H. von Ditfurth - Duch nie spadł z nieba
WSTĘP
Jednym z najdonioślejszych odkryć nauki współczesnej jest rozpoznanie, że
wrażenie trwałości, jakie daje przeżywany przez nas świat, to tylko pozór.
Jest ono wyłącznie złudzeniem, wywołanym stosunkowo krótkim okresem życia
człowieczego obserwatora. Wszystko, co istnieje we wszechświecie, stanowi
tymczasowy wynik pewnego rozwoju, przebiegającego od niewyobrażalnie
odległych czasów, chociaż my dopiero niedawno nauczyliśmy się śledzić te
dzieje, cofając się od doby obecnej aż do dalekiego momentu, który uznać
możemy za początek świata.
To, co działo się jeszcze przed owym momentem – pozostaje w ukryciu. Na
pytanie, dlaczego istniał jakiś początek – odpowiedzi nie ma. Mgła
tajemnicy otaczająca ten początek i jego przyczyny przesłania również
genezę struktury pramaterii, a więc budowy atomu wodoru. Ale wszystko, co
z tego początku wynikło, może w zasadzie stać się przedmiotem badań nauk
przyrodniczych.
Ważnym krokiem na drodze do poznania jest odkrycie, że rozwój jest
procesem ciągłym i ogarniającym wszystko, co istnieje. Nie jest więc tak –
jak zrazu sądzono – że osobno przebiega kosmiczny rozwój rzeczy martwych,
gazów, układów słonecznych, mgławic spiralnych, osobno zaś i niezależnie
od wydarzeń kosmicznych na powierzchni naszej – i obcych – planet toczy
się ewolucja biologiczna. Z szybko rosnącej, chciałoby się powiedzieć
nieprzebranej liczby rezultatów poszczególnych badań w najróżniejszych
dziedzinach dyscyplin przyrodniczych wyłonił się w ostatnich latach obraz
zupełnie odmienny.
Zaczynamy obecnie rozumieć, że następowanie po sobie całych generacji
gwiazd stałych dało początek toczącym się przez miliardy lat dziejom
powstawania 90 różnych pierwiastków, z których składa się wszystko, co nas
otacza. Astrofizycy i chemicy wykryli, że właściwości owych pierwiastków w
drodze procesu kosmicznego zrodzonych z wodoru – owej materii prapoczątku
– musiały nieodzownie pociągnąć za sobą zjawisko ich łączenia się w
cząsteczki o coraz bardziej złożonej strukturze. Zresztą współczesne
obserwacje astronomiczne dowiodły, że dzieje się to nadal w wolnym
wszechświecie. Na powierzchni planet – których siły grawitacyjne
powodowały przecież skupienie cząsteczek na bardzo ciasnej przestrzeni –
proces ten przebiegał zapewne znacznie szybciej.
W ostatnim czasie biochemicy i ewolucjoniści wielokrotnie odpierali
zarzuty (znane zresztą od dziesięcioleci), że nie jest prawdopodobne, iżby
na zasadzie tej samej wewnętrznej prawidłowości łączenie cząsteczek
musiało się dokonywać aż do momentu osiągnięcia takiego poziomu
złożoności, który zainicjował początek biologicznej fazy rozwoju. W
związku z tym niedostatecznie bądź jednostronnie wykształceni oponenci
rozpowszechniają po dziś dzień różne statystyczne "kontrargumenty". Ale
kto gotów jest zapoznać się z konkretnymi wynikami doświadczeń i
obserwacji, łatwo się przekona, że pod wpływem praw natury materia musiała
wytworzyć nie tylko układy słoneczne i drogi mleczne, lecz również żywe
struktury. Przyjmując istniejące prawa natury i materię taką, jaka jest,
oraz zakładając dostatecznie długi czas, dojść można tylko do wniosku, że
powstanie życia było nie tylko prawdopodobne, lecz wręcz nieuniknione.
W książce tej przedstawiamy pogląd, że dotyczy to również naszego ducha.
Jestem głęboko przekonany, że materiał naukowy, jakim obecnie dysponujemy,
pomimo wszelkich luk w naszej wiedzy wystarcza do udowodnienia, iż materia
w toku tej samej ewolucji musiała nieuchronnie wytworzyć także zjawiska
psychiczne – odczucia i uczucia, procesy postrzegania, a wreszcie
świadomość.
Z chwilą gdy się zaakceptuje faktyczność ewolucji chemicznej i
następującej po niej ewolucji biologicznej, a także faktyczność postępu
tej ewolucji w kierunku coraz bardziej złożonych struktur i zdolności,
pojawienie się zjawisk psychicznych w toku biologicznego rozwoju można
tylko uznać za konieczność.
Dobrze rozumiem, że taka teza musi zrazu wzbudzić więcej uprzedzeń i
nieporozumień, aniżeli da się wyjaśnić w tym krótkim wstępie. Pragnąłbym
więc zwięźle poruszyć dwie tylko sprawy. Pierwsza dotyczy zarzutu
"materializmu". Kto taki zarzut wysuwa przeciwko reprezentowanemu tutaj
stanowisku – to znaczy przeciwko włączeniu wymiaru psychicznego do
przyrodniczego procesu ewolucji – ten staje się wyznawcą owej ideologii,
którą Ernest Bloch wykpiwał jako "materializm toporny".
Trudno zaprzeczyć, że ten prymitywny wariant przyrodniczego myślenia
odegrał kiedyś, przejściowo, pewną rolę. Był to jednak impas, który
przezwyciężono już od trzech generacji. Nie powinno się więc wypominać
wiedzy przyrodniczej tego grzechu dzieciństwa, któremu zresztą nawet w
najgorszym okresie uległa tylko część jej przedstawicieli. Ale na myśli
mam nie tę prymitywną ideologię.
Nie bez powodu stwierdziłem przed chwilą, że zaakceptowanie faktu
chemicznej i biologicznej ewolucji stanowi podstawę do zrozumienia
prezentowanego tutaj stanowiska. Nie wolno bowiem zapomnieć, że przez całe
wieki w sposób wręcz groteskowy nie docenialiśmy materii, a przyczynę tego
stanu można bardzo łatwo znaleźć w dziejach myśli ludzkiej. Przez długi
czas to lekceważące nastawienie niepotrzebnie hamowało wgląd w naturę tego
świata.
Kto upiera się przy błędnym rozumieniu materii, dla kogo pojęcie to
obciążone jest tylko ideologicznym skojarzeniem, ten naturalnie bardzo
prędko natrafi na trudności przy rozpatrywaniu nowoczesnych rezultatów
wiedzy przyrodniczej, a już na pewno nastąpi to, kiedy będzie rozważał nad
przejściem od ewolucji chemicznej do biologicznej. Jednakże ten, kto
prześledzi cały rozwój wstecz aż do jego początków, musi uznać, że bardzo
niesprawiedliwie traktowaliśmy materię. Odkryje on w budowie atomu wodoru
– owej materii prapoczątku, z której powstało wszystko, co dzisiaj
istnieje – wyraźne wskazanie na przyczynę świata znajdującą się poza naszą
rzeczywistością.1
Czyżby mianem "biologizmu" należało określić pogląd, że w procesie
ewolucji musiał nastąpić taki moment, w którym rezultatem dalszego rozwoju
biologicznego było powstanie zjawisk psychicznych? Owszem, ale tylko
wówczas, gdyby jego wyznawca jednocześnie zaprzeczał, jakoby było to
jednoznaczne z otwarciem się całkowicie nowego wymiaru rzeczywistości. Kto
rozumuje biologistycznie, to znaczy, kto sądzi, że sprawy duszy wyjaśnić
można w kategoriach biologicznych – na przykład wyłącznie jako szczególnie
skomplikowaną formę procesów fizjologicznych – ten nie zrozumiał, czym
jest ewolucja.
Istotą tej uniwersalnej ewolucji, która jest przecież identyczna z
historią świata, jest to, że w sposób filogenetycznie nieuchronny to, co
nowe, nakłada się warstwami na to, co stare. Właśnie warstwami, jedna na
drugiej. Nic z nieba nie spada. Nic, czego by przedtem nie było, nie
pojawia się nagle i niespodziewanie. W toku nieustającego procesu
tworzenia nowe powstaje ze starego: pierwiastki łączą się w cząsteczki o
nowych, nie znanych dotąd właściwościach, rodzących szansę, jakich nie
można było przewidzieć. Jedną z tych możliwości było połączenie się
określonych cząsteczek w struktury zawierające w sobie reguły, na
podstawie których one same powstały. Doprowadziło to do zdolności całkiem
nowego rodzaju: do zdolności samopodwajania, a tym samym – w naszym
współczesnym rozumieniu – do płynnego i rozciągniętego w czasie przejścia
od materii martwej do ożywionej.
Powstaje więc stale coś nowego. Gdyby nie to, świat do tej pory byłby
jeszcze pusty. Ale nowe w każdym przypadku, bez żadnego wyjątku, rodzi się
na podłożu tego, co jest. Wypływa ze starego, na każdym szczeblu tworzy
się z przemiany dawnego. Każdy poszczególny krok sam w sobie stanowi jak
gdyby pewne zakończenie. Każdy poszczególny szczebel rozwoju zdaje się
zamknięty w sobie, pozornie doskonały. Przy całej wspaniałości zjawiska
ewolucji może najbardziej fascynującym jej przejawem jest to, że nigdy nie
mogło dojść do stanu bezruchu, ponieważ każdy osiągnięty szczebel oznaczał
dla niej nowe możliwości wyjściowe.
A więc nasz duch – a jest to teza tej książki – musiał także zrodzić się z
tego rozwoju. Jakież mogłoby być inne źródło jego pochodzenia? Treścią
niniejszej książki będzie oparta na dostępnym współcześnie materiale
naukowym próba odtworzenia przebiegu rozwoju w momencie decydującym dla
tej przemiany. Nie będzie to oczywiście opis kompletny, lecz tylko szkic
najważniejszych ciągów rozwojowych. Ale możliwy do odtworzenia obraz jest
dostatecznie wyraźny, aby ten, kto patrzy bez uprzedzeń, mógł nabrać
zadowalającego przekonania, że powstanie naszej świadomości odbyło się w
sposób naturalny.
I jeszcze jeden ważny punkt: w pierwszej chwili wydaje się, że dla
osiągnięcia wyznaczonego tu celu trzeba po prostu przyjrzeć się budowie
ludzkiego mózgu, a przede wszystkim jego filogenetycznemu rozwojowi,
słowem, że to wystarczy, aby dowiedzieć się, w jaki sposób ewolucja mogła
wznieść się z poziomu biologicznego na poziom psychiczny. Otóż my będziemy
stale sięgać do tego ważnego źródła informacji, ale zachowamy przy tym
dużą ostrożność, opierając się tylko luźno na danych anatomicznych i
fizjologicznych. Gdy bowiem ktoś usiłuje wyprowadzać ewolucję wymiaru
psychicznego z anatomii naszego centralnego układu nerwowego, naraża się
nieustannie na niebezpieczeństwo mylenia przyczyny ze skutkiem. Nie wolno
nam zapominać, że korzenie świadomości są zapewne starsze od wszystkich
mózgów.
Ten etap rozwoju, o którym mowa w tej książce, można zrozumieć tylko
wówczas, gdy się pamięta, że mózg jest narzędziem myślenia, a nie jego
przyczyną. Nie jest tak, że mózg nasz "wynalazł" myślenie, raczej jest
przeciwnie. Podobnie to nie nogi wynalazły chodzenie i nie oczy wytworzyły
światło. Powstanie nóg w toku ewolucji było skutkiem potrzeby szybkiego
poruszania się na suchym lądzie. Wykształcenie się oczu było reakcją na
możliwość posłużenia się światłem słonecznym do orientacji.
Zupełnie tak samo poszczególne części naszego mózgu, krok za krokiem i ze
stopnia na stopień, stanowiły odpowiedź ewolucji na możliwości pojawiające
się w każdym z osiągniętych stadiów rozwoju. Różniące się między sobą pod
względem funkcjonalnym – a także wieku – podstawowe części naszego mózgu
wprawdzie do dnia dzisiejszego jeszcze odzwierciedlają trzy najważniejsze
kroki, dzięki którym ewolucja wzniosła się z poziomu biologicznego na
psychiczny, ale są one rezultatem tego rozwoju, a w żadnym razie nie jego
przyczyną.
Na wszelki wypadek jeszcze ostatnia uwaga: także na tej filogenetycznej i
genetycznej drodze, po której zamierzamy zbliżać się do zjawisk
psychicznych, niemożliwe jest oczywiście znalezienie odpowiedzi na
pytanie, czym jest duch, świadomość czy też uczucie. Wymiar psychiczny
jest najwyższym szczeblem osiągniętym do tej pory przez ewolucję, w każdym
razie tutaj, na Ziemi. Ale w odróżnieniu od wszystkich dawniejszych
poziomów rozwojowych jest to jedyny szczebel, którego nie możemy
rozpatrywać jak gdyby "od zewnątrz". Brak nam, jak by to nazwał teoretyk
ewolucjonizmu, sąsiadującego z nim, wyższego "poziomu meta", z którego
jedynie obserwator mógłby ogarnąć, czym jest to, co psychiczne.
Jedna rzecz odsłoni nam się niezwykle wyraźnie: gdy do dziedziny
psychicznej podejdziemy w ścisłym znaczeniu tego słowa "od spodu", gdy
więc przemierzymy w myśli tę samą drogę, wzdłuż której w ciągu ostatnich
miliardów lat z biologicznych możliwości i potrzeb rozwinęły się na Ziemi
krok za krokiem funkcje psychiczne, to natychmiast rozpoznamy historyczną
naturę naszej własnej świadomości. Podobnie jak wszystko, co na tym
świecie istnieje, świadomość ta ze wszystkimi swymi osobliwościami jest
wytworem realnej historii, sumą następujących po sobie ściśle określonych
i konkretnych wydarzeń, które ją zrodziły. Nasze myślenie i przeżywanie,
nasze lęki i nadzieje po dziś dzień noszą piętno owej historii.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
1. Jednokomórkowce jako sondy mózgowe
Zmysł tropicielski drobnoustrojów
W początkach naszego stulecia pewien psychiatra z Wurzburga, który zresztą
pozostał całkowicie nieznany poza kręgiem fachowców, odkrył przy użyciu
wagi szczególną funkcję najstarszej części mózgu. Martin Reichardt, bo to
o nim mowa, podówczas dyrektor Kliniki Chorób Nerwowych w Wurzburgu, do
swoich badań wykorzystał ponadto specjalne zdolności drobnego
mikroorganizmu, nazwanego przez naukowców krętkiem bladym (Treponema
pallidum). Krętek blady jest zarazkiem wywołującym kiłę.
W tym miejscu muszę uczynić krótką dygresję z dziedziny biologii ogólnej,
aby wyjaśnić, w jaki sposób te drobnoustroje mogły stać się przydatne w
pracy wurzburskiego uczonego. Jak dzisiaj każdemu wiadomo, choroby zakaźne
są skutkiem zasiedlenia wielokomórkowej żywej istoty przez organizmy
jednokomórkowe. W tym przypadku należy słowo "zasiedlenie" rozumieć
całkowicie dosłownie. Przenikanie drobnych zarazków w żadnym razie nie ma
na celu uszkodzenia organizmu gospodarza, nawet gdy w grę wchodzą
przecinkowce cholery czy też inni sprawcy jakiejś groźnej choroby.1
Bakterie, podobnie jak wszystkie żywe istoty, działają tylko zgodnie z
nieubłaganymi prawami ewolucji. Pod jej wpływem rozszczepiały się one z
biegiem czasu na coraz to nowe gatunki i rasy, które na Ziemi potrafiły
zasiedlać wciąż nowe przestrzenie życiowe, zupełnie tak samo, jak się to
działo w wielkim podkrółestwie wielokomórkowców.
W ciągu tego rozwoju prędzej czy później musiało nastąpić odkrycie
organizmu ciepłokrwistego jako dostępnej przestrzeni życiowej.
Reprezentowane przezeń skupisko materii organicznej oraz zespolona w nim
wielorakość najrozmaitszych rodzajów tkanek nadających się na pożywkę i
teren do życia – wszystko to spowodowało, że organizm ciepłokrwisty
stanowił nieomal: idealne środowisko biologiczne dla mikroskopijnego
jednokomórkowca.
W związku z tym od chwili przyjścia na świat wszyscy jesteśmy
"zamieszkani" przez nieprzebraną liczbę najróżniejszych gatunków
mikroorganizmów. Niewidoczne i nieodczuwalne, siedzą ha naszej skórze,
włosach, błonach śluzowych i w jelitach. Prawie wszystkie są nieszkodliwe,
a niektóre z nich stały się od dawna już wręcz dla nas niezbędne. Tak więc
do normalnej flory – bakterie w biologii zaliczają się wszak do roślin! –
naszych jelit należą również drobnoustroje wytwarzające potrzebną do życia
witaminę 812, której nasz organizm sam nie potrafi zsyntetyzować.
W tym przypadku doszło więc do prawdziwej symbiozy, do współżycia
korzystnego dla obu partnerów, niezależnie od zachodzących między nimi
skrajnych różnic. Nie moglibyśmy istnieć bez witaminy 812, a mikroskopijne
jednokomórkowce, które w naszym jelicie wytwarzają tę niezbędną
substancję, zależą z kolei od naszego stanu zdrowia – dobry jest warunkiem
trwałości ich środowiska. Jednakże nie w każdym przypadku rozwój
doprowadził do równie idealnej sytuacji takiego dwustronnego
współdziałania bądź co najmniej do wzajemnej tolerancji.
W pojawiających się raz po raz przypadkach wyjątkowych – a dotyczy to
rzeczywiście tylko znikomego procentu wszystkich bakterii – wtargnięcie
drobnoustrojów pociąga za sobą mniej lub bardziej gwałtowne reakcje ze
strony ustroju gospodarza. Oznacza to, że wzajemne przystosowanie
uczestniczących partnerów ciągle jest tak niedoskonałe, iż produkty
przemiany materii drobnoustrojów działają jak trucizna na komórki zajętych
przez nie tkanek albo że bakterie przenikają aż do krwiobiegu organizmu
żywicielskiego i tam niepohamowanie się rozmnażają. Doprowadza to do
odpowiednich reakcji obronnych ze strony gospodarza, które intruzom mają
możliwie jak najbardziej utrudnić życie. Widoczne na zewnątrz i dające się
stwierdzić oznaki tej walki składają się na znane lekarzom objawy choroby
zakaźnej. Szczególnie przydatna w diagnozie jest przy tym wyrosła z
doświadczenia wiedza, że istnieją objawy nie tylko ogólne, lecz także
swoiste, charakterystyczne dla zakażenia jakimś gatunkiem zarazków.
Określone gatunki bakterii powodują uszkodzenia określonych narządów: ich
objawy to np. ból gardła lub kaszel, wysypka, żółtaczka (jako skutek
zaatakowania wątroby), biegunka bądź bóle nerek. Dopiero połączenie
objawów ogólnych, takich jak gorączka, bóle głowy, wzrost liczby
leukocytów we krwi itp., z tego rodzaju lokalnymi objawami chorobowymi
tworzy kliniczny obraz klasycznej choroby zakaźnej. W większości
przypadków doświadczonemu lekarzowi wystarcza to do wyprowadzenia
słusznego wniosku co do rodzaju zarazków, które spowodowały chorobę, bez
użycia mikroskopu, a często także bez badania krwi.
Pozostawmy na boku kliniczną przydatność tej okoliczności, nas bowiem
tutaj w związku z odkryciem dokonanym przez Martina Reichardta interesuje
tylko biologiczny aspekt zjawiska. Fakt, że określone zarazki z taką
niezawodnością atakują zawsze i stale określone narządy czy rodzaje
tkanek, wskazuje na to, że z punktu widzenia bakterii atakowany narząd
posiada charakter "środowiska", a także na ogólny charakter procesu
zakażenia jako rezultatu pewnego ewolucyjnego przystosowania. Podobnie jak
żywe istoty świata zewnętrznego, bakterie dostosowane do wnętrza naszego
ciała jako do swego środowiska pod stałym naciskiem konkurencji ze strony
swych współplemieńców wyspecjalizowały się w ściśle określonych "niszach
ekologicznych" naszego ciała.
W praktyce "walki o byt" konkurencja między gatunkami jest prawie zawsze
współzawodniczeniem o pokarm. Zatem gatunek znajdujący się pod naciskiem
konkurencji będzie miał tendencję do wzrastającej specjalizacji w doborze
pożywienia i do przestawienia się na nie wykorzystane do tej pory źródło
pokarmu, z którego może czerpać bez wielkich przeszkód ze strony podobnie
predysponowanych konkurentów.
Klasycznym przykładem gatunku, który tak postąpił, są łuszczaki z wyspy
Galapagos. Dla młodego Darwina prowadzone nad nimi obserwacje stały się
kluczowym wręcz doświadczeniem. Ptaki te w ciągu pokoleń w możliwie
największym stopniu zróżnicowały kształty swoich dziobów. Na owych
wyspach, na których nie występują żadne inne ptaki jako konkurenci,
istnieją więc dzisiaj łuszczaki o nazwie zięby Darwina, z cienkimi,
spiczastymi dziobami, świadczącymi o tym, że są owadożerne, obok zaś żyją
inne, o dziobach grubych, podobnych do wróblich – te zięby są przeważnie
ziarnożerne.
Do jakiego stopnia nie wykorzystane możliwości sprzyjają takiej
dziedzicznej specjalizacji, wykazuje szczytowy nieomal przykład pewnej
odmiany zięb na Galapagos; zięby te – by użyć określenia Konrada Lorenza –
obrały sobie "zawód dzięcioła", pożywiają się bowiem nie interesującymi
nikogo innego owadami, które żyją głęboko pod korą drzew bądź w
szczelinach gałęzi. Pomimo silnego nacisku konkurencji ze strony innych,
blisko spokrewnionych zięb mutacje najwidoczniej nie pojawiły się u nich w
porę, by wykształcić formę dzioba przydatną do poszukiwania takiego
rodzaju pokarmu. W zamian za to mutacja i selekcja wyhodowały u tej
jedynej w swoim rodzaju odmiany zięby pewne instynktowne działanie, które
umożliwia jej przedstawicielom osiągnięcie tego samego celu innymi
środkami: "dzięciołowe zięby" na wyspach Galapagos swymi niedoskonałymi
dziobami ułamują kolce kaktusów i ze znakomitym skutkiem dłubią nimi w
szczelinach i otworach w poszukiwaniu zdobyczy.
To, co obowiązuje w odniesieniu do zięb Darwina, dotyczy w zasadzie
wszystkich innych istot żywych,, a zatem również-jednokomórkowców. Temu
właśnie Reichardt zawdzięczał swoje ważne odkrycie. Mikroorganizmy
chorobotwórcze także od dawna już zaczęły dostosowywać się w swoim
środowisku, a więc w ludzkim ciele, do coraz bardziej wyspecjalizowanych
nisz, do zupełnie określonych tkanek czy też rodzajów komórek, w których
mogły rozmnażać się możliwie bez przeszkód ze strony współplemieńców. Taki
proces ewolucyjny, w którego toku rozwinęła się coraz większa liczba
gatunków drobnoustrojów wyspecjalizowanych w dokładnie określonym rodzaju
tkanek, stanowi więc właściwą przyczynę istnienia klinicznie
rozpoznawalnych chorób zakaźnych.
Otóż na ową specjalizację zarazków – oto powód mojej ewolucjonistycznej
dygresji – można również spojrzeć pod zupełnie odmiennym kątem. Można ją
interpretować jako szczególną zdolność do wykrywania z absolutną celnością
ściśle określonego typu tkanki spośród wielotysięcznej różnorodności
komórek organizmu żywicielskiego.
Jak nadzwyczajnie rozwinięta jest ta zdolność drobnoustrojów
chorobotwórczych, można ocenić, gdy się uwzględni, że przecież wszystkie
komórki, z których składa się organizm gospodarza, są w zasadzie do siebie
podobne w typie, niezależnie od ich wielostronnego zróżnicowania na
elementy budulcowe określonych narządów. Wszystkie składają się z jądra i
protoplazmy, wszystkie zawierają te same organelle (rybosomy, mitochondria
i inne), za pomocą których wytwarzają białka, oddychają i spełniają wiele
innych, także wspólnych im funkcji.
Jedyne występujące między nimi różnice dotyczą funkcji, które komórki te
przejęły w obrębie całości. To, czy wydzielają one pewne enzymy, czy też
hormony, czy wykształciły włókna, które potrafią się kurczyć, czy też
wypustki przewodzące impulsy elektryczne – wszystko zależy od tego, czy
stanowią część wątroby, czy też gruczołu, czy są budulcem mięśni, czy
częścią układu nerwowego. A z tymi różnicami w ich funkcji związane są
drobne różnice ich przemiany materii. Rozdział cząsteczek przetwarzanych
przez nie czy też wydzielanych jako produkt końcowy ich przemiany materii
jest w każdym przypadku nieco odmienny.
Te minimalne różnice chemiczne, które niejednokrotnie odnoszą się zapewne
do nielicznych tylko cząsteczek, najwidoczniej służą mikroorganizmom do
orientacji i umożliwiają im dokładne odnalezienie tego szczególnego
rodzaju komórki, do której dostosowały się jako do swego środowiska.
Ponieważ mówimy o różnicach chemicznych, możemy pozwolić sobie na
stwierdzenie, że widocznie rozmaite tkanki naszego ciała rozmaicie
"pachną" i że mikroorganizmy potrafią spośród tysięcy zapachów naszych
tkanek odnaleźć i rozpoznać ten, który wydzielany jest przez taki rodzaj
tkanki, jaki jest im potrzebny do przeżycia.
Zdolność orientacji związana z tak niezawodnym zmysłem tropicielskim
jeszcze dzisiaj przewyższa wszystko, czego potrafi dokonać współczesna
chemia z całym swoim technicznym wyrafinowaniem. Proszę sobie wyobrazić,
jaka rewolucja zaszłaby w możliwościach leczenia, gdybyśmy potrafili
wyprodukować substancje, które wykazywałyby powinowactwo chemiczne tylko z
jednym określonym rodzajem tkanki, które więc, połykane czy wstrzykiwane,
byłyby przyjmowane tylko przez ten jeden rodzaj tkanki i tam gromadzone.
Substancje takie mogłyby być użyte jako "nośnik" dla określonych środków
leczniczych.
Substancje o działaniu leczniczym nie rozprzestrzeniałyby się wówczas po
całym ustroju na chybił trafił, nie ukierunkowane, niczym poczta
butelkowa. Problem tolerancji leków nie odgrywałby już prawie żadnej roli.
Skuteczne terapeutycznie dawki zredukowałyby się przecież do wartości
ułamkowych. Dzisiaj musimy z reguły zalewać cały organizm stosunkowo
dużymi dawkami danego leku, aby mieć pewność, że do jedynego miejsca, w
którym działanie jego jest potrzebne, dotrze on w wystarczającej ilości.
Od dawna przeprowadza się próby znalezienia tego rodzaju
"substancji-nośników". Niektóre leki zresztą, ingerując w szczególne
szlaki przemiany materii, mają tendencję do gromadzenia się w trakcie
rozkładu w określonych narządach. Ale wszystkim tym próbom daleko jeszcze
do wysokiego i celowego stopnia specjalizacji wykazywanego przez pewne
drobnoustroje chorobotwórcze.
Na co umiera chory na porażenie postępujące?
Otóż wurzburski psychiatra Reichardt w początkach naszego stulecia
posłużył się właśnie tą trafnością w docieraniu do celu, którą wykazują
mikroorganizmy przy odnajdywaniu poszczególnych tkanek, a która dla nauki
jest wciąż jeszcze nieosiągalna. Na pewno nie działał on ani świadomie,
ani planowo, gdyż w jego czasach prawie nic z dziedziny omawianych tu
przez nas teoretycznych rozwiązań nie było znane. Reichardt był po prostu
doskonałym obserwatorem klinicznym, a ponadto szczególnie cierpliwym
badaczem. Cechy te, połączone z intuicją, pozwoliły mu we właściwy sposób
postawić problem i dokonać niezwykle ważnego odkrycia przy zastosowaniu aż
śmiesznie prostych środków.
Reichardt zadał sobie zwyczajne pytanie: na eo właściwie umiera chory na
porażenie postępujące? W tym czasie było już wiadomo, że porażenie
postępujące jest odległym następstwem zakażenia kiłą. U mniej więcej 3 do
5% wszystkich pacjentów, którzy ulegli infekcji kiłowej, w jakieś 10, 20
bądź 30 lat później rozwija się owa choroba mózgu, w czasach Reichardta
jeszcze nieuleczalna. Zarazek, spiralnie skręcony krętek blady, był znany
od 1905 r., a w 1911 r. udało się wreszcie wykryć ową drobną bakterię w
mózgu pacjentów zmarłych wskutek tej choroby.
Ale dlaczego ta straszna choroba tak nieuchronnie prowadziła do śmierci?
Na zaatakowanie mózgu zrazu wskazywał wzrastający zanik pamięci. Następnie
pojawiał się u pacjentów dziwnie wesoły i beztroski nastrój. W dalszych
miesiącach obserwowano postępujący spadek inteligencji, po prostu
"głupienie", a przy tym nastrój stawał się coraz bardziej bezkrytyczny i
euforyczny. Wszystko to razem doprowadzało prędzej czy później do
groteskowego przeceniania swoich możliwości i w wielu przypadkach do
typowych dla klasycznego porażenia postępującego urojeń wielkości.
Pacjenci podejmowali bezsensowne decyzje i awanturnicze plany.
Oświadczali, że pragną objąć rządy i wytępić wszystkie choroby. Niektórzy
byli przekonani, że dzięki swym nadzwyczajnym talentom zdobędą w krótkim
czasie ogromne bogactwa. Inni ogłaszali, że zostaną mistrzami świata w
sporcie albo że zajmą miejsce papieża, aby połączyć wszystkie religie
świata. W tym momencie stan ich był już tak poważny, że owe niesamowite
pomysły z pewnością nie mogły wzbudzać śmiechu u żadnego z leczących ich
psychiatrów. Owi ludzie fantazjujący na temat przyszłych bogactw czy
sportowych rekordów byli fizycznie i psychicznie tylko ruiną, nie
potrafili napisać ani jednego skoordynowanego zdania i załatwiali swoje
potrzeby naturalne do łóżka.
Wreszcie w ciągu roku dochodziło do tego, że pacjenci już tylko bełkotali
i nie poznawali swego otoczenia. Leżeli apatycznie w łóżkach, a jedynymi
ich czynnościami było jedzenie, spanie i trawienie. Potem umierali.
Niekiedy na kilka tygodni przed końcem występowały pewne charakterystyczne
objawy, np. pomimo dobrego apetytu pacjenci zaczynali nagle gwałtownie
chudnąć, tak że wyglądali jak szkielet. Inni nagle w ostatnich tygodniach
silnie tyli. W niektórych przypadkach bez żadnego widocznego powodu
pojawiała się wysoka gorączka. Ale wszyscy bez wyjątku umierali.
Właściwie dlaczego? Proces przebiegał w mózgu, zgodnie z czym objawy miały
charakter psychiczny. Zaczynało się od osłabienia pamięci, potem
następowały chorobliwe zmiany nastroju, otępienie, urojenia wielkości,
wreszcie zaburzenia mowy. Zjawiska te były całkowicie zrozumiałe jako
skutek zniszczenia tkanek mózgowych. Ale w jaki właściwie sposób
postępujące głupienie mogło stawać się śmiertelne? Prawie we wszystkich
przypadkach serce i krążenie aż do ostatniej chwili były całkowicie nie
naruszone. To samo dotyczyło wątroby i wszystkich innych narządów
wewnętrznych pacjentów, które Reichardt przebadał bądź dał do przebadania
odpowiednim specjalistom. Pomimo to koniec był nieunikniony.
Jasne było więc, że przyczyna śmierci musi także tkwić w mózgu. Podówczas,
przed pierwszą wojną światową, była to nadzwyczaj śmiała hipoteza. Mózg
był siedliskiem świadomości i wszystkich innych zjawisk psychicznych.
Niektóre z nich nawet już zlokalizowano w określonych miejscach kory
mózgowej, jak na przykład pewne podstawowe elementy mowy. Ale jakżeż
zakłócenie funkcji psychicznych mogło doprowadzić do śmierci?
Z chwilą gdy Reichardt już zwrócił uwagę na ten problem, podszedł do niego
metodą możliwie najprostszą i z żelazną konsekwencją. Zaczął przeprowadzać
u pacjentów z porażeniem postępującym systematyczne pomiary wagi ciała i
sporządzał odpowiednie wykresy. Codziennie, aż do śmierci chorych
ewidencjonował ilość przyjmowanego przez nich pożywienia. Z tą samą
pedanterią zapisywał pobieraną ilość płynów i dzienną objętość wydalanego
moczu.
Mając już takie dane w ręku, po zgonie pacjentów przystępował do nowych
zabiegów wyznaczania ciężaru. Sekcjonował mózgi zmarłych, a mianowicie
możliwie jak najprecyzyjniej oddzielał półkule mózgowe od niżej położonych
odcinków pnia mózgu (zob. il. l po s. 96). Podobnie całymi latami, od
chwili zapoczątkowania badań, postępował z mózgami wszystkich innych
pacjentów, których sekcje przeprowadzano w jego klinice. Z czasem stał się
specjalistą w dziedzinie typowych odmian przeciętnego ciężaru mózgu.
Przede wszystkim zaś wyrobił sobie niezawodny pogląd na normalnie
występujące proporcje między ciężarem półkul mózgowych a ciężarem różnych
części pnia mózgu.2
Prowadzona przez wiele lat mozolna praca doprowadziła do ważnego
stwierdzenia: śmierć pacjentów najwidoczniej była skutkiem zajęcia przez
proces chorobowy określonych odcinków dolnej części pnia mózgu. I teraz
niezwykle przydatne dla Reichardta okazały się charakterystyczne dla
różnych szczepów krętka bladego upodobania do poszczególnych tkanek.
Różnice zachodzące pomiędzy tymi ich upodobaniami są tak subtelne, że
niektóre rasy zarazka rozróżniają nawet poszczególne części dolnego
odcinka pnia mózgu; a tym samym wyznaczają granice, jakich po dziś dzień
pod mikroskopem przeprowadzić nie można, nawet przy użyciu specjalnych
technik barwienia czy innych nowoczesnych środków pomocniczych.
W końcu krętek blady, podobnie jak wszystkie inne zarazki, także dokonuje
wyboru według kategorii chemicznych. Zatem granice w tkance mózgowej
przestrzegane przez określoną rasę zarazków są granicami pomiędzy
obszarami mózgu o zróżnicowanej aktywności biochemicznej. Wyrażając to
samo inaczej, są to dla normalnego oka niewidoczne granice między
obszarami mózgu o odmiennej funkcji. Podobnie jak wywoływacz uwidocznia na
naświetlonym papierze fotograficznym niezauważalne przedtem granice
pomiędzy* partiami jasnymi i ciemnymi, tak samo obszary uszkodzeń tkanki
mózgowej przez rozmaite rasy krętków wyznaczają obszary mózgu o wspólnej
funkcji. Krętki, które przeniknęły do mózgu pacjenta, wykonywały swoją
niszczycielską robotę na podobieństwo mikroskopijnych sond mózgowych,
które z precyzją niemożliwą do osiągnięcia w żaden inny sposób, ujawniały
rejony swoiste dla określonych funkcji. To, jaką funkcję za życia pacjenta
pełniły owe zniszczone obszary odkryte przy mikroskopowym badaniu
zaatakowanego mózgu, można było określić retrospektywnie na podstawie
historii choroby.
Jednym słowem, Reichardt wpadł na znakomity, a przy tym w gruncie rzeczy
niesłychanie prosty pomysł "skartografowania" tkanki nerwowej pnia mózgu
przez wykorzystanie mikroorganizmów. Wynikiem tej pracy było stwierdzenie
jak na owe czasy wręcz rewolucyjne.
Na podstawie historii chorób i krzywych wagi ciała z jednej strony, a
mikroskopowych preparatów mózgu z drugiej, wurzburski uczony mógł
udowodnić niezbicie, że mózg wcale nie jest wyłącznie siedliskiem duszy.
Jeśli pacjenci przed śmiercią nienormalnie tyli, to zawsze w trakcie
sekcji uszkodzone okazywały się zupełnie określone miejsca w pniu mózgu.
Inne, ale również zawsze te same miejsca były zaatakowane, gdy pacjenci
gwałtownie tracili na wadze. A jeszcze inne obszary ucierpiały, gdy w
ostatnich tygodniach życia występowała niczym nie uzasadniona gorączka.
Gdy z biegiem lat nagromadzały się takie i inne przypadki, wnioski stawały
się oczywiste. Należało sądzić, że w dolnym odcinku pnia mózgu w ogóle nie
mieszczą się żadne funkcje duchowe. Jakkolwiek w uszach współczesnych
Reichardtowi brzmiało to zupełnie niewiarygodnie, mózg wcale nie służył
wyłącznie podtrzymaniu świadomości i innym procesom psychicznym. Odnosiło
się to w każdym razie do pnia mózgowego. Występowały w nim najwyraźniej
ośrodki sterujące nie psychicznymi, lecz wegetatywnymi procesami.
Wiedziano już wówczas, że w najwyższej części rdzenia kręgowego istnieją
ośrodki regulujące czynność serca i oddychanie. Wiadomo było także, że
móżdżek (zob. il. l po s. 96) nie ma nic wspólnego z procesami
psychicznymi czy też ze świadomością, lecz zdaje się w jakiś sposób
odpowiedzialny za zestrojenie, za "koordynację" unerwienia mięśniowego
przy wszystkich ruchach. Ale jedno i drugie były to części układu
nerwowego, wyraźnie odgraniczone od samego mózgu, nie tylko z nazwy, ale
przede wszystkim anatomicznie.
Po badaniach Reichardta cały przebieg porażenia postępującego kończący się
nieuchronną śmiercią przestał być zagadką. Pacjenci wcale nie umierali na
skutek załamania się swych zdolności psychicznych (właśnie ten związek od
początku wydawał się Reichardtowi nieprawdopodobny). Wynikiem przenikania
krętków do mózgu były nie tylko objawy psychiczne, lecz – z chwilą gdy
zapalenie przenosiło się na pień mózgu – zakłócenia funkcji cielesnych.
Uznano, że ta część mózgu jest najwidoczniej narządem regulującym
niezbędne do życia procesy przemiany materii, a zatem że mózg jest
odpowiedzialny nie tylko za czynności psychiczne, ale również za
biologiczne funkcjonowanie organizmu ludzkiego.
Zagadnienie przyczyny śmierci porażonych pacjentów było więc tym samym
rozwiązane w sposób absolutnie przekonywający. Ale jak to zwykle w nauce
bywa, łączna liczba problemów wcale nie zmalała. Powstało natychmiast
wiele nowych pytań, spośród których najważniejsze brzmiało: jak się to
właściwie dzieje, że mózg wprawdzie jest w przeważającej części "narządem
duszy", a jednocześnie zawiera także ośrodki wegetatywne?
W czasie, jaki upłynął od badań Reichardta, w pniu mózgu odkryto między
innymi ośrodki regulujące ciśnienie krwi, temperaturę ciała i bilans
płynów. Są to wszystko funkcje najwyraźniej pozbawione jakichkolwiek cech
"psychicznych". Czym więc należy tłumaczyć, że te i inne funkcje pomimo to
umieszczone są łącznie z naszą "psyche" w jednym i tym samym narządzie?
Jaka historia, jaki dziwny bieg rozwoju spowodował połączenie w naszym
mózgu tak różnych zjawisk?
Poszukując odpowiedzi na to pytanie należy cofnąć się do takiego momentu w
przeszłości, w którym powstały zaczątki jakiegokolwiek rozwoju. Musimy
powrócić do chwili powstawania życia i skierować uwagę na ową wczesną fazę
rozwoju, w której przyroda musiała rozwiązać problem przejścia do
wielokomórkowych istot żyjących. W tej dalekiej przeszłości zapadły
decyzje, które potem, o wiele później, w sposób zupełnie nieprzewidziany
miały w dziejach życia doprowadzić do pojawienia się wymiaru psychicznego.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
2. Biologiczne pradecyzje
Dzieło odgraniczenia
Ewolucja jest jedynym w swoim rodzaju łańcuchem wydarzeń cudownych i
godnych podziwu. Żadnego z niezliczonych szczebli, z jakich się składa,
nie można zrozumieć ani nawet sobie wyobrazić bez wszystkich szczebli
poprzedzających. Pomimo to pragnę teraz wybrać dwa tylko skoki rozwojowe z
bardzo wczesnego okresu ewolucji, ponieważ przyjrzenie się im pomoże nam
zrozumieć, w jaki sposób rozwój biologiczny mógł wyłonić zjawiska
psychiczne.
W przypadku tych dwóch skoków w rozwoju nie chodzi bynajmniej o
bezpośrednie korzenie naszej świadomości. Wobec ciągłego charakteru
ewolucji można by wszak to samo powiedzieć o każdym innym dowolnie
wybranym momencie poprzedzającym jej pojawienie się. Jednakże te dwa
zjawiska, którymi będziemy się bliżej zajmować w kolejnych dwóch
rozdziałach, reprezentują mimo wszystko – gdy spoglądamy wstecz – coś w
rodzaju punktów zwrotnych.
Może nie jest wcale kwestią przypadku, że w obu tych punktach – bardzo od
siebie odległych w czasie – ewolucja stała wobec zadania, które, każde na
swój sposób, trzeba by nazwać paradoksalnym. Pewne jest jednak, że to
właśnie kompromisy wymuszone przez paradoksalność owych sytuacji
zadecydowały o szczególnym kierunku interesującego nas tutaj odcinka jej
przebiegu.
Pierwsza decyzja zapadła w chwili powstawania samego życia. Zgodnie z tym,
co obecnie wiadomo o przejściu od ewolucji chemicznej do biologicznej,
pierwsza forma życia, pierwszy organizm żyjący na Ziemi musiał być jakimś
rodzajem "prakomórki". Przez długi czas w roli tej chętnie widziano
wirusy, ale jest to pogląd, który musimy odrzucić, ponieważ spośród dwóch
podstawowych wydolności twórczych dla "życia" wirusy posiadają tylko
jedną: potrafią wprawdzie magazynować własny plan budowy, ale nie mają
aparatury potrzebnej do praktycznego zastosowania tego planu, a więc do
rozmnażania się; zdane są zatem na istnienie żywych komórek.
Można przyjąć z dużym prawdopodobieństwem, że pierwszym typem organizmu na
tej Ziemi była prymitywna prakomórka. A zatem komórka na pewno jeszcze
nieobficie wyposażona w wyspecjalizowane organelle, typowe dla komórki
wyższej. Prawdopodobnie nie było także jeszcze jądra komórkowego. Jednakże
taka prakomórka musiała już we wnętrzu swej protoplazmy zawierać
cząsteczkę kwasu rybonukleinowego; w niej zmagazynowany był plan jej
budowy, a także pewne enzymy, które potrafiły w praktyce Wykonywać
zalecenia tego planu. Przede wszystkim zaś "wnętrze" tej prakomórki
musiało być odcięte od "świata zewnętrznego" jakąś wyraźną granicą.
Warunkiem przetrwania tej pierwszej komórki było odgraniczenie
przebiegających w jej wnętrzu uporządkowanych procesów chemicznych (dzięki
którym mogła regenerować swoją strukturę i z których pobierała energię) od
chaotycznych, całkowicie nie uporządkowanych fizycznych i chemicznych
procesów nieożywionego otoczenia. Tylko taki czysty podział pomiędzy tym,
co było "wewnątrz", a tym, co działo się na "zewnątrz", stwarzał dla niej
szansę zachowania dopiero co mozolnie zdobytego wewnętrznego porządku.
Cząsteczki wyposażone w cechy umożliwiające magazynowanie planu budowy i
jego odtwarzanie, enzymy służące wykonaniu zaleceń tego planu, aminokwasy
i białka jako kamyki budulcowe – wszystko to mogło było powstać
abiotycznie, bez obecności żywych komórek. Pierwszy krok życia polegał
zapewne na połączeniu tych wszystkich elementów we wnętrzu jakiejś
otoczki, która osłaniała zachodzące między nimi procesy krążenia przez
oddzielenie ich od przypadkowej samowoli procesów chemicznych i fizycznych
przebiegających w nieożywionym świecie zewnętrznym.
Pierwszym krokiem życia był akt usamodzielnienia, oderwania się od
otoczenia, które tym samym obiektywnie stawało się światem zewnętrznym.
Pierwszym krokiem było więc dzieło odgraniczenia. Żywe układy stają się
małymi oazami porządku, rozproszonymi w środowisku w znacznym stopniu –
chociaż niecałkowicie – nie uporządkowanym. Muszą one wyodrębniać się od
tego środowiska, jeżeli mają zachować ów porządek funkcjonalny, dzięki
któremu stają się układem żywym.
Tymczasem ten nieomal oczywisty warunek w sposób pozornie paradoksalny
pozostaje w sprzeczności z całkowicie przeciwstawną koniecznością
utrzymywania nieprzerwanego połączenia ze światem zewnętrznym. Ten
przeciwstawny postulat, absolutny i nieubłagany, wynika z pewnego prawa
fizycznego, a mianowicie zasady wzrostu entropii. W uproszczonej formie
zasada ta głosi, że w układzie zamkniętym wszystkie różnice energetyczne
mają tendencję do wyrównywania się, aż do momentu zaniku wszelkich
gradientów.
Prawo to dotyczy wszystkich układów; dotyczy zarówno całego świata, Ziemi,
jak i poszczególnej komórki. Historia Ziemi i wszystkiego, co się na niej
mieści, tylko dlatego jeszcze po 5 miliardach lat nie stanęła w miejscu,
że Ziemia właśnie nie jest układem zamkniętym. Jak wiadomo, nasze ziemskie
środowisko jest "otwarte" dla Słońca, które w takim powiązaniu należy
traktować jako potężny kosmiczny reaktor atomowy stale napromieniowujący
Ziemię potężnymi ilościami energii. Tak długo, jak żyje Słońce – i tylko
od tego czasu – na Ziemi wytwarzane są wciąż nowe zasoby energii,
niezbędne dla wszystkich procesów rozgrywających się na powierzchni
ziemskiej.
Dopiero kosmos jako całość – zgodnie z obecnym stanem wiedzy – stanowi
układ zamknięty. Toteż – tak dzisiaj sądzimy – kiedyś w dalekiej
przyszłości nadejdzie jego kres. Co prawda w przyszłości, jak na nasze
mierniki, niewyobrażalnie odległej. Im większy bowiem jest układ, tym
oczywiście dłuższego czasu wymaga wyrównanie się występujących w nim
różnic poziomów energii.
Tymczasem powracamy do komórki. Otóż komórka, która by się całkowicie
odgrodziła od swego środowiska, w bardzo krótkim czasie już by nie żyła.
Własny zapas "potencjału energetycznego" nie utrzymałby jej przez dłuższy
czas. Chociażby z przyczyn energetycznych nieodzowne jest więc, aby
komórka pozostawała "otwarta" dla świata zewnętrznego, tj. jedynego
miejsca, skąd może dopływać potrzebna jej energia.
Przymusowi odgraniczenia się przeciwstawia się więc z drugiej strony
równie nieunikniona konieczność otwarcia się wobec świata zewnętrznego.
Jaki może istnieć kompromis wobec tych sprzecznych z sobą wymagań?
Odpowiedź jest prosta: rozwiązaniem może być wyłącznie wyraźnie
"kwalifikowane" połączenie ze światem zewnętrznym, połączenie o
charakterze selektywnym, wybiórczym. Niezbędne substancje czy też
konieczna ilość energii muszą znaleźć dostęp do wnętrza komórki. A
jednocześnie nie uporządkowane fluktuacje nieożywionego otoczenia nie mogą
wpływać, a tym bardziej przenosić się na procesy biochemiczne w jej
wnętrzu. Wyrażając to inaczej: komórka musi znaleźć jakiś sposób na
"rozróżnianie" pomiędzy rozmaitymi właściwościami środowiska. Czynniki
zewnętrzne – zarówno materialne, jak i energetyczne – muszą zostać
wyrugowane, z wyjątkiem tych nielicznych substancji czy form energii,
które komórce są potrzebne do przeżycia. Takie są w każdym razie
wymagania. Im lepiej będą spełnione, tym większa szansa życia danej
komórki.
Dla laika wszystko to brzmi paradoksalnie, dla fachowca biologa sytuacja
taka jest rzeczą powszednią. Tymczasem wydalibyśmy błędną ocenę, gdybyśmy
zlekceważyli opinię laika. Zadanie jest istotnie paradoksalne. Ale bez
rozwiązania go życie nie jest możliwe – a to z wymienionych już przyczyn
natury chemicznej i fizycznej. Ewolucja znalazła odpowiedni kompromis i
zadanie rozwiązała; gdyby nie to, nie byłoby komórek, a więc nie byłoby
życia na Ziemi. To tylko przyzwyczajenie nabyte przez codzienne" stykanie
się' z żyjącymi organizmami każe zwykle biologom zapominać o tej głębokiej
sprzeczności tkwiącej w sytuacji wyjściowej z okresu początków życia.
Kompromis polega na utworzeniu półprzepuszczalnej błony jako otoczki
komórkowej. Termin "półprzepuszczalny" bardzo niedoskonale oddaje
zdumiewającą zdolność tej cieniutkiej błonki. Owe błony odgraniczające – a
występują one do tej pory w każdej żywej tkance, bo przecież zadanie po
dziś dzień pozostaje aktualne – bynajmniej nie dokonują wyboru tylko z
punktu widzenia ilościowego. Jest to jak gdyby utworzony z cząsteczek mur
graniczny, którego rola jest znacznie donioślejsza, niż gdyby to był filtr
czy siatka.
Mechaniczne sita służą wyłącznie wychwytywaniu materialnych okruchów o
określonych rozmiarach i przepuszczaniu wszystkich okruchów drobniejszych.
Ale tak prymitywna segregacja na dwie różne klasy wielkości w żadnym razie
nie może uczynić zadość wymaganiom żywej komórki. Do swego rozwoju
potrzebuje ona wielu różnorakich cząsteczek o bardzo rozmaitej wielkości,
a jednocześnie zdana jest na to, aby wiele innych cząsteczek pozostało "na
zewnątrz", cząsteczek zarówno większych, jak i mniejszych, a także wiele
takich, których rozmiar jest identyczny z innymi substancjami potrzebnymi
jej we wnętrzu.
Biologiczna błona graniczna bez trudu osiąga ten cel. Wyboru dokonuje nie
według wielkości cząstek, lecz według ich rodzaju, przesiewa więc według
kryteriów jakościowych. Jest to niewątpliwie zdumiewająca, cudowna wprost
zdolność, którą zresztą dzisiaj potrafimy nawet w znacznej mierze
wyjaśnić. Molekularna siatka błony segreguje rozmaite przybywające
cząsteczki według ich właściwości elektrycznych, a nawet w zależności od
ich struktury. Od dłuższego czasu potrafimy nawet sztucznie wytwarzać tego
rodzaju półprzepuszczalne błony o jakościowo zróżnicowanych właściwościach
filtracyjnych.
To z kolei nie jest aż tak bardzo zaskakujące, jak by się mogło w
pierwszej chwili zdawać, skoro przecież biologicznie czynne błony
graniczne, dzięki którym pierwsze prakomórki odgraniczyły się
pół-przepuszczalnie od swego otoczenia, musiały również powstać w sposób
abiotyczny. A znaczy to, że powstawanie tego rodzaju odgradzających błon
czy warstw w odpowiednich okolicznościach następuje nawet spontanicznie z
przyczyn chemicznych bądź fizycznych, po prostu na zasadzie określonych
właściwości materii. W chwili swych narodzin życie dysponowało wyłącznie
takim budulcem, który warunek ten spełniał.
W tym miejscu możemy już zakończyć te ogólne rozważania biologiczne.
Wyliczyliśmy wszystkie punkty istotne dla rozwinięcia naszej myśli
przewodniej. Warto zauważyć, że najwidoczniej nie jesteśmy w stanie
opisywać pierwszych kroków życia na tej planecie bez sformułowań, jakie
zazwyczaj bywają zastrzeżone dla świadomych, umyślnych decyzji, a więc dla
funkcji psychicznych.
Od pierwszej chwili swego istnienia żywe układy musiały posiadać
umiejętność rozróżniania rozmaitych właściwości środowiska. Zdolne do
życia były tylko tak długo i w takiej mierze, w jakiej potrafiły
rozpoznawać czynniki otoczenia, od których były zależne dla utrzymania
swej przemiany materii. Musiały wreszcie w jakiś sposób wybierać owe
czynniki (na przykład wielkie cząsteczki dostarczające energię, takie jak
cukier czy białka) spośród wielkiej liczby wszystkich pozostałych
cząsteczek, które były dla nich bezużyteczne, a nawet niebezpieczne
(ponieważ jako "trucizny" wykolejały chemicznie ich przemianę materii).
"Od pierwszej chwili swego istnienia" oczywiście nie znaczy wcale, że
wszystkie powstałe w tym wczesnym okresie prakomórki zdolność taką
wykazywały. Przeciwnie, wszystko, co wiemy o ewolucji, pozwala sądzić, że
dotyczyło to tylko znikomej mniejszości. Ale te nieliczne przypadki
wyjątkowe były jedynymi, jakie przetrwały. Nie ulega żadnej wątpliwości,
że ewolucja jest jednym wielkim łańcuchem nieprawdopodobnych wydarzeń.
Niemniej toczyła się ona nieustannie, ponieważ na każdym poszczególnym
etapie to, co nieprawdopodobne, stawało się regułą – tylko "przypadkowo
pasujący szczęśliwy przypadek" mógł przetrwać.
W każdym razie faktem jest, że zdolność do poradzenia sobie z
odgraniczonym od organizmu światem zewnętrznym i związana z nią zdolność
do rozróżniania, rozpoznawania i wybierania rozmaitych właściwości tego
zewnętrznego świata stanowią pierwotne funkcje biologiczne, bez których
życie w znanej nam formie byłoby nie do pomyślenia. Jestem głęboko
przekonany, że wyrażona w takim sformułowaniu analogia do psychicznych
zdolności rozróżniania, rozpoznawania i wybierania na pewno nie jest
przypadkowa.
Z pewnością mamy skłonność do oceny sytuacji z naszego własnego i
współczesnego punktu widzenia. Jest to naturalne, ale wcale nie takie
oczywiste. W dalszym ciągu niniejszych rozważań zrozumiemy, że również ta
psychiczna tendencja rozpatrywania wszelkich problemów z egocentrycznej
perspektywy własnego stanowiska jest wynikiem naszej "natury", to znaczy
biologicznych dziejów, które nas zrodziły. W chwili gdy chcemy obiektywnie
coś wiedzieć o jakimś zjawisku (to znaczy właśnie niezależnie od własnego
punktu widzenia), musimy spróbować uwolnić się od tej wrodzonej nam
perspektywy.
Stąd w omawianym przypadku musimy wystrzegać się przyjęcia po prostu za
pewnik, że jedynie przyczyny zewnętrzne przesądzają o tym, iż potrafimy
opisywać wspomniane podstawowe funkcje biologiczne używając wymienionych
wyżej pojęć. Błędem byłoby sądzić, że jest to wyłącznie wynik tego, iż
nasz współczesny język innymi pojęciami nie rozporządza, wobec czego
używamy ich jak gdyby porównawczo również do opisu procesów biologicznych.
Błędem byłoby uważać, że między tymi pojęciami a obiektywnymi zdarzeniami,
o jakich mówimy, nie ma żadnego wewnętrznego związku.
W rzeczywistości jest wręcz odwrotnie. Język nasz (a istotne jest, że
dotyczy to nie tylko niemieckiego, ale wszystkich języków, jakimi mówi się
na Ziemi) zawiera pojęcia takie, jak "rozróżniać", "rozpoznawać" i
"wybierać" właśnie dlatego, że nam wszystkim są wrodzone odpowiednie
kategorie myślenia. To zaś z kolei wynika stąd, że kategorie te od
początku określały stosunek pomiędzy organizmem żyjącym a jego
środowiskiem. Innymi słowy: już wiele miliardów lat przed pojawieniem się
zjawisk psychicznych, miliardy lat przed ową chwilą, gdy powstała pierwsza
komórka nerwowa, zostało przesądzone, że stosunek pomiędzy jednostką
żyjącą a jej otoczeniem będzie określany w tych trzech kategoriach.
Znaczenie, które pojęciom tym dzisiaj przypisujemy, przesłoniło fakt, że
określone nimi powiązania mają pierwotnie charakter biologiczny. Wszystko,
co działo się potem, nosiło ich piętno, mówiąc ściśle – było ich skutkiem.
Kto pojmuje dzieje przyrody jako pewien realny proces, którego rozwój
ciągnie się od początku świata, ten od razu zrozumie, że inaczej być nie
może. Ale siła przyzwyczajenia jest tak potężna, a spojrzenie na świat z
jedynej obiektywnie słusznej, a mianowicie historycznej i genetycznej
perspektywy wciąż tak mało rozpowszechnione, że chcę spróbować raz jeszcze
przedstawić ten związek na dwóch nieco bardziej konkretnych przykładach,
pomimo że w tym celu muszę wybiec w przód i zahaczyć o etapy, którymi w
naszych rozważaniach dokładnie zajmiemy się znacznie później.
Jak najmniej świata zewnętrznego
Przy omawianiu podstawowych warunków egzystencji komórki natrafiliśmy
przede wszystkim na konieczność odgraniczenia się od świata zewnętrznego.
Dopiero w drugiej kolejności okazało się, że odgraniczenie to nie mogło
być całkowite. W końcowym rezultacie pojawił się postulat, aby wszystkim
cechom świata zewnętrznego uniemożliwić przenikanie do wnętrza komórki, z
wyjątkiem tych nielicznych czynników, które były jej potrzebne jako
budulec bądź dawca energii.
Charakterystyczna dla kompromisu stała się więc w opisanej sytuacji
tendencja dopuszczania tylko niezbędnego minimum czynników zewnętrznych.
"Jak najmniej świata zewnętrznego: tylko tyle, ile koniecznie potrzeba" –
tak można mniej więcej sformułować zasadę, pod której rządami prakomórki
otwarły rozdział życia w historii Ziemi.
Takie sformułowanie od razu znacznie lepiej nam uzmysławia, że owa reguła
pierwszej godziny w zasadzie nie przestała obowiązywać i w dalszym biegu
historii, że wszędzie pozostawiła swoje ślady. Można by powiedzieć, że
ustaliła pewne ramy, które określały rozwój jeszcze znacznie później,
także wówczas gdy w grę już nie wchodziły podstawowe założenia
biologiczne, lecz zdobycie nowego poziomu, a mianowicie wymiaru
psychicznego.
W dalszych rozdziałach książki zobaczymy, jak z dzisiejszej perspektywy
niewiarygodnie mała jest liczba tych cech środowiska, które w ogóle
"docierają" do prymitywnego pierwotnego organizmu. Na kilku
reprezentatywnych przykładach – reprezentatywnych przede wszystkim dla
dzisiejszego ludzkiego sposobu "przeżywania" – wykażemy, z jakim mozołem i
jak opieszale powiększała się w toku ewolucji liczba cech świata
zewnętrznego dopuszczanych do siebie przez osobnika. Postęp ten posuwał
się bardzo małymi krokami i zawsze pod naciskiem aktualnej potrzeby
biologicznej, a więc dokonywał się na rzecz bezpośrednio występującej
korzyści. Zobaczymy także, jak owo swoiste środowisko organizmu niższego,
składające się zrazu ze śmiesznie małej liczby bodźców, z czasem stawało
się coraz bogatsze i barwniejsze, a jednocześnie coraz bardziej samoistne
i obiektywne – aż do fazy przeżywanego przez nas środowiska, które w
sposób tak oczywisty uważamy po prostu za "ten" świat i które
identyfikujemy z obiektywną rzeczywistością.
Wystarczy już ta bardzo zwięzła antycypacja, abyśmy patrząc z
filogenetycznej perspektywy odczuli, że stawianie takiego znaku równości
świadczy o bezgranicznym przecenianiu własnej roli. Niewątpliwie nasz
ludzki świat przeżywania jest najbogatszym i najbardziej
wszechogarniającym "światem", jaki istnieje na Ziemi. Niewątpliwie także
zawiera on elementy obiektywne, a więc takie miejsca, w których – co
prawda w sposób nie dający się dokładnie opisać – zdaje się pokrywać z
obiektywną rzeczywistością, odgadywaną poza tłem zjawisk naszego zwykłego
środowiska.
W przeciwnym razie z trudem moglibyśmy wyjaśnić fakt, że potrafimy w ogóle
uprawiać nauki przyrodnicze. Bądź co bądź uosabiamy już taki szczebel
rozwoju, na jakim możliwe są sprawdzalne wypowiedzi o obiektywnych cechach
świata, niezależnych od doświadczeń naszych zmysłów, a nawet
przekraczających ten horyzont. Jeżeli jednak postawę naszą kształtuje
wewnętrzne przeświadczenie, że szczyt tego, co możliwe, i zarazem kres
ewolucji został osiągnięty właśnie w nas, to ulegamy złudzeniu.
Teraźniejszość, w jakiej żyjemy, nie jest niczym innym jak dowolnie
wyrwaną przez przypadkowy moment naszej egzystencji chwilą rozwoju, który
będzie się dalej ciągnął poza nami. Nie ma żadnego powodu pozwalającego
sądzić, że akurat taki mózg, jakim dziś dysponujemy, reprezentuje stan
rozwoju umożliwiający mu wchłonięcie całego świata wraz z wszystkimi jego
właściwościami jako najpierwszemu z wszystkich zaistniałych do tej pory w
ewolucji mózgów. Przecież właśnie nasza nauka, a więc nasza zdolność
zapytywania o obiektywne cechy tego świata, podsuwa-wyraźnie dowód
przeciwny. Wszędzie tam bowiem, gdzie staramy się aż do dna zbadać to, co
postrzegamy, natrafiamy na powiązania, które giną nam z oczu i gubią się w
tym, co niepostrzegalne i już niewyobrażalne.
Odkrywamy, że podstawowymi składnikami materii są cząstki elementarne,
których nie możemy uznać ani wyłącznie za korpuskuły, ani wyłącznie za
kwanty energii. A – w kierunku niejako przeciwnym – przy pytaniach o
budowę i granice wszechświata otrzymujemy odpowiedź, że wszechświat ten
reprezentuje przestrzeń w niczym niepodobną do naszego wyobrażenia o
trójwymiarowej przestrzeni.
Nie musimy zresztą wcale posuwać się aż tak daleko. W naszym środowisku
codziennym posługujemy się nieustannie takimi właściwościami świata, które
w naszym zmysłowym postrzeganiu w ogóle nie istnieją. Posługujemy się
energią elektryczną, pozwalamy się prześwietlać promieniami rentgenowskimi
i dawno już nie dziwimy się wcale, że dociera do nas radio i telewizja za
pomocą "fal", dla których poza formułkami matematycznymi dobraliśmy tylko
jakiś dowolny termin.
Niektóre zwierzęta słyszą ultradźwięki, inne widzą barwy, które dla nas
nie istnieją, krótko mówiąc, wiemy, że do świata przynależy mnóstwo cech,
które są dla nas nieuchwytne bądź niewyobrażalne. Wiemy to z całą
pewnością, ponieważ w niektórych wypadkach możemy pośrednio wnioskować o
istnieniu tych cech. Ale nawet nam się nie śni, jak wielka jest ich łączna
liczba, jak wielka jest przestrzeń zajmowana przez świat poza granicami
naszego horyzontu postrzegania i wyobrażeń. Wystarczy pomyśleć o tym, jak
znikomy jest udział "widzialnego światła" w całym widmie fal
elektromagnetycznych, aby na tym przykładzie angażującym tylko jeden z
naszych zmysłów odczytać, że to, co przeżywamy jako rzeczywistość, jest
tylko wycinkiem świata.
Słynny angielski fizjolog zajmujący się percepcją, Richard L. Gregory, w
toku podobnych rozważań stwierdza krótko i dobitnie: "Na dobrą sprawę
jesteśmy właściwie ślepi". I tak rzeczywiście jest, tylko nigdy się nad
tym nie zastanawiamy. Nasz aparat percepcyjny podobny jest do odbiornika
radiowego ustawionego niezmiennie i z dużą dokładnością na określoną
długość fal, podczas gdy powietrze wokół nas jest przepełnione
nieprzebranym mnóstwem różnych programów. Najbardziej wybujała ludzka
fantazja nie wymyśli tego, jak świat by dla nas wyglądał, gdybyśmy
potrafili odbierać te wszystkie programy. Od takiej możliwości jesteśmy
odcięci równie beznadziejnie jak owad odcięty jest od wszelkiej szansy
wyobrażenia sobie, w jaki sposób człowiek przeżywa świat. Także przyczyna
tej niemożności jest w obu przypadkach ta sama.
Nie ma żadnej wątpliwości – zasada "jak najmniej świata zewnętrznego:
tylko tyle, ile koniecznie potrzeba", wycisnęła swoje piętno na ewolucji.
Obowiązuje ona całe potomstwo prakomórki, a więc i nas samych. Oczywiście
horyzont uchwytnych cech środowiska z biegiem czasu stał się coraz
szerszy. Ale w zasadzie także dla naszego aparatu percepcji dostępne są
tylko takie właściwości świata zewnętrznego, które potrzebne są nam jako
żywym organizmom na osiągniętym do tej pory szczeblu rozwoju. Mózg nasz
przecież pierwotnie nie jest narządem do rozumienia świata, lecz narządem
służącym przetrwaniu.
Siła przyciągania tego, co strawne
Można podać jeszcze inne przykłady w sposób ewidentny związane z ową
wczesną chwilą historii życia, od której oddzielił nas tak niewyobrażalnie
długi przedział czasu; to tylko codzienne nawyki i przyzwyczajenie
sprawiają, że związek ten nie jest dla nas oczywisty. Jednym z tych
przykładów jest nasz sposób przeżywania zmysłu smaku. W kwartecie wrażeń
słodkie, kwaśne, gorzkie i słone przetrwał w naszej świadomości jeden z
tych śladów pozostawionych przez biologiczne warunki z początków życia na
Ziemi. Jednocześnie właśnie zmysł smaku dostarcza szczególnie
przekonywającego i konkretnego przykładu na biologiczne pochodzenie
psychicznej zdolności wybierania.
Aby się przekonać, że tak jest w istocie, wystarczy zastanowić się nad
zdumiewającą i zrazu, zda się, niewytłumaczalną zbieżnością pomiędzy
przeżywanym przez nas smakowym wartościowaniem substancji, której
skosztowaliśmy, a jej znaczeniem biologicznym. Zaczyna się od tego, że
wyłącznie substancje rozpuszczalne w wodzie mogą w ogóle mieć jakiś smak.
Ale też tylko materiały rozpuszczalne mają znaczenie biologiczne dla
przemiany materii, przebiegającej w wodnym środowisku naszego ciała. Zatem
tylko tego rodzaju substancje mogą być dla nas szkodliwe bądź przydatne.
Wyjaśnienie tego tak praktycznego związku jest dosyć oczywiste. Samo to,
że receptory zmysłowe języka postrzegają jakąś substancję, jest już
identyczne z jej "ingerencją" w chemiczny układ naszego ciała. Wprawdzie
procesy zachodzące przy jej kontakcie z brodawkami smakowymi są jeszcze w
znacznej mierze nie znane, ale pewne jest jedno: podrażnienie tych
odbiorników naszego zmysłu smaku następuje przez oddziaływanie chemiczne
(a nie, jak na przykład w przypadku receptorów zmysłu dotyku, przez
mechaniczne działanie).
Wobec tego nie ma nic dziwnego w zjawisku, że odczuwać można smak tylko
takich substancji, które są rozpuszczalne, a więc które mogą wpływać na
chemiczne procesy na powierzchni naszego ciała – w danym przypadku na
śluzówkę języka. Dziwna natomiast staje się sprawa, gdy sobie uzmysłowimy,
że niewątpliwa atrakcyjność kategorii smakowej "słodkie" ze zdumiewającą
bezbłędnością ogranicza się do tych substancji, które trzeba uznać za
najważniejsze jako biologicznych dostarczycieli energii: chemicznych
cukrów (częściowo nawet o zupełnie różnej strukturze), ponadto pewnych
alkoholi i aminokwasów.
Prawdą jest, że octan ołowiu, chloroform, sole berylowe i inne związki
chemiczne, których to nie dotyczy, mają także smak "słodki". Należy do
nich również "środek słodzący" – sacharyna. Niemożność odróżniania przez
nasz zmysł smaku owych chemicznych związków nie mających kalorycznego
znaczenia, a niejednokrotnie nawet szkodliwych, od cukrów, wydaje się
jednak wybaczalna, jeśli uwzględnimy, że owe związki nie występują w
warunkach naturalnych. Zresztą, jak wiadomo, gdy chodzi o sacharynę, we
współczesnych warunkach cywilizacyjnego nadmiaru kalorii wykorzystujemy ów
brak umiejętności do ściśle określonych celów. A na to, że i w tym
przypadku rozróżnienie w zasadzie jest możliwe, wskazuje przykład pszczół.
W przeciwieństwie do człowieka pszczół nie można oszukać tym sztucznym
środkiem słodzącym, pod względem chemicznym niepodobnym do cukru
prawdziwego. Dla nich sacharyna jest całkowicie niepociągająca.
Owa zbieżność pomiędzy "dobrym" smakiem a biologiczną przydatnością
cząsteczki cukru już nie jest wcale tak banalna, zaś dla interesującego
nas tematu jest nadzwyczaj pouczająca. Gdy do rozważań naszych wciągniemy
dalsze trzy kategorie smakowe, wydaje się, że niewątpliwie musi kryć się
za tym jakieś prawidło biologiczne. Znamienne jest, że w odniesieniu do
tamtych smaków podstawowych można powiedzieć to samo, co mówiliśmy o smaku
"słodkim". Wprawdzie "słone" samo w sobie, a tym bardziej w formie
stężonej, nie jest smakiem przyjemnym, ale składnik ten jest niemal
nieodzowny jako przyprawa, czego dowodem doświadczenia w okresach głodu. W
takich skrajnych sytuacjach okazywało się, że sól kuchenna, bez znaczenia
jako dawca energii, w opinii ludzkiej uzyskiwała rangę nie niższą od
klasycznych podstawowych środków żywnościowych.
Chemiczna niezawodność (specyficzność) naszego zmysłu smaku jest w tym
wypadku jeszcze większa aniżeli w odniesieniu do cukru. Istnieje tylko
jeden jedyny związek, który ma smak czysto słony i dlatego nazywamy go
"solą kuchenną" – to chlorek sodowy. Od dłuższego czasu chemicy próbują
odkryć bądź wytworzyć związek, który mógłby zastąpić sól kuchenną w taki
sam sposób, jak sacharyna zastępuje cukier. Ku zmartwieniu wielu ludzi
zdanych na dietę bezsolną do tej pory nie udało się osiągnąć tego w
stopniu całkowicie zadowalającym. Wyraźnej potrzebie słonego składnika
smakowego obiektywnie odpowiada więc niezbędność sodu (stanowiącego tylko
jedną połowę cząsteczki soli kuchennej) dla każdego żyjącego organizmu.
Podczas gdy cukier (szczególnie w postaci cukru gronowego, czyli glukozy)
jest wprawdzie najważniejszym, ale bynajmniej nie jedynym dostarczycielem
energii, sód jest absolutnie niezastąpiony. Nie musimy się tutaj
szczegółowo zajmować jego nadzwyczaj skomplikowaną rolą związaną ze
składem płynu we wnętrzu komórki i ze stanem elektrycznym błony
komórkowej. Ważne jest tylko stwierdzenie, że żadna komórka nie może
istnieć bez sodu nawet przez krótki czas i że wrodzone nam zapotrzebowanie
na sól kuchenną gwarantuje nam, iż do tego nie dojdzie.1
Podobnie, aczkolwiek przy zastosowaniu znaku przeciwnego, wygląda sprawa
obu pozostałych kategorii smakowych.2 Niechęć do rzeczy gorzkich jest o
tyle znamienna, że duża liczba trujących substancji naturalnych,
szczególnie alkaloidy znajdujące się w roślinach, ma smak gorzki. Nowsze
badania przemawiają nawet za tym, że w większości przypadków im smak jest
bardziej gorzki, tym bardziej substancja jest dla nas trująca.
Mniej uchwytne są okoliczności towarzyszące smakowi kwaśnemu. Stężone
kwasy są wprawdzie bezsprzecznie żrące i trujące, ale nie występują w
warunkach naturalnych. Natomiast rozcieńczone kwasy organiczne, jak
wiadomo, mogą być nawet odświeżające (sok cytrynowy). Niemniej można uznać
za regułę, że jadalne owoce i jagody mają niemiły kwaśny smak, dopóki są
niedojrzałe i niestrawne, i że smak ich zamienia się w słodki, z chwilą
gdy stają się strawne.
Niepodobna zaprzeczyć, że wszystkie te zbieżności są nadzwyczaj celowe.
To, że strawne pożywienie ma dobry smak, że niezbędny pokarm jest
zdecydowanie atrakcyjny, i to, że – odwrotnie – potencjalnie szkodliwe
rośliny smakują gorzko bądź kwaśno (w każdym razie w warunkach
naturalnych), jest wyrazem pewnej potrzebnej do orientacji pomocy
biologicznej, która prawdopodobnie w przeszłości była niezbędna do życia.
Współcześni fizjolodzy żywienia ujawnili między innymi, jak bardzo złożone
musi być nasze pożywienie, jeśli mamy pozostać zdrowi. Czy więc człowiek
mógłby w ogóle się odżywiać w czasach, gdy nie było takich specjalistów,
gdyby nie ulegał pewnym wrodzonym skłonnościom – sterowanym przede
wszystkim przez "smak" – które pozwalały mu "instynktowo" znajdować
przydatny dla niego pokarm?
Nie musimy chyba już szerzej omawiać, jak bardzo celowe jest takie
zestrojenie osobnika z jego środowiskiem. Interesuje nas natomiast
powstanie takich zbieżności. Komu zawdzięczamy to szczęśliwe zrządzenie
losu? Naturalnie – nikomu, pytanie bowiem zostało postawione fałszywie
(zresztą znowu, zgodnie ze starym zwyczajem, "antropocentrycznie", bo z
naszego obecnego punktu widzenia). Dopatrując się tutaj jakiegoś
szczęśliwego zrządzenia, musielibyśmy sądzić, jakoby zrazu istniał
człowiek całkowicie gotowy, taki, jakim jest dzisiaj, ze swym zamiłowaniem
do tego, co słodkie, i odrazą do kwasów.
Kto tak podchodzi do sprawy, w następnej chwili staje przed nierozwiązalną
zagadką, a mianowicie zastanawia się, co doprowadziło do tego, że
biochemiczny proces dojrzewania jabłka mógł się tak celowo dostosować do
danej z góry skali naszego zmysłu smaku. Na szczęście nie musimy się
męczyć nad takim pytaniem bez odpowiedzi.
Glukoza i inne cukry były oczywiście już od dawna niezbędnymi
dostarczycielami energii, zanim istniały wyżej rozwinięte komórki, nie
mówiąc już o żyjących istotach wyższych. Sód, a tym samym zwany przez nas
solą kuchenną chlorek sodowy, był niezbędny do prawidłowego funkcjonowania
błony komórkowej już w owym czasie, gdy jedynymi przedstawicielami życia
na Ziemi były pierwsze prymitywne jednokomórkowce. Innymi słowy:
oczywiście to nie jabłko się przystosowało, lecz człowiek. Z góry dana
była nie zmysłowa wydolność ludzkiego języka, lecz podaż środowiska, z
której, podobnie jak każda inna istota żyjąca, musieliśmy wybierać.
Krótko mówiąc, skala wartościowania naszego zmysłu smaku jest pośrednim
wynikiem przymusu wybierania, który rządził już pierwszą udaną prakomórką.
Spośród oferowanych przez środowisko cząsteczek wolno jej było wchłonąć
tylko te, które były jej bezwzględnie potrzebne.
A ponieważ wszystkie komórki istniejące obecnie na Ziemi, a więc także
komórki naszego ciała, są potomkami owej prakomórki, która po raz pierwszy
zadanie to rozwiązała, wybór wówczas dokonany obowiązuje do dnia
dzisiejszego. Wyrażając się ściśle, powiemy, że "smak" jako wyraz
wybiórczego związku z otoczeniem był pierwotnie funkcją nie psychiczną,
lecz biologiczną.
Rzecz to niewątpliwie cudowna, ale absolutnie niezagadkowa, że później, po
niewiarygodnie długim czasie, gdy rozwinęła się "świadomość", jako
"przyjemne" odzwierciedlało się w niej to, co przedtem przez miliardy lat
było właściwe i strawne. Zresztą dowód na to, że smak jest funkcją
biologiczną (a nie tylko ma taką funkcję), że funkcjonuje z zasady także
wówczas, gdy nie towarzyszy mu żadne przeżycie psychiczne, znajdujemy w
pewnej rzadko występującej anomalii.
Niemiecki psychiatra Gamper przed kilkudziesięciu laty badał dziecko,
które urodziło się bez półkul mózgowych. Człowiek dotknięty tą ciężką wadą
rozwojową, określaną przez naukowców jako bezmózgowie (anencephalia) –
wolno chyba powiedzieć: na szczęście – nie żyje długo. Nawet przy
najstaranniejszej opiece udaje się dzieci takie utrzymać przy życiu tylko
przez kilka tygodni, najwyżej miesięcy, ponieważ upośledzone bywają
również odcinki pnia mózgu odpowiedzialne za wymienione już niezbędne do
życia funkcje ciała.
Otóż gdy Gamper małym kłębkiem waty nasączonym roztworem cukru skrapiał
ostrożnie język badanego dziecka – natychmiastową reakcją były odgłosy
zadowolenia i ruchy połykowe. Gdy to samo próbował z roztworem gorzkim –
skutkiem były obronne odruchy warg i języka. Więc nawet u takiego dziecka,
które z całą pewnością nie miało części mózgu potrzebnych do świadomego
przeżywania, obiektywne substancje smakowe odruchowo wywoływały te same
tendencje do przyjmowania bądź też odrzucania, które odbijają się
normalnie w naszym przeżywaniu.
W przypadku smaku zatem instancją działającą nie jest świadome ego. Akcja
przebiega na poziomie o wiele bardziej elementarnym, archaicznym. To, co
przy tym pojawia się w naszej świadomości, jest tylko odblaskiem
biologicznego zdarzenia. Tak jak gdybyśmy po prostu nie mogli uniknąć
przeżywania tego, co się rozgrywa w naszym ciele. Skoro tylko organizm
dysponuje świadomością, wszystkie funkcje, na jakich polega jego
biologiczna egzystencja, nieodzownie muszą się w tej świadomości odbijać.
Gdy w tych funkcjach wyraża się jakieś stanowisko zajęte wobec określonych
cech środowiska, wówczas to nastawienie pojawia się w świadomości w
postaci odpowiedniej kategorii uczuć. To właśnie jest przyczyną, że nie
władamy swobodnie naszymi uczuciami, że nie możemy im rozkazywać.
Potrafimy się "opanować", przeciwstawiając się ich zniewalającemu
wpływowi. Ale nie mamy swobodnego wyboru, aby na przykład kategorię
smakową "gorzkie" odczuwać jako przyjemną albo smak słodki jako
odrażający. Znak na skali wartościowania leży poza zasięgiem naszego
wpływu. W chwili, w której zrodziła się świadomość, decyzja już była
podjęta od niepamiętnych czasów. Jesteśmy w pewnym stopniu biologicznymi
"oportunistami", którzy nauczyli się zamieniać mus w cnotę: "słodkie" jest
dla nas wyłącznie dlatego miłym przeżyciem smakowym, że cukier jest nam
biologicznie niezbędny.
To, co powiedzieliśmy o tych podstawowych uczuciach cielesnych związanych
ze smakiem, dotyczy również wszystkich innych wzruszeń emocjonalnych.
"Uczucie" jest zawsze odblaskiem jakiejś z zasady autonomicznej funkcji
biologicznej przebiegającej samodzielnie poza obszarem poziomu
psychicznego. Odnotujmy to sobie na razie w formie hasła; stanie się ono
zrozumiałe dopiero w trakcie omawiania drugiego szczebla, to jest wtedy,
gdy ustalimy coś na temat samego poziomu psychicznego. Prawdę mówiąc,
wzmiankując już tutaj o "uczuciu" znowu znacznie wyprzedziliśmy tok
wydarzeń.
Ale wyprzedzenie takie było nieuniknione. Przypomnijmy, że chodziło nam o
to, aby na obrazowym przykładzie udowodnić, jak dalekosiężne – w dosłownym
znaczeniu tego słowa – były owe decyzje, które w sprawie kierunku dalszego
rozwoju zapadły już w chwili powstania pierwszej komórki. Zjawisko
przeżywania smaku okazało się szczególnie przydatne dla naszej
argumentacji. Jednakże zanim będziemy dalej snuli ten wątek, musimy
powrócić do opisu podstaw biologicznych, z których wywodzi się rozwój
zjawisk psychicznych.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
3. "Paleontologia duszy"
Pouczający zestaw
Stawiamy nadal to samo pytanie: jak to się dzieje, że funkcje wegetatywne
i psychiczne są zlokalizowane w jednym narządzie, to jest w naszym mózgu?
Wszystkie inne organy naszego ciała są najwyraźniej wyspecjalizowane w
ograniczonej liczbie funkcji: wątroba odtruwa krew napływającą z przewodu
pokarmowego, magazynuje cząsteczki odżywcze i wytwarza enzymy oraz soki
trawienne potrzebne do obróbki pokarmów. Złożona struktura nerek służy
wyłącznie oczyszczaniu krwi z produktów rozkładu przemiany materii. To
samo^ odnosi się do funkcji płuc, serca czy śledziony.
Czym wobec tego należy tłumaczyć, że akurat najbardziej złożony i najwyżej
rozwinięty spośród naszych narządów pod tym względem zdaje się tak
całkowicie wypadać z tych ram? Jaki to związek kryje się za osobliwym
faktem, że ten sam mózg, dzięki któremu potrafimy snuć logiczne
rozważania, jest jednocześnie odpowiedzialny za regulację ciśnienia krwi
czy na przykład za utrzymanie temperatury ciała?
Znaleźliśmy już odpowiedź połowiczną, chociaż bez dodatkowych wyjaśnień
nie jest ona zbyt przekonująca. Na razie wiemy, że funkcje wegetatywne i
zjawiska psychiczne nie są tak całkowicie, albo lepiej, nie są raz na
zawsze tak całkowicie od siebie oddzielone, jak nam się zwykle wydaje.
Przed właściwym człowiekowi, tzn. dostosowanym do długości jego życia
statycznym sposobem rozumowania otwiera się tutaj przepaść.
Nie zauważamy żadnego związku pomiędzy fizycznymi i chemicznymi procesami
wymiany przebiegającymi przy błonie komórkowej a psychicznymi zdolnościami
do poznawania i rozróżniania, z chwilą gdy rozpatrujemy te dwa zjawiska
osobno, ograniczając się do obserwacji ich dzisiejszego kształtu. Ale
takie przekonanie musiało ulec zmianie, kiedy tylko przyjęliśmy
perspektywę historyczno-genetyczną. Zrazu mogłoby się jeszcze zdawać, że
podobieństwo między wybiórczym stosunkiem komórki do jej otoczenia a
psychicznymi kategoriami rozróżniania czy rozpoznawania ogranicza się do
warstwy językowej. Jak gdyby w grę wchodziła wyłącznie analogia
zewnętrzna.
Tymczasem dygresja w dziedzinę przeżywania smaku pouczyła nas, że wcale
tak nie jest. Natknęliśmy się tam na pierwszy przykład tego, że funkcje
wegetatywne w ciągu długich okresów rozwoju bardzo łatwo mogą nabrać
charakteru psychicznego i że w toku takiego procesu utrzymują się
podstawowe kategorie formalne: między selektywnym faworyzowaniem związków
sodu przez żywą komórkę a naszą potrzebą słonego składnika smakowego w
spożywanych potrawach istnieje coś więcej aniżeli tylko zewnętrzne
powiązanie. Oba zjawiska są ze sobą połączone nieprzerwanym procesem
ewolucyjnym.1
W dalszych rozdziałach tej książki spróbuję odtworzyć prawdopodobny bieg
tego procesu rozwojowego i opisać, jak zbudowane jest powiązanie między
tymi dwoma poziomami, to znaczy, jaka konkretna droga rozwoju doprowadziła
od jednego do drugiego poziomu. Rekonstrukcja tej drogi jest przecież
istotną treścią mojej opowieści. W tym miejscu ważne jest tylko, abyśmy
zapamiętali, że wegetatywne funkcje i zjawiska psychiczne, jakkolwiek nam,
przyzwyczajonym do określonego sposobu patrzenia, mogą się wydawać
odmienne w swej istocie, nie w każdym przypadku występują obok siebie bez
żadnego wzajemnego powiązania. Gdy do zagadnienia podejdziemy ze
stanowiska filogenetycznego, okazuje się, że w pewnych przypadkach dzieli
je nie ich istota, lecz czas ich rozwoju (co prawda jak na nasze pojęcia
ta odległość w czasie wydaje się ogromna).
A jeżeli tak jest naprawdę, to czy nasze pytanie wyjściowe nie kryje w
sobie pełnej odpowiedzi? Jeżeli zjawiska wegetatywne i psychiczne w
pewnych przypadkach oddzielone są od siebie tylko odstępem w czasie, czy
nie moglibyśmy ich fizycznej bliskości w naszym mózgu traktować jako
wskazówki, że związek filogenetyczny jest w zasadzie możliwy? A jeżeli
taki związek jest w ogóle możliwy – dygresja o przeżywaniu smaku to
przecież potwierdziła – wydaje się, że warto go odszukać. Skoro istnieje,
to chyba najrozsądniej będzie założyć sobie, że nasz centralny układ
nerwowy, podobnie jak narządy naszego ciała, wbrew wszelkim pozorom
również wyspecjalizował się w zamkniętym kręgu funkcji.
Za punkt wyjściowy dalszych dociekań przyjmiemy zatem owo połączenie
wegetatywnych i psychicznych funkcji w naszym mózgu, które jeszcze przed
chwilą wydawało się tak dowolne. Właśnie fakt, że regulacja ciśnienia krwi
czy też temperatury ciała dokonuje się w tym samym narządzie, który
jednocześnie stanowi biologiczne podłoże naszej zdolności do wyciągania
logicznych wniosków – posłuży za podstawę hipotezy, że oba te poziomy
funkcyjne są od siebie oddzielone tylko czasem przebiegu procesów
filogenetycznych.
Mówiąc prościej: z takiego punktu widzenia budowa i swoisty zestaw naszego
mózgu wyraźnie wskazują na to, że w toku ewolucji zjawiska psychiczne
musiały się rozwinąć z funkcji wegetatywnych. Trzy położone jedna nad
drugą części, na jakie można podzielić nasz mózg pod względem funkcji
(zob. il. 1 po s. 96), odpowiadałyby wówczas trzem decydującym szczeblom,
po których ewolucja pokonała odstęp pomiędzy poziomem biologicznym a
psychologicznym. Równie dobrze można powiedzieć, że te trzy części mózgu –
dolny pień mózgu, międzymózgowie i półkule mózgowe – są tymi trzema
narządami, które sobie ewolucja kolejno wytworzyła, by wykorzystać
możliwości zwiększenia szans przetrwania osobnika, możliwości oferowane na
każdym z osiąganych szczebli.
Dla uniknięcia pewnego bardzo prawdopodobnego nieporozumienia pragnę
podkreślić, że nigdy, w żadnym momencie ewolucji, wymiar psychiczny nie
był "celem" poszczególnych następujących po sobie kroków. Nie było nikogo,
kto mógłby mierzyć do celu. Możliwość wymiaru psychicznego była nie do
przewidzenia. Ewolucja nie jest jakąś działającą osobą; przebiega
bezświadomie i nie steruje się sama. A jeżeli mimo to nie doprowadza do
chaosu, jest to wyłącznie skutek struktury materii i jej cudownych
możliwości rozwojowych.
Nie mogę tutaj rozszerzać tego tematu. Nie mogę w każdej książce powtarzać
od nowa wszystkich potrzebnych założeń. Muszę więc znowu osoby
zainteresowane szczegółowym uzasadnienieniem odesłać do mojej poprzedniej
książki.2
Żywe skamieniałości
Mówiliśmy więc, że w mózgu naszym położone są jeden nad drugim trzy
"narządy cząstkowe" odpowiadające trzem różnym szczeblom na drodze do
świadomości. Ich względna samodzielność, ich funkcjonalne osobliwości, o
których jeszcze będzie mowa szczegółowo, a nawet pewne – jakkolwiek
nieostre – anatomiczne odgraniczenie pozwalają uznać je za rodzaj
skamieniałości pozostawionych przez ewolucję. Porównanie to nie jest tak
kulawe, jak by się mogło zdawać. Podobnie jak w przypadku paleontologii,
dyscypliny wiedzy poświęconej wykrywaniu i badaniu prehistorycznych śladów
życia (skamieniałości), w mózgu naszym każda warstwa położona jest na
drugiej – to, co nowsze zawsze na tym, co starsze.
Pień mózgu -jak gdyby najniższa, a tym samym najstarsza warstwa osadowa –
liczy sobie, biorąc z grubsza, mniej więcej 1,5 miliarda lat. Z przyczyn,
z którymi zapoznamy się w następnym rozdziale, data ta przypada w okresie
pojawienia się pierwszej żywej istoty wielokomórkowej.
Jak tego dowodzi wiele istniejących obecnie organizmów prymitywnych, można
w gruncie rzeczy wyżyć na tej Ziemi jako wielokomórkowiec z samym tylko
pniem mózgowym. Wyposażenie to jest absolutnie wystarczające dla
bezpieczeństwa czysto biologicznej egzystencji. Zresztą znamienne jest, że
analogiczne twierdzenie można wysunąć w odniesieniu do każdego dowolnie
obranego szczebla ewolucji. Nie znamy żadnej przyczyny, dla której
ewolucja nie stanęła w miejscu już na znacznie wcześniejszym etapie, na
przykład po powstaniu gwiazd i galaktyk, czemu nie zadowoliła się
zrodzeniem kosmicznego porządku na firmamencie gwiazd stałych.
Nie wiadomo, dlaczego zawsze wszystko szło naprzód, dlaczego każdy
szczebel rozwoju musiał służyć zawsze tylko jako stopień do następnego
kroku. Wiemy jedynie, że tak było, i to bez wyjątku. Tak więc pień mózgu
również nie był kresem rozwoju. Nad nim powstało międzymózgowie. Po
szczeblu wegetatywnego bezpieczeństwa nastał szczebel programów
skierowanych na zewnątrz, na świat zewnętrzny. Wiek tego nowego nabytku,
tej drugiej części mózgu w "paleontologicznym nawarstwieniu" naszego
centralnego układu nerwowego, szacuje się na najwyżej l miliard lat.
Podaję tu naturalnie tylko rzędy wielkości. Liczby absolutne wahają się w
szerokiej skali w zależności od tego, jaki się przyjmie stan rozwoju –
początki czy też pełną dojrzałość.
Ale i na tym się nie skończyło. Przed mniej więcej 500 milionami lat
postawiony został ostatni – jak do tej pory – krok: nad w pełni już
rozwiniętym międzymózgowiem pojawiły się nowe, zrazu tylko pączkowate,
koncentracje komórek nerwowych. Były one pierwszym zaczątkiem
wykształcenia się najwyższej i najmłodszej części mózgu zwanej
kresomózgowiem, a więc półkul mózgowych. Tym samym został osiągnięty
szczebel, który w tym miejscu można scharakteryzować tymczasowo takimi
pojęciami, jak świadomość, indywidualna umiejętność uczenia się i
postrzeganie obiektywnego świata zewnętrznego.
Nie chodzi zresztą tutaj tylko o faktycznie najwyższy szczebel, lecz o
taki, który wydaje się non plus ultra, ponieważ ani o milimetr nie
potrafimy wybiec myślą poza jego zasięg. Po tym wszystkim, cośmy przedtem
powiedzieli, rozumie się chyba samo przez się, że z tej niemożności nie
należy wyciągać żadnych wniosków o realnej przyszłości ewolucji.
Przypuszczenie, że nasze półkule mózgowe stanowią końcowy punkt
dotychczasowych dziejów, jest tak fantastycznie nieprawdopodobne, iż
śmiało możemy uznać ten przez nas osiągnięty poziom za przejściowy.
Niemniej jesteśmy pierwszymi żyjącymi na tej planecie istotami zdolnymi do
tego rodzaju relatywizacji własnej roli. Ale co nastąpi po szczeblu
świadomości, pozostanie na zawsze ukryte przed świadomością.
Wobec chronologicznego uwarstwienia naszego mózgu i "kopalnego" charakteru
starszych jego części położonych poniżej półkul mózgowych, słusznie chyba
określam to, co zamierzam przedstawić w tej książce, jako rodzaj
"paleontologii duszy". Oprócz już wymienionej paraleli, a więc zgodnego z
wiekiem nawarstwienia, ujawnia się tutaj jeszcze jedna zbieżność. Z
przestrzennego układu znalezisk paleontolog wysnuwa wnioski o następstwie
w czasie. Dzięki temu może on interpretować różnice występujące między
różnymi skamieniałościami jako wyrywkowe próbki spoistego rozwoju oraz
odpowiednio rekonstruować istniejące między nimi luki.
Jest to dokładnie metoda, jaką pragnę zastosować. Regulacja wegetatywna,
programy zachowania zawarte w międzymózgowiu oraz umożliwione przez
półkule mózgowe postrzeganie obiektywnego świata zewnętrznego znaczą
następujące po sobie szczeble jednej i tej samej linii rozwojowej.
Wprawdzie na pierwszy rzut oka istniejące między nimi różnice wydają się
zasadnicze, jednakże fakt, że wszystkie te funkcje odnajdujemy na tym
samym "terenie znalezisk owym", tj. właśnie w naszym mózgu, zlokalizowane
w bezpośrednim sąsiedztwie w takim porządku, jaki odpowiada następstwu w
czasie, uprawnia nas do próby zrekonstruowania etapów rozwoju i
wypełnienia luk między owymi funkcjami.
Mamy więc odpowiedź na pytanie, czym można wytłumaczyć, że regulacja
wegetatywna i zdolność do postrzegania świata zewnętrznego czy też inne
wydolności świadomego myślenia są połączone w tym samym narządzie.
Odpowiedź wydaje się zadowalająca dlatego, że dzięki niej nabieramy
wewnętrznej pewności, iż nie chybimy celu, gdy w następnym rozdziale
zajmiemy się nieco dokładniej funkcją pnia mózgu. Mówiąc inaczej, możemy
być spokojni, że będziemy mieli istotnie do czynienia z pierwszym krokiem
na drodze do świadomości, jeśli zadamy sobie teraz pytanie, co za potrzeba
biologiczna kazała powstać najstarszej części naszego mózgu, jaką jest
jego pień.
Na zakończenie jeszcze pewna uwaga w sprawie pojęcia "paleontologia
duszy". Podobnie jak wszystkie metafory, ono ma również swoje granice.
Przy wszystkich zbieżnościach nie wolno pominąć pewnej zasadniczej
różnicy: na obszarze, po którym się poruszamy, wszystkie skamieniałości
jeszcze żyją. Bez względu na swój prastary wiek, pień mózgu pełni nadal
owe elementarne funkcje, których opanowanie stanowiło pierwszy szczebel
interesującego nas tutaj rozwoju. To samo dotyczy międzymózgowia. Jednakże
funkcje tych dwóch części mózgu odzwierciedlają dawno już minione warunki,
jakim podlegało życie w chwili ich powstania. Mózg nasz składa się zatem z
części o bardzo różnym wieku. Jest on narządem o anachronicznym zestawie.
W drugiej połowie tej książki będzie jeszcze mowa o skutkach tej tak
często pomijanej okoliczności. Spośród wszystkich bowiem argumentów, które
można przytoczyć na uzasadnienie wielu bezsprzecznie nieracjonalnych
zachowań człowieka, ten jest na pewno najważniejszy.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
4. Bezświadomie i bezpiecznie
Nowa zasada budowy i jej skutki
Działo się to zapewne jakieś 1,5 miliarda lat temu, w którymś z ówczesnych
praoceanów. Może działo się wielokrotnie, po kilku daremnych rozbiegach, i
w różnych miejscach na Ziemi. Cała sprawa wyglądała dość błaho, podobnie
zresztą jak przy wszelkich wcześniejszych okazjach, a także później w
zbliżonych okolicznościach. W każdym razie nie zapowiadało się na to, że
owo zjawisko będzie tak brzemienne w skutki. Otóż w tym tak
nieprawdopodobnie odległym okresie historii Ziemi pierwsze jednokomórkowce
zaczęły się łączyć w organizmy wielokomórkowe. Nie stało się to bez etapów
przejściowych. Pierwsze gromadki obejmowały przypuszczalnie zawsze tylko
szesnaście komórek. Mówiąc ściśle, w grę nigdy właściwie nie wchodziły
zespoły, ponieważ uczestniczące komórki nigdy przedtem nie istniały
oddzielnie.
"Szesnastokomórkowce" – one to prawdopodobnie występowały w ciągu kilku
pierwszych setek tysiącleci owej fazy – powstawały raczej wskutek tego, że
komórki po podziale nie oddzielały się od siebie całkowicie. Fakt, że
pierwsze wielokomórkowce były złożone z szesnastu podjednostek, a nie z
dziesięciu, dwunastu lub czternastu, należy po prostu tłumaczyć tym, że
były one wytworem czterokrotnego podziału jednej jedynej komórki
macierzystej.1
Pojawienie się gromadki komórek było na pewno wynikiem jakiejś awarii. Na
tle wszystkich do tego momentu istniejących jednokomórkowych form życia to
nowe gronko komórek prezentowało się groteskowo. Stanowiło pewną anomalię.
Było rezultatem mutacji, a to prawie zawsze jest katastrofą. Tymczasem w
tym wypadku mutacja okazała się korzystna.
Liczba wzajemnie do siebie nie dopasowanych i zaledwie zorganizowanych
komórkowych gromadek zaczęła szybko wzrastać. Widocznie to skupienie
wychodziło im na dobre. Możemy się tylko domyślać, na czym polegała ich
przewaga: wielkość mogła chronić je przed pożarciem, połączone siły ich
wici pozwalały szybciej ruszać z miejsca, czy to w roli łowcy, czy też
zdobyczy. W każdym razie z czasem było ich coraz więcej.
Ponieważ ewolucja uprawia taktykę oportunistyczną i szczególnie chętnie
kontynuuje pracę tam, gdzie już osiągnęła jakiś sukces, agregaty komórkowe
stopniowo stawały się coraz większe. To zaś pociągało za sobą zupełnie
określone konsekwencje. Sposób, w jaki komórki były wzajemnie powiązane i
w jaki ze sobą bądź obok siebie działały, nie odgrywał znaczniejszej roli,
dopóki ich liczba w obrębie wspólnego zespołu była nieduża. W końcu
nastąpiła jednak zmiana wymagająca nowych adaptacji.
Nie mogę tutaj wnikać szczegółowo we wszystkie zmiany form, którym krok za
krokiem podlegały poszczególne komórki zależnie od zlokalizowania w
organizmie. Nie będę także mówił o stopniowo dokonującej się ich
specjalizacji w ściśle określonych funkcjach i podziale pracy w obrębie
całości. Dla naszego toku myślowego decydujące znaczenie tej przemiany
sprowadza się do faktu, że w ciągu tego rozwoju siłą rzeczy coraz mniejsza
stawała się liczba tych komórek, które położone były na powierzchni nowego
typu organizmu.
A to zrodziło pewną drastyczną komplikację. Do tej pory przez ponad 2
miliardy lat powierzchnia każdej poszczególnej komórki tworzyła
bezpośrednią granicę ze światem zewnętrznym. Właśnie dlatego błona
komórkowa, tworząca ową powierzchnię, miała tę kunsztowną
półprzepuszczalną strukturę, o której była już mowa. Selektywne, wybiórcze
zdolności tej błony – bądź, wyrażając to inaczej, jej złożony skład
molekularny – w fazie tej dawno już były optymalnie przystosowane do
oferowanej przez świat zewnętrzny podaży. Adaptacja ta zajęła im ponad 2
miliardy lat.
