JAMES BUCHAN
MIŁOĆ POD NIEBEM IRANU
Z angielskiego przełożył Jerzy Górski
wiat Ksišżki
Tytuł oryginału AGOODPLACETODIE
Projekt okładki Małgorzata Karkowska
Zdjęcie na okładce Pro Press Photography
Konsultacja naukowa dr Agata Nalborczyk
Redaktor prowadzšcy Elżbieta Kobusińska
Redakcja merytoryczna Jadwiga Sarnecka
Korekta
Grażyna Henel
Wanda Wawrzynowska
Copyright Š James Buchan, 1999
Ali rights reserved
Copyright Š for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o. Warszawa
2003
wiat Ksišżki Warszawa 2003
Dział Handlowy
ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa
tel. 0-22 645 82 41
fax 0-22 648 47 31
zamowienia@bertelsmann.de
Skład i łamanie Joanna Duchnowska
Druk i oprawa GGP Media, PóBneck
ISBN 83-7311-545-5 Nr 3668
Alemu Akbarowi Barumandowi
CZĘĆ
PIERWSZA
i
Moulawi* powiada, że każdej nocy więzień zapomina o swoim więzieniu. Każdej nocy
tyran niepomny jest swej władzy. Każdej nocy, kiedy wydaje się, że nie będzie
miała ona kresu, kiedy wydaje się naturalnym i niezmiennym stanem kosmosu,
odczuwamy tchnienie wiatru.
Niewidoczny wiatr pojawia się w szelecie gałęzi, a potem nagle w chłodzie
nadgarstka, w kostce nogi i tam, gdzie policzek mojej córki osuwa się na mojš
pier. I wówczas czuję nagle zapach róż, wody, metanu i zapach włosów córki.
Tego zapachu nie potrafię nazwać; wiem tylko, że jest samš wieżociš, którš ona
ze sobš przynosi, skšdkolwiek on przychodzi.
To tchnienie wiatru, które odczuwam, które nadejdzie ponownie dopiero jutro o
tej samej porze, jest w moim wiecie jedynym dowodem ruchu: oznakš, że ten dom,
ogród, które zdajš się pozostawać w bezruchu, podlegajš jednak zmianie. Wiatr,
bioršcy swój poczštek w mrokach nocy, daleko poza miastem, na pokrytych solš
polach, których nie widać, pędzšcy ulicami miasta, nanoszšcy zwały piasku na
skrzyżowaniach ulic czy uderzajšcy o postrzępione flagi na wištyniach - jest
* Maulana Dżalaluddin Rumi, zwany Moulawi (1207-1273) - perski poeta mistyk,
jeden z najsłynniejszych, autor wielu mistycznych poematów, jak np. Masnawi
(przyp. kons.).
po to, aby czynić mnie szczęliwym i jednoczenie przypominać o cišgłym
niedostatku szczęcia.
Wiatr pędzi. Moja córka, Lejli, wierci się przytulona do mej piersi; czuję, jak
w powtarzajšcym się rytmie - wiatr owiewa jej policzki i nogi, lecz już
ucichł: przedarł się przez zasłonę oddzielajšcš pokój, gdzie pi moja żona.
Czuję, jak zwykle
o tej porze, że kiedy silny powiew powietrza przenika moski-
tierę, mija jš, pogršżonš we nie, owiewa jej policzki, na któ
rych widniejš lady wgnieceń od pocieli i kosmyki wilgot
nych czarnych włosów, lub wiruje obok zsuniętego przecie
radła, podwiewa podcišgniętš pod piersi koszulę, włanie po
to, aby chłodem owiewać obolały brzuch; i kiedy słyszę, jak
się porusza, jak rozkłada i wycišga nogi, aby zaznać chłodu osuszyć srebrne
kropelki drgajšce na jej włosach - widzę
wówczas, jak wielkie dokonujš się w niej zmiany. Sšdzę, że
bóle poporodowe powoli ustępujš i że we nie, który nie jest
snem, jaki znamy, ponieważ nie jest ani głęboki, ani odwie
żajšcy - ona odczuwa obecnoć męża. Czasami we nie wierci
się, przewraca z boku na bok i co mamrocze. Stojšcy przy jej
łóżku kubek na wodę dzwoni. Co zsuwa się ku podłodze.
Drżę na całym ciele. Całuję delikatnš główkę dziecka i szep
czę: Zejd kochanie, ułożę cię w łóżeczku, ponieważ mama
i ja mamy z sobš do pomówienia".
Dziecko kopie nóżkami, pręży się, wygina i łka. Moja żona, o mentalnoci medyka,
zauważa, że Lejli ma zimny brzuszek. Sšdzę, że dolegliwoć dziecka bierze się z
powietrza, którego nałykało się, ssšc mleko z piersi matki, lecz może to ustšpić
pod wpływem ruchu. Odwracam się i idę po podłodze ułożonej z koralowych płyt,
gładkich i ciepłych, pozostawiajšc na nich mokre lady stóp.
Od roku żyjemy przy wietle księżyca. Lecz tej kończšcej się już nocy księżyc
nie wieci. Widać jedynie błysk palšcego się daleko na morzu gazu i zapowied
jutrzenki. Ponieważ znam pokój na pamięć, przy tej odrobinie wiatła poruszam
się w nim swobodnie. Naprzeciwko mnie wisi portret szacha, pełnego majestatu w
mundurze naczelnego skauta Cesarstwa Iranu; obok wisi zdjęcie Stalina z
wieniaczkami w chustach, trzymajšcymi grabie w dłoniach. Zrobiwszy zwrot,
niczym
żołnierz na musztrze, widzę po prawej stronie rzšd zasłoniętych żaluzjami
hakowatych okien, zza których dochodzi zapach morza; za każdš z kolumn
sekretarzyk, ze spaczonymi szufladkami i rozsypujšcš się ich zawartociš. Po
mojej lewej stronie także sš sklepienia hakowe, a poza nimi taras, koralowa
balustrada, baldachim drzew palmowych i mieszna w swoim kształcie wieża.
Pojawia się prażšce słońce koloru miedzi. Olepiony jego promieniami, a jeszcze
bardziej pogršżony w głębokim smutku z powodu zbliżajšcej się udręki dnia,
wiodłem wzrokiem wzdłuż ladów moich stóp i dalej, do drzwi prowadzšcych ku
sypialni mojej żony; patrzyłem na stojšcy obok stół przykryty starym kilimem
oraz na oprawionš w ramkę kolorowš fotografię, w której odbijały się żółte
promienie słońca.
Jest to portret krewnego mojej żony, którego nazwiska ona nie zna, prócz
zaszczytnego tytułu, jaki nosił: Aminulmulk* -Powiernik Królestwa. Dowiedziałem
się czego o nim z ksišżki Safarname (Dziennik podróży), którš napisał bšd
podyktował. Znalelimy jš (wraz z tłumaczeniem rosyjskim), kiedy przybylimy do
tego domu. Przypominam sobie teraz, że ilekroć brakowało mi siły, aby stawić
czoło trudnociom dnia, zawsze patrzyłem na to zdjęcie.
Wiosnš tysišc osiemset pięćdziesištego pierwszego roku, w wieku dziewiętnastu
lat, Amin odbył podróż do Europy poprzez Anzeli, Baku, Tyflis i Moskwę. W
Petersburgu godzinami wpatrywał się w fontanny Peterhofu. Był wiadkiem manewrów
wojskowych w Poczdamie. Płynšc z Kilonii na angielskim okręcie wojennym,
widział, jak na przednim pokładzie kapitan przygotowywał marynarzy do
niedzielnego nabożeństwa. Gdy zwiedzał zamek Windsor, czuł się nieswojo,
obserwujšc roznegliżowane damy. W cišgu trzech tygodni ranki i popołudnia
spędzał na Wystawie Maszyn w Crystal Pałace w londyńskim Hyde Parku. Jego
dociekliwoć zauważyli i uwiecznili rysownicy Puncha" i Vanity Fair". Był w
odlewni armat w Woolwich, przyglšdał się paradzie wojskowej w Al-dershot,
tańczył mazurki w Londonderry House. Jako goć pro-
* Arabskie - Amin al-Mulk (przyp. kons.).
fesora Pageta w Holland Park, przeprowadził rozmowy z byłymi oficerami armii,
ubiegajšcymi się o wyłšczne koncesje na wyršb lasów, eksploatację kopalń, linii
telegraficznych, uprawę bawełny, tytoniu, opium, regulację rzek i budowę linii
kolejowych. Zainteresowanym udzielał odpowiedzi dyplomatycznych. W Paryżu,
piętnastego marca tysišc osiemset pięćdziesištego trzeciego roku, sfotografował
się w słynnym studiu fotograficznym Nadara przy ulicy St. Georges'a. W Alpach,
na przełęczy Brenner, jego powóz wywrócił się, lecz on sam nie doznał żadnych
obrażeń. Następnie rok przebywał w Stambule. Potem zacišgnšł się do służby cara
rosyjskiego, a w dzień Bożego Narodzenia tysišc osiemset pięćdziesištego pištego
roku w Sewastopolu, trafiony pociskiem z brytyjskiego modzierza, zakończył
życie.
Na fotografii Amin siedzi na ozdobnym fotelu, w wyhaftowanej, bogato zdobionej
ceremonialnej szacie i zielonym turbanie, symbolizujšcym potomka Proroka.
Patrzšc w obiektyw aparatu fotograficznego, nie wyglšda na zaskoczonego i nie
zdradza szczególnego zainteresowania, aczkolwiek jestem pewien, że nigdy
przedtem nie widział fotografa i aparatu. Jego lewa ręka spoczywa na stoliku
przykrytym plecionym krótkowłosym kilimem, zwanym tutaj gelimem. I chociaż
zdjęcie w niektórych miejscach zostało ręcznie ubarwione, widoczny na nim
gobelin jest z całš pewnociš tym samym, na którym moja żona postawiła to
zdjęcie. Pewien rodzaj harmonii lub współbrzmienia pomiędzy pokojem, w którym
spaceruję teraz z mojš córkš, a fotograficznym studiem przy ulicy St. Geor-ges'a
w Paryżu zawsze mnie do głębi poruszał. Czasami nie wiem, gdzie jestem, w jakim
żyję czasie i kim jestem.
Na tym wizerunku Amin palcem lewej dłoni wskazuje na innš srebrnš ramę, lub
raczej na tę samš ramę, lecz w dawnym jej wcieleniu, co jest przecież pozbawione
sensu. W każdym znajdujšcym się naprzeciwko kšcie pokoju wabi mnie srebrna
lustrzana tafla osadzona w ramie i miota mnš w tę i z powrotem, przenoszšc
jednoczenie z jednej epoki w drugš, w nastroju niekończšcej się ponurej presji,
jakby te dwa lustra ustawione były po to, aby stawić sobie czoło. Zaburzenia,
jakie odczuwam, powodujš, że uprawiane przeze mnie pisarstwo bliskie
jest nonsensu. Ta pisarska pasja ma na mnie przemożny wpływ i szuka dla siebie
formy w języku arabskim, perskim i dawnym tureckim; towarzyszy jej jednak
poczucie beznadziejnoci -jaka rozpacz, nieporęcznoć, poczucie mierci i
zapomnienia. Kiedy pytam żonę o radę, odpowiada: Skšd mam wiedzieć, ja,
kobieta, kompletna ignorantka?".
Dwanacie kroków do przodu, dwanacie do tyłu. Mam wrażenie, że gdybym mógł
odczytać, co napisał Amin, pomogłoby to i mnie, i jemu, gdziekolwiek on teraz
przebywa. Sšdzę, że to, o czym mylę, co czuję, jest jego przesłaniem do
potomnoci, a więc do mojej żony, córki i także do mnie, ponieważ nie mam innej
rodziny. Mylę, że gdybym mógł zrozumieć to przesłanie, zapomnieć na chwilę o
sobie i przejrzeć się w nim jak w lustrze... (oczywicie, ty niedouczony
Angliku, jest ono wydrukowane na opak, potrzebujesz więc lustra, i jeszcze raz
lustra).
Moja żona jest piękna, przynajmniej taka mi się wydaje. Przy tym nie jest
całkowicie pozbawiona próżnoci. Jest absolutnie przekonana o swojej urodzie,
inteligencji, cnocie, odwadze, pobożnoci i dšżeniu do ogólnej doskonałoci.
Przypuszczam, że lustro nie jest jej potrzebne. Ma nóż, zawsze czysty, który
nosi na sznurku u pasa. Zdejmuje go, kiedy jš o to poproszę. Ja mam rewolwer,
zawsze go noszę i dbam, aby był czysty. Trzymajšc Lej li wysoko na lewym barku,
odpinajšc broń, przedmuchujšc lufę i czyszczšc jš, pamiętam o przesłaniu Amina
do potomnoci.
Nie jest arabskie, lecz perskie, pisane jednak alfabetem arabskim.
Daftar: rejestr, notatnik, zeszyt szkolny, biurko, urzšd.
Adamijat: ludzkoć, co może oznaczać, że jest tylko ludzkoć pochodzšca od Adama
i Ewy.
Chali: próżny, pusty.
Didam: widziałem.
Odwracam się i dostrzegam mojš żonę stojšcš w drzwiach. Zawsze jestem głęboko
poruszony, kiedy patrzę na niš i widzę, jak wyglšda, i uwiadamiam sobie, że
wyszła za mnie. Ma suknię rozchylonš na piersiach i szal; widać nóż na pasku,
włosy sięgajšce talii, przymrużone oczy krótkowidza i piocha. Pach-
nie mlekiem i cukrem. Emanujšce od niej ciepło odurza mnie. Mówi:
- Widziałam księgę ludzkoci. Jest nie zapisana.
Niechętnie mówi po angielsku. Nie chce używać zarówno języka angielskiego, jak i
francuskiego i kiedy - z braku właciwego słowa - zwracam się do niej w jednym z
tych języków, nie znajduję w jej oczach zrozumienia. Nie wiem, dlaczego
odstšpiła od swych zasad i co spowodowało, że Amin utracił optymizm. Sšdzę, że
gdyby przez najkrótszš nawet chwilę mógł zobaczyć jš i jej córkę, natchnęlibymy
go optymizmem, gdziekolwiek się znajduje.
Kiedy bierze dziecko na ręce, jej piersi drżš. Prawym barkiem zsuwa koszulę.
Dziecko kręci się niespokojnie i kwili. Miota mnš uczucie zazdroci. Otwieram
usta, szepczšc, jak bardzo także jej pragnę; że odczuwam głód jej ciała, że tak
długo na niš czekam i poczekam jeszcze tak długo, jak trzeba, lecz nie bez
końca. A ona umiecha się do dziecka przy piersi.
W dzieciństwie często niło mi się, że jestem w więzieniu. Za każdym razem,
kiedy - choćby przez chwilę - czułem, że nie zniósłbym więziennego życia, że
lepiej byłoby nie żyć, ten obraz sennej zmory stawał się coraz mniej ostry i
przenikliwy, strzępił się, rozpływał, wcielał w nowš postać, przybierajšc
kształt mebli w mojej sypialni. Jednakże lady sennej mary pozostały,
przeplatajšc się z kształtami mego biurka lub fotela. Były widoczne w narożnym
basenie i drażniły oczy nawet wówczas, kiedy poranne wiatło przywracało
pokojowi jego rzeczywisty wyglšd.
Takie włanie uczucie przepełniało mnie teraz, lecz było ono przeciwieństwem
dawnego, jawiło się bowiem w postaci obrazu odbitego w lustrze. Postać mojej
żony zaczynała się zacierać. Spoglšdała spoza twarzyczki dziecka i umiechała
się do mnie, jakby chciała powiedzieć: W niej kocham także ciebie", lecz
ponownie oddalała się ode mnie. Przenikało jš wiatło, nie było to jednak
wiatło z owego snu ani to, jakie znamy. Idę ku nim, nie mogę jednak do nich
dotrzeć, ponieważ ja także się oddalam. Nagle odczuwam znajome wrażenia: ostry
piasek i lodowaty, dotkliwy wiatr uderzajš mnie w policzki i słyszę monotonny
łomot drzwi. Sšdzę, że zdołam co z tego snu oca-
lić, jakie wspomnienie jej zapachu lub dotyku, albo przynajmniej zachowam
głęboko mnie poruszajšcš wiadomoć jej istnienia lub twarzyczkę mojej maleńkiej
córeczki, włanie kończšcej trzeci miesišc życia. Lecz wszystkie te uczucia i
obrazy sš także ulotne: wędrujš, oddalajš się; w wietle lampy elektrycznej
każdy łomot drzwi wstrzšsa nimi, kruszy je. Pozbawiony lęku, stoję miało
wyprostowany, ramiona otwarte, czoło pochylone, olepiony.
Wiosnš tysišc dziewięćset siedemdziesištego czwartego roku, kiedy ceny ropy
poszły w górę, a Brytyjczycy wskutek niedoborów energii elektrycznej pozostawali
każdego tygodnia cztery dni w domach, po raz pierwszy wybrałem się w zagranicznš
podróż. W strugach deszczu czekałem dwie godziny, aby dotrzeć do połšczenia z
prowadzšcš na południe autostradš Ml. Potem, jako autostopowicz, samochodami i
ciężarówkami wędrowałem dalej, do Londynu, Dover, Ostendy, Kolonii, Monachium,
Klagenfurtu, Belgradu, Salonik i Stambułu.
W kawiarni Pudding Shop, na placu Sultanahmet, usiadłem naprzeciwko młodego
Niemca w marokańskiej kamizelce. Prowadził z Monachium do dealera w Tabrizie
jednego z dziewięciu używanych mercedesów z silnikami diesla. Przyłšczyłem się
do konwoju, pomagajšc prowadzić samochód, aczkolwiek nie miałem prawa jazdy. W
wietle elektrycznych lamp Tabriz był wspaniały. Po nieowietlonych, ciemnych
autostradach te jarzšce się wiatłami ulice, stragany pełne słodyczy, zapach
kebabów w restauracyjkach, portrety szacha, pełne kokieterii i zachwytu
pogwizdywania i niekończšce się opowiadanie dowcipów robiły wrażenie hedonizmu i
wielkiej rozrzutnoci. Autobusem dojechałem do Kazwinu, gdzie wypiłem butelkę
wódki z policjantem z drogówki i pod jednš kołdrš spałem z jego synami. W
Teheranie pożyczyłem dyplom, na Ferdousi Ave-nue, w zakładzie wykonujšcym usługi
kserograficzne, za pomocš fotokopiarki umieciłem na nim swoje nazwisko i wkrót-
ce znalazłem zatrudnienie w nowej szkole języka angielskiego dla kadetów
lotnictwa. Ten, niewymagajšcy żadnego wysiłku, sukces w dšżeniu do osišgnięcia
życiowych celów - zdobycie uniwersyteckiego dyplomu i dobrze płatnej posady -
napawał mnie dumš.
Zamieszkałem na dachu jednego z hoteli w ródmieciu, gdzie było szeć rzędów
stalowych łóżek bez materaców, powišzanych ze sobš wybrakowanymi wężami z łani
miejskiej. Tam skradziono mi kamerę i lornetkę oraz podręcznik gramatyki języka
perskiego panny Spencer. Był włanie ramadan i siedemdziesięciu moich uczniów
pogršżonych było w letargu lub okopało się w domowych pieleszach bšd też z
wilczš żarłocznociš rzucało się na przyniesione wczoraj sandwicze. W drugim
dniu pracy major, kierownik szkoły, podarował mi popielniczkę z onyksu, komplet
do pisania oraz oddał mnie pod opiekę Hindusa, który miał zapoznać mnie z
dydaktykš języka angielskiego. Pomylałem sobie, że - niezależnie od wszelkich
powodów, dla których przybyłem do Iranu - w żadnym wypadku nie było moim
zamiarem wspieranie militarnego reżimu tego kraju. Poza tym słyszałem, że
Isfahan jest pięknym miastem.
W cišgu pół godziny miałem już nowš pracę.
- Dałem panu mojš najlepszš klasę, panie John z Uniwersy
tetu Bedford!
To był pan Dżamalzade, mężczyzna w rednim wieku, o postawie i wyglšdzie
wiejskiej kobiety. Bez przerwy popijał wodę. Jego szkoła - Zabanchane, czyli Dom
Języków - mieciła się w Czahar Bagh, naprzeciwko hotelu młodzieżowego. Teraz
już naprawdę wpadłem w sidła własnych kłamstw.
- Dziękuję, panie dyrektorze. Postaram się nie zawieć pań
skiego zaufania.
Wpadajšce przez szybę na parapet okna promienie słońca wprawiały mnie w
doskonały nastrój.
Pan Dżamalzade przyjšł niezwykle surowš postawę.
- Musi pan wykazać siłę lwa i cierpliwoć mułły!
Mówił wolno, akcentujšc samogłoski niczym lektor bšd poeta.
- Mój drogi, zadręczš cię. Twój poprzednik zrejterował.
- Proszę pana, dam sobie z nimi radę.
- Niestety, to nie jest takie proste, John. Musielibymy się
wówczas rozstać. - Mówišc to, zamiał się.
Podczas przerwy wony zaprowadził mnie do pokoju nauczycielskiego. Wchodzšc,
zachowałem milczenie. Nie chciałem kolegów rozczarować.
- Panie Dżamalzade, nie mogę ich uczyć, sš zbyt piękne.
Obecni w pokoju wpadli w zachwyt. Pan Dżamalzade nie
posiadał się z radoci
- Panie i panowie! - Podniósłszy ręce, prosił o spokój, lecz
sam z trudem panował nad sobš.
Je meurs de seuf aupres de la fontaine. Chaud commefer, et tremble dent d dent.
- Villon, panie i panowie.
I zanurzył kubek w pojemniku z wodš.
- Musisz się ożenić, mój drogi - rzekła pani Mohrabba.
Uczyła poczštkujšcych języka perskiego.
- Jest to niemożliwe, skoro pani już jest mężatkš.
- Wstydziłby się! - odparła i zamiała się.
- Człowieku, we sobie, do cholery, jakš sighe. - Pan Par-
win ukończył studia w San Diego.
- Co to jest sighe?
- Konkubina...
- ...dziewczyna...
- ...tylko dla miłoci, nie dla małżeństwa...
- Lecz, drogi Johnie, nie z tej klasy, bo musiałbym cię
zwolnić.
- Pauvrejeun'homme...*
- Nie ma w tej klasie żadnych chłopców?
Zebrani w pokoju wpadli w popłoch. Zarumieniłem się.
- Dosyć! - krzyknšł dyrektor, machajšc rękami. - Wprawi
limy naszego drogiego gocia w zakłopotanie.
* Biedny młody człowiek (wszystkie przekłady z francuskiego pochodzš od
redakcji).
Zadzwonił dzwonek na koniec przerwy, dyrektor wyszedł z pokoju pierwszy. Kiedy
mijał mnie, słyszałem, jak mamrotał:
...et tremble dent a dent.
Jego reakcja napełniła mnie odrazš. Pomylałem, że obyczaje tego miejsca sš
owocem uciemiężenia, samotnoci kobiet, postępowania autokratycznego reżimu, a
więc tego wszystkiego, czego nie pochwalałem. Nienawidziłem francuskich
turystów, wysiadajšcych z klimatyzowanych autokarów przed hotelem Szach Abbas i
amerykańskich oficerów walczšcych w czwartkowe wieczory o miejsca w
turystycznych wycieczkach Irantour lub bioršcych udział w miłosnych eskapadach
do Indochin. Nienawidziłem bajecznie owietlonej, wykutej w skale na południe od
miasta, cesarskiej korony rodu Pahla-wich. Bazar w miecie przecinały bulwary,
zza kolorowych szyb gołym tynkiem wieciły mieszkania. Spacerujšc, zbierałem,
pod okiem okrytego kaszmirowym szalem właciciela domu, strzępy rzeb i
dekoracji. W długich rzędach pod sklepieniami siedzieli bez ruchu sprzedawcy,
pogršżeni w otępiajšcym zamyleniu, otoczeni z czterech stron suknem, żelazem,
miarami, wagami, pieniędzmi i przygniatajšcym poczuciem zwišzków i obowišzków
rodzinnych. Gdzie tam był Bóg, lub raczej ucieleniał się w owych czterech
kštach bazaru; do szaleństwa jednak doprowadzała mnie myl, że ci mężczyni
siedzšcy na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, obok stosów jaskrawych płócien lub
kasetek na banknoty, byli absolutnie pewni, że posiedli jedynš tajemnicę
istnienia.
Nie wiedziałem, co mogłoby to miasto wnieć do mego życia, w jaki sposób
wstrzšsnšć nim, nadać mu sens, poruszyć je. Być może, gdybym więcej czytał,
wiedział, rozumiał, rozmawiał z ludmi, mówił ich dialektem i poznał cztery
rodzaje stosowanego tutaj pisma, przedarłbym się przez tę szczególnš zasłonę
wiata turystyki, przemysłu i władzy wojskowej i poznał swój Isfahan. Sšdzę, że
wiedziałem, iż zamieniam samotnoć mego domu w Anglii na samotnoć w Isfahanie;
lecz domniemanie, że samotnoć jest warunkiem bytu, nie należy do tych prawd
życiowych, które z łatwociš akceptuje osiemnastoletni chłopak. Byłem zadowolony
ze swego pobytu za granicš, że jestem daleko od swoich rówieników i ich
koleżanek,
z ich kolekcjami płyt z najnowszymi przebojami. Cieszyłem się, że kształtuję
swojš osobowoć w osamotnieniu, bez wiadków; mylałem przecież o sobie jako o
kim szczególnym.
Nigdy nie obracałem się w wielkim towarzystwie i nauczyłem się żyć w samotnoci.
Pan Dżamalzade znalazł mi pokój w Dżolfie - za sto tomanów miesięcznie - u
żydowskiej wdowy, pani Mohandes; w tym niewielkim pokoju, przy końcu lepej
uliczki zwanej Bombast-e Parwiz, którego małe okienko wychodziło na drzewo
pigwy, dzieliłem swój dzień i wykorzystywałem każdš jego częć niezwykle
oszczędnie, z wielkim dla siebie pożytkiem, jak posiadanš drogocennš własnoć.
Po południu, po lekcjach, oglšdałem pomniki, studiujšc ich architektoniczne
detale. Rysujšc je, prowadziłem dyskurs z teologami. Był to dialog głuchych,
przypominał sytuację kupca z epoki elżbietańskiej, stajšcego przed sšdem szacha
Abbasa. Uczyłem się kaligrafii i wystukiwania klasycznych taktów na bębnie. Na
bazarach odwiedzałem stragany z dywanami i starzyznš. Pani Mohandes nie
aprobowała mego stylu życia, ponieważ nie założyłem rodziny i zwišzałem się z
handlarzami antyków i nałogowymi palaczami opium. Widziałem, że mnie nie lubi, a
robienie na kimkolwiek złego wrażenia nie było w moim zwyczaju, chyba że o to mi
chodziło.
Musiałem żyć oszczędnie. Udzielałem jedynie pięciu lekcji tygodniowo, zarabiajšc
osiemdziesišt tomanów. Z tej sumy pięćdziesišt pochłaniał czynsz i lekcje, które
pobierałem. Zachowałem trzy pięciofuntowe czeki podróżne American Ex-press,
ukryte w moim pokoju pod gelimem, ponieważ potrzebowałem ich do opłacenia promu
w drodze powrotnej do Anglii. Bilet na prom kosztował 5,90 funta, lecz z powodu
inflacji mógł być droższy. Na życie pozostawało mi więc dziennie pięć tomanów.
niadanie przyrzšdzałem w kuchni, na oczach terroryzujšcej mnie służšcej pani
Mohandes. Pięć tomanów musiało wystarczyć na skromny obiad, który jadłem w swoim
pokoju, kieliszek soku z tamaryszku i - tuż po wyjciu z lekcji - na placek
chlebowy, kupowany na straganie poza Haszt Beheszt. Zawsze więc byłem głodny i
skłonny przyjšć każde zaproszenie. W tym miecie dopisywało mi j e nie można
było tu kupić nawet mydła d^JeKnia,
szy się z propozycjš wypicia herbaty, zjedzenia lodów szafranowych czy solonych
pestek melona, owiniętych w gazetę.
Bardziej doskwierała mi żšdza posiadania. Co chwila spotykałem przedmioty, o
których marzyłem, a których posiadanie -jak sšdziłem - zmieniłoby mojš
osobowoć. Jednak kosztowały od dwudziestu pięciu do stu funtów. Wspólne dla
tych wszystkich wspaniałoci ze szkła, porcelany, brokatu nie było ich
urzekajšce piękno czy wyjštkowa oryginalnoć, lecz to, że dawały pewien poglšd
na inny wiat i wyrabiały wobec niego odpowiedniš postawę. Były reliktami handlu
z zupełnie innego wiata. W mojej wyobrani powstała swoista mapa. Znajdowały
się na niej opustoszałe dzisiaj miasta bšd całkowicie wymarłe i zamulone porty,
od których wietnoci minęły wieki; potężni władcy, walczšcy o kamieniołomy dla
budowy nowych miast - Pragi, Moskwy, Baku, Buchary, Kaszgaru, Buszehru, Maskatu,
Zanzibaru, Isfahanu - które zaludniłbym w swojej fantazji.
W pištki, kiedy wszystkie muzea, sklepy i kina były zamknięte, moja wyobrania
całkowicie zawodziła. Wówczas mogłem godzinami stać na chwiejšcym się starym
mocie przecinajšcym rzekę, głodny, nieważki, głono powtarzajšc niektóre strofy
Forugh Farrochzad*:
Ach jak spokojnie i dumnie przemijało
moje życie jak strumień obcoci,
lecz w sercu ciche pištki opuszczone.
Ponieważ autorka tego wiersza była kobietš pięknš i nieszczęliwš - zginęła w
Teheranie w wypadku samochodowym, nie należała do rozkosznych trzpiotek,
prowadzšc rozmowę nie skrywała swej twarzy w czadorze - nabrałem głębokiego
przekonania, że jeżeli za mego życia była jedna tak wyjštkowa oso-
* Forugh Farrochzad (1934-1966)- poetka perska, która pierwsza odważyła się
pisać o problemach dotyczšcych kobiet; autorka poezji miłosnej (przyp. kons.).
** Fragment wiersza Forugh Farrochzad Smutny pištek, przeł. Zofia Józefo-wicz-
Czabak - z tomu I znów powitam słońce, wybrała Barbara Majewska, Warszawa 1980
(przyp. kons.).
ba, z całš pewnociš będzie jeszcze jedna. W kwietniu rzeka zamieniała się w
bagno. Spacerowałem wówczas wzdłuż jej brzegu, nie zważajšc na porzucone puszki
po pepsi, wygasłe paleniska, rozrzucone gazety, suche skóry owcze i łajno, lub
też szedłem cieżkš, która biegła pomiędzy polem melonów i błotnistymi wałami,
gdzie kwitły drzewa granatów, a mali chłopcy przerywali swoje gry i zabawy,
podbiegali do mnie, głono wołajšc: Good morning!", ćwiczšc angielskš wymowę. W
jednej z wiosek nad rzekš rosły trzy drzewa orzechowe, a pod nimi miecił się
grobowiec więtego, otoczony zielonymi sztachetami i flagami. Spytałem, kim był
zmarły, lecz nikt nie wiedział; w końcu, aby sprawić mi przyjemnoć, wymieniono
jakie nazwisko. Pomylałem, że w błogim nastroju przespałbym wiecznoć w cieniu
tego ogromnego drzewa, korzystajšc z prawa do sukcesji spoczywajšcych tu ludzi o
dziwacznych dla mnie nazwiskach.
Nawet w pištki nie odczuwałem nudy i nie dręczyła mnie samotnoć, ponieważ obce
były mi tego rodzaju uczucia; a poza tym nie zawsze czułem się samotny. Czasami,
po odebraniu listu na poste restante od mego starego nauczyciela języka
francuskiego, siadajšc na skraju zrujnowanej fontanny i rozkoszujšc się
podmuchem wiatru, pochłonięty i podniecony lekturš korespondencji, w pełni
zdawałem sobie sprawę, że jestem obserwowany; że kto - nie ogrodnik strzygšcy
klomby i nie listonosz - uważnie mi się przyglšda. Nie było to metafizyczne,
religijne odczucie czego niezwykłego, nigdy bowiem nie mylałem o Bogu; osoba,
która mnie obserwowała, a której swoje intencje wyraziłem dokładniej i w sposób
bardziej zrozumiały gestami, była istotš ziemskš, a - mówišc dokładniej -
kobietš. Nie była mojš matkš; była raczej istotš, która uosabiała i skupiała w
sobie całe moje zainteresowanie i całš mšdroć, jakš chłopiec zwykle przypisuje
swojej matce, oraz uwielbienie, jakim jš darzy, nawet jeżeli nigdy jej nie znał.
Czasami, spacerujšc pod rozłożystymi platanami w Haszt Be-heszt, jeli
zobaczyłem idšcš wzdłuż drzew dziewczynę ze skrzypcami, całkowicie zatopionš w
swoich mylach jak w czadorze, wydawało mi się, że życie moje jest nie do
zniesienia.
Nie sšdziłem, że podołam jego trudom nawet w tak odległym miecie.
W chwili takiej jak ta otworzyłbym otrzymany list lub poszedł nad rzekę i do
pewnego stopnia zrezygnował ze zbyt miałych zamierzeń. Porzuciłbym
teraniejszoć w poszukiwaniu swego rodzaju historycznej przyszłoci.
Wiedziałem, że jestem twardym facetem oraz że te widoki, głosy, doznania i
zapachy, które nie majš dla mnie dzisiaj żadnego znaczenia, po wielu latach, we
wspomnieniach, stanš się ródłem najsilniejszych przeżyć; że ubolewajšc nad
przeszłociš, będę doznawał szczęcia. Sšdziłem, że pewne cechy szczególne tego
miejsca -być może włanie pasmo murów otoczonych nie wypalonymi cegłami, niebo
błękitne, sklepienia budynków, wspomnienie kojšcego chłodu w najgorętsze
popołudnie - powrócš do mnie w przyszłoci, przynoszšc uczucie zarówno smutku,
jak i rozkoszy. Lecz w owym czasie Isfahan nie był dla mnie miejscem głębokich
przeżyć i dowiadczeń, lecz przygód. Znaczenia nabierał tylko wtedy, kiedy w
wyobrani dzieliłem się mymi wspomnieniami w ojczynie, w moim domu, przed
urojonym audytorium Brytyjczyków. Pewnego dnia - jestem tego pewien -
westchnšwszy, powiem: Och tak, to jest miniaturowy zegarek zrobiony w Berlinie
w latach dziewięćdziesištych dziewiętnastego wieku dla klientów na rynek
wschodni. Nie otwieraj go, jeżeli łatwo ulegasz przerażeniu. Dostałem go w
Isfahanie, w latach siedemdziesištych, kiedy byłem studentem, od faceta, który
miał sklep na górnej arkadzie przy Mej-dan-e Szah. Nazywał się Mo'in. Biedak
zapił się na mierć...".
Nawiasem mówišc, taki włanie żywot wiódł pan Mo'in. Pewnego dnia, po zajęciach
szkolnych, wpadłem do jego sklepu, zaciekawiony rosyjskš porcelanš wystawionš za
brudnym oknem. Spędziłem tam całš noc i na drugi dzień ledwo zdšżyłem na
zajęcia. To miejsce nie dawało mi spokoju. Było brudne i panował w nim chaos;
przypominało właciciela, który sypiał na stosie dywanów, zagrzebany w
szafranowych włóknach i rozsypanym ryżu, nieogolony i pijany zawsze do utraty
przy-tomnoci. Zapragnšłem doprowadzić do porzšdku zarówno sklep, jak i jego
właciciela; oddzielić rzeczy ewidentnie dobre od niewiele wartych. Przebrawszy
stos gelimów przeznaczo-
nych dla małżeństwa z Ulm, natknšłem się w sklepie na dzie-cięcš kołderkę ze
zgniłego perkalu, którego czerwień i granat wypłowiały prawdopodobnie w połowie
osiemnastego wieku. W głębokim mroku znajdowałem na półkach brudne, pokryte
patynš czasu dziwne przedmioty: dzbanki z bršzu, taniš chiń-skš porcelanę typu
familie rosę, wyszczerbione stare monety i malowane lustra, w ramach z
wyschniętej masy papierowej, kleju i gipsu, a także przedwojenny rewolwer Smith
& Wesson, z dwiema mosiężnymi kulami w kaburze uszytej z bawełny. W przedmiotach
tych dostrzegałem przeciwieństwo tych wartoci, które na zawsze przestały mieć
dla mnie jakiekolwiek znaczenie, jak na przykład przeżywanie wielkich wydarzeń,
wojen bšd rewolucji, możliwoć szczerej rozmowy z szachem albo wspomnienie
dziewczynki, która zdejmuje welon. Przyszło mi raz na myl, że Mo'in mógł mieć
rację, iż tylko ludzie samotni wiedzš, co ma wartoć, a co jest jej całkowicie
pozbawione; że tamto niemieckie małżeństwo bardziej było zadowolone z dywanika
wysłanego im pocztš i zaszytego w płótno żeglarskie niż ja z kebabu kupionego w
sklepie lub dziecięcej kołderki nabytej dla żartu, co tak rozbawiło Mo'ina.
Rewolwer po prostu ukryłem w naczyniu, bo nie chciałem, by go sprzedano.
Mo'in uważał mnie za postać komicznš. Zwykł rozmawiać na mój temat w mojej
obecnoci, ponieważ trudno mu było pojšć, że cudzoziemiec, istota równie mało
znaczšca jak tutejsza dziewczyna, mógł znać jego język lub wiedzieć cokolwiek o
czymkolwiek. Kiedy jeden z jego poredników" -jak nazywał ubiegajšcych się o
jego względy handlarzy starzyznš, dostarczajšcych mu przeróżnego rodzaju
przedmiotów - przyniósł żeliwny wiecznik, który uznałem za mieć, usłyszałem,
jak wypowiedział to moje okrelenie po persku: aszghal. Całymi dniami je póniej
powtarzał ze zdziwieniem i rozbawieniem. Kiedy zszyłem postrzępione brzegi
dywanu gustownym szwem, wystawił go na balkonie i długo o tym rozmawiał z
przyjaciółmi. Powierzał mi klucz od sklepu, lecz tylko dlatego, że zapominał go
zamykać. Wiedziałem, że mnie lubi nie z powodu mojej białej twarzy i zaufania,
jakie z reguły budzili europejscy turyci, lecz za mojš pomysłowoć. Ja za
lubiłem
go, jak sšdzę, ponieważ zawsze miał pod rękš wódkę i pistacjowe orzechy od
Kermana i lunch od żony, przywieziony taksówkš w zamkniętych naczyniach (żonę
zgryliwie nazywał ministrem wojny); ponieważ okazywał mi dużš bezinteresownoć;
ponieważ opłacał wycieczki do Kurdystanu i Abade; ponieważ miał fatalnš opinię;
ponieważ był szczerbaty i wreszcie - ponieważ w cišgu dnia nie chciałem wracać
do Dżolfy i pani Mohandes. Zauważyłem w jego opilstwie i pogardzie, jakš
okazywał rodowisku miejskiemu, w jego anarchicznej postawie i pełnych jadu
blunierstwach chęć omieszenia i poniżenia pokutujšcych jeszcze tu i ówdzie
pozostałoci starych poglšdów i postaw. Mo'in przypominał Chajjama*, lecz nie
miał jego talentu i nie był koneserem wina, wypijał natomiast olbrzymie iloci
wódki; lub raczej - w Anglii tego rodzaju myl nigdy nie wpadłaby mi do głowy -
Chajjama, który był symbolem pewnej postawy duchowej, tego wszystkiego, co
wyrażały jego poetyckie czterowiersze, tłumaczone w Europie jako owoc samotnego
geniusza. Życie i dzieło Chajjama było w gruncie rzeczy przez wieki marzeniem
takich ludzi jak Mo'in, podszywajšcych się pod wielkoć poety, ponieważ tylko
wówczas o nich mówiono i naladowano ich. Gdy Mo'in podczas przerwy na lunch
chrapał jak smok, uczyłem się perskiego, siedzšc na chwiejnym tronie z dywanów
lub chodzšc boso na palcach, zniewieciały, oddajšcy się umysłowym rozkoszom,
niepewny siebie.
Pewnego popołudnia, dziewiętnastego kwietnia tysišc dziewięćset
siedemdziesištego czwartego roku (23 farvardina 1353), zasnšłem i obudziłem się
w sklepie pełnym aniołów. Ich głosy były niczym wiatło w zakopconym sklepie.
Podniosłem się, oparłem o ocieżnicę oddzielajšcš dwa pokoje i zobaczyłem
dziewczynę w czarnym modlitewnym czadorze. Za niš wibrowały i unosiły się
ożywione głosy dziewczšt, niczym gruchanie gołębi na dziedzińcu Meczetu Szacha,
ale postać w drzwiach stała nieruchoma. Dostrzegłem skraj jej spódniczki o
lekkim, delikatnym niebieskim odcieniu i krótkie białe skar-
* Omar Chajjam (zm. ok. 1123) - perski poeta, autor słynnych czterowierszy
(rubajjatów), matematyk (przyp. tłum.).
petki. Była to częć obowišzkowego stroju szkolnego dziewczšt szkół rednich w
Isfahanie. Kiedy spojrzałem w jej oczy, były tak intensywnie ciemne, jakby
wchłonęły całš czerń pokoju; jednak czerń tych oczu nie pozbawiała ich wiatła,
sama w sobie była bowiem blaskiem, jakiego do tej pory nie dowiadczyłem i nie
wiedziałem, że istnieje. W spojrzeniu malowała się melancholia.
W głównym holu sklepu siedziało w kręgu na dywanie około dwudziestu dziewczšt.
Mo'in, poruszajšc nerwowo łokciem, kciukami, a nawet nogami, rozgniatał na
prawej ręce tytoń z papierosa. Znów wzrok mój padł na postać w czarnym czadorze,
stojšcš w zastygłej pozie. Nie budziła zainteresowania, była sztywna. Mogła być
trudna w obejciu, uboga lub bogata, zbyt sprytna lub otępiała, niezbyt ładna
lub zbyt ładna, wy-znawczyniš kultu Bahai lub religii chrzecijańskiej i wręcz
niesamowita.
- Witam, mamzilsl Nazywam się John, przybyłem z Anglii.
Jestem nauczycielem języka angielskiego w...
- Zabanchane, wiemy.
Pod urokiem jej czarnych oczu zapadłem się pod ziemię. Poczułem, że jest
zakłopotana i odsunšłem się nieco. W tej włanie chwili, poprzez bawełniane
włókna jej spódniczki oraz cza-doru, czułem nie tylko jej bieliznę, lecz także
skórę, jakby tego ranka po przebudzeniu się cišżyła jej cała kibić, biust i
biodra. Była spięta. Spojrzałem w stronę kręgu dziewczšt i nagle jedna z nich, z
odsłoniętš twarzš w okularach, zwróciła się do mnie:
- To jest nasz klub, proszę pana. - Słowo klub" wymó
wiła, przedłużajšc samogłoskę.
- Nie jestem żaden pan", nazywam się John. John Pitt.
Mieszkam w Bombast-e Parwiz w Dżolfie, u pani Mohandes...
- ...Pan John.
Pan Mo'in, bezwzględny i szalony, jak nakręcona zabawka zapalał swego ulubionego
papierosa. Pomylałem: Nic tu po tobie, chłopcze, doniosš twoim studentom i to
się nigdy nie skończy".
- Co to za klub, mamzil?
- Och, młode jestemy, nic nie mamy, a chcemy wszystkie-
go. Chcemy znać angielski, być przyjaciółkami, palić papierosy i słuchać
muzyki...
- Black Sabbath!
- Tom Jones!
Pan Mo'in przyklęknšł, głęboko zacišgnšł się papierosem, pocałował dziewczynę w
odsłoniętš buzię, wdmuchnšwszy jej do płuc dym papierosa. Byłem tym widokiem do
głębi wstrzšnięty. Dziewczyna wzięła papierosa, zacišgnęła się głęboko i
pocałowała sšsiadkę w usta. Pomylałem: Perskie dziewczyny nie sš podobne do
tych; sš poważne, niemiałe i skłonne do tycia". Mo'in obiegł siedzšce w kole
dziewczęta, skradajšc im całusy. Ta z odsłoniętš twarzš była w ekstazie,
chwyciła się rękami za głowę. Mo'in mógł dać jej haszysz. W tym momencie
pomylałem: Panie Mo'in, jeżeli dotknie pan dziewczyny obok mnie, przysięgam na
Boga, zabiję pana". Siedzšc przy niej na dywanie, czułem, jak drży.
- A czego pani chce, mamzill - zapytałem, rzuciwszy
okiem na jej czarnš, surowš sylwetkę.
- Chcę być wolna, proszę pana.
W jej spojrzeniu i postawie było co, co obezwładniało Mo'ina. Czubkami palców
chwyciła poprzez czador papierosa i podała mi go, lekko dotykajšc przegubu mojej
ręki. Odwróciła się; poczułem na ustach smak jej bawełnianej bielizny, a potem
promieniujšce ciepło jej policzków; zobaczyłem oczy zasnute lekkš mgłš i
poczułem zapach przypominajšcy woń kwiecistych klombów w miejskim ogrodzie tuż
po deszczu. Głęboko zacišgnšłem się papierosem. Owładnęły mnš fale emocji -
smutku, wrogoci i gniewu. Dotarły one do Czarnych Oczu i rozbiły się niczym o
skałę. Minęły, tak jak wszystko w życiu mija, nawet przemijanie, gdy przestaje
istnieć czas -jak mawia nasz mistrz Dżalaluddin Mouławi w drugiej księdze swoich
rozpraw, którš przeczytałem w domu w Anglii, włanie w Anglii.
Kiedy spojrzałem wokoło, zorientowałem się, że zarówno moja sšsiadka, jak i
wszystkie pozostałe dziewczęta znikły, pan Mo'in spał, a ja spóniłem się na
lekcję kaligrafii. Biegłem wzdłuż rozgrzanego Mejdanu do bramy bazaru; mężczyni
podnosili się z kamiennych ław i wyrażali swoje zdziwienie;
uliczne gmachy i place tańczyły w moich oczach, a w uszach brzmiały strofy
Chosrow i Szirin:
Jak często ukochany stoi pod twymi drzwiami z rozwianym
włosem, A ty masz mętny wzrok, zgaszony snem.
przeł. Ludmiła Marjańska
- Pan nigdy nie da sobie rady z kaligrafiš.
Kręciłem się po ulicach w tę i z powrotem. Przed bramš bazaru, rozbrzmiewajšcego
stukotem młotów i syczeniem palników gazowych, gdzie sprzedawano przedmioty z
mosišdzu i miedzi, stał człowiek w kiepskim ubraniu i brudnym krawacie oraz w
filcowym kapeluszu, jaki noszš zwykle Baktryjczycy. Jego długie włosy i
opadajšce wšsy siwiały przedwczenie, jakby były opalone. Ubranie na nim
wisiało. Nie był Irańczy-kiem, lecz jak na Europejczyka wyglšdał zbyt biednie,
był smutny i le ubrany; może był Polakiem lub Bułgarem albo kim w tym rodzaju,
pracujšcym w nowej stalowni.
- Sšdzę, że czasami brak umiejętnoci można nadrobić wy
tężonš pracš - omieliłem się powiedzieć.
- Niestety, nie można. Bo wtedy ja także odniósłbym sukces.
mieszne było jakiekolwiek porównanie nas. Spytał:
- Czy mogę mieć przyjemnoć towarzyszenia panu na spa
cerze?
- Obawiam się, że jestem nieco zajęty...
- Proszę się nie obawiać, nie jestem homoseksualistš. -
Jego subtelny umiech poruszył mnie. - Mam nadzieję, że wy
baczy mi pan tembr mego głosu.
- Mogę zapytać, z kim mam przyjemnoć rozmawiać?
- Przyjemnoć jest po mojej stronie. Nazywam się Riaza-
now - odparł, bioršc mnie pod ramię i prowadzšc w stronę bul-
warów. - Pan jest John Pitt, student filozofii orientalnej na
słynnym Uniwersytecie Bedford w Anglii.
Zatrzymałem się.
- Skšd, na Boga, pan to wie?
- Każdy w Isfahanie wie. Nie mam żadnego innego zajęcia
prócz włóczenia się. Wyranie widać, że jestem głupcem
i próżniakiem, jestem także konsulem generalnym Zwišzku Socjalistycznych
Republik Radzieckich w Isfahanie. Bez zgo-dy Ministerstwa Spraw Zagranicznych w
Teheranie nie mogę opuszczać miasta, nie mogę także przyjmować goci ani też z
kimkolwiek rozmawiać z obawy przed Sawakiem*.
- Ja rozmawiam z panem z przyjemnociš.
- Pan jest Anglikiem, należy pan do szczęliwej rasy. Czy
możemy pospacerować w Czahar Bagh?
- Dlaczego nie?
- Rzeczywicie, dlaczego nie? Wie pan, że kiedy nasze kra
je podzieliły biedny Iran na dwa obszary wpływów, Isfahan był
miastem granicznym? Nasz konsulat, znajdujšcy się na Gór
nym Czahar Bagh, i wasz przy Dolnym Czahar Bagh wyzna-
czały granice panowania każdego z naszych krajów. Spaceruje
my teraz na obszarze niepodlegajšcym regułom politycznych
wpływów i konfliktów.
Sala Rex Cinema, gdzie wywietlano western z Włoch, nag-le wydała mi się
miejscem uroczym.
- Oczywicie każdy na tej ulicy zieleniarz, sprzedawca nu-
gatów, pijak, gołębiarz i pederasta chciał być zarówno rosyj-
skim, jak i angielskim agentem i roił sobie, że jest tak ważnš
figurš we współczesnym wiecie, iż żadne z wydarzeń ostat-
nich siedemdziesięciu lat nie może pomniejszyć jego roli.
Doszlimy do alei biegnšcej wzdłuż rzeki. Tarmakadam błyszczał w promieniach
zachodzšcego słońca. Mijały nas cię-żarowe mercedesy, wielkie jak góry. W pewnej
chwili Riaza-now zatrzymał się i spytał:
- Dlaczego jest pan taki szczęliwy, panie Pitt?
- Ponieważ jestem zakochany.
Klasnšł w ręce.
- Niech cię Bóg błogosławi! - Spojrzał na mnie oczyma
pełnymi smutku i zdziwienia. - Czy wolno mi, korzystajšc
z przywileju naszej krótkiej znajomoci, zapytać o nazwisko
ukochanej?
* Sawak - policja polityczna za panowania szacha Mohammada Rezy Pahla-
wiego (przyp. tłum.).
- Wolno panu, lecz ja nie znam jej nazwiska i nie wiem,
gdzie mieszka. Szukam jej.
Idšc chodnikiem ulicy owietlonej lampami gazowymi, gapilimy się na tłum kobiet
w obcisłych czadorach, podkre-lajšcych ich piękne kobiece kształty.
- Czy mogę zapytać, kierujšc się szlachetnš intencjš oraz
bezinteresownš chęciš udzielenia rady, o zalety ukochanej?
- Ma czarne oczy, urocze stopy i jest wysoka.
Riazanow głęboko westchnšł.
- W Isfahanie wszystkie kobiety sš wysokie, czarnookie
i majš ładne stopy. Dlatego włanie życie tutaj stanowi takš
udrękę ducha.
Poczułem się głęboko urażony tym uogólnieniem, dlatego dodałem:
- Jest smukła jak drzewo cyprysowe na wiosnę. Ma lnišce
usta, perłowe zęby, jej rzęsy przypominajš włócznie wroga,
a kibić ma smukłoć włosa. Wydaje mi się, że twarz jej przypo
mina księżyc tuż po wynurzeniu się z chmur. Jej głos ożywia
piękno róży i nastraja słowiki do piewu.
Riazanow zastanowił się chwilę.
- To oczywicie szalenie ułatwia sprawę. Panie John, pan jš
odnajdzie. Ani przez chwilę proszę nie wštpić, że jš pan odnaj
dzie. A wówczas udzielę wam lubu. - W półmroku jego twarz
zajaniała umiechem. - Jako konsul zawsze chciałem udzielać
lubów. Czy twój ojciec jest tutaj?
- Nie, proszę pana.
- Mogę zastšpić panu ojca. - Potem uderzył się rękš w gło
wę. - Oczywicie jest pan muzułmaninem?
- Należę do Kocioła Szkockiego.
- Szkocja ma swój Kociół? Co za niespodzianka! Lecz
ukochana jest muzułmankš.
- Oczywicie.
- To pan również musi być muzułmaninem.
- Dlaczego?
- Musi pan być, drogi Johnie. Jak bowiem zobaczy pan
twarz swojej ukochanej? Mówi pan po arabsku?
- Nikt nie mówi po arabsku. Nawet Arabowie nie mówiš po
arabsku.
I
27
- Bóg przemawia po arabsku. Proszę uprzejmie powtarzać
za mnš: la ilaha Ula (A)llah...
- la ilaha Ula (A)llah...
- ...wa Muhammadun...
- ...wa Muhammadun...
- ...rasulu (A)llah.
- ...rasulu (A)llah.
- ...wa Ali wali (A)llah.
- ...wali (A)llah.
- Teraz jest pan już muzułmaninem.
- Tak łatwo i prosto?
- To dopiero poczštek. A teraz, jako starszy, z bólem muszę
pana pożegnać. Ej, Hasan!
Wpatrywalimy się w długie nasypy z mułu, biegnšce wzdłuż rzeki, i
wsłuchiwalimy się w szelest lici drzew na wałach oraz czyje mruczenie i
szemranie za ponurš bramš. Nagle doznałem uczucia lęku, że mógłbym nie zobaczyć
więcej Riazanowa.
- Kiedy będę miał zaszczyt zatelefonować do pana? Nie
obawiam się tych wypierdków z Sawaku.
- Powiedziane dosadnie, lecz niezbyt mšdrze. Oni pana in
wigilujš.
Odwróciłem się i poczułem się głupio.
- Ej, Hasan, haszaszl - Odsunšł się nieco ode mnie. - Cza
sami jestem w kiepskim nastroju i mimo że ma pan prawo tego
oczekiwać, nie mogę służyć panu swoim towarzystwem. Sšdzę
też, że powinnimy pozwolić, aby opadły emocje wywołane
naszym szczęliwym spotkaniem, tak jak cichnš fale na wzbu
rzonej wodzie w stawie rybnym. - Przyglšdał mi się wnikli
wie. - Lubi pan muzykę klasycznš?
- Oczywicie.
- Ja nie. Jutro wieczorem będzie u mnie kto, kto gra na
orientalnej lutni. Jest wielkim nudziarzem, agentem Sawaku
i udaje niewidomego. Dla pana będzie jednak lepiej, jeżeli na
stępnym razem nie spotkamy się sami. Niestety, gra godzinami
i czuje się dotknięty, jeżeli wypijam przy nim zbyt wiele her
baty.
Jaki stary człowiek potknšł się o bramę i spojrzał na nas
wzrokiem sędziwego mędrca. Wyglšdał niczym abakus na biurku pana Mo'ina. Czy
jest jeszcze kto, kogo biedny pan Riazanow mógłby darzyć zaufaniem?
- Z największym zainteresowaniem wysłucham koncertu.
- Do widzenia, panie Johnie.
- Do widzenia panu.
Pochylił ramiona, aby przejć przez drzwi w bramie.
W Isfahanie, miecie liczšcym co najmniej ćwierć miliona mieszkańców, było ponad
tuzin szkół rednich dla dziewczšt. Ponieważ prowadziłem zajęcia w Zabanchane,
wiedziałem na ten temat więcej niż niejeden ekspert w miecie. Z tych szkół
tylko dwie znajdowały się w obrębie jednej mili od Mejdan-e Szah. Pomylałem, że
jest to miejsce na tyle oddalone, aby dziewczęta zdołały powrócić do domu, zanim
matki zauważš ich nieobecnoć. Sporód tych dwóch jedna szkoła rednia, Is-
lamija, była fundacjš religijnš, a nie sšdziłem, że dziewczęta, które spotkałem,
stanowiły muzułmański odpowiednik sióstr z żeńskiego klasztoru; lecz druga
szkoła, noszšca imię cesarzowej Farah Diby, była najbardziej ekskluzywna i modna
w miecie. Dlatego uczęszczały tam panna Maszrute i panna Bord-bar, a żadne inne
moje uczennice nie mogły się tym pochwalić.
Następnego dnia na ulicy biegnšcej od Czahar Bagh tłoczyły się limuzyny z
kierowcami. Stary człowiek rózgš ponaglał dziewczęta przechodzšce przez bramy.
Trzepoczšc czadorami, nie zwracały na niego w ogóle uwagi. Stojšcy na chodniku
policjant krzyczał przez głonik na wszystko i na wszystkich. Kiedy wracałem,
znów zaczšł krzyczeć i z zażenowaniem stwierdziłem, że tym razem na mnie.
Zrobiłem koło, wędrujšc do Czahar Bagh i Zabanchane, i czułem do siebie odrazę:
w cišgu zaledwie miesišca przejšłem zwyczaje tego miejsca, gdzie dziewczęta
uważa się za istoty, które trzeba strzec jak skarbu, nieobliczalne i niegodne
zaufania, i które spod straży trzeba wykradać. Myl, że mogłyby, podnoszšc z
ziemi swoje
rzeczy lub uciekajšc przed rózgš odwiernego, zauważyć zza jednego z tych
mercedesów moje infantylne zaciekawienie, skłaniała mnie do chyżej ucieczki.
Podczas długiej drogi powrotnej z sowieckiego konsulatu oraz w czasie snu
ostatniej nocy dziewczyna moich marzeń zajęła w moim życiu miejsce wszystkich
autorytetów. Jej osšd miał dla mnie wartoć samš w sobie, stała się arbitrem
rozstrzygajšcym o tym, co jest dobre i prawe. Zaczšłem miewać skurcze żołšdka,
wydawało mi się, że stoję na skraju wieżowca lub gdzie nad przepaciš. Tam w
dole, z ledwo widocznych zarysów ulicy i konturów przywierajšcych do siebie
willi, dochodził drażnišcy zapach pnšcej się na wysokich murach winoroli.
Czułem wówczas, że jest tam miertelna pustka, która oznaczała, że będę wiódł
życie na zawsze pozbawione widoku Szirin. Pomylałem sobie: jest przecież na
wiecie mnóstwo dziewczšt. W cišgu jednego, dwóch miesięcy zaoszczędzisz tyle
pieniędzy, że wyjedziesz stšd do Afganistanu lub Kaszmiru. Kiedy jednak
znalazłem się w Czahar Bagh, w zgiełku samochodowych klaksonów, kiedy poczułem
na policzkach zimne promienie słońca, za-pach tytoniu i smak sorbetu z melona,
zafascynowany malowniczym obrazem siedemnastowiecznej architektury miasta -nie
mogłem zebrać się w sobie i, prawdę mówišc, nie chcia-łem. Jako dziecko często
stroiłem miny i kto, ostrzegajšc mnie, powiedział: Chłopcze, zmieni się wiatr
i zostaniesz z takš gębš do końca swoich dni". I co takiego stało się, kie-dy
poczułem zapach silnego wiatru z nieznanego mi miejsca, zapach wiatru, który
przeszył sklep ze starzyznš na Mejdan-e -nie byłem już sobš.
Ostatecznie idę dzisiaj wieczorem na obiad - pomylałem sobie.
Ogród Riazanowa był piękniejszy, niż sobie wyobrażałem. Powitał mnie Hasan i
poprowadził wyłożonš kafelkami cież-kš do drzwi wejciowych domu. Szedłem
pomiędzy lampami z kutego żelaza, jakie spotyka się w paryskich parkach. W po-
dmuchu wiatru licie rzucały migoczšce wiatła i cienie. Minšłem zbiornik z wodš
i zobaczyłem dalej, po prawej stronie cieżki, drewnianš chatkę, z której
poprzez zabarwione szyby
rozchodziły się drgajšce różowe i niebieskie promienie, jakby w rodku paliły
się wiece.
Riazanow, w piżamie w paski i mycce, siedział na kanapie oparty o poduszkę.
Przed nim stał kociołek z polerowanego mosišdzu; małymi szczypcami wyjmował z
niego kawałki węgla drzewnego. Na kolanach trzymał fajkę z długim, drew-nianym
cybuchem i porcelanowš miseczkę z przekalkowanym wizerunkiem
dziewiętnastowiecznego szacha. Na mój widok nie zareagował, nie wstał i nawet na
mnie nie spojrzał. Patrzšc na kociołek, mówił:
- Dšżšc do doskonalenia się w życiu i miłoci zatracamy
osobowoć. Piękno bez skazy, życzliwoć pozbawiona wahań,
bezinteresowna przyjań, religia bez fanatyzmu, miłoć bez za-
strzeżeń i ukochana bez skazy - tego rodzaju ideały czyniš po-
miewisko z naszej natury, która jest krótkowzroczna, ułomna,
nękana pokusami, strachliwa. Dla nas, to znaczy Irańczyków
(a żyję w tym kraju trzydzieci trzy lata i chcę, aby zaliczano
mnie do tej społecznoci), możliwy jest tylko wybór pomiędzy
życiem w stanie wiecznej beznadziei a godnym pogardy prag-
nieniem samobójstwa. Uważamy bowiem, że uczciwiej lub -
jak mówimy - mężniej jest umrzeć w nędzy i być pozbawio-
nym wszelkiego splendoru, niż zadowolić się czymkolwiek; dać
się ponieć w życiu fantazjom, niż powięcić się domowi lub
wybrać los sklepikarza; mieć własne życie osobiste w prostac-
kim i tchórzliwym despotyzmie, niż wieć życie publiczne pod
niedoskonałymi rzšdami z własnego wyboru; opłakiwać nasze
go zamordowanego Hosejna* niż radować się naszym błogo-
sławionym Mahometem; wreszcie zabijać czas, czekajšc na
powrót Władcy Czasu, i przygotować się na koniec wiata...
Przerwał, by za chwilę mówić tym samym, uroczystym, jak-by z oddali płynšcym
głosem:
- A więc, jak zapewne pan przypuszczał, jestem dzieckiem
fajki. Pozwoli pan, że pokażę mu narzędzia mojej rozkoszy
i udręki. Tu jest kociołek, węgiel drzewny, dmuchawy, szczyp-
ce. Tu jest narkotyk, który nazywamy terjakiem - remedium.
* Hosejn (arab. Al-Husajn) - syn Alego ibn Abi Taliba, czwartego kalifa, i
Fatimy, córki Proroka Mahometa (przyp. kons.).
Kupuję opium od narkomana zarejestrowanego w Minister-stwie Zdrowia. Tym nożem
tnę je. A to zatyczka, dzięki której remedium utrzymuje się w fajce.
Zacišgnšł się głęboko. Opium zaskwierczało i zakipiało w porcelanowej miseczce.
- Remedium ma wiele zalet, proszę pana. Pierwszy wdech
wywołuje pewne przygnębienie ducha, powodujšc jednak, że
nie tak bolenie odczuwamy otaczajšcš nas rzeczywistoć; daje
nam wobec niej pewne poczucie dystansu. Możemy więc do-
wiadczać tej rzeczywistoci w nieco inny sposób. Nie jest to
przeżycie tak całkowicie nam obce, lecz zawsze dajšce pewnš
satysfakcję: można na nim polegać bardziej niż na starym zaufa
nym służšcym bšd stałej uczuciowo żonie. Jeli chodzi o złš
stronę remedium, to oczywicie znajš cały wiat.
Z czułociš spojrzał na kociołek.
- Zamienia ono w farsę nasze istnienie. Co wieczór palacz
opium wdziewa czapeczkę błazna.
Przyszło mi na myl, aby zapytać o paniš Riazanow.
- Czy mogę zadać panu pytanie dotyczšce rodziny?
Spojrzał na mnie złoliwie.
- Cały oddany jestem Panu Opium. Nie zezwala on na ja-
kiekolwiek inne zwišzki. Czy pan mnie rozumie?
Sšdziłem, że mogę oczekiwać pewnej życzliwoci. Czułem się głęboko rozczarowany.
Powiedziałem:
- Panie Riazanow, chciałbym przebywać w pana towarzy-
stwie tylko wówczas, kiedy to panu odpowiada.
- Chciałbym, aby wywiadczył mi pan pewnš przysługę.
- Ma jš pan.
Jest to prawidłowa odpowied w języku perskim. Gdybymy rozmawiali po angielsku,
mogłaby brzmieć inaczej.
- Obiecaj mi, mój chłopcze, że nigdy nie będziesz mi do-
wierzał. Pomylisz, że celem tego przedstawienia jest nakło-
nienie ciebie do przyjęcia remedium i masz rację; jest to jednak
wola mego Pana, o wiele silniejsza od mojej. Moim zamiarem
jest ostrzec ciebie. Musisz zrozumieć, że chociaż kocham cię,
jak ojciec kocha jedynego syna, a może nawet bardziej, ponie-
waż kiedy nie miałem już żadnej nadziei na miłoć, ty zjawiłe
się w moim życiu, jednak nigdy nie możesz pokładać we mnie
żadnego zaufania, a to dlatego, że pozbawiony jestem całkowi-cie własnej woli.
- Nie wierzę, że to prawda, panie Riazanow.
- Obiecaj mi, John.
- Obiecuję.
Zeskrobał resztki opium z wypalonej fajki i znów jš nabił. Lecz mojš uwagę
zwróciło co, co stało przed nim na dywanie, tuż obok ksišżki, którš czytał. Był
to duży, porcelanowy czaj-nik z herbatš. Znajdował się w uchwycie, który był
tykwš roz-ciętš w rodku i wiszšcš na podstawie z wyrytymi na ze-wnętrznej
stronie wzorami i wyciełanš wewnštrz jedwabistš skórš zwierzęcš. Do wierzchołka
tykwy przytwierdzony był skórzany pasek, służšcy niewštpliwie także do
przytroczenia naczynia na łęku siodła. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie.
Czułem, że gdybym miał taki czajnik i całe to urzšdzenie, ni-czego bym już nie
potrzebował: moje życie wolne byłoby wówczas od wszelkich pragnień i pokus. To
porcelanowe na-czynie stanowiło uosobienie kruchoci, a mimo to przetrwało
dwiecie lat wędrówek na turkmenskich kucykach pomiędzy Marwem a ruinami
Balchu*.
- Jest twoje, mój Johnie, lecz jeszcze nie teraz.
- O nie, panie Riazanow, to naczynie nie było przedmiotem
mego podziwu! Proszę tak nie myleć, nie marzyłem o nim!
Umiechnšł się. Uspokoił się teraz.
- Zrobił je pewien Anglik, Gardner, w Moskwie, w moim
miecie. To naczynie zwiastowało naszš przyjań i stało się jej
symbolem.
- Uchowaj Boże!
Szybko chwycił ksišżkę i wsunšł jš pod zagłówek. Z cienia doszedł do nas głos
głęboki i pełen zadowolenia:
- Pokój niech będzie z wami!
- I z tobš! Witamy, Maszd' Hosejn.
Był to mężczyzna wysoki, z nobliwš brodš. Zdjšł buty i wszedł boso do letniego
domku. Ubrany był w białš szatę,
* Balch - miasto w północnym Afganistanie, stolica starożytnej Baktrii, orodka
irańskiej religii zaratustryzmu-mazdaizmu zreformowanego przez Za-ratustrę
(przyp. tłum.).
jakš noszš Arabowie, i miał ze sobš instrument muzyczny z jednš tylko strunš,
kaszmirowy szal, paczkę papierosów i drewniany stojak. Maszd' to skrót od
Maszhadi i oznacza, że człowiek ten odbył pielgrzymkę do grobu imama Rezy* w
Maszhadzie lub, co jest bardziej prawdopodobne, jest w ta-kim wieku i na tyle
pobożny, że odbycie takiej pielgrzymki byłoby w jego przypadku całkowicie
zbędne.
- Pozwoli pan, że przedstawię mego młodego przyjaciela,
Johna Pitta, Anglika.
- Och! - rzekł Maszd' Hosejn, siadajšc z wyranym zado
woleniem na swoim stołeczku. - Angielskie knowanie. Czyż
nie zakończy się nigdy?
- Proszę pana, jestem studentem.
- Studiuje pan sztukę knowania.
Tego rodzaju rozmowy nie zaskakiwały mnie, lecz nużyły. Powiedziałem:
- Niezależnie od tego, co w przeszłoci zrobił mój kraj
w Iranie, teraz ma tutaj tylko interesy gospodarcze.
- Brytania jest słaba.
- Pan wybaczy, ale nie wydaje mi się, aby - logicznie rzecz
bioršc - można było pogodzić to pańskie stwierdzenie z wcze-
niejszym.
Riazanow zaklaskał.
- Nasz młody przyjaciel to ekspert w dziedzinie logiki. Jest
studentem Uniwersytetu Bedford w Anglii.
- Swojš postawš wprawia w zakłopotanie zauważył
Maszd' Hosejn.
- Maszd' Hosejn ma rację - rzekł Riazanow. - Anglia win
na jest wszelkich nieszczęć tego kraju. Za moje uzależnienie
od opium ty odpowiadasz, mój synu.
- Ja odpowiadam?
- Tak, to twoja wina. - W jego wilgotnych oczach dostrzeg
łem umiech. Pamiętasz, że kiedy po drugiej wojnie chiń
skiej Anglicy zdobyli w Chinach nowy rynek dla opium z Ben-
galu, zaczęli szukać nowych ziem pod jego uprawę i znaleli je
w tym nieszczęsnym kraju. Jeżeli się nie mylę, Marks pisał na
ten temat. Chytrzy Anglicy chcieli osłabić ducha narodu irańskiego, aby
zapanowało przygnębienie i próżniactwo, znużenie zbyt burzliwš historiš w kraju
zrujnowanym i wyczerpanym.
Nalał mi filiżankę herbaty.
Zapytałem:
- Dlaczego każdy, zawsze i za wszystko, obarcza winš mo
ich ziomków?
- Głównš winę ponoszš Anglicy. Ale również Amerykanie
i Rosjanie majš w tym swój udział.
Siedzšcy w oparach dymu z fajki Maszd' Hosejn przytaknšł.
- Dlaczego nie miałaby to być wasza wina, panowie? Lub
wola boża?
- Mój drogi Johnie, musisz zrozumieć, że Irańczycy uwa
żajš siebie za co wyjštkowego. Arabom wystarcza boskie
słowo zawarte w Koranie; nam potrzebna jest cała rodzina
więtych proroków, niekoniecznie żyjšcych wród nas, lecz
gdzie tam patrzšcych na nas z ukrycia do ostatnich dni wiata.
Spójrz jednak na ten wiat.
Wpatrywałem się w wiatło lampy drgajšce na platanach.
- Spójrz na ten wiat, a zobaczysz, że naprawdę nie jeste-
my narodem wybranym przez Boga. Jak rozwišżemy tę
sprzecznoć, która jest przecież konfliktem pomiędzy Pismem
a rzeczywistociš, wiarš a otaczajšcymi nas zjawiskami? Z łat-
wociš! Przeciwko nam zawišzano spisek, spisek zła, jak ów
spisek złych ludzi, który w siódmym wieku przyczynił się do
klęski Hosejna i jego siostry na równinach Kerbeli*. Kto stoi za
tym spiskiem? Dzisiejsi Jazid i Szimr oczywicie oraz pano
wie i władcy Anglii! Miałem raz wielkie szczęcie oglšdać tu
taj sztukę o niezgłębionym bólu, sztukę będšcš dramatem lo-
sów Hosejna i Zšjnab w Kerbeli. Postacie, symbolizujšce w tej
sztuce zło, nosiły czerwone angielskie surduty i przeciwsło-
neczne hełmy sprzed dwustu lat. Obejrzałem jš z największš
przyjemnociš.
Milczałem. Wypiłem łyk herbaty. Była to wódka. Moje za-
* Ósmy imam szyicki (przyp. kons.).
* więte miasto szyitów w Iraku. Tam znajduje się grób Hosejna. Cel pielgrzy
mek szyitów {przyp. tłum.).
skoczenie Riazanow przyjšł łagodnym spojrzeniem. Podsunšł mi czajniczek.
- Te wszystkie rozważania to oczywicie nonsens. Twój
kraj musi być szczęliwym miejscem, skoro może nam ciebie
użyczyć.
- Dziękuję panu.
- A teraz - powiedział Maszd' Hosejn, wkładajšc kolejnego
papierosa do cygarniczki - może twój młody przyjaciel prze
czyta nam co ze swojej twórczoci.
- Jestem nieco zażenowany, pokazujšc swoje kiepskie wier
sze. A poza tym sš napisane w języku angielskim.
- Jakie to ma znaczenie? - zapytał Maszd' Hosejn, robišc
kwanš minę.
- Wolałbym raczej przeczytać gazele niemiertelnej Forugh Farrochzad.
- John, proszę, nie. - Riazanow rzucił okiem na czajnik.
Absolutnie nie czułem się pijany.
- Kobieta rozwišzłych obyczajów powiedział Maszd' Ho
sejn - która po pijanemu zabiła się w landrowerze.
Poeci co innego mówiš, a co innego robiš.
Dowiedziałem się, że rozmowy między mężczyznami w Iranie majš pozory gry; w
takiej grze cytaty z Koranu przebijajš niczym karty atutowe.
- Tak włanie. Recytuj!
Przeczytałem sonet. Nagle wydał mi się bardzo zły.
- Mogę oddać za ciebie życie - rzekł Maszd' Hosejn bez
większego przekonania. - Prozodia tego sonetu jest bezbłędna.
Jedynie ta uczuciowoć niewiele jest warta.
- Jest przynajmniej sentymentalny. Czyż nie opłakujesz
mierci ukochanych gazeli, wierzb i kochanek Rudakiego*,
które - po tysišcu lat strzšsania piżmowego ziela z przepięk
nych warkoczy - muszš być nieco strudzone?
- Sšdziłem - powiedział Riazanow - że wyobrażenie peni
sa w kształcie ryby nie jest ani właciwe, ani dokładne.
- Jest jednak w końcu czym nowym.
- Fu! - rzucił Maszd' Hosejn.
- Mylę, że kiedy przed stu laty Ghunatul'ajn* opiewała
bogactwa Aleksandra Wielkiego", powinna raczej zajšć się
bogactwami Większego Manchesteru", jest bowiem metrycz-
nie porównywalny i przekazuje pewne znaczenia.
- Wręcz przeciwnie - owiadczył Maszd' Hosejn. - Man
chester przeminie lub, o ile wiem, już przeminšł, lecz wpływy
sukcesów i kultury imperium Aleksandra Wielkiego tak głębo
ko tkwiš w ludzkich umysłach, że majš już charakter uniwer
salny. Boże, w swoim wielkim miłosierdziu daj nam poezję nie
dla naszej chełpliwoci i pustej paplaniny, lecz po to, aby lu
dzie różnych pokoleń mogli prowadzić ze sobš dialog.
- Punkt dla ciebie! - przyznał Riazanow.
- Nie pojmuję tych spraw - odezwałem się. Małymi łykami
popijałem specjalnš herbatę.
- Możemy zejć z tych heretyckich i kobiecych tematów?
- Nasz przyjaciel, panie Maszd' Hosejn, jest zakochany.
- Na miły Bóg!
- Czy mogę go zapytać o nazwisko ukochanej?
- Nazywa się Szirin...
- To nie jest jej nazwisko, panie Riazanow. Chciałem po
wiedzieć: nie wiem, czy to jest nazwisko. Czy może on opo
wiedzieć nam o zaletach ukochanej?
- Twierdzi, że pod jej urokiem rozkwitajš róże, a powodo
wany zazdrociš słowik zaczyna swoje nocne trele.
Maszd' Hosejn przez chwilę zastanowił się nad tym, po czym rzekł:
- Dobrze.
- Panie Maszd' Hosejn, w jaki sposób nasz przyjaciel pozna
nazwisko swojej ukochanej?
- Czy on jest muzułmaninem?
- Pragnie nim zostać.
- Jeżeli taka będzie wola boska. Musimy zrozumieć wyra-
-
-
* Rudaki - poeta, piewak i muzyk obwołany jeszcze przed mierciš w 940 r.
królem poetów. Nadal uznawany jest za pierwszego wielkiego pisarza tworzšcego w
języku nowoperskim (przyp. tłum.).
* GhunatuPajn (1817-1852) - utalentowana poetka, krytykujšca przepych dworu
ówczesnego szacha; przedstawicielka nurtu powrotu do dawnej tradycji (przyp.
kom.).
zy: nazwisko" i ukochana". - Zdobywszy punkt w tej towarzyskiej konwersacji,
Maszd' Hosejn chciał doprowadzić do remisu. - Kiedy Chosrow zobaczył Szirin
kšpišcš się w ródle na pustyni, oniemiał nie z powodu jej piękna czy kobiecych
przymiotów, lecz dlatego, że cała jej istota i uroda przybrały niemalże idealne
formy. Dlatego włanie odwrócił się od tego piękna i odszedł. Zjawiska niezwykłe
były bowiem dla niego czym osłabiajšcym i czczym. Jeżeli teraz twój przyjaciel
szaleje za Szirin, pięknociš o oczach gazeli i smukłš jak wierzba, za jej
okrucieństwem i tyraniš, dzieje się tak dlatego, że sš to przejawy boskiej
szczodroci i zarazem obojętnoci. Natura tej dziewczyny jest, mimo złożonoci,
jednoznaczna. Twój przyjaciel musi wiedzieć, jak przeniknšć przez tę zasłonę,
składajšcš się z przeróżnych osobowoci; przez zasłonę, jakš jest jej nazwisko,
i głęboko zastanowić się nad treciš i znaczeniem słowa ukochana". Jak powiada
nasz mistrz, Dżalaluddin Mou-lawi, w Masnawi, księga pierwsza, wers trzy tysišce
czterysta pięćdziesišty siódmy:
Przeczytałe nazwę. Id, szukaj tego, co nazwane.
Księżyc jest w górze na niebie, nie szukaj go na wodzie.
przeł. Agata Nalborczyk
- Co za nonsens!
Maszd' Hosejn stężał siedzšc na poduszce.
- Jeżeli dobrze pana zrozumiałem, musimy poszukiwać rze
czywistoci poza ziemskim wiatem, który jedynie odbija jš
mglicie i fragmentarycznie, podobnie jak powierzchnia wód
kanałów irygacyjnych odbija wiatło księżyca. Maszd' Hosejn,
nie dałbym złamanego szelšga za rzeczywistoć. Chciałbym
odszukać tę osobę...
- Powinien się pan wstydzić!
- Panie Maszd' Hosejn, tutaj i teraz obejmę ten wiecšcy
w głębinie księżyc.
- Chłopcze, powiniene się utopić. Masnawi, księga pišta,
wers tysišc dwiecie czwarty:
Kochankowie lalek zmysłowych
pragnęli wzajemnie krwi i mierci jedynie.
Czytaj o Wis i Raminie, o Chosrowie i Szirin,
co ci głupcy robili z zazdroci. Kochanek i ukochany zostali unicestwieni,
ich miłoć także zatem była niczym. przeł. Agata Nalborczyk
- Co ty lub Moulawi wiecie o tym?!
W ciszy, jaka zapanowała, odezwał się Riazanow.
- Jest nie na miejscu, kiedy dżentelmeni kłócš się o poglšdy
filozoficzne niczym dzieci o zabawki. John, proszę przeprosić
pana Maszd' Hosejna za swój niewyparzony język.
- Nie przeproszę.
Maszd' Hosejn podniósł się ze stołeczka, zdjšł strunę z instrumentu i zabrał
papierosy oraz papieronicę. Spojrzał na mnie z bezgranicznš pogardš. Przypadłem
mu do nóg.
- Panie Maszd' Hosejn, proszę wybaczyć mi to karygodne
grubiaństwo.
Położył ręce na mojš głowę, mierzwišc mi włosy.
- Takie zachowanie w normalnych okolicznociach byłoby
nieznone. Lecz każde zachowanie człowieka młodego ma
swój urok.
Wzišł swój instrument. Przykucnšłem przy jego stopach i chwyciłem się rękami za
głowę. Riazanow położył palec na usta i sięgnšł po ksišżkę leżšcš pod poduszkš.
Obudziło mnie okropne pragnienie. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem.
Maszd' Hosejn chrapał oparty o zagłówek. Riazanow, który - jak pamiętałem -
podczas snu rękš otoczył moje ramiona, był niewštpliwie gdzie w głębi domu.
Wypiłem niemalże cały samowar zimnej herbaty. Po alkoholowej libacji pękała mi
głowa. Wyszedłem na zewnštrz. Pomylałem, że zanurzę twarz w zbiorniku, do
którego wpada woda z kanałów irygacyjnych. Księżyc był w pełni, przewiecał
przez konary drzew i - odbijajšc się w tafli wody kanałów -zerkał na mnie. Woda
w zbiorniku była czysta i zimna. Spojrzałem na cieżki prowadzšce do domu i
zobaczyłem, że przy końcu jednej z nich furtka była otwarta, a Riazanow, w
pilniowym berecie, stał pochylony, jakby wsłuchiwał się w czyje
słowa. Nagle wiatr poruszył konarami drzew, księżyc zamigotał i zauważyłem
mężczyznę w mundurze i czapce wojskowej. Miał ociężałš sylwetkę i był czym
poirytowany. Nasze spojrzenia zetknęły się. Zrobiłem krok do przodu, aby
pokazać, że nie podsłuchuję, lecz oficer nie przerwał bardzo ożywionej rozmowy,
jakby moja obecnoć nie miała żadnego znaczenia. Ria-zanow najwyraniej nie
zdawał sobie sprawy z mojej obecnoci, lub też - wiadom mojej obecnoci -
celowo się nie odwrócił. Jednakże cała jego postać zdradzała wielkie skupienie i
energię, o którš w żadnym wypadku go nie podejrzewałem.
Na bardzo chwiejnych nogach wróciłem do domku letniskowego, czujšc do siebie
ogromny niesmak. Tak więc Riazanow nie jest uosobieniem dobra! Ta cała maskarada
z opium, to udawanie derwisza - to wszystko komedia! Nikczemnik! I zaczšłem się
domylać, cóż innego w tym zacisznym zakštku może porabiać sowiecki dyplomata,
jak nie korumpować irańskich oficerów! Oto jest historia, którš opowiem, gdy
wrócę do domu, wraz z historiš panny Jak-jej-tam. Szirin znaczy słodka", lecz
nie można nazwać jej słodkšj jednakże słodka jest na isfahański sposób. Nie tak
słodka jak trzcina cukrowa, lecz jak suszona jagoda, owoc granatu, owoc dzikiej
róży, mleko i opium. Szirin, jak księżniczka z poematu Nezamiego*, słodsza niż
najsłodsza trzcina cukrowa z Chuzestanu, a jednoczenie dzielniejsza od
mężczyzny. Szirin, której łono, kiedy kšpała się w pustynnym ródle, zauroczyło
Syriusza i która spowodowała, że uronił łzy szalonej zazdroci. Szirin, jeste
zniczem rozwietlajšcym całš ziemię. Aniołowie towarzyszš ci w słodkim nie!
Następnego dnia miałem nowš uczennicę. Siedziała w końcu sali, czador zakrywał
jej usta; ksišżki i przybory do pisania
* Nezami (1141-1203 lub ok.1210) - poeta perski, autor pięciu poematów, których
wštki do dzi powtarzane sš w literaturze Wschodu (przyp. tłum.).
położyła na oparciu krzesła. Z powodu herbaty, jakš poczęstował mnie Riazanow,
byłem nieobecny duchem i nie czułem się na siłach, aby przedstawić klasie
jeszcze jednš niemiałš uczennicę.
- Dzień dobry paniom! .
- Dzień dobry panu!
- ...dobry panu! i
- ...kochanemu panu!
- Dzień dobry, panno Bordbar!
Powinienem powiedzieć, że wymawiajšc imię John, wystarczy niewielkie wydłużenie
samogłoski, a zabrzmi jak perskie Dżan, co oznacza: Moja duszo", Moja miłoci"
bšd Moje kochanie". Nowa uczennica czuła się niezręcznie.
- Dzień dobry, mamzil. Nazywam się John Pitt. Czy byłaby
pani łaskawa przedstawić się klasie?
Cisza.
- Ona jest niemiała.
Powiedziałem po persku:
- Czy zaszczyciłaby nas pani, przedstawiajšc się koleżan
kom i nauczycielowi?
Maska.
- Jeżeli mamzil nie powie nam swego nazwiska, to czy mo
żemy dowiedzieć się, dlaczego pragnie uczyć się języka angiel
skiego?
Nasze oczy spotkały się. Odwróciłem się. Na cianie wisiała duża fotografia
kanadyjskiego jeziora w porze jesiennej. Jego widok zawsze wywoływał we mnie
uczucie tęsknoty za krajem.
Nowa uczennica odpowiedziała po angielsku:
- Aby znaleć dobrego męża.
Klasa zareagowała miechem i z sympatiš.
- Och, nie powinna tego mówić! John będzie zły!
Uczennice zaczęły się wiercić w ławkach i rozmawiać z no
wš koleżankš.
- Kochanie, on będzie zły. Powiedz, że uczysz się angiel
skiego, ponieważ chcesz studiować na uniwersytecie!
- Nie jestem zły. Jeżeli to jest prawda. Wszyscy powinni
my mówić prawdę.
- To jest prawda.
Straciłem głowę. W ustach miałem sucho, jeżeli jednak poprosiłbym o szklankę
wody, dziewczęta zorientowałyby się, że co jest na rzeczy. Wszystko zauważš.
Powiedziałem:
- Chciałbym, aby dzisiaj każda z was napisała wypracowa
nie w języku angielskim. Spojrzałem na pałajšce ciekawociš
twarze. - Jaki wybierzemy temat, mademoiselle Eftechar?
- Miłoć.
- Tak, mademoiselle Eftechar. Mademoiselle Bordbar?
- Zapora w Chaszk-e Poi!
- Iran: królestwo klejnotów!
- Nowy wiatowy ład gospodarczy!
- Isfahan - połowa wiata!
- Rewolucja szacha i narodu!
Widać było, że zasłonięta czadorem uczennica zaczęła drżeć. Sšdziłem, że
zamierza wybiec z klasy.
- Wolnoć - zdecydowałem. - Chciałbym, abycie napisały
w języku angielskim krótki esej o wolnoci.
miech ustał, zapanowała cisza. Dziewczyny wyglšdały na przerażone. Niektóre
zaczęły podejrzewać, że temat ten ma co wspólnego z nowš uczennicš.
- Nie znamy się na polityce.
- Ja również. Dlatego nie piszcie o polityce.
Rozległ się hałas otwieranych teczek i piórników. Odezwała się panna Bordbar:
- Czy możemy napisać o miłoci?
- Możecie napisać o czymkolwiek. Jak mam was uczyć,
skoro nie będziecie robić tego, o co was proszę? Mam nadzie
ję, że wszystkie wyjdziecie za Irakijczyków.
- O nie, proszę pana, nigdy!
Wyczuwało się zadowolenie, kiedy pochyliły się nad swoimi wypracowaniami;
jednakże panna Bordbar nadal wpatrywała się we mnie, majšc nadzieję dostrzec
cokolwiek w wyrazie mojej twarzy. Po chwili podszedłem do okna i usłyszałem
poprzez zasłonę dziecięce głosy na rozpalonym słońcem placu zabaw.
Czytałem wypracowania w ogrodzie poczty. Jedynie nowa uczennica napisała na
zadany temat. Ze względu na trudnoci
z używaniem wielkich liter w języku angielskim pracę napisała wersalikami. Nie
było w niej żadnych poprawek i błędów. Napisała:
WOLNOĆ
NAZYWAM SIĘ SZIRIN FARAMEH. MAM SIEDEMNACIE LAT. MIESZKAM W ISFAHANIE,
NAJPIĘKNIEJSZYM MIECIE NA WIECIE, JAK MÓWIĽ NIEKTÓRZY. PAN FARAMEH JEST
GENERAŁEM CESARSKICH IRAŃSKICH SIŁ POWIETRZNYCH, DOWÓDCĽ KLUCZA MIGŁOWCÓW W
ISFAHANIE. MOJA MATKA JEST KSIĘŻNICZKĽ, POCHODZI ZE STAREGO FEUDALNEGO RODU W
IRANIE. MAM SIOSTRĘ, KTÓRĽ KOCHAM. JEGO EKSCELENCJA KAŻE MI WYJĆ ZA MĽŻ ZA
SWEGO ADIUTANTA, KAPITANA TURANIEGO. NIE WIEM, CO POCZĽĆ. PISZĘ POGRĽŻONA W
KRAŃCOWYM MROKU. JEŻELI PRZYJDZIESZ, MÓJ KOCHANY, DO MEGO DOMU, PRZYNIE LAMPĘ I
OKNO NA WIAT, ABYM MOGŁA ZOBACZYĆ WSPANIAŁĽ ULICĘ.
Po chwili rozejrzałem się wokoło i zobaczyłem, że stoję naprzeciwko muru domu
Riazanowa. Odwróciłem się i poszedłem na spacer, aby odetchnšć powietrzem
miasta. Spacerowałem całe popołudnie. Rozbłysły wiatła miasta, a ja nadal się
przechadzałem. Chciałem być z niš sam; wiedziałem, że ona nie może mnie
odwiedzić.
Następnego dnia jej miejsce w klasie było puste. Zrozumiałem wówczas, że
nienawidzę nauczania: że od pierwszego dnia w Teheranie było dla mnie udrękš; że
zrezygnuję ze szkoły i będę szukał szczęcia jako porednik dla pana Mo'ina.
Gdziekolwiek spojrzałem, widziałem pełnš cierpienia twarz panny Bordbar.
- Miły jest pan dzisiaj dla nas - powiedział kto.
- Chciałem naprawić swoje wczorajsze, niezbyt grzeczne,
zachowanie.
- Czy nie wypalił pan wczoraj zbyt wiele haszyszu w Mej-
dan-e Szah?
, Znakomicie.
- Obawiam się, drogie panie, że to prawda. Lecz nigdy więcej.
Wszystkie się odprężyły, chociaż twarz panny Bordbar nadal zdradzała pewne
wštpliwoci. Pomylałem: Moja droga, wiat nie jest sprawiedliwy".
W drodze do pokoju nauczycielskiego pan Dżamalzade poprosił mnie o rozmowę. Z
dziwnym umiechem na twarzy zamknšł za mnš drzwi.
- Panie Johnie, zły jestem na pana.
Była to oczywicie nieprawda.
- Kapitan Turani zatelefonował do mnie dzisiaj rano. Pańska
nowa uczennica, córka generała Farameha, nie wróci na lekcje.
- Jest mi naprawdę przykro to słyszeć.
- John, zadał im pan jako temat... - spojrzał na blok papieru
leżšcy na biurku. - Zadał im pan jako temat Miłoć". Z irań
skimi dziewczętami nie może pan rozmawiać o miłoci. Jest
to zbyt niebezpieczne. - Wpatrywał się we mnie. - Czyż nie
ostrzegałem pana?
- Nie zadałem im takiego wypracowania. Powiedziałem, że
majš całkowitš swobodę wyboru tematu. Nie jest mojš winš,
że wszystkie dziewczęta, z wyjštkiem jednej, wybrały miłoć
jako temat pracy.
- Nieprawda - odparł. - Nie po raz pierwszy zastanawiałem
się, co przywiodło człowieka tak zdolnego do tego opuszczo
nego przez Boga i ludzi miejsca. Może wczeniej był pan
członkiem partii Tudeh* lub autorem obscenicznych sonetów
powięconych księżniczce Aszraf *? Ona ma rację ta nowa
uczennica: ci ludzie pragnš wolnoci.
- Czy wstrzyma pan moje pobory?
- Uchowaj Boże! - utykajšc, podszedł do mnie. - Nie jest
pan moim najlepszym nauczycielem. Jest pan w gruncie rze
czy bardzo złym nauczycielem. Jednakże jest pan studen
tem Uniwersytetu Bedford w Anglii i - w przeciwieństwie do
mnie - mężczyznš bardzo przystojnym.
- Nie jestem przystojny, panie Dżamalzade. Przykro mi, że
pana zawiodłem. Chce pan, abym zrezygnował z pracy?
* Tudeh - komunistyczna partia irańska, w opozycji do szacha (przyp. kons.). **
Aszraf- siostra Mohammada Rezy Pahlawiego, znana z awanturniczego trybu życia
(przyp. kons.).
- Życzę panu długiego i szczęliwego życia.
- Panie dyrektorze, czy chce pan, abym zrezygnował?
Wybuchnšł. Zareagował tak, jakbym ukłuł go w najbardziej
bolesne miejsce.
- Nie, nie chcę, aby pan zrezygnował z pracy! Chcę, aby
pan złożył wizytę generałowi Faramehowi i przeprosił go.
- Nie przeproszę.
- Przeprosi pan, John. W przeciwnym razie Farameh zetrze
pana na proch i nie będzie miało znaczenia, że jest pan Angli
kiem. To nie sš czasy Curzona, John.
- Wiem - odpowiedziałem, a pan Dżamalzade, aby popra
wić nastrój, zacytował:
Agha do Mistrza w te słowa: Siostrzyczka u mnie się chowa, Nikt dotšd jej nie
całował.
przeł. Ludmiła Marjańska
Wyglšdał na zażenowanego.
- Przeprosisz, John - powtórzył. - Nikt mu się nie oprze.
- Żadnego generała nie będę prosił o przebaczenie.
- Będziesz, John, bo mnie kochasz.
Nie odważyłem się złożyć wizyty Riazanowowi bez zaproszenia. Szedłem przez most.
Nie byłem ani spokojny, ani dumny, po prostu czułem się obco. Tego słonecznego,
goršcego popołudnia Dżolfa była senna, nawet dzieci nie bawiły się na
chodnikach. Powtarzałem sobie: przytrafia się to każdemu mężczynie, zwłaszcza w
tym okresie życia, a ja mylałem o sobie, że jestem kim szczególnym, ja,
który... I naraz, ku swemu zaskoczeniu, znalazłem się u tak bardzo
znienawidzonych drzwi mego pokoju. Wówczas przypomniałem sobie, że mam co
należšcego do niej.
Usiadłem przy biurku, czytajšc ponownie eseje, a raczej jeden z nich. W pigwach
pani Mohandes gruchały gołębie. Po chwili spojrzałem na drzwi i zobaczyłem w
nich kogo drżšcego. Podbiegłem. Odczuwałem głębokš potrzebę, aby targa-
45
jšce niš dreszcze ustšpiły. Nie chciałem, aby zbiegła na dół po schodach.
- Proszę usišć, mademoiselle Farameh.
Usiadła na podłodze.
- Napije się pani herbaty, mademoiselle Farameh?
Prawš rękę przyłożyła do serca.
- Może pepsi?
Dotknęła piersi.
- Może poczęstuje się pani papierosem?
Trzymajšc rękę na piersiach, zatrzepotała palcami.
- Mademoiselle Farameh, pani wypracowanie było znako
mite. Jest pani dobrš uczennicš. Przyniesie pani zaszczyt każ
demu uniwersytetowi w Iranie i za granicš. Bardzo podzi
wiałem w pani pracy ostatnie zdania. Czy sš to własne prze
mylenia?
Odpowiedziała zza czadoru.
- Proszę pana?
- Słucham, mademoiselle Farameh?
- Moja siostra jest w sklepie obuwniczym.
Wstała. Był to jeden płynny ruch, niczym ruch węża.
- Czy nie może poczekać, mademoiselle Farameh?
- To nazbyt kłopotliwe.
- Mademoiselle Farameh, jeżeli pani odejdzie, złamie mi
serce.
- Wszystko jedno. Będzie pan miał moje.
Zbliżyłem się, aby jej dotknšć. Jej ręce wysunęły się spod zwojów czadoru. Miała
długie palce i polakierowane paznokcie. Poczułem w powietrzu zapach
przypominajšcy kwitnienie pelargonii w promieniach słońca. Przypuszczałem, że
zrobiła sobie makijaż i teraz tego żałuje. Wzięła mojš rękę w swoje dłonie, lecz
nie wiedziała, co z niš poczšć; a właciwie to pragnęła, aby moja ręka spoczęła
na jej policzku lub piersi, bo nagle upuciła jš, cofnęła się i usiadła.
