Na własnem gospodarstwie. 95
nad powierzchnią wody swe potężne, błyszczące grzbiety.
Biorę lornetkę i oglądam okręt, który już zbliża się do przystani. Z konturów statku, szczegółów budowy pokładów i z chorągiewek, wywieszonych na masztach, odczytuję różne wiadomości, które głośno komunikuję budzącym się ze snu towarzyszom:
— Portugalski parowiec pasażerski „Quanza” z Kuropy, 8.500 tonn (na to odzywają się niedowierzające pomruki z dwóch łóżek) — przywiózł pocztę, pasażerowie wszyscy zdrowi. Po wyładowaniu pasażerów i towarów, odchodzi dziś jeszcze na południe. Należy do National Co de Navigaęao. — Skończyłem”.
I czas już skończyć, bo Siki, straciwszy cierpliwość, włazi po mojej nodze i zaczyna gospodarować w kieszeniach pyjamy. Puszek stara się przegryźć cienki sznurek, na którym jest uwięziony, a Uhu co chwila staje dęba, brzęcząc łańcuchami kajdan. .
Siki już wybrała dwa największe banany. Jeden wzięła w zęby, drugi pod pachę i na trzech łapkach wielkiemi susami dopada domu, by z trudem wgra-molić się na dach. Przyjaźń przyjaźnią, a na dachu bezpieczniej! Znamy te głupie żarty z dawaniem i odbieraniem owoców! Puszek, już odwiązany, siedzi na jednej z maszyn i małemi rączkami zręcznie ściąga skórkę z dojrzałego banana. Zaraz przyjdzie po drugi. Uhu wyciąga swe ręce i szczerzy ostre zęby, gdy chcę go pogłaskać. Znam cię ty orangutangu, — myśli sobie.
W tej chwili słyszę jakieś dziwne okrzyki z dachu. To Siki rzuciła rozpoczęty banan, krzyczy, wykrzy-