48 Na wysokim płaskowyżu.
ny hamulec i samochód staje, jak wryty. Otwieram oczy. Tuż przy naszym samochodzie, dotykając go prawie zderzakami, stoi jakaś wielka maszyna osobowa. W środku ciemność i cisza. Za chwilę dopiero głos, nawet nieco znajomy:
— Dobry wieczór panom, o mały włos, a mogliśmy sobie życzyć wiecznego odpoczynku. Gdybym nie usłyszał pana, byłoby z nami krucho! Gdy pan wyskoczył z za zakrętu, siedziałem już na hamulcach, a brakowało nam do zderzenia najwyżej trzydziestu metrów.
Poznałem teraz kto mówi.
— Przedewszystkiem, kochany dyrektorze, niech pan nie robi z siebie Portugalczyka — odpowiadam po angielsku, — ma pan tak idealny akcent angielski, że i tak nikt nie uwierzy, że mówi pan po portugalski!. Powtóre, to nie ja wyskoczyłem z za zakrętu, a pan. Przyznaje pan, że słyszał pan mój sygnał, jednak nie odpowiadał pan sygnałem, ani nie przygasił światła swych niezrównanych reflektorów. Mało brakowało, by krew moja i moich towarzyszy, a może i pana krew, spadła na pańską głowę. Z powyższych względów zamawiam sobie butelkę whisky, gdy spotkamy się w Dobito.
— Poco czekać aż tak długo? Zjadę tylko nabok i poczęstuję j>anów kolacją. A ty, łobuzie, — zwrócił się do swego czarnego loka jeżyka, — siadaj przy kole sterowem i nie ruszaj się z miejsca. Masz trąbić bez przerwy, by nie przeszkadzano nam spokojnie spożywać darów Bożych.
Za chwilę jedliśmy już świetne kanapki z szynką, najróżnorodniejsze sardynki, homary i szyjki rakowe,