Uklęknšłem przy niej i rozsunšłem czador. Pochyliła głowę i poczułem zapach jej
czarnych grubych włosów. Podniosła twarz. Na jej widok ogarnęła mnie panika.
Dojrzałem jej niezwykłoć, nieziemskš bladoć i nieskazitelnie prosty łuk brwi;
mały nosek i cudowne usta, zdradzajšce zupełny brak wprawy w makijażu. Słodycz
tych
ust przenikała mnie na wskro. Jej oczy jak przedtem zawładnęły mojš duszš bez
reszty. Doznałem już kiedy tego uczucia - być może powróci jeszcze. Obawiałem
się, że całkowicie utracę panowanie nie tylko nad sobš, lecz nad całym moim
życiem; nad wszystkim, co zawsze leżało mi na sercu. Nasze usta spotkały się.
Czułem, jakbym nagle zanurzył się w niezgłębionym ródle szczęcia. Miałem
poczucie bezpieczeństwa w wiecie -jakby odmiennym niż ten, który był przed
naszym wiatem i będzie po nim - w wiecie, w którym tak samo jak dzisiaj
całowalimy się, będšc jednoczenie rozłšczeni. Poczucie całkowitego zagubienia
ustšpiło, a wraz z nim chęć samobójstwa. Miałem wrażenie, że nigdy nie byłem
chłopcem tak przystojnym i pięknym jak teraz. Objšłem jš. Opierała się,
zwarlimy się w miłosnym ucisku. Czułem bliskoć jej piersi. Westchnęła
bolenie. Jej twarz paliła mnie niczym rozpalony kaczan kukurydzy nad brzegiem
rzeki o zachodzie słońca.
- Muszę wracać do Lej li w sklepie obuwniczym.
- Mademoiselle Farameh, powinienem zobaczyć się z pani
ojcem.
Zasłoniła rękš usta, jakby ta jedna myl była dla niej czym ponad siły.
Opanowała wzburzenie, lecz po chwili wybuchła znowu.
- Pan cierpi!
- To nie ma znaczenia.
Zdenerwowana, chwyciła się za głowę.
- Wstydzę się.
- To nie ma znaczenia.
- Spotka się pan z innš dziewczynš.
- Nie spotkam się.
- Wstydzę się.
- To nie ma znaczenia.
Znalelimy się w lepym zaułku. Usiłowałem wyrwać się z niego. Chwyciłem jš,
pocałowałem w usta. Zmagała się ze mnš i jeszcze z czym, co było tylko jej
przeżyciem. Zaniepokojony, pozwoliłem jej odejć. Rzuciła się do drzwi, tu i
ówdzie krople jej łez zrosiły dywan. Czarne oczy wyrażały uczucie bezbrzeżnego
smutku, który połšczył nas więziš tak silnš, że żadne z nas nie mogło się od
niego uwolnić. Odczuwajšc jej
odejcie jako ból nie do zniesienia i paniczny lęk, byłem jednoczenie porażony
wybuchem czystej rozkoszy. Kipiałem szczęciem nie tylko dlatego, że byłem
kochany, lecz także dlatego, że jest na tym wiecie co takiego jak miłoć.
- Mademoiselle Farameh, muszę koniecznie złożyć wizytę
pani ojcu.
Zerwała tę wię, która przez moment nas złšczyła, i pobiegła schodami w dół.
Jednostka migłowców stacjonowała w Szahinszahr, dziesięć kilometrów na południe
stšd, przy autostradzie do Szirazu. Jechałem starym, wiejskim rozklekotanym
autobusem. Przy głównej, pozbawionej jakiegokolwiek cienia bramie czekałem wraz
z kobietami pół godziny, dopóki nie zjawił się jaki żołnierz, by zaprowadzić
mnie do Turaniego. Idšc do biura, które znajdowało się na zewnštrz, słyszałem
wrzaski, i dwóch pilotów w obszarpanych kombinezonach minęło mnie ze wzrokiem
wbitym w ziemię. Przede mnš, w drzwiach wejciowych, stał pienišcy się ze złoci
mężczyzna. Zobaczył mnie i z wyrazem całkowitej obojętnoci na twarzy zapytał:
- O co chodzi?
Miał krótko ostrzyżone włosy, a potężna szyja i rozłożyste ramiona rozpychały
bojowy kombinezon lotniczy. Kiedy tak stał w drzwiach, zauważyłem, że jest
niższy ode mnie. Była to dla mnie pewna pociecha.
- Byłbym niezmiernie wdzięczny, kapitanie Turani, gdyby
mógł pan dostarczyć ten osobisty list do ršk własnych generała
Farameha.
Włożył list do teczki z aktami spraw do załatwienia. Zorientowałem się, że teraz
już wiedział, kim jestem. Powoli spojrzał na mnie. Wydawało mi się, iż patrzył
na mnie jak na chłystka w dżinsach bez grosza przy duszy. Ponieważ wcišż stałem,
spoglšdajšc w jego stronę, zapytał lodowato po angielsku:
- Czy ma pan dla mnie jeszcze jakie polecenia, szanowny
panie?
Ogłuszyła mnie nagła myl. Ona sšdzi, że chcę jš polubić! Jest przekonana, że
chcę rozmawiać z jej ojcem o małżeństwie! Myli, że zamierzam uratować jš przed
tym łobuzem! Mam
osiemnacie lat! Nie mam pracy, nie ukończyłem studiów, nie mam rodziny i
pieniędzy. Nie mogę ożenić się z irańskš uczennicš. Boże, w co ja się
wpakowałem?! Co za sytuacja!
- Rzeczywicie, mam, kapitanie. - Odpieprz się pan, po
mylałem. - Chcę, żeby kto odprowadził mnie do głównego
wyjcia.
- Dżamal! Odprowadzić chłopaka do wyjcia, dupku.
Na zewnštrz dostałem dreszczy w upalnym słońcu. Drepczšc za niewysokim pilotem,
doszedłem do wniosku, że le rozegrałem całš sprawę. Napytałem sobie tym listem
biedy. Turani z całš pewnociš czyta go teraz.
Wasza Ekscelencjo,
Pański uniżony sługa rozumie, że Jego Ekscelencja został poinformowany, iż
znieważyłem pierwszš klasę w szkole języków, w tym także członka rodziny Jego
Ekscelencji. W żadnym wypadku nie miałem takiego zamiaru. Głęboko ubolewam,
jeżeli powyższa informacja w jakimkolwiek stopniu była powodem zmartwienia
Waszej Ekscelencji i Jego rodziny. Byłbym zaszczycony, mogšc złożyć Waszej
Ekscelencji wizytę w Jego rezydencji w Isfahanie, po modłach w pištek, 28
farwardina, aby wyjanić powody mego zachowania i prosić o wybaczenie. Proszę
przyjšć wyrazy szacunku
John Pitt
Isfahan - Dżolfa
Mir Fendereski Avenue
Bombast-e Parwiz, 4
c/o Mrs. Mohandes
A swojš drogš, kto zawracałby sobie głowę osobš, która napisała taki list?
- Często przechodziłem ulicš, przy której mieszkała, oczarowany grš cieni i
bogactwem architektury. Oba krańce ulicy zamykały zapory, wzmocnione cementowymi
blokami, pomalo-
wanymi na niebiesko i biało. rodkiem ulicy płynšł kanał, a po obu nabrzeżach
rosły akacje i ich rozłożyste konary tworzyły nad chodnikami wspaniały
baldachim. Wzdłuż jednej strony ulicy biegł otynkowany mur, w którym była czarna
stalowa brama oraz obłożone workami piasku stanowisko policji wojskowej. Oficer
spojrzał z niedowierzaniem na mojš wizytówkę, podniósł słuchawkę polowego
telefonu i, przyjmujšc służ-bistš postawę, co powiedział. Ja za, w najlepszym
ubraniu, jakie miałem, dygotałem z przejęcia, stojšc w cieniu. Nie byłem
oczywicie w garniturze, lecz w uprasowanej koszuli i dżinsach.
Nie mogłem pojšć, jak to się dzieje, że pozostawałem pod urokiem tej ulicy nawet
wówczas, kiedy nie wiedziałem, kto przy niej mieszka? Jak często, w obcym nam
miecie, znajdujemy się w jakim miejscu przez czysty przypadek, ponieważ w
pobliżu jest stacja autobusowa albo kto przez grzecznoć przywiódł nas tutaj, i
w tym włanie miejscu, po pewnym czasie, co ważnego zaczyna się dziać. Czy jest
to jedynie łut szczęcia w morzu przeróżnych okolicznoci? Albo jest też tak, że
osoba, którš kochamy lub naszym przeznaczeniem jest jš kochać, daje nam jako o
sobie znać. I dzięki Bogu za chwilę jš zobaczę.
Po chwili brama otwarła się bezszelestnie i oczom moim ukazał się widok gaju, z
mnóstwem małych krzewów pomarańczowych, pochłaniajšcych niemalże połowę wody, z
jakiej korzystał Isfahan. Zobaczyłem duży nowy dom z masztem, na którym
powiewała trójkolorowa flaga Iranu.
Wszystko błyszczało czystociš, emanowało chłodem, ekstrawagancjš. Kiedy
spojrzałem ponownie, zobaczyłem dwa skrzydła budynku i jego częć centralnš. Był
to jednak, mimo nowoczesnych rozwišzań architektonicznych, kolejny tradycyjny
irański dom, z oddzielnymi pokojami dla kobiet i mężczyzn oraz miejscem
wspólnych spotkań; budynek wybudowany dla celów spekulacyjnych i sprzedany za
olbrzymiš sumę wojsku. Po prawej stronie, na marmurowym tarasie, wysoki
mężczyzna w białym podkoszulku wydmuchiwał wodę z nosa, a tuż za nim stał
żołnierz z ręcznikiem.
Zdrętwiałem.
Mężczyzna z zalanymi wodš oczami, opalonymi ramionami i karkiem, sprawiajšcy
wrażenie, że dopiero co się obudził, był tym, którego zobaczyłem w ogrodzie
Riazanowa. Na jego widok doznałem olnienia. Jednoczenie poczułem lodowate
zimno, przenikajšce mnie i ogarniajšce całe ciało. Chłopcze, jeste już
historiš... Jej ojciec to przeklęty rosyjski łapówkarz... -strach i myl
zamieniły się w jeden impuls woli: wymazać swojš twarz z jego pamięci.
Mężczyzna zmrużył oczy, spojrzał w dół i najwidoczniej rozpoznał mnie.
Powinienem raczej powiedzieć, że jego oczy, w których daremnie usiłowałem
dostrzec jakiekolwiek podobieństwo do córki, przeszyły mnie na wylot. Ten
niemalże nieuchwytny ruch oczu sprawił, że zupełnie bezwiednie spojrzałem wokół:
na bramę wyjciowš, uzbrojonych ludzi na zewnštrz i na co w domu, niewštpliwie
na broń. Przemknęło mi przez myl: On był tutaj przedtem. Wie, jak się z tym
uporać". Ogarnięty strachem, podałem swojš wizytówkę.
- Czy mogę się przedstawić, Ekscelencjo? Nazywam się
Pitt, jestem nauczycielem w szkole języków obcych. Miałem
przyjemnoć napisać do pana list... Czy rozmawiam z gene
rałem Faramehem?
Zagubiłem się całkowicie. Ordynans zniecierpliwiony odszedł. Mężczyzna spojrzał
na mnie z zainteresowaniem. Miałem nadzieję, że oczekiwany czy powtarzajšcy się
przykry element tej sceny, na który był przygotowany w każdym momencie - czy
kto usiłował go szantażować? - znikł pod wpływem mego wylewnego i pełnego
uprzejmoci umiechu.
- Wie pan, że mam zaszczyt uczyć angielskiego jednego
z członków...
Zadygotał z gniewu. Nie tylko dlatego, że osobicie go zdenerwowałem, że
irytowało go absolutnie wszystko, co miało jakikolwiek zwišzek z jego rodzinš,
że uczyniłem jej to, co uczyniłem; nie radził sobie sam z sobš, jakby był
jedynym mieszkańcem tej planety. Domniemywałem, że nie czytał mego listu i nie
słuchał również tego, co miał mu do powiedzenia Tu-rani lub ktokolwiek inny na
temat sytuacji w szkole. Teraz te sprawy zwaliły mu się na głowę i zaczynały go
denerwować. Ujšł się pod biodra i wybuchnšł miechem.
51
- Chłopcze, sšdzisz, że mnie to cokolwiek interesuje? -
Mówił po angielsku z teksańskim akcentem. - Mam na głowie
lotnictwo. To ten cholerny sędzia Bordbar! Chryste, nienawi
dzę cywilów!
Miotajšc się pomiędzy uczuciem strachu i przemożnš chęciš zapanowania nad sobš,
nie mogłem oswoić się z mylš o ma-demoiselle Bordbar: że ze złoci powiedziała
wszystko ojcu i zniszczyła mój mały wiat. Zmusiłem się do spojrzenia na niego
i, mimo służalczej postawy, przyglšdałem się wnikliwie jego twarzy, barczystej
sylwetce, muskulaturze ciała, usiłujšc dostrzec w tym wszystkim refleks mojej
tajemnicy; cały ten czas byłem pod urokiem jego angielszczyzny, uwiedziony
syrenim brzmieniem języka mojej matki, skłonny dzielić z nim tę tajemnicę, która
jasnym umiechem gociła na mej twarzy. Dlaczego jest taki przymilny? Mógłby
mnie załatwić w mgnieniu oka, odstawić do Zajande Rud, i szukaj wiatru w polu. I
wówczas zrozumiałem z przerażajšcš jasnociš, dlaczego ludzie chcš mieć
przyjaciół. Nie poszukujš ich dla towarzystwa i przyjemnoci, lecz po to, aby
pewnego dnia znalazł się kto, kto wycišgnie z rzeki ich ciało i pochowa.
Dlaczego on jest taki cholernie ostrożny? Pogršżony w strachu, który doskwierał
mi niczym kwas w żołšdku, czułem zarazem, jak ogarnia mnie swawolny, niedajšcy
się opanować, całkowicie odurzajšcy nastrój rozkoszy, który według mego
najgłębszego przekonania miał co wspólnego z dziewczynš. W moim łomoczšcym się
w piersi sercu czułem, że to, co się w tej chwili dzieje, zbliża do siebie mnie
i Szirin, lub nawet - i teraz, tutaj, zdobyłem się na tak wielki wysiłek
intelektualny jak nigdy dotšd - że jest skutkiem wzajemnego oddziaływania; że
ona, jako dziewczyna, mogła lepiej niż ja rozumieć tę całš sytuację.
- Chłopcze, dam ci pewnš radę. - Zanurzył twarz w ręczni
ku. - Nie wtršcaj się do tych ludzi, a już na pewno daj sobie
spokój z ich kobietami. To nie jest South Kensington. - Od
łożył ręcznik. - Zrozumiałe?
- Tak, proszę pana.
Co skłaniało mnie do wspólnej z nim konspiracji: dwóch wiatowców, hołdujšcych
nowoczesnoci, mówišcych po angielsku, w sojuszu przeciwko takim miernotom jak
Bordbar,
przeciwko ludziom o mentalnoci i tradycji redniowiecznej, przeciwko armii
mciwych i intelektualnie ograniczonych muł-łów. Jednakże w moim umyle, który
po raz pierwszy wydał mi się całkowicie bezużyteczny, leniwy, pozbawiony
jakiejkolwiek inwencji i wręcz dziecinny, pojawiła się pokusa, by zdobyć się na
uległoć wobec jego silnej osobowoci. Nie zdawałem sobie sprawy, że człowiek
może być gwałtowny, a zarazem subtelny. Pomylałem: Znikaj! Natychmiast!".
- Dziękuję panu. Spotkanie to było dla mnie zaszczytem.
Nie był skłonny rozstać się ze mnš. Odczuwał potrzebę zro
bienia czego jeszcze.
- Nie zamierza pan powiedzieć swojej studentce hallo"?
Ali Asghar!
Serce skoczyło mi do gardła.
- Ona jest inteligentna, proszę pana.
Ordynans przybiegł z koszulš.
- Oczywicie.
Jego odpowied była odruchowa. Nie sšdzę, aby tego rodzaju stwierdzenie,
dotyczšce jego córki lub kogokolwiek poza nim, było przemylane. Włożył koszulę,
a żołnierz pobiegł otworzyć drzwi. Pomylałem: Spokojnie, serduszko, przestań
tak bić!".
Znajdujšce się w pokoju jedwabie, meble, szkło artystyczne, kwiaty,
kosztownoci, owietlenie - całe to bogactwo - przytłoczyły mnie.
Siedziała na sofie w stylu Ludwika XV, przy elektrycznym wieczniku. Obok niej
zajmowała miejsce o wiele młodsza dziewczynka, która musiała być jej siostrš,
Lejli. Z makijażem dorosłych kobiet, w wizytowych sukienkach, wyglšdały niczym
przerażone laleczki. Ich matka, która była bardzo piękna, siedziała obok w
fotelu. Miała na sobie kostium w stylu New--Look, z szerokš jedwabnš spódniczkš
w szarym kolorze. Paliła nałogowo, lecz nie zacišgała się. Panie oddzielał
szklany stół, ustawiony na perskim dywanie, utkanym w niezwykle zawiłe i
brzydkie wzory. Na stole stały filiżanki do herbaty w srebrnych oprawkach,
srebrne naczynia ze słodyczami i owocami oraz rozpylacz do wody o różanym
zapachu. Moja
niewiedza na temat znajdujšcych się w tym pokoju przedmiotów była przerażajšca:
nie miałem pojęcia, że poza wiatem, który znałem, istnieje także, dajšcy o
sobie czasami znać, wiat tak kiczowatej sztuki i kobiecoci emanujšcej nudš.
- To sš rzeczy specjalnie wybrane - oznajmił generał, popychajšc mnie w kierunku
fotela. Pań w ogóle nie zauważył: stanowiły częć codziennej dekoracji
niadaniowej. Podniosłem się, panie również. - Boże, niechże wszyscy siedzš! -
powiedział.
Dziewczęta usiadły. Miały na sobie jednakowe sukienki bez rękawów, uszyte w
stylu lat pięćdziesištych - mademoiselle Szirin czerwonš, mademoiselle Lej li
niebieskš. Do tego białe pończochy i buty na wysokich obcasach. Sukienki miały
wyglšd szytych na miarę przez bardzo zdolnš krawcowš: przeszło mi przez myl, że
księżniczka mogła być swego czasu w tarapatach. Obie wpatrywały się w dywan.
Włosy mademoiselle Szirin spięte były w kok. Aczkolwiek odsłaniały długš szyję,
zadawały dziewczynie gwałt: uczesanie to doskwierało jej i wprawiało w zły
nastrój. Na szyi miała ciężkie czerwone klejnoty, co w rodzaju kolii.
Wyczuwałem, że walczyła z matkš i fryzjerkš lub z obiema naraz; że odrzuciła tę
swojš kobiecoć i nie chciała służyć jako manekin w sklepie z biżuteriš; że
obnosiła się ze swoimi dyskretnymi symbolami buntu: plamš atramentu na palcu
wskazujšcym prawej ręki lub zupełnie niewłaciwš bieliznš. Swoim zachowaniem
błagała mnie, abym na niš nie patrzył i nie odzywał się do niej. Widziałem, że
nie znosi mnie, ponieważ byłem sprawcš całej tej operetki; i także jej
wiadkiem, chociaż sšdziłem, że tylko ja tak to odbieram albo że ona to tak
widzi; że pozbawiono jš najbardziej cennego, osobistego poczucia godnoci; że
gdyby nie moja obecnoć, mogłaby to wszystko znieć, jak to wielokrotnie bywało
w przeszłoci.
wiat postradał zmysły. Jak mogli obojętnie rozpierać się przed tš nieszczęsnš
istotš - ojciec, matka, siostra - tak wystrojeni; przed tš, która w swych
czarnych, pełnych smutku oczach skrywała co niepojętego, całš pustkę i tyranię
tego kraju, jego gniew, biedę, wołajšce o pomstę do nieba minarety, stosy
zamordowanych? Czułem, że zaraz wyskoczę z tego
miesznego fotela i rozbiję ten pokój w drobny mak, aby nie patrzeć na jej
cierpienie. Księżna przemówiła.
- Vous etes le bienvenu, monsieur. Vous nous faites un
grand honneur.
- L'honneur estpour moi, Altesse*.
Zareagowała mlanięciem na ten szlachecki tytuł.
- Jamais ii ne m 'appelle Madame " a la maison**.
Zauważyłem, że mademoiselle Szirin zesztywniała, nie tyle
z powodu mojej niezręcznoci, ile niedyskrecji swojej matki.
- Cest tres dróle, monsieur, mais nous pauvres femmes
ne parlons que francais, et Son Excellence, grace a son in-
struction militaire a. Fort Bragg, ne parle qu 'anglais. C 'est ab-
surde***.
Do pokoju wszedł służšcy, niosšc dwie patery z ciastkami. Księżniczka
podskoczyła do niego, zabrała patery ze złotymi widelczykami i z serwetkami i
postawiła je przed nami.
- Proszę jeć - zarzšdził generał, zajadajšc ciastka.
W ciecie czuło się smak sacharyny i tłuszczu. Majšc usta pełne ciasta, rzekłem:
- Je parle un peu persan, madame****.
Księżna zapaliła papierosa, lecz natychmiast zgasiła go w popielniczce.
- Commeje l'ai dit, monsieur, Son Excellence ne parle pas
un mot de francais*****.
Wyrwałem się z zadumy. Zauważyłem, że to tršjkotanie o pienišdzach,
zamšżpójciu, bogactwie pozbawionym charakteru, wydatkach na rzeczy bez gustu,
prowincjonalnej etykiecie oraz dziewiętnastowieczna francuszczyzna, bezgraniczne
pięk-
* Witam pana. Uczynił nam pan wielki zaszczyt.
To zaszczyt dla mnie, Wasza Wysokoć. ** Nigdy nie zwracajš się tak do mnie w
domu.
*** To bardzo zabawne, proszę pana, ale my, biedne kobiety, mówimy tylko po
francusku, a Jego Ekscelencja, z racji swojego wykształcenia wojskowego w Fort
Bragg, mówi tylko po angielsku. To absurd. **** Mówię trochę po persku.
***** Jak mówiłam, proszę pana, Jego Ekscelencja nie zna ani słowa po francusku.
55
no i lekkomylna cnota były dla mnie, nieznanego nikomu nauczyciela języka
angielskiego jako języka obcego, całkowicie niezrozumiałe. Ale nawet dla takiego
indywiduum jak ja było widoczne, że powstała tutaj sytuacja jest rozpaczliwa i
wręcz nie do zniesienia. I nagle zrozumiałem to, co jeszcze przed godzinš
wydawałoby mi się czym zupełnie niepojętym, że wszystko - ten reżim, Iran, ta
rodzina - zmierza ku przepaci; że byłem dla nich czym w rodzaju zbawienia, a
przynajmniej dla jednej z tych istot; że księżna powinna dać z siebie to, co
najlepsze, a pozostali muszš dać jej tę szansę. Równie wyranie dostrzegłem
rzeczywisty powód buntu mademoiselle Szi-rin: wiedziała dostatecznie dużo o
swoim ojcu i Riazanowie, ta wiedza działała na niš i na nich wszystkich
zabójczo, teraz widziała, że również na mnie.
Zamiast na niš patrzyłem na mademoiselle Lej li. Ona za zerkała na mnie spod
grzywki, ale jej wzrok błšdził gdzie daleko. Pomylałem, że jest
nieprzystosowana do wiata, dziecinna czy też nazbyt prostolinijna, żyjšca w
cieniu opiekujšcej się niš siostry. Odczułem głęboki żal z powodu tych
dziewczšt. Powiedziałem:
- Durant ma residence a Ispahan, madame, j'ai appris
a apprecier le merite et le caractere de 1'ainee de vosfilles. La
superiorite de sa raison, I 'elevation de son dme, la beaute de
sa personne...*
- Na baba...
W plebejskim języku perskim oznaczało to: Spadaj, przyjacielu" lub: Bzdury".
Generał podniósł wzrok. Postanowiłem kontynuować dyskusję.
- J'insiste, madame, mes intentions envers votre filie ainee
sont tout-a-fait honnetes.
- Lui avez vous parle?
- Je lui ai faitpart de ma profonde estime**'.
Mademoiselle Lejli zachichotała. Księżna spojrzała na niš, następnie powoli
odwróciła się w stronę starszej córki i spojrzała na niš z nieubłaganš
mciwociš. Mademoiselle Szirin pilnie wpatrywała się w dywan, jakby usiłowała
rozwišzać każdy z miliona supełków.
- O czym wy, do diabła, mówicie?- zirytował się generał.
Mademoiselle Szirin podniosła głowę i powiedziała:
- Proszę pana, mówimy o zaporze i budowie elektrowni
wodnej w Chaszk-e Poi.
Siostra spojrzała na niš, a póniej na matkę.
- Ten cholerny kraj jest taki zacofany - rzekł generał. -
Chod, chłopcze, zostawmy te trzpiotki. Chciałbym ci co po
wiedzieć.
- Jestem do pańskich usług. Pozwolš panie, że się pożeg
nam. Madame, j 'ai apporte des petits cadeawc pour les jeunes
dames. J'espere qu 'elles me feront1'honneur de les accepter*.
Mademoiselle Szirin podarła serwetkę. Złożyła głęboki ukłon i zagryzła wargi ze
zdenerwowania. Kiedy zobaczyła podarunek, zamarła. Usiadła, a cała jej
karmazynowa sukienka pokryta była papierkami.
- Tres belle - powiedziała madame Farameh, bioršc do ręki
małš lampkę. Było to szare naczynie z matowej porcelany,
z małym pojemnikiem na oliwę i uchwytem; ten rodzaj lampy,
jaki spotyka się w muzeach i u handlarzy antykami w całym
wiecie arabskim oraz w Iranie.
- Z epoki Sasanidów - oznajmił generał.
Właciwie grecka według pana Mo'ina.
- Kochanie, to sztuka hellenistyczna. W czasach mojego
dzieciństwa tego rodzaju lampy używane były na wsi.
- Albo podróbka teherańska - dodał.
- Je ne crois point que ce soit trušue - powiedziała made
moiselle Szirin.
- Tais-toi, Chiru!**
-
-
* Podczas mego pobytu w Isfahanie poznałem przymioty najstarszej państwa córki.
Doskonałoć jej umysłu, wzniosłoć duszy, pięknoć ciała.
** Pragnę podkrelić, madame, że moje zamiary wobec najstarszej córki państwa sš
całkiem uczciwe.
Czy rozmawiał pan o tym z niš? Dałem jej odczuć swój głęboki szacunek.
* Madame, przyniosłem drobne upominki dla młodych dam. Mam nadzieję, że
wywiadczš mi tę grzecznoć i przyjmš je. ** Nie sšdzę, żeby to była podróbka.
Zamilcz, Szirin!
57
Lej li była oczarowana swoim prezentem. Było to lustro w ramie z papier mache,
zrobione w Teheranie, w połowie dziewiętnastego wieku, z motywem róż w stylu
europejskim. W czasie targu o cenę lampy pan Mo'in dorzucił lustro. Jego srebrna
powłoka uległa rozkładowi i musiałem zastšpić jš niebieskim szkłem okiennym ze
zburzonego domu.
- Ó maman, c 'est adorable. Monsieur est tres gentil*.
Spojrzałem na matkę, która ponownie zapaliła papierosa. Jej
piękne oczy zdradzały poirytowanie mojš osobš, jakby chciała powiedzieć: Młody
człowieku, jed do domu; nic nie rozumiesz, młodzieńcze, jed do domu, do twojej
pokrytej mgłš Anglii". Pojawiła się w jej oczach również pobłażliwoć na
wspomnienie, że sama była kiedy adorowana.
Wstałem i ukłoniłem się. Panny odpowiedziały głębokim, dworskim dygnięciem.
Podšżajšc za generałem do jego gabinetu, czułem na plecach spojrzenie Szirin.
Uderzało nagromadzone tutaj bogactwo. Jednakże w tym gabinecie przybierało ono
postać rzeczy ogromnych i ciężkich -biurka z drzewa tekowego, stołu pokrytego
ciętym szkłem, foteli wyciełanych skórš. Było tam mnóstwo telefonów, wielka
maszyna, najwidoczniej dalekopis, i inna, chyba do cięcia papieru w drobne
paski, a na cianach pełno zdjęć oprawionych w ramy. Na jednym z nich Farameh,
tuż za szachem i następcš tronu, stał przed frontem kompanii honorowej,
niewštpliwie w bazie migłowców. Na drugim tylko szach, w rozpiętej koszuli przy
pulpicie sterowniczym samolotu pasażerskiego. Na trzecim, kolorowym,
najwidoczniej zrobionym w Stanach Zjednoczonych, Farameh w szortach i barwnej
koszuli stał przy pirsie, a obok niego, wsparta na ogonie, wystajšca ponad jego
głowę, wielka ryba.
- Szkockiej? - Stał odwrócony do mnie plecami.
- Dziękuje, nie piję.
Zarozumialec!
Nalewał sobie niewielkie iloci alkoholu, wyczuwałem jednak, że nie piłby w
ogóle. Westchnšwszy głęboko, siadł za biurkiem. Na jego zachmurzonej twarzy
pojawił się umiech.
O, mamo, to jest przepiękne! Pan jest bardzo miły.
- Kiedy byłem dowódcš obszaru powietrznego, kierujšc
programem F-5, katapultowałem się raz z wysokoci czterdzie
stu tysięcy stóp. - Od tego czasu miał skrzywiony kręgosłup. -
Leczyłem się już u każdego cholernego lekarza na wiecie.
Wiesz, jakie lekarstwo pomaga? Tu, w Isfahanie?
Remedium. Oczywicie, remedium. Dlatego włanie w rodku nocy musisz wzywać
Riazanowa, notorycznego palacza opium. Nie pozwolisz mi odejć, prawda?
Zagłębiłem się w fotelu.
- Czy to nie jest grone? Wiem ze słyszenia...
Parsknšł i przestał o tym mówić.
- Czy znasz nazwisko Chatami?
Dowódca sił powietrznych, ożeniony z jednš z księżniczek. Leciał z szachem i
cesarzowš do Rzymu. Było to podczas kryzysu w tysišc dziewięćset pięćdziesištym
trzecim roku. Zajmuje się porzuconymi przez szacha dziewczętami. Mówiš, że jest
niewiarygodnie bogaty. Zastanawiałem się, czy tamtym samolotem do Włoch leciał
też Farameh? Czy to wyjania pochodzenie jego fortuny?
- Tak, proszę pana.
Niespokojnie wiercił się w fotelu. Wyczuwałem, że samo zwracanie się do mnie
urażało jego dumę. Cichym głosem znowu rozpoczšł:
- Czy wiesz, co powstrzymuje Saddama przed zrównaniem
z ziemiš bombami tego niewielkiego miasta?
Zadziwiał mnie kontrast pomiędzy tym gabinetem a pokojem gocinnym, jak i pewna
cišgłoć tożsamoci i atmosfery tych dwóch pomieszczeń. Będšc nadal porażony
niezwykle bogatym wystrojem i odurzony zapachami pokoju gocinnego, teraz, w
gabinecie generała, powinienem z kolei ulegać pokusom męskiej próżnoci, urokowi
tej czarnej boazerii, cudom z drzewa i metalu. Powinienem być zafascynowany
wyjawianš mi strategiš, opowieciš o konflikcie z Irakiem, o przemocy, o wojnie
i przez cały ten czas również jego angielszczyznš z amerykańskim akcentem, który
rozpoznałem, a także oszołomiony pierwszym odruchem odrazy do tego
najprawdziwszego głosu władzy.
- Nie wiem, proszę pana, nie jestem specjalistš wojskowym.
59
Odwrócił się szybko.
- Nie oczekuję tego. Z niczego utworzylimy trzeciš potęgę
powietrznš w wiecie, jeli chodzi o zdolnoć operacyjnš, po
USA i Izraelu, oraz znacznie wyprzedzilimy Sowietów i oczy
wicie was. Mamy dwa i pół tysišca pilotów obsługujšcych
samoloty myliwsko-bombowe, gotowych w każdej chwili do
samodzielnych wylotów bojowych. Wykonujemy dziennie od
siedemdziesięciu do osiemdziesięciu lotów. Osiemdziesišt pro
cent jednostek znajdujšcych się pod moimi rozkazami jest co
dziennie rozmieszczanych na stanowiskach gotowych do akcji,
co wiele mówi o stanie gotowoci pilotów i personelu naziem
nego, szybkoci i sprawnoci służb wsparcia logistycznego.
Zanim zapasy materiałów i sprzętu zostanš tutaj zużyte, nasza
bliniacza baza w Fort Bragg w Teksasie automatycznie je uzu
pełnia, bez jakiegokolwiek udziału z naszej strony.
Spojrzał na mnie.
- Cholera, mam więcej samolotów niż pilotów. W amery
kańskich orodkach szkolenia pilotów jest rocznie trzysta
miejsc dla moich ludzi, liczba większa, niż otrzymuje jakikol
wiek kraj. Mógłbym mieć ten cały pieprzony Cranwell, gdy
bym o niego poprosił. Lecz nie mogę. Wiesz dlaczego?
Ponieważ nikt nie zna wystarczajšco dobrze języka angielskiego. Przypuszczałem,
że teraz zaproponuje mi pracę. Nie wiedziałem jednak, czy dlatego, że chciał,
gdybym dla niego pracował, mieć mnie na oku, czy tylko po to, abym miał się na
bacznoci. Zdawałem sobie sprawę, że wyprowadziłem go z równowagi. Byłem zbyt
nierozgarnięty i pozbawiony ambicji, co bardzo go irytowało.
- Mylę, proszę pana, że trzeba wiele czasu, zanim ludzie
opanujš techniczny język angielski.
- Czas! Jak mylisz, ile mam czasu? - Jego cierpliwoć się
wyczerpała. - Będziecie nas bronić?
Opanowała mnie przemożna tęsknota za domem. Widziałem oczyma duszy ulice w Hull,
deszczowe listopadowe wieczory, nianię krzštajšcš się w kuchni, niekończšce się
rzędy przylegajšcych do siebie domów oraz rozlewisko przy ujciu - to wszystko,
co przypominało mi Anglię. Pomylałem, że Anglia być może nie jest dzisiaj tš,
którš była dawniej, lecz ma swoje
prawa, szkoły, żołnierzy utrzymujšcych się z żołdu i jest miejscem o całe niebo
lepszym niż to.
- Sšdziłem, proszę pana, że to Jego Cesarska Moć nalegał,
abymy wycofali się z zatoki. O ile się orientuję, to Arabowie...
- Czego chcesz, chłopcze?
Chcę polubić pańskš córkę. Jeżeli pan pozwoli, będę pana synem i nie omieszkam
zachować pańskich tajemnic. Musiałem sformułować tę myl choćby po to, aby
przekonać się, że on już rozważał takš wersję rozwoju wydarzeń i z miejsca
odrzucił mojš probę o rękę jego córki. Wydawało mi się, że nie jestem
seksualnie pocišgajšcy, byłem wciekły i jednoczenie nie mogłem pogodzić się z
mylš, że ten mężczyzna, okłamywany przez swojš własnš rodzinę, ma nad niš
całkowicie panować. Co sprawiało, że był kim tak wyjštkowym? Jakš w tych
sprawach miał moc tajemnš? Przepełniało mnie uczucie zupełnie nieuzasadnionej
rycerskoci i dumy na myl, że te kobiety dzieliły się ze mnš tajemnicami,
jakich nie powierzyłyby swemu panu. Mimo że wiedziałem, iż celem jego
nieoczekiwanych pytań i niezbyt subtelnych gier jest pokazanie mi, jaki to
sprytny z niego facet - jakże bowiem mógłby robić karierę w tak arbitralnym
reżimie - nie przywišzywałem to tego większej wagi. Powiedziałem:
- Chcę, aby pańska starsza córka kontynuowała naukę, jeli
nie u mnie, to gdzie indziej. Powinien pan jej to zapewnić.
Mówišc to, już czułem rozmiary swego szaleństwa. Rozumiałem, że ta prosta
kwestia, którš poruszyłem, pozwoliła mu osišgnšć to, czego nie zdołał uzyskać,
zadajšc bardzo zawiłe i złożone pytania: pojšł sposób mego rozumowania.
Wiedziałem, że zupełnie nie troszczy się o niš i jej siostrę, że najchętniej
umieciłby je w szkole kadetów, gdyby to, w najmniejszym choćby stopniu,
odpowiadało mu. Nie wykazywał żadnej troski o kobiety, a jednak rozumiał, że sš
mężczyni, którym na nich zależy, ponieważ słyszał te słowa: Chcę, aby pańska
starsza córka..." - najpierw od Turaniego, a teraz ode mnie. Taka była kolej
rzeczy: Turani odkrył jego tajemnicę, a teraz ja. I chociaż mylałem, że nie
wierzy w miłoć, wiedział jednak, że zdobycie jego córki stanowi dla mężczyzny
wyranš korzyć - pienišdze, koneksje towarzyskie, wpływy - a ponieważ
generał był ich ródłem, miało to dla Turaniego pewne znaczenie. Po chwili
pogršżyłem się całkowicie. Był on kim więcej niż wojskowym pilotem, zupełnie
odgrodzonym przestrzeniš powietrznš, prędkociš samolotów i potężnš Amerykš od
przytępionych i otumanionych ziomków. Przeszywałem wzrokiem nie zwykłego
człowieka, lecz swego rodzaju boga, którego postępowaniem kierowała jedna
potężna siła, niweczšc całkowicie miłoć do kobiet, dzieci, decydujšca
jednoczenie o jego lojalnoci wobec munduru, ojczyzny, dbałoci o dobrš opinię,
0 przyzwoitoć, skłonnoci do alkoholu, uciech i pieniędzy.
Widziałem, że jego mniemanie o sobie i jego ambicje sš wręcz
nieograniczone. Chciałby posiadać wszystko. Zaczšł z Chata-
mim, a chciałby skończyć na krwawym pawim tronie szacha.
- Zjeżdżaj! -powiedział, odwracajšc się.
- Pożegnam się z pańskš rodzinš.
Jego muskularny, naprężony kark zdradzał wielki wysiłek panowania nad sobš.
Krzyknšł:
- Ali Asghar!
Angielski wydał mi się w tym momencie językiem zbyt surowym i nieporęcznym,
posłużyłem się więc językiem perskim, w jego najbardziej subtelnej formie.
- Pan może mi grozić, lecz panie zabijš mnie, jeżeli się
z nimi nie pożegnam.
Kobiety nie wchodziły do pokoju gocinnego. Jakby czas w Iranie nie był jednaki
dla wszystkich, lecz miał płeć bardziej
1 mniej uprzywilejowanš. Ten czas, który przeniknšł przez
sšsiednie drzwi i doprowadził mnie do szaleństwa, nadal tam
trwał. Kiedy wszedłem do pokoju, księżniczki zerwały się
z krzeseł, jakbym w cišgu tego ułamka sekundy stał się kim
innym. Powiedziałem:
- Mesdames,je vous ai derangees.
- Pas du tout, monsieur! Prenez un moment de repos! Vous
n 'avezpas dejeune*.
Przeraziła jš ta niestosownoć zachowania. Zrozumiałem, że
była Irankš do szpiku koci, która nigdy nie poznała Baku, nie mówišc już o
Paryżu czy Teheranie.
- Madame, souffrez queje prenne conge*.
Księżna wstała. Zatrzęsła się z gniewu i upokorzenia.
- Allons, Lej li!
Dziewczęta poderwały się.
- Cher monsieur, que votre ombre benie ne dimin...**
- LULU!
Pokój wydał mi się pusty, zaniedbany i pozostawiony sobie. Wpatrywalimy się w
dywan. Byłem pod wrażeniem wspaniałego szkarłatu jej sukni. Wyczułem jej
przemożnš chęć zbliżenia się do mnie, subtelnie, wbrew woli, niczym ruch fali na
jeziorze pod wpływem silnego podmuchu wiatru. Lęk zaczšł mnie opuszczać.
Powiedziałem:
- Chod ze mnš, mamzil.
Przymknęła oczy i ogarnšł jš dreszcz.
- Proszę mi wybaczyć - odparła.
Zbliżyłem się do niej, a ona ujęła moje ręce, pochyliła głowę, pocałowała je i
pobieglimy razem ku drzwiom. Przebieglimy przez kuchnię, gdzie księżna paliła
papierosa naprzeciwko bufetu, na którym stały naczynia ze smakowitymi potrawami.
Obok niej stała stara Baktryjka, odwrócona do nas tyłem, i rozmawiała, krojšc
zioła olbrzymim nożem. Podejrzewałem, że była jedynš osobš, na której naprawdę
zależało księżnej. Lej li jadła ekierka. Wszystkie całkowicie nas zignorowały.
Mademoiselle Szirin pobiegła na wysokich obcasach do końca dróżki. Kiedy podmuch
wiatru lekko uniósł jej spódniczkę, zobaczyłem, że ma na sobie tylko pończochy.
Ogród olepił mnie. Wcišgnęła mnie do małej bramy i wyjęła skobel.
Zaczšłem mówić, proszšc znów, żeby poszła ze mnš. Na ustach poczułem jej słodkie
ręce. Powoli zabrała je i cofnęła się, aby pozwolić mi przejć.
Czułem, że wiat skurczył się do rozmiarów tego ogrodu: był pełen goryczy,
smutku i tłumionej miłoci. Zatraciłem się
Przepraszam, że przeszkadzam paniom.
Ależ skšd, piotóe. pana. Niech pan odpocznie. Nie jadł pan niadania.
* Pani pozwoli, że się pożegnam. ** Drogi panie, niech pański błogosławiony
cień...
63
w labiryncie przeróżnych przedmiotów i wydarzeń, z którego nie mogłem się
wydostać. Chciałem wykrzyczeć: Co takiego jest w tym zakštku, w którym
spotykajš się dwa wiaty -w krzewach wysuszonych róż i w klatkach z małymi
ptaszkami, i w zwojach drutu kolczastego na parapecie, w twojej nagiej szyi i
ramionach oraz w oczach pełnych smutku - co skazuje nas na rozłškę? Mimo
niebotycznych odległoci, pokonujšc niewyobrażalne przeszkody, wybralimy siebie
nawzajem, dlaczego więc musimy być rozdzieleni?".
W jej twarzy wyczytałem melancholię. Pomylałem, że jeli cokolwiek powiem lub
dotknę jej policzka, zacznie krwawić. Mogłem zauważyć, że wie o sprawach, o
których ja nie wiem, i nie może mi ich teraz wyjawić. Widać było, że nienawidzi
siebie, że usilnie powstrzymuje się od płaczu - byłoby to poniżej jej godnoci,
oraz że moje odejcie byłoby wobec niej aktem wielkiej dobroci.
Z pewnym wahaniem podniosła rękę w tradycyjnie europejskim gecie pożegnania.
Brama zamknęła się za mnš. Słyszałem lekki odgłos jej stóp.
Nie było wartownika. Nie słyszšc już odgłosu jej kroków, zaczšłem biec, lecz
kiedy uzmysłowiłem sobie, że nikt w Isfa-hanie nie biega, a przynajmniej żaden
Europejczyk, zaczšłem ić spacerowym krokiem - omijajšc Czahar Bagh i bulwary -
małymi uliczkami i cieżkami do rzeki, potem z nasypu skoczyłem w dół i znowu
zaczšłem biec. Psy zaczęły mnie gonić z ujadaniem. Pomylałem, że jeżeli rzucš
się na mnie, to będzie koniec. Cały czas biegłem wzdłuż piaszczystych łach i
bagnisk, a krzaki ostnicy cięły mi ramiona. Psy, szczekajšc, okršżały mnie coraz
bardziej; cały ten czas nie opuszczała mnie jednak myl: Nie rozdzielš nas,
nasze pragnienie, aby być razem, jest silniejsze niż wola naszych wrogów,
pragnšcych nas rozdzielić, i zetrzemy ich w proch".
- Hasan, otwórz!
Z góry nie dochodził żaden odgłos prócz szelestu lici platanu.
- Otwórz, to ja, Anglik!
Słychać było sapanie; ujrzałem kawałek pocieli. . - Pan pi. Odejd.
- Otwórz drzwi, sukinsynu, albo, psiakrew, zrobię z ciebie
kotlet.
Usłyszałem szuranie nocnych pantofli i dostrzegłem cień nad zawiasami.
- Odejd, chłopcze!
- Jeżeli natychmiast nie otworzysz, przysięgam na Boga, że
Riazanow wyrzuci ciebie i całš twojš rodzinę na bruk.
Kiedy gmerał przy skoblu, kopnšłem drzwi. Zawinšł turban koło dolnej szczęki,
jakby cierpiał na ból zęba. Spojrzał na mnie z zabobonnym przerażeniem.
- Jeste szalony, chłopcze.
Włożyłem kciuk do ust, jakbym chciał zapalić lub czego się napić.
- Hasan, jestem chory, przyjacielu.
Dostałem dreszczy. Łypnšł na mnie okiem pełnym bólu i zarazem uciechy.
- Ach, teraz to już koniec! Niestety, też stałe się nało
gowcem!
Pobiegłem za nim do zbiornika na wodę. Przy końcu alei, w mroku, w letnim domku
paliło się wiatło. Pomylałem: Chciałbym, aby cały wiat tak włanie wyglšdał,
z prosto wiodšcymi drogami, obojętnymi i niewidocznymi dla reszty ludzi, i
jednš, prowadzšcš człowieka do jego najbardziej zaufanego przyjaciela".
Zbiegajšc w dół po chłodzonych wodš betonowych płytach, czujšc pod stopami
rozkoszny chłód rozpryskujšcej się wody, powiedziałem głono: - Jestemy
uratowani. Riazanow nas uratuje. -: Pan Riazanow siedział w letnim domku przed
piecykiem. Obok niego, na poduszce, leżała ksišżka, a właciwie kopia
manuskryptu, pojemnik na pióra i czajnik z goršcš herbatš. Nie spojrzał na mnie.
Powiedział:
- Nie przypominam sobie, abym pana zaprosił.
Usłyszałem jaki szmer za sobš. Przy pojemniku z wodš
kręcił się niespokojnie, zaciekawiony, przestraszony, obłudny i wyglšdajšcy
miesznie Hasan. Zawołałem:
- Znalazłem jš, panie Riazanow! Znalazłem swojš uko
chanš!
Uchwytem wzišł kawałek węgla.
- Jest córkš Farameha!
Przyłożył węgiel do fajki i zacišgnšł się głęboko. Poprzez kłęby dymu dobiegł
jego głos:
- Zadziwia mnie pan. Podobno jest dosyć piękna. - Spoj
rzał na mnie przewrotnie. -1 oczywicie bogata.
Odczuwajšc ból i osamotnienie, zdałem sobie sprawę, że Riazanow był zazdrosny i
nie chciał utracić mnie dla młodej dziewczyny. Patrzšc na niego z głębi własnego
nieszczęcia, na czajnik z herbatš i kociołek oraz na lekturę, jakš był zajęty -
rozszyfrowałem tytuł, Rzšdy islamu, i nazwisko na omiokštnej pieczęci, Ruhollah
al-Musawi - zrozumiałem, że nie będzie to sprawa prosta i niewarta zachodu oraz
że w jakim sensie, którego pojšć jeszcze nie mogłem, na całe życie stał się
niewolnikiem Pana Opium, demona z najgłębszych czeluci piekielnych.
Przygarbione plecy Riazanowa zdradzały praprzyczynę jego smutku, impotencję
spowodowanš paleniem opium. Mówienie i mylenie o kobietach było dla niego czym
ponad siły, przebywanie w ich towarzystwie napawało go wstydem i uprzytamniało
jego bezużytecznoć. Paliłem się wówczas ze wstydu, ponieważ od pierwszego
spotkania, nie wykazujšc najmniejszego taktu, zaabsorbowałem go swoimi sprawami.
- Nie, proszę, nie, panie Riazanow. W ogrodzie. Tamtej
nocy. On widział mnie. On widział, że ja go widziałem.
Pan Riazanow rzucił fajkę, która rozbiła czajnik.
- Mój biedny chłopcze! Co takiego ci uczyniłem?
Czołgajšc się po dywanie, zbierałem goršce jeszcze skorupki rozbitego naczynia.
Riazanow patrzył na mnie oczyma pełnymi żalu.
- Proszę mi wybaczyć, panie Riazanow. Jeżeli tylko będę
mógł, odkupię czajnik.
- Co takiego ci zrobiłem, mój kochany synu?
Trzymałem w ręce skorupy rozbitego naczynia.
- Udzieli mi pan schronienia? Będę pana szpiegiem, nie je
stem głupcem.
Umiechnšł się.
- Jeste tutaj mile widziany, lecz jakš my, ja i ten amator
haszyszu, stanowimy dla ciebie ochronę przed Faramehem?
Otrzšsnšł się, jakby chciał pozbyć się zgubnego skutku nałogu. Przyszło mi na
myl, że narkotyk pozbawił go woli, lecz on teraz w pamięci rozpaczliwie
poszukiwał tych okruchow woli, jakie mu jeszcze pozostały. Po chwili powiedział:
- Nie pojedziesz do Dżolfy.
- Nie, proszę pana.
- Nie pojedziesz do Teheranu. W żadnym wypadku nie
udasz się do angielskiej ambasady w Teheranie. Na to liczy.
; - Tak, proszę pana.
- Udasz się tam, gdzie się ciebie nie spodziewa.
- Tak, proszę pana.
Dał mi to, czego szukał. Był to mały, szczególnego rodzaju klucz starej daty.
Włożył go w mojš dłoń i zacisnšł na nim moje palce, mówišc:
- W Buszehrze, nad zatokš, jest dom nad morzem. Miecił
się w nim konsulat generalny, ale został zamknięty w tysišc
dziewięćset pięćdziesištym trzecim roku, w czasie konfliktu
w Abadanie. Była to właciwie nasza rezydencja, dopóki Beria
nie podjšł działań. Pewnego dnia zrozumiesz. Od tysišc dzie
więćset pięćdziesištego trzeciego roku nikt prócz mnie tam nie
był. Centrala nakazała sprzedać go, a ja sprzedałem go sobie
i Bogu dziękuję za takš sposobnoć. Nikt w ambasadzie nie
wie o tej posesji i jak jš zajmiesz, zniszczę wszelkie dotyczšce
jej dokumenty. - Na jego twarzy pojawił się pełen smutku
umiech. - Wemiesz toyotę, o dziewištej samochód będzie
stał zaparkowany przy mocie Szahrestan, kluczyki będš w sta
cyjce, w pojemnikach dodatkowe zapasy wody i paliwa. Masz
broń?
- Broń?
- Tak, John, broń.
- Broń? Mógłby mi pan jakš pożyczyć?
Znowu się umiechnšł.
- Mam, lecz, niestety, jest mi potrzebna.
- Wiem, gdzie jest broń!
- Powiedziałem, że nie możesz pójć do swego domu.
- Nie!
- Id więc, kochany Johnie, zabierz swój pistolet, pójd do
mostu i niech Bóg ma cię w swojej opiece.
- A moja ukochana? Nie mogę bez niej odjechać.
Westchnšł głęboko.
- Musisz. Przed tobš jest bardzo trudne życie i, być może,
niezbyt długie. Nie możesz domagać się, aby druga osoba dzie
liła z tobš trudy twego życia. Zostaw jš w spokoju.
- Nie wyobrażam sobie życia bez niej!
- Zostaw jš.
- Nie mogę!
- PO PROSTU ID! NATYCHMIAST! Jeżeli cię kocha
i jest mężna, Bóg da, że jš znowu spotkasz.
- W jaki sposób?
Cichym głosem powiedział:
Tak póno się zjawiła i tak wczenie odeszła. Wznieciła płomień, a potem
ulotniła się jak dym.
przeł. Agata Nalborczyk
Cofnšłem się o krok i już byłem na cieżce. Riazanow nie spojrzał na mnie.
Jak nadzieja do pogršżonego w rozpaczy ocišgała się w drodze, Jak dobroć
człowieka o kamiennym sercu znikła o poranku.
przeł. Agata Nalborczyk
Już raz byłem w Szahrestanie, kiedy wracałem do miasta z pištkowego pikniku z
Mo'inem i jego przyjaciółmi. Była tam, tuż pod mostem, obskurna buda, gdzie
podawano herbatę, z lepišcymi się od brudu stołami oraz jednš butanowš lampš. W
czasie gdy przyjaciele Mo'ina raczyli go herbatš i chlebem, aby był
wystarczajšco trzewy przed spotkaniem z ministrem wojny, który wcale nie był
trzewy, a chłopak podajšcy herbatę, migajšc w przelocie cierkš, popisywał się
frywolnymi dowcipami, podszedłem do mostu, aby posłuchać szumu wody pomiędzy
kamiennymi falochronami, lecz kto z towarzystwa, okropny nudziarz, przypišł się
do mnie i do znudzenia powtarzał:
- To dzieło Aleksandra Wielkiego. Boski Aleksander Wielki.
Ten beznadziejny ignorant sięgnšł do kieszeni marynarki po kolejnš butelkę.
W ciemnoci znowu usłyszałem szum wody i w smudze wiatła zobaczyłem przez
moment grajšcych w warcaby i koci. Pomylałem: Nie jest ze mnš tak le". W
kieszeni dżinsów czułem przy biodrze uwierajšcego mnie Smith & Wes-sona.
Przerażał mnie. Biegłem do utraty tchu i zobaczyłem w dole, obok zniszczonego
wału z mułu, bardzo starego typu terenowš toyotę: jakby Japończycy zatęsknili za
modelami samochodów z lat trzydziestych. Bagażnik był otwarty. W rodku
znajdowały się dwa pojemniki, w jednym benzyna, obok łopata do piasku i jaka
pociel. Kluczyk tkwił w stacyjce. Zauważyłem też nieznany mi dršżek przy
skrzyni biegów, a ponieważ nie chciałem zapalać wewnętrznych wiateł w
samochodzie, wiedziałem, że zajmie mi trochę czasu, zanim się z nim uporam.
Poczułem też dziwny zapach. Nie był to zapach plastikowych siedzeń, nafty lub
piasku, lecz zapach czego słodkiego, łagodnego i kobiecego, przypominajšcy woń
róży wodnej lub ciasta z cukru.
u Siedzšc przy kierownicy samochodu, poczułem się lepiej, Oiiemalże jak mocarz.
Tak więc Riazanow kłamał, nie był tak całkowicie w szponach Pana Opium! Mimo
wszystko ma
dziewczynš, a to huncwot! Czarne myli owładnęły mnš natychmiast. Zdecydowałem:
Nie mogę odjechać, jeli po raz ostatni nie porozmawiam z niš".
Wiedziałem, że jej miłoć uczyniła mnie niewrażliwym na ciosy, lecz mogła
kosztować mnie życie. Uwiadamiałem sobie również, iż do owego popołudnia w
sklepie Mo'ina życie moje było w miarę znone; znam takich, którzy byliby z
niego zadowoleni. Wiedziałem, że w tej ucieczce - i zarazem pogoni -wszystkie
demony, które poskromiłem w sobie, dopadnš mnie teraz i wrzaskiem doprowadzš do
obłędu. Kiedy tam, w sklepie, pocałowała mnie, zawładnęła mnš przeogromna
czułoć, opanowała całe moje ciało, serce, przepełniała moje słowa, dominowała
we wszystkich moich mylach, o istnieniu których nie wiedziałem lub z którymi,
jak z demonami, rozstałem się na zawsze. Ten jej pocałunek to wszystko, co
przydarzyło mi się w cišgu moich osiemnastu lat: cała reszta była snem bšd
zalepieniem. Ten pocałunek to jedyna, niepowtarzalna szansa, jakš dało mi
życie. Odrzucenie jej oznaczało, że będę współwinnym własnego nieszczęcia. Całe
moje życie było tam, w domu Farameha. Jeżeli miałem wpać - nie byłem tak do
końca pewien, że zostanę ujęty - chciałem, aby stało się to w tym włanie domu,
a nie podczas ucieczki. Włšczyłem silnik i pojechałem do miasta.
- NIE, PROSZĘ PANA!
Po mojej lewej stronie olbrzymia ciężarówka gwałtownie skręciła na drogę.
Kierowca uderzył dłoniš o poszycie drzwi. Szarpnšłem dwigniš biegów i pomknšłem
przez most. Kierowca minšł mnie i rzucił wišzkę przekleństw. Spojrzałem w
lusterko. Popatrzyłem do tyłu. Nikogo nie zauważyłem.
Powiedziałem:
- Boże Wszechmocny, mademoiselle Farameh! Do końca
mego życia będę ciebie kochał i troszczył się o ciebie.
Na autostradzie panowała cisza.
- Mademoiselle Farameh? Mademoiselle Szirin?
- Liczę na to, proszę pana. Nie mogę już powrócić do
szkoły, rodziny lub do jakiejkolwiek pracy, mogę być tylko
prostytutkš.
Nie wiedziałem, czego się spodziewać, lecz nie o to chodziło. Pomylałem: Nic
nie wiem o tej dziewczynie poza tym, że jest teraz ze mnš". Minęlimy wiatła na
ulicy za bazš migłowców. Pod opadajšcymi płatami wirnika kadłuby maszyn
przypominały opasłe insekty.
- Sytuacja jest bardzo skomplikowana.
- Tak, proszę pana.
- Czy wiesz dlaczego?
- Tak, proszę pana.
- Jedziemy do Buszehru. Jest tam dom, w którym na parę
dni ukryjemy się, aż wszyscy o nas zapomnš. Potem statkiem
możemy odpłynšć do Maskatu lub Bahrajnu.
- To dobry plan. W Buszehrze panuje ortodoksja i wielkie
upały, nikt tam nie wychodzi z domu.
- Mam broń.
- Cieszę się, proszę pana.
Czułem się zabawnie.
- Obawiam się, że mam tylko dwa naboje.
- To nie ma znaczenia. Potrzebuje pan tylko dwóch.
- Do licha, dziewczyno! - Ustawiłem jej boczne lusterko. -
Nie mów takich rzeczy! - Chwyciłem leżšcš obok mnie
skrzynkę, odnalazłem kule i wyrzuciłem za okno.
Usłyszałem za sobš westchnienie.
- Och, mademoiselle Farameh, musimy porozmawiać. -
I nie tylko porozmawiać. - Zjadę na pobocze.
- Sšdzę, że powinnimy stšd odjechać jak najdalej.
- Zrobisz mi tę grzecznoć i usišdziesz na przednim sie
dzeniu?
- Będę cię rozpraszać podczas jazdy.
Zdanie to rozpaliło mi trzewia. Czy naprawdę mylała, że rozproszy mojš uwagę
lub że nieuchronnie wywoła moje roztargnienie?
- Czy w końcu pokażesz się?
- Nie, proszę pana. Będš szukać samochodu z kierowcš
i pasażerem.
Przede mnš była droga prosta, nudna i cnotliwa. Olbrzymie ciężarówki, olepiajšc
reflektorami, spychały nas na żwirowiska poboczy. Uczepiłem się autobusu
dalekobieżnego, ze piš-
cymi pasażerami, przykrytymi nylonowymi pledami i z namalowanym na tylnym oknie
hasłem: O WŁADCO CZASU! Minęlimy kiepsko owietlonš herbaciarnię, otoczonš
skłębionym tamaryszkiem.
- Czy mogę co powiedzieć?
- Proszę bardzo.
- W Tang-e Sziraz jest posterunek policji i Sawaku. Zatrzy
mujš każdy samochód.
- Będziemy musieli zjechać z autostrady.
- Tak, proszę pana.
Tang jest spadzistym wšwozem, przez który droga prowadzi do Szirazu. Tak nagle
pojawia się widok miasta i tak piękne ukazujš się wieże i minarety, gaje
cyprysowe i pomarańczowe w dolinie, że podczas dnia obraz ten wywołuje zachwyt.
Miejsce to nazwano: BÓG JEST WIELKI WSZECHOBECNY. Mo'in, będšc na kupieckiej
wyprawie w poszukiwaniu dywanów, kiedy zobaczył miasto, poddał się bez reszty
jego urokowi. Poznałem je w dobrym dla siebie czasie.
- Czy mogę co powiedzieć, proszę pana?
- Już sam dwięk twojej mowy sprawia mi radoć, mamzil.
- Rosyjski gentleman dał mi jakie rzeczy dla pana.
- Co? Jakie rzeczy? - Wyczułem za sobš odgłos ruchów.
- Sšdzę, że pienišdze. Sporo pieniędzy. I skrzynkę z czym
wewnštrz, lecz zapakowanym. I inne rzeczy.
- Jakie rzeczy?
- Papier.
?; - Ważny? - ? *
- Skšd mam wiedzieć.
Jej głos się załamał.
- Och, mademoiselle, proszę się nie smucić. Zatrzymam
się...
- Proszę się nie zatrzymywać. To jest, to jest... - Zaniosła
się płaczem.
Pewnie to akt zawarcia małżeństwa. Pomylałem: Cholera, łaskawa pani, nie jest
to moja wina. Nigdy nie zamierzałem się z tobš żenić. Nic o tobie nie wiem poza
tym, że jeżeli mnie wkrótce nie pocałujesz, to, niestety, umrę. Nie jestem
pewien, czy poza tym jednym może istnieć jakiegokolwiek innego ro-
dzaju porozumienie pomiędzy ludmi tak odmiennego pochodzenia jak my dwoje. Co
mam z tobš poczšć, moja mała milionerko?". Powiedziałem:
- Jest mi niezmiernie przykro, mamzil. Jestem pewien, że
z wielkš niecierpliwociš wyczekujesz dnia swoich zalubin,
lecz...
- Nie jest pan uprzejmy. Nie wiedziałam, że jest pan nie
uprzejmy. BOŻE, MIEJ NAS W OPIECE! Proszę zjechać
z drogi! Natychmiast! Wyłšczyć wiatła!
Nacisnšłem na hamulec. Dzięki Bogu samochód stanšł i znalelimy się z tyłu
autobusu z firankami. Nasz łazik zsunšł się teraz z czarnej nawierzchni, zapadł
w koleinę, podskoczył i popędził naprzód w ciemnš noc. Po chwili zahamowałem i
wyłšczyłem silnik. Przez szybę bocznego okna widziałem wiatła samochodów, białe
i czerwone. Wyglšdały jak cišgnšcy się kilometrami naszyjnik złożony z
błyszczšcych koralików. Poprzez warkot silników słyszałem odgłosy klaksonów,
trzaski drzwiczek, wrzaski i miechy. Daleko, na dachu samochodu policyjnego,
kręciły się wiatła ostrzegawcze.
Klęczała obok mnie na siedzeniu, patrzšc przez okno. Zamierałem przy zapachu jej
ciała. Szukałem pistoletu, a ona szczękała zębami. Czekalimy i wsłuchiwalimy
się. Zapaliła wiatło, zrobiła złš minę i wyszła z samochodu. Dała mi znak, abym
bardzo wolno jechał za niš. Silnik strzelał niczym karabin maszynowy. Podšżałem
za jej ciemnš sylwetkš, wzrok przyzwyczaił się do powiaty księżyca, coraz
bardziej oddalały się głosy klaksonów i zanikały wiatła reflektorów.
Czułem się upokorzony jak nigdy dotšd: włanie tutaj, napotkawszy pierwszš
trudnoć, straciłem głowę; siedziałbym tak, zadowolony, w tym korku
samochodowym, czekajšc na swojš kolej, aż policjant lub oficer Sawaku błysnšłby
latarkš i, krzyczšc, wycišgnšł nas brutalnie z samochodu. Z tego miertelnego
zagrożenia wybawiła nas dziewczyna. W jasnej powiacie księżyca stšpała
ostrożnie po piasku, cile owinięta czadorem. Pomylałem: Wiemy wszyscy,
panienko, że masz uroczy tyłek, i dlatego tu jestemy". Zmieniła chód, zaczęła
ić boso jak wiejska dziewczyna: czyżby moja prostacka myl dotarła do niej?
Cholera! Jedziemy w niewłaciwym kierunku. Je-
dziemy na wschód. Robimy wielkie koło wokół Szirazu i dojedziemy do Buszehru od
wschodu. Zajmie to nam kilka dni.
Zatrzymała się i odwróciła. Jej czador trzepotał na wietrze. Wyłšczyłem silnik i
poszedłem w dół. Stała w szerokiej koleinie wyżłobionej przez koła. Jednak lady
kół nie nakładały się na siebie, lecz biegły obok siebie w odległoci około
dwudziestu lub trzydziestu jardów w każdš stronę, jakby droga nie była zbyt
często używana, a kiedy była, to z całš pewnociš przez kierowców z wielkš
fantazjš. Pomylałem, że sš to lady po myliwych lub wędrujšcych tutaj
pasterzach bydła.
Jej oczy błyszczały w zimnych promieniach księżycowego wiatła. Pomylałem: Oto
miejsce, gdzie drogi się rozchodzš. Pójdę tymi koleinami na wschód, a ona
powróci na autostradę. Jest to także ostatnia chwila, kiedy mogę jeszcze jej co
powiedzieć". Powiedziałem:
- Jestem w obcym dla mnie kraju, mademoiselle Farameh.
Dzień dzisiejszy różni się od wszystkich poprzednich dni, a ża
den z nich nie przygotował mnie na ten. Wszystko, co wiem,
to...
- Proszę mi wybaczyć, lecz włanie dlatego, że jestem
u siebie, a pan nie, ja powinnam mówić. Po trzech godzinach
dojedziemy tym traktem do miejsca nazywajšcego się Fajsala-
bad. Jest to zimowa siedziba rodu Kojunlu. Jako mała dziew
czynka bywałam tam z dziadkiem, bliskim przyjacielem pana
Kojunlu. Zasiadali razem w parlamencie, kiedy przeprowadza
no reformę rolnš. Pana Kojunlu powieszono na rynku w Fšjsa-
labadzie na oczach jego ludzi, mężczyzn i kobiet. Ród Kojunlu
nie pozostaje w dobrych stosunkach z Jego Cesarskš Mociš.
Odmawiajš wszelkich rozmów z żandarmami i ludmi Sawa-
ku, nie pozwalajš im wejć do wiosek i na pastwiska, a jeżeli
spotkajš ich, to sprawiajš im kłopoty. Co parę lat wchodzš
żołnierze, zabijajš paru młodych ludzi i znowu się wycofujš.
- Czy powinnimy szukać u nich schronienia? Mam na
myli ciebie i mnie...
- Proszę mi wybaczyć! Przed Fšjsalabadem, dwie godziny
drogi stšd, jest małe jeziorko. Biwakowalimy tam. Woda jest
tam wspaniała. Znajduje się tam też stara budowla jeszcze
z czasów Sasanidów. Miejsce to nie cieszy się dobrš sławš. Ale możemy się tam
zatrzymać i odpoczšć.
- Dobrze, mamzil.
Odwróciła się i rzekła:
- Teraz pan musi łaskawie mi powiedzieć, czy chce, abym
mu tam towarzyszyła. Mam na myli jeziorko.
- Jestemy małżeństwem.
- Też co! Te dokumenty nie majš żadnego znaczenia.
- Jeżeli pani zechce, mademoiselle Farameh, życzyłbym so
bie, aby się pani tam ze mnš udała.
- Nie mam żadnego majštku.
- Ja również.
- Mam na myli mój posag.
- Och...
- Ponieważ nie mam posagu, nie wiem, czy traktuje pan tę
sprawę poważnie.
- Pani posagiem jest... Och, nie wiem... Wszystko, co mam,
dam pani, moje życie, mojš głowę, mojš wolnoć, mojš krew...
- Przestań! Wystarczy! Jeste niemšdry!
;, Przestałem. ; , , ,
- Będziesz dla mnie dobry? . ,
";,- - Tak. ....
; - Musisz to obiecać. ' - Tak.
Szła za mnš obok łazika, wzięła jeden z pojemników na wodę i, odwróciwszy twarz,
podała mi. Jak na dziewczynę wydawała się bardzo silna. Napiłem się wody jednym
głębokim haustem. Smak wody bolenie przypomniał mi Isfahan. Ona nie piła.
Usiadła na przednim siedzeniu, lecz jak najdalej ode mnie, tuż przy drzwiach.
Nawet w wietle księżyca łatwo było podšżać ladami kolein.
Udzielał mi się nastrój pewnego podniecenia młodych mężczyzn, którzy tutaj
bywali: pędzili z letnich pastwisk w swoich samochodach ciężarowych, z
widocznymi w oknach karabinami i obijajšcymi się z tyłu spasionymi owcami,
widziałem powiewajšce na wietrze chusty kobiet i trzymane w ich ramionach brudne
dzieciaki. Chciałem to wszystko wyrazić, poszukujšc z wielkim mozołem w pamięci
właciwych słów
perskich, lecz kiedy spojrzałem na niš, zauważyłem, że pi z głowš opartš o okno
samochodu. Pomylałem: Będziemy stanowić niesamowitš parę. Zaledwie od trzech
godzin jestemy małżeństwem i już skaczemy sobie do oczu".
Ciekaw byłem, o czym mylała, lecz trudno było mi zrozumieć psychikę irańskiej
dziewczyny. Przed oczami stanęły mi strofy Sana'iego*:
Gdybym mógł tu przyjć lub nie przyjć, nie byłbym
przychodził,
Gdybym mógł stšd nie odchodzić, też bym nie odchodził; I nie lepiej też by było,
gdybym w te ruiny nie przychodził, tu nie był ni stšd nie odchodził**.
przeł. Władysław Dulęba
Jak to się dzieje, że Sana'i, który żył przed omioma wiekami, opisuje ludzkie
losy i uczucia, jakich ja teraz doznaję; wiadomo, że znał je z własnego
dowiadczenia - nie napisałby przecież tego czterowiersza - nie napisałby, że
wiat uczuć i losów człowieczych nie jest wiatem czyjej samowoli, wiatem
przypadkowych wydarzeń, kaprysów, lecz jest włanie taki zwyczajny, normalny, o
ile tylko mógłbym pojšć rzšdzšce nim prawa. A może on i inni poeci w swojej
poetyckiej wyobrani wymylili miłoć w wiecie Persów, ten szczególny rodzaj
udręki, której muszę dowiadczyć ze pišcš obok mnie dziewczynš? Pomylałem, że
mógłbym wysunšć rękę i prawdopodobnie dotknšć skraju jej czadom, nie obudziwszy
jej, lecz sšdzę, że nie byłaby mi za to wdzięczna: dlatego włanie pi w tym
miejscu, gdzie pi.
Wiem jednak na pewno, że przestrzeń od poczštku mojej drogi do miejsca, do
którego zmierzam w powiacie księżyca, wypełniona jest samotnociš; ta
impulsywna i biedna dziewczyna nie zdawała sobie z tego sprawy, aż było za póno
i noc zastała nas na pustyni. To poczucie własnej, dziwnej osobowo-
* Sana'i(zm. 1130-1131)-pierwszy wielki poeta mistyczny, suficki (p/ryp. kons.).
** Z tomu Drugi dywan perski wybrał i przetłumaczył W. Dulęba, Kraków 1980.
ci, jakie mam dzisiaj, miałem zawsze, lecz do tej pory nie znalazłem właciwej
nazwy dla człowieka tak samotnego jak ja, któremu nikt nie towarzyszył w
przeszłoci, nie towarzyszy teraz i nie będzie towarzyszył w przyszłoci.
Poczucie samotnoci, które stanowiło niejako kopię mego poczucia osobistej
wyjštkowoci i osobistego wyboru, nie opuszczało mnie przez całe dzieciństwo i
lata szkolne, lecz w wieku dojrzałym stało się czym nie do zniesienia. Dlatego
opuciłem Anglię i przybyłem do Iranu; nie dla jakiego szczególnego powodu, bez
jakiegokolwiek powodu. Nie była to tak bardzo zła decyzja, choćby ze względu na
przyjaciół, jakich znalazłem - Mo'ina i Riazanowa. I nawet jeżeli jeden był
opojem, a drugi nałogowym palaczem opium, prawdopodobnie należałoby uznać za
naturalne, że tacy włanie stali się moimi przyjaciółmi. Spotkanie z nimi było
wielkš przygodš mego życia, zwłaszcza ze względu na tę istotę, która teraz
spokojnie przy mnie pi.
Obawia się tego jeziorka z tych samych powodów co ja; nie jest to niemiałoć
towarzyszšca nocy polubnej, wyrosła, jak słyszałem, z obyczajów i tradycji
irańskiej; lub dlatego, że podobnie jak ja, tak niewiele wie o miłoci. To
dlatego, że tak jak ja, zdaje sobie w pełni sprawę, iż jest to nasza ostatnia
szansa. Musimy pokładać nadzieję, że gdzie w tajemniczych zakamarkach nocy
polubnej znajdziemy zrozumienie lub przyjań, która sprawi, że sprzeczki i
konflikty towarzyszšce nam na co dzień, jak to nieuchronnie bywa, dadzš nam siłę
przetrwania, pozwalajšcš przekuć je w dobro. Skutki niepowodzenia naszych
wysiłków byłyby dla niej straszne. Mogłaby się rano obudzić z kamiennym sercem,
pozbawiona jakiejkolwiek nadziei; wiedzšc, że musi pozostać ze mnš z litoci
bšd opucić mnie i udać się do Teheranu, podawać się jako jeszcze jedna
maltretowana i rozwiedziona kobieta, usiłujšca znaleć pracę w biurze lub
fabryce oraz mężczyznę, który się niš zaopiekuje. Zrozumiałem teraz to głębsze,
bardziej ukryte znaczenie ostrzeżenia, jakie dał mi Riazanow: zabrać jš ze sobš
oznaczało pozostawić jej tylko jednš z wszystkich dotychczasowych możliwoci
wyboru, których - jak Bóg na niebie - nie miała tak niewiele. Muszę być dla niej
dobry. To było naj-
ważniejsze, a nie to, żeby nie dać się ujšć czy na przykład mieć broń.
Co przeskoczyło przed samochodem. Hamujšc, błyskawicznie wiedziałem, że już
tego nie ma. Przed moimi oczyma, w zacierajšcym się obrazie, pozostała nie tyle
sylwetka gazeli, ile symbol i istota szybkoci i dzikoci. To było jak
przypadkowe zderzenie dwóch wiatów. Gazela wyłoniła się z mroków starego wiata
i znikła w nim ponownie, pozostawiajšc jedynie na masce samochodu kawałek skóry
zdarty z ciała, widoczny w wietle księżyca, i ten nieopisany zapach dzikoci.
Stała przed niš wyprostowana, z wytrzeszczonymi oczami. W szoku spojrzała na
mnie, zdarła czador z twarzy.
- Nie musisz tego robić dla mnie, mamzil.
Dalej stała, wpatrujšc się w niš i trzęsšc się cała. Przyszło mi do głowy, że ma
słaby wzrok; że wówczas, w moim pokoju w Dżolfte i w jej pokoju gocinnym, stała
i klęczała tak blisko mnie nie dlatego, że czuła do mnie tak wielkš sympatię,
lecz ze względu na krótkowzrocznoć.
- Sšdziłem, że ten gatunek gazeli dawno już został wytrze
biony przez myliwych.
- Ja też tak mylałam. - Nie patrzyła na mnie. - Potrzebujš
wody. Dlatego nie odchodzš od niej zbyt daleko.
Jechałem przez pustynię owietlonš blaskiem księżyca. Wyglšdała przez szybę
samochodu. Podniosła rękę w irańskim gecie oznaczajšcym: Zwolnij!" bšd:
Zaczekaj chwilkę". Zatrzymałem łazika. Otworzyła drzwi i, nie odwracajšc się do
mnie, powiedziała:
- Poczekaj na mnie tutaj. To znaczy odpocznij.
Po chwili zobaczyłem u swych stóp księżyc. Wiatr ucichł, a powierzchnia wody
była gładka niczym lustro. Widocznš w wodzie, krystalicznš aureolę otaczajšcš
księżyc potwierdziło wznoszšce się nade mnš niebo. Tam, gdzie nie sięgało już
wiatło księżyca, na szeciokštnym masywnym bloku stała ogromna i ledwo widoczna
budowla. Nigdy nie dowiadczyłem takiej ciszy i takiego chłodu. Wokoło był
ciemny horyzont i wiecił tylko księżyc, otoczony powiatš, i zmagajšce się z
nim gwiazdy. Zmartwiony, napełniłem zbiornik z benzynš,
nalałem wody do chłodnicy i zrobiłem sobie drinka. Szirin stała przede mnš.
- Zrobiłam ci posłanie. Proszę, odpocznij.
Poszedłem za niš, potykajšc się o kamienie. Na piaszczystej cieżce położyła
matę. Zapytałem:
- Czy będziesz tak miła i położysz się ze mnš?
- Jeżeli sobie tego życzysz.
Położyła się w sukience i czadorze, plecami do mnie.
- Och, mamzil, błagam, nie zadręczaj mnie.
Usiadła wyprostowana, jakby połknęła kij. Powiedziała:
- Nie zadręczam cię! Nigdy nie chciałam tu przyjechać -
palcami wskazała na ruiny i pustynię. - Nigdy nie chciałam
opucić Isfahanu. Z powodu jednego pocałunku muszę na za
wsze opucić dom, siostrę, ratować się ucieczkš z angielskim
chłopcem, którego właciwie nie znam.
- Jeżeli mogę się z tobš nie zgodzić, to były dwa pocałunki.
- Fu! Jeste taki niemšdry. Czy nie rozumiesz, że chciałam
spełnić pragnienia twego serca? Nie rozumiesz, że miałabym
z tobš nielegalny romans? Dlaczego, dlaczego przyszedłe do
mego domu?
Przez wzglšd na Dżamalzadego! Bo nie chciałem, aby stracił szkołę!
Nie mógłbym powiedzieć: ziemia wykonała pełen obrót. Wstałem. Czułem się
zmęczony prowadzeniem samochodu. Powiedziałem:
- Mademoisełłe Farameh, nie będę cię zatrzymywał wbrew
twojej woli. Proszę nieco wypoczšć, zawiozę cię z powrotem
na autostradę i zatrzymam jaki pojazd. Jestem pewien, że je
żeli nie będziesz ze mnš, rodzina cię przyjmie.
- Kto będzie się tobš opiekował? Jeste taki głuptas, że za
raz wpadniesz w ręce ludzi z Sawaku.
- Do tej pory Bóg miał mnie w swojej opiece. Nie sšdzę,
aby mnie teraz opucił.
Była coraz bardziej chłodna i rozgoryczona. Kiedy zaczynała mówić, to jakby do
siebie samej. Powiedziała:
- On mnie nie lubi.
- Och, mademoisełłe, proszę, nie rozmawiajmy. Jestemy
wystarczajšco szczęliwi, kiedy nie rozmawiamy. - Uklęknš-
łem i wysunšłem ręce. Dotknšłem jej włosów. - Czy ona uczyni słudze swemu ten
zaszczyt i pozwoli mu zdjšć suknię? Odwróciła się do mnie twarzš. Jej twarz była
pełna lęku.
- Mojš suknię?
- Jej suknię.
- Ależ ja nie mam na sobie bielizny!
- Nie szkodzi.
- Jutro.
- Już jest jutro. ;
- Jest pełnia księżyca.??'
- Patrz tam, to Syriusz! A więc mimo to.
Obudziło mnie dotkliwe zimno i zapach palonego drzewa. Nie wiedziałem, gdzie
jestem i dlaczego tam jestem. Przede mnš rozcišgało się pasmo czarnych gór,
zarysowanych na szczytach liniš żółtego wiatła. U podnóża gór, na skalnych
zwietrzelinach pustyni, postrzępione smugami cieni widziałem jeziorko, a poza
nim budowlę tak zrujnowanš, że trudno jš było odróżnić od pustynnego otoczenia.
Przypominała resztki zbudowanego z piasku zamku nad morzem. Pomylałem, że w
moim życiu musiało się co zdarzyć, skoro znalazłem się w takim włanie dzikim
miejscu, i ogarnęło mnie uczucie przerażenia i szczęliwoci zarazem.
Podniosłem się. Po przeciwnej stronie dziewczyna rozpalała z chrustu ognisko.
Jej czarne włosy były mokre i opadały na szkarłatnš suknię, widocznš spod
czadom. Przykucnšwszy, odpoczywała. Obok stał garnek z gotujšcš się wodš. Koło
Szirin leżała odwrócona łopata, na której znajdowały się cztery małe placki.
Poczštkowo mylałem, że będzie mojš zabawkš, okazem urody i ródłem seksualnej
rozkoszy, wschodniš pięknociš, którš zabiorę do domu, aby się niš nacieszyć i
pysznić. Nie przyszło mi na myl, że jest obdarzona wolš, żyje swoim własnym
życiem; że będzie się ubierać, kšpać, modlić, przygo-
towywać herbatę i piec placki chlebowe. Nie przyszło mi na myl, że nie była
rozpieszczonš, boskš nuworyszkš, ale wiejskš dziewczynš, przyzwyczajonš do pracy
od pištego roku życia; że będzie z wdziękiem kołysać się na bosych stopach,
recytować co pod nosem i piszczeć, skaczšc po kolczastym chrucie; że bez
reszty zawładnie mnš uczucie szczęcia; że uzmysłowię sobie, iż po raz pierwszy
w życiu nie czuję się samotny, że mam towarzysza lub że przestałem być tym, kim
byłem, podatnym na ciosy; że jestem odrodzony i chroniony; że stałem się nowš
istotš, w której jest co z niej. Potem zawładnęła mnš żałoć, słodka i
przenikliwa, jak jej włosy, białe ramiona i gołe stopy; że nigdy nie zobaczę jej
w kostiumie kšpielowym lub stroju tenisowym czy na przyjęciu - że nie zobaczę
znowu mego kraju.
Zanuciła pień po turecku. Brzmiała ona mniej więcej tak:
Podczas zrękowin zbyt niemiała, :
O nic - dlaczego nie pytałam. '
'? : Młody jest, miły, tak mówiono
;. On! Za tę cenę! Jego żonš!
Nie pozwól, Babciu, przyjć mu, doć! ?'? Babuniu droga, to straszny goć!
Ten siwy włos, ten turban brzydki, .
? '?; Cuchnšcy pot! Te cienkie łydki!
Co za oszustwo! Że bogaty? ? i
Jest starszy od naszego taty!
?;?'? , : Okpił nas, moja Babciu droga.
, Nie pozwól przyjć mu, nie, na Boga!
przeł. Ludmiła Marjańska
Zawirowała. Na jej twarzy, zarumienionej od ognia, pojawił się tajemniczy
umiech. Białš szyję pokrywał popiół. Podskoczyła, wzięła garnek - musiał być w
nim wrzštek - nalała wodę do szklanki i podała mi jš. Kiedy uklękła przede mnš,
poczułem zapach jej skóry, silniejszy od zapachu palonego drewna, zauważyłem, że
jej umiech był tajemniczy, pełen wyrozumiałoci, nieco przestraszony, lecz
zdradzajšcy opanowa-
nie; jakby czego dowiedziała się o mnie, niekoniecznie nagannego, jednakże na
pewno niewymagajšcego rozgłosu. Na jej dyskrecji mogłem polegać.
Szklanka była tak goršca, że od razu jš upuciłem. A poza tym chciałem
dziewczynę wzišć w ramiona. Powiedziała:
- To jest risze, ciernisty krzew, który ronie na pustyni. Jest
dobry na serce, wzmacnia pamięć, leczy wštrobę i... - opuciła
powieki -jest ródłem wigoru.
- Z całš pewnociš będę tej roliny potrzebował, madame.
- Potrzebujesz funt ogórków, rusz się - rzekła. Powrócił jej
urzekajšcy umiech. - Czy mogę odejć?
- Och nie, madame, proszę. le się czuję.
- Nieszczęliwy człowiek.
Złożyłem pocałunek na jej umiechu.
- Muszę co zrobić.
- Rzeczywicie.
Fuknęła na mnie. Rozejrzała się i jednym ruchem zdjęła czerwonš suknię. Nigdy
nie widziałem dziewczęcej talii lub łona albo twarzy i pach wyłaniajšcych się
spod obfitych pukli włosów, nie widziałem także spódniczki i tafty, czułem się
tym wszystkim oszołomiony. Zauważyłem, że była wyranie zadowolona ze swego
pięknego ciała; lub raczej z tego, że odkryła jego urzekajšcy wpływ na męża.
Pocałowałem jej łono. Było zimne i twarde jak marmur. Odskoczyła. Spojrzała na
mojš twarz. Musiała w niej dostrzec seksualnš żarłocznoć, ponieważ wybuchnęła
miechem.
- Oczywicie, jestem do twoich usług - powiedziała i opu
ciła ręce zasłaniajšce piersi. - Lecz pospiesz się, bo jest mi
bardzo... - rozejrzała się wokoło i zamiała - ...zimno.
- Pozwól mi pójć! Będzie witać!
Odwróciła się do mnie plecami i zdołała przez głowę włożyć suknię, lecz
trzymałem jš mocno w pasie i nie pozwoliłem odejć. Była silna, lecz ja byłem
silniejszy.
- Proszę! Na chwilę! Ludzie Sawaku o tej porze piš. To
powszechnie wiadomo. Jeste taki niemšdry. Wstyd się.
Puciłem jš. . ,
- Dlaczego mam się wstydzić? . ? .. ? - ,?
Odwróciła się i cień wštpliwoci pojawił się na jej obliczu, niczym cień chmury
wędrujšcej po plaży. Mimo wszystko nie była tak do końca pewna.
- Rozumiesz mnie doskonale. Udajesz tylko.
- Nie.
Czuła się upokorzona, lecz była zbyt zawzięta, aby przyznać mi rację.
- W ten włanie sposób sypiacie z angielskimi dziewczy
nami?
Uważałem, że lepiej z tym skończyć.
- Madame, w moim życiu kochałem tylko jednš dziewczy
nę. I sšdzę, że jednš tylko będę kochał.
' W porannym wietle jej twarz zrobiła się szara. ?'? - Mogę zapytać, czy masz
stycznoć z tš osobš?
- Możesz. Mam stycznoć.
Jej oczy utraciły całe swoje piękno i stały się dzikie.
- Mogę dowiedzieć się, czy znowu zamierzasz spotykać się
z tš osobš?
- Możesz. Zamierzam.
Zamarła. , Czy to Angielka?. . ... , ......
- Nie, madame. To Iranka.
, - Czy była jednš z twoich studentek?
- Była, przez jaki czas.
, Uchwyciłem jej ręce tuż przy moich policzkach. Szepnęła:
- Czy to ta przeklęta Minu Bordbar, mała i zielona, tłusta
i głupia, majšca tylko pupę i biust... . . . .
- Nie, madame, to nie ona.
- Puć mnie!
". Puciłem, lecz miałem jš na oku.
- Żšdam, aby wyjawił mi nazwisko tej osoby. Jestem, do
Jiabła, twojš żonš!
- Na imię ma Szirin.
Jej ręka mignęła w powietrzu. ' - Jeste silna, madame.
- A ty masz szczęcie, że żyjesz. Szczerze żałuję, że po
lubiłam ciebie. Przez twojš lekkomylnoć i z mojej strony
brak samokontroli będziemy mieli dziecko na tym żałosnym wiecie.
- Och!
Całkiem o tym zapomniałem.
- Pozwól mi teraz odejć do moich obowišzków. Wkrótce
będzie goršco, o wiele bardziej, niż kiedykolwiek dowiad
czyłe, bardziej, niż mógłby przypuszczać, i wówczas popad
niesz w zły nastrój i zaczniesz mi dokuczać.
Powrócił jej umiech. Wyczuwałem, że teraz, kiedy utraciła swoje miasto,
rodzinę, a nawet strój, w ten włanie sposób broniła się przede mnš.
- Nie żałuj, że mnie polubiła.
- Och, za wielu rzeczami będę tęsknić: szumem Mamdali
nawadniajšcej kanaliki, zapachem dymu z ognisk palšcych się
na letnich pastwiskach, a także ulatniajšcym się wczesnym ran
kiem zza drzwi, za czadorem babci, siekaniem sabzi* z Dżou-
harš w kuchni, karmieniem zięb, mieleniem kwiatów geranium
na róż do twarzy, wylegiwaniem się w łóżku w letnie popołu
dnia, wsłuchiwaniem się w szum wody, kiedy Mamdali płynie
rynienkami...
Ponieważ zarumieniła się, czułem, że doszła do przekonania, iż znalazła się w
miejscu, gdzie nigdy nie zamierzała być. Podniosła się, podcišgnęła sukienkę do
bioder.
- Panie Pitt, tylko jednej rzeczy żałuję w moim życiu, to
jest tych godzin, kiedy Jego Ekscelencja pozostawił mnie samš
w towarzystwie kapitana Turaniego, którego idea miłoci ogra
niczała się do pocišgania za sutki i obłapywania mojej...
- Madame Farameh!
- ...kiedy cały ten czas marzył, aby Jego Ekscelencja ze
rżnšł gc, w każdej sekundzie powtarzałam sobie w głębi serca:
Bóg da, że pewnego dnia ten Anglik spotka cię i połamie
wszystkie twoje przeklęte paluchy...
- Mylała, że ja... Już wówczas mylała, że ja... - Mój
wiat wywrócił się do góry nogami.
- Och nie! On nie rozumie!
- Kiedy będziesz już bezpieczna poza Iranejn -powie-
* Sabzi - zielenina, warzywa (przyp. kons.).
działem - wrócę do kwestii grubiaństwa kapitana Turaniego wobec ciebie.
- NIE!
Zacisnęła pięci. Zasłoniłem głowę rękami.
Powoli zaczynałem rozumieć. Ona sšdzi, że nie pozwolę jej o nim zapomnieć lub że
zapomniałem o swoim obowišzku, aby jš od niego uwolnić. Myli, że z jego powodu
będę się nad niš znęcał.
- Madame Szirin, nie chcę nigdy słyszeć nazwiska tego
człowieka. Nie istnieje ono i nigdy nie istniało.
- Nie usłyszysz go ode mnie. - Pochyliła głowę. - Znu
dziłam ciebie. Mogę odejć?
- Proszę, nie odchod. Powiedz mi, dlaczego powiedziała
ten Anglik". Nie znała mnie.
- Widywałam ciebie. Każdy ciebie widział. Widywalimy
cię na ulicach i w ogrodach.
- Co? ? ' - ?? ?
Wyglšdała na zmieszanš.
- Cała moja klasa lubiła ciebie.
Byłem oszołomiony.
- I cały ten czas, kiedy sšdziłem, że jestem sam, ty i twoje
przyjaciółki podpatrywałycie mnie, namiewajšc się ze mnie
zza swojej cholernej...
- Nie namiewałymy się. Inne dziewczęta lubiły cię, po
nieważ byłe jak chleb do kebabu. Ja...
- Byłem jak co?
Zarumieniła się.
- Ja...
- Proszę to powiedzieć, madame.
- Już jeste z siebie bardzo zadowolony.
- Jakże mógłbym nie być?! Jestem przecież ożeniony z naj
milszš dziewczynš w Iranie!
Odwróciła się i szepnęła:
- Tylko w Iranie?
- Na całej zamieszkanej ziemi.
- Milszš niż MinuBordbar?
Odpowiedziš na to pytanie musiał być wyraz mojej twarzy. Usiadła wyprostowana.
Powiedziała:
85
- Lubiłam twój chód z głowš pochylonš ku ziemi. Zatrzy
mywałe się zawsze, aby przepucić kobiety; podobało mi się,
że zawsze byłe zatopiony w mylach, kiedy siedziałe w ogro
dzie lub byłe zajęty lekturš listów i depesz; lubiłam twój nie
chlujny charakter pisma, okropny akcent, proste obejcie,
a kiedy stałam za tobš w sklepie na rogu, podobało mi się także
to, że mimo iż cię oszukiwano, zawsze byłe dla sprzedawcy
uprzejmy i...
- A więc to nie był przypadek! U Mo'ina!
- Nie chciałam ić, panie Pitt. Zapewniam pana, nie chcia
łam ić. Aczkolwiek nie mogłam pozwolić innym, aby poszły
beze mnie.
- Sšdzę, że nie.
Spojrzała na mnie przekornie. : , ?
- Pocałowała mnie tak, że stałem się twoim więniem.
- Pocałowałam cię, ponieważ nie panowałam nad sobš.
- Tak więc przez cały ten czas, kiedy mylałem, że to Bogu
zawdzięczamy nasze spotkanie, była to wyłšczna zasługa jed
nego z jego aniołów.
- Nie blunij. - Odwróciła wzrok ode mnie. - Każde dziec
ko wie, że tak czy owak aniołowie sš włanie symbolami bo-
skoci. Przepraszam pana.
Podniosła się i zobaczyłem jej nogi i stopy.
- O Boże! Ty krwawisz! Co ci zrobiłem?
A ona miała się i miała.
- Przymierze osiki z dzidš. To zbyt wiele dla jej cennego ru
binu*.
miejšc się i powtarzajšc te słowa, powróciła do ogniska.
- Jeste na mnie zły?
- Nie. Nie będziesz jadła ze mnš niadania?
Chwyciła się za serce i odwróciła się.
Nie byłem zły, tylko zaskoczony. Jadłem niadanie, które, jak sięgam pamięciš,
kto po raz pierwszy dla mnie przygotował, i obserwowałem jej stopy wędrujšce po
spopielałym piasku, patrzyłem, jak wygasza ognisko, studzi kanister w wodzie
jeziora, napełnia wodš i bez szczególnego wysiłku zanosi do
Bardzo częsta metafora w perskiej poezji na ten temat (przyp. kons.).
samochodu, następnie wraca do jeziorka i zanurza się po pas w wodzie. Pomylałem
sobie, że aczkolwiek w Isfahanie czułem się człowiekiem wolnym i panem swego
życia, w rzeczywistoci byłem całkowicie zależny od kaprysów tej perskiej
dziewczyny, niedawnej uczennicy, która w tej włanie chwili w jeziorze, na tle
pałacu swoich przodków, myje pokaleczone kolcami i pokrwawione nogi, moczšc w
wodzie skraj swego szala. Zapragnšłem, aby się odwróciła i umiechnęła, dla
upamiętnienia chwili w tym niezapomnianym jeziorze przed pałacem przodków, na
tle gasnšcych już gwiazd. Jednakże, co - jak przypuszczam - było w jej zwyczaju,
nie odwróciła się. Wstałem, dopiłem gorzkš herbatę, zwinšłem legowisko i
podšżyłem w stronę pałacu.
Przed wielu laty kto przybił na hakowych drzwiach drewnianš deskę z nieco
zatartym już teraz napisem: NIEBEZPIECZEŃSTWO! NIE WCHODZIĆ! Wszedłem ostrożnie
i znalazłem się pod wysokim sklepieniem. Mury i filary znajdowały się w rozsypce
i dlatego trudno było się zorientować, czy jest to budowla wzniesiona przez
człowieka, czy też zjawisko geologiczne. Usiłowałem wyobrazić sobie tę budowlę w
okresie jej wietnoci, mienišcš się kolorami, pełnš wspaniałych mebli,
zamieszkanš, otoczonš ogrodami, a także biesiadujšcych tu poetów i muzyków, lecz
moja wyobrania zawiodła. Na wszystkich cianach narysowane były dłonie w
niebieskim, bardzo już wyblakłym kolorze. W rodku każdej dłoni widniało
namalowane oko. Krew uderzyła mi do głowy. W budowli słychać było brzęczenie,
niczym w gniedzie szerszeni zaatakowanych przez intruza. Poczułem w sobie
ciężar całego koszmaru perskiej historii, wszystkich zgromadzonych tu złych
duchów, demonów i wampirów, które nie znoszš ludzi spacerujšcych słonecznymi
bulwarami Króla Królów i którym ja zakłóciłem spokój. Powiedziałem na głos:
- Wielkie dzięki za waszš gocinnoć! Opuszczamy was, nie zabierajšc nic z tego
miejsca, prócz wody, bez której nie przeżylibymy.
