plik


Kurt Vonnegut Jr. Kocia Ko�yska (prze�o�y� Lech J�czmyk) W tej ksi��ce nie ma ani s�owa prawdy. - Kierujcie si� w �yciu fom�, czyli nieszkodliwym �garstwem - ono da wam odwag�, dobro, zdrowie i szcz�cie". (Ksi�ga Bokonona I,5) 1. DZIE�, W KT�RYM NAST�PI� KONIEC �WIATA Mo�ecie nazywa� mnie Jonaszem. Moi rodzice nazwali mnie bardzo podobnie, bo dali mi na imi� John. Jonasz, John - cho�bym mia� na imi� Sam, to i tak by�bym Jonaszem - nie dlatego, �ebym �ci�ga� na ludzi nieszcz�cie, ale dlatego, �e co�, albo mo�e kto�, sprawia, �e w okre�lonym czasie zjawiam si� nieomylnie w okre�lonych miejscach. Zawsze znajduj� jakie� powody do podr�y i niezb�dne �rodki transportu, czasem konwencjonalne, a czasem najzupe�niej fantastyczne. I Jonasz, zgodnie z planem, zjawia si� zawsze w odpowiednim czasie w wyznaczonym miejscu. Pos�uchajcie: Kiedy by�em m�odszy - dwie �ony temu, �wier� miliona papieros�w temu, trzy tysi�ce litr�w alkoholu temu... Jednym s�owem, kiedy by�em du�o m�odszy, zacz��em zbiera� materia�y do ksi��ki pod tytu�em Dzie�, w kt�rym nast�pi� koniec �wiata. Mia�a to by� ksi��ka dokumentalna. Mia�a to by� relacja o tym, co porabiali r�ni wybitni Amerykanie w dniu, w kt�rym zrzucono pierwsz� bomb� atomow� na Hiroszim�. Mia�a to by� ksi��ka chrze�cija�ska. W�wczas by�em chrze�cijaninem. Teraz jestem bokononist�. By�bym bokononist� i wtedy, gdybym tylko wcze�niej spotka� kogo�, kto zapozna�by mnie z gorzko-s�odkimi k�amstwami Bokonona. Jednak bokononizm nie by� znany poza obr�bem kamienistych pla� i raf koralowych, otaczaj�cych ma�� wysepk� na Morzu Karaibskim, Republik� San Lorenzo. My, bokononi�ci, wierzymy, �e ludzko�� jest zorganizowana w zespo�y, kt�re - nie zdaj�c sobie z tego sprawy - realizuj� Wol� Boga. Bokonon nazywa taki zesp� karassem, za� kankanem, czyli narz�dziem, kt�re wprowadzi�o mnie do mego karassu, sta�a si� moja nigdy nie uko�czona ksi��ka pod tytu�em Dzie�, w kt�rym nast�pi� koniec �wiata. 2. PRZEDZIWNY MECHANIZM "Kiedy stwierdzacie, �e wasze �ycie splata si� z �yciem innego cz�owieka bez jakiej� logicznej przyczyny - pisze Bokonon - cz�owiek ten najprawdopodobniej jest cz�onkiem waszego karassu." W innym miejscu Ksi�ga Bokonona powiada: "Cz�owiek wymy�li� szachownic�, B�g wymy�li� karass." Oznacza to, �e karass nie uwzgl�dnia podzia��w narodowych, instytucjonalnych, zawodowych, rodzinnych i klasowych. Jest bezkszta�tny jak ameba. W swoim Calypso Pi��dziesi�tym Trzecim Bokonon zaprasza nas, aby�my �piewali razem z nim: Pijak, kt�ry w parku �pi, Kr�lowa brytyjska, �owca, kt�ry tropi lwy I chi�ski dentysta, M�drek, przyg�up, pracu�, le�, Tyran i poddany, Chc�c czy nie chc�c tworz� ten Przedziwny mechanizm. Och, tak, w�a�nie tak! W �wiecie rozsypani Funkcjonuj� razem jak Przedziwny mechanizm. 3. G�UPOTA Bokonon nigdzie nie ostrzega przed pr�bami ustalenia, kto wchodzi w sk�ad naszego karassu i jakie zadanie zosta�o mu przydzielone przez wszechmog�cego Boga. Bokonon stwierdza po prostu, �e wszelkie takie pr�by s� z g�ry skazane na niepowodzenie. W cz�ci autobiograficznej Ksi�gi Bokonona znajdujemy przypowie�� o g�upocie wszelkiego udawania, �e si� wie i rozumie: "Zna�em kiedy� pewn� dam� z Newport w stanie Rhode Island, nale��c� do Ko�cio�a episkopalnego, kt�ra zleci�a mi zrobienie budy dla swego doga. Dama ta utrzymywa�a, �e doskonale rozumie Boga i drogi jego opatrzno�ci. Dziwi�a si�, �e kto� mo�e by� zaskoczony tym, co si� zdarzy�o, lub tym, co si� zdarzy. Mimo to, kiedy pokaza�em jej projekt psiej budy, jak� chcia�em zbudowa�, powiedzia�a: - Przykro mi, ale nic z tego nie rozumiem. - Niech pani to zaniesie m�owi albo swemu pastorowi, �eby przekaza� to Panu Bogu - powiedzia�em - i je�li Pan B�g znajdzie chwil� czasu, to na pewno potrafi wyja�ni� pani konstrukcj� psiej budy w spos�b zrozumia�y nawet dla pani. Przep�dzi�a mnie wtedy. Nigdy jej nie zapomn�. By�a przekonana, �e B�g znacznie bardziej kocha ludzi p�ywaj�cych na �agl�wkach ni� tych, kt�rzy p�ywaj� motor�wkami, a na widok d�d�ownicy podnosi�a wrzask. Ta dama by�a g�upia, ja te� jestem g�upi i g�upi jest ka�dy, kto s�dzi, �e uda�o mu si� przejrze� zamiary Boga." 4. PIERWSZY KONTAKT Mimo to mam zamiar przedstawi� w tej ksi��ce mo�liwie jak najwi�ksz� ilo�� os�b z mojego karassu i rozwa�y� wszystko, co mo�e pom�c nam w zrozumieniu, jaki by�, u Boga Ojca, sens ca�ej tej awantury. Nie chcia�bym zajmowa� si� tu propagowaniem bokononizmu, musz� jednak zacz�� od pewnej przestrogi. Pierwsze zdanie Ksi�gi Bokonona brzmi: "Wszystkie prawdy, kt�re wam tutaj wy�o��, s� bezwstydnymi k�amstwami." B�d�c bokononist�, musz� was przestrzec: Cz�owiek, kt�ry nie potrafi zrozumie�, �e u�yteczna religia mo�e by� zbudowana na k�amstwach, nie zrozumie r�wnie� i tej ksi��ki. Amen. Wracajmy zatem do mojego karassu. Bez w�tpienia wchodzi w jego sk�ad troje dzieci doktora Feliksa Hoenikkera, jednego z tak zwanych "ojc�w" pierwszej bomby atomowej. Sam doktor Hoenikker musia� by� r�wnie� cz�onkiem mojego karassu, mimo �e nie �y� ju�, kiedy moje sinuki, czyli czu�ki mojego �ycia, zacz�y splata� si� z czu�kami jego dzieci. Pierwszym z m�odych Hoenikker�w, na kt�rego natkn�y si� moje czu�ki, by� Newton, najm�odszy z ca�ej tr�jki. Z biuletynu mojej korporacji studenckiej "The Delta Ypsilon Quarterly" dowiedzia�em si�, �e Newton Hoenikker, syn Feliksa Hoenikkera, laureata nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, zosta� cz�onkiem-kandydatem mojej sekcji przy uniwersytecie w Cornell. Napisa�em do niego list nast�puj�cej tre�ci: "Szanowny Panie Hoenikker! A mo�e raczej powinienem napisa� �Drogi Bracie�? Jestem cz�onkiem Delta Ypsilon w Cornell i utrzymuj� si� z pisania. Obecnie zbieram materia�y do ksi��ki zwi�zanej z pierwsz� bomb� atomow�. Tre�� jej ma by� ograniczona do wydarze�, kt�re zasz�y sz�stego sierpnia 1945 roku, czyli w dniu, kiedy zrzucono bomb� na Hiroszim�. Poniewa� pa�ski ojciec uwa�any jest powszechnie za jednego z g��wnych tw�rc�w bomby, by�bym niezwykle wdzi�czny za wszelkie wspomnienia, zwi�zane z tym w�a�nie dniem w domu pa�skiego ojca. Ze wstydem przyznaj�, �e nie znam pa�skiej wybitnej rodziny tak, jak powinienem, i nie wiem, czy posiada Pan rodze�stwo. Je�eli ma Pan braci i siostry, b�d� wielce zobowi�zany za ich adresy, co umo�liwi mi zwr�cenie si� do nich z podobn� pro�b�. Zdaj� sobie spraw�, �e by� Pan wtedy bardzo m�ody, ale to w�a�nie dobrze. W swojej ksi��ce k�ad� nacisk nie na techniczn�, ale na ludzk� stron� zagadnienia, tak wi�c wydarzenia tego dnia, ogl�dane oczami, przepraszam za wyra�enie, �oseska�, b�d� jak najbardziej odpowiednie. Stylem i form� mo�e si� Pan nie przejmowa�. Bior� to ca�kowicie na siebie. Prosz� dostarczy� mi tylko nagie fakty. Oczywi�cie przed publikacj� prze�l� Panu ostateczn� wersj� do wgl�du. Z braterskim pozdrowieniem ........." 5. LIST STUDENTA MEDYCYNY A oto, co odpowiedzia� Newton: "Przepraszam, �e tak d�ugo nie odpisywa�em na pa�ski list. Pomys� pa�skiej ksi��ki wyda� mi si� bardzo interesuj�cy. Jednak kiedy rzucono bomb� atomow�, by�em tak ma�y, �e nie s�dz�, abym m�g� w czym� Panu pom�c. Powinien Pan zwr�ci� si� do mego brata i siostry, kt�rzy s� ode mnie starsi. Siostra nazywa si� Conners i mieszka w Indianapolis, w stanie Indiana na North Meridian Street 4918. Jest to r�wnie� m�j aktualny adres domowy. My�l�, �e siostra ch�tnie Panu pomo�e. Gdzie jest m�j brat Frank, nie wiadomo. Znikn�� zaraz po pogrzebie ojca dwa lata temu i odt�d nie mieli�my o nim �adnych wiadomo�ci. Nie wiemy, czy w og�le jeszcze �yje. Kiedy zrzucono bomb� atomow� na Hiroszim�, mia�em sze�� lat, tak wi�c wszystko, co pami�tam z tego dnia, opiera si� na opowiadaniach innych. Pami�tam, �e bawi�em si� na dywanie w jadalni przylegaj�cej do gabinetu mego ojca. By�o to w Ilium, w stanie Nowy Jork. Przez otwarte drzwi widzia�em ojca. By� w pid�amie, w szlafroku. Pali� cygaro i bawi� si� kawa�kiem sznurka. Tego dnia nie poszed� do pracy i przez ca�y dzie� chodzi� w pid�amie. Ojciec zostawa� w domu, kiedy tylko mia� na to ochot�. Jak Panu zapewne wiadomo, ca�a w�a�ciwie kariera zawodowa mego ojca zwi�zana by�a z Laboratorium Badawczym Towarzystwa General Forge and Foundry w Ilium. Kiedy przyst�piono do Operacji Manhattan, maj�cej na celu wyprodukowanie bomby atomowej, ojciec nie opu�ci� Ilium. O�wiadczy�, �e nie we�mie udzia�u w pracach, je�li nie b�dzie m�g� pracowa� tam, gdzie zechce. Najcz�ciej oznacza�o to prac� w domu. Jedyne miejsce, dok�d lubi� je�dzi�, to by� nasz domek campingowy na przyl�dku Cod. Tam te� umar� w wigili� Bo�ego Narodzenia. To zapewne jest Panu r�wnie� wiadome. Tak wi�c w dniu, w kt�rym zrzucono bomb�, bawi�em si� na dywanie przed gabinetem ojca. Moja siostra Angela m�wi, �e ca�ymi godzinami potrafi�em bawi� si� ma�ymi samochodzikami, na�laduj�c odg�os motoru. Prawdopodobnie tamtego dnia robi�em to samo, ojciec za� siedzia� w swoim gabinecie bawi�c si� kawa�kiem sznurka. Tak si� sk�ada, �e wiem, sk�d wzi�� ten sznurek. Mo�e przyda si� to do pa�skiej ksi��ki. Ojciec zdj�� go z r�kopisu powie�ci przys�anej przez pewnego wi�nia. By�a to ksi��ka o ko�cu �wiata w roku dwutysi�cznym i nazywa�a si� Rok 2000 po narodzeniu Chrystusa. Opowiada�a o tym, jak zwariowani uczeni wyprodukowali straszliw� bomb�, kt�ra zniszczy�a ca�y �wiat. Kiedy wszyscy dowiedzieli si�, �e zbli�a si� koniec �wiata, odby�a si� wielka orgia seksualna i wtedy, na dziesi�� sekund przed wybuchem bomby, pojawi� si� sam Jezus Chrystus. Autor nazywa� si� Marvin Sharpe Holderness i w za��czonym li�cie pisa� ojcu, �e jest w wi�zieniu za zabicie rodzonego brata. Przys�a� ten maszynopis ojcu, poniewa� nie wiedzia�, jaki rodzaj materia�u wybuchowego wsadzi� do tej swojej bomby. Liczy� na to, �e ojciec mu co� zaproponuje. Nie chc� powiedzie�, �e czyta�em t� ksi��k�, kiedy mia�em sze�� lat. Znajdowa�a si� ona u nas w domu przez d�ugie lata. Zagarn�� j� m�j brat Frank ze wzgl�du na spro�ne fragmenty. Frank chowa� j� w �sejfie� w swojej sypialni. W rzeczywisto�ci nie by� to �aden sejf, lecz po prostu stary otw�r wentylacyjny z blaszanym wieczkiem. Frank i ja, kiedy byli�my ch�opcami, czytali�my opisy orgii chyba tysi�ce razy. Mieli�my t� ksi��k� przez lata, a� wreszcie znalaz�a j� Angela. Przeczyta�a i orzek�a, �e to brudy i zgnilizna. Spali�a j� razem ze sznurkiem. Angela zast�powa�a Frankowi i mnie matk�, bo nasza prawdziwa matka umar�a przy moim urodzeniu. Jestem prawie pewien, �e ojciec wcale nie czyta� tej ksi��ki. My�l�, �e w ca�ym swoim �yciu nie przeczyta� �adnej powie�ci ani nawet opowiadania, w ka�dym razie od czasu kiedy przesta� by� ch�opcem. Nie czyta� r�wnie� przychodz�cych do niego list�w, gazet ani czasopism. Zapewne musia� czyta� mas� prasy technicznej, ale prawd� m�wi�c nie pami�tam, �eby ojciec czyta� cokolwiek. Jak ju� powiedzia�em, jedyne, co go zainteresowa�o w tym maszynopisie, to sznurek. Taki ju� by� ojciec. Nikt nie potrafi� przewidzie�, co mo�e go zainteresowa�. W dniu, w kt�rym zrzucono bomb�, interesowa� go sznurek. Czy zna Pan przem�wienie, jakie ojciec wyg�osi� po otrzymaniu nagrody Nobla? �Panie i panowie. Stoj� teraz przed wami dlatego, poniewa� nigdy nie przesta�em wa�koni� si� beztrosko niczym o�miolatek w drodze do szko�y w wiosenny poranek. Pierwsza lepsza rzecz mo�e sprawi�, �e zatrzymam si�, popatrz� zdziwiony i czasem czego� si� dowiem. Jestem bardzo szcz�liwym cz�owiekiem. Dzi�kuj�.� To by�o ca�e przem�wienie. Tak wi�c ojciec przygl�da� si� przez chwil� p�tli ze sznurka, a potem zacz�� si� ni� bawi�. Jego palce utworzy�y ze sznurka figur� zwan� �koci� ko�ysk��. Nie mam poj�cia, gdzie ojciec si� tego nauczy�. Mo�e od swojego ojca. Dziadek by� krawcem, wi�c w dzieci�stwie mego ojca nietrudno by�o o nitki i sznurki. Po raz pierwszy w �yciu widzia�em ojca zaj�tego czym�, co mo�na nazwa� zabaw�. Nigdy nie wykazywa� zainteresowania dla sztuczek i gier, kt�rych przepisy wymy�lali inni. W albumie z wycinkami, jaki prowadzi�a kiedy� Angela, by� wywiad z tygodnika �Time�, w kt�rym ojciec, spytany, w jakie gry grywa dla rozrywki, odpowiedzia�: �Po co mia�bym si� zajmowa� wymy�lonymi grami, kiedy wok� nas rozgrywa si� tyle prawdziwych?� Pewnie sam by� zdziwiony spl�t�szy ze sznurka koci� ko�ysk� i mo�liwe, �e przypomnia�o mu to dzieci�stwo, bo nagle wyszed� ze swego gabinetu i zrobi� co�, czego nigdy dot�d nie robi�: zacz�� bawi� si� ze mn�. Do tego czasu nie tylko nie bawi� si� ze mn�, ale chyba nigdy si� do mnie nie odezwa�. Ukl�k� na dywanie obok mnie, obna�y� w u�miechu z�by i podsuwa� mi pod nos dziwnie przepleciony sznurek. - Widzisz? Widzisz? Widzisz? - pyta�. - Kocia ko�yska. Widzisz koci� ko�ysk�? Widzisz, tu �pi kicia. Miau. Miau. Pory na jego twarzy wydawa�y mi si� wielkie jak kratery na ksi�ycu. Z uszu i dziurek od nosa wyrasta�y mu k�pki w�os�w. Z jego ust cuchn�o cygarami niczym z czelu�ci piekielnych. Z tej odleg�o�ci ojciec by� najobrzydliwszym stworem, jaki kiedykolwiek widzia�em. Straszy mnie we snach do dzisiaj. I wtedy ojciec za�piewa�: Lulaj, m�j koteczku, na wysokim drzewie, Drzewem wiatr ko�ysze, koteczka kolebie. A jak ga��� p�knie - wtedy b�dzie pi�knie - Zwali si� ko�yska, koteczek i wszystko. Wybuchn��em p�aczem. Zerwa�em si� i co si� w nogach uciek�em z domu. Musz� ko�czy�. Jest ju� druga w nocy. Kolega obudzi� si� i narzeka, �e ha�as maszyny do pisania nie daje mu spa�." 6. WALKI OWAD�W Newt wr�ci� do listu nast�pnego dnia rano i oto, co pisa� dalej: "Rano nast�pnego dnia. Pisz� dalej wypocz�ty jak ptaszek po o�miu godzinach snu. W internacie panuje teraz cisza. Wszyscy opr�cz mnie s� na wyk�adach. Ja jestem szczeg�lnie uprzywilejowany, bo nie musz� ju� chodzi� na wyk�ady. W zesz�ym tygodniu zosta�em wylany. By�em na kursie wst�pnym medycyny. Mieli racj�, �e mnie wylali. Marny by�by ze mnie lekarz. Jak sko�cz� ten list, p�jd� pewnie do kina. Albo je�li poka�e si� s�o�ce, p�jd� na spacer do jednego z w�woz�w. Prawda, �e s� pi�kne? Niedawno do jednego z nich rzuci�y si� dwie dziewczyny, trzymaj�c si� za r�ce. Nie przyj�to ich do korporacji, do kt�rej chcia�y nale�e�. Do Tri-Delt. Wracajmy jednak do sz�stego sierpnia 1945. Angela wielokrotnie m�wi�a mi, �e bardzo urazi�em ojca nie chc�c podziwia� kociej ko�yski, nie chc�c bawi� si� z nim na dywanie i s�ucha�, jak �piewa. Mo�liwe, �e go urazi�em, ale nie s�dz�, �eby odczu� to zbyt bole�nie. Jego w og�le bardzo trudno by�o dotkn��. Ludzie nie mogli sprawi� mu przykro�ci, poniewa� zupe�nie go nie obchodzili. Pami�tam, jak kiedy�, mniej wi�cej na rok przed jego �mierci�, prosi�em, �eby opowiedzia� mi o matce. Niczego nie potrafi� sobie przypomnie�. Czy s�ysza� Pan s�ynn� anegdot� o �niadaniu w dniu wyjazdu moich rodzic�w do Szwecji po odbi�r nagrody Nobla? Zamie�ci� j� kiedy� �Saturday Evening Post�. Matka przygotowa�a uroczyste �niadanie. A kiedy sprz�ta�a ze sto�u, znalaz�a przy nakryciu ojca kilka monet: dwadzie�cia pi�� cent�w, dziesi�� cent�w i trzy jednopens�wki. Zostawi� jej napiwek. Tak wi�c, sprawiwszy ojcu przykro��, je�li co� takiego w og�le by�o mo�liwe, wybieg�em na podw�rze. Bieg�em tak nie wiadomo dok�d, a� zobaczy�em pod wielkim krzewem berberysu mego brata Franka. Mia� wtedy dwana�cie lat i nie zdziwi�o mnie, �e go tam zasta�em. W upalne dni przesiadywa� tam bez przerwy. Jak pies wyry� sobie do�ek w ch�odnej ziemi mi�dzy korzeniami. Nigdy nie mo�na by�o odgadn��, co on tam chowa. Raz by�a to pornograficzna ksi��ka, innym razem butelka wina. W dniu, kiedy zrzucono bomb�, Frank mia� �y�k� i s�oik. Nabiera� na �y�k� r�ne owady, wrzuca� je do s�oika i zmusza� do walki. By�o to tak ciekawe, �e natychmiast przesta�em p�aka�, zapominaj�c o ojcu. Nie pami�tam, co tam walczy�o tego dnia, ale pami�tam inne walki, jakie organizowali�my p�niej: jelonek przeciwko setce czerwonych mr�wek, stonoga przeciwko trzem paj�kom, czerwone mr�wki przeciwko czarnym. Nie chcia�y walczy�, dop�ki nie potrz�sn�o si� s�oikiem. I Frank potrz�sa�, potrz�sa�, potrz�sa�. Po chwili przysz�a po mnie Angela. Unios�a ga��� i powiedzia�a: - Aha, tutaj jeste�cie! Spyta�a Franka, co on tu w�a�ciwie robi, a on odpowiedzia�: �Eksperymentuj�.� Frank zawsze tak odpowiada�, kiedy go pytano, co robi. Zawsze odpowiada�: �Eksperymentuj�. Angela mia�a wtedy dwadzie�cia dwa lata. W wieku szesnastu lat, od �mierci matki, od mojego urodzenia, sta�a si� faktyczn� g�ow� rodziny. Mawia�a cz�sto, �e ma tr�jk� dzieci - mnie, Franka i ojca. Nie by�o w tym �adnej przesady. Pami�tam zimowe poranki, kiedy przed wyj�ciem z domu Angela opatula�a mnie, Franka i ojca, traktuj�c nas zupe�nie tak samo. Tyle �e ja szed�em do przedszkola, Frank do szko�y, a ojciec do pracy nad bomb� atomow�. Pami�tam jeden taki poranek, kiedy zepsu�o si� ogrzewanie, rury pozamarza�y i nie mo�na by�o uruchomi� samochodu. Siedzieli�my wszyscy w aucie i Angela tak d�ugo naciska�a starter, a� wyczerpa� si� akumulator. I wtedy odezwa� si� ojciec. Wie Pan, co powiedzia�? Powiedzia�: - Zastanawiam si�, jak ��wie to robi�. - Co jak robi�? - spyta�a go Angela. - Zastanawiam si�, czy kiedy wci�gaj� g�ow�, to ich kr�gos�upy kurcz� si�, czy wyginaj�. Nawiasem m�wi�c Angela mia�a sw�j udzia� w wyprodukowaniu bomby atomowej i, jak mi si� wydaje, historia ta nie zosta�a nigdy opisana. Mo�e przyda si� do pa�skiej ksi��ki. Od czasu tego zdarzenia w samochodzie ojciec tak zainteresowa� si� ��wiami, �e przesta� pracowa� nad bomb� atomow�. Wreszcie pewne osoby zwi�zane z Operacj� Manhattan przysz�y do nas poradzi� si� Angeli, co robi�. Powiedzia�a im, �eby zabrali ojcu ��wie. Nast�pnej nocy zakradli si� do pracowni ojca i zabrali terrarium z ��wiami. Ojciec ani s�owem nie wspomnia� o znikni�ciu ��wi. Po prostu nast�pnego dnia przyszed� do pracy i zacz�� si� rozgl�da�, czym by si� tu zabawi� i nad czym pomy�le�, i wszystko, czym mo�na by�o si� bawi� i nad czym mo�na by�o my�le�, mia�o jaki� zwi�zek z bomb�. Angela wyci�gn�a mnie spod krzaka i spyta�a, co zasz�o pomi�dzy mn� a ojcem. Powtarza�em tylko, �e ojciec jest obrzydliwy i �e go nienawidz�, i wtedy Angela uderzy�a mnie w twarz. - Jak mo�esz tak m�wi� o swoim ojcu? - powiedzia�a. - On jest jednym z najwi�kszych ludzi na �wiecie! On dzisiaj wygra� wojn�! Rozumiesz? Wygra� wojn�! I znowu mnie uderzy�a. Nie mam do niej o to pretensji. Dla Angeli ojciec by� wszystkim. Nigdy nie mia�a ch�opca. Nie mia�a przyjaci�ek. Mia�a tylko jedno hobby. Gra�a na klarnecie. Powt�rzy�em jeszcze raz, �e nienawidz� ojca, i Angela znowu mnie uderzy�a. W tym momencie wylaz� spod krzaka Frank i uderzy� j� w brzuch. Musia�o j� okropnie zabole�, bo upad�a i tarza�a si� po trawie. Kiedy wreszcie uda�o jej si� z�apa� oddech, zacz�a p�acz�c wzywa� ojca. - On i tak nie przyjdzie - powiedzia� Frank ze �miechem. Frank mia� racj�. Ojciec wytkn�� g�ow� przez okno, zobaczy�, �e Angela i ja tarzamy si� z wrzaskiem po ziemi, a Frank stoi nad nami i ryczy ze �miechu, po czym schowa� g�ow� z powrotem i p�niej nawet nie spyta�, co to by�a za awantura. Ludzie to nie by�a jego specjalno��. Nie wiem, czy o co� takiego Panu chodzi�o. Czy to mo�e si� przyda� do pa�skiej ksi��ki? Oczywi�cie, pa�ska pro�ba, aby ograniczy� si� tylko do dnia, w kt�rym zrzucono bomb�, w powa�nym stopniu ograniczy�a moje mo�liwo�ci. Istnieje wiele innych dobrych historii o moim ojcu i o bombie, nie zwi�zanych z tym w�a�nie dniem. Czy zna Pan na przyk�ad anegdot� o pierwszej pr�bie z bomb� w Alamogordo? Po wybuchu, kiedy sta�o si� jasne, �e Ameryka jest w stanie jedn� bomb� znie�� z powierzchni ziemi ca�e miasto, jeden z uczonych zwr�ci� si� do ojca ze s�owami: - Od dzisiaj nauka wie, co to grzech. I wie Pan, co na to ojciec? Spyta�: �Co to jest grzech?� Z powa�aniem Newton Hoenikker" 7. WYBITNA RODZINA Newton doda� jeszcze trzy post scripta: "P.S. Nie mog� napisa� �Z braterskim pozdrowieniem�, poniewa� nie zosta�em przyj�ty do korporacji ze wzgl�du na s�abe stopnie. By�em tylko kandydatem, a teraz nawet tego zosta�em pozbawiony. P.P.S. Nazwa� Pan nasz� rodzin� �wybitn��, i my�l�, �e by�oby chyba b��dem, gdyby u�y� Pan tego okre�lenia w swojej ksi��ce. Ja na przyk�ad jestem kar�em, mam cztery stopy wzrostu. A o moim bracie Franku s�yszeli�my po raz ostatni, kiedy by� poszukiwany przez policj� z Florydy, FBI i Departament Skarbu za przemyt samochod�w z demobilu na Kub�. Tak wi�c jestem raczej pewien, �e �wybitna� nie jest najodpowiedniejszym s�owem. Okre�lenie �znana� by�oby zapewne bli�sze prawdy. P.P.P.S. W dwadzie�cia cztery godziny p�niej. Przejrza�em sw�j list i obawiam si�, �e czytaj�c go mo�na odnie�� wra�enie, �e nic nie robi�, tylko siedz�, oddaj� si� smutnym wspomnieniom i rozczulam si� nad sob�. W rzeczywisto�ci jestem szcz�ciarzem i w pe�ni zdaj� sobie z tego spraw�. Wkr�tce o�eni� si� z cudown� ma�� dziewczyn�. Na �wiecie jest tyle mi�o�ci, �e wystarczy dla wszystkich, trzeba tylko rozejrze� si� doko�a. Ja jestem tego najlepszym dowodem." 8. ROMANS NEWTA I ZINKI Newt nie zdradzi� mi wtedy, kto jest jego ukochan�, ale mniej wi�cej w dwa tygodnie p�niej ca�y kraj wiedzia�, �e mia�a na imi� Zinka - po prostu Zinka. Najwidoczniej nie mia�a nazwiska, tylko imi�. Zinka by�a liliputk�, tancerk� z zespo�u Wielobarwnego Baletu. Tak si� z�o�y�o, �e przed wyjazdem do Cornell Newt widzia� wyst�p tego baletu w Indianapolis. A potem zesp� przyjecha� do Cornell. Po przedstawieniu ma�y Newt znalaz� si� za kulisami z bukietem najpi�kniejszych r� o nazwie American Beauty. Ca�a historia dosta�a si� na �amy prasy, kiedy ma�a Zinka poprosi�a o azyl polityczny w Stanach Zjednoczonych, po czym znikn�a wraz z ma�ym Newtem. W tydzie� p�niej Zinka zg�osi�a si� do swojej ambasady. O�wiadczy�a tam, �e Amerykanie s� zbyt materialistycznie nastawieni i �e chce wr�ci� do kraju. Newt schroni� si� w domu swojej siostry w Indianapolis. Prasa zamie�ci�a jego lakoniczne o�wiadczenie, w kt�rym stwierdzi�, �e "By�a to sprawa czysto osobista - sprawa uczucia. Niczego nie �a�uj�. To, co si� sta�o, dotyczy wy��cznie Zinki i mnie." Pewien w�cibski ameryka�ski reporter, zbieraj�c w r�nych �rodowiskach artystycznych wiadomo�ci o Zince, odkry�, �e nie mia�a ona dwudziestu trzech lat, jak utrzymywa�a. Mia�a czterdzie�ci dwa lata i mog�a by� matk� Newta. 9. WICEPREZES DO SPRAW WULKAN�W Nie sz�a mi jako� praca nad ksi��k� o dniu, w kt�rym zrzucono bomb�. W rok mniej wi�cej po opisanych wydarzeniach, na dwa dni przed Bo�ym Narodzeniem, trafi�em w poszukiwaniu materia��w do Ilium w stanie Nowy Jork, gdzie doktor Feliks Hoenikker dokona� wi�kszo�ci swoich odkry� i gdzie wyro�li ma�y Newit, Frank i Angela. Przyby�em tu zobaczy�, co si� da zobaczy�. Wprawdzie w mie�cie nie pozosta� nikt z �yj�cych Hoenikker�w, ale by�o tu wiele os�b, kt�re twierdzi�y, �e zna�y dobrze starego i tr�jk� jego niesamowitych dzieci. Um�wi�em si� na spotkanie z doktorem As� Breedem, wiceprezesem firmy General Forge and Foundry, kt�remu podlega�o Laboratorium Badawcze. Przypuszczam, �e doktor Breed te� wchodzi� w sk�ad mojego karassu, mimo �e poczu� do mnie niech�� od pierwszego wejrzenia. "Sympatie i antypatie nie maj� z tym nic wsp�lnego" - przestrzega Bokonon przed cz�sto pope�nianym b��dem. - O ile wiem, by� pan prze�o�onym doktora Hoenikkera przez ca�y niemal okres jego dzia�alno�ci naukowej - powiedzia�em telefonuj�c do doktora Breeda. - Tylko na papierze - odpowiedzia�. - Nie rozumiem. - Gdybym by� w stanie rzeczywi�cie kierowa� prac� Feliksa - powiedzia� - to r�wnie dobrze m�g�bym teraz kierowa� dzia�alno�ci� wulkan�w, przyp�ywami i odp�ywami ocean�w oraz w�dr�wkami ptak�w i leming�w. Ten cz�owiek to by� �ywio� i �aden zwyk�y �miertelnik nie m�g� mie� na niego wp�ywu. 10. TAJNY AGENT X-9 Doktor Breed um�wi� si� ze mn� na rano nast�pnego dnia. Jad�c do pracy mia� wpa�� po mnie do hotelu, u�atwiaj�c mi w ten spos�b wej�cie na teren pilnie strze�onego Laboratorium Badawczego. Mia�em wi�c wolny wiecz�r, z kt�rym musia�em co� zrobi�. Znajdowa�em si� w miejscu, w kt�rym skupia�o si� ca�e nocne �ycie Ilium, w hotelu Del Prado. Bar hotelowy, zwany Sal� Ryback�, pe�ni� funkcj� miejscowego kurwido�ka. Tak si� z�o�y�o - tak si� musia�o z�o�y�, jak by powiedzia� Bokonon - �e zar�wno kurwa, ko�o kt�rej siad�em przy barze, jak i obs�uguj�cy mnie barman chodzili do szko�y z Franklinem Hoenikkerem, dr�czycielem owad�w, �rednim dzieckiem i zaginionym synem s�ynnego uczonego. Kurwa, kt�ra przedstawi�a mi si� jako Sandra, zaofiarowa�a mi rozkosze nieosi�galne nigdzie na �wiecie poza Place Pigalle i Port Saidem. Powiedzia�em, �e mnie to nie interesuje, a ona by�a do�� inteligentna, by przyzna�, �e j� r�wnie�. Jak si� p�niej okaza�o, oboje przecenili�my swoj� apati�. Zanim jednak sprawdzili�my si�� swoich po��da�, porozmawiali�my sobie na temat Franka Hoenikkera, na temat jego ojca, troch� na temat Asy Breeda i firmy General Forge and Foundry, na temat papie�a i kontroli urodzin, na temat Hitlera i �yd�w. Rozmawiali�my te� o szarlatanach. Rozmawiali�my o prawdzie. O gangsterach i businessmanach. Rozmawiali�my o niewinnych biedakach, kt�rych pos�ano na krzes�o elektryczne, i o bogatych skurwysynach, kt�rzy si� z tego wykr�cili. Rozmawiali�my o bigotach, kt�rzy nagle okazuj� si� zbocze�cami. Rozmawiali�my o r�nych rzeczach. Kr�tko m�wi�c, spili�my si�. Barman by� bardzo mi�y dla Sandry. Wida� by�o, �e lubi j� i szanuje. Powiedzia� mi, �e w szkole �redniej Sandra by�a przewodnicz�c� pocztu sztandarowego ich klasy. Ka�da klasa, jak mi wyja�ni�, wybiera�a sobie barwy i nast�pnie nosi�a je z dum� a� do uko�czenia szko�y. - Jaki kolor wybrali�cie? - spyta�em. - Pomara�czowo-czarny. - Bardzo dobry. - Byli�my tego samego zdania. - Czy Franklin Boenikker r�wnie� nale�a� do pocztu sztandarowego? - On do niczego nie nale�a� - powiedzia�a Sandra z pogard�. - Nie by� cz�onkiem �adnego komitetu, nie gra� w �adne gry, nie umawia� si� z dziewcz�tami. Nie s�dz�, �eby w og�le kiedykolwiek rozmawia� z dziewczyn�. Nazywali�my go Tajnym Agentem X-9. . - X-9? - Wie pan, zawsze zachowywa� si� tak, jakby by� w drodze z jednego tajnego spotkania na drugie i nie wolno mu by�o odezwa� si� do nikogo. - Mo�e on rzeczywi�cie mia� jakie� bardzo bogate tajne �ycie? - spyta�em. - Ale� sk�d! - Gdzie tam - u�miechn�� si� szyderczo barman. - By� po prostu jednym z tych szczeniak�w, kt�rzy buduj� modele samolot�w i przez ca�y czas trzepi� kapucyna. 11. PROTEINY - Mia� wyg�osi� u nas przem�wienie na otwarcie roku szkolnego. - Kto mia� wyg�osi� przem�wienie? - spyta�em. - Stary Hoenikker. - I co powiedzia�? - Nie przyszed�. - I nie mieli�cie przem�wienia inauguracyjnego? - Mieli�my. Zjawi� si� zziajany doktor Breed - ten, z kt�rym ma si� pan jutro zobaczy�, i on wyg�osi� przem�wienie. - Ciekawe, o czym m�wi�. - Powiedzia�, �e ma nadziej�, i� wiele spo�r�d nas wybierze zaw�d uczonego - powiedzia�a Sandra. Nie dostrzeg�a w tym nic zabawnego. Przypomnia�a sobie wyk�ad, kt�ry zrobi� na niej wra�enie. Streszcza�a go starannie i z szacunkiem. - Powiedzia�, �e najwi�kszym problemem �wiata jest... Tu musia�a przerwa� i chwil� pomy�le�. - Najwi�kszym problemem �wiata jest to - m�wi�a z wahaniem - �e ludzie wci�� jeszcze kieruj� si� przes�dami, a nie naukowym �wiatopogl�dem. Powiedzia�, �e gdyby na �wiecie wi�cej zajmowano si� nauk�, znikn�aby wi�kszo�� problem�w n�kaj�cych ludzko��. - Tak, i m�wi�, �e pewnego dnia nauka odkryje podstawow� tajemnic� �ycia - wtr�ci� barman. Podrapa� si� w g�ow� i zmarszczy� czo�o. - Bodaj�e przedwczoraj czyta�em w gazecie, �e ju� j� odkryli. - Musia�em to przeoczy� - mrukn��em. - Czyta�am o tym - powiedzia�a Sandra. - Jakie� dwa dni temu. - Zgadza si� - potwierdzi� barman. - I na czym polega ta tajemnica �ycia? - spyta�em. - Zapomnia�am - powiedzia�a Sandra. - Proteiny - o�wiadczy� barman. - Odkryli co� w zwi�zku z proteinami. - Zgadza si� - powiedzia�a Sandra - chodzi o proteiny. 12. KOKTAJL "KONIEC �WIATA" Do naszej rozmowy w barze hotelu Del Prado w��czy� si� starszy barman. Kiedy dowiedzia� si�, �e pisz� ksi��k� o dniu, w kt�rym zrzucono bomb�, opowiedzia� mi, co on robi� tego dnia i jak ten dzie� wygl�da� w barze, w kt�rym obecnie siedzimy. M�wi� kwacz�cym g�osem przez nos, a nos mia� niczym eksportowa truskawka. - Nie nazywa�o si� to wtedy Sal� Ryback� - m�wi�. - Nie by�o tu tych wszystkich pieprzonych sieci i muszli. Wtedy by� tu Wigwam Nawah�w. Na �cianach wisia�y india�skie koce i krowie czaszki. Na sto�ach le�a�y ma�e tam-tamy. Go�cie mieli uderza� w te tam-tamy, �eby przywo�a� kelnera. Chcieli te�, �ebym nosi� wojenny pi�ropusz, ale si� nie zgodzi�em. Kt�rego� dnia przyszed� prawdziwy Indianin z plemienia Nawah�w; powiedzia�, �e Nawahowie nigdy nie mieszkali w wigwamach. - Cholerna szkoda - odpowiedzia�em. Jeszcze wcze�niej by�a tu Sala Pompeja�ska, ca�a zastawiona gipsowymi biustami; ale oboj�tne, jak j� nazywaj�, nigdy nie zmieni� tego pieprzonego o�wietlenia. Nigdy nie zmieni� pieprzonych klient�w ani tego pieprzonego miasteczka. W dniu, w kt�rym zrzucili na Japo�czyk�w pieprzon� bomb� tego Hoenikkera, przyszed� jaki� obdartus i pr�bowa� wycygani� drinka. Chcia�, �ebym mu da� wypi� z okazji zbli�aj�cego si� ko�ca �wiata. Przyrz�dzi�em mu wi�c koktajl "Koniec �wiata". Wla�em do wydr��onego ananasa p� szklaneczki likieru mi�towego, doda�em do tego bitej �mietany i wi�ni� na czubek. - Masz, �ajzo - powiedzia�em - �eby� nie m�wi�, �e nic dla ciebie nie zrobi�em. Potem przyszed� inny go�� i powiada, �e rzuca prac� w Laboratorium Badawczym, �e ka�da praca naukowa ko�czy si� wynalezieniem nowej broni i �e nie chce wi�cej pomaga� politykom w ich pieprzonych wojnach. Nazywa� si� Breed. Spyta�em go, czy ma co� wsp�lnego z szefem tego pieprzonego Laboratorium Badawczego. Powiedzia�, �e ma cholernie du�o wsp�lnego. Powiedzia�, �e jest jego pieprzonym synem. 13. ODSKOCZNIA O Bo�e, jak�e paskudnym miastem jest Ilium! "O Bo�e - powiada Bokonon - jak�e paskudne s� wszystkie miasta!" Poprzez ci�k� pokryw� smogu pada� deszcz ze �niegiem. By� wczesny ranek. Jecha�em lincolnem doktora Asy Breeda. Czu�em si� podle i by�em wci�� jeszcze troch� pijany po wczorajszym wieczorze. Doktor Breed siedzia� za kierownic�. Ko�a jego limuzyny co chwila czepia�y o szyny dawno zlikwidowanej linii tramwajowej. Doktor Breed by� starszym d�entelmenem o r�owych policzkach, ubiera� si� z wyszukan� elegancj� i musia� by� bardzo zamo�ny. Roztacza� wok� siebie atmosfer� optymizmu, dobrych manier, energii i pogody ducha. W przeciwie�stwie do niego ja by�em rozdra�niony, schorowany i cyniczny. Sp�dzi�em t� noc z Sandr�. Mia�em uczucie, �e moja dusza jest plugawa i cuchnie niczym dym z palonej kociej sier�ci. My�la�em o wszystkich jak najgorzej i o doktorze Breed te� dowiedzia�em si� od Sandry kilku do�� paskudnych rzeczy. Sandr� powiedzia�a mi, �e wszyscy w Ilium wiedzieli o romansie doktora Breeda i �ony Feliksa Hoenikkera. Wi�kszo�� ludzi uwa�a, �e Breed jest ojcem ca�ej tr�jki m�odych Hoenikker�w. - Czy zna pan Ilium? - spyta� niespodziewanie doktor Breed. - Nie, to moja pierwsza wizyta w tym mie�cie. - To jest miasto dla ludzi rodzinnych. - Nie rozumiem. - Nie ma tu �adnego prawie nocnego �ycia. Ludzie koncentruj� si� tu na sprawach domu i rodziny. - Bardzo zdrowa atmosfera. - To prawda. Problem przest�pczo�ci m�odzie�y prawie tu nie istnieje. - To dobrze. - Ilium ma bardzo interesuj�c� przesz�o��. - To ciekawe. - Nasze miasto s�u�y�o jako odskocznia. - Nie rozumiem. - Do migracji na Zach�d. - Aha. - Ludzie zaopatrywali si� tutaj przed dalsz� podr�. - To ciekawe. - Tu, gdzie teraz stoi nasze laboratorium, by� stary fort. Odbywa�y si� w nim publiczne egzekucje przest�pc�w z ca�ego okr�gu. - Widz�, �e ju� w�wczas zbrodnia nie pop�aca�a. - W roku 1782 powieszono tutaj cz�owieka, kt�ry zamordowa� dwadzie�cia sze�� os�b. Nieraz my�la�em, �e kto� powinien napisa� o nim ksi��k�. Nazywa� si� George Minor Moakely. Pod szubienic� za�piewa� piosenk�, kt�r� sam u�o�y� na t� okazj�. - O czym by�a ta piosenka? - Mo�e pan znale�� s�owa w Towarzystwie Historycznym, je�li to pana interesuje. - Chodzi�o mi tylko o og�lny sens. - M�wi�, �e niczego nie �a�uje. - Niekt�rzy ludzie ju� tacy s�. - Niech pan tylko pomy�li - powiedzia� doktor Breed. - Mia� na sumieniu �ycie dwudziestu sze�ciu os�b! - Na sam� my�l ciarki cz�owieka przechodz� - powiedzia�em. 14. SAMOCHODY Z KRYSZTA�OWYMI WAZONAMI Moja biedna g�owa podskakiwa�a na zdr�twia�ej szyi. Ko�a l�ni�cego lincolna doktora Breeda znowu wpad�y w szyny tramwajowe. Spyta�em doktora, ile os�b spieszy na �sm� rano do pracy w zak�adach General Forge and Foundry, i dowiedzia�em si�, �e trzydzie�ci tysi�cy. Na ka�dym skrzy�owaniu stali policjanci w ��tych pelerynach, ruchami d�oni w bia�ych r�kawiczkach przecz�c �wiat�om ulicznym. A �wiat�a, po�yskuj�ce w deszczu jak jaskrawe zjawy, kontynuowa�y swoj� bezsensown� b�azenad�, udaj�c, �e nadal kieruj� lawin� pojazd�w. Zielone oznacza�o woln� drog�. Czerwone - stop. ��te oznacza�o ostrze�enie. Doktor Breed opowiedzia� mi, jak doktor Hoenikker, w�wczas jeszcze bardzo m�ody cz�owiek, pewnego ranka wysiad� z samochodu, pozostawiaj�c go na �rodku jezdni. - Policja, szukaj�c przyczyny zatoru - m�wi� - znalaz�a w samym �rodku piek�a auto Feliksa z w��czonym silnikiem, z pal�cym si� cygarem w popielniczce i �wie�ymi kwiatami w wazonach. - Jak to w wazonach? - Feliks mia� marmona wielko�ci sporej lokomotywy. Mi�dzy oknami by�y tam umocowane kryszta�owe wazoniki i jego �ona co rano wstawia�a do nich �wie�e kwiaty. I w�a�nie ten samoch�d tkwi� na �rodku jezdni. - Jak "Marie Celeste" - wtr�ci�em. - Policja odholowa�a samoch�d. Wiedzieli, kto jest jego w�a�cicielem, wi�c zadzwonili do Feliksa i bardzo uprzejmie poinformowali go, gdzie mo�e odebra� swoje auto. I wtedy Feliks odpowiedzia�, �e mog� je sobie wzi��, bo jemu nie b�dzie ju� potrzebne. - I co, wzi�li sobie? - Nie. Zadzwonili do �ony i ona przyjecha�a i odebra�a samoch�d. - A jak mia�a na imi� jego �ona? - Emily. - Doktor Breed zwil�y� j�zykiem wargi, spojrzenie mu si� zamgli�o i jeszcze raz powt�rzy� imi� dawno ju� nie�yj�cej kobiety - Emily. - Czy s�dzi pan, �e mog� wykorzysta� t� histori� z samochodem w swojej ksi��ce? - spyta�em. - Pod warunkiem, �e nie wspomni pan, czym si� sko�czy�a. - Nie rozumiem. - Emily nie by�a przyzwyczajona do prowadzenia marmona. W drodze do domu mia�a gro�ny wypadek, w kt�rym dozna�a z�amania miednicy... Stali�my w�a�nie przed skrzy�owaniem. Doktor Breed przymkn�� oczy i zacisn�� d�onie na kierownicy. - Dlatego w�a�nie umar�a przy porodzie ma�ego Newta. 15. WESO�YCH �WI�T Laboratorium Badawcze Towarzystwa General Forge and Foundry mie�ci�o si� w pobli�u g��wnej bramy zak�ad�w w Ilium i niedaleko od parkingu dla wy�szych urz�dnik�w, na kt�rym doktor Breed zostawi� sw�j samoch�d. Spyta�em go, ile os�b zatrudnia laboratorium. - Siedemset - odpowiedzia� - ale z tego nieca�a setka zajmuje si� w�a�ciw� prac� naukow�. Pozosta�e sze��set os�b wykonuje funkcje s�u�ebne, a ja jestem szefem tej s�u�by. Kiedy w��czyli�my si� w nurt ludzi spiesz�cych do pracy g��wn� ulic� zak�ad�w, jedna z id�cych za nami kobiet zwr�ci�a si� do doktora Breeda z �yczeniami weso�ych �wi�t. Doktor Breed obejrza� si�, zerkn�� �askawie na morze twarzy bladych jak niedopieczone placki i stwierdzi�, �e weso�ych �wi�t �yczy mu niejaka panna Pefko. Panna Francine Pefko mia�a dwadzie�cia lat, by�a zdrowa, �adna i bezmy�lna - wcielenie przeci�tno�ci. Doktor Breed, pod wra�eniem �wi�tecznej atmosfery, zaprosi� pann� Pefko, aby przy��czy�a si� do nas. Przedstawi� mi j� jako sekretark� doktora Nilsaka Horvatha. Przy okazji wyja�ni� mi, kto to jest doktor Horvath. - Najwi�kszy specjalista od napi�cia powierzchniowego - powiedzia� - ten, kt�ry robi te wspania�e rzeczy z b�onami. - Co nowego w chemii b�on powierzchniowych? - spyta�em pann� Pefko, - Diabli wiedz� - odpowiedzia�a. - Niech mnie pan o to nie pyta. Ja tylko przepisuj� na maszynie to, co mi ka��. - I przeprosi�a za to, �e si� tak brzydko wyrazi�a. - My�l�, �e jest pani przesadnie skromna - wtr�ci� doktor Breed. - Wcale nie. - Panna Pefko nie przywyk�a do rozm�w z tak wa�nymi osobisto�ciami jak doktor Breed i by�a wyra�nie zmieszana. Odbi�o si� to na jej ruchach, kt�re sta�y si� sztywne i jakie� kurze, a twarz zastyg�a w nienaturalnym u�miechu. Szuka�a rozpaczliwie w my�lach czego�, co mog�aby powiedzie�, ale g�ow� jej wype�nia�y wy��cznie strz�pki waty i sztuczna bi�uteria. - I co pani o nas s�dzi - kontynuowa� doktor Breed dobrodusznie - teraz, kiedy pracuje pani u nas... ile to ju�? Chyba z rok? - Wy, uczeni, za du�o my�licie - strzeli�a panna Pefko i wybuchn�a g�upawym �miechem. �askawo�� doktora Breeda spali�a wszystkie bezpieczniki jej systemu nerwowego i nie panowa�a ju� wi�cej nad sob�. - Wy wszyscy za du�o my�licie. Obok nas drepta�a zdyszana i zaaferowana gruba kobieta w brudnym kombinezonie. S�ysz�c s�owa panny Pefko, odwr�ci�a si� i spojrza�a na doktora Breeda z wyrzutem. Wida� by�o, �e nie lubi ludzi, kt�rzy za du�o my�l�. W tym momencie wyda�a mi si� godnym reprezentantem ca�ej prawie ludzko�ci. Wyraz twarzy tej grubej kobiety zdradza�, �e zwariuje na miejscu, je�li kto� cokolwiek jeszcze pomy�li. - Uwa�am - powiedzia� doktor Breed - �e wszyscy ludzie my�l� dok�adnie tyle samo. Po prostu uczeni my�l� inaczej ni� pozostali ludzie. - Kiedy pisz� to, co dyktuje mi doktor Horvath, to tak, jakbym pisa�a w nieznanym j�zyku. Nie s�dz�, abym mog�a to kiedykolwiek zrozumie�, nawet gdybym sko�czy�a studia. A mo�liwe, �e on dyktuje mi rzeczy, kt�re przewr�c� ca�y �wiat do g�ry nogami, tak jak bomba atomowa. Kiedy wraca�am ze szko�y, matka pyta�a mnie zawsze, co tego dnia robi�am, i zawsze jej opowiada�am. Kiedy teraz wracam z pracy, matka zadaje mi to samo pytanie, ale mog� jej tylko powiedzie�... - Tu panna Pefko potrz�sn�a g�ow� i k�ciki jej purpurowych warg opad�y - nie wiem, nie wiem, nie wiem. - Je�li jest co�, czego pani nie rozumie - powiedzia� tonem nauczyciela doktor Breed - to niech, pani poprosi doktora Horvatha o wyja�nienie. Wyja�nianie to jego specjalno��. Tu zwr�ci� si� do mnie. - Doktor Hoenikker zwyk� by� mawia�, �e uczony, kt�ry nie potrafi wyja�ni� tego, nad czym pracuje, o�mioletniemu dziecku, jest szarlatanem. - Widocznie jestem g�upsza ni� o�mioletnie dziecko - zmartwi�a si� panna Pefko. - Nie wiem nawet, co to jest szarlatan. 