Wskutek rozwoju wielokomórkowości musiało więc powstać to, co
ewolucjoniści nazywają "ślepą uliczką ewolucji". Coraz większa część
komórek nowych "osobników" była odcięta od kontaktu ze środowiskiem. Owa
tendencja do pomnażania liczby komórek nowych "osobników", która dopiero
co odnosiła takie sukcesy i wobec tego nabierała charakteru szczególnie
dominującego, zaczęła znikającym we wnętrzu ciała komórkom zagrażać
podcięciem samej podstawy ich egzystencji. W ten sposób życie zostało w
tym momencie skonfrontowane z drugim, zapowiedzianym już przez nas
paradoksem: warunkiem dalszego postępu była wyłącznie "konsekwentna
kontynuacja zasady wielokomórkowości organizmów. Tymczasem ta sama zasada
musiała odebrać podstawę bytu wewnętrznym elementom budulcowym tych nowych
ustrojów. Kosztowną odpowiedzią ewolucji na ów dylemat był rozwój
mechanizmów regulacyjnych. Komórki znikające we wnętrzu nie przestały
bowiem mieć tych samych wymagań co w minionych miliardach lat, ale nie
rozporządzały już światem zewnętrznym w postaci nieomal nieograniczonych
przestrzeni oceanów, lecz tylko cienką warstewką płynu dzielącą je od
błony sąsiadującej z nimi komórki. Wynikało z tego wiele niezwykle
ciężkich problemów.
Dryfująca samotnie w bezbrzeżnych oceanach komórka może pobierać z
otoczenia tyle sodu bądź cząsteczek cukru, ile chce. Nic się przez to nie
zmienia w składzie wód. Także bieżące wydalanie przez nią odpadów
przemiany materii nie powoduje żadnego uchwytnego zanieczyszczenia
własnego środowiska. Od początku nie ulegało wątpliwości, że stałość
wewnętrznego środowiska komórki stanowi pewną konieczność życiową.
Zabezpieczeniu za wszelką cenę tej stałości służyło prawie całe niezwykle
złożone wyposażenie każdej żywej komórki.
Do tej pory fakt, iż owa zasada stałości w równej mierze dotyczyła
środowiska zewnętrznego, a więc składu płynu zewnątrzkomórkowe-go, w
którym komórki pływały, nie miał żadnego znaczenia. Można powiedzieć, że
nie musiały się one martwić o niezmienność składu otaczających je wód.
Warunek ten był automatycznie zagwarantowany przez czynniki znajdujące się
poza obrębem procesów życiowych.
Natomiast geologiczne i meteorologiczne procesy, o które tutaj przede
wszystkim chodziło, rozgrywały się w nieporównywalnie szerszym zasięgu;
również ilości zewnątrzkomórkowej wody były tak ogromne, że ożywiona
aktywność komórek nie mogła zachwiać istniejącą równowagą. Zmieniło się to
w sposób drastyczny z chwilą pojawienia się nowego wielokomórkowego typu
strukturalnego. Ilość płynu zewnątrzkomórkowego nagle zredukowała się o
rząd wielkości wręcz astronomiczny.
Porównanie z sytuacją w naszym własnym ciele uzmysłowi nam, że w
powyższych stwierdzeniach nie ma żadnej przesady. W oceanie stosunek
pomiędzy płynem wewnątrz- i zewnątrzkomórkowym u jednokomórkowca jest
identyczny z proporcją między płynną zawartością poszczególnej
mikroskopijnej komórki a ilością wody w tymże oceanie. Proporcja ta wynosi
więc nieomal 1 do nieskończoności.
Wyrażająca się w tej proporcji niewyczerpalność płynu zewnątrzkomórkowego
w przypadku wielokomórkowca nie tylko zostaje radykalnie ograniczona, ale
tutaj stosunek ten charakteryzuje proporcja wprost przeciwna. U dorosłego
człowieka mniej więcej 30 litrom wewnątrzkomórkowego płynu (tzn.
zawartości wszystkich komórek tworzących nasze ciało) odpowiada tylko 10
litrów płynu zewnątrzkomórkowego (surowica krwi, płyn tkankowy, chłonka).
Zatem "ocean" w naszym wnętrzu wynosi już tylko 1/3 zawartości wszystkich
komórek, które muszą zaopatrywać się z tego rezerwuaru. To samo – z
niewielkimi odchyleniami – dotyczy wszystkich innych wielokomórkowców na
tej Ziemi. Nie trzeba być fachowcem, aby się domyślić, jak ogromne
powstają problemy i z jakimi trzeba się uporać zadaniami, aby nawet w
takich warunkach zapewnić komórce możność przetrwania.
Fakt, że istniejemy, dowodzi, że przyroda dała sobie radę. Mówiąc
konkretnie, zadanie polegało na utrzymaniu tego zewnętrznego środowiska,
które od początków życia przez około 2 miliardy lat pozostawało stałe – na
utrzymaniu go także wówczas, gdy objętość płynu zewnątrzkomórkowego o
rozmiarze oceanu skurczyła się do mniej niż połowy zawartości komórki.
Była to jedyna możliwość ominięcia niebezpiecznej rafy. Przyroda w każdej
poszczególnej chwili może budować tylko z takich elementów, jakie już ma.
Żadna z komórek, z których z takim trudem usiłowała skonstruować
wielokomórkowe osobniki, nie była zdolna do złagodzenia w znaczniejszym
stopniu owych wymagań, do których "przyzwyczaiło" ją środowisko,
niezmienne od początków istnienia życia. Ewolucja musiała się więc tym
wymaganiom poddać bez względu na wynikający stąd wysiłek.
Pewne dane o ludzkim organizmie znowu nam wykażą, z jak zdumiewającą
precyzją udało się dokonać tego, co zdawało się niemożliwe. Po dziś dzień
skład płynu zewnątrzkomórkowego naszego ciała aż do drobnych szczegółów
odpowiada składowi wody morskiej. Najbardziej zaskakującym przykładem jest
wzajemny stosunek ilościowy między ważnymi pod względem biologicznym
solami, a mianowicie chlorkiem sodowym (solą kuchenną), chlorkiem
potasowym i chlorkiem wapniowym. Ważne pod względem biologicznym są one
wszystkie, ale ważny jest także występujący między nimi stosunek
ilościowy, ponieważ jak już wspominaliśmy, składniki wszystkich tych
trzech związków w znacznym stopniu wpływają na elektryczne właściwości
błony komórkowej, a tym samym na jej wartość jako filtra.
W wodzie morskiej stosunek między tymi trzema rodzajami cząsteczek wynosi
100:2:2. To znaczy, że na 100 cząsteczek soli kuchennej przypada po dwie
cząsteczki tamtych dwóch związków. W płynie zewnątrzkomórkowym naszego
ciała proporcja ta równa się 100:2:1, jest więc nieomal identyczna.
Świadczy to o tym, że przyroda jak gdyby wchłonęła do wnętrza ciała wodę
morską w owym czasie, gdy trzeba było nadal zaspokajać wymagania komórek,
które zostały tam zagnane przez to, że organizmy przybrały formę
wielokomórkową.
Ale wcale nie to jest w całej historii rzeczą najbardziej zdumiewającą.
Najdziwniejsze jest, że owo zamknięte w naszym ciele "morze wewnętrzne"
pozostaje czyste i stałe pod względem swego składu, pomimo że przejęło
zaopatrzenie liczby komórek, których zawartość przekracza mniej więcej
trzykrotnie własną jego objętość.
Nakłady ukryte za tymi liczbowymi proporcjami są ogromne. Istoty wyższe na
tej Ziemi, a więc i my sami, wytworzyły wiele wyspecjalizowanych narządów,
które dzięki skomplikowanym i wielokrotnie ze sobą powiązanym funkcjom
dbać muszą o to, aby pomimo nieustannie zmieniającej się aktywności ciała
podobieństwo pomiędzy jego płynem tkankowym a wodą morską było stale
zachowane.
Wprawdzie z biegiem czasu u istot wyższych do składników mineralnych
dołączyło się wiele innych substancji – na przykład cukry i pewne kwasy
tłuszczowe – ale i do nich odnoszą się przeciętne wartości normatywne.
Nawet stosunkowo nieznaczne odchylenia w górę i w dół rejestrujemy jako
widoczny uszczerbek w naszym samopoczuciu. Trwałe zmiany zaś – a więc
stałe podwyższenie poziomu cukru we krwi czy też wzrost zawartości kwasów
tłuszczowych – są wyrazem zakłóceń zaliczanych przez lekarzy do chorób
przemiany materii.
Nie mniej liczne urządzenia biologiczne służą regulacji tych i innych
czynników. Oto kilka przykładów, do których jako materiał posłużyło nasze
ciało: specjalne hormony kory nadnercza powodują zatrzymywanie sodu przez
filtr nerek, a jednocześnie ułatwiają wydalanie potasu. Poziom wapnia we
krwi natomiast utrzymują w równowadze co najmniej dwa hormony gruczołu
przytarczycznego, przy czym jeden podnosi zawartość wapnia, drugi zaś ma
działanie przeciwne. Te dwa gruczoły wewnątrzwydzielnicze podporządkowane
są przedniemu płatowi przysadki mózgowej, której hormony regulują
aktywność tych oraz wszystkich innych wewnątrzwydzielniczych gruczołów.
Tymczasem tylny płat przysadki włącza się do tych procesów przez
sterowanie ogólną zdolnością naszych nerek do zagęszczania.
Powstająca w ten sposób sieć wielorakich mechanizmów regulujących,
wpływających na siebie wzajemnie przez sprzężenia zwrotne, jest
nieprawdopodobnie złożona. Pomimo że liczba znanych szczegółów wystarcza
już obecnie, aby do rozpaczy doprowadzić niejednego studenta medycyny,
współczesne badania fizjologiczne dalekie są jeszcze od rozsupłania
wszystkich oczek tej sieci. Musimy także pamiętać, że ta siatka,
regulująca nasze wewnętrzne środowisko, tak jak opisaliśmy ją do tej pory,
nie jest spleciona z oczek stałych. Wszystkie szczegóły podawane przez nas
jako przykłady dotyczyły przypadków sterowania hormonalnego. Były to więc
zawsze ciekłe substancje czynne, rozchodzące się w naszym płynie
tkankowym, które w miejscu, do którego wreszcie docierały, wywoływały
efekt odpowiadający ich chemicznej swoistości.
Fakt, że dotyczyło to wszystkich podanych przykładów, na pewno nie jest
przypadkiem. Co prawda w kunsztownie zharmonizowanej regulacji naszej
wewnętrznej równowagi biologicznej udział biorą również nerwy, tzw. nerwy
wegetatywne. Na przykład w wydzielaniu adrenaliny z nadnerczy pośredniczą
impulsy przenoszone nie przez hormony, lecz przez nerwy. Jednakże w sumie,
gdy patrzymy na całość, odnosimy wrażenie, że przewodnictwo nerwowe jako
nosiciel sygnałów zdaje się przy tym rodzaju dostrojenia wewnętrznego grać
drugie skrzypce.
Jest to rzecz niezwykle ciekawa. Stwierdzenie, że w przypadku najbardziej
pierwotnej i na pewno najstarszej formy regulacji przebiegającej w naszym
ciele pozycję nadrzędną w stosunku do stałej łączności nerwowej zajmują
humoralne (płynne) mechanizmy przekaźnikowe, stanowi – tak mi się zdaje –
niezwykle wyraźne wskazanie na biologiczną historię powstania
przewodnictwa nerwowego. Nasuwające się tutaj przypuszczenie wsparte jest
także faktem, że pewne prymitywne wielokomórkowce, jak na przykład gąbki,
pomimo częściowo dosyć złożonej budowy ciała, z funkcjami różnorako
wyspecjalizowanymi w podziale pracy, do dnia dzisiejszego mogły wyżyć
nawet bez żadnego przewodnictwa nerwowego.
Wszystko to nasuwa myśl, że porozumiewanie się pomiędzy różnymi członami
pierwszych wielokomórkowych zespołów dokonywało się zrazu wyłącznie w
sposób humoralny, tzn. za pośrednictwem płynnych, podobnych do hormonów
substancji czynnych. Obraz taki jest niezwykle przekonywający. Wydaje się,
że teraz możemy nawet zrozumieć, jak mogło dojść do powstania pierwszych
hormonów: każda komórka przy każdej czynności wytwarza zawsze ściśle
określone produkty końcowe swojej przemiany materii, które wyrzuca na
zewnątrz jako odpady. W przypadku wielokomórkowca wydzieliny te dostają
się do obszaru pozakomórkowego, tam się rozprzestrzeniają, aby wreszcie
wcześniej czy później nieuchronnie zetknąć się z sąsiednimi komórkami. A
ponieważ owe produkty noszą charakter tej aktywności komórkowej, która
pozwoliła im powstać, reprezentują one coś więcej aniżeli.tylko odpady.
Stanowią niewątpliwie także potencjalne sygnały; te końcowe produkty
przemiany materii pozwalają wnioskować o przebiegu ściśle określonej
działalności komórkowej w otoczeniu, i to z podobną precyzją, jak
gromadzenie się pewnych radioaktywnych izotopów w atmosferze ziemskiej
pozwala rozpoznać rodzaj próby nuklearnej przeprowadzanej nawet w dużej
odległości.
Byłoby niezwykle dziwne, gdyby ewolucja nie wykorzystała tej samorzutnie
nadarzającej się okazji, która wypływała z układu rzeczy. Oczywiście
obecnie jest to jeszcze spekulacja myślowa, ale spekulacja możliwie
najbardziej trafiająca do przekonania. Przypuszczam, że ta prawdopodobna
funkcja sygnalizacyjna swoistych produktów przemiany materii mogła stać
się punktem wyjściowym do powstania większości znanych dzisiaj hormonów.2
Wynalezienie przewodzenia nerwowego
Pierwszy typ wielokomórkowca możemy sobie więc wyobrazić w postaci
dryfującego w wodzie zespołu kilkuset, najwyżej kilku tysięcy
jednokomórkowców. Całość ma kształt kulisty, podobny do żyjącego dzisiaj
jeszcze toczka (ii. 5 po s. 208). Układu nerwowego na razie nie ma wcale.
Zestrojenie aktywności tych wielu komórek w jeden harmonijny akord, czyli
bardziej naukowo: funkcjonalne zintegrowanie komórek w jednolicie
działającego osobnika, dokonuje się za pomocą płynnych produktów przemiany
materii, przepływających przez małe kuleczki w następujących po sobie z
wolna falach i podporządkowujących wszystkich członków tego zespołu zawsze
tym samym bodźcom chemicznym.
Przez bardzo długie okresy na wielu małych stopniach dalszego rozwoju
prawdopodobnie nic się w sposób zasadniczy nie zmieniało. Układ
funkcjonował znakomicie. Liczba komórek była jeszcze tak niewielka, że
większość z nich miała wystarczający kontakt z płynem zewnątrzkomórkowym
morza, w którym zespół pływał. Wymóg wzajemnego zharmonizowania ograniczał
się zatem z początku tylko do konieczności synchronizacji aktywności wici,
a to dla umożliwienia uporządkowanego ruchu całego tworu, a może również
dla koniecznego w interesie całości zestrojenia wszystkich członków z
rytmiczną zmianą spoczynku i aktywności stosownie do zewnętrznego rytmu
dnia i nocy.
Uzasadniałem już, dlaczego nie mogło tak pozostać. Udział ośrodka
pozakomórkowego, owego wewnętrznego morza, z którego wszystkie komórki
musiały czerpać pożywienie, stawał się coraz mniejszy. Nieuchronnie więc w
toku dalszego wzrostu zbliżała się chwila, kiedy trzeba było "wynaleźć"
szczególne urządzenia, które pełniąc funkcję podobną do nerek, przejęłyby
utrzymanie czystości tego wewnętrznego morza, a także inne, wzbogacające
je sztucznie w substancje odżywcze.
W związku z tym dotychczasowa, hormonalna forma zespolenia przestała
wystarczać. Osiągnięty stopień złożoności wymagał bowiem, aby
oddziaływanie na rozmaite grupy komórek zespołu było jednoczesne, ale
zróżnicowane, a tego nie dawało się uzyskać sygnałem płynnym, zalewającym
cały organizm. Im bardziej skomplikowane stawały się nowe osobniki, tym
większa występowała potrzeba szybkiego przekazywania sterujących bodźców
również do stosunkowo odległych obszarów komórkowych.
Z istniejącego stanu rzeczy wyłoniła się więc naturalna konieczność
przekazywania sygnałów możliwie szybkich i ukierunkowanych, a nie
rozproszonych. Patrząc retrospektywnie musimy uznać ten moment za
narodziny przewodnictwa nerwowego. Impuls elektryczny zmierzający po
wyznaczonym z góry torze do ustalonego celu – oto odpowiedź na oba
żądania. Ale i w przyrodzie nie ma bezpośredniego związku pomiędzy
potrzebą a jej zaspokojeniem. W jaki więc sposób doszło do powstania
szlaku nerwowego służącego przekazywaniu sygnałów?
Znowu jesteśmy zdani na domysły. Ale też możemy znowu znaleźć pewne punkty
oparcia. Najsłuszniej wydaje mi się przyjąć, że pierwsze komórki nerwowe –
czyli zwojowe, jak nazywa je naukowiec – wypuściły przewodzące wyrostki w
kierunku przeciwnym do spadku stężenia docierających do nich bodźców
hormonalnych (zob. il. 6 po s. 208). Znaczyłoby to, że pierwsze
przewodzenie nerwowe zastąpiło dotychczasowe hormonalne przenoszenie
informacji całkowicie dosłownie i konkretnie o tyle, że swymi
przewodzącymi wypustkami skopiowało drogę, którą hormony przebywały
pomiędzy nadawcą a odbiorcą.
Jasne jest, że w tym celu musimy założyć istnienie pewnego, chociażby
nawet najskromniejszego ograniczenia pierwotnej absolutnej bezcelowości
informacji hormonalnej. Możemy sobie jednak pozwolić na to bez żadnych
zastrzeżeń. Obecnie w nowoczesnych hormonach ów mankament hormonalnego
przekaźnictwa informacji jest w znacznym stopniu złagodzony.
Wprawdzie-punktowa nieomal dokładność w trafianiu do celu,
charakteryzująca przenoszenie impulsów nerwowych, nadal jest niedostępna
dla tej formy przewodzenia, jednakże w wielu przypadkach napotykamy
dzisiaj ukierunkowane hormonalne kontakty co najmniej pomiędzy ściśle
określonymi narządami. Dotyczy to przede wszystkim kontaktów między samymi
gruczołami wewnętrznego wydzielania wytwarzającymi hormony.
Była przecież już mowa o tym, że przedni płat przysadki mózgowej steruje
aktywnością nadnerczy. Jako ośrodek nadrzędny sprawuje on w taki sam
sposób władzę nad czynnościami wszystkich pozostałych gruczołów
wewnątrzwydzielniczych naszego ciała: tarczycy, gruczołów płciowych,
trzustki i innych. Każdemu z tych połączeń służy szczególny, swoisty
hormon. Natomiast właściwy odbiorca, "narząd wykonawczy", najwidoczniej
dysponuje równie swoistymi receptorami, odpowiadającymi tylko na
zaadresowane do niego hormony.
Jeszcze dzisiaj każdy hormon rozprzestrzenia się w sposób całkowicie nie
ukierunkowany. Płyn zewnątrzkomórkowy pochłania go i rozprowadza po całym
ciele. Nic się tutaj nie zmieniło. Ale od dawna istnieją pewne
zlokalizowane zespoły komórek – gruczoły wewnątrzwydzielnicze – działające
jako "nadajniki" dzięki temu, że wydzielają pewne jednoznacznie określone
pod względem chemicznym substancje informacyjne. Odpowiadają im
"odbiorniki", a więc obszary jedynych komórek, które potrafią odczytać tę
właśnie informację, podczas gdy wszystkie inne komórki ciała przy
nadejściu owego hormonalnego sygnału pozostają jak gdyby głuche.
Nie ma żadnych argumentów przeciwko przypuszczeniu, że hormonalny system
informacji miał już za sobą pierwsze kroki w tym właśnie kierunku, w
czasie gdy zostały poprowadzone pierwsze drogi nerwowe, że więc wtedy już
istniały wyodrębnione kompleksy komórek wytwarzające materiały, które nie
były już prostym końcowym produktem przemiany materii i których chemiczna
budowa była nieco odmienna, dzięki czemu kompleks odcinał się jako
mgliście rozpoznawalna informacja od jednorodnego tła pozostałych płynów
ustrojowych. Można też chyba przypuścić, że istniały komórki bardziej niż
ich sąsiadki informacji tej potrzebujące i że to one rozwinęły wobec niej
trochę bardziej wzmożoną wrażliwość.
Z chwilą gdy pojawił się taki, nawet bardzo jeszcze luźny kontakt między
nadawcą a odbiorcą, powstał pewien jednoznacznie zdefiniowany kierunek, a
mianowicie to, co uczeni nazywają gradientem. Nadawca i odbiorca zostali
wtedy ze sobą związani spadkiem stężenia płynnego sygnału, który mógł
odgrywać rolę linii przewodniej dla tendencji wzrostu wypustek komórek
nerwowych bądź też rolę kryterium selekcji odpowiednich mutacji.
Mamy pewne wskazówki, które pozwalają sądzić, że przebieg taki jest
prawdopodobny. Pomimo wszelkich różnic zarówno w charakterystyce funkcji,
jak i w sposobie przekazywania obie metody łączności informacyjnej są po
dziś dzień zdumiewająco ściśle ze sobą związane, a wydaje się, że wyjaśnić
to można tylko historycznie. Mamy więc wskazówki co do tego, że przodkami
dzisiejszych komórek nerwowych były komórki gruczołowe, to znaczy, że
jedne mogły się rozwinąć z drugich.
Przy bliższym rozpatrzeniu sprawy okazuje się, że połączenie nerwowe
między instancją wysyłającą impulsy a narządem wykonawczym nie jest
ciągłe. Sieć naszych nerwów nie przedstawia obrazu ścisłego "okablowania".
Pomiędzy najdalszym końcem wypustki jednej komórki nerwowej a ciałem
następnej, która ma przekazać impuls, dziwnym trafem nie ma bezpośredniego
fizycznego kontaktu.
Jak wykazały przeprowadzone w ostatnim dwudziestoleciu badania za pomocą
mikroskopu elektronowego [pierwsze wydanie niniejszej książki ukazało się
w Niemczech w 1976 r. [przyp. red.]], w każdym przypadku owa synapsa – tak
w języku naukowym nazywa się miejsce styku między dwiema komórkami
nerwowymi – wykazuje drobną szczelinę. Szczelinę tę zauważyć można tylko
przy wielotysięcznym powiększeniu. Jest ona jednak dość duża na to, aby
uniemożliwić przeskoczenie impulsu elektrycznego z jednej komórki na drugą
(zob. rysunek na s. 70).
W jaki sposób wobec tego może powstawać ciągłe przewodnictwo nerwowe?
Odpowiedź jest dzisiaj już znana: dzięki temu, że impulsy przenoszone są
do następnej komórki przez tzw. substancje przekaźnikowe. Nas tutaj
szczególnie interesuje dokonane przez biochemików odkrycie, że owe
substancje przekaźnikowe są substancjami czynnymi w rodzaju hormonów, a
przynajmniej w jednym przypadku są prawdziwym hormonem, mianowicie
adrenaliną, to jest hormonem rdzenia nadnerczy.
Mówiąc ściśle, owe tory, po których w układzie nerwowym przebiegają
impulsy i dzięki którym możemy poruszać się, odczuwać i myśleć, nie są
więc ciągnącymi się nieprzerwanie przewodami. Impulsy na każdym odcinku
przebywanej drogi, czy to w mózgu, czy też w rdzeniu kręgowym, przenoszone
są niczym w sztafecie na przemian przez wypustki komórek nerwowych i przez
substancje hormonalne. Można by więc także powiedzieć, że nerwy wcale nie
zastąpiły całkowicie pierwotnych hormonalnych dróg łączących. Z
technicznego punktu widzenia ewolucja zachowała się tutaj podobnie do
konstruktora, który spróbował połączyć ze sobą dwa zasadniczo różne
systemy.
Konstruktor decyduje się na taki nakład sił tylko wtedy, gdy może liczyć
na odpowiednią korzyść. To samo dotyczy ewolucji. Na czym więc tutaj
miałaby polegać korzyść? Najprawdopodobniej na tym, że powstaje w ten
sposób możliwość sterowania i ciągłej regulacji aktywności układu
nerwowego przez wpływy chemiczne – hormonalne – na przykład pomiędzy
biegunami pobudzenia i odprężenia. Ponadto gdy zastanowimy się nieco
głębiej, dojdziemy do przekonania, że całkowicie nieprzerwane
przewodnictwo nerwowe byłoby zniweczyło wszelki osiągnięty do tego momentu
postęp. W tak zbudowanym układzie bowiem każdy wyzwolony bodziec
sygnalizacyjny rozprzestrzeniałby się na wszystkie strony bez przeszkód i
aż do wyczerpania. Każde celowe sterowanie poszczególnymi częściami
organizmu byłoby niemożliwe. Synapsy pełnią niezbędne funkcje jako
elementy przełącznikowe także przy przerywaniu impulsów, mówiąc prościej:
przy włączaniu i wyłączaniu poszczególnych części układu nerwowego.
Na marginesie należy zwrócić uwagę na to, że ten podwójny czy też
hybrydowy charakter naszego układu nerwowego, w którym każdy sygnał
przenoszony jest zarówno za pomocą bodźców elektrycznych, jak i
chemicznych, stanowi podłoże skuteczności nowoczesnych leków
psychotropowych. Nasza upojona komputerami epoka jest aż nadto skłonna
traktować mózg nazbyt jednostronnie jako nadzwyczaj złożoną maszynę
obliczeniową pracującą impulsami elektrycznymi. Tymczasem mamy wszelkie
powody, aby przypuszczać, że właśnie najbardziej złożone procesy
przebiegające w naszym narządzie myślenia są procesami chemicznymi.
Mamy jeszcze inny przykład, który szczególnie obrazowo ukazuje nam ów
charakter optymalizacji uzyskany przez kombinację chemicznego układu
sygnalizacyjnego z elektrycznym. Wspomniałem już, że niekiedy, na przykład
w nadnerczu, bodźce elektryczne i chemiczne połączone są szeregowo:
wydzielanie adrenaliny, a więc hormonu rdzenia nadnerczy, wyzwalane jest
przez nerw wegetatywny, tzw. nerw współczulny. W tym przypadku więc
szybkość i pewność w dążeniu do celu, właściwe przenoszeniu sygnałów przez
nerwy, użyte są na to, aby w końcu wydzielić pewien hormon
rozprzestrzeniający się w całym ciele w sposób rozproszony. Jak bardzo
korzystne jest to zjawisko z punktu widzenia biologicznego, zrozumiemy
natychmiast, gdy uświadomimy sobie funkcję adrenaliny: hormon ten hamuje
ruchy jelit i zatrzymuje procesy trawienia, dzięki czemu uwalnia się
znaczna ilość krwi dla dodatkowego zaopatrzenia mięśni. Jednocześnie rytm
serca ulega przyspieszeniu i ciśnienie krwi wzrasta. Oskrzela rozszerzają
się, ułatwiając przez to zaopatrzenie w tlen. Rośnie także zawartość cukru
we krwi, wskutek czego do mięśni doprowadzona zostaje dodatkowa energia.
Wreszcie rozszerzają się źrenice, co podwyższa wrażliwość oczu na bodźce
wzrokowe.
Gdy rozpatrujemy łącznie wszystkie te poszczególne, tak bardzo rozmaite
funkcje, powstaje pewien ogólny obraz: adrenalina w efekcie końcowym
powoduje zaalarmowanie organizmu. Fizjolodzy mówią w takim przypadku
bardzo obrazowo o funkcji alarmowej tego hormonu. Działa on w wielu
różnych miejscach organizmu w bardzo rozmaity sposób. Z sumy wszystkich
poszczególnych wpływów wynika podwyższenie gotowości do działania –
ucieczki, obrony czy też ataku.
Celowość współgrania obu układów informacyjnych jest w tych warunkach
oczywista: szybkość wyzwolenia alarmu ma takie samo znaczenie jak
wykorzystanie jakiegoś hormonu do wykonania rozkazu, którego celem byłoby
zmobilizowanie i "skonsolidowanie" w miarę możności całego organizmu.
Doskonałość w malej skali
Powróćmy do wielokomórkowca w oceanie. Teraz możemy wyobrazić go sobie
wyposażonego w prymitywną sieć nerwów. Sygnały, które do tej pory
przepływały przez jego ciało w formie płynnej, biegną obecnie przynajmniej
częściowo po ustalonych szlakach. Robią to więc prędzej, a przede
wszystkim z większą dokładnością osiągają swój cel. Skutkiem jest możność
oddzielnego "zwracania się" do coraz mniejszych części komórek i wciągania
ich do coraz bardziej wyspecjalizowanych zadań.
Tymczasem kulka, widoczna już nawet gołym okiem, jest coraz bardziej
zależna od takich zdolności. W ciągu minionych setek tysiącleci, w toku
wielu pokoleń, z wolna i niezauważalnie przekroczyła ona ową wielkość,
przy której zaopatrzenie komórek jej wnętrza mogło odbywać się jeszcze bez
dodatkowych wydolności. Reakcja ewolucji na wynikające stąd wymagania była
dwojaka. W którymś miejscu powierzchni kuli powstał przez wpuklenie otwór,
coś w rodzaju pragęby, ale przeznaczonej nie tylko do wprowadzania wody
zawierającej pokarm z otoczenia do wnętrza, lecz także do wydalania
rozłożonych resztek w kierunku odwrotnym. We wnętrzu istniała więc teraz
jama, przy czym komórki na jej ściankach nadal stykały się z wodą
otoczenia, o ile woda ta mogła wpływać przez pragębę.
Pojawiły się jednak nie tylko tego rodzaju zmiany struktury, lecz również
idące z nimi w parze zmiany funkcjonalne, bez których modernizacja nie
miałaby żadnego sensu. Owe 10-20000 komórek, z których prawdopodobnie
składa się teraz żyjąca kula, od dawna nie były już do siebie podobne jak
dwie krople wody. Zależnie od miejsca, w którym się znajdowały, położenie
ich – również w sensie przenośnym – było zupełnie inne, a wygląd zaczął
się dostosowywać do tych różnic.
Komórki powierzchni zewnętrznej wyróżniały się, między innymi, szczególnie
mocnymi i długimi wiciami, których uderzenie zapewniało ruchliwość
całości. Natomiast komórki powierzchni wewnętrznej, które zaczęły się
wytwarzać, znacznie skróciły swoje wici. Nie służyły one już poruszaniu
się. Ich zadaniem stało się utrzymanie przepływu płynu, który łączył
wnętrze kuli z zewnętrznym morzem, i to w obu kierunkach. Chociaż wydaje
się to tak proste i przekonujące, konsekwencje tych zmian były olbrzymie.
Nowa zasada budowy mogła funkcjonować tylko w przypadku rozdzielenia także
pod względem funkcjonalnym dwóch nowo powstałych rodzajów komórek
wyposażonych w wici. Do tej pory wystarczało sterowanie globalne; dotąd
było zawsze słuszne i celowe, że wszystkie wici komórek powierzchniowych
poruszały się w tym samym takcie i w tym samym kierunku. A to – podobnie
jak intensywność potrzebnej w danym przypadku pracy wici – dawało się
znakomicie załatwić za pomocą substancji aktywującej bądź hamującej ich
ruchy.
To proste rozwiązanie przestało wystarczać. Załóżmy, że szczęśliwy
przypadek zapędził nasz kulisty organizm w jakieś sprzyjające środowisko,
w miejsce, w którym płynne otoczenie jest szczególnie bogate w substancje
odżywcze i minerały, temperatura przyjemna, a nasłonecznienie odpowiednie.
Dla wykorzystania szczęśliwego zbiegu okoliczności konieczne staje się,
aby organizm przestał używać swoich wici zewnętrznych, a przynajmniej
bardzo zwolnił ich uderzenia. Poszukiwań trzeba zaprzestać, gdy ich cel
zostaje osiągnięty.
Natomiast zupełnie odmienny nakaz obowiązuje w tej samej sytuacji wici
powierzchni wewnętrznej. Pomyślny moment zostanie wykorzystany tylko
wówczas, gdy będą one umiały z najwyższą aktywnością zadbać o to, aby prąd
szczególnie odżywczej substancji możliwie silnie napłynął do wnętrza.
Jeżeli kula ma przetrwać, zdana jest na taki wewnętrzny system
sygnalizacyjny, zdolny umożliwić wycelowane i wyizolowane odniesienie się
do określonych wyspecjalizowanych grup komórek.
Na tym szczeblu rozwoju zatem powstanie dróg nerwowych, jedynych, które to
zadanie mogą rozwiązać, stało się podstawową koniecznością biologiczną.
Największa korzyść zasady wielokomórkowości, tj. udoskonalenie funkcji
biologicznych przez rozwinięcie odpowiednio wyspecjalizowanych komórek,
które w końcu połączyć się miały w określone "narządy" – nie mogła być
spożytkowana bez jednoczesnego rozwinięcia sieci nerwowej. Złożony z
komórek bardzo rozmaitego rodzaju wielokomórkowiec – owa niebywała wręcz
nowość – nie mógłby przeżyć ani jednej chwili, gdyby tak bardzo różne
funkcje jego licznych kamyków budulcowych nie były na bieżąco wzajemnie
zestrajane.
Stułbia (Hydra) pokazuje nam, jakie formy biologicznego bytowania są już
bądź co bądź możliwe z chwilą osiągnięcia tego poziomu organizacyjnego.
Stułbia jest szczególnie pierwotnym i prymitywnym przedstawicielem
wielokomórkowców w stadium rozwoju, do którego doszliśmy w naszej
opowieści. Jest to właściwie tylko rurka długości 1-2 centymetrów, której
ścianka składa się z podwójnej warstwy komórek i która z jednej strony
kończy się płytką stopy, z drugiej natomiast wyposażona jest w gębę
otoczoną 6-10 czułkami (ii. 9 po s. 208). A przy tym tak zdumiewająco
szeroki jest repertuar celowych sposobów zachowania, które możemy
zaobserwować u tego maleńkiego jamochłona!
Polip ten zwykle jest gdzieś umocowany, przywiera stopą do jakiegoś
podłoża. Z pozoru bierne czułki poruszają się w wodzie. Jednakże w chwili,
w której jeden z nich zetknie się z "czymś", wszystkie ze zdumiewającą
szybkością zaginają się w kierunku wspólnego punktu środkowego. Każde
dotknięcie dowolnego miejsca któregokolwiek z czułków wyzwala zawsze tak
samo przebiegający ruch. Cel jest oczywisty: przedmiot, który znajdzie się
w zasięgu czułków, powinien być przeniesiony do otworu gębowego
znajdującego się w ich centrum.
Bardziej szczegółowe badania biologiczne wykazują, że taką reakcją stułbia
wcale nie odpowiada na każdy przedmiot, lecz jedynie na pożywienie, mówiąc
ściślej: wyłącznie na żywy pokarm. Można wprawdzie wyzwolić odruch czułków
przez każdy kontakt fizyczny, a więc również dotknięciem cienką sondą czy
też plastikowym patyczkiem. Ale czułki oprócz niezbędnych do ruchu komórek
mięśniowych mają także na swej powierzchni jadowite parzydełka, które przy
najlżejszym dotyku eksplodują. Przecież porażanie jadem kawałka plastiku
czy nawet martwego pożywienia, na przykład resztek roślinnych, nie miałoby
żadnego sensu. Opisane dotąd wyposażenie stułbi jest wyraźnie nastawione
na inną zdobycz. A więc samo już wyposażenie komórkowe stułbi czyni ją
zdolną do doboru zupełnie określonego pożywienia. Jak wynika z obserwacji,
wybór jej pada na żywe wioślarki i inne drobne skorupiaki.
Taki dobór jedynego strawnego-dla polipa -pożywienia spośród wszystkiego,
co poza tym może dryfować w wodzie i uderzać w czułki, jest z wielką
starannością zapewniony najprostszymi środkami również na następnych
etapach. Stułbia przenosi do otworu gębowego także okruch sztucznego
tworzywa, tylko że gęba wówczas nie otwiera się. Po długich i cierpliwych
badaniach uczeni odkryli, na czym rzecz polega. Otwarcie gęby u stułbi
następuje również przez odruch. Jedynym odpowiednim "kluczem", który może
go wyzwolić, jest nie bodziec dotykowy, lecz – co jest biologicznie
sensowne – sygnał chemiczny.
Kilka grup amerykańskich i angielskich biologów w toku długich i mozolnych
badań wykryło, jaki klucz wchodzi tu w grę; podawali oni polipowi jako
przynętę kolejno wszystkie w ogóle możliwe związki chemiczne zawarte w
wioślarkach. Po zakończeniu tego gigantycznego przedsięwzięcia stało się
wiadome, że to glutation wyzwala odruch otwarcia gęby, i to wyłącznie
glutation w postaci zredukowanej, a nie utlenionej. Jest to zupełnie
prymitywny budulec białkowy, składający się z trzech tylko aminokwasów,
tak zwany trójpeptyd.
Nikt nie musiał wyjaśniać uczonym przedziwnej celowości tego chemicznego
klucza: zredukowany glutation zawarty jest w skórze wszystkich wioślarek –
ale tylko tak długo, jak żyją. Po śmierci zwierząt zostaje on w
najkrótszym czasie utleniony, a tym samym traci dla stułbi charakter
klucza. Gdyby hydry były bardziej rozwinięte, gdyby istniało ich
potomstwo, które osiągnęłoby etap półkul mózgowych i świadomego
przeżywania doznań, to nie ulega żadnej wątpliwości, że taka progenitura
odczuwałaby smak zredukowanego glutationu jako szczególnie przyjemny i
wzmagający apetyt, podczas gdy glutation utleniony miałby dla niej smak
wstrętny.
Ci hipotetyczni potomkowie nie stawialiby sobie wcale pytania o to,
dlaczego tak jest. Chyba żeby posunęli się jeszcze o krok dalej, rozwinęli
naukę badającą przyczyny świata i zaczęli odkrywać własną przeszłość, tak
jak się to stało z naszym rodem.
Stułbia wiele potrafi. Ten mały polip może skurczyć się w maleńką kulkę
albo rozciągnąć się na boki (wszystko to w formie odruchów na określone
bodźce). Najbardziej zaskakująca jest chyba jednak zdolność tego
prymitywnego organizmu do zmiany miejsca postoju i do poszukiwania nowych
rejonów, z chwilą gdy grozi wyczerpanie źródła pożywienia w dotychczasowym
miejscu pobytu. Wydaje się, że sygnałem powodującym zanik zdolności
przywierania stopy jest w tym przypadku dłuższy brak pełnego następstwa
skutecznych bodźców, prowadzących od dotknięcia czułków do połykania
zdobyczy.
Pomimo prostej struktury nawet u stułbi budowa i wzajemne zestrojenie tych
i jeszcze kilku innych łańcuchów odruchowych za pomocą chemicznych i
elektrycznych sygnałów są tak skomplikowane, że biologom nie udało się do
tej pory całkowicie wyjaśnić i zrozumieć tego zjawiska. Bez względu na
pozorną prymitywność i niewielką liczbę ustalonych możliwości odpowiadania
określonymi odruchami na swoiste bodźce – stułbia jest z pewnością
organizmem w swoim rodzaju doskonałym.
Dowodem tego, jak harmonijnie i solidnie mały polip jest dostosowany do
swego środowiska, jest chociażby wiek jego gatunku. Kilkaset milionów lat
– oto bardzo skromna ocena. Stułbia jest więc żyjącym udokumentowaniem
faktu, że na Ziemi można swobodnie żyć bez centralnego układu nerwowego,
bez mózgu, nie mówiąc już o "świadomości". Bezpieczeństwo na tym
wegetatywnym szczeblu organizacji jest tak wielkie, że i na przyszłość
wolno nam dla tego gatunku polipa przewidywać okres trwania życia równie
długi jak jego przeszłość, a jest to perspektywa znacznie przekraczająca
wszystko, co pod tym względem odważylibyśmy się przepowiedzieć naszemu
własnemu gatunkowi, zagrożonemu tak wielorakim ryzykiem.
Jest to bezpieczeństwo bezświadome, które chroni i otula stułbię, a także
meduzy, małże i wiele innych gatunków zwierząt znajdujących się na
podobnym szczeblu organizacji. Skłonni jesteśmy zawsze w związku z
pojęciem: nerwy, myśleć od razu o zjawiskach psychicznych. Stułbia i jej
wegetatywni towarzysze przypominają nam, że takie skojarzenie jest nadto
ludzkie. Komórki nerwowe pierwotnie nie mają absolutnie nic wspólnego z
procesami psychicznymi.
Powstanie nerwów jest odpowiedzią ewolucji na już szczegółowo przez nas
opisane problemy wynikające z rośnięcia wielokomórkowca, problemy
wewnętrznego zestrojenia tego tak dobrze zapowiadającego się typu
organizmu. Rozwinięcie nowych połączeń sygnalizacyjnych było niezbędne do
utrzymania stałości środowiska wewnętrznego i zharmonizowania aktywności
poszczególnych części nowych "osobników"3, których budowa tak się
komplikowała.
Zadanie rozwiązały wypustki komórek nerwowych. Utworzone przez nie szlaki
komunikacyjne były biologiczną odpowiedzią na biologiczne potrzeby.
Nigdzie nie ma śladu żadnych zjawisk psychicznych. A pomimo to w stułbi
już tkwi zarodek wszystkiego, co miało nastąpić. Polepszanie się
wewnętrznego wegetatywnego zestrojenia wielokomórkowców pozwoliło całkiem
niechcący – któż by miał tutaj cokolwiek zaplanować? – i jak gdyby
mimochodem, a jednocześnie nieuchronnie na powstanie szczebla, który
okazał -się dostatecznie wytrzymały, aby stać się podłożem zupełnie nowego
poziomu ewolucji.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
5. Zapowiedź tego, co miało nadejść
Sieci nerwowe magazynują programy
Przed kilku laty amerykańscy fizjologowie przeprowadzili pewne
doświadczenie, pozornie nieco makabryczne, którego przedmiotem była małpa.
Jego decydujące fazy zostały utrwalone na taśmie filmowej. Na początku
próby całkowicie oswojone zwierzę siedziało sobie spokojnie na małym,
wybitym skórą krześle i rozglądało się swobodnie dookoła. Eksperymentator
wciągnął kilka centymetrów sześciennych wody do małej strzykawki i
kroplami wpuszczał płyn do rurki plastikowej, której otwór wystawał z
małej ranki pooperacyjnej w głowie małpy.
Po kilku sekundach małpa zaczęła wyraźnie marznąć. Kręciła się nieswojo na
krześle, kurcząc ramiona i nogi, chwyciły ją dreszcze i ogarnęło drżenie.
W kulminacyjnym momencie tak szczękała zębami, że odgłosy słychać było w
całym pomieszczeniu. A temperatura w pokoju wynosiła niezmiennie 25°C.
Po kilku minutach koszmar minął. Małpa odprężyła się i poczuła doskonale.
Uczony sięgnął ponownie po strzykawkę. Tym razem woda, którą wciągnął,
pochodziła z innego naczynia. Powtórnie napełnił rurkę plastikową w głowie
zwierzęcia. Kilka sekund później małpa znowu zareagowała. Tym razem
wyciągnęła łapy daleko przed siebie, po czym, zmęczona i słaba, rozłożyła
się na swym krzesełku. Wreszcie z wywieszonym językiem zaczęła głośno
dyszeć. Nie mogło być żadnych wątpliwości: w pokoju o umiarkowanej
temperaturze zwierzęciu nagle było za gorąco.
Rozwiązaniem zagadki jest umiejscowienie rurki plastikowej w głowie małpy.
Przez zastosowanie niewielkiego zabiegu (który małpa zresztą przetrzymała
bez szwanku) uczony ulokował rurkę w celowo dobranym miejscu. Koniec jej
znajdował się w pniu mózgu zwierzęcia, tam gdzie eksperymentatorzy
spodziewali się znaleźć ośrodek regulacji nazwany przez nich obrazowo
"okiem termoregulacji". To głęboko w pniu mózgu umieszczone "oko" jest
skupiskiem komórek nerwowych, nie większym niż główka od szpilki, a
komórki te wyspecjalizowały się w rejestrowaniu temperatury swego
bezpośredniego otoczenia. Różnica w przebiegu pierwszego i drugiego
doświadczenia powstała po prostu przez to, że w pierwszym wypadku
eksperymentator podrażnił ten ośrodek wodą zimną, a w drugim – ciepłą.
Aby docenić wagę opisanego doświadczenia musimy sobie przypomnieć, co się
dzieje w naszym ciele – lub w ciele innego organizmu ciepłokrwistego –
kiedy marzniemy. Gdy jest zimno, wszyscy są bledsi aniżeli w letnie upały.
Jest to skutek tego, że w zimie włośniczki, czyli małe naczynia krwionośne
w naszej skórze, mocno się kurczą. Ponieważ jest ich bardzo dużo, ilość
krwi przepływająca z wnętrza naszego ciała do skóry i z powrotem znacznie
się zmniejsza. A krew, prócz tego, że ma bardzo wiele innych funkcji, jest
też najważniejszym przenośnikiem ciepła w naszym ciele, mówiąc prościej:
rodzajem urządzenia klimatyzacyjnego.
Precyzja, z jaką osobnik ciepłokrwisty utrzymuje temperaturę swego ciała z
dokładnością do 1/10°C, niezależnie od temperatury zewnętrznej oraz od
własnej aktywności, jest rezultatem niezwykle mądrej regulacji, w której
udział biorą układy wielu różnych narządów. Ciepłota ciała wytwarzana jest
we wszystkich tkankach przez biologiczne procesy spalania, z których
komórki pobierają potrzebną im energię, a ściślej: przez utleniający
rozkład pożywienia. Szczególnie ważną rolę odgrywa przy tym układ
mięśniowy. Komórki mięśniowe wyspecjalizowały się zwłaszcza w uwalnianiu
znacznych ilości energii w możliwie krótkim czasie. Stąd wytwarzane przez
nie ilości ciepła są odpowiednio duże.
Po to, by temperatura ciała mogła zachować stałość pomimo nieuniknionych w
tych warunkach wahań w wytwarzaniu ciepła, istnieć muszą urządzenia, które
– precyzyjnie dostosowane do każdorazowego rozmiaru produkcji ciepła –
dbają o szybsze lub wolniejsze jego usuwanie. Jak już wspomnieliśmy,
jednym z tych urządzeń jest układ krążenia. Oprócz wielu innych przejął on
zadanie przenoszenia ciepła powstałego we wnętrzu ciała przez szeroką sieć
naczyń włosowatych do skóry, skąd nastąpić może wypromieniowanie go do
otoczenia.
Gdy więc stajemy się bladzi przy niskich temperaturach, dzieje się tak
dlatego, że występuje wtedy wzmożone zapotrzebowanie na ciepło. Naczynia
włosowate skóry kurczą się, przenoszenie ciepła na powierzchnię zmniejsza
się, wypromieniowanie ciepła spada do wartości ułamkowej. W takiej
sytuacji większa część krwi płynącej w układzie jest skoncentrowana we
wnętrzu ciała niczym w termosie. Przy dużym upale dzieje się wręcz
odwrotnie. Zaczerwieniona twarz człowieka, któremu "zrobiło się gorąco",
jest objawem tego samego mechanizmu regulacyjnego, tyle że ze znakiem
przeciwnym.
Jak wszystkim wiadomo, wyrównywaniu bilansu cieplnego naszego ciała służy
jeszcze wiele innych układów narządów, które – podobnie jak układ krążenia
– oddają w służbę regulacji cieplnej swoje możliwości funkcjonalne,
wynikające z ich zadań głównych. Wiemy z doświadczenia, że gdy przenika
nas ziąb, zaczynamy "drżeć". Owo drżenie już na pierwszy rzut oka wydaje
się czynnością mięśni o tyle dziwną, że łączy ona ich intensywną pracę z
całkowitym brakiem przemieszczania się. Ale w opisanej sytuacji właśnie
działanie uboczne, tj. wytwarzanie ciepła jako wynik pracy mięśni, staje
się przejściowo sprawą najważniejszą: drżące mięśnie pracują wyłącznie po
to, aby wytwarzać ciepło.
W obu przypadkach, a więc przy zmianie przekroju naczyń włosowatych oraz
przy drżeniu mięśni, regulacja następuje "automatycznie", bez naszego
współdziałania, więcej – poza zasięgiem naszej woli. Nie możemy drżeć
wtedy, gdy tego chcemy, nie możemy także całkowicie pohamować drżenia. W
grę wchodzą automatyczne funkcje przebiegające odruchowo na poziomie
wegetatywnym, regulacje czy też zestrojenia naszego "środowiska
wewnętrznego" na poziomie pnia mózgu.
To samo dotyczy funkcji innych narządów, z chwilą gdy również są włączone
do zadania regulacji cieplnej. Jest to przypadek tarczycy, której
najważniejsze hormony mogą podwyższyć tempo procesów przemiany materii we
wszystkich tkankach. Dlatego ludzie, którzy cierpią na nadczynność
tarczycy, tak często miewają "podwyższoną temperaturę", nie będąc skądinąd
chorymi. Wreszcie dotyczy to także zjawiska "gęsiej skóry", która może się
pojawić, gdy jest nam zimno.
Gęsia skóra jest dlatego szczególnie interesująca, że wskazuje niezawodnie
na czcigodny wiek wszystkich tego rodzaju autonomicznych, czyli
wegetatywnych funkcji. Mówimy przecież cały czas o pierwszych, a więc w
ogóle najstarszych zadaniach, którym nerwy w toku "wewnętrznego
zestrojenia" wielokomórkowców musiały sprostać. Archaiczną naturę gęsiej
skóry poznajemy więc bezpośrednio po tym, że występujące na naszej skórze
zmiany skierowane są na uruchomienie takiego jej pokrycia, które jako
ludzie utraciliśmy już przed setkami tysięcy lat, a mianowicie sierści.
Drobne pryszczykowate wzgórki są niewidocznymi mieszkami włosowymi
podnoszonymi odruchowo przez drobne unerwione mięśnie w taki sposób, aby
przynależne do nich włosy mogły się unieść pionowo. Tak więc i nam włosy
mogą się jeszcze jeżyć. Ale czynność biologiczna wywoływana pierwotnie
przez ten odruch kończy się u nas na niczym z powodu braku masy; kiedyś
polegała ona na tym, że przez podniesienie gęstej sierści włosów nad skórą
zwiększała się warstwa powietrza stanowiąca izolację cieplną, przez co
wypromieniowywanie ciepła ulegało zmniejszeniu.
Wszystko to uczeni wiedzieli od dawna. Jedno tylko pozostawało
nieodgadnione, a mianowicie metoda, dzięki której organizm potrafi
podporządkować tyle rozmaitych układów narządów i funkcji jednemu
wspólnemu celowi. Do tej pory znaliśmy tylko zwykłe odruchy, które były
zawsze połączone szeregowo jak ogniwa łańcucha.
Gdy jakaś substancja nadająca się na pożywienie dotyka brodawek smakowych
języka, wyzwala to odruchową czynność ślinianek. Jednocześnie pobudzone
zostają gruczoły błony śluzowej żołądka. Efekt ten z kolei działa jako
swoisty bodziec wyzwalający aktywację przylegających odcinków jelit itd.
Natomiast to, co dzieje się z ciałem marznącego człowieka, jest
najwyraźniej procesem zupełnie odmiennym. Drżenie mięśni nie jest
przyczyną wyzwalającą skurcz naczyń krwionośnych. A przyspieszenie
spalania wywołane we wszystkich tkankach przez działanie tarczycy z
pewnością nie ma także nic wspólnego z występowaniem gęsiej skóry. Inaczej
mówiąc, "coś wspólnego" mają ze sobą wszystkie te poszczególne efekty
występujące odruchowo w reakcji na bodziec, jakim jest zimno. Ale ich
wzajemne zależności nie są stosunkiem przyczyny i skutku. Występują one
niezależnie od siebie, a pomimo to – z nadrzędnego punktu widzenia – są
ściśle ze sobą powiązane: wszystkie, każdy efekt na swój sposób,
przyczyniają się do utrzymania w równowadze bilansu cieplnego organizmu.
Gdy spojrzymy na to z perspektywy filogenezy, jest to rewolucyjna nowość.
Proszę sobie wyobrazić: dla zachowania ważnego dla życia bilansu cieplnego
(w skali absolutnej: przy 310°K czujemy się dobrze, natomiast przy różnicy
tylko 4°K w górę lub w dół nieuchronnie umieramy) wprowadzone zostają do
akcji jak gdyby "niezgodne ze swym celem" układy narządów, które
pierwotnie powstały, aby pełnić zupełnie inne funkcje. Pewne działania
uboczne, całkiem przypadkowo związane z ich właściwą działalnością, służyć
muszą centralnej potrzebie. Jest to z zasady swej zupełnie nowa droga
rozgrywania możliwości zrodzonych z wzrastającego skomplikowania struktury
wielokomórkowca. Im bardziej różnorodne stawały się jego urządzenia i
narządy, tym bardziej rosła szansa grania na nich jak na klawiaturze i
wiązania ich w coraz większą liczbę "programów" wszelkiego rodzaju. Ale
kto tutaj właściwie grał? Mówiąc inaczej: jakowa wspólna gra
poszczególnych efektów była zorganizowana? Jaka instancja porządkowała
całość tak, że w końcu wszystkie zjawiska znalazły się pod wspólną czapką
ściśle określonej funkcji?
Najwidoczniej odruchowe pojedyncze działania nie występowały tutaj
szeregowo jedno po drugim, lecz obok siebie, połączone równolegle. Musiał
więc istnieć jakiś centralny wyzwalacz, który je uruchamiał i który – a
jest to warunek najważniejszy – aktywował poszczególne uczestniczące
narządy, każdy oddzielnie, tak że wynikiem ich współgry stawało się
działanie jednolite. W naszym przykładzie byłoby to więc podwyższenie
wewnętrznej produkcji ciepła, którego dawka musiała być tak ściśle
wymierzona, aby dokładnie równoważyła grożące przechłodzenie.
Mówiąc językiem naukowym: zespół marznięcia – czyli suma poszczególnych
objawów zziębnięcia – przy bliższym poznaniu okazał się rezultatem pewnej
integracji funkcjonalnej, porządkiem łączącym wiele różnych wydolności w
jednolitą funkcję. Pytaniem było więc, w jaki sposób taki porządek
powstaje. Kto czy też co powoduje tę "integrację". W grę wchodzić mógł
tylko jakiś zwój nerwowy, rodzaj centrali, od której wszystkie aktywujące
impulsy biegły jednocześnie i równolegle do wszystkich narządów
uczestniczących w danym zespole objawów.
Ponadto potrzebne było spełnienie dwóch jeszcze przesłanek: ów ośrodek,
który spodziewano się znaleźć, odpowiedzialny za wyzwolenie zespołu
marznięcia, musi dysponować receptorem zdolnym do rozpoznawania zimna i
ciepła i do odróżniania tych zjawisk. Jedynie wtedy jest możliwe, aby ten
ośrodek uruchamiał wymieniony zespół tylko na bodziec "zimno". Tymczasem
"zimno" jest przecież pojęciem w najwyższym stopniu względnym. Układ
potrzebuje więc punktu zerowego. Jak przy każdym układzie regulacyjnym,
celowi temu służy "wartość zadana", w naszym przypadku więc "normalna" dla
danego organizmu ciepłota ciała.
Zasada działania całości jest podobna do regulacji nowoczesnego
centralnego ogrzewania z automatycznym sterowaniem. Ośrodkiem, centralą,
od której wychodzą impulsy sterujące, jest w centralnym ogrzewaniu
termostat pokojowy. Najpierw trzeba go nastawić na punkt zerowy, a więc na
żądaną temperaturę pomieszczenia. Tutaj także rzecz może funkcjonować
tylko, jeżeli termostat rozpoznaje i odróżnia "zimno" i "ciepło". Dlatego
ma on wbudowany czujnik, który rejestruje odchylenia temperatury w pokoju
od nastawionej wartości zadanej. Gdy temperatura spada poniżej nastawionej
wartości, wyzwala się impuls, który wzdłuż "ustalonych szlaków" – a są to
założone w murach przewody elektryczne – biegnie do "narządów", których
przeznaczeniem jest zapobieganie grożącemu ochłodzeniu: palnik olejowy
włącza się, pompa wtłacza paliwo i wkrótce w rurach ogrzewczych krąży woda
o wyższej temperaturze.
Efekt działania wyzwalającego ośrodka zależy więc od dwóch założeń. Po
pierwsze, od tego, na jaki bodziec jest on nastawiony. Jak wiadomo,
istnieją układy regulacyjne odpowiadające nie na sygnały termiczne, lecz
na optyczne czy też akustyczne. Drugim założeniem jest połączenie z
efektorami, a więc narządami wykonawczymi. Można by przecież podłączyć
termostat także, do urządzenia chłodniczego, co w pewnych okolicznościach
może być nawet bardzo celowe.
Zatem o rodzaju oddziaływania decyduje, abstrahując od swoistości
centralnego czujnika pomiarowego, sposób, w jaki ośrodek i narządy
wykonawcze są ze sobą powiązane. Obraz działania zależy oczywiście przede
wszystkim od tego, jakie narządy w ogóle współdziałają w połączeniu, a
następnie również od sposobu wykorzystania poszczególnych narządów w
obrębie danego połączenia. Mięsień, który drży, spełnia inną funkcję niż
mięsień kurczący się równomiernie i poruszający przy tym jakąś kończynę. W
tych warunkach więc za każdym razem włącza się ten sam, często bardzo
złożony program, skoro tylko na określony receptor centralny bądź czujnik
pomiarowy zadziała swoisty dla nich bodziec.
W tym miejscu możemy wreszcie wszystko, co na ostatnich stronach
opisaliśmy dosyć dokładnie – a są to rzeczy, które mają podstawowe
znaczenie dla zrozumienia dalszego rozwoju – sprowadzić do znacznie
krótszej i poręczniejszej formułki: marznięcie jest z punktu widzenia
biologicznego zespołem poszczególnych funkcji wegetatywnych,
zintegrowanych w funkcjonalną jedność w celu zapobieżenia grożącemu
zziębnięciu organizmu. Zespół uznać należy za program zlokalizowany w
wykończonej postaci w strukturze układu nerwowego i znajdujący się w
stałym pogotowiu; program ten uruchamia się wtedy, gdy wyzwalający ośrodek
zostaje aktywowany przez swoisty bodziec.
Zwracamy szczególną uwagę na to, że ta naukowa definicja ani słowem nie
wspomina o jakichkolwiek zjawiskach psychicznych. Ważne jest, abyśmy sobie
uświadomili, że odczucia, o których na podstawie własnego doświadczenia
natychmiast myślimy, kiedy pada słowo "marznąć", nie należą bezpośrednio
do samego opisanego tutaj zespołu. Wprawdzie jako posiadacze półkul
mózgowych za każdym razem nieuchronnie przeżywamy znane nam nieprzyjemne
uczucia, gdy ciału naszemu grozi wyziębienie, ale stwierdzenie "marznę",
ściśle biorąc, oznacza jedynie, że rejestruję to, w jaki sposób moje ciało
reaguje na rozpoczynające się oziębienie. Reakcja ta występuje i przebiega
identycznie także wtedy, gdy jestem nieprzytomny.
A skoro program jest rzeczą ustaloną, pojawia się on również, jeżeli
bodziec "zimno" czy "ciepło" zostaje sztucznie doprowadzony przez
plastikową rurkę do tego miejsca w pniu mózgu, w którym znajduje się
ośrodek wyzwalający. Zespół objawów funkcjonuje bez względu na to, czy na
przykład małpa służąca za obiekt doświadczalny czuwa lub śpi, czy jest
uśpiona narkozą lub nie. Zwierzę czuwające w odróżnieniu od nieprzytomnego
przeżywa to, że marznie. Ale samo marznięcie okazuje się funkcją
biologiczną, której przebieg jest całkowicie niezależny od tego, czy
towarzyszą mu takie zjawiska psychiczne jak przeżywanie marznięcia.
Przecież centralne ogrzewanie funkcjonuje również bez udziału
jakichkolwiek komponentów psychicznych. A gdy chodzi o programy
wegetatywne znajdujące się w stanie pogotowia w naszym pniu mózgu, taka
analogia techniczna jest naprawdę dopuszczalna. Komórki nerwowe i ich
wypustki służą tutaj, niczym przewody elektryczne, rzeczywiście tylko
połączeniu uczestniczących narządów i niczemu więcej. Inna sprawa, że
wszystko razem jest istnym cudem biologicznym, przy czym szczegóły funkcji
komórek są całkowicie nie wyjaśnione i nie do skopiowania przez żaden,
nawet najbardziej wymyślny, aparat techniczny. A przecież jesteśmy dotąd
ciągle na poziomie czysto biologicznym, na jakim nie ma najmniejszego
nawet śladu świadomości.
Z drugiej strony okazuje się, że na tym poziomie organizacyjnym już same
połączenia zawierają zdumiewające możliwości dalszego rozwoju. Nie są one
tylko powiązaniem między wyzwalaczem a odbiorcą. Nie tylko doprowadzają
działalność oddzielonych od siebie części do jednoczesności wspólnej
funkcji. Sieci ich czy też wzorce wiążą ponadto aktywności cząstkowe w
określone programy akcji, podporządkowując układy narządów danego osobnika
centralnemu kierownictwu.
Dzisiaj możemy jeszcze rekonstruować rozwój prymitywnych układów nerwowych
przez porównywanie zwierząt niższych o różnych poziomach organizacji.
Podstawowe typy tych istniejących układów zwykle pozwalają rozpoznać już
na pierwszy rzut oka, do jakich wydolności ich posiadacze są zdolni, a do
jakich nie.
Pierwszym szczeblem jest zwykła sieć nerwowa. Już sama forma jej wzorca
wskazuje na to, że nie może tu występować żadna hierarchia, a tylko
"jednolitość". Symetryczny plan połączeń wyklucza bowiem możliwość
występowania takich akcji, które wymagałyby zróżnicowanego udziału
rozmaitych części organizmu. Sieć harmonizuje ciało swego posiadacza,
pozwalając mu działać jako zamknięta jedność, oraz odzwierciedla symetrie
jego budowy, a wiec na przykład budowy stułbi czy meduzy.
Po sieci nerwowej w ewolucji następuje układ drabinkowy.
Równouprawnienie komórek nerwowych ustąpiło miejsca pewnej hierarchii.
Już u robaków sprawa wygląda inaczej. Typowy układ drabinkowy ze swą
dwuboczną symetrią i ciągłym powtarzaniem się tych samych elementów
połączeń nie jest wprawdzie także niczym więcej jak tylko odbiciem równie
monotonnej budowy jego nosiciela, na przykład dżdżownicy, a jednak już
tutaj, na przodzie ciała, pojawia się niewielkie nagromadzenie komórek
zwojowych, przy czym są to komórki, po których od razu widać, że znajdują
się w innym położeniu niż komórki reszty układu. Jest to bowiem skupisko
komórek, którego impulsom muszą się podporządkować komórki siostrzane
układu drabinkowego, jest to więc pierwszy pączkowaty zwiastun nadrzędnego
ośrodka, a tym samym pierwsza szansa rozwoju pewnego, co prawda
prymitywnego jeszcze programu.
Tymczasowym kresem tego rozwoju na poziomie porządku wegetatywnego jest
pień mózgu żyjących dzisiaj zwierząt wyższych – i człowieka.
Nieprzenikniona jeszcze dla współczesnej wiedzy złożoność skupiska
nerwowych ośrodków regulacji, skoncentrowanych w tej najniższej i
najstarszej części mózgu, odpowiada nieporównywalnie wyższej złożoności
ich ciała. Jakkolwiek misterna i podziwu godna jest budowa naszego ciała,
nie byłoby ono ani przez chwilę zdolne do życia, gdyby pośród nieustannie
zmieniających się wymagań i przy ciągłym przekształcaniu się celu współgra
jego narządów w każdej sekundzie życia nie była zapewniona przez ośrodki
pnia mózgu w sposób optymalny i uwzględniający nieprzebraną mnogość
warunków i potrzeb. Z półkul mózgowych można usunąć operacyjnie guz
zachowując życie pacjenta. Natomiast najmniejsze nawet uszkodzenie pnia
mózgu jest bezwzględnie śmiertelne.
Odbicia świata zewnętrznego
W ubiegłych dziesięcioleciach udało się neurofizjologom odkryć wielką
liczbę wegetatywnych ośrodków pnia mózgu, z których każdy jest
odpowiedzialny za określony program wegetatywny. Dwa spośród nich już
wymieniłem: program marznięcia i funkcję alarmową, która również
uruchamiana jest z pnia mózgu. Oprócz tego istnieje jeszcze między innymi
ośrodek regulacji bilansu wodnego. Ośrodek ten przez niezwykle złożone
współdziałanie połączeń wegetatywnych i hormonalnych kontroluje wzajemne
zestrojenie zdolności nerek do zatężania, wytwarzania potu, przyjmowania
płynów oraz rozdziału pewnych składników krwi (przede wszystkim jonów,
soli mineralnych i białek) pod kątem tego, aby nasze wewnętrzne morze, owe
cenne 10 litrów zewnątrzkomórkowego płynu w naszym ciele, pozostawało
biologicznie nienaruszone. Inne ośrodki i programy regulują rozdział krwi
w układzie krążenia, bilans energetyczny, a więc wyrównanie pomiędzy
magazynowaniem i zużyciem zapasów energii przyjmowanych w pożywieniu,
dalej pewne reakcje obronne na przenikanie obcych dla ustroju związków
białkowych – z reguły w postaci bakterii bądź innych zarazków – oraz wiele
innych funkcji niezbędnych do egzystencji wysoko rozwiniętej istoty
żyjącej, zbudowanej z kilkuset miliardów rozmaicie wyspecjalizowanych
komórek. Możemy z całą pewnością stwierdzić, że uczeni do tej pory odkryli
stosunkowo niewielką część programów wegetatywnych tkwiących w pniu mózgu.
Interesująca i ważna dla dalszego przebiegu zdarzeń jest ponadto pewna
wspólna osobliwość tych wszystkich bodźców wyzwalających wegetatywne
zespoły. Wydaje się – w każdym razie przemawiają za tym wszystkie do tej
pory wyjaśnione przypadki – że bodźce te są identyczne z taką właściwością
środowiska, do jakiej adresowany jest dany program. Mówiąc prościej:
ośrodek regulacji cieplnej jest aktywowany przez zmiany temperatury,
ośrodek "żerny" – przez zawartość cukru we krwi i tak dalej. A nie jest to
tak bardzo samo przez się zrozumiałe, jak by się mogło w pierwszej chwili
zdawać.
Schemat typowej komórki nerwowej. Na prawo u góry ciało komórkowe z
jądrem i organellami. Na powierzchni komórki znajdują się trzy styki
nerwowe (synapsy), a na doprowadzającym wyrostku – dendrycie – czwarty;
wszystkie służą utrzymaniu kontaktu z komórkami sąsiadującymi. Jedyne
włókno osiowe, neuryt, przewodzi wychodzące z komórki bodźce do odległej
komórki nerwowej, natomiast wszystkie inne wypustki, dendryty, służą
odbiorowi bodźców wychodzących od innych komórek.
Wszystkie te ośrodki mieszczą się przecież głęboko pod powierzchnią ciała
w pniu mózgu. Wobec tego uczeni z początku liczyli się z zupełnie inną, o
wiele bardziej prawdopodobną możliwością. Do niedawna sądzili, że
aktywacja takiego ośrodka następuje pośrednio, przez bodziec nerwowy
wychodzący od receptora położonego w zupełnie, innym rejonie organizmu.
W przypadku właściwego dla bilansu energetycznego ośrodka żernego
zastanawiano się nad pewnymi ruchami żołądka czy jelit: ruchy te, wywołane
"uczuciem czczości" narządu, miały jakoby być zasygnalizowane do pnia
mózgu i tam wyzwalać odpowiednie reakcje wegetatywne. Od kilku lat
wiadomo, że tak nie jest. Decydujący czujnik pomiarowy znajduje się w
samym pniu mózgu. Rejestruje on ilość zawartego we krwi cukru, którym się
żywi, i odpowiednio do jego stężenia steruje funkcjami wegetatywnymi,
uzależnionymi od właściwego ośrodka.
Opisane na początku tego rozdziału doświadczenie z małpą udowodniło przed
kilku laty, że regulacja ośrodka cieplnego jest w zasadzie podobna.
Przedtem słuszniejsze wydawało się mniemanie, że ośrodek cieplny, położony
głęboko w pniu mózgu i tak odległy od świata zewnętrznego z jego wahaniami
temperatury, otrzymuje informacje pośrednie, to znaczy, że jest
informowany o wymaganiach obszaru swojej działalności przez impulsy
nerwowe, wychodzące na przykład od receptorów skórnych na powierzchni
ciała. Ale okazało się, że i tutaj nie wchodzi w grę żaden sygnał
przetłumaczony na impuls nerwowy, samo zjawisko chłodu bowiem wyzwala
reakcję: czujnik pomiarowy orientuje się w tym wypadku bezpośrednio według
temperatury opływającej go krwi.
Jest to rzecz bardzo istotna. Stanowi wszak jeszcze jeden dowód na to, jak
– pomimo wszelkiej osiągniętej dotąd cudownej złożoności jesteśmy ciągle
oddaleni od poziomu psychicznego. Bodziec uruchamiający zespół objawów
wegetatywnych nic jeszcze nie ma wspólnego z tym, co nazywamy
postrzeganiem. Organizm jest atakowany bezpośrednio przez świat
zewnętrzny: nie przez wychodzący od tego ostatniego sygnał i z pewnością
nie przez jego odbicie. Jeszcze ciągle odbywa się bezpośrednia
konfrontacja osobnika z właściwościami środowiska, a ma ona ogromne
znaczenie biologiczne.
Podobnie jak pokarmy i trucizny, również zjawiska ciepła i zimna należą do
tych właściwości świata zewnętrznego, które są ważne pod względem
biologicznym, a zatem żyjący organizm musi na nie reagować. Należą one do
takich "wyjątków", od jakich istota żywa nie może się odciąć, ponieważ nie
jest samowystarczalna. Terenem, na którym rozgrywa się spotkanie, był i
jest sam osobnik. Żadna z informacji wywołujących jego reakcję nie sięga
poza granice organizmu. Każda akcja organizmu jest odpowiedzią na zmiany,
które już w nim zaszły. A jest to istotna cecha charakterystyczna
wszystkich wydarzeń na poziomie wegetatywnym.
Tymczasem w toku owych czysto biologicznych akcji i reakcji do wewnętrznej
istoty pnia mózgu wślizgnęło się niespodziewanie i na razie jeszcze
niepostrzeżenie odbicie świata zewnętrznego – wprawdzie bardzo jeszcze
zaczątkowe. Ten, kto przemyśli, jak do tego doszło, uzyska pouczające
wiadomości o warsztacie ewolucji. Z obecnej perspektywy rozumiemy, że
pojawienie się odblasku tego świata we wnętrzu coraz bardziej
usamodzielniającego się osobnika było wręcz nieuniknione, mimo że nie
istniał żaden plan ani zamiar, który mógłby proces ten spowodować.
Powstanie tego odblasku nie jest niczym innym jak odwrotną stroną
wykształcenia się programów wegetatywnych, o których mówiliśmy ostatnio
tak obszernie, niczym innym, jak tylko skutkiem wzrastającej celowości, z
jaką programy te były dostosowywane do oczekujących je zadań
biologicznych. Przecież bez względu na to, czy się tego chce, czy nie, nie
można otrzymać sensownych rozwiązań jakiegokolwiek zadania, jeśli w nich
nie tkwi odbicie "zdarzeń, z których zadanie się zrodziło.
Zastanówmy się raz jeszcze nad sytuacją ziębnącego osobnika. Fizjolog,
który siedziałby w jego pniu mózgu, na podstawie wszystkich obserwowanych
przez siebie rozgrywających się tam wegetatywnych procesów i regulacji
doszedłby nie tylko do konkluzji, że posiadacz pnia mózgu marznie. Im
dokładniej wegetatywna regulacja jest przystosowana do potrzeb
biologicznych, im doskonalsze jest rozwiązanie zadania, z tym większą
pewnością ów cichy obserwator wyciągnąłby również wnioski co do tego, o
ile stopni obniżyła się temperatura środowiska marznącej żywej istoty.
To samo dotyczy odpowiednio wszystkich innych-zespołów wegetatywnych.
Przystosowanie się do określonych warunków środowiska bez "odbicia" tych
warunków jest wprost niemożliwe. Już przez to samo, że istota żyjąca się
przystosowuje, "dowiaduje" się czegoś o swoim otoczeniu. Dotyczy to nawet
anatomicznych przystosowań budowy ciała. Zupełnie słusznie Konrad Lorenz
powiada, że płetwa ryby jest "odbiciem" wody w takim samym sensie, w jakim
skrzydło ptaka "odbija" właściwości powietrza, do jakich się przystosowało
spełniając zadanie udostępnienia swemu posiadaczowi możności latania.1
"Obrazy" objęte wegetatywnymi programami pnia mózgu są co prawda nieostre
i niezwykle ubogie w szczegóły. Każdy z tych programów wychwytuje przecież
ze środowiska jedną jedyną cechę, jak gdyby jeden wykrojony punkt. A
zgodnie z zasadą "możliwie jak najmniej świata zewnętrznego" łączna liczba
tych punktów jest ograniczona do biologicznie niezbędnej dawki. Wobec
takich warunków wyjściowych można by już w tym miejscu wysunąć pierwsze
podstawowe wątpliwości co do obiektywizmu owego aparatu "odbijającego"
świat, zbudowanego przez dalszy rozwój na tak ciasnym podłożu. Ale
chwilowo pozostawmy jeszcze te rozważania na boku.
Dla toku naszych rozważań decydujące znaczenie ma fakt, bezsporny pomimo
wszelkich wymienionych zastrzeżeń, że ów charakter programów
wegetatywnych, siłą rzeczy noszący cechy odbicia, w sposób całkowicie
niezamierzony wytworzył w pniu mózgu pewien szczebel, z którego nowy
poziom jest już widoczny. Raptem zaistniało odbicie świata zewnętrznego. A
to, w 2 miliardy lat po powstaniu najwcześniejszej komórki, po raz
pierwszy otwarło możliwość orientowania się według tego odbicia.
Możliwość ta była rewolucyjna. Po raz pierwszy pojawiła się szansa
przeniesienia własnych akcji na zewnątrz, reagowania na postulaty
środowiska z wyprzedzeniem, jak gdyby profilaktycznie, zanim jeszcze
dotarły do organizmu w postaci konkretnych bodźców, z którymi musiałby się
uporać. Do tej pory wszelkie życie było reakcją na takie bodźce. Teraz po
niewyobrażalnie długim czasie zrodziła się możliwość, aby samemu w tym
zewnętrznym świecie zadziałać.
Brakowało jeszcze wszystkich warunków do wykorzystania tej możliwości. Ale
to było już tylko kwestią czasu.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
6. Kariera pewnego błędu
Myszołowy i pisklęta
Przed 25 laty słynny holenderski zoolog Nikolaas Tinbergen przeprowadził
doświadczenie, pozornie bardzo proste. Wyciął z grubej czarnej tektury
krzyż i skrócił jedno z jego ramion. Następnie umocował całość na długim
sznurze.
Tę kartonową figurę Tinbergen za pomocą sznura i dwóch bloczków umieścił
nad małym ogrodzonym trawnikiem w taki sposób, że mógł ją z ukrycia
posuwać do przodu i w tył na wysokości około 3 metrów. Po zakończeniu tych
przygotowań wpuścił do małego wybiegu indycze pisklęta.
Gdy po kilku minutach ptaki przyzwyczaiły się do nowego miejsca pobytu i
zaczęły gorliwie poszukiwać pokarmu, uczony ze swej kryjówki powoli
przesunął nad nimi czarny krzyż. Pisklęta, skoro tylko ujrzały w górze
czarną sylwetkę, zaprzestały grzebania w trawie i popiskując bojaźliwie i
głośno, rozpierzchły się na wszystkie strony szukając osłony pod małymi
krzakami. Tinbergen z zadowoleniem zarejestrował typową "reakcję na wroga
atakującego z powietrza" – reakcję ucieczki.
Po półgodzinie zwierzęta już całkiem zapomniały o strachu. Obserwator
uruchomił ponownie korbkę poruszającą sznur i znowu na indyczym niebie
pojawił się złowieszczy krzyż, ale tym razem w odwrotnym "kierunku lotu".
I – dziwna rzecz – okazało się, że przy takim powtórzeniu żadnej paniki
nie było. Pisklęta wprawdzie od razu zauważały niezwykły obiekt,
przechylały główki, przez jakiś czas uważnie go obserwując. Ale potem nie
zwracały nań już żadnej uwagi i powróciły do poszukiwania pokarmu. Badacz
w swojej kryjówce znowu był bardzo zadowolony; jako doświadczony
obserwator zwierząt przewidział bowiem taki właśnie rezultat.
Oczywiście o różnicy reakcji nie decydowała zmiana kierunku lotu obiektu.
Tinbergen mógł to łatwo udowodnić przez odwrotne zmontowanie swego
asymetrycznego krzyża i powtórzenie doświadczenia. Żadnego znaczenia dla
zachowania się piskląt nie miało to, czy krzyż przelatywał nad nimi od
lewej, czy też od prawej strony. Miarodajny był inny szczegół: panika
wybuchała zawsze wtedy, gdy krótsze ramię krzyża było położone w kierunku
jego rzekomego lotu, to znaczy "do przodu". Natomiast gdy ten uproszczony
twór przesuwał się nad głowami piskląt z wysuniętym ku przodowi dłuższym
ramieniem – zwierzęta nie wzruszały się tym w ogóle. Tinbergenowi udało
się niewątpliwie zbudować "atrapę" tak bardzo uproszczoną, że można było
na tej podstawie wyciągnąć" wnioski co" do bodźca, który w normalnych
warunkach był odpowiedzialny za wyzwalanie reakcji ucieczki w sytuacji
upozorowanej doświadczeniem. Odpowiedź na pytanie o charakter tego bodźca
była teraz prosta: układ "krótki koniec na przodzie" wyzwalał ucieczkę, a
układ "długi koniec w kierunku lotu" absolutnie nie wzbudzał żadnego
niepokoju u zwierząt.
Znaczenie tego rezultatu dla doświadczonego zoologa było oczywiste. Laik
również zrozumie je natychmiast, gdy będzie mógł przyjrzeć się zestawionym
sylwetkom niektórych spośród rodzimych dużych ptaków w locie.
Z porównania wynika zdumiewająco prosta możliwość podziału, na którą
zapewne niewielu ludzi wpadłoby samodzielnie, ale którą najwidoczniej
pisklęta systematycznie wykorzystywały. Nie wiadomo z jakich przyczyn, ale
faktem jest, że spośród występujących u nas dużych ptaków – a tylko one
stanowią potencjalne niebezpieczeństwo wszystkie te, które mają długie
szyje, są całkowicie niegroźne, podczas gdy nasze rodzime ptaki drapieżne
mają bez wyjątku szyje krótkie. Jeśli się to wie, nietrudno zgadnąć,
dlaczego pisklęta uciekają przed sylwetką "z krótką szyją" i dlaczego ten
sam kształt, ale lecący w przeciwnym kierunku, jest im obojętny.
Nie podlega żadnej dyskusji, że reakcja taka jest celowa. Ale w jaki
sposób powstaje? Skąd pisklęta wiedzą, że krótka szyja oznacza
niebezpieczeństwo – i przeciwnie? Sam Tinbergen po niezliczonych
powtórkach eksperymentu doszedł wreszcie do głębokiego przekonania, że w
grę musi wchodzić reakcja wrodzona. Liczni koledzy po fachu, którzy
naśladowali owo szybko rozsławione doświadczenie, byli tego samego zdania.
Tłumaczono więc, że obraz lotu drapieżnego ptaka musi być pisklętom
wrodzony, że widok charakterystycznej sylwetki wyzwala reakcję ucieczki
samoczynnie, podobnie jak odpowiedni bodziec działa na określony odruch.
Niemniej nawet dla etologa koncepcja "obrazu", a więc pewnego obrysu jako
rodzaju wrodzonego wspomnienia w mózgu, nie była łatwa do przełknięcia.
Ale zdawało się, że obserwacje nie dopuszczają żadnej innej interpretacji.
Na górze: użyta przez Tmbergena atrapa, poniżej: typowe sylwetki
rodzimych dużych ptaków w locie. Różnicującą cechą, rejestrowaną przez
badane pisklęta, jest najwidoczniej "długa szyja" względnie "krótka
szyja" poszczególnych ptaków
Dołożono ogromnych starań dla skontrolowania tej niezwykłej tezy. Pisklęta
hodowano sztucznie i trzymano je w ścisłej izolacji od zwierząt dorosłych,
wykluczając tym samym możliwość, aby mogły się w jakiś sposób czegokolwiek
nauczyć od swych starszych współplemieńców. Upewniono się w toku
nieprzerwanych obserwacji, prowadzonych przez całą dobę, że indyczątka nie
miały żadnej okazji przekonania się z własnego doświadczenia o
niebezpieczeństwie "latających obiektów z krótką szyją". Pomimo tych
wszystkich zabiegów pisklęta wiedziały, co robić, nawet w jeden lub dwa
dni od wyklucia się.
Pomimo tych wszystkich trudów w 10 lat później okazało się, że owo
wyjaśnienie, uważane do tej pory za bezsporne, było błędne. Tak
zdumiewająco celowe zachowanie się piskląt powstaje zupełnie inaczej, niż
sądzono. Nie ma tutaj żadnego dziedzicznego przekazywania "obrazu" – a
więc tego procesu, który genetycy biorący udział w omawianych badaniach i
tak nie bardzo mogli sobie konkretnie wyobrazić. Dla ochrony piskląt
przyroda obrała zupełnie inną drogę. Mechanizmy, którymi się posługiwała,
były o wiele prostsze, a w efekcie końcowym tym bardziej podziwu godne w
swojej zdumiewającej prostocie.
Rzecz wyszła na jaw, gdy inny etolog, Wolfgang Schleidt, podówczas jeszcze
współpracujący z Konradem Lorenzem, pewnego dnia zaprezentował swoim
zaskoczonym kolegom po fachu pisklęta, które z głośnym kwileniem
przerażenia rzucały się do ucieczki na widok każdej atrapy "z długą
szyją". Przeniesione z laboratorium do wolnego wybiegu, uciekały w
panicznym strachu przed każdą przelatującą kaczką, a jednocześnie nie
zwracały w ogóle uwagi na krążącego nad nimi myszołowa. Gdy się je
pozostawiało na wolności, owo nienormalne zachowanie nie trwało dłużej jak
dzień lub dwa. Potem zachowywały się jak normalne pisklęta.
Już samo to tak odmienne zachowanie demonstrowanych przez Schleidta
piskląt było sprzeczne z przeważającym dotąd poglądem o wrodzonej naturze
reakcji ucieczki na widok określonych sylwetek latających. Młody uczony
także powtarzał doświadczenie Tinbergena, ale w odróżnieniu od swoich
poprzedników postarał się o to, aby jego zwierzęta doświadczalne były
bardzo ściśle odizolowane nie tylko od starszych współplemieńców, lecz w
ogóle od wszelkich naturalnych bodźców, które mogłyby wpłynąć na ich
zachowanie. Ponieważ przed rozpoczęciem doświadczeń kontrolnych nie można
było przewidzieć, jakie bodźce mogą tutaj grać rolę, Schleidt swoje
obiekty odciął radykalnie od ich naturalnego otoczenia. Doświadczenie
przeprowadzał w dużym pomieszczeniu pozbawionym okien i przy sztucznym
świetle.
Pisklęta wykluły się i chowały w tej sztucznej wylęgarni, i tam
pozostawały do zakończenia eksperymentów. W tych warunkach Schleidt
najpierw stwierdził, że naprawdę niedoświadczone, świeżo wyklute pisklęta
uciekają po prostu przed wszystkim, co się nad nimi ("na niebie") porusza:
przed okrągłymi czarnymi tarczami tak samo jak przed atrapami w kształcie
krzyża, niezależnie od tego, czy atrapy te mają krótkie czy długie końce i
w którym kierunku są one skierowane. Różnice w zachowaniu pojawiały się –
i to natychmiast – tylko wtedy, gdy rozmaicie wyglądające atrapy
pokazywano pisklętom ze zróżnicowaną częstością. Zwierzęta miały więc
najwyraźniej znakomitą pamięć optyczną i nadzwyczaj szybko przyzwyczajały
się do częściej pokazywanych im atrap.
Tym samym tajemnica doświadczenia Tinbergena została wyjaśniona. Schleidt
zrobił to w następujący sposób: przez kilka dni prezentował swoim
pisklętom słynną krzyżową atrapę posuwając ją tylko w jednym kierunku, a
mianowicie krótkim końcem do przodu. To wystarczało, aby zwierzęta
całkowicie przyzwyczaić do takiego "obrazu lotu". Po krótkim czasie nie
reagowały one już w ogóle na taki pokaz. I przeciwnie, tak wytresowane
zwierzęta za każdym razem rzucały się w panice do ucieczki, gdy pokazywano
im niezwykły dla nich widok atrapy poruszającej się w kierunku "długi
koniec ku przodowi". Nie tylko to: gdy się te pisklęta przenosiło do
wolnej przestrzeni, w panikę wprawiał je widok każdej przelatującej
kaczki, dopóki po jednym lub dwóch dniach nie przyzwyczaiły się do
częstości przebywania tych ptaków w ich otoczeniu.
Wada jest medalem o dwóch stronach
W przyrodzie wszystko bez wyjątku jest genialne. Niemniej tutaj właśnie
natrafiamy na jeden z tych przypadków, wobec których każdy, kto jest nawet
obyty z niejednym cudem, musi poddać się głębokiemu zdziwieniu i zapytać,
czy to nie czary. Nie będziemy mówić o czarach. Ale sposób, w jaki
przyroda potrafiła tutaj z musu uczynić cnotę i najprostszymi środkami
rozwiązać niezwykle zawikłany biologiczny problem – doprawdy
usprawiedliwia najwyższe zdumienie.
"Z musu uczynić cnotę": mechanizm, na którym u świeżo wyklutych piskląt
zasadza się zaskakująca zdolność do odróżniania niebezpiecznych obiektów
latających od nieszkodliwych, nie jest niczym innym jak skromnym procesem
przyzwyczajenia (habituacji). Ale jako zjawisko biologiczne
przyzwyczajenie zdaje się w pierwszej chwili tylko wadą, pewną wadliwością
funkcji, tkwiącą w układzie nerwowym.
Nietrudno sobie wyobrazić, jak na poziomie zwykłej rejestracji bodźców
powstaje przyzwyczajenie. Przecież receptor, a więc znajdujący się w
jakimś miejscu organizmu "czujnik pomiarowy" przyjmujący bodźce, składa
się również z komórek czy części komórek. On zatem także ma swoją
przemianę materii, syntetyzuje białko i zużywa energię. Gdy rejestruje
wejście swoistego bodźca kluczowego i przekazuje odpowiedni meldunek
dalej, do związanego z tym bodźcem ośrodka, przemieniając go w sygnał
elektryczny – wykonuje pewną pracę. Zużywa więc dodatkowo glukozę ATP1 i
inne źródła energii. A ponieważ zapasy tych substancji nie są dowolnie
wielkie, receptor pracę swoją będzie wykonywał już tylko niedoskonale, a w
końcu nawet w ogóle, jeżeli w ciągu krótkiego okresu trafiać będzie do
niego raz po raz ten sam bodziec.
Wynik jest nam wszystkim znany z codziennego doświadczenia. Przecież po
jakimś czasie nie zauważamy już nieprzyjemnego zapachu w pokoju. Szybko
przyzwyczajamy się do nienormalnego zabarwienia twarzy ludzkiej w
kolorowym oświetleniu – na przykład w barze czy na zabawie karnawałowej. A
kto dokładnie obserwuje siebie samego, zna także następujące zjawisko:
zdarza się nieraz, gdy dłużej siedzimy lub leżymy nieruchomo, że tracimy
rozeznanie co do pozycji którejś z biernie spoczywających części ciała, na
przykład ustawienia palca czy położenia nogi. W takich chwilach poruszamy
całkiem automatycznie daną kończyną i natychmiast orientacja powraca.
Oznacza to, że w takim przypadku przejściowo ustała informacja zmysłu
dotyku i zmysłu ruchu w skórze i mięśniach. Nasz bezruch doprowadził do
monotonii sytuacji bodźcowej, identycznej w ciągu pewnego odcinka czasu. A
identyczna sytuacja bodźcowa pociąga za sobą przyzwyczajenie: informacje
receptorów dotyku w skórze zanikły. Wystarcza leciutki ruch – wywołał on
wszak mnogość świeżych bodźców, aby natychmiast na nowo pobudzić przepływ
informacji.
Wszystko to razem w pierwszej chwili robi jednoznacznie wrażenie wady,
jakiejś negatywnej właściwości swoiście biologicznych układów
informacyjnych. Przecież – dla przykładu – techniczne systemy łączności
nie słabną w ten sposób. Z obiektywnego punktu widzenia przyzwyczajenie
stanowi całkowicie nieuchronną cechę układów biologicznych. Tym bardziej
zdumiewające i pouczające jest więc odkrycie, że przyroda potrafiła
przeobrazić na swoją korzyść tę konieczną, "immanentną" wadę układu.
Jest to znowu objaw charakteryzujący ewolucję. Może ona zawsze pracować
tylko na tym materiale, którym w danej chwili dysponuje. Musi go przyjąć z
wszystkimi wadami, ograniczeniami i brakami, taki, jaki jest. Wszystkie
jej wynalazki są rezultatem kompromisów, pośród których działa,
kompromisów pomiędzy warunkami wyjściowymi mającymi tego rodzaju błędy, a
biologicznymi potrzebami, które stara się zaspokoić. Podobnie jak
wszystkie istoty żyjące, jesteśmy tym, czym jesteśmy, nie jako rezultat
jakiegoś z góry powziętego planu, lecz w wyniku ustawicznej korektury
błędów, dokonywanej zawsze dopiero ex post.
Jednakże w ewolucji – oto kolejna z podstawowych różnic w zestawieniu z
wszystkimi procesami technicznymi – błędów nigdy nie koryguje się przez
zarzucenie dotychczasowej drogi i rozwinięcie nowej metody. Możliwość taka
nie może wchodzić w rachubę z przyczyn czysto logicznych – wymagałoby to
założenia, że istnieje jakiś z góry ustalony cel, co spośród wielu
nadarzających się możliwości pozwala wybrać taką, która byłaby mniej
wadliwa z punktu widzenia tegoż celu. Tymczasem rozwój biologiczny takich
celów nie zna.
Strategia ewolucji
W toku ewolucji pewne rzeczy stawiane są na głowie, w każdym razie z
naszego punktu widzenia. W ciągu biologicznego rozwoju nie usuwa się
błędów i ograniczeń przez wytępienie ich, lecz przez próbę "uczynienia z
musu – cnoty". Tutaj więc to nie założona z góry droga wyznacza metodę,
lecz metoda wynikająca z osobliwości istniejących funkcji toruje dalszą
drogę. Tam, gdzie się to nie udaje, próba zostaje zarzucona. W praktyce
znaczy to, że dany gatunek wymiera.
Nam, zrodzonym z rozwoju pracującego według tych zasad, nie przystoi
metody tej krytykować. Jej to przecież zawdzięczamy swobodę planowania
naszych świadomych poczynań za pomocą innych strategii, które wydają się
nam bardziej elastyczne i wymagają mniej czasu. A poza tym musimy przecież
ze szczerym podziwem odnieść się do fantastycznego wręcz bogactwa
pomysłów, którymi ewolucja żongluje właśnie dzięki swej metodzie, w oczach
naszych tak ślepej i gwałtownej.
O tym, jak wspaniale może funkcjonować ta dziwaczna metoda korektury
błędów, pouczają nas badania nad bliższymi okolicznościami związanymi z
habituacją danego bodźca. Wykazują one, że funkcja owej wady, wynikającej
z osobliwości układów biologicznych, wady, której przyczyny znajdują się
jak gdyby w sferze fizycznej i chemicznej, dawno już została w toku
ewolucji zmieniona w służącą wszystkim organizmom podstawową pomoc w
orientacji.
Wystarczy zastanowić się nad tym, czym właściwie jest bodziec w
rzeczywistości tego świata. Nie jest przecież tak, jak niesłusznie dawniej
sądzili nawet fizjolodzy, że po prostu każde pochodzące z zewnątrz
oddziaływanie na organizm jest rejestrowane jako bodziec i powoduje jakąś
odpowiedź. Gdyby tak było, życie w znanej nam formie nie mogłoby powstać.
W takich warunkach świat byłby tylko jednym wielkim huraganowym ogniem
bodźców.
Tymczasem życie bynajmniej nie jest ustawicznym reagowaniem na taki chaos.
Z biologicznego punktu widzenia życiem jest między innymi zdolność do
budowania – pośród nie podlegających regułom statystyki procesów świata
nieorganicznego – pewnego porządku utrzymującego się – choćby przejściowo
– samodzielnie. A porządek ten jest trwającą w czasie widomą formą i
funkcją, zharmonizowaną i zamkniętą w sobie jednością akcji i reakcji.
Utrzymanie takiego stanu wymaga układu odniesienia, jak gdyby punktu
zerowego, według którego można by się orientować w nieustającym przepływie
wydarzeń zewnętrznych. Tam, gdzie zmiany te wydają się nie oparte na
żadnych prawidłach, taki punkt zerowy jako mocną i niezawodną podporę
uzyskać można tylko w jeden sposób: w postaci średniej wartości, czyli
statystycznej przeciętnej. Porządek można wymusić na chaosie tylko
podstępem. Trzeba udawać, że wszelka zmiana nie podlegająca regułom
statystyki w ogóle nie istnieje, i rejestrować, i zauważać tylko to, co
odbiega od owego sztucznego punktu zerowego przeciętnych wydarzeń.
A to właśnie osiąga zjawisko habituacji! Na całkowicie elementarnym
poziomie i jako wynik nieuchronnych procesów przemiany materii habituacją
dba o to, aby przeważająca większość oddziaływań na organizm,
spowodowanych daną sytuacją środowiska, "znikła" w swej roli bodźca.
Oddziaływania te, właśnie dlatego, że się przez tak długi czas utrzymują w
stanie nie zmienionym, nie są już w czasie swego trwania rejestrowane.
Habituacją je eliminuje.
W roli bodźców oddziałujących pozostaje tylko ściśle określony asortyment
spośród wszystkich czynników pochodzących ze środowiska, a mianowicie te,
które jako nowe zmieniają dotychczasową sytuację. Każda chwila przeżywana
przez organizm oznacza, że potrafił przystosować się optymalnie do takich
warunków środowiska, jakie panują w danej chwili. W interesie utrzymania
tego niezbędnego do życia przystosowania wystarczy więc rejestrować tylko
zmiany w opanowanej już pod względem funkcjonalnym sytuacji, po to aby je
włączyć do owego przystosowania. Mówiąc prościej: skuteczne bodźce
rekrutują się nie z aktualnego stanu świata, lecz z jego zmian.
Dowodem tego, jak znakomicie udało się ewolucji przeobrazić w pomocne w
orientacji kryterium wyboru czynnik przyzwyczajenia, który pierwotnie
występuje na poziomie zwykłej rejestracji bodźców jako wada uwarunkowana
całością układu, jest to, że później dokładała wszelkich starań, aby
zasadę tę utrzymać. W okresie dalszego rozwoju, gdy już od dawna
habituacją była możliwa do uniknięcia, ona utrzymywała się nadal jako
pomoc służąca osobnikowi w orientacji. Ewolucja rozwinęła nawet w
najwyższym stopniu złożone mechanizmy regulacyjne tylko po to, aby
sztucznie wywoływać efekt, który na wyższym poziomie już nie chciał
pojawiać się samorzutnie w wyniku wyczerpania się aparatu.
Jednym z najbardziej sugestywnych tego przykładów jest nasze postrzeganie
barw. Newton pierwszy swoim słynnym doświadczeniem z pryzmatami wykazał,
że "białe" nie jest identyczne z brakiem wszelkich kolorów. Jest właśnie
wręcz przeciwnie. Kategorię "białe" postrzegamy zawsze wtedy, gdy jakiś
przedmiot w tym samym stopniu odbija promienie wszystkich długości fal
zawartych w widmie widzialnego światła. Dzięki swemu pryzmatowi Newton
rozłożył to białe światło na barwy tęczy i tym samym udowodnił, że to, co
odczuwamy jako białe, jest mieszaniną tych barw. "Biel" w przyrodzie w
rzeczywistości w ogóle nie istnieje. W świecie naszym występują różnorodne
rozkłady długości fal widzialnego światła; gdy rozkład tych częstotliwości
jest jednorodny, odnosimy wrażenie "bieli". Częstotliwości te są
najbardziej równomiernie rozdzielone w świetle słonecznym. Ponieważ Słońce
jest naturalnym źródłem światła, w którym widzimy świat, oczy i ośrodki
wzrokowe w mózgu ustanowiły występującą w Słońcu mieszaninę jako punkt
poniekąd zerowy. Z pozycji statystycznej normę stanowi najczęściej
napotykane oświetlenie, a jest nim – jeszcze obecnie – oświetlenie
słoneczne. Ze wszech miar celowe jest więc, aby tylko przypadki odchylenia
od tej normy interpretować jako "barwne".
Tu także obowiązuje stara zasada ustalenia przeciętnego przypadku jako
punktu zerowego. I tu również odbywa się to tak, że właściwość, o którą
chodzi – w tym wypadku więc kolor tego, co widzimy – zostaje jak gdyby
anulowana, gdy zachodzi przypadek przeciętny. Wówczas odczuwamy właściwość
bezbarwności – "białe". Nie musimy chyba uzasadniać, że przy zagadnieniu
postrzegania barw w grę wchodzi już automatyczny skutek zwykłego
przyzwyczajenia w pierwotnym znaczeniu, na przykład skutek wyczerpania się
receptorów barwy w siatkówce naszych oczu. Fizjologowie zmysłów mają
wszelkie podstawy przypuszczać, że powstanie neutralnego pod względem
barwy wrażenia "białe" w zmieniających się warunkach oświetlenia jest
rezultatem nadzwyczaj złożonych procesów przeliczeniowych zachodzących w
rozmaitych ośrodkach mózgu i w siatkówce.
Istnieje na to wiele dalszych przykładów i dowodów. Jak kunsztownie zasada
rozwinęła się w ciągu milionów lat, wykazuje inne doświadczenie,
pochodzące również od Schleidta. Gdy wprawia się indyki w stan alarmu i
przerażenia, używając stale tego samego czystego tonu, to oczywiście
bardzo prędko przyzwyczajają się one do niego. Zwierzęta reagują coraz
słabiej na niezmienny bodziec, a wreszcie w ogóle przestają reagować. Gdy
się potem powtarza ten sam ton, ale znacznie ciszej, alarmuje on zwierzęta
od nowa z taką siłą, jak na początku.
Doświadczenie to jest ważne dlatego, że wykazuje w sposób możliwie
najprostszy, iż w takich przypadkach przyzwyczajenie nie może mieć nic
wspólnego z wyczerpaniem czy zmęczeniem. Obiektywnie i fizycznie słabszy
bodziec wyzwala w opisanej sytuacji silniejszą reakcję tylko z tego
powodu, że jest nowy, że sygnalizuje zmianę dotychczasowej sytuacji.
Habituacja jest więc tu już definitywnie wyswobodzona od piętna
negatywności i – przez fantastyczny wręcz obrót w przeciwnym kierunku –
oddana w służbę orientacji w środowisku.