Z trudem znalazłem wyjcie. W ciepłym powietrzu złapałem oddech, dziwišc się:
Cóż takiego mi się przytrafiło, że stałem się przesšdny?". Potem zauważyłem, że
mamy goci.
Naszemu łazikowi zastawił drogę olbrzymi amerykański kabriolet - kršżownik szos.
Nie znałem jego marki, lecz podobny był do tej limuzyny, w jakiej zastrzelono
prezydenta Kenne-dy'ego. Z przodu po prawej stronie kierowcy siedziała dama.
Miała czarne okulary i przepaskę na głowie. Za nimi, przy drzwiach, widać było
dwóch młodych mężczyzn ze strzelbami starego typu, przewieszonymi na plecach.
Patrzyli na mnie, nie wykazujšc żadnego zainteresowania. Szirin postawiła na
ziemi kanister i, pochyliwszy głowę, zasłoniła twarz czadorem. Z powodu
przerażenia lub złoci cała drżała. Z umiechem na twarzy podšżałem w kierunku
samochodu.
- Znikaj, chłopcze.
Dama, nie pierwszej już młodoci, nie spojrzała na mnie. Ten rozkaz rozwcieczył
mnie.
- Czy mogę się dowiedzieć, z kim mamy...
Wykonała nagły ruch głowš. Młodzi ludzie zaczęli posuwać się w mojš stronę.
Zadrżałem. Nie pozwolę, aby tak po prostu pochwycili mnie i wrzucili do łazika.
Nie dam się upokorzyć na oczach dziewczyny! O Szirin, musiała przecież
wiedzieć, że nie przedostaniemy się przez ich ziemię, nie spotkawszy się z nimi.
To sš ludzie Kojunlu, nie wyrostki z żandarmerii, tęsknišcy jeszcze za swoimi
mamusiami. Włożyłem rękę do kieszeni. Jeden z chłopców umiechnšł się i wolniej
zaczšł ić w moim kierunku. Drugi zawrócił, odrzucił karabin. O nieba, mam tylko
jeden nabój!
- PITT!
Chłopiec zatrzymał się. Pomylałem: Nie do wiary, moja żona zapomniała mego
imienia!". Chłopcy wycelowali teraz karabiny w mojš twarz, lecz nie byli zbyt
skupieni. Odwróciłem się do Szirin, pełen żalu i złoci. Głowę miała pochylonš i
zasłoniętš. Ręce złożyła na piersiach. Prawš dłoniš podtrzymywała ukryty pod
czadorem nóż: ten sam szeroki nóż kuchenny, którym posługiwała się baktryjska
służšca, krojšc zioła owego popołudnia w Isfahanie. Musiała wówczas zamknšć
drzwi ogrodowe, pobiec do kuchni i wsunšć nóż pod spódnicę.
Spojrzałem na damę. W czarnych przeciwsłonecznych okularach, siedziała
nieporuszona. Zaczšł piewać jaki ptaszek: słodkim głosem wykonywał trele jak
skowronek nad łškami
w Anglii. W promieniach wschodzšcego słońca widziałem łany zielonej pszenicy.
Pomylałem: Ludzie wstanš i wkrótce wyruszš na pola".
- Oczywicie, madame, jest znacznie więcej rzeczy, niż go
łym okiem dojrzy nowożeniec.
Dama zamarła. Odwróciłem się do młodego człowieka, który, opuciwszy broń,
umiechał się do mnie, jakby chciał powiedzieć: Proszę nie czuć się urażonym,
to tylko żart, bez złych intencji. Wie pan również, że jak kobiety sobie co
ubzdurajš, nie można im tego wybić z głowy!".
Drugi, dla zachowania pewnej równowagi, rzekł taktownie:
- Droga madame, słyszałem, że ci Anglicy...
- Uspokój się, proszę.
Po raz pierwszy dama odwróciła się, aby spojrzeć mi w twarz. Jej cera była
bršzowa od słońca i wiatru. Powiedziała dobrš angielszczyznš:
- Masz szczęcie od Boga, młody człowieku, że jeste
w mojej władzy, a nie rzšdu, w przeciwnym bowiem wypadku
z całš pewnociš by już nie żył. Jeżeli taka będzie wola boska
i wrócisz do swego kraju, przekaż ode mnie pannie Dot wyrazy
szacunku i powiedz jej, że zrobiłam to dla niej. A teraz zjeż
dżaj i nie wracaj.
- Proszę być dobrej myli, madame.
Chłopcy wskoczyli do samochodu i ruszyli z piskiem opon.
Nad nami rozległ się piew skowronka. Pochylona Szirin trzymała głowę w otwartym
bagażniku, z nożem przy szyi. Powiedziałem:
- Madame Szirin, ty chyba nigdy nie wydorolejesz.
Zsunęła z głowy czador. Na wargach miała lady krwi. Za
trzymała się. Chwyciłem jš za łokieć i wyprostowałem. JAzekła:
- Nie jestem za duża?
- Nie.
- Farameh powiedział, że jestem za duża i nikt się ze mnš
nie ożeni.
- Wiem, jeste bardzo dzielna, madame Szirin. Nasze mał
żeństwo napawa mnie dumš. Gdyby w przyszłoci miała spo
sobnoć zwracania się do mnie po imieniu, to na wszelki wypa
dek informuję, że mam na imię John.
J
- Tak, proszę pana.
Odniosłem wrażenie, że poczuła ulgę. Po raz ostatni rozejrzała się wokoło.
- Było to dobre miejsce, aby umrzeć.
- Proszę, nie mów takich rzeczy. A swojš drogš, jak to
miejsce się nazywa?
Zarumieniła się.
- Nie wiem. Ludzie nazywajš je, niemšdrze, Zamkiem
Dziewczyny.
- Ładna nazwa.
- Zamek miał być niezniszczalny - wyjaniła ciszonym
głosem, poprawiajšc spódniczkę - lecz, jak widzisz, pozostały
po nim ruiny. - Spojrzała na mnie. - Kto to jest panna Dot, je
żeli mogę zapytać?
Nie miałem doć siły, aby znieć kolejny policzek.
- Doktor J. K. D. Spencer, emerytowany profesor języka
perskiego w Szkole Studiów Orientalnych i Afrykańskich
w Londynie. Wielka uczona.
- Wielki szpieg, chciałe powiedzieć.
Włożyła kanister do bagażnika. Powiedziałem:
- Czy zrobisz mi uprzejmoć i usišdziesz na przednim sie
dzeniu?
- Będę rozpraszała twojš uwagę.
I rozpraszała. Nigdy nie byłem tak rozkojarzony. Klęka na siedzeniu, siada z
nogami skrzyżowanymi, spódniczkę i czador podnosi powyżej podrapanych kolan,
opiera pier na moim ramieniu lub stopy na moich kolanach, wkłada mi w usta
orzeszki pistacjowe, odpina mi koszulę, delikatnie i drobiazgowo obmacuje klatkę
piersiowš, przemywa mojš twarz wodš z lici pomarańczy, cišgnie za włosy,
sprawdzajšc, czy mam perukę, pomaga mi zmieniać biegi, trzymajšc delikatnie
dršżek zmiany biegów. Zatrzymalimy się, aby wlać wodę do chłodnicy samochodu i
uprawiać miłoć.
- Czy naprawdę by to zrobiła, madame Szirin?
- Co zrobiła?
- Dgnęła madame Kojunlu nożem w plecy.
- Na Boga, nie! Jestem tylko twojš uniżonš sługš.
- Szirin, proszę, nie rób tego więcej. ; ?
Rozemiała się, pokazujšc przepiękne białe zęby.
- Wiesz, była to po prostu gra. Zmarły mšż tej damy nie
nawidził mego ojca. Chciała tylko przyjrzeć ci się i trochę po-
węszyć.
- Czy stanšłem na wysokoci zadania?
- Cóż mogę powiedzieć? Nie sšdzę.
Zatracilimy całkowicie cel naszej podróży: kluczylimy po drogach, jak dzieci
we nie, wędrujšc kamiennš pustyniš w kierunku gór. Drogi, które zaczynały się
niczym piękne aleje, ginęły gdzie, rozchodziły się lub zawracały. Słońce
olepiało, wyciskajšc z nas siódme poty. Słupy telegraficzne pojawiały się przed
i za nami, niczym fatamorgana. Musielimy zboczyć z drogi z powodu czterech
ustawionych na pustyni namiotów i stojšcego obok nich ciężarowego mercedesa.
Według Szirin należały one do Kojunlu, lecz obok namiotów nie widzielimy żywej
duszy. Nie balimy się już pocigu.
W Anglii słyszałem o funkcjonariuszach Sawaku, że wyrywajš paznokcie,
przywišzujš ludzi do elektrycznych łóżek; lecz teraz zdawało się nam, że miłoć
uczyniła nas odpornymi na wszelkie ciosy, że chroniš nas piaski pustyni, otacza
nas budowla ogromna, krystaliczna jak niebo w samo południe. Przypuszczam, że
wszyscy zakochani po raz pierwszy niezłomnie wierzš, że to oni wynaleli miłoć,
a przed nimi nikt nigdy tak nikogo nie kochał. Wydawało mi się jednak, że kiedy
Szirin zębami wycišgała korek z pojemnika, aby napić się wody, i przez chwilę
wahała się i całkowicie nieruchomiała, tak że mógłbym jš wówczas objšć, to w
takiej włanie chwili nasza miłoć czyniła z naszych wrogów istoty nędzne, bez
znaczenia, pogršżone w niebycie. Ilekroć oparła się plecami o koło zapasowe -
jakby chciała powiedzieć: Jeżeli zamierzasz cokolwiek jeszcze zrobić, lepiej
zrób to teraz" - odnosiłem wrażenie, że wiat nabierał większej dobroci.
Bezkresna pustynia za oknami samochodu wyznaczała królestwo naszej absolutnej
prywatnoci, przez które mknęlimy, potykajšc się o fałszywe uprzedzenia,
niezgłębione tabu, nieporozumienia, gramatyczne błędy, zawiłoci składni,
tajemnice języka arabskiego, wyrzšdzane sobie niewiadomie przykroci.
Obrażalimy się, dšsa-
limy się, lecz wracalimy przecież do siebie, przycišgani nieodpartš siłš
wzajemnego zaciekawienia.
- Niech mylenie nie pozbawia cię ostatnich sił, panie!
Pojšłem, że moje dotychczasowe wyobrażenie miłoci zawierało sporo akcentów
pornograficznych, że wierzyłem w jednš ogólnš naturę kobiecš, która może ukoić
mój ból, lecz pozostawi mnie nadal całkowicie samotnym. Nie byłem bowiem
wiadom, że istnieje jeszcze jeden wymiar ludzkiej egzystencji. Nie wiedziałem,
że, otoczony jej ramionami, mógłbym pozwolić sobie na chwilę całkowitej
bezradnoci i zagubienia, po czym spojrzeć na niš i zobaczyć kobietę szczególnš,
nadal tutaj obecnš i nadal będšcš Szirin Farameh, patrzšcš z niepokojem lub z
wyrazem pewnego samozadowolenia. Ten cud zadziwił mnie; szczęcie, jakie nas
ogarnęło, było całkowicie i wyłšcznie naszš zasługš, nikt nad nim nie czuwał i
nie wymagało niczyjej aprobaty. I za każdym razem, ilekroć Szirin odchylała się
do tyłu i uchylała ršbka spódniczki, szczęcie to stawało się coraz bardziej
realne, przybierało postać wyraniej szš i trwalszš niż nasze indywidualne i
samolubne ja, a także o wiele bardziej rzeczywistš niż ta wysoka równina i
samotnie na niej rosnšce rozrzucone dęby. Lękiem napawała mnie ta przenikliwa i
powodujšca mnš ogromna seksualna siła przycišgania: jej spojrzenie w drzwiach
sklepu Mo'ina skrywało w mroku nie tylko udrękę i radoć, lecz także usunęło
wszelkie istniejšce między nami różnice w pokrewieństwie dusz, narodowoci,
wychowaniu, języku i pozycji majštkowej. Powiedziałem:
- Szczęliwy jestem, że zaufałem swemu sercu. - Siedziała
na moich kolanach, uczšc się prowadzić samochód.
Szirin odparła:
- Bogu niech będš dzięki! - co w języku perskim znaczy
tak", a potem dodała: - Nigdy nie słyszałam, aby tę szla
chetnš częć ciała mężczyzny nazywano sercem.
Promienie słońca wpadały do samochodu po mojej prawej stronie. Szarpnęła się
niczym pies i przesunęła. Rzekła:
- Jedziemy za wolno. Musimy przyjechać do miasta w no
cy. Nie będziemy teraz rozmawiać i dotykać się. Przejdę na tyl
ne siedzenie.
- Na miłoć boskš, nie! Skupię się najedzie. Obiecuję.
Przesiadła się.
- Madame Szirin? Co się stanie, jeżeli przegrzeje się silnik?
Nie było odpowiedzi. Jechałem w kierunku wzgórz.
- Madame Szirin? Dlaczego prosiła o lampę i nakrycie?
Nie było odpowiedzi. Spróbowałem ostatni raz:
- Jak się dowiedziała, że należy przyjć do Riazanowa?
Usłyszałem westchnienie.
- Ponieważ Farameh rozkazał mi pójć. Ponieważ to ja za
wsze przenosiłam wiadomoci pomiędzy obu domami.
- Ach! Oczywicie.
Pomylałem: Jestem głupcem i zawsze nim będę".
- Nie wiedziałe? Nie powiedział ci? Wiesz, co zapewnia
bezpieczeństwo?
- Co zapewnia?
- Nakrycie. Najskromniejszy strój, jaki noszš kobiety. Nikt
nie domyliłby się, że przyszłam od Farameha. - Westchnęła
głęboko. - Wczoraj przyniosłam wyrok mierci na ciebie.
W tej sytuacji pragnęłam co najmniej dzielić z tobš los.
- Nie, madame, nie musiała.
- Riazanow powiedział to samo. Spalił list w piecu. Zmu
siłam go, aby przekazał mi treć listu. Tak czy inaczej, znałam
jego treć.
- Nie musiała przyjć.
- Jak sobie życzysz.
- Cieszę się, że przyszła. :???
Milczenie.
- Boże, robi się goršco. Ugotujemy się.
Milczenie.
W końcu zjechalimy w dół na obszar pozbawiony wody i zaronięty krzewami.
Wyłšczyłem silnik, abymy mogli posłuchać - z prawej strony, ze szczytu urwiska,
dolatywał brzęk dzwonków stada owiec bšd kóz. Szirin stała obok; mrużšc oczy,
patrzyła na wschodzšce słońce.
- Czy jest tam wioska?
- Nie, dlaczego?
Włšczyłem silnik i ruszyłem. Po chwili obrzeża doliny zaczęły opadać.
Wyskoczylimy na otwartš przestrzeń, zatrzymalimy się. Przed nami w promieniach
słońca pojawiły się pur-
purowa tafla morza, słupy telefoniczne biegnšce w stronę Indii,
kołyszšce się na wietrze palmy i czarna, błyszczšca nawierzch
nia autostrady. Skręć w prawo.
Przykucnęła na siedzeniu pasażera.
- Nie zgłupiałem całkowicie, madame.
Kiedy dotarlimy do Buszehru, było już ciemno i zobaczylimy wspaniałe wiatła
miasta.
- Proszę, zatrzymaj się.
Zjechałem z drogi na piaszczyste pobocze. Zeszła powoli z samochodu, znikła w
ciemnociach i po chwili skinęła na mnie. Znalelimy się na piaszczystej łasze,
a może wpadlimy w zagłębienie.
Stanęła na błotniku i powiedziała:
- Musisz tu poczekać, dopóki nie przyjdę po ciebie. Jeżeli
nie pojawię się przed witem, powrócisz do koryta wyschniętej
rzeki i zaczekasz do jutrzejszej nocy, po czym wrócisz do tego
samego miejsca. Stój w cieniu i oszczędzaj wodę, nie więcej
niż trzy łyki na godzinę. - Trzykrotnie zacisnęła wargi. - Jeżeli
podczas drugiej nocy nie wrócę nad ranem, jed do miasta,
przy autostradzie do Szirazu kup wodę, paliwo i chleb, a potem
zawróć na wschód, w kierunku słońca i jed do Pakistanu.
I niech cię Bóg prowadzi. A teraz daj mi klucz.
- Oszalała, dziewczyno!
- Jeste mnš zmęczony.
Zeskoczyła z błotnika.
- Przepraszam, przepraszam za mojš szorstkoć, proszę.
Wybacz mi, lecz muszę jechać z tobš. W jaki sposób znaj
dziesz dom? Od dwudziestu jeden lat jest niezamieszkany. Nie
wiemy, co w nim może być!
- Tylko ja mogę pójć. Ze względu na czador. Zostań tutaj
i odpocznij. Pamiętaj, że prosiłam cię tylko o klucz od domu.
- Za całusa.
- Jeste jak dziecko.
W moich ramionach drżała z podniecenia i strachu. Potem znikła. Przygnębiony,
wpatrywałem się w ciemnoć. Autostradš pędził z hukiem osiemnastokołowy potwór.
Po prawej stronie wschodził księżyc. W głowie mi szumiało. Obraz jej twa-
rzy, sposób, w jaki nosiła pojemnik, nalewała wodę do chłodnicy, nakładała
czador - zatracał się, stawał się coraz bardziej postrzępiony, niewyrany, wręcz
nieprzyzwoity. Moje policzki i palce pachniały jej zapachem, solš i różami. W
istocie pachniały niš. Cały czułem się pogršżony w kobiecoci. Kluczowe słowa -
puszidegi, oznaczajšce pewnš postawę psychicznš dziewczšt, jakby odbicie
czadoru, zasłony, zagadkowoć, przewrotnoć, skrywanie uczuć, intrygę lub
zwodzenie; ejsz, oznaczajšce rozkosz ziemskiego istnienia; kamrani,
doprowadzenie do spełnienia marzeń - wszystko to wryło się w mój mózg,
doprowadzajšc mnie do szaleństwa. wiadomoć tych straconych okazji pogršżała
mnie w głębokim smutku: moglimy spędzić ze sobš jeszcze jednš noc i dotrzeć
tutaj. Pomylałem: Jeżeli będziemy mieć dach nad głowš, to, na Boga, przez rok
nie wyjdę z jej łóżka"!
Obudził mnie palšcy ból żeber. Na kolanach miałem kebab w metalowej folii i
puszkę zimnego piwa Tuborg w papierowym opakowaniu. Zeskoczyłem, wybiegłem na
drogę, lecz nikogo nie zauważyłem. W wietle księżyca dostrzegłem na papierowym
opakowaniu znak XXX i zawstydzony zdałem sobie po chwili sprawę, że przecież w
języku angielskim jest to symboliczny skrót od słowa całus". Jadłem palcami. W
porywie niepohamowanej żarłocznoci ona i to smakowite jedzenie stanowiły
nierozerwalnš jednoć: miałem apetyt na jedno i drugie. Pomylałem: Łatwiej
będzie żyć w miecie, łatwiej się ukryć. Majšc twarz zasłoniętš czadorem,
mogłaby robić zakupy. Nieważne, co powie, nie mam zamiaru jechać do Pakistanu.
Jest mi zupełnie obojętne, co się teraz wydarzy, byle spotkało to nas wspólnie".
Wstałem, aby oddać mocz, ulżyć sobie i zrzucić przygniatajšcy ciężar tęsknoty za
niš. Z tyłu zobaczyłem kanistry, szeć opakowań wody Sabu i chleb.
Obudziłem się z jej rękš na ustach. Drżała, lecz czułem, że tym razem z
podniecenia. Ostrożnie zdjęła rękę. W morzu przeglšdał się księżyc.
- Pocałuj! - poprosiłem. Ugryzła mnie w ucho i wyszeptała:
k - Musimy jechać do domu. Żadnych wiateł, żadnych rozmów.
95
Wkradlimy się do pogršżonego w ciszy zapiaszczonego miasta. Widok każdej piędzi
ziemi sprawiał mi przykroć, ponieważ ona dwukrotnie musiała przejć tę drogę,
by przynieć mi obiad. Posuwalimy się nabrzeżem, gdzie stały przycumowane,
pokryte rdzš frachtowce, a wiatła innych statków, niczym wiecidełka na
choinkach, rozcišgały się na horyzoncie. Biel domów w księżycowej powiacie
zapierała dech. Jedynie wyższe piętra pokryte były ozdobami z ciemnego drewna
lub ornamentami. Pomylałem sobie: To niemożliwe, żeby jakie miasto było tak
piękne". Wjechalimy na cypel. Po obu stronach rzędami stały domy lub fabryczki,
dalej widniała srebrzysta tafla wody. Błyszczšce żółte opary, unoszšce się nad
wodš, sprawiały, że migotało całe miasto. Dała mi znać, abym się zatrzymał,
wyłšczył silnik i wysiadł. Ona też wysiadła. Popchnšłem nieco samochód. Miotałem
się i byłem wciekły. Potem posadziłem jš na miejscu kierowcy, nadal pchajšc
samochód, aż wystšpiły na mnie siódme poty, moje oczy błyszczały i piekły od
soli, chciałem umrzeć, aby uwolnić się od bólu w plecach i ramionach.
Bylimy w miejscu powalonych palm. Otwierała stalowš bramę. Zawiasy bramy
połyskiwały oliwš czy towotem, którym je nasmarowała. W miejscu tym czuć było
zapach kurzu, rolin i siarki z morza. Położyła dłoń na moich ustach i
pocišgnęła za sobš. Potykałem się o grubš warstwę lici palmowych leżšcych na
ziemi. Nad połamanymi schodami była weranda i drzwi, za nimi co w rodzaju
olbrzymiej miotły. I wówczas włosy stanęły mi na głowie. Zacisnęła dłoń na moich
ustach. Zanosiła się miechem.
Jadšc samochodem, wyobrażałem sobie, że wniosę jš do domu przez próg; wyjanię,
że zgodnie z tradycjš w niektórych rejonach Wielkiej Brytanii, tak włanie
postępuje pan młody wobec panny młodej, kiedy znajdš się w domu, w którym majš
wspólnie spędzić życie: chodzi o to, aby panna młoda przestšpiła próg, nie
nadepnšwszy na niego. Miałem zamiar póniej jej to wyjanić, już w domu, lecz po
tym, jak w ciemnociach, kiedy spałem, własnymi rękami zabiła węża, wyleciało mi
to z głowy.
Zajęlimy pokój, w którym stało duże, zakurzone stalowe biurko. Nad nim na
cianie wisiały dwie fotografie: jedna szacha w mundurze skauta, druga Stalina w
otoczeniu wiejskich kobiet. Szirin pękała ze miechu.
- Tutaj jest przyjemnie. Jutro pokażę ci dom.
- Skšd ty to wszystko wiesz?
, - Ciii. Babcia. Podczas letnich pobytów. Odwróciła się i wyszła z pokoju.
Złapałem jš na schodach.
- Ciii. Przestań! Na górze pocieliłam ci łóżko. Powiniene
zjeć niadanie.
Wymknęła się z mego ucisku, lecz złapałem jš na półpię-trze z kamiennš posadzkš
pokrytš dywanami, gdzie stał rzšd dziwnie rzebionych szafek i sekretarzyków,
pajškowatych wentylatorów migoczšcych w wietle gazowych lamp. Widziałem, że
była szczęliwa jak nigdy dotšd: pełna energii, podniecona i rozentuzjazmowana.
Jednakże w tym jej wigorze i poczuciu niezależnoci krył się inny jeszcze poryw,
jakiego nigdy przedtem w niej nie zauważyłem, poryw autentycznie kobiecy:
głębokie przekonanie, że to, co dotychczas zrobiła, uczyniła nie dla ratowania
naszego wspólnego życia, lecz aby uczcić nasz miodowy miesišc; że nawet to
jeziorko na pustyni nie było opatrznociowym schronieniem przed pocigiem, lecz
Zamkiem Dziewczyny, miejscem, które wybrała na noc zalubin. Wybrała je, być
może, jeszcze przed laty. Może wówczas, kiedy była małš dziewczynkš i jedziła
tam z dziadkiem i Ko-junlu Ilchan. Pomylałem: Ta dziewczyna nie zna lęku lub
jest tak bardzo arogancka, że niebezpieczeństwo uważa za co niemšdrego lub
nudnego".
Zapłonęła w moich ramionach.
- Potem. Jak zjesz niadanie.
Czułem, że jej osobowoć rozkłada się na czšsteczki: nie ma już tej umiejętnoci
panowania nad sobš; że w tych naszych wspólnych zmaganiach wiele utraciła ze
swego charakteru, którego okruchy poniewierajš się teraz na schodach i podłodze
niczym rozrzucone niedbale nocne pantofle i rozłożony szal,
przypominajšcy czarny żagiel na białym kamieniu. Wyczuwałem, że miłoć może być
dla dziewczšt czym zupełnie innym niż dla mężczyzn, przeżyciem mniej bolesnym i
ucišżliwym, lecz obejmujšcym szersze obszary doznań, na przykład małe stopy,
które całowałbym, zapewniajšc sobie zawczasu jak najmniej ucišżliwy dostęp do
nich, by nie groziło to podbiciem oka lub zakrwawieniem nosa.
Zacišgnęła mnie do wysokiego pokoju, gdzie na jednej ze cian było okno zdobione
gotyckim ornamentem z drewna. Mimo bezwietrznej pogody czułem i słyszałem pod
oknem morze. W pokoju stało łoże przykryte postrzępionš narzutš, lecz Szirin
zrobiła posłanie na podłodze. Przypuszczałem, że nigdy nie spała w europejskim
łóżku i nie zamierzała swego obyczaju zmieniać. Na podłodze obok leżała
pilniowa mata z naczyniami. Nie było innych drzwi. Ponieważ Szirin to bardzo
silna osobowoć, wiedziałem, że jestem w sytuacji bez wyjcia.
- Kochanie, proszę! - rzekłem.
Odwróciła się ode mnie, patrzšc na zatokę. Usłyszałem klik-nięcie megafonu i
rozległ się głos muezina. Podniosła się.
- Muszę się pomodlić. Ty też musisz.
- Wobec uczciwych wędrowców uchyla się w takich sytua
cjach obowišzek modlitwy, jeżeli niewypowiedziane przez
nich pragnienia zostanš kiedy z nawišzkš spełnione.
- Jak rozkażesz.
W basenie na parterze zaczęła myć przedramiona. Zauważyłem już drugi czy trzeci
raz, że kiedy mówiła o miłoci, sprawiało jej przyjemnoć używanie słów, jakich
nie zna język perski, za to z wielkš niechęciš odnosiła się do ludzi
rozprawiajšcych o religii z nonszalancjš. W tych włanie sprawach stanowiła moje
przeciwieństwo.
- Bóg jest wielki! Modlitwa jest lepsza od snu.
Jej głos wypełnił pokój, falował słodyczš i poczuciem bezpieczeństwa: jakby
łagodził zmęczenie wywołane brakiem snu lub był doznaniem sennym, pochodzšcym
jednakże z innego wiata. Ale jej modlitwa wprawiła mnie w zakłopotanie.
Aczkolwiek chciałem podziękować jej Bogu, że bezpiecznie przywiódł nas do tego
domu, nie wiedziałem, jak, a modlitwa moja
li
nie byłaby tak do końca szczera. Natomiast sposób, w jaki odprawiała modły, to
jej klękanie i wstawanie urażały mojš miłoć własnš. Spojrzałem na tacę
niadaniowš. Na metalowych naczyniach i skórze jabłek błyszczały promienie
słońca. Poczułem głód. A potem jakby podłoga podniosła się i zadała mi cios.
Ramiona jej objęły mnie wpół.
- Był moim przyjacielem. Moim przyjacielem!
- Ja będę twoim przyjacielem.
Podšżała za moim wzrokiem i zauważyła co, co sama wzięła od rosyjskiego
gentlemana, przed dwiema godzinami rozpakowała i wyjęła z pudełka, umyła i
położyła to na rzebionym naczyniu. Była to czara Gardnera, zrobiona z porcelany
tak cienkiej, że nawet w niezbyt ostrym wietle poranka można było patrzeć przez
niš: ostatnia przysługa, jakš Riazanow z Is-fahanu złożył na ołtarzu Pana Opium.
Był też rewolwer, którego nie chciał mi użyczyć.
- Umarł za mnie! Abym mógł żyć. Aby nigdy, w chwili naj
większej słaboci, nie powiedzieć im, gdzie jestemy. Wiesz,
twierdził, że całkowicie pozbawiony jest woli. Z powodu re
medium.
Zachowała się dzielnie.
- Co my bez niego poczniemy? - Przytuliłem się do jej ala
bastrowej piersi. - Tak się boję, Szirin. Nie chcę umierać.
- Nikt nie chce. Riazanow także nie chciał, lecz umarł za
ciebie. Bóg mu wybaczy.
Wydawało się, że pozostała po nim tylko ta martwa czara. Utraty jego życia nie
mogłem sobie wybaczyć.
- Proszę, oddychaj głęboko.
Zrobiłem głęboki wdech i wydech.
- Pitt, każdy wdech powietrza przedłuża twoje życie. A każ
dy wydech zabiera odrobinę twego smutku. Tak więc każdy
oddech wywiadcza ci podwójnš przysługę, za którš w końcu
będziesz wdzięczny.
Zrobiłem głęboki wydech.
- A teraz, mój mężu, pójd i połóż się tt mnš. Odpocznij.
CZĘĆ
DRUGA
Obudziłem się w olepiajšcym blasku słońca. Było ostre, intensywne, białe,
okršgłe, pachniało cukrem i metanem. Nagi wyskoczyłem z łóżka na goršce deski
podłogi. Na trzy ciany pokoju padało przez okienne firanki jaskrawe wiatło.
Tam gdzie spałem, do poduszki przypięty był kawałek tkaniny z wiadomociš w
języku perskim, ułożonej na miedzianej tabliczce:
Pozdrowienia i dzień dobry, Twoja sługa poszła na bazar, odpoczywaj i radzę nie
wychodzić do ogrodu lub w aleje i, na miłoć boskš, nie dotykaj kuchennego
kredensu i drzwi, ponieważ można się oparzyć i, Boże uchowaj, okaleczyć, dopóki
nie wrócę. Całuję Twoje ręce.
Podszedłem z tš wiadomociš do nagrzanego słońcem okna. Zamarzyłem o
europejskich zielonych drzewach, otulajšcych nas we nie, wybujałych i tchnšcych
chłodem. Zobaczyłem gšszcz palm spalonych słońcem, pozbawionych koloru,
pokrytych kurzem i ptasim kałem. W ogrodzie leżała gruba warstwa lici i gałęzi,
suchych i szarych, które wyglšdały jak kończyny wielkich zwierzšt. Do basenu
przywalonego złamanym pniem palmy biegły cieżki. Ich niebieskie płytki były
wybrzuszone, powyrywane, popękane, a w niektórych miejscach zrzucone na
kupę. Po obu stronach pozostały pniaki i kikuty czego, co musiało kiedy być
żywopłotem. Przede mnš, przy końcu cieżki, w zamglonym słońcu, leżał bez ruchu
zwinięty w spiralę wšż. Na lewo, już poza murem ogrodu, stały ruiny magazynu
bšd fabryki zbudowanej z koralowych bloków, oplecione zwisajšcymi pnšczami.
Były tam hakowate okna z malowanymi kratami, opadajšce sklepienia pokryte
pofałdowanš, zardzewiałš blachš cynowš. Zobaczyłem też ruiny małej kapliczki,
którš, jak sšdzę, zbudowali Europejczycy i z niej korzystali. W gšszczu gałęzi
zauważyłem pięciokštny budynek, pokryty przynitowanymi wykładzinami z cyny, oraz
pas transmisyjny z żelaznym wózkiem. Po mojej prawej stronie stał skromny
minaret z wieżš. Widać było i druty, i megafon, z którego rankiem rozlegał się
głos muezina. Słyszałem uderzenia fal morskich, gruchanie gołębi, z oddali
dochodził pomruk chaotycznego ruchu pojazdów motorowych.
Wydawało mi się, że wiat pogršżony jest w całkowitym upadku: że słońce i
niszczycielska siła natury zmówiły się, aby zniweczyć wszelkie ludzkie
poczynania. Zrujnowały postawione przez człowieka budowle, zamuliły kanały,
odarły mury z malowideł, pokryły rdzš arcydzieła ludzkiego wysiłku i zabrały
najlepszych, zanim zdšżyli zrobić cokolwiek dobrego. Zamknšłem oczy i usiłowałem
wyobrazić sobie ten ogród w okresie jego wietnoci: spacerujšcego Riazanowa w
krótkich spodniach i białej, przepoconej pod pachami koszuli, jego rubaszne
pozdrowienia dla ogrodników obcinajšcych krzewy na klombach, ruch wentylatorów,
zapach mydła i tuszu oraz stukot teleksu. Ten kraj nie miał swojej własnej
historii w tym znaczeniu, w jakim uczylimy się w Anglii nazywać przeszłoć.
Zachowały się w nim tylko resztki dawnej wietnoci, kultury obyczajów - o niebo
wyższej od teraniejszej - z własnym ładem i legendš. Historia rezydentury KGB w
Buszehrze była dzisiaj równie mglista jak zapomniane dzieje perskich dynastii,
których zniszczony dorobek cywilizacyjny odziedziczyli Salomon, Aleksander
Wielki, Rustam* i Szirin.
Brama ogrodowa otwarła się szeroko. Najpierw rozejrzałem
Rustam - legendarny bohater irański (przyp. kons.).
się za ubraniem w pokoju, potem za rewolwerem - w takiej włanie kolejnoci - a
dopiero po chwili dostrzegłem postać kobiecš. Zauważyłem jej czarnš suknię i
czarny czador zwisajšcy z głowy do stóp, lecz nie zorientowałem się, że to Szi-
rin. Nie rozpoznałem jej koszyka warzyw, jaki niosła w jednej ręce, i dzbana na
głowie, podtrzymywanego dla równowagi drugš rękš, najtańszego dzbana, jakiego
używajš sprzedawcy do jogurtu i malanki. Nie rozpoznałem jej, ponieważ nigdy
nie potrafiłbym skojarzyć tych rzeczy z jej osobš. Uderzyła mnie natomiast
powolnoć jej ruchów, opadłe pod ciężarem ramiona, jakby przygniecione
nadmiernym bagażem wyczerpania i złego samopoczucia. Nigdy nie widziałem jej w
takim stanie.
Szła w tym morzu promieni słonecznych i półcieni. Wówczas zdało mi się, że
wszelkie zło opuciło ogród. Z chwilš jej pojawienia stawał się on ogrodem życia
i obfitoci. Miałem pełnš wiadomoć, że Szirin robi to, co robiłaby dla mnie w
Is-fahanie: czynišc każde miejsce nie tylko takim, jakim być powinno, lecz także
miejscem swoim, jakby w nim wyrosła. Byłem zdumiony, że tak młoda dziewczyna tak
swojsko czuje się w wiecie. Wówczas wzrok mój padł na pišcego węża.
Zaschło mi w gardle. Podszedłem do okna, szarpnšłem uchwyt, który został mi w
ręce. Machałem rękami, lecz ona nie patrzyła na dom. Zdjęła dzban z głowy,
postawiła na ziemi koszyk z zakupami i, widocznie odczuwajšc palšcy ból w
kręgosłupie, wyprostowała się. Ułamała gałš palmy i przygniotła węża do ziemi.
Wzięła zakupy, usunęła gałš i zabitego węża ze cieżki i skierowała się w
stronę domu. Idšc, zsunęła czador z głowy i wydawało się, że wraz z tym gestem
pozbyła się złego nastroju. Na widok jej białej twarzy i grzywki na spoconym
czole dostałem palpitacji serca. Pomylałem: Pójdzie do kuchni lub gdziekolwiek
i pojawi się tutaj. Powitam jš na schodach. Powinienem co na siebie włożyć,
lecz nie chciałem".
Stała w drzwiach sypialni z palcem na ustach. Pomylałem: Persowie, kiedy sš
czym zaskoczeni, kładš palec na usta, widać to na ich obrazach".
Niezdecydowanie sięgnšłem po przecieradło. Szepnęła:
- ...i podarł na strzępy zasłonš jej niewinnoci.
Spuciła oczy.
- Hafez*, Dywan, numer 3, wydanie Mohammada Mirzy.
Pamiętasz tę scenę z Koranu, kiedy niezwykła uroda Józefa
sprawiła, że żona Putyfara wyzbyła się wszelkiej ostrożnoci,
a zdziwieni przyjaciele przy biesiadnym stole chwycili za
noże?
Szirin podeszła i obsunęła się przede mnš na kolana. W rękach miała białš
koszulę.
- Nie pochlebiaj mi.
Koszula była ciepła i wieża. Spojrzałem na Szirin. Pomylałem, że może przez
chwilę cała przeszłoć powróci do mnie, jej cudzoziemskoć i wspólne
niebezpieczeństwo, w jakim znalelimy się w tym cinajšcym z nóg upale, jakie
wzajemne zrozumienie albo że oczyma duszy ujrzę co z przyszłoci, w której
wszystko potoczy się dobrze, a my nadal będziemy razem. Jej obcoć udzieliła się
i mnie.
- Jak się czujesz, madame? .
- Dobrze, dziękuję. A ty?
- Dobrze.
- Dobrze spałe?
- Dobrze spałem. Dziękuję.
Wyglšdało na to, że pierwszy cel w małżeństwie osišgnęlimy, bylimy tym
wszystkim zbulwersowani, rozjštrzeni, całkowicie bezradni, nie wiedzielimy, co
robić i dlaczego tu jestemy. Nie wiedziałem, jak postępuje mšż, i wštpię, czy
ona wiedziała, jak być żonš, a przynajmniej - jak być mojš żonš. Jakimi prawami
rzšdziła się miłoć w tym kraju? Jak zachowujš się mšż i żona? Chciałem jš
objšć, lecz wzdrygnęła się, skoczyła i pobiegła do okna.
- Wstyd się! Nie zjadłe niadania. A ja... - zerknęła przez
kratę - ...muszę doprowadzić ten ogród do porzšdku. Odpocz
nij, proszę.
Wstałem. . - O co chodzi, madame Szirin? Jutro wyjeżdżamy.
- Tak, proszę pana.
- Najpóniej pojutrze. Zależy od sytuacji w porcie.
* Hafez (Hafiz), ok. 1325-1390 - najwybitniejszy liryczny poeta perski, mistrz
gazelu (przyp. red.).
103
- Tak, proszš pana. Kiedy chciałby uzyskać informacje
w porcie?
- W porzšdku, jutro. - Krępowałem się wydać jej polece
nie. - Jeżeli to nie sprawi kłopotu.
Westchnšwszy głęboko, zakasała rękawy sukni. Dwie złożone gazety rzuciła na
łóżko. Nigdy nie spotkałem dziewczyny, która czytałaby gazety tak wnikliwie i z
takš pasjš, że po lekturze rozmazany był tusz czcionek, a brzegi gazety
postrzępione. Z zamiłowania do porzšdku podniosłem je. I zobaczyłem w nich
zdjęcie swojej twarzy. Rozkładajšc gazety, najpierw Kajhan", a potem
Ettela'at", dwa najważniejsze pisma Teheranu, zastanawiałem się, co takiego
zrobiłem, aby stać się sławnym, aby zasłużyć na umieszczenie tych zdjęć, niezbyt
wyranych wskutek powiększenia i rozmieszczenia na trzech kolumnach. Zdjęcia te
zrobione zostały do dokumentu umożliwiajšcego podjęcie pracy w Zabanchane.
Pamiętam, że na cianie studia fotograficznego, gdzie je wykonano, wisiało
zdjęcie młodego maturzysty na tle samolotu i panoramy gór szwajcarskich w lecie.
Szirin składała i rozwierała dłonie. Był to dziecinny gest, jakby pragnęła, lecz
nie miała uchwycić mnie.
Przeczytałem:
POSZUKIWANY przez wewnętrzne siły bezpieczeństwa za naruszenie prawa i
zamordowanie isfahańskiej dziewczyny. Podejrzany jest obywatelem brytyjskim...
Spojrzałem na Szirin. Na jej policzku pojawiła się łza. Myl, która stale mnie
przeladowała, a którš starałem się stłumić, zaczęła mnie znowu zadręczać.
Pomylałem, że wkrótce oboje będziemy martwi.
...Przypuszcza się, że Dżan Peet" (JOHN PITT) ma przy sobie broń. Wszelkie
informacje przekazywać do najbliższej placówki policji narodowej, sił
bezpieczeństwa wewnętrznego lub urzędu premiera.
Szirin patrzyła na swoje ręce. Powiedziałem:
- Pozbawili mnie dobrego imienia.
- Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia.
Przestałem być sobš. Usiłowałem myleć o sobie jak o kim, kto nienawidzi, boi
się i zabija. Szirin wstała i wpatrywała się w gazetę.
- Twoje dobre imię, panie! Twoje dobre imię! A moje do
bre imię nic dla ciebie nie znaczy, panie Johnie Pitt?
- Oczywicie, znaczy! Ma takie samo znaczenie. Sš one
nierozłšczne.
- Przeklęci, zwróć łaskawie uwagę: Wzrostu około metra
osiemdziesišt centymetrów, chudy, niezdarny, brzydki, ma wa
dę wymowy, zezowaty, ograniczony umysłowo..." - Spojrzała
na mnie. - Co powiedzš w Isfahanie? Że uciekłam z jakim
dupkiem!
Przeczytałem podpis pod zdjęciem i powiedziałem:
- Dżamalzade.
- Oczywicie.
- Nie byłem niczym szczególnym dla niego. Nic nie musiał
dla mnie robić, a jednak zrobił, podjšł ryzyko! Jeżeli zatrzymał
ich chociaż na pół godziny, opłaciło się.
Odwróciła wzrok.
- Rzeczywicie.
Nie wiedziałem, co miała na myli. Chciałem jš pocałować. Odsunęła się.
Odniosłem wrażenie, jakbym gwałtownie zerwał plaster z ropiejšcej rany.
- Rumienię się ze wstydu, nie zjadłe niadania.
- Jestecie wspaniałymi ludmi, Szirin.
Miałem na myli dzielnoć i życzliwoć Dżamalzadego, lecz dotyk jej ust i piersi
zamšcił mi w głowie.
- Oczywicie.
Pocałowała moje ręce, podniosła się i poszła w kierunku
drzwi. ? ' ' '??'?''?
- Madame, ale ty...
- Aleja? ;
- Nie piszš o tobie! Nie wymieniajš twego nazwiska! Piszš,
że nie żyjesz, że zabiłem ciebie.
- Bo zabiłe, panie! Tyranie, zadałe mi ranę...
- Proszę, Szirin.
Była we frywolnym nastroju. Nadal się umiechała.
- Widzisz, dla pana Farameha nie żyję. Jeżeli mnie znajdzie, to po prostu
pochowa mnie.
Stała przy kracie okiennej i patrzyła na ogród. Mówišc dokładnie, nie to było
jej głównym zamiarem. Stała tam, aby spłynęły z jej szyi i ramion krople potu, a
także abym zobaczył jej nagie plecy i nogi. Zauważyłem, że w jej zachowaniu nie
było zbyt wiele kurtuazji; że ruch jej ramion, migoczšcy kosmyk włosów, jej
przeliczna pupka i długie nogi nie miały działać na mnie prowokujšco. Moje
poczucie dumy zanikało. Zużyła cały zapas płynów o zapachu wody różanej.
Pomylałem: Włanie teraz, kiedy nauczyłem się schodzić jej z drogi, nie być
natarczywym, nie prowokować swoim zachowaniem; kiedy czasami zauważałem u niej
emocjonalny odruch -zaczyna stawać okoniem, jakby nie mogła znieć jakiejkolwiek
poufałoci".
- Czy mogę się teraz ubrać? - spytała.
Zachowałem się odpowiednio do sytuacji.
Spojrzała przez okiennš kratę.
- Nazywajš to miejsce Rosyjskim Ogrodem. Było tu gniaz
do rosyjskich szpiegów, dopóki ich stšd nie wypędzono w cza
sie rewolucji Mosaddeka* i nacjonalizacji ropy irańskiej. Od
tej strony morze podchodzi do murów ogrodu, jest płytkie i ka
mieniste. Po stronie wschodniej znajduje się porzucona fabry
ka. Przypuszczam, że wyrabiano tam cukier z trzciny cukro
wej. Na zachodzie stoi meczet, o którym już wiesz.
- A co z minaretem? Czy można z niego obserwować ogród?
- Jest tam tylko głonik. Nie ma schodów prowadzšcych na
wieżę.
- Skšd wiesz?
- Kiedy chodziłam modlić się do Boga, nie mogłam nie za
uważyć, że nie było tam drzwi prowadzšcych na górę.
- Dziękuję.
- Dlaczego dziękujesz? Byłam w meczecie, aby podzięko-
* MohammadMosaddek(1880-1967)-politykirański, 1951-1953premier. Mimo opozycji
przeprowadził uchwałę o nacjonalizacji przemysłu naftowego. Obalony i uwięziony
po przewrocie w 1956 r. (przyp. tłum.).
wać za nasze bezpieczne przybycie tutaj. Wiesz, panie, że z boskiej perspektywy
sprawianie prezentu ubogim jest zbyt niebezpieczne.
- Poczekajmy tydzień.
- Do Nowego Roku.
- Zgoda, zgoda, do Nowego Roku, dopóki ludzie nie zapo
mnš o tej sensacji w gazecie.
Przyznam, że zadowolony byłem z tego pomysłu. Pomylałem: Nigdy nie była poza
granicami Iranu. Jest zdenerwowana".
Westchnęła.
- Czy w Anglii, jeżeli taka będzie wola boża, będę miała
zaszczyt być przedstawiona twojej matce i siostrom?
- Nie.
Odwróciła się.
- Oczywicie, wstydzisz się mnie, ponieważ jestem Irarikš.
- Przeciwnie. Ale nie mam matki i sióstr.
- Każdy ma matkę. Nawet Jezus ma matkę.
- Nie mam matki ani ojca.
- Jeste sierotš?
- Tak.
- Zamiała się.
- Powiedziałam rodzinie, że jeste najstarszym synem bo
gatego i czcigodnego lorda Pitta. Starszy Pitt i Młodszy Pitt,
którzy walczyli z Napoleonem. O, la, la! Nawet Jego Ekscelen
cja wiedział o nich! - Podeszła i uklękła przy mnie. - Oczy
wicie wiedziałam, że było zupełnie inaczej. - Dotknęła mojej
twarzy dłoniš, a następnie jš cofnęła. - Wiedziałam, że dla lor
da Hosejna w Sedde jeste w każdym calu płaczkš pogrze
bowš, krwawišcš ranš, istotš odrażajšcš, uosobieniem smutku.
Widziałam w Isfahanie kobiety i ich ojców zapraszajšcych cie
bie do swych domów, aby pozyskać twoje zaufanie. Wie
działam, że zanim sierota ożeni się, najpierw osieroca pannę
młodš.
- Szirin, powiedziałem, że jest mi przykro.
- Och, co będziemy robić w dzień Nowego Roku?!
Moje ręce spoczęły na jej głowie. Byłem bezradny i czułem, że stoję na drodze
Szirin. Jej poczucie osamotnienia doprowa-
dzało mnie do szału. Zauważyłem, że mšż nie zastšpi jej rodziny i przyjaciół,
których utraciła. W końcu powiedziała:
- Wszystko w ręku Boga. - Podcišgnęła szal. - W rzeczy
wistoci, drogi mężu, twoja sługa jest słabš i niewiele wartš
kobietš, która nie może przynieć wody z bazaru. Właciwie to
może, lecz musiałaby każdego dnia udać się tam trzykrotnie
i w tym czasie nie mogłaby ci usługiwać. Jeżeli pozwolisz,
oczycimy studnię w sadzie, aby miał wieczorem wodę.
- Ja to zrobię.
- Proszę, odpoczywaj. Tam, gdzie jest dwóch kucharzy,
zwykle zupa jest bez smaku i przesolona"*.
- Pozwól sobie pomóc.
Odwróciła się.
- Przypominasz sobie, że w licie, jaki otrzymałe, rosyjski
gentleman dał nam pewnš radę dotyczšcš kredensów i szuflad?
- O mój Boże, wyrzuciłem go.
Szirin zmarszczyła brwi.
- Praca w ogrodzie wymaga silnego i dowiadczonego
mężczyzny.
- Szirin, pokaż mi, proszę.
Obok biura budynku konsulatu stał garaż, a w nim mieciła się stara czarna
limuzyna na kołach bez powietrza. Wewnštrz na cianie wisiały różnego rodzaju
narzędzia. Praca ręczna zawsze sprawiała mi przyjemnoć i majstrowałem, gdzie
tylko mogłem. Szirin, bosa, pędziła przede mnš niczym ożywczy ze-firek. W
biurze, pod portretami szacha i Stalina, stały trzy metalowe biurka, a każde
miało jednš szufladę. Kiedy im się przypatrywałem, Szirin siedziała na podłodze,
smarujšc narzędzia tłuszczem z pojemnika kupionego na bazarze. Ten podział pracy
sprawiał mi wielkš przyjemnoć.
W każdej szufladzie, po prawej stronie, widoczny w przewicie pomiędzy szufladš
a blatem, tkwił mosiężny bolec o gruboci jednej czwartej cala, z bardzo ostrym
końcem. Pomylałem: Metalowy bolec jest po to, aby podczas otwierania
Perskie przysłowie (przyp. kons.).
szuflady dotknšł czego i zamknšł obwód elektryczny. Innymi słowy, biurko nie
jest pułapkš tylko wtedy, gdy w budynku nie ma pršdu. I po dwudziestu jeden
latach niepotrzebny jest żaden akumulator". Chwyciłem za uchwyt szuflady. Szirin
wstrzymała oddech. Być może bolec jest tak skonstruowany, aby przebić bšd
złamać co, co jest przymocowane do dna szuflady. Szirin przygotowała dla mnie
narzędzia. Wzišłem parę obcęgów. Czułem na policzkach ciepło jej łona i wywołany
napięciem oddech. Trzymajšc w obu rękach obcęgi, z całš siłš naciskałem na
bolec. Usłyszałem szelest spódniczki. Usiadła, przylgnšwszy do moich pięt.
Ogarnęła mnie fala rozkoszy. Obcęgi uchwyciły bolec. Zamarłem i zaczšłem liczyć:
jeden, dwa, trzy, cztery, pięć. Raptem odwróciłem się. Szirin odskoczyła na bok.
Odsunęła się ode mnie na kolanach, wpatrujšc się w obcęgi.
- Niech skonam, to była pomyłka...
Nie mogłem znieć jej skamlenia.
- PRZESTAŃ!
Pochyliła głowę. Pomylałem: Chce, abym jš uderzył, i wówczas zrobi mi co
okropnego". Powiedziałem:
- Madame, muszę się teraz skupić. W szufladzie znajduje
się butelka zawierajšca jaki materiał, którego perskiej nazwy
nie znam, lecz po grecku nazywa się phosphoros. Charaktery
zuje się tym, że może istnieć tylko w wodzie. W połšczeniu
z powietrzem zapala się.
Usiadłem, zdumiony mojš znajomociš języka perskiego w dziedzinie chemii.
- Riazanow ukrył go tutaj. Jeżeli rozbiję szkło, powietrze,
które dostanie się do butelki, wysuszy zawartš w niej wodę
i wznieci się ogień. Spali mojš twarz, twojš suknię, twoje
włosy...
- Na Boga, zdšżę uskoczyć, obiecuję...
- Musisz pozwolić mi zrobić co dla nas, wykonać trudnš
i niebezpiecznš pracę, jakš z reguły wykonujš mężczyni.
- Jak każesz, panie.
Stwierdziłem, że naprawdę nie wierzyła, abym potrafił cokolwiek zrobić.
Powróciłem do szuflady z obcęgami. Ręce mi drżały nie ze
strachu, lecz z powodu przygnębiajšcego mnie smutku. Pomylałem: Będziemy się
sprzeczać, a ja mogę to wszystko zepsuć i utracić wzrok". Wzišłem obcęgi,
usiadłem, głęboko oddychajšc. Po chwili poczułem obok siebie jej ciepło. Była
bardzo blisko, lecz nie dotykała mnie; jakby raz jeszcze chciała sprawdzić moje
umiejętnoci, nie dowierzajšc mi. Zastanawiałem się, co takiego zrobiłem le.
- Tam!
Z łatwociš otworzyłem szufladę. Fiolka była zacinięta mosiężnš obręczš. W jej
wnętrzu znajdował się kawałek fosforu. Miał kolor i wielkoć kredy, jakiej
nauczyciele używali w szkole w Zabanchane.
- Panie, może ból w ręce nazbyt ci doskwiera! - Stała opar
ta o moje ramię, wpatrujšc się w szufladę. - Z całš pewnociš
musisz być chirurgiem, taki dzielny i zręczny!
- Madame Szirin, czy możemy pozostać przyjaciółmi?
- Czy pozwoli mi odejć?
Odeszła, zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć. Odczepiłem fiolkę i ułożyłem jš w
wacie. Wewnštrz szuflady znajdowała się stara ksišżka w fatalnym stanie (nosiła
tytuł Kaszf al-Asrar, czyli Wyjawienie tajemnic), z której wypadło mnóstwo
skrzydlatych insektów; szara, zwišzana teczka, zbutwiałe kartki zielonego i
różowego papieru zapisanego cyrylicš; pięć czystych paszportów: jeden polski,
jeden indyjski, trzy sowieckie; zeszyt szkolny z perskimi manuskryptami, prozš i
zbiorem wierszy. Pomylałem: Riazanow nie miałby nic przeciwko sprzedaniu lub
wymianie tych rzeczy, abymy tylko mogli dostać się do domu". Jestem pewien, że
zarówno paszporty, jak i ksišżka starych kodów zainteresowałyby brytyjskš
ambasadę w Maskacie.
Dlaczego bywa taka złoliwa? Wiem, że jest bardzo młoda, lecz zachowuje się tak,
jakby wszystko, co mnie dotyczy, było komiczne: wspólne sypianie, Sawak, gazety,
moja chorobliwa wręcz miłoć do niej, moi rodzice, ten dom. Sšdzę, że wiodła
zbyt klasztorne życie i nie potrafi wyobrazić sobie, jak okrutny może być wiat.
Przypuszczam, że gdybym mniej uganiał się za niš, może traktowałaby mnie
poważniej.
Była to zdumiewajšca ksišżka. Nie mam na myli znalezio-
nej ksišżki tajnych kodów, lecz tę, która zawierała zasady teologii
muzułmańskiej, stawiajšce człowiekowi tak wielkie wymagania. Dzieło zawierało
rozdziały zatytułowane Jednoć", Modlitwa", Dšżenie" oraz inne klasyczne
tematy, nie były one jednak ponumerowane, podobnie jak cała ksišżka. Nie nosiła
daty, jedynie na pierwszej stronie miała pieczęć, takš samš jak ta na zapiskach,
które Riazanow odczytywał w swoim letnim domku; na pieczęci widniał napis:
Ruhollah al-Musawi. Ksišżka zawierała kilka gazeli, przypadkowe utwory i trafnie
zatytułowane eseje, Resale-je Hezrat-e Wafur, co oznaczało: Epistoła Jej
Wysokoci Fajki Opiumowej i stanowiło swego rodzaju blunierczš satyrę.
Przygnębiał mnie ten niewybredny pomysł. Zrozumiałem, że już w tysišc
dziewięćset pięćdziesištym trzecim roku Riazanow był całkowicie uzależniony od
opium, lecz o tej sprawie z nikim nie mógł rozmawiać.
Otwarcie następnej szuflady nastręczało mniej kłopotów. Mieciły się w niej dwa
identyczne pakunki, zawinięte w bawełniany aksamit i nasšczonš tłuszczem skórę.
Rozwinšłem jeden. Była to błyszczšca miedziana matryca, wygrawerowana na jednej
stronie. Rozejrzałem się za lustrem lub choćby za kawałkiem szkła. Ponieważ nie
mogłem niczego znaleć, odłożyłem jš na miejsce. Przypuszczałem, że używano jej
do drukowania banknotów i że Riazanow po wojnie nie służył dobrej sprawie.
Prawdopodobnie działał w tych marionetkowych republikach, które Sowieci
postanowili utworzyć na północy wokół Tabrizu i w Kurdystanie.
Zajšłem się teraz ostatniš sprawš, na którš zwróciła mi uwagę. Były to drzwi w
sieni, okryte zmurszałym płótnem. Przyszło mi na myl, że może tam być co, co
przedstawia rzeczywistš wartoć. Znowu na przeszkodzie stały mosiężne bolce, ale
przecišłem je nożycami.
Pokój był ciemny, duszny i pusty. Zobaczyłem w nim tylko dywan i kolorowe
poduszki. Nie zauważyłem nawet pajšków. Uderzyłem rękš w poduszkę, lecz nawet
nie uniósł się kurz. Zdziwiony, wyszedłem i ujrzałem Szirin na kolanach przy
tacy.
- Zjesz lunch?
- Jeżeli ty także zjesz, madame.
Rozpostarła matę i ustawiła na niej naczynia. Niezdecydowanie przyłożyła rękę do
serca.
- Wobec tego ja nie zjem.
Spojrzała na mnie swymi czarnymi oczami. Na macie był goršcy ryż i berberysy.
Rzuciłem się na nie.
- Rozumiem, że jest w zwyczaju pocałowanie męża w rękę,
jeżeli przez jaki czas nie było się z nim.
- Jeste w błędzie.
Stojšc po drugiej stronie dywanu, spojrzała na mnie. Widać było, że jest zła,
może bardziej niż kiedykolwiek, lecz okazała jedynie zdziwienie, że mógłbym
pomyleć, iż jestem jedynym człowiekiem na wiecie, który zdołał jš rozzłocić.
Chciałem się z niš podroczyć, lecz byłem niemiały. Stałem się krotochwilny.
- Kobieta, która zawarła małżeństwo, musi spełniać wszel
kie życzenia męża i nie może przeciwstawić się jego woli, nie
majšc powodów religijnych".
- Muzułmanka nie może zawrzeć małżeństwa z niewier
nym".
Skierowałem wzrok przed siebie, lecz nie było na co patrzeć i dlatego odwróciłem
się do niej.
Bezradnym gestem wskazała na jedzenie, które kupiła.
- Proszę jeć lunch.
Jadłem lunch. Wyglšdał wspaniale, jedzenie było bardzo smaczne, delikatne.
- Jeste dobrš kucharkš, madame Szirin.
- Oczywicie.
Była zła. Uchyliła bowiem ršbka swego charakteru i żałowała. Pomylałem:
Absolutnie mi nie ufa. Sšdziła, że jak da mi palec, to od razu chwycę rękę. Po
raz drugi nie popełni tego błędu".
- Mogę opowiedzieć ci pewnš historię? - zapytała.
- Proszę.
- Do Isfahanu, za panowania szacha Abbasa, przybył
szklarz z towarem w dwóch koszach na grzbiecie osła. Na po
sterunku celnym na mocie Chadżu celnik zapytał: Co tu
masz, człowieku?" i uderzył kijem w prawy kosz. Jeżeli ude-
rzy pan z drugiej strony, to już nic nie będzie"- ostrzegł szklarz.
- Nie rozumiem, o co chodzi w tej historii, madame.
- Przykro mi, panie.
- Nie musisz ze mnš wojować, Szirin, nie jestem twoim
ojcem.
- Rzeczywicie, nie, panie.
- Szirin, czy teraz ja mogę ci co pokazać?
- Już to widziałam - westchnęła.
- Nie. To co innego. Tajemniczy pokój.
Otworzyłem drzwi. Bez większego zainteresowania rozejrzała się wokoło.
Powiedziałem:
- ciany tego pokoju nie przepuszczajš żadnego głosu. Przy
puszczam, że Riazanow zbudował go, aby nikt nie podsłuchał
jego rozmów z agentami.
Ożywiła się.
- Więc nic nie słychać na zewnštrz? To wspaniale!
Nie wiedziałem, co to miało oznaczać.
- Pokażę ci - rzekłem. - Proszę, wyjd na chwilę na ze
wnštrz.
Zamknšłem drzwi i powiedziałem co, co mi przyszło na myl. Wyszedłem na
zewnštrz i, zobaczywszy jej twarz, pożałowałem.
- Jak miesz!
- Przepraszam, mylałem, że nic nie będzie słychać!
- Nawet gdyby tak było! Nie będziesz mówił po angielsku,
nigdy! Musisz zapomnieć, że kiedykolwiek znałe choć jedno
angielskie lub francuskie słowo! Rozumiesz, Pitt?
- Proszę, wybacz mi. Nie wiedziałem, że będziesz słyszeć.
Upadła. Była zbyt zbulwersowana, aby się złocić. Zdjęła
suknię. Zaschło mi w ustach.
- Sšdziłam, że chciałe, abymy sypiali razem.
Odniosłem wrażenie, że ciany zwaliły mi się na głowę.
Pomylałem: Absolutnie nic nie może powstrzymać nas od robienia tego, co nam
serce dyktuje, ani w tym pokoju, ani w tym domu. Należy on do nas. Jestemy jak
osadnicy zajmujšcy posiadłoć w ruinach starożytnego miasta, jak członkowie
szczepu nomadów, biwakujšcy w Persepołis. wiat władzy, in-
teresów, ambicji i niebezpieczeństw nic dla nas nie znaczy, ponieważ troszczymy
się tylko o siebie nawzajem". Patrzyłem jej prosto w oczy, usiłujšc siłš wzroku
całkowicie jš rozebrać.
- Tak, madame, proszę.
Z ramionami na piersiach przechyliła się na poduszki. Wydawało mi się, że czuję
pod sobš każde włókno wełny, zapach owoców granatu i wody z miski, piżmowy
zapach jej włosów. Wodziłem za niš wzrokiem, niczym głodny kot. Uklękła.
Usiłowałem jš pocałować, ale nagle odwróciła twarz i miałem pełne usta włosów.
Zmagałem się z mojš nowš koszulš.
Odsunęła moje palce od guzików i szepnęła:
- Ten pokój jest wygodny.
- Ale nie jest dwiękoszczelny!
- Jest. Wiem, co powiesz, zanim to powiesz.
Kiedy się obudziłem, rozejrzałem się za niš w ogrodzie. Stała pochylona przy
pompie za zbiornikiem z wodš. Nacierała brzuch, jakby jš bolał. Wycišgnęła ręce,
położyła na ramieniu pompy i z całš siłš je nacisnęła. Potem, pompujšc wodę,
naciskała na ramię pompy brzuchem, podnoszšc się i opadajšc. Ruch dwigni
podnosił jš. Podbiegłem, lecz odsunęła mnie. W jej wielkich oczach widać było
przestrach. Oddychała z wielkš trudnociš.
Podcišgnšłem jej spódniczkę do piersi. Głębokie otarcie posiniaczonej skóry
sięgało żeber. Zwalczyłem pokusę pocałowania tego miejsca. Wzišłem jš w ramiona
i zaniosłem do domu. Zmagała się ze mnš. Kiedy wchodzilimy po schodach,
zamknęła oczy; nie z bólu i nie była to poza, wręcz przeciwnie. Ku memu
przerażeniu uzmysłowiłem sobie, że ta dziewczyna nigdy nie była noszona na
rękach, nikt nie pozwalał jej na chwilę słaboci i nigdy nie była kochana.
Uczucie rozkoszy, jakie jš ogarnęło, przenikało moje ramiona i napełniało moje
serce. Czułem, jak uchodzš ze mnie siły. cišgnšłem jej spódnicę i położyłem
głowę na łonie. Ugryzła mnie w rękę. Tarmosiła moje włosy. W głowie zawitała mi
pewna myl. Postawiłem jš na nogi i cofnšłem się. W ręku trzymała sierp. Drżšc
cała, oparła się plecami o szafkę. Powiedziałem:
- Byłbym wdzięczny, madame, gdyby zaprzestała grożenia
swemu mężowi ostrymi przedmiotami.
- Odczułabym wielkš ulgę, gdyby przestał traktować mnie
jak dziwkę.
- Jeste mojš żonš! Jak możesz być dziwkš?
- Jeste moim mężem, a pomimo to rajfurem.
- Kocham cię!
- Co ty wiesz o miłoci poza cipkš i kebabem? W języku
perskim można to wyrazić wytworniej.
- Musisz się położyć - powiedziałem. - To poważna rana.
Będę się tobš opiekował.
- Id do diabła! - Odwróciła się i wybiegła z pokoju.
ruby podtrzymujšce ramię pompy były zardzewiałe. Kiedy
już udało mi się je odkręcić, nasmarować i ponownie zakręcić, ręce miałem w
bšblach. Zmagajšc się z pompš, prowadziłem w wyobrani dialog z Szirin.
Usłyszałem metaliczny odgłos i brzęk szkła. Postawiła kubek cynowy z kawš i
szklankę wody na skraju basenu, po czym cofnęła się i usiadła na schodkach.
Czador przykrywał jej włosy i połowę twarzy, patrzyła na kubek.
O, kawa, madame! , - :
- Tak, kawa. = ?
Przypominało to sen, w którym można było mówić, nie
otwierajšc ust. Wyprostowałem się, otarłem pot z czoła, przecišgnšłem się,
wytarłem obolałe, brudne ręce. Co pokrzepiajšcego po pracy, co za rozkosz!
Umiechnšłem się słodko.
- Rozumiem, że parzenie kawy było specjalnociš rodziny
twojej matki.
- Jeste znakomicie poinformowany. Dokładnie mówišc,
była to w dziewiętnastym wieku specjalnoć haramsara lub
kobiecych komnat w pałacu królewskim w Teheranie. Parzono
jš tylko podczas szczególnych okazji. Przypuszczam, że znana
jest w Anglii złowieszcza nazwa: perska kawa.
- Masz rację, madame. Czy mogę jej skosztować??
- Spróbuj i niech wprawi cię w niebiański nastrój.
Wzišłem filiżankę i pocišgnšłem olbrzymi łyk. Była rzeczy
wicie bardzo dobra: mocna, słodka, o dziwnym smaku; być
może dodała kardamonu. Przypuszczam, że dla wszystkich irańskich kobiet i
niemalże wszystkich irańskich mężczyzn przyrzšdzanie potraw jest czym jak
najbardziej naturalnym.
- Jest pyszna.
- Oczywicie.
Z ciężkim sercem usiadłem na skraju zbiornika. Próbowałem się rozchmurzyć.
Szirin ponownie usiadła, a kiedy zsunšłem się na podłogę, podbiegła do mnie.
- Czuję...
- Co? Co czujesz? '
- Ja... '
- CO?
- Kawa... ..
Chwyciła filiżankę i opróżniła jš.
- Przymknšłem oczy. Pocišgnęła mnie za koszulę, rozglšdała
się za szklankš wody, po czym chlusnęła na mojš twarz. Przywarła ustami do moich
warg. Pomylałem: Czy zdołam wybrnšć z tej sytuacji?". Objšłem jš ramionami.
Wyrwała się.
Strzepnšłem z siebie kurz. /
- Pocałujesz?
- Raczej pójdę do piekła.
Odwróciła się do mnie plecami i usiadła na stopniu schodów. Wróciłem do pompy,
zastanawiajšc się: To już przestaje być zabawne. Mimo wszystko nie znosi mnie.
Jest przekonana, że ma powody, nie wiem jakie, może majš co wspólnego z
Turanim. Cholera, dlaczego obiecałem jej nie pytać o Tura-niego?".
Zreperowanie gwintów i złożenie pompy zabrało mi wiecznoć. Nacisnšłem dwignię
pompy. Usłyszałem ostry zgrzyt i pod stopami poczułem ruch. Odwróciłem się i
umiechnšłem. Szirin podrzuciła włosy, mlasnęła językiem, odwróciła wzrok.
Krowa.
Zaczynało się ciemniać, mimo to zabrałem się do reperacji studni, w której była
pompa, usiłujšc poluzować jej pokrywę. Irytację, która całkowicie wytršciła mnie
z równowagi i nad którš już nie panowałem, pogłębiał ból okaleczonej dłoni,
słony pot, gryzšcy oczy, i cierpienie z powodu niedoli krajów
Trzeciego wiata, tej prastarej komunistycznej pompy, perskiej dziewczyny, którš
kocham, jak nikt dotšd na wiecie nie kochał żadnej dziewczyny, lecz z którš nie
mogłem dojć do ładu. Uczucia te ogarnęły mnie nagle. Czułem zapach Szirin
poprzez zapach rolinnoci, kurzu i potu.
- Odpocznij. ciemnia się.
- Proszę pozwolić mi dokończyć pracę, madame. Muszę
naoliwić zawiasy. To bardzo ważne. Nie rozumiesz tego?
- Jak sobie życzysz.
Odwróciła się i usiadła na stopniu schodów.
Ku mojej wciekłoci pokrywa pękła pod naciskiem rubokrętu. Wyczyciłem kruchy
sworzeń i wepchnšłem go ukonie. W tym momencie zobaczyłem dwa niezbyt wyrane
wiatełka. Uderzył mnie wilgotny, cuchnšcy zapach. Pomylałem: O Boże, to także
miertelna pułapka!". wiatełka zasyczały, na wargach i policzkach poczułem
gryzšcš ciecz; wšż, niczym twardy zgięty kij, z ogonem w powietrzu i odchylonym
do tyłu łbem, gotów był ugryć mnie w szyję. Przerażony, powtarzałem: Nie żyję,
nie żyję".
Na szyi poczułem goršcy płyn. Wšż owinšł się na haczykowatym kluczu, zeliznšł
się, przez ułamek sekundy jakby nie żył, po czym skoczył do pni palm. Szirin
owinęła rękę czado-rem, zanurzyła jš w komorze pompy i wycišgnęła co syczšcego,
ale nie mogłem tego zobaczyć, do oczu musiała się dostać trucizna. Szirin
gniotła co stopami, potem skoczyła do cembrowiny studni i, mój Boże, trysnęła
woda! Najpierw był to szmerek, potem silny strumień. Zanurzyłem twarz pod pompš,
usiłowałem przetrzeć i wyszorować plecy.
Szirin mignęła mi przed oczami. Jej twarz była wietlista jak księżyc w pełni
zimš. Szirin, udało się nam! Wystarczy trochę posmarować i pompa pracuje cicho.
Uderzyła mnie w policzek. Trzymałem jš za przeguby ršk; i kiedy kopnęła mnie w
kolana i uda, chcšc dostać się do moich jšder, suka, podniosłem jš i
przytrzymałem, dopóki nie opadła z sił w moich ramionach. Zaniosłem jš do
schodów, z trudem uspokoiłem. Potem powlokłem się do domu. Byłem jej zachowaniem
całkowicie zaskoczony. Uratowała mi życie. Wydawało mi się, że nie przyjdzie.
Zaraz wyjdzie bramš. Nic nie
mogę teraz zrobić. W żadnej sprawie nic nie mogę poczšć. Rozbolał mnie brzuch i
znowu czułem się całkowicie sponiewierany.
Obudziłem się, a ona podkładała poduszkę pod mojš głowę. Po chwili zaczęła mi
przemywać gšbkš oczy, twarz, piersi, pachwinę. Fetor wymiotów przyprawiał mnie o
zawroty głowy.
- Mylałem, że...
- Cii.
- ...Mylałem, że będziemy słuchać naszych specjalnych
płyt, całować się na rogach ulic, siedzieć blisko siebie na wy
kładach, gdzie bym ukradkiem cię dotykał, że będziemy wę
drować po pachnšcych sianem polach, chodzić na koncerty pod
gołym niebem, budzić się w dziwnych łóżkach, patrzšc na ol
brzymie i zamglone okna, że będzie przy mnie zapach twoich
ciepłych włosów i tak bez końca będziemy przedzierać się
przez życie...
- Nic nie mów, ole! Nie rozumiem obcych języków. ;i,
Szirin miała skłonnoć do rutyny. Dzień witał nas promieniami słońca, pluskiem
wody w miedzianej wannie, odgłosem wędrówek jej bosych stóp na koralowej
posadzce, ostrzeniem brzytwy na skórzanym pasku.
Opierałem się.
Siedziała wsparta na biodrze.
- On nie darzy nas zaufaniem.
- Nie ufa tobie.
Sprawdzała ostroć brzytwy na skórze swego nadgarstka.
- Mamy wielkš wprawę.:
- Jeżeli to prawda. ;
Pochyliła się w mojš stronę, kciukiem uniosła mój podbró
dek, namoczyła twarz opuszkami palców.
- Muszę.
- Nie musisz.
Zaczęła namydlać mojš twarz. '
- Jest prawdš, panie Pitt, że przypomina pan teraz lorda
Curzona. W drodze do portu nie zrobi pan kroku na ulicy, aby
dzieci nie biegły za panem, wołajšc: Oto idzie pan Frank, ten
Frank z gazety!". Chyba że pozwolisz mi... - Usiadła na pię
tach i włożyła mokry palec w usta. - Chyba że za twoim po
zwoleniem przebiorę cię za dziewczynę.
- Nie!
- Zrobimy z ciebie pięknš dziewczynę.
- Absolutnie ci zabraniam...
- On zabrania nam...
- Przepraszam. Proszę, nigdy nie sugeruj czego podobnego!
Palcami chwyciła mój podbródek.
- Wobec tego przebiorę cię za irańskiego chłopca. Irańskie
go chłopca ze społecznych nizin. Krótko ostrzyżonego. Z wš
sem. W wełnianej czapce z daszkiem. W workowatych spod
niach. Chłopca, który - w przeciwieństwie do ciebie - nie spa
ceruje pewnym siebie krokiem po ulicy, jakby stanowiła jego
własnoć, lecz biegnie, czmychajšc przed kotami i babuniami.
- Cokolwiek rozkaże minister wojny.
W nasze wzajemne stosunki wkradło się to powiedzenie, jakiego pan Mo'in używał,
ilekroć mówił o swojej pełnej szlachetnoci żonie. Kiedy podczas rozmowy z
Szirin po raz pierwszy próbowałem go użyć, przygotowany byłem na klapsa, lecz
spojrzawszy na niš, zobaczyłem, że oparta o cianę, mieje się do rozpuku. Nie
przyszło mi na myl, że mogę jš tym rozbawić; że takie okrelenie jej
osobowoci, w Anglii będšce oznakš humorzastego i kłótliwego charakteru, może
mieć co wspólnego z jej własnym o sobie mniemaniem.
Ostrze brzytwy obsunęło się po moim policzku. Goliła z wielkš umiejętnociš;
emanowała tak rozkosznym zapachem róż i pieczonego chleba, że przymknšłem oczy.
- Jeste Ali Dżan, ukochany synek pani Zahry, chcesz słu
żyć w wojsku. Otrzymałe już wezwanie, lecz mama rozpacza
nad swoim małym chłopcem, który boi się sam przejć przez
jezdnię, i posłała cię do siostry męża w Buszehrze, gdzie, jak
każdy wie, jest tak goršco, że nikt nie wychodzi z domu. Prze
stań! Ręka mi drgnie i zatnę cię na mierć.
Przestałem.
- Panie?
- Mhm?
- Możemy porozmawiać?
- Mhm. ; ?!?.??
- Jeste muzułmaninem.
- Uczę się.
- Jeżeli taka będzie wola boża. - Brzytwš zręcznie wygoliła
mi podbródek.
- Panie?
- Mhm?
- Mówišc między nami... - był to jeden z jej eufemizmów -
... nie uszła mojej uwagi pewna rzecz dotyczšca ciebie.
- Ach!
- Cicho, ty ole! Otóż, jak wiadomo, co jest sprzeczne
z religiš. Milcz!
- NIGDY!
- Proszę pozwolić nam zrobić to dla ciebie. Nie doznasz
bólu. Jestemy bardzo...
Rozrzuciłem ręce, ale stanęła na palcach, nad jej głowš błyszczało ostrze
brzytwy, a w ustach zalniły nieżnobiałe zęby.
- Szirin, kategorycznie zabraniam ci kiedykolwiek powra
cać do tej sprawy.
- Daj mi rozwód.
- Nie mów tak. ^
Ostrożnie złożyła brzytwę. Pomylałem: Przy otwartej
brzytwie nie moglibymy się całować; zaciskajšc palce i chowajšc brzytwę oraz
zachowujšc się tak, jak przed chwilš, stopniowo wpadała nie tylko w swojš
codziennš rutynę, lecz jš także podważała. Wychowywała się w tradycji, wedle
której robiło się dokładnie to, co robiły inne kobiety, i chociaż porzuciła tę
tradycję, psychicznie nie mogła tak do końca uwolnić się od niej, z czystej
przekory narzuciła więc sobie i mnie obowišzek przestrzegania pewnych obyczajów
i spełniania pewnych powinnoci". Wyobrażałem jš sobie jako kobietę, która ma
swój dom, żyje w wiecie swoich przyzwyczajeń, nastrojów i rzeczy ułożonych
każde na swoim miejscu, jak u mojej mamki; przygotowuje samowar, krzšta się przy
naczyniach,
ciele łóżka, poprawia zdjęcie maturalne syna krzywo wiszšce na cianie,
spoglšda na wyhaftowanš sentencję na kawałku ozdobnego aksamitu, na kalendarz ze
zdjęciami Al-Kaby w Mekce, przechowuje kliszę rentgenowskš dziadka z Teheranu. W
gruncie rzeczy nie mielimy nic własnego, tylko rzeczy Riazanowa i ubrania
przygotowane przez niš samš. Weszła w smugę olepiajšcych promieni słońca; była
czym zajęta i oburzona niezręcznociš moich pocałunków. Z ogrodu dobiegał
trzask walšcych się gałęzi palm. W takich chwilach byłem całkowicie pochłonięty
mylami o jej rodzinie i kapitanie Tura-nim oraz nurtujšcymi mnie obawami.
- Czy pani mnie kocha?
- Przecież nie jeste jednym z tych, którzy bijš żony i upra
wiajš sodomię. Czego więcej może bezbronna kobieta oczeki
wać na tym zepsutym wiecie?
- Ale uważasz mnie za przystojnego i miłego? ;
- Pozwól, abym podała ci niadanie.
Przechodzšc, szepnęła:
Piękna twarz i strój ze złotego brokatu,
Olejek różany i drzewa aloesu to zapach i kolor
spragnionych; Sš one ozdobš kobiet. Lecz mężczyzna, cóż, jest po prostu...
Ostatniego słowa nie dosłyszałem, rozpłynęło się w głębi schodów.
Kiedy spożywałem chleb z miodem i piłem słodkš herbatę w alkowie, gdzie
rozłożyła matę, Szirin czytała mi fragmenty artykułów z Ettela'atu", najpierw
informacje dotyczšce Iranu, potem wydarzeń zagranicznych; gazetę trzymała
rozpostartš na długoć wycišgniętej ręki, jakby stanowiła ona wielkš wartoć.
Wyglšdała jak jeden z tych zawodowych lektorów spotykanych na zewnštrz gmachu
centralnej poczty w Isfahanie, lecz była innej płci i wieku. Pomylałem: Iran,
ze swoimi słonymi pustyniami, monarchiš absolutnš, pismem zaczynajšcym się od
prawej strony, szalenie malowniczy i zarazem mroczny, pogršżony w całkowitym
chaosie i zniszczeniu, o którym mówio-
no mi, że jest krajem prawa i dobroci, z całš pewnociš nie jest Angliš".
Ponieważ Szirin Farameh nigdy nie była za granicš oraz dlatego, że w języku
perskim nie ma wielkich liter i samogłosek, często błędnie wymawiała nazwy
zagranicznych miast - Waszyngton, Sandżapur, Genewa - i kiedy poprawiałem jš, bo
uważałem, że powinienem, rzucała na mnie złoliwe spojrzenie. Dzisiaj poprawiłem
jej wymowę słowa lotnia" i opowiadałem o kulturze wypoczynku na Zachodzie,
dopóki nie zabrakło jej cierpliwoci i nie odeszła do ogrodu.
Kiedy była na zewnštrz, zajšłem się swoimi, a raczej Riaza-nowa, ksišżkami,
siedzšc na dywanie w pokoju balkonowym, pełnym szafek bibliotecznych. To także
był jej pomysł.
- Ale ty musisz!
- O co chodzi? Nie mogę pójć na uniwersytet, jestem mor
dercš.
- Nie dla mnie - westchnęła. - Moim obowišzkiem jest
kształcić ciebie. W naszej religii i kulturze, jeżeli posiadłe
jakš wiedzę, masz obowišzek przekazywać jš innym, tak jak
obowišzuje cię napojenie spragnionego.
Powróciła cała pokryta białym pyłem, niosšc stos ksišżek sięgajšcy jej do
podbródka. Wyglšd jej twarzy zmieniły zasadniczo kupione na bazarze ciemne
okulary. Zarumieniła się. Przypuszczam, że chciała się ich pozbyć, ale miała
zajęte ręce. Przybrała więc pozę nauczycielki. Mruczała pod nosem:
- W imię Boga miłosiernego, litociwego. Przyniosłam Dy
wan Anwariego*. Sšdzę, że powiniene zapoznać się z dzie
łami wczesnych mistrzów z szóstego wieku hidżry**, ponieważ
w przeciwnym razie będziesz miał trudnoci z rozumieniem
zarówno formy, jak i treci dzieł mistrzów okresu klasycznego,
z wieków siódmego i ósmego hidżry, zwłaszcza Sadiego***.
Uklękła przy mnie.
* Auhaduddin Anwari (ok. 1126-ok. 1170)- perski poeta dworski, panegi-rysta
(przyp. kons.).
** Hidżra - era muzułmańska, liczona od przejcia Proroka z Mekki do Me-dyny w
622 r.; obejmuje lata księżycowe (przyp. kons.). *** Abu Abdallah Muszarifuddin
Sadi (zm. 1292)- obok Hafeza najsłynniejszy i najoryginalniejszy poeta perski
(przyp. kons.).
- Perskich poetów lirycznych można zaliczyć do pięciu ka
tegorii. - Zdjęła okulary i odłożyła je. - Słabi, przeciętni, do
brzy, znakomici i najwyższego lotu. Anwari należy do katego
rii znakomitych.
- Ado jakiej zaliczyłaby Riazanowa?
Jej bliskoć bardzo utrudniała mi koncentrację.
- Wiersze Riazanowa sš bardzo, ale to bardzo przeciętne. -
Surowoć tego osšdu zmieszała jš. - Musisz jednak pamiętać,
że perski nie był jego językiem ojczystym. I nie żył on pełniš
życia... - Przyłożyła ręce do czoła. - Był... był człowiekiem
sympatycznym!
- Cii, Szirin, moje życie, nie płacz. Nikomu nie wolno
płakać.
- Tak, proszę pana.
Nie była to udana lekcja. Reagowała na każdy nowo poznany gazel, skaczšc na
równe nogi, wędrujšc po pokoju i powtarzajšc go z niezwykłš dokładnociš. Jakby
nie mogła znieć słowa drukowanego z obawy przed osłabieniem pamięci.
- Wielkie nieba, Szirin, jak wiele cytatów znasz na pamięć?
- Żadnego. Niewiele. Tylko dziesięć tysięcy. Być może
piętnacie tysięcy.
Jako strawiłem tę wiadomoć.
- Nauczyła się piętnastu tysięcy wierszy w szkole?
- W szkole? Dlaczego w szkole? Dziadek. Dziadek miał
najlepszš bibliotekę w Iranie. Mam na myli: najlepszš po sza
chu, wištyni w Maszhadzie i panu Ghasimie Ghanim. Czyty
wałam na letnim pastwisku.
- Gdzie sš teraz te ksišżki? - Nie przypuszczałem, aby Fa
rameh czytywał wiersze. Chwyciła się za pier.
- Tutaj. I wkrótce... - przysunęła się do mnie na kolanach
i łonem przywarła do mojej piersi. Pod sutkiem mogłem wy
czuć powolne bicie jej serca. - Jeżeli taka będzie wola boska,
to wkrótce będš one także tutaj - powiedziała, dotykajšc mojej
klatki piersiowej - w twoim sercu.
Był to koniec tej lekcji i wszystkich lekcji. Pogršżyłem się w lekturze wierszy,
pochłonięty obrazami przemocy i porażony masochistycznš wyobraniš, ciężkimi
rymami. I nagle znalazłem się na balkonie, w piekšcym słońcu, patrzšc na drzewa,
dopóki nie zauważyłem, jak Szirin, klęczšc, układa na nowo kafle z cementowej
palety wykonanej w domu, a także wiecšcego zakrzywionego pnia, sierpa w jej
ustach, spódniczki zawišzanej na białych biodrach. Mógłbym ten ogród
uporzšdkować. Jednak to ona oczyciła go z wysuszonych palm, które mogły zostać
spalone w piecu służšcym jej do gotowania. Ku jej wielkiemu ubolewaniu węże
wyniosły się z ogrodu, za to zjawiły się szczury; lecz one także wkrótce
powędrowały dalej.
- Co to jest?
Z bazaru przyniosła sadzonki ciętych róż w pojemniku z zardzewiałej blachy
cynowej.
- Ta odmiana nazywa się Sława Isfahanu, tamta za ma
innš nazwę, a tamta jeszcze innš. - Miała ręce pobrudzone zie
miš. - Panie Johnie, nazewnictwo nie jest aż tak ważne.
- Ale nie będzie nas tutaj, aby je podziwiać, kiedy zakwitnš.
- Jeżeli taka będzie wola boska.
- A poza tym to nie jest nasz ogród!
- Ogród należy do tego, kto go uprawia.
To było hasło reformy rolnej, która zrujnowała jej rodzinę.
- Czy pan wie, kogo uważam za wyznawców Zaratustry?
- Nie jestem całkowitym ignorantem.
- Z pewnociš wiesz, że oni wierzš, iż we wszechwiecie
panuje pewnego rodzaju równowaga pomiędzy wzajemnie
zwalczajšcymi się siłami dobra i zła. Walka ta jest siłš moto-
rycznš całej historii. Dobro zwycięży, człowiek musi jednak
wesprzeć je dobrymi czynami, które czasami, proszę zauwa
żyć, nie łšczš się z udziałem kobiet, jak na przykład uprawa
ziemi, bo tylko w ziemi leżšcej odłogiem może zagniedzić się
zły duch. Teraz proszę mi jednak wybaczyć...
Poszła w stronę drzew.
- Z wielkš przykrociš muszę zapytać: madame Szirin, czy
zakrywasz twarz czadorem, wychodzšc na bazar?
Zatrzymała się i odwróciła.
- Słuszne pytanie! - , ; ,?,.-, ;;,;-
Zarecytowała:
Zawoalowana kobieta jest niczym wieca w domu, Flirt jest za napawajšcš
lekiem zgubš.
- Proszę, Szirin, bšd poważna. Tak włanie mylę.
- Tak włanie mylisz? Tak mylisz? Jak miesz!
- Pomyl, jaki chłopak może cię rozpoznać na bazarze, ić
za tobš do domu i to byłby nasz koniec.
- Dlaczego jaki chłopak miałby nas ledzić?
- Szirin, proszę!
- Tylko brzydkie dziewczęta, spacerujšc, zasłaniajš twarze.
- To nieładnie z twojej strony.
Głęboko westchnęła.
- Jak dobrze wiesz, zwyczaj zasłaniania twarzy nie jest
zgodny z prawem.
- Nawet tutaj.
- Nie tak bardzo jak w Isfahanie, lecz nadal jest sprzeczny
z prawem.
Poddałem się. Powiedziałem:
- Cokolwiek Najwyższe Dowództwo postanowi.
Odłożyła koszyk i stanęła przede mnš.
- Musisz mi ufać. Pomiędzy tobš a grożšcš ci mierciš je
stem ja, jak drewno oddzielajšce żeglarza od otchłani morskiej.
Czy kiedykolwiek zawiodłam cię?
- Takiego włanie rozumowania nie znoszę.
- Oczywicie. - Odwróciła się w stronę drzew. Oddalajšc
się, szemrała naładowane emocjš strofy wiersza:
Jeżeli pokaże swojš twarz, obnaży swojš nagoć, Daj jej cięgi, aż zacznie
krzyczeć.
Nazajutrz wróciła z bazaru z czarnš satynš, z której zrobiła płaszcz chronišcy
przed piaskiem, zwężony u szyi i w nadgarstkach, a poza tym luny, i szal
obrębiony okropnš nylonowš koronkš. Ubiór ten zasłaniał całš jej postać, z
wyjštkiem oczu. Czarne pończochy i - z jakich względów - białe buty uzupełniały
strój. Kiedy powolnym krokiem szła przez ogród do bramy, widziałem, jak piaskiem
pocierała czoło i ręce. Nie wiem, do jakiej roli się przygotowywała, wydawało
się jednak, że zamierza wystšpić w charakterze młodej żony lokalnego
przedsiębiorcy. Szła spięta, na chwiejšcych się, zbyt wšskich
obcasach. Pomylałem: Zanim zniknie ci z oczu, przyjrzyj się uważnie ulicy lub
zaszyj się w kšcie z gazetš".
- Panie, rzenik jest bardzo dowcipny.
- Cieszę się, madame.
- Och, jeste taki nieinteligentny!
- Co?! Czy ten bastard zachował się grubiańsko wobec
ciebie?
- Nie! Gholam Ali Kassab dowcipkuje ze wszystkimi pa
niami.
- Czy możesz robić zakupy u innego rzenika?
- Panie, w Iranie wszyscy bez wyjštku rzenicy majš wiel
kie poczucie humoru.
- Och, tak czy inaczej jest zbyt goršco, aby jeć baraninę.
Nie sšdzisz, madame?
- Do usług, panie.
Teraz lunch jemy wspólnie. Szirin jest zbyt uparta, aby cokolwiek zmieniać, jemy
więc na wspólnych naczyniach Gard-nera i pijemy z tych samych szklanek z
czeskiego szkła, co z całš pewnociš uchybia zasadom higieny, lecz nie
zamartwiam się tym: jeżeli cokolwiek kiedy zrażało jš do jedzenia w miejscach
publicznych - słyszałem o podobnych fobiach dziewczšt w Anglii - teraz jest to
mniej istotne. Po lunchu przyniosła kawę i flirtowała ze mnš lub tak mi się
zdawało. Ilekroć wchodziła do pokoju, nożyczki zostawiała na stole, wachlowała
się sukniš, opuszczała włosy na czoło, pocierała kostki rodkami odkażajšcymi
lub, podchodzšc do okna, wyjmowała drzazgi z dłoni. Czasami szeptała pod nosem:
- Co poczniemy, my biedni, kiedy pan młody ułoży się
do snu? O Boże, dlaczego dajesz szakalowi najsłodsze wino
grona?
Ilekroć spojrzałem, Szirin zjawiała się bšd znikała w drzwiach, po czym
orientowałem się, że pragnie, abym zdradził jej swoje życzenia, lub raczej - mój
obowišzek. Kiedy pewnego popołudnia chciałem jej dokuczyć, zachowujšc się tak,
jakbym chciał ponownie zabrać się do moich ksišżek, spojrzała na mnie wzrokiem,
który wydawał się mówić: Nawet się nie waż!"- i znowu opadły mi ręce. Tak
naprawdę była to najmilsza chwila dnia, ponieważ podczas popołudniowego
skwaru leżała obok mnie, bez ubrania i przecieradła, blada i spocona,
rozprażona, w pozie nie spotykanej w tradycji europejskiego malarstwa: z głowš
wycišgniętš w jednš stronę i nogami w drugš, lub też na plecach, z ramionami i
nogami szeroko rozłożonymi na dywanie albo zwiniętymi. Z ogrodu dochodził zapach
i szelest gnijšcych rolin.
W takich chwilach z trudnociš rozpoznawałem siebie. Nigdy nie wyobrażałem
sobie, że życie wypełnione wyłšcznie czytaniem poezji i kochaniem się sprawia,
że ludzie tak dobrze rozumiejš wiat i jego mieszkańców. Pomylałem:
Uniwersytet Bedford nigdy nie miał takiego jak ja studenta".
- Jaki z ciebie niezgrabiasz! Zabierasz się do miłoci jak
wiejski mułła do zbioru ryżu!
Myła się w wannie na dywanie. To jej pluskanie, wzdychanie i gderanie, które
uważałem za obraliwe i bolesne, weszło jej w krew. Przypuszczałem, że celem
tych abłucji była nie tylko chęć uniezależnienia się ode mnie, lecz także
uwolnienia się od poczucia utraty własnej niezależnoci. Poczštkowo mylałem, że
uznała uprawianie miłoci za co nieprzyzwoitego i potępiała erotyczne podniety,
lecz się myliłem, chociaż uporanie się z tš sprawš nie było takie proste w jej
przypadku.
- Dlaczego to jest złe dla kobiet?
- Bo osłabia ich wolę. Oto dlaczego jest złe.
- A dlaczego jest dobre dla mężczyzn?
- Bo osłabia wolę mężczyzn. Oto dlaczego jest dobre.
Uważała każdš dyskusję na ten temat za tak przykrš dla siebie, że nigdy nie
mielimy okazji porozmawiać na temat antykoncepcji, którego to słowa i tak nie
znałem w języku perskim. Cała ta historia, jak podróż do Maskatu, nie była moim
zmartwieniem. Na naszš miłoć nie rzutuje przeszłoć. W jednej chwili nasze
wzajemne stosunki powracajš w uwięcone zwyczajem koleiny, niemniej jednak każdy
nasz dzień to obopólne poznawanie się ludzi o bardzo różnych charakterach i
dowiadczeniach. Oczekiwałem, że staniemy się przyjaciółmi; a właciwie, że ona
stanie się mojš siostrš, której nigdy nie miałem -a jeżeli miałem, to nigdy jej
nie poznałem; że mógłbym odgrywać rolę brata, którym nigdy nie byłem i nie
mógłbym być. Nie wiedziałem, że codziennie na nowo będę musiał ubiegać
się o jej względy, a ona o moje; że nadal jestemy w Isfahanie w farvardinie.
Ubrała się.
Najpierw miłoć jest rzeczš prostš,
Lecz teraz pełna jest pułapek.
Czarna jak atrament noc i ogarniajšce nas fale i wir
okropny!
Co mogš wiedzieć o naszym lubowaniu Ci nieopatrzni strażnicy tam na brzegu
morza?
- Czy potrafi pani pływać, madame?
- Panie, to jest włanie metafora.
- Ale czy potrafi pani pływać? '
Przyszło mi na myl, że mogłaby obawiać się łodzi.
- Oczywicie.
Teraz już wiem, że bardzo niechętnie przyznaje się do własnych słaboci i że
prawdomównoć nie jest jej mocnš stronš. Spytałem:
- Proszę mi uczciwie powiedzieć, czy umie pani pływać?
- Jakże mogę pływać, będšc dziewczynš!
- Nauczę cię. ,
Spojrzała na mnie wzrokiem, który mówił: Czy możesz ko
gokolwiek nauczyć czegokolwiek?". Zapytała:
- Gdzie?
- W basenie.
- Ale stamtšd czerpiemy wodę do picia! ..
- Nie siusiaj więc do basenu, madame.
- Nie bšd wulgarny.
Siedziała na brzegu basenu, była zdenerwowana. Dałem jej znak, aby się
rozebrała, lecz stanowczo potrzšsnęła głowš. Wszedłem do ciepłej wody i podałem
jej rękę. Pomylałem, że jeżeli będzie pływać po przekštnej, po dwóch lub trzech
ruchach dopłynie do brzegu basenu. Pokazałem jej, jak należy trzymać nisko głowę
nad wodš.
Podczas pierwszej próby weszła do basenu w sukni, która po zanurzeniu się
wypełniła się wodš niczym balon. Szirin kasz-
lała, wypluwała wodę i patrzyła na mnie złym wzrokiem. cišgnšłem z niej suknię.
- Podbródek do dołu! Tyłek podnieć!
Rozkoszowałem się na nowo rolš nauczyciela. Twarz jej
wydawała się mówić: Przypieczętowałe swój los".
