Kurt Vonnegut Jr.
Kocia Ko�yska
(prze�o�y� Lech J�czmyk)
W tej ksi��ce nie ma ani s�owa prawdy.
- Kierujcie si� w �yciu fom�, czyli
nieszkodliwym �garstwem - ono da wam
odwag�, dobro, zdrowie i szcz�cie".
(Ksi�ga Bokonona I,5)
1. DZIE�, W KT�RYM NAST�PI� KONIEC �WIATA
Mo�ecie nazywa� mnie Jonaszem. Moi rodzice nazwali mnie bardzo podobnie, bo dali mi na imi� John.
Jonasz, John - cho�bym mia� na imi� Sam, to i tak by�bym Jonaszem - nie dlatego, �ebym �ci�ga� na ludzi nieszcz�cie, ale dlatego, �e co�, albo mo�e kto�, sprawia, �e w okre�lonym czasie zjawiam si� nieomylnie w okre�lonych miejscach. Zawsze znajduj� jakie� powody do podr�y i niezb�dne �rodki transportu, czasem konwencjonalne, a czasem najzupe�niej fantastyczne. I Jonasz, zgodnie z planem, zjawia si� zawsze w odpowiednim czasie w wyznaczonym miejscu.
Pos�uchajcie:
Kiedy by�em m�odszy - dwie �ony temu, �wier� miliona papieros�w temu, trzy tysi�ce litr�w alkoholu temu...
Jednym s�owem, kiedy by�em du�o m�odszy, zacz��em zbiera� materia�y do ksi��ki pod tytu�em Dzie�, w kt�rym nast�pi� koniec �wiata.
Mia�a to by� ksi��ka dokumentalna.
Mia�a to by� relacja o tym, co porabiali r�ni wybitni Amerykanie w dniu, w kt�rym zrzucono pierwsz� bomb� atomow� na Hiroszim�.
Mia�a to by� ksi��ka chrze�cija�ska. W�wczas by�em chrze�cijaninem.
Teraz jestem bokononist�.
By�bym bokononist� i wtedy, gdybym tylko wcze�niej spotka� kogo�, kto zapozna�by mnie z gorzko-s�odkimi k�amstwami Bokonona. Jednak bokononizm nie by� znany poza obr�bem kamienistych pla� i raf koralowych, otaczaj�cych ma�� wysepk� na Morzu Karaibskim, Republik� San Lorenzo.
My, bokononi�ci, wierzymy, �e ludzko�� jest zorganizowana w zespo�y, kt�re - nie zdaj�c sobie z tego sprawy - realizuj� Wol� Boga. Bokonon nazywa taki zesp� karassem, za� kankanem, czyli narz�dziem, kt�re wprowadzi�o mnie do mego karassu, sta�a si� moja nigdy nie uko�czona ksi��ka pod tytu�em Dzie�, w kt�rym nast�pi� koniec �wiata.
2. PRZEDZIWNY MECHANIZM
"Kiedy stwierdzacie, �e wasze �ycie splata si� z �yciem innego cz�owieka bez jakiej� logicznej przyczyny - pisze Bokonon - cz�owiek ten najprawdopodobniej jest cz�onkiem waszego karassu."
W innym miejscu Ksi�ga Bokonona powiada: "Cz�owiek wymy�li� szachownic�, B�g wymy�li� karass." Oznacza to, �e karass nie uwzgl�dnia podzia��w narodowych, instytucjonalnych, zawodowych, rodzinnych i klasowych.
Jest bezkszta�tny jak ameba.
W swoim Calypso Pi��dziesi�tym Trzecim Bokonon zaprasza nas, aby�my �piewali razem z nim:
Pijak, kt�ry w parku �pi,
Kr�lowa brytyjska,
�owca, kt�ry tropi lwy
I chi�ski dentysta,
M�drek, przyg�up, pracu�, le�,
Tyran i poddany,
Chc�c czy nie chc�c tworz� ten
Przedziwny mechanizm.
Och, tak, w�a�nie tak!
W �wiecie rozsypani
Funkcjonuj� razem jak
Przedziwny mechanizm.
3. G�UPOTA
Bokonon nigdzie nie ostrzega przed pr�bami ustalenia, kto wchodzi w sk�ad naszego karassu i jakie zadanie zosta�o mu przydzielone przez wszechmog�cego Boga. Bokonon stwierdza po prostu, �e wszelkie takie pr�by s� z g�ry skazane na niepowodzenie.
W cz�ci autobiograficznej Ksi�gi Bokonona znajdujemy przypowie�� o g�upocie wszelkiego udawania, �e si� wie i rozumie:
"Zna�em kiedy� pewn� dam� z Newport w stanie Rhode Island, nale��c� do Ko�cio�a episkopalnego, kt�ra zleci�a mi zrobienie budy dla swego doga. Dama ta utrzymywa�a, �e doskonale rozumie Boga i drogi jego opatrzno�ci. Dziwi�a si�, �e kto� mo�e by� zaskoczony tym, co si� zdarzy�o, lub tym, co si� zdarzy.
Mimo to, kiedy pokaza�em jej projekt psiej budy, jak� chcia�em zbudowa�, powiedzia�a:
- Przykro mi, ale nic z tego nie rozumiem.
- Niech pani to zaniesie m�owi albo swemu pastorowi, �eby przekaza� to Panu Bogu - powiedzia�em - i je�li Pan B�g znajdzie chwil� czasu, to na pewno potrafi wyja�ni� pani konstrukcj� psiej budy w spos�b zrozumia�y nawet dla pani.
Przep�dzi�a mnie wtedy. Nigdy jej nie zapomn�. By�a przekonana, �e B�g znacznie bardziej kocha ludzi p�ywaj�cych na �agl�wkach ni� tych, kt�rzy p�ywaj� motor�wkami, a na widok d�d�ownicy podnosi�a wrzask.
Ta dama by�a g�upia, ja te� jestem g�upi i g�upi jest ka�dy, kto s�dzi, �e uda�o mu si� przejrze� zamiary Boga."
4. PIERWSZY KONTAKT
Mimo to mam zamiar przedstawi� w tej ksi��ce mo�liwie jak najwi�ksz� ilo�� os�b z mojego karassu i rozwa�y� wszystko, co mo�e pom�c nam w zrozumieniu, jaki by�, u Boga Ojca, sens ca�ej tej awantury.
Nie chcia�bym zajmowa� si� tu propagowaniem bokononizmu, musz� jednak zacz�� od pewnej przestrogi. Pierwsze zdanie Ksi�gi Bokonona brzmi: "Wszystkie prawdy, kt�re wam tutaj wy�o��, s� bezwstydnymi k�amstwami."
B�d�c bokononist�, musz� was przestrzec:
Cz�owiek, kt�ry nie potrafi zrozumie�, �e u�yteczna religia mo�e by� zbudowana na k�amstwach, nie zrozumie r�wnie� i tej ksi��ki.
Amen.
Wracajmy zatem do mojego karassu.
Bez w�tpienia wchodzi w jego sk�ad troje dzieci doktora Feliksa Hoenikkera, jednego z tak zwanych "ojc�w" pierwszej bomby atomowej. Sam doktor Hoenikker musia� by� r�wnie� cz�onkiem mojego karassu, mimo �e nie �y� ju�, kiedy moje sinuki, czyli czu�ki mojego �ycia, zacz�y splata� si� z czu�kami jego dzieci.
Pierwszym z m�odych Hoenikker�w, na kt�rego natkn�y si� moje czu�ki, by� Newton, najm�odszy z ca�ej tr�jki. Z biuletynu mojej korporacji studenckiej "The Delta Ypsilon Quarterly" dowiedzia�em si�, �e Newton Hoenikker, syn Feliksa Hoenikkera, laureata nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, zosta� cz�onkiem-kandydatem mojej sekcji przy uniwersytecie w Cornell.
Napisa�em do niego list nast�puj�cej tre�ci:
"Szanowny Panie Hoenikker!
A mo�e raczej powinienem napisa� �Drogi Bracie�?
Jestem cz�onkiem Delta Ypsilon w Cornell i utrzymuj� si� z pisania. Obecnie zbieram materia�y do ksi��ki zwi�zanej z pierwsz� bomb� atomow�. Tre�� jej ma by� ograniczona do wydarze�, kt�re zasz�y sz�stego sierpnia 1945 roku, czyli w dniu, kiedy zrzucono bomb� na Hiroszim�.
Poniewa� pa�ski ojciec uwa�any jest powszechnie za jednego z g��wnych tw�rc�w bomby, by�bym niezwykle wdzi�czny za wszelkie wspomnienia, zwi�zane z tym w�a�nie dniem w domu pa�skiego ojca.
Ze wstydem przyznaj�, �e nie znam pa�skiej wybitnej rodziny tak, jak powinienem, i nie wiem, czy posiada Pan rodze�stwo. Je�eli ma Pan braci i siostry, b�d� wielce zobowi�zany za ich adresy, co umo�liwi mi zwr�cenie si� do nich z podobn� pro�b�.
Zdaj� sobie spraw�, �e by� Pan wtedy bardzo m�ody, ale to w�a�nie dobrze. W swojej ksi��ce k�ad� nacisk nie na techniczn�, ale na ludzk� stron� zagadnienia, tak wi�c wydarzenia tego dnia, ogl�dane oczami, przepraszam za wyra�enie, �oseska�, b�d� jak najbardziej odpowiednie.
Stylem i form� mo�e si� Pan nie przejmowa�. Bior� to ca�kowicie na siebie. Prosz� dostarczy� mi tylko nagie fakty.
Oczywi�cie przed publikacj� prze�l� Panu ostateczn� wersj� do wgl�du.
Z braterskim pozdrowieniem
........."
5. LIST STUDENTA MEDYCYNY
A oto, co odpowiedzia� Newton:
"Przepraszam, �e tak d�ugo nie odpisywa�em na pa�ski list. Pomys� pa�skiej ksi��ki wyda� mi si� bardzo interesuj�cy. Jednak kiedy rzucono bomb� atomow�, by�em tak ma�y, �e nie s�dz�, abym m�g� w czym� Panu pom�c. Powinien Pan zwr�ci� si� do mego brata i siostry, kt�rzy s� ode mnie starsi. Siostra nazywa si� Conners i mieszka w Indianapolis, w stanie Indiana na North Meridian Street 4918. Jest to r�wnie� m�j aktualny adres domowy. My�l�, �e siostra ch�tnie Panu pomo�e. Gdzie jest m�j brat Frank, nie wiadomo. Znikn�� zaraz po pogrzebie ojca dwa lata temu i odt�d nie mieli�my o nim �adnych wiadomo�ci. Nie wiemy, czy w og�le jeszcze �yje.
Kiedy zrzucono bomb� atomow� na Hiroszim�, mia�em sze�� lat, tak wi�c wszystko, co pami�tam z tego dnia, opiera si� na opowiadaniach innych.
Pami�tam, �e bawi�em si� na dywanie w jadalni przylegaj�cej do gabinetu mego ojca. By�o to w Ilium, w stanie Nowy Jork. Przez otwarte drzwi widzia�em ojca. By� w pid�amie, w szlafroku. Pali� cygaro i bawi� si� kawa�kiem sznurka. Tego dnia nie poszed� do pracy i przez ca�y dzie� chodzi� w pid�amie. Ojciec zostawa� w domu, kiedy tylko mia� na to ochot�.
Jak Panu zapewne wiadomo, ca�a w�a�ciwie kariera zawodowa mego ojca zwi�zana by�a z Laboratorium Badawczym Towarzystwa General Forge and Foundry w Ilium.
Kiedy przyst�piono do Operacji Manhattan, maj�cej na celu wyprodukowanie bomby atomowej, ojciec nie opu�ci� Ilium. O�wiadczy�, �e nie we�mie udzia�u w pracach, je�li nie b�dzie m�g� pracowa� tam, gdzie zechce. Najcz�ciej oznacza�o to prac� w domu. Jedyne miejsce, dok�d lubi� je�dzi�, to by� nasz domek campingowy na przyl�dku Cod. Tam te� umar� w wigili� Bo�ego Narodzenia. To zapewne jest Panu r�wnie� wiadome.
Tak wi�c w dniu, w kt�rym zrzucono bomb�, bawi�em si� na dywanie przed gabinetem ojca. Moja siostra Angela m�wi, �e ca�ymi godzinami potrafi�em bawi� si� ma�ymi samochodzikami, na�laduj�c odg�os motoru. Prawdopodobnie tamtego dnia robi�em to samo, ojciec za� siedzia� w swoim gabinecie bawi�c si� kawa�kiem sznurka. Tak si� sk�ada, �e wiem, sk�d wzi�� ten sznurek. Mo�e przyda si� to do pa�skiej ksi��ki. Ojciec zdj�� go z r�kopisu powie�ci przys�anej przez pewnego wi�nia. By�a to ksi��ka o ko�cu �wiata w roku dwutysi�cznym i nazywa�a si� Rok 2000 po narodzeniu Chrystusa. Opowiada�a o tym, jak zwariowani uczeni wyprodukowali straszliw� bomb�, kt�ra zniszczy�a ca�y �wiat. Kiedy wszyscy dowiedzieli si�, �e zbli�a si� koniec �wiata, odby�a si� wielka orgia seksualna i wtedy, na dziesi�� sekund przed wybuchem bomby, pojawi� si� sam Jezus Chrystus. Autor nazywa� si� Marvin Sharpe Holderness i w za��czonym li�cie pisa� ojcu, �e jest w wi�zieniu za zabicie rodzonego brata. Przys�a� ten maszynopis ojcu, poniewa� nie wiedzia�, jaki rodzaj materia�u wybuchowego wsadzi� do tej swojej bomby. Liczy� na to, �e ojciec mu co� zaproponuje.
Nie chc� powiedzie�, �e czyta�em t� ksi��k�, kiedy mia�em sze�� lat. Znajdowa�a si� ona u nas w domu przez d�ugie lata. Zagarn�� j� m�j brat Frank ze wzgl�du na spro�ne fragmenty. Frank chowa� j� w �sejfie� w swojej sypialni. W rzeczywisto�ci nie by� to �aden sejf, lecz po prostu stary otw�r wentylacyjny z blaszanym wieczkiem. Frank i ja, kiedy byli�my ch�opcami, czytali�my opisy orgii chyba tysi�ce razy. Mieli�my t� ksi��k� przez lata, a� wreszcie znalaz�a j� Angela. Przeczyta�a i orzek�a, �e to brudy i zgnilizna. Spali�a j� razem ze sznurkiem. Angela zast�powa�a Frankowi i mnie matk�, bo nasza prawdziwa matka umar�a przy moim urodzeniu.
Jestem prawie pewien, �e ojciec wcale nie czyta� tej ksi��ki. My�l�, �e w ca�ym swoim �yciu nie przeczyta� �adnej powie�ci ani nawet opowiadania, w ka�dym razie od czasu kiedy przesta� by� ch�opcem. Nie czyta� r�wnie� przychodz�cych do niego list�w, gazet ani czasopism. Zapewne musia� czyta� mas� prasy technicznej, ale prawd� m�wi�c nie pami�tam, �eby ojciec czyta� cokolwiek.
Jak ju� powiedzia�em, jedyne, co go zainteresowa�o w tym maszynopisie, to sznurek. Taki ju� by� ojciec. Nikt nie potrafi� przewidzie�, co mo�e go zainteresowa�. W dniu, w kt�rym zrzucono bomb�, interesowa� go sznurek.
Czy zna Pan przem�wienie, jakie ojciec wyg�osi� po otrzymaniu nagrody Nobla?
�Panie i panowie. Stoj� teraz przed wami dlatego, poniewa� nigdy nie przesta�em wa�koni� si� beztrosko niczym o�miolatek w drodze do szko�y w wiosenny poranek. Pierwsza lepsza rzecz mo�e sprawi�, �e zatrzymam si�, popatrz� zdziwiony i czasem czego� si� dowiem. Jestem bardzo szcz�liwym cz�owiekiem. Dzi�kuj�.�
To by�o ca�e przem�wienie.
Tak wi�c ojciec przygl�da� si� przez chwil� p�tli ze sznurka, a potem zacz�� si� ni� bawi�. Jego palce utworzy�y ze sznurka figur� zwan� �koci� ko�ysk��. Nie mam poj�cia, gdzie ojciec si� tego nauczy�. Mo�e od swojego ojca. Dziadek by� krawcem, wi�c w dzieci�stwie mego ojca nietrudno by�o o nitki i sznurki.
Po raz pierwszy w �yciu widzia�em ojca zaj�tego czym�, co mo�na nazwa� zabaw�. Nigdy nie wykazywa� zainteresowania dla sztuczek i gier, kt�rych przepisy wymy�lali inni. W albumie z wycinkami, jaki prowadzi�a kiedy� Angela, by� wywiad z tygodnika �Time�, w kt�rym ojciec, spytany, w jakie gry grywa dla rozrywki, odpowiedzia�: �Po co mia�bym si� zajmowa� wymy�lonymi grami, kiedy wok� nas rozgrywa si� tyle prawdziwych?�
Pewnie sam by� zdziwiony spl�t�szy ze sznurka koci� ko�ysk� i mo�liwe, �e przypomnia�o mu to dzieci�stwo, bo nagle wyszed� ze swego gabinetu i zrobi� co�, czego nigdy dot�d nie robi�: zacz�� bawi� si� ze mn�. Do tego czasu nie tylko nie bawi� si� ze mn�, ale chyba nigdy si� do mnie nie odezwa�.
Ukl�k� na dywanie obok mnie, obna�y� w u�miechu z�by i podsuwa� mi pod nos dziwnie przepleciony sznurek.
- Widzisz? Widzisz? Widzisz? - pyta�. - Kocia ko�yska. Widzisz koci� ko�ysk�? Widzisz, tu �pi kicia. Miau. Miau.
Pory na jego twarzy wydawa�y mi si� wielkie jak kratery na ksi�ycu. Z uszu i dziurek od nosa wyrasta�y mu k�pki w�os�w. Z jego ust cuchn�o cygarami niczym z czelu�ci piekielnych. Z tej odleg�o�ci ojciec by� najobrzydliwszym stworem, jaki kiedykolwiek widzia�em. Straszy mnie we snach do dzisiaj.
I wtedy ojciec za�piewa�:
Lulaj, m�j koteczku, na wysokim drzewie,
Drzewem wiatr ko�ysze, koteczka kolebie.
A jak ga��� p�knie - wtedy b�dzie pi�knie -
Zwali si� ko�yska, koteczek i wszystko.
Wybuchn��em p�aczem. Zerwa�em si� i co si� w nogach uciek�em z domu.
Musz� ko�czy�. Jest ju� druga w nocy. Kolega obudzi� si� i narzeka, �e ha�as maszyny do pisania nie daje mu spa�."
6. WALKI OWAD�W
Newt wr�ci� do listu nast�pnego dnia rano i oto, co pisa� dalej:
"Rano nast�pnego dnia. Pisz� dalej wypocz�ty jak ptaszek po o�miu godzinach snu. W internacie panuje teraz cisza. Wszyscy opr�cz mnie s� na wyk�adach. Ja jestem szczeg�lnie uprzywilejowany, bo nie musz� ju� chodzi� na wyk�ady. W zesz�ym tygodniu zosta�em wylany. By�em na kursie wst�pnym medycyny. Mieli racj�, �e mnie wylali. Marny by�by ze mnie lekarz.
Jak sko�cz� ten list, p�jd� pewnie do kina. Albo je�li poka�e si� s�o�ce, p�jd� na spacer do jednego z w�woz�w. Prawda, �e s� pi�kne? Niedawno do jednego z nich rzuci�y si� dwie dziewczyny, trzymaj�c si� za r�ce. Nie przyj�to ich do korporacji, do kt�rej chcia�y nale�e�. Do Tri-Delt.
Wracajmy jednak do sz�stego sierpnia 1945. Angela wielokrotnie m�wi�a mi, �e bardzo urazi�em ojca nie chc�c podziwia� kociej ko�yski, nie chc�c bawi� si� z nim na dywanie i s�ucha�, jak �piewa. Mo�liwe, �e go urazi�em, ale nie s�dz�, �eby odczu� to zbyt bole�nie. Jego w og�le bardzo trudno by�o dotkn��. Ludzie nie mogli sprawi� mu przykro�ci, poniewa� zupe�nie go nie obchodzili. Pami�tam, jak kiedy�, mniej wi�cej na rok przed jego �mierci�, prosi�em, �eby opowiedzia� mi o matce. Niczego nie potrafi� sobie przypomnie�.
Czy s�ysza� Pan s�ynn� anegdot� o �niadaniu w dniu wyjazdu moich rodzic�w do Szwecji po odbi�r nagrody Nobla? Zamie�ci� j� kiedy� �Saturday Evening Post�. Matka przygotowa�a uroczyste �niadanie. A kiedy sprz�ta�a ze sto�u, znalaz�a przy nakryciu ojca kilka monet: dwadzie�cia pi�� cent�w, dziesi�� cent�w i trzy jednopens�wki. Zostawi� jej napiwek.
Tak wi�c, sprawiwszy ojcu przykro��, je�li co� takiego w og�le by�o mo�liwe, wybieg�em na podw�rze. Bieg�em tak nie wiadomo dok�d, a� zobaczy�em pod wielkim krzewem berberysu mego brata Franka. Mia� wtedy dwana�cie lat i nie zdziwi�o mnie, �e go tam zasta�em. W upalne dni przesiadywa� tam bez przerwy. Jak pies wyry� sobie do�ek w ch�odnej ziemi mi�dzy korzeniami. Nigdy nie mo�na by�o odgadn��, co on tam chowa. Raz by�a to pornograficzna ksi��ka, innym razem butelka wina. W dniu, kiedy zrzucono bomb�, Frank mia� �y�k� i s�oik. Nabiera� na �y�k� r�ne owady, wrzuca� je do s�oika i zmusza� do walki.
By�o to tak ciekawe, �e natychmiast przesta�em p�aka�, zapominaj�c o ojcu. Nie pami�tam, co tam walczy�o tego dnia, ale pami�tam inne walki, jakie organizowali�my p�niej: jelonek przeciwko setce czerwonych mr�wek, stonoga przeciwko trzem paj�kom, czerwone mr�wki przeciwko czarnym. Nie chcia�y walczy�, dop�ki nie potrz�sn�o si� s�oikiem. I Frank potrz�sa�, potrz�sa�, potrz�sa�.
Po chwili przysz�a po mnie Angela. Unios�a ga��� i powiedzia�a:
- Aha, tutaj jeste�cie!
Spyta�a Franka, co on tu w�a�ciwie robi, a on odpowiedzia�: �Eksperymentuj�.� Frank zawsze tak odpowiada�, kiedy go pytano, co robi. Zawsze odpowiada�: �Eksperymentuj�.
Angela mia�a wtedy dwadzie�cia dwa lata. W wieku szesnastu lat, od �mierci matki, od mojego urodzenia, sta�a si� faktyczn� g�ow� rodziny. Mawia�a cz�sto, �e ma tr�jk� dzieci - mnie, Franka i ojca. Nie by�o w tym �adnej przesady. Pami�tam zimowe poranki, kiedy przed wyj�ciem z domu Angela opatula�a mnie, Franka i ojca, traktuj�c nas zupe�nie tak samo. Tyle �e ja szed�em do przedszkola, Frank do szko�y, a ojciec do pracy nad bomb� atomow�. Pami�tam jeden taki poranek, kiedy zepsu�o si� ogrzewanie, rury pozamarza�y i nie mo�na by�o uruchomi� samochodu. Siedzieli�my wszyscy w aucie i Angela tak d�ugo naciska�a starter, a� wyczerpa� si� akumulator. I wtedy odezwa� si� ojciec. Wie Pan, co powiedzia�? Powiedzia�:
- Zastanawiam si�, jak ��wie to robi�.
- Co jak robi�? - spyta�a go Angela.
- Zastanawiam si�, czy kiedy wci�gaj� g�ow�, to ich kr�gos�upy kurcz� si�, czy wyginaj�.
Nawiasem m�wi�c Angela mia�a sw�j udzia� w wyprodukowaniu bomby atomowej i, jak mi si� wydaje, historia ta nie zosta�a nigdy opisana. Mo�e przyda si� do pa�skiej ksi��ki. Od czasu tego zdarzenia w samochodzie ojciec tak zainteresowa� si� ��wiami, �e przesta� pracowa� nad bomb� atomow�. Wreszcie pewne osoby zwi�zane z Operacj� Manhattan przysz�y do nas poradzi� si� Angeli, co robi�. Powiedzia�a im, �eby zabrali ojcu ��wie. Nast�pnej nocy zakradli si� do pracowni ojca i zabrali terrarium z ��wiami. Ojciec ani s�owem nie wspomnia� o znikni�ciu ��wi. Po prostu nast�pnego dnia przyszed� do pracy i zacz�� si� rozgl�da�, czym by si� tu zabawi� i nad czym pomy�le�, i wszystko, czym mo�na by�o si� bawi� i nad czym mo�na by�o my�le�, mia�o jaki� zwi�zek z bomb�.
Angela wyci�gn�a mnie spod krzaka i spyta�a, co zasz�o pomi�dzy mn� a ojcem. Powtarza�em tylko, �e ojciec jest obrzydliwy i �e go nienawidz�, i wtedy Angela uderzy�a mnie w twarz.
- Jak mo�esz tak m�wi� o swoim ojcu? - powiedzia�a. - On jest jednym z najwi�kszych ludzi na �wiecie! On dzisiaj wygra� wojn�! Rozumiesz? Wygra� wojn�!
I znowu mnie uderzy�a.
Nie mam do niej o to pretensji. Dla Angeli ojciec by� wszystkim. Nigdy nie mia�a ch�opca. Nie mia�a przyjaci�ek. Mia�a tylko jedno hobby. Gra�a na klarnecie.
Powt�rzy�em jeszcze raz, �e nienawidz� ojca, i Angela znowu mnie uderzy�a. W tym momencie wylaz� spod krzaka Frank i uderzy� j� w brzuch. Musia�o j� okropnie zabole�, bo upad�a i tarza�a si� po trawie. Kiedy wreszcie uda�o jej si� z�apa� oddech, zacz�a p�acz�c wzywa� ojca.
- On i tak nie przyjdzie - powiedzia� Frank ze �miechem.
Frank mia� racj�. Ojciec wytkn�� g�ow� przez okno, zobaczy�, �e Angela i ja tarzamy si� z wrzaskiem po ziemi, a Frank stoi nad nami i ryczy ze �miechu, po czym schowa� g�ow� z powrotem i p�niej nawet nie spyta�, co to by�a za awantura. Ludzie to nie by�a jego specjalno��.
Nie wiem, czy o co� takiego Panu chodzi�o. Czy to mo�e si� przyda� do pa�skiej ksi��ki? Oczywi�cie, pa�ska pro�ba, aby ograniczy� si� tylko do dnia, w kt�rym zrzucono bomb�, w powa�nym stopniu ograniczy�a moje mo�liwo�ci.
Istnieje wiele innych dobrych historii o moim ojcu i o bombie, nie zwi�zanych z tym w�a�nie dniem. Czy zna Pan na przyk�ad anegdot� o pierwszej pr�bie z bomb� w Alamogordo? Po wybuchu, kiedy sta�o si� jasne, �e Ameryka jest w stanie jedn� bomb� znie�� z powierzchni ziemi ca�e miasto, jeden z uczonych zwr�ci� si� do ojca ze s�owami:
- Od dzisiaj nauka wie, co to grzech.
I wie Pan, co na to ojciec? Spyta�: �Co to jest grzech?�
Z powa�aniem
Newton Hoenikker"
7. WYBITNA RODZINA
Newton doda� jeszcze trzy post scripta:
"P.S. Nie mog� napisa� �Z braterskim pozdrowieniem�, poniewa� nie zosta�em przyj�ty do korporacji ze wzgl�du na s�abe stopnie. By�em tylko kandydatem, a teraz nawet tego zosta�em pozbawiony.
P.P.S. Nazwa� Pan nasz� rodzin� �wybitn��, i my�l�, �e by�oby chyba b��dem, gdyby u�y� Pan tego okre�lenia w swojej ksi��ce. Ja na przyk�ad jestem kar�em, mam cztery stopy wzrostu. A o moim bracie Franku s�yszeli�my po raz ostatni, kiedy by� poszukiwany przez policj� z Florydy, FBI i Departament Skarbu za przemyt samochod�w z demobilu na Kub�. Tak wi�c jestem raczej pewien, �e �wybitna� nie jest najodpowiedniejszym s�owem. Okre�lenie �znana� by�oby zapewne bli�sze prawdy.
P.P.P.S. W dwadzie�cia cztery godziny p�niej. Przejrza�em sw�j list i obawiam si�, �e czytaj�c go mo�na odnie�� wra�enie, �e nic nie robi�, tylko siedz�, oddaj� si� smutnym wspomnieniom i rozczulam si� nad sob�. W rzeczywisto�ci jestem szcz�ciarzem i w pe�ni zdaj� sobie z tego spraw�. Wkr�tce o�eni� si� z cudown� ma�� dziewczyn�. Na �wiecie jest tyle mi�o�ci, �e wystarczy dla wszystkich, trzeba tylko rozejrze� si� doko�a. Ja jestem tego najlepszym dowodem."
8. ROMANS NEWTA I ZINKI
Newt nie zdradzi� mi wtedy, kto jest jego ukochan�, ale mniej wi�cej w dwa tygodnie p�niej ca�y kraj wiedzia�, �e mia�a na imi� Zinka - po prostu Zinka. Najwidoczniej nie mia�a nazwiska, tylko imi�.
Zinka by�a liliputk�, tancerk� z zespo�u Wielobarwnego Baletu. Tak si� z�o�y�o, �e przed wyjazdem do Cornell Newt widzia� wyst�p tego baletu w Indianapolis. A potem zesp� przyjecha� do Cornell. Po przedstawieniu ma�y Newt znalaz� si� za kulisami z bukietem najpi�kniejszych r� o nazwie American Beauty.
Ca�a historia dosta�a si� na �amy prasy, kiedy ma�a Zinka poprosi�a o azyl polityczny w Stanach Zjednoczonych, po czym znikn�a wraz z ma�ym Newtem.
W tydzie� p�niej Zinka zg�osi�a si� do swojej ambasady. O�wiadczy�a tam, �e Amerykanie s� zbyt materialistycznie nastawieni i �e chce wr�ci� do kraju.
Newt schroni� si� w domu swojej siostry w Indianapolis. Prasa zamie�ci�a jego lakoniczne o�wiadczenie, w kt�rym stwierdzi�, �e "By�a to sprawa czysto osobista - sprawa uczucia. Niczego nie �a�uj�. To, co si� sta�o, dotyczy wy��cznie Zinki i mnie."
Pewien w�cibski ameryka�ski reporter, zbieraj�c w r�nych �rodowiskach artystycznych wiadomo�ci o Zince, odkry�, �e nie mia�a ona dwudziestu trzech lat, jak utrzymywa�a. Mia�a czterdzie�ci dwa lata i mog�a by� matk� Newta.
9. WICEPREZES DO SPRAW WULKAN�W
Nie sz�a mi jako� praca nad ksi��k� o dniu, w kt�rym zrzucono bomb�.
W rok mniej wi�cej po opisanych wydarzeniach, na dwa dni przed Bo�ym Narodzeniem, trafi�em w poszukiwaniu materia��w do Ilium w stanie Nowy Jork, gdzie doktor Feliks Hoenikker dokona� wi�kszo�ci swoich odkry� i gdzie wyro�li ma�y Newit, Frank i Angela.
Przyby�em tu zobaczy�, co si� da zobaczy�.
Wprawdzie w mie�cie nie pozosta� nikt z �yj�cych Hoenikker�w, ale by�o tu wiele os�b, kt�re twierdzi�y, �e zna�y dobrze starego i tr�jk� jego niesamowitych dzieci.
Um�wi�em si� na spotkanie z doktorem As� Breedem, wiceprezesem firmy General Forge and Foundry, kt�remu podlega�o Laboratorium Badawcze. Przypuszczam, �e doktor Breed te� wchodzi� w sk�ad mojego karassu, mimo �e poczu� do mnie niech�� od pierwszego wejrzenia.
"Sympatie i antypatie nie maj� z tym nic wsp�lnego" - przestrzega Bokonon przed cz�sto pope�nianym b��dem.
- O ile wiem, by� pan prze�o�onym doktora Hoenikkera przez ca�y niemal okres jego dzia�alno�ci naukowej - powiedzia�em telefonuj�c do doktora Breeda.
- Tylko na papierze - odpowiedzia�.
- Nie rozumiem.
- Gdybym by� w stanie rzeczywi�cie kierowa� prac� Feliksa - powiedzia� - to r�wnie dobrze m�g�bym teraz kierowa� dzia�alno�ci� wulkan�w, przyp�ywami i odp�ywami ocean�w oraz w�dr�wkami ptak�w i leming�w.
Ten cz�owiek to by� �ywio� i �aden zwyk�y �miertelnik nie m�g� mie� na niego wp�ywu.
10. TAJNY AGENT X-9
Doktor Breed um�wi� si� ze mn� na rano nast�pnego dnia. Jad�c do pracy mia� wpa�� po mnie do hotelu, u�atwiaj�c mi w ten spos�b wej�cie na teren pilnie strze�onego Laboratorium Badawczego.
Mia�em wi�c wolny wiecz�r, z kt�rym musia�em co� zrobi�. Znajdowa�em si� w miejscu, w kt�rym skupia�o si� ca�e nocne �ycie Ilium, w hotelu Del Prado. Bar hotelowy, zwany Sal� Ryback�, pe�ni� funkcj� miejscowego kurwido�ka.
Tak si� z�o�y�o - tak si� musia�o z�o�y�, jak by powiedzia� Bokonon - �e zar�wno kurwa, ko�o kt�rej siad�em przy barze, jak i obs�uguj�cy mnie barman chodzili do szko�y z Franklinem Hoenikkerem, dr�czycielem owad�w, �rednim dzieckiem i zaginionym synem s�ynnego uczonego.
Kurwa, kt�ra przedstawi�a mi si� jako Sandra, zaofiarowa�a mi rozkosze nieosi�galne nigdzie na �wiecie poza Place Pigalle i Port Saidem. Powiedzia�em, �e mnie to nie interesuje, a ona by�a do�� inteligentna, by przyzna�, �e j� r�wnie�. Jak si� p�niej okaza�o, oboje przecenili�my swoj� apati�.
Zanim jednak sprawdzili�my si�� swoich po��da�, porozmawiali�my sobie na temat Franka Hoenikkera, na temat jego ojca, troch� na temat Asy Breeda i firmy General Forge and Foundry, na temat papie�a i kontroli urodzin, na temat Hitlera i �yd�w. Rozmawiali�my te� o szarlatanach. Rozmawiali�my o prawdzie. O gangsterach i businessmanach. Rozmawiali�my o niewinnych biedakach, kt�rych pos�ano na krzes�o elektryczne, i o bogatych skurwysynach, kt�rzy si� z tego wykr�cili. Rozmawiali�my o bigotach, kt�rzy nagle okazuj� si� zbocze�cami. Rozmawiali�my o r�nych rzeczach.
Kr�tko m�wi�c, spili�my si�.
Barman by� bardzo mi�y dla Sandry. Wida� by�o, �e lubi j� i szanuje. Powiedzia� mi, �e w szkole �redniej Sandra by�a przewodnicz�c� pocztu sztandarowego ich klasy. Ka�da klasa, jak mi wyja�ni�, wybiera�a sobie barwy i nast�pnie nosi�a je z dum� a� do uko�czenia szko�y.
- Jaki kolor wybrali�cie? - spyta�em.
- Pomara�czowo-czarny.
- Bardzo dobry.
- Byli�my tego samego zdania.
- Czy Franklin Boenikker r�wnie� nale�a� do pocztu sztandarowego?
- On do niczego nie nale�a� - powiedzia�a Sandra z pogard�. - Nie by� cz�onkiem �adnego komitetu, nie gra� w �adne gry, nie umawia� si� z dziewcz�tami. Nie s�dz�, �eby w og�le kiedykolwiek rozmawia� z dziewczyn�. Nazywali�my go Tajnym Agentem X-9. .
- X-9?
- Wie pan, zawsze zachowywa� si� tak, jakby by� w drodze z jednego tajnego spotkania na drugie i nie wolno mu by�o odezwa� si� do nikogo.
- Mo�e on rzeczywi�cie mia� jakie� bardzo bogate tajne �ycie? - spyta�em.
- Ale� sk�d!
- Gdzie tam - u�miechn�� si� szyderczo barman. - By� po prostu jednym z tych szczeniak�w, kt�rzy buduj� modele samolot�w i przez ca�y czas trzepi� kapucyna.
11. PROTEINY
- Mia� wyg�osi� u nas przem�wienie na otwarcie roku szkolnego.
- Kto mia� wyg�osi� przem�wienie? - spyta�em.
- Stary Hoenikker.
- I co powiedzia�?
- Nie przyszed�.
- I nie mieli�cie przem�wienia inauguracyjnego?
- Mieli�my. Zjawi� si� zziajany doktor Breed - ten, z kt�rym ma si� pan jutro zobaczy�, i on wyg�osi� przem�wienie.
- Ciekawe, o czym m�wi�.
- Powiedzia�, �e ma nadziej�, i� wiele spo�r�d nas wybierze zaw�d uczonego - powiedzia�a Sandra. Nie dostrzeg�a w tym nic zabawnego. Przypomnia�a sobie wyk�ad, kt�ry zrobi� na niej wra�enie. Streszcza�a go starannie i z szacunkiem. - Powiedzia�, �e najwi�kszym problemem �wiata jest...
Tu musia�a przerwa� i chwil� pomy�le�.
- Najwi�kszym problemem �wiata jest to - m�wi�a z wahaniem - �e ludzie wci�� jeszcze kieruj� si� przes�dami, a nie naukowym �wiatopogl�dem. Powiedzia�, �e gdyby na �wiecie wi�cej zajmowano si� nauk�, znikn�aby wi�kszo�� problem�w n�kaj�cych ludzko��.
- Tak, i m�wi�, �e pewnego dnia nauka odkryje podstawow� tajemnic� �ycia - wtr�ci� barman. Podrapa� si� w g�ow� i zmarszczy� czo�o. - Bodaj�e przedwczoraj czyta�em w gazecie, �e ju� j� odkryli.
- Musia�em to przeoczy� - mrukn��em.
- Czyta�am o tym - powiedzia�a Sandra. - Jakie� dwa dni temu.
- Zgadza si� - potwierdzi� barman.
- I na czym polega ta tajemnica �ycia? - spyta�em.
- Zapomnia�am - powiedzia�a Sandra.
- Proteiny - o�wiadczy� barman. - Odkryli co� w zwi�zku z proteinami.
- Zgadza si� - powiedzia�a Sandra - chodzi o proteiny.
12. KOKTAJL "KONIEC �WIATA"
Do naszej rozmowy w barze hotelu Del Prado w��czy� si� starszy barman. Kiedy dowiedzia� si�, �e pisz� ksi��k� o dniu, w kt�rym zrzucono bomb�, opowiedzia� mi, co on robi� tego dnia i jak ten dzie� wygl�da� w barze, w kt�rym obecnie siedzimy. M�wi� kwacz�cym g�osem przez nos, a nos mia� niczym eksportowa truskawka.
- Nie nazywa�o si� to wtedy Sal� Ryback� - m�wi�. - Nie by�o tu tych wszystkich pieprzonych sieci i muszli. Wtedy by� tu Wigwam Nawah�w. Na �cianach wisia�y india�skie koce i krowie czaszki. Na sto�ach le�a�y ma�e tam-tamy. Go�cie mieli uderza� w te tam-tamy, �eby przywo�a� kelnera. Chcieli te�, �ebym nosi� wojenny pi�ropusz, ale si� nie zgodzi�em. Kt�rego� dnia przyszed� prawdziwy Indianin z plemienia Nawah�w; powiedzia�, �e Nawahowie nigdy nie mieszkali w wigwamach. - Cholerna szkoda - odpowiedzia�em. Jeszcze wcze�niej by�a tu Sala Pompeja�ska, ca�a zastawiona gipsowymi biustami; ale oboj�tne, jak j� nazywaj�, nigdy nie zmieni� tego pieprzonego o�wietlenia. Nigdy nie zmieni� pieprzonych klient�w ani tego pieprzonego miasteczka. W dniu, w kt�rym zrzucili na Japo�czyk�w pieprzon� bomb� tego Hoenikkera, przyszed� jaki� obdartus i pr�bowa� wycygani� drinka. Chcia�, �ebym mu da� wypi� z okazji zbli�aj�cego si� ko�ca �wiata. Przyrz�dzi�em mu wi�c koktajl "Koniec �wiata". Wla�em do wydr��onego ananasa p� szklaneczki likieru mi�towego, doda�em do tego bitej �mietany i wi�ni� na czubek. - Masz, �ajzo - powiedzia�em - �eby� nie m�wi�, �e nic dla ciebie nie zrobi�em.
Potem przyszed� inny go�� i powiada, �e rzuca prac� w Laboratorium Badawczym, �e ka�da praca naukowa ko�czy si� wynalezieniem nowej broni i �e nie chce wi�cej pomaga� politykom w ich pieprzonych wojnach. Nazywa� si� Breed. Spyta�em go, czy ma co� wsp�lnego z szefem tego pieprzonego Laboratorium Badawczego. Powiedzia�, �e ma cholernie du�o wsp�lnego. Powiedzia�, �e jest jego pieprzonym synem.
13. ODSKOCZNIA
O Bo�e, jak�e paskudnym miastem jest Ilium!
"O Bo�e - powiada Bokonon - jak�e paskudne s� wszystkie miasta!"
Poprzez ci�k� pokryw� smogu pada� deszcz ze �niegiem. By� wczesny ranek. Jecha�em lincolnem doktora Asy Breeda. Czu�em si� podle i by�em wci�� jeszcze troch� pijany po wczorajszym wieczorze. Doktor Breed siedzia� za kierownic�. Ko�a jego limuzyny co chwila czepia�y o szyny dawno zlikwidowanej linii tramwajowej.
Doktor Breed by� starszym d�entelmenem o r�owych policzkach, ubiera� si� z wyszukan� elegancj� i musia� by� bardzo zamo�ny. Roztacza� wok� siebie atmosfer� optymizmu, dobrych manier, energii i pogody ducha. W przeciwie�stwie do niego ja by�em rozdra�niony, schorowany i cyniczny. Sp�dzi�em t� noc z Sandr�.
Mia�em uczucie, �e moja dusza jest plugawa i cuchnie niczym dym z palonej kociej sier�ci.
My�la�em o wszystkich jak najgorzej i o doktorze Breed te� dowiedzia�em si� od Sandry kilku do�� paskudnych rzeczy.
Sandr� powiedzia�a mi, �e wszyscy w Ilium wiedzieli o romansie doktora Breeda i �ony Feliksa Hoenikkera. Wi�kszo�� ludzi uwa�a, �e Breed jest ojcem ca�ej tr�jki m�odych Hoenikker�w.
- Czy zna pan Ilium? - spyta� niespodziewanie doktor Breed.
- Nie, to moja pierwsza wizyta w tym mie�cie.
- To jest miasto dla ludzi rodzinnych.
- Nie rozumiem.
- Nie ma tu �adnego prawie nocnego �ycia. Ludzie koncentruj� si� tu na sprawach domu i rodziny.
- Bardzo zdrowa atmosfera.
- To prawda. Problem przest�pczo�ci m�odzie�y prawie tu nie istnieje.
- To dobrze.
- Ilium ma bardzo interesuj�c� przesz�o��.
- To ciekawe.
- Nasze miasto s�u�y�o jako odskocznia.
- Nie rozumiem.
- Do migracji na Zach�d.
- Aha.
- Ludzie zaopatrywali si� tutaj przed dalsz� podr�.
- To ciekawe.
- Tu, gdzie teraz stoi nasze laboratorium, by� stary fort. Odbywa�y si� w nim publiczne egzekucje przest�pc�w z ca�ego okr�gu.
- Widz�, �e ju� w�wczas zbrodnia nie pop�aca�a.
- W roku 1782 powieszono tutaj cz�owieka, kt�ry zamordowa� dwadzie�cia sze�� os�b. Nieraz my�la�em, �e kto� powinien napisa� o nim ksi��k�. Nazywa� si� George Minor Moakely. Pod szubienic� za�piewa� piosenk�, kt�r� sam u�o�y� na t� okazj�.
- O czym by�a ta piosenka?
- Mo�e pan znale�� s�owa w Towarzystwie Historycznym, je�li to pana interesuje.
- Chodzi�o mi tylko o og�lny sens.
- M�wi�, �e niczego nie �a�uje.
- Niekt�rzy ludzie ju� tacy s�.
- Niech pan tylko pomy�li - powiedzia� doktor Breed. - Mia� na sumieniu �ycie dwudziestu sze�ciu os�b!
- Na sam� my�l ciarki cz�owieka przechodz� - powiedzia�em.
14. SAMOCHODY Z KRYSZTA�OWYMI WAZONAMI
Moja biedna g�owa podskakiwa�a na zdr�twia�ej szyi. Ko�a l�ni�cego lincolna doktora Breeda znowu wpad�y w szyny tramwajowe.
Spyta�em doktora, ile os�b spieszy na �sm� rano do pracy w zak�adach General Forge and Foundry, i dowiedzia�em si�, �e trzydzie�ci tysi�cy.
Na ka�dym skrzy�owaniu stali policjanci w ��tych pelerynach, ruchami d�oni w bia�ych r�kawiczkach przecz�c �wiat�om ulicznym.
A �wiat�a, po�yskuj�ce w deszczu jak jaskrawe zjawy, kontynuowa�y swoj� bezsensown� b�azenad�, udaj�c, �e nadal kieruj� lawin� pojazd�w. Zielone oznacza�o woln� drog�. Czerwone - stop. ��te oznacza�o ostrze�enie.
Doktor Breed opowiedzia� mi, jak doktor Hoenikker, w�wczas jeszcze bardzo m�ody cz�owiek, pewnego ranka wysiad� z samochodu, pozostawiaj�c go na �rodku jezdni.
- Policja, szukaj�c przyczyny zatoru - m�wi� - znalaz�a w samym �rodku piek�a auto Feliksa z w��czonym silnikiem, z pal�cym si� cygarem w popielniczce i �wie�ymi kwiatami w wazonach.
- Jak to w wazonach?
- Feliks mia� marmona wielko�ci sporej lokomotywy. Mi�dzy oknami by�y tam umocowane kryszta�owe wazoniki i jego �ona co rano wstawia�a do nich �wie�e kwiaty. I w�a�nie ten samoch�d tkwi� na �rodku jezdni.
- Jak "Marie Celeste" - wtr�ci�em.
- Policja odholowa�a samoch�d. Wiedzieli, kto jest jego w�a�cicielem, wi�c zadzwonili do Feliksa i bardzo uprzejmie poinformowali go, gdzie mo�e odebra� swoje auto. I wtedy Feliks odpowiedzia�, �e mog� je sobie wzi��, bo jemu nie b�dzie ju� potrzebne.
- I co, wzi�li sobie?
- Nie. Zadzwonili do �ony i ona przyjecha�a i odebra�a samoch�d.
- A jak mia�a na imi� jego �ona?
- Emily. - Doktor Breed zwil�y� j�zykiem wargi, spojrzenie mu si� zamgli�o i jeszcze raz powt�rzy� imi� dawno ju� nie�yj�cej kobiety - Emily.
- Czy s�dzi pan, �e mog� wykorzysta� t� histori� z samochodem w swojej ksi��ce? - spyta�em.
- Pod warunkiem, �e nie wspomni pan, czym si� sko�czy�a.
- Nie rozumiem.
- Emily nie by�a przyzwyczajona do prowadzenia marmona. W drodze do domu mia�a gro�ny wypadek, w kt�rym dozna�a z�amania miednicy...
Stali�my w�a�nie przed skrzy�owaniem. Doktor Breed przymkn�� oczy i zacisn�� d�onie na kierownicy.
- Dlatego w�a�nie umar�a przy porodzie ma�ego Newta.
15. WESO�YCH �WI�T
Laboratorium Badawcze Towarzystwa General Forge and Foundry mie�ci�o si� w pobli�u g��wnej bramy zak�ad�w w Ilium i niedaleko od parkingu dla wy�szych urz�dnik�w, na kt�rym doktor Breed zostawi� sw�j samoch�d.
Spyta�em go, ile os�b zatrudnia laboratorium.
- Siedemset - odpowiedzia� - ale z tego nieca�a setka zajmuje si� w�a�ciw� prac� naukow�. Pozosta�e sze��set os�b wykonuje funkcje s�u�ebne, a ja jestem szefem tej s�u�by.
Kiedy w��czyli�my si� w nurt ludzi spiesz�cych do pracy g��wn� ulic� zak�ad�w, jedna z id�cych za nami kobiet zwr�ci�a si� do doktora Breeda z �yczeniami weso�ych �wi�t. Doktor Breed obejrza� si�, zerkn�� �askawie na morze twarzy bladych jak niedopieczone placki i stwierdzi�, �e weso�ych �wi�t �yczy mu niejaka panna Pefko. Panna Francine Pefko mia�a dwadzie�cia lat, by�a zdrowa, �adna i bezmy�lna - wcielenie przeci�tno�ci.
Doktor Breed, pod wra�eniem �wi�tecznej atmosfery, zaprosi� pann� Pefko, aby przy��czy�a si� do nas. Przedstawi� mi j� jako sekretark� doktora Nilsaka Horvatha. Przy okazji wyja�ni� mi, kto to jest doktor Horvath.
- Najwi�kszy specjalista od napi�cia powierzchniowego - powiedzia� - ten, kt�ry robi te wspania�e rzeczy z b�onami.
- Co nowego w chemii b�on powierzchniowych? - spyta�em pann� Pefko,
- Diabli wiedz� - odpowiedzia�a. - Niech mnie pan o to nie pyta. Ja tylko przepisuj� na maszynie to, co mi ka��. - I przeprosi�a za to, �e si� tak brzydko wyrazi�a.
- My�l�, �e jest pani przesadnie skromna - wtr�ci� doktor Breed.
- Wcale nie. - Panna Pefko nie przywyk�a do rozm�w z tak wa�nymi osobisto�ciami jak doktor Breed i by�a wyra�nie zmieszana. Odbi�o si� to na jej ruchach, kt�re sta�y si� sztywne i jakie� kurze, a twarz zastyg�a w nienaturalnym u�miechu. Szuka�a rozpaczliwie w my�lach czego�, co mog�aby powiedzie�, ale g�ow� jej wype�nia�y wy��cznie strz�pki waty i sztuczna bi�uteria.
- I co pani o nas s�dzi - kontynuowa� doktor Breed dobrodusznie - teraz, kiedy pracuje pani u nas... ile to ju�? Chyba z rok?
- Wy, uczeni, za du�o my�licie - strzeli�a panna Pefko i wybuchn�a g�upawym �miechem. �askawo�� doktora Breeda spali�a wszystkie bezpieczniki jej systemu nerwowego i nie panowa�a ju� wi�cej nad sob�. - Wy wszyscy za du�o my�licie.
Obok nas drepta�a zdyszana i zaaferowana gruba kobieta w brudnym kombinezonie. S�ysz�c s�owa panny Pefko, odwr�ci�a si� i spojrza�a na doktora Breeda z wyrzutem. Wida� by�o, �e nie lubi ludzi, kt�rzy za du�o my�l�. W tym momencie wyda�a mi si� godnym reprezentantem ca�ej prawie ludzko�ci.
Wyraz twarzy tej grubej kobiety zdradza�, �e zwariuje na miejscu, je�li kto� cokolwiek jeszcze pomy�li.
- Uwa�am - powiedzia� doktor Breed - �e wszyscy ludzie my�l� dok�adnie tyle samo. Po prostu uczeni my�l� inaczej ni� pozostali ludzie.
- Kiedy pisz� to, co dyktuje mi doktor Horvath, to tak, jakbym pisa�a w nieznanym j�zyku. Nie s�dz�, abym mog�a to kiedykolwiek zrozumie�, nawet gdybym sko�czy�a studia. A mo�liwe, �e on dyktuje mi rzeczy, kt�re przewr�c� ca�y �wiat do g�ry nogami, tak jak bomba atomowa. Kiedy wraca�am ze szko�y, matka pyta�a mnie zawsze, co tego dnia robi�am, i zawsze jej opowiada�am. Kiedy teraz wracam z pracy, matka zadaje mi to samo pytanie, ale mog� jej tylko powiedzie�... - Tu panna Pefko potrz�sn�a g�ow� i k�ciki jej purpurowych warg opad�y - nie wiem, nie wiem, nie wiem.
- Je�li jest co�, czego pani nie rozumie - powiedzia� tonem nauczyciela doktor Breed - to niech, pani poprosi doktora Horvatha o wyja�nienie. Wyja�nianie to jego specjalno��.