I na to mamy odpowiedniki w naszym własnym przeżywaniu. My również możemy
przestraszyć się nie tylko wtedy, kiedy niespodziewanie rozlegnie się
głośny huk. Alarmującym sygnałem może stać się też sytuacja nowa, ale
obiektywnie biorąc, uboższa w bodźce aniżeli poprzednia, do której byliśmy
przyzwyczajeni. Dotyczy to na przykład zapadającej znienacka ciszy. To, że
nagłe ustanie nie zauważanych przedtem hałasów w otoczeniu działa
alarmująco, że może to zwiększyć nasze wewnętrzne napięcie, jest znane
reżyserom dobrych filmów kryminalnych i bywa przez nich świadomie, lecz i
powściągliwie wykorzystywane.
Całość jest czymś w rodzaju zadziwiającego awansu pewnego biologicznego
zjawiska wyczerpania, pewnego błędu, który w toku swej ewolucyjnej kariery
został wreszcie wysunięty na pozycję rewolucyjnego, nowatorskiego
mechanizmu orientacji. Do tej pory komórki organizmu dzięki szczególnym
właściwościom swojej błony dokonywały wyboru spośród elementów środowiska.
Dopuszczały do swego wnętrza takie cząsteczki i formy energii, jakie były
potrzebne do podtrzymania pracy przemiany materii.
Teraz pojawia się nowa forma wyboru, znacznie przekraczająca dotychczasowe
możliwości. Podstawowe biologiczne zjawisko habituacji wychwytuje spośród
właściwości środowiska te, które zapowiadają zmianę. Jest to postęp
niemały. Po raz pierwszy do wnętrza komórek przenoszą się nie materia ani
energia, lecz informacje o zdarzeniach rozgrywających się poza błoną
odgraniczającą organizm. Opisane doświadczenie Tinbergena wykazało nam, w
jak celowy i kunsztowny sposób osobnik zostaje włączony do porządku
utworzonego przez jego żyjące środowisko za pomocą mechanizmu
informacyjnego, którego pochodzenie jest tak proste.
Do tematu tego doświadczenia musimy teraz dorzucić jeszcze jedną uwagę
końcową. Jak to się właściwie stało, że pisklęta Tinbergena nie
zareagowały ucieczką na atrapę z długą szyją? I to już tak rychło po
wykluciu, że doświadczony etolog uległ błędnemu mniemaniu, jakoby ta
sylwetka była zwierzętom znana w sposób wrodzony?
Przy obecnym stanie wiedzy odpowiedź jest bardzo prosta. Tinbergen
odizolował rzeczywiście "swoje pisklęta od kontaktów ze współplemieńcami,
ale na terenie, na którym przeprowadzał swoje doświadczenia, roiło się od
kaczek i gęsi, a było ich tyle, że zwierzęta doświadczalne z pewnością
miały okazję bardzo szybkiego przyzwyczajenia się do ich widoku, także w
locie. A to już wystarczyło. Pisklęta bowiem nie reagują wcale -jak
zakładali mylnie pierwsi obserwatorzy – według kryteriów "nieszkodliwy" i
"niebezpieczny". Jedyną informacją, jaka sterowała ich zachowaniem, była
przeciętna częstość występowania bodźca.
To, że ta czysto ilościowa informacja wystarcza, aby w warunkach
naturalnych powstało u pisklęcia w czasie niewiele dłuższym jak 24 godziny
po wykluciu się celowe biologicznie sensowne zachowanie – możliwe jest
tylko po spełnieniu innego ilościowego warunku, który ma zupełnie inne
przyczyny. Zdolność do przyzwyczajenia, w naszym konkretnym przypadku,
tylko wtedy może doprowadzić "do biologicznie celowego rezultatu, kiedy
myszołowy występują rzadziej od kaczek.
Nie jest to konieczność przyrodnicza. A może jednak? Podaż pożywienia
roślinnego jest znacznie obfitsza aniżeli mięsa. Roślinożercy mogą się
zatem rozmnażać do stopnia bardzo znacznego zagęszczenia populacji, zanim
odczują braki żywnościowe. Myszołowy, przeciwnie, jako mięsożerne
potrzebują obszernego rewiru łowieckiego, żeby się nasycić. Siłą rzeczy
więc występują rzadziej. I oczywiście organizmowi zbudowanemu z mięsa
zagrażać mogą tylko mięsożercy.
Czy tym samym koło się rzeczywiście szczelnie zamknęło? Tak się zdaje. Ale
nie powinniśmy być tu nazbyt pewni. Gdy zastanawiamy się nad tym, co
spośród takich powiązań między osobnikiem a jego środowiskiem uznać musimy
za banalne, a co za zdumiewające, zawsze wydajemy sąd z pozycji
stronniczej, bez żadnej szansy wyważenia stopnia naszych uprzedzeń.
Podwaliny naszej zdolności rozróżniania zostały bowiem ongiś położone
przez ewolucję za pomocą tych samych mechanizmów co ten, nad którego
powstaniem teraz się tutaj głowimy.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
7. Wyścig zmysłów
Rośliny nie mają oczu
Istnieje wiele oczywistych przyczyn, dla których rośliny nie mogą widzieć.
Najprostszym wytłumaczeniem jest, że nie potrzebują oczu, ponieważ nie
ruszają się z miejsca. Wyjaśnienie takie, chociaż brzmi banalnie, prowadzi
dalej, niż można by sądzić w pierwszej chwili. Nieruchliwość roślin jest
najwyraźniej związana z ich sposobem odżywiania się. Są one jedynymi
istotami na Ziemi, które nie niszczą życia drugich, żeby się wyżywić.
Tego nikt inny nie potrafi. Wyłącznie rośliny zielone są w stanie żyć
substancjami nieorganicznymi pobieranymi z gleby i atmosfery. Jak wiadomo,
czerpią one energię potrzebną im do dalszego jej przetwarzania i do
pozostałych funkcji przemiany materii ze światła słonecznego. Właściwie
powinno się – ściśle biorąc – powiedzieć odwrotnie: wszystkie ziemskie
istoty żyjące, które to potrafią, nazywamy "roślinami". Cecha ta należy do
ich definicji. Wszystkie inne istoty są "zwierzętami"; odżywiają się
zwierzęco przez pożeranie roślin bądź innych zwierząt, które żywiły się
roślinami. Muszą tak postępować, ponieważ promieniowanie słoneczne jako
źródło energii jest dla nich niedostępne.
Rośliny zielone tworzą zatem, jak się to mówi, początek łańcucha
pokarmowego. Są one niezbędnymi antenami, jedynymi, za pomocą których
pochodząca ze Słońca energia może być chwytana i spożytkowana dla
wszelkiego życia istniejącego na Ziemi. Ta szczególna rola roślin powinna
nasunąć nam myśl, iż może rośliny dlatego nie potrafią widzieć, że
zużywają światło do innego celu, znacznie bardziej potrzebnego do ich
bytowania oraz do egzystencji nas wszystkich.
Kto jest zdany na światło jako źródło energii, widocznie nie może go
jednocześnie używać do odbijania swego środowiska – w ten sposób można by
sformułować to przypuszczenie. W takim aspekcie związek pomiędzy
nieruchomością roślin a brakiem roślinnych narządów wzrokowych nagle
przestaje być oczywisty. Brak oczu u roślin mógłby więc być skutkiem tego,
że znaczenie biologiczne, jakie dana cecha środowiska ma dla określonej
żywej istoty, wyklucza możliwość wykorzystania tej cechy jako źródła
informacji o świecie zewnętrznym.
Wydaje się, że natrafiliśmy tutaj na zasadę, która odegrała niezmiernie
ważną rolę w okresie długiego rozwoju prowadzącego od reakcji na bodziec
do rozwinięcia prawdziwego postrzegania. Konsekwencje dostrzeżemy
wyraźnie, gdy – znowu wyprzedzając bieg wydarzeń – osiągnięty rezultat
rozpatrzymy nieco dokładniej na przykładzie wyniku końcowego, to jest na
przykładzie nas samych.
Cechy, które nasze narządy zmysłów mogą stwierdzać w swym środowisku,
dziwnym trafem różnią się nie tylko swą "modalnością", jak to mówią
fizjolodzy percepcji. Nie tylko istnieje więc nie dająca się absolutnie
opisać, wyłącznie bezpośrednio doświadczana różnica między wrażeniem
jasności a brzmieniem jakiegoś tonu albo pomiędzy zapachem a przeżywaniem
bólu. Wszystkie te modalności różnią się zasadniczo od siebie jeszcze
stopniem swojej "kondycyjności". Zrozumiemy od razu, co psychologowie
rozumieją pod tym terminem, gdy rozważymy sobie dwie skrajności: ból i
przeżywanie optyczne.
Każdy dobrze wie, jak to bywa, gdy się człowiek boleśnie skaleczył lub
odniósł ranę ciętą czy też niewielkie oparzenie. Nie ulega żadnej
wątpliwości, że to, co w takiej chwili przeżywamy, jest odczuciem
zmysłowym. Ale jednocześnie każdy musi przyznać, że owo bardzo
nieprzyjemne odczucie mówi mi znacznie więcej o moim stanie, o mojej
kondycji aniżeli o jakiejkolwiek właściwości świata zewnętrznego. W
przeżyciu bólu nie ma informacji o tym, jak wyglądał nóż, którym się
skaleczyłem.
Jak gdyby wręcz przeciwnie rzecz się ma w przypadku widzenia. Wszelkie
zmiany stanu wywołane w naszym ciele przez wchodzące światło w ogóle nie
istnieją dla naszego przeżywania. A przecież w rzeczywistości dzieje się
niejedno: źrenica zwęża się i rozszerza zależnie od intensywności
padającego światła, w siatkówkach oczu wyzwalają się zawiłe procesy
chemiczne, za którymi idą w ślad elektryczne impulsy, przekazywane dalej
przez nerw wzrokowy. Nic z tego nie odczuwamy; to, co w tym przypadku
wyłania się w przeżywaniu, to nie zmiany w oczach spowodowane przez
środowisko, lecz zupełnie coś innego: wrażenie, że przedmiot znajduje się
na zewnątrz, poza granicami naszego ciała.
Gdy porównujemy ze sobą te dwa skrajne przypadki, rozumiemy, że oznaczają
one oba krańce drogi rozwojowej, która doprowadziła do powstania narządów
postrzegania. Na początku drogi jest bezpośrednia ingerencja środowiska w
organizm: biernie doznawany bodziec, który jest dla danego osobnika
identyczny ze zmianą jego stanu. Na końcu tej drogi, to znaczy w miejscu,
gdzie kończy się ona dzisiaj, pojawia się bodziec pochodzący ze środowiska
i służący za wehikuł do uzyskania informacji o świecie zewnętrznym.
Naturalnie, że i w drugim przypadku istnieje bezpośrednie połączenie
między organizmem a światem zewnętrznym, w naszym przykładzie wytworzone
przez promień światła. Jakżeż inaczej mogłaby powstać informacja? W końcu
w przyrodzie nic nie dzieje się w sposób nadprzyrodzony. Decydująca
różnica polega na czymś innym: w ciągu niezmiernie drugich okresów
przebiegłość ewolucji potrafiła zmianę stanu spowodowaną bodźcem z
zewnątrz wykorzystać w zupełnie nowym aspekcie. Zmiana zachodząca w
organizmie zostaje "zdegradowana", czyli w miarę możności wyzuta ze swego
znaczenia biologicznego.
Dla organizmu jest to jak gdyby ulga. Nie musi już reagować bezpośrednio
na zmianę spowodowaną przez świat zewnętrzny, ponieważ straciła ona swój
biologicznie naglący charakter. Można więc podchodzić do tej zmiany
inaczej, dysponować nią swobodniej. Na przykład w taki sposób, aby z
osobliwości procesów, w jakich się w danym przypadku składa, wyciągać
wnioski o zewnętrznym wydarzeniu, które ją wywołało.1
Jasne jest, że nie była to droga otwarta dla każdej dowolnej modalności.
Istnieją takie cechy środowiska, których znaczenia biologicznego przy
najlepszych chęciach nie udaje się "zdegradować". Zmysły wyspecjalizowane
w tych cechach nawet w ciągu najdłuższych okresów rozwoju nie przestaną
traktować zmiany stanu wywołanej we własnym organizmie jako sprawy
naglącej.2
A jest to przyczyna, dla której po dzień dzisiejszy jesteśmy wyposażeni
zarówno w zmysły "przedmiotowe", jak i w górujące nad nimi liczebnie
zmysły "kondycyjne" (czy też "cielesne").
Kto nie dosłyszy, niech czuje
Start przed miliardami lat był prawdopodobnie taki sam dla wszystkich
zmysłów. Jak pamiętamy, zmysły wywodzą się z pilnej potrzeby nawiązania
kontaktu ze środowiskiem odciętym od własnego "wnętrza", kontaktu
ograniczonego zresztą do biologicznie niezbędnego minimum. Nieodwracalnym
skutkiem tego ograniczenia jest liczba naszych zmysłów, niewielka w
stosunku do niewiarygodnej mnogości różnych cech, które musimy światu
przyznać – chociaż leżą poza zdolnością naszego postrzegania.
Jeżelibyśmy za miarę oceny przyjęli ciąg rozwojowy aż do wykształcenia się
narządów postrzegania, to nasz zmysł wzroku, uformowany po 4 miliardach
lat, niewątpliwie osiągnąłby absolutny rekord. On jeden mógłby rozwinąć
się do (prawie) wyłącznie "przedmiotowego" zmysłu.3 A było to możliwe
tylko dlatego, że w naszej dzisiejszej organizacji światło jest stosunkowo
nieważną biologicznie właściwością świata; w każdym razie jeśli
porównujemy naszą sytuację z sytuacją roślin.
W pewnym stopniu nie musimy się w ogóle troszczyć o światło jako wielkość
biologiczną. Troskę tę zdjęły z nas rośliny ze swą pozycją na początku
łańcucha pokarmowego. Z tego punktu widzenia roślinom zawdzięczamy to, że
mogliśmy wykształcić oczy. Jak się okaże w następnym rozdziale,
stwierdzenie to, które brzmi może nieco drastycznie, obowiązuje zupełnie
konkretnie i dosłownie z innej jeszcze przyczyny.
Pozostałe nasze zmysły nie dorównują optycznemu postrzeganiu. W wyścigu
ewolucji pozostały one wszystkie mniej lub więcej w tyle. Dotyczy to
również słuchu, któremu w tym porównaniu przyznać musimy drugie miejsce.
Wprawdzie badacze percepcji słusznie zaliczają słuch do zmysłów
"wyższych", ponieważ przenosi głównie informacje przedmiotowe, ale do
typowego przeżycia słuchowego należy już także bardzo istotny składnik
kondycyjny.
Uszy przekazują nam nie tylko symbole akustyczne, które nazywamy "mową", i
liczne "przedmiotowe" informacje z naszego środowiska. Mówienie nie jest
przecież procesem oderwanym, lecz zawsze mówieniem jakiegoś konkretnego
człowieka. Do słuchowego odbioru mowy należy więc nie tylko postrzeganie
akustycznych symboli pojęć językowych, lecz także dźwięk indywidualnego
głosu. A dźwięki są odczuciem przeżywanym najczęściej jako oddziaływanie
na własny stan – w formie wyzwalania określonych uczuć. Przeżywanie muzyki
jest szczególnie wyraźnym przykładem na to, co tutaj mamy na myśli.
W tym miejscu muszę ponownie zwrócić uwagę na to, że w tej chwili znacznie
wyprzedzamy bieg wypadków. Tak więc w ostatnim ustępie nagle była mowa o
wyzwalaniu uczuć, chociaż właściwie na tym etapie studiów jeszcze "nie
wiemy", czym są uczucia. Podobnie rozpatrujemy teraz nasze zmysły z
płaszczyzny świadomego przeżywania, nie zważając na to, że poziom ten
omówimy dopiero przy końcu książki.
Wszystkie te luki zostaną w następnych rozdziałach stopniowo wypełnione, o
tyle, o ile to jest obecnie możliwe. Ale sztywne trzymanie się kolejności
chronologicznej dodatkowo i niepotrzebnie utrudniałoby pojmowanie i tak
już dostatecznie trudnego materiału. Prawdziwe zrozumienie owej nadzwyczaj
interesującej drogi, która w ewolucji doprowadziła od biologicznego
oddziaływania światła do optycznego postrzegania, po prostu nie jest
możliwe bez wybiegnięcia w przód do rezultatów tego rozwoju. Nie można
zrozumieć tego, co się stało, nie wiedząc, do czego to w końcu
doprowadziło. Będę więc w dalszym ciągu raz po raz porzucał opis ściśle
chronologiczny, gdy będzie tego wymagać zrozumienie całości.
Powracamy do słuchu i do jego dziwnej dwojakiej pozycji pomiędzy
przeżywaniem przedmiotowym a kondycyjnym. Co mogło do tego doprowadzić,
dlaczego w toku rozwoju ta dwojakość musiała się pojawić jako rzecz wręcz
nieunikniona, wyjaśni się, gdy spojrzymy na historię tego zmysłu.
Narząd słuchu jest niewątpliwie potomkiem skóry, który zrobił karierę.
Błona bębenkowa na końcu naszego przewodu słuchowego nie jest niczym innym
jak kawałkiem skóry, co prawda bardzo szczególnym, jednakże trzeba
wiedzieć, że na początku rozwoju skóra i zdolność słyszenia jeszcze nie
były od siebie oddzielone.
Skórze, jako nosicielowi odczucia zmysłów, chociażby ze względu na jej
fizyczną lokalizację przypada rola przechodnia. Skóra stanowi granicę
pomiędzy organizmem a światem zewnętrznym: Ponadto jest wyspecjalizowana
na mechaniczne dotykanie cielesne jako na bodziec wyzwalający, w
odróżnieniu od zmysłu wzroku, który jak wiadomo, odpowiada na
elektromagnetyczne fale o określonej częstotliwości. Tym samym każdy
bodziec sygnalizowany przez skórę jest identyczny z sytuacją, w której
świat zewnętrzny "jest już obecny" – w której jakaś rzecz z zewnętrznego
świata już dotarła do granicy mego ciała.
Biologicznie naglący charakter tego rodzaju sytuacji oczywiście nie mógł
się zmienić po dziś dzień. Dlatego też przy dotykaniu "wymacujemy" nie
tylko formę, konsystencję, naturalne właściwości i inne cechy przedmiotu,
który zetknął się z powierzchnią naszego ciała. W każdym przypadku
przeżywamy również odczucia kondycyjne.
Istnieje wiele wyspecjalizowanych zmysłów skórnych, które rejestrują ucisk
dotknięcia i które pozwalają nam za każdym razem przeżywać ten kontakt
jako przyjemny bądź nieprzyjemny. W pewnych warunkach dochodzi do tego
jeszcze uczucie niemiłego łaskotania lub swędzenia. Wszystko to są
kondycyjne kategorie odczuwania. Nie mówią one nic o bodźcu wyzwalającym.
Nie patrząc, nie możemy wiedzieć, czy pojawiające się nagle swędzenie
wywołane jest ukłuciem komara czy podrażnieniem skóry z przyczyn
wewnętrznych.
Charakterystyczne dla biologicznych przyczyn tego zróżnicowania czucia
skórnego są różnorodne specjalizacje naszej skóry w różnych rejonach
ciała. Tak więc na przykład przedmiotowy składnik zmysłu dotyku, jak
wiadomo, przeważa w obszarze rąk, a właściwie palców. Są one wszak
położone na krańcach ruchomych kończyn. Możemy zatem te części ciała
wyciągać aktywnie ku otoczeniu bądź też z tego otoczenia do siebie
przyciągać.
Taka swoboda łagodzi – z punktu widzenia naszych rozważań – nagłość
rejestrowanych bodźców w takim stopniu, że w tych miejscach ciała mogło
pomyślnie rozwinąć się przedmiotowe przeżywanie dotyku. Proszę to porównać
ze sposobem, w jaki przeżywamy dotknięcia tułowia, które – przeciwnie –
mają z zasady charakter bierny. W znacznym stopniu przeważa w nich
składnik kondycyjny. Wiemy, że matki w zabawie łaskoczą swoje dzieci w
goły brzuszek, a palce, zanim zostaną użyte do liczenia, przejmują funkcję
obrazową przy recytowaniu wyliczanki ("Sroczka kaszkę warzyła; temu
dała...").
Przysłowiowa łaskotliwość podeszwy jest naturalnie biologicznym
wspomnieniem pozostałym po tych niezliczonych milionach lat, w których
wymacanie na gruncie malej – a może nawet i aktywnie ruchliwej! –
nierówności pod gołą stopą sygnalizowało sytuację w najwyższym stopniu
naglącą. Analogicznie rzecz się ma z natrętną przewagą takiego samego
kondycyjnego odczuwania w bezpośrednim otoczeniu otworów naszego ciała, na
przykład warg czy dziurek nosa.
Niedawno była mowa o tym, że możliwość aktywnego ruchu w kierunku na świat
zewnętrzny – a tym samym od własnej powierzchni – jaka dana jest naszym
rękom, najwyraźniej sprzyja szansom rozwoju odczuwania przedmiotowego, a
więc prawdziwemu postrzeganiu dotykowemu. Związek ten można wytłumaczyć w
rozmaity sposób, zresztą kryje się za nim z pewnością wiele
współdziałających przyczyn. Na użytek naszych rozważań pragnąłbym
uwypuklić taki aspekt, że wzrastająca odległość bodźca od powierzchni
organizmu jest jednoznaczna ze spadkiem podkreślanego tutaj
niejednokrotnie stopnia nagłości wyzwalającej go przyczyny. Tym, co jest
ode mnie dalekie, mogę jako istota żyjąca zajmować się mniej intensywnie
aniżeli tym, co mi się już "do skóry dobrało" – tak można by opisać tę
sytuację w sposób nieco bezceremonialny, ale obrazowy.
Taki banalny stan rzeczy jest powodem, że psycholodzy i fizjologowie
określali już od dawna wyższe, przedmiotowe zmysły także jako "zmysły
zdalne", przeciwstawiając im niższe, kondycyjne "zmysły bliskie". To
kryterium podziału w ostatnich czasach trochę wyszło z mody. Trzeba
zresztą dodać, że słusznie. Przekonano się bowiem, że omawianym zmysłom w
głównych punktach przypada rola dwojaka. Tymczasem pozornie gładki podział
na zmysły zdalne i bliskie po prostu zasłaniał ten tak ważny element.
Pomimo to pojęcie zmysłu zdalnego trafia w coś bardzo ważnego. Nie tylko
dlatego, że postrzeganie w swej istocie jest jednoznaczne z wytwarzaniem
stosunku do oddalonych jeszcze od postrzegającego rzeczy świata
zewnętrznego, lecz pierwotnie przede wszystkim dlatego, że z opisanych
powodów odległość rzeczy wysyłającej bodziec stanowi warunek traktowania
tego bodźca nie jako ingerencji we własny organizm, lecz jako informacji o
środowisku.
Jeżeli tak jest, jakżeż akurat zmysł dotyku mógł stać się protoplastą
słuchu? Niezależnie od wszelkich składników kondycyjnych, jest to przecież
prototyp zdalnego zmysłu informującego głównie przedmiotowo. Odpowiedź
jest prosta. Mogło się tak stać, ponieważ na ziemskiej powierzchni okrytej
powietrzną powłoką możliwe są formy pośredniego dotykania cielesnego,
nawet poprzez wielkie odległości.
Pośredniczą w tym atmosferyczne fale ciśnienia. Cześć zmysłu dotyku – w
ciągu bardzo długiego czasu i rozmaitymi sposobami – wyspecjalizowała się
w owych falach, jedynej formie "dotykania" przenoszonej pośrednio na
większych odległościach. Teraz, patrząc wstecz, możemy potwierdzić, że
nakłady opłaciły się. Pojawiły się możliwości i źródła informacji,
uprzednio całkowicie nie do przewidzenia.
Wreszcie ten cząstkowy zmysł skóry, wyspecjalizowany w coraz prędszych
atmosferycznych falach podłużnych, w elastycznych drganiach otaczającego
go powietrza, rozwinął się w tak zróżnicowany narząd odbiorczy, że sam
wyzwolił z kolei powstanie odpowiednich narządów nadawczych. Ucho jest
przyczyną powstania więzadeł głosowych i krtani, krtani dolnej (syrinx),
dzięki której ptaki popisują się swym śpiewem, aparatu strydulacyjnego
świerszczy i wielu innych wytwarzających dźwięki narządów zrodzonych przez
przyrodę ożywioną. Istnieją liczne poszlaki pozwalające stwierdzić, że
naszkicowana tutaj droga odpowiada historycznej rzeczywistości.
Ewolucjoniści wykryli na przykład, że narząd Cortiego w uchu wewnętrznym
tworzy się w okresie życia embrionalnego z kawałka skóry zarodka. Narząd
Cortiego jest właściwym nerwowym narządem odbiorczym na końcu łańcucha
kosteczek słuchowych, łączących błonę bębenkową z uchem wewnętrznym.
Odgrywa on w uchu podobną rolą jak światłoczuła siatkówka w oku.
Dalej: mały obszar w korze mózgowej, w którym kończą się drogi nerwowe
prowadzące od narządu Cortiego do mózgu, a więc ośrodek słuchu, graniczy
bezpośrednio z czuciowym zakrętem zaśrodkowym. A jest to stacja końcowa
impulsów pochodzących od zmysłu dotyku. Wreszcie ostatnia wskazówka, znana
wszystkim korzystającym z radia, przy czym prawdopodobnie nieliczni tylko
zdają sobie sprawę z zachodzącego tutaj powiązania. Jak wiadomo, inaczej
nastawia się dźwięk głośnika przy programach muzycznych, a inaczej przy
słuchaniu wiadomości czy powieści w odcinkach. W pierwszym przypadku każdy
instynktownie woli niższe tony, w programach mówionych – przeciwnie.
Większość aparatów ma nawet specjalne klawisze oznaczone "muzyka" bądź
"mowa", którymi można się posługiwać przy doborze tonu. Młodzi, którzy
sobie przegrywają kasety na nowoczesnym urządzeniu stereofonicznym, mają
niezawodną tendencję do nastawiania basów "na pełny regulator". Twierdzą,
że można wtedy intensywniej rozkoszować się muzyką i nie mylą się. Nikt
natomiast nie wątpi, że wiadomości dziennika byłyby przy takiej wysokości
dźwięku prawie niezrozumiałe. Jak to wytłumaczyć? Sądzę, że mamy do
czynienia ze skutkami pochodzenia naszego słuchu.
Niskie tony odpowiadają niskim częstotliwościom. Są to elastyczne drgania
powietrza, przebiegające tak powoli, że w skrajnych przypadkach możemy je
już nie tylko słyszeć. I tak na przykład bardzo głośny i bardzo głęboki
bas postrzegamy nie tylko uchem, lecz w formie wibracji całą pozostałą
skórą, przede wszystkim skórą brzucha. Bardzo powolne fale dźwiękowe
przeżywamy więc dzisiaj jeszcze nie tylko jako ton, lecz także jako
dotykanie.
Nasz słuch w zakresie niskich częstotliwości zdaje się więc bliższy swemu
pochodzeniu od zmysłu skórnego. Stąd kondycyjne, uczuciowe składniki
przeżywania słuchu mają tutaj odpowiednio większe znaczenie. Nie ulega
także wątpliwości, że może to wzmóc rozkosz, gdy pragnie się, aby muzyka
"poruszała" nas emocjonalnie.
W tych warunkach jest równie zrozumiałe, że w przypadku mowy dzieje się
wręcz przeciwnie. Tam, gdzie nacisk położony jest nie na emocję, lecz na
informację – nie w sensie teorii informacji, lecz w codziennym rozumieniu
tego terminu – większego znaczenia nabiera przedmiotowy, prawdziwy
składnik postrzegania. Nasz narząd słuchu, podobnie jak narządy mowy,
rozwinął się najwidoczniej według tej podstawowej reguły. Przy mówieniu
podobnie jak przy słuchaniu mowy decydującą rolę odgrywają wyższe
częstotliwości. Przy tym rodzaju komunikacji ze środowiskiem słuch pracuje
więc w zasięgu możliwie odległym od niskich częstotliwości spokrewnionych
jeszcze z odczuciem dotykania.4
Przedmiot zmienia się w podmiot
Na początku wszystkich zmysłów znajduje się więc bodziec. Bodziec
wytworzony przez pewną właściwość środowiska, na której zlekceważenie
prakomórka sobie pozwolić nie mogła. Rodzaj bowiem tego bodźca stanowił
albo jakieś potencjalne niebezpieczeństwo, albo też dany bodziec
reprezentował właściwość środowiska niezbędną do przetrwania. Tylko w tych
dwóch przypadkach – w żadnym innym – świat zewnętrzny bywał dopuszczany do
wnętrza, tylko w tych dwóch okolicznościach nie sposób było zrezygnować z
efektywnego kontaktu. Jedynie dlatego nie zauważamy w ogóle owych gromad
neutrin pochodzących od Słońca, które w każdej sekundzie przez nas
przelatują. Dlatego nie rozwinęliśmy również żadnego zmysłu, żadnego
fizjologicznego detektora do odbioru linii sił ziemskiego pola
magnetycznego. Brakuje nam narządu do postrzegania radioaktywnego
promieniowania skorupy ziemskiej, ponieważ – w dawce, w jakiej występuje w
przyrodzie – nie ma ono istotnego znaczenia dla naszego codziennego
przetrwania jako organizm. A o tych lukach w naszym postrzeganiu wiemy
dzisiaj już coś niecoś, ponieważ badania naukowe w kilku miejscach
potrafiły przekroczyć horyzont osiągalny dla naszych zmysłów. Możemy się
jedynie domyślać, ile jeszcze jest właściwości świata, których nie
dostrzegamy.
W czasie gdy ewolucja zaczynała wyposażać swoje stworzenia w narządy
postrzegania, mogła działać wyłącznie z tym tak bardzo ograniczonym
repertuarem bodźców, dopuszczonych przez prakomórkę i w drodze wyjątku
rejestrowanych. Nie miała – dosłownie – innego wyboru. A potem okazało się
jeszcze, że wcale nie każdy spośród ograniczonej liczby możliwych bodźców
znajdował zastosowanie w realizacji projektu. W większości przypadków
próba wykorzystania ich jako źródła informacji dla organizmu spaliła na
panewce.
Jak już wspominaliśmy, nieuchronnie działo się tak wówczas, gdy bodziec,
który mógł stać się punktem wyjściowym rozwoju, należał do kategorii
biologicznej o szczególnie ważnym, żywotnym znaczeniu. Jednakże w
odniesieniu do drobnej części tej z góry już ograniczonej liczby możliwych
bodźców próba mimo wszystko uwieńczona została sukcesem. W tych
przypadkach małymi kroczkami udało się rozwojowi spychać na coraz to
dalszą pozycję biologiczną ważność bodźca. Miejsce jego zajęło odbicie
świata.
Jest to rozwój, który określić musimy jako cudowny. Do tej pory możliwe
było wyłącznie bierne poddanie się, bezwarunkowe przystosowanie do tego,
co się przedostawało z zewnętrznego świata do organizmu. Natomiast w
momencie, o którym mowa, organizm nabył zdolność zawładnięcia
docierającymi doń właściwościami świata i wymuszenia, aby świat mu się
ukazał. Fantastyczne wręcz odwrócenie ról. Przedmiot przeobraża się w
podmiot. Z takiego punktu widzenia narządy postrzegania na wyższym
poziomie kontynuują to, co rozpoczęło się w chwili powstania pierwszej
błony komórkowej: usamodzielnienie organizmu wobec swego środowiska.
Aczkolwiek rozwój ten, na którego najdalszym jak dotychczas etapie
znajdujemy się jako jego uczestnicy, jest istotnie wspaniały, nie wolno
pominąć jego drugiego aspektu: świat, który postrzegamy, jest wynikiem
przetworzenia małej tylko cząstki ograniczonej liczby możliwych bodźców
zewnętrznych. To, co postrzegamy, nie jest światem, jaki rzeczywiście
istnieje. Jest jego odbiciem. A kto pamięta o historii powstania tego
odbicia, musi wątpić w jego domniemaną zgodność z oryginałem.
Tak oto wyznaczyliśmy przebieg kariery takiego bodźca, który z powodzeniem
przebył drogę do postrzegania. Wiemy już, że szlak prowadzi od bodźca
przez uczucia kondycyjne aż do odczuwania przedmiotowego, za pomocą
którego odbija się świat zewnętrzny. Teraz możemy kontynuować nasze
rozważania we właściwej kolejności. Odeszliśmy od niej, żeby zrozumieć,
jaka to konkretna droga rozwoju wiodła do tego czy innego narządu
postrzegania, oraz przede wszystkim, co oznacza stwierdzenie, że na proces
ten złożyły się przyczyny biologiczne i prawa ewolucji.
Obecnie rozważymy znane dzisiaj szczegóły tego zjawiska, a to na
przykładzie jednego zmysłu, mianowicie zmysłu wzroku. Nasza zdolność
widzenia doskonale się do tego nadaje, ponieważ w toku ewolucji
przemierzyła dłuższą drogę aniżeli wszystkie inne zmysły. Jej dzieje będą
więc szczególnie przydatne w tej próbie zrekonstruowania przejścia od
poziomu biologicznego do psychicznego.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
8. Od odbiornika światła do narządu widzenia
Zaczęło się od eugleny
Jakkolwiek po wszystkim, cośmy tu powiedzieli, musi to brzmieć
paradoksalnie, pewne jest, że rośliny wynalazły oczy. Oczywiście nie takie
oczy jak te, które obecnie mamy w głowie, lecz ich filogenetycznych
protoplastów, to znaczy pierwszy szczebel, bez którego nie mogłaby powstać
drabina umożliwiająca ewolucji wspięcie się do zdolności widzenia.
Przy bliższym poznaniu okoliczność ta naturalnie traci wszelkie cechy
paradoksu. Przyczyna jest bowiem dokładnie taka sama jak ta, która z kolei
roślinom uniemożliwiła dalsze rozwinięcie tak udanego zaczątku do
wykształcenia narządów wzroku. A polega ona na ogromnym, warunkującym
egzystencję znaczeniu, jakie światło ma dla roślin.
Wysoce swoista, jedyna w swoim rodzaju na tej Ziemi przemiana materii raz
na zawsze zamyka roślinom drogę do odmiennego obchodzenia się ze światłem,
czyli do wyznaczenia mu innej roli aniżeli rola niezbędnego, żywotnego
źródła energii. Wyciągają z tego pewne korzyści. W końcu rośliny nie
potrzebują uganiać się za pożywieniem. Wszędzie, gdzie świeci Słońce –
zakładając, że istnieje również powietrze i pewne minimum wilgotności oraz
minerałów – roślina może się nasycić. Ale właśnie ten stosunek do światła
jednocześnie uniemożliwił jej dysponowanie promieniowaniem słonecznym do
innych celów.
I właśnie z tego powodu punkt startowy ewolucji oczu mógł się znaleźć
tylko w królestwie roślin. Tylko tam, gdzie światłu przypadła tak ważna
rola biologiczna, powstać mogły receptory światła, pierwsze prymitywne
narządy jego odbioru. Tylko tam światło zostało włączone do ściśle
ograniczonego zestawu bodźców środowiska, od którego komórki – również z
przyczyn biologicznych – nie mogły się odgrodzić. A jest to druga
przyczyna, dla której roślinom zawdzięczamy to, że mamy oczy.
Początek wygląda bardzo skromnie. Znamy go, że tak powiem, z bliska, bo na
szczęście dla ewolucjonistów nie wszystkie gatunki wykorzystały oferowane
im przez ewolucję możliwości. Rozwój zdolności widzenia jest więc we
wszystkich fazach udokumentowany żyjącymi w naszych czasach zwierzętami na
najróżniejszym poziomie rozwoju.
Na początku szeregu znajduje się jednokomórkowiec, którego zaliczać trzeba
do roślin. Uzasadniłem przed chwilą, dlaczego nie może być inaczej.
Euglena – tak biologowie nazywają ten mikroskopijny twór – w języku
niemieckim nosi nazwę "zwierzątka ocznego" [Augentierchen. Po polsku
euglenę nazywa się popularnie klejnotka. [przyp. red.]]. Jest to
zrozumiałe, lecz błędne. Zrozumiałe, ponieważ euglena zaliczana jest do
wiciowców i w wodzie pływa aktywnie i swobodnie. Ta ożywiona ruchliwość
stała się powodem, że dawni obserwatorzy mylnie sądzili, iż mają do
czynienia ze zwierzęciem.
Jednakże euglena posiada chloroplasty, owe organelle, dzięki którym
rośliny mogą chwytać światło słoneczne. Euglena może się więc odżywiać
przez fotosyntezę – charakterystyczne dla roślin łączenie nieorganicznych
cząsteczek w organiczne kamyki budulcowe za pomocą energii świetlnej. Jest
więc jednokomórkową rośliną. Podobnie jak wiele innych roślin tego typu
dysponuje wicią, stąd objawia odpowiednio aktywną ruchliwość.
Ten mikroskopijny organizm otrzymał nazwę "zwierzątka ocznego" ze względu
na maleńki czerwony punkcik położony blisko jego przedniego krańca; w
pierwszej chwili rzeczywiście sprawia on wrażenie oczka. Jest to dziwnym
trafem składnik zaczątkowego narządu zmysłu światła. Dziwnym dlatego, że
bezpośrednie wrażenie, z którego rodzi się taki domysł, znowu jest błędne.
Wydaje się zawsze, jakby się oglądało euglenę z jednej strony i widziało
przy tym jedno boczne oko. Tymczasem komórka ma tylko ten jeden czerwony
punkcik. Nie ma drugiego do pary. Widzi się go z każdej strony po prostu
dlatego, że klejnotka jest przezroczysta jak kryształ (zob. il. 10 po s.
208). Ponadto wrażenie jest błędne także dlatego, że sama czerwona plamka
wcale nie jest wrażliwą na światło częścią optycznego receptora, o jaki
nam tutaj chodzi. Jest to tylko skupienie pigmentu, nagromadzenie
zabarwionych (a więc nieprzezroczystych) ziarenek w przejrzystym jak szkło
ciele małej komórki. Rzuca ono cień, to wszystko. Natomiast zdumiewające
jest to, co komórka robi z tym cieniem.
Euglena porusza się w wodzie za pomocą maleńkiej wici, umieszczonej na
swym przednim krańcu, jeśli patrzeć w kierunku pływania. Raz wić uderza
prędzej i bardziej energicznie, potem znów z mniejszą siłą. Raz uderza
tak, że kieruje komórkę w przód, następnie tak, że euglena bierze zakręt w
prawo lub w lewo. Gdy się to obserwuje pod mikroskopem, całość robi
wrażenie czegoś całkowicie przypadkowego i nieregularnego.
Ale i to wrażenie jest mylne. Wprawdzie trasa komórki jest chaotyczna i
niesystematyczna, ale drogę wyznacza nie tylko przypadek. Kto cierpliwie
obserwuje, przekonuje się, że euglena wykazuje tendencję do nastawiania
osi swego ciała możliwie równolegle do padającego światła, tak że kraniec
przedni, zaopatrzony w wić, dąży do światła. Wprawdzie udaje się to tylko
w stopniu bardzo niedoskonałym, niemniej sama tendencja wystarczy, aby
komórka po swej pozornie chaotycznej trasie powoli, ale niezawodnie
zbliżała się do źródła światła. Euglena, jak mówi biolog, wykazuje silną
fototaksję dodatnią, czyli jest przyciągana przez światło.
Jasne, że taka właściwość, czy też zdolność, jest ogromnie korzystna dla
istoty żywej, która energię do przemiany materii pobiera ze światła
słonecznego. Ale jak właściwie ta prymitywna i pozbawiona mózgu komórka
dokonuje tej sztuki? Nikt do tej pory tego nie wykrył. Jednakże po długich
i skomplikowanych badaniach rozwiązano przynajmniej pewną dość istotną
część zagadki. Otóż owa plamka oczna, która służy tylko temu, aby rzucać
cień, nagle okazuje się nie bez znaczenia.
Podczas gdy komórka pływa na chybił trafił wokoło i obraca się przy tym
wzdłuż swej podłużnej osi, cień ten pada przy każdym obrocie na korzonek
wici, w każdym razie dopóki komórka ta nie płynie wprost na źródło
światła. A przy każdym zacienieniu zmienia się aktywność wici. Nikt
jeszcze nie potrafił dokładnie wyjaśnić, jaki jest rodzaj tej zmiany i czy
istnieją tu różne warianty. Pewne jest tylko, że w ten nadzwyczaj prosty
sposób następuje powiązanie kierunku padania światła z aktywnością uderzeń
wici. Pewne jest także, że położenie czerwonej plamki ocznej w stosunku do
korzonka wici w powiązaniu z kształtem całej komórki oraz długością i
kierunkiem uderzenia wici wywołują taki efekt, że pozwalają komórce
podążać, co prawda powoli i po drugich drogach okrężnych, do źródła
światła.
Nikt nie będzie tutaj chciał mówić o oku. Jakkolwiek owo zjawisko rzucania
cienia wykorzystane jest w sposób zdumiewająco celowy, całość nie ma z
pewnością jeszcze nic wspólnego ze zdolnością widzenia. Wielu nawet ten
dystans wyda się tak wielki, że będą wątpić w to, czy fototaktyczna
reakcja świetlna eugleny i powodująca ową reakcję mała aparatura słusznie
zostały przeze mnie wymienione jako ewolucyjny szczebel wstępny do
widzącego oka.
Schemat przedniego końca eugleny z korzonkiem wici i plamką oczną. Wić w
ciele jednokomórkowca umieszczona jest w małym lejku. Zaciemnienie
zgrubienia dolnego końca wici przez ziarna pigmentowe plamki ocznej
powoduje zmianę uderzenia wici, a tym samym kierunku płynięcia drobnego
organizmu.
Prawo do takiego poglądu czerpię jednakże z dwóch niesłychanie
interesujących odkryć. Przy użyciu analizy spektralnej stopniowo udało się
w ubiegłych latach w kilku europejskich i amerykańskich laboratoriach
nieco bliżej rozszyfrować chemiczną naturę plamki ocznej eugleny. Nie ma
wprawdzie jeszcze ostatecznej diagnozy chemicznej, tak utrudnionej drobnym
rozmiarem obiektu, niemniej uzyskane dotąd wyniki (widma absorpcyjne)
pozwalają przypuszczać, że czerwona barwa plamki wywołana jest pigmentem z
grupy tzw. karotenoidów.
A to jest rzeczywiście odkrycie sensacyjne. Spośród wszystkich
niezliczonych związków, którym można by przypisać zdolność rzucania cienia
– a przecież niczego więcej się od eugleny nie wymaga – trafiono akurat na
ten złożony łańcuch węglowodoru. Taki wynik jest sensacyjny dlatego, że do
tej właśnie grupy należą wszystkie pigmenty widzenia zwierząt wyższych,
także purpura wzrokowa w siatkówce naszych oczu. Jej czerwona barwa i
barwa plamki ocznej eugleny mają tę samą chemiczną przyczynę! Trudno o
bardziej frapujący dowód związku historycznego pomiędzy tymi dwoma
biegunami rozwoju.
Istnieje jeszcze druga wskazówka. Szczegółowe badania prowadzone przy
użyciu mikroskopu elektronowego nad światłoczułymi komórkami ludzkiej
siatkówki – pręcikami i czopkami – wykazały strukturę, której osobliwości
nie dopuszczają właściwie innego wniosku niż ten, że owe wysoko
wyspecjalizowane komórki wzrokowe muszą pochodzić od komórek wiciowych.
Tego zaś do tej pory nikt nie był w stanie zrozumieć. Co prawda biologowie
dosyć mieli powodów do podziwiania zdolności wynalazczych i fantazji, z
jaką na każdym kroku ewolucja przebudowywała zastany materiał,
wykorzystując go do nowych celów. Gdy cel tego wymagał, z pęcherzy
pławnych powstawały płuca, a z otworów skrzelowych – przewody słuchowe.
Ale w tych i wszystkich innych znanych przypadkach wiadomo było
przynajmniej, w jaki sposób i pod działaniem jakich zewnętrznych
okoliczności następowała taka zmiana funkcji. Natomiast wydawało się
prawie nie do pojęcia, co mogło wici, to znaczy organelli komórkowej
służącej mechanicznemu poruszaniu się, a więc w pewnym stopniu –
kończynie, wyznaczyć rolę zaczątku komórki zmysłowej – i to akurat komórki
wzroku!
Zdaje się, jakoby euglena pozwalała rozwiązać również tę zagadkę. Miejscem
wrażliwym na światło jest u niej nie plamka oczna, lecz koniec korzonka
wici. Na tym prymitywnym szczeblu nie jest to na pewno jeszcze właściwy
receptor światła, lecz właśnie tylko motorycz-na część napędowa dla wici
wystającej z powierzchni komórki. Ale najwidoczniej aktywność i rodzaj
przemian chemicznych owej części napędowej podlegają wpływom kolejnego
następowania po sobie jasności i ciemności.
Euglena używa tego wpływu tylko do automatycznego sterowania swego napędu,
orientującego się według światła. Któż mógł przypuszczać, że na tym etapie
rozwoju, na którym znajduje się ów mały organizm, tyle możliwości tkwi w
prostym współdziałaniu rzucającego cień pigmentu z chemiczną podatnością
na wpływ światła? Tymczasem ewolucja trzymała się bezbłędnie raz już
dokonanego wynalazku. Plamka oczna eugleny i ludzka purpura wzrokowa
składają się z tego samego materiału. A pręciki i czopki ludzkiej
siatkówki strukturą swoją przypominają dziś jeszcze wici eugleny. Ich
korzonki były pierwszą na światło wrażliwą organellą, jaką posłużyła się
ewolucja do budowy aparatu orientacji świetlnej.
Jak zobaczymy w dalszym ciągu naszych rozważań, wrażliwa na światło
cząstka oraz pigment rzucający cień – to elementy, z których zbudować
można narząd wzroku. Samo światło absolutnie nie wystarcza. Każdy, kto
przypatrywał się pracy kowala, wie dobrze, że rozżarzony kawał żelaza może
w ostrym ogniu paleniska stać się niewidoczny. Przedmioty stają się
widoczne dopiero przez kontrast. Nie bez powodu więc wnętrze naszego oka
jest zaciemnione zbitymi warstwami pigmentu. Gdyby w oczach nie było
ciemno, nie moglibyśmy niczego widzieć.
Zresztą także rośliny wyższe nie zrezygnowały całkowicie ze stosowania tej
zasady. Wiadomo, że większość roślin posiada zdolność zwracania liści i
łodyg ku światłu. Pozostają więc przywarte do miejsca, ale części ich
ciała zachowują się fototropijnie dodatnio. U niektórych roślin występuje
także fototropizm ujemny. Dotyczy to na przykład korzeni, dzięki czemu
dostają się one do ziemi nawet przy niekorzystnym położeniu kiełkującego
nasiona.
Szczególnie wyrafinowane zdają się pewne rośliny wykazujące fototropizm
zmienny. Istnieją więc bluszczopodobne rośliny pnące, które w czasie
kwitnienia reagują na światło pozytywnie, a po dojrzeniu nasiona –
ujemnie. Wynik jest niezwykle skuteczny: łodygi, na których rozwijają się
nasiona, skręcają się ku ścianie i dosłownie składają je w szparach czy
wnękach muru, a więc w miejscach, gdzie istnieją szansę zaczepienia się.
Pracujący w Pasadenie laureat Nagrody Nobla Max Delbriick od ponad
dziesięciu lat bada także inne zdolności reagowania roślin na bodźce
zewnętrzne; przedmiotem jego prac jest prymitywny jednokomórkowy grzyb o
nazwie Phocomyces. Delbruck wykrył, że jego obiekt doświadczalny w swych
reakcjach na światło używa już czegoś w rodzaju efektu soczewki. Odkrył
jeszcze inną rzecz, szczególnie interesującą w związku z naszym tematem.
Phocomyces do swoich reakcji ruchowych orientujących się według światła
wykorzystuje tylko ściśle ograniczony wycinek widma. Tylko światło
niebieskie zmusza mały grzyb do zmian w procesie wzrostu. Na światło
czerwone Phocomyces jest, jak dosłownie pisze Delbruck, "całkowicie
ślepy". Grzyb naszego uczonego ujawnia w tym pokrewieństwo z roślinami.
One także posługują się rozmaitymi długościami fal do swych rozmaitych
kontaktów ze światłem. Źródłem energii dla roślin są przede wszystkim
długofalowe częstotliwości, a więc takie, na jakie Phocomyces jest ślepy;
w tym zakresie widma, przeważnie w zakresie światła czerwonego, ale
również w małym odcinku żółtego, światło jest właściwą dla roślin formą
energii, ich materiałem pędnym. Światło w tym zakresie fal utrzymuje w
biegu fotosyntezę. Natomiast ruchowe reakcje fototropijne, a wiec
zorientowane według światła, wywołane są przez inne krótkofalowe części
widma.
Wydaje mi się, że jest to niezwykle przekonujące potwierdzenie tak
szczegółowo omówionej w poprzednim rozdziale biologicznej zasady, która
głosi, że biologiczne znaczenie bodźca dla stanu fizycznego i rola jego
jako ewentualnego źródła informacji o świecie zewnętrznym wzajemnie się
wykluczają. Jak nieuchronna jest ta konieczność wyboru, wykazuje owo
zróżnicowanie upodobania do rozmaitych długości fal świetlnych w
zależności od funkcji, o którą chodzi. Można by powiedzieć, że rośliny
tylko dzięki temu, że dla uzyskiwania energii ograniczyły się do pewnej
części widma, potrafiły wygospodarować sobie jeszcze inny zakres fal
świetlnych, z którego mogą korzystać do reakcji orientujących.
Historia powstania oka
Rośliny nie doszły do niczego więcej jak tylko do reakcji ruchowych. Jakie
są możliwości zawarte w kombinacji światłoczułego elementu z rzucającą
cień strukturą, okazało się dopiero wówczas, gdy tymi kamykami budulcowymi
zaczęła grać ewolucja zwierząt. Nie musimy sobie wiele łamać głowy nad
tym, w jaki sposób podstawowe wyposażenie dostało się z królestwa roślin,
w którym zostało wynalezione, do królestwa zwierząt. W tych wczesnych
czasach wszechwładnego panowania jednokomórkowca przynależność do tego czy
innego królestwa była jeszcze nie ustalona, a nawet zmienna. Nie tylko
poszczególne gatunki, ale nawet pojedyncze osobniki oscylowały na
pograniczu między tymi królestwami.1 Rozpowszechnienie wynalazku było
tylko sprawą czasu.
A od chwili gdy się to stało, ciąg dalszy następował jak gdyby raz za
razem. Pierwszym krokiem mógł być bezładny rozsiew światłoczułych komórek
na całej powierzchni ciała prymitywnych wielokomórkowców. Naocznym
przykładem tego jest po dzień dzisiejszy dżdżownica. Wykazuje ona zresztą
jeszcze dwie ciekawe osobliwości, pozytywną i negatywną, którymi warto się
zająć.
Negatywna osobliwość polega na tym, że u tego prymitywnego robaka jedna
połowa tak łatwo osiągniętego przez rośliny sukcesu przepadła – mam na
myśli nagromadzenie ziarenek pigmentu rzucających cień. Rozsiane w skórze
dżdżownicy komórki zmysłu światła są jak gdyby nagie. Jako
wielokomórkowiec i bądź co bądź już posiadacz drabinkowego układu
nerwowego, zwierzę to może sobie pozwolić na takie uproszczenie. Wyrównuje
mu to z naddatkiem druga osobliwość. Gdy dokładniej zbadamy rozrzut
komórek zmysłu światła w skórze dżdżownicy, stwierdzimy, że nie jest tak
chaotyczny, jak się w pierwszej chwili zdawało. Komórki te są najgęściej
nagromadzone w przednim krańcu robaka, a jest ich wyraźnie mniej na krańcu
tylnym, najmniej zaś w środkowych rejonach ciała.
A więc rozrzut przystosował się już do sposobu poruszania się tego
prymitywnego organizmu. Dżdżownicy takie urządzenie wystarcza do
przetrwania, komórki bowiem służą jej jedynie do omijania światła. Temu
robakowi, który nie reprezentuje wiele ponad kawałek jelita zdolnego do
pełzania, na wolnej powierzchni zagrażają nie tylko pożeracze, lecz także
śmierć przez wysuszenie.
Skupienie komórek zmysłowych na przednim krańcu przygotowało następny
wielki krok ewolucyjny. Nie trzeba chyba uzasadniać, że w tym miejscu
najpotrzebniejsze są receptory bodźców pochodzących ze świata
zewnętrznego. Fakt, że komórki odbiorcze zgromadziły się tutaj, sprzyjał
połączeniu się ich w przyszłości.
Zanim do tego doszło, na jednej z linii rozwoju, która widocznie musiała
ominąć dżdżownice, od nowa został wprowadzony pigment. Teraz już układ w
całości wyglądał mniej więcej tak, jak to obecnie widujemy u niektórych
płazińców (zob. rysunek). Plamki oczne występują u nich już tylko w
rejonie głowy i są w zasadzie zbudowane tak jak u eugleny. Ale budowa
została zdecydowanie udoskonalona, odpowiednio do większych możliwości
konstrukcyjnych, jakimi rozporządza wielokomórkowiec.
Najważniejsza korzyść wynikająca z takiej komórki zmysłu świetlnego,
umiejscowionej na jednym końcu w pigmentowej otoczce, związana jest z tym,
że komórkę taką światło może dosięgnąć tylko od jednej strony, tej, która
nie jest osłonięta pigmentem. Gdy zatem więcej tego rodzaju komórek jest
umieszczonych symetrycznie z prawej i lewej na przednim krańcu i ze sobą
sprzężonych, niepotrzebne z zupełnie oczywistych przyczyn stają się
wszelkie drogi okrężne przy nastawianiu się na źródło światła – co u
eugleny było jeszcze nie do uniknięcia.
To tak wyraźnie ulepszone stadium niesie w sobie znowu przyczyny kolejnego
kroku. Jasne jest, że tak wysoko wyspecjalizowane komórki jak receptory
światła są bardziej podatne na skaleczenie i trudniejsze do zastąpienia
niż na przykład komórki skórne. Ponadto takie komórki zmysłowe nie mogą
bez naruszenia swej sprawności po prostu w celu ochrony powlec się odporną
powierzchnią. Jednocześnie nie ulega wątpliwości, że owe komórki wprawdzie
są najpilniej potrzebne w części przedniej, ale zarazem tam są najbardziej
narażone na uszkodzenia. Przy poruszaniu się właśnie w tym miejscu raz po
raz muszą następować zderzenia ze światem zewnętrznym.
Jakie jest wyjście? Znowu wystarczy rzut oka na wyżej rozwinięty gatunek
zwierząt, aby zobaczyć, co się dalej działo. Problem został rozwiązany
przez to, że wrażliwe na światło komórki skupiły się, a miejsce
powierzchni, na której się nagromadziły, zapadło się (do tego i dalszych
ustępów zob. rys. na s. 110). Nie zakłóciło to w niczym funkcji, a
mechaniczne skaleczenia stawały się tym rzadsze, im głębiej obniżało się
dno powstającego kielicha ocznego.
Okazało się zresztą, że funkcja nie tylko nie doznała żadnego uszczerbku,
ale nawet na tym zyskała. Nikt tego nie mógł przewidzieć i nie było
nikogo, kto mógłby takim wynikiem celowo sterować. Dla ewolucji
charakterystyczne jest to, że musi dawać sobie radę bez żadnego planu
budowy. Właśnie historia rozwoju zmysłu światła dostarcza szczególnie
pouczających i dobitnych przykładów na to, jak wspaniale ewolucja potrafi
radzić sobie bez planu.
Wypławek (Planaria) z dwojgiem położonych na przednim krańcu
pigmentowych oczu kielichowych, z których każde może zawierać do 1000
komórek zmysłu światła.
W tym przypadku nieprzewidywalna, a jednocześnie niechybna korzyść wynikła
po prostu z geometrycznych właściwości powstałego kielicha. Im stawał się
głębszy, tym dokładniej promień światła musiał padać wzdłuż jego osi
środkowej, aby na jednej z bocznych ścian nie powstał cień. Drobne
odchylenia od tej linii padania światła prowadzą z reguły do zaciemnienia
wycinków ściennych położonych bliżej źródła światła.
Tym samym pojawił się po raz pierwszy receptor światła, który potrafił coś
więcej, aniżeli tylko meldować, czy jest jasno czy ciemno. Oko kielichowe,
na przykład ślimaka, sygnalizuje także ruchy, i to nie tylko ich kierunek,
lecz także prędkość. Ruchome źródło światła wytwarza w kielichu cień
wędrujący, co powoduje podrażnienie znajdujących się tam komórek
zmysłowych, jednej po drugiej. Przebieg tego podrażnienia w czasie i jego
kierunek w oku tworzą wartości pomiarowe, meldowane do zwoju gardzielowego
w drabinkowym układzie nerwowym i sterujące zachowaniem ślimaka.
Resztę historii możemy zrelacjonować krótko. Nadal charakterystyczne
pozostaje to, że sama tylko kontynuacja raz zapoczątkowanej tendencji
rozwoju pozwala na ciągłe powstawanie zupełnie nowych możliwości
fizyczno-optycznych. Nieoczekiwanym wynikiem stopniowych zmian był więc
skokowo pojawiający się postęp.
Nie sposób rozstrzygnąć, czy działał tutaj czysty przypadek – co by
znaczyło, że liczba nie wykorzystanych (i dla nas niewyobrażalnych)
możliwych kontynuacji była w każdej chwili dostatecznie wielka, aby ciąg
rozwoju nie został przerwany – czy też (cóż za herezja!) istnieje może
jednak nie znana nam do tej pory prawidłowość, która przyczyniła się do
tego, że ewolucja nie zabłądziła na wąskiej ścieżce danych możliwości.
Jakkolwiek było, w każdym razie otwór kielicha ocznego w ciągu następnych
milionów lat zaczął się z wolna zwężać. Przyczyna jest oczywista: im
mniejszy stawał się otwór, tym głębszy kielich, tym dokładniejsze
ustalanie kierunku, z którego pada światło. Wydaje się, że żaden inny
czynnik nie uczestniczył w tym dziele.
Konsekwentna selekcja przez środowisko w każdym pokoleniu dobierała
spośród posiadaczy oczu kielichowych te osobniki, u których otwór wpadania
światła stał się szczególnie wąski. Ponadprzeciętna i niezawodna
orientacja według światła ułatwiała im przetrwanie. One więc przede
wszystkim były tymi, od których pochodziły osobniki następnych generacji.
I tak dalej, przez czas, który nam wydaje się nieskończenie długi. Otwór
zwężał się coraz bardziej. Kielich zamieniał się w jamistą kulę. Tak
powstał kolejny typ oka – oko jamowe, na przykład łodzika.
Schemat rozwoju oka. Odkrycie historii powstania złożonego oka kręgowca
dostarcza jednego z najbardziej przekonujących dowodów na doniosłość
Darwinowskiej nauki o ewolucji. Szczegóły w tekście.
Mamy prawo mówić o nowym typie oka przede wszystkim dlatego, że owo oko
jamowe, a więc rezultat bezszczeblowej kontynuacji rozwoju istniejących
już tendencji, jest w swej funkcji pewną nowością, która pojawia się bez
fazy przejściowej. Stopniowa przemiana ilościowa formy doprowadziła w tym
wypadku do jakościowego skoku, jakim było całkowicie nowatorskie
potraktowanie światła: tutaj po raz pierwszy świat zewnętrzny
rzeczywiście, w dosłownym znaczeniu zostaje odbity.
Prawa fizyki – o których ewolucja przecież nic wiedzieć nie mogła –
spowodowały, że w kulistym, zaciemnionym przez warstwę pigmentu wgłębieniu
powstały warunki ciemni optycznej. Mały otwór na przedniej stronie
selekcjonował z padającego światła takie wiązki promieni, które rzutowały
na tylną ścianę widniejące przed oczyma jasne i ciemne miejsca otoczenia,
nie zmieniając przy tym ich układu.
Jakkolwiek skok od aparatu odczucia światła do funkcji odbijania jest
zdumiewający – któż byłby go mógł przewidzieć? – wydaje się, że ewolucja
znowu, tym razem nieodwołalnie, zapędziła się w ślepy zaułek. Właściwości
ciemni optycznej bowiem, a tym samym i oka jamowego, zawierają w sobie
nierozwiązalny dylemat. Odbicia, które formuje tak zbudowane oko, są albo
tylko nieostrymi schematami, albo są tak ciemne, że ledwo rozpoznawalne.
Każdy może sam sprawdzić, jaka jest tego przyczyna. Zasada oka jamowego
jest tak prosta, że wystarczy wziąć kawałek tektury i zrobić z niego
kostkę. Gdy tylną ściankę zastąpimy kalką imitującą matową szybę, a w
ścianie przedniej wytniemy mały otwór, ciemnia optyczna już działa. A
teraz mamy do wyboru: jeżeli chcemy mieć obraz dostatecznie jasny, musimy
powiększyć otwór, przez który pada światło. Ale wtedy obraz na matowej
szybie zaciera się, staje się nieostry i nieczytelny. Można temu zaradzić.
Otóż im bardziej zmniejszamy otwór, tym ostrzejszy staje się rzutowany
obraz. Jednakże na długo przedtem, nim ostrość będzie zadowalająca,
osiągnięty zostaje taki moment, w którym przez bardzo już teraz maleńki
otwór wpada tak mało światła, że obraz jest prawie nie do rozpoznania.
Przed takim właśnie dylematem stanęła przyroda po wynalezieniu oka
jamowego. Wydawało się, że genialny i zaskakujący wynalazek odbijającego
oka, który był wynikiem zrodzonego z zupełnie innych przyczyn rozwoju
skupiska światłoczułych komórek na przednim krańcu ciała, zatrzyma się w
samym zaczątku. Jak oko mogło kiedykolwiek uciec od paradoksu sprzecznych
ze sobą wymagań jasności i dostatecznej ostrości obrazu? Jeżeli pamiętamy
jeszcze prawa optyki, wiemy, że rozwiązaniem jest wprowadzenie soczewki.
Wtedy otwór może być dostatecznie duży, żeby obraz był silnie oświetlony,
a pomimo to – ostry. Ale ewolucja przecież fizykiem nie jest.
I znowu znalazło się jedyne możliwe wyjście, aczkolwiek wcale nie w
odpowiedzi na ten konkretny problem. Oko jamowe, wyhodowane dzięki
korzyści, jaką daje udoskonalenie widzenia kierunkowego, unicestwiło
bowiem pierwotny cel wgłębienia kielicha ocznego, którym było zmniejszenie
groźby uszkodzenia. Tak korzystne" dla poprawy funkcji zwężenie otworu
wpadania światła coraz częściej prowadziło do zatkania otworu przez obce
ciała. Łodzik wiele mógłby nam o tym powiedzieć.
Z tego czysto zewnętrznego, właściwie całkowicie mechanicznego powodu,
selekcja zaczęła teraz wyróżniać mutanty, u których otwór oka jamowego był
zamykany przez skórę ciała wyrastającą poza jego brzeg. Naturalnie tylko
wtedy, gdy była to skórka bardzo cienka i zawierająca mało pigmentu, tak
że mogła nadal przepuszczać światło.
Pomimo to funkcja oka jamowego musiała w tym czasie przejściowo ulec
zakłóceniu. Trudno sobie wyobrazić, aby takie skórne zamknięcie w swym
stadium początkowym nie zmniejszało efektu ciemni optycznej. Ale
pogorszenie się funkcji było widocznie wyrównywane ochroną tak dotąd
narażonego oka. Korzyści osiągane przez posiadaczy "zamkniętego" oka
jamowego musiały nawet przeważać od początku, w przeciwnym razie ciąg
rozwoju byłby się niewątpliwie urwał w tym miejscu.
Tymczasem ewolucja dzięki temu ponownie zrobiła krok do przodu dzięki
przyjęciu rozwiązania nie mającego właściwie nic wspólnego z problemem.
Gdy zamykająca skórna pokrywka była już faktem, indywidualne warianty i
mutacje z jednej strony, a ukierunkowująca siła selekcji z drugiej – znowu
wyłącznie w służbie udoskonalenia funkcji – znalazły okazję do dalszego
rozwinięcia tej pokrywki w soczewkę, dzięki czemu warunki działania oka
nie były już tak paradoksalne.
Otóż i dotarliśmy do typu oka, w które sami jesteśmy wyposażeni. Wydaje
się zatem, że temat ten możemy zamknąć. Ale byłoby to przedwczesne.
Przecież tym, co nas przede wszystkim interesuje, nie jest wcale ewolucja
anatomiczna, a więc historia powstania narządu. Snuliśmy tę nić z zupełnie
innych powodów: oko jest dobrym przykładem, ponieważ pod każdym względem
łatwiej na nim pojąć konkretny rezultat rozwoju. Przez swoje bezsporne
powiązanie formy z funkcją ów rezultat rozwoju przekazuje nam jakieś
pierwsze informacje o wydolności, której ten narząd służy.
A więc jednym z powodów tego, że nakreśliliśmy tutaj historię jego
powstania, jest chęć uprzystępnienia pewnego trudnego zagadnienia, pomimo
że dla naszej myśli przewodniej ważniejszy jest rozwój funkcji. Rozważania
nad powstawaniem oka były potrzebne, abyśmy mogli się przekonać, jak
zdumiewająco nikły w tej historii jest udział tego, co nazywamy widzeniem.
Od czasu plamki ocznej eugleny do naszego optycznego przeżywania świata
upłynęły co najmniej 3 miliardy lat. Z tego ogromnie długiego okresu ponad
2,5 miliarda lat zajęło powstanie pierwszego oka soczewkowego, bliskiego
naszemu. Jednakże prymitywne jeszcze wykształcenie półkul mózgowych jego
pierwszych posiadaczy z pewnością nie dopuszczało do widzenia w sensie
takim, jak to dzisiaj rozumiemy. Twierdzę, że takie przeżywanie świata, o
jakim myślimy w związku ze słowem "widzieć", zostało spełnione na Ziemi
dopiero jakieś 30 milionów lat temu.
Najwyżej więc jedna dziesiąta, a prawdopodobnie nawet tylko jedna setna
czasu, który upłynął podczas tak bogatej w zdarzenia i tak rewolucyjnej
ewolucji od plamki ocznej jednokomórkowca aż do naszego narządu widzenia,
miała cokolwiek do czynienia z tym, co określamy jako widzenie.2 Wobec
tego powstaje pytanie, do czego stworzone zostały oczy, jeżeli widzenie
wcale nie było ich pierwotnym celem funkcyjnym.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
9. Oczy, które nie widzą
Astronauci widzą więcej
Znane tylko człowiekowi optyczne przeżywanie świata wskutek nieuniknionego
i trwającego przez całe życie przyzwyczajenia wyciska tak silne piętno na
ludzkich wyobrażeniach związanych z okiem i widzeniem, że choćby brzmiało
to jak prowokacja, trzeba raz wyraźnie powiedzieć: najwyżej 10, a
prawdopodobnie tylko l procent łącznego czasu, w którym ewolucja zabiegała
o rozwój i udoskonalenie odbioru i przetwarzania bodźców optycznych,
przypada na to, co nazywamy widzeniem. Ponad 90 procent tego rozwoju
upłynęło, już zanim ewolucja zrobiła skok od poziomu biologicznego do
psychicznego.
Do tego momentu historia oka ma charakter biologiczny. Widzenie jako
świadome przeżycie optyczne wyłoniło się w końcu z tego rozwoju w sposób
równie nieprzewidziany i mimowolny, jak oko jamowe ze swym efektem ciemni
optycznej z oka kielichowego. Podobnie jak we wszystkich poprzednich
przypadkach, tutaj także tym, co kazało powstać układom otwierającym
jakościowo nowe możliwości, były udoskonalenia wymuszone biologicznymi
koniecznościami.
Skoki od rozróżniania jasności i ciemności do optycznej orientacji
kierunkowej czy też od funkcji oka kielichowego do funkcji oka jamowego
nastąpiły tak samo bez fazy przejściowej i były nie mniej zagadkowe jak
ten, którego po prawie 3 miliardy lat trwającym rozbiegu dokonał zmysł
optyczny, osiągając poziom psychiczny. Musimy więc postarać się zrozumieć
– o ile jest to w ogóle możliwe -jaki układ skok ten wyzwolił. Żeby się do
tego przygotować, zastanowimy się najpierw w niniejszym rozdziale nad tym,
dokąd ewolucja doprowadziła rozwój przebiegający poniżej poziomu
świadomości.
Najłatwiej będzie nam uchwycić odpowiedni wątek, jeśli spróbujemy sobie
wyjaśnić, czemu właściwie służyć może oko soczewkowe, skoro ten typ oka –
jak przecież twierdziliśmy – pierwotnie nie był przeznaczony do odbijania
świata w sposób, który jest dla nas oczywisty. Nie jest łatwo wydostać się
z własnej skóry. Uzmysłowienie sobie, że nie każdy posiadacz oka
soczewkowego widzi świat tak jak my, wymaga pewnego wysiłku umysłowego i
fantazji. Ponieważ łatwiej jest przemóc nawyki myślowe sposobem, tzn. nie
brać byka za rogi, lecz chytrze go omijać, pójdę znowu okrężną drogą.
Jeśli skok myślowy, który teraz zrobimy, nawiązuje do doświadczenia
pierwszych astronautów, nie oznacza to, że ulegamy panującej modzie. Nie
jest to bowiem przypadek, że zauważamy pewne osobliwości naszego
przeżywania dopiero, gdy znajdziemy się w sytuacji możliwie daleko
odbiegającej od naszej codzienności.
Przed około dziesięciu laty podejrzewano, że piloci pierwszych rakiet
kosmicznych typu Gemini po powrocie z udanego okrążenia Ziemi swoje
obserwacje relacjonują w sposób co najmniej bezkrytyczny. Przejściowo
zastanawiano się nawet nad tym, czy nie ulegli halucynacjom pod wpływem
wrażeń lotu i nienaturalnej sytuacji nieważkości. Zastrzeżenia te brały
się stąd, że astronauci twierdzili, iż widzieli więcej, niż teoretycznie
mogli byli widzieć. Po powrocie opowiadali bowiem o obiektach, statkach i
wielkich pojazdach ciężarowych, które jakoby w czasie lotu rozpoznawali na
powierzchni Ziemi w postaci małych punktów.
Nikt nie chciał im wierzyć. Zdolność rozdzielcza ludzkiego oka wynosi
bowiem w korzystnych warunkach tylko mniej więcej l minutę. A to znaczy,
że przy optymalnym oświetleniu i wykluczeniu – czy też wyrównaniu –
wszelkich błędów załamania możemy z odległości 5 metrów tylko wtedy
rozróżnić dwa oddzielone od siebie punkty, gdy odległość między nimi
wynosi co najmniej 1,5 milimetra. A i wówczas jest to już nadzwyczajny
wyczyn. Wszystkie mniejsze przedmioty i odległości znikają w "ziarnie"
naszej siatkówki, a mianowicie w nazbyt już grubym, aby odbijać obrazy,
"rastrze" czopków, które w miejscu najostrzejszego widzenia są
światłoczułymi elementami siatkówki.
Gdy w świetle tych danych sprawdzano twierdzenia Glenna i jego następców,
okazywało się, że rozmiary rzekomo przez nich widzianych obiektów z
pewnością znajdowały się poniżej wymienionej wartości. Wiadomo, jaka jest
wielkość statków czy pociągów towarowych, astronauci zaś jakoby widzieli
je z orbity na wysokości ponad 150 kilometrów! To całkowicie niemożliwe –
twierdzili eksperci.
Ta rzecz niemożliwa powtarzała się przy następnych lotach. A gdy wobec
tego poddano pilotów badaniom obserwacyjnym umożliwiającym kontrolę ich
zeznań – kazano im m.in. wykrywać pewne sztuczne atrapy na ziemskim
gruncie – okazało się, że mówili prawdę. Zdolność rozdzielcza ich oczu
wydawała się wyraźnie większa aniżeli oczu innych ludzi.
Ale obowiązywało to tylko w czasie, kiedy w warunkach laboratoryjnych
unosili się w stanie nieważkości. Gdy badano ich na stałym lądzie, wyniki
były normalne. Uznano, że musi więc istnieć jakiś czynnik, który działa
tylko w czasie lotu i wskutek którego ostrość widzenia człowieka się
wzmaga. Trudno było wyobrazić sobie, jaki to mógł być czynnik. Zdolność
rozdzielcza siatkówki zależy od jej "rastru", a więc od wielkości czopków
i odstępu między nimi. A one stanowią przecież anatomicznie ustalony
wzorzec. Jaki czynnik mógł to zmienić?
Jakkolwiek zjawisko wydawało się w pierwszej chwili niezwykle tajemnicze,
szybko znaleziono wyjaśnienie, które wydało się prawdopodobne. Wystarczyło
przypomnieć sobie pewne odkrycia fizjologów percepcji, które dawno już
udowodniły, że oko bynajmniej nie działa jak aparat fotograficzny.
Porównanie jest nawet częściowo trafne: otwór przysłony, soczewka i
projekcja obrazu funkcjonują podobnie jak w kamerze. Ale siatkówka już nie
wykazuje żadnego podobieństwa do błony filmowej. A to ujawniło się
nadzwyczaj wyraźnie, gdy udowodniono, że siatkówka działa tylko dopóty,
dopóki znajduje się w ciągłym ruchu.
Podczas gdy w przypadku błony filmowej całkowity bezruch stanowi
nieodzowny warunek powstania ostrych obrazów, siatkówka w tych samych
okolicznościach w ciągu niewielu sekund przerywa swoją funkcję. Ten
całkowicie nieoczekiwany rezultat został udowodniony przez pewne
doświadczenie, w treści swej niewinne, lecz o dramatycznym przebiegu.
Przeprowadzili je okuliści po wykryciu, że oczy nasze wykonują nieustannie
bardzo nieznaczne i prędkie ruchy drżenia – mniej więcej 50 na sekundę.1
My sami nic z tego nie zauważamy. Ruchy są tak prędkie, że nie można ich
dojrzeć bez specjalnej techniki badawczej. Naturalnie natychmiast zadano
sobie pytanie o cel takiego drżenia oczu. Aby to spenetrować, uczeni
posłużyli się charakterystycznym dla rozwiązywania tego rodzaju problemów
"doświadczeniem eliminującym". Przy tej metodzie eliminuje się w jakiś
sposób funkcję, której cel ma zostać wyjaśniony. Gdy się ma szczęście,
można po skutkach tego braku rozeznać, jakie zadanie funkcja pełni w
normalnych warunkach.
Do wyłączenia nadzwyczaj drobnego drżenia oczu posłużono się techniką
równie prostą jak genialną. Na znieczulonej rogówce badanej osoby
umieszczono szkło kontaktowe; do uchwytu wystającego z boku szkła
przymocowano małe, bardzo precyzyjnie oszlifowane lusterko. Drugie oko
zasłonięte. Po zaciemnieniu pomieszczenia doświadczalnego na małe lusterko
rzucono kolorowe przeźrocze. Lusterko odbijało obraz na ekran ustawiony
przed osobą doświadczalną, tak że mogła teraz oglądać przeźrocze.
Schematyczny rysunek układu opisanego w tekście doświadczenia. Do szkła
kontaktowego na znieczulonej rogówce przymocowano maleńkie lusterko,
które rzuca obraz z rzutnika na ekran umieszczony przed okiem i w ten
sposób uczestniczy we wszystkich ruchach oka.
Jak się okazało, miała ona sposobność ujrzenia obrazu tylko przez kilka
sekund. Następnie zameldowała ze zdumieniem, że obraz staje się coraz
bledszy. Minęło pół minuty i w ogóle nic już nie widziała. Oko jej jak
gdyby oślepło. Z chwilą gdy zapalono światło bądź też, co zrobiono
później, pokazano jej przeźrocze bezpośrednio, bez udziału umocowanego
przy oku lusterka, efekt znikł, a oko funkcjonowało normalnie.
Cóż się stało? Analiza wykazała, że pojawił się tu efekt habituacji.
Podobnie jak komórka zmysłu dotyku czy powonienia, czopki i pręciki
siatkówki oczywiście również ulegają zmęczeniu. A ponieważ komórki zmysłu
wzroku są szczególnie wysoko wyspecjalizowane, wydolność ich przy
niezmiennej sytuacji bodźcowej wyczerpuje się niezwykle szybko.2
W opisanym doświadczeniu lusterko, przez szkło kontaktowe mocno związane z
rogówką, naturalnie porusza ciągle rzucanym obrazem tam i z powrotem w
bardzo dokładnej synchronizacji z wszystkimi ruchami gałki ocznej. Tym
samym lusterko znosi efekt drżenia oka. W czasie całego doświadczenia
każdy punkt obrazu pada zawsze dokładnie na tę samą komórkę siatkówki.
Nieuniknionym skutkiem jest, że wszystkie komórki siatkówki trafione
odbiciem w wyniku habituacji zaprzestają swej elektrycznej aktywności.
Prowadzące do nerwu wzrokowego wypustki komórkowe nie otrzymują już
impulsów. Oko jest ślepe tak długo, dopóki nie nastąpi zmiana w układzie
bodźców.
W końcu było wiadomo, czemu służy to zrazu niewytłumaczalne drżenie oczu.
Jest ono kunsztownym trikiem regulacyjnym, dzięki któremu ośrodek nerwowy
mózgu, odpowiedzialny za przekazywanie właściwych rozkazów sterujących do
mięśni ocznych, zapobiega powstawaniu niezmiennego układu bodźców na
siatkówce. Drżenie wystarcza do tego, żeby odbicie na siatkówce tak prędko
przeskakiwało z jednych komórek na drugie, sąsiadujące, że zjawisko
habituacji nie może wystąpić.
Wobec tego dziwna poprawa ostrości widzenia u astronautów polega
prawdopodobnie na tym, że owo drżenie oczu w stanie nieważkości wzrasta –
zarówno jego odchylenie, jak i częstotliwość. Gdy bowiem na orbicie siła
mięśni ocznych, a także wychodzące od mózgu rozkazy sterujące pozostają
nie zmienione, gałka oczna robi się nieważka. A to znaczy, że jej "tarcie"
w oczodole zmniejszyło się o pewną wartość. Większe wychylenia są
równoznaczne z włączeniem większej liczby komórek siatkówki do rejestracji
obrazu rzucanego na dno oka. Najwidoczniej działa to korzystnie na ostrość
widzenia. Nadzwyczaj silną podatność siatkówki na zmęczenie w niezmiennej
sytuacji bodźcowej można jeszcze niezwykle obrazowo udowodnić przez inne
doświadczenie. Jest ono wprawdzie o wiele bardziej nieprzyjemne dla
poddających mu się osób, za to wynik jest cenniejszy, ponieważ
doświadczenie można przeprowadzić przy normalnym świetle dziennym i w
naturalnym otoczeniu. Uczeni poddający się eksperymentowi wstrzykują sobie
wzajemnie nowokainę do mięśni ocznych, a jest to procedura zupełnie
bezpieczna, chociaż bardzo niemiła.
Po zastrzyku mięśnie oczne są przez kilka sekund porażone, gałka oczna
jest więc całkowicie nieruchoma. Także drobne drżenie o częstotliwości
50/s ustaje. Gdy się ponadto głowę osoby badanej umocuje w statywie, w
najkrótszym czasie pojawia się również przejściowa "ślepota"
unieruchomionego oka. W tych naturalnych kulisach zachodzą dramatyczne
zmiany.
To, co się pragnie osiągnąć przez doświadczenie, nie jest przecież
prawdziwym oślepnięciem. W wywołanej sytuacji doświadczalnej te części
siatkówki, które przez dłuższy czas są wytrwale trafiane identycznym
bodźcem, zawieszają tylko swoją funkcję. Nie dotyczy to oczywiście odbić
tego wszystkiego, co się przed okiem porusza. Nawet gdy gałka oczna jest
unieruchomiona, ruch przedmiotów odbijanych powoduje, że odpowiedni obraz
wędruje po siatkówce, a tym samym prowadzi do szybkiej zmiany drażnionych
przy tym komórek zmysłu światła.
Zatem z jasnej mgły – osoba badana w trakcie eksperymentu widzi przecież
tylko to – wyłaniają się nagle, lecz nieustannie, ruchome rzeczy i
postacie: ptak, który raptem przelatuje w polu widzenia, liść poruszany
wiatrem, ręka gestykulująca przed okiem. To wszystko, bardzo trudno
rozpoznawalne, oderwane od swego powiązania i przez nagość pojawiania się
i znikania działa raczej przerażająco aniżeli informująco.
Gdy się teraz wczujemy w sytuację osoby badanej, olśniewa nas nagle
wyobrażenie, w jaki sposób większość posiadaczy oka soczewkowego mogła
widzieć swoje środowisko. A także, jak je widzi większość kręgowców
wyższych. Nie widzą one w ogóle świata. To, co widzą, jest pewnym wyborem
spośród rzeczy, które mają przed oczami. Wyborem dyktowanym z kolei przez
znaną nam już zasadę, aby organizmom przekazywać tylko takie dane świata
zewnętrznego, które mogą mieć znaczenie dla ich biologicznego przetrwania.
Nie wymaga chyba wyjaśnienia, czym z tego punktu widzenia różnią się
rzeczy ruchome od nieruchomych. Selekcja dysponowała miliardami lat do
nauczenia wszystkich żyjących organizmów, że jest wskazane, aby wszystko,
co się we własnym otoczeniu porusza, uważać za potencjalnego wroga bądź
też za potencjalną zdobycz. Aż nadto oczywista staje się więc niezwykła
celowość tego, że oko soczewkowe izoluje rzeczy ruchome od stosunkowo
nieważnego tła nieruchomych kulis.
Koło zamknie się z chwilą, gdy uświadomimy sobie, że to ten rodzaj
"widzenia ruchu" musiał być pierwotnym, początkowym zadaniem oka
soczewkowego, a nie funkcja odbijania urzeczywistniona u człowieka;
podobnie jak we wszystkich innych porównywalnych okolicznościach tutaj
również nazbyt szybko i bezkrytycznie z własnej sytuacji wyciągamy wnioski
o innych istotach żywych. A ponadto spustoszenie sieje tu narzucająca się
analogia do aparatu fotograficznego.
Uczony jest naturalnie także wystawiony na niebezpieczeństwo powtarzania
nieporozumień i przesądów wynikających z bezmyślnego przykładania własnej
miary do wszystkiego, co istnieje. Dlatego owo odkrycie nie odbijającej
funkcji oka soczewkowego, tak niezwykłej i zda się – obcej, jest bardzo
niedawnym osiągnięciem. Nauki przyrodnicze można by opisać jako
działalność, w której człowiek przy użyciu obiektywizujących metod
doświadczalnych usiłuje uwolnić się krok za krokiem od wyhodowanego w nim
przez ewolucję antropocentrycznego poglądu na świat.
Początkiem było stwierdzenie, że fizjologiczne drżenie oczu o
częstotliwości około 50/s obserwuje się tylko w oczach ssaków. Nie
występuje ono ani u ryb, ani u płazów, gadów czy ptaków. Najwidoczniej
zjawisko to jest późnym nabytkiem, a więc wyrazem szczególnie daleko
posuniętej specjalizacji.
Czy z tego faktu wolno nam wyciągać wniosek, że wobec tego przeważająca
większość kręgowców nie używa jeszcze wcale swoich w soczewkę wyposażonych
oczu do odbijania środowiska, a więc do widzenia w naszym potocznym
rozumieniu? Udowodnić tego do tej pory nie potrafimy. Także w tym zakresie
luki naszej wiedzy przekraczają jeszcze znacznie dziedziny już rozpoznane.
Jednakże to, co dotąd jest zbadane i znane, przemawia za takim
przypuszczeniem w sposób przekonywający.
Jeżeli nie "obraz", to co?
Zaczęło się od badań, jakie amerykański fizjolog Lettvin i jego
współpracownicy przeprowadzili w końcu lat sześćdziesiątych nad okiem
żaby. Badacze dysponowali specjalną techniką, która pozwalała im
przedstawić graficznie impulsy elektryczne wychodzące z siatkówki
zwierzęcia, a więc sporządzać tzw. elektroretinogramy. Pokazywali oni
żabom rozmaite wzorce optyczne w zmiennych uszeregowaniach i układach
ruchowych, przy czym obserwowali, jakie odbicia na siatkówce wyzwalają
sygnały elektryczne.
Wynik był całkowicie nieoczekiwany i nadzwyczajnie interesujący. Przede
wszystkim okazało się, że zasada odbijania "punkt za punkt" rzucanego na
siatkówkę obrazu w ogóle nie istnieje, a oczekiwano, że obraz właśnie
dzięki niej jest przekazywany do mózgu. Zupełnie coś innego "oko żaby
opowiada żabiemu mózgowi" (jak brzmiał dosłownie dowcipny tytuł słynnego i
oryginalnego opracowania, które niebawem się ukazało).
Lettvinowi i jego kolegom udało się rozróżnić 5 różnych "klas" meldunków.
Cokolwiek by się na siatkówce żabiego oka odbiło, ono rejestrowało tylko
to, co wchodziło w ciasny gorset owych 5 typów meldunków. Szczególnie
ożywioną elektryczną działalność sygnalizacyjną uczeni odnotowywali na
przykład, gdy w polu widzenia zwierzęcia znajdowała się wyraźna granica
kontrastów jasno – ciemno, bez względu na to, czy była ona ruchoma czy
nie.
Może wolno się domyślać, że w warunkach naturalnych odpowiada temu
zdolność do rozpoznawania horyzontu, linii granicznej między niebem a
ziemią. Jej położenie i przemieszczanie się niewątpliwie odgrywa wybitną
rolę przy wszystkich ruchach. Ale nie jest to nic więcej jak tylko
domniemanie. Na obszarze pozostałych klas meldunków badacze poruszają się
pod tym względem jeszcze bardziej po omacku, pomimo że w każdym
poszczególnym przypadku możliwe są dosyć przekonywające interpretacje.
Istnieją więc pewne grupy komórek w siatkówce żaby, które zaczynają
wysyłać bardzo żywe impulsy elektryczne, z chwilą gdy przez pole widzenia
przemieszcza się w jakimkolwiek kierunku cień określonej wielkości – ale
też tylko wtedy. Inne komórki rejestrują ruchy w formie jeszcze bardziej
oderwanej: w tych przypadkach bowiem rodzaj tego, co się porusza – a więc
wielkość czy zarys obiektu – nie gra żadnej roli, meldowane są tylko
kierunek ruchu i jego prędkość. Najważniejszą dla naszego tematu
obserwacją jest, że gdy nic się nie porusza, a żaba także siedzi
nieruchomo, wówczas panuje całkowita cisza elektryczna w siatkówce
zwierzęcia. Wówczas żaba nic nie widzi.
Dalsze badania dowodzą w zdumiewający sposób tego, że nie jest to ani
niemożność, ani wada, jak nam się zaraz znowu będzie zdawało z naszej
antropocentrycznej perspektywy. Studia wykazują, że ewolucja na tym
szczeblu rozwoju wytworzyła nawet bardzo kosztowne układy regulacyjne
tylko po to, aby właśnie zapewnić takie zjawisko, że siatkówka żaby przy
braku ruchu w polu widzenia żadnych meldunków nie nadaje.
Holenderski uczony Schipperheyn wykrył, że jeśli w trakcie badań głowa
żaby nie zostanie unieruchomiona, wystarczają już same ruchy oddychania
zwierzęcia, aby siatkówka znowu stała się aktywna. Obraz na siatkówce
przesuwa się w rytmie oddychania i ruch ten okazuje się dostateczny dla
natychmiastowego wyzwolenia ponownych sygnałów ze strony światłoczułych
komórek. Schipperheyn odkrył jeszcze więcej: już w 15 sekund później
powraca stan poprzedni. Sygnały na siatkówce znowu gasną, nawet gdy żaba
nadal oddycha.
Szczegółowe badania wykazały, że w siatkówce musi istnieć urządzenie
regulacyjne, które także powtarzające się ruchy okresowe, jak na przykład
oddychanie, interpretuje jako "bezruch" i nie dopuszcza do tego, aby
komórki zmysłów przekazywały je dalej do mózgu. Opłacalność takich
nakładów możemy zrozumieć jedynie przy założeniu, że tutaj istotnie celem
funkcji nie jest odbijanie obiektywnie istniejącego środowiska, lecz
wyizolowane uchwycenie rzeczy ruchomych w obrębie tegoż środowiska.
Przykład ptaków dowodzi tego, że przez długi czas ewolucja na tym
poprzestała. U nich również nie występuje jeszcze owo delikatne drżenie
oczu, które dopiero u ssaków dba o to, aby cała siatkówka w każdej
sytuacji pozostawała bez przerwy aktywna. Co prawda w odniesieniu do
ptaków nie prowadzono podobnie precyzyjnych badań jak te, które
opisaliśmy. Ale ogólnie znane osobliwości w zachowaniu tych zwierząt
pozwalają sądzić, że u nich również funkcja odbijania wciąż jeszcze nie
jest właściwym zadaniem oka.
Kto obserwuje ptaki na wolności albo sam je hoduje i oswaja, wie, że wiele
spośród nich przy "ubezpieczaniu się" zastyga w stanie nieruchomości,
przerywanym bardzo charakterystycznymi raptownymi ruchami głowy. Niektóre
gatunki – szczególnie jaskrawo widać to u pleszek, ale również u kosów i
pliszek – w takiej sytuacji wykonują w odstępach kilku sekund skłony, jak
gdyby dygi. Inne znowu – na przykład kury – reagują wahadłowymi ruchami
głowy. W tych wszystkich przypadkach są to prawdopodobnie reakcje mające
na celu aktywację całej siatkówki w sytuacji alarmowej, przy czym
widocznie gatunki te nie mogą osiągnąć tego celu w inny sposób.
Ale i u człowieka można jeszcze odkryć ślady faktu, że oczy pierwotnie nie
były aparatami odbijania, lecz urządzeniami alarmowymi. Że nie były
narządami służącymi bezstronnemu, jak gdyby neutralnemu pod względem
wartościowania, odtwarzaniu tego, co się przed nimi znajdowało, lecz że
stanowiły optyczne filtry, które przy użyciu wyrafinowanych przełączników
przeliczeniowych, położonych jeszcze wewnątrz siatkówki, musiały dokonywać
preselekcji spośród ofert bodźców optycznych.
Taka placówka cenzury miała przepuszczać tylko to, co ze względu na swą
ruchomość stwarzało konieczność reakcji. Znowu rozpoznajemy tutaj ślad
znanej nam już zasady: "możliwie jak najmniej świata zewnętrznego".
Dodatkowy przekaz wszystkich innych informacji zawartych w obrazie
siatkówki prowadziłby jedynie do zalewu mózgu niepotrzebnymi – z punktu
widzenia biologicznego – danymi. Nie mogły były one już nic więcej wnieść
dla celu funkcji. Zgodne z rzeczywistością postrzeganie "obiektywnego
świata" na tym szczeblu rozwoju nie miało jeszcze żadnego znaczenia dla
szansy przetrwania.
I nas to jeszcze dotyczy
Możemy się sami przekonać, jeśli zechcemy skierować na to naszą uwagę –
zwykle znowu przesłoniętą przez przezwyczajenie – że i nasze siatkówki
doprowadziły do prawdziwej wydolności odbijania właściwie tylko w bardzo
małym zakresie.
Kto pod tym kątem spojrzy na przykład na litery tego tekstu, stwierdzić
musi, że ostro możemy na raz odbić zawsze tylko jedną jedyną literę. Już
najbliższe, położone bezpośrednio z lewej i z prawej, zaczynają się
rozlewać, nie mówiąc o przedmiotach usytuowanych na peryferiach naszego
pola widzenia. W codziennym życiu nieświadomie uciekamy od tego,
nieustannym ruchem oczu każąc punktowi fiksacji wręcz wymacywać
środowisko.
Położony bezpośrednio naprzeciwko źrenicy dołek środkowy (fovea
centralis), a więc ten jedyny obszar siatkówki, który służy naszemu oku do
ostrego odbijania obrazu, ma średnicę liczącą nie więcej jak 0,2
milimetra. Otóż tylko na tym maleńkim wycinku wprawdzie nie wszystkie, ale
większość komórek zmysłu światła połączona jest – każda osobno – z jedną,
jej tylko przyporządkowaną przewodzącą komórką nerwową. Tylko tutaj więc
mieści się ów przekaźnikowy układ "punkt za punkt", o którym zwykle bez
głębszego zastanowienia sądzimy, że rozciąga się na całą siatkówkę. Im
bardziej oddalamy się od tego miejsca, tym większa staje się liczba
światłoczułych komórek, które muszą się dzielić jednym jedynym
przewodzącym włóknem nerwowym. Na skraju siatkówki jest już ponad 100
takich komórek, których sygnały w ten sposób rzucane są "do wspólnego
kotła" za każdym razem, nim opuszczą siatkówkę w kierunku mózgu. Nie
wymaga chyba wyjaśnienia, że takie zespolenie byłoby ze wszech miar
niecelowe, gdyby w grę wchodziło odbijanie. Toteż owe części siatkówki – o
tak ogromnej przewadze pod względem rozprzestrzenienia! – wyspecjalizowane
są w zupełnie innej funkcji. Zadaniem ich jest to, co fizjologowie
nazywają przestrzenną kumulacją bodźców. Łączące "okablowanie" tych
komórek ma ten oczywisty skutek, że przewodzące włókno skupia i kieruje
dalej sumę ich odpowiedzi na bodziec.
A jest to typowe dla układu, w którym największy nacisk położony jest na
bardzo dużą wrażliwość. To zaś z kolei odpowiada pierwotnej funkcji oka
soczewkowego w jego historycznym rozwoju. Ewolucja starała się tutaj o
wyhodowanie nie kamery, lecz optycznej aparatury alarmowej i
orientacyjnej. W jak niewiarygodnym wprost stopniu jej się to udało, tego
dowodzi właśnie światłoczułość owych peryferyjnych połaci siatkówki.
Dokonują one tej sztuki, że możemy przeżywać wejście nawet 20-70 kwantów
świetlnych jako postrzegalne odczucie światła. Wrażliwość ta ponad 10000
razy przekracza sprawność dołka środkowego.
Na najdalszym skraju siatkówki napotykamy także jeszcze w naszym oku
najstarszą funkcję tego narządu zmysłu światła. Kto dobrze obserwuje sam
siebie, ten przy jakiejś okazji może zauważył, że szybkie ruchy na
krawędzi naszego pola widzenia – na przykład czyjś ruch kiwania nogą – w
dziwnie nieprzyjemny sposób nas irytują. Odczuwa się wówczas wyraźnie chęć
odwrócenia się tak, aby móc-lepiej ogarnąć wzrokiem poruszający się
przedmiot.
Temu osobistemu doświadczeniu odpowiada niezwykle ciekawe – szczególnie w
związku z omawianym tematem – naukowe odkrycie. Otóż na samym skraju
siatkówki znajdują się komórki zmysłowe, które już nie wyzwalają żadnych
odczuć optycznych, a tylko odruchowe, a więc bezświadomie występujące
kierowanie spojrzenia w stronę poruszających się przedmiotów. Ta część
siatkówki pozostała więc po dziś dzień tylko narządem alarmowym,
odpowiadającym wyłącznie i swoiście na ruchy. I znowu ogromnie
przekonywająca jest celowość biologiczna tego, że krawędź naszego pola
widzenia, a więc granica, poza którą ze względu na położenie naszych oczu
w czaszce nic już widzieć nie możemy, obsadzona jest przez taki układ.
Zresztą także anatomiczny stan rzeczy jest zgodny z tymi wszystkimi
rozważaniami nad funkcją. Nerwowe partie naszych oczu – siatkówka i nerw
wzrokowy – są wysuniętymi ku powierzchni ciała częściami mózgu, a
mianowicie międzymózgowia. "Pierwotny ośrodek wzrokowy", w którym kończą
się wychodzące od dwóch siatkówek drogi nerwowe i w którym odbywa się
centralne przetwarzanie przekazywanych przez te drogi meldunków, położony
jest we wzgórzu, w potężnym skupisku komórek nerwowych najwyższego piętra
międzymózgowia (zob. il. l po s. 96).3
Innymi słowy: droga wzrokowa kończy się – przynajmniej na razie – w
"archaicznej" części mózgu, która jeszcze wcale nie umożliwia świadomego
przeżywania, a zatem również optycznego postrzegania przedmiotowego
środowiska. Po tak szczegółowych rozważaniach, nie powinno to dziwić. W
trzeciej części książki będziemy mówić o tym, w jaki sposób układ ten po
upływie niezmiernie długiego czasu został wręcz przetworzony w prawdziwy
narząd postrzegania przez późniejszy przybytek kory mózgowej z jej
nadrzędnym – wtórnym – ośrodkiem wzrokowym.
Na zakończenie powinniśmy w tym miejscu przypomnieć sobie jeszcze raz ową
pośrednią i całkowicie nie planowaną drogę, po której już na szczeblu
wegetatywnym informacje o świecie zewnętrznym przedostawały się do
organizmu. Przy omawianiu zjawiska marznięcia okazało się, że takie
wegetatywne przystosowanie nie jest możliwe bez jednoczesnego docierania
do organizmu informacji o stanie i zmianach temperatury świata
zewnętrznego. Wegetatywnej akcji przystosowania do świata zewnętrznego
odpowiada tu więc jak gdyby reakcja w postaci powstawania określonych
informacji we wnętrzu.
Dla zrozumienia szczebli, którymi posługiwała się ewolucja w swoim marszu
naprzód, jest niezwykle ważne, aby stale pamiętać, że owa reakcja w żadnym
wypadku nie była celem zamierzonym przez ewolucję. Celowość tych powiązań
pojawiała się zawsze dopiero wtórnie: nigdy tak, jak gdyby rozwój z góry
celowo podążał w pewnym kierunku, lecz w taki sposób, że samo istnienie
tych powiązań powodowało, iż ewolucja posługiwała się nimi jako szczeblem
do następnych kroków. A to po fakcie nadawało jej cechy celowości.
Zatem udoskonalenie oka jako narządu automatycznego wychwytywania ruchu w
środowisku spowodowało – z przyczyn fizycznych – powstanie obrazu na
tylnej ścianie oka. Nie tylko nie było to zamierzone, ale nie było
chociażby celowe. Na tym etapie rozwoju ewolucja została nawet zmuszona do
wyposażenia siatkówki w nadzwyczaj skomplikowane dodatkowe urządzenia,
które służyły tylko tłumieniu wszystkiego, co w obrazie nie było ruchome.
Mówiąc jeszcze wyraźniej, urządzenia te miały przeszkodzić temu, aby ów
zupełnie mimochodem powstały obraz zakłócał właściwą funkcję siatkówki.
Niemniej obraz istniał i trwał przez setki milionów lat. Aż wreszcie
zaczęła rozwijać się kora mózgowa, która wiedziała, co z nim począć.
Pragnę zwrócić uwagę, że ten całkowicie nie zamierzony obraz na siatkówce
należy w tych warunkach uznać za jedną z przyczyn, które wyzwoliły
powstanie półkul mózgowych. Nie jest tak, że półkule mózgowe wynalazły
widzenie. Raczej jest tak, iż konkretny fakt istnienia odbicia środowiska
na tylnej ścianie oczu, które kiedyś nie służyły wcale widzeniu, tak jak
my je rozumiemy, otwarł ewolucji możliwość rozwinięcia narządu, a
mianowicie kory mózgowej, który już potrafił posłużyć się tym obrazem.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
10. Odziedziczone doświadczenia
Przeżycia za naciśnięciem guzika
Bardzo prosto można obecnie zademonstrować w eksperymencie szczególne
funkcje międzymózgowia (zob. il. 3 po s. 96) w hierarchii centralnego
układu nerwowego. Doświadczalne bodźce elektryczne w tym obszarze mózgu
nie wyzwalają – jak to się dzieje w pozostałych częściach układu
nerwowego, a więc na przykład w szlakach nerwowych, a także w korze
mózgowej – reakcji analogicznych do efektu bodźca, lecz zupełnie coś
innego: złożone, częściowo nawet nadzwyczaj skomplikowane czynności.
Różnica ta jest tak ważna, że muszę się teraz nieco bliżej zająć tymi
doświadczeniami.