Zrobiła podwójne salto w wodzie i uderzyła w przeciwległy róg basenu. Wzięła
głęboki oddech, chwilę odpoczęła i zaczęła ponownie pływać. Chciałem jej
pogratulować, lecz dała mi znak, abym odszedł, i ruszyła znowu.
Po półgodzinie wróciłem. Pływała wzdłuż krawędzi basenu. Powtarzała to
wielokrotnie. W wodzie jej ciało miało kolor koci słoniowej. Pomylałem: To
niemożliwe, żeby jakikolwiek mężczyzna był szczęliwszy niż ja teraz". Wyszła z
basenu i naga kucnęła przy cianie.
Potem już kšpała się w basenie codziennie, lecz zawsze była ubrana, chyba że
kšpała się w nocy lub ze mnš.
Nie mielimy elektrycznoci, a ona powiedziała, że nie możemy palić wiec.
Podczas pierwszych nocy księżyc był w pełni, a my jedlimy kolację w ogrodzie
pod arkadami. Uszyła sobie z przewitujšcej białej gazy spodnie i koszulę, spod
których wszystko było widać, nie pozostawiajšc nic męskiej wyobrani, lub raczej
- pozwalajšc wyobrani dostrzegać w wietle księżyca tajemnicze pasma i cienie.
Kiedy nie było księżyca, chodziła nago.
- Bardzo żałuję, że nie mogę tańczyć i piewać.
- Ty tańczysz? I piewasz?
- Dlaczego nie? Jestem twojš żonš. Jednakże musimy za
chować ciszę.
Leżelimy więc na poduszkach, zajadajšc orzeszki pistacjowe i słodycze.
Prowadzilimy niekończšce się rozmowy, wróżylimy sobie i gralimy w karty, w
starš francuskš kanastę i bezika. Podczas gry wykazywała zupełny brak
cierpliwoci i całkowitš nieumiejętnoć przegrywania. Obserwowalimy, jak
księżyc zapada się w morskiej otchłani. Opowiadała mi różne historie i
komentowała wiersze, a ja popijałem soki z bardzo dziwnych owoców - z morwy,
niedojrzałych winogron - lub piłem przedwojennš wódkę, którš znalazła w garażu.
Bywały chwile, kiedy czułem się bezpieczny: jakby Isfahan
był koszmarnym snem, po którym obudziłem się w tym miejscu. Ona prała i modliła
się, przynosiła przecieradła i poduszki i tam, gdzie bylimy, zapadalimy w
sen.
W miarę jak noce stawały się ciemniejsze, zaczynałem poznawać historię Szirin. W
roku tysišc dziewięćset dwudziestym pištym, kiedy szach przejšł władzę, jej
rodzina posiadała sto siedemdziesišt dwie wioski na obszarach otaczajšcych
Chomejn, na północ od Isfahanu. Powiedziała, że dziadek był postępowym
włacicielem ziemskim, budował drogi z twardš nawierzchniš, utrzymywał w dobrym
stanie kanały nawadniajšce pola, dostarczał rolnikom, bezpłatnie lub bez
oprocentowania, nasiona i narzędzia; był pierwszym włacicielem ziemskim, który
sprowadził amerykańskie traktory. Uprawiał pszenicę, jęczmień, bawełnę, tytoń,
ryż, roliny oleiste, melony i róże. Rozgłos tej posiadłoci i odniesione przez
niš sukcesy wywołały zawić szacha Rezy. Aby ubiec konfiskatę majštku, dziadek
przekazał około trzech czwartych gruntów rolnych ich dzierżawcom. Był także
postępowy wobec swojej rodziny: jedyne jego dziecko, córka o imieniu Iran, matka
Szirin, była harcerkš z pierwszego żeńskiego studenckiego zacišgu na
Uniwersytecie Teherańskim po przyjęciu ustawy znoszšcej obowišzek zasłaniania
twarzy.
W tysišc dziewięćset pięćdziesištym trzecim roku dziadek brał aktywny udział w
rewolucji narodowej, wybrano go do Madżlesu* i przez krótki okres był ministrem
rolnictwa w rzšdzie Mosaddeka. Po powrocie szacha z zesłania w Rzymie dziadek
szczęliwie znalazł schronienie w życiu prywatnym. Szirin, która urodziła się w
tysišc dziewięćset pięćdziesištym siódmym lub ósmym roku, przebywała każdego
lata z babciš córkš jednego z dzierżawców na tak zwanych terenach
pastwiskowych, gdzie był dom letniskowy. W roku szećdziesištym drugim, w ramach
reformy rolnej, posiadłoć została skonfiskowana, dom letniskowy spalony przez
funkcjonariuszy Sawaku, a dziadka uwięziono w Ghasr w Teheranie, gdzie
następnego roku zmarł, według oficjalnego komunikatu, na atak serca. W tym też
roku babcia została wybrana do
Madżlesu, lecz nie pozwolono jej zasišć w fotelu poselskim z powodu braku
umiejętnoci czytania i pisania. Zmarła w roku tysišc dziewięćset
siedemdziesištym.
Szirin opowiedziała tę historię bez jakichkolwiek komentarzy i uczucia żalu,
siedzšc nieruchomo w ciemnociach.
- Jak więc możesz żyć tutaj? Ten cholerny bastard Pahlawi...
Zasłoniła mi usta rękš.
- Cicho bšd, ole. Nic o niczym nie wiesz.
- A twój ojciec?
- Mój ojciec, panie?
- Nie mógł chronić rodziny? Sšdziłem, że był przyjacielem
szacha.
Westchnęła głęboko.
- Nie ulega wštpliwoci, że miał taki zamiar. Bez wštpienia
pan Farameh zrobił, co mógł.
- Ale twoja rodzina nadal jest bogata.
- O tak. Pan Farameh wraz z panem Chatamim kupili zie
mię, na której szach postanowił zbudować lotnisko dla jednost
ki migłowców.
- O Boże!
- Rzeczywicie: o Boże! - Podeszła do mnie na kolanach. -
Każdy kran* ukradziony w tym kraju będziemy musieli zwró
cić. Ja, a teraz także ty, nieszczęniku.
Rodzinne dzieje obrosły legendš. Historia posiadłoci ziemskich sięga korzeniami
ostatniego wieku, kiedy to szach Fath Ali** przekazał je dziewczynie z Kaukazu,
brance z wojny, Szirwan, w latach dwudziestych dziewiętnastego wieku. Znana była
pod przydomkiem Qatilat as-Saltanat - Zabójczyni Monarchii. Szirin nie wiedziała
jednak, czy przydomek ten miał jakikolwiek zwišzek z urodš Szirwan, jej złym
charakterem czy też skšpstwem. Kiedy odbywała przejażdżkę ulicami Teheranu,
stajenni z kijami biegli przed jej lektykš, bijšc tych mężczyzn, którzy
omielili się stroić z niej żarty. Była pasjonatkš polowań, nosiła buty i
ubierała się w mundur kapitana kawalerii; czador zawišzywała na czole i
nagradzała myliwych,
Madżles - parlament irański powołany w 1906 r. (przyp. tłum.).
* Kran - srebrna moneta bita w Iranie w latach 1880-1885 {przyp. tłum.). ** Fath
Ali Szah (1797-1834) - szach z dynastii Kadżarów {przyp. kons.).
131
urzšdzajšcych jej polowania, prezentami z aksamitnej szkatuły, pochodzšcej od
carów Rosji.
Tyranię zakończyła w haremach, z filiżankš kawy. Urodziła szachowi Fath Alemu
dwoje dzieci: syna Aminulmulka, który studiował w akademii wojskowej w
Petersburgu, był przyjęty przez królowš Wiktorię w Windsorze i poległ na Krymie
zimš tysišc osiemset pięćdziesištego pištego roku, oraz córkę, Fa-teme Azize,
prababcię Szirin. Fateme znana była z tego, że urodziła się z szecioma palcami
u lewej ręki. Angielka, pani Feeta lub Veeta Sackvil, która towarzyszyła jej do
pónej staroci, scharakteryzowała jš w licie do męża jako osobę wyniosłš,
wysokš, brzydkš jak noc, z którš nie można było dojć do porozumienia w żadnym z
szeciu języków, która nigdy nie rozstawała się z cuchnšcš fajkš wodnš, jakš
paliła w uroczo perski sposób. Jeli chodzi o palce, to skrywała je, noszšc
zawsze brudne srebrzyste rękawiczki, trudno więc było ustalić, czy jej lewa ręka
ma szeć palców. Jej jedyny syn, Nasirul-mulk, dziadek Szirin, kształcił się w
Teheranie u amerykańskich misjonarzy protestanckich. Za młodu miał opinię
tradycyjnego poety, ale zniszczono jego reputację w zajadłej dyspucie poetyckiej
z Nimš Juszidżem* na łamach Bahar" w tysišc dziewięćset trzydziestym trzecim
roku, jak sšdziła Szirin, i odtšd nigdy już niczego nie opublikował. Jesieniš
tamtego roku on i jego przyjaciele, wracajšc z wesela w Isfa-hanie, odurzeni
francuskim szampanem, zobaczyli o zmierzchu dziewczynę w słomianym kapeluszu
cinajšcš ryż na polu. Zauroczeni jej widokiem, usiedli na grobli i zaczęli na
jej czeć wygłaszać improwizowane poematy, aż zapadła noc, a konie zaplštały się
w uprzęży i dalsza droga okazała się niemożliwa. Następnego poranka dziadek, już
sam, powrócił do miejsca, gdzie poprzedniego dnia spotkali dziewczynę. Zszedł z
konia i nakłaniał jš aż do zmierzchu, aby przyniosła mu, spragnionemu, dwa
naczynia z wodš. Dziewczyna ta została póniej babciš Szirin.
Jeli chodzi o mojš historię, Szirin uznała jš za zabawnš.
* Nima Juszidż (1895-1960) - poeta modernista, propagator nowej formy
poetyckiej, w tym wolnego wiersza (przyp. kons.).
- Nie jestem dobrym studentem.
- Zrobię z ciebie dobrego studenta.
- Nie o to chodzi, Szirin, po prostu w Anglii nie potrafiłem
się na niczym wystarczajšco długo skupić. Nie widziałem po
wodu, dla którego miałbym włanie robić to, a nie co innego.
To...
- Oczywicie. Anglia ubolewa nad swojš nikczemnš prze
szłociš, lecz nie może zdecydować, jakš ma wybrać przy
szłoć.
- Byłem dobry w zajęciach technicznych i w sporcie, ma-
dame. Piłka nożna, krykiet...
- Bšd poważny!
Zauważyła, że poczułem się dotknięty.
- Mogę zapytać, dlaczego uczyłe się języka perskiego?
- Och, nie wiem. Ja...
- ...Chciałe być szpiegiem!
- Och nie, Szirin, podobnie jak ty nie chciała! Nie jestem
i nigdy nie będę szpiegiem.
- Tak, panie.
- Chciałem być hipisem.
- Hipisem! Boże, zabierz mnie do siebie, polubiłam głup
ka i biedaka!
Poddałem się.
- Możemy opowiedzieć panu historię?
- Proszę.
Usiadła na piętach, co było jej ulubionš pozycjš, kiedy snuła swoje opowieci.
- Przez słynne miasto Isfahan płynie rzeka. Bierze swój po
czštek w górach, po lewej stronie miasta, a ujcie znajduje
w pustyni po prawej jego stronie. Jeżeli można powiedzieć, że
rzeka zmierza do jakiego celu, to celem nie jest połšczenie się
gdzie z wodami zamieszkanej przez człowieka planety, lecz
niejako upiększanie tego miasta: sprzyjanie uprawianiu ogro
dów pełnych melonów i pigw, dostarczanie wody do fontann
na miejskich placach, zraszanie rozgrzanych słońcem chodni
ków przed meczetami i seminariami, wypełnianie kanałów
wodš i polewanie jezdni, na których autobusy łamiš osie, oraz
trwanie w objęciu pięciu mostów i zapadajšcych się od staroci
wałów ochronnych. Dlatego mieszkańcy Isfahanu nazywajš jš Zende Rud - Żywš
Rzekš. Ma ona również dršżyć twojš pamięć, pogršżajšc jš w nieutajonym żalu.
Rzeka niesie lady wczeniejszego bytu, istnieje być może po to, aby je pogršżyć
w swej głębi, jesieniš niesie licie platanów, na wiosnę za - okruchy życia ze
swych ródeł. Spróbujmy zebrać lady tego wczeniejszego bytu w mikroskali, w
zimniejszym klimacie, gdzie nie ma tyle słońca. Nad brzegiem potoku w Anglii
siedzi skulony chłopiec. W ręku trzyma zabawkę; powiedzmy, że jest to mała
motorówka z pomalowanej blachy cynowej, nowa, wyprodukowana w Hongkongu.
Chłopiec chce zobaczyć, czy motorówka da sobie radę z rwšcym nurtem potoku,
który płynie pod drzewami akacji wzdłuż miejskiej ulicy, lub chce zmierzyć się z
uczuciem dręczšcego go tajemnego lęku, którego nie rozumie, który jednakże jest
jego nieodłšcznym towarzyszem: obawia się, że może utracić czšstkę swojej
osobowoci. Umieszcza łódkę w głównym nurcie rzeki. Przez moment łódka ustawiona
jest dziobem zgodnie z nurtem rzeki, lecz po chwili obraca się i, niesiona
pršdem wody, pędzi pod mostami. Chłopiec biegnie za niš, płaczšc. Łódka
przepływa pod autostradš na końcu wioski, gdzie zbierajš się psy, aby z sobš
walczyć, i gdzie nie sięga już wiat chłopca.
Wówczas, majšc oczy pełne łez, stojšc przed posterunkiem żandarmerii, puszcza
wodze swojej fantazji. Słyszał o Londynie i morzu; przez wiele lat wieczorem,
kiedy po całodziennym trudzie, otrzymujšc słowa otuchy od swego opiekuna,
cielił sobie łóżko, lub po porannej krzštaninie, kiedy wiatr przynosił zapach
żonkili i wrzaski miejscowej biedoty zamieszkujšcej piwnice - oczyma duszy
widział swojš łód płynšcš już na szerokich, tajemniczych wodach. W takich
włanie chwilach chłopiec rozpoczyna swojš życiowš podróż z Anglii do Iranu.
Przez cały ten czas wierzy, że łód tę, z jej czerwonš rubš, zobaczy ponownie -
choćby na ułamek sekundy, na jedno mgnienie oka - przedzierajšcš się przez
korzenie wierzb i moczary, prujšcš fale mórz.
To ty byłe tym chłopcem, może czteroletnim, a teraz jeste mężczyznš i masz
osiemnacie lat. Znalazłe to, co utraciłe:
oczywicie, nie łód - była to bowiem tylko zabawka - lecz to, co ona uosabiała.
Widzisz, ta historia ma swoje szczęliwe zakończenie. Dzięki Bogu, ma szczęliwe
zakończenie. A więc, żegnaj.
Następnego ranka wylegiwałem się. Zazwyczaj po przebudzeniu szedłem tam, gdzie
ona spała. Zdawałem sobie sprawę, że jestem skończonym leniem i człowiekiem
chorym na miłoć; że dalszy pobyt w Iranie zagraża naszemu życiu, lecz goršca
pociel tak słodko pachniała geranium i słońcem. Przywołałem na myl obraz
wczorajszego popołudnia, zobaczyłem jš w smugach wiatła i cieni, mruczšcš pod
nosem niczym staro winka:
- Lecz cóż ten niemšdry nowożeniec mówi? O Boże! Na }! tym polega kłopot.
f' | Najpierw miłoć jest rzeczš prostš,
! ( Lecz teraz pełna jest pułapek.
'u
Wsłuchiwałem się w odległy odgłos furty ogrodowej. Uwiadomiłem sobie, że
każdego ranka, kiedy leżę w łóżku, dwięk ten budzi mój niepokój o Szirin, jest
dla mnie jedynie wstępem do odgłosu otwieranych drzwi prowadzšcych do pokoju.
Nawet jeżeli zatracałem się całkowicie w fantastycznych marzeniach o szczęciu i
męskoci, mój niepokój o niš rósł, dopóki nie wstałem i nie wyszedłem.
Postanowiłem sam zaparzyć herbatę, jak to robiłem, zanim poznałem Szirin.
W nagrzanej kuchni zauważyłem, że ogień się nie pali. Na ławie przy drzwiach
znalazłem stalowy dzban i nóż, którego używała, kiedy kroiła warzywa i owoce,
kucnšwszy z podwiniętymi rękawami. Na obramowaniu wanny zauważyłem lady
zielonego mydła po wczorajszym praniu. Dom wypełniał mrok ' niczym ból głowę.
Otworzywszy drzwi, miałem przed oczyma obraz jej twarzy: ten z owego upalnego
popołudnia, niezwykle
135
wyrany; była rozczochrana, pełna tupetu i namiętnoci, więc tym bardziej nie
mogłem doczekać się jej powrotu.
Nie wraca z bazaru.
Byłem spragniony. W każdym pokoju Szirin ułożyła porowate pojemniki z wodš,
która, parujšc, miała zarówno utrzymywać swojš niskš temperaturę, jak i
ochładzać pokój. Za kuchniš stały, jeden na drugim, dwa garnki majšce ze sto
lat, służšce do filtrowania wody z pojemnika do picia. Minšłem ułożonš przez niš
stertę drzewa i popiołu oraz wyschnięty trawnik - miejsca, gdzie moja obecnoć
zawsze jš denerwowała i skšd zawsze mnie wypędzała. W promieniach olepiajšcego
słońca ogród wyglšdał na spalony i całkowicie zaniedbany.
Nie wraca.
Ogarnšł mnie lęk i miałem poczucie utraty ukochanej osoby. Jak tonšcy brzytwy,
uczepiłem się nadziei, że poszła robić zakupy gdzie dalej, że autobus, którym
jechała, zepsuł się; lecz nie zaznałem spokoju i ukojenia. Pomylałem, że ujęli
jš sawa-kowcy, którzy już sš w drodze, aby mnie pojmać, że muszę uciekać lub
walczyć, ponieważ za bardzo boję się wpać w ich ręce. Pobiegłem do samochodu
zaparkowanego w piasku za stalowš bramš, sprawdziłem paliwo i pojemniki z wodš i
- nie wiedzšc, co robić - padłem na kolana: co się stanie, jeżeli ona tylko się
spóni, wróci i nie zastanie mnie i samochodu? Wzišłem rewolwer, zabrałem z
półki parę noży i największy klucz francuski z garażu.
Chronišc się przed słońcem, stałem w cieniu za arkadami pokoju na górze,
wpatrzony w furtę. Oceniajšc sytuację, w jakiej się znalazłem, przypuszczałem,
że jeżeli wtargnš przez bramę, mógłbym zeskoczyć z okna do morza i, zanim
weszliby na górę, byłbym już w wodzie, poza zasięgiem ich wzroku. Zaczšłem
głęboko oddychać.
Nie miałem zegarka i w domu też go nie było. Szirin wstawała o brzasku, ponieważ
- jak mówiła - zawsze budził jš wit. Na podstawie jej opisu usiłowałem
wyobrazić sobie, jak wyglšda bazar w Buszehrze: prostokštna, niska zabudowa ulic
w stylu kolonialnym, przemycana z Indii herbata i elektroniczne mieci z Dubaju,
sprytni rzenicy, dowcipkujšcy obok pad-
liny i połci baraniny, powronicy, sprzedawcy akumulatorów do samochodów i
wulkanizowanych opon. Bazar pełen jest pokus, wiele więc było powodów, które
mogłyby opónić powrót.
Nie wraca, ponieważ nie chce wrócić.
W głowie mi szumiało. Po raz pierwszy zorientowałem się, że wiem, co to jest
uczucie szaleństwa. Moja natura nie mogła po prostu pogodzić się z jej
odejciem. Mylałem, że wybuchnę jak urzšdzenie elektryczne pod zbyt wysokim
napięciem; jakby samobójstwo mogło uchronić mnie przed mierciš. Znałem to
uczucie rozpaczy, towarzyszyło mi bowiem przez całe życie. Czasami milkło, lecz
znowu dawało o sobie znać, zawsze jednak dopadało mnie o zachodzie słońca.
Miotały mnš skrajne uczucia. Usiłowałem jako pogodzić się z rzeczywistociš,
bronišc jednoczenie własnej godnoci i tożsamoci, aby nie dojć do wniosku, że
życie kpi sobie ze mnie; że niewiele obchodziłem dziewczynę, za którš szalałem,
i która, szydzšc z mego położenia, zostawiła mnie ze starym rewolwerem i jednym
nabojem.
Muszę się napić.
W kuchni był jeszcze ryż w worku. Rozpaliłem ogień i ugotowałem nieco ryżu.
Poparzyłem się i spaliłem rondel. Wszystko robiłem niezdarnie i niechlujnie,
jakbym zatracił umiejętnoć dbania o siebie. Znalazłem wódkę i wzišłem jš ze
sobš na arkady ponad ogrodem, tam, gdzie było moje ulubione miejsce.
Szanowałem jej prywatnoć lub - mówišc szczerze - żywiłem dla niej takie uczucie
wdzięcznoci za sprawianš mi radoć, że nigdy nie omieliłbym się być intruzem.
Podejrzewałem, że jest zwodnicza; że dla zasady ma w zwyczaju ukrywanie prawdy.
Uważałem jednak, że jest to nieodłšczna, druga strona jej psychiki: jeżeli nie
ufasz kobiecie - ona także nie będzie darzyć ciebie zaufaniem. Czy naprawdę tak
niewiele jš obchodziłem, czy potrzebowała mnie tylko po to, aby uwolnić się od
groby małżeństwa w Isfahanie, i do niczego już się nie nadawałem? Teraz stanęło
mi przed oczyma to, o czym wiedziałem dawno, ale nie odważyłem się rozważyć tego
krytycznie: że wtedy, owego ranka na pustyni, dajšc jej słowo, sam się
oszukiwałem; że musiała uciec od kapitana Turaniego, a spo-
sób tej ucieczki nie miał znaczenia; że ja, niemšdry Anglik, dotknięty do
żywego, dumny z niewolniczej uległoci wobec kobiet, odczuwajšcy zawsze potrzebę
zaspokajania ich wszelkich zachcianek, nadawałem się idealnie do tego celu.
Nagle spojrzałem na siebie oczami Irańczyka: byłem postaciš żałosnš, włóczšcš
się po ulicach Abbasabadu w Isfahanie, obolałš i rozkapryszonš, i wiedziałem, że
nie stanowię dla niej gry wartej wieczki. Owej nocy mówiła prawdę, zbyt jednak
byłem zakochany, aby jš zrozumieć: wystarczył jeden pocałunek.
Po potężnym łyku wódki mój wiat zawirował. W bramie ogrodu zobaczyłem
Riazanowa, na twarzy poczułem wiatr przenikajšcy przez konary platanów, w gardle
gryzšcy smak wódki, ból głowy, posmak zimnej wody. Jednakże obok Riazanowa nie
stoi mężczyzna w mundurze lotnika, lecz postać w czarnym cza-dorze, na widok
której doznaję niewymownego smutku.
- Życie, jakie prowadzisz, zniszczy cię, mamzil.
Dziewczyna milczy.
- Mamzil, musisz wyjć za mšż.
Dziewczyna milczy.
- Czy istnieje kto, kto jš obchodzi?
Dziewczyna milczy.
- Przyjęłaby owiadczyny angielskiego chłopca?
Dziewczyna milczy.
- Powinna wiedzieć, że jest chrzecijaninem.
Dziewczyna milczy.
- Dobrze, pozostaw to twojemu słudze. Poznam te sprawę
dokładnie. Może oddam za ciebie życie, żegnaj.
A zatem, jak wiedziałem od dawna, w tej sztuce nie grałem głównej roli; byłem
tylko biernym narzędziem. Jestem niezwykle wrażliwy na ciosy, perfidię, pozory.
Riazanow nigdy mnie nie kochał; dlaczego miałby, kiedy mógł kochać jš? Chi-rin,
le flambeau qui illumina la terre*. I to go włanie zabiło, biednego, wiernego
do końca. Przypuszczam, że od dawna nie wierzył w komunizm i Zwišzek Radziecki,
lecz co trzymało go przy życiu: dlaczego by nie dziewczyna, która rysowała
tajemnicze znaki na drzwiach prowadzšcych do jego ogrodu
Szirin to płomień, który owietla ziemię.
i przynosiła ukryte w rękawach tajne posłania? Wyobrażam sobie, że udała się
teraz do Teheranu, gdzie samotna kobieta może odnaleć swojš drogę w wiecie.
Tak póno się zjawiła i tak wczenie odleciała, Wznieciła płomień, a potem
ulotniła się niczym dym...
przeł. Agata Nalborczyk
Chciałbym nigdy w życiu jej nie spotkać. Gdybym jej nie spotkał, nie
wiedziałbym, co to jest szczęcie, i nie tęsknił za nim; wiódłbym spokojne życie
w Anglii, nie zostawiłbym po sobie żadnego ladu, nie byłbym tutaj. I nie
musiałbym stšd uchodzić.
Zakorkowałem butelkę z wódkš. Ten gest skłonił mnie do refleksji; zdałem sobie
sprawę z własnych pokrętnych zamiarów. W głębi serca miałem nadzieję, że może
wróci dzisiaj, i nie chciałem być pijany; byłem przekonany, że zmieniłem się, że
przestałem się nad sobš rozczulać, a jeżeli Iranka mogła okazać takš beztroskę i
niezależnoć, to co dopiero Anglik! Chodziłem po pokoju, usiłujšc uzmysłowić
sobie nie to, co straciłem, lecz to, co zyskałem. Uszedłem bezpiecznie z Isfaha-
nu, przez pięć tygodni żyłem w ukryciu, nauczyłem się w tym czasie więcej niż w
cišgu paru lat. I to nie tylko w dziedzinie prowadzenia rozmów w języku perskim.
Nie umrę więc jako nieporadne dziecko. Potrzebowała wolnoci, lecz uczyniła mi
więcej dobrego niż złego.
Teraz jest zbyt póno, aby wyjechać. Przygotuję wszystko na jutro i wyjadę około
godziny jedenastej - nie będzie jeszcze ruchu. Sklepy z pieczywem i stacje
benzynowe będš zamknięte. Benzynę i chleb kupię na drodze do Szirazu, gdzie ani
za mnš, ani przed sobš nie będę widział wiateł samochodowych, i wówczas skręcę
na wschód, do Pakistanu.
Ona nie opuci Iranu! W końcu to zrozumiałe, ty angielski ole! Jest w tym
kraju co, bez czego ona nie może żyć; nie chodzi tylko o rodzinę, lecz o co,
co jest zwišzane z językiem, obyczajami i sentymentem, jaki żywi do Iranu, a to
sprawia, że trudno by jej było żyć poza krajem. Mimo że w tej sprawie wykazywała
absolutnš szczeroć, nalegałem, abymy wyjechali,
i za każdym razem, kiedy wspomniałem o statku do Bahrajnu lub o wizycie w
brytyjskiej ambasadzie, utwierdzałem jš w przekonaniu, że musi ode mnie odejć.
Gdybym chociaż trochę się zastanowił, ocknšł choćby na chwilę z miłosnego
odurzenia i pomylał o jej charakterze i marzeniach, wiedziałbym, jakš wyrzšdzam
jej krzywdę. Ogarnęły mnie myli tak upokarzajšce, że usiadłem przygnębiony,
wzišłem wczorajszš gazetę i w wietle księżyca próbowałem czytać, po czym
odłożyłem jš. Ach, oczywicie generał Chatami.
- Co to jest hanjlaidarl
- Hanjlaidarl
- Przeczytam inny artykuł. Ceny mięsa, jarzyn, tłuszczów
i innych podstawowych artykułów..."
- Hanjlaidar przypomina trochę spadochron. Ma skrzydła
przyczepiane do ramion. Nazywajš to lotniš. Pozwala czło
wiekowi unosić się w powietrzu lub szybować z wiatrem.
- Po co?
- Dla przyjemnoci.
- Dla przyjemnoci? Szybować na wietrze?
- Tak. Taki sport ma wielu entuzjastów w Stanach Zjedno
czonych.
- Oczywicie, wie pan wiele na temat wszelkich dziedzin
ludzkiej działalnoci. Cen mięsa, jarzyn, tłuszczów... Proszę mi
powiedzieć, globtroterze, co to jest inflacja?
Przy wietle księżyca mogłem czytać nagłówki artykułów w gazetach.
JEGO CESARSKA MOĆ OGŁASZA DZIEŃ ŻAŁOBY DLA UCZCZENIA CZŁONKA RODZINY. TWÓRCA
CESARSKIEJ OBRONY POWIETRZNEJ" ZGINĽŁ W WYPADKU PRZY ZAPORZE W DEZFUL. DOWÓDCA
SIŁ LOTNICZYCH, ZAPALONY SPORTOWIEC, ZGINĽŁ W MAŁYM SAMOLOCIE SPORTOWYM, ZWANYM
LOTNIĽ.
Tak więc jej ojciec wkrótce awansuje. Nie stanowi jednakże dla nas większej
różnicy, ile gwiazdek ma na epoletach Fara-meh: nadal możemy wpać w jego ręce.
Jeli chodzi o mnie, nadal nie rozumiem powodów, dla których uciekła.
ii
Cichł hałas ruchu ulicznego. Zszedłem do ogrodu na parę minut, aby się uspokoić
przed wyruszeniem w drogę i raz jeszcze wspomnieć o Riazanowie oraz mojej żonie.
Kto siedział na rodku ogrodowej cieżki, jaka czarna, zakurzona postać w
oparach dymu. Wyglšdała, jakby pozostawała w tym miejscu od jakiego czasu.
- Bogu niech będš dzięki!
Zrobiłem krok w jej kierunku, lecz nie zauważyłem żadnego przyjaznego gestu z
jej strony. Owładnęło mnš uczucie radoci. Wskazałem rękš na dom, abymy mogli
wejć i porozmawiać. Nie ruszyła się.
- Panie, sprawilimy ci kłopot.
Jej głos zabrzmiał w ogrodzie niczym wybuch bomby. Nie było już lęku, radoci,
ostała się jedynie wciekłoć.
- Pozostała mi wierna?
- Pozwól, abym przestała sprawiać ci kłopot. - Wstała,
podniosła czador. Ledwo mogła ustać na nogach.
- Nie jeste rozwiedziona, madame. Odpowiesz na moje
pytanie.
- A ty jutro zbudzisz się w łóżku sam.
- Kategorycznie owiadczam: nie.
- Do diabła, możesz się zgadzać lub nie!
- Jestem bardzo zły na ciebie, madame. Odeszła, nie mó
wišc, dokšd się udajesz. Bardzo się o ciebie niepokoiłem.
- Lecz nie z powodu twego brzucha i szanownego penisa.
- Szirin, proszę, wejd do domu. Wyglšdasz na zmęczonš.
Przygotuję ci kolację.
- Dotknij mnie palcem, a - przysięgam na Boga - poderżnę
ci gardło.
- Naturalnie. Lecz teraz daj mi rękę i chod do domu.
Zaprowadziłem jš na górę do kuchni. Dałem jej miseczkę
jogurtu i rozpaliłem ogień, aby zaparzyć herbatę. Z pochylonš głowš usiadła przy
stole. Miała brudne paznokcie.
- Ufam, że twoja matka i siostra czujš się dobrze.
- Jeżeli taka jest wola boska. Nie mam żadnych wiadomoci.
Gdzie więc, u diabła, była?
- Czy Jego Ekscelencja, madame, rozwiódł się z twojš
matkš?
141
- Oczywicie.
- I wyjechał do Teheranu, aby polubić wdowę?
- Skšd mam wiedzieć?
- Chciałbym, aby wiedziała, Szirin, że gdyby zamierzała
zaprosić swojš matkę i siostrę do tego domu, powitam je z ra
dociš.
Zniecierpliwiona, zatrzęsła się. W końcu powiedziała:
- Mogę oddać życie za ciebie.
Była w okropnym stanie, trudnym do opisania.
- Proszę, połóż się i odpocznij. Przygotowałem ci łóżko.
- Twoja kolacja...
- Proszę, zrób, o co cię proszę.
Nie umywszy się, położyła się do łóżka. Zasnęła, zanim jš przykryłem. Kiedy
póniej wszedłem do pokoju, spała, lecz kiedy jš pocałowałem, poruszyła się
gwałtownie; spała także wtedy, gdy muezin obudził mnie, wzywajšc na modlitwę.
Podniosłem się i pomodliłem, potem zaparzyłem herbatę i zajšłem się ksišżkami.
Wstała, kiedy słońce już zachodziło. Miała mokre włosy. Pachniała tanim mydłem.
Uklękła obok mnie. Spojrzała mi w oczy.
- Możesz mnie ukarać.
Powiedziałem:
- Szirin, nie będę zadawał pytań na temat twojej eskapady.
Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego jeste taka smutna, aby
móc cię pocieszyć.
- Jestem smutna, bardzo smutna, ponieważ wyszłam za
mšż za niemrawego Anglika, który, po rozłšce, nie powitał
z radociš swojej żony.
- Powiedziała, że gdybym to uczynił, poderżnęłaby mi
gardło!
- Nie mówiłam tego poważnie. Tak czy owak, mężu, nie
było to warte ryzyka?
Nazajutrz, kiedy zszedłem na lunch, zobaczyłem na macie odkorkowanš butelkę wina
z Szirazu.
- Czy dzisiaj sš twoje urodziny, Szirin?
- Pij - powiedziała i nalała mi kubek wina, trzymajšc butel-
kę w dłoni tuż przy biodrze, jak na jednym z obrazów w Isfa-hanie.
Wino miało złotawy kolor i smak wyschniętej koniczyny.
- Nie napijesz się ze mnš?
Nalała mi jeszcze jeden kubek, następnie zanurzyła w winie palec i posmakowała
językiem. Rozemiała się.
- Kiedy się ze mnš rozwiedziesz, będę piła wino codzien
nie. - Wyprostowała się, trzymajšc kubek z winem przy moich
ustach. Szepnęła:
Daj mi skosztować wina tak starego jak Adam, Wina z czasu, kiedy, poza niebem i
ziemiš, nie było
jeszcze niczego,
Wina, które było wiadkiem przemijania czasu, Czasu dojrzałego i chylšcego się
ku mierci, Kiedy przybrało postać najczystszego Ducha, Uwolnione w końcu od
nieprzewidzianego losu.
- Chwileczkę, Szirin. Po co to wszystko?
- Pij, panie. Powiem ci, jak się upijesz.
- Już jestem pijany.
Chciałem jš objšć, lecz się wymknęła.
- Jak się upijesz. Niech wino to będzie dla ciebie nektarem.
Mężczyzna podchmielony winem wstaje o północy. Mężczyzna, który pije z
podczaszym, zbudzi się w Dniu Zmartwychwstania.
Wino miało smak jej ciała. Promienie popołudniowego słońca nabierały na cianach
i dywanach przepysznego koloru. Jej włosy janiały wiatłem.
- Panie, wiesz, że kobieta co miesišc...
O mój Boże!
- ...jest w pewnej sytuacji, na którš nie ma wpływu. Mam na
myli... Mam na myli... Doskonale wiesz, co mam na myli!
- Jeste w cišży!
Jej oczy zdradzały niepewnoć.
- Bogu niech będš dzięki!
Och, ty głupcze! Dlatego włanie wyjechała z tobš z Isfaha-nu! Była w cišży!
- Wydaje mi się, madame, że dopiero od szeciu tygodni je
stemy małżeństwem.
Jej twarz robiła się mroczna jak noc i janiała na przemian.
- Dla ciebie, panie, to wystarczajšco dużo czasu, by nawet
rękę uczynić brzemiennš.
Nie potrafiłem nic powiedzieć.
- Nie wyglšdasz na szczególnie uszczęliwionego swoim
ojcostwem. Nie jest to normalne.
- Jeżeli jestem ojcem...
Usiłowała za wszelkš cenę zapanować nad sobš.
- Jeste ojcem, Johnie Pitt, i zostanie to tobie dowiedzione.
Co miałem powiedzieć? Byłem w tej sprawie bezsilny. Jeżeli jej nie uwierzę,
opuci mnie, jak to już raz uczyniła. Przypućmy, że mógłbym jš zabić, lecz nie
sšdzę, aby było mnie na to stać.
- Niech cię Bóg błogosławi, Szirin. Jestem szczęliwy
i wdzięczny tobie.
- Musimy podjšć pewne starania.
- Nie martw się ani przez jednš chwilę. Angielscy lekarze
sš bardzo dobrzy. Może najlepsi w wiecie.
- Cieszę się, John. Jednak w Buszehrze nie ma angielskich
lekarzy, chociaż mogš być gdzie indziej, na przykład w Tehera
nie lub w okręgowych szpitalach wojskowych, ale nie jest to
dla nas żadna pociecha.
- Co masz na myli?
- Mylę to, co mówię. Mówię po persku.
- Przecież jedziemy do Anglii!
- Ty możesz jechać. Lecz ja odmawiam podróży w cišży,
a jak dziecko się urodzi, pojadę, ale dopiero wtedy, gdy będzie
miało co najmniej szeć miesięcy. Jeżeli taka będzie wola bo
ska, dziecko urodzi się w tym domu.
Mój wiat legł w gruzach. Jej twarz przybrała wyraz, jakiego nigdy nie
widziałem. Wyglšdała jak osaczona, gotowa bronić siebie i dziecka, nie patrzyła
na mnie jak na wroga, lecz gdyby została do tego zmuszona, potraktowałaby mnie
jak
wroga. Poczułem nienawić do wszystkiego, co miało jakikolwiek z niš zwišzek.
- Oczywicie, jeżeli chcesz ryzykować życie żony i córki,
odbywajšc podróż morzem i lšdem...
- Nie wiesz przecież, że to będzie córka. - Nie mogłem się
skupić. Tęskniłem za Angliš, za samotnociš. Czułem, że je
stem zawieszony w próżni. Miałem oczy pełne łez.
- Jak Bóg zechce.
- Czy jeste szczęliwa, Szirin, że zostawiasz mnie w tym
piekle jeszcze jeden przeklęty rok?
- Dokładnie czternacie miesięcy. Osiem plus szeć. Jeżeli
to ci potrzebne, panie, tak, jestem szczęliwa.
- Nie obchodzš cię moje studia!
- Jestem lepszš nauczycielkš od angielskich profesorów.
Poza tym angielscy profesorowie nie spędzajš ze swoimi stu
dentami poranków, wieczorów i nocy.
- Powiedziała w Isfahanie, że chcesz być wolna! Tak sobie
wyobrażasz wolnoć?
Odwróciła wzrok.
- Każda kobieta marzy o usidleniu mężczyzny. Każdy Irań-
czyk chciałby uwięzić Anglika. Tylko ja, jedyna kobieta w Ira
nie, mam tę podwójnš satysfakcję.
- Jak możesz być tak wstrętna?
- Gdyby sytuacja była odwrotna, to znaczy gdyby to ty
mnie usidlił, nie byłoby w tym nic szczególnego i nie wyma
gałoby komentarza.
- Dobrze. Rozumiem. Od poczštku to zaplanowała. Bar
dzo sprytnie.
Zesztywniała. Przez moment ujrzałem innš Szirin: czułš, wiernš, dzielnie
nadrabiajšcš minš. Rozwierała i kurczyła palce, jakby chciała mnie dopać, lecz
nie miała odwagi. W końcu zasłoniła twarz szalem.
- Na miłoć boskš, Szirin, opamiętaj się!
Wiedziała, że tym razem posunęła się za daleko. Próbowała zastosować innš
metodę. Powiedziała:
- Należało oczekiwać, że chłopiec, który w swoim życiu
nie zaznał niczego dobrego, sam będzie niedobry. A jednak nie
spodziewałam się tego.
Zalała się łzami. Czułem, że był to z jej strony dramatyczny gest, jak te łzy i
słowa przed chwilš, obliczony na mojš wrażliwoć. Nie licz na to, koleżanko!
- Wybacz mi, Szirin. Chodzi o to, że życie w takich warun
kach jest zbyt ucišżliwe dla mężczyzny.
Biedaczek!
- Drogi panie, włanie dlatego, że jeste taki mężny i nie je
ste zniewieciałym słabeuszem, pogodzisz się z takš egzysten
cjš. Osłodzę ci życie! Będę ci służyć tak, jak żadna żona dotšd
nie służyła mężczynie. Będę posłuszna bardziej niż dotych
czas. Będę przyrzšdzała najsmaczniejsze potrawy, takie, jakie
jadałe w Anglii, najsmaczniejsze z potraw... i...
Wyobrania zawiodła jš lub, jak sšdzę, zbyt jš poniosła. Nie wierzyłem ani
jednemu jej słowu. Odniosłem wrażenie, jakiego już raz dowiadczyłem w pocišgu z
Londynu do Folke-stone, kiedy mnie okradziono: poczucie straty i niewybaczalnej
głupoty.
- Nie jestem mężczyznš. Mężczyzna, Szirin, to co więcej
niż osoba kochajšca kobietę. Mężczyzna służy swej rodzinie,
krajowi i przyjaciołom; cierpi za nich, idzie na wojnę i stara się
jš przeżyć; pomaga dzieciom, kiedy sš bezradne...
Przyłożyła rękę do moich ust.
- Uchowaj Boże! - powiedziała. Potem obdarzyła mnie
umiechem wiatowej damy. - Kobiety nie za bardzo interesujš
się tymi aspektami męskoci.
Cišża szybko zmieniała osobowoć Szirin. Zachowywała się tak, jakby ten jej nowy
stan wymagał mego przyzwolenia. Nie majšc dowiadczenia z kobietami,
zafascynowany byłem jej kobiecociš; rozkoszš napawał mnie widok zachodzšcych w
niej zmian kształtów i zapachu ciała, smak mleka na jej piersi, ledwo widoczny
zarys jej brzucha, suchoć włosów i policzków, a nawet pochrapywanie (z czego do
tej pory, dzięki Bogu, nie zdawała sobie sprawy).
Zmieniajšcy się teraz kształt jej piersi oraz krótkowzrocznoć pozbawiały jš
zgrabnej, harmonijnej sylwetki. Bez przerwy dreptała po dywanach, zahaczała o
wšskie drzwi, potykała się na schodach, kiedy wnosiła jedzenie, lub uderzała się
o co głowš. Nigdy nie uskarżała się na jakškolwiek dolegliwoć, nie czuła się
zmęczona lub prawdopodobnie nie używała tych słów, ponieważ przeznaczone były
dla sfery miłoci: być chorym oznaczało usychać z miłoci, zmęczonym -
zadowolonym, szczęliwym, spełnionym. Duma nie pozwalała jej uskarżać się na złe
samopoczucie.
Często mylałem o jej poczuciu dumy. W zasadzie mówiła o sobie w liczbie
mnogiej: my, nas. W języku perskim jest to forma grzecznociowa, ponieważ ,ja"
nie jest istotne; moje" osobiste pragnienia i opinie nie liczš się. Jest także
język Persów, przedstawicieli arystokracji i plebsu, jest my" uniżonych, ludzi
bez znaczenia, jest królewskie my" i my" ulicznych cwaniaków. W jej my"
pobrzmiewała nuta bezwzględnego oporu.
Zwykły człowiek nie staje się istotš szlachetnš, daleko mu do wielkoci: powróz
nanizany perłami nie zyskuje na wartoci.
Skšd w niej, siedemnastoletniej dziewczynie, tyle bezgranicznej arogancji? Bez
wštpienia malowała się ona na jej twarzy, lecz nie mogła jej ujrzeć, w domu
bowiem nie było lustra. Nosiła okropne okulary, nie robiła sobie makijażu, w
dzień chodziła w czym, co przypominało czarny worek, wieczorem ubierała się w
przezroczyste spodnie. Czy arogancja ta brała się z bogactwa? Zostawiła je
przecież w Isfahanie. Z rodzinnych korzeni? Była potomkiem bocznej linii rodziny
królewskiej, która tyranizowała i wyzyskiwała kraj i dawno już jest martwa,
odkšd odsunięto jš od władzy i bogactwa. Z wykształcenia? Ze znajomoci języków,
które za wszelkš cenę chciała zapomnieć, ze znajomoci podstaw rachunkowoci, z
tych kilku tysięcy strof, których nauczyła się, korzystajšc z biblioteki
dziadka? Z poczucia niezależnoci? Tak, być może:
zerwała przecież więzy ograniczajšce jej kobiecoć (widziałem tylko zewnętrzne
tego oznaki, jak przechodzień widzi mury i wieże wartownicze więzienia), aby
znaleć się tam, gdzie pragnęła być.
Przypuszczałem, że ironia, która nigdy jej nie opuszczała, nawet w tych
chwilach, kiedy najbardziej zależało mi na jej szczeroci i powadze, była
odruchem jej bardzo osobistego ja. Chciała pokazać, że po zakończeniu miłosnych
igraszek, które były swego rodzaju zabawš, spełnianš zgodnie z zobowišzaniami
wynikajšcymi ze lubnego kontraktu, nadal pozostaje sobš.
Mistrz i kochanka dzień cały się kochali
Od pierwszych promieni poranka do najczarniejszej nocy,
Diabeł na jego usta położył palec
I rzeka zawróciła, płynšc teraz ku wzgórzu.
Wyczuwałem, że ta ironia, dwuznacznoć, jakkolwiekby to nazwać, stanowiły dla
niej naturalnš ucieczkę jako kobiety i Iranki; jej zachowanie było naprawdę
wyrazem przystosowania się do losu, który obszedł się z niš po macoszemu i z
okrutnš obojętnociš, a w każdym razie dokuczał jej zbyt długo; gdyby
kiedykolwiek miała powiedzieć: tak, tego włanie pragnę bardziej niż
czegokolwiek, chcę, aby o tym wiedział - byłaby to wówczas całkowita zmiana jej
osobowoci.
Jednakże w miarę upływu czasu i w wyniku pogodzenia się z mylš o cišży jej
zachowanie uległo zmianie. Nie byłem już jej głupkowatym, zagranicznym mężem,
któremu rzucała od czasu do czasu dziwne spojrzenia, lecz stałem się częciš jej
audytorium. Słowo audytorium" nie jest tu właciwe, ponieważ zakłada publiczny
występ aktorów bšd koncert; jej występy miały osobisty i prywatny charakter.
Przyjęta przez niš wobec siebie sekretna obietnica, że dusza jej nie zostanie
splamiona jakimkolwiek czynem, stała się obietnicš złożonš mnie, iż zawsze
będzie tš Szirin, jakš dawniej znałem. Można było odnieć wrażenie, że jakby
całkowicie zapomniała, komu i po co tę obietnicę złożyła. Czasami rzeczywicie
dziwnie się zachowywała - w zamyleniu czesała moje włosy na swoich kolanach lub
stała, patrzšc przez okno kuchni, albo leżała w base-
nie z zamkniętymi oczami. Kiedy pocałowałem jej ciepłš rękę, spojrzała na mnie
pełnym zażenowania wzrokiem.
- Kochasz mnie, Szirin?
- Sšdzę, panie, że powiniene mniejszš wagę przykładać do
opinii swojej żony.
- Ale jeste zadowolona, będšc ze mnš?
- Znasz historię starej kobiety i nici? Było to w czasie, kie
dy Józef miał być sprzedany i na rynek przybyły wszystkie ko
biety Egiptu. Rozpoczšł się przetarg i jedna stara kobieta
głosem piskliwym zawołała: Daję swój włos!". Licytator
spojrzał na niš i powiedział: Odejd, stara kobieto, nikt nie
wemie twego włosa za tego nieporównywalnej pięknoci mło
dzieńca". To nie ma żadnego znaczenia - powiedziała stara
kobieta - w końcu wiat się dowie, że nie jestem ze swego losu
zadowolona i chciałam go sobie polepszyć".
Czasami rzeczywicie jej osobowoć rwała się na strzępy. Okazywała obojętnoć,
była ironiczna, zwodziła dla samej przyjemnoci; miała wielkie poczucie
obowišzku, kierowała się starymi nawykami, wykazywała wielkš ostrożnoć; bywała
próżna, okazywała całkowity brak życzliwoci; potrafiła obnażyć się przede mnš
duchowo, drżšca, okrutna, biała jak papier. I wówczas wiat walił mi się na
głowę. Bywała prymitywna w zachowaniu, uparta, niegodziwa; czasami pędziła
gdzie przed siebie, cišgnšc mnie za ręce, jak kiedy w jej domu w Is-fahanie
(co, jak teraz rozumiem, było zapowiedziš naszej bezgranicznej zażyłoci, gdyby
tylko starczyło mi wówczas rozumu, aby to dostrzec). Była o wiele bardziej
niezwykła, niż to sobie kiedykolwiek wyobrażałem; i kobieca, jak sšdzę.
W rozmowach zaczynała być wulgarna. Ona, która zawsze mówiła tak pięknym
językiem, recytowała cztero wiersze Chaj-jama, które w jej wykonaniu brzmiały
niczym pieni, teraz mówiła do mnie językiem tragarza portowego. Język perski
pozwala na nie spotykanš w innych językach zmianę znaczenia wyrazów, co często
powoduje, że brzmi infantylnie. Szirin wymawiała każdš spółgłoskę z przydechem,
każda samogłoska przypominała kwilenie. Kerman brzmiało jak Chermun", Isfa-han
jak Esfun", Teheran jak Terrun" i nawet moje imię wymawiała jak Dżun", jej
głos stawał się żałosnym piskiem.
Pewnego razu wpadła z ogrodu do pokoju spocona i zdenerwowana i wybuchła:
- Bšd tak łaskaw, Pitt, i powiedz mi, gdzie schowałe ten
pieprzony kilof?
Nabrała okropnej maniery: piła herbatę ze spodka. Przypuszczałem, że poczštek
cišży dał także poczštek mylom, wspomnieniom i reakcjom typowym dla kobiecej
psychiki, o jakich nie miałem pojęcia. Wykształcenie, nabyte maniery nie były
już jej pomocne i nie interesowały jej. Była teraz jednš z tych irańskich
kobiet, które bez końca wydawały na wiat dzieci. Pomylałem, że nie ma już
mojej pięknej Szirin o kształtach gazeli, że nigdy już nie odzyska dawnej
figury. Że będzie palić papierosy, jeć słodycze, opowiadać brzydkie dykteryjki,
stanie się irańskš matronš, poważnš i pobożnš.
- Drogi panie, przyniosłam ci ksišżkę do czytania.
Miała tytuł: Porady dla nowożeńców, jej autorami byli doktor Reza Tabari z
wydziału medycyny uniwersytetu w Teheranie i Hodżdżatoleslam Ali Nabawi,
wykładowca prawa kanonicznego seminarium w Ghom. Poczułem się niezręcznie.
- Jestem takim ignorantem...
Szirin spuciła oczy.
- Nie wštpię, że wycišgniesz pewne wnioski ze wstępu do
ksišżki. Aczkolwiek chcielibymy zwrócić twojš uwagę na na
stępne rozdziały, zwłaszcza na ten zatytułowany Błogosławio
ne zdarzenie".
- Szirin, jeżeli sšdzisz, że pomogę ci urodzić dziecko, ty...
- John, wybacz mi. Musisz. - Potrzšsnęła moimi rękami. -
Ministerstwo wydało w tej sprawie zalecenie. Musisz zawsze
pamiętać, że dla mnie teraz ważniejsze jest, abym ja żyła, bo
jeżeli umrę, ona także umrze, a jeżeli ona umrze, to, jeli taka
będzie wola boża, w przyszłoci... - Niezmiernie rozczuliła się
nad sobš.
- Nie potrafię, Szirin.
- Nie mamy wyboru. Jest wprawdzie inna możliwoć, lecz
nie powitałby jej z radociš.
Przez chwilę siedzielimy w milczeniu.
- W porzšdku, o co chodzi?
- Mieszka tutaj, w Buszehrze, dowiadczona akuszerka
z dużš praktykš, z dobrej rodziny, pedantyczna i religijna, ma dobre maniery i
jest dyskretna. Nazywa się Bibi Agha. Być może przyjdzie do naszego domu. Lecz
byłoby dla niej niebezpieczne, gdyby ciebie zobaczyła.
- Muszę więc znowu się ukryć.
Na jej twarzy pojawił się wyraz bólu.
- Dałam jej do zrozumienia, że mój mšż jest kupcem, hur
townikiem, który kupuje bawełnę w Indiach i sprowadza jš
przez Bandar Abbas oraz że przebywa tam teraz w sprawach
służbowych. Być może, kiedy ta kobieta przyjdzie, będziesz
musiał schować się do pokoju ciszy. Postaramy się, aby miał
tam wszelkie wygody.
- Jaki mam wybór?
- Nie masz żadnego. Jest mi niezmiernie przykro.
- Ile ten wzór doskonałoci bierze za usługę?
- Nic. Niewiele. Sto tomanów i pewna gratyfikacja. To zna
czy osiem funtów i gratyfikacja.
- Jaka gratyfikacja?
- Sšdzę, że zasługuje na takš zapłatę. Chyba że, oczywi
cie, ty...
- Jaka gratyfikacja, Szirin?
- Niewielka iloć opium. Dwa, może pięć kawałków.
- Mówiła, że jest taka szlachetna!
- Madame Bibi jest bardzo szlachetna! Jednakże czasami,
z powodu artretyzmu, pali opium.
- Co Jej Ekscelencja minister postanowi, Szirin.
- Dziękuję panu.
- Co to jest?
Miała co owiniętego wokół szyi.
- Ciii... Dokończ, co zaczšłe.
- Jak mogę, kochanie, z tš rzeczš wokół twojej szyi?
- To amulet, który ma zapewnić szczęliwy poród.
- Na miły Bóg! Ta przeklęta kobieta ma zły na ciebie wpływ.
- Milcz.
Cokolwiek teraz Szirin mówiła, miało co najmniej dwa znaczenia.
- Ale co to jest?
- Jutro. Teraz czas spać.
Jak należało się spodziewać, Szirin cały czas nosiła naszyjnik, który stał się
niemalże częciš jej osobowoci. Teraz już zawsze moje włosy zaplštywały się w
oczka łańcucha pomiędzy rubinami. Przypuszczałem, że była to jeszcze jedna broń
przeciwko mnie, jednakże o wiele bardziej sympatyczna niż jej suknia i nóż. Co
jeszcze przyniosła z tej swojej podróży -starš fotografię, ręcznie kolorowanš.
Zdjęcie zostało zrobione w Paryżu w studiu fotograficznym Nadara w roku tysišc
osiemset pięćdziesištym trzecim. Na zdjęciu Amin siedzi przy stoliku przykrytym
kilimem, na którym stoi wazon z żółtymi tulipanami i srebrna ramka z
wykaligrafowanym tekstem. Mimo usilnych starań nie mogłem go odczytać. Szirin
nie chciała zdradzić treci, mówišc, że to nie moja sprawa. Z tej krótkiej
podróży przyniosła mi także słownik rosyj-sko-perski.
Była połowa lata. Ból ciskał mi serce, kiedy patrzyłem na niš. Widziałem, jak
stała w ogrodzie, ujšwszy się pod boki, aby złagodzić ból kręgosłupa. Znalazłem
w garażu stary hamak. Przywišzałem go do pni dwóch drzew i zrobiłem dla niej
posłanie. Chłodziłem jš wachlarzem, który zrobiła z lici palmowych do porannego
rozpalania ogniska w kuchni. Dokuczały jej ciernie i upalne słońce. Zapatrzona
była w siebie, w niezgłębionš tajemnicę macierzyństwa.
Usłyszałem jaki zgrzyt przy bramie.
Szirin zmrużyła oczy. Mruknęła:
- Moja plotkara. Gdyby mógł łaskawie...
Podniosła się z trudem i powlokła do bramy, podczas gdy ja spiesznie umknšłem do
dwiękoszczelnego pokoju - zwanego przez niš Bandar Abbas - aby prażyć się i po
raz który z rzędu gapić na portret Sadiego i podziwiać gelim. Ilekroć
otwierałem drzwi, aby zaczerpnšć wieżego powietrza, dochodziły mnie z kuchni
grubiańskie słowa i rubaszny miech. Nieco póniej weszła Szirin, podniecona i
zatroskana o mnie, a na jej policzkach zauważyłem słaby rumieniec wesołoci.
- Jeżeli ta stara wiedma Fateme zrobi z ciebie nałogowego
palacza opium, przysięgam na Boga, że jš zabiję.
Przestała się umiechać.
- Biedny chłopak - powiedziała.
- Na miłoć boskš, co zrobiła?
Na samo wspomnienie umiechnęła się.
- Szirin!
- Będziesz pocił, panie?
Ramadan był dopiero za dwa tygodnie. Mielimy pecha, że w tym roku wypadał w
sierpniu.
- Jak sobie życzysz, madame.
- Nie zależy to od biednej kobiety.
- Czy mój post sprawiłby ci przyjemnoć?
- Sprawiłby nam wielkš przyjemnoć.
- Ale co z tobš, madame? W twojej sytuacji poszczenie nie
jest wskazane!
- Niestety, panie, kobiety w cišży nie poszczš. Niemniej
jednak w najgorętsze dni ograniczę picie wody w twojej obec
noci. Po zachodzie słońca i po zakończeniu twoich modlitw
będę się tobš opiekować. Wydajesz mi się nieszczęliwy, pa
nie. Nie powinno tak być.
- Nie, madame.
- Sšdzę, że powstrzymanie się od jedzenia i stosunków sek
sualnych w cišgu dnia przez dwadziecia osiem dni nauczy cię
pewnej samokontroli, jest to zaleta, której Wszechmocny ci
poskšpił.
- Tak, madame.
Stało się to w dzień Nowego Roku, po południu. Kiedy stałem przy zielonych
drzwiach, prowadzšcych do pokoju dwiękoszczelnego, panujšca wokół cisza była
coraz bardziej przejmujšca. Nagle usłyszałem krótki, przenikliwy krzyk, a potem
nieco przytłumiony chichot Bibi Aghi. Włożyłem na siebie ubranie Riazanowa i
jego kapelusz i pewnym krokiem wszedłem do sypialni.
Stara kobieta wrzasnęła, po czym zatkała sobie usta kawałkiem czadom z materiału
w kropki. Jej policzki przybrały żółty kolor, a twarz wyrażała zabobonny lęk. Za
niš leżała w goršczce, ociekajšca potem, wijšca się w bólach Szirin.
- Zdšżyłem, madame? Przybyłem z Bandar Abbas jak naj
szybciej.
- Wstyd, mój panie, nie chcemy ciebie tutaj. Sprowadzisz
złe...
- Cicho bšd, stara obrzydliwa wiedmo.
Uklęknšłem przy Szirin. Jej twarz janiała w półmroku. Wyglšdała jak skropiona
wodš różanš. Z wysiłkiem poruszyła rękš na przecieradle. Powiedziała:
- Witaj, mężu. Bóg pozwolił, że twoja podróż była udana?
- Bogu niech będš dzięki.
Bibi Agha podała mi szklankę herbaty i cukier. ledziłem jš wzrokiem, jak szła
do okna.
- Panie, Bóg mnie teraz pokarze mierciš. Ona, panie...
- Rób dalej swoje.
- Ona jest za drobna. Byłoby lepiej, gdyby zabrał jš do
szpitala.
- Czy może jej pani zrobić cięcie, madame?
- Bóg nie pozwala! Ona umrze.
- Jeżeli ona umrze, umrzesz także ty, emerytowana dziwko.
Bibi Agha zachichotała.
Całym ciałem Szirin wstrzšsały spazmy. Leżała wyprostowana, oczy miała pełne
bólu.
- Przyniosłam nożyczki i nici, Bóg mi odpuci.
- Sš sterylne?
Chwyciłem jš za ręce i spojrzałem na dłonie. Były brudne i pomalowane hennš.
- Mam piecyk naftowy i jodynę. Boże, ten ból jš zabije.
Odpowie pani przed Bogiem.
Nie wiedziałem, jak w języku perskim nazywane sš rodki znieczulajšce.
- Proszę przygotować jednš fajkę remedium.
W sposób niezbyt wyszukany Bibi Agha wyraziła swoje zadowolenie.
- Bach, bach! Remedium!
Ponownie uklęknšłem.
- Kochanie, Bibi Agha zamierza zrobić cięcie, aby mogła
wyjć główka dziecka. Dam ci opium, aby zmniejszyć ból.
Bibi Agha zacišgnęła się głęboko, aby rozpalić fajkę, i uroczycie mi jš podała.
Szirin, podnoszšc rękę, uderzyła w niš. Iskry z fajki rozproszyły się pod
moskitierš i opadły na prze-
cieradło, które się zapaliło. Rozdarłem moskitierę i rękami ugasiłem ogień.
- Odejd, mężu!
Odwróciłem się. Miałem poparzone dłonie i oczy i nic nie widziałem. W tym mroku
wydawało mi się, że Szirin spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem, jakby mówišc:
jestem bardzo zajęta gdzie indziej i nie mogę się teraz tobš zajšć, muszę tam
pójć, i poszła. Byłem przerażony i czułem się nikomu niepotrzebny. Cofnšłem się
do drzwi wyjciowych.
Bibi Agha włożyła nożyce do ognia.
- W imię Boga Litociwego i Miłosiernego...
Szirin podniosła kolana. Odwróciłem się.
- Stara kobieto, jeste pewna, że to cięcie jest konieczne?
- ...Boga obu wiatów. Przyj teraz, licznotko...
- Na Boga!
Zamknšłem oczy.
- Jallah
Błagam tylko o to, o tę jedynš rzecz, a reszta należy do Ciebie...
- Jallah...
Nagle łóżko pełne było krwi, a w nim, w rodku tej kałuży, co się ruszało,
wierciło, co, czego nie było tam przedtem, co, co nie należało już do Szirin,
nie było częciš łóżka, tej krwawej kałuży i nie należało także do Bibi Aghi;
było sobš, żywš istotš, niezależnš, i wydawało głos pozbawiony dwięku. Z oczu
lały mi się łzy.
- Bóg jest wielki!
Szlochajšc i lamentujšc, Bibi Agha odcięła pępowinę i zawišzała jš, przemyła
dziecku usta i oczy, dała mu klapsa, owinęła w białe lniane płótno.
- Och, jaki pech, jaki pech, panie. To dziewczynka!
Odebrałem zawiništko z jej ršk. Dziewczynka miała czerwonš buzię, uderzajšco
żółte policzki, jasne brwi i włosy. I wyglšdała na bardzo pišcš. Bibi Agha
nanizała paciorek na cienki paseczek i zawiesiła go na szyi dziecka. Moje łzy
zmoczyły policzki córki. Całowałem jej pachnšce słodyczš włosy.
- Och, kochanie, tyle trosk przysporzyła swemu ojcu. Osi
wieję ze wstydu.
- Mężu, proszę, proszę...
Szirin rozwierała i zaciskała palce. Leżała tak blada, obolała. Akuszerka zajęta
była łożyskiem i błonami płodowymi. Uklęknšłem.
- Kochana żono, jestem dumny z ciebie.
- Proszę...
Przytuliła dziecko do piersi. Zamknęła oczy, potem otworzyła je i spojrzała na
mnie.
- Mężu, mylę, że będzie bardzo pięknš blondynkš, ale nie
zbyt bystrš, przykro mi.
- Ma zeza - powiedziałem - i obawiam się, że będzie mała
i niezgrabna. Taka była wola boża.
- Jest albinoskš - rzekła Bibi Agha. Chichoczšc, trzymała
w ustach zakrzywionš igłę. - Nie garnie się do tego wiata.
Taka była wola boża.
- Biedne, małe, nieszczęliwe stworzenie - powiedziała
Szirin. Dziecko szybko zasnęło przy piersi. - Nie garnie się na
ten wstrętny wiat.
Szedłem z Bibi Aghš cieżkš pod drzewami. Była północ. Przy bramie łypnęła okiem
na banknot, który miałem w ręce.
- Co łaska, mój panie.
- Dobrze już. Dobranoc, Bibi Agho. I proszę, nie staraj się
tu wrócić.
- Cokolwiek Wasza Miłoć uważa za słuszne. Sytuacja była
bardzo niebezpieczna, panie. Osiemnacie centymetrów nici
nylonowych. Ludzie będš pytać, co ja robiłam, i o nazwisko
rodziny, o wiadectwo urodzenia, a co ja biedna powiem...
Pochyliłem się i przycisnšłem jej tłusty tyłek.
- Powinien się pan wstydzić, ksišżę! Twoja pani leży
w domu półżywa! - Odwróciła się i spojrzała na mnie.
- Madame?
Syknęła z rozkoszy.
- Co sšdzisz o tym, madame Bibi, że przyjechałem z Ban-
dar Abbas? - Wzdrygnęła się. Pochwyciłem jš mocniej. - Że
zjawiłem się dokładnie we właciwym momencie? - Usiłowała
się wyrwać, lecz nie pozwoliłem jej. Trzęsła się ze strachu. -
Proszę się nie obawiać, Bibi Agha. - Dałem jej lekkiego kuk-
sańca w nogę. - Odprowadzę cię do domu. Znam dzielnicę, w której mieszkasz.
Otworzyłem furtę i wyprowadziłem jš. Zapach benzyny i kurzu przyprawiał mnie o
mdłoci.
- Miej litoć nad biednš kobietš...
Wcišgnšłem jš do ogrodu, pochyliłem się nad niš, uszczypnšłem w ucho. Czuć było
zapach opium i moczu. Szeptem powiedziałem:
- Choćby nie wiem jak dyskretnie plotkowała, zawsze cię
usłyszę. Możesz nie wiem jak okratować swoje drzwi, i tak
przez nie przejdę. Możesz uciec do Maku lub Maszhadu, i tak
ciebie dopadnę.
Rozwinšłem banknot przed jej oczami, potem zwinšłem i wcisnšłem jej w usta.
Otworzyłem ogrodowe drzwi. Wybiegła.
- Jeste rozpustnym tchórzem. Biedna Bibi! Była mojš
przyjaciółkš!
Szirin była zbyt wyczerpana, aby się denerwować. Spacerowałem przy oknie ze
pišcym dzieckiem na rękach.
- Dałem jej jeszcze dodatkowš setkę.
- Co zrobiłe?
Siedziała wyprostowana, z umytš twarzš, upiętymi włosami, odziana w nocnš
koszulę.
- Wzišłem z twojej torebki. Mylałem...
- Mylałe! Mylałe! Dałe jej drugie sto tomanów!
- Tak, Szirin.
- O panie, nie wiesz co zrobiłe. Dlaczego musiałe się
wtršcić?
- Szirin, musiałem zamknšć jej usta.
- Oczywicie. Wybacz mi. Jestem zmęczona.
Po urodzeniu dziecka Szirin zaczęła żyć swoim własnym życiem. Każdego wieczoru,
po zachodzie słońca i po kšpieli w basenie, polewała ogród i chodniki. Potem
siadała i wypalała
159
rosyjskiego papierosa aż po filtr. Zrozumiałem, że w takich chwilach, kiedy
całkowicie pochłonięta jest rozmowš z sobš, tak jak inne piękne kobiety potrafiš
być zafascynowane swoim odbiciem w lustrze, swoimi fotografiami i swojš
biżuteriš, nie wolno jej przeszkadzać.
Ogród wyglšdał niczym raj. Mój wiat pachniał wilgotnym pyłem. Trzymajšc dziecko
w ramionach, obserwowałem jš przez okno spacerujšcš pod arkadami i mylałem, że
jej żywiołem jest woda, ucielenia bowiem jej przebogatš naturę, w dziwny sposób
panujšc nad niš. Ogród nie był dla niej miejscem gimnastyki bšd wypoczynku, nie
był nawet miejscem, w którym czuła się najlepiej; był czym więcej, jej drugš
naturš, kopiš jej osobowoci, którš z tak wielkim trudem usiłowałem zrozumieć.
Widziałem, że ogród ten to królestwo jej najgłębszej prywatnoci, do którego
tylko ja miałem dostęp. Jej kobiecociš pulsowały czarne drzewa, błyszczšce
chodniki, drgajšce cienie. Potem otrzšsała się z zadumy, żarzšcy się niedopałek
wciskała w ziemię, podnosiła się, zanosiła cygarniczkę do domu, aby po chwili
wyjć z matš.
Z poczštku nie chciała dać dziewczynce imienia. Zaczynałem być równie przesšdny
jak moja żona, ale w końcu rozsšdek wzišł górę. Minšł tydzień i zauważyłem, że
co jest nie w porzšdku; że cierpienia, jakich dowiadczyła moja żona, do
pewnego stopnia wytršciły jš z równowagi, i że muszę traktować jš niezwykle
delikatnie, jak zegarmistrz usiłujšcy naprawić zepsuty mechanizm zegarka.
- Moja niania nazywała się Dilys.
Szirin oprzytomniała. Powiedziała:
- Moja siostra ma na imię Lej li.
I nazwalimy jš Lejli. Po pięciu minutach wydawało się nam, że nasza córka
zawsze miała na imię Lejli i że nigdy w historii nie było żadnej innej Lejli.
Lej la i Madżnun* wydawali się teraz największymi intruzami w naszym prywatnym
życiu, a Madżnun powinien raczej mieć się na bacznoci, ponieważ obecnie będzie
musiał rywalizować ze mnš. Utwier-
* Lej la i Madżnun - słynna para kochanków w perskiej i arabskiej literaturze
(przyp. kom.).
dziłem się w przekonaniu, że to dobre imię. Na oczach Szirin wyrastała jej
siostra, którš się cały czas opiekowała; nasze dziecko przywracało jej częć
utraconych wspomnień z Isfaha-nu. Nie mogłem natomiast siebie poznać, tak się
zmieniłem. Trzymajšc Lejli w objęciach, zmieniajšc jej pieluszki, biegnšc, kiedy
miała kolkę, do dwiękoszczelnego pokoju, odnosiłem wrażenie, że daję jej to,
czego sam nie mam. To przeogromne szczęcie, jakie mnš owładnęło, usunęło
całkowicie w cień moje pretensje do wiata, które wydawały mi się odwieczne i,
niczym olimpijski znicz, miały zostać przekazane memu potomstwu. Jeżeli
rozmawialimy z Szirin, to jedynie o dziecku.
Szirin Farameh była silnš kobietš. W cišgu kilku dni odzyskała siły. Wyjšłem jej
szwy i rana się zagoiła. Gdziekolwiek i kiedykolwiek mogła spać, spała. W cišgu
tych paru dni uwiadomiłem sobie, że moje życie ma teraz swój nowy rytm,
wyznaczany miłociš do córki, równš miłoci do jej matki. Czasami jednak
spotykałem Szirin siedzšcš nieruchomo w ciemnociach lub stojšcš pod drzewem,
jakby sparaliżowanš atakiem bólu, i czułem, że co jš dręczy. Zaczšłem bardzo
tęsknić za minionym czasem, lecz nie chciałem, aby miała coraz więcej
obowišzków. I niekiedy, powodowany próżnociš, mylałem, że oboje powinnimy
czynić wszystko, aby się do siebie zbliżyć.
- Szirin, kto to jest Ruhollah al-Musawi?
- Kto, mój ty jedyny?
Szirin straciła zainteresowanie wiatem poza bramš ogrodu. Owiadczenie szacha o
likwidacji partii politycznych - lub raczej połšczeniu ich w jednš, nazwanš
Rastachiz albo Partiš Odrodzenia - które znalazło się w porannej gazecie i które
miało być przedmiotem naszej rozmowy - nie wzbudziło w niej zainteresowania.
Wolała mówić o kłopotach, jakie Lejli ma z trawieniem.
- Pytam o gentlemana o nazwisku Ruhollah al-Musawi.
Czytam ksišżkę Riazanowa. Nosi tytuł...
- Przepraszam, John. Jest to uczony, wróg szacha i całej
mojej rodziny.
- Był agentem Riazanowa?
-
-
161
- Boże, nie! Nie jest niczyim agentem, jedynie Wszech-
. wiecznego.
- Dlaczego jest wrogiem waszej rodziny?
Szirin zareagowała na swój dawny sposób.
- Szach zmusił go do emigracji w czasie przeprowadzania
wielkiej reformy rolnej. W owym czasie nauczał w Ghom
i miał mnóstwo zwolenników wród studentów. Jego ludzie
żyli w Chomejn. Wczeniej, podczas rewolucji konstytucyjnej,
kiedy znowu wybuchły stare spory, podczas kłótni dwóch wio
sek o wodę zginšł jego ojciec, uderzony kamieniem. Chomejni
uważał, że winę ponosi dziadek, ponieważ w ogóle oskarżał
wszystkich posiadaczy ziemskich. Dlatego proszę cię, John,
aby nie wchodził mu w drogę.
- Gdzie jest ten Chomejni?
Wzięła Lej li na drugš rękę.
- W Nadżafi w Iraku.
- Nie mam więc żadnych powodów do obaw.
- Nie, panie.
Odwróciwszy się do mnie plecami, myła ręce w basenie. Była zszokowana. Obawiała
się, że utraci nade mnš władzę. Odczuwałem ogromnš potrzebę dotknięcia jej.
Chciałem się upewnić, że to, co się stało, nie zmieniło jej.
- Jeste dla mnie miła, Szirin.
- Oczywicie. To mój obowišzek.
- Jeste tego pewna?
Drżała, była zła, blada, cała spocona.
- Tak, jestem pewna. - Nie rozglšdała się wokoło, nie zdra
dzała żadnej chęci ubrania się. Po chwili dodała: - Nie myl
zbyt wiele, John. Przypuszczam, że Anglikowi mylenie nie
jest potrzebne bardziej niż modlitwa. A zatem twoja sługa musi
myleć i modlić się nie tylko za siebie, lecz także za całš rodzi
nę. Nie spędzimy całego życia w tym ogrodzie. Zostaniemy
rozdzieleni lub spotka nas jakie inne nieszczęcie. Twoja słu
ga jest jedynie kobietš. Kiedy chcesz mnie pocałować, poddaję
się całkowicie twojej woli, a doznana przyjemnoć wynika
głównie, lecz nie wyłšcznie, z poczucia posłuszeństwa. Wierzę
i mam nadzieję, że z tych wszystkich pocałunków zapamiętasz
jeden. Poza tym zapamiętasz te drzwi, a w nich mojš twarz, szelest mojej sukni i
czadom, smak ziół i malanki w zimnym pojemniku, ciepło moich piersi i szyi o
poranku, zapach róż w ogrodzie i moje spocone łono. Każde z tych wspomnień to
łšczšce nas nici, i chociaż rozłška może je rozerwać, jedna z nich przetrwa na
pewno; owiniesz niš swojš dłoń i nić ta przywiedzie cię do twojej biednej żony i
nieszczęliwego dziecka.
- Nigdy nie rozstanę się z tobš, Szirin.
- Liczę na to, panie.
- Co się wydarzy, Szirin?
- Skšd mogę wiedzieć?
- Mam na myli: w Iranie. Czy komunici przejmš władzę?
- Swego czasu prosiłe mnie, abym opowiedziała ci o moim
przodku, Aminulmulku, i jego nieszczęliwej miłoci. Czy mogę
teraz o tym opowiedzieć?
- Proszę.
- Mówiłam ci o jego pobycie w Londynie.
- Tak.
- W tamtejszym towarzystwie była owego wieczoru naj
piękniejsza dziewczyna Anglii. Miała na imię Karulin, a jej oj
ciec, kasztelan Landandirri, nazywał się Pitt. - Szirin mówiła
w rytmie, jakiego dotychczas nie słyszałem. - Aminulmulk zo
baczył Karulin Pitt i zakochał się po uszy. Dla jej czarnych
oczu, włosów pachnšcych piżmem, zgrabnych nóżek, szlachet
nej krwi, majštku ojca, dla jej słodkiego charakteru i wesołoci
wyparł się ojczyzny i religii. Upokorzył się przed niš jak Hin
dus przed swym bożyszczem, jak więzień przed katem.
- Szirin, proszę, przestań.
- Korzystajšc ze wstawiennictwa przyjaciela, lorda Curzo
na, chciał być przedstawiony swej bogini; w ceremonialnej
szacie i turbanie z orderem lwa i słońca na piersiach, który
przyznano mu za rany odniesione w bitwie pod Aszchabadem,
spojrzał w oczy swej oprawczyni.
- Proszę, przestań!
- Oprawczyni, miejšc się perlicie, podniosła miecz. Dan-
sent-ils la mazurka, Altesse?*
Czy oni tańczš mazurka, Wasza Wysokoć?
Zatkałem uszy. Szirin oderwała moje ręce.
- I tańczyli, chrzecijanka i muzułmanin, kat i ofiara. Jego
szata wirowała niczym spódnica derwisza z Konya, a głony
miech unosił się ku żyrandolom, jak spłoszone wystrzałem
gołębie. Wówczas wstał lord Curzon i, do głębi oburzony, wy
zwał na pojedynek każdego, kto okaże wzgardę jego przyjacie
lowi. Zachowaj spokój, mój drogi. Jakš korzyć odniesiemy,
walczšc o zwłoki?" - powiedział ksišżę, skłonił się i wyszedł.
Udał się na stację Wiktoria, a stamtšd do Paryża i Stambułu;
walczył w Karabachu i Baku, aż pewnego dnia w Sewastopolu,
kiedy pozostawał w służbie cara, strzał z angielskiego mo
dzierza położył kres jego marzeniom, wzbudzonym widokiem
przepięknych oczu Angielki. Jeli chodzi o pannę Karulin, to
w tym kraju, gdzie dni sš krótkie i pochmurne, wiodła życie
dostatnie, w otoczeniu serc pozbawionych wszelkich uczuć.
I tak to było...
- To nieprawda!
- Ty, panie, znasz oczywicie lepiej tę historię.
Wstała.
- Nie! Szirin, wybacz mi, ona pojechała na Krym! W tysišc
osiemset pięćdziesištym pištym roku! Z pannšNightingale*.
- Naturalnie, z mamzil Bolbol.
Poszła w kierunku drzwi.
- Z angielskš pielęgniarkš.
- Czemu nie?
- Caroline Pitt była pionierkš fotografii. Zrobiła słynnš pa
noramę Sewastopola.
Szirin zatrzymała się.
- Panoramę?
- Panoramę tworzy się, łšczšc w całoć zdjęcia poszczegól
nych fragmentów pejzażu.
- Fragmentów murów obronnych.
- Widziałem to! W Imperialnym Muzeum Wojny w Lam-
beth.
- Lambeth - powiedziała do siebie. - Nie Lambas.
- Póniej, po wojnie, nie wróciła do ojczyzny. Wynajęła
* Florence Nightingale - założycielka Czerwonego Krzyża (przyp. tłum.).
dom w Bebek nad Bosforem. Ludzie uważali, że to bardzo dziwne, iż angielska
lady, jeszcze młoda, pochodzšca z dobrej rodziny, postanowiła żyć samotnie wród
prostych Turków.
- Tak.
- Potem, pewnego dnia, w szećdziesištym lub szećdzie
sištym pierwszym roku weszła do ciemni i z powodów, któ
rych nie znamy, wypiła butelkę cyjanku potasu.
- Niech Bóg jej wybaczy!
Szirin wróciła z pięciš zaciniętš przy ustach. Przykucnęła, odwróciła oczy i
powiedziała:
- Mogę zapytać, w jaki sposób dowiedziałe się tego
wszystkiego?
- Och, Szirin, to jest kwestia wyobrani. Wiesz, intereso
wałem się losem każdego, kto nosi moje nazwisko. Mylałem,
że pewnego dnia dowiem się czego na temat mojej rodziny,
w ksišżce, w muzeum, w domu rodzinnym; że niejako natknę
się na ojca, że zobaczę go na fotografii, dostojnego w kociel
nym stroju, lub matkę w rozłożystym, staromodnym kapeluszu.
- Jaki z ciebie głuptas!
Przeszła kawałek na kolanach i uklękła przy mnie.
- Kiedy Bóg cię stwarzał, trudno było w tym dostrzec akt
jego mšdroci. - Wyprostowała się w taki sposób, w jaki lu
biłem, jej pier musnęła mój policzek. - Nie dostrzegasz tego?
- Czego nie dostrzegam?
- Że te wydarzenia sš ze sobš tak wyranie powišzane, iż
nawet dziecko by to zauważyło.
- Które wydarzenia?
Chwyciła mojš rękę, odwróciła dłoń, przytrzymała kciuk.
- Te sprawy sš ukryte w języku symboli. Rubiny. - Zagięła
mój kciuk. - Amin i Karulin. - Zagięła mi następne dwa pal
ce. - Ty i twoja służebnica. - Zagięła dwa pozostałe. - W każ
dym z tych wydarzeń pokrewieństwo duchowe staje się coraz
bardziej istotne. Jaki Anglik przywozi szachowi rubiny, za
które otrzymuje pienišdze. Wiek póniej angielska dziewczyna
obserwuje w zamkowej sali balowej mężczyznę tańczšcego jak
szaleniec. Jej oczy sš lepe na jego zaloty. Nie sš w stanie wi
dzieć z powodu jego innoci. Lub raczej - zdaje sobie z tego
sprawę, lecz próżnoć i przywišzanie do wiatowego blichtru
niweczš kiełkujšcš myl. Co jednak skłoniło jš, aby udać się do Uskiidar? Aby
spędzać noce i dnie wród ginšcych na polu walki żołnierzy? Aby zrobić pano...
- ...ramę...
- ...bitwy pod Sewastopolem? Aby godzinami lęczeć
w ciemni nad kliszami zdjęć, żeby go zobaczyć? I zażyć tru
ciznę, aby Bóg jej przebaczył? A jeli chodzi o mnie i o ciebie,
wiek póniej - nacisnęła mój najmniejszy palec - to tę historię
znasz.
- Ale historia tej kobiety nie ma nic wspólnego ze mnš!
- Widzę, że jeste tego pewien.
- Nie, nie jestem. Jak mógłbym być? Jeżeli była mojš
krewnš...
- Jest z nami spokrewniona, jeżeli nie naprawdę, to symbo
licznie. Ludzie nie rozwišzujš tajemnic, oni je po prostu igno
rujš i w tej swojej ignorancji triumfujš nad nimi. W rzeczywi
stoci jestemy niczym trzcina porwana wiatrem, zawsze po
wodowani tęsknotš za domem, z którego wyszlimy. Nauczono
nas grać na flecie smutne melodie na weselach przystojnych
chłopców. Lecz teraz łaska boska sprawiła, że połšczylimy
się. - Wybuchła miechem. - Ty przerwałe ten łańcuch nie
przewidzianych wypadków, wchodzšc w zwišzek miłosny
z ukochanš, o władco duszy!
- Nie. Po prostu kiedy zobaczyłem ciebie w drzwiach, onie
miałem.
- Włanie! Kiedy po raz pierwszy zauważyłam cię w Isfa-
hanie, w parku Haszt Beheszt, wracajšc z lekcji muzyki, pomy
lałam: Co za dziwny, wysoki bledziuch, obszarpaniec, bez
grosza przy duszy, rozkapryszony, nieszczęliwy facet!". Co
w twojej rozlazłej naturze zaciekawiło mnie. Nie wierzyłam, że
możesz być istotš tak bezradnš. Dlatego nazajutrz, po zaję
ciach szkolnych, powróciłam do tego miejsca, aby przyjrzeć ci
się dokładniej i sprawdzić, czy rzeczywicie taki jeste. I oka
zało się, że zastałam cię w jeszcze gorszym stanie! A potem
już było za póno; spotykałam cię wszędzie. Nie mogłam ku
pić jogurtu z madame Dżouharš, żeby nie spotkać ciebie
w sklepie, zawsze spiętego i gubišcego miedziaki. Siedziałe
w ogrodzie urzędu pocztowego, moim ulubionym miejscu,
wałkujšc wersety z ksišg Al-Ghazalego* z niedomytymi studentami teologii.
Siedziałam nad zadaniami z geometrii i nagle znalazłe się koło mnie, mówišc mi
o wolnociach człowieka; zachowałe się jak prymitywny intruz, nie pytajšc o
pozwolenie, lekceważšc mojš prywatnoć. Uważałam siebie za skończonš idiotkę.
Byłam dziewczynš kompletnie zwariowanš na punkcie geometrii! Dziewczynš, która
wszystkie wersety Koranu znała na pamięć i która nie miała i nie chciała mieć
przyjaciół. Aż pewnego popołudnia, popołudnia bardzo upalnego, kiedy traci się
poczucie czasu, przedstawiłe się w sklepie pana Mo'ina: Panie, nazywam się
John Pitt", co według twoich zasad oznaczało dobre wychowanie, lecz nazwisko
Pitt przeznaczone było zawsze i tylko dla mnie. Kiedy usłyszałam je, doznałam
bólu, niczym ukłucia sztyletem, i pomylałam wówczas: O Boże, jestem przecież
tylko słabš istotš, nie zdołam się już dłużej oprzeć, moje serce pogršża się w
morzu miłoci". Opowiadam ci tę historię, aby uradować twoje serce i umilić ten
wieczór, lecz także z innego powodu. Opowiedziałam jš, aby skłonić cię do
mylenia. - Podeszła do mnie na kolanach i dłońmi przycisnęła moje skronie. -
Pomyl, John, dlaczego uczyłe się języka perskiego? Pomyl, dlaczego
przyjechałe do Iranu? Pomyl o swoich biednych rodzicach, mimo że sprawia ci to
ból! Bóg da, że wyjdziesz z tego wzmocniony.
Znowu był mordad, miesišc największych upałów.
- Panie, czy mogę co powiedzieć?
- Oczywicie.
- Ryba kupiona na bazarze jest niewieża.
- Wszystko jedno. Wystarczy nam ryż.
- Nie mam ryżu.
- Nieważne...
- WYBACZ MI, PANIE, ALE NIE MAM PIENIĘDZY!
* Al-Ghazali (1059-1111) - muzułmański filozof i teolog (przyp. tłum.).
- Och!
- John, jeste taki głuptas. Nigdy nie pomylisz. Wierzysz,
że Bóg dostarczy nam wszystko. Och, starałam się, aby pie
nišdze Riazanowa wystarczyły nam na jak najdłuższy okres,
gotowałam obiady bez ryby i mięsa, sadziłam zioła i owoce,
zawsze byłam oszczędna...
- Nieważne.
- Co nieważne?
- Nieważne, Szirin. - Wpadłem na pewien pomysł. - Od ja
kiego czasu zastanawiałem się, moja droga, czy nie prosić cie
bie, aby udała się do Teheranu. Kilka dni rozłški nie zagrozi
naszemu małżeństwu.
Podniosła głowę.
- Próbowałam. Jest pewien kłopot.
- Próbowała!
- Wybacz mi, John, ale nie rozumiesz. W przeszłoci, kiedy
szach Reza zabrał dziadkowi majštek, wydał dekret stwier
dzajšcy, że ten naszyjnik stanowi częć narodowych insygniów
i powinien być zdeponowany w skarbcu Banku Narodowego
w Teheranie, jako jedna z tych wartociowych rzeczy, które
stanowiš gwarancję bankowš pienišdza papierowego. Babcia
ukryła go i złożyła przysięgę na grób dziadka, że nic nie wie
o rubinach. Nie zgodziła się również przyjšć Tejmurtasza, mi
nistra dworu, który przybył po rubiny. Było to przed wydaniem
Aktu Ujawnienia, Tejmurtasz musiał więc przyjć do babci po
nownie, lecz nic nie wskórał, jedynie cišgnšł na siebie podej
rzenie szacha oraz wyrok mierci przez powieszenie w więzie
niu w Kazwinie. Ale ludzie na bazarze wiedzieli, że babcia po
trafiła wprowadzać innych w błšd. Żaden kupiec w Iranie nie
omieli się kupić tych klejnotów, nawet Mosaffarian, którego
ojciec był przyjacielem dziadka. Sšdzę, że kamienie te mog
łyby być, w największej tajemnicy, sprzedane w Genewie, ale
to nie rozwišże naszych problemów. Panie, ty jeste jak der
wisz, w ogóle nie mylisz o takich sprawach!
- Wręcz przeciwnie, Szirin, mam w zanadrzu co cenniej
szego, co będzie łatwiej sprzedać niż rubiny.
Zamarła, jakby rażona pociskiem.
- Proszę, mów po persku.
- Pójdziemy razem do amerykańskiej ambasady przy Tacht-e
Dżamszid w Teheranie.
Odprężyła się. Powoli podniosła głowę. Ten jej ruch zawsze mnie denerwował.
- Dlaczego sšdzisz, że udzielš nam azylu politycznego?
- Powiem im: mam co, co może was zainteresować.
Zrozumiała mój plan. Brnšłem dalej:
- Posłuchaj mnie, po raz pierwszy w życiu. Nie widzisz, że
ma to o wiele większš wartoć niż naszyjnik? Dowódca Cesar
skich Sił Powietrznych przyjmuje łapówki od Rosjan! Pan
Helms może albo poinformować szacha o tym fakcie, albo go
przekręcić.
- Co w tym kontekcie znaczy przekręcić"?
- Pozyskać go do współpracy, do przekazywania Rosjanom
fałszywych informacji, a więc zrobić z niego podwójnego
agenta. Pójdę do ambasady rano, w godzinach urzędowania,
z probš o rozmowę z Jego Ekscelencjš ambasadorem, panem
Helmsem. Powiem, że mam tajne, szczególnie ważne informa
cje, lecz przekażę je dopiero w Stambule bšd w Delhi, gdy
znajdę się tam wraz z całš mojš rodzinš.
- Och, John, ty naprawdę zgłupiałe! Niczego się przez ten
czas nie nauczyłe!
- Dlaczego?
- John, oni wycisnš z ciebie tajemnice, a potem oddadzš
w ręce Sawaku.
- To sš Amerykanie! Amerykanie nie bijš ludzi!
- Ta rozmowa nie ma nic wspólnego z rzeczywistociš.
- Więc się zgadzasz?
- Możesz, oczywicie, pójć do Amerykanów i powiedzieć,
co tylko zechcesz. Nie pójdziemy z tobš.
- Dlaczego nie?
- Bez wštpienia Farameh jest złym człowiekiem, jednakże
nie doniosę na niego.
- Chce cię zabić!
- Oczywicie.
- Jak można być tak upartym jak ty?
- Sprawiłam ci kłopot.
Wstała. Jeżeli obraziłem Szirin, po prostu odchodziła. Miała
169
okropny zwyczaj ukrywania się, ponieważ w cišgu dnia nie mogłem wołać, aby
przyszła, a w nocy - zapalać wiatła, aby jš odszukać, lub zostawić dziecko bez
opieki. Potrzebowałem nieraz godziny, aby jš znaleć siedzšcš z pojemnikiem na
pióra i ksišżkš wydatków przy kupie kompostu lub stojšcš nieruchomo w cieniu na
balkonie. Całowałem jš w rękę i przynosiłem dziecko do karmienia. Były to spory
kochanków: milczšce, coraz dłuższe, coraz bardziej upokarzajšce, coraz częstsze.
- Powiniene pilnować swego języka albo ci go obetnę. Nie
jestem uparta. Mam inny plan.
- Dobrze. Proszę, powiedz.
Straciła równowagę.
- Na Ferdousi Avenue jest studio fotograficzne. Cieszy się
dobrš opiniš.
- Oczywicie żartujesz.
- Nie żartuję. Mylisz, że będę zadowolona, siedzšc tam
bez ubrania...
- Jak mogłaby nawet...
- Mogłabym pozować, za każdš sesję mogłabym dostać
pięćdziesišt tomanów. Bibi powiedziała...
- Powinienem zabić tę starš wiedmę.
- Jest dla ciebie gronym adwersarzem, mój drogi panie!
Niepimienna kobieta!
- Przykro mi, Szirin, lecz naprawdę musimy teraz opucić
Iran.
- Nie wyjadę.
- Musisz.
- Nie, panie.
- Musisz, jeżeli chcesz żebymy byli razem.
Raptownie pochyliła głowę.
- Szirin, jak możesz być taka... Nie widzisz, że nie ma inne
go wyjcia?
Spojrzała na mnie. Mówiła wolno, jak przez sen.
- Panie Pitt, jeżeli zamierza pan zabrać mi Lej li, to naj
pierw musi mnie pan zabić. W przeciwnym bowiem razie ja
zabiję pana.
- Prosiłem cię już przedtem, madame, aby mi nie groziła.
- Nie jest to groba, lecz jedyne wyjcie z trudnej sytuacji.
Znów gwałtownie opuciła głowę.
- Och, kobieto, we się w garć. Ja...
- Jak miesz mówić do mnie w ten sposób...?
- Madame, powiedziałem już, że nie zamierzam trzymać
ciebie wbrew twojej woli. Nie zamierzam także odebrać ci
dziecka! Nigdy! Rozumiesz?
- On nawet nie troszczy się o swojš bezbronnš, małš có
reczkę.
To, co powiedziała, nie zasługiwało nawet na odpowied. Szirin Farameh usiadła
na podłodze. Była zakłopotana. Powiedziałem:
- W Wielkiej Brytanii dziecko rozwiedzionego małżeństwa
pozostaje w zasadzie z matkš, bez względu na jej nikczemny,
zły, bezwstydny charakter i brak lojalnoci.
- Naprawdę?
- Ogólnie rzecz bioršc, tak!
- Jakież to sprawiedliwe!
- Ty tak uważasz.
- Nie jestemy w Anglii.
- Mimo to powinnimy przyjšć angielski system. Czy już
przygotowała kolację?
Zdumiona, kiwnęła głowš.
- Wybaczysz mi, madame, mojš nieobecnoć wieczorem?
Chcę wyjć.
- Wyjć?
- Tak.
- Sam?
- Tak.
- Kto się tobš zaopiekuje na zewnštrz?
- Ja, z bożš pomocš.
- Dlaczego wychodzisz? Dokšd wychodzisz?
- Aby zażyć wieżego powietrza.
Po schodach owietlonej cukierni biegło dwóch chłopców, europejskich hipisów. W
wietle lamp widać było wyranie ich podniecone twarze. Jeden z nich niósł
pudełko ciastek i butelkę wody Sabu. Drugi patrzył w mojš stronę, lecz nie na
mnie.
Spod haftowanej kamizelki przewitywała jego naga, wšska
pier. Miał na sobie różowš indyjskš piżamę, przewišzanš sznurem w talii, pasek
ze schowkiem na pienišdze i sandały na podeszwach z opon samochodowych. Na
prawym ramieniu przewieszona była mokra, różowa szmata, także indyjska. Miał
krótko ostrzyżone włosy i pięknš twarz: niadš i wesołš; tak bardzo wzbudzajšcš
zaufanie, że chciałoby się powierzyć mu wszystkie tajemnice choćby tylko po to,
aby wywołać odpowiednie wrażenie. Patrzył w jaki punkt poza mnš. Pragnšłem
szczerej rozmowy, serca z sercem, jak mówiš w Iranie: tęskniłem za
Europejczykami mojej generacji.
- Czeć!
Był Francuzem. Jego towarzysz, ten z paczkš ciastek, wyglšdał na cierpišcego. On
także był ubrany w indyjskš tkaninę, opalony, muskularny, ale nie sprawiał
wrażenia młodzieńca zbyt bystrego. Nagoć ich ciał zafascynowała mnie.
- Skšd jeste, człowieku?
- Och, stšd i stamtšd.
Jak przystało na hipisa, splunšł z wdziękiem.
- Viens, Lachat. - Wskazał palcem na swego przyjaciela. -
Co zatem robisz w tej zapadłej dziurze?
To samo co wy.
- Mieszkam tu.
- Chcesz zapalić, człowieku?
- Oczywicie.
- Merde.
Hotel, w którym mieszkali, nazywał się Zatoka. Portier, dajšc klucze, bacznie
się nam przyglšdał. Weszlimy schodami prowadzšcymi na dach. Kiedy szlimy na
górę, przyjaciel, który nazywał się Fan bšd Fann, jednym susem pokonał stopnie,
jakby siłš swego ducha chciał sprawić, abym został wykluczony z jego wiata.
Zrozumiałem ten dramatyczny wysiłek, kiedy zobaczyłem w pokoju dwa łóżka bez
pocieli, ustawione jedno przy drugim, jak w teatralnej sztuce, nie wymagajšcej
prawie żadnych rekwizytów. Zapalił wiece, odkręcił kran z wodš i wyjšł z
materaca łyżkę.
Lachat umiechnšł się.
- Nie masz chyba fioła na tym punkcie, Brytyjczyku?
Brytyjczyku?
- To jest Iran. Twój dom pogrzebowy.
Na każdym kroku wyczuwałem ich agresję.
- W tym kraju strzela się do ludzi za mniejsze przewinienia
niż takie.
- Iran! Quel putain de pays fasciste!* - w głosie Fanna za
brzmiała panika. Zmagał się teraz z rękawami swojej koszuli.
Lachat nie kiwnšł palcem, żeby mu pomóc. Robił skręta z ma
rihuany. Pomylałem: doda trochę heroiny, ma nadzieję, że
zwali mnie z nóg, zabierze pienišdze. Tylko że ja nie mam pie
niędzy, głupie dupki.
- Dokšd się wybieracie?
Lachat rozmarzonym wzrokiem spojrzał w górę znad skręta, językiem polinił jego
skraj i wyrównał na swojej piersi. Fann bawił się igłš. Wydawał się nieobecny,
sprawiał przy tym wrażenie, jakby był sam w pokoju, całkowicie odgrodzony od
reszty wiata. Nie ulegało wštpliwoci, że sš homoseksualistami. Byli jednak
całkowicie pogršżeni w narkotycznym transie, mówili slangiem ludzi odurzonych,
zaczynali zdania i nie kończyli, gadali o rachunkach, oszczędzaniu pieniędzy;
robili na mnie wrażenie ludzi całkowicie nieprzewidywalnych. Ciastka bakława
leżały w otwartym pudełku, lecz nikt ich nie tknšł.
- Dokšd? - powtórzył Lachat.
- Przestań zadawać pieprzone pytania, człowieku! - Ziryto
wałem się.
- Dubaj.
Lachat wymówił to słowo z wyranie obcym akcentem, nieprawidłowo.
- Morzem?
- Morzem.
- Tais-toi, Lass!
Twarz Fanna zapadła się. Wyglšdał głupiej niż kiedykolwiek. Lachat przypalił
papierosa i, nie zacišgajšc się, podał go mnie.
Haszysz - przypuszczam, że z Afganistanu - ciężki jak ołów, słodkawy, lecz
gorzki, miał jakš domieszkę, prawdopodobnie strychniny lub czego w tym
rodzaju. Przechyliłem
Co za dziwka z tego faszystowskiego kraju!
173
głowę do tyłu, spojrzałem w górę na znane mi konstelacje gwiazd. Patrzšc na
kršżki dymu z papierosa, zapytałem:
- Za ile można się z wami zabrać?
Lachat wybuchnšł miechem.
- Za ile można się z wami zabrać? - przedrzeniał mój
akcent.
- Za ile można się z wami zabrać? - powtórzyłem pytanie.
- Nie stać cię na to, Brytyjczyku.
Fann był zbyt daleko, aby to słyszeć. Leżał na łóżku, na jego przepitej twarzy
migotały ogniki palšcego się gazu z wież wiertniczych w zatoce.
- Mówię tutejszym językiem. Mogę się wam przydać.
- Mówisz po persku?
Idiota.
- Tak. I po arabsku.
- Daj mi dłoń.
Zdziwiony, dałem mu jš. Jego dotyk poruszył mnie.
- Nie bój się, człowieku. - Spojrzał przez chwilę na mojš
dłoń, następnie na twarz. Potem, cały czas patrzšc mi w oczy,
potarł swojš dłoniš mojš dłoń. - Masz problemy, człowieku.
Jedno z twoich rodziców zginęło mierciš gwałtownš. - Zno
wu ujšł mojš dłoń, usiłujšc ustalić jej ciężar, i opucił wzrok. -
Och, dwoje rodziców, lecz nie w tym samym czasie. Dziwne!
A ty uciekasz od czego. Twoja dziewczyna kocha się z innym
facetem. Może powiniene pójć do domu.
- Oczywicie. - Wstałem. - Do zobaczenia.
Kolana uginały się pode mnš. Z dużym wysiłkiem doprowadziłem się do porzšdku,
dotarłem do klatki schodowej, rozejrzałem się po ulicy i zawróciłem na schody.
Lachat wyglšdał na zachwyconego. Sprawiało mu przyjemnoć patrzenie, jak zmagam
się ze sobš. Miał jednak naturę zbyt rozkapryszonš i leniwš, aby mnie obrabować
lub zranić. Może jednak, gdybym tak padł na tym dachu...
- Brytyjczyku!
Zrozumiałem, że nie był Fannem, że poza heroinš co jeszcze interesuje go na tym
wiecie. Bardzo chciałem się dowiedzieć, co to jest. Na tym dachu, patrzšc na
gwiazdy, czuł się jak u siebie w domu, jak stary człowiek w swoim ogrodzie.
. k.L
- Człowieku?
- Jutro o północy. Przy urzędzie celnym w porcie. Żadnych
bagaży. Dokładnie o północy, lub płyniemy bez ciebie.
Szirin nie spała, bawiła się z Lej li. Płakała. Jej twarz i włosy pokrywał kurz.
Zadrapała sobie szyję. Wzišłem dziecko i przytuliłem je. Dziewczynka umiechnęła
się i wzięła do buzi mój palec. W końcu Szirin przemówiła.
- Lew czy lis?
- Lew! Jeżeli Bóg pozwoli, odpływam jutro w nocy.
Patrzyła na morze. Odwróciłem się z Lej li i podšżyłem za
wzrokiem Szirin. Czułem, że pogršżamy się w wiecznym smutku, w naszej współwinie
i nieszczęciu. Wreszcie powiedziałem:
- Szirin, na duchu podtrzymuje mnie przekonanie, że w tym
kraju zajdš wielkie zmiany, twój ojciec straci władzę, a ja będę
mógł powrócić i znowu być z tobš.
- Wyjdę za mšż.
Morze pociemniało. Pocałowałem Lejli. Pomylałem: Muszę zapamiętać ten dotyk
jej ciepłego policzka, kiedy miała trzy miesišce". Powiedziałem:
- Według ustawy o ochronie rodziny z tysišc dziewięćset
szećdziesištego siódmego roku szach, którym tak pogardzasz
i którego tak nienawidzisz, postanowił, że mšż nie może samo
wolnie rozwieć się z żonš, powtarzajšc trzykrotnie arabskš
formułę: Jeste rozwiedziona", lecz musi przedstawić sšdowi
dowody niezadowolenia z postępowania żony. Pani, nie dała
mi żadnych powodów do niezadowolenia. Nie wierzę również,
aby twoje drugie małżeństwo miało legalny charakter lub aby
mogła pozbawić mnie praw ojcowskich do opieki nad Lejli.
- To prawo zostanie zniesione, panie szachu.
Już spakowała swoje rzeczy. Mylałem, że mamy przed sobš jeszcze jeden dzień,
lecz ona postępowała na własnš rękę. Powrócilimy do dawnych dni, pełnych
różnego rodzaju nieporozumień. Odwróciłem się i spojrzałem na niš. Jej twarz
była wilgotna i miertelnie blada, a szyję miała podrapanš. Rzekła:
- Prawda jest taka, że twoja córka umrze z głodu, jeżeli nie
podejmę starań, aby jš nakarmić. Ponieważ nie zgadzasz się,
abym sama zdobyła pienišdze dla dziecka, a nie masz w tej
J
sprawie własnego pomysłu, musisz mnie opucić. Dla dobra dziecka musisz także
zrzec się praw małżeńskich, wymawiajšc trzykrotnie naszš tradycyjnš formułę
rozwodowš, abym mogła ponownie wyjć za mšż.
Patrzyła przed siebie. Powiedziałem:
- Jutro, przy bramie, kiedy się rozstaniemy. Wybaczysz mi?
Zaniosłem Lejli do dziecinnego łóżka, nie chcšc, aby była
obecna podczas naszych dyskusji.
Położyłem jš do łóżeczka. Odwróciła się na brzuszek i zaczęła mruczeć jak kotka.
Po chwili wyszedłem i usiadłem na brzegu basenu. Przyszła Szirin i usiadła obok
mnie. Trzymała w ręku papierosa.
- Mogę zapalić?
- Oczywicie, nie musisz zwracać się do mnie o pozwolenie.
- John?
- Cii, kto może podsłuchać.
- To już nie ma żadnego znaczenia.
- Szirin, proszę, nie dręcz mnie.
- Czy mogę cię tylko dotknšć? Aby sprawić ci ulgę, a nie ból.
- Proszę bardzo.
Wzięła moje ręce w swoje.
- Kiedy byłe w miecie, przemylałam to, co powiedzia
łam, i żałuję. To z mego powodu spadły na ciebie te wszyst
kie nieszczęcia. Gdyby nie ja, pracowałby bšd studiował
w Anglii. Nie mogę ciebie porzucić, kiedy nadal mnie prag
niesz. Także Lejli tęskniła, kiedy ciebie nie było. Proszę, za
bierz nas ze sobš do Anglii.
- Och, Szirin, nie mogę, to zbyt niebezpieczne. To li, li
ludzie. Europejskie szumowiny.
- To sš Europejczycy? Dlaczego tutaj sš?
- Ukrywajš się, jak ty i ja. To przemytnicy narkotyków. Za
bierajš transport afgańskiej heroiny do Dubaju, aby przemycić
jš do Europy. W żadnym wypadku nie zasługujš na zaufanie.
- A czego oczekiwałe? Pielgrzymów? Pielgrzymi latajš sa
molotami do Arabii! Słyszałam o tym przemycie, mam na
myli narkotyki.
- Będš tam kršżyć kutry marynarki wojennej. Może dojć
do walki.
- Oczywicie.
- Kochanie, nie byłem tam sobš. Sšdzš, że jestem idiotš.
- Oczywicie. Tęsknisz za krajanami. To naturalne.
- Byłem oszalały ze złoci i smutku.
- Z tego włanie powodu musimy jechać z tobš. Ja będę
miała broń. Nie będš się tego spodziewać.
- Nigdy nie strzelała z pistoletu!
- Słyszałam, że celujesz w twarz wroga i naciskasz na sprę
żynę, która nazywa się spust. Czy to takie trudne?
- Ale co zrobimy z Lejli?
- Ona chce być z ojcem.
Przytuliłem jš. Po chwili odprężyła się całkowicie. Zaczęła mnie całować i
zdjęła mi koszulę. Zdecydowany byłem zrobić wszystko, nawet gdyby miało to
kosztować mnie życie, byleby tylko powiedziała, że mnie kocha. Zdjšłem z niej
suknię i zauważyłem, że ma wilgotne piersi. Poczštkowo sšdziłem, że to mleko,
lecz kiedy spojrzałem na jej twarz, zauważyłem, że płacze - straciła nad sobš
panowanie.
Zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć, znów zaczęła mnie całować.
- Tęskniłam za tobš - powiedziała.
Potem dalimy się ponieć uczuciom, jakich dawno nie zaznalimy. Dopiero kiedy w
domu rozległ się płacz, Szirin złapała suknię oraz czador i pobiegła.
Następnego dnia bylimy bardzo zajęci. Szirin usiłowała zatrzeć wszelkie lady
naszej obecnoci. Odłożyła ksišżki na półki, spaliła odzież i pociel, którš
sama uszyła w kuchni. Zdšżyła nawet zakurzyć mieszkanie. W ogrodzie zakopała
zioła i kwiaty.
- Dlaczego nie zostawisz róż na chwałę bożš?
- Jak sobie życzysz.
Ostatnie dziesięć tomanów i paszporty zaszyła w suknię. W biurkach ponownie
zamontowałem pułapki. Przy tej pracy zastała mnie noc i nie mogłem odszukać
Szirin. Obawiałem się, że nie zechce jednak wyjechać ze mnš. Rozmylajšc w
ciemnociach, przy pierwszych promieniach księżyca,
uwiadomiłem sobie, że nie mogę jej do niczego zmusić; że jak zawsze będę
zależny od jej woli.
Głęboko w zarolach piewał ptak. Nie słyszałem, kiedy zaczšł, być może zanim
jego głos przeniknšł moje myli, upłynšł jaki czas. Głos ptaka pełen był
słodyczy i smutku, był także donony, jednak tak naprawdę charakteryzujšce jego
głos okrelenia mówiš więcej o stanie mego umysłu, o moim smutku i emocjach,
ponieważ opuszczamy ten ogród i Iran. piew ptaka wypełniał wszechwiat. Jakby
wydobywał się z zakamarków ciemnoci i wiata uczuć, gdzie moja melancholia i
niepokój, miłoć do dziecka i żal z powodu mierci przyjaciela były jedynie tego
wiadectwem.
- Na wiosnę, w Isfahanie, piew słowików nie pozwala ci
zasnšć.
Stała obok mnie, na jej twarz padał cień żaluzji. Podała mi kawałek zwiniętego
papieru. Była to kartka wydarta z zeszytu szkolnego. Na górze wykaligrafowała:
MEMU MĘŻOWI. Był to sonet, nazywany tutaj gazelem, a każdy dwuwiersz miał ten
sam rym. Spojrzałem na papier i rozwinšłem go. Uderzyła mnie intymnoć zawartej
w nim treci. Czułem dokładnie to samo co tamtego popołudnia w moim pokoju w
Bombast-e Parwiz w Isfahanie - że nie oprę się sile jej umysłu oraz że w czasie
naszych długich miodowych miesięcy nigdy nie okazała tyle skromnoci. Były w tym
sonecie słowa takie jak: aj Dżan-e man, które mogły znaczyć: O mój ukochany".
Każda poetka mogłaby w ten sposób rozpoczšć pisanie sonetu na czeć swego męża.
Jednakże Mój ukochany" może również znaczyć: Moja duszo", Moje życie". Może
też wyrażać różne bardzo intymne przeżycia, o których Szirin nie chciałaby ani
mówić, ani pisać. A ja mylałem, że piszšc, zajmuje się wyłšcznie księgowaniem
naszych wydatków domowych!
- Madame, niezły z ciebie księgowy. Jestem pod wraże
niem twoich ksišg rachunkowych.
- Nie bšd niemšdry.
Byłem niemšdry, lecz pewna nowa myl nie dawała mi spokoju: z tego, co
widziałem, Szirin była dobrš poetkš, nawet jak na standardy i tradycje poezji
perskiej, najlepszš od czasów Forugh. Moja natura znowu doszła do głosu: czułem,
że mimo
wszystko i wbrew mojej woli pochłonie mnie namiętnoć do historycznych rozważań.
Miała dany jej od Boga poetycki dar i moim obowišzkiem było go chronić dla niej
samej i wszystkich kochajšcych i rozumiejšcych poezję. Wówczas, i tylko wówczas,
pojšłbym jej dumę, wyrażajšcš szczere i niezłomne poczucie daru, jakim Bóg jš
obdarzył.
- A ja cišgle mylałem, że zajmujesz się tylko i wyłšcznie
liczeniem pieniędzy.
Zarumieniła się.
- To nic takiego. Widzisz, odkšd ciebie spotkałam, cały ten
czas, ilekroć kroiłam sabzi, polewałam ogród, brałam ciebie
w objęcia lub też zmieniałam Lejli pieluszki, nagle zjawiała się
myl: Jak tylko skończę, pójdę pisać wiersze". Piszšc, posłu
giwałam się nowym stylem; pisałam prozš, naladujšc Forugh,
którš miałam zaszczyt poznać w Teheranie, gdy byłam z matkš
na uroczystoci przyznania mi nagrody Krajowego Stowarzy
szenia Sztuki i Literatury za udział w konkursie literac
kim. Kiedy towarzystwo Forugh zorientowało się, że jestem
dwunastoletniš dziewczynkš, zaczęto sobie stroić żarty z mojej
sukienki ozdobionej wstšżkami. Matka powiedziała mi pó
niej, że to nie była ich wina, ponieważ wszystkich obecnych
zdenerwował udział księżnej Aszraf w tej uroczystoci. Nie
mogłam jednak ukoić swego smutku i płakałam bez końca.
Kiedy jednak ciebie spotkałam, pomylałam, że włanie dla
ciebie powinnam przyjšć tradycyjnš formę wiersza - którš na
prawdę dobrze się posługiwałam - ponieważ użyta wiadomie,
nieprzypadkowo, zwłaszcza przez poetkę, może doskonale wy
rażać nowe treci.
Zakłopotana, zamilkła. Ucichł także piew słowika. Pomylałem: W końcu, kilka
chwil przed opuszczeniem tego kraju, dane mi było zrozumieć cudowny owoc
miłoci". Uwiadomiłem sobie, że było to takie proste, lecz...
- Wybacz, trudno mi to wyrazić. Zawsze chciałam być tyl
ko poetkš. Miałam jednak problem: jak można być poetkš,
będšc kobietš? Widzisz, mylałam, że będę jak Parwin* siady-
* ParwinEtesami(1910-1941)-poetkaperska,pisaławierszew tradycyjnej formie,
poruszajšc w nich m.i. problemy społeczne iprzyp. kons.).
. L
wała gdzie na uboczu i pisywała wiersze, bezbłędne w formie, tradycyjne w
treci, wyważone, i posyłała je do magazynów. Redaktorzy tych pism będš
przypuszczać, jak w przypadku Parwin, że autorem tych wierszy jest mężczyzna,
ponieważ wszyscy poeci to mężczyni, nieprawdaż? Potem spotkałam ciebie i byłam
na ciebie obrażona, och, jak bardzo obrażona! Dzień i noc zmuszałe mnie swoim
istnieniem do bycia kobietš bezwzględnš, cierpišcš i afektowanš. W końcu
powiedziałam sobie: Boże, niech się już stanie, zwyciężyłe, nie mam już w
sobie siły oporu". I dlatego włanie nie chcę już nigdy się z tobš rozstawać.
Chcę, aby prochy naszych ciał były razem do dnia Sšdu Ostatecznego. Uczyniłe
mnie szczęliwš. Mam na myli, że dzięki tobie zaznałam szczęcia jako kobieta.
wiat zamienił się w słodycz. Dawałem się ponieć tej słodyczy.
- Twoje komplementy, Szirin, sš tym milsze, że tak rzadkie.
- Dosyć tego! Tych wszystkich twoich bredni na temat
miłoci, tych pytań, czy kocham ciebie, a jeżeli kocham, to jak
bardzo, jeżeli kocham ciebie tak bardzo, to gdzie będzie grani
ca spełnienia miłoci. Czy te wszystkie zapewnienia uczyniš
mego chłopca szczęliwym, jakby moje zdanie miało w tej
sprawie jakiekolwiek znaczenie? Nie wystarczy, że dla ciebie
opuciłam moje miasto, siostrę, karierę, miliony i Bóg wie co
jeszcze? Nie wystarczy, że gotowa jestem opucić ten kraj, któ
ry tobie wydaje się niewiele wart, ale jest mojš ojczyznš;
i mojš religię, która wydaje się zacofana, lecz jest mojš religiš?
Nie wystarczy ci, że rozstaję się z mojš najcenniejszš spu
ciznš, perskim językiem, tym samym, którym mówiły Mahasti
i Tahere*, Parwin i Forugh - wszystkie te szalone i niedobre
kobiety! aby spędzić życie w kakofonii rażšcych mnie dwię
ków, które, słowo po słowie, zniweczš brzmienie i treć mego
ojczystego języka, aż niewiele pozostanie ze mnie, poza jakš
niby-Angielkš, oszołomionš wystawami sklepów Wolwortha
lub Espencera?!** Nawet ty musisz to dostrzegać!
Odwróciła się do okna. Słowik obniżył lot, pozostawiajšc za sobš cudowne akordy.
Szirin Farameh powoli i z wielkim trudem uwalniała się od nastroju wywołanego
jego piewem. Powiedziała:
- Mój mężu, nadszedł czas, aby opucić ten ogród naszych wspólnych przeżyć. Czas
stawić czoło złym ludziom. Nadszedł czas, jeżeli tak ma być, żeby umrzeć. Jako
rzecze Chaghani*:
Oto smutek - gociniec, czas już pakować rzeczy, Zebrać strzępy, ułamki woli
Ruszyć ku grozie przeznaczenia.
przeł. Ludmiła Marjańska
Przyniosę Lejli. Niech Bóg ma cię w swojej opiece.
* Mahasti i Tahere - poetki, współczesne Forugh Farrochzad (przyp. kons.). **
Persowie nie potrafiš wymówić zbitki dwóch spółgłosek w nagłosie i dodajš
praktycznie e" (przyp. kons.).
* Chaghani - Afzaluddin Badil Chaghani Szirwani (ok. 1121-1199) - poeta dworski,
panegirzysta; w jego poezji można odnaleć wpływy chrzecijańskie {przyp.
kons.).
CZĘĆ
TRZECIA
Lata całe przeladowało mnie to uczucie, jakiego doznałem jedynie przez chwilę
podczas irańskiej rewolucji. Było to pištego listopada tysišc dziewięćset
siedemdziesištego ósmego roku, kiedy w Teheranie podpalali banki, a wiatr
rozwiewał banknoty po rozprażonym i pełnym kurzu skwerze Ferdousi. Promienie
słońca ginęły w kurzu i dymie, kiedy powodowany siłš bezwładu rozpoczšłem bez
szczególnego celu wędrówkę w dół miasta. Wiedziałem, że nie mogę zostać na
ulicy, ponieważ zbliżała się godzina policyjna. Przyszedłem do Lalehzar, gdzie
opary alkoholu przyprawiały mnie o mdłoci.
Poniżej podartej reklamy filmu, pod olbrzymim zdjęciem nóg pijanej kobiety,
stały worki z puszkami piwa, obok zniszczonych i wyrzuconych na ulicę ram
okiennych. Wlokłem się nagrzanym makadamem, pokrytym smołš, poród rozbitych
butelek, szkła okiennego, pogniecionych puszek po piwie, a widok kogokolwiek
pijšcego alkohol był już tylko odległym i rzewnym wspomnieniem:
Spity ponad ludzkš miarę,
Nasser Chosrow wybrał się za miasto,
A skończył na kupie łajna i cmentarzu...
Z powodu godziny policyjnej na ulicach nie było nikogo, czasem tylko w bocznych
uliczkach mignšł samochód z woj-
skiem i zniknšł za ciemnymi murami gmachów. Szedłem ku ródmieciu. W pięknym
Teheranie schodzenie w dół miasta jest spacerem w przeszłoć. Ulice były
rozprażone od słońca, zakurzone i spokojne. Poczułem zapach koni i po chwili
byłem już w dziewiętnastym wieku. Pomylałem, że jeżeli pójdę dalej, spotkam
Amina w dumnej pozie, w historycznym mundurze, ujrzę błysk strzałów z armat,
które przywiózł z Moskwy, aby w czasie ramadanu salwami odliczać upływajšce
godziny. Spotkam także damy spacerujšce w barwnych strojach, zobaczę tulipany na
ulicach oraz żebrzšcych mnichów muzułmańskich w łachmanach i heretyków, którzy
zawili na szubienicach na placu Artylerii. Stwierdziłem, że odurzony
powietrzem, nie mogę ić prostym krokiem.
Stanšłem przed żelaznymi wrotami. Pchnšłem je i poczułem na policzkach podmuch
wieżego powietrza. Spokojna powierzchnia wody w małych kanałach przecinajšcych
ogród odbijała promienie księżyca. Przede mnš pojawił się umiechnięty młody
żołnierz; miał różę w zębach i kieszenie wypchane banknotami.
Biegł, skaczšc w plastikowych sandałach przez kanały, ocierajšc kolbš karabinu o
żywopłot z bukszpanu. Zdšżalimy w kierunku rozpadajšcego się budynku z wielkim
holem, gdzie wiatło księżyca odbijało się w milionie stalaktytowych kryształów,
a podnóży kamiennych schodów pilnowały wykute w kamieniu lwy; na alabastrowym
fryzie byli wyrzebieni wšsaci żołnierze, ubrani w surduty i uzbrojeni w
europejskie muszkiety. Chciałem podziękować chłopcu, ale już go nie było.
Promienie księżyca przenikały przez gałęzie płaczšcych drzew morwowych.
Położyłem się na ciętej trawie i wówczas wydawało mi się, że znalazłem się w
wiecie z innego stulecia; że zostawiłem za sobš płonšce sklepy z alkoholem,
rozrzucone na ulicach banknoty, żar na mojej twarzy, warkot migłowców,
lamentujšce kobiety w czarnych żorżetach i obręcz na mojej szyi z napisem:
PROSZĘ O WIADOMOCI O MOJEJ RODZINIE; że zostawiłem za sobš miasta, wydarzenia i
poczucie absolutnej pewnoci; że w moim osamotnieniu i wstydzie znalazłem drogę
wyjcia z tego wiata:
Słodki krewniak księżyc
Kryje się w gałęziach drzew
Lub nurza w odległych kanałach!
Za póno!
Pierzcha nasz sen, uchodzšc z tegorocznymi lićmi.
Wstałem chwiejnie. Słońce spaliło mi twarz. Na chodniku przed lustrzanym
portykiem pałacu, w miejscu troskliwie pielęgnowanych róż, trzech wytwornie
ubranych mężczyzn ostentacyjnie oddaliło się ode mnie. Czwarty stał w odległoci
około pięćdziesięciu kroków, trzymajšc w ręku podkład do pisania i otwarte pióro
wieczne. Dalej stał jaki oficer, rozglšdajšc się czujnie. Byli olniewajšco
czyci, niczym anioły.
Nagle odwrócili się, a właciwie najpierw odwrócił się ten w rodku, a nieco
póniej stojšcy po obu jego stronach pozostali. Wszyscy byli wysocy.
Zaintrygowało mnie, że stojšcy po bokach byli obcokrajowcami, Europejczykami
bšd Amerykanami. Mężczyzna z lewej strony, w którym rozpoznałem brytyjskiego
ambasadora, Burchilla, mówił co szybko cichym głosem, z opuszczonš głowš, nie
tylko, aby okazać rozmówcy szacunek, lecz jakby obawiał się także reakcji na
wypowiadane słowa. Mężczyzna z prawej to bez wštpienia ambasador Stanów
Zjednoczonych, Freeling. Zamylony, patrzył przed siebie, nie bardzo słuchajšc,
co mówił kolega; jakby duszš był w Ameryce.
Pomiędzy nimi stał Słońce Ariów*, wyglšdał na skonfundowanego. Jego dostojna
twarz, połyskujšce w słońcu włosy, doskonale skrojony garnitur, opanowanie i
ujmujšca uprzejmoć niewiele miały wspólnego z jego duchowš udrękš. Widziałem,
jak zmaga się z tym, co przed chwilš szybko i cicho powiedział mu ambasador
Burchill, lub - cilej mówišc - z całkowicie dla niego nowš konstatacjš:
oznaczało to, że nie ufa ani temu mężczynie, ani temu drugiemu, lub raczej ich
rzšdom, co oznaczało, że do nikogo nie ma już zaufania. Na dachu sšsiedniego
budynku para wron walczyła, trzepoczšc skrzydłami.
Tytuł szacha Mohammada Rezy Pahlawiego (przyp. kons.).
Jestemy oszołomieni, Słońce jest w zenicie, Delegacje przemykajš chyłkiem.
Wstałem. Gdybym pozostał tam, gdzie się znajdowałem, i zauważono by, że się
ukrywam, zostałbym zastrzelony. Tak naprawdę wstałem, bo odurzyło mnie powietrze
i nie uważałem za stosowne podsłuchiwać czyich rozmów. Szach dygotał ze
strachu. Przede wszystkim dlatego, że już kiedy, nie pamiętam kiedy, jako młody
człowiek był w tym miejscu, gdy jaki chłopiec oddał do niego pięć strzałów w
ogrodzie Uniwersytetu Teherańskiego. Szach przeżył, co w swoim przekonaniu
zawdzięczał osobistej protekcji samego Alego. Teraz moje ekstrawaganckie
zachowanie i osobliwoć mojej postaci uzasadniały jego podejrzliwoć wobec
ambasadorów. Spojrzał z wciekłociš na Burchilla. Brytyjski ambasador wyskoczył
przed szacha nie po to, aby zasłonić go swoim ciałem, lecz raczej powodowany
nieufnociš wobec mnie. Kiedy, jako żołnierz, wykazał się dużš sprawnociš
fizycznš. Wsunšł teraz do kieszeni rękę po broń, lecz w ułamku sekundy zmienił
zdanie i wykonał ruch, jakby chronišc szacha, chciał powalić go na ziemię. Osoba
szacha nadal widocznie emanowała aurš pomazańca bożego, chciał go więc osłonić
przed kulami zamachowca. W mojš stronę biegł generał, wycišgajšc z pokrowca
broń; robił to tak, jakby walczył z kšsajšcym go wężem. Urzędnik we wspaniałych
butach ręcznej roboty, trzymajšcy w ręku notatnik, pospieszył w moim kierunku.
Podniosłem ręce, aby pokazać, że nie mam broni. Umiechnšłem się do
szachinszacha. Zamrugał oczami i odprężył się.
- Rozbroić chłopaka! - powiedział.
- Rozkaz!
Ogród ożył. Na blaszanym dachu pojawili się strzelcy. Zobaczyłem, że biegnšcy w
mojš stronę generał zamierza mnie zastrzelić choćby dlatego, aby nie być
posšdzonym o brak gorliwoci w wykonywaniu obowišzków służbowych; pozostali
zrobiliby ze mnie sito, aby zasłużyć na żołd lub choćby dlatego, aby położyć
kogo trupem. Odwróciłem się do nich plecami, przytuliłem policzek do goršcej
kory drzewa morwowego.
Był to akt tchórzostwa, lecz wierzyłem, że w owym czasie strzelanie w plecy
budziło czasami wyrzuty sumienia.
- Kto cię nasłał? Gdzie sš twoi wspólnicy? Gdzie scho
wałe broń?
Funkcjonariusz stał blisko mnie, krzyczšc tak głono, że każdy mógł słyszeć.
Jego niewieży oddech wiadczył o jakich niedomaganiach. Wyczuwałem, że nie
jest gburem i że chciał ukryć swojš chorobę; stał przy mnie tak blisko, jakby
chciał ochronić mnie przed strzałem. Szepnšłem mu do ucha:
- Mam sprawę do Ekscelencji. - Ponieważ otoczyli mnie
Niemiertelni z automatami i o mały włos nie zrobili ze mnie
sita, zamiałem się i powiedziałem: - Pewnego razu derwisz
zjawił się przed obliczem sułtana, wywołujšc wielkie poru
szenie".
Cytat ten, o czym wie każdy Irańczyk, pochodzi z Różanego ogrodu Sadiego.
Kiedy po raz pierwszy, po aresztowaniu w ogrodach pałacu Golestan, byłem w
Ewinie, trzymano mnie w separatce na oddziale zwanym izbš chorych. Panował tam
lodowaty chłód, więc cały czas biegałem, aby nie zamarznšć. Lampa na suficie
paliła się bez przerwy. Z poczštku byłem im za to wdzięczny: odczuwałem zbyt
wielkie przerażenie, aby zamknšć oczy bšd nie patrzeć na drzwi. Póniej nie
mogłem już odróżnić dnia od nocy.
Strażnicy domagali się ode mnie wiadomoci i przekazywali zasłyszane pogłoski.
Dowiedziałem się, że imam opucił więte miejsce w Iraku i poleciał do Francji
oraz że żołnierze izraelscy patrolujš ulice w mundurach armii irańskiej.
Codziennie mówiono o amnestii. Stopniowo więzienie stawało się coraz cichszym
miejscem, aż w końcu pomylałem, że jestem ostatnim więniem politycznym w
Iranie. Całymi godzinami kołatałem w drzwi, aby zaprowadzono mnie do ubikacji,
ale nikt nie przychodził. Po takim przykrym dowiadczeniu postanowiłem nie pić
żadnych płynów. Dokuczał mi wielki głód, dopóki nie zaczšłem przechowywać chleba
i sera i jeć tylko wówczas, kiedy przyniesiono mi następny posiłek. Mylałem,
że zapomniano o mnie i że w końcu umrę z głodu.
Pewnej nocy delikatnie obudził mnie Sulejman i powiedział,
abym się ubrał. Stał przy drzwiach, patrzšc na mnie, jakby oczekiwał
szczególnego podziękowania za przyniesione dobre wieci. Idšc korytarzem,
widziałem otwarte drzwi więziennych cel, a w nich brudne naczynia, ubrania
leżšce gdziekolwiek oraz resztki chleba i cukru. Na zewnštrz, w wietle
reflektorów, prószył nieg i skrzypiał pod nogami. Z miasta, odbity od stoków
gór, dochodził potężny wrzask, jakby na moje powitanie:
- Bóg jest wielki! Chomejni jest naszym przywódcš! Uwol
nić ajatollaha Nadżafiego!
Sulejman niedbale wypełniał swoje obowišzki, był jakby nieobecny, bezradny,
jakby przestał już być strażnikiem więziennym i powrócił do Urudż, swojej
rodzinnej wioski koło Ta-brizu, i zastanawiał się, co powie swoim ziomkom, kiedy
się tam znajdzie. Pod łukiem głównej bramy stał biały mercedes z włšczonym
silnikiem. Trzech motocyklistów z jego eskorty odwróciło ode mnie wzrok.
Zapadłem się w głębokie skórzane fotele i ruszylimy. Okna samochodu zasłonięte
były firankami, w jego wnętrzu było ciepło, pachniało pomadš do włosów i lekami.
Powiedziałem:
- Ekscelencjo, po raz drugi zawdzięczam panu życie.
- Mšż powinien pilnować swojej młodej żony, panie Pitt,
ponieważ może jš utracić.
Promienie lampy do czytania padały na jego nieżnobiały kołnierzyk i wystajšce
mankiety, złoty zegarek na ręce i diamentowe spinki, a także na wypomadowanš
fryzurę w stylu sprzed pięćdziesięciu lat. Domylałem się, że był to Ghawam,
minister dworu. Wyglšdał gorzej niż owego poranka w Gole-stanie. Był poważnie
chory. Przypuszczam, że to nowotwór. Powiedziałem po angielsku:
- Proszę pana, nie utraciłem osoby, którš ma pan na myli,
wręcz przeciwnie, ona została porwana i uprowadzona. Ocze
kuję, że uzyskam od pana wszelkie informacje na ten temat.
- Zapomnij o niej, Pitt.
- Nie rozumiem pana.
- Mylę, panie Pitt, że powinien się pan rozejrzeć za innš
osobš. Ten kraj słynie z urodziwych i subtelnych kobiet.
- A pan powinien ważyć swoje słowa. Gdybym nie był
pana dłużnikiem i gdyby nie był pan człowiekiem chorym, to, na Boga, odpłaciłbym
panu tym samym. Pytam ponownie, czy ma pan jakiekolwiek informacje o niej?
- Sšdzę, że księżna zabrała swojš córkę do Europy. Praw
dopodobnie do St. Moritz.
- Nonsens.
Samochód gwałtownie skręcił w prawo.
- Dokšd jedziemy?
Przymknšł oczy. Chyba przecenił swoje możliwoci fizyczne.
- Dokšd mnie zabieracie?
- Zabieram pana do Mehrabadu, panie Pitt. Ostatniej nocy
ambasador Freeling odebrał od prezydenta wiadomoć dla Jego
Cesarskiej Moci.
Poczekałem, aż przestanie kaszleć.
- Wie pan, Amerykanom nigdy nie zależało na Jego Cesar
skiej Moci.
- Tylko wasz naród kocha monarchię. Amerykanie chcieli
rzšdu wojskowych. Chcieli Farameha.
- Naturalnie. On strzelałby do narodu.
Ghawam żachnšł się.
- Jego Cesarka Moć nigdy nie pozwoliłby swoim żołnie
rzom strzelać do narodu. Zmienił temat rozmowy. Dlatego
musimy pozyskać Farameha.
- I dlatego wiezie mnie pan na lotnisko!
Umiechnšł się jak stary galant.
- Nigdy nie mogę oprzeć się urokowi pięknej twarzy.
- Co pan ma na myli? Kim jest dla pana moja rodzina?
Dał sygnał palcami. Powiedziałem:
- Panie Ghawam, jestem panu wdzięczny za okazanš mi
uprzejmoć. Jednakże nie chcę opuszczać Iranu, ponieważ
wiem, że moja żona i dziecko sš żywe i znajdujš się w Iranie.
Sšdzę także, że jeżeli Jego Cesarka Moć mianuje Farameha
premierem, dajšc mu prawo wprowadzenia stanu wyjštkowe
go, utraci tron. Farameh nie jest lojalny. Byłbym wdzięczny,
gdyby pan mojš opinię, wynikajšcš z poczucia obowišzku,
przekazał Jego Cesarskiej Moci.
- Wypowiada się pan w sprawach, o których nie ma poję-
cia. Decyzja już zapadła. Howejda zostanie mianowany ministrem dworu.
- A pan, Ekscelencjo? Dokšd pan się wybiera?
- Do grobu, via nowojorski szpital. Zna pan Hafeza? - Nie
mógł opanować kaszlu, jednakże bardzo chciał to powie
dzieć: - Dariusz, Aleksander i te wszystkie ich hulanki...
Na jego ustach pojawiła się czerwona ma, jakby żuł betel. Zbliżalimy się do
wiateł pomnika szacha.
- Wszyscy o nas zapomnš za rok lub...
- Kierowca! Kierowca! - zastukałem w grubš szybę. Kie
rowca odwrócił się. Miał oczy łani. - Musisz zawieć Eksce
lencję do domu. Natychmiast!
Samochód szybko zawrócił do miasta. Chwyciłem Ghawa-ma w ramiona. Rozluniłem
gruby, jedwabny krawat, odpišłem kołnierz. Odsunšł się ode mnie. Dołšczyła do
nas eskorta na motocyklach i włšczyła syreny.
- Kierowco, czy masz telefon?
- Tak, proszę pana.
- Zatelefonuj do madame Ghawam i jego lekarza.
- Doktora Bernarda czy doktora Plessisa?
- Skšd, u diabła, mam wiedzieć? Zadzwoń do obu.
Przejechalimy przez bramę wjazdowš pałacu Niawaran
i zatrzymalimy się przed owietlonym domem, otoczonym piniami. Pobiegłem po
schodach na górę.
- Madame! Proszę przyjć! Pani mšż le się czuje.
Usłyszałem kroki. Drzwi otworzyła szeroko piękna dziewczyna. Miała na sobie
białš wieczorowš suknię, a na szyi kolię z diamentów. Spojrzała na mnie, potem
poza moje ramiona i na otwarty samochód. Wraz z niš i kierowcš zanielimy jej
ojca do pokoju i położylimy na dywanie. Jej siostra zjechała po poręczy
schodów.
- Telephonez Bernard! - krzyknęła.
Kierowca już telefonował po lekarza. Poszedłem do drzwi.
- Pitt! - zawołała córka.
Trzymała w ramionach głowę ojca. Wydawało mi się, że chciała mi co powiedzieć,
być może o mojej żonie. Otworzyła usta, żeby się odezwać, lecz zabrakło jej słów
albo też poczuła, trzymajšc w ramionach umierajšcego ojca i widzšc
ginšcy dawny wiat, że wszelkie słowa straciły już swoje znaczenie.
Odwróciłem się i uklškłem przy głowie jej ojca. Jego usta poruszały się.
Odnosiłem wrażenie, że kiedy tak się modlił, cała jego europejskoć i
wyrafinowanie gdzie się ulotniły.
- Co? Nie rozumiem.
- ...sprawiedliwe...
- Co jest sprawiedliwe?
- Proszę, panie Pitt, idzie doktor Bernard!
- Zrób... to... sprawiedliwe... dla mnie...
- Do cholery, człowieku, co? Co takiego mi zrobiłe, że
muszę...
- WYJED, PITT!
- Proszę, musi pan teraz odejć. Jego Ekscelencja jest cho
ry. Jutro. Albo pojutrze.
Po raz drugi uwięziono mnie w Ewinie wiosnš tysišc dziewięćset osiemdziesištego
roku, tego dnia, kiedy Amerykanom nie powiodła się misja uwolnienia swoich ludzi
z ambasady przy Tacht-e Dżamszid. W tym czasie mieszkałem w dzielnicy Teheranu
nazywanej Nowym Miastem: ponieważ było to miejsce, gdzie mieszkali ludzie nie
majšcy dowodów tożsamoci, i ponieważ można tam było dostać heroinę.
Przypuszczam, że czekałem tam, jak wszyscy, na atak Saddama. Nowe Miasto
wydawało się do czekania miejscem równie dobrym jak każde.
Pamiętam, że była tam mała uliczka, gdzie narkomani palili pety, ukryci pod
osłonš muzułmańskich szat, powiewajšcych w rozżarzonym powietrzu, poruszanych
pędem przejeżdżajšcych samochodów. Czasami silny podmuch powietrza odsłaniał
twarze i wówczas widziałem ludzi pozbawionych jakichkolwiek osobistych cech.
Chodziłem wród nich, pytajšc o Francuzów, lecz dopóki na ustach rozmówcy nie
położyłem swojej dłoni z palšcym kryształowym proszkiem, niczego nie mogłem się
dowiedzieć. Ale wtedy wybuchała bójka i walczyli wówczas ze
sobš niczym szakale o padlinę. Ulica pełna była różnego rodzaju pogłosek: że
teraz przyszła kolej na nas, że zamknięte sš uniwersytety, że Nadżafi jest już w
drodze do nas. Nikt jednak nie wyobrażał sobie, że kogokolwiek będš dręczyć,
dopóki nie zjawił się on dwudziestego pištego kwietnia, z pistoletem u boku oraz
z dwiema ciężarówkami strażników rewolucji, a nawet kilkoma zagranicznymi
dziennikarzami, zabranymi spod ambasady amerykańskiej. Z latarni ulicznych
zrobili szubienice. Usiłowałem przedostać się z Nowego Miasta na bazar, kiedy
co uderzyło we mnie i zwaliło z nóg. Wokół mnie na ulicy pełno było koszy z
lićmi. Dym, ogień i zapach pieczonego mięsa przypominały antyczny festyn. Kto
strzelał nade mnš. Podniosłem głowę i zobaczyłem palšcy się pejkan. Musiał być
wyładowany materiałem wybuchowym. Kiedy leżałem na ziemi, podbiegł do mnie
strażnik, zwišzał mi ręce i zawlókł do autobusu.
W Nowym Miecie bycie bezrobotnym bez dokumentu tożsamoci nie było szczególnym
wykroczeniem, nawet wówczas, kiedy wybuchała bomba w samochodzie. Noc spędziłem
na posterunku policji wród jęczšcych i szlochajšcych narkomanów. Rewolucyjne
sšdy szczyciły się szybkim wydawaniem wyroków - jeli były szybkie, kto wymagał
sprawiedliwoci? -oczekiwałem zatem, że zostanę osšdzony i skazany do południa.
Siedzšc przykucnięty na korytarzu poza salš rozpraw, zobaczyłem mijajšcego mnie
ajatollaha Nadżafiego; poderwałem się, aby ucałować jego rękę, lecz on wskazał
na mnie i kto chwycił mnie za włosy. Zacišgnięto mnie po schodach do stojšcego
na zewnštrz starego mercedesa. Jechalimy pod górę. Ręce miałem skrępowane na
plecach i zawišzano mi oczy. Wydawało mi się, że minęlimy pałac Golestan po
mojej prawej stronie. W miarę jazdy było coraz chłodniej i ciszej; zorientowałem
się więc, że jedziemy na północ, w kierunku Ewinu. Mylałem, że uduszę się ze
strachu.
Samochód zatrzymał się, na spoconej twarzy i plecach poczułem powiew zimnego
powietrza.
- We tego masona!
Dano mi do ręki zwiniętš gazetę i za jej pomocš mnie prowadzono. Przypuszczam,
że uważali mnie za zbyt nieczystego,
191
aby prowadzić za rękę. Weszlimy do dusznego pomieszczenia i kto popchnšł mnie
pod cianę. Ludzie deptali mi po nogach; sšdziłem, że jestem w jakim korytarzu.
Oparłem twarz na kolanach, podcišgnšłem zasłaniajšcš mi oczy szmatę i ujrzałem
widok, który całkowicie mnie załamał. Byłem w korytarzu tak długim, że nie
widziałem jego końca, a w nim młodych mężczyzn i kobiety z zawišzanymi oczami.
Każdy pogršżony w ciemnociach i własnych mylach, pokorny i naiwnie wierzšcy,
że jego proby zostanš w końcu wysłuchane. Często brodaty młody mężczyzna
podskakiwał do stojšcych pod cianš ludzi, bijšc ich kolbš karabinu po stopach i
krzyczšc:
- Nie podnosić przepasek! Kolana przycisnšć do piersi!
Co się stało, że aresztowano dzisiaj tak wielu ludzi? Nie wiedziałem jeszcze
wówczas o Amerykanach.
Zabrano mnie i poprowadzono przez kilka podwójnych drzwi. Delikatna ręka zerwała
z oczu przepaskę i znikła. Ujrzałem przed sobš niskiego mężczyznę w czarnym
kapturze z otworami na oczy. Na widok tej zjawy włosy zjeżyły mi się na głowie.
Przede mnš stało krzesło z białym oparciem, takie, jakie miały dziewczęta w
mojej klasie w Isfahanie. Czarna postać nienaturalnym gestem głowy wskazała, że
powinienem na nim usišć. Przez dłuższy czas oczy, ukryte za kapturem, pilnie mi
się przypatrywały. Panujšca wokół cisza była nie do zniesienia. Powiedziałem:
- Przepraszam pana, ale...
Uderzył mnie w czoło tak silnie, że krzesło cofnęło się do tyłu. Było to
najbardziej bolesne uderzenie, jakiego kiedykolwiek dowiadczyłem. Oszołomiło
mnie i zarazem napełniło smutkiem. Zebrałem się w sobie.
Człowiek w kapturze odezwał się:
- Jeste Pitt!
Wypowiedział moje nazwisko tak, jakby samo w sobie było powodem wstydu i hańby.
Prawdę powiedziawszy, byłem zadowolony, że zna mojš tożsamoć, ponieważ
wiedziałem, że będzie mi to potrzebne.
- Tak.
Znów uderzył mnie w to samo miejsce. Pomylałem, że ko-
lejny taki cios może rozbić mi głowę. Chwyciłem jš oburšcz i uklškłem.
- Nie popełniłem żadnego przestępstwa. Dlaczego znęcacie
się nade mnš?
Zbliżył się do mnie.
- Słuchaj, Pitt. Słuchaj uważnie. Sporo wiemy o tobie, lecz
chcemy wiedzieć nieco więcej. Jeżeli będziesz z nami współ
pracować, pozwolimy ci wyjechać do Anglii. Jeżeli nie, pozo
staniesz tutaj, dopóki się nie zdecydujesz albo nie umrzesz.
Dzisiejszej nocy pozwolę ci zastanowić się nad tym.
- Nie chcę jechać do Anglii.
Byłem tak obolały, że nawet ruch powietrza sprawiał mi ból. Czułem również, że
wiat stanšł na głowie i zwariował, że ten człowiek przede mnš widzi
rzeczywistoć zupełnie inaczej, że usiłuje wprowadzić mnie w błšd. Wstałem.
- I jeszcze co, Pitt.
Majšc teraz przepaskę na oczach, odwróciłem się w stronę, gdzie powinien być.
Co zimnego i twardego dotknęło mojego czoła.
- Wiesz, co to jest?
- Nóż.
- Włanie. Jeżeli choć na moment podniesiesz zasłonę na
oczach i spojrzysz na mnie, potnę twoje oczy.
Moja cela więzienna miała numer 381; znajdowała się na trzecim piętrze bloku
zwanego szpitalnym. Było tam duszno i nie miałem żadnej możliwoci wyłšczenia
wiatła. Kiedy waliłem w drzwi, wołajšc strażnika, kto przez metalowy otwór
krzyknšł: Nie wolno!" Nieco póniej przyszedł strażnik z zupš i chlebem na
kolację, lecz nie mogłem jeć. Czułem, że w każdej chwili mężczyzna w kapturze
może zjawić się w mojej celi. Dotychczas wydawało mi się, że chroniła mnie jaka
niewidzialna tarcza, którš teraz przekłuto: byłem całkowicie zdany na łaskę
więzienia. Usiłowałem przemyleć od poczštku do końca czekajšcš mnie rozmowę,
aby wyjć z niej obronnš rękš, lecz zawsze pojawiało się co, co budziło moje
wštpliwoci. Z drzemki wyrwał mnie krzyk: Czas na mycie przed mo-
dlitwš!" i przez okno, wysoko w murze, zobaczyłem niebo pełne gwiazd.
- Dlaczego?
- Nie wiem!
Uderzenie rozłociło mnie. Powiedziałem:
- Nie wiem, o co chodzi, panie ledczy, i nie będę wiedział,
jeżeli po każdym pytaniu będę bity. Nie widzę twojej twarzy,
nie znam twego nazwiska i nie wiem, w jakim miecie miesz
kasz. Zgodnie z konstytucjš Republiki Islamskiej, przyjętš
w zeszłorocznym referendum, mam prawo skorzystać z habeas
corpus. Mam prawo wiedzieć, na podstawie jakich oskarżeń
zostałem pozbawiony wolnoci i jestem tyranizowany. I dlate
go nie mam panu nic do powiedzenia.
Stężałem w oczekiwaniu na cios, lecz nic podobnego nie nastšpiło. Mężczyzna w
kapturze powiedział:
- Jeste Anglikiem!
- Czy to zbrodnia?
- Tak. Wszyscy Anglicy sš szpiegami. Wracaj do celi. We
zwiemy cię i od poczštku do końca opowiesz nam swojš histo
rię, a potem wydalimy cię do Anglii.
- Nie chcę wracać do Anglii. Przez miłoć do Alego, po
wiedz mi, co chcesz wiedzieć, a ja uczynię wszystko, aby
spełnić twoje żšdania. Nie popełniłem żadnej zbrodni, a moje
sumienie jest czyste. Nigdy nie pracowałem w brytyjskiej służ
bie wywiadowczej. Nie znam ludzi, o których mówisz, McNee,
Carringtona i Majora. Od siedmiu lat nie byłem w Anglii, a od
tego czasu zmienił się rzšd. Pani Thatcher była tylko ministrem
owiaty, nie była kim ważnym. Nie ma takiej osoby jak John
Major: to nie jest angielskie nazwisko. Major to stopień woj
skowy, podobnie jak kapitan czy pułkownik. Ta osoba musi się
nazywać major John, a dopiero po tym następuje właciwe na
zwisko. Mnie nikt nie zna w Anglii. Sšdzisz, że wymieniš
mnie za Kasrawiego w Manchesterze lub chłopców w Dundee,
a ja cię zapewniam, że nie wymieniš.
W końcu powiedział, o co chodzi:
- Gwałtu i morderstwa nie uważa się w Anglii za przestęp
stwo, lecz w tej społecznoci tak.
!??(
l
- Jak dobrze wiesz, te fałszywe oskarżenia wymylili ludzie
poprzedniego reżimu. Nie sšdzę, aby rewolucja kontynuowała
przestępstwa bałwochwalców.
Posunšłem się za daleko; chciałem jednak poddać próbie jego cierpliwoć i
intelekt, ponieważ te jego cechy były dla mnie tak samo tajemnicze jak jego
twarz i ciało i w mojej wyobrani przybrały podobnš formę i treć. Wyczułem, że
wiat jest mu obcy, a on sam ulega zmiennym nastrojom. Oberwę od niego jeszcze
nieraz, zanim zorientuję się, jaki ma charakter oraz jakimi kieruje się
rozkazami. Gdyby uderzenia w usta, uszy i czoło były jedynie wyrazem jego
frustracji, należało czynić wszystko, aby nie wywoływać furii głęboko zranionej
osobowoci. Pochodził z biedoty. Widziałem w nim niedoszłego alumna, wyrzuconego
z seminarium duchownego, skorumpowanego w latach siedemdziesištych przez
sawakowców. Wykorzystany i wzgardzony przez Nadżafiego, był teraz u kresu sił.
Zebrałem się w sobie i po omacku usiłowałem dotrzeć do krzesła. W głębokiej
ciszy rozległy się głosy południowej modlitwy. Przypuszczałem, że pozwoli mi
teraz odejć. Usiłowałem wkrać się w jego łaski.
- Panie ledczy, niewštpliwie doznał pan cierpień w reżimie
niewiernych.
- Oczywicie.
- To dlaczego, na Boga, przeladuje pan swego towarzysza
niedoli?
Czułem, że stoi blisko mnie.
- My nie postępujemy jak szach, Pitt. My nie jestemy wy
moczkami jak szach. Nie dbamy o to, co mówi się o nas w Ang
lii i reszcie Europy. Nie interesuje nas przestrzeganie praw
człowieka i różne gadki na temat liberalizmu. Jeżeli szach zabił
setki, to, na Boga, my zabijemy tysišce. A teraz id!
W tej beznadziejnej sytuacji zawitała mi w głowie pewna myl.
- Czy szach zmarł?
- Oczywicie. I smaży się w piekle!
Wiadomoć ta wywołała we mnie nieopisany gniew.
J
- Jaka dziewczyna?
- Dziewczyna, którš zgwałciłe i zabiłe.
- Nikogo nie zgwałciłem, jak dobrze wiesz.
- Gdzie ona jest?
- Kto?
- Dziewczyna z Isfahanu.
- Która? Uczyłem całš klasę...
Zorientowałem się, że znowu posunšłem się za daleko.
Nasze spotkania nie odbywały się w ustalonym porzšdku: nie codziennie i nie co
tydzień, czasami w cišgu kolejnych trzech dni, potem następowała kilkudniowa
przerwa; nie zawsze rano, lecz czasami rano; nie zawsze je przerywano podczas
modlitw i nie zawsze kontynuowano.
W przeciwieństwie do przesłuchań rytm życia więziennego był niezmienny. Upłynęły
cztery tygodnie w Ewinie, zanim dokonałem pierwszego odkrycia, że reguły
rzšdzšce wiatem przesłuchań różniły się zasadniczo od reguł życia w celi
więziennej. Jeżeli istniał tu pewien ustalony porzšdek, polegał on na tym, że
człowiek w kapturze nie wchodził do mojej celi, przebywał w bloku naprzeciwko
więziennego podwórca, który strażnicy nazywali ministerstwem, że mi nie zagraża
tutaj, gdzie mam czerwonš miskę i talerz, aluminiowš łyżkę i podarty bawełniany
dywanik. Wiedziałem, że mogę powrócić do celi numer 381, usłyszeć, jak zamykajš
się drzwi, położyć się na materacu, podcišgnšć kolana do piersi i mieć pewnoć,
że chociaż przez chwilę nikt nie będzie mnie dotykał. Jednak to poczucie
pewnoci nie mogło być przesadnie duże. Odczuwany ból fizyczny, poczucie wstydu
i splugawienia, jakbym utracił władzę nad ciałem, stawały się coraz bardziej
obiektywne, jakbym sam doszedł do pewnej konstatacji: Tak, dobrze, w porzšdku,
dosyć z cierpieniem, teraz odpocznę".
Rozkoszowałem się swojš prywatnociš. Powcišgliwoć irańskiego społeczeństwa,
graniczšca często z pruderiš, która swego czasu wydawała mi się tak mieszna,
teraz zaczynała w moich oczach symbolizować najwyższš cywilizację. Moja
samotnoć była całkowita. Strażnicy, zanim weszli do celi, anonsowali swoje
przybycie, krzyczšc: TWARZĽ DO CIA-
NY!" albo ZAKRYĆ OCZY!" Mogłem sam pójć pod prysznic lub do ubikacji, a
strażnik czekał na korytarzu. Nie widywałem innych więniów.
Zaczynałem podnosić głowę i rozglšdać się wokoło. Poprosiłem o możliwoć
uprawiania ćwiczeń fizycznych na zewnštrz. Strażnik odburknšł co; jednakże
następnego dnia, całkiem nieoczekiwanie, przyniósł i zostawił w celi Koran z
komentarzem w języku perskim oraz katechizm imama, A Clarification ofQuestions.
- Powiedział pan, panie ledczy, że nie wyjawi mi swego
nazwiska. Może poda mi pan nazwisko, jakiego mogę używać
w rozmowie z panem?
- Pitt, ja nie mam nazwiska. Jego wištobliwoć uhonoro
wał mnie i moich braci w ministerstwie tytułem Nieznanego
Żołnierza w Służbie Pana Czasu.
- Pomogłoby mi, gdybym mógł zwracać się do pana po na
zwisku.
Czułem, że podchodzi bliżej. Był człowiekiem próżnym.
- Jakie dałby mi nazwisko?
Odpowiedziałem:
- Szahid. Mogę mówić do pana Szahid?
Słowo to znaczy męczennik. Zdałem sobie sprawę, że wybrałem to nazwisko,
ponieważ życzyłem mu męczeńskiej mierci. Jednakże teraz, w jego odczuciu,
ponowne uderzenie mnie oznaczałoby, że wypiera się gotowoci oddania życia.
- To nieważne.
Wręcz przeciwnie.
- Nie podno przepaski!
W mojej dłoni znalazła się kartka karbowanego papieru. Szepnšł mi do ucha:
- Wiesz, co to jest?
Wyczuwałem zapach kleju i chemikaliów fotograficznych. Przesunšłem dłoniš po
papierze. Nagle przyszedł mi na myl obraz ogromnego gabinetu Farameha i jego
maszyna do cięcia papieru. Palcami wyczułem zarys koła, a w nim co, co
przypominało tarczę oraz rozpostarte skrzydła orła.
197
- Nie, panie Szahid.
Była to Wielka Pieczęć Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Oczyma duszy
widziałem rzšd dziewczšt w czarnych modlitewnych czadorach, siedzšcych na grubym
dywanie, a przed nimi pojemniki z klejem i góry pociętego papieru. Pomylałem:
Składanie w amerykańskiej ambasadzie pociętych dokumentów nie wymaga większej
starannoci i umiejętnoci niż tkanie dywanów. W tym wyraża się geniusz
duchownych: w ich pojęciu zacofanie kraju nie stanowi ujmy dla narodu, jak dla
szacha i Farameha, lecz swego rodzaju dogodnoć i szansę. Oto czego muszę się
nauczyć. Muszę być jak oni, jeżeli mam przeżyć ten koszmar".
Szahid chodził wokół mnie i podcišgał przepaskę, stale opadajšcš z moich oczu.
Na papierze kserograficznym, pociętym na tysišce pasków i ponownie sklejonym,
udało mi się zobaczyć pieczęć Stanów Zjednoczonych i napis Centralna Agencja
Wywiadowcza". Zesztywniałem.
- Opucić przepaskę na oczy!
Z ulgš pogršżyłem się w ciemnoci. Szepnšł mi do ucha:
- Kiedy zgarnęlimy siatkę szpiegowskš, oni usiłowali
zniszczyć wszelkie tajemnice, lecz nasi ludzie, bez reszty od
dani rewolucji, wszystkie je odtworzyli. Teraz każdš ze stron
zajmie się przez wiele tygodni czterech naszych funkcjonariu
szy. Wszystko o was wiemy! Wszystko!
- Nie mam nic wspólnego z siatkš szpiegowskš.
- Kłamiesz! Gdzie jest ten zatracony Farameh?
- Kto, panie Szahid?
- Jeżeli nie odpowiesz, Pitt, tak cię zbiję, że nigdy już nie
będziesz chodził.
- Chwileczkę! Nie wiem, gdzie on jest. Słyszałem niedaw
no w BBC, że...
- BBC kłamie!
- Nie mam innych informacji.
- Gdzie jest ta gnida?
- Nie wiem. Na miłoć boskš! Przestań!
Podszedł bliżej.
- Ósmego wrzenia tysišc dziewięćset siedemdziesištego
dziewištego roku Farameh zamknšł wyloty ulic prowadzšcych do placu Dżale i
sprowadził swoje migłowce. Przez trzy godziny słyszelimy tylko strzały i
warkot silników migłowców. W owym dniu zginęło pięćdziesišt tysięcy ludzi i
przysięglimy, że pomcimy każdego z nich. Jeżeli powiesz nam, gdzie jest ten
padalec, dopadniemy go i wymierzymy sprawiedliwoć.
- Według BBC generał Farameh jest w Europie.
- Wiesz, jaka kara grozi za cudzołóstwo?
- Tak. Lecz nie popełniłem cudzołóstwa. Małżeństwo nie
jest cudzołóstwem.
- Nie ożeniłe się! Nie jeste muzułmaninem!
- Panie Szahid, musi pan rozróżnić prawa uchwalone w Ira
nie przez rewolucję i prawa ustanowione przez monarchię.
- Prawa islamu obowišzujš od momentu Objawienia i będš
obowišzywały do dnia Sšdu Ostatecznego.
- Rzeczywicie. Stałem się muzułmaninem, odczytujšc
w obecnoci wiadków wstęp do Koranu. Otrzymałem lub po
wypowiedzeniu formuły: Ja, John Pitt, biorę ciebie..."
- Jaki wniesiono posag?
- Ta kwestia jest nieistotna.
- Odpowiedz albo będziesz żałował.
- Druga strona zgodziła się, iż nie będzie żadnego posagu.
- Przed którym imamem?
- Nie było wiadków.
- Małżeństwo jest więc nieważne, to rozpusta.
- Wręcz przeciwnie. Proszę sprawdzić w Clariflcation...
Jego wištobliwoci imama...
Była pełnia lata. W celi buszowały osy. Przestałem je zabijać, ponieważ było ich
za wiele i nie napadały na mnie.
Powoli zaczšłem orientować się, według jakich zasad i jakimi metodami prowadzone
jest przeciwko mnie ledztwo. Nie przypuszczałem, aby Szahid miał jakiekolwiek
współczesne wykształcenie lub nawet najbardziej podstawowe, seminaryjne.
Niezwykle trudno było zrozumieć jego sposób rozumowania. Raz mówił o
niewybaczalnych zbrodniach szacha lub Fa-
199
rameha podczas jego dwudziestodniowych rzšdów, innym razem dawał do zrozumienia,
że jego strona popełniła o wiele większe zbrodnie. Chwalił się posiadaniem
informacji o losach przetrzymywanych pracowników amerykańskiej ambasady,
europejskich i amerykańskich zakładników w Bejrucie, a nawet o okolicznociach
podpalenia teherańskiego kina Abadan (w moim przekonaniu, była to prowokacja
sawakowców). Z uwielbieniem wymawiał nazwisko ajatollaha Nadżafiego, jednakże
przez cały ten czas popadał w depresję. Przeczucie ponuroci jego nastroju,
rzutujšcego na ton naszych sesji, towarzyszyło mi już podczas wędrówki z celi
więziennej do pokoju przesłuchań, mieszczšcego się na parterze.
Podejrzewałem, że obarczono go wykonaniem okrelonych zadań podczas prowadzenia
ledztwa i każde z nich uważano za jednakowo ważne. Przede wszystkim miał
przygotować materiały dla prokuratora władz rewolucji islamskiej do procesu
sšdowego. Po każdej rozmowie dawał mi kartkę papieru i, stojšc za mnš, dyktował,
co mam napisać. Kiedy przepaska na oczach podnosiła się, cały czas powtarzałem
sobie: Nie odwracaj się! Nie patrz na niego!" Toczylimy dziecinne spory o
sformułowania. Pamiętam, że napisałem wojskowy", podczas gdy on chciał, abym
napisał wojskowo-ideologiczny". Usiłował zmieniać mój perski w język bezduszny,
nawišzujšcy do pewnej arabskiej tradycji niewłaciwego stosowania wyrazów.
Tendencję tę wyrażał nowy styl gazet reprezentujšcych poglšdy ekstremistów
islamskich.
- Panie Szahid, mylałem, że w tym kraju dokonała się re
wolucja zwycięska. Dlaczego mam stale używać nazw w ro
dzaju: Jego Ekscelencja, Jego Wysokoć, Jego wištobliwoć?
- Dokończ pisanie zeznania!
- Mam na myli, panie Szahid, że te okropne tytuły były
charakterystyczne dla czasów despotyzmu Kadżarów i reżimu
bałwochwalców. Żyjemy w epoce islamu, dlaczego więc nie
mogę napisać po prostu: Pan Nadżafi?"
- Właciwa forma zwracania się brzmi: Jego Ekscelencja,
wielki znak dany od Boga, pan Nadżafi, padajšcy cień Boga!
Poddałem się. Byłem przekonany, że oskarżenia, jakie miał nadzieję przeciwko
mnie wysunšć, stawały się coraz łagodniej-
sze: morderstwo, gwałt, szpiegostwo, cudzołóstwo. Mylał nie- zbyt sprawnie i
bardzo często nielogicznie, trudno więc było przewidzieć, jakie pytanie zada w
następnej kolejnoci. Wstrę- tem napawała mnie jego obsesja erotyczna. Miałem
wštpliwo- ci, czy był żonaty i czy kiedykolwiek rozmawiał z kobietš poza
kręgiem rodzinnym. W każdym razie, jak wiedziałem dzięki lekturom w Rosyjskim
Ogrodzie i po przeczytaniu Cla- rification, aczkolwiek kara za pozamałżeńskie
zwišzki seksualne nie jest łagodna, to również zasady postępowania dowodowego sš
surowe.
- Panie Szahid, jeżeli będzie pan zadawał mi tego rodzaju
pytania, wniosę skargę do Jego Wysokoci.
- One majš zwišzek ze sprawš!
- Nie mam przyjaciółek w Anglii.
- Kłamiesz! W Anglii panuje wolna miłoć.
- Naturalnie, pan tam był.
Uderzył mnie.
Wiedziałem teraz, że był w Londynie, chociaż nie powiedział mi o tym, i to nie
tylko dlatego, że nie darzył zagranicy żadnym zaufaniem, lecz dlatego, że
wiedział, iż jego obecnoć w Anglii musiała być odnotowana. Obawiał się, że
mógłbym się stšd wydostać i w brytyjskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych bšd
urzędzie imigracyjnym ustalić jego nazwisko. Już samo stwierdzenie: obawia się
mnie", dodało mi otuchy. Jak mogłem się wyzbyć nadziei na przetrwanie, skoro
człowiek prowadzšcy ledztwo tego się włanie najbardziej obawiał?
Wród rozlicznych pytań o kobiety, miłoć, małżeństwo i rytualne ablucje było
co jeszcze, co bardzo istotnego, dotyczšcego reżimu, co - jak sšdziłem - miało
wiele wspólnego z Faramehem. Wiedziałem, że mam odpowied na nurtujšce go
pytanie oraz że dlatego włanie nie wolno mi zaprzštać sobie głowy przeszłociš,
aby się nie zdradzić. Podczas pierwszego pobytu w więzieniu widziałem mężczyzn
klęczšcych pod prysznicem, ze stopami okaleczonymi elektrycznymi prętami, i
zdawałem sobie w pełni sprawę, że takiego bólu nie zniosę. Z tego włanie
powodu, będšc w celi, nie usiłowałem przygotowywać się do rozmów, jakie
prowadził ze mnš ledczy, nie sporzšdzałem w pamięci kroniki moich przeżyć w
Iranie, nie
próbowałem przywoływać na pamięć uczuć towarzyszšcych mi w owym szczęliwym roku
ani tamtej nocy w porcie w Bu-szehrze, kiedy zabrano mi żonę i dziecko, jak
również dziwnego spotkania z Ghawamem. Nie miałem niczego do ukrycia. Każde
wydarzenie, jakie towarzyszyło memu pobytowi w Iranie, cokolwiek w tym kraju
robiłem, nie miało żadnych znamion przestępstwa i z punktu widzenia ledztwa
było bez znaczenia. Szirin była po prostu jednš z moich uczennic, a Riaza-now
zwyczajnym znajomym, człowiekiem podłym według osšdu i praw Republiki
Islamskiej, lecz nikim więcej. Jednakże w tym czasie pomiędzy ledczym a mnš
pojawiła się nić wspólnego interesu, ponieważ także chciałem wiedzieć, jaki los
spotkał Farameha, i dlatego interesował mnie każdy okruch informacji, który
mógłby wskazać mi drogę do jego córki. Uniki Szahida doprowadzały mnie do
szaleństwa.
- Gdzie jest ten człowiek?
- Jaki człowiek?
- Oskarżony generał Farameh.
- Słyszałem w BBC, że jest w Londynie.
- BBC kłamie!
- Jak pan uważa.
- Gdzie on jest?
- Skšd mam wiedzieć? On jest moim wrogiem, a ja jego.
- Jest w Iraku z innymi rojalistycznymi żmijami!
- Po pierwsze, panie Szahid, jeżeli pan wie, gdzie on jest,
nie musi mnie pan pytać o miejsce jego pobytu. Po drugie, po
winien pan wiedzieć, że Farameh nie jest rojalistš. On nie jest
przeciwko niczemu. Nie ma poglšdów i zasad oraz wobec ni
kogo nie jest lojalny, a na pewno nie wobec szacha. Interesuje
go wyłšcznie posiadanie władzy.
Tak włanie sformułowałem swojš wypowied. Mimo to obruszył się.
- Czy ta kobieta jest z nim?
- Która kobieta?
- Ta dziwka.
- Nie znam takiej osoby.
- Ta kobieta, którš nazywasz swojš żonš.
- Niemożliwe.
- Gdzie ona jest?
- Mówiłem, że nie wiem.
- Pitt, wiesz, co to sš kable?
- Słyszałem o nich od ludzi poprzedniego reżimu.
- Dobrze.
Nie dawałem już wiary jego opowieciom o wydarzeniach w amerykańskiej
ambasadzie. Sšdziłem natomiast, że korzysta z zawartoci innego dossier,
pochodzšcego być może z okresu cesarstwa, dla którego żywił pełen obaw respekt;
i że nawet pytania o bardzo ogólnym charakterze, które mi zadawał, mogły
stanowić grobę ujawnienia tajemnic tego dossier. Spisywałem swoje zeznania na
kartce poliniowanego papieru z nadrukiem Ministerstwa Informacji. Pewnego dnia
poczułem, że mam przed sobš inny papier, i kiedy udało mi się rzucić nań okiem,
zauważyłem kartkę z nadrukiem Urzšd Prezesa Rady Ministrów, SAWAK".
- Jak miesz porównywać Jego wištobliwoć z szachem
i naszš służbę z Sawakiem!
- Nie porównywałem Jego wištobliwoci z szachem.
Mówiłem jedynie, panie Szahid, że w porównaniu z tym, co
wy robicie, szach i Sawak sš jak lilie.
- Oczywicie. Gdzie jest ta kobieta?
- Panie Szahid, już mówiłem, że nie wiem. W tysišc dzie
więćset siedemdziesištym pištym roku rozwiodłem się z niš
zgodnie z arabskš formułš. Od tego czasu nie widziałem jej
i nic o niej nie słyszałem.
- A dziecko?
Pochyliłem głowę. Powiedziałem w duchu: Jeżeli to twoja sprawka, madame Bibi, i
przeklętych sawakowców, to jeli wyjdę cało z tej opresji, przysięgam na Boga,
pomszczę zdradę".
- Ona zabrała dziecko.
- Ukradła twoje dziecko?
- Nie, dziecko nadal było przy piersi. Musisz to zrozumieć,
zlitowałem się nad nimi.
- Porzuciłe dziecko?
- Tak.
- Zapisz to.
-
-
i
- Pitt, jeżeli powiesz nam, gdzie jest ta kobieta, i jeżeli ona
potwierdzi twoje zeznania, będziesz wolny.
- Na miłoć boskš, nie wiem, gdzie ona jest.
- A gdyby wystšpił w telewizji?
Serce skoczyło mi do gardła, lecz opanowałem się. Myl ta przyszła mi do głowy w
celi więziennej, lecz szybko jš odrzuciłem.
- Mam obwiecić wiatu, że prowadzę spór z mojš żonš
i jej ojcem! Czy to takie interesujšce?
Szahid wycofał się.
- Jak często uprawiałe niedozwolone stosunki z mężczy
znami?
- Nigdy, panie Szahid.
- Pomyl! Kiedy byłe chłopcem, w Isfahanie!
- Nigdy.
- Pitt, znowu kłamiesz. Mamy dowody.
- Proszę mi okazać te dowody, abym mógł się bronić.
- Dlaczego? Będziesz jedynie kłamał.
Ten przeklęty muzyk, jak on się nazywał? Albo ten odwierny, którego zawsze
bolały zęby?
Poddawanie się ciosom, bez jakiejkolwiek możliwoci obrony, niszczy ludzkš
osobowoć. Mam na myli sytuację, kiedy więzień może doznawać udręki tak
wielkiej, że błaga o mierć i wyje z bólu nie dlatego, że kto go w końcu
wysłucha, lecz dlatego, że krzyk bólu może przynieć mu mierć; lub kiedy w
przerwach między torturami oprawca popija herbatę, a więzień, prowadzony z
zasłoniętymi oczami do celi, zastanawia się, w jaki sposób odebrać sobie życie.
Takie myli stanowiły najgłębszš tajemnicę mej duszy, zostawiajšc jakie strzępy
mojej tożsamoci: jakie okno w umywalni, igły, przynoszone raz w miesišcu
więniom do celi, żeby mogli naprawić odzież, metalowa łyżka, którš co wieczór
uderzało się o rury kaloryferów. W tym znajdowałem pewne ukojenie, jakie
alkoholik znajduje w butelce, a narkoman w heroinie.
Nawet w kazamatach ministerstwa, gdzie byłem torturowany, nie traciłem
całkowicie wiadomoci. Czasami, podczas przerw, kiedy moi przeladowcy pili
herbatę bšd jedli lunch
f'? K
lub kiedy zadawane ciosy nie odnosiły żadnych skutków, mylałem sobie: Dlaczego
torturujš? Co ich tak przeraża i popędza? Czy w końcu zaczęła się wojna?"
Wówczas z całej siły wykrzyczałbym z siebie: Tak, torturujcie, znęcajcie się!
Niech was szlag trafi, kocmołuchy!"
Przeklinałem Szirin, bo nic mi nie powiedziała i dlatego niczego nie mogli się
ode mnie dowiedzieć. Przeklinałem jš, bo nie ufała mi, nie powierzyła żadnej
tajemnicy, abym niczego nie mógł im teraz powiedzieć. Złorzeczyłem jej, bo nie
mogłem jej odszukać, nie mogłem ich skłonić, aby przestali mnie bić i żeby to
ona, zamiast mnie, doznawała tych tortur. Złorzeczyłem jej, bo wiedziała, co
mnie czeka, a mimo to wyszła za mnie za mšż. Przeklinałem jš, bo ocaliła mi
życie.
- Co? Powiedz na ucho.
Spróbowałem.
- Nie słyszę ciebie.
Spróbowałem jeszcze raz.
- Gdzie jest naszyjnik?
Nie wiem. Nic nie wiem.
Znalazłem się na rozcišgniętej bawełnianej macie, pomiędzy dwoma rzędami
brodatych mężczyzn w piżamach. Za nimi, na gumowych hakach wisiały koszule i
kurtki. Byli wyranie zawstydzeni. Jakbym każdego z nich zastał przy jakim
upokarzajšcym, intymnym zajęciu, jak cerowanie lub pranie bielizny. Kucnšłem pod
drzwiami.
Mężczyni odsunęli się ode mnie.
- Kto to jest?
- Bóg jeden wie. Dlaczego go nie zapytasz?
- Wyglšda na obcokrajowca.
- Może Turek.
- Witam panów. Jestem John Pitt. Byłoby mi miło przed
stawić się panom w okolicznociach o wiele dla nas pomyl-
niejszych.
- Co powiedział?
- Skšd mogę wiedzieć? Czy on mówi po turecku albo po
persku?
- Przyjaciele, to Rosjanin! Kiedy poznałem jednego w Ar
menii.
- To zagraniczny szpieg. Był torturowany, biedak.
- Nie, to kto inny. Nazywał się Pitt, biedny facet. To był
Rosjanin.
- WITAJCIE, PANOWIE. JESTEM PITT, ANGIELSKI
SZPIEG!
Mężczyni stanęli pod cianš. Drzwi uderzyły mnie w plecy. Odsunšłem się.
Kutykajšc, wszedł mężczyzna z długimi wšsami i zamknięto za nim drzwi.
Pozostali mężczyni odprężyli się; nowo przybyły, aczkolwiek sam w nie
najlepszym stanie, rozładował napięcie.
- Kim jest ten piękni?
- Sšdzimy, że to Pitt. Zagraniczny szpieg.
Mężczyzna usiadł na składanym łóżku. Uklškł przed nim mały chłopiec z kubkiem
wody i grudkš cukru, którš tamten zaczšł kruszyć w zębach. Wracał z
przesłuchania, był całkowicie oszołomiony. Zapytał po angielsku:
- Jak się miewa Dot?
W naszej celi wystarczało miejsca przy cianie jedynie do siedzenia dla omiu
mężczyzn lub dla siedmiu i chłopca. Myl o spaniu w tych warunkach budziła
przerażenie. Powiedziałem po persku:
- Parę lat minęło już od czasu, kiedy twój sługa miał za
szczyt pracować dla profesor Spencer, która wówczas wyda
wała się cieszyć dobrym zdrowiem.
Mężczyzna zignorował mnie. Kontynuował w języku perskim:
- Nigdy nie zapomnę pierwszego spotkania z niš. Było to
w Isfahanie, za panowania szacha. Pewnego czwartkowego
wieczoru spędzałem beztrosko czas z przyjaciółmi w barze ho
telu Irantour. Był tam także Sijawusz, sławny malarz, opój,
narkoman, uwodziciel dziewczšt, który opowiadał historyjki
o San Francisco, mimo że nie wychylił nosa poza Sedde. Nagle
I
w barze zjawiła się, jakby wyrosła spod ziemi, panna Dot. W barze Irantouru!
Ostatniej nocy niłem o aniele, który kołatał do drzwi
winiarni, I stanšł przy mnie z pucharem wypalonym z prochów
Adama.
Była odziana w męski strój, cała pokryta pyłem. Miała białe szaty, białe włosy i
białe ręce. Cała była w bieli, tylko usta miała rubinowe, a oczy płonšce.
Przyszła z Maszhadu pieszo, starym szlakiem pielgrzymów wiodšcym przez Szach
Abbas. Trzydzieci trzy dni w drodze; prowadziła wielbłšdzice, za towarzysza
majšc tylko Hadża Alego Borudżerdiego, który kiedy odbył tę podróż na plecach
dziadka w czasach szacha Ahmada, a teraz, pocišgajšc jš za rękaw, wołał: Odejd
stšd, janie pani, odejd, odejd!".
Milczelimy. Nikt nie omielił się dotknšć swojej szklanki. Rozejrzała się po
lokalu i utkwiła we mnie wzrok. Powiedziała głosem czystym jak kryształ, tak
głono, że usłyszał każdy: Wiesz, Abbas Chan, że poza piciem piwa i wypluwaniem
pestek z melona, co jeszcze istnieje w życiu?". Podeszła i stanęła nade mnš.
Hadż Ali przyniósł jej szklankę wody. Wypiła dwa łyki i postawiła jš na barze.
Potem spytała: Czyj to jest drink?" Może być pani, madame Espencer".
Dlaczego? Lepiej niech pan to wypije. Potem może pan łaskawie pójć i
powiedzieć Jego Ekscelencji konsulowi generalnemu, że ta zadręczana dziewczyna
nie żyje!".
Tłukłem pięciš o drzwi więziennej celi.
- Biedny człowiek, jego serce tęskni za krajem ojczystym.
- Niesłusznie! Nasze serca tęskniš za izolatkš.
- Dlaczego?
Wstydziłem się swojej egzaltacji. Zauważyłem, że we wspólnych celach więzień nie
powinien zdradzać swoich potrzeb emocjonalnych, nie może ich bowiem zaspokoić;
tkwić będš w nim do końca życia. Powróciłem do składanego łóżka. Zaczšłem
deklamować:
Z obawy przed bólem rozłški Stronie od zażyłoci.
- Dlaczego?
Opowiadajšcy patrzył na mnie. Jego oczy wydawały się mówić: Angliku, niezły z
ciebie szpieg, gdybym choć na chwilę mógł zedrzeć z ciebie maskę". Po chwili
rzekł:
- Mój znajomy, wybitny człowiek pióra, powiedział mi
swego czasu, w tym włanie budynku, w okresie panowania
dawnego reżimu: Wielkš dolegliwociš więzienia jest pozba
wienie człowieka wolnoci, przez co rozumiem oddalenie od
rodziny i to, że nie zaznaje on radoci istnienia, że musi znosić
kopniaki straży więziennej i jest przedmiotem szczególnego
zainteresowania Jego Wysokoci Kabla. Ach, człowiek, czy
chce, czy też nie, w końcu poddaje się tym duchowym katu
szom, jest to bowiem cena, jakš płaci za status więnia. Naj
większe cierpienie i największš niedolę w życiu więnia stano
wi to, że nawet w tej najmniejszej społecznoci nie jest on wol
ny". Dzieje się tak dlatego, że każdy dzień spędzony przez
niego w więzieniu jest taki sam. Wraz z przebywajšcymi tu
ludmi - rozpostarł ramiona, wskazujšc siebie i pozostałych -
stanowi on pewnš całoć, nawet jeżeli psychicznie i moralnie
nic go z nimi nie łšczy, wcišż musi z nimi być, wspólnie
spożywać posiłki, reagować na ich ludzkie odruchy, żyć
z nimi. Wkrótce to monotonne życie nuży cię, zanudza na
mierć i będziesz miał jedno tylko życzenie: aby, wstajšc rano
i otwierajšc oczy, zobaczyć co innego niż tylko szary, połata
ny habit Mohadżeraniego. Bo inaczej, podczas posiłków, lu
dzie bardziej od ciebie nieszczęliwi i połamani będš rzucać
się najedzenie niczym wygłodzone zwierzęta, a tobie nie star
czy odwagi, aby powiedzieć: Czy byłby pan łaskaw jeć nieco
wolniej?" Mogš nadejć chwile, kiedy podczas dnia pogršżysz
się w melancholijnym marzeniu, a sšsiad, zadowolony z obrzy
dliwego dowcipu, jaki włanie opowiada, da ci łokciem kuk
sańca, aby uważnie posłuchał. Albo kiedy przymykasz oczy,
przechodzšc w mylach przez zakratowane okno, by spojrzeć
z wysokoci na nieg i góry, kiedy dociera i zanika poruszajšca
cię do głębi subtelna melodia, albo kiedy rozpocierasz przed
U.
u
sobš panoramę onieżonych gór lub usiłujesz uchwycić ów wpadajšcy ci w ucho
wštek przejmujšcej melodii - kto wybucha kretyńskim miechem, szarpišc twoje
nerwy, a ty musisz tego słuchać. Ta poniżajšca małostkowoć osacza cię w każdej
niemal chwili, a wspomnienia o niej lata całe tkwiš, niczym drzazgi, w twojej
pamięci i modlisz się, aby ogień poraził ziemię lub Saddam zgotował nam los
mieszkańców Hiroszimy, żebymy nie musieli tych upokorzeń przeżywać bez końca.
Spojrzał na mnie z nienawiciš.
- Wręcz przeciwnie, panie - powiedziałem. - Przyjęcie
mnie do tego towarzystwa poczytuję sobie za zaszczyt. Choćby
dlatego, że pańskie opowiadanie przywołało na pamięć moje
pierwsze spotkanie z pannš Spencer.
- Oczywicie - odparł i lekko zadrżał.
- Chociaż miałem szczęcie przeżyć wiele lat w Iranie, je
stem właciwie dzieckiem Anglii, miasta Hull...
- Syn Hull!
W języku arabskim mogło to oznaczać: Ten Straszny" lub Sfinks". Mężczyni
spojrzeli na mnie z umiechem, zachwyceni mojš lingwistycznš wiedzš.
- ...w północnej Anglii. Przypominam sobie dzień - mia
łem wówczas może pięć, szeć lat - w którym panna Spencer
wtargnęła do naszego domu bez zapowiedzi, jakby była właci
cielkš tej posesji (co, o ile się orientuję, wzišwszy pod uwagę
stosunki feudalne, panujšce nadal w pewnych kręgach brytyj
skich, nie było czym tak bardzo nienaturalnym). Powiedziała,
że włanie składała wizytę bratu, który ma posiadłoć tuż za
miastem. Przyniosła mi kilka ksišżek: gramatykę języka per
skiego, której oczywicie była autorkš, i o ile dobrze pamiętam
Dywan Hafeza. Powiedziała, że włanie przechodziła obok.
Moja matka poczuła się bardzo dotknięta.
- O tak.
Nawet jak na irańskie warunki, był to człowiek powszechnie znany.
- Dlaczego?
- No cóż, sšdzę, że twoja matka pochodziła z klasy pra
cujšcej. A panna Dot jest stryjecznš siostrš królowej.
- Nie sšdzę, panie, aby to pokrewieństwo było tak bliskie.
Zareagował na mojš wypowied uniesieniem ršk. Obrócił się ku pozostałym.
- Muszš panowie wiedzieć, że panna Dot Espencer jest wy
sokš damš niezwykłej urody, szalenie inteligentnš, o silnej
woli i ujmujšcym prostotš sposobie bycia.
- Szkoda! - powiedział kto.
- Pasjonuje cię stawianie hipotez?
- Nie, panie. :
- Ale przez chwilę wyobra sobie, że tamtego dnia pan
na Dot nie przyszłaby do was, zmyliła adres albo ty byłby
w szkole...
- Z całym szacunkiem, panie, lecz to jest gadanie dla same
go gadania.
- Jestemy w więzieniu, a takie rozmowy łagodzš nasz ból.
Czy mogę przedstawić siebie i moich towarzyszy? Jestem Ba-
harmast, notoryczny komunista, pijak i homoseksualista. Ten
gentleman to mój przyjaciel, pan Mohadżerani...
- Fanatyk religijny, proszę pana - dopowiedział wskazany.
Miał zabandażowane nogi, z wielkim trudem usiłował wstać,
lecz po chwili zrezygnował, darzšc nas najsłodszym z umie
chów.
- I pan doktor Enajatollah...
- Także komunista, panie Pitt, ale nie homoseksualista. -
Wywołało to gromki wybuch miechu, jakby był to znakomity
dowcip.
- I wielki Ali Razawi.
- Jestem, proszę pana, złodziejem i paserem.
- I wreszcie pieszczoch naszej ferajny, Mały Ali, handlarz
narkotyków.
Chłopiec, który nie mógł mieć więcej niż dziesięć, jedenacie lat, skoczył na
nogi i z pewnym wahaniem, ostrożnie, potrzšsnšł mojš rękš.
- Znajomoć z panami poczytuję sobie za wielkie szczęcie.
- Mógłby łaskawie przedstawić się i opowiedzieć swojš
historię?
- Czemu nie? Jak już powiedziałem, nazywam się John Pitt,
jestem dzieckiem Anglii, pochodzę ze stanu niskiego i ubogie
go. Jednak pod wpływem panny Spencer oraz innych osób za-
czšłem studiować język perski i przed kilkoma laty przybyłem do Isfahanu. I w
tym sławnym miecie, gdzie tchnienie rajskich aniołów wypełnia powietrze,
pewnego dnia smak pilawu o zapachu berberysu nawrócił mnie na islam...
- Niech cię Bóg błogosławi!
- Gratulacje!
- Być może, panie John, berberysowy pilaw został specjal
nie dla pana przygotowany.
Pan Mohadżerani wychodził z siebie.
- Panie John, panie John: . ??
Miłoć to szczególny stan ducha.
Miłoć to astrolabium boskich tajemnic.
Czy miłoć twoja jest ze wiata tego, czy też przyszłego,
Ostatecznie przywieć ma ciebie do Boga!
- Drogi panie Mohadżerani, nie jestem pewien, czy nasz
goć pała entuzjazmem do życia wiecznego.
- Dlaczego?
- Mój drogi, proszę.
Pan Mohadżerani przygryzł wargi. Baharmast patrzył na mnie. Wyczułem, że
dopatrzył się czego w mojej autobiografii. Aby zmienić temat rozmowy, wyjšł
zmiętš paczkę papierosów Ushnu.
- Chcesz zapalić? Przyniosš wieczkę, to przypalisz.
Widok papierosa zawsze sprawiał mi przykroć. Przyłoży
łem rękę do serca.
- My tutaj różnimy się stosunkiem do palenia papierosów.
Z jednej strony, papieros dostarcza niewštpliwej przyjemno
ci. Kto kiedykolwiek widział palacza utrudzonego paleniem?
Z drugiej za strony, palenie osłabia człowieka uwięzionego,
pozbawia go ambicji i rozleniwia, sprawia, że jedynym jego
celem jest zdobycie papierosów; czyni go uległym wobec
współwięniów i strażników, skłania do kradzieży lub popeł
niania innych, niecnych i niewłaciwych czynów. Jestem przy
wódcš partii palaczy, pan Mohadżerani stoi na czele przeciwni
ków palenia. Trwamy w nieustannym konflikcie.
Pan Mohadżerani umiechnšł się. Sufit naszej celi był brš-
zowy od tytoniowego dymu, wydmuchanego przez więniów dwóch dynastii.
Pomylałem: Ich obecny spór dotyczy rzeczywistych przekonań, ale tutaj
przybiera postać dyskusji o paleniu tytoniu". Zrozumiałem, że był to żart celowy
i nieco ciężki, który zapewniał jednak spokój w więziennej celi. Muszę, podobnie
jak ci mężczyni, nauczyć się cywilizowanych form życia więziennego i walki z
monotoniš.
- Mary Ali!
- Tak, Wasza Dostojnoć?
- Zrób mi, proszę, tę przyjemnoć, i podejd tutaj.
Wahał się. Nie sšdzę, aby kiedykolwiek przedtem widział Europejczyka.
- Czy masz mohrel - Mokre nie ma odpowiednika w języ
ku angielskim: jest to mały, omiokštny podgłówek, zrobiony
ze sprasowanego piasku z pola bitwy pod Kerbelš, który męż
czyni, modlšc się, dotykajš czołem.
- Oczywicie.
- Daj mi go, proszę.
Za pomocš kamienia napisałem na cianie pewien wyraz.
- Możesz to przeczytać, drogi Ali?
- Oczywicie. Bóg"!
- A to?
- Hosejn"!
- A to?
Zawstydzony, pochylił głowę.
- Nie smuć się, za parę tygodni będziesz czytał lepiej niż
pan Mohadżerani.
Gentleman zerknšł na Quintessence ofElošuence.
- Pan nas zawstydził, John. A także pewnego Anglika!
- Algebra i geometria nie sš mojš najmocniejszš stronš.
- Panie doktorze Enajatollah!
Był to łysy, niezwykle ruchliwy mężczyzna o cerze okrelanej w Iranie jako
drzewo judaszowe lub purpura.
- Na miły Bóg. Jestem zbyt zajęty swoimi propozycjami
dla ajatollaha Nadżafiego.
Nigdy nie miałem zbyt wielu towarzyszy i z poczštku moje życie więzienne było
wręcz nie do zniesienia. Jeszcze niedawno byłem szczęliwy na swój więzienny
sposób: po południu,
i
po powrocie z ministerstwa, kiedy minšł szok i wstyd z powodu upokarzajšcych
przesłuchań, czułem, że nic już nie zagraża memu osobistemu życiu. Teraz nie
doznawałem już tego poczucia bezpieczeństwa. Nie dlatego, że byłem bez przerwy
obserwowany, zwłaszcza przez małego chłopca, lecz dlatego, że moje myli i lęki
były wystawione niejako na widok publiczny i dostępne wszystkim. W miarę jak
przyzwyczajałem się do grupowego życia w więziennej celi, zaczynałem pojmować
zasady wzajemnej uprzejmoci i stawałem się coraz bardziej, według okrelenia
pana Baharmasta, istotš społecznš.
Jego osobowoć odciskała piętno na naszych wzajemnych stosunkach. Wiele
problemów znalazło się nieuchronnie poza jakškolwiek dyskusjš: oczywicie
kobiety (z wyjštkiem panny Spencer, która prócz płci i zwišzanych z tym
komplikacji życiowych sama w sobie stanowiła szczególnš kategorię
człowieczeństwa), upływajšcy czas i nasze sprawy karne, ponieważ ministerstwo
miało zwyczaj instalowania w każdej celi kapusiów nazywanych w Ewinie antenami
nadawczymi. Nie rozmawialimy też o tym, co zaszło lub nie zaszło na oddziale
przesłuchań. (Mielimy zwyczaj wstawać, kiedy współwięnia wzywano na
przesłuchania, odprowadzać go do drzwi i ciskać mu dłoń. Po powrocie nie
zamienialimy ani jednego słowa, proponujšc jedynie wodę do picia i cukier).
Rozmawialimy natomiast bez przerwy o wojnie, kosztach utrzymania i literaturze.
Jeli idzie o tę ostatniš, ja broniłem New Verse, pan Ba-harmast był natomiast
orędownikiem szkoły tradycyjnej. Często dyskutowalimy na temat nikczemnoci
Anglików, naiwnoci Amerykanów i nieuleczalnej głupoty Rosjan.
Wród moich współwięniów byli inżynierowie i technicy, w zwišzku z czym
dowiedziałem się wielu nowych rzeczy. Enajatollah, jako urbanista, opracowywał
dla ajatollaha Nadżafiego projekt odbudowy Południa po wyzwoleniu tego regionu.
Uważał, że w Ewinie marnujš się wielkie talenty, które w czasach kryzysowych
mogłyby służyć narodowi. Mohadżerani, który był drukarzem, i to niele
zarabiajšcym, oraz założycielem instytutu wydawniczego w Maszhadzie nazwanego
Hosejnije, zamkniętego póniej przez Sawak, opowiedział mi o nowych technikach,
umożliwiajšcych gromadzenie tek-
stów ksišżek w komputerach i przekazywanie ich liniami telefonicznymi do domów i
szkół. Zastanawialimy się, czy był to postęp w stosunku do obecnego systemu
drukowania i dystrybucji ksišżek. Był zagorzałym przeciwnikiem doktryny
nieomylnoci imama, znanej jako Regencja Najwyższego Prawnika.
- Oczekiwałem, że pan, panie Mohadżerani, jako pobożny
i wierzšcy muzułmanin, będzie entuzjastš Republiki Islam
skiej. Słyszałem, że od czasów szacha Abbasa ludziom w tur
banach nie żyło się w Isfahanie tak dobrze jak teraz. I że dlate
go najlepsi młodzi ludzie wybierajš stan duchowny. Szkoły
techniczne wiecš pustkami, natomiast seminaria duchowne
pękajš w szwach. Język angielski zapomniany jest w całym
kraju. Nawet tutejsi strażnicy gadajš po arabsku!
- Czy o to włanie chodziło? Intrygowały mnie pojawiajšce
się pogłoski. Drogi Johnie, gdyby więty Prorok (pokój Mu!)
przyszedł do nas i posłuchał, jakie znaczenie nadaje się jego
Dobrej Księdze, łzy zalałyby jego nieskalane policzki!
- Jednakże, panie Mohadżerani, duchowni organizujš obro
nę przeciwko Saddamowi na południu kraju, w Chorramszahr
i Abadanie, podczas gdy my gnijemy tutaj w więzieniu.
Mohadżerani westchnšł.
- Zna pan wydarzenia towarzyszšce rewolucji konstytucyj
nej pod koniec epoki Kadżarów?
- Oczywicie.
- Pamięta pan, że duchowni brali aktywny udział w rewolu
cji i działalnoci parlamentu. Krótko mówišc, aktywnoć du
chownych stała się tak nieznona i ucišżliwa, że ludzie mieli
ich absolutnie dosyć. Kiedy Reza Chan podniósł kij na mod
lšcego się przywódcę duchowego w meczecie w Ghom, nikt
nie ujšł się za biednym sługš bożym. Obawiam się, panie John,
że ta rewolucja sprawi, iż kraj będzie znużony i zniechęcony
prawdziwš religiš.
- No, no, mój drogi - ostrzegał Baharmast. - Nie podniecaj
się.
- Miałem kiedy zaszczyt - powiedziałem - być tak blisko
Jego Ekscelencji imama jak ty i ja i wsłuchiwać się w jego ak
samitny głos.
Mężczyni zamarli. Baharmast przymknšł oczy.
- Było to w Teheranie - kontynuowałem - w Dniach Boga,
dwunastego bahmana tysišc dziewięćset trzydziestego ósmego
roku, w dniu, kiedy imam przyleciał samolotem z Francji.
W owych dniach zawsze byłem na ulicy, czasami na uniwersy
tecie, czasami w Azadi, to tu, to tam, nie ze względu na zainte
resowania polityczne, lecz dlatego, że nie miałem gdzie miesz
kać. Miasto pełne było pogłosek, że samolot opucił już Paryż,
zbliżał się do Teheranu i wylšdował w Mehrabad. Wybrałem
się do Beheszt Zahra, gdzie zazwyczaj przeglšdałem listy mę
czenników. Z placu Artylerii szedłem pieszo, ale przejeż
dżajšce autobusy zabierały bezpłatnie każdego chętnego. Lu
dzie wydawali się zdezorientowani i sceptyczni, stanowili tłum
miotany bardzo złożonymi uczuciami. Żołnierze na skrzyżowa
niach dróg gapili się gdzie przed siebie lub umiechali się nie
miało. Wkrótce drogi zostały całkowicie zatłoczone. Nigdy
w życiu nie widziałem takich tłumów...
- Podobnie jak w Teherańskim Raju, kiedy występowała
wielka Mahwasz...
- Wstyd się, panie!
- Panie Baharmast! Proszę pozwolić naszemu gociowi
kontynuować.
- ...mężczyzn i kobiet z dziećmi na ramionach. Wysiadłem
z autobusu i ruszyłem dalej pieszo. Na cmentarzu była wolna
przestrzeń, na której usiłował wylšdować wojskowy migło
wiec. Ludzie rozpierzchli się w różnych kierunkach, ponieważ
słyszeli o załogach migłowców zabijajšcych ludzi na placu
Dżale. Wirniki helikoptera wznosiły tumany kurzu i piasku,
pochylały drzewka ku ziemi i zdmuchiwały płatki z krzewów
róż. Potem maszyna z hukiem usiadła na ziemi, silnik został
wyłšczony, drzwi się otworzyły i wyszedł kapitan. Zdjšł kra
wat i trzymał czapkę w rękach. Słyszałem, jak mówił policjan
tom, że migłowiec jest w służbie Jego wištobliwoci i rewo
lucji i musi być chroniony, a od głównej bramy coraz dononiej
słychać było ogłuszajšcy wrzask: Imam przybył! Imam jest
tutaj!".
Tłum nacierał do przodu, potem cofał się, kołysał jak dšb w zimie pod wpływem
wichury. Ludzie ogarnięci strachem
i szaleństwem wrzeszczeli i piszczeli. Był to najdziwniejszy widok w moim pełnym
przygód życiu. I wtedy, ponad głowami ludzi, ujrzałem samochód: dużš, białš
zagranicznš limuzynę. Przypuszczam, że był to mercedes. Sunšł w naszš stronę
powoli, dostojnie jak kondukt pogrzebowy. Dopiero póniej zobaczyłem, że
limuzynę imama niesie na ramionach trzydziestu, czterdziestu młodych ludzi.
Powoli i ostrożnie, niczym szklane naczynie, postawili jš na ziemi przed
migłowcem. Imam wyszedł z niej, przytrzymujšc poły swojej szaty. W tym
wszechogarniajšcym wrzasku nie okazał żadnego zdziwienia, kiedy pilot migłowca,
podajšc mu rękę, pomógł wejć na pokład maszyny. Za nim podšżał jego syn, Hadż
Ahmad, i dwóch innych gentlemanów.
Nacierajšcy tłum przygniótł mnie do rozpalonej blachy migłowca. Zobaczyłem, jak
kapitan, uklęknšwszy przed Hadż Ahmadem, co do niego mówił. Co prawda nie mogę
przypomnieć sobie dokładnie słów, ale ich sens był mniej więcej taki: jeżeli
włšczę silnik, płaty wirnika potnš ludzi na kawałki, a na tej zamkniętej
przestrzeni maszyna nie będzie mogła wystartować. Imam spojrzał i zapytał:
Jaki kłopot?" Potem rzekł do kapitana: Zaufaj Bogu. Nic nikomu się nie
stanie".
Kapitan zszedł po schodkach i położył się przed migłowcem. Policjanci
krzyknęli: Położyć się na ziemi!" Nagle włšczono silnik i tłum cofnšł się, a
kapitan wszedł do rodka. Maszyna uniosła się w powietrze na wysokoć kilku
metrów, lecz młodzi ludzie kurczowo uczepili się kół i opadła na ziemię.
Ponieważ drzwi migłowca były otwarte, widziałem z bliska twarz imama. Jego
wzrok wyrażał całkowitš obojętnoć. Jestem pewien, że nigdy nie siedział w
helikopterze, podobnie jak nigdy nie otaczał go trzymilionowy tłum. Przypominał
człowieka, który w cišgu wielu lat pozbył się wszelkich obaw i przestał się
czemukolwiek dziwić. migłowiec ponownie się poderwał, silnik zawył, maszyna
wyrównała poziom lotu. Chłopcy odpadli od helikoptera niczym licie z drzew.
migłowiec odleciał w stronę cmentarza męczenników, a tłum podšżył za nim. Imam
wygłosił tam przemówienie, którego treć znacie.
- Panie John, mogę zadać panu pytanie?
; - Najpierw wypowiedz zdanie, Mały Ali. Potem zadaj py?
tanie. Ť
- Melony z Gorgab sš bardzo słodkie.
- Znakomicie! Jeste pojętnym uczniem, Mały Ali.
- Pan jest po prostu uprzejmy. Czy mogę zadać pytanie?
: - Jestem do twoich usług.
- Ludzie mówiš, że Anglia jest sprawcš wszelkich knowań
w wiecie.
- Tak mówiš w Iranie.
- Oraz że Chomejni jest agentem Wielkiej Brytanii.
- Jestem pewien, że nie jest to prawda.
Spojrzał na mnie tak, jak to zwykli czynić Irańczycy, jakby chciał powiedzieć:
możesz mówić wszystko, co sprawia ci przyjemnoć, choćby to było najbardziej
niedorzeczne i kłamliwe.
- Jeżeli Anglia jest sprawcš wszelkich knowań, czy mogę
zapytać, w jakiego rodzaju knowaniach pan bierze obecnie
udział?
- Mały Ali! - Teraz interweniował Baharmast. - Jest to py
tanie grubiańskie.
Podniosłem rękę na znak, że chcę odpowiedzieć.
- To nie ma znaczenia, Abbas Chan. Moja odpowied jest
prosta: uczestniczę w knowaniach, które majš przyczynić się
do odnalezienia mojej rodziny.
- Ale pan Mohadżerani mówi, że nikt nie kocha swojej
żony. Dlatego...
- Rzeczywicie, drogi Johnie, posunšłbym się w tym twier
dzeniu dalej: ja bym spiskował, aby pozbyć się mojej żony!
- Znakomicie!
: - Mam także małe dziecko.
- Córkę, proszę pana!
- Cii, miły chłopcze. Nie powinnimy rozmawiać na takie
tematy.
Pan Baharmast zręcznie skierował dyskusję na tematy szpiegowskie, o wiele
bezpieczniejsze.
- Pan wie, że kiedy w roku tysišc dziewięćset czterdzie
stym pierwszym zrzucilicie z tronu Rezę Chana, była w Tehe
ranie północ. Pannę Dot i Ismaila Murtazajewicza obarczono
obowišzkiem dostarczenia tej wiadomoci szachowi. W owym czasie Amerykanie,
których jednostki marynarki wojennej zablokowały morze, zrobili dokładnie to, co
powiedziała im panna Dot. W pałacach Kach brama była zamknięta, a straż spała.
Przestań mšcić w głowach, Abbasie Baharmast.
- No, rozwal to!"- powiedziała Dot.- Riazanow był zbyt
delikatny do tego rodzaju roboty. Zamachnęła się więc panna
Dot i drzwi - ciężkie i okute gwodziami, musiałby je wi
dzieć - ustšpiły. Jeszcze tej nocy biedny Reza Chan był w dro
dze na wyspę Mauritius. Dziwisz się, że my, Persowie, jeste
my negatywnie ustosunkowani do Anglików?
Przestań mšcić, Abbasie. Pierwszego dnia czułem się tutaj fatalnie, a ty mnie
zaskoczyłe. To się nie powtórzy. A poza tym dlaczego brać sobie kłopot na
głowę? Żaden z nas i tak nie wyjdzie stšd żywy.
- Nie dziwię się, ale wydaje mi się, że pomimo nikczemno-
ci, jakich od ponad czterystu lat doznaje od nas Iran, wy, Per
sowie, lubicie nas jednak.
- Och, tak. To oczywiste.
- Wy, Irańczycy, drogi panie Baharmast, wiecie tak wiele.
- Naturalnie. Jednakże w cišgu tych wszystkich lat nic nie
wiedzielimy o Anglii, poznalimy tylko kilkoro Anglików
i Angielek. I to jakich mężczyzn i kobiety: Browne, Curzon,
Bullard, panna Dot, Zaehner, będšcych ucielenieniem najwy
bitniejszych cech waszej natury, i w końcu pana, który jest naj
lepszym ich przykładem.
- Och, na miłoć boskš...
- Sšdzilimy, że ci mężczyni i kobiety to przedstawiciele
rasy bohaterów żyjšcych w kraju zasnutym mgłami i chmura
mi. Sšdzilimy, że jestecie ludmi, którzy wszystko potrafiš
zrobić, że potraficie nauczyć się każdego języka, że nie ma dla
was tekstów niezrozumiałych, problemów zbyt trudnych do
rozwišzania dla waszych umysłów. Jeżeli nie macie doć siły
fizycznej, uciekacie się do zdrady; jeżeli to nie pomaga, usi
łujecie uwieć uprzejmociš. Nie wiedzielimy jednak, że Ang
lia przysyła nam tutaj swoich najlepszych synów i córki; że
Iran był naprawdę ostatniš zagranicznš placówkš potęgi bry
tyjskiej w wiecie oraz że wraz z jej utratš Anglia także by się
J
rozpadła. Z Amerykanami sprawy wyglšdały inaczej. Kiedy zaczynali przybywać, w
czasach administracji Kennedy'ego, lecz masowo dopiero po wizycie Nixona w roku
tysišc dziewięćset siedemdziesištym drugim, bylimy całkowicie skonfundowani.
Wród nich znaleli się głupcy, przestępcy, pijacy i więci, odważni i tchórze,
ludzie bardzo ograniczeni i wybitni, w proporcjach odpowiadajšcych chyba każdemu
wielkiemu krajowi. Natomiast wy, Anglicy, robilicie wrażenie, że wasze myli sš
gdzie indziej: mówišc co bšd robišc, w gruncie rzeczy mylelicie o czym
zupełnie innym. Jeli idzie o Amerykanów, cały czas usiłowalimy zrozumieć
rzeczywiste motywy ich postępowania i nie bralimy wszystkiego, co mówili, za
dobrš monetę.
Przemówił Wielki Ali:
- Jaka jest twoja opinia, panie John, na temat okupacji
Amerykańskiego Gniazda Szpiegowskiego?
- Moja opinia nie ma żadnego znaczenia.
- John myli, że był to błšd.
. Przemówił pan Baharmast:
- Dlaczego? Było to działanie mocne i zdecydowane, a za
razem pouczajšca lekcja dla wiata arogancji.
- Tak uważasz?
- Nie zgadzasz się? Pomagali temu pogańskiemu szachowi.
- Tak uważasz?
Pan Baharmast przerwał ten dialog.
- Jeżeli chcesz wiedzieć, to pan John jest przekonany, że
skutki tego błędu całe lata będš dawać się nam we znaki.
Oczywicie, drogi Wielki Ali, ty i ja wierzymy, że było to
przedsięwzięcie niezbędne, aby liberałów wprawić w zakłopo
tanie, pogłębić i zaognić nastroje rewolucyjne. Niestety, pan
John nie podziela tej opinii. Jest przekonany, że za pięćdziesišt
lat pucimy w niepamięć nasze urazy do Stanów Zjednoczo
nych, rewolucja zostanie zapomniana, ale wiat będzie pamię
tał, że Irańczycy znęcali się w swoim kraju nad siedemdziesię
cioma bezbronnymi mężczyznami i kobietami. Czy nie tak,
John?
- Tak.
- Proszę bliżej, panie John!
- Tak będzie lepiej?
Mały Ali usadowił się na mojej głowie.
- Uważaj, John! . ; ;
- Co tam widzisz, chłopcze?
- Potrzebuję czego do narysowania obrazu.
- Mam ostrš łyżkę. Chcesz spróbować? Podaj jš, John!
- Jestecie jak dzieci - powiedział Abbas Baharmast, ale
nikt nie zwrócił na to uwagi. . ,
- Co widzisz, mój kochany? ^ . ?
- Widzę... Widzę... Drzewo.
- Co?
- Drzewo.
- Drzewo! Jakiego gatunku drzewo?
- Z innymi drzewami czy tylko jedno drzewo?
- Samotne drzewo. Nie wiem, jaki to gatunek.
- Liciaste czy iglaste?
- Meciduous vesiduous.
- Pan Enajatollah pyta, mój kochany, czy ono ma licie czy
igły? .?.?.
- Licie. ? !
- To musi być wschodni platan. . ť
- Może być bukszpan..
- Albo topola.
- Albo cyprys..
- Drogi Mały Ali, opisz dokładnie licie.
- Ranie pana Johna.
- Nic nie szkodzi.
- Chwileczkę! . . .
- Jest co jeszcze.
- Co jeszcze? Szybko, chłopcze!
- Pies.
- Pies?
- Pod drzewem siedzi pies.
- Pies siedzi pod drzewem!
- pi.
- Pies pi pod Platanus orientalis!
- Jakiej rasy pies?
- Po prostu pies.
- Niech popatrzę!
- Uważaj, proszę. Ja...
- John, trzymaj prosto!
- Teraz moja kolej.
- Jestem starszy.
- SKOŃCZCIE!
Ali zsunšł się na moje ramiona, potem na biodra. Obrócili
my się, a pan Baharmast zatrzšsł się ze złoci. :,
- Mam nadzieję, John, że nie rozboli cię od tego ręka.
W cišgu całego dnia i nocy nikt się nie odezwał.
Ja także poznałem system panujšcy w Ewinie. Uwięziono nas w budynku zwanym
Instytutem Kształcenia. Według teorii postępowania karnego pana Nadżafiego oraz
zarzšdzeń gubernatora więzienia - z góry zakładano, że każda osoba, która
znalazła się w areszcie w Ewinie, cierpi na jakš chorobę i musi być izolowana w
izbie chorych, aby nie zakaziła współwięniów. Jeżeli aresztowany nie był
nieuleczalnie chory (w takim bowiem wypadku stawał przed plutonem egzekucyjnym),
wytaczano mu proces, który toczył się przed trybunałem złożonym z duchownych,
był skazany i osadzony w jednej ze wspólnych cel Instytutu Kształcenia, gdzie
pobierał lekcje religii i zasad wychowania obywatelskiego. Kiedy znalazł się już
w instytucie, nie był przesłuchiwany, aczkolwiek zdarzały się wyjštki, ale żaden
z nas nie był osšdzony.
W rzeczywistoci, jak zwrócił nam uwagę pan Baharmast, Republika Islamska
przejęła więzienne praktyki dziewiętnastowiecznej monarchii: torturujšc więnia
i osadzajšc w samotnej celi, należało go zmiękczyć do tego stopnia, aby jego
zeznania, w mniejszym lub większym stopniu, odpowiadały intencjom sšdu,
następnie skazać na mierć lub na dogorywanie w więziennej społecznoci.
Pewnego dnia usłyszelimy, że prezydent Bani Sadr został zdjęty z urzędu i
uciekł z kraju. W miarę jak zbliżała się pora letnia, przybywało więniów w
celach. Instytut Kształcenia coraz bardziej przypominał obóz koncentracyjny.
Czasami, obu-
dziwszy się w nocy, zastawałem na moich nogach pišcego chłopca, który potem
znikał. Raz rzuciłem okiem na drzwi latryny i zobaczyłem grupę więniów z
zawišzanymi oczami, młodych ludzi, których strażnicy nazywali Hipokrytami. Mimo
usilnych starań nie potrafiłem pojšć ich doktryny religijnej. Stanowiła ona
połšczenie islamu z materializmem historycznym.
Żywnoć podlegała surowym zasadom podziału. Burmistrzem" naszej celi, wybranym
ze względu na nieskazitelnoć charakteru, był Mohadżerani: potrafił wyostrzonš,
metalowš łyżkš podzielić stugramowy kawałek sera owczego na dwadziecia cztery
równe częci.
- Przyjmij ten pokarm, drogi Johnie, i niech będzie on nek
tarem dla duszy twej.
- Daj go, proszę, temu młodemu człowiekowi.
- Drogi mój synu, Anglik pragnie oddać ci swojš częć.
- Zachowaj jš dla żywych.
Nie wiedziałem, czy liczyć, czy też zatkać uszy. Zaczęło się to o pomocy długš
seriš strzałów z broni automatycznej; po kilku sekundach nastšpiły pojedyncze
strzały. Pomylałem, że jeżeli będę liczył strzały, przynajmniej odnotuję liczbę
zabitych. Pomylałem także, że jeżeli zatkam uszy, kto być może uratuje sobie
życie. W rzeczywistoci nie mogłem zatkać uszu, nie mogłem otworzyć ust,
ponieważ każdy kolejny strzał był głoniejszy i bliższy od ostatniego, aż
poczułem, że za chwilę pęknie mi głowa. Pomylałem, że gdybym nie żył,
zaoszczędziłbym sobie słuchania tych koszmarów. Nawet kiedy przestali strzelać,
nikt nie zasnšł. Nie bylimy bowiem pewni, czy nie zacznš znowu. Pewnej nocy, we
wrzeniu tysišc dziewięćset osiemdziesištego pierwszego roku, naliczyłem
osiemdziesišt siedem pojedynczych strzałów.
- Panie Mohadżerani? , ,
- Mój drogi przyjacielu!
- Czy nie położysz się i pozwolisz mi trochę postać?
- Niech cię Bóg błogosławi, John, lecz jak mogę odpoczy
wać, kiedy najsłodsze dzieci Iranu, nasi ukochani chłopcy
i dziewczęta, w których pokładalimy nadzieje, ginš z ršk tych oprawców!
Nastšpiła kolejna seria strzałów, a potem cztery pojedyncze. Strzały nie milkły,
a pan Mohadżerani zaczšł recytować wiersz:
Przybyłem dzisiaj z Evin, z domu zrozpaczonych
kochanków,
którzy jak ćmy płonęli w ogniu miłoci boskiej; z domu chłopców i dziewczšt
palšcych plon swej
miłoci,
by choć przez mgnienie ujrzeć oblicze Ukochanego. Opowiem ci o szeptach, o
modłach, które wznoszš poprzez żelazne kraty o godzinie przedwitu, o łzach,
które spływajš przez nasišknięte mury.
Przybyłem nocš z Evin, z kraju zamroczonych ludzi, z granicy wiecznoci i życia,
z prochu królestwa, z Kerbeli, zwyciężanej i odbijanej bez końca. A ty,
wędrowcze, gdyby tędy kiedy przechodził, gdy wszystko będzie ruinš, nasłuchuj
uchem duszy kamieni, które szepcš: Oto Dolina Miłoci".
przeł. Ludmiła Marjańska
Obudziłem się. Abbas Baharmast położył rękę na moich ustach. Szepnšł mi do ucha:
- John, mam dla ciebie pewnš wiadomoć.
Straciłem nad sobš panowanie. Przyciskał mnie mocno. Usiłowałem oprzytomnieć,
powstrzymać kał, stłumić krzyk. Był silnym mężczyznš.
- John, chciałbym, aby zrozumiał, że w tym reżimie kobie
ty majš większe szansę przetrwania niż mężczyni. Ponieważ
wydajš na wiat potomstwo i skrywajš się za czadorami. Mu
sisz znaleć w tym pociechę.
Poczułem, że ucisk stopniowo słabnie. Zdjšł rękę z moich ust.
- Kiedy, Abbas Chan?
lii
Na pytania dotyczšce czasu pan Baharmast nigdy nie odpowiadał.
- Ja sam? , Rozmarzony, umiechnšł się.
- Całe towarzystwo.
To zmieniało postać rzeczy. Nie oczekiwałem, że będzie mi dane umrzeć z moimi
przyjaciółmi. Jednakże wyobrażenie rozmiarów tej rzezi wstrzšsnęło mnš do głębi.
- Chciałem, aby miał czas na modlitwę lub cokolwiek in
nego.
- Niech Cię Bóg błogosławi. To było szlachetne z twojej
strony.
Usiadł i zaczšł bawić się papierosem.
- Czy Jej Wysokoć księżniczka warta była tego, drogi
przyjacielu?
- Nie wiem. Powiem ci za pięć minut.
Wybuchnšł miechem, wywołujšc zaniepokojenie obecnych.
- A ty, Abbas? Dla ciebie była tego warta?
Westchnšł.
- Czy wiedziałe, że swego czasu Ismail Murtazajewicz był
także zakochany? Pan Riazanow zakochany! - Abbas cofnšł
się pamięciš do swoich i moich przeżyć. - Ubolewam nad
naszš głupotš i naiwnš wiarš, jakš pokładalimy w Zwišzku
Radzieckim. Wiesz, Ismail Murtazajewicz powiedział mi swe
go czasu w Isfahanie: Nade wszystko musisz nauczyć się cierp
liwoci. Musisz czekać na swojš chwilę. W przeciwnym razie
ten stary człowiek zrobi z was wszystkich idiotów". Stało się
i płacimy za to naszym życiem. Rewolucjonista musi tego
oczekiwać. Vivre et pas vivre est bien pire que mourir*. Serce
krwawi mi na myl, że mój ukochany Iran będzie przez pół
wieku cierpiał pod rzšdami tych łajdaków.
- Nigdy się nie poddasz, drogi przyjacielu?
Pochylił się i położył ręce na moich ramionach.
- Wiedzielimy, że Ismail Murtazajewicz miał swego agen
ta w rodzinie starego człowieka, w Iraku, potem w Paryżu,
* Żyć i nie żyć jest znacznie gorzej niż umrzeć.
a póniej w Teheranie. Możesz mi powiedzieć, John. To nie ma teraz znaczenia.
Odskoczyłem od niego. To jego węszenie sprawiło mi ból. Powinienem wiedzieć, że
to Abbas był antenš"! Spojrzał na mnie oczami pełnymi żalu. Na posłaniach
rozległ się szmer.
- O co chodzi, panie Abbas? O co się sprzeczacie z Angli
kiem?
- Mam dla nas wszystkich niezmiernie przykrš wiadomoć -
powiedział, wstajšc. - Ale ani ja nie mogę, ani wy nie możecie
cokolwiek teraz w tej sprawie zrobić. Ta chwila powinna nam
głęboko zapać w serce, zanim zakończymy nasze niegodziwe
życie. Panowie, pomódlmy się.
Mężczyni wstali ze swoich leży, byli upiornie bladzi. W popiechu zaczęli się
ubierać, chcšc być gotowymi przed stukotem w drzwi.
- Panowie, nic nie możemy zrobić. Jestemy tylko ludmi.
Pan Mohadżerani krzyknšł:
- Hosejn! Jestemy gotowi! Pozwól nam umrzeć za sie
bie! - Mężczyni uklękli za nim do modlitwy. Odwrócił się do
mnie z umiechem na twarzy. - Nie będziesz się z nami modlił,
John? Bóg jest litociwy.
- Liczę na to.
Z łóżka wyskoczył Mały Ali. Miał zaspane oczy.
- Co się stało? Co się dzieje, panie Abbas, panie John? -
Spojrzał na mnie i krzyknšł.
Otwarto drzwi i kto syknšł:
- ZABRAĆ WSZYSTKIE RZECZY! SZYBKO!
Pan Mohadżerani szeroko rozwarł ramiona.
- Chylę czoło przed majestatem mierci!
- Bracie, protestuję przeciwko tej niesprawiedliwoci.
Ruszyłem w kierunku drzwi. - Chłopiec, Ali Radżawi, jest nie
pełnoletni. Zgodnie z konstytucjš Republiki Islamskiej i owiad
czeniem Jego wištobliwoci imama dzieci poniżej dwunaste
go roku życia nie mogš być narażone...
- Panie John, on miał przy sobie w Nowym Miecie pół ki
lograma heroiny.
- Wysuwane przeciwko niemu oskarżenia nie majš nic do
rzeczy. Zgodnie z konstytucjš...
- ZAMKNIJ SIĘ, ŻYDZIE!
- John, zostaw to. Denerwujesz towarzystwo.
- Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby pan, panie Bahar-
mast, w cišgu tych kilku chwil, jakie pozostały mi na tej ziemi,
postarał się nie odzywać do mnie.
- Niech pan zachowa pogodę ducha. - Aby ukryć drżenie,
jakie go ogarnęło, odwrócił się i objšł trzęsšcego się ze strachu
chłopca. - Bšd dzielny, mój chłopcze, nie jest aż tak le. Sš
przy tobie przyjaciele i w tej drodze będš ci towarzyszyć. Two
ja piękna mama i przystojny ojciec czekajš na ciebie na progu
innego wiata, ich serca wypełnione sš tęsknotš za tobš...
- A co z moimi propozycjami w sprawie odbudowy znisz
czonego wojnš Chorramszahru? Opracowalimy szcze... - za
czšł Enajatollah.
- CO MNIE TO OBCHODZI, HIPOKRYTO? ZASŁONIĆ
OCZY!
W ciemnociach czułem, jak wišżš mi ręce. Kiedy tak wleklimy się, potknšłem się
i upadłem na lodowate plecy Wielkiego Alego, otarłem się przepaskš o jego
koszulę, delikatnie podcišgajšc przepaskę do góry. Główne lampy były zgaszone,
paliły się jedynie w celach więziennych. W ich wietle widziałem mężczyzn
stojšcych z broniš i w czarnych kominiarkach na głowach. Pomylałem: Musieli
wyzbyć się resztek człowieczeństwa, w przeciwnym bowiem wypadku nie robiliby
tych rzeczy". Moi przyjaciele, z pochylonymi ku ziemi głowami, posuwali się
rzędem, zatopieni w swoich mylach. Kiedy wydawało się, że jestemy już u celu,
poczulimy ogromne zmęczenie. Tylko pan Baharmast szedł wyprostowany, z Małym
Alim na ramionach.
Przed nami były otwarte drzwi. W drzwiach tańczyły płatki niegu. Na twarzy
poczułem powiew zimnego górskiego powietrza. Niosło ze sobš zapach rudy żelaza,
skał granitowych i ródlanej wody. Przepełniało mnie uczucie rozkoszy i podziwu
dla piękna. Pomylałem: Gdybyż dane mi było wiedzieć, że tak włanie trzeba
będzie przeżyć życie, że kończy się ono w okamgnieniu!" Przypuszczam, że w końcu
wszyscy tego dowiadczamy, lecz nikt nie powraca, aby nas ostrzec. Byłem
spięty i jednoczenie wstrzšsał mnš spazm miechu. O Boże, czy z więziennego
dziedzińca będę mógł zobaczyć góry?
- Panie John, spotkamy się w Dzień Zmartwychwstania?
- Jeżeli taka będzie wola boska, panie Mohadżerani.
Znalazłem się w wietle reflektora. Przede mnš były pale,
całe rzędy. Nie wiedziałem, że będzie ich tak wiele, że będš tak podziurawione
kulami. O Boże...
- cišgnij przepaskę, John. Nie masz odwagi. Nikt nie ma.
- Id do diabła!
- Wierzę, że to jest moje przeznaczenie.
- ZAMKNIJCIE GĘBY, WY, APOSTACI!
- Och, strażnicy, kiedy osioł zdycha, zaczyna się uczta sza-
kali.
Co uderzyło mnie w nogi, kiedy mnie krępowali, cišgnęło za włosy i wišzało. Ten
zadawany mi gwałt rozwcieczył mnie. Nie dlatego, że był zupełnie niepotrzebny,
lecz dlatego, że pozbawiał mnie całkowicie woli działania. Dla nich już byłem
trupem. Czułem, że gdybym zachował choć odrobinę silnej woli, był do ostatniej
chwili czujny i w pełni wiadomy, aby spojrzeć na góry, to mógłbym z pewnociš
także zobaczyć mojš miłoć i moje błogosławieństwo, pędzšce przez pustynie i
miasta ku moim ukochanym istotom.
Podniosłem głowę. Na wydeptanym niegu siedziała grupa mężczyzn pijšcych
herbatę. Powiedziałem mężczyzn", lecz nie wyglšdali na ludzi, raczej na jakie
dziwne stwory z nieziemskiej farsy. Siedzieli plecami do mnie, a na karkach
mieli kaptury. Ich mundury były pocieszne: nie budziły grozy, lecz raczej
wesołoć, skrytš i wymuszonš. Odniosłem wrażenie, że musielimy być wyjštkowo
nikczemni, skoro zasłużylimy na mierć z ich ršk. Pili herbatę ze spodków i
gawędzili. Każdy ich głos i dwięk naczyń odbijał się echem. Karabiny ustawili w
kozły. Nie zauważyłem żadnego karabinu maszynowego.
- Nie chciałbym umierać nie pogodzony z tobš, John. To
nie jest tak, jak mylisz - rzekł Abbas.
Odwróciłem głowę w lewš stronę. Do pala tuż za mnš przywišzali ich obu: Abbasa i
chłopca. Moje serce krwawiło. Otrzymali rozkaz, aby nie strzelać do Abbasa, a
tymczasem on
chciał uratować chłopca! Patrzšc w wyloty luf karabinów pomylałem, jak
skomplikowana jest osobowoć tego człowieka.
- Nie do mnie należy osšdzanie ciebie lub kogokolwiek.
- GOTOWI!
Było zupełnie cicho, w każdym razie na tyle cicho, że dało się słyszeć pierwsze
odgłosy ruchu ulicznego na mocie Tadż-risz. Przez koszulę czułem powiew zimnego
wiatru. Nigdy w życiu nie było mi tak zimno. Co ciekło mi po nogach, nie miało
to jednak znaczenia, jestem tylko człowiekiem. Spojrzałem w górę. Mężczyni
zajmowali stanowiska, założyli kaptury. Pojawił się duchowny w pomiętym
chałacie. Przez ciemne okulary patrzył na kartkę papieru. Wyloty luf karabinów
patrzyły na mnie. Podniosłem głowę i zobaczyłem pędzšce na mnie góry.
- CEL!
- Niech żyje rewolucja!
- Niech żyje Jego wištobliwoć, wielki przywódca...
- Zamknij się, tchórzu. John! Powiedz co!
Pochłonš mnie góry. A ty, moja ukochana...
- W jednej trzymajšc ręce butelkę wina...
.. .drugš mierzwišc włosy ukochanej...
... tanecznym krokiem idę na miejsce egzekucji...
- OGNIA!
Widziałem dym. Przysięgam, widziałem dym, słyszałem trzask i strzały; poczułem
na twarzy goršcš krew i ludzkie odchody; uchodzšce z nich życie i uderzenia
martwych ciał
0 pale; pękanie sznurów i rozchodzšcy się po górach krzyk
mordowanych w pełni życia.
Pomylałem, że mierć to co zupełnie innego, niż nam mówiono, i że przetrwamy
dla wiecznoci, przechytrzywszy nasz rozum. Mylałem, że nie istnieje co
takiego jak umieranie. Mylałem, że nic się mnie nie ima, że wystarczy otworzyć
oczy, zaklejone całkowicie, a wszystko się wyjani.
Otworzyłem lewe oko.
Zobaczyłem klatkę piersiowš Abbasa, jego białe koci
1 trzewia. Chłopiec miał rozszarpanš szyję. Pan Mohadżerani
pochylił się do swoich stóp. Przed nim, na niegu, wiatr roz
wiewał kartki z Koranu, który wypadł mu z ręki. O Boże, lepy
nabój, przeznaczony dla Abbasa, przypadł w udziale mnie! Jak mogli być tak
głupi? Krzyknšłem:
- Zastrzelcie mnie! To pomyłka! Moi przyjaciele odeszli,
muszę podšżać za nimi!
Mój krzyk był jednym wielkim bulgotem. Co przywarło do moich zębów: miałem
przegryziony język. Podniosłem głowę i spojrzałem. Jeden z mężczyzn,
przypatrujšc mi się, rechotał i tańczył, dopóki wszyscy, miejšc się, nie
popędzili na dziedziniec więzienny. Duchowny, w szacie białej jak nieg, poszedł
za nimi.
W ustach miałem pełno krwi. Powoli pochyliłem głowę i krew spłynęła między
zębami. Pomylałem: To wszystko nie ma znaczenia, wykrwawię się lub zamarznę na
mierć". W mojej pamięci co ostatecznie zamarło, podobnie jak w teatrze, kiedy
gasnš wiatła rampy i częć sceny pogršża się w mroku. Drżałem tak bardzo, że
sznury wrzynały się w mięnie brzucha. Szczękałem zębami. Wokół mnie pojękiwały
na wietrze doczesne szczštki moich przyjaciół.
- Szirin?
- Tak, kochanie?
- Gdzie jeste?
- Tutaj.
- Jak się czujesz?<
- Jak ty się czujesz?
- Wiesz, w każdej celi mieli wród więniów swego szpie
ga, ponieważ ludzie, którzy idš na mierć, lubiš mówić o swo
ich najskrytszych sprawach. Kiedy rozstrzeliwujš, kto z pluto
nu egzekucyjnego dostaje lepe naboje, lecz popełnili błšd
i dlatego jestem żywy.
- Cieszę się, panie.
- Nie rozumiesz, Szirin. To byli moi przyjaciele.
- Tak, panie. Twoja córka tęskni za tobš, pytała o ciebie:
Dlaczego miejsce taty jest puste? Kiedy tatu załatwi swoje
sprawy i powróci do domu?"
Było ciemno. Po palcach ršk i nóg chodziły mi mrówki. Koło mnie kręcili się
ludzie. Kto przecišł sznury. Zbliżył się do mojej twarzy. Jego oddech cuchnšł
owczym serem i wieżš cebulš.
- Witamy, panie kapusiu. Witamy na progu piekła. Ludzie wiedzš, kim jeste.
Przed tobš nużšce dni, lecz nie tak bardzo jak noce. Będziesz żałował, że nie
umarłe ze swoimi przyjaciółmi. O tak, będziesz gorzko żałował, panie angielski
szpiegu.
Przeniesiono mnie do izby chorych, do nowej celi: 396. Na zewnštrz wisiał na
cianie głonik. Dwa razy dziennie wydobywał się z niego krzykliwy głos
wzywajšcy mnie do modlitwy, głos islamskiego Iranu. Pewnego poranka, w maju
tysišc dziewięćset osiemdziesištego trzeciego roku, z tego włanie głonika
dowiedziałem się o zamordowaniu Farameha przed hotelem Royal Lancaster w
londyńskim Bayswater. Całymi godzinami mężczyni łomotali do drzwi swoich cel,
lecz strażnicy nie reagowali. Czasami w nocy kto krzyczał, mogłem więc słyszeć
zwrotkę kiepskiego perskiego wiersza:
Generał w drodze do piekła jest, Polijmy tam jego zięcia też. ?????.
Nie wychodziłem z celi. Nie myłem się, nie modliłem, nie wychodziłem do latryny,
nie gimnastykowałem się. Głowę trzymałem przy cianie.
- Dlaczego nie jesz?
- Proszę odejć. .
- To byli li ludzie, bahaici*, masoni, syjonici, obłudnicy,
a także prawdziwi kryminalici. . . : t, : '
- Proszę mnie zostawić w spokoju. ? ,
- Władze chciały cię tylko nastraszyć, aby powiedział
prawdę! ; , .?? ; , .
- Proszę odejć. : ^ ??...-, :
* Członkowie sekty uznawanej za heretyckš w tradycyjnym islamie (przyp.
kons).
- Panie John? ,
- Proszę odejć, z łaski swojej.
- Pan jest muzułmaninem. ,
- Proszę odejć.
- Jednak proszę spojrzeć na siebie: włosy zmierzwione, pa
znokcie nie obcięte, ubranie brudne. Zaprowadzę pana pod
prysznic, poczekam przy drzwiach i będziesz bezpieczny.
- Proszę odejć.
Szahid nie wzywał mnie na przesłuchania. Nie zastanawiałem się, dlaczego
oszczędzono mnie podczas tej egzekucji, lecz teraz, po zabiciu Farameha, wiem,
że w żadnym wypadku nie jestem już im potrzebny. Teraz zasługuję jedynie na
kulę. Rozumiałem, że depresja mnie wykończy, lecz nie wyobrażałem sobie
jakiegokolwiek innego stanu psychicznego. Leżałem na podartej gumowej macie,
patrzšc na cianę, na której jaki więzień napisał: Na myl o moim synu pęka mi
serce". Obok napisu była plama jakby z niedojrzałej pomarańczy. niłem o miecie
Buszehr nad Zatokš Perskš, o Anglii, z jej placami zabaw i wioskami nad brzegiem
morza, które zniewalały swoim niepowtarzalnym, niezmiennym urokiem, lecz w moich
marzeniach jawiły się stale w porażajšcej bieli, oznaczajšcej we nie całun
mierci. Pewnej nocy niła mi się kobieta, która nie była mojš żonš ani też
nianiš, lecz także była martwa. Obudziły mnie jęki narkomanów i stukanie w
cianę kobiet, porozumiewajšcych się szyfrem dwa piętra niżej.
- Panie John, w końcu dobra wiadomoć! Ofensywa Badr
zakończyła się całkowitym sukcesem! W cišgu jednego, dwóch
dni Basra będzie nasza.
- Dzięki Bogu.
- Musi pan założyć przepaskę na oczy. Zabieram pana do
ministerstwa.
- Nie pójdę.
- Panie John, ja muszę wypełnić swój religijny obowišzek.
- Nie pójdę, panie Kuczulu.
- Panie John, proszę, ma pan gocia.
- Gdzie jest ten łajdak?
Nie byłem pewien, czy to słyszałem, czy też mi się wyda-
wało. Siedzšc z zakrytymi oczami, całkowicie zatraciłem poczucie obiektywnoci
słów lub rzeczy. Zapachniało czym nowym, perskim, jak bazar; sšdzę, że piżmem.
Na piaszczystej podłodze odczułem i usłyszałem co zupełnie nowego, jakby
szelest spódnicy lub szaty. Wyczułem także, że w celi zrobiło się cianiej niż
zwykle, zapanowało jakie ożywienie, jakby niezauważenie weszli ludzie i
przykucnęli przy cianach.
- Gdzie jest ten łajdak?
Głosowi, który nie był nieuprzejmy, towarzyszył zapach piżma i szelest czystej
odzieży. Wzrok jest naszym przewodnikiem, ponieważ żyjemy obrazami. Pozostałe
zmysły, pozbawione wzroku, bezradnie usiłujš zaprowadzić porzšdek w wiecie
naszych wyobrażeń. Słabe i zwodnicze, skazane na siebie, po prostu zawodzš.
Usiłowałem zobiektywizować zapach, głos, dotyk; przekształcić je ponownie w
ruch, a ruchowi nadać postać ludzi.
Wydawało mi się, że blisko mnie stoi kto ważny. Emanujšcy od niego spokój oraz
towarzyszšca mu wita sugerowały wielkš władzę: być może był to prokurator rzšdu
rewolucyjnego we własnej osobie albo wysoki urzędnik Ministerstwa Informacji. W
jego mowie wyczuwałem pewnoć siebie, ale bez ladu oficjałnoci. W moich bardzo
ogólnych przypuszczeniach, kiedy każda nowa myl budziła wštpliwoci, sšdziłem,
że przesłuchujšcy usiłowali za wszelkš cenę cokolwiek ze mnie wycisnšć na temat
nieżyjšcego Farameha i zaginionych rubinów. Chcieli dać mi do zrozumienia, że
muszę teraz umrzeć; że ten gentleman przyszedł, aby zatwierdzić i potwierdzić
mojš nieuchronnš mierć. Z tego więc powodu pilnie słuchałem.
- Proszę mi wybaczyć, panie sędzio, nie rozumiem pańskie
go pytania.
- Gdzie sš kosztownoci?
- Już mówiłem, nie wiem. ,
Zostałem uderzony w lewe ucho: nie przez nowego męż
czyznę czy jego ludzi, lecz przez moich dawnych przesłuchu
jšcych.
- Gdzie jest ta kobieta?
Takie chwile tryumfu dajš moc przetrwania udręczonej du-
1.
szy! Wymień jej nazwisko, a twoje plugawe usta doznajš rozkoszy!
- Która kobieta, panie sędzio?
Wyczułem obcy mi ruch. Tak jakby tamten mężczyzna podniósł rękę i zapobiegł
uderzeniu mnie. Wydawało się, że to już mój koniec. Powiedziałem:
- Kosztownoci sš własnociš mojej żony i, zgodnie z pra
wem, po rozwodzie wróciły do niej. Jak już mówiłem, po wy
darzeniach na morzu nie wiem, gdzie one sš i gdzie jest moja
rozwiedziona żona. Na miłoć boskš, w tej sprawie nic więcej
nie wiem! Jest natomiast co, o czym chciałbym powiedzieć,
a co dotyczy innej sprawy.
Nie było odpowiedzi.
- Proszę pana, straciłem nadzieję na życie. Od dawna jed
nakże dręczy mnie pewna tajemnica, której nie chciałbym za
brać do grobu.
- Za póno.
Po raz pierwszy w tej celi właciwie oceniałem sprawy: nie walczyłem z tym
człowiekiem, lecz chciałem go niejako rozszyfrować. I nagle, Bóg wie skšd,
naszła mnie myl: ci ludzie przegrywajš wojnę!
- Nigdy biciem nie udało im się wymusić na mnie zdradze
nia tej tajemnicy.
- Nie byłe bity. Proszę mi wierzyć, nie byłe bity.
Kim jest ten człowiek? Czy mógłby to być ajatollah Na-dżafi? Nie, ma zbyt młody
głos. Może to syn imama?
- Gdyby pan wiedział to, co ja wiem, gdyby znał tajemnicę,
którš od dziesięciu lat skrywam w sercu, nie chciałby pan jej
znać. W Iranie tylko jeden człowiek nie jest pozbawiony ludz
kich uczuć...
- Kłamie! Wszystko to zbadalimy! Broni swojej parszywej
skóry!
Wręcz przeciwnie, mam zamiar zabić ciebie. Mój mały Sza-hid, jeżeli wyjdziesz
poza te drzwi, umrzesz. Pozostał ci jedynie front. To jest moja nagroda za twojš
głupotę i okrucieństwo.
- Powiedziałem, obrzydło mi życie.
- To daremne. Nie interesujš mnie stare dzieje.
- Niech tak będzie. Mówisz o władzy najwyższego sędzie
go, a jednak nie masz zaufania do Jego wištobliwoci imama.
Popadłe w zwštpienie, które mógłby rozwiać imam, ale ty nie
szukasz w nim ratunku. Niech tak będzie. Spełniłe swój reli
gijny obowišzek. Pozwól mi teraz, proszę, wrócić do mojej
celi.
Przez ułamek sekundy moja mierć w tej celi przybrała realny kształt. W Ewinie
poderżnięcie gardła nie wymagało czego nadzwyczajnego. Wyczułem, że ten ważny
goć zastanawiał się, czy przez całš tę noc może mi zapewnić rzeczywistš
ochronę.
- Za pozwoleniem, bracia, zostawcie mnie samego z tym
przestępcš. Ty, bracie, zostań.
- Czy to mój zwykły ledczy?
- Oczywicie.
Czułem, że pozbawiono mnie możliwoci zemsty, lecz byłem zaskoczony oględnym
zachowaniem tego nowego człowieka.
- Dobrze. Jest znakomicie zorientowany w mojej sprawie.
Kiedy mężczyzna przemówił, jego głos zabrzmiał tuż przede
mnš. Mógł siedzieć.
- Co to za informacja?
Włanie taka, jakiej pan potrzebuje. Mam nadzieję, że będzie w pełni zrozumiała.
Nie jestem ani inteligentny, ani dobrze poinformowany, ani dzielny, wiarygodny i
cnotliwy. Potrzebuję w zwišzku z tym najlepszej opieki. Sšdzę, że wystarczy mi
dziesięciominutowa rozmowa z imamem. Ostatecznie mogę wystšpić w telewizji. Jak
mawiała moja żona, kto mnie w końcu zauważy.
- Panie sędzio, wie pan, że jako młody człowiek miałem
szczęcie odwiedzić Isfahan i mieszkać w tym sławnym mie
cie szeć miesięcy. Było to w roku tysišc dziewięćset trzy
dziestym trzecim. W tym czasie zawarłem znajomoć z gro
nym i godnym potępienia szpiegiem, masonem i narkomanem,
Ismailem Murtazajewiczem Riazanowem. Oficjalnie był so
wieckim konsulem generalnym w Isfahanie. W rzeczywisto
ci - rezydentem wywiadu na obszarze południowego Iranu
i Chuzestanu, pracujšcym dla KGB i Rady Ministrów Zwišzku Radzieckiego.
- Tak, tak, wszystko to powiedziałe już przedtem.
- Panie, proszę o cierpliwoć. Rozwišzły styl życia Riaza-
nowa sprawił, że dla centrali w Moskwie stał się postaciš nie
wygodnš. Był jednak niezbędny. Jak pan wie, po tysišc dzie
więćset pięćdziesištym trzecim roku Sowieci zaprzestali rekru
tacji szpiegów sporód Irańczyków. Ich agentami, jeżeli tak
można nazwać całkowicie bezużytecznych emerytów, byli
opłacani oficerowie armii, werbowani w Azerbejdżanie i Kur-
dystanie podczas zamętu panujšcego po drugiej wojnie wia
towej.
- Nie potrzebujemy wykładu.
- Panie sędzio, proszę o cierpliwoć. Riazanow był Mo
skwie niezbędny, ponieważ prowadził nie jednego, lecz dwóch
szczególnie wartociowych szpiegów...
- Niech Wasza Wysokoć nie wierzy! On kłamie! Proszę
spojrzeć na jego mimikę i gesty, sš sztuczne!
- ...i bardzo wpływowych. O jednym już mówiłem. To za
strzelony generał Farameh.
- Czy Riazanow mówił ci o tym człowieku?
- Nie, proszę pana.
- Od kogo się o tym dowiedziałe?
- Od mojego domownika.
- Twojego domownika!
- Od mojej żony, proszę pana. ; .?
- Od twojej cuchnšcej dziwki raczej!M
Wyczułem znany mi ruch. .
- Ta kobieta jest ponoć córkš tego łajdaka.
No proszę! Czy to było takie trudne?
- Tak, panie sędzio. Farameh został zastrzelony w Londy
nie drugiego chordada tysišc dziewięćset czterdziestego trze
ciego roku przez ludzi wysłanych z Republiki Islamskiej. -
Przerwałem. Czułem, jak wielki duch Abbasa unosi się nade
mnš. W końcu powiedziałem: - Ten drugi agent żyje wród
was i powodzi mu się niele, cieszy się także pełnym zaufa
niem Jego wištobliwoci...
Naraz w prawym oku zobaczyłem milion gwiazd. Poniżej
piekšcego policzka poczułem miękki dotyk i zapach piżma. Na palcu nosił masywny
sygnet, którym zostałem uderzony w oko. Co opryskało mój obolały policzek.
- Zamknij się, ty żmijo! Zabierzesz do grobu te swoje kłam
stwa. Nie pozwolę ci szerzyć w kraju islamu i rewolucji pluga
wych plotek o zastępcy naszego przywódcy duchowego, które
go imię wierni wymieniajš w zbiorowych modłach tuż po imie
niu Jego wištobliwoci imama...
Aha! Wyglšda na to, że imam nie darzy zaufaniem Nad-żafiego. Wie, że jest
umierajšcy i musi zadbać o sukcesję. Być może, iż to, co robi Nadżafi w
Bejrucie, Nigerii, Jugosławii i w innych krajach, przynosi ujmę rewolucji. Nie
ma to nic wspólnego ze mnš. Musicie zrozumieć, że za pomoc w obaleniu Na-
dżafiego pozostawicie mojš żonę i dziecko w spokoju.
Wstałem, opanowałem się i odzyskałem równowagę.
- Niech się stanie wola boża.
- Czy to twoja tak zwana żona napoiła cię tš truciznš?
- Kto, proszę pana?
- Twoja żona.
- Nie, proszę pana.
- Więc kto przekazał ci te oszczerstwa? ?
- Pan Baharmast, tuż przed mierciš.
- Notoryczny bezbożnik i kłamca!
- Jak pan uważa. - Podszedł tak blisko, że czułem jego od
dech. - Słucham, Wasza Ekscelencjo?
- Boisz się Boga, więniu?
- Oczywicie. ;
- Boisz się Go, więniu?
- Tak.
- Bóg jeden wie, kim jeste i co uczyniłe. Ty sam wiesz,
co zrobiłe. Dlaczego nam tego nie powiesz? :,
- Powiedziałem.
- Wszystko?
- Pochyliłem głowę.
- Bracie, nie słyszę ciebie. ? . .
- Nie.
- Dobrze, powiesz nam wreszcie.
-Tak. ,
- Twoja dusza jest chora, cierpi z powodu własnej pychy.
Jeli Bóg pozwoli, mogę udzielić ci rad i przyjć z pomocš.
Nie czujesz tej duchowej atmosfery, jaka zapanowała w tym
pokoju?
- Czuję, mój panie!
- Wiedz, że twój wstyd i kara, jakkolwiek byłyby straszne
i nie do zniesienia dla ciebie, sš niczym wobec ognia piekielne
go! Zapomnij o tym wiecie, gdzie żyłe jak marnotrawca.
Zmarnowałe plon twego życia. Z bożš pomocš mogę przy
wrócić ci prawoć i czystoć, które pozwolš ci, choć przez
ułamek sekundy, zobaczyć wrota raju.
- Jeżeli taka będzie wola boska!
Wyczuwałem, że gdyby był brutalny, uderzyłby mnie. Po chwili odezwał się:
- Musisz uzmysłowić sobie, że przesłuchuje ciebie sam
Bóg, że to przesłuchanie jest aktem poddania się islamowi,
twojej wierze. Musisz powiedzieć to, czego dotychczas nie po
wiedziałe sawakowcom, ponieważ nastała teraz era islamu,
i należy mówić całš prawdę.
- Tak, Wasza wištobliwoć.
Oddalił się nieco. Westchnšł głęboko, jakby odpoczywał po wielkim wysiłku.
- Rano i wieczorem będziemy się razem modlić. Potem moi
bracia, którzy zajmujš się tobš, biednym, zbłškanym przestęp
cš, na pewno usłyszš, co twoje serce pragnie powiedzieć!
W imię Boga, litociwego i cierpliwego, Pana wszechczasów (Boże, przyspiesz
swoje nadejcie!) i jego zastępcy wród ludzi, najwyższego przewodnika, Mojżesza
naszych czasów, pogromcy bożków i tyranów, wyzwoliciela ludzkoci, przywódcy i
założyciela Republiki Islamskiej, Jego wištobliwoci imama Chomejniego (Niechaj
Wszechmocny otoczy go łaskš!), stojšcy przed twoim obliczem John Pitt, syn
nieznanego ojca i zmarłej panny Pitt, zeznaję po raz pierwszy i ostatni, z
własnej woli i następujšcych powodów: po pierwsze, aby wyjanić, dlaczego
podjęto przeciwko mnie działania, i po drugie, aby unaocznić popełnione przeze
mnie błędy, pomyłki, zboczenia, zbrodnie, dokonane zarówno przed rewolucjš, jak
i po jej zwycięstwie, przeciwko wskazaniom imama, który z genialnš
przenikliwociš uznał mnie za zboczeńca i spiskowca. Dzięki Bogu, od mego
aresztowania i podczas pobytu w więzieniu, miałem możliwoć - w wyniku
braterskiej pomocy moich braci i szlachetnej postawy przesłuchujšcych mnie -
nawrócenia się na właciwš drogę.
Przesłuchanie to zostało podzielone na dwie częci: pierwsza dotyczy błędów i
przestępstw popełnionych przed zwycięstwem rewolucji, druga - po zwycięstwie.
Aczkolwiek przyszedłem na wiat w Wielkiej Brytanii, moja matka pracowała jako
agentka w brytyjskiej ambasadzie w Teheranie, pod kierownictwem notorycznego
szpiega, niejakiej panny Espencer. Podczas drugiej wojny wiatowej i po jej
zakończeniu moja matka nawišzała haniebny i nielegalny stosunek z członkiem
sowieckiej misji dyplomatycznej. Po ujawnieniu tego faktu została odwołana z
placówki do Londynu, gdzie umieszczono jš w ciężkim więzieniu Tower, w którym
przebywała aż do moich narodzin i oddania mnie rodzinie zastępczej. Można
jedynie przypuszczać, że wyżej wymieniony Rosjanin był moim ojcem. Z całš
pewnociš od najmłodszych lat pragnšłem odwiedzić Iran, jakby tutaj był grób
mego ojca. W odpowiednim czasie, przed ukończeniem studiów, przybyłem do Is-
fahanu.
Podczas tych lat, z powodu braku rozwagi, dowiadczenia i niedojrzałoci oraz
przez niezrozumienie linii imama, popełniłem wiele błędów, z których dwa były
najcięższe. Po pierwsze - intrygi i szpiegostwo na rzecz ateistycznego Zwišzku
Radzieckiego, po drugie - zboczenie seksualne. Wkrótce wpadłem w sidła
niejakiego pana Riazanowa, głównego szpiega Zwišzku Radzieckiego w tej częci
Iranu, oraz brałem udział w operacjach i spiskach przeciwko islamowi i
niepodległoci Iranu. Wówczas ruch zwolenników imama wzrastał z każdym dniem i
pan Riazanow, spodziewajšc się nieuchronnego zwycięstwa linii imama,
przekupywał, okłamywał i zachęcał łatwowiernych i otumanionych ludzi, aby mu
służyli. Osobicie nie znałem ajatollaha Nadżafiego, aczkolwiek wiedziałem, że
cieszy się opiniš zdecydowanego przeciwnika usuniętego szacha. Riazanow, którego
działalnoć wzbudziła podejrzenia Sa-
f
waku, został zamordowany i byłem zmuszony uciekać do innego miasta. Wówczas, pod
panowaniem przeklętego reżimu szacha, zatrułem się atmosferš panujšcš w
Isfahanie. O moich nielegalnych stosunkach i działaniach opowiedziałem
przesłuchujšcym mnie czcigodnym urzędnikom.
Po zwycięstwie rewolucji, zwłaszcza za po wybuchu wojny narzuconej przez Irak i
Amerykę, kiedy stało się rzeczš oczywistš, że moim religijnym obowišzkiem było
ujawnienie całej mojej działalnoci i wszystkich kontaktów z panem Riazano-wem i
domownikami Jego Ekscelencji Nadżafiego w Isfahanie, zachowałem te sprawy w
tajemnicy, z wielkš szkodš dla systemu. Serce mi krwawi z powodu bólu, jaki
swoim uporem sprawiłem Jego wištobliwoci imamowi. I na koniec chciałbym
przeprosić wszystkich braci, którzy mieli jakikolwiek kontakt ze mnš, aby, nie
zważajšc na własne ambicje i interesy, w duchu posłuszeństwa i bez
jakiegokolwiek fanatyzmu poddali się woli najwyższego sędziego i uznali jš za
probierz swoich działań i opinii".
Taka była wersja dla prasy. Ponadto zrobiono ze mnš dwa filmy, a raczej nagrano
moje wystšpienie na tamy wideo. Jednš, pełnš wersję, przygotowano dla imama,
pana Nadżafiego i szefów trzech służb. Natomiast drugš, krótszš i pozbawionš
szczegółów, dla opinii publicznej. Przeczytałem pytania, wczeniej dla mnie
przygotowane. Powiedziano mi, że odpowiedzi zostanš póniej wstawione. Bóg jeden
wie, jakiego rodzaju odpowiedzi zechcš zamiecić.
- Panie Kuczulu, będzie pan oglšdał?
- Oczywicie. Wszyscy będziemy oglšdać. Jest to pierwszy
przestępca występujšcy w naszym programie Dwięk i Ob
raz". Będzie pan sławny, panie John!
- Jeżeli taka będzie wola boża. . .
- Zobaczy cię rodzina!
- Liczę na to.
Kuczulu chciał przypalić mi papierosa. Nigdy nie mógł pojšć, że nie palę.
- Nie, dziękuję, panie Kuczulu.
Był zakłopotany.
- Opowiem ci, jak będziesz się prezentował w telewizji.
Dokładnie. Twoja twarz, kołnierzyk, oczy, głos, wypowiadane słowa. Dokładnie.
To jest dla mnie bez znaczenia. Może częć wywiadu
usłyszę w głoniku - pokazałem wysokie okno w celi więzien
nej, skšd dochodziły dwięki radiostacji Głos Islamu".
- Jeżeli taka będzie wola boża.
Jednakże nie usłyszałem siebie owego wieczoru w głoniku więziennym, a, jak
póniej powiedział mi skonfundowany Ku-czulu, wywiadu nie pokazano także w
telewizji. Dowiedziałem się, że pan Nadżafi zrezygnował z funkcji zastępcy
przywódcy i szefa Biura do spraw Zagranicznych Ruchów Wyzwoleńczych i przeszedł
na emeryturę oraz że osiadł w Ghom. Dowiedziałem się także, iż zbiera się rada
ekspertów, aby wybrać jego następcę. Słyszałem, że rosyjski przywódca,
Gorbaczow, głęboko poruszony listem Jego wištobliwoci, wzywajšcym jego i
wszystkich wiatowych przywódców do zrezygnowania z długiej i czczej walki z
Bogiem, wiarš dotyczšcš powstania i istnienia wiata i przyjęcia w końcu islamu,
wysyła swego ministra spraw zagranicznych, pana Szewardnazi lub Szeward-nadze,
do Teheranu. Przybędzie on jutro, aby omówić wznowienie wzajemnej współpracy
pomiędzy ZSRR i Islamskš Republikš Iranu.
Usiadłem w więziennej celi i nakryłem głowę, a więniarki w innych celach
rozpoczęły swój akustyczny dialog na rurach centralnego ogrzewania. ?;?
Czekałem na małš przerwę, podczas gdy kto inny zastanawiał się nad odpowiedziš
na pytanie kobiety i następnie przekazał jš, wystukujšc na rurze od kaloryfera:
- O Boże!
Metal milczał. Jakbym rzucił kamień w ławicę ryb. Więniowie przewracali się z
boku na bok, pojękiwali lub krzyczeli we nie, lecz na półpiętrze częć
więzienia, którego istnienia tylko ja w tym momencie byłem wiadom, oddawała się
ma-
rżeniom, korzystajšc z jedynego dostępnego więniowi schronienia - ciszy. W tym
dwiękowym dialogu użyłem arabskiego zwrotu jallah, który miał wiele znaczeń.
Przede wszystkim ostrzegał, iż kto obcy złamał szyfr kobiet i Bóg jeden wie,
jakie stanowi to dla nich zagrożenie. Następne znaczenie tego zwrotu sugerowało,
że tym obcym jest mężczyzna, ponieważ był to zwrot, który zapewne słyszały w
dzieciństwie, w swoich rodzinnych domach lub na ulicy od mężczyzn; jego sens był
upokarzajšcy: Zasłaniajcie twarze, kobiety i dziewczęta, obcy mężczyzna jest w
domu!" Inne jeszcze znaczenie tego zwrotu mówiło o mężczynie ostrożnym i
czujnym.
- Towarzyszki, siostry, błagam was w imię litociwego
Boga o przysługę.
Rura od kaloryfera milczała. Przypuszczałem, że kobiety nie miały awaryjnego
kodu i dlatego nie mogš odpowiedzieć albo też naradzajš się ze swojš
przywódczyniš bšd komitetem.
- Drogie towarzyszki, nazywam się Pitt. Poszukuję rodziny.
Czy macie jakiekolwiek wiadomoci o mojej rodzinie?
Senne pojękiwania mężczyzn sprawiały, że w celi panowała coraz bardziej
przygnębiajšca i wszechogarniajšca cisza. Czas mijał. Nie wiem, jak szybko, w
więzieniu bowiem nie liczy się czas, a na pewno nie liczš się sekundy, minuty i
godziny. Pomylałem: Nie odpowiedzš. Zmieniły szyfr. A jeżeli go złamię,
zmieniš go ponownie i doniosš na mnie do ministerstwa".
Rura wydała dwięk. Kto nadawał tak szybko, że nie mogłem rozszyfrować
sygnałów.
- Towarzyszko, proszę wolniej.
Sygnał zabrzmiał:
- Jakich dokonałe przestępstw?
- Szpiegostwo i cudzołóstwo.
- Umierasz? '
- Wszyscy umieramy. :
- Czy twojš rodzinę zaliczono do obłudników?
- Moja rodzina to zwykli obywatele.
- Majš skórę jasnš, oliwkowš czy sš kolorowi?
Zastanawiałem się, dlaczego w tym kraju każda rozmowa
pomiędzy mężczyznš i kobietš, nawet w tak podłym miejscu jak to, szybko zamienia
się we flirt. I nagle zawładnęła mnš
ogromna tęsknota za kobietami, za ich głosem, zapachem, doznawanš w ich
obecnoci rozkoszš. Wyobrażałem sobie, jak pode mnš trzysta więziennych cel -
być może nie wszystkie były zajęte - wypełnia stłumiony chichot kobiet,
namiewajšcych się z otępiałego z miłoci mężczyzny.
- Żaden z tych kolorów nie dotyczy mojej rodziny, ma-
dame. Jedna z kobiet ma na imię Szirin. Druga to Lejłi, dziew
czyna w wieku około trzynastu lat. Pochodzš z Isfahanu.
- Nie ma ich tutaj.
- Niech was Bóg błogosławi.
Cisza.
Milczenie trwało dziesięć dni. Kiedy stukanie pojawiło się znowu, był to żargon
podawany starym kodem. Mylałem, że to po arabsku, lecz niestety, pomyliłem się;
przeklinałem siebie, że tak kiepsko znam język turecki. Żona mówiła mi, że
wiejskie kobiety, w obawie przed mężczyznami, często mówiš dziecinnym dialektem;
nie usłyszałem go w tych szyfrowanych dwiękach, sšdziły bowiem, że mógłbym go
znać od swej żony. Jednakże rytm dwięków przypominał składnię języka perskiego
lub niepowtarzalne cechy każdego języka. Ta właciwoć slangu pozwala rozpoznać
na przykład francuskich hipisów, rozmawiajšcych na zatłoczonej ulicy. Domylałem
się, że kobiety nadal rozmawiajš ze mnš w języku perskim, używajšc tego samego
szyfru, lecz wykoncypowały nowe zabezpieczenie, niekoniecznie techniczne, lecz
stosujšce łamigłówkę słownš. Znowu musiałem podjšć próbę złamania szyfru. Moje
przedsięwzięcie sprowadzało się do skonstruowania suwaka logarytmicznego lub
dwóch współrodkowych kół, albo też najbardziej powszechnego w Iranie liczydła,
i dopasowania najczęciej pojawiajšcych się zaczepów do najczęciej używanych w
języku perskim liter.
Jednoczenie doszedłem do wniosku, że ten ich nowy kod i mój nieuchronny sukces
rozszyfrowania go sš też swego rodzaju flirtem: przecież my wszyscy umieramy i
to, co nam pozostało - nawet tym kobietom, które dowiadczyły udręki życia
więziennego, walczšc najpierw z szachem, a potem z mułłami - to radoci, jakich
wspólnie zaznajš mężczyni i kobiety, oraz wspomnienia o nich. Ponieważ
umieramy, nie
i
mamy żadnej nadziei na ich ponowne przeżycie. Wyczuwałem także z ich strony
pewnš powcišgliwoć, wynikajšcš z samej istoty flirtu, pewnš delikatnoć wobec
mnie. Zupełnie jakby wiedziały, że moje dšżenie do odzyskania żony jest
dokładnie tym, co ma dla nich największš wartoć i podtrzymuje je przy życiu i
że należy to chronić. Niezbyt uważnie wsłuchiwałem się w te metaliczne dwięki,
lecz stopniowo zawarte w nich słowa zaczynały nabierać znaczenia. Dotyczyły
wielu rzeczy: zamachu stanu i struktur dowodzenia, karnych operacji, żywnoci,
łez, miechu - były codziennš rozmowš więniów politycznych. Nie znosiłem
podsłuchiwania tych rozmów, ponieważ byłem intruzem w tym intymnym dialogu ludzi
uwięzionych. Popisywały się, bo wiedziały o moim istnieniu. Swoim zachowaniem
zniszczyłem najdroższy skarb, jaki więzień posiada: szczeroć dialogu.
Zastanawiałem się, czy mam rozszyfrować ich nowy kod, aby go znowu zmieniły;
wiedziałem, że ostatecznie będę musiał go znowu poznać. I sam dwięk, widok
rury, wiadomoć istnienia tych kobiet stały się dla mnie czym w rodzaju
piekła. Poproszę Hassana Kuczulu, aby zwrócił się do gubernatora z probš o
przeniesienie mnie do Instytutu Kształcenia, gdzie będę mógł dzielić celę z
innymi mężczyznami.
Spałem snem płytkim i każdej nocy słyszałem dwięki w metalowych rurach, aż
pewnej nocy, kiedy nad szczytem De-mawendu widniał księżyc w pełni, zauważyłem
wyranš zmianę dwięku. Zorientowałem się, że kto przekazuje informację starym
szyfrem.
- Towarzyszu! Towarzyszu! Podskoczyłem do rury.
- John! Wstawaj, John!
- Do twoich usług, madame. '???'?'?"?
- Jak brzmi jej rodowe nazwisko?
Nie mogłem wymówić jej nazwiska, chociaż cisnęło mi się na usta.
Nie miałem wštpliwoci, że na kobiecym piętrze były do-nosicielki; jeżeli
wystukam jej nazwisko rodowe, trudno wyobrazić sobie, jak bardzo narażę na
niebezpieczeństwo Szirin i siebie.
- Bałwochwalczym. Szirin Fereszte* Bałwochwalczym.
Ona jest córkš wysokiego urzędnika bšd wojskowego
z okresu panowania szacha, bahaisty lub sawakowca.
- Towarzyszu, muszš znać jej nazwisko rodowe.
Zauważyłem zmianę rytmu dwięków. To była inna kobieta, współwięniarka lub kto
starszy w więziennej hierarchii, może jaka funkcjonariuszka w tej widmowej
armii kobiecej.
- Pani zna jej nazwisko, madame. Nie musi się pani dowia
dywać od mężczyzny.
Słowo mężczyzna" obiegło całe więzienie, wzdłuż rur centralnego ogrzewania,
przez drzwi, latryny i łazienki, przez onieżony dziedziniec więzienny; dotarło
do siedzšcych po tu-recku kobiet i rozdrażnionych mężczyzn, aż powróciło do
mnie, tysišckrotnie wzmocnione w swojej zuchwałoci i szaleństwie. Och, Boże,
zdradziłe te kobiety, które chciały ci pomóc! Nie zasługujesz, aby żyć!
Cisza wypełniła więziennš celę. Naraz ponownie rozpoczęło się stukanie w rury.
- Nie jeste mężczyznš, kochanie, tu bowiem jest więzie
nie, w którym nie wolno przebywać mężczyznom.
Odczułem ogromnš ulgę.
- Niech tak będzie, kochanie. . ?(?
- Kobieta i dziewczyna, odpowiadajšce podanemu przez
ciebie rysopisowi, były kiedy w Adelabadzie. Ostatnio wi
dziano twojš żonę i córkę w tysišc dziewięćset osiemdzie
sištym pierwszym roku w więzieniu w Szirazie tuż przed egze
kucjami.
Ogarnęła mnie wielka radoć. Kilkoma uderzeniami o metalowš rurę ta kobieta
przedłużyła życie mojej żonie i córce
0 szeć lat; kto wie, czy kilka następnych uderzeń nie prze
dłuży ich życia o kolejnych siedem lat w stosunku do chwili
obecnej. W mojej celi historia toczy się błyskawicznie, a wyda
rzenia prowadzš nas do spotkania w jakim jednym miejscu
1 czasie.
- Jakie sš jej przestępstwa, drogi towarzyszu?
- Wojna przeciwko Wiekuistemu. ......
Fereszte - perskie: anioł (przyp. kons.).
- Czy jest umierajšca?
Pytanie było nieistotne, bioršc pod uwagę oskarżenia. Utrudnianie Mesjaszowi
jego misji zbawienia nie jest wykroczeniem.
- Wszyscy musimy umrzeć.
- Niech cię Bóg błogosławi, towarzyszko.
- Mówiš, że jest silna; a gdzie słyszałam, że Bóg jest lito
ciwy.
- Rzeczywicie, madame.
Ponieważ uwolniłem się od stanów depresji, coraz bardziej doskwierało mi
zachowanie się strażników. Nawet wówczas, kiedy wchodzili do celi, a ja
odwracałem się do ciany, czułem, jak wlepiajš we mnie oczy. Rozpadł się cały
porzšdek dnia. Nikt nie wzywał nas do modlitwy i nikt nie odprowadzał mnie do
latryny. Zmniejszono mi o połowę dziennš rację żywnociowš. Z dawnych strażników
pozostali tylko starsi wieniacy, tacy jak Kuczulu.
- Boże, gdybym tylko mógł zostać męczennikiem!
- Panie Kuczulu, nie bšd taki przygnębiony.
- Hosejnie, Hosejnie! Pozwól mi wyjć, walczyć i umrzeć
dla ciebie. Nie boję się trujšcego gazu!
- Mój drogi, nie załamuj się.
Zapanowało wymowne milczenie. Potem powiedział:
- Panie John, proszę być dla mnie sprawiedliwym.
- Co masz na myli, panie Kuczulu? Nigdy nie traktowałe
mnie le.
- Starałem się wypełniać swojš religijnš powinnoć.
- Jestem pewien.
- Proszę powiedzieć, panie John, że pan mi wybacza.
- Jeli tylko wypełniał pan swój religijny obowišzek, to nie
ma co wybaczać.
- Proszę, panie John.
- W porzšdku, panie Kuczulu, wybaczam! Dosyć już! Pro
szę tej sprawy więcej nie poruszać.
Trzy, cztery, pięć razy dziennie dochodziły do mnie z drugiej strony budynku
odgłosy strzałów. Pewnego dnia usłyszałem dziesięć lub więcej eksplozji w
ródmieciu, a raz wi-
działem z mego okna irackiego myliwca bombowego, według Kuczulu Su-25, lecšcego
na zachód. Bomby, które zrzucił, spowodowały odpadnięcie częci sufitu.
Łatwo domyliłem się, jaki jest zwišzek łšczšcy egzekucje, bombardowania,
racjonowanie żywnoci, ponure miny strażników i stopniowe rozpadanie się
porzšdku więziennego w Ewi-nie. Z radia dowiedziałem się o przełomie w sektorze
Fao, lecz nic nie mówiono o sprowadzeniu posiłków. Nieco póniej dowiedziałem
się, że bojownicy islamscy zajęli nowe pozycje obronne w Majmun. Słyszałem o
wspaniałej akcji na morzu, podjętej przeciwko flocie Wielkiego Szatana, Ameryce.
Imam mianował Rafsandżaniego głównym dowódcš wszystkich sił zbrojnych Iranu.
Ponieważ brakowało ludzi do pracy, przypomniałem Kuczulu, że znam się trochę na
mechanice. Zreperowałem instalację wodocišgowš w toalecie, urzšdzenia
elektryczne w sali modlitewnej i klimatyzator w biurze gubernatora. Kuczulu
poszedł ze mnš i pogawędzilimy sobie, a kiedy skończyłem, zabrał narzędzia.
- Pobędzie pan chwilę sam, kiedy ja zjem lunch, panie
John?
- Wiesz, że mogę czynić cuda, ze smugi wiatła zbudować
mosty, a z cieni drabiny wyrecytowałem w odpowiedzi.
- Panie John, proszę dać mi słowo honoru. Nie jest pan
złym człowiekiem, tylko zagubionym.
- Co będzie, panie Kuczulu, jeżeli Jego Ekscelencja wróci
i spotka mnie w swoich pokojach?
- Nie wróci. On jest w... - przerwał, przypomniawszy so
bie, że jestem gronym przestępcš. Spojrzał na mnie z ironiš. -
Panie John, kto to jest rotarianin?
- Nie wiem dokładnie. Sšdzę, że jest to członek jakiego
stowarzyszenia.
- Prowadzšcego wojnę przeciwko Iranowi i islamowi?
?-. - Mylę, że nie tylko.
- Ale ty jeste rotarianinem!
- Kim o wiele gorszym, panie Kuczulu. Jestem liberałem!
- Przestań! Nie mšć mi w głowie. O Ali, kiedy życie było
takie proste. Byli właciciele i dzierżawcy. Byli muzułmanie
i niewierni. Oczywicie byli także mężczyni i były kobiety. A przede wszystkim
- był ten przeklęty szach, tylko że wówczas nie był on przeklęty".
- Mylę, że powinnimy skupić się na uwolnieniu naszej oj
czyzny od Saddama.
- Jeżeli Bóg pozwoli! - Podszedł do drzwi wyjciowych
i powiedział: - Mój brat pracuje jako służšcy w domu imama
(niech łaska Wszechmocnego będzie z Nim). Pewnej nocy
podsłuchał, jak imam w pokoju modlitwy rozmawiał z Wieku
istym, Boże, przyspiesz swoje nadejcie! Teraz jest wojna,
a Saddam i wszystko tak wiele kosztuje - kilogram ryżu kosz
tował dziesięć tomanów, teraz siedemset, herbata dwiecie.
Czy nastšpi koniec wiata, panie John?
- Tak, panie Kuczulu, dzięki Bogu, ale kto wie kiedy? A te
raz niech pan idzie na lunch i niech panu smakuje jak nektar.
Zawahał się.
- Niech pan będzie tak uprzejmy - rzekłem - i poinformuje,
że chciałbym złożyć zeznania.
- Niech cię Bóg błogosławi!
Od półtora roku nie widziałem Szahida. Wiedziałem, że moja obecnoć zatruwa mu
życie. Powiedziałem:
- Chciałbym zacišgnšć się do dwudziestomilionowej armii
Republiki Islamskiej.
Jak zwykle, pierwszš odpowiedziš Szahida na nowiny była przemoc. Chciałem
załagodzić atmosferę, lecz uderzenie w ucho zwaliło mnie z krzesła. Przepaska z
oczu spadła przy cianie. Z zamkniętymi oczami podczołgałem się do niej i
ponownie założyłem
- Musi się pan przychylić do mojej proby, panie Szahid -
rzekłem. - Chciałbym oddać życie za mojš przybranš ojczyznę
i zwycięskš rewolucję islamskš.
Byłem tak oszołomiony zadanym mi ciosem, że ledwo dowlokłem się do krzesła.
- Nigdy. Jeste szpiegiem! Będziesz szpiegował nasze ope
racje wojenne!
W brzmieniu jego głosu było co, czego przedtem nie słyszałem, ale byłem zbyt
oszołomiony, aby to rozpoznać. Czu-
łem, że ma to co wspólnego z sytuacjš na froncie. Moje myli były zbyt
skłębione, aby je rozplatać. Wiedziałem, że jest takie słowo, które -jeżeli je
wypowiem - spowoduje, że całkowicie straci on panowanie nad sobš, lecz zebrałem
się na odwagę i wypowiedziałem je.
- Podczas audiencji Jego wištobliwoć, godzien najwyż
szego szacunku, powiedział, że nawet krew przeklętych będzie
słodka...
Moje prawe ucho otrzymało kolejny cios. Zaszumiało mi w głowie. Na ramię
spływało co mokrego i ciepłego. Pomylałem: Strzelił mi w głowę!"
- Nigdy! Jeste skazany na mierć!
Zdanie to zawisło w powietrzu, a potem uderzyło we mnie jak obuchem. Siedziałem
przed nim na podłodze, krew wyciekała z ucha. Przepaska znowu opadła z oczu,
lecz nie spojrzałem na niego, bo nawet nie mógłbym. Wiedziałem, że przeraziła go
rana, jakš mi zadał - nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będę słyszał na prawe
ucho - i krew na podłodze i ubraniu. Wiedziałem, dlaczego mnie nienawidzi i że
nie ma to nic wspólnego z moim charakterem i mojš historiš; nienawidzi mnie
dlatego, że dałem mu odczuć, iż rozumiem jego sytuację; że zwracam mu porednio
uwagę, iż jest tutaj, a nie na froncie.
- Nie sšdzono mnie, mój kochany, więc jak mógł zapać
wyrok w mojej sprawie?
Nieznony ból w uchu był dla mnie co najmniej zapowiedziš wyroku i kary.
Widziałem ich kształty, tak jak w Isfahanie widziałem architektonicznš bryłę
meczetu. Wiedziałem, że teraz, kiedy Farameh nie żyje, Nadżafi przebywa w
areszcie domowym w Ghom, a Rosja jest przyjacielem, nie byłem już potrzebny
rewolucji.Trzymano mnie w Ewinie nie dla mnie samego, lecz z powodu innej osoby.
Moje życie i mierć miały o tyle znaczenie, o ile stałyby się przyczynš mierci
tej drugiej osoby. I w tym momencie, kiedy podniosłem głowę i spojrzałem w twarz
mego oprawcy, wiedziałem, że tš drugš osobš była Szirin; że z powodów, których
nie mogłem jeszcze pojšć, chcieli jš zabić. Mogli to jednak zrobić tylko
wówczas, gdybym ja także był na miejscu kani, razem z niš zakopany po szyję w
piachu, lub też chcieli to zrobić, lecz nie mogli znaleć
Szirin, przypuszczalnie również dlatego, że było już za póno, ponieważ
rewolucji groziła klęska w wojnie z Irakiem.
Spojrzałem mu prosto w oczy, które migotały jak powierzchnia wody na wietrze.
- Panie Szahid - powiedziałem - na biurku gubernatora
złożyłem petycję do Sšdu Rewolucyjnego w sprawie przyjęcia
mnie do patriotycznych oddziałów żołnierzy, chcšcych na fron
cie krwiš naprawić błędy i zasłużyć na amnestię. Jestem oby
watelem irańskim i mam do tego prawo. Jak pan sam najlepiej
wie, nie popełniłem żadnego przestępstwa, a Jego Ekscelencja
gubernator uznał mnie za człowieka wyleczonego ze złych
skłonnoci. Nie rozumiem, dlaczego pozostaje pan w Tehera
nie, objadajšc się ryżem, chodzšc w cywilnym ubraniu, pod
czas kiedy pańska ojczyzna wykrwawia się na mierć. Nie je
stem taki jak pan. A teraz muszę pójć do szpitala, ponieważ
pan, bijšc mnie, spowodował, że pękła mi błona bębenkowa.
Jego oczy mówiły: To był twój wybór. Zmusiłe mnie do tego. Teraz poniesiesz
konsekwencje".
Nałożyłem na oczy przepaskę i wstałem. Zaprowadzono mnie do celi. Wytarłem krew
papierem i powoli, odczuwajšc ból nie do zniesienia, wymyłem ucho roztworem
soli. Nie wiedziałem, na jak długo starczy mi sił, narysowałem więc twarz
Szahida, z jego wybałuszonymi oczami i rzadkš brodš i - wraz z więziennš łyżkš -
schowałem ten rysunek do gaci.
- W takiej oto znalazłe się sytuacji!
Spałem. ? ; . i
- W TAKIEJ OTO ZNALAZŁE SIĘ SYTUACJI!
Niezależnie od tego, jak dalece przygotujesz się na najgorsze, nie ma to żadnego
znaczenia. Byłem zupełnie rozbity, czułem, jak całe moje ciało się otwiera. Z
ust wydobywał się piekšcy oddech, do oczu napływały łzy. Z ucha zaczęła ciec
krew. Nie panowałem już nad niczym, nie mogłem powstrzymać moczu. Pływałem we
własnym pocie.
Kuczulu stał w drzwiach, wyglšdał jak rzezimieszek. Spojrzałem na niego i
rzekłem:
- Mój przyjacielu, nie ma tutaj złego ducha, nie ma rotariań-
skiego szpiega, nie ma angielskiego imperialisty. Oddałbym ci
ich wszystkich za odrobinę twojego człowieczeństwa.
Odwrócił się.
- ZAŁOŻYĆ PRZEPASKĘ NA OCZY!
Poczułem, że wišże mi ręce drutem.
- Hassan, zechciałby łaskawie uczesać mi włosy?
- ID!
Powiedziałem sobie: Nic na tym wiecie nie trwa wiecznie. Nawet ta chwila
wkrótce przeminie. Nie ma żadnego znaczenia, jak będę wyglšdał w oczach wiata i
mych oprawców. Nie ma znaczenia, czy będę krzyczał i czy się zesram ze strachu.
To wszystko nie ma znaczenia".
- ZACZEKAJ TUTAJ!
Położył mojš rękę na czym ciepłym, aby mnie uspokoić. Była to rura centralnego
ogrzewania. Zaczšłem stukać na niej paznokciem: S-Z-I-R-I-N. Potem przestałem,
ponieważ w żadnym wypadku nie chciałem, aby zobaczyła mnie w takim stanie.
Poczułem na twarzy co mokrego. Kuczulu przemywał mokrš szmatkš mój policzek i
ucho. Przypuszczałem, że będš tam jacy ludzie, duchowni bšd urzędnicy,
ponieważ miało to być wykonanie wyroku.
Idšc tak, z rękš położonš na ciepłym barku Kuczulu, mylałem: W pewnym sensie,
cokolwiek się teraz dzieje, dzieje się zgodnie z okrelonymi prawami, których
znaczenie dopiero teraz pojšłem. Rozumiesz, bylimy swego rodzaju grupš, Ťklu-
bemť w Isfahanie, z którego wyłuskano wszystkich, jednego po drugim. Założyciel
grupy, pan Riazanow, był pierwszy. Po trzynastu latach zabijš mnie. Pozostaje
jeszcze ona. A jeżeli jš zabijš, będzie jeszcze mała Lejli. Jeżeli ona przetrwa,
może mieć dziecko, które wyda na wiat potomstwo; pozostaniemy więc mimo
wszystko na tym wiecie". Na twarzy poczułem chłód, a w sercu przeogromny żal,
że w ostatnich chwilach życia oddaję się tak niemšdrym marzeniom. Bardzo
chciałem wiedzieć, gdzie jestem, na jakim dziedzińcu, w jakim miejscu. Miało to
teraz dla mnie największe znaczenie. Jaki człowiek o ciężkim oddechu przypinał
mi co po lewej stronie klatki piersiowej, tam gdzie jest serce.
- Może pan łaskawie zdjšć przepaskę z moich oczu? Nie
boję się.
Uderzył mnie w prawy policzek. Głowa pękała mi od bólu.
Pomylałem: Po prostu nie mogę zgodzić się dłużej na takie poniewieranie! Muszę
położyć temu kres!" Kto kopnšł mnie w tyłek, upadłem na nieg. Rozległ się
rechot.
- Powinnicie się wstydzić, przyjaciele! Jestecie muzułma
nami, czyż nie? - Przypuszczałem, że kopnšł mnie Kuczulu.
Kto mnie podniósł i przepchnšł przez drzwi. Miałem przed sobš schody, na
których się potykałem; czułem zapach plastiku, nafty i potu. Usadzono mnie na
krzele. Ustał zimny wiatr, a mnie opanowała klaustrofobia. Zabijš mnie na
krzele elektrycznym!
- NIE! NIE! NIE!
Wybuchnęli miechem, włšczyli silnik i zatrzęsło mnš. Czyja ręka zerwała z
moich oczu przepaskę i zobaczyłem mężczyznę odwróconego do mnie plecami i
kierownicę, a poprzez okno - nikłe wiatełka w zaciemnionym miecie. Zaczšłem
się miać. Rozejrzałem się wokoło i zobaczyłem więniów takich jak ja, z
zapisanymi kartkami papieru na piersiach, oraz strażników z kwanymi minami,
wród których rozpoznałem kilku z bloku ledczego, i wiedziałem już to, co w
głębi serca przeczuwałem od dawna, tam, na niegu: wywożš nas autobusem na
front! Spojrzałem na kartkę przypiętš do mojej piersi. Było na niej co
nagryzmolone, trudne do odczytania do góry nogami.
- O Boże Wiekuisty! - zawołałem.
miałem się i miałem.
Pędzilimy w dół drogš, której tutaj ostatnio jeszcze nie było. Zimny wiatr
owiewał mojš twarz. Zamyliłem się. Tak bardzo tęskniłem za ruchem, za dwiękami
klaksonów w zatłoczonym Teheranie, za salonami samochodowymi, bardziej
rozwietlonymi niż pałac starego reżimu, za zapachem wyrobów cukierniczych w
nocnej cukierni; za kobietami spacerujšcymi w rzemiennych bucikach przed
wystawami sklepów. Muszę trzymać się w ryzach. W tak euforycznym nastroju mogę
popełnić jaki błšd. Czułem, że Szahid jedzie za mnš; że ogarniajšca go chandra
skrupi się na mnie. Wiedziałem, że on także jedzie na front, i to dlatego, że ja
tam jadę. I nie jest wykluczone, że jestem skazany na jego towarzystwo do końca
mego życia. Rozrzewniłem się na widok dróg i wiateł na od-
ległych wzgórzach. Pomylałem: Widocznie mułłowie także wierzš w postšp!"
Zatrzymalimy się na dużym, ciemnym placu. Nazywał się Tupchane, czyli Park
Artyleryjski, a przez zabrudzone okna autobusu widać było gmach Głównego Urzędu
Pocztowego. Kiedy szukałem swojej przepaski na oczy, strażnicy parsknęli
miechem. Tylko my, przestępcy, opucilimy autobus. Było nas siedemnastu.
Zaprowadzono nas do wysokiego budynku, zbudowanego w stylu ojca ostatniego
szacha. Mieciło się w nim kiedy, o ile wiem, Ministerstwo Finansów. Mimo że
była pomoc, w budynku kręciło się mnóstwo ludzi, przeważnie umundurowanych.
Usiłowałem powstrzymać wybuch miechu na widok głupkowatych min moich
towarzyszy. Moja z całš pewnociš nie wyglšdała lepiej. Zaprowadzono nas do
pokoju, którego podłoga wyłożona była grubym dywanem i w którym znajdowało się
duże metalowe biurko ze szklanym blatem. Na cianach wisiały portrety imama i
Rafsandżaniego. Usiedlimy na krzesłach w rzędzie pod cianš. Ordynans przyniósł
papierosy. Moi współtowarzysze, którzy musieli być ze wspólnych cel Instytutu
Kształcenia, rozmawiali, palšc papierosy. Mułłowie i klerycy z seminariów
patrzyli na nas wzrokiem pełnym obłudy. Wstalimy, lecz oni odwrócili się i
odeszli. Po chwili zaczęto moich towarzyszy wywoływać kolejno z pokoju. W miarę
jak znikali za drzwiami, moje obawy wzrastały. Pomylałem: Muszę być teraz
szczęliwy, w tych ostatnich minutach w tym pokoju". W końcu zostałem sam,
patrzšc, jak wit rysuje na tle purpurowego nieba kontury onieżonych gmachów i
bazaru, a artyleria przeciwlotnicza ogniem zaporowym ostrzeliwuje irackš rakietę
Scud, zanim ta uderzyła w południowš częć miasta, wywołujšc drżenie okien.
Pomylałem: Wojna musi być wspaniałš rzeczš. Nieco póniej zawyły syreny
alarmowe".
- Pitt.
- Tak, panie.
Po wielu godzinach, pełnych napięcia, całkowicie stłamszo-ny wszedłem przez
podwójne drzwi do dużego pokoju. Przy biurku siedziało dwóch duchownych,
znacznie różnišcych się rangš, i nieco dalej - oficer armii. O ile ci pierwsi
wyglšdali na
ludzi zmęczonych, o tyle ten ostatni wydawał się rozwcieczony. Na biurku, nie
otwarta, leżała moja kartoteka. Kiedy przemierzałem pokój, inny mężczyzna,
cywil, skoczył spod ciany w moim kierunku. Miał miły wyglšd i był uprzedzajšco
grzeczny. W przeciwieństwie do pozostałych tylko on zorientował się, że jestem
Europejczykiem; że moja edukacja jako Irańczyka, rozpoczęta przez mojš żonę w
Buszehrze i kontynuowana w więzieniu w Ewinie, została teraz formalnie
zakończona; że dyplom dostałem wówczas, kiedy kopali mnie na niegu. I tylko ten
facet rozpoznał mnie, ponieważ czytał moje akta i bywał, prawdopodobnie często,
w Europie. I byłoby lepiej, gdyby nie wchodził mi w drogę.
- Bonjour, monsieur. J'ai 1'honneur...
- Proszę mi wybaczyć, Ekscelencjo, ale nie rozmawiam
w obcychjęzykach.
- Mais le tribunal dont vous...
Zwróciłem się do starszego rangš duchownego, ponieważ wydawało mi się, że jest
on przewodniczšcym trybunału.
- Czy mogę mówić, panie sędzio?
- Będziesz odpowiadał na nasze pytania.
Głos miał sympatyczny, ale zmęczony. Przyszło mi na myl, że ten drugi duchowny
był swego rodzaju komisarzem gwardii rewolucyjnej i że to on będzie decydował o
losie ochotników.
Przewodniczšcy sięgnšł po moje akta, lecz wówczas co, niewštpliwie znużenie,
spowodowało, że lepsza częć jego natury wzięła górę. Westchnšł głęboko.
- Ilu jest w twojej rodzinie męczenników i rannych?
- Wród moich nie ma mężczyzn, Ekscelencjo.
- Ilu mężczyzn z twojej rodziny służy jako ochotnicy w mi
licji?
- Wród moich krewnych nie ma mężczyzn, Ekscelencjo.
- Do jakiego meczetu należysz?
- Jestem przestępcš, panie.
- Czy ktokolwiek z twoich krewnych bierze udział w uro
czystociach religijnych w meczetach?
- Wród moich krewnych nie ma mężczyzn, panie.
Uznał wreszcie całkowitš bezużytecznoć tego rodzaju pytań, lecz nadal je
zadawał.
- Czy znasz jakiegokolwiek przywódcę religijnego?
- Panie, chcę oddać moje bezużyteczne życie ukochanemu
krajowi, rewolucji i wielkiemu... - zamarłem w oczekiwaniu
na ból - ...imamowi, pogromcy idoli.
Nikt mnie nie uderzył. Młodszy duchowny spojrzał na mnie, potem odwrócił głowę.
Oficer warknšł:
- Za stary jest ten lowelas!
Słowo to było niczym uderzenie pięciš. Stary! Moje najlepsze lata minęły, a
zawdzięczam to pobytowi w Ewinie. Do wszystkiego jestem za stary, z wyjštkiem
służby wojskowej! Ogarnšł mnie smutek tak wielki, że pochyliłem głowę.
Patrzšc na dywan, rzekłem:
- Potrafię czytać i pisać, znam się na maszynach, umiem
milczeć, działać w nocy, wykonywać rozkazy i... ť !
To na nic się nie zda - pomylałem. -
- Mów, człowieku.
- ...i wiem, jak się umiera.
Oficer parsknšł miechem. W pokoju zapanowała cisza. Przewodniczšcy powiedział:
- Spójrz, człowieku.
Podniosłem głowę. Mój wzrok zetknšł się z ich wzrokiem. Kiedy spojrzałem na
przewodniczšcego, zapytał mnie:
- Jaki otrzymałe wyrok?
Oj, niedobrze.
- Jaki otrzymałe wyrok? - Ponownie zajrzał do mojej
teczki.
- Nie wiem, panie sędzio, nie byłem sšdzony.
- Nonsens - rzekł niezdecydowanie. Otworzył na chybił
trafił jednš z teczek. Był zbyt zmęczony, aby czytać. Co jed
nak zwróciło jego uwagę. - Chwileczkę! Nielegalny zwišzek.
Słuchaj, nie interesuje mnie, czy zerżnšłe wszystkie członki
nie Muzułmańskiego Stowarzyszenia Gospodyń Domowych.
Jeste złodziejaszkiem, stręczycielem?
- Nie, proszę pana! Proszę zajrzeć do akt. ?...-?-
- Jeste ciotš?
- Kim, panie sędzio?
Duchowni nadrabiali minš. Oficer wykonał znamienny gest.
- Czy lubisz pieprzyć się z mężczyznami?
- Broń Boże, nie, panie sędzio! Nigdy w życiu! Proszę zaj
rzeć do moich akt, tam wszystko jest.
- W porzšdku, wezmę tego skurwiela - skinšł głowš w stro
nę komisarza gwardii. - Oczywicie, jeżeli pan się z tym zgo
dzi, Wasza Wysokoć.
Komisarz poruszył nerwowo palcami. Cywil szybko rozwišzał moje ręce. Robišc to,
zaczšł szeptać mi co do ucha. Wykrzyknšłem:
- WOJNA, WOJNA DO ZWYCIĘSTWA! NIECH ŻYJE
WIELKI IMAM! MIERĆ ZDRAJCY SADDAMOWI!
MIERĆ WŁOCHOM! MIERĆ NIEMCOM! MIERĆ...
- Wyno się!
Francuskie słowa, które utonęły w moich entuzjastycznych okrzykach, brzmiały: Ca
ne suffit pas, monsieur*. Nie będziesz miał z tego żadnego pożytku.
Sšdzę, że dla samotnego mężczyzny kariera wojskowa jest najlepszym wyjciem.
Zawsze chciałem mieć jaki zawód. Zdecydowany byłem odnieć sukces w tym
zawodzie, który teraz wybrałem, lecz żeby ten cel osišgnšć, musiałem przetrwać
swój pierwszy żołnierski dzień. Z całš pewnociš sytuacja militarna była
dramatyczna, ja za, jako przestępca, Anglik i szpieg, musiałem być ostatniš
rezerwš islamskiej armii. Nie ze względu na jakiekolwiek moje osobiste walory
bojowe, lecz jako matematyczny symbol wyczerpania rezerw. Pomiędzy mojš
przybranš ojczyznš a całkowitš jej klęskš byłem już tylko ja.
Jechalimy w konwoju składajšcym się z brytyjskich autobusów, zwanych
piętrusami. Pozostali ochotnicy to głównie bardzo młodzi chłopcy, ale było wród
nas także dwóch starszych mężczyzn. Ubrani bylimy w całuny, a na czole mielimy
opaski z napisem; Jestem gotów na męczeńskš mierć".
* To nie wystarczy, proszę pana.
255
Nasi współtowarzysze spali bšd przyglšdali się pustyni. Po obu stronach drogi,
na południe od Ghom, na nagich wzgórzach, widniały na głazach hasła wypisane
białš kredš. Trudno było sobie wyobrazić, że dwa tysišce ochotniczych batalionów
Rafsandżaniego udawało się na front.
Mylałem, że kierujemy się w rejon błotnistych obszarów i kanałów obronnych,
wykopanych przez Irakijczyków dla obrony Basry, lecz przed Ghom skręcilimy na
południowy zachód i kto powiedział, że jedziemy na centralny odcinek frontu.
Jechalimy w kierunku wzgórz, mijalimy miasteczka i wioski, lecz nikt nas nie
witał. Czułem, że chłopców opucił entuzjazm. Jeden z nich zapytał mnie, czy mam
jakiekolwiek dowiadczenie, jeli chodzi o obronę przed gazem bojowym.
Jechalimy dalej i zaczęło zmierzchać. Inne pojazdy o maskujšcych barwach
spychały nas z drogi lub godzinami czekalimy w coraz większym tłoku. Padał
deszcz. Zatrzymalimy się na posiłek w ruinach miasta Ghasr-e Szirin (Twierdzy
Szi-rin), o które walczono wiele razy i które musiało przechodzić z ršk do ršk.
Po raz pierwszy słyszelimy odgłosy ciężkiej artylerii. Posuwajšc się w kierunku
irackich fortyfikacji, zobaczylimy w ciemnoci olbrzymie wieże na uskokach,
zbudowane z ziemi, telefoniczne linie łšcznoci, zgrupowania artyleryjskie,
otoczone wałami, porozbijane czołgi. Wydawało mi się, że patrzę na model pola
bitwy w muzeum szkoły wojskowej. Po obu stronach drogi maszerowały kolumny
utrudzonych żołnierzy, którzy nie reagowali na nasze okrzyki. Nie wiedziałem, że
wojna zebrała w tym kraju tak obfite żniwo, niszczšc wioski i pola. Przypomniały
mi się zdjęcia z okresu pierwszej wojny wiatowej w Europie. Autobus mknšł wród
wybuchajšcych pocisków. Byłem przekonany, że chłopcy chcš walczyć tak jak ja,
lecz kto może zrobić cokolwiek w tak gigantycznym koszmarze!
Zatrzymalimy się w ciemnociach. Czekalimy, potem wyładowano nas. Tym
chłopcom, którzy przeszli miesięczne, podstawowe szkolenie, dano karabiny
automatyczne, maski przeciwgazowe i po dwa granaty. Mnie dano mały pojemnik z
wodš. Potem zeszlimy do okopów i czekalimy. Powoli ostrzał artyleryjski
ucichł.
Słońce wstało i każdy ruszył naprzód. Jak okiem sięgnšć, w obu kierunkach
cišgnęły się nasze okopy. Po mojej prawej stronie wybuchł pocisk i ostre kamyki
zadrapały mi policzek. Nie zauważyłem wród nas żadnego oficera. Posuwalimy się
naprzód, ponieważ taki był rozkaz.
Znowu wybuchł pocisk. Zaczęlimy biec w stronę irackich linii, krzyczšc: Bóg
jest wielki!". Chłopcy, którzy byli boso, biegli bardzo szybko. Ze względu na
podmokły grunt nie mogłem dotrzymać im kroku. Niektórzy z nich rzucili granaty,
jak sšdzę, z obawy, że póniej nie będš mieli takiej możliwoci. Pomylałem:
Nie wiedziałem, że wojna może być tak fascynujšca". Wszędzie, po każdym
wybuchu, unosiły się fontanny piasku. Feerie wiateł i barw, jakich nigdy bym
się nie spodziewał, oczarowały mnie. Przed nami eksplodowało sztucznie zbudowane
wzgórze, rozrywane gradem pocisków z ciężkich dział nieprzyjacielskich.
Pomylałem: Jeżeli Bóg da i dotrzemy do okopów, być może znajdę jakš maskę i
broń". Moi koledzy zniknęli w dymie. Podbiegłem pod wzgórze i zobaczyłem hełmy
irackich żołnierzy i karabin maszynowy. Wcišż otaczał nas dym eksplodujšcych
pocisków. Szybkoć i ciężar wody na piersiach sprawiły, że osunšłem się w dół i
kto mnie zobaczył. Zaczęli strzelać.
Kto usiłował się spode mnie wydostać. Miał panterkę w kolorze czerwonym i
zakrzywiony mieczyk na epoletach. Wrzasnšłem:
- Daj mi ten cholerny karabin!
Iracki żołnierz był silny jak byk, cuchnęło od niego potem i sianem, lecz ja
byłem na wierzchu i przygniatałem go. Pękł pojemnik z wodš na moich piersiach,
całkowicie nas zalewajšc.
- Należy do mnie! Do diabła, jest mój!
Usiłowałem uderzyć Irakijczyka karabinem, lecz błyskawicznie odchylił głowę do
tyłu. Stojšcy za nim iracki żołnierz chciał mu pomóc. Pocišgnšłem za spust
karabinu. Rozległ się ogłuszajšcy huk. Za jednym pocišgnięciem spustu oddałem w
ich stronę kilkanacie strzałów. Obaj uciekli wzdłuż okopu. Zrzuciłem pojemnik
na wodę i zaczšłem uciekać w innym kierunku.
Podczołgałem się do wielkiego dołu po pocisku i schowałem się. Skoczył na mnie
Irakijczyk. Za nim, pod maskujšcš siatkš, stał czołg, lecz bez gšsienic.
Odskoczyłem, a ogłuszajšcy huk zwalił mnie z nóg.
- Ochotniku, gdzie jest twoja maska przeciwgazowa? -
przemówił po persku.
- Nie miałem maski.
- Do diabła, gdzie jest twój karabin?
- Nie miałem karabinu.
- Niech pan mu nie wierzy. Tchórz, na pewno go porzucił.
Czołg wystrzelił znowu. Ból w okaleczonym uchu był nie
do zniesienia. Wstrzšsały mnš dreszcze.
- Widzisz tę broń, tam?
Czołg wystrzelił znowu, a moje oczy napełniły się łzami.
- Tak. Czołg.
- Będziesz go bronił i jeżeli zajdzie potrzeba, oddasz za
niego życie.
- Jestem gotów umrzeć.
- Jeżeli będziesz przed wrogiem uciekał lub jeżeli znowu
porzucisz broń, zabiję cię, a jeżeli ja nie będę żył, zabije cię
Gwardia Rewolucyjna.
- Tak, proszę pana.
Turkmen ze skonymi oczami zdjšł z ramienia karabin, wyjšł stary magazynek i
włożył nowy. Zawstydziłem się, będšc pouczanym przez młokosa. Nałożył na ramię
granatnik przeciwpancerny. Powiedział:
- Celuj w żołšdek, lekko nacinij na spust. Tylko dwa strza
ły. Następny cel. Dwa strzały.
Bieglimy razem do przodu i wspinalimy się na skraj umocnień. W połowie drogi
był wykop, obłożony workami z piaskiem. Starczyło w nim miejsca zaledwie dla nas
obu. Chłopak zdjšł z pleców wyrzutnię rakietowš.
- W imię Boga litociwego! - szepnšł.
Szczytem leja pojazdy i ludzie posuwali się wolno i systematycznie w naszym
kierunku. Były tam trzy czołgi, za którymi jechały opancerzone ciężarówki. Po
raz pierwszy odczułem lęk.
- Mogę strzelać?
- Czekaj.
Usłyszałem za sobš głos kapitana. W przerwie pomiędzy strzałami rzekł:
- Niestety, musimy tutaj zostać. Jeżeli się wycofamy, straci
my czołg i nie obronimy okopów. Panowie, jeżeli kochacie
swoje rodziny i swojš ojczyznę, proszę, zostańcie i walczcie
wraz ze mnš.
Rakieta zasyczała i pomknęła w kierunku czołgu. Wrzasnšłem ze strachu. Pocisk
uderzył w pokrywę silnika, czołgici zaczęli uciekać. Strzeliłem do jednego z
nich; zniknšł.
- Aj!
- Ole, opuć lufę!
Dwa strzały. Nowy cel. Dwa strzały. Nowy cel. Czołg skręcił w lewo, wyrzucajšc
ziemię spod gšsienic. Drugi pocisk uderzył w jego wieżyczkę. Pomylałem: Jak on
to robi? Gdzie ten chłopak nauczył się tak dobrze strzelać?" Byłem dumny, że
walczę z tymi dzielnymi ludmi.
Zmień magazynek!
- Co?
- Boże, nie nauczyli cię zmieniać magazynka?
Chłopak zmieniał magazynek i wówczas na skraju okopu zjawił się iracki żołnierz.
Mój kolega westchnšł. Wiedziałem, że udzielajšc mi pomocy, narażał swoje i moje
życie. Rzuciłem się pod nogi Irakijczyka. Zamroczyło mnie, kiedy całym ciężarem
ciała zwalił się na mojš głowę, czułem na sobie jego konwulsje.
- Wstawaj!
wiat wirował mi przed oczami. Turkmeński chłopak cały był we krwi. Na szczęcie
odwrócił się do przodu i strzelił do stojšcego przed nim Irakijczyka. W tym
zwariowanym wiecie stałem i strzelałem, gdzie popadło. Dwa strzały. Nowy cel.
Dwa strzały. Nowy cel.
- Panowie, błagam was, nie cofajcie się! Nie oddajmy ani
piędzi ziemi! Pomiędzy wami a waszymi rodzinami nie ma już
żadnej zapory.
Karabin znowu zamarł.
- Amunicja! Nie mam już amunicji!
Stanšłem na skraju okopu, gotów nie wiadomo, na co: ata-
kować wroga, zdobyć broń, Bóg jeden wie co. Kto cišgnšł mnie za włosy do okopu.
Krzyknšłem:
- Potrzebujemy samolotu! Okršżylimy ich... . ;
Chłopiec miał się zza wyrzutni rakiety. ;.
- Kapitanie, ochotnik prosi o wsparcie lotnicze.
Do naszego okopu dołšczył kapitan.
- Wsparcie lotnicze, ochotniku? Proponujesz, żebymy we
zwali samoloty F-4?
- Proszę mi wybaczyć, jestem ignorantem.
- No cóż, przewidziałem to.
Przede wszystkim chciałem zrozumieć, co oznacza ten turkot, a potem dwa cienie
przemknęły nad nami. Bez wštpienia były to migłowce bojowe, dokładnie takie
same, jakimi dowodził generał Farameh. Zatrzymały się nad naszymi głowami, lekko
pochyliły, odpaliły cztery rakiety.
- Przegrupowujš się, kapitanie. ;
Oficer wsunšł się do naszego okopu. ;
- Jak się nazywasz, ochotniku?
- John, panie.
- Jak?
- John, panie. Jestem przestępcš, panie.
- Nic tu po nas, panie John. Będziemy kontratakować, pa
nie John?
- Tak, proszę pana. Jestem gotowy. Potrzebny mi tylko ma
gazynek, proszę pana. ' .
Pozostali wybuchnęli miechem.
Kapitan nazywał się Tolu'i. Silnik czołgu się zepsuł, a Brytyjczycy nie
dostarczyli częci zamiennych. Był więc już tylko działem cišgnionym przez
traktor. Irakijczycy wykorzystali wzgórza, aby zbudować na nich dwa umocnione
stanowiska, dwie mile przed głównš liniš frontu. Nasi ludzie nazwali je imionami
dwóch pogańskich bogów z Koranu: Al-Lat i Al--Uzza. Tolu'i nie był skory do
odpoczynku i nie pozwolił na odpoczynek swoim ludziom. Stawało się coraz
bardziej oczywiste, że przeprowadzimy nocny atak.
Należałem do grupy atakujšcej umocnienie Al-Lat. Rzuciłem granaty, co skłoniło
Irakijczyków do ucieczki. Nikt nie
został trafiony, zburzylimy tylko instalacje, a żadna ze stron nie poniosła
strat. Ludzie byli zachwyceni. Ja znalazłem broń, porzuconš przez kogo w czasie
walki: posrebrzany automat AK-47, z drewnianš kolbš i małym portretem Hosejna.
Kapitan Tolu'i z obrzydzeniem patrzył na chustę na mojej głowie, opatrzonš
napisem: HOSEJN.
Nadal jadałem i modliłem się osobno, lecz niezbyt daleko od grupy. Ci mężczyni
walczyli tak, jak grali w piłkę: każdy z nich wiedział, gdzie sš pozostali.
Pewnego popołudnia, po miesięcznej służbie, kiedy inni drzemali pod maskujšcymi
zasłonami, Tolu'i przykucnšł przy mnie.
- Jestem twoim dowódcš. Powiedz mi, jaki masz plan?
- Mogę uruchomić ten czołg.
- Bzdura!
- Potrafię, a pan wie, że ja potrafię, i wie pan, co pan potrafi.
Skinšł potakujšco głowš. Poczułem, że zaczšł rozważać ten
problem.
- John, nie znasz wojska. Tu obowišzujš tylko dwie zasady.
Pierwsza, unikaj odpowiedzialnoci. Druga, jeżeli obarczono
cię odpowiedzialnociš, nie zrzekaj się jej.
- Tak, proszę pana.
- Idioto, jeżeli ten czołg ruszy, ruszy cały nasz odcinek
frontu. Pójdziemy, głupcze, do przodu.
- Tak, proszę pana.
Wiedziałem, że chciał się wypowiedzieć; że mylał prawidłowo i wycišgał wnioski;
wolał jednak te myli wyrazić głono.
- Wiadomo, że jestem zawodowym oficerem armii przeklę
tego szacha.
- Tak, proszę pana.
- Ty jeste angielskim szpiegiem.
- Nie, proszę pana, jestem obywatelem Iranu i z dumš służę
swojej przybranej ojczynie.
- Nonsens! John, na to jest za póno. To się wszystko koń
czy. Na całym froncie zapasy sš niewielkie, pozostało zaledwie
kilka tysięcy dział kalibru sto trzydzieci milimetrów, może
z tysišc czołgów, z czego większoć unieruchomiona, pięćdzie
sišt sprawnych samolotów bojowych, kilkadziesišt migłow
ców. Amerykanie zatapiajš nasze jednostki morskie. Rafsan-
dżani obiecał sto tysięcy ochotników, a co dostalimy? Takich jak wy i trochę
weteranów drugiej wojny wiatowej. Imam zatwierdził pięćset dziewięćdziesištš
ósmš rezolucję. Tylko Na-dżafi chce walczyć i dlatego musiał odejć. Imam wypije
tę czarę goryczy. Aby uratować rewolucję.
- Krew męczenników uratuje rewolucję.
- PIEPRZYSZ, JOHN!
Wypowiedział te słowa po angielsku, z amerykańskim akcentem. Tak sšdzę.
Pomylałem: Tolu'i, nie każ mi strzec swoich tajemnic, mnie wystarczš moje".
Jednakże musiałem odwzajemnić zaufanie, którym mnie obdarzył.
- Proszę pana, ponieważ urodziłem się w Anglii, wiem, jak
rozumujš inżynierowie, którzy skonstruowali ten czołg. Jeżeli
za mój wczorajszy wyczyn otrzymam awans, będę mógł rozka
zać Golpajeganiemu, aby rozebrał obudowę silnika. Przeciek
nad zaworami wyjciowym i wejciowym zatkamy kawałkami
sukna nasyconego niepalnš farbš, co będzie działać jak filtr po
wietrza i nie przepuci miałkiego piasku; albo - jak mówiš
Francuzi - organdynš. Albo też, jeżeli nam się to nie uda, mu
simy dostać z Isfahanu materiał używany na czadory. Potem
wyczycimy, naoliwimy i ponownie złożymy obudowę silnika
i zamontujemy gšsienice. Następnie przyuczymy nowš załogę.
Jeli chodzi o czołg, zabierze to nam cztery, pięć dni, około
dziesięciu dla całego odcinka.
- Oszalałe, John, jest za póno. Saudyjczycy trzęsš się ze
strachu. Amerykanie nie pozwolš na nowš ofensywę irańskš.
Zbombardujš nasze miasta - spojrzał na mnie. Wszystko to
było dla niego zbyt odległe i toczyło się zbyt szybko. Dodał: -
Nie nalegaj na mnie, John, trzymaj język za zębami i nie wy
chylaj się. Mogę dać ci honorowe zwolnienie. Nie chcę cię
stracić, lecz będę musiał, jeżeli twoje postępowanie będzie to
usprawiedliwiać.
- Proszę pana, nie ubiegam się o zwolnienie. Chcę jedynie
uczestniczyć w walce wraz z moimi kolegami i zasłużyć się dla
mego kraju, dla sławnej rewolucji i imama, a także odrzucić
siły wiata arogancji i zaznać smaku sorbetu męczeństwa.
Spojrzał na mnie z uwagš.
- Chcesz wystšpić w telewizji, czy tak? :
- Tak, proszę pana, jeżeli taka będzie wola boża.
- Chcesz zobaczyć swojš twarz w gazecie i być przyjętym
przez Rafsandżaniego.
Zastanawiał się, lecz w końcu się zgodził. Miał jednak pewien mały dylemat.
- Dlaczego?
- Chcę, proszę pana, aby rodzina zobaczyła mnie w telewi
zji. Aby wiedzieli, gdzie jestem.
- Podczas porannej modlitwy zawiadomię oddział o twoim
awansie.
- Tak, proszę pana.
W skład delegacji, która przybyła na inspekcję ćwiczeń jednostek, wchodził
dowódca odcinka, Masudi, otyły kleryk o na wpół obłškanym spojrzeniu, oraz, jak
sšdzę, Kola'i, ekipa filmowa (lub raczej wideo) wiadomoci telewizyjnych, a
także jaki, znany mi z wyglšdu, oficer lotnictwa. Boże, ile jeszcze muszę
dowiadczyć, zanim położysz kres moim cierpieniom!
Przyglšdali się bez entuzjazmu, kiedy rozpędzilimy czołg do prędkoci
trzydziestu pięciu węzłów i oddalimy dwa strzały. Pełni zachwytu chłopcy
krzyczeli: Bóg jest wielki!" Prezentacja siły ognia i mobilnoci kawalerii
pancernej zaniepokoiła i skonfundowała zespół inspekcyjny. Przypuszczałem, że
obawiali się riposty ze strony Irakijczyków. Potem podano herbatę i kapitan
Tolu'i przedstawił załogę. Trzymałem się z boku, lecz Tolu'i zarzšdzał
prezentacjš. Przymknšłem oczy, mruczšc co pod nosem w zamyleniu.
- Znam tego człowieka - powiedział Turani. - Jest angiel
skim szpiegiem.
- Na Boga, Wasza Dostojnoć się myli. Urodziłem się
w Wielkiej Brytanii, lecz żyję tutaj od lat z mojš irańskš ro
dzinš. Dumny jestem, że mogę służyć...
- Podnie głowę, kapralu.
Spojrzałem w kamiennš twarz Turaniego. Kleryk okazał wyjštkowš satysfakcję.
- Cholera, to najlepszy żołnierz w oddziale!
- Dlaczego jest tutaj?
- Przybył z więzienia.
Kleryk umiechnšł się.
- Aresztować go, kapitanie.
Ku memu zaskoczeniu to Kola'i był tym, który mnie zwišzał. Miał ze sobš drut.
Mamrotał co po arabsku i zalatywało od niego taniš wodš kolońskš. Dałem znak
głowš, aby koledzy z załogi odeszli ode mnie; jednakże nie uzgodniłem tego z
Tolu'im.
- Niech Bóg ma was w swojej opiece, towarzysze.
Podeszli do mnie wszyscy, jeden za drugim; ponieważ nie
mogli mi ucisnšć ršk, dotykali policzka. Potem odeszli. Chciałem podejć do
samochodu, lecz kto mnie kopnšł i musiałem się czołgać.
Kiedy człowiek staje w obliczu mierci, kłopot polega na tym - a mylę, że
wszyscy o tym wiedzš - iż nie można wówczas być zawsze w dobrym nastroju. Byłem
przygotowany na mierć i oczywicie cieszyłem się, że załoga nie poniesie
żadnych konsekwencji z mojego powodu - lecz nie chciałem stać całš noc
przywišzany do bramki na boisku piłki nożnej w opuszczonej szkole.
Ludzie przeglšdali dostarczonš broń. Rozbili dwie skrzynie pełne karabinów z
Korei i Chin, sprawdzali je i ładowali magazynki. Nagle Kola'i, bawišc się
broniš, skierował lufę automatu w mojš pier, ale w końcu oddał serię strzałów w
innš stronę. Przybrał bohaterskš pozę. Mężczyni umiechali się do niego
przymilnie.
Byłem w szoku.
- Jestem żołnierzem i chcę umrzeć jak żołnierz.
Mężczyni wybuchnęli miechem. Kola'i był usatysfakcjo
nowany. Rzucił karabin pod moje nogi.
Wyłšczyło się wiatło. Oddychałem z wielkš trudnociš, miałem zgniecionš klatkę
piersiowš. Ból rozsadzał mi głowę, łapczywie chwytałem powietrze. Kiedy zapaliło
się wiatło, zobaczyłem zmieszanš twarz Kola'iego. Żołnierze miali się. Głowa
opadła mi na pier.
Autobus usiłował przecisnšć się przez wšski przejazd, lecz bez powodzenia.
Zakładałem, że nikt mnie nie zauważył.
W tym zamieszaniu i krzykach rozwišzano mnie i miałem otrzymać niebieski
kombinezon sportowy.
- Bracie, daj mi trochę wody.
- Id do diabła!
Ubrałem się i ponownie zwišzano mi ręce. Wzdłuż autobusu rozwieszono transparent
z hasłem: Nie mówcie, że umarli ci, którzy padli w imię Boga!". Przy drzwiach
autobusu chłopcy w sportowych kombinezonach cisnęli się wokół Kola'iego, który w
obu rękach trzymał olbrzymi tom Koranu. Ucałowalimy skraj księgi, dotknęlimy
go czołem i weszlimy do autobusu. Ostatni wsiadł Turani. Przypuszczam, że
chciał mieć pewnoć, iż znajdę się na froncie.
Minęlimy opuszczone stanowiska artylerii. Po lewej stronie sterczały lufy dział
przeciwlotniczych i przewrócone czołgi, wystajšce z siatki maskujšcej. Tu i
ówdzie rosły kępy kolczastych drzew, a czasami w ich cieniu stały grupy
mężczyzn, parzšcych bšd pijšcych herbatę. Jechalimy przez stanowiska dział
przeciwczołgowych i umocnienia. Kola'i wypadł z autobusu, a właciwie wypchnęli
go ochotnicy. Protestował, skamlał, przeklinał Hosejna. Kierowca wyłšczył silnik
i przeczułem, że dwie wrogie armie nawišzały kontakt bojowy. Spojrzałem do tyłu
i zobaczyłem cišgnšce się za nami tumany kurzu. Obok mnie siedział blady
chłopiec, miał włosy koloru marchwi.
- Bracie, daj mi wody.
Po prawej stronie zobaczyłem przez okno autobusu kłęby dymu i piachu.
Eksplodowała seria min. Liczyłem: trzy, cztery, pięć, a chłopcy witali wybuchy
okrzykami radoci. Wybuchło osiem min. Turani był spięty. Odwróciłem się do
chłopca.
- Musisz dać mi trochę wody!
Piętnacie, szesnacie, siedemnacie.
- Jeste przestępcš.
Dwadziecia trzy, dwadziecia cztery. Drugš eksplozję widziałem przez okno po
mojej lewej stronie. Iraccy artylerzyci namierzyli autobus. Turani stał nad
kierowcš, krzyczšc, aby zwiększył prędkoć.
- Będziesz tyranem okrutniej szym od Szimra? To on na pu
styni nie dał wody rodzinie więtego Proroka! O Hosejnie!
Szeć, siedem, osiem, dziewięć.
- Jeste przestępcš!
- Oni używajš pocisków gazowych, mój drogi. Chcesz,
abym skonał zatruty cyjankiem, jak ci pod Halabdże, mój drogi?
Czternacie, piętnacie.
Sięgnšł do tyłu i w milczeniu rozwišzał mi ręce. W tyle autobusu stał karton z
butelkami wody - dar dla ochotników jadšcych na front. Sponsor umiecił na
kartonie fragment elegii, którš napisał Jaghma*, powięcony Kerbeli: O, synu mój
słodki, spragnieni przybylimy do Eufratu.
Siedemnacie, osiemnacie, dziewiętnacie.
Turani bez przerwy się kręcił. W jednej ręce miałem karton wody Sabu, drugš
trzymałem chłopca za przegub. Turani poszedł po swojš broń, a ja przerzuciłem
karton z wodš przez okno i wyskoczyłem. Dwadziecia cztery, dwadziecia...
Wszędzie na ubitym piasku leżały odłamki szkła. W chmurze pyłu autobus oddalał
się od nas z wielkš prędkociš. W imię Boga litociwego i współczujšcego...
Autobus stanšł na tylnych kołach, przypominajšc psa proszšcego o jedzenie, i
zachwiał się w koleinach. Co zatrzęsło się pod moimi stopami, a potem
rozprysło. Przede mnš pojawiła się kula ziemi i dymu, ciemnoczerwona na
obrzeżach, wypełniona odłamkami szkła i ognistymi grudkami. Przez ułamek sekundy
zatrzymała się w powietrzu, przechodzšc na samym wierzchu w szkarłat; potem
eksplodowała purpurowymi ognikami. Porwał mnie podmuch i rzucił daleko do tyłu.
Leciałem nad kamieniami, rozbitym żelastwem, trupami i palšcš się odzieżš.
- O panie Hosejnie! Hosejnie!
- Zamknij gębę! Odwróć się! Patrz przed siebie.
Szedłem naprzód, zbryzgany krwiš. Autobus palił się, wybuchał i skwierczał
niemiłosiernie. Odór spalonych ciał i krwi, i niewyobrażalnego stosu złomu na
czerwonej pustyni powodowały, że wymiotowałem bez końca. O Panie, jakże to, co
się stało, nie może sprawiać Ci bólu!
Odrzucił mnie żar buchajšcy od palšcego się autobusu. Podniosłem spoconš twarz.
Przede mnš leżała oderwana stopa
* Jaghma (wł. Mirza Abu'1-Hasan, ok. 1782-1859) - poeta i satyryk; wędrujšc
pieszo jako derwisz, odwiedził Kerbelę i Bagdad (przyp. kons.).
ludzka, rozszarpany tułów człowieka w mundurze, cała postać unurzana we krwi, w
konwulsjach. W jego dłoni tkwił jeszcze pistolet, który mu wyjšłem; starłem krew
z jego oczu. Przypuszczam, że wyskoczył z autobusu z przodu, kiedy my skakalimy
z tyłu.
Turani, mrużšc oczy, powiedział:
- Dobij mnie, człowieku. - Był dzielnym oficerem, nigdy nie
mówiłem, że nie był. - Nikt nie chciałby żyć po czym takim.
- Przypuszczam, że nie.
Znowu zamrugał oczami.
- Te wszystkie dzieci. Tyle dzieci. Będę się smażył w piekle.
- Gdzie jest moja rodzina?
Wyglšdał na zmieszanego. Chciał się podnieć na łokciu, lecz jego twarz
wykrzywił ból: kiedy opadał na ziemię, musiał złamać ramię. Nie mógł poruszać
rękš i palcami. Otworzył oczy i spojrzał na mnie.
- Martwy. Jestem martwy. Ty jeste martwy. Cały wiat jest
martwy.
Ziemia pode mnš zatrzęsła się. Zaczšł się ostrzał artyleryjski z naszej strony.
- Gdzie jest moja rodzina?
- Niech pomylę. No cóż, mama popełniła samobójstwo
w Ewinie. A córka, z takš ładnš buziš, ta, którš pieprzyłem
w salonie jej ojca, zapomniałem jej imienia, ona...
- Tak?
- Powieszona z prostytutkami w Ahwazie w tysišc dzie
więćset osiemdziesištym pierwszym roku. - Zauważył, że mu
nie wierzę. Stracił więc zainteresowanie. - Patrz, oni nie żyjš.
Wszyscy nie żyjš. Człowieku, dasz sobie radę.
Rozładowałem jego pistolet i oddałem mu. W futerale miał rewolwer i formularz
zwolnienia, wymięty i pokrwawiony. Rzekłem:
- Biorę formularz zwolnienia. Jest podpisany?
- Oczywicie. Nie kusi cię rola męczennika?
- Nie.
- Nie mamy ochoty umierać za islam i ojczyznę, nie
prawdaż?
- Nie.
- Nie masz nawet odwagi mnie zabić!
Odwróciłem się. Uderzał we mnie żar ognia. Horyzont falował. Czułem, że częć
mego mózgu przestała funkcjonować.
- Nie.
Pochyliłem się i wzišłem go na plecy.
- Majšc twoje i moje zeznania na temat kontaktów z Fara-
mehem, zawierzš moim.
Potknšłem się i zeliznšłem w stronę chłopca, który siedział na ziemi, trzšsł
się i płakał.
- Dlaczego, och, dlaczego to zrobiłe?
- Id moimi ladami, żołnierzu, ze względu na miny.
Turani zamiał się.
- O Boże, dlaczego nie zostawiłe mnie, abym umarł! Ho-
sejnie, Hosejnie, pozwól mi oddać życie za ciebie...
- Zamknij się, żołnierzu - powiedział Turani. - Będziesz
miał wiele sposobnoci, aby umrzeć. - Potem, zwróciwszy się
do mnie, rzekł: - Wiesz, dlaczego tak bardzo nienawidził tej
dziewczyny? Dlaczego w ogóle go nie obchodziła? Dlaczego
pozwolił, aby jš zabrał?
Zatrzymałem się. .-.-?,.
- Ponieważ nie była jego córkš! . .
Oczywicie. Byłem i zawsze będę głupcem. r:
- Kto więc był jej ojcem, jeżeli nie generał?
- Bóg jeden wie. Zapytaj Francuza.
Na skraju okopów stał wóz dowódcy, landrower, unurzany w błocie i pełen
miertelnie znużonych ludzi. Położyłem Tura-niego na tylnym siedzeniu.
Oszołomiony chłopak usiłował usišć obok, lecz dostał w twarz kolbš karabinu.
Jaki oficer chwycił za telefon.
- Ocaleni? . .".
- Ciała?
- Tak naprawdę to nie ma.
Spojrzał na mnie i krwawišcego chłopca.
- Gnojki - rzekłem - zabijajšc nas, nie przywrócicie im
życia.
Zadrżał.
- Zezwolenie na powrót do jednostki?
- Id do diabła!
Kiedy koleinami pojazdów szedłem na wschód, chłopiec skakał, aby dotrzymać mi
kroku.
- Mogę ić z tobš, panie?
- Nie, młody człowieku. Musisz powrócić do rodziny.
- Będę dla ciebie synem.
- Bšd synem dla swojej matki. Umiesz czytać i pisać?
- Niestety, panie.
- Bšd tak uprzejmy powtarzać za mnš: W imię Boga...
- W imię Boga...
- Miłosiernego i litociwego...
- Miłosiernego i litociwego... . .-
- Zwolniono mnie z czynnej służby...
- Zwolniono mnie z czynnej służby...
- Na mocy decyzji przewodniczšcego komisji mobiliza
cyjnej...
- Na mocy decyzji przewodniczšcego komisji mobiliza
cyjnej...
- Obrońcy islamu i muzułmanów, Sejjeda Haszima Ko-
la'iego...
- Obrońcy islamu i muzułmanów, Sejjeda Haszima Ko
lšcego...
- Za niezwykłš dzielnoć...
- Za niezwykłš dzielnoć... ,
- W obliczu aroganckiego wroga.
- W obliczu aroganckiego wroga.
- We ten dokument i nie zgub go. ;
- Niech pana Bóg błogosławi.
- A teraz id do domu i pozostań tam.
- Niech twój cień zawsze podšża za tobš.
Rozeszlimy się.
Brama do Rosyjskiego Ogrodu opierała się na bocznych zawiasach. Po mojej prawej
stronie, na murze ogrodu, widniał rysunek przedstawiajšcy mężczyznę w stroju
europejskim, uprowadzajšcego irańskš dziewczynę. Rysunek powstał w popiechu,
narysowany patykiem bšd paznokciem, lecz tak sprytnie, że widać było pożšdliwe
usta mężczyzny, spódnicz-
kę i czador dziewczyny oraz jej zrozpaczonš twarz. Pomylałem: A więc miasto
cały czas wiedziało o nas; ona wiedziała, że oni wiedzš o nas. Nie zrobili
jednak nic, dali nam spokój". Obok rysunku widać było, zamazane krwiš, sierp i
młot oraz inicjały partii marksistowsko-leninowskiej, o której nigdy nie
słyszałem.
W oknach pierwszego piętra zauważyłem lady pożaru, lecz wnętrze biura Riazanowa
na parterze było nietknięte. Zniknšł jedynie portret szacha w mundurze skauta, a
na jego miejscu wisiał portret Stalina. Schody rozsypały się niczym domek z
kart. Podcišgnšłem się jednak na rękach na rozpalony od słońca taras z widokiem
na morze. Ucierpiała nasza sypialnia, w którš trafił pocisk z kanonierki lub
fregaty, wyrywajšc dziurę w murze i oknie. W jednym z kštów zobaczyłem stos
zaschniętych ludzkich odchodów, a na cianach rozmazane slogany i wyrazy
obsceniczne, a także lady zakrzepłej krwi. Na podłodze panował niebotyczny
bałagan; wród pustych pojemników na amunicję, podartych ksišżek, papierowych
chusteczek, puszek po pepsi i podartych butów tenisowych zauważyłem też kubek,
którego używała Szirin Farameh, golšc mnie.
Chodzšc po pokojach, spotykałem lady naszej przeszłoci, milczšce jak duchy.
Zapach staroci, odgłos moich stóp na koralowej posadzce, promienie słońca
padajšce przez kraty na podłogę - stwarzały dziwny nastrój. Wyczuwałem, że
gdybym usiłował wrażenia te zachować, ożywić w swojej wyobrani postać żony i
dziecka, a także siebie w roli męża oraz ten dom, jakim był wówczas, kiedy był
nasz; gdybym, powodowany przemożnym pragnieniem, usiłował to wszystko przywrócić
do życia; w jakimkolwiek stopniu postawić na swoim - wypędziłbym zadomowione
tutaj demony. Tak naprawdę tym kim, kogo pragnšłem, nie była Szirin, którš
znałem, lecz inna osoba, której nie znałem, a która w cišgu ostatnich czternastu
lat mogła to miejsce odwiedzić i pozostawić jaki lad swej popędli-wej natury i
mylenia skupionego wyłšcznie na swojej osobie: nie przesłanie dla mnie, lecz
co, co mimo woli przywołałoby na myl nasze drugie miodowe miesišce, na
przykład naprawionš przez niš dachówkę, zabitego węża i wysokie krzewy, które
miała w zwyczaju przycinać.
Na zewnštrz widziałem pocinane palmy i pnie drzew, ułożone w bardzo dziwne,
rozbite stosy. Na kafelkowej cieżce, w piasku i zgniłych liciach drzemał wšż.
Dalej widać było jakie żelastwo odbijajšce słoneczne promienie. Nigdy czego
podobnego nie widziałem, sšdziłem jednak, że były to miny przeciwpiechotne, i
zastanawiałem się, jakš broniš posługiwali się artylerzyci z okrętów,
wystrzeliwujšc zarówno pociski, jak i tego rodzaju miny. Nie ulega wštpliwoci,
że artylerzyci strzelali, czym popadnie. Stšpałem ostrożnie ze względu na de-
folianty lub inne rodki chemiczne, o których nic nie wiedziałem. Pomylałem, że
w cišgu najbliższych lat nikt tutaj nie przyjdzie, z wyjštkiem tych, którzy
znajš to miejsce i nie obawiajš się go. Powiedziałem szeptem:
- Szirin, przetrwamy i zejdziemy się znowu, choćbymy
mieli przedzierać się przez morze krwi i stosy trupów, przez
umierajšcy i umarły wiat; tylko ty i ja, po to, aby się z tego
wszystkiego pomiać.
Na odległym murze, przy piaskowym pagórku, rosły dzikie żółte róże, Gloire
dlspahan. Nie podcinane, rosły obłędnie i niebawem mogły przekroczyć uliczny
mur. Ich zapach owładnšł mnš niczym fala na morskim brzegu i byłem szczęliwy,
że co z niej zostało tutaj, że w końcu dobro i zło, które nam się tu
przydarzyło, musi w tym miejscu odcisnšć swój lad. Szepnšłem:
- Wężu, zmykaj, bo cię zabiję.
Odgrzebałem piach przy korzeniach krzewu różanego i znalazłem pudełko po butach.
Znajdował się w nim półmisek Riazanowa, niewypełnione paszporty, pistolet i
kula. Nie było dla mnie żadnej wiadomoci, żadnego sygnału. Lecz pewnš ulgę w
tym rozczarowaniu przyniosła mi myl, że - prawdopodobnie w ubiegłym roku lub
przed dwoma laty, po delegalizacji komunistów - była tutaj i zostawiła mi broń i
rzeczy, które mógłbym spieniężyć.
Zabrałem półmisek, rewolwer i kulę, zagrzebałem w ziemi pudełko, powróciłem do
sypialni i czekałem do północy. Wtedy w ciemnociach zszedłem po schodach na
dół, przemierzyłem ogród i udałem się w podróż do Indii.
CZĘĆ
CZWARTA
Pewnej nocy, wiosnš tysišc dziewięćset osiemdziesištego dziewištego roku, w
schronisku Bon Sauveur w Pondicherry w Indiach, kiedy leżałem w nieprzytulnym
jak pustynia łóżku, przede mnš, niczym wyrzut sumienia, zjawiła się Szirin Fara-
meh. Odziana w lunš szatę o dziwnym, krwawocytrynowym kolorze, miała piersi
przebite kulami plutonu egzekucyjnego z Ewinu. Jej prawy policzek, bok, udo,
przeżarte były wapnem, a rubinowy naszyjnik na jej szyi wtopił się w obojczyk.
Na głowie ogolonej brzytwš miała papierowš koronę cesarstwa perskiego z napisem
DZIWKA. Patrzyła na mnie z żalem. Przyniosła ze sobš odór pola walki.
Zerwałem się na równe nogi. Powiedziałem:
- Czekałem na tę chwilę, widziałem bowiem niezapisanš
księgę ludzkich losów.
Westchnęła. Uklškłem i pocałowałem jej owrzodzone usta. Zęby jej rozpadały się
od korzeni, a oddech przyprawiał mnie o mdłoci.
- Słyszałem, że miłoć sięga poza grób, madame.
- Niestety, nie umarlimy. Pamiętasz twojš obietnicę.
Nasze usta zetknęły się. Poczułem, jak drży. Jej serce łomo
tało przy moich żebrach. Jej włosy opadały na moje oczy.
Odsunęła głowę i zamiała się.
- Wystarczy jeden pocałunek.
Pocišgnšłem jš ku sobie. Stała się rzeczywista i bardzo przypominała siebie.
Poczułem tak głębokš ulgę, że łzy ciurkiem popłynęły z moich oczu na jej
policzki, a pragnienie dotyku było tak silne, że dzielšca nas odzież wręcz mnie
irytowała.
- Jeste taki niecierpliwy! Niczym kawaler przy łani dam
skiej! Nie jeste ciekaw, co się stało potem...
- Jak ona się czuje? Proszę, powiedz mi.
- No cóż, gdybym musiała cię skłonić... ' :
- Nie dręcz mnie, Szirin!
- Twoja córka Lejli, panie, nie ma le. Jest ze swojš cio-
teczkš. Sšdzę, że w tych okolicznociach...
- Czy mogę jš zobaczyć? Po tym.
- Po czym, Johnie Pitt?
Noc minęła nam na rozmowach. W pewnym momencie Szirin przyniosła mi ubranie.
Moja mała Lejli jest teraz nastolatkš, niezgrabnš, szalonš i zarazem niemiałš.
Wszystko w niej zlewa się w jednš pociesznš całoć. Jej zachowanie wobec matki
zaszokowało mnie; zrobiłem jej wymówkę, a ona na mojej piersi wydała z siebie
przejmujšcy krzyk:
- FERMĘ TA PUTAIN DE GUEULE!*
To nie była moja córka. Łagodnie objšłem głowę mężczyzny i przystawiłem mu
rewolwer do ucha. Opadł bez sił w moich ramionach. Przed witem, przy
zasuniętych storach, panował głęboki półmrok. Byłem zdumiony, ponieważ twarz pod
mojš pachš należała do Francuza z Buszehru, narkomana Fanna, kumpla Lachata, lub
raczej to, co z tej twarzy pozostało. Niewštpliwie obrabowywał nowo przybyłych i
ulatniał się o wicie.
- Gdzie jest twój przyjaciel? - Odżyły we mnie dawne
wspomnienia, ale stłumiłem je. Na to wszystko będzie czas
póniej.
- Jest zimno, człowieku. Krzyczałe przez sen.
- Gdzie jest twój przyjaciel?
- Odpieprz się, człowieku!
Zakryłem rękš jego kocistš twarz i dwa palce włożyłem w jego drgajšce oczy.
Zawył z bólu.
* Zamknij pieprzonš gšbę!
- Gdzie jest Lachat?
Odepchnšłem go, aby mógł na mnie spojrzeć. Jego oczy wyrażały jedynie strach.
Wydawał się jednš wielkš pustkš. Pomylałem: Nie mnie się lęka, boi się
Lachata".
- Pieprz się!
Chwyciłem pokryte strupami przeguby jego ršk i wykręciłem je. Zaskowyczał z
bólu. Na drugim końcu bursy jęczał jaki Tamil. Powiedziałem:
- Nous allons... - Zapomniałem, jak wyglšda francuska
składnia. - Idziemy na plażę.
- Odpieprz się, człowieku!
- Cicho bšd, proszę.
Otworzyłem drzwi i wypchnšłem go. Nad esplanadš powiewały palmy. Wzdłuż brudnej
plaży fale przybrzeżne huczały i rozpryskiwały się. Gdzie w zakamarkach mojej
pamięci tkwiły nadal strzępy snu. Patrzyłem prosto na morze.
- Teraz, panie Fann, wpakuję cię do morza i tak ci przypie-
przę, jak ty mnie wówczas, na morzu w Buszehrze. Lecz naj
pierw powiesz mi, gdzie on jest.
- Nie wiem, człowieku. W drodze powrotnej rozstalimy
się. Facet zwariował.
- Id, to niedaleko.
Morze huczało. Fann pochylał się, wiercił i z ukosa spoglšdał na mnie. Łypnšł
oczami na rewolwer, a potem na mnie. Głęboki oddech ożywił strzępy jego szarych
komórek.
- Panie Fann, poznaje pan tę spluwę?
Przygniotłem go do wody. Przykryła go fala i uniosła.
- Jezu, człowieku, topię się. Powiem ci. Powiem!
Fala uderzyła go, podcięła mu nogi i poniosła. Uciekał ode mnie. Krzyczał.
Chwyciłem rewolwer w zęby i wycišgnšłem Fanna na brzeg. Kucnšłem. Usiadł obok i
zaczšł szlochać. Powiedział:
- Z broniš w ręku, z siusiajšcym i kupkajšcym na jej łono
dzieciakiem, siedziała ta wiedma w kambuzie. Kapitan chciał
jš zerżnšć, lecz z całš pewnociš nie wówczas; uderzył jš
w policzek i wytršcił jej broń. Lachat siedział na rufie, ćpał
i miał się. Jezu, mylałem, że ona co wypije albo zanie, ale
nie - siedziała nieruchomo, trzymajšc cały czas dziecko przy
piersi, lub przemywała mu pupę morskš wodš. Podczas drugiej nocy widzielimy
wiatła Dubaju i tę przeklętš szalupę ze wiatłami i Irańczykami ubranymi na
biało, polujšcymi na nas, i chciałem dać dyla. Przysięgam na Boga, że wtedy
ostatni raz widziałem jego, tę złš kobietę i nasz towar. Jezu, było tego z pięć
kilogramów, zanim poszedłem na dwa lata do pudła w arabskim więzieniu. Nie chcę
nawet o tym myleć.
- Musisz. Albo wracamy do wody.
Na jego mokrš twarz padały pierwsze promienie wschodzšcego słońca. Miał wyglšd
niesamowitego spryciarza.
- Człowieku, zapłacilimy za ten towar.
Nadal całkowicie obce były mi zasady, jakimi się w życiu kierował.
- Kto ci dał ten towar?
- To Lachat wyszedł rano z hotelu.
- Z kim się spotkał?
- Z tym samym facetem co zwykle.
- Jak on się nazywał?
- Jezu, jak mogę pamiętać? Nazywał się...
- Tak?
- ...Pan Ghawam.
Wybuchnšłem miechem. Przed oczami, jak żywa, stanęła mi Szirin. Opamiętałem się
jednak i jej obraz powoli zniknšł, odeszła wraz z córkš krokiem dumnym, rzucajšc
na odchodnym złoliwe spojrzenie.
- W porzšdku, monsieur Fann. Zgoda. Idziemy!
- Dokšd?
- Do morza.
Podniosłem go za ramię. Pomylałem: Zabijałem Irakijczyków, a przecież nie byli
moimi wrogami".
- Mam dostawę, człowieku. Nie uwierzysz. Towar z Chiang
Mai*. Odstšpię ci go.
- Nie martw się o to teraz. - Wlokłem go do morza. Wal
czył, lecz nie miał doć siły.
- Powiem ci, gdzie on jest.
* Prowincja w Tajlandii, znana z hodowli maku i produkcji opium (przyp. kons.).
- I tak ci nie uwierzę.
- Cholera, facet powiedział, że towar jest nasz, jeżeli po
rwiemy tobie tę kobietę i dostarczymy jš do Dubaju!
- Dostarczycie komu?
- Skšd mam wiedzieć?
- Komu?
- Nie wiem, człowieku. Komu z rzšdu. Lachat nie powie
dział.
Wycišgnšłem go z wody: trzymałem w pasie, aby się nie utopił.
- Ale Lachat nie wypłynšł z tobš w morze.
- Złapali go Irańczycy, człowieku. Tylko ja i kapitan zdo
łalimy uciec.
- To jeden ze sposobów patrzenia na tę sprawę, panie Fann.
Ale mogło być również tak, że wystrychnšł ciebie na dudka,
zabierajšc sto pięćdziesišt tysięcy dolarów za sprzedaż czystej
heroiny i dostarczenie tej nieszczęsnej kobiety na okręt wojen
ny, który mógł być - lecz nie musiał - jednostkš irańskš.
A ciebie zapuszkowano na dwadziecia cztery miesišce w emi-
rackim więzieniu.
- Człowieku, on jest teraz w Srinagarze. Puć mnie, czło
wieku!
Podobno, kiedy zapytano umierajšcego cesarza Dżahangira, jakie ma ostatnie
życzenie, odparł: Tylko Kaszmir. Nic poza tym". W połowie już tam byłem,
kroczšc wzdłuż jeziora obok par spędzajšcych tu miodowy miesišc. Fann wydostał
się na powierzchnię. Jego twarz wyrażała krańcowe przerażenie. Poczułem wstyd,
znęcajšc się nad narkomanem. Wycišgnšłem go, zawlokłem na brzeg, przygniotłem
kolanem i wypompowałem z niego wodę, której napił się w morzu. Zebrał się tłum
gapiów. Piekły mnie oczy w promieniach porannego słońca. Powiedziałem:
- Za piętnacie minut dojdzie do siebie. Zostawcie go w spo
koju. Nic przy sobie nie ma.
Uszczęliwiony, jechałem na północ. Wszystko wokół mnie tchnęło radociš:
zaklinowane okna w autobusie, smród ropy w silniku, dym spalanego drzewa, zapach
mango, krowy, a tak-
że piesi, wędrujšcy wzdłuż drogi, oraz ptaki stojšce nieruchomo na polach
ryżowych. Był to jedynie zewnętrzny obraz mego głębokiego zadowolenia. Pamiętam,
jak siedzšcy przede mnš mężczyzna zapalił indyjskiego papierosa, małš rurkę
papieru z odrobinš różowej bawełny, zwanego bidi. I zanim się dobrze
zastanowiłem nad symbolicznš wymowš tego faktu, odwróciłem się do niego,
poprosiłem o papierosa i dostałem go. Postanowiłem: Kiedy znowu będziemy razem,
będę palił, aby dotrzymać jej towarzystwa, ponieważ najważniejszš rzeczš jest
bycie razem, a wszystko inne się nie liczy".
Za Dżammu autobus zatrzymał się i kierowca podłożył czopy pod koła. Zobaczyłem
przed sobš nieskończenie długi rzšd wojskowych ciężarówek, rozcišgajšcy się
wzdłuż wznoszšcej się drogi, prowadzšcej do tunelu i dalej, do Kaszmiru. Zdjšłem
torbę z haka i wysiadłem z wozu. W Nasry Nallah samochód straży granicznej zarył
się po osie w muł. Szedłem drogš prowadzšcš do góry, mijałem gromady sępów
rozszarpujšcych mule cierwo - odór zbijał z nóg. Widziałem gromady zielonych
małpek, gawędzšcych i obrzucajšcych się żwirem. Pomogłem sikhijskiemu kierowcy
zreperować rozrusznik w samochodzie, a ponieważ byłem spragniony, dostałem od
niego trochę mleka. Poniżej, nad spienionš rzekš Chenab, unosiły się sępy, jak
tacki z rosyjskimi czarkami na herbatę.
To nie opowieci Fanna spowodowały, że wspomnienia ponownie ożyły w mojej
pamięci; nie postępowanie Szirin na statku, dokładnie takie, jakie
przewidywałem, a także nie to, że pozostała sobš nawet wówczas, kiedy mnie przy
niej nie było. Lecz włanie uczucia, jakich doznałem podczas snu - ból,
pragnienie szczęcia, bezgranicznie szczere, zachowane z Rosyjskiego Ogrodu.
Przetrwały one w najtajniejszych zakamarkach mojej duszy i ożyły nie
przypadkiem, lecz dzięki pewnym okolicznociom. I dlatego mogš się jeszcze
nieraz pojawić.
O zachodzie słońca znalazłem się w górskiej wiosce. Były tam kafejki i stacja
benzynowa, ostatnia przed Kaszmirem. To z jej powodu utworzył się ten
pięćdziesięciomilowy zator na drodze. Wypiłem herbatę i zjadłem funt jabłek z
sšsiedniej doliny, których smaku nigdy przedtem nie znałem. Ponieważ było zimno,
spałem w kafejce, i z tego samego powodu wsta-
łem wczenie, aby o wicie znaleć się przed wjazdem do tunelu. Major straży
granicznej krzyknšł na mnie, przykucnšłem więc za jego namiotem, dopóki nie
poszedł na niadanie, i ruszyłem w ciemnoci. Tunel pełen był wody i ciężarówki
mijały nas jak bydło, dymišc niemiłosiernie. Po przebyciu mili kręciło mi się w
głowie od spalin. Wdrapałem się na ławkę autobusu. Na widok wiatła na końcu
tunelu cisnęło mi się serce. Powietrze było czyste jak kryształ, takie, jakiego
należało oczekiwać w tych górach. Zielone pinie, żółte pola ryżowe, jesienny
kolor drzew, cynowe dachy domków przewitywały przez wierzby. Wszystko to
sprawiało, że całe otoczenie nabierało delikatnych odcieni. Promienie słońca
odbijały się od błyszczšcych samochodów. Schodzšc zakosami w dół drogi, ożywiony
okrzykami kierowców, uległem nastrojowi zwodniczej nostalgii za miejscem,
którego nigdy przedtem nie widziałem.
W Srinagarze odezwały się niemiałe wspomnienia Iranu. Przycišgnšł mnie widok
meczetu o kształcie znanym z Isfaha-nu, lecz w stylu tybetańskim. Niżej płynšł
bagnisty kanał, gdzie na łodzi, zwanej doonga, za pięć rupii znalazłem nocleg.
Rano poszedłem do krawca, który mieszkał na grobli przy rzece, pod rozłożystym
platanem. Zamówiłem dwie pary spodni i białš koszulę. Wystrojony, przedstawiłem
się w Burn Welch, szkole dla chłopców w Park Road.
Dyrektorem szkoły był chrzecijański ksišdz z południowych Indii. Z tyłu pokoju
stały na końcach długiej półki dwa srebrne puchary. W pomieszczeniu panował
półmrok.
- Nie mamy obecnie wolnego etatu.
- Uczę także klasycznego języka perskiego.
- Na Boga, John! To ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję! W tej
sytuacji!
- Poza tym jestem wykwalifikowanym mechanikiem samo
chodowym.
To zaciekawiło ojca Petera.
- Niestety, John, nie mogę ci zapłacić tyle, ile spodziewał
by się dostać w Zjednoczonym Królestwie.
- Nie mam tutaj rodziny. - Rzuciłem okiem na puchary
stojšce ponad jego głowš. - Uważam siebie raczej za człowieka przydatnego, nie
za mistrza gry w krykieta. Spojrzał na puste biurko.
- Oczywicie jeste członkiem Kocioła anglikańskiego? '
- Jestem muzułmaninem, szyitš.
- Przecież jeste Brytyjczykiem!
- Mam paszport indyjski.
W rzeczywistoci kilka.
Ojciec Peter poddał się.
- John, witamy w gronie nauczycielskim szkoły Burn
Welch. Dla przyjaciół i ojczyzny!
- Dla przyjaciół i ojczyzny.
Klasa była zbyt liczna, więc podzieliłem jš na dwie częci, a w każdej znalazło
się czterdziestu uczniów. Moim zmartwieniem była duża absencja. Każdego
wieczoru, po krykiecie, zabierałem jednego z chłopców na spacer przez most do
starego miasta. Spacerowalimy w tłumie ulicami wzdłuż starych domów. Ze
starszymi mężczyznami w karakułowych czapkach siedziałem przy herbacie, kobiety
i dziewczęta rozmawiały w wejciu. Mówiłem mężczyznom:
- Jeżeli nie nakłonisz go, aby chodził do szkoły, wkrótce
nie będziesz miał wnuka. - Interesowało to kobiety, lecz oni
wzruszali tylko ramionami.
Chłopak myli inaczej niż stary. Irytowało mnie społeczeństwo, które
pochlebstwami usiłowało zaskarbić sobie względy młodych mężczyzn.
Najlepszym moim uczniem był Dżawed Chan. W krykiecie zawsze odnosił sukces za
trzecim uderzeniem. Pewnego pištkowego południa poszedłem za nim do latryny na
skraju pola. Kiedy wchodził do ubikacji, powiedziałem:
- Dżawed, daj mi to, proszę.
Przywarł pistoletem do mego brzucha. Zauważyłem, że kocha broń, lecz zaczšł
drżeć, być może na myl, której nigdy chyba nie dowiadczył: Czy mam odwagę
zabić swego nauczyciela? Jeżeli potrafię zabić swego nauczyciela, mogę zabić
każdego".
- Daj mi to, Dżawed. Oddam ci przy wyjciu. Nie chcę,
aby przynosił broń do szkoły. Musisz mi to obiecać jako muzułmanin.
Podszedł do mnie, zadzierajšc nosa. Kiedy mnie mijał, odebrałem mu broń. Gdybym,
wykorzystujšc swoje dotychczasowe dowiadczenie, mógł czemukolwiek zapobiec, to
przede wszystkim zabijaniu.
Przy wyjciu ze szkoły powiedziałem:
- Dżawed, nie pokonasz potęgi Republiki Indii. Jeste do
brym uczniem. Jeżeli zaciniesz zęby i wysilisz się, zdasz do
szkoły inżynierskiej. Będšc tak przystojnym i odnoszšc sukce
sy w Minto Park, możesz zdobyć serce wykształconej lady
z bogatej dzielnicy.
- Pan nic nie rozumie.
- Czy mogę dotrzymać ci towarzystwa?
Wzruszył ramionami.
Kiedy podchodzilimy do Gupkar Road, rzekł:
- Chomejni pochodzi z Kaszmiru.
Często to słyszałem.
- Jego dziadek pochodził z tych stron, handlował szalami.
Pochowano go w meczecie Sejjed Hosejn.
- Tak, Asif pokazał mi go.
Asif był jedynym uczniem wyznania szyickiego.
Mijalimy budynki Narodowego Centrum Konferencyjnego. Grupki polityków w białych
szatach i kapeluszach siedziały po turecku na trawnikach, sprawiajšc dziwne
wrażenie w wieczornym owietleniu. Przy Polo View Dżawed skoczył do sprzedawcy
suszonych owoców i przyniósł morele, które razem zjedlimy. Jacy chłopcy
chcieli się do nas przyłšczyć, lecz Dżawed fuknšł na nich i odeszli. W końcu
powiedział:
- Wiemy, że nie możemy walczyć z Indiami. Jestemy aż
nadto wiadomi potęgi Republiki Indii i naszych skromnych
rodków, lecz jestemy także pewni, że nasze ofiary ożywiš
sprawę Kaszmiru na arenie międzynarodowej. - Wzišł głębo
ki oddech. - Widzi pan, w cišgu czterechset lat nigdy nie wal
czylimy, zawsze nas gnębiono. Bylimy istotami pokornymi,
prawie nieistniejšcymi. Po podziale powstały jakie grupy
zbrojne, lecz nigdy nie podjęły działalnoci. Tym razem będzie
inaczej.
- Dlaczego?
- Nadszedł właciwy moment. Niech pan spojrzy na Ru
munię, Berlin, Czechosłowację! Telewizja pokazuje miejsca,
z których gniewne tłumy wypędzajš swych ciemięży cieli.
- Gdyby żył tak długo jak ja, wiedziałby, że czas jeszcze
nie nadszedł. To, co robicie, sprzyja jedynie Pakistańczykom.
Spojrzał na mnie z ukosa.
- Jeli chodzi o Pakistan, to nie mamy złudzeń.
- Słuchaj. Byłem tam, ty nie byłe. Byłem także w Iranie.
Musisz zrozumieć, że irańska rewolucja to nie poczštek czego
nowego, to koniec. Nie odrodzenie polityczne islamu, lecz jego
łabędzi piew. Rezultatem rewolucji nie jest odrodzenie religii
w Iranie, lecz nienawić do niej całego narodu, z wyjštkiem
tych grup społeczeństwa, które majš w tym swój interes, otrzy
mujšc z meczetów wodę i chleb. Gdyby nie wojna z Irakiem,
rewolucja dawno straciłaby swojš siłę żywotnš i zdolnoć
przekonywania. Ona trwa tylko dzięki kontroli umysłów i prze
lewanej krwi młodych mężczyzn i dzieci, idšcych na mierć
z pieniš na ustach. Dwiecie tysięcy chłopców poległo, aby
dowieć, że nie można eksportować islamu nawet do Iraku,
najokrutniejszej w historii ludzkoci tyranii. - Sam byłem za
skoczony mojš elokwencjš. - Dżawed, mówisz, że pragniesz
wolnoci, lecz włanie nad wolnociš chcesz panować. Ty
i twoi przyjaciele chcš pozamykać hotele, kina...
- Tak. Ludzie prowadzš tutaj życie niemoralne. Pozwala się
na nielegalne zwišzki...
- Dżawed, opowiadasz głupstwa. Dziewczęta w Kaszmirze
nie sš zepsute.
Zatrzšsł się. Zauważyłem, że posunšłem się za daleko, ponieważ odczuł bolenie
wytknięty mu brak dowiadczenia i rozumienia czegokolwiek. Zauważył, że
pokpiwałem z niego. Zatrzymał się. Po raz ostatni spojrzałem na jego zbyt lune
spodnie i wełnianš kamizelkę. Wiedziałem, że nie wróci do szkoły. Powiedział:
- Ludzie nie oddadzš życia, aby zobaczyć w kinie Gul-
marg" film z Lejlš Deep. Będš walczyć i umierać dla zbawie
nia w niebie. Zobaczy pan, w cišgu roku będziemy w tym mie-
cie na ustach wszystkich. Kobiety i dziewczęta będš piewać o nas pieni. Nic w
tej dolinie nie będzie działo się beze mnie.
- W cišgu roku będziesz martwy.
- Jestem gotowy na męczeńskš mierć.
- Jest tak wiele sposobów umierania, po co jeszcze powięk
szać ich liczbę?
- Nigdy pan nie zrozumie. Nie ma pan ojczyzny, rodziny,
religii, przyjaciół!
- Masz rację, Dżawed. Jeżeli nie wrócisz do szkoły, powia
domię dyrektora i policję, ponieważ tego się ode mnie wy
maga.
- Id pan do diabła!
Następnego dnia otrzymałem wezwanie, aby stawić się na posterunku Granicznych
Sił Bezpieczeństwa w Misry Bagh. Byłem spóniony, lecz eskorta czekała na mnie w
koszarach na każdym skrzyżowaniu. W biurze G2 (wywiad) szczupły oficer w
ciemnych okularach łagodnie, niczym ojciec, przemawiał zza biurka do
kaszmirskiego chłopca, mniej więcej piętnastoletniego. Mojš uwagę przykuwała
wiszšca na cianie, niezbyt zasłonięta, wojskowa mapa operacyjna. Kiedy się
odwróciłem, chłopca już nie było. Wystraszył się tej rozmowy jak zjawy.
Powiedziałem:
- Pułkowniku Rawi, mogę ustalić tożsamoć członków gru
py Hadżii.
Zdjšł okulary i spojrzał na mnie.
- A ja mogę wsadzić cię do więzienia w Tihar. Od kogo, do
diabła, dostałe ten paszport?
- Powiem, kiedy lepiej poznam pana i pańskie metody
działania. Czy jest pan zainteresowany tym, co mam do powie
dzenia?
- Czy ten dupek Bateson zdaje sobie sprawę z tego, co
robi? Przysyła mi kogo, kto nielegalnie przebywa w tym kra
ju. Czy nie wystarczy wam, że zostawilicie nam takš sytuację,
żeby już nie wracać i nie łowić ryb w mętnej wodzie? Wam,
Brytyjczykom, bardzo zależało, kiedy odchodzilicie, żeby zo
stawić ropiejšce rany: Dżammu, Kaszmir, Palestynę, rzšdy
białych w Afryce Południowej...
- Nie mam i nigdy nie miałem żadnych kontaktów z panem
Batesonem i tajnš służbš brytyjskš. Jeżeli nie jest pan zaintere
sowany moimi informacjami, sšdzę, że będš nimi zaintereso
wane takie organizacje, jak biuro wywiadu lub też grupa opera
cyjna. A także zwišzek strzelców Rasztrija.
- Gdzie sš te chłopaki?
- Ostatnia grupa przeszła do Pakistanu drogš na Baramulla
wczoraj w nocy lub dzisiaj rano.
- Jakš więc, u diabła, wartoć majš dla mnie ich nazwiska?
- Przyszło mi na myl, pułkowniku Rawi, że gdyby pan
chciał ich zabić, to może mógłby pan zbombardować obóz
szkoleniowy w Muzaffarabad.
Wiadomoć ta najwyraniej zgadzała się z czym, o czym już wiedział, ponieważ
owiadczył:
- Za dostarczone informacje płacimy szećset pięćdziesišt
rupii. Z wyrazami podziękowania.
- Nie interesujš mnie pienišdze.
Umiechnšł się.
- Jest pan spragniony? Może małego drinka?
- Cokolwiek pan poda, pułkowniku Rawi. Może póniej.
Za tę wiadomoć muszę dostać Lachata.
Potrzšsnšł głowš. : ^
- Tego Francuza. ;;
Znowu potrzšsnšł głowš.
- Całe swoje życie - powiedział - powięciłem ojczynie.
Służyłem w Nagalandzie, Miso Hills i Pendżabie; z naszego
dowiadczenia wynika, że będš wojować tak długo, dopóki im
się nie znudzi. No cóż, niektórzy ludzie będš zawsze rozgory
czeni, jeżeli stracili syna, brata, córkę, lecz ogólnie rzecz bio
ršc, po dziesięciu latach sytuacja się zmienia.
- Dlaczego pan go wykorzystał?
- Trzeba mieć na uwadze, że ci faceci to Kaszmirczycy. Nie
rozmawiamy tutaj o Tamilskich Tygrysach, które kradnš pod
ręczniki wojskowe i uczš się wojować, ponieważ widzš, że
żołnierze uczš się maskowania i zakładania ładunków wybu
chowych...
- Dlaczego wykorzystał pan Lachata?
Zareagował gwałtownie.
- Nie korzystam z usług takich ludzi.
Spojrzałem na krzesło, na którym przed chwilš siedział chłopak.
- Zgoda, tamten chłopak był torturowany. Przekazał nam
bazarowe plotki, kto i co powiedział i kiedy. To lepsze niż nic.
Jak mylisz, od kogo to wszystko wiemy?
- Mam indyjskie obywatelstwo.
- Oczywicie, że masz. Patrick Lachat to zupełnie inna ka
tegoria przestępców. Kiedy uciekł z wiezienia w Tihar, dla zdo
bycia czeków podróżnych poderżnšł młodej Australijce gardło
w pocišgu jadšcym do Agry.
- Ma pan dzieci, pułkowniku?
- Tak, mam dzieci. Napijemy się drinka?
- Dlaczego pozwalał pan Lachatowi na swobodne przekra
czanie granicy pomiędzy Indiami i Pakistanem?
- Czy Jim przysłał ciebie tutaj, aby zapytał mnie o to?
- Nie. Nie mam żadnych kontaktów z Angliš. Dlaczego to
leruje pan tutaj Lachata?
- Niech cię diabli wezmš! - Przerwał. - Nie toleruję. Gdy
by to ode mnie zależało, nadal gniłby w więzieniu w Tihar. -
Spojrzał na swoje biurko. - Narkotyki całkowicie zmieniły
charakter tego konfliktu. Nie mielimy pojęcia, iż heroina ma
tak wielkš moc angażowania sił i rodków, że może w jed
nym miejscu przycišgnšć taki szmal, skupić tak wielu ludzi
i zgromadzić takie iloci broni. W tym rejonie wiata wszyst
kie rzšdy sš biedne. Pakistańczycy potrzebujš Lachata, bo po
trzebujš pieniędzy. My potrzebujemy Lachata, ponieważ
potrzebujš go Pakistańczycy.
Wstałem.
- Przemyli pan mojš ofertę, pułkowniku Rawi?
- Jak może pan tak postępować? Ci chłopcy, grupa Hadżii,
kimkolwiek sš, zaufali panu.
- Odpieprz się pan, dobrze? Albo pójdę gdzie indziej.
- Wiesz, John, ludzie łaknš jedynie sprawiedliwoci. Jeżeli
rzšd postšpi z mieszkańcami Kaszmiru sprawiedliwie, rzucš
broń.
Po tych rozgrywkach, które zakończyły się sukcesem bez udziału Dżaweda, spiłem
się z pułkownikiem Rawim w jego mieszkaniu w Extension Colony. Jego rodzina
przebywała w Czandigarh. Najstarszy syn rozpoczšł pracę jako makler giełdowy w
Bombaju i zarabiał więcej w cišgu miesišca aniżeli jego ojciec przez całe życie.
Córka studiowała w college'u w Dehra Dun, a on miał jej za złe, że nie zaprosiła
go na uroczystoć wygłoszenia swego referatu semestralnego. Cały czas pułkownik
Rawi rzucał na mnie ukradkowe spojrzenia i opowiadał historie o Batesonie i jego
poprzedniku. Były mi one zupełnie obojętne. Jego opinia, że jestem kim więcej
niż tylko nauczycielem pełnym nienawici do Francuza, nie stanowiła dla mnie
większego zagrożenia.
Następnego dnia szedłem 11 Ulicš w dół do Dalgate, naszš zwyczajowš trasš na
piknik w Neszat Bagh. Na rogu utworzył się wielki korek, ponieważ policjant
kierujšcy ruchem zniknšł ze swego posterunku. Czułem, że chłopcy ulotnili się,
niczym krople deszczu na rozgrzanym dachu. Dwóch młodych mężczyzn, ubranych w
kaszmirskie stroje, biegło chodnikiem w mojš stronę. Błyskawicznie kucnšłem,
podcinajšc im nogi i wrzucajšc ich do jeziora. Żaden z nich nie umiał pływać.
Musiałem wejć do wody i ratować ich wraz z ich nowymi chińskimi pistoletami.
Ludzie mieszkajšcy na barkach wybuchnęli miechem.
- Chcę - zakomunikowałem im - abycie powiedzieli Dża-
wedowi, że przekazałem jego nazwisko pułkownikowi Rawie-
mu. Rzšd Indii proponuje jemu, Hamidowi oraz innym, aby
złożyli broń i dali słowo honoru, że zaprzestanš działalnoci
zbrojnej. Zostanš przesiedleni na inne tereny Indii, gdziekol
wiek zechcš, lub mogš zostać w Pakistanie, jeżeli tak bardzo
ten kraj kochajš. Nie mogš jednak powrócić do doliny i wzbu
dzać niepokojów, ponieważ zostanš zabici, a ja nie będę mógł
ich ochronić.
- Będziesz martwy. Dżawed poprzysišgł Bogu, że cię za
bije.
- No cóż, trudno, jeżeli tak postanowił. - Chłopcy odwróci
li się. Głowy pochyliły się w zawstydzeniu. - Przyjdziecie do
nas na piknik?
Byli to dumni chłopcy, tak dumni, jak Persowie. - Id do diabła!
W sierpniu chłopcy zapowiedzieli swój powrót z Pakistanu i podłożeniu siedmiu
bomb zapalajšcych w Lal Czouk. Dwa dni póniej z rikszy motorowej strzelano do
nie będšcych na służbie dwóch oficerów. Cele, jakie wyznaczył sobie Dżawed
wówczas i póniej, nie były wcale szlachetne - napad na hinduskiego dziennikarza
z indyjskiego radia w Dalgate, porwanie lekarki ze szpitala w Maharadża Bazar,
napad na kilku oficerów z posterunków policji. Lecz już jesieniš rzšd Indii
podjšł wszechstronne kroki prewencyjne. To tak, jakby drzwi, na które napierał
Dżawed, otworzyły się na ocież. Hindusi w rzšdowych autobusach w panice
uciekali z doliny. Wkrótce znikli turyci. Hotele nad jeziorem wypełnione były
żołnierzami i urzędnikami, których domów nie można było ochronić. Na balkonach
pełno było bielizny w kolorze khaki. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych urlopowało
wszystkich muzułmańskich oficerów i funkcjonariuszy policyjnych w prowincjach
Dżam-mu i Kaszmiru, i to - jak się domylałem - przysporzyło Dża-wedowi
ochotników. Mijajšc dymišce słupy, spalone kina i sklepy z alkoholem, pomylałem
sobie: Upiory Iranu cigajš mnie wszędzie".
Najpierw przeniosłem się do Isztibagh, przypuszczam, że ze względu na platany,
które prawdopodobnie zostały zasadzone w czasach cesarza Dżahangira lub
wczeniej, i przypominały mi Isfahan; a kiedy tam stawało się niebezpiecznie,
przeniosłem się na barkę w Hazratbal. Jej mieszkańcy, wychudzeni, nieogoleni i
biedni jak szczury, byli szczęliwi, majšc takiego lokatora. Barka, nazwana
Słodkš Szesnastolatkš, była połšczona drewnianym pomostem z ogródkami
warzywnymi, do których zakradałem się w nocy. Wynajšłem przewonika, Wasfie-go
Kahna, z dubeltówkš i lornetkami, i razem przecišgnęlimy po dnie jeziora
pięćdziesišt jardów drutu. Wiosłujšc z dubeltówkš na brzuchu, przecišgnšł mnie
za pomocš tego drutu do szkolnej przystani i z powrotem. Moi uczniowie nie
przychodzili już do szkoły, lecz ojciec Peter nie wyrzucił mnie z pracy,
prowadziłem więc pojazdy i obsługi wałem urzšdzenia tech-
niczne. W nocy siedziałem na rufie Słodkiej Szesnastolatki", popijajšc petera
scotta z imbryka i wsłuchujšc się w plusk wody uderzajšcej o barki, podczas gdy
chłopcy wykrzykiwali moje imię albo piewali, a ich głosy unosiły się nad wodš
aż do wiosek na krańcach jeziora...
Pan Dżawed zstšpił z Sonnamarg...
Często, wczesnym rankiem, wspinałem się na obrzeża wystygłego wulkanu zwanego
Tacht-e Sulejman lub wzgórza Szankaraczarja, aby zobaczyć rozległš panoramę
doliny. Na szczycie wulkanu była granitowa wištynia, strzeżona przez oddział
uzbrojonych policjantów. Lubiłem patrzeć z wałów fortyfikacji na wijšcš się
pomiędzy drewnianymi domkami rzekę Dżelum, przepływajšcš pod dziewięcioma
mostami i mijajšcš słynny meczet i fort Hari Parbat, mylšc wówczas: La-chat
jest tu albo tam". Stojšc w oparach dymu z ognisk, gdzie przygotowywano
niadania, i spalin z wojskowych ciężarówek mknšcych bulwarem, patrzyłem na
zamierajšcš zieleń i purpurę przyrody otaczajšcej jezioro i pomylałem, że nasza
cywilizacja, wyrosła z wody i ziemi, jest u swego kresu.
Jako szpieg Rawiego byłem kim całkowicie bezużytecznym. Miał on bardzo prostš
taktykę zwalczania powstańców, zwanš represjonowaniem. Przez całe dni po drogach
pędziły pojazdy wojskowe, a potem, w pónych godzinach nocnych, otaczał drutem
kolczastym wybrany rejon, gdzie mieszkało dziesięć tysięcy ludzi, a jego
żołnierze dokonywali szczegółowej rewizji w każdym domu. Mijajšc dom Dżaweda w
Mas-dżed Dżama, zobaczyłem jego ciotkę i siostry, stojšce z rozplecionymi i
opuszczonymi na bluzki włosami. W ten sposób dawały dziennikarzom do
zrozumienia, że zostały zbezczeszczone przez sikhów pułkownika Rawiego. Na mój
widok zaczęły przeraliwie zawodzić i pluć. Za nimi usłyszałem kogo mówišcego
po angielsku i stukot butów żołnierskich. Pobiegłem alejš, gromada kobiet
wykrzykiwała spronoci pod moim adresem.
W rodku był kanał. Pochyliłem się i zdjšłem buty. Nie chciałem przyprzeć
Dżaweda do muru, ale odwrócił się i wpadłem na niego. Z przodu dochodził do mnie
rytmiczny stukot żołnierskich obcasów i szczęk broni. Na dachach rozle-
I
gały się głosy, pękały dachówki, ludzie uciekali w popłochu. Pomylałem, że
znalazłem się w pułapce. Jeżeli Dżawed albo jego chłopcy sš tam teraz, u góry,
mogš na mnie napać.
Zawróciłem na rogu i pobiegłem w kierunku otwartej przestrzeni przed meczetem
Szach Hamdan. Przede mnš, w olepiajšcym wietle reflektorów, stały dwie
trzytonówki, blokujšce ulicę, a obok nich, zasłonięta firankami - biała ambasa-
dorska limuzyna z włšczonym silnikiem i Lachat stojšcy przy drzwiczkach. Pod
parkanem meczetu bito deszczułkami po twarzy kilku chłopców. Przy blokadzie
drogi stał, znany mi, sikhijski oficer policji.
- Kapitanie Singh, niech pan zatrzyma tego Europejczyka! To pakistański agent!
Europejczyk odwrócił się. Włosy miał zawišzane w koński ogon, a w ręku trzymał
teczkę, która z całš pewnociš zawierała to, co było dla niego najważniejsze.
Przepadło piętnacie lat. Umiechnšł się do mnie, a potem podniósł palec, jakby
chciał powiedzieć: Po prostu poczekaj chwilę" lub: Un instant, monsieur! i
wyszeptał co w tym rodzaju. Mężczyzna podniósł karabin i wymierzył w moim
kierunku. wiat się zatrzymał. Pomylałem, że kula trafi mnie w pas. Usiłowałem
odwrócić się, aby cel, do którego mężczyzna strzelał, był o połowę mniejszy,
lecz oczywicie zabrakło mi czasu. Co uderzyło mnie w biodro z prędkociš
pędzšcego samochodu. Przerzuciło mnie na drugš stronę skweru. Nawet po tym, co
się stało, wiedziałem, że będę żyć. Wylšdowałem na kamiennym chodniku, nie mogšc
złapać tchu, pogršżony w niewyobrażalnym smutku. Obok mnie zawistała druga
kula. Samochód ruszył i zniknšł. Pomylałem: Musisz być bardzo ostrożny w
szpitalu, i nawet jeżeli lekarze zgodzš się opatrzyć ranę (a przypuszczam, że
zgodzš się, zobowišzani przysięgš Hipokratesa), będziesz potrzebował ochroniarza
przy łóżku". Pomylałem także: Jeste człowiekiem słabego charakteru. Dlaczego
pozwalasz, aby tak ciebie traktowali?"
Piętnastego stycznia, pierwszego dnia pory roku, którš Kaszmirczycy nazywajš
Zimnš Czterdziestkš, jezioro zamarza. O godzinie dziesištej owego wieczoru
granat rakietowy uderzył w Słodkš Szesnastolatkę", rozbijajšc jš na dwie
częci.
Wraz z Wasfim obserwowałem z lodowiska palšcš się barkę. Była ona własnociš
banku J. & K.. a właciciel uznał ten nieszczęliwy wypadek za karę boskš.
- To więcej, niż na to zasłużyłe - powiedział Rawi.
- Co ty o tym wiesz? Jeste kiepskim policjantem! - od
parłem.
- Kto musi bronić państwa, jego wolnoci, nawet jeżeli nie
jestemy w danym momencie doceniani. Zdradziłe swego
przeklętego ucznia!
- W końcu to nie ja puciłem z dymem bazar w Sopore i nie
spaliłem pięćdziesięciu sklepikarzy i ich rodziny.
- Wyno się, ty pieprzony brytyjski wypierdku! Ordy-
nans! ORDYNANS! Zastrzelić tego człowieka! To grony
bojownik.
- Jeste pijany, Rawi.
- Ty też. Odejd, żołnierzu! Nie widzisz, że pijemy?
- Tak, sahib.
- Rawi, jeżeli powiesz mi, gdzie on pojechał, będziesz miał
mnie z głowy.
- Znasz tych Afgańczyków, John, od dziesięciu lat bijš się
z Rosjanami i niczego się już nie bojš. Drogo sprzedajš swoje
życie! W nocy schodzš z gór, robiš zasadzki i kiedy jaki ofi
cer i jego kierowca jedzš niadanie, atakujš ich i zabijajš. Ty
sišce moich ludzi ciga ich, a kiedy w końcu ich dopadnš, znaj
dujš przy nich czterech lub pięciu martwych naszych
chłopców. Czy możesz sobie poradzić z takimi ludmi? Z lud
mi, którzy kochajš umierać? Kaszmirczycy panicznie się ich
bojš. ;.
Będę walczył do końca. ; ;?
- Do zobaczenia, Rawi.
- Nie dojdziesz do Kabulu. Nawet do Peszawaru!
- Może nie.
- Ostrzegam cię. Cała granica z Pakistanem jest obsadzona.
Jeżeli jš przekroczysz, idšc do Pakistanu, zastrzelš cię.
- Oczywicie.
Dżawed został zastrzelony trzydziestego marca tysišc dziewięćset
dziewięćdziesištego roku, podczas rutynowej operacji oczyszczania terenu. Nie
byłem na jego pogrzebie, który prze-
289
rodził się w ponure misterium. Przez cały dzień i noc żołnierze nie mogli
przebić się przez most, lecz chronili się za workami z piaskiem, a nacierajšcych
obrzucali granatami. Póniej, kiedy było już po wszystkim, poszedłem na cmentarz
męczenników, gdzie w ostatnim miesišcu pielgrzymowania składano kozły w ofierze.
Przy wejciu widniał napis w języku angielskim: Nie porzucaj broni, mój drogi
młodzieńcze, wojna o wolnoć nie została jeszcze wygrana".
Na grobie Dżaweda, ostatnim w pierwszym rzędzie, umieszczono dwie fotografie w
ramkach. Jedna przedstawiała uciekiniera w ostatnim dniu życia, nieogolonego,
ubranego w kombinezon elektryka, zdšżajšcego do Pakistanu. Na drugiej, zrobionej
kilka godzin póniej, był Rawi i jego ludzie, stojšcy koło czego zawiniętego w
zakrwawiony szal; wyglšdali jak myliwi przy zabitym jeleniu. Rawi miał ciemne
okulary i wznosił toast szklankš czarnego płynu.
Nigdy nie wierzyłem w męczeństwo i plastikowe kwiaty na grobach. Natomiast
mylałem: Czy opłaciło się to wszystko? Przecież nie byłem bliższy schwytania
Lachata? Lepiej byłoby nie żyć niż posuwać się do takiego czynu".
Każdego ranka alkoholik dziękuje Bogu, że pozwolił mu przetrwać noc. Kiedy się
budzi, nie wiedzšc, kim jest lub gdzie jest albo co się takiego zdarzyło, że on
nadal ma być tym, kim jest, a nie kim innym, i w tym włanie miejscu, a nie
gdzie indziej - podejrzewa, że to Bóg czuwał nad nim tej nocy i tylko Bóg
wszystko to zapamiętał. Ponieważ alkoholik nic nie pamięta - a nie można
przecież mieć poczucia własnej tożsamoci, będšc pozbawionym pamięci, bez tej
boskiej i anielskiej kroniki pijackich przeżyć - jego tożsamoć rozpłynęłaby się
w oparach alkoholu.
Alkoholik umiera każdej nocy i budzi się do życia każdego ranka. Każde
wydarzenie jest dla niego bezprecedensowe, jednakże z żadnego nie wycišga
jakichkolwiek wniosków. Przy-
kryty kocem, czuje lodowate zimno, widzi migoczšce odłamki szkła, drżenie ram
okiennych, a na betonowej podłodze odpryski nieba; słyszy także rozlegajšcy się
wokół grzmot, a wszystko to wydaje mu się cudowne. Jak dotšd, nie potrafi sobie
wytłumaczyć istnienia słonecznych promieni i wszechogarniajšcego łoskotu niczym
innym, jak tylko mocš sprawczš Boga. Bez zachowania w pamięci widoku kieliszka i
łomotu rozrywajšcego głowę, nie pamiętajšc, że idš one w parze, nie zdoła sam
tych przeżyć wyjanić i musi odwołać się do bezgranicznej wszechmocy Boga.
To w takich włanie chwilach, kiedy ożywia się pamięć alkoholika, a w głowie
huczy i pragnienie rozrywa klatkę piersiowš, po raz drugi pokój zamienia się w
piekło. Kieliszek kata drży, wypada z ręki, skorupy rozpryskujš się na podłodze.
Dzwoni złoty samowar. Pusta butelka kręci się, spada i toczy w stronę łóżka.
Krótka jedwabna zasłona u drzwi opada niczym baldachim. Teraz alkoholik rozumie,
co łšczy te głosy -jego obolałe uszy, pęknięty kieliszek, otwarte drzwi,
unoszšcy się kawałek jedwabiu, wirujšce płatki niegu z butelkš, która włanie
zatrzymała się u jego stóp dzisiejszego ranka i każdego innego zimowego poranka.
To jest włanie sadopandż, jak je w duchu nazywa, co oznacza
stupięciomilimetrowe działo, ustawione na wzgórzu Szerzerwardah, oddajšce w
kierunku bazaru każdego ranka, odkšd alkoholik pamięta, około ósmej godziny, od
szeciu do dziesięciu strzałów pociskami naładowanymi silnie wybuchowym
fosforem.
W swoich codziennych wycieczkach alkoholik dwukrotnie przechodzi przez bazar: w
drodze do Polo Ground, idšc na lunch z Dustem Mohammadem, starym antykwariuszem,
który według powszechnej opinii jest najbogatszym człowiekiem w miecie; a potem
do miejsca zwanego Charabat lub Ruinami, przy ulicy, gdzie sš sklepy z winem i
gdzie - jeżeli ma pienišdze - kupuje na noc butelkę wina (która nie starcza mu
na dłużej). Przy każdej okazji zdumiewała go niezwykła odpornoć tego miejsca na
różnego rodzaju kataklizmy. Przedzierajšc się przez pokryte spękanym lodem
kałuże i zwierzęce łajno, mija herbaciarnię, gdzie zostało rozszarpanych na
kawałki omiu Chazarów, którzy przyprowadzili owce do rzeni-
ka i jedli niadanie. Nie przeszkodziło to innym pić herbatę i zajadać pod
jutowym dachem kebaby z tłustej, zjełczałej baraniny. Starto częciowo zaschłe
lady krwi i zapomniano
0 tragedii poranka. Przypomniano sobie o tym dopiero wów
czas, kiedy alkoholik - beztroski i uszczęliwiony pakunkiem
schowanym pod płaszczem - wpadł po pachy do kałuży i wy
nurzył się cały oblany krwiš.
Alkoholik nie odmawia modlitw, ma niefrasobliwy stosunek do praktyk religijnych.
Bóg jest litociwy -jak mówi Abu Nu-was* - błędem byłoby więc nie grzeszyć.
Oznaczałoby to bowiem wštpić w miłosierdzie Boga i trwonić jego dary.
Alkoholik rozpala ogień pod samowarem, szykuje węgiel drzewny i przygotowuje
herbatę. Pamięta, że kiedy zwykł jadać niadanie w kuchni po przeciwnej stronie
dziedzińca. Było ciepło od piecyków, a on lubił rozmawiać z dziennikarzami,
odpowiadać na pytania i służyć pomocš w tłumaczeniach; samo towarzystwo ludzi
ożywiało go i sprawiało przyjemnoć, lecz wszyscy oni odeszli, także kucharze i
chłopcy roznoszšcy herbatę. Został tylko alkoholik. Podnoszšc z ziemi jedwabnš
koszulę z wzorami cyprysów i wieszajšc jš na nadprożu, zauważa na progu bochenek
chleba w plastikowym worku, co nasuwa mu na myl wydarzenia wczorajszego poranka
oraz tych poprzednich. Alkoholik myli, że jeżeli pewnego poranka nie znajdzie w
tym miejscu chleba, będzie to dzień, w którym zacznie się bitwa.
Grzmot cina go z nóg. Kiedy powracajšca fala uderza znowu, odczuwa drżenie i
niepokój, które oznaczajš co więcej niż tylko sprzeciw jego dawnej osobowoci.
Wie, że niepokój ma co wspólnego ze zbliżajšcym się dniem, z jakimi
obowišzkami, spotkaniami, nie mieszczšcymi się w codziennej rutynie,
1 mogš narazić go na spotkanie z obcymi; że może to oznaczać
zmianę jego codziennych wypraw, która to zmiana i towa
rzyszšca jej tajemniczoć niepokojš go. Nurtuje go poczucie
wstydu tak beznadziejne, że uginajš się pod nim kolana.
Ma to także co wspólnego z wizytš, jakš złożył mi wczoraj,
* Abu Nuwas (zm. 810) - poeta arabski, znany m.in. z bachicznej, rozwišzłej
poezji. Z pochodzenia Pers (przyp. kons.).
a może przedwczoraj o tej porze, francuski lekarz. Międzynarodowy Czerwony Krzyż
wysłał transport leków z Peszawaru. Klerycy zatrzymali transport, rozebrali
kierowcę do naga i pobili go, a francuski lekarz zapytuje, czy w tej sytuacji
mógłbym w jakikolwiek sposób im pomóc. Ja, lub raczej Dust Moham-mad.
Kto stał w drzwiach, w słońcu.
- Wstawać, wstawać!
Mimo iż szczelnie opatulony, trzšsł się z zimna. Już dawno zauważyłem, że wielu
Hindusów nie wytrzymuje niskich temperatur. Powiedział po angielsku:
- Przepraszam, że tak wczenie ciebie budzę.
Trzšsł się bez przerwy. Powiedział, że opuszcza ten rejon, dowództwo już go
opuciło, wszyscy opuszczajš. Spojrzał na mnie i powiedział tonem urzędowym, że
Indie nie mogš odpowiadać za moje bezpieczeństwo. Podałem mu herbatę. Gdy
patrzyłem, jak drży, jak łyżeczka stuka w jego szklance, zrobiło mi się go żal.
Wiedziałem, że nie drży z obawy o własne życie, lecz z zimna, z tej pluchy,
dzikiej strzelaniny, ataków powietrznych i goršczki tyfusowej, a także z powodu
kamienowania kobiet i całego nieuleczalnego barbarzyństwa tego kraju, mordercy
Hindusów. Ogarnšł mnie również smutek z mego własnego powodu, bo dostrzegałem w
tym wszystkim jaki upiorny plan lub zamysł, który zniweczy moje życie. I
chociaż usiłowałem się uwolnić od tych koszmarnych skojarzeń, zauważyłem, że z
każdš chwilš nabierajš one coraz bardziej realnych kształtów i wkrótce będę
musiał się z nimi oswoić.
- Sšdzę, że jeszcze trochę poczekam. Kłaniaj się ode mnie
Rawiemu, dobrze?
- Na co, do diabła, czekasz?
Odprowadziłem go do bramy dziedzińca. Jego łazik miał włšczony silnik. Żołnierze
z eskorty zajęli stanowiska zgodnie z regulaminem. Sprawnie się rozproszyli,
rozglšdajšc się wokół, a następnie wsiedli do samochodu. Wracajšc z ciężkim
sercem do pokoju, powiedziałem sobie: Zaczekam na kleryków". Czekałem na atak,
którego siła i brutalnoć wypędzš wszystkich mieszkańców z miasta, a zwłaszcza
tego jednego z jego domowych pieleszy. Spodziewałem się jednej z dwóch
rzeczy: albo pewnego ranka obudzę się i nie będę już sobš; jeżeli opuszczę wiat
duchów, stanę się jednym z nich, a nie tym człowiekiem, który zasnšł ubiegłej
nocy; albo pewnego ranka, około godziny ósmej, pocisk artyleryjski przebije
papierowy dach tego pokoju i rozerwie w strzępy to rozmamłane ciało i jego
ziemskie rekwizyty.
Sklep Dusta Mohammada zbudowany był z gliny i drewna, zajmował połowę ulicy i
wychodził na boisko do gry w polo. Jego czeladnik otworzył drzwi i wskazał na
drewniane kręte schody, prowadzšce do zadymionego pokoju z małymi, pokrytymi
niegiem okienkami. W rodku pokoju, pomiędzy balami drewna, leżała duża
satynowa kołdra, a pod niš spora grupa mężczyzn, ogrzewajšcych się ciepłem
pieca. Nie minšł dzień, a wydawało mi się, że przedrzemałem całe życie pod tš
purpurowš kołdrš, odurzony oparami węgla drzewnego i zapachem tytoniu oraz
rozmowami tych mężczyzn. Codziennie co się tutaj nowego zdarzało: wizyta dwóch
dealerów z Santa Fe, z Ameryki; żylastego Anglika, bardzo wcibskiego i
dociekliwego; uroczego starego Persa; dziennikarza z Delhi, którego angielski
tłumaczyłem z przyjemnociš; a nawet pań z Europy - żony włoskiego ambasadora z
siostrš, które były równie dowcipne jak piękne. Wszyscy odjechali i pozostali
tylko dealerzy, którzy byli winni pienišdze Dustowi Mohammadowi, a także połcie
słoniny i worki z ryżem.
Gospodarz, milczšcy i okutany kołdrš pod brodę, siedział zawsze na tym samym
miejscu. Podziwiałem jego opanowanie. Widok tego miejsca zawsze napawał mnie
zdumieniem, od kiedy zimš pierwszy raz przekroczyłem jego próg i rozejrzałem się
po ciemnym i brudnym sklepie. Na jednej ze cian bezładnie zwisała skręcona na
dole zasłona z jedwabiu i bawełny, we wzory z zielonych cyprysów i czerwonych
pól. Od wielu lat nie widziałem niczego tak pięknego. Odwróciłem od niej wzrok i
zobaczyłem starego mężczyznę, siedzšcego nieruchomo przy małym stole. Miał na
sobie białš szatę i turban z żółtego jedwabiu.
- Jest pan szczęliwym człowiekiem - powiedziałem.
Skłonił głowę.
- Odkšd wniósł pan wiatło do tego pokoju.
- Sšdzę, że ta tkanina pochodzi z Isfahanu, sprzed dwu i pół
wieku.
- Ma pan prawo do wyrażenia opinii.
- Zna pan miasto Isfahan?
- Niestety.
Zrezygnowałem z dalszej rozmowy.
- Dziękuję panu, panie Dust Mohammad, za umożliwienie
mi obejrzenia tego pięknego przedmiotu - powiedziałem.
- Jest pański. Chłopak zapakuje panu.
- Panie, nie mogę skorzystać z tej uprzejmoci, ponieważ
nic nie mam i nie będę mógł się panu odwdzięczyć.
- Więc go zatrzymam. Czy możemy oczekiwać, że zaszczy
cisz nas ponownie, synu?
- Nie chciałbym być natrętny.
- Jak sobie życzysz.
Z poczštku moje wizyty były rzadkie, nie częciej niż raz lub dwa razy w
miesišcu, ale póniej, kiedy zaczęło się oblężenie miasta, bywałem u niego
codziennie. Polubiłem jego mongolskie oczy, milczenie i obojętnoć w stosunku do
otoczenia. Dowiedziałem się, że jest w tym miecie jedynym bankierem, który
dyskontuje weksle i pienišdze i wysyła je tej samej nocy uzbrojonš taksówkš do
Delhi. Sprzedaje broń za opium, a czyste opium za pienišdze; przekazuje subsydia
z Peszawaru i Teheranu, lecz robi to wszystko z całkowitš obojętnociš. Nie ma
zamiaru dzielić się z kimkolwiek swoimi dywanami, antykami, turkmeńskš uprzężš,
klejnotami Buchary. Jeżeli ktokolwiek pragnie od niego tych rzeczy, musi
zaproponować takie pienišdze, aby odmowa sprzedaży była czym nad wyraz
ucišżliwym. Przestał osobicie przyjmować poredników handlowych, którzy teraz
ubiegajš się o względy jego podwładnych. Nie wiem, ile Delhi płaci mu za mnie,
lecz każdego miesišca daje mi jakie pienišdze lub jaki przedmiot, na który
patrzę łapczywym wzrokiem w jego sklepie.
- Ach, teraz koło się zamknęło! Pokój niech będzie z tobš,
John! Chod, ogrzej się.
Dzisiaj pod czerwonš kołdrš zapanowała nuda. W tej sytuacji mężczyni z reguły
nabierali wodę w usta i szli do domu,
chcšc się upewnić, czy aby ich żony zbytnio się nie rozleniwiły. Lecz jeden
mężczyzna wybierał z zębów wykałaczkš włókna tłustego mięsa, przecišgnšł się i
poprosił o papierosa. Ubranie miał europejskie. Sšdzę, że był nauczycielem w
szkole redniej, aczkolwiek uczniowie od lat strajkowali i nie przychodzili na
lekcje.
Chciał rozmawiać o polityce, lecz mężczyni nie okazywali zainteresowania
ludziom, którzy czasami gnębili ich politykš, nie dajšcš ani przyjemnoci, ani
nie przynoszšcš zysku. Spo-tkawszy się z odmowš, zwrócił się do mnie:
- Jacy sš, według pana, najwspanialsi poeci?
- Z tradycyjnej szkoły Szahrijar. Forugh z nowożytnej.
- Forugh Morugh - powiedział służšcy, zbierajšc talerze. -
Nie mamy tutaj takiego gentlemana.
- To była dama. Prowadziła bujne życie, zginęła w Tehera
nie w wypadku samochodowym.
Ludzie siedzšcy pod baldachimem z wyrozumiałociš przyjęli ten surowy werdykt. W
końcu zabrał głos nauczyciel szkoły redniej:
- Kobiety nie potrafiš pisać wierszy.
W dymie papierosów usłyszałem pomruk aprobaty. Pomylałem: Bóg obdarzył was
najpiękniejszym z ludzkich języków, dał religię zrozumiałš dla wszystkich,
krainę, w której sam chciałby zamieszkać, wspaniałe zabytki i architekturę, a
was stać tylko na wypluwanie pestek melona, gadanie głupstw, wzajemne
masakrowanie się i znęcanie nad żonami". Powiedziałem:
- Pozwólcie mi, panowie, opowiedzieć historię z dawnych
dni tego kraju. - Słychać było głębokie westchnienia, szuranie
nogami i zacišganie się papierosami. Kochali historyczne opo
wieci. - W imię Boga litociwego, w roku tysišc sto dwu
nastym, w miecie Balch, w pałacu księcia Abu Sajda Dżarreha
przy ulicy Handlarzy Niewolników, gocili: mistrz Omar Chaj-
jam i mistrz Muzaffar Esfazari, a ja im usługiwałem. I w trak
cie ich konwersacji usłyszałem widomy znak Prawdy, kiedy
mistrz Omar rzekł: Mój grób będzie tam, gdzie każdej wiosny
pomocny wiatr pokryje go kwiatami drzew owocowych", i po
mylałem: Co za niedorzecznoć!" I byłem zdumiony, że taki
człowiek jak on może mówić takie nonsensy, dopóki w roku tysišc sto trzydziestym
szóstym nie odwiedziłem Niszapuru, a było to cztery lata po tym, jak ten wielki
człowiek okrył swoje oblicze całunem mierci, pozostawiajšc wiat w nieutulonym,
sierocym żalu. A ponieważ przewodził mi w poszukiwaniu Prawdy, pewnego pištku
poszedłem, aby złożyć mu hołd, i zabrałem ze sobš pewnego gentlemana, który miał
wskazać mi jego grób, a on zaprowadził mnie na cmentarz Hira. Poszedłem ku
północnej jego częci i znalazłem grób mistrza Omara przy cmentarnym murze. A
tuż za tym murem rosły drzewa migdałowe i grusza, zraszajšc kwieciem grób Omara,
tonšcy w kwiatach. I przypomniałem sobie to, co przepowiedział owego dnia w
Balchu, i zapłakałem, wiedzšc, że na całej ziemi, w czterech stronach wiata,
nigdy go już nie zobaczę. Niech Bóg go błogosławi, da mu łaskę i okaże
życzliwoć w raju. Wstałem.