Tu zwr�ci� si� do mnie.
- Doktor Hoenikker zwyk� by� mawia�, �e uczony, kt�ry nie potrafi wyja�ni� tego, nad czym pracuje, o�mioletniemu dziecku, jest szarlatanem.
- Widocznie jestem g�upsza ni� o�mioletnie dziecko - zmartwi�a si� panna Pefko. - Nie wiem nawet, co to jest szarlatan.
16. Z POWROTEM DO PRZEDSZKOLA
Do Laboratorium Badawczego wchodzi�o si� po czterech granitowych stopniach. Sam budynek by� z surowej ceg�y i wznosi� si� na wysoko�� sze�ciu pi�ter. W drzwiach przechodzi�o si� pomi�dzy dwoma uzbrojonymi po z�by stra�nikami.
Panna Pefko pokaza�a stra�nikowi z lewej strony r�ow� plakietk� z napisem "tajne", przypi�t� na czubku lewej piersi.
Doktor Breed pokaza� stra�nikowi po prawej plakietk� "�ci�le tajne" w klapie marynarki. Ceremonialnym gestem otoczy� mnie na odleg�o�� ramieniem, daj�c w ten spos�b stra�nikom do zrozumienia, �e jestem pod jego opiek� i �e odpowiada za mnie.
U�miechn��em si� do jednego ze stra�nik�w. Nie odpowiedzia� mi u�miechem. Wiadoma rzecz, z bezpiecze�stwem nie ma �art�w.
Doktor Breed, panna Pefko i ja przeszli�my w skupieniu przez wielki hall laboratorium.
- Niech pani poprosi czasem doktora Horvatha, �eby pani co� wyja�ni� - zwr�ci� si� doktor Breed do panny Pefko. - Jestem przekonany, �e otrzyma pani prost� i zrozumia�� odpowied�.
- Doktor Horvath musia�by zacz�� od pierwszej klasy, a mo�e nawet od przedszkola - odpowiedzia�a. - Boj� si�, �e du�o przepu�ci�am.
- Wszyscy du�o przepu�cili�my - zgodzi� si� doktor Breed. - Wszystkim nam dobrze by zrobi�o, gdyby�my mogli zacz�� jeszcze raz od pocz�tku, najlepiej od przedszkola.
Patrzyli�my, jak specjalna przewodniczka uruchamia kolejno modele pogl�dowe, stoj�ce wzd�u� �cian hallu. By�a to wysoka, chuda, blada i zimna jak l�d dziewczyna. Pod jej szybkimi dotkni�ciami b�yska�y lampki, obraca�y si� k�ka, bulgota�y kolby i dzwoni�y dzwonki.
- Czarna magia - stwierdzi�a panna Pefko.
- Przykro mi s�ucha�, jak kto� z naszego zespo�u u�ywa tego wy�wiechtanego, pachn�cego �redniowieczem s�owa - powiedzia� doktor Breed. - Ka�dy z tych eksponat�w m�wi sam za siebie. S� specjalnie tak pomy�lane, �eby nie by�o w nich nic tajemniczego. One s� antytez� magii.
- Przepraszam, czym?
- Przeciwie�stwem magii.
- Nigdy bym tego nie odgad�a.
Na twarzy doktora Breeda po raz pierwszy odbi� si� wyraz pewnego zniecierpliwienia.
- W ka�dym razie nie chcieli�my robi� �adnych tajemnic. Prosz� nam uwierzy� na s�owo.
17. �E�SKI KLASZTOR
Sekretarka doktora Breeda sta�a na swoim biurku i zawiesza�a pod sufitem �wi�teczne papierowe dekoracje.
- Prosz� uwa�a� - zawo�a� doktor Breed - od p� roku nie mieli�my ani jednego wypadku przy pracy! Niech pani nie spadnie z tego biurka, bo nam pani zepsuje statystyk�!
Panna Naomi Faust by�a weso��, zasuszon� starsz� dam�. My�l�, �e s�u�y�a doktorowi niemal od ko�yski. Roze�mia�a si� w odpowiedzi.
- Ja jestem niezniszczalna. A gdybym nawet spad�a, to podtrzymaj� mnie gwiazdkowe anio�y.
- Zdarza�o im si� ju� zagapi�.
Od papierowych dzwonk�w zwiesza�y si� dwie szarfy, zwini�te w harmonijk�. Panna Faust poci�gn�a za jedn� z nich, rozwijaj�c d�ug� wst�g� z napisem.
- Prosz� potrzyma� - powiedzia�a, wr�czaj�c koniec szarfy doktorowi - mo�e pan rozci�gnie to do ko�ca i przypnie do tablicy og�osze�.
Doktor Breed wykona� polecenie i odsun�� si� o krok, aby przeczyta� has�o na szarfie.
- "Chwa�a Bogu na wysoko�ci!" - odczyta� z uczuciem.
Panna Faust zesz�a z biurka, rozwijaj�c drug� szarf�.
"Pok�j ludziom dobrej woli!" - g�osi� napis na drugiej szarfie.
- S�owo daj� - roze�mia� si� doktor Breed - teraz nawet Bo�e Narodzenie sprzedaj� w konserwach! Wygl�da tu teraz od�wi�tnie, bardzo od�wi�tnie.
- Pami�ta�am te� o czekoladkach dla dziewcz�t. Czy nie jest pan ze mnie dumny?
Doktor Breed klepn�� si� w czo�o, zmartwiony swoim roztargnieniem.
- Dzi�ki Bogu! Zupe�nie wylecia�o mi z g�owy.
- Nie wolno, nam o tym zapomina� - powiedzia�a panna Faust. - To ju� teraz tradycja: doktor Breed rozdaj�cy dziewcz�tom czekoladowe batoniki na Bo�e Narodzenie.
Panna Faust wyja�ni�a mi, �e dziewcz�ta pracuj� w hali maszyn w podziemiach laboratorium i obs�uguj� ka�dego, kto ma dost�p do dyktafonu. Przez ca�y rok dziewcz�ta s�ysz� tylko g�osy niewidzialnych uczonych z ta�m, kt�re przynosz� inne dziewcz�ta. Raz do roku opuszczaj� sw�j betonowy klasztor i id� �piewa� kol�dy, a doktor Breed rozdaje im czekoladki.
- One te� s�u�� nauce - potwierdzi� doktor Breed - chocia� pewnie nie rozumiej� ani s�owa z tego, co pisz�. Niech im B�g b�ogos�awi!
18. NAJCENNIEJSZY TOWAR NA ZIEMI
Kiedy znale�li�my si� w gabinecie doktora Breeda, spr�bowa�em uporz�dkowa� swoje my�li, �eby przeprowadzi� sensowny wywiad. Stwierdzi�em, �e m�j stan psychiczny nie uleg� poprawie, kiedy za� zacz��em wypytywa� doktora Breeda o dzie�, w kt�rym zrzucono bomb�, okaza�o si�, �e m�zg mam wci�� jeszcze za�miony oparami alkoholu i palonej kociej sier�ci. Ka�dym kolejnym pytaniem dawa�em do zrozumienia, �e tw�rcy bomby atomowej s� zbrodniarzami, wsp�odpowiedzialnymi za najohydniejsze morderstwo.
Doktor Breed by� zaskoczony, a potem poczu� si� bardzo ura�ony. Odsun�� si� ode mnie i burkn��:
- Zdaje si�, �e pan nie przepada za uczonymi.
- Tego bym nie powiedzia�.
- Odnosz� wra�enie, �e swoimi pytaniami chce mnie pan zmusi� do przyznania, i� wszyscy uczeni s� t�pymi kretynami bez serca i sumienia, oboj�tnymi na los reszty ludzko�ci, albo �e w og�le nie zas�uguj� na miano ludzi.
- U�ywa pan do�� mocnych sformu�owa�.
- Obawiam si�, �e w pa�skiej ksi��ce znajd� si� co najmniej r�wnie mocne. S�dzi�em, �e interesuje pana prawdziwa, obiektywna biografia Feliksa Hoenikkera - trudno o bardziej odpowiedzialne zadanie dla m�odego pisarza w naszych czasach. Ale nie, pan przychodzi tu naszpikowany przes�dami na temat zwariowanych uczonych. Gdzie si� pan na�yka� takich m�dro�ci? W komiksach?
- Od syna doktora Hoenikkera, �eby wymieni� cho� jedno �r�d�o.
- Od kt�rego syna?
- Od Newtona. - Mia�em przy sobie list ma�ego Newta i pokaza�em go doktorowi. - Nawiasem m�wi�c, jakiego wzrostu jest Newton?
- Mniej wi�cej jak stojak na parasole - odpowiedzia� doktor Breed, czytaj�c list ze zmarszczonym czo�em.
- Czy pozosta�a dw�jka dzieci jest normalna?
- Oczywi�cie. Musz� pana rozczarowa�, ale uczeni maj� takie same dzieci, jak wszyscy inni ludzie.
Zrobi�em, co mog�em, by u�agodzi� doktora Breeda i przekona� go, �e chodzi mi rzeczywi�cie o obiektywny portret doktora Hoenikkera.
- Przyszed�em tutaj wy��cznie w tym celu, aby zanotowa� s�owo w s�owo to, co mi pan powie na temat doktora Hoenikkera. List Newta stanowi� tylko pocz�tek i to, czego dowiem si� od pana, pomo�e mi uzyska� pe�niejszy obraz.
- Mam powy�ej uszu ludzi, kt�rzy nie rozumiej�, kim jest uczony i na czym polega praca naukowa.
- Zrobi� wszystko, co w mojej mocy, aby to wyja�ni�.
- Wi�kszo�� ludzi w tym kraju nie rozumie nawet, co to s� badania podstawowe.
- B�d� bardzo wdzi�czny, je�li zechce mi pan to wyja�ni�.
- Nie jest to poszukiwanie lepszych filtr�w do papieros�w, delikatniejszego papieru toaletowego albo trwalszej farby olejnej, uchowaj nas Bo�e. Wszyscy rozprawiaj� o badaniach naukowych, ale na dobr� spraw� nikt ich w tym kraju nie prowadzi. Jeste�my jedn� z niewielu firm, kt�re rzeczywi�cie �o�� na badania podstawowe. Kiedy wi�kszo�� innych firm chwali si� swoimi badaniami, nale�y pod tym rozumie� jedynie najemnych technik�w w bia�ych kitlach, kt�rzy pos�uguj� si� ksi��k� kucharsk� i pracuj� nad ulepszeniem wycieraczki do szyb dla nowego modelu oldsmobila.
- A u was?
- Tutaj i w przera�aj�co niewielu o�rodkach w tym kraju p�aci si� ludziom za to, i tylko za to, �eby rozwijali nasz� wiedz� o �wiecie.
- Pi�knie to �wiadczy o hojno�ci General Forge and Foundry.
- Hojno�� nie ma z tym nic wsp�lnego. Wiedza jest najbardziej warto�ciowym towarem na �wiecie. Ka�de nowe odkrycie czyni nas bogatszymi.
Gdybym by� ju� wtedy bokononist�, zawy�bym s�ysz�c co� takiego.
19. KONIEC Z B�OTEM
- Czy mam rozumie� - spyta�em doktora Breeda - �e w tym laboratorium nie m�wi si� ludziom, czym maj� si� zajmowa�? �e nawet im si� nie podsuwa temat�w?
- Ca�y czas proponuje im si� r�ne rzeczy, ale przedstawiciele czystej nauki nie bior� pod uwag� niczyich sugestii. Oni maj� g�owy nabite w�asnymi projektami i to jest w�a�nie to, o co nam chodzi.
- Czy kto� pr�bowa� podsuwa� jakie� tematy doktorowi Hoenikkerowi?
- Oczywi�cie. Zw�aszcza admira�owie i genera�owie. Uwa�ali go za co� w rodzaju czarnoksi�nika, kt�ry mo�e jednym skinieniem r�d�ki uczyni� Ameryk� niezwyci�on�. Przychodzili tu z najr�niejszymi zwariowanymi projektami - zreszt�, przychodz� nadal. Jedyna wada tych projekt�w polega na tym, �e przy obecnym stanie wiedzy nie mo�na ich zrealizowa�. Od uczonych w rodzaju doktora Hoenikkera ��da si�, aby usun�li t� drobn� niedogodno��. Pami�tam, na kr�tko przed �mierci� Feliksa jaki� genera� piechoty morskiej zam�cza� go, �eby zrobi� co� z b�otem.
- Z b�otem?
- �o�nierze piechoty morskiej po prawie dwustu pi��dziesi�ciu latach tarzania si� w b�ocie mieli go dosy� - powiedzia� doktor Breed. - Genera� w ich imieniu wyra�a� przekonanie, �e wobec og�lnego post�pu ha�b� jest, aby musieli nadal walczy� unurzani w b�ocie.
- O co chodzi�o temu genera�owi?
- O likwidacj� b�ota. �eby nie by�o b�ota.
- S�dz� - zacz��em teoretyzowa� - �e da�oby si� to zrobi� przy pomocy ogromnych ilo�ci jakich� �rodk�w chemicznych albo specjalnych maszyn...
- Genera�owi chodzi�o o ma�� pigu�k� albo o ma�� maszynk�. �o�nierze mieli dosy� nie tylko b�ota, mieli te� dosy� d�wigania k�opotliwego sprz�tu. Chcieli dla odmiany czego� ma�ego.
- I co na to doktor Hoenikker?
- Feliks �artem wysun�� hipotez�, a wszystkie jego hipotezy mia�y charakter �artobliwy, �e mo�e istnie� substancja, kt�rej jedno ziarenko, nawet mikroskopijnie ma�e, wystarczy, aby niezmierzone przestrzenie bagien, b�ot, torfowisk, sadzawek i lotnych piask�w sta�y si� twarde jak to biurko.
Tu doktor Breed uderzy� pokryt� starczymi plamami pi�ci� w biurko. By� to stalowy mebel koloru morskiej wody z blatem w kszta�cie nerki.
- Jeden �o�nierz m�g�by unie�� wystarczaj�c� ilo�� tej substancji, aby uwolni� ca�� pancern� dywizj�, kt�ra ugrz�z�a w bagnach. Zgodnie z tym, co twierdzi� Feliks, jeden �o�nierz m�g�by przenie�� wystarczaj�c� ilo�� tej substancji pod paznokciem ma�ego palca.
- Przecie� to niemo�liwe.
- To pan tak uwa�a i ja, prawie wszyscy tak uwa�aj�. Dla Feliksa, z jego �artobliwym podej�ciem do zagadnie�, by�o to zupe�nie mo�liwe. Niezwyk�o�� Feliksa - i mam nadziej�, �e umie�ci pan to w swojej ksi��ce - polega�a na tym, �e zawsze podchodzi� do starych �amig��wek tak, jakby zetkn�� si� z nimi po raz pierwszy.
- Czuj� si� teraz jak panna Pefko i te wszystkie dziewcz�ta z "�e�skiego klasztoru" - powiedzia�em. - Doktor Hoenikker nigdy nie potrafi�by mi wyt�umaczy�, jakim cudem co�, co mie�ci si� pod paznokciem, mo�e przekszta�ci� bagno w twardy grunt.
- M�wi�em ju� panu, �e Feliks mia� niezwyk�y dar t�umaczenia...
- Mimo to...
- Potrafi� wyja�ni� to mnie - powiedzia� doktor Breed - i jestem pewien, �e ja z kolei potrafi� wyja�ni� to panu. Zadanie polega na tym, �eby wyci�gn�� piechot� morsk� z b�ota, tak?
- Tak.
- Dobrze - powiedzia� doktor Breed. - Niech pan s�ucha uwa�nie. Zaczynam.
20. L�D-9
- Pewne ciecze - zacz�� doktor Breed - mog� krystalizowa�, czyli zamarza�, na r�ne sposoby. Znaczy to, �e ich cz�steczki mog� w r�ny spos�b ��czy� si� w uporz�dkowane, sztywne struktury.
Stary cz�owiek o d�oniach pokrytych plamami m�wi� o tym, jak mo�na na r�ne sposoby uk�ada� kule armatnie na dziedzi�cu zamkowym lub pomara�cze w skrzynkach.
- Podobnie dzieje si� z cz�steczkami w kryszta�ach i dwa r�ne kryszta�y tej samej substancji mog� wykazywa� zupe�nie odmienne w�a�ciwo�ci fizyczne.
Opowiedzia� mi o fabryce, kt�ra produkuje du�e kryszta�y winianu etylenowo-dwuaminowego. Kryszta�y te, jak mi wyja�nia�, znajduj� zastosowanie w pewnych procesach produkcyjnych. Pewnego dnia stwierdzono jednak, �e otrzymywane, w zak�adach kryszta�y nie wykazuj� ju� po��danych w�a�ciwo�ci. Cz�steczki zacz�y wi�za� si�, czyli zamarza�, w inny spos�b. Ciecz, kt�ra podlega�a krystalizacji, nie uleg�a zmianie, a mimo to uzyskiwane kryszta�y by�y do niczego z punktu widzenia zastosowania w przemy�le.
Nikt nie wiedzia�, co by�o tego przyczyn�, teoretycznie jednak sprawc� wszystkiego by�o co�, co doktor Breed nazywa� "zal��kiem". Mia� na my�li niewielki fragment niepo��danej siatki krystalicznej. Zal��ek taki, kt�ry pojawi� si� B�g wie sk�d, przekaza� cz�steczkom cieczy nowy spos�b ��czenia si�, czyli krystalizowania, czyli zamarzania.
- A teraz niech pan znowu wyobrazi sobie kule armatnie na dziedzi�cu lub pomara�cze w skrzynce - zaproponowa�. Po czym wyt�umaczy� mi, jak to uk�ad dolnej warstwy kul lub pomara�czy okre�la uk�ad wszystkich nast�pnych warstw.
- Dolna warstwa spe�nia rol� "zal��ka"; od nie] zale�y, jak b�d� si� zachowywa� wszystkie nast�pne kule lub pomara�cze, cho�by liczba ich ros�a w niesko�czono��.
- Przypu��my teraz - doktor Breed zachichota�, wyra�nie z siebie zadowolony - �e istnieje wiele r�nych sposob�w krystalizowania, czyli zamarzania wody. Przypu��my, �e l�d, po kt�rym je�dzimy na �y�wach i kt�ry wrzucamy do koktajli, to, co mogliby�my nazwa� lodem-1, jest tylko jednym z wielu mo�liwych rodzaj�w lodu. Przypu��my, �e woda zamarza na Ziemi zawsze w postaci lodu-1 tylko dlatego, �e nigdy nie by�o "zal��ka", kt�ry by przekaza� jej form� lodu-2, lodu-3, lodu-4... I przypu��my, �e istnieje pewna forma, nazwijmy j� lodem-9, kryszta� twardy niczym to biurko - tu znowu uderzy� w biurko swoj� starcz� d�oni� - powstaj�ca w temperaturze stu stopni Fahrenheita, albo, jeszcze lepiej, stu trzydziestu stopni.
- Prosz� m�wi�, na razie wszystko rozumiem - powiedzia�em.
Dalszy wyw�d przerwa�y g�o�ne i pe�ne napi�cia szepty, dobiegaj�ce z s�siedniego pokoju. Zebra� si� tam ca�y "�e�ski klasztor".
Dziewcz�ta szykowa�y si� do �piewania kol�dy.
Zacz�y, kiedy doktor Breed i ja stan�li�my w drzwiach. Ca�a setka dziewcz�t przebra�a si� za ch�opc�w z ch�ru ko�cielnego, za�o�ywszy bia�e ko�nierze z jakich� formularzy spi�tych biurowymi spinaczami. �piewa�y pi�knie.
By�em zaskoczony i szczerze wzruszony. Zawsze robi na mnie wra�enie ten rzadko okazywany skarb - s�odycz, z jak� wi�kszo�� kobiet potrafi �piewa�.
Dziewcz�ta �piewa�y Miasteczko Betlejem. Niepr�dko zapomn�, ile uczucia wk�ada�y w s�owa:
P�jd�my do stajenki z nadziej� i l�kiem.
21. PIECHOTA MORSKA ATAKUJE
Kiedy doktor Breed przy pomocy panny Faust rozda� ju� dziewcz�tom wszystkie �wi�teczne batoniki, wr�cili�my do jego gabinetu.
- Na czym to stan�li�my? - spyta�. - Ach, tak! - I poprosi�, �ebym sobie wyobrazi� �o�nierzy ameryka�skiej piechoty morskiej, tkwi�cej gdzie� w zapomnianych przez Boga bagnach.
- Ci�ar�wki, czo�gi i haubice grz�zn� - u�ala� si� - ton�c w cuchn�cej mazi i szlamie. Tu podni�s� znacz�co palec i zrobi� do mnie oko.
- Przypu��my jednak, m�ody cz�owieku, �e jeden z �o�nierzy ma przy sobie ma�� kapsu�k� zawieraj�c� ziarenko lodu-9, zal��ek nowego sposobu ��czenia si� cz�steczek wody, czyli zamarzania. I je�li ten �o�nierz wrzuci to ziarenko do najbli�szej ka�u�y...
- To ka�u�a zamarznie? - zgad�em.
- A ca�e b�oto wok� tej ka�u�y?
- Te� zamarznie?
- A wszystkie ka�u�e w tym zamarzni�tym b�ocie?
- Zamarzn�?
- A jeziorka i strumienie p�yn�ce przez to zamarzni�te bagno?
- Zamarzn�?
- Oczywi�cie! - krzykn��. - I piechota morska Stan�w Zjednoczonych podniesie si� z bagna i ruszy do ataku.
22. PRZEDSTAWICIEL PRASY BRUKOWEJ
- Czy co� takiego istnieje? - spyta�em.
- Nie, nie, nie - odpowiedzia� doktor Breed, znowu trac�c cierpliwo��. - Opowiedzia�em t� histori� tylko dlatego, �eby da� panu pewne poj�cie o tym, jak �wie�o i niekonwencjonalnie potrafi� Feliks podchodzi� do starych problem�w. Powt�rzy�em panu tylko to, co on powiedzia� genera�owi piechoty morskiej, kt�ry zam�cza� go tym b�otem.
Feliks jada� w naszym bufecie przy oddzielnym stoliku. Istnia�o niepisane prawo, �e nikt nie mo�e siada� obok niego, �eby nie narusza� toku jego my�li. Jednak ten genera� wdar� si� do �rodka, przystawi� sobie krzes�o i zacz�� mu opowiada� o b�ocie. To, co pan us�ysza�, to by�a odpowied�, jak� Feliks da� mu na poczekaniu.
- Ale... ale taka rzecz nie istnieje?
- M�wi�em ju� panu, �e nie! - krzykn�� doktor Breed, wyprowadzony z r�wnowagi. - Feliks wkr�tce potem zmar�. I gdyby s�ucha� pan tego, co pr�bowa�em panu powiedzie� o ludziach zajmuj�cych si� czyst� nauk�, to nie zadawa�by mi pan takich pyta�! Ludzie czystej nauki pracuj� nad tym, co ich interesuje, a nie nad tym, co interesuje innych.
- My�l� wci�� o tym b�ocie...
- Mo�e pan przesta� o nim my�le�! Powiedzia�em na temat b�ota wszystko, co mia�em do powiedzenia.
- Kiedy strumienie, p�yn�ce przez to bagno, zamieni� si� w l�d-9, to co stanie si� z rzekami i jeziorami, do kt�rych one wpadaj�?
- Zamarzn�. Ale taka rzecz jak l�d-9 nie istnieje.
- A co z oceanami, do kt�rych wpadaj� te zamarzni�te rzeki?
- Zamarzn�, oczywi�cie - uci��. - Za�o�� si�, �e pobiegnie pan sprzeda� gazetom sensacyjny materia� na temat lodu-9. Jeszcze raz m�wi� panu, �e on nie istnieje!
- A �r�d�a, kt�re zasilaj� te zamarzni�te rzeki i jeziora, i wszystkie podziemne wody zasalaj�ce te �r�d�a?
- Te� zamarzn�, do cholery! - wrzasn��. - Gdybym wiedzia�, �e reprezentuje pan pras� brukow� - doda� wynios�ym tonem, wstaj�c - to nie traci�bym czasu na rozmowy z panem!
- A deszcz?
- Deszcz, po zetkni�ciu z ziemi�, zamienia�by si� w twarde, ma�e grudki lodu-9, i oznacza�oby to koniec �wiata! I na tym sko�czymy r�wnie� nasz� rozmow�! Do widzenia panu!
23. �AB�DZIA PIE��
Doktor Breed myli� si�: taka rzecz jak l�d-9 istnia�a.
I l�d-9 znajdowa� si� na Ziemi.
By� to ostatni prezent, jakim Feliks Hoenikker obdarzy� ludzko�� przed odej�ciem na zas�u�ony odpoczynek.
Zrobi� to tak, �e nikt nie wiedzia�, nad czym pracowa�, i nie pozostawi� �adnych notatek.
To prawda, �e odkrycie wymaga�o skomplikowanej aparatury, ale Laboratorium Badawcze by�o w tak� aparatur� wyposa�one. Doktor Hoenikker musia� tylko poszpera� po s�siednich pracowniach po�yczaj�c to i owo, zyskuj�c opini� uci��liwego, cho� sympatycznego s�siada, dop�ki nie wykona� swojej - jak to si� m�wi - �ab�dziej pie�ni.
Uzyska� bry�k� lodu-9. By� b��kitnobia�y i topi� si� w temperaturze stu czternastu przecinek czterech stopni Fahrenheita.
Feliks Hoenikker w�o�y� bry�k� do buteleczki, buteleczk� schowa� do kieszeni, po czym wyjecha� wraz z tr�jk� dzieci do swego domku na przyl�dku Cod, aby tam sp�dzi� �wi�ta Bo�ego Narodzenia.
Angela mia�a wtedy trzydzie�ci cztery lata, Frank dwadzie�cia cztery, a ma�y Newt osiemna�cie.
Doktor Hoenikker umar� w Wigili�, zdradzaj�c jedynie swoim dzieciom tajemnic� lodu-9. Dzieci podzieli�y bry�k� lodu-9 pomi�dzy siebie.
24. CO TO JEST WAMPETER
Musz� tu wyja�ni�, co bokononi�ci rozumiej� pod poj�ciem wampetera.
Wampeter jest osi� karassu. Nie ma karassu bez wampetera, tak jak nie ma ko�a bez osi, powiada Bokonon.
Wampeterem mo�e by� wszystko: drzewo, kamie�, zwierz�, idea, ksi��ka, melodia, �wi�ty Graal. Cokolwiek jest wampeterem, cz�onkowie karassu kr��� wok� niego w majestatycznym chaosie mg�awicy spiralnej. Orbity cz�onk�w karassu wok� tego wsp�lnego �rodka s� oczywi�cie orbitami duchowymi. Kr��� po nich dusze, a nie cia�a. Jak w piosence Bokonona:
W k�ko, w k�ko, nieustannie w k�ko si� kr�cimy,
Nasze stopy s� z o�owiu, nasze skrzyd�a z cyny...
Wampetery przychodz� i odchodz�, powiada Bokonon.
Ka�dy karass ma zawsze dwa wampetery - jeden, kt�rego znaczenie wzrasta, i drugi, kt�rego znaczenie maleje.
Jestem prawie pewien, �e w czasie, kiedy rozmawia�em w Ilium z doktorem Breedem, wampeterem, kt�ry zaczyna� dominowa� w moim karassie, by�a krystaliczna forma wody, b��kitnobia�y klejnot, ziarno zag�ady zwane lodem-9.
Podczas gdy rozmawia�em w Ilium z doktorem Breedem, Angela, Frank i Newton Hoeinikkerowie posiadali drobiny lodu-9, odpryski oryginalnej bry�ki, uzyskanej przez ich ojca, ga��zki, mo�na powiedzie�, wyros�e z macierzystego pnia.
Jestem przekonany, �e losy tych trzech bry�ek sta�y si� spr�yn� wszelkiego dalszego dzia�ania mojego karassu.
25. CO BY�O NAJWA�NIEJSZE DLA DOKTORA HOENIKKERA
Tyle jak na razie o wampeterze mojego karassu.
Po niefortunnym wywiadzie z doktorem Breedem w Laboratorium Badawczym Towarzystwa General Forge and Foundry, zosta�em przekazany w r�ce panny Faust. Mia�a odprowadzi� mnie do wyj�cia, uda�o mi si� jednak nam�wi� j�, aby pokaza�a mi pracowni� �wi�tej pami�ci Feliksa Hoenikkera.
Po drodze spyta�em, czy dobrze zna�a doktora Hoenikkera. Otrzyma�em szczer� i interesuj�c� odpowied�, a na dodatek jeszcze i porozumiewawczy u�miech.
- Nie s�dz�, aby doktor Hoenikker nale�a� do ludzi, kt�rych mo�na zna� bli�ej. M�wi�c o tym, �e kogo� znamy lepiej albo gorzej, mamy zwykle na my�li jakie� tajemnice, kt�rymi ten kto� podzieli� si� z nami albo nie. Mamy na my�li sprawy intymne, zwi�zane z �yciem rodzinnym i uczuciowym - powiedzia�a ta mi�a starsza dania. - W �yciu doktora Hoenikkera wszystko to istnia�o, tak jak w �yciu ka�dego z nas, ale dla niego nigdy nie by�y to rzeczy najwa�niejsze.
- A co by�o dla niego najwa�niejsze?
- Doktor Breed powtarza, �e dla doktora Hoenikkera najwa�niejsza by�a prawda.
- Zdaje si�, �e pani nie bardzo si� z tym zgadza.
- Nie wiem, czy si� z tym zgadzam, czy nie. Po prostu nie mog� zrozumie�, jak sama tylko prawda mo�e komu� wystarcza�.
Panna Faust by�a osob� dojrza�� do przyj�cia bokononizmu.
26. CO TO JEST B�G
- Czy rozmawia�a pani kiedy� z doktorem Hoenikkerem?
- Oczywi�cie. Rozmawia�am z nim bardzo cz�sto.
- Czy zapami�ta�a pani kt�r�� z tych rozm�w?
- Pami�tam, jak kiedy� chcia� i�� o zak�ad, �e nie potrafi� powiedzie� niczego, co by�oby absolutn� prawd�. Powiedzia�am wtedy: "B�g jest mi�o�ci�."
- I co on na to?
- Spyta�: "Co to jest B�g? Co to jest mi�o��?"
- No tak.
- Ale B�g naprawd� jest mi�o�ci� - powiedzia�a panna Faust - niezale�nie od tego, co sadzi� na ten temat doktor Hoenikker.
27. PRZYBYSZ Z MARSA
Pracownia doktora Hoenikkera mie�ci�a si� na najwy�szym, sz�stym pi�trze budynku. W drzwiach wisia� purpurowy sznur, za� mosi�na tabliczka na �cianie wyja�nia�a, dlaczego pok�j ten zosta� zamieniony w sanktuarium:
W tym pokoju doktor Feliks Hoenikker, laureat nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, sp�dzi� ostatnie dwadzie�cia osiem lat swego �ycia. By� zawsze w awangardzie wsp�czesnej nauki. Trudno przeceni� wp�yw, jaki ten cz�owiek wywar� na losy �wiata.
Panna Faust zaproponowa�a, �e zdejmie purpurowy sznur, abym m�g� wej�� do �rodka i nawi�za� bli�szy kontakt z duchami kr���cymi po pracowni.
Zgodzi�em si� skwapliwie.
- Wszystko pozostawiono tu jak za jego �ycia - powiedzia�a panna Faust - tyle �e wtedy na sto�ach le�a�y gumki od recept.
- Gumki?
- Nie mam poj�cia, do czego by�y mu potrzebne. Nie mam zreszt� poj�cia, do czego s�u�y wszystko, co tu jest.
Hoenikker pozostawi� w pracowni niez�y ba�agan. Moj� uwag� zwr�ci�a natychmiast du�a ilo�� r�nych tanich zabawek. By� tu papierowy latawiec ze z�aman� listewk�, b�k ze sznurkiem, got�w w ka�dej chwili zakr�ci� si� i utrzymywa� r�wnowag�. By� te� drugi b�k, nakr�cany. By� aparat do puszczania baniek mydlanych i akwarium z zamkiem i dwoma ��wiami.
- Doktor lubi� odwiedza� sklepy z tanimi zabawkami - wyja�ni�a panna Faust.
- W�a�nie widz�.
- Niekt�re z jego najs�ynniejszych eksperyment�w zosta�y przeprowadzone przy pomocy sprz�tu, kt�ry kosztowa� mniej ni� dolara.
- Ziarnko do ziarnka, a zbierze si� miarka.
W pracowni by�o te� oczywi�cie wiele tradycyjnego sprz�tu laboratoryjnego, ale wydawa� si� on szary i bezbarwny w por�wnaniu z tanimi, weso�ymi zabawkami.
Biurko doktora Hoenikkera by�o zawalone korespondencj�.
- Nie pami�tam, �eby kiedy� odpowiedzia� na list - powiedzia�a w zamy�leniu panna Faust. - Ludzie, kt�rzy chcieli otrzyma� odpowied�, musieli telefonowa� albo przychodzi� osobi�cie.
Na biurku sta�a fotografia w ramce. By�a odwr�cona ty�em do mnie i spr�bowa�em odgadn��, kogo przedstawia.
- �ona?
- Nie.
- Kt�re� z dzieci?
- Nie.
- On sam?
- Nie.
Musia�em spojrze�. By�a to fotografia skromnego pomnika przed budynkiem rady miejskiej w jakim� ma�ym miasteczku. Pomnik mia� wmurowan� tablic� z nazwiskami mieszka�c�w miasteczka, kt�rzy polegli w r�nych wojnach, s�dzi�em wi�c, �e fotografi� zrobiono dla tej tablicy. Mo�na by�o odczyta� na niej nazwiska i spodziewa�em si�, �e znajd� w�r�d nich nazwisko Hoenikker, ale nie znalaz�em.
- To by�o jedno z jego hobby - powiedzia�a panna Faust.
- Co takiego?
- Fotografowanie r�nych sposob�w ustawiania kul armatnich w piramid�. Widocznie tutaj s� u�o�one w jaki� niezwyk�y spos�b.
- Rozumiem.
- On sam by� niezwyk�ym cz�owiekiem.
- Zgadzam si� z pani�.
- Mo�e za milion lat wszyscy ludzie b�d� tak inteligentni i b�d� patrze� na �wiat w ten spos�b co on. Ale od przeci�tnych wsp�czesnych ludzi r�ni� si� tak, jakby by� przybyszem z Marsa.
- A mo�e on rzeczywi�cie by� Marsjaninem?
- By�oby to najprostsze wyja�nienie dziwnego zachowania si� trojga jego dzieci.
28. MAJONEZ
Kiedy czekali�my na wind�, �eby zjecha� na d�, panna Faust wyrazi�a nadziej�, �e nie b�dzie to winda numer pi��. Zanim zd��y�em dowiedzie� si�, o co chodzi, winda numer pi�� przyjecha�a.
Obs�ugiwa� j� ma�y, stary Murzyn nazwiskiem Lyman Bnders Knowles. Knowles by� niew�tpliwie wariatem, i to agresywnym. Kiedy uwa�a�, �e uda�o mu si� powiedzie� co� dowcipnego, poklepywa� si� po ty�ku i skrzecza�: "Tak, tak!"
- Jak si� macie, cz�ekokszta�tni bracia! - powita� pann� Faust i mnie. - Tak, tak!
- Parter, prosz� - powiedzia�a panna Faust urz�dowo.
Aby nas zwie�� na parter, Knowles musia� tylko zamkn�� drzwi i nacisn�� guzik, ale nic nie wskazywa�o na to, �e chce co� takiego zrobi�. W ka�dym razie nie w tym roku.
- Jeden facet powiedzia� mi - m�wi� Knowles - �e te windy s� pomnikami architektury Maj�w. Do dzisiaj nic o tym nie wiedzia�em. Wi�c pytam go: "Czy to znaczy, �e ja jestem majonezem?" Tak, tak! A kiedy sta� i �ama� sobie g�ow� nad tym, co powiedzia�em, zasun��em mu takie pytanie, �e a� przysiad�. Tak, tak!
- Panie Knowles, czy mogliby�my zjecha� na d�? - spyta�a b�agalnie panna Faust.
- Wi�c m�wi� do niego - kontynuowa� Knowles - �e to Laboratorium prowadzi poszukiwania. To znaczy, �e oni tu poszukuj� czego�, co im kiedy� zgin�o, no nie? I dlatego zbudowali taki wielki dom z majonezowymi windami i napu�cili tu tych wszystkich wariat�w? Czego oni poszukuj�? Kto tu co zgubi�? Tak, tak!
- To bardzo ciekawe - westchn�a panna Faust - ale czy mogliby�my ju� zjecha� na d�?
- St�d mo�na jecha� tylko na d� - burkn�� Knowles. - To jest ostatnie pi�tro. Gdyby pani chcia�a jecha� do g�ry, nie m�g�bym pani w niczym pom�c. Tak, tak!
- Wi�c jed�my na d� - powiedzia�a panna Faust.
- Ju� si� robi. Czy ten d�entelmen przyby� z�o�y� swoje uszanowanie doktorowi Hoenikkerowi?
- Tak - odpowiedzia�em. - Czy pan go zna�?
- Bardzo blisko. Wie pan, co powiedzia�em, kiedy umar�?
- Nie.
- Powiedzia�em, �e doktor Hoenikker nie umar�.
- Tak?
- On przeni�s� si� w inny wymiar. Tak, tak!
Nacisn�� guzik i ruszyli�my w d�.
- Czy zna� pan te� dzieci doktora Hoenikkera? - spyta�em.
- Dzieci, kupa �mieci. Tak, tak!
29. ODESZLI, ALE PAMI�� O NICH POZOSTA�A
Mia�em jeszcze jedn� rzecz do za�atwienia w Ilium. Chcia�em zrobi� zdj�cie grobu starego Hoenikkera. Wr�ci�em wi�c do swego pokoju, stwierdzi�em, �e Sandra sobie posz�a, wzi��em aparat fotograficzny i wsiad�em do taks�wki.
Nadal pada� mokry �nieg, szary, dokuczliwy. Pomy�la�em sobie, �e w tym �niegu nagrobek mo�e by� bardzo fotogeniczny i mo�e si� nawet nada� na obwolut� mojej ksi��ki.
Na cmentarzu dozorca powiedzia� mi, jak trafi� na dzia�k� rodziny Hoenikker�w.
- Trafi pan �atwo - powiedzia�. - Stoi tam najwy�szy pomnik.
Dozorca nie sk�ama�. Pomnik stanowi� alabastrowy phallus wysoko�ci dwudziestu st�p i na trzy stopy gruby. By� ca�y oblepiony �niegiem.
- Na Boga! - krzykn��em, wysiadaj�c z taks�wki z aparatem fotograficznym w r�ku. - Pomnik bardzo odpowiedni dla ojca bomby atomowej! - I wybuchn��em �miechem.
Poprosi�em taks�wkarza, �eby stan�� obok pomnika, tak aby zdj�cie dawa�o wyobra�enie o jego rozmiarach. Poprosi�em go te�, �eby odgarn�� �nieg zakrywaj�cy nazwisko zmar�ego.
Zrobi� to, o co go prosi�em.
I wtedy na kolumnie ukaza�o si� wypisane sze�ciocalowymi literami, jak Boga kocham, s�owo MATKA
30. ONA TYLKO �PI
- Matka? - spyta� kierowca z niedowierzaniem. Zgarn��em jeszcze troch� �niegu i odkry�em nast�puj�cy wierszyk:
Matko, modl� si� z ca�ej mocy,
Aby� strzeg�a nas we dnie i w nocy.
Angela Hoenikker
Pod tym wierszykiem by� jeszcze jeden:
Mama wcale nie umar�a,
Ona tylko �pi!
Powinni�my si� u�miechn��,
Otrze� gorzkie �zy.
Franklin Hoenikker
A jeszcze ni�ej w kolumn� by� wpuszczony cementowy kwadrat z odciskiem d�oni niemowl�cia i s�owa:
Male�stwo Newt
- Je�li to jest matka - powiedzia� taks�wkarz - to co, u diab�a, postawili ojcu? - Taks�wkarz robi� nieprzyzwoit� aluzj� do kszta�tu pomnika.
Znale�li�my ojca w pobli�u. Jego nagrobek - zgodnie z testamentem, jak p�niej stwierdzi�em - stanowi� marmurowy sze�cian o boku czterdziestu centymetr�w.
OJCIEC, g�osi� napis.
31. INNY BREED
Kiedy wyje�d�ali�my ju� z cmentarza, taks�wkarz zaniepokoi� si� nagle stanem grobu swojej matki. Spyta�, czy nie b�d� mia� nic przeciwko temu, je�li nad�o�ymy troch� drogi, aby tam zajecha�.
Na grobie jego matki sta� �miesznie ma�y kamie�, zreszt� nie s�dz�, �eby mia�o to jakie� znaczenie.
Taks�wkarz spyta�, czy zgodz� si� na jeszcze chwil� zw�oki, aby zajecha� do zak�adu kamieniarskiego naprzeciwko cmentarza.
Nie by�em jeszcze w�wczas bokononist� i zgodzi�em si� z pewnym oci�ganiem. Bokononista zgodzi�by si� z rado�ci� pojecha� wsz�dzie, gdzie mu zaproponuj�. Jak powiada Bokonon: "Nieoczekiwane propozycje podr�y s� lekcjami ta�ca, udzielanymi nam przez Boga."
Przedsi�biorstwo kamieniarskie nosi�o nazw� Avram Breed i S-wie. Taks�wkarz rozmawia� ze sprzedawc�, a ja b��dzi�em w�r�d pomnik�w - pomnik�w in blanco, pomnik�w nikogo jeszcze nie upami�tniaj�cych.
W salonie wystawowym napotka�em przyk�ad zawodowego niejako poczucia humoru: nad kamiennym anio�em kto� zawiesi� jemio��. U jego st�p le�a�y cedrowe ga��zki, a wok� marmurowej szyi zawieszono naszyjnik z kolorowych choinkowych lampek.
- Jaka jest cena tego anio�a? - spyta�em w�a�ciciela zak�adu.
- On nie jest na sprzeda�. Ma przesz�o sto lat. Wyrze�bi� go m�j pradziadek Avram Breed.
- To pa�skie przedsi�biorstwo jest tak stare?
- Tak jest.
- I pan nazywa si� Breed?
- Czwarte pokolenie w tym interesie.
- Czy nie jest pan krewnym doktora Asy Breeda, dyrektora Laboratorium Badawczego?
- Jestem jego bratem. - Przedstawi� mi si� jako Marvin Breed.
- �wiat jest ma�y - zauwa�y�em.
- Szczeg�lnie, kiedy go si� przywiezie na cmentarz.
Marvin Breed by� cz�owiekiem g�adkim, pospolitym, sprytnym i sentymentalnym.
32. PIENI�DZE ZA DYNAMIT
- Wracam w�a�nie z biura pa�skiego brata. Jestem pisarzem i przeprowadzi�em z nim wywiad na temat doktora Hoenikkera - powiedzia�em.
- To by� kawa� zwariowanego sukinsyna. To znaczy, nie m�j brat, tylko ten Hoenikker.
- Czy to on kupi� od pana ten nagrobek dla �ony?
- Nie, to jego dzieci. On nie mia� z tym nic wsp�lnego. Jemu nigdy nie przysz�o do g�owy, �eby zam�wi� dla niej jaki� nagrobek. A potem, mniej wi�cej w rok po jej �mierci, przysz�a tu tr�jka m�odych Hoenikker�w: wielka dziewczyna, ch�opak i ma�e dziecko. Za��dali najwi�kszego kamienia, jaki tylko mo�na kupi�, i dwoje starszych przynios�o swoje wierszyki. Chcieli, �eby je umie�ci� na nagrobku.
Mo�e si� pan �mia� z tego kamienia, je�li pan chce - m�wi� Marvin Breed - ale dla tych dzieciak�w by�a to najwi�ksza pociecha, jak� mo�na kupi� za pieni�dze. Przychodzi�y tu potem z kwiatami bardzo cz�sto.
- Musia�o to kosztowa� kup� forsy.
- Kupili to za pieni�dze z nagrody Nobla. Dwie rzeczy kupili za te pieni�dze: domek na przyl�dku Cod i ten pomnik.
- Pieni�dze za dynamit - mrukn��em z podziwem, zestawiaj�c w my�li wybuchow� si�� dynamitu z niewzruszonym spokojem nagrobka i letniego domku.
- Co prosz�?
- Nobel wynalaz� dynamit.
- Tak, r�ne rzeczy si� zdarzaj�...
Gdybym by� wtedy bokononist�, to zastanawiaj�c si� nad wymy�lnie splecionym �a�cuchem wydarze�, kt�ry sprowadzi� pieni�dze za dynamit do tej akurat firmy kamieniarskiej, wyszepta�bym pewnie: "Tak kr�ci si� ten �wiat!"
S� to s�owa, jakie szepcz� bokononi�ci, kiedy zastanawiaj� si� nad skomplikowanym i nieodgadnionym funkcjonowaniem maszynerii �wiata.
Wtedy jednak by�em jeszcze chrze�cijaninem i powiedzia�em tylko:
- �ycie bywa czasem zabawne.
- A czasem nie - doda� Marvin Breed.
33. NIEWDZI�CZNIK
Spyta�em Marvina Breeda, czy zna� Emily Hoenikker, �on� Feliksa, matk� Angeli, Franka i Newta, kobiet� spoczywaj�c� pod monstrualnym nagrobkiem.
- Czy j� zna�em? - jego g�os zabrzmia� tragicznie. - Pyta pan, czy j� zna�em? Oczywi�cie, �e j� zna�em. Tak, zna�em Emily. Chodzili�my razem do szko�y w Ilium. Byli�my oboje w poczcie sztandarowym naszej klasy. Jej ojciec mia� tu sklep muzyczny. Emily potrafi�a gra� na wszystkich instrumentach, jakie by�y w tym sklepie. Zakocha�em si� w niej do tego stopnia, �e porzuci�em pi�k� no�n� i zacz��em uczy� si� gry na skrzypcach. I wtedy przyjecha� na wakacje m�j starszy brat, student Instytutu Technologii, a ja pope�ni�em ten b��d, �e przedstawi�em go swojej dziewczynie. - Marvin Breed pstrykn�� palcami. - Nawet si� nie obejrza�em, jak mi j� zabra�. Rozwali�em skrzypce za siedemdziesi�t pi�� dolar�w o ga�k� mosi�nego ��ka, a potem poszed�em do kwiaciarni, w�o�y�em zmia�d�one skrzypce do przezroczystego pud�a, w jakim przesy�a si� tuzin r�, i wys�a�em jej przez pos�a�ca.
- Musia�a by� pi�kna.
- Pi�kna? - powt�rzy�. - Kiedy ujrz� swojego pierwszego anio�a, oczywi�cie, je�li B�g mi na to pozwoli, to b�d� si� gapi� z zachwytem na jego skrzyd�a, a nie na twarz. Widzia�em ju� najpi�kniejsz� twarz, jak� mo�na sobie wyobrazi�. W ca�ej okolicy nie by�o m�czyzny, kt�ry by si� w niej nie kocha�, potajemnie albo otwarcie. Mog�a mie� ka�dego, kt�rego zechcia�a. - Tu splun�� na pod�og�. - A ona tymczasem wysz�a za m�� za tego ma�ego holenderskiego sukinsyna! By�a zar�czona z moim bratem i wtedy zjawi� si� ten podst�pny ma�y b�kart. M�j starszy brat nie zd��y� si� obejrze�, kiedy mu j� zabra�. - Tu Marvin Breed zn�w pstrykn�� palcami.
- Mo�liwe, �e trzeba by� zdrajc�, niewdzi�cznikiem, ignorantem i reakcyjnym antyintelektualist�, �eby nazywa� zmar�ego cz�owieka, r�wnie s�awnego jak Feliks Hoenikker, sukinsynem. Wiem dobrze, jaki to by� rzekomo nieszkodliwy, �agodny i marzycielski facet, jak to nigdy nie skrzywdzi� nawet muchy, jak nie dba� o pieni�dze, w�adz�, pi�kne stroje, samochody i temu podobne, �e nie by� taki jak inni ludzie, �e by� lepszy od innych, jednym s�owem, �e od Jezusa r�ni� si� tylko tym, �e nie by� Synem Bo�ym...
Marvin Breed uwa�a�, �e nie musi ko�czy� my�li. Musia�em go poprosi�, �eby to zrobi�.
- Co mam przeciwko niemu? - spyta�. Podszed� do okna, przez kt�re wida� by�o bram� cmentarza. - Co mam przeciwko niemu - mrucza�, patrz�c na bram�, padaj�cy �nieg i majacz�cy w oddali nagrobek pani Hoenikker.
- Jak, u diab�a, mo�na m�wi� o niewinno�ci cz�owieka, kt�ry bra� udzia� w wyprodukowaniu czego� takiego jak bomba atomowa? Jak mo�na nazwa� dobrym cz�owieka, je�li nawet nie ruszy� palcem, kiedy najlepsza i najpi�kniejsza kobieta �wiata, jego w�asna �ona, usycha�a z braku mi�o�ci i zrozumienia...
Marvin Breed wzdrygn�� si�.
- Nieraz si� zastanawiam, czy on nie urodzi� si� ju� martwy. Nigdy nie spotka�em cz�owieka, kt�ry tak ma�o interesowa� si� �yciem. Czasem my�l� sobie, �e to jest najwi�ksze nieszcz�cie naszego �wiata: w�r�d ludzi zajmuj�cych najwy�sze stanowiska mamy zbyt wielu nieboszczyk�w.
34. VIN-DIT
Podczas tej wizyty w zak�adzie kamieniarskim mia�em swoje pierwsze vin-dit. Jest to bokononistyczny termin oznaczaj�cy gwa�towne i bardzo osobiste prze�ycie, popychaj�ce cz�owieka w kierunku bokononizmu, w kierunku przekonania, �e B�g wszechmog�cy wie o nas wszystko, �e wreszcie ma co do ka�dego z nas jakie� swoje �ci�le okre�lone plany.
Moje vin-dit zwi�zane by�o z kamiennym anio�em spod jemio�y. Taks�wkarz wbi� sobie do g�owy, �e za ka�d� cen� musi postawi� tego anio�a na grobie swojej matki. Stercza� przed t� figur� ze �zami w oczach.
Marvin Breed nadal patrzy� przez okno na bram� cmentarza i ko�czy� swoje ma�e przem�wienie na temat Feliksa Hoenikkera.
- Mo�liwe, �e ten ma�y holenderski sukinsyn by� wsp�czesnym �wi�tym, ale niech mnie diabli porw�, je�li on kiedykolwiek zrobi� co�, czego nie chcia�, i je�li kiedykolwiek nie zdoby� czego�, czego zapragn��. - Muzyka - doda� po chwili.
- Jaka muzyka? - spyta�em.
- Wysz�a za niego z powodu muzyki. Powiedzia�a, �e jego umys� jest nastrojony na odbi�r najgenialniejszej muzyki, jaka istnieje, muzyki gwiazd. - Potrz�sn�� g�ow�. - Bzdura!
Potem widok bramy przypomnia� mu ostatnie spotkanie z Frankiem Hoenikkerem, modelarzem i dr�czycielem owad�w.
- Frank - powiedzia�. - Po raz ostatni widzia�em tego biednego zwariowanego ch�opaka, jak wychodzi� przez t� bram�. Pogrzeb jego ojca jeszcze si� nie zako�czy�. Starego nie zd��yli z�o�y� do grobu, a Frank ju� by� za bram�. Zatrzyma� pierwszy przeje�d�aj�cy samoch�d. By� to nowy pontiac z rejestracj� stanu Floryda. Auto stan�o. Frank wsiad� i od tego czasu nikt ju� go w Ilium nie widzia�.
- S�ysza�em, �e jest poszukiwany przez policj�.
- To by�o nieporozumienie, jednorazowy wyskok. Frank nie by� typem przest�pcy. Do tego te� trzeba mie� smyka�k�. Jedyne, co mu dobrze wychodzi�o, to modele, i jedyna praca, w jakiej si� utrzyma� przez d�u�szy czas, to by�o w sklepie "U Jacka", gdzie sprzedawa� modele, robi� modele i udziela� porad, jak robi� modele. Kiedy wyjecha� st�d na Floryd�, dosta� prac� w sklepie z modelami w Sarasocie. Okaza�o si�, �e pod szyldem tego sklepu dzia�a�a banda, kt�ra krad�a cadillaki, �adowa�a je na stary samolot transportowy i przewozi�a na Kub�. W tein spos�b Frank zosta� zamieszany w ca�� t� histori�. My�l�, �e policja nie mo�e go znale�� dlatego, �e on ju� nie �yje. Musia� po prostu za du�o s�ysze�, kiedy przykleja� krystal-cementem wie�yczki na kr��owniku "Missouri".
