Studia państwowe są bezpłatne -to jeden z moich ulubionych mitów. Nie istnieje coś takiego jak studia bezpłatne. Owszem są tańsze niż te oficjalnie płatne, ale to wcale nie znaczy, że nic nas nie kosztują. Zaczynając od opłat rekrutacyjnych, przechodząc przez legitymacje, indeksy i inne "opłaty" administracyjne typu egzamin komisyjny, na podręcznikach kończąc. Co prawda te ostatnie podobno można wypożyczyć z biblioteki (3 egzemplarze na 100 studentów i to wydanie 5, gdy aktualne jest 11) lub tam z nich korzystać, ale rozrzutni studenci wolą iść do księgarni i kupić na własność (lub ewentualnie odbić na ksero, co nie do końca jest legalne).
Zajęcia są obowiązkowe - i tak i nie, bo oczywiście na wykłady chodzić nie trzeba, ale czasem naprawdę warto (a czasem nie;p). Jednak na ćwiczenia/konwersatoria/laboratoria czy co tam Wam jeszcze wymyślą już niestety tak. Kolejna zła wiadomość to taka, żS za dużą liczbę nieusprawiedliwionych nieobecności mogą faktycznie nie dać wpisu, co równa się z niedopuszczeniem do egzaminu itd.
Na studiach robi się notatki - fakt robi się, a dokładniej robi to kilka osób na roku, a reszta odbija je na ksero (w końcu skoro nie można nam odbijać książek, to przynajmniej notatki, ludzie z punktów ksero też z czegoś żyć muszą ;p). Czasem zdarza się nawet, że można zdobyć porządne notatki od starszych kolegów, więc spokojnie, jeśli wolno piszesz to skup się lepiej na słuchaniu.
6 . Na wydziale rządzi dziekan - w sumie to on podpisuje wszystkie podania i podejmuje ostateczne
decyzje, ale żeby się z nim
skontaktować najpierw trzeba przejść przez sekretariat i tu zaczynają się schody. Niestety wielu paniom
sekretarkom wydaje się, że to one rządzą (nie mówię, że wszystkim, bo jest wiele normalnych i fajnych "pań z dziekanatu"). Osobiście podczas pierwszego spotkania z taką panią dowiedziałam się, że mam zabierać papiery i szukać nowej uczelni (ale to długa historia). W każdym razie trzeba żyć z tym paniami w zgodzie, bo po co niepotrzebnie marnować czas i nerwy.