Elektroda mózgowa nie jest niczym innym jak drutem cienkim jak włos. Na
całej swej długości jest on pokryty możliwie gładką warstwą izolacyjną, na
przykład powłoką lakieru. Nie dotyczy to tylko ostrego zakończenia, które
pozostaje nie osłonięte. Jest to miejsce, w którym bodziec, a więc słaby
prąd elektryczny, przenosi się z elektrody do tkanki mózgowej.
Gdy przez mały otwór wywiercony w sklepieniu czaszki zwierzęcia
doświadczalnego ostrożnie wsuwa się do tkanki mózgowej tak spreparowany
drucik – a jest to procedura całkowicie bezbolesna, ponieważ mózg jest
narządem niewrażliwym na ból – można nim punkt za punktem elektrycznie
obmacać tkankę nerwową. Za każdym razem, gdy eksperymentator zamyka obwód,
impuls elektryczny trafia w to miejsce mózgu, w którym znajduje się w
danej chwili nagie zakończenie elektrody.
Ponieważ impuls ten jest tak dobrany, że niczym nie różni się od
elektrycznego impulsu nerwowego, podrażnione miejsce mózgu reaguje
"normalnie". Znaczy to, że przekazuje ów impuls po anatomicznie
wyznaczonych drogach, a tym samym wyzwala takie funkcje, do jakich przez
przyrodę to miejsce mózgu zostało przeznaczone.
W mózgu istnieje naturalnie wiele punktów drażnienia, które są "nieme", w
każdym razie podczas doświadczeń tego typu. Są to miejsca, w których
wyzwalane jest na przykład uczucie albo tylko gotowość do jakiejś
określonej aktywności czy też inny wewnętrzny proces, którego nie można
stwierdzić u zwierzęcia doświadczalnego.1 Ale jeśli się trafi w punkt
motoryczny odpowiedzialny za wyzwolenie ruchu, to znaczy w nerw czy też
ośrodek mózgu – natychmiast obserwuje się odpowiedni efekt ruchowy.
Otóż w toku tych eksperymentów przed jakimiś pięćdziesięciu laty badacze
mózgu – a wśród nich fizjolog szwajcarski W.H. Hess, który otrzymał
później, w 1949 r., Nagrodę Nobla – dokonali bardzo dziwnego odkrycia. Do
tej pory zajmowali się głównie elektryczną "inwentaryzacją" kory mózgowej.
Przyzwyczaili się przy tym do tego, że zawsze gdy natrafiali na obszar
ruchowy, obserwowali w ściśle określonej, zwykle bardzo małej grupie
mięśni występowanie efektu ruchowego analogicznego do efektu bodźca.
"Analogiczny do efektu bodźca" oznacza, że przebieg ruchu odpowiadał
dokładnie przebiegowi bodźca: gdy bodziec był słaby, efektem było ledwie
zauważalne drżenie mięśni. Gdy się go stopniowo wzmacniało, natychmiast
wzrastała intensywność wyzwolonego ruchu. Gdy bodziec wyłączano,
odpowiedni mięsień zaraz-się rozluźniał. W krótkim czasie fizjologowie,
posługując się tymi punktami drażnienia, mogli sporządzić dokładną mapę
kory mózgowej. O mapie tej będziemy jeszcze mówili szczegółowo w trzeciej
części tej książki. Dzięki niej mogli z łatwością doprowadzić zwierzę
doświadczalne, na przykład małpę, do tego, aby przymykała prawe bądź lewe
oko, ściskała rękę w pięść czy też unosiła duży palec u lewej nogi.
Badacze stwierdzili, że najwidoczniej każde miejsce w ruchowych obszarach
kory mózgowej jednoznacznie powiązane z pewnym określonym mięśniem i
odpowiedzialne za jego unerwienie. Układ wydawał się nadzwyczaj
przejrzysty i dopuszczał efekty bodźca dające się przewidzieć w sposób
możliwie najprostszy. Można więc doskonale zrozumieć niezwykłe zaskoczenie
kolegów naukowców, gdy okazało się, że efekty drażnienia stawały się coraz
bardziej złożone i długo trwałe, w miarę jak przebijali się elektrodami
przez korę mózgową i trafiali do głębiej położonych części mózgu, aż do
międzymózgowia.
Nie było tam już żadnych efektów analogicznych do efektu bodźca. Rezultat
naciśnięcia guzika powodującego dopływu prądu tam już nie polegał na
stymulacji ściśle określonych partii mięśni. W chwili kiedy obnażone
zakończenie elektrody docierało do tzw. międzymózgowia, każdy bodziec
wywoływał u zwierzęcia doświadczalnego reakcje ogólne. Oczom
eksperymentatorów ukazywały się wtedy złożone przebiegi czynności, często
nadzwyczaj skomplikowane. Przy niezmiennych bodźcach trafiających w to
samo miejsce następowało uruchomienie zrazu jednych, potem innych grup
mięśni, a za każdym razem ruchy były tak dokładnie odmierzone i wzajemnie
zestrojone, że zachowanie zwierzęcia doświadczalnego sprawiało wrażenie
całkowicie naturalne.
Najbardziej znamienny i zdumiewający był właśnie fakt, że owe sztucznie
wyzwolone sposoby zachowania nie tylko wydawały się naturalne, lecz
najwidoczniej w pewnym sensie rzeczywiście były naturalne. Wszystkie były
sensowne i bez wyjątku dobrze znane uczonym z życia tych samych zwierząt w
warunkach naturalnych. Nigdy nie pojawiał się efekt drażnienia, któremu
można by przypisać ową groteskową sztuczność tak charakterystyczną dla
doświadczeń nad półkulami mózgowymi. Jeżeli małpa, zajęta akurat
pożywianiem się, nie przerywając tej czynności nagle przymyka jedno oko
albo podnosi, a następnie opuszcza duży palec u lewej ręki w rytmie, w
jakim eksperymentator naciska guzik, to nawet laik zauważy natychmiast
całą sztuczność takiego zachowania.
Zupełnie inaczej rzecz się ma na kolejnym głębszym poziomie. Jeżeli jakiś
bodziec w międzymózgowiu doprowadza w ogóle do widocznej reakcji – a więc
gdy punkt drażnienia nie jest "niemy" – odpowiedź na bodziec zawsze jest
odpowiednikiem jakiegoś elementu z naturalnego repertuaru zachowań danego
zwierzęcia doświadczalnego. Uczony znający dobrze gatunek, na którym
przeprowadza swoje eksperymenty, orientuje się w każdym przypadku, jakiemu
celowi wyzwolona reakcja służy w naturalnym środowisku zwierzęcia.
Najwięcej doświadczeń tego rodzaju dokonano na kurach. Niemiecki zoolog i
etolog Erich von Holst w latach pięćdziesiątych zupełnie świadomie wybrał
ten gatunek, kiedy sam rozpoczął prace nad drażnieniem mózgu. W
odróżnieniu od kota, który W.R. Hessowi pozwolił na dokonanie jego
pierwszych odkryć, kura jest zwierzęciem wyraźnie społecznym, ściśle
współżyjącym ze swymi współplemieńca-mi. Prymitywniejsza od kota,
dysponuje bardzo ograniczonym i łatwo rozpoznawalnym repertuarem zachowań.
Ułatwia to znacznie ocenę wyników prowadzonych doświadczeń.
Po wciśnięciu przez Holsta odpowiedniego guzika kury zaczynały zajmować
się pielęgnacją upierzenia albo jedzeniem, tokowały lub walczyły między
sobą bądź z wyimaginowanym wrogiem. Przysiadały i zapadały w sen albo też
nagle uciekały z przeraźliwym gdakaniem tak długo, jak długo
eksperymentator trzymał palec na danym przycisku. Wybór któregoś z tych
zachowań zależał wyłącznie od miejsca między-mózgowia, w które wprowadzono
nagie zakończenie elektrody. Kiedy tylko zamykało się obwód prądu, ta sama
scena powtarzała się za każdym razem od nowa.
Niektóre kury żyły wiele lat z kilkoma elektrodami w głowie bez żadnego
uszczerbku dla zdrowia. Obserwacje i zdjęcia filmowe wykazywały przy tym
wyraźnie, że zwierzęta pod wpływem tych elektrycznych manipulacji w ich
mózgach zachowywały się wprawdzie jak roboty, ale nie jak zwykłe automaty.
Chcę przez to powiedzieć, że sztucznie wyzwolone sposoby zachowania wcale
nie były identyczne przy każdym powtórzeniu. Wcale nie biegł za każdym
razem "ten sam film". Przeciwnie, sztucznie uruchomione przebiegi
czynności – jak się okazało – były zdecydowanie zorientowane według
środowiska, w tym sensie więc bezspornie były "plastyczne".
Kogut, u którego wprowadzenie elektrody powoduje z niezawodną
regularnością nastrój bojowy, nie atakuje wściekle i ślepo każdego
martwego przedmiotu. Na zdjęciach filmowych widać bardzo wyraźnie, jak
najpierw mija kilka sekund, w ciągu których w zwierzęciu jak gdyby budzi
się coś w rodzaju "agresywnego nastroju", co zauważyć można po straszeniu
piór i coraz szybszym dreptaniu tu i tam, wynikającym z irytacji. Pod
koniec tego etapu wstępnego kogut coraz gwałtowniej rozgląda się wokoło.
Trudno interpretować to inaczej jak w ten sposób, że szuka obiektu do
wyładowania ogarniającego go gniewu.
Dalsze jego zachowanie zależy od tego, na co natrafia. Wypchaną łasicę
akceptuje szczególnie skwapliwie. Ten odwieczny wróg widocznie pasuje
znakomicie do nastroju zwierzęcia. W ostateczności, ale też tylko wtedy,
kogut z pazurami i ostrogami wskakuje na głowę opiekuna, chociaż normalnie
jest z nim zupełnie oswojony.
Przez naciśnięcie guzika kura, która przed chwilą całkowicie się nasyciła,
może zostać wprowadzona od nowa w "nastrój żerowania"; w swoim zachowaniu
kieruje się wtedy rodzajem pokarmu. Rzuca się łapczywie na miskę ziarna
kukurydzianego, ale zbiera również cierpliwie ziarno rozsypane na stole
doświadczalnym. A je i wówczas, gdy nie ma żadnego pożywienia: w takiej
sytuacji bowiem dziobie małe czarne plamki widoczne na powierzchni
drewnianego stołu, na którym odbywa się doświadczenie.
Wszystko to przedstawia obraz całkowicie przeciwny do tego, który się
obserwuje wtedy, gdy punkty drażnienia znajdują się w korze mózgowej.
Wydaje się zrazu paradoksalne, że wyzwalane tam efekty są tak prymitywne,
tak przejrzyste, wyizolowane i nienaturalne – i że reakcje bywają o tyle
bardziej złożone, skomplikowane, bardziej "sceniczne" i naturalniejsze,
gdy miejsca drażnienia położone są w o wiele starszym, bardziej
"archaicznym" i w porównaniu do półkul mózgowych o tyle prymitywniejszym
międzymózgowiu.
Dopiero w dalszych rozdziałach będziemy mogli wytłumaczyć, dlaczego
zjawisko to nie jest ani trochę paradoksalne i z jakiej przyczyny właśnie
osobliwości drażnienia półkul mózgowych są wyrazem "postępowego"
charakteru tej najmłodszej i najnowocześniejszej części mózgu. Musimy
jednak najpierw dokładniej poznać zasadę działania międzymózgowia, zanim
potrafimy zrozumieć, dlaczego właśnie rozłożenie, "atomizacja" pierwotnie
w sobie zamkniętych przebiegów czynności reprezentuje w procesie rozwoju
mózgu ostatni i ostateczny – jak do tej pory – etap postępu.
Bezpiecznie, ale nieswobodnie
Cechą charakterystyczną funkcji międzymózgowia jest widocznie stan
gotowości wielu naturalnych – zda się – sposobów zachowania. Łatwo to
napisać, ale przecież za takim twierdzeniem kryje się fascynujący problem
filozoficzny, a mówiąc ściślej, problem z dziedziny teorii poznania.
Odkrycie w mózgu tych znajdujących się w pełnym pogotowiu programów
zachowań, dostosowanych optymalnie do naturalnych warunków środowiska,
powiązane jest najgłębiej z naszym rozumieniem świata. Całkowicie
niespodziewanie relatywizuje ono nasze naiwne wyobrażenie o tym, co
nazywamy "rzeczywistością". Za chwilę powiemy więcej na ten temat.
Tymczasem po kolei. Opisane rezultaty doświadczeń Hessa i von Holsta, z
którymi zresztą szły w parze bardzo liczne podobne doświadczenia wielu
uczonych z całego świata, dopuszczają wyłącznie następującą interpretację:
w międzymózgowiu najwyraźniej nie ma – w odróżnieniu od kory mózgowej –
punktów wyjściowych pobudzenia określonych pojedynczych mięśni, występują
natomiast kompleksowe, całkowicie zamknięte w sobie obwody połączeń dróg
nerwowych, które mogą być zawsze pobudzane tylko w postaci reakcji
całościowych, przy czym wzbudzenie określonego programu połączeń powoduje
pojawienie się równie określonego wzorca zachowania.
Dla zobrazowania tego stanu rzeczy podamy bardzo uproszczone porównanie:
kora mózgowa – w każdym razie w swoich obszarach ruchowych – odpowiada jak
gdyby klawiaturze fortepianu. Każdy klawisz można nacisnąć oddzielnie.
Wynikiem bywa wówczas pojedynczy – i w swym wyizolowaniu "bezsensowny"
dźwięk (a więc wyzwolenie ruchu pojedynczego mięśnia). Sens, to znaczy
rozpoznawalna "melodia" (a więc sensowna czynność odnosząca się do
środowiska), powstaje dopiero przez jednoczesne bądź kolejne uruchomienie
wielu rozmaitych klawiszy, przy czym różnorakość kombinacji i wariantów
nie ma granic.
W międzymózgowiu natomiast nie ma tego rodzaju klawiatury składającej się
z poszczególnych klawiszy. Zamiast niej istnieje – by pozostać przy naszym
"muzycznym" porównaniu – jak gdyby określona liczba kaset z taśmami
magnetofonowymi. Zmagazynowane w nich programy są różne dla każdego
gatunku zwierząt. Liczba programów jest stosunkowo ograniczona.
Poszczególnych tonów odtworzyć nie można. Każde naciśnięcie guzika
powoduje odegranie jednego ze zmagazynowanych programów od A do Z.
Jednakże, mimo ograniczonej liczby programów, zestaw ich u każdego gatunku
zwierząt jest taki, że umożliwia osobnikowi spełnienie właściwych dla
gatunku zadań, występujących w jego naturalnym środowisku. Na poziomie
"istoty międzymózgowiowej" zakres tych zadań w zasadzie nie przekracza
takich zachowań, jak spanie, zbieranie pokarmu bądź poszukiwanie zdobyczy,
pielęgnacja ciała i reakcje obronne, dziedzina zachowań seksualnych i
opieka nad potomstwem, z tym, że u poszczególnych gatunków mogą występować
jeszcze dodatkowe funkcje, na przykład u ptaków wędrownych – orientacja.
Ograniczeniu możliwości wyboru pomiędzy rozmaitymi programami odpowiada
zatem ograniczoność zakresu zadań. W tym położeniu tak jeszcze – dosłownie
– przejrzystym bezspornie optymalnym rozwiązaniem zadania jest
przygotowanie prefabrykowanych programów. Największa korzyść polega na
tym, że istota żyjąca ograniczona do międzymózgowiowego bytowania nie może
w zasadzie się pomylić ani popełnić błędu, który by zagrażał jej życiu.
Każdemu zadaniu typowemu dla środowiska takiej istoty odpowiada program
pod względem swej skuteczności sprawdzony przez setki pokoleń
niezliczonych osobników tego samego gatunku i bieżąco udoskonalany przez
selekcję.
Ogólnie nazywamy tego rodzaju wrodzone i gatunkowi właściwe programy
"instynktem". Instynkty są to wrodzone doświadczenia. Doświadczenia
zdobyte nie przez osobnika, któremu służą, lecz przez gatunek, do jakiego
przynależy. Nie ma w tym nic nadprzyrodzonego ani metafizycznego. Wielu z
nas z trudem to rozumie, jesteśmy bowiem pod silnym wpływem przesądu
wyhodowanego przez naszą tradycją duchową, która każe mniemać, jakoby
fizyczny i psychiczny rozwój należało przypisywać dwom całkowicie od
siebie rozdzielonym wymiarom.
Ewolucja rozwijała postać, a więc fizyczne cechy istot żyjących, począwszy
od form wyjściowych poprzez coraz wyższe szczeble, przystosowując je do
coraz bardziej wyspecjalizowanych przestrzeni życiowych. To z pewnością
rzecz cudowna', choć w nie mniejszym stopniu podziw wzbudza fakt, że coraz
bardziej dla nas dzisiaj czytelna współgra mutacji i selekcji wystarczała,
jak się zdaje, aby zrodzić wielorakość istniejących form życia. A wszystko
to odbywało się w sposób całkowicie – w pełni tego słowa – naturalny.
Powinniśmy więc móc rozumieć, że dotyczy to również rozwoju zachowań,
poczynając od najprostszych sposobów reakcji prakomórki, a kończąc na
programach u kur von Holsta. Przecież jest samo przez się zrozumiałe, że
ewolucja w miarę przystosowywania form zewnętrznych musiała jednocześnie
rozwijać przystosowawcze odpowiednie możliwości reakcji. Jedno nie
funkcjonuje bez drugiego. Forma i funkcja są dwiema stronami tego samego
medalu. Na cóż by się ptakowi przydały skrzydła, gdyby nie opanował
jednocześnie zachowania lotnego? Do czego służyć by mogły rakowi szczypce,
gdyby możliwości jego reakcji nie były przystosowane do tego samego
środowiska, na które skierowana jest owa charakterystyczna specjalizacja
budowy jego ciała?
Oba zjawiska, tak jak wszystko w przyrodzie, są niewątpliwie ponad wszelką
miarę cudowne. Mógłbym jeszcze uznać za usprawiedliwioną dyskusję na temat
tego, czy tworzenie się przypadkowych wariantów przez dziedziczne skoki
mutacyjne oraz prowadzona przez nieożywioną i ożywioną przyrodę
systematyczna porządkująca selekcja tych wariantów są istotnie jedynymi
czynnikami, którymi można wytłumaczyć fakt ewolucji; muszę się natomiast
gorąco sprzeciwić rozpowszechnionej skłonności do oddzielania od siebie
dwóch stron tego medalu. Kto akceptuje przystosowanie i dalszy rozwój
budowy ciała przez ewolucję, ten musi uznać te same reguły także w
odniesieniu do rozwoju zachowań.
Może owe psychologiczne trudności, które jak wiadomo tak często
przeszkadzają wyciągnąć właściwe wnioski, będą łatwiejsze do
przezwyciężenia, gdy pojęcie "dziedziczenia doświadczeń" zastąpimy
pojęciem dziedziczenia określonych struktur mózgowych. Już na początku tej
książki, gdy była mowa o pierwszych pierwotnych układach nerwowych w
historii życia, uzasadniłem, dlaczego pewne możliwości reakcji
prymitywnego organizmu, a także ich granice można odczytać bezpośrednio z
kształtu na przykład układu drabinkowego. Taka możliwość chyba nikomu nie
wydaje się niejasna.
Tymczasem z zasady o nic innego nie chodzi również na poziomie
międzymózgowia. Wyniku osiągniętego w eksperymentach von Holsta z kurami
nie można wytłumaczyć inaczej jak tym, że w przypadku udanego
doświadczenia obnażone zakończenie elektrody musiało trafiać za każdym
razem w odgałęzienie jednego z połączeń nerwowych, których wzorzec, czyli
"okablowanie", był identyczny z programem ściśle określonego zachowania.
Mówiąc inaczej: najwidoczniej pewne drogi nerwowe w międzymózgowiu
zwierzęcia tak są ze sobą połączone, że podrażnienie ich uruchamia
automatycznie ściśle określone zachowanie. Jest to jedyny wniosek, jaki
możemy wyciągnąć z identycznych reakcji przy dowolnej liczbie powtórzeń,
identycznych mimo plastyczności w stosunku do środowiska. Anatomiczna
struktura dróg nerwowych stanowi w końcu także tylko szczególny przypadek
specjalizacji budowy ciała.
Dwie metody uczenia się
Owe anatomicznie zmagazynowane w międzymózgowiu programy należy traktować,
jak już mówiliśmy, jako doświadczenia nabyte przez gatunek. Dla
zrozumienia dalszego rozwoju sprawą zasadniczej wagi jest zrozumienie, o
co tutaj chodzi. Gatunek nie jest osobnikiem, stąd proces, który mam na
myśli używając zwrotu "nabywać doświadczeń", nie ma jeszcze aspektu
subiektywnego. Na poziomie rozwoju międzymózgowia działający podmiot
ciągle nie istnieje.
Ale jest to też jedyna różnica pomiędzy potocznym rozumieniem wymienionego
zwrotu a procesem, który w ewolucji doprowadził do tego, że żywe istoty
mają "instynkt", że potrafią zapanować nad sytuacją dzięki wrodzonym
doświadczeniom skrojonym dokładnie ma miarę środowiska, w jakim przyszło
im żyć.
Kiedy tylko młoda jaskółka, której etolodzy po pojawieniu się pierwszych
piór unieruchomili na kilka tygodni skrzydła, zostaje uwolniona,
natychmiast wzlatuje w górę z właściwą tym ptakom elegancją. Potrafi to od
razu, umiejętność ta jest jej wrodzona.2 Od czasu mozolnego i
długotrwałego procesu uczenia się, który pociąga za sobą niewiarygodnie
ciężkie straty, upłynęło już wiele milionów lat. Swego czasu lekcji
nauczyły się pierwsze setki tysięcy pokoleń gadów nadrzewnych. Mówimy
wyraźnie: nie pojedynczy osobnik. Każdy z nich bowiem umarł z tymi samymi
zdolnościami, z którymi wykluł się z jaja, nie dorobił się ich ani trochę
więcej.
Ale w ciągu tego przepływu pokoleń selekcja z oczywistych przyczyn
uprzywilejowywała takie osobniki, których podskoki były szczególnie
dalekie i dobrze sterowane. Ta ich zdolność została "wyselekcjonowana", a
skutkiem tego było, że po nieskończenie długim czasie powstał gadopodobny
praptak – archeopteryks (przy czym oczywiście jego pojawienie się nie
zatrzymało dalszego biegu ewolucji).
Ten proces także nie jest niczym innym jak nabyciem pewnego doświadczenia,
w naszym przykładzie doświadczenia "jak się lata". Czy można w inny sposób
opisać bądź zdefiniować to, co się stało? Różnice w stosunku do tego, co
dzisiaj rozumiemy pod pojęciem nabywania doświadczeń, dotyczą tylko dwóch
punktów, z których jeden jest bez znaczenia, drugi natomiast jest
interesujący i ważny.
Pierwszy polega na różnicy skali czasu, a różnica ta wyraża się wieloma
rzędami wielkości. Istota, która przekroczyła poziom bytowania
międzymózgowiowego, a tym samym stała się zdolna do indywidualnego
zbierania doświadczeń – co nazywamy zwykle uczeniem się – może w pewnych
okolicznościach z jednego, jedynego doświadczenia wyciągnąć w czasie kilku
sekund przystosowawcze wnioski co do swego zachowania w przyszłości.
Gatunek natomiast uczy się w ciągu okres"ów mierzonych w dziesiątkach
tysięcy lat.
Druga różnica sprowadza się do faktu, że uczenie się gatunku jest
bezświadome. Nie ma jeszcze podmiotu, który mógłby uczestniczyć w
przeżywaniu tego procesu, przebiegającego ponadindywidualnie w toku zmian
pokoleniowych. Jednakże brak owego subiektywnego aspektu nie zmienia w
niczym faktu, że procesy zachodzące na dwóch różnych poziomach rozwoju, a
także ich konsekwencje, są z punktu widzenia formalnego identyczne. Byłby
to zatem znowu tylko przesąd wyrosły z porównań, w których jedynym wzorcem
jest sytuacja człowieka, gdybyśmy wniosek, że w samej rzeczy występuje
jakaś różnica, wyciągali tylko z tego, czy proces, który rozumiemy pod
pojęciem "zbierania doświadczeń", przeżywany jest świadomie, czy też
przebiega bez udziału świadomości.
Może ktoś będzie chciał jeszcze dojrzeć trzecią różnicę. W pierwszej
chwili wydaje się bowiem, że mechanizm stanowiący podłoże procesu
zbierania doświadczeń jest inny w każdym z przypadków. Ale wnikliwa
analiza przekona nas, że tak nie jest. Owe przypuszczenia czy wręcz
głębokie przekonanie, że na jednym poziomie w grę wchodzić musi proces
biologiczny, atakujący DNA mutacjami i selekcją, a na drugim,
indywidualnym poziomie występuje zjawisko psychologiczne, jako coś z
gruntu odmiennego – świadczą znowu tylko o naszych uprzedzeniach, które
działają na rzecz zasadniczego rozdziału pomiędzy płaszczyzną "fizyczną" a
"psychiczną".
Rzeczywistość wygląda inaczej. W rzeczywistości bowiem badania
biochemiczne mózgowych przebiegów fizjologicznych, stanowiących podłoże
indywidualnego uczenia się, w ostatnich latach po raz pierwszy dały
uchwytne wyniki. A wyniki te wspierają dodatkowo reprezentowany tutaj
pogląd o zasadniczej identyczności obu procesów.
Od czasu wykrycia kodu genetycznego wiemy, że ewolucja następuje na drodze
zmiany "substancji dziedzicznej" w jądrach żywych komórek, zwanej DNA,
Rezultaty tych zmian są przenoszone do określonych miejsc w komórce (w
plazmie) przez substancję przenośnikową, zwaną przez naukowców RNA. Tam
tworzą się odpowiednie struktury białkowe, budujące i utrzymujące komórkę
w stanie zgodnym z poleceniami danego kodu. Określenia DNA i RNA są po
prostu skrótami szczegółowych nazw chemicznych obu substancji, a z trudnej
do wymówienia pełnej ich nazwy możemy zrezygnować bez szkody dla naszego
tematu.
W zasadzie nie dzieje się chyba nic innego także w przypadku
indywidualnego uczenia się, a więc "nabywania pamięci". Sensacyjne
doświadczenia wykonywane w laboratorium Georgesa Ungara w Houston w
Stanach Zjednoczonych przemawiają ostatnio za tym, że pewne treści
pamięciowe są magazynowane w mózgu w postaci białek złożonych. Te
cząsteczki białka również budowane są przez współdziałanie DNA i RNA.
Niczym skomplikowane klucze umożliwiają one pewne, przelotne albo też
trwałe kontakty pomiędzy poszczególnymi obwodami nerwowymi i dzięki temu
wyzwalają to, co nazywamy "wspomnieniem".
Dokładny opis tego kierunku badań zaprowadziłby nas zbyt daleko.3 Ważny
jest fakt, że naukowe badania nad odpowiednimi mechanizmami dodatkowo
jeszcze wspierają pogląd, iż obie omawiane tutaj sprawności są w swej
istocie identyczne.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
11. Hierarchia od dołu do góry
Progi wyzwalania ustanawiają porządek
Jeżeli – upraszczając sobie sprawę – rozpatrzymy role międzymózgowia jako
magazynu programów zachowania i porównamy ją w świetle tego, co zostało
już powiedziane, z rolą położonego niżej odcinka pnia mózgu, okaże się, że
w zasadzie nie reprezentuje ono nic nowego. Ewolucja powtórzyła na wyższym
poziomie to, co jej się uprzednio na niższym już raz udało.
Przypomnijmy sobie jeszcze, co się dzieje, gdy marzniemy. Na s. 61-67
omawialiśmy szczegółowo liczne i różnorakie funkcje wegetatywne,
przebiegające w całkowicie odmiennych układach narządów – funkcje, które
zaczynają działać, gdy jest nam zimno. Dowiedzieliśmy się, w jaki sposób
one wszystkie – od zwężania się drobnych naczyń krwionośnych i drżenia
mięśni począwszy poprzez powstawanie gęsiej skóry, a na wzmożeniu
działalności tarczycy skończywszy – przyczyniają się do utrzymania
prawidłowej temperatury ciała, każda na swój sposób: bądź przez
zwiększenie wytwarzania ciepła, bądź przez zmniejszenie jego
wypromieniowywania.
Okazało się, że współdziałanie tylu rozmaitych funkcji cząstkowych zakłada
istnienie jakiejś instancji koordynującej. A więc "integracja" wszystkich
pojedynczych funkcji ze względu na wspólny cel wymaga nadrzędnego
sterowania. Za instancje właściwe dla tego sterowania czy też regulacji
uznaliśmy owe ośrodki wegetatywne, których siedlisko Reichardt u swych
pacjentów chorych na porażenie postępujące umiejscowił w dolnym odcinku
pnia mózgu.
Ośrodki te reagują na swoiste bodźce. W przypadku ośrodka regulacji
cieplnej, zwanego przez naukowców "okiem termoregulacji", bodźcem jest
temperatura przepływającej krwi. Z chwilą gdy zaczyna ona odbiegać od
wartości zadanej, ośrodek przeciwnego sterowania uruchamia związane z nim
układy narządów, w tym przypadku więc drobne mięśnie skórne, naczynia
krwionośne, mięśnie szkieletowe i tarczycę. To harmonijnie zestrojone
współdziałanie określiliśmy, zgodnie z terminologią naukową, jako zespół
objawów.
Zatem gdy jesteśmy głodni, zziębnięci, zmęczeni bądź odczuwamy lęk z
jakiegoś powodu w naszym ustroju występują zespoły wegetatywne. Są to
również programy pozostające stale w stanie gotowości w postaci
określonych obwodów nerwowych i aktywowane przez swoiste bodźce wtedy, gdy
pojawia się ta sytuacja, do której opanowania zostały wytworzone. W takim
sensie więc programy zachowań odkryte przez Hessa i von Holsta u zwierząt
doświadczalnych – piętro wyżej, w międzymózgowiu, nie stanowią w zasadzie
nowego wynalazku ewolucji.
Jednakże międzymózgowie reprezentuje w stosunku do leżącego pod nim i
starszego od niego pnia mózgu efekt postępu w rozwoju; istnieje między
nimi pewna bardzo ważna różnica, szczególnie istotna dla naszych rozważań.
Dotyczy ona swoistego bodźca, "klucza" uruchamiającego dany program. Na
poziomie wegetatywnym jest on wyzwalany, jak już mówiliśmy, po prostu w
ten sposób, że każdorazowa potrzeba sama bezpośrednio oddziałuje na
wyzwalający mechanizm programu, a więc na odpowiedni ośrodek wegetatywny.
W przypadku marznięcia tym bodźcem jest spadek temperatury krwi o jakąś
niewielką wartość. Przy regulacji bilansu wodnego – odchylenie fizycznego
i chemicznego składu osocza krwi od biologicznie ustalonej wartości
zadanej. Przy nadzorze nad zapotrzebowaniem organizmu na kalorie, czyli
nad bilansem pokarmowym, bodźcem kluczowym jest spadek podstawowych źródeł
energii we krwi, to jest cukru itd.
Na poziomie międzymózgowia jest inaczej. Czynnikiem wyzwalającym nie jest
tu sama potrzeba, lecz pewien sygnał. Już nie bodziec – w sensie
bezpośredniej ingerencji środowiska w organizm – lecz sam w sobie pod
względem biologicznym obojętny nosiciel informacji o znaczeniu mniej lub
bardziej dowolnym, jak gdyby ustalonym przez konwencję.
Tutaj, na poziomie międzymózgowia, po raz pierwszy stosunek pomiędzy
organizmem a środowiskiem nie ma już charakteru czysto fizycznego i
chemicznego. Stosunek ten po raz pierwszy wznosi się ponad kategorie
przyczyny i skutku, urasta do rangi pewnego systemu komunikacji
przekazywanego przez znaki, a więc przez układy bodźców, których znaczenie
nie jest z góry i jednoznacznie ustalone przyczynowym oddziaływaniem, lecz
przekazane niejako historycznie w toku procesu ewolucji.
Niebywale wprost konsekwencje tego oderwania się od pierwotnie czysto
przyczynowego stosunku do środowiska ujawniają się w całej swej okazałości
dopiero na ostatnim etapie rozwoju mózgu, kiedy wykształciły się półkule
mózgowe. Trzeba wiedzieć, że nastąpiło ono już przy przejściu od
wegetatywnego do kolejnego, wyższego poziomu programów zachowań. W
najbliższym rozdziale zobaczymy na podstawie kilku konkretnych przykładów,
jak na tym poziomie wyglądają owe układy bodźców, a zatem owe czynniki
wyzwalające. Przedtem jednak potrzebne jest jeszcze kilka uwag o rodzaju
stosunku pomiędzy wyższym a niższym poziomem czynnościowym.
Zmagazynowane w międzymózgowiu programy zachowań zależne są w sposób dosyć
skomplikowany od funkcji niżej od nich położonych programów wegetatywnych.
Natrafiamy tu więc po raz pierwszy na wspomniany już na początku fakt, że
hierarchia różnych części mózgu nie jest całkowicie jednoznacznie
ustalona. Otóż właśnie nie jest tak, jak by się zdawać mogło – że młodsza,
tzn. w swojej funkcji wyżej rozwinięta część zawsze wykazuje
nieograniczoną przewagę nad starszymi, bardziej archaicznymi strukturami.
Gdyby tak istotnie było, świat wyglądałby inaczej. W gruncie rzeczy chodzi
o sprawy dobrze znane każdemu, ale tak ważne dla zrozumienia całości, że
omówimy je raz jeszcze na podstawie kilku przykładach.
Przede wszystkim nie ulega wątpliwości, że każdy ośrodek między-mózgowia
jest uzależniony od każdego ośrodka wegetatywnego, skoro ten musi
właściwie wykonać swoje zadanie, aby tamten mógł w ogóle zacząć
funkcjonować. Mówiąc prościej i konkretniej: jeżeli – z jakichkolwiek
przyczyn – niesprawnie działa regulacja bilansu kalorycznego, wyzwolenie
hierarchicznie nadrzędnych programów zachowania bywa stopniowo coraz
bardziej zagrożone, a wreszcie staje się niemożliwe. Jeszcze prościej:
podczas głodu i przy wzrastającym niedożywieniu reakcje tokowania i obrony
zanikają.
Jednakże nie powinno się tej zależności piętra wyższego od niższego
wyobrażać sobie jako aż tak banalnej, jak by zdawało się wskazywać to
świadome uproszczenie. Naturalnie akcja na wyższym poziomie zależy od
tego, czy ośrodki na poziomie niższym w ogóle stworzyły elementarne
założenia dla jakiejkolwiek akcji, a więc – w odniesieniu do powyższego
przykładu – czy udostępniły niezbędne zapasy energii. Nie wymaga chyba
uzasadnienia, że wegetatywne funkcje elementarne stanowią konieczne
podłoże wszystkich nadrzędnych procesów życiowych.
Właśnie z tego najzwyklejszego powodu powstanie wegetatywnego pnia mózgu
wyprzedziło w ewolucji rozwój międzymózgowia. Jedno jest założeniem i
warunkiem drugiego. Do końca wszechczasów międzymózgowie będzie mogło
pełnić swoje zadanie tylko o tyle, o ile pień mózgu będzie wykonywał swoje
obowiązki. Ten zupełnie zwyczajny stan rzeczy jest przyczyną tego, że w
toku długiej historii rozwoju mózgu "skamieniałości" musiały pozostać przy
życiu; przyczyną tego, że mózg nasz, którego poszczególne, zależne od
siebie części pochodzą z zupełnie różnych epok historii Ziemi, jest
narzędziem, w którego skład wchodzą także anachroniczne elementy. Będziemy
się jeszcze szczegółowo zajmowali skutkami tej dziwnej sytuacji.
Zależność górnych instancji mózgu od dolnych nie sprowadza się tylko do
tej grubo ciosanej formy. Istnieją o wiele subtelniejsze warianty o bardzo
dużym znaczeniu. Najważniejszym z nich jest zjawisko wewnętrznej
gotowości, mówiąc naukowo: sterowania progowego w celu wyzwolenia
określonych sposobów zachowania. Przyjrzymy się temu dokładniej na
przykładzie dziedziny zachowań seksualnych.
Holst potrafił u swoich kogutów doświadczalnych wyzwalać z dużą®
regularnością z określonego miejsca międzymózgowia przebiegi ruchowe,
które zupełnie jednoznacznie stanowią składnik charakterystycznego dla
tego gatunku zachowania tokowego. Przy każdym naciśnięciu guzika koguty
zaczynały się puszyć, wydawały typowe, skrzeczące i gdaczące dźwięki,
którymi zwykle na podwórku sygnalizują kurze, że są w nastroju godowym.
Następnie dreptały zataczając koło, a rozkładały przy tym dośrodkowe
skrzydło tak szeroko, że jego czubek w końcu ciągnął się po blacie stołu.
Normalnie kogut zatacza taką "tokową spiralę" wokół kury, do której się
zaleca. Ale podczas tego doświadczenia kury w zasięgu wzroku nie było.
Jaki właściwie czynnik zdolny jest wyzwolić w normalnych warunkach
program, który Holst w swych eksperymentach uruchamiał przez zadziałanie
prądem elektrycznym? Pozornie oczywista odpowiedź brzmi: widok kury.
Niestety, wiadomo z całą pewnością, że jest ona błędna, a to z
przynajmniej dwóch powodów. Poznanie ich okaże się nadzwyczaj pouczające.
Przede wszystkim, uważając widok kury za czynnik wyzwalający, znowu dajemy
dowód upartej naiwności – wciąż jesteśmy skłonni patrzeć przez własne
okulary na wszystko, co dzieje się w ożywionej przyrodzie. W poprzednim
rozdziale mówiliśmy w innym kontekście o prawdzie, która wydać się może
dziwna tylko komuś, kto jak my jest ogarnięty antropocentrycznymi
urojeniami, a mianowicie o tym, że widzenie dla większości posiadaczy
oczu, także pośród zwierząt wyższych, znaczy coś zupełnie innego aniżeli
dla nas. Teraz nie wolno nam w żadnym razie o tym zapomnieć.
To, co przeżywa kogut, nie ma na pewno prawie nic wspólnego z widokiem
kury. Tym, co kogut "widzi", gdy kura pojawia się w jego polu widzenia, a
także innymi, podobnymi sprawami będziemy się zajmować w jednym z
kolejnych rozdziałów; spróbujemy wówczas także rozwikłać problem,
sprowadzający się do pytania, co oznacza "świat" dla "istoty
międzymózgowiowej" i jak jest on przeżywany z poziomu międzymózgowia.1
Odbicie kury, jakkolwiek byłoby nawet uformowane stosownie do kogucich
potrzeb, nie może w żadnym razie stanowić jedynego skutecznego czynnika
wyzwalającego zachowanie tokowe. Każdy, kto chociaż raz w życiu widział
podwórko dla kur, powinien to wiedzieć. Regułą jest bowiem sytuacja wręcz
odwrotna – kury i koguty z największym spokojem dziobią obok siebie w
ziemi i poszukują pokarmu, nie okazując sobie najmniejszego
zainteresowania seksualnego.
Co więc odgrywa rolę czynnika wyzwalającego? Powiedzmy krótko: jest to
wprawdzie kura – lub to, co kogut z kury postrzega – ale tylko w pewnych
warunkach. Najważniejszym z nich jest wewnętrzna gotowość koguta do
reagowania na seksualne sygnały. Istnieje coś w rodzaju wewnętrznego
progu, który musi zostać przezwyciężony, jeżeli seksualny program zachowań
międzymózgowia ma się włączyć.
To zjawisko progu dotyczy również wszystkich innych programów zachowań, a
także znacznie szerszej dziedziny wielu innych procesów biologicznych.
Próg może być wysoki. Wówczas dla uruchomienia odpowiedniego programu
potrzebny jest szczególnie silny bodziec wyzwalający. W skrajnym przypadku
wyzwolenie bywa nawet niemożliwe. Próg może być także bardzo obniżony.
Wtedy do wyzwolenia wystarczą drobne bodźce zewnętrzne. W przypadku takiej
skrajności program może nawet zostać uruchomiony spontanicznie jako tzw.
praca na jałowym biegu, bez odpowiedniego bodźca, a w pewnych
okolicznościach nawet w całkowicie nieodpowiedniej sytuacji środowiskowej.
Aby docenić nadzwyczajną celowość tej biologicznej zasady, wystarczy sobie
wyobrazić, co by się działo, gdyby nie istniały tego rodzaju progi
podlegające regulacji. Rezultatem byłby funkcjonalny chaos. Programy
zachowań, które w ogóle w osobniku znajdują się w stanie gotowości,
mogłyby bowiem w zasadzie ruszyć w każdej chwili i wszystkie naraz. Progi,
które ewolucja położyła przed wyzwalaniem rozmaitych wzorców zachowań, nie
dopuszczają, aby to nastąpiło. Możność regulowania ich pozwala zestroić
rozmaite programy w sensie zmiennych priorytetów, a więc dopuszcza
przystosowanie do zmiennych wymagań środowiska, a tym samym – ustanowienie
porządku.
Zabezpieczenie "od dołu"
Ale kto wprowadza ten porządek? Kto reguluje progi? Pytanie to doprowadza
nas znowu do szczególnej formy zależności instancji wyższej,
reprezentowanej przez międzymózgowie, od niższej. Odpowiedź brzmi:
regulacja progów, a tym samym decyzja o względnej podatności na wyzwolenie
rozmaitych repertuarów zachowań, następuje także w wegetatywnych ośrodkach
pnia mózgu.
Te relacje są stosunkowo przejrzyste w przypadku zachowania pokarmowego.
Rozumiemy natychmiast, że pogorszenie się bilansu energetycznego – stanu
odżywienia – powoduje nie tylko to, że odpowiedni ośrodek wegetatywny
mobilizuje zmagazynowane jeszcze w tkankach ustroju (w tkance tłuszczowej,
mięśniach i wątrobie) rezerwy energii. Jednocześnie bowiem następuje
obniżenie progów wyzwalania gotowych programów zachowań w międzymózgowiu,
które służą poszukiwaniu pokarmów, łowieniu zdobyczy czy też innym
właściwym gatunkowi metodom zdobywania nowych zapasów energii, a więc
pokarmu.
Ponieważ okoliczności są w tym przypadku stosunkowo proste, łatwo
wytłumaczyć na przykładzie zachowania pokarmowego, w jaki sposób – dzięki
regulowaniu wyzwalania przez progi – powstają także priorytety dla działań
na poziomie międzymózgowia. Program zachowania, którego próg w danym
momencie jest szczególnie niski, z reguły uzyska pierwszeństwo nad
wszystkimi innymi programami. W praktyce znaczy to, że przy ostrym
niedoborze kalorii wszystkie wzorce zachowań, które mogą się przyczynić do
usunięcia tego stanu, uaktywniają się już przy najmniejszej podniecie,
podczas gdy jednocześnie wszystkie inne możliwości pozostają nie
wykorzystane.
Gdy potem rezerwy organizmu uzupełniają się, co jest nieuchronnym, ale też
pożądanym skutkiem owego skoncentrowania się na tym jedynym obszarze
energetycznym, następuje "nasycenie". A znaczy to tylko, że progi
zachowania pokarmowego są maksymalnie podniesione, co z kolei uwalnia
znowu możliwość wyzwalania innych programów. Nietrudno zrozumieć, że ten
rodzaj regulacji jak gdyby przesądza o czynności międzymózgowia.
Biologiczny sens tego regulacyjnego powiązania, czyli obwodu
regulacyjnego, jest oczywisty. W sposób możliwie prosty i niezawodny
gwarantuje, że wyższe ośrodki sterujące aktywnością organizmu nie mogą ani
przez chwilę "przeoczyć" żadnej z elementarnych potrzeb biologicznych, od
których zależy byt osobnika. Owa od dołu, od poziomu wegetatywnego
działająca regulacja progów, których wysokość decyduje o podatności na
wyzwalanie programów zakodowanych w międzymózgowiu, nie dopuszcza do tego,
aby ta wyższa część mózgu podcinała biologiczną gałąź, która ją niesie.
Nie hamowana niczym stała aktywność ruchowa o charakterze seksualnym czy
też agresywnym, która by występowała również w stanie rozpoczynającego się
niedoboru kalorycznego, musiałaby niechybnie doprowadzić do całkowitego
wyczerpania, a w skrajnym przypadku nawet do śmierci. Fakt, że ośrodki
wegetatywne dzierżą wodze i dzięki temu sterują na górnym piętrze
podatnością na wyzwalanie rozmaitych programów zachowań, nie dopuszcza do
przekroczenia ram tego, czego wolno się domagać od biologicznej
egzystencji. Jak długo rządzi głód, panuje on całkowicie nad daną istotą.
W takim stanie progi dla pozostałych możliwości zachowań są tak
podwyższone, że cała aktywność koncentruje się na jednym celu: na
dostarczaniu pokarmów.
Można uwypuklić pewien bardzo istotny punkt owego stanu rzeczy mówiąc, że
pełnione przez progi funkcje sterowania i zestrajania ustalają obszar
swobody działania dla wszystkich czynności nadrzędnego ośrodka. Wolność
międzymózgowia nie jest absolutna. Ewolucja dosłownie wzniosła progi przed
jego działaniem, a stała zmienność ich wysokości stwarza dane z góry i
wciąż się zmieniające priorytety na nadrzędnym poziomie akcji.
Jest to rzecz niezwykle ważna. Swoisty charakter owej zależności każdej z
wyższych części mózgu od niższej stanowi w ogóle podłoże do zrozumienia
wszelkich funkcji tego narządu. Zależność tę odnajdziemy znowu przy
następnym kroku, to jest we wzajemnym stosunku międzymózgowia i kory
mózgowej. Półkule mózgowe także nie są suwerenne. Opisana tutaj
prawidłowość zaznacza się – w odmiennej formie – aż do najwyższej
instancji. Wiedza ta okaże się założeniem potrzebnym do zrozumienia
charakterystycznych osobliwości psychiki ludzkiej, które bez tego byłyby
niezrozumiałe.2
Światło stanowi więź ze środowiskiem
Na zakończenie tego rozdziału musimy jeszcze odpowiedzieć na pytanie, jaki
to mechanizm ustanawia od dołu wysokość progu wyzwalania seksualnych
zachowań. Gotowość do odżywiania się była regulowana u opisywanego wyżej
koguta wahaniami zawartości cukru we krwi. A jaki czynnik steruje jego
gotowością do seksualnego interesowania się dziobiącą przy nim kurą?
Odpowiedź zna każdy, kto uważnie słuchał na lekcji biologii: czynnikiem
tym są określone hormony, zwane hormonami płciowymi właśnie dlatego, że
swoiście doprowadzają – nie tylko u ptaków kurowatych – do obniżenia progu
seksualnego zachowania. Fakt jest więc znany. Ale kryje się za nim o wiele
mniej znane powiązanie, które musimy jeszcze rozważyć przed zamknięciem
tego tematu.
Nie ma wątpliwości, że bezpośrednie sprzężenie – poprzez zawartość cukru
we krwi – gotowości koguta do pożywiania się w danym momencie z jego
aktualnymi rezerwami energii, jest rozwiązaniem możliwie najbardziej
celowym. A jak to wygląda w przypadku hormonu płciowego? Jakie obiektywne
potrzeby bądź jakie biologiczne konieczności odzwierciedlają wahania tego
hormonu? A może występują one czysto przypadkowo, bez żadnej celowości?
Przy rozmyślaniach nad tym zagadnieniem trzeba całkowicie wykluczyć
seksualne zachowanie się człowieka. Dziedzina ta jest u nas tak silnie
nadbudowana i napiętnowana niebiologicznymi, szczególnie cywilizacyjnymi i
kulturowymi wpływami, a także czynnikami racjonalnymi – na przykład
planowaniem rodziny – że na tym tle nieomal nikną jej swoiste cechy
biologiczne.
Gdy się natomiast obserwuje to zjawisko w świecie zwierząt, nie sposób nie
zauważyć, że wahania hormonów wyzwalających okresy tokowania czy rui są
sprzężone, podobnie jak w przypadku cukru we krwi, z wahaniami
biologicznej, dla danej dziedziny nadzwyczaj ważnej wielkości. Nie
znajduje się ona wprawdzie w samym organizmie, lecz w świecie zewnętrznym.
A jest nią wahanie się warunków klimatycznych w zależności od pór roku.
W wyniku wahań hormonalnych jedyny okres, w którym możliwe jest poczęcie,
ograniczony jest u wszystkich żyjących na wolności zwierząt do ściśle
wyznaczonego terminu związanego z porą roku. Gdy się temu bliżej
przypatrzyć u poszczególnych gatunków, okazuje się, że narodziny młodych
przypadają w takiej porze roku, jaka stwarza im możliwie najdłużej
korzystne warunki środowiska.
Szczególnie ciekawe są te przypadki, kiedy okres rui przypada na późne
lato – jak u prawie wszystkich wielkich ssaków żyjących na swobodzie.
Nikt, kto zna porządek kalendarzowy i potrafi nim operować, nie mógłby
ustalić korzystniejszego terminu. U gatunków tych bowiem okresy ciąży
trwają akurat tyle, że młode przychodzą na świat w ciągu najbliższej
wiosny. Skąd bierze się takie "przewidywanie"?
Ani sarna, ani jeleń nie mają pojęcia o ścisłej periodyczności
występowania pór roku, która jest spowodowana astronomiczną sytuacją
naszej planety. I tutaj znowu osobnik korzysta z doświadczenia, którego
sam nie nabył i sam w ogóle nabyć nie mógł. Mamy tu ponownie do czynienia
z bezświadomym doświadczeniem wrodzonym.
Ale skąd właściwy ośrodek wegetatywny wie, kiedy nadchodzi pora, w której
należy spowodować wydzielanie się hormonów płciowych do obiegu krwi? Jaki
miernik czasu informuje go o odpowiednim terminie? Odpowiedź na to pytanie
jest dzisiaj również znana. Według tego, co nam wiadomo, jest nim czas
trwania światła dziennego.
Znowu nie sposób nie docenić, jak bardzo celowe jest sprzężenie właśnie z
tą wielkością środowiska. Powiązanie z określonymi temperaturami
granicznymi byłoby nieporównywalnie bardziej ryzykowne, choćby ze względu
na nieobliczalne wahania klimatyczne. Długa ciepła jesień albo też,
przeciwnie, przedwczesne chłody pod koniec lata mogłyby poważnie zagrozić
całemu planowi terminów. Jedyna wielkość, która w związku ze zmianą pór
roku zmienia się rzeczywiście ściśle okresowo, to długość dnia.
Ktoś zapyta, czy owo ubywanie jasności dnia w jesieni, które w naszym
świadomym przeżywaniu postępuje tak wolno i wyraża się absolutną wartością
zaledwie kilku minut na tydzień, może rzeczywiście stanowić przydatny
biologicznie miernik czasu. Jednakże udowodniono doświadczalnie, że nawet
zwierzęta niższe oraz rośliny potrafią mierzyć trwanie dnia z dokładnością
do kilku minut – albo też, w niektórych przypadkach, długość trwania
nocnych ciemności. Nie znamy wprawdzie do tej pory mechanizmu zegarowego,
który tu funkcjonuje jako wskaźnik czasu. Przypuszcza się, że w grę
wchodzą molekularne procesy w jądrze komórki. Jednakże co do istnienia
samego faktu nie ma żadnych wątpliwości.
Najważniejszym chyba odkryciem, jakie wynika z omawianych tu powiązań,
jest to, że funkcja ośrodków wegetatywnych najwyraźniej nie ogranicza się
tylko do wytwarzania i utrzymywania biologicznego porządku we wnętrzu
organizmu. Jeśli chodzi o nasz przykład – a podobnych przypadków jest
jeszcze bardzo wiele – działalność ośrodka wegetatywnego prowadzi ponadto
do włączenia organizmu do świata zewnętrznego.
A jest to bardzo ważne odkrycie, właściwie całkowicie niespodziewane dla
nas, którzy tkwimy w naiwnych wyobrażeniach. Trzeba dobrze zrozumieć jego
znaczenie: mózg włącza istotę żyjącą w świat zewnętrzny nie tylko przez
to, że otwiera jej możliwość działania w zewnętrznym świecie i wobec
niego. A już z pewnością nie jest tak, aby mózg udostępniał tę możliwość
istocie, która wobec swego środowiska byłaby absolutnie wolna i
samodzielna.
Znacznie wcześniej, już setki milionów lat, zanim taka możliwość stała się
w ogóle do pomyślenia, ten sam mózg w pierwszych zaczątkach swego rozwoju
uczynił coś zupełnie innego, co po wsze czasy stało się nieodwołalne. Na
swym najniższym, wegetatywnym szczeblu raz na zawsze zadbał o to, aby
usamodzielniając się, osobnik nie oderwał się całkowicie od środowiska.
Podobnie jak rośliny swymi korzeniami, tak każdy organizm wyższy związany
jest od tej pory nierozerwalnie ze swym środowiskiem przez wegetatywne
ośrodki pnia mózgu konkretnie i fizycznie, właśnie – "wegetatywnie".
Więzią jest w naszym przykładzie – a także w wielu innych jeszcze
przypadkach3 – światło. Przenosi ono rytm pór roku ze świata zewnętrznego
na organizm, poddając go częstości tego rytmu. Narządem odbiorczym jest
przy tym – jakże mogłoby być inaczej – oko. Czyż nie jest to znowu dowód
wspierający twierdzenie, że oczy pierwotnie nie miały nic wspólnego z tym,
co nazywamy widzeniem?
Na zupełnie innych biologicznych obszarach natrafiamy także na przykłady
owej funkcji światła wiążącej organizm z jego środowiskiem jeszcze grubo
poniżej poziomu świadomości. A ponieważ ustanowiona przez najniższe
ośrodki zależność od fundamentalnych warunków ramowych obowiązuje aż do
najwyższej instancji, a zatem obejmuje również półkule mózgowe – owa
wegetatywna, roślinna więź ze środowiskiem dotyczy także nas.
W czasie ostatniej wojny u niemieckich żołnierzy stacjonujących w bazach w
pobliżu bieguna północnego lekarze stwierdzali zaburzenia bilansu wodnego
i przemiany cukrów. Odchylenia od normy były nieszkodliwe i znikały
niebawem po powrocie do kraju. Niemniej niektórzy spośród pacjentów w
czasie trwania zaburzeń skarżyli się na wyczerpanie, nastrój zniechęcenia
i brak apetytu.
Powzięto wtedy podejrzenie, że winę ponosi oddziaływanie niezwykłego rytmu
jasności i ciemności, charakterystycznego dla tych wysokich północnych
szerokości geograficznych. Za tymi podówczas bardzo jeszcze spekulatywnymi
przypuszczeniami przemawiało i to, że objawy powtarzały się najczęściej w
ciągu długich nocy polarnych. Ale dowodu żadnego nie było.
Dopiero później okuliści, do których doszły wieści o tych obserwacjach,
wpadli na pomysł, aby poszukiwać podobnych zaburzeń przemiany materii u
niewidomych. Poszukiwania te dały istotnie pozytywny rezultat, aczkolwiek
nie we wszystkich przypadkach. Prawdopodobnie niewidomi z biegiem czasu
rozwijają inne możliwości przystosowania się do normalnego rytmu zmian
jasności i mroku. W każdym razie i te badania świadczyły o tym, że oczy
nasze, oprócz funkcji narządu wzrokowego, spełniają jeszcze ciągle zadania
wegetatywne jako odbiorniki światła.
Ostatecznego i uchwytnego dowodu dostarczyły wreszcie anatomiczne badania
ludzkiego mózgu pod mikroskopem. Okazało się bowiem, że wcale nie
wszystkie włókna nerwowe wychodzące z siatkówki naszego oka biegną do
owego pola kory mózgowej, które określa się jako korę wzrokową, ponieważ
tam następuje opracowanie sygnałów siatkówki do optycznego postrzegania.
Niewielka ich część kończy się już w międzymózgowiu.
W miejscu końcowym tych włókien znajduje się małe skupienie komórek
nerwowych (badacze mózgu nazywają je jądrem); zbierają one przybywające
tutaj z siatkówki meldunki, opracowują je w jakiś do tej pory nie znany
sposób, a następnie przekazują – co jest bardzo znamienne – do przysadki,
sterującej wszystkimi hormonalnymi gruczołami naszego ciała, oraz do
określonych ośrodków wegetatywnych i innych miejsc międzymózgowia i pnia
mózgu, o których funkcji obecnie nic nie wiemy. Do tej pory nie odkryto
jeszcze, o jakie meldunki siatkówki tu chodzi. Ale to, że sygnały te nie
mają nic wspólnego z widzeniem, wynika z całą pewnością chociażby z
położeniem stacji końcowej w międzymózgowiu.
I nasze oczy nie są więc przeznaczone tylko do widzenia. One również
spełniają oprócz tego pewne zadanie znacznie bardziej elementarne i
archaiczne. W jakiś do tej pory jeszcze zupełnie dla nas niezrozumiały
sposób wiążą one za pomocą światła nasze ciało z jego środowiskiem. Nie
wiemy, w jakim celu, i prawie nie wiemy, w jaki sposób. Ale niekiedy
odczuwamy tę więź wyraźnie i całkowicie fizycznie. Chociażby wówczas, gdy
w niespodziewanie słoneczny dzień nagle ogania nas uczucie szczęścia, dla
którego nie ma żadnego psychologicznego wytłumaczenia.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
12. Świat mieści się w mózgu
Odbicie wyprzedza oryginał
Podobnie jak ośrodki pnia mózgu połączyły funkcje wegetatywne w jednolite
zespoły służące zaspokojeniu elementarnych potrzeb biologicznych, tak samo
ośrodki międzymózgowia koordynują określone czynności ruchowe organizmu.
Wychodząc zapewne od najprostszych zaczątków udało się ewolucji rozwinąć i
zmagazynować w tej nowej części mózgu szereg stereotypowych programów
zachowań, dzięki którym osobnik może rutynowo dawać sobie radę ze
stawianymi mu przez środowisko wciąż nowymi zadaniami.
Postęp, jaki reprezentowała ta nowa możliwość, można opisać w rozmaitych
aspektach. Na poziomie wegetatywnym każdy bodziec był jeszcze równoznaczny
z ingerencją środowiska w organizm. Rozgrywka pomiędzy organizmem dbałym o
swą samodzielność a środowiskiem, od którego mimo wszystko pozostawał
uzależniony pod względem określonych potrzeb życiowych, toczyła się na
powierzchni ciała. Przebiegała jeszcze wciąż w formie bezpośredniej,
fizycznej wprost konfrontacji. Na poziomie miedzymózgowia zmieniło się to
w sposób zasadniczy. Prawdopodobnie zaważył tutaj fakt, że światło prawie
całkowicie utraciło dla zwierząt swoje pierwotne znaczenie źródła energii.
Wynikła stąd, jak już mówiliśmy, szansa odwrócenia się od procesów
biologicznych powodowanych przez światło w samym organizmie i skierowania
uwagi na analizę źródeł wysyłających lub odbijających światło. Skutkiem
było powolne powstanie optycznego zmysłu zdalnego.
Z czasem przyłączył się do niego zdalny zmysł akustyczny. Dzięki niemu
skórny zmysł dotyku rejestruje już nie tylko bezpośrednie dotykanie przez
obiekt trafiający na powierzchnię ciała. Pulsacje ciśnienia rozchodzące
się w atmosferze – albo pod wodą – przenoszą również ślady wydarzeń
odległych w przestrzeni. Narząd Cortiego w uchu wewnętrznym jest późnym
potomkiem skóry, który wyspecjalizował się w odbieraniu tych sygnałów.
Zanim doszło do tych zmian organizm również pozostawał w kontakcie ze
światem zewnętrznym (dzięki bodźcom pierwotnym), ale ten odbierany był
jako ingerencja. Był albo czynnikiem szkodliwym, na który należało
reagować obroną, albo użytecznym materiałem, na przykład pokarmem.
Znaczenie jego było zawsze z góry ustalone.
Wszystko to już nie dotyczy stwarzanego przez zmysł zdalny stosunku do
środowiska. Bodziec przenoszony przez ośrodek, który sam jest obojętny (a
więc przez fale świetlne bądź powietrzne) i który zawiera informacje o
czymś w świecie zewnętrznym, co jest ode mnie jeszcze oddzielone
przestrzenią, a więc czego jeszcze nie ma – oto rzecz zupełnie nowa.
Odbieranie sygnałów na odległość oznacza zwłokę; każda rozgrywka
biologiczna jest najpierw zapowiedziana, jest pewną możliwością, a
wyprzedzająca ją informacja nie jest identyczna z tym, co zapowiada. Stąd
także znaczenie jej nie jest wcale z góry przesądzone, lecz wymaga
zinterpretowania przez doświadczenie – które na tym szczeblu jest ciągle
jeszcze doświadczeniem ponadindywidualnym, wrodzonym.
Tym samym informacja jest pozbawiona cech charakterystycznych dla bodźca w
jego formie pierwotnej, a więc: identyczności z aktualną biologiczną
rozgrywką i – co się z tym wiąże – ustalonego a priori znaczenia. Dlatego
by uniknąć wszelkich nieporozumień i pomyłek, będziemy odtąd określać ową
pośrednią informację przekazywaną przez zmysł zdalny – znajdującą się
jeszcze wciąż głęboko poniżej poziomu prawdziwego postrzegania – jako
sygnał.
Owa stworzona przez zmysły zdalne możliwość komunikowania się ze światem
zewnętrznym nie tylko w formie bezpośrednich bodźców – ten pierwotny
stosunek naturalnie nadal istnieje – lecz także za pośrednictwem sygnałów,
stwarza całkowicie nową sytuację: akcja przenosi się z powierzchni
organizmu na zewnątrz, do środowiska.
Wszystko to oznacza znamienny postęp. Pomimo to zasady powstawania, które
go zrodziły, nie były z gruntu nowe. Programy zachowań nie są niczym innym
jak zespołami skoordynowanych działań ruchowych. To, czego pień mózgu
dokonał z dostępnymi sobie organicznymi procesami wegetatywnymi,
międzymózgowie powtórzyło z możliwościami ruchowymi organizmu. Rozwój ten
nastąpił, z chwilą gdy zmysły zdalne dały międzymózgowiu szansę
antycypacyjnego reagowania na bodźce.
Zbieżność między tymi dwoma poziomami czynnościowymi zawiera jeszcze jeden
równie interesujący jak ważny aspekt, któremu chcemy poświęcić ten
rozdział. Jest nim fakt, że wszystkie formy i funkcje przystosowane do
środowiska mają również charakter odbicia. Na poziomie międzymózgowia ta
znana nam już okoliczność nagle pociąga za sobą rewolucyjne konsekwencje
dla naszego rozumienia świata.
Przy omawianiu wegetatywnego zespołu marznięcia zająłem się szczegółowo
faktem, że informacja o świecie zewnętrznym dostaje się do organizmu
całkowicie nieuchronnie, jak gdyby mimo woli, jako skutek przystosowania
tych funkcji do zmiennych warunków środowiska. Gdyby w pniu mózgu
marznącej istoty, która właśnie tym marznięciem broni się wegetatywnie
przed grożącym jej zziębnięciem, siedział jakiś fizjolog, mógłby on –
stwierdziłem – poznać po przebiegających tam procesach regulacyjnych, że w
świecie poza granicami danego organizmu musiało się ochłodzić.
Właściwość środowiska, do której przystosowanie się odnosi, nieuchronnie
odbija się w przystosowanej formie czy funkcji. W tym sensie, mówiąc
słowami Konrada Lorenza, płetwa jest odbiciem wody, a skrzydło ptaka
odbiciem charakterystycznych cech powietrza. Ale w tym samym sensie także
w pniu mózgu istoty dostatecznie rozwiniętej, żeby móc celowo nastawić
swoje wegetatywne reakcje na biologicznie ważne warunki środowiska – te
właśnie cechy środowiska się odbijają.
Zupełnie to samo odnosi się do poziomu międzymózgowia. Tutaj również
występuje podobny dopełniający stosunek pomiędzy przystosowaniem a
odbiciem. A ponieważ na tym poziomie, odpowiednio do wyższego szczebla
rozwoju, przystosowanie do środowiska jest nieporównywalnie bardziej
szczegółowe i bardziej zróżnicowane, w takim samym stopniu odbicie jest
pełniejsze.
Wynika z tego bardzo dziwna konsekwencja, rewolucjonizująca nasze potoczne
rozumienie stosunku między mózgiem a światem. Ponieważ działania organizmu
skierowane na środowisko i przystosowane do jego osobliwości są na tym
szczeblu wrodzone w postaci gotowych programów, znaczy to oczywiście, że
odbicie środowiska w między-mózgowiu już istnieje – istnieje, zanim
organizm w ogóle zetknął się ze środowiskiem. Został on od urodzenia
wyposażony w odbicie jako odwrotną stronę doświadczeń gatunku.
Wiedza o tym fakcie dosłownie stawia na głowie naszą wizję stosunku
pomiędzy naszym mózgiem a otaczającym światem. Przecież zakładamy zwykle,
jakoby mózg był niejako pusty, jakoby był tylko strukturą biologiczną
zdolną wyłącznie do odbijania, w konkretnym, codziennym tego słowa
znaczeniu. Widzimy w nim rodzaj urządzenia odbiorczego, w którym świat
może się odzwierciedlać, a więc właśnie odbijać. Po jednej stronie
obiektywnie dana rzeczywistość, po drugiej mózg, który rzeczywistość tę
ujmuje tym zgodniej z prawdą, tym prawdziwiej, im wyższy jest stan jego
rozwoju.
Okazuje się tu więc po raz pierwszy, że owa oczywista dla większości z nas
wizja nie odpowiada realnemu stanowi rzeczy. Jakkolwiek by się nam to
wydawało nadzwyczajne i paradoksalne, analiza funkcji międzymózgowia z
jego programami zachowań zmusza do uznania faktu, że na tym poziomie
rozwoju mózgu odbicie jest wcześniejsze od oryginału.
Łasica w mózgu koguta
W jaki sposób ta preegzystencja odbicia rzutuje na nasze przeżywanie, a
więc na psychikę istot żyjących, które oprócz międzymózgowia rozporządzają
jeszcze półkulami mózgowymi, będziemy mogli prześledzić dopiero w
ostatniej części tej książki. Zupełnie jasne jest, że ta wiedza musi w
każdym razie dotyczyć naszego wyobrażenia o tym, co zwykliśmy nazywać
rzeczywistością, i zakłócać je. Spróbuję zatem na kilku przykładach
przedstawić możliwie obrazowo ten tak rewolucyjny i – zda się –
kontrowersyjny fakt.
Najlepiej będzie, jeśli tutaj znowu za punkt wyjścia przyjmiemy
doświadczenia przeprowadzone przez niemieckiego etologa Ericha von Holsta
nad kurami. Opisaliśmy już obszernie jeden z obserwowanych wyników, a
mianowicie wyzwolenie zachowania tokowego u koguta. Wspominaliśmy również,
że można wyzwalać prócz niego programy agresywności, zachowanie pokarmowe
i zachowania służące pielęgnacji ciała. Dla zrozumienia zagadnienia,
którym chcemy się teraz zająć, wydaje się słuszne, abyśmy przytoczyli
nieco dokładniejszy opis jeszcze innego programu, o którym dotychczas nie
mówiliśmy.
W czasie kilku doświadczeń Holst natrafił na takie miejsce w
międzymózgowiu, w którym w obwodach nerwowych najwyraźniej zmagazynowane
zostały zachowania agresywne zupełnie szczególnego rodzaju. Drażnienie
tego punktu nie wyzwalało po prostu agresji ogólnej, która by potem w
zależności od okazji dostarczanych przez środowisko szukała jakiegokolwiek
obiektu. Program, który się w tym wypadku powtarzał za każdym naciśnięciem
guzika, składał się bowiem z całej sceny, którą zoologowie rozpoznali jako
reakcję na atak "wroga naziemnego".
Po włączeniu elektrycznego bodźca kogut na stole laboratoryjnym zaczynał
się nagle ubezpieczać. Przystawał, wyciągał szyję i rozglądał się
lękliwie. Następnie z wolna opuszczał głowę, jak gdyby śledził spojrzeniem
coś, co się powoli zbliżało, aż wreszcie jak zaklęty wlepiał wzrok w
pewien punkt na blacie stołu. Upierzenie jego stroszyło się; zaczynał
wydawać głośne, alarmujące okrzyki i z wolna chodził sztywno wokół punktu,
który tak silnie przykuwał jego uwagę, jakkolwiek zebrani przy stole
uczeni niczego tam nie widzieli.
Nagle, w jednej chwili, ptak przechodził do ataku. Ostrogami i uderzeniami
dzioba nacierał na puste miejsce na blacie stołu, naskakując na nie raz za
razem krótkimi susami. Jeżeli eksperymentator w tej fazie nie przestawał
naciskać odpowiedniego guzika, kogut w kilka sekund później wpadał w
nieprzytomną panikę. Z krzykiem przerażenia unosił się w powietrze i bez
żadnego celu sfruwał ze stołu, za każdym razem powodowało zakończenie
doświadczenia, ponieważ sam wyrywał sobie elektrody z głowy.
Gdy prowadzący doświadczenie, aby tego uniknąć, zwalniał przycisk, kogut
uspokajał się bardzo szybko. Unosił głowę i rozglądał się zdumiony, jak
gdyby coś, co przejmowało go przerażeniem, nagle znikło. Otrząsał się z
ulgą, wygładzał upierzenie, a następnie, na zakończenie całej sekwencji, z
wyciągniętą szyją wydawał głośne, triumfalne pienie.
Nie ma żadnych wątpliwości: kogut w trakcie tego doświadczenia odgrywał
scenę odpowiadającą w warunkach naturalnych obronie przeciwko wrogowi
naziemnemu. Nawet asystujący uczeni byli zaskoczeni tym, że aż tak
skomplikowany ciąg zachowań mógł być zmagazynowany w mózgu zwierzęcia w
formie utrwalonego programu. Ale wynik doświadczenia był absolutnie
bezsporny. Każde ponowne naciśnięcie guzika powodowało powtórzenie całego
ciągu: ubezpieczanie się, obserwacja, ostrzeżenie współplemieńców,
wreszcie atak, a jeśli "wróg" nadal nie ustępował – paniczna ucieczka.
Jak wielkie musiało być zagrożenie gatunku przez setki tysięcy lat, jak
głęboko utkwić musiał strach, jeżeli zachowanie i typowe sposoby
atakowania "odwiecznego wroga" w każdym szczególe mogły się utrwalić w
odziedziczonych strukturach indywidualnych mózgów! O nic innego tutaj
przecież nie chodzi. Odegrany przez koguta w toku doświadczenia "program"
nie jest niczym innym jak zwierciadlanym odbiciem tego, co zwierzę
przeżywa przy ataku ze strony wroga naziemnego.
Widocznie atak wroga rozpoczyna się dla koguta odległym jeszcze szmerem
albo też cieniem, którego nie może on jednoznacznie zidentyfikować.
Sytuacja staje się groźna, kiedy kogut czuje, że wróg nieustannie się
zbliża, musi więc uważać siebie za cel nadchodzącej z zewnątrz akcji. Gdy
określona odległość graniczna wskutek przybliżania się niebezpieczeństwa
ulega zmniejszeniu, nadchodzi chwila, w której trzeba zwrócić uwagę
współplemieńców ostrzegawczym krzykiem.
W ostatniej fazie, poprzedzającej bezpośrednio właściwy atak, wróg, jak
się można domyślać, okrąża koguta w poszukiwaniu słabego miejsca jego
obrony. Aby takiego miejsca nie ujawnić, kogut ze swej strony również
wykonuje ruchy okrężne (jest to jedyna rzecz, którą eksperymentatorzy
rzeczywiście widzą w tej fazie), przez cały czas nie spuszczając oczu z
przeciwnika. Wreszcie dochodzi do ataku, kończącego się albo śmiercią,
albo też ucieczką jednego z walczących.
Trzeba wyraźnie wyjaśnić, co to znaczy, gdy mówimy, że wszystko to jest
wrodzone. Otóż znaczy to między innymi, że również taki kogut, który
został wyhodowany w wylęgarce i wychowany z dala od naturalnego otoczenia
i wszystkich współplemieńców, rozporządza tym repertuarem we wszystkich
jego szczegółach.
A więc kogut, który po raz pierwszy w życiu napotyka szczura, tchórza czy
łasicę, nie staje wobec nieznanej sytuacji. Natychmiast rozpoznaje wroga,
którego nigdy nie widział. Więcej nawet: on wie, jak wróg będzie się
zachowywał, i zaczyna z góry reagować w odpowiedni sposób na to, co tamten
przedsięweźmie dopiero w ostatniej chwili.
Takie całkowite i pozornie paradoksalne odwrócenie relacji w czasie
pomiędzy przyczyną a skutkiem – lub bodźcem a reakcją – występuje dlatego,
że wróg jest obecny w mózgu koguta, zanim się po raz pierwszy w życiu
spotkają. Realna łasica zatem nawet przy pierwszym spotkaniu nie stanowi
nowego doświadczenia, lecz – można to chyba tak określić – jak gdyby
potwierdzenie pewnego oczekiwania, które kogut od chwili wyklucia się z
jaja w sobie nosił.
Realna łasica w międzymózgowiowym świecie koguta pełni tylko funkcję
swoistego czynnika wyzwalającego. Jej konkretne pojawienie się wywołuje w
środowisku koguta owe sygnały, które obniżają próg wyzwalania programu
"obrona przed wrogiem naziemnym". Jak specjalny klucz, który pośród wielu
różnych szuflad otwiera tylko jedną, ściśle określoną, układ sygnałowy
spowodowany przez łasicę wyzwala w świecie koguta znajdujący się w
pogotowiu program zachowania przeznaczony do obrony przed wrogiem
skradającym się po ziemi.
Dokładnie to samo dotyczy wszystkich innych programów zakodowanych w
międzymózgowiu. A ponieważ zachowanie organizmu na tym poziomie rozwoju
składa się prawie wyłącznie z takich programów, wolno nam wyciągnąć –
niezwykły zapewne – wniosek, że "istota międzymózgowiowa" wcale nie
odkrywa świata, w jakim żyje, dopiero narządami zmysłów. Każda z nich od
początku nosi odbicie tego świata w mózgu.
Stwierdzenie to dotyczy również koguta, skoro i on jest ograniczony do
egzystencji międzymózgowiowej – z pewnymi nieistotnymi wyjątkami, które
zawsze rzeczywistości musimy przyznawać. Świat noszony w głowie przez
takiego kuraka jest z pewnością o wiele uboższy od świata przeżywanego
przez człowieka. Pomimo to jednak obie te strefy nie są absolutnie
nieporównywalne.
Archaiczne wspomnienia
Pomiędzy naszym światem a światem koguta istnieją pewne obszary zachodzące
na siebie z przyczyn już nam znanych, takich jak konieczność dalszego
istnienia podporządkowanych części mózgu również po powstaniu bardziej
rozwiniętych odcinków oraz zależność wyższej instancji od poziomu
niższego. Pod naszymi półkulami mózgowymi znajduje się także ciągle
jeszcze funkcjonujące międzymózgowie. Stąd nie wszystko, co przytrafia się
kogutowi, jest nam obce.
Przypomnijmy sobie własne odczucia, gdy jesteśmy zmuszeni sami w nocy
przebyć pieszo nie znaną drogę. Naszym zmysłem przewodnim jest zmysł
wzroku. Nie może on nam prawie wcale służyć w ciemnościach. Stąd nasza
skłonność do lęku w takiej sytuacji się zwiększa. Dotyczy to bez wyjątku
każdego zdrowego na umyśle człowieka, zarówno dziecka, jak dorosłego. Kto
przeczy temu, że w ciemnym lesie jest bardziej skłonny do lęku, aniżeli w
jasny dzień, ten nie jest odważniejszy, tylko mniej prawdomówny od swych
bliźnich.
Otóż w stanie tej podwyższonej gotowości do lęku robimy bardzo
interesujące doświadczenie: zaczynamy widzieć "duchy". Raz jest to krzak,
którego słabo rozpoznawalne zarysy zdają nam się cieniem skradającego się
człowieka. Innym razem wydaje się nam, że słyszymy trzask gałęzi
zwiastujący jakieś niebezpieczeństwo. Ale nawet i wtedy, gdy żaden cień
ani odgłos nie dają ku temu powodów, w takich okolicznościach węszymy
groźbę za każdym drzewem i w każdej potencjalnej kryjówce.
Pomoc krytycznego rozumu i rozsądku działa tylko do pewnych granic. W tej
sytuacji przekonujemy się na własnej skórze, co to znaczy, gdy niższe
informacje próbują dojść do głosu. To bowiem, co się z nami dzieje,
wyjaśnić trzeba w sposób następujący: nasza zależność od zmysłu wzroku
jest tak wielka, że ciemność obniża próg wyzwalania reakcji lękowych. W
ciemności nasza skłonność do lęku jest podwyższona. Ciekawe, że opisana
sytuacja – nieznane otoczenie w nocy pod gołym niebem – zawiera ponadto
najwyraźniej skutecznie działający jeszcze i u człowieka swoisty wyzwalacz
pewnego prastarego programu, pasującego do tego właśnie szczególnego
położenia.
Program ten jest zapewne nieco zwietrzały, i nawet nie bardzo może się z
prawdziwą swobodą rozwinąć w głowie posiadacza półkul mózgowych. Ale jak
inaczej wytłumaczyć owo "widzenie duchów", jeśli nie przez wyzwalanie
takiego swoistego programu? Jak, jeśli nie przez przypuszczenie, że w
ciągu niezliczonych pokoleń także u naszego gatunku dziedzicznie
odzwierciedliło się prastare doświadczenie, iż istnieją wrogowie, którzy
są szczególnie niebezpieczni nocą, ponieważ – w odróżnieniu od nas –
znakomicie widzą w ciemnościach? "Duchy i zjawy są projekcją polującego
nocą drapieżnika", powiedział Konrad Lorenz.
I tak jest istotnie. Nie wątpię w to, że widma, które w swoim lęku przed
ciemnością rzutujemy na cienie krzaków, pochodzą z między-mózgowia. One
także antycypują sygnały, które zapowiadałyby zbliżające się ku nam z
ciemności zagrożenie, i są w tym sensie analogiczne do widma łasicy, z
którym kogut w laboratorium Ericha von Holsta walczy na pustym blacie
stołu. A czyż nie jest tak, że gdyby rzeczywiście prawdziwy zbójca
wychylił się z gęstwiny i zagroził nam, bardzo byśmy się przestraszyli,
ale jednocześnie musielibyśmy przyznać, że jego realne pojawienie się
wcale nie jest dla nas zaskoczeniem, lecz przeciwnie, potwierdza tylko to,
z czym już i tak liczyliśmy się?
W tym miejscu pragnę porzucić dotychczasowy wątek i ograniczyć się
chwilowo do tego jednego przykładu – którym znowu znacznie wyprzedziliśmy
bieg wydarzeń. Wyprzedzenie to miało jedynie wykazać, że nawet kiedy w
książce tej mowa jest o kurach, to chodzi również o człowieka. Wszystko,
nad czym zastanawialiśmy się do tej pory, służy jedynie przygotowaniu się
do zrozumienia naszego własnego mózgu.
Eksperyment myślowy
Powracamy więc do koguta i naszego niespodziewanego odkrycia, że obnosi on
ze sobą w głowie swój świat – a może jego obraz. Sprawdźmy teraz te
wnioski na pewnym modelu myślowym (przyznając, że brzmią one dla nas
bardzo dziwnie). Załóżmy więc zupełnie fantastyczną sytuację, że jakiejś
ogromnie inteligentnej, wysoko rozwiniętej cywilizacji udało się przesłać
na naszą Ziemię bezzałogową sondę-robota dla poszukiwania śladów życia.
Przyjmijmy ponadto, że sonda ta złapała koguta i przywiozła go na
pokładzie na swoją planetę. Czego tamtejsi uczeni po przebadaniu koguta
mogliby się dowiedzieć o jego ziemskim środowisku?
Z pewnością rozpoczęliby od analizy budowy ciała swego łupu. Można sobie
wyobrazić, jakie by uzyskali informacje. Objętość i masa koguciego ciała w
relacji do mechanicznej stabilności układu szkieletowego pozwoliłyby im
wyciągnąć szczegółowe wnioski co do siły przyciągania, a tym samym masy
jego planety ojczystej. Z kolei ciężar koguta w jego naturalnym środowisku
można porównać z budową skrzydeł oraz siłą i wytrwałością poruszających
nimi mięśni. Takie porównanie pozwala wnioskować o gęstości atmosfery, w
jakiej kogut mógł dokonywać prób lotu. Pozaziemscy badacze dowiedzieliby
się również szczegółów o chemicznym składzie obcej powłoki powietrznej
badając pod względem biochemicznym i mikrostrukturalnym płuca zwierzęcia
oraz powiązanie ich działalności z obiegiem krwi i przemianą materii
tkanek.
Budowa i funkcja oczu koguta stałyby się źródłem wiadomości o podstawowych
właściwościach centralnej gwiazdy, której promieniowanie wypełnia
środowisko badanego obiektu. Oczy są bowiem rozwinięte do widzenia w takim
właśnie promieniowaniu -r zatem zbudowane "słonecznie". Żołądek, wątroba i
inne narządy trawienne, pazury u nóg, budowa i siła dzioba, te i wiele
innych znamion cielesnych posłużyłyby do wyciągania dalszych wniosków.1
Wszystkie te badania wykorzystywałyby coraz to nowe odmiany jednej i tej
samej zasady, zgodnie z którą płetwa jest w takim samym stopniu odbiciem
wody co kopyto końskie – odbiciem gruntu stepowego. O wiele bardziej
interesująca cala sprawa stanie się w chwili, w której nasi
"eksperymentalni" uczeni, po wyczerpaniu wszystkich możliwości
wynikających z budowy pozostałych części ciała koguta, skierują w końcu
uwagę na jego mózg.
Bardzo jest ważne, abyśmy sobie w pełni uświadomili, że w pracy nad
mózgiem charakter badań absolutnie się nie zmienia. Do badań nie wprowadza
się żadnej nowej zasady. Argumentacja i logiczne podwaliny wszystkich
wniosków pozostają te same. Mózg bowiem także zawdzięcza szczegóły swej
budowy i funkcji tylko i wyłącznie konieczności przystosowania się do
środowiska. Nie odbija wcale świata, wbrew temu, co bez zastanowienia
przyjmujemy za rzecz oczywistą. Wręcz przeciwnie, on sam jest odbiciem
świata.
Tylko dlatego badacze w naszym przykładzie – a także o wiele bardziej
realni badacze zachowań w naszych ziemskich laboratoriach są w stanie w
ogóle dowiedzieć się czegoś o środowisku badanego zwierzęcia przez
elektryczny przegląd międzymózgowia. Nie byłoby takiej możliwości, gdyby
mózg we wszystkich swoich częściach był rzeczywiście zwierciadłem świata.
-Wówczas bowiem pod nieobecność środowiska byłby on pusty. Żadne
zwierciadło nie przechowuje obrazu przedmiotu, gdy przedmiotu tego nie ma.
Tymczasem międzymózgowie właśnie wykazuje tę zdolność w stosunku do
świata.
Jest to przyczyna, dla której miewamy sny, a także przyczyna, która
pozwoliła Holstowi w trakcie swych doświadczeń drażnienia elektrycznego
znaleźć obraz łasicy – czy też innego podobnego do łasicy wroga naziemnego
– w międzymózgowiu koguta. Dlatego pozaziemski badacz także znalazłby w
mózgu porwanej istoty ziemskiej informacje o śmiertelnym wrogu, z jakim
dany gatunek ma do czynienia na swej ojczystej planecie. Osiągnąłby
pozytywny wynik badań nawet wtedy, gdyby udało mu się zdobyć tylko
zalężone jajo, które musiałby dopiero sztucznie wyhodować w laboratorium.
Świat bowiem mieści się nie tylko w międzymózgowiu każdego z nas, lecz
nawet w dziedzicznym planie budowy zapłodnionej komórki jajowej, która
mózg buduje z nieożywionej materii.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
13. Świat z perspektywy międzymózgowia
Świat a rzeczywistość
Na omawianym poziomie rozwoju mózg jest raczej wszystkim innym niż
zwierciadłem; można by go na przykład nazwać hipotezą o świecie,1 z
projektem rzeczywistości otaczającej istotę żywą, projektem, który stał
się ciałem. Jest on siecią połączeń nerwowych, w której w postaci
możliwych sposobów zachowania antycypowane jest to, czego będzie żądać
konfrontacja ze światem zewnętrznym.
Różne są tego następstwa. Po pierwsze, taki repertuar siłą rzeczy musi być
bardzo ograniczony. Liczba programów zachowań, które mogą być magazynowane
w międzymózgowiu, jest nie tylko skończona, ale nawet stosunkowo
niewielka. Ponieważ programy występują w formie fizycznych połączeń między
komórkami, liczy się po prostu ich objętość. Określona ilość tkanki
nerwowej zawiera tylko ograniczoną liczbę komórek nerwowych jako
"elementów połączeń", co chyba łatwo zrozumieć.
Pociąga to za sobą konsekwencje w najwyższym stopniu znaczące. Skoro
bowiem na poziomie międzymózgowia stosunek pomiędzy osobnikiem a światem
zewnętrznym tworzy się jeszcze wyłącznie z tego rodzaju ustalonych
programów, to stąd wynika, że rzeczywistość "istoty międzymózgowiowej"
reprezentuje tylko stosunkowo maleńki wycinek obiektywnie istniejących
realiów.
Użyłem tutaj celowo słowa "rzeczywistość" zamiast "środowisko",
stosowanego zwykle w tym powiązaniu od czasu Jakoba von Uexkulla2. Słowo
"rzeczywistość" etymologicznie, na podstawie pokrewieństwa rdzenia,
wyraźnie wskazuje na to, o co mi tutaj chodzi: "rzeczywistość" osobnika
jest całością wszelkich bodźców, wpływów i czynników, które ze świata
zewnętrznego oddziałują na niego [pokrewieństwo etymologiczne, o którym
autor mówi, jest nieprzetłumaczalne: po niemiecku Wirklichkeit znaczy
rzeczywistość, a wirken – oddziaływać, (przyp. tłum.)] przez to, że je
rejestruje za pomocą swoistych receptorów (narządów zmysłów).
Rozpoznanie, że ta rzeczywistość w każdym przypadku musi być ciaśniejsza
czy też uboższa aniżeli świat, w którym się dana istota obiektywnie
znajduje, nie jest dla nas niczym nowym. Na samym początku tej książki
stwierdziliśmy przecież, że już pierwsza żywa komórka z przyczyn
samozachowawczych zredukowała do niezbędnego minimum swój kontakt ze
światem zewnętrznym, choć dopiero co od niego się oddzieliła.
"Możliwie jak najmniej świata zewnętrznego" – reguła ta zgodnie z
biologiczną zasadą zachowania gatunku przez miliardy lat wyciskała swoje
piętno na dalszym rozwoju. Skutki jej, nieodwracalne, mogą się nam na
poziomie międzymózgowia wydawać wyrazem zubożenia szans. Gdy wreszcie
udało się jednostce po nieskończenie długim – w naszym odczuciu – czasie
przenieść rozgrywkę z własnej powierzchni w świat zewnętrzny, nagle
pożądana wydawałaby się rezygnacja z zasady niezbędnego minimum.
Powstały zmysły zdalne pozwalające na obcowanie z większego dystansu z
wpływami zewnętrznymi. Istnieją już nie tylko bodźce identyczne z
konkretną ingerencją, na którą z konieczności biologicznej trzeba
natychmiast reagować. Rzeczywistość zawiera obecnie także sygnały
zapowiadające z góry przyszłe kontakty fizyczne. To pozwala zyskać na
czasie. Otwiera się możliwość wyboru, wyważonej decyzji co do tego, czy
nadchodzącemu spotkaniu należy stawić czoło, czy też zejść mu z drogi.
Ale wszystko to pozostaje nie wykorzystane. Możliwości, które się wyłoniły
nieprzewidzianie, a na pewno niechcący – któż mógłby ich chcieć? –
nasuwają nam myśl, że bardziej swobodne obcowanie ze światem zewnętrznym,
przekraczające ciasne granice tego, co biologicznie absolutnie konieczne,
byłoby teraz dozwolone, a może nawet wskazane.
Nic podobnego się nie dzieje. Żadna z tych możliwości nie jest
wykorzystywana. Międzymózgowie żyje jeszcze pod rządami praw przeszłości.
Przez rozwój zmysłów zdalnych i trwale programowanych sposobów zachowania
dokonało ono ogromnego wyczynu uwolnienia osobnika od nacisku
bezpośredniej konfrontacji biologicznej z jego środowiskiem. Jednakże,
podobnie jak na wcześniejszych szczeblach rozwoju, do wyczerpania
zrodzonych stąd możliwości potrzebny jest nowy krok naprzód, nowa
odpowiedź ewolucji. Ale w tym miejscu jesteśmy jeszcze od takiej
odpowiedzi oddaleni o 500 milionów lat.
Nie wolno jednak nie dostrzegać tego, że na' owej 'długiej drodze od
jednokomórkowca do posiadacza międzymózgowia rozmiary horyzontu
subiektywnej rzeczywistości potężnie się rozszerzyły. Podziwu godny jest
dar wynalazczości, z jaką ewolucja potrafiła wyciągnąć maksimum informacji
z owego przez prakomórkę tak niemiłosiernie zredukowanego zestawu
"dopuszczalnych" właściwości środowiska. Jednym z najbardziej
zdumiewających przykładów był ów zaskakujący zwrot, dzięki któremu światło
słoneczne, przez pewne prakomórki włączone pierwotnie w ich
"rzeczywistość" z przyczyn energetycznych, zostało wykorzystane jako
ośrodek orientacji kierunkowej, a na dalszym etapie posłużyło do
odzwierciedlenia środowiska.
Ale i w innym zakresie treść rzeczywistości stawała się coraz bogatsza w
miarę pojawiania się wyższego planu budowy i rozwoju możliwości zachowań.
Chciałbym, abyśmy sobie na pewnym przykładzie uzmysłowili rozpiętość
wariantów występujących w tej dziedzinie u zwierząt niższych i wyższych.
Przypadek rzeczywistości prawie niewiarygodnie ubogiej opisał swego czasu
sam klasyk Jakob von Uexkull. Jako przykład posłużył mu kleszcz. Jest to
ów krwiopijny roztocz, znany z niemiłej strony wszystkim właścicielom
psów, a także hodowcom kur.
Przebieg życia kleszcza jest dosyć skomplikowany i pełen ryzyka,
aczkolwiek zwierzę to jest optymalnie chronione przed zagrażającymi mu
niebezpieczeństwami przez odpowiedni repertuar zachowań. Zapłodniona
samiczka musi się nassać do syta krwi organizmu ciepło-krwistego, ponieważ
tylko wtedy jej komórki jajowe dojrzewają. Sposób, w jaki ten konieczny
dla gatunku cel zostaje osiągnięty, jednocześnie zdumiewa i poucza.
Zrazu drobne zwierzątko wdrapuje się na krzak i zatrzymuje na czubku małej
gałęzi. Drogę swą odnajduje dzięki światłu. Nie ma wprawdzie oczu, tylko
rozproszone skórne receptory światła – ale to wystarcza. Po dojściu
kleszcza na miejsce rusza program: czekać. Przerwać może go tylko jeden
jedyny sygnał: zapach kwasu masłowego, który wytwarzają gruczoły potowe
organizmu ciepłokrwistego.
Kleszcz musi więc umieć wyczekać dopóty, dopóki przypadek pozwoli przejść
ciepłokrwistemu zwierzęciu dokładnie pod miejscem jego czatów – tak aby
roztocz mógł spaść na sierść zwierzęcia. Kleszcze w takiej sytuacji
potrafią czekać co najmniej 18 lat, a może nawet o wiele dłużej, bo to
naukowcy nie przedłużali swoich obserwacji ponad 18 lat. Przez cały ten
okres roztocz pozostaje absolutnie nieruchomy. Nie pobiera żadnego
pokarmu. Spośród niezliczonych wydarzeń i bodźców zewnętrznych żadne nie
docierają ani nie oddziałują na niego.
Dopiero kiedy zapach kwasu masłowego dosięgnie kleszcza ("niczym sygnał
świetlny w ciemnościach", jak pisze Uexkull), budzi się on z odrętwienia i
błyskawicznie spada. W następnej chwili, gdy odczuje ciepło, wymacuje w
skórze ciepłokrwistego zwierzęcia wolne od sierści miejsce, w które
wwierca swój ryjek. Jego życiowe zadanie spełniło się. W jakiś czas potem
odpada, składa jaja i ginie.
"Cały bogaty świat otaczający kleszcza kurczy się i zmienia w mizerny
twór" (von Uexkull), właśnie w ową "rzeczywistość" roztocza, obejmującą
przez długi przecież okres co najwyżej wrażenie "jasno", bodziec zapachowy
kwasu masłowego, odczucie "ciepło" i wrażenie dotykowe wolnego od sierści
miejsca na skórze, a więc rzeczywistość, która właściwie przez cały ten
czas jest prawie "pusta".
Nie muszę chyba równie szczegółowo uzasadniać, że rzeczywistość zwierząt
wyższych, a więc świat przeżywany na przykład przez ptaka czy psa, jest w
swym zestawie nieporównywalnie bogatsza i barwniejsza. Natomiast z
pewnością wymaga uzasadnienia stwierdzenie, że rzeczywistość owych
zwierząt jest jednak zawsze o wiele uboższa od świata, który przeżywa
człowiek. Pod tym względem wszyscy w naszych naiwnych wyobrażeniach
wychodzimy z całkowicie błędnych założeń.
Rzeczywistość danego gatunku zwierzęcia przybliża się co prawda do
przeżywanego przez nas świata w takim samym stopniu, w jakim wzrasta jego
pokrewieństwo z nami. Jest to powód, dla którego łatwiej nam jest
zaprzyjaźnić się z psem aniżeli z ptakiem, z chomikiem niż z jaszczurką.
Ale rzeczywistości rozmaitych gatunków nie pokrywają się nigdy ze sobą.
Także u psa i małpy człekokształtnej większość przez nas postrzeganych
właściwości świata znajduje się poza horyzontem ich rzeczywistości.
A to, co ze świata bywa "postrzegane", pojawia się w przeżywaniu kury czy
niższego ssaka inaczej aniżeli to, co nam jest znane – i w sposób, którego
sobie już nie potrafimy poprawnie wyobrazić. Jak mało zwierzęca
rzeczywistość jest podobna do tego, co sobie o niej wyobrażamy, wykazały
tzw. doświadczenia z atrapami przeprowadzane przez etolo-gów (zob. il. 4
po s. 96).
Samiec rudzika, gdy jest w nastroju godowym, swoje tokowanie kieruje bez
wahania do pęczka czerwonych piór przymocowanych byle jak do drutu, nie
zwracając żadnej uwagi na siedzącą obok młodą samiczkę, która jeszcze nie
ma czerwonego upierzenia na piersiach! W tej samej sytuacji samiec
ciernika próbuje zwabić do miejsca składania ikry pokraczną atrapę samicy,
ignorując całkowicie jedyny do tego celu odpowiedni oryginał. Męski
osobnik motyla dostojki lata aż do stanu wyczerpania za obracającym się
walcem tylko dlatego, że pasiasty wzór atrapy naśladuje zmianę jasnych i
ciemnych odcieni, która występuje, gdy fruwająca samica trzepoce
skrzydłami. W naszych oczach, "w naszym świecie", kopia ta jest wyjątkowo
marna. Jednakże motylowi dostojce w jego rzeczywistości wydaje się
bardziej atrakcyjna od oryginału – widocznie dlatego że wysyła decydujący
"sygnał kluczowy" w postaci czystszej i dobitniejszej, niż to czyni
samiczka. Urządzenie w kształcie walca reprezentuje superatrapę.3
Prowokujące doświadczenia
Nie dostrzeganą przez nas zwykle przepaść, która oddziela od siebie
"rzeczywistości", czyli światy przeżywania rozmaitych gatunków, można
ujawnić także metodą przeciwną, tj. przez pozbawienie oryginału jego
decydującego sygnału kluczowego – a więc czynnika wyzwalającego, jak mówią
etolodzy – i czekanie na to, co się będzie działo. Jeśli
eksperymentatorowi rzeczywiście się uda przechwycić taki czynnik
wyzwalający, z reguły staje się świadkiem prawdziwej katastrofy. Kto
świadom jest znaczenia takiego postępowania, nie będzie zaskoczony. W
wyniku bowiem eksperymentalnej ingerencji rzeczywistość zwierzęcia
doświadczalnego przestaje się "zgadzać".
Podamy odpowiedni przykład: indyczka mająca pod sobą swoje świeżo wyklute
pisklęta jest – z biologicznie zrozumiałych przyczyn szczególnie skłonna
do napaści. W języku etologów oznacza to, że w opisanej sytuacji próg
agresywnego zachowania jest u niej mocno obniżony. Wszystko, co zbliża się
do gniazda, bywa atakowane wściekłymi uderzeniami dzioba. Nie dotyczy to
jednak pisklęcia, które z jakichkolwiek przyczyn – choćby dlatego, że
eksperymentator je wyjął – znalazło się poza gniazdem i w pewnym momencie
z głośnym piskiem podąża z powrotem do ciepłej kryjówki pod matczyne
pióra. Samica uspokajającym nawoływaniem skierowuje je ku sobie, aby je
potem przy pomocy ruchów głowy i dzioba ostrożnie wsunąć pod swoje pierze.
Zdawałoby się, że nie ma nad to nic naturalniejszego – że nie ma sytuacji,
która wymagałaby mniej wyjaśnień niż ta. Czyż nie jest samo przez się
zrozumiałe, że indyczka przywabia swoje pisklę, kiedy się przed nią
znajdzie, zamiast je atakować? A tymczasem tak argumentując zapomnieliśmy
znowu o owym – przyznaję, że niełatwym – wysiłku ku abstrakcji, którego
musieliśmy dokonać w związku ze zjawiskiem "widzenia" u zwierząt. W tym
wypadku powinniśmy również pamiętać o możliwości, że to, co indyczka
widzi, w niczym nie przypomina tego, co w tej sytuacji postrzegamy sami.
Jak bardzo nieufność byłaby tutaj na miejscu, wykazują pewne doświadczenia
zaprojektowane i przeprowadzone przez uczonych, którzy z racji swego
zawodu żyją takimi abstrakcjami. Skoro od dawna było wiadomo, że głos
pisklęcia w okolicznościach towarzyszących wysiadywaniu stanowi decydujący
sygnał kluczowy, Wolfgang Schleidt, uczeń Lorenza, ułożył dwa bardzo
proste doświadczenia. Wynik obu był dramatyczny.
W pierwszym przypadku uniemożliwił on indyczce usłyszenie głosu pisklęcia
po prostu przez to, że starannie zakleił jej uszy. Następnie pozostawił
jej dość czasu na to, aby się uspokoiła, po czym ponowił próbę, to znaczy
pozwolił głośno kwilącemu pisklęciu zbliżać się do gniazda. Doszło wówczas
do katastrofy: w ciągu paru sekund nieszczęsne zwierzątko zostało przez
własną matkę zatłuczone na śmierć kilku silnymi uderzeniami dzioba.
Nieomal bardziej jeszcze groteskowy – w każdym razie w świetle naszych
uprzedzeń – wydaje się wynik drugiego doświadczenia Schleidta. Tym razem
za pomocą ukrytego urządzenia przybliżał on do gniazda wypchaną łasicę, w
której brzuchu umieszczony został maleńki głośnik. Z brzucha atrapy
wydobywało się więc, dzięki taśmie magnetofonowej, głośne i żałosne
popiskiwanie osamotnionego indyczątka.
Wyglądało wprawdzie na to, że wariant ten wydaje się matce trochę
niesamowity. Obserwowano wyraźnie, jak dwa różne programy zachowań wikłały
się w sprzeczności: "opieka nad potomstwem" i "o-brona gniazda". Uderzenia
dziobem wystąpiły i tutaj, ale hamowane, jak gdyby niezdecydowane, i
kończyły się uderzeniami w pustkę. W końcu indyczka, chociaż z wyraźnymi
oznakami niepewności i podenerwowania, pozwoliła bez oporu podsunąć sobie
do gniazda – na jej szczęście wypchanego! – śmiertelnego wroga. Kluczowy
sygnał akustyczny, który dla zwierzęcia oznacza właśnie pisklę, potrafił
się przebić.