- A czy wie pan, co si� dzieje z Newtem?
- Jest chyba u siostry w Indianapolis. Ostatni raz s�ysza�em o nim, kiedy wpl�ta� si� w t� histori� z rosyjsk� liliputk� i zosta� wyrzucony z uczelni. Czy wyobra�a pan sobie kar�a, kt�ry chce zosta� lekarzem? Pomy�le� tylko, �e w tej samej nieszcz�snej rodzinie jest ta wielka, niezgrabna dziewczyna, kt�ra ma przesz�o sze�� st�p wzrostu. I ten cz�owiek, s�yn�cy z wybitnego umys�u, przerwa� jej nauk� w szkole, �eby mie� kobiet�, kt�ra b�dzie ko�o niego chodzi�. Jedyn� jej rozrywk� by� klarnet, na kt�rym gra�a w szkolnej orkiestrze.
Po tym jak porzuci�a szko��, nikt ani razu nie zaprosi� jej na randk�. Nie mia�a �adnych przyjaci�, a staremu nigdy nie przysz�o do g�owy, �eby jej da� pieni�dze na jakie� rozrywki. Wie pan, co ona robi�a?
- Nie.
- Cz�sto zamyka�a si� w nocy w swoim pokoju, nastawia�a sobie p�yty i wt�rowa�a im na klarnecie. Fakt, �e w og�le znalaz�a m�a, jest dla mnie cudem stulecia.
- Ile pan chce za tego anio�a? - wtr�ci� taks�wkarz.
- M�wi�em ju�, �e on nie jest na sprzeda�.
- My�l�, �e niewielu jest teraz ludzi, kt�rzy potrafi� tak rze�bi� w kamieniu - Wtr�ci�em.
- Mam siostrze�ca, kt�ry to potrafi - powiedzia� Breed. - Syna Asy. Zapowiada� si� na wybitnego uczonego, ale kiedy zrzucono bomb� na Hiroszim�, ch�opak zostawi� wszystko, upi� si�, a potem przyszed� tutaj i powiedzia�, �e chce pracowa� jako kamieniarz.
- I pracuje u pana do teraz?
- Jest rze�biarzem w Rzymie.
- Gdyby zaproponowa� panu odpowiedni� sum�, na pewno by go pan sprzeda�, co?
- Mo�liwe. Ale musia�oby to by� rzeczywi�cie du�o.
- Gdzie si� umieszcza nazwisko na czym� takim? - dopytywa� si� taks�wkarz.
- Tam ju� jest nazwisko, na podstawie. Nie widzieli�my napisu, gdy� zas�ania�y go cedrowe ga��zie.
- Czy nie zosta� odebrany? - zaciekawi�em si�.
- Nigdy nie zosta� zap�acony. To ca�a historia. Pewien niemiecki imigrant wybiera� si� na Zach�d i tutaj, w Ilium, jego �ona zmar�a na osp�. Zam�wi� tego anio�a na jej gr�b i pokaza� pradziadkowi, �e ma pieni�dze. Potem jednak obrabowano go, zabieraj�c mu wszystko co do centa. Jedyn� rzecz�, jaka mu pozosta�a na �wiecie, by� kawa�ek ziemi w stanie Indiana, kt�rego nigdy nie widzia� na oczy. Ruszy� wi�c tam obiecuj�c, �e wr�ci i wykupi tego anio�a.
- Ale nie wr�ci�? - spyta�em.
- Nie. - Marvin Breed rozsun�� nog� ga��zie, tak �e mogli�my zobaczy� wypuk�e litery na piedestale. By�o to nazwisko. - Cudaczne nazwisko - powiedzia� Breed. - Je�li ten imigrant mia� potomstwo, to my�l�, �e zmienili nazwisko. Pewnie teraz nazywaj� si� Jones, Black albo Thompson.
- Myli si� pan - mrukn��em.
Zdawa�o mi si�, �e pok�j si� wali, a jego �ciany, sufit i pod�oga zmieniaj� si� b�yskawicznie w wyloty tunel�w biegn�cych w r�nych kierunkach poprzez czas. Mia�em bokononistyczn� wizj� jedno�ci wszystkich czas�w, ca�ej w�druj�cej ludzko�ci, wszystkich m�czyzn, kobiet i dzieci.
- Myli si� pan - powt�rzy�em, kiedy wizja znik�a.
- Zna� pan jakich ludzi o tym nazwisku?
- Tak.
By�o to r�wnie� moje nazwisko.
35. SKLEP "U JACKA"
W drodze powrotnej do hotelu zauwa�y�em sklep "U Jacka", w kt�rym pracowa� Franklin Hoenikker. Poprosi�em kierowc�, �eby stan�� i zaczeka�.
Wszed�em do �rodka i zobaczy�em samego Jacka, kr�luj�cego w�r�d wszystkich tych miniaturowych samochod�w stra�ackich, kolejek, samolot�w, okr�t�w, dom�w, latar�, drzew, czo�g�w, rakiet, ci�ar�wek, tragarzy, policjant�w, konduktor�w, stra�ak�w, mamu�, tatusi�w, kot�w, ps�w, kur, �o�nierzy, kaczek i kr�w. By� to cz�owiek powa�ny, strupiesza�y, brudny i bardzo kaszl�cy.
- Co mog� powiedzie� o Franklinie Hoenikkerze? - powt�rzy� i rozkas�a� si�. Potrz�sn�� g�ow� i wida� by�o, �e uwielbia� Franka, tak jak nikogo w �yciu. - Na to pytanie nie musz� odpowiada� s�owami. Mog� panu pokaza�, co to by� za ch�opiec. - Znowu zakas�a�. - Zobaczy pan na w�asne oczy.
I zaprowadzi� mnie do sutereny pod sklepem, w kt�rej mieszka�. Sta�o tani podw�jne ��ko, szafa i elektryczna kuchenka.
Jack przeprosi� za nie po�cielone ��ko.
- Tydzie� temu odesz�a ode mnie �ona. - Zakas�a�.- Wci�� jeszcze nie mog� si� pozbiera�.
Przekr�ci� kontakt i w g��bi pomieszczenia rozb�ys�o o�lepiaj�ce �wiat�o.
Podeszli�my do lampy, kt�ra �wieci�a niczym s�o�ce nad fantastyczn� ma�� krain�, zbudowan� na dykcie wysp� tak doskonale prostok�tn� jak miasta w stanie Kansas. Niespokojny duch, kt�ry chcia�by sprawdzi�, co znajduje si� poza zielonymi granicami, nara�a� si� na wypadni�cie poza kraw�d� tego �wiata.
Wszystko by�o tak doskona�e w proporcjach, tak pomys�owo wyko�czone i pomalowane, �e nie musia�em nawet mru�y� oczu, aby uwierzy� w realno�� tej krainy: wzg�rz, jezior, rzek, las�w, miasteczek - wszystkiego, co jest tak drogie sercu ka�dego prawdziwego patrioty.
Wsz�dzie wi�y si� jak makaron linie kolejowe.
- Niech pan spojrzy na drzwi dom�w - powiedzia� Jack z podziwem.
- Czysta robota. Precyzyjna.
- Maj� prawdziwe klamki i ko�atki rzeczywi�cie dzia�aj�.
- Tam do licha!
- Pyta pan, co to by� za ch�opak ten Franklin Hoenikker? Oto jego dzie�o!
- Zrobi� to sam?
- Pomaga�em mu troch�, ale wszystko robi�em wed�ug jego wskaz�wek. Ten ch�opak by� genialny.
- Trudno si� nie zgodzi�.
- Wie pan, jego brat jest kar�em.
- Tak, wiem,
- Pomaga� lutowa� od spodu.
- Rzeczywi�cie, wszystko wygl�da jak �ywe.
- Nie by�a to �atwa robota i zaj�a niejeden dzie�.
- Rzym te� nie od razu zbudowano.
- Ten ch�opak nie mia� �adnego �ycia rodzinnego.
- S�ysza�em.
- Tu by� jego prawdziwy dom. Sp�dzi� w tej suterenie tysi�ce godzin. Czasami nawet nie puszcza� poci�g�w, siedzia� tylko i patrzy�, tak jak my teraz.
- Jest na co popatrze�. Prawie jak wycieczka do Europy, tyle jest tu do ogl�dania, jak si� przyjrze� z bliska.
- On dostrzega� rzeczy, kt�rych pan i ja nie dostrzegamy. Potrafi� nagle zr�wna� z ziemi� jakie� wzg�rze, kt�re dla pana czy dla mnie niczym nie r�ni�o si� od wielu prawdziwych wzg�rz. I okazywa�o si�, �e mia� racj�. Robi� na miejscu wzg�rza jezioro z pomostami i ca�o�� wygl�da�a dziesi�� razy lepiej ni� przedtem.
- Nie ka�dy ma taki talent.
- To prawda! - potwierdzi� Jack z entuzjazmem. Ten wybuch uczu� przyprawi� go o nowy atak kaszlu. Kiedy atak min��, z oczu pociek�y mu �zy. - Namawia�em tego ch�opaka na jakie� studia techniczne, �eby m�g� pracowa� w jakiej� naprawd� wielkiej firmie, kt�ra umo�liwi�aby mu realizacj� jego pomys��w.
- Zdaje si�, �e pan te� du�o dla niego zrobi�.
- Chcia�bym mie� takie mo�liwo�ci - westchn�� Jack. - Niestety, brakowa�o mi kapita�u. Dawa�em mu wszystko, co mog�em, ale wi�kszo�� materia��w kupi� sam za pieni�dze, kt�re zarobi� u mnie na g�rze. Wydawa� na to wszystkie oszcz�dno�ci: nie pi�, nie pali�, nie chodzi� do kina, nie umawia� si� z dziewcz�tami, nie interesowa� si� samochodami.
- Przyda�oby si� wi�cej takich ludzi w naszym kraju.
Jack wzruszy� ramionami.
- No, c�... obawiam si�, �e za�atwili go ci gangsterzy z Florydy. Bali si�, �e ich sypnie.
- Ja te� tak my�l�.
Jack nagle straci� panowanie nad sob� i zap�aka�.
- Ciekawe, czy te parszywe sukinsyny wiedzia�y, kogo morduj� - powiedzia� szlochaj�c.
36. MIAU
Na okres swojego wyjazdu do Ilium i okolic - czyli mniej wi�cej na dwa tygodnie, obejmuj�ce tak�e �wi�ta Bo�ego Narodzenia - pozwoli�em zamieszka� w swoim nowojorskim mieszkaniu ubogiemu poecie nazwiskiem Sherman Krebbs. Moja druga �ona rozwiod�a si� ze mn� na tej podstawie, �e b�d�c optymistk� nie mo�e �y� z takim pesymist� jak ja.
Krebbs by� to taki brodaty, z�otow�osy Jezus o oczach spaniela. Nie zna�em go zbyt dobrze. Spotkali�my si� na przyj�ciu, gdzie przedstawia� si� jako przewodnicz�cy Komitetu Poet�w i Malarzy na Rzecz Natychmiastowej Wojny J�drowej. Poszukiwa� schronienia, niekoniecznie ze schronem przeciwatomowym, i tak si� z�o�y�o, �e akurat rozporz�dza�em wolnym mieszkaniem.
Kiedy wr�ci�em, wci�� jeszcze zastanawiaj�c si� nad ukrytym znaczeniem incydentu z nie wykupionym kamiennym anio�em z Ilium, zasta�em mieszkanie zdemolowane w rezultacie nihilistycznych pijatyk. Krebbs znik�, ale przedtem zd��y� odby� mi�dzymiastowe rozmowy telefoniczne na sum� trzystu dolar�w, wypali� pi�� dziur w mojej kanapie, zg�adzi� mojego kota i moje drzewko awokado oraz wy�ama� drzwiczki od apteczki.
Na ��tym linoleum w kuchni znalaz�em nast�puj�cy poemat, wypisany, jak si� okaza�o, ekskrementami:
Co to za kuchnia,
Skoro brak w niej rzeczy
Najpotrzebniejszej, wa�niejszej ni� wszystko?
Musz� mie� taki pojemnik na �mieci,
W kt�rym si� zmie�ci ca�a rzeczywisto��.
Inny komunikat znalaz�em wypisany damskim charakterem pisma przy pomocy szminki na tapecie nad ��kiem. "Nie, nie, nie, powiedzia�o kurcz�tko" - g�osi� napis. Na szyi zamordowanego kota wisia�a kartka z napisem "Miau".
Nie widzia�em Krebbsa od tego czasu. Mimo to s�dz�, �e wchodzi� w sk�ad mojego karassu. Je�li tak, to spe�nia� w nim rol� wrang-wranga. Wrang-wrang jest to wed�ug Bokonona cz�owiek, kt�ry odwodzi ludzi od okre�lonej linii rozumowania, wykazuj�c na przyk�adzie w�asnego �ycia absurdalno�� tej drogi.
Mo�liwe, �e by�bym sk�onny uzna� histori� z anio�em za wydarzenie nie maj�ce g��bszego sensu i stopniowo doj�� do przekonania, �e wszystko jest bezsensem, ale kiedy ujrza�em to, co zrobi� Krebbs, a zw�aszcza to, co zrobi� z moim ulubionym kotem, nihilizm by� ju� nie dla mnie.
Kto� albo co� nie chcia�o, abym zosta� nihilist�. Zadaniem Krebbsa, niezale�nie od tego, czy zdawa� sobie z tego spraw�, czy nie, by�o skompromitowanie w moich oczach tej filozofii. �wietna robota, panie Krebbs, �wietna robota.
37. WSPӣCZESNY GENERA� MAJOR
I wtedy, pewnego dnia, pewnej niedzieli, dowiedzia�em si�, gdzie ukrywa si� zbieg�y przed sprawiedliwo�ci� tw�rca modeli, Wielki B�g Jehowa i Belzebub owad�w ze s�oika, jednym s�owem dowiedzia�em si�, gdzie mo�na znale�� Franklina Hoenikkera.
Franklin Hoenikker �y�!
Wiadomo�� ukaza�a si� w dodatku specjalnym do wychodz�cego w Nowym Jorku "Sunday Timesa". Dodatek by� p�atnym og�oszeniem, reklamuj�cym jedn� z bananowych republik. Na ok�adce widnia� wstrz�saj�cy profil najcudniejszej dziewczyny, jak� tylko mo�na sobie wyobrazi�.
Na dalszym planie buldo�ery karczowa�y palmy, robi�c szerok� alej�. Przy ko�cu alei wznosi�y si� stalowe szkielety trzech nowych budynk�w.
"Republika San Lorenzo - g�osi� tekst na ok�adce - rozwija si�! Zdrowy, szcz�liwy, post�powy i mi�uj�cy wolno�� nar�d pi�knych ludzi zaprasza ameryka�skich inwestor�w i turyst�w."
Nie �pieszy�em si�, aby przeczyta� reszt�. Wystarczy�a mi dziewczyna z ok�adki; co m�wi�: wystarczy�a! Zakocha�em si� w niej od pierwszego wejrzenia. By�a bardzo m�oda i bardzo powa�na... promieniowa�a dobroci� i m�dro�ci�.
By�a br�zowa jak czekolada. W�osy mia�a jasne jak len.
Dowiedzia�em si� z ok�adki, �e nazywa si� Mona Aamons Monzano i jest przybran� c�rk� dyktatora wyspy.
Przejrza�em dodatek w nadziei, �e znajd� dalsze zdj�cia ol�niewaj�cej ciemnosk�rej Madonny.
Znalaz�em jednak tylko portret dyktatora wyspy, Miguela "Papy" Monzano, przypominaj�cego goryla dobrze ju� po siedemdziesi�tce.
Obok portretu "Papy" by�o zdj�cie cherlawego m�odzie�ca o lisiej twarzy. Mia� na sobie �nie�nobia�� bluz� wojskow� z jakim� mieni�cym si� drogimi kamieniami orderem. Jego blisko osadzone oczy by�y podkr��one. Widocznie przez ca�e �ycie kaza� si� strzyc tylko z ty�u i z boku, zostawiaj�c nienaruszone w�osy z przodu, bo nad jego czo�em wznosi� si� ondulowany czub nieprawdopodobnej wysoko�ci.
Podpis g�osi�, �e ten brzydki wyrostek to genera� major Franklin Hoenikker, Minister Nauki i Post�pu w Republice San Lorenzo.
Mia� dwadzie�cia sze�� lat.
38. �WIATOWE CENTRUM PO�OW�W BARAKUDY
"San Lorenzo ma pi��dziesi�t mil d�ugo�ci i dwadzie�cia mil szeroko�ci - jak dowiedzia�em si� z dodatku do "Sunday Timesa". - Ludno�� republiki liczy czterysta pi��dziesi�t tysi�cy dusz... bezgranicznie oddanych idea�om Wolnego �wiata."
Najwy�szym szczytem jest G�ra McCabe'a, wznosz�ca si� na jedena�cie tysi�cy st�p nad poziom morza. Stolic� jest Bolivar, "...pi�kne, nowoczesne miasto, zbudowane wok� portu mog�cego pomie�ci� ca�� flot� wojenn� Stan�w Zjednoczonych". G��wne produkty eksportu to cukier, kawa, banany, indygo i wytwory rzemios�a artystycznego.
"Amatorzy rybo��wstwa jednog�o�nie uznaj� San Lorenzo za �wiatowe centrum po�ow�w barakudy."
Zastanawia�em si�, jakim sposobem Franklin Hoenikker, kt�ry nie sko�czy� nawet szko�y �redniej, zdoby� tak� fantastyczn� posad�. Pewne wyja�nienie tego faktu znalaz�em w szkicu na temat San Lorenzo, podpisanym przez "Pap�" Monzano."
"Papa" stwierdza�, �e Frank jest tw�rc� "Planu Rozwoju San Lorenzo", obejmuj�cego elektryfikacj� wsi, budow� dr�g, zak�ad�w przerobu odpadk�w miejskich, hoteli, szpitali, klinik i linii kolejowych. Mimo �e szkic by� kr�tki i zna� by�o w nim r�k� redaktora, Frank by� w nim pi�ciokrotnie nazwany "krwi� z krwi i ko�ci� z ko�ci" doktora Feliksa Hoenikkera.
Przy pomocy tej makabrycznej frazy "Papa" chcia� widocznie da� do zrozumienia, �e Frank mia� w sobie co� z magii starego Hoenikkera.
39. FATAMORGANA
Nieco wi�cej �wiat�a na spraw� rzuca� inny artyku�, zamieszczony w dodatku, kwiecisty artyku� zatytu�owany: "Czym sta�o si� San Lorenzo dla pewnego Amerykanina." Autorem jego by� prawie na pewno jaki� podstawiony dziennikarz, ale figurowa� pod nim podpis genera�a majora Franklina Hoenikkera.
W artykule tym Frank opowiada�, jak to znalaz� si� zupe�nie sam na ton�cym sze��dziesi�cioo�miostopowym jachcie gdzie� na Morzu Karaibskim. Nie wyja�nia�, sk�d si� tam wzi�� ani dlaczego by� sam. Dawa� jedynie do zrozumienia, �e wyruszy� z Kuby.
"Luksusowy jacht szed� na dno, a wraz z nim moje pozbawione celu �ycie - stwierdza� Frank. - Przez ostatnie cztery dni zjad�em tylko mew� i dwa suchary. Ciep�e wody morza wok� mnie roi�y si� od barakud o z�bach jak ig�y i raz po raz b�yska�y w�r�d fal p�etwy grzbietowe rekin�w-ludojad�w.
"Wznios�em oczy ku swemu Stw�rcy, got�w przyj�� ka�d� Jego decyzj�. I wtedy oczy moje ujrza�y wspania�y g�rski szczyt wznosz�cy si� ponad ob�okami "Czy�by to by�a fatamorgana - okrutne z�udzenie optyczne?"
W tym miejscu sprawdzi�em w encyklopedii, co to jest fatamorgana, i dowiedzia�em si�, �e jest to mira�, czyli mamid�o, nazwane tak od Morgana le Fay, czarownika mieszkaj�cego na dnie jeziora. S�yn�� on z tego, �e pojawia� si� w Cie�ninie Messy�skiej pomi�dzy Kalabri� a Sycyli�. Kr�tko m�wi�c, fatamorgana to takie poetyczne ple-ple.
To, co Frank ujrza� ze swego ton�cego jachtu, nie by�o okrutn� fatamorgan�, lecz szczytem G�ry McCabe'a. �agodne fale zanios�y jacht Franka ku skalistemu wybrze�u San Lorenzo, jakby taka w�a�nie by�a wola Boga.
Frank such� stop� wst�pi� na l�d i spyta�, gdzie si� znajduje. Artyku� nie wspomina� o tym, ale dra� mia� przy sobie termos z kawa�kiem lodu-9.
Nie maj�c paszportu Frank znalaz� si� w wi�zieniu w stolicy republiki Bolivarze. Tam odwiedzi� go "Papa" Monzano, kt�ry chcia� wiedzie�, czy to mo�liwe, aby Frank by� krewnym nie�miertelnego doktora Feliksa Hoenikkera.
"Potwierdzi�em to - pisa� Frank w swoim artykule - i w tej chwili wszystkie drzwi w San Lorenzo sta�y przede mn� otworem."
40. DOM NADZIEI I MI�OSIERDZIA
Tak si� z�o�y�o - tak si� musia�o z�o�y�, powiedzia�by Bokonon - �e zam�wiono u mnie artyku� zwi�zany z San Lorenzo. Nie dotyczy� on ani "Papy" Monzano, ani Franka. Mia� to by� artyku� po�wi�cony Julianowi Castle, ameryka�skiemu milionerowi, kt�ry dorobi� si� na cukrze i kt�ry w wieku czterdziestu lat poszed� za przyk�adem doktora Alberta Schweitzera, zak�adaj�c w d�ungli bezp�atny szpital i po�wi�caj�c �ycie kolorowym n�dzarzom.
Szpital Castle'a nosi� nazw� Domu Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli. T� d�ungl� by�y drzewa kawowe, dziko rosn�ce na p�nocnych zboczach G�ry McCabe'a.
Kiedy udawa�em si� na San Lorenzo, Julian Castle liczy� sze��dziesi�t lat.
Ju� od dwudziestu lat �y� wy��cznie dla innych.
W czasach, kiedy �y� jeszcze dla siebie, czytelnicy ilustrowanych czasopism znali go r�wnie dobrze jak Tommy Manville'a, Adolfa Hitlera, Benito Mussoliniego i Barbar� Hutton. �r�d�em jego s�awy by�a rozpusta, alkoholizm, liczne wypadki samochodowe oraz systematyczne unikanie s�u�by wojskowej. Mia� zadziwiaj�cy talent do wydawania swoich milion�w w spos�b zwi�kszaj�cy jedynie �wiatowe zasoby zmartwie� i k�opot�w.
B�d�c pi�ciokrotnie �onatym, zdo�a� sp�odzi� jednego syna.
Ten syn, Filip Castle, by� w�a�cicielem i kierownikiem hotelu, w kt�rym mia�em si� zatrzyma�. Hotel nazywa� si� Casa Mona, od imienia Mony Aamons Monzano, ciemnosk�rej blondynki z ok�adki dodatku do "Sunday Timesa". Nowo zbudowany hotel Casa Mona by� jednym z trzech budynk�w widocznych w tle fotograficznego portretu Mony w gazecie.
Ja nie mia�em uczucia, �e kierowane czyj�� r�k� fale nios� mnie ku San Lorenzo - ja przybywa�em na skrzyd�ach mi�o�ci. Nagle pot�n� si�� w moim pozbawionym celu �yciu sta�a si� fatamorgana, my�l o tym, czym mo�e by� mi�o�� Mony Aamons Monzano. Wyobrazi�em sobie, �e m�g�bym by� z ni� szcz�liwy tak jak z �adn� inn� kobiet� na �wiecie.
41. KARASS NA DWOJE
W samolocie lec�cym z Miami do San Lorenzo fotele by�y umocowane po trzy w rz�dzie. Tak si� z�o�y�o - tak si� musia�o z�o�y� - �e moimi s�siadami byli Horlick Minton, nowy ambasador ameryka�ski w Republice San Lorenzo, i jego �ona Claire. Oboje byli siwi, szczupli i uprzejmi.
Minton powiedzia� mi, �e jest zawodowym dyplomat� i �e po raz pierwszy wyst�puje w randze ambasadora. On i jego �ona byli ju� na plac�wkach w Boliwii, Chile, Japonii, Francji, Jugos�awii, Egipcie, Zwi�zku Po�udniowej Afryki, Liberii i Pakistanie.
Byli w sobie zakochani. Bez przerwy wymieniali ma�e prezenty: ciekawe widoki za oknem, zabawne albo pouczaj�ce fragmenty lektury, przypadkowe wspomnienia. Byli, jak s�dz�, idealnym przyk�adem tego, co Bokonon nazywa duprassem, a co oznacza karass sk�adaj�cy si� tylko z dw�ch os�b.
"Prawdziwy duprass - powiada Bokonon - jest nieprzenikniony nawet dla dzieci zrodzonych z takiego zwi�zku."
Wy��czam zatem Minton�w ze swego karassu, z karassu Franka, z karassu Newta, z karassu Asy Breeda, z karassu Angeli, karassu Lymana Endersa Knowlesa, karassu Shermana Krebbsa. Mintonowie mieli sw�j w�asny schludny dwuosobowy karass.
- Musi pan by� bardzo zadowolony - powiedzia�em do Mintona.
- Z czego musz� by� bardzo zadowolony?
- Z nominacji na ambasadora.
Z pe�nego politowania spojrzenia, jakie wymienili Minton i jego �ona, wywnioskowa�em, �e paln��em jakie� g�upstwo. Zaraz jednak postarali si� by� dla mnie uprzejmi.
- Tak - zareagowa� Minton. - Jestem bardzo zadowolony. To dla mnie wielki zaszczyt - powiedzia� z wymuszonym u�miechem.
I tak by�o prawie z ka�dym tematem, jaki poruszy�em. W �aden spos�b nie mog�em ich rozrusza�.
Na przyk�ad:
- Pa�stwo pewnie znacie wiele j�zyk�w?
- Och, sze�� czy siedem, do sp�ki - odpowiedzia� Minton.
- To musi by� bardzo przyjemne.
- Co takiego?
- M�c rozmawia� z przedstawicielami tylu r�nych narod�w.
- Bardzo przyjemne - zgodzi� si� Minton bez entuzjazmu.
- Bardzo przyjemne - przytakn�a jego �ona. I wr�cili do lektury grubego maszynopisu, le��cego na por�czy mi�dzy ich fotelami.
- Prosz� mi powiedzie� - spyta�em po chwili - czy podr�uj�c tyle po �wiecie stwierdzili pa�stwo, �e w gruncie rzeczy ludzie wsz�dzie s� tacy sami?
- S�ucham? - spyta� Minton.
- Czy uwa�a pan, �e w gruncie rzeczy ludzie s� wsz�dzie tacy sami?
Spojrza� na �on�, aby si� upewni�, czy s�ysza�a pytanie, a potem zwr�ci� si� do mnie.
- Mniej wi�cej tacy sami - zgodzi� si�.
- Uhum - powiedzia�em.
Nawiasem m�wi�c, Bokonon wspomina, �e cz�onkowie duprassu zawsze umieraj� w tym samym tygodniu. Mintonowie, kiedy przyszed� ich czas, umarli w tej samej sekundzie.
42. ROWERY DLA AFGANISTANU
Uda�em si� na drinka do ma�ego barku, mieszcz�cego si� w tylnej cz�ci samolotu. Spotka�em tam jeszcze jednego Amerykanina, H. Lowe'a Crosby z Evanston w stanie Illinois, i jego �on� Hazel.
Oboje byli t�dzy, po pi��dziesi�tce. M�wili z nosowym akcentem. Crosby powiedzia� mi, �e jest w�a�cicielem fabryki rower�w w Chicago i �e ze strony swoich pracownik�w spotyka si� z czarn� niewdzi�czno�ci�. Mia� zamiar przenie�� sw�j interes na wdzi�czniejsze San Lorenzo.
- Zna pan dobrze San Lorenzo? - spyta�em.
- Wybieram si� tam po raz pierwszy, ale s�ysza�em o tym kraju wiele dobrego - powiedzia� H. Lowe Crosby. - Panuje tam dyscyplina. Mo�na mie� pewno��, �e nic si� nie zmieni z roku na rok. Rz�d nie zach�ca tam ludzi, �eby pozowali na zaszczanych orygina��w, jakich jeszcze �wiat nie widzia�.
- Nie rozumiem.
- Jak Boga kocham, tam w Chicago dawno ju� przestali�my si� zajmowa� produkcj� rower�w. Teraz licz� si� tylko stosunki mi�dzyludzkie. Profesorkowie siedz� tylko i kombinuj�, jak by tu wszystkich uszcz�liwi�. Nikogo nie mo�na wyrzuci� z pracy, cho�by B�g wie co wyczynia�, a je�li kto� w tym ba�aganie przez pomy�k� zrobi rower, to zwi�zek zawodowy natychmiast oskar�a nas o stosowanie okrutnych, nieludzkich metod, a rz�d konfiskuje ten rower za zaleg�e podatki i wysy�a go jako prezent dla niewidomych w Afganistanie.
- I my�li pan, �e na San Lorenzo b�dzie lepiej?
- Jestem tego pewien. Ludzie s� tam tak biedni, zastraszeni i g�upi, �e musz� mie� troch� zdrowego rozs�dku.
Crosby spyta� mnie o nazwisko i zaw�d. Powiedzia�em mu, a wtedy jego �ona Hazel przypomnia�a sobie, �e w stanie Indiana mieszkaj� ludzie o tym nazwisku. I ona pochodzi�a z Indiany.
- M�j Bo�e! - zawo�a�a - czy pan pochodzi z Indiany?
Przyzna�em, �e tak.
- Ja te� pochodz� z Indiany - pisn�a rado�nie. - Nie trzeba si� tego wstydzi�.
- Nie wstydz� si� tego i nigdy nie spotka�em cz�owieka, kt�ry by si� tego wstydzi� - powiedzia�em.
- My z Indiany zawsze sobie damy rad�. Lowe i ja dwukrotnie odbyli�my podr� dooko�a �wiata i przekonali�my si�, �e ludzie z Indiany s� wsz�dzie na kierowniczych stanowiskach.
- To przyjemna �wiadomo��.
- Czy zna pan dyrektora najnowszego hotelu w Stambule?
- Nie.
- Pochodzi z Indiany. I ten jaki� tam wojskowy w Tokio...
- Attache - wtr�ci� m��.
- Te� jest z Indiany. I nowy ambasador w Jugos�awii...
- Z Indiany? - spyta�em.
- Nie tylko on. Tak�e korespondent "Life'u" w Hollywood. I ten cz�owiek w Chile...
- Te� z Indiany?
- Wsz�dzie, gdzie si� tylko pojedzie, widzi si� ludzi z Indiany na czo�owych miejscach.
- Autor Ben Hura pochodzi� z Indiany.
- I James Whitcomb Riley.
- Czy pan r�wnie� pochodzi z Indiany? - spyta�em jej m�a.
- Nie. Ja pochodz� z krainy prerii. "Ojczyzny Lincolna", jak si� to m�wi.
- Je�li o to chodzi - powiedzia�a Hazel tryumfalnym tonem - to Lincoln te� by� z Indiany. Dzieci�stwo sp�dzi� w okr�gu Spencer.
- Zgadza si� - powiedzia�em.
- Nie wiem, na czym to polega - m�wi�a Hazel - ale ludzie z Indiany maj� co� w sobie. Gdyby tak zrobi� ich list�, to wszyscy byliby zdumieni.
- To prawda - potwierdzi�em. Chwyci�a mnie z ca�ej si�y za rami�.
- My z Indiany musimy si� trzyma� razem.
- Wiadomo.
- M�w do mnie "mamo".
- Prosz�?
- Zawsze jak spotykam m�odego cz�owieka z Indiany, m�wi� mu, �eby nazywa� mnie "mam�".
- Aha.
- No to powiedz tak - poprosi�a.
- Mamo?
U�miechn�a si� i pu�ci�a mnie. Zupe�nie jakby jaka� maszynka wykona�a swoje zadanie. Nazywaj�c Hazel "mam�" zamkn��em jaki� cykl i teraz Hazel nakr�ca�a swoj� maszynk� na nast�pnego faceta z Indiany.
Obsesja Hazel na punkcie ludzi z Indiany by�a typowym przyk�adem fa�szywego karassu, pozornego zespo�u, nie maj�cego �adnego znaczenia z punktu widzenia zamys�u Boga i sposob�w jego realizacji. By� to typowy przyk�ad tego, co Bokonon nazywa granfalonem. Inne przyk�ady to partie polityczne, C�rki Rewolucji Ameryka�skiej, General Electric Company, Mi�dzynarodowy Zakon Dziwak�w... oraz ka�dy nar�d, zawsze i wsz�dzie. Bokonon zaprasza nas, aby�my za�piewali razem z nim:
Je�li chcesz wiedzie�, co to granfalon,
Spr�buj obra� ze sk�rki ba�k� mydlan�.
43. PO PROSTU CZ�OWIEK
H. Lowe Crosby by� zdania, �e dyktatura nie jest tak� z�� rzecz�. Nie by� przy tym ani potworem, ani g�upcem. Przyjmowa� wprawdzie wobec �wiata poz� prowincjonalnego klowna, ale wiele z tego, co m�wi� na temat niezdyscyplinowania ludzko�ci, by�o nie tylko �mieszne, ale i prawdziwe.
Jego zdrowy rozs�dek i poczucie humoru odst�powa�y go jednak, gdy dochodzi�o do pytania, jaki u�ytek cz�owiek powinien robi� ze swego �ycia na Ziemi.
Crosby by� �wi�cie przekonany, �e cz�owiek zosta� stworzony po to, aby produkowa� dla niego rowery.
- Mam nadziej�, �e San Lorenzo nie zawiedzie pa�skich nadziei - powiedzia�em.
- Nie b�d� mia� �adnych w�tpliwo�ci, kiedy porozmawiam z jednym cz�owiekiem. Je�li na tej wyspie "Papa" Monzano co� obieca, to sprawa jest pewna. To znaczy, �e tak b�dzie.
- A ja ciesz� si� z tego - wtr�ci�a Hazel - �e ludzie m�wi� tu po angielsku i wszyscy s� chrze�cijanami. To tak u�atwia sprawy.
- Wie pan, jak oni sobie tam poradzili z przest�pczo�ci�? - spyta� Crosby.
- Nie.
- Przest�pczo�� tam praktycznie nie istnieje. "Papa" Monzano tak im obrzydzi� przest�pczo��, �e na sam� my�l o niej ludziom robi si� niedobrze. S�ysza�em, �e mo�e pan tam po�o�y� portfel na �rodku ulicy, wr�ci� za tydzie�, i znajdzie pan nienaruszony portfel w tym samym miejscu.
- Hm.
- Wie pan, jaka tam jest kara za kradzie�?
- Nie.
- Hak. �adnych mandat�w karnych, �adnych trzydziestu dni aresztu, �adnych kar z zawieszeniem. Po prostu hak. Hak za kradzie�, hak za morderstwo, hak za pod palenie, za zdrad�, za gwa�t, za podgl�danie. Z�amiesz: prawo - wszystko jedno jakie - i hak. Jest to rzecz dla ka�dego zrozumia�a i San Lorenzo jest najspokojniejszym krajem na �wiecie.
- Co to jest ten hak?
- Buduj� tak� szubienic�, widzi pan? Dwa s�upy i poprzeczna belka. Potem bior� wielki �elazny hak i zawieszaj� go na bek�. A potem bior� kogo�, kto by� tak g�upi, �e pope�ni� przest�pstwo, nadziewaj� go na ten hak i zostawiaj�. I wisi tak sobie nieszcz�sny cholerny przest�pca.
- To straszne!
- Nie twierdz�, �e to jest dobre - m�wi� dalej Crosby - ale nie twierdz� te�, �e to jest z�e. Czasami zastanawiam si�, czy to nie rozwi�za�aby sprawy przest�pczo�ci nieletnich. Mo�e zreszt� hak by�by pewn� przesad� w warunkach demokracji. Publiczne wieszanie by�oby bardziej odpowiednie. Powiesi� tak paru m�odocianych z�odziei samochod�w na latarniach przed ich domami z tablicami na szyi: "Mamusiu, to ja, tw�j synek." Zrobi� tak par� razy, i my�l�, �e wszelkie urz�dzenia zabezpieczaj�ce mo�na b�dzie odda� do muzeum.
- Widzieli�my t� rzecz w podziemiach gabinetu figur woskowych w Londynie - powiedzia�a Hazel.
- Jak� rzecz? - spyta�em.
- Ten hak. W izbie okropno�ci, w podziemiach, by�a woskowa figura wisz�ca na haku. Wygl�da�o to tak prawdziwie, �e ma�o nie zwymiotowa�am.
- Za to Harry Truman wcale nie by� podobny - powiedzia� Crosby.
- Jaki Truman?
- W gabinecie figur woskowych - wyja�ni� Crosby - figura Trumana nie by�a wcale do niego podobna.
- Ale wi�kszo�� by�a podobna - powiedzia�a Hazel.
- Czy by�o powiedziane, kto wisi na tym haku? - spyta�em Hazel.
- Nie s�dz�.
- Po prostu jaki� cz�owiek?
- Tak. By�a tam czarna, aksamitna kotara, kt�r� nale�a�o rozsun��. Wisia�a na niej tabliczka, �e dzieciom nie wolno zagl�da�.
- Ale dzieci zagl�da�y - powiedzia� Crosby. - By�y tam dzieci i wszystkie zagl�da�y.
- Taki napis to dla nich tylko przyn�ta - doda�a Hazel.
- A jak dzieci reagowa�y na widok tego cz�owieka na haku? - spyta�em.
- Och - powiedzia�a Hazel - reagowa�y tak samo jak doro�li. Patrzy�y i bez s�owa przechodzi�y do nast�pnego eksponatu.
- A jaki by� nast�pny eksponat?
- By�o to �elazne krzes�o, na kt�rym �ywcem usma�ono cz�owieka - powiedzia� Crosby. - Za zamordowanie w�asnego syna.
- Jak go ju� usma�yli - przypomnia�a sobie Hazel - okaza�o si�, �e wcale nie zamordowa� syna.
44. SYMPATYCY KOMUNIZMU
Kiedy wr�ci�em na swoje miejsce obok duprassu Claire i Horlicka Minton�w, mia�em na ich temat pewne nowe informacje. Uzyska�em je od Crosbych.
Nie znali oni Mintona osobi�cie, ale wiele o nim s�yszeli. Byli oburzeni jego nominacj� na ambasadora. Powiedzieli mi, �e Minton by� niegdy� zwolniony z pracy przez Departament Stanu za ugodowe stanowisko w stosunku do komunizmu, ale potem komunistyczne pacho�ki przywr�ci�y go do pracy.
- Tam w tyle jest bardzo przyjemny barek - powiedzia�em do Mintona, siadaj�c w swoim fotelu.
- Hm? - Oboje nadal czytali maszynopis le��cy mi�dzy nimi.
- M�wi�, �e tam jest sympatyczny barek.
- To dobrze. Bardzo si� ciesz�.
Oboje byli pogr��eni w lekturze, zdradzaj�c oczywisty brak zainteresowania rozmow� ze mn�. Niespodziewanie Minton odwr�ci� si� nagle w moj� stron� z gorzko-s�odkim u�miechem i spyta�:
- Kto to by�?
- Kto?
- Ten cz�owiek, z kt�rym pan rozmawia� w barze. Poszli�my tam z �on� i w progu us�yszeli�my, jak pan z nim rozmawia�. Tamten m�wi� bardzo g�o�no. Us�yszeli�my, jak powiedzia�, �e jestem sympatykiem komunizmu.
- To fabrykant rower�w, nazywa si� H. Lowe Crosby - powiedzia�em, czuj�c, �e si� czerwieni�.
- Zosta�em zwolniony z pracy za pesymizm. Komunizm nie mia� z tym nic wsp�lnego.
- Zwolnili go przeze mnie - powiedzia�a �ona Mintona. - Jedynym dowodem przeciwko niemu by� list, jaki napisa�am do nowojorskiego "Timesa" z Pakistanu.
- Co pani tam napisa�a?
- Napisa�am mas� rzeczy, bo by�am bardzo poruszona tym, �e Amerykanie nie potrafi� sobie wyobrazi�, �e mo�na nie by� Amerykaninem i �ywi� z tego powodu dum�.
- Rozumiem.
- Ale by�o tam jedno zdanie, kt�re stale powraca�o na przes�uchaniach w sprawie mojej lojalno�ci - westchn�� Minton. - "Amerykanie - powiedzia�, cytuj�c z listu �ony do "Timesa" - zawsze szukaj� mi�o�ci nie takiej i nie tam, gdzie trzeba. Mo�liwe, �e jest to zwi�zane z tym, �e nie mamy ju� Dzikiego Zachodu."
45. DLACZEGO AMERYKANIE S� ZNIENAWIDZENI
List Claire Minton do "Timesa" zosta� opublikowany w najgorszych latach maccarthyzmu i jej m�� zosta� zwolniony z pracy w dwana�cie godzin po ukazaniu si� listu.
- C� takiego strasznego by�o w tym li�cie? - spyta�em.
- Najgorsz� form� zdrady - wyja�ni� Minton - jest stwierdzenie, �e Amerykanie nie s� kochani wsz�dzie, gdzie tylko si� pojawi�, i niezale�nie od tego, co robi�. Claire usi�owa�a wykaza�, �e ameryka�ska polityka zagraniczna powinna bra� pod uwag� faktyczn� nienawi��, a nie wymy�lon� mi�o��.
- My�l�, �e w wielu krajach ludzie rzeczywi�cie nienawidz� Amerykan�w.
- W wielu krajach ludzie nienawidz� ludzi. Claire w swoim li�cie wskazywa�a na fakt, �e Amerykanie, �ci�gaj�c na siebie nienawi��, p�ac� normaln� cen� za to, �e s� lud�mi. G�upot� by�o spodziewa� si�, �e uda im si� unikn�� zap�acenia tej ceny. Jednak komisja zajmuj�ca si� badaniem lojalno�ci nie zwr�ci�a na to najmniejszej uwagi. Interesowa�o ich tylko to, �e Claire i ja uwa�ali�my, �e Amerykanie nie s� kochani.
- Ciesz� si�, �e wszystko sko�czy�o si� szcz�liwie.
- Hm?
- W ko�cu wszystko si� u�o�y�o - powiedzia�em. - Jedziecie przecie� pa�stwo obj�� samodzieln� plac�wk�.
Minton i jego �ona wymienili znowu pe�ne politowania duprassowe spojrzenia i Minton powiedzia�:
- Tak. Szcz�cie u�miechn�o si� do nas.
46. BOKONONISTYCZNY SPOS�B NA CESARZA
Zapyta�em Minton�w o sytuacj� prawn� Franklina Hoenikkera, kt�ry, b�d�c grub� ryb� w rz�dzie "Papy" Monzano, by� jednocze�nie poszukiwany przez policj� Stan�w Zjednoczonych.
- Ta sprawa zosta�a zamkni�ta - powiedzia� Minton. - On nie jest ju� obywatelem Stan�w Zjednoczonych, a tam, gdzie teraz przebywa, robi du�o dobrego, wi�c wszystko jest w porz�dku.
- Wi�c on zrezygnowa� z obywatelstwa?
- Ka�dy, kto deklaruje pos�usze�stwo obcemu rz�dowi, s�u�y w obcej armii lub obejmuj� stanowisko w rz�dzie obcego pa�stwa, traci automatycznie obywatelstwo. Prosz� przeczyta� sw�j paszport. Nie mo�na wdawa� si� w takie jak Frank romanse z innymi pa�stwami i nadal korzysta� z opieki Wuja Sama.
- A jak stoj� jego sprawy na San Lorenzo?
Minton zwa�y� w d�oni maszynopis, kt�rym si�, tak z �on� zaczytywali.
- Jeszcze nie wiem. Autor tej ksi��ki twierdzi, �e nie najlepiej.
- Co to za ksi��ka?
- Jest to jedyna naukowa praca na temat San Lorenzo.
- Z ambicjami naukowymi - powiedzia�a Claire.
- Z ambicjami naukowymi - powt�rzy� Minton. - Nie zosta�a na razie opublikowana. To jest jeden z pi�ciu egzemplarzy.
Poda� mi maszynopis, zapraszaj�c, �ebym go sobie przejrza�.
Otworzy�em maszynopis na stronie tytu�owej i stwierdzi�em, �e nosi on tytu� San Lorenzo. Kraj, historia, ludzie. Autorem by� Filip Castle, syn Juliana Castle, zajmuj�cy si� hotelarstwem, syn wielkiego altruisty, do kt�rego w�a�nie jecha�em.
Potem otworzy�em maszynopis na - chybi� trafi�. Przypadkiem trafi�em na miejsce, gdzie by�a mowa o wyj�tym spod prawa �wi�tym m�u wyspy, Bokononie.
Widnia� przede mn� cytat z Ksi�gi Bokonona. S�owa te wyskakiwa�y z tekstu i zapada�y g��boko w serce. I spotyka�y si� tam z jak najlepszym przyj�ciem.
S�owa te by�y parafraz� sugestii Jezusa, aby odda� cesarzowi to, co cesarskie.
W wersji Bokonona brzmia�o to tak:
"Nie zwracajcie uwagi na cesarza. Cesarz nie ma najmniejszego poj�cia o tym, co si� rzeczywi�cie dzieje."
47. DYNAMICZNE NAPI�CIE
Ksi��ka Filipa Castle tak mnie wci�gn�a, �e nawet nie unios�em g�owy, kiedy wyl�dowali�my na dziesi�� minut w San Juan na Porto Rico. Nie unios�em g�owy nawet w�wczas, gdy kto� za mn� szepn�� zbulwersowany, �e do samolotu wsiad� liliput.
W chwil� p�niej rozejrza�em si�, szukaj�c wzrokiem liliputa, ale nie zobaczy�em go. Zobaczy�em natomiast przed par� Crosbych now� pasa�erk�: platynow� blondynk� o ko�skiej twarzy. Miejsce obok niej wygl�da�o na puste, ale r�wnie dobrze m�g� tam siedzie� liliput.
W�wczas jednak poch�ania�o mnie ca�kowicie San Lorenzo. Kraj, historia, ludzie i nie rozgl�da�em si� d�u�ej za liliputem. Lilipuci s� rozrywk� dobr� w chwilach beztroski i spokoju, a ja by�em nie na �arty poruszony teori� Bokonona na temat tego, co nazywa� "dynamicznym napi�ciem", jego nauk� o bezcennej r�wnowadze pomi�dzy dobrem a z�em.
Kiedy po raz pierwszy natkn��em si� w ksi��ce Filipa Castle na termin "dynamiczne napi�cie", u�miechn��em si� z wy�szo�ci�. Wed�ug m�odego Castle'a by�o to ulubione okre�lenie Bokonona, mnie za� wydawa�o si�, �e wiem co�, czego nie wiedzia� Bokonon, mianowicie, �e okre�lenie to zosta�o rozpowszechnione przez Charlesa Atlasa, prowadz�cego korespondencyjne kursy kulturystyki.
Jednak czytaj�c dalej przekona�em si�, �e Bokonon wiedzia� doskonale, kto to jest Charles Atlas. By� nawet absolwentem jego kurs�w.
Charles Atlas wychodzi� z za�o�enia, �e muskulatur� mo�na rozbudowywa� bez pomocy hantli i spr�yn, przeciwstawiaj�c po prostu jedne grupy mi�ni innym.
Bokonon wychodzi� z za�o�enia, �e dobre spo�ecze�stwa mo�na budowa� przez samo przeciwstawianie dobru z�a i podtrzymywanie nieustannego napi�cia mi�dzy nimi.
W ksi��ce Castle'a przeczyta�em te� pierwszy wiersz, czyli "Calypso" Bokonona. Brzmia� on nast�puj�co:
"Papa" Monzano to wcielenie z�a,
Lecz gdyby go nie by�o, kim�e by�bym ja?
Gdyby nie by�o "Papy",
Jak�e by uwierzono,
�e tak dobry, tak bardzo dobry
Jest ten stary nicpo� Bokonon?
48. ZUPE�NIE JAK �WI�TY AUGUSTYN
Bokonon, jak dowiedzia�em si� z ksi��ki Castle'a, urodzi� si� w roku 1891. By� Murzynem z wyspy Tobago, nale�a� do Ko�cio�a episkopalnego i mia� obywatelstwo brytyjskie.
Nazywa� si� Lionel Boyd Johnson.
By� najm�odszym z sze�ciorga dzieci i pochodzi� z bogatej rodziny. Bogactwo to by�o wynikiem odkrycia przez dziadka Bokonona zakopanego skarbu pirackiego warto�ci �wierci miliona dolar�w. By� to prawdopodobnie skarb Edwarda Teacha, zwanego Czarnobrodym.
Rodzina Bokonona zainwestowa�a skarb Czarnobrodego w asfalt, kopr�, kakao oraz w hodowl� byd�a i drobiu.
M�ody Lionel Boyd Johnson pobiera� nauki w szko�ach episkopalnych, uczy� si� dobrze i wykazywa� g��bsze zainteresowanie praktykami religijnymi ni� wi�kszo�� jego r�wie�nik�w. Jednak mimo sk�onno�ci do ulegania pokusom zorganizowanej religii, musia� by� te� niez�ym hulak�, co wynika z jego Calypso Czternastego:
P�ochy za m�odu by�em i rozpustny:
Gra�em, hula�em, �ciska�em dziewcz�ta,
Taki za m�odu by� �wi�ty Augustyn.
�w. Augustyn
zosta� potem �wi�tym;
Wi�c - je�li ze mn� zdarzy si� to samo
Nie zemdlej, Mamo!
49. RYBA WYRZUCONA PRZEZ WZBURZONE MORZE
Lionel Boyd Johnson mia� tak silnie rozwini�te ambicje intelektualne, �e w 1911 roku wyruszy� w samotny rejs z Tobago do Londynu �agl�wk� o nazwie "Pantofelek". Jego celem by�o zdobycie wy�szego wykszta�cenia.
Zapisa� si� do Londy�skiej Szko�y Ekonomii i Nauk Politycznych.
Jego edukacj� przerwa�a pierwsza wojna �wiatowa. Walczy� w piechocie, by� odznaczony, awansowa� na podoficera, czterokrotnie wymieniano go w rozkazie. Zosta� zagazowany w drugiej bitwie pod Ypres, sp�dzi� dwa lala w szpitalu, po czym zosta� zdemobilizowany.
Pop�yn�� wi�c znowu samotnie w swoim "Pantofelku" na rodzinn� wysp� Tobago.
W odleg�o�ci zaledwie osiemdziesi�ciu mil od celu zosta� zatrzymany i zrewidowany przez niemieck� ��d� podwodn� U-99. Wzi�to go do niewoli, a jego ��deczk� Hunowie wykorzystali jako cel �wicze� artyleryjskich. Znajduj�ca si� wci�� jeszcze na powierzchni ��d� podwodna zosta�a zaskoczona i wzi�ta do niewoli przez brytyjski niszczyciel pod nazw� "Kruk".
Johnson wraz z Niemcami pow�drowa� na pok�ad niszczyciela, a U-99 zatopiono.
"Kruk" p�yn�� na Morze �r�dziemne, ale nigdy tam nie dop�yn��. Na skutek awarii steru m�g� jedynie zda� si� na �ask� fal albo zatacza� wielkie ko�a, zgodnie z ruchem wskaz�wek zegara. Utkn�� wreszcie na wyspach Zielonego Przyl�dka.
Johnson sp�dzi� tam osiem miesi�cy w oczekiwaniu na jak�� okazj� powrotu na P�kul� Zachodni�.
Wreszcie zaci�gn�� si� jako marynarz na statek rybacki, przewo��cy nielegalnych emigrant�w do New Bedford w stanie Massachusetts. Statek zosta� wyrzucony na mielizn� ko�o Newport w stanie Rhode Island.
W tym czasie Johnson by� ju� przekonany, �e jaka� si�a gna go nie wiadomo dok�d i nie wiadomo w jakim celu. Pozosta� wi�c w Newport, aby sprawdzi�, czy to nie tutaj ma si� spe�ni� jego przeznaczenie. Pracowa� jako cie�la i ogrodnik w s�ynnej posiad�o�ci Rumfoord�w.
Mia� tam okazj� ujrze� wielu znakomitych go�ci Rumfoord�w, takich jak J. P. Morgan, genera� John J. Pershing, Franklin Delano Roosevelt, Enrico Caruso, Warren Gamaliel Harding i Harry Houdini. Tam te� zasta� go koniec pierwszej wojny �wiatowej, w kt�rej zgin�o dziesi�� milion�w ludzi, a dwadzie�cia milion�w, w tym tak�e Johnson, odnios�o rany.
Kiedy wojna si� sko�czy�a, m�ody utracjusz Remington Rumfoord IV postanowi� wyruszy� swoim parowym jachtem o nazwie "Szeherezada" dooko�a �wiata, zawijaj�c do Hiszpanii, Francji, W�och, Grecji, Egiptu, Indii, Chin i Japonii. Zaprosi� Johnsona, aby towarzyszy� mu w charakterze bosmana, na co ten ch�tnie przysta�.
W czasie tej podr�y Johnson widzia� wiele cud�w �wiata.
"Szeherezada" zosta�a staranowana we mgle w Zatoce Bombajskiej i jedynie Johnson uszed� z �yciem. Sp�dzi� w Indiach dwa lata, staj�c si� zwolennikiem Gandhiego. Zosta� aresztowany jako przyw�dca demonstrant�w, kt�rzy na znak protestu przeciwko panowaniu brytyjskiemu k�adli si� na torach kolejowych. Kiedy odsiedzia� wyrok, odes�ano go na koszt rz�du na rodzinn� wysp� Tobago.
Zbudowa� tam szkuner, kt�ry nazwa� "Pantofelek II".
�eglowa� nim po Morzu Karaibskim bez celu, szukaj�c burzy, kt�ra rzuci go na brzeg przeznaczony mu przez los.
W roku 1922 schroni� si� przed huraganem do Port-au-Prince na Haiti, okupowanej w�wczas przez ameryka�sk� piechot� morsk�.
Johnson zbli�y� si� tam z wybitnie uzdolnionym samoukiem, idealist� i dezerterem nazwiskiem Earl McCabe. McCabe, kapral piechoty morskiej, zdefraudowa� fundusz kulturalno-o�wiatowy swojej kompanii i zaproponowa� Johnsonowi pi��set dolar�w za przewiezienie go do Miami.
Po�eglowali wi�c do Miami, ale sztorm zagna� ich szkuner na ska�y San Lorenzo. Szkuner zaton��. Johnson i McCabe, nadzy jak ich B�g stworzy�, dop�yn�li do brzegu. Sam Bokonon tak m�wi o tej przygodzie:
Wypluty przez gniewne morze,
Upad�em na obcy l�d
Jak trzepocz�ca si� ryba.
I odt�d sta�em si� - mn�.
Johnson by� urzeczony tajemnic� przybycia nago na nieznany brzeg. Postanowi� pozwoli� tej przygodzie rozwija� si� bez przeszk�d, aby przekona� si�, jak daleko mo�e zaj�� cz�owiek, kt�ry nago wy�oni� si� ze s�onych odm�t�w.
By�y to jego powt�rne narodziny.
B�d�cie jako dziateczki.
Tak Biblia powiada.
Wi�c zn�w sta�em si� dzieckiem
I jestem nim nadal.
Sprawa imienia Bokonon jest bardzo prosta. Tak wymawiano nazwisko Johnsona w miejscowym dialekcie.
Je�li mowa o dialekcie...
Dialekt San Lorenzo �atwo jest zrozumie�, ale trudno zapisa�. Twierdz�c, �e �atwo jest go zrozumie�, m�wi� tylko za siebie. Niekt�rzy uwa�aj� go za r�wnie trudny do zrozumienia jak j�zyk baskijski, mo�liwe wi�c, �e moja �atwo�� porozumienia zwi�zana jest z telepati�.
Filip Castle, daj�c w swojej ksi��ce fonetyczny przyk�ad dialektu, bardzo trafnie uchwyci� jego specyfik�. Jako pr�bk� wybra� on miejscow� wersj� Ma�ej gwiazdki.
W wersji oryginalnej ten nie�miertelny utw�r brzmi nast�puj�co:
W Cyt, cyt, gwiazdka ma�a
Z nieba do mnie zamruga�a.
Cyt, cyt, gwiazdko mi�a,
Czemu� si� za chmurk� skry�a?
W dialekcie San Lorenzo ten sam wierszyk brzmia� wed�ug Castle'a nast�puj�co:
Cit, cit, kfiastka mala
S niepa to mnie samrukala.
Cit, cit, kfiastko mila,
Cemusie s� chmurko skrila?
Wkr�tce po tym jak Johnson sta� si� Bokononem, znaleziono przypadkowo na pla�y szalup� z jego rozbitego stateczku. ��dka ta zosta�a p�niej poz�ocona i pe�ni�a rol� �o�a najwy�szego przedstawiciela w�adzy wykonawczej na wyspie.
"Istnieje legenda, stworzona przez Bokonona - pisze Filip Castle w swojej ksi��ce - �e z�ota ��d� znowu pop�ynie, kiedy zbli�a� si� b�dzie koniec �wiata."
50. SYMPATYCZNY LILIPUT
Dalsz� lektur� �yciorysu Bokonona przerwa�a mi Hazel Crosby. Sta�a w przej�ciu obok mojego fotela.
- Nie uwierzysz, ale przed chwil� odkry�am w naszym samolocie jeszcze dwie osoby z Indiany - powiedzia�a.
- Niech skonam!
- Wprawdzie nie urodzili si� w Indianie, ale mieszkaj� tam teraz. W Indianapolis.
- To bardzo ciekawe.
- Chcesz ich pozna�?
- My�lisz, �e powinienem?
Moje pytanie zaskoczy�o j�.
- Przecie� to twoi rodacy.
- Jak oni si� nazywaj�?
- Ona nazywa si� Conners, a on Hoenikker. S� rodze�stwem i on jest liliputem. Ale to bardzo sympatyczny liliput. Taki nad wiek rozwini�ty ch�opczyk - mrugn�a porozumiewawczo.
- Czy m�wi ju� do ciebie "mamo"?
- Mia�am mu to zaproponowa�, ale nagle przysz�o mi do g�owy, �e w stosunku do liliputa mo�e to by� nietaktem.
- Nonsens.
51. DOBRZE, MAMO
Tak wi�c poszed�em na prz�d samolotu, aby porozmawia� z Angel� Hoenikker Conners i ma�ym Newtonem Hoenikkerem, cz�onkami mojego karassu.
Angela by�a t� platynow� blondynk� o ko�skiej twarzy, kt�ra ju� wcze�niej rzuci�a mi si� w oczy.
Newt by� rzeczywi�cie bardzo ma�ym m�odym cz�owiekiem, ale nie by�o w nim nic groteskowego. Zbudowany by� proporcjonalnie, wygl�da� jak Gulliver w�r�d olbrzym�w i by� r�wnie bystrym obserwatorem.
Trzyma� w r�ku kieliszek szampana, wliczony w cen� biletu. Kieliszek by� dla niego tym, czym waza dla normalnego cz�owieka, co nie przeszkadza�o mu popija� z takim wdzi�kiem, jak gdyby on i kieliszek byli dla siebie stworzeni.
Ma�y dra� mia� w swoim baga�u termos z kryszta�em lodu-9, podobnie jak jego nieszcz�sna siostra, pod nami za� rozci�ga� si� jeden z najpi�kniejszych kawa�k�w wody na �wiecie, Morze Karaibskie.
Kiedy Hazel nacieszy�a si� ju� wzajemnym przedstawianiem sobie rodak�w z Indiany, zostawi�a nas samych.
- Pami�tajcie - powiedzia�a odchodz�c - �e odt�d macie mi m�wi� mamo.
- Dobrze, mamo - powiedzia�em.
- Dobrze, mamo - powt�rzy� Newt. G�os mia� do�� wysoki, odpowiednio do swojej ma�ej krtani, ale potrafi� nada� mu niew�tpliwie m�skie brzmienie.
Angela z uporem traktowa�a go jak dziecko, on za� znosi� to z wielkoduszno�ci� zaskakuj�c� u tak niewielkiej osoby.
Newt i Angela przypomnieli mnie sobie, pami�tali listy, jakie do nich pisa�em, i zaprosili mnie, abym zaj�� wolny fotel obok nich.
Angela przeprasza�a, �e nie odpowiedzia�a na list.
- Nie przychodzi�o mi do g�owy nic takiego, co mog�oby zainteresowa� czytelnik�w pa�skiej ksi��ki. Mog�abym zmy�li� co� na temat tamtego dnia, ale chyba nie o to panu chodzi�o. W rzeczywisto�ci by� to taki sam dzie� jak wszystkie inne.
- Pani brat przys�a� mi bardzo dobry list. Angela by�a zaskoczona.
- Newt? Czy on mo�e cokolwiek pami�ta�? Kochanie, przecie� nie mo�esz pami�ta� tamtego dnia - zwr�ci�a si� do niego - by�e� takim male�stwem.
- A jednak pami�tam - powiedzia� spokojnie Newt.
- �a�uj�, �e nie widzia�am tego listu. - Angela dawa�a do zrozumienia, �e Newt jest jeszcze zbyt niedo�wiadczony, aby samodzielnie za�atwia� takie sprawy. Angela by�a absolutnie pozbawiona wra�liwo�ci i nie zdawa�a sobie sprawy z tego, czym jest dla Newta jego wzrost.
- Kochanie, powiniene� pokaza� mi ten list - powiedzia�a z wyrzutem.
- Przepraszam - powiedzia� Newt. - Nie pomy�la�em o tym.
- W�a�ciwie mog� panu o tym powiedzie� - zwr�ci�a si� do mnie Angela. - Doktor Breed ostrzeg� mnie, �eby nie udziela� panu informacji. Powiedzia�, �e nie chodzi panu o przedstawienie obiektywnego portretu ojca.
Angela nie ukrywa�a, �e ma mi to za z�e.
U�agodzi�em j� nieco, m�wi�c, �e prawdopodobnie i tak nigdy nie sko�cz� tej ksi��ki, �e nie mam jasnego wyobra�enia o tym, co chc� i co powinienem napisa�.
- Je�li jednak kiedykolwiek napisze pan t� ksi��k�, powinien pan pokaza� ojca jako �wi�tego, bo taka jest prawda.
Obieca�em, �e zrobi� wszystko, co w mojej mocy, i spyta�em, czy ona i Newt lec� na spotkanie rodzinne z Frankiem.
- Frank si� �eni - powiedzia�a Angela. - Jedziemy na przyj�cie zar�czynowe.
- Tak? Kim jest szcz�liwa wybranka?
- Poka�� panu - powiedzia�a Angela i wyj�a z torebki portfel z plastikow� harmonijk�. Ka�da z przegr�dek zawiera�a fotografi�. Angela przerzuci�a fotografie, tak �e przed oczami mign�� mi ma�y Newt na pla�y przyl�dka Cod, doktor Feliks Hoenikker przyjmuj�cy nagrod� Nobla, dwie nie�adne bli�niaczki, c�rki Angeli, i Frank puszczaj�cy na sznurku model samolotu.
Wreszcie pokaza�a mi zdj�cie dziewczyny, z kt�r� Frank mia� si� �eni�.
Efekt by� taki, jakby kopn�a mnie mi�dzy nogi.
Zdj�cie przedstawia�o Mon� Aamons Monzano, kobiet�, kt�r� kocha�em.
52. BEZ B�LU
Angela nie mia�a ochoty chowa� zdj��, dop�ki kto� nie obejrzy ich do ko�ca.
- To s� ludzie, kt�rych kocham - o�wiadczy�a.
Patrzy�em wi�c na ludzi, kt�rych ona kocha. Mi�dzy plastikowymi ok�adkami, niczym skamienia�e owady w bursztynie, tkwi�y zdj�cia wielu cz�onk�w naszego karassu. W ca�ej kolekcji nie by�o ani jednego granfaloniarza.
Wiele fotografii przedstawia�o doktora Hoenikkera, ojca bomby atomowej, trojga dzieci i lodu-9.
Oficjalny przodek liliputa i olbrzymki by� cz�owiekiem niewielkiego wzrostu.
Z ca�ej tej kolekcji skamienia�o�ci najbardziej podoba�o mi si� zdj�cie starego Hoenikkera opatulonego po zimowemu - w p�aszczu, szaliku, kaloszach i we�nianej czapeczce z wielkim pomponem.
Zdj�cie to, jak mi powiedzia�a Angela z dr�eniem w g�osie, zosta�o zrobione w Hyannis na trzy godziny przed jego �mierci�. Jaki� fotoreporter rozpozna� w tym bo�onarodzeniowym krasnoludku wielkiego cz�owieka.
- Czy ojciec pani zmar� w szpitalu?
- Ale� sk�d! Umar� w naszym domku, w wielkim, bia�ym wiklinowym fotelu, zwr�conym w stron� morza. Newt i Frank poszli na spacer po przysypanej �niegiem pla�y...
- To by� bardzo ciep�y �nieg - wtr�ci� Newt. - Sz�o si� jak po kwiatach pomara�czy. Bardzo dziwne uczucie. W innych domkach nie by�o nikogo...
- Tylko nasz mia� ogrzewanie - wyja�ni�a Angela.
- W promieniu wielu mil nie by�o nikogo - wspomina� Newton z podziwem - a Frank i ja spotkali�my na pla�y wielkiego czarnego psa wodo�aza. Rzucali�my do morza kije, a on je wy�awia�.
- A ja posz�am do wsi po lampki na choink� - powiedzia�a Angela. - Zawsze mieli�my choink�.
- Czy pani ojciec cieszy� si� z choinki?
- Nigdy o tym nie wspomina� - powiedzia� Newt.
- My�l�, �e tak - powiedzia�a Angela. - Po prostu nie by� zbyt wylewny. Niekt�rzy ludzie tacy ju� s�.
- A niekt�rzy s� inni - powiedzia� Newt, wzruszaj�c ramionami.
- W ka�dym razie kiedy wr�cili�my do domu, znale�li�my go w fotelu. - Angela potrz�sn�a g�ow�. - Nie s�dz�, aby cierpia�. Wygl�da�, jakby spa�. Nie m�g�by tak wygl�da�, gdyby odczu� cho� najmniejszy b�l.
Angela opu�ci�a najciekawsz� cz�� ca�ej historii. Nie powiedzia�a, �e w ten wigilijny wiecz�r ona, Frank i ma�y Newt podzielili mi�dzy siebie pozostawiony przez ojca l�d-9.
53. PREZES FIRMY FABRI-TEK
Angela zach�ca�a mnie do obejrzenia wszystkich zdj��.
- Trudno w to uwierzy�, ale to ja - powiedzia�a, pokazuj�c mi podlotka wzrostu sze�ciu st�p. Fotografia przedstawia�a j� z klarnetem w r�ku, w mundurku szkolnej orkiestry. W�osy mia�a ukryte pod kapeluszem, r�wnie� nale��cym do stroju. U�miecha�a si� dobrym, nie�mia�ym u�miechem.
A potem Angela, kobieta, kt�rej B�g nie obdarzy� dos�ownie niczym, na co m�czyzna m�g�by zwr�ci� uwag�, pokaza�a mi zdj�cie swojego m�a.
- Wi�c to jest Harrison C. Conners. - By�em zaskoczony. Jej m�� by� wybitnie przystojnym m�czyzn� i sprawia� wra�enie cz�owieka, kt�ry w pe�ni zdaje sobie z tego spraw�. Ubrany by� z wyszukan� elegancj�, a w jego oczach czai� si� leniwy b�ysk Don Juana.
- Kim... kim on jest z zawodu? - spyta�em.
- Jest prezesem firmy Fabri-Tek.
- Elektronika?
- Nie wiem, a gdybym wiedzia�a, to te� nie mog�abym powiedzie�. To �ci�le tajne prace na zlecenie rz�du.
- Co� z broni�?
- W ka�dym razie co� wojskowego.
- Jak si� pa�stwo poznali�cie?
- Pracowa� kiedy� jako asystent ojca. Potem wyjecha� do Indianapolis i za�o�y� firm� Fabri-Tek.
- Wi�c wasze ma��e�stwo by�o szcz�liwym zako�czeniem d�ugiego romansu?
- Wcale nie. Nie przypuszcza�am, �e on w og�le wie o moim istnieniu. Zawsze uwa�a�am, �e jest bardzo sympatyczny, ale on do �mierci ojca nie zwraca� na mnie najmniejszej uwagi.
Pewnego dnia przeje�d�a� przez Ilium. Siedzia�am w tym wielkim starym domu i my�la�am, �e nie mam ju� po co �y�. - Angela opowiedzia�a mi o ci�kich dniach i tygodniach po �mierci ojca. - W ca�ym tym wielkim starym domu by�am tylko ja i ma�y Newt. Frank gdzie� przepad� i duchy robi�yby wi�cej ha�asu ni� ja i Newt. Ca�e swoje �ycie po�wi�ci�am ojcu, wo��c go do pracy i z pracy, opatulaj�c go, kiedy by�o zimno, i rozpatulaj�c, kiedy by�o ciep�o, karmi�c go i p�ac�c jego rachunki. Nagle okaza�o si�, �e nie mam co robi�. Nigdy nie mia�am przyjaci�, �adnej bratniej duszy opr�cz Newta.
I wtedy rozleg�o si� pukanie do drzwi, i w drzwiach stan�� Harrison Conners. Nigdy w �yciu nie widzia�am r�wnie pi�knego m�czyzny. Wszed� i zacz�li�my rozmawia� o ostatnich dniach ojca i w og�le o dawnych czasach.
Angela by�a bliska p�aczu.
- W dwa tygodnie p�niej odby� si� �lub.
54. KOMUNI�CI, HITLEROWCY, MONARCHI�CI, SPADOCHRONIARZE I DEZERTERZY
Przygn�biony wiadomo�ci�, �e Frank odebra� mi Mon� Aamons Monzano, wr�ci�em na swoje miejsce i znowu zag��bi�em si� w lekturze maszynopisu Filipa Castle.
Zajrza�em do skorowidza na ko�cu ksi��ki pod Monzano, Mona Aamons i dowiedzia�em si�, �e mam zajrze� pod Aamons, Mona.
Zajrza�em wi�c pod Aamons, Mona i przekona�em si�, �e jest wymieniona w ksi��ce prawie tyle samo razy co sam "Papa" Monzano.
Zaraz po Aamons, Mona figurowa� Aamons, Nestor. Przejrza�em wi�c kilka stron traktuj�cych o Nestorze i dowiedzia�em si�, �e by� on ojcem Mony, Finem i architektem.
Nestor Aamons zosta� wzi�ty do niewoli przez Rosjan i uwolniony przez Niemc�w w czasie drugiej wojny �wiatowej. Wyzwoliciele nie odes�ali go jednak do domu, ale zmusili go do s�u�by w wojskach in�ynieryjnych Wehrmachtu. Jego oddzia� skierowano do walki przeciwko partyzantom w Jugos�awii. Tam dosta� si� w r�ce Czetnik�w, serbskich partyzant�w wiernych kr�lowi, a nast�pnie trafi� do partyzant�w komunistycznych, kt�rzy rozbili oddzia� Czetnik�w. Uwolnili go w�oscy spadochroniarze, kt�rzy zaskoczyli komunist�w, i odes�ano go do W�och.
W�osi zmusili go do budowy umocnie� na Sycylii. Ukrad� tam ��d� ryback� i dotar� do neutralnej Portugalii.
Tam spotka� ameryka�skiego dezertera nazwiskiem Julian Castle.
Castle, dowiedziawszy si�, �e Aamons jest architektem, zaprosi� go na wysp� San Lorenzo, aby zaprojektowa� tam dla niego szpital o nazwie Dom Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli.
Aamons wyrazi� zgod�. Zaprojektowa� szpital, o�eni� si� z mieszkank� wyspy imieniem Celia, sp�odzi� idea� dziewczyny i zmar�.
55. NIGDY NIE SPORZ�DZAJ SKOROWIDZA DO W�ASNEJ KSI��KI
Co za� do �ycia Aamons, Mony, to ju� sam skorowidz dawa� pstry, surrealistyczny obraz wielu sk��conych si� targaj�cych jej �yciem i jej czysto instynktownych reakcji.
"Aamons, Mona: - stwierdza� skorowidz - adoptowana przez Monzano w celu podniesienia jego popularno�ci 194 - 199, 216; dzieci�stwo w Domu Nadziei i Mi�osierdzia 63 - 81; dzieci�ce uczucie do F. Castle'a 72; �mier� ojca 89; �mier� matki 92; w roli og�lnonarodowego symbolu erotycznego 80, 95 166, 209, 247, 400 - 406, 566, 678; zar�czyny z F. Castle'em 193; wrodzona naiwno�� 67 - 71, 80, 95, 116, 209, 274, 400 - 406, 566, 678; po�ycie z Bokononem 92 - 98, 196 - 197; wiersze o 2, 26, 114, 119, 311, 316, 477, 501, 507, 555, 689, 718, 799, 800, 841, 846, 908, 971, 974; jej wiersze 89, 92, 193; powr�t do Monzano 199; powr�t do Bokonona 197; ucieczka od Bokonona 199; ucieczka od Monzano 197; pr�ba oszpecenia si�, aby przesta� pe�ni� funkcj� symbolu erotycznego 80, 95, 116, 209, 247, 400 - 406, 566, 678; uczennica Bokonona 63 - 80; Ust do ONZ 200; mistrzowska gra na ksylofonie 71."
Pokaza�em ten skorowidz Mintonom i spyta�em, czy nie s�dz�, �e jest on sam w sobie pe�n� uroku biografi�, biografi� dziewczyny, kt�ra nie chcia�a by� bogini� mi�o�ci. Otrzyma�em nieoczekiwanie kompetentn� odpowied�, co zdarza si� nie tak zn�w cz�sto. Okaza�o si�, �e Claire Minton by�a swego czasu specjalistk� od sporz�dzania skorowidz�w. Po raz pierwszy dowiedzia�em si� o istnieniu takiej specjalno�ci.
Pani Minton powiedzia�a mi, �e dobrze zarabia�a, dzi�ki czemu jej m�� m�g� uko�czy� studia, i �e niewiele os�b potrafi w�a�ciwie sporz�dza� skorowidze.
Dowiedzia�em si� te�, �e tylko bardzo niedo�wiadczony autor mo�e si� porywa� na robienie skorowidza do swojej ksi��ki. Spyta�em w�wczas, jak ocenia prac� Filipa Castle.
- Pochlebstwo pod adresem autora i obraza czytelnika - powiedzia�a z dobroduszn� wy�szo�ci� eksperta. - Innymi s�owy, brak umiaru. Czuj� si� zawsze za�enowana, kiedy widz� skorowidz sporz�dzony przez samego autora.
- Dlaczego za�enowana?
- Skorowidz zrobiony r�k� samego autora to rzecz zbyt demaskuj�ca - poinformowa�a mnie. - Dla wprawnego oka jest to po prostu bezwstydny ekshibicjonizm.
- Ona potrafi okre�li� charakter cz�owieka na podstawie skorowidza - powiedzia� m�� pani Minton.
- Naprawd�? - spyta�em. - I co mo�e pani powiedzie� o Filipie Castle?
U�miechn�a si� lekko.
- Wola�abym nie zdradza� tego komu� obcemu.
- Przepraszam.
- W ka�dym razie nie ulega w�tpliwo�ci, �e jest zakochany w tej Monie Aamons Monzano.
- Zdaje si�, �e to mo�na powiedzie� o wszystkich mieszka�cach wyspy.
- �ywi mieszane uczucia co do jej ojca.
- To mo�na powiedzie� o wszystkich ludziach na ziemi - niecierpliwi�em si�.
- Czuje si� niepewnie.
- A kt� ze zwyk�ych �miertelnik�w mo�e si� czu� pewnie? - spyta�em. Nie wiedzia�em w�wczas, �e by�o to pytanie bardzo w duchu Bokonona.
- Nigdy nie o�eni si� z ni�.
- Dlaczego?
- To wszystko, co mog� panu powiedzie�.
- Mi�o mi pozna� specjalist� od skorowidz�w, kt�ry szanuje tajemnice swoich bli�nich.
- Niech pan nigdy nie robi skorowidza do w�asnej ksi��ki - stwierdzi�a kategorycznie pani Minton.
Bokonon poucza nas, �e duprass stwarza korzystne warunki do zdobywania i rozwijania w zaciszu nieustaj�cej mi�o�ci nieomylnych, cho� czasem niecodziennych form intuicji. Niezwyk�a zdolno�� Minton�w do czytania mi�dzy wierszami skorowidz�w by�a tego najlepszym przyk�adem. Bokonon poucza nas te�, �e cz�onkowie duprassu spogl�daj� na innych ludzi z pob�a�liw� wy�szo�ci�. I tutaj Mintonowie nie byli wyj�tkiem.
Nieco p�niej ambasador Minton i ja spotkali�my si� w przej�ciu z dala od jego �ony i Minton zdradzi� si�, �e zale�y mu na mojej opinii o jej zdolno�ciach.
- Wie pan, dlaczego Castle nigdy nie o�eni si� z t� dziewczyn�, mimo �e jest w niej zakochany, mimo �e ona te� go kocha i mimo �e znaj� si� od dzieci�stwa? - szepn�� mi na ucho.
- Nie. Nie mam poj�cia.
- Bo on jest homoseksualist� - powiedzia� Minton. - Ona to r�wnie� potrafi wyczyta� w skorowidzu.
56. PIEKIELNE PERPETUUM MOBILE
Kiedy Lionel Boyd Johnson i kapral Earl McCabe zostali nago wyrzuceni przez fale na brzeg San Lorenzo spotkali tu ludzi, kt�rym powodzi�o si� jeszcze gorzej ni� im. Ludno�� San Lorenzo mia�a pod dostatkiem jedynie chor�b, kt�rych nie potrafiono nawet nazwa�, nie m�wi�c ju� o leczeniu. W przeciwie�stwie do mieszka�c�w wyspy Johnson i McCabe rozporz�dzali ogromnymi skarbami w postaci umiej�tno�ci czytania i pisania, ambicji, ciekawo�ci, bezczelno�ci, braku szacunku dla autorytet�w, zdrowia, dobrego humoru i sporej porcji wiadomo�ci na temat tego, co znajduje si� poza granicami wyspy. Zacytujmy znowu Calypso:
Jak�e nieszcz�liwi ludzie
Wtedy tu mieszkali,
Nie wiedzieli nic o piwie,
Muzyki nie znali.
I nie mieli gdzie przycupn��,
Bo wszystko doko�a
Nale�a�o do Castle Sugar Incorporated
Albo do Ko�cio�a.
To stwierdzenie sytuacji w�asno�ciowej w Republice San Lorenzo w roku 1922 jest, wed�ug Filipa Castle, ca�kowicie zgodne z rzeczywisto�ci�. Firma Castle Sugar zosta�a za�o�ona przez pradziadka Filipa Castle. W roku 1922 nale�a� do niej ka�dy skrawek uprawnego gruntu na wyspie.
"Dzia�alno�� Castle Sugar na San Lorenzo - pisa� m�ody Castle - nigdy nie przynosi�a dochodu. Jednak, nie p�ac�c robotnikom za ich prac�, firma potrafi�a jako� z roku na rok wychodzi� na swoje i zarabia� tyle pieni�dzy, �e wystarcza�o na op�acenie poganiaczy robotnik�w.
Panuj�c� form� rz�d�w by�a anarchia, z wyj�tkiem okre�lonych sytuacji, kiedy firma Castle Sugar chcia�a co� zdoby� albo zrobi�. W tych sprawach panowa� feudalizm. Arystokracja sk�ada�a si� z zarz�dc�w plantacji Castle Sugar - byli to uzbrojeni po z�by biali przybysze. Szlacht� stanowili krajowcy, kt�rzy za niewielkie datki i �mieszne przywileje gotowi byli na ka�de skinienie zabija�, rani� i torturowa�. O potrzeby duchowe ludu, kt�ry znalaz� si� w trybach tej piekielnej machiny, troszczy�a si� garstka spasionych ksi�ulk�w.
Katedra San Lorenzo, wysadzona w powietrze w roku 1923, by�a powszechnie uwa�ana za jeden z cud�w Nowego �wiata", pisa� Castle.
57. KOSZMARNY SEN
To, �e kapral McCabe i Johnson zdo�ali przej�� w�adz� nad San Lorenzo, nie by�o �adnym cudem. Wielu ludzi przejmowa�o w�adz� nad San Lorenzo, natrafiaj�c niezmiennie na s�aby op�r. Przyczyna tego by�a bardzo prosta: B�g, w swojej niesko�czonej m�dro�ci, uczyni� wysp� ca�kowicie bezwarto�ciow�.
Pierwszym cz�owiekiem, kt�ry zanotowa� na swoim koncie ten �atwy sukces, by� Hernando Cortez. Cortez i jego ludzie zeszli na brzeg, aby uzupe�ni� zapas s�odkiej wody, w roku 1519, nadali wyspie nazw�, obj�li j� w posiadanie w imieniu cesarza Karola V i nigdy wi�cej nie wr�cili. Nast�pne ekspedycje przybywa�y w poszukiwaniu z�ota, diament�w, rubin�w i korzeni, nic z tego nie znajdowa�y, pali�y dla rozrywki kilku krajowc�w za herezj� i p�yn�y dalej.
"Kiedy w roku 1682 Francja og�osi�a obj�cie w posiadanie San Lorenzo - pisa� Castle - Hiszpanie nie protestowali. Kiedy Holendrzy og�osili wysp� swoj� w�asno�ci� w roku 1699, Francuzi nie protestowali. Holendrzy nie protestowali, kiedy w roku 1704 panami San Lorenzo og�osili si� Du�czycy. Kiedy Anglia przej�a wysp� we w�adanie w roku 1706, nie by�o protestu ze strony Du�czyk�w. Anglicy nie protestowali, kiedy Hiszpania powt�rnie obj�a w�adz� nad wysp� w roku 1720. A Hiszpanie nie protestowali, kiedy w roku 1786 Murzyni z Afryki opanowali statek niewolniczy, doprowadzili go do brzeg�w San Lorenzo i og�osili niepodleg�o�� wyspy jako cesarstwa z cesarzem na czele.
Cesarzem by� Tum-bumwa, jedyny cz�owiek, kt�ry uwa�a�, �e wyspa warta jest obrony. Maniak Tum-bumwa kaza� wznie�� katedr� ku czci patrona wyspy, �wi�tego Wawrzy�ca, oraz fantastyczne mury obronne na p�nocnym wybrze�u wyspy, w obr�bie kt�rych znajduje si� obecnie prywatna rezydencja tak zwanego prezydenta Republiki.
Mury obronne nigdy nie by�y szturmowane i nigdy �aden cz�owiek przy zdrowych zmys�ach nie potrafi� wymy�li� powodu, dla kt�rego warto by je by�o szturmowa�. Nigdy niczego nie broni�y. Podobno przy ich budowie zgin�o tysi�c czterystu ludzi. Po�owa z nich zosta�a publicznie stracona za brak entuzjazmu do pracy."
Firma Castle Sugar zjawi�a si� na San Lorenzo w roku 1916, w zwi�zku z koniunktur� na cukier podczas pierwszej wojny �wiatowej. Nie by�o w�wczas �adnego rz�du. Firma uzna�a, �e wobec tak wysokich cen na cukier, op�aci si� uprawia� nawet glin� i piach San Lorenzo. Nikt nie zaprotestowa�.
Kiedy McCabe i Johnson og�osili w roku 1922, �e przejmuj� w�adz�, firma Castle Sugar ust�pi�a bezwolnie, jakby budz�c si� z koszmarnego snu.
58. SWOISTA ODMIANA TYRANII
"Nowi zdobywcy San Lorenzo r�nili si� od wszystkich dotychczasowych przynajmniej pod jednym wzgl�dem - pisa� m�ody Castle. - McCabe i Johnson marzyli o przekszta�ceniu San Lorenzo w utopi�.
W tym celu McCabe zaj�� si� gruntownie reform� gospodarki i prawodawstwa, a Johnson wymy�li� now� religi�."
W tym miejscu Castle znowu zacytowa� Calypso:
Chcia�em, �eby w tym wszystkim
By�o cho� troch� sensu,
�eby cz�owiek m�g� wyzby� si� l�ku,
�eby m�g� my�le� o szcz�ciu.
Wi�c wymy�li�em �garstwo,
I wszystko jest, jak trzeba,
I zmieni�em t� smutn� wysp�
W istny przedsionek nieba.
Kto� poci�gn�� mnie za r�kaw marynarki. Obejrza�em si�.
W przej�ciu obok mnie sta� ma�y Newt Hoenikker.
- Jak by si� pan zapatrywa� na p�j�cie do baru na jednego? - spyta�.
Obci�gn�li�my wi�c po jednym, a potem obalili�my jeszcze kilka, co na tyle rozwi�za�o j�zyk Newtowi, �e zacz�� mi si� zwierza� na temat swojej przyjaci�ki Zinki, uroczej tancerki-liliputki. Ich gniazdkiem mi�osnym by� domek jego ojca na przyl�dku Cod.
- Mo�liwe, �e nigdy si� nie o�eni�, ale za to prze�y�em ju� miodowy miesi�c.
Newt opowiedzia� mi o niezapomnianych godzinach, jakie sp�dzili w swoich obj�ciach, siedz�c w starym, bia�ym, wiklinowym fotelu Feliksa Hoenikkera, zwr�conym w stron� morza.
Zinka ta�czy�a dla niego.
- Wyobra�a pan sobie kobiet�, kt�ra ta�czy wy��cznie dla mnie?
- Widz�, �e niczego pan nie �a�uje.
- Z�ama�a mi serce. To mnie oczywi�cie nie zachwyca, ale by�a to cena, jak� musia�em zap�aci�. Na tym �wiecie nie ma nic za darmo.
I zaproponowa� szarmancki toast.
- Za nasze dziewczyny i �ony! - zawo�a�.
59. PROSZ� ZAPI�� PASY
By�em w barze z Newtem, H. Lowem Crosbym i kilkoma innymi pasa�erami, kiedy pokaza�o si� San Lorenzo. Crosby wypowiada� si� w�a�nie na temat szczyli.
- Rozumiecie, co mam na my�li, kiedy m�wi� o kim�, �e jest szczylem?
- Zetkn��em si� z tym okre�leniem - powiedzia�em - ale prawdopodobnie nie ma ono dla mnie tej g��bi znaczenia, co dla pana.
Crosby by� pod much� i wydawa�o mu si�, �e wolno mu m�wi� wszystko, pod warunkiem, �e b�dzie to powiedziane serdecznie. M�wi� wi�c serdecznie na temat wzrostu Newta, o czym jak dotychczas nikt z obecnych w barze taktownie nie wspomnia�.
- Nie chodzi mi o ma�ych facet�w jak ten. - Crosby po�o�y� swoj� d�o� wielko�ci szynki na ramieniu Newta. - Wzrost nie ma nic wsp�lnego z tym, czy kto� jest szczylem. Wszystko zale�y od sposobu my�lenia. Widzia�em m�czyzn ze cztery razy wi�kszych od tego ma�ego go�cia tutaj, kt�rzy mimo to byli szczylami. I widzia�em ma�ych facet�w, nie tak ma�ych jak on, ale te� cholernie ma�ych, kt�rzy byli prawdziwymi m�czyznami.
- Dzi�kuj� - powiedzia� Newt uprzejmie, nie patrz�c nawet w stron� ogromnej �apy spoczywaj�cej na jego ramieniu. Nigdy nie widzia�em cz�owieka, kt�ry by tak potrafi� znosi� swoje kalectwo. Nie mog�em wyj�� z podziwu.
- M�wi� pan o szczylach - zwr�ci�em si� do Crosby'ego, maj�c nadziej�, �e w ten spos�b uwolni� Newta od ci�aru jego �apy.
- Tak, do diab�a. - Crosby wyprostowa� si�.
- Nie wyja�ni� nam pan jeszcze, kogo pan nazywa szczylem.
- Szczyl to jest taki facet, kt�remu si� wydaje, �e zjad� wszystkie rozumy, i jadaczka nie zamyka mu si� ani na chwil�. Jak tylko kto� co� powie, on musi wtr�ci� swoje trzy grosze. Powie mu pan, �e co� si� panu podoba, a on zaraz zacznie udowadnia�, �e nie ma pan racji. Szczyl robi wszystko, �eby udowodni�, �e wszyscy wko�o niego s� durniami.
- Niezbyt przyjemna posta� - zauwa�y�em.
- Moja c�rka chcia�a kiedy� wyj�� za m�� za takiego - powiedzia� Crosby ponuro.
- No i co?
- Zmia�d�y�em go jak pluskw�.
Crosby waln�� pi�ci� w bar, przypomniawszy sobie widocznie zachowanie tamtego szczyla.
- Jak Boga kocham! - m�wi� dalej. - Ostatecznie wszyscy ko�czyli�my studia!
Tu znowu spojrza� na Newta.
- Pan jest studentem?
- W Cornell - powiedzia� Newt.
- Cornell! - wykrzykn�� ucieszony Crosby. - Do diab�a, ja te� studiowa�em w Cornell.
- Ten pan tak�e - skin�� Newt w moj� stron�.
- Trzech facet�w z Cornell w jednym samolocie! - zawo�a� Crosby i mieli�my gotowy pow�d do jeszcze jednej granfaloniarskiej uroczysto�ci.
Kiedy uspokoi�o si� nieco, Crosby spyta� Newta, co on robi.
- Maluj� - odpowiedzia� Newt.
- Domy?
- Nie, obrazy.
- Niech mnie diabli.
- Prosz� wr�ci� na swoje miejsca i zapi�� pasy - ostrzeg�a nas stewardesa. - Jeste�my nad lotniskiem Monzano w stolicy San Lorenzo, Bolivarze.
- O rany! Niech no pan chwilk� zaczeka - powiedzia� Crosby, patrz�c z g�ry na Newta. - W tej chwili zda�em sobie spraw�, �e gdzie� ju� s�ysza�em pa�skie nazwisko.
- M�j ojciec by� ojcem bomby atomowej. Newt nie powiedzia�, �e Feliks Hoenikker by� jednym z ojc�w. Powiedzia�, �e by� ojcem.
- Naprawd�?
- Naprawd�.
- To by�o co innego. - Crosby z wysi�kiem usi�owa� sobie przypomnie�. - Co� zwi�zanego z ta�cem.
- My�l�, �e musimy ju� wraca� na miejsca - powiedzia� Newt sztywniej�c.
- Wiem, chodzi�o o jak�� tancerk�. - Crosby by� na tyle podpity, �e nie widzia� nic z�ego w tym, co m�wi. - Pami�tam, jak pisali w gazecie, �e ona by�a szpiegiem.
- Panowie - przypomnia�a stewardesa - prosz� zaj�� swoje miejsca i zapi�� pasy. Newt z niewinn� min� spojrza� na Crosby'ego.
- Czy jest pan pewien, �e to chodzi�o o kogo� nazwiskiem Hoenikker? - I �eby wyeliminowa� wszelk� szans� pomy�ki przeliterowa� swoje nazwisko.
- Mo�e mi si� zdawa�o - powiedzia� H. Lowe Crosby.
60. UPO�LEDZONY NAR�D
Wyspa ogl�dana z lotu ptaka przedstawia�a zadziwiaj�co regularny prostok�t. Z morza wok� niej stercza�y okrutne kamienne ig�y.
Na po�udniowym kra�cu wyspy znajdowa�o si� portowe miasto Bolivar.
By�o to jedyne miasto wyspy.
By�a to stolica wyspy.
Miasto Bolivar zosta�o zbudowane na bagnistej r�wninie. Pasy startowe lotniska Monzano dochodzi�y do samego brzegu morza.
Na p�noc od miasta gwa�townie wyrasta�y g�ry, wype�niaj�c reszt� wyspy swymi brutalnymi garbami. Nazywa�y si� one Sangre de Cristo, ale mnie przypomina�y stado �wi� przy korycie.
Miasto Bolivar mia�o ju� wiele nazw: Caz-ma-caz-ma, Santa Maria, Saint Louis, Saint George, Port Glory i inne. Jego obecn� nazw� nadali mu Johnson i McCabe w roku 1922 na cze�� Simona Bolivara, wielkiego po�udniowoameryka�skiego idealisty i bohatera.
Kiedy Johnson i McCabe zjawili si� w mie�cie, by�o ono zbudowane z patyk�w, blachy, skrzynek i b�ota, wznosz�c si� na cmentarzu tryliona szcz�liwych �mieciarzy, na grubej warstwie przemacerowanych odchod�w, pomyj i b�ocka.
Niewiele zmieni�o si� od tamtego czasu, je�li nie liczy� pokazowej fasady nowych budowli wzd�u� nadmorskiego bulwaru.
Johnson i McCabe nie potrafili wyci�gn�� swego ludu z n�dzy i b�ota.
"Papie" Monzano nie uda�o si� to r�wnie�.
Nikomu nie mog�o si� to uda�, gdy� wyspa San Lorenzo by�a r�wnie ja�owa jak odpowiadaj�ca jej powierzchni� po�a� Sahary lub Antarktydy.
Jednocze�nie pod wzgl�dem g�sto�ci zaludnienia mog�a i�� o lepsze z najg�ciej zaludnionymi krajami na �wiecie, nie wy��czaj�c Chin i Indii. Na ka�d� nie nadaj�c� si� do zamieszkania mil� kwadratow� przypada�o czterystu pi��dziesi�ciu mieszka�c�w.
"W pierwszym, idealistycznym okresie reformatorskich rz�d�w Johnsona i McCabe'a og�oszono, �e ca�a suma dochodu narodowego zostanie rozdzielona r�wno pomi�dzy wszystkich doros�ych mieszka�c�w wyspy - pisze Filip Castle. - Za pierwszym i ostatnim razem, kiedy zastosowano ten system, udzia� ten wyni�s� nieca�e siedem dolar�w."
61. R�WNOWARTO�� KAPRALA
W komorze celnej na lotnisku Monzano zrewidowano nam baga�e i za��dano wymiany wszystkich pieni�dzy, kt�re chcemy wyda�, w San Lorenzo, na miejscow� walut�, kaprale. Jeden kapral, wed�ug zapewnie� "Papy" Monzano, odpowiada� pi��dziesi�ciu ameryka�skim centom.
�ciany nowego, przyjemnego pawilonu komory celnej szpeci�o mn�stwo byle jak przyklejonych plakat�w.
"Ka�dy, kto zostanie schwytany podczas uprawiania bokononizmu, umrze na haku!" - g�osi� jeden z napis�w.
Inny plakat przedstawia� Bokonona - chudego Murzyna z cygarem w z�bach. Mia� wygl�d inteligentny i z lekka rozbawiony.
Pod zdj�ciem widnia�y s�owa: " 10.000 kaprali nagrody za �ywego lub umar�ego!"
Przygl�daj�c si� bli�ej plakatowi stwierdzi�em, �e w jego dolnej cz�ci znajduje si� zdj�cie formularza, jaki Bokonon musia� wype�ni� na policji w 1929 roku. Reprodukowano go widocznie, aby da� amatorom �ow�w na Bokonona pr�bk� jego pisma i odciski palc�w.
Mnie jednak bardziej zainteresowa�y niekt�re odpowiedzi Bokonona na pytania formularza. Gdzie tylko by�o to mo�liwe, przyjmowa� kosmiczny punkt widzenia, uwzgl�dniaj�c kr�tkotrwa�o�� ludzkiego �ycia i d�ugotrwa�o�� wieczno�ci.
W rubryce "zaw�d" napisa�: "�ycie".
W rubryce "obecne zaj�cie" napisa�: "Umieranie".
"Tu jest kraj chrze�cija�ski! Wszelka zabawa nogami b�dzie karana hakiem!" - g�osi� inny napis. By� on dla mnie niezrozumia�y, gdy� nie wiedzia�em jeszcze, �e bokononi�ci uzyskuj� kontakt duchowy dotykaj�c si� podeszwami st�p.
Poniewa� jednak nie przeczyta�em ksi��ki Filipa Castle do ko�ca, najbardziej zastanawia�o mnie, w jaki spos�b Bokonon, serdeczny przyjaciel kaprala McCabe'a, sta� si� banit�.
62. DLACZEGO HAZEL NIE BY�A PRZESTRASZONA
Na San Lorenzo wysiad�o nas siedmioro: Newt i Angela, ambasador Minton z �on�, H. Crosby z �on� i ja. Po odprawie celnej zostali�my wepchni�ci na trybun� honorow�.
Naprzeciwko nas sta� milcz�cy t�um bardzo spokojnych ludzi.
Patrzy�o na nas pi�� tysi�cy, a mo�e wi�cej mieszka�c�w wyspy.
Ich sk�ra mia�a kolor p�atk�w owsianych. Byli chudzi. Nie by�o w�r�d nich ani jednego grubasa. Wszystkim brakowa�o z�b�w. Wielu mia�o krzywe albo spuchni�te nogi.
Wszyscy mieli kaprawe oczy.
Nagie piersi kobiet by�y wyschni�te. Jedyne odzienie m�czyzn stanowi�y lu�ne przepaski biodrowe, kt�re ledwie okrywa�y ich penisy, dyndaj�ce jak wahad�a starego zegara.
By�o wiele ps�w, ale �aden nie szczeka�. By�o wiele niemowl�t, ale �adne nie p�aka�o. Tylko tu i �wdzie rozlega� si� kaszel - i to wszystko.
Przed tym t�umem sta�a na baczno�� wojskowa orkiestra. Sta�a w milczeniu.
Obok orkiestry sta� poczet sztandarowy z dwoma sztandarami: Stan�w Zjednoczonych i Republiki San Lorenzo. Flaga San Lorenzo przedstawia�a naszywki kaprala piechoty morskiej na b��kitnym tle. W nieruchomym powietrzu sztandary zwisa�y bezw�adnie.
Zdawa�o mi si�, �e sk�d� z daleka dobiega mnie odg�os uderze� m�otem w mosi�ny gong. By�o to z�udzenie. Po prostu moja dusza odbiera�a wibracje metalicznego upa�u unosz�cego si� nad wysp�.
- Ca�e szcz�cie, �e jeste�my w�r�d chrze�cijan - szepn�a Hazel Crosby do m�a - bo by�abym troch� przestraszona.
Za nami sta� ksylofon.
Na ksylofonie po�yskiwa�y litery inkrustowane granatami i kryszta�ami g�rskimi.
Uk�ada�y si� one w s�owo "Mona".
63. BOGOBOJNI I WOLNI
Na lewo od trybuny sta�o rz�dem sze�� starych samolot�w my�liwskich, pomoc wojskowa Stan�w Zjednoczonych dla San Lorenzo. Na kad�ubie ka�dego samolotu wymalowany by� z dzieci�cym sadyzmem boa dusiciel mia�d��cy w swoim u�cisku diab�a. Krew tryska�a z diabelskich uszu, nosa i ust, a z jego czerwonych palc�w wypada�y wid�y.
Przed ka�dym samolotem sta� pilot koloru p�atk�w owsianych, r�wnie� w milczeniu.
Nagle w�r�d nabrzmia�ej ciszy rozleg� si� dokuczliwy d�wi�k jakby brz�czenie moskita. By� to d�wi�k zbli�aj�cej si� syreny. Syrena znajdowa�a si� w czarnej limuzynie "Papy".
L�ni�cy cadillac zatrzyma� si� przed nami z piskiem opon.
Wysiad� z niego "Papa" Monzano, jego adoptowana c�rka Mona Aamons Monzano oraz Franklin Hoenikker.
Na lekkie, w�adcze skinienie "Papy" t�um od�piewa� hymn narodowy San Lorenzo. Melodia by�a zapo�yczona ze znanej ameryka�skiej piosenki Dom na prerii. S�owa zosta�y napisane w roku 1922 przez Lionela Boyda Johnsona, czyli Bokonona. Brzmia�y one nast�puj�co:
Nie zapomnisz o wyspie,
Gdzie niewiasty s� czyste,
Gdzie odwag� i si�� rekina
S�ynie ka�dy m�czyzn�,
To jest nasza ojczyzna,
To wybrana przez Boga kraina.
San, San Lo-ren-zo!
Brudn� r�k� tu si�gn�� po �up
�aden wr�g si� nie wa�y,
Kiedy czuwa na stra�y
Bogobojny i wolny tw�j lud!
64. POK�J I DOBROBYT
Potem t�um znowu zapad� w grobowe milczenie.
Rozleg� si� werbel i na trybun� weszli "Papa", Mona i Frank. Na znak "Papy" werbel umilk�.
Na bluzie, na rzemieniu przewieszonym przez rami�, "Papa" nosi� kabur�, w kt�rej spoczywa�a chromowana czterdziestka pi�tka. By� on starym, bardzo starym cz�owiekiem, podobnie jak wielu cz�onk�w mego karassu. Nie wygl�da� dobrze. Porusza� si� kr�tkim, chwiejnym krokiem. Nadal jeszcze by� t�gim m�czyzn�, ale widocznie jego t�uszcz szybko topnia�, gdy� prosty w kroju mundur by� na niego wyra�nie za lu�ny. R�ce mu dr�a�y, a jego �abie oczy mia�y kolor ��ty.
Funkcje adiutanta pe�ni� przy nim ubrany w bia�y mundur genera� major Franklin Hoenikker. Ze swoimi w�skimi ramionami i chudymi r�czynami sprawia� wra�enie dziecka, kt�re o tej porze dawno ju� powinno by� w ��ku. Na jego piersi wisia� medal.
Dostrzeg�em tych dw�ch, "Pap�" i Franka, z pewnym trudem - nie dlatego, �eby co� mi zas�ania�o widok, ale dlatego, �e nie mog�em oderwa� oczu od Mony. By�em zachwycony, wstrz��ni�ty, zmia�d�ony, wniebowzi�ty. Wszystkie po��dliwe, nierealne marzenia, jakie kiedykolwiek snu�em na temat kobiet, znalaz�y swoje uciele�nienie w osobie Mony. Oto gdzie, niech B�g ma w opiece jej ciep�� i �mietankow� dusz�, by� pok�j i dobrobyt.
Ta dziewczyna, kt�ra przecie� mia�a zaledwie osiemna�cie lat, by�a zachwycaj�co pogodna. Zdawa�a si� wszystko rozumie� i jednocze�nie by�a wszystkim, co jest do zrozumienia. W Ksi�dze Bokonona jest wymieniona z imienia. Bokonon powiada o niej: "Mona jest prosta jak �wiat."
Ubrana by�a w bia�� greck� tunik�.
Na drobnych, br�zowych stopach mia�a sanda�y bez obcasa.
Jej mi�kkie, d�ugie w�osy by�y koloru jasnego z�ota.
Jej biodra mia�y kszta�t liry.
Bo�e!
Pok�j i dobrobyt na zawsze.
Mona by�a jedyn� pi�kn� dziewczyn� na San Lorenzo. By�a skarbem narodowym. "Papa" adoptowa� j�, aby, jak twierdzi Filip Castle, wesprze� swoje brutalne rz�dy elementem nadprzyrodzonym.
Wysuni�to na �rodek trybuny ksylofon i Mona zagra�a. Zagra�a Gdy ko�czy si� dzie�. By�o to nieustaj�ce tremolo, kt�re narasta�o, przycicha�o i znowu narasta�o.
T�um sta� oszo�omiony pi�knem.
Potem przysz�a kolej na "Pap�".
65. NAJODPOWIEDNIEJSZY MOMENT DO ODWIEDZENIA SAN LORENZO
"Papa" nie mia� �adnego formalnego wykszta�cenia. By� kiedy� kamerdynerem kaprala McCabe'a. Nigdy w �yciu nie opuszcza� wyspy. Po angielsku m�wi� stosunkowo poprawnie.
Wszystko, co m�wi� kto� ze stoj�cych na trybunie, powtarza�y rykiem pot�ne g�o�niki.
D�wi�ki wyrzucane z tych g�o�nik�w wype�nia�y szeroki, kr�tki bulwar za plecami t�umu, odbija�y si� od przeszklonych fasad trzech nowych budynk�w i z rechotem wraca�y.
- Witajcie - m�wi� "Papa". - Przybywacie do kraju, kt�ry jest najlepszym przyjacielem Ameryki. Polityka ameryka�ska spotyka si� z niezrozumieniem w wielu krajach, ale u nas jest inaczej, panie ambasadorze.
Tu "Papa" sk�oni� si� przed fabrykantem rower�w H. Lowe'em Crosbym, bior�c go za nowego ambasadora.
- Wiem, �e ma pan dobry kraj, panie prezydencie - powiedzia� Crosby. - Wszystko, co o nim s�ysza�em, budzi moj� sympati�. Jest tylko jedno ale...
- Tak?
- Nie jestem ambasadorem. Bardzo bym chcia� by� ambasadorem, ale jestem tylko zwyk�ym, szeregowym cz�owiekiem interesu. To tamten pan jest t� grub� ryb�, o kt�r� panu chodzi.
Wida� by�o, �e wskazanie prawdziwego ambasadora sprawia mu przykro��.