16. Z POWROTEM DO PRZEDSZKOLA Do Laboratorium Badawczego wchodzi�o si� po czterech granitowych stopniach. Sam budynek by� z surowej ceg�y i wznosi� si� na wysoko�� sze�ciu pi�ter. W drzwiach przechodzi�o si� pomi�dzy dwoma uzbrojonymi po z�by stra�nikami. Panna Pefko pokaza�a stra�nikowi z lewej strony r�ow� plakietk� z napisem "tajne", przypi�t� na czubku lewej piersi. Doktor Breed pokaza� stra�nikowi po prawej plakietk� "�ci�le tajne" w klapie marynarki. Ceremonialnym gestem otoczy� mnie na odleg�o�� ramieniem, daj�c w ten spos�b stra�nikom do zrozumienia, �e jestem pod jego opiek� i �e odpowiada za mnie. U�miechn��em si� do jednego ze stra�nik�w. Nie odpowiedzia� mi u�miechem. Wiadoma rzecz, z bezpiecze�stwem nie ma �art�w. Doktor Breed, panna Pefko i ja przeszli�my w skupieniu przez wielki hall laboratorium. - Niech pani poprosi czasem doktora Horvatha, �eby pani co� wyja�ni� - zwr�ci� si� doktor Breed do panny Pefko. - Jestem przekonany, �e otrzyma pani prost� i zrozumia�� odpowied�. - Doktor Horvath musia�by zacz�� od pierwszej klasy, a mo�e nawet od przedszkola - odpowiedzia�a. - Boj� si�, �e du�o przepu�ci�am. - Wszyscy du�o przepu�cili�my - zgodzi� si� doktor Breed. - Wszystkim nam dobrze by zrobi�o, gdyby�my mogli zacz�� jeszcze raz od pocz�tku, najlepiej od przedszkola. Patrzyli�my, jak specjalna przewodniczka uruchamia kolejno modele pogl�dowe, stoj�ce wzd�u� �cian hallu. By�a to wysoka, chuda, blada i zimna jak l�d dziewczyna. Pod jej szybkimi dotkni�ciami b�yska�y lampki, obraca�y si� k�ka, bulgota�y kolby i dzwoni�y dzwonki. - Czarna magia - stwierdzi�a panna Pefko. - Przykro mi s�ucha�, jak kto� z naszego zespo�u u�ywa tego wy�wiechtanego, pachn�cego �redniowieczem s�owa - powiedzia� doktor Breed. - Ka�dy z tych eksponat�w m�wi sam za siebie. S� specjalnie tak pomy�lane, �eby nie by�o w nich nic tajemniczego. One s� antytez� magii. - Przepraszam, czym? - Przeciwie�stwem magii. - Nigdy bym tego nie odgad�a. Na twarzy doktora Breeda po raz pierwszy odbi� si� wyraz pewnego zniecierpliwienia. - W ka�dym razie nie chcieli�my robi� �adnych tajemnic. Prosz� nam uwierzy� na s�owo. 17. �E�SKI KLASZTOR Sekretarka doktora Breeda sta�a na swoim biurku i zawiesza�a pod sufitem �wi�teczne papierowe dekoracje. - Prosz� uwa�a� - zawo�a� doktor Breed - od p� roku nie mieli�my ani jednego wypadku przy pracy! Niech pani nie spadnie z tego biurka, bo nam pani zepsuje statystyk�! Panna Naomi Faust by�a weso��, zasuszon� starsz� dam�. My�l�, �e s�u�y�a doktorowi niemal od ko�yski. Roze�mia�a si� w odpowiedzi. - Ja jestem niezniszczalna. A gdybym nawet spad�a, to podtrzymaj� mnie gwiazdkowe anio�y. - Zdarza�o im si� ju� zagapi�. Od papierowych dzwonk�w zwiesza�y si� dwie szarfy, zwini�te w harmonijk�. Panna Faust poci�gn�a za jedn� z nich, rozwijaj�c d�ug� wst�g� z napisem. - Prosz� potrzyma� - powiedzia�a, wr�czaj�c koniec szarfy doktorowi - mo�e pan rozci�gnie to do ko�ca i przypnie do tablicy og�osze�. Doktor Breed wykona� polecenie i odsun�� si� o krok, aby przeczyta� has�o na szarfie. - "Chwa�a Bogu na wysoko�ci!" - odczyta� z uczuciem. Panna Faust zesz�a z biurka, rozwijaj�c drug� szarf�. "Pok�j ludziom dobrej woli!" - g�osi� napis na drugiej szarfie. - S�owo daj� - roze�mia� si� doktor Breed - teraz nawet Bo�e Narodzenie sprzedaj� w konserwach! Wygl�da tu teraz od�wi�tnie, bardzo od�wi�tnie. - Pami�ta�am te� o czekoladkach dla dziewcz�t. Czy nie jest pan ze mnie dumny? Doktor Breed klepn�� si� w czo�o, zmartwiony swoim roztargnieniem. - Dzi�ki Bogu! Zupe�nie wylecia�o mi z g�owy. - Nie wolno, nam o tym zapomina� - powiedzia�a panna Faust. - To ju� teraz tradycja: doktor Breed rozdaj�cy dziewcz�tom czekoladowe batoniki na Bo�e Narodzenie. Panna Faust wyja�ni�a mi, �e dziewcz�ta pracuj� w hali maszyn w podziemiach laboratorium i obs�uguj� ka�dego, kto ma dost�p do dyktafonu. Przez ca�y rok dziewcz�ta s�ysz� tylko g�osy niewidzialnych uczonych z ta�m, kt�re przynosz� inne dziewcz�ta. Raz do roku opuszczaj� sw�j betonowy klasztor i id� �piewa� kol�dy, a doktor Breed rozdaje im czekoladki. - One te� s�u�� nauce - potwierdzi� doktor Breed - chocia� pewnie nie rozumiej� ani s�owa z tego, co pisz�. Niech im B�g b�ogos�awi! 18. NAJCENNIEJSZY TOWAR NA ZIEMI Kiedy znale�li�my si� w gabinecie doktora Breeda, spr�bowa�em uporz�dkowa� swoje my�li, �eby przeprowadzi� sensowny wywiad. Stwierdzi�em, �e m�j stan psychiczny nie uleg� poprawie, kiedy za� zacz��em wypytywa� doktora Breeda o dzie�, w kt�rym zrzucono bomb�, okaza�o si�, �e m�zg mam wci�� jeszcze za�miony oparami alkoholu i palonej kociej sier�ci. Ka�dym kolejnym pytaniem dawa�em do zrozumienia, �e tw�rcy bomby atomowej s� zbrodniarzami, wsp�odpowiedzialnymi za najohydniejsze morderstwo. Doktor Breed by� zaskoczony, a potem poczu� si� bardzo ura�ony. Odsun�� si� ode mnie i burkn��: - Zdaje si�, �e pan nie przepada za uczonymi. - Tego bym nie powiedzia�. - Odnosz� wra�enie, �e swoimi pytaniami chce mnie pan zmusi� do przyznania, i� wszyscy uczeni s� t�pymi kretynami bez serca i sumienia, oboj�tnymi na los reszty ludzko�ci, albo �e w og�le nie zas�uguj� na miano ludzi. - U�ywa pan do�� mocnych sformu�owa�. - Obawiam si�, �e w pa�skiej ksi��ce znajd� si� co najmniej r�wnie mocne. S�dzi�em, �e interesuje pana prawdziwa, obiektywna biografia Feliksa Hoenikkera - trudno o bardziej odpowiedzialne zadanie dla m�odego pisarza w naszych czasach. Ale nie, pan przychodzi tu naszpikowany przes�dami na temat zwariowanych uczonych. Gdzie si� pan na�yka� takich m�dro�ci? W komiksach? - Od syna doktora Hoenikkera, �eby wymieni� cho� jedno �r�d�o. - Od kt�rego syna? - Od Newtona. - Mia�em przy sobie list ma�ego Newta i pokaza�em go doktorowi. - Nawiasem m�wi�c, jakiego wzrostu jest Newton? - Mniej wi�cej jak stojak na parasole - odpowiedzia� doktor Breed, czytaj�c list ze zmarszczonym czo�em. - Czy pozosta�a dw�jka dzieci jest normalna? - Oczywi�cie. Musz� pana rozczarowa�, ale uczeni maj� takie same dzieci, jak wszyscy inni ludzie. Zrobi�em, co mog�em, by u�agodzi� doktora Breeda i przekona� go, �e chodzi mi rzeczywi�cie o obiektywny portret doktora Hoenikkera. - Przyszed�em tutaj wy��cznie w tym celu, aby zanotowa� s�owo w s�owo to, co mi pan powie na temat doktora Hoenikkera. List Newta stanowi� tylko pocz�tek i to, czego dowiem si� od pana, pomo�e mi uzyska� pe�niejszy obraz. - Mam powy�ej uszu ludzi, kt�rzy nie rozumiej�, kim jest uczony i na czym polega praca naukowa. - Zrobi� wszystko, co w mojej mocy, aby to wyja�ni�. - Wi�kszo�� ludzi w tym kraju nie rozumie nawet, co to s� badania podstawowe. - B�d� bardzo wdzi�czny, je�li zechce mi pan to wyja�ni�. - Nie jest to poszukiwanie lepszych filtr�w do papieros�w, delikatniejszego papieru toaletowego albo trwalszej farby olejnej, uchowaj nas Bo�e. Wszyscy rozprawiaj� o badaniach naukowych, ale na dobr� spraw� nikt ich w tym kraju nie prowadzi. Jeste�my jedn� z niewielu firm, kt�re rzeczywi�cie �o�� na badania podstawowe. Kiedy wi�kszo�� innych firm chwali si� swoimi badaniami, nale�y pod tym rozumie� jedynie najemnych technik�w w bia�ych kitlach, kt�rzy pos�uguj� si� ksi��k� kucharsk� i pracuj� nad ulepszeniem wycieraczki do szyb dla nowego modelu oldsmobila. - A u was? - Tutaj i w przera�aj�co niewielu o�rodkach w tym kraju p�aci si� ludziom za to, i tylko za to, �eby rozwijali nasz� wiedz� o �wiecie. - Pi�knie to �wiadczy o hojno�ci General Forge and Foundry. - Hojno�� nie ma z tym nic wsp�lnego. Wiedza jest najbardziej warto�ciowym towarem na �wiecie. Ka�de nowe odkrycie czyni nas bogatszymi. Gdybym by� ju� wtedy bokononist�, zawy�bym s�ysz�c co� takiego. 19. KONIEC Z B�OTEM - Czy mam rozumie� - spyta�em doktora Breeda - �e w tym laboratorium nie m�wi si� ludziom, czym maj� si� zajmowa�? �e nawet im si� nie podsuwa temat�w? - Ca�y czas proponuje im si� r�ne rzeczy, ale przedstawiciele czystej nauki nie bior� pod uwag� niczyich sugestii. Oni maj� g�owy nabite w�asnymi projektami i to jest w�a�nie to, o co nam chodzi. - Czy kto� pr�bowa� podsuwa� jakie� tematy doktorowi Hoenikkerowi? - Oczywi�cie. Zw�aszcza admira�owie i genera�owie. Uwa�ali go za co� w rodzaju czarnoksi�nika, kt�ry mo�e jednym skinieniem r�d�ki uczyni� Ameryk� niezwyci�on�. Przychodzili tu z najr�niejszymi zwariowanymi projektami - zreszt�, przychodz� nadal. Jedyna wada tych projekt�w polega na tym, �e przy obecnym stanie wiedzy nie mo�na ich zrealizowa�. Od uczonych w rodzaju doktora Hoenikkera ��da si�, aby usun�li t� drobn� niedogodno��. Pami�tam, na kr�tko przed �mierci� Feliksa jaki� genera� piechoty morskiej zam�cza� go, �eby zrobi� co� z b�otem. - Z b�otem? - �o�nierze piechoty morskiej po prawie dwustu pi��dziesi�ciu latach tarzania si� w b�ocie mieli go dosy� - powiedzia� doktor Breed. - Genera� w ich imieniu wyra�a� przekonanie, �e wobec og�lnego post�pu ha�b� jest, aby musieli nadal walczy� unurzani w b�ocie. - O co chodzi�o temu genera�owi? - O likwidacj� b�ota. �eby nie by�o b�ota. - S�dz� - zacz��em teoretyzowa� - �e da�oby si� to zrobi� przy pomocy ogromnych ilo�ci jakich� �rodk�w chemicznych albo specjalnych maszyn... - Genera�owi chodzi�o o ma�� pigu�k� albo o ma�� maszynk�. �o�nierze mieli dosy� nie tylko b�ota, mieli te� dosy� d�wigania k�opotliwego sprz�tu. Chcieli dla odmiany czego� ma�ego. - I co na to doktor Hoenikker? - Feliks �artem wysun�� hipotez�, a wszystkie jego hipotezy mia�y charakter �artobliwy, �e mo�e istnie� substancja, kt�rej jedno ziarenko, nawet mikroskopijnie ma�e, wystarczy, aby niezmierzone przestrzenie bagien, b�ot, torfowisk, sadzawek i lotnych piask�w sta�y si� twarde jak to biurko. Tu doktor Breed uderzy� pokryt� starczymi plamami pi�ci� w biurko. By� to stalowy mebel koloru morskiej wody z blatem w kszta�cie nerki. - Jeden �o�nierz m�g�by unie�� wystarczaj�c� ilo�� tej substancji, aby uwolni� ca�� pancern� dywizj�, kt�ra ugrz�z�a w bagnach. Zgodnie z tym, co twierdzi� Feliks, jeden �o�nierz m�g�by przenie�� wystarczaj�c� ilo�� tej substancji pod paznokciem ma�ego palca. - Przecie� to niemo�liwe. - To pan tak uwa�a i ja, prawie wszyscy tak uwa�aj�. Dla Feliksa, z jego �artobliwym podej�ciem do zagadnie�, by�o to zupe�nie mo�liwe. Niezwyk�o�� Feliksa - i mam nadziej�, �e umie�ci pan to w swojej ksi��ce - polega�a na tym, �e zawsze podchodzi� do starych �amig��wek tak, jakby zetkn�� si� z nimi po raz pierwszy. - Czuj� si� teraz jak panna Pefko i te wszystkie dziewcz�ta z "�e�skiego klasztoru" - powiedzia�em. - Doktor Hoenikker nigdy nie potrafi�by mi wyt�umaczy�, jakim cudem co�, co mie�ci si� pod paznokciem, mo�e przekszta�ci� bagno w twardy grunt. - M�wi�em ju� panu, �e Feliks mia� niezwyk�y dar t�umaczenia... - Mimo to... - Potrafi� wyja�ni� to mnie - powiedzia� doktor Breed - i jestem pewien, �e ja z kolei potrafi� wyja�ni� to panu. Zadanie polega na tym, �eby wyci�gn�� piechot� morsk� z b�ota, tak? - Tak. - Dobrze - powiedzia� doktor Breed. - Niech pan s�ucha uwa�nie. Zaczynam. 20. L�D-9 - Pewne ciecze - zacz�� doktor Breed - mog� krystalizowa�, czyli zamarza�, na r�ne sposoby. Znaczy to, �e ich cz�steczki mog� w r�ny spos�b ��czy� si� w uporz�dkowane, sztywne struktury. Stary cz�owiek o d�oniach pokrytych plamami m�wi� o tym, jak mo�na na r�ne sposoby uk�ada� kule armatnie na dziedzi�cu zamkowym lub pomara�cze w skrzynkach. - Podobnie dzieje si� z cz�steczkami w kryszta�ach i dwa r�ne kryszta�y tej samej substancji mog� wykazywa� zupe�nie odmienne w�a�ciwo�ci fizyczne. Opowiedzia� mi o fabryce, kt�ra produkuje du�e kryszta�y winianu etylenowo-dwuaminowego. Kryszta�y te, jak mi wyja�nia�, znajduj� zastosowanie w pewnych procesach produkcyjnych. Pewnego dnia stwierdzono jednak, �e otrzymywane, w zak�adach kryszta�y nie wykazuj� ju� po��danych w�a�ciwo�ci. Cz�steczki zacz�y wi�za� si�, czyli zamarza�, w inny spos�b. Ciecz, kt�ra podlega�a krystalizacji, nie uleg�a zmianie, a mimo to uzyskiwane kryszta�y by�y do niczego z punktu widzenia zastosowania w przemy�le. Nikt nie wiedzia�, co by�o tego przyczyn�, teoretycznie jednak sprawc� wszystkiego by�o co�, co doktor Breed nazywa� "zal��kiem". Mia� na my�li niewielki fragment niepo��danej siatki krystalicznej. Zal��ek taki, kt�ry pojawi� si� B�g wie sk�d, przekaza� cz�steczkom cieczy nowy spos�b ��czenia si�, czyli krystalizowania, czyli zamarzania. - A teraz niech pan znowu wyobrazi sobie kule armatnie na dziedzi�cu lub pomara�cze w skrzynce - zaproponowa�. Po czym wyt�umaczy� mi, jak to uk�ad dolnej warstwy kul lub pomara�czy okre�la uk�ad wszystkich nast�pnych warstw. - Dolna warstwa spe�nia rol� "zal��ka"; od nie] zale�y, jak b�d� si� zachowywa� wszystkie nast�pne kule lub pomara�cze, cho�by liczba ich ros�a w niesko�czono��. - Przypu��my teraz - doktor Breed zachichota�, wyra�nie z siebie zadowolony - �e istnieje wiele r�nych sposob�w krystalizowania, czyli zamarzania wody. Przypu��my, �e l�d, po kt�rym je�dzimy na �y�wach i kt�ry wrzucamy do koktajli, to, co mogliby�my nazwa� lodem-1, jest tylko jednym z wielu mo�liwych rodzaj�w lodu. Przypu��my, �e woda zamarza na Ziemi zawsze w postaci lodu-1 tylko dlatego, �e nigdy nie by�o "zal��ka", kt�ry by przekaza� jej form� lodu-2, lodu-3, lodu-4... I przypu��my, �e istnieje pewna forma, nazwijmy j� lodem-9, kryszta� twardy niczym to biurko - tu znowu uderzy� w biurko swoj� starcz� d�oni� - powstaj�ca w temperaturze stu stopni Fahrenheita, albo, jeszcze lepiej, stu trzydziestu stopni. - Prosz� m�wi�, na razie wszystko rozumiem - powiedzia�em. Dalszy wyw�d przerwa�y g�o�ne i pe�ne napi�cia szepty, dobiegaj�ce z s�siedniego pokoju. Zebra� si� tam ca�y "�e�ski klasztor". Dziewcz�ta szykowa�y si� do �piewania kol�dy. Zacz�y, kiedy doktor Breed i ja stan�li�my w drzwiach. Ca�a setka dziewcz�t przebra�a si� za ch�opc�w z ch�ru ko�cielnego, za�o�ywszy bia�e ko�nierze z jakich� formularzy spi�tych biurowymi spinaczami. �piewa�y pi�knie. By�em zaskoczony i szczerze wzruszony. Zawsze robi na mnie wra�enie ten rzadko okazywany skarb - s�odycz, z jak� wi�kszo�� kobiet potrafi �piewa�. Dziewcz�ta �piewa�y Miasteczko Betlejem. Niepr�dko zapomn�, ile uczucia wk�ada�y w s�owa: P�jd�my do stajenki z nadziej� i l�kiem. 21. PIECHOTA MORSKA ATAKUJE Kiedy doktor Breed przy pomocy panny Faust rozda� ju� dziewcz�tom wszystkie �wi�teczne batoniki, wr�cili�my do jego gabinetu. - Na czym to stan�li�my? - spyta�. - Ach, tak! - I poprosi�, �ebym sobie wyobrazi� �o�nierzy ameryka�skiej piechoty morskiej, tkwi�cej gdzie� w zapomnianych przez Boga bagnach. - Ci�ar�wki, czo�gi i haubice grz�zn� - u�ala� si� - ton�c w cuchn�cej mazi i szlamie. Tu podni�s� znacz�co palec i zrobi� do mnie oko. - Przypu��my jednak, m�ody cz�owieku, �e jeden z �o�nierzy ma przy sobie ma�� kapsu�k� zawieraj�c� ziarenko lodu-9, zal��ek nowego sposobu ��czenia si� cz�steczek wody, czyli zamarzania. I je�li ten �o�nierz wrzuci to ziarenko do najbli�szej ka�u�y... - To ka�u�a zamarznie? - zgad�em. - A ca�e b�oto wok� tej ka�u�y? - Te� zamarznie? - A wszystkie ka�u�e w tym zamarzni�tym b�ocie? - Zamarzn�? - A jeziorka i strumienie p�yn�ce przez to zamarzni�te bagno? - Zamarzn�? - Oczywi�cie! - krzykn��. - I piechota morska Stan�w Zjednoczonych podniesie si� z bagna i ruszy do ataku. 22. PRZEDSTAWICIEL PRASY BRUKOWEJ - Czy co� takiego istnieje? - spyta�em. - Nie, nie, nie - odpowiedzia� doktor Breed, znowu trac�c cierpliwo��. - Opowiedzia�em t� histori� tylko dlatego, �eby da� panu pewne poj�cie o tym, jak �wie�o i niekonwencjonalnie potrafi� Feliks podchodzi� do starych problem�w. Powt�rzy�em panu tylko to, co on powiedzia� genera�owi piechoty morskiej, kt�ry zam�cza� go tym b�otem. Feliks jada� w naszym bufecie przy oddzielnym stoliku. Istnia�o niepisane prawo, �e nikt nie mo�e siada� obok niego, �eby nie narusza� toku jego my�li. Jednak ten genera� wdar� si� do �rodka, przystawi� sobie krzes�o i zacz�� mu opowiada� o b�ocie. To, co pan us�ysza�, to by�a odpowied�, jak� Feliks da� mu na poczekaniu. - Ale... ale taka rzecz nie istnieje? - M�wi�em ju� panu, �e nie! - krzykn�� doktor Breed, wyprowadzony z r�wnowagi. - Feliks wkr�tce potem zmar�. I gdyby s�ucha� pan tego, co pr�bowa�em panu powiedzie� o ludziach zajmuj�cych si� czyst� nauk�, to nie zadawa�by mi pan takich pyta�! Ludzie czystej nauki pracuj� nad tym, co ich interesuje, a nie nad tym, co interesuje innych. - My�l� wci�� o tym b�ocie... - Mo�e pan przesta� o nim my�le�! Powiedzia�em na temat b�ota wszystko, co mia�em do powiedzenia. - Kiedy strumienie, p�yn�ce przez to bagno, zamieni� si� w l�d-9, to co stanie si� z rzekami i jeziorami, do kt�rych one wpadaj�? - Zamarzn�. Ale taka rzecz jak l�d-9 nie istnieje. - A co z oceanami, do kt�rych wpadaj� te zamarzni�te rzeki? - Zamarzn�, oczywi�cie - uci��. - Za�o�� si�, �e pobiegnie pan sprzeda� gazetom sensacyjny materia� na temat lodu-9. Jeszcze raz m�wi� panu, �e on nie istnieje! - A �r�d�a, kt�re zasilaj� te zamarzni�te rzeki i jeziora, i wszystkie podziemne wody zasalaj�ce te �r�d�a? - Te� zamarzn�, do cholery! - wrzasn��. - Gdybym wiedzia�, �e reprezentuje pan pras� brukow� - doda� wynios�ym tonem, wstaj�c - to nie traci�bym czasu na rozmowy z panem! - A deszcz? - Deszcz, po zetkni�ciu z ziemi�, zamienia�by si� w twarde, ma�e grudki lodu-9, i oznacza�oby to koniec �wiata! I na tym sko�czymy r�wnie� nasz� rozmow�! Do widzenia panu! 23. �AB�DZIA PIE�� Doktor Breed myli� si�: taka rzecz jak l�d-9 istnia�a. I l�d-9 znajdowa� si� na Ziemi. By� to ostatni prezent, jakim Feliks Hoenikker obdarzy� ludzko�� przed odej�ciem na zas�u�ony odpoczynek. Zrobi� to tak, �e nikt nie wiedzia�, nad czym pracowa�, i nie pozostawi� �adnych notatek. To prawda, �e odkrycie wymaga�o skomplikowanej aparatury, ale Laboratorium Badawcze by�o w tak� aparatur� wyposa�one. Doktor Hoenikker musia� tylko poszpera� po s�siednich pracowniach po�yczaj�c to i owo, zyskuj�c opini� uci��liwego, cho� sympatycznego s�siada, dop�ki nie wykona� swojej - jak to si� m�wi - �ab�dziej pie�ni. Uzyska� bry�k� lodu-9. By� b��kitnobia�y i topi� si� w temperaturze stu czternastu przecinek czterech stopni Fahrenheita. Feliks Hoenikker w�o�y� bry�k� do buteleczki, buteleczk� schowa� do kieszeni, po czym wyjecha� wraz z tr�jk� dzieci do swego domku na przyl�dku Cod, aby tam sp�dzi� �wi�ta Bo�ego Narodzenia. Angela mia�a wtedy trzydzie�ci cztery lata, Frank dwadzie�cia cztery, a ma�y Newt osiemna�cie. Doktor Hoenikker umar� w Wigili�, zdradzaj�c jedynie swoim dzieciom tajemnic� lodu-9. Dzieci podzieli�y bry�k� lodu-9 pomi�dzy siebie. 24. CO TO JEST WAMPETER Musz� tu wyja�ni�, co bokononi�ci rozumiej� pod poj�ciem wampetera. Wampeter jest osi� karassu. Nie ma karassu bez wampetera, tak jak nie ma ko�a bez osi, powiada Bokonon. Wampeterem mo�e by� wszystko: drzewo, kamie�, zwierz�, idea, ksi��ka, melodia, �wi�ty Graal. Cokolwiek jest wampeterem, cz�onkowie karassu kr��� wok� niego w majestatycznym chaosie mg�awicy spiralnej. Orbity cz�onk�w karassu wok� tego wsp�lnego �rodka s� oczywi�cie orbitami duchowymi. Kr��� po nich dusze, a nie cia�a. Jak w piosence Bokonona: W k�ko, w k�ko, nieustannie w k�ko si� kr�cimy, Nasze stopy s� z o�owiu, nasze skrzyd�a z cyny... Wampetery przychodz� i odchodz�, powiada Bokonon. Ka�dy karass ma zawsze dwa wampetery - jeden, kt�rego znaczenie wzrasta, i drugi, kt�rego znaczenie maleje. Jestem prawie pewien, �e w czasie, kiedy rozmawia�em w Ilium z doktorem Breedem, wampeterem, kt�ry zaczyna� dominowa� w moim karassie, by�a krystaliczna forma wody, b��kitnobia�y klejnot, ziarno zag�ady zwane lodem-9. Podczas gdy rozmawia�em w Ilium z doktorem Breedem, Angela, Frank i Newton Hoeinikkerowie posiadali drobiny lodu-9, odpryski oryginalnej bry�ki, uzyskanej przez ich ojca, ga��zki, mo�na powiedzie�, wyros�e z macierzystego pnia. Jestem przekonany, �e losy tych trzech bry�ek sta�y si� spr�yn� wszelkiego dalszego dzia�ania mojego karassu. 25. CO BY�O NAJWA�NIEJSZE DLA DOKTORA HOENIKKERA Tyle jak na razie o wampeterze mojego karassu. Po niefortunnym wywiadzie z doktorem Breedem w Laboratorium Badawczym Towarzystwa General Forge and Foundry, zosta�em przekazany w r�ce panny Faust. Mia�a odprowadzi� mnie do wyj�cia, uda�o mi si� jednak nam�wi� j�, aby pokaza�a mi pracowni� �wi�tej pami�ci Feliksa Hoenikkera. Po drodze spyta�em, czy dobrze zna�a doktora Hoenikkera. Otrzyma�em szczer� i interesuj�c� odpowied�, a na dodatek jeszcze i porozumiewawczy u�miech. - Nie s�dz�, aby doktor Hoenikker nale�a� do ludzi, kt�rych mo�na zna� bli�ej. M�wi�c o tym, �e kogo� znamy lepiej albo gorzej, mamy zwykle na my�li jakie� tajemnice, kt�rymi ten kto� podzieli� si� z nami albo nie. Mamy na my�li sprawy intymne, zwi�zane z �yciem rodzinnym i uczuciowym - powiedzia�a ta mi�a starsza dania. - W �yciu doktora Hoenikkera wszystko to istnia�o, tak jak w �yciu ka�dego z nas, ale dla niego nigdy nie by�y to rzeczy najwa�niejsze. - A co by�o dla niego najwa�niejsze? - Doktor Breed powtarza, �e dla doktora Hoenikkera najwa�niejsza by�a prawda. - Zdaje si�, �e pani nie bardzo si� z tym zgadza. - Nie wiem, czy si� z tym zgadzam, czy nie. Po prostu nie mog� zrozumie�, jak sama tylko prawda mo�e komu� wystarcza�. Panna Faust by�a osob� dojrza�� do przyj�cia bokononizmu. 26. CO TO JEST B�G - Czy rozmawia�a pani kiedy� z doktorem Hoenikkerem? - Oczywi�cie. Rozmawia�am z nim bardzo cz�sto. - Czy zapami�ta�a pani kt�r�� z tych rozm�w? - Pami�tam, jak kiedy� chcia� i�� o zak�ad, �e nie potrafi� powiedzie� niczego, co by�oby absolutn� prawd�. Powiedzia�am wtedy: "B�g jest mi�o�ci�." - I co on na to? - Spyta�: "Co to jest B�g? Co to jest mi�o��?" - No tak. - Ale B�g naprawd� jest mi�o�ci� - powiedzia�a panna Faust - niezale�nie od tego, co sadzi� na ten temat doktor Hoenikker. 27. PRZYBYSZ Z MARSA Pracownia doktora Hoenikkera mie�ci�a si� na najwy�szym, sz�stym pi�trze budynku. W drzwiach wisia� purpurowy sznur, za� mosi�na tabliczka na �cianie wyja�nia�a, dlaczego pok�j ten zosta� zamieniony w sanktuarium: W tym pokoju doktor Feliks Hoenikker, laureat nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, sp�dzi� ostatnie dwadzie�cia osiem lat swego �ycia. By� zawsze w awangardzie wsp�czesnej nauki. Trudno przeceni� wp�yw, jaki ten cz�owiek wywar� na losy �wiata. Panna Faust zaproponowa�a, �e zdejmie purpurowy sznur, abym m�g� wej�� do �rodka i nawi�za� bli�szy kontakt z duchami kr���cymi po pracowni. Zgodzi�em si� skwapliwie. - Wszystko pozostawiono tu jak za jego �ycia - powiedzia�a panna Faust - tyle �e wtedy na sto�ach le�a�y gumki od recept. - Gumki? - Nie mam poj�cia, do czego by�y mu potrzebne. Nie mam zreszt� poj�cia, do czego s�u�y wszystko, co tu jest. Hoenikker pozostawi� w pracowni niez�y ba�agan. Moj� uwag� zwr�ci�a natychmiast du�a ilo�� r�nych tanich zabawek. By� tu papierowy latawiec ze z�aman� listewk�, b�k ze sznurkiem, got�w w ka�dej chwili zakr�ci� si� i utrzymywa� r�wnowag�. By� te� drugi b�k, nakr�cany. By� aparat do puszczania baniek mydlanych i akwarium z zamkiem i dwoma ��wiami. - Doktor lubi� odwiedza� sklepy z tanimi zabawkami - wyja�ni�a panna Faust. - W�a�nie widz�. - Niekt�re z jego najs�ynniejszych eksperyment�w zosta�y przeprowadzone przy pomocy sprz�tu, kt�ry kosztowa� mniej ni� dolara. - Ziarnko do ziarnka, a zbierze si� miarka. W pracowni by�o te� oczywi�cie wiele tradycyjnego sprz�tu laboratoryjnego, ale wydawa� si� on szary i bezbarwny w por�wnaniu z tanimi, weso�ymi zabawkami. Biurko doktora Hoenikkera by�o zawalone korespondencj�. - Nie pami�tam, �eby kiedy� odpowiedzia� na list - powiedzia�a w zamy�leniu panna Faust. - Ludzie, kt�rzy chcieli otrzyma� odpowied�, musieli telefonowa� albo przychodzi� osobi�cie. Na biurku sta�a fotografia w ramce. By�a odwr�cona ty�em do mnie i spr�bowa�em odgadn��, kogo przedstawia. - �ona? - Nie. - Kt�re� z dzieci? - Nie. - On sam? - Nie. Musia�em spojrze�. By�a to fotografia skromnego pomnika przed budynkiem rady miejskiej w jakim� ma�ym miasteczku. Pomnik mia� wmurowan� tablic� z nazwiskami mieszka�c�w miasteczka, kt�rzy polegli w r�nych wojnach, s�dzi�em wi�c, �e fotografi� zrobiono dla tej tablicy. Mo�na by�o odczyta� na niej nazwiska i spodziewa�em si�, �e znajd� w�r�d nich nazwisko Hoenikker, ale nie znalaz�em. - To by�o jedno z jego hobby - powiedzia�a panna Faust. - Co takiego? - Fotografowanie r�nych sposob�w ustawiania kul armatnich w piramid�. Widocznie tutaj s� u�o�one w jaki� niezwyk�y spos�b. - Rozumiem. - On sam by� niezwyk�ym cz�owiekiem. - Zgadzam si� z pani�. - Mo�e za milion lat wszyscy ludzie b�d� tak inteligentni i b�d� patrze� na �wiat w ten spos�b co on. Ale od przeci�tnych wsp�czesnych ludzi r�ni� si� tak, jakby by� przybyszem z Marsa. - A mo�e on rzeczywi�cie by� Marsjaninem? - By�oby to najprostsze wyja�nienie dziwnego zachowania si� trojga jego dzieci. 28. MAJONEZ Kiedy czekali�my na wind�, �eby zjecha� na d�, panna Faust wyrazi�a nadziej�, �e nie b�dzie to winda numer pi��. Zanim zd��y�em dowiedzie� si�, o co chodzi, winda numer pi�� przyjecha�a. Obs�ugiwa� j� ma�y, stary Murzyn nazwiskiem Lyman Bnders Knowles. Knowles by� niew�tpliwie wariatem, i to agresywnym. Kiedy uwa�a�, �e uda�o mu si� powiedzie� co� dowcipnego, poklepywa� si� po ty�ku i skrzecza�: "Tak, tak!" - Jak si� macie, cz�ekokszta�tni bracia! - powita� pann� Faust i mnie. - Tak, tak! - Parter, prosz� - powiedzia�a panna Faust urz�dowo. Aby nas zwie�� na parter, Knowles musia� tylko zamkn�� drzwi i nacisn�� guzik, ale nic nie wskazywa�o na to, �e chce co� takiego zrobi�. W ka�dym razie nie w tym roku. - Jeden facet powiedzia� mi - m�wi� Knowles - �e te windy s� pomnikami architektury Maj�w. Do dzisiaj nic o tym nie wiedzia�em. Wi�c pytam go: "Czy to znaczy, �e ja jestem majonezem?" Tak, tak! A kiedy sta� i �ama� sobie g�ow� nad tym, co powiedzia�em, zasun��em mu takie pytanie, �e a� przysiad�. Tak, tak! - Panie Knowles, czy mogliby�my zjecha� na d�? - spyta�a b�agalnie panna Faust. - Wi�c m�wi� do niego - kontynuowa� Knowles - �e to Laboratorium prowadzi poszukiwania. To znaczy, �e oni tu poszukuj� czego�, co im kiedy� zgin�o, no nie? I dlatego zbudowali taki wielki dom z majonezowymi windami i napu�cili tu tych wszystkich wariat�w? Czego oni poszukuj�? Kto tu co zgubi�? Tak, tak! - To bardzo ciekawe - westchn�a panna Faust - ale czy mogliby�my ju� zjecha� na d�? - St�d mo�na jecha� tylko na d� - burkn�� Knowles. - To jest ostatnie pi�tro. Gdyby pani chcia�a jecha� do g�ry, nie m�g�bym pani w niczym pom�c. Tak, tak! - Wi�c jed�my na d� - powiedzia�a panna Faust. - Ju� si� robi. Czy ten d�entelmen przyby� z�o�y� swoje uszanowanie doktorowi Hoenikkerowi? - Tak - odpowiedzia�em. - Czy pan go zna�? - Bardzo blisko. Wie pan, co powiedzia�em, kiedy umar�? - Nie. - Powiedzia�em, �e doktor Hoenikker nie umar�. - Tak? - On przeni�s� si� w inny wymiar. Tak, tak! Nacisn�� guzik i ruszyli�my w d�. - Czy zna� pan te� dzieci doktora Hoenikkera? - spyta�em. - Dzieci, kupa �mieci. Tak, tak! 29. ODESZLI, ALE PAMI�� O NICH POZOSTA�A Mia�em jeszcze jedn� rzecz do za�atwienia w Ilium. Chcia�em zrobi� zdj�cie grobu starego Hoenikkera. Wr�ci�em wi�c do swego pokoju, stwierdzi�em, �e Sandra sobie posz�a, wzi��em aparat fotograficzny i wsiad�em do taks�wki. Nadal pada� mokry �nieg, szary, dokuczliwy. Pomy�la�em sobie, �e w tym �niegu nagrobek mo�e by� bardzo fotogeniczny i mo�e si� nawet nada� na obwolut� mojej ksi��ki. Na cmentarzu dozorca powiedzia� mi, jak trafi� na dzia�k� rodziny Hoenikker�w. - Trafi pan �atwo - powiedzia�. - Stoi tam najwy�szy pomnik. Dozorca nie sk�ama�. Pomnik stanowi� alabastrowy phallus wysoko�ci dwudziestu st�p i na trzy stopy gruby. By� ca�y oblepiony �niegiem. - Na Boga! - krzykn��em, wysiadaj�c z taks�wki z aparatem fotograficznym w r�ku. - Pomnik bardzo odpowiedni dla ojca bomby atomowej! - I wybuchn��em �miechem. Poprosi�em taks�wkarza, �eby stan�� obok pomnika, tak aby zdj�cie dawa�o wyobra�enie o jego rozmiarach. Poprosi�em go te�, �eby odgarn�� �nieg zakrywaj�cy nazwisko zmar�ego. Zrobi� to, o co go prosi�em. I wtedy na kolumnie ukaza�o si� wypisane sze�ciocalowymi literami, jak Boga kocham, s�owo MATKA 30. ONA TYLKO �PI - Matka? - spyta� kierowca z niedowierzaniem. Zgarn��em jeszcze troch� �niegu i odkry�em nast�puj�cy wierszyk: Matko, modl� si� z ca�ej mocy, Aby� strzeg�a nas we dnie i w nocy. Angela Hoenikker Pod tym wierszykiem by� jeszcze jeden: Mama wcale nie umar�a, Ona tylko �pi! Powinni�my si� u�miechn��, Otrze� gorzkie �zy. Franklin Hoenikker A jeszcze ni�ej w kolumn� by� wpuszczony cementowy kwadrat z odciskiem d�oni niemowl�cia i s�owa: Male�stwo Newt - Je�li to jest matka - powiedzia� taks�wkarz - to co, u diab�a, postawili ojcu? - Taks�wkarz robi� nieprzyzwoit� aluzj� do kszta�tu pomnika. Znale�li�my ojca w pobli�u. Jego nagrobek - zgodnie z testamentem, jak p�niej stwierdzi�em - stanowi� marmurowy sze�cian o boku czterdziestu centymetr�w. OJCIEC, g�osi� napis. 31. INNY BREED Kiedy wyje�d�ali�my ju� z cmentarza, taks�wkarz zaniepokoi� si� nagle stanem grobu swojej matki. Spyta�, czy nie b�d� mia� nic przeciwko temu, je�li nad�o�ymy troch� drogi, aby tam zajecha�. Na grobie jego matki sta� �miesznie ma�y kamie�, zreszt� nie s�dz�, �eby mia�o to jakie� znaczenie. Taks�wkarz spyta�, czy zgodz� si� na jeszcze chwil� zw�oki, aby zajecha� do zak�adu kamieniarskiego naprzeciwko cmentarza. Nie by�em jeszcze w�wczas bokononist� i zgodzi�em si� z pewnym oci�ganiem. Bokononista zgodzi�by si� z rado�ci� pojecha� wsz�dzie, gdzie mu zaproponuj�. Jak powiada Bokonon: "Nieoczekiwane propozycje podr�y s� lekcjami ta�ca, udzielanymi nam przez Boga." Przedsi�biorstwo kamieniarskie nosi�o nazw� Avram Breed i S-wie. Taks�wkarz rozmawia� ze sprzedawc�, a ja b��dzi�em w�r�d pomnik�w - pomnik�w in blanco, pomnik�w nikogo jeszcze nie upami�tniaj�cych. W salonie wystawowym napotka�em przyk�ad zawodowego niejako poczucia humoru: nad kamiennym anio�em kto� zawiesi� jemio��. U jego st�p le�a�y cedrowe ga��zki, a wok� marmurowej szyi zawieszono naszyjnik z kolorowych choinkowych lampek. - Jaka jest cena tego anio�a? - spyta�em w�a�ciciela zak�adu. - On nie jest na sprzeda�. Ma przesz�o sto lat. Wyrze�bi� go m�j pradziadek Avram Breed. - To pa�skie przedsi�biorstwo jest tak stare? - Tak jest. - I pan nazywa si� Breed? - Czwarte pokolenie w tym interesie. - Czy nie jest pan krewnym doktora Asy Breeda, dyrektora Laboratorium Badawczego? - Jestem jego bratem. - Przedstawi� mi si� jako Marvin Breed. - �wiat jest ma�y - zauwa�y�em. - Szczeg�lnie, kiedy go si� przywiezie na cmentarz. Marvin Breed by� cz�owiekiem g�adkim, pospolitym, sprytnym i sentymentalnym. 32. PIENI�DZE ZA DYNAMIT - Wracam w�a�nie z biura pa�skiego brata. Jestem pisarzem i przeprowadzi�em z nim wywiad na temat doktora Hoenikkera - powiedzia�em. - To by� kawa� zwariowanego sukinsyna. To znaczy, nie m�j brat, tylko ten Hoenikker. - Czy to on kupi� od pana ten nagrobek dla �ony? - Nie, to jego dzieci. On nie mia� z tym nic wsp�lnego. Jemu nigdy nie przysz�o do g�owy, �eby zam�wi� dla niej jaki� nagrobek. A potem, mniej wi�cej w rok po jej �mierci, przysz�a tu tr�jka m�odych Hoenikker�w: wielka dziewczyna, ch�opak i ma�e dziecko. Za��dali najwi�kszego kamienia, jaki tylko mo�na kupi�, i dwoje starszych przynios�o swoje wierszyki. Chcieli, �eby je umie�ci� na nagrobku. Mo�e si� pan �mia� z tego kamienia, je�li pan chce - m�wi� Marvin Breed - ale dla tych dzieciak�w by�a to najwi�ksza pociecha, jak� mo�na kupi� za pieni�dze. Przychodzi�y tu potem z kwiatami bardzo cz�sto. - Musia�o to kosztowa� kup� forsy. - Kupili to za pieni�dze z nagrody Nobla. Dwie rzeczy kupili za te pieni�dze: domek na przyl�dku Cod i ten pomnik. - Pieni�dze za dynamit - mrukn��em z podziwem, zestawiaj�c w my�li wybuchow� si�� dynamitu z niewzruszonym spokojem nagrobka i letniego domku. - Co prosz�? - Nobel wynalaz� dynamit. - Tak, r�ne rzeczy si� zdarzaj�... Gdybym by� wtedy bokononist�, to zastanawiaj�c si� nad wymy�lnie splecionym �a�cuchem wydarze�, kt�ry sprowadzi� pieni�dze za dynamit do tej akurat firmy kamieniarskiej, wyszepta�bym pewnie: "Tak kr�ci si� ten �wiat!" S� to s�owa, jakie szepcz� bokononi�ci, kiedy zastanawiaj� si� nad skomplikowanym i nieodgadnionym funkcjonowaniem maszynerii �wiata. Wtedy jednak by�em jeszcze chrze�cijaninem i powiedzia�em tylko: - �ycie bywa czasem zabawne. - A czasem nie - doda� Marvin Breed. 33. NIEWDZI�CZNIK Spyta�em Marvina Breeda, czy zna� Emily Hoenikker, �on� Feliksa, matk� Angeli, Franka i Newta, kobiet� spoczywaj�c� pod monstrualnym nagrobkiem. - Czy j� zna�em? - jego g�os zabrzmia� tragicznie. - Pyta pan, czy j� zna�em? Oczywi�cie, �e j� zna�em. Tak, zna�em Emily. Chodzili�my razem do szko�y w Ilium. Byli�my oboje w poczcie sztandarowym naszej klasy. Jej ojciec mia� tu sklep muzyczny. Emily potrafi�a gra� na wszystkich instrumentach, jakie by�y w tym sklepie. Zakocha�em si� w niej do tego stopnia, �e porzuci�em pi�k� no�n� i zacz��em uczy� si� gry na skrzypcach. I wtedy przyjecha� na wakacje m�j starszy brat, student Instytutu Technologii, a ja pope�ni�em ten b��d, �e przedstawi�em go swojej dziewczynie. - Marvin Breed pstrykn�� palcami. - Nawet si� nie obejrza�em, jak mi j� zabra�. Rozwali�em skrzypce za siedemdziesi�t pi�� dolar�w o ga�k� mosi�nego ��ka, a potem poszed�em do kwiaciarni, w�o�y�em zmia�d�one skrzypce do przezroczystego pud�a, w jakim przesy�a si� tuzin r�, i wys�a�em jej przez pos�a�ca. - Musia�a by� pi�kna. - Pi�kna? - powt�rzy�. - Kiedy ujrz� swojego pierwszego anio�a, oczywi�cie, je�li B�g mi na to pozwoli, to b�d� si� gapi� z zachwytem na jego skrzyd�a, a nie na twarz. Widzia�em ju� najpi�kniejsz� twarz, jak� mo�na sobie wyobrazi�. W ca�ej okolicy nie by�o m�czyzny, kt�ry by si� w niej nie kocha�, potajemnie albo otwarcie. Mog�a mie� ka�dego, kt�rego zechcia�a. - Tu splun�� na pod�og�. - A ona tymczasem wysz�a za m�� za tego ma�ego holenderskiego sukinsyna! By�a zar�czona z moim bratem i wtedy zjawi� si� ten podst�pny ma�y b�kart. M�j starszy brat nie zd��y� si� obejrze�, kiedy mu j� zabra�. - Tu Marvin Breed zn�w pstrykn�� palcami. - Mo�liwe, �e trzeba by� zdrajc�, niewdzi�cznikiem, ignorantem i reakcyjnym antyintelektualist�, �eby nazywa� zmar�ego cz�owieka, r�wnie s�awnego jak Feliks Hoenikker, sukinsynem. Wiem dobrze, jaki to by� rzekomo nieszkodliwy, �agodny i marzycielski facet, jak to nigdy nie skrzywdzi� nawet muchy, jak nie dba� o pieni�dze, w�adz�, pi�kne stroje, samochody i temu podobne, �e nie by� taki jak inni ludzie, �e by� lepszy od innych, jednym s�owem, �e od Jezusa r�ni� si� tylko tym, �e nie by� Synem Bo�ym... Marvin Breed uwa�a�, �e nie musi ko�czy� my�li. Musia�em go poprosi�, �eby to zrobi�. - Co mam przeciwko niemu? - spyta�. Podszed� do okna, przez kt�re wida� by�o bram� cmentarza. - Co mam przeciwko niemu - mrucza�, patrz�c na bram�, padaj�cy �nieg i majacz�cy w oddali nagrobek pani Hoenikker. - Jak, u diab�a, mo�na m�wi� o niewinno�ci cz�owieka, kt�ry bra� udzia� w wyprodukowaniu czego� takiego jak bomba atomowa? Jak mo�na nazwa� dobrym cz�owieka, je�li nawet nie ruszy� palcem, kiedy najlepsza i najpi�kniejsza kobieta �wiata, jego w�asna �ona, usycha�a z braku mi�o�ci i zrozumienia... Marvin Breed wzdrygn�� si�. - Nieraz si� zastanawiam, czy on nie urodzi� si� ju� martwy. Nigdy nie spotka�em cz�owieka, kt�ry tak ma�o interesowa� si� �yciem. Czasem my�l� sobie, �e to jest najwi�ksze nieszcz�cie naszego �wiata: w�r�d ludzi zajmuj�cych najwy�sze stanowiska mamy zbyt wielu nieboszczyk�w. 34. VIN-DIT Podczas tej wizyty w zak�adzie kamieniarskim mia�em swoje pierwsze vin-dit. Jest to bokononistyczny termin oznaczaj�cy gwa�towne i bardzo osobiste prze�ycie, popychaj�ce cz�owieka w kierunku bokononizmu, w kierunku przekonania, �e B�g wszechmog�cy wie o nas wszystko, �e wreszcie ma co do ka�dego z nas jakie� swoje �ci�le okre�lone plany. Moje vin-dit zwi�zane by�o z kamiennym anio�em spod jemio�y. Taks�wkarz wbi� sobie do g�owy, �e za ka�d� cen� musi postawi� tego anio�a na grobie swojej matki. Stercza� przed t� figur� ze �zami w oczach. Marvin Breed nadal patrzy� przez okno na bram� cmentarza i ko�czy� swoje ma�e przem�wienie na temat Feliksa Hoenikkera. - Mo�liwe, �e ten ma�y holenderski sukinsyn by� wsp�czesnym �wi�tym, ale niech mnie diabli porw�, je�li on kiedykolwiek zrobi� co�, czego nie chcia�, i je�li kiedykolwiek nie zdoby� czego�, czego zapragn��. - Muzyka - doda� po chwili. - Jaka muzyka? - spyta�em. - Wysz�a za niego z powodu muzyki. Powiedzia�a, �e jego umys� jest nastrojony na odbi�r najgenialniejszej muzyki, jaka istnieje, muzyki gwiazd. - Potrz�sn�� g�ow�. - Bzdura! Potem widok bramy przypomnia� mu ostatnie spotkanie z Frankiem Hoenikkerem, modelarzem i dr�czycielem owad�w. - Frank - powiedzia�. - Po raz ostatni widzia�em tego biednego zwariowanego ch�opaka, jak wychodzi� przez t� bram�. Pogrzeb jego ojca jeszcze si� nie zako�czy�. Starego nie zd��yli z�o�y� do grobu, a Frank ju� by� za bram�. Zatrzyma� pierwszy przeje�d�aj�cy samoch�d. By� to nowy pontiac z rejestracj� stanu Floryda. Auto stan�o. Frank wsiad� i od tego czasu nikt ju� go w Ilium nie widzia�. - S�ysza�em, �e jest poszukiwany przez policj�. - To by�o nieporozumienie, jednorazowy wyskok. Frank nie by� typem przest�pcy. Do tego te� trzeba mie� smyka�k�. Jedyne, co mu dobrze wychodzi�o, to modele, i jedyna praca, w jakiej si� utrzyma� przez d�u�szy czas, to by�o w sklepie "U Jacka", gdzie sprzedawa� modele, robi� modele i udziela� porad, jak robi� modele. Kiedy wyjecha� st�d na Floryd�, dosta� prac� w sklepie z modelami w Sarasocie. Okaza�o si�, �e pod szyldem tego sklepu dzia�a�a banda, kt�ra krad�a cadillaki, �adowa�a je na stary samolot transportowy i przewozi�a na Kub�. W tein spos�b Frank zosta� zamieszany w ca�� t� histori�. My�l�, �e policja nie mo�e go znale�� dlatego, �e on ju� nie �yje. Musia� po prostu za du�o s�ysze�, kiedy przykleja� krystal-cementem wie�yczki na kr��owniku "Missouri". - A czy wie pan, co si� dzieje z Newtem? - Jest chyba u siostry w Indianapolis. Ostatni raz s�ysza�em o nim, kiedy wpl�ta� si� w t� histori� z rosyjsk� liliputk� i zosta� wyrzucony z uczelni. Czy wyobra�a pan sobie kar�a, kt�ry chce zosta� lekarzem? Pomy�le� tylko, �e w tej samej nieszcz�snej rodzinie jest ta wielka, niezgrabna dziewczyna, kt�ra ma przesz�o sze�� st�p wzrostu. I ten cz�owiek, s�yn�cy z wybitnego umys�u, przerwa� jej nauk� w szkole, �eby mie� kobiet�, kt�ra b�dzie ko�o niego chodzi�. Jedyn� jej rozrywk� by� klarnet, na kt�rym gra�a w szkolnej orkiestrze. Po tym jak porzuci�a szko��, nikt ani razu nie zaprosi� jej na randk�. Nie mia�a �adnych przyjaci�, a staremu nigdy nie przysz�o do g�owy, �eby jej da� pieni�dze na jakie� rozrywki. Wie pan, co ona robi�a? - Nie. - Cz�sto zamyka�a si� w nocy w swoim pokoju, nastawia�a sobie p�yty i wt�rowa�a im na klarnecie. Fakt, �e w og�le znalaz�a m�a, jest dla mnie cudem stulecia. - Ile pan chce za tego anio�a? - wtr�ci� taks�wkarz. - M�wi�em ju�, �e on nie jest na sprzeda�. - My�l�, �e niewielu jest teraz ludzi, kt�rzy potrafi� tak rze�bi� w kamieniu - Wtr�ci�em. - Mam siostrze�ca, kt�ry to potrafi - powiedzia� Breed. - Syna Asy. Zapowiada� si� na wybitnego uczonego, ale kiedy zrzucono bomb� na Hiroszim�, ch�opak zostawi� wszystko, upi� si�, a potem przyszed� tutaj i powiedzia�, �e chce pracowa� jako kamieniarz. - I pracuje u pana do teraz? - Jest rze�biarzem w Rzymie. - Gdyby zaproponowa� panu odpowiedni� sum�, na pewno by go pan sprzeda�, co? - Mo�liwe. Ale musia�oby to by� rzeczywi�cie du�o. - Gdzie si� umieszcza nazwisko na czym� takim? - dopytywa� si� taks�wkarz. - Tam ju� jest nazwisko, na podstawie. Nie widzieli�my napisu, gdy� zas�ania�y go cedrowe ga��zie. - Czy nie zosta� odebrany? - zaciekawi�em si�. - Nigdy nie zosta� zap�acony. To ca�a historia. Pewien niemiecki imigrant wybiera� si� na Zach�d i tutaj, w Ilium, jego �ona zmar�a na osp�. Zam�wi� tego anio�a na jej gr�b i pokaza� pradziadkowi, �e ma pieni�dze. Potem jednak obrabowano go, zabieraj�c mu wszystko co do centa. Jedyn� rzecz�, jaka mu pozosta�a na �wiecie, by� kawa�ek ziemi w stanie Indiana, kt�rego nigdy nie widzia� na oczy. Ruszy� wi�c tam obiecuj�c, �e wr�ci i wykupi tego anio�a. - Ale nie wr�ci�? - spyta�em. - Nie. - Marvin Breed rozsun�� nog� ga��zie, tak �e mogli�my zobaczy� wypuk�e litery na piedestale. By�o to nazwisko. - Cudaczne nazwisko - powiedzia� Breed. - Je�li ten imigrant mia� potomstwo, to my�l�, �e zmienili nazwisko. Pewnie teraz nazywaj� si� Jones, Black albo Thompson. - Myli si� pan - mrukn��em. Zdawa�o mi si�, �e pok�j si� wali, a jego �ciany, sufit i pod�oga zmieniaj� si� b�yskawicznie w wyloty tunel�w biegn�cych w r�nych kierunkach poprzez czas. Mia�em bokononistyczn� wizj� jedno�ci wszystkich czas�w, ca�ej w�druj�cej ludzko�ci, wszystkich m�czyzn, kobiet i dzieci. - Myli si� pan - powt�rzy�em, kiedy wizja znik�a. - Zna� pan jakich ludzi o tym nazwisku? - Tak. By�o to r�wnie� moje nazwisko. 