Na każdego, kto przeżył owe doświadczenia – Schleidt zademonstrował mi
kiedyś wariant z łasicą – lub ma dosyć fantazji, aby je sobie dostatecznie
realistycznie wyobrazić, działają one jak szok, jednakże po zastanowieniu
stwierdza się, że jest to szok zbawienny. Wprawdzie załamuje się wiele
romantycznych złudzeń co do życia wewnętrznego zwierząt, idyllicznych
wyobrażeń o podobnym do naszych uczuć stosunku pomiędzy zwierzęcą matką a
pisklęciem, a także wyobrażeń heroicznych o "bohaterstwie", z jakim
indyczka broni swoich piskląt przed wrogiem.
Niezliczone doświadczenia tego rodzaju wykazują, jak całkowicie chybione w
stosunku do rzeczywistości zwierzęcia są te i inne rozpowszechnione
wyobrażenia o zwierzęcym przeżywaniu środowiska. Jednakże to, co uczeni
doświadczeniami takimi niszczą, to tylko złudzenia. Kto potrafi się od
nich uwolnić, o tyle, o ile jest to w ogóle możliwe, ten odkryje inne,
bardziej uzasadnione powody do zdumienia i podziwu.
Dopiero po uwolnieniu się od rozpowszechnionych i prawdopodobnie
niezniszczalnych złudzeń uczłowieczania życia wewnętrznego zwierząt
pojawia się możliwość obcowania z nimi (czy wręcz nawiązania rodzaju więzi
partnerskiej z niektórymi spośród nich, jak z psami czy małpami
człekokształtnymi), obcowania przeżywanego zupełnie bezpośrednio jako
wyraz pokrewieństwa, które pozwala nawet – przynajmniej częściowo –
przerzucić most nad przepaścią rozwartą między rozmaitymi
rzeczywistościami.
Ale jak właściwie wygląda owa rzeczywistość zwierzęcia, jeśli jest tak
całkowicie odmienna od naszej? Mówiąc skromniej i w nawiązaniu do naszej
myśli przewodniej: jak jest ukształtowana rzeczywistość "istoty
międzymózgowiowej", jak wygląda świat z perspektywy między-mózgowia?4
Ponieważ nie możemy się przenieść do głowy ptaka czy ryby i – co jeszcze
bardziej przeszkadza rozumieniu problemu – nie możemy także wyśliznąć się
z własnej głowy, nie potrafimy na to pytanie dać odpowiedzi tak
konkretnej, jak się tego domaga nasza ciekawość. A jednak w innych
dziedzinach nauce udało się nieco poszerzyć horyzont przeżywanej przez nas
rzeczywistości.
Tak więc za pomocą potężnych akceleratorów potrafimy badać subatomowe
cząstki materii. Posługujemy się falami elektromagnetycznymi i wielu
innymi właściwościami obiektywnych realiów, które pierwotnie nie należały
do rzeczywistości naszego świata. Podobnie etolo-dzy ujawnili kilka
odpowiedzi na pytanie o treść rzeczywistości międzymózgowiowej –
rzeczywistości otwartej przed tymi istotami ziemskimi, które w jakieś 2,5
miliarda lat po rozpoczęciu ewolucji biologicznej wspięły się na szczebel
międzymózgowia. Jaka była ta rzeczywistość i jaka jest po dzień dzisiejszy
dla wszystkich organizmów, które tego szczebla w zasadzie nie
przekroczyły, wywnioskować można również z doświadczeń z atrapami. Trzeba
tylko wiedzieć, czego szukać w osiągniętych rezultatach. Etolodzy całymi
latami musieli zbierać wynik po wyniku, aż z obfitości szczegółów wyłoniło
się to, co istotne.
Rekonstrukcja archaicznego świata
Z perspektywy międzymózgowia świat nie wykazuje żadnego podobieństwa do
tego, co przeżywamy jako nasze zwykłe środowisko. Jest to świat, w którym
występują właściwości i prawidła dla nas już obce, świat, z którego
wyrośliśmy już od kilkuset milionów lat tak dalece, że po wejściu w niego
wydawałby się nam upiorny. Tymczasem organizm międzymózgowiowy jest w nim
bezpieczny i osłonięty. Jest to jego świat. Natomiast posiadacz półkul
mózgowych rzeczywistość tę odczuwałby jako koszmar.
Jest to coś więcej aniżeli czysta metafora. Z przyczyn już kilkakrotnie
przytaczanych nasze międzymózgowie jeszcze ciągle jest w pełni czynne.
Świat naszych biologicznych przodków tkwi więc w naszych głowach w postaci
żyjącej skamieniałości. Normalnie panuje nad nim nadrzędna instancja
półkul mózgowych, chociaż nie jest on nigdy całkowicie stłumiony. Jednakże
istnieją przypadki, kiedy biologiczna katastrofa spycha współczesnego
człowieka do tej archaicznej rzeczywistości. Zobaczymy potem, że pewne
formy chorób psychicznych, na przykład to, co psychiatrzy nazywaną
schizofrenicznym urojeniem odnoszenia, w ten sposób właśnie można
najwiarygodniej wyjaśnić.
Ale na razie daleko do tego. W tym miejscu musimy się nawet wystrzegać,
aby poziom rozwoju międzymózgowia rozpatrywać z perspektywy półkul
mózgowych. Właśnie przeciwny punkt widzenia jest nam teraz potrzebny. Do
osiągniętego w tym stadium szczebla zmierzać musimy od strony przeszłości,
od momentu początków rozwoju. Tylko bowiem z takiej perspektywy możemy
uzmysłowić sobie niebywały wprost postęp, jaki szczebel ten reprezentuje w
ewolucji.
Świat międzymózgowia nie jest już prymitywną rzeczywistością bodźców
fizycznych i chemicznych. Istota żyjąca zorganizowana jeszcze czysto
wegetatywnie jest niechybnie poddana – dosłownie – na złą i dobrą dolę tym
właśnie czynnikom środowiska, od których z przyczyn biologicznych nie może
się odgrodzić.
Międzymózgowie wyraźnie nacisk ten zmniejsza. Rzeczywistość nie składa się
już z konkretnych bodźców. Zmysły zdalne otwierają drogę sygnałom ze
świata zewnętrznego. A sygnały te mają dla organizmu charakter swoistych
czynników wyzwalających, które uruchamiają znajdujące się w pogotowiu
programy zachowań. Przynależny do świata zewnętrznego czynnik wyzwalający
i zmagazynowany w organizmie program są do siebie dostosowane. Ewolucja
tak je wzajemnie zestroiła, że pasują jak klucz do zamka.
Jeden jedyny, i tylko ten czynnik wyzwalający (który zresztą może nieraz
składać się z kombinacji dwóch czy trzech sygnałów) uruchamia jeden ściśle
określony, i tylko ten sposób zachowania. I odwrotnie – każdy poszczególny
program z całości repertuaru staje się aktywny tylko wtedy, gdy jego
swoisty czynnik wyzwalający oddziałuje na organizm.5
Gdyby opis ten wyczerpywał już całą sytuację, byłaby to dla organizmu
sytuacja iście piekielna. Przy permanentnej w zasadzie obecności w
środowisku wszystkich skutecznych czynników wyzwalających wszystkie
znajdujące się w pogotowiu sposoby zachowań mogłyby się w każdej chwili
aktywować w organizmie i nieprzerwanie spierać o prymat. Musimy sobie
zatem przypomnieć to, co na s. 142 powiedzieliśmy już o wewnętrznej
gotowości do wyzwalania pewnych reakcji: że dla rozmaitych programów
reakcji istnieją rozmaite i w różnym sensie zmienne progi wyzwalania,
które warunkują priorytet zachowania.
Dla zrozumienia stosunku między organizmem a światem zewnętrznym na tym
szczeblu nie wolno także zapominać o tym, że progi te nie są regulowane
tylko wewnętrznymi procesami zachodzącymi w samym organizmie. A więc nie
tylko tym – aby podać przykład najprostszy – że, dajmy na to, możność
wyzwalania się zachowania pokarmowego jest ułatwiona, gdy zakłóceniu ulega
kaloryczny bilans przemiany materii, tzn. zmniejsza się ilość
zmagazynowanych w tkankach rezerw pożywienia. Progi, które w środowisku
decydują o rozpoczęciu oddziaływania potencjalnych czynników
wyzwalających, są bowiem z kolei zależne od określonych czynników
środowiskowych.
Na s. 146 uzasadniliśmy to bardziej szczegółowo na podstawie przykładu
więzi pomiędzy światłem a seksualnością. Światło okazało się jednym z
licznych zapewne – w tym prawdopodobnie wielu dzisiaj jeszcze nie znanych
– ośrodków, które wiążą organizm z jego środowiskiem w dziedzinie pewnej
zupełnie elementarnej zależności występującej znacznie poniżej poziomu
bodźca i reakcji. Inny przykład tego powiązania stanowić może tzw. rytm
okołodobowy, a więc 24-godzinna periodyczność, której – zda się – poddane
są wszystkie czynności fizjologiczne u wszystkich pod tym względem
przebadanych organizmów.
Ów 24-godzinny rytm jest człowiekowi wrodzony, podobnie jak wszystkim
innym ziemskim istotom żyjącym, z jednokomórkowcem włącznie. Odzwierciedla
on naturalnie ów rytm," w jakim w związku z obrotem Ziemi dzień z nocą
przeplatają się na naszej planecie. To kolejne następowanie po sobie
jasności i mroku ustala także równomierny rytm pomiędzy wewnętrzną
biologiczną periodycznością organizmu a zewnętrznym przebiegiem dnia i
nocy. Nie dopuszcza ono do tego, aby stały się wobec siebie
asynchroniczne, aby "zegar wewnętrzny" odchylił się od rytmu dni i nocy.
Można udowodnić doświadczalnie, że ów wskaźnik rytmu dnia i nocy
oddziałuje na organizm przez oczy, które przy tej okazji raz jeszcze
ujawniają swój charakter narządu wynalezionego pierwotnie nie po to, by
widzieć.
Wynikiem tych zależności jest fakt, że procesy fizjologiczne naszego ciała
dostrojone są funkcjonalnie do periodycznych zmian warunków środowiska.
Wyrażając to samo konkretnie i prosto, możemy powiedzieć, że na przykład
rankiem nie bywamy biernie wyrywani ze snu przez Słońce, ale że nasza
gotowość do obudzenia się ze snu i wschód Słońca są ze sobą
zharmonizowane. W każdym razie taki jest pierwotny sens tej ewolucyjnej
zdobyczy, przy czym trzeba przyznać, że od pewnego czasu zaczęliśmy
drastycznie ingerować w te harmonijne zależności środowiskowe poczynaniami
naszej cywilizacji.
Jeśli chodzi o podany przykład, stało się to przede wszystkim przez
wynalezienie sztucznego oświetlenia. Na pewno nie najbłahszej przyczyny
tak rozpowszechnionej dzisiaj bezsenności dopatrywać się można w tym, że
pewien liczący sobie miliony lat rytm endogenny, zdany w swym
funkcjonowaniu na sygnał środowiskowy dokładnej 24-godzinnej zmiany
jasności i mroku, wobec elektryfikacji naszych domów nie znajduje już dla
siebie odpowiednika w naszym środowisku. Z tego punktu widzenia może nie
jest przypadkiem, że żarówka elektryczna i tabletka nasenna zostały
wynalezione przez to samo pokolenie.
Wszystkie osobliwości, jakie wymieniłem, odnajdujemy w doświadczeniach
przeprowadzanych przez etologów z atrapami. Samiec rudzika nie zwraca
uwagi na młodocianą samicę ptaka. Sygnałem wyzwalającym zachowanie tokowe
jest dla niego kombinacja "pierzastości" z kolorem czerwonym. Niezdarna
atrapa druciana łącząca obie cechy znakomicie spełnia zadanie czynnika
wyzwalającego. W tym przypadku współplemieniec takiego skutku nie
wywołuje.
Ale to jeszcze nie wszystko: rudzik musi być w nastroju tokowym.
Niezbędnym założeniem jest jego wewnętrzna gotowość. Próg położony powyżej
możliwości wyzwalania zachowania tokowego musi zostać obniżony, jeśli
kombinacja cech stworzona przez atrapę ma nabrać charakteru sygnału. Od
wewnętrznej gotowości, od nastroju zwierzęcia zależy to, czy pewne
właściwości środowiska będą skuteczne.
Ta wewnętrzna gotowość jest z kolei, jak już wyjaśnialiśmy szczegółowo,
zależna od pory roku. Sygnał zmiany długości dnia odpowiednio do pory roku
steruje progiem seksualnego programu zachowania. Tak więc w końcu jednak
środowisko decyduje o tym, czy pewne cechy świata zewnętrznego stają się
dla zwierzęcia sygnałami (czynnikami wyzwalającymi), a więc czy oddziałują
na jego zachowanie! A nie znaczy to nic innego jak to, że środowisko za
pośrednictwem nastroju zwierzęcia każdorazowo decyduje, które spośród cech
środowiskowych należą do rzeczywistości zwierzęcia, a które – nie.
Przede wszystkim właśnie owa osobliwość jest tym, co zupełnie zasadniczo
oddziela rzeczywistość międzymózgowia od sposobu, w jaki my przeżywamy
świat. Wydaje mi się, że jest to osobliwość charakterystyczna dla świata
przeżyć zwierzęcych. A dotyczy to również wszystkich zwierząt wyższych. U
nich także rozwój i dojrzałość mózgu nie osiągnęły jeszcze takiego
stopnia, który przyznawałby najmłodszej jego części jednoznaczną
funkcjonalną dominację nad międzymózgowiem.
Z naszej perspektywy najłatwiej jest opisać osobliwość, którą napotkaliśmy
tutaj, w ten sposób, że rzeczywistość na szczeblu rozwoju międzymózgowia
nie jest jeszcze rzeczywistością stałą. Oto różnica decydująca. Nasze
środowisko istnieje i składa się z obiektywnie danych przedmiotów. Obiekty
naszego środowiska możemy zauważać bądź pomijać, w każdym razie są one w
sposób zupełnie bezsporny obecne niezależnie od stopnia naszego
zainteresowania nimi.
Rzecz wygląda zupełnie inaczej na tym szczeblu rozwoju mózgu, którym się
teraz zajmujemy. Różnica jest tak podstawowa, że w pierwszej chwili trudno
w nią uwierzyć. Świat przedmiotów istniejących niezależnie od nas samych
jest dla nas tak oczywisty, że nie zauważamy, iż taki stan rzeczy jest
uprawomocniony jedynie naszym przyzwyczajeniem. W toku fizjologicznego
eksperymentu z dziedziny zachowania możemy przekonać się na własne oczy,
że samica ciernika niezależnie od swej obiektywnej obecności wyłania się w
rzeczywistości samca tylko i dopiero wtedy, gdy spełnione są dwa dodatkowe
warunki, z których przynajmniej jeden – wewnętrzna gotowość samca ciernika
do rejestrowania jakiegokolwiek seksualnego czynnika wyzwalającego – ma
charakter na wskroś subiektywny.
Potencjalny partner seksualny pojawia się więc albo też nie pojawia w
rzeczywistości takiego zwierzęcia w zależności od czynników subiektywnych,
toteż można dosłownie powiedzieć, że znika, skoro tylko przeminie
seksualne spotkanie, które jako czynność końcowa, jak mawiają etolodzy,
redukuje napięcie popędowe. Tym" samym znika także nastrój, który obniżał
swoiste progi. Zabrakło bowiem już jednego z decydujących warunków tego,
aby seksualne sygnały stały się skuteczne, tzn. mogły stać się składnikiem
rzeczywistości zwierzęcia.
Nie jest wykluczone, że współplemieniec istniejący nadal obiektywnie
pojawi się w następnej chwili w innej formie: jako rywal do pokarmu, jako
konkurent do rewiru, czy też w jakimkolwiek innym powiązaniu. Z
perspektywy zwierzęcia, którego rzeczywistość tutaj rozpatrujemy, trudno
zatem mówić o identyczności tego partnera, dla nas obiektywnie zawsze
niezmiennego.
Owo znikanie i pojawianie się, owe bieżące przemiany obiektywnie
niezmiennego – w każdym razie z naszego punktu widzenia – współplemieńca
czy przedmiotu w środowisku w zależności od własnego nastroju czy
kontekstu, od dziedziny zachowania, w obrębie której spotkanie następuje,
możliwe jest przecież tylko dlatego, że w tym świecie wszystko, co się
przytrafia, reprezentowane jest jeszcze tylko pośrednio – tylko przez
cechy wymienne.
Eksperymenty Schleidta wykazują, jak wielka jest między nami różnica
również pod tym względem. Rezultaty wspomnianych doświadczeń szokują nas
dlatego, że na poziomie międzymózgowia po prostu jeszcze nie ma czegoś
takiego jak przedmioty czy rzeczy postrzegane, obiektywnie istniejące i
zachowujące swoją identyczność. Zamiast tego występują kombinacje cech.
Co prawda odgrywają one – jak gdyby według zasady pars pro toto – tę samą
rolę co w naszym środowisku obiekty. Reprezentują te obiekty zresztą
całkiem konkretnie w tym sensie, że są z nimi sczepione, skoro stanowią
części czy też cząstkowe właściwości naszego świata.
Ale żadna z tych cech ani żadna z tworzonych przez nie kombinacji nie jest
stała. Pojawiają się w rzeczywistym świecie zwierzęcia i znikają, a to nie
tylko jako skutek przybycia i odejścia nosiciela cechy w obiektywnym
środowisku, ale również jako skutek ustawicznie zmieniających się
gotowości wewnętrznych czy też nastrojów podmiotu. A dla niego wraz z
cechą zmienia się także znaczenie sygnału. Na poziomie międzymózgowia
zmiany kombinacji cech nie bywają interpretowane jako zmiany rzeczy z
zasady identycznych, lecz jako pozbawiona form przejściowych zmiana
pomiędzy różnymi znaczeniami.
Dlatego też pisklęciu na nic się nie zda jego "pierzastość", jego kontury,
wielkość i wszystkie inne cechy, które dla nas stanowią o jego wyglądzie,
z chwilą gdy zostało przez eksperymentatora pozbawione jedynej cechy,
dzięki której może być zidentyfikowane w rzeczywistości indyczego świata
jako obiekt programu zachowania "opieka nad potomstwem". Gdy brak jest
tego jednego kluczowego sygnału, znaczenie pisklęcia zmienia się w sposób
zgubny na "obce", a w opisanej sytuacji jest odbierane jako wrogie, czyli
niebezpieczne. Z tego samego powodu motyl dostojka aż do wyczerpania sił
fruwa za pasiastym obracającym się walcem. Robi to tylko dlatego, że nie
jest to dla niego obracający się walec, lecz nosiciel kluczowego sygnału –
sygnału, który swą wyrazistością i jednoznacznością zdecydowanie
przekracza wszelkie możliwości ewolucji, zmuszonej do kompromisów w
interesie uczynienia swych stworzeń jak najmniej widzialnymi.
Reguły pradziejów
Przy wszystkich próbach rekonstrukcji tej tak obcej dla nas
rzeczywistości, w jakiej żyją znacznie prostsze od nas organizmy, przy
próbach uzmysłowienia sobie przynajmniej pośrednio jej całej osobliwości,
na naszą zdolność rozumienia znowu czyha stare niebezpieczeństwo: że
będziemy sprawy osądzać z perspektywy własnego stanowiska. Właściwa ocena
tego, co odkryjemy, nie będzie możliwa, gdy na wszystko będziemy patrzeć
wyłącznie z punktu widzenia braku. Jakkolwiek metafora Uexkulla o
"kurczeniu się w mizerny twór" niewątpliwie jest obrazowa, jest ona także
jednostronna.
Stosunek do świata, otwierający się na szczeblu międzymózgowia, moglibyśmy
bowiem uznać za "mizerny" tylko wówczas, gdyby był rezultatem redukcji
tego stosunku, który sami reprezentujemy. A to postawiłoby całą sprawę na
głowie. Rzeczywistość międzymózgowia nie jest produktem zubożenia naszego
ludzkiego poziomu świadomości, lecz jej prekursorem. Jest fundamentem
położonym przez historię przyrody, na którym spoczywa nasze przeżywanie
świata. Nie jest skutkiem skarłowacenia tego, co nazywamy postrzeganiem,
lecz jego historycznym zaczątkiem.
Gdy się w taki sposób spojrzy na bieg wydarzeń, rozumie się nagle, jak
bardzo to osiągnięcie ewolucji było rewolucyjne: udoskonalony potomek owej
prakomórki, która mogła się biologicznie "usamodzielnić" wobec swego
nieożywionego środowiska, na wyższym poziomie zaczyna do owego środowiska
także nabierać dystansu. Na miejscu biologicznie ważnych bodźców pojawiają
się sygnały, a zamiast fizjologicznych reakcji przemiany materii – coraz
bardziej złożone, skierowane na świat zewnętrzny programy zachowań.
Trzeba przyznać, że owo nabranie dystansu, usamodzielnienie na tym wyższym
poziomie, nie jest jeszcze całkowicie udane. Rozdział między podmiotem a
przedmiotem jeszcze się w pełni nie dokonał. Obecność bądź nieobecność
określonego sygnału czy też innej skutecznie działającej właściwości
środowiska zależy ciągle od stanu samego podmiotu, od jego nastroju, który
z kolei związany jest z pewnymi warunkami środowiska, na przykład z
długością dnia odpowiednią dla pory roku – wszystko razem tworzy zamknięty
krąg. Organizm jest wciąż częścią środowiska, z którego się wyłonił w
ciągu niewyobrażalnie długiego procesu ewolucji – nadal stanowią jedność.
Ale linia, wzdłuż której w przyszłości nastąpi rozdział, jest już
widoczna. Przynajmniej dla nas, retrospektywnie, ponieważ wiemy, do czego
to wszystko w końcu doprowadziło. W oku organizmu istnieje już odbicie
obiektywnego świata. Pojawiło się w trakcie rozwoju narządu zmysłu światła
w gruncie rzeczy z fizycznego przypadku czy też z konieczności. W każdym
razie na pewno nie z biologicznej celowości. Przeciwnie, ona właśnie w
układzie nerwowym organizmu doprowadziła nawet do powstania złożonego
urządzenia przeliczeniowego służącego jedynie do tłumienia tego "obrazu".
Biologicznie celowe jest bowiem zachowanie oka wyłącznie do rozpoznawania
zmian jasności i ciemności, ruchów w środowisku oraz innych podobnych
elementarnych sygnałów. Uchwycenie ich jest nadal właściwą, jedyną ważną
biologicznie funkcją oka.
Na uwagę naszą zasługuje jeszcze trzecia, nie mniej ważna osobliwość
stosunku do środowiska, występująca na tym szczeblu. Ona również określa
pewną podstawową i w skutki brzemienną różnicę w porównaniu do naszego
sposobu przeżywania świata. Sprowadza się ona do tego, że w obrazie
rzeczywistości "istoty międzymózgowiowej" nie pojawiają się żadne elementy
pozbawione znaczenia (wniosek taki można było pośrednio wyprowadzić z
opisanych przez nas doświadczeń).
Właściwie wynika to już z samej definicji, którą nadaliśmy słowu
"rzeczywistość". Jakkolwiek często używamy go w naszych rozważaniach,
pojawia się ono przecież w pewnym specyficznym znaczeniu i na tym polega
jego użyteczność dla nas. Sygnał, cecha czy też czynnik wyzwalający należą
bowiem tylko wtedy do rzeczywistości zwierzęcia, gdy w jakiś sposób
oddziałują na nie – na jego wewnętrzny nastrój czy zachowanie.6 W
przeciwnym razie, jak już mówiliśmy, w ogóle nie pojawiają się w tej
rzeczywistości – co jest zgodne z naszą definicją.
Świat międzymózgowia charakteryzuje się więc także tym, że jest światem, w
którym nie istnieje nic, co byłoby nieważne dla podmiotu. Wszystko w tej
rzeczywistości wyłania się przez to, że oddziałuje na organizm. Stąd każda
cząstka, każda treść tej rzeczywistości jest absolutnie bez reszty
ześrodkowana na podmiocie. Można taki stan rzeczy ująć w ten sposób, że
świat międzymózgowia jest perspektywicznie ustawiony na przeżywający
podmiot.
Jest to dlatego szczególnie interesujące, że taka charakterystyka
archaicznej struktury świata jest nam znowu znana z własnego
doświadczenia. Niemiecki psychiatra Rudolf Bilz, który temu zjawisku nadał
fachowy termin "centryzm podmiotowy", słusznie w tym powiązaniu wskazuje
na psa, który w czasie burzy skowycząc kuli się pod kanapą, ponieważ
mniema, że burza jest jego osobistym wrogiem. Małe dziecko odczuwa
podobnie, gdy z tego samego powodu zaczyna płakać przy głośnej kłótni w
sąsiednim pokoju. Stać się dorosłym znaczy między innymi także nauczyć
się, że większość tego, co się dzieje wokoło, nie obchodzi nas i jest dla
nas nieważna.
Zdolność do przechodzenia w tłoku ulicznym obok morza twarzy, które
pozostają nam obojętne i na które nie zwracamy uwagi, ponieważ są nam nie
znane – oto dalsza osobliwość, stanowiąca podstawową różnicę między
przeżywaniem świata na naszym szczeblu a przeżywaniem go na szczeblu
międzymózgowia. W tym momencie nie możemy jeszcze w pełni zrozumieć, że za
tą zdolnością kryje się rewolucyjna przemiana i nadzwyczajne osiągnięcie.
Możemy tylko stwierdzić, że różnica między stosunkiem do środowiska na obu
tych etapach rozwoju także w tym względzie jest radykalna.
Tym samym w zasadzie zakończyliśmy opis rzeczywistości międzymózgowia.
Zanim zajmiemy się zagadnieniem, jakie mogły w niej istnieć zadatki i
możliwości dla kolejnego kroku ewolucji sięgającego poza tę fazę, musimy
jeszcze krótko wspomnieć o pewnym nieobcym nam wszystkim doznaniu
psychicznym. Jest ono ważne przede wszystkim dlatego, że stanowi pierwszy
dowód na to, iż wcale nie jesteśmy dzisiaj tak całkowicie oddzieleni od
owej archaicznej rzeczywistości, którą obszernie opisaliśmy.
Myślę o naszych doznaniach w czasie marzeń sennych. Porównując przeżycia
doświadczane przez człowieka w snach z osobliwościami charakteryzującymi
archaiczny świat międzymózgowia, każdy musi dostrzec zbieżność między
nimi. Osobom i rzeczom wyłaniającym się w rzeczywistości snów także
brakuje tej obiektywnej stałości, którą na jawie odczuwamy jako oczywistą.
Dopóki śnimy, nie dziwi nas ani trochę, że osoby w jednej chwili zmieniają
swoją tożsamość, że dobrze nam znane postaci stapiają się ze sobą albo
przeobrażają nagle w obcych ludzi. Także przedmioty i sceneria snów w
żadnym razie nie są stałe.
A czyż typową cechą tego świata marzeń sennych nie jest także to, że
wszystko, co się dzieje, do nas się odnosi i na nas jest wycelowane? Że w
każdej chwili z całą pewnością czujemy, iż pojazd na dalekim horyzoncie
albo nieznany człowiek w oknie obcego domu weźmie udział w tym, co nas w
następnej chwili spotka? Znaczenie tej partycypacji będzie już to
pozytywne, już to negatywne, ale zawsze jakieś, nigdy zupełnie obojętne
czy nieważne.
Nie wątpię ani chwili, że takie podobieństwa z pewnością nie są
przypadkowe. Łatwo wytłumaczyć, jak powstają. Przysłowie powiada: "Myszy
tańcują, gdy kota w domu nie czują". To, co tańcuje w naszych snach, to
międzymózgowie. Gdy we śnie wygasa nasza świadomość, ono uwalnia się
przejściowo od dominacji półkul mózgowych i demonstruje nam, jak bardzo
myliliśmy się uważając je za "zwierciadło". Międzymózgowie ukazuje nam
bowiem świat, którego jest odbiciem, do którego zostało dostosowane przez
ewolucję w ciągu niezmiernie długiego czasu. Okazuje się jedynie, że świat
ten nie jest naszym dzisiejszym światem, lecz jego archaicznym szczeblem
wstępnym.
Rzeczy i osoby występujące w naszych snach pochodzą oczywiście od
optycznych wspomnień naszej świadomości na jawie, są jak gdyby pobrane z
rekwizytorni półkul mózgowych. Natomiast reguły gry, prawa rządzące
przebiegiem wydarzeń – pochodzą z innego świata. Ze świata, który znajduje
się w niewyobrażalnie dla nas dalekiej przeszłości. Czy wymaga wyjaśnienia
fakt, że w snach tak często ogarnia nas lęk? Jakżeż moglibyśmy się czuć
"jak w domu" w rzeczywistości, która od milionów lat już nie jest nasza?
Sen ma w sobie coś ze skoku w czasie. Gdy półkule mózgowe śpią, cofa on
naszą psyche realnie i bezpośrednio do owej epoki, przez którą przejść
musieli nasi protoplasci, wspiąwszy się na szczebel międzymózgowia. Cała
tajemnica tej możliwości, niewątpliwie w najwyższym stopniu godnej
podziwu, polega na wielokrotnie już podkreślanym tutaj fakcie, że ta część
naszego mózgu reprezentuje żyjącą skamieniałość w każdym tego słowa
znaczeniu.7
Ale niechaj nas nie wprowadza w błąd to, że owa rzeczywistość senna wydaje
się tak obca, a często wprost niesamowita. Wyrośliśmy już z tego
archaicznego świata, nie ulega to żadnej wątpliwości. Jeżeli go
przeżywamy, przeżywamy go jako coś obcego. Ale gdy patrzymy na sprawę
bezstronnie, bez uprzedzeń, do jakich skłania nas nasza obecna sytuacja,
musimy przyznać, że istnieją także pozytywne strony takiego
przyporządkowania.
Organizm, który osiągnął ten archaiczny szczebel, jest bowiem także sam w
sobie doskonały. Wszystkie dzieła ewolucji są właściwie cudem, na każdym
szczeblu i w każdym czasie. Żadne jej stworzenie nie jest ani
niekompletne, ani wadliwe, nawet w porównaniu do jego filogenetycznie
wyżej rozwiniętych potomków. Jeżeli pomimo to istnieje i możliwy jest
dalszy rozwój na wyższych poziomach, jest to – w każdym razie dla naszego
rozumienia – paradoks tych dziejów.
"Istota międzymózgowiowa" w świecie swoim jest więc bezpieczna i osłonięta
w sposób dla nas już nieosiągalny. Dzieje się to bowiem z tak nie
kwestionowaną oczywistością, w takiej harmonii, jaka nam, posiadaczom
półkul mózgowych, zmuszanym wciąż do podejmowania decyzji i narażania się
w każdej chwili na popełnianie- omyłek – musi zdawać się iście niebiańska.
Przymus podejmowania indywidualnej decyzji, możliwość popełnienia błędu –
wszystko to nie istnieje w rzeczywistości międzymózgowiowej. Ptak
wędrowny, którego przy określonej długości dnia ogarnia popęd migracji i
który, sterowany wyłącznie widokiem gwiaździstego nieba,8 podąża na
południe na zimowisko, nie zna wątpliwości i mylić się nie może.
Jedność utworzona przez osobnika i jego środowisko jest tak doskonała na
owym szczeblu, że ponownie rodzi się pytanie, dlaczego na tym nie stanęło.
Dlaczego ewolucja po wszystkich potwornościach, jakie wydarzyły się od
początku "big bangu", nie zaznała wreszcie spokoju. Jak należy rozumieć
fakt, że doszło do następnego kroku, pomimo że to, co zostało osiągnięte,
wydaje się tak doskonałe. Mity odpowiadają na to pytanie w ten sposób, że
zdolność poznania, korzystania z indywidualnej swobody w obcowaniu ze
środowiskiem i związane z tym ryzyko błądzenia i dopuszczania się winy –
były tym, co wygnało nas z owego raju jednomyślności z pozostałą przyrodą.
Ten przekaz należy – moim zdaniem – do najdobitniejszych przykładów
znaczenia mitologicznych wypowiedzi jako źródła pozanaukowego poznania.
Dzisiaj, gdy minęły tysiące lat od sformułowania tej odpowiedzi, zaczynamy
odkrywać, że właśnie dokładnie tak było.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
14. Wymarsz
Granice bezpieczeństwa
Przed mniej więcej 600-800 milionami lat – wyraźnej granicy dotąd nie
ustalono – pierwsze organizmy zaczęły opuszczać rajskie bezpieczeństwo
osiągniętego do tej pory szczebla rozwoju, aby wymaszerować ku nowym,
nieznanym wymiarom. Chcąc dowiedzieć się, jak do tego doszło, należałoby
zadać dwa pytania. Pierwsze – o to, dlaczego ewolucja podjęła ten ponowny
wysiłek. A więc pytanie o to, jaka to wada, jaka luka w arsenale ważnych
dla przetrwania właściwości mogła występować u istoty związanej ze swym
środowiskiem instynktami. Ewolucja przecież atakuje tylko tam, gdzie
istnieje szansa udoskonalenia czegoś.
Drugie dotyczyłoby konkretnej drogi, na jaką rozwój wkroczył, kiedy
wzniósł się ponad szczebel międzymózgowia. To, że w przyrodzie istnieje
miejsce na wprowadzenie udoskonaleń, nie jest wcale jednoznaczne ze
znalezieniem jakiegoś rozwiązania. Musimy więc pytać się nie tylko o
przyczynę, lecz także o możliwości, jakimi ewolucja rozporządzała w chwili
podjęcia kolejnego skoku.
Zacznijmy od punktu pierwszego: na czym polegała wada, która sprowokowała
dalszy rozwój, co było ową słabą stroną "istoty międzymózgowiowej",
dopiero co określonej jako niebiańska? Jakie to zagrożenie było dosyć
wielkie, aby uzasadnić ryzyko nowego początku?
Nietrudno znaleźć odpowiedź. Brzmi to zrazu paradoksalnie, ale zagrożenie
organizmu związanego ze swym środowiskiem wrodzonymi programami zachowań
(instynktami) sprowadza się właśnie do tych programów – które przecież tak
zachwycają jako podłoże jego bezpieczeństwa i ochrony! Otóż jest ono
nieuniknioną konsekwencją faktu, że na tym szczeblu zachowanie nie opiera
się jeszcze na indywidualnych doświadczeniach.
Korzyść, jaka płynie z owych programów zachowań polega na tym, że na
wszystkie potrzeby i zadania można reagować według recepty wypróbowanej
pod względem przydatności nie tylko przez jednostkę, lecz przez
niezliczonych członków setek i tysięcy pokoleń danego gatunku. Śmiertelne
niebezpieczeństwo tkwiące jednocześnie w tejże sytuacji wynika stąd, że
owe tak niezwykle starannie sprawdzone recepty stają się bezwartościowe, z
chwilą gdy zmieniają się warunki środowiska, do których zostały tak
pieczołowicie i z takim nakładem czasu dopasowane.
Istnieje wiele dramatycznych czasami przykładów obrazujących podwójne
oblicze owego dzieła instynktu, jakim jest przyporządkowanie środowisku.
Dla zobrazowania istoty problemu podamy tutaj kilka spośród tych
przykładów.
Pierwszy dotyczy pewnego gatunku żółwi morskich żyjących w południowym
Pacyfiku. Zwierzęta te składają jaja na plażach w odległości 20, 30,
najwyżej 50 metrów od brzegu. Samice wygrzebują swoimi niezgrabnymi łapami
płytkie doły, składają w nich jaja, przysypują piaskiem i powracają do
wody.
Jest to także czynność instynktowa, nawet dosyć złożona. Po zniesieniu jaj
samice nie troszczą się już więcej o potomstwo. Żadna z nich nigdy nie
widziała wyklucia się małego żółwia ze złożonego przez siebie jaja. Pomimo
to działają tak, jak gdyby wiedziały, co będzie się działo za kilka
tygodni, jak gdyby potrafiły przewidzieć, co w tej sytuacji jest
potrzebne, jaja składają bowiem w miejscu, gdzie piasek już nie jest
wilgotny, lecz suchy i ogrzany przez Słońce. Wybrane miejsce znajduje się
jednocześnie na tyle blisko od strefy przyboju, aby żółwie dziecko nie
miało zbyt wielkich trudności z dostaniem się do wody bezpośrednio po
wykluciu.
Samice naturalnie tego wszystkiego nie wiedzą. Steruje nimi instynkt,
wrodzony program zachowania, który – jak już szczegółowo uzasadnialiśmy –
należy traktować jako odzwierciedlenie doświadczeń zdobytych nie przez
osobnika, lecz przez jego gatunek. Ale to nie wyczerpuje przykładu, który
nam tutaj ma służyć pomocą. Staje się on dopiero ciekawy, gdy przyjrzymy
się temu, co się dzieje z małymi żółwiami, skoro, wygrzane przez ciepły
piasek i tylko na siebie zdane, wyklują się z jaj.
Scena jest dramatyczna. Otrząsnąwszy się z piasku, zwierzątka bezzwłocznie
i zdecydowanie wymaszerowują ku strefie przyboju. Dążą bez wahania w
kierunku wody, której nigdy przecież nie widziały, bardzo się przy tym
spiesząc. Pośpiech ten ma słuszną przyczynę, jakkolwiek młode żółwie,
które dopiero kilka minut temu ujrzały światło dzienne, z braku własnych
doświadczeń także znać jej nie mogą. W powietrzu nad nimi bowiem gromadzą
się nieprzebrane chmary mew, zwabione ruchliwym mrowiem żółwi.
Po chwili obserwacji i krążenia pierwsza mewa opada wreszcie lotem
nurkowym i potężnym dziobem zabija pierwszą ofiarę, przerywając jej szybki
marsz od miejsca wylęgu do zbawczej wody. Kilka minut później cała plaża
pełna jest skrzeczących i trzepoczących mew spierających się o bezbronne
żółwiątka. Tylko ich kłótliwość powoduje, że w ogólnym zamieszaniu
przynajmniej mała część potencjalnych ofiar mimo wszystko osiąga wodę i
może się uratować.
To prawda, że młode żółwie zaraz po wykluciu świadome celu dążą ku wodzie,
jak gdyby wiedziały, gdzie przynależą, chociaż nikt im tego nie
powiedział. Ta strona medalu budzi w nas niemal uczucie tęsknoty za ową
utraconą harmonią, ową jednomyślnością z naturą, rodem – zda się – z raju.
Ale kto raz zastanowił się nad przebiegiem całego zjawiska, powtarzającego
się rokrocznie, nigdy już nie zapomni o odwrotnej stronie instynktownego
bezpieczeństwa.
Rozpoczynająca się nieomal natychmiast bitwa mew powinna wystarczyć, aby
wyleczyć nas z tego rodzaju nostalgicznych nastrojów. Katastrofa jest
bowiem również bezpośrednim skutkiem tego, że cała scena rozgrywa się
wyłącznie na podłożu doświadczeń "wrodzonych.
Można pokusić się o hipotezę, że żółwie przyzwyczaiły się do składania jaj
na lądzie w bardzo dawnej epoce, kiedy ich gatunek nie miał tam jeszcze
żadnych poważnych wrogów. Ptaki istnieją od najwyżej 150 milionów lat,
wiek żółwi wynosi prawie dwa razy tyle. Selekcja faworyzowała tę ich
tendencję, pozwalającą przetrwać potomstwu samic, które właśnie tak
postępowały.
Po pewnym, jak na nasze mierniki bardzo długim czasie gatunek składał się
więc już tylko z takich zwierząt, jakie na podstawie genetycznej
predyspozycji były zaprogramowane na składanie jaj w suchym piasku w
określonej odległości od morskiego brzegu. Jest to jedyna metoda, dzięki
której gatunek może się uczyć, przy czym ofiarą padają wszystkie osobniki
genetycznie nie pasujące do szablonu wytyczonego przez selekcję dla danego
przypadku.
Innego sposobu nie ma, skoro na tym etapie żaden osobnik nie jest jeszcze
w stanie sam zdobywać doświadczenia, uczyć się: nie umie zmieniać swojego
zachowania w wyniku nabytych doświadczeń. Z pokolenia na pokolenie
przetrwać mogą tylko uprzywilejowani, a więc ci, którzy dzięki przypadkowi
pasującej mutacji nieco bardziej od przeciętnej zbliżeni są do wymagań
selekcji, do jej schematu prób. Na skutek tego stopniowo przesuwa się sama
przeciętna, aż w końcu powstaje gatunek wyposażony w nowe właściwości. A
to znaczy, że gatunek taki nauczył się czegoś nowego.
Najwidoczniej żółwie nie potrafiły dotąd dokonać tego po raz drugi.
Zagrożenie potomstwa przez nieprzewidziane pojawienie się mew na terenie
wprost idealnie do tej pory nadającym się do składania jaj stanowi zmianę
warunków środowiska; po dziś dzień nie zauważono żadnych śladów
przystosowania się do tej zmiany. A ponieważ nie ma takiego żółwia, który
by z powtarzającej się rokrocznie klęski umiał nauczyć się czegoś i
odpowiednio zmienić swoje zachowanie, rzeź będzie trwała nadal.
Podobne przykłady są rzadkie. Nic dziwnego, przecież zwykle brak
przystosowania do zmiany żywotnych warunków środowiska kończy się
wymieraniem danego gatunku. Tym samym owe odstraszające przykłady w
krótkim czasie znikają z powierzchni Ziemi. W przypadku żółwi wydaje się,
że tylko szczęśliwy zbieg okoliczności spowodował, iż wskutek braku
rozsądku u mew pozostająca przy życiu liczba osobników jeszcze wystarcza
do zapewnienia trwania gatunku.
Mewy przecież także nie są zdolne do nauczenia się czegokolwiek. Ogarnięte
popędowym instynktem łowieckim i wskutek również wrodzonej im zazdrości o
pokarm, nie potrafią zrezygnować z długotrwałych kłótni i optymalnie
wykorzystać nagle występującego jego nadmiaru. Tak więc niebezpieczeństwo
wynikające ze sztywności zachowania instynktowego zostaje zmniejszone
przez ten sam brak u przeciwnika.
Kolejny przykład odsłania odwrotną stronę instynktowego bezpieczeństwa w
sposób jeszcze bardziej groteskowy, a dzięki temu bardziej uchwytny;
chodzi tutaj o historycznie zupełnie świeży przypadek, który obserwować
można będzie tylko przez stosunkowo krótki czas, nie daje się on bowiem
pogodzić z przetrwaniem gatunku.
Opisałem już raz tę historię w jednej z wcześniejszych moich książek,1 ale
w innym powiązaniu. Teraz chcę do niej powrócić, gdyż jest wyjątkowo
pouczająca. Na treść jej składa się niezwykły los, jaki przypadł w udziale
pewnemu rodowi dzikich gęsi odkrytych przez radzieckich zoologów na
Syberii. Przed chwilą mówiliśmy o bezpieczeństwie i pewności, z jaką ptaki
wędrowne wyruszają w drogę w związku ze zmianą pory roku. Gęsi z
Barabińskiego Stepu na Syberii pozwalają nam poznać granice tego
bezpieczeństwa.
Otóż każdej jesieni wyruszają one na południe do swego odległego o 3 500
kilometrów zimowiska – wyruszają o dwa tygodnie za wcześnie i chociaż jest
to dla nich zgubne, nie istnieje na Ziemi siła zdolna je od tego
powstrzymać. Katastrofę sprowadza sygnał, iż długość dnia (czyli okres
dostępności światła dziennego) spadła poniżej pewnej dolnej granicy, co
wyzwala popęd wędrowczy u tych zwierząt. Niestety, sygnał ten nadchodzi
zanim gęsi zakończą swój okres pierzenia. Gdy nadchodzi "rozkaz", pióra
ich jeszcze nie odrosły dostatecznie, aby gęsi mogły latać.
Gęsi nie mają wyboru: nie istnieje przecież żadna możliwość sprzeciwu
wobec instynktowego rozkazu, dopóki nie ma odpowiednio rozwiniętych półkul
mózgowych. Wyruszają zatem, a że lecieć nie" mogą, puszczają się w drogę
piechotą. Każdej więc jesieni armia złożona z kilkudziesięciu tysięcy gęsi
wali przez step, dążąc zdecydowanie na południe do celu odległego o wiele
tysięcy kilometrów. Trudy drogi i ataki drapieżników przez dwa tygodnie
dziesiątkują kolumnę – której udaje się oddalić od miejsca wymarszu nie
więcej niż o 160 kilometrów – aż wreszcie po upływie tego czasu pióra są
już dostatecznie wyrośnięte. Te osobniki, które przeżyły morderczy
wysiłek, mogą teraz unieść się w powietrze i bez trudu odbyć resztę trasy
w sposób właściwy ptakom wędrownym.
Prawdopodobnie ingerencja cywilizacji w teren (może wykonanie wielkiego
projektu regulacji rzek) wygnała przed kilku dziesiątkami lat dzikie gęsi
z ich przyrodzonych kwater letnich. Nową ojczyznę znalazły dopiero
kilkaset kilometrów dalej na południe. Tymczasem to przeniesienie
gniazdowiska miało fatalny skutek, o którym gęś nic nie mogła wiedzieć.
Tam, bardziej na południe, sygnał wyzwalający popęd wędrowczy już się nie
zgadza. Krytyczna długość dnia na nowym terenie najwidoczniej nadchodzi
zbyt wcześnie.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby gęsi mogły poczekać tylko 14 dni. A to
właśnie nie jest możliwe. "Bezpieczeństwo" na szczeblu instynktowym, owo
zabezpieczenie przez sposoby zachowania otrzymane w spadku już przy
urodzeniu, wyklucza możliwość zrewidowania zachowania na podstawie
indywidualnych doświadczeń, mówiąc krócej: nauczenia się czegoś. Stąd też
nie ma żadnej wątpliwości, że ów ród gęsi w najbliższym już czasie
przestanie istnieć.
Z całą wyrazistością ujawniają się tutaj granice instynktowego
bezpieczeństwa. Odwrotna strona tego medalu to niezdolność uczenia się.
Sedno instynktu, wyrażone w niezawodnej recepcie na powtarzające się
zadania, zakłada absolutny stereotyp tych zadań. Tymczasem także w
przyrodzie ożywionej skrajny konserwatyzm prowadzi do klęski, w chwili gdy
zmieniają się wymagania.
Na zakończenie jeszcze jeden, już ostatni, szczególnie obrazowy i
stosunkowo niegroźny przykład, pochodzący od Karola Darwina.
Opisał go w dzienniku prowadzonym w czasie swej słynnej podróży dookoła
świata na statku "Beagle", gdy jako zupełnie młody, 22-letni człowiek
prowadził obserwacje, z których potem wywiódł swą rewolucyjną naukę o
pochodzeniu gatunków. W tym wypadku chodzi o opis dziwacznego zachowania
pewnego gatunku ptaków żyjących w Ameryce Południowej, zwanych przez
tubylców casarita.
Zwierzęta te kopią w gliniastych zboczach sztolnie mające do dwóch metrów
długości, a w ich końcach składają i wysiadują jaja. Ale program
instynktów nie uwzględnia przecież żadnych krótkoterminowych zmian
środowiska. W przypadku casarity dotyczy to stosunkowo cienkich murów z
gliny, służących tubylcom tamtych okolic do grodzenia swych gruntów. Ptaki
wkopują się więc także w ściany tych murów i oczywiście po wygrzebaniu 30
czy 40 centymetrów gliny znajdują się już po drugiej stronie muru na
wolnym powietrzu. Casarita niczego się nie uczy z tego doświadczenia. W
czasie pobytu Darwina widywano więc mury podziurawione przez te ptaki
dosłownie jak sito.
Darwin pisze o tym w dzienniku: "Przekonałem się o dość ciekawej rzeczy, a
mianowicie, że nie potrafią zupełnie nauczyć się oceniania grubości, bo
choć bezustannie przelatywały ponad niskim murem, ciągle go na próżno
przewiercały, uważając, że to świetna ścianka do wykopania gniazda".
Casarita nie nauczy się tego nigdy. Podobnie jak jeż nigdy nie pojmie, że
kolce nie chronią go przed kołami samochodu równie niezawodnie jak przed
wszystkimi innymi niebezpieczeństwami, z którymi gatunek jego dzięki
kolcom dawał sobie radę przez miliony lat. Pstrągi nadal będą chwytać
metalową błyszczkę, a kukułcze dzieci za tysiąc lat będą jeszcze
niezmordowanie chowane przez przybranych rodziców, których własne
potomstwo zostało przez intruzów zgładzone.
Wszystkie te przykłady, chociażby przez to, że możemy je jeszcze
obserwować, są w gruncie rzeczy niegroźne. Wszelkie koszty poniosły przede
wszystkim te niezliczone gatunki, które w ciągu długiej historii życia na
Ziemi wyginęły, ponieważ członkowie ich nie byli zdolni przystosować się
do krótkoterminowych zmian środowiska na drodze indywidualnie nabytych
doświadczeń.
Przeciwieństwa, które się nie wykluczają
Łatwo zrozumieć, jak bardzo było w zasadzie pożądane, aby sztywne wzorce
wrodzonych doświadczeń dały się przełamać i dostosować do aktualnych
wymagań rozwoju. Ale to dopiero cząstkowa odpowiedź na pytanie, w jaki
sposób ewolucja wzniosła się ponad szczebel międzymózgowia. Jakimi to
możliwościami przyswojenia organizmom – wytresowanym przecież w ciągu
niewyobrażalnie długich okresów czasu tak, by całkowicie wierzyły gotowym,
wrodzonym programom zachowań – dysponowała ewolucja?
Naukowcy zrazu podejrzewali, że albo rozpatrywanie takich możliwości
zapędzi ich w ślepy zaułek, albo że odkryją jakiś sensacyjny punkt
zwrotny, który zmienił dotychczasowy kurs ewolucji o 180 stopni. Były to
niepokojące przypuszczenia, ponieważ wiedzieli, że ewolucja w każdej
chwili zdana jest na kontynuację przy użyciu tego, co jest. Przejście od
przystosowania przez instynkty do zdolności indywidualnego uczenia się
było dla naukowców-ewolucjonistów jeszcze do niedawna prawie całkowicie
nie wyjaśnioną fazą filogenezy – w każdym razie w swych istotnych
punktach.
Tak było do chwili, w której dokonali sensacyjnego i naprawdę
zdumiewającego odkrycia, że doświadczenia wrodzone i nabyte wcale się
wzajemnie tak radykalnie nie wykluczają, jak cały świat sądził do tej
pory. Najwyraźniej był to znowu jeden z owych przypadków – bardzo częstych
właśnie w dziedzinie biologii – kiedy pod wpływem psychologicznych
uprzedzeń podchodzi się do problemu po prostu od niewłaściwej strony.
Znowu rozumowano zbyt sztywno w kategoriach alternatyw, problem stawiano
wyłącznie z perspektywy "albo – albo", gdy tymczasem w przyrodzie
ożywionej rozwój posuwa się właśnie przez współdziałanie pewnych
tendencji, które – według reguł naszej logiki – wzajemnie się wykluczają.
Badacze w końcu stwierdzili, że dotyczy to również związku między
instynktem a zdolnością uczenia się. Skoro już raz wpadli na ten pomysł,
mnożyć się zaczęły wypadki, w których udawało się udowodnić
doświadczalnie, że pewne zdolności, mimo że niewątpliwie wrodzone, zdane
są na procesy uczenia, aby się mogły urzeczywistnić. Ponieważ brzmi to
zrazu całkowicie paradoksalnie, musimy na podstawie opisu kilku tego
rodzaju badań uzmysłowić sobie, co to znaczy w praktyce.
Pierwszym i najtrudniejszym zadaniem etologa jest uchwycenie, które objawy
zachowań zwierzęcia są wrodzone, a które wyuczone; robi to na przykład
przez naśladowanie dorosłych współplemieńców badanego osobnika. Klasyczną
próbą służącą wyjaśnieniu tego problemu jest eksperyment, który można by
nazwać "doświadczeniem Kas-para Hausera". Podobnie jak rzecz się jakoby
miała z owym tajemniczym znajdą, od którego imienia nazwano eksperyment,
oddziela się zwierzęta doświadczalne możliwie zaraz po urodzeniu od
współplemieńców i hoduje w izolacji. Sens całej procedury jest oczywisty:
charakterystyczne dla gatunku sposoby zachowania, jakie zwierzę wykazuje w
takich warunkach, muszą być wrodzone. To, co się umie bez nauczenia się,
może być przekazane tylko genetycznie.
Taką metodą bardzo szybko udowodniono, że wrodzony jest na przykład typowy
śpiew wielu gatunków ptaków. Gajówki, czyli piegże, wyklute w wylęgarce i
wychowane w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu, gdy dorosły, wydawały
wszystkie 25 wołań typowych dla swego gatunku, a ponadto jeszcze 3 nie
mniej charakterystyczne, związane ze sobą śpiewy. Jest to niewątpliwie
zaskakujący przykład tego, co może być dziedzicznie magazynowane. W tym
wypadku: poprawny w czasie przebieg stymulacji wszystkich narządów
uczestniczących w wytwarzaniu dźwięków.
Podobne doświadczenia przeprowadzono z kurami domowymi i grubodziobami.
Kiedy natomiast sprawdzono to samo zjawisko u zięb pospolitych, natrafiono
na pewną drobną osobliwość, która okazała się nadzwyczaj interesująca.
Dźwiękoszczelnie wychowane zięby wprawdzie także uderzają w śpiew, pod
względem liczby zgłosek i długości normalny, ale śpiewowi temu brakuje
rozczłonkowania na 3 strofy, charakterystycznego dla zięb wyrosłych w
warunkach naturalnych. A więc podziału tego trzeba się nauczyć.
Nie jest to jeszcze nic szczególnego. Prawdziwie interesujące stały się
owe badania, dopiero gdy angielski zoolog W.H. Thorpe wpadł na pomysł, aby
wychowanym przez siebie ziębom podać lekcję, której uczyłyby się w
warunkach naturalnych, pomieszaną z "fałszywymi" wzorami. Odtwarzał więc
tym zwierzętom doświadczalnym taśmy magnetofonowe, z których jedna
zawierała poprawny śpiew zięby, a pozostałe – podobne śpiewy
spokrewnionych gatunków ptasich.
Powtarzał tę czynność codziennie po kilka razy i zięby istotnie nauczyły
się śpiewać z taśmy. I to jeszcze nic dziwnego. Ciekawe dopiero było, że w
owych doświadczeniach ptaki zawsze z bezbłędną pewnością wybierały sobie
prawdziwy śpiew zięby i tylko ten służył im za wzór. Całkowicie ignorowały
pozostałe przykłady.
Tym samym zostało udowodnione jakieś skrzyżowanie instynktu ze zdolnością
uczenia się, dotąd zupełnie nie znane. Nie można wyniku eksperymentu
interpretować inaczej niż tym, że ziębom wrodzona jest zdolność nauczenia
się czegoś ściśle określonego. Do wrodzonych im programów, do zdolności
przekazanych im genetycznie przez gatunek należy to, że reagują procesem
uczenia się na podawany im typowy śpiew zięb. Wrodzona jest więc zdolność
indywidualnego magazynowania tego właśnie śpiewu jako jedynego spośród
wszystkich innych możliwych zjawisk akustycznych.
Od tego czasu ta zdumiewająca wrodzona zdolność do selektywnego uczenia
się została udowodniona i bezspornie stwierdzona u wielu różnych gatunków
w odniesieniu do zupełnie różnych sprawności. Najbardziej skomplikowanego
i zadziwiającego przykładu dostarczyło doświadczenie z młodą małpką –
rezusem, któremu amerykański zoolog G.P. Sackett stworzył warunki
pozwalające na dokonywanie własnego wyboru spośród oferowanych jej
kolorowych przeźroczy.
Było to doświadczenie typu "Kaspar Hauser". Małpkę oddzielono od matki
zaraz po urodzeniu i chowano w specjalnej klatce, w całkowitej izolacji od
współplemieńców. Podobnie do wielu innych zwierząt rezus w dzieciństwie
jest ogromnie ciekawy wszystkiego i żądny wciąż nowych wrażeń.
Eksperymentator zaspokoił tę potrzebę zwierzęcia w sposób starannie
obmyślany. W klatce umieścił cztery guziki: posługując się nimi małpie
dziecko mogło rzucać cztery różne przeźrocza na ścianę swego domostwa.
Naciśnięcie pierwszego guzika wywoływało obraz grożącego jej samca małpy.
Guzik numer 2 powodował ukazanie się obrazu małego rezusa, numer 3 –
neutralnie zachowującego się współplemieńca, wreszcie po naciśnięciu
guzika numer 4 pojawiał się krajobraz. Zwierzęciu pozwolono do woli
naciskać guziki, toteż korzystało ono z tego bardzo chętnie, aby się jakoś
rozerwać w swym monotonnym bytowaniu w klatce. Aparatura rejestracyjna
notowała dokładnie częstość i czas korzystania z poszczególnych guzików,
wiadomo było więc, jakie obrazy małpka obdarza szczególnym zamiłowaniem.
Krzywe częstości rejestrujące wynik doświadczenia miały niezwykle
charakterystyczny przebieg. W pierwszych tygodniach życia zwierzę, które
przecież nie mogło zebrać żadnych doświadczeń życiowych poza własną
klatką, nie wyróżniało szczególnie takiego czy innego obrazu. Wszystkie
cztery guziki były równie często w użyciu. Należało więc sądzić, że żaden
z obrazów nie budził w małpie jakichś szczególnych emocji.
Zmieniło się to dosyć nagle po upływie 2,5 miesiąca od urodzenia. Otóż
teraz małpa już prawie w ogóle nie korzystała z pierwszego guzika.
Szukając nadal rozrywki w częstym oglądaniu pozostałych trzech obrazów,
unikała odtąd widoku grożącego jej współplemieńca. W rzadkich, wyjątkowych
wypadkach, kiedy jednak patrzyła na to przeźrocze, obserwowano wyraźnie,
że teraz raptem się go boi. Ale trwało to dokładnie tylko 3 miesiące, po
czym obraz groźnego samca najwidoczniej już nie był straszny dla małpki. W
każdym razie posługiwała się odtąd, jak poprzednio, równie często i
beztrosko wszystkimi czterema guzikami.
Rezultat doświadczenia jest dlatego tak rewelacyjny, że etolodzy
stwierdzili, iż dokładnie w okresie między 2,5 a 5,5 miesiąca po urodzeniu
rezus musi uczyć się przystosowania do socjalnego porządku małpiej
społeczności, a właściwie – mówiąc ściślej – tylko w tej fazie może się
tego nauczyć. Jeżeli moment ten w rozwoju młodego zwierzęcia nie zostanie
wykorzystany, na przykład przez izolację trwającą do 6 miesięcy, małpa do
końca życia pozostaje outsiderem niezdolnym do włączenia się w
społeczeństwo małpiego stada.
Przyczyną zaś jest to, że taka małpa już nie potrafi rozpoznać struktury
stada, ponieważ nie wie, co oznacza gest grożenia, którym hierarchicznie
wyższe zwierzę sygnalizuje jej swoją nadrzędną pozycję. Podczas gdy
normalnie sam gest grożenia wystarczy do regulowania kolejności przy
żerowaniu, do rozdziału miejsc sypialnych i innych skomplikowanych
procesów wewnątrz grupy, zwierzę, które jest ślepe na taki sygnał,
wplątuje się nieustannie w zupełnie konkretne niesnaski. Trwa to dopóty,
dopóki nieszczęsne stworzenie wreszcie nie zrezygnuje z wszelkich dalszych
prób nawiązania kontaktu z grupą.
Wszystko to było już wiadome przed przeprowadzeniem doświadczenia.
Wiedziano także, że młody rezus musi w wymienionym okresie nauczyć się na
drodze konkretnych doświadczeń sensu gestów grożenia, które zresztą mogą
ograniczać się do lekkiego zaznaczenia wyrazu mimicznego. Sądzono zatem,
że rozumienie tego społecznie tak ważnego sygnału jest oczywiście wynikiem
uczenia się. Szczegółowo opisane przez nas doświadczenie dowodzi, że
sprawa nie jest wcale tak prosta.
Wykazuje bowiem, że młoda małpka w pewnym ściśle ograniczonym okresie
rozwoju na podstawie wrodzonego doświadczenia nagle rozumie znaczenie
gestu grożenia. Jednakże dalsze losy eksperymentalnego zwierzęcia świadczą
równie jednoznacznie o tym, że owo wrodzone rozumienie wymaga jak gdyby
potwierdzenia przez konkretny proces uczenia się, po to aby zachowanie
mogło być przystosowane do warunków życia w grupie.
Taka wzajemna zależność sprawności wrodzonych od nabytych, i odwrotnie,
jest sprzeczna z wszystkimi wyobrażeniami, jakie nie tylko laicy, ale
także jeszcze większość uczonych, zwykli kojarzyć z istotą owej pary
przeciwieństw. Zakorzeniona w nas tendencja do myślenia w kategoriach
"albo – albo" każe nam zawsze zakładać, że cecha wrodzona jest niezależna
od wszelkich wpływów zewnętrznych, natomiast to, czego organizm potrafi
się nauczyć, jest niemal całkowicie zależne od woli i wyboru.
Wystarczy przypomnieć sobie, z jaką to zawziętą jednostronnością aż do tej
pory zwalczają się w różnych dziedzinach teoretycy środowiska z
teoretykami predyspozycji. Podczas gdy jedni są święcie przekonani, że
człowiek jest przede wszystkim wytworem czynników środowiska, którymi w
zasadzie można dowolnie manipulować – czy to przez wpływy wychowawcze, czy
też przez zmianę warunków ekonomicznych – ich przeciwnicy są fatalistami i
z taką samą jednostronnością reprezentują pogląd, że predyspozycja
człowieka jest jego ostatecznym, wrodzonym i nieuniknionym losem.
Cały problem polega na tym, że obie strony mogą powołać się na konkretne
dowody wspierające ich stanowisko. A ponieważ dla obu w grę wchodzi rzecz
niemała, bo losy ludzkości,zawsze czyha pokusa, aby za konieczny warunek
wszelkiego zbawienia uznać przynajmniej teoretyczne, a w razie potrzeby
także realne zniszczenie swego przeciwnika. A tymczasem nowoczesne badania
nad mózgiem mogłyby nas może pouczyć, że antynomia, na którą powołują się
wrogie sobie strony, wcale nie jest tak absolutna, jak się wydaje. Może
dylemat wcale nie jest aż tak bez wyjścia, może rację mają obaj uczestnicy
sporu – mimo że w naszym wyobrażeniu to paradoks.
Badania, o których mowa, sugerują, że chyba jednak warto pomyśleć nad taką
możliwością. Przypomnijmy, że największy postęp fizyki w naszym stuleciu
został umożliwiony przez odkrycie Alberta Einsteina, iż realny świat w
swym najgłębszym wnętrzu spojony jest prawami niedostępnymi już dla naszej
wyobraźni. Kto wie, czy w tej sytuacji nie pomoże nam rozważenie takiej
możliwości tam, gdzie obiektem badań nie jest kosmos, lecz my sami.
Powróćmy do pytania wyjściowego tego rozdziału. Dotyczyło ono czynników,
którymi mogła rozporządzać ewolucja, gdy się okazało, że wyposażenie
organizmów w zdolność do indywidualnego nabywania doświadczeń, a więc do
uczenia się, stanowi o postępie. Odpowiedź, która się nasunęła, jest
zaskakująco prosta. Sprowadza się bowiem do tego, że istoty, które
osiągnęły międzymózgowiowy szczebel rozwoju, w zasadzie dawno już taką
zdolność posiadały – chociaż jeszcze w swoiście ograniczonym sensie.
Owo ograniczenie, w zestawieniu z tym, co my rozumiemy pod pojęciem "uczyć
się", jest wielostronne. Lekcja, której na tym szczeblu rozwoju można się
nauczyć, nie jest jeszcze zależna od woli czy wyboru. Przeciwnie, są to
ściśle swoiste elementy, jak gdyby pojedyncze cząstkowe człony, które
przez procesy uczenia się muszą zostać wpasowane do skądinąd ściśle
wrodzonego łańcucha instynktów.
Dalsza różnica polega na ograniczeniu w czasie. W tym zacieśnieniu przez
instynktowe zachowanie swoista zdolność nauczenia się czegoś określonego
występuje widocznie tylko przejściowo, w fazie rozwoju ujętej w dość
ścisłe klamry czasowe, a potem zanika. W przypadku niewykorzystania owej
fazy wrażliwej, zaległości nigdy już nadrobić nie można.
Łatwo zrozumieć sens biologiczny tego ograniczenia w czasie. Na tym
szczeblu rozwoju na plan pierwszy zdecydowanie wysuwa się jeszcze problem
zapewnienia bezpieczeństwa przez możliwie stałe programy zachowań. Jeżeli
więc nawet uzupełnienie cząstkowych elementów tych programów procesami
uczenia się jest niezbędne, słuszne się wydaje natychmiastowe
wyeliminowanie skutku tych procesów, skoro tylko brakujący element został
już opanowany. W przeciwnym razie zagrożona byłaby natychmiast trwałość
nabytku, a tym samym także niezmienna stabilność programu, o którą na tym
etapie wciąż jeszcze przede wszystkim chodzi.
Z tym wymaganiem związana jest trzecia różnica: nieodwracalność wyuczonego
członu instynktowego. Podczas gdy w naszym doświadczeniu do zjawiska
uczenia się należy zapominanie bądź – ujmując rzecz od drugiej strony –
podczas gdy u nas zapamiętywanie nauczonego materiału stanowi szczególną
sprawność – po zakończeniu fazy wrażliwej nic nie jest w stanie do końca
życia naruszyć elementu instynktowego nabytego przez doświadczenie.
Właśnie ta osobliwość spowodowała, że tak późno dopiero odkryto, iż w
układzie czynności instynktowych występują elementy nabyte, po nabyciu
bowiem nie różnią się już niczym od wrodzonych części programu.2 Będziemy
jeszcze mówić o tym, jak rozstrzygające dla rozwoju naszej własnej
osobowości bywają w pewnych okolicznościach skutki tej osobliwej cechy.
Wpajanie "podążania w ślad" jako zjawisko kluczowe
Wszystkie te kryteria najłatwiej przestudiować na tak zwanym wpajaniu
(imprinting) czynności podążania w ślad, jednym z najważniejszych spośród
wszystkich odkryć dokonanych przez etologów. Datuje się ono już od 1935
r., odkrywcą jego jest Konrad Lorenz. Dzisiaj, po latach, okazuje się, że
stanowi jak gdyby podstawowy model interesującego nas tutaj zjawiska:
skrzyżowania doświadczeń wrodzonych z nabytymi.
Jako ostatni już przykład musimy teraz opisać pewien stan rzeczy, zwany
przez etologów wpajaniem, przede wszystkim dlatego że dzięki niemu
najprędzej znajdziemy odpowiedź na pytanie, które dotąd pomijałem
milczeniem: pytanie, do czego właściwie potrzebne było uzupełnienie
doświadczeń wrodzonych indywidualnie wyuczonymi elementami cząstkowymi.
W pierwszej chwili wydaje się przecież zupełnie niezrozumiałe, dlaczego
ewolucja, która potrafiła ulokować w podłożu dziedzicznym tak zdumiewająco
skomplikowane i szczegółowe sposoby zachowania, nagle w kilku szczegółach
odeszła od tej wypróbowanej i tak skutecznej metody. Dlaczego rozwinęła
dodatkowo nową, nadzwyczaj złożoną zasadę, tj. wrodzoną zdolność uczenia
się czegoś ściśle określonego – zamiast wkroczyć na o wiele prostszą chyba
drogę magazynowania w genomie, a więc w podłożu dziedzicznym, także tego,
czego tam jeszcze brakowało.
Zjawisko wpajania otworzy nam oczy na przyczynę, dla której nie było to
biologicznie możliwe. Jednocześnie podchodzimy tutaj do miejsca
stanowiącego jeden z decydujących punktów zwrotnych całego rozwoju, którym
się w naszej książce zajmujemy. Owa przyczyna, która w przypadku wpajania
podążania w ślad zmusiła ewolucję do uzupełnienia wrodzonych elementów
zachowania wyuczonymi członami cząstkowymi, reprezentuje – moim zdaniem –
jeden z decydujących szczebli, po których rozwój wzniósł się ponad poziom
międzymózgowia.
Wyjaśnimy sobie najpierw samo zjawisko: otóż gęsie pisklę dopiero co
wyklute z jaja – to samo dotyczy wielu innych, może nawet wszystkich
innych zagniazdowników – w ciągu kilku minut "wpaja" sobie pierwszy
ruchomy obiekt, który przed sobą ujrzy, i od tej chwili podąża za nim
nieomylnie krok w krok. W warunkach naturalnych takie wpajanie podążania w
ślad jest dlatego niezwykle celowe, że normalnie nowo wyklute pisklę
natyka się na własną matkę.
Sztuczna ingerencja uczonego może nieomal dowolnie przekształcać tę
prawidłowość. Rezultatem jej bywają zdumiewające, nieraz groteskowe wręcz
"efekty "wpajania": jeżeli pierwszym obiektem ukazującym się pisklęciu po
wykluciu jest drewniane pudełko, które eksperymentator ciągnie za sobą na
sznurku, pisklę będzie chodziło za tym martwym obiektem równie wytrwale,
jak gdyby to była jego matka. Gdy natomiast pierwszym optycznym wrażeniem
jest człowiek – udowodniono, że wtedy także wystarcza zaledwie kilka minut
– zostaje on nieomylnie zaakceptowany w roli "matki" (czyli
współplemieńca).
Słynny zoolog Karl von Frisch opisał przypadek swego młodszego kolegi,
który w taki sposób "wpoił" siebie czapli. Zwierzę broniło go potem przed
każdym zbliżającym się obcym człowiekiem. Gdy dorosło, zalecało się do
niego i razem z nim budowało gniazdo, przy czym naukowiec musiał przynosić
gałęzie i podawać je ptakowi, który wykorzystywał je do budowy. Skoro
tylko dzieło zostało zakończone, czapla usiłowała niedwuznacznie nakłonić
swego ludzkiego partnera, aby zasiadł z nią w gnieździe, "jednakże na tym
etapie – jak lakonicznie stwierdza Karl von Frisch – wzajemny stosunek
osiągnął granice tego, co było możliwe".
Udokumentowana tą historyjką ostateczność i nieodwracalność efektu
wpajania ma swoje głębokie przyczyny w warunkach naturalnych.
Zagniazdownik, który na wolnym terenie zgubi swoją matkę bądź (gdy
dorośnie) "zapomni", jak wygląda jego współplemieniec – jest stracony.
Także ostre ograniczenie wrażliwej fazy – w przypadku kaczątka kończy się
ona najpóźniej w 24 godziny po wykluciu – ma swój sens biologiczny. Tylko
w pierwszych godzinach życia prawdopodobieństwo, że obiektem wyzwalającym
wpajanie będzie własna matka, jest dostatecznie wielkie. Każde
przedłużenie tej fazy mogłoby wywołać podobnie groteskowe skutki jak te,
które za sobą pociąga sztuczna ingerencja eksperymentatora. Wszystkie
okoliczności są już chyba dosyć przejrzyste, żeby ujawnić powody, dla
których ewolucja tutaj nagle zaczęła uzależniać sukces pewnej reakcji
wrodzonej – reakcji podążania w ślad – od efektu uczenia się. Funkcja tego
efektu uczenia się polega na "znaniu" własnej matki. Przy czym "znać"
należy bezwzględnie w tym wypadku rozumieć także w pierwotnym znaczeniu
tego słowa, obejmującym pojęcie uznawania.
Gdy się pomyśli, jaki to rodzaj decyzji tutaj zapada przez wpajanie,
rozumie się natychmiast, dlaczego w tym szczególnym przypadku samo
doświadczenie wrodzone absolutnie nie mogło wystarczyć ewolucji. Zadaniem
wpajania podążania w ślad jest stworzenie dostatecznie stabilnego stosunku
pomiędzy młodym zwierzęciem a jego matką, z którą po raz pierwszy styka
się po wykluciu. To zaś określa szczególność owego stosunku do zupełnie
konkretnej, w swej indywidualności jedynej, żywej istoty. Tymczasem – jak
już wyjaśnialiśmy szczegółowo – instynkty, a więc doświadczenia wrodzone,
są skrojone na miarę typowych, regularnie powtarzających się zadań
(spotkań, sytuacji). Z natury swej są przystosowaniami do przypadków
uogólnionych. Tym samym per se nie są w stanie ujmować indywidualnych
przypadków szczególnych.
Na tym szczeblu zyskuje się ponadto nieocenione wprost korzyści. Dzięki
temu, że w rzeczywistości międzymózgowia przedmioty i istoty żyjące są
zredukowane do możliwie prostych ("mizernych") kombinacji cech, stają się
do siebie podobne i w zasadzie wymienialne. To dopiero tworzy w ogóle ich
przydatność jako czynników wyzwalających ograniczoną liczbę zachowań.
Rudzik daje się nabrać na czerwony pęk piór dlatego, że niemożliwe było
zmagazynowanie w jego międzymózgowiu wszystkich samic rudzika, jakie
mógłby kiedykolwiek w życiu spotkać. Niemożliwe nie tylko z przyczyn
ilościowych, lecz przede wszystkim dlatego, że antycypowanie
indywidualnego wyglądu jest samo w sobie logicznie sprzeczne.
Futrzana faktura i ruch pełzania przy ziemi – oto cechy, które dla
wysiadującego ptaka są identyczne z wrogiem naziemnym. Niezwykła ekonomia
– a tym samym odpowiednio wysoki stopień bezpieczeństwa – tkwią w tym, że
taka uogólniająca kombinacja obejmuje właśnie n i e tylko konkretne,
określone osobniki, lecz wszystkie łasice, lisy i tchórze tego świata.
Zresztą pośrednim dowodem tego, jak bezbłędnie owa zasada funkcjonuje,
jest także fakt, że aby ją w ogóle odkryć, trzeba było dopiero sztucznej
ingerencji eksperymentu w warunki naturalne.
Ale wszystkie te korzyści obracają się wniwecz, gdy zadanie jest wręcz
przeciwne: gdy jako cechy ujmować wypada nie to, co wspólne wielkiej
liczbie organizmów, lecz to, co szczególne dla konkretnego osobnika.
W tej sytuacji ewolucja obrała jedyną drogę, jaka stała otworem. U
najwyżej rozwiniętych istot żyjących – u skazanych na opiekę nad
potomstwem zagniazdowników – do tego programu zachowań, który zawierał
bardzo archaiczną funkcję podążania w ślad, włączone zostało jako
rewolucyjna nowość "puste miejsce". Możemy nawet podać, w jakim miejscu
programu to nastąpiło. Stało się to zapewne w tej części sieci nerwowej w
międzymózgowiu, której szczególny wzór tworzył dotąd wrodzony mechanizm
wyzwalający, czyli – w języku etologów – WMW. WMW jest czymś w rodzaju
zapłonu dla przynależnego do niego programu. Rodzajem czujnika zdolnego
rozpoznać swoisty sygnał środowiska (sygnał, który jako czynnik
wyzwalający reprezentuje "klucz") i po jego nadejściu uruchomić program. W
przypadku reakcji podążania w ślad zamiast tego czujnika musiał zostać
wbudowany – mówiąc obrazowo – rodzaj woskowanej tabliczki. Co prawda
tabliczki o bardzo szczególnych właściwościach. Aby pozostać przy tym
obrazowym przykładzie: tabliczka jest tak zrobiona, że forma daje się
odcisnąć na niej tylko jeden raz, po czym tabliczka zastyga i zachowuje
odcisk po wsze czasy. Ale przez to sama tabliczka staje się WMW, który
odtąd zawsze uruchamia program, z chwilą gdy wzorzec odcisku zjawia się
jako czynnik wyzwalający – ale też tylko wówczas.
W taki sposób ewolucja rozwiązała zadanie pozornie samo w sobie sprzeczne:
udało jej się rozwinąć wrodzony program, który uruchamiany jest nie w
stosunku do całej grupy nosicieli cech, lecz wobec konkretnego osobnika
jako jedyny czynnik wyzwalający. Aby to zadanie rozwiązać, ewolucja
została zmuszona do wynalezienia procesu uczenia się – w formie wyżej
opisanej, bardzo jeszcze ograniczonej.
Ten krok, wymuszony przez biologiczną konieczność, przygotowuje podstawowy
zwrot w stosunkach pomiędzy organizmem a jego środowiskiem. O ile dotąd
organizm miał wyłącznie do czynienia z niewyraźnymi schematami
wymienialnych nosicieli cech, wobec których występował uzbrojony w
podobnie ponadindywidualne standardowe programy, o tyle teraz zostaje
skonfrontowany z nowym doświadczeniem. Naprzeciw niego staje po raz
pierwszy osobnik w swej identyczności jedyny, a jest nim własna matka.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
15. Mózg nabiera plastyczności
Struktury mózgowe okazują się podatne na manipulacje
Dotąd przedstawiłem tylko ewolucję funkcji w tym decydującym momencie.
Uwaga na marginesie: przebiega ona znowu inaczej, niż oczekiwalibyśmy,
opierając się na naszych potocznych wyobrażeniach. Zwykliśmy bowiem w
procesie empirycznego uczenia się przyznawać prymat drodze indukcyjnej,
wyprowadzającej uogólniającą wypowiedź z sumy poszczególnych,
jednostkowych doświadczeń. W tym zaś wypadku postęp narodził się inaczej.
A jak to wygląda pod względem anatomicznym, jaki proces w organizacji
mózgu stanowi podłoże tego zjawiska? Ostatnie lata badań nad mózgiem
przysporzyły nam pewnych informacji. W rozdziale tym powiemy, co dzisiaj
już na ten temat wiadomo. Pomimo dużych luk w tej dziedzinie wiedzy rzecz
zasługuje na własny rozdział, gdyż stanowi zalążek pewnych odkryć, których
znaczenie dla rozwoju każdego z nas wydaje się rewelacyjne.
Pierwszą wskazówką były badania opublikowane przez australijskiego
neurofizjologa Johna C. Ecclesa w 1958 r. Pięć lat później otrzymał on
Nagrodę Nobla za prace z dziedziny fizjologii mózgu. Od stu lat z górą
uczeni zastanawiali się nad tym, czy trenowanie określonych sprawności nie
powinno – podobnie jak wyniki wszelkich ćwiczeń – doprowadzać do
widocznych zmian w mózgu. Jeszcze starsze były koncepcje tzw. frenologów,
doszukujących się związku pomiędzy swoistymi zdolnościami wrodzonymi a
rozwojem określonych części mózgu.
Żadnemu z tych badaczy nie udało się znaleźć dowodu na swoje
przypuszczenia. Badeński lekarz i przyrodnik Franz Joseph Gali przed
prawie dwustu laty próbował określać profil uzdolnień i charakter
człowieka na podstawie pomiarów czaszki, z czego wyciągał wnioski o
szczególnym rozroście pewnych odcinków mózgu. Pomimo jego zasług w innym
zakresie – w trakcie badań odkrył tzw. nerwy czaszkowe – tezy te pozostały
czystą spekulacją.
Nie lepiej powiodło się jego następcom, w tym także słynnemu chirurgowi
francuskiemu Paulowi Broca. Co prawda zdobył zasłużoną sławę dzięki
odkryciu "ruchowego ośrodka mowy" w korze mózgowej, ale jego starania, aby
po śmierci osób badanych znaleźć pod mikroskopem różnice w rozwoju tej
części mózgu w zależności od ich językowych zdolności za życia – pozostały
bez skutku.
Mózgu w żaden sposób nie można przyrównywać do mięśnia, który przez
regularne ćwiczenia wyraźnie się rozwija. Z drugiej strony to przecież w
mózgu muszą się rozgrywać jakieś procesy wtedy, gdy myślimy. Muszą tam też
następować jakieś trwałe zmiany, gdy przez ćwiczenia nauczyliśmy się
czegoś. Takie wnioski nieodparcie wynikają z założenia, nie
kwestionowanego już dzisiaj przez nikogo, że mózg jest fizycznym,
materialnym podłożem naszych przeżyć i czynności psychicznych.
Pytaniem było natomiast, jaki jest rodzaj tych procesów i zmian. Od
jakichś stu lat wiadomo, że czynności mózgu towarzyszą impulsy elektryczne
przekazywane przez wypustki komórek nerwowych. W ciągu ostatnich
dziesięciu lat wiedzę tę uzupełniono – m.in. dzięki naukowym badaniom
Ecclesa i jego współpracowników – bardzo szczegółowymi danymi o
chemicznych i molekularnych procesach stanowiących podstawę tej czynności.
Od niedawna sądzi się także, że psychiczny proces, który określamy mianem
pamięci, prawdopodobnie w swym wymiarze fizycznym oparty jest na procesach
biochemicznych, a mianowicie na wbudowywaniu ściśle określonych białek w
mózgu.1
O tym wszystkim już mówiliśmy (zob. s. 136). Obecnie możemy do tego dodać
relacje o nowszych odkryciach, porównywalnych w zasadzie do wyników,
których poszukiwali Franz Joseph Gali i Paul Broca. Wprawdzie w mózgu nie
ma takich przeobrażeń, jakie obaj uczeni spodziewali się znaleźć, ale w
pewnych ściśle określonych warunkach doświadczenia jednak osadzają się w
mózgu w postaci widomych zmian. Punktem decydującym – oprócz odpowiednio
wysoko rozwiniętej techniki badawczej – było znowu właściwe ustawienie
zagadnienia. Powodzenie badań zapewniła możliwość użycia mikroskopu
elektronowego, z jego zdolnością rozdzielczą nieosiągalną dla mikroskopu
optycznego, oraz to, że już wiedziano, czego szukać.
Poprawne pytanie postawiono jednak dopiero dzięki odkryciu zjawiska
wpajania. W końcu już było wiadomo, że istnieją fazy wrażliwe, a więc
pewne ostro ograniczone fazy w rozwoju zwierząt wyższych, podczas których
mogą się one nauczyć określonych lekcji, potem już raz na zawsze
utrwalonych. Zaczęto więc przede wszystkim poszukiwać dalszych lekcji, do
których by się to odnosiło. Jakie inne zdolności – oprócz reakcji
podążania w ślad – uważane dotąd za wrodzone, są w rzeczywistości również
wpajane?
Poszukiwania trwają nadal. Wymagają od uczonych niezwykłych zasobów
doświadczenia, zdolności obserwacji, metodyczności i bystrości. Ale mimo
to z czasem lista staje się coraz dłuższa. Coraz częściej natrafia się na
umiejętności, których wpajalność z pewnością nigdy nikomu nie wpadłaby do
głowy, gdyby nie te konsekwentnie prowadzone poszukiwania.
W roku 1958 John C. Eccles opublikował wyniki badań przemawiające za tym,
że przy elektrycznym drażnieniu włókien nerwowych w odpowiednich ośrodkach
mózgu powstają nowe synapsy, a więc połączenia między sąsiadującymi
komórkami nerwowymi (por. s. 53). Zdaje się więc, że w tych wypadkach jako
skutek podrażnienia następują zmiany wzoru sieci nerwowej. Eccles postawił
hipotezę, że tego rodzaju nowotworzenie się synaps i spowodowane tym
zmiany planu połączeń w mózgu mogłyby być owymi procesami fizycznymi,
które stanowią podłoże tego, co w sferze psychicznej określamy jako
uczenie się.
Kilka lat później pewien kanadyjski badacz anatomii mózgu ogłosił, że
potrafi dowolnie zwiększyć czy też zmniejszyć liczbę synaps w ośrodku
wzrokowym młodych kotów, a więc tam, gdzie w mózgu kończą się wychodzące z
oczu włókna nerwowe. Mógł tego dokonać w bardzo prosty sposób, albowiem
stwierdził, że liczba synaps zależy tylko od tego, czy i jak długo koty
chowane były w ciemności bądź w świetle.
Gdy po urodzeniu zwierzęta te trzymało się przez kilka tygodni tylko w
ciemności, liczba połączeń synaptycznych w sieci nerwowej bywała nawet 100
razy mniejsza, niż kiedy wzrastały w warunkach naturalnych. W ostatnich
latach systematyczne badania uczonych w bardzo wielu laboratoriach
dokładnie przeanalizowały te wyniki. W normalnych okolicznościach liczba
synaps od jakiegoś 5 dnia po urodzeniu – a więc od dnia kiedy młody kotek
otwiera oczy – szybko wzrasta. Po kilku tygodniach osiąga "wartość
zadaną". A co ważniejsze: jeżeli po urodzeniu zwierzę przebywa stale w
ciemności aż do chwili ostatecznej dojrzałości mózgu, wówczas liczba
połączeń nerwowych w jego ośrodku wzrokowym zachowuje nieprawidłowy, niski
poziom na całe życie.
Głębia i zasięg tego odkrycia nabierają właściwego znaczenia dopiero po
uwzględnieniu wszystkich wariantów doświadczenia, wykonanych w ostatnich 5
latach w zakresie fizjologii zachowania. Zwierzęta doświadczalne, z reguły
znowu koty, nie tylko po prostu chowano w ciemności bądź w świetle, lecz w
decydującej fazie dojrzewania mózgu poddawano je "optycznej diecie".
Eksperymentatorzy umieszczali zwierzęta w optycznie jednostronnym
otoczeniu, a następnie badali nie ich mózgi, lecz zachowanie.
Pewne słynne w kołach fachowców doświadczenie, które potem przeprowadzano
w niezliczonych odmianach, przebiegało następująco: nowo narodzonego kotka
oddziela się od rodzeństwa i trzyma w ciemności, z wyjątkiem 30 do 40
minut dziennie, które każe mu się spędzać w metalowym walcu o ścianach
wewnętrznych wytapetowanych pionowo przebiegającymi czarnymi pasami. Ten
pasiasty wzór jest jedyną rzeczą, jaką kot widuje w fazie decydującej dla
dojrzewania jego ośrodków wzrokowych.
To samo robi się z drugim kotem tego samego miotu, jednakże z tą różnicą,
że walec, w którym wolno mu spędzać jedyne jasne przerwy w
kilkutygodniowym bytowaniu w ciemnościach, ozdobiony jest pasami
przebiegającymi poziomo. Trwa to wiele tygodni, dzień po dniu, aż wreszcie
oba koty zostają przeniesione do grona swego rodzeństwa wzrastającego w
warunkach normalnych. Za każdym razem, gdy uczeni obserwowali zachowanie
obojga kociąt po zakończeniu eksperymentu, stwierdzali, że dokonany
uprzednio zabieg, pozornie tak niewinny, miał radykalne skutki.
Na pierwszy rzut oka co prawda nie zauważało się nic szczególnego.
Zwierzęta doświadczalne bawiły się i jadły tak samo jak ich rodzeństwo i
wszystkie inne małe kotki. Jednakże dokładniejsze obserwacje ujawniły
niebawem stan wręcz alarmujący: kot numer l okazał się niezdolny do
postrzegania innych konturów jak tylko pionowe, kot numer 2 – innych niż
poziome. Gdy na przykład podawało się zwierzętom patyczek do zabawy,
zachowanie ich zależało od tego, w jaki sposób obiekt był im prezentowany.
Gdy eksperymentator trzymał patyk poziomo, kot numer 2 usiłował go
schwytać łapkami, podczas gdy stojący obok kot numer l zdawał się w ogóle
nie widzieć tego przedmiotu. Wystarczało przechylić patyk o 90 stopni do
pionu, aby kot numer 2 rozglądał się zdumiony, jak gdyby patyk dla niego
nagle zniknął, a kot numer l zaraz zaczynał się nim bawić.
Zaburzenia objawiały się także przy zachowaniu spontanicznym. Kot numer l
miał więc wyraźne trudności we wchodzeniu po schodach, w których przecież
właśnie stopień za stopniem zarysowują się poziome kontury. Natomiast kot
numer 2 okazał się nieomal całkowicie niezdolny do wdrapania się na
pionowy pień drzewa.
Najbardziej jednak zaalarmował uczonych fakt, że żaden kot, na którym
przeprowadzano te czy też podobne doświadczenia, nigdy nie wyleczył się z
owych zaburzeń. Przez samo tylko manipulowanie jego środowiskiem w czasie
decydującej fazy rozwojowej mózg jego został nieodwracalnie nacechowany,
ostatecznie i na całe życie.
Biologiczne warunki ramowe a ludzkie społeczeństwo
Wyniki doświadczeń były alarmujące z tego prostego powodu, że nie sposób
wykluczyć, aby powiązania, na jakie natrafiono, nie istniały i nie
oddziaływały także u człowieka. A gdy się uwzględniło, jak bardzo
różnorodne właściwości dawały się wpajać u zwierząt doświadczalnych, można
było z tego wyprowadzić wnioski, o których nikt dotąd nawet nie śnił.
Zrozumiano wreszcie, dlaczego w tych nielicznych przypadkach, kiedy udało
się dzięki zabiegowi operacyjnemu umożliwić w późniejszym wieku widzenie
niewidomym od urodzenia, dziwnym trafem nie pojawia się spodziewany efekt.
Co prawda pacjenci po operacji mogą po raz pierwszy w życiu bezspornie
widzieć, ale na nic im się to nie zdaje. Przeciwnie, ta nowa zdolność
wprowadza ich tylko w stan niepokoju. Zdeprymowani i wzburzeni,
najchętniej zamykają się w ciemnych pomieszczeniach. Wielu z nich nawet
popełnia samobójstwo.
Angielski fizjolog Richard L. Gregory badał i przez długie lata śledził
jeden z takich przypadków. Udowodnił potem, że skutecznie zoperowany
mężczyzna mógł wprawdzie widzieć – potrafił na przykład dosyć nieudolnie
narysować na kawałku papieru to, co widział – ale nigdy nie nauczył się
wiązania ze sobą większej liczby ruchomych obiektów i bezpośredniego
postrzegania odległości. Nigdy nie zdołał zintegrować świata, który się
przed nim wyłaniał, z tym, co o tym samym świecie wiedział w sposób
właściwy mu od urodzenia, tj. z wrażeniami słuchowymi i dotykowymi. Gdy
tylko sytuacja stawała się trudna, na przykład gdy musiał przekroczyć
ruchliwą ulicę, zamykał oczy – tylko wtedy bowiem czuł się pewny i
nabierał przekonania, że sprosta sytuacji.
W żadnym z tych wypadków nie można naprawdę stwierdzić, co taki pacjent
właściwie widzi i jak jego optyczne wrażenia ze środowiska różnią się od
widoku, do którego widzący od urodzenia ludzie są przyzwyczajeni. Język
nasz powstał w przystosowaniu do normalnych
ludzkich doświadczeń. Brak jest więc zarówno pojęć, jak i odpowiednich
syntaktycznych możliwości dla przekazywania przez takich pacjentów ich
doświadczeń.
Możemy sobie teraz przynajmniej wytłumaczyć potworne rozczarowanie
wszystkich zainteresowanych, charakterystyczne, niestety, po tego rodzaju
operacjach. Przypadki owe stanowią dowód na to, że również człowiek we
wczesnej fazie swego dzieciństwa musi się dopiero nauczyć pewnych reguł
widzenia i że nigdy potem już nie może nadrobić zaległości, jeśli coś w
tym okresie stracił.
Jeśli to więc istotnie oznacza, że zjawisko wpajania z wszystkimi swymi
osobliwościami – ograniczeniem w czasie fazy wrażliwej i niezmiennością
rezultatu – występuje i u nas, to naturalnie najważniejszym pytaniem
będzie, jakie inne ludzkie uzdolnienia i cechy mogły powstać w ten sam
sposób. Odpowiedź, jakiej można udzielić dzisiaj, wydaje się wysoce
niewystarczająca. Natrafiamy tutaj na jedną z największych, a może także
jedną z najbardziej drażliwych luk w wiedzy o nas samych.
Skutki niewiedzy w tej dziedzinie mogłyby nam być obojętne tylko wtedy,
gdybyśmy byli pewni, że środowisko, w jakim wzrastają nasze dzieci, można
jeszcze uznać za naturalne. Tylko takie środowisko gwarantuje bowiem
możność nauczenia się swoistych lekcji. Ale któż może rozstrzygnąć, czy i
kiedy w ludzkiej społeczności warunek ten jeszcze jest spełniony.
W ostatnich latach mnożą się dowody, że nie jest realizowany co najmniej w
jednym bardzo ważnym punkcie, mianowicie w dziedzinie nabywania zdolności
do nawiązywania normalnych kontaktów między ludźmi, zdolności do tworzenia
więzi emocjonalnej z bliźnimi. Badania prowadzone w ostatnich latach,
przede wszystkim przez Christę Meves i Bernharda Hassensteina – oparte
zresztą na dawniejszych już obserwacjach wiedeńskiego psychoanalityka Renę
Spitza – wykazały jednoznacznie, że owa zdolność, mająca zupełnie
zasadnicze znaczenie dla procesu włączenia się do ludzkiej społeczności,
musi być również nabywana przez każdego człowieka w określonej fazie
dzieciństwa na drodze pewnego zjawiska podobnego do wpajania.
W ostatnich latach – nareszcie! – także poza kręgiem fachowców
rozpowszechniło się odkrycie, że niemowlę, najpóźniej od 2 miesiąca życia
począwszy, co najmniej do końca 2 roku musi mieć szansę związania się ze
ściśle określoną osobą odniesienia. W warunkach normalnych jest nią własna
matka. W razie konieczności rolę jej może z powodzeniem przejąć także inna
osoba. Warunkiem jest tylko jej tożsamość, fakt, że w tej decydującej dla
życia fazie odniesienia osoba pozostaje zawsze ta sama.
To, że owa zależność, tak ważna dla naszego indywidualnego rozwoju,
została tak późno odkryta, ma przyczyny w gruncie rzeczy zgoła pozytywne.
Do niedawna – jeszcze kilka pokoleń temu – struktura życia społecznego w
pełni czyniła zadość temu wymaganiu. W społeczeństwie naturalnym tego
rodzaju potrzeby wprawdzie z reguły w ogóle nie bywają rozpoznawane,
niemniej są one zaspokajane jak gdyby instynktowo przez charakter form
społecznych – w tym wypadku przez tradycyjną strukturę rodziny.
Tymczasem od początków okresu uprzemysłowienia struktury te zaczęły się
chwiać. Szczegóły tego rozwoju społecznego, a także niewątpliwie bardzo
problematyczne pojęcie naturalnego społeczeństwa ludzkiego nie należą już
do naszego tematu. Dla nas ważne tutaj jest odkrycie, że niemowlęca
potrzeba identycznej osoby odniesienia najwidoczniej nie jest już równie
niezawodnie zaspokajana w naszej epoce zawodowo czynnych matek, żłobków i
opiekunek dziennych jak to bywało w przeszłości.
Jak wstrząsające i nieodwracalne dla rozwoju duchowego bywają skutki nie
przyswojenia sobie w decydującej fazie odpowiedniego materiału, możemy
wyczytać z prac Christy Meves i Hassensteina.2 Biolodzy i etolodzy
natrafili w tej dziedzinie na takie zależności, stanowiące konsekwencję
cywilizacyjnych zmian w społeczeństwie, o jakich jeszcze przed
kilkudziesięciu laty nawet teoretycznie nikt by nie pomyślał. Wymienieni
autorzy w opisywanych przez siebie przypadkach ujawnili brzemienne w
skutki zakłócenia zachowań psychicznych i społecznych, a tym samym
wyciągnęli na światło dzienne fakt do tej pory nigdy poważnie nie
uwzględniany: że wyposażony w półkule mózgowe człowiek nie jest aż tak
swobodny, aż tak niezależny od środowiska, jak sądzono dotąd.
Z pewnością na dobre by nam wyszło, gdybyśmy nie zlekceważyli ostrzeżenia
tkwiącego w tym odkryciu. Któż bowiem może wykluczyć, że taka sama
zależność dotyczy również innych ludzkich zdolności i umiejętności,
chociaż dzisiaj nikt jeszcze nie jest w stanie powiedzieć jakich. Nikt nie
potrafi także wskazać, na jakie czynniki środowiska zdane są nasze dzieci
w pierwszych dwóch decydujących latach życia, aby móc nabyć owe zdolności
i umiejętności.
Kto spróbuje wyobrazić sobie ewentualne konsekwencje tego stwierdzenia, a
potem pomyśli o tym, z jaką beztroską i z jak głębokim przekonaniem,
wychodząc od najróżniejszych motywacji, propaguje się ingerowanie w
środowisko niemowlęcia – czy to jako rzecz bezspornie z góry założoną, czy
nawet zalecaną – ten musi odczuć niepokój. Między innymi mam tu na myśli
tak stanowczo przez zaangażowanych bojowników idei emancypacji głoszoną
doktrynę o wymienialności macierzyńskich i ojcowskich ról wewnątrz
rodziny.
Zgadzam się z poglądem, że nowe spojrzenie na podział zadań między
przedstawicielami obu płci, zarówno w obrębie rodziny, jak i w
społeczeństwie, jest potrzebne. Nie chcę też w żadnym razie występować w
obronie jakichś nostalgicznych odruchów. Odwrócenie biegu spraw nie tylko
nie jest możliwe, lecz przede wszystkim naiwnością byłoby sądzić, że dawne
czasy były lepsze. Obawę budzi natomiast całkowita ślepota na
prawdopodobieństwo naruszenia podstawowych warunków naszej egzystencji, a
to właśnie charakteryzuje większość nowoczesnych reformatorów ludzkiego
społeczeństwa. Wielu z nich zresztą – jak się zdaje – odnosi się z głęboką
nieufnością do istniejącej struktury rodziny właśnie dlatego, że nie jest
ona uzasadniona względami racjonalnymi, lecz wyrosła z historii. Jednakże
o ile taka postawa w wielu innych przypadkach bywa nawet usprawiedliwiona,
tutaj na pewno nie jest na miejscu. Trzeba bowiem zawsze liczyć się z
możliwością, że ów tradycją ustalony porządek jest wynikiem przystosowania
do warunków i potrzeb, którymi na razie nie możemy jeszcze racjonalnie
manipulować po prostu dlatego, że nie wiemy o nich nic albo wiemy za mało.
Tymczasem prawie wszystkie feministki i reformatorzy są ślepi na to, że
istnieją takie biologiczne warunki podstawowe, których bezkarnie naruszać
nie wolno. Taka ewentualność w ogóle do nich nie dociera. Przy tym nie
można im nawet czynić z tego zarzutu, skoro nigdy nikt ich o tym nie
pouczył.
Nic się w tej sprawie nie zmieni, dopóki w szkole będzie się zanudzać
nasze dzieci roślinami nagonasiennymi, kwiatostanami i sekwencjami
aminokwasów, nie pomyślawszy nawet o tym, aby kiedykolwiek mogły coś
usłyszeć o podstawach nowoczesnej etologii człowieka. Dopóki nasi politycy
oświatowi niezachwianie będą hołdowali założeniu, że ani biologii, ani
nauk przyrodniczych nie zalicza się do właściwych dóbr kulturalnych. I
dopóki większość ludzi wykształconych w społeczeństwie będzie sądzić, że
mogą sobie bez szkody pozwolić na taki stopień ignorancji w dziedzinie
przyrody, jakiego by się okrutnie wstydzili na każdym innym obszarze
wiedzy.
W najbliższych latach będziemy więc nadal świadkami niezłomnego zapału
reformatorskiego, który szermując przekonywającymi i całkiem "rozsądnymi"
argumentami, będzie usiłował przeprowadzić zmiany w strukturze rodziny dla
usunięcia istniejących nierówności, racjonalnie nie dających się uzasadnić
różnic i innych "oczywistych" niesprawiedliwości. Wszystko po to, aby
wreszcie utorować drogę "rozumowi" także w tym zakresie. Intencje są
często jak najlepsze, niemniej przerażeniem napawa taka beztroska.
