%
88 Na własnem gospodarstwie.
na plaży. Tę cichą muzykę nocy przerywał zwykle brzęk talerzy, noży i widelców, które zaczynali myć starannie Majo i mały Catumbela, przy ognisku, o kilkanaście kroków ode mnie.
Jose leżał wygodnie wyciągnięty na piasku i przyglądał się pracy swoich pomocników. Gdy był w dobrym humorze, starał się zaimponować mi swoją polszczyzną, którą szybko sobie przyswajał. Czasami, dla odmiany, wymyślałem mu po polsku.
Mówił teraz do zmywających naczynia chłopców:
— Wy, leniuchy, pracować prędko. Ja wam pokażę pracować, ja wam twoje białe zęby powybijać, — i zerkał w moją stronę.
— Łóżko gotowe Jose! — pytałem po polsku.
— Łóżko, patron.
— A zimna herbata!
— Herbata, patron.
— No to możecie iść spać.
Znikały w szałasie czarne sylwetki, gasły ogniska, a ja długo jeszcze siedziałem na swej skrzynce po konserwach, zapatrzony w fale oceanu. A myśli biegły hen daleko, do drogiej sercu Polski, do istot najdroższych mi, tak bliskich i tak dalekich jednocześnie...
Niebawem kupiłem od przechodzącego murzyna za 5 angolarów (dwa złote polskie) jeszcze jedną małpę, dużą, czarną, złapaną przed dwoma dniami w pobliskich górach. Ogromna, dzika i zła nie pozwalała zbliżać się do siebie nikomu, warcząc groźnie i szczerząc swoje ogromne kły. Nazwałem ją Uhu i przywiązałem na grubym łańcuchu do słupa, na którego wierzchołku przymocowałem drewnianą