- Ach tak! - "Papa" u�miechn�� si�, ale nagle jego twarz skamienia�a. Jaki� wewn�trzny b�l wykrzywi� jego rysy, "Papa" zgi�� si� wp� i zamkn�wszy oczy skupi� si� na tym, �eby przetrzyma� atak b�lu.
Frank Hoenikker po�pieszy� mu na pomoc, ale nie bardzo wiedzia�, co robi�.
- Czy �le si� czujesz? - spyta�.
- Przepraszam - wyszepta� wreszcie "Papa", unosz�c g�ow�. Mia� w oczach �zy. Otar� je, prostuj�c si� na ca�� wysoko��.
- Co prosz�? - spyta�.
Przez chwil� sprawia� wra�enie, �e nie wie, gdzie jest i co ma robi�. Potem przypomnia� sobie i wyci�gn�� r�k� do Horlicka Mintona.
- Witajcie, jeste�cie tu w�r�d przyjaci� - powiedzia�.
- Nie w�tpi� - odpowiedzia� Minton uprzejmie.
- W�r�d chrze�cijan.
- Bardzo si� ciesz�.
- W�r�d antykomunist�w.
- To dobrze.
- U nas nie ma komunist�w - m�wi� "Papa". - Boj� si� haka.
- Mo�na ich zrozumie� - powiedzia� Minton.
- Przybyli�cie do nas w najodpowiedniejszym momencie. Jutro b�dzie jeden z najpi�kniejszych dni w historii naszego kraju. Jutro przypada nasze najwi�ksze �wi�to narodowe, Dzie� Stu M�czennik�w za Demokracj�. B�dzie to jednocze�nie dzie� zar�czyn genera�a majora Hoenikkera z Mon� Aamons Monzano, najwi�kszym skarbem moim i ca�ego San Lorenzo.
- �ycz� pani wiele szcz�cia, panno Monzano - powiedzia� Minton z uczuciem. - A panu gratuluj�, generale Hoenikker.
Oboje m�odzi podzi�kowali uk�onami.
Minton zacz�� m�wi� o tak zwanych stu m�czennikach za demokracj�, przy czym �ga� jak naj�ty.
- W Ameryce ka�de dziecko szkolne zna histori� szlachetnego po�wi�cenia narodu San Lorenzo w czasie drugiej wojny �wiatowej. Stu bohaterskich mieszka�c�w wyspy, kt�rych �wi�to jutro obchodzimy, odda�o sprawie wolno�ci to, co cz�owiek ma najcenniejszego. Prezydent Stan�w Zjednoczonych prosi� mnie, abym by� jego osobistym przedstawicielem na jutrzejszej uroczysto�ci i rzuci� do morza wieniec, dar narodu ameryka�skiego dla narodu San Lorenzo.
- Nar�d San Lorenzo dzi�kuje panu, panu prezydentowi oraz znanemu z hojno�ci narodowi ameryka�skiemu za pami�� - powiedzia� "Papa". - B�dziemy zaszczyceni, je�li zechce pan rzuci� wieniec do morza jutro, podczas ceremonii zar�czyn.
- B�dzie to zaszczyt dla mnie.
Nast�pnie "Papa" zaprosi� nas wszystkich, aby�my zechcieli u�wietni� jutrzejsz� ceremoni� rzucenia wie�ca oraz przyj�cie zar�czynowe. Mieli�my przyby� do jego pa�acu w po�udnie.
- Jakie� dzieci b�dzie mia�a ta para! - powiedzia� .Papa", wskazuj�c nam wzrokiem Franka i Mon�. - Co za krew! Co za uroda!
Chwyci� go nowy atak b�lu.
Znowu zamkn�� oczy, aby skupi� si� wy��cznie na swoim b�lu.
Czeka�, a� atak minie, ale czeka� na pr�no.
Cierpi�c straszliwie, odwr�ci� si� od nas w stron� t�umu i mikrofon�w. Usi�owa� da� ludziom jaki� znak r�k�, pr�bowa� co� powiedzie�.
Wreszcie uda�o mu si� wydoby� g�os.
- Id�cie do dom�w! - krzykn�� przez �ci�ni�te gard�o. - Do domu!
T�um rozsypa� si� jak zesch�e li�cie.
"Papa" zwr�ci� si� w nasz� stron�, groteskowo wykrzywiony z b�lu...
I upad�.
66. POT�GA
"Papa" nie umar�.
Ale wygl�da� naprawd� jak nieboszczyk. Jedynie przebiegaj�cy od czasu do czasu przez jego pozornie martwe cia�o skurcz �wiadczy�, �e jeszcze �yje.
Frank wykrzykiwa� w zapami�taniu, �e "Papa" nie umar�, �e on nie mo�e umrze�.
- "Papa"! Ty nie mo�esz umrze�! Nie mo�esz!
Frank rozpi�� mundur "Papy", masowa� mu d�onie.
- Powietrza! - krzycza�. - Dajcie "Papie" oddycha�!
Piloci przybiegli nam na pomoc. Jeden z nich by� na tyle przytomny, �e pobieg� na lotnisko po karetk�.
Orkiestra i poczet sztandarowy sta�y nadal wypr�one na baczno��, poniewa� nie by�o komendy spocznij.
Poszuka�em wzrokiem Mony i stwierdzi�em, �e niewzruszona w swojej pogodzie ducha stoi oparta o barier� trybuny. �mier�, je�li to by�a �mier�, nie wywo�ywa�a w niej niepokoju.
Obok niej sta� jeden z pilot�w. Nie patrzy� na ni�, ale by� zaczerwieniony i rozpromieniony, co przypisa�em blisko�ci Mony.
"Papa" jakby zacz�� odzyskiwa� �wiadomo��. Dr��c� jak schwytany ptak d�oni� wskaza� na Franka.
- Ty... - powiedzia�.
Wszyscy wstrzymali oddech, �eby us�ysze� jego s�owa.
Jego wargi porusza�y si�, ale wydobywa� si� z nich tylko jaki� bulgot.
Kto� wpad� na pomys�, kt�ry wyda� nam si� wtedy znakomity, a kt�ry teraz musi si� wydawa� czym� obrzydliwym. Kto� - zdaje si�, �e jeden z pilot�w - zdj�� ze stojaka mikrofon i przybli�y� go do be�kocz�cych warg "Papy".
Teraz jego �miertelny charkot i spazmatyczne j�ki odbi�y si� echem od nowych budynk�w.
A potem us�yszeli�my s�owa:
- Ty - powiedzia� ochryp�ym g�osem do Franka - ty, Franklin Hoenikker, b�dziesz nast�pnym prezydentem San Lorenzo. Nauka... ty masz nauk�. Nauka to pot�ga.
- Nauka - wyszepta� "Papa". - L�d.
Przewr�ci� po��k�ymi bia�kami i znowu straci� przytomno��.
Spojrza�em na Mon�.
Wyraz jej twarzy nie uleg� �adnej zmianie.
Za to twarz stoj�cego obok niej pilota zastyg�a w orgiastycznym grymasie cz�owieka otrzymuj�cego najwy�sze odznaczenie pa�stwowe.
Spu�ci�em wzrok i zobaczy�em co�, czego nie powinienem widzie�.
Mona zsun�a jeden sanda�. Jej drobna br�zowa stopa by�a naga. I t� stop� ociera�a si� bezwstydnie o but lotnika.
67. NIE MA G�UPICH!
"Papa" nie umar�, w ka�dym razie nie wtedy.
Zabra�a go wielka czerwona karetka pogotowia.
Mintonowie odjechali do swojej ambasady ameryka�sk� limuzyn�.
Newta i Angel� odwieziono inn� limuzyn� do domu Franka.
Pa�stwo Crosby i ja odjechali�my do hotelu Casa Mona jedyn� w San Lorenzo taks�wk�, roztrz�sionym chryslerem z 1939 roku, przypominaj�cym karawan. Po obu bokach pojazdu widnia� napis: "Przedsi�biorstwo Transportowe Castle'a". Taks�wka nale�a�a do Filipa Castle'a, w�a�ciciela hotelu Casa Mona i syna stuprocentowo bezinteresownego cz�owieka, z kt�rym mia�em przeprowadzi� wywiad.
Zar�wno pa�stwo Crosby, jak i ja byli�my do g��bi poruszeni. Dr�czy�y nas pytania, na kt�re chcieli�my jak najszybciej otrzyma� odpowied�. Oni chcieli wiedzie�, kto to jest Bokonon. Oburza�a ich sama my�li, �e kto� mo�e przeciwstawia� si� "Papie" Monzano.
Ja natomiast nie wiadomo dlaczego poczu�em, �e musz� si� natychmiast dowiedzie� historii stu m�czennik�w za demokracj�.
Pierwsi otrzymali odpowied� pa�stwo Crosby. Poniewa� nie rozumieli miejscowego dialektu, musia�em s�u�y� im za t�umacza. Zasadnicze pytanie, jakie Crosby zada� kierowcy, brzmia�o:
- Kto to jest, do diab�a, ten szczyl Bokonon?
- Bardzo z�y cz�owiek - odpowiedzia� kierowca. W jego wykonaniu brzmia�o to: "Parrso sly clofiek."
- Komunista? - spyta� Crosby, kiedy mu przet�umaczy�em odpowied�.
- Oczywi�cie.
- Czy ma jakich� zwolennik�w?
- Co prosz�?
- Czy s� tacy, kt�rzy si� z nim zgadzaj�?
- Nie, panie - odpowiedzia� kierowca skwapliwie - nie ma g�upich.
- Dlaczego go do tej pory nie z�apali? - dopytywa� si� Crosby.
- Trudno go znale�� - odpowiedzia� kierowca. - Bardzo sprytny cz�owiek.
- Kto� przecie� musi go ukrywa� i karmi�, inaczej dawno ju� by go z�apano.
- Nikt go nie ukrywa, nikt go nie karmi. Nie ma g�upich.
- Jest pan pewien?
- No pewnie - odpowiedzia� kierowca. - Ka�dy, kto nakarmi tego starego wariata, ka�dy, kto go przenocuje, p�jdzie na hak. Nikt nie chce i�� na hak.
68. STU MECENIKUF
Spyta�em kierowc�, kto to byli m�czennicy za demokracj�. W�a�nie zobaczy�em, �e bulwar, wzd�u� kt�rego jedziemy, nosi nazw� Bulwaru Stu M�czennik�w za Demokracj�.
Kierowca opowiedzia� mi, �e Republika San Lorenzo wypowiedzia�a wojn� Niemcom i Japonii w godzin� po ataku na Pearl Harbor.
San Lorenzo powo�a�o pod bro� stu ludzi, aby stan�li w obronie demokracji. Tych stu ludzi za�adowano na statek p�yn�cy do Stan�w Zjednoczonych, gdzie mieli zosta� przeszkoleni i uzbrojeni.
Okr�t ten zosta� zatopiony przez niemieck� ��d� podwodn� natychmiast po wyj�ciu z portu.
- To so meceniki sa temokracje - powiedzia�.
Co mia�o znaczy�: "To s� m�czennicy za demokracj�."
69. WIELKA MOZAIKA
Pa�stwo Crosby i ja poczuli�my si� bardzo dziwnie, kiedy okaza�o si�, �e jeste�my pierwszymi go��mi w nowym hotelu. Nasze nazwiska by�y pierwszymi, jakie mia�y znale�� si� w hotelowej ksi�dze go�ci.
Crosby pierwszy podszed� do kontuaru, ale widok dziewiczo czystej ksi�gi tak go zaskoczy�, �e nie m�g� si� zdecydowa� na z�o�enie podpisu. Musia� si� przez chwil� zastanowi�.
- Mo�e pan si� wpisze pierwszy - zwr�ci� si� do mnie. I broni�c si� przed pos�dzeniem, �e jest przes�dny, o�wiadczy�, �e pragnie sfotografowa� cz�owieka uk�adaj�cego wielk� mozaik� na �wie�ym tynku w hotelowym hallu.
Mozaika przedstawia�a wysoki na dwadzie�cia st�p portret Mony Aamons Monzano. Cz�owiek, kt�ry pracowa� nad nim siedz�c na szczycie drabiny, by� m�ody i muskularny. Jedyny jego str�j stanowi�y p��cienne bia�e spodnie.
By� bia�y.
Artysta uk�ada� z listk�w z�ota w�osy opadaj�ce na �ab�dzi� szyj� Mony.
Crosby poszed�, aby go sfotografowa�, i po chwili wr�ci�, o�wiadczaj�c, �e jest to najwi�kszy szczyl, jakiego kiedykolwiek spotka�. Jego twarz mia�a kolor soku pomidorowego, kiedy mi to m�wi�.
- Nie mo�na si� do niego odezwa� s�owem, �eby zaraz wszystkiego nie przekr�ci� - doda�.
Podszed�em wi�c i ja do artysty, obserwowa�em go przez chwil� i powiedzia�em:
- Zazdroszcz� panu.
- Wiedzia�em, �e tak b�dzie - westchn��. - Wiedzia�em, �e jak b�d� czeka� odpowiednio d�ugo, to znajdzie si� kto�, kto przyjdzie i pozazdro�ci mi. Powtarza�em sobie, �e musz� by� cierpliwy, a wcze�niej czy p�niej trafi tu jaki� zazdro�nik.
- Pan jest Amerykaninem?
- Mam to szcz�cie.
Ani na chwil� nie przerwa� swojej pracy, m�j wygl�d wyra�nie go nie interesowa�.
- Czy pan te� chce mnie sfotografowa�?
- Ma pan co� przeciwko temu?
- My�l�, wi�c jestem, a skoro jestem, to mo�na mnie fotografowa�.
- Niestety nie mam przy sobie aparatu.
- Wi�c, na lito�� bosk�, niech�e pan biegnie po niego! Chyba nie nale�y pan do tych, kt�rzy polegaj� na swojej pami�ci?
- My�l�, �e niepr�dko zapomn� twarz, nad kt�r� pan pracuje.
- Zapomni pan w chwili �mierci, podobnie jak ja. Kiedy umr�, mam zamiar zapomnie� wszystko, i panu radz� zrobi� to samo.
- Ona panu pozowa�a, czy te� robi pan to na podstawie fotografii albo czego� takiego?
- Czego� takiego.
- Prosz�?
- Robi� to na podstawie czego� takiego - postuka� si� po skroni. - Mam wszystko w tej swojej godnej pozazdroszczenia g�owie.
- Pan j� zna?
- Mam to szcz�cie.
- Ten Frank Hoenikker jest szcz�ciarzem.
- Frank Hoenikker jest g�wniarzem.
- Mo�na powiedzie�, �e jest pan szczery.
- Jestem r�wnie� bogaty.
- Bardzo si� ciesz�.
- Je�li interesuje pana zdanie eksperta w tych sprawach, to mog� panu zdradzi�, �e pieni�dze wcale nie daj� szcz�cia.
- Dzi�kuj� za informacj�. Dzi�ki niej unikn� masy k�opot�w, bo w�a�nie mia�em zamiar zarobi� troch� pieni�dzy.
- W jaki spos�b?
- Pisaniem.
- Ja te� napisa�em kiedy� ksi��k�.
- Jak�?
- San Lorenzo. Kraj, Historia, Ludzie.
70. UCZE� BOKONONA
- Jest pan zatem - powiedzia�em - Filipem Castle, synem Juliana Castle.
- Mam to szcz�cie.
- Przyjecha�em tu, �eby zobaczy� si� z pa�skim ojcem.
- Jest pan mo�e sprzedawc� aspiryny?
- Nie.
- Szkoda. Ojcu ko�czy si� aspiryna. A mo�e ma pan jakie� cudowne leki? Ojciec lubi dokona� cudu od czasu do czasu.
- Nie jestem sprzedawc� lek�w. Jestem pisarzem.
- Sk�d ta pewno��, �e pisarz nie jest sprzedawc� lek�w?
- Poddaj� si�. Jeden zero dla pana.
- Ojcu potrzebna jest ksi��ka, kt�r� m�g�by czyta� ludziom umieraj�cym albo cierpi�cym straszliwe b�le. Mo�e przypadkiem napisa� pan co� w tym rodzaju?
- Na razie nie.
- My�l�, �e na tym mo�na by zarobi�. To ju� druga cenna rada, jak� panu dzi� daj�.
- Mo�e m�g�bym przerobi� Psalm Dwudziesty Trzeci, pozmienia� go tak, �eby nie poznano, �e to nie jest moje oryginalne dzie�o.
- Bokonon pr�bowa� go ju� przerobi� i stwierdzi�, �e nie da si� tam zmieni� ani jednego s�owa.
- Czy jego te� pan zna?
- Mam to szcz�cie. By� moim nauczycielem, kiedy by�em ma�ym ch�opcem. Wskaza� z czu�o�ci� na mozaik�.
- By� te� nauczycielem Mony. - Czy by� dobrym nauczycielem?
- Mona i ja potrafimy czyta�, pisa� i troch� liczy�, je�li o to panu chodzi - powiedzia� Castle.
71. DLACZEGO DOBRZE JEST BY� AMERYKANINEM
H. Lowe Crosby zbli�y� si�, aby ponownie zaatakowa� tego szczyla Castle'a.
- Za kogo ty si� w�a�ciwie uwa�asz? - spyta� szyderczo Crosby. - Za hippiesa czy co?
- Uwa�am si� za bokononist�.
- Je�li si� nie myl�, to jest w tym kraju zakazane.
- Tak si� sk�ada, �e mam szcz�cie by� Amerykaninem. Przyznawa�em si�, �e jestem bokononist�, zawsze, kiedy tylko przysz�a mi na to ochota, i jak dotychczas nikt mnie nie ruszy�.
- Uwa�am, �e nale�y przestrzega� praw kraju, w kt�rym si� cz�owiek znajduje.
- Stara piosenka.
Crosby posinia� z w�ciek�o�ci.
- Poca�uj mnie w dup�!
- I ty mnie te� - powiedzia� Castle �agodnie - razem z twoim Dniem Matki i Bo�ym Narodzeniem.
Crosby w�ciek�y podszed� do recepcjonisty za kontuarem i powiedzia�:
- Sk�adam skarg� na tego tam szczyla, tak zwanego artyst�. Macie pi�kny ma�y kraj, kt�ry pr�buje �ci�gn�� turyst�w i kapita� zagraniczny. Ale po rozmowie z tym facetem nie chc� wi�cej patrze� na San Lorenzo - i ka�dego, kto spyta mnie o wasz kraj, ostrzeg�, �eby trzyma� si� st�d jak najdalej. Mo�liwe, �e b�dziecie mieli �adny obrazek na �cianie, ale, jak Boga kocham, ten szczyl, kt�ry go robi, jest najbezczelniejszym na �wiecie skurwielem, kt�ry wszystko potrafi obrzydzi�.
Recepcjonista poblad�.
- Prosz� pana...
- S�ucham, co masz do powiedzenia? - spyta� Crosby, pa�aj�c �wi�tym oburzeniem.
- Prosz� pana, to jest w�a�ciciel tego hotelu.
72. OBER�A POD SZCZYLEM
Crosby i jego �ona opu�cili hotel Casa Mona. Crosby nazwa� go Ober�� pod Szczylem i za��da� pomieszczenia w ambasadzie ameryka�skiej.
Tak wi�c zosta�em jako jedyny go�� w stupokojowym hotelu.
M�j pok�j by� bardzo przyjemny. Jego okna, podobnie jak i we wszystkich innych pokojach, wychodzi�y na Bulwar Stu M�czennik�w za Demokracj�, za kt�rym wida� by�o lotnisko Monzano i port. Hotel Casa Mona przypomina� szaf� biblioteczn�: mia� masywne �ciany z bok�w i z ty�u, a ca�y front oszklony by� b��kitnozielonymi szybami. W ten spos�b brud i n�dza, otaczaj�ce hotel z trzech stron, pozostawa�y niewidoczne.
W pokoju dzia�a�a klimatyzacja. By�o wr�cz ch�odno i po przej�ciu w ten ch��d z potwornego upa�u zacz��em kicha�.
Na nocnym stoliku sta�y �wie�e kwiaty, ale ��ko by�o jeszcze nie po�cielone. Nie by�o nawet poduszki. Tylko go�y, nowiutki spr�ynowy materac. W szafie nie by�o te� wieszak�w, a w �azience papieru toaletowego.
Wyszed�em na korytarz w poszukiwaniu pokoj�wki, kt�ra uzupe�ni�aby wyposa�enie pokoju. Nie by�o wida� �ywej duszy, ale zza otwartych drzwi w ko�cu korytarza dobiega�y mnie jakie� odg�osy.
Poszed�em tam i zobaczy�em obszerny apartament z pod�og� przykryt� szmatami. Pok�j w�a�nie malowano, ale kiedy wszed�em, dwaj malarze nie byli zaj�ci prac�, tylko siedzieli na parapecie ogromnego okna.
Byli boso. Oczy mieli zamkni�te. Siedzieli twarzami do siebie, dotykaj�c si� podeszwami bosych st�p.
Ka�dy z nich obejmowa� w�asne �ydki, tworz�c nieruchomy tr�jk�t.
Chrz�kn��em.
Malarze stoczyli si� z parapetu na zachlapane farb� szmaty. Spadli na czworaki i tak ju� pozostali, z ty�kami do g�ry i z nosami przy ziemi.
Czekali na �mier�.
- Przepraszam - powiedzia�em zdumiony.
- Prosz� nie m�wi� - b�agali p�aczliwym g�osem - prosz� nas nie zdradzi�.
- Czego mam nie zdradzi�?
- Tego, co pan zobaczy�.
- Ja niczego nie widzia�em.
- Jak pan powie - m�wi� jeden z malarzy, dotykaj�c policzkiem pod�ogi i spogl�daj�c na mnie b�agalnie - jak pan powie, p�jdziemy na hak!
- S�uchajcie, przyjaciele - powiedzia�em - widocznie wszed�em za wcze�nie albo za p�no, bo powtarzam wam, �e nie widzia�em niczego, o czym warto by m�wi�. Wsta�cie, z �aski swojej.
Wstali, nadal nie spuszczaj�c ze mnie wzroku. Dr�eli i chowali si� za siebie. Wreszcie uda�o mi si� ich przekona�, �e nikomu nie powiem o tym, co zobaczy�em.
A zobaczy�em oczywi�cie bokononistyczny obrz�dek boko-maru, czyli zbratania dusz.
My, bokononi�ci, wierzymy, �e nie mo�na siedzie� z cz�owiekiem pi�ta w pi�t� i nie odczuwa� do niego mi�o�ci, pod warunkiem, oczywi�cie, �e stopy obu osobnik�w s� czyste i dobrze utrzymane.
Podstaw� tej ceremonii jest nast�puj�ce Calypso:
Usi�dziemy naprzeciwko siebie
I zetkniemy si� stopami z ca�ej si�y,
I b�dziemy si� kochali z ca�ej si�y,
Jak kochamy nasz� star� Matk� Ziemi�.
73. CZARNA
Wr�ciwszy do swego pokoju stwierdzi�em, �e Filip Castle - mozaikarz, historyk, autor skorowidza do w�asnego dzie�a, szczyl i hotelarz, zawiesza rolk� papieru toaletowego w mojej �azience.
- Bardzo panu dzi�kuj� - powiedzia�em.
- Absolutnie nie ma za co.
- Oto, mo�na powiedzie�, hotel, kt�ry dba o klienta. Jak�e niewielu w�a�cicieli zdoby�oby si� na tak osobist� trosk� o wygod� go�cia!
- Ilu w�a�cicieli ma w swoim hotelu tylko jednego go�cia?
- Niedawno mia� pan trzech.
- To by�y pi�kne dni.
- Wie pan, mo�e wtr�cam si� w nie swoje sprawy, ale nie mog� zrozumie�, jak cz�owiek o pa�skich zainteresowaniach i zdolno�ciach trafi� do hotelarstwa.
Na jego twarzy pojawi� si� wyraz zmieszania.
- Uwa�a pan, �e nie mam odpowiedniego podej�cia do go�ci?
- Znam kilka os�b ze szko�y hotelarskiej w Cornell i obawiam si�, �e oni nieco inaczej potraktowaliby Crosbych.
Castle kiwn�� g�ow� zasmucony.
- Tak, tak - zamacha� r�kami. - Niech mnie diabli porw�, je�li wiem, po co budowa�em ten hotel. Chyba po prostu po to, �eby wype�ni� czym� �ycie. �eby si� czym� zaj�� i nie czu� samotno�ci.
Potrz�sn�� g�ow�.
- Musia�em albo zosta� pustelnikiem, albo otworzy� hotel, nic po�redniego mnie nie urz�dza�o.
- Zdaje si�, �e pan wychowywa� si� na terenie szpitala pa�skiego ojca?
- Tak. Mona i ja wychowywali�my si� przy szpitalu.
- I czy nigdy nie mia� pan ch�ci p�j�� w �lady ojca? M�ody Castle u�miechn�� si� blado, unikaj�c bezpo�redniej odpowiedzi.
- Ojciec jest zabawnym facetem - powiedzia�. - My�l�, �e go pan polubi.
- Spodziewam si�. Niewielu jest ludzi tak pe�nych po�wi�cenia jak on.
- Pewnego razu - m�wi� Castle - kiedy mia�em mo�e z pi�tna�cie lat, wybuch� bunt na greckim statku wioz�cym z Hongkongu do Hawany transport wiklinowych mebli. Buntownicy opanowali statek, ale nie potrafili nim kierowa� i rozbili si� na rafach niedaleko zamku "Papy" Monzano. Wszyscy uton�li. Uratowa�y si� tylko szczury. Szczury i wiklinowe meble, kt�re fale wyrzuci�y na brzeg.
Wygl�da�o to na koniec historii, ale nigdy nic nie wiadomo.
- I co? - spyta�em.
- Jedni mieli meble za darmo, a inni zarazili si� d�um�. W szpitalu ojca mieli�my tysi�c czterysta zgon�w w ci�gu dziesi�ciu dni. Czy widzia� pan kiedy� cz�owieka zmar�ego na d�um�?
- Nie, nie mia�em tego nieszcz�cia.
- Gruczo�y limfatyczne w pachwinie i pod pachami puchn� do rozmiar�w grapefruit�w.
- Wierz� panu na s�owo.
- Po �mierci cia�o czernieje, dwa grzyby w barszcz, je�li chodzi o mieszka�c�w San Lorenzo. Kiedy epidemia rozszala�a si� na dobre, Dom Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli wygl�da� jak O�wi�cim czy inny Buchenwald. Mieli�my tu takie stosy trup�w, �e utkn�� nam buldo�er, kt�ry mia� je spycha� do zbiorowej mogi�y. Ojciec pracowa� przez wiele dni i nocy bez chwili wytchnienia, pracowa� nie tylko bez snu, ale i bez wi�kszego rezultatu.
Wstrz�saj�c� opowie�� Castle'a przerwa� dzwonek mojego telefonu.
- Do diab�a - powiedzia� Castle - nie wiedzia�em, �e telefony s� ju� pod��czone. Podnios�em s�uchawk�.
- Halo?
Dzwoni� do mnie genera� major Franklin Hoenikker. By� zdyszany i �miertelnie czym� przera�ony.
- Halo! Musi pan natychmiast przyj�� do mnie do domu. Musimy porozmawia�! Sprawa mo�e by� ogromnie wa�na dla pana!
- Czy mo�e mi pan powiedzie�, o co chodzi?
- Nie przez telefon, nie przez telefon. Prosz� przyj�� do mnie. Natychmiast! Bardzo prosz�!
- Dobrze.
- Ja nie �artuj�. To jest rzeczywi�cie ogromnie wa�ne dla pana. Najwa�niejsza rzecz w pa�skim �yciu. Od�o�y� s�uchawk�.
- O co chodzi�o? - spyta� Castle.
- Nie mam najmniejszego poj�cia. Frank Hoenikker chce si� ze mn� natychmiast widzie�.
- Niech si� pan nie spieszy. Spokojnie. Frank to kretyn.
- On m�wi, �e to bardzo wa�ne.
- Sk�d on mo�e wiedzie�, co jest bardzo wa�ne? Potrafi�bym wystruga� lepszego cz�owieka z banana.
- Mniejsza o to, niech pan ko�czy swoj� opowie��.
- Na czym stan��em?
- D�uma. Na tym, jak buldo�er uwi�z� w trupach.
- Aha. Tak wi�c podczas jednej z takich bezsennych nocy zosta�em z ojcem. Starali�my si� znale�� jakiego� �ywego pacjenta, kt�rego mo�na by leczy�, ale w ��ku, za ��kiem znajdowali�my same trupy.
I wtedy ojciec zacz�� si� �mia�!
Nie m�g� przesta�. Wyszed� na dw�r z r�czn� latark�. Chichota� bez przerwy, a promie� �wiat�a z jego latarki ta�czy� po trupach u�o�onych w stosy. Po�o�y� d�o� na mojej g�owie i wie pan, co mi wtedy powiedzia� ten wspania�y cz�owiek?
- Nie.
- Synu - powiedzia� do mnie ojciec - pewnego dnia wszystko to b�dzie twoje.
74. KOCIA KO�YSKA
Pojecha�em do Franka jedyn� na San Lorenzo taks�wk�.
Mijali�my po drodze sceny przera�liwej n�dzy. Wspinali�my si� na zbocze G�ry McCabe'a. By�o coraz ch�odniej i otoczy�a nas mg�a.
Frank mieszka� w dawnej willi Nestora Aamonsa, ojca Mony, projektanta Domu Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli.
Willa, r�wnie� zaprojektowana przez Aamonsa, sta�a nad wodospadem, a jej daleko wysuni�ty na wspornikach taras nurza� si� w bryzgach wody. By�a to bardzo lekka przemy�lna konstrukcja ze stalowych s�up�w i belek. Przestrzenie mi�dzy belkami by�y otwarte, wype�nione miejscowym kamieniem lub zas�oni�te p��tnem �aglowym.
Ten dom nie tyle s�u�y� za schronienie, co obwieszcza�, �e kto� tutaj pu�ci� wodze fantazji.
Zosta�em uprzejmie powitany przez s�u��cego, kt�ry powiedzia� mi, �e Franka jeszcze nie ma. Jest spodziewany lada chwila. Frank powiedzia�, �e mam czu� si� jak u siebie w domu, zosta� na kolacji i nocowa�. S�u��cy, kt�ry przedstawi� mi si� jako Stanley, by� pierwszym pulchnym mieszka�cem San Lorenzo, jakiego widzia�em.
Stanley pokaza� mi m�j pok�j. Prowadzi� mnie przez wn�trze domu, po schodach z surowego kamienia, obramowanych w nieregularnych odst�pach stalowymi prostok�tami. Moje �o�e stanowi� materac z porowatej gumy, po�o�ony na kamiennej �awie wykutej w litej skale. �ciany mojego pokoju by�y z p��tna. Stanley pokaza� mi, jak mog� w zale�no�ci od ch�ci podnosi� je lub opuszcza�.
Spyta�em Stanleya, czy opr�cz nas kto� jeszcze jest w domu, i dowiedzia�em si�, �e tylko Newt. Stanley powiedzia�, �e Newt jest na tarasie i maluje obraz, Angela natomiast pojecha�a zwiedza� Dom Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli.
Wyszed�em na przyprawiaj�cy o zawr�t g�owy taras rozpi�ty nad wodospadem i zasta�em Newta u�pionego w ��tym le�aku.
Obraz, nad kt�rym pracowa�, sta� na sztalugach obok aluminiowej por�czy. Ram� obrazu stanowi� zasnuty mg�� widok nieba, morza i doliny.
Sam obraz by� ma�y, czarny i kostropaty.
Dzie�o Newta sk�ada�o si� z zadrapa� na czarnym, kleistym podk�adzie. Zadrapania uk�ada�y si� w co� na kszta�t paj�czyny i przysz�o mi do g�owy, �e mog� to by� lepkie sieci naszych daremnych wysi�k�w, rozwieszone w bezksi�ycow� noc do wyschni�cia.
Nie budzi�em karze�ka, kt�ry by� tw�rc� tej ohydy. Zapali�em papierosa, ws�uchuj�c si� w odg�osy wodospadu.
Obudzi� ma�ego Newta wybuch gdzie� daleko w dole. Jego odg�os odbi� si� od �cian doliny i ulecia� do nieba. By�o to dzia�o na sto�ecznym bulwarze, jak mi wyja�ni� kamerdyner Franka. Strzelano z niego codziennie o pi�tej.
Ma�y Newt poruszy� si� w swoim le�aku.
Na wp� przebudzony przejecha� umazanymi farb� r�kami po twarzy, pozostawiaj�c czarne �lady. Potem przetar� oczy i umaza� si� jeszcze bardziej.
- Dzie� dobry - powiedzia� do mnie zaspanym g�osem.
- Dzie� dobry. Podziwia�em w�a�nie pa�ski obraz.
- Czy pozna� pan, co on przedstawia?
- My�l�, �e ka�dy mo�e go odczyta� po swojemu.
- To jest kocia ko�yska.
- Ach, tak - powiedzia�em. Bardzo dobrze, - Te zadrapania to sznurek, tak?
- Jedna z najstarszych gier na �wiecie. Znana nawet w�r�d Eskimos�w.
- Co pan powie?
- Od czterech tysi�cy lat albo d�u�ej doro�li splataj� zawi�e p�tle ze sznurk�w przed nosami swoich dzieci.
Newt siedzia� nadal skulony w le�aku. Wyci�gn�� przed siebie upa�kane d�onie, jakby mia� na nich rozpi�t� koci� ko�ysk�.
- Nic dziwnego, �e dzieci wyrastaj� potem na wariat�w. Kocia ko�yska to tylko kilka iks�w ze sznurka pomi�dzy czyimi� palcami i dzieciak patrzy, i patrzy na te iksy...
- I co?
- I nic. Nie ma �adnego cholernego kota, �adnej cholernej ko�yski.
75. PROSZ� POZDROWI� ODE MNIE ALBERTA SCHWEITZERA
W tym momencie wesz�a Angela Hoenikker Conners, tykowata siostra Newta, oraz Julian Castle, ojciec Filipa, za�o�yciel Domu Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli. Ubrany by� w workowaty garnitur z bia�ego p��tna i krawat z tasiemki. Mia� niechlujne w�sy. By� �ysy i ko�cisty. I by� �wi�tym, jak s�dz�.
Przedstawi� si� Newtowi i mnie. Aura �wi�to�ci rozwia�a si�, kiedy zacz�� m�wi� k�tem ust, jak bohaterowie gangsterskich film�w.
- Je�li si� nie myl�, jest pan uczniem Alberta Schweitzera? - zagadn��em go.
- Tylko na odleg�o�� - odpowiedzia� z u�miechem zwyrodnialca. - Nigdy nie widzia�em tego d�entelmena.
- On zapewne wie o pa�skiej dzia�alno�ci, tak jak pan wie o nim.
- Mo�e tak, a mo�e nie. Czy pan widzia� si� z nim kiedy�?
- Nie.
- A czy spodziewa si� pan go zobaczy�?
- To zupe�nie mo�liwe.
- Wi�c je�li w czasie kt�rej� ze swoich podr�y spotka pan przypadkiem doktora Schweitzera, mo�e mu pan powiedzie�, �e on nie jest dla mnie wzorem - powiedzia� Julian Castle, zapalaj�c grube cygaro.
Kiedy cygaro rozpali�o si� ju� na dobre, skierowa� jego roz�arzony koniec w moj� stron�.
- Mo�e mu pan powiedzie�, �e on nie jest dla mnie wzorem, ale mo�e mu pan te� powiedzie�, �e dzi�ki niemu wzorem dla mnie sta� si� Jezus.
- My�l�, �e ta wiadomo�� sprawi mu przyjemno��.
- Guzik mnie to obchodzi. To jest sprawa pomi�dzy Jezusem i mn�.
76. JULIAN CASTLE ZGADZA SI� Z NEWTEM, �E WSZYSTKO JEST BEZ SENSU
Julian Castle i Angela podeszli do obrazu Newta. Castle zrobi� z palc�w lunet� i zmru�ywszy oko lustrowa� dzie�o Newta.
- Co pan o tym s�dzi? - spyta�em go.
- To jest co� czarnego. Co to ma by� - piek�o?
- Obraz przedstawia to, co na nim wida� - powiedzia� Newt.
- W takim razie to jest piek�o - warkn�� Castle.
- Przed chwil� dowiedzia�em si�, �e to jest kocia ko�yska - wtr�ci�em.
- Informacja z pierwszej r�ki jest zawsze cenna - powiedzia� Castle.
- Mnie si� to specjalnie nie podoba - poskar�y�a si� Angela. - Dla mnie to jest brzydkie, ale nie znam si� na nowoczesnej sztuce. Chcia�abym, �eby Newt przeszed� jakie� kursy, �eby wiedzie� na pewno, czy to, co robi, ma jak�� warto��.
- Jest pan samoukiem? - spyta� Julian Castle Newta.
- A czy wszyscy nie jeste�my samoukami? - powiedzia� Newt.
- Bardzo dobra odpowied� - stwierdzi� Castle z szacunkiem.
Wzi��em na siebie wyja�nienie g��bszego znaczenia kociej ko�yski, poniewa� Newt nie zdradza� ochoty do powt�rzenia swojego wywodu.
Castle kiwn�� g�ow� w zadumie.
- Wi�c to ma by� obraz powszechnego bezsensu! Zgadzam si� ca�kowicie.
- Zgadza si� pan? - spyta�em. - Przed chwil� m�wi� pan co� o Jezusie.
- O jakim Jezusie?
- O Jezusie Chrystusie.
- A - powiedzia� Castle - o tym. - Wzruszy� ramionami. - Cz�owiek musi co� m�wi�, �eby nie wyj�� z wprawy. Trzeba mie� sprawnie funkcjonuj�ce narz�dy g�osowe na wypadek, gdyby mia�o si� co� naprawd� wa�nego do powiedzenia.
- Rozumiem.
Wiedzia�em ju�, �e napisanie popularnego artyku�u o nim nie b�dzie �atwym zadaniem. B�d� musia� skoncentrowa� si� na jego �wi�tobliwych uczynkach i pomin�� ca�kowicie jego szata�skie my�li i wypowiedzi.
- Mo�e mnie pan zacytowa� - powiedzia�. - Cz�owiek jest z�y i ca�a jego dzia�alno�� polega na robieniu niepotrzebnych rzeczy i gromadzeniu niepotrzebnej wiedzy.
Pochyli� si� i potrz�sn�� usmarowan� d�o� ma�ego Newta.
- Zgadza si�?
Newt skin�� g�ow� po chwili wahania, jakby zastanawia� si�, czy Castle troch� nie przesadzi�.
- Zgadza si� - powiedzia�.
I w�wczas �wi�ty cz�owiek podszed� do obrazu Newta i zdj�� go ze sztalug. Spojrza� na nas z u�miechem.
- �mie�, jak i wszystko inne - powiedzia� i wyrzuci� obraz, kt�ry uni�s� si�, poderwany pr�dem powietrza, zawis� na moment, a potem zawr�ci� jak bumerang i znikn�� w wodospadzie.
Ma�emu Newtowi nie pozosta�o nic do powiedzenia.
Pierwsza przerwa�a milczenie Angela.
- Masz ca�� buzi� w farbie, kochanie. Id� si� umy�.
77. ASPIRYNA I BOKO-MARU
- Czy mo�e nam pan powiedzie�, doktorze, jak si� czuje "Papa" Monzano? - spyta�em Juliana Castle.
- Sk�d mam wiedzie�?
- S�dzi�em, �e to pan go leczy.
- Nie rozmawiamy ze sob�. - Castle u�miechn�� si�. - To znaczy, on nie odzywa si� do mnie. Ostatni� rzecz�, jak� mi powiedzia�, mniej wi�cej trzy lata temu, by�o, �e jedynie ameryka�skie obywatelstwo ratuje mnie przed zawi�ni�ciem na haku.
- Czym go pan tak obrazi�? Przyjecha� pan tutaj i za swoje w�asne pieni�dze za�o�y� pan szpital, w kt�rym leczy si� za darmo jego ludzi...
- "Papie" nie podoba si� nasze ca�o�ciowe podej�cie do pacjenta - powiedzia� Castle - zw�aszcza kiedy pacjent umiera. W Domu Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli, je�li pacjent sobie tego �yczy, odprawiamy ostatnie obrz�dki wed�ug rytua�u bokononistycznego.
- Na czym polega ten obrz�dek?
- To bardzo proste. Zaczyna si� od powtarzania tekstu. Chce pan spr�bowa�?
- Dzi�kuj�, nie �pieszy mi si� jeszcze umiera�.
Castle zrobi� przera�liw� min�, co mia�o oznacza� porozumiewawcze mrugni�cie.
- Ma pan s�uszno��, b�d�c ostro�nym. Ludzie, kt�rzy przechodz� ostatni obrz�dek, najcz�ciej umieraj� na jego zako�czenie. My�l� jednak, �e uda�oby si� tego panu unikn��, gdyby�my nie stykali si� stopami.
- Stopami?
Castle opowiedzia� mi o roli st�p w bokononizmie.
- To wyja�nia scen�, jak� widzia�em w hotelu! - zawo�a�em i opowiedzia�em mu o dw�ch malarzach na parapecie.
- Wie pan, �e to si� sprawdza - powiedzia�. - Ludzie, kt�rzy to praktykuj�, rzeczywi�cie maj� lepszy stosunek do siebie nawzajem i do ca�ego �wiata.
- Tak...
- Boko-maru.
- Prosz�?
- Tak si� nazywa ta sztuczka z nogami - powiedzia� Castle. - To si� sprawdza w dzia�aniu. My�l� z wdzi�czno�ci� o ka�dej rzeczy, kt�ra sprawdza si� w dzia�aniu. Wie pan, niewiele jest rzeczy, o kt�rych to mo�na powiedzie�.
- To prawda.
- Ca�a dzia�alno�� tego mojego szpitala opiera si� na aspirynie i boko-maru.
- Widz� z tego, �e na wyspie jest nadal pewna ilo�� bokononist�w pomimo zakaz�w, pomimo haka...
Castle roze�mia� si�.
- Wi�c jeszcze si� pan w tym nie po�apa�?
- W czym?
- Wszyscy mieszka�cy San Lorenzo s� prawowiernymi bokononistami pomimo haka.
78. STALOWY PIER�CIE� OB�AWY
- Kiedy wiele lat temu Bokonon i McCabe przej�li w�adz� nad tym n�dznym kraikiem - m�wi� Julian Castle - przegnali st�d ksi�y. I wtedy Bokonon cynicznie i na weso�o wymy�li� now� religi�.
- Wiem o tym - powiedzia�em.
- Kiedy potem sta�o si� jasne, �e �adne reformy polityczne ani ekonomiczne nie s� w stanie ul�y� doli ludu, religia pozosta�a jedyn� ostoj� nadziei. Prawda by�a wrogiem ludu, poniewa� by�a zbyt okrutna, i Bokonon wzi�� na siebie obowi�zek dostarczania ludowi coraz to pi�kniejszych �garstw.
- A jak to si� sta�o, �e zosta� wyj�ty spod prawa?
- To by� jego w�asny pomys�. Poprosi� McCabe'a, �eby zdelegalizowa� jego religi�, po to aby �ycie religijne na wyspie nabra�o werwy i animuszu. Nawiasem m�wi�c, napisa� na ten temat wierszyk.
Tu Castle zacytowa� czterowiersz, kt�rego nie ma w Ksi�dze Bokonona.
Wzi��em wi�c rozbrat z w�adz�,
Nie by�o innej rady:
Ka�da prawdziwa religia
Z zasady jest form� zdrady.
- Bokonon zaproponowa� r�wnie� hak jako najodpowiedniejsz� kar� dla swoich wyznawc�w. Widzia� co� takiego w Gabinecie Okropno�ci u Madame Tussaud. - Znowu mrugn�� do mnie upiornie. - To r�wnie� mia�o by� dla pikanterii.
- Czy du�o ludzi zgin�o na haku?
- Nie od razu, nie od razu. Pocz�tkowo by�o to tylko na niby. Przemy�lnie rozpowszechniano s�uchy o egzekucjach, ale nikt nie potrafi� wymieni� nazwiska cz�owieka, kt�ry rzeczywi�cie zosta� stracony. McCabe mia� �wietn� zabaw�, wyg�aszaj�c krwawe pogr�ki pod adresem bokononist�w, kt�rymi byli wszyscy.
Bokonon znalaz� sobie przytuln� kryj�wk� w d�ungli - m�wi� dalej Castle - gdzie ca�ymi dniami pisa�, wyg�asza� kazania i zajada� smako�yki, jakie mu znosili jego wyznawcy.
McCabe tymczasem powo�ywa� bezrobotnych, czyli praktycznie ca�� ludno��, do wielkich polowa� na Bokonona.
Mniej wi�cej co sze�� miesi�cy McCabe og�asza� tryumfalnie, �e Bokonon jest otoczony stalowym pier�cieniem ob�awy, kt�ry zaciska si� nieub�aganie.
A potem ludzie kieruj�cy nieub�aganym pier�cieniem musieli meldowa� w�ciekaj�cemu si� McCabe'owi, �e Bokonon znowu dokona� rzeczy niemo�liwej.
Uciek�, wyparowa�, znowu b�dzie �y� i naucza�. Cud!
79. CO SI� STA�O Z DUSZ� MCCABE'A
- McCabe i Bokonon nie potrafili podnie�� tego, co si� powszechnie nazywa stop� �yciow� - m�wi� dalej Castle. - �ycie by�o nadal kr�tkie, n�dzne i nikczemne.
Ale teraz ludzie nie musieli ju� my�le� wy��cznie o brutalnej rzeczywisto�ci. Ludzie byli coraz szcz�liwsi, w miar� jak rozrasta�a si� legenda o okrutnym tyranie w stolicy i dobrym �wi�tym w d�ungli. Wszyscy otrzymali prac� jako aktorzy w sztuce, kt�ra by�a bliska ich sercu, w sztuce, kt�r� ka�dy cz�owiek, pod ka�d� szeroko�ci� geograficzn� m�g� zrozumie� i oklaskiwa�.
- W ten spos�b �ycie sta�o si� dzie�em sztuki - zauwa�y�em zdumiony.
- To prawda. By� tylko jeden szkopu� w tym wszystkim.
- Tak? Jaki?
- Sztuka stawia�a niezwykle wysokie wymagania parze g��wnych aktor�w. Jako m�odzi ludzie obaj byli bardzo do siebie podobni, ka�dy z nich mia� w sobie co� z anio�a i co� z rozb�jnika.
Ich role w sztuce wymaga�y jednak, aby Bokonon pozby� si� swojej zb�jeckiej po�owy, a McCabe swojej po��wki anielskiej. Obaj zap�acili straszliw� cen� za szcz�cie swego ludu: McCabe pozna� cierpienia tyrana, a Bokonon cierpienia �wi�tego. Praktycznie rzecz bior�c obaj stali si� nienormalni.
Castle zgi�� wskazuj�cy palec lewej r�ki.
- I wtedy ludzie naprawd� zacz�li umiera� na haku.
- Ale Bokonon nigdy nie zosta� schwytany? - spyta�em.
- McCabe nigdy nie posun�� si� tak daleko w swoim szale�stwie. Nigdy nie pr�bowa� z�apa� Bokonona naprawd�. M�g� to zrobi� bez wi�kszego trudu.
- Dlaczego?
- McCabe mia� zawsze na tyle rozumu, �eby wiedzie�, �e bez �wi�tego cz�owieka, z kt�rym toczy� wojn�, jego istnienie straci�oby sens. "Papa" Monzano r�wnie� to rozumie.
- Czy ludzie nadal umieraj� na haku?
- To zawsze ko�czy si� �mierci�.
- Chodzi mi o to, czy "Papa" rzeczywi�cie utrzymuje ten rodzaj egzekucji?
- Ka�e wiesza� kogo� raz na dwa lata, �eby trzyma� kocio� pod par�, �e tak powiem.
Castle westchn��, spogl�daj�c na wieczorne niebo.
- Tak kr�ci si� ten �wiat,
- Prosz�?
- My, bokononi�ci, m�wimy tak, kiedy widzimy, �e wok� nas dziej� si� r�ne dziwne i niezrozumia�e rzeczy.
- Pan? - spyta�em zdumiony. - Pan te� jest bokononist�?
Castle popatrzy� na mnie spokojnie.
- Pan te�. Tylko pan jeszcze o tym nie wie.
80. PO�AWIACZE ODPADK�W
Angela i Newt znajdowali si� na wysuni�tym tarasie wraz z Julianem Castle i ze mn�. Pili�my koktajle. Frank nadal nie dawa� znaku �ycia.
Zar�wno Angela, jak i Newt sprawiali wra�enie os�b, kt�re nie wylewaj� za ko�nierz. Castle powiedzia� mi, �e hulaszcze �ycie w m�odo�ci przyp�aci� jedn� nerk� i teraz musi si�, niestety, ogranicza� do lemoniady.
Po kilku kieliszkach Angela zacz�a biada� nad tym, jak niesprawiedliwie �ycie obesz�o si� z jej ojcem.
- On tyle da� �wiatu, a �wiat jemu tak ma�o - m�wi�a.
Za��da�em jakich� konkretnych przyk�ad�w tego sk�pstwa �wiata i w odpowiedzi us�ysza�em kilka �cis�ych liczb.
- Firma General Forge and Foundry wyp�aca�a ojcu premi� w wysoko�ci czterdziestu pi�ciu dolar�w za ka�dy patent zg�oszony w wyniku jego bada�. Tak� sam� premi� patentow� jak ka�demu innemu pracownikowi firmy - Angela potrz�sn�a smutnie g�ow�. - Czterdzie�ci pi�� dolar�w! A niech pan tylko pomy�li, czego dotyczy�y niekt�re z tych patent�w!
- Tak - powiedzia�em. - My�l�, �e opr�cz tego dostawa� te� pensj�.
- Najwy�sza jego pensja nie przekroczy�a nigdy dwudziestu o�miu tysi�cy dolar�w rocznie.
- Wydaje mi si�, �e to zupe�nie nie�le.
Angela poczu�a si� dotkni�ta do �ywego.
- Czy wie pan, ile zarabiaj� gwiazdy filmowe?
- Czasami bardzo du�o.
- Czy wie pan, �e doktor Breed zarabia� o dziesi�� tysi�cy rocznie wi�cej ni� ojciec?
- To ju� oczywista niesprawiedliwo��.
- Mam ju� do�� tych niesprawiedliwo�ci.
By�a tak zdenerwowana, �e czym pr�dzej zmieni�em temat. Spyta�em Juliana Castle, co wed�ug niego sta�o si� z obrazem, kt�ry wyrzuci� do wodospadu.
- W dole le�y wioska - powiedzia� Castle. - Nie wi�cej ni� pi�� do dziesi�ciu chat. Nawiasem m�wi�c tam w�a�nie urodzi� si� "Papa" Monzano. Wodospad wpada tam do wielkiej kamiennej misy.
Mieszka�cy wioski przegrodzili szczerb� w tej misie g�st� drucian� siatk�. Woda przelewa si� przez t� szczerb�, daj�c pocz�tek strumieniowi.
- I my�li pan, �e obraz Newta utkwi� w tej siatce? - spyta�em.
- Nie wiem, czy pan zauwa�y�, �e ten kraj jest raczej biedny - powiedzia� Castle. - Nic d�ugo w tej siatce nie le�y. My�l�, �e obraz Newta suszy si� teraz na s�o�cu razem z niedopa�kiem mojego cygara. Cztery stopy kwadratowe lepkiego p��tna, cztery potrzaskane i pokrzywione listwy, kilka gwo�dzi i kawa�ek cygara. W sumie zupe�nie niez�y po��w dla jakiego� kompletnego n�dzarza.
- Czasami chce mi si� po prostu krzycze� - powiedzia�a Angela - kiedy sobie pomy�l�, ile zarabiaj� niekt�rzy ludzie, a ile p�acili memu ojcu za to wszystko, co on im dawa�.
Zbiera�o jej si� na p�acz.
- Nie p�acz - poprosi� �agodnie Newt.
- Kiedy to jest silniejsze ode mnie.
- Id� po sw�j klarnet. To ci zawsze pomaga.
Pocz�tkowo s�dzi�em, �e to �art, ale z reakcji Angeli zorientowa�em si�, �e propozycja by�a powa�na i sensowna.
- Kiedy wpadn� w taki nastr�j - zwr�ci�a si� do Castle'a i do mnie - jest to jedyna rzecz, kt�ra mo�e mi pom�c.
Angela by�a jednak zbyt nie�mia�a, �eby zagra� tak ni z tego, ni z owego. Musieli�my d�ugo j� prosi� i wypi�a jeszcze dwa kieliszki, zanim si� wreszcie zgodzi�a.
- Jest naprawd� cudowna - obiecywa� ma�y Newt.
- Bardzo chcia�bym pani� us�ysze� - m�wi� Castle.
- Dobrze - powiedzia�a wreszcie Angela wstaj�c niepewnie. - Dobrze, zagram.
Kiedy posz�a po klarnet, Newt przeprosi� nas za jej zachowanie.
- Ma za sob� ci�kie prze�ycia - powiedzia�. - Potrzebuje spokoju.
- Czy chorowa�a? - spyta�em.
- Jej m�� jest dla niej okropny - powiedzia� Newt. Wida� by�o, �e nienawidzi przystojnego m�odego m�a Angeli, odnosz�cego niezwyk�e sukcesy Harrisona C. Connersa, prezesa firmy Fabri-Tek.
- Rzadko kiedy przychodzi do domu, a jak ju� przyjdzie, to pijany i ca�y wysmarowany szmink�.
- Na podstawie tego, co mi m�wi�a, wyobrazi�em sobie, �e to szcz�liwe ma��e�stwo - powiedzia�em.
Ma�y Newt wyci�gn�� przed siebie r�ce i rozczapierzy� palce.
- Widzi pan kota? Widzi pan ko�ysk�?
81. BIA�A NARZECZONA DLA SYNA KONDUKTORA
Nie mia�em poj�cia, czego oczekiwa� od gry Angeli. Nikt nie m�g� tego przewidzie�.
By�em przygotowany na co� patologicznego, ale nie oczekiwa�em od tej choroby takiej g��bi, gwa�towno�ci i pi�kna prawie nie do zniesienia.
Angela zwil�y�a i ogrza�a ustnik, ale nie zagra�a ani jednej pr�bnej nuty. Oczy zasz�y jej mg��, a d�ugie, ko�ciste palce nerwowo przebiega�y po klapkach klarnetu.
Czeka�em niecierpliwie i przypomnia�em sobie to, co mi opowiedzia� Marvin Breed - �e jedyn� ucieczk� Angeli przed nud� �ycia w domu ojca by�y chwile, kiedy zamyka�a si� w swoim pokoju i gra�a przy muzyce z p�yt.
Newt nastawi� d�ugograj�c� p�yt� na du�ym gramofonie w pokoju przylegaj�cym do tarasu. Wr�ci� i poda� mi kopert� p�yty.
P�yta nazywa�a si� Cat House Piano. By�o to solo na fortepian w wykonaniu Meade'a Luxa Lewisa.
Poniewa� Angela chc�c wczu� si� w nastr�j pozwoli�a pierwszy kawa�ek zagra� samemu Lewisowi, zd��y�em wyczyta� z koperty nieco wiadomo�ci o nim.
"Lewis, urodzony w Louisville, stan Kentucky, w roku 1905, zainteresowa� si� muzyk� dopiero w szesnastym roku �ycia, kiedy otrzyma� w prezencie od ojca skrzypce. W rok p�niej m�ody Lewis us�ysza� przypadkiem pianist� Jimmy Vanceya. �To by�o naprawd� co�� - wspomina Lewis. Wkr�tce Lewis zacz�� si� uczy� gra� boogie-woogie, przejmuj�c wszystko, co si� da�o, od starszego nieco Vanceya, kt�ry a� do swojej �mierci pozosta� bliskim przyjacielem i mistrzem Lewisa. Poniewa� jego ojciec by� konduktorem na kolei i Lewis wraz z rodzin� mieszka� w pobli�u linii kolejowej, rytm poci�g�w wszed� w krew m�odego Lewisa, kt�ry skomponowa� klasyczne ju� obecnie boogie-woogie na fortepian, znane pod nazw� Honky Tonk Train Blues."
Oderwa�em wzrok od swojej lektury. Pierwsza melodia dobiega�a ko�ca. Ig�a gramofonu przebywa�a powoli przestrze� dziel�c� j� od nast�pnego kawa�ka, kt�ry, jak si� dowiedzia�em z koperty, nosi� nazw� Dragon Blues.
Meade Lux Lewis zagra� zaledwie cztery takty, kiedy w��czy�a si� Angela Hoenikker.
Gra�a z zamkni�tymi oczami.
By�em oszo�omiony.
Angela by�a wspania�a.
Improwizowa�a do muzyki syna kolejarza; przechodzi�a od melodyjnej liryki do chrapliwej lubie�no�ci, od przejmuj�cej l�kliwo�ci wystraszonego dziecka do widze� narkomana.
Jej glissanda opowiada�y o niebie, piekle i tym wszystkim, co jest mi�dzy nimi.
Taka muzyka w zestawieniu z tak� kobiet� mog�a by� wyt�umaczona tylko przypadkiem schizofrenii albo op�tania.
W�osy zje�y�y mi si� na g�owie, zupe�nie jakby Angela tarza�a si� po pod�odze tocz�c pian� z ust i mamrocz�c po babilo�sku.
Kiedy muzyka ucich�a, krzykn��em do Juliana Castle, kt�ry r�wnie� s�ucha� w os�upieniu:
- M�j Bo�e, oto jakie jest �ycie! Kt� potrafi zrozumie� z niego cho�by odrobin�!
- Daremny trud - powiedzia� Castle. - Niech pan po prostu udaje, �e pan rozumie.
- Bardzo dobra rada - powiedzia�em trac�c nagle ca�y entuzjazm. Castle zacytowa� kolejny wiersz:
Tygrys polowa� musi
I lata� musi ptak,
A cz�owiek musi si� g�owi�: czemu? dlaczego? jak?
A� kiedy� tygrys za�nie
I ptak na ga��� sfrunie,
A cz�owiek wm�wi sobie, �e wszystko ju� rozumie.
- Sk�d to? - spyta�em.
- Sk�d, je�li nie z Ksi�gi Bokonona?
- Chcia�bym j� kiedy� przeczyta�.
- Egzemplarze jej s� bardzo rzadkie - powiedzia� Castle. - Nigdy nie by�a wydrukowana. Jest przepisywana odr�cznie. I oczywi�cie nie ma czego� takiego jak pe�ne wydanie, gdy� Bokonon codziennie dodaje co� nowego.
- Religia! - krzykn�� pogardliwie ma�y Newt.
- Prosz�? - spyta� Castle.
- Widzi pan kota? - spyta� Newt. - Widzi pan ko�ysk�?
82. ZAH-MAH-KI-BO
Genera� major Franklin Hoenikker nie przyby� na kolacj�.
Zatelefonowa� i o�wiadczy�, �e chce rozmawia� tylko ze mn� i z nikim innym. Powiedzia� mi, �e czuwa przy �o�u "Papy" i �e "Papa" umiera w strasznych cierpieniach. M�wi� g�osem cz�owieka samotnego i przestraszonego.
- Mo�e w takim razie pojad� do swojego hotelu - powiedzia�em - i spotkamy si�, kiedy kryzys minie.
- Nie, nie, nie. Prosz� zosta� na miejscu! Chc�, �eby by� pan tam, gdzie b�d� m�g� natychmiast skontaktowa� si� z panem.
Ba� si�, �e mu gdzie� zgin�. Nie maj�c poj�cia, sk�d bierze si� to jego zainteresowanie moj� osob�, ja te� poczu�em strach.
- Czy mo�e mi pan powiedzie� z grubsza, o co chodzi? - spyta�em.
- Nie przez telefon.
- Czy to ma zwi�zek z pa�skim ojcem?
- Chodzi o pana.
- O co�, co zrobi�em?
- O co�, co pan zrobi.
Us�ysza�em w s�uchawce gdakanie kury. Potem otworzono drzwi i rozleg�y si� d�wi�ki ksylofonu. By�a to znowu melodia Gdy ko�czy si� dzie�. Potem drzwi zamkni�to i muzyka ucich�a.
- By�bym bardzo wdzi�czny, gdyby da� mi pan przynajmniej do zrozumienia, na czym ma polega� to moje zadanie, tak �ebym m�g� si� przygotowa� - powiedzia�em.
- Zah-mah-ki-bo.
- Co?
- To taki bokononistyczny termin.
- Nie znam �adnych bokononistycznych termin�w.
- Czy jest tam Julian Castle?
- Jest.
- Niech pan jego zapyta - powiedzia� Frank. - Musz� ju� i��.
Frank od�o�y� s�uchawk�. Spyta�em wi�c Juliana Castle, co to znaczy zah-mah-ki-bo.
- Chce pan us�ysze� prost� odpowied� czy pe�n�?
- Zacznijmy od prostej.
- Przeznaczenie, nieunikniony los.
83. DOKTOR SCHLICHTER VON KOENIGSWALD WYR�WNUJE RACHUNEK
- Rak - stwierdzi� Julian Castle, kiedy w czasie obiadu opowiedzia�em mu, �e "Papa" umiera w m�kach.
- Rak czego?
- Prawie wszystkiego. M�wi pan, �e on dzi� zemdla� na trybunie honorowej?
- Ale� tak - powiedzia�a Angela.
- To skutek narkotyk�w - o�wiadczy� Castle. - Doszed� teraz do tego, �e narkotyki i b�l r�wnowa�� si� nawzajem. Zwi�kszenie dawki narkotyk�w oznacza�oby pewn� �mier�.
- My�l�, �e sam bym si� zabi� - mrukn�� Newt.
Siedzia� w czym� w rodzaju wysokiego sk�adanego fotela, kt�ry wsz�dzie z sob� zabiera�. By� on zrobiony z aluminiowych rurek i z p��tna.
- Lepsze to ni� siedzie� na s�owniku, atlasie i ksi��ce telefonicznej - powiedzia� rozk�adaj�c sw�j fotel.
- Tak w�a�nie zrobi� kapral McCabe - powiedzia� Castle. - Mianowa� swego kamerdynera nast�pc� i strzeli� sobie w �eb.
- Te� rak? - spyta�em.
- Na pewno nie wiem, ale nie przypuszczam. Wed�ug mnie zniszczy�a go konieczno�� czynienia wy��cznie z�a. Wszystko to by�o jeszcze przed moim przybyciem.
- Co za weso�y temat do rozmowy - powiedzia�a Angela.
- Wszyscy chyba zgodz� si� ze mn�, �e �yjemy w weso�ych czasach - powiedzia� Castle.
- A ja my�l�, �e po�wi�caj�c swoje �ycie dla dobra innych ma pan wi�cej powod�w do rado�ci z �ycia ni� inni ludzie - powiedzia�em.
- Mia�em te� kiedy� jacht.
- Nie rozumiem.
- Posiadacz jachtu r�wnie� ma wi�cej powod�w do rado�ci ni� pozostali ludzie.
- Je�li to nie pan jest lekarzem "Papy", to kto go leczy?
- Jeden z moich lekarzy, niejaki doktor Schlichter von Koenigswald.
- Niemiec?
- Mniej wi�cej. By� przez czterna�cie lat w SS, w tym przez sze�� lat jako lekarz obozowy w O�wi�cimiu.
- Odprawia teraz pokut� w Domu Nadziei i Mi�osierdzia?
- Tak - odpowiedzia� Castle - i robi wielkie post�py, ratuj�c ludziom �ycie na prawo i na lewo.
- To dobrze.
- Tak. Je�li b�dzie nadal odrabia� straty z tak� szybko�ci�, pracuj�c dzie� i noc, to liczba ludzi, kt�rym uratuje �ycie, zr�wna si� z liczb� ludzi, kt�rych wys�a� na tamten �wiat, w roku trzytysi�cznym dziesi�tym.
84. ZACIEMNIENIE
W trzy godziny po kolacji Franka nadal nie by�o. Julian Castle przeprosi� i odjecha� do swego Domu Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli.
Angela, Newt i ja siedzieli�my na wisz�cym tarasie. Pi�knie wygl�da�y w dole �wiat�a Bolivaru. Na dachu dworca lotniczego Monzano wznosi� si� wielki, iluminowany krzy�. Poruszany motorem obraca� si� powoli, atakuj�c cztery strony �wiata swoj� zelektryfikowan� pobo�no�ci�.
Na wyspie by�y jeszcze inne �r�d�a �wiat�a, na p�noc od nas. G�ry zas�ania�y przed nami same �wiat�a, ale widzieli�my ich odblask na niebie. Spyta�em Stanleya, kamerdynera Franka Hoenikkera, co to za �wiat�a.
Wskaza� mi je od lewej do prawej:
- Dom Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli, pa�ac "Papy", Fort Jezus.
- Fort Jezus?
- Ob�z �wiczebny naszych �o�nierzy.
- Nazwano go imieniem Jezusa Chrystusa?
- Oczywi�cie. A c� w tym z�ego?
Na p�nocy ukaza�o si� nowe �r�d�o �wiat�a, kt�re ros�o z ka�d� chwil�. Zanim zd��y�em spyta�, co to takiego, okaza�o si�, �e s� to reflektory samochod�w wje�d�aj�cych na prze��cz. �wiat�a zbli�a�y si� w nasz� stron�. By� to ca�y konw�j, sk�adaj�cy si� z pi�ciu ameryka�skich ci�ar�wek. Na dachach kabin sta�y gotowe do strza�u ci�kie karabiny maszynowe.
Ci�ar�wki zajecha�y przed dom i natychmiast wysypali si� z nich �o�nierze. Od razu przyst�pili do pracy, kopi�c okopy i gniazda dla karabin�w maszynowych. Wyszed�em ze Stanleyem, aby spyta� dowodz�cego oficera, co si� w�a�ciwie dzieje.
- Otrzymali�my rozkaz, aby ochrania� nast�pnego prezydenta San Lorenzo - wyja�ni� oficer w miejscowym dialekcie.
- Nie ma go tutaj - poinformowa�em go.
- Nic mi na ten temat nie wiadomo. Mam rozkaz, aby si� tu okopa�. To wszystko, co wiem.
Powiedzia�em o wszystkim Angeli i Newtowi.
- Czy s�dzi pan, �e jest jakie� niebezpiecze�stwo? - zwr�ci�a si� do mnie Angela.
- Ja sam jestem tu obcy - powiedzia�em. W tym momencie nast�pi�a awaria elektryczno�ci. Na ca�ej wyspie zgas�o �wiat�o.
85. STEK BZDUR
S�u��cy wnie�li lampy naftowe, uspokajaj�c nas, �e przerwy w dop�ywie pr�du s� na San Lorenzo czym� pospolitym i nie ma powodu do obaw. Ja jednak nie potrafi�em pokona� niepokoju od czasu, kiedy us�ysza�em od Franka o moim zah-mah-ki-bo.
Odnios�em wra�enie, �e moja wolna wola liczy si� w tym wszystkim nie wi�cej ni� wolna wola wieprzka p�dzonego do rze�ni w Chicago.
Przypomnia� mi si� kamienny anio� z Ilium.
Z zewn�trz dobiega�y odg�osy pracy �o�nierzy: brz�k, stukot, okrzyki.
Nie potrafi�em skupi� si� na rozmowie Angeli i Newta, mimo �e temat by� interesuj�cy. Dowiedzia�em si�, �e ich ojciec mia� identycznego brata-bli�niaka. Angela i Newt nigdy go nie widzieli. Nazywa� si� Rudolf. Kiedy po raz ostatni mieli o nim wiadomo�ci, zajmowa� si� produkcj� pozytywek w Zurychu, w Szwajcarii.
- Ojciec rzadko kiedy o nim wspomina� - powiedzia�a Angela.
- Ojciec w og�le rzadko o kim� wspomina� - doda� Newt.
Okaza�o si�, �e stary Hoenikker mia� r�wnie� siostr�. Nazywa�a si� Celia i prowadzi�a hodowl� sznaucer�w olbrzymich w miejscowo�ci Shelter Island w stanie Nowy Jork.
- Zawsze przysy�a nam kartki z �yczeniami na �wi�ta - powiedzia�a Angela.
- Ze zdj�ciem sznaucera olbrzymiego - doda� ma�y Newt.
- To dziwne, jacy r�ni ludzie rodz� si� w tej samej rodzinie - zauwa�y�a Angela.
- Bardzo trafna uwaga - zgodzi�em si�, po czym po�egna�em to b�yskotliwe towarzystwo i spyta�em Stanleya, czy nie znajdzie si� gdzie� w domu egzemplarz Ksi�gi Bokonona.
Stanley najpierw udawa�, �e nie rozumie, o co chodzi. Potem mrucza�, �e Ksi�ga Bokonona to �wi�stwo i �e ka�dy, kto j� czyta, powinien zawisn�� na haku. Wreszcie przyni�s� mi egzemplarz, le��cy na nocnym stoliku Franka.
By�a to ci�ka ksi�ga, rozmiar�w porz�dnego s�ownika.
Pisana by�a r�cznie. Przetaszczy�em j� do swojej sypialni, na swoje skalne �o�e.
Ksi�ga nie mia�a skorowidza i moje poszukiwania znaczenia s�owa zah-mah-ki-bo nie by�y �atwe; prawd� m�wi�c, by�y wr�cz bezowocne tej nocy.
Dowiedzia�em si� kilku rzeczy, kt�re jednak niczego nie wyja�nia�y. Pozna�em na przyk�ad bokononistyczn� kosmogoni�, wed�ug kt�rej Borasisi, s�o�ce, ob�apia�o Pabu, czyli ksi�yc, w nadziei, �e Pabu urodzi mu ogniste dziecko.
Ale biedna Pabu rodzi�a dzieci zimne, bez ognia, i Borasisi ze wstr�tem odpycha� je od siebie. By�y to planety, kt�re z bezpiecznej odleg�o�ci okr��a�y swego gniewnego ojca.
Potem r�wnie� biedna Pabu zosta�a odepchni�ta i zamieszka�a ze swoim ulubionym dzieckiem, kt�rym by�a Ziemia. Pabu upodoba�a sobie Ziemi�, poniewa� na Ziemi byli ludzie, kt�rzy wznosili ku niej wzrok i darzyli j� sympati�.
Co s�dzi� Bokonon o swojej w�asnej kosmogonii?
"Foma! �garstwo! - pisa�. - Stek bzdur!"
86. DWA MA�E TERMOSY
Trudno w to uwierzy�, ale widocznie zasn��em - bo jak�e inaczej mog�aby mnie obudzi� seria huk�w i pow�d� �wiate�?
Zerwa�em si� z ��ka przy pierwszym huku i rzuci�em si� p�dem w g��b domu ze �lep� gorliwo�ci� cz�onka ochotniczej stra�y po�arnej.
Wpad�em na Angel� i Newta, kt�rzy r�wnie� wyskoczyli ze swoich ��ek.
Stali�my og�upiali, usi�uj�c zorientowa� si� w koszmarnej kakofonii d�wi�k�w wype�niaj�cych dom, i stopniowo zdali�my sobie spraw�, �e pochodz� one z radia, elektrycznej maszyny do zmywania naczy�, hydroforu i wszystkich innych urz�dze�, kt�re o�y�y nagle, kiedy w��czono z powrotem pr�d.
Byli�my ju� na tyle obudzeni, �eby zda� sobie spraw� ze �mieszno�ci sytuacji, z tego, �e zareagowali�my bardzo po ludzku na co�, co zdawa�o si� grozi� �miertelnym niebezpiecze�stwem, a by�o tylko tworem naszej wyobra�ni. I �eby okaza� swoj� w�adz� nad iluzorycznym przeznaczeniem, wy��czy�em radio.
Wybuchn�li�my �miechem i dla ratowania twarzy zacz�li�my prze�ciga� si� w pozowaniu na wielkich znawc�w natury ludzkiej i b�yskotliwych humoryst�w.
Newt wyprzedzi� wszystkich, u�wiadamiaj�c mi, �e �ciskam w r�kach sw�j paszport, portfel i zegarek. Nie mia�em poj�cia, co schwyci�em w obliczu �mierci - nie zdawa�em sobie sprawy, �e w og�le trzymam co� w r�kach.
Odparowa�em cios pytaj�c ze �miechem, dlaczego Angela i Newt trzymaj� identyczne, czerwono-szare termosy, o obj�to�ci mniej wi�cej trzech fili�anek kawy.
Nie zdawali sobie z tego sprawy. Ze zdumieniem stwierdzili, �e trzymaj� w r�kach te termosy.
Nowe huki na dworze zaoszcz�dzi�y im wyja�nie�. Postanowi�em natychmiast sprawdzi�, co jest przyczyn� ha�asu, i z brawur� r�wnie nieuzasadnion� jak m�j wcze�niejszy l�k wyjrza�em, aby stwierdzi�, �e to Frank Hoenikker d�ubie co� przy generatorze zmontowanym na ci�ar�wce.
To on w�a�nie by� nowym �r�d�em pr�du dla naszego domu. Silnik spalinowy, dostarczaj�cy energii, dymi� i kicha�. Frank usi�owa� go wyregulowa�.
Boska Mona przyjecha�a z nim razem. Przygl�da�a mu si�, jak zawsze powa�na.
- O, przecie� ja mam dla pana nowin�! - krzykn�� na m�j widok i pierwszy wszed� do domu.
Angela i Newt nadal byli w salonie, ale jakim� cudem zdo�ali pozby� si� swoich zagadkowych termos�w.
Termosy te zawiera�y oczywi�cie spadek po doktorze Feliksie Hoenikkerze, czyli cz�stki wampetera mojego karassu, czyli bry�ki lodu-9.
Frank wzi�� mnie na stron�.
- Czy obudzi� si� pan na dobre?
- Jak najbardziej.
- To dobrze, bo musimy natychmiast odby� powa�n� rozmow�.
- Prosz� zaczyna�.
- To rozmowa w cztery oczy - powiedzia� Frank i poprosi� Mon�, aby posz�a do swojego pokoju. - Zawo�amy ci�, jak b�dziesz nam potrzebna - powiedzia�.
Spojrza�em na Mon� i poczu�em, �e jeszcze nikt nigdy nie by� mi tak potrzebny.
87. JESTEM R�WNY GO��
Franklin Hoenikker, ze swoj� buzi� skrzywionego dziecka, m�wi� jako� cicho i bez przekonania. W wojsku powiadaj� o takim, �e ma g�os jak z dupy w�os. Pasowa�o to jak ula� do genera�a Hoenikkera. Lata dzieci�stwa, kt�re sp�dzi� jako milcz�cy Tajny Agent X-9, nie da�y mu okazji do �wiczenia si� w rozmowach.
Teraz, chc�c rozmawia� serdecznie i przekonuj�co, zasypywa� mnie wy�wiechtanymi wyra�onkami w rodzaju, "wida�, �e pan jest r�wny go��" i "bez mowy-trawy".
Zaprowadzi� mnie do swojej, jak si� wyrazi�, "meliny", �eby�my mogli "wy�o�y� kaw� na �aw� i mie� to z g�owy".
Zeszli�my po wykutych w skale stopniach do naturalnej jaskini mieszcz�cej si� pod wodospadem. Sta�o tam kilka sto��w kre�larskich, trzy jasne, ascetyczne skandynawskie krzes�a oraz biblioteka pe�na ksi��ek o architekturze w j�zyku niemieckim, francuskim, fi�skim, w�oskim i angielskim.
Wszystko to by�o o�wietlone elektrycznym �wiat�em, pulsuj�cym w takt sapi�cego generatora.
Najbardziej zadziwiaj�c� rzecz� w tej jaskini by�y naskalne rysunki, wykonane farbami pierwotnych ludzi: ochr�, glin� i w�glem, z rozmachem i fantazj� przedszkolaka. Nie musia�em pyta� Franka o wiek tych malowide�. Mog�em go sam okre�li� na podstawie tematu. Rysunki nie przedstawia�y mamut�w, tygrys�w szablastych ani ityfalicznych nied�wiedzi jaskiniowych.
Na wszystkich rysunkach wyst�powa�a w niezliczonych wariantach Mona Aamons Monzano jako ma�a dziewczynka.
- Czy... czy tutaj pracowa� ojciec Mony? - spyta�em.
- Tak. To on jest tym Finem, kt�ry zaprojektowa� Dom Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli.
- Wiem.
- Ale nie o tym chcia�em z panem rozmawia�.
- Czy chodzi mo�e o pa�skiego ojca?
- Chodzi o pana. - Frank po�o�y� mi r�k� na ramieniu i spojrza� mi w oczy. Chcia� w ten spos�b stworzy� nastr�j intymnego porozumienia, ale wywo�a� tylko we mnie uczucie odrazy. Jego g�owa wygl�da�a jak o�lepiona �wiat�em cudaczna ma�a sowa, siedz�ca na wysokim bia�ym s�upie.
- Mo�e przejdziemy od razu do rzeczy?
- Nie ma sensu owija� w bawe�n� - powiedzia� Frank. - Znam si� troch� na ludziach i widz�, �e z pana jest r�wny go��.
- Dzi�kuj�.
- My�l�, �e mi�dzy nami mo�emy nazywa� rzeczy po imieniu.
- Bez w�tpienia.
- Nasze interesy si� zaz�biaj�.
Poczu�em ulg�, kiedy zdj�� r�k� z mojego ramienia. Z��czy� palce obu r�k na kszta�t tryb�w dw�ch k� z�batych. Jedna r�ka mia�a, jak s�dz�, przedstawia� jego, a druga mnie.
- Jeste�my sobie nawzajem potrzebni - powiedzia� i poruszy� palcami, demonstruj�c mi dzia�anie k� z�batych.
Milcza�em przez chwil�, nie zdradzaj�c niczym swojej dezaprobaty.
- Rozumie pan, co mam na my�li? - spyta� wreszcie Frank.
- Pan i ja mamy co� wsp�lnie zrobi�, czy tak?
- Tak jest! - klasn�� w r�ce Frank. - Pan jest cz�owiekiem �wiatowym, przyzwyczajonym do publicznych wyst�pie�, ja za� jestem specem od techniki, przyzwyczajonym do manipulowania za kulisami.
- Sk�d mo�e pan wiedzie�, jaki ja jestem? Przecie� dopiero co si� poznali�my.
- Pa�skie ubranie, spos�b wyra�ania si�... - Po�o�y� mi z powrotem r�k� na ramieniu. - Wida� od razu, �e z pana jest r�wny go��!
- Ju� pan to m�wi�.
Frank mia� nadziej�, �e z entuzjazmem podchwyc� jego my�l, ale ja wci�� jeszcze by�em w lesie.
- Czy mam rozumie�, �e chce mi pan zaproponowa� jak�� prac� tutaj, na San Lorenzo? - spyta�em.
Frank klasn�� w d�onie. By� zachwycony.
- Tak jest! Co by pan powiedzia� na sto tysi�cy dolar�w rocznie?
- Wielki Bo�e! - krzykn��em. - Co mam robi� za te pieni�dze?
- Prawie nic. Co wiecz�r b�dzie pan pija� ze z�otych puchar�w i jada� ze z�otych talerzy. I b�dzie pan mia� w�asny pa�ac.
- Co to za posada?
- Prezydenta Republiki San Lorenzo.
88. DLACZEGO FRANK NIE M�G� ZOSTA� PREZYDENTEM?
- Ja mam by� prezydentem? - wyj�ka�em.
- A kt� inny? - Bzdura!
- Nie mo�e pan odmawia� tak bez zastanowienia - powiedzia� Frank, wpatruj�c si� we mnie z napi�ciem.
- Nie!
- Przecie� pan si� nawet nie zastanowi�.
- Nie musz� si� zastanawia�, �eby wiedzie�, �e to szale�stwo.
Frank znowu z��czy� palce obu r�k.
- B�dziemy pracowa� razem. B�d� sta� zawsze za panem.
- Rozumiem. W ten spos�b jak mnie r�bn�, to i pan dostanie.
- Jak to r�bn�?
- Zastrzel�! Zamorduj�!
Frank by� zaskoczony.
- Dlaczego kto� mia�by do pana strzela�?
- �eby zosta� prezydentem.
Frank potrz�sn�� g�ow�.
- Nikt z mieszka�c�w San Lorenzo nie chce zosta� prezydentem - uspokoi� mnie. - To jest sprzeczne z ich religi�.
- Czy pa�ska religia tak�e na to nie pozwala? My�la�em, �e to pan ma by� nast�pnym prezydentem.
- Ja... - zaj�kn�� si� Frank speszony.
- Co pan? - spyta�em.
Frank spojrza� na �cian� spadaj�cej wody, kt�ra zas�ania�a otw�r jaskini.
- Wed�ug mnie dojrza�o�� polega na tym, �e cz�owiek wie, gdzie ko�cz� si� jego mo�liwo�ci.
W swoim okre�leniu dojrza�o�ci Frank zbli�y� si� do Bokonona. "Dojrza�o�� - powiada Bokonon - jest gorzkim rozczarowaniem, na kt�re nie ma lekarstwa, chyba �e uznamy za jakie� lekarstwo �miech."
- Zdaj� sobie doskonale spraw� ze swoich mo�liwo�ci - m�wi� dalej Frank. - Mam ten sam brak co ojciec.
- Tak?
- Mam mn�stwo znakomitych pomys��w podobnie jak i m�j ojciec - m�wi� Frank do wodospadu - i podobnie jak on nie umiem rozmawia� z lud�mi.
89. DUFFLA
- Wi�c jak, przyjmie pan t� posad�? - zapyta� z nadziej� w g�osie Frank.
- Nie.
- To mo�e pan zna kogo�, kto chcia�by j� przyj��?
Frank demonstrowa� klasyczny przyk�ad tego, co Bokonon nazywa duffl�. Duffla nast�puje wtedy, gdy losy wielu tysi�cy ludzi znajd� si� w r�ku stuppy. Stuppa oznacza pijane dziecko we mgle.
Roze�mia�em si�.
- Co w tym �miesznego?
- Prosz� nie zwraca� uwagi na m�j �miech - powiedzia�em. - jestem pod tym wzgl�dem nieco zboczony.
- �mieje si� pan ze mnie?
Potrz�sn��em g�ow�.
- Nie.
- S�owo honoru?
- S�owo honoru.
- Ze mnie zawsze si� wy�miewali.
- Mo�e si� panu zdawa�o?
- Przezywali mnie. To nie by�o z�udzenie.
- Ludzie s� czasem nietaktowni nie zdaj�c sobie z tego sprawy - zaproponowa�em bez wi�kszego przekonania.
- Wie pan, jak mnie przezywali?
- Nie.
- Wo�ali za mn�: "Hej, X-9, gdzie idziesz?"
- Nie wydaje mi si� to takie straszne.
- Tak mnie przezywali - m�wi� Frank, pogr��ony w ponurych wspomnieniach. - Tajny Agent X-9.
Nie przyzna�em si�, �e ju� o tym s�ysza�em.
- Gdzie idziesz, X-9? - powt�rzy� Frank.
Wyobrazi�em sobie tych prze�ladowc�w, wyobrazi�em sobie, dok�d zagna� ich los. Dowcipnisie pokrzykuj�cy wtedy na Franka teraz na pewno pos�usznie wykonywali �miertelnie nudn� prac� w zak�adach General Forge and Foundry, w firmie Si�a i �wiat�o albo w przedsi�biorstwie telefonicznym.
A tutaj, s�owo daj�, sta� przede mn� Tajny Agent X-9, genera� major, i proponowa� mi obj�cie posady kr�la. A wszystko to w jaskini pod tropikalnym wodospadem.
- Byliby nie�le zdziwieni, gdybym tak przystan�� i powiedzia� im, dok�d id�.
- Czy to znaczy, �e mia� pan jakie� przeczucia, dok�d pan dojdzie? - By�o to bokononistyczne pytanie.
- Szed�em do sklepu "U Jacka" - odpowiedzia�, nie zdaj�c sobie sprawy z zawodu, jaki mi sprawia.
- Ach, tak?
- Wiedzieli, dok�d id�, ale nie wiedzieli, co ja tam naprawd� robi�. By�aby to dla nich niez�a niespodzianka, szczeg�lnie dla dziewczyn. Dziewczyny my�la�y, �e ja nie mam poj�cia o kobietach.
- A co si� tam naprawd� dzia�o?
- Dzie� w dzie� r�n��em �on� Jacka. Dlatego stale zasypia�em w szkole na lekcjach. Dlatego nigdy w pe�ni nie rozwin��em swoich mo�liwo�ci.
Wreszcie oderwa� si� od swoich ponurych wspomnie�.
- Niech pan zostanie prezydentem San Lorenzo. Przy pa�skiej osobowo�ci b�dzie pan na pewno dobrym prezydentem. Bardzo prosz�!
90. JEDYNY WARUNEK
Noc, jaskinia, wodospad - i kamienny anio� z Ilium...
Dwie�cie pi��dziesi�t tysi�cy papieros�w, trzy tysi�ce litr�w alkoholu, dwie �ony i brak �ony...
I to, �e nigdzie nie czeka na mnie mi�o��...
I beznadziejna egzystencja marnego dziennikarzyny...
I Pabu, ksi�yc, i Borasisi, s�o�ce, i ich dzieci...
Wszystko to sprzysi�g�o si�, tworz�c jeden kosmiczny vin-dit, jedno pot�ne pchni�cie w obj�cia bokononizmu, w przekonanie, �e moim �yciem kieruje B�g, kt�ry zleca mi wykonanie jakiej� pracy.
Skapitulowa�em wewn�trznie, ulegaj�c temu, co wyda�o mi si� naciskiem mojego vin-ditu.
Wewn�trznie zgodzi�em si� zosta� nast�pnym prezydentem San Lorenzo.
Na zewn�trz jednak nadal zachowywa�em podejrzliw� ostro�no��.
- W tym wszystkim musi tkwi� jaki� podst�p - nie dawa�em za wygran�.
- Nic podobnego.
- Odb�d� si� wybory?
- Tu nigdy nie by�o wybor�w. Og�osimy po prostu, kto jest nowym prezydentem.
- I nikt nie b�dzie protestowa�?
- Tutaj nikt nie protestuje przeciwko niczemu. Ludzie nie interesuj� si� takimi sprawami. Nie zale�y im.
- Musi by� jaki� warunek?
- Jest co� w tym rodzaju - przyzna� Frank.
- Wiedzia�em! - Poczu�em, jak oddalam si� od swojego vin-ditu. - Co to za warunek? Na czym polega podst�p?
- Nie jest to, �ci�le rzecz bior�c, warunek, bo nie musi go pan spe�ni�, je�li pan nie chce. By�oby jednak lepiej, �eby pan si� zgodzi�.
- Chcia�bym wreszcie us�ysze�, o co chodzi.
- My�l�, �e je�li ma pan zosta� prezydentem, to powinien pan o�eni� si� z Mon�. Ale nie musi pan, je�li pan nie chce. Decyzja nale�y do pana.
- A czy ona si� zgodzi?
- Je�li zgodzi�a si� na mnie, to zgodzi si� i na pana. Musi si� pan tylko o�wiadczy�.
- Sk�d ta pewno�� ?
- W Ksi�dze Bokonona jest przepowiednia, �e Mona po�lubi nast�pnego prezydenta San Lorenzo - powiedzia� Frank.
91. MONA
Frank przyprowadzi� Mon� do jaskini jej ojca i zostawi� nas samych.
Pocz�tkowo rozmowa nie klei�a si�. By�em onie�mielony.
Mia�a na sobie b��kitn� sukienk�. Przezroczyst�. By�a to prosta sukienka, lu�no przewi�zana w pasie cieniutkim paseczkiem. Ca�a reszta to by�a Mona. Jej piersi by�y jak granaty czy inne tam owoce, ale najbardziej przypomina�y piersi m�odej kobiety.
Stopy mia�a prawie nagie. Paznokcie u n�g starannie polakierowane. A�urowe sanda�ki by�y z�ote.
- Dzie� dobry - wyj�ka�em. Serce wali�o mi jak m�otem, uszy p�on�y.
- Nie mo�na pope�ni� b��du - zapewni�a mnie Mona.
Nie wiedzia�em, �e jest to zwyczajowe powitanie, z jakim bokononi�ci zwracaj� si� do os�b nie�mia�ych. Dlatego te� zacz��em w odpowiedzi snu� gor�czkowe rozwa�ania na temat pope�niania b��d�w.
- M�j Bo�e, nie ma pani poj�cia, ile ja w swoim �yciu pope�ni�em b��d�w. Ma pani przed sob� mistrza �wiata w pope�nianiu b��d�w - papla�em. - Czy wie pani, co powiedzia� mi Frank przed chwil�?
- O mnie?
- O wszystkim, ale g��wnie o pani.
- Powiedzia� pewnie, �e mo�e mnie pan mie�, je�li pan zechce.
- Tak.
- To prawda.
- Ja... ja...
- Prosz�?
- Nie bardzo wiem, co powiedzie�.
- Boko-maru dobrze panu zrobi - zaproponowa�a Mona.
- Co?
- Prosz� zdj�� buty - zakomenderowa�a. I sama z nieopisanym wdzi�kiem zdj�a sanda�y.
Jestem cz�owiekiem �wiatowym i, jak sobie kiedy� podliczy�em mia�em ponad pi��dziesi�t trzy kobiety. Widzia�em kobiety rozbieraj�ce si� na wszystkie mo�liwe sposoby. Widzia�em, �e tak powiem, wszelkie warianty podnoszenia kurtyny przed przyst�pieniem do ostatniego aktu. A jednak tylko raz j�kn��em z wra�enia: kiedy Mona zdejmowa�a sanda�y.
Usi�owa�em rozwi�za� sznurowad�a. �aden nowo�eniec nie m�g�by popisa� si� gorzej. Zdj��em jeden but, ale drugi zasup�a�em beznadziejnie. Wreszcie zdar�em go bez rozwi�zywania.
Potem zdj��em skarpetki.
Mona siedzia�a ju� na pod�odze z wyprostowanymi nogami, opieraj�c si� na swych toczonych ramionach, z odchylon� g�ow� i przymkni�tymi oczami.
Mia�em przyst�pi� do mojego pierwszego... do mojego pierwszego... O, Bo�e...
Do mojego pierwszego boko-maru.
92. POETA OPIEWA SWOJE PIERWSZE BOKO-MARU
To nie s� s�owa Bokonona. To s� moje s�owa.
O s�odkie przywidzenie,
Niewidzialna mg�o...
Otom jest.
Moja dusza,
Tak bardzo st�skniona,
Od tak dawna samotna,
Czy zdarzy si�, �e drug�, bratni� dusz� spotka?
Nazbyt d�ugo
Kluczy�em i b��dzi�em z dala
Od miejsc, gdzie bratnie dusze
Spotyka� si� mog�.
O wy, moje podeszwy!
O ty, duszo moja!
Sp�y� w nie,
St�skniona duszo,
A zaznasz pieszczoty.
Mmmmm.
93. JAK OMAL NIE STRACI�EM SWOJEJ MONY
- Czy teraz �atwiej ci ze mn� rozmawia�? - spyta�a Mona.
- Tak jakbym ci� zna� od tysi�ca lat - wyzna�em. Czu�em, �e jestem bliski p�aczu.
- Kocham ci�, Mono.
- Kocham ci� - powiedzia�a z prostot�.
- Jakim g�upcem by� Frank!
- Dlaczego?
- Dlatego, �e ci� odda�.
- On mnie nie kocha�. Mia� si� ze mn� o�eni� wy��cznie na �yczenie "Papy". On kocha inn�.
- Kogo?
- Kobiet�, kt�r� zna� w Ilium.
T� szcz�liw� wybrank� musia�a by� �ona Jacka, w�a�ciciela sklepu dla majsterkowicz�w.
- Powiedzia� ci o tym?
- Dzisiaj, kiedy zwolni� mnie ze s�owa, abym mog�a wyj�� za ciebie.
- Mona?
- S�ucham?
- Czy... czy jest kto� jeszcze w twoim �yciu?
By�a zaskoczona.
- Wielu - powiedzia�a wreszcie.
- Czy jest kto�, kogo kochasz?
- Ja kocham wszystkich.
- Czy... tak samo jak mnie?
- Tak.
Robi�a wra�enie, jakby nie zdawa�a sobie sprawy, �e mo�e sprawi� mi b�l.
Wsta�em z pod�ogi, usiad�em na krze�le i zacz��em wk�ada� skarpetki i buty.
- I pewnie robisz z innymi to, co przed chwil� robi�a� ze mn�.
- Boko-maru?
- Tak, boko-maru.
- Oczywi�cie.
- Od dzisiaj masz tego z nikim innym nie robi� - o�wiadczy�em.
Jej oczy nape�ni�y si� �zami. By�a dumna ze swojej rozwi�z�o�ci i rozz�o�ci�a si� na mnie, �e pr�buj� wzbudzi� w niej poczucie wstydu.
- Ja daj� ludziom szcz�cie. Mi�o�� jest dobra.
- Jako tw�j m�� chc� mie� ca�� twoj� mi�o�� dla siebie.
Patrzy�a na mnie szeroko otwartymi oczami.
- Sin-wat! - zawo�a�a.
- Co to jest?
- Sin-wat! Cz�owiek, kt�ry chce ca�� mi�o�� dla siebie. To bardzo z�e.
- W ma��e�stwie, jak s�dz�, jest to rzecz bardzo dobra. Jedyna mo�liwa.
Mona nadal siedzia�a na pod�odze, ja za�, ju� w butach i skarpetkach, sta�em. Czu�em si� bardzo wysoki, chocia� nie jestem bardzo wysoki, i bardzo silny, chocia� nie jestem bardzo silny. I z podziwem s�ucha�em swego w�asnego g�osu. Brzmia�y w nim nowe, metaliczne nuty.
Przemawiaj�c nadal w�adczym tonem, zda�em sobie nagle spraw� z tego, co si� ze mn� dzieje. Zaczyna�em ju� rz�dzi�.
Powiedzia�em Monie, �e widzia�em, jak wykonywa�a swego rodzaju pionowe boko-maru z pilotem na trybunie w dniu mojego przyjazdu.
- Masz z nim sko�czy� - powiedzia�em. - Jak on si� nazywa?
- Nie wiem - szepn�a spuszczaj�c wzrok.
- A co z m�odym Filipem Castle?
- Chodzi ci o boko-maru?
- O wszystko. Z tego, co wiem, znacie si� od dziecka.
- Tak.
- Byli�cie oboje uczniami Bokonona?
- Tak.
Na my�l o tym znowu si� rozpromieni�a.
- My�l�, �e bokomarzyli�cie wtedy po ca�ych dniach?
- O, tak! - powiedzia�a rado�nie.
- Jego te� masz przesta� widywa�. Czy to jasne?
- Nie.
- Nie?
- Nie b�d� �on� sin-wata - powiedzia�a wstaj�c. - Do widzenia.
- Jak to "do widzenia"? - spyta�em za�amany.
- Bokonon uczy, �e to bardzo �le nie kocha� wszystkich jednakowo. A co m�wi twoja religia?
- Ja nie mam �adnej religii.
- A ja mam.
Przesta�em rz�dzi�.
- Widz� to - powiedzia�em.
- Do widzenia, cz�owieku bez religii.
uszy�a w kierunku schod�w.
- Mona...
Zatrzyma�a si�.
- S�ucham?
- Czy mog� przyj�� twoj� religi�?
- Oczywi�cie.
- Chc� j� przyj��.
- To dobrze. Kocham ci�.
- I ja te� ci� kocham - westchn��em.
94. NAJWY�SZA G�RA
I w ten spos�b o �wicie zar�czy�em si� z najpi�kniejsz� kobiet� �wiata. I zgodzi�em si� zosta� nast�pnym prezydentem San Lorenzo.
"Papa" jeszcze �y� i Frank uwa�a�, �e w miar� mo�no�ci powinienem otrzyma� jego b�ogos�awie�stwo. Tak wi�c po wschodzie Borasisi, czyli s�o�ca, Frank i ja wyruszyli�my do zamku "Papy" jeepem, kt�rego za��dali�my od �o�nierzy strzeg�cych nast�pnego prezydenta.
Mona zosta�a w domu Franka. Poca�owa�em j� �wi�tym poca�unkiem i pozwoli�em jej zasn�� �wi�tym snem.
Jechali�my z Frankiem przez g�ry, przez gaje dzikich drzew kawowych, maj�c po prawej r�ce p�omienny wsch�d s�o�ca.
Po raz pierwszy stan�a przede mn� w ca�ym swoim wielorybim majestacie G�ra McCabe'a, najwy�szy szczyt wyspy. By� to budz�cy groz� garb, jaki� wieloryb z dziwn� ska�k� na grzbiecie. W por�wnaniu do rozmiar�w wieloryba ska�ka wygl�da�a jak od�amek harpuna i wydawa�a si� tak nie zwi�zana z reszt� g�ry, �e spyta�em Franka, czy to jaka� budowla.
Frank powiedzia� mi, �e jest to formacja naturalna. Co wi�cej, o�wiadczy�, �e, o ile wie, noga cz�owieka nigdy nie stan�a na szczycie G�ry McCabe'a.
- Nie wygl�da na zbyt trudn� do zdobycia - zauwa�y�em. Poza ska�k� na szczycie jej zbocza nie by�y trudniejsze do pokonania ni� przeci�tne schody. A i sama ska�ka, przynajmniej z tej odleg�o�ci, zdawa�a si� mie� sporo dogodnych szczelin i wyst�p�w.
- Jest mo�e �wi�ta czy co� takiego? - spyta�em.
- Mo�e kiedy� by�a. W ka�dym razie nie od czasu Bokonona.
- Wi�c dlaczego nikt tam nie wszed�?
- Widocznie nikt nie mia� ochoty.
- Mo�e ja tam wejd�.
- Prosz� bardzo. Wolna droga.
Jechali�my w milczeniu.
- A czy w og�le istnieje co� �wi�tego dla bokononist�w? - spyta�em po chwili.
- O ile wiem, nawet B�g nie jest dla nich �wi�to�ci�.
- Wi�c nie ma dla nich nic �wi�tego?
- Tylko jedno.
Pr�bowa�em zgadywa�.
- Ocean? S�o�ce?
- Cz�owiek - powiedzia� Frank. - Nic poza tym. Po prostu cz�owiek.
95. WIDZ� HAK
Wreszcie ujrzeli�my zamek.
By� niski, czarny i okrutny.
Na murach tkwi�y zabytkowe dzia�a.
Blanki, machiku�y i balustrady oblepione by�y lianami i ptasimi gniazdami.
Od p�nocy mury zamku dochodzi�y do potwornej �ciany skalnej, opadaj�cej pionowo z wysoko�ci sze�ciuset st�p prosto do ciep�ego morza.
Na jego widok rodzi�o si� pytanie, jakie zawsze rodzi si� na widok takiej g�ry kamieni: jak s�abi ludzie mogli ruszy� tak wielkie g�azy? I jak wszystkie takie budowle, sama dawa�a odpowied�: to �lepy strach przenosi� te kamienne bry�y.
Zamek zosta� wzniesiony na rozkaz Tum-bumwy, cesarza San Lorenzo, zbieg�ego niewolnika i pomyle�ca. Powiadaj�, �e Tum-bumwa znalaz� jego wyobra�enie w dziecinnej ksi��ce z obrazkami.
Musia�a to by� makabryczna ksi��eczka.
Tu� przed sam� bram� droga wiod�a pod prymitywnym rusztowaniem z dw�ch s�up�w telegraficznych po��czonych poprzeczn� belk�.
Z belki zwisa� pot�ny �elazny hak. By�a do niego przyczepiona tabliczka.
"Hak - g�osi� napis na tabliczce - zarezerwowany dla Bokonona we w�asnej osobie."
Odwr�ci�em si�, �eby jeszcze raz spojrze� na hak, i widok tego zaostrzonego kawa�ka �elaza u�wiadomi� mi, �e mam naprawd� obj�� rz�dy. Ka�� zwali� to rusztowanie!
I uspokoi�em sam siebie my�l�, �e b�d� w�adc� stanowczym, sprawiedliwym i �agodnym i doprowadz� sw�j lud do dobrobytu.
Fatamorgana.
Z�udzenie!
96. DZWONEK, KSI��KA I KURA W PUDLE NA KAPELUSZE
Nie uda�o nam si� dotrze� do "Papy" natychmiast. Opiekuj�cy si� nim lekarz, doktor Schlichter von Koenigswald, mrukn��, �e b�dziemy musieli poczeka� z p� godziny.
Tak wi�c zostali�my z Frankiem w przedpokoju, za kt�rym by� apartament "Papy". By� to pok�j bez okien o powierzchni trzydziestu st�p kwadratowych, kt�rego umeblowanie stanowi�y surowe drewniane �awy i stolik do gry w karty. Na stoliku sta� elektryczny wentylator. Na kamiennych �cianach nie by�o obraz�w ani �adnych innych ozd�b.
Jedynie co sze�� st�p na wysoko�ci siedmiu st�p od pod�ogi wmurowane by�y �elazne pier�cienie. Spyta�em Franka, czy pomieszczenie to nie by�o kiedy� sal� tortur.
Frank powiedzia�, �e tak i �e w�a�nie stoj� na klapie, przykrywaj�cej w�az do loch�w.
Opr�cz nas w poczekalni by� jeszcze milcz�cy wartownik oraz chrze�cija�ski pastor, got�w udzieli� "Papie" pociechy duchowej, gdyby zasz�a tego potrzeba. Mia� on ze sob� mosi�ny dzwonek, pud�o na kapelusze z wywierconymi otworami, Bibli� i rze�nicki n�. Wszystko to le�a�o obok niego na krze�le.
Pastor powiedzia� mi, �e w pudle znajduje si� �ywa kura. Zachowywa�a si� spokojnie, poniewa�, jak mi wyja�ni�, nakarmi� j� �rodkami uspokajaj�cymi.
Podobnie jak wszyscy mieszka�cy wyspy, kt�rzy uko�czyli dwadzie�cia pi�� lat, wygl�da� co najmniej na sze��dziesi�tk�. Przedstawi� mi si� jako doktor Vox Humana i wyja�ni� mi, �e zosta� tak nazwany na cze�� piszcza�ki organowej, kt�ra spad�a na jego matk�, kiedy w roku 1923 wysadzono w powietrze katedr� �wi�tego Wawrzy�ca. Wyzna� mi te� bez skr�powania, �e jego ojciec by� nieznany.
Spyta�em go, jakie wyznanie reprezentuje, i przyzna�em si� otwarcie, �e kura i n� rze�nicki s� pewn� nowo�ci�, je�li chodzi o moje wyobra�enia na temat chrze�cija�stwa.
- Co do dzwonka nie mam �adnych zastrze�e� - doda�em.
Pastor okaza� si� cz�owiekiem inteligentnym. Doktorat, kt�ry got�w by� w ka�dej chwili pokaza�, otrzyma� na Uniwersytecie Biblijnym P�kuli Zachodniej w Little Rock, w stanie Arkansas. Trafi� na ten uniwersytet, jak mi si� zwierzy�, przez og�oszenie w "M�odym Mechaniku". Powiedzia� mi te�, �e wzi�� sobie do serca dewiz� swojej uczelni i st�d w�a�nie kura i n� rze�nicki. Dewiz� uniwersytetu by�o:
"Nie�cie religi� w lud!"
Pastor wyja�ni� mi, �e musia� szuka� w�asnej drogi do chrze�cija�stwa, jako �e katolicyzm i protestantyzm zosta�y na wyspie zakazane wraz z bokononizmem.
- Je�li ma py� chrze�cijanin w tych farunkach, to musi wymy�li� co� nofego - brzmia�o to w dialekcie San Lorenzo.
- Je�li mam by� chrze�cijaninem w tych warunkach, to musz� wymy�li� co� nowego.
Z apartament�w "Papy" wyszed� doktor Schlichter von Koenigswald. Wygl�d mia� bardzo niemiecki i bardzo zm�czony.
- Mo�ecie teraz wej�� do "Papy" - powiedzia�.
- Postaramy si� nie m�czy� go - obieca� Frank.
- My�l�, �e gdyby�cie go zam�czyli na �mier� - powiedzia� von Koenigswald - to by�by wam tylko wdzi�czny.
97. �MIERDZ�CY CHRZE�CIJANIN
"Papa" Monzano le�a� wraz ze swoj� okrutn� chorob� w �o�u, kt�re by�o przerobione ze z�oconej nadmuchiwanej ��dki. Ster, linki, dulki - wszystko by�o pokryte z�otem. Za �o�e s�u�y�a mu szalupa ratunkowa z dawnego szkunera Bokonona "Pantofelek", statku, kt�ry dawno temu przywi�d� Bokonona i kaprala McCabe'a na San Lorenzo.
Pok�j pomalowany by� na bia�o, ale "Papa" tak p�on�� z b�lu, �e �ciany wydawa�y si� sk�pane w jaskrawej czerwieni.
"Papa" le�a� obna�ony do pasa i jego l�ni�cy od potu brzuch skr�cany b�lem dr�a� niczym �agiel w �opocie.
Na szyi mia� �a�cuch z wisiorkiem w kszta�cie �uski karabinowej. S�dzi�em, �e to jaki� amulet, ale myli�em si�. Wisiorek zawiera� kawa�eczek lodu-9.
"Papa" prawie nie m�g� m�wi�. Z�by mu szcz�ka�y, oddech by� spazmatyczny.
Jego odrzucona do ty�u g�owa spoczywa�a na rufie ��dki.
W pobli�u ��ka sta� ksylofon Mony. Widocznie poprzedniego wieczoru stara�a si� z�agodzi� cierpienia "Papy" muzyk�.