Zapuszczamy się bowiem przebojem z naszymi eksperymentami w obszary,
których w rzeczywistości w ogóle jeszcze nie opanowaliśmy naszym rozumem.3
Ponieważ temat jest zarówno aktualny, jak niezwykle ważny, pragnę go
zakończyć krótkim opisem jeszcze jednego przykładu. Zdumiewająca
niefrasobliwość przejawiająca się w niektórych spośród wymienionych
propozycji reformatorskich jest bez wątpienia skutkiem tego, że – zanim ma
się dowody w ręku – bardzo trudno wyobrazić sobie, jaki wpływ pewne
posunięcia mogą wywierać na indywidualny rozwój, a nawet na anatomiczną
strukturę pewnych części mózgu.
Któż z nas potraktowałby poważnie pomysł, że w pewnej fazie życia
wystarczy kilka tygodni "aresztu w ciemności", aby młodemu kotkowi
wyrządzić nieodwracalną szkodę, gdyby nie istniały absolutnie niezbite
dowody, że takim prostym sposobem rujnuje się raz na zawsze wzrokową
zdolność postrzegania zwierzęcia. Stąd wydaje mi się słuszne wykazanie na
podstawie dalszego przykładu, że przy naszym obecnym stanie wiedzy rodzaj
i stopień ryzyka w tym zakresie są jeszcze całkowicie nie do
przewidzenia.4
Uderzenia serca budzą zaufanie
Przed kilku laty amerykański psycholog dziecięcy Lee Salk – młodszy brat
słynnego odkrywcy szczepionki przeciwko chorobie Heinego-Medina
zaobserwował, że małpy rezusy prawie bez wyjątku noszą swoje nowo
narodzone dzieci na lewej ręce. Wówczas wpadł na pomysł, że może połączona
z tym bliskość matczynego serca może mieć jakieś znaczenie, rozpoczął więc
systematyczne badania. Obserwacje prowadzone w oddziałach położniczych
ujawniły, że ludzkie matki również mają skłonność do trzymania noworodków
na lewej ręce. Co ciekawe, "ręczność" matek okazała się nieważna: zarówno
praworęczne, jak leworęczne matki trzymały dzieci na ręce lewej. Lee Salk
zaobserwował natomiast jeden wyjątek od tej reguły. Otóż stwierdził on, że
odgrywa tu rolę stopień dojrzałości niemowlęcia. Uprzywilejowanie lewej
strony występowało tylko w przypadku dzieci urodzonych z donoszonej ciąży.
W przypadku wcześniaków zachowanie matek było całkowicie przypadkowe:
połowa trzymała dzieci na ręce lewej, połowa – na prawej.
Cierpliwe badania i rozmaite formy podejścia do zagadnienia doprowadziły w
końcu do zaskakującego, ale i pouczającego wyjaśnienia tego zrazu
całkowicie zagadkowego związku. Decydujące okazało się jedynie kryterium,
czy i jak długo matka i niemowlę byli po porodzie rozdzieleni. W
większości zakładów położniczych dojrzałego noworodka podaje się matce po
raz pierwszy do karmienia po upływie 24 godzin. Wcześniaki natomiast w
nowoczesnej klinice przebywają przez pierwsze dni życia w inkubatorach,
karmione sztucznie.
Owa granica w czasie, na którą Salk natrafił poszukując przyczyny
zachowania matek, skierowała dalsze jego obserwacje w zupełnie określonym
kierunku. Wyglądało na to, że u kobiet działa jakiś instynkt, który
powoduje, że swoje dzieci biorą na lewe ramię. Wszystko wskazywało na to,
że ta instynktowa tendencja trwa tylko przez stosunkowo krótki czas, mniej
więcej przez pierwsze 24 godziny po porodzie.
Gdy matka miała możność zajęcia się dzieckiem po raz pierwszy w tym
terminie, prawie bez wyjątku stwierdzano właśnie takie uprzywilejowanie
lewej strony, a utrzymywało się ono także później. Gdy natomiast pierwszy
kontakt między matką a dzieckiem następował dopiero w 2 albo więcej dni po
urodzeniu, obserwacje wykazywały, że wybór ramienia podtrzymującego
dziecko był czysto przypadkowy.
Czy takie wyniki obserwacji nie przypominają ścisłego ograniczenia w
czasie fazy wrażliwej? Co prawda w danym przypadku, gdy chodzi o
osobliwości zachowania człowieka dorosłego, trudno na siłę mówić o
wpajaniu. Z drugiej strony, zbieżności są jednak niezwykle wyraźne. Stąd
uzasadnione wydaje się przypuszczenie, że za tą osobliwością kryje się
działanie prawdziwego instynktu, a więc wrodzonego programu zachowania.
W tej fazie swoich badań Salk był już pewny, że tendencja matek do
trzymania nowo narodzonego dziecka na lewej ręce wypływała z przyczyny
biologicznej, której matki same sobie nie uświadamiały. Ale z jakiej? Jaki
sens biologiczny mogło mieć faworyzowanie lewej połowy ciała jako miejsca
spoczynku dla noworodka? Czy chodziło może o spowodowanie tą tendencją
przybliżenie dziecka do matczynego serca?
Takie wyjaśnienie wydawało się prawdpodobne. Ale Salk był uczonym i
wiedział, że to nie wystarcza. Wprawdzie teoria nieprawdopodobna z góry
nic nie jest warta, ale samo prawdopodobieństwo nie jest dostateczną
przesłanką dla oceny wartości teorii. Wyraźnie instynktowne zachowanie
matek mogło być oczywiście związane z położeniem serca w ludzkim ciele.
Jakąż inną cielesną asymetrię można by przyjąć za podstawę wyjaśnienia
zjawiska? Ale związek taki wymagał udowodnienia.
W tym punkcie wieloletnich badań psychologowi dziecięcemu musiała nasunąć
się myśl o roli, jaką ton uderzeń matczynego serca odgrywa dla dziecka w
ostatnich miesiącach przed narodzeniem. Równomierny rytm skurczów serca
jest pierwszym i przez długie miesiące jedynym dźwiękiem, jaki nie
narodzone jeszcze dziecko słyszy. Niezmienna monotonia prenatalnego
środowiska z chwilą przyjścia na świat dziecka gwałtownie ustępuje miejsca
sytuacji, w której niemowlę wystawione jest nagle na zmiany jasności i
mroku, głodu i nasycenia, drastyczne wahania temperatury i – w porównaniu
do stanu poprzedniego – na przemożną obfitość innych wpływów środowiska.
Czyż nie jest jasne, że w tej sytuacji musi się pomyśleć o takiej
możliwości, że właśnie uderzenia matczynego serca wywierają uspokajający
wpływ? Że potrafią złagodzić ostrość zmiany spowodowanej przez urodzenie?
Może rytm tętna, do którego dziecko przywykło w życiu płodowym, stanowi w
nowym położeniu coś w rodzaju sygnału przekazującego mu uczucie ciągłości
i umożliwiającego mu powzięcie zaufania do tej skądinąd tak radykalnie
odmiennej sytuacji?
To także było oczywiście tylko teorią. Ale dała się ona sprawdzić. Salk
zarejestrował normalne, nie przyspieszone uderzenia serca na taśmie
magnetofonowej i odegrał ją w pomieszczeniu dla noworodków, które z
różnych powodów musiały być oddzielone od matek. Wynik był całkowicie
jednoznaczny. W porównaniu do innych grup kontrolnych te niemowlęta, które
korzystały ze specjalnych zabiegów akustycznych, nie tylko znacznie mniej
krzyczały, ale lepiej piły i szybciej przybierały na wadze.
Dzisiaj nie ma więc już żadnych wątpliwości, że dźwięk uderzeń matczynego
serca działa na niemowlę uspokajająco, że niezmienność tych uderzeń,
przenoszona poprzez ostrą granicę aktu narodzin, ma funkcję budzenia
zaufania. Musi to mieć duże znaczenie dla dobra noworodka. Niczym innym
nie można wytłumaczyć tego, że owo "u-przywilejowanie lewej strony" jest
biologicznie zakotwiczone w zachowaniu matki, która zapewnia dziecku
pozycję położoną możliwie blisko źródła tego dźwięku kojącego lęki.
W każdym razie dotyczy to warunków naturalnych. Tym samym powróciliśmy
znowu do starego problemu. Nikt nie wie, jak wielkie są szkody, które
możemy wyrządzić rozwojowi niemowląt przez to, że organizacja szpitali nie
pozostawia szansy dla tej mało jeszcze rozpoznanej więzi pomiędzy matką a
jej nowo narodzonym dzieckiem.
Aby wykluczyć wszelkie nieporozumienia, powtarzam raz jeszcze: z takich i
podobnych temu odkryć nikt rozsądny nie wyciągnie utopijnego – i w
konsekwencjach swych w końcu niehumanitarnego – postulatu cofnięcia
człowieka cywilizowanego do warunków naturalnych. Ale takie zdobycze
wiedzy jak to, co osiągnął Lee Salk, powinny być dla nas ostrzeżeniem.
Powinny przypominać nam, że przy wszelkich ingerencjach w ludzkie
środowisko, nawet tych ożywionych najlepszymi chęciami, poruszamy się
nieustannie po obszarze, na który wolno wkraczać tylko z największą
ostrożnością, ponieważ rządzące nim prawa są nam ciągle jeszcze niemal
zupełnie nie znane.
Rewolucyjny zwrot
Powróćmy do naszego właściwego tematu. Oprócz dużej wagi praktycznej
wszystkie podane w tym rozdziale przykłady mają podstawowe znaczenie o nie
mniejszej wadze. Wszystkie bowiem dowodzą tego, że w ostatniej fazie
wykształcania się międzymózgowia centralny układ nerwowy zaczął nabierać
"plastyczności".
Trzeba to rozumieć całkiem dosłownie. Konkretne obwody w pewnych ośrodkach
nerwowych w mózgu, obwody, które zresztą można uwidocznić przy użyciu
szczególnej techniki mikroskopowej, pod wpływem określonych doświadczeń
ulegają zmianom. Trening oraz inne ukierukowane wpływy prowadzą do
powstawania nowych synaps, nowych połączeń w sieci różnych komórek
nerwowych w tych obszarach mózgu, których zadaniem jest przetwarzanie
owych wpływów. Na tym szczeblu rozwoju zmiany są jeszcze trwałe. To, co
raz zostało przyswojone, obowiązuje nieodwołalnie na całe życie.
Swoboda dokonywania późniejszej korekty oraz bieżącego przystosowania
zachowań do nowych doświadczeń lub do zmian środowiska, osiągalna
wyłącznie dzięki zdolności zapominania, oduczania się – jest jeszcze
sprawą przyszłości. Zjawisko uczenia się w naszym rozumieniu jeszcze nie
istnieje. Pomimo to przez ową plastyczność mózgu, w zachowaniu wyrażającą
się "wpajalnością", zostaje przekroczony pewien decydujący próg. Do tej
pory rozwój określała jeszcze ciągle tendencja do wykluczania właśnie
przypadkowych, nie charakterystycznych (nie stereotypowych) czynników
środowiska. Przypomnijmy: na początku było rewolucyjne osiągnięcie
pierwszych komórek, które potrafiły usamodzielnić się wobec swego
środowiska, odgraniczyć się od nieograniczonego chaosu otoczenia w celu
utrzymania zdobytej z takim trudem harmonii własnego wnętrza. Z drugiej
strony potrzeby energetyczne z góry uniemożliwiły całkowite odcięcie się
od tego środowiska.
Niemniej hasło nadal brzmiało: "możliwie jak najmniej świata
zewnętrznego", oddziałującego na niezbędne do życia procesy w organizmie.
Zasada ta nie zmieniła się nawet wówczas, gdy ewolucja dawno już umiała
wyciągać korzyści z faktu, że mimochodem, jako nieunikniony skutek zgodnej
z prawami natury zależności miedzy akcją i reakcją, coraz więcej
informacji o środowisku dostawało się do ustroju.
Nawet gdy zmysły zdalne uwolniły osobnika od nacisku aktualnej w każdej
chwili rozgrywki ze środowiskiem, osobnik zamykał się jeszcze przed dawno
już obiektywnie istniejącą możliwością przyjęcia do wiadomości środowiska
w całej jego przedmiotowości. Nadzwyczaj luksusowe urządzenia ośrodków
nerwowych rozwinęły się tylko i wyłącznie w celu tłumienia coraz
ostrzejszego odbicia środowiska, które z przyczyn fizycznych nieodzownie
musiało powstać w oczach przeznaczonych jeszcze do funkcji detektorów
ruchu.
Na tym poziomie organizacja mózgu jest wciąż jeszcze nastawiona na
percepcję tylko tych cech środowiska, które dla osobnika mają znaczenie
biologiczne. Ten funkcjonalny cel jest przestrzegany z tak daleko idącą
konsekwencją, że obiekty środowiska, a więc zarówno rzeczy, jak i inne
organizmy, są eliminowane z rzeczywistości osobnika, z chwilą gdy wskutek
jakiejkolwiek zmiany wewnętrznej gotowości czy też nastroju stają się
nieważne pod względem biologicznym. Należą więc do owej rzeczywistości nie
przez swe obiektywne istnienie, lecz jedynie wskutek swego subiektywnego
znaczenia. Zależnie od pojawiania się i zanikania tego znaczenia obiekty
wyłaniają się w przeżywanej rzeczywistości bądź giną.
Wiele przyczyn składa się na takie funkcjonowanie. Samodzielność osobnika
spoczywa ciągle jeszcze na bardzo niepewnym gruncie. Kto ma wytężać
wszystkie siły tylko dla przetrwania, ten musi się koncentrować na
czynnikach, które w tym zakresie są decydujące. Fakt, że całe bogactwo
świata przez to kurczy się (J. von Uexkull) do rzeczywistości nadzwyczaj
skąpej w cechy, nie jest z punktu widzenia biologicznego wyrazem ubóstwa.
Kryje się bowiem za tym zasada biologiczna o podstawowym znaczeniu.
Zredukowanie całego zasobu dóbr świata do rzeczywistości między-mózgowia
jest wyrazem ekonomii. Jest odciążeniem osobnika na rzecz jego szansy
przetrwania. Mózg jest jeszcze wyłącznie narządem służącym przetrwaniu, a
nie poznaniu świata. Ważne jest nie postrzeganie, nie ujęcie obiektywnego
świata w jego przedmiotowości, lecz jedynie możliwie wczesne i bezbłędne
uchwycenie i ocena czynników środowiska mających znaczenie dla egzystencji
fizycznej, czy to w sensie pozytywnym, czy negatywnym.
Takiemu zadaniu odpowiada sposób pracy mózgu, który osiągnął ten szczebel
rozwoju. Oczy, uszy i inne narządy zmysłów jeszcze nie rozwinęły się do
stopnia właściwych narządów postrzegania. Celem ich nie jest jeszcze
odbicie środowiska. Z istniejącego zasobu przesiewają one informacje
znaczące, tłumiąc wszystkie pozostałe. Sytuacje, które w ten sposób
sygnalizują, są opanowywane za pomocą utrwalonych programów zachowań.
Swoboda zachowania osobnika jest równa zeru. Wrodzone mechanizmy
wyzwalające reagują na swoiste bodźce kluczowe i uruchamiają wrodzone
programy, rozwinięte i wypróbowane ponadindywidualnie. Sam organizm nie
dokonuje oceny danej sytuacji. Mierniki są ustalone i także wrodzone.
Osobnik nie decyduje też ani o tym, czy jakieś pożywienie jest strawne
(przyjemne), czy wątpliwej wartości, ani czy temperaturę, koncentrację
jonów lub inne czynniki środowiska należy uważać za pozytywne lub
negatywne. Jego reakcja w żadnym razie nie jest wyrazem własnego wyboru,
lecz skutkiem działania wrodzonych programów, w których zgromadziły się
doświadczenia jego gatunku.
Jest to rzecz tak bardzo ważna, że musimy raz jeszcze powtórzyć: mózg na
tym szczeblu rozwoju nie jest "zwierciadłem" świata, nie jest narządem
odbijającym – sam jest odbiciem. I to nie całego obiektywnego świata, lecz
tych warunków i wymagań, które mają znaczenie dla organizmu. Posługując
się pewnym uproszczeniem (i wysuwając na plan pierwszy to, co istotne)
można powiedzieć, że międzymózgowie jest hipotezą o świecie, która stała
się ciałem -jest materializacją planu opanowania świata.
Niezawodności planu odpowiada sztywność, niezmienność sieci nerwowych,
które konkretnie zawierają ten plan. Doświadczenie, o jakie w danym
przypadku chodzi, w postaci tego wzorca istnieje od urodzenia, na długo
przed pierwszym spotkaniem ze światem. Jest doświadczeniem a priori. Z
perspektywy osobnika odbicie istnieje wcześniej niż oryginał. Pierwsza
łasica, na którą natrafia kogut, nie stanowi dla niego nowego
doświadczenia, jest tylko potwierdzeniem tego, czego od świata oczekuje.
Wszystko to zda się paradoksalnym odwróceniem logicznego związku między
przyczyną a działaniem tylko dopóty, dopóki sytuację rozpatruje się
jednostronnie, z perspektywy jednostki. Ale taka perspektywa jest na tym
etapie jeszcze błędna. Do tej pory bowiem jednostka oddzieliła się od
środowiska tylko w swej zewnętrznej postaci. Jej samodzielność ma zrazu
charakter czysto fizyczny.
Funkcjonalnie, w swych reakcjach i możliwościach zachowania, organizm jest
ciągle jeszcze częścią swego środowiska. Wyjaśniłem już i uzasadniłem
szczegółowo, jak należy to konkretnie rozumieć. Omówiłem też niezwykle
wymowną zależność wewnętrznej gotowości od wpływu czynników zewnętrznych i
od znaczenia, jakie mają dla składu danej rzeczywistości osobnika; w końcu
więc świat zewnętrzny uczestniczy w decyzji o tym, jakie jego części
należą do rzeczywistości przeżywanej, a jakie nie.
Jasne jest, że krąg oddziaływania, w którym osobnik na tym szczeblu jest
jeszcze nierozerwalnie związany ze swym środowiskiem, z góry zakłada
niezmienność planu połączeń reprezentowanego przez mózg. Na tym szczeblu
założeniem strategii przetrwania jest możliwie doskonała zgodność mózgu i
rzeczywistości. A zgodność ta bywa zapewniona tylko wówczas, gdy plan jest
nie mniej stabilny niż cechy świata, które odzwierciedla. Gdyby
oddziaływało na niego każde przypadkowe wahanie, gdyby wpływ swój mogło
wywierać każde jednorazowe, indywidualne zdarzenie, plan ten bardzo prędko
byłby tak zamazany, że stałby się nieprzydatny jako odbicie. Zdolność do
uczenia się ma także złe strony – w każdym razie dopóki gatunek ważniejszy
jest od jednostki.
Z tych powodów mózg do tej chwili nie jest w zasadzie niczym innym jak
zbiorem niezmiennych planów, możliwie ciasno stłoczonych w mózgoczaszce.
Mózg ich nie zawiera, lecz składa się z nich. Każda ze skomplikowanych
sieci nerwowych tworzących jego tkankę jest identyczna z możliwością
reagowania w ściśle określony sposób. Każda reprezentuje odpowiedź, jaką
organizm rozporządza dla zadośćuczynienia konkretnym wymaganiom
środowiska.
Nie zadaje się pytań, na które nie ma odpowiedzi. Ponieważ liczba w taki
sposób materialnie zmagazynowanych planów jest siłą rzeczy ograniczona i –
w stosunku do obiektywnej różnorakości świata – bardzo mała, przeżywana
rzeczywistość musi odpowiednio się skurczyć. Korzyść polega na optymalnej
zgodności planu z rzeczywistością. Oczywiście, że w takich warunkach
organizm jest zdolny do życia tylko w środowisku swoistym dla gatunku –
środowisku, którego podstawowe właściwości są do planu włączone jako
cechy.
Nagle pojawia się pewien wyjątek. Zwiększenie szans przetrwania (u
zagniazdownika związane z indywidualnym poznaniem własnej matki) to tak
potężna korzyść, że dla niej ewolucja gotowa jest zboczyć z dotychczasowej
drogi w nieznanym kierunku. Premia selekcyjna jest tak wysoka, że nie może
się obyć bez korupcji.
Ustępstwo zdawało się wprawdzie niewielkie, ale pociągnęło za sobą reakcję
łańcuchową. Polegało tylko na pojawieniu się w mózgu maleńkiego obszaru,
który nie był identyczny z żadnym konkretnym planem ani nawet częścią
planu. Po raz pierwszy zaistniała niewielka liczba komórek nerwowych,
które nie funkcjonowały w ramach utrwalonego wrodzonego programu, lecz
którymi można było swobodnie rozporządzać! A było to właśnie miejsce,
które poglądowo określiłem jako "tabliczkę woskowaną".
Od początku ewolucji, od pierwszych zaczątków rozwoju mózgu każda nowo
powstająca część układu nerwowego służyła a priori konkretnemu, ustalonemu
zadaniu. Każda komórka nerwowa, każde włókno nerwowe stanowiło część
splotu, którego wzór był równoznaczny z możliwością jednego – i to tylko
jednego – określonego sposobu zachowania. Teraz po raz pierwszy w mózgu
zaistniało miejsce jak gdyby plastyczne. Był to obszar tkanki nerwowej nie
dający osobnikowi do dyspozycji ponadindywidualnego doświadczenia gatunku,
lecz umożliwiający mu indywidualne nabycie przynajmniej jednego
doświadczenia: poznania własnej matki.
Z początku swoboda dysponowania tą całkowicie nową grupą komórek mózgowych
miała także nader skromny zakres. Kroki ewolucji, przy całej jej zdolności
do nowatorstwa, bywają małe i niezwykle ostrożne. Podatność nowej grupy
komórek na wpajanie była ograniczona do możliwie krótkiego okresu
indywidualnego rozwoju – do fazy wrażliwej. Ponadto ostre ograniczenie
miało także charakter jakościowy przez ścisłe włączenie do niezmiennie
wrodzonego programu, czyli reakcji podążania w ślad. Z początku więc mogła
zostać opanowana tylko jedna, niepowtarzalna lekcja: rozpoznawanie
indywidualnego wyglądu pierwszego ruchomego obiektu ukazującego się w polu
widzenia po wykluciu.
O sile tego skrępowania świadczy pośrednio trud, jakiego wymagało w ogóle
odkrycie zjawiska wpajania. Z drugiej strony – groteskowa wymienialność
obiektów, na które można doświadczalnie ukierunkować wpojenie reakcji
podążania w ślad, ukazuje wyraźnie, że elastyczność owej nowatorskiej
części mózgu jest mimo wszystko stosunkowo duża.
Bez względu na to, czy ten krok ewolucji uznajemy za mały czy wielki, stał
się początkiem rewolucji w dziejach rozwoju mózgu. Jego znaczenie
zrozumiemy uzmysławiając sobie, jaką funkcję zapoczątkował: po raz
pierwszy pojawia się część mózgu, która rzeczywiście potrafi to, co "z
perspektywy półkul mózgowych" mylnie uważamy zwykle za charakterystyczną
cechę wszystkich funkcji mózgu. "Tabliczka woskowana" powstała w mózgu
pełni funkcję odbijania, której do tej pory mózg nigdy jeszcze nie
spełniał.
Na tym etapie można by jeszcze przeoczyć ogromne znaczenie tego stanu
rzeczy. Ścisłe włączenie maleńkiej swobodnie rządzącej się części mózgu w
sztywne ramy wrodzonej reakcji nie zmienia jeszcze faktu, że swoboda jej
funkcji nie była aż tak bardzo wielka. W warunkach naturalnych tym, co się
trwale odciska na "tabliczce woskowanej", jest zawsze obraz własnej matki.
Ale z drugiej strony doświadczenie wykazuje, co jest jeszcze ponadto
możliwe.
Zasadniczo jednak ten krok uczyniony przez ewolucję rozsadził ramy, w
których do tej pory "istota międzymózgowiowa" zdawała się ostatecznie i po
wsze czasy zamknięta. Zasadniczo wraz z nową funkcją wyłania się doprawdy
rewolucyjna i przedtem nieprawdopodobna możliwość rejestrowania i
opracowywania dowolnych danych pochodzących od środowiska. Jak wynika z
tego, cośmy w tej książce powiedzieli, zdolności percepcyjne mózgu
przedtem były ograniczone do tych właściwości środowiska, które miały
charakter cech bądź sygnałów. W mózgu musiał istnieć odpowiedni dla nich
wrodzony mechanizm wyzwalający wraz z przynależnym programem zachowań.
Właściwości czy też części środowiska, które tego warunku nie spełniały,
dla mózgu po prostu nie istniały. To, co w międzymózgowiu nie znajdowało
swego danego z góry odpowiednika, nie pojawiało się w przeżywanej
rzeczywistości – czy to dlatego, że nie pasowało do żadnego z istniejących
programów, czy też dlatego, że wewnętrzna gotowość organizmu unieruchomiła
odpowiedni program. Żeby użyć języka teorii poznania: doświadczenie świata
a priori było jeszcze identyczne z doświadczeniem a posteriori.
Spowodowana tym powiązaniem jedność osobnika ze środowiskiem zostaje
przełamana przez zjawisko wpajania. Rewolucyjna osobliwość czynnika
wyzwalającego reakcję podążania w ślad polega na niebywałym wprost
nowatorstwie: na tym mianowicie, że sygnał środowiska jest nieswoisty,
zależny od woli i wyboru. Wprawdzie zrazu tylko w ściśle określonym celu i
w ciasno odgraniczonym związku z wrodzonym programem, ale po raz pierwszy
w funkcji mózgu pojawia się element swobody, maleńkie okno na obiektywne
środowisko.
Jakkolwiek wyłom jest bardzo mały, skutków nic już powstrzymać nie zdoła.
Ewolucja lubi chwytać całą rękę tam, gdzie daje jej się tylko palec. Z
pewnością na początku wcale nie istniał taki zamiar. Zadanie sprowadzało
się wyłącznie do tak pożądanego z przyczyn biologicznych wpojenia wyglądu
matki. Ale możliwości wypływające z odstąpienia od dotychczasowej zasady
bezwzględnej zgodności wewnętrznego programu i zewnętrznych sygnałów były
tak potężne, że od tej chwili dalszy rozwój mózgu przybrał całkowicie nowy
kierunek.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
16. Mapa funkcji psychicznych
Mózg zmienia strategię
Właściwie wystarczy rzut oka na ogólny przebieg włókien nerwowych
wchodzących do mózgu i z niego wychodzących, aby docenić, jak radykalny w
rozwoju tego narządu był zwrot, który dokonał się przy przejściu od etapu
międzymózgowia do etapu półkul mózgowych. Na podstawie nawet zewnętrznego
wyglądu rozpoznajemy, że między-mózgowie jest miejscem maksymalnej
koncentracji wchodzącego i wychodzącego strumienia impulsów.
Wszystkie szlaki prowadzące od ciała i narządów zmysłów do tej części
mózgu przebiegają zbieżnie. Przenoszone przez nie informacje siłą rzeczy
więc coraz bardziej się zagęszczały, a także upraszczały, w pewnym sensie
jak gdyby się stapiały, tracąc pierwotne bogactwo szczegółów. Szkic na s.
218 wskazuje, o co chodzi, jednocześnie obrazując, że na drodze dalszego
przebiegu strumienia informacji, a mianowicie przy przejściu od
międzymózgowia do półkul mózgowych, zaznacza się tendencja wręcz
przeciwna.
Na tym kolejnym odcinku zachodzi ogromne promieniste rozpraszanie się
szlaków prowadzących od międzymózgowia w górę. Gdy informacje, stłoczone w
międzymózgowiu na bardzo małej przestrzeni, zostaną przekazane do półkul
mózgowych, rozpraszają się tam na obszar kory mózgowej zajmujący
powierzchnię prawie 1/4 m2, który w związku z tym mieści się w
mózgoczaszce tylko w postaci silnie pofałdowanej.
To czysto optyczne wrażenie możemy obecnie już podbudować nowszymi
zdobyczami naukowymi. Teoretycy informacji i fizjolodzy percepcji
oceniają, że oczy nasze mogą odbierać w każdej sekundzie 200 milionów
bitów informacji (bit jest to najmniejsza możliwa jednostka informacji).
Liczba światłoczułych komórek zmysłów w naszych siatkówkach jest tak
ogromna, że otrzymuje się taki właśnie imponujący wynik.
Strzałki wskazują kierunek przebiegu dróg nerwowych w centralnym
układzie nerwowym człowieka. Do momentu dotarcia do międzymózgowia
wpływające informacje najwyraźniej w miar? możności są koncentrowane.
Dopiero w dalszym przebiegu do półkul mózgowych dochodzi do skrajnego
rozpraszania.
Tymczasem w nerwie wzrokowym, który przenosi rejestrowane przez siatkówkę
dane do pierwszego ośrodka wzrokowego miedzymózgowia, tzw. ciała
kolankowatego, występuje tylko kilkaset tysięcy, najwyżej może l milion
włókien. To znaczy, że 200 milionów jednostek informacji na sekundę może
dysponować tylko l milionem przewodów. Wobec tego, nawet jeśli się założy,
iż dzięki szczególnemu wyrafinowaniu biologicznego przenoszenia informacji
istnieje możliwość przekazywania w każdej sekundzie wielu różnych
informacji przez to samo włókno, w najlepszym razie tylko kilka procent
spośród przybywających do siatkówek informacji w ogóle może dotrzeć do
mózgu.1
Ten stan rzeczy został potwierdzony wynikami badań zwanych
elektroretinograficznymi. W badaniach tych przy użyciu cienkich jak włos
elektrod rejestruje się elektryczne impulsy powstające w trakcie percepcji
wzrokowej w komórkach zmysłowych siatkówki, wzmacnia się je techniczne za
pomocą specjalnych urządzeń, a następnie kreśli w postaci krzywych.
Analiza wykazuje, że już w siatkówce dokonuje się intensywne opracowywanie
informacji. Przekazy do mózgu już dawno nie są pierwotną wiadomością, lecz
wynikiem skomplikowanej pracy przeliczeniowej, która łączy meldunki bardzo
wielu, czasami prawie 100000 komórek siatkówki.
Ta praca przeliczeniowa, aczkolwiek pod każdym innym względem nadzwyczaj
złożona i wyrafinowana, w najmniejszym stopniu nawet nie uwzględnia
obrazowego charakteru wycinka środowiska, który na dnie oka zostaje
rzucony na siatkówkę. To, co oko podaje do miedzymózgowia, nie wykazuje
już żadnego podobieństwa do obrazu. Nie powinno nas to dziwić, przecież
pamiętamy, że zadaniem, dla którego rozwiązania rozwinęły się oczy, nie
było wcale dostarczanie obrazu środowiska.
Najwyżej 1 % informacji odbieranych przez nasze zmysły przekazywany jest
dalej do mózgu. Zestawienie ukazuje odpowiednie oceny teoretyków
informacji. I tak np. dla około 200 milionów bitów (podstawowa jednostka
informacji), odbieranych w każdej sekundzie przez nasze oczy, nerwy
wzrokowe dysponują tylko l milionem włókien przewodzących. Zdolność
odbiorcza innych zmysłów jest jeszcze setki lub tysiące razy mniejsza. A
więc z rezultatu opracowania wszystkich informacji przez 10 miliardów
komórek nerwowych półkul mózgowych w końcu tylko 10 bitów na sekundę
dociera do naszej świadomości.
Wiadomość zatem, która w końcu trafia do ośrodka wzrokowego w
międzymózgowiu, do ciała kolankowatego, nie jest już obiektywna. Jest ona
wyborem spośród bardzo wielu informacji, które trafiły do siatkówek,
niezwykle ograniczonym i dokonanym według rozmaitych kryteriów. Nie tylko
to: ów wybór jest ponadto opracowany przez struktury przetwarzającej go
tkanki nerwowej zgodnie z ustalonymi, danymi z góry wymogami.
W naturalnych warunkach tego nie zauważamy. Jakże mielibyśmy sami na
siebie patrzeć przez ramię? Ale w pewnych sztucznie wytworzonych
sytuacjach optycznych możemy czasami stwierdzić pośrednio, jak wiele w
procesie widzenia bywa nam niezauważalnie imputowane. Należy do tego
większość owych zjawisk, które określamy jako złudzenia optyczne. Na
sąsiedniej stronie znajdujemy przykłady ilustrujące to zjawisko. Jest ono
wyrazem tendencji do tego, aby przez przesadne podkreślanie różnic
jasności w miejscach granicznych w polu widzenia uwydatniać kontury
szczególnie wyraźnie i jaskrawo.
A że jest to niezwykle sensowna pod względem biologicznym metoda
przetwarzania wrażeń wzrokowych – nie wymaga chyba specjalnego
uzasadnienia.
Ważne i godne uwagi jest to, że w naturalnych warunkach nie zauważamy
takich i podobnych efektów przeliczeniowych nie dlatego, iżby w tych
warunkach nie miały oddziaływać. Wręcz przeciwnie. Należy założyć, że owe
efekty, które możemy sobie wyjątkowo unaocznić jako złudzenia optyczne,
stanowią zdecydowaną mniejszość przypadków. Fakt, że w trakcie widzenia
nie odbieramy jako szczególnej osobliwości ani tych efektów, ani wielu
innych, o których jeszcze w ogóle nie mamy żadnego pojęcia, wytłumaczyć
można wyłącznie tym, że wynik tej pracy przeliczeniowej trwale i
nierozłącznie tkwi w zwyczajnym dla nas widoku, jakim jest w naszych
oczach świat.
Takie proste rozumowanie samo już dostarcza jednoznacznej wskazówki co do
tego, że z pewnością widzimy ten świat nie takim, jaki jest. Z drugiej
strony nie mamy najmniejszej nawet możliwości wyobrażenia sobie, jak
wyglądałby świat, który by prezentował się naszemu mózgowi bez opracowania
dokonanego samodzielnie przez nasze wzrokowe narządy postrzegania. Gdy się
dobrze zastanowimy, samo pytanie o taką możliwość będziemy musieli uznać
za bezsensowne. Przecież w tej samej chwili, w której zapytujemy o wygląd
świata, już rozumiemy przez to stosunek optyczny do naszego środowiska, a
istnieje on wszak wyłącznie w znanej nam formie.
Dwa przykłady "kontrastów jednoczesnych": wydaje się, jakby w miejscu
przecięcia się białych linii znajdowały się szare punkty. Szary
pierścień górnej figury na tle czarnego pola wygląda jaśniej aniżeli na
polu białym. Efekt jest wyraźniejszy, gdy się na pierścień położy ołówek
czy też nitkę, wzdłuż czarno-białej granicy.
Ale chwilowo pozostawmy tę myśl. Zajmujące nas tutaj zagadnienie wiąże się
z faktem, że wszystko przemawia za bieżącym zacieśnieniem, koncentracją,
zagęszczeniem, jakkolwiek chcielibyśmy to nazwać – informacji zmysłowych
przekazywanych z oka do mózgu. Dotyczy to zresztą wszystkich innych
narządów zmysłów, a także wszystkich informacji przybywających z ciała do
międzymózgowia szlakami nerwowymi rdzenia kręgowego.
Jednakże w chwili gdy dotarły one do międzymózgowia, tendencja odwraca
się: nad międzymózgowiem znajduje się "sklepienie" potężnej w porównaniu
do niego masy półkul mózgowych, których część aktywna, a więc około 10
miliardów komórek nerwowych koncentruje się w korze grubości tylko 3-4
milimetrów, podczas gdy pozostała ich masa składa się z doprowadzających i
odprowadzających dróg przewodzenia. Kora półkul mózgowych, ta najmłodsza
część mózgu o charakterze najbardziej "postępowym", przykrywa od góry w
formie półkuli międzymózgowie i pozostałe odcinki archaicznego pnia mózgu.
Chciałoby się rzecz sprowadzić do porównania z wklęsłym zwierciadłem o
kształcie parabolicznym, w którego ognisku znajduje się międzymózgowie.
Niczym promienie wychodzą z niego we wszystkich kierunkach szlaki
docierające do wszystkich punktów kory.
Co należy sądzić o takim przebiegu dróg informacji w mózgu? Wydaje mi się,
że konwergencja, czyli zagęszczenie dróg, obserwowane na obszarze od
obwodu – od zewnątrz – ku międzymózgowiu, stanowi anatomiczne
odzwierciedlenie strategii, która rządziła rozwojem centralnego układu
nerwowego do momentu osiągnięcia szczebla międzymózgowia. Rozpatrywaliśmy
ją tak szczegółowo w poprzednich częściach niniejszej książki, że teraz
powinno wystarczyć kilka haseł dla zaznaczenia tych paraleli.
Będzie to zredukowanie występującej w środowisku obfitości zjawisk do
możliwie ograniczonej liczby sytuacji standardowych, którym odpowiada taka
sama liczba całkowicie wykończonych programów reakcji w stanie pogotowia
oraz ogólniające znakowanie wszystkich przynależnych do każdej z tych
sytuacji obiektów i partnerów przez minimum cech, których układ
reprezentuje dany obiekt czy danego partnera według zasady pars pro toto.
Indywidualne, charakterystyczne osobliwości bywają przy tym konsekwentnie'
zatajane. To znaczy konkretnie, że zostają eliminowane dzięki prawie nie
znanym nam, ale na pewno niezwykle skomplikowanym procesom przetwarzania.
Skutkiem pożądanym ze względu na niezawodność programów instynktowych jest
wymienialność wszystkich indywidualnych partnerów i konkretnych obiektów
tego samego typu.
Strategia ta dobiega kresu w chwili zakończenia rozwoju międzymózgowia.
Wydaje się, jakoby wyczerpały się tkwiące w niej możliwości udoskonalenia
stosunku między organizmem a jego środowiskiem. Dalszy rozwój podkłada
dźwignię w zupełnie innym miejscu. Teraz, gdy fizyczna egzystencja zdaje
się optymalnie zapewniona przez uwieńczenie dzieła międzymózgowiem,
ewolucja z nieomylnością lunatyka nawiązuje do jedynego punktu, jaki daje
szansę wyjścia poza to, co zostało dotąd osiągnięte: do pustego miejsca,
owej grupy komórek nerwowych, którą można stosunkowo swobodnie dysponować,
a która dzięki szczególnym warunkom znalazła się w międzymózgowiu przy
reakcji podążania w ślad występującej u zagniazdowników.
Rezultatem – po upływie kilkuset milionów lat – była kora mózgowa.
Odśrodkowe, jak gdyby eksplozywne rozpraszanie się szlaków prowadzących od
międzymózgowia do tej najwyższej części mózgu odzwierciedla nowe zadanie,
które od tej pory będzie dyktowało rozwój. Teraz, kiedy odbijanie świata
stało się możliwe, dalsze zagęszczanie wpływających informacji nie miałoby
już żadnego sensu. "Odzwierciedlać świat" nie znaczy przecież nic innego,
jak w miarę możności oddawać go takim, jaki jest. Bez własnych dodatków,
bez procesów przetwarzania, które w jakiś sposób zmieniają perspektywy w
celu uzyskania korzyści biologicznych. Odbijać świat to móc go objąć we
wszystkich jego osobliwościach, z wszelkimi indywidualnymi szczegółami,
może nawet pojawiającymi się tylko jeden raz.
Ale w tym celu mózg musi być pusty. Tak pusty jak zwierciadło, dopóki nic
w nim się nie odbija. Kora mózgowa po raz pierwszy w długiej historii
rozwoju mózgu warunek ten spełnia – przynajmniej w zalążku. W porównaniu
do efektów drażnienia obserwowanych przy badaniach międzymózgowia, nie ma
nic nudniejszego niż analiza wyników doświadczeń elektrycznego drażnienia
kory mózgowej.2
Tak więc – na przykład – podczas takich badań końcowy człon palca porusza
się w takt włączania i wyłączania bodźca; pacjent opowiada o błyskach
światła, gdy w trakcie badania elektroda drażni korę wzrokową; drgają mu
pewne mięśnie, pojawia się uczucie łaskotania skóry i jakichś miejsc ciała
w zależności od punktu drażnienia kory. To z reguły już wszystko. Nic, co
można by porównać do odgrywanych niby na scenie, skomplikowanych
przebiegów czynności, na jakie natrafiano przy drażnieniu międzymózgowia.
Przyczyna tej różnicy jest jasna. W półkulach mózgowych nie ma
zmagazynowanych programów ani żadnych doświadczeń a priori. W tej części
mózgu nie antycypuje się świata za pomocą standardowych doświadczeń
gatunku. Bardzo duża część kory stanowi po prostu wyłącznie puste miejsce
w mózgu, ogromną "tabliczkę woskowaną", gotową do przyjęcia odbicia
świata. Nagle teraz, dopiero teraz, ów obraz, który przed tak dawnymi
czasy przypadkowo powstał na dnie oka – do tej pory uboczny, żeby nie
powiedzieć, uciążliwy produkt zestawu wzrokowych informacji – staje się
przydatny, więcej, staje się motorem dalszego postępu!
Udoskonalenie tej zasady wyraża się nie tylko w potężnym rozroście tej
nowej części mózgu. U człowieka półkule mózgowe wynoszą nie mniej niż %
łącznej masy centralnego układu nerwowego. Nowa strategia rozwija się
także pod względem funkcjonalnym. Za decydujący postęp w tym zakresie
należy uważać możność nieograniczonego powtarzania nowych wciąż wrażeń,
które mogą się bieżąco odbijać w korze mózgowej.
Wydarzenia zewnętrzne są reprodukowane w korze mózgowej nie tylko jeden
jedyny raz, jak w przypadku wpajania, lecz w nieustającej przemianie –
wszelkie przeobrażenia są wierne oddawane. Z drugiej strony dobrze wiemy,
że mózg nasz nie może nadążyć za każdym możliwym tempem przebiegów.
Niewidoczność kuli wystrzelonej z pistoletu stanowi jeden z tego
przykładów.
Ta niemożność jest skutkiem fizycznej, materialnej natury naszego mózgu.
Jest przypomnieniem tego, że nasze myśli i wrażenia, jakkolwiek same
bezcielesne, w jakiś nieprzenikniony dla nas sposób niesione są jednak
przez procesy materialne rozgrywające się we wnętrzu mózgu. W końcu są to
procesy molekularne wewnątrz komórek mózgowych, przebiegające wprawdzie z
ogromną, ale nie nieskończenie wielką szybkością. Tym bardziej dotyczy to
nieustannie zmieniających się połączeń między rozmaitymi komórkami
nerwowymi poprzez odległości jeszcze większe, a tym samym wymagające
jeszcze więcej czasu.
Jasne jest, że narząd o takich właściwościach i obarczony zadaniem tak
radykalnie różniącym się od wszystkiego, co działo się do tej pory, nie
odnosiłby już żadnych korzyści z dalszego zagęszczania wchodzących
informacji. Po szczeblu integracji przychodzi szczebel analizy. W tym celu
dane, którymi można dysponować, zostają przez korę mózgową porozmieszczane
możliwie daleko od siebie, rozprzestrzenione na możliwie szerokiej
powierzchni – jak gdyby do oglądania przez potężną lupę; znowu nasuwa się
metafora powiększającego wklęsłego zwierciadła.
Skoro powierzchnia ta – a więc nasza kora mózgowa – ze swym łącznym
obszarem około 250000 milimetrów kwadratowych i grubością 3-4 milimetrów
składa się z mniej więcej 10 miliardów komórek nerwowych, znaczy to, że w
eksploatacji każdej poszczególnej informacji cząstkowej uczestniczy
możliwie duża liczba komórek. Obecnie nie da się już określić typowej
sytuacji na podstawie nielicznych tylko charakterystycznych sygnałów; nie
wystarcza to już, by uruchomić standardową odpowiedź przewidzianą do
opanowania tej sytuacji. Teraz z każdej najdrobniejszej informacji
wyciągać trzeba jak najwięcej szczegółów.
Ośrodki kory mózgowej
Chociaż kora mózgowa jest pusta niczym wypolerowane do czysta zwierciadło
– i to w tym samym celu – nie jest ona pozbawiona struktury. Porównanie ze
zwierciadłem było nam dotąd pomocne do uchwycenia ważnej i podstawowej
różnicy występującej między budową i rolą międzymózgowia a budową i rolą
kory mózgowej. Trwanie przy tym porównaniu utrudniłoby jednak zrozumienie
pozostałych zagadnień związanych z korą mózgową. Dla zrozumienia jej
funkcji ważne jest bowiem uchwycenie faktu, że owa zewnętrzna powłoka
naszego mózgu – w odróżnieniu od zwierciadła – nie w każdym punkcie jest
jednakowo ukształtowana.
W pofałdowanym dywanie kory mózgowej istnieją pewne obszary o
zróżnicowanej specjalizacji. Nie każdy z nich w równej mierze nadaje się
do opracowania dowolnie wybranej informacji. Okazuje się, że pewne pola są
wyspecjalizowane w obchodzeniu się z pewnymi szczególnymi informacjami.
Dotyczy to również stosunkowo małej części kory mózgowej, w której – czego
dotychczas nie powiedzieliśmy wyraźnie – nie następuje odbiór
napływających informacji, lecz powstają impulsy sterujące, niejako rozkazy
przekazywane do określonych grup mięśni.
Te wyspecjalizowane obszary kory mózgowej są to owe dawno już znane,
słynne ośrodki, w których – mówiąc językiem starszego pokolenia badaczy
mózgu – zlokalizowane są określone sprawności czy też zdolności. Pobieżnie
wspominaliśmy już o drugim ośrodku wzrokowym, położonym w korze
potylicznej, zwanym zwykle krótko korą wzrokową, który gra nadrzędną rolę
w stosunku do pierwszego, znajdującego się w ciele kolankowatym w
międzymózgowiu. Istnieją ponadto ośrodki służące umiejętności mówienia i
słyszenia, zdolności poruszania się poszczególnych części ciała i jeszcze
kilku innym, częściowo o wiele bardziej skomplikowanym funkcjom
psychicznym.
Nie potrzebuję tutaj wymieniać szczegółowo wszystkich tych ośrodków, które
dzisiaj są już opisywane w każdej większej encyklopedii. Wystarczy pokazać
je na il. 3 po s. 96. Aby uniknąć nieporozumień: ani jednego z tych
ośrodków nie można rozpoznać w prawdziwej korze mózgowej, żaden z nich nie
odznacza się jakąkolwiek widzialną cechą czy osobliwością (por. il. 11 po
s. 208). Znamy je tylko z wyników doświadczeń, prowadzonych cierpliwie
przez dziesiątki lat, oraz na podstawie analizy objawów u ofiar wypadków i
wojen.
Nadzwyczaj ciekawe jest rozdzielenie tych obszarów wyspecjalizowanych w
przetwarzaniu określonych informacji. I w tym wypadku wystarczy, byśmy
jako podstawę przyjęli ów aspekt genetyczno-historyczny, którego trzymamy
się w tej książce. Kora naturalnie także nie była od razu całkowicie
gotowa. Oczywiście i ona jest obserwowalnym obecnie w pewnej postaci
rezultatem procesu rozwojowego, którego czas trwania ocenia się na jakieś
500 milionów lat. A znaczy to między innymi, że zapewne nie wszystkie
występujące w niej teraz ośrodki istniały od samego początku. Dotyczy to
przede wszystkim tych obszarów, które wyspecjalizowane są w stosunkowo
wysoko rozwiniętych, zatem pod względem historycznym młodych, "typowo
ludzkich" funkcjach.
Gdy się z takiego punktu widzenia przypatrzymy pokazanej na il. 3 "mapie"
naszych duchowych sprawności, natrafimy na kilka interesujących powiązań.
Przede wszystkim z grubsza występuje podział całej kory mózgowej na dwie
części, jeżeli za kryterium podziału przyjmiemy to, czy poszczególne
ośrodki służą analizie wchodzących meldunków, czy też wysyłaniu rozkazów
na obwód ciała. Jak widać na ilustracji, w takim aspekcie przednia część
kory reprezentuje coś w rodzaju nadajnika, większa zaś część tylna –
odbiornik.
Granica przebiega wzdłuż dwu podłużnych obszarów: właściwego dla
unerwienia mięśni szkieletowych (ruchy dowolne, z przodu, na il. 3 w
kolorze pomarańczowym) oraz właściwego dla dokładnego lokalizowania
bodźców dotykowych (strefa czuciowa ciała, z tyłu, w kolorze liliowym). W
obu obszarach kory "odzwierciedlone" jest całe ciało, ale do góry nogami.
To znaczy, że elektryczne drażnienie od góry – od okolic sklepienia
czaszki – wyzwala ruchy mięśni (czy też wrażenia czuciowe) w odpowiedniej
nodze.
Gdy się prowadzi powoli elektrodę w kierunku skroni, a więc w dół, efekty
drażnienia występują kolejno w podudziu, w udzie, w pośladkach, na brzuchu
itd., aż przy dojściu do dolnego krańca danego ośrodka wyzwala się ruchy
lub, jeśli drażnieniu podlega tylny obszar, wrażenia dotykowe w obrębie
warg, języka, nosa czy też skóry na czole. W tym obszarze kory
reprezentowana jest więc cała powierzchnia ciała, punkt za punktem. Można
sobie zatem pozwolić na żart wykreślenia konturów ciała ludzkiego
reprezentowanego w tym obszarze kory przez przedstawienie jej lokalnych
kompetencji.
W korze mózgowej różne części naszego ciała są reprezentowane przez
bardzo różne powierzchnie w zależności od precyzji regulacji, jakiej
wymagają. Stąd rysunek w skali odpowiednich obszarów kory mózgowej daje
zupełnie niezwykły obraz.
Otrzymujemy rysunek tzw. "człowieczka korowego" (zob. szkic poniżej). Jego
dziwaczny wygląd wynika stąd, że w korze mózgowej reprezentacja naszego
ciała nie podlega żadnym regułom odbicia czy jakiejkolwiek estetyki, lecz
prawidłom biologicznym, mówiąc ściślej: technicznym potrzebom regulacji.
Nie działają tu więc żadne prawa projekcji wzrokowej, ale wyłącznie
potrzeba precyzji sterowania związanego z daną funkcją.
Gdy zechcemy to wyrazić w formie uproszczonej, powiemy, że ręce, wargi i
język jako narzędzia manipulacji i mowy, podobnie jak nogi, których ruchy
i meldunki zwrotne ważne są dla utrzymania chwiejnej równowagi pionowo
kroczącej istoty dwunożnej, wymagają znacznie bardziej zróżnicowanego
sterowania lub – gdy chodzi o meldunki zwrotne – znacznie bardziej
drobiazgowej oceny niż na przykład tułów czy ramiona. Dlatego do
sterowania tymi częściami ciała włączonych jest przeciętnie znacznie
więcej komórek kory mózgowej kosztem innych rejonów ciała, którymi można
sterować mniejszym nakładem. Stąd udział kory mózgowej dla każdego obszaru
ciała jest odpowiednio większy lub mniejszy.
To, że ośrodki motoryczny i czuciowy bezpośrednio ze sobą sąsiadują, jest
pod względem filogenetycznym całkowicie zrozumiałe. Oba mogły rozwinąć się
w obecnej złożonej postaci tylko ręka w rękę, w ścisłej funkcjonalnej
równowadze. Każdy, kto kiedyś próbował chodzić nogą, która mocno
"zasnęła", dobrze wie, że skoordynowany przebieg czynności nie jest
możliwy bez stałego czuciowego "meldunku zwrotnego" o danej pozycji
poruszanej kończyny. Jedno bez drugiego nie działa.
Oczywiste jest również to, że ruchowy ośrodek mowy (jako pierwszy z tych
ośrodków odkrył go swego czasu Paul Broca), graniczy bezpośrednio z polem
kory mózgowej służącym do złożonego sterowania ruchami warg i języka.
Ciekawe jest jednak, że ośrodek ten nie jest identyczny z ruchowym rejonem
sterującym tymi częściami ciała. Z okoliczności tej można wysnuć wniosek,
że mowa jest czymś więcej niż samą tylko zdolnością poruszania wargami,
językiem i mięśniami krtani w sposób umyślny i celowy, a słuszność takiego
wniosku dostatecznie potwierdzi nam obserwacja pierwszej lepszej małpiej
klatki w ogrodzie zoologicznym.
Charakterystyczne jest ponadto sąsiedztwo tego ośrodka od strony
przedniej. Okazuje się bowiem, że zdolność uzewnętrzniania w formie
dźwiękowych symboli obiektów obecnych i – co o wiele ważniejsze! –
nieobecnych, a nawet abstrakcyjnych pojęć i logicznych powiązań, a tym
samym możność zakomunikowania ich w ten sposób – bo przecież funkcja
sterowana przez ruchowy ośrodek mowy nie jest niczym innym – uzależniona
jest w tym obszarze od roli najbardziej ku przodowi położonej części kory
mózgowej, tzw. płatów czołowych. Niebawem zajmiemy się ich zupełnie
niezwykłą pozycją. W tym miejscu tylko przypomnimy, że jedynie u człowieka
są one w taki sposób wykształcone i że jedynie u niego występuje prawdziwa
mowa artykułowana w sensie wyżej zdefiniowanym.
Z punktu widzenia filogenezy zrozumiałe jest także sąsiadowanie
poszczególnych funkcji odbiorczych w tylnych odcinkach kory mózgowej. To,
że ośrodek słuchu graniczy z czuciowym rejonem głowy, przypomina nam
filogenetyczne pokrewieństwo między czuciowym narządem ucha wewnętrznego a
pozostałą skórą. Zmysł słuchu – jak mówiliśmy – jest potomkiem wrażliwej
na dotyk skóry, potomkiem, który "zrobił karierę". Nic dziwnego, że
bliskość pokrewieństwa filogenetycznego pociąga za sobą przestrzenną
bliskość między reprezentacją obu narządów w centralnym układzie nerwowym.
Zupełnie to samo odnosi się do stosunku między strefą czuciową w zakręcie
zaśrodkowym kory (na il. 3 kolor liliowy) a korą wzrokową (na il. 3
oznaczoną barwą jasnoniebieską). W pierwszej chwili trudno będzie może
uwierzyć w prawdziwe pokrewieństwo pomiędzy widzeniem a wrażeniami
zmysłowymi przekazywanymi dzięki wrażliwości skóry. Na mały stopień tego
pokrewieństwa wskazuje choćby ich położenie na dwóch przeciwległych
krańcach odbiorczej części kory.
Jednakże nie można mu całkowicie zaprzeczyć. Wystarczy przypomnieć sobie
przeszłość obu tych funkcji i to, że pierwotnie zmysł wzroku obok zmysłu
dotyku i innych funkcji zmysłowych jakoby także był rozproszonym zmysłem
skórnym. Działo się to co prawda tak niewyobrażalnie dawno temu, że to
wspólne pochodzenie trudno jest już rozpoznać i że strefa czuciowa i
ośrodek wzrokowy w korze mózgowej mogły odsunąć się od siebie aż na
występującą dziś odległość.
Odbywało się to z ową powolnością charakterystyczną dla wszelkiego postępu
ewolucji. Każde powiększenie się powierzchni kory mózgowej o odcinek,
który moglibyśmy zauważyć gołym okiem, trwało zawsze kilka milionów lat. W
ciągu więc odpowiednio długich okresów czasu kora wzrokowa z wolna
oddalała się od kory czuciowej. W miarę jak się to działo, pomiędzy oboma
coraz bardziej odsuniętymi od siebie ośrodkami tworzyła się nowa tkanka
korowa, miliony, wreszcie ponad miliard komórek kory mózgowej, których
przedtem nie było.
W końcu powstał w ten sposób nowy obszar kory, wolny dla nowych, nie
znanych dotąd funkcji. Dla jakich to aktywności przeznaczony był ten
obszar? Jakie inne, do tego okresu w historii Ziemi nie istniejące rodzaje
działań umożliwić miał nowy ośrodek?
Bez specjalnych badań nie znaleźlibyśmy na to żadnej odpowiedzi nawet po
uwzględnieniu, że ta nowa sprawność powinna być także związana zarówno z
sąsiadującą korą czuciową, jak z graniczącą z nią z drugiej strony korą
wzrokową. Tutaj przecież znowu trzeba założyć takie pokrewieństwo, skoro
oba dawne ośrodki graniczą z nowym obszarem, któremu dopiero przez
odsuwanie się od siebie w ogóle pozwoliły powstać. Także w mózgu nowe nie
powstaje z niczego.
Powstawanie liczby
Jak należy sobie przedstawić funkcję psychiczną, której rodzicami są
wrażliwość na własne ciało i zdolność widzenia tego ciała oraz środowiska,
w jakim się ono znajduje? Jaka to nowatorska sprawność mogłaby być
wynikiem owocnego stopienia się tak niejednorodnych zdolności? Znamy
odpowiedź na to pytanie, ale znamy ją tylko dlatego, że pozycja nasza w
rozwoju pozwala na retrospektywne spojrzenie na sprawę. Stąd wiemy, że
wraz z powstaniem płata ciemieniowego (zaznaczonego na il. 3 kolorem
brązowym) na świat przyszły liczba i liczenie.
Ale nawet patrząc retrospektywnie wynik ten nie jest tak od razu
zrozumiały bez pewnych dodatkowych wyjaśnień. A owe dodatkowe informacje
biorą się – jak często bywa przy badaniach nad mózgiem – z diagnozowania
pacjentów, których płat ciemieniowy uległ uszkodzeniu przez uraz bądź
przez nowotwór mózgu. Badacze w takich przypadkach natrafiają zawsze na
pewną bardzo dziwną kombinację zakłóceń.
Pacjenci z typowym zespołem objawów płata ciemieniowego – psychiatrzy
nazywają go zespołem Gerstmanna od nazwiska lekarza, który pierwszy go
opisał – cierpią z powodu utraty funkcji, które zrazu wydają się nie mieć
ze sobą nic wspólnego. Mają więc trudności w odróżnianiu strony prawej od
lewej, mieszają im się palce własnych rąk, gdy każe im się je wymieniać i
pokazywać – na przykład mylą palec wskazujący z serdecznym – i nie
potrafią już liczyć w pamięci bądź liczą błędnie.
Jeśli przyjrzeć się bliżej tym objawom, okazuje się, że owe uszkodzenia
albo raczej zakłócenia sprawności mają jednak ze sobą coś wspólnego. Są
one wszystkie w jakiś sposób związane z przeżywaniem przestrzeni, z tym,
co określamy jako wyobraźnia przestrzenna. Wiemy przecież doskonale, że
powstała ona filogenetycznie z odczuwania własnego ciała, ze świadomego
przeżywania wzajemnego położenia odcinków ciała i zmian tego położenia w
związku z wykonywanymi ruchami. Stąd zrozumiałe staje się ojcostwo sfery
czucia somatycznego wobec nowej funkcji przeżywania przestrzeni.
Ale coś jeszcze może sobie rościć podobne prawo do przeżywania tej
przestrzeni jako ośrodka mojej własnej aktywności ruchowej: mianowicie
postrzeganie mojej pozycji w stosunku do przedmiotów świata zewnętrznego i
postrzeganie zmian w tym świecie wywołanych moimi ruchami. To powiązanie
czyni zdolność wzrokowego postrzegania, a więc korę wzrokową, drugim
legalnym rodzicem nowej funkcji.
Przestrzeń, która tym samym pojawia się w świadomości, w rezultacie –
chociaż prawdopodobnie nie od samego początku – zorientowana jest w trzech
kierunkach ("wymiarach"). Dwa z nich są jednoznacznie ustalone, na podłożu
i tak istniejącego w tym momencie filogenezy wyposażenia organizmu. Pion
określony jest oddziaływaniem siły ciężkości, podobnie jak kierunki "w
górę" i "w dół". Równie jednoznacznie "z przodu" i "z tyłu" wynikają z
kierunku mego własnego ruchu. Dotąd więc problemów nie ma.
Ale przy orientacji w ostatnim wymiarze nie pomagają ani geofizyczne
warunki, ani własna budowa ciała. Ani obie połowy naszego ciała, ani
zwrócone doń połowy świata zewnętrznego nie dają się indywidualnie
określić przez pary przeciwieństw równie jednoznaczne jak pojęcia: "w górę
– w dół" i "z przodu – z tyłu". Prawa i lewa strona własnego ciała,
podobnie jak prawa i lewa w świecie zewnętrznym są symetryczne jak w
zwierciadlanym odbiciu, a tym samym w zasadzie jako kierunki dowolnie
wymienialne.
Określenia: "prawa – lewa", nie odnoszą się więc – a jest to czynnik
decydujący – tak jak pierwsze dwie wymienione pary pojęć do obiektywnie
istniejących i jednoznacznie różniących się od siebie cech szczególnych
obu stron. Są one raczej dodatkiem do podmiotu przeżywającego przestrzeń.
Są – wyrażając to samo inaczej – własnym dziełem tego podmiotu, który
sobie w ten sposób podporządkowuje przestrzeń. Dopiero ten akt samowoli
definitywnie dzieli przestrzeń w sposób umożliwiający świadomą orientację.
Nie jest to bynajmniej czysta spekulacja. Przeciwnie, to zwykła empi-ria.
Pewności, że tak właśnie jest, nabieramy stąd, że zdolność rozróżniania
strony prawej i lewej związana jest z istnieniem sprawnego czynnościowo
płata ciemieniowego. Kiedy pacjenci dotknięci w pełni wykształconym
zespołem Gerstmanna mają pokazać u innych prawą albo lewą rękę, dają
czasami prawidłowe odpowiedzi, ale tylko czysto przypadkowo. U siebie
często potrafią wskazać bezbłędnie właściwą rękę na podstawie ruchowego
przyzwyczajenia. Ale spoglądając na zegarek mają wielkie trudności w
ustaleniu, czy duża wskazówka znajduje się tuż przed czy tuż po pełnej
godzinie lub połowie godziny. A już na pewno nie są w stanie zorientować
się w rzeczywistości na podstawie planu miasta.
Otóż wydaje się, że przestrzeń, podzielona przez samowolny akt
subiektywnego rozróżnienia strony prawej i lewej, stanowi jednocześnie
założenie umiejętności liczenia. Można by to wytłumaczyć tym, iż ów
podział dopiero umożliwia konkretne zlokalizowanie, a tym samym nadanie
indywidualnej tożsamości powtarzającym się elementom, które przedtem są
wzajemnie wymienialne i pozwalają tylko na stwierdzenie: "dużo". Wydaje
się, że dopiero z tą chwilą każdy z nich staje się określonym
rozpoznawalnym elementem, który można zatem nacechować liczbą, a więc
nadać mu jedyną w swoim rodzaju pozycję w układzie całości, wyodrębniając
go spośród masy pozostałych elementów.
Jakkolwiek by było, poruszający jest widok pacjenta z uszkodzonym płatem
ciemieniowym, który bezradnie manipuluje własnymi rękoma, gdy się go prosi
o pokazanie określonego palca – na przykład prawego palca serdecznego –
naturalnie po zdjęciu wszelkich obrączek i innych znaków mogących służyć
jako ściągaczka. Pacjent stracił zdolność identyfikowania podobnych do
siebie elementów za pomocą ich układu w przestrzeni. Ciekawe jest, że
wiąże się z tym niezdolność do posługiwania się liczbami, a więc
rachowania.
A czy jest to rzeczywiście tak zaskakujące? Czy szeregi liczbowe nie
składają się również z podobnych elementów, rozlokowanych w stosunku do
siebie według jakiegoś określonego porządku w przestrzeni? Z pewnością nie
jest to tylko wygodnictwo i szukanie łatwizny, jeśli pierwszoklasista przy
nauce rachunków pomaga sobie własnymi palcami, zanim nauczy się posługiwać
liczbami wyobrażonymi. Trudności pacjentów z zespołem Gerstmanna
uświadamiają nam, że dziecko w ten sposób odtwarza pewien rozwój, który
zapewne w historycznej rzeczywistości ewolucji przebiegał bardzo podobnie.
Zresztą istnienie związku między przestrzenią a liczbą zwykle można
psychologicznie udowodnić także u dorosłego, a to za pomocą tzw. drzewa
liczb. Tym niezbyt szczęśliwym terminem psychologowie określili fakt, że
większość ludzi wiąże szeregi liczbowe z wyobrażeniami przestrzennymi.
Wielu sobie tego nie uświadamia. Ale zapytani nieraz ze zdziwieniem
przyznają, że ich to także dotyczy.
"Od 1 do 12 wyobrażam sobie to mniej więcej tak jak w zegarze. Potem to
wzrasta ukośnie w górę, a przy 100 znajduje się stopień." Albo: "Gdy mam
od 1000 odjąć jakąś liczbę, na przykład 127, wyobrażam sobie, że stoję
przy 1000 i patrzę wstecz do 900, a stamtąd potem odejmuję jeszcze 27."
Takie i tym podobne wypowiedzi są charakterystyczne. Są one dającym się
dziś jeszcze udowodnić wynikiem filogenetycznego pokrewieństwa pomiędzy
wyobrażeniami przestrzeni i liczby.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
17. Problem "niemych okolic"
Pouczający ślepy zaułek
Opisanych w poprzednim rozdziale ośrodków kory w żadnym razie nie wolno
wyobrażać sobie jako kamyków budulcowych, z których dałoby się złożyć –
niczym mozaikę – spektrum naszych zdolności psychicznych. Taka myśl w
pierwszej chwili mogłaby się nam nasunąć. Badacze mózgu sugerowali się nią
przez długi czas, co doprowadziło do całkowicie mylnego postawienia
problemu.
Konsekwencją takiego ujęcia bywają bowiem poszukiwania pozostałych części
tego spektrum w korze mózgowej. Aktywność ruchowa i czucie dotyku, mowa,
słyszenie i widzenie, w dodatku jeszcze wyobraźnia przestrzenna i
umiejętność liczenia – już to samo wynosi człowieka wysoko ponad stan
rozwojowy wszystkich innych form życia na naszej planecie. Ale wobec
bogactwa naszych psychicznych możliwości, wobec szerokości widma naszych
psychicznych aktywności wymieniona kombinacja zdaje się jednak tylko
nędznym kadłubem. Gdzie zatem kryją się pozostałe sprawności?
Pytanie to przez dziesiątki lat utrzymywało wszystkie instytucje na
świecie zajmujące się badaniami mózgu w stanie uporczywych poszukiwań. A
były to poszukiwania niezwykle mozolne. Ponieważ dotyczyły zlokalizowania
takich sprawności, jakimi rozporządza tylko człowiek, doświadczenia ze
zwierzętami nie mogły się na nic przydać. Systematyczne eksperymenty na
ludziach ze zrozumiałych przyczyn także nie były możliwe. Jako jedyne
wyjście pozostawało udoskonalone badanie i testowanie mózgów okaleczonych,
w nadziei że z biegiem czasu uda się znaleźć prawidła związków
zachodzących między umiejscowieniem pewnych uszkodzeń kory mózgowej a
możliwie wyizolowanymi defektami sprawności psychicznych.
Jest to – w bardzo ogólnym zarysie – charakterystyka metodologicznego
podłoża tzw. patologii mózgu, dyscypliny, która na okres dziesiątków lat
zdominowała badania nad mózgiem. Motorem działania było – głoszone
otwarcie bądź też nie wypowiadane – pragnienie rozszyfrowania całej kory
mózgowej, punkt za punktem, odtworzenia jej obrazu jak gdyby z punktów
rastrowych. Każdemu punktowi rastru miała odpowiadać pewna – obojętne jaka
– elementarna funkcja psychiczna. Dalekim celem była idea, aby kiedyś w
przyszłości móc syntetycznie pojąć i wyjaśnić całość naszego psychicznego
jestestwa dzięki zmiennym kombinacjom skończonej łącznej liczby wszystkich
tych punktowych funkcji.
Koncepcja była fascynująca. Zdawało się, że odkrycie opisanych w
poprzednim rozdziale ośrodków usuwa wszelkie zastrzeżenia co do jej
poprawności. Gdy więc nie pojawiały się żadne zadowalające wyniki,
jednolitą reakcją uczestniczących specjalistów było dalsze udoskonalanie
testów czynnościowych, mających służyć umiejscowieniu punktowego
upośledzenia sprawności, które na podstawie teoretycznych założeń
spodziewano się znaleźć w korze.
Rezultaty przynosiły same rozczarowania. Co prawda uzyskiwano pewne
wyniki. Raz za razem z jednej z licznych klinik nastawionych na
prowadzenie badań w dziedzinie patologii mózgu napływały meldunki o
odkryciu jakiegoś nowego ośrodka w korze mózgowej, o udowodnieniu
istnienia wyizolowanej sprawności, którą można by zlokalizować. Tak więc
na przykład ktoś donosił, że zbadał pacjenta, który od czasu powypadkowego
uszkodzenia czaszki nie jest już w stanie poznawać i rozróżniać twarzy
znanych mu osób.
Natychmiast ukuto termin fachowy dla nowo odkrytego zakłócenia; nazwano je
prosopagnozją (niezdolność rozpoznawania twarzy). Wynik tylko dlatego
wydawał się ważny, że sądzono, iż z wyizolowanego występowania tego objawu
można wyciągać wnioski o swoistej funkcji psychicznej, w normalnych
warunkach właściwej dla rozpoznawania twarzy. Odpowiedni obszar kory miał
jakoby – jakżeż mogłoby być inaczej – graniczyć z korą wzrokową.
Inni badacze – zawsze z tego punktu widzenia – opisywali pacjentów, u
których stwierdzili zaburzenia w naśladowaniu pewnych ruchów rąk. Z czasem
całe tomy pism fachowych zapełniały się relacjami o podobnych wynikach:
zaburzenia w rozpoznawaniu melodii, utrata zdolności czytania, pisania czy
wykreślania według wzoru najprostszych figur geometrycznych oraz mnóstwo
podobnych obserwacji jak najszczegółowiej opisywanych. W miarę rośnięcia
zbioru pogłębiało się rozczarowanie zainteresowanych uczonych.
Przyczyna była taka: im obfitszy stawał się rejestr wyników, tym wyraźniej
okazywało się, że niemożliwe jest wprowadzenie jakiegokolwiek porządku do
ogromnej masy zaobserwowanych zaburzeń. Wbrew nadziei przyświecającej
ambitnemu zamiarowi bieżące gromadzenie poszczególnych przypadków wcale
nie doprowadziło do ustalenia powtarzających się jednorodnych objawów, co
przecież powinno było nastąpić, gdyby założenie było poprawne. Prędzej czy
później powinni byli się pojawić pacjenci, u których wskutek wypadku przez
zbieg okoliczności zostało uszkodzone dokładnie to samo miejsce mózgu co w
innych odnotowanych przypadkach.
Kilku sceptyków zaczęło się zastanawiać nad powodem takiego obrotu sprawy.
Wskazywali na to, że ściśle biorąc, żaden z pacjentów nie cierpiał
właściwie wyłącznie na owo wyizolowane zaburzenie, dzięki któremu znalazł
się w protokołach badaczy patologii mózgu. Nawet specjaliści nie
przeczyli, że było to założenie niemożliwe, chociażby dlatego że same
uszkodzenia w żadnym razie nie mogły być rzeczywiście wyłącznie punktowe i
że prawie u wszystkich pacjentów ucierpiały także inne odcinki mózgu.
U pacjenta, który nie potrafił rozpoznawać twarzy, występowały oczywiście
również inne, ogólne zaburzenia widzenia; u niego także dotknięte było nie
tylko miejsce mózgu, które uczyniono odpowiedzialnym za prosopagnozję,
lecz ponadto większy czy mniejszy obszar bezpośrednio przyległej kory
wzrokowej.
Gdy się krytycznie spojrzało na uzyskane wyniki, okazało się, że to samo
dotyczy wszystkich przypadków. Wyizolowane, swoiste zaburzenia funkcji w
każdym przypadku były wtopione w objawy ogólnego uszkodzenia mózgu.
Tymczasem w protokołach te ogólne objawy ujmowano bardziej lub mniej
pobieżnie. Nie chodziło przecież o nie. Badacze patologii mózgu
poszukiwali wszak wyłącznie zaburzeń wyizolowanych, a tym samym ujawnienia
elementarnych funkcji psychicznych.
Wreszcie do ataku przystąpili krytycy. Oświadczyli, że przy owym wtopieniu
opisanych uszkodzeń funkcjonalnych w zaburzenia ogólne w grę wchodzi nie
tylko zagadnienie metodologiczne, lecz merytoryczne. Kiedy występuje
uszkodzenie kory wzrokowej, jasne jest, że pacjent ma również trudności w
rozpoznawaniu twarzy. Kto natomiast wyłącza i izoluje ten aspekt i stawia
go na pierwszym planie, fałszuje prawdziwy stan rzeczy, wychodzi bowiem
nie od obserwacji, ale od swoich teoretycznie założonych oczekiwań.
Krytycy twierdzili, że w rzeczywistości prosopagnozją w ogóle nie istnieje
jako wyizolowane zjawisko. Zarówno ten, jak i wszystkie inne objawy
ogniskowe, które badacze patologii mózgu przez dziesiątki lat z taką
cierpliwością gromadzili, stanowią naprawdę tylko wyizolowane objawy
uszkodzeń ogólnych, a zostały one przez referentów wysunięte mniej lub
bardziej arbitralnie na pierwszy plan z powodu zasugerowania się pewną
teorią.
Ponieważ na polu nauki pracują także tylko ludzie, nietrudno było
przewidzieć reakcję krytykowanych i dalsze dzieje dyskusji. Doszło do
gorzkich polemik, do powstania wzajemnie zwalczających się szkół, a w
poszczególnych wypadkach nawet do niemal otwartych zarzutów oszustwa w
relacjonowaniu wyników. Na tym etapie krytycy ukuli złośliwe określenie:
mitologia mózgu, bo ich zdaniem właśnie coś takiego uprawiano przez
dziesiątki lat.
Obecnie bitwa jest w zasadzie zakończona, abstrahując od sporadycznie
jeszcze wybuchających potyczek. Śmiała koncepcja badaczy patologu mózgu
padła w boju. Pomimo wszelkich wysiłków nie udało się bezspornie
umiejscowić ani jednej wyizolowanej funkcji psychicznej w ściśle
określonym punkcie kory mózgowej, poza jej swoistymi obszarami opisanymi w
poprzednim rozdziale.1
Tym samym ponownie paść musi pytanie, gdzie mogą być w mózgu zlokalizowane
pozostałe funkcje, z których składa się cały zasięg naszego horyzontu
psychicznego. Jedyna możliwa odpowiedź brzmi: nigdzie. Pytanie od początku
było wadliwie postawione; historia odkrycia w mózgu niemych okolic poucza
nas, że bardzo daleko odbiegało ono od stanu faktycznego i prowadziło na
manowce.
Terminem "nieme okolice" specjaliści w dziedzinie badań mózgu określają
owe liczne obszary kory, w których nie można udowodnić występowania
jakiejkolwiek uchwytnej funkcji. U ofiar, które uległy wypadkom
pociągającym za sobą zniszczenie kory na takim właśnie obszarze, lekarz
nie stwierdza nawet po najdokładniejszym badaniu objawów upośledzenia
funkcji psychicznych ani też żadnych innych. A gdy się taki obszar w
trakcie operacji drażni elektrodą, pozostaje on niemy – po prostu nic się
nie dzieje.
W epoce rozkwitu patologii mózgu problem obecności tych okolic w korze
mózgowej stanowił nie lada kłopot. Jeżeli obszary te rzeczywiście miałyby
okazać się nieme, przeczyłoby to wyobrażeniom o korze mózgowej jako gęstym
wzorcu rastrowych, punktowych funkcji elementarnych. Stąd przez długi czas
krzepiono się przypuszczeniem, że w owych strefach zlokalizowane są jednak
pewne funkcje, których ujęcie chwilowo uniemożliwia niedostateczna
technika badawcza.
A może – tak rozumowali badacze patologii mózgu – w rzeczywistości tutaj
właśnie reprezentowane są najwyższe ludzkie umiejętności? Może to właśnie
są ośrodki, w których znajdują się takie właściwości, jak muzykalność,
fantazja, umiejętność logicznego rozumowania i tym podobne talenty? Trudno
było zaprzeczyć tej hipotezie. Jak bowiem w praktyce można stwierdzać u
pacjentów utratę fantazji, zanik umiejętności wyrażania się w muzyce czy
też zmniejszenie się zdolności do wyciągania logicznych wniosków?
Część mózgu bez funkcji?
Problem ten występował szczególnie ostro w stosunku do obu płatów
czołowych (na il. 3 w kolorze zielonym). Wszystkie wyniki potwierdzały
stale to samo: cały ten obszar stanowi jedną ogromną niemą okolicę. Nawet
przy najdokładniejszym przebadaniu pacjentów z poważnymi uszkodzeniami
płatów czołowych, na przykład żołnierzy, którzy odnieśli ciężkie rany i
których prawy czy lewy płat czołowy uległ mniej lub bardziej całkowitemu
zniszczeniu, w większości wypadków nie znajdowano nic. Pacjenci potrafili
liczyć, czytać, pisać, wykonywali nadal swój dotychczasowy zawód z pełną
sprawnością, żadne testy nie ujawniały jakiegokolwiek defektu.
A przecież ta pozorna bezfunkcyjność właśnie płatów czołowych musiała
zdawać się szczególnie groteskowa, skoro ten obszar mózgu z punktu
widzenia filogenezy jest najbardziej ludzką spośród wszystkich ludzkich
części ciała. W rozwoju kory mózgowej uchodzi za przednią linię frontu.
Przy porównywaniu gatunków już u ryb i gadów stwierdza się istnienie
paczkowatych zawiązków kory mózgowej. Ale dopiero u małpiatek w masywnej
postaci pokrywa ona starsze odcinki centralnego układu nerwowego (zob. il.
12 po s. 208). Natomiast częścią, którą nasza kora mózgowa różni się
najwyraźniej od kory wszystkich małp, są oba płaty czołowe. Ta część mózgu
występuje wyłącznie u człowieka. Tymczasem akurat ona okazała się niema.
Uporczywie prowadzone badania i długotrwałe obserwacje pacjentów z
uszkodzeniami płatów czołowych w końcu jednak dostarczyły pewnych
wskazówek. Nie było to wiele. Ale gdy uszkodzenie było rzeczywiście
ciężkie, gdy doprowadziło do poważnego ubytku masy płatów czołowych,
wówczas niekiedy natrafiano na objawy pewnych zmian w osobowości. Co
prawda w trakcie badań lekarskich i w tych wypadkach nie znajdowano
niczego. Ale gdy rozpytywano się wśród rodziny, kolegów z pracy i dawnych
przyjaciół pacjenta, dowiadywano się nieraz, że od czasu wypadku nie jest
już taki jak dawniej.
Bliscy stwierdzali więc na przykład, że stał się powolniejszy, że nudzi,
nie mówi już tyle, jest w ogóle jak gdyby indolentny, pobłaża sobie i
rzadziej bierze udział w sprawach otoczenia. W cięższych przypadkach
potęgowało się to nawet do tego stopnia, że pacjenci zdawali się w ogóle
nie reagować na wydarzenia w rodzinie, którymi normalnie poważnie by się
przejęli. Więcej jeszcze, sami nie liczyli się z innymi: byli niedbali,
przestawali się porządnie ubierać, czasem niespodziewanie popełniali grube
nietakty czy nawet dopuszczali się zachowań nieprzyzwoitych.
Wobec takich relacji badacze patologii mózgu uznali – na krótko – że
zagadka została rozwiązana: ogłosili, że płaty czołowe są istotnie
najbardziej "ludzką" częścią mózgu. Funkcje, które w sobie mieszczą, są to
owe trudno uchwytne właściwości, takie jak poczucie taktu, samokrytycyzm,
odczucie norm moralnych i zdolność do altruizmu, do emocjonalnego udziału
w cudzym losie.
Tym samym wydawało się, że w świecie badaczy patologii mózgu zawitał ład i
porządek – dopóki nie pojawił się ktoś, kto zwrócił uwagę, że owe
właściwości, które teraz uważano za zlokalizowane w tej części mózgu, są
wszystkim innym, tylko nie elementarnymi sprawnościami psychicznymi. Że –
mówiąc wyraźniej – po prostu nonsensem jest zakładać, iż coś tak
skomplikowanego i złożonego jak wrażliwość na uczucia innych ludzi i
poczucie taktu mogłyby być umiejscowione w określonym punkcie kory
mózgowej w postaci jak gdyby prefabrykowanej, zamkniętej w sobie funkcji.
Bezradności uczonych zajmujących się wyjaśnieniem tej funkcji mózgu
dowodzi także inna jeszcze propozycja rozwiązania problemu. Krótko po
ostatniej wojnie jeden z najbardziej znanych i zasłużonych niemieckich
badaczy mózgu wystąpił zupełnie poważnie z koncepcją, że płaty czołowe
mogą być nieme dlatego, że są pod względem filogenetycznym tak bardzo
nowe, iż człowiek ich wcale jeszcze w pełni nie wykorzystuje.
Wyjaśnienie to zakładało więc, że rozwój mózgu jak gdyby wyprzedzał rozwój
jego funkcji. Najwyżej rozwinięta część, tj. płaty czołowe, miałaby być
czymś w rodzaju narządu przyszłości. Człowiek na dzisiejszym etapie swego
rozwoju widocznie w pełni tej części mózgu nie wykorzystuje, a zatem ten
nienaruszony rezerwuar sił psychicznych stanowi gwarancję niewyobrażalnych
wręcz możliwości i dalszego rozwoju duchowego ludzkiego rodu.
Pomysł zdawał się fascynujący. Ale brzmiał trochę dziwnie w ustach
biologa. Przecież nigdzie w całym królestwie tego, co żyje, nie ma narządu
bez aktywności. Przeczyłoby to wszelkim prawidłom o nierozerwalnym związku
struktury anatomicznej i funkcji.2 Omawiana hipoteza świadomie pomijała
milczeniem skądinąd tak często i słusznie sławioną ekonomię przyrody,
która nie pozwala ani wytwarzać, ani utrzymywać niczego, co nie jest
potrzebne. Widać więc, jak wielka była siła działania dogmatu, że każdemu
punktowi kory mózgowej musi odpowiadać ściśle określona funkcja, jeżeli
taka teoria mogła w ogóle powstać.
Tymczasem kora mózgowa – zgodnie z tym, co obecnie o niej wiemy – nie jest
w żadnym razie magazynem napchanym swoistymi narzędziami. Rozmiaru naszego
horyzontu psychicznego nie można sobie nawet teoretycznie wyjaśnić ani
wyobrazić jako składnicy zmiennych kombinacji największej nawet liczby
jakichkolwiek "elementarnych sprawności". Płaty czołowe z pewnością nie są
więc – cóż to był za awanturniczy pomysł! – koszem wypełnionym prezentami,
który nosimy w naszej mózgoczaszce bez prawa naruszenia jego zawartości
tylko po to, aby go przekazać przyszłym pokoleniom.
Ale wobec tego czymże te płaty czołowe są naprawdę? Jeżeli w tym miejscu
dokonamy retrospekcji i przypomnimy sobie długą drogę rozwoju, która
doprowadziła do wykształcenia się tej części mózgu, odpowiedź wydaje mi
się właściwie łatwa: płaty czołowe są niewątpliwie częścią kory mózgowej o
najbardziej "postępowym" charakterze, właśnie dlatego że są nieme! Nie
reprezentują niczego innego jak udoskonalenie zasady pustego miejsca
("tabliczki woskowanej"), która w ostatniej fazie epoki międzymózgowia
stworzyła punkt wyjściowy dalszego postępu w nader skromnej postaci
zdolności do wpajania czynnika wyzwalającego pewne instynktowe działanie.
"Istota międzymózgowiowa" była bezpieczna, ale nie swobodna. Przez
działanie wrodzonych programów i przez ich zależność od swoistych sygnałów
kluczowych była stopiona w jedno ze swym środowiskiem w nierozerwalnym
kręgu wzajemnych akcji i reakcji. Międzymózgowie nie odbijało świata, samo
było jego odbiciem. Nie odbiciem całego obiektywnie istniejącego świata,
lecz jego wycinka tworzonego z oddziałujących cech środowiska. Dla
międzymózgowia tylko taka rzeczywistość istniała. Dopiero na szczeblu kory
mózgowej, po okresie rozwoju liczonego już w miliardach lat, wyłania się
możliwość odbijania świata zewnętrznego. Odbicie środowiska bez
antycypowania go przez wrodzone doświadczenia – programy czy instynkty –
jest zrazu równoznaczne z ujęciem świata zewnętrznego w całej jego
osobliwości, w jego nie dającej się przewidzieć indywidualności i
dowolności. Jest – innymi słowy -jednoznaczne z pojawieniem się w mózgu po
raz pierwszy obiektywnego świata zewnętrznego.
Dopiero ten akt dopełnił dzieła oderwania osobnika od świata zewnętrznego,
dzieła, które niewyobrażalnie dawno rozpoczęła prakomórka, wytwarzając
odgraniczającą błonę komórkową. Wraz z nim samodzielny osobnik staje wobec
obiektywnie istniejącego świata zewnętrznego.
Przełamana została panująca dotąd zasada idealnej zgodności wewnętrznego
programu i zewnętrznej rzeczywistości. W miarę jak powstają obszary kory
mózgowej, które pozostają puste, nie nastawione na żadne szczególne
funkcje, a zatem do swobodnej dyspozycji, wolność działania rozszerza się
o pole otwartych, dowolnych możliwości własnego zachowania się.
W takim ujęciu płaty czołowe jawią się jako narząd wolności. Właśnie ich
pustka, w porównaniu do pozostałej kory doprowadzona do granic możliwości,
nadaje im charakter najbardziej ludzkiego spośród wszystkich naszych
narządów. Właśnie dlatego, że nie służą żadnemu określonemu celowi,
pozostają otwarte dla wszystkich celów. Teraz rozumiemy także, z jakiego
to powodu nawet bardzo ciężkie uszkodzenia zwykle nie pociągają za sobą
żadnych uchwytnych ubytków: elastyczność i zdolność przystosowania tej
części kory, nie wyspecjalizowanej w żadnym szczególnym zadaniu, jest tak
wielka, że funkcje zniszczonych obszarów zostają przejęte w zdumiewającym
stopniu przez nie naruszone części płatów czołowych.
Ta niema część mózgu, która oddaje nam parę miliardów komórek nerwowych do
swobodnej dyspozycji, stanowi materialne podłoże niewyczerpanego bogactwa
możliwych sposobów ludzkiego zachowania. Poszerzyła ona spektrum tych
zachowań ponad wszelką miarę, jeśli porównywać do tego, co jeszcze przed
kilku milionami lat można byłoby uważać na tej Ziemi za prawdopodobne. Od
projektów systemów metafizycznych począwszy, a na budowie obozów
koncentracyjnych skończywszy, od dzieła sztuki do czynu zbrodniczego, od
dobrowolnego całopalenia w imię ideału czy ludzkości do zdolności bycia
bardziej zwierzęcym od wszelkiego zwierza – prawie nieograniczone jest
pole możliwości otwartych dla nas, posiadaczy płatów czołowych.
Mamy prawo pokładać największe nadzieje w ciepłokrwistej istocie, której
udało się wejść w posiadanie tak jedynego w swoim rodzaju narządu. Jak
wiadomo, zdania w tej mierze są jednak podzielone. Nic dziwnego, gdy się
pomyśli, że przecie historia rozwoju mózgu oraz skutków tego rozwoju wcale
nie kończy się na tym, cośmy do tej pory opowiedzieli. Jeśli chodzi o
człowieka – w tym miejscu dopiero się zaczyna.
Nie zastanawialiśmy się dotąd bowiem wcale nad tym, w jaki sposób płaty
czołowe oraz pozostała kora mózgowa są powiązane z innymi odcinkami
centralnego układu nerwowego. Pora teraz przypomnieć sobie, że zdolność do
życia tego układu i jego sprawne funkcjonowanie polegają na nieprzerwanej
aktywności owych starszych części.
Samo w sobie może nie mówi to nawet zbyt wiele. Ale nieuniknione prawa
ewolucji biologicznej pociągają za sobą dalszą konsekwencję: rozwój
przebiegający szczebel za szczeblem powoduje, że dzisiaj wszystkie
połączenia między korą mózgową a światem zewnętrznym przechodzą przez
obszary dawniejsze, przez międzymózgowie i pień mózgu. Płaty czołowe i
pozostała kora mózgowa, nawet najwyżej rozwinięte i udoskonalone, nie mają
bezpośredniego dojścia do świata zewnętrznego. Każda przybywająca do nich
informacja musiała przedtem przejść przez międzymózgowie, posłuszne
archaicznym prawom swoich ośrodków.
Między światem a korą mózgową bogowie umieścili międzymózgowie. Otóż
twierdzę, że nie można rozumieć ludzkiego zachowania, jeśli się nie
spenetrowało tego decydującego powiązania i nie przemyślało jego
konsekwencji.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
18. Anachroniczna kooperacja
Nasze własne wrodzone doświadczenia
Kiedy ktoś chce dowieść irracjonalnego charakteru ludzkich zachowań,
powołuje się przeważnie na drastyczne przypadki świadczące o oczywistym
braku zdrowego rozsądku. Chętnie i często przytacza się wtedy takie
przykłady, jak wojny, czyny zbrodnicze, objawy politycznej
krótkowzroczności czy fanatyzmu religijnego. Tymczasem każdy, kto tak
argumentuje, wykazuje właśnie całkowity brak zrozumienia istoty zjawiska.
Ten bowiem, kto tylko w przypadkach skrajnych dopatruje się dowodów
sprzeczności ze zdrowym rozsądkiem w zachowaniu ludzkim, umacnia siebie i
innych w złudzeniu, że do tego, by ograniczyć skuteczne działanie naszych
władz umysłowych – pozbawić nas rozeznania i rozsądku – potrzebne są
sytuacje skrajne i silne wzruszenia. Tymczasem właśnie pozornie nieważne
doświadczenia dnia codziennego dostarczają najbardziej przekonywających i
pouczających przykładów na to, że starsze, bardziej archaiczne części
centralnego układu nerwowego oddzielają nasze płaty czołowe od świata.
Nikt nie przeraża się nagłym hukiem rozbrzmiewającym gdzieś w dali. Wręcz
przeciwnie – tym, co wywołuje w nas przerażenie, bywają nieoczekiwane
hałasy w bezpośrednim sąsiedztwie, które nie muszą być nawet nadmiernie
głośne. Każdy z nas wiele razy doświadczał tego, nic sobie przy tym
szczególnego nie myśląc. Ale jeśli się raz wbrew codziennemu nawykowi nad
tym zastanowimy, zrozumiemy od razu, że owa pozornie tak oczywista reakcja
jest całkowicie pozbawiona sensu i nielogiczna.
W obu sytuacjach możliwość realnego zagrożenia przedstawia się bowiem
wręcz odwrotnie. Prawny porządek ludzkiego społeczeństwa oraz nowoczesna
technika zbrojeniowa ze swymi pociskami dalekiego zasięgu stanowią o tym,
że prawdopodobieństwo, aby ów odległy huk był sygnałem jakiegoś
zagrożenia, jest znacznie większe aniżeli w przypadku najbardziej nawet
niespodziewanego hałasu w naszym najbliższym otoczeniu. Niemniej to, co
dzieje się daleko, nie wzrusza nas, nie możemy natomiast uniknąć dobrze
znanego elementarnego przeżycia przestrachu, kiedy za naszymi plecami
spada ze ściany obraz.
Gdy zatem, zgodnie ze znanym z doświadczenia prawidłem, iż w przyrodzie
wszystko musi mieć jakiś sens, zaczniemy poszukiwać takiej sytuacji, w
jakiej reakcja przestrachu i powodujące ją czynniki wyzwalające mogłyby
być celowe, prędzej czy później pomyślimy o dżungli. Tam istotnie nagły
odgłos w bezpośredniej bliskości może oznaczać najwyższe
niebezpieczeństwo. Podobnie jak najpewniejszą taktyką byłoby tam
niereagowanie i trwanie w bezruchu, wtedy gdy hałas rozlega się bardzo
daleko: w ten sposób najłatwiej przecież uniknąć zwrócenia uwagi wroga na
siebie.
Nie ulega żadnej wątpliwości, że nasze reagowanie przestrachem jest
przystosowane do praw dżungli. A jest to nawet dżungla zupełnie konkretna,
dająca się z pewną dokładnością zlokalizować w czasie, a mianowicie chodzi
o owe pierwotne praokolice, w których przed 3, 4 czy też 500 milionami lat
skutecznie przetrwać musieli nasi przodkowie na szczeblu przedczłowieczym
po to, abyśmy mogli dzisiaj istnieć. Nasi biologiczni protoplasci, których
centralny układ nerwowy rozwinięty był niewiele ponad poziom
międzymózgowia, nie mieliby żadnej szansy bez programu zachowania:
"przestrach", odpowiadającego na swoisty sygnał: "nieoczekiwany hałas w
bezpośredniej bliskości". My zaś musieliśmy nieuchronnie odziedziczyć wraz
z międzymózgowiem również zmagazynowany w nim program zachowania naszych
biologicznych przodków. Niewątpliwie górujemy nad nimi tym, że mamy
półkule mózgowe. Ale znaczy to tylko, że stare programy już dzisiaj nie
rządzą nami tak niezawodnie. Nie znaczy wcale, że znikły czy zostały jakoś
wymazane.
Jak wykazuje powyższa analiza zjawiska przestrachu, możemy sobie te stare
programy zachowań uzmysłowić, chociaż z przyzwyczajenia większości z nich
w ogóle nie dopuszczamy do naszej świadomości. Możemy zrekonstruować
warunki ich powstania i wyjaśnić sobie ich osobliwości przez
samoobserwację. Możemy nawet spróbować "opanowania się", tzn. dokonywać
świadomego wysiłku woli, aby przeciwstawić się wpływom tych programów.
Jedno natomiast jest całkowicie niemożliwe: nie możemy w żaden sposób
unicestwić obecności tych wrodzonych sposobów zachowania, czyli
instynktów. Nie możemy ich stłumić całkowicie siłą woli ani wyzbyć się
przez ćwiczenia (doświadczenie).
Mówiąc po prostu, przechodzimy obecnie przez pewien etap ewolucji i
odczuwamy go jako teraźniejszość. Jest to konsekwencja faktu, że mózg nasz
jest narządem anachronicznie zestawionym z części o różnym wieku i o
różnym stopniu rozwoju. Jakkolwiek potężne byłyby możliwości ewolucji, one
także mają swoje granice, wyznaczone prawami biologicznego rozwoju. A do
praw tych należy i to, że przyroda nie może na żadnym etapie po prostu
odrzucić tego, co dotąd istniało; zawsze związana jest koniecznością
budowania z tego, co już raz stworzyła.
Wynalazczość ewolucji w radzeniu sobie z tym utrudnieniem musi budzić
zdumienie i podziw. Wszelką ludzką miarę przekracza fantazja, z jaką
dzieło stworzenia operuje rozporządzalnym materiałem, manipuluje wymiennie
funkcjami, dostosowuje dzięki drobnym zmianom istniejące struktury do
całkowicie nowych zadań, w wyniku czego z pęcherzy pławnych powstają
płuca, z łuków skrzelowych – m.in. kosteczki słuchowe i kość gnykowa.
Ale jest jedna rzecz, której ewolucja zdziałać nie może: nie może nigdy
radykalnie rozpocząć wszystkiego od nowa. Postęp w żyjących strukturach
możliwy jest tylko za cenę, wobec której każdy ludzki konstruktor
wycofałby się i zrezygnował: to, co w danej chwili istnieje, musi być krok
za krokiem przebudowywane i rozszerzane tak, aby ani przez chwilę nie
zakłócić, ani na krótki nawet czas nie przerwać zintegrowanych funkcji
organizmu.
Owa biologiczna reguła jest jednym z powodów, które pozwalają nam tutaj
dokonywać próby rekonstrukcji historii powstania mózgu na podstawie jego
budowy. Skamieniałości wczesnych stadiów narządu jeszcze istnieją, a nawet
jak już mówiliśmy, są jeszcze żywe. Dzisiaj dolny odcinek pnia mózgu
spełnia i w przyszłości pełnić będzie swoje wegetatywne zadania w służbie
obiegu krwi, oddychania, regulacji hormonalnej i wszystkich innych
funkcji, wymagających regulowania i koordynacji w obrębie organizmu
wielokomórkowego.
Właśnie ta konieczność sprowokowała jego powstanie, a tym samym stworzyła
punkt wyjściowy rozwoju, o którym mówimy w tej książce. Stąd też
założeniem każdego dalszego kroku było nieprzerwane i niczym nie zakłócone
działanie tej najstarszej części mózgu; tak jest do dziś i tak będzie w
przyszłości, kiedy mózg będzie się nadal rozwijał; nigdy zaś nie dowiemy
się, co mogło stanowić alternatywę dla kroków poczynionych przez ewolucję.
Nieuchronność tego, że prawidła funkcjonowania dolnego odcinka pnia mózgu
wyznaczają ramy naszego świadomego zachowania, przeżywamy codziennie,
aczkolwiek tylko w wyjątkowych wypadkach ujawnia się znaczenie tego
zjawiska. Głód albo pragnienie, zmęczenie albo uczucie świeżości
rozszerzają bądź zacieśniają granice swobody naszego zachowania. Wolno
sądzić, że dzieje się to dla dobra człowieka. Może wyznaczone nam w ten
sposób granice są odpowiednikiem zmiennych i od chwilowej dyspozycji
zależnych barier, których przekroczenie – gdyby zachowanie nasze było
prawdziwie czy też absolutnie wolne – naruszałoby żywotne warunki naszej
biologicznej egzystencji.
Pień mózgu jest więc biologicznym warunkiem funkcjonowania międzymózgowia,
oba zaś z kolei stanowią podłoże biologiczne, na którym spoczywają półkule
mózgowe. A skoro ani pień mózgu, ani międzymózgowie nie posiadają
zdolności uczenia się – umiejętność ta, jak widzieliśmy, pojawia się
dopiero po przejściu na poziom półkul mózgowych – nieuniknionym skutkiem
anachronizmu jest przepaść pomiędzy różniącymi się wiekiem odcinkami
mózgu.
Przepaść ta dzieli przede wszystkim półkule mózgowe od położonego poniżej
międzymózgowia. Przyczyna jest jasna. Wobec braku zdolności uczenia się w
obu starszych częściach mózgu mniej lub bardziej niezmiennie utrwalone
jest stawianie i rozwiązywanie takich zadań, jakie obowiązywały wtedy,
kiedy ewolucja wytworzyła owe narządy regulacyjne. W przypadku pnia mózgu
skutki owego skrajnie konserwatywnego utrwalenia niewiele znaczą. W ciągu
miliardów lat od momentu, kiedy się wykształcił, nie nastąpiły bowiem
żadne istotne zmiany w elementarnych zadaniach wegetatywnych, dla których
opanowania powstała ta najstarsza część mózgu. Podstawowe potrzeby
biologiczne wielokomórkowca niewiele się zmieniły w tym bezmiernym
okresie.
Natomiast zupełnie inaczej rzecz się ma, gdy chodzi o stosunek
międzymózgowia do półkul mózgowych. Tutaj przepaść jest ogromna. Co prawda
odstęp czasu dzielący w historii Ziemi epoki ich powstania jest bezspornie
mniejszy niż l miliard lat. Według obecnych ocen wynosi może tylko 300, a
najwyżej 500 milionów lat. Jednakże okoliczność ta traci wszelkie
znaczenie wobec faktu, że wraz z powstaniem półkul mózgowych czysto
biologiczne dotąd dzieje naszego rodu poszerzają się o wymiar społeczny i
historyczny.
Przepaść między funkcją międzymózgowia a funkcją półkul mózgowych jest
bezdenna dlatego, że półkule mózgowe radykalnie zmieniły i rozszerzyły
warunki i możliwości naszej egzystencji. Mówimy tu o anachronizmie
biorącym się nie tyle z odstępu w czasie, co raczej ze skutków zmian,
które w danym okresie zaszły. Gdy porównujemy rzeczywisty świat
międzymózgowia z obiektywnym, przedmiotowym światem otwierającym się przed
półkulami mózgowymi, trudno wyobrazić sobie jeszcze potężniejsze zmiany.
W związku z tym to nie zmiany obiektywne otaczającego świata kazały nam
uznać warunki wyzwalające wrodzoną reakcję przestrachu za sprzeczne z
rozsądkiem – ostatecznie w ciągu 300 milionów lat z pewnością zmiany takie
mogły wystąpić, co dałoby się nawet udowodnić. Znamienne jest, że nasz
osąd uzasadniliśmy właśnie czynnikami społecznymi: prawnym porządkiem i
określonym postępem techniki zbrojeniowej.
