy wypadek za karę boskš. - To więcej, niż na to zasłużyłeœ - powiedział Rawi. - Co ty o tym wiesz? Jesteœ kiepskim policjantem! - od parłem. - Ktoœ musi bronić państwa, jego wolnoœci, nawet jeżeli nie jesteœmy w danym momencie doceniani. Zdradziłeœ swego przeklętego ucznia! - W końcu to nie ja puœciłem z dymem bazar w Sopore i nie spaliłem pięćdziesięciu sklepikarzy i ich rodziny. - Wynoœ się, ty pieprzony brytyjski wypierdku! Ordy- nans! ORDYNANS! Zastrzelić tego człowieka! To groŸny bojownik. - Jesteœ pijany, Rawi. - Ty też. OdejdŸ, żołnierzu! Nie widzisz, że pijemy? - Tak, sahib. - Rawi, jeżeli powiesz mi, gdzie on pojechał, będziesz miał mnie z głowy. - Znasz tych Afgańczyków, John, od dziesięciu lat bijš się z Rosjanami i niczego się już nie bojš. Drogo sprzedajš swoje życie! W nocy schodzš z gór, robiš zasadzki i kiedy jakiœ ofi cer i jego kierowca jedzš œniadanie, atakujš ich i zabijajš. Ty sišce moich ludzi œciga ich, a kiedy w końcu ich dopadnš, znaj dujš przy nich czterech lub pięciu martwych naszych chłopców. Czy możesz sobie poradzić z takimi ludŸmi? Z ludŸ mi, którzy kochajš umierać? Kaszmirczycy panicznie się ich bojš. ;. Będę walczył do końca. ; ;? - Do zobaczenia, Rawi. - Nie dojdziesz do Kabulu. Nawet do Peszawaru! - Może nie. - Ostrzegam cię. Cała granica z Pakistanem jest obsadzona. Jeżeli jš przekroczysz, idšc do Pakistanu, zastrzelš cię. - Oczywiœcie. Dżawed został zastrzelony trzydziestego marca tysišc dziewięćset dziewięćdziesištego roku, podczas rutynowej operacji oczyszczania terenu. Nie byłem na jego pogrzebie, który prze- 289 rodził się w ponure misterium. Przez cały dzień i noc żołnierze nie mogli przebić się przez most, lecz chronili się za workami z piaskiem, a nacierajšcych obrzucali granatami. PóŸniej, kiedy było już po wszystkim, poszedłem na cmentarz męczenników, gdzie w ostatnim miesišcu pielgrzymowania składano kozły w ofierze. Przy wejœciu widniał napis w języku angielskim: „Nie porzucaj broni, mój drogi młodzieńcze, wojna o wolnoœć nie została jeszcze wygrana". Na grobie Dżaweda, ostatnim w pierwszym rzędzie, umieszczono dwie fotografie w ramkach. Jedna przedstawiała uciekiniera w ostatnim dniu życia, nieogolonego, ubranego w kombinezon elektryka, zdšżajšcego do Pakistanu. Na drugiej, zrobionej kilka godzin póŸniej, był Rawi i jego ludzie, stojšcy koło czegoœ zawiniętego w zakrwawiony szal; wyglšdali jak myœliwi przy zabitym jeleniu. Rawi miał ciemne okulary i wznosił toast szklankš czarnego płynu. Nigdy nie wierzyłem w męczeństwo i plastikowe kwiaty na grobach. Natomiast myœlałem: „Czy opłaciło się to wszystko? Przecież nie byłem bliższy schwytania Lachata? Lepiej byłoby nie żyć niż posuwać się do takiego czynu". Każdego ranka alkoholik dziękuje Bogu, że pozwolił mu przetrwać noc. Kiedy się budzi, nie wiedzšc, kim jest lub gdzie jest albo co się takiego zdarzyło, że on nadal ma być tym, kim jest, a nie kimœ innym, i w tym właœnie miejscu, a nie gdzie indziej - podejrzewa, że to Bóg czuwał nad nim tej nocy i tylko Bóg wszystko to zapamiętał. Ponieważ alkoholik nic nie pamięta - a nie można przecież mieć poczucia własnej tożsamoœci, będšc pozbawionym pamięci, bez tej boskiej i anielskiej kroniki pijackich przeżyć - jego tożsamoœć rozpłynęłaby się w oparach alkoholu. Alkoholik umiera każdej nocy i budzi się do życia każdego ranka. Każde wydarzenie jest dla niego bezprecedensowe, jednakże z żadnego nie wycišga jakichkolwiek wniosków. Przy- kryty kocem, czuje lodowate zimno, widzi migoczšce odłamki szkła, drżenie ram okiennych, a na betonowej podłodze odpryski nieba; słyszy także rozlegajšcy się wokół grzmot, a wszystko to wydaje mu się cudowne. Jak dotšd, nie potrafi sobie wytłumaczyć istnienia słonecznych promieni i wszechogarniajšcego łoskotu niczym innym, jak tylko mocš sprawczš Boga. Bez zachowania w pamięci widoku kieliszka i łomotu rozrywajšcego głowę, nie pamiętajšc, że idš one w parze, nie zdoła sam tych przeżyć wyjaœnić i musi odwołać się do bezgranicznej wszechmocy Boga. To w takich właœnie chwilach, kiedy ożywia się pamięć alkoholika, a w głowie huczy i pragnienie rozrywa klatkę piersiowš, po raz drugi pokój zamienia się w piekło. Kieliszek kata drży, wypada z ręki, skorupy rozpryskujš się na podłodze. Dzwoni złoty samowar. Pusta butelka kręci się, spada i toczy w stronę łóżka. Krótka jedwabna zasłona u drzwi opada niczym baldachim. Teraz alkoholik rozumie, co łšczy te głosy -jego obolałe uszy, pęknięty kieliszek, otwarte drzwi, unoszšcy się kawałek jedwabiu, wirujšce płatki œniegu — z butelkš, która właœnie zatrzymała się u jego stóp dzisiejszego ranka i każdego innego zimowego poranka. To jest właœnie sadopandż, jak je w duchu nazywa, co oznacza stupięciomilimetrowe działo, ustawione na wzgórzu Szerzerwardah, oddajšce w kierunku bazaru każdego ranka, odkšd alkoholik pamięta, około ósmej godziny, od szeœciu do dziesięciu strzałów pociskami naładowanymi silnie wybuchowym fosforem. W swoich codziennych wycieczkach alkoholik dwukrotnie przechodzi przez bazar: w drodze do Polo Ground, idšc na lunch z Dustem Mohammadem, starym antykwariuszem, który według powszechnej opinii jest najbogatszym człowiekiem w mieœcie; a potem do miejsca zwanego Charabat lub Ruinami, przy ulicy, gdzie sš sklepy z winem i gdzie - jeżeli ma pienišdze - kupuje na noc butelkę wina (która nie starcza mu na dłużej). Przy każdej okazji zdumiewała go niezwykła odpornoœć tego miejsca na różnego rodzaju kataklizmy. Przedzierajšc się przez pokryte spękanym lodem kałuże i zwierzęce łajno, mija herbaciarnię, gdzie zostało rozszarpanych na kawałki oœmiu Chazarów, którzy przyprowadzili owce do rzeŸni- ka i jedli œniadanie. Nie przeszkodziło to innym pić herbatę i zajadać pod jutowym dachem kebaby z tłustej, zjełczałej baraniny. Starto częœciowo zaschłe œlady krwi i zapomniano 0 tragedii poranka. Przypomniano sobie o tym dopiero wów czas, kiedy alkoholik - beztroski i uszczęœliwiony pakunkiem schowanym pod płaszczem - wpadł po pachy do kałuży i wy nurzył się cały oblany krwiš. Alkoholik nie odmawia modlitw, ma niefrasobliwy stosunek do praktyk religijnych. Bóg jest litoœciwy -jak mówi Abu Nu-was* - błędem byłoby więc nie grzeszyć. Oznaczałoby to bowiem wštpić w miłosierdzie Boga i trwonić jego dary. Alkoholik rozpala ogień pod samowarem, szykuje węgiel drzewny i przygotowuje herbatę. Pamięta, że kiedyœ zwykł jadać œniadanie w kuchni po przeciwnej stronie dziedzińca. Było ciepło od piecyków, a on lubił rozmawiać z dziennikarzami, odpowiadać na pytania i służyć pomocš w tłumaczeniach; samo towarzystwo ludzi ożywiało go i sprawiało przyjemnoœć, lecz wszyscy oni odeszli, także kucharze i chłopcy roznoszšcy herbatę. Został tylko alkoholik. Podnoszšc z ziemi jedwabnš koszulę z wzorami cyprysów i wieszajšc jš na nadprożu, zauważa na progu bochenek chleba w plastikowym worku, co nasuwa mu na myœl wydarzenia wczorajszego poranka oraz tych poprzednich. Alkoholik myœli, że jeżeli pewnego poranka nie znajdzie w tym miejscu chleba, będzie to dzień, w którym zacznie się bitwa. Grzmot œcina go z nóg. Kiedy powracajšca fala uderza znowu, odczuwa drżenie i niepokój, które oznaczajš coœ więcej niż tylko sprzeciw jego dawnej osobowoœci. Wie, że niepokój ma coœ wspólnego ze zbliżajšcym się dniem, z jakimiœ obowišzkami, spotkaniami, nie mieszczšcymi się w codziennej rutynie, 1 mogš narazić go na spotkanie z obcymi; że może to oznaczać zmianę jego codziennych wypraw, która to zmiana i towa rzyszšca jej tajemniczoœć niepokojš go. Nurtuje go poczucie wstydu tak beznadziejne, że uginajš się pod nim kolana. Ma to także coœ wspólnego z wizytš, jakš złożył mi wczoraj, * Abu Nuwas (zm. 810) - poeta arabski, znany m.in. z bachicznej, rozwišzłej poezji. Z pochodzenia Pers (przyp. kons.). a może przedwczoraj o tej porze, francuski lekarz. Międzynarodowy Czerwony Krzyż wysłał transport leków z Peszawaru. Klerycy zatrzymali transport, rozebrali kierowcę do naga i pobili go, a francuski lekarz zapytuje, czy w tej sytuacji mógłbym w jakikolwiek sposób im pomóc. Ja, lub raczej Dust Moham-mad. Ktoœ stał w drzwiach, w słońcu. - Wstawać, wstawać! Mimo iż szczelnie opatulony, trzšsł się z zimna. Już dawno zauważyłem, że wielu Hindusów nie wytrzymuje niskich temperatur. Powiedział po angielsku: - Przepraszam, że tak wczeœnie ciebie budzę. Trzšsł się bez przerwy. Powiedział, że opuszcza ten rejon, dowództwo już go opuœciło, wszyscy opuszczajš. Spojrzał na mnie i powiedział tonem urzędowym, że Indie nie mogš odpowiadać za moje bezpieczeństwo. Podałem mu herbatę. Gdy patrzyłem, jak drży, jak łyżeczka stuka w jego szklance, zrobiło mi się go żal. Wiedziałem, że nie drży z obawy o własne życie, lecz z zimna, z tej pluchy, dzikiej strzelaniny, ataków powietrznych i goršczki tyfusowej, a także z powodu kamienowania kobiet i całego nieuleczalnego barbarzyństwa tego kraju, mordercy Hindusów. Ogarnšł mnie również smutek z mego własnego powodu, bo dostrzegałem w tym wszystkim jakiœ upiorny plan lub zamysł, który zniweczy moje życie. I chociaż usiłowałem się uwolnić od tych koszmarnych skojarzeń, zauważyłem, że z każdš chwilš nabierajš one coraz bardziej realnych kształtów i wkrótce będę musiał się z nimi oswoić. - Sšdzę, że jeszcze trochę poczekam. Kłaniaj się ode mnie Rawiemu, dobrze? - Na co, do diabła, czekasz? Odprowadziłem go do bramy dziedzińca. Jego łazik miał włšczony silnik. Żołnierze z eskorty zajęli stanowiska zgodnie z regulaminem. Sprawnie się rozproszyli, rozglšdajšc się wokół, a następnie wsiedli do samochodu. Wracajšc z ciężkim sercem do pokoju, powiedziałem sobie: „Zaczekam na kleryków". Czekałem na atak, którego siła i brutalnoœć wypędzš wszystkich mieszkańców z miasta, a zwłaszcza tego jednego z jego domowych pieleszy. Spodziewałem się jednej z dwóch rzeczy: albo pewnego ranka obudzę się i nie będę już sobš; jeżeli opuszczę œwiat duchów, stanę się jednym z nich, a nie tym człowiekiem, który zasnšł ubiegłej nocy; albo pewnego ranka, około godziny ósmej, pocisk artyleryjski przebije papierowy dach tego pokoju i rozerwie w strzępy to rozmamłane ciało i jego ziemskie rekwizyty. Sklep Dusta Mohammada zbudowany był z gliny i drewna, zajmował połowę ulicy i wychodził na boisko do gry w polo. Jego czeladnik otworzył drzwi i wskazał na drewniane kręte schody, prowadzšce do zadymionego pokoju z małymi, pokrytymi œniegiem okienkami. W œrodku pokoju, pomiędzy balami drewna, leżała duża satynowa kołdra, a pod niš spora grupa mężczyzn, ogrzewajšcych się ciepłem pieca. Nie minšł dzień, a wydawało mi się, że przedrzemałem całe życie pod tš purpurowš kołdrš, odurzony oparami węgla drzewnego i zapachem tytoniu oraz rozmowami tych mężczyzn. Codziennie coœ się tutaj nowego zdarzało: wizyta dwóch dealerów z Santa Fe, z Ameryki; żylastego Anglika, bardzo wœcibskiego i dociekliwego; uroczego starego Persa; dziennikarza z Delhi, którego angielski tłumaczyłem z przyjemnoœciš; a nawet pań z Europy - żony włoskiego ambasadora z siostrš, które były równie dowcipne jak piękne. Wszyscy odjechali i pozostali tylko dealerzy, którzy byli winni pienišdze Dustowi Mohammadowi, a także połcie słoniny i worki z ryżem. Gospodarz, milczšcy i okutany kołdrš pod brodę, siedział zawsze na tym samym miejscu. Podziwiałem jego opanowanie. Widok tego miejsca zawsze napawał mnie zdumieniem, od kiedy zimš pierwszy raz przekroczyłem jego próg i rozejrzałem się po ciemnym i brudnym sklepie. Na