35. SKLEP "U JACKA" W drodze powrotnej do hotelu zauwa�y�em sklep "U Jacka", w kt�rym pracowa� Franklin Hoenikker. Poprosi�em kierowc�, �eby stan�� i zaczeka�. Wszed�em do �rodka i zobaczy�em samego Jacka, kr�luj�cego w�r�d wszystkich tych miniaturowych samochod�w stra�ackich, kolejek, samolot�w, okr�t�w, dom�w, latar�, drzew, czo�g�w, rakiet, ci�ar�wek, tragarzy, policjant�w, konduktor�w, stra�ak�w, mamu�, tatusi�w, kot�w, ps�w, kur, �o�nierzy, kaczek i kr�w. By� to cz�owiek powa�ny, strupiesza�y, brudny i bardzo kaszl�cy. - Co mog� powiedzie� o Franklinie Hoenikkerze? - powt�rzy� i rozkas�a� si�. Potrz�sn�� g�ow� i wida� by�o, �e uwielbia� Franka, tak jak nikogo w �yciu. - Na to pytanie nie musz� odpowiada� s�owami. Mog� panu pokaza�, co to by� za ch�opiec. - Znowu zakas�a�. - Zobaczy pan na w�asne oczy. I zaprowadzi� mnie do sutereny pod sklepem, w kt�rej mieszka�. Sta�o tani podw�jne ��ko, szafa i elektryczna kuchenka. Jack przeprosi� za nie po�cielone ��ko. - Tydzie� temu odesz�a ode mnie �ona. - Zakas�a�.- Wci�� jeszcze nie mog� si� pozbiera�. Przekr�ci� kontakt i w g��bi pomieszczenia rozb�ys�o o�lepiaj�ce �wiat�o. Podeszli�my do lampy, kt�ra �wieci�a niczym s�o�ce nad fantastyczn� ma�� krain�, zbudowan� na dykcie wysp� tak doskonale prostok�tn� jak miasta w stanie Kansas. Niespokojny duch, kt�ry chcia�by sprawdzi�, co znajduje si� poza zielonymi granicami, nara�a� si� na wypadni�cie poza kraw�d� tego �wiata. Wszystko by�o tak doskona�e w proporcjach, tak pomys�owo wyko�czone i pomalowane, �e nie musia�em nawet mru�y� oczu, aby uwierzy� w realno�� tej krainy: wzg�rz, jezior, rzek, las�w, miasteczek - wszystkiego, co jest tak drogie sercu ka�dego prawdziwego patrioty. Wsz�dzie wi�y si� jak makaron linie kolejowe. - Niech pan spojrzy na drzwi dom�w - powiedzia� Jack z podziwem. - Czysta robota. Precyzyjna. - Maj� prawdziwe klamki i ko�atki rzeczywi�cie dzia�aj�. - Tam do licha! - Pyta pan, co to by� za ch�opak ten Franklin Hoenikker? Oto jego dzie�o! - Zrobi� to sam? - Pomaga�em mu troch�, ale wszystko robi�em wed�ug jego wskaz�wek. Ten ch�opak by� genialny. - Trudno si� nie zgodzi�. - Wie pan, jego brat jest kar�em. - Tak, wiem, - Pomaga� lutowa� od spodu. - Rzeczywi�cie, wszystko wygl�da jak �ywe. - Nie by�a to �atwa robota i zaj�a niejeden dzie�. - Rzym te� nie od razu zbudowano. - Ten ch�opak nie mia� �adnego �ycia rodzinnego. - S�ysza�em. - Tu by� jego prawdziwy dom. Sp�dzi� w tej suterenie tysi�ce godzin. Czasami nawet nie puszcza� poci�g�w, siedzia� tylko i patrzy�, tak jak my teraz. - Jest na co popatrze�. Prawie jak wycieczka do Europy, tyle jest tu do ogl�dania, jak si� przyjrze� z bliska. - On dostrzega� rzeczy, kt�rych pan i ja nie dostrzegamy. Potrafi� nagle zr�wna� z ziemi� jakie� wzg�rze, kt�re dla pana czy dla mnie niczym nie r�ni�o si� od wielu prawdziwych wzg�rz. I okazywa�o si�, �e mia� racj�. Robi� na miejscu wzg�rza jezioro z pomostami i ca�o�� wygl�da�a dziesi�� razy lepiej ni� przedtem. - Nie ka�dy ma taki talent. - To prawda! - potwierdzi� Jack z entuzjazmem. Ten wybuch uczu� przyprawi� go o nowy atak kaszlu. Kiedy atak min��, z oczu pociek�y mu �zy. - Namawia�em tego ch�opaka na jakie� studia techniczne, �eby m�g� pracowa� w jakiej� naprawd� wielkiej firmie, kt�ra umo�liwi�aby mu realizacj� jego pomys��w. - Zdaje si�, �e pan te� du�o dla niego zrobi�. - Chcia�bym mie� takie mo�liwo�ci - westchn�� Jack. - Niestety, brakowa�o mi kapita�u. Dawa�em mu wszystko, co mog�em, ale wi�kszo�� materia��w kupi� sam za pieni�dze, kt�re zarobi� u mnie na g�rze. Wydawa� na to wszystkie oszcz�dno�ci: nie pi�, nie pali�, nie chodzi� do kina, nie umawia� si� z dziewcz�tami, nie interesowa� si� samochodami. - Przyda�oby si� wi�cej takich ludzi w naszym kraju. Jack wzruszy� ramionami. - No, c�... obawiam si�, �e za�atwili go ci gangsterzy z Florydy. Bali si�, �e ich sypnie. - Ja te� tak my�l�. Jack nagle straci� panowanie nad sob� i zap�aka�. - Ciekawe, czy te parszywe sukinsyny wiedzia�y, kogo morduj� - powiedzia� szlochaj�c. 36. MIAU Na okres swojego wyjazdu do Ilium i okolic - czyli mniej wi�cej na dwa tygodnie, obejmuj�ce tak�e �wi�ta Bo�ego Narodzenia - pozwoli�em zamieszka� w swoim nowojorskim mieszkaniu ubogiemu poecie nazwiskiem Sherman Krebbs. Moja druga �ona rozwiod�a si� ze mn� na tej podstawie, �e b�d�c optymistk� nie mo�e �y� z takim pesymist� jak ja. Krebbs by� to taki brodaty, z�otow�osy Jezus o oczach spaniela. Nie zna�em go zbyt dobrze. Spotkali�my si� na przyj�ciu, gdzie przedstawia� si� jako przewodnicz�cy Komitetu Poet�w i Malarzy na Rzecz Natychmiastowej Wojny J�drowej. Poszukiwa� schronienia, niekoniecznie ze schronem przeciwatomowym, i tak si� z�o�y�o, �e akurat rozporz�dza�em wolnym mieszkaniem. Kiedy wr�ci�em, wci�� jeszcze zastanawiaj�c si� nad ukrytym znaczeniem incydentu z nie wykupionym kamiennym anio�em z Ilium, zasta�em mieszkanie zdemolowane w rezultacie nihilistycznych pijatyk. Krebbs znik�, ale przedtem zd��y� odby� mi�dzymiastowe rozmowy telefoniczne na sum� trzystu dolar�w, wypali� pi�� dziur w mojej kanapie, zg�adzi� mojego kota i moje drzewko awokado oraz wy�ama� drzwiczki od apteczki. Na ��tym linoleum w kuchni znalaz�em nast�puj�cy poemat, wypisany, jak si� okaza�o, ekskrementami: Co to za kuchnia, Skoro brak w niej rzeczy Najpotrzebniejszej, wa�niejszej ni� wszystko? Musz� mie� taki pojemnik na �mieci, W kt�rym si� zmie�ci ca�a rzeczywisto��. Inny komunikat znalaz�em wypisany damskim charakterem pisma przy pomocy szminki na tapecie nad ��kiem. "Nie, nie, nie, powiedzia�o kurcz�tko" - g�osi� napis. Na szyi zamordowanego kota wisia�a kartka z napisem "Miau". Nie widzia�em Krebbsa od tego czasu. Mimo to s�dz�, �e wchodzi� w sk�ad mojego karassu. Je�li tak, to spe�nia� w nim rol� wrang-wranga. Wrang-wrang jest to wed�ug Bokonona cz�owiek, kt�ry odwodzi ludzi od okre�lonej linii rozumowania, wykazuj�c na przyk�adzie w�asnego �ycia absurdalno�� tej drogi. Mo�liwe, �e by�bym sk�onny uzna� histori� z anio�em za wydarzenie nie maj�ce g��bszego sensu i stopniowo doj�� do przekonania, �e wszystko jest bezsensem, ale kiedy ujrza�em to, co zrobi� Krebbs, a zw�aszcza to, co zrobi� z moim ulubionym kotem, nihilizm by� ju� nie dla mnie. Kto� albo co� nie chcia�o, abym zosta� nihilist�. Zadaniem Krebbsa, niezale�nie od tego, czy zdawa� sobie z tego spraw�, czy nie, by�o skompromitowanie w moich oczach tej filozofii. �wietna robota, panie Krebbs, �wietna robota. 37. WSPӣCZESNY GENERA� MAJOR I wtedy, pewnego dnia, pewnej niedzieli, dowiedzia�em si�, gdzie ukrywa si� zbieg�y przed sprawiedliwo�ci� tw�rca modeli, Wielki B�g Jehowa i Belzebub owad�w ze s�oika, jednym s�owem dowiedzia�em si�, gdzie mo�na znale�� Franklina Hoenikkera. Franklin Hoenikker �y�! Wiadomo�� ukaza�a si� w dodatku specjalnym do wychodz�cego w Nowym Jorku "Sunday Timesa". Dodatek by� p�atnym og�oszeniem, reklamuj�cym jedn� z bananowych republik. Na ok�adce widnia� wstrz�saj�cy profil najcudniejszej dziewczyny, jak� tylko mo�na sobie wyobrazi�. Na dalszym planie buldo�ery karczowa�y palmy, robi�c szerok� alej�. Przy ko�cu alei wznosi�y si� stalowe szkielety trzech nowych budynk�w. "Republika San Lorenzo - g�osi� tekst na ok�adce - rozwija si�! Zdrowy, szcz�liwy, post�powy i mi�uj�cy wolno�� nar�d pi�knych ludzi zaprasza ameryka�skich inwestor�w i turyst�w." Nie �pieszy�em si�, aby przeczyta� reszt�. Wystarczy�a mi dziewczyna z ok�adki; co m�wi�: wystarczy�a! Zakocha�em si� w niej od pierwszego wejrzenia. By�a bardzo m�oda i bardzo powa�na... promieniowa�a dobroci� i m�dro�ci�. By�a br�zowa jak czekolada. W�osy mia�a jasne jak len. Dowiedzia�em si� z ok�adki, �e nazywa si� Mona Aamons Monzano i jest przybran� c�rk� dyktatora wyspy. Przejrza�em dodatek w nadziei, �e znajd� dalsze zdj�cia ol�niewaj�cej ciemnosk�rej Madonny. Znalaz�em jednak tylko portret dyktatora wyspy, Miguela "Papy" Monzano, przypominaj�cego goryla dobrze ju� po siedemdziesi�tce. Obok portretu "Papy" by�o zdj�cie cherlawego m�odzie�ca o lisiej twarzy. Mia� na sobie �nie�nobia�� bluz� wojskow� z jakim� mieni�cym si� drogimi kamieniami orderem. Jego blisko osadzone oczy by�y podkr��one. Widocznie przez ca�e �ycie kaza� si� strzyc tylko z ty�u i z boku, zostawiaj�c nienaruszone w�osy z przodu, bo nad jego czo�em wznosi� si� ondulowany czub nieprawdopodobnej wysoko�ci. Podpis g�osi�, �e ten brzydki wyrostek to genera� major Franklin Hoenikker, Minister Nauki i Post�pu w Republice San Lorenzo. Mia� dwadzie�cia sze�� lat. 38. �WIATOWE CENTRUM PO�OW�W BARAKUDY "San Lorenzo ma pi��dziesi�t mil d�ugo�ci i dwadzie�cia mil szeroko�ci - jak dowiedzia�em si� z dodatku do "Sunday Timesa". - Ludno�� republiki liczy czterysta pi��dziesi�t tysi�cy dusz... bezgranicznie oddanych idea�om Wolnego �wiata." Najwy�szym szczytem jest G�ra McCabe'a, wznosz�ca si� na jedena�cie tysi�cy st�p nad poziom morza. Stolic� jest Bolivar, "...pi�kne, nowoczesne miasto, zbudowane wok� portu mog�cego pomie�ci� ca�� flot� wojenn� Stan�w Zjednoczonych". G��wne produkty eksportu to cukier, kawa, banany, indygo i wytwory rzemios�a artystycznego. "Amatorzy rybo��wstwa jednog�o�nie uznaj� San Lorenzo za �wiatowe centrum po�ow�w barakudy." Zastanawia�em si�, jakim sposobem Franklin Hoenikker, kt�ry nie sko�czy� nawet szko�y �redniej, zdoby� tak� fantastyczn� posad�. Pewne wyja�nienie tego faktu znalaz�em w szkicu na temat San Lorenzo, podpisanym przez "Pap�" Monzano." "Papa" stwierdza�, �e Frank jest tw�rc� "Planu Rozwoju San Lorenzo", obejmuj�cego elektryfikacj� wsi, budow� dr�g, zak�ad�w przerobu odpadk�w miejskich, hoteli, szpitali, klinik i linii kolejowych. Mimo �e szkic by� kr�tki i zna� by�o w nim r�k� redaktora, Frank by� w nim pi�ciokrotnie nazwany "krwi� z krwi i ko�ci� z ko�ci" doktora Feliksa Hoenikkera. Przy pomocy tej makabrycznej frazy "Papa" chcia� widocznie da� do zrozumienia, �e Frank mia� w sobie co� z magii starego Hoenikkera. 39. FATAMORGANA Nieco wi�cej �wiat�a na spraw� rzuca� inny artyku�, zamieszczony w dodatku, kwiecisty artyku� zatytu�owany: "Czym sta�o si� San Lorenzo dla pewnego Amerykanina." Autorem jego by� prawie na pewno jaki� podstawiony dziennikarz, ale figurowa� pod nim podpis genera�a majora Franklina Hoenikkera. W artykule tym Frank opowiada�, jak to znalaz� si� zupe�nie sam na ton�cym sze��dziesi�cioo�miostopowym jachcie gdzie� na Morzu Karaibskim. Nie wyja�nia�, sk�d si� tam wzi�� ani dlaczego by� sam. Dawa� jedynie do zrozumienia, �e wyruszy� z Kuby. "Luksusowy jacht szed� na dno, a wraz z nim moje pozbawione celu �ycie - stwierdza� Frank. - Przez ostatnie cztery dni zjad�em tylko mew� i dwa suchary. Ciep�e wody morza wok� mnie roi�y si� od barakud o z�bach jak ig�y i raz po raz b�yska�y w�r�d fal p�etwy grzbietowe rekin�w-ludojad�w. "Wznios�em oczy ku swemu Stw�rcy, got�w przyj�� ka�d� Jego decyzj�. I wtedy oczy moje ujrza�y wspania�y g�rski szczyt wznosz�cy si� ponad ob�okami "Czy�by to by�a fatamorgana - okrutne z�udzenie optyczne?" W tym miejscu sprawdzi�em w encyklopedii, co to jest fatamorgana, i dowiedzia�em si�, �e jest to mira�, czyli mamid�o, nazwane tak od Morgana le Fay, czarownika mieszkaj�cego na dnie jeziora. S�yn�� on z tego, �e pojawia� si� w Cie�ninie Messy�skiej pomi�dzy Kalabri� a Sycyli�. Kr�tko m�wi�c, fatamorgana to takie poetyczne ple-ple. To, co Frank ujrza� ze swego ton�cego jachtu, nie by�o okrutn� fatamorgan�, lecz szczytem G�ry McCabe'a. �agodne fale zanios�y jacht Franka ku skalistemu wybrze�u San Lorenzo, jakby taka w�a�nie by�a wola Boga. Frank such� stop� wst�pi� na l�d i spyta�, gdzie si� znajduje. Artyku� nie wspomina� o tym, ale dra� mia� przy sobie termos z kawa�kiem lodu-9. Nie maj�c paszportu Frank znalaz� si� w wi�zieniu w stolicy republiki Bolivarze. Tam odwiedzi� go "Papa" Monzano, kt�ry chcia� wiedzie�, czy to mo�liwe, aby Frank by� krewnym nie�miertelnego doktora Feliksa Hoenikkera. "Potwierdzi�em to - pisa� Frank w swoim artykule - i w tej chwili wszystkie drzwi w San Lorenzo sta�y przede mn� otworem." 40. DOM NADZIEI I MI�OSIERDZIA Tak si� z�o�y�o - tak si� musia�o z�o�y�, powiedzia�by Bokonon - �e zam�wiono u mnie artyku� zwi�zany z San Lorenzo. Nie dotyczy� on ani "Papy" Monzano, ani Franka. Mia� to by� artyku� po�wi�cony Julianowi Castle, ameryka�skiemu milionerowi, kt�ry dorobi� si� na cukrze i kt�ry w wieku czterdziestu lat poszed� za przyk�adem doktora Alberta Schweitzera, zak�adaj�c w d�ungli bezp�atny szpital i po�wi�caj�c �ycie kolorowym n�dzarzom. Szpital Castle'a nosi� nazw� Domu Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli. T� d�ungl� by�y drzewa kawowe, dziko rosn�ce na p�nocnych zboczach G�ry McCabe'a. Kiedy udawa�em si� na San Lorenzo, Julian Castle liczy� sze��dziesi�t lat. Ju� od dwudziestu lat �y� wy��cznie dla innych. W czasach, kiedy �y� jeszcze dla siebie, czytelnicy ilustrowanych czasopism znali go r�wnie dobrze jak Tommy Manville'a, Adolfa Hitlera, Benito Mussoliniego i Barbar� Hutton. �r�d�em jego s�awy by�a rozpusta, alkoholizm, liczne wypadki samochodowe oraz systematyczne unikanie s�u�by wojskowej. Mia� zadziwiaj�cy talent do wydawania swoich milion�w w spos�b zwi�kszaj�cy jedynie �wiatowe zasoby zmartwie� i k�opot�w. B�d�c pi�ciokrotnie �onatym, zdo�a� sp�odzi� jednego syna. Ten syn, Filip Castle, by� w�a�cicielem i kierownikiem hotelu, w kt�rym mia�em si� zatrzyma�. Hotel nazywa� si� Casa Mona, od imienia Mony Aamons Monzano, ciemnosk�rej blondynki z ok�adki dodatku do "Sunday Timesa". Nowo zbudowany hotel Casa Mona by� jednym z trzech budynk�w widocznych w tle fotograficznego portretu Mony w gazecie. Ja nie mia�em uczucia, �e kierowane czyj�� r�k� fale nios� mnie ku San Lorenzo - ja przybywa�em na skrzyd�ach mi�o�ci. Nagle pot�n� si�� w moim pozbawionym celu �yciu sta�a si� fatamorgana, my�l o tym, czym mo�e by� mi�o�� Mony Aamons Monzano. Wyobrazi�em sobie, �e m�g�bym by� z ni� szcz�liwy tak jak z �adn� inn� kobiet� na �wiecie. 41. KARASS NA DWOJE W samolocie lec�cym z Miami do San Lorenzo fotele by�y umocowane po trzy w rz�dzie. Tak si� z�o�y�o - tak si� musia�o z�o�y� - �e moimi s�siadami byli Horlick Minton, nowy ambasador ameryka�ski w Republice San Lorenzo, i jego �ona Claire. Oboje byli siwi, szczupli i uprzejmi. Minton powiedzia� mi, �e jest zawodowym dyplomat� i �e po raz pierwszy wyst�puje w randze ambasadora. On i jego �ona byli ju� na plac�wkach w Boliwii, Chile, Japonii, Francji, Jugos�awii, Egipcie, Zwi�zku Po�udniowej Afryki, Liberii i Pakistanie. Byli w sobie zakochani. Bez przerwy wymieniali ma�e prezenty: ciekawe widoki za oknem, zabawne albo pouczaj�ce fragmenty lektury, przypadkowe wspomnienia. Byli, jak s�dz�, idealnym przyk�adem tego, co Bokonon nazywa duprassem, a co oznacza karass sk�adaj�cy si� tylko z dw�ch os�b. "Prawdziwy duprass - powiada Bokonon - jest nieprzenikniony nawet dla dzieci zrodzonych z takiego zwi�zku." Wy��czam zatem Minton�w ze swego karassu, z karassu Franka, z karassu Newta, z karassu Asy Breeda, z karassu Angeli, karassu Lymana Endersa Knowlesa, karassu Shermana Krebbsa. Mintonowie mieli sw�j w�asny schludny dwuosobowy karass. - Musi pan by� bardzo zadowolony - powiedzia�em do Mintona. - Z czego musz� by� bardzo zadowolony? - Z nominacji na ambasadora. Z pe�nego politowania spojrzenia, jakie wymienili Minton i jego �ona, wywnioskowa�em, �e paln��em jakie� g�upstwo. Zaraz jednak postarali si� by� dla mnie uprzejmi. - Tak - zareagowa� Minton. - Jestem bardzo zadowolony. To dla mnie wielki zaszczyt - powiedzia� z wymuszonym u�miechem. I tak by�o prawie z ka�dym tematem, jaki poruszy�em. W �aden spos�b nie mog�em ich rozrusza�. Na przyk�ad: - Pa�stwo pewnie znacie wiele j�zyk�w? - Och, sze�� czy siedem, do sp�ki - odpowiedzia� Minton. - To musi by� bardzo przyjemne. - Co takiego? - M�c rozmawia� z przedstawicielami tylu r�nych narod�w. - Bardzo przyjemne - zgodzi� si� Minton bez entuzjazmu. - Bardzo przyjemne - przytakn�a jego �ona. I wr�cili do lektury grubego maszynopisu, le��cego na por�czy mi�dzy ich fotelami. - Prosz� mi powiedzie� - spyta�em po chwili - czy podr�uj�c tyle po �wiecie stwierdzili pa�stwo, �e w gruncie rzeczy ludzie wsz�dzie s� tacy sami? - S�ucham? - spyta� Minton. - Czy uwa�a pan, �e w gruncie rzeczy ludzie s� wsz�dzie tacy sami? Spojrza� na �on�, aby si� upewni�, czy s�ysza�a pytanie, a potem zwr�ci� si� do mnie. - Mniej wi�cej tacy sami - zgodzi� si�. - Uhum - powiedzia�em. Nawiasem m�wi�c, Bokonon wspomina, �e cz�onkowie duprassu zawsze umieraj� w tym samym tygodniu. Mintonowie, kiedy przyszed� ich czas, umarli w tej samej sekundzie. 42. ROWERY DLA AFGANISTANU Uda�em si� na drinka do ma�ego barku, mieszcz�cego si� w tylnej cz�ci samolotu. Spotka�em tam jeszcze jednego Amerykanina, H. Lowe'a Crosby z Evanston w stanie Illinois, i jego �on� Hazel. Oboje byli t�dzy, po pi��dziesi�tce. M�wili z nosowym akcentem. Crosby powiedzia� mi, �e jest w�a�cicielem fabryki rower�w w Chicago i �e ze strony swoich pracownik�w spotyka si� z czarn� niewdzi�czno�ci�. Mia� zamiar przenie�� sw�j interes na wdzi�czniejsze San Lorenzo. - Zna pan dobrze San Lorenzo? - spyta�em. - Wybieram si� tam po raz pierwszy, ale s�ysza�em o tym kraju wiele dobrego - powiedzia� H. Lowe Crosby. - Panuje tam dyscyplina. Mo�na mie� pewno��, �e nic si� nie zmieni z roku na rok. Rz�d nie zach�ca tam ludzi, �eby pozowali na zaszczanych orygina��w, jakich jeszcze �wiat nie widzia�. - Nie rozumiem. - Jak Boga kocham, tam w Chicago dawno ju� przestali�my si� zajmowa� produkcj� rower�w. Teraz licz� si� tylko stosunki mi�dzyludzkie. Profesorkowie siedz� tylko i kombinuj�, jak by tu wszystkich uszcz�liwi�. Nikogo nie mo�na wyrzuci� z pracy, cho�by B�g wie co wyczynia�, a je�li kto� w tym ba�aganie przez pomy�k� zrobi rower, to zwi�zek zawodowy natychmiast oskar�a nas o stosowanie okrutnych, nieludzkich metod, a rz�d konfiskuje ten rower za zaleg�e podatki i wysy�a go jako prezent dla niewidomych w Afganistanie. - I my�li pan, �e na San Lorenzo b�dzie lepiej? - Jestem tego pewien. Ludzie s� tam tak biedni, zastraszeni i g�upi, �e musz� mie� troch� zdrowego rozs�dku. Crosby spyta� mnie o nazwisko i zaw�d. Powiedzia�em mu, a wtedy jego �ona Hazel przypomnia�a sobie, �e w stanie Indiana mieszkaj� ludzie o tym nazwisku. I ona pochodzi�a z Indiany. - M�j Bo�e! - zawo�a�a - czy pan pochodzi z Indiany? Przyzna�em, �e tak. - Ja te� pochodz� z Indiany - pisn�a rado�nie. - Nie trzeba si� tego wstydzi�. - Nie wstydz� si� tego i nigdy nie spotka�em cz�owieka, kt�ry by si� tego wstydzi� - powiedzia�em. - My z Indiany zawsze sobie damy rad�. Lowe i ja dwukrotnie odbyli�my podr� dooko�a �wiata i przekonali�my si�, �e ludzie z Indiany s� wsz�dzie na kierowniczych stanowiskach. - To przyjemna �wiadomo��. - Czy zna pan dyrektora najnowszego hotelu w Stambule? - Nie. - Pochodzi z Indiany. I ten jaki� tam wojskowy w Tokio... - Attache - wtr�ci� m��. - Te� jest z Indiany. I nowy ambasador w Jugos�awii... - Z Indiany? - spyta�em. - Nie tylko on. Tak�e korespondent "Life'u" w Hollywood. I ten cz�owiek w Chile... - Te� z Indiany? - Wsz�dzie, gdzie si� tylko pojedzie, widzi si� ludzi z Indiany na czo�owych miejscach. - Autor Ben Hura pochodzi� z Indiany. - I James Whitcomb Riley. - Czy pan r�wnie� pochodzi z Indiany? - spyta�em jej m�a. - Nie. Ja pochodz� z krainy prerii. "Ojczyzny Lincolna", jak si� to m�wi. - Je�li o to chodzi - powiedzia�a Hazel tryumfalnym tonem - to Lincoln te� by� z Indiany. Dzieci�stwo sp�dzi� w okr�gu Spencer. - Zgadza si� - powiedzia�em. - Nie wiem, na czym to polega - m�wi�a Hazel - ale ludzie z Indiany maj� co� w sobie. Gdyby tak zrobi� ich list�, to wszyscy byliby zdumieni. - To prawda - potwierdzi�em. Chwyci�a mnie z ca�ej si�y za rami�. - My z Indiany musimy si� trzyma� razem. - Wiadomo. - M�w do mnie "mamo". - Prosz�? - Zawsze jak spotykam m�odego cz�owieka z Indiany, m�wi� mu, �eby nazywa� mnie "mam�". - Aha. - No to powiedz tak - poprosi�a. - Mamo? U�miechn�a si� i pu�ci�a mnie. Zupe�nie jakby jaka� maszynka wykona�a swoje zadanie. Nazywaj�c Hazel "mam�" zamkn��em jaki� cykl i teraz Hazel nakr�ca�a swoj� maszynk� na nast�pnego faceta z Indiany. Obsesja Hazel na punkcie ludzi z Indiany by�a typowym przyk�adem fa�szywego karassu, pozornego zespo�u, nie maj�cego �adnego znaczenia z punktu widzenia zamys�u Boga i sposob�w jego realizacji. By� to typowy przyk�ad tego, co Bokonon nazywa granfalonem. Inne przyk�ady to partie polityczne, C�rki Rewolucji Ameryka�skiej, General Electric Company, Mi�dzynarodowy Zakon Dziwak�w... oraz ka�dy nar�d, zawsze i wsz�dzie. Bokonon zaprasza nas, aby�my za�piewali razem z nim: Je�li chcesz wiedzie�, co to granfalon, Spr�buj obra� ze sk�rki ba�k� mydlan�. 43. PO PROSTU CZ�OWIEK H. Lowe Crosby by� zdania, �e dyktatura nie jest tak� z�� rzecz�. Nie by� przy tym ani potworem, ani g�upcem. Przyjmowa� wprawdzie wobec �wiata poz� prowincjonalnego klowna, ale wiele z tego, co m�wi� na temat niezdyscyplinowania ludzko�ci, by�o nie tylko �mieszne, ale i prawdziwe. Jego zdrowy rozs�dek i poczucie humoru odst�powa�y go jednak, gdy dochodzi�o do pytania, jaki u�ytek cz�owiek powinien robi� ze swego �ycia na Ziemi. Crosby by� �wi�cie przekonany, �e cz�owiek zosta� stworzony po to, aby produkowa� dla niego rowery. - Mam nadziej�, �e San Lorenzo nie zawiedzie pa�skich nadziei - powiedzia�em. - Nie b�d� mia� �adnych w�tpliwo�ci, kiedy porozmawiam z jednym cz�owiekiem. Je�li na tej wyspie "Papa" Monzano co� obieca, to sprawa jest pewna. To znaczy, �e tak b�dzie. - A ja ciesz� si� z tego - wtr�ci�a Hazel - �e ludzie m�wi� tu po angielsku i wszyscy s� chrze�cijanami. To tak u�atwia sprawy. - Wie pan, jak oni sobie tam poradzili z przest�pczo�ci�? - spyta� Crosby. - Nie. - Przest�pczo�� tam praktycznie nie istnieje. "Papa" Monzano tak im obrzydzi� przest�pczo��, �e na sam� my�l o niej ludziom robi si� niedobrze. S�ysza�em, �e mo�e pan tam po�o�y� portfel na �rodku ulicy, wr�ci� za tydzie�, i znajdzie pan nienaruszony portfel w tym samym miejscu. - Hm. - Wie pan, jaka tam jest kara za kradzie�? - Nie. - Hak. �adnych mandat�w karnych, �adnych trzydziestu dni aresztu, �adnych kar z zawieszeniem. Po prostu hak. Hak za kradzie�, hak za morderstwo, hak za pod palenie, za zdrad�, za gwa�t, za podgl�danie. Z�amiesz: prawo - wszystko jedno jakie - i hak. Jest to rzecz dla ka�dego zrozumia�a i San Lorenzo jest najspokojniejszym krajem na �wiecie. - Co to jest ten hak? - Buduj� tak� szubienic�, widzi pan? Dwa s�upy i poprzeczna belka. Potem bior� wielki �elazny hak i zawieszaj� go na bek�. A potem bior� kogo�, kto by� tak g�upi, �e pope�ni� przest�pstwo, nadziewaj� go na ten hak i zostawiaj�. I wisi tak sobie nieszcz�sny cholerny przest�pca. - To straszne! - Nie twierdz�, �e to jest dobre - m�wi� dalej Crosby - ale nie twierdz� te�, �e to jest z�e. Czasami zastanawiam si�, czy to nie rozwi�za�aby sprawy przest�pczo�ci nieletnich. Mo�e zreszt� hak by�by pewn� przesad� w warunkach demokracji. Publiczne wieszanie by�oby bardziej odpowiednie. Powiesi� tak paru m�odocianych z�odziei samochod�w na latarniach przed ich domami z tablicami na szyi: "Mamusiu, to ja, tw�j synek." Zrobi� tak par� razy, i my�l�, �e wszelkie urz�dzenia zabezpieczaj�ce mo�na b�dzie odda� do muzeum. - Widzieli�my t� rzecz w podziemiach gabinetu figur woskowych w Londynie - powiedzia�a Hazel. - Jak� rzecz? - spyta�em. - Ten hak. W izbie okropno�ci, w podziemiach, by�a woskowa figura wisz�ca na haku. Wygl�da�o to tak prawdziwie, �e ma�o nie zwymiotowa�am. - Za to Harry Truman wcale nie by� podobny - powiedzia� Crosby. - Jaki Truman? - W gabinecie figur woskowych - wyja�ni� Crosby - figura Trumana nie by�a wcale do niego podobna. - Ale wi�kszo�� by�a podobna - powiedzia�a Hazel. - Czy by�o powiedziane, kto wisi na tym haku? - spyta�em Hazel. - Nie s�dz�. - Po prostu jaki� cz�owiek? - Tak. By�a tam czarna, aksamitna kotara, kt�r� nale�a�o rozsun��. Wisia�a na niej tabliczka, �e dzieciom nie wolno zagl�da�. - Ale dzieci zagl�da�y - powiedzia� Crosby. - By�y tam dzieci i wszystkie zagl�da�y. - Taki napis to dla nich tylko przyn�ta - doda�a Hazel. - A jak dzieci reagowa�y na widok tego cz�owieka na haku? - spyta�em. - Och - powiedzia�a Hazel - reagowa�y tak samo jak doro�li. Patrzy�y i bez s�owa przechodzi�y do nast�pnego eksponatu. - A jaki by� nast�pny eksponat? - By�o to �elazne krzes�o, na kt�rym �ywcem usma�ono cz�owieka - powiedzia� Crosby. - Za zamordowanie w�asnego syna. - Jak go ju� usma�yli - przypomnia�a sobie Hazel - okaza�o si�, �e wcale nie zamordowa� syna. 44. SYMPATYCY KOMUNIZMU Kiedy wr�ci�em na swoje miejsce obok duprassu Claire i Horlicka Minton�w, mia�em na ich temat pewne nowe informacje. Uzyska�em je od Crosbych. Nie znali oni Mintona osobi�cie, ale wiele o nim s�yszeli. Byli oburzeni jego nominacj� na ambasadora. Powiedzieli mi, �e Minton by� niegdy� zwolniony z pracy przez Departament Stanu za ugodowe stanowisko w stosunku do komunizmu, ale potem komunistyczne pacho�ki przywr�ci�y go do pracy. - Tam w tyle jest bardzo przyjemny barek - powiedzia�em do Mintona, siadaj�c w swoim fotelu. - Hm? - Oboje nadal czytali maszynopis le��cy mi�dzy nimi. - M�wi�, �e tam jest sympatyczny barek. - To dobrze. Bardzo si� ciesz�. Oboje byli pogr��eni w lekturze, zdradzaj�c oczywisty brak zainteresowania rozmow� ze mn�. Niespodziewanie Minton odwr�ci� si� nagle w moj� stron� z gorzko-s�odkim u�miechem i spyta�: - Kto to by�? - Kto? - Ten cz�owiek, z kt�rym pan rozmawia� w barze. Poszli�my tam z �on� i w progu us�yszeli�my, jak pan z nim rozmawia�. Tamten m�wi� bardzo g�o�no. Us�yszeli�my, jak powiedzia�, �e jestem sympatykiem komunizmu. - To fabrykant rower�w, nazywa si� H. Lowe Crosby - powiedzia�em, czuj�c, �e si� czerwieni�. - Zosta�em zwolniony z pracy za pesymizm. Komunizm nie mia� z tym nic wsp�lnego. - Zwolnili go przeze mnie - powiedzia�a �ona Mintona. - Jedynym dowodem przeciwko niemu by� list, jaki napisa�am do nowojorskiego "Timesa" z Pakistanu. - Co pani tam napisa�a? - Napisa�am mas� rzeczy, bo by�am bardzo poruszona tym, �e Amerykanie nie potrafi� sobie wyobrazi�, �e mo�na nie by� Amerykaninem i �ywi� z tego powodu dum�. - Rozumiem. - Ale by�o tam jedno zdanie, kt�re stale powraca�o na przes�uchaniach w sprawie mojej lojalno�ci - westchn�� Minton. - "Amerykanie - powiedzia�, cytuj�c z listu �ony do "Timesa" - zawsze szukaj� mi�o�ci nie takiej i nie tam, gdzie trzeba. Mo�liwe, �e jest to zwi�zane z tym, �e nie mamy ju� Dzikiego Zachodu." 45. DLACZEGO AMERYKANIE S� ZNIENAWIDZENI List Claire Minton do "Timesa" zosta� opublikowany w najgorszych latach maccarthyzmu i jej m�� zosta� zwolniony z pracy w dwana�cie godzin po ukazaniu si� listu. - C� takiego strasznego by�o w tym li�cie? - spyta�em. - Najgorsz� form� zdrady - wyja�ni� Minton - jest stwierdzenie, �e Amerykanie nie s� kochani wsz�dzie, gdzie tylko si� pojawi�, i niezale�nie od tego, co robi�. Claire usi�owa�a wykaza�, �e ameryka�ska polityka zagraniczna powinna bra� pod uwag� faktyczn� nienawi��, a nie wymy�lon� mi�o��. - My�l�, �e w wielu krajach ludzie rzeczywi�cie nienawidz� Amerykan�w. - W wielu krajach ludzie nienawidz� ludzi. Claire w swoim li�cie wskazywa�a na fakt, �e Amerykanie, �ci�gaj�c na siebie nienawi��, p�ac� normaln� cen� za to, �e s� lud�mi. G�upot� by�o spodziewa� si�, �e uda im si� unikn�� zap�acenia tej ceny. Jednak komisja zajmuj�ca si� badaniem lojalno�ci nie zwr�ci�a na to najmniejszej uwagi. Interesowa�o ich tylko to, �e Claire i ja uwa�ali�my, �e Amerykanie nie s� kochani. - Ciesz� si�, �e wszystko sko�czy�o si� szcz�liwie. - Hm? - W ko�cu wszystko si� u�o�y�o - powiedzia�em. - Jedziecie przecie� pa�stwo obj�� samodzieln� plac�wk�. Minton i jego �ona wymienili znowu pe�ne politowania duprassowe spojrzenia i Minton powiedzia�: - Tak. Szcz�cie u�miechn�o si� do nas. 46. BOKONONISTYCZNY SPOS�B NA CESARZA Zapyta�em Minton�w o sytuacj� prawn� Franklina Hoenikkera, kt�ry, b�d�c grub� ryb� w rz�dzie "Papy" Monzano, by� jednocze�nie poszukiwany przez policj� Stan�w Zjednoczonych. - Ta sprawa zosta�a zamkni�ta - powiedzia� Minton. - On nie jest ju� obywatelem Stan�w Zjednoczonych, a tam, gdzie teraz przebywa, robi du�o dobrego, wi�c wszystko jest w porz�dku. - Wi�c on zrezygnowa� z obywatelstwa? - Ka�dy, kto deklaruje pos�usze�stwo obcemu rz�dowi, s�u�y w obcej armii lub obejmuj� stanowisko w rz�dzie obcego pa�stwa, traci automatycznie obywatelstwo. Prosz� przeczyta� sw�j paszport. Nie mo�na wdawa� si� w takie jak Frank romanse z innymi pa�stwami i nadal korzysta� z opieki Wuja Sama. - A jak stoj� jego sprawy na San Lorenzo? Minton zwa�y� w d�oni maszynopis, kt�rym si�, tak z �on� zaczytywali. - Jeszcze nie wiem. Autor tej ksi��ki twierdzi, �e nie najlepiej. - Co to za ksi��ka? - Jest to jedyna naukowa praca na temat San Lorenzo. - Z ambicjami naukowymi - powiedzia�a Claire. - Z ambicjami naukowymi - powt�rzy� Minton. - Nie zosta�a na razie opublikowana. To jest jeden z pi�ciu egzemplarzy. Poda� mi maszynopis, zapraszaj�c, �ebym go sobie przejrza�. Otworzy�em maszynopis na stronie tytu�owej i stwierdzi�em, �e nosi on tytu� San Lorenzo. Kraj, historia, ludzie. Autorem by� Filip Castle, syn Juliana Castle, zajmuj�cy si� hotelarstwem, syn wielkiego altruisty, do kt�rego w�a�nie jecha�em. Potem otworzy�em maszynopis na - chybi� trafi�. Przypadkiem trafi�em na miejsce, gdzie by�a mowa o wyj�tym spod prawa �wi�tym m�u wyspy, Bokononie. Widnia� przede mn� cytat z Ksi�gi Bokonona. S�owa te wyskakiwa�y z tekstu i zapada�y g��boko w serce. I spotyka�y si� tam z jak najlepszym przyj�ciem. S�owa te by�y parafraz� sugestii Jezusa, aby odda� cesarzowi to, co cesarskie. W wersji Bokonona brzmia�o to tak: "Nie zwracajcie uwagi na cesarza. Cesarz nie ma najmniejszego poj�cia o tym, co si� rzeczywi�cie dzieje." 47. DYNAMICZNE NAPI�CIE Ksi��ka Filipa Castle tak mnie wci�gn�a, �e nawet nie unios�em g�owy, kiedy wyl�dowali�my na dziesi�� minut w San Juan na Porto Rico. Nie unios�em g�owy nawet w�wczas, gdy kto� za mn� szepn�� zbulwersowany, �e do samolotu wsiad� liliput. W chwil� p�niej rozejrza�em si�, szukaj�c wzrokiem liliputa, ale nie zobaczy�em go. Zobaczy�em natomiast przed par� Crosbych now� pasa�erk�: platynow� blondynk� o ko�skiej twarzy. Miejsce obok niej wygl�da�o na puste, ale r�wnie dobrze m�g� tam siedzie� liliput. W�wczas jednak poch�ania�o mnie ca�kowicie San Lorenzo. Kraj, historia, ludzie i nie rozgl�da�em si� d�u�ej za liliputem. Lilipuci s� rozrywk� dobr� w chwilach beztroski i spokoju, a ja by�em nie na �arty poruszony teori� Bokonona na temat tego, co nazywa� "dynamicznym napi�ciem", jego nauk� o bezcennej r�wnowadze pomi�dzy dobrem a z�em. Kiedy po raz pierwszy natkn��em si� w ksi��ce Filipa Castle na termin "dynamiczne napi�cie", u�miechn��em si� z wy�szo�ci�. Wed�ug m�odego Castle'a by�o to ulubione okre�lenie Bokonona, mnie za� wydawa�o si�, �e wiem co�, czego nie wiedzia� Bokonon, mianowicie, �e okre�lenie to zosta�o rozpowszechnione przez Charlesa Atlasa, prowadz�cego korespondencyjne kursy kulturystyki. Jednak czytaj�c dalej przekona�em si�, �e Bokonon wiedzia� doskonale, kto to jest Charles Atlas. By� nawet absolwentem jego kurs�w. Charles Atlas wychodzi� z za�o�enia, �e muskulatur� mo�na rozbudowywa� bez pomocy hantli i spr�yn, przeciwstawiaj�c po prostu jedne grupy mi�ni innym. Bokonon wychodzi� z za�o�enia, �e dobre spo�ecze�stwa mo�na budowa� przez samo przeciwstawianie dobru z�a i podtrzymywanie nieustannego napi�cia mi�dzy nimi. W ksi��ce Castle'a przeczyta�em te� pierwszy wiersz, czyli "Calypso" Bokonona. Brzmia� on nast�puj�co: "Papa" Monzano to wcielenie z�a, Lecz gdyby go nie by�o, kim�e by�bym ja? Gdyby nie by�o "Papy", Jak�e by uwierzono, �e tak dobry, tak bardzo dobry Jest ten stary nicpo� Bokonon? 