- Mój przyjacielu, jest jeszcze wczenie.
- Dust Mohammadzie, nie chciałbym sprawiać panu więcej
kłopotów.
- Czy spotka nas zaszczyt ponownego goszczenia pana
u nas?
- Nie chciałbym was zanudzać.
Wygrzebałem się spod derki, ukłoniłem towarzystwu i wyszedłem. Dust Mohammad
odprowadził mnie do drzwi wyjciowych. Nigdy przedtem tak mnie nie uhonorował.
- Drogi przyjacielu - zapytałem - gdzie jest Francuz?
- Cóż mogę powiedzieć?
- Jest w Kabulu?
- Cóż mogę powiedzieć? ; .
- Kto go chroni?
- Cóż mogę powiedzieć? Indie, Pakistan, Iran, Ameryka,
Anglia, Rosja. Zawsze więcej niż jedno państwo, nigdy mniej
niż jedno. Tak oto człowiek całkowicie pozbawiony skrupułów
może żerować na wzajemnej nienawici rzšdów.
- Drogi przyjacielu, jeżeli przez przypadek spotka go pan,
proszę mi zrobić tę uprzejmoć i powiedzieć mu, że mam do
niego sprawę, którš chciałbym załatwić w dogodnym dla niego
czasie.
Dust Mohammad potrzšsnšł głowš.
- Nie pokona go pan - powiedział. - On ma przyjaciół,
a pan się rozpił i jest sam. Lecz mimo to spełnię pańskie ży
czenie!
- Mógłbym oddać życie za pana!
Rozwarłem zasłonę przy drzwiach i poczułem na twarzy spadajšce płatki niegu.
Wcišgnšłem powietrze pełne dymu, co było dla mnie pewnym zaskoczeniem,
wyłšczajšc zapach pieczonego mięsa.
- Droga naprawiaczy opon - wyjanił Dust Mohammad. -
Bezporednie uderzenie. - Odwrócił się plecami do drzwi skle
pu. Nie lubię wojny.
Zaskoczyła mnie ta poufałoć.
- Nie omielamy się radzić panu w sprawach dotyczšcych
handlu, mój kochany, lecz czy nie powinien pan rozważyć
możliwoci przeniesienia swoich towarów poza obszar bom
bardowań?
- Oczywicie - przytaknšł.
Przez dziury moich butów wdzierało się grzšskie błoto. Pomylałem: W dniu, w
którym Dust Mohammad wywiezie swoje dobra, rozpocznie się bitwa. To może wkrótce
nastšpić! Dlaczego ci ludzie nie mogš zakończyć tej swojej wojny i powrócić do
spokojnego życia! Panie Boże, zrób co!".
Nadcišgnęła czarna chmura, zapowiadajšca nieżycę o zachodzie słońca. Okutane
szalami kobiety przedzierały się przez błoto do domów. Ostry wiatr przewiewał
mój zniszczony już płaszcz, a woda przedostawała się przez dziurawe buty. Po
chwili zorientowałem się, że idę w kierunku dziwnego cmentarza; bez szczególnego
powodu, chyba tylko po to, aby opónić spotkanie. Znajdował się on poniżej
nawietrznego grzbietu gór, na północ od miasta. Otaczał go wysoki wał z gliny,
na którym rosły bezlistne migdałowce. Wejcia na cmentarz broniły mocne,
drewniane wrota, zamknięte na starowiecki zamek. Nie wydaje mi się, aby
odstraszyły religijnych fanatyków, podobnie jak ochrona brytyjskiej ambasady.
Teraz, kiedy przestano się nim opiekować, nie sšdziłem, że przetrwa.
Podcišgnšłem się na wał i usiadłem na nim.
Pod niegiem groby wyglšdały okropnie. Nie te dziewiętna-
stowieczne nagrobki, z figurami kobiet w czadorach i chrzecijańskimi aniołkami,
lecz rzędy płaskich, bezimiennych mogił europejskich narkomanów, którzy woleli
zaaplikować sobie afgańskš morfinę przed wybuchem wojny niż w czasie jej trwania
ryzykować mierć z narkotycznego głodu. Usiłowałem skojarzyć cmentarne pomniki
nie tylko z ich europejskociš. Tym, co było dla nich wspólne, to jedynie los
ludzi umarłych. Ludzie ci, mimo że o tym nie wiedzieli, udali się do Kabulu po
mierć. Co jeszcze wspólnego mogło być w miejscu tak spustoszonym i pohańbionym,
przywołujšcym na myl młodzieńczoć, okrucieństwo i ignorancję? Wydawało mi się,
że te niewielkie wzgórki, zakłócajšce nieżnš biel, były jedynie odkrywkami
bezmiernej podziemnej niedoli, wykraczajšcej daleko poza psychicznš udrękę
jednostki, niedoli, która zawsze towarzyszyła ludzkim losom. Zauważyłem, że
przybyłem tutaj z tego samego powodu, dla którego opowiedziałem prawdziwš
historię Chajjama, to znaczy, że chciałem pogršżyć się w smutku, lecz nie
potrafiłem. Wiedziałem jedynie, że zamierzam zakończyć moje wędrówki i złożyć
swoje koci tutaj, pod tym niegiem.
Anglicy mieli żołnierzy z górskich rejonów Nepalu, niezwykle okrutnych, którzy
strzegli brytyjskich posiadłoci zagranicznych. Mężczyni ci pochodzili z
wysokogórskich wiosek. Ich pradziadowie służyli Brytyjczykom od dziewiętnastego
wieku. Nie chcieli uczyć się żadnego obcego języka. Pomimo łagodnoci w obejciu
domowym wszystkie spory rozstrzygali zagiętymi nożami, zwanymi kukri. Nie
powiedziałbym, że Afgańczycy bali się tych wojowników, zwanych Gurkhami, lecz
słyszałem, że kiedy pełni zapału młodzi ludzie walczyli z nimi, byli zabijani, o
ile nie udało im się ich przekupić. Nie miałem złudzeń. Niepokój, nurtujšcy mnie
od wielu dni, przybrał postać pytania: Czy Brytyjczycy zostawili częć tych
ludzi na służbie w swoich ambasadach?".
Budki wartownicze poza żelaznš bramš były puste. Na bramie wisiał łańcuch z
napisem w języku angielskim i pasztuń-skim, informujšcym, że biuro jest
nieczynne. W rodku, wokół koksowego pieca, siedziała grupa mężczyzn w grubych
płaszczach. Przypuszczam, że byli to ogrodnicy, którzy nie wiedzie-
li, dokšd pójć. Czekali, aż będzie ich więcej i zbierze im się na odwagę, aby
splšdrować rezydencję ambasadora.
- Odejd! Odejd!
Przeskoczyłem bramę. Zaczęli się nerwowo poruszać.
- Nie tędy! Zamknięte! więto!
Minšłem ich, idšc do zabawnie wyglšdajšcego budynku z wielkš arkadowš kolumnadš.
Został zbudowany za czasów Curzona, z widokiem nie na pola i strumienie, lecz na
Hindukusz. Wkoło, spod mokrych krzewów jagodowych oblepionych niegiem, zrywały
się kuropatwy. Jeden z mężczyzn, wygrażajšc mi, zbliżał się do mnie szybkim
krokiem. Zatrzymałem się i odwróciłem.
- Słucham?
- Czekamy na wypłatę zaległoci.
- Nie kłam, bracie. Jeżeli natychmiast nie wyniesiecie się
stšd, ukarzę was. Jeżeli ktokolwiek podejdzie do budynku, kie
dy załatwiam tutaj swoje sprawy, zastrzelę go.
- Tak, sahib. Przepraszam, sahib. Niech cię Bóg błogo
sławi, sahib.
Szedłem pod swego rodzaju łukiem, zbudowanym, jak przypuszczam, po to, aby
pojazdy mogły dowieć goci do szerokich schodów i pod dach. Patrzšc z góry,
widziałem rozrzucone domki, zbudowane z białego i czarnego drewna, podobne do
domku, w którym mieszkała żona Szekspira i który oglšdałem w Anglii, będšc
dzieckiem. Gdy popchnšłem szklane drzwi, otworzyły się. W holu był olbrzymi
dywan z siedemnastego wieku, zwany uszak. Zdjšłem buty i zwinšłem dywan,
chronišc go przed promieniami słońca. Podczas tej pracy nękały mnie strzępy
myli z rozmowy, jakš wczoraj odbyłem z francuskš lekarkš. Powiedziałem na głos:
- Mam szczególne upodobanie do opuszczonych rezy
dencji.
Padajšce promienie słońca sprawiły, że cała przeszłoć stanęła mi przed oczami.
Narkotycznym zapachom Afganistanu, potu, jaminu i wyziewów ludzkich odchodów
towarzyszyły wspomnienia z mego życia w Anglii: widoki wspaniale lnišcych
angielskich mebli, zapach parafiny, dymu cygar i papierosów. Nagle znalazłem się
w dużej, chłodnej i bardzo czystej
kuchni, a w kredensie były rzeczy, o których istnieniu dawno zapomniałem: winie
koktajlowe, marynowane orzechy włoskie, wykałaczki i sól skalna. W szufladach
znalazłem ostrzałki, noże, przyrzšdy do obierania owoców i jarzyn, skrobaczki i
szpikulce, nakrywki na czajniki oraz dzbanki i naczynia, których roli i
znaczenia w brytyjskiej kulturze kulinarnej nie pamiętałem bšd w ogóle nie
znałem. Zapaliłem wiece i zszedłem po schodach na dół, do ciemnej piwnicy,
pełnej butelek wina. Niektóre z nich wzišłem. Powiedziałem sobie,
usprawiedliwiajšc ten złodziejski czyn, że właciciele i tak już tych butelek
nie odzyskajš, ponieważ talibowie za dzień lub dwa rozbijš butelki, a ich
zawartoć wylejš na stadionie. Czułem, że duch tego domu, jego brytyjskoć,
uchodzi lub już uszedł, i nawet gdyby jakim cudem talibowie utworzyli rzšd,
który zostałby uznany w wiecie i utrzymywał stosunki dyplomatyczne z innymi
krajami, to nawet wówczas Brytyjczycy nie byliby skorzy do powrotu. W kšcie
piwnicy znalazłem dwa dziecinne rowerki, lady życia rodzinnego, i serce
cisnęło mi się bólem. Postanowiłem nie zaglšdać do oficjalnych pomieszczeń
rezydencji.
W słonecznym gabinecie ambasadora znalazłem sejf, którego ciężkie drzwi były
nieco uchylone, lecz - mówišc szczerze - nie wierzyłem, że mogę tam znaleć
jakiekolwiek informacje. Biurko opróżniono z papierów. Człowiek, który tu
urzędował, był niewštpliwie miłonikiem ksišżek; jego gabinet wypełniony
ksišżkami przypominał księgarnię. Zauważyłem sporo ksišżek w języku perskim.
Były również ksišżki angielskie, pięknie drukowane i oprawione. Poród nich
wydana w Londynie, w tysišc dziewięćset dziewięćdziesištym drugim roku, King and
Courtier, The Secret History of Iran 's Royal Court, 1958-78, pióra księcia
Sadrullaha, którego miałem zaszczyt poznać. Był to pamiętnik opatrzony indeksem
i przypisami. Zabrałem go, wraz z butelkš wina sadowišc się na słonecznej
cieżce, z widokiem na uszak. Wino było bez etykietki, ciemnopurpurowe i bardzo
słodkie; osad zlałem na dno kubka. Nie mogłem się zorientować, czy było to
porto, czy też madera, i zastanawiałem się, czy Curzon lubił ten gatunek wina.
Póniej, po lekturze ksišżki, przespałem się. Po przebu-
dzeniu, pełen energii, nabrałem chęci na przeczytanie jeszcze dwóch wstępów.
Redaktorzy wydania w opisie wydarzeń stosowali daty kalendarza gregoriańskiego.
Pierwsze było z szóstego lipca tysišc dziewięćset siedemdziesištego czwartego
roku.
Nadal zajęty byłem moim uroczym gociem, który zawitał do mnie ostatniej nocy.
Jej jedynš nadziejš jest Cesarzowa, lecz Jej Królewska Moć wietrzy podstęp,
zwłaszcza po wizycie u mnie!
Drugie z drugiego czerwca tysišc dziewięćset siedemdziesištego pištego roku.
Audiencja. Jego Cesarska Moć jest niedysponowany. Spotkał się z generałami, to
zawsze le wróży. Żaden z nich nie ma ani odrobiny odwagi, z wyjštkiem
Farameha, ale on jest nikczemny". A potem niespodzianka: Wie pan, ze córka
Farameha i ten miody Anglik mieszkajš sobie spokojnie w jakim domu w Buszehrze?
" Niemalże zemdlałem: mój kochany szach wie wszystko! Zażartowałem sobie z tej
całej historii. Powiedział, że zazdroszczę chłopcu, który nazywa się John Pitt i
był po prostu zwykłym nauczycielem w Isfahanie, kiedy Farameh byl tam dowódcš
Cesarskich Sil Powietrznych. Mówi się, iż jest ona wyjštkowo piękna. Nonsens! W
Buszehrze jest zbyt goršco na takie figle". Zapytałem, czy mam poinformować o
tej sprawie Nassiriego (generalnego dyrektora Sawaku). Po co? Nikomu nie wadzš,
z wyjštkiem Farameha, ale on staje się już zbyt zarozumiały. Zostawmy ich w
spokoju. Kiedy byłem w wieku tego chłopca, kochałem się do szaleństwa w jej
matce. Farameh jest dobrym oficerem, lecz brutalem. Przeraża mnie myl, co on i
moja siostra Farahnaz mogš jeszcze wymylić". Co za ulga, ale zaskakujšcy jest
krytyczny stosunek Jego Cesarskiej Moci do córki, Szahnaz. Jego Cesarska Moć
ma dobre serce, zawsze podejmuje właciwe decyzje, nawet jeżeli czasami ma złych
doradców. Pozostała częć audiencji upłynęła w miłej atmosferze, na
wspomnieniach, głównie dotyczšcych dziewczšt.
Redaktor opatrzył nasze nazwiska przypisem:
John Pitt lub Peet (ur. 1956?) i Szirin Farameh-Kadżar (ur. 1958): uciekli z
Isfahanu w 1974 roku, a Pitt został oskarżony i skazany zaocznie za
zamordowanie" jej. W swoim czasie sprawa ta była w sšdzie przedmiotem wielu
spekulacji. Przypuszcza się, że oboje zginęli w więzieniu w roku 1980 lub 1981.
Położyłem się na dywanie i wezwałem duchy cesarskiego Iranu. Przywołałem w
pamięci kosztownoci, kawior, konie, więzienia, pienišdze i dziewczęta. Przed
moimi oczyma przeszli Ghawam i Zahedi, i madame Claude. I przekonałem się, że
Iran Bonheur ambasady i lektura zapisków z historii sšdu cesarskiego, które
wprawiły mnie w tak radosny nastrój, ulotniły się całkowicie. Wiedziałem, że
monarchia oskarżyła mnie i uwięziła; że była okrutna i tchórzliwa; że stworzyła
tych, którzy jš potem zniszczyli: Chomejnich i Kola'ich. Lecz jakże mógłbym nie
ubolewać nad minionš epokš, której duch pewnego chłodnego popołudnia przeniknšł
do sypialni w Isfahanie, szepczšc: Tak, moja droga, id z nim teraz, ponieważ
na tym i na tamtym wiecie nie ma nic stałego, wszyscy bowiem zanurzymy się w
mroku".
Jednakże w tej zadumie, w lodowatych promieniach górskiego słońca przenikajšcych
przez uszak, kiedy to usiłowałem położyć kres swojej osobowoci i zredukować
czas do wydarzeń historycznych i osobistych zawartych w kawałku druku, doznałem
intelektualnego zwštpienia. Czego w tych zapiskach brakowało, o czym redaktor
nie wiedział lub wiedział nie do końca, a co mogłoby skłonić go do opónienia
pracy wydawniczej; co, być może, tylko ja znałem i co mógłbym odszyfrować i
opowiedzieć. Pan Ghawam był zainteresowany nie tyle naszym losem, ile
przedstawieniem swemu najwyższemu władcy sprawy we właciwym wietle, jak
przystało na inteligentnego dworaka. Co Szirin miała wspólnego z księżniczkš
Szahnaz? Wtedy, w tysišc dziewięćset siedemdziesištym czwartym roku, obie były
dla tych mężczyzn równie niespokojnymi i sprawiajšcymi kłopot dziećmi,
ignorujšcymi wolę ro-
dziców. Jednakże, jak zdołałem odczytać, Ghawam często wstawiał się za Szahnaz
do ojca i w końcu pozyskał dla niej jego przychylnoć.
Przez cały ten czas - usiłujšc zrozumieć sens ksišżki, którš czytałem -
uporczywa pamięć przywracała obrazy dawnych zdarzeń. Powróciłem do rozdziału,
który przeczytałem z poczštku, ale zapomniałem, a w którym nie było żadnej
wzmianki o nas. Nosił on datę dziesištego listopada tysišc dziewięćset
pięćdziesištego siódmego roku i relacjonował porannš audiencję w dzień po
obiedzie, na którym Ghawam był w domu królowej matki.
Informacja na temat wczorajszego zachowania się pani E 's. Aczkolwiek nigdy z
jej ust nie padło słowo rozwód", złożyła istotne owiadczenie, stwierdzajšc, że
jej córka nie została wychowana w należytym luksusie, sugerujšc, iż Jej
Królewska Moć może się bez takiego luksusu wietnie obejć oraz że rozwód nie
będzie przyczynš materialnych kłopotów. Nonsens " powiedział Jego Cesarska
Moć, majšc wyranie zakłopotanš minę. Po dłuższej dyskusji zgodzilimy się, że
tej szalonej dziewczynie... której zachowanie stało się przyczynš plotek, należy
znaleć męża. W żaden sposób nie mogłem się zorientować, kto podejmie się roli
swata.
I w końcu tama pękła. Moja osobista historia rozpadła się na strzępy i przybrała
nowš postać: barbarzyńskš i jednoczenie autentycznš. W końcu byłem wiadkiem
przemożnej siły miłoci na tym wiecie, jej zupełnie nieobliczalnej brawury, jej
niezgłębionego zadowolenia z obrócenia tego wiata w perzynę. Słyszałem moich
ledczych w więzieniu, zadręczajšcych mnie bez końca tym samym pytaniem: Gdzie
jest ta suka?" Widziałem swojš żonę, brudnš, cuchnšcš i wyczerpanš, siedzšcš w
pyle na cieżce w Rosyjskim Ogrodzie. Widziałem jej matkę w srebrzy stoszarej
spódnicy, uszytej w stylu z okresu jej młodoci, zacišgajšcš się papierosem tak,
jakby w jego rozżarzonym końcu tkwiło całe jej życie; i Szirin, mówišcš kłamstwa
ojcu, który nie był jej ojcem i dlatego obie je nienawidził.
Jeli chodzi o jej prawdziwego ojca, to jakże on mógł jš najpierw porzucić, a
potem porwać. Czy tak kapryne postępowanie przystoi monarsze?
Alkohol przywracał mi pamięć. W cišgu dnia nie miałem tych wspomnień. Dopiero
wieczorem wino i realia mego pokoju - wiatło pieca przy samowarze, zapach dymu
drzewnego i wosku - odtwarzały obrazy minionego dnia. Tak jakbym o zmroku
zdejmował z półki i wdziewał na siebie wspomnienia, podobnie jak inni mężczyni
ubierajš się w swoje piżamy. Słyszałem o mężczyznach pijšcych dla zapomnienia,
lecz ja piłem dla przypomnienia.
- Pst. Panie John? pi pan?
Było to natręctwo Dusta Mohammada.
- Tak.
- John! Skoro mówisz, to nie pisz!
- Nie w tym przypadku.
- Nie rozumiem, panie John.
Przy drzwiach był ruch, kto stukał i odezwał się jeszcze jaki głos. Ten stukot
i gderanie mężczyzny sugerowały, że był on z kim, kto nie bardzo go słuchał.
- Merci, monsieur. Ca y est. Au revoir, monsieur. Au-re-
-voir-mon-sieur.
Poczekałem, aż kroki się oddalš. Wstałem, przecišgnšłem się i głęboko
odetchnšłem.
W drzwiach stała francuska lekarka, Catherine LePage. Otrzepywała się ze niegu.
Na głowie miała futrzanš czapkę.
- Mogę wejć? - zapytała.
- Wolałbym, aby pani nie wchodziła, doktor Catherine.
Pani sytuacja jako cudzoziemki i kobiety jest nader delikatna.
Tamten mężczyzna to notoryczny intrygant. Zawołam go z po
wrotem.
- Niech go cholera wemie! Wchodzę. Zmarzłam.
-
-
305
Cofnšłem się, pozwalajšc jej przejć. Pochyliła się nad piecykiem i z
przerażeniem rozglšdała się wokoło. wiatło piecyka rozjaniło zasłonę przy
drzwiach.
- Que c 'estjolie, ca!
- Catherine, mam żonę i dziecko.
- Jaki pan szczęliwy! Czy mogę się poczęstować pańskš
whisky?
- Tak.
Nie miałem towarzystwa i dlatego miałem tylko jednš szklankę. Ponadto emanujšca
z niej kobiecoć wypełniła pokój i zbiła mnie z tropu. Nalałem trochę whisky do
kubka Riazano-wa i podałem jej. Czułem się złamany i całkowicie we władzy jej
niezależnej i pazernej natury; i ku memu przerażeniu byłem również urzeczony
tym, iż moja ostrożnoć i niemiałoć sprawiły, że przyszła do mego pokoju mimo
zimna i godziny policyjnej i że teraz, w płaszczu narzuconym na ramiona,
siedziała na moim łóżku, że w ręku trzymała kubek z whisky, że patrzyła na mnie
swymi pełnymi blasku niebieskimi oczami.
- Powiedz mi, kim jeste.
Chciała co wyjšć z kieszeni: papierosy, może haszysz; co, co by jš uspokoiło i
omieliło. Płaszcz zsunšł jej się z ramion i kiedy chciała go chwycić, kubek
Riazanowa w lewej wilgotnej ręce zaczšł się trzšć i wysuwać. Podskoczyłem i
nagle zobaczyłem, jak pada on na podłogę pomiędzy moimi dłońmi; uderzył z
wielkim hukiem, który odbił się tysięcznym echem, i kiedy tak leżałem na ziemi
rozpaczajšc, rozprysł się blisko mojej twarzy.
- O, c'est pas normale.
Zwinšłem się w kłębek na podłodze i zawyłem jak pies. Nieznony stał się ten
statek mego życia, którym omijałem wszelkie rafy w cišgu tych dwudziestu lat;
roztrzaskał się z wielkim hukiem i łomot ten na zawsze już będzie wypełniał mojš
głowę. Wewnętrznš pustkę wypełniły obce mi dotšd uczucia. Wydawało mi się, że
zawsze pozostanę sobie wierny, tymczasem zdradziłem swojš żonę i przyjaciół,
pozostały ze mnie tylko strzępy.
- To nic! Widziałam je wszędzie w Kabulu.
Spojrzałem na wezgłowie łóżka. Catherine miała kolana
podcišgnięte do piersi. Wiedziałem, że jest przerażona, i tak włanie wyraża
swój lęk. Jej twarz, silny kark i barki były napięte, oporne i bardzo męskie.
Pomylałem: To nie jej sprawa i nie jej wina".
Podniosłem się, odwróciłem i zapaliłem wiecę, pozbierałem do ręki rozbite
częci porcelany i położyłem na parapet okna. Drżałem cały od rozlegajšcych się
strzałów. Teraz, kiedy wiedziała już, że jej nie skrzywdzę, była zmartwiona
swoim zachowaniem: że jest tutaj, w tym przejmujšcym, ciemnym pokoju, z tym
szaleńcem.
- Przedmioty nie majš w sobie siły panowania nad nami,
Catherine. Czasami obdarzamy je siłš ponad ich możliwoci.
Pozwól, że dam ci tę szklankę.
- Kim jeste?
- Jestem studentem.
- Studentem? - zdziwiła się. Wydało jej się, że wyglšda
zbyt dojrzale jak na studenta.
- Uniwersytetu...
Zapomniałem jego nazwy.
- ...w...
- Chcesz się kochać?
- Nie, dziękuję, Catherine. Jak powiedziałem, jestem żo
naty.
- Jej tutaj nie ma, a ja jestem.
Uniosła nagie ramiona i zdjęła bluzeczkę w taki sposób, w jaki robiš to tylko
kobiety, o czym ja dawno już zapomniałem. Miała na sobie bieliznę o
nieskazitelnej bieli. Nigdy nie widziałem kobiecych strojów tak eleganckich,
nowych, prosto ze sklepu; musiała otrzymać je prosto z Paryża. Zachwycała mnie
cywilizacja dostarczajšca rzeczy tak zniewalajšcych, intymnych i prowokujšcych.
Przypuszczam, że od dawna zdawałem sobie w pełni sprawę, iż miłoć będzie moim
grobem; że to, co przetrwało więzienie, trudy pola walki, nie oprze się
złocistym włosom Francuzki i jej alabastrowym ramionom. W cišgu tych lat niczego
się nie nauczyłem, a raczej niczego nie zapomniałem, co na jedno wychodzi. Byłem
w jej ramionach jak niemowlę, obolały
od wyrzutów sumienia, rozedrgany pod wpływem dotyku jej paznokci i ust.
Rozpięła mi koszulę, a potem jš zdejmowała, obsuwajšc się na kolanach na
podłogę. To, co teraz robilimy, nie miało spontanicznego charakteru. Było
raczej wynikiem konfuzji: na podłodze leżało jeszcze trochę szczštków rozbitego
naczynia, podniosłem jš więc i posadziłem na moje łono. Pamiętałem, że była to
najlepsza rzecz, jaka mi się kiedykolwiek w życiu przydarzyła, i zastanawiałem
się, dlaczego było mi tak trudno się do tego przyznać.
Nie spodziewałem się, że będzie tak piękna. Oczekiwałem od niej pewnej
powcišgliwoci. Ale ona całš swojš istotš pragnęła jedynie rozkoszy. Kiedy
jednak osaczyła nas atmosfera tego dziwnego pokoju, kiedy pojawiły się migoczšce
cienie na zimnym murze, miejsce to nie przypominało już mojej zadymionej celi
więziennej, lecz zamieniło się w kokon naszych intymnych przeżyć. I wówczas
zrozumiałem, że nie chodzi jej tylko o doznawanie przeżyć, lecz także o ich
potwierdzenie. Zachowywała się tak, jakby ze strachu postradała rozum. Tutaj, w
Afganistanie, była wiadkiem i dowiadczyła czego, do czego nie przygotowały
jej studia i praktyka medyczna. Miała skamieniałe ze strachu piersi, wargi i
usta.
- Puis-je loger ici ce soir...?*
- Oczywicie możesz, Catherine.
Naga była tak piękna! Pomylałem: Wywiadczyła mi jeszcze jednš przysługę,
położyła kres memu zwodniczemu i tchórzliwemu życiu. Jutro udaję się do Heratu i
Maszhadu i wracam do więzienia, które na mnie czeka. Nic już teraz nie da się
uratować. Nie chodzi o to, że Szirin nie wybaczyłaby mi tego, co teraz robię,
ponieważ jest to niemożliwe, lecz o to, że nareszcie zrozumiałem, że to ja jej
nie wybaczę; że postšpiłem wobec niej tak niegodnie, ponieważ tak wiele dla niej
wycierpiałem, ona za odpłaciła mi pięknym za nadobne, także z bólu. Nasza
historia zbliża się więc do końca" .
- Jusšu 'au matin...**
- Proszę.
Catherine odprężyła się. Ogarnęła jš pewnoć, że znalazła się w królestwie,
gdzie jest niekwestionowanš władczyniš, gdzie może wymagać i posiadać. Skłonna
była przejć do porzšdku dziennego nad moimi słabociami lub nawet dostrzec w
nich pewnego rodzaju przyjemnoć; otwierała usta, aby co mi powiedzieć, a potem
zapominała; wspominała mężczyznę, którego bardzo kochała w wieku czternastu lat;
o mnie także mówiła; była oczarowana przyspieszonym biciem serca i marzyła, aby
każda noc była równie rozkoszna...
- Jolie...
Po spełnionej miłoci Catherine LePage leżała na dywanie, pozwalajšc mi
podziwiać swoje boskie kształty w blasku wiecy. Czułem rosnšce w niej
zaciekawienie mojš osobš.
- Dlaczego mieszkasz w tej podłej dziurze?
- Nie zamartwiaj się, Catherine. pij.
- Nie jestem pišca - mówišc to, skrzywiła się. - Chcę się
jeszcze z tobš kochać.
- Nie możesz. Mam na myli to, że ja nie mogę.
Z pochmurnš minš wsunęła się pod kołdrę i odwróciła do ciany.
- Jutro kupię ci naczynie piękniejsze od tego stłuczonego.
Znam najlepszy sklep.
Nie ma rzeczy tak cennej, która nie znudziłaby się w końcu.
- Nie kłopocz się o to, był to tylko prezent.
- Od niej?
- Nie.
- Czy mogę przyjć do ciebie i zamieszkać tutaj? Szpital...
Dlaczego nie? Dlaczego nie miałbym spędzić kilku chwil
z pięknš kobietš, służyć jej w charakterze tłumacza, ochraniać w czasie walk i
ustrzec przed obelgami talibów.
- Nie, dziękuję, Catherine. Jak tylko zniknie lód z drogi do
Dżalalabadu, talibowie przystšpiš do ataku na miasto i zdo-
będšje.
- La bataille de Kabul aura lieu*.
Dziennikarski slogan fałszywie zabrzmiał w jej ustach.
Czy mogę tu zostać tego wieczoru...? Aż do rana...
* Nastšpi bitwa o Kabul.
309
Przyszło mi na myl, że lekarze, którzy tak znakomicie radzš sobie z pacjentami,
poza swojš profesjš stajš się nieporadni.
- Tak, z chwilš kiedy opanujš miasto, talibowie nie po
zwolš ci na praktykę lekarskš, ponieważ jeste kobietš, i będš
ci uwłaczać. Mylę, że będzie lepiej, jak wrócisz do Francji,
dopóki lotnisko przyjmuje samoloty.
- Muszę spełnić mój obowišzek.
Kusiła jš perspektywa powrotu do domu: czyste przecieradła, dobre jedzenie i
warunki pracy, normalni mężczyni. Z dala od tego piekła nie będzie potrzebować
kogo takiego jak ja. Przyszło mi do głowy, że dawny ideał miłoci, który jako
nastolatek poznałem w Anglii, a który pomógł mi w moim perskim wcieleniu,
miłoci bezinteresownej i tragicznej w skutkach, wyszedł z mody w Europie, a być
może nigdy nie przyjšł się we Francji. Kiedy obejmowałem jej słodkš i goršcš
kibić, usiłowałem przedstawić sobie miłoć jako co bardzo wiadomego w ludzkich
dšżeniach, co ma nam dać rozkosz, odprężenie, satysfakcję, a w swej najbardziej
prymitywnej postaci -pienišdze. Czułem jednakże, że pod tym wszystkim kryje się
jakie niezdecydowanie; że w gruncie rzeczy ona o nic się nie troszczy, nic nie
czuje, z wyjštkiem tego, co wszyscy tutaj odczuwamy, czyli strachu.
- Czy jest tutaj jaki Francuz? - Zastygła. Przytrzymałem
jš. - Nie to miałem na myli, Catherine. - Jak ci się wydaje,
kim jestem? - Lub kim ty jeste. - Sšdzę, że jest tutaj Francuz,
który co mi zawdzięcza. Gdyby mogła go odnaleć, o ile nie
sprawiłoby ci to kłopotu...
- Jest tu doktor Habibe.
Tak to w tej chwili wyglšda. W tej nowej szkole uczuć muszę nabywać nowych
umiejętnoci. Rano, Catherine, jak wyskoczysz z łóżka, włożysz na siebie
wczorajszš, przesiškniętš dymem odzież, a kiedy odczujesz lodowate zimno,
jakiego nigdy nie dowiadczyła, będziesz żałować, że pozwoliła mi na tak
wielkš intymnoć. Ponieważ niebo będzie ciemnoniebieskie, słońce żółte, a ludzie
w pikowanych jedwabnych okryciach będš się miotać pomiędzy wyrwami po pociskach
tam i z powrotem na Gibbet Lane, pomylisz jednak: Nie jest tak całkiem le,
dam sobie radę. Mężczyzna jest miły na swój spo-
sób, lecz niezdara i niezbyt młody; lepiej się nie angażować. Czyli brać z tego
to, co teraz jest najlepsze" . Odwróciła się w łóżku.
- Dlaczego jeste taki niemiały?
- Byłem żołnierzem. Ale już nim nie jestem.
- Ach - odparła. - To wszystko wyjania. - Łagodnie do
tknęła blizny na moim biodrze. - Szukałe kiedykolwiek pora
dy i pomocy?
- Nie.
Następnego dnia poszedłem z Catherine LePage do szpitala. Była w niefrasobliwym
nastroju. Niewykluczone, że dotychczas jej nienormalna sytuacja jako kobiety
samotnej irytowała jš nieco; teraz przechodnie patrzyli na nas z obłudnym
zadowoleniem. Albo też sprawiło to ciepłe słońce, będšce zapowiedziš wiosny.
Kiedy pożegnałem jš przy bramie wejciowej do szpitala, zapytała:
- Spotkamy się po dyżurze?
- Nie, Catherine. Opuszczam Kabul.
- Z powodu bitwy?
- Mam do załatwienia pewnš sprawę w Iranie.
- Jeste tchórzem.
- Tak, jestem.
Odwróciła się i pobiegła schodami do góry, a moje pożegnalne słowa: Niech cię
Bóg błogosławi", zastygły mi na ustach. Jeden z wałęsajšcych się przy bramie
próżniaków odłšczył się od grupy i podšżył w moim kierunku. Całš twarz miał
zasłoniętš, chronišc się przed zimnem. Podszedł do mnie i, odkrywszy usta,
powiedział:
- Pan nazywa się John i jest z Anglii?
- Tak.
- Mam dla pana wiadomoć.
Wzišłem głęboki oddech.
- Gotów jest teraz spotkać się ze mnš?
- Kto?
- Nieważne. Proszę przekazać mi wiadomoć.
- Jest bardzo ważna.
- Jeżeli jest ważna, zostanie nagrodzona.
- Chodmy stšd.
Odeszlimy z tego miejsca i stanęlimy na ulicy w grzšskim błocie. Chłopiec
wyglšdał na kilkanacie lat. Powiedział:
- Na poczštku rozruchów mój ojciec ubiegał się o azyl
w Iranie. Mieszkalimy w Isfahanie. Ojciec pracował w firmie
budowlanej, brat prowadził bar szybkiej obsługi, a matka była
sprzštaczkš na kobiecym oddziale w więzieniu przy ulicy
Szahghord.
- Kiedy? Kiedy powrócilicie do Kabulu? - Spojrzał na
mnie chytrym wzrokiem. - Chłopcze, jak długo tu jestecie?
- Od ostatniego Nowego Roku. Nie, le powiedziałem. Po
wróciłem przed dwoma laty, aby pilnować naszej własnoci.
Mój brat, który był tutaj, kiedy mieszkalimy w Iranie, zmarł
na zapalenie wyrostka robaczkowego, niech Bóg da spokój
jego duszy. - Spojrzał w niebo. - To bardzo niebezpieczna in
formacja.
- Zostanie nagrodzona.
- Ile?
- Więcej, niż przypuszczasz. Proszę, mów dalej.
- Jak już mówiłem, matka pracowała na oddziale kobiecym
w więzieniu. Pewnego dnia...
- Kiedy, na miłoć Boga?
- ...pewnego dnia, jak mówię, kilka lat temu...
- Czy Chomejni żył jeszcze?
- Och nie! Pewnego dnia, jak staram się to panu powie
dzieć, dwie panie zagadnęły jš podczas spacerów na więzien
nym dziedzińcu, i dały jej parę groszy, niewiele, jeden lub dwa
tomany, lecz moja matka była bogobojnš kobietš, niech Bóg da
jej wieczny spoczynek, aby przekazała pewnš wiadomoć na
zewnštrz, panu Johnowi.
Na sšsiedniej ulicy wybuchł pocisk. Rozpoczšł się huraganowy ostrzał, strzelano
z każdego możliwego typu broni. Zamontowane działa bezodrzutowe skierowano na
ulice, strzelano też w powietrze, choć niebo było puste. Zacišgnšłem chłopaka na
pobocze drogi.
- Proszę, staraj się przypomnieć sobie, kiedy to się działo.
- Wiem! Podczas ostatniego roku szkoły, w roku wyborów
prezydenckich.
- Których? Ile masz teraz lat?
- Włanie ukończyłem dwadziecia.
- Och, dzięki Bogu, który jest bardzo litociwy! Było to
w czasie wyborów w tysišc dziewięćset dziewięćdziesištym
trzecim roku, zaledwie trzy lata temu!
- Ile mi zapłacisz?
- Tysišc dolarów amerykańskich. - Strzelił oczami. Wie
działem, że Szirin dała tej starej wiedmie sporo pieniędzy, aby
mnie odszukali w nadziei, że dostanš więcej. Lecz tysišc dola
rów powinno odnieć skutek. - Proszę powtórzyć. Nie słyszę
ciebie z powodu huku armat.
- Kobiety te powiedziały mojej matce: Od kiedy od
szedłe, nie mamy żadnych wiadomoci o tobie, ludzie mówiš
różne rzeczy, nasze dni i noce sš ponure, nasz chleb i wodę
spożywamy w niepewnoci, ponieważ nie mamy od ciebie żad
nych informacji, twoja nieszczęliwa panna młoda jest samot
na, a dziecko pyta, dlaczego nie ma tutaj tatusia; co mogę jej
odpowiedzieć? - i dlatego wysyłamy różne posłania w nadziei,
że które z nich dotrze do ciebie; zaklinamy cię na Boga, Pro
roka i Koran, i na wszystkie więtoci, aby napisał do nas
własnoręcznie dwa słowa, że żyjesz, i to nam wystarczy".
- Dziękuję ci, młody człowieku. We ten klucz i id do
pensjonatu na Gibbet Lane 4, przy skrzyżowaniu z ulicš Mo
skiewskš, gdzie znajdziesz moje rzeczy. Wisi tam naprzeciwko
drzwi wartociowa zasłona, jest też samowar z czystego złota.
Zanie je do Dusta Mohammada, który mieszka przy boisku do
gry w polo. Powiedz mu, że to ja ciebie przysłałem, a on da ci
za te przedmioty tysišc pięćset dolarów.
- Nie ma go tam! - Powoli podszedł do nas drugi mężczyz
na. - Widziałem go dzisiaj rano, jak pakował dywany na dwie
trzytonowe ciężarówki wojskowe. Mówiš, że nie lubi talibów
i odjechał do Peszawaru.
- Musisz więc zadowolić się moimi rzeczami.
Chłopak wyjšł nóż, lecz podcišłem mu nogi i upadł z hukiem na zamarzniętš ulicę.
Wyjšłem mu nóż z ršk i złamałem na murze ulicznym. Drugi mężczyzna cofnšł się.
Schowałem złamany nóż do kieszeni i odszedłem. Uderzył mnie z tyłu ka-
mień, lecz kiedy się odwróciłem, zauważyłem, że chłopcy nie majš ochoty do
bójki.
Szedłem na zachód. Bombardowanie było intensywniejsze niż zwykle. Obserwujšc
wybuchy nad bazarem, zauważyłem, że talibowie strzelajš pociskami zapalajšcymi,
majšc nadzieję podpalić magazyny. Pomylałem: Pójdę do Mazar-i Szarif, gdzie
spotkam Dusta Mohammada z jego ciężarówkami, usiłujšcego przeczekać wojennš
nawałnicę: on nigdy nie oddala się zbytnio od Kabulu. Dołšczę do konwoju
wiozšcego heroinę do Helmandu, tam zawsze potrzebujš mechanika, wysišdę w
Kwecie, wejdę na szlak przemytu whisky do Iranu lub ukradnę landrowera i pojadę
prosto na zachód, gdzie nie ma nawet strzeżonej granicy".
Trudno jest opucić miasto, w którym się tyle wycierpiało. Ludzki zgiełk,
unoszšcy się całun dymu, widok ludzi pędzšcych na olep wšskš, krętš drożynš
budziły we mnie gorzkš satysfakcję. Byłem także pełen smutnej zadumy, ponieważ
opuszczałem Catherine LePage teraz, kiedy mógłbym być jej pomocny; ponieważ
wiedziałem, że nigdy już nie będę pił whisky. Miałem wrażenie, jakby w moich
żyłach alkohol nucił: Jak możesz porzucić jš i nas?" Odezwała się pokusa:
jeszcze jeden raz, ten najlepszy i ostatni, a potem każde pójdzie swojš drogš.
Po drodze natknšłem się na sklep spożywczy, kupiłem na kolację herbatę, chleb i
zapałki.
Zapadał zmierzch, kiedy wyjechałem na zamarznięte pola. Bombardowanie ustało lub
też wiatr nie przynosił jego odgłosów. Zjechałem z drogi i podšżałem cieżkš w
buszu pełnym krzewów głogu, aby znaleć schronienie na noc. Szlak kończył się w
wiosce pełnej walšcych się chałup z mułu i niedokończonych cementowych bunkrów.
Po drugiej stronie, za rzšdowymi bateriami dział przeciwlotniczych, stał tłum,
krzyczšc na co w polu.
- O panie, jeste człowiekiem uprzejmym, proszę, spro
wad jš do mnie!
- Co? Proszę mi wybaczyć, jestem człowiekiem obcym,
w drodze do... tłum się rozdzielił, a kobieta, łkajšc rozpaczli
wie, podeszła do mnie. Zdarła zasłonę, a na jej policzkach zo
baczyłem lady krwi i zadrapań. - Proszę się uspokoić, ma-
damę. Nie zrozumiem, o co pani chodzi, jeżeli się pani nie uspokoi.
Co poruszyło się za niš na nieżnym polu. Strzelec zdjšł karabin i, skaczšc,
podbiegł szybko wród rozrzuconych łusek pocisków.
- Dobry wieczór panu. Tam w polu jest córeczka tej kobie
ty. Na nieszczęcie nadepnęła na minę przeciwpiechotnš.
Zasłoniłem oczy, patrzšc pod ostre słońce. Wiatr przynosił odgłos przejmujšcego
do głębi szlochu dziecka.
- Kiedy?
- W porze obiadu.
Nawet moja przyjaciółka, doktor Catherine, nie mogłaby uratować jej życia.
Wzruszyłem ramionami i poszedłem w tamtym kierunku.
- Ma zaledwie czternacie lat. Proszę mi zwrócić moje ma
leństwo, pan jest taki uprzejmy!
- Daj mi mapę, żołnierzu.
- Jakš mapę?
- Mapę rozstawienia min przeciwpiechotnych!
- Och, nie mamy map rozmieszczenia min!
- Co, na miłoć Boskš, robiła ta dziewczyna w polu?
- Pilnowała stada kóz! Jej kozy poszły w pole.
- Kto zakładał miny? - Żołnierz opucił wzrok.
- Dostum Chan. Jest teraz w Rosji. Niech będzie w piekle
przeklęty!
- Ludzie, obawiam się, że musimy powierzyć tę dziew
czynkę miłosierdziu bożemu. Nie możemy powięcać życia
dwóch istot, aby uratować jedno.
- Panie mój, pomóż mi, bo nikt inny mi nie pomoże. Pomóż
mi, panie, na miłoć boskš! Zwrócisz mi jš. Jeste uczynnym
człowiekiem.
- Gdzie sš jej krewni?
Nie było odpowiedzi. Zrozumiałem, że dawno już stracili nadzieję na uratowanie
dziewczynki. Podwiadomie pragnęli, aby co się jeszcze zdarzyło, aby zginšł
kto jeszcze, człowiek obcy, aby umierzyć ich ból, ukoić poczucie
beznadziejnoci. Spojrzałem na nich, a oni opucili oczy. Tylko matka
dziewczynki dramatycznym gestem trzymała mnie za rękaw.
- Proszę nie tracić nadziei, madame. Pójdę i z bożš pomocš
przywrócę ci dziecko bezpieczne.
Tłum odsunšł się ode mnie jak od zjawy i rozpierzchł się. Zwróciłem się do
żołnierza:
- Masz benzynę?
- Oczywicie.
- Przygotuj dla nas samochód. Włšcz wiatła, żeby owiet
lały lady opon na niegu w drodze powrotnej. Potrzebuję tak
że trochę wody dla dziewczynki.
Wszyscy mieli wodę. Wzišłem butelkę i wszedłem w tłum. Pomylałem: Pójdę, lecz
nie z powodów, które rozumiecie lub które mógłbym wam wytłumaczyć. Wchodzę w ten
czysty nieg, ponieważ nienawidzę swego życia i położenie mu kresu sprawia mi
przyjemnoć. Dwadziecia lat powięciłem na poszukiwanie mojej rodziny i dawno
już straciłem nadzieję na odnalezienie jej; a teraz, kiedy po dwudziestu latach
takš nadzieję mi dano, kiedy wiem, że żyjš, nie mam odwagi, aby pójć do
więzienia i je odnaleć. Przed dziesięciu laty przyrzekłem sobie w duchu, że już
nigdy więcej nie wrócę do więzienia w Iranie; sporód wielu moich przyrzeczeń
jest to jedyne, którego zamierzam dotrzymać. Wiem, Boże Wszechmocny, że
najważniejsze w twojej religii jest całkowite i bezwarunkowe poddanie się Twojej
woli. Tak więc albo mnie uratujesz, albo też pozwolisz, aby ciało moje zostało
rozerwane na tysišce cierpišcych czšsteczek. Nie troszczę się o życie. Idšc tym
polem minowym, nawet nie patrzę pod nogi, żeby mogła się spełnić Twoja wola. Z
przyczyn, które tylko Ty rozumiesz i możesz pojšć, zabrałe mi rodziców i
przyjaciół, żonę i dziecko, moje dobre imię. Odebrałe mi radoć życia, odwagę i
lojalnoć. Uczyniłe mnie tchórzem, złodziejem, alkoholikiem i zabójcš. A teraz
odebrałe mi wolnš wolę, ten ostatni lad mojej osobowoci. W rzeczywistoci
jestem już naprawdę martwy: jestem trupem, jak mawiała moja żona, oddanym w ręce
tych, którzy myjš zwłoki.
W końcu jednak patrzę na to wszystko Twoimi oczami. Dojrzałem ogrom Twego
zamysłu; nie ma on wymiaru ludzkiego, musi mieć zatem inny, boży lub diabelski.
Zgotowałe mi to wszystko, ponieważ tylko człowiek tak dowiadczony przez
los mógł zgodzić się wejć na pole minowe, aby przywrócić dziecko tej niegodnej
szacunku rodzinie. Tylko człowiek, który stracił wszelkš nadzieję, któremu
obrzydło życie, może umiechać się, idšc przez pole minowe. Widzę teraz
dokładnie dziewczynkę w perkalowej czerwonej kurtce moskiewskiej w irysowe
wzorki, jak siedzi na ziemi. O Boże! Pozbawiłe jš nóżek!"
Przestępujšc z nogi na nogę, potykajšc się, pochylony, oparłem się na prawej
ręce. Poniżej dłoni poczułem co twardszego i zimniejszego niż zamarznięta
ziemia. Nie mogšc się opanować ze strachu, zaczšłem drżeć. Wielkim wysiłkiem
przesunšłem ciężar ciała w kierunku kolan, a potem wolno i delikatnie podniosłem
rękę i zakryłem oczy. Liczyłem do pięciu. Następnie, nie opierajšc się na
rękach, wstałem.
Rozpoznałem typ miny, ponieważ Irakijczycy zaminowali nimi czterokilometrowe
przejcie na centralnym odcinku frontu w Iranie. Była to włoska mina typu
Valmarra 69, która dziwnym trafem, wskutek mrozów i odwilży, wysunęła się pod
powierzchnię. Była to - według okrelenia kapitana To-lui'ego - skaczšca" mina
przeciwpiechotna, która dopiero na pewnej wysokoci rozpryskiwała się na tysišc
dwiecie kawałków, przebijajšc ludzkie ciało. W tysišc dziewięćset
osiemdziesištym ósmym roku Kamran wykrwawił się na mierć, zanim zdołalimy
przyjć mu z pomocš. Podobny los czeka dziewczynkę. Rozejrzałem się wokoło. O
zmroku tłum się roz-szedł.
- wiatła! Włšcz wiatła ciężarówki!
- wiatła... - wymamrotała dziewczynka.
- Na miłoć boskš, włšcz reflektory!
Mój głos szerokim echem odbił się na nieżnym polu. Krzyczałem do ochrypnięcia,
aż wyplułem z siebie całš żółć.
- Dlaczego krzyczysz? - zapytała dziewczynka.
- Panienko, przyszedłem, aby zabrać cię do mamy.
Milczała. Widziałem jš wyranie, była zaledwie dziesięć
kroków ode mnie, poniżej zrębu dołu po minie. Pomylałem: Za pięć minut nawet
tego nie zobaczysz. Musisz ić natychmiast. Umrzesz dzisiaj, a także ona, a to
już za wiele, lecz jak będzie umierać, przynajmniej będziesz mógł jš pocieszyć,
nie
roztkliwiajšc się zbytnio. Przygotowujemy się do długiej podróży, której lepiej
jednak nie odbywać w samotnoci. Jak mawiajš, most nad piekłem jest cieńszy od
włosa i ostrzejszy od brzytwy. Człowiecze, nie zwlekaj, przyjd, rzuć twoje
serce w głębiny oceanów. Co pozostało z filozofa w cišgu tych pięciu minut?!"
Zrobiłem krok prawš nogš. Ponieważ każdy krok na polu minowym prowadził nas do
nieba, mielimy poczucie pewnoci, że z każdym takim krokiem uszczknęlimy nieco
szczęcia na tym wiecie. Zrobiłem krok lewš nogš i poczułem pod niš jaki
dziwny ruch, jakbym nadepnšł na węża. Zamknšłem oczy i zaczšłem odliczać. I
wówczas skoczyłem w wyrwę.
Siedziała bez nóg, kołyszšc się na tułowiu, wpatrujšc szeroko otwartymi oczami w
mrok. Nogi tkwiły nadal w perkaliko-wych spodniach, lecz nie mogłem ich
zobaczyć. Zdjšłem swój płaszcz, aby jš okryć. Jej dotyk był zimny jak metal.
Powiedziałem:
- Wszystko w porzšdku, kochanie. Dam ci wody i zabiorę
z powrotem do rodziny. Niestety, teraz jest ciemno i, wracajšc,
nie znajdę ladów samochodu na polu minowym. Czy masz
jakš wieczkę, którš mógłbym zapalić?
Poklepałem jš po policzku, lecz ona od dawna była już w długiej podróży do
krainy wiecznej ciemnoci.
- Kochanie, mam wodę dla ciebie!
Przytuliłem jš i pocałowałem, usiłujšc ogrzać swoim ciepłem. Zadrżała.
- Co masz?
- Mam wodę dla ciebie.
- Moje zwierzęta.
- Bezpieczne. Nie martw się o nie. Czy masz co do za
wiecenia?
Obszukałem miejsce, gdzie siedziała. Znalazłem przywišzanš do szala miedzianš
miseczkę, w której miała pewnie niadanie.
- Musimy poczekać do witu. To niedługo. Jak tylko za
cznie widnieć i zobaczę lady samochodu, zabiorę cię do rodzi
ny. Jak ci na imię? - Poczułem co zimnego na policzku. - Pro
szę, powiedz mi, jak masz na imię.
Przyłożyłem rękę do policzka. Były to mokre płatki niegu. Spojrzałem w niebo i
zobaczyłem, że wokół mnie pada nieg. Leżał na moim płaszczu, na włosach
dziewczynki i na ziemi wyrzuconej wybuchajšcymi pociskami, i wkrótce zakrył
lady mego powrotu.
- Powiedz, jak masz na imię.
Przytuliłem jš mocniej i położyłem na niegu.
Obudziło mnie trzęsienie ziemi. Baterie dział przeciwlotniczych wyrzucały tony
metalu w niebo poranka. Pióropusze białego ognia rozjaniały sklepienie
niebieskie. Wysoko nade mnš, w błękicie nieba, poza zasięgiem jakiejkolwiek
broni, na tle zachodzšcych gwiazd, słyszałem cichy warkot silnika samolotu.
Rakiety ziemia-powietrze wspinały się niczym wydłużajšce się ręce człowieka,
lecz samolot był zbyt wysoko, poza ich zasięgiem. Przytuliłem dziewczynkę, lecz
pod wpływem jej dotyku wzdrygnšłem się. Była sztywna jak mokra spódnica na
mrozie. Dotknšłem jej buzi i zamknšłem oczy, lecz palce zesztywniały mi
całkowicie. Zakryłem twarz szalem. Powiedziałem:
- Kochanie, poszła do nieba, gdzie wszystko, co utraciła,
będzie ci zwrócone. Odzyskasz swojš pięknoć, znowu mieć
będziesz siostry, i męża, którego nigdy nie miała, i dziecko,
które pokochasz. Tam, w niebie, nie ma chorób, nie zaznasz
tam goryczy, nie poczujesz zmęczenia...
Ziemia zwaliła się na mnie. Niezwykła siła rozdzieliła nas i rzuciła mnie w
powietrze. Pomylałem, że znowu jestem na froncie w Iranie, i zdumiony byłem
pokrywajšcym mnie czystym niegiem. Grad kamieni spadał na moje ramiona i
zakrytš twarz. Powoli zdjšłem ręce z pękajšcej od bólu głowy. Z olbrzymiego dołu
po pocisku dym i iskry wznosiły się ku niebu, a wród nich czerwony rosyjski
perkalik. Wszędzie wokoło wznosiły się fontanny niegu i słychać było odgłosy
wybuchu min. Niszczš się wzajemnie! Spadajšce bomby, każda ważšca niemal pół
tony, wywołały wybuchy min. Dupki, zakładali miny zbyt blisko, co spowodowało
ich wzajemne eksplozje. miałem się i miałem, jakbym słuchał kłótni w obcym
języku. miałem się, patrzšc, jak ta bratobójcza bitwa zbliża się do
końca. Pobiegłem po topniejšcym od wybuchów niegu w kierunku baterii dział
przeciwlotniczych.
Droga do Kandaharu zatłoczona była ludmi. Uginajšc się pod zabranym dobytkiem,
pędzili niczym poganiane stado cielšt. Kołyszšcy się autobus na próżno usiłował
klaksonem utorować sobie drogę. Ludzie nie zwracali na niego uwagi. Barczysty,
wysoki Chazar, w olbrzymim turbanie, niósł na plecach lodówkę, wywołujšc moje
zdumienie. Tłum sfrustrowanych ludzi pchał mnie bšd zatrzymywał, aż wreszcie
rozdzielił się, zostawiajšc mnie w rodku.
- Gdzie jest Europejczyk?
Kobiety, okutane od stóp do głów szalami, szły po omacku, trzymajšc dzieci za
ręce.
- Gdzie jest ten drugi Europejczyk?
- Odjechał. Odjechał. Nadchodzš talibowie!
Ujrzałem przed sobš Dusta Mohammada w pikowanym jedwabnym płaszczu, w
towarzystwie pokracznej kobiety. Usiłował mnie ominšć.
- Gdzie jest ten drugi Europejczyk?
- Proszę pana, sytuacja jest bardzo zła. Pakistan wysłał sa
moloty, aby nas pozabijać.
- Nie bšd mieszny. To rosyjski najemnik leci na wysoko
ci dziesięciu tysięcy metrów.
Kilkaset jardów od drogi wybuchła bomba. Tłum napierał i pędził naprzód. Jaki
chłopak cišgnšł mnie za rękaw. Z nim stała mała dziewczynka, bosa i brudna.
- Jest przy ulicy Mustafy, pakuje swój dobytek.
- Ilu jest z nim? Ilu ludzi?
- Jest sam. Wszyscy uciekli.
Wzišłem głęboki oddech.
- Jakš ma broń, mój dobry chłopcze?
- Kałasznikowy i granaty - odparł. - Możemy ić z tobš?
- Niestety, nie mam pieniędzy, aby wam zapłacić.
Chłopiec z siostrš odeszli ode mnie i porwał ich pędzšcy
tłum. Nieco póniej odwróciłem się i zobaczyłem, że się kłócš, podczas gdy
doroli gnali naprzód.
Na pustej ulicy Lachat załadowywał terenowš toyotę. Robił to z nienaturalnš
ostrożnociš i metodycznociš. Pomylałem: Nie ma w zwyczaju robić takich
rzeczy sam dla siebie. Spieszy się, nie lubi talibów, nie może z nimi
współpracować, jest na nich wciekły. Ma na sobie skórzany płaszcz, taki, jaki
nosili dowódcy milicji w czasach obecnoci Rosjan, oraz automatyczny karabin,
przewieszony przez lewe ramię. Pozbył się hi-pisowskiej aury. Włosy, ufarbowane
w białe pasemka, zawišzał z tyłu w kucyk. Kiedy podniósł wzrok, zauważyłem na
jego twarzy upływ czasu i widmo mierci: nawet Lachat był już w połowie drogi
swego życia, nie był już taki mocarny i buńczuczny jak wtedy w Buszehrze lub
Srinadarze. mierć także jego się ima. Pomylałem: To wszystko jednak nie ma
już większego znaczenia, bo obaj wczeniej lub póniej, raczej wczeniej,
umrzemy".
- Proszę wybaczyć, ale nie mam miejsca w samochodzie.
Napinał i wišzał sznury nylonowe w samochodzie. Do pasa
spodni przywišzany miał okazały rewolwer.
- Nie chcę się z panem zabrać. Mam sprawę do pana.
- Co? Co? Nie słyszę, co pan mówi.
- Człowieku, mam do ciebie sprawę.
- Nie teraz.
Pracował odwrócony do mnie plecami. Prawdopodobnie usiłował przypomnieć sobie,
kim jestem, lecz przede wszystkim zajęty był landcruiserem. Poczułem się nieco
podniesiony na duchu - jaki przebłysk wyższoci. Chciał uciec z tego miejsca
bardziej niż ja. Zwolnij, chłopcze, zwolnij.
- Gdzie ona jest?
- Nie teraz.
- Gdzie ona jest?
Był wyranie poirytowany. Zauważyłem, że nie był człowiekiem normalnym, nie mógł
znieć najmniejszej frustracji, czuł, że wiat ma do niego cišgłe pretensje. W
swej niezgłębionej szczodroci dał mi jeszcze jednš szansę.
- Spieprzaj stšd, dupku!
- Gdzie ona jest?
Odwrócił się i spojrzał mi w oczy. Dawał do zrozumienia, że otrzymałem ponownie
szansę i jš zmarnowałem. Zauważyłem,
że usiłował przerwać pracę, zostawić na chwilę samochód w spokoju i zajšć się
sprawš teraz najważniejszš, to znaczy: załatwić mnie. Umiechnšł się.
- Zerżnšłem tyle dziewczšt różnych facetów, nie wiem,
0 której mówisz.
Zmienił taktykę. Człowiek, który przed kilkoma sekundami zaabsorbowany był
całkowicie pakowaniem swoich rzeczy
1 chęciš wydostania się z miasta, teraz skupił całš uwagę na
mojej osobie, prowokujšc mnie, abym go zaatakował.
- Gdzie ona jest?
Słyszałem swój głos dokładnie tak, jak on go słyszał; był to głos przerażony,
przymilny i nużšcy, nie do zniesienia. Wiedziałem, że babram się w czym jak
dziecko patykiem w bagnistej kałuży. Na dnie jego osobowoci, w jego szaleńczej
i burzliwej karierze, tkwił jaki bolesny kolec, o którym nie chciał myleć.
- Gdzie ona jest?
- Mylę, że dołożyłem jej, nie za bardzo, ale wystarczajšco,
aby jš załatwić.
I to był poczštek jego końca: nie można było cofnšć tego, co powiedział. Nie
chodziło mu o to, aby mnie przestraszyć, aby przyjšć pozę odważniaka, lecz aby
dla morderstwa, którego miał dokonać, przywołać nastrój piekła. Kto się będzie
zamartwiał pakowaniem rzeczy, bombardowaniami i uzbrojonymi ta-libami, kiedy
trzeba dokonać morderstwa?! Wyczuwałem, że stan irytacji rozpraszał go; że ona i
ja tkwilimy, niczym drzazgi, w zakamarkach jego pamięci...
- Gdzie jest córka szacha Iranu?
Jego oczy zrobiły się ciemne. Jakby olbrzymia chmura zasłoniła słońce. Zdjšł
karabin w sposób zdradzajšcy, że niezupełnie panuje nad sobš: jakby chciał tš
broniš odgrodzić się od bolesnych i niegodziwych wspomnień.
- Skšd mogę wiedzieć, monsieur? Męczy mnie to cišgłe nę
kanie jej osobš.
Poczułem w sobie wielkš moc, która niczym wicher pchnęła mnie w otchłań
zapomnienia. Poczułem, że ta ostatnia drobina czego skrywanego dotšd przeze
mnie w tajemnicy, jaki okruch wiary w niš, zaufania do niej, kiedy była ze mnš,
i na-
dziei, że żyje nadal, rozedrgała się we mnie i rozprysła na kawałki. Pomylałem:
Niedługo będzie po wszystkim".
A dziecko? Gdzie jest dziecko?
Dygotał. Co mu się przypomniało, nawiedziła go jaka straszna myl, wstrzšsnęła
nim i wpadł we wciekłoć.
Ta przeklęta suka w łodzi uciekła! zaczšł wrzeszczeć
jak mały chłopak; ogarnęło mnie przemożne uczucie szczęcia,
wybuch jakiej nierealnej radoci, że zobaczę jeszcze mojš
żonę i dziecko na tym wiecie...
Strzeliłem, i wiat poczerwieniał. Lachat klęczał, miał twarz zalanš krwiš.
Zdołał jednak rzucić we mnie nożem, który przecišł mi rękę trzymajšcš broń. W
jego oczach malowało się przerażenie. Przygotowywał się do skoku. W zakrwawionej
twarzy widać było jego białe zęby, strzępy gumy do żucia, siny język. Nie
spuszczajšc mnie z oczu, sięgał po co na niegu.
Był to mój rewolwer, z mojš rękš.
Zrozumiałem, że mogę zginšć. Wiedziałem, że moje serce musi dodać mi odwagi, w
przeciwnym bowiem razie wydam na tym niegu ostatnie tchnienie życia. Lęk
opanował mnie i poniósł, a wraz z nim mieszna myl, że po czterdziestu latach
życia posługuję się rewolwerem, z którego od stu lat nikt nie wystrzelił.
Wiesz, że wzišłem tę broń z Isfahanu...
Lecz tę myl wyparło pragnienie życia i spełnienia. Nie byłem znowu tak wielkim
pechowcem. Gdybym użył tej morderczej broni tam, w zatoce, posłałbym swojš żonę
i dziecko na tamten wiat. W ułamku sekundy spojrzałem na wiat z olbrzymiej
wysokoci, z dystansu tak wielkiego, że trudno było odróżnić dobro od zła,
poczucie honoru od wstydu, radoć od smutku, a więc tego wszystkiego, co
stanowiło sens mego życia. Chciałem moje życie zbyć miechem.
Lachat zmieszał się. Klęczšc, sięgnšł w końcu po mojš leżšcš dłoń. Przypuszczam,
że zgubiła go lekkomylnoć. Chwycił rękę dwoma palcami, była jednak
zakrwawiona, liska, wypadła mu na nieg. Korzystajšc z jego chwilowej nieuwagi
wymierzyłem mu kopniaka ostrym butem, a chwilę póniej złamanym nożem zadałem mu
cios w oko.
W pewnej chwili obudziłem się w nocy, szukajšc kołdry. Szczękałem zębami i
modliłem się, aby mierć uchroniła moje ciało od całkowitego rozpadu. Nawiedziła
mnie myl, że rana jest zakażona, że talibowie wyrzucš mnie na nieg, aby mieć
miejsce dla swoich towarzyszy, lecz Catherine LePage przyjdzie po zakończeniu
dyżuru, zaopiekuje się mnš, zabierze mnie i położy w kuchni na podłodze.
Wiedziałem, że dreszcze nie sš wywołane zakażeniem i goršczkš, lecz ulgš, jakiej
doznaję; że mam dreszcze, ponieważ to wszystko się wreszcie skończyło i będę
mógł pojechać do domu. Przypominam sobie, że kiedy się obudziłem, Catherine
leżała obok mnie skulona, z podcišgniętymi nogami, jak małe dziecko. Domyliłem
się, że operowała cały dzień i całš noc.
Otworzyła oczy. Była skonsternowana. Usiadła, włożyła na siebie bieliznę,
potrzšsnęła włosami. Marszczšc brwi, przyglšdała się memu ubiorowi i spojrzała
na mnie ze złociš.
- Musiałam jš ucišć przy barku, John. Pojawił się bardzo
grony uraz w górnej częci ramienia i klatce piersiowej.
Doktorze, może twojej ręce nie będzie doskwierał ból.
- Nie próbuj rozmawiać. Nie zasługujesz, aby żyć, lecz
prawdopodobnie przeżyjesz.
Żyj wiecznie, Catherine.
- Miałe rację. Nie pozwolš mi pracować. Doktor Habibe
protestował, mówišc, że ludzie umierajš z powodu braku opie
ki lekarskiej, lecz oni tylko wzruszyli ramionami. Wyruszamy
więc dzisiaj po południu do Peszawaru i musimy zostawić tych
ludzi z ich cierpieniem. Jak ludzie mogš być tak głupi?
Nie wiem, Catherine.
Rozejrzała się wokoło, pocałowała mnie, wstała i wyszła.
Podniosłem się jaki czas póniej i zastałem chłopca z siostrš, siedzšcych w
kucki na podłodze. Mylałem, że nię, lecz kiedy wstałem ponownie, byli tam
nadal. Między nimi stała czysta metalowa miseczka i szklanka herbaty. Nie ulega
wštpliwoci, że nakarmiła ich doktor LePage.
- Wecie jego broń, landcruisera i wszystko, co w nim
jest - powiedziałem. - A teraz idcie i niech Bóg ma was
w swojej opiece.
- Chcielibymy pojechać z tobš do Iranu. Jestemy sierotami.
- Wiem. Lecz prócz błogosławieństwa niczego nie mogę
wam dać.
- Jak rozkażesz. W samochodzie jest trup.
- Chodmy więc.
Pomogli mi się ubrać. W samochodzie chłopak zajšł się kierownicš, a jego siostra
pedałami. Pojechalimy na dziwny cmentarz. Dzieciaki zrobiły otwór w błotnistym
murze, aby przepchnšć ciało, zerwały zmarzniętš darninę przysypanš niegiem, aby
wykopać grób, i odmówiły modlitwę z Koranu. Zakopałem wraz z ciałem swojš prawš
rękę, żeby zadowolić La-chata, oraz po to, aby mnie i dzieciom nie zakłócał
snów.
Powróciłem do Isfahanu przez Fajsalabad. Był piękny wiosenny dzień, wietrzny i
rzeki. Spacerowałem wród poletek zielonej pszenicy. Skowronki harcowały obok
mnie lub wzlatywały w niebo i wysoko nade mnš wypiewywały trele. W Zamku
Dziewczyny z wielkš pieczołowitociš odbudowano sklepienie; zagociło tam słońce
i wieże powietrze. Kustoszem Zamku został, bšd sam się nim mianował, pewien
stary człowiek. Powiedział, że pałac wybudował legendarny Dżam-szid. Zaczšł
mówić o wężach i zakopanych skarbach. Po chwili pokazał mi co, co go
zaintrygowało - nazwisko wyryte nożem na jednej z kamiennych kolumn:
H. M. STANLEY
1871
Poniżej wyryto trzy wersy przepięknego perskiego pisma, zwanego szekaste. Litery
były uszkodzone, a mężczyzna udawał, że czyta, poruszajšc wargami. Lecz nie mógł
czytać, ponieważ często nie można odczytać szekaste, jeżeli z góry się nie wie,
o czym on mówi. Jego celem nie jest przekazanie treci, lecz piękna, nie
przesłanie, lecz rysunek skomponowany
w zamyleniu, pewien rodzaj dialogu z własnš samotnociš, która nie traci
nadziei. Tekst brzmiał:
Gdyby przychodził do mego domu, przynie mi lampę, mój
miły
i okienko takie, żebym mogła przez nie zobaczyć tłumy na ulicy szczęcia*.
Pod napisem wyryty był rok irański 1374, a więc data o rok wczeniejsza od
wyrytej pod nazwiskiem. Poszedłem do basenu, aby się wykšpać, a stary człowiek
odszedł rozczarowany. Po jego odejciu wróciłem i z wielkim trudem, lewš rękš,
wyryłem trzy pierwsze linie:
Mówię o kresie nocy, o kresie ciemnoci, mówię o kresie nocy**.
Wyryłem także dzisiejszš datę.
Jako napiwek oddałem starcowi wszystkie pienišdze, jakie miałem przy sobie, i
wyruszyłem do miasta, aby okazać szacunek Kojunlu, mimo że zabroniła mi powracać
kiedykolwiek. Na stacji benzynowej, gdzie młodzi kierowcy czekali w kolejce do
pomp benzynowych, dowiedziałem się od strażników rewolucji, że madame zmarła od
tortur w więzieniu Adelabad w Szirazie. Podobno powiedziała: Znałam Rezę
Chana***, który skończył marnie, i Mohammada Rezę****, który skończył marnie, i
generała Farameha, który skończył marnie, a wy, mułłowie, także marnie
skończycie". Dowiedziałem się także, że jej synów trzymano w areszcie domowym w
Teheranie; że dwaj chłopcy, których poczucie humoru wybawiło jš z opresji,
* Fragment wiersza Forugh Farrochzad Podarek", przeł. Władysław Dulę-ba; z tomu
Trzeci dywan perski, wybrał Wł. Dulęba, Warszawa 1986, s. 311 (przyp. kons.). **
Tamże.
*** Reza Chan - pierwszy z dynastii Pahlawich (przyp. kons.). **** Mohammad Reza
Pahlawi - jego syn, drugi i ostatni z tej dynastii (przyp. kons.).
polegli w walce ze strażnikami rewolucji w tysišc dziewięćset osiemdziesištym
roku; i czy naprawdę członek rodziny przystawił nóż kuchenny do gardła starej
wdowy?
Nie, nie była to prawda. Byłem szczęliwy, w tym słońcu, w oparach benzyny, na
tym wietrze szarpišcym chusty rozochoconych kobiet, kiedy ta prastara legenda
zataczała w moim sercu coraz szersze kręgi; od wielu już lat nie czułem się tak
bezpieczny, bo nawet strażnicy rewolucji chcieli jej posłuchać. Uszczęliwiło
mnie zaproszenie ze strony pewnej rodziny na wycieczkę do letniego pastwiska,
ponieważ wiedziałem, że na głównych drogach mógłbym zostać aresztowany. I
pojechałem do Majmene, tłukšc się w samochodzie dwa i pół dnia, skšd wędrowałem
pieszo ostatnie osiemdziesišt mil do Isfahanu. Od tamtego czasu byłem tu tylko
raz, jadšc pocišgiem do Buszehru; słyszałem, że Rosjanie budujš tam elektrownię
atomowš i obawiałem się, że mogš ponownie zajšć budynek dawnego konsulatu, gdzie
przed dwudziestu laty schowałem częć rzeczy mojej żony. Zatrzymałem się w
zajedzie prowadzonym przez Fundację Męczenników przy stacji autobusowej,
wykonujšc najprzeróżniejsze posługi za dach nad głowš. Kiedy przyjeżdżały
autobusy z wiosek, zajazd był zatłoczony. Mieszka ze mnš stary narkoman, któremu
zakazano palenia opium. Budzę się często przed wschodem słońca i widzę, jak z
podkurczonymi i skrzyżowanymi nogami kiwa się i szlocha. Zapalam mu papierosa i
kołyszę go do snu jak dziecko.
Isfahan jest teraz dwukrotnie większy niż wówczas, kiedy tu byłem ostatnio; nie
jest już cichym miastem i nie ma prowincjonalnego charakteru. Brzegi rzeki i
nasypy, gdzie kiedy chodziłem wród kęp ostnicy do domu pana Riazanowa,
zamieniono teraz na parki. Rodziny urzšdzajš tam pikniki. Miasto przesunęło się
na wschód, obejmujšc most Szahrestan, który dzisiaj nie ma już większego
znaczenia. Autostrada musiała ominšć ogród pana Riazanowa, a sšsiadujšcy z nim
gliniany mur zaczyna się rozpadać.
Pan Mo'in nie żyje, niech spoczywa w pokoju. W tysišc dziewięćset
siedemdziesištym dziewištym roku uwięziono go za picie alkoholu, konszachty ze
sługusami starego reżimu, za-
dawanie się z obcokrajowcami i narkomanami. Skazano go na chłostš, na
siedemdziesišt dwa uderzenia, lecz poprosił sędziego o kolejne siedemdziesišt
dwa, aby mógł przy winie więtować odzyskanie wolnoci. W końcu zamieniono mu
ten wyrok na karę grzywny w wysokoci miliona tomanów, których oczywicie nie
miał. Zapłacił więc sumę, na jakš było go stać, trzydzieci tysięcy tomanów, i
oddał prawa i obowišzki dzierżawcy, a także swoje akcje. Przymierał więc głodem,
sypiajšc na kamiennej ławie meczetu przy Mejdan-e Szah (który teraz nazwano
Mejdan-e Imam), rozgoryczony, blunierczy, przygnębiony. W pištki wykrzykiwał
wiernym, pędzšcym do meczetu na modlitwy, dwuwiersz Omidiego*:
Wasze medresy, co wznoszš się tak wysoko,
Wkrótce obrócš się w ruinę, Winiarnie za jak zawsze będš pełne ludzi. przeł.
Agata Nalborczyk
Pewnego razu, na Czahar Bagh, zauważyłem obok rozemo-cjonowanego duchownego,
prowadzšcego modlitwy, kobietę solidnej budowy, z wiercšcymi się wokół niej
niespokojnie dziećmi. Zagubiła się w modlitwie, zbeształa swojš trzódkę i z
dumnie podniesionym czołem oddaliła się. Wydało mi się, że jest to jedna z moich
uczennic, prawdopodobnie made-moiselle Bordbar. Innym razem, na tej samej ulicy,
spotkałem pana Dżamalzadego. Stanšł jak wryty, podniósł ręce w gecie tryumfu,
jakby chciał powiedzieć: Teraz nie mam już do pana żadnych pretensji!" Dawałem
mu znaki, przeszedłem na drugš stronę ulicy, lecz on spiesznie szedł w swoim
kierunku.
Wiedziałem, że się starzejemy, że umrzemy, że zostaniemy zapomniani, chciałem
jednak wierzyć, że zostawimy po sobie jaki trwały lad na tej ziemi. Teraz
wiem, że było to złudzenie, że Isfahan już w tysišc dziewięćset siedemdziesištym
czwartym roku był ostatnim etapem odchodzšcego wiata, bezcennej architektury,
pozostałociš brytyjskiej i rosyjskiej polityki intryg, kultu miłoci i ogrodów,
obrazem ironicznego spojrzenia
* Chodża Ardżasp Omidi (zm. 1519), poeta perski (przyp. kons.).
,
na historię. Ale nawet wówczas był już przestarzały, a dzisiaj wręcz trudny do
pojęcia. Zdarza się jednak, że gdy spaceruję po mostach o zmroku lub spoglšdam
na Abbasabad w ostrym słońcu popołudnia albo przechodzę koło domu, w którym
dorastała moja żona (teraz mieci się tam isfahański oddział Fundacji na Rzecz
Bezdomnych), nachodzš mnie myli i uczucia z roku tysišc dziewięćset
siedemdziesištego czwartego. To tak jakbym nadal miał przepaskę na oczach, która
czasami opada, lecz nigdy nie wiem kiedy, i nie ode mnie to zależy, i widzę
wówczas miejsca mojej młodoci. Ów dawny widok miasta istnieje tylko w mojej
wyobrani. Gdyby nie ja, przykryte byłoby całunem parków. Tylko cienka,
niewidzialna nić utrzymuje go przy życiu, podobnie jak moje istnienie zawieszone
jest na nitce, którš Szirin rozplotła przed ćwierćwieczem. Nadal mam silnš wolę
i mogę zachować życie, a wraz z nim dawny obraz tego miasta. Tak długo, jak
będzie to niezbędne.
Szczęcie i Radoć, i Smutek, i Ja Wybralimy się wspólnie na ten wiat.
Szczęcie opuciło mnie, Radoć czmychnęła, Lecz Smutek wędruje ze mnš.
Mam szczęcie żyć w miecie, w którym ubóstwo i kalectwo nikogo nie razi. O
pónej porze dnia, kiedy przedzieram się przez ruch na Czahar Bagh lub wędruję
po kamieniach rzeki, przebłysk pewnoci olepia mnie niczym blask wybuchajšcego
pocisku. Wczoraj, w sklepie Abbasa Aghi, próbowałem nabrać czereni. Chciałem
poprosić o pomoc, lecz nie mogłem wykrztusić z siebie słowa, aż tu nagle Abbas
zauważył mnie, ruszył w mojš stronę, wymachujšc rękami i krzyczšc na sprzedawcę,
aby mi pomógł. Nie mogłem mówić, ale pełen byłem myli o prawoci człowieka, o
tym, że nie ma zła i cierpienia, ponieważ w oczach Boga wszystko jest dobrem.
Obawiałem się, że przeklęty Moulawi mimo wszystko miał rację: nieważne, czy
kochasz kobietę, czy też Boga, w końcu wszystko sprowadza się do tego samego,
godzisz się z życiem, jakie los ci zgotował, i miejšc się, zdšżasz do tego
drugiego wiata.
Sprzedawca wlał mi wodę do gardła. Po chwili przyszedłem
do siebie. Mogłem się poruszać i mogłem mówić. Pomylałem sobie: Musisz więcej
jeć, bo jeste coraz słabszy i coraz bardziej szalony. Może owego dnia, tam, na
froncie, zatrułe się gazami. Wstydziłby się, człowieku, nie masz jeszcze
czterdziestu lat, a już pakujesz manatki". Dziwnie patrzš na mnie ludzie.
Wczoraj mały chłopiec podbiegł do mnie i dał mi kilka moreli, potem szybko
pobiegł za matkš.
Dzisiaj siedziałem w parku Omiu Rajów (Haszt Beheszt), w miejscu gdzie była
kiedy szkoła języków, a obok spacerowało mnóstwo ludzi. Spojrzałem na
dziesięcioletniš dziewczynkę o bardzo zaabsorbowanym wyrazie twarzy. Za niš, w
sosnowej alei, szedł z trudem w naszym kierunku pan Dża-malzade. Wstałem. Pan
Dżamalzade z wdzięcznociš siadł na ławie. Dziewczynka nadal przyglšdała się
nam.
- Jak tam poszukiwanie mšdroci, derwiszu?
- Trwa.
- Bóg powinien wiedzieć lepiej od nas i nie spełniać na
szych prób! Zreflektowalimy się: wypróbowalimy phanto-
my F-4, lecz nie zyskalimy niczego, mielimy tylko kłopoty.
Spróbujmy więc czego innego. Wiesz, John, ludzie oskarżajš
teraz szacha nie o okrucieństwa, które były sielankš wobec
tego, co póniej uczynilimy sobie wzajemnie, lecz o to, że nie
potrafił ochronić nas przed nami samymi. Zwyklimy winić
cały wiat, Rosjan, Anglików i Amerykanów, za nasze niepo
wodzenia. Mówilimy: Zostawcie nas w spokoju, a będziemy
szczęliwi!" Zostawili nas w spokoju i pogršżylimy się w nie
szczęciu! - Westchnšwszy, dodał: - Teraz mamy przynajmniej
czas, aby w wolnych chwilach ubolewać nad naszš rewolucjš.
- Panie Dżamalzade, ta chwila włanie nadeszła i zbiegła
się z naszym życiem. Za rok lub dwa zapomnimy o naszych
wzburzeniach, gniewie, grzechach, cnotach, radykałach i umiar
kowanych, spiskach i konspiracjach.
- Biedny John. Pamiętam, kiedy zjawiłe się w moim szkol
nym gabinecie, taki niefrasobliwy, długowłosy i -jak mówili
my - taki zepsuty... - Wzišł głęboki oddech. - Jednš z mało
dostrzeganych cech zwycięstwa naszej rewolucji jest całkowi
te, i nie do naprawienia, załamanie się ojcowskiego autorytetu.
Iranem rzšdzš obecnie kobiety i młodzi ludzie, zwłaszcza
młode dziewczęta. Okutalimy je od stóp do głów i teraz cały dzień zastanawiamy
się, co dzieje się w ich głowach pod tymi zasłonami. Moja córka chce ci co
powiedzieć.
Umiechnšłem się do dziewczynki i poprosiłem, aby zajęła miejsce obok ojca.
Cofnęła się. Usiadłem.
- Skromnie mówišc, to, co miała na myli, sprowadzało się
do zaproszenia ciebie, aby u nas zamieszkał. Nie szczędzi cza
su i sił, aby opiekować się ojcem, a opieka nad tobš nie spra
wiłaby jej większego kłopotu. - Dziewczynka wyglšdała na
zmieszanš. - I muszę przyznać, John, że jestem osamotniony
i znudzony, odkšd zabrali mi szkołę, i byłoby mi miło przeby
wać w twoim towarzystwie.
- Dziękuję, drogi przyjacielu, i proszę podziękować tej
młodej lady za jej uprzejmoć. Tak naprawdę to chciałbym żyć
jak dotychczas. Pamiętasz Attara*?
Wolałbym strawić życie na nieokiełznanych fantazjach Niż oddać serce domowi i
sklepowi.
- Pan jest chory! - powiedziała dziewczynka.
Pan Dżamalzade wstał.
- Teraz, Saira, to sš sprawy osobiste, które nas nie dotyczš.
- Jeżeli panna Saira chce okazać swojš życzliwoć mnie
i mojej rodzinie, mogłaby przechować u siebie ten oto pakunek
do czasu, kiedy moja córka Lejli przyjdzie do niej i odbierze
go. Uprzejmie prosiłbym jednak, aby nikomu go nie pokazy
wała i strzegła, nic innego bowiem nie mogę dać mojej córce.
Dziewczynka wzięła paczkę. Dopiero kiedy ukryła jš pod szalem, zrozumiałem, jak
bardzo te rubiny doskwierały mi w życiu; uwolniwszy się od ostatniej osobistej
własnoci, poczułem wielkš ulgę.
- Przyniosę lody - oznajmiła dziewczynka i oddaliła się.
W pištki wiele czasu spędzałem w meczecie. Zwykłem siadać przy kolumnie w
głównym wejciu, do Gonbad, patrzeć na dziedziniec i wyobrażać sobie życie
całkowicie zmienione,
* Attar - Fanduddin Mohammad Attar (zm. ok. 1220), wielki perski poeta i
myliciel suficki (przyp. kons.).
oparte na wierze stanowišcej czystš kwintesencję rozumu. Czasem przychodzili
chłopcy i siadali koło mnie; czytywalimy wówczas fragmenty Memoirs of the
Saints uwielbianego przeze mnie Attara. Póniej przychodziły dziewczynki i
siadały oddzielnie. Były ambitne i pragnęły czytać Bajazida i Hal-ladża* oraz
wczeniejszych mistrzów, których nie rozumiałem. Wczoraj, kiedy mówilimy o
Rabije (odbywajšc pielgrzymkę utraciła siły, znużyła się i poprosiła Boga, aby
dał jej relikwie, co Bóg z wielkš niechęciš uczynił, ale wprawiło to w wielkie
zakłopotanie Hasana al-Basriego, który w drodze do Mekki spędził osiemnacie
lat, przystajšc i modlšc się po każdym kroku, i był już blisko Kaby lub byłby,
gdyby Bóg nie wysłuchał proby Rabije, i nie przesunšł więtego kamienia o
dwiecie mil dalej na wschód), imam w meczecie podszedł do nas i spojrzał
wzrokiem pełnym jadu. Pod koniec rozległy się szemrania i kto zapytał mnie, czy
dopuszczalne jest, aby dziewczęta jedziły na rowerach. Milicjanci mówiš, że
jest to zbrodnia uwłaczajšca krwi przelanej przez męczenników. Odpowiedziałem,
że nie widzę żadnego zwišzku pomiędzy tymi dwiema sprawami, lecz porady mogš im
udzielić uznani eksperci prawa. Opowiedziałem im historię Mohammada Baghi-ra
Madżlisiego z Distinguished Men oflsfahan o tym, jak pojawił się on we nie
Ihsanowi Abulcheirowi i to on zapytał go: Jak ci się wiedzie na tym wiecie i
jak wiat odnosi się do ciebie?", na co wielki mułła odpowiedział: Nie
zaowocowało żadne z moich działań, nie przyniosło mi korzyci zarówno całe moje
dowiadczenie, jak i te wszystkie komentarze i objanienia, które prokuro wałem
każdego dnia, żadnych też korzyci nie odniosłem, potępiajšc mężczyzn i kobiety
za sprzeniewierzenie się zasadom Koranu. Uratowało mnie jedynie jabłko, które
dałem Żydowi pewnego popołudnia w Dżu-barze".
Prawdę mówišc, nienawidziłem kaznodziejstwa. Nie pójdę więc jutro na pištkowe
kazanie do meczetu, nie pójdę także pojutrze, nigdy już nie pójdę, jeżeli taka
będzie wola boska.
Coraz bardziej odczuwałem zmęczenie z powodu chodzenia
Bšjazid Bistami i Mansur Halladż - mistyczni więci (przyp. kons.).
i poszukiwania mojej rodziny. Tego ranka wypiłem trochę herbaty, zaczšłem jeć
ciasto, które przyniosły mi dziewczęta, lecz nie mogłem go dokończyć. Musiałem
się jednak zatruć gazem na froncie. Tkwiłem w nastroju jakiej błogoci. Sšdzę,
że niewiele zostało z mojej dawnej tożsamoci, poza bardzo ogólnš wiadomociš i
pamięciš przyrzeczenia, jakie kiedy złożyłem dziewczynie w tym miecie. Jak
mówiš tutaj, gwód, którym przybito Chrystusa do krzyża, sprawia, że
przygwożdżony jestem do ziemi. cišgnšłem z siebie kołdrę, wstałem i zaparzyłem
herbatę biednemu Gholamowi Hosejnowi, zagotowałem także wodę na jego lekarstwa.
I po arabsku, przez pół godziny, przymilałem się do sierot.
- Och, jak Ali pokonał Zajdš, stosujšc różnego rodzaju przekręty! - i wyszedłem
na słońce.
Wyobrażałem sobie, że po latach młodoci serce, podobnie jak inne organy
ludzkiego ciała, nie odradza się; a jego strzępy, rozrzucone po tym miecie, nie
zostanš mi przywrócone. Często po zachodzie słońca wędrowałem przez ogród
Riazanowa do mostu Szahrestan, który, jak mówiš, zbudował Aleksander Wielki,
aczkolwiek rzeka płynęła wówczas w innym miejscu i znikała w miecie. Pamiętam
ów wiosenny wieczór, ryk wody przy filarach, wiatła lamp przy herbaciarni,
uderzenia koci podczas gry w triktraka, szum wierzb, zapach suszonych owoców,
odór owczej krwi i odchodów. Pamięć jest przemożnš, uzurpatorskš siłš,
przechowuje bowiem prawdę. Zaciera obraz nowej autostrady i częciowo
zbudowanego lunaparku, ponieważ jest wrażliwa na piękno; dzięki tajemniczemu
procesowi, którego nie rozumiem i którego istoty nikt pojšć nie zdoła, dzięki
temu, co stało się w ów wieczór tysišc dziewięćset siedemdziesištego czwartego
roku, ten obraz pamięciowy był wręcz nieskazitelny. Zachowałem w pamięci ten
most, spadek po starym reżimie w Iranie. Odwiedziłem go bez poczucia wstydu i
zabiorę jego obraz do grobu.
Byłem szczęliwy tej wspaniałej wiosny, pod tym obojętnym niebieskim
sklepieniem. Do rzeki wpadały płatki kwitnšcych róż. Przy drodze chłopcy
sprzedawali liwki w plastikowych workach. Stawałem wraz z nimi i słuchałem
piewu słowików w gaju morelowym. W czasie ulewy wracałem do
miasta. W takim dniu jak ten ogarnia mnie głębokie przekonanie, że znowu zobaczę
mojš rodzinę, że będziemy jeszcze razem, że pojadę do Genewy i sprzedam jeden z
tych drogocennych rubinów oraz że odkupimy ogród Riazanowa od sukcesora Zwišzku
Radzieckiego, ktokolwiek nim będzie, i tenże sukcesor wyrazi zadowolenie jeżeli
mu dobrze zapłacimy. I wieczorem sišdę z mojš żonš w domku letnim, a ona będzie
mi czytać przepiękne strofy o Aminie i Karulin i wspomnimy naszego przyjaciela,
który oddał za nas życie.
Wierzę, że to się wkrótce wydarzy, jeżeli taka będzie wola boża; być może
dzisiaj, jeżeli taka będzie wola boża; tutaj, przy trzydziestym trzecim łuku,
gdzie stoję tego ranka. A stanie się to tak: będę szedł, jak idę teraz, wšskim
chodnikiem na mocie, dwóch chłopców pobiegnie w mojš stronę, jak ci teraz. Będš
moimi uczniami z pištkowych modlitw w meczecie, jak ci dwaj. I zawołajš głono,
jak ci teraz: Proszę pana, sš tutaj! Pańska rodzina jest tutaj!"
I zobaczę w tłumie, na końcu mostu, dwie kobiety rozmawiajšce ze sobš, bardzo
zaabsorbowane własnym towarzystwem, dokładnie jak te, które widzę teraz. Wyższa
idzie dużymi krokami, ta druga powłóczy nogami, idzie wolno, jak idš wdowy,
które niepokojš się, aby nie zostawić za sobš ducha zmarłego męża. Nieco dalej z
tyłu, przyspieszajšc od czasu do czasu, aby dotrzymać im kroku, drepcze otyły
młody mężczyzna z brodš i telefonem komórkowym. Trudno ustalić pokrewieństwo
łšczšce go z kobietami, wyglšda jak pišty syn hurtownika. Na Boga, Szirin,
mogła postarać się o lepszš partię dla niej! Lecz jako księżniczka i pochodzšca
ze starego rodu, nie przywišzujesz, jak sšdzę, nadmiernej wagi do pewnych spraw.
Ta wyższa zatrzymuje się, z trudem co wymawia, gestykuluje, jakby została
obrażona. Potem biegnie, a wiatr zwiewa jej szal z głowy. Boże Wszechmocny, ona
ma blond włosy jak ja, kiedy byłem w jej wieku! Wyglšda na silnš jak jej matka,
pędzi jak szalona, prosto na strażników, którzy usuwajš się na bok.
- Wstyd się, dziewczyno!
- To jej ojciec, wrócił ranny z wojny. Zostaw ich w spo
koju!
- Zasłoń się, ladacznico!
- Zostaw ich w spokoju, dupowłazie!
- Hej, ty zšbkujšcy wypierdku, zostaw ich w spokoju.
- Zostaw ich w spokoju.
- Moja duszo, moje życie, moje kochanie, mogę za ciebie
oddać życie, mogę oddać życie za twojš szlachetnš twarz
i twojš heroicznš postawę, pozwól ucałować twoje ręce; co się
stało z twojš rękš? Ja będę twojš rękš, och, mój ojcze! Nie
wzbraniaj się przed miłociš twojej kochajšcej córki, o mój oj
cze, o ojcze mój!
- Czy mówisz po francusku, panienko?
- Tak, panie.
- A po arabsku?
- Tak, panie, i po turecku, rosyjsku, angielsku...
Pochyliła głowę.
- Przepraszam cię, Lej li.
- Nie masz za co przepraszać! Babunia i ciotka zawiodły,
niech Bóg im wybaczy, lecz mama ani przez chwilę nie wšt
piła, że jak załatwisz swoje sprawy, z bożš pomocš wrócisz do
nas. Ani przez ułamek sekundy nie zwštpiła!
- Wyszła za mšż, kochanie?
- Nie, panie, ale... - sprężyła się. -NIGDY!
- Poczekaj łaskawie na mnie tutaj, droga Lejli. Mam spra
wę do twojej mamy.
- Nie gniewaj się na niš, tato! Nie wiesz, co...
- Nie, nie wiem.
Poszedłem w kierunku stojšcej na mocie kobiety. Powoli odsłoniła czador, mogłem
więc zobaczyć, że ma obcięte włosy. Przypuszczam, że chcieli jš oszpecić, dupki.
Zapanowała martwa cisza. Ruch ustał całkowicie. Siwobrodzi staruszkowie i
rozwichrzone chłopaki znikli. Nie ma także miasta, pozostaje jedynie rzeka i
obejmujšcy jš przęsłami most. W takiej włanie chwili głos, powietrze i ciepło
rozpływajš się w isfahańskim błękicie, który niczym się szczególnie nie wyróżnia
poza tym, że wywołuje pewien nastrój, kipi tym nastrojem, jest nałado-
wany emocjami jak powietrze przed burzš; tutaj czas przywraca pamięć, pamięć o
pięknie, które jest także nadziejš na co wspaniałego, co, co łagodzi tę naszš
miertelnš udrękę. Wszystko, co utraciła, odzyskałem i zachowałem dla ciebie.
Wszystko, co sprzedała, odkupiłem i zachowałem dla ciebie. Naprawiłem wszystko,
co zniszczyła.
Stałem przed niš na mocie i w jej oczach ujrzałem cały wiat dawnych rzeczy,
przeżyć i wydarzeń - kicz i szmirę, rzeczy wzniosłe i podłe, kabałę i kłopoty,
ból, smutek, więzienny kał, wybite zęby kobiet, zacinięte pięci mężczyzn,
niekończšce się pištkowe modły, których echa gubiły się w nurcie płynšcej w
sšsiedztwie rzeki, niosšcej teraz co nowego, wspomnienie dróżki z dzieciństwa,
zapach kwiecia akacji, obraz babci w drzwiach z niezgrabnie założonym czadorem,
ginšcym w drgajšcych promieniach słońca; staw z krystalicznie czystš wodš na
pustyni i ruiny pałacu; i sad, gdzie dwie dusze spotkały się, rozdzieliły i
ponownie złšczyły, tym razem na wieki, o Panie Wiekuisty Wszystkich wiatów!
Szirin Farameh parsknęła miechem i złożyła usta do pocałunku.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Fleszarowa Pod jednym niebemPod obcym niebem Karpowicz Familywymiary miĹoĹciSentymentalno romantyczny charakter miĹoĹci Wertera i LottyĹnieĹźny DzieĹ PowieĹÄ o wierze, nadziei i miĹoĹci Billy Coffey ebookMIĹOĹÄSeks milosc spelnienie (2)BIULETYN OPINIE?E Srodki odwetowe Iranuankieta NajwyĹźszej SiĹy MiĹoĹÄi i ĹwiatĹawiÄcej podobnych podstron