jednej ze œcian bezładnie zwisała skręcona na dole zasłona z jedwabiu i bawełny, we wzory z zielonych cyprysów i czerwonych pól. Od wielu lat nie widziałem niczego tak pięknego. Odwróciłem od niej wzrok i zobaczyłem starego mężczyznę, siedzšcego nieruchomo przy małym stole. Miał na sobie białš szatę i turban z żółtego jedwabiu. - Jest pan szczęœliwym człowiekiem - powiedziałem. Skłonił głowę. - Odkšd wniósł pan œwiatło do tego pokoju. - Sšdzę, że ta tkanina pochodzi z Isfahanu, sprzed dwu i pół wieku. - Ma pan prawo do wyrażenia opinii. - Zna pan miasto Isfahan? - Niestety. Zrezygnowałem z dalszej rozmowy. - Dziękuję panu, panie Dust Mohammad, za umożliwienie mi obejrzenia tego pięknego przedmiotu - powiedziałem. - Jest pański. Chłopak zapakuje panu. - Panie, nie mogę skorzystać z tej uprzejmoœci, ponieważ nic nie mam i nie będę mógł się panu odwdzięczyć. - Więc go zatrzymam. Czy możemy oczekiwać, że zaszczy cisz nas ponownie, synu? - Nie chciałbym być natrętny. - Jak sobie życzysz. Z poczštku moje wizyty były rzadkie, nie częœciej niż raz lub dwa razy w miesišcu, ale póŸniej, kiedy zaczęło się oblężenie miasta, bywałem u niego codziennie. Polubiłem jego mongolskie oczy, milczenie i obojętnoœć w stosunku do otoczenia. Dowiedziałem się, że jest w tym mieœcie jedynym bankierem, który dyskontuje weksle i pienišdze i wysyła je tej samej nocy uzbrojonš taksówkš do Delhi. Sprzedaje broń za opium, a czyste opium za pienišdze; przekazuje subsydia z Peszawaru i Teheranu, lecz robi to wszystko z całkowitš obojętnoœciš. Nie ma zamiaru dzielić się z kimkolwiek swoimi dywanami, antykami, turkmeńskš uprzężš, klejnotami Buchary. Jeżeli ktokolwiek pragnie od niego tych rzeczy, musi zaproponować takie pienišdze, aby odmowa sprzedaży była czymœ nad wyraz ucišżliwym. Przestał osobiœcie przyjmować poœredników handlowych, którzy teraz ubiegajš się o względy jego podwładnych. Nie wiem, ile Delhi płaci mu za mnie, lecz każdego miesišca daje mi jakieœ pienišdze lub jakiœ przedmiot, na który patrzę łapczywym wzrokiem w jego sklepie. - Ach, teraz koło się zamknęło! Pokój niech będzie z tobš, John! ChodŸ, ogrzej się. Dzisiaj pod czerwonš kołdrš zapanowała nuda. W tej sytuacji mężczyŸni z reguły nabierali wodę w usta i szli do domu, chcšc się upewnić, czy aby ich żony zbytnio się nie rozleniwiły. Lecz jeden mężczyzna wybierał z zębów wykałaczkš włókna tłustego mięsa, przecišgnšł się i poprosił o papierosa. Ubranie miał europejskie. Sšdzę, że był nauczycielem w szkole œredniej, aczkolwiek uczniowie od lat strajkowali i nie przychodzili na lekcje. Chciał rozmawiać o polityce, lecz mężczyŸni nie okazywali zainteresowania ludziom, którzy czasami gnębili ich politykš, nie dajšcš ani przyjemnoœci, ani nie przynoszšcš zysku. Spo-tkawszy się z odmowš, zwrócił się do mnie: - Jacy sš, według pana, najwspanialsi poeci? - Z tradycyjnej szkoły Szahrijar. Forugh z nowożytnej. - Forugh Morugh - powiedział służšcy, zbierajšc talerze. - Nie mamy tutaj takiego gentlemana. - To była dama. Prowadziła bujne życie, zginęła w Tehera nie w wypadku samochodowym. Ludzie siedzšcy pod baldachimem z wyrozumiałoœciš przyjęli ten surowy werdykt. W końcu zabrał głos nauczyciel szkoły œredniej: - Kobiety nie potrafiš pisać wierszy. W dymie papierosów usłyszałem pomruk aprobaty. Pomyœlałem: „Bóg obdarzył was najpiękniejszym z ludzkich języków, dał religię zrozumiałš dla wszystkich, krainę, w której sam chciałby zamieszkać, wspaniałe zabytki i architekturę, a was stać tylko na wypluwanie pestek melona, gadanie głupstw, wzajemne masakrowanie się i znęcanie nad żonami". Powiedziałem: - Pozwólcie mi, panowie, opowiedzieć historię z dawnych dni tego kraju. - Słychać było głębokie westchnienia, szuranie nogami i zacišganie się papierosami. Kochali historyczne opo wieœci. - W imię Boga litoœciwego, w roku tysišc sto dwu nastym, w mieœcie Balch, w pałacu księcia Abu Sajda Dżarreha przy ulicy Handlarzy Niewolników, goœcili: mistrz Omar Chaj- jam i mistrz Muzaffar Esfazari, a ja im usługiwałem. I w trak cie ich konwersacji usłyszałem widomy znak Prawdy, kiedy mistrz Omar rzekł: „Mój grób będzie tam, gdzie każdej wiosny pomocny wiatr pokryje go kwiatami drzew owocowych", i po myœlałem: „Co za niedorzecznoœć!" I byłem zdumiony, że taki człowiek jak on może mówić takie nonsensy, dopóki w roku tysišc sto trzydziestym szóstym nie odwiedziłem Niszapuru, a było to cztery lata po tym, jak ten wielki człowiek okrył swoje oblicze całunem œmierci, pozostawiajšc œwiat w nieutulonym, sierocym żalu. A ponieważ przewodził mi w poszukiwaniu Prawdy, pewnego pištku poszedłem, aby złożyć mu hołd, i zabrałem ze sobš pewnego gentlemana, który miał wskazać mi jego grób, a on zaprowadził mnie na cmentarz Hira. Poszedłem ku północnej jego częœci i znalazłem grób mistrza Omara przy cmentarnym murze. A tuż za tym murem rosły drzewa migdałowe i grusza, zraszajšc kwieciem grób Omara, tonšcy w kwiatach. I przypomniałem sobie to, co przepowiedział owego dnia w Balchu, i zapłakałem, wiedzšc, że na całej ziemi, w czterech stronach œwiata, nigdy go już nie zobaczę. Niech Bóg go błogosławi, da mu łaskę i okaże życzliwoœć w raju. Wstałem. - Mój przyjacielu, jest jeszcze wczeœnie. - Dust Mohammadzie, nie chciałbym sprawiać panu więcej kłopotów. - Czy spotka nas zaszczyt ponownego goszczenia pana u nas? - Nie chciałbym was zanudzać. Wygrzebałem się spod derki, ukłoniłem towarzystwu i wyszedłem. Dust Mohammad odprowadził mnie do drzwi wyjœciowych. Nigdy przedtem tak mnie nie uhonorował. - Drogi przyjacielu - zapytałem - gdzie jest Francuz? - Cóż mogę powiedzieć? - Jest w Kabulu? - Cóż mogę powiedzieć? ; . - Kto go chroni? - Cóż mogę powiedzieć? Indie, Pakistan, Iran, Ameryka, Anglia, Rosja. Zawsze więcej niż jedno państwo, nigdy mniej niż jedno. Tak oto człowiek całkowicie pozbawiony skrupułów może żerować na wzajemnej nienawiœci rzšdów. - Drogi przyjacielu, jeżeli przez przypadek spotka go pan, proszę mi zrobić tę uprzejmoœć i powiedzieć mu, że mam do niego sprawę, którš chciałbym załatwić w dogodnym dla niego czasie. Dust Mohammad potrzšsnšł głowš. - Nie pokona go pan - powiedział. - On ma przyjaciół, a pan się rozpił i jest sam. Lecz mimo to spełnię pańskie ży czenie! - Mógłbym oddać życie za pana! Rozwarłem zasłonę przy drzwiach i poczułem na twarzy spadajšce płatki œniegu. Wcišgnšłem powietrze pełne dymu, co było dla mnie pewnym zaskoczeniem, wyłšczajšc zapach pieczonego mięsa. - Droga naprawiaczy opon - wyjaœnił Dust Mohammad. - Bezpoœrednie uderzenie. - Odwrócił się plecami do drzwi skle pu. — Nie lubię wojny. Zaskoczyła mnie ta poufałoœć. - Nie oœmielamy się radzić panu w sprawach dotyczšcych handlu, mój kochany, lecz czy nie powinien pan rozważyć możliwoœci przeniesienia swoich towarów poza obszar bom bardowań? - Oczywiœcie - przytaknšł. Przez dziury moich butów wdzierało się grzšskie błoto. Pomyœlałem: „W dniu, w którym Dust Mohammad wywiezie swoje dobra, rozpocznie się bitwa. To może wkrótce nastšpić! Dlaczego ci ludzie nie mogš zakończyć tej swojej wojny i powrócić do spokojnego życia! Panie Boże, zrób coœ!". Nadcišgnęła czarna chmura, zapowiadajšca œnieżycę o zachodzie słońca. Okutane szalami kobiety przedzierały się przez błoto do domów. Ostry wiatr przewiewał mój zniszczony już płaszcz, a woda przedostawała się przez dziurawe buty. Po chwili zorientowałem się, że idę w kierunku dziwnego cmentarza; bez szczególnego powodu, chyba tylko po to, aby opóŸnić spotkanie. Znajdował się on poniżej nawietrznego grzbietu gór, na północ od miasta. Otaczał go wysoki wał z gliny, na którym rosły bezlistne migdałowce. Wejœcia na cmentarz broniły mocne, drewniane wrota, zamknięte na staroœwiecki zamek. Nie wydaje mi się, aby odstraszyły religijnych fanatyków, podobnie jak ochrona brytyjskiej ambasady. Teraz, kiedy przestano się nim opiekować, nie sšdziłem, że przetrwa. Podcišgnšłem się na wał i usiadłem na nim. Pod œniegiem groby wyglšdały okropnie. Nie te dziewiętna- stowieczne nagrobki, z figurami kobiet w czadorach i chrzeœcijańskimi aniołkami, lecz rzędy płaskich, bezimiennych mogił europejskich narkomanów, którzy woleli zaaplikować sobie afgańskš morfinę przed wybuchem wojny niż w czasie jej trwania ryzykować œmierć z narkotycznego głodu. Usiłowałem skojarzyć cmentarne pomniki nie tylko z ich europejskoœciš. Tym, co było dla nich wspólne, to jedynie los ludzi umarłych. Ludzie ci, mimo że o tym nie wiedzieli, udali się do Kabulu po œmierć. Co jeszcze wspólnego mogło być w miejscu tak spustoszonym i pohańbionym, przywołujšcym na myœl młodzieńczoœć, okrucieństwo i ignorancję? Wydawało mi się, że te niewielkie wzgórki, zakłócajšce œnieżnš biel, były jedynie odkrywkami bezmiernej podziemnej niedoli, wykraczajšcej daleko poza psychicznš udrękę jednostki, niedoli, która zawsze towarzyszyła ludzkim losom. Zauważyłem, że przybyłem tutaj z tego samego powodu, dla którego opowiedziałem prawdziwš historię Chajjama, to znaczy, że chciałem pogršżyć się w smutku, lecz nie potrafiłem. Wiedziałem jedynie, że zamierzam zakończyć moje wędrówki i złożyć swoje koœci tutaj, pod tym œniegiem. Anglicy mieli żołnierzy z górskich rejonów Nepalu, niezwykle okrutnych, którzy strzegli brytyjskich posiadłoœci zagranicznych. MężczyŸni ci pochodzili z wysokogórskich wiosek. Ich pradziadowie służyli Brytyjczykom od dziewiętnastego wieku. Nie chcieli uczyć się żadnego obcego języka. Pomimo łagodnoœci w obejœciu domowym wszystkie spory rozstrzygali zagiętymi nożami, zwanymi kukri. Nie powiedziałbym, że Afgańczycy bali się tych wojowników, zwanych Gurkhami, lecz słyszałem, że kiedy pełni zapału młodzi ludzie walczyli z nimi, byli zabijani, o ile nie udało im się ich przekupić. Nie miałem złudzeń. Niepokój, nurtujšcy mnie od wielu dni, przybrał postać pytania: „Czy Brytyjczycy zostawili częœć tych ludzi na służbie w swoich ambasadach?". Budki wartownicze poza żelaznš bramš były puste. Na bramie wisiał łańcuch z napisem w języku angielskim i pasztuń-skim, informujšcym, że biuro jest nieczynne. W œrodku, wokół koksowego pieca, siedziała grupa mężczyzn w grubych płaszczach. Przypuszczam, że byli to ogrodnicy, którzy nie wiedzie- li, dokšd pójœć. Czekali, aż będzie ich więcej i zbierze im się na odwagę, aby splšdrować rezydencję ambasadora. - OdejdŸ! OdejdŸ! Przeskoczyłem bramę. Zaczęli się nerwowo poruszać. - Nie tędy! Zamknięte! Œwięto! Minšłem ich, idšc do zabawnie wyglšdajšcego budynku z wielkš arkadowš kolumnadš. Został zbudowany za czasów Curzona, z widokiem nie na pola i strumienie, lecz na Hindukusz. Wkoło, spod mokrych krzewów jagodowych oblepionych œniegiem, zrywały się kuropatwy. Jeden z mężczyzn, wygrażajšc mi, zbliżał się do mnie szybkim krokiem. Zatrzymałem się i odwróciłem. - Słucham? - Czekamy na wypłatę zaległoœci. - Nie kłam, bracie. Jeżeli natychmiast nie wyniesiecie się stšd, ukarzę was. Jeżeli ktokolwiek podejdzie do budynku, kie dy załatwiam tutaj swoje sprawy, zastrzelę go. - Tak, sahib. Przepraszam, sahib. Niech cię Bóg błogo sławi, sahib. Szedłem pod swego rodzaju łukiem, zbudowanym, jak przypuszczam, po to, aby pojazdy mogły dowieŸć goœci do szerokich schodów i pod dach. Patrzšc z góry, widziałem rozrzucone domki, zbudowane z białego i czarnego drewna, podobne do domku, w którym mieszkała żona Szekspira i który oglšdałem w Anglii, będšc dzieckiem. Gdy popchnšłem szklane drzwi, otworzyły się. W holu był olbrzymi dywan z siedemnastego wieku, zwany uszak. Zdjšłem buty i zwinšłem dywan, chronišc go przed promieniami słońca. Podczas tej pracy nękały mnie strzępy myœli z rozmowy, jakš wczoraj odbyłem z francuskš lekarkš. Powiedziałem na głos: - Mam szczególne upodobanie do opuszczonych rezy dencji. Padajšce promienie słońca sprawiły, że cała przeszłoœć stanęła mi przed oczami. Narkotycznym zapachom Afganistanu, potu, jaœminu i wyziewów ludzkich odchodów towarzyszyły wspomnienia z mego życia w Anglii: widoki wspaniale lœnišcych angielskich mebli, zapach parafiny, dymu cygar i papierosów. Nagle znalazłem się w dużej, chłodnej i bardzo czystej kuchni, a w kredensie były rzeczy, o których istnieniu dawno zapomniałem: wiœnie koktajlowe, marynowane orzechy włoskie, wykałaczki i sól skalna. W szufladach znalazłem ostrzałki, noże, przyrzšdy do obierania owoców i jarzyn, skrobaczki i szpikulce, nakrywki na czajniki oraz dzbanki i naczynia, których roli i znaczenia w brytyjskiej kulturze kulinarnej nie pamiętałem bšdŸ w ogóle nie znałem. Zapaliłem œwiece i zszedłem po schodach na dół, do ciemnej piwnicy, pełnej butelek wina. Niektóre z nich wzišłem. Powiedziałem sobie, usprawiedliwiajšc ten złodziejski czyn, że właœciciele i tak już tych butelek nie odzyskajš, ponieważ talibowie za dzień lub dwa rozbijš butelki, a ich zawartoœć wylejš na stadionie. Czułem, że duch tego domu, jego brytyjskoœć, uchodzi lub już uszedł, i nawet gdyby jakimœ cudem talibowie utworzyli rzšd, który zostałby uznany w œwiecie i utrzymywał stosunki dyplomatyczne z innymi krajami, to nawet wówczas Brytyjczycy nie byliby skorzy do powrotu. W kšcie piwnicy znalazłem dwa dziecinne rowerki, œlady życia rodzinnego, i serce œcisnęło mi się bólem. Postanowiłem nie zaglšdać do oficjalnych pomieszczeń rezydencji. W słonecznym gabinecie ambasadora znalazłem sejf, którego ciężkie drzwi były nieco uchylone, lecz - mówišc szczerze - nie wierzyłem, że mogę tam znaleŸć jakiekolwiek informacje. Biurko opróżniono z papierów. Człowiek, który tu urzędował, był niewštpliwie miłoœnikiem ksišżek; jego gabinet wypełniony ksišżkami przypominał księgarnię. Zauważyłem sporo ksišżek w języku perskim. Były również ksišżki angielskie, pięknie drukowane i oprawione. Poœród nich wydana w Londynie, w tysišc dziewięćset dziewięćdziesištym drugim roku, King and Courtier, The Secret History of Iran 's Royal Court, 1958-78, pióra księcia Sadrullaha, którego miałem zaszczyt poznać. Był to pamiętnik opatrzony indeksem i przypisami. Zabrałem go, wraz z butelkš wina sadowišc się na słonecznej œcieżce, z widokiem na uszak. Wino było bez etykietki, ciemnopurpurowe i bardzo słodkie; osad zlałem na dno kubka. Nie mogłem się zorientować, czy było to porto, czy też madera, i zastanawiałem się, czy Curzon lubił ten gatunek wina. PóŸniej, po lekturze ksišżki, przespałem się. Po przebu- dzeniu, pełen energii, nabrałem chęci na przeczytanie jeszcze dwóch wstępów. Redaktorzy wydania w opisie wydarzeń stosowali daty kalendarza gregoriańskiego. Pierwsze było z szóstego lipca tysišc dziewięćset siedemdziesištego czwartego roku. Nadal zajęty byłem moim uroczym goœciem, który zawitał do mnie ostatniej nocy. Jej jedynš nadziejš jest Cesarzowa, lecz Jej Królewska Moœć wietrzy podstęp, zwłaszcza po wizycie u mnie! Drugie z drugiego czerwca tysišc dziewięćset siedemdziesištego pištego roku. Audiencja. Jego Cesarska Moœć jest niedysponowany. Spotkał się z generałami, to zawsze Ÿle wróży. „Żaden z nich nie ma ani odrobiny odwagi, z wyjštkiem Farameha, ale on jest nikczemny". A potem niespodzianka: „ Wie pan, ze córka Farameha i ten miody Anglik mieszkajš sobie spokojnie w jakimœ domu w Buszehrze? " Niemalże zemdlałem: mój kochany szach wie wszystko! Zażartowałem sobie z tej całej historii. Powiedział, że zazdroszczę chłopcu, który nazywa się John Pitt i był po prostu zwykłym nauczycielem w Isfahanie, kiedy Farameh byl tam dowódcš Cesarskich Sil Powietrznych. Mówi się, iż jest ona wyjštkowo piękna. „Nonsens! W Buszehrze jest zbyt goršco na takie figle". Zapytałem, czy mam poinformować o tej sprawie Nassiriego (generalnego dyrektora Sawaku). „Po co? Nikomu nie wadzš, z wyjštkiem Farameha, ale on staje się już zbyt zarozumiały. Zostawmy ich w spokoju. Kiedy byłem w wieku tego chłopca, kochałem się do szaleństwa w jej matce. Farameh jest dobrym oficerem, lecz brutalem. Przeraża mnie myœl, co on i moja siostra Farahnaz mogš jeszcze wymyœlić". Co za ulga, ale zaskakujšcy jest krytyczny stosunek Jego Cesarskiej Moœci do córki, Szahnaz. Jego Cesarska Moœć ma dobre serce, zawsze podejmuje właœciwe decyzje, nawet jeżeli czasami ma złych doradców. Pozostała częœć audiencji upłynęła w miłej atmosferze, na wspomnieniach, głównie dotyczšcych dziewczšt. Redaktor opatrzył nasze nazwiska przypisem: John Pitt lub Peet (ur. 1956?) i Szirin Farameh-Kadżar (ur. 1958): uciekli z Isfahanu w 1974 roku, a Pitt został oskarżony i skazany zaocznie za „zamordowanie" jej. W swoim czasie sprawa ta była w sšdzie przedmiotem wielu spekulacji. Przypuszcza się, że oboje zginęli w więzieniu w roku 1980 lub 1981. Położyłem się na dywanie i wezwałem duchy cesarskiego Iranu. Przywołałem w pamięci kosztownoœci, kawior, konie, więzienia, pienišdze i dziewczęta. Przed moimi oczyma przeszli Ghawam i Zahedi, i madame Claude. I przekonałem się, że Iran Bonheur ambasady i lektura zapisków z historii sšdu cesarskiego, które wprawiły mnie w tak radosny nastrój, ulotniły się całkowicie. Wiedziałem, że monarchia oskarżyła mnie i uwięziła; że była okrutna i tchórzliwa; że stworzyła tych, którzy jš potem zniszczyli: Chomejnich i Kola'ich. Lecz jakże mógłbym nie ubolewać nad minionš epokš, której duch pewnego chłodnego popołudnia przeniknšł do sypialni w Isfahanie, szepczšc: „Tak, moja droga, idŸ z nim teraz, ponieważ na tym i na tamtym œwiecie nie ma nic stałego, wszyscy bowiem zanurzymy się w mroku". Jednakże w tej zadumie, w lodowatych promieniach górskiego słońca przenikajšcych przez uszak, kiedy to usiłowałem położyć kres swojej osobowoœci i zredukować czas do wydarzeń historycznych i osobistych zawartych w kawałku druku, doznałem intelektualnego zwštpienia. Czegoœ w tych zapiskach brakowało, o czym redaktor nie wiedział lub wiedział nie do końca, a co mogłoby skłonić go do opóŸnienia pracy wydawniczej; co, być może, tylko ja znałem i co mógłbym odszyfrować i opowiedzieć. Pan Ghawam był zainteresowany nie tyle naszym losem, ile przedstawieniem swemu najwyższemu władcy sprawy we właœciwym œwietle, jak przystało na inteligentnego dworaka. Co Szirin miała wspólnego z księżniczkš Szahnaz? Wtedy, w tysišc dziewięćset siedemdziesištym czwartym roku, obie były dla tych mężczyzn równie niespokojnymi i sprawiajšcymi kłopot dziećmi, ignorujšcymi wolę ro- dziców. Jednakże, jak zdołałem odczytać, Ghawam często wstawiał się za Szahnaz do ojca i w końcu pozyskał dla niej jego przychylnoœć. Przez cały ten czas - usiłujšc zrozumieć sens ksišżki, którš czytałem - uporczywa pamięć przywracała obrazy dawnych zdarzeń. Powróciłem do rozdziału, który przeczytałem z poczštku, ale zapomniałem, a w którym nie było żadnej wzmianki o nas. Nosił on datę dziesištego listopada tysišc dziewięćset pięćdziesištego siódmego roku i relacjonował porannš audiencję w dzień po obiedzie, na którym Ghawam był w domu królowej matki. Informacja na temat wczorajszego zachowania się pani E 's. Aczkolwiek nigdy z jej ust nie padło słowo „rozwód", złożyła istotne oœwiadczenie, stwierdzajšc, że jej córka nie została wychowana w należytym luksusie, sugerujšc, iż Jej Królewska Moœć może się bez takiego luksusu œwietnie obejœć oraz że rozwód nie będzie przyczynš materialnych kłopotów. „Nonsens " — powiedział Jego Cesarska Moœć, majšc wyraŸnie zakłopotanš minę. Po dłuższej dyskusji zgodziliœmy się, że tej szalonej dziewczynie... której zachowanie stało się przyczynš plotek, należy znaleŸć męża. W żaden sposób nie mogłem się zorientować, kto podejmie się roli swata. I w końcu tama pękła. Moja osobista historia rozpadła się na strzępy i przybrała nowš postać: barbarzyńskš i jednoczeœnie autentycznš. W końcu byłem œwiadkiem przemożnej siły miłoœci na tym œwiecie, jej zupełnie nieobliczalnej brawury, jej niezgłębionego zadowolenia z obrócenia tego œwiata w perzynę. Słyszałem moich œledczych w więzieniu, zadręczajšcych mnie bez końca tym samym pytaniem: „Gdzie jest ta suka?" Widziałem swojš żonę, brudnš, cuchnšcš i wyczerpanš, siedzšcš w pyle na œcieżce w Rosyjskim Ogrodzie. Widziałem jej matkę w srebrzy stoszarej spódnicy, uszytej w stylu z okresu jej młodoœci, zacišgajšcš się papierosem tak, jakby w jego rozżarzonym końcu tkwiło całe jej życie; i Szirin, mówišcš kłamstwa ojcu, który nie był jej ojcem i dlatego obie je nienawidził. Jeœli chodzi o jej prawdziwego ojca, to jakże on mógł jš najpierw porzucić, a potem porwać. Czy tak kapryœne postępowanie przystoi monarsze? Alkohol przywracał mi pamięć. W cišgu dnia nie miałem tych wspomnień. Dopiero wieczorem wino i realia mego pokoju - œwiatło pieca przy samowarze, zapach dymu drzewnego i wosku - odtwarzały obrazy minionego dnia. Tak jakbym o zmroku zdejmował z półki i wdziewał na siebie wspomnienia, podobnie jak inni mężczyŸni ubierajš się w swoje piżamy. Słyszałem o mężczyznach pijšcych dla zapomnienia, lecz ja piłem dla przypomnienia. - Pst. Panie John? Œpi pan? Było to natręctwo Dusta Mohammada. - Tak. - John! Skoro mówisz, to nie œpisz! - Nie w tym przypadku. - Nie rozumiem, panie John. Przy drzwiach był ruch, ktoœ stukał i odezwał się jeszcze jakiœ głos. Ten stukot i gderanie mężczyzny sugerowały, że był on z kimœ, kto nie bardzo go słuchał. - Merci, monsieur. Ca y est. Au revoir, monsieur. Au-re- -voir-mon-sieur. Poczekałem, aż kroki się oddalš. Wstałem, przecišgnšłem się i głęboko odetchnšłem. W drzwiach stała francuska lekarka, Catherine LePage. Otrzepywała się ze œniegu. Na głowie miała futrzanš czapkę. - Mogę wejœć? - zapytała. - Wolałbym, aby pani nie wchodziła, doktor Catherine. Pani sytuacja jako cudzoziemki i kobiety jest nader delikatna. Tamten mężczyzna to notoryczny intrygant. Zawołam go z po wrotem. - Niech go cholera weŸmie! Wchodzę. Zmarzłam. - - 305 Cofnšłem się, pozwalajšc jej przejœć. Pochyliła się nad piecykiem i z przerażeniem rozglšdała się wokoło. Œwiatło piecyka rozjaœniło zasłonę przy drzwiach. - Que c 'estjolie, ca! - Catherine, mam żonę i dziecko. - Jaki pan szczęœliwy! Czy mogę się poczęstować pańskš whisky? - Tak. Nie miałem towarzystwa i dlatego miałem tylko jednš szklankę. Ponadto emanujšca z niej kobiecoœć wypełniła pokój i zbiła mnie z tropu. Nalałem trochę whisky do kubka Riazano-wa i podałem jej. Czułem się złamany i całkowicie we władzy jej niezależnej i pazernej natury; i ku memu przerażeniu byłem również urzeczony tym, iż moja ostrożnoœć i nieœmiałoœć sprawiły, że przyszła do mego pokoju mimo zimna i godziny policyjnej i że teraz, w płaszczu narzuconym na ramiona, siedziała na moim łóżku, że w ręku trzymała kubek z whisky, że patrzyła na mnie swymi pełnymi blasku niebieskimi oczami. - Powiedz mi, kim jesteœ. Chciała coœ wyjšć z kieszeni: papierosy, może haszysz; coœ, co by jš uspokoiło i oœmieliło. Płaszcz zsunšł jej się z ramion i kiedy chciała go chwycić, kubek Riazanowa w lewej wilgotnej ręce zaczšł się trzšœć i wysuwać. Podskoczyłem i nagle zobaczyłem, jak pada on na podłogę pomiędzy moimi dłońmi; uderzył z wielkim hukiem, który odbił się tysięcznym echem, i