- Papa? - szepn�� Frank.
- Do widzenia - sykn�� "Papa". Jego niewidz�ce oczy wychodzi�y z orbit.
- Przyprowadzi�em przyjaciela.
- Do widzenia.
- On zostanie prezydentem San Lorenzo, nadaje si� na to stanowisko znacznie bardziej ni� ja.
- L�d! - zaskomli� "Papa".
- Ci�gle prosi o l�d - powiedzia� von Koenigswald - a kiedy mu przynosimy, to nie chce.
"Papa" przewr�ci� oczami. Rozlu�ni� mi�nie karku i uni�s� nieco g�ow�. Ale za chwil� zn�w wygi�� si� w �uk. - Nie ma znaczenia, kto b�dzie prezydentem... - Nie sko�czy� zdania.
- Prezydentem San Lorenzo? - podpowiedzia�em mu.
- San Lorenzo - przytakn�� i zdoby� si� na krzywy u�miech. - Powodzenia! - zaskrzypia�.
- Dzi�kuj�.
- Nie ma znaczenia! Bokonon. Z�ap Bokonona.
Chcia�em pokaza�, �e rozumiem, o co chodzi. Pami�ta�em, �e ku uciesze ludu Bokonon mia� by� wiecznie �cigany i nigdy nie m�g� by� schwytany.
- Z�api� go - obieca�em.
- Powiedz mu...
Pochyli�em si�, aby us�ysze�, co "Papa" chce przekaza� Bokononowi.
- Powiedz mu, �e �a�uj�, �e go nie zabi�em - powiedzia� "Papa".
- Powiem.
- Ty go zabij.
- Tak jest.
"Papa" na tyle odzyska� panowanie nad g�osem, �e potrafi� nada� mu brzmienie rozkazuj�ce.
- M�wi� powa�nie!
Nie odpowiedzia�em. Nie mia�em ochoty nikogo zabija�.
- On uczy ludzi �garstw. Zabij go i naucz ludzi prawdy.
- Tak jest.
- Ty i Hoenikker, wy dwaj dajcie ludziom nauk�.
- Tak jest - obieca�em - zrobimy to.
- Nauka to czary, kt�re naprawd� dzia�aj�. Umilk�, rozlu�ni� si� i zamkn�� oczy, a po chwili szepn��:
- Ostatni obrz�dek.
Von Koenigswald zawo�a� doktora Vox Human�. Pastor wyj�� z pud�a na kapelusze swoj� naszpikowan� �rodkami uspokajaj�cymi kur� i przygotowa� si� do odprawienia ostatnich obrz�dk�w wed�ug w�asnej wersji chrze�cija�stwa.
"Papa" otworzy� jedno oko.
- Nie ty - warkn�� na doktora Human�. - Wyno� si�!
- Jak to? - spyta� doktor Humana.
- Jestem prawowiernym bokononist� - powiedzia� "Papa" �wiszcz�cym szeptem. - Zabierzcie st�d tego �mierdz�cego chrze�cijanina.
98. OSTATNI OBRZ�DEK
Tak wi�c uda�o mi si� by� �wiadkiem ostatniego obrz�dku bokononist�w.
Pr�bowali�my znale�� w�r�d �o�nierzy i s�u�by kogo�, kto by przyzna�, �e zna obrz�dek, i chcia� odprawi� go z "Pap�". Nie zg�osi� si� nikt, co nie by�o zaskoczeniem wobec blisko�ci haka i loch�w.
W tej sytuacji doktor von Koenigswald o�wiadczy�, �e on spr�buje zrobi�, co trzeba. Nigdy dotychczas nie odprawia� obrz�dku, ale setki razy widzia�, jak robi� to Julian Castle.
- Czy jest pan bokononist�? - spyta�em.
- Zgadzam si� z podstawow� ide� bokononizmu. Zgadzam si�, �e wszystkie religie, z bokononizmem w��cznie, to stek k�amstw.
- Czy jako cz�owiek nauki nie odczuwa pan opor�w przed braniem udzia�u w podobnej ceremonii?
- Jestem bardzo z�ym uczonym. Zrobi� wszystko, �eby ul�y� cz�owiekowi, nawet je�li b�dzie to nienaukowe. �aden prawdziwy uczony godny tej nazwy nie przyzna�by si� do czego� takiego.
Po tych s�owach wszed� do z�otej ��dki "Papy" i usiad� na rufie. By�o tam tak ciasno, �e musia� trzyma� z�ocony ster pod pach�.
Zdj�� sanda�y, kt�re nosi� na bose stopy. Potem odwin�� ko�dr� obna�aj�c nogi "Papy". I wtedy przytkn�� podeszwy do st�p umieraj�cego, przyjmuj�c klasyczn� pozycj� boko-maru.
99. BUK STFOSZIL GLINA
- Buk stfoszil glina - zaintonowa� doktor von Koenigswald.
- B�g stfoszil glina - zawt�rowa� mu "Papa" Monzano.
"B�g stworzy� glin�" - powiedzia� w ten spos�b ka�dy z nich w swoim w�asnym dialekcie. W dalszym ci�gu litanii rezygnuj� z pr�b odtworzenia specyfiki ich wymowy.
- B�g poczu� si� samotny - powiedzia� von Koenigswald.
- B�g poczu� si� samotny.
- I B�g rozkaza� cz�ci gliny wsta�.
- I B�g rozkaza� cz�ci gliny wsta�.
- Zobacz, co zrobi�em - powiedzia� B�g - g�ry, morze, niebo i gwiazdy.
- Zobacz, co zrobi�em - powiedzia� B�g - g�ry, morze, niebo i gwiazdy.
- I ja by�em t� glin�, kt�ra powsta�a i rozejrza�a si� doko�a.
- I ja by�em t� glin�, kt�ra powsta�a i rozejrza�a si� doko�a.
- Mia�em szcz�cie, mia�a szcz�cie ta glina.
- Mia�em szcz�cie, mia�a szcz�cie ta glina - policzki "Papy" by�y mokre od �ez.
- Ja, glina, powsta�em i zobaczy�em, jak pi�knie B�g to wszystko zrobi�.
- Ja, glina, powsta�em i zobaczy�em, jak pi�knie B�g to wszystko zrobi�.
- Pi�kna robota, Panie Bo�e!
- Pi�kna robota, Panie Bo�e! - powiedzia� "Papa" z przekonaniem.
- Nikt inny nie potrafi�by tego zrobi� tak dobrze. W ka�dym razie ja nie.
- Nikt inny nie potrafi�by tego zrobi� tak dobrze. W ka�dym razie ja nie.
- Czuj� si� bardzo ma�y w por�wnaniu z Tob�.
- Czuj� si� bardzo ma�y w por�wnaniu z Tob�.
- Czuj� si� nieco wa�niejszy tylko wtedy, kiedy my�l� o tej reszcie gliny, kt�ra nie mo�e powsta� i rozejrze� si� doko�a.
- Czuj� si� nieco wa�niejszy tylko wtedy, kiedy my�l� o tej reszcie gliny, kt�ra nie mo�e powsta� i rozejrze� si� doko�a.
- Dosta�em tak du�o, a reszta gliny tak ma�o.
- Dosta�em tak du�o, a reszta gliny tak ma�o.
- Sienkuje sa to fyrusznienie! - zawo�a� von Koenigswald.
- Sienkuje sa to fyrusznienie! - wykrztusi� "Papa".
Mia�o to znaczy�: "Dzi�kuj� za to wyr�nienie!"
- Teraz glina k�adzie si� z powrotem i idzie spa�.
- Teraz glina k�adzie si� z powrotem i idzie spa�.
- C� za pi�kne wspomnienia!
- C� za pi�kne wspomnienia!
- Jak�e interesuj�ce okazy chodz�cej gliny uda�o mi si� spotka�!
- Jak�e interesuj�ce okazy chodz�cej gliny uda�o mi si� spotka�!
- Podoba�o mi si� wszystko, co widzia�em.
- Podoba�o mi si� wszystko, co widzia�em.
- Dobranoc.
- Dobranoc.
- Id� teraz do nieba.
- Id� teraz do nieba.
- Z niecierpliwo�ci� czekam na chwil�...
- Z niecierpliwo�ci� czekam na chwil�...
- W kt�rej dowiem si� wreszcie, co by�o moim wampeterem...
- W kt�rej dowiem si� wreszcie, co by�o moim wampeterem...
- I kto nale�a� do mojego karassu...
- I kto nale�a� do mojego karassu...
- I co dobrego nasz karass zrobi� dla Ciebie.
- I co dobrego nasz karass zrobi� dla Ciebie.
- Amen.
- Amen.
100. FRANK STACZA SI� DO LOCH�W
Ale "Papa" nie umar� i nie poszed� do nieba; w ka�dym razie jeszcze nie wtedy.
Spyta�em Franka, kiedy b�dzie najlepiej og�osi� obj�cie przeze mnie urz�du prezydenta. Nie otrzyma�em od niego �adnej pomocy, nie mia� �adnych pomys��w, wszystko by�o na mojej g�owie.
- S�dzi�em, �e mog� liczy� na pa�sk� pomoc - powiedzia�em z wyrzutem.
- We wszystkim, co ma zwi�zek z technik�. - Frank by� w tej sprawie bardzo skrupulatny. Chcia�, abym traktowa� go wy��cznie jako technika i nie zmusza� go do przekraczania jego kompetencji.
- Rozumiem.
- We wszystkim, co dotyczy ludzi, ma pan woln� r�k�. To nale�y do pana obowi�zk�w.
To stanowcze odci�cie si� od wszelkich spraw ludzkich rozgniewa�o mnie, spyta�em go wi�c z ironi�:
- Czy mo�e mi pan w takim razie zdradzi�, co jest planowane na ten uroczysty dzie� ze spraw czysto technicznych?
- Naprawa elektrowni i organizacja pokaz�w lotniczych - brzmia�a czysto techniczna odpowied�.
- Wspaniale! W ten spos�b moim pierwszym sukcesem jako prezydenta b�dzie przywr�cenie mojemu ludowi elektryczno�ci.
Frank nie dostrzeg� w tym nic zabawnego i zasalutowa� mi.
- Postaram si�, panie prezydencie. Zrobi� wszystko, co b�d� m�g�. Nie mog� powiedzie� dok�adnie, kiedy energia znowu pop�ynie.
- Chc�, aby ten kraj dysza� energi�.
- Zrobi� wszystko, co w mojej mocy - zasalutowa� znowu Frank.
- A te pokazy lotnicze? - spyta�em. - Co to ma by�?
Znowu otrzyma�em sztywn� odpowied�.
- O pierwszej po po�udniu, panie prezydencie, sze�� samolot�w naszych si� zbrojnych przeleci nad pa�acem i ostrzela cele znajduj�ce si� na morzu. Jest to fragment obchod�w Dnia Stu M�czennik�w za Demokracj�. Potem ambasador Stan�w Zjednoczonych planuje wrzucenie wie�ca do morza.
Ustali�em wi�c wst�pnie, �e Frank og�osi moj� apoteoz� bezpo�rednio po pokazach lotniczych i ceremonii z wie�cem.
- Co pan o tym s�dzi? - spyta�em Franka.
- Pan jest tu szefem.
- My�l�, �e musz� przygotowa� sobie przem�wienie.
I trzeba zorganizowa� jakie� zaprzysi�enie, �eby rzecz wygl�da�a uroczy�cie i oficjalnie.
- Pan jest tu szefem. - Za ka�dym razem Frank wypowiada� te s�owa z wi�kszym dystansem, tak jakby schodzi� po szczeblach drabiny do g��bokiej studni, podczas gdy ja pozostawa�em na g�rze.
W�wczas u�wiadomi�em sobie ze z�o�ci�, �e moja zgoda na zostanie szefem pozwala�a Frankowi robi� to, na co mia� ochot�, robi� to, co robi� jego ojciec: gromadzi� zaszczyty i czerpa� zadowolenie z �ycia, nie bior�c na siebie �adnej odpowiedzialno�ci. Osi�ga� ten sw�j cel, staczaj�c si� w sensie duchowym do loch�w.
101. �LADEM POPRZEDNIK�W WYJMUJ� BOKONONA SPOD PRAWA
Pisa�em swoje przem�wienie w okr�g�ej nagiej sali, mieszcz�cej si� na parterze baszty. Znajdowa� si� tam jedynie st� i krzes�o. Moje przem�wienie r�wnie� by�o okr�g�e, nagie i n�dznie umeblowane.
By�o pe�ne najlepszych nadziei i skromno�ci.
Zrozumia�em te�, �e nie potrafi� oby� si� bez pomocy Boga. Nigdy dotychczas nie odczuwa�em potrzeby takiego oparcia i dlatego nie wierzy�em w jego istnienie.
Teraz zrozumia�em, �e musz� uwierzy� i... uwierzy�em.
Potrzebowa�em tak�e pomocy ze strony ludzi. Poprosi�em o list� zaproszonych go�ci i stwierdzi�em, �e nie ma w�r�d nich Juliana Castle i jego syna. Wys�a�em do nich natychmiast go�c�w z zaproszeniami, gdy� ci dwaj wiedzieli o moim narodzie wi�cej ni� wszyscy inni ludzie z wyj�tkiem Bokonona.
Co za� do Bokonona, to rozwa�a�em mo�liwo�� zaproszenia go do udzia�u w rz�dzie, rozpoczynaj�c co� w rodzaju z�otego wieku na San Lorenzo. Chcia�em te� zarz�dzi� natychmiastowe usuni�cie, w�r�d rado�ci t�um�w, przera�aj�cego haka sprzed bramy zamku.
Zaraz jednak u�wiadomi�em sobie, �e z�oty wiek musi zaofiarowa� co� wi�cej ni� jednego �wi�tego w rz�dzie, �e trzeba da� wszystkim du�o dobrych rzeczy do jedzenia, pi�kne mieszkania, dobre szko�y, rozrywk� i prac� - rzeczy, kt�rych ani Bokonon, ani ja nie mogli�my ludziom zapewni�.
Tak wi�c dobro i z�o musia�y nadal pozosta� rozdzielone; dobro w d�ungli, a z�o w pa�acu. By�a to jedyna rozrywka, jak� mogli�my zapewni� ludowi.
Rozleg�o si� pukanie do drzwi. To s�u��cy przyszed� mi powiedzie�, �e zacz�li przybywa� go�cie.
Wsun��em swoje przem�wienie do kieszeni i ruszy�em w g�r� kr�conymi schodami. Ze szczytu najwy�szej wie�y mojego zamku obj��em wzrokiem moich go�ci, moj� s�u�b�, moj� ska�� i moje ciep�e morze.
102. WROGOWIE WOLNO�CI
Kiedy my�l� o wszystkich tych ludziach, przychodzi mi na my�l Calypso Sto Dziewi�tnaste, w kt�rym Bokonon zaprasza nas, aby�my za�piewali z nim razem:
Gdzie� s� moi dawni, zacni kumple?
Pyta� pewien stary, smutny cz�owiek.
Wi�c podszed�em i szepn��em mu na ucho:
Twoi dawni, zacni kumple poszli sobie.
W�r�d obecnych byli ambasador Horlick Minton z ma��onk�, H. Lowe Crosby, fabrykant rower�w, ze swoj� Hazel, doktor Julian Castle, humanitarysta i filantrop, jego syn literat i hotelarz, ma�y Newton Hoenikker, malarz, i jego muzykalna siostra Angela Conners, moja boska Mona, genera� major Franklin Hoenikker oraz oko�o dwudziestu miejscowych wy�szych urz�dnik�w i wojskowych.
Nie �yj�... prawie wszyscy z nich ju� dzi� nie �yj�.
Jak powiada Bokonon: "Nigdy nie zaszkodzi si� po�egna�."
Na moich murach urz�dzono bufet uginaj�cy si� pod ci�arem miejscowych przysmak�w: ma�ych pieczonych ptaszk�w, ozdobionych ich w�asnymi turkusowymi pi�rkami; lawendowych krab�w, posiekanych, usma�onych w oleju kokosowym i w�o�onych z powrotem do skorupek; palczak�w barakudy faszerowanych past� bananow� oraz kostek gotowanego mi�sa albatrosa na prza�nych waflach z kukurydzianej m�ki.
Albatros, jak mi powiedziano, zosta� zestrzelony z tej samej blanki, na kt�rej stoi bufet.
Podawano dwa napoje, oba bez lodu: Pepsi-Col� i krajowy rum. Pepsi-Col� w plastikowych kuflach, rum w skorupach orzech�w kokosowych. Nie potrafi�em okre�li� dok�adnie s�odkawego zapachu rumu, kt�ry przypomina� mi nie wiadomo dlaczego ch�opi�ce lata.
Frank pom�g� mi zidentyfikowa� zapach. - Aceton - powiedzia�.
- Aceton?
- U�ywany do kleju do modeli samolot�w.
Nie pi�em tego rumu.
Ambasador Minton co chwil� wznosi� sw�j kokos gestem dyplomaty i smakosza, udaj�c, �e kocha wszystkich ludzi i wszystkie pijane przez nich trunki. Nie widzia�em jednak, �eby pi�. Nawiasem m�wi�c mia� przy sobie dziwnego kszta�tu przedmiot. Przypomina�o to futera� od waltorni, ale jak si� okaza�o, zawiera� on wieniec, kt�ry mia� by� wrzucony w morze.
Jedyn� osob� pij�c� ten rum by� H. Lowe Crosby, kt�ry by� widocznie pozbawiony w�chu. Bawi� si� on w najlepsze, pi� aceton ze skorupy orzecha kokosowego, siedzia� na armacie przykrywaj�c swoim wielkim ty�kiem otw�r zap�onowy i patrzy� na morze przez wielk� japo�sk� lornet�. Ogl�da� cele zmontowane na tratwach, zakotwiczonych w pewnej odleg�o�ci od brzegu.
By�y to wyci�te z tektury postacie ludzi.
Mia�y one zosta� ostrzelane i zbombardowane podczas demonstracji pot�gi sze�ciu samolot�w, sk�adaj�cych si� na Wojska Lotnicze San Lorenzo.
Ka�dy z tych cel�w stanowi� karykatur� jakiej� rzeczywistej postaci i nazwiska tych postaci by�y wymalowane po obu stronach figur.
Spyta�em, kto jest autorem karykatur, i dowiedzia�em si�, �e malowa� je wielebny doktor Vox Humana, kt�ry w�a�nie sta� ko�o mnie.
- Nie wiedzia�em, �e ma pan tak wszechstronne zdolno�ci.
- Tak. Jako m�ody cz�owiek mia�em problem z wyborem drogi �yciowej.
- My�l�, �e dokona� pan s�usznego wyboru.
- Modli�em si� o natchnienie od Boga.
- Widocznie je pan otrzyma�.
H. Lowe Crosby przekaza� lornet� �onie.
- Ten najbli�szy to stary poczciwy generalissimus.
- A tam jest stary poczciwy Hitler - za�mia�a si� uradowana Hazel. - I Mussolini, i jaki� stary poczciwy samuraj.
- I stary poczciwy kajzer Wilu� w pikelhaubie - grucha�a Hazel. - Nigdy nie przypuszcza�am, �e go jeszcze kiedy� zobacz�.
- Ale zaraz dostanie! - cieszy�a si� Hazel. - To dopiero b�dzie dla niego niespodzianka! Bardzo zabawny pomys�.
- Zgromadzili tam prawie wszystkich wrog�w wolno�ci - o�wiadczy� H. Lowe Crosby.
103. OPINIA LEKARSKA NA TEMAT SKUTK�W STRAJKU PISARZY
Nikt spo�r�d go�ci nie wiedzia� jeszcze, �e to ja mam zosta� prezydentem. Nikt nie wiedzia�, jak bliski �mierci jest "Papa". Frank o�wiadczy� oficjalnie, �e "Papa" czuje si� dobrze i przesy�a wszystkim najlepsze pozdrowienia.
Potem og�osi� porz�dek uroczysto�ci, z kt�rego wynika�o, �e najpierw ambasador Minton wrzuci do morza wieniec ku czci stu m�czennik�w, nast�pnie odb�d� si� �wiczenia w strzelaniu do p�ywaj�cych cel�w, a na ko�cu zabierze g�os Frank.
Nie wspomnia� nic na temat tego, �e po nim przem�wi� ja.
Tak wi�c traktowano mnie po prostu jak zagranicznego dziennikarza i mog�em zaj�� si� nieszkodliwym ma�ym granfaloniarstwem.
- Dzie� dobry, mamo! - powita�em Hazel Crosby.
- O, to� to m�j ch�opiec! - zawo�a�a Hazel, bior�c mnie w swoje naperfumowane obj�cia i zwracaj�c si� do wszystkich wyja�ni�a, �e pochodz� z Indiany.
Ojciec i syn Castle'owie trzymali si� osobno od reszty towarzystwa. Od dawna nie przyjmowani w pa�acu, byli teraz zaintrygowani tym, �e nagle ich zaproszono.
M�ody Castle nazwa� mnie "Bomb�".
- Dzie� dobry, panie "Bomba". Co nowego u artyst�w s�owa?
- R�wnie dobrze m�g�bym ja spyta� o to pana.
- Planuj� og�oszenie powszechnego strajku pisarzy do czasu, a� ludzko�� odzyska zmys�y. Przyst�puje pan?
- A czy pisarze maj� prawo strajkowa�? To tak jakby strajkowali policjanci albo stra�acy.
- Albo profesorowie wy�szych uczelni.
- Albo profesorowie wy�szych uczelni - zgodzi�em si�. Potrz�sn��em g�ow�. - Nie, sumienie nie pozwala mi bra� udzia�u w takim strajku. Uwa�am, �e cz�owiek zostaj�c pisarzem zobowi�zuje si� tym samym uroczy�cie, �e b�dzie dostarcza� ludziom pi�kna, m�dro�ci i pociechy z maksymaln� wydajno�ci�.
- N�ci mnie my�l, �eby zobaczy�, jakim wstrz�sem by�oby dla ludzi, gdyby nagle przesta�y powstawa� nowe ksi��ki, sztuki, historie, poematy...
- I jak� satysfakcj� mia�by pan z tego, gdyby ludzie zacz�li nagle mrze� jak muchy?
- My�l�, �e raczej zdychaliby jak w�ciek�e psy, warcz�c, skacz�c sobie do gard�a i k�saj�c w�asne ogony.
- Prosz� pana, jak umiera cz�owiek pozbawiony pociechy literatury? - zwr�ci�em si� do Castle'a seniora.
- S� dwie mo�liwo�ci - odpowiedzia�. - Marsko�� serca albo zanik systemu nerwowego.
- Obie niezbyt przyjemne, jak s�dz� - zauwa�y�em.
- To prawda - powiedzia� Castle senior. - Dlatego te�, na lito�� bosk�, b�agam was, piszcie nadal!
104. SULFATIAZOL
Moja niebia�ska Mona nie podchodzi�a do mnie ani nie posy�a�a mi omdlewaj�cych spojrze�. Pe�ni�a obowi�zki gospodyni, przedstawiaj�c Angel� i ma�ego Newta miejscowej �mietance towarzyskiej.
Kiedy teraz zastanawiam si� nad t� dziewczyn� - przypominam sobie jej oboj�tno�� na chorob� "Papy" i na nasze zar�czyny - waham si� pomi�dzy najbardziej sprzecznymi ocenami.
Czy reprezentowa�a szczyt kobiecego uduchowienia?
Czy te� mo�e by�a dziewczyn� nieczu��, zimn�, frygid�, kr�tko m�wi�c, zbzikowan� na punkcie gry na ksylofonie, kultu cia�a i boko-maru?
Nigdy tego nie b�d� wiedzia�.
Jak powiada Bokonon:
�garzem jest ka�dy kochanek,
Bo ok�amuje sam siebie.
Prawdom�wni mi�o�ci nie znaj�,
Jak ostrygi zimne oczy maj�.
Wniosek st�d dla mnie oczywisty: mam pami�ta� moj� Mon� jako istot� doskona��.
- Czy rozmawia� pan dzisiaj ze swoim przyjacielem i wielbicielem Crosbym? - zwr�ci�em si� do m�odego Filipa Castle w Dniu Stu M�czennik�w za Demokracj�.
- Nie pozna� mnie w garniturze, butach i krawacie - odpowiedzia� m�ody Castle. - Odbyli�my mi�� pogaw�dk� na temat rower�w. Mo�liwe, �e porozmawiamy jeszcze.
Stwierdzi�em, �e pomys� Crosby'ego, aby produkowa� rowery na San Lorenzo, przesta� mnie nagle �mieszy�. Jako szefowi rz�du bardzo mi zale�a�o na fabryce rower�w. Poczu�em gwa�townie szacunek dla osoby Crosby'ego i dla tego, co on m�g� zdzia�a�.
- Jak, wed�ug pan�w, ludno�� San Lorenzo ustosunkuje si� do uprzemys�owienia kraju? - spyta�em obu Castle'�w, ojca i syna.
- Ludno�� San Lorenzo - odpowiedzia� ojciec - interesuje si� tylko trzema rzeczami: �owieniem ryb, kopulacj� i bokononizmem.
- Czy nie s�dzi pan, �e mog� by� te� zainteresowani post�pem?
- Ju� go co nieco zaznali. Jest tylko jeden aspekt post�pu, kt�ry naprawd� do nich przemawia.
- C� to takiego?
- Gitara elektryczna.
Przeprosi�em i podszed�em do Crosbych.
Frank Hoenikker wyja�nia� im w�a�nie, kto to jest Bokonon i przeciwko czemu wyst�puje. - On jest przeciwnikiem nauki - m�wi�.
- Nie rozumiem, jak cz�owiek normalny mo�e by� przeciwnikiem nauki? - spyta� Crosby.
- Gdyby nie penicylina, ju� bym dawno nie �y�a - wtr�ci�a Hazel. - I moja matka tak samo.
- Ile lat ma pani matka? - zaciekawi�em si�.
- Sto sze��. Pi�kny wiek, prawda?
- Niew�tpliwie - zgodzi�em si�.
- By�abym tak�e wdow�, gdyby nie lekarstwo, kt�re uratowa�o �ycie memu m�owi. - Hazel musia�a spyta� m�a o nazw� lekarstwa. - Kochanie, jak si� nazywa�o lekarstwo, kt�re ci wtedy uratowa�o �ycie?
- Sulfatiazol.
I wtedy pope�ni�em b��d, bior�c z tacy kanapk� z albatrosem.
105. �RODEK ZNIECZULAJ�CY
Jak si� okaza�o - jak si� musia�o okaza�, powiedzia�by Bokonon - mi�so albatrosa wyj�tkowo mi nie s�u�y. By�em chory, zanim jeszcze prze�kn��em pierwszy k�s, i musia�em zbiec kr�tymi kamiennymi schodami w poszukiwaniu �azienki. Wpad�em do tej, kt�ra przylega�a do pokoj�w "Papy".
Kiedy wychodzi�em stamt�d, os�abiony, ale z uczuciem ulgi, zderzy� si� ze mn� doktor Schlichter von Koenigswald, wybiegaj�cy z sypialni "Papy". Spojrza� na mnie dzikim wzrokiem i potrz�saj�c mn� zawo�a�:
- Co to by�o? Co on nosi� na szyi?
- S�ucham?
- On to po�kn��! Po�kn�� to, co by�o w wisiorku, i nie �yje.
Przypomnia�em sobie wisiorek, jaki "Papa" mia� na szyi, i wysun��em najbardziej prawdopodobne przypuszczenie. - Mo�e cyjanek?
- Cyjanek? Czy po za�yciu cyjanku cz�owiek w ci�gu sekundy zamienia si� w beton?
- Jak to w beton?
- W marmur! �elazo! Nigdy w �yciu nie widzia�em tak sztywnego trupa. Jak si� go stuknie, wydaje odg�os niczym marimba! Niech pan zobaczy!
Von Koenigswald zaci�gn�� mnie do pokoju "Papy".
W ��ku, w z�otej szalupie, le�a�o co� strasznego. "Papa" nie �y�, ale jego widok nie kojarzy� si� wcale z "wiecznym odpoczywaniem".
G�owa "Papy" by�a odrzucona do ty�u. Ca�e cia�o opiera�o si� tylko na czubku g�owy i na stopach, tworz�c �uk wycelowany w sufit.
To, �e umar� na skutek za�ycia zawarto�ci swego amuletu, nie ulega�o w�tpliwo�ci. W jednej r�ce zaciska� otwarte naczy�ko, za� wskazuj�cy palec i kciuk drugiej r�ki zastyg�y mi�dzy z�bami, jakby przed chwil� wypu�ci�y szczypt� jakiej� substancji.
Doktor von Koenigswald wyj�� dulk� z gniazda w burcie z�otej szalupy i postuka� ni� po brzuchu "Papy". "Papa" rzeczywi�cie wydawa� d�wi�k podobny do g�osu marimby.
Usta, nos i oczy "Papy" pokrywa� b��kitnobia�y szron.
Podobne objawy, B�g mi �wiadkiem, teraz nikogo ju� nie dziwi�. Ale wtedy by�y czym� nowym. "Papa" Monzano by� pierwszym w historii cz�owiekiem, kt�ry zmar� na skutek zetkni�cia z lodem-9.
Notuj� ten fakt, cho� nie wiem, czy ma to jakiekolwiek znaczenie. "Zapisujcie wszystko", powiada Bokonon. Chce nam, oczywi�cie, powiedzie�, �e wszelkie pisanie i czytanie historii jest strat� czasu. "Bo jak�e mo�na oczekiwa�, �e m�czy�ni i kobiety nie pope�ni� powa�nych b��d�w w przysz�o�ci, je�li nie b�d� mie� szczeg�owych danych z przesz�o�ci?" - zapytuje z ironi�.
Tak wi�c powtarzam: "Papa'' Monzano by� pierwszym w historii cz�owiekiem, kt�ry zmar� na skutek zetkni�cia z lodem-9.
106. CO M�WI� BOKONONISCI, KIEDY POPE�NIAJ� SAMOB�JSTWO
Doktor von Koenigswald, z ogromnym o�wi�cimskim deficytem w swoim rachunku dobrych uczynk�w, by� drug� ofiar� lodu-9.
M�wi� w�a�nie na temat st�enia po�miertnego.
- Rigor mortis nie nast�puje w ci�gu kilku sekund - wyja�nia�. - Odwr�ci�em si� od "Papy" dos�ownie na chwil�. Bredzi�...
- Co m�wi�?
- O b�lu, lodzie, Monie... r�ne rzeczy. I nagle powiedzia�: "Teraz zniszcz� ca�y �wiat."
- Co chcia� przez to powiedzie�?
- To jest formu�ka, jak� bokononi�ci wypowiadaj�, kiedy pope�niaj� samob�jstwo.
Von Koenigswald podszed� do miednicy z wod�, aby umy� r�ce.
- Kiedy znowu spojrza�em na niego - m�wi� doktor z r�kami nad miednic� - ju� nie �y� i by� sztywny jak pos�g, tak jak pan go teraz widzi. Dotkn��em palcami jego warg. By�o w nich co� dziwnego.
Zanurzy� r�ce w wodzie.
- Ciekawe, jaka substancja... - pytanie zawis�o w powietrzu.
Von Koenigswald podni�s� r�ce i woda z miednicy unios�a si� wraz z nimi. Nie by�a to ju� woda, lecz p�kula lodu-9.
Doktor dotkn�� ko�cem j�zyka b��kitnobia�ej tajemnicy.
Jego wargi pokry�y si� szronem. W jednej sekundzie zamar� na kamie�, zachwia� si� i run��.
B��kitnobia�a p�kula rozbi�a si�. Od�amki lodu rozsypa�y si� po ca�ej pod�odze.
Skoczy�em do drzwi i zacz��em wzywa� pomocy.
Zbiegli si� �o�nierze i s�u�ba.
Rozkaza�em im sprowadzi� natychmiast Franka, Newta i Angel�.
Po raz pierwszy zobaczy�em l�d-9.
107. NACIESZCIE SWOJE OCZY!
Wpu�ci�em tr�jk� dzieci doktora Feliksa Hoenikkera do sypialni "Papy" Monzano. Zamkn��em drzwi i zagrodzi�em im drog� odwrotu. P�on��em szlachetnym oburzeniem. Wiedzia�em, co to jest l�d-9. Nieraz widzia�em go we snach.
Nie by�o w�tpliwo�ci, �e "Papa" dosta� l�d-9 od Franka. I mo�na by�o s�dzi�, �e skoro Frank rozdawa� l�d-9, to Angela i ma�y Newt mogli robi� to samo.
Rykn��em wi�c na ca�� tr�jk�, oskar�aj�c ich o potworn� zbrodni�. Powiedzia�em im, �e wszystko si� wyda�o, �e wiem o nich i o lodzie-9. Pr�bowa�em wstrz�sn�� nimi, t�umacz�c, �e l�d-9 grozi zag�ad� wszelkim formom �ycia na ziemi. Wywar�em, wida�, na nich niez�e wra�enie, bo nie przysz�o im do g�owy spyta� mnie, sk�d wiem o lodzie-9.
- Macie, nacieszcie swoje oczy! - powiedzia�em.
Bokonon powiada: "B�g nigdy w swoim �yciu nie napisa� dobrej sztuki." Scena w pokoju "Papy" obfitowa�a w efektowne rekwizyty i m�j wst�pny monolog r�wnie� by� udany.
Jednak ju� pierwsza replika Hoenikkera zepsu�a ca�e wra�enie.
Ma�y Newt zwymiotowa�.
108. FRANK M�WI, CO TRZEBA ZROBI�
I wtedy wszystkim nam zrobi�o si� niedobrze. Newt niew�tpliwie znalaz� odpowiedni� form� wypowiedzi.
- Zgadzam si� z panem ca�kowicie - powiedzia�em do Newta i warkn��em do Franka i Angeli: - Zdanie Newta ju� znamy, chcia�bym teraz us�ysze�, co wy macie do powiedzenia.
Angela sta�a zgi�ta wp�, zielona, z wywieszonym j�zykiem. - Uck - to by�a jej jedyna odpowied�.
- Czy pan jest r�wnie� tego zdania? - zwr�ci�em si� do Franka. - Generale, czy podpisuje si� pan pod tym "Uck"?
Frank wyszczerzy� zaci�ni�te z�by i kurczowo, ze �wistem wci�ga� powietrze.
- Jak tamten pies - wyj�ka� ma�y Newt, patrz�c na Koenigswalda.
- Jaki pies?
Newt odpowiedzia� prawie bezg�o�nym szeptem, ale kamienne �ciany dawa�y tak� akustyk�, �e jego szept rozleg� si� niczym d�wi�k kryszta�owych dzwonk�w.
- W Wigili�, kiedy umar� ojciec.
Newt m�wi� sam do siebie i kiedy poprosi�em go, �eby opowiedzia� t� histori� z psem w dniu �mierci jego ojca, spojrza� na mnie tak, jakbym wdar� si� do jego snu. Zignorowa� mnie ca�kowicie.
Jednak widocznie brat i siostra wyst�powali w jego koszmarnym �nie, bo powiedzia� do Franka:
- To ty mu to da�e�. Dlatego dosta�e� t� wspania�� posad�, prawda? Co mu powiedzia�e�? �e masz co� lepszego ni� bomba wodorowa?
Frank pu�ci� pytanie mimo uszu. Rozgl�da� si� uwa�nie po pokoju, staraj�c si� przemy�le� to, co si� zdarzy�o. Szcz�kn�� kilkakrotnie z�bami, mrugaj�c za ka�dym razem. Krew wr�ci�a mu do twarzy i powiedzia�:
- S�uchajcie, musimy uprz�tn�� ten ba�agan.
109. FRANK SI� BRONI
- Generale - zwr�ci�em si� do Franka - by�o to niew�tpliwie jedno z najbardziej sensownych o�wiadcze�, z�o�onych przez genera�a w ostatnim roku. Jak pan, jako m�j doradca techniczny, wyobra�a sobie to, co pan tak �adnie nazwa� "uprz�tni�ciem tego ba�aganu"?
Frank odpowiedzia� czynem. Pstrykn�� palcami. Widzia�em niemal, jak odcina si� od przyczyn tego ba�aganu i jak narasta w nim duma cz�owieka, kt�ry oczyszcza, zbawia i robi porz�dek.
- Szczotki, szufelki, lutlampa, prymus, wiadra - komenderowa� pstrykaj�c palcami.
- Czy proponuje pan zastosowanie lutlampy tak�e do trup�w? - spyta�em.
Frank by� ju� ca�kowicie poch�oni�ty problemami technicznymi i porusza� si� jak w transie, w takt pstrykni�� palcami.
- Zmieciemy z pod�ogi wi�ksze kawa�ki i stopimy je w wiadrze na prymusie. Potem przejedziemy dok�adnie ca�� pod�og� lutlamp�, na wypadek gdyby zosta�y jakie� mikroskopijne kryszta�ki. Co zrobimy z cia�ami i z ��kiem... - Tu musia� chwil� pomy�le�.
- Spalimy na stosie! - zawo�a�, wyra�nie z siebie zadowolony. - Ka�� zbudowa� wielki stos przed zamkiem, ko�o haka. Zaniesiemy tam cia�a i spalimy je razem z ��kiem.
Skierowa� si� do wyj�cia, aby wyda� rozkazy w sprawie budowy stosu i dostarczenia rzeczy niezb�dnych do uprz�tni�cia pokoju, ale zagrodzi�a mu drog� Angela.
- Jak mog�e�? - spyta�a.
- Wszystko b�dzie w porz�dku - odpowiedzia� Frank z wymuszonym u�miechem.
- Jak mog�e� da� to takiemu cz�owiekowi jak "Papa" Monzano?
- Najpierw uprz�tnijmy ten ba�agan, a potem porozmawiajmy. Angela schwyci�a go za ramiona i potrz�sn�a.
- Jak mog�e�? - powt�rzy�a.
Frank odtr�ci� jej r�ce. Nienaturalny u�miech znik� z jego twarzy, ust�puj�c miejsca wyrazowi z�o�liwego szyderstwa, kt�ry towarzyszy� s�owom wypowiedzianym z najwy�sz� pogard�:
- Kupi�em sobie stanowisko, tam samo jak ty kupi�a� sobie przystojniaka m�a, tak samo jak Newt kupi� sobie tydzie� na przyl�dku Cod ze swoj� liliputk�!
Nienaturalny u�miech wr�ci� na jego twarz.
Frank wyszed� trzasn�wszy drzwiami.
110. ROZDZIA� CZTERNASTY
"Czasami pul-pa - powiada Bokonon - wykracza poza nasze zdolno�ci pojmowania." W Ksi�dze Bokonona s�owo pul-pa raz jest t�umaczone jako "deszcz g�wna", a raz jako "gniew bo�y".
Z tego, co Frank powiedzia�, zanim trzasn�� drzwiami, wynika�o, �e Republika San Lorenzo i tr�jka Hoenikker�w nie byli jedynymi posiadaczami lodu-9. Wszystko wskazywa�o na to, �e Stany Zjednoczone Ameryki i Zwi�zek Socjalistycznych Republik Radzieckich mia�y go r�wnie�. Stany Zjednoczone zdoby�y l�d-9 przez m�a Angeli i jego zak�ady w Indianapolis by�y niew�tpliwie otoczone drutami pod wysokim napi�ciem i krwio�erczymi owczarkami alzackimi.
Sta�em w milczeniu z pochylon� g�ow� i przymkni�tymi oczami. Czeka�em na powr�t Franka ze skromnym sprz�tem potrzebnym do uprz�tni�cia sypialni - tej jednej jedynej na �wiecie sypialni zaka�onej lodem-9.
Sk�d� z fioletowej aksamitnej oddali dobiega� mnie g�os Angeli. Nie pr�bowa�a broni� siebie, broni�a ma�ego Newta.
- Newt niczego jej nie dawa�. Ona sama ukrad�a.
Jej wyja�nienie nie zrobi�o na mnie �adnego wra�enia.
Na co mo�e liczy� ludzko�� - my�la�em sobie - skoro istniej� tacy ludzie jak Feliks Hoenikker, kt�rzy potrafi� dawa� takie zabawki jak l�d-9 w r�ce bezmy�lnych dzieci, jakimi s� wszyscy prawie m�czy�ni i kobiety.
I przypomnia�em sobie Rozdzia� Czternasty Ksi�gi Bokonona, przeczytany w ca�o�ci poprzedniego wieczora. Rozdzia� Czternasty jest zatytu�owany: Jak� nadziej� mo�e �ywi� my�l�cy cz�owiek co do przysz�o�ci ludzko�ci, je�li we�mie pod uwag� do�wiadczenia ostatniego miliona lat?
Na przeczytanie Rozdzia�u Czternastego nie trzeba zbyt wiele czasu. Sk�ada si� on z jednego tylko s�owa i kropki.
Oto on:
"�adnej."
111. CHWILA ODPOCZYNKU
Frank wr�ci� z miot�ami, szufelkami, lutlamp�, prymusem, wiadrem i gumowymi r�kawicami.
W�o�yli�my r�kawice, aby nie zakazi� r�k lodem-9. Frank rozpali� prymus na ksylofonie niebia�skiej Mony i na tym wszystkim ustawi� stare poczciwe wiadro.
Zbierali�my wi�ksze kawa�ki lodu-9 z pod�ogi i wrzucali�my je do tego skromnego, zwyk�ego wiadra, gdzie topnia�y, staj�c si� dobr�, kochan�, uczciw� wod�.
Angela i ja zamiatali�my pod�og�, a ma�y Newt szuka� pod meblami kawa�eczk�w lodu, kt�re mogli�my przeoczy�. Frank za� szed� naszym �ladem z oczyszczaj�cym p�omieniem lutlampy.
Opanowa�a nas bezmy�lna pogoda ducha sprz�taczek i wo�nych pracuj�cych na nocn� zmian�. W tym rozbabranym �wiecie robili�my porz�dki przynajmniej w swoim k�ciku.
S�ysza�em samego siebie, wypytuj�cego swobodnym tonem Newta, Angel� i Franka o dzie� wigilijny, w kt�rym umar� ich ojciec, i o psa.
A oni, wierz�c jak dzieci, �e sprz�taniem wszystko da si� naprawi�, opowiedzieli mi nast�puj�c� histori�:
W ow� fataln� wigili� Bo�ego Narodzenia Angela uda�a si� do wsi po lampki na choink�, za� Newt i Frank poszli na spacer po opustosza�ej zimowej pla�y, gdzie spotkali czarnego psa wodo�aza. Pies by� w towarzyskim nastroju, jak wszystkie wodo�azy, i poszed� za ch�opcami do domu.
W czasie gdy dzieci nie by�o, Feliks Hoenikker umar� w swoim bia�ym wiklinowym fotelu zwr�conym w stron� morza. Przez ca�y dzie� dra�ni� dzieci aluzjami do lodu-9, pokazuj�c im buteleczk� z etykietk�, na kt�rej wyrysowa� czaszk� z piszczelami i napisa�: "Uwaga! L�d-9! Chroni� przed wilgoci�!"
Przez ca�y dzie� Feliks Hoenikker dr�czy� dzieci wypowiadanymi �artobliwym tonem pytaniami w rodzaju: "No, wyt�cie troch� m�zgownice! M�wi�em wam, �e sk�ada si� wy��cznie z wodoru i tlenu, a topi si� w temperaturze stu czternastu przecinek czterech stopni Fahrenheita. Jak to wyja�ni�? Pomy�lcie troch�! Boicie si� nadwer�y� swoje m�zgi? Nic im nie b�dzie."
- Stale powtarza� nam, �eby�my wyt�yli m�zgownice - powiedzia� Frank, przywo�uj�c wspomnienie dawnych czas�w.
- Ja zrezygnowa�am z wyt�ania m�zgownicy jeszcze jako dziecko - wyzna�a Angela, opieraj�c si� na miotle. - Kiedy zaczyna� m�wi� o nauce, natychmiast przestawa�am go s�ucha�. Kiwa�am tylko g�ow� i udawa�am, �e pr�buj� wyt�y� m�zgownic�, ale moja biedna m�zgownica przy zetkni�ciu z nauk� traci�a wszelk� elastyczno�� niczym stary pasek do po�czoch.
Z dalszej opowie�ci Angeli wynika�o, �e Feliks Hoenikker, zanim zasiad� w swoim wiklinowym fotelu i umar�, bawi� si� w kuchni wod�, garnkami, patelniami i lodem-9. Musia� widocznie przekszta�ca� wod� w l�d-9 w t� i z powrotem, bo powyci�ga� wszystkie garnki i patelnie, jakie tylko by�y. Termometr te� le�a� na wierzchu - pewnie mierzy� temperatur� r�nych rzeczy.
Stary Hoenikker mia� widocznie zamiar odpocz�� w swoim fotelu tylko przez chwil�, bo zostawi� w kuchni straszny ba�agan. Cz�ci� tego ba�aganu by�a patelnia wype�niona lodem-9. Bez w�tpienia Hoenikker mia� zamiar stopi� go, zmniejszaj�c z powrotem �wiatowe zasoby b��kitnobia�ej substancji do kilku okruch�w przechowywanych w buteleczce. Chcia� to zrobi� po chwili odpoczynku.
Ale, jak powiada Bokonon: "Ka�dy cz�owiek mo�e sobie odpocz��, ale nikt nie wie, jak d�ugo b�dzie odpoczywa�."
112. TOREBKA MATKI
- Powinnam si� domy�li�, �e on nie �yje, jak tylko wesz�am - m�wi�a Angela znowu opieraj�c si� na miotle - bo jego wiklinowy fotel nie wydawa� �adnego d�wi�ku. Zawsze skrzypia� i trzeszcza�, kiedy ojciec w nim siedzia�, nawet je�li spa�.
Angela uzna�a jednak, �e ojciec �pi, i posz�a ubiera� choink�.
Newt i Frank wr�cili z wodo�azem i poszli do kuchni, poszuka� jakiego� jedzenia dla psa. Znale�li tam ka�u�e pozostawiane przez ojca.
Newt wzi�� szmat� i wytar� wod� z pod�ogi. Mokr� szmat� rzuci� na blat jednego ze sto��w.
Tak si� z�o�y�o, �e szmata upad�a na patelni� z lodem-9.
Frank my�la�, �e na patelni jest jaki� krem do tortu, i podsun�� j� pod nos bratu, �eby mu pokaza�, co narobi�, rzucaj�c szmat�.
Newt oderwa� szmat� od powierzchni lodu i stwierdzi�, �e �cierka nabra�a dziwnych, metalicznych, w�owych w�a�ciwo�ci, jakby by�a spleciona z cieniutkich z�otych drucik�w.
- Wspomnia�em o z�otych drucikach - wyja�ni� Newton w sypialni "Papy" - poniewa� ta �cierka przypomina�a w dotyku torebk� mamy.
Angela ze wzruszeniem doda�a, �e Newt jako dziecko, przechowywa� w�r�d swoich skarb�w torebk� matki. Domy�li�em si�, �e by�a to ma�a torebka wieczorowa.
- By�a jaka� dziwna w dotyku, nie przypomina�a �adnej znanej mi rzeczy - m�wi� Newt, przywo�uj�c w pami�ci dawne przywi�zanie do matczynej torebki. - Ciekawe, co si� z ni� sta�o.
- Ciekawe, co si� sta�o z ca�� mas� innych rzeczy - powiedzia�a Angela. Jej pytanie zawis�o w pustce, �a�osne i bezradne.
W ka�dym razie historia �cierki, kt�ra przypomina�a w dotyku torebk�, sko�czy�a si� tak, �e Newt pokaza� j� psu, a pies j� poliza�. I natychmiast zesztywnia�.
Newt pobieg� powiedzie� o tym ojcu i stwierdzi�, �e ojciec r�wnie� jest sztywny.
113. HISTORIA
Porz�dki w sypialni "Papy" nareszcie dobieg�y ko�ca.
Nale�a�o jednak zrobi� co� jeszcze z cia�ami. Uznali�my, �e trzeba to przeprowadzi� z nale�yt� pomp� po uroczysto�ciach ku czci Stu M�czennik�w.
Na zako�czenie postawili�my von Koenigswalda na nogi, aby oczy�ci� miejsce, na kt�rym le�a�, po czym wstawili�my go do szafy z ubraniami "Papy".
Nie bardzo wiem, dlaczego go tam schowali�my. My�l�, �e chodzi�o nam o uproszczenie sytuacji.
Co za� do relacji Newta, Angeli i Franka o tym, jak owego wigilijnego wieczoru podzielili �wiatowe zasoby lodu-9, to stawa�a si� ona coraz m�tniejsza, w miar� jak dochodzi�o do szczeg��w zbrodni. Hoenikkerowie nie potrafili przytoczy� �adnych argument�w usprawiedliwiaj�cych potraktowanie lodu-9 jako ich prywatnej w�asno�ci. M�wili o tym, co to jest l�d-9, o tym, jak ojciec zmusza� ich do wyt�ania m�zgownicy, ale nikt nie wspomnia� o moralno�ci.
- Kto dokona� podzia�u? - nalega�em.
Pami�� o tamtych wydarzeniach tak dok�adnie zosta�a wymazana z pami�ci trojga Hoenikker�w, �e mieli trudno�ci z przypomnieniem sobie najwa�niejszych szczeg��w.
- W ka�dym razie nie Newt - powiedzia�a Angela. - Tego jestem pewna.
- To musia�a� by� ty albo ja - zastanawia� si� Frank, my�l�c g�o�no.
- Ty zdj��e� z p�ki trzy s�oiki - powiedzia�a Angela. - Dopiero nast�pnego dnia kupili�my trzy ma�e termosy.
- Tak by�o - zgodzi� si� Frank. - A ty wzi�a� m�otek i rozbi�a� l�d na patelni.
- Zgadza si� - powiedzia�a Angela. - Tak by�o. A potem kto� przyni�s� z �azienki pincetk�. Newt podni�s� swoj� ma�� r�czk�.
- To ja.
Angela i Frank ze zdumieniem przypomnieli sobie ten dow�d przedsi�biorczo�ci ma�ego Newta.
- To ja pozbiera�em kawa�ki lodu i wrzuci�em je do s�oik�w - wspomina� Newt, nie usi�uj�c ukry� dumy.
- A co zrobili�cie z psem? - spyta�em z rezygnacj�.
- Wrzucili�my go do pieca - odpowiedzia� Frank. - By�o to najm�drzejsze, co mogli�my zrobi�.
"Historia! - powiada Bokonon. - Tylko czyta� i p�aka�!"
114. GDY POCZU�EM, �E POCISK PRZESZYWA MI SERCE
Tak wi�c powt�rnie wspi��em si� po kr�tych schodach, powt�rnie stan��em na szczycie najwy�szej baszty mego zamku i powt�rnie spojrza�em na moich go�ci, moj� s�u�b�, moje urwisko i moje ciep�e morze.
Towarzyszyli mi Hoenikkerowie. Zamkn�li�my drzwi do pokoju "Papy" i rozpu�cili�my w�r�d s�u�by wiadomo��, �e chory czuje si� znacznie lepiej.
�o�nierze wznosili ju� stos pogrzebowy na dworze, ko�o haka. Nie wiedzieli jeszcze, po co jest ten stos.
By� to dzie� pe�en sekret�w.
Tak kr�ci si� ten �wiat.
Uzna�em, �e uroczysto�ci mog� si� rozpocz��, i powiedzia�em Frankowi, �eby zasugerowa� ambasadorowi Mintonowi rozpocz�cie przem�wienia.
Ambasador Minton z wie�cem w futerale podszed� do kamiennego parapetu w miejscu, gdzie mury opada�y pionowo w morze, i wyg�osi� zadziwiaj�ce przem�wienie ku czci Stu M�czennik�w za Demokracj�. Odda� cze�� poleg�ym, ich ojczy�nie i �yciu, kt�re sko�czy�o si� dla nich przedwcze�nie, wymawiaj�c s�owa "Stu M�czennik�w za Demokracj�" w miejscowym dialekcie. Zabrzmia�o to w jego ustach naturalnie i lekko.
Reszt� przem�wienia wyg�osi� ameryka�sk� angielszczyzn�. Mia� przygotowan� mow� na kartce - zapewne napuszon� i bombastyczn�, ale kiedy zobaczy�, �e ma przemawia� do tak szczup�ego grona os�b, i to g��wnie Amerykan�w, zrezygnowa� z oficjalnego tekstu.
Lekki wiatr od morza targa� jego przerzedzone w�osy.
- Zrobi� rzecz bardzo dziwn� jak na ambasadora - o�wiadczy�. - Powiem to, co naprawd� my�l�.
Mo�e Minton nawdycha� si� zbyt du�o acetonu albo mo�e mia� przeczucie tego, co wkr�tce stanie si� ze wszystkimi opr�cz mnie. W ka�dym razie jego przem�wienie by�o bardzo bokononistyczne.
- Zebrali�my si� tutaj, przyjaciele - m�wi� - aby uczci� stu mecenikuf sa temokracje, zabite dzieci, wszystkich poleg�ych, wszystkich zamordowanych na wojnie. Zazwyczaj przy podobnych okazjach nazywa si� dzieci, kt�re straci�y �ycie, m�czyznami. Ja nie potrafi� jednak my�le� o nich jako o m�czyznach z tej prostej przyczyny, �e w tej samej wojnie, w kt�rej zgin�o stu mecenikuf sa temokracje, zgin�� r�wnie� m�j syn.
Serce nakazuje mi op�akiwa� moje dziecko, a nie m�czyzn�.
Nie m�wi�, �e dzieci na wojnie nie umieraj� jak m�czy�ni, kiedy im przyjdzie umiera�. Ku swojej wiecznej chwale i ku naszej wiecznej ha�bie dzieci umieraj�, jak przysta�o m�czyznom, umo�liwiaj�c nam w ten spos�b m�skie �wi�towanie patriotycznych uroczysto�ci.
Ale nie zmienia to faktu, �e s� zamordowanymi dzie�mi.
I dlatego my�l�, �e najlepsz� form� okazania naszego szczerego szacunku stu poleg�ym dzieciom San Lorenzo b�dzie zademonstrowanie w tym dniu naszej pogardy temu, co sta�o si� przyczyn� ich �mierci, czyli ludzkiej z�o�ci i g�upocie.
Mo�liwe, �e obchodz�c rocznice wojen powinni�my rozbiera� si� do naga, malowa� si� na niebiesko i przez ca�y dzie� chodzi� na czworakach, chrz�kaj�c jak �winie. By�oby to na pewno w�a�ciwsze ni� wznios�e przem�wienia oraz defilady sztandar�w i dobrze naoliwionych armat.
Nie chcia�bym wyst�powa� przeciwko pi�knemu pokazowi wojskowemu, jaki mamy wkr�tce obejrze� - b�dzie to niew�tpliwie porywaj�ce widowisko...
Zajrza� nam w oczy i doda� bardzo cicho:
- Niech �yj� wszelkie porywaj�ce widowiska.
Musieli�my wyt�y� s�uch, aby us�ysze�, co Minton m�wi dalej.
- Ale je�li dzisiejszy dzie� ma by� rzeczywi�cie po�wi�cony pami�ci stu dzieci zamordowanych na wojnie, to czy wypada organizowa� w tym dniu porywaj�ce widowiska?
Odpowied� brzmi: tak, pod jednym warunkiem: �e my, uczestnicy uroczysto�ci, �wiadomie i niezmordowanie b�dziemy pracowa� nad zmniejszeniem ilo�ci z�a i g�upoty w nas samych i w ca�ej ludzko�ci. Tu Minton odpi�� zatrzaski futera�u z wie�cem.
- Widzicie, co przynios�em? - zwr�ci� si� do nas.
Otworzy� futera�, ukazuj�c naszym oczom jego szkar�atne wn�trze i z�ocony wieniec. By� on zrobiony z drut�w i sztucznych li�ci wawrzynu, a nast�pnie spryskany lakierem do kaloryfer�w.
Wieniec oplata�a kremowa jedwabna wst�ga z napisem PRO PATRIA.
Nast�pnie Minton zadeklamowa� fragment ze zbioru Umarli ze Spoon River Edgara Lee Mastersa. Wiersz ten musia� by� niezrozumia�y dla zgromadzonych przedstawicieli ludno�ci wyspy, podobnie zreszt� jak dla H. Lowe'a Crosby'ego, jego Hazel, Angeli i Franka.
By�em pierwsz� ofiar� bitwy pod Missionary Ridge.
Gdy poczu�em, �e pocisk przeszywa mi serce,
�a�owa�em, �e nie zosta�em w domu, nie poszed�em
Do wi�zienia za kradzie� �wi� Curla Trenary,
Zamiast ucieka� i zaci�ga� si� do armii
Wola�bym tysi�c razy stanowe wi�zienie,
Nie le�e� pod t� skrzydlat� figur� z marmuru,
Pod tym coko�em granitowym
D�wigaj�cym s�owa "Pro patria".
C� w�a�ciwie one znacz�?
- C� one znacz�? - powt�rzy� ambasador Horlick Minton. - Znacz� one "Za ojczyzn�". Za ka�d� ojczyzn� - dorzuci� p�g�osem.
- Ten wieniec jest wyrazem ho�du ludzi jednego kraju, dla ludzi drugiego kraju. Niewa�ne, co to za kraje. Pomy�lcie o ludziach.
I o dzieciach zamordowanych na wojnie...
I o wszystkich krajach.
Pomy�lcie o pokoju.
Pomy�lcie o braterskiej mi�o�ci.
Pomy�lcie o dobrobycie.
Pomy�lcie, jakim rajem m�g�by by� nasz �wiat, gdyby ludzie byli dobrzy i m�drzy.
Mimo jednak ca�ego z�a i g�upoty, sp�jrzcie, jaki dzi� pi�kny dzie� - powiedzia� ambasador Horlick Minton. - Ja, w imieniu mi�uj�cego pok�j narodu Stan�w Zjednoczonych Ameryki i w swoim w�asnym, wyra�am �al, �e Stu Mecenikuf sa Temokracje nie do�y�o tego pi�knego dnia.
I rzuci� wieniec do morza.
W g�rze rozleg�o si� brz�czenie. To zbli�a�o si� sze�� samolot�w Si� Powietrznych San Lorenzo, lec�c nad moim ciep�ym morzem. Mia�y strzela� do figur, przedstawiaj�cych, jak si� wyrazi� H. Lowe Crosby, "prawie wszystkich wrog�w wolno�ci w komplecie".
115. JAK TO SI� ZDARZY�O
Podeszli�my do blank�w od strony morza, aby zobaczy� pokazy. Samoloty by�y nie wi�ksze od ziarenek czarnego pieprzu. Dostrzegli�my je dzi�ki temu, �e za jednym z nich ci�gn�� si� ogon czarnego dymu.
Przypuszczali�my, �e jest to cz�ci� programu.
Sta�em obok H. Lowe'a Crosby'ego, kt�ry - jak si� z�o�y�o - popija� kanapki z albatrosa miejscowym rumem. Wydycha� opary crystal-cementu wargami l�ni�cymi od t�uszczu albatrosa. Poczu�em nawr�t md�o�ci i oddali�em si�.
Przeszed�em na przeciwleg�� stron� dziedzi�ca, aby zaczerpn�� powietrza. Od reszty towarzystwa dzieli�o mnie teraz sze��dziesi�t st�p brukowanego dziedzi�ca.
Zobaczy�em nisko nadlatuj�ce samoloty i pomy�la�em, �e niczego st�d nie zobacz�. Jednak md�o�ci st�umi�y moj� ciekawo��. Zwr�ci�em g�ow� w stron�, sk�d nadlatywa�y z rykiem motor�w. W momencie, kiedy zagra�y ich karabiny maszynowe, jeden z samolot�w, ten, za kt�rym ci�gn�� si� dym, ukaza� si� nagle do g�ry brzuchem, ca�y w p�omieniach.
Natychmiast znowu znikn�� mi z pola widzenia i wry� si� w urwisko poni�ej zamku. Jego bomby i zbiorniki paliwa eksplodowa�y.
- Pozosta�e samoloty oddala�y si� i ha�as ich silnik�w zmieni� si� w brz�czenie komara.
I wtedy rozleg� si� huk p�kaj�cej ska�y i jedna z wielkich wie�yc zamku "Papy" run�a do morza.
Ludzie stoj�cy na murach od strony morza ze zdumieniem wpatrywali si� w wyrw� ziej�c� tam, gdzie przed chwil� sta�a baszta. W tym momencie us�ysza�em nowy odg�os p�kaj�cych ska�, seri� huk�w o r�nej wysoko�ci tonu, uk�adaj�cych si� jakby w melodi�.
Melodia by�a bardzo szybka i zaraz w��czy�y si� do niej nowe g�osy. To belki zamku skar�y�y si�, �e musz� d�wiga� ci�ar ponad si�y.
Nagle dziedziniec przeci�a z szybko�ci� b�yskawicy rysa przebiegaj�ca w odleg�o�ci dziesi�ciu st�p od czubk�w moich but�w.
Zosta�em oddzielony ni� od reszty towarzystwa.
Zamek j�cza� i zawodzi�.
Tamci zrozumieli niebezpiecze�stwo. Wraz z tonami kamieni odrywali si� i mieli spa�� w morze. Mimo �e szczelina mia�a dopiero stop� szeroko�ci, przesadzali j� rozpaczliwymi skokami.
Jedynie moja pogodna Mona przekroczy�a rys� zwyk�ym krokiem.
Szczelina zatrzasn�a si� i natychmiast znowu rozwar�a swoj� �ar�oczn� paszcz�. W �miertelnej pu�apce znajdowali si� jeszcze H. Lowe Crosby ze swoj� Hazel oraz Mintonowie.
Filip Castle, Frank i ja przeci�gn�li�my ponad przepa�ci� Crosbych i z kolei wyci�gn�li�my r�ce do Minton�w.
Z ich twarzy niczego nie mo�na by�o wyczyta�. Mog� si� tylko domy�la�, co dzia�o si� w ich g�owach. Przypuszczam, �e w tym momencie my�leli o godno�ci, o zachowaniu nale�ytego umiaru.
Panika nie by�a w ich stylu. S�dz�, �e samob�jstwo r�wnie� nie by�o w ich stylu, ale faktem jest, �e swoje dobre wychowanie przyp�acili �yciem, gdy� nagle podci�ta cz�� ska�y i zamku odjecha�a od nas jak transatlantyk odbijaj�cy od nabrze�a.
Odje�d�aj�cy Mintonowie musieli mie� to samo skojarzenie, gdy� pomachali nam przyja�nie na po�egnanie.
Potem wzi�li si� za r�ce.
Zwr�cili si� twarzami do morza.
Odjechali, potem run�li w d� z wielkim hukiem, i ju� ich nie by�o!
116. POTʯNE WESTCHNIENIE
Postrz�piony skraj nico�ci zia� teraz w odleg�o�ci kilku zaledwie cali od moich �cierp�ych st�p. Spojrza�em w d�. Moje ciep�e morze poch�on�o wszystko. Jedynym �ladem tego, co tam znik�o, by� ob�ok kurzu leniwie oddalaj�cy si� od brzegu.
Pa�ac, pozbawiony swojej maski od strony morza, wyszczerzy� si� na p�noc w szczerbatym u�miechu tr�dowatego. Postrz�pione ko�ce belek i desek stercza�y jak szczecina. Tu� pod moimi stopami otworzy� si� obszerny pok�j. Jego niczym nie podtrzymywana pod�oga stercza�a nad wod� jak trampolina.
Przemkn�a mi przez g�ow� my�l, �eby skoczy� na t� trampolin�, odbi� si� od niej i poszybowa� zapieraj�c� dech w piersiach jask�k�, a potem z�o�y� ramiona i wpa�� bez plusku w ciep�� jak krew wieczno��.
Wyrwa� mnie z tych marze� krzyk ptaka przelatuj�cego tu� nad moj� g�ow�. Wo�a� "Piti-fiit?", jakby pytaj�c, co si� tu sta�o.
Spojrzeli�my wszyscy na ptaka, a potem na siebie i przera�eni odsun�li�my si� od przepa�ci. I wtedy poczu�em, �e kamie�, na kt�rym stoj�, chwieje si� pode mn�. Przez ca�y czas wisia� na w�osku i teraz stoczy� si� na trampolin�.
Uderzaj�c w ni� zmieni� pod�og� w pochylni� i pozosta�e jeszcze w pokoju meble zacz�y si� zsuwa� do morza.
Pierwszy wypad� jak z procy ksylofon, tocz�c si� na swoich ma�ych k�eczkach. Potem poszed� stolik nocny na wy�cigi z podskakuj�c� lamp� lutownicz�. W gor�czkow� pogo� za nimi rzuci�y si� krzes�a.
A gdzie� w g��bi pokoju, poza zasi�giem naszego wzroku, poruszy�o si� co� ci�kiego.
Sun�o z oci�ganiem po pochylni, a� wreszcie ukaza�o sw�j z�oty dzi�b. By�a to ��d�, w kt�rej spoczywa�o cia�o "Papy".
Szalupa dojecha�a do ko�ca pochylni. Dzi�b pochyli� si� i ��dka zsun�a si� z pochylni. I spad�a kozio�kuj�c.
Cia�o "Papy" oddzieli�o si� od ��dki i spada�o osobno.
Zamkn��em oczy.
Rozleg� si� d�wi�k, jakby kto� delikatnie zamkn�� bram� wielk� jak niebo, jakby cicho zatrzasn�y si� wielkie drzwi do raju. By�o to pot�ne westchnienie.
Otworzy�em oczy... i ca�e morze by�o lodem-9.
Wilgotna zielona wyspa zmieni�a si� w b��kitnobia�� per��.
Niebo pociemnia�o. Borasisi, s�o�ce, sta�o si� chorobliwie ��t� kul�, ma�� i okrutn�.
Na horyzoncie ukaza�y si� spirale tr�b powietrznych.
117. SCHRON
Spojrza�em w niebo, tam gdzie przed chwil� by� ptak. Nad naszymi g�owami rozwar�a si� granatowa paszcza tr�by powietrznej. Hucza�a jak r�j pszcz�, wygina�a si� i nieprzyzwoicie pulsuj�c po�era�a i wydala�a powietrze.
Ludzie rozbiegli si�, porzucaj�c moje zrujnowane mury obronne, potykaj�c si� na schodach.
H. Lowe Crosby i jego Hazel krzyczeli: "Jeste�my Amerykanami! Jeste�my Amerykanami!", jak gdyby tr�by powietrzne interesowa�y si� tym, do jakich granfalon�w nale�� ich ofiary.
Straci�em ich z oczu. Widocznie zeszli innymi schodami. Okrzyki Crosbych, pomieszane z odg�osami ucieczki pozosta�ych go�ci, dochodzi�y do mnie zniekszta�cone przez korytarze zamku. Ze mn� by�a jedynie moja boska Mona, kt�ra sz�a obok mnie w milczeniu.
Kiedy si� zawaha�em, wyprzedzi�a mnie i otworzy�a drzwi do sali przed apartamentem "Papy". Pomieszczenie nie mia�o �cian i sufitu, ale kamienna pod�oga pozosta�a. A na �rodku pod�ogi by�a pokrywa zej�cia do loch�w. Pod wiruj�cym niebem, w b�yskach liliowego ognia tryskaj�cego z paszcz tr�b powietrznych, kt�re chcia�y nas po�re�, unios�em pokryw�.
Gardziel lochu wyposa�ona by�a w �elazne szczeble. Zamkn��em za sob� pokryw� i zeszli�my w d�.
U st�p drabiny odkryli�my tajemnic� pa�stwow�. "Papa" Monzano kaza� zbudowa� w lochu przytulny schron przeciwatomowy. By� tam wentylator nap�dzany rowerem. W jednej ze �cian umieszczono zbiornik na wod�. Woda by�a smaczna i mokra, nie ska�ona jeszcze lodem-9. By�a tam te� chemiczna toaleta, kr�tkofal�wka, katalog handlowy Searsa i Roebucka, kartony delikates�w i alkoholu, �wiece i oprawne roczniki "National Geographic" z ostatnich dwudziestu lat.
By� tam te� komplet dzie� Bokonona.
I by�o podw�jne �o�e.
Zapali�em �wiec�. Otworzy�em puszk� ameryka�skiego roso�u z kury i wstawi�em j� do piecyka. Nala�em te� dwa kieliszki rumu z Wysp Dziewiczych.
Mona usiad�a na jednym ��ku, ja na drugim.
- Powiem ci teraz co�, co, jak przypuszczam, m�czy�ni nieraz m�wili kobietom - poinformowa�em Mon�. - My�l� jednak, �e nigdy jeszcze s�owa te nie by�y tak pe�ne znaczenia jak dzisiaj.
- Co to za s�owa?
Roz�o�y�em r�ce.
- Nareszcie jeste�my sami.
118. �ELAZNA DZIEWICA I LOCH
Rozdzia� Sz�sty Ksi�gi Bokonona po�wi�cony jest cierpieniu, a w szczeg�lno�ci torturom zadawanym ludziom przez ludzi. "Je�eli mnie kiedy� nadziej� na hak - uprzedza Bokonon - mo�ecie si� po mnie spodziewa� bardzo ludzkiego zachowania."
Nast�pnie Bokonon m�wi o �amaniu ko�em, hiszpa�skim bucie, �elaznej dziewicy i wreszcie o lochu.
Jak b�d� si� to odb�dzie, bez p�aczu si� nie ob�dzie,
Lecz tylko w lochu do�� czasu, by przedtem pomy�le�, mie� b�dziesz.
I tak te� by�o w naszym lochu. Mieli�my czas na rozmy�lania. Mi�dzy innymi przysz�o mi do g�owy, �e ca�y komfort naszego wi�zienia nie zmienia podstawowego faktu - �e byli�my uwi�zieni.
W czasie pierwszego dnia i pierwszej nocy sp�dzonej pod ziemi� huragany bez przerwy potrz�sa�y pokryw� w�azu. Ci�nienie w naszej kryj�wce ulega�o gwa�townym zmianom, powoduj�c zaleganie w uszach i zawroty g�owy.
Co za� do radia, to s�ycha� w nim by�o tylko trzaski i zak��cenia atmosferyczne, i to by�o wszystko. Na ca�ej skali ani jednego s�owa, ani jednego sygna�u Morse'a. Je�li ludzie gdzie� jeszcze istnieli, to nie znajdowa�o to �adnego odbicia w eterze.
I nie znajduje do dzisiaj.
Moje przypuszczenia by�y nast�puj�ce: huragany, roznosz�ce po �wiecie b��kitnobia�� trucizn� lodu-9, rozerwa�y na strz�py wszystko, co by�o na powierzchni. Ci, co prze�yli, wkr�tce umr� z pragnienia, z g�odu, z w�ciek�o�ci albo z nud�w.
Si�gn��em wi�c do Ksi�gi Bokonona. Nie zna�em jej jeszcze dostatecznie i dlatego wierzy�em, �e mog� w niej znale�� pociech� duchow�. Zlekcewa�y�em ostrze�enie widniej�ce na stronie tytu�owej:
"Nie b�d� g�upi! Natychmiast zamknij t� ksi�g�! Nie znajdziesz w niej nic pr�cz fomy!"
Foma to, oczywi�cie, �garstwa.
I czyta�em dalej.
"Na pocz�tku B�g stworzy� Ziemi� i ogl�da� j� z wy�yn swojej kosmicznej samotno�ci.
I rzek� Pan: Ulepmy z gliny �ywe stworzenia, aby glina mog�a zobaczy�, co uczynili�my. I ulepi� B�g wszelkie zwierz�ta, jakie �yj� na Ziemi, a po�r�d nich i cz�owieka. Jedynie glina w postaci cz�owieka potrafi�a m�wi�. B�g pochyli� si� nisko, kiedy glina w postaci cz�owieka powsta�a, rozejrza�a si� doko�a i przem�wi�a. Cz�owiek zamruga� i grzecznie spyta�: Jaki jest sens tego wszystkiego?
- Czy wszystko musi mie� jaki� sens? - spyta� B�g.
- Oczywi�cie - odpowiedzia� cz�owiek.
- W takim razie pozostawiam tobie znalezienie sensu tego wszystkiego - powiedzia� B�g.
I odszed�."
Pomy�la�em sobie, �e to bzdura.
"Oczywi�cie, jest to bzdura" - powiada Bokonon.
W�wczas zwr�ci�em si� do mojej boskiej Mony, aby poszuka� ukojenia w jej przepastnych tajemnicach.
Wpatrzony w ni� przez szeroko�� naszego podw�jnego �o�a, wyobra�a�em sobie, �e w jej cudownych oczach dostrzegam odblask tajemnic wiecznej Ewy.
Pozwol� sobie pomin�� nieciekaw� scen� seksualn�, jaka si� nast�pnie rozegra�a. Wystarczy powiedzie�, �e po jej zako�czeniu oboje czuli�my do siebie odraz�.
Ta dziewczyna zupe�nie nie interesowa�a si� tymi rzeczami. Kiedy nasza kot�owanina dobieg�a ko�ca, poczu�em si� tak, jakbym to ja wymy�li� ten cudaczny, przebiegaj�cy w�r�d st�kania i potu spos�b produkowania nowych ludzi.
Zgrzytaj�c z�bami wr�ci�em na swoje ��ko z prze�wiadczeniem, �e Mona nie ma poj�cia, po co ludzie to robi�. Ona jednak powiedzia�a cicho:
- Czy nie s�dzisz, �e by�oby bardzo smutno mie� teraz ma�e dziecko?
- To prawda - zgodzi�em si� ponuro.
- Mo�e nie wiesz, ale w�a�nie w ten spos�b robi si� ma�e dzieci.
119. MONA DZI�KUJE
"Dzisiaj jestem bu�garskim ministrem o�wiaty - powiada Bokonon. - Jutro b�d� Pi�kn� Helen�." Sens jego s��w jest jasny jak s�o�ce: ka�de z nas musi by� tym, kim jest. Dzi�ki Ksi�dze Bokonona o tym g��wnie rozmy�la�em tam, w lochach.
Bokonon zaprasza� mnie, abym �piewa� wraz z nim:
Hej, r�b! R�b, bracie, r�b!!
Co? To, co trzeba, r�b, bracie, i kwita.
Hej, r�b! R�b, a� po gr�b!
R�b, bracie, r�b, a� wyci�gniesz kopyta!
U�o�y�em do tego melodi� i gwizda�em j� sobie pod nosem, kr�c�c peda�ami roweru nap�dzaj�cego wentylator, kt�ry zaopatrywa� nas w powietrze, poczciwe stare powietrze.
- Cz�owiek wdycha tlen, a wydycha dwutlenek w�gla! - zawo�a�em do Mony.
- Co?
- Nauka.
- A-a...
- Jedna z tajemnic �ycia. Przez d�ugi czas ludzie s�dzili, �e zwierz�ta wydychaj� to samo, co wdychaj�, i na odwr�t.
- Nie wiedzia�am.
- Teraz ju� wiesz.
- Dzi�kuj�.
- Nie ma za co.
Kiedy powietrze znowu by�o czyste i �wie�e, zsiad�em z roweru i wspi��em si� po �elaznych szczeblach, �eby zobaczy�, jaka jest pogoda na g�rze. Robi�em to po kilka razy dziennie. Tego dnia, a by� to nasz czwarty dzie� w lochu, zobaczy�em przez w�sk� szczelin� uchylonej pokrywy, �e pogoda zaczyna si� jakby stabilizowa�.
By�a to stabilizacja z rodzaju dziko ruchliwych, gdy� tr�by powietrzne szala�y nadal, tak jak szalej� do dzisiaj. Ich �ar�oczne paszcze nie zagra�a�y ju� jednak ziemi, ale wycofa�y si� dyskretnie na wysoko�� mo�e p� mili. I tak przestrzega�y tej wysoko�ci, jakby San Lorenzo przykryte by�o kopu�� z pancernego szk�a.
Odczekali�my jeszcze trzy dni, aby si� upewni�, �e huragany sta�y si� rzeczywi�cie tak pow�ci�gliwe, jak si� wydawa�o. Potem nape�nili�my manierki wod� z naszego zbiornika i wyszli�my.
Powietrze by�o suche, gor�ce i �miertelnie nieruchome.
S�ysza�em, jak kto� kiedy� dowodzi�, �e w klimacie umiarkowanym powinno si� rozr�nia� nie cztery, a sze�� p�r roku: lato, jesie�, zamkni�cie, zima, otwarcie i wiosna. Przypomnia�em to sobie, kiedy wyszed�szy z lochu patrzy�em, nas�uchiwa�em i w�cha�em.
Nie by�o �adnego zapachu. �adnego ruchu. Ka�demu mojemu krokowi towarzyszy� skrzyp b��kitnobia�ego szronu. Ka�de skrzypni�cie rozlega�o si� dono�nym echem. Czas zamykania mieli�my za sob�. Ziemia by�a zamkni�ta na dobre.
Teraz ju� zawsze b�dzie zima.
Pomog�em mojej Monie wyj�� z lochu. Ostrzeg�em j�, aby nie dotyka�a r�kami b��kitnobia�ego szronu i aby r�ce trzyma�a z daleka od ust.
- Nigdy jeszcze nie by�o tak �atwo o �mier� - powiedzia�em jej. - Wystarczy dotkn�� d�oni� ziemi, a p�niej ust, i cz�owiek jest gotowy.
Mona potrz�sn�a g�ow� i westchn�a.
- Bardzo niedobra matka.
- Prosz�?
- M�wi�, �e Matka Ziemia przesta�a ju� by� dla nas dobr� matk�.
- Hop, hop! - nawo�ywa�em w�r�d ruin pa�acu. Potworne wichury wy��obi�y w�wozy w tej wielkiej kupie gruz�w. Prowadzili�my z Mon� poszukiwania w�r�d ruin bez przekonania, gdy� nigdzie nie by�o najmniejszego �ladu �ycia, cho�by jednego w�cibskiego, wiecznie w�sz�cego szczura.
Sklepienie bramy zamkowej by�o jedynym ocala�ym dzie�em r�k ludzkich. Podeszli�my tam z Mon�. Kto� wypisa� na murze bia�� farb� bokononistyczne Calypso. Litery by�y staranne i �wie�e. Stanowi�y dow�d, �e kto� jeszcze opr�cz nas prze�y� kataklizm.
Calypso brzmia�o nast�puj�co:
A� kiedy� ten szalony �wiat dobiegnie kresu i na koniec
B�g poodbiera nam zabawki, kt�re nam by�y po�yczone,
I je�li wtedy, w owym dniu, ur�ga� Bogu zechcesz,
Blu�nij, przeklinaj, r�b, co chcesz - On tylko si� u�miechnie.
120. DO WSZYSTKICH ZAINTERESOWANYCH
Przypomnia�em sobie reklam� biblioteczki dla dzieci pod tytu�em Skarbnica Wiedzy. Na rysunku ch�opczyk i dziewczynka z zaufaniem wpatrywali si� w ojca. "Tatusiu - pyta�o jedno z nich - dlaczego niebo jest niebieskie?" Odpowied� na to pytanie mo�na by�o widocznie znale�� w Skarbnicy Wiedzy.
Gdybym mia� pod r�k� takiego tatusia teraz, kiedy opuszczali�my z Mon� ruiny pa�acu, m�g�bym uwieszony u jego r�ki zada� mu ca�� mas� pyta�. "Tatusiu, dlaczego wszystkie drzewa s� po�amane? Tatusiu, dlaczego wszystkie ptaki le�� nie�ywe? Tatusiu, dlaczego niebo jest takie brzydkie i poskr�cane? Tatusiu, dlaczego morze jest twarde i nieruchome?"
Pomy�la�em sobie, �e ze wszystkich ludzi na �wiecie ja jestem najbardziej powo�any do udzielania odpowiedzi na te nie�atwe pytania. Zak�adaj�c, �e byli jeszcze jacy� inni ludzie na �wiecie. Je�liby to kogo� interesowa�o, mog�em wyja�ni�, co si� sta�o, gdzie i dlaczego.
I co z tego?
Zastanawia�em si�, gdzie s� umarli. Mona i ja odeszli�my ju� przesz�o mil� od naszego lochu i nie dostrzegli�my ani jednego cia�a.
�ywi mnie jako� mniej interesowali, mo�e przeczuwa�em, i� najpierw b�d� musia� mie� do czynienia z du�� ilo�ci� zmar�ych. Nie widzia�em nigdzie dym�w ognisk, ale i tak trudno by�oby je zobaczy� na tle kot�uj�cego si� niebosk�onu.
Co� jednak przyci�gn�o m�j wzrok: zielonkawy poblask wok� dziwacznej ska�ki na szczycie G�ry McCabe'a. Zdawa�a si� wzywa� mnie i przyszed� mi do g�owy bezsensowny, jakby wyj�ty z filmu pomys�, �eby wej�� razem z Mon� na szczyt. Tylko po co?
Wkroczyli�my teraz na pofa�dowany teren u podn�a G�ry McCabe'a. W pewnej chwili Mona jakby przypadkowo oddali�a si� ode mnie, zesz�a z drogi i wspi�a si� na jedno ze wzniesie�. Poszed�em w jej �lady.
Dogoni�em j� na szczycie pag�rka. Patrzy�a w d�, gdzie przyroda uformowa�a mi�dzy wzg�rzami rozleg�� kotlin�. Nie p�aka�a.
A mia�a prawo zap�aka�.
W kotlince le�a�y cia�a tysi�cy zmar�ych. Ich wargi pokrywa� b��kitnobia�y nalot lodu-9.
Cia�a nie by�y porozrzucane ani nie le�a�y jedne na drugich, co �wiadczy�o, �e ludzie zebrali si� tutaj ju� po ustaniu straszliwych huragan�w. Poniewa� za� ka�dy ze zmar�ych trzyma� palec przy wargach, zrozumia�em, �e ludzie zebrali si� w tym smutnym miejscu i nast�pnie otruli si� lodem-9.
Byli tu m�czy�ni, kobiety, a tak�e dzieci, wiele z nich w pozycji boko-maru. Twarze wszystkich zwr�cone by�y do �rodka kotlinki, jak na przedstawieniu w amfiteatrze.
Popatrzyli�my w �lad za ich szklistymi spojrzeniami na �rodek zag��bienia. By� tam kr�g wolnej przestrzeni, jakby miejsce dla m�wcy.
Zbli�yli�my si� ostro�nie do tego miejsca, unikaj�c dotkni�cia budz�cych groz� figur. Po�rodku kr�gu le�a� spory kamie�, a pod kamieniem znale�li�my napisany o��wkiem list nast�puj�cej tre�ci:
"Do wszystkich zainteresowanych: Ci ludzie wok� was to prawie wszyscy mieszka�cy San Lorenzo, kt�rzy prze�yli huragany i zamarzni�cie morza. Ludzie ci schwytali rzekomego �wi�tego imieniem Bokonon, przyprowadzili go tutaj, otoczyli go i za��dali, aby wyja�ni� im, o co chodzi Bogu Wszechmog�cemu i co oni maj� robi�. Ten szarlatan Bokonon powiedzia�, �e �B�g niew�tpliwie stara si� ich zg�adzi�, prawdopodobnie dlatego, �e ma ich ju� dosy�, powinni wi�c mie� na tyle dobrego wychowania, �eby umrze�.� Co te�, jak wida�, zrobili."
Pod listem podpisany by� Bokonon.
121. SPӏNIAM SI� Z ODPOWIEDZI�
- C� za cynik! - krzykn��em. Podnios�em wzrok znad listu i rozejrza�em si� po wype�nionej �mierci� kotlince. - Czy on tu gdzie� jest?
- Nie wida� go - powiedzia�a Mona �agodnie. Nie sprawia�a wra�enia przygn�bionej ani rozgniewanej. Co wi�cej, wygl�da�a tak, jakby by�a bliska �miechu. - Bokonon cz�sto powtarza�, �e nigdy nie pos�ucha swojej rady, bo nie ma do siebie zaufania.
- Szkoda, �e go tu nie ma! - powiedzia�em z w�ciek�o�ci�. - Ile trzeba bezczelno�ci, �eby wszystkich tych ludzi nam�wi� do samob�jstwa!
Mona roze�mia�a si�. Nigdy dotychczas nie s�ysza�em jej �miechu. By� zaskakuj�co niski i chropowaty.
- Uwa�asz, �e to zabawne?
Wzruszy�a ramionami.
- To jest przede wszystkim proste. Rozwi�za�o tyle spraw tylu ludziom w tak prosty spos�b.
I �miej�c si� ruszy�a pomi�dzy tysi�cami skamienia�ych trup�w. W po�owie zbocza przystan�a i odwr�ci�a si� w moj� stron�.
- Czy gdyby� m�g�, przywr�ci�by� �ycie komu� z tych ludzi? Odpowiedz natychmiast!
- Czas na odpowied� min��! - zawo�a�a �artobliwie po p� minucie. I z u�miechem na twarzy dotkn�a d�oni� ziemi, wyprostowa�a si�, przytkn�a palce do warg i umar�a.
Czy p�aka�em? Podobno tak. H. Lowe Crosby, jego Hazel i ma�y Newton Hoenikker znale�li mnie na drodze id�cego bez celu. Jechali jedyn� taks�wk� San Lorenzo, kt�ra jakim� cudem wysz�a ca�o z kataklizmu. Podobno p�aka�em. Hazel rozp�aka�a si� r�wnie�, z rado�ci, �e zobaczy�a mnie ca�ego i zdrowego.
Wci�gni�to mnie do taks�wki.
Hazel otoczy�a mnie ramieniem.
- Jeste� teraz z mamusi�. Wszystko b�dzie dobrze.
Przesta�em my�le�. Zamkn��em oczy. Z g��bok�, idiotyczn� ulg� przytuli�em si� do tej du�ej, ciep�ej, g�upiej baby.
122. RODZINA NA BEZLUDNEJ WYSPIE, CZYLI ROBINSON SZWAJCARSKI
Zabrano mnie do resztek willi Franklina Hoenikkera. Pozosta�a z niej tylko jaskinia pod wodospadem, zmieniona obecnie w rodzaj igloo pod przezroczyst�, b��kitno-bia�� kopu�� lodu-9.
Towarzystwo sk�ada�o si� z Franka, ma�ego Newta i ma��e�stwa Crosbych. Prze�yli kataklizm w piwnicy pa�acu, znacznie p�ytszej i mniej luksusowej ni� m�j loch. Wyszli stamt�d natychmiast, gdy tylko wichura ucich�a, tymczasem ja z Mon� siedzieli�my pod ziemi� jeszcze przez trzy dni.
Tak si� z�o�y�o, �e znale�li zaczarowan� taks�wk�, kt�ra jakby czeka�a na nich pod sklepieniem zamkowej bramy. Znale�li te� puszk� bia�ej farby i Frank wymalowa� na przednich drzwiczkach pojazdu bia�e gwiazdy, za� na dachu litery symbolizuj�ce granfalon: USA.
- I zostawi� pan reszt� farby w bramie - powiedzia�em.
- Sk�d pan wie?
- Kto� inny, przechodz�c tamt�dy, wypisa� ni� wiersz.
Nie wypytywa�em ich, w jaki spos�b zgin�a Angela Hoenikker Conners oraz Filip i Julian Castle, gdy� musia�bym wtedy opowiedzie� o Monie. Na razie nie by�em do tego zdolny.
Nie chcia�em rozmawia� o �mierci Mony tak�e dlatego, �e kiedy jechali�my taks�wk�, uderzy�a mnie nieusprawiedliwiona weso�o�� Crosbych i ma�ego Newta.
S�owa Hazel wyja�ni�y mi przyczyn� tej weso�o�ci.
- Poczekaj, zobaczysz, jak �yjemy. Mamy du�o r�nych dobrych rzeczy do jedzenia, a kiedy potrzeba nam wody, rozpalamy ognisko i topimy l�d. Zupe�nie jak rodzina szwajcarskich Robinson�w.
123. MYSZY I LUDZIE
By�o to dziwne sze�� miesi�cy - sze�� miesi�cy, w czasie kt�rych napisa�em t� ksi��k�. Hazel mia�a racj�, nazywaj�c nasz� ma�� spo�eczno�� rodzin� szwajcarskich Robinson�w, gdy� podobnie jak oni prze�yli�my burz�, zostali�my osamotnieni, a potem �ycie p�yn�o nam jak po miodzie. Mia�o to w sobie co� z urok�w �wiata Walta Disaeya.
Nie przetrwa�a ani jedna ro�lina, ani jedno zwierz�, to prawda. Ale l�d-9 zakonserwowa� �winie, krowy, m�ode sarenki, ptaki i jagody do czasu, a� zechcemy odgrza� je i ugotowa�. Ponadto w ruinach Bolivaru znajdowa�a si� wy�erka w postaci ton konserw, a my byli�my, jak si� zdaje, jedynymi lud�mi na San Lorenzo.
Z jedzeniem nie by�o �adnych problem�w, podobnie jak z odzie�� i mieszkaniami, gdy� zapanowa�a raz na zawsze pogoda sucha, bezwietrzna i upalna. R�wnie� nasze zdrowie by�o w znakomitym stanie. Wygl�da�o na to, �e wszystkie bakterie wymar�y albo zapad�y w sen.
Tak dalece przystosowali�my si� do nowej sytuacji, �e nikt nie wyrazi� zdziwienia ani nie zaprotestowa�, kiedy Hazel powiedzia�a:
- Przynajmniej to dobre, �e nie ma komar�w.
Siedzia�a na tr�jnogu po�rodku polanki wyznaczaj�cej miejsce, gdzie kiedy� sta�a willa Franka. Zszywa�a pasy czerwonego, granatowego i bia�ego materia�u. Niczym Betsy Ross szy�a ameryka�sk� flag�. Nikt nie by� na tyle nietaktowny, aby jej wypomnie�, �e czerwony jest w�a�ciwie brzoskwiniowy, granatowy jest prawie seledynowy, za� pi��dziesi�t wyci�tych przez ni� gwiazdek to sze�cioramienne gwiazdy Dawida, a nie pi�cioramienne gwiazdy ameryka�skie.
Jej m��, kt�ry zawsze by� dobrym kucharzem, siedzia� przy ognisku i dusi� w �elaznym garnku potrawk�. By� teraz naszym kucharzem. Bardzo lubi� gotowa�.
- Wygl�da apetycznie, pachnie apetycznie - zauwa�y�em. Crosby zmru�y� oko.
- Nie strzela� do kucharza. Robi wszystko, co mo�e.
Nasza pogodna rozmowa odbywa�a si� na tle dokuczliwego dat-dat i dit-dit skonstruowanej przez Franka automatycznej kr�tkofal�wki. Nadawa�a ona dzie� i noc sygna� SOS.
- Ratujcie nasze dusze - nuci�a Hazel do taktu. - Ratujcie nasze dusze.
- Jak idzie pisanie? - spyta�a mnie po chwili.
- Doskonale, mamo, doskonale.
- Kiedy dasz nam to poczyta�?
- Jak b�dzie gotowe, mamo, jak b�dzie gotowe.
- Wielu s�ynnych pisarzy pochodzi�o z Indiany.
- Wiem.
- Twoje nazwisko znajdzie si� na d�ugiej li�cie - u�miechn�a si� z nadziej�. - Czy to b�dzie ksi��ka do �miechu?
- Mam nadziej�, mamo.
- Wiesz, �e lubi� si� po�mia�.
- Wiem, mamo.
- Ka�dy cz�owiek ma jak�� specjalno��, co�, co daje i z siebie innym. Ty piszesz ksi��ki, kt�re nas roz�mieszaj�, Frank zajmuje si� nauk�, ma�y Newt maluje dla nas wszystkich, ja szyj�, a Lowie gotuje.
- Du�o r�k zmienia ci�k� prac� w lekk�, powiada stare chi�skie przys�owie.
- Ci Chi�czycy nie byli tacy g�upi.
- Zachowajmy ich w naszej pami�ci.
- �a�uj� teraz, �e tak ma�o si� nimi interesowa�am.
- To nie by�a taka �atwa sprawa, nawet w idealnych warunkach.
- �a�uj�, �e w og�le tak ma�o si� uczy�am.
- Wszyscy czego� �a�ujemy, mamo.
- Nie czas �a�owa� r�...
- Jak powiada poeta: "Najm�drsze plany myszy, ludzi krzy�uje los, i nie zostaje nic po trudzie pr�cz �alu, trosk."
- Jak pi�knie i jak prawdziwie!
124. MR�WCZA FARMA FRANKA
Widok Hazel ko�cz�cej szycie sztandaru nie napawa� mnie entuzjazmem, gdy� zosta�em wpl�tany w jej szale�cze plany co do tej flagi. Hazel wbi�a sobie do g�owy, �e zgodzi�em si� zatkn�� t� g�upi� rzecz na szczycie G�ry McCabe'a.
- Gdyby�my z Lowem byli m�odsi, sami by�my to zrobili. Teraz mo�emy ju� tylko wr�czy� ci ten sztandar i by� my�l� z tob�.
- Zastanawiam si�, czy to jest rzeczywi�cie najodpowiedniejsze miejsce na sztandar?
- A czy jest jakie� lepsze?
- Musz� pomy�le� - powiedzia�em i zszed�em do jaskini, �eby zobaczy�, co robi Frank.
Nie wymy�li� nic nowego. Obserwowa� zbudowan� przez siebie mr�wcz� farm�. Frank znalaz� troch� mr�wek, kt�re przetrwa�y w tr�jwymiarowym �wiecie ruin Bolivaru, i zredukowa� ich �wiat do dw�ch wymiar�w, robi�c co� na kszta�t kanapki z ziemi i mr�wek pomi�dzy dwiema szybkami. Mr�wki nie mog�y zrobi� �adnego ruchu, kt�ry ukry�by si� przed wzrokiem Franka i jego komentarzem. Eksperyment da� odpowied� na pytanie, jak mr�wki mog� �y� w �wiecie pozbawionym wody. O ile wiem, by�y one jedynymi owadami, jakie prze�y�y, a robi�y to tworz�c ze swoich cia� zbite kule wok� okruch�w lodu-9. Wprawdzie po�owa z nich gin�a, ale na skutek wytworzonego ciep�a uzyskiwa�y kropl� wody. Woda nadawa�a si� do picia. Cia�a tych, kt�re zgin�y, nadawa�y si� do jedzenia.
- Jedzmy, pijmy i radujmy si�, albowiem jutro umrzemy - powiedzia�em do Franka i jego male�kich kanibali.
Jego reakcja by�a zawsze taka sama. Opryskliwym tonem robi� wyk�ad na temat tego, czego ludzie mog� si� nauczy� od mr�wek.
Moje odpowiedzi r�wnie� by�y zgodne z niepisanym rytua�em.
- Przyroda to naprawd� cudowna rzecz. Cudowna.
- Czy wie pan, dlaczego mr�wki maj� takie osi�gni�cia? - pyta� po raz tysi�czny. - Dzi�ki kooperacji.
- Cholernie �adne s�owo - kooperacja.
- Kto je nauczy�, jak uzyskiwa� wod�?
- A kto mnie nauczy�, jak uzyskiwa� wod�?
- To nie jest �adna odpowied� i sam pan o tym dobrze wie.
- A to przepraszam.
- By� czas, kiedy przyjmowa�em takie g�upie odpowiedzi za dobr� monet�. Teraz mi si� to nie zdarza.
- Nowy etap.
- Zrozumia�em wiele rzeczy.
- �wiat poni�s� pewne koszty w zwi�zku z pa�sk� edukacj�.
Mog�em sobie pozwala� na takie uwagi pod jego adresem, maj�c ca�kowit� pewno��, �e do niego nie dotr�.
- Kiedy� �atwo mnie by�o zagada�, bo brakowa�o mi pewno�ci siebie.
- Niejakie zmniejszenie liczby ludno�ci na �wiecie niew�tpliwie musia�o panu powa�nie upro�ci� sytuacj� osobist� - wtr�ci�em. I znowu by� to groch o �cian�.
- Prosz� mi powiedzie�, kto nauczy� te mr�wki, jak uzyskiwa� wod� - przypiera� mnie do muru Frank.
Kilkakrotnie proponowa�em mu najprostsze rozwi�zanie - �e to Pan B�g. I nauczony gorzkim do�wiadczeniem wiedzia�em, �e Frank ani nie odrzuci, ani nie przyjmie tej teorii. Po prostu b�dzie si� coraz bardziej zacietrzewia�, powtarzaj�c w k�ko swoje pytanie.
Pozostawi�em Franka samemu sobie, zgodnie z rad� zawart� w Ksi�dze Bokonona. "Trzymajcie si� z dala od cz�owieka, kt�ry pracowa� w pocie czo�a nad rozwi�zaniem jakiej� zagadki, rozwi�za� j� i stwierdzi�, �e nie jest m�drzejszy ni� przedtem - powiada Bokonon. - Przepe�nia go bowiem mordercza pogarda do ludzi, kt�rzy s� r�wnie g�upi jak on, ale nie doszli do swojej g�upoty r�wnie ci�k� prac�."
Wyszed�em poszuka� ma�ego Newta, naszego malarza.
125. TASMA�CZYCY
Znalaz�em ma�ego Newta zaj�tego malowaniem rozbebeszonego pejza�u o �wier� mili od jaskini. Poprosi� mnie, �ebym pojecha� z nim do miasta na poszukiwanie farb. Sam nie m�g� prowadzi�, gdy� nie si�ga� nogami do peda��w.
Pojechali�my wi�c i po drodze spyta�em go, czy odczuwa pop�d seksualny. Ja sam poskar�y�em si� na zupe�ny zast�j w tych rzeczach: �adnych sn�w, niczego.
- Kiedy� �ni�em o olbrzymkach wzrostu dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu st�p - powiedzia� Newt. - Ale teraz? Teraz nie potrafi� sobie nawet przypomnie�, jak wygl�da�a moja liliputka.
Opowiedzia�em histori�, jak� kiedy� czyta�em na temat krajowc�w z Tasmanii. Kiedy ci chodz�cy zawsze nago krajowcy zostali odkryci przez bia�ych w siedemnastym wieku, nie mieli poj�cia o rolnictwie, hodowli zwierz�t, architekturze, a mo�e nawet o uzyskiwaniu ognia. Swoj� niewiedz� wywo�ywali tak� pogard� w bia�ych, �e pierwsi osadnicy, kt�rzy byli angielskimi zes�a�cami, polowali na nich dla sportu. �ycie krajowc�w tak dalece straci�o wszelki urok, �e przestali si� rozmna�a�.
Wysun��em hipotez�, �e pozbawi�a nas m�sko�ci podobnie beznadziejna sytuacja.
- My�l�, �e ca�a ta zabawa w ��ku mia�a wi�cej wsp�lnego z przed�u�aniem gatunku, ni� ktokolwiek z nas przypuszcza� - zauwa�y� Newt inteligentnie.
- Oczywi�cie, gdyby znajdowa�a si� w�r�d nas kobieta w odpowiednim wieku, sytuacja mog�aby ulec radykalnej zmianie. Biedna poczciwa Hazel przekroczy�a ju� wiek, w kt�rym mog�aby urodzi� cho�by debila.
Okaza�o si�, �e Newt ma rozleg�e wiadomo�ci na temat debil�w. Chodzi� kiedy� do szko�y specjalnej dla dzieci niedorozwini�tych i w�r�d jego koleg�w by�o wielu debil�w.
- Najlepiej z ca�ej klasy pisa�a taka debilka Myrna. Mam na my�li, oczywi�cie, charakter pisma, a nie to, co pisa�a. Bo�e, przypomnia�em sobie o niej po raz pierwszy od wielu lat.
- Czy to by�a dobra szko�a?
- Pami�tam tylko ulubione s�owa naszego dyrektora. Stale beszta� nas przez g�o�niki za jakie� psoty i zawsze zaczyna� tymi samymi s�owami: "Jestem chory i robi mi si� niedobrze..."
- Te s�owa zupe�nie trafnie oddaj� to, co ja teraz czuj�.
- Mo�e tak w�a�nie powinien si� pan czu�.
- M�wi pan jak bokononista.
- Dlaczego nie? Z tego, co wiem, bokononizm jest jedyn� religi�, kt�ra ma co� do powiedzenia na temat liliput�w.
W przerwach mi�dzy pisaniem swojej ksi��ki sp�dza�em wiele czasu nad Ksi�g� Bokonona, ale nie zauwa�y�em niczego o liliputach. By�em wdzi�czny Newtowi, �e zwr�ci� na to moj� uwag�, gdy�, jak si� okaza�o, kuplet o karze�kach znakomicie wyra�a� okrutny paradoks my�li Bokonona, przemo�n� potrzeb� zak�amywania rzeczywisto�ci i absolutn� niemo�no�� k�amstwa.
Karze� - popatrz, jak on st�pa, jak spogl�da, jak si� puszy!
Wida� wie, �e ka�da wielko�� jest wielko�ci� duszy.
126. WI�C GRAJCIE, FLETY, BEZG�O�NE PIOSENKI
- C� za przygn�biaj�ca religia! - zawo�a�em i skierowa�em nasz� rozmow� na temat utopii, czyli tego, co mog�oby by�, co powinno by�, co mo�e jeszcze b�dzie, je�li przyjdzie odwil�.
Ale Bokonon dotar� i tutaj, pisz�c ca�y rozdzia� na temat utopii. Rozdzia� Si�dmy, zatytu�owany Pa�stwo Bokonona. Znajdujemy w nim nast�puj�ce potworne aforyzmy:
"Ci, kt�rzy posiadaj� akcje dom�w towarowych, w�adaj� �wiatem.
Zacznijmy nasze Pa�stwo od zorganizowania sieci dom�w towarowych, sieci sklep�w spo�ywczych, sieci kom�r gazowych i ustalenia, co b�dzie naszym sportem narodowym. Potem mo�emy przyst�pi� do pisania konstytucji."
Powiedzia�em, �e Bokonon jest starym murzy�skim skurwielem, i znowu zmieni�em temat. M�wi�em o znaczeniu bohaterskich czyn�w jednostek. Jako przyk�ad dawa�em w pierwszym rz�dzie �mier�, jak� wybrali Julian Castle i jego syn. Podczas szalej�cego huraganu wyruszyli oni pieszo do Domu Nadziei i Mi�osierdzia w D�ungli, aby zanie�� chorym ca�� nadziej� i mi�osierdzie, jakie im jeszcze pozosta�y. Dostrzeg�em r�wnie� znami� wielko�ci w �mierci biednej Angeli. Znalaz�a w ruinach Bolivaru klarnet i natychmiast zagra�a, nie troszcz�c si� o to, czy ustnik nie jest zanieczyszczony lodem-9.
- "Wi�c grajcie, flety, bezg�o�ne piosenki..." - szepn��em ze wzruszeniem.
- Mo�e i pan znajdzie jaki� gustowny spos�b odej�cia z tego �wiata - powiedzia� Newt.
By�a to bardzo bokononistyczna uwaga.
Zdradzi�em si� przed Newtem ze swojego marzenia, aby zdoby� G�r� McCabe'a i zatkn�� na szczycie jaki� wspania�y symbol. Wypu�ci�em na moment kierownic�, �eby zademonstrowa� mu puste r�ce, brak jakiegokolwiek symbolu.
- Ale c�, u diab�a, mo�e by� odpowiednim symbolem?
Znowu opar�em d�onie na kierownicy.
- Oto nast�pi� koniec �wiata; oto jestem jednym z ostatnich ludzi, a tam wznosi si� najwy�sza g�ra w okolicy. Teraz ju� wiem, co by�o zadaniem mojego karassu. M�j karass trudzi� si� dniami i nocami przez co najmniej p� miliona lat po to, aby zaprowadzi� mnie na ten szczyt.
Pokr�ci�em g�ow�, bliski p�aczu.
- Ale c�, u Boga Ojca, mam trzyma� w r�ku?
Zadaj�c to pytanie wygl�da�em przez okna niewidz�cymi oczami i przejecha�em chyba przesz�o mil�, zanim zda�em sobie spraw�, �e zajrza�em w oczy starego Murzyna, �ywego czarnego cz�owieka siedz�cego na skraju drogi.
W�wczas zwolni�em. Potem zatrzyma�em auto. Zas�oni�em oczy r�kami.
- Co si� sta�o? - zapyta� Newt.
- Widzia�em przed chwil� Bokonona.
127. KONIEC
Siedzia� na kamieniu. By� boso. Jego stopy pokrywa� nalot lodu-9. Jedynym jego strojem by�a bia�a kapa na ��ko z niebieskim haftem. Na kapie wyhaftowany by� napis: "Casa Mona". Nie zwr�ci� uwagi na nasze przybycie. W d�oniach mia� papier i o��wek.
- Czy pan jest Bokononem?
- Tak. S�ucham.
- Czy mog� spyta�, o czym pan my�li?
- Zastanawiam si�, m�ody cz�owieku, nad ostatnim zdaniem Ksi�gi Bokonona. Nadszed� bowiem czas ostatniego zdania.
- Czy co� pan ju� wymy�li�?
Bokonon wzruszy� ramionami i poda� mi kartk� papieru.
Oto, co na niej przeczyta�em:
"Gdybym by� m�odszy, napisa�bym histori� ludzkiej g�upoty; potem wszed�bym na szczyt G�ry McCabe'a i po�o�y� si� na wznak z moj� histori� pod g�ow�; potem podni�s�bym z ziemi szczypt� b��kitnobia�ej trucizny, kt�ra zamienia ludzi w pos�gi, i zmieni�bym si� w pos�g cz�owieka, kt�ry le�y na plecach i z upiornym u�miechem gra na nosie sami wiecie komu."
Prze�o�y�: Lech J�czmyk