56 Na wysokim płaskowyżu.
godnie na pledach i płaszczach, rozłożonych na walizkach w pudle półciężarówki. Samochód płynie po równiutkiej szosie. Cichutko i równo pracuje motor. Wyciągam z worka pomarańcze i wrzucam kilka do kabiny swym towarzyszom podróży. Zjadam sam z pół tuzina i znów układam się wygodnie.
Słońce zaszło i, jak to zwykle bywa w krajach południowych, odrazu zapada noc. Zapalają się na czar-nem niebie miljardy jaskrawych gwiazd. Szukam, czy nie znajdę jakiejś znajomej „polskiej gwiazdy”. Znajduję wreszcie trzy, uderzająco podobne do „Trzech Kosiarzy”.
A to przecież już żniwa rozpoczynają się w kochanej naszej Polsce — myślę sobie. T biegnę myślami przez stepy i lasy palmowe, przez piaski pustyni, przez morza i oceany do mojego dalekiego kraju. Widzę piękne łąki kwieciste i pola urodzajne. Lekki podmuch wiatru faluje łany dojrzałych już zbóż i szumi
borach i lasach.
w gałęziach drzew, w
Po polnej piaszczystej drożynie jadą wozy drabiniaste, zaprzęgnięte w pary, lub czwórki siwków, ka-rycli i gniadoszy. Jedzie starszyzna na mszę do kościółka. A wąską ścieżynką, co biegnie wśród łanów i łąk do miasteczka, idą chłopaki i dziewczyny wiejskie. Idą powoli, zrywają po drodze piękne chabry niebieskie i maki czerwone. Śpiewają chórem, układając kwiaty w wielkie bukiety i barwne wianuszki, by ozdobić niemi wielki ołtarz w kościele.
Orają organy, a dym kadzidła unosi ku niebu gorące modlitwy. Słyszę pieśń błagalną: „Święty Boże, Święty mocny, Święty a nieśmiertelny”...
A potem widzę znów wielkie miasto rodzinne, wi-