kiedy tak leżałem na ziemi rozpaczajšc, rozprysł się blisko mojej twarzy. - O, c'est pas normale. Zwinšłem się w kłębek na podłodze i zawyłem jak pies. Nieznoœny stał się ten statek mego życia, którym omijałem wszelkie rafy w cišgu tych dwudziestu lat; roztrzaskał się z wielkim hukiem i łomot ten na zawsze już będzie wypełniał mojš głowę. Wewnętrznš pustkę wypełniły obce mi dotšd uczucia. Wydawało mi się, że zawsze pozostanę sobie wierny, tymczasem zdradziłem swojš żonę i przyjaciół, pozostały ze mnie tylko strzępy. - To nic! Widziałam je wszędzie w Kabulu. Spojrzałem na wezgłowie łóżka. Catherine miała kolana podcišgnięte do piersi. Wiedziałem, że jest przerażona, i tak właœnie wyraża swój lęk. Jej twarz, silny kark i barki były napięte, oporne i bardzo męskie. Pomyœlałem: „To nie jej sprawa i nie jej wina". Podniosłem się, odwróciłem i zapaliłem œwiecę, pozbierałem do ręki rozbite częœci porcelany i położyłem na parapet okna. Drżałem cały od rozlegajšcych się strzałów. Teraz, kiedy wiedziała już, że jej nie skrzywdzę, była zmartwiona swoim zachowaniem: że jest tutaj, w tym przejmujšcym, ciemnym pokoju, z tym szaleńcem. - Przedmioty nie majš w sobie siły panowania nad nami, Catherine. Czasami obdarzamy je siłš ponad ich możliwoœci. Pozwól, że dam ci tę szklankę. - Kim jesteœ? - Jestem studentem. - Studentem? - zdziwiła się. Wydało jej się, że wyglšda zbyt dojrzale jak na studenta. - Uniwersytetu... Zapomniałem jego nazwy. - ...w... - Chcesz się kochać? - Nie, dziękuję, Catherine. Jak powiedziałem, jestem żo naty. - Jej tutaj nie ma, a ja jestem. Uniosła nagie ramiona i zdjęła bluzeczkę w taki sposób, w jaki robiš to tylko kobiety, o czym ja dawno już zapomniałem. Miała na sobie bieliznę o nieskazitelnej bieli. Nigdy nie widziałem kobiecych strojów tak eleganckich, nowych, prosto ze sklepu; musiała otrzymać je prosto z Paryża. Zachwycała mnie cywilizacja dostarczajšca rzeczy tak zniewalajšcych, intymnych i prowokujšcych. Przypuszczam, że od dawna zdawałem sobie w pełni sprawę, iż miłoœć będzie moim grobem; że to, co przetrwało więzienie, trudy pola walki, nie oprze się złocistym włosom Francuzki i jej alabastrowym ramionom. W cišgu tych lat niczego się nie nauczyłem, a raczej niczego nie zapomniałem, co na jedno wychodzi. Byłem w jej ramionach jak niemowlę, obolały od wyrzutów sumienia, rozedrgany pod wpływem dotyku jej paznokci i ust. Rozpięła mi koszulę, a potem jš zdejmowała, obsuwajšc się na kolanach na podłogę. To, co teraz robiliœmy, nie miało spontanicznego charakteru. Było raczej wynikiem konfuzji: na podłodze leżało jeszcze trochę szczštków rozbitego naczynia, podniosłem jš więc i posadziłem na moje łono. Pamiętałem, że była to najlepsza rzecz, jaka mi się kiedykolwiek w życiu przydarzyła, i zastanawiałem się, dlaczego było mi tak trudno się do tego przyznać. Nie spodziewałem się, że będzie tak piękna. Oczekiwałem od niej pewnej powœcišgliwoœci. Ale ona całš swojš istotš pragnęła jedynie rozkoszy. Kiedy jednak osaczyła nas atmosfera tego dziwnego pokoju, kiedy pojawiły się migoczšce cienie na zimnym murze, miejsce to nie przypominało już mojej zadymionej celi więziennej, lecz zamieniło się w kokon naszych intymnych przeżyć. I wówczas zrozumiałem, że nie chodzi jej tylko o doznawanie przeżyć, lecz także o ich potwierdzenie. Zachowywała się tak, jakby ze strachu postradała rozum. Tutaj, w Afganistanie, była œwiadkiem i doœwiadczyła czegoœ, do czego nie przygotowały jej studia i praktyka medyczna. Miała skamieniałe ze strachu piersi, wargi i usta. - Puis-je loger ici ce soir...?* - Oczywiœcie możesz, Catherine. Naga była tak piękna! Pomyœlałem: „Wyœwiadczyła mi jeszcze jednš przysługę, położyła kres memu zwodniczemu i tchórzliwemu życiu. Jutro udaję się do Heratu i Maszhadu i wracam do więzienia, które na mnie czeka. Nic już teraz nie da się uratować. Nie chodzi o to, że Szirin nie wybaczyłaby mi tego, co teraz robię, ponieważ jest to niemożliwe, lecz o to, że nareszcie zrozumiałem, że to ja jej nie wybaczę; że postšpiłem wobec niej tak niegodnie, ponieważ tak wiele dla niej wycierpiałem, ona zaœ odpłaciła mi pięknym za nadobne, także z bólu. Nasza historia zbliża się więc do końca" . - Jusšu 'au matin...** - Proszę. Catherine odprężyła się. Ogarnęła jš pewnoœć, że znalazła się w królestwie, gdzie jest niekwestionowanš władczyniš, gdzie może wymagać i posiadać. Skłonna była przejœć do porzšdku dziennego nad moimi słaboœciami lub nawet dostrzec w nich pewnego rodzaju przyjemnoœć; otwierała usta, aby coœ mi powiedzieć, a potem zapominała; wspominała mężczyznę, którego bardzo kochała w wieku czternastu lat; o mnie także mówiła; była oczarowana przyspieszonym biciem serca i marzyła, aby każda noc była równie rozkoszna... - Jolie... Po spełnionej miłoœci Catherine LePage leżała na dywanie, pozwalajšc mi podziwiać swoje boskie kształty w blasku œwiecy. Czułem rosnšce w niej zaciekawienie mojš osobš. - Dlaczego mieszkasz w tej podłej dziurze? - Nie zamartwiaj się, Catherine. Œpij. - Nie jestem œpišca - mówišc to, skrzywiła się. - Chcę się jeszcze z tobš kochać. - Nie możesz. Mam na myœli to, że ja nie mogę. Z pochmurnš minš wsunęła się pod kołdrę i odwróciła do œciany. - Jutro kupię ci naczynie piękniejsze od tego stłuczonego. Znam najlepszy sklep. Nie ma rzeczy tak cennej, która nie znudziłaby się w końcu. - Nie kłopocz się o to, był to tylko prezent. - Od niej? - Nie. - Czy mogę przyjœć do ciebie i zamieszkać tutaj? Szpital... Dlaczego nie? Dlaczego nie miałbym spędzić kilku chwil z pięknš kobietš, służyć jej w charakterze tłumacza, ochraniać w czasie walk i ustrzec przed obelgami talibów. - Nie, dziękuję, Catherine. Jak tylko zniknie lód z drogi do Dżalalabadu, talibowie przystšpiš do ataku na miasto i zdo- będšje. - La bataille de Kabul aura lieu*. Dziennikarski slogan fałszywie zabrzmiał w jej ustach. Czy mogę tu zostać tego wieczoru...? Aż do rana... * Nastšpi bitwa o Kabul. 309 Przyszło mi na myœl, że lekarze, którzy tak znakomicie radzš sobie z pacjentami, poza swojš profesjš stajš się nieporadni. - Tak, z chwilš kiedy opanujš miasto, talibowie nie po zwolš ci na praktykę lekarskš, ponieważ jesteœ kobietš, i będš ci uwłaczać. Myœlę, że będzie lepiej, jak wrócisz do Francji, dopóki lotnisko przyjmuje samoloty. - Muszę spełnić mój obowišzek. Kusiła jš perspektywa powrotu do domu: czyste przeœcieradła, dobre jedzenie i warunki pracy, normalni mężczyŸni. Z dala od tego piekła nie będzie potrzebować kogoœ takiego jak ja. Przyszło mi do głowy, że dawny ideał miłoœci, który jako nastolatek poznałem w Anglii, a który pomógł mi w moim perskim wcieleniu, miłoœci bezinteresownej i tragicznej w skutkach, wyszedł z mody w Europie, a być może nigdy nie przyjšł się we Francji. Kiedy obejmowałem jej słodkš i goršcš kibić, usiłowałem przedstawić sobie miłoœć jako coœ bardzo œwiadomego w ludzkich dšżeniach, co ma nam dać rozkosz, odprężenie, satysfakcję, a w swej najbardziej prymitywnej postaci -pienišdze. Czułem jednakże, że pod tym wszystkim kryje się jakieœ niezdecydowanie; że w gruncie rzeczy ona o nic się nie troszczy, nic nie czuje, z wyjštkiem tego, co wszyscy tutaj odczuwamy, czyli strachu. - Czy jest tutaj jakiœ Francuz? - Zastygła. Przytrzymałem jš. - Nie to miałem na myœli, Catherine. - Jak ci się wydaje, kim jestem? - Lub kim ty jesteœ. - Sšdzę, że jest tutaj Francuz, który coœ mi zawdzięcza. Gdybyœ mogła go odnaleŸć, o ile nie sprawiłoby ci to kłopotu... - Jest tu doktor Habibe. Tak to w tej chwili wyglšda. W tej nowej szkole uczuć muszę nabywać nowych umiejętnoœci. Rano, Catherine, jak wyskoczysz z łóżka, włożysz na siebie wczorajszš, przesiškniętš dymem odzież, a kiedy odczujesz lodowate zimno, jakiego nigdy nie doœwiadczyłaœ, będziesz żałować, że pozwoliłaœ mi na tak wielkš intymnoœć. Ponieważ niebo będzie ciemnoniebieskie, słońce żółte, a ludzie w pikowanych jedwabnych okryciach będš się miotać pomiędzy wyrwami po pociskach tam i z powrotem na Gibbet Lane, pomyœlisz jednak: „Nie jest tak całkiem Ÿle, dam sobie radę. Mężczyzna jest miły na swój spo- sób, lecz niezdara i niezbyt młody; lepiej się nie angażować. Czyli brać z tego to, co teraz jest najlepsze" . Odwróciła się w łóżku. - Dlaczego jesteœ taki nieœmiały? - Byłem żołnierzem. Ale już nim nie jestem. - Ach - odparła. - To wszystko wyjaœnia. - Łagodnie do tknęła blizny na moim biodrze. - Szukałeœ kiedykolwiek pora dy i pomocy? - Nie. Następnego dnia poszedłem z Catherine LePage do szpitala. Była w niefrasobliwym nastroju. Niewykluczone, że dotychczas jej nienormalna sytuacja jako kobiety samotnej irytowała jš nieco; teraz przechodnie patrzyli na nas z obłudnym zadowoleniem. Albo też sprawiło to ciepłe słońce, będšce zapowiedziš wiosny. Kiedy pożegnałem jš przy bramie wejœciowej do szpitala, zapytała: - Spotkamy się po dyżurze? - Nie, Catherine. Opuszczam Kabul. - Z powodu bitwy? - Mam do załatwienia pewnš sprawę w Iranie. - Jesteœ tchórzem. - Tak, jestem. Odwróciła się i pobiegła schodami do góry, a moje pożegnalne słowa: „Niech cię Bóg błogosławi", zastygły mi na ustach. Jeden z wałęsajšcych się przy bramie próżniaków odłšczył się od grupy i podšżył w moim kierunku. Całš twarz miał zasłoniętš, chronišc się przed zimnem. Podszedł do mnie i, odkrywszy usta, powiedział: - Pan nazywa się John i jest z Anglii? - Tak. - Mam dla pana wiadomoœć. Wzišłem głęboki oddech. - Gotów jest teraz spotkać się ze mnš? - Kto? - Nieważne. Proszę przekazać mi wiadomoœć. - Jest bardzo ważna. - Jeżeli jest ważna, zostanie nagrodzona. - ChodŸmy stšd. Odeszliœmy z tego miejsca i stanęliœmy na ulicy w grzšskim błocie. Chłopiec wyglšdał na kilkanaœcie lat. Powiedział: - Na poczštku rozruchów mój ojciec ubiegał się o azyl w Iranie. Mieszkaliœmy w Isfahanie. Ojciec pracował w firmie budowlanej, brat prowadził bar szybkiej obsługi, a matka była sprzštaczkš na kobiecym oddziale w więzieniu przy ulicy Szahghord. - Kiedy? Kiedy powróciliœcie do Kabulu? - Spojrzał na mnie chytrym wzrokiem. - Chłopcze, jak długo tu jesteœcie? - Od ostatniego Nowego Roku. Nie, Ÿle powiedziałem. Po wróciłem przed dwoma laty, aby pilnować naszej własnoœci. Mój brat, który był tutaj, kiedy mieszkaliœmy w Iranie, zmarł na zapalenie wyrostka robaczkowego, niech Bóg da spokój jego duszy. - Spojrzał w niebo. - To bardzo niebezpieczna in formacja. - Zostanie nagrodzona. - Ile? - Więcej, niż przypuszczasz. Proszę, mów dalej. - Jak już mówiłem, matka pracowała na oddziale kobiecym w więzieniu. Pewnego dnia... - Kiedy, na miłoœć Boga? - ...pewnego dnia, jak mówię, kilka lat temu... - Czy Chomejni żył jeszcze? - Och nie! Pewnego dnia, jak staram się to panu powie dzieć, dwie panie zagadnęły jš podczas spacerów na więzien nym dziedzińcu, i dały jej parę groszy, niewiele, jeden lub dwa tomany, lecz moja matka była bogobojnš kobietš, niech Bóg da jej wieczny spoczynek, aby przekazała pewnš wiadomoœć na zewnštrz, panu Johnowi. Na sšsiedniej ulicy wybuchł pocisk. Rozpoczšł się huraganowy ostrzał, strzelano z każdego możliwego typu broni. Zamontowane działa bezodrzutowe skierowano na ulice, strzelano też w powietrze, choć niebo było puste. Zacišgnšłem chłopaka na pobocze drogi. - Proszę, staraj się przypomnieć sobie, kiedy to się działo. - Wiem! Podczas ostatniego roku szkoły, w roku wyborów prezydenckich. - Których? Ile masz teraz lat? - Właœnie ukończyłem dwadzieœcia. - Och, dzięki Bogu, który jest bardzo litoœciwy! Było to w czasie wyborów w tysišc dziewięćset dziewięćdziesištym trzecim roku, zaledwie trzy lata temu! - Ile mi zapłacisz? - Tysišc dolarów amerykańskich. - Strzelił oczami. Wie działem, że Szirin dała tej starej wiedŸmie sporo pieniędzy, aby mnie odszukali w nadziei, że dostanš więcej. Lecz tysišc dola rów powinno odnieœć skutek. - Proszę powtórzyć. Nie słyszę ciebie z powodu huku armat. - Kobiety te powiedziały mojej matce: „Od kiedy od szedłeœ, nie mamy żadnych wiadomoœci o tobie, ludzie mówiš różne rzeczy, nasze dni i noce sš ponure, nasz chleb i wodę spożywamy w niepewnoœci, ponieważ nie mamy od ciebie żad nych informacji, twoja nieszczęœliwa panna młoda jest samot na, a dziecko pyta, dlaczego nie ma tutaj tatusia; co mogę jej odpowiedzieć? - i dlatego wysyłamy różne posłania w nadziei, że któreœ z nich dotrze do ciebie; zaklinamy cię na Boga, Pro roka i Koran, i na wszystkie œwiętoœci, abyœ napisał do nas własnoręcznie dwa słowa, że żyjesz, i to nam wystarczy". - Dziękuję ci, młody człowieku. WeŸ ten klucz i idŸ do pensjonatu na Gibbet Lane 4, przy skrzyżowaniu z ulicš Mo skiewskš, gdzie znajdziesz moje rzeczy. Wisi tam naprzeciwko drzwi wartoœciowa zasłona, jest też samowar z czystego złota. Zanieœ je do Dusta Mohammada, który mieszka przy boisku do gry w polo. Powiedz mu, że to ja ciebie przysłałem, a on da ci za te przedmioty tysišc pięćset dolarów. - Nie ma go tam! - Powoli podszedł do nas drugi mężczyz na. - Widziałem go dzisiaj rano, jak pakował dywany na dwie trzytonowe ciężarówki wojskowe. Mówiš, że nie lubi talibów i odjechał do Peszawaru. - Musisz więc zadowolić się moimi rzeczami. Chłopak wyjšł nóż, lecz podcišłem mu nogi i upadł z hukiem na zamarzniętš ulicę. Wyjšłem mu nóż z ršk i złamałem na murze ulicznym. Drugi mężczyzna cofnšł się. Schowałem złamany nóż do kieszeni i odszedłem. Uderzył mnie z tyłu ka- mień, lecz kiedy się odwróciłem, zauważyłem, że chłopcy nie majš ochoty do bójki. Szedłem na zachód. Bombardowanie było intensywniejsze niż zwykle. Obserwujšc wybuchy nad bazarem, zauważyłem, że talibowie strzelajš pociskami zapalajšcymi, majšc nadzieję podpalić magazyny. Pomyœlałem: „Pójdę do Mazar-i Szarif, gdzie spotkam Dusta Mohammada z jego ciężarówkami, usiłujšcego przeczekać wojennš nawałnicę: on nigdy nie oddala się zbytnio od Kabulu. Dołšczę do konwoju wiozšcego heroinę do Helmandu, tam zawsze potrzebujš mechanika, wysišdę w Kwecie, wejdę na szlak przemytu whisky do Iranu lub ukradnę landrowera i pojadę prosto na zachód, gdzie nie ma nawet strzeżonej granicy". Trudno jest opuœcić miasto, w którym się tyle wycierpiało. Ludzki zgiełk, unoszšcy się całun dymu, widok ludzi pędzšcych na oœlep wšskš, krętš drożynš budziły we mnie gorzkš satysfakcję. Byłem także pełen smutnej zadumy, ponieważ opuszczałem Catherine LePage teraz, kiedy mógłbym być jej pomocny; ponieważ wiedziałem, że nigdy już nie będę pił whisky. Miałem wrażenie, jakby w moich żyłach alkohol nucił: „Jak możesz porzucić jš i nas?" Odezwała się pokusa: jeszcze jeden raz, ten najlepszy i ostatni, a potem każde pójdzie swojš drogš. Po drodze natknšłem się na sklep spożywczy, kupiłem na kolację herbatę, chleb i zapałki. Zapadał zmierzch, kiedy wyjechałem na zamarznięte pola. Bombardowanie ustało lub też wiatr nie przynosił jego odgłosów. Zjechałem z drogi i podšżałem œcieżkš w buszu pełnym krzewów głogu, aby znaleŸć schronienie na noc. Szlak kończył się w wiosce pełnej walšcych się chałup z mułu i niedokończonych cementowych bunkrów. Po drugiej stronie, za rzšdowymi bateriami dział przeciwlotniczych, stał tłum, krzyczšc na coœ w polu. - O panie, jesteœ człowiekiem uprzejmym, proszę, spro wadŸ jš do mnie! - Co? Proszę mi wybaczyć, jestem człowiekiem obcym, w drodze do... — tłum się rozdzielił, a kobieta, łkajšc rozpaczli wie, podeszła do mnie. Zdarła zasłonę, a na jej policzkach zo baczyłem œlady krwi i zadrapań. - Proszę się uspokoić, ma- damę. Nie zrozumiem, o co pani chodzi, jeżeli się pani nie uspokoi. Coœ poruszyło się za niš na œnieżnym polu. Strzelec zdjšł karabin i, skaczšc, podbiegł szybko wœród rozrzuconych łusek pocisków. - Dobry wieczór panu. Tam w polu jest córeczka tej kobie ty. Na nieszczęœcie nadepnęła na minę przeciwpiechotnš. Zasłoniłem oczy, patrzšc pod ostre słońce. Wiatr przynosił odgłos przejmujšcego do głębi szlochu dziecka. - Kiedy? - W porze obiadu. Nawet moja przyjaciółka, doktor Catherine, nie mogłaby uratować jej życia. Wzruszyłem ramionami i poszedłem w tamtym kierunku. - Ma zaledwie czternaœcie lat. Proszę mi zwrócić moje ma leństwo, pan jest taki uprzejmy! - Daj mi mapę, żołnierzu. - Jakš mapę? - Mapę rozstawienia min przeciwpiechotnych! - Och, nie mamy map rozmieszczenia min! - Co, na miłoœć Boskš, robiła ta dziewczyna w polu? - Pilnowała stada kóz! Jej kozy poszły w pole. - Kto zakładał miny? - Żołnierz opuœcił wzrok. - Dostum Chan. Jest teraz w Rosji. Niech będzie w piekle przeklęty! - Ludzie, obawiam się, że musimy powierzyć tę dziew czynkę miłosierdziu bożemu. Nie możemy poœwięcać życia dwóch istot, aby uratować jedno. - Panie mój, pomóż mi, bo nikt inny mi nie pomoże. Pomóż mi, panie, na miłoœć boskš! Zwrócisz mi jš. Jesteœ uczynnym człowiekiem. - Gdzie sš jej krewni? Nie było odpowiedzi. Zrozumiałem, że dawno już stracili nadzieję na uratowanie dziewczynki. Podœwiadomie pragnęli, aby coœ się jeszcze zdarzyło, aby zginšł ktoœ jeszcze, człowiek obcy, aby uœmierzyć ich ból, ukoić poczucie beznadziejnoœci. Spojrzałem na nich, a oni opuœcili oczy. Tylko matka dziewczynki dramatycznym gestem trzymała mnie za rękaw. - Proszę nie tracić nadziei, madame. Pójdę i z bożš pomocš przywrócę ci dziecko bezpieczne. Tłum odsunšł się ode mnie jak od zjawy i rozpierzchł się. Zwróciłem się do żołnierza: - Masz benzynę? - Oczywiœcie. - Przygotuj dla nas samochód. Włšcz œwiatła, żeby oœwiet lały œlady opon na œniegu w drodze powrotnej. Potrzebuję tak że trochę wody dla dziewczynki. Wszyscy mieli wodę. Wzišłem butelkę i wszedłem w tłum. Pomyœlałem: „Pójdę, lecz nie z powodów, które rozumiecie lub które mógłbym wam wytłumaczyć. Wchodzę w ten czysty œnieg, ponieważ nienawidzę swego życia i położenie mu kresu sprawia mi przyjemnoœć. Dwadzieœcia lat poœwięciłem na poszukiwanie mojej rodziny i dawno już straciłem nadzieję na odnalezienie jej; a teraz, kiedy po dwudziestu latach takš nadzieję mi dano, kiedy wiem, że żyjš, nie mam odwagi, aby pójœć do więzienia i je odnaleŸć. Przed dziesięciu laty przyrzekłem sobie w duchu, że już nigdy więcej nie wrócę do więzienia w Iranie; spoœród wielu moich przyrzeczeń jest to jedyne, którego zamierzam dotrzymać. Wiem, Boże Wszechmocny, że najważniejsze w twojej religii jest całkowite i bezwarunkowe poddanie się Twojej woli. Tak więc albo mnie uratujesz, albo też pozwolisz, aby ciało moje zostało rozerwane na tysišce cierpišcych czšsteczek. Nie troszczę się o życie. Idšc tym polem minowym, nawet nie patrzę pod nogi, żeby mogła się spełnić Twoja wola. Z przyczyn, które tylko Ty rozumiesz i możesz pojšć, zabrałeœ mi rodziców i przyjaciół, żonę i dziecko, moje dobre imię. Odebrałeœ mi radoœć życia, odwagę i lojalnoœć. Uczyniłeœ mnie tchórzem, złodziejem, alkoholikiem i zabójcš. A teraz odebrałeœ mi wolnš wolę, ten ostatni œlad mojej osobowoœci. W rzeczywistoœci jestem już naprawdę martwy: jestem trupem, jak mawiała moja żona, oddanym w ręce tych, którzy myjš zwłoki. W końcu jednak patrzę na to wszystko Twoimi oczami. Dojrzałem ogrom Twego zamysłu; nie ma on wymiaru ludzkiego, musi mieć zatem inny, boży lub diabelski. Zgotowałeœ mi to wszystko, ponieważ tylko człowiek tak doœwiadczony przez los mógł zgodzić się wejœć na pole minowe, aby przywrócić dziecko tej niegodnej szacunku rodzinie. Tylko człowiek, który stracił wszelkš nadzieję, któremu obrzydło życie, może uœmiechać się, idšc przez pole minowe. Widzę teraz dokładnie dziewczynkę w perkalowej czerwonej kurtce moskiewskiej w irysowe wzorki, jak siedzi na ziemi. O Boże! Pozbawiłeœ jš nóżek!" Przestępujšc z nogi na nogę, potykajšc się, pochylony, oparłem się na prawej ręce. Poniżej dłoni poczułem coœ twardszego i zimniejszego niż zamarznięta ziemia. Nie mogšc się opanować ze strachu, zaczšłem drżeć. Wielkim wysiłkiem przesunšłem ciężar ciała w kierunku kolan, a potem wolno i delikatnie podniosłem rękę i zakryłem oczy. Liczyłem do pięciu. Następnie, nie opierajšc się na rękach, wstałem. Rozpoznałem typ miny, ponieważ Irakijczycy zaminowali nimi czterokilometrowe przejœcie na centralnym odcinku frontu w Iranie. Była to włoska mina typu Valmarra 69, która dziwnym trafem, wskutek mrozów i odwilży, wysunęła się pod powierzchnię. Była to - według okreœlenia kapitana To-lui'ego - „skaczšca" mina przeciwpiechotna, która dopiero na pewnej wysokoœci rozpryskiwała się na tysišc dwieœcie kawałków, przebijajšc ludzkie ciało. W tysišc dziewięćset osiemdziesištym ósmym roku Kamran wykrwawił się na œmierć, zanim zdołaliœmy przyjœć mu z pomocš. Podobny los czeka dziewczynkę. Rozejrzałem się wokoło. O zmroku tłum się roz-szedł. - Œwiatła! Włšcz œwiatła ciężarówki! - Œwiatła... - wymamrotała dziewczynka. - Na miłoœć boskš, włšcz reflektory! Mój głos szerokim echem odbił się na œnieżnym polu. Krzyczałem do ochrypnięcia, aż wyplułem z siebie całš żółć. - Dlaczego krzyczysz? - zapytała dziewczynka. - Panienko, przyszedłem, aby zabrać cię do mamy. Milczała. Widziałem jš wyraŸnie, była zaledwie dziesięć kroków ode mnie, poniżej zrębu dołu po minie. Pomyœlałem: „Za pięć minut nawet tego nie zobaczysz. Musisz iœć natychmiast. Umrzesz dzisiaj, a także ona, a to już za wiele, lecz jak będzie umierać, przynajmniej będziesz mógł jš pocieszyć, nie roztkliwiajšc się zbytnio. Przygotowujemy się do długiej podróży, której lepiej jednak nie odbywać w samotnoœci. Jak mawiajš, most nad piekłem jest cieńszy od włosa i ostrzejszy od brzytwy. Człowiecze, nie zwlekaj, przyjdŸ, rzuć twoje serce w głębiny oceanów. Co pozostało z filozofa w cišgu tych pięciu minut?!" Zrobiłem krok prawš nogš. Ponieważ każdy krok na polu minowym prowadził nas do nieba, mieliœmy poczucie pewnoœci, że z każdym takim krokiem uszczknęliœmy nieco szczęœcia na tym œwiecie. Zrobiłem krok lewš nogš i poczułem pod niš jakiœ dziwny ruch, jakbym nadepnšł na węża. Zamknšłem oczy i zaczšłem odliczać. I wówczas skoczyłem w wyrwę. Siedziała bez nóg, kołyszšc się na tułowiu, wpatrujšc szeroko otwartymi oczami w mrok. Nogi tkwiły nadal w perkaliko-wych spodniach, lecz nie mogłem ich zobaczyć. Zdjšłem swój płaszcz, aby jš okryć. Jej dotyk był zimny jak metal. Powiedziałem: - Wszystko w porzšdku, kochanie. Dam ci wody i zabiorę z powrotem do rodziny. Niestety, teraz jest ciemno i, wracajšc, nie znajdę œladów samochodu na polu minowym. Czy masz jakšœ œwieczkę, którš mógłbym zapalić? Poklepałem jš po policzku, lecz ona od dawna była już w długiej podróży do krainy wiecznej ciemnoœci. - Kochanie, mam wodę dla ciebie! Przytuliłem jš i pocałowałem, usiłujšc ogrzać swoim ciepłem. Zadrżała. - Co masz? - Mam wodę dla ciebie. - Moje zwierzęta. - Bezpieczne. Nie martw się o nie. Czy masz coœ do za œwiecenia? Obszukałem miejsce, gdzie siedziała. Znalazłem przywišzanš do szala miedzianš miseczkę, w której miała pewnie œniadanie. - Musimy poczekać do œwitu. To niedługo. Jak tylko za cznie widnieć i zobaczę œlady samochodu, zabiorę cię do rodzi ny. Jak ci na imię? - Poczułem coœ zimnego na policzku. - Pro szę, powiedz mi, jak masz na imię. Przyłożyłem rękę do policzka. Były to mokre płatki œniegu. Spojrzałem w niebo i zobaczyłem, że wokół mnie pada œnieg. Leżał na moim płaszczu, na włosach dziewczynki i na ziemi wyrzuconej wybuchajšcymi pociskami, i wkrótce zakrył œlady mego powrotu. - Powiedz, jak masz na imię. Przytuliłem jš mocniej i położyłem na œniegu. Obudziło mnie trzęsienie ziemi. Baterie dział przeciwlotniczych wyrzucały tony metalu w niebo poranka. Pióropusze białego ognia rozjaœniały sklepienie niebieskie. Wysoko nade mnš, w błękicie nieba, poza zasięgiem jakiejkolwiek broni, na tle zachodzšcych gwiazd, słyszałem cichy warkot silnika samolotu. Rakiety ziemia-powietrze wspinały się niczym wydłużajšce się ręce człowieka, lecz samolot był zbyt wysoko, poza ich zasięgiem. Przytuliłem dziewczynkę, lecz pod wpływem jej dotyku wzdrygnšłem się. Była sztywna jak mokra spódnica na mrozie. Dotknšłem jej buzi i zamknšłem oczy, lecz palce zesztywniały mi całkowicie. Zakryłem twarz szalem. Powiedziałem: - Kochanie, poszłaœ do nieba, gdzie wszystko, co utraciłaœ, będzie ci zwrócone. Odzyskasz swojš pięknoœć, znowu mieć będziesz siostry, i męża, którego nigdy nie miałaœ, i dziecko, które pokochasz. Tam, w niebie, nie ma chorób, nie zaznasz tam goryczy, nie poczujesz zmęczenia... Ziemia zwaliła się na mnie. Niezwykła siła rozdzieliła nas i rzuciła mnie w powietrze. Pomyœlałem, że znowu jestem na froncie w Iranie, i zdumiony byłem pokrywajšcym mnie czystym œniegiem. Grad kamieni spadał na moje ramiona i zakrytš twarz. Powoli zdjšłem ręce z pękajšcej od bólu głowy. Z olbrzymiego dołu po pocisku dym i iskry wznosiły się ku niebu, a wœród nich czerwony rosyjski perkalik. Wszędzie wokoło wznosiły się fontanny œniegu i słychać było odgłosy wybuchu min. Niszczš się wzajemnie! Spadajšce bomby, każda ważšca niemal pół tony, wywołały wybuchy min. Dupki, zakładali miny zbyt blisko, co spowodowało ich wzajemne eksplozje. Œmiałem się i œmiałem, jakbym słuchał kłótni w obcym języku. Œmiałem się, patrzšc, jak ta bratobójcza bitwa zbliża się do końca. Pobiegłem po topniejšcym od wybuchów œniegu w kierunku baterii dział przeciwlotniczych. Droga do Kandaharu zatłoczona była ludŸmi. Uginajšc się pod zabranym dobytkiem, pędzili niczym poganiane stado cielšt. Kołyszšcy się autobus na próżno usiłował klaksonem utorować sobie drogę. Ludzie nie zwracali na niego uwagi. Barczysty, wysoki Chazar, w olbrzymim turbanie, niósł na plecach lodówkę, wywołujšc moje zdumienie. Tłum sfrustrowanych ludzi pchał mnie bšdŸ zatrzymywał, aż wreszcie rozdzielił się, zostawiajšc mnie w œrodku. - Gdzie jest Europejczyk? Kobiety, okutane od stóp do głów szalami, szły po omacku, trzymajšc dzieci za ręce. - Gdzie jest ten drugi Europejczyk? - Odjechał. Odjechał. Nadchodzš talibowie! Ujrzałem przed sobš Dusta Mohammada w pikowanym jedwabnym płaszczu, w towarzystwie pokracznej kobiety. Usiłował mnie ominšć. - Gdzie jest ten drugi Europejczyk? - Proszę pana, sytuacja jest bardzo zła. Pakistan wysłał sa moloty, aby nas pozabijać. - Nie bšdŸ œmieszny. To rosyjski najemnik leci na wysoko œci dziesięciu tysięcy metrów. Kilkaset jardów od drogi wybuchła bomba. Tłum napierał i pędził naprzód. Jakiœ chłopak cišgnšł mnie za rękaw. Z nim stała mała dziewczynka, bosa i brudna. - Jest przy ulicy Mustafy, pakuje swój dobytek. - Ilu jest z nim? Ilu ludzi? - Jest sam. Wszyscy uciekli. Wzišłem głęboki oddech. - Jakš ma broń, mój dobry chłopcze? - Kałasznikowy i granaty - odparł. - Możemy iœć z tobš? - Niestety, nie mam pieniędzy, aby wam zapłacić. Chłopiec z siostrš odeszli ode mnie i porwał ich pędzšcy tłum. Nieco póŸniej odwróciłem się i zobaczyłem, że się kłócš, podczas gdy doroœli gnali naprzód. Na pustej ulicy Lachat załadowywał terenowš toyotę. Robił to z nienaturalnš ostrożnoœciš i metodycznoœciš. Pomyœlałem: „Nie ma w zwyczaju robić takich rzeczy sam dla siebie. Spieszy się, nie lubi talibów, nie może z nimi współpracować, jest na nich wœciekły. Ma na sobie skórzany płaszcz, taki, jaki nosili dowódcy milicji w czasach obecnoœci Rosjan, oraz automatyczny karabin, przewieszony przez lewe ramię. Pozbył się hi-pisowskiej aury. Włosy, ufarbowane w białe pasemka, zawišzał z tyłu w kucyk. Kiedy podniósł wzrok, zauważyłem na jego twarzy upływ czasu i widmo œmierci: nawet Lachat był już w połowie drogi swego życia, nie był już taki mocarny i buńczuczny jak wtedy w Buszehrze lub Srinadarze. Œmierć także jego się ima. Pomyœlałem: „To wszystko jednak nie ma już większego znaczenia, bo obaj wczeœniej lub póŸniej, raczej wczeœniej, umrzemy". - Proszę wybaczyć, ale nie mam miejsca w samochodzie. Napinał i wišzał sznury nylonowe w samochodzie. Do pasa spodni przywišzany miał okazały rewolwer. - Nie chcę się z panem zabrać. Mam sprawę do pana. - Co? Co? Nie słyszę, co pan mówi. - Człowieku, mam do ciebie sprawę. - Nie teraz. Pracował odwrócony do mnie plecami. Prawdopodobnie usiłował przypomnieć sobie, kim jestem, lecz przede wszystkim zajęty był landcruiserem. Poczułem się nieco podniesiony na duchu - jakiœ przebłysk wyższoœci. Chciał uciec z tego miejsca bardziej niż ja. Zwolnij, chłopcze, zwolnij. - Gdzie ona jest? - Nie teraz. - Gdzie ona jest? Był wyraŸnie poirytowany. Zauważyłem, że nie był człowiekiem normalnym, nie mógł znieœć najmniejszej frustracji, czuł, że œwiat ma do niego cišgłe pretensje. W swej niezgłębionej szczodroœci dał mi jeszcze jednš szansę. - Spieprzaj stšd, dupku! - Gdzie ona jest? Odwrócił się i spojrzał mi w oczy. Dawał do zrozumienia, że otrzymałem ponownie szansę i jš zmarnowałem. Zauważyłem, że usiłował przerwać pracę, zostawić na chwilę samochód w spokoju i zajšć się sprawš teraz najważniejszš, to znaczy: załatwić mnie. Uœmiechnšł się. - Zerżnšłem tyle dziewczšt różnych facetów, nie wiem, 0 której mówisz. Zmienił taktykę. Człowiek, który przed kilkoma sekundami zaabsorbowany był całkowicie pakowaniem swoich rzeczy 1 chęciš wydostania się z miasta, teraz skupił całš uwagę na mojej osobie, prowokujšc mnie, abym go zaatakował. - Gdzie ona jest? Słyszałem swój głos dokładnie tak, jak on go słyszał; był to głos przerażony, przymilny i nużšcy, nie do zniesienia. Wiedziałem, że babram się w czymœ jak dziecko patykiem w bagnistej kałuży. Na dnie jego osobowoœci, w jego szaleńczej i burzliwej karierze, tkwił jakiœ bolesny kolec, o którym nie chciał myœleć. - Gdzie ona jest? - Myœlę, że dołożyłem jej, nie za bardzo, ale wystarczajšco, aby jš załatwić. I to był poczštek jego końca: nie można było cofnšć tego, co powiedział. Nie chodziło mu o to, aby mnie przestraszyć, aby przyjšć pozę odważniaka, lecz aby dla morderstwa, którego miał dokonać, przywołać nastrój piekła. Kto się będzie zamartwiał pakowaniem rzeczy, bombardowaniami i uzbrojonymi ta-libami, kiedy trzeba dokonać morderstwa?! Wyczuwałem, że stan irytacji rozpraszał go; że ona i ja tkwiliœmy, niczym drzazgi, w zakamarkach jego pamięci... - Gdzie jest córka szacha Iranu? Jego oczy zrobiły się ciemne. Jakby olbrzymia chmura zasłoniła słońce. Zdjšł karabin w sposób zdradzajšcy, że niezupełnie panuje nad sobš: jakby chciał tš broniš odgrodzić się od bolesnych i niegodziwych wspomnień. - Skšd mogę wiedzieć, monsieur? Męczy mnie to cišgłe nę kanie jej osobš. Poczułem w sobie wielkš moc, która niczym wicher pchnęła mnie w otchłań zapomnienia. Poczułem, że ta ostatnia drobina czegoœ skrywanego dotšd przeze mnie w tajemnicy, jakiœ okruch wiary w niš, zaufania do niej, kiedy była ze mnš, i na- dziei, że żyje nadal, rozedrgała się we mnie i rozprysła na kawałki. Pomyœlałem: „Niedługo będzie po wszystkim". — A dziecko? Gdzie jest dziecko? Dygotał. Coœ mu się przypomniało, nawiedziła go jakaœ straszna myœl, wstrzšsnęła nim i wpadł we wœciekłoœć. — Ta przeklęta suka w łodzi uciekła! — zaczšł wrzeszczeć jak mały chłopak; ogarnęło mnie przemożne uczucie szczęœcia, wybuch jakiejœ nierealnej radoœci, że zobaczę jeszcze mojš żonę i dziecko na tym œwiecie... Strzeliłem, i œwiat poczerwieniał. Lachat klęczał, miał twarz zalanš krwiš. Zdołał jednak rzucić we mnie nożem, który przecišł mi rękę trzymajšcš broń. W jego oczach malowało się przerażenie. Przygotowywał się do skoku. W zakrwawionej twarzy widać było jego białe zęby, strzępy gumy do żucia, siny język. Nie spuszczajšc mnie z oczu, sięgał po coœ na œniegu. Był to mój rewolwer, z mojš rękš. Zrozumiałem, że mogę zginšć. Wiedziałem, że moje serce musi dodać mi odwagi, w przeciwnym bowiem razie wydam na tym œniegu ostatnie tchnienie życia. Lęk opanował mnie i poniósł, a wraz z nim œmieszna myœl, że po czterdziestu latach życia posługuję się rewolwerem, z którego od stu lat nikt nie wystrzelił. — Wiesz, że wzišłem tę broń z Isfahanu... Lecz tę myœl wyparło pragnienie życia i spełnienia. Nie byłem znowu tak wielkim pechowcem. Gdybym użył tej morderczej broni tam, w zatoce, posłałbym swojš żonę i dziecko na tamten œwiat. W ułamku sekundy spojrzałem na œwiat z olbrzymiej wysokoœci, z dystansu tak wielkiego, że trudno było odróżnić dobro od zła, poczucie honoru od wstydu, radoœć od smutku, a więc tego wszystkiego, co stanowiło sens mego życia. Chciałem moje życie zbyć œmiechem. Lachat zmieszał się. Klęczšc, sięgnšł w końcu po mojš leżšcš dłoń. Przypuszczam, że zgubiła go lekkomyœlnoœć. Chwycił rękę dwoma palcami, była jednak zakrwawiona, œliska, wypadła mu na œnieg. Korzystajšc z jego chwilowej nieuwagi wymierzyłem mu kopniaka ostrym butem, a chwilę póŸniej złamanym nożem zadałem mu cios w oko. W pewnej chwili obudziłem się w nocy, szukajšc kołdry. Szczękałem zębami i modliłem się, aby œmierć uchroniła moje ciało od całkowitego rozpadu. Nawiedziła mnie myœl, że rana jest zakażona, że talibowie wyrzucš mnie na œnieg, aby mieć miejsce dla swoich towarzyszy, lecz Catherine LePage przyjdzie po zakończeniu dyżuru, zaopiekuje się mnš, zabierze mnie i położy w kuchni na podłodze. Wiedziałem, że dreszcze nie sš wywołane zakażeniem i goršczkš, lecz ulgš, jakiej doznaję; że mam dreszcze, ponieważ to wszystko się wreszcie skończyło i będę mógł pojechać do domu. Przypominam sobie, że kiedy się obudziłem, Catherine leżała obok mnie skulona, z podcišgniętymi nogami, jak małe dziecko. Domyœliłem się, że operowała cały dzień i całš noc. Otworzyła oczy. Była skonsternowana. Usiadła, włożyła na siebie bieliznę, potrzšsnęła włosami. Marszczšc brwi, przyglšdała się memu ubiorowi i spojrzała na mnie ze złoœciš. - Musiałam jš ucišć przy barku, John. Pojawił się bardzo groŸny uraz w górnej częœci ramienia i klatce piersiowej. Doktorze, może twojej ręce nie będzie doskwierał ból. - Nie próbuj rozmawiać. Nie zasługujesz, aby żyć, lecz prawdopodobnie przeżyjesz. Żyj wiecznie, Catherine. - Miałeœ rację. Nie pozwolš mi pracować. Doktor Habibe protestował, mówišc, że ludzie umierajš z powodu braku opie ki lekarskiej, lecz oni tylko wzruszyli ramionami. Wyruszamy więc dzisiaj po południu do Peszawaru i musimy zostawić tych ludzi z ich cierpieniem. Jak ludzie mogš być tak głupi? Nie wiem, Catherine. Rozejrzała się wokoło, pocałowała mnie, wstała i wyszła. Podniosłem się jakiœ czas póŸniej i zastałem chłopca z siostrš, siedzšcych w kucki na podłodze. Myœlałem, że œnię, lecz kiedy wstałem ponownie, byli tam nadal. Między nimi stała czysta metalowa miseczka i szklanka herbaty. Nie ulega wštpliwoœci, że nakarmiła ich doktor LePage. - WeŸcie jego broń, landcruisera i wszystko, co w nim jest - powiedziałem. - A teraz idŸcie i niech Bóg ma was w swojej opiece. - Chcielibyœmy pojechać z tobš do Iranu. Jesteœmy sierotami. - Wiem. Lecz prócz błogosławieństwa niczego nie mogę wam dać. - Jak rozkażesz. W samochodzie jest trup. - ChodŸmy więc. Pomogli mi się ubrać. W samochodzie chłopak zajšł się kierownicš, a jego siostra pedałami. Pojechaliœmy na dziwny cmentarz. Dzieciaki zrobiły otwór w błotnistym murze, aby przepchnšć ciało, zerwały zmarzniętš darninę przysypanš œniegiem, aby wykopać grób, i odmówiły modlitwę z Koranu. Zakopałem wraz z ciałem swojš prawš rękę, żeby zadowolić La-chata, oraz po to, aby mnie i dzieciom nie zakłócał snów. Powróciłem do Isfahanu przez Fajsalabad. Był piękny wiosenny dzień, wietrzny i rzeœki. Spacerowałem wœród poletek zielonej pszenicy. Skowronki harcowały obok mnie lub wzlatywały w niebo i wysoko nade mnš wyœpiewywały trele. W Zamku Dziewczyny z wielkš pieczołowitoœciš odbudowano sklepienie; zagoœciło tam słońce i œwieże powietrze. Kustoszem Zamku został, bšdŸ sam się nim mianował, pewien stary człowiek. Powiedział, że pałac wybudował legendarny Dżam-szid. Zaczšł mówić o wężach i zakopanych skarbach. Po chwili pokazał mi coœ, co go zaintrygowało - nazwisko wyryte nożem na jednej z kamiennych kolumn: H. M. STANLEY 1871 Poniżej wyryto trzy wersy przepięknego perskiego pisma, zwanego szekaste. Litery były uszkodzone, a mężczyzna udawał, że czyta, poruszajšc wargami. Lecz nie mógł czytać, ponieważ często nie można odczytać szekaste, jeżeli z góry się nie wie, o czym on mówi. Jego celem nie jest przekazanie treœci, lecz piękna, nie przesłanie, lecz rysunek skomponowany w zamyœleniu, pewien rodzaj dialogu z własnš samotnoœciš, która nie traci nadziei. Tekst brzmiał: Gdybyœ przychodził do mego domu, przynieœ mi lampę, mój miły i okienko takie, żebym mogła przez nie zobaczyć tłumy na ulicy szczęœcia*. Pod napisem wyryty był rok irański 1374, a więc data o rok wczeœniejsza od wyrytej pod nazwiskiem. Poszedłem do basenu, aby się wykšpać, a stary człowiek odszedł rozczarowany. Po jego odejœciu wróciłem i z wielkim trudem, lewš rękš, wyryłem trzy pierwsze linie: Mówię o kresie nocy, o kresie ciemnoœci, mówię o kresie nocy**. Wyryłem także dzisiejszš datę. Jako napiwek oddałem starcowi wszystkie pienišdze, jakie miałem przy sobie, i wyruszyłem do miasta, aby okazać szacunek Kojunlu, mimo że zabroniła mi powracać kiedykolwiek. Na stacji benzynowej, gdzie młodzi kierowcy czekali w kolejce do pomp benzynowych, dowiedziałem się od strażników rewolucji, że madame zmarła od tortur w więzieniu Adelabad w Szirazie. Podobno powiedziała: „Znałam Rezę Chana***, który skończył marnie, i Mohammada Rezę****, który skończył marnie, i generała Farameha, który skończył marnie, a wy, mułłowie, także marnie skończycie". Dowiedziałem się także, że jej synów trzymano w areszcie domowym w Teheranie; że dwaj chłopcy, których poczucie humoru wybawiło jš z opresji, * Fragment wiersza Forugh Farrochzad „Podarek", przeł. Władysław Dulę-ba; z tomu Trzeci dywan perski, wybrał Wł. Dulęba, Warszawa 1986, s. 311 (przyp. kons.). ** Tamże. *** Reza Chan - pierwszy z dynastii Pahlawich (przyp. kons.). **** Mohammad Reza Pahlawi - jego syn, drugi i ostatni z tej dynastii (przyp. kons.). polegli w walce ze strażnikami rewolucji w tysišc dziewięćset osiemdziesištym roku; i czy naprawdę członek rodziny przystawił nóż kuchenny do gardła starej wdowy? Nie, nie była to prawda. Byłem szczęœliwy, w tym słońcu, w oparach benzyny, na tym wietrze szarpišcym chusty rozochoconych kobiet, kiedy ta prastara legenda zataczała w moim sercu coraz szersze kręgi; od wielu już lat nie czułem się tak bezpieczny, bo nawet strażnicy rewolucji chcieli jej posłuchać. Uszczęœliwiło mnie zaproszenie ze strony pewnej rodziny na wycieczkę do letniego pastwiska, ponieważ wiedziałem, że na głównych drogach mógłbym zostać aresztowany. I pojechałem do Majmene, tłukšc się w samochodzie dwa i pół dnia, skšd wędrowałem pieszo ostatnie osiemdziesišt mil do Isfahanu. Od tamtego czasu byłem tu tylko raz, jadšc pocišgiem do Buszehru; słyszałem, że Rosjanie budujš tam elektrownię atomowš i obawiałem się, że mogš ponownie zajšć budynek dawnego konsulatu, gdzie przed dwudziestu laty schowałem częœć rzeczy mojej żony. Zatrzymałem się w zajeŸdzie prowadzonym przez Fundację Męczenników przy stacji autobusowej, wykonujšc najprzeróżniejsze posługi za dach nad głowš. Kiedy przyjeżdżały autobusy z wiosek, zajazd był zatłoczony. Mieszka ze mnš stary narkoman, któremu zakazano palenia opium. Budzę się często przed wschodem słońca i widzę, jak z podkurczonymi i skrzyżowanymi nogami kiwa się i szlocha. Zapalam mu papierosa i kołyszę go do snu jak dziecko. Isfahan jest teraz dwukrotnie większy niż wówczas, kiedy tu byłem ostatnio; nie jest już cichym miastem i nie ma prowincjonalnego charakteru. Brzegi rzeki i nasypy, gdzie kiedyœ chodziłem wœród kęp ostnicy do domu pana Riazanowa, zamieniono teraz na parki. Rodziny urzšdzajš tam pikniki. Miasto przesunęło się na wschód, obejmujšc most Szahrestan, który dzisiaj nie ma już większego znaczenia. Autostrada musiała ominšć ogród pana Riazanowa, a sšsiadujšcy z nim gliniany mur zaczyna się rozpadać. Pan Mo'in nie żyje, niech spoczywa w pokoju. W tysišc dziewięćset siedemdziesištym dziewištym roku uwięziono go za picie alkoholu, konszachty ze sługusami starego reżimu, za- dawanie się z obcokrajowcami i narkomanami. Skazano go na chłostš, na siedemdziesišt dwa uderzenia, lecz poprosił sędziego o kolejne siedemdziesišt dwa, aby mógł przy winie œwiętować odzyskanie wolnoœci. W końcu zamieniono mu ten wyrok na karę grzywny w wysokoœci miliona tomanów, których oczywiœcie nie miał. Zapłacił więc sumę, na jakš było go stać, trzydzieœci tysięcy tomanów, i oddał prawa i obowišzki dzierżawcy, a także swoje akcje. Przymierał więc głodem, sypiajšc na kamiennej ławie meczetu przy Mejdan-e Szah (który teraz nazwano Mejdan-e Imam), rozgoryczony, bluŸnierczy, przygnębiony. W pištki wykrzykiwał wiernym, pędzšcym do meczetu na modlitwy, dwuwiersz Omidiego*: Wasze medresy, co wznoszš się tak wysoko, Wkrótce obrócš się w ruinę, Winiarnie zaœ jak zawsze będš pełne ludzi. przeł. Agata Nalborczyk Pewnego razu, na Czahar Bagh, zauważyłem obok rozemo-cjonowanego duchownego, prowadzšcego modlitwy, kobietę solidnej budowy, z wiercšcymi się wokół niej niespokojnie dziećmi. Zagubiła się w modlitwie, zbeształa swojš trzódkę i z dumnie podniesionym czołem oddaliła się. Wydało mi się, że jest to jedna z moich uczennic, prawdopodobnie made-moiselle Bordbar. Innym razem, na tej samej ulicy, spotkałem pana Dżamalzadego. Stanšł jak wryty, podniósł ręce w geœcie tryumfu, jakby chciał powiedzieć: „Teraz nie mam już do pana żadnych pretensji!" Dawałem mu znaki, przeszedłem na drugš stronę ulicy, lecz on spiesznie szedł w swoim kierunku. Wiedziałem, że się starzejemy, że umrzemy, że zostaniemy zapomniani, chciałem jednak wierzyć, że zostawimy po sobie jakiœ trwały œlad na tej ziemi. Teraz wiem, że było to złudzenie, że Isfahan już w tysišc dziewięćset siedemdziesištym czwartym roku był ostatnim etapem odchodzšcego œwiata, bezcennej architektury, pozostałoœciš brytyjskiej i rosyjskiej polityki intryg, kultu miłoœci i ogrodów, obrazem ironicznego spojrzenia * Chodża Ardżasp Omidi (zm. 1519), poeta perski (przyp. kons.). , na historię. Ale nawet wówczas był już przestarzały, a dzisiaj wręcz trudny do pojęcia. Zdarza się jednak, że gdy spaceruję po mostach o zmroku lub spoglšdam na Abbasabad w ostrym słońcu popołudnia albo przechodzę koło domu, w którym dorastała moja żona (teraz mieœci się tam isfahański oddział Fundacji na Rzecz Bezdomnych), nachodzš mnie myœli i uczucia z roku tysišc dziewięćset siedemdziesištego czwartego. To tak jakbym nadal miał przepaskę na oczach, która czasami opada, lecz nigdy nie wiem kiedy, i nie ode mnie to zależy, i widzę wówczas miejsca mojej młodoœci. Ów dawny widok miasta istnieje tylko w mojej wyobraŸni. Gdyby nie ja, przykryte byłoby całunem parków. Tylko cienka, niewidzialna nić utrzymuje go przy życiu, podobnie jak moje istnienie zawieszone jest na nitce, którš Szirin rozplotła przed ćwierćwieczem. Nadal mam silnš wolę i mogę zachować życie, a wraz z nim dawny obraz tego miasta. Tak długo, jak będzie to niezbędne. Szczęœcie i Radoœć, i Smutek, i Ja Wybraliœmy się wspólnie na ten œwiat. Szczęœcie opuœciło mnie, Radoœć czmychnęła, Lecz Smutek wędruje ze mnš. Mam szczęœcie żyć w mieœcie, w którym ubóstwo i kalectwo nikogo nie razi. O póŸnej porze dnia, kiedy przedzieram się przez ruch na Czahar Bagh lub wędruję po kamieniach rzeki, przebłysk pewnoœci oœlepia mnie niczym blask wybuchajšcego pocisku. Wczoraj, w sklepie Abbasa Aghi, próbowałem nabrać czereœni. Chciałem poprosić o pomoc, lecz nie mogłem wykrztusić z siebie słowa, aż tu nagle Abbas zauważył mnie, ruszył w mojš stronę, wymachujšc rękami i krzyczšc na sprzedawcę, aby mi pomógł. Nie mogłem mówić, ale pełen byłem myœli o prawoœci człowieka, o tym, że nie ma zła i cierpienia, ponieważ w oczach Boga wszystko jest dobrem. Obawiałem się, że przeklęty Moulawi mimo wszystko miał rację: nieważne, czy kochasz kobietę, czy też Boga, w końcu wszystko sprowadza się do tego samego, godzisz się z życiem, jakie los ci zgotował, i œmiejšc się, zdšżasz do tego drugiego œwiata. Sprzedawca wlał mi wodę do gardła. Po chwili przyszedłem do siebie. Mogłem się poruszać i mogłem mówić. Pomyœlałem sobie: „Musisz więcej jeœć, bo jesteœ coraz słabszy i coraz bardziej szalony. Może owego dnia, tam, na froncie, zatrułeœ się gazami. Wstydziłbyœ się, człowieku, nie masz jeszcze czterdziestu lat, a już pakujesz manatki". Dziwnie patrzš na mnie ludzie. Wczoraj mały chłopiec podbiegł do mnie i dał mi kilka moreli, potem szybko pobiegł za matkš. Dzisiaj siedziałem w parku Oœmiu Rajów (Haszt Beheszt), w miejscu gdzie była kiedyœ szkoła języków, a obok spacerowało mnóstwo ludzi. Spojrzałem na dziesięcioletniš dziewczynkę o bardzo zaabsorbowanym wyrazie twarzy. Za niš, w sosnowej alei, szedł z trudem w naszym kierunku pan Dża-malzade. Wstałem. Pan Dżamalzade z wdzięcznoœciš siadł na ławie. Dziewczynka nadal przyglšdała się nam. - Jak tam poszukiwanie mšdroœci, derwiszu? - Trwa. - Bóg powinien wiedzieć lepiej od nas i nie spełniać na szych próœb! Zreflektowaliœmy się: wypróbowaliœmy phanto- my F-4, lecz nie zyskaliœmy niczego, mieliœmy tylko kłopoty. Spróbujmy więc czegoœ innego. Wiesz, John, ludzie oskarżajš teraz szacha nie o okrucieństwa, które były sielankš wobec tego, co póŸniej uczyniliœmy sobie wzajemnie, lecz o to, że nie potrafił ochronić nas przed nami samymi. Zwykliœmy winić cały œwiat, Rosjan, Anglików i Amerykanów, za nasze niepo wodzenia. Mówiliœmy: „Zostawcie nas w spokoju, a będziemy szczęœliwi!" Zostawili nas w spokoju i pogršżyliœmy się w nie szczęœciu! - Westchnšwszy, dodał: - Teraz mamy przynajmniej czas, aby w wolnych chwilach ubolewać nad naszš rewolucjš. - Panie Dżamalzade, ta chwila właœnie nadeszła i zbiegła się z naszym życiem. Za rok lub dwa zapomnimy o naszych wzburzeniach, gniewie, grzechach, cnotach, radykałach i umiar kowanych, spiskach i konspiracjach. - Biedny John. Pamiętam, kiedy zjawiłeœ się w moim szkol nym gabinecie, taki niefrasobliwy, długowłosy i -jak mówiliœ my - taki zepsuty... - Wzišł głęboki oddech. - Jednš z mało dostrzeganych cech zwycięstwa naszej rewolucji jest całkowi te, i nie do naprawienia, załamanie się ojcowskiego autorytetu. Iranem rzšdzš obecnie kobiety i młodzi ludzie, zwłaszcza młode dziewczęta. Okutaliœmy je od stóp do głów i teraz cały dzień zastanawiamy się, co dzieje się w ich głowach pod tymi zasłonami. Moja córka chce ci coœ powiedzieć. Uœmiechnšłem się do dziewczynki i poprosiłem, aby zajęła miejsce obok ojca. Cofnęła się. Usiadłem. - Skromnie mówišc, to, co miała na myœli, sprowadzało się do zaproszenia ciebie, abyœ u nas zamieszkał. Nie szczędzi cza su i sił, aby opiekować się ojcem, a opieka nad tobš nie spra wiłaby jej większego kłopotu. - Dziewczynka wyglšdała na zmieszanš. - I muszę przyznać, John, że jestem osamotniony i znudzony, odkšd zabrali mi szkołę, i byłoby mi miło przeby wać w twoim towarzystwie. - Dziękuję, drogi przyjacielu, i proszę podziękować tej młodej lady za jej uprzejmoœć. Tak naprawdę to chciałbym żyć jak dotychczas. Pamiętasz Attara*? Wolałbym strawić życie na nieokiełznanych fantazjach Niż oddać serce domowi i sklepowi. - Pan jest chory! - powiedziała dziewczynka. Pan Dżamalzade wstał. - Teraz, Saira, to sš sprawy osobiste, które nas nie dotyczš. - Jeżeli panna Saira chce okazać swojš życzliwoœć mnie i mojej rodzinie, mogłaby przechować u siebie ten oto pakunek do czasu, kiedy moja córka Lejli przyjdzie do niej i odbierze go. Uprzejmie prosiłbym jednak, aby nikomu go nie pokazy wała i strzegła, nic innego bowiem nie mogę dać mojej córce. Dziewczynka wzięła paczkę. Dopiero kiedy ukryła jš pod szalem, zrozumiałem, jak bardzo te rubiny doskwierały mi w życiu; uwolniwszy się od ostatniej osobistej własnoœci, poczułem wielkš ulgę. - Przyniosę lody - oznajmiła dziewczynka i oddaliła się. W pištki wiele czasu spędzałem w meczecie. Zwykłem siadać przy kolumnie w głównym wejœciu, do Gonbad, patrzeć na dziedziniec i wyobrażać sobie życie całkowicie zmienione, * Attar - Fanduddin Mohammad Attar (zm. ok. 1220), wielki perski poeta i myœliciel suficki (przyp. kons.). oparte na wierze stanowišcej czystš kwintesencję rozumu. Czasem przychodzili chłopcy i siadali koło mnie; czytywaliœmy wówczas fragmenty Memoirs of the Saints uwielbianego przeze mnie Attara. PóŸniej przychodziły dziewczynki i siadały oddzielnie. Były ambitne i pragnęły czytać Bajazida i Hal-ladża* oraz wczeœniejszych mistrzów, których nie rozumiałem. Wczoraj, kiedy mówiliœmy o Rabije (odbywajšc pielgrzymkę utraciła siły, znużyła się i poprosiła Boga, aby dał jej relikwie, co Bóg z wielkš niechęciš uczynił, ale wprawiło to w wielkie zakłopotanie Hasana al-Basriego, który w drodze do Mekki spędził osiemnaœcie lat, przystajšc i modlšc się po każdym kroku, i był już blisko Kaby lub byłby, gdyby Bóg nie wysłuchał proœby Rabije, i nie przesunšł œwiętego kamienia o dwieœcie mil dalej na wschód), imam w meczecie podszedł do nas i spojrzał wzrokiem pełnym jadu. Pod koniec rozległy się szemrania i ktoœ zapytał mnie, czy dopuszczalne jest, aby dziewczęta jeŸdziły na rowerach. Milicjanci mówiš, że jest to zbrodnia uwłaczajšca krwi przelanej przez męczenników. Odpowiedziałem, że nie widzę żadnego zwišzku pomiędzy tymi dwiema sprawami, lecz porady mogš im udzielić uznani eksperci prawa. Opowiedziałem im historię Mohammada Baghi-ra Madżlisiego z Distinguished Men oflsfahan o tym, jak pojawił się on we œnie Ihsanowi Abulcheirowi i to on zapytał go: „Jak ci się wiedzie na tym œwiecie i jak œwiat odnosi się do ciebie?", na co wielki mułła odpowiedział: „Nie zaowocowało żadne z moich działań, nie przyniosło mi korzyœci zarówno całe moje doœwiadczenie, jak i te wszystkie komentarze i objaœnienia, które prokuro wałem każdego dnia, żadnych też korzyœci nie odniosłem, potępiajšc mężczyzn i kobiety za sprzeniewierzenie się zasadom Koranu. Uratowało mnie jedynie jabłko, które dałem Żydowi pewnego popołudnia w Dżu-barze". Prawdę mówišc, nienawidziłem kaznodziejstwa. Nie pójdę więc jutro na pištkowe kazanie do meczetu, nie pójdę także pojutrze, nigdy już nie pójdę, jeżeli taka będzie wola boska. Coraz bardziej odczuwałem zmęczenie z powodu chodzenia Bšjazid Bistami i Mansur Halladż - mistyczni œwięci (przyp. kons.). i poszukiwania mojej rodziny. Tego ranka wypiłem trochę herbaty, zaczšłem jeœć ciasto, które przyniosły mi dziewczęta, lecz nie mogłem go dokończyć. Musiałem się jednak zatruć gazem na froncie. Tkwiłem w nastroju jakiejœ błogoœci. Sšdzę, że niewiele zostało z mojej dawnej tożsamoœci, poza bardzo ogólnš œwiadomoœciš i pamięciš przyrzeczenia, jakie kiedyœ złożyłem dziewczynie w tym mieœcie. Jak mówiš tutaj, gwóŸdŸ, którym przybito Chrystusa do krzyża, sprawia, że przygwożdżony jestem do ziemi. Œcišgnšłem z siebie kołdrę, wstałem i zaparzyłem herbatę biednemu Gholamowi Hosejnowi, zagotowałem także wodę na jego lekarstwa. I po arabsku, przez pół godziny, przymilałem się do sierot. - Och, jak Ali pokonał Zajdš, stosujšc różnego rodzaju przekręty! - i wyszedłem na słońce. Wyobrażałem sobie, że po latach młodoœci serce, podobnie jak inne organy ludzkiego ciała, nie odradza się; a jego strzępy, rozrzucone po tym mieœcie, nie zostanš mi przywrócone. Często po zachodzie słońca wędrowałem przez ogród Riazanowa do mostu Szahrestan, który, jak mówiš, zbudował Aleksander Wielki, aczkolwiek rzeka płynęła wówczas w innym miejscu i znikała w mieœcie. Pamiętam ów wiosenny wieczór, ryk wody przy filarach, œwiatła lamp przy herbaciarni, uderzenia koœci podczas gry w triktraka, szum wierzb, zapach suszonych owoców, odór owczej krwi i odchodów. Pamięć jest przemożnš, uzurpatorskš siłš, przechowuje bowiem prawdę. Zaciera obraz nowej autostrady i częœciowo zbudowanego lunaparku, ponieważ jest wrażliwa na piękno; dzięki tajemniczemu procesowi, którego nie rozumiem i którego istoty nikt pojšć nie zdoła, dzięki temu, co stało się w ów wieczór tysišc dziewięćset siedemdziesištego czwartego roku, ten obraz pamięciowy był wręcz nieskazitelny. Zachowałem w pamięci ten most, spadek po starym reżimie w Iranie. Odwiedziłem go bez poczucia wstydu i zabiorę jego obraz do grobu. Byłem szczęœliwy tej wspaniałej wiosny, pod tym obojętnym niebieskim sklepieniem. Do rzeki wpadały płatki kwitnšcych róż. Przy drodze chłopcy sprzedawali œliwki w plastikowych workach. Stawałem wraz z nimi i słuchałem œpiewu słowików w gaju morelowym. W czasie ulewy wracałem do miasta. W takim dniu jak ten ogarnia mnie głębokie przekonanie, że znowu zobaczę mojš rodzinę, że będziemy jeszcze razem, że pojadę do Genewy i sprzedam jeden z tych drogocennych rubinów oraz że odkupimy ogród Riazanowa od sukcesora Zwišzku Radzieckiego, ktokolwiek nim będzie, i tenże sukcesor wyrazi zadowolenie jeżeli mu dobrze zapłacimy. I wieczorem sišdę z mojš żonš w domku letnim, a ona będzie mi czytać przepiękne strofy o Aminie i Karulin i wspomnimy naszego przyjaciela, który oddał za nas życie. Wierzę, że to się wkrótce wydarzy, jeżeli taka będzie wola boża; być może dzisiaj, jeżeli taka będzie wola boża; tutaj, przy trzydziestym trzecim łuku, gdzie stoję tego ranka. A stanie się to tak: będę szedł, jak idę teraz, wšskim chodnikiem na moœcie, dwóch chłopców pobiegnie w mojš stronę, jak ci teraz. Będš moimi uczniami z pištkowych modlitw w meczecie, jak ci dwaj. I zawołajš głoœno, jak ci teraz: „Proszę pana, sš tutaj! Pańska rodzina jest tutaj!" I zobaczę w tłumie, na końcu mostu, dwie kobiety rozmawiajšce ze sobš, bardzo zaabsorbowane własnym towarzystwem, dokładnie jak te, które widzę teraz. Wyższa idzie dużymi krokami, ta druga powłóczy nogami, idzie wolno, jak idš wdowy, które niepokojš się, aby nie zostawić za sobš ducha zmarłego męża. Nieco dalej z tyłu, przyspieszajšc od czasu do czasu, aby dotrzymać im kroku, drepcze otyły młody mężczyzna z brodš i telefonem komórkowym. Trudno ustalić pokrewieństwo łšczšce go z kobietami, wyglšda jak pišty syn hurtownika. Na Boga, Szirin, mogłaœ postarać się o lepszš partię dla niej! Lecz jako księżniczka i pochodzšca ze starego rodu, nie przywišzujesz, jak sšdzę, nadmiernej wagi do pewnych spraw. Ta wyższa zatrzymuje się, z trudem coœ wymawia, gestykuluje, jakby została obrażona. Potem biegnie, a wiatr zwiewa jej szal z głowy. Boże Wszechmocny, ona ma blond włosy jak ja, kiedy byłem w jej wieku! Wyglšda na silnš jak jej matka, pędzi jak szalona, prosto na strażników, którzy usuwajš się na bok. - WstydŸ się, dziewczyno! - To jej ojciec, wrócił ranny z wojny. Zostaw ich w spo koju! - Zasłoń się, ladacznico! - Zostaw ich w spokoju, dupowłazie! - Hej, ty zšbkujšcy wypierdku, zostaw ich w spokoju. - Zostaw ich w spokoju. - Moja duszo, moje życie, moje kochanie, mogę za ciebie oddać życie, mogę oddać życie za twojš szlachetnš twarz i twojš heroicznš postawę, pozwól ucałować twoje ręce; co się stało z twojš rękš? Ja będę twojš rękš, och, mój ojcze! Nie wzbraniaj się przed miłoœciš twojej kochajšcej córki, o mój oj cze, o ojcze mój! - Czy mówisz po francusku, panienko? - Tak, panie. - A po arabsku? - Tak, panie, i po turecku, rosyjsku, angielsku... Pochyliła głowę. - Przepraszam cię, Lej li. - Nie masz za co przepraszać! Babunia i ciotka zawiodły, niech Bóg im wybaczy, lecz mama ani przez chwilę nie wšt piła, że jak załatwisz swoje sprawy, z bożš pomocš wrócisz do nas. Ani przez ułamek sekundy nie zwštpiła! - Wyszłaœ za mšż, kochanie? - Nie, panie, ale... - sprężyła się. -NIGDY! - Poczekaj łaskawie na mnie tutaj, droga Lejli. Mam spra wę do twojej mamy. - Nie gniewaj się na niš, tato! Nie wiesz, co... - Nie, nie wiem. Poszedłem w kierunku stojšcej na moœcie kobiety. Powoli odsłoniła czador, mogłem więc zobaczyć, że ma obcięte włosy. Przypuszczam, że chcieli jš oszpecić, dupki. Zapanowała martwa cisza. Ruch ustał całkowicie. Siwobrodzi staruszkowie i rozwichrzone chłopaki znikli. Nie ma także miasta, pozostaje jedynie rzeka i obejmujšcy jš przęsłami most. W takiej właœnie chwili głos, powietrze i ciepło rozpływajš się w isfahańskim błękicie, który niczym się szczególnie nie wyróżnia poza tym, że wywołuje pewien nastrój, kipi tym nastrojem, jest nałado- wany emocjami jak powietrze przed burzš; tutaj czas przywraca pamięć, pamięć o pięknie, które jest także nadziejš na coœ wspaniałego, coœ, co łagodzi tę naszš œmiertelnš udrękę. Wszystko, co utraciłaœ, odzyskałem i zachowałem dla ciebie. Wszystko, co sprzedałaœ, odkupiłem i zachowałem dla ciebie. Naprawiłem wszystko, co zniszczyłaœ. Stałem przed niš na moœcie i w jej oczach ujrzałem cały œwiat dawnych rzeczy, przeżyć i wydarzeń - kicz i szmirę, rzeczy wzniosłe i podłe, kabałę i kłopoty, ból, smutek, więzienny kał, wybite zęby kobiet, zaciœnięte pięœci mężczyzn, niekończšce się pištkowe modły, których echa gubiły się w nurcie płynšcej w sšsiedztwie rzeki, niosšcej teraz coœ nowego, wspomnienie dróżki z dzieciństwa, zapach kwiecia akacji, obraz babci w drzwiach z niezgrabnie założonym czadorem, ginšcym w drgajšcych promieniach słońca; staw z krystalicznie czystš wodš na pustyni i ruiny pałacu; i sad, gdzie dwie dusze spotkały się, rozdzieliły i ponownie złšczyły, tym razem na wieki, o Panie Wiekuisty Wszystkich Œwiatów! Szirin Farameh parsknęła œmiechem i złożyła usta do pocałunku.

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fleszarowa Pod jednym niebem
Pod obcym niebem Karpowicz Family
wymiary miłości
Sentymentalno romantyczny charakter miłości Wertera i Lotty
Śnieżny Dzień Powieść o wierze, nadziei i miłości Billy Coffey ebook
MIŁOŚĆ
Seks milosc spelnienie (2)
BIULETYN OPINIE?E Srodki odwetowe Iranu
ankieta Najwyższej Siły Miłośći i Światła

więcej podobnych podstron