48. ZUPE�NIE JAK �WI�TY AUGUSTYN Bokonon, jak dowiedzia�em si� z ksi��ki Castle'a, urodzi� si� w roku 1891. By� Murzynem z wyspy Tobago, nale�a� do Ko�cio�a episkopalnego i mia� obywatelstwo brytyjskie. Nazywa� si� Lionel Boyd Johnson. By� najm�odszym z sze�ciorga dzieci i pochodzi� z bogatej rodziny. Bogactwo to by�o wynikiem odkrycia przez dziadka Bokonona zakopanego skarbu pirackiego warto�ci �wierci miliona dolar�w. By� to prawdopodobnie skarb Edwarda Teacha, zwanego Czarnobrodym. Rodzina Bokonona zainwestowa�a skarb Czarnobrodego w asfalt, kopr�, kakao oraz w hodowl� byd�a i drobiu. M�ody Lionel Boyd Johnson pobiera� nauki w szko�ach episkopalnych, uczy� si� dobrze i wykazywa� g��bsze zainteresowanie praktykami religijnymi ni� wi�kszo�� jego r�wie�nik�w. Jednak mimo sk�onno�ci do ulegania pokusom zorganizowanej religii, musia� by� te� niez�ym hulak�, co wynika z jego Calypso Czternastego: P�ochy za m�odu by�em i rozpustny: Gra�em, hula�em, �ciska�em dziewcz�ta, Taki za m�odu by� �wi�ty Augustyn. �w. Augustyn zosta� potem �wi�tym; Wi�c - je�li ze mn� zdarzy si� to samo Nie zemdlej, Mamo! 49. RYBA WYRZUCONA PRZEZ WZBURZONE MORZE Lionel Boyd Johnson mia� tak silnie rozwini�te ambicje intelektualne, �e w 1911 roku wyruszy� w samotny rejs z Tobago do Londynu �agl�wk� o nazwie "Pantofelek". Jego celem by�o zdobycie wy�szego wykszta�cenia. Zapisa� si� do Londy�skiej Szko�y Ekonomii i Nauk Politycznych. Jego edukacj� przerwa�a pierwsza wojna �wiatowa. Walczy� w piechocie, by� odznaczony, awansowa� na podoficera, czterokrotnie wymieniano go w rozkazie. Zosta� zagazowany w drugiej bitwie pod Ypres, sp�dzi� dwa lala w szpitalu, po czym zosta� zdemobilizowany. Pop�yn�� wi�c znowu samotnie w swoim "Pantofelku" na rodzinn� wysp� Tobago. W odleg�o�ci zaledwie osiemdziesi�ciu mil od celu zosta� zatrzymany i zrewidowany przez niemieck� ��d� podwodn� U-99. Wzi�to go do niewoli, a jego ��deczk� Hunowie wykorzystali jako cel �wicze� artyleryjskich. Znajduj�ca si� wci�� jeszcze na powierzchni ��d� podwodna zosta�a zaskoczona i wzi�ta do niewoli przez brytyjski niszczyciel pod nazw� "Kruk". Johnson wraz z Niemcami pow�drowa� na pok�ad niszczyciela, a U-99 zatopiono. "Kruk" p�yn�� na Morze �r�dziemne, ale nigdy tam nie dop�yn��. Na skutek awarii steru m�g� jedynie zda� si� na �ask� fal albo zatacza� wielkie ko�a, zgodnie z ruchem wskaz�wek zegara. Utkn�� wreszcie na wyspach Zielonego Przyl�dka. Johnson sp�dzi� tam osiem miesi�cy w oczekiwaniu na jak�� okazj� powrotu na P�kul� Zachodni�. Wreszcie zaci�gn�� si� jako marynarz na statek rybacki, przewo��cy nielegalnych emigrant�w do New Bedford w stanie Massachusetts. Statek zosta� wyrzucony na mielizn� ko�o Newport w stanie Rhode Island. W tym czasie Johnson by� ju� przekonany, �e jaka� si�a gna go nie wiadomo dok�d i nie wiadomo w jakim celu. Pozosta� wi�c w Newport, aby sprawdzi�, czy to nie tutaj ma si� spe�ni� jego przeznaczenie. Pracowa� jako cie�la i ogrodnik w s�ynnej posiad�o�ci Rumfoord�w. Mia� tam okazj� ujrze� wielu znakomitych go�ci Rumfoord�w, takich jak J. P. Morgan, genera� John J. Pershing, Franklin Delano Roosevelt, Enrico Caruso, Warren Gamaliel Harding i Harry Houdini. Tam te� zasta� go koniec pierwszej wojny �wiatowej, w kt�rej zgin�o dziesi�� milion�w ludzi, a dwadzie�cia milion�w, w tym tak�e Johnson, odnios�o rany. Kiedy wojna si� sko�czy�a, m�ody utracjusz Remington Rumfoord IV postanowi� wyruszy� swoim parowym jachtem o nazwie "Szeherezada" dooko�a �wiata, zawijaj�c do Hiszpanii, Francji, W�och, Grecji, Egiptu, Indii, Chin i Japonii. Zaprosi� Johnsona, aby towarzyszy� mu w charakterze bosmana, na co ten ch�tnie przysta�. W czasie tej podr�y Johnson widzia� wiele cud�w �wiata. "Szeherezada" zosta�a staranowana we mgle w Zatoce Bombajskiej i jedynie Johnson uszed� z �yciem. Sp�dzi� w Indiach dwa lata, staj�c si� zwolennikiem Gandhiego. Zosta� aresztowany jako przyw�dca demonstrant�w, kt�rzy na znak protestu przeciwko panowaniu brytyjskiemu k�adli si� na torach kolejowych. Kiedy odsiedzia� wyrok, odes�ano go na koszt rz�du na rodzinn� wysp� Tobago. Zbudowa� tam szkuner, kt�ry nazwa� "Pantofelek II". �eglowa� nim po Morzu Karaibskim bez celu, szukaj�c burzy, kt�ra rzuci go na brzeg przeznaczony mu przez los. W roku 1922 schroni� si� przed huraganem do Port-au-Prince na Haiti, okupowanej w�wczas przez ameryka�sk� piechot� morsk�. Johnson zbli�y� si� tam z wybitnie uzdolnionym samoukiem, idealist� i dezerterem nazwiskiem Earl McCabe. McCabe, kapral piechoty morskiej, zdefraudowa� fundusz kulturalno-o�wiatowy swojej kompanii i zaproponowa� Johnsonowi pi��set dolar�w za przewiezienie go do Miami. Po�eglowali wi�c do Miami, ale sztorm zagna� ich szkuner na ska�y San Lorenzo. Szkuner zaton��. Johnson i McCabe, nadzy jak ich B�g stworzy�, dop�yn�li do brzegu. Sam Bokonon tak m�wi o tej przygodzie: Wypluty przez gniewne morze, Upad�em na obcy l�d Jak trzepocz�ca si� ryba. I odt�d sta�em si� - mn�. Johnson by� urzeczony tajemnic� przybycia nago na nieznany brzeg. Postanowi� pozwoli� tej przygodzie rozwija� si� bez przeszk�d, aby przekona� si�, jak daleko mo�e zaj�� cz�owiek, kt�ry nago wy�oni� si� ze s�onych odm�t�w. By�y to jego powt�rne narodziny. B�d�cie jako dziateczki. Tak Biblia powiada. Wi�c zn�w sta�em si� dzieckiem I jestem nim nadal. Sprawa imienia Bokonon jest bardzo prosta. Tak wymawiano nazwisko Johnsona w miejscowym dialekcie. Je�li mowa o dialekcie... Dialekt San Lorenzo �atwo jest zrozumie�, ale trudno zapisa�. Twierdz�c, �e �atwo jest go zrozumie�, m�wi� tylko za siebie. Niekt�rzy uwa�aj� go za r�wnie trudny do zrozumienia jak j�zyk baskijski, mo�liwe wi�c, �e moja �atwo�� porozumienia zwi�zana jest z telepati�. Filip Castle, daj�c w swojej ksi��ce fonetyczny przyk�ad dialektu, bardzo trafnie uchwyci� jego specyfik�. Jako pr�bk� wybra� on miejscow� wersj� Ma�ej gwiazdki. W wersji oryginalnej ten nie�miertelny utw�r brzmi nast�puj�co: W Cyt, cyt, gwiazdka ma�a Z nieba do mnie zamruga�a. Cyt, cyt, gwiazdko mi�a, Czemu� si� za chmurk� skry�a? W dialekcie San Lorenzo ten sam wierszyk brzmia� wed�ug Castle'a nast�puj�co: Cit, cit, kfiastka mala S niepa to mnie samrukala. Cit, cit, kfiastko mila, Cemusie s� chmurko skrila? Wkr�tce po tym jak Johnson sta� si� Bokononem, znaleziono przypadkowo na pla�y szalup� z jego rozbitego stateczku. ��dka ta zosta�a p�niej poz�ocona i pe�ni�a rol� �o�a najwy�szego przedstawiciela w�adzy wykonawczej na wyspie. "Istnieje legenda, stworzona przez Bokonona - pisze Filip Castle w swojej ksi��ce - �e z�ota ��d� znowu pop�ynie, kiedy zbli�a� si� b�dzie koniec �wiata." 50. SYMPATYCZNY LILIPUT Dalsz� lektur� �yciorysu Bokonona przerwa�a mi Hazel Crosby. Sta�a w przej�ciu obok mojego fotela. - Nie uwierzysz, ale przed chwil� odkry�am w naszym samolocie jeszcze dwie osoby z Indiany - powiedzia�a. - Niech skonam! - Wprawdzie nie urodzili si� w Indianie, ale mieszkaj� tam teraz. W Indianapolis. - To bardzo ciekawe. - Chcesz ich pozna�? - My�lisz, �e powinienem? Moje pytanie zaskoczy�o j�. - Przecie� to twoi rodacy. - Jak oni si� nazywaj�? - Ona nazywa si� Conners, a on Hoenikker. S� rodze�stwem i on jest liliputem. Ale to bardzo sympatyczny liliput. Taki nad wiek rozwini�ty ch�opczyk - mrugn�a porozumiewawczo. - Czy m�wi ju� do ciebie "mamo"? - Mia�am mu to zaproponowa�, ale nagle przysz�o mi do g�owy, �e w stosunku do liliputa mo�e to by� nietaktem. - Nonsens. 51. DOBRZE, MAMO Tak wi�c poszed�em na prz�d samolotu, aby porozmawia� z Angel� Hoenikker Conners i ma�ym Newtonem Hoenikkerem, cz�onkami mojego karassu. Angela by�a t� platynow� blondynk� o ko�skiej twarzy, kt�ra ju� wcze�niej rzuci�a mi si� w oczy. Newt by� rzeczywi�cie bardzo ma�ym m�odym cz�owiekiem, ale nie by�o w nim nic groteskowego. Zbudowany by� proporcjonalnie, wygl�da� jak Gulliver w�r�d olbrzym�w i by� r�wnie bystrym obserwatorem. Trzyma� w r�ku kieliszek szampana, wliczony w cen� biletu. Kieliszek by� dla niego tym, czym waza dla normalnego cz�owieka, co nie przeszkadza�o mu popija� z takim wdzi�kiem, jak gdyby on i kieliszek byli dla siebie stworzeni. Ma�y dra� mia� w swoim baga�u termos z kryszta�em lodu-9, podobnie jak jego nieszcz�sna siostra, pod nami za� rozci�ga� si� jeden z najpi�kniejszych kawa�k�w wody na �wiecie, Morze Karaibskie. Kiedy Hazel nacieszy�a si� ju� wzajemnym przedstawianiem sobie rodak�w z Indiany, zostawi�a nas samych. - Pami�tajcie - powiedzia�a odchodz�c - �e odt�d macie mi m�wi� mamo. - Dobrze, mamo - powiedzia�em. - Dobrze, mamo - powt�rzy� Newt. G�os mia� do�� wysoki, odpowiednio do swojej ma�ej krtani, ale potrafi� nada� mu niew�tpliwie m�skie brzmienie. Angela z uporem traktowa�a go jak dziecko, on za� znosi� to z wielkoduszno�ci� zaskakuj�c� u tak niewielkiej osoby. Newt i Angela przypomnieli mnie sobie, pami�tali listy, jakie do nich pisa�em, i zaprosili mnie, abym zaj�� wolny fotel obok nich. Angela przeprasza�a, �e nie odpowiedzia�a na list. - Nie przychodzi�o mi do g�owy nic takiego, co mog�oby zainteresowa� czytelnik�w pa�skiej ksi��ki. Mog�abym zmy�li� co� na temat tamtego dnia, ale chyba nie o to panu chodzi�o. W rzeczywisto�ci by� to taki sam dzie� jak wszystkie inne. - Pani brat przys�a� mi bardzo dobry list. Angela by�a zaskoczona. - Newt? Czy on mo�e cokolwiek pami�ta�? Kochanie, przecie� nie mo�esz pami�ta� tamtego dnia - zwr�ci�a si� do niego - by�e� takim male�stwem. - A jednak pami�tam - powiedzia� spokojnie Newt. - �a�uj�, �e nie widzia�am tego listu. - Angela dawa�a do zrozumienia, �e Newt jest jeszcze zbyt niedo�wiadczony, aby samodzielnie za�atwia� takie sprawy. Angela by�a absolutnie pozbawiona wra�liwo�ci i nie zdawa�a sobie sprawy z tego, czym jest dla Newta jego wzrost. - Kochanie, powiniene� pokaza� mi ten list - powiedzia�a z wyrzutem. - Przepraszam - powiedzia� Newt. - Nie pomy�la�em o tym. - W�a�ciwie mog� panu o tym powiedzie� - zwr�ci�a si� do mnie Angela. - Doktor Breed ostrzeg� mnie, �eby nie udziela� panu informacji. Powiedzia�, �e nie chodzi panu o przedstawienie obiektywnego portretu ojca. Angela nie ukrywa�a, �e ma mi to za z�e. U�agodzi�em j� nieco, m�wi�c, �e prawdopodobnie i tak nigdy nie sko�cz� tej ksi��ki, �e nie mam jasnego wyobra�enia o tym, co chc� i co powinienem napisa�. - Je�li jednak kiedykolwiek napisze pan t� ksi��k�, powinien pan pokaza� ojca jako �wi�tego, bo taka jest prawda. Obieca�em, �e zrobi� wszystko, co w mojej mocy, i spyta�em, czy ona i Newt lec� na spotkanie rodzinne z Frankiem. - Frank si� �eni - powiedzia�a Angela. - Jedziemy na przyj�cie zar�czynowe. - Tak? Kim jest szcz�liwa wybranka? - Poka�� panu - powiedzia�a Angela i wyj�a z torebki portfel z plastikow� harmonijk�. Ka�da z przegr�dek zawiera�a fotografi�. Angela przerzuci�a fotografie, tak �e przed oczami mign�� mi ma�y Newt na pla�y przyl�dka Cod, doktor Feliks Hoenikker przyjmuj�cy nagrod� Nobla, dwie nie�adne bli�niaczki, c�rki Angeli, i Frank puszczaj�cy na sznurku model samolotu. Wreszcie pokaza�a mi zdj�cie dziewczyny, z kt�r� Frank mia� si� �eni�. Efekt by� taki, jakby kopn�a mnie mi�dzy nogi. Zdj�cie przedstawia�o Mon� Aamons Monzano, kobiet�, kt�r� kocha�em. 52. BEZ B�LU Angela nie mia�a ochoty chowa� zdj��, dop�ki kto� nie obejrzy ich do ko�ca. - To s� ludzie, kt�rych kocham - o�wiadczy�a. Patrzy�em wi�c na ludzi, kt�rych ona kocha. Mi�dzy plastikowymi ok�adkami, niczym skamienia�e owady w bursztynie, tkwi�y zdj�cia wielu cz�onk�w naszego karassu. W ca�ej kolekcji nie by�o ani jednego granfaloniarza. Wiele fotografii przedstawia�o doktora Hoenikkera, ojca bomby atomowej, trojga dzieci i lodu-9. Oficjalny przodek liliputa i olbrzymki by� cz�owiekiem niewielkiego wzrostu. Z ca�ej tej kolekcji skamienia�o�ci najbardziej podoba�o mi si� zdj�cie starego Hoenikkera opatulonego po zimowemu - w p�aszczu, szaliku, kaloszach i we�nianej czapeczce z wielkim pomponem. Zdj�cie to, jak mi powiedzia�a Angela z dr�eniem w g�osie, zosta�o zrobione w Hyannis na trzy godziny przed jego �mierci�. Jaki� fotoreporter rozpozna� w tym bo�onarodzeniowym krasnoludku wielkiego cz�owieka. - Czy ojciec pani zmar� w szpitalu? - Ale� sk�d! Umar� w naszym domku, w wielkim, bia�ym wiklinowym fotelu, zwr�conym w stron� morza. Newt i Frank poszli na spacer po przysypanej �niegiem pla�y... - To by� bardzo ciep�y �nieg - wtr�ci� Newt. - Sz�o si� jak po kwiatach pomara�czy. Bardzo dziwne uczucie. W innych domkach nie by�o nikogo... - Tylko nasz mia� ogrzewanie - wyja�ni�a Angela. - W promieniu wielu mil nie by�o nikogo - wspomina� Newton z podziwem - a Frank i ja spotkali�my na pla�y wielkiego czarnego psa wodo�aza. Rzucali�my do morza kije, a on je wy�awia�. - A ja posz�am do wsi po lampki na choink� - powiedzia�a Angela. - Zawsze mieli�my choink�. - Czy pani ojciec cieszy� si� z choinki? - Nigdy o tym nie wspomina� - powiedzia� Newt. - My�l�, �e tak - powiedzia�a Angela. - Po prostu nie by� zbyt wylewny. Niekt�rzy ludzie tacy ju� s�. - A niekt�rzy s� inni - powiedzia� Newt, wzruszaj�c ramionami. - W ka�dym razie kiedy wr�cili�my do domu, znale�li�my go w fotelu. - Angela potrz�sn�a g�ow�. - Nie s�dz�, aby cierpia�. Wygl�da�, jakby spa�. Nie m�g�by tak wygl�da�, gdyby odczu� cho� najmniejszy b�l. Angela opu�ci�a najciekawsz� cz�� ca�ej historii. Nie powiedzia�a, �e w ten wigilijny wiecz�r ona, Frank i ma�y Newt podzielili mi�dzy siebie pozostawiony przez ojca l�d-9. 53. PREZES FIRMY FABRI-TEK Angela zach�ca�a mnie do obejrzenia wszystkich zdj��. - Trudno w to uwierzy�, ale to ja - powiedzia�a, pokazuj�c mi podlotka wzrostu sze�ciu st�p. Fotografia przedstawia�a j� z klarnetem w r�ku, w mundurku szkolnej orkiestry. W�osy mia�a ukryte pod kapeluszem, r�wnie� nale��cym do stroju. U�miecha�a si� dobrym, nie�mia�ym u�miechem. A potem Angela, kobieta, kt�rej B�g nie obdarzy� dos�ownie niczym, na co m�czyzna m�g�by zwr�ci� uwag�, pokaza�a mi zdj�cie swojego m�a. - Wi�c to jest Harrison C. Conners. - By�em zaskoczony. Jej m�� by� wybitnie przystojnym m�czyzn� i sprawia� wra�enie cz�owieka, kt�ry w pe�ni zdaje sobie z tego spraw�. Ubrany by� z wyszukan� elegancj�, a w jego oczach czai� si� leniwy b�ysk Don Juana. - Kim... kim on jest z zawodu? - spyta�em. - Jest prezesem firmy Fabri-Tek. - Elektronika? - Nie wiem, a gdybym wiedzia�a, to te� nie mog�abym powiedzie�. To �ci�le tajne prace na zlecenie rz�du. - Co� z broni�? - W ka�dym razie co� wojskowego. - Jak si� pa�stwo poznali�cie? - Pracowa� kiedy� jako asystent ojca. Potem wyjecha� do Indianapolis i za�o�y� firm� Fabri-Tek. - Wi�c wasze ma��e�stwo by�o szcz�liwym zako�czeniem d�ugiego romansu? - Wcale nie. Nie przypuszcza�am, �e on w og�le wie o moim istnieniu. Zawsze uwa�a�am, �e jest bardzo sympatyczny, ale on do �mierci ojca nie zwraca� na mnie najmniejszej uwagi. Pewnego dnia przeje�d�a� przez Ilium. Siedzia�am w tym wielkim starym domu i my�la�am, �e nie mam ju� po co �y�. - Angela opowiedzia�a mi o ci�kich dniach i tygodniach po �mierci ojca. - W ca�ym tym wielkim starym domu by�am tylko ja i ma�y Newt. Frank gdzie� przepad� i duchy robi�yby wi�cej ha�asu ni� ja i Newt. Ca�e swoje �ycie po�wi�ci�am ojcu, wo��c go do pracy i z pracy, opatulaj�c go, kiedy by�o zimno, i rozpatulaj�c, kiedy by�o ciep�o, karmi�c go i p�ac�c jego rachunki. Nagle okaza�o si�, �e nie mam co robi�. Nigdy nie mia�am przyjaci�, �adnej bratniej duszy opr�cz Newta. I wtedy rozleg�o si� pukanie do drzwi, i w drzwiach stan�� Harrison Conners. Nigdy w �yciu nie widzia�am r�wnie pi�knego m�czyzny. Wszed� i zacz�li�my rozmawia� o ostatnich dniach ojca i w og�le o dawnych czasach. Angela by�a bliska p�aczu. - W dwa tygodnie p�niej odby� si� �lub. 54. KOMUNI�CI, HITLEROWCY, MONARCHI�CI, SPADOCHRONIARZE I DEZERTERZY Przygn�biony wiadomo�ci�, �e Frank odebra� mi Mon� Aamons Monzano, wr�ci�em na swoje miejsce i znowu zag��bi�em si� w lekturze maszynopisu Filipa Castle. Zajrza�em do skorowidza na ko�cu ksi��ki pod Monzano, Mona Aamons i dowiedzia�em si�, �e mam zajrze� pod Aamons, Mona. Zajrza�em wi�c pod Aamons, Mona i przekona�em si�, �e jest wymieniona w ksi��ce prawie tyle samo razy co sam "Papa" Monzano. Zaraz po Aamons, Mona figurowa� Aamons, Nestor. Przejrza�em wi�c kilka stron traktuj�cych o Nestorze i dowiedzia�em si�, �e by� on ojcem Mony, Finem i architektem. Nestor Aamons zosta� wzi�ty do niewoli przez Rosjan i uwolniony przez Niemc�w w czasie drugiej wojny �wiatowej. Wyzwoliciele nie odes�ali go jednak do domu, ale zmusili go do s�u�by w wojskach in�ynieryjnych Wehrmachtu. Jego oddzia� skierowano do walki przeciwko partyzantom w Jugos�awii. Tam dosta� si� w r�ce Czetnik�w, serbskich partyzant�w wiernych kr�lowi, a nast�pnie trafi� do partyzant�w komunistycznych, kt�rzy rozbili oddzia� Czetnik�w. Uwolnili go w�oscy spadochroniarze, kt�rzy zaskoczyli komunist�w, i odes�ano go do W�och. W�osi zmusili go do budowy umocnie� na Sycylii. Ukrad� tam ��d� ryback� i dotar� do neutralnej Portugalii. Tam spotka� ameryka�skiego dezertera nazwiskiem Julian Castle. Castle, dowiedziawszy si�, �e Aamons jest architektem, zaprosi� go na wysp� San Lorenzo, aby zaprojektowa� tam dla niego szpital o nazwie Dom Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli. Aamons wyrazi� zgod�. Zaprojektowa� szpital, o�eni� si� z mieszkank� wyspy imieniem Celia, sp�odzi� idea� dziewczyny i zmar�. 55. NIGDY NIE SPORZ�DZAJ SKOROWIDZA DO W�ASNEJ KSI��KI Co za� do �ycia Aamons, Mony, to ju� sam skorowidz dawa� pstry, surrealistyczny obraz wielu sk��conych si� targaj�cych jej �yciem i jej czysto instynktownych reakcji. "Aamons, Mona: - stwierdza� skorowidz - adoptowana przez Monzano w celu podniesienia jego popularno�ci 194 - 199, 216; dzieci�stwo w Domu Nadziei i Mi�osierdzia 63 - 81; dzieci�ce uczucie do F. Castle'a 72; �mier� ojca 89; �mier� matki 92; w roli og�lnonarodowego symbolu erotycznego 80, 95 166, 209, 247, 400 - 406, 566, 678; zar�czyny z F. Castle'em 193; wrodzona naiwno�� 67 - 71, 80, 95, 116, 209, 274, 400 - 406, 566, 678; po�ycie z Bokononem 92 - 98, 196 - 197; wiersze o 2, 26, 114, 119, 311, 316, 477, 501, 507, 555, 689, 718, 799, 800, 841, 846, 908, 971, 974; jej wiersze 89, 92, 193; powr�t do Monzano 199; powr�t do Bokonona 197; ucieczka od Bokonona 199; ucieczka od Monzano 197; pr�ba oszpecenia si�, aby przesta� pe�ni� funkcj� symbolu erotycznego 80, 95, 116, 209, 247, 400 - 406, 566, 678; uczennica Bokonona 63 - 80; Ust do ONZ 200; mistrzowska gra na ksylofonie 71." Pokaza�em ten skorowidz Mintonom i spyta�em, czy nie s�dz�, �e jest on sam w sobie pe�n� uroku biografi�, biografi� dziewczyny, kt�ra nie chcia�a by� bogini� mi�o�ci. Otrzyma�em nieoczekiwanie kompetentn� odpowied�, co zdarza si� nie tak zn�w cz�sto. Okaza�o si�, �e Claire Minton by�a swego czasu specjalistk� od sporz�dzania skorowidz�w. Po raz pierwszy dowiedzia�em si� o istnieniu takiej specjalno�ci. Pani Minton powiedzia�a mi, �e dobrze zarabia�a, dzi�ki czemu jej m�� m�g� uko�czy� studia, i �e niewiele os�b potrafi w�a�ciwie sporz�dza� skorowidze. Dowiedzia�em si� te�, �e tylko bardzo niedo�wiadczony autor mo�e si� porywa� na robienie skorowidza do swojej ksi��ki. Spyta�em w�wczas, jak ocenia prac� Filipa Castle. - Pochlebstwo pod adresem autora i obraza czytelnika - powiedzia�a z dobroduszn� wy�szo�ci� eksperta. - Innymi s�owy, brak umiaru. Czuj� si� zawsze za�enowana, kiedy widz� skorowidz sporz�dzony przez samego autora. - Dlaczego za�enowana? - Skorowidz zrobiony r�k� samego autora to rzecz zbyt demaskuj�ca - poinformowa�a mnie. - Dla wprawnego oka jest to po prostu bezwstydny ekshibicjonizm. - Ona potrafi okre�li� charakter cz�owieka na podstawie skorowidza - powiedzia� m�� pani Minton. - Naprawd�? - spyta�em. - I co mo�e pani powiedzie� o Filipie Castle? U�miechn�a si� lekko. - Wola�abym nie zdradza� tego komu� obcemu. - Przepraszam. - W ka�dym razie nie ulega w�tpliwo�ci, �e jest zakochany w tej Monie Aamons Monzano. - Zdaje si�, �e to mo�na powiedzie� o wszystkich mieszka�cach wyspy. - �ywi mieszane uczucia co do jej ojca. - To mo�na powiedzie� o wszystkich ludziach na ziemi - niecierpliwi�em si�. - Czuje si� niepewnie. - A kt� ze zwyk�ych �miertelnik�w mo�e si� czu� pewnie? - spyta�em. Nie wiedzia�em w�wczas, �e by�o to pytanie bardzo w duchu Bokonona. - Nigdy nie o�eni si� z ni�. - Dlaczego? - To wszystko, co mog� panu powiedzie�. - Mi�o mi pozna� specjalist� od skorowidz�w, kt�ry szanuje tajemnice swoich bli�nich. - Niech pan nigdy nie robi skorowidza do w�asnej ksi��ki - stwierdzi�a kategorycznie pani Minton. Bokonon poucza nas, �e duprass stwarza korzystne warunki do zdobywania i rozwijania w zaciszu nieustaj�cej mi�o�ci nieomylnych, cho� czasem niecodziennych form intuicji. Niezwyk�a zdolno�� Minton�w do czytania mi�dzy wierszami skorowidz�w by�a tego najlepszym przyk�adem. Bokonon poucza nas te�, �e cz�onkowie duprassu spogl�daj� na innych ludzi z pob�a�liw� wy�szo�ci�. I tutaj Mintonowie nie byli wyj�tkiem. Nieco p�niej ambasador Minton i ja spotkali�my si� w przej�ciu z dala od jego �ony i Minton zdradzi� si�, �e zale�y mu na mojej opinii o jej zdolno�ciach. - Wie pan, dlaczego Castle nigdy nie o�eni si� z t� dziewczyn�, mimo �e jest w niej zakochany, mimo �e ona te� go kocha i mimo �e znaj� si� od dzieci�stwa? - szepn�� mi na ucho. - Nie. Nie mam poj�cia. - Bo on jest homoseksualist� - powiedzia� Minton. - Ona to r�wnie� potrafi wyczyta� w skorowidzu. 56. PIEKIELNE PERPETUUM MOBILE Kiedy Lionel Boyd Johnson i kapral Earl McCabe zostali nago wyrzuceni przez fale na brzeg San Lorenzo spotkali tu ludzi, kt�rym powodzi�o si� jeszcze gorzej ni� im. Ludno�� San Lorenzo mia�a pod dostatkiem jedynie chor�b, kt�rych nie potrafiono nawet nazwa�, nie m�wi�c ju� o leczeniu. W przeciwie�stwie do mieszka�c�w wyspy Johnson i McCabe rozporz�dzali ogromnymi skarbami w postaci umiej�tno�ci czytania i pisania, ambicji, ciekawo�ci, bezczelno�ci, braku szacunku dla autorytet�w, zdrowia, dobrego humoru i sporej porcji wiadomo�ci na temat tego, co znajduje si� poza granicami wyspy. Zacytujmy znowu Calypso: Jak�e nieszcz�liwi ludzie Wtedy tu mieszkali, Nie wiedzieli nic o piwie, Muzyki nie znali. I nie mieli gdzie przycupn��, Bo wszystko doko�a Nale�a�o do Castle Sugar Incorporated Albo do Ko�cio�a. To stwierdzenie sytuacji w�asno�ciowej w Republice San Lorenzo w roku 1922 jest, wed�ug Filipa Castle, ca�kowicie zgodne z rzeczywisto�ci�. Firma Castle Sugar zosta�a za�o�ona przez pradziadka Filipa Castle. W roku 1922 nale�a� do niej ka�dy skrawek uprawnego gruntu na wyspie. "Dzia�alno�� Castle Sugar na San Lorenzo - pisa� m�ody Castle - nigdy nie przynosi�a dochodu. Jednak, nie p�ac�c robotnikom za ich prac�, firma potrafi�a jako� z roku na rok wychodzi� na swoje i zarabia� tyle pieni�dzy, �e wystarcza�o na op�acenie poganiaczy robotnik�w. Panuj�c� form� rz�d�w by�a anarchia, z wyj�tkiem okre�lonych sytuacji, kiedy firma Castle Sugar chcia�a co� zdoby� albo zrobi�. W tych sprawach panowa� feudalizm. Arystokracja sk�ada�a si� z zarz�dc�w plantacji Castle Sugar - byli to uzbrojeni po z�by biali przybysze. Szlacht� stanowili krajowcy, kt�rzy za niewielkie datki i �mieszne przywileje gotowi byli na ka�de skinienie zabija�, rani� i torturowa�. O potrzeby duchowe ludu, kt�ry znalaz� si� w trybach tej piekielnej machiny, troszczy�a si� garstka spasionych ksi�ulk�w. Katedra San Lorenzo, wysadzona w powietrze w roku 1923, by�a powszechnie uwa�ana za jeden z cud�w Nowego �wiata", pisa� Castle. 57. KOSZMARNY SEN To, �e kapral McCabe i Johnson zdo�ali przej�� w�adz� nad San Lorenzo, nie by�o �adnym cudem. Wielu ludzi przejmowa�o w�adz� nad San Lorenzo, natrafiaj�c niezmiennie na s�aby op�r. Przyczyna tego by�a bardzo prosta: B�g, w swojej niesko�czonej m�dro�ci, uczyni� wysp� ca�kowicie bezwarto�ciow�. Pierwszym cz�owiekiem, kt�ry zanotowa� na swoim koncie ten �atwy sukces, by� Hernando Cortez. Cortez i jego ludzie zeszli na brzeg, aby uzupe�ni� zapas s�odkiej wody, w roku 1519, nadali wyspie nazw�, obj�li j� w posiadanie w imieniu cesarza Karola V i nigdy wi�cej nie wr�cili. Nast�pne ekspedycje przybywa�y w poszukiwaniu z�ota, diament�w, rubin�w i korzeni, nic z tego nie znajdowa�y, pali�y dla rozrywki kilku krajowc�w za herezj� i p�yn�y dalej. "Kiedy w roku 1682 Francja og�osi�a obj�cie w posiadanie San Lorenzo - pisa� Castle - Hiszpanie nie protestowali. Kiedy Holendrzy og�osili wysp� swoj� w�asno�ci� w roku 1699, Francuzi nie protestowali. Holendrzy nie protestowali, kiedy w roku 1704 panami San Lorenzo og�osili si� Du�czycy. Kiedy Anglia przej�a wysp� we w�adanie w roku 1706, nie by�o protestu ze strony Du�czyk�w. Anglicy nie protestowali, kiedy Hiszpania powt�rnie obj�a w�adz� nad wysp� w roku 1720. A Hiszpanie nie protestowali, kiedy w roku 1786 Murzyni z Afryki opanowali statek niewolniczy, doprowadzili go do brzeg�w San Lorenzo i og�osili niepodleg�o�� wyspy jako cesarstwa z cesarzem na czele. Cesarzem by� Tum-bumwa, jedyny cz�owiek, kt�ry uwa�a�, �e wyspa warta jest obrony. Maniak Tum-bumwa kaza� wznie�� katedr� ku czci patrona wyspy, �wi�tego Wawrzy�ca, oraz fantastyczne mury obronne na p�nocnym wybrze�u wyspy, w obr�bie kt�rych znajduje si� obecnie prywatna rezydencja tak zwanego prezydenta Republiki. Mury obronne nigdy nie by�y szturmowane i nigdy �aden cz�owiek przy zdrowych zmys�ach nie potrafi� wymy�li� powodu, dla kt�rego warto by je by�o szturmowa�. Nigdy niczego nie broni�y. Podobno przy ich budowie zgin�o tysi�c czterystu ludzi. Po�owa z nich zosta�a publicznie stracona za brak entuzjazmu do pracy." Firma Castle Sugar zjawi�a si� na San Lorenzo w roku 1916, w zwi�zku z koniunktur� na cukier podczas pierwszej wojny �wiatowej. Nie by�o w�wczas �adnego rz�du. Firma uzna�a, �e wobec tak wysokich cen na cukier, op�aci si� uprawia� nawet glin� i piach San Lorenzo. Nikt nie zaprotestowa�. Kiedy McCabe i Johnson og�osili w roku 1922, �e przejmuj� w�adz�, firma Castle Sugar ust�pi�a bezwolnie, jakby budz�c si� z koszmarnego snu. 58. SWOISTA ODMIANA TYRANII "Nowi zdobywcy San Lorenzo r�nili si� od wszystkich dotychczasowych przynajmniej pod jednym wzgl�dem - pisa� m�ody Castle. - McCabe i Johnson marzyli o przekszta�ceniu San Lorenzo w utopi�. W tym celu McCabe zaj�� si� gruntownie reform� gospodarki i prawodawstwa, a Johnson wymy�li� now� religi�." W tym miejscu Castle znowu zacytowa� Calypso: Chcia�em, �eby w tym wszystkim By�o cho� troch� sensu, �eby cz�owiek m�g� wyzby� si� l�ku, �eby m�g� my�le� o szcz�ciu. Wi�c wymy�li�em �garstwo, I wszystko jest, jak trzeba, I zmieni�em t� smutn� wysp� W istny przedsionek nieba. Kto� poci�gn�� mnie za r�kaw marynarki. Obejrza�em si�. W przej�ciu obok mnie sta� ma�y Newt Hoenikker. - Jak by si� pan zapatrywa� na p�j�cie do baru na jednego? - spyta�. Obci�gn�li�my wi�c po jednym, a potem obalili�my jeszcze kilka, co na tyle rozwi�za�o j�zyk Newtowi, �e zacz�� mi si� zwierza� na temat swojej przyjaci�ki Zinki, uroczej tancerki-liliputki. Ich gniazdkiem mi�osnym by� domek jego ojca na przyl�dku Cod. - Mo�liwe, �e nigdy si� nie o�eni�, ale za to prze�y�em ju� miodowy miesi�c. Newt opowiedzia� mi o niezapomnianych godzinach, jakie sp�dzili w swoich obj�ciach, siedz�c w starym, bia�ym, wiklinowym fotelu Feliksa Hoenikkera, zwr�conym w stron� morza. Zinka ta�czy�a dla niego. - Wyobra�a pan sobie kobiet�, kt�ra ta�czy wy��cznie dla mnie? - Widz�, �e niczego pan nie �a�uje. - Z�ama�a mi serce. To mnie oczywi�cie nie zachwyca, ale by�a to cena, jak� musia�em zap�aci�. Na tym �wiecie nie ma nic za darmo. I zaproponowa� szarmancki toast. - Za nasze dziewczyny i �ony! - zawo�a�. 59. PROSZ� ZAPI�� PASY By�em w barze z Newtem, H. Lowem Crosbym i kilkoma innymi pasa�erami, kiedy pokaza�o si� San Lorenzo. Crosby wypowiada� si� w�a�nie na temat szczyli. - Rozumiecie, co mam na my�li, kiedy m�wi� o kim�, �e jest szczylem? - Zetkn��em si� z tym okre�leniem - powiedzia�em - ale prawdopodobnie nie ma ono dla mnie tej g��bi znaczenia, co dla pana. Crosby by� pod much� i wydawa�o mu si�, �e wolno mu m�wi� wszystko, pod warunkiem, �e b�dzie to powiedziane serdecznie. M�wi� wi�c serdecznie na temat wzrostu Newta, o czym jak dotychczas nikt z obecnych w barze taktownie nie wspomnia�. - Nie chodzi mi o ma�ych facet�w jak ten. - Crosby po�o�y� swoj� d�o� wielko�ci szynki na ramieniu Newta. - Wzrost nie ma nic wsp�lnego z tym, czy kto� jest szczylem. Wszystko zale�y od sposobu my�lenia. Widzia�em m�czyzn ze cztery razy wi�kszych od tego ma�ego go�cia tutaj, kt�rzy mimo to byli szczylami. I widzia�em ma�ych facet�w, nie tak ma�ych jak on, ale te� cholernie ma�ych, kt�rzy byli prawdziwymi m�czyznami. - Dzi�kuj� - powiedzia� Newt uprzejmie, nie patrz�c nawet w stron� ogromnej �apy spoczywaj�cej na jego ramieniu. Nigdy nie widzia�em cz�owieka, kt�ry by tak potrafi� znosi� swoje kalectwo. Nie mog�em wyj�� z podziwu. - M�wi� pan o szczylach - zwr�ci�em si� do Crosby'ego, maj�c nadziej�, �e w ten spos�b uwolni� Newta od ci�aru jego �apy. - Tak, do diab�a. - Crosby wyprostowa� si�. - Nie wyja�ni� nam pan jeszcze, kogo pan nazywa szczylem. - Szczyl to jest taki facet, kt�remu si� wydaje, �e zjad� wszystkie rozumy, i jadaczka nie zamyka mu si� ani na chwil�. Jak tylko kto� co� powie, on musi wtr�ci� swoje trzy grosze. Powie mu pan, �e co� si� panu podoba, a on zaraz zacznie udowadnia�, �e nie ma pan racji. Szczyl robi wszystko, �eby udowodni�, �e wszyscy wko�o niego s� durniami. - Niezbyt przyjemna posta� - zauwa�y�em. - Moja c�rka chcia�a kiedy� wyj�� za m�� za takiego - powiedzia� Crosby ponuro. - No i co? - Zmia�d�y�em go jak pluskw�. Crosby waln�� pi�ci� w bar, przypomniawszy sobie widocznie zachowanie tamtego szczyla. - Jak Boga kocham! - m�wi� dalej. - Ostatecznie wszyscy ko�czyli�my studia! Tu znowu spojrza� na Newta. - Pan jest studentem? - W Cornell - powiedzia� Newt. - Cornell! - wykrzykn�� ucieszony Crosby. - Do diab�a, ja te� studiowa�em w Cornell. - Ten pan tak�e - skin�� Newt w moj� stron�. - Trzech facet�w z Cornell w jednym samolocie! - zawo�a� Crosby i mieli�my gotowy pow�d do jeszcze jednej granfaloniarskiej uroczysto�ci. Kiedy uspokoi�o si� nieco, Crosby spyta� Newta, co on robi. - Maluj� - odpowiedzia� Newt. - Domy? - Nie, obrazy. - Niech mnie diabli. - Prosz� wr�ci� na swoje miejsca i zapi�� pasy - ostrzeg�a nas stewardesa. - Jeste�my nad lotniskiem Monzano w stolicy San Lorenzo, Bolivarze. - O rany! Niech no pan chwilk� zaczeka - powiedzia� Crosby, patrz�c z g�ry na Newta. - W tej chwili zda�em sobie spraw�, �e gdzie� ju� s�ysza�em pa�skie nazwisko. - M�j ojciec by� ojcem bomby atomowej. Newt nie powiedzia�, �e Feliks Hoenikker by� jednym z ojc�w. Powiedzia�, �e by� ojcem. - Naprawd�? - Naprawd�. - To by�o co innego. - Crosby z wysi�kiem usi�owa� sobie przypomnie�. - Co� zwi�zanego z ta�cem. - My�l�, �e musimy ju� wraca� na miejsca - powiedzia� Newt sztywniej�c. - Wiem, chodzi�o o jak�� tancerk�. - Crosby by� na tyle podpity, �e nie widzia� nic z�ego w tym, co m�wi. - Pami�tam, jak pisali w gazecie, �e ona by�a szpiegiem. - Panowie - przypomnia�a stewardesa - prosz� zaj�� swoje miejsca i zapi�� pasy. Newt z niewinn� min� spojrza� na Crosby'ego. - Czy jest pan pewien, �e to chodzi�o o kogo� nazwiskiem Hoenikker? - I �eby wyeliminowa� wszelk� szans� pomy�ki przeliterowa� swoje nazwisko. - Mo�e mi si� zdawa�o - powiedzia� H. Lowe Crosby. 60. UPO�LEDZONY NAR�D Wyspa ogl�dana z lotu ptaka przedstawia�a zadziwiaj�co regularny prostok�t. Z morza wok� niej stercza�y okrutne kamienne ig�y. Na po�udniowym kra�cu wyspy znajdowa�o si� portowe miasto Bolivar. By�o to jedyne miasto wyspy. By�a to stolica wyspy. Miasto Bolivar zosta�o zbudowane na bagnistej r�wninie. Pasy startowe lotniska Monzano dochodzi�y do samego brzegu morza. Na p�noc od miasta gwa�townie wyrasta�y g�ry, wype�niaj�c reszt� wyspy swymi brutalnymi garbami. Nazywa�y si� one Sangre de Cristo, ale mnie przypomina�y stado �wi� przy korycie. Miasto Bolivar mia�o ju� wiele nazw: Caz-ma-caz-ma, Santa Maria, Saint Louis, Saint George, Port Glory i inne. Jego obecn� nazw� nadali mu Johnson i McCabe w roku 1922 na cze�� Simona Bolivara, wielkiego po�udniowoameryka�skiego idealisty i bohatera. Kiedy Johnson i McCabe zjawili si� w mie�cie, by�o ono zbudowane z patyk�w, blachy, skrzynek i b�ota, wznosz�c si� na cmentarzu tryliona szcz�liwych �mieciarzy, na grubej warstwie przemacerowanych odchod�w, pomyj i b�ocka. Niewiele zmieni�o si� od tamtego czasu, je�li nie liczy� pokazowej fasady nowych budowli wzd�u� nadmorskiego bulwaru. Johnson i McCabe nie potrafili wyci�gn�� swego ludu z n�dzy i b�ota. "Papie" Monzano nie uda�o si� to r�wnie�. Nikomu nie mog�o si� to uda�, gdy� wyspa San Lorenzo by�a r�wnie ja�owa jak odpowiadaj�ca jej powierzchni� po�a� Sahary lub Antarktydy. Jednocze�nie pod wzgl�dem g�sto�ci zaludnienia mog�a i�� o lepsze z najg�ciej zaludnionymi krajami na �wiecie, nie wy��czaj�c Chin i Indii. Na ka�d� nie nadaj�c� si� do zamieszkania mil� kwadratow� przypada�o czterystu pi��dziesi�ciu mieszka�c�w. "W pierwszym, idealistycznym okresie reformatorskich rz�d�w Johnsona i McCabe'a og�oszono, �e ca�a suma dochodu narodowego zostanie rozdzielona r�wno pomi�dzy wszystkich doros�ych mieszka�c�w wyspy - pisze Filip Castle. - Za pierwszym i ostatnim razem, kiedy zastosowano ten system, udzia� ten wyni�s� nieca�e siedem dolar�w." 61. R�WNOWARTO�� KAPRALA W komorze celnej na lotnisku Monzano zrewidowano nam baga�e i za��dano wymiany wszystkich pieni�dzy, kt�re chcemy wyda�, w San Lorenzo, na miejscow� walut�, kaprale. Jeden kapral, wed�ug zapewnie� "Papy" Monzano, odpowiada� pi��dziesi�ciu ameryka�skim centom. �ciany nowego, przyjemnego pawilonu komory celnej szpeci�o mn�stwo byle jak przyklejonych plakat�w. "Ka�dy, kto zostanie schwytany podczas uprawiania bokononizmu, umrze na haku!" - g�osi� jeden z napis�w. Inny plakat przedstawia� Bokonona - chudego Murzyna z cygarem w z�bach. Mia� wygl�d inteligentny i z lekka rozbawiony. Pod zdj�ciem widnia�y s�owa: " 10.000 kaprali nagrody za �ywego lub umar�ego!" Przygl�daj�c si� bli�ej plakatowi stwierdzi�em, �e w jego dolnej cz�ci znajduje si� zdj�cie formularza, jaki Bokonon musia� wype�ni� na policji w 1929 roku. Reprodukowano go widocznie, aby da� amatorom �ow�w na Bokonona pr�bk� jego pisma i odciski palc�w. Mnie jednak bardziej zainteresowa�y niekt�re odpowiedzi Bokonona na pytania formularza. Gdzie tylko by�o to mo�liwe, przyjmowa� kosmiczny punkt widzenia, uwzgl�dniaj�c kr�tkotrwa�o�� ludzkiego �ycia i d�ugotrwa�o�� wieczno�ci. W rubryce "zaw�d" napisa�: "�ycie". W rubryce "obecne zaj�cie" napisa�: "Umieranie". "Tu jest kraj chrze�cija�ski! Wszelka zabawa nogami b�dzie karana hakiem!" - g�osi� inny napis. By� on dla mnie niezrozumia�y, gdy� nie wiedzia�em jeszcze, �e bokononi�ci uzyskuj� kontakt duchowy dotykaj�c si� podeszwami st�p. Poniewa� jednak nie przeczyta�em ksi��ki Filipa Castle do ko�ca, najbardziej zastanawia�o mnie, w jaki spos�b Bokonon, serdeczny przyjaciel kaprala McCabe'a, sta� si� banit�. 62. DLACZEGO HAZEL NIE BY�A PRZESTRASZONA Na San Lorenzo wysiad�o nas siedmioro: Newt i Angela, ambasador Minton z �on�, H. Crosby z �on� i ja. Po odprawie celnej zostali�my wepchni�ci na trybun� honorow�. Naprzeciwko nas sta� milcz�cy t�um bardzo spokojnych ludzi. Patrzy�o na nas pi�� tysi�cy, a mo�e wi�cej mieszka�c�w wyspy. Ich sk�ra mia�a kolor p�atk�w owsianych. Byli chudzi. Nie by�o w�r�d nich ani jednego grubasa. Wszystkim brakowa�o z�b�w. Wielu mia�o krzywe albo spuchni�te nogi. Wszyscy mieli kaprawe oczy. Nagie piersi kobiet by�y wyschni�te. Jedyne odzienie m�czyzn stanowi�y lu�ne przepaski biodrowe, kt�re ledwie okrywa�y ich penisy, dyndaj�ce jak wahad�a starego zegara. By�o wiele ps�w, ale �aden nie szczeka�. By�o wiele niemowl�t, ale �adne nie p�aka�o. Tylko tu i �wdzie rozlega� si� kaszel - i to wszystko. Przed tym t�umem sta�a na baczno�� wojskowa orkiestra. Sta�a w milczeniu. Obok orkiestry sta� poczet sztandarowy z dwoma sztandarami: Stan�w Zjednoczonych i Republiki San Lorenzo. Flaga San Lorenzo przedstawia�a naszywki kaprala piechoty morskiej na b��kitnym tle. W nieruchomym powietrzu sztandary zwisa�y bezw�adnie. Zdawa�o mi si�, �e sk�d� z daleka dobiega mnie odg�os uderze� m�otem w mosi�ny gong. By�o to z�udzenie. Po prostu moja dusza odbiera�a wibracje metalicznego upa�u unosz�cego si� nad wysp�. - Ca�e szcz�cie, �e jeste�my w�r�d chrze�cijan - szepn�a Hazel Crosby do m�a - bo by�abym troch� przestraszona. Za nami sta� ksylofon. Na ksylofonie po�yskiwa�y litery inkrustowane granatami i kryszta�ami g�rskimi. Uk�ada�y si� one w s�owo "Mona". 63. BOGOBOJNI I WOLNI Na lewo od trybuny sta�o rz�dem sze�� starych samolot�w my�liwskich, pomoc wojskowa Stan�w Zjednoczonych dla San Lorenzo. Na kad�ubie ka�dego samolotu wymalowany by� z dzieci�cym sadyzmem boa dusiciel mia�d��cy w swoim u�cisku diab�a. Krew tryska�a z diabelskich uszu, nosa i ust, a z jego czerwonych palc�w wypada�y wid�y. Przed ka�dym samolotem sta� pilot koloru p�atk�w owsianych, r�wnie� w milczeniu. Nagle w�r�d nabrzmia�ej ciszy rozleg� si� dokuczliwy d�wi�k jakby brz�czenie moskita. By� to d�wi�k zbli�aj�cej si� syreny. Syrena znajdowa�a si� w czarnej limuzynie "Papy". L�ni�cy cadillac zatrzyma� si� przed nami z piskiem opon. Wysiad� z niego "Papa" Monzano, jego adoptowana c�rka Mona Aamons Monzano oraz Franklin Hoenikker. Na lekkie, w�adcze skinienie "Papy" t�um od�piewa� hymn narodowy San Lorenzo. Melodia by�a zapo�yczona ze znanej ameryka�skiej piosenki Dom na prerii. S�owa zosta�y napisane w roku 1922 przez Lionela Boyda Johnsona, czyli Bokonona. Brzmia�y one nast�puj�co: Nie zapomnisz o wyspie, Gdzie niewiasty s� czyste, Gdzie odwag� i si�� rekina S�ynie ka�dy m�czyzn�, To jest nasza ojczyzna, To wybrana przez Boga kraina. San, San Lo-ren-zo! Brudn� r�k� tu si�gn�� po �up �aden wr�g si� nie wa�y, Kiedy czuwa na stra�y Bogobojny i wolny tw�j lud! 64. POK�J I DOBROBYT Potem t�um znowu zapad� w grobowe milczenie. Rozleg� si� werbel i na trybun� weszli "Papa", Mona i Frank. Na znak "Papy" werbel umilk�. Na bluzie, na rzemieniu przewieszonym przez rami�, "Papa" nosi� kabur�, w kt�rej spoczywa�a chromowana czterdziestka pi�tka. By� on starym, bardzo starym cz�owiekiem, podobnie jak wielu cz�onk�w mego karassu. Nie wygl�da� dobrze. Porusza� si� kr�tkim, chwiejnym krokiem. Nadal jeszcze by� t�gim m�czyzn�, ale widocznie jego t�uszcz szybko topnia�, gdy� prosty w kroju mundur by� na niego wyra�nie za lu�ny. R�ce mu dr�a�y, a jego �abie oczy mia�y kolor ��ty. Funkcje adiutanta pe�ni� przy nim ubrany w bia�y mundur genera� major Franklin Hoenikker. Ze swoimi w�skimi ramionami i chudymi r�czynami sprawia� wra�enie dziecka, kt�re o tej porze dawno ju� powinno by� w ��ku. Na jego piersi wisia� medal. Dostrzeg�em tych dw�ch, "Pap�" i Franka, z pewnym trudem - nie dlatego, �eby co� mi zas�ania�o widok, ale dlatego, �e nie mog�em oderwa� oczu od Mony. By�em zachwycony, wstrz��ni�ty, zmia�d�ony, wniebowzi�ty. Wszystkie po��dliwe, nierealne marzenia, jakie kiedykolwiek snu�em na temat kobiet, znalaz�y swoje uciele�nienie w osobie Mony. Oto gdzie, niech B�g ma w opiece jej ciep�� i �mietankow� dusz�, by� pok�j i dobrobyt. Ta dziewczyna, kt�ra przecie� mia�a zaledwie osiemna�cie lat, by�a zachwycaj�co pogodna. Zdawa�a si� wszystko rozumie� i jednocze�nie by�a wszystkim, co jest do zrozumienia. W Ksi�dze Bokonona jest wymieniona z imienia. Bokonon powiada o niej: "Mona jest prosta jak �wiat." Ubrana by�a w bia�� greck� tunik�. Na drobnych, br�zowych stopach mia�a sanda�y bez obcasa. Jej mi�kkie, d�ugie w�osy by�y koloru jasnego z�ota. Jej biodra mia�y kszta�t liry. Bo�e! Pok�j i dobrobyt na zawsze. Mona by�a jedyn� pi�kn� dziewczyn� na San Lorenzo. By�a skarbem narodowym. "Papa" adoptowa� j�, aby, jak twierdzi Filip Castle, wesprze� swoje brutalne rz�dy elementem nadprzyrodzonym. Wysuni�to na �rodek trybuny ksylofon i Mona zagra�a. Zagra�a Gdy ko�czy si� dzie�. By�o to nieustaj�ce tremolo, kt�re narasta�o, przycicha�o i znowu narasta�o. T�um sta� oszo�omiony pi�knem. Potem przysz�a kolej na "Pap�". 65. NAJODPOWIEDNIEJSZY MOMENT DO ODWIEDZENIA SAN LORENZO "Papa" nie mia� �adnego formalnego wykszta�cenia. By� kiedy� kamerdynerem kaprala McCabe'a. Nigdy w �yciu nie opuszcza� wyspy. Po angielsku m�wi� stosunkowo poprawnie. Wszystko, co m�wi� kto� ze stoj�cych na trybunie, powtarza�y rykiem pot�ne g�o�niki. D�wi�ki wyrzucane z tych g�o�nik�w wype�nia�y szeroki, kr�tki bulwar za plecami t�umu, odbija�y si� od przeszklonych fasad trzech nowych budynk�w i z rechotem wraca�y. - Witajcie - m�wi� "Papa". - Przybywacie do kraju, kt�ry jest najlepszym przyjacielem Ameryki. Polityka ameryka�ska spotyka si� z niezrozumieniem w wielu krajach, ale u nas jest inaczej, panie ambasadorze. Tu "Papa" sk�oni� si� przed fabrykantem rower�w H. Lowe'em Crosbym, bior�c go za nowego ambasadora. - Wiem, �e ma pan dobry kraj, panie prezydencie - powiedzia� Crosby. - Wszystko, co o nim s�ysza�em, budzi moj� sympati�. Jest tylko jedno ale... - Tak? - Nie jestem ambasadorem. Bardzo bym chcia� by� ambasadorem, ale jestem tylko zwyk�ym, szeregowym cz�owiekiem interesu. To tamten pan jest t� grub� ryb�, o kt�r� panu chodzi. Wida� by�o, �e wskazanie prawdziwego ambasadora sprawia mu przykro��. - Ach tak! - "Papa" u�miechn�� si�, ale nagle jego twarz skamienia�a. Jaki� wewn�trzny b�l wykrzywi� jego rysy, "Papa" zgi�� si� wp� i zamkn�wszy oczy skupi� si� na tym, �eby przetrzyma� atak b�lu. Frank Hoenikker po�pieszy� mu na pomoc, ale nie bardzo wiedzia�, co robi�. - Czy �le si� czujesz? - spyta�. - Przepraszam - wyszepta� wreszcie "Papa", unosz�c g�ow�. Mia� w oczach �zy. Otar� je, prostuj�c si� na ca�� wysoko��. - Co prosz�? - spyta�. Przez chwil� sprawia� wra�enie, �e nie wie, gdzie jest i co ma robi�. Potem przypomnia� sobie i wyci�gn�� r�k� do Horlicka Mintona. - Witajcie, jeste�cie tu w�r�d przyjaci� - powiedzia�. - Nie w�tpi� - odpowiedzia� Minton uprzejmie. - W�r�d chrze�cijan. - Bardzo si� ciesz�. - W�r�d antykomunist�w. - To dobrze. - U nas nie ma komunist�w - m�wi� "Papa". - Boj� si� haka. - Mo�na ich zrozumie� - powiedzia� Minton. - Przybyli�cie do nas w najodpowiedniejszym momencie. Jutro b�dzie jeden z najpi�kniejszych dni w historii naszego kraju. Jutro przypada nasze najwi�ksze �wi�to narodowe, Dzie� Stu M�czennik�w za Demokracj�. B�dzie to jednocze�nie dzie� zar�czyn genera�a majora Hoenikkera z Mon� Aamons Monzano, najwi�kszym skarbem moim i ca�ego San Lorenzo. - �ycz� pani wiele szcz�cia, panno Monzano - powiedzia� Minton z uczuciem. - A panu gratuluj�, generale Hoenikker. Oboje m�odzi podzi�kowali uk�onami. Minton zacz�� m�wi� o tak zwanych stu m�czennikach za demokracj�, przy czym �ga� jak naj�ty. - W Ameryce ka�de dziecko szkolne zna histori� szlachetnego po�wi�cenia narodu San Lorenzo w czasie drugiej wojny �wiatowej. Stu bohaterskich mieszka�c�w wyspy, kt�rych �wi�to jutro obchodzimy, odda�o sprawie wolno�ci to, co cz�owiek ma najcenniejszego. Prezydent Stan�w Zjednoczonych prosi� mnie, abym by� jego osobistym przedstawicielem na jutrzejszej uroczysto�ci i rzuci� do morza wieniec, dar narodu ameryka�skiego dla narodu San Lorenzo. - Nar�d San Lorenzo dzi�kuje panu, panu prezydentowi oraz znanemu z hojno�ci narodowi ameryka�skiemu za pami�� - powiedzia� "Papa". - B�dziemy zaszczyceni, je�li zechce pan rzuci� wieniec do morza jutro, podczas ceremonii zar�czyn. - B�dzie to zaszczyt dla mnie. Nast�pnie "Papa" zaprosi� nas wszystkich, aby�my zechcieli u�wietni� jutrzejsz� ceremoni� rzucenia wie�ca oraz przyj�cie zar�czynowe. Mieli�my przyby� do jego pa�acu w po�udnie. - Jakie� dzieci b�dzie mia�a ta para! - powiedzia� .Papa", wskazuj�c nam wzrokiem Franka i Mon�. - Co za krew! Co za uroda! Chwyci� go nowy atak b�lu. Znowu zamkn�� oczy, aby skupi� si� wy��cznie na swoim b�lu. Czeka�, a� atak minie, ale czeka� na pr�no. Cierpi�c straszliwie, odwr�ci� si� od nas w stron� t�umu i mikrofon�w. Usi�owa� da� ludziom jaki� znak r�k�, pr�bowa� co� powiedzie�. Wreszcie uda�o mu si� wydoby� g�os. - Id�cie do dom�w! - krzykn�� przez �ci�ni�te gard�o. - Do domu! T�um rozsypa� si� jak zesch�e li�cie. "Papa" zwr�ci� si� w nasz� stron�, groteskowo wykrzywiony z b�lu... I upad�. 66. POT�GA "Papa" nie umar�. Ale wygl�da� naprawd� jak nieboszczyk. Jedynie przebiegaj�cy od czasu do czasu przez jego pozornie martwe cia�o skurcz �wiadczy�, �e jeszcze �yje. Frank wykrzykiwa� w zapami�taniu, �e "Papa" nie umar�, �e on nie mo�e umrze�. - "Papa"! Ty nie mo�esz umrze�! Nie mo�esz! Frank rozpi�� mundur "Papy", masowa� mu d�onie. - Powietrza! - krzycza�. - Dajcie "Papie" oddycha�! Piloci przybiegli nam na pomoc. Jeden z nich by� na tyle przytomny, �e pobieg� na lotnisko po karetk�. Orkiestra i poczet sztandarowy sta�y nadal wypr�one na baczno��, poniewa� nie by�o komendy spocznij. Poszuka�em wzrokiem Mony i stwierdzi�em, �e niewzruszona w swojej pogodzie ducha stoi oparta o barier� trybuny. �mier�, je�li to by�a �mier�, nie wywo�ywa�a w niej niepokoju. Obok niej sta� jeden z pilot�w. Nie patrzy� na ni�, ale by� zaczerwieniony i rozpromieniony, co przypisa�em blisko�ci Mony. "Papa" jakby zacz�� odzyskiwa� �wiadomo��. Dr��c� jak schwytany ptak d�oni� wskaza� na Franka. - Ty... - powiedzia�. Wszyscy wstrzymali oddech, �eby us�ysze� jego s�owa. Jego wargi porusza�y si�, ale wydobywa� si� z nich tylko jaki� bulgot. Kto� wpad� na pomys�, kt�ry wyda� nam si� wtedy znakomity, a kt�ry teraz musi si� wydawa� czym� obrzydliwym. Kto� - zdaje si�, �e jeden z pilot�w - zdj�� ze stojaka mikrofon i przybli�y� go do be�kocz�cych warg "Papy". Teraz jego �miertelny charkot i spazmatyczne j�ki odbi�y si� echem od nowych budynk�w. A potem us�yszeli�my s�owa: - Ty - powiedzia� ochryp�ym g�osem do Franka - ty, Franklin Hoenikker, b�dziesz nast�pnym prezydentem San Lorenzo. Nauka... ty masz nauk�. Nauka to pot�ga. - Nauka - wyszepta� "Papa". - L�d. Przewr�ci� po��k�ymi bia�kami i znowu straci� przytomno��. Spojrza�em na Mon�. Wyraz jej twarzy nie uleg� �adnej zmianie. Za to twarz stoj�cego obok niej pilota zastyg�a w orgiastycznym grymasie cz�owieka otrzymuj�cego najwy�sze odznaczenie pa�stwowe. Spu�ci�em wzrok i zobaczy�em co�, czego nie powinienem widzie�. Mona zsun�a jeden sanda�. Jej drobna br�zowa stopa by�a naga. I t� stop� ociera�a si� bezwstydnie o but lotnika. 67. NIE MA G�UPICH! "Papa" nie umar�, w ka�dym razie nie wtedy. Zabra�a go wielka czerwona karetka pogotowia. Mintonowie odjechali do swojej ambasady ameryka�sk� limuzyn�. Newta i Angel� odwieziono inn� limuzyn� do domu Franka. Pa�stwo Crosby i ja odjechali�my do hotelu Casa Mona jedyn� w San Lorenzo taks�wk�, roztrz�sionym chryslerem z 1939 roku, przypominaj�cym karawan. Po obu bokach pojazdu widnia� napis: "Przedsi�biorstwo Transportowe Castle'a". Taks�wka nale�a�a do Filipa Castle'a, w�a�ciciela hotelu Casa Mona i syna stuprocentowo bezinteresownego cz�owieka, z kt�rym mia�em przeprowadzi� wywiad. Zar�wno pa�stwo Crosby, jak i ja byli�my do g��bi poruszeni. Dr�czy�y nas pytania, na kt�re chcieli�my jak najszybciej otrzyma� odpowied�. Oni chcieli wiedzie�, kto to jest Bokonon. Oburza�a ich sama my�li, �e kto� mo�e przeciwstawia� si� "Papie" Monzano. Ja natomiast nie wiadomo dlaczego poczu�em, �e musz� si� natychmiast dowiedzie� historii stu m�czennik�w za demokracj�. Pierwsi otrzymali odpowied� pa�stwo Crosby. Poniewa� nie rozumieli miejscowego dialektu, musia�em s�u�y� im za t�umacza. Zasadnicze pytanie, jakie Crosby zada� kierowcy, brzmia�o: - Kto to jest, do diab�a, ten szczyl Bokonon? - Bardzo z�y cz�owiek - odpowiedzia� kierowca. W jego wykonaniu brzmia�o to: "Parrso sly clofiek." - Komunista? - spyta� Crosby, kiedy mu przet�umaczy�em odpowied�. - Oczywi�cie. - Czy ma jakich� zwolennik�w? - Co prosz�? - Czy s� tacy, kt�rzy si� z nim zgadzaj�? - Nie, panie - odpowiedzia� kierowca skwapliwie - nie ma g�upich. - Dlaczego go do tej pory nie z�apali? - dopytywa� si� Crosby. - Trudno go znale�� - odpowiedzia� kierowca. - Bardzo sprytny cz�owiek. - Kto� przecie� musi go ukrywa� i karmi�, inaczej dawno ju� by go z�apano. - Nikt go nie ukrywa, nikt go nie karmi. Nie ma g�upich. - Jest pan pewien? - No pewnie - odpowiedzia� kierowca. - Ka�dy, kto nakarmi tego starego wariata, ka�dy, kto go przenocuje, p�jdzie na hak. Nikt nie chce i�� na hak. 68. STU MECENIKUF Spyta�em kierowc�, kto to byli m�czennicy za demokracj�. W�a�nie zobaczy�em, �e bulwar, wzd�u� kt�rego jedziemy, nosi nazw� Bulwaru Stu M�czennik�w za Demokracj�. Kierowca opowiedzia� mi, �e Republika San Lorenzo wypowiedzia�a wojn� Niemcom i Japonii w godzin� po ataku na Pearl Harbor. San Lorenzo powo�a�o pod bro� stu ludzi, aby stan�li w obronie demokracji. Tych stu ludzi za�adowano na statek p�yn�cy do Stan�w Zjednoczonych, gdzie mieli zosta� przeszkoleni i uzbrojeni. Okr�t ten zosta� zatopiony przez niemieck� ��d� podwodn� natychmiast po wyj�ciu z portu. - To so meceniki sa temokracje - powiedzia�. Co mia�o znaczy�: "To s� m�czennicy za demokracj�." 69. WIELKA MOZAIKA Pa�stwo Crosby i ja poczuli�my si� bardzo dziwnie, kiedy okaza�o si�, �e jeste�my pierwszymi go��mi w nowym hotelu. Nasze nazwiska by�y pierwszymi, jakie mia�y znale�� si� w hotelowej ksi�dze go�ci. Crosby pierwszy podszed� do kontuaru, ale widok dziewiczo czystej ksi�gi tak go zaskoczy�, �e nie m�g� si� zdecydowa� na z�o�enie podpisu. Musia� si� przez chwil� zastanowi�. - Mo�e pan si� wpisze pierwszy - zwr�ci� si� do mnie. I broni�c si� przed pos�dzeniem, �e jest przes�dny, o�wiadczy�, �e pragnie sfotografowa� cz�owieka uk�adaj�cego wielk� mozaik� na �wie�ym tynku w hotelowym hallu. Mozaika przedstawia�a wysoki na dwadzie�cia st�p portret Mony Aamons Monzano. Cz�owiek, kt�ry pracowa� nad nim siedz�c na szczycie drabiny, by� m�ody i muskularny. Jedyny jego str�j stanowi�y p��cienne bia�e spodnie. By� bia�y. Artysta uk�ada� z listk�w z�ota w�osy opadaj�ce na �ab�dzi� szyj� Mony. Crosby poszed�, aby go sfotografowa�, i po chwili wr�ci�, o�wiadczaj�c, �e jest to najwi�kszy szczyl, jakiego kiedykolwiek spotka�. Jego twarz mia�a kolor soku pomidorowego, kiedy mi to m�wi�. - Nie mo�na si� do niego odezwa� s�owem, �eby zaraz wszystkiego nie przekr�ci� - doda�. Podszed�em wi�c i ja do artysty, obserwowa�em go przez chwil� i powiedzia�em: - Zazdroszcz� panu. - Wiedzia�em, �e tak b�dzie - westchn��. - Wiedzia�em, �e jak b�d� czeka� odpowiednio d�ugo, to znajdzie si� kto�, kto przyjdzie i pozazdro�ci mi. Powtarza�em sobie, �e musz� by� cierpliwy, a wcze�niej czy p�niej trafi tu jaki� zazdro�nik. - Pan jest Amerykaninem? - Mam to szcz�cie. Ani na chwil� nie przerwa� swojej pracy, m�j wygl�d wyra�nie go nie interesowa�. - Czy pan te� chce mnie sfotografowa�? - Ma pan co� przeciwko temu? - My�l�, wi�c jestem, a skoro jestem, to mo�na mnie fotografowa�. - Niestety nie mam przy sobie aparatu. - Wi�c, na lito�� bosk�, niech�e pan biegnie po niego! Chyba nie nale�y pan do tych, kt�rzy polegaj� na swojej pami�ci? - My�l�, �e niepr�dko zapomn� twarz, nad kt�r� pan pracuje. - Zapomni pan w chwili �mierci, podobnie jak ja. Kiedy umr�, mam zamiar zapomnie� wszystko, i panu radz� zrobi� to samo. - Ona panu pozowa�a, czy te� robi pan to na podstawie fotografii albo czego� takiego? - Czego� takiego. - Prosz�? - Robi� to na podstawie czego� takiego - postuka� si� po skroni. - Mam wszystko w tej swojej godnej pozazdroszczenia g�owie. - Pan j� zna? - Mam to szcz�cie. - Ten Frank Hoenikker jest szcz�ciarzem. - Frank Hoenikker jest g�wniarzem. - Mo�na powiedzie�, �e jest pan szczery. - Jestem r�wnie� bogaty. - Bardzo si� ciesz�. - Je�li interesuje pana zdanie eksperta w tych sprawach, to mog� panu zdradzi�, �e pieni�dze wcale nie daj� szcz�cia. - Dzi�kuj� za informacj�. Dzi�ki niej unikn� masy k�opot�w, bo w�a�nie mia�em zamiar zarobi� troch� pieni�dzy. - W jaki spos�b? - Pisaniem. - Ja te� napisa�em kiedy� ksi��k�. - Jak�? - San Lorenzo. Kraj, Historia, Ludzie. 70. UCZE� BOKONONA - Jest pan zatem - powiedzia�em - Filipem Castle, synem Juliana Castle. - Mam to szcz�cie. - Przyjecha�em tu, �eby zobaczy� si� z pa�skim ojcem. - Jest pan mo�e sprzedawc� aspiryny? - Nie. - Szkoda. Ojcu ko�czy si� aspiryna. A mo�e ma pan jakie� cudowne leki? Ojciec lubi dokona� cudu od czasu do czasu. - Nie jestem sprzedawc� lek�w. Jestem pisarzem. - Sk�d ta pewno��, �e pisarz nie jest sprzedawc� lek�w? - Poddaj� si�. Jeden zero dla pana. - Ojcu potrzebna jest ksi��ka, kt�r� m�g�by czyta� ludziom umieraj�cym albo cierpi�cym straszliwe b�le. Mo�e przypadkiem napisa� pan co� w tym rodzaju? - Na razie nie. - My�l�, �e na tym mo�na by zarobi�. To ju� druga cenna rada, jak� panu dzi� daj�. - Mo�e m�g�bym przerobi� Psalm Dwudziesty Trzeci, pozmienia� go tak, �eby nie poznano, �e to nie jest moje oryginalne dzie�o. - Bokonon pr�bowa� go ju� przerobi� i stwierdzi�, �e nie da si� tam zmieni� ani jednego s�owa. - Czy jego te� pan zna? - Mam to szcz�cie. By� moim nauczycielem, kiedy by�em ma�ym ch�opcem. Wskaza� z czu�o�ci� na mozaik�. - By� te� nauczycielem Mony. - Czy by� dobrym nauczycielem? - Mona i ja potrafimy czyta�, pisa� i troch� liczy�, je�li o to panu chodzi - powiedzia� Castle. 71. DLACZEGO DOBRZE JEST BY� AMERYKANINEM H. Lowe Crosby zbli�y� si�, aby ponownie zaatakowa� tego szczyla Castle'a. - Za kogo ty si� w�a�ciwie uwa�asz? - spyta� szyderczo Crosby. - Za hippiesa czy co? - Uwa�am si� za bokononist�. - Je�li si� nie myl�, to jest w tym kraju zakazane. - Tak si� sk�ada, �e mam szcz�cie by� Amerykaninem. Przyznawa�em si�, �e jestem bokononist�, zawsze, kiedy tylko przysz�a mi na to ochota, i jak dotychczas nikt mnie nie ruszy�. - Uwa�am, �e nale�y przestrzega� praw kraju, w kt�rym si� cz�owiek znajduje. - Stara piosenka. Crosby posinia� z w�ciek�o�ci. - Poca�uj mnie w dup�! - I ty mnie te� - powiedzia� Castle �agodnie - razem z twoim Dniem Matki i Bo�ym Narodzeniem. Crosby w�ciek�y podszed� do recepcjonisty za kontuarem i powiedzia�: - Sk�adam skarg� na tego tam szczyla, tak zwanego artyst�. Macie pi�kny ma�y kraj, kt�ry pr�buje �ci�gn�� turyst�w i kapita� zagraniczny. Ale po rozmowie z tym facetem nie chc� wi�cej patrze� na San Lorenzo - i ka�dego, kto spyta mnie o wasz kraj, ostrzeg�, �eby trzyma� si� st�d jak najdalej. Mo�liwe, �e b�dziecie mieli �adny obrazek na �cianie, ale, jak Boga kocham, ten szczyl, kt�ry go robi, jest najbezczelniejszym na �wiecie skurwielem, kt�ry wszystko potrafi obrzydzi�. Recepcjonista poblad�. - Prosz� pana... - S�ucham, co masz do powiedzenia? - spyta� Crosby, pa�aj�c �wi�tym oburzeniem. - Prosz� pana, to jest w�a�ciciel tego hotelu. 72. OBER�A POD SZCZYLEM Crosby i jego �ona opu�cili hotel Casa Mona. Crosby nazwa� go Ober�� pod Szczylem i za��da� pomieszczenia w ambasadzie ameryka�skiej. Tak wi�c zosta�em jako jedyny go�� w stupokojowym hotelu. M�j pok�j by� bardzo przyjemny. Jego okna, podobnie jak i we wszystkich innych pokojach, wychodzi�y na Bulwar Stu M�czennik�w za Demokracj�, za kt�rym wida� by�o lotnisko Monzano i port. Hotel Casa Mona przypomina� szaf� biblioteczn�: mia� masywne �ciany z bok�w i z ty�u, a ca�y front oszklony by� b��kitnozielonymi szybami. W ten spos�b brud i n�dza, otaczaj�ce hotel z trzech stron, pozostawa�y niewidoczne. W pokoju dzia�a�a klimatyzacja. By�o wr�cz ch�odno i po przej�ciu w ten ch��d z potwornego upa�u zacz��em kicha�. Na nocnym stoliku sta�y �wie�e kwiaty, ale ��ko by�o jeszcze nie po�cielone. Nie by�o nawet poduszki. Tylko go�y, nowiutki spr�ynowy materac. W szafie nie by�o te� wieszak�w, a w �azience papieru toaletowego. Wyszed�em na korytarz w poszukiwaniu pokoj�wki, kt�ra uzupe�ni�aby wyposa�enie pokoju. Nie by�o wida� �ywej duszy, ale zza otwartych drzwi w ko�cu korytarza dobiega�y mnie jakie� odg�osy. Poszed�em tam i zobaczy�em obszerny apartament z pod�og� przykryt� szmatami. Pok�j w�a�nie malowano, ale kiedy wszed�em, dwaj malarze nie byli zaj�ci prac�, tylko siedzieli na parapecie ogromnego okna. Byli boso. Oczy mieli zamkni�te. Siedzieli twarzami do siebie, dotykaj�c si� podeszwami bosych st�p. Ka�dy z nich obejmowa� w�asne �ydki, tworz�c nieruchomy tr�jk�t. Chrz�kn��em. Malarze stoczyli si� z parapetu na zachlapane farb� szmaty. Spadli na czworaki i tak ju� pozostali, z ty�kami do g�ry i z nosami przy ziemi. Czekali na �mier�. - Przepraszam - powiedzia�em zdumiony. - Prosz� nie m�wi� - b�agali p�aczliwym g�osem - prosz� nas nie zdradzi�. - Czego mam nie zdradzi�? - Tego, co pan zobaczy�. - Ja niczego nie widzia�em. - Jak pan powie - m�wi� jeden z malarzy, dotykaj�c policzkiem pod�ogi i spogl�daj�c na mnie b�agalnie - jak pan powie, p�jdziemy na hak! - S�uchajcie, przyjaciele - powiedzia�em - widocznie wszed�em za wcze�nie albo za p�no, bo powtarzam wam, �e nie widzia�em niczego, o czym warto by m�wi�. Wsta�cie, z �aski swojej. Wstali, nadal nie spuszczaj�c ze mnie wzroku. Dr�eli i chowali si� za siebie. Wreszcie uda�o mi si� ich przekona�, �e nikomu nie powiem o tym, co zobaczy�em. A zobaczy�em oczywi�cie bokononistyczny obrz�dek boko-maru, czyli zbratania dusz. My, bokononi�ci, wierzymy, �e nie mo�na siedzie� z cz�owiekiem pi�ta w pi�t� i nie odczuwa� do niego mi�o�ci, pod warunkiem, oczywi�cie, �e stopy obu osobnik�w s� czyste i dobrze utrzymane. Podstaw� tej ceremonii jest nast�puj�ce Calypso: Usi�dziemy naprzeciwko siebie I zetkniemy si� stopami z ca�ej si�y, I b�dziemy si� kochali z ca�ej si�y, Jak kochamy nasz� star� Matk� Ziemi�. 73. CZARNA Wr�ciwszy do swego pokoju stwierdzi�em, �e Filip Castle - mozaikarz, historyk, autor skorowidza do w�asnego dzie�a, szczyl i hotelarz, zawiesza rolk� papieru toaletowego w mojej �azience. - Bardzo panu dzi�kuj� - powiedzia�em. - Absolutnie nie ma za co. - Oto, mo�na powiedzie�, hotel, kt�ry dba o klienta. Jak�e niewielu w�a�cicieli zdoby�oby si� na tak osobist� trosk� o wygod� go�cia! - Ilu w�a�cicieli ma w swoim hotelu tylko jednego go�cia? - Niedawno mia� pan trzech. - To by�y pi�kne dni. - Wie pan, mo�e wtr�cam si� w nie swoje sprawy, ale nie mog� zrozumie�, jak cz�owiek o pa�skich zainteresowaniach i zdolno�ciach trafi� do hotelarstwa. Na jego twarzy pojawi� si� wyraz zmieszania. - Uwa�a pan, �e nie mam odpowiedniego podej�cia do go�ci? - Znam kilka os�b ze szko�y hotelarskiej w Cornell i obawiam si�, �e oni nieco inaczej potraktowaliby Crosbych. Castle kiwn�� g�ow� zasmucony. - Tak, tak - zamacha� r�kami. - Niech mnie diabli porw�, je�li wiem, po co budowa�em ten hotel. Chyba po prostu po to, �eby wype�ni� czym� �ycie. �eby si� czym� zaj�� i nie czu� samotno�ci. Potrz�sn�� g�ow�. - Musia�em albo zosta� pustelnikiem, albo otworzy� hotel, nic po�redniego mnie nie urz�dza�o. - Zdaje si�, �e pan wychowywa� si� na terenie szpitala pa�skiego ojca? - Tak. Mona i ja wychowywali�my si� przy szpitalu. - I czy nigdy nie mia� pan ch�ci p�j�� w �lady ojca? M�ody Castle u�miechn�� si� blado, unikaj�c bezpo�redniej odpowiedzi. - Ojciec jest zabawnym facetem - powiedzia�. - My�l�, �e go pan polubi. - Spodziewam si�. Niewielu jest ludzi tak pe�nych po�wi�cenia jak on. - Pewnego razu - m�wi� Castle - kiedy mia�em mo�e z pi�tna�cie lat, wybuch� bunt na greckim statku wioz�cym z Hongkongu do Hawany transport wiklinowych mebli. Buntownicy opanowali statek, ale nie potrafili nim kierowa� i rozbili si� na rafach niedaleko zamku "Papy" Monzano. Wszyscy uton�li. Uratowa�y si� tylko szczury. Szczury i wiklinowe meble, kt�re fale wyrzuci�y na brzeg. Wygl�da�o to na koniec historii, ale nigdy nic nie wiadomo. - I co? - spyta�em. - Jedni mieli meble za darmo, a inni zarazili si� d�um�. W szpitalu ojca mieli�my tysi�c czterysta zgon�w w ci�gu dziesi�ciu dni. Czy widzia� pan kiedy� cz�owieka zmar�ego na d�um�? - Nie, nie mia�em tego nieszcz�cia. - Gruczo�y limfatyczne w pachwinie i pod pachami puchn� do rozmiar�w grapefruit�w. - Wierz� panu na s�owo. - Po �mierci cia�o czernieje, dwa grzyby w barszcz, je�li chodzi o mieszka�c�w San Lorenzo. Kiedy epidemia rozszala�a si� na dobre, Dom Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli wygl�da� jak O�wi�cim czy inny Buchenwald. Mieli�my tu takie stosy trup�w, �e utkn�� nam buldo�er, kt�ry mia� je spycha� do zbiorowej mogi�y. Ojciec pracowa� przez wiele dni i nocy bez chwili wytchnienia, pracowa� nie tylko bez snu, ale i bez wi�kszego rezultatu. Wstrz�saj�c� opowie�� Castle'a przerwa� dzwonek mojego telefonu. - Do diab�a - powiedzia� Castle - nie wiedzia�em, �e telefony s� ju� pod��czone. Podnios�em s�uchawk�. - Halo? Dzwoni� do mnie genera� major Franklin Hoenikker. By� zdyszany i �miertelnie czym� przera�ony. - Halo! Musi pan natychmiast przyj�� do mnie do domu. Musimy porozmawia�! Sprawa mo�e by� ogromnie wa�na dla pana! - Czy mo�e mi pan powiedzie�, o co chodzi? - Nie przez telefon, nie przez telefon. Prosz� przyj�� do mnie. Natychmiast! Bardzo prosz�! - Dobrze. - Ja nie �artuj�. To jest rzeczywi�cie ogromnie wa�ne dla pana. Najwa�niejsza rzecz w pa�skim �yciu. Od�o�y� s�uchawk�. - O co chodzi�o? - spyta� Castle. - Nie mam najmniejszego poj�cia. Frank Hoenikker chce si� ze mn� natychmiast widzie�. - Niech si� pan nie spieszy. Spokojnie. Frank to kretyn. - On m�wi, �e to bardzo wa�ne. - Sk�d on mo�e wiedzie�, co jest bardzo wa�ne? Potrafi�bym wystruga� lepszego cz�owieka z banana. - Mniejsza o to, niech pan ko�czy swoj� opowie��. - Na czym stan��em? - D�uma. Na tym, jak buldo�er uwi�z� w trupach. - Aha. Tak wi�c podczas jednej z takich bezsennych nocy zosta�em z ojcem. Starali�my si� znale�� jakiego� �ywego pacjenta, kt�rego mo�na by leczy�, ale w ��ku, za ��kiem znajdowali�my same trupy. I wtedy ojciec zacz�� si� �mia�! Nie m�g� przesta�. Wyszed� na dw�r z r�czn� latark�. Chichota� bez przerwy, a promie� �wiat�a z jego latarki ta�czy� po trupach u�o�onych w stosy. Po�o�y� d�o� na mojej g�owie i wie pan, co mi wtedy powiedzia� ten wspania�y cz�owiek? - Nie. - Synu - powiedzia� do mnie ojciec - pewnego dnia wszystko to b�dzie twoje. 74. KOCIA KO�YSKA Pojecha�em do Franka jedyn� na San Lorenzo taks�wk�. Mijali�my po drodze sceny przera�liwej n�dzy. Wspinali�my si� na zbocze G�ry McCabe'a. By�o coraz ch�odniej i otoczy�a nas mg�a. Frank mieszka� w dawnej willi Nestora Aamonsa, ojca Mony, projektanta Domu Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli. Willa, r�wnie� zaprojektowana przez Aamonsa, sta�a nad wodospadem, a jej daleko wysuni�ty na wspornikach taras nurza� si� w bryzgach wody. By�a to bardzo lekka przemy�lna konstrukcja ze stalowych s�up�w i belek. Przestrzenie mi�dzy belkami by�y otwarte, wype�nione miejscowym kamieniem lub zas�oni�te p��tnem �aglowym. Ten dom nie tyle s�u�y� za schronienie, co obwieszcza�, �e kto� tutaj pu�ci� wodze fantazji. Zosta�em uprzejmie powitany przez s�u��cego, kt�ry powiedzia� mi, �e Franka jeszcze nie ma. Jest spodziewany lada chwila. Frank powiedzia�, �e mam czu� si� jak u siebie w domu, zosta� na kolacji i nocowa�. S�u��cy, kt�ry przedstawi� mi si� jako Stanley, by� pierwszym pulchnym mieszka�cem San Lorenzo, jakiego widzia�em. Stanley pokaza� mi m�j pok�j. Prowadzi� mnie przez wn�trze domu, po schodach z surowego kamienia, obramowanych w nieregularnych odst�pach stalowymi prostok�tami. Moje �o�e stanowi� materac z porowatej gumy, po�o�ony na kamiennej �awie wykutej w litej skale. �ciany mojego pokoju by�y z p��tna. Stanley pokaza� mi, jak mog� w zale�no�ci od ch�ci podnosi� je lub opuszcza�. Spyta�em Stanleya, czy opr�cz nas kto� jeszcze jest w domu, i dowiedzia�em si�, �e tylko Newt. Stanley powiedzia�, �e Newt jest na tarasie i maluje obraz, Angela natomiast pojecha�a zwiedza� Dom Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli. Wyszed�em na przyprawiaj�cy o zawr�t g�owy taras rozpi�ty nad wodospadem i zasta�em Newta u�pionego w ��tym le�aku. Obraz, nad kt�rym pracowa�, sta� na sztalugach obok aluminiowej por�czy. Ram� obrazu stanowi� zasnuty mg�� widok nieba, morza i doliny. Sam obraz by� ma�y, czarny i kostropaty. Dzie�o Newta sk�ada�o si� z zadrapa� na czarnym, kleistym podk�adzie. Zadrapania uk�ada�y si� w co� na kszta�t paj�czyny i przysz�o mi do g�owy, �e mog� to by� lepkie sieci naszych daremnych wysi�k�w, rozwieszone w bezksi�ycow� noc do wyschni�cia. Nie budzi�em karze�ka, kt�ry by� tw�rc� tej ohydy. Zapali�em papierosa, ws�uchuj�c si� w odg�osy wodospadu. Obudzi� ma�ego Newta wybuch gdzie� daleko w dole. Jego odg�os odbi� si� od �cian doliny i ulecia� do nieba. By�o to dzia�o na sto�ecznym bulwarze, jak mi wyja�ni� kamerdyner Franka. Strzelano z niego codziennie o pi�tej. Ma�y Newt poruszy� si� w swoim le�aku. Na wp� przebudzony przejecha� umazanymi farb� r�kami po twarzy, pozostawiaj�c czarne �lady. Potem przetar� oczy i umaza� si� jeszcze bardziej. - Dzie� dobry - powiedzia� do mnie zaspanym g�osem. - Dzie� dobry. Podziwia�em w�a�nie pa�ski obraz. - Czy pozna� pan, co on przedstawia? - My�l�, �e ka�dy mo�e go odczyta� po swojemu. - To jest kocia ko�yska. - Ach, tak - powiedzia�em. Bardzo dobrze, - Te zadrapania to sznurek, tak? - Jedna z najstarszych gier na �wiecie. Znana nawet w�r�d Eskimos�w. - Co pan powie? - Od czterech tysi�cy lat albo d�u�ej doro�li splataj� zawi�e p�tle ze sznurk�w przed nosami swoich dzieci. Newt siedzia� nadal skulony w le�aku. Wyci�gn�� przed siebie upa�kane d�onie, jakby mia� na nich rozpi�t� koci� ko�ysk�. - Nic dziwnego, �e dzieci wyrastaj� potem na wariat�w. Kocia ko�yska to tylko kilka iks�w ze sznurka pomi�dzy czyimi� palcami i dzieciak patrzy, i patrzy na te iksy... - I co? - I nic. Nie ma �adnego cholernego kota, �adnej cholernej ko�yski. 75. PROSZ� POZDROWI� ODE MNIE ALBERTA SCHWEITZERA W tym momencie wesz�a Angela Hoenikker Conners, tykowata siostra Newta, oraz Julian Castle, ojciec Filipa, za�o�yciel Domu Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli. Ubrany by� w workowaty garnitur z bia�ego p��tna i krawat z tasiemki. Mia� niechlujne w�sy. By� �ysy i ko�cisty. I by� �wi�tym, jak s�dz�. Przedstawi� si� Newtowi i mnie. Aura �wi�to�ci rozwia�a si�, kiedy zacz�� m�wi� k�tem ust, jak bohaterowie gangsterskich film�w. - Je�li si� nie myl�, jest pan uczniem Alberta Schweitzera? - zagadn��em go. - Tylko na odleg�o�� - odpowiedzia� z u�miechem zwyrodnialca. - Nigdy nie widzia�em tego d�entelmena. - On zapewne wie o pa�skiej dzia�alno�ci, tak jak pan wie o nim. - Mo�e tak, a mo�e nie. Czy pan widzia� si� z nim kiedy�? - Nie. - A czy spodziewa si� pan go zobaczy�? - To zupe�nie mo�liwe. - Wi�c je�li w czasie kt�rej� ze swoich podr�y spotka pan przypadkiem doktora Schweitzera, mo�e mu pan powiedzie�, �e on nie jest dla mnie wzorem - powiedzia� Julian Castle, zapalaj�c grube cygaro. Kiedy cygaro rozpali�o si� ju� na dobre, skierowa� jego roz�arzony koniec w moj� stron�. - Mo�e mu pan powiedzie�, �e on nie jest dla mnie wzorem, ale mo�e mu pan te� powiedzie�, �e dzi�ki niemu wzorem dla mnie sta� si� Jezus. - My�l�, �e ta wiadomo�� sprawi mu przyjemno��. - Guzik mnie to obchodzi. To jest sprawa pomi�dzy Jezusem i mn�. 76. JULIAN CASTLE ZGADZA SI� Z NEWTEM, �E WSZYSTKO JEST BEZ SENSU Julian Castle i Angela podeszli do obrazu Newta. Castle zrobi� z palc�w lunet� i zmru�ywszy oko lustrowa� dzie�o Newta. - Co pan o tym s�dzi? - spyta�em go. - To jest co� czarnego. Co to ma by� - piek�o? - Obraz przedstawia to, co na nim wida� - powiedzia� Newt. - W takim razie to jest piek�o - warkn�� Castle. - Przed chwil� dowiedzia�em si�, �e to jest kocia ko�yska - wtr�ci�em. - Informacja z pierwszej r�ki jest zawsze cenna - powiedzia� Castle. - Mnie si� to specjalnie nie podoba - poskar�y�a si� Angela. - Dla mnie to jest brzydkie, ale nie znam si� na nowoczesnej sztuce. Chcia�abym, �eby Newt przeszed� jakie� kursy, �eby wiedzie� na pewno, czy to, co robi, ma jak�� warto��. - Jest pan samoukiem? - spyta� Julian Castle Newta. - A czy wszyscy nie jeste�my samoukami? - powiedzia� Newt. - Bardzo dobra odpowied� - stwierdzi� Castle z szacunkiem. Wzi��em na siebie wyja�nienie g��bszego znaczenia kociej ko�yski, poniewa� Newt nie zdradza� ochoty do powt�rzenia swojego wywodu. Castle kiwn�� g�ow� w zadumie. - Wi�c to ma by� obraz powszechnego bezsensu! Zgadzam si� ca�kowicie. - Zgadza si� pan? - spyta�em. - Przed chwil� m�wi� pan co� o Jezusie. - O jakim Jezusie? - O Jezusie Chrystusie. - A - powiedzia� Castle - o tym. - Wzruszy� ramionami. - Cz�owiek musi co� m�wi�, �eby nie wyj�� z wprawy. Trzeba mie� sprawnie funkcjonuj�ce narz�dy g�osowe na wypadek, gdyby mia�o si� co� naprawd� wa�nego do powiedzenia. - Rozumiem. Wiedzia�em ju�, �e napisanie popularnego artyku�u o nim nie b�dzie �atwym zadaniem. B�d� musia� skoncentrowa� si� na jego �wi�tobliwych uczynkach i pomin�� ca�kowicie jego szata�skie my�li i wypowiedzi. - Mo�e mnie pan zacytowa� - powiedzia�. - Cz�owiek jest z�y i ca�a jego dzia�alno�� polega na robieniu niepotrzebnych rzeczy i gromadzeniu niepotrzebnej wiedzy. Pochyli� si� i potrz�sn�� usmarowan� d�o� ma�ego Newta. - Zgadza si�? Newt skin�� g�ow� po chwili wahania, jakby zastanawia� si�, czy Castle troch� nie przesadzi�. - Zgadza si� - powiedzia�. I w�wczas �wi�ty cz�owiek podszed� do obrazu Newta i zdj�� go ze sztalug. Spojrza� na nas z u�miechem. - �mie�, jak i wszystko inne - powiedzia� i wyrzuci� obraz, kt�ry uni�s� si�, poderwany pr�dem powietrza, zawis� na moment, a potem zawr�ci� jak bumerang i znikn�� w wodospadzie. Ma�emu Newtowi nie pozosta�o nic do powiedzenia. Pierwsza przerwa�a milczenie Angela. - Masz ca�� buzi� w farbie, kochanie. Id� si� umy�. 77. ASPIRYNA I BOKO-MARU - Czy mo�e nam pan powiedzie�, doktorze, jak si� czuje "Papa" Monzano? - spyta�em Juliana Castle. - Sk�d mam wiedzie�? - S�dzi�em, �e to pan go leczy. - Nie rozmawiamy ze sob�. - Castle u�miechn�� si�. - To znaczy, on nie odzywa si� do mnie. Ostatni� rzecz�, jak� mi powiedzia�, mniej wi�cej trzy lata temu, by�o, �e jedynie ameryka�skie obywatelstwo ratuje mnie przed zawi�ni�ciem na haku. - Czym go pan tak obrazi�? Przyjecha� pan tutaj i za swoje w�asne pieni�dze za�o�y� pan szpital, w kt�rym leczy si� za darmo jego ludzi... - "Papie" nie podoba si� nasze ca�o�ciowe podej�cie do pacjenta - powiedzia� Castle - zw�aszcza kiedy pacjent umiera. W Domu Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli, je�li pacjent sobie tego �yczy, odprawiamy ostatnie obrz�dki wed�ug rytua�u bokononistycznego. - Na czym polega ten obrz�dek? - To bardzo proste. Zaczyna si� od powtarzania tekstu. Chce pan spr�bowa�? - Dzi�kuj�, nie �pieszy mi si� jeszcze umiera�. Castle zrobi� przera�liw� min�, co mia�o oznacza� porozumiewawcze mrugni�cie. - Ma pan s�uszno��, b�d�c ostro�nym. Ludzie, kt�rzy przechodz� ostatni obrz�dek, najcz�ciej umieraj� na jego zako�czenie. My�l� jednak, �e uda�oby si� tego panu unikn��, gdyby�my nie stykali si� stopami. - Stopami? Castle opowiedzia� mi o roli st�p w bokononizmie. - To wyja�nia scen�, jak� widzia�em w hotelu! - zawo�a�em i opowiedzia�em mu o dw�ch malarzach na parapecie. - Wie pan, �e to si� sprawdza - powiedzia�. - Ludzie, kt�rzy to praktykuj�, rzeczywi�cie maj� lepszy stosunek do siebie nawzajem i do ca�ego �wiata. - Tak... - Boko-maru. - Prosz�? - Tak si� nazywa ta sztuczka z nogami - powiedzia� Castle. - To si� sprawdza w dzia�aniu. My�l� z wdzi�czno�ci� o ka�dej rzeczy, kt�ra sprawdza si� w dzia�aniu. Wie pan, niewiele jest rzeczy, o kt�rych to mo�na powiedzie�. - To prawda. - Ca�a dzia�alno�� tego mojego szpitala opiera si� na aspirynie i boko-maru. - Widz� z tego, �e na wyspie jest nadal pewna ilo�� bokononist�w pomimo zakaz�w, pomimo haka... Castle roze�mia� si�. - Wi�c jeszcze si� pan w tym nie po�apa�? - W czym? - Wszyscy mieszka�cy San Lorenzo s� prawowiernymi bokononistami pomimo haka. 78. STALOWY PIER�CIE� OB�AWY - Kiedy wiele lat temu Bokonon i McCabe przej�li w�adz� nad tym n�dznym kraikiem - m�wi� Julian Castle - przegnali st�d ksi�y. I wtedy Bokonon cynicznie i na weso�o wymy�li� now� religi�. - Wiem o tym - powiedzia�em. - Kiedy potem sta�o si� jasne, �e �adne reformy polityczne ani ekonomiczne nie s� w stanie ul�y� doli ludu, religia pozosta�a jedyn� ostoj� nadziei. Prawda by�a wrogiem ludu, poniewa� by�a zbyt okrutna, i Bokonon wzi�� na siebie obowi�zek dostarczania ludowi coraz to pi�kniejszych �garstw. - A jak to si� sta�o, �e zosta� wyj�ty spod prawa? - To by� jego w�asny pomys�. Poprosi� McCabe'a, �eby zdelegalizowa� jego religi�, po to aby �ycie religijne na wyspie nabra�o werwy i animuszu. Nawiasem m�wi�c, napisa� na ten temat wierszyk. Tu Castle zacytowa� czterowiersz, kt�rego nie ma w Ksi�dze Bokonona. Wzi��em wi�c rozbrat z w�adz�, Nie by�o innej rady: Ka�da prawdziwa religia Z zasady jest form� zdrady. - Bokonon zaproponowa� r�wnie� hak jako najodpowiedniejsz� kar� dla swoich wyznawc�w. Widzia� co� takiego w Gabinecie Okropno�ci u Madame Tussaud. - Znowu mrugn�� do mnie upiornie. - To r�wnie� mia�o by� dla pikanterii. - Czy du�o ludzi zgin�o na haku? - Nie od razu, nie od razu. Pocz�tkowo by�o to tylko na niby. Przemy�lnie rozpowszechniano s�uchy o egzekucjach, ale nikt nie potrafi� wymieni� nazwiska cz�owieka, kt�ry rzeczywi�cie zosta� stracony. McCabe mia� �wietn� zabaw�, wyg�aszaj�c krwawe pogr�ki pod adresem bokononist�w, kt�rymi byli wszyscy. Bokonon znalaz� sobie przytuln� kryj�wk� w d�ungli - m�wi� dalej Castle - gdzie ca�ymi dniami pisa�, wyg�asza� kazania i zajada� smako�yki, jakie mu znosili jego wyznawcy. McCabe tymczasem powo�ywa� bezrobotnych, czyli praktycznie ca�� ludno��, do wielkich polowa� na Bokonona. Mniej wi�cej co sze�� miesi�cy McCabe og�asza� tryumfalnie, �e Bokonon jest otoczony stalowym pier�cieniem ob�awy, kt�ry zaciska si� nieub�aganie. A potem ludzie kieruj�cy nieub�aganym pier�cieniem musieli meldowa� w�ciekaj�cemu si� McCabe'owi, �e Bokonon znowu dokona� rzeczy niemo�liwej. Uciek�, wyparowa�, znowu b�dzie �y� i naucza�. Cud! 79. CO SI� STA�O Z DUSZ� MCCABE'A - McCabe i Bokonon nie potrafili podnie�� tego, co si� powszechnie nazywa stop� �yciow� - m�wi� dalej Castle. - �ycie by�o nadal kr�tkie, n�dzne i nikczemne. Ale teraz ludzie nie musieli ju� my�le� wy��cznie o brutalnej rzeczywisto�ci. Ludzie byli coraz szcz�liwsi, w miar� jak rozrasta�a si� legenda o okrutnym tyranie w stolicy i dobrym �wi�tym w d�ungli. Wszyscy otrzymali prac� jako aktorzy w sztuce, kt�ra by�a bliska ich sercu, w sztuce, kt�r� ka�dy cz�owiek, pod ka�d� szeroko�ci� geograficzn� m�g� zrozumie� i oklaskiwa�. - W ten spos�b �ycie sta�o si� dzie�em sztuki - zauwa�y�em zdumiony. - To prawda. By� tylko jeden szkopu� w tym wszystkim. - Tak? Jaki? - Sztuka stawia�a niezwykle wysokie wymagania parze g��wnych aktor�w. Jako m�odzi ludzie obaj byli bardzo do siebie podobni, ka�dy z nich mia� w sobie co� z anio�a i co� z rozb�jnika. Ich role w sztuce wymaga�y jednak, aby Bokonon pozby� si� swojej zb�jeckiej po�owy, a McCabe swojej po��wki anielskiej. Obaj zap�acili straszliw� cen� za szcz�cie swego ludu: McCabe pozna� cierpienia tyrana, a Bokonon cierpienia �wi�tego. Praktycznie rzecz bior�c obaj stali si� nienormalni. Castle zgi�� wskazuj�cy palec lewej r�ki. - I wtedy ludzie naprawd� zacz�li umiera� na haku. - Ale Bokonon nigdy nie zosta� schwytany? - spyta�em. - McCabe nigdy nie posun�� si� tak daleko w swoim szale�stwie. Nigdy nie pr�bowa� z�apa� Bokonona naprawd�. M�g� to zrobi� bez wi�kszego trudu. - Dlaczego? - McCabe mia� zawsze na tyle rozumu, �eby wiedzie�, �e bez �wi�tego cz�owieka, z kt�rym toczy� wojn�, jego istnienie straci�oby sens. "Papa" Monzano r�wnie� to rozumie. - Czy ludzie nadal umieraj� na haku? - To zawsze ko�czy si� �mierci�. - Chodzi mi o to, czy "Papa" rzeczywi�cie utrzymuje ten rodzaj egzekucji? - Ka�e wiesza� kogo� raz na dwa lata, �eby trzyma� kocio� pod par�, �e tak powiem. Castle westchn��, spogl�daj�c na wieczorne niebo. - Tak kr�ci si� ten �wiat, - Prosz�? - My, bokononi�ci, m�wimy tak, kiedy widzimy, �e wok� nas dziej� si� r�ne dziwne i niezrozumia�e rzeczy. - Pan? - spyta�em zdumiony. - Pan te� jest bokononist�? Castle popatrzy� na mnie spokojnie. - Pan te�. Tylko pan jeszcze o tym nie wie. 80. PO�AWIACZE ODPADK�W Angela i Newt znajdowali si� na wysuni�tym tarasie wraz z Julianem Castle i ze mn�. Pili�my koktajle. Frank nadal nie dawa� znaku �ycia. Zar�wno Angela, jak i Newt sprawiali wra�enie os�b, kt�re nie wylewaj� za ko�nierz. Castle powiedzia� mi, �e hulaszcze �ycie w m�odo�ci przyp�aci� jedn� nerk� i teraz musi si�, niestety, ogranicza� do lemoniady. Po kilku kieliszkach Angela zacz�a biada� nad tym, jak niesprawiedliwie �ycie obesz�o si� z jej ojcem. - On tyle da� �wiatu, a �wiat jemu tak ma�o - m�wi�a. Za��da�em jakich� konkretnych przyk�ad�w tego sk�pstwa �wiata i w odpowiedzi us�ysza�em kilka �cis�ych liczb. - Firma General Forge and Foundry wyp�aca�a ojcu premi� w wysoko�ci czterdziestu pi�ciu dolar�w za ka�dy patent zg�oszony w wyniku jego bada�. Tak� sam� premi� patentow� jak ka�demu innemu pracownikowi firmy - Angela potrz�sn�a smutnie g�ow�. - Czterdzie�ci pi�� dolar�w! A niech pan tylko pomy�li, czego dotyczy�y niekt�re z tych patent�w! - Tak - powiedzia�em. - My�l�, �e opr�cz tego dostawa� te� pensj�. - Najwy�sza jego pensja nie przekroczy�a nigdy dwudziestu o�miu tysi�cy dolar�w rocznie. - Wydaje mi si�, �e to zupe�nie nie�le. Angela poczu�a si� dotkni�ta do �ywego. - Czy wie pan, ile zarabiaj� gwiazdy filmowe? - Czasami bardzo du�o. - Czy wie pan, �e doktor Breed zarabia� o dziesi�� tysi�cy rocznie wi�cej ni� ojciec? - To ju� oczywista niesprawiedliwo��. - Mam ju� do�� tych niesprawiedliwo�ci. By�a tak zdenerwowana, �e czym pr�dzej zmieni�em temat. Spyta�em Juliana Castle, co wed�ug niego sta�o si� z obrazem, kt�ry wyrzuci� do wodospadu. - W dole le�y wioska - powiedzia� Castle. - Nie wi�cej ni� pi�� do dziesi�ciu chat. Nawiasem m�wi�c tam w�a�nie urodzi� si� "Papa" Monzano. Wodospad wpada tam do wielkiej kamiennej misy. Mieszka�cy wioski przegrodzili szczerb� w tej misie g�st� drucian� siatk�. Woda przelewa si� przez t� szczerb�, daj�c pocz�tek strumieniowi. - I my�li pan, �e obraz Newta utkwi� w tej siatce? - spyta�em. - Nie wiem, czy pan zauwa�y�, �e ten kraj jest raczej biedny - powiedzia� Castle. - Nic d�ugo w tej siatce nie le�y. My�l�, �e obraz Newta suszy si� teraz na s�o�cu razem z niedopa�kiem mojego cygara. Cztery stopy kwadratowe lepkiego p��tna, cztery potrzaskane i pokrzywione listwy, kilka gwo�dzi i kawa�ek cygara. W sumie zupe�nie niez�y po��w dla jakiego� kompletnego n�dzarza. - Czasami chce mi si� po prostu krzycze� - powiedzia�a Angela - kiedy sobie pomy�l�, ile zarabiaj� niekt�rzy ludzie, a ile p�acili memu ojcu za to wszystko, co on im dawa�. Zbiera�o jej si� na p�acz. - Nie p�acz - poprosi� �agodnie Newt. - Kiedy to jest silniejsze ode mnie. - Id� po sw�j klarnet. To ci zawsze pomaga. Pocz�tkowo s�dzi�em, �e to �art, ale z reakcji Angeli zorientowa�em si�, �e propozycja by�a powa�na i sensowna. - Kiedy wpadn� w taki nastr�j - zwr�ci�a si� do Castle'a i do mnie - jest to jedyna rzecz, kt�ra mo�e mi pom�c. Angela by�a jednak zbyt nie�mia�a, �eby zagra� tak ni z tego, ni z owego. Musieli�my d�ugo j� prosi� i wypi�a jeszcze dwa kieliszki, zanim si� wreszcie zgodzi�a. - Jest naprawd� cudowna - obiecywa� ma�y Newt. - Bardzo chcia�bym pani� us�ysze� - m�wi� Castle. - Dobrze - powiedzia�a wreszcie Angela wstaj�c niepewnie. - Dobrze, zagram. Kiedy posz�a po klarnet, Newt przeprosi� nas za jej zachowanie. - Ma za sob� ci�kie prze�ycia - powiedzia�. - Potrzebuje spokoju. - Czy chorowa�a? - spyta�em. - Jej m�� jest dla niej okropny - powiedzia� Newt. Wida� by�o, �e nienawidzi przystojnego m�odego m�a Angeli, odnosz�cego niezwyk�e sukcesy Harrisona C. Connersa, prezesa firmy Fabri-Tek. - Rzadko kiedy przychodzi do domu, a jak ju� przyjdzie, to pijany i ca�y wysmarowany szmink�. - Na podstawie tego, co mi m�wi�a, wyobrazi�em sobie, �e to szcz�liwe ma��e�stwo - powiedzia�em. Ma�y Newt wyci�gn�� przed siebie r�ce i rozczapierzy� palce. - Widzi pan kota? Widzi pan ko�ysk�? 81. BIA�A NARZECZONA DLA SYNA KONDUKTORA Nie mia�em poj�cia, czego oczekiwa� od gry Angeli. Nikt nie m�g� tego przewidzie�. By�em przygotowany na co� patologicznego, ale nie oczekiwa�em od tej choroby takiej g��bi, gwa�towno�ci i pi�kna prawie nie do zniesienia. Angela zwil�y�a i ogrza�a ustnik, ale nie zagra�a ani jednej pr�bnej nuty. Oczy zasz�y jej mg��, a d�ugie, ko�ciste palce nerwowo przebiega�y po klapkach klarnetu. Czeka�em niecierpliwie i przypomnia�em sobie to, co mi opowiedzia� Marvin Breed - �e jedyn� ucieczk� Angeli przed nud� �ycia w domu ojca by�y chwile, kiedy zamyka�a si� w swoim pokoju i gra�a przy muzyce z p�yt. Newt nastawi� d�ugograj�c� p�yt� na du�ym gramofonie w pokoju przylegaj�cym do tarasu. Wr�ci� i poda� mi kopert� p�yty. P�yta nazywa�a si� Cat House Piano. By�o to solo na fortepian w wykonaniu Meade'a Luxa Lewisa. Poniewa� Angela chc�c wczu� si� w nastr�j pozwoli�a pierwszy kawa�ek zagra� samemu Lewisowi, zd��y�em wyczyta� z koperty nieco wiadomo�ci o nim. "Lewis, urodzony w Louisville, stan Kentucky, w roku 1905, zainteresowa� si� muzyk� dopiero w szesnastym roku �ycia, kiedy otrzyma� w prezencie od ojca skrzypce. W rok p�niej m�ody Lewis us�ysza� przypadkiem pianist� Jimmy Vanceya. �To by�o naprawd� co�� - wspomina Lewis. Wkr�tce Lewis zacz�� si� uczy� gra� boogie-woogie, przejmuj�c wszystko, co si� da�o, od starszego nieco Vanceya, kt�ry a� do swojej �mierci pozosta� bliskim przyjacielem i mistrzem Lewisa. Poniewa� jego ojciec by� konduktorem na kolei i Lewis wraz z rodzin� mieszka� w pobli�u linii kolejowej, rytm poci�g�w wszed� w krew m�odego Lewisa, kt�ry skomponowa� klasyczne ju� obecnie boogie-woogie na fortepian, znane pod nazw� Honky Tonk Train Blues." Oderwa�em wzrok od swojej lektury. Pierwsza melodia dobiega�a ko�ca. Ig�a gramofonu przebywa�a powoli przestrze� dziel�c� j� od nast�pnego kawa�ka, kt�ry, jak si� dowiedzia�em z koperty, nosi� nazw� Dragon Blues. Meade Lux Lewis zagra� zaledwie cztery takty, kiedy w��czy�a si� Angela Hoenikker. Gra�a z zamkni�tymi oczami. By�em oszo�omiony. Angela by�a wspania�a. Improwizowa�a do muzyki syna kolejarza; przechodzi�a od melodyjnej liryki do chrapliwej lubie�no�ci, od przejmuj�cej l�kliwo�ci wystraszonego dziecka do widze� narkomana. Jej glissanda opowiada�y o niebie, piekle i tym wszystkim, co jest mi�dzy nimi. Taka muzyka w zestawieniu z tak� kobiet� mog�a by� wyt�umaczona tylko przypadkiem schizofrenii albo op�tania. W�osy zje�y�y mi si� na g�owie, zupe�nie jakby Angela tarza�a si� po pod�odze tocz�c pian� z ust i mamrocz�c po babilo�sku. Kiedy muzyka ucich�a, krzykn��em do Juliana Castle, kt�ry r�wnie� s�ucha� w os�upieniu: - M�j Bo�e, oto jakie jest �ycie! Kt� potrafi zrozumie� z niego cho�by odrobin�! - Daremny trud - powiedzia� Castle. - Niech pan po prostu udaje, �e pan rozumie. - Bardzo dobra rada - powiedzia�em trac�c nagle ca�y entuzjazm. Castle zacytowa� kolejny wiersz: Tygrys polowa� musi I lata� musi ptak, A cz�owiek musi si� g�owi�: czemu? dlaczego? jak? A� kiedy� tygrys za�nie I ptak na ga��� sfrunie, A cz�owiek wm�wi sobie, �e wszystko ju� rozumie. - Sk�d to? - spyta�em. - Sk�d, je�li nie z Ksi�gi Bokonona? - Chcia�bym j� kiedy� przeczyta�. - Egzemplarze jej s� bardzo rzadkie - powiedzia� Castle. - Nigdy nie by�a wydrukowana. Jest przepisywana odr�cznie. I oczywi�cie nie ma czego� takiego jak pe�ne wydanie, gdy� Bokonon codziennie dodaje co� nowego. - Religia! - krzykn�� pogardliwie ma�y Newt. - Prosz�? - spyta� Castle. - Widzi pan kota? - spyta� Newt. - Widzi pan ko�ysk�? 82. ZAH-MAH-KI-BO Genera� major Franklin Hoenikker nie przyby� na kolacj�. Zatelefonowa� i o�wiadczy�, �e chce rozmawia� tylko ze mn� i z nikim innym. Powiedzia� mi, �e czuwa przy �o�u "Papy" i �e "Papa" umiera w strasznych cierpieniach. M�wi� g�osem cz�owieka samotnego i przestraszonego. - Mo�e w takim razie pojad� do swojego hotelu - powiedzia�em - i spotkamy si�, kiedy kryzys minie. - Nie, nie, nie. Prosz� zosta� na miejscu! Chc�, �eby by� pan tam, gdzie b�d� m�g� natychmiast skontaktowa� si� z panem. Ba� si�, �e mu gdzie� zgin�. Nie maj�c poj�cia, sk�d bierze si� to jego zainteresowanie moj� osob�, ja te� poczu�em strach. - Czy mo�e mi pan powiedzie� z grubsza, o co chodzi? - spyta�em. - Nie przez telefon. - Czy to ma zwi�zek z pa�skim ojcem? - Chodzi o pana. - O co�, co zrobi�em? - O co�, co pan zrobi. Us�ysza�em w s�uchawce gdakanie kury. Potem otworzono drzwi i rozleg�y si� d�wi�ki ksylofonu. By�a to znowu melodia Gdy ko�czy si� dzie�. Potem drzwi zamkni�to i muzyka ucich�a. - By�bym bardzo wdzi�czny, gdyby da� mi pan przynajmniej do zrozumienia, na czym ma polega� to moje zadanie, tak �ebym m�g� si� przygotowa� - powiedzia�em. - Zah-mah-ki-bo. - Co? - To taki bokononistyczny termin. - Nie znam �adnych bokononistycznych termin�w. - Czy jest tam Julian Castle? - Jest. - Niech pan jego zapyta - powiedzia� Frank. - Musz� ju� i��. Frank od�o�y� s�uchawk�. Spyta�em wi�c Juliana Castle, co to znaczy zah-mah-ki-bo. - Chce pan us�ysze� prost� odpowied� czy pe�n�? - Zacznijmy od prostej. - Przeznaczenie, nieunikniony los. 83. DOKTOR SCHLICHTER VON KOENIGSWALD WYR�WNUJE RACHUNEK - Rak - stwierdzi� Julian Castle, kiedy w czasie obiadu opowiedzia�em mu, �e "Papa" umiera w m�kach. - Rak czego? - Prawie wszystkiego. M�wi pan, �e on dzi� zemdla� na trybunie honorowej? - Ale� tak - powiedzia�a Angela. - To skutek narkotyk�w - o�wiadczy� Castle. - Doszed� teraz do tego, �e narkotyki i b�l r�wnowa�� si� nawzajem. Zwi�kszenie dawki narkotyk�w oznacza�oby pewn� �mier�. - My�l�, �e sam bym si� zabi� - mrukn�� Newt. Siedzia� w czym� w rodzaju wysokiego sk�adanego fotela, kt�ry wsz�dzie z sob� zabiera�. By� on zrobiony z aluminiowych rurek i z p��tna. - Lepsze to ni� siedzie� na s�owniku, atlasie i ksi��ce telefonicznej - powiedzia� rozk�adaj�c sw�j fotel. - Tak w�a�nie zrobi� kapral McCabe - powiedzia� Castle. - Mianowa� swego kamerdynera nast�pc� i strzeli� sobie w �eb. - Te� rak? - spyta�em. - Na pewno nie wiem, ale nie przypuszczam. Wed�ug mnie zniszczy�a go konieczno�� czynienia wy��cznie z�a. Wszystko to by�o jeszcze przed moim przybyciem. - Co za weso�y temat do rozmowy - powiedzia�a Angela. - Wszyscy chyba zgodz� si� ze mn�, �e �yjemy w weso�ych czasach - powiedzia� Castle. - A ja my�l�, �e po�wi�caj�c swoje �ycie dla dobra innych ma pan wi�cej powod�w do rado�ci z �ycia ni� inni ludzie - powiedzia�em. - Mia�em te� kiedy� jacht. - Nie rozumiem. - Posiadacz jachtu r�wnie� ma wi�cej powod�w do rado�ci ni� pozostali ludzie. - Je�li to nie pan jest lekarzem "Papy", to kto go leczy? - Jeden z moich lekarzy, niejaki doktor Schlichter von Koenigswald. - Niemiec? - Mniej wi�cej. By� przez czterna�cie lat w SS, w tym przez sze�� lat jako lekarz obozowy w O�wi�cimiu. - Odprawia teraz pokut� w Domu Nadziei i Mi�osierdzia? - Tak - odpowiedzia� Castle - i robi wielkie post�py, ratuj�c ludziom �ycie na prawo i na lewo. - To dobrze. - Tak. Je�li b�dzie nadal odrabia� straty z tak� szybko�ci�, pracuj�c dzie� i noc, to liczba ludzi, kt�rym uratuje �ycie, zr�wna si� z liczb� ludzi, kt�rych wys�a� na tamten �wiat, w roku trzytysi�cznym dziesi�tym. 84. ZACIEMNIENIE W trzy godziny po kolacji Franka nadal nie by�o. Julian Castle przeprosi� i odjecha� do swego Domu Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli. Angela, Newt i ja siedzieli�my na wisz�cym tarasie. Pi�knie wygl�da�y w dole �wiat�a Bolivaru. Na dachu dworca lotniczego Monzano wznosi� si� wielki, iluminowany krzy�. Poruszany motorem obraca� si� powoli, atakuj�c cztery strony �wiata swoj� zelektryfikowan� pobo�no�ci�. Na wyspie by�y jeszcze inne �r�d�a �wiat�a, na p�noc od nas. G�ry zas�ania�y przed nami same �wiat�a, ale widzieli�my ich odblask na niebie. Spyta�em Stanleya, kamerdynera Franka Hoenikkera, co to za �wiat�a. Wskaza� mi je od lewej do prawej: - Dom Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli, pa�ac "Papy", Fort Jezus. - Fort Jezus? - Ob�z �wiczebny naszych �o�nierzy. - Nazwano go imieniem Jezusa Chrystusa? - Oczywi�cie. A c� w tym z�ego? Na p�nocy ukaza�o si� nowe �r�d�o �wiat�a, kt�re ros�o z ka�d� chwil�. Zanim zd��y�em spyta�, co to takiego, okaza�o si�, �e s� to reflektory samochod�w wje�d�aj�cych na prze��cz. �wiat�a zbli�a�y si� w nasz� stron�. By� to ca�y konw�j, sk�adaj�cy si� z pi�ciu ameryka�skich ci�ar�wek. Na dachach kabin sta�y gotowe do strza�u ci�kie karabiny maszynowe. Ci�ar�wki zajecha�y przed dom i natychmiast wysypali si� z nich �o�nierze. Od razu przyst�pili do pracy, kopi�c okopy i gniazda dla karabin�w maszynowych. Wyszed�em ze Stanleyem, aby spyta� dowodz�cego oficera, co si� w�a�ciwie dzieje. - Otrzymali�my rozkaz, aby ochrania� nast�pnego prezydenta San Lorenzo - wyja�ni� oficer w miejscowym dialekcie. - Nie ma go tutaj - poinformowa�em go. - Nic mi na ten temat nie wiadomo. Mam rozkaz, aby si� tu okopa�. To wszystko, co wiem. Powiedzia�em o wszystkim Angeli i Newtowi. - Czy s�dzi pan, �e jest jakie� niebezpiecze�stwo? - zwr�ci�a si� do mnie Angela. - Ja sam jestem tu obcy - powiedzia�em. W tym momencie nast�pi�a awaria elektryczno�ci. Na ca�ej wyspie zgas�o �wiat�o. 85. STEK BZDUR S�u��cy wnie�li lampy naftowe, uspokajaj�c nas, �e przerwy w dop�ywie pr�du s� na San Lorenzo czym� pospolitym i nie ma powodu do obaw. Ja jednak nie potrafi�em pokona� niepokoju od czasu, kiedy us�ysza�em od Franka o moim zah-mah-ki-bo. Odnios�em wra�enie, �e moja wolna wola liczy si� w tym wszystkim nie wi�cej ni� wolna wola wieprzka p�dzonego do rze�ni w Chicago. Przypomnia� mi si� kamienny anio� z Ilium. Z zewn�trz dobiega�y odg�osy pracy �o�nierzy: brz�k, stukot, okrzyki. Nie potrafi�em skupi� si� na rozmowie Angeli i Newta, mimo �e temat by� interesuj�cy. Dowiedzia�em si�, �e ich ojciec mia� identycznego brata-bli�niaka. Angela i Newt nigdy go nie widzieli. Nazywa� si� Rudolf. Kiedy po raz ostatni mieli o nim wiadomo�ci, zajmowa� si� produkcj� pozytywek w Zurychu, w Szwajcarii. - Ojciec rzadko kiedy o nim wspomina� - powiedzia�a Angela. - Ojciec w og�le rzadko o kim� wspomina� - doda� Newt. Okaza�o si�, �e stary Hoenikker mia� r�wnie� siostr�. Nazywa�a si� Celia i prowadzi�a hodowl� sznaucer�w olbrzymich w miejscowo�ci Shelter Island w stanie Nowy Jork. - Zawsze przysy�a nam kartki z �yczeniami na �wi�ta - powiedzia�a Angela. - Ze zdj�ciem sznaucera olbrzymiego - doda� ma�y Newt. - To dziwne, jacy r�ni ludzie rodz� si� w tej samej rodzinie - zauwa�y�a Angela. - Bardzo trafna uwaga - zgodzi�em si�, po czym po�egna�em to b�yskotliwe towarzystwo i spyta�em Stanleya, czy nie znajdzie si� gdzie� w domu egzemplarz Ksi�gi Bokonona. Stanley najpierw udawa�, �e nie rozumie, o co chodzi. Potem mrucza�, �e Ksi�ga Bokonona to �wi�stwo i �e ka�dy, kto j� czyta, powinien zawisn�� na haku. Wreszcie przyni�s� mi egzemplarz, le��cy na nocnym stoliku Franka. By�a to ci�ka ksi�ga, rozmiar�w porz�dnego s�ownika. Pisana by�a r�cznie. Przetaszczy�em j� do swojej sypialni, na swoje skalne �o�e. Ksi�ga nie mia�a skorowidza i moje poszukiwania znaczenia s�owa zah-mah-ki-bo nie by�y �atwe; prawd� m�wi�c, by�y wr�cz bezowocne tej nocy. Dowiedzia�em si� kilku rzeczy, kt�re jednak niczego nie wyja�nia�y. Pozna�em na przyk�ad bokononistyczn� kosmogoni�, wed�ug kt�rej Borasisi, s�o�ce, ob�apia�o Pabu, czyli ksi�yc, w nadziei, �e Pabu urodzi mu ogniste dziecko. Ale biedna Pabu rodzi�a dzieci zimne, bez ognia, i Borasisi ze wstr�tem odpycha� je od siebie. By�y to planety, kt�re z bezpiecznej odleg�o�ci okr��a�y swego gniewnego ojca. Potem r�wnie� biedna Pabu zosta�a odepchni�ta i zamieszka�a ze swoim ulubionym dzieckiem, kt�rym by�a Ziemia. Pabu upodoba�a sobie Ziemi�, poniewa� na Ziemi byli ludzie, kt�rzy wznosili ku niej wzrok i darzyli j� sympati�. Co s�dzi� Bokonon o swojej w�asnej kosmogonii? "Foma! �garstwo! - pisa�. - Stek bzdur!" 86. DWA MA�E TERMOSY Trudno w to uwierzy�, ale widocznie zasn��em - bo jak�e inaczej mog�aby mnie obudzi� seria huk�w i pow�d� �wiate�? Zerwa�em si� z ��ka przy pierwszym huku i rzuci�em si� p�dem w g��b domu ze �lep� gorliwo�ci� cz�onka ochotniczej stra�y po�arnej. Wpad�em na Angel� i Newta, kt�rzy r�wnie� wyskoczyli ze swoich ��ek. Stali�my og�upiali, usi�uj�c zorientowa� si� w koszmarnej kakofonii d�wi�k�w wype�niaj�cych dom, i stopniowo zdali�my sobie spraw�, �e pochodz� one z radia, elektrycznej maszyny do zmywania naczy�, hydroforu i wszystkich innych urz�dze�, kt�re o�y�y nagle, kiedy w��czono z powrotem pr�d. Byli�my ju� na tyle obudzeni, �eby zda� sobie spraw� ze �mieszno�ci sytuacji, z tego, �e zareagowali�my bardzo po ludzku na co�, co zdawa�o si� grozi� �miertelnym niebezpiecze�stwem, a by�o tylko tworem naszej wyobra�ni. I �eby okaza� swoj� w�adz� nad iluzorycznym przeznaczeniem, wy��czy�em radio. Wybuchn�li�my �miechem i dla ratowania twarzy zacz�li�my prze�ciga� si� w pozowaniu na wielkich znawc�w natury ludzkiej i b�yskotliwych humoryst�w. Newt wyprzedzi� wszystkich, u�wiadamiaj�c mi, �e �ciskam w r�kach sw�j paszport, portfel i zegarek. Nie mia�em poj�cia, co schwyci�em w obliczu �mierci - nie zdawa�em sobie sprawy, �e w og�le trzymam co� w r�kach. Odparowa�em cios pytaj�c ze �miechem, dlaczego Angela i Newt trzymaj� identyczne, czerwono-szare termosy, o obj�to�ci mniej wi�cej trzech fili�anek kawy. Nie zdawali sobie z tego sprawy. Ze zdumieniem stwierdzili, �e trzymaj� w r�kach te termosy. Nowe huki na dworze zaoszcz�dzi�y im wyja�nie�. Postanowi�em natychmiast sprawdzi�, co jest przyczyn� ha�asu, i z brawur� r�wnie nieuzasadnion� jak m�j wcze�niejszy l�k wyjrza�em, aby stwierdzi�, �e to Frank Hoenikker d�ubie co� przy generatorze zmontowanym na ci�ar�wce. To on w�a�nie by� nowym �r�d�em pr�du dla naszego domu. Silnik spalinowy, dostarczaj�cy energii, dymi� i kicha�. Frank usi�owa� go wyregulowa�. Boska Mona przyjecha�a z nim razem. Przygl�da�a mu si�, jak zawsze powa�na. - O, przecie� ja mam dla pana nowin�! - krzykn�� na m�j widok i pierwszy wszed� do domu. Angela i Newt nadal byli w salonie, ale jakim� cudem zdo�ali pozby� si� swoich zagadkowych termos�w. Termosy te zawiera�y oczywi�cie spadek po doktorze Feliksie Hoenikkerze, czyli cz�stki wampetera mojego karassu, czyli bry�ki lodu-9. Frank wzi�� mnie na stron�. - Czy obudzi� si� pan na dobre? - Jak najbardziej. - To dobrze, bo musimy natychmiast odby� powa�n� rozmow�. - Prosz� zaczyna�. - To rozmowa w cztery oczy - powiedzia� Frank i poprosi� Mon�, aby posz�a do swojego pokoju. - Zawo�amy ci�, jak b�dziesz nam potrzebna - powiedzia�. Spojrza�em na Mon� i poczu�em, �e jeszcze nikt nigdy nie by� mi tak potrzebny. 87. JESTEM R�WNY GO�� Franklin Hoenikker, ze swoj� buzi� skrzywionego dziecka, m�wi� jako� cicho i bez przekonania. W wojsku powiadaj� o takim, �e ma g�os jak z dupy w�os. Pasowa�o to jak ula� do genera�a Hoenikkera. Lata dzieci�stwa, kt�re sp�dzi� jako milcz�cy Tajny Agent X-9, nie da�y mu okazji do �wiczenia si� w rozmowach. Teraz, chc�c rozmawia� serdecznie i przekonuj�co, zasypywa� mnie wy�wiechtanymi wyra�onkami w rodzaju, "wida�, �e pan jest r�wny go��" i "bez mowy-trawy". Zaprowadzi� mnie do swojej, jak si� wyrazi�, "meliny", �eby�my mogli "wy�o�y� kaw� na �aw� i mie� to z g�owy". Zeszli�my po wykutych w skale stopniach do naturalnej jaskini mieszcz�cej si� pod wodospadem. Sta�o tam kilka sto��w kre�larskich, trzy jasne, ascetyczne skandynawskie krzes�a oraz biblioteka pe�na ksi��ek o architekturze w j�zyku niemieckim, francuskim, fi�skim, w�oskim i angielskim. Wszystko to by�o o�wietlone elektrycznym �wiat�em, pulsuj�cym w takt sapi�cego generatora. Najbardziej zadziwiaj�c� rzecz� w tej jaskini by�y naskalne rysunki, wykonane farbami pierwotnych ludzi: ochr�, glin� i w�glem, z rozmachem i fantazj� przedszkolaka. Nie musia�em pyta� Franka o wiek tych malowide�. Mog�em go sam okre�li� na podstawie tematu. Rysunki nie przedstawia�y mamut�w, tygrys�w szablastych ani ityfalicznych nied�wiedzi jaskiniowych. Na wszystkich rysunkach wyst�powa�a w niezliczonych wariantach Mona Aamons Monzano jako ma�a dziewczynka. - Czy... czy tutaj pracowa� ojciec Mony? - spyta�em. - Tak. To on jest tym Finem, kt�ry zaprojektowa� Dom Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli. - Wiem. - Ale nie o tym chcia�em z panem rozmawia�. - Czy chodzi mo�e o pa�skiego ojca? - Chodzi o pana. - Frank po�o�y� mi r�k� na ramieniu i spojrza� mi w oczy. Chcia� w ten spos�b stworzy� nastr�j intymnego porozumienia, ale wywo�a� tylko we mnie uczucie odrazy. Jego g�owa wygl�da�a jak o�lepiona �wiat�em cudaczna ma�a sowa, siedz�ca na wysokim bia�ym s�upie. - Mo�e przejdziemy od razu do rzeczy? - Nie ma sensu owija� w bawe�n� - powiedzia� Frank. - Znam si� troch� na ludziach i widz�, �e z pana jest r�wny go��. - Dzi�kuj�. - My�l�, �e mi�dzy nami mo�emy nazywa� rzeczy po imieniu. - Bez w�tpienia. - Nasze interesy si� zaz�biaj�. Poczu�em ulg�, kiedy zdj�� r�k� z mojego ramienia. Z��czy� palce obu r�k na kszta�t tryb�w dw�ch k� z�batych. Jedna r�ka mia�a, jak s�dz�, przedstawia� jego, a druga mnie. - Jeste�my sobie nawzajem potrzebni - powiedzia� i poruszy� palcami, demonstruj�c mi dzia�anie k� z�batych. Milcza�em przez chwil�, nie zdradzaj�c niczym swojej dezaprobaty. - Rozumie pan, co mam na my�li? - spyta� wreszcie Frank. - Pan i ja mamy co� wsp�lnie zrobi�, czy tak? - Tak jest! - klasn�� w r�ce Frank. - Pan jest cz�owiekiem �wiatowym, przyzwyczajonym do publicznych wyst�pie�, ja za� jestem specem od techniki, przyzwyczajonym do manipulowania za kulisami. - Sk�d mo�e pan wiedzie�, jaki ja jestem? Przecie� dopiero co si� poznali�my. - Pa�skie ubranie, spos�b wyra�ania si�... - Po�o�y� mi z powrotem r�k� na ramieniu. - Wida� od razu, �e z pana jest r�wny go��! - Ju� pan to m�wi�. Frank mia� nadziej�, �e z entuzjazmem podchwyc� jego my�l, ale ja wci�� jeszcze by�em w lesie. - Czy mam rozumie�, �e chce mi pan zaproponowa� jak�� prac� tutaj, na San Lorenzo? - spyta�em. Frank klasn�� w d�onie. By� zachwycony. - Tak jest! Co by pan powiedzia� na sto tysi�cy dolar�w rocznie? - Wielki Bo�e! - krzykn��em. - Co mam robi� za te pieni�dze? - Prawie nic. Co wiecz�r b�dzie pan pija� ze z�otych puchar�w i jada� ze z�otych talerzy. I b�dzie pan mia� w�asny pa�ac. - Co to za posada? - Prezydenta Republiki San Lorenzo. 88. DLACZEGO FRANK NIE M�G� ZOSTA� PREZYDENTEM? - Ja mam by� prezydentem? - wyj�ka�em. - A kt� inny? - Bzdura! - Nie mo�e pan odmawia� tak bez zastanowienia - powiedzia� Frank, wpatruj�c si� we mnie z napi�ciem. - Nie! - Przecie� pan si� nawet nie zastanowi�. - Nie musz� si� zastanawia�, �eby wiedzie�, �e to szale�stwo. Frank znowu z��czy� palce obu r�k. - B�dziemy pracowa� razem. B�d� sta� zawsze za panem. - Rozumiem. W ten spos�b jak mnie r�bn�, to i pan dostanie. - Jak to r�bn�? - Zastrzel�! Zamorduj�! Frank by� zaskoczony. - Dlaczego kto� mia�by do pana strzela�? - �eby zosta� prezydentem. Frank potrz�sn�� g�ow�. - Nikt z mieszka�c�w San Lorenzo nie chce zosta� prezydentem - uspokoi� mnie. - To jest sprzeczne z ich religi�. - Czy pa�ska religia tak�e na to nie pozwala? My�la�em, �e to pan ma by� nast�pnym prezydentem. - Ja... - zaj�kn�� si� Frank speszony. - Co pan? - spyta�em. Frank spojrza� na �cian� spadaj�cej wody, kt�ra zas�ania�a otw�r jaskini. - Wed�ug mnie dojrza�o�� polega na tym, �e cz�owiek wie, gdzie ko�cz� si� jego mo�liwo�ci. W swoim okre�leniu dojrza�o�ci Frank zbli�y� si� do Bokonona. "Dojrza�o�� - powiada Bokonon - jest gorzkim rozczarowaniem, na kt�re nie ma lekarstwa, chyba �e uznamy za jakie� lekarstwo �miech." - Zdaj� sobie doskonale spraw� ze swoich mo�liwo�ci - m�wi� dalej Frank. - Mam ten sam brak co ojciec. - Tak? - Mam mn�stwo znakomitych pomys��w podobnie jak i m�j ojciec - m�wi� Frank do wodospadu - i podobnie jak on nie umiem rozmawia� z lud�mi. 89. DUFFLA - Wi�c jak, przyjmie pan t� posad�? - zapyta� z nadziej� w g�osie Frank. - Nie. - To mo�e pan zna kogo�, kto chcia�by j� przyj��? Frank demonstrowa� klasyczny przyk�ad tego, co Bokonon nazywa duffl�. Duffla nast�puje wtedy, gdy losy wielu tysi�cy ludzi znajd� si� w r�ku stuppy. Stuppa oznacza pijane dziecko we mgle. Roze�mia�em si�. - Co w tym �miesznego? - Prosz� nie zwraca� uwagi na m�j �miech - powiedzia�em. - jestem pod tym wzgl�dem nieco zboczony. - �mieje si� pan ze mnie? Potrz�sn��em g�ow�. - Nie. - S�owo honoru? - S�owo honoru. - Ze mnie zawsze si� wy�miewali. - Mo�e si� panu zdawa�o? - Przezywali mnie. To nie by�o z�udzenie. - Ludzie s� czasem nietaktowni nie zdaj�c sobie z tego sprawy - zaproponowa�em bez wi�kszego przekonania. - Wie pan, jak mnie przezywali? - Nie. - Wo�ali za mn�: "Hej, X-9, gdzie idziesz?" - Nie wydaje mi si� to takie straszne. - Tak mnie przezywali - m�wi� Frank, pogr��ony w ponurych wspomnieniach. - Tajny Agent X-9. Nie przyzna�em si�, �e ju� o tym s�ysza�em. - Gdzie idziesz, X-9? - powt�rzy� Frank. Wyobrazi�em sobie tych prze�ladowc�w, wyobrazi�em sobie, dok�d zagna� ich los. Dowcipnisie pokrzykuj�cy wtedy na Franka teraz na pewno pos�usznie wykonywali �miertelnie nudn� prac� w zak�adach General Forge and Foundry, w firmie Si�a i �wiat�o albo w przedsi�biorstwie telefonicznym. A tutaj, s�owo daj�, sta� przede mn� Tajny Agent X-9, genera� major, i proponowa� mi obj�cie posady kr�la. A wszystko to w jaskini pod tropikalnym wodospadem. - Byliby nie�le zdziwieni, gdybym tak przystan�� i powiedzia� im, dok�d id�. - Czy to znaczy, �e mia� pan jakie� przeczucia, dok�d pan dojdzie? - By�o to bokononistyczne pytanie. - Szed�em do sklepu "U Jacka" - odpowiedzia�, nie zdaj�c sobie sprawy z zawodu, jaki mi sprawia. - Ach, tak? - Wiedzieli, dok�d id�, ale nie wiedzieli, co ja tam naprawd� robi�. By�aby to dla nich niez�a niespodzianka, szczeg�lnie dla dziewczyn. Dziewczyny my�la�y, �e ja nie mam poj�cia o kobietach. - A co si� tam naprawd� dzia�o? - Dzie� w dzie� r�n��em �on� Jacka. Dlatego stale zasypia�em w szkole na lekcjach. Dlatego nigdy w pe�ni nie rozwin��em swoich mo�liwo�ci. Wreszcie oderwa� si� od swoich ponurych wspomnie�. - Niech pan zostanie prezydentem San Lorenzo. Przy pa�skiej osobowo�ci b�dzie pan na pewno dobrym prezydentem. Bardzo prosz�! 90. JEDYNY WARUNEK Noc, jaskinia, wodospad - i kamienny anio� z Ilium... Dwie�cie pi��dziesi�t tysi�cy papieros�w, trzy tysi�ce litr�w alkoholu, dwie �ony i brak �ony... I to, �e nigdzie nie czeka na mnie mi�o��... I beznadziejna egzystencja marnego dziennikarzyny... I Pabu, ksi�yc, i Borasisi, s�o�ce, i ich dzieci... Wszystko to sprzysi�g�o si�, tworz�c jeden kosmiczny vin-dit, jedno pot�ne pchni�cie w obj�cia bokononizmu, w przekonanie, �e moim �yciem kieruje B�g, kt�ry zleca mi wykonanie jakiej� pracy. Skapitulowa�em wewn�trznie, ulegaj�c temu, co wyda�o mi si� naciskiem mojego vin-ditu. Wewn�trznie zgodzi�em si� zosta� nast�pnym prezydentem San Lorenzo. Na zewn�trz jednak nadal zachowywa�em podejrzliw� ostro�no��. - W tym wszystkim musi tkwi� jaki� podst�p - nie dawa�em za wygran�. - Nic podobnego. - Odb�d� si� wybory? - Tu nigdy nie by�o wybor�w. Og�osimy po prostu, kto jest nowym prezydentem. - I nikt nie b�dzie protestowa�? - Tutaj nikt nie protestuje przeciwko niczemu. Ludzie nie interesuj� si� takimi sprawami. Nie zale�y im. - Musi by� jaki� warunek? - Jest co� w tym rodzaju - przyzna� Frank. - Wiedzia�em! - Poczu�em, jak oddalam si� od swojego vin-ditu. - Co to za warunek? Na czym polega podst�p? - Nie jest to, �ci�le rzecz bior�c, warunek, bo nie musi go pan spe�ni�, je�li pan nie chce. By�oby jednak lepiej, �eby pan si� zgodzi�. - Chcia�bym wreszcie us�ysze�, o co chodzi. - My�l�, �e je�li ma pan zosta� prezydentem, to powinien pan o�eni� si� z Mon�. Ale nie musi pan, je�li pan nie chce. Decyzja nale�y do pana. - A czy ona si� zgodzi? - Je�li zgodzi�a si� na mnie, to zgodzi si� i na pana. Musi si� pan tylko o�wiadczy�. - Sk�d ta pewno�� ? - W Ksi�dze Bokonona jest przepowiednia, �e Mona po�lubi nast�pnego prezydenta San Lorenzo - powiedzia� Frank. 91. MONA Frank przyprowadzi� Mon� do jaskini jej ojca i zostawi� nas samych. Pocz�tkowo rozmowa nie klei�a si�. By�em onie�mielony. Mia�a na sobie b��kitn� sukienk�. Przezroczyst�. By�a to prosta sukienka, lu�no przewi�zana w pasie cieniutkim paseczkiem. Ca�a reszta to by�a Mona. Jej piersi by�y jak granaty czy inne tam owoce, ale najbardziej przypomina�y piersi m�odej kobiety. Stopy mia�a prawie nagie. Paznokcie u n�g starannie polakierowane. A�urowe sanda�ki by�y z�ote. - Dzie� dobry - wyj�ka�em. Serce wali�o mi jak m�otem, uszy p�on�y. - Nie mo�na pope�ni� b��du - zapewni�a mnie Mona. Nie wiedzia�em, �e jest to zwyczajowe powitanie, z jakim bokononi�ci zwracaj� si� do os�b nie�mia�ych. Dlatego te� zacz��em w odpowiedzi snu� gor�czkowe rozwa�ania na temat pope�niania b��d�w. - M�j Bo�e, nie ma pani poj�cia, ile ja w swoim �yciu pope�ni�em b��d�w. Ma pani przed sob� mistrza �wiata w pope�nianiu b��d�w - papla�em. - Czy wie pani, co powiedzia� mi Frank przed chwil�? - O mnie? - O wszystkim, ale g��wnie o pani. - Powiedzia� pewnie, �e mo�e mnie pan mie�, je�li pan zechce. - Tak. - To prawda. - Ja... ja... - Prosz�? - Nie bardzo wiem, co powiedzie�. - Boko-maru dobrze panu zrobi - zaproponowa�a Mona. - Co? - Prosz� zdj�� buty - zakomenderowa�a. I sama z nieopisanym wdzi�kiem zdj�a sanda�y. Jestem cz�owiekiem �wiatowym i, jak sobie kiedy� podliczy�em mia�em ponad pi��dziesi�t trzy kobiety. Widzia�em kobiety rozbieraj�ce si� na wszystkie mo�liwe sposoby. Widzia�em, �e tak powiem, wszelkie warianty podnoszenia kurtyny przed przyst�pieniem do ostatniego aktu. A jednak tylko raz j�kn��em z wra�enia: kiedy Mona zdejmowa�a sanda�y. Usi�owa�em rozwi�za� sznurowad�a. �aden nowo�eniec nie m�g�by popisa� si� gorzej. Zdj��em jeden but, ale drugi zasup�a�em beznadziejnie. Wreszcie zdar�em go bez rozwi�zywania. Potem zdj��em skarpetki. Mona siedzia�a ju� na pod�odze z wyprostowanymi nogami, opieraj�c si� na swych toczonych ramionach, z odchylon� g�ow� i przymkni�tymi oczami. Mia�em przyst�pi� do mojego pierwszego... do mojego pierwszego... O, Bo�e... Do mojego pierwszego boko-maru. 92. POETA OPIEWA SWOJE PIERWSZE BOKO-MARU To nie s� s�owa Bokonona. To s� moje s�owa. O s�odkie przywidzenie, Niewidzialna mg�o... Otom jest. Moja dusza, Tak bardzo st�skniona, Od tak dawna samotna, Czy zdarzy si�, �e drug�, bratni� dusz� spotka? Nazbyt d�ugo Kluczy�em i b��dzi�em z dala Od miejsc, gdzie bratnie dusze Spotyka� si� mog�. O wy, moje podeszwy! O ty, duszo moja! Sp�y� w nie, St�skniona duszo, A zaznasz pieszczoty. Mmmmm. 93. JAK OMAL NIE STRACI�EM SWOJEJ MONY - Czy teraz �atwiej ci ze mn� rozmawia�? - spyta�a Mona. - Tak jakbym ci� zna� od tysi�ca lat - wyzna�em. Czu�em, �e jestem bliski p�aczu. - Kocham ci�, Mono. - Kocham ci� - powiedzia�a z prostot�. - Jakim g�upcem by� Frank! - Dlaczego? - Dlatego, �e ci� odda�. - On mnie nie kocha�. Mia� si� ze mn� o�eni� wy��cznie na �yczenie "Papy". On kocha inn�. - Kogo? - Kobiet�, kt�r� zna� w Ilium. T� szcz�liw� wybrank� musia�a by� �ona Jacka, w�a�ciciela sklepu dla majsterkowicz�w. - Powiedzia� ci o tym? - Dzisiaj, kiedy zwolni� mnie ze s�owa, abym mog�a wyj�� za ciebie. - Mona? - S�ucham? - Czy... czy jest kto� jeszcze w twoim �yciu? By�a zaskoczona. - Wielu - powiedzia�a wreszcie. - Czy jest kto�, kogo kochasz? - Ja kocham wszystkich. - Czy... tak samo jak mnie? - Tak. Robi�a wra�enie, jakby nie zdawa�a sobie sprawy, �e mo�e sprawi� mi b�l. Wsta�em z pod�ogi, usiad�em na krze�le i zacz��em wk�ada� skarpetki i buty. - I pewnie robisz z innymi to, co przed chwil� robi�a� ze mn�. - Boko-maru? - Tak, boko-maru. - Oczywi�cie. - Od dzisiaj masz tego z nikim innym nie robi� - o�wiadczy�em. Jej oczy nape�ni�y si� �zami. By�a dumna ze swojej rozwi�z�o�ci i rozz�o�ci�a si� na mnie, �e pr�buj� wzbudzi� w niej poczucie wstydu. - Ja daj� ludziom szcz�cie. Mi�o�� jest dobra. - Jako tw�j m�� chc� mie� ca�� twoj� mi�o�� dla siebie. Patrzy�a na mnie szeroko otwartymi oczami. - Sin-wat! - zawo�a�a. - Co to jest? - Sin-wat! Cz�owiek, kt�ry chce ca�� mi�o�� dla siebie. To bardzo z�e. - W ma��e�stwie, jak s�dz�, jest to rzecz bardzo dobra. Jedyna mo�liwa. Mona nadal siedzia�a na pod�odze, ja za�, ju� w butach i skarpetkach, sta�em. Czu�em si� bardzo wysoki, chocia� nie jestem bardzo wysoki, i bardzo silny, chocia� nie jestem bardzo silny. I z podziwem s�ucha�em swego w�asnego g�osu. Brzmia�y w nim nowe, metaliczne nuty. Przemawiaj�c nadal w�adczym tonem, zda�em sobie nagle spraw� z tego, co si� ze mn� dzieje. Zaczyna�em ju� rz�dzi�. Powiedzia�em Monie, �e widzia�em, jak wykonywa�a swego rodzaju pionowe boko-maru z pilotem na trybunie w dniu mojego przyjazdu. - Masz z nim sko�czy� - powiedzia�em. - Jak on si� nazywa? - Nie wiem - szepn�a spuszczaj�c wzrok. - A co z m�odym Filipem Castle? - Chodzi ci o boko-maru? - O wszystko. Z tego, co wiem, znacie si� od dziecka. - Tak. - Byli�cie oboje uczniami Bokonona? - Tak. Na my�l o tym znowu si� rozpromieni�a. - My�l�, �e bokomarzyli�cie wtedy po ca�ych dniach? - O, tak! - powiedzia�a rado�nie. - Jego te� masz przesta� widywa�. Czy to jasne? - Nie. - Nie? - Nie b�d� �on� sin-wata - powiedzia�a wstaj�c. - Do widzenia. - Jak to "do widzenia"? - spyta�em za�amany. - Bokonon uczy, �e to bardzo �le nie kocha� wszystkich jednakowo. A co m�wi twoja religia? - Ja nie mam �adnej religii. - A ja mam. Przesta�em rz�dzi�. - Widz� to - powiedzia�em. - Do widzenia, cz�owieku bez religii. uszy�a w kierunku schod�w. - Mona... Zatrzyma�a si�. - S�ucham? - Czy mog� przyj�� twoj� religi�? - Oczywi�cie. - Chc� j� przyj��. - To dobrze. Kocham ci�. - I ja te� ci� kocham - westchn��em. 94. NAJWY�SZA G�RA I w ten spos�b o �wicie zar�czy�em si� z najpi�kniejsz� kobiet� �wiata. I zgodzi�em si� zosta� nast�pnym prezydentem San Lorenzo. "Papa" jeszcze �y� i Frank uwa�a�, �e w miar� mo�no�ci powinienem otrzyma� jego b�ogos�awie�stwo. Tak wi�c po wschodzie Borasisi, czyli s�o�ca, Frank i ja wyruszyli�my do zamku "Papy" jeepem, kt�rego za��dali�my od �o�nierzy strzeg�cych nast�pnego prezydenta. Mona zosta�a w domu Franka. Poca�owa�em j� �wi�tym poca�unkiem i pozwoli�em jej zasn�� �wi�tym snem. Jechali�my z Frankiem przez g�ry, przez gaje dzikich drzew kawowych, maj�c po prawej r�ce p�omienny wsch�d s�o�ca. Po raz pierwszy stan�a przede mn� w ca�ym swoim wielorybim majestacie G�ra McCabe'a, najwy�szy szczyt wyspy. By� to budz�cy groz� garb, jaki� wieloryb z dziwn� ska�k� na grzbiecie. W por�wnaniu do rozmiar�w wieloryba ska�ka wygl�da�a jak od�amek harpuna i wydawa�a si� tak nie zwi�zana z reszt� g�ry, �e spyta�em Franka, czy to jaka� budowla. Frank powiedzia� mi, �e jest to formacja naturalna. Co wi�cej, o�wiadczy�, �e, o ile wie, noga cz�owieka nigdy nie stan�a na szczycie G�ry McCabe'a. - Nie wygl�da na zbyt trudn� do zdobycia - zauwa�y�em. Poza ska�k� na szczycie jej zbocza nie by�y trudniejsze do pokonania ni� przeci�tne schody. A i sama ska�ka, przynajmniej z tej odleg�o�ci, zdawa�a si� mie� sporo dogodnych szczelin i wyst�p�w. - Jest mo�e �wi�ta czy co� takiego? - spyta�em. - Mo�e kiedy� by�a. W ka�dym razie nie od czasu Bokonona. - Wi�c dlaczego nikt tam nie wszed�? - Widocznie nikt nie mia� ochoty. - Mo�e ja tam wejd�. - Prosz� bardzo. Wolna droga. Jechali�my w milczeniu. - A czy w og�le istnieje co� �wi�tego dla bokononist�w? - spyta�em po chwili. - O ile wiem, nawet B�g nie jest dla nich �wi�to�ci�. - Wi�c nie ma dla nich nic �wi�tego? - Tylko jedno. Pr�bowa�em zgadywa�. - Ocean? S�o�ce? - Cz�owiek - powiedzia� Frank. - Nic poza tym. Po prostu cz�owiek. 95. WIDZ� HAK Wreszcie ujrzeli�my zamek. By� niski, czarny i okrutny. Na murach tkwi�y zabytkowe dzia�a. Blanki, machiku�y i balustrady oblepione by�y lianami i ptasimi gniazdami. Od p�nocy mury zamku dochodzi�y do potwornej �ciany skalnej, opadaj�cej pionowo z wysoko�ci sze�ciuset st�p prosto do ciep�ego morza. Na jego widok rodzi�o si� pytanie, jakie zawsze rodzi si� na widok takiej g�ry kamieni: jak s�abi ludzie mogli ruszy� tak wielkie g�azy? I jak wszystkie takie budowle, sama dawa�a odpowied�: to �lepy strach przenosi� te kamienne bry�y. Zamek zosta� wzniesiony na rozkaz Tum-bumwy, cesarza San Lorenzo, zbieg�ego niewolnika i pomyle�ca. Powiadaj�, �e Tum-bumwa znalaz� jego wyobra�enie w dziecinnej ksi��ce z obrazkami. Musia�a to by� makabryczna ksi��eczka. Tu� przed sam� bram� droga wiod�a pod prymitywnym rusztowaniem z dw�ch s�up�w telegraficznych po��czonych poprzeczn� belk�. Z belki zwisa� pot�ny �elazny hak. By�a do niego przyczepiona tabliczka. "Hak - g�osi� napis na tabliczce - zarezerwowany dla Bokonona we w�asnej osobie." Odwr�ci�em si�, �eby jeszcze raz spojrze� na hak, i widok tego zaostrzonego kawa�ka �elaza u�wiadomi� mi, �e mam naprawd� obj�� rz�dy. Ka�� zwali� to rusztowanie! I uspokoi�em sam siebie my�l�, �e b�d� w�adc� stanowczym, sprawiedliwym i �agodnym i doprowadz� sw�j lud do dobrobytu. Fatamorgana. Z�udzenie! 96. DZWONEK, KSI��KA I KURA W PUDLE NA KAPELUSZE Nie uda�o nam si� dotrze� do "Papy" natychmiast. Opiekuj�cy si� nim lekarz, doktor Schlichter von Koenigswald, mrukn��, �e b�dziemy musieli poczeka� z p� godziny. Tak wi�c zostali�my z Frankiem w przedpokoju, za kt�rym by� apartament "Papy". By� to pok�j bez okien o powierzchni trzydziestu st�p kwadratowych, kt�rego umeblowanie stanowi�y surowe drewniane �awy i stolik do gry w karty. Na stoliku sta� elektryczny wentylator. Na kamiennych �cianach nie by�o obraz�w ani �adnych innych ozd�b. Jedynie co sze�� st�p na wysoko�ci siedmiu st�p od pod�ogi wmurowane by�y �elazne pier�cienie. Spyta�em Franka, czy pomieszczenie to nie by�o kiedy� sal� tortur. Frank powiedzia�, �e tak i �e w�a�nie stoj� na klapie, przykrywaj�cej w�az do loch�w. Opr�cz nas w poczekalni by� jeszcze milcz�cy wartownik oraz chrze�cija�ski pastor, got�w udzieli� "Papie" pociechy duchowej, gdyby zasz�a tego potrzeba. Mia� on ze sob� mosi�ny dzwonek, pud�o na kapelusze z wywierconymi otworami, Bibli� i rze�nicki n�. Wszystko to le�a�o obok niego na krze�le. Pastor powiedzia� mi, �e w pudle znajduje si� �ywa kura. Zachowywa�a si� spokojnie, poniewa�, jak mi wyja�ni�, nakarmi� j� �rodkami uspokajaj�cymi. Podobnie jak wszyscy mieszka�cy wyspy, kt�rzy uko�czyli dwadzie�cia pi�� lat, wygl�da� co najmniej na sze��dziesi�tk�. Przedstawi� mi si� jako doktor Vox Humana i wyja�ni� mi, �e zosta� tak nazwany na cze�� piszcza�ki organowej, kt�ra spad�a na jego matk�, kiedy w roku 1923 wysadzono w powietrze katedr� �wi�tego Wawrzy�ca. Wyzna� mi te� bez skr�powania, �e jego ojciec by� nieznany. Spyta�em go, jakie wyznanie reprezentuje, i przyzna�em si� otwarcie, �e kura i n� rze�nicki s� pewn� nowo�ci�, je�li chodzi o moje wyobra�enia na temat chrze�cija�stwa. - Co do dzwonka nie mam �adnych zastrze�e� - doda�em. Pastor okaza� si� cz�owiekiem inteligentnym. Doktorat, kt�ry got�w by� w ka�dej chwili pokaza�, otrzyma� na Uniwersytecie Biblijnym P�kuli Zachodniej w Little Rock, w stanie Arkansas. Trafi� na ten uniwersytet, jak mi si� zwierzy�, przez og�oszenie w "M�odym Mechaniku". Powiedzia� mi te�, �e wzi�� sobie do serca dewiz� swojej uczelni i st�d w�a�nie kura i n� rze�nicki. Dewiz� uniwersytetu by�o: "Nie�cie religi� w lud!" Pastor wyja�ni� mi, �e musia� szuka� w�asnej drogi do chrze�cija�stwa, jako �e katolicyzm i protestantyzm zosta�y na wyspie zakazane wraz z bokononizmem. - Je�li ma py� chrze�cijanin w tych farunkach, to musi wymy�li� co� nofego - brzmia�o to w dialekcie San Lorenzo. - Je�li mam by� chrze�cijaninem w tych warunkach, to musz� wymy�li� co� nowego. Z apartament�w "Papy" wyszed� doktor Schlichter von Koenigswald. Wygl�d mia� bardzo niemiecki i bardzo zm�czony. - Mo�ecie teraz wej�� do "Papy" - powiedzia�. - Postaramy si� nie m�czy� go - obieca� Frank. - My�l�, �e gdyby�cie go zam�czyli na �mier� - powiedzia� von Koenigswald - to by�by wam tylko wdzi�czny. 97. �MIERDZ�CY CHRZE�CIJANIN "Papa" Monzano le�a� wraz ze swoj� okrutn� chorob� w �o�u, kt�re by�o przerobione ze z�oconej nadmuchiwanej ��dki. Ster, linki, dulki - wszystko by�o pokryte z�otem. Za �o�e s�u�y�a mu szalupa ratunkowa z dawnego szkunera Bokonona "Pantofelek", statku, kt�ry dawno temu przywi�d� Bokonona i kaprala McCabe'a na San Lorenzo. Pok�j pomalowany by� na bia�o, ale "Papa" tak p�on�� z b�lu, �e �ciany wydawa�y si� sk�pane w jaskrawej czerwieni. "Papa" le�a� obna�ony do pasa i jego l�ni�cy od potu brzuch skr�cany b�lem dr�a� niczym �agiel w �opocie. Na szyi mia� �a�cuch z wisiorkiem w kszta�cie �uski karabinowej. S�dzi�em, �e to jaki� amulet, ale myli�em si�. Wisiorek zawiera� kawa�eczek lodu-9. "Papa" prawie nie m�g� m�wi�. Z�by mu szcz�ka�y, oddech by� spazmatyczny. Jego odrzucona do ty�u g�owa spoczywa�a na rufie ��dki. W pobli�u ��ka sta� ksylofon Mony. Widocznie poprzedniego wieczoru stara�a si� z�agodzi� cierpienia "Papy" muzyk�. - Papa? - szepn�� Frank. - Do widzenia - sykn�� "Papa". Jego niewidz�ce oczy wychodzi�y z orbit. - Przyprowadzi�em przyjaciela. - Do widzenia. - On zostanie prezydentem San Lorenzo, nadaje si� na to stanowisko znacznie bardziej ni� ja. - L�d! - zaskomli� "Papa". - Ci�gle prosi o l�d - powiedzia� von Koenigswald - a kiedy mu przynosimy, to nie chce. "Papa" przewr�ci� oczami. Rozlu�ni� mi�nie karku i uni�s� nieco g�ow�. Ale za chwil� zn�w wygi�� si� w �uk. - Nie ma znaczenia, kto b�dzie prezydentem... - Nie sko�czy� zdania. - Prezydentem San Lorenzo? - podpowiedzia�em mu. - San Lorenzo - przytakn�� i zdoby� si� na krzywy u�miech. - Powodzenia! - zaskrzypia�. - Dzi�kuj�. - Nie ma znaczenia! Bokonon. Z�ap Bokonona. Chcia�em pokaza�, �e rozumiem, o co chodzi. Pami�ta�em, �e ku uciesze ludu Bokonon mia� by� wiecznie �cigany i nigdy nie m�g� by� schwytany. - Z�api� go - obieca�em. - Powiedz mu... Pochyli�em si�, aby us�ysze�, co "Papa" chce przekaza� Bokononowi. - Powiedz mu, �e �a�uj�, �e go nie zabi�em - powiedzia� "Papa". - Powiem. - Ty go zabij. - Tak jest. "Papa" na tyle odzyska� panowanie nad g�osem, �e potrafi� nada� mu brzmienie rozkazuj�ce. - M�wi� powa�nie! Nie odpowiedzia�em. Nie mia�em ochoty nikogo zabija�. - On uczy ludzi �garstw. Zabij go i naucz ludzi prawdy. - Tak jest. - Ty i Hoenikker, wy dwaj dajcie ludziom nauk�. - Tak jest - obieca�em - zrobimy to. - Nauka to czary, kt�re naprawd� dzia�aj�. Umilk�, rozlu�ni� si� i zamkn�� oczy, a po chwili szepn��: - Ostatni obrz�dek. Von Koenigswald zawo�a� doktora Vox Human�. Pastor wyj�� z pud�a na kapelusze swoj� naszpikowan� �rodkami uspokajaj�cymi kur� i przygotowa� si� do odprawienia ostatnich obrz�dk�w wed�ug w�asnej wersji chrze�cija�stwa. "Papa" otworzy� jedno oko. - Nie ty - warkn�� na doktora Human�. - Wyno� si�! - Jak to? - spyta� doktor Humana. - Jestem prawowiernym bokononist� - powiedzia� "Papa" �wiszcz�cym szeptem. - Zabierzcie st�d tego �mierdz�cego chrze�cijanina. 98. OSTATNI OBRZ�DEK Tak wi�c uda�o mi si� by� �wiadkiem ostatniego obrz�dku bokononist�w. Pr�bowali�my znale�� w�r�d �o�nierzy i s�u�by kogo�, kto by przyzna�, �e zna obrz�dek, i chcia� odprawi� go z "Pap�". Nie zg�osi� si� nikt, co nie by�o zaskoczeniem wobec blisko�ci haka i loch�w. W tej sytuacji doktor von Koenigswald o�wiadczy�, �e on spr�buje zrobi�, co trzeba. Nigdy dotychczas nie odprawia� obrz�dku, ale setki razy widzia�, jak robi� to Julian Castle. - Czy jest pan bokononist�? - spyta�em. - Zgadzam si� z podstawow� ide� bokononizmu. Zgadzam si�, �e wszystkie religie, z bokononizmem w��cznie, to stek k�amstw. - Czy jako cz�owiek nauki nie odczuwa pan opor�w przed braniem udzia�u w podobnej ceremonii? - Jestem bardzo z�ym uczonym. Zrobi� wszystko, �eby ul�y� cz�owiekowi, nawet je�li b�dzie to nienaukowe. �aden prawdziwy uczony godny tej nazwy nie przyzna�by si� do czego� takiego. Po tych s�owach wszed� do z�otej ��dki "Papy" i usiad� na rufie. By�o tam tak ciasno, �e musia� trzyma� z�ocony ster pod pach�. Zdj�� sanda�y, kt�re nosi� na bose stopy. Potem odwin�� ko�dr� obna�aj�c nogi "Papy". I wtedy przytkn�� podeszwy do st�p umieraj�cego, przyjmuj�c klasyczn� pozycj� boko-maru. 99. BUK STFOSZIL GLINA - Buk stfoszil glina - zaintonowa� doktor von Koenigswald. - B�g stfoszil glina - zawt�rowa� mu "Papa" Monzano. "B�g stworzy� glin�" - powiedzia� w ten spos�b ka�dy z nich w swoim w�asnym dialekcie. W dalszym ci�gu litanii rezygnuj� z pr�b odtworzenia specyfiki ich wymowy. - B�g poczu� si� samotny - powiedzia� von Koenigswald. - B�g poczu� si� samotny. - I B�g rozkaza� cz�ci gliny wsta�. - I B�g rozkaza� cz�ci gliny wsta�. - Zobacz, co zrobi�em - powiedzia� B�g - g�ry, morze, niebo i gwiazdy. - Zobacz, co zrobi�em - powiedzia� B�g - g�ry, morze, niebo i gwiazdy. - I ja by�em t� glin�, kt�ra powsta�a i rozejrza�a si� doko�a. - I ja by�em t� glin�, kt�ra powsta�a i rozejrza�a si� doko�a. - Mia�em szcz�cie, mia�a szcz�cie ta glina. - Mia�em szcz�cie, mia�a szcz�cie ta glina - policzki "Papy" by�y mokre od �ez. - Ja, glina, powsta�em i zobaczy�em, jak pi�knie B�g to wszystko zrobi�. - Ja, glina, powsta�em i zobaczy�em, jak pi�knie B�g to wszystko zrobi�. - Pi�kna robota, Panie Bo�e! - Pi�kna robota, Panie Bo�e! - powiedzia� "Papa" z przekonaniem. - Nikt inny nie potrafi�by tego zrobi� tak dobrze. W ka�dym razie ja nie. - Nikt inny nie potrafi�by tego zrobi� tak dobrze. W ka�dym razie ja nie. - Czuj� si� bardzo ma�y w por�wnaniu z Tob�. - Czuj� si� bardzo ma�y w por�wnaniu z Tob�. - Czuj� si� nieco wa�niejszy tylko wtedy, kiedy my�l� o tej reszcie gliny, kt�ra nie mo�e powsta� i rozejrze� si� doko�a. - Czuj� si� nieco wa�niejszy tylko wtedy, kiedy my�l� o tej reszcie gliny, kt�ra nie mo�e powsta� i rozejrze� si� doko�a. - Dosta�em tak du�o, a reszta gliny tak ma�o. - Dosta�em tak du�o, a reszta gliny tak ma�o. - Sienkuje sa to fyrusznienie! - zawo�a� von Koenigswald. - Sienkuje sa to fyrusznienie! - wykrztusi� "Papa". Mia�o to znaczy�: "Dzi�kuj� za to wyr�nienie!" - Teraz glina k�adzie si� z powrotem i idzie spa�. - Teraz glina k�adzie si� z powrotem i idzie spa�. - C� za pi�kne wspomnienia! - C� za pi�kne wspomnienia! - Jak�e interesuj�ce okazy chodz�cej gliny uda�o mi si� spotka�! - Jak�e interesuj�ce okazy chodz�cej gliny uda�o mi si� spotka�! - Podoba�o mi si� wszystko, co widzia�em. - Podoba�o mi si� wszystko, co widzia�em. - Dobranoc. - Dobranoc. - Id� teraz do nieba. - Id� teraz do nieba. - Z niecierpliwo�ci� czekam na chwil�... - Z niecierpliwo�ci� czekam na chwil�... - W kt�rej dowiem si� wreszcie, co by�o moim wampeterem... - W kt�rej dowiem si� wreszcie, co by�o moim wampeterem... - I kto nale�a� do mojego karassu... - I kto nale�a� do mojego karassu... - I co dobrego nasz karass zrobi� dla Ciebie. - I co dobrego nasz karass zrobi� dla Ciebie. - Amen. - Amen. 100. FRANK STACZA SI� DO LOCH�W Ale "Papa" nie umar� i nie poszed� do nieba; w ka�dym razie jeszcze nie wtedy. Spyta�em Franka, kiedy b�dzie najlepiej og�osi� obj�cie przeze mnie urz�du prezydenta. Nie otrzyma�em od niego �adnej pomocy, nie mia� �adnych pomys��w, wszystko by�o na mojej g�owie. - S�dzi�em, �e mog� liczy� na pa�sk� pomoc - powiedzia�em z wyrzutem. - We wszystkim, co ma zwi�zek z technik�. - Frank by� w tej sprawie bardzo skrupulatny. Chcia�, abym traktowa� go wy��cznie jako technika i nie zmusza� go do przekraczania jego kompetencji. - Rozumiem. - We wszystkim, co dotyczy ludzi, ma pan woln� r�k�. To nale�y do pana obowi�zk�w. To stanowcze odci�cie si� od wszelkich spraw ludzkich rozgniewa�o mnie, spyta�em go wi�c z ironi�: - Czy mo�e mi pan w takim razie zdradzi�, co jest planowane na ten uroczysty dzie� ze spraw czysto technicznych? - Naprawa elektrowni i organizacja pokaz�w lotniczych - brzmia�a czysto techniczna odpowied�. - Wspaniale! W ten spos�b moim pierwszym sukcesem jako prezydenta b�dzie przywr�cenie mojemu ludowi elektryczno�ci. Frank nie dostrzeg� w tym nic zabawnego i zasalutowa� mi. - Postaram si�, panie prezydencie. Zrobi� wszystko, co b�d� m�g�. Nie mog� powiedzie� dok�adnie, kiedy energia znowu pop�ynie. - Chc�, aby ten kraj dysza� energi�. - Zrobi� wszystko, co w mojej mocy - zasalutowa� znowu Frank. - A te pokazy lotnicze? - spyta�em. - Co to ma by�? Znowu otrzyma�em sztywn� odpowied�. - O pierwszej po po�udniu, panie prezydencie, sze�� samolot�w naszych si� zbrojnych przeleci nad pa�acem i ostrzela cele znajduj�ce si� na morzu. Jest to fragment obchod�w Dnia Stu M�czennik�w za Demokracj�. Potem ambasador Stan�w Zjednoczonych planuje wrzucenie wie�ca do morza. Ustali�em wi�c wst�pnie, �e Frank og�osi moj� apoteoz� bezpo�rednio po pokazach lotniczych i ceremonii z wie�cem. - Co pan o tym s�dzi? - spyta�em Franka. - Pan jest tu szefem. - My�l�, �e musz� przygotowa� sobie przem�wienie. I trzeba zorganizowa� jakie� zaprzysi�enie, �eby rzecz wygl�da�a uroczy�cie i oficjalnie. - Pan jest tu szefem. - Za ka�dym razem Frank wypowiada� te s�owa z wi�kszym dystansem, tak jakby schodzi� po szczeblach drabiny do g��bokiej studni, podczas gdy ja pozostawa�em na g�rze. W�wczas u�wiadomi�em sobie ze z�o�ci�, �e moja zgoda na zostanie szefem pozwala�a Frankowi robi� to, na co mia� ochot�, robi� to, co robi� jego ojciec: gromadzi� zaszczyty i czerpa� zadowolenie z �ycia, nie bior�c na siebie �adnej odpowiedzialno�ci. Osi�ga� ten sw�j cel, staczaj�c si� w sensie duchowym do loch�w. 101. �LADEM POPRZEDNIK�W WYJMUJ� BOKONONA SPOD PRAWA Pisa�em swoje przem�wienie w okr�g�ej nagiej sali, mieszcz�cej si� na parterze baszty. Znajdowa� si� tam jedynie st� i krzes�o. Moje przem�wienie r�wnie� by�o okr�g�e, nagie i n�dznie umeblowane. By�o pe�ne najlepszych nadziei i skromno�ci. Zrozumia�em te�, �e nie potrafi� oby� si� bez pomocy Boga. Nigdy dotychczas nie odczuwa�em potrzeby takiego oparcia i dlatego nie wierzy�em w jego istnienie. Teraz zrozumia�em, �e musz� uwierzy� i... uwierzy�em. Potrzebowa�em tak�e pomocy ze strony ludzi. Poprosi�em o list� zaproszonych go�ci i stwierdzi�em, �e nie ma w�r�d nich Juliana Castle i jego syna. Wys�a�em do nich natychmiast go�c�w z zaproszeniami, gdy� ci dwaj wiedzieli o moim narodzie wi�cej ni� wszyscy inni ludzie z wyj�tkiem Bokonona. Co za� do Bokonona, to rozwa�a�em mo�liwo�� zaproszenia go do udzia�u w rz�dzie, rozpoczynaj�c co� w rodzaju z�otego wieku na San Lorenzo. Chcia�em te� zarz�dzi� natychmiastowe usuni�cie, w�r�d rado�ci t�um�w, przera�aj�cego haka sprzed bramy zamku. Zaraz jednak u�wiadomi�em sobie, �e z�oty wiek musi zaofiarowa� co� wi�cej ni� jednego �wi�tego w rz�dzie, �e trzeba da� wszystkim du�o dobrych rzeczy do jedzenia, pi�kne mieszkania, dobre szko�y, rozrywk� i prac� - rzeczy, kt�rych ani Bokonon, ani ja nie mogli�my ludziom zapewni�. Tak wi�c dobro i z�o musia�y nadal pozosta� rozdzielone; dobro w d�ungli, a z�o w pa�acu. By�a to jedyna rozrywka, jak� mogli�my zapewni� ludowi. Rozleg�o si� pukanie do drzwi. To s�u��cy przyszed� mi powiedzie�, �e zacz�li przybywa� go�cie. Wsun��em swoje przem�wienie do kieszeni i ruszy�em w g�r� kr�conymi schodami. Ze szczytu najwy�szej wie�y mojego zamku obj��em wzrokiem moich go�ci, moj� s�u�b�, moj� ska�� i moje ciep�e morze. 102. WROGOWIE WOLNO�CI Kiedy my�l� o wszystkich tych ludziach, przychodzi mi na my�l Calypso Sto Dziewi�tnaste, w kt�rym Bokonon zaprasza nas, aby�my za�piewali z nim razem: Gdzie� s� moi dawni, zacni kumple? Pyta� pewien stary, smutny cz�owiek. Wi�c podszed�em i szepn��em mu na ucho: Twoi dawni, zacni kumple poszli sobie. W�r�d obecnych byli ambasador Horlick Minton z ma��onk�, H. Lowe Crosby, fabrykant rower�w, ze swoj� Hazel, doktor Julian Castle, humanitarysta i filantrop, jego syn literat i hotelarz, ma�y Newton Hoenikker, malarz, i jego muzykalna siostra Angela Conners, moja boska Mona, genera� major Franklin Hoenikker oraz oko�o dwudziestu miejscowych wy�szych urz�dnik�w i wojskowych. Nie �yj�... prawie wszyscy z nich ju� dzi� nie �yj�. Jak powiada Bokonon: "Nigdy nie zaszkodzi si� po�egna�." Na moich murach urz�dzono bufet uginaj�cy si� pod ci�arem miejscowych przysmak�w: ma�ych pieczonych ptaszk�w, ozdobionych ich w�asnymi turkusowymi pi�rkami; lawendowych krab�w, posiekanych, usma�onych w oleju kokosowym i w�o�onych z powrotem do skorupek; palczak�w barakudy faszerowanych past� bananow� oraz kostek gotowanego mi�sa albatrosa na prza�nych waflach z kukurydzianej m�ki. Albatros, jak mi powiedziano, zosta� zestrzelony z tej samej blanki, na kt�rej stoi bufet. Podawano dwa napoje, oba bez lodu: Pepsi-Col� i krajowy rum. Pepsi-Col� w plastikowych kuflach, rum w skorupach orzech�w kokosowych. Nie potrafi�em okre�li� dok�adnie s�odkawego zapachu rumu, kt�ry przypomina� mi nie wiadomo dlaczego ch�opi�ce lata. Frank pom�g� mi zidentyfikowa� zapach. - Aceton - powiedzia�. - Aceton? - U�ywany do kleju do modeli samolot�w. Nie pi�em tego rumu. Ambasador Minton co chwil� wznosi� sw�j kokos gestem dyplomaty i smakosza, udaj�c, �e kocha wszystkich ludzi i wszystkie pijane przez nich trunki. Nie widzia�em jednak, �eby pi�. Nawiasem m�wi�c mia� przy sobie dziwnego kszta�tu przedmiot. Przypomina�o to futera� od waltorni, ale jak si� okaza�o, zawiera� on wieniec, kt�ry mia� by� wrzucony w morze. Jedyn� osob� pij�c� ten rum by� H. Lowe Crosby, kt�ry by� widocznie pozbawiony w�chu. Bawi� si� on w najlepsze, pi� aceton ze skorupy orzecha kokosowego, siedzia� na armacie przykrywaj�c swoim wielkim ty�kiem otw�r zap�onowy i patrzy� na morze przez wielk� japo�sk� lornet�. Ogl�da� cele zmontowane na tratwach, zakotwiczonych w pewnej odleg�o�ci od brzegu. By�y to wyci�te z tektury postacie ludzi. Mia�y one zosta� ostrzelane i zbombardowane podczas demonstracji pot�gi sze�ciu samolot�w, sk�adaj�cych si� na Wojska Lotnicze San Lorenzo. Ka�dy z tych cel�w stanowi� karykatur� jakiej� rzeczywistej postaci i nazwiska tych postaci by�y wymalowane po obu stronach figur. Spyta�em, kto jest autorem karykatur, i dowiedzia�em si�, �e malowa� je wielebny doktor Vox Humana, kt�ry w�a�nie sta� ko�o mnie. - Nie wiedzia�em, �e ma pan tak wszechstronne zdolno�ci. - Tak. Jako m�ody cz�owiek mia�em problem z wyborem drogi �yciowej. - My�l�, �e dokona� pan s�usznego wyboru. - Modli�em si� o natchnienie od Boga. - Widocznie je pan otrzyma�. H. Lowe Crosby przekaza� lornet� �onie. - Ten najbli�szy to stary poczciwy generalissimus. - A tam jest stary poczciwy Hitler - za�mia�a si� uradowana Hazel. - I Mussolini, i jaki� stary poczciwy samuraj. - I stary poczciwy kajzer Wilu� w pikelhaubie - grucha�a Hazel. - Nigdy nie przypuszcza�am, �e go jeszcze kiedy� zobacz�. - Ale zaraz dostanie! - cieszy�a si� Hazel. - To dopiero b�dzie dla niego niespodzianka! Bardzo zabawny pomys�. - Zgromadzili tam prawie wszystkich wrog�w wolno�ci - o�wiadczy� H. Lowe Crosby. 103. OPINIA LEKARSKA NA TEMAT SKUTK�W STRAJKU PISARZY Nikt spo�r�d go�ci nie wiedzia� jeszcze, �e to ja mam zosta� prezydentem. Nikt nie wiedzia�, jak bliski �mierci jest "Papa". Frank o�wiadczy� oficjalnie, �e "Papa" czuje si� dobrze i przesy�a wszystkim najlepsze pozdrowienia. Potem og�osi� porz�dek uroczysto�ci, z kt�rego wynika�o, �e najpierw ambasador Minton wrzuci do morza wieniec ku czci stu m�czennik�w, nast�pnie odb�d� si� �wiczenia w strzelaniu do p�ywaj�cych cel�w, a na ko�cu zabierze g�os Frank. Nie wspomnia� nic na temat tego, �e po nim przem�wi� ja. Tak wi�c traktowano mnie po prostu jak zagranicznego dziennikarza i mog�em zaj�� si� nieszkodliwym ma�ym granfaloniarstwem. - Dzie� dobry, mamo! - powita�em Hazel Crosby. - O, to� to m�j ch�opiec! - zawo�a�a Hazel, bior�c mnie w swoje naperfumowane obj�cia i zwracaj�c si� do wszystkich wyja�ni�a, �e pochodz� z Indiany. Ojciec i syn Castle'owie trzymali si� osobno od reszty towarzystwa. Od dawna nie przyjmowani w pa�acu, byli teraz zaintrygowani tym, �e nagle ich zaproszono. M�ody Castle nazwa� mnie "Bomb�". - Dzie� dobry, panie "Bomba". Co nowego u artyst�w s�owa? - R�wnie dobrze m�g�bym ja spyta� o to pana. - Planuj� og�oszenie powszechnego strajku pisarzy do czasu, a� ludzko�� odzyska zmys�y. Przyst�puje pan? - A czy pisarze maj� prawo strajkowa�? To tak jakby strajkowali policjanci albo stra�acy. - Albo profesorowie wy�szych uczelni. - Albo profesorowie wy�szych uczelni - zgodzi�em si�. Potrz�sn��em g�ow�. - Nie, sumienie nie pozwala mi bra� udzia�u w takim strajku. Uwa�am, �e cz�owiek zostaj�c pisarzem zobowi�zuje si� tym samym uroczy�cie, �e b�dzie dostarcza� ludziom pi�kna, m�dro�ci i pociechy z maksymaln� wydajno�ci�. - N�ci mnie my�l, �eby zobaczy�, jakim wstrz�sem by�oby dla ludzi, gdyby nagle przesta�y powstawa� nowe ksi��ki, sztuki, historie, poematy... - I jak� satysfakcj� mia�by pan z tego, gdyby ludzie zacz�li nagle mrze� jak muchy? - My�l�, �e raczej zdychaliby jak w�ciek�e psy, warcz�c, skacz�c sobie do gard�a i k�saj�c w�asne ogony. - Prosz� pana, jak umiera cz�owiek pozbawiony pociechy literatury? - zwr�ci�em si� do Castle'a seniora. - S� dwie mo�liwo�ci - odpowiedzia�. - Marsko�� serca albo zanik systemu nerwowego. - Obie niezbyt przyjemne, jak s�dz� - zauwa�y�em. - To prawda - powiedzia� Castle senior. - Dlatego te�, na lito�� bosk�, b�agam was, piszcie nadal! 104. SULFATIAZOL Moja niebia�ska Mona nie podchodzi�a do mnie ani nie posy�a�a mi omdlewaj�cych spojrze�. Pe�ni�a obowi�zki gospodyni, przedstawiaj�c Angel� i ma�ego Newta miejscowej �mietance towarzyskiej. Kiedy teraz zastanawiam si� nad t� dziewczyn� - przypominam sobie jej oboj�tno�� na chorob� "Papy" i na nasze zar�czyny - waham si� pomi�dzy najbardziej sprzecznymi ocenami. Czy reprezentowa�a szczyt kobiecego uduchowienia? Czy te� mo�e by�a dziewczyn� nieczu��, zimn�, frygid�, kr�tko m�wi�c, zbzikowan� na punkcie gry na ksylofonie, kultu cia�a i boko-maru? Nigdy tego nie b�d� wiedzia�. Jak powiada Bokonon: �garzem jest ka�dy kochanek, Bo ok�amuje sam siebie. Prawdom�wni mi�o�ci nie znaj�, Jak ostrygi zimne oczy maj�. Wniosek st�d dla mnie oczywisty: mam pami�ta� moj� Mon� jako istot� doskona��. - Czy rozmawia� pan dzisiaj ze swoim przyjacielem i wielbicielem Crosbym? - zwr�ci�em si� do m�odego Filipa Castle w Dniu Stu M�czennik�w za Demokracj�. - Nie pozna� mnie w garniturze, butach i krawacie - odpowiedzia� m�ody Castle. - Odbyli�my mi�� pogaw�dk� na temat rower�w. Mo�liwe, �e porozmawiamy jeszcze. Stwierdzi�em, �e pomys� Crosby'ego, aby produkowa� rowery na San Lorenzo, przesta� mnie nagle �mieszy�. Jako szefowi rz�du bardzo mi zale�a�o na fabryce rower�w. Poczu�em gwa�townie szacunek dla osoby Crosby'ego i dla tego, co on m�g� zdzia�a�. - Jak, wed�ug pan�w, ludno�� San Lorenzo ustosunkuje si� do uprzemys�owienia kraju? - spyta�em obu Castle'�w, ojca i syna. - Ludno�� San Lorenzo - odpowiedzia� ojciec - interesuje si� tylko trzema rzeczami: �owieniem ryb, kopulacj� i bokononizmem. - Czy nie s�dzi pan, �e mog� by� te� zainteresowani post�pem? - Ju� go co nieco zaznali. Jest tylko jeden aspekt post�pu, kt�ry naprawd� do nich przemawia. - C� to takiego? - Gitara elektryczna. Przeprosi�em i podszed�em do Crosbych. Frank Hoenikker wyja�nia� im w�a�nie, kto to jest Bokonon i przeciwko czemu wyst�puje. - On jest przeciwnikiem nauki - m�wi�. - Nie rozumiem, jak cz�owiek normalny mo�e by� przeciwnikiem nauki? - spyta� Crosby. - Gdyby nie penicylina, ju� bym dawno nie �y�a - wtr�ci�a Hazel. - I moja matka tak samo. - Ile lat ma pani matka? - zaciekawi�em si�. - Sto sze��. Pi�kny wiek, prawda? - Niew�tpliwie - zgodzi�em si�. - By�abym tak�e wdow�, gdyby nie lekarstwo, kt�re uratowa�o �ycie memu m�owi. - Hazel musia�a spyta� m�a o nazw� lekarstwa. - Kochanie, jak si� nazywa�o lekarstwo, kt�re ci wtedy uratowa�o �ycie? - Sulfatiazol. I wtedy pope�ni�em b��d, bior�c z tacy kanapk� z albatrosem. 105. �RODEK ZNIECZULAJ�CY Jak si� okaza�o - jak si� musia�o okaza�, powiedzia�by Bokonon - mi�so albatrosa wyj�tkowo mi nie s�u�y. By�em chory, zanim jeszcze prze�kn��em pierwszy k�s, i musia�em zbiec kr�tymi kamiennymi schodami w poszukiwaniu �azienki. Wpad�em do tej, kt�ra przylega�a do pokoj�w "Papy". Kiedy wychodzi�em stamt�d, os�abiony, ale z uczuciem ulgi, zderzy� si� ze mn� doktor Schlichter von Koenigswald, wybiegaj�cy z sypialni "Papy". Spojrza� na mnie dzikim wzrokiem i potrz�saj�c mn� zawo�a�: - Co to by�o? Co on nosi� na szyi? - S�ucham? - On to po�kn��! Po�kn�� to, co by�o w wisiorku, i nie �yje. Przypomnia�em sobie wisiorek, jaki "Papa" mia� na szyi, i wysun��em najbardziej prawdopodobne przypuszczenie. - Mo�e cyjanek? - Cyjanek? Czy po za�yciu cyjanku cz�owiek w ci�gu sekundy zamienia si� w beton? - Jak to w beton? - W marmur! �elazo! Nigdy w �yciu nie widzia�em tak sztywnego trupa. Jak si� go stuknie, wydaje odg�os niczym marimba! Niech pan zobaczy! Von Koenigswald zaci�gn�� mnie do pokoju "Papy". W ��ku, w z�otej szalupie, le�a�o co� strasznego. "Papa" nie �y�, ale jego widok nie kojarzy� si� wcale z "wiecznym odpoczywaniem". G�owa "Papy" by�a odrzucona do ty�u. Ca�e cia�o opiera�o si� tylko na czubku g�owy i na stopach, tworz�c �uk wycelowany w sufit. To, �e umar� na skutek za�ycia zawarto�ci swego amuletu, nie ulega�o w�tpliwo�ci. W jednej r�ce zaciska� otwarte naczy�ko, za� wskazuj�cy palec i kciuk drugiej r�ki zastyg�y mi�dzy z�bami, jakby przed chwil� wypu�ci�y szczypt� jakiej� substancji. Doktor von Koenigswald wyj�� dulk� z gniazda w burcie z�otej szalupy i postuka� ni� po brzuchu "Papy". "Papa" rzeczywi�cie wydawa� d�wi�k podobny do g�osu marimby. Usta, nos i oczy "Papy" pokrywa� b��kitnobia�y szron. Podobne objawy, B�g mi �wiadkiem, teraz nikogo ju� nie dziwi�. Ale wtedy by�y czym� nowym. "Papa" Monzano by� pierwszym w historii cz�owiekiem, kt�ry zmar� na skutek zetkni�cia z lodem-9. Notuj� ten fakt, cho� nie wiem, czy ma to jakiekolwiek znaczenie. "Zapisujcie wszystko", powiada Bokonon. Chce nam, oczywi�cie, powiedzie�, �e wszelkie pisanie i czytanie historii jest strat� czasu. "Bo jak�e mo�na oczekiwa�, �e m�czy�ni i kobiety nie pope�ni� powa�nych b��d�w w przysz�o�ci, je�li nie b�d� mie� szczeg�owych danych z przesz�o�ci?" - zapytuje z ironi�. Tak wi�c powtarzam: "Papa'' Monzano by� pierwszym w historii cz�owiekiem, kt�ry zmar� na skutek zetkni�cia z lodem-9. 106. CO M�WI� BOKONONISCI, KIEDY POPE�NIAJ� SAMOB�JSTWO Doktor von Koenigswald, z ogromnym o�wi�cimskim deficytem w swoim rachunku dobrych uczynk�w, by� drug� ofiar� lodu-9. M�wi� w�a�nie na temat st�enia po�miertnego. - Rigor mortis nie nast�puje w ci�gu kilku sekund - wyja�nia�. - Odwr�ci�em si� od "Papy" dos�ownie na chwil�. Bredzi�... - Co m�wi�? - O b�lu, lodzie, Monie... r�ne rzeczy. I nagle powiedzia�: "Teraz zniszcz� ca�y �wiat." - Co chcia� przez to powiedzie�? - To jest formu�ka, jak� bokononi�ci wypowiadaj�, kiedy pope�niaj� samob�jstwo. Von Koenigswald podszed� do miednicy z wod�, aby umy� r�ce. - Kiedy znowu spojrza�em na niego - m�wi� doktor z r�kami nad miednic� - ju� nie �y� i by� sztywny jak pos�g, tak jak pan go teraz widzi. Dotkn��em palcami jego warg. By�o w nich co� dziwnego. Zanurzy� r�ce w wodzie. - Ciekawe, jaka substancja... - pytanie zawis�o w powietrzu. Von Koenigswald podni�s� r�ce i woda z miednicy unios�a si� wraz z nimi. Nie by�a to ju� woda, lecz p�kula lodu-9. Doktor dotkn�� ko�cem j�zyka b��kitnobia�ej tajemnicy. Jego wargi pokry�y si� szronem. W jednej sekundzie zamar� na kamie�, zachwia� si� i run��. B��kitnobia�a p�kula rozbi�a si�. Od�amki lodu rozsypa�y si� po ca�ej pod�odze. Skoczy�em do drzwi i zacz��em wzywa� pomocy. Zbiegli si� �o�nierze i s�u�ba. Rozkaza�em im sprowadzi� natychmiast Franka, Newta i Angel�. Po raz pierwszy zobaczy�em l�d-9. 107. NACIESZCIE SWOJE OCZY! Wpu�ci�em tr�jk� dzieci doktora Feliksa Hoenikkera do sypialni "Papy" Monzano. Zamkn��em drzwi i zagrodzi�em im drog� odwrotu. P�on��em szlachetnym oburzeniem. Wiedzia�em, co to jest l�d-9. Nieraz widzia�em go we snach. Nie by�o w�tpliwo�ci, �e "Papa" dosta� l�d-9 od Franka. I mo�na by�o s�dzi�, �e skoro Frank rozdawa� l�d-9, to Angela i ma�y Newt mogli robi� to samo. Rykn��em wi�c na ca�� tr�jk�, oskar�aj�c ich o potworn� zbrodni�. Powiedzia�em im, �e wszystko si� wyda�o, �e wiem o nich i o lodzie-9. Pr�bowa�em wstrz�sn�� nimi, t�umacz�c, �e l�d-9 grozi zag�ad� wszelkim formom �ycia na ziemi. Wywar�em, wida�, na nich niez�e wra�enie, bo nie przysz�o im do g�owy spyta� mnie, sk�d wiem o lodzie-9. - Macie, nacieszcie swoje oczy! - powiedzia�em. Bokonon powiada: "B�g nigdy w swoim �yciu nie napisa� dobrej sztuki." Scena w pokoju "Papy" obfitowa�a w efektowne rekwizyty i m�j wst�pny monolog r�wnie� by� udany. Jednak ju� pierwsza replika Hoenikkera zepsu�a ca�e wra�enie. Ma�y Newt zwymiotowa�. 108. FRANK M�WI, CO TRZEBA ZROBI� I wtedy wszystkim nam zrobi�o si� niedobrze. Newt niew�tpliwie znalaz� odpowiedni� form� wypowiedzi. - Zgadzam si� z panem ca�kowicie - powiedzia�em do Newta i warkn��em do Franka i Angeli: - Zdanie Newta ju� znamy, chcia�bym teraz us�ysze�, co wy macie do powiedzenia. Angela sta�a zgi�ta wp�, zielona, z wywieszonym j�zykiem. - Uck - to by�a jej jedyna odpowied�. - Czy pan jest r�wnie� tego zdania? - zwr�ci�em si� do Franka. - Generale, czy podpisuje si� pan pod tym "Uck"? Frank wyszczerzy� zaci�ni�te z�by i kurczowo, ze �wistem wci�ga� powietrze. - Jak tamten pies - wyj�ka� ma�y Newt, patrz�c na Koenigswalda. - Jaki pies? Newt odpowiedzia� prawie bezg�o�nym szeptem, ale kamienne �ciany dawa�y tak� akustyk�, �e jego szept rozleg� si� niczym d�wi�k kryszta�owych dzwonk�w. - W Wigili�, kiedy umar� ojciec. Newt m�wi� sam do siebie i kiedy poprosi�em go, �eby opowiedzia� t� histori� z psem w dniu �mierci jego ojca, spojrza� na mnie tak, jakbym wdar� si� do jego snu. Zignorowa� mnie ca�kowicie. Jednak widocznie brat i siostra wyst�powali w jego koszmarnym �nie, bo powiedzia� do Franka: - To ty mu to da�e�. Dlatego dosta�e� t� wspania�� posad�, prawda? Co mu powiedzia�e�? �e masz co� lepszego ni� bomba wodorowa? Frank pu�ci� pytanie mimo uszu. Rozgl�da� si� uwa�nie po pokoju, staraj�c si� przemy�le� to, co si� zdarzy�o. Szcz�kn�� kilkakrotnie z�bami, mrugaj�c za ka�dym razem. Krew wr�ci�a mu do twarzy i powiedzia�: - S�uchajcie, musimy uprz�tn�� ten ba�agan. 109. FRANK SI� BRONI - Generale - zwr�ci�em si� do Franka - by�o to niew�tpliwie jedno z najbardziej sensownych o�wiadcze�, z�o�onych przez genera�a w ostatnim roku. Jak pan, jako m�j doradca techniczny, wyobra�a sobie to, co pan tak �adnie nazwa� "uprz�tni�ciem tego ba�aganu"? Frank odpowiedzia� czynem. Pstrykn�� palcami. Widzia�em niemal, jak odcina si� od przyczyn tego ba�aganu i jak narasta w nim duma cz�owieka, kt�ry oczyszcza, zbawia i robi porz�dek. - Szczotki, szufelki, lutlampa, prymus, wiadra - komenderowa� pstrykaj�c palcami. - Czy proponuje pan zastosowanie lutlampy tak�e do trup�w? - spyta�em. Frank by� ju� ca�kowicie poch�oni�ty problemami technicznymi i porusza� si� jak w transie, w takt pstrykni�� palcami. - Zmieciemy z pod�ogi wi�ksze kawa�ki i stopimy je w wiadrze na prymusie. Potem przejedziemy dok�adnie ca�� pod�og� lutlamp�, na wypadek gdyby zosta�y jakie� mikroskopijne kryszta�ki. Co zrobimy z cia�ami i z ��kiem... - Tu musia� chwil� pomy�le�. - Spalimy na stosie! - zawo�a�, wyra�nie z siebie zadowolony. - Ka�� zbudowa� wielki stos przed zamkiem, ko�o haka. Zaniesiemy tam cia�a i spalimy je razem z ��kiem. Skierowa� si� do wyj�cia, aby wyda� rozkazy w sprawie budowy stosu i dostarczenia rzeczy niezb�dnych do uprz�tni�cia pokoju, ale zagrodzi�a mu drog� Angela. - Jak mog�e�? - spyta�a. - Wszystko b�dzie w porz�dku - odpowiedzia� Frank z wymuszonym u�miechem. - Jak mog�e� da� to takiemu cz�owiekowi jak "Papa" Monzano? - Najpierw uprz�tnijmy ten ba�agan, a potem porozmawiajmy. Angela schwyci�a go za ramiona i potrz�sn�a. - Jak mog�e�? - powt�rzy�a. Frank odtr�ci� jej r�ce. Nienaturalny u�miech znik� z jego twarzy, ust�puj�c miejsca wyrazowi z�o�liwego szyderstwa, kt�ry towarzyszy� s�owom wypowiedzianym z najwy�sz� pogard�: - Kupi�em sobie stanowisko, tam samo jak ty kupi�a� sobie przystojniaka m�a, tak samo jak Newt kupi� sobie tydzie� na przyl�dku Cod ze swoj� liliputk�! Nienaturalny u�miech wr�ci� na jego twarz. Frank wyszed� trzasn�wszy drzwiami. 110. ROZDZIA� CZTERNASTY "Czasami pul-pa - powiada Bokonon - wykracza poza nasze zdolno�ci pojmowania." W Ksi�dze Bokonona s�owo pul-pa raz jest t�umaczone jako "deszcz g�wna", a raz jako "gniew bo�y". Z tego, co Frank powiedzia�, zanim trzasn�� drzwiami, wynika�o, �e Republika San Lorenzo i tr�jka Hoenikker�w nie byli jedynymi posiadaczami lodu-9. Wszystko wskazywa�o na to, �e Stany Zjednoczone Ameryki i Zwi�zek Socjalistycznych Republik Radzieckich mia�y go r�wnie�. Stany Zjednoczone zdoby�y l�d-9 przez m�a Angeli i jego zak�ady w Indianapolis by�y niew�tpliwie otoczone drutami pod wysokim napi�ciem i krwio�erczymi owczarkami alzackimi. Sta�em w milczeniu z pochylon� g�ow� i przymkni�tymi oczami. Czeka�em na powr�t Franka ze skromnym sprz�tem potrzebnym do uprz�tni�cia sypialni - tej jednej jedynej na �wiecie sypialni zaka�onej lodem-9. Sk�d� z fioletowej aksamitnej oddali dobiega� mnie g�os Angeli. Nie pr�bowa�a broni� siebie, broni�a ma�ego Newta. - Newt niczego jej nie dawa�. Ona sama ukrad�a. Jej wyja�nienie nie zrobi�o na mnie �adnego wra�enia. Na co mo�e liczy� ludzko�� - my�la�em sobie - skoro istniej� tacy ludzie jak Feliks Hoenikker, kt�rzy potrafi� dawa� takie zabawki jak l�d-9 w r�ce bezmy�lnych dzieci, jakimi s� wszyscy prawie m�czy�ni i kobiety. I przypomnia�em sobie Rozdzia� Czternasty Ksi�gi Bokonona, przeczytany w ca�o�ci poprzedniego wieczora. Rozdzia� Czternasty jest zatytu�owany: Jak� nadziej� mo�e �ywi� my�l�cy cz�owiek co do przysz�o�ci ludzko�ci, je�li we�mie pod uwag� do�wiadczenia ostatniego miliona lat? Na przeczytanie Rozdzia�u Czternastego nie trzeba zbyt wiele czasu. Sk�ada si� on z jednego tylko s�owa i kropki. Oto on: "�adnej." 111. CHWILA ODPOCZYNKU Frank wr�ci� z miot�ami, szufelkami, lutlamp�, prymusem, wiadrem i gumowymi r�kawicami. W�o�yli�my r�kawice, aby nie zakazi� r�k lodem-9. Frank rozpali� prymus na ksylofonie niebia�skiej Mony i na tym wszystkim ustawi� stare poczciwe wiadro. Zbierali�my wi�ksze kawa�ki lodu-9 z pod�ogi i wrzucali�my je do tego skromnego, zwyk�ego wiadra, gdzie topnia�y, staj�c si� dobr�, kochan�, uczciw� wod�. Angela i ja zamiatali�my pod�og�, a ma�y Newt szuka� pod meblami kawa�eczk�w lodu, kt�re mogli�my przeoczy�. Frank za� szed� naszym �ladem z oczyszczaj�cym p�omieniem lutlampy. Opanowa�a nas bezmy�lna pogoda ducha sprz�taczek i wo�nych pracuj�cych na nocn� zmian�. W tym rozbabranym �wiecie robili�my porz�dki przynajmniej w swoim k�ciku. S�ysza�em samego siebie, wypytuj�cego swobodnym tonem Newta, Angel� i Franka o dzie� wigilijny, w kt�rym umar� ich ojciec, i o psa. A oni, wierz�c jak dzieci, �e sprz�taniem wszystko da si� naprawi�, opowiedzieli mi nast�puj�c� histori�: W ow� fataln� wigili� Bo�ego Narodzenia Angela uda�a si� do wsi po lampki na choink�, za� Newt i Frank poszli na spacer po opustosza�ej zimowej pla�y, gdzie spotkali czarnego psa wodo�aza. Pies by� w towarzyskim nastroju, jak wszystkie wodo�azy, i poszed� za ch�opcami do domu. W czasie gdy dzieci nie by�o, Feliks Hoenikker umar� w swoim bia�ym wiklinowym fotelu zwr�conym w stron� morza. Przez ca�y dzie� dra�ni� dzieci aluzjami do lodu-9, pokazuj�c im buteleczk� z etykietk�, na kt�rej wyrysowa� czaszk� z piszczelami i napisa�: "Uwaga! L�d-9! Chroni� przed wilgoci�!" Przez ca�y dzie� Feliks Hoenikker dr�czy� dzieci wypowiadanymi �artobliwym tonem pytaniami w rodzaju: "No, wyt�cie troch� m�zgownice! M�wi�em wam, �e sk�ada si� wy��cznie z wodoru i tlenu, a topi si� w temperaturze stu czternastu przecinek czterech stopni Fahrenheita. Jak to wyja�ni�? Pomy�lcie troch�! Boicie si� nadwer�y� swoje m�zgi? Nic im nie b�dzie." - Stale powtarza� nam, �eby�my wyt�yli m�zgownice - powiedzia� Frank, przywo�uj�c wspomnienie dawnych czas�w. - Ja zrezygnowa�am z wyt�ania m�zgownicy jeszcze jako dziecko - wyzna�a Angela, opieraj�c si� na miotle. - Kiedy zaczyna� m�wi� o nauce, natychmiast przestawa�am go s�ucha�. Kiwa�am tylko g�ow� i udawa�am, �e pr�buj� wyt�y� m�zgownic�, ale moja biedna m�zgownica przy zetkni�ciu z nauk� traci�a wszelk� elastyczno�� niczym stary pasek do po�czoch. Z dalszej opowie�ci Angeli wynika�o, �e Feliks Hoenikker, zanim zasiad� w swoim wiklinowym fotelu i umar�, bawi� si� w kuchni wod�, garnkami, patelniami i lodem-9. Musia� widocznie przekszta�ca� wod� w l�d-9 w t� i z powrotem, bo powyci�ga� wszystkie garnki i patelnie, jakie tylko by�y. Termometr te� le�a� na wierzchu - pewnie mierzy� temperatur� r�nych rzeczy. Stary Hoenikker mia� widocznie zamiar odpocz�� w swoim fotelu tylko przez chwil�, bo zostawi� w kuchni straszny ba�agan. Cz�ci� tego ba�aganu by�a patelnia wype�niona lodem-9. Bez w�tpienia Hoenikker mia� zamiar stopi� go, zmniejszaj�c z powrotem �wiatowe zasoby b��kitnobia�ej substancji do kilku okruch�w przechowywanych w buteleczce. Chcia� to zrobi� po chwili odpoczynku. Ale, jak powiada Bokonon: "Ka�dy cz�owiek mo�e sobie odpocz��, ale nikt nie wie, jak d�ugo b�dzie odpoczywa�." 112. TOREBKA MATKI - Powinnam si� domy�li�, �e on nie �yje, jak tylko wesz�am - m�wi�a Angela znowu opieraj�c si� na miotle - bo jego wiklinowy fotel nie wydawa� �adnego d�wi�ku. Zawsze skrzypia� i trzeszcza�, kiedy ojciec w nim siedzia�, nawet je�li spa�. Angela uzna�a jednak, �e ojciec �pi, i posz�a ubiera� choink�. Newt i Frank wr�cili z wodo�azem i poszli do kuchni, poszuka� jakiego� jedzenia dla psa. Znale�li tam ka�u�e pozostawiane przez ojca. Newt wzi�� szmat� i wytar� wod� z pod�ogi. Mokr� szmat� rzuci� na blat jednego ze sto��w. Tak si� z�o�y�o, �e szmata upad�a na patelni� z lodem-9. Frank my�la�, �e na patelni jest jaki� krem do tortu, i podsun�� j� pod nos bratu, �eby mu pokaza�, co narobi�, rzucaj�c szmat�. Newt oderwa� szmat� od powierzchni lodu i stwierdzi�, �e �cierka nabra�a dziwnych, metalicznych, w�owych w�a�ciwo�ci, jakby by�a spleciona z cieniutkich z�otych drucik�w. - Wspomnia�em o z�otych drucikach - wyja�ni� Newton w sypialni "Papy" - poniewa� ta �cierka przypomina�a w dotyku torebk� mamy. Angela ze wzruszeniem doda�a, �e Newt jako dziecko, przechowywa� w�r�d swoich skarb�w torebk� matki. Domy�li�em si�, �e by�a to ma�a torebka wieczorowa. - By�a jaka� dziwna w dotyku, nie przypomina�a �adnej znanej mi rzeczy - m�wi� Newt, przywo�uj�c w pami�ci dawne przywi�zanie do matczynej torebki. - Ciekawe, co si� z ni� sta�o. - Ciekawe, co si� sta�o z ca�� mas� innych rzeczy - powiedzia�a Angela. Jej pytanie zawis�o w pustce, �a�osne i bezradne. W ka�dym razie historia �cierki, kt�ra przypomina�a w dotyku torebk�, sko�czy�a si� tak, �e Newt pokaza� j� psu, a pies j� poliza�. I natychmiast zesztywnia�. Newt pobieg� powiedzie� o tym ojcu i stwierdzi�, �e ojciec r�wnie� jest sztywny. 113. HISTORIA Porz�dki w sypialni "Papy" nareszcie dobieg�y ko�ca. Nale�a�o jednak zrobi� co� jeszcze z cia�ami. Uznali�my, �e trzeba to przeprowadzi� z nale�yt� pomp� po uroczysto�ciach ku czci Stu M�czennik�w. Na zako�czenie postawili�my von Koenigswalda na nogi, aby oczy�ci� miejsce, na kt�rym le�a�, po czym wstawili�my go do szafy z ubraniami "Papy". Nie bardzo wiem, dlaczego go tam schowali�my. My�l�, �e chodzi�o nam o uproszczenie sytuacji. Co za� do relacji Newta, Angeli i Franka o tym, jak owego wigilijnego wieczoru podzielili �wiatowe zasoby lodu-9, to stawa�a si� ona coraz m�tniejsza, w miar� jak dochodzi�o do szczeg��w zbrodni. Hoenikkerowie nie potrafili przytoczy� �adnych argument�w usprawiedliwiaj�cych potraktowanie lodu-9 jako ich prywatnej w�asno�ci. M�wili o tym, co to jest l�d-9, o tym, jak ojciec zmusza� ich do wyt�ania m�zgownicy, ale nikt nie wspomnia� o moralno�ci. - Kto dokona� podzia�u? - nalega�em. Pami�� o tamtych wydarzeniach tak dok�adnie zosta�a wymazana z pami�ci trojga Hoenikker�w, �e mieli trudno�ci z przypomnieniem sobie najwa�niejszych szczeg��w. - W ka�dym razie nie Newt - powiedzia�a Angela. - Tego jestem pewna. - To musia�a� by� ty albo ja - zastanawia� si� Frank, my�l�c g�o�no. - Ty zdj��e� z p�ki trzy s�oiki - powiedzia�a Angela. - Dopiero nast�pnego dnia kupili�my trzy ma�e termosy. - Tak by�o - zgodzi� si� Frank. - A ty wzi�a� m�otek i rozbi�a� l�d na patelni. - Zgadza si� - powiedzia�a Angela. - Tak by�o. A potem kto� przyni�s� z �azienki pincetk�. Newt podni�s� swoj� ma�� r�czk�. - To ja. Angela i Frank ze zdumieniem przypomnieli sobie ten dow�d przedsi�biorczo�ci ma�ego Newta. - To ja pozbiera�em kawa�ki lodu i wrzuci�em je do s�oik�w - wspomina� Newt, nie usi�uj�c ukry� dumy. - A co zrobili�cie z psem? - spyta�em z rezygnacj�. - Wrzucili�my go do pieca - odpowiedzia� Frank. - By�o to najm�drzejsze, co mogli�my zrobi�. "Historia! - powiada Bokonon. - Tylko czyta� i p�aka�!" 114. GDY POCZU�EM, �E POCISK PRZESZYWA MI SERCE Tak wi�c powt�rnie wspi��em si� po kr�tych schodach, powt�rnie stan��em na szczycie najwy�szej baszty mego zamku i powt�rnie spojrza�em na moich go�ci, moj� s�u�b�, moje urwisko i moje ciep�e morze. Towarzyszyli mi Hoenikkerowie. Zamkn�li�my drzwi do pokoju "Papy" i rozpu�cili�my w�r�d s�u�by wiadomo��, �e chory czuje si� znacznie lepiej. �o�nierze wznosili ju� stos pogrzebowy na dworze, ko�o haka. Nie wiedzieli jeszcze, po co jest ten stos. By� to dzie� pe�en sekret�w. Tak kr�ci si� ten �wiat. Uzna�em, �e uroczysto�ci mog� si� rozpocz��, i powiedzia�em Frankowi, �eby zasugerowa� ambasadorowi Mintonowi rozpocz�cie przem�wienia. Ambasador Minton z wie�cem w futerale podszed� do kamiennego parapetu w miejscu, gdzie mury opada�y pionowo w morze, i wyg�osi� zadziwiaj�ce przem�wienie ku czci Stu M�czennik�w za Demokracj�. Odda� cze�� poleg�ym, ich ojczy�nie i �yciu, kt�re sko�czy�o si� dla nich przedwcze�nie, wymawiaj�c s�owa "Stu M�czennik�w za Demokracj�" w miejscowym dialekcie. Zabrzmia�o to w jego ustach naturalnie i lekko. Reszt� przem�wienia wyg�osi� ameryka�sk� angielszczyzn�. Mia� przygotowan� mow� na kartce - zapewne napuszon� i bombastyczn�, ale kiedy zobaczy�, �e ma przemawia� do tak szczup�ego grona os�b, i to g��wnie Amerykan�w, zrezygnowa� z oficjalnego tekstu. Lekki wiatr od morza targa� jego przerzedzone w�osy. - Zrobi� rzecz bardzo dziwn� jak na ambasadora - o�wiadczy�. - Powiem to, co naprawd� my�l�. Mo�e Minton nawdycha� si� zbyt du�o acetonu albo mo�e mia� przeczucie tego, co wkr�tce stanie si� ze wszystkimi opr�cz mnie. W ka�dym razie jego przem�wienie by�o bardzo bokononistyczne. - Zebrali�my si� tutaj, przyjaciele - m�wi� - aby uczci� stu mecenikuf sa temokracje, zabite dzieci, wszystkich poleg�ych, wszystkich zamordowanych na wojnie. Zazwyczaj przy podobnych okazjach nazywa si� dzieci, kt�re straci�y �ycie, m�czyznami. Ja nie potrafi� jednak my�le� o nich jako o m�czyznach z tej prostej przyczyny, �e w tej samej wojnie, w kt�rej zgin�o stu mecenikuf sa temokracje, zgin�� r�wnie� m�j syn. Serce nakazuje mi op�akiwa� moje dziecko, a nie m�czyzn�. Nie m�wi�, �e dzieci na wojnie nie umieraj� jak m�czy�ni, kiedy im przyjdzie umiera�. Ku swojej wiecznej chwale i ku naszej wiecznej ha�bie dzieci umieraj�, jak przysta�o m�czyznom, umo�liwiaj�c nam w ten spos�b m�skie �wi�towanie patriotycznych uroczysto�ci. Ale nie zmienia to faktu, �e s� zamordowanymi dzie�mi. I dlatego my�l�, �e najlepsz� form� okazania naszego szczerego szacunku stu poleg�ym dzieciom San Lorenzo b�dzie zademonstrowanie w tym dniu naszej pogardy temu, co sta�o si� przyczyn� ich �mierci, czyli ludzkiej z�o�ci i g�upocie. Mo�liwe, �e obchodz�c rocznice wojen powinni�my rozbiera� si� do naga, malowa� si� na niebiesko i przez ca�y dzie� chodzi� na czworakach, chrz�kaj�c jak �winie. By�oby to na pewno w�a�ciwsze ni� wznios�e przem�wienia oraz defilady sztandar�w i dobrze naoliwionych armat. Nie chcia�bym wyst�powa� przeciwko pi�knemu pokazowi wojskowemu, jaki mamy wkr�tce obejrze� - b�dzie to niew�tpliwie porywaj�ce widowisko... Zajrza� nam w oczy i doda� bardzo cicho: - Niech �yj� wszelkie porywaj�ce widowiska. Musieli�my wyt�y� s�uch, aby us�ysze�, co Minton m�wi dalej. - Ale je�li dzisiejszy dzie� ma by� rzeczywi�cie po�wi�cony pami�ci stu dzieci zamordowanych na wojnie, to czy wypada organizowa� w tym dniu porywaj�ce widowiska? Odpowied� brzmi: tak, pod jednym warunkiem: �e my, uczestnicy uroczysto�ci, �wiadomie i niezmordowanie b�dziemy pracowa� nad zmniejszeniem ilo�ci z�a i g�upoty w nas samych i w ca�ej ludzko�ci. Tu Minton odpi�� zatrzaski futera�u z wie�cem. - Widzicie, co przynios�em? - zwr�ci� si� do nas. Otworzy� futera�, ukazuj�c naszym oczom jego szkar�atne wn�trze i z�ocony wieniec. By� on zrobiony z drut�w i sztucznych li�ci wawrzynu, a nast�pnie spryskany lakierem do kaloryfer�w. Wieniec oplata�a kremowa jedwabna wst�ga z napisem PRO PATRIA. Nast�pnie Minton zadeklamowa� fragment ze zbioru Umarli ze Spoon River Edgara Lee Mastersa. Wiersz ten musia� by� niezrozumia�y dla zgromadzonych przedstawicieli ludno�ci wyspy, podobnie zreszt� jak dla H. Lowe'a Crosby'ego, jego Hazel, Angeli i Franka. By�em pierwsz� ofiar� bitwy pod Missionary Ridge. Gdy poczu�em, �e pocisk przeszywa mi serce, �a�owa�em, �e nie zosta�em w domu, nie poszed�em Do wi�zienia za kradzie� �wi� Curla Trenary, Zamiast ucieka� i zaci�ga� si� do armii Wola�bym tysi�c razy stanowe wi�zienie, Nie le�e� pod t� skrzydlat� figur� z marmuru, Pod tym coko�em granitowym D�wigaj�cym s�owa "Pro patria". C� w�a�ciwie one znacz�? - C� one znacz�? - powt�rzy� ambasador Horlick Minton. - Znacz� one "Za ojczyzn�". Za ka�d� ojczyzn� - dorzuci� p�g�osem. - Ten wieniec jest wyrazem ho�du ludzi jednego kraju, dla ludzi drugiego kraju. Niewa�ne, co to za kraje. Pomy�lcie o ludziach. I o dzieciach zamordowanych na wojnie... I o wszystkich krajach. Pomy�lcie o pokoju. Pomy�lcie o braterskiej mi�o�ci. Pomy�lcie o dobrobycie. Pomy�lcie, jakim rajem m�g�by by� nasz �wiat, gdyby ludzie byli dobrzy i m�drzy. Mimo jednak ca�ego z�a i g�upoty, sp�jrzcie, jaki dzi� pi�kny dzie� - powiedzia� ambasador Horlick Minton. - Ja, w imieniu mi�uj�cego pok�j narodu Stan�w Zjednoczonych Ameryki i w swoim w�asnym, wyra�am �al, �e Stu Mecenikuf sa Temokracje nie do�y�o tego pi�knego dnia. I rzuci� wieniec do morza. W g�rze rozleg�o si� brz�czenie. To zbli�a�o si� sze�� samolot�w Si� Powietrznych San Lorenzo, lec�c nad moim ciep�ym morzem. Mia�y strzela� do figur, przedstawiaj�cych, jak si� wyrazi� H. Lowe Crosby, "prawie wszystkich wrog�w wolno�ci w komplecie". 115. JAK TO SI� ZDARZY�O Podeszli�my do blank�w od strony morza, aby zobaczy� pokazy. Samoloty by�y nie wi�ksze od ziarenek czarnego pieprzu. Dostrzegli�my je dzi�ki temu, �e za jednym z nich ci�gn�� si� ogon czarnego dymu. Przypuszczali�my, �e jest to cz�ci� programu. Sta�em obok H. Lowe'a Crosby'ego, kt�ry - jak si� z�o�y�o - popija� kanapki z albatrosa miejscowym rumem. Wydycha� opary crystal-cementu wargami l�ni�cymi od t�uszczu albatrosa. Poczu�em nawr�t md�o�ci i oddali�em si�. Przeszed�em na przeciwleg�� stron� dziedzi�ca, aby zaczerpn�� powietrza. Od reszty towarzystwa dzieli�o mnie teraz sze��dziesi�t st�p brukowanego dziedzi�ca. Zobaczy�em nisko nadlatuj�ce samoloty i pomy�la�em, �e niczego st�d nie zobacz�. Jednak md�o�ci st�umi�y moj� ciekawo��. Zwr�ci�em g�ow� w stron�, sk�d nadlatywa�y z rykiem motor�w. W momencie, kiedy zagra�y ich karabiny maszynowe, jeden z samolot�w, ten, za kt�rym ci�gn�� si� dym, ukaza� si� nagle do g�ry brzuchem, ca�y w p�omieniach. Natychmiast znowu znikn�� mi z pola widzenia i wry� si� w urwisko poni�ej zamku. Jego bomby i zbiorniki paliwa eksplodowa�y. - Pozosta�e samoloty oddala�y si� i ha�as ich silnik�w zmieni� si� w brz�czenie komara. I wtedy rozleg� si� huk p�kaj�cej ska�y i jedna z wielkich wie�yc zamku "Papy" run�a do morza. Ludzie stoj�cy na murach od strony morza ze zdumieniem wpatrywali si� w wyrw� ziej�c� tam, gdzie przed chwil� sta�a baszta. W tym momencie us�ysza�em nowy odg�os p�kaj�cych ska�, seri� huk�w o r�nej wysoko�ci tonu, uk�adaj�cych si� jakby w melodi�. Melodia by�a bardzo szybka i zaraz w��czy�y si� do niej nowe g�osy. To belki zamku skar�y�y si�, �e musz� d�wiga� ci�ar ponad si�y. Nagle dziedziniec przeci�a z szybko�ci� b�yskawicy rysa przebiegaj�ca w odleg�o�ci dziesi�ciu st�p od czubk�w moich but�w. Zosta�em oddzielony ni� od reszty towarzystwa. Zamek j�cza� i zawodzi�. Tamci zrozumieli niebezpiecze�stwo. Wraz z tonami kamieni odrywali si� i mieli spa�� w morze. Mimo �e szczelina mia�a dopiero stop� szeroko�ci, przesadzali j� rozpaczliwymi skokami. Jedynie moja pogodna Mona przekroczy�a rys� zwyk�ym krokiem. Szczelina zatrzasn�a si� i natychmiast znowu rozwar�a swoj� �ar�oczn� paszcz�. W �miertelnej pu�apce znajdowali si� jeszcze H. Lowe Crosby ze swoj� Hazel oraz Mintonowie. Filip Castle, Frank i ja przeci�gn�li�my ponad przepa�ci� Crosbych i z kolei wyci�gn�li�my r�ce do Minton�w. Z ich twarzy niczego nie mo�na by�o wyczyta�. Mog� si� tylko domy�la�, co dzia�o si� w ich g�owach. Przypuszczam, �e w tym momencie my�leli o godno�ci, o zachowaniu nale�ytego umiaru. Panika nie by�a w ich stylu. S�dz�, �e samob�jstwo r�wnie� nie by�o w ich stylu, ale faktem jest, �e swoje dobre wychowanie przyp�acili �yciem, gdy� nagle podci�ta cz�� ska�y i zamku odjecha�a od nas jak transatlantyk odbijaj�cy od nabrze�a. Odje�d�aj�cy Mintonowie musieli mie� to samo skojarzenie, gdy� pomachali nam przyja�nie na po�egnanie. Potem wzi�li si� za r�ce. Zwr�cili si� twarzami do morza. Odjechali, potem run�li w d� z wielkim hukiem, i ju� ich nie by�o! 116. POTʯNE WESTCHNIENIE Postrz�piony skraj nico�ci zia� teraz w odleg�o�ci kilku zaledwie cali od moich �cierp�ych st�p. Spojrza�em w d�. Moje ciep�e morze poch�on�o wszystko. Jedynym �ladem tego, co tam znik�o, by� ob�ok kurzu leniwie oddalaj�cy si� od brzegu. Pa�ac, pozbawiony swojej maski od strony morza, wyszczerzy� si� na p�noc w szczerbatym u�miechu tr�dowatego. Postrz�pione ko�ce belek i desek stercza�y jak szczecina. Tu� pod moimi stopami otworzy� si� obszerny pok�j. Jego niczym nie podtrzymywana pod�oga stercza�a nad wod� jak trampolina. Przemkn�a mi przez g�ow� my�l, �eby skoczy� na t� trampolin�, odbi� si� od niej i poszybowa� zapieraj�c� dech w piersiach jask�k�, a potem z�o�y� ramiona i wpa�� bez plusku w ciep�� jak krew wieczno��. Wyrwa� mnie z tych marze� krzyk ptaka przelatuj�cego tu� nad moj� g�ow�. Wo�a� "Piti-fiit?", jakby pytaj�c, co si� tu sta�o. Spojrzeli�my wszyscy na ptaka, a potem na siebie i przera�eni odsun�li�my si� od przepa�ci. I wtedy poczu�em, �e kamie�, na kt�rym stoj�, chwieje si� pode mn�. Przez ca�y czas wisia� na w�osku i teraz stoczy� si� na trampolin�. Uderzaj�c w ni� zmieni� pod�og� w pochylni� i pozosta�e jeszcze w pokoju meble zacz�y si� zsuwa� do morza. Pierwszy wypad� jak z procy ksylofon, tocz�c si� na swoich ma�ych k�eczkach. Potem poszed� stolik nocny na wy�cigi z podskakuj�c� lamp� lutownicz�. W gor�czkow� pogo� za nimi rzuci�y si� krzes�a. A gdzie� w g��bi pokoju, poza zasi�giem naszego wzroku, poruszy�o si� co� ci�kiego. Sun�o z oci�ganiem po pochylni, a� wreszcie ukaza�o sw�j z�oty dzi�b. By�a to ��d�, w kt�rej spoczywa�o cia�o "Papy". Szalupa dojecha�a do ko�ca pochylni. Dzi�b pochyli� si� i ��dka zsun�a si� z pochylni. I spad�a kozio�kuj�c. Cia�o "Papy" oddzieli�o si� od ��dki i spada�o osobno. Zamkn��em oczy. Rozleg� si� d�wi�k, jakby kto� delikatnie zamkn�� bram� wielk� jak niebo, jakby cicho zatrzasn�y si� wielkie drzwi do raju. By�o to pot�ne westchnienie. Otworzy�em oczy... i ca�e morze by�o lodem-9. Wilgotna zielona wyspa zmieni�a si� w b��kitnobia�� per��. Niebo pociemnia�o. Borasisi, s�o�ce, sta�o si� chorobliwie ��t� kul�, ma�� i okrutn�. Na horyzoncie ukaza�y si� spirale tr�b powietrznych. 117. SCHRON Spojrza�em w niebo, tam gdzie przed chwil� by� ptak. Nad naszymi g�owami rozwar�a si� granatowa paszcza tr�by powietrznej. Hucza�a jak r�j pszcz�, wygina�a si� i nieprzyzwoicie pulsuj�c po�era�a i wydala�a powietrze. Ludzie rozbiegli si�, porzucaj�c moje zrujnowane mury obronne, potykaj�c si� na schodach. H. Lowe Crosby i jego Hazel krzyczeli: "Jeste�my Amerykanami! Jeste�my Amerykanami!", jak gdyby tr�by powietrzne interesowa�y si� tym, do jakich granfalon�w nale�� ich ofiary. Straci�em ich z oczu. Widocznie zeszli innymi schodami. Okrzyki Crosbych, pomieszane z odg�osami ucieczki pozosta�ych go�ci, dochodzi�y do mnie zniekszta�cone przez korytarze zamku. Ze mn� by�a jedynie moja boska Mona, kt�ra sz�a obok mnie w milczeniu. Kiedy si� zawaha�em, wyprzedzi�a mnie i otworzy�a drzwi do sali przed apartamentem "Papy". Pomieszczenie nie mia�o �cian i sufitu, ale kamienna pod�oga pozosta�a. A na �rodku pod�ogi by�a pokrywa zej�cia do loch�w. Pod wiruj�cym niebem, w b�yskach liliowego ognia tryskaj�cego z paszcz tr�b powietrznych, kt�re chcia�y nas po�re�, unios�em pokryw�. Gardziel lochu wyposa�ona by�a w �elazne szczeble. Zamkn��em za sob� pokryw� i zeszli�my w d�. U st�p drabiny odkryli�my tajemnic� pa�stwow�. "Papa" Monzano kaza� zbudowa� w lochu przytulny schron przeciwatomowy. By� tam wentylator nap�dzany rowerem. W jednej ze �cian umieszczono zbiornik na wod�. Woda by�a smaczna i mokra, nie ska�ona jeszcze lodem-9. By�a tam te� chemiczna toaleta, kr�tkofal�wka, katalog handlowy Searsa i Roebucka, kartony delikates�w i alkoholu, �wiece i oprawne roczniki "National Geographic" z ostatnich dwudziestu lat. By� tam te� komplet dzie� Bokonona. I by�o podw�jne �o�e. Zapali�em �wiec�. Otworzy�em puszk� ameryka�skiego roso�u z kury i wstawi�em j� do piecyka. Nala�em te� dwa kieliszki rumu z Wysp Dziewiczych. Mona usiad�a na jednym ��ku, ja na drugim. - Powiem ci teraz co�, co, jak przypuszczam, m�czy�ni nieraz m�wili kobietom - poinformowa�em Mon�. - My�l� jednak, �e nigdy jeszcze s�owa te nie by�y tak pe�ne znaczenia jak dzisiaj. - Co to za s�owa? Roz�o�y�em r�ce. - Nareszcie jeste�my sami. 118. �ELAZNA DZIEWICA I LOCH Rozdzia� Sz�sty Ksi�gi Bokonona po�wi�cony jest cierpieniu, a w szczeg�lno�ci torturom zadawanym ludziom przez ludzi. "Je�eli mnie kiedy� nadziej� na hak - uprzedza Bokonon - mo�ecie si� po mnie spodziewa� bardzo ludzkiego zachowania." Nast�pnie Bokonon m�wi o �amaniu ko�em, hiszpa�skim bucie, �elaznej dziewicy i wreszcie o lochu. Jak b�d� si� to odb�dzie, bez p�aczu si� nie ob�dzie, Lecz tylko w lochu do�� czasu, by przedtem pomy�le�, mie� b�dziesz. I tak te� by�o w naszym lochu. Mieli�my czas na rozmy�lania. Mi�dzy innymi przysz�o mi do g�owy, �e ca�y komfort naszego wi�zienia nie zmienia podstawowego faktu - �e byli�my uwi�zieni. W czasie pierwszego dnia i pierwszej nocy sp�dzonej pod ziemi� huragany bez przerwy potrz�sa�y pokryw� w�azu. Ci�nienie w naszej kryj�wce ulega�o gwa�townym zmianom, powoduj�c zaleganie w uszach i zawroty g�owy. Co za� do radia, to s�ycha� w nim by�o tylko trzaski i zak��cenia atmosferyczne, i to by�o wszystko. Na ca�ej skali ani jednego s�owa, ani jednego sygna�u Morse'a. Je�li ludzie gdzie� jeszcze istnieli, to nie znajdowa�o to �adnego odbicia w eterze. I nie znajduje do dzisiaj. Moje przypuszczenia by�y nast�puj�ce: huragany, roznosz�ce po �wiecie b��kitnobia�� trucizn� lodu-9, rozerwa�y na strz�py wszystko, co by�o na powierzchni. Ci, co prze�yli, wkr�tce umr� z pragnienia, z g�odu, z w�ciek�o�ci albo z nud�w. Si�gn��em wi�c do Ksi�gi Bokonona. Nie zna�em jej jeszcze dostatecznie i dlatego wierzy�em, �e mog� w niej znale�� pociech� duchow�. Zlekcewa�y�em ostrze�enie widniej�ce na stronie tytu�owej: "Nie b�d� g�upi! Natychmiast zamknij t� ksi�g�! Nie znajdziesz w niej nic pr�cz fomy!" Foma to, oczywi�cie, �garstwa. I czyta�em dalej. "Na pocz�tku B�g stworzy� Ziemi� i ogl�da� j� z wy�yn swojej kosmicznej samotno�ci. I rzek� Pan: Ulepmy z gliny �ywe stworzenia, aby glina mog�a zobaczy�, co uczynili�my. I ulepi� B�g wszelkie zwierz�ta, jakie �yj� na Ziemi, a po�r�d nich i cz�owieka. Jedynie glina w postaci cz�owieka potrafi�a m�wi�. B�g pochyli� si� nisko, kiedy glina w postaci cz�owieka powsta�a, rozejrza�a si� doko�a i przem�wi�a. Cz�owiek zamruga� i grzecznie spyta�: Jaki jest sens tego wszystkiego? - Czy wszystko musi mie� jaki� sens? - spyta� B�g. - Oczywi�cie - odpowiedzia� cz�owiek. - W takim razie pozostawiam tobie znalezienie sensu tego wszystkiego - powiedzia� B�g. I odszed�." Pomy�la�em sobie, �e to bzdura. "Oczywi�cie, jest to bzdura" - powiada Bokonon. W�wczas zwr�ci�em si� do mojej boskiej Mony, aby poszuka� ukojenia w jej przepastnych tajemnicach. Wpatrzony w ni� przez szeroko�� naszego podw�jnego �o�a, wyobra�a�em sobie, �e w jej cudownych oczach dostrzegam odblask tajemnic wiecznej Ewy. Pozwol� sobie pomin�� nieciekaw� scen� seksualn�, jaka si� nast�pnie rozegra�a. Wystarczy powiedzie�, �e po jej zako�czeniu oboje czuli�my do siebie odraz�. Ta dziewczyna zupe�nie nie interesowa�a si� tymi rzeczami. Kiedy nasza kot�owanina dobieg�a ko�ca, poczu�em si� tak, jakbym to ja wymy�li� ten cudaczny, przebiegaj�cy w�r�d st�kania i potu spos�b produkowania nowych ludzi. Zgrzytaj�c z�bami wr�ci�em na swoje ��ko z prze�wiadczeniem, �e Mona nie ma poj�cia, po co ludzie to robi�. Ona jednak powiedzia�a cicho: - Czy nie s�dzisz, �e by�oby bardzo smutno mie� teraz ma�e dziecko? - To prawda - zgodzi�em si� ponuro. - Mo�e nie wiesz, ale w�a�nie w ten spos�b robi si� ma�e dzieci. 119. MONA DZI�KUJE "Dzisiaj jestem bu�garskim ministrem o�wiaty - powiada Bokonon. - Jutro b�d� Pi�kn� Helen�." Sens jego s��w jest jasny jak s�o�ce: ka�de z nas musi by� tym, kim jest. Dzi�ki Ksi�dze Bokonona o tym g��wnie rozmy�la�em tam, w lochach. Bokonon zaprasza� mnie, abym �piewa� wraz z nim: Hej, r�b! R�b, bracie, r�b!! Co? To, co trzeba, r�b, bracie, i kwita. Hej, r�b! R�b, a� po gr�b! R�b, bracie, r�b, a� wyci�gniesz kopyta! U�o�y�em do tego melodi� i gwizda�em j� sobie pod nosem, kr�c�c peda�ami roweru nap�dzaj�cego wentylator, kt�ry zaopatrywa� nas w powietrze, poczciwe stare powietrze. - Cz�owiek wdycha tlen, a wydycha dwutlenek w�gla! - zawo�a�em do Mony. - Co? - Nauka. - A-a... - Jedna z tajemnic �ycia. Przez d�ugi czas ludzie s�dzili, �e zwierz�ta wydychaj� to samo, co wdychaj�, i na odwr�t. - Nie wiedzia�am. - Teraz ju� wiesz. - Dzi�kuj�. - Nie ma za co. Kiedy powietrze znowu by�o czyste i �wie�e, zsiad�em z roweru i wspi��em si� po �elaznych szczeblach, �eby zobaczy�, jaka jest pogoda na g�rze. Robi�em to po kilka razy dziennie. Tego dnia, a by� to nasz czwarty dzie� w lochu, zobaczy�em przez w�sk� szczelin� uchylonej pokrywy, �e pogoda zaczyna si� jakby stabilizowa�. By�a to stabilizacja z rodzaju dziko ruchliwych, gdy� tr�by powietrzne szala�y nadal, tak jak szalej� do dzisiaj. Ich �ar�oczne paszcze nie zagra�a�y ju� jednak ziemi, ale wycofa�y si� dyskretnie na wysoko�� mo�e p� mili. I tak przestrzega�y tej wysoko�ci, jakby San Lorenzo przykryte by�o kopu�� z pancernego szk�a. Odczekali�my jeszcze trzy dni, aby si� upewni�, �e huragany sta�y si� rzeczywi�cie tak pow�ci�gliwe, jak si� wydawa�o. Potem nape�nili�my manierki wod� z naszego zbiornika i wyszli�my. Powietrze by�o suche, gor�ce i �miertelnie nieruchome. S�ysza�em, jak kto� kiedy� dowodzi�, �e w klimacie umiarkowanym powinno si� rozr�nia� nie cztery, a sze�� p�r roku: lato, jesie�, zamkni�cie, zima, otwarcie i wiosna. Przypomnia�em to sobie, kiedy wyszed�szy z lochu patrzy�em, nas�uchiwa�em i w�cha�em. Nie by�o �adnego zapachu. �adnego ruchu. Ka�demu mojemu krokowi towarzyszy� skrzyp b��kitnobia�ego szronu. Ka�de skrzypni�cie rozlega�o si� dono�nym echem. Czas zamykania mieli�my za sob�. Ziemia by�a zamkni�ta na dobre. Teraz ju� zawsze b�dzie zima. Pomog�em mojej Monie wyj�� z lochu. Ostrzeg�em j�, aby nie dotyka�a r�kami b��kitnobia�ego szronu i aby r�ce trzyma�a z daleka od ust. - Nigdy jeszcze nie by�o tak �atwo o �mier� - powiedzia�em jej. - Wystarczy dotkn�� d�oni� ziemi, a p�niej ust, i cz�owiek jest gotowy. Mona potrz�sn�a g�ow� i westchn�a. - Bardzo niedobra matka. - Prosz�? - M�wi�, �e Matka Ziemia przesta�a ju� by� dla nas dobr� matk�. - Hop, hop! - nawo�ywa�em w�r�d ruin pa�acu. Potworne wichury wy��obi�y w�wozy w tej wielkiej kupie gruz�w. Prowadzili�my z Mon� poszukiwania w�r�d ruin bez przekonania, gdy� nigdzie nie by�o najmniejszego �ladu �ycia, cho�by jednego w�cibskiego, wiecznie w�sz�cego szczura. Sklepienie bramy zamkowej by�o jedynym ocala�ym dzie�em r�k ludzkich. Podeszli�my tam z Mon�. Kto� wypisa� na murze bia�� farb� bokononistyczne Calypso. Litery by�y staranne i �wie�e. Stanowi�y dow�d, �e kto� jeszcze opr�cz nas prze�y� kataklizm. Calypso brzmia�o nast�puj�co: A� kiedy� ten szalony �wiat dobiegnie kresu i na koniec B�g poodbiera nam zabawki, kt�re nam by�y po�yczone, I je�li wtedy, w owym dniu, ur�ga� Bogu zechcesz, Blu�nij, przeklinaj, r�b, co chcesz - On tylko si� u�miechnie. 120. DO WSZYSTKICH ZAINTERESOWANYCH Przypomnia�em sobie reklam� biblioteczki dla dzieci pod tytu�em Skarbnica Wiedzy. Na rysunku ch�opczyk i dziewczynka z zaufaniem wpatrywali si� w ojca. "Tatusiu - pyta�o jedno z nich - dlaczego niebo jest niebieskie?" Odpowied� na to pytanie mo�na by�o widocznie znale�� w Skarbnicy Wiedzy. Gdybym mia� pod r�k� takiego tatusia teraz, kiedy opuszczali�my z Mon� ruiny pa�acu, m�g�bym uwieszony u jego r�ki zada� mu ca�� mas� pyta�. "Tatusiu, dlaczego wszystkie drzewa s� po�amane? Tatusiu, dlaczego wszystkie ptaki le�� nie�ywe? Tatusiu, dlaczego niebo jest takie brzydkie i poskr�cane? Tatusiu, dlaczego morze jest twarde i nieruchome?" Pomy�la�em sobie, �e ze wszystkich ludzi na �wiecie ja jestem najbardziej powo�any do udzielania odpowiedzi na te nie�atwe pytania. Zak�adaj�c, �e byli jeszcze jacy� inni ludzie na �wiecie. Je�liby to kogo� interesowa�o, mog�em wyja�ni�, co si� sta�o, gdzie i dlaczego. I co z tego? Zastanawia�em si�, gdzie s� umarli. Mona i ja odeszli�my ju� przesz�o mil� od naszego lochu i nie dostrzegli�my ani jednego cia�a. �ywi mnie jako� mniej interesowali, mo�e przeczuwa�em, i� najpierw b�d� musia� mie� do czynienia z du�� ilo�ci� zmar�ych. Nie widzia�em nigdzie dym�w ognisk, ale i tak trudno by�oby je zobaczy� na tle kot�uj�cego si� niebosk�onu. Co� jednak przyci�gn�o m�j wzrok: zielonkawy poblask wok� dziwacznej ska�ki na szczycie G�ry McCabe'a. Zdawa�a si� wzywa� mnie i przyszed� mi do g�owy bezsensowny, jakby wyj�ty z filmu pomys�, �eby wej�� razem z Mon� na szczyt. Tylko po co? Wkroczyli�my teraz na pofa�dowany teren u podn�a G�ry McCabe'a. W pewnej chwili Mona jakby przypadkowo oddali�a si� ode mnie, zesz�a z drogi i wspi�a si� na jedno ze wzniesie�. Poszed�em w jej �lady. Dogoni�em j� na szczycie pag�rka. Patrzy�a w d�, gdzie przyroda uformowa�a mi�dzy wzg�rzami rozleg�� kotlin�. Nie p�aka�a. A mia�a prawo zap�aka�. W kotlince le�a�y cia�a tysi�cy zmar�ych. Ich wargi pokrywa� b��kitnobia�y nalot lodu-9. Cia�a nie by�y porozrzucane ani nie le�a�y jedne na drugich, co �wiadczy�o, �e ludzie zebrali si� tutaj ju� po ustaniu straszliwych huragan�w. Poniewa� za� ka�dy ze zmar�ych trzyma� palec przy wargach, zrozumia�em, �e ludzie zebrali si� w tym smutnym miejscu i nast�pnie otruli si� lodem-9. Byli tu m�czy�ni, kobiety, a tak�e dzieci, wiele z nich w pozycji boko-maru. Twarze wszystkich zwr�cone by�y do �rodka kotlinki, jak na przedstawieniu w amfiteatrze. Popatrzyli�my w �lad za ich szklistymi spojrzeniami na �rodek zag��bienia. By� tam kr�g wolnej przestrzeni, jakby miejsce dla m�wcy. Zbli�yli�my si� ostro�nie do tego miejsca, unikaj�c dotkni�cia budz�cych groz� figur. Po�rodku kr�gu le�a� spory kamie�, a pod kamieniem znale�li�my napisany o��wkiem list nast�puj�cej tre�ci: "Do wszystkich zainteresowanych: Ci ludzie wok� was to prawie wszyscy mieszka�cy San Lorenzo, kt�rzy prze�yli huragany i zamarzni�cie morza. Ludzie ci schwytali rzekomego �wi�tego imieniem Bokonon, przyprowadzili go tutaj, otoczyli go i za��dali, aby wyja�ni� im, o co chodzi Bogu Wszechmog�cemu i co oni maj� robi�. Ten szarlatan Bokonon powiedzia�, �e �B�g niew�tpliwie stara si� ich zg�adzi�, prawdopodobnie dlatego, �e ma ich ju� dosy�, powinni wi�c mie� na tyle dobrego wychowania, �eby umrze�.� Co te�, jak wida�, zrobili." Pod listem podpisany by� Bokonon. 121. SPӏNIAM SI� Z ODPOWIEDZI� - C� za cynik! - krzykn��em. Podnios�em wzrok znad listu i rozejrza�em si� po wype�nionej �mierci� kotlince. - Czy on tu gdzie� jest? - Nie wida� go - powiedzia�a Mona �agodnie. Nie sprawia�a wra�enia przygn�bionej ani rozgniewanej. Co wi�cej, wygl�da�a tak, jakby by�a bliska �miechu. - Bokonon cz�sto powtarza�, �e nigdy nie pos�ucha swojej rady, bo nie ma do siebie zaufania. - Szkoda, �e go tu nie ma! - powiedzia�em z w�ciek�o�ci�. - Ile trzeba bezczelno�ci, �eby wszystkich tych ludzi nam�wi� do samob�jstwa! Mona roze�mia�a si�. Nigdy dotychczas nie s�ysza�em jej �miechu. By� zaskakuj�co niski i chropowaty. - Uwa�asz, �e to zabawne? Wzruszy�a ramionami. - To jest przede wszystkim proste. Rozwi�za�o tyle spraw tylu ludziom w tak prosty spos�b. I �miej�c si� ruszy�a pomi�dzy tysi�cami skamienia�ych trup�w. W po�owie zbocza przystan�a i odwr�ci�a si� w moj� stron�. - Czy gdyby� m�g�, przywr�ci�by� �ycie komu� z tych ludzi? Odpowiedz natychmiast! - Czas na odpowied� min��! - zawo�a�a �artobliwie po p� minucie. I z u�miechem na twarzy dotkn�a d�oni� ziemi, wyprostowa�a si�, przytkn�a palce do warg i umar�a. Czy p�aka�em? Podobno tak. H. Lowe Crosby, jego Hazel i ma�y Newton Hoenikker znale�li mnie na drodze id�cego bez celu. Jechali jedyn� taks�wk� San Lorenzo, kt�ra jakim� cudem wysz�a ca�o z kataklizmu. Podobno p�aka�em. Hazel rozp�aka�a si� r�wnie�, z rado�ci, �e zobaczy�a mnie ca�ego i zdrowego. Wci�gni�to mnie do taks�wki. Hazel otoczy�a mnie ramieniem. - Jeste� teraz z mamusi�. Wszystko b�dzie dobrze. Przesta�em my�le�. Zamkn��em oczy. Z g��bok�, idiotyczn� ulg� przytuli�em si� do tej du�ej, ciep�ej, g�upiej baby. 122. RODZINA NA BEZLUDNEJ WYSPIE, CZYLI ROBINSON SZWAJCARSKI Zabrano mnie do resztek willi Franklina Hoenikkera. Pozosta�a z niej tylko jaskinia pod wodospadem, zmieniona obecnie w rodzaj igloo pod przezroczyst�, b��kitno-bia�� kopu�� lodu-9. Towarzystwo sk�ada�o si� z Franka, ma�ego Newta i ma��e�stwa Crosbych. Prze�yli kataklizm w piwnicy pa�acu, znacznie p�ytszej i mniej luksusowej ni� m�j loch. Wyszli stamt�d natychmiast, gdy tylko wichura ucich�a, tymczasem ja z Mon� siedzieli�my pod ziemi� jeszcze przez trzy dni. Tak si� z�o�y�o, �e znale�li zaczarowan� taks�wk�, kt�ra jakby czeka�a na nich pod sklepieniem zamkowej bramy. Znale�li te� puszk� bia�ej farby i Frank wymalowa� na przednich drzwiczkach pojazdu bia�e gwiazdy, za� na dachu litery symbolizuj�ce granfalon: USA. - I zostawi� pan reszt� farby w bramie - powiedzia�em. - Sk�d pan wie? - Kto� inny, przechodz�c tamt�dy, wypisa� ni� wiersz. Nie wypytywa�em ich, w jaki spos�b zgin�a Angela Hoenikker Conners oraz Filip i Julian Castle, gdy� musia�bym wtedy opowiedzie� o Monie. Na razie nie by�em do tego zdolny. Nie chcia�em rozmawia� o �mierci Mony tak�e dlatego, �e kiedy jechali�my taks�wk�, uderzy�a mnie nieusprawiedliwiona weso�o�� Crosbych i ma�ego Newta. S�owa Hazel wyja�ni�y mi przyczyn� tej weso�o�ci. - Poczekaj, zobaczysz, jak �yjemy. Mamy du�o r�nych dobrych rzeczy do jedzenia, a kiedy potrzeba nam wody, rozpalamy ognisko i topimy l�d. Zupe�nie jak rodzina szwajcarskich Robinson�w. 123. MYSZY I LUDZIE By�o to dziwne sze�� miesi�cy - sze�� miesi�cy, w czasie kt�rych napisa�em t� ksi��k�. Hazel mia�a racj�, nazywaj�c nasz� ma�� spo�eczno�� rodzin� szwajcarskich Robinson�w, gdy� podobnie jak oni prze�yli�my burz�, zostali�my osamotnieni, a potem �ycie p�yn�o nam jak po miodzie. Mia�o to w sobie co� z urok�w �wiata Walta Disaeya. Nie przetrwa�a ani jedna ro�lina, ani jedno zwierz�, to prawda. Ale l�d-9 zakonserwowa� �winie, krowy, m�ode sarenki, ptaki i jagody do czasu, a� zechcemy odgrza� je i ugotowa�. Ponadto w ruinach Bolivaru znajdowa�a si� wy�erka w postaci ton konserw, a my byli�my, jak si� zdaje, jedynymi lud�mi na San Lorenzo. Z jedzeniem nie by�o �adnych problem�w, podobnie jak z odzie�� i mieszkaniami, gdy� zapanowa�a raz na zawsze pogoda sucha, bezwietrzna i upalna. R�wnie� nasze zdrowie by�o w znakomitym stanie. Wygl�da�o na to, �e wszystkie bakterie wymar�y albo zapad�y w sen. Tak dalece przystosowali�my si� do nowej sytuacji, �e nikt nie wyrazi� zdziwienia ani nie zaprotestowa�, kiedy Hazel powiedzia�a: - Przynajmniej to dobre, �e nie ma komar�w. Siedzia�a na tr�jnogu po�rodku polanki wyznaczaj�cej miejsce, gdzie kiedy� sta�a willa Franka. Zszywa�a pasy czerwonego, granatowego i bia�ego materia�u. Niczym Betsy Ross szy�a ameryka�sk� flag�. Nikt nie by� na tyle nietaktowny, aby jej wypomnie�, �e czerwony jest w�a�ciwie brzoskwiniowy, granatowy jest prawie seledynowy, za� pi��dziesi�t wyci�tych przez ni� gwiazdek to sze�cioramienne gwiazdy Dawida, a nie pi�cioramienne gwiazdy ameryka�skie. Jej m��, kt�ry zawsze by� dobrym kucharzem, siedzia� przy ognisku i dusi� w �elaznym garnku potrawk�. By� teraz naszym kucharzem. Bardzo lubi� gotowa�. - Wygl�da apetycznie, pachnie apetycznie - zauwa�y�em. Crosby zmru�y� oko. - Nie strzela� do kucharza. Robi wszystko, co mo�e. Nasza pogodna rozmowa odbywa�a si� na tle dokuczliwego dat-dat i dit-dit skonstruowanej przez Franka automatycznej kr�tkofal�wki. Nadawa�a ona dzie� i noc sygna� SOS. - Ratujcie nasze dusze - nuci�a Hazel do taktu. - Ratujcie nasze dusze. - Jak idzie pisanie? - spyta�a mnie po chwili. - Doskonale, mamo, doskonale. - Kiedy dasz nam to poczyta�? - Jak b�dzie gotowe, mamo, jak b�dzie gotowe. - Wielu s�ynnych pisarzy pochodzi�o z Indiany. - Wiem. - Twoje nazwisko znajdzie si� na d�ugiej li�cie - u�miechn�a si� z nadziej�. - Czy to b�dzie ksi��ka do �miechu? - Mam nadziej�, mamo. - Wiesz, �e lubi� si� po�mia�. - Wiem, mamo. - Ka�dy cz�owiek ma jak�� specjalno��, co�, co daje i z siebie innym. Ty piszesz ksi��ki, kt�re nas roz�mieszaj�, Frank zajmuje si� nauk�, ma�y Newt maluje dla nas wszystkich, ja szyj�, a Lowie gotuje. - Du�o r�k zmienia ci�k� prac� w lekk�, powiada stare chi�skie przys�owie. - Ci Chi�czycy nie byli tacy g�upi. - Zachowajmy ich w naszej pami�ci. - �a�uj� teraz, �e tak ma�o si� nimi interesowa�am. - To nie by�a taka �atwa sprawa, nawet w idealnych warunkach. - �a�uj�, �e w og�le tak ma�o si� uczy�am. - Wszyscy czego� �a�ujemy, mamo. - Nie czas �a�owa� r�... - Jak powiada poeta: "Najm�drsze plany myszy, ludzi krzy�uje los, i nie zostaje nic po trudzie pr�cz �alu, trosk." - Jak pi�knie i jak prawdziwie! 124. MR�WCZA FARMA FRANKA Widok Hazel ko�cz�cej szycie sztandaru nie napawa� mnie entuzjazmem, gdy� zosta�em wpl�tany w jej szale�cze plany co do tej flagi. Hazel wbi�a sobie do g�owy, �e zgodzi�em si� zatkn�� t� g�upi� rzecz na szczycie G�ry McCabe'a. - Gdyby�my z Lowem byli m�odsi, sami by�my to zrobili. Teraz mo�emy ju� tylko wr�czy� ci ten sztandar i by� my�l� z tob�. - Zastanawiam si�, czy to jest rzeczywi�cie najodpowiedniejsze miejsce na sztandar? - A czy jest jakie� lepsze? - Musz� pomy�le� - powiedzia�em i zszed�em do jaskini, �eby zobaczy�, co robi Frank. Nie wymy�li� nic nowego. Obserwowa� zbudowan� przez siebie mr�wcz� farm�. Frank znalaz� troch� mr�wek, kt�re przetrwa�y w tr�jwymiarowym �wiecie ruin Bolivaru, i zredukowa� ich �wiat do dw�ch wymiar�w, robi�c co� na kszta�t kanapki z ziemi i mr�wek pomi�dzy dwiema szybkami. Mr�wki nie mog�y zrobi� �adnego ruchu, kt�ry ukry�by si� przed wzrokiem Franka i jego komentarzem. Eksperyment da� odpowied� na pytanie, jak mr�wki mog� �y� w �wiecie pozbawionym wody. O ile wiem, by�y one jedynymi owadami, jakie prze�y�y, a robi�y to tworz�c ze swoich cia� zbite kule wok� okruch�w lodu-9. Wprawdzie po�owa z nich gin�a, ale na skutek wytworzonego ciep�a uzyskiwa�y kropl� wody. Woda nadawa�a si� do picia. Cia�a tych, kt�re zgin�y, nadawa�y si� do jedzenia. - Jedzmy, pijmy i radujmy si�, albowiem jutro umrzemy - powiedzia�em do Franka i jego male�kich kanibali. Jego reakcja by�a zawsze taka sama. Opryskliwym tonem robi� wyk�ad na temat tego, czego ludzie mog� si� nauczy� od mr�wek. Moje odpowiedzi r�wnie� by�y zgodne z niepisanym rytua�em. - Przyroda to naprawd� cudowna rzecz. Cudowna. - Czy wie pan, dlaczego mr�wki maj� takie osi�gni�cia? - pyta� po raz tysi�czny. - Dzi�ki kooperacji. - Cholernie �adne s�owo - kooperacja. - Kto je nauczy�, jak uzyskiwa� wod�? - A kto mnie nauczy�, jak uzyskiwa� wod�? - To nie jest �adna odpowied� i sam pan o tym dobrze wie. - A to przepraszam. - By� czas, kiedy przyjmowa�em takie g�upie odpowiedzi za dobr� monet�. Teraz mi si� to nie zdarza. - Nowy etap. - Zrozumia�em wiele rzeczy. - �wiat poni�s� pewne koszty w zwi�zku z pa�sk� edukacj�. Mog�em sobie pozwala� na takie uwagi pod jego adresem, maj�c ca�kowit� pewno��, �e do niego nie dotr�. - Kiedy� �atwo mnie by�o zagada�, bo brakowa�o mi pewno�ci siebie. - Niejakie zmniejszenie liczby ludno�ci na �wiecie niew�tpliwie musia�o panu powa�nie upro�ci� sytuacj� osobist� - wtr�ci�em. I znowu by� to groch o �cian�. - Prosz� mi powiedzie�, kto nauczy� te mr�wki, jak uzyskiwa� wod� - przypiera� mnie do muru Frank. Kilkakrotnie proponowa�em mu najprostsze rozwi�zanie - �e to Pan B�g. I nauczony gorzkim do�wiadczeniem wiedzia�em, �e Frank ani nie odrzuci, ani nie przyjmie tej teorii. Po prostu b�dzie si� coraz bardziej zacietrzewia�, powtarzaj�c w k�ko swoje pytanie. Pozostawi�em Franka samemu sobie, zgodnie z rad� zawart� w Ksi�dze Bokonona. "Trzymajcie si� z dala od cz�owieka, kt�ry pracowa� w pocie czo�a nad rozwi�zaniem jakiej� zagadki, rozwi�za� j� i stwierdzi�, �e nie jest m�drzejszy ni� przedtem - powiada Bokonon. - Przepe�nia go bowiem mordercza pogarda do ludzi, kt�rzy s� r�wnie g�upi jak on, ale nie doszli do swojej g�upoty r�wnie ci�k� prac�." Wyszed�em poszuka� ma�ego Newta, naszego malarza. 125. TASMA�CZYCY Znalaz�em ma�ego Newta zaj�tego malowaniem rozbebeszonego pejza�u o �wier� mili od jaskini. Poprosi� mnie, �ebym pojecha� z nim do miasta na poszukiwanie farb. Sam nie m�g� prowadzi�, gdy� nie si�ga� nogami do peda��w. Pojechali�my wi�c i po drodze spyta�em go, czy odczuwa pop�d seksualny. Ja sam poskar�y�em si� na zupe�ny zast�j w tych rzeczach: �adnych sn�w, niczego. - Kiedy� �ni�em o olbrzymkach wzrostu dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu st�p - powiedzia� Newt. - Ale teraz? Teraz nie potrafi� sobie nawet przypomnie�, jak wygl�da�a moja liliputka. Opowiedzia�em histori�, jak� kiedy� czyta�em na temat krajowc�w z Tasmanii. Kiedy ci chodz�cy zawsze nago krajowcy zostali odkryci przez bia�ych w siedemnastym wieku, nie mieli poj�cia o rolnictwie, hodowli zwierz�t, architekturze, a mo�e nawet o uzyskiwaniu ognia. Swoj� niewiedz� wywo�ywali tak� pogard� w bia�ych, �e pierwsi osadnicy, kt�rzy byli angielskimi zes�a�cami, polowali na nich dla sportu. �ycie krajowc�w tak dalece straci�o wszelki urok, �e przestali si� rozmna�a�. Wysun��em hipotez�, �e pozbawi�a nas m�sko�ci podobnie beznadziejna sytuacja. - My�l�, �e ca�a ta zabawa w ��ku mia�a wi�cej wsp�lnego z przed�u�aniem gatunku, ni� ktokolwiek z nas przypuszcza� - zauwa�y� Newt inteligentnie. - Oczywi�cie, gdyby znajdowa�a si� w�r�d nas kobieta w odpowiednim wieku, sytuacja mog�aby ulec radykalnej zmianie. Biedna poczciwa Hazel przekroczy�a ju� wiek, w kt�rym mog�aby urodzi� cho�by debila. Okaza�o si�, �e Newt ma rozleg�e wiadomo�ci na temat debil�w. Chodzi� kiedy� do szko�y specjalnej dla dzieci niedorozwini�tych i w�r�d jego koleg�w by�o wielu debil�w. - Najlepiej z ca�ej klasy pisa�a taka debilka Myrna. Mam na my�li, oczywi�cie, charakter pisma, a nie to, co pisa�a. Bo�e, przypomnia�em sobie o niej po raz pierwszy od wielu lat. - Czy to by�a dobra szko�a? - Pami�tam tylko ulubione s�owa naszego dyrektora. Stale beszta� nas przez g�o�niki za jakie� psoty i zawsze zaczyna� tymi samymi s�owami: "Jestem chory i robi mi si� niedobrze..." - Te s�owa zupe�nie trafnie oddaj� to, co ja teraz czuj�. - Mo�e tak w�a�nie powinien si� pan czu�. - M�wi pan jak bokononista. - Dlaczego nie? Z tego, co wiem, bokononizm jest jedyn� religi�, kt�ra ma co� do powiedzenia na temat liliput�w. W przerwach mi�dzy pisaniem swojej ksi��ki sp�dza�em wiele czasu nad Ksi�g� Bokonona, ale nie zauwa�y�em niczego o liliputach. By�em wdzi�czny Newtowi, �e zwr�ci� na to moj� uwag�, gdy�, jak si� okaza�o, kuplet o karze�kach znakomicie wyra�a� okrutny paradoks my�li Bokonona, przemo�n� potrzeb� zak�amywania rzeczywisto�ci i absolutn� niemo�no�� k�amstwa. Karze� - popatrz, jak on st�pa, jak spogl�da, jak si� puszy! Wida� wie, �e ka�da wielko�� jest wielko�ci� duszy. 126. WI�C GRAJCIE, FLETY, BEZG�O�NE PIOSENKI - C� za przygn�biaj�ca religia! - zawo�a�em i skierowa�em nasz� rozmow� na temat utopii, czyli tego, co mog�oby by�, co powinno by�, co mo�e jeszcze b�dzie, je�li przyjdzie odwil�. Ale Bokonon dotar� i tutaj, pisz�c ca�y rozdzia� na temat utopii. Rozdzia� Si�dmy, zatytu�owany Pa�stwo Bokonona. Znajdujemy w nim nast�puj�ce potworne aforyzmy: "Ci, kt�rzy posiadaj� akcje dom�w towarowych, w�adaj� �wiatem. Zacznijmy nasze Pa�stwo od zorganizowania sieci dom�w towarowych, sieci sklep�w spo�ywczych, sieci kom�r gazowych i ustalenia, co b�dzie naszym sportem narodowym. Potem mo�emy przyst�pi� do pisania konstytucji." Powiedzia�em, �e Bokonon jest starym murzy�skim skurwielem, i znowu zmieni�em temat. M�wi�em o znaczeniu bohaterskich czyn�w jednostek. Jako przyk�ad dawa�em w pierwszym rz�dzie �mier�, jak� wybrali Julian Castle i jego syn. Podczas szalej�cego huraganu wyruszyli oni pieszo do Domu Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli, aby zanie�� chorym ca�� nadziej� i mi�osierdzie, jakie im jeszcze pozosta�y. Dostrzeg�em r�wnie� znami� wielko�ci w �mierci biednej Angeli. Znalaz�a w ruinach Bolivaru klarnet i natychmiast zagra�a, nie troszcz�c si� o to, czy ustnik nie jest zanieczyszczony lodem-9. - "Wi�c grajcie, flety, bezg�o�ne piosenki..." - szepn��em ze wzruszeniem. - Mo�e i pan znajdzie jaki� gustowny spos�b odej�cia z tego �wiata - powiedzia� Newt. By�a to bardzo bokononistyczna uwaga. Zdradzi�em si� przed Newtem ze swojego marzenia, aby zdoby� G�r� McCabe'a i zatkn�� na szczycie jaki� wspania�y symbol. Wypu�ci�em na moment kierownic�, �eby zademonstrowa� mu puste r�ce, brak jakiegokolwiek symbolu. - Ale c�, u diab�a, mo�e by� odpowiednim symbolem? Znowu opar�em d�onie na kierownicy. - Oto nast�pi� koniec �wiata; oto jestem jednym z ostatnich ludzi, a tam wznosi si� najwy�sza g�ra w okolicy. Teraz ju� wiem, co by�o zadaniem mojego karassu. M�j karass trudzi� si� dniami i nocami przez co najmniej p� miliona lat po to, aby zaprowadzi� mnie na ten szczyt. Pokr�ci�em g�ow�, bliski p�aczu. - Ale c�, u Boga Ojca, mam trzyma� w r�ku? Zadaj�c to pytanie wygl�da�em przez okna niewidz�cymi oczami i przejecha�em chyba przesz�o mil�, zanim zda�em sobie spraw�, �e zajrza�em w oczy starego Murzyna, �ywego czarnego cz�owieka siedz�cego na skraju drogi. W�wczas zwolni�em. Potem zatrzyma�em auto. Zas�oni�em oczy r�kami. - Co si� sta�o? - zapyta� Newt. - Widzia�em przed chwil� Bokonona. 127. KONIEC Siedzia� na kamieniu. By� boso. Jego stopy pokrywa� nalot lodu-9. Jedynym jego strojem by�a bia�a kapa na ��ko z niebieskim haftem. Na kapie wyhaftowany by� napis: "Casa Mona". Nie zwr�ci� uwagi na nasze przybycie. W d�oniach mia� papier i o��wek. - Czy pan jest Bokononem? - Tak. S�ucham. - Czy mog� spyta�, o czym pan my�li? - Zastanawiam si�, m�ody cz�owieku, nad ostatnim zdaniem Ksi�gi Bokonona. Nadszed� bowiem czas ostatniego zdania. - Czy co� pan ju� wymy�li�? Bokonon wzruszy� ramionami i poda� mi kartk� papieru. Oto, co na niej przeczyta�em: "Gdybym by� m�odszy, napisa�bym histori� ludzkiej g�upoty; potem wszed�bym na szczyt G�ry McCabe'a i po�o�y� si� na wznak z moj� histori� pod g�ow�; potem podni�s�bym z ziemi szczypt� b��kitnobia�ej trucizny, kt�ra zamienia ludzi w pos�gi, i zmieni�bym si� w pos�g cz�owieka, kt�ry le�y na plecach i z upiornym u�miechem gra na nosie sami wiecie komu." Prze�o�y�: Lech J�czmyk

Wyszukiwarka