Już nie bydlę, a jeszcze nie anioł
Jakkolwiek anachroniczny charakter reakcji przestrachu jest bardzo
wyraźny, jest on w gruncie rzeczy nieszkodliwy. Chociażby dlatego że
niebezpieczeństwo, na jakie ten instynktowy program zachowania jest
ukierunkowany, straciło swoje znaczenie w tych społeczeństwach ludzkich,
które oderwały się od dżungli. Jednakże nie dotyczy to wszystkich
konsekwencji pojawienia się półkul mózgowych. Są one już znacznie mniej
niewinne w odniesieniu do kolejnego przykładu, zaczerpniętego także z
codziennych doświadczeń.1 Mamy tu na myśli banalny z pozoru fakt, że
ślinka napływa nam do ust także wówczas, gdy zapach kuszącej potrawy,
wyzwalający tę reakcję, wydobywa się z okna obcego mieszkania. Całość jest
znowu klasycznym przykładem reakcji przekazywanej przez międzymózgowie
wraz z wszystkimi dostatecznie już nam znanymi kryteriami,
charakterystycznymi dla tego rodzaju wrodzonego programu.
Założeniem wystąpienia tego stanu jest zrazu swoista gotowość wewnętrzna:
zapach potrawy kusi mnie tylko wtedy, gdy jestem głodny. Tylko pod tym
warunkiem może on działać jako czynnik wyzwalający. Ciekawy i ważny jest
fakt, że biorąc pod uwagę istnienie półkul mózgowych wypowiedź tę
rozpatrywać musimy jednocześnie na dwóch poziomach i że to, co się
rozgrywa, możemy także jednocześnie przeżywać na tych dwóch poziomach.
Zwiększone wydzielanie śliny pojawia się wtedy, gdy swoisty wyzwalający
sygnał: zapach jedzenia, działa w stanie głodu. Odnajdujemy tutaj
wszystkie kryteria, jakie omawialiśmy szczegółowo przy rozpatrywaniu
typowego sposobu funkcjonowania międzymózgowia, a więc: czynnik
wyzwalający, wrodzony program, wewnętrzna gotowość. Jednakże teraz
występuje jeszcze coś dodatkowego: zapach potrawy wydaje się kuszący.
Określone tym słowem uczucie przyciągania pojawia się również tylko wtedy,
gdy istnieje wewnętrzna gotowość, tzn. uczucie głodu, jest więc powiązane
z uruchomieniem reakcji międzymózgowiowej. Ale nie stanowi jej założenia:
reakcja zjawia się – wydzielanie śliny następuje – także wówczas gdy
sygnał kluczowy trafia do człowieka, który nie potrafi doświadczać
właściwości określanej słowem: kusząca, na przykład dlatego, że jego
półkule mózgowe są zniszczone (porównaj opisane na s. 35-36 badania
niemieckiego psychiatry Gampera).
Musimy teraz więc rozróżnić dwa poziomy: samą reakcję, uruchamianą przez
międzymózgowie, i towarzyszące jej w naszej świadomości przeżycie
emocjonalne. Właściwość określana słowem: kusząca, jest właśnie przykładem
sposobu, w jaki przeżywamy określoną cechę środowiska wtedy, gdy wskutek
naszej swoistej gotowości wewnętrznej cecha ta zaczyna działać jako sygnał
wyzwalający dla reakcji znajdującej się w pogotowiu w obszarze
międzymózgowia.
Jest to stwierdzenie pociągające za sobą niebywale ważkie konsekwencje.
Jako posiadacze świadomie przeżywających półkul mózgowych nie możemy
uniknąć przeżywania także tych reakcji, które rozgrywają się w nas na
podłożu działania międzymózgowia. W omawianym przykładzie zapach jadła
jest tylko wtedy kuszący, gdy występuje odpowiednia wewnętrzna gotowość i
gdy uruchomiona została reakcja; wyrażając to inaczej – gdy z perspektywy
międzymózgowia zapach potrawy oddziałuje jako czynnik wyzwalający. Wiemy
już, że bez tej gotowości nic się nie dzieje, że więc zapach nie należy do
rzeczywistości uchwyconej na tym archaicznym poziomie.
Otóż owa zależność "składu" rzeczywistości od występującej w danej chwili
gotowości wewnętrznej odbija się też w świadomym przeżywaniu. Za pozornie
banalnym doświadczeniem, że zapach jedzenia n i e wydaje nam się kuszący,
gdy jesteśmy syci (możemy go wtedy nie zauważyć albo nawet odczuwać jako
odrażający), kryje się ni mniej, ni więcej tylko fakt, że programy
międzymózgowia ze swymi archaicznymi prawami działają jeszcze w obrębie
świadomie przez nas przeżywanego świata przedmiotowego.
To, cośmy dotychczas powiedzieli, dopuszczało jeszcze możliwość, że
chociaż międzymózgowie z przyczyn biologicznych jest starą, ale nadal
sprawną w pełnieniu swych funkcji częścią mózgu, aktywność jego w zasadzie
nie ma styczności z aktywnością półkul mózgowych. Dopiero co wspominaliśmy
przecież, że funkcja starszych części mózgu ogranicza świadomą swobodę
działania w obrębie nieustannie zmieniającej się przestrzeni i że dzieje
się to dla naszego dobra jako biologicznych organizmów. Tymczasem tutaj po
raz pierwszy natrafiamy na przykład wpływu, który sięga znacznie dalej.
Archaiczne części mózgu nie tylko wykreślają granice swobodzie naszego
zachowania, ale funkcja ich po dziś dzień zabarwia obraz świata
prezentowany półkulom mózgowym. Rzeczywistość międzymózgowia tkwi głęboko
w najniższych warstwach świadomości, ale to nie wszystko. Jego prawa nie
tylko decydują o przebiegu marzeń sennych. Przykład, na jaki tutaj
natrafiliśmy, po raz pierwszy pozwala domyślać się, że rzeczywistość
międzymózgowia wciąż jeszcze żyje (również na jawie) w naszej świadomości,
w świadomie przeżywanym przez nas świecie. Decyzja o tym, czy jakaś
potrawa wydaje nam się atrakcyjna, czy nie, zapada nie na poziomie półkul
mózgowych, lecz na poziomie międzymózgowia.
Naturalnie jeden jedyny przykład nie może być wystarczającym dowodem w
przypadku tak ważkiego stwierdzenia. Nagle wzbudzone podejrzenie wobec
świata, który zawsze tak ufnie odbieraliśmy jako obiektywny, jest nazbyt
ciężkie, abyśmy mogli się zadowolić tymi uwagami. W tej chwili pragnę
jednak porzucić ten wątek. Ma on tak podstawowe znaczenie dla naszego
samorozumienia i rozumienia świata, że należy poświęcić mu zupełnie
oddzielny rozdział. Ale zanim ponownie zajmiemy się problemami, które się
tu wyłoniły, musimy wpierw do końca doprowadzić rozważania o
anachronicznym charakterze współdziałania rozmaitych odcinków mózgu.
Właściwie cóż tak anarchronicznego kryje się w tym, że wciągany nosem
zapach jedzenia z obcej kuchni pobudza w nas wytwarzanie śliny? Odpowiedź
jest prosta: anachronizm polega na tym, że czy chcemy, czy nie, reagujemy
na bliskość potrawy, która nie jest nasza – właśnie pod przymusem
wrodzonego programu. Nawiasem mówiąc, w tym przypadku także źródło
rozdźwięku nabiera charakteru czynnika cywilizacyjnego.
Ten stan rzeczy nie jest całkiem niewinny, chociażby dlatego że
przeżywaniu kuszącego zapachu towarzyszy równie bezwiedna tendencja do
zawładnięcia źródłem pokusy, a więc potrawą, której zapach nas dolatuje.
Każdy może to potwierdzić z własnego doświadczenia. Przy czym intensywność
bezwiednej siły napędowej naszego działania znowu zależy od stopnia
wewnętrznej gotowości. W przypadku silnego i długotrwałego głodu pokusa
może stać się przemożna. Wówczas archaiczny program służący pozyskaniu
pokarmu bierze górę nad świadomym krytycyzmem, a jest to przebieg, którego
faktyczne przyczyny – jak wiadomo – nasze orzecznictwo sądowe stara się
uwzględnić przez pojęcie tzw. kradzieży z nędzy.2
Nie ma żadnej wątpliwości, że nasi praojcowie nie przetrwaliby w swym
naturalnym środowisku bez tej instynktowej pomocy orientacyjnej. Ale
równie pewne jest, że ten sam program dzisiaj może nas stawiać w trudnej
sytuacji w środowisku wyposażonym w kusząco urządzone sklepy
samoobsługowe.
Rozdźwięk panujący pomiędzy zaprojektowanym przez półkule mózgowe
cywilizowanym sztucznym środowiskiem a popędami międzymózgowia,
przystosowanego do innego, dawno już zaginionego praświata – nie jest
wyłącznie ciekawostką. Jest także czymś więcej aniżeli jednym z owych
miejsc styku, przez które nagle uzyskujemy wgląd w sposób pracy naszego
centralnego układu nerwowego, które więc pozwalają nam jak gdyby duchowo
zajrzeć sobie przez ramię.
Sprzeczność występująca między tymi częściami mózgu, z przyczyn
biologicznych zdanymi na współdziałanie, jest nie do usunięcia, skoro
pochodzą one ze światów oddzielonych od siebie setkami milionów lat. A
ponieważ w grę wchodzą części naszego własnego mózgu, sprzeczność ta
stanowi znamienną cechę charakteryzującą człowieka.
Oczywiście rozdźwięk nie jest absolutny. Gdyby międzymózgowie i półkule
mózgowe były tylko kontrahentami, wymarlibyśmy już dawno. Siła twórcza
ewolucji potrafiła dokonać tej sztuki, by wbrew wszelkim występującym
między nimi przeciwieństwom, uczynić z obydwojga kooperujące części
składowe tego samego narządu. W tym dwustronnym stosunku decydującą
przewagę ma kooperacja. Człowiek nie tylko żyje. Dzięki posiadaniu tego
właśnie szczególnego narządu stał się przecież formą życia, która
potrafiła opanować Ziemię.
Jednakże ślady gwałtu, do którego ewolucja została w tym miejscu zmuszona,
są wyraźnie widoczne. Objawem ich są irracjonalność, sprzeczności i brak
rozsądku w ludzkim zachowaniu, raz po raz bezradnie przez nas
konstatowane. Ale któż może wymagać rozumu i racjonalności od stworzenia,
które zmuszone jest jednocześnie istnieć w dwóch rozmaitych światach?
Największym, a prawdopodobnie także najniebezpieczniejszym złudzeniem,
jakiemu w stosunku do siebie ulegamy, jest żywione od praczasów
przekonanie, że dzięki posiadaniu rozumu jesteśmy zasadniczo i radykalnie
różni od wszystkich innych istot żyjących. Z pewnością jesteśmy jedyną
ziemską formą życia rozporządzającą rozumem. Bezsporne jest także, że
wolno nam uważać się – przynajmniej na tej planecie – za "koronę
wszelkiego stworzenia". Ale jest to dopiero połowa prawdy.
Nie mniej pewny i nie mniej bezsporny jest fakt, że z ewolucyjnego punktu
widzenia jesteśmy w miejscu przechodnim. Że, posiadając już rozum i
rozsądek, jeszcze wciąż nie przekroczyliśmy całkowicie strefy pośredniej:
zwierzę-człowiek. Że nasze myśli i czyny podlegają wpływom nie tylko
półkul mózgowych, lecz jeszcze i międzymózgowia, odziedziczonego po
naszych biologicznych poprzednikach. Że w związku z tym o naszych myślach
i widzeniu świata współdecyduje część mózgu absolutnie niezdolna do
uczenia się i racjonalnego pojmowania, czerpiąca swoje zasady postępowania
z utrwalonej adaptacji do pewnej archaicznej, pradawnej rzeczywistości,
której jeszcze nie sposób nazwać ludzką.
Mędrcy wszystkich czasów zawsze to wiedzieli. Blaise Pascal, określając
pozycję człowieka, twierdził, że nie jest on już bydlęciem, a jeszcze nie
aniołem. Przypuszczam, że również stan wyrażony pojęciem grzechu
pierworodnego co najmniej nawiązuje do fatalnej sytuacji, o której tutaj
mowa: "Duch wprawdzie ochotny, ale ciało mdłe". Słowa te nieomylnie oddają
ów rozdźwięk. Wina jako spuścizna może wydać się bezsensowna tylko temu,
kto nie wie nic o anachronicznej budowie swego mózgu.
Nasuwa się tu dziwna myśl, że owa dla dzisiejszego człowieka tak
charakterystyczna pod względem biologicznym sytuacja wynika po prostu
tylko z miejsca, do którego ewolucja właśnie dotarła w chwili, w jakiej
żyjemy. Że jest to więc – patrząc z szerszej perspektywy – jedynie
sytuacja przejściowa.
Ewolucja przebiega tak niewyobrażalnie powoli – jak na ludzkie pojęcia –
że dla naszego przeżywania staje się wręcz abstrakcją. Dla nas czas świata
stoi w miejscu. Upływa tylko nasz własny, osobisty czas. Stąd odnosimy
wrażenie, że człowiek poddany jest całkowicie warunkom wypływającym z
zastanej przez niego szczególnej struktury ludzkiego mózgu.
Nieustanna sprzeczność między rozumem człowieka a rządzącymi nim siłami
popędowymi wydaje się więc nie tylko swoiście ludzka, lecz także
ostateczna. Trudno zaprzeczyć, że rozdźwięk ten jest motorem pobudzającym
to wszystko, co określamy mianem naszej kultury, i że wymusza na nas
potężny wysiłek samoudomowienia. Wszystko to jest godne podziwu ponad
wszelką miarę. Ale niewątpliwie jest także równoznaczne z wielkim ponad
wszelką miarę zagrożeniem. Wystarczy przypomnieć sobie znamienny fakt, że
większość nakazów stanowiących kamień węgielny moralności naszej
cywilizacji są to w gruncie rzeczy zakazy ("Nie będziesz...").
Biologiczne rozważania umożliwiają zrozumienie, że sytuacja ta ma z gruntu
charakter przejściowy. Rozdwojone dziedzictwo biologiczne niekoniecznie
musi raz na zawsze określać losy naszego rodu. Myśl taka jest
pocieszająca, nawet jeśli wiemy, że od tych przyszłych możliwości dzieli
nas czas mierzony w tysiącach wieków. Czyżby takie rozważania miały coś
wspólnego z tym, co na odmiennej płaszczyźnie, w innym językowym wymiarze
określane bywa jako zbawienie? Nie mogę tutaj rozwinąć tego pytania, ale
chciałbym je wyraźnie postawić: czyżby w końcu ewolucja dopełniała dzieła
zbawienia?
Od takich pytań i problemów jak te, które poruszyliśmy na ostatnich
stronicach, nie uciekniemy nawet wówczas, gdy zajmiemy się człowiekiem w
aspekcie biologicznym. Wydaje mi się, że ta dygresja wcale nie ostatnia –
jest nie tylko uzasadniona, ale nawet konieczna, zależy mi bowiem na tym,
aby powiedzieć wyraźnie, że również biologiczne spojrzenie na człowieka –
a właśnie tym jest badanie biologicznych dziejów mózgu – doprowadzić musi
do zagadnień antropologicznych, moralnych i filozoficznych.
Z pewnością słuszny jest pogląd, że istoty człowieka nie można uchwycić w
kategoriach biologicznych. Jednocześnie trudno jednak zaprzeczyć, że takie
biologiczne rozważania jak te, które próbuję przeprowadzić w tej książce,
przyczyniają się do wglądu w warunki ludzkiej egzystencji. Próba
jednostronnego rozpatrywania człowieka w aspekcie biologicznym nie
oddawałaby jego istoty. Jednostronność zawsze, a więc i w tym wypadku,
prowadzi na manowce: jak wykazuje doświadczenie, określenie istoty
człowieka tylko w kategoriach antropologii i historii ducha ludzkiego
grozi pominięciem tych cech, które są wyrazem i skutkiem naszej
biologicznej historyczności.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
19. Wielkie złudzenie
Półkule mózgowe nie mają władzy zwierzchniej
Duchowi boskiemu zastrzeżone jest prawo swobodnego unoszenia się nad
wodami. To, co nazywamy naszym duchem, okazuje się związane ze strukturą
naszego mózgu. Tym samym ten nasz duch podlega określonym warunkom
materialnej egzystencji. Brzmi to wprawdzie paradoksalnie, ale w
rzeczywistości doświadczamy tego codziennie i od dawna uważamy za
oczywiste, że właśnie owe warunki wyciskają piętno na wielu swoiście
ludzkich cechach naszej psychiki.
Zmęczenie i wyczerpanie nie są więc – właśnie jako zjawiska psychiczne –
niczym innym jak tylko skutkiem nieuniknionych warunków energetycznych. To
samo dotyczy oczywiście biegunów przeciwnych, a więc przedsiębiorczości i
wzmożonych sił napędowych. W taki sposób determinowane są nie tylko
ilościowe treści naszego życia psychicznego, lecz także, jak dobrze wiemy,
treści jakościowe. Ostateczna przyczyna uczucia głodu i towarzyszącego mu
szczególnego nastawienia uwagi i aktywności na ściśle określone cechy i
możliwości naszego środowiska również tkwi w wymiarze materialnym. Dotyczy
to także popędu seksualnego i wyzwalania lęku wraz z ich nie mniej
swoistymi formami ukierunkowania zainteresowań i aktywności, jakkolwiek
tutaj bilans energetyczny (warunki przemiany materii) jest tylko środkiem
do celu, a nie ostateczną przyczyną. Ale to, co w obu tych przypadkach
przeżywamy, jest skutkiem naszego uwikłania w ową sieć utworzoną przez
międzymózgowie i łączącą nas nieodwracalnie ze środowiskiem za
pośrednictwem wzajemnych oddziaływań między zewnętrznymi sygnałami a
wrodzonymi programami, między wewnętrzną gotowością a swoistymi czynnikami
wyzwalającymi. Jest to sieć zależności wegetatywnych, której wątki i wzory
powiązań można opisać i analizować, której zatem nie sposób jeszcze
zaliczać do poziomu psychicznego.
Natomiast, odwrotnie, owe wegetatywne zależności, których wzorce
nieustannie się zmieniają, z pewnością nie są pozbawione wpływu na nasze
przeżywanie. Nie tylko je przeżywamy, gdy mówimy o pewnych uczuciach,
popędach lub nastrojach, jakie miewamy czy w jakich się znaleźliśmy. Nasze
półkule mózgowe w żadnym razie nie zachowują się w tej sytuacji jak bierny
widz wobec wydarzeń na niższym poziomie. Rządzi tu bowiem zasada
hierarchii od dołu do góry, której konieczność biologiczną wykazaliśmy
szczegółowo w jednym z poprzednich rozdziałów.
To, co przeżywamy jako nastroje, popędy i uczucia, jest przede wszystkim
odzwierciedleniem czynności międzymózgowia odbijającej się w półkulach
mózgowych, zdolnych do świadomego przeżywania, a także do samoprzeżywania.
To, że przeżycia nasze rozgrywają się na poziomie wegetatywnym poza
obrębem właściwego wymiaru naszej psychiki, wyjaśnia znane każdemu
osobliwości charakteryzujące te nastroje, popędy i uczucia.
Wszystkie tego rodzaju przeżycia znajdują się poza wpływem naszej woli.
Nie możemy być weseli, zmęczeni czy głodni wtedy, kiedy chcemy. Uczucia i
popędy budzą się i przemijają bez naszego współdziałania. Przyczyna tkwi w
tym, że nie są one funkcjami psychicznymi, lecz jedynie rejestrowanym
przez świadomość działaniem niższych ośrodków. Możemy najwyżej starać się
unikać ludzi i sytuacji, o których wiemy, że wywołują w nas niepożądane
nastroje czy uczucia – i odwrotnie.
Ale to jeszcze nie wszystko. Jak każdy wie, nastroje i uczucia wpływają na
nasze postępowanie i myślenie. Jesteśmy na nie nieuchronnie skazani.
Radość może nas porwać, lęk może nas ogarnąć. Złość czyni nas ślepymi,
podobnie jak miłość czy nienawiść, jak każde inne uczucie dość silne na
to, aby nas opanować.
Zależność ta dotyczy w zasadzie wszystkich przypadków, nie tylko skrajnie
silnego uczucia. Każdy nastrój, każde uczucie nastawia nas w określony
sposób do środowiska. Głód – bez względu na to, czy chcemy, czy nie, czy
go świadomie rejestrujemy, czy dajemy się bezmyślnie nim powodować –
prowadzi do tego, że ze wzrastającym zainteresowaniem, a przy nasilającym
się głodzie z wzrastającą wyłącznością, badamy otoczenie tylko pod
względem występowania obiektów jadalnych. Seksualne nastrojenie z kolei
sprawia, że w świadomości na pierwszy plan wysuwają się zupełnie inne, nie
mniej swoiste sygnały środowiska. Lęk każe nam widzieć rzeczywistość
świata zupełnie inaczej aniżeli nastrój radosny.
Wszystko to, stępione codziennym przyzwyczajeniem, aż nazbyt łatwo wydaje
nam się banalne. Jednak pomni na to, co już zostało powiedziane,
powinniśmy mieć się na baczności i nie dać się uśpić pozorną oczywistością
stwierdzenia, że rzeczywistość naszego świata bywa zmienna w zależności od
nastroju. Stwierdzenie to może być bowiem przesłanką rewolucjonizującą
nasze rozumienie samych siebie: wynika z niej przecież rozpoznanie, że
także ów udostępniony nam przez półkule mózgowe i świadomie przez nas
przeżywany świat wciąż jeszcze nie może w żadnym razie być tym światem.
Używając sformułowania "wciąż jeszcze" myślimy w kategoriach ewolucyjnego
miernika czasu. Stwierdzenie, że przeżywany przez nas świat "wciąż
jeszcze" nie jest absolutnie identyczny ze światem obiektywnym, którego
istnienie zakładamy, sprowadza się do przekonania, że – wyrażając się
dosadnie i ostro – sytuacja człowieka różni się na razie od sytuacji
kleszcza opisanego przez Uexkulla (por. s. 235-236) tylko pod względem
stopnia, a nie zasady.
Prawo do takiego przekonania wymaga szczegółowego uzasadnienia. Jako
przykład przytoczymy tutaj dla większej wyrazistości pewien przypadek
skrajny, a mianowicie przypadek głodu. Pierwotnie głód jest obiektywną
sytuacją fizyczną: sytuacją braku rezerw energetycznych niezbędnych do
utrzymania ciągłości przemiany materii. Dowiedzieliśmy się już, w jaki
sposób organizm wielokomórkowy reaguje na tę sytuację: przez obniżenie
progów wyzwalania wrodzonych sposobów zachowania służących zdobywaniu
pożywienia i wykorzystaniu go, czyli wrodzonego programu "pozyskiwanie
pokarmu".
Mówiliśmy również o skutkach takiego swoistego obniżenia progów.
Rozpatrywane globalnie polegają one na powstaniu nowej hierarchii
priorytetów zachowania: progi wszystkich innych istniejących programów
zachowania z tą chwilą zostają przynajmniej relatywnie podwyższone. W
sensie szczegółowym wynika z tego swoista wewnętrzna gotowość podnosząca
zdolność reagowania na odpowiednie wyzwalające sygnały środowiska, podczas
gdy wszystkie inne sygnały, ukierunkowane na inne zakresy zachowań,
przestają oddziaływać. Wskutek tego świat rzeczywisty organizmu
międzymózgowiowego zmienia się zgodnie ze swym wegetatywnym charakterem.
Tak więc na przykład w stanie głodu, ale także w stanie seksualnego
zaspokojenia partner seksualny dosłownie i zupełnie konkretnie "znika" z
rzeczywistości. W obu przypadkach bowiem progi wyzwalania seksualnych
programów zachowania ulegają podwyższeniu, tak że wszystkie sygnały
seksualne – albo czynniki wyzwalające – pozostają nieskuteczne.
Wszystko to teraz już nie jest dla nas nowe. Zaskakujące może być jedynie
odkrycie, że sprawy te rozgrywają się z zasady zupełnie tak samo również
na poziomie półkul mózgowych, na szczeblu świadomego przeżywania.
Przecież gdy naprawdę boleśnie cierpimy wskutek głodu, krąg rzeczy
jadalnych rozszerza się dla nas w sposób, który trudno sobie nawet
wyobrazić, kiedy jesteśmy syci. Czyż ja i moi rówieśnicy w latach głodu po
wojnie nie spożywaliśmy takiej strawy, której skład i jakość w obecnych
latach normalnych progów głodu przejmowałyby nas wstrętem? A przede
wszystkim: przecież dla wszystkich w stanie głodu świat kurczy się do
pewnej rzeczywistości, która w końcu składa się już tylko z obiektów
jadalnych bądź niejadalnych. A czyż mizerność przeżywanej rzeczywistości,
która skurczyła się do takich rozmiarów, odbiega tak daleko, a zwłaszcza
tak zasadniczo od opisanego przez Uexkulla rzeczywistego świata kleszcza?
Niewątpliwie osiągnęliśmy wiele, ale tylko relatywnie. Żałosny kadłub
świata, w jakim kleszcz w związku ze stanem swego rozwoju pozostaje
zamknięty przez całe życie, nam grozi co najwyżej w jakiejś przymusowej,
skrajnej sytuacji wegetatywnej, niczym ciasna klatka, w której moglibyśmy
się znaleźć tylko przejściowo. Ale czyż sama taka możliwość nie wyrównuje
już przepaści dzielącej nas od małego roztocza, przepaści, którą zwykliśmy
uznawać za coś zasadniczego?
Nikt nie zaprzeczy, że ta różnica jest astronomicznie wielka. Dzielą nas,
dosłownie i konkretnie, całe światy. Wydaje się, że wobec poziomów
bytowania kleszcza i człowieka sama myśl porównania ich jest
niedopuszczalna. Ale jakkolwiek dobitnie eksponowalibyśmy tę różnicę,
pozostaje ona różnicą stopnia, a nie praprzyczyny. Pozostaje sam suchy
fakt, że nie tylko w świecie kleszcza, lecz również w naszym rzeczywistość
bywa zmienna, zależna od wewnętrznej, wegetatywnej konstytucji podmiotu,
dla którego jest środowiskiem. Czyż przed chwilą jeszcze nie uznaliśmy za
całkowicie oczywiste, a nawet banalne stwierdzenia, że lęk każe nam
widzieć zupełnie inny świat aniżeli radość?
Może w tej sytuacji czyhać na nas pokusa, by wykręcić się argumentem, że
jest to wspólna cecha dotycząca prawdopodobnie wszystkich żywych istot,
podobna więc do tych, jakie obserwujemy analizując wspólność budowy
komórek albo identyczność kodu genetycznego organizmów – że więc jej
obecność niczego nie dowodzi. Mielibyśmy słuszność. Ale hipokryzją byłoby
na tym poprzestać. Owo głębokie przekonanie – jawne lub skryte – że w
odróżnieniu od wszystkich innych istot żywych na tej Ziemi żyjemy w
świecie obiektywnym, wypływa z wielkiej naiwności. Myślimy sobie, że jako
jedyni osiągnęliśmy poziom rozwoju umożliwiający poznanie prawdziwej
treści świata, poznanie go "takim, jaki jest".
Mimo niejednokrotnie powtarzanych wskazówek i ostrzeżeń dotychczasowa
treść tej książki prawdopodobnie także przyczyniła się do utrzymania tego
złudzenia. Było to nie do uniknięcia, zanim bowiem można przystąpić do
skutecznego zwalczania przesądu, trzeba najpierw zebrać niezbędny
materiał. Ponadto logika prezentacji tematu wymagała powiedzenia pewnych
rzeczy, które niestety mogły zostać niewłaściwie zinterpretowane.
Logika ta dotąd wyrażała się w próbie rekonstrukcji pewnego rozwoju
historycznego, w oddaniu chronologicznego przebiegu ewolucji naszego
mózgu. Szczególnie zależało mi na tym, aby opisać i wyjaśnić to, co na
każdym etapie tego rozwoju było nowe. Śledząc to "nowe" krok za krokiem i
szczebel za szczeblem, kładłem nacisk, chociażby ze względu na poglądowość
opisu, na różnicę między starymi a nowymi funkcjami.
Pomimo wszelkich antycypujących uwag, wyprzedzania wypadków, tok
niniejszych rozważań mógł wywoływać wrażenie, jakoby i w tej historii nowe
wstępowało zawsze na miejsce starego, a przynajmniej czyniło je nieważnym.
Wskazałem co prawda na istnienie "żyjących skamieniałości" w naszych
głowach i demaskowałem zjawy, które ludzki lęk przed ciemnością każe
widzieć nam w cieniu każdego krzaka. Jednakże do tej pory nie mówiłem
wyraźnie o tym, że jakiś przesąd narzuca nam wiarę w absolutną władzę
zwierzchnią półkul mózgowych.
Obecnie jednak dotarliśmy do punktu, w którym już dłużej nie można
zwlekać. Ta rekonstrukcja rozwoju mózgu doszła do szczytu, najwyższego
piętra, miejsca, w którym rozwój się kończy, w każdym razie dla nas i dla
naznaczonego naszą egzystencją momentu ewolucji. Inna sprawa, że nie ma
żadnego powodu mniemać, aby ewolucja mózgu miała się zatrzymać akurat na
szczeblu reprezentowanym przez naszą epokę. Przebiegi ewolucji są
absolutnie nie do przewidzenia, daremne byłoby zatem snucie domysłów na
temat jej przyszłego kształtu.
Odtąd więc styl tych rozważań zmieni się zasadniczo. Już nie o historii
będzie mowa, lecz o teraźniejszości. Teraz już nie będzie chodziło o opis
i wyjaśnienie filogenetycznych przebiegów, lecz o przyjrzenie się
produktowi wytworzonemu przez te procesy i o zrozumienie go. Całość, którą
będę chciał zanalizować na tym ostatnim, trzecim szczeblu rozwoju mózgu,
składa się z różnych części, istniejących jednocześnie obok siebie. Nasuwa
się więc pytanie, jaki jest wzajemny stosunek owych części produktu
pochodzących z różnych epok rozwoju.
W poprzednim rozdziale podałem już konkretne przykłady skutków takiego
sąsiedztwa, nie zastanawiając się szczegółowo nad zachodzącymi
zależnościami. Wymienione powiązania były jeszcze stosunkowo łatwe do
uchwycenia – we wszystkich przykładach anachronicznej kooperacji role
międzymózgowia i półkul mózgowych wyraźnie się od siebie różniły.
Omawiane przypadki ilustrowały właściwie tylko przejściową ingerencję
archaicznych prawideł funkcjonowania międzymózgowia w naszą świadomość –
momenty, w których hierarchia naszego centralnego układu nerwowego bywa
niejako postawiona na głowie. Przede wszystkim obie sfery: archaiczna
sfera międzymózgowia oraz sfera świadomie przez nas przeżywanego świata
nawet w takich sytuacjach pozostawały ciągle jeszcze ostro od siebie
oddzielone i dawały się rozróżniać.
Sedno zagadnienia, do którego właśnie doszliśmy, ujawnia się z chwilą, gdy
zaczynamy rozumieć, że w rzeczywistym świecie naszej psychiki rzecz na tym
się nie kończy. Wcale tak nie jest, jak by nam się mogło wydawać na
podstawie pierwszych przykładów dobranych ze względu na ich przejrzystość,
że rzeczywistość archaiczna i świadomie przeżywany świat wprawdzie
istnieją jednocześnie, ale tylko obok siebie. Prawdą jest, że wzajemnie
się przenikają, że tworzą amalgamat, że przeżywany przez nas świat jest w
istocie obojnaczym tworem, do którego istnienia z zasady w równym stopniu
przyczyniają się obie części mózgu.
Jakkolwiek nasz rozum, skrępowany kategoriami "albo – albo", wzdraga się
przed zaakceptowaniem takiej możliwości, znowu otrzymujemy niezawodną
wskazówkę co do tego, że – z biologicznego punktu widzenia -jesteśmy formą
przejściową. Bliższe rozpatrzenie naszej reakcji przestrachu i jej
wyzwalania – podobnie jak analiza warunków wyzwalania się popędu
pokarmowego – zmusiły nas do przyznania, że nie przekroczyliśmy jeszcze
całkowicie strefy przejściowej zwierzę-człowiek.
Szczegółowe przebadanie istoty naszych nastrojów ukazuje teraz inne
oblicze tego samego stanu rzeczy: fakt, że po niewyobrażalnie długich
okresach prehistorii przebytych w bezświadomości wciąż jeszcze trwamy w
stanie budzenia się do świadomości. Nic w ewolucji nie dzieje się nagle,
bez fazy przejściowej. Zwolniony proces budzenia się do świadomości
przebiega w męce. Wymaga tysięcy wieków.
Świat pozostaje nieosiągalny
Rozpatrzmy teraz fakty. Uczucia i nastroje są, jak już uzasadniliśmy,
odbiciem wrodzonych programów wzbudzanych raz po raz w międzymózgowiu.
Powiedzieliśmy, że jako posiadacze półkul mózgowych nie możemy w pewnym
sensie uniknąć przeżywania rozgrywających się w nas oddziaływań tego
wrodzonego repertuaru zachowań, nawet jeśli pozostaje on niedostępny dla
naszej woli ze względu na swoją lokalizację w międzymózgowiu. Wyrażając to
samo inaczej – uczucia i nastroje nie są niczym innym tylko sposobem, w
jaki przeżywamy nasze instynkty. Nonsensem jest więc mówić, że człowiek w
odróżnieniu od zwierzęcia już nie ma instynktów.1 Prawdą jest tylko, że od
kiedy pozostawiliśmy za sobą poziom "istoty międzymózgowiowej", nie panują
one nad nami już wyłącznie.
W tych warunkach biologicznych niezbędność międzymózgowia, życiowa
konieczność jego nieustannego funkcjonowania, powoduje, że jesteśmy ciągle
w jakiś sposób nastrojeni. Dzieje się to oczywiście w bardzo zróżnicowanym
stopniu. Świadomość nasza nie zawsze, może tylko w zupełnie rzadkich
wypadkach, bywa przepojona takim swoistym nastrojem jak w przytaczanych
dotąd gwoli jak największej obrazowości przykładach.
Przede wszystkim u większości ludzi wpływ nastrojów maleje z wiekiem.
Jednakże zupełnie wolny od jakiegokolwiek nastroju nie bywa żaden człowiek
zdrowy na umyśle, w żadnym momencie swego życia. A tym samym wszyscy w
każdej chwili naszego istnienia na jawie jesteśmy w jakiś sposób
nastawieni na środowisko pod-wpływem zmagazynowanych w międzymózgowiu
programów. To zaś znaczy jednocześnie, że w równie swoisty sposób w naszym
"nastrojeniu" bywamy bardziej podatni na pewne określone – właśnie przez
nastrój dobrane – osobliwości tego środowiska aniżeli inni ludzie w tej
samej chwili.
Oczywiście tylko zupełnie wyjątkowo występuje to tak jaskrawo jak w
przypadku głodu. Z reguły przeżywany świat objawia się nam w całej swej
nieograniczonej pełni i różnorakości, także gdy bywamy "nastrojeni". Ale
często niepostrzeżenie zmienia on swój charakter. Nie ma żadnej
wątpliwości, że w odróżnieniu od "istoty międzymózgowiowej" my istniejemy
w świecie przedmiotowym, w świecie obiektywnie naprzeciwległym i od nas
oddzielonym. Jednakże przy bliższym rozpatrzeniu równie bezsporny okazuje
się fakt, że różnica ta nie jest absolutna, lecz niezależnie od swoich
rozmiarów w gruncie rzeczy tylko względna.
Takie stwierdzenie znowu wydaje się nie do przyjęcia dla naszej logiki.
Jak należy sobie wyobrażać względną przedmiotowość, obiektywność
relatywną? Odpowiedź jest prosta, ale znamienna: tak jak naszą egzystencję
psychiczną z całą jej charakterystyczną odrębnością i rozdwojeniem. Gdy
bowiem uważnie i bez uprzedzeń szukać będziemy wszystkich kryteriów, które
poznaliśmy swego czasu jako charakterystyczne cechy samej istoty
archaicznej rzeczywistości międzymózgowia – odnajdziemy je również w
świadomie przeżywanym, przedmiotowym i obiektywnym świecie jako rezultat
naszych nastrojów.
Przyznajemy, że w naszym świecie ani partner seksualny już nie "znika",
gdy jesteśmy zaspokojeni, ani żadna potrawa, gdy nasyciliśmy głód.
Przyznajemy również, że nie mamy już do czynienia z wymienialnymi
nosicielami cech, którzy pozostają schematyczni w swej jednorazowej
osobliwości, lecz z konkretnymi jednostkami i obiektami, które pozostają
stałe. Ale z drugiej strony przyznać musimy, że w rzeczywistości naszego
świata ciągle jeszcze odnajdujemy wyraźne występowanie archaicznych reguł
gry międzymózgowia.
Jego reguły już nad naszym światem nie panują. Ale w subtelny sposób
określają one – w możliwie dosłownym znaczeniu – jego charakter. Zmiana
naszej wewnętrznej gotowości wprawdzie nie każe już innym osobnikom
pojawiać się i znikać, jednakże rola, jaką określony partner w danym
momencie dla mnie odgrywa, zależy nieuchronnie również od mojego
nastrojenia.
Rzeczywistość z reguły już nie redukuje się do rzeczy jadalnych i
niejadalnych. Natomiast same potrawy zmieniają swój charakter: w
zależności od mojego usposobienia wydają się kuszące lub nieinteresujące
albo – w stanie przesycenia – nawet odstręczające. To, co pojawia się i
znika w naszym przeżywaniu, to nie rzeczy i partnerzy, lecz rozmaitego
rodzaju wymagania. Rzeczywistość nie zmienia już swoich składników,
zmienia natomiast swą jakość.
Nawet w tej rozcieńczonej, a zarazem rozwiniętej formie taki stan rzeczy
jest oczywiście sprzeczny z potocznym złudzeniem co do obiektywności
świata, w której – zda się – żyjemy. Twierdzenie, że świat widzimy takim,
jaki jest, staje się bezsensowne tam, gdzie treść zmienia się nieustannie
wraz ze zmianą naszych nastrojów. Okazuje się, że nawet na samo pytanie o
właściwą, "prawdziwą" naturę naszego świata odpowiedzi nie ma, skoro
musimy przyznać, że świat ten w ciemnościach bezsennej nocy prezentuje się
krańcowo różnie aniżeli w letni urlopowy poranek.
Charakter świata i nasze własne nastrojenie są zawsze zbieżne. Między nimi
nigdy nie pojawia się sprzeczność. Pozorna oczywistość tego codziennego
doświadczenia nie powinna nam zasłaniać faktu, że owa harmonia – o
konsekwencjach zarówno pozytywnych, jak i negatywnych – stanowi archaiczny
składnik naszego przeżywania świata. Tylko półkule mózgowe mogą wywołać
antagonizm między nami a światem. W naszych nastrojach rozdział
przeżywającego podmiotu i obiektywnego świata, dla rozumu tak oczywisty i
zrozumiały, jeszcze się nie dokonał. Na szczeblu międzymózgowia pierwotna
ich jedność jeszcze nie została prawdziwie przełamana.
Okazuje się więc, że złudzeniem jest obiektywność świata, którą przeważnie
zakładamy jako rzecz oczywistą, jego pozornie tak bezsporna
jednoznaczność. Naturalnie musimy uznać fantastyczny wprost postęp, gdy
uzmysłowimy sobie oddalenie dzielące nas od kleszcza. Ale w żadnym razie
jeszcze nie przybyliśmy do celu. Nikt nie potrafi z bezświadomości snu
obudzić się bezpośrednio, w jednej chwili, do pełnej jasności. A cóż
dopiero, gdy w grę wchodzi sen, który trwał miliardy lat. Jesteśmy wszyscy
w trakcie ścierania jego śladów z naszych oczu.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
20. Z musu czynić cnotę
Człowiek jako "istota niegotowa"
Opisywałem jak dotąd sytuację jednostronnie, tylko pod względem jej
wadliwości. Było to konieczne, zależało mi bowiem na tym, aby w miarę
możliwości obnażyć i pokonać przesąd o obiektywności, o absolutnej
przedmiotowości przeżywanego przez nas świata. Ale rzecz ma jeszcze inne
oblicze, szczególnie interesujące właśnie na tle tego negatywnego aspektu.
Stykamy się z nim zadawszy pewne pytanie, które w tym miejscu nieuchronnie
się narzuca (ale które, dowiodę tego, okazuje się całkowicie błędnie
postawione) – i właśnie dlatego kieruje naszą uwagę na jeden z ważnych
aspektów sprawy. Pytanie brzmi: jak to jest możliwe, że świat "zamyka się
w sobie całkowicie", mimo że półkule mózgowe, które nam go udostępniają, z
przyczyn podanych w poprzednim rozdziale uznać należy za jak gdyby jeszcze
niegotowe, nieostatecznie dojrzałe?
Rozumiemy doskonale, że organizm zdany wyłącznie na wegetatywne odruchy –
jak na przykład gąbka czy meduza – może tworzyć zamkniętą, zdolną do
funkcjonowania jedność ze swym biologicznym środowiskiem. To samo dotyczy
"istoty międzymózgowiowej" z jej rzeczywistością wypełnioną swoistymi
cechami wyzwalającymi. Ale jeśli my sami – pozwólmy sobie na takie
sformułowanie -jeszcze wcale nie dotarliśmy ostatecznie do tego trzeciego
poziomu rozwoju, który nazwałem trzecim szczeblem, jeśli nie wspięliśmy
się jeszcze tak zupełnie na ten najwyższy stopień, to w takim razie czym
można wytłumaczyć, że świadomość pozwala nam pomimo to przeżywać taki
świat, który wydaje nam się "gotowy" i zamknięty w sobie i w którym możemy
działać spójnie i sensownie?
Pytanie to, chociaż wydaje się tak oczywiste, jest błędnie postawione co
najmniej z trzech powodów. Oto najgrubszy błąd: podział rozwoju mózgu na
trzy szczeble, który zastosowałem w tej książce, nie jest jedynym
podziałem do przyjęcia. Znajduje on pewne podstawy w jednym z wielu
możliwych anatomicznych podziałów naszego mózgu. Tę samą historię można by
zatem przedstawić – może nie tak swobodnie i obrazowo – na zasadzie innego
podziału.
Dalej: nie bez powodu umieściłem w przedostatnim ustępie pojęcie "istoty
międzymózgowiowej" w cudzysłowie, zresztą nie po raz pierwszy w tej
książce. Ściśle biorąc, w ogóle nie ma takiej istoty. Jest to teoretycznie
wyabstrahowany przypadek idealny, wykazujący główne cechy pewnego
określonego poziomu rozwoju w formie czystej, a więc i bardziej
przejrzystej niż te, które można by wykazać u istoty z krwi i kości,
odbiegającej zawsze mniej lub więcej od tego, co "typowe". Zarówno podział
na określoną liczbę szczebli, jak i posługiwanie się stypizowanymi formami
idealnymi, to przykłady konstrukcji pomocniczych tworzonych przez nasz
umysł. Przykłady nieodzownych w nauce, a szczególnie w biologii, układów
porządkowych, które narzucamy na świat zjawisk, aby nie stracić
orientacji. Są one nie tylko przydatne, ale też dozwolone – dopóki
pamiętamy, że są wytworem naszego umysłu.
Z chwilą gdy o tym zapominamy i zaczynamy je traktować jak realne
właściwości świata zewnętrznego, stajemy się równie śmieszni jak ów
chłopak okrętowy, który przy swoim pierwszym rejsie przez Atlantyk dał się
namówić na wypatrywanie przez lornetkę równika, skoro na wszystkich mapach
morskich jest on zaznaczony grubą linią. Dokładnie ten sam błąd popełniamy
w chwili, kiedy zaczynamy stawiać sobie pytanie, czy sprawność życiowa
organizmu może być rozpatrywana pod względem jego filogenetycznej
odległości od jednego z owych dowolnie ustalonych szczebli.
Drugi zarzut przeciwko naszemu pytaniu ma głębsze tło. Sprowadza się do
kontrpytania, czy istotnie świat nasz jest aż tak w sobie zamknięty, aż
tak "gotowy", i czy rzeczywiście nasze czynności, które w nim się
odbywają, są tak bezgranicznie "sensowne", jak się to zakłada. Czy nie
jest to znowu skutek otępiającego nas przyzwyczajenia, jeżeli namysłu
wymaga kwestia, jak wielki jest naprawdę udział naszego świata, udział,
który pozostaje niezbadany i zagadkowy, pomimo że mamy go żywcem przed
oczami i konkretnie go przeżywamy?
Tak więc na przykład ciężar własnego ciała należy do elementarnych
doświadczeń naszej materialności, ale nawet najmądrzejsi spośród uczonych
nie potrafią powiedzieć, czym jest powodująca to odczucie siła ciężkości,
jaka jest natura tej absolutnie nie wyjaśnionej siły i dlaczego wraz z
rozszerzalnością, gęstością i masą należy ona do podstawowych właściwości
wszelkiej materii. To samo, aby przytoczyć już tylko jeden przykład,
dotyczy naszej świadomości, o której bez przerwy mówimy w tej książce. Owa
świadomość, a więc wiedza o własnej tożsamości, to, co moglibyśmy nazwać
subiektywnością naszego przeżywania świata, jest podstawowym
doświadczeniem doznawanym przez każdego. Ale nikt nie potrafi wyjaśnić
natury tego zjawiska.
A czyż cała nauka o przyrodzie nie jest próbą spenetrowania prawdziwej
istoty tego świata za pomocą wyszukanych abstrakcji i wyrafinowanej
aparatury; owej istoty świata, którą widocznie odnaleźć można dopiero poza
fasadą prezentowaną naszemu naiwnemu przeżywaniu? A czy rezultat
największych wysiłków w tej dziedzinie nie polega w końcu na zrozumieniu,
że z każdym krokiem zrobionym w kierunku poznania wzrasta liczba zagadek?
Jestem przekonany, że wszystkie te zjawiska są wyrazem dysproporcji
pomiędzy naszym roszczeniem do istnienia w całkowicie obiektywnym,
jednoznacznie przedmiotowym świecie a sytuacją realną. Ponadto jestem
pewien, że dotyczy to również nie zawsze i nie w pełni racjonalnych
korzeni ludzkiego zachowania, co chyba nie wymaga przykładów. Jedno i
drugie to tylko różne strony tego samego medalu. Jedno i drugie wynika z
filogenetycznego faktu, że ewolucja półkul mózgowych doszedłszy do
dzisiejszego stopnia rozwoju, a więc do nas, zaszła wprawdzie bardzo
daleko, ale nie dość daleko, żebyśmy już całkowicie osiągnęli trzeci
spośród wyodrębnionych tu szczebli.
Trzeci zarzut przeciwko słuszności pytania, dlaczego nasze "niegotowe"
półkule mózgowe pozwalają nam jednak przeżywać pozornie gotowy świat, jest
zarzutem najcięższym. Polega on na przypomnieniu, że przecież pozycja
przejściowa w toku ewolucji nie jest wyjątkiem, lecz wręcz przeciwnie –
regułą. Każdy żyjący organizm w swym przystosowaniu do przynależnego
środowiska wydaje nam się doskonały. Znamienne przy tym jest –
przypomnijmy jeszcze i to – że odnosi się to również do organizmów już nie
istniejących, znanych nam tylko w roli prekursorów żyjącego obecnie
gatunku.
Okoliczność ta zasługuje na szczególną uwagę, gdy sobie uzmysłowimy, że
dotyczy to właśnie przede wszystkim tych wymarłych praprzodków
dzisiejszych istot żyjących. Znowu jak paradoks brzmi prosty opis
biologicznej prawdy: tylko wymarli przedstawiciele minionego świata
zwierząt, którzy stali się protoplastami innych, wyżej rozwiniętych,
bardziej "postępowych" gatunków, zasługują bez żadnych ograniczeń na miano
dojrzałych czy nawet doskonałych. W stosunku do tych, do których się to
nie odnosi, konieczne jest zatem zgłoszenie jakichś zastrzeżeń. Nie stali
się oni bowiem protoplastami, dlatego że – właśnie wskutek braku
dostatecznego przystosowania – wymarli bez potomków, którzy mogliby nadal
uczestniczyć w grze ewolucji.
W ewolucji zatem doskonałe przystosowanie i zdolność do postępującej
ewolucyjnej przemiany idą ze sobą solidarnie ręka w rękę, a jest to
jeszcze jeden przykład owych paradoksów obecnych wyłącznie w naszych
umysłach, a nie w realnej przyrodzie. Zachowując wszelką dyktowaną przez
tę wiedzę ostrożność, pozwólmy sobie na domysł całkowicie przeciwny,
mianowicie, że udowodniony charakter przejściowy pewnej formy życia – a w
sensie pozytywnym: jej zdolność do dalszego rozwoju w przyszłości – nie
musi być z góry sprzeczny z jej doskonałym przystosowaniem. Fakt, że nie
rozumiemy, jak się to dzieje, nie powinien być przeszkodą w uznaniu, że
właśnie tak jest.
Jeżeli domysł ten jest słuszny, musi on także dotyczyć człowieka. W takim
razie niechaj nas nie dziwi, że chociaż jesteśmy "istotą przejściową" –
czyli, w wersji pozytywnej, zdolną do dalszego rozwoju – żyjemy w świecie,
który ma swój sens. Zresztą stwierdziliśmy, że jest to tylko sens
względny, świat nasz bowiem nie stanowi tworu zamkniętego w sobie w sposób
racjonalny. Gdyby tak było, zadanie przyrodników byłoby znacznie prostsze.
Wydaje mi się, że w tym miejscu należy krótko wspomnieć o pewnym zjawisku,
które także pozornie wygląda całkiem banalnie, a rozpatrywane pod kątem
naszych rozważań pozwala nagle jakby w świetle reflektorów ujrzeć cały
rozmiar złudzeń co do naszego położenia. Zjawiskiem tym są reakcje na
wszelkie przejawy braku rozsądku u ludzi, nasza bezradność wobec pewnych
form przestępczości, przerażenie, gdy kroniki polityczne znowu podają
wiadomości o morderczych walkach z pobudek ideologicznych, wyznaniowych
czy rasowych; nasza konsternacja wobec aktów czystego, bezwzględnego
terroru.
We wszystkich takich przypadkach łatwo wyliczyć przyczyny powierzchowne.
Każda wojna, każdy najkrwawszy nawet gwałt może powołać się na jakąś
wyzwalającą go sytuację, na zrozumiałe motywy. Ale powód naszego lęku tkwi
znacznie głębiej.
W stan niepokoju wprowadza nas to, iż przekonujemy się, że człowiek jest
widocznie niezdolny do rozwiązywania swoich konfliktów w sposób pokojowy i
racjonalny. Lęk budzi fakt, że aż nazbyt często widzimy człowieka jako
ofiarę, bierny obiekt podlegający nieuchronnym anonimowym przymusom w
sytuacjach, w których teoretycznie rzecz biorąc powinien być panem.
Jesteśmy bezradni wobec stale powtarzających się konfrontacji z kryzysami
wywołanymi przez nas samych.
Wówczas rozpaczliwie szukamy przyczyn. Prowadzimy badania pokojowe i
tworzymy skomplikowane teorie o źródłach ludzkiej agresywności. A czy przy
takich okazjach uwzględniamy problemy mogące być wynikiem tego, że na
naszym etapie ewolucyjnym jesteśmy formą przejściową; czy uwzględniamy
możliwość oddziaływania tego, że nasza racjonalna struktura jest
"niegotowa"?
Może nazbyt rzadko zdumiewamy się tym, że wyłonieni z ciemności bezkresnej
niemal, czysto biologicznej prehistorii, jesteśmy w ogóle zdolni do
tworzenia społeczeństwa. Zdolni do ustanawiania moralnych norm zachowania
oraz teorii opisujących przynajmniej cząstkowo ów świat, który nagle odbił
się w naszej świadomości. Może po prostu nie doceniamy znaczenia, jakie
dla naszej swobody ma hipoteka naszej biologicznej sytuacji.
Gdybyśmy przestali wzbraniać się przed uznaniem czynników biologicznych
jako podstawowych warunków decydujących także o ludzkiej swobodzie – kto
wie, czy wówczas taka realna ocena własnych możliwości nie pozwoliłaby na
większą tolerancję, mniejszą niecierpliwość, mniejsze zadufanie. Może
wówczas rzadziej występowałyby pewne kryzysy, których uporczywe nawroty
zaskakują nas wciąż od nowa.
Przerażenie wobec wszelkich przejawów ludzkiej irracjonalności jest z
pewnością uzasadnione. Ale wynika ono między innymi stąd, że uważamy się
za bardziej racjonalnych, rozsądniejszych, aniżeli rzeczywiście jesteśmy,
aniżeli możemy być dzisiaj w wyniku obciążenia taką prehistorią. Kto
nazbyt wiele oczekuje, w pewnej mierze jest sam sobie winien, jeżeli
nazbyt łatwo bywa rozczarowany.
Już czas powrócić do wątku biologicznego, który stanowi trzon naszych
rozważań. Po tak szczegółowym omówieniu niedostatków biologicznego ustroju
człowieka, owego braku wykończenia, którego nie sposób przeoczyć stosując
miarę ewolucyjną, chcę w tym rozdziale powiedzieć o pozytywnym aspekcie
zagadnienia. A więc o pozytywnych stronach, które – chociaż brzmi to
zupełnie niewiarygodnie – ewolucja potrafiła wykrzesać właśnie z tego
niedostatku naszej konstytucji, stosując znowu zgodną ze swą strategią
zasadę czynienia cnoty z musu.
Zanim jednak dla rozważenia tego zdumiewającego stanu faktycznego
powrócimy na poziom biologiczny, nie mogę się powstrzymać od zwrócenia
uwagi na to, że może pierwszą oznakę tego stanu odnajdujemy w dziedzinie
zupełnie odmiennej, przeciwstawnej wręcz do dziedziny biologicznej. Na
myśli mam obszar działalności artystycznej. Zapytuję więc, gdzie
znalazłaby się sztuka, przede wszystkim plastyczna, ale także poezja,
gdyby świat był rzeczywiście tak obiektywny, gdyby był istotnie tak
absolutnie i w jednoznacznym sensie utrwalony, jak to zwykle zakładamy?
Gdzież znalazłaby się przestrzeń dla tej najbardziej ludzkiej spośród
wszystkich ludzkich dziedzin, gdybyśmy nie mieli możliwości, co więcej,
gdyby nie gnała nas konieczność nieustannego odkrywania i interpretowania
rzeczywistości naszego świata? Gdybyśmy nie byli zmuszani do ciągłego
wnikania w zmienność i różnorakość jego nieuchwytnych znaczeń i powiązań i
do dokonywania prób ich rozwikłania? W świecie, w którym prawda byłaby
obiektywna i który prezentowałby się w postaci prawdziwie absolutnej,
uwolnionej od naszego własnego ustroju, samodzielnie jednoznacznej nie
byłoby miejsca dla sztuki.
Taka koncepcja implikuje coś jeszcze: mylilibyśmy się co do naszej
sytuacji także wtedy, gdybyśmy – po uzmysłowieniu sobie jej przejściowego
charakteru – zapragnęli wyskoczyć w przyszłość i znaleźć się na jakimś
następnym etapie ewolucji naszego gatunku. Na przykład w nadziei, że
moglibyśmy oderwać się od konfliktów nieuchronnie powstających z powodu
niewykończenia naszego obecnego ustroju i rozkoszować się wolną od napięć
harmonią bardziej racjonalnej i obiektywnej rzeczywistości.
Takie pragnienie nie miałoby żadnych podstaw. Stopień doskonałości naszego
przystosowania wyraża się przecież między innymi w tym, że rzeczywistość
nasza, wbrew wszystkim niezaprzeczalnym wadom, reprezentuje jedyny świat,
w jakim możemy wytrzymać.1 Wprawdzie ze względu na udział przypadku w
historii przyrody przyszłość ewolucji jest nie do przewidzenia, ale wolno
nam wysuwać pewne przypuszczenia na podstawie jej dotychczasowego
przebiegu. Między innymi takie, że ze świata wyżej wyewoluowanych potomków
naszego gatunku ulotnić mogą się nie tylko poezja i sztuki plastyczne,
lecz także wszelkie ciepło uczuć. Jakkolwiek by było, przeniesieni tam
czulibyśmy się jak podrzutki. W świecie przyszłości bylibyśmy nie mniej
obcy niż w rzeczywistości międzymózgowia, do której może nas dzisiaj
czasami cofnąć jakiś koszmar – na szczęście tylko na krótką chwilę.
Ale teraz powróćmy już na bezpieczny grunt faktów biologicznych.
Zapowiedziałem przeprowadzenie dowodu na twierdzenie, że ewolucja
potrafiła wyciągnąć korzyść z takich cech naszej rzeczywistości, jak
niedostateczna obiektywność i brak identyczności jakościowej, że z wady
potrafiła znowu uczynić cnotę nowego osiągnięcia.
Struktura czasowa tego, co żyje
Przypomnijmy sobie ów dość dokładnie przeanalizowany przez nas przykład
takiej przemiany, jakim było elementarne biologiczne zjawisko habituacji.
Jako jego przyczynę odkryliśmy także pewną "wadliwość" funkcjonalną:
wynikającą z energetycznych powodów niezdolność biologicznych receptorów
do poprawnego funkcjonowania przez dowolnie długi czas w stanie
niezmiennym. Rozpatrując skutki habituacji, ujrzeliśmy ze zdumieniem, jak
wiele pozytywnych funkcji ewolucja wydobyła z tej nieprzezwyciężonej
bariery sprawnościowej. Wada receptora stała się punktem wyjścia rozwoju
niektórych spośród najbardziej wyrafinowanych układów orientacji, jakimi
rozporządza organizm wyższy.
Szczytowym osiągnięciem tej zmiany na lepsze było wykorzystanie zmęczenia
receptora do wyłączania jednakowych informacji napływających ze
środowiska. W ten sposób doszło do definiowania i filtrowania przeciętnego
napływu bodźców z otoczenia. Dzięki temu zaś to, co szczególne, nowe,
inne, mogło być postrzegane coraz lepiej. Zjawisko zmęczenia okazało się
więc przydatne do dokonywania celowego wyboru pomiędzy pochodzącymi z
zewnątrz bodźcami. A to oznaczało jego użyteczność jako funkcjonalnego
elementu nowatorskich układów orientacyjnych.
Dla przykładu prześledziliśmy wtedy dwa przypadki postrzegania wzrokowego.
Najpierw u piskląt, którym habituacja umożliwiła odróżnianie częściej
pojawiających się sylwetek nieszkodliwych ptaków w locie od sylwetek
ptaków drapieżnych, występujących – z konieczności biologicznej –
rzadziej. Drugim przykładem byliśmy my sami. Okazało się bowiem, że
osobliwości naszego postrzegania barw oparte są na tej samej zasadzie:
bezbarwna jest dla nas biel, którą przeżywamy jako przeciętną mieszaninę
widzialnego promieniowania pochodzącego od Słońca, barwność zaś odbieramy
jako odchylenie od tej przeciętnej – zależnie od przewagi danego pasma
fal.
Musiałem to wszystko krótko powtórzyć, ponieważ teraz, na wyższym
szczeblu, w szczególnie ciekawym momencie, stajemy przed takim samym
stanem faktycznym. Zależność treści naszego świata od naszych nastrojów na
pierwszy rzut oka wydaje się tym bardziej zastanawiająca, że nastroje te
podlegają nieustannym zmianom i wahaniom. Przyczyną takiego ich
"falowania" jest w końcu również elementarna zasada biologiczna stanowiąca
o niepokonalnej barierze ograniczającej naszą sprawność. I w tym wypadku
ewolucja potrafiła z wady uczynić źródło dodatkowych informacji o
środowisku.
Aby to zrozumieć, musimy raz jeszcze zejść do głębin wegetatywnego
podłoża, na którym z czasem osadziło się świadome przeżywanie. Ową wadę,
od której wszystko wzięło początek, odnajdujemy tutaj na poziomie
pierwszego szczebla naszej historii. I znowu brak sprowadza się do bariery
ograniczającej działanie pewnej funkcji, bariery nie do przebycia ze
względu na obowiązujące prawa natury. Jednakże w tym przypadku niemożność
jej pokonania nie polega na uchwytnych powiązaniach sprawności i zużycia
energii, lecz na bardziej subtelnych prawidłach regulacji biologicznej.
Ale i te okazały się nie do przezwyciężenia. One również reprezentowały
fakty, z którymi ewolucja musiała się pogodzić.
Przypomnijmy sobie więc, o co chodzi na tym najniższym piętrze
biologicznego rozwoju od pierwszej chwili aż do dnia dzisiejszego: o
zachowanie wewnętrznego środowiska, niezbędnego do harmonijnego przebiegu
skomplikowanych procesów przemiany materii. Prakomórka usamodzielniła się,
oderwała od swego otoczenia. Z faktu, że izolacja ta nie mogła być
całkowita – chociażby ze względu na przyjmowanie pokarmów i wydalanie
odpadów – wynikło elementarne zadanie nałożone na wszystko, co żyje –
zadanie utrzymania własnego porządku wewnętrznego wobec relatywnego chaosu
nieożywionego otoczenia.
Konieczne jest zapewnienie ściśle określonego stężenia takich czy innych
cząsteczek i atomów, tylu a tylu jonów danego metalu, takiej czy innej
ilości soli lub rodnika, a wszystko z zachowaniem największej precyzji.
Minimalne nawet odchylenia powodują załamanie skomplikowanej równowagi
różnorako splecionych procesów chemicznych. Przytaczaliśmy odpowiednie
przykłady.
Temu ogromnemu zadaniu podołać można tylko dzięki układowi regulacyjnemu,
który odpowiada jego złożoności. Podstawową zasadą tego układu jest zasada
sprzężenia zwrotnego.2 Znaczy to po prostu, że rozmaite "wartości zadane"
komórkowej przemiany materii kontrolują się same. Z chwilą gdy stężenie
pewnej substancji odbiega od wartości reprezentującej biologiczne optimum,
to samo odchylenie wyzwala regulację przeciwną, powodującą nawrót do
pożądanego stanu pierwotnego. Dzieje się tak nie tylko na poziomie
najniższym, lecz również na poziomie zespołów wegetatywnych: spadek
ciepłoty ciała wywołuje poprzez rozmaite połączenia, w których uczestniczą
także tarczyca i mięśnie, wzrost produkcji ciepła. Spadek zawartości cukru
we krwi powoduje obniżenie się progów wyzwalania programów służących
pozyskiwaniu pokarmów. I tak dalej.
Jednakże jest pewna rzecz, o której dotąd nie wspomniałem, a która w tym
miejscu naszej historii nagle nabiera znaczenia, mianowicie to, że owa
zasada regulacji przez sprzężenie zwrotne mimo całej genialności ma
podstawową wadę: w żadnym razie nie potrafi naprawdę trwale ustalić żadnej
z tych zadanych wartości, których przestrzegania nadzoruje, a nawet nie
może choćby na krótki czas utrzymać jej na tym samym poziomie. Wszystkie
wielkości kontrolowane przez sprzężenie zwrotne tylko oscylują wokół
docelowej wartości.
Właściwości tej absolutnie nie da się usunąć, ponieważ jest cechą
immanentną układu. A znaczy to, że jest wyrazem i skutkiem samej zasady
sprzężenia zwrotnego. Przecież polega ono właśnie na tym, że każde
odchylenie powoduje wyrównanie przez regulację przeciwną. Nawet gdyby
zasada takiej samokontroli wartości biologicznych była najgenialniejsza,
przy stosowaniu jej trzeba pogodzić się z tym, że odchylenie następuje
zawsze, zanim uruchomione zostaną środki do przywrócenia pożądanego stanu.
Konkretnie znaczy to po prostu, że mechanizm regulacyjny służący
utrzymaniu poziomu cukru we krwi może zostać uruchomiony dopiero wtedy,
gdy zawartość glukozy w surowicy w istotnym stopniu odbiega od
biologicznego optimum. Jeśli ilość glukozy spadła do takiej wartości,
następuje mobilizacja rezerw, o ile one istnieją. Glukoza uwalnia się
przez enzymatyczny rozpad glikogenu z zasobów zgromadzonych w wątrobie i
wydziela się do krwi. Jednocześnie obniża się próg dla programu:
pozyskanie pokarmu. Zaczynamy odczuwać głód, który z wzrastającą
natarczywością dociera do świadomości i coraz bardziej ukierunkowuje nasze
zainteresowania, aż do momentu, kiedy ulegamy popędowi zjedzenia czegoś.
Wskutek tych wewnętrznych i zewnętrznych działań poziom cukru we krwi
zaczyna niebawem wzrastać. Jednakże nawet na tej powrotnej drodze do
biologicznie pożądanego stężenia cukru we krwi układ sterujący tymi
funkcjami okazuje się leniwy. Wzrost wcale nie bywa zahamowany w chwili, w
której osiągnięta zostaje wartość zadana. Uczestniczące w tym procesie
hormony nie dają się tak szybko usunąć z krwi. Uwalnianie glikogenu w
wątrobie nie może się natychmiast zatrzymać. Także uczucie głodu wcale nie
ustępuje od razu.
Przede wszystkim również w tym odwrotnym przebiegu obowiązuje reguła, że
mechanizmy mające zahamować dalszy wzrost mogą wejść do akcji dopiero, gdy
zostaną do tego wezwane. Logika wskazuje, że sygnałem tym nie może być dla
nich osiągnięcie wartości zadanej, czyli zamierzonego celu, a więc jedynej
sytuacji, która nie powinna ulec żadnej zmianie. Cały układ musi więc
ponownie wykroczyć poza cel, aż znowu uruchomiona zostanie regulacja
przeciwna, która od nowa rozpocznie tę samą grę.
Obowiązuje to także, gdy jesteśmy syci, obowiązuje zawsze i bez wyjątku,
jak długo żyjemy. Nawet wówczas gdy oscylacje są tak nikłe, że nie
pojawiają się wcale w naszej świadomości jako swoiste przeżycia
emocjonalne czy popędowe. Wówczas także poziom cukru we krwi podnosi się i
opada, jak gdyby w powolnym rytmie falowania morza. Automatyk
powiedziałby, że pod wpływem działania i przeciwdziałania wywołanego przez
układ regulacyjny poziom oscyluje wokół wartości zadanej. Owo sterowanie
nie może się dokonywać w żaden inny sposób; regulacja przez sprzężenie
zwrotne nie może przebiegać inaczej.
Nawiasem mówiąc, tylko teoretyk przywiązany do perfekcjonistycznych
wyobrażeń może to uznać za wadę. Istnieje wiele powodów przemawiających za
tym, że taka forma chwiejnej homeostazy, tj. chwiejnej równowagi
funkcjonalnej, stwarza znacznie lepsze i elastycz-niejsze warunki dla
reakcji żywego organizmu, aniżeli te, które mogłaby zapewnić jakaś
doskonała sztywność wewnętrznego ustroju. Jednakże wobec tej właściwości
charakterystycznej dla sterowania przez sprzężenie zwrotne – pojęcie
"bariery sprawnościowej", obojętne pod względem wartości, jest
dopuszczalne.
Skoro w grę tu wchodzi osobliwość absolutnie nieunikniona, wszystko to
dotyczy nie tylko regulacji poziomu cukru we krwi, lecz bez wyjątku
wszystkich wewnętrznych funkcji wegetatywnych naszego organizmu oraz
wszystkich innych organizmów żywych: od temperatury ciała począwszy do
stężenia określonych składników mineralnych w osoczu i płynie tkankowym,
od czynności nerek na trzustce skończywszy. Nawet częstość podziałów
komórek naszego ustroju, która przy normalnym, nie wypaczonym przez
chorobę nowotworową rozroście tkanek jest oczywiście także uregulowana,
podlega pewnemu rytmowi, w tym wypadku stosunkowo powolnemu, bo
24-godzinnemu.
Ten system samoregulacji zdaje się wyciskać swoje piętno na budowie
organizmów także tam, gdzie można by sobie wyobrazić inne rozwiązanie
funkcjonalne. Ale prawdopodobnie zasada oscylacji spowodowana regulacją ze
sprzężeniem zwrotnym została wprowadzona łącznie z usamodzielnieniem się
pierwszej komórki zdolnej do replikacji. Świadczyłoby to o nader
czcigodnym wieku tej zasady, nawet oceniając ją w skali ewolucyjnej. Jako
zasada pierwszej godziny zadecydowała o losach dalszego rozwoju. Może
właśnie to jest przyczyną, że nie znamy prawie procesów fizjologicznych,
które nie przebiegałyby w postaci oscylacji, przeważnie o
charakterystycznej częstotliwości.
Tak więc na jednym końcu w paśmie fal krótkich mamy rytm aktywności
impulsu komórek nerwowych naszego mózgu. Częstotliwość mieści się tutaj w
rzędzie wielkości dziesiętnych części sekundy. Na drugim końcu widma
natrafiamy na rytm snu i czuwania.3 Pomiędzy nimi położone są tętno i
oddychanie, okresowe wahania ciśnienia i przepływu krwi oraz – z
częstotliwością mniej więcej sześciu godzin – rytmiczne zmiany ruchowej
aktywności mięśni.
Wiemy, że istnieją nie tylko wewnętrzne przyczyny tego, że sen i czuwanie
następują po sobie kolejno podczas 24-godzinnego okresu. Zgodność tego
rytmu z czasowym następowaniem po sobie dnia i nocy jest tak oczywista, że
jeszcze przed kilkudziesięciu laty uważano za samo przez się zrozumiałe,
iż jedno jest przyczyną drugiego. Dzisiaj wiemy, że tak nie jest. Czuwanie
i sen nie są po prostu skutkiem mijania się jasności dnia i mroku nocy.
Jak udowodniły zupełnie bezspornie doświadczenia prowadzone w sztucznym
świetle, czuwanie i sen są także wyrazem endogennej (wewnątrzustrojowej)
oscylacji.
Z drugiej strony jednak te same doświadczenia wykazały również, że ów
24-godzinny rytm wymaga sterowania optycznego za pomocą zewnętrznej zmiany
oświetlenia. Gdy się bowiem w badaniach nad izolacją od światła dziennego
wyłączy tę funkcję wskaźnika czasu, wewnętrzny zegar, tj. wrodzony rytm,
zaczyna odchylać się od dokładnej 24-godzinnej częstotliwości, zwykle z
wyraźnie odczuwalnymi ujemnymi skutkami dla subiektywnego samopoczucia.
Większość ludzi dzisiaj już wie o tym z licznych publikacji ostatnich lat.
Zjawisko zasługuje jednak na wyraźne podkreślenie, potwierdza wszak
ponownie, i to w sposób szczególnie obrazowy, niejednokrotnie już omawiane
tutaj niezwykle ważne twierdzenie współczesnej nauki, że organizm nasz na
szczeblu wegetatywnym wciąż jeszcze stanowi funkcjonalną jedność ze swym
biologicznym środowiskiem.
Tabelaryczne zestawienie najważniejszych rytmów biologicznych. Pola
białe: człowiek, zakreskowane: inne ssaki. Cztery pionowe linie
odpowiadają najważniejszym okresom w środowisku: rytm pływów,
periodyczność dobowa, obieg Księżyca, rok.
Wszystkie te rytmiczne funkcje są najwidoczniej w najróżniejszy sposób ze
sobą sprzężone. Jest to z pewnością rzecz cudowna, z drugiej jednak strony
nie powinna nas ona wcale dziwić. Gdyby bowiem tak nie było, organizm nasz
pod względem funkcjonalnym byłby chaosem. Wszelka żywa struktura jest
strukturą uporządkowaną, chociaż zwykle złożoność jej jest tak wielka, że
z trudem rozpoznajemy ów porządek. Badania nad regulacją czasową żywych
organizmów obecnie wciąż jeszcze są w zalążku.
Jednakże uczeni, którzy poświęcili się badaniom nad rytmami biologicznymi,
czyli "chronofizjologii" (dyscyplina ta nawet nie ma jeszcze ogólnie
przyjętej nazwy), dawno już nie mają żadnych wątpliwości, że zdolność do
życia wymaga również porządku w czasie. Podobnie jak wyspecjalizowane
komórki łączą się w narządy, a narządy żywego osobnika – w anatomicznie
uchwytne układy, tak samo niezliczone i całkowicie różne poszczególne
rytmy naszych funkcji wewnętrznych muszą być wzajemnie harmonijnie
zestrojone w jakimś porządku czasowym. Nawet niewielki zasób wiadomości o
tych powiązaniach, którym obecnie rozporządzamy, pozwala przypuszczać, że
ich wzajemny stosunek jest stosunkiem liczb całkowitych (zob. tabela).4
Nastroje interpretują świat
Tyle, jeśli chodzi o dygresję na temat pewnego wegetatywnego szczegółu.
Ale jakie następstwa ma owa funkcjonalna osobliwość, którą rozpoznaliśmy
na samej górze, na szczycie piramidy?
Stwierdziliśmy niedawno, że to, co rozgrywa się na poziomie
mię-dzymózgowia, przeżywamy jako uczucia, nastroje lub popędy. W
zależności od ciągłych zmian progu bądź gotowości takie czy inne cechy
środowiska w naszym przeżywaniu występują mniej lub bardziej natarczywie
jako uwydatnione właściwości i wymagania.
Obniżenie się progu głodu prowadzi do tego, że z zasobu informacji
dostarczanych przez środowisko docierają wybiórczo te sygnały, które mogą
stanowić potencjalne czynniki wyzwalające, a zatem są związane z
kategoriami: "jadalny" i "niejadalny". W analogiczny sposób podwyższona
gotowość seksualna każe ze wzrastającą natarczywością pojawiać się w
świadomości innym, równie swoistym sygnałom środowiska. Gotowość do lęku
zwiększa wrażliwość na jeszcze inne informacje, tym razem związane albo z
przemijaniem świata, albo z jego grozą. Zawsze z nowym nastrojem zmienia
się charakter przeżywanego przez nas świata, każdy nastrój interpretuje
ten świat w sposób odmienny, właściwy danemu nastrojowi.
Jak więc – przy tych wszystkich powiązaniach – omówiona przed chwilą
osobliwość biologicznej regulacji wszystkich funkcji wegetatywnych
odzwierciedla się w przeżywającej świadomości? Na czym polega odpowiednik
psychologiczny faktu, że regulacja może następować wyłącznie w postaci
periodycznych oscylacji? Otóż twierdzę, iż odpowiednik ten powstaje przez
stałe, psychologicznie nie uzasadnione falowanie normalnych codziennych
oscylacji nastrojów, inaczej mówiąc, że wyjaśniona wyżej osobliwość
regulacyjna wegetatywnego podłoża dociera w takiej formie do najwyższego
szczebla, czyli naszego świadomego przeżywania świata.
Dla uniknięcia nieporozumień trzeba tu jeszcze dorzucić kilka uwag. Co w
tym kontekście znaczy "psychologicznie nie uzasadnione"? Dla jasności
powrócę raz jeszcze do pojęcia porządku w czasie, który jak przed chwilą
powiedziałem, jest nieodłącznie związany z żywym organizmem. Uporządkowana
hierarchia wzajemnie zestrojonych periodycznych funkcji stanowi o tym, że
każdy organizm – a więc my również – jest zdolnym do oscylacji układem.
Chcąc wyrazić się bardziej obrazowo, można by go porównać do dzwonu.
Organizm – tak jak dzwon – jest zdolny do rezonansu, a więc daje się
pobudzać do współoscylacji przez określone częstotliwości pochodzące z
zewnątrz. To, jakie częstotliwości ten efekt wywołują, a jakie pozostają
bez odzewu – zależy od własnego nastrojenia. Odpowiednio do naszych
nastrojów pewne przeżycia, pewni ludzie czy też określone wiadomości mogą
doprowadzić nas do współoscylacji albo też w ogóle nas nie poruszyć – mogą
nas zarazić swym nastrojem lub pozostawić obojętnymi.
Jest to znowu tylko inny aspekt pewnego stanu rzeczy, z którym już
mieliśmy do czynienia: jedności podmiotu i środowiska na poziomie
nastrojów. Ale strzeżmy się przed nadużywaniem prymitywnego porównania z
dzwonem. W odróżnieniu bowiem od tego mechanicznego układu oscylującego
organizm żywy może być również pobudzony samoistnie, endogennie.
Wymienione przykłady dotyczyły wszystkich pobudzeń z zewnątrz, "zarażenia"
przez czynniki środowiska, które tak czy inaczej pobudzają ludzkie
nastroje. W grę zawsze wchodziło to, co psycholog nazywa "umotywowanym",
psychologicznie inspirowanym wpływem na nastrój.
Tymczasem istnieje nie tylko to. Codziennie doznajemy czy też przeżywamy
nastroje, które nie mają psychologicznie inspirowanych przyczyn, nastroje
albo wahania nastrojów nie umotywowane, będące rezultatem czynników
endogennych. Co prawda jesteśmy zawsze skłonni uważać tego rodzaju
endogenne wahania za wyzwolone przyczynami psychologicznymi. Przyczyny
przecież nietrudno znaleźć, zarówno pozytywne, jak i negatywne. Zresztą
właśnie wobec owej zbieżności pomiędzy moim nastrojem a tym, co w
środowisku wywiera na mnie największe wrażenie, rozróżnienie tego, co było
przyczyną, a co skutkiem, nieraz rzeczywiście jest prawie niemożliwe.
Pomimo to nie ma żadnej wątpliwości, że wewnętrzne nastrojenie żywego
organizmu zależy także od czynników endogennych.
Swobodna introspekcja poucza nas, że możemy być w złym humorze nie tylko
wskutek przeżyć, a więc z przyczyn psychologicznych, ale także wówczas,
gdy pozornie nie ma do tego żadnego powodu. Oczywiście, że i wtedy jakiś
powód istnieje. Ale znaleźć go nie można, w każdym razie nie w świadomym
przeżywaniu. W tych przypadkach nastrój rodzi się nie w wymiarze przeżyć,
nie z doświadczeń psychologicznych, lecz z niżej położonych pięter podłoża
biologicznego. Uczucie przytłaczającego przygnębienia, które ogarnia nas
po jakimś gorzkim rozczarowaniu, nie różni się dla nas niczym od podobnego
uczucia, przeżywanego w wyniku fizycznej niedyspozycji, która może nawet
nie objawiać się jeszcze w żaden inny sposób.
Istnieje także stan przeciwny, wprawdzie rzadziej, szczególnie rzadziej w
starszym wieku: nagłe pojawienie się radosnego podniecenia bez żadnej
zewnętrznej, psychologicznie zrozumiałej przyczyny. Kto potrafi dobrze
obserwować samego siebie, potwierdzi, że takiemu wzmożonemu samopoczuciu
pochodzenia endogennego nieraz towarzyszy nawet pewna bezradność: człowiek
szuka powodu tej nie wyjaśnionej euforii, a ponieważ nie może go znaleźć,
zdaje mu się, że to pamięć zawodzi. Tymczasem rzeczywiście tego powodu nie
ma, w każdym razie nie ma go w wymiarze psychicznym. Takie ulotne
przeżycie bezpodstawnego uczucia szczęścia też ma swój odpowiednik w
podłożu biologicznym. Jest nim najwidoczniej osiągnięcie – zawsze
krótkotrwałego – stanu szczególnie udanego, szczególnie harmonijnego
zestrojenia się wszystkich wegetatywnych funkcji własnego ustroju.5
Jak z tego widać, stale jesteśmy w jakiś sposób nastrojeni. Zmienia się
znak – dodatni lub ujemny – zmienia się intensywność. Ale wszyscy przez
całe życie nieustannie poruszamy się między biegunem przygnębienia,
troski, braku pewności siebie i lęku a biegunem optymistycznej, pełnej
nadziei przedsiębiorczości, popychającej nas do działania. Właściwie
należałoby powiedzieć, że "coś" porusza nami między tymi dwoma biegunami,
ruch inicjowany jest bowiem bez naszego współudziału.
Dopóki jesteśmy zdrowi psychicznie, nikt nie stanowi tu wyjątku.
Intensywność i częstość tych wahań uznajemy nawet za istotną cechę
charakteryzującą danego człowieka. Sam nasz język zdradza, że tak jest:
gdy chcąc kogoś opisać mówimy o jego "osobowości", podkreślamy tym samym,
że jego emocjonalna swoistość, będąca podstawowym składnikiem osobowości,
lepiej go charakteryzuje w naszych oczach aniżeli jakakolwiek inna
właściwość.
Jest to ze wszech miar uzasadnione. Emocjonalna konstytucja człowieka, a
więc jego przeciętny nastrój podstawowy, częstość i rozmiar wahań jego
nastrojów stanowią pod wieloma względami podłoże całej jego psychicznej
aktywności. Jako psychiczny wyraz indywidualnego ustroju wegetatywnego
podłoże to jest przecież zakotwiczone w jego dziedziczności, a tym samym
wrodzone. Oprócz' szerokości pasma, a więc wielkości oscylacji, i miejsca
w widmie – a zatem przeciętnego nastroju podstawowego – do owego
psychicznego podłoża należy wreszcie także emocjonalna stabilność: przez
wpływy psychiczne jeden człowiek daje się szybko i intensywnie wyprowadzić
z równowagi nastrojów, drugi mniej albo prawie wcale.
Jednakże nie chodzi mi tutaj o napisanie wprowadzenia do psychologii
medycznej. Skoro w ostatnich zdaniach przypomnieliśmy sobie o
wszechobecności czynników emocjonalnych, ważne jest dla nas pewne zupełnie
szczególne pytanie: jakie znaczenie dla naszego stosunku do świata ma to
nieuchronne i nieustające oddziaływanie nastrojów? Jakie jest jego
podstawowe znaczenie, jeżeli jednocześnie uwzględnimy dotychczasowe wyniki
naszych szczegółowych rozważań, mianowicie te, że przeżywany przez nas
świat zmienia swe oblicze zgodnie z naszymi nastrojami? Stwierdziliśmy
przecież, że ów rzekomo obiektywny świat pozostaje identyczny tylko w swej
przedmiotowości, nigdy w swej jakości.
W pierwszej chwili znowu wydaje się, jakobyśmy tutaj mogli odkryć aspekt
wyłącznie negatywny. Narzuca się myśl, że bariera sprawnościowa
wegetatywnej regulacji, stanowiąca podstawę całego zagadnienia, tutaj na
"górze", na poziomie świadomego przeżywania, także jest tylko wadą. Czyż
to nie właśnie nastroje tarasują nam drogę do poznania prawdziwej natury
świata, która bez tego może stałaby dla nas otworem? A czy owe stałe
wahania nastrojów, wypływające nieuchronnie z wyjaśnionych tu prawideł
regulacji, nie każą wahać się w tym samym rytmie i w tych samych
rozmiarach także wyglądowi tego świata między biegunami grozy i powabu?
Czyżby więc nasze nastroje fałszowały prawdziwą treść świata?
Emocje jako pomoc w przetrwaniu
Wbrew wszelkim pozorom ten, kto negatywnie osądza wpływ emocji oraz cały
mechanizm, którego są one wynikiem, musi ściągnąć na siebie zarzut
oceniania ludzkiego położenia z błędnej perspektywy. Jak zdarzyło się już
nieraz przy innych okazjach, wrażenie wady, zjawiska negatywnego, jest
znowu tylko wynikiem złego wyboru punktu obserwacyjnego. Tym razem także
nie wolno nam na zagadnienie patrzeć z góry, lecz wyłącznie od strony
genetycznej i historycznej. Sąd o zafałszowaniu może wygłosić tylko ten,
kto zna oryginał. Mówienie o fałszowaniu rzeczywistości świata byłoby
dopuszczalne jedynie, gdybyśmy byli w stanie stwierdzić obiektywne
znaczenie świata przez nas przeżywanego. Taka możliwość jednakże jest dla
rodu ludzkiego sprawą dalekiej przyszłości.
Ale do rzeczy: to, co wywołuje wrażenie, jakoby nasze nastroje tarasowały
dostęp do postrzegania prawdziwej treści świata, jest znowu tylko owym
złudzeniem, któremu zadaliśmy kłam w poprzednim rozdziale. Wrażenie to
rodzi się wszak z wiary, że w naszej ewolucyjnej wędrówce ze świata
międzymózgowia do obiektywnego i racjonalnego przeżywania świata
dotarliśmy już do celu. Tymczasem, jak widzieliśmy, przed nami jeszcze
niemały kawałek drogi. Gdy to uwzględnimy, kategorie oceny zmienią się
nagle zasadniczo.
Zrozumiemy, że emocje nie tylko nie zamykają nam widoku świata, lecz wręcz
przeciwnie, wszystkie razem tworzą "narząd postrzegania". Co prawda
postrzegania nie świata obiektywnego, który – podkreślam to raz jeszcze z
naciskiem – w ogóle nie jest nam dostępny i w gruncie rzeczy jest dla nas
nawet niewyobrażalny. Natomiast tym, czego owe emocje dostarczają w sposób
absolutnie niezawodny, jest widok rzeczywistości skrojonej na naszą miarę.
Przesąd o racjonalnej naturze naszego przeżywania świata jest tak głęboko
zakorzeniony, że muszę raz jeszcze przypomnieć: mózg nasz nie został
rozwinięty przez ewolucję po to, żeby pozwolić nam poznać świat, lecz
jedynie dla umożliwienia nam przetrwania w tym świecie. To, że od pewnego
czasu – może od kilku tysięcy wieków – używamy mózgu również do poznawania
świata, odbywa się na takiej samej zasadzie, jak na przykład gra w szachy
z zastosowaniem komputera, wynalezionego przecież do całkiem innych celów.
Na pewnym stopniu złożoności zarówno w technice, jak w ewolucji zupełnie
niespodziewani wyłaniają się nowe obszary swobody.
Sposób, w jaki pod wpływem naszego usposobienia przeżywamy świat, może
wydać się wadliwy z punktu widzenia hipotetycznej inteligencji rozwiniętej
do pełnej racjonalności. Jednakże dla nas, których ewolucyjne miejsce
postoju tak bardzo jest jeszcze odległe od tej możliwości, sposób ten
reprezentuje pewne optimum, podobnie jak wszystkie inne rozwiązania
ewolucji.
Świat zasadniczo wciąż jeszcze nie jest dla nas obiektem poznania, lecz
miejscem, w którym musimy przetrwać. Stąd w naszym odczuciu właściwości
świata nie mieszczą się między biegunami: prawdziwy – fałszywy, lecz
między kategoriami: sprzyjający życiu – życiu wrogi. Otóż aparat
postrzegania pod nieustającym wpływem naszych nastrojów pozwala nam
bezpośrednio przeżywać takie właśnie znaczenia. Cokolwiek nas na tym
świecie spotyka, jest z góry zaszeregowane dla nas w tej rubryce: jest
przyjemne albo nieprzyjemne, nęcące albo odpychające, podoba nam się bądź
budzi lęk. Kategorie te nie zawsze bywają dostatecznie natarczywe, abyśmy
mogli je świadomie rejestrować. Mogą nawet przejściowo blednąc wówczas,
kiedy robimy użytek z racjonalnego rozumowania, którym przecież już
rozporządzamy. Ale nigdy nie znikają całkowicie.
Przyroda troszczy się o swoje stworzenia. Podobnie troszczy się o nas
ewolucja. Nie jesteśmy jeszcze dostatecznie rozwinięci, aby można było nas
jako całkowicie pełnoletnich wypuścić spod wszelkiej opieki. Decyzja o
tym, co nam przystoi, a co nie, co dla nas dobre, a co nam może zagrażać,
nie jest pozostawiona naszemu swobodnemu uznaniu. O tym rozstrzyga się za
nas zawczasu. Nie możemy swobodnie wpływać na to, co nam przypada do
smaku, a co zdaje się odstręczające, co może stać się przyczyną radości, a
co lęku. Wszystkie te kategorie przeżywamy zupełnie bezpośrednio jako
właściwości rzeczy, na które natrafiamy.
Decyzji nie powierzono naszej ocenie. Czyjej więc? Otóż sądy wydajemy
ciągle jeszcze na podstawie doświadczeń, które nie my zebraliśmy, lecz
gatunek. Nasza indywidualna zdolność do uczenia się jest bardzo wysoko
rozwinięta, nasza intelektualna zdolność oceny również wyniosła nas daleko
ponad poziom wszystkich innych ziemskich istot żyjących. Ale nawet my nie
stajemy jeszcze wobec świata zupełnie samodzielnie. Nastroje niczym
pępowina zapewniają nam powiązanie ze światem. Także w naszym przypadku
pierwotna jedność organizmu ze środowiskiem nie została jeszcze
przełamana.
W ludzkim przeżywaniu działa ona wciąż jeszcze pod postacią harmonijnej
zgodności pomiędzy naszą gotowością wewnętrzną a prezentowanym nam
widokiem świata. Gdy nam jest źle, świat też jest zły. Im gorsze mamy
samopoczucie, tym mniej ma on dla nas atrakcyjnych cech. I znowu nieważne
są przyczyny niezadowolenia. Pamiętajmy, że nawet wtedy, gdy nie ma
konkretnego niedomagania fizycznego, a pojawia się tylko niepojęte dla
medycyny obniżenie nastroju, za przyczynę uznać musimy jakieś zakłócenie
wegetatywnej harmonii, owego zestrojenia wegetatywnych funkcji naszego
organizmu.
Sens biologiczny takiej przez nasze usposobienie zbudowanej zgodności
między ego a światem jest oczywisty. Niedostatecznej wydolności, brakowi
rezerw sprawnościowych odpowiada wygląd świata, który zawiera mało pokus,
wyklucza więc zaangażowanie pewnych funkcji. Podobnie jak w stanie
nasycenia znika ze środowiska kuszące działanie rzeczy jadalnych, tak samo
w zniechęceniu czy depresji cały świat traci te właściwości, które mogłyby
uczynić go pociągającym. Dzieje się oczywiście też odwrotnie: nie
zakłócone niczym zdrowie, szczególnie dobra kondycja fizyczna, optymalna
harmonia wszystkich funkcji wegetatywnych mogą psychicznie wyrazić się
radosnym podnieceniem, w którym świat ukazuje się jako pole otwarte dla
wszelkich możliwości.
Nie może więc być mowy o tym, aby nasze nastroje zasłaniały widok na
obiektywność świata. Na osiągniętym przez nas szczeblu rozwoju
obiektywności tej jeszcze nie ma. Nigdy dosyć powtarzania tego. Prawdą
jest, że nastroje określają wygląd i treść naszej rzeczywistości. Ale
właśnie dzięki temu zapewniają one zgodność między ego a jego światem z
wszystkimi wynikającymi z tego korzyściami dla naszego biologicznego
bezpieczeństwa.
Teraz możemy wreszcie uzasadnić, jakim prawem wolno nam przyznać
usposobieniu, jako sumie nastrojów i afektów, rangę narządu poznania.
Przedmiotem poznania wprawdzie nie może być świat jako taki, ale jest nim
nasza rzeczywistość. Nawiasem mówiąc, widać z tego, że poznanie nie jest
tylko sprawnością odbiorczą i bierną, lecz w pełni aktywną i twórczą. Jako
skutek absolutnie nieuniknionych, a zatem normalnych wahań naszego
nastroju – z przyczyn wyżej opisanych – w rzeczywistości naszej wyłaniają
się wciąż od nowa w ustawicznej przemianie te wszystkie właściwości
świata, które mają znaczenie dla naszego istnienia.6
Niesieni przez to ciągłe falowanie nastrojów dokonujemy więc nieustannie
przeglądu świata pod względem jego możliwości i niebezpieczeństw. Nasze
usposobienie porównać można do promieni reflektora, które nieprzerwanie
wymacują i wprowadzają w nasze pole widzenia spektrum wszystkich znaczeń,
jakie świat trzyma dla nas w pogotowiu. Wzmożone samopoczucie wskazuje nam
nie wykorzystane jeszcze szansę i zachęca do wypróbowania nowych
możliwości. Ale normalne niskie stany, depresja dnia codziennego,
spełniają także swoją rolę: zmuszają do samokrytycznego sprawdzania tego,
co osiągnęliśmy, chroniąc nas przed ryzykiem.
Nie muszę chyba już na zakończenie wdawać się w szczegóły wszystkich
osobliwości świadczących o tym, w jakim stopniu tutaj, na płaszczyźnie
nastrojów, międzymózgowie reguluje jeszcze stosunek człowieka do świata:
jedność podmiotu i świata, brak treści nieważnych, przeżywanie znaczeń
jako właściwości rzeczy, egocentryczna perspektywa wyłaniającej się w
danym nastroju rzeczywistości, w której wszystkie znaczenia ukierunkowane
są na podmiot – wszystko to już poznaliśmy dokładnie. Ów jedyny w swoim
rodzaju narząd poznania, siedziba naszych nastrojów, stanowi więc jeszcze
jeden dowód na twierdzenie, że nie opuściliśmy dotąd całkowicie strefy
pośredniej: zwierzę-człowiek. Inaczej mówiąc, ród nasz jest ciągle w
trakcie ewolucyjnej wędrówki od rzeczywistości międzymózgowia do
obiektywnego świata półkul mózgowych.
Naiwna wiara, że osiągnęliśmy już cel, jest prawdopodobnie przyczyną tego,
iż zwykle nie dostrzegamy poznawczej funkcji naszych nastrojów bądź
osądzamy ją jako zafałszowanie obrazu świata. Tymczasem interpretacja
rzeczywistości przez nasze nastroje nie ma nic wspólnego ze swobodą
racjonalnego spotkania ze światem obiektywnym, istniejącym niezależnie od
przeżywającego go podmiotu. Ale i tak na osiągniętym przez nas szczeblu
rozwoju nie ma jeszcze takiej swobody.
Los nasz jest więc podobny do losu Mojżesza: ukazywała mu się wprawdzie w
dali Ziemia Obiecana, sam jednak nie miał już do niej dotrzeć. Można by
się tutaj jeszcze zastanowić nad tym, czy taka położona w jakiejś
ewolucyjnej przyszłości Ziemia, na której dalecy potomkowie naszego rodu
staną może kiedyś, w pełni racjonalni i swobodni, wobec prawdziwie
absolutnego, obiektywnie danego świata, czy taka Ziemia nam, takim jacy
obecnie jesteśmy, wydałaby się z bliska równie obiecująca. Szczęśliwie nie
musimy sobie nad tym łamać głowy. Pytanie jest zbyteczne chociażby
dlatego, że żadnej nie ma wątpliwości, iż nigdy na tej Ziemi nie staniemy.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
21. Rzeczywisty świat człowieka
O pochodzeniu myślenia
Duch nasz nie spadł z nieba w całkowicie gotowej postaci. Znać to po nim.
Gdy nasz mózg przed mniej więcej – powiedzmy – milionem lat zaczął się
powoli budzić do świadomości samego siebie, wiek jego wynosił co najmniej
l miliard lat. Gdy odbicie świata zewnętrznego wyłoniło się po raz
pierwszy w przeżywaniu podmiotu, wszystkie decyzje, od których zależał
wygląd tego obrazu, dawno już zapadły.
W grę wchodziły zawsze decyzje natury biologicznej. Żadna z nich nie
zapadała przecież po to, aby organizmowi dostarczyć możliwie obiektywnych
informacji o jego środowisku. Każdy krok służył jednemu tylko celowi, a
było nim wzmożenie szansy przetrwania. W związku z tym wyjaśnienia wymaga
fakt, że w czasach według skali ewolucyjnej najnowszych z owego rozwoju
rodzi się mimo wszystko tendencja do coraz pełniejszego i bardziej
przedmiotowego poznawania świata zewnętrznego. Podobnie trzeba się również
zastanowić nad pewnym pytaniem związanym z prehistorią naszego aparatu
postrzegania, a mianowicie: w jakim stopniu odbicie wykazuje podobieństwo
do oryginału, jak dalece rzeczywistość, jaką przeżywamy, odpowiada
istniejącemu światu?
Na wstępie do tych rozważań pragnę przytoczyć ostatni już, szczególnie
wyrazisty przykład, który dowodzi, że postęp ewolucji był całkowicie nie
zamierzony. Przykład jest zaczerpnięty z historii rozwoju naszego
postrzegania wzrokowego. Jak się okaże, nie został dobrany przypadkowo.
Historyczne powiązanie tego najbardziej przedmiotowego z naszych zmysłów
zdalnych ze zjawiskiem, które nazywamy myśleniem abstrakcyjnym, jest
ściślejsze, aniżeli się na ogół sądzi.
Rozwojowym krokiem ewolucji, który dostarcza tego przykładu, jest
przejście od jednoocznego widzenia ruchu do obuocznego postrzegania
przestrzeni. W toku ewolucji drugi typ postrzegania rozwinął się z
pierwszego. Stereoskopowe postrzeganie przestrzeni jest sprawnością
doskonalszą, czego nie muszę chyba uzasadniać.
Pytanie o przyczynę, która spowodowała, że rozwój wyszedł poza archaiczne
jednooczne widzenie, stanowi szkolny przykład pytania o zasadę wszelkiej
ewolucji. Co zainicjowało powolną wędrówkę oczu z pozycji bocznej do
położenia frontalnego w czaszce? Skutkiem jej było nałożenie się pól
widzenia obydwojga oczu, a więc podstawowe założenie widzenia
stereoskopowego. Jednakże to osiągnięcie było dopiero końcowym wynikiem
dokonującej się przemiany, toteż – zgodnie z logiką – zanim się pojawiło,
nie mogło stanowić jej przyczyny.
Jakiż więc był powód, że oczy naszych jeszcze przedczłowieczych przodków
ruszyły w długą, ciągnącą się przez tysiące pokoleń drogę w czaszce? Na
czym mogła polegać korzyść przemieszczenia się oczu tak dalece do przodu,
że ich pola widzenia coraz bardziej się na siebie nakładały? Aby
oddziaływać jako przyczyna, korzyść ta musiała od pierwszej chwili być
odczuwalna.
Więcej jeszcze, musiała być dosyć wielka, aby zrekompensować stratę
poniesioną wskutek tego, że siłą rzeczy przy tej wędrówce oczu coraz
większa tylna strefa dawnego pola widzenia wymykała się spod kontroli
wzroku. Pamiętajmy ustawicznie, że na tym szczeblu rozwoju oczy jeszcze
nie służą widzeniu, że nie są jeszcze narządem odbijającym, lecz
optycznymi detektorami ruchu. Nie ulega żadnej wątpliwości, że takiemu
zadaniu optymalnie odpowiadał horyzont okólny pola widzenia typu
archaicznego. Dla jakiego zysku organizm z tej korzyści zrezygnował?
Jeszcze bardzo niedawno było to jedno z owych pytań rzekomo bez
odpowiedzi, a więc cieszących się wielką popularnością wśród przeciwników
myśli ewolucyjnej, nie wymarłych jeszcze w kręgu ludzi wykształconych.
Jednakże od 1972 r. nie mogli się już posługiwać tym argumentem. W roku
tym bowiem angielski uczony John Fremlin opublikował przekonujące
wyjaśnienie: coraz większe nakładanie się pól widzenia obydwojga oczu – na
zasadzie praw fizyki – pozwoliło na mniej więcej dziesięciokrotne
zwiększenie ich wrażliwości na światło. Jasne jest, że musiały z tego
wyniknąć decydujące korzyści dla przetrwania istot żywych aktywnych w
nocy.
Wspominaliśmy już na s. 124, że światłoczułość naszych oczu jest tak
wielka, że już 20-70 kwantów światła wyzwala subiektywne odczucie
jasności. A tym samym wrażliwość oczu mieści się już – używając
terminologii z dziedziny informatyki – w obrębie poziomu szumów. Cóż to
znaczy?
Gdy w zupełnej ciemności zamyka się oczy, pole widzenia wcale nie jest
całkiem czarne. Widzi się bowiem jak gdyby matowy rysunek świetlny podobny
do obłoku, falujący tu i tam, nieustannie zmieniający swój kształt.
Powstaje on z przyczyn wewnętrznych, mających swe źródło w siatkówce.
Powyżej absolutnego punktu zerowego temperatury także w nie oświetlonej
siatkówce muszą nieuchronnie przebiegać minimalne zjawiska elektryczne i
molekularne. Powstają one tam w zasadzie z tych samych powodów, z jakich w
włączonym głośniku słyszymy wyraźny szum, .gdy radioodbiornik nie jest
nastawiony na żadną stację. Głośnik wprawdzie szumi zawsze, ale gdy
złapiemy jakąś stację, już tego z reguły nie słyszymy, ponieważ impulsy
pochodzące z nadajnika rozgłośni położone są powyżej poziomu szumów.
Owo słabe odczucie światła, które postrzegamy w całkowitej ciemności, nie
jest niczym innym jak "optycznym szumem" naszych siatkówek. Teraz
rozumiemy już, że to fizyczne zjawisko światłoczułości naszych oczu
ustanawia pewną ostateczną granicę. Wrażenia świetlne mogą być
rejestrowane, to znaczy kwalifikowane jako informacje pochodzące z całą
pewnością ze świata zewnętrznego, tylko dopóty, dopóki mogą być
jednoznacznie oddzielone od "szumu własnego" siatkówek.
A przypadek taki następuje zawsze wtedy, gdy wchodzący bodziec świetlny
położony jest powyżej poziomu "szumów optycznych". To znaczy, gdy energia
jego jest wyraźnie większa od energii własnej aktywności siatkówki. Ale
gdy się ma dwoje oczu, wówczas istnieje jeszcze inna, o wiele bardziej
wyrafinowana możliwość oddzielania od siebie wewnętrznych i zewnętrznych
pobudzeń: jest nią porównywanie. Otóż według Johna Fremlina właśnie ta
możliwość była przyczyną, że ewolucja uprzywilejowała nakładanie się pola
widzenia obydwojga oczu.
Wyjaśnienie to wydaje się przekonywające. Zjawiska szumów, czy to w
technice, czy w ożywionej przyrodzie, stanowią szkolne przykłady zjawisk
statystycznie nieregularnych. Wzorce światła, które możemy widzieć dzięki
własnej aktywności siatkówek, mają charakter całkowicie przypadkowy i
nieregularny. Są zatem zawsze odmienne w każdej siatkówce. Ale naturalnie
sprawa wygląda odwrotnie w przypadku bodźca pochodzącego z zewnątrz. Każdy
bodziec świetlny prawdziwie przynależny do świata zewnętrznego bywa
rejestrowany w obu siatkówkach w tej samej chwili i w tym samym miejscu,
gdy pochodzi ze wspólnej dla obu oczu części pola widzenia.
Wobec tego mózg musi tylko porównać ze sobą informacje przybywające od
obojga oczu i odrzucić wszystkie meldunki nie potwierdzone przez obie
strony. Zasada ta pozwala na identyfikowanie obiektywnych bodźców
świetlnych nawet wtedy, gdy są tak słabe, że już nie odcinają się swoją
energią od poziomu szumów. Nie musimy chyba szczególnie podkreślać, że
słówko "tylko", użyte w przedostatnim zdaniu, zakłada istnienie w
siatkówkach i w ośrodkach wzrokowych naszego mózgu podziwu godnej
aparatury przeliczeniowej, zresztą dotąd w swej złożoności całkowicie nie
zbadanej.
Poważny argument na korzyść słuszności wyjaśnienia Fremlina znajdziemy w
sferze obyczajów gatunków blisko spokrewnionych ze sobą. Tak więc u
większości ptaków oczy umieszczone są w głowie bocznie. Ale na przykład u
sów, które na zdobywanie łupu wyruszają w nocy, oczy znajdują się w twarzy
frontalnie, co w naszym odczuciu nadaje owym ptakom przysłowiowy "mądry
wygląd"! Podobne różnice ustawienia oczu występują pomiędzy rozmaitymi
gatunkami wielkich ssaków: u aktywnych w dzień roślinożerców przeważa
pozycja boczna, u aktywnych w nocy łowców, dla których maksymalna
wrażliwość na światło jest ważniejsza od zachowania pola widzenia z tyłu,
obserwujemy ustawienie frontalne.1
Skoro więc w ten sposób – z całkowicie odmiennych przyczyn! – doszło do
tego, że obydwoje oczu ogarniało ten sam wycinek świata zewnętrznego,
ewolucji nadarzyła się okazja przebadania powstałej sytuacji w aspekcie
nowych możliwości. Rezultatem było wynalezienie stereoskopowego
postrzegania przestrzeni, bezpośredniego plastycznego widzenia. I znowu z
musu powstała cnota. Tym razem wada polegała na nieuniknionym braku
ostrości, na podwójnych konturach, które wykazywało uzyskane obuoczne
odbicie świata.
Ponieważ obydwoje oczu patrzeć mogło na jakiś punkt w środowisku tylko pod
kątami mało różniącymi się od siebie, odpowiednimi do rozstawu oczu,
odbicia tego samego wycinka pola widzenia rzucone na obie siatkówki nie
były nigdy całkowicie identyczne. Brak ten pierwotnie nie miał znaczenia,
ponieważ z początku sam obraz nie był przecież wcale ważny. A gdy o wiele
później ewolucja zaczęła się nim posługiwać, dokonała zdumiewającego
zwrotu, zmieniając tę pozornie fatalną wadę nieuniknionego braku ostrości
podwójnego obrazu w nieocenioną korzyść bezpośredniego postrzegania głębi
przestrzeni i kształtu.
Skoro w ten sposób podmiot nabył już bezpośredniego doświadczenia
przestrzennego, ewolucja mogła postawić kolejny rewolucyjny i całkowicie
nieprzewidziany krok. Teraz posłużyła się wewnętrznymi procesami
poprzedzającymi realną czynność w tej zewnętrznej przestrzeni. Przez
oderwanie zamiaru działania od konkretnego wykonania pozwoliła na
powstanie w świadomości podmiotu przestrzeni wewnętrznej, przestrzeni
wyobraźni, w której czynność w postaci czystego wyobrażenia mogła być
sprawdzana w aspekcie wynikających z niej konsekwencji, zanim konsekwencje
te realnie nastąpiły.
Owa wewnętrzna przestrzeń wyobraźni jest źródłem wszelkiego myślenia. Tę
krótko tutaj przez nas naszkicowaną drogę rozwoju, prowadzącą od
najprostszych ruchowych odruchów orientacyjnych aż do zdolności rozumnego
działania w przestrzeni wyobraźni, opisał już Konrad Lorenz w 1943 r. w
jednej ze swoich najbardziej błyskotliwych publikacji.2 Chociaż nasza
wiedza o konkretnym historycznym przebiegu jest siłą rzeczy szczególnie
niepełna tutaj, gdzie w grę wchodzi powstanie i najwyższe osiągnięcie
naszej psychiki, trudno już wątpić w prawdziwość tej drogi rozwojowej.
Na takie pochodzenie naszej zdolności myślenia – od przeżywania
przestrzeni naszych biologicznych praprzodków – wskazuje także fakt, że do
dnia dzisiejszego do opisu procesów myślowych posługujemy się obrazami i
pojęciami zaczerpniętymi z wymiarów przestrzennych, tak jak gdyby to była
rzecz sama przez się zrozumiała. Stawiamy więc jakieś zagadnienie pomimo
jego abstrakcyjnego charakteru, roztrząsamy je, rozpatrujemy ze wszystkich
stron, aby uzyskać lepsze spojrzenie, lepiej je uchwycić i wreszcie objąć.
Są to niezatarte ślady pozostawione w naszym języku przez opisany rozwój,
język zaś nie jest przecież niczym innym jak wyrazem naszego myślenia.
Jakżeż więc wobec takich warunków i okoliczności, jedynych, jakie
towarzyszą postępowi ewolucji, wytłumaczyć można ów pozornie celowy rozwój
zmierzający do przekazania i udoskonalenia znajomości świata? Mówiąc
inaczej, jak to jest możliwe, że proces posłuszny biologicznemu
przystosowaniu się do środowiska pociąga za sobą coraz głębsze – jak się
zdaje – obiektywne poznanie tegoż środowiska?
Jak dalece prawdziwe jest nasze postrzeganie?
Pytanie to stawia nas wobec klasycznego, podstawowego problemu teorii
poznania: jak należy tłumaczyć to, że struktury naszego myślenia i funkcje
naszego aparatu postrzegania są tak ukształtowane, iż o zewnętrznym
świecie potrafimy wyrażać się sensownie, to jest bez sprzeczności, oraz
tak, że wypowiedzi nasze dają się zastosować w praktyce? Zgodnie z logiką
tej książki sformułowałem oczywiście to pytanie w nawiązaniu do procesu
ewolucji. I teraz okazuje się, że dla owego problemu, który w filozofii
klasycznej zdawał się nie do rozwiązania, stosunkowo prostej odpowiedzi w
naturalny sposób dostarcza filogeneza.
Filozofia klasyczna musiała zagadnienie to rozpatrywać w świetle aktualnej
sytuacji człowieka. W tych warunkach pytanie oczywiście pozostało bez
odpowiedzi. Kto nie wiedział nic o procesie ewolucji, odkrywanym stopniowo
w ciągu ostatnich stu lat, ten – świadomie bądź nieświadomie – za punkt
wyjścia przyjmował pewne wyobrażenie, które określiłbym jako "model
kulisowy" ludzkiego bytu.
W takim rozumieniu bowiem człowiek, jedyny w swoim rodzaju, staje wobec
pozostałego świata – przyrody, Ziemi oraz innych istot żywych – jak gdyby
na scenie, na którą został wprowadzony z zewnątrz, i na tle kulis jej
krajobrazu odgrywa przedstawienie swojej najbardziej własnej egzystencji.
A wówczas istotnie wydaje się niezrozumiałe, dlaczego konstrukcja sceny
miałaby być skrojona odpowiednio do skali przyniesionej przez podmiot z
zewnątrz. Z takiej perspektywy rzeczywiście na cud (albo też na złudę!)
musi wyglądać to, że idee działającego wykazują strukturę pasującą do
obiektywnych właściwości kulis.
Od kiedy odkryliśmy ewolucję, sytuacja zdaje się mniej zagadkowa. Na tle
historii rozwoju naszej zdolności poznania tajemnica zaczyna się nieco
przerzedzać. Kiedy wiemy, że człowiek nie został "wstawiony" w przyrodę
jako całkowicie obca istota, lecz wywodzi się z niej samej – część
problemu nagle się ulatnia. Z perspektywy rozważań ewolucyjnych idea i
rzeczywistość, struktura naszego aparatu postrzegania i właściwości
środowiska przystają do siebie z tych samych przyczyn, dla których
skrzydło ptaka jest dostosowane do właściwości powietrza, a nasz układ
szkieletowy – do warunków stworzonych przez ziemską siłę ciężkości.
Nie wolno zapominać, że proces poznawania środowiska jest o wiele starszy
od zjawiska, które obecnie wiążemy z tym pojęciem w sensie o wiele
ściślejszym i znacznie bardziej swoistym. Każda żywa istota, która w toku
ewolucji swego gatunku przystosowuje jakąkolwiek fizyczną cechę do
określonych warunków środowiska, reaguje takim przystosowaniem na pewną od
tegoż środowiska pochodzącą informację. Każde przystosowanie biologiczne
jest aktem poznania (Konrad Lorenz). Dotyczy to również tego szczebla
rozwoju, na którym tylko gatunek jest w stanie się uczyć. Dotyczy
wszystkich wyników procesu ewolucyjnego, a zatem nie tylko fizycznych cech
i sprawności, ale również funkcji, które nazywamy psychicznymi. Stąd
właśnie te same przyczyny, które zrodziły nasze cechy fizyczne,
dostosowały nasze narządy postrzegania i struktury myślenia do
obiektywnych danych realnie otaczającego nas świata.
Oczywiście, że cel był podobny. W jednym, jak i w drugim przypadku
przystosowanie służyło zwiększeniu szansy przetrwania. Cząsteczka
hemoglobiny tyłko dlatego jest prawie optymalnym przenośnikiem tlenu, że
wyhodowanie przez ewolucję tej szczególnej sprawności w ciągu kilkuset
milionów lat, krok za krokiem, mogło udoskonalić wydolność życiową istot
oddychających tlenem. Zupełnie to samo odnosi się do drogi rozwojowej
prowadzącej od receptora światła do oka. Aparat postrzegania, który by
dostarczał fałszywych informacji o środowisku, w tym samym stopniu nie
daje się pogodzić z przetrwaniem co nieodpowiedni enzym czy wadliwie
zbudowana zastawka sercowa. "Małpa nie postrzegająca dość realistycznie
gałęzi, na którą skakała, była w krótkim czasie małpą martwą", a co za tym
idzie, nie stała się praprzodkiem istniejących dzisiaj naczelnych.3
Tak więc pytanie o przyczynę zgodności między naszym rozumem a światem,
pytanie, które poruszało wszystkich teoretyków poznania od Platona
począwszy, a na Kancie skończywszy, dzięki odkryciom ewolucji otrzymało
zadowalającą odpowiedź ze strony przyrodników. Jednakże odpowiedź ta
wyjaśnia jeden tylko, aczkolwiek niewątpliwie podstawowy, aspekt problemu
poznania. Brak nam natomiast prawie zupełnie rozeznania, w jakim stopniu
to, co postrzegamy, możemy uważać za prawdziwe. Stajemy bowiem przed
zagadnieniem o wiele trudniejszym do rozwikłania: jak daleko sięga owa
zgodność, której istnienie i przyczyny zaakceptowaliśmy przed chwilą z
takim zadowoleniem?
Informacje, jakie o swoim środowisku otrzymuje mrówka, są także
obiektywnie prawdziwe. Gdyby tak nie było, gatunek jej, o tyle starszy od
naszego rodu, dawno już byłby wymarł. U tego owada zatem podobnie jak u
wszystkich innych istot żywych – również występuje zgodność między własną
zdolnością postrzegania a pewnymi cechami środowiska. Mrówka odbiera swymi
narządami zmysłów informacje o realnie istniejących właściwościach świata.
A pomimo to mamy prawo sądzić, że o świecie wie ona tyle co nic. Nie
chodzi zatem wyłącznie o sam fakt zgodności, lecz także o szerokość
horyzontu, w którego zasięgu zgodność ta występuje.
Jak rzecz ma się z nami? Z faktem, że nasz świat także nie jest w całości
obiektywny, zetknęliśmy się już przy rozpatrywaniu naszego emocjonalnego
stosunku do świata, tworzonego przez nastroje. Ale był to dość archaiczny
rodzaj tego stosunku, wykazujący jeszcze wyraźne ślady współdziałania
międzymózgowia. Tymczasem teraz mówimy o naszym poznawczym stosunku do
świata, a więc o takim sposobie przeżywania go, w którym pośredniczą
zmysły wyższe. W grę wchodzą tu te spośród narządów postrzegania, których
informacje są opracowywane w korze półkul mózgowych. Czy obraz
przekazywany nam przez te narządy odpowiada oryginałowi pod względem
rodzaju i rozmiaru?
O tym z pewnością – pomimo wszelkiego postępu – mowy być nie może.
Sytuacja nasza jest jeszcze o wiele bardziej ograniczona, aniżeli każe nam
wierzyć nasze naiwne doświadczenie. Nawet z poziomu półkul mózgowych
bardzo daleko nam jeszcze do przeżywania obiektywnego świata lub inaczej,
do przeżywania świata takim, jaki jest. To, co widzialne dla naszych oczu,
nie jest jeszcze pomimo wszelkich pozorów światem jako takim, lecz tworem
o cechach przeważnie subiektywnych: jest naszą ludzką rzeczywistością.
Przywodzi to znowu na myśl położenie Mojżesza. Półkule mózgowe na obecnym
szczeblu rozwoju mogą nam umożliwić wyłącznie wgląd w naszą sytuację.
Jesteśmy pierwszymi i jedynymi istotami na tej planecie, które wiedzą, że
jakiś realny, obiektywny świat musi istnieć. Świat, którego właściwości
występują niezależnie od nas samych: świat sam w sobie, mówiąc językiem
teoretyków poznania. Poza nieustannie przesuwającą się granicę poznania
rozum nasz może wejrzeć tylko na tyle, by pojąć, że w żaden sposób nie
jesteśmy w stanie poznać tego obiektywnego świata.
Najwyższy stopień naszego rozumienia pozwala na rozpoznanie, że żyjemy
jeszcze w rzeczywistości subiektywnej, na której piętno swoje bardziej
wyciska rodzaj i liczba naszych zmysłów aniżeli obiektywne, niezależnie od
nas występujące właściwości realnego świata. Gdy porównujemy stan naszego
poznania ze stanem poznania kleszcza opisanego przez Uexkulla (por. s.
163), postęp wydaje się fantastyczny ponad wszelką miarę. Ale rozpatrywany
pryncypialnie kurczy się i traci wszelkie znaczenie, gdy przypominamy
sobie wszystkie ograniczenia, którymi obwarowane zostało także nasze
przeżywanie świata.
Zaczyna się od tego, że nasze możliwości dowiadywania się czegoś o świecie
powstały pod wpływem czynników biologicznych. Raz jeszcze powtarzam: mózg
nasz jest narządem rozwiniętym przez ewolucję nie w celu poznawania
świata, lecz w celu przetrwania. Podobnie funkcje naszych narządów
postrzegania zrodziły się tylko w jedynym aspekcie ułatwienia nam
przeżycia w naszym aktualnym środowisku.
Prawa rządzące tymi dziejami nie mogły nie pozostawić śladów. To one
sprawiły, że nasze postrzeganie, nasz ogląd świata można nazwać
prawdziwym, ale ograniczonym do obszaru, którego poznanie jest absolutnie
niezbędne do przeżycia. Nie ma w ewolucji takiej racji, która mogłaby
uzasadnić wysiłek jakiegoś dalszego rozwoju przekraczającego to wymaganie!
To zaś jest prawdziwą przyczyną faktu, że dane, które przyjmujemy do
wiadomości, i nasze wyobrażenia pasują wyłącznie do przeciętnych rzędów
wielkości i miar, z jakimi mamy do czynienia w przeżywanym przez nas
codziennie środowisku. To tłumaczy także, dlaczego świat, gdy tylko
próbujemy wyjść poza te ramy, natychmiast zaczyna gubić się dla nas w
niewyobrażalności.
Wystarczy podnieść wzrok przykuty na co dzień do zwykłego otoczenia i
spojrzeć na rozgwieżdżone niebo. Wystarczy więc mały ruch głową i oto mamy
przed sobą przestrzeń wszechświata, przestrzeń, której ani
nieograniczoności, ani tym bardziej skończoności wyobrazić sobie nie
umiemy. Przed naszymi oczami – a zastanówmy się dobrze, co to znaczy! –
roztacza się coś, co wymyka się doświadczeniu. Nieskończoność kosmosu,
której nie potrafimy sobie wyobrazić, nie mówiąc już o jej pojęciu.
Z pewnością niemałą część owej fascynacji, jakiej od wieków ulegał
człowiek na widok gwiezdnego nieba, przypisać należy owemu – przez
obserwatora świadomie lub nieświadomie przeżywanemu – spotkaniu z
nierozwiązalnym dla nas paradoksem. Z drugiej strony, trudno byłoby o
bardziej drastyczny przykład ograniczenia i niepoprawnego nieuctwa
cechującego nasze naiwne samorozumienie jak fakt, że potrzebowaliśmy
tysięcy lat, zanim przeszedłszy okrężną drogę niezwykle skomplikowanych
dowodzeń zaczęliśmy pojmować, że przestrzeń naszych wyobrażeń nie jest
identyczna z przestrzenią realnego świata, mimo że od chwili, gdy
przeszliśmy do pozycji pionowej, wznosimy ku niej głowę.
W podobnej sytuacji znajdujemy się, gdy spoglądamy "w dół", gdy zaczynamy
się interesować warunkami panującymi we wnętrzu atomu. Także tam, w
dziedzinie subatomowej, gdzie mamy do czynienia z wielkościami i skalą
równie dalekimi od świata naszych doświadczeń jak odległe są od niego
wielkości i skala wszechświata – zaakceptowane przez nas prawa rozumienia
i logiki już nie obowiązują. Tam kwant światła okazuje się raz falą, raz
cząstką, przy czym zależy to wyłącznie od metody obserwacji. Tam materia
sama przemienia się w bezcielesną energię – i odwrotnie. Podobnego
doświadczenia dostarcza nam prędkość, znacznie większa aniżeli prędkość
przedmiotów i istot żywych, z którymi stykamy się w codziennym świecie.
Tam zmienia się – a można to doświadczalnie udowodnić – prędkość upływu
czasu dla obiektu znajdującego się w ruchu.
Aby zrozumieć, jakie to wszystko ma znaczenie dla toku naszego
rozumowania, nie wolno w żadnym razie przeoczyć jednego: naturalnie, że
przestrzeń, która mnie otacza w pokoju, jest – jako pewien wycinek –
identyczna z realną przestrzenią wszechświata. Naturalnie, że jej także
dotyczy właściwość "zakrzywienia", odkryta przez naukę dopiero w
przestrzeniach o wymiarze kosmicznym. Bez wątpienia podstawowe właściwości
materii, przeżywane i postrzegane codziennie, opierają się na tych właśnie
warunkach w obszarze subatomowym, które są niedostępne naszej wyobraźni.
Równie niewątpliwe jest to, że każdy ruch przy każdej prędkości, czy to
jazda rowerem, czy nawet marsz, zmienia upływ czasu. Jednakże w sytuacjach
codziennych efekty są bardzo nieznaczne. Są tak małe, że mogły pozostać
nie uwzględnione bez zagrożenia szansy przetrwania. Właśnie dlatego dla
nas są niezauważalne!
Ewolucja nie miała żadnego powodu do zadania sobie trudu, aby te
właściwości przestrzeni, materii i czasu stały się dla nas postrzegalne. W
przeciętnych warunkach naszego codziennego doświadczenia nie pojawiają się
one w takim wymiarze, który czyniłby je dla nas biologicznie ważnymi.
Nasze szansę przeżycia są niezależne od tego, czy potrafimy sobie
wyobrazić prawdziwą strukturę wszechświata albo realnie panujące warunki w
jądrze atomu – czy nie. Żadna hipoteza nie musi być dokładniejsza, aniżeli
tego wymaga zadanie, do którego rozwiązania ma służyć. Nasz mózg i nasz
aparat postrzegania s ą hipotezami o świecie. Zadaniem, które mają
rozwiązać, jest zapewnienie naszej biologicznej egzystencji. Do tej pory
udało im się to optymalnie, czego dowodem, że ludzkość przetrwała do dziś
dnia. Więcej się nie wymaga.
Żadna hipoteza nie zawiera niczego poza wystarczającym opisem zjawiska,
które ma wyjaśnić. Obowiązuje to również w odniesieniu do naszego mózgu i
do struktury aparatu postrzegania. Stąd odbicie świata, które nam mózg
udostępnia, jest wprawdzie podobne do oryginału, ale z pewnością nie jest
z nim identyczne. Z wzorcem swym pokrywa się w tych wszystkich miejscach,
których "uchwycenie" jest niezbędne do życia. We wszystkich innych zawodzi
nas.4
U granic poznania
Istnieje jeszcze wiele innych dowodów, prowadzących równie skutecznie do
tego samego wniosku. Na najważniejsze spośród nich natrafiamy przy
rozpatrywaniu granic naszej zdolności uczenia się. Stwierdziliśmy
przecież, że najważniejsza różnica pomiędzy szczeblem międzymózgowia a
szczeblem półkul mózgowych polega na osiągnięciu umiejętności
indywidualnego uczenia się. Podczas gdy "istota międzymózgowiowa" walczy o
byt dzięki doświadczeniom nabytym nie przez nią samą, lecz przez swój
gatunek, organizm rozwinięty do poziomu półkul mózgowych uzyskuje zdolność
do zbierania własnych, indywidualnych doświadczeń.
W ostatnim rozdziale mówiliśmy szczegółowo o tym, że swoboda ta nie jest
absolutna. Także na najwyższym szczeblu ewolucji zachowaniem sterują
jeszcze założone z góry sądy,, przeżywane w postaci własnych nastrojów,
oraz odpowiadające im, pozornie obiektywne, znaczenia świata. Jednakże do
tej pory zakładaliśmy milcząco, że osiągnięta na podstawie własnego
doświadczenia swoboda w obchodzeniu się ze światem występuje przynajmniej
na poziomie najwyższym – na obszarze przekazywanego przez półkule mózgowe
postrzegania. Czas już powiedzieć, jakie ograniczenia wciąż jeszcze
obowiązują i tutaj.
Ewolucja jest procesem realnym, przebiegającym w czasie. Byłoby to znowu
wyrazem atropocentrycznej naiwności, gdybyśmy wierzyli, że proces ten
zatrzymał się akurat dzisiaj, w naszej teraźniejszości, że właśnie w
człowieku osiągnął swój szczyt, swój punkt końcowy. I to po okresie
liczącym sobie od początku świata co najmniej 13 miliardów lat, które nie
miałyby służyć niczemu innemu jak zrodzeniu nas i naszej teraźniejszości.
Tak sformułowana myśl sprowadza się sama ad absurdum. My również będziemy
w gruncie rzeczy tylko neandertalczykami dla naszych biologicznych
potomków. Poznać to po nas, między innymi po naszym aparacie postrzegania.
Jego zdolność do odbijania całej różnorakości świata ogranicza się bowiem
do pewnych ram, które na szczeblu rozwoju reprezentowanym przez nas
jeszcze wciąż są ustanawiane przez doświadczenia, których nie zebraliśmy
sami.
Przejawów tych ograniczeń jest wiele. Po pierwsze świadczy o nich
niezwykle ograniczona liczba modalności zmysłowych, a więc furtek
otwartych dla naszego postrzegania. Po drugie – struktura aparatu
odbierającego napływające informacje, a wreszcie organizacja kory
mózgowej, w której informacje te są przetwarzane.
W sprawie pierwszego ograniczenia wypowiem się krótko. Od początku
podkreślałem w tej książce, że założeniem powstania życia było odcięcie
się od środowiska, że więc wewnętrzny porządek ożywionej struktury może
utrzymać się wobec relatywnego braku porządku świata zewnętrznego tylko w
ściśle określonych warunkach. Należy do nich ograniczenie dopuszczanych
przez organizm właściwości środowiska do biologicznie absolutnie
niezbędnego minimum. Użyliśmy formułki: "Jak najmniej świata
zewnętrznego".
Wynikiem owej decyzji, od której upłynęło już ponad 4 miliardy lat, są
furtki naszego postrzegania, otwarte dla informacji dopływających ze
świata. Możemy je dzisiaj wyliczyć na palcach jednej ręki: wzrok, słuch,
smak, powonienie i dotyk; właściwie jest to już wszystko, ponieważ
odczuwania na przykład bólu czy łaskotania nie można uznać za takowe ze
względu na ich w znacznej mierze kondycyjny charakter.
Jednakże ograniczenie nie sprowadza się tylko do liczby. Także w obrębie
poszczególnych modalności zdolność odbiorcza właściwych receptorów
znajduje się znacznie poniżej tego, co jest obiektywnie możliwe.
Najdobitniej występuje to właśnie w przypadku najbardziej rozwiniętego
spośród naszych zmysłów – postrzegania wzrokowego. Wycinek częstotliwości
elektromagnetycznego pasma fal, który możemy postrzegać jako światło
widzialne, jest stosunkowo mały.
Co prawda ostatnio nauczyliśmy się posługiwać także innymi wycinkami tego
widma dla uzyskania informacji o świecie zewnętrznym. Ale dostępne jest to
tylko pośrednio, przy użyciu technicznych środków pomocniczych opartych na
naukach przyrodniczych. Przykładem są radioastronomiczne anteny odbiorcze,
kamery rejestrujące promieniowanie cieplne oraz promienie rentgenowskie
stosowane w medycynie do ogólnych badań materiału. Gdy porównamy rozmiar
tego, co obiektywnie byłoby możliwe, z naszą naturalną zdolnością
postrzegania, musimy przytaknąć twierdzeniu angielskiego fizjologa
Gregory'ego, że "jesteśmy na dobrą sprawę niemal ślepi".
Kolejnym zadaniem jest opracowanie odebranych informacji. Jest ono
wynikiem wrodzonych osobliwości strukturalnych sieci nerwowych w siatkówce
i ośrodkach wzrokowych międzymózgowia i kory mózgowej. To, co nasze oczy
odbierają, jest opracowywane i przekazywane w nadzwyczaj skomplikowany
sposób. Ilustracja poniżej dostarcza bardzo typowego przykładu.
To opracowanie przebiega także według zasady umożliwienia nam orientacji w
świecie zewnętrznym dla zwiększenia naszej szansy przeżycia. Celowi temu
podporządkowana jest obiektywność informacji. Złudzenia optyczne i tzw.
zjawiska postaci oraz okazałości (Pragnanz) pozwalają nam w pewnych
wyjątkowych przypadkach przeniknąć triki, którymi się wodzi nas na pasku.
Nasz aparat wzrokowy każe nam bezspornie przetłumaczyć te dwuwymiarową
figurę składającą się z kwadratów i równoległoboków jako
perspektywicznie prezentowaną kostkę, której układ głębi stale się
zmienia, ponieważ szkic nie zawiera dostatecznych informacji
przestrzennych: raz wydaje się, że strona przednia jest po lewej na
dole, raz po prawej na górze.
Ale któż to nas wodzi na pasku? Najwidoczniej instancja ponadindywidualna,
jaką jest nasz gatunek. Sposób opracowywania danych wbudowany w nasz
aparat postrzegania jest – chyba nie trzeba tego raz jeszcze uzasadniać –
wynikiem powstałego w toku filogenezy przystosowania do wymagań świata
zewnętrznego. Tym samym również funkcja naszych narządów postrzegania
wyrasta z doświadczenia nabytego przez nasz gatunek w ciągu dziejów.
Mówiąc ściślej: nasze narządy postrzegania s ą tym doświadczeniem.
Stąd, zanim po raz pierwszy otworzymy oczy, decyzja o tym, co będziemy
widzieć, już zapadła, a więc postacie i kontrasty, kontury i ruchy, głębie
przestrzeni i barwy. To jest nam wrodzone. Wyprzedza nasze doświadczenie
indywidualne, w grę bowiem wchodzą, mówiąc znowu językiem teoretyków
poznania, doświadczenia a priori. Nie wolno przy tym zapominać, że w tym
samym stopniu ustalone jest to, czego nigdy widzieć nie będziemy:
promieniowanie nadfioletowe i cieplne, ruchy powyżej – i poniżej! –
pewnych granic prędkości i niewątpliwie jeszcze wiele innych cech
przynależnych do realnego świata, o których nigdy nie będziemy wiedzieli.
Z pewnością te ograniczenia są nam wielce pomocne. Niechaj przekona nas o
tym jeszcze jeden frapujący przykład: widmo fal elektromagnetycznych sięga
nieprzerwanie od fal o długości wielu kilometrów (fale radiowe) do fal,
których długość wynosi już tylko bilionowy ułamek milimetra
(promieniowanie kosmiczne). W takich granicach różnica między falami o
długości 500 bądź 700 milionowych milimetra, występująca w zasięgu
obiektywnej rzeczywistości świata, jest dosłownie znikoma. Inaczej rzecz
się ma w naszym subiektywnym postrzeganiu: oczom naszym ta sama różnica
wydaje się zasadnicza, diametralna. Przeżywamy bowiem wymienione długości
fal jako barwy dopełniające – zieloną i czerwoną. Tutaj więc nasz aparat
postrzegania, niczym super-mikroskop, powiększa ową obiektywnie minimalną
różnicę do nieprześcignionego, jedynego w swoim rodzaju kontrastu na
usługi naszego przeżywania kolorów. Nie ma żadnej wątpliwości, że taki
wrodzony mechanizm powiększania kontrastów ułatwia nam orientację. Ale
dzieje się to równie niewątpliwie kosztem obiektywności odbicia.
Jest wykluczone, żebyśmy potrafili ocenić wielkość udziału owych tylko
pozornie obiektywnych właściwości świata, które naprawdę są jedynie
dodatkowym wytworem naszego mózgu. Musimy w każdym razie założyć, że jest
ich o wiele więcej aniżeli udało się dotąd odkryć dzięki przypadkowi czy
też w wyniku badań naukowych. Z pewnością taki sposób pracy naszych
narządów postrzegania rzutuje na ogólną ważność tego, co za sprawą tych
narządów przeżywamy. Odczulibyśmy to zupełnie konkretnie, gdybyśmy kiedyś
stanęli przed koniecznością porozumienia się z jakąś pozaziemską
inteligencją w sprawie treści naszego świata.
Taka istota byłaby przecież rezultatem jakiegoś zupełnie inaczej
przebiegającego rozwoju historycznego, służącego przystosowaniu do
środowiska całkowicie odmiennego w swych podstawowych cechach. Wskutek
tego trudności w porozumieniu się byłyby ogromne. Może moglibyśmy
sensownie dyskutować o problemach algebraicznych, może fakty z zakresu
fizyki i chemii mogłyby także stanowić wspólny temat. Ale w chwili
poruszenia sprawy "wyglądu" naszej rzeczywistości między rozmówcami
stanąłby mur nie do przebycia. Wytłumaczenie takiemu obcemu przybyszowi
barw czy postaci, estetycznego działania pewnych proporcji, a cóż dopiero
urody ludzkiego ciała byłoby równie bezcelowe jak opisywanie niewidomemu
od urodzenia atmosfery jakiegoś dzieła malarskiego.
Trzecie, równie zasadnicze zastrzeżenie co do identyczności naszej
rzeczywistości z realnym światem, wywodzi się ze stanu rozwoju naszych
półkul mózgowych. W tym miejscu pragnę przypomnieć to, co mówiliśmy o
sposobie, w jaki na świat przyszła liczba. Liczba czy też liczenie rzeczy
tego świata stały się – przynajmniej dla nas – właściwościami naszej
rzeczywistości nie dlatego, aby w świecie nastąpiła jakaś zmiana, która by
je wytworzyła. Zmiany dokonują się w nas samych, mówiąc ściślej, w naszej
korze mózgowej.
W miarę powolnego powiększania się tej najmłodszej i najbardziej
"postępowej" części mózgu doszło w końcu do tego, że zakręt zaśrodkowy
(kora czuciowa) i kora wzrokowa zaczęły się oddalać od siebie. Z wolna
powstawał między nimi nowy obszar kory, obszar komórek nerwowych mogący
służyć nowym celom. Jak uzasadniłem szczegółowo na s. 230-232, dzięki tym
komórkom uzyskaliśmy zdolność identyfikowania pojawiających się w naszym
przeżywaniu obiektów świata zewnętrznego na podstawie ich zależności
przestrzennych. Dało to początek szeregom liczb naturalnych oraz
rozróżnianiu strony lewej i prawej.
Od razu zrozumiemy, jakie zastrzeżenia co do wiarygodności naszego
przeżywania świata dadzą się wysnuć z tego ewolucyjnego epizodu, jeśli
choć przez chwilę pomyślimy o tym, co by było, gdyby taki sam krok
ewolucji jeszcze się kiedyś powtórzył. Wprawdzie nie jesteśmy w stanie
nawet przewidzieć, jakimi nowymi zdolnościami zostaliby obdarzeni nasi
potomkowie przez pojawienie się nowego obszaru kory mózgowej, ale wolno z
całą pewnością założyć, że przy takim poszerzeniu swojej "odbijającej"
sprawności mózg skonfrontowany ze światem nie natrafiłby na pustkę.
Nowej, niewyobrażalnej zdolności mózgu objawiłaby się niewątpliwie nowa i
dla nas równie niewyobrażalna właściwość świata. I tak by było przy każdym
dowolnie częstym powtórzeniu takiego kroku.
Tym samym retrospektywnie każdy tego rodzaju krok stanowiłby argument
przeciwko kompletności obrazu świata obecnie udostępnionego nam przez
mózg, a mogłoby się to w zasadzie dowolnie powtarzać aż po jakąś
nieograniczoną przyszłość ewolucyjną.
Zastrzeżenie w końcu sprowadza się więc do podważenia poglądu, jakoby
ewolucja akurat w naszej teraźniejszości i na reprezentowanym przez nas
szczeblu rozwoju zatrzymała się i dotarła do takiego punktu końcowego,
poza którym jakikolwiek dalszy rozwój nie jest możliwy. W tym rozumowaniu
musimy więc także wyzbyć się archaicznego wyobrażenia, jakoby cała
dotychczasowa historia nas miała tylko na celu.
Jest to tak ważne, że zasługuje na powtórzenie: czystym urojeniem
wynikającym z egocentryzmu byłoby, gdybyśmy nie potrafili takiego
wyobrażenia narzucającego się naszemu naiwnemu oglądowi zdemaskować jako
złudzenia perspektywicznego. Myśl, jakoby mózg ze swą historią, toczącą
się przez setki milionów lat, osiągnął właśnie w nas swój najwyższy
możliwy stan rozwoju – jest absurdalna. Rozważania nad ewolucją wprost
zmuszają do utwierdzenia się w przekonaniu, że mózg nasz z całą pewnością
jeszcze nie wzniósł się do owego (możliwe, że po wsze czasy
nieosiągalnego) poziomu, na jakim jego zdolność pojmowania byłaby
wystarczająca do uchwycenia sumy wszystkich właściwości realnego świata.
Jakkolwiek operowalibyśmy naszymi argumentami, wynik jest zawsze
jednakowy: to, co znajduje się na żywo przed naszymi oczami, na pewno nie
jest światem jako takim. Jest tylko jego odbiciem. W świetle przyczyn i
filogenetycznych warunków powstawania tego odbicia wszelkie wątpliwości co
do jego zgodności z oryginałem są usprawiedliwione. Przeżywana przez nas
rzeczywistość jest w takim stopniu uzależniona od właściwości naszych
narządów postrzegania i struktury myślenia, że wolno chyba powiedzieć, iż
jest tworem naszego mózgu. Przy czym mózg nasz rzeczywistości tej nie
wytwarza swobodnie, leczx – zgodnie ze wszystkim, co wiemy – w rozgrywce z
realnym światem, który pozostaje ukryty poza fasadą naszej rzeczywistości.
Nasza sytuacja
Na koniec pozostało jeszcze pytanie, co należy sądzić o posiadaczu mózgu,
który z racji swoich ewolucyjnych dziejów oraz aktualnego stanu rozwoju
podlega takim warunkom i ograniczeniom? W książce tej cały czas była mowa
o naszej świadomości. A więc jak powinniśmy widzieć samych siebie? Jedno
jest pewne: historia, którą tutaj usiłowałem zrekonstruować, pozwala nie
tylko wyrobić sobie pogląd o drodze, która w ewolucji biologicznej
doprowadziła do powstania naszej świadomości, lecz dostarcza również
dowodu na to, że nie jesteśmy istotami racjonalnymi.
Nie widzę żadnej możliwości uniknięcia takiego wniosku. To przecież tylko
odwrotna strona tego wszystkiego, co powiedzieliśmy dotychczas. I w tym
wypadku treść rzeczywistości odpowiada treści przeżywającego ją podmiotu.
Naszej rzeczywistości (uznanej wprawdzie w toku wywodów już za
przedmiotową, ale wciąż jeszcze bardzo subiektywną) odpowiada świadomość,
która nie jest bynajmniej niezależna i nie pozostaje do świata wyłącznie w
stosunku racjonalnym, co więcej – racjonalność nie jest tego stosunku
cechą dominującą. Dopóki nie dokonało się jeszcze pełne oderwanie podmiotu
od przeżywanego świata, brakuje dystansu, który stanowi założenie takiej
niezależności.
Nieważne jest, czy pomyślimy teraz o wyraźnych śladach udziału
międzymózgowia w naszym przeżywaniu i postępowaniu, czy też o
niezaprzeczalnych oznakach uzależnienia naszej rzeczywistości od struktur
naszego postrzegania – jedno i drugie to tylko dwie strony tego samego
medalu. Nasza rzeczywistość nie jest identyczna ze światem realnym, my zaś
nie jesteśmy identyczni z homo sapiens, o którym śnili filozofowie epoki
Oświecenia.
Jesteśmy jedyną ziemską formą życia, jaka potrafi zrozumieć warunki swojej
egzystencji. To umożliwia nam poznanie, że anachroniczna budowa naszego
mózgu stanowi barierę dla naszej racjonalności. Wiemy, że rozum nasz i
uczynki powinny być zbieżne, ale w tej samej chwili odkrywamy przyczyny,
które uniemożliwiają nam nieograniczony posłuch dla rozumu. Najwyższą
osiągalną dla nas swobodą jest uzmysłowienie sobie tej sprzeczności.
Jak zawsze, tak i w tym wypadku rozwianie złudzeń staje się pomocne. Kto
uważa człowieka za istotę racjonalną i jednocześnie doświadcza tego, że
człowiek wcale racjonalnie nie postępuje, będzie szukał przyczyn
rozbieżności. Ale kto nie chce już słuchać o grzechu pierworodnym, a nie
słyszał nic o filogenetycznym podłożu naszego jestestwa, łatwo doszuka się
przyczyn zachęcających do wyciągania wątpliwych wniosków.
Dopóki nie znane nam są biologiczne ramy ograniczające naszą zdolność
poznania, dopóty grozi nam, że przyczyn tego bezspornego ograniczenia
poszukiwać będziemy w niewłaściwym miejscu. Jak wykazuje doświadczenie,
najbardziej popularnym wyjaśnieniem są takie motywy, jak upór i zła wola.
Tymczasem właśnie stąd wywodzi się owa mentalność skłonna do
przezwyciężania własnej bezsilności ucieczką w hipotezę sabotażu, kiedy
jakiś w teorii gładko przebiegający plan znowu nie doprowadza do
oczekiwanego wyniku w ludzkich realiach społecznych.
Nawet Kościół nie uchronił się od tego niebezpieczeństwa. Jak wiadomo,
niejednokrotnie w przeszłości ulegał pokusie powstrzymania sabotażu swego
dzieła – sabotażu najwidoczniej uprawianego przez diabła – za każdą cenę,
nawet za cenę fizycznego wyniszczania ludzi, którzy wbrew wszelkim
pouczeniom nie chcieli być prawowierni.
Te straszliwe manowce myśli są na szczęście już sprawą przeszłości. Co
prawda dzisiaj jeszcze pokutują resztki owego sposobu myślenia, chociażby
w postaci nadal stosowanej i przez Kościół uprawomocnianej praktyki
egzorcyzmów. Takie praktyki bowiem są możliwe tylko tam, gdzie istnieje
wiara w całkowicie nieograniczoną swobodę decyzji człowieka. Tylko tam
konkretne przekonanie, że w jakimś przypadku swoboda ta nie jest
wykorzystywana, może doprowadzić do hipotezy o istnieniu szatana, którego
szukać trzeba poza danym osobnikiem i który jest jakoby właściwą przyczyną
jego niewłaściwego zachowania.
Jeżeli takie wypadki mogą występować u źródła, czyż można się dziwić, że
ta sama hipoteza zdaje się stanowić regułę we wszystkich światowych
doktrynach zbawienia? Że zawsze, gdy w realnym życiu nie pojawia się
bezbłędnie zaplanowany wynik, orędownikom ich jako jedyne wytłumaczenie
narzuca się myśl o konkretnym przeciwniku. Wprawdzie nie występuje on
wtedy pod postacią diabła, lecz sabotażysty. Ten zaś podobnie staje na
przeszkodzie tak wielkiej sprawie jak szczęście ludzkości. Wykryć go i
zniszczyć jest zatem nie tylko słuszne – to wręcz obowiązek moralny. W tym
sekularyzowanym wariancie skutki zastosowania tej tezy są również okrutne.
Przerażające jest właśnie to, że kiedy władcy społeczeństw rządzonych
autorytarnie najdotkliwsze nawet środki ucisku uzasadniają troską o dobro
powierzonych im ludzi, nie zawsze są obłudni. Słusznie Hólderlin powiadał,
że nic pewniej nie zmienia Ziemi w piekło jak usiłowania człowieka, aby z
niej uczynić swe niebo. Nikt tak nie pomnaża zła tego świata jak ci,
którzy wierzą w możliwość całkowitego wytępienia go. Kto bowiem sądzi, że
na problemy trapiące nasze społeczeństwo ma w ręku niezawodną receptę,
teoretycznie nawet najbardziej uzasadnioną i przekonywającą, ten przyjmuje
założenie, które w stosunku do człowieka się nie sprawdza.
Racjonalne koncepcje globalne są zaadresowane do istoty, której na tej
planecie nie ma: do człowieka działającego z racjonalną swobodą i
nieograniczoną odpowiedzialnością za swoje postępowanie. Skutki tych
recept w efekcie końcowym mogą być zatem tylko nieludzkie. Jest coś
dziwnego w tym, że wszędzie, gdzie chodzi o indywidualnego, konkretnego
człowieka, skłonni jesteśmy do wszelkich ustępstw na rzecz naszej
prawdziwej natury. W dziedzinie prawa, medycyny praktycznej, w psychologii
za samo przez się zrozumiałe uważamy precyzyjne i drobiazgowe wręcz
stopniowanie odpowiedzialności karnej i zdolności rozeznania czynu w
stosunku do różnych indywidualności ludzkich. Lekarz, który nie
uwzględniałby realnego istnienia nierozsądnych motywacji i obecności
irracjonalnych lęków, uchodziłby za partacza.
Gdy jednak zmieniamy perspektywę i przechodzimy od jednostki do globalnych
koncepcji społeczeństwa, kultury czy cywilizacji, zachowujemy się aż
nazbyt często tak, jakbyśmy nic nie wiedzieli o naszej prawdziwej naturze.
Od dwustu lat teza o suwerenności ludzkiego rozumu traktowana jest przez
zbyt wielu jako niepodważalny dogmat zamiast jako pożądany cel, który
trzeba dopiero osiągnąć. Raz po raz powstają teorie o porządku ludzkiego
społeczeństwa i jego dalszym rozwoju, teorie, w których nie ma miejsca na
jakąkolwiek myśl o naszej prawdziwej naturze. Wygląda na to, że wielu
sądzi, iż wystarczy przekształcić tylko społeczeństwo, ponieważ ludzie, z
których się składa, są już całkowicie gotowi i doskonali.
Chciałbym być dobrze zrozumiany: rozważania te bynajmniej nie mają na celu
obrony jakiegoś biernego poddania się istniejącym stosunkom. Nikt nie
zaprzeczy, że wolność i sprawiedliwość odniosły korzyści z próby
ustanowienia rozumu najwyższą instancją kierującą działaniem społecznym.
Jednocześnie jednak każdy przyzna, że w tej dziedzinie większa część pracy
jest jeszcze ciągle do zrobienia.
Trzeba ostrzec dzisiaj przed przecenianiem tego, co wydaje się możliwe
dzięki tej "instancji kierującej", jaką jest ludzki rozum. Ostrzec przed
nazbyt rozpowszechnionym przekonaniem, że możliwe jest racjonalne
rozwiązanie wszystkich problemów ludzkiej społeczności. Kto czyni z niego
hasło swojej społecznej działalności, ten przyjmuje jako założenie pewien
obraz człowieka nie odpowiadający niestety rzeczywistości. Zadaje gwałt
ludzkiej naturze, a tym samym tworzy sytuację, która prędzej czy później
zmusi go do zadania gwałtu także konkretnym ludziom.
Postawione nam zadanie jest naprawdę o wiele bardziej złożone, niż sądzimy
w swojej niecierpliwości. Realną walkę ze złem tkwiącym w ludzkim
społeczeństwie prowadzić można tylko z pełnym zrozumieniem tego, że
całkowite wytępienie niektórych elementów zła jest niemożliwe, ponieważ
nie są niczym innym jak wyrazem niedoskonałości naszej natury. Poznanie
tej niedoskonałości i pogodzenie się z nią jest najwyższym osiągnięciem,
do jakiego nasz rozum dorasta. Tylko to może nas uchronić przed
kontynuowaniem gwałtów zadawanych człowiekowi za pomocą ideologii, które
go przerastają lub nie odpowiadają jego naturze.
Jeszcze jedna, ostatnia już myśl. Kończąc tę książkę nie możemy pominąć
milczeniem pytania, skąd się bierze duch, o którego powolnym wyłanianiu
się w wymiarze materii mówiliśmy tak obszernie. Musimy postawić pytanie,
jak to było możliwe, że materia w ciągu swego ewolucyjnego rozkwitania
wytworzyła w końcu osobniki, które mają swój udział w wymiarze duchowym;
musimy się zastanowić, czy nasze zdolności pamiętania, postrzegania oraz
nasza świadomość są także wyłącznie atrybutami owej materii rozwijającej
się do coraz wyższego stopnia organizacji, czy też sięgają poza nią.
Pytania te znacznie przekraczają wszystko, co człowiek jest zdolny ogarnąć
swoją wiedzą. Ale to, co zostało powiedziane w tej książce, powinno było
umocnić w nas przekonaniu, że świat nie kończy się tam, gdzie kres ma
nasza wiedza. Na tej granicy pozwólmy sobie więc na ostatni jeszcze
domysł.
Mózg nie wynalazł myślenia – stwierdziliśmy to na samym początku –
podobnie jak nogi nie wynalazły chodzenia ani oczy widzenia. Nogi były
odpowiedzią ewolucji na potrzebę poruszania się na stałym gruncie. Oczy
były reakcją ewolucji na fakt, że powierzchnia ziemska przepełniona jest
promieniowaniem odbijanym przez przedmioty. Dopiero to umożliwiło ewolucji
rozwinięcie narządów, które do orientacji mogły posługiwać się tym
promieniowaniem.
Z tego punktu widzenia więc oczy stają się dowodem istnienia Słońca. Tak
jak nogi są dowodem istnienia gruntu stałego, a skrzydła – istnienia
powietrza. Wolno więc przypuszczać, że mózg nasz jest dowodem realnej
egzystencji wymiaru duchowego, niezależnego od poziomu materialnego.
Gdy myśl tę będziemy snuli dalej, natrafimy na najbardziej chyba
podstawowe spośród wszystkich naszych antropocentrycznych złudzeń: jest
nim doprawdy niedorzeczne wyobrażenie, jakoby zjawisko ducha pojawiło się
na tym świecie dopiero wraz z nami, jakoby wszechświat musiał radzić sobie
bez ducha, w czasie gdy nas nie było.
Właśnie odwrócony obraz zdaje się być znacznie bliższy prawdziwego stanu
rzeczy: duch nie dlatego istnieje na świecie, że mamy mózg. Przeciwnie,
ewolucja dlatego tylko mogła wytworzyć nasz mózg i świadomość, że realne
istnienie tego, co określamy mianem ducha, umożliwiło jej powołanie w
naszych głowach narządu dysponującego zdolnością połączenia materialnego
wymiaru z tym wymiarem duchowym.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
Ilustracje (wkładka)
1. Mózg ludzki, narysowany przejrzyście, aby udostępnić widok wewnętrznej
budowy lego najbardziej złożonego spośród narządów.
Niewątpliwie największy udział przypada półkulom mózgowym, które wynoszą
nie mniej niż 7/8 łącznej masy naszego centralnego układu nerwowego i na
których silnie pofałdowana kora skupia około 10-15 miliardów komórek
nerwowych na powierzchni 250000 milimetrów kwadratowych. Ta najmłodsza i
najwyżej zorganizowana część mózgu tworzy fizyczne, materialne podłoże
naszego świadomego przeżywania. Poniżej, dzisiaj już całkowicie zasłonięte
przez półkule mózgowe, położone jest międzymózgowie, którego części
narysowane są w kolorze żółtym (ośrodki sterujące wrodzonymi procesami
ruchowymi) i jasnoniebieskim (ośrodki służące przetwarzaniu informacji ze
świata zewnętrznego). Do międzymózgowia należy jeszcze gruczoł przysadki
mózgowej (niebieska), położonej pomiędzy dwoma kikutami przeciętych nerwów
wzrokowych (zielone) – jest to narząd nadrzędny sterujący gospodarką
hormonalną naszego ustroju. Ta znacznie starsza część mózgu stanowi
materialne podłoże wszystkich wrodzonych ("instynktowych") sposobów
zachowania się, w tym również naszych uczuć i popędów.
Czarna strzałka wskazuje na archaiczny "pierwotny ośrodek wzrokowy" (zob.
s. 124-125). Jeszcze dawniejszy jest pień mózgu (zielony i jasnoczerwony)
tworzący połączenie z rdzeniem kręgowym, właściwy nie dla zjawisk
psychicznych, lecz dla sterowania niezbędnymi do życia funkcjami przemiany
materii.
Historia powstania i wynikająca z niej wielowarstwowa budowa mózgu
składają się na to, że nasze przeżywanie i postępowanie znajdują się pod
kierunkiem i wpływem nie tylko kory mózgowej służącej funkcjom rozumowym,
lecz jednocześnie podlegają także aktywności niżej położonych archaicznych
części mózgu. Śledzenie skutków tej "anachronicznej współpracy" pomiędzy
częściami mózgu o różnym wieku, skutków rzutujących na to, jak przeżywamy
świat – stanowi jedno z kluczowych zagadnień-tej książki. Tzw. móżdżek
(brązowy), położony pod potylicą, o charakterystycznej drobno pofałdowanej
powierzchni, nie ma nic wspólnego z funkcjami psychicznymi. Stanowi on
centralny ośrodek sterowniczy i przeliczeniowy wszystkich procesów
ruchowych.
2. Pionowy przekrój poprowadzony dokładnie w płaszczyźnie strzałkowej
oddziela prawą połowę mózgu od lewej, uwalniając widok międzymózgowia,
zabarwionego tutaj jasno-niebiesko. W nim zmagazynowane są stare, liczące
sobie miliony lat doświadczenia, które, dziedziczone, wpływają na nasze
myślenie i zachowania bez naszego współdziałania i z reguły w sposób dla
nas niezauważalny. Ponieważ na ludziach nie można prowadzić eksperymentów,
lokalizacja pewnych sposobów zachowania w naszym międzymózgowiu jest
naturalnie wciąż jeszcze mało znana. Pewnych wskazówek dostarczają jednak
obserwacje prowadzone w trakcie operacji oraz zaburzenia przy niektórych
schorzeniach mózgu. Wiadomo więc na przykład, że przy drażnieniu miejsca
oznaczonego czerwoną kropką pojawiają się gwałtowne stany lękowe. Miejsce
zaznaczone kolorem ciemnoniebieskim wyzwala napęd ruchowy, podczas gdy
przeciwnie – punkt brązowy tłumi silę popędową. W miejscu zaznaczonym na
czarno zdaje się zlokalizowany ośrodek wyzwalania głodu, a komórki
położone w granicach zielono zabarwionego obszaru prawdopodobnie sterują
rytmem snu i czuwania. Można z całą pewnością założyć, że także wrodzone
składniki naszego zachowania seksualnego, podobnie jak inne popędy,
reprezentowane są pod postacią odziedziczonych i ustalonych "wzorców
połączeń" w określonych miejscach międzymózgowia. Jednakże dokładna ich
lokalizacja nie jest do tej pory ostatecznie wyznaczona z przyczyn, o
których mówiliśmy powyżej.
3. Na tym rysunku lewej półkuli mózgowej tzw. ośrodki, a więc części kory
odpowiedzialne za określone funkcje, zostały zaznaczone różnymi kolorami.
Żaden z tych ośrodków nie jest widoczny na naturalnej powierzchni mózgu
(zob. ii. 11 po s. 208), odkryto je dopiero po trwających dziesiątki lat
badaniach i pracach porównawczych, przede wszystkim w zestawieniu ze
skutkami zlokalizowanych uszkodzeń.
Mniej więcej pośrodku przebiega pionowo od dołu ku górze pas oznaczony
kolorem pomarańczowym – jest to okolica ruchowa, skąd odbywa się
sterowanie wszystkimi dowolnymi ruchami mięśni. Z przodu na dole graniczy
z nią jednostronnie tylko położony (u praworęcznych w lewej półkuli mózgu)
ruchowy ośrodek mowy (czerwony). Równolegle do okolicy ruchowej i nieco
dalej do tyłu przebiega kora czuciowa (liliowa), która rejestruje
wszystkie odczucia naszego ciała. W okolicy potylicznej położony jest
ośrodek wzrokowy (niebieski), odpowiedzialny za naszą zdolność widzenia.
Obszar kory położony między korą czuciową a wzrokową (brązowy) jest
odpowiedzialny za orientację przestrzenną, rozróżnianie prawej i lewej
strony oraz umiejętność liczenia. Powstanie tych funkcji ma szczególnie
interesującą historie, dokładnie opowiedzianą w tekście. W płacie
skroniowym położony jest ośrodek słuchowy (pośrodku, na dole, fioletowy),
którego funkcja pozwala nie tylko na przeżywanie wszelkich szmerów i
dźwięków, lecz także na rozumienie mowy.
Zabarwiony na ilustracji na zielono płat czołowy obejmuje najmłodszą część
kory, rozwiniętą do takich rozmiarów tylko u człowieka (zob. ii. 12 po s.
208). Przez wiele dziesiątków lat historii badań mózgu wielce zagadkowe
zdawało się, że akurat ta część kory jest w znacznym stopniu "niema", że
więc uszkodzenie jej czy też drażnienie w większości przypadków nie
wywołuje żadnych zauważalnych skutków. Prawdopodobne rozwiązanie tej
zagadki dają dopiero rozważania filogenetyczne nad mózgiem i jego
funkcjami.
4. Tzw. doświadczenia z atrapami, dzięki którym biolodzy badają wrodzone
sposoby zachowania u zwierząt, wykazują jednocześnie, że większość
zwierząt zupełnie inaczej widzi i przeżywa świat niż my. Barwna tablica
przedstawia trzy przykłady. Na samej górze zgodny z naturą obraz samiczki
ciernika, poniżej prymitywna imitacja, w której szczególnie podkreślony
jest brzuch zawierający ikrę. Gdy samcowi ciernika pokazuje się obie
atrapy, w każdym przypadku jako obiekt zalotów wybiera on tę, która w
naszym pojęciu wykazuje mniejsze podobieństwo do oryginału.
Także w obu kolejnych przypadkach marna naszym zdaniem kopia zyskuje
więcej uznania aniżeli ta, która jest wierniejszym oddaniem oryginału:
pośrodku, z lewej, wypchany rudzik, któremu jednak, ponieważ jest młody,
brakuje czerwonej plamy na piersiach, po prawej zwykły pęk czerwonych
piór.
Na dole po lewej: samiczka motyla dostojki; samiec jej gatunku woli
obracający się walec po prawej, na nim bowiem zmiana jasnych i ciemnych
pól w szczególnie wyrazistej formie wywołuje efekt naprzemiennego
występowania jasności i ciemności, który w naturalnych warunkach
powodowany jest trzepotaniem skrzydeł samiczki.
5. Toczek, pierwsza wielokomórkowa jednostka w historii życia ziemskiego.
Mała, gołym okiem zaledwie widoczna kuleczka składa się z kilku tysięcy
komórek glonu, których wici wystają na zewnątrz ze wspólnej galaretowatej
otoczki. Toczek jest prawdziwym osobnikiem o tyle, że połączenie komórek
jest tutaj – w odróżnieniu od jeszcze bardziej prymitywnych kolonii
komórkowych – już tak ścisłe, że żadna z komórek nie może istnieć poza
obrębem kulistego zespołu. Jednocześnie pojawia się zaczątek zróżnicowania
komórek w podziale pracy. U toczka już nie każda komórka potrafi wszystko
równie dobrze wykonać. Komórki położone w przednim końcu – toczek płynie
zawsze w tym samym kierunku! – mają na przykład szczególnie dobrze
wykształcone plamki oczne, a do rozmnażania się przez podział zdolne są
tylko ściśle określone inne komórki, tworzące we wnętrzu kule potomne,
wyraźnie widoczne na mikrofotografii. (Fot.: Ludwig Kies, Hamburg)
6. Mikrofotografia hodowli tkankowej astrocytów pochodzących z mózgu
ludzkiego. W tym wypadku jest to tkanka guza mózgu, do tej pory bowiem
daty się utrzymać przy życiu i rozrastały w laboratorium tylko mózgowe
tkanki nowotworowe. Widoczna na zdjęciu trójwymiarowa plątanina pozwala
sobie wyrobić pogląd o złożoności tej sieci nerwowej, mieszczącej się w
naszej głowie w bardzo ciasnej przestrzeni. (Fot.: G. Kersting, Bonn)
7. Wyizolowana komórka nerwowa w wielotysięcznym powiększeniu (podobnie
jak w przypadku ii. 5 po s. 208 obraz plastyczny sporządzony przez
rastrowy mikroskop elektronowy). Po prawej na górze: ciało komórkowe z
początkowym odcinkiem neurytu przekazującego impulsy z komórki, na dole:
rozgałęziające się dendryty, które odbierają impulsy innych komórek.
(Fot.: Lennart Nilsson, [w:] Unser Korper – neu gesehen, Herder Freiburg
1976)
8. Komórki nerwowe służą nie tylko "myśleniu". Tego, że funkcja
poszczególnych komórek nic jeszcze nie ma wspólnego z procesami
psychicznymi, dowodzi nadzwyczaj obrazowo móżdżek (zob. także ii. l po s.
96). Dopiero "układ połączeń", rodzaj współdziałania poszczególnych
komórek, decyduje o funkcji narządu. Ilustracja ukazuje typową komórkę
móżdżku, którą ekspert wprawdzie zidentyfikuje, ale która w swej budowie
nie różni się w zasadzie od innych komórek nerwowych. (Fot.: Lennart
Nilsson, [w:] Unser Korper – neu gesehen, Herder, Freiburg 1976)
9. Stułbia, czyli hydra, jest prototypem pierwotnego wielokomórkowca z
wyraźnie już zaznaczonym podziałem pracy między poszczególnymi elementami,
jakimi są komórki. W zależności od specjalizacji ich funkcji są one bardzo
różnie wykształcone. Odpowiednio wielostronne są także zależne od
łańcuchów odruchowych możliwości działań i zachowań tego organizmu
liczącego sobie zaledwie kilka milimetrów. Analiza sprawności stułbi
umożliwiła w ostatnich latach po raz pierwszy wgląd w powstanie
elementarnych sposobów zachowania. (Fot.: Hans Schneider, Landau)
10. Populacja eugleny. Ten drobny jednokomórkowiec o długości około 0,1 mm
jest wbrew pozorom komórką roślinną. Na przednim krańcu, w miejscu
korzonka wici (zob. szkic na s. 155), wyraźnie widać czerwoną plamkę
oczną. Pewne szczegóły struktury komórek naszej siatkówki i chemicznej
budowy purpury wzrokowej w pręcikach siatkówki wskazują dziś jeszcze na
to, że i nasze oczy są kontynuacją rozwoju tej już przez jednokomórkowce
wynalezionej zasady. (Fot.: Ludwig Kies, Hamburg)
11. Wycinek kory mózgowej człowieka. Zdjęcie pozwala rozpoznać w tej
najmłodszej części mózgu silne ukształtowanie zakrętów i bruzd, które są
wynikiem jej potężnego rozrostu w ciągu ostatnich milionów lat. Ukazany na
ilustracji wycinek może zawierać około miliarda komórek nerwowych, spośród
których każda połączona jest z kilku tysiącami komórek sąsiadujących.
(Fot.: Lennart Nilsson, [w:] Unser Korper – neu eesehen Herder, Freiburg
1976)
12. Porównanie między mózgami gatunków na różnym szczeblu rozwoju
dostarcza nam dzisiaj jeszcze wskazówek co do drogi rozwojowej, jaką
przebył nasz własny mózg. Neurofizjologiczne i etologiczne badania mózgów
i zwierząt na różnych poziomach ewolucji pozwalają ponadto na formułowanie
wniosków co do historii powstania określonych funkcji.
Schemat wykazuje na kilku przykładach (od góry: żaby, psa, szympansa,
człowieka) powolne powstawanie kory mózgowej na podłożu starszych,
występujących także jeszcze u człowieka części mózgu.
Wstecz / Spis Treści
Przypisy
Notka: autor miejscami odwołuje się w swej pracy do konkretnych stronnic
książki, ale jest to układ zgodny z wydaniem oryginalnym, nie zaś bieżącym
polskim.
Wstęp
1 Tego, kto interesuje się szczegółami, muszę odesłać do mojej książki Na
początku był wodór, w której obszernie i z uwzględnieniem najważniejszych
naukowych odkryć i argumentów przedstawiłem cały proces rozwoju materii od
wodoru – materii prapoczątku – do powstania na Ziemi żywych istot
wyższych.
Rozdział 1
1 Wystarczy pamiętać o tym, że śmierć zakażonego pacjenta pociąga za sobą
nieuchronnie również śmierć mikroorganizmów, które spowodowały zakażenie,
aby zrozumieć, że taki przebieg “spotkania" jest biologicznie niekorzystny
także z perspektywy zarazka; z punktu widzenia ewolucji należy to więc
traktować jako objaw jeszcze niezupełnie udanego przystosowania.
2 Reichardt przy określaniu prawidłowego stosunku ciężaru półkul mózgowych
do ciężaru pnia mózgu posługiwał się badaniami mózgów zmarłych pacjentów
chorych na schizofrenię. Schizofrenia przebiega bez anatomicznie
uchwytnych zmian w mózgu, szczególnie bez "zaniku mózgu", a więc
zmniejszania się jego ciężaru jako rezultatu uszkodzenia tkanki mózgowej.
Rozdział 2
1 Fakt, że wielu ludzi musi z konieczności stosować dietę bezsolną, nie
jest wcale sprzeczny z twierdzeniem o absolutnej niezbędności soli
kuchennej jako składnika naszego pożywienia. Nawet "bezsolną dieta" bowiem
zawiera jeszcze dostateczne ilości chlorku sodowego jako naturalnego
składnika samych środków spożywczych.
2 Istnieją rzeczywiście tylko te cztery kategorie smakowe: słodkie,
kwaśne, gorzkie i słone. Smak "ostry" powstaje przez podrażnienie komórek
zmysłu bólu. Duża różnorakość naszych przeżyć smakowych jest wynikiem
mieszaniny tych czterech kategorii podstawowych oraz znacznego
współudziału zmysłu powonienia.
Rozdział 3
1 Świadomie mówię tutaj stale o pewnych funkcjach, upodobaniach czy też
zjawiskach, a nie o narządach zmysłów, połączeniach nerwowych czy
ośrodkach mózgu. Przy tej okazji znowu widać wyraźnie, jak bardzo mylące w
rozważaniach filogenetycznych może być przyjęcie za punkt wyjściowy
aparatu (czyli narządu) zamiast funkcji (czyli potrzeby biologicznej). Kto
za podstawę rozważań bierze ludzki mózg w jego dzisiejszej formie, temu
trudno będzie dojrzeć powiązania omawiane w tekście. Przecież do odbioru
stopnia stężenia jonów w wewnętrznym środowisku naszego ciała służą inne
receptory w mózgu, a inne w śluzówce języka. Oczywiste jest także, że
obszary mózgu, na których wyzwalane jest przeżywanie "przyjemności" przy
zetknięciu brodawek smakowych języka z cząsteczkami cukru, nie są
identyczne z partiami mózgu odpowiedzialnymi za opisane przez nas reakcje
ruchowe mlaskania i połykania czy odpluwania. Ale tutaj również obowiązuje
zasada, że biologiczna potrzeba wytwarza narząd, a nie przeciwnie. Stąd
"wybiórcze" procesy w błonie komórkowej i przyjemność słodkiego smaku
stanowią tylko różne formy, w których objawia się ten sam mechanizm
biologiczny (realizowany przez rozmaite struktury powstałe stopniowo w
toku ewolucji).
2 Na początku był Wodór
Rozdział 4
1 Skąd to wszystko wiemy? Odpowiedź jest prosta: obecnie istnieją jeszcze
organizmy reprezentujące t? formę przejściową. Prymitywny
wielokomórkowiec, o jakim mowa w tekście, składający się tylko z szesnastu
komórek i będący jeszcze na wpół kolonią, żyje dzisiaj w postaci glonu
pandorina. Na szczęście dla paleontologów, których zadanie bez tego byłoby
jeszcze trudniejsze, w ewolucji nie jest tak, że każdy postęp czy też
każdy nowy twór wymazuje wszystkie dotychczasowe typy organizmów. W takim
razie bowiem nie istniałyby dzisiaj już ani jednokomórkowce, ani zwierzęta
niższe. Fakt przetrwania tych wszystkich istot żyjących, jak gdyby
beznadziejnie podporządkowanych najwyżej rozwiniętym formom najnowszym,
podkreśla znowu owo obowiązujące z zasady zamknięcie w sobie, któremu
podlegał każdy z minionych etapów rozwojowych. Każdy z tych szczebli sam w
sobie jest całkowicie skończony. W obliczu tego faktu tajemnica stałego
postępu ewolucji wydaje się jeszcze głębsza.
2 Istnieją już pewne badania wykazujące, że taka droga powstawania jest
biologicznie możliwa. Wiadomo dzisiaj na przykład, że niektóre produkty
odpadowe przemiany materii w mięśniach (pochodne adenozyny) rozszerzają
naczynia wieńcowe. Ponieważ poprawa ukrwienia mięśnia sercowego w
przypadku podwyższonej ogólnej aktywności mięśni jest sensowna i potrzebna
z punktu widzenia biologicznego, wydaje się, że w tym wypadku mamy do
czynienia z takim powiązaniem, o jakim mowa w tekście.
3 "Osobnik" oznacza to, co niepodzielne. Pierwsze wielokomórkowce, jeszcze
zorganizowane w postaci kolonii, stały się prawdziwymi osobnikami wskutek
tego, że komórki, z których się składały, specjalizowały się coraz
bardziej swoiście w podziale pracy. Na tej drodze bardzo szybko został
osiągnięty moment, kiedy komórki były już tak wysoko wyspecjalizowane, że
żadna z nich nie była zdolna do życia o własnych siłach poza organizmem,
co jest bez trudu dostępne dla nie wyspecjalizowanych członów kolonii
komórek.
Rozdział 5
1 Uber die Wahrheit der Abstammungslehre, "Naturwissenschaft und Medizin"
1964, 1, s. 5.
Rozdział 6
1 ATP jest używanym w nauce potocznie skrótem nazwy kwasu
adenozynotrójfosforowego, związku chemicznego, który się łatwo rozkłada,
przy czym wyzwala się stosunkowo dużo energii. Wszystkie żywe komórki
magazynują więc otrzymywaną z pokarmu energię przeważnie przez
syntetyzowanie ATP, aby następnie w razie potrzeby móc tę cząsteczkę
ponownie rozłożyć.
Rozdział 7
1 W tym miejscu powinniśmy sobie przypomnieć historię powstania hormonów i
charakter końcowych produktów przemiany materii pierwszych protohormonów.
W toku każdej czynności komórki wytwarzane są produkty przemiany materii,
a szczególny ich skład stanowi jak gdyby "odbicie" swoistej działalności
komórkowej, w wyniku której powstały. Jest to absolutnie nieuniknione.
Jednakże tym samym taki "odpad komórkowy" reprezentuje w każdym wypadku
coś w rodzaju sygnału informującego o przebiegu ściśle określonej funkcji
komórki. Z podobną sytuacją mamy najwyraźniej do czynienia, jeśli chodzi o
powstanie pierwszych funkcji postrzegania: bezwzględnie każde
oddziaływanie świata zewnętrznego w organizmie wywołuje określoną zmianę
jego stanu. Można ją z zasady traktować zarówno jako wynik tego
oddziaływania, jak i jako wskazówkę co do określonej właściwości świata
zewnętrznego. Wyjaśnienie tego janusowego oblicza nie jest wcale takie
trudne. Każdy przyczyna ma swój skutek, a każdy skutek oczywiście zawiera
w sobie informacje o przyczynie. Niemniej jest to naprawdę rzecz
fascynująca, z jaką niebywałą zdolnością przystosowawczą i wynalazczością
ewolucja w biologicznych realiach wykorzystała tę logiczną oczywistość – w
zależności od aktualnych warunków i w interesie przetrwania swoich
stworzeń.
2 Dobrze jest uświadomić sobie, że "biologiczna nagłość" jest przecież
pojęciem względnym. Musi ono być definiowane odrębnie dla każdego gatunku.
Właściwość środowiska, która dla pewnego organizmu ma wręcz egzystencjalne
znaczenie biologiczne, dla innego może nie odgrywać w ogóle żadnej
znaczniejszej roli. W naszym przykładzie będzie to różnica roli, jaką
światło odgrywa w życiu roślin i naszym własnym. Stąd także i możliwości
wykorzystania takiej czy innej modalności jako źródła informacji o świecie
zewnętrznym (jako "okienka postrzegania") są z zasady i z góry
nieporównywalne między istotami rozmaitych gatunków. Prowadzi to do
przypuszczenia, że sposób, w jaki istoty żyjące różnych gatunków
przeżywają świat, jest o wiele bardziej różnorodny i obcy naszemu
wyobrażeniu, aniżeli sądzimy pod wpływem naszej codziennej percepcji
stałego i pozornie obiektywnego świata zewnętrznego.
3 Z drugiej strony jednakże właśnie naukowe badania nad zmysłem wzroku
wykazały, że i jemu nie udało się całkowicie oderwać od biologicznej
przeszłości. I u nas wzrok spełnia ściśle określoną biologiczną funkcję
wegetatywną. Szczegóły – w dalszym ciągu tekstu.
4 Tematu tego dotyczy również najnowsze odkrycie fizjologów, że
charakterystyczne dla mowy jakiegoś człowieka widmo akustyczne
najwyraźniej identyfikujemy według jego tonów wysokich. Do rozpoznania
określonego głosu użyte są więc najwyższe częstotliwości. Dzieje się to
zresztą zupełnie automatycznie, bez świadomego współdziałania, w formie –
jeszcze w detalach zupełnie nieznanego – przebiegającego w mózgu
samodzielnego "przeliczania". Długo trwało, zanim fakt ten w ogóle został
odkryty.
Owo rozpoznanie szczególnego znaczenia wysokich częstotliwości dla
identyfikacji głosu prawdopodobnie tłumaczy również znane od dawna
zjawisko, którego przyczyna do tej pory była całkowicie niejasna. Chodzi
mi tutaj o "efekt party" (zebrania towarzyskiego). Terminem tym określa
się bardzo typowy ubytek wydolności słuchu u starszych ludzi. Polega on na
wzmagającej się utracie akustycznej "zdolności nastawiania" w sytuacji
ogólnego pomieszania głosów (a więc na przykład na zebraniu towarzyskim).
Większość ludzi, którzy przekroczyli pięćdziesiątkę, zna skutki tego z
własnego doświadczenia. Podczas gdy za młodu nie mieli żadnych trudności w
porozumiewaniu się w większej grupie, nagle już im się to nie udaje.
Pomimo że wcale nie cierpią na osłabienie słuchu, głos ich rozmówcy zanika
w akustycznym chaosie ogólnej rozmowy. Przy badaniu lekarskim z reguły
stwierdza się w takim przypadku typowy dla rozpoczynającego się starczego
osłabienia słuchu zanik zdolności słyszenia najwyższych częstotliwości.
Widocznie używamy tych częstotliwości nie tylko, jak wspominaliśmy, do
identyfikacji określonego głosu, lecz prawdopodobnie – w jakiś sposób i
równie nieświadomie – także po to, aby wy filtrować ten głos z ogólnej
akustycznej "mieszaniny fal".
Rozdział 8
1 I na to również natrafiamy jeszcze dzisiaj. Znowu euglena stanowi tu
szczególnie wyrazisty przykład. Gdy hodowlę jej komórek przechowuje się w
ciemności, sprzeniewierza się ona swej jeszcze nie całkiem zobowiązującej
specjalizacji w roli rośliny. Rośliny, których rola jest definitywnie
ustalona, nie wytrzymałyby tego przez dłuższy czas. Ale nie euglena. Gdy
się na niej dokonuje takiego eksperymentu, chloroplasty, w których
przebiega fotosynteza, uwsteczniają się, a w niczym nie uszkodzone komórki
przechodzą na zwierzęcy (cudzożywny, heterotroficzny) sposób odżywiania,
pokrywając swoje zapotrzebowanie na energię życiową przez pożeranie
bakterii i innego materiału organicznego.
2 Naturalnie można wdać się tutaj w obszerną dyskusję nad tym, co należy
rozumieć przez "widzenie", i w zależności od jej wyniku zakładać zupełnie
inne okresy czasu. Ale byłby to tylko spór o słowa. Zresztą nie upieram
się przy żadnych liczbach, których dokładne określenie nie byłoby w tym
przypadku ani możliwe, ani istotne. Ważny jest tylko fakt, że pomiędzy
tym, co nazywamy widzeniem, a funkcjami, które wchodziły w grę w ciągu
przeważającej części ewolucji narządów zmysłu światła, zachodzi podstawowa
różnica.
Rozdział 9
1 Owo fizjologiczne drżenie oczu ze swą częstotliwością około 50/s i kątem
odchylenia najwyżej l min – jest nazbyt szybkie i nazbyt delikatne, aby je
dojrzeć bez zastosowania szczególnej techniki obserwacyjnej. Nie ma ono
nic wspólnego z wyraźnie widocznym, o wiele silniejszym drżeniem oczu
(tzw. oczopląsem), które występuje w pewnych stanach chorobowych, ale
czasem także jako niewinna wrodzona anomalia.
2 Przyznaję chętnie, że jest to znowu bardzo daleko idące uproszczenie.
Mówiąc ściślej, należałoby przy wyjaśnieniu zjawiska za podstawę przyjąć
pola recepcji reagujące przeważnie na zmiany w czasie. Pola te zostały w
ostatnich latach wykryte również w siatkówce ssaków. Będziemy o tym
jeszcze mówić w nieco odmiennym powiązaniu.
3 W toku doświadczeń na zwierzętach udało się niedawno udowodnić, że także
ten położony w międzymózgowiu "pierwotny" ośrodek wzrokowy u posiadacza
półkul mózgowych nadal funkcjonuje. Co prawda małpy, którym zniszczono
korę wzrokową półkul mózgowych – a zatem "wtórny" ośrodek wzrokowy –
zachowywały się samorzutnie tak, jak gdyby były zupełnie ślepe. Jednakże w
ciągu systematycznej tresury pokarmowej udało się doprowadzić je do tego,
że śledziły wzrokiem wprowadzone w ruch przedmioty. Nauczyły się nawet
omijać większe przeszkody. Weryfikacja anatomo-patologiczna,
przeprowadzona pod mikroskopem, wykazała bezspornie, że te funkcje
wzrokowe mogły być wykonywane tylko przez archaiczny ośrodek wzrokowy
ciała kolankowatego we wzgórzu. W żadnym przypadku jednak nie udało się
doprowadzić zwierząt doświadczalnych do tego, aby rozpoznawały przedmioty
i odróżniały je od innych obiektów, nawet wtedy gdy przedmioty te były im
w zasadzie znane z codziennego użytku.
Rozdział 10
1 Zwierzęta doświadczalne nie mogą relacjonować swoich przeżyć. Dane
otrzymujemy tylko w tych wyjątkowo rzadkich przypadkach, w których w
związku z operacją nadarza się okazja drażnienia określonych obszarów
mózgu u człowieka. Ponieważ mózg nie jest wrażliwy na ból, zabiegi takie
przeprowadza się zwykle w znieczuleniu miejscowym, pacjenci mogą więc
świadomie przeżywać takie wewnętrzne efekty drażnienia i potem o nich
opowiedzieć. Niejednokrotnie prowadzi to do zaskakujących wyników. Czytamy
na przykład protokóły, zgodnie z którymi pacjenci przeżywali efekt
drażnienia – notabene w obszarze pnia mózgu! – w formie uczucia szczęścia,
które po operacji opisywali jako najintensywniejsze szczęście, jakiego
kiedykolwiek w życiu doznali. Jeden z pacjentów gorąco zapewniał później
swego chirurga, że dzień operacji mózgu, pomimo wszystkich związanych z
tym lęków i przykrości, był z tego powodu najpiękniejszym dniem ze
wszystkich, jakie sobie może przypomnieć.
2 Powyższe oraz wiele innych doświadczeń wykazały, że to, co obserwujemy,
gdy młode ptaki w ciągu kilku dni wykonują pierwsze bezradne podskoki na
brzegu gniazda, przechodzą przez fazę niepewnego trzepotania i osiągają
fazę prawdziwego lotu, w rzeczywistości nie ma nic wspólnego z uczeniem
się. Zewnętrznie widoczny postęp w takich i porównywalnych przypadkach nie
jest – jak udowodniono – skutkiem zbierania indywidualnych doświadczeń
według zasady: próba, błąd, sukces – lecz po prostu wynikiem faktu, że w
pewnej fazie po wykluciu struktury mózgu, w których doświadczenie "jak się
lata" jest utrwalone dziedzicznie, dojrzewają anatomicznie, a tym samym i
funkcjonalnie. To samo dotyczy zresztą także małego dziecka, które uczy
się chodzić. U niego też naprawdę nie może być mowy o uczeniu się.
Dwunożny chód człowieka jest również wrodzonym programem właściwym
gatunkowi. Nasza zdolność chodzenia jest doświadczeniem wrodzonym.
Nabywamy więc tej umiejętności – wbrew pozorom – nie przez indywidualne
uczenie się, lecz przez ostateczne dojrzewanie po narodzeniu tych części
naszego pnia mózgu, w których program ten jest zmagazynowany.
3 Kogo interesują szczegóły współczesnych badań biochemicznych nad
pamięcią, tego odsyłam do następujących opracowań: G.F. Domagh, H.P.
Zippel, Biochemie der Gedachtnisspeicherung, "Naturwissenschaften", 1970,
57 i 152; G. Ungar, Molecular coding of Information in the nerwus system,
"Naturwissenschaften", 1972, 50 i 85.
Rozdział 11
1 Jest to oczywiście przenośnia, jeżeli tutaj i w innych miejscach tekstu
mówimy o "istocie międzymózgowiowej" albo też w innej formie wyrażamy się
tak, jak gdyby istniała wyraźna granica między trzema fazami rozwoju
(wegetatywny pień mózgu, międzymózgowie, półkule mózgowe) i według niej
dzielimy nasz opis. W rzeczywistości przyrodniczej występują wszelkie
możliwe stany przejściowe między tymi fazami, a tylko w wyjątkowych
wypadkach – organizmy, których układ nerwowy jest naprawdę ograniczony
tylko do pnia mózgu bądź do kombinacji: pień mózgu – międzymózgowie.
Uwzględnienie form przejściowych (które przeważają w rzeczywistości)
zaciemniłoby bardzo naszą relację i znacznie utrudniło zrozumienie. Wobec
tego idealnie typowa, a więc uogólniająca przenośnia, operująca trzema
teoretycznie od siebie odgraniczonymi szczeblami, jest w tym wypadku
metodą dopuszczalną, tym bardziej, że stosuje się ją także w badaniach
naukowych.
2 Nawiązując do treści ostatniego ustępu tej książki wskażemy na bardzo
zwyczajny, ale zabawny przykład z dziedziny zachowania dziecięcego, na
-który zwrócił uwagę niemiecki psychiatra Rudolf Bilz. Kto pod tym kątem
obserwuje dzieci, stwierdza raz po raz, że program zachowania: odżywianie
się i program: chodzenie (dwunożny chód jest również programem ruchowego
zachowania, zmagazynowanym poniżej kory mózgowej), mogą sobie wzajemnie
przeszkadzać. Dziecko, gdy w drodze powrotnej z przedszkola czy też przy
innej okazji zaczyna pojadać kawałek chleba, często nagle staje. Kto
obserwuje dłużej, nieraz zauważy, że sekwencja: odgryźć – stanąć i
przeżuwać – iść dalej, powtarza się potem kilkakrotnie. Wydaje się, jakoby
obniżenie progu dla jednego repertuaru zachowań relatywnie podwyższało
próg dla drugiego repertuaru. W późniejszym wieku nie występuje to już tak
wyraźnie, ponieważ z biegiem czasu ujawniają się silniej pewne
przyzwyczajenia i tresura stosowana przez środowisko. Jednakże ten, kto
umie się sam obserwować, także u siebie zauważy tendencję przystawania na
chwilę w czasie spaceru, aby móc w spokoju ugryźć kawałek kanapki!
3 W tej świeżej jeszcze pod względem naukowym dziedzinie upewniono się na
przykład co do sterowania stadiami przeobrażenia owadów. Także aktywność
migracyjna ptaków wędrownych okazała się zależna od długości dnia. Zależny
od bodźców świetlnych jest także cykl rozrodczy pstrągów oraz rytm dnia i
nocy u wielu (może nawet wszystkich) zwierząt wyższych.
W większości przypadków światło (często światło tylko o pewnej określonej
długości fal) wywołujące takie i prawdopodobnie jeszcze wiele innych
reakcji biologicznych odbierane jest przez oczy. U niektórych gatunków
natomiast (u ryb, żab, jaszczurek) występuje jeszcze dodatkowo tzw. narząd
ciemieniowy, czyli oko ciemieniowe. Jest to pojedyncze, zwykle bardzo małe
i prymitywne oko w sklepieniu czaszki. Stanowi ono, podobnie jak prawdziwe
oczy, wysuniętą część międzymózgowia i przekazuje bodźce świetlne do
gruczołów wewnątrzwydzielniczych, przede wszystkim do przysadki mózgowej.
Porównanie między gatunkami na różnym szczeblu rozwoju pozwala
domniemywać, że ten – ku niebu skierowany! – odbiornik światła uwstecznił
się w takim samym stopniu, w jakim zwierzęta wyższe w dalszym procesie
opanowały światło jako ośrodek postrzegania wzrokowego. Z chwilą gdy ta
funkcja zaczyna przeważać, oko, sztywno skierowane w górę, naturalnie
przestaje już mierzyć we właściwym kierunku i staje się niepotrzebne.
Nowe, ustawione poziomo oczy mają z pewnością taką samą prehistorię –
zostały one tylko w późniejszych fazach rozwoju uprzywilejowane przez
ewolucję ze względu na swoją obecnie już korzystniejszą pozycję w czaszce
– mogą zatem nadał równie dobrze podtrzymywać bardziej archaiczne funkcje
przekazywania i wegetatywnego przetwarzania bodźców świetlnych. Funkcje te
występują jeszcze ciągle w naszych oczach, co można udowodnić (zob. w
dalszym tekście).
Nasi przedludzcy przodkowie prawdopodobnie mieli również takie "trzecie
oko" położone w sklepieniu czaszki. Jaką ono mogło pełnić funkcję i jak
jest ona spokrewniona z przysadką mózgową, w którą przemieniło się oko
ciemieniowe, opisałem szczegółowo w mojej książce Na początku był wodór.
Rozdział 12
1 Z drugiej strony, wolno nam przy obecnym stanie naszej wiedzy przyjąć,
że pozostając w zgodzie z zasadą optymalnego przystosowania, kogut w
żadnym razie nie jest bez reszty zdeterminowany przez środowisko swoiste
dla jego gatunku. Można więc na przykład domyślać się, że pozaziemscy
badacze, którzy przecież oprócz posiadania koguta nie mieliby żadnych
informacji o Ziemi, nie otrzymaliby zadowalającej odpowiedzi na pytanie o
przyczynę konkretnego ubarwienia zwierzęcia. Badania mogłyby jeszcze
wykazać, że deseń powierzchni ciała ma znaczenie dla stosunków z
współplemieńcami. Ale dlaczego deseń ten w swych barwach i obrysie jest
właśnie taki, a nie inny, nie dałoby się wyjaśnić, gdyż te konkretne
szczegóły w obrębie określonych ram na przykład ich przydatności do
funkcji sygnalizacyjnej – są w pewnym stopniu dowolne. Mogłyby być także
zupełnie inne.
O ile nam wiadomo, żadna istota żyjąca nie jest przyczynowo czy też
biologicznie na wskroś zdeterminowana. Ale naturalnie nie mamy co do tego
całkowitej pewności.
Rozdział 13
1 Korzystam tutaj ze sformułowania Karla R. Poppera, który w swoich
publikacjach niejednokrotnie wyrażał myśl, że nasze narządy zmysłów nie
odkrywają świata, lecz są hipotezami o tym świecie, weryfikowanymi
każdorazowo przez akt postrzegania.
2 W swojej wydanej w 1909 r. w Berlinie słynnej książce Umwelt und
Innenwelt der Tiere hamburski biolog J. von Uexkull po raz pierwszy zebrał
w formie naukowej argumenty na to, że środowisko, z jakim związane jest
zwierzę niższe, jest o wiele uboższe pod względem cech i właściwości od
obiektywnie otaczającej je rzeczywistości. Wywody jego są nadal aktualne i
interesujące, nawet jeśli dzisiaj nie można już akceptować wszystkich jego
racji, a szczególnie wszystkich elementów wysuwanych przez niego teorii.
Używana przez tego autora para pojęć: środowisko i obiektywna
rzeczywistość również – z najróżniejszych powodów, m.in. ze względu na ich
znaczenie w języku potocznym – nie nadaje się już do jednoznacznego
ujmowania różnicy, o jaką tu chodzi.
3 W zestawieniu z tendencją i zdolnością ewolucji do optymalizacji wydaje
się trudne do zrozumienia, dlaczego tak naiwnie przez ludzi zbudowane
atrapy są* skuteczniejsze od naturalnego sygnału. Ale przecież – tak jak w
każdej prawdziwej optymalizacji – ewolucja uwzględnia nie tylko jeden
jedyny aspekt. Skuteczność sygnału jest nieomal zawsze jednoznaczna z jego
wyrazistością.
Tymczasem maksymalnie podkreślona wyrazistość narażałaby jednocześnie
organizm wysyłający na maksymalne niebezpieczeństwo, ponieważ mógłby tym
łatwiej być odkryty przez swoich wrogów. Etolodzy sądzą więc, że to jest
przyczyna, dla której występujące w przyrodzie sygnały z reguły nie
zostały rozwinięte do najwyższych możliwości oddziaływania. Są one raczej
wyrazem kompromisu pomiędzy skutecznością oddziaływania na współplemieńca
a niezauważalnością dla wroga gatunku.
Jeżeli tak jest, łatwo zrozumieć, że atrapy, w przypadku gdy udało się
zidentyfikować "bodziec kluczowy", mogą być doprowadzone do wyższego
stopnia skuteczności niż ich biologiczne wzorce. Przy tej okazji
przypominamy fakt, że tam, gdzie w dziedzinie kontaktów między ludźmi
przeważają jeszcze dzisiaj stosunki instynktowe (a więc stosunki określane
w swej istocie przez zmienną grę wrodzonego zachowania i swoistych
sygnałów wyzwalających je), superatrapy bywają również stosowane z dużą
skutecznością. Aby podać jeden tylko przykład, wystarczy przypomnieć
wypróbowaną skuteczność masowych sygnałów seksualnych w dziedzinie
reklamy. Kto propaguje palenie cygar przez rozpowszechnianie obrazów
półnagich dziewcząt, może spotkać się z zarzutem, że argumentuje
nieracjonalnie, jedno bowiem nic nie ma wspólnego z drugim. Psycholog
reklamy nie będzie się przejmować takim zarzutem. Nie ma on bowiem wcale
zamiaru przemawiać racjonalnie do tych, którzy oglądają plakaty. Chodzi mu
wyłącznie o to, aby zwrócić uwagę potencjalnych palaczy cygar na
ogłoszenie przez sygnał działający na instynktowe podłoże. A powiązanie
takie bezwzględnie istnieje; jedno z drugim ma z pewnością tyle wspólnego,
że przecież cygara palą prawie wyłącznie mężczyźni.
Kto pragnie krytykować tego rodzaju praktyki, musi zaatakować je od
całkiem innej strony. Może na przykład zwrócić uwagę na analogię pomiędzy
taką metodą reklamy a postępowaniem biologa, który wabi samce pewnego
gatunku motyli specyficzną substancją seksualnej przynęty (feromonem), aby
móc potem nad nimi przeprowadzać jakieś doświadczenie. Na tle tej
zbieżności krytyk mógłby więc postawić pytanie, czy jest rzeczą pożądaną,
a nawet czy jest w ogóle do przyjęcia w społeczeństwie starającym się o
możliwie racjonalne, rozsądne stosunki między swymi członkami, aby pewne
grupy ludzkie w imię własnych interesów wykorzystywały bliźnich przez
odwoływanie się do instynktownych sposobów zachowania.
Z punktu widzenia przyrodniczego oba przypadki, zarówno reklamy, jak i
metody łowcy motyli, można zresztą interpretować jako "drapieżniczą
mimikrę": w obu przypadkach bowiem u członków pewnego gatunku wywoływane
są popędy wyzwalane przez swoiste sygnały, a posługuje się nimi ktoś, kto
pragnie osiągnąć cel zupełnie inny aniżeli ten, który odpowiada znaczeniu
tych sygnałów w warunkach naturalnych.
4 Zob. przyp. 1, rozdz. 11.
5 Dla znawcy: oczywiście, że w takim uogólnieniu jest to znowu "abstrakcja
typowa dla ideału". W świecie realnym bezwzględnie istnieją programy
popędowe, które wskutek postępującego – z przyczyn wewnętrznych –
obniżania się progu, w końcu, w formie tzw. pracy na jałowym biegu,
przebiegają spontanicznie, tzn. bez przynależnego czynnika wyzwalającego.
Wiadomo także, że w pewnych okolicznościach czynnik wyzwalający może
pośrednio uruchamiać "nieodpowiednią" reakcję instynktową (w postaci
"czynności przerzutowej"). Jednakże tutaj zależy nam na regule, nie na
wyjątkach.
6 Zob. przyp. tłum. na s. 161. [pokrewieństwo etymologiczne, o którym
autor mówi, jest nieprzetłumaczalne: po niemiecku Wirklichkeit znaczy
rzeczywistość, a wirken – oddziaływać, (przyp. tłum.)]
7 Nawet najstraszliwszy koszmar senny prędko przemija. Niestety tak nie
jest w wypadku owej choroby psychicznej zwanej przez psychiatrów
schizofrenią. Musimy tutaj krótko omówić to zaburzenie psychiczne,
ponieważ osobliwość jego symptomatologii wskazuje na to, że jest ono
prawdopodobnie także skutkiem zakłócenia normalnego porządku hierarchii w
naszym układzie nerwowym. Można więc w chorobie tej dopatrywać się
analogii do zjawiska marzeń sennych, a jest to możliwość od dawna już
dyskutowana wśród psychiatrów w związku z pewnymi cechami
charakterystycznymi schizofrenicznego przeżywania, wykazującymi
podobieństwo do snów.
Najpierw uwaga wstępna: schizofrenia tyle ma wspólnego z "rozszczepieniem
jaźni" (albo z "obłędem rozszczepienia") co galaktyka (droga mleczna) z
nabiałem – to znaczy w ogóle nic. Konieczne jest, aby to tutaj tak
dobitnie wyrazić, ponieważ wielu wykształconych laików z oczywistych
przyczyn sądzi, że przetłumaczenie obcojęzycznej medycznej nazwy choroby
jest jak gdyby skróconym opisem jej obrazu. Tymczasem nic podobnego.
Termin "schizofrenia" został ukuty na początku XX w. na podstawie pewnej
już dawno przestarzałej teorii psychologicznej. Należy go więc uważać
wyłącznie za relikt historii, podobnie jak astronomiczny termin fachowy
galaktyka, który wywodzi się od greckiego słowa oznaczającego mleko, przy
czym to dosłowne tłumaczenie nie daje żadnego pojęcia o prawdziwej naturze
takiego układu "drogi mlecznej".
Sednem schizofrenicznych zaburzeń jest zupełnie inny rodzaj odchylenia od
normy aniżeli ten, który sugeruje nazwa. Mówiliśmy już w tekście o
urojeniach ksobnych. Jakkolwiek zaburzenia, które psychiatra ujmuje
nadrzędnym pojęciem: schizofrenia, są wielorakie, a zewnętrznie nawet
częściowo ze sobą sprzeczne, wspólne jest im swoiste, bardzo
charakterystyczne zakłócenie stosunku do otoczenia. Jedni pacjenci miewają
halucynacje, inni – nie. Jedni są niespokojni i podnieceni, inni,
przeciwnie, zastygają w niemym osłupieniu. Ale zawsze, gdy udaje się
czegoś od nich dowiedzieć o tym, co przeżywają, okazuje się, że świat
nabrał zupełnie nowego znaczenia, przedziwnie zmienionego.
Charakterystyczne jest, że pacjentom bardzo trudno opisać tę zmianę, jest
ona bowiem niewidoczna. Wszystko wygląda tak jak przedtem, a jednak
zmieniło się w jakiś bardzo niesamowity sposób. Przybrało znaczenie
odmienne, nieuchwytne, ale celujące bezpośrednio w pacjenta. Nagle
wszystko zdaje się mu zagrażać, wszystko się do niego odnosi: samolot na
dalekim niebie, na wpół otwarte skrzydło okienne, przypadkowy gest
przechodnia na ulicy. Zwłaszcza w początkach choroby pacjenci opisują z
wszystkimi szczegółami tego rodzaju zupełnie nieważne zdarzenia,
wstrząśnięci i pełni lęku, co jest wyraźnie sprzeczne z absolutną (dla
nas!) błahością treści ich relacji. Owa tak trudna do opisania zmiana, w
którą człowiek zdrowy właściwie nie może się wczuć, dotyczy także twarzy
bliźnich. Pojawiają się one jako maski, których prawdziwego wyrazu pacjent
nagle nie rozumie. Obce twarze nabierają raptem znaczenia, stają się
pozornie znane, obcy ludzie chcą choremu coś przekazać za pomocą znaków
mimicznych, a on nie może ich rozszyfrować, co doprowadza go do rozpaczy.
W końcu nie ma już niczego, co nie byłoby aluzją do pacjenta, co nie
byłoby w niego wycelowane, co by w jakiś (zwykle zagrażający) sposób nie
miało jego "na myśli". Nie jest to miejsce, w którym możemy temat ten
rozwinąć. Ale to, co powiedzieliśmy, powinno wystarczyć do zrozumienia,
dlaczego tak uporczywie nasuwa się myśl, że pewnego dnia mogłoby się
okazać, iż zaburzenia schizofreniczne są skutkiem nieprawidłowej dominacji
wpływów pochodzących z międzymózgowia, analogicznie do okoliczności
naszych marzeń sennych. W przypadku snów odwrócenie władających naszym
mózgiem struktur czynnościowych jest normalne o tyle, że periodycznie
ogarniająca nas bezświadomość snu jest rzeczą normalną. Część mózgu, która
-jak półkule mózgowe w czasie snu – przejściowo nie wykorzystuje
przynależnej jej dominacji, odstępuje poszerzone pole działania
podporządkowanym, starszym odcinkom układu nerwowego.
Nie jest wykluczone, że podobnie się dzieje w przypadku schizofrenii, tyle
tylko, że odwrócenie hierarchii w mózgu pacjenta nie jest wywołane snem,
lecz występuje na jawie jako wynik nie znanych nam dotąd procesów. Wydaje
mi się, że to, co pacjenci przeżywają i relacjonują, jest dokładnym opisem
sytuacji, która musiałaby powstać, gdyby posiadacz półkul mózgowych został
przeniesiony wstecz do archaicznego świata między-mózgowia: brak
jakichkolwiek treści, które byłyby nieważne, takie uszeregowanie
perspektywiczne, w jakim wszystko wydaje się skierowane na przeżywającego,
zaburzenie rozpoznawania tożsamości bliźnich wyrażające się zarówno
pozorną znajomością obcych twarzy, jak i nierozumieniem maski i mimiki
bliskich. Mówiąc ogólnie: wyłanianie się archaicznych i magicznych form
stosunku do świata, tak często opisywane przez różnych obserwatorów bez
związku z jakąkolwiek teorią.
Trudno w zasadzie zaprzeczyć, że możliwość takiego zakłócenia hierarchii
istnieje, skoro nawet w normalnych warunkach iniędzymózgowie wywiera wpływ
na półkule mózgowe, a w pewnych skrajnych sytuacjach (na przykład w stanie
bardzo silnego afektu, gdy mówimy, że ktoś "wpadł w panikę") występować
może przejściowa dominacja niższych formacji mózgu. Nie wymaga
uzasadnienia, że człowiek współczesny, dotknięty nieszczęściem
schizofrenii, zepchnięty w archaiczny świat swoich ewolucyjnych
praprzodków, nie może się w nim czuć jak u siebie. Człowiek, którego
spotkał taki los, wyposażony w zdolność poznania i przeżywania,
egzystencjalnie siedziałby na wszystkich stołkach jednocześnie. W
pierwszych stadiach choroby (zanim pojawią się procesy pewnej adaptacji,
nigdy w pełni udane próby przetworzenia nowej sytuacji i przystosowania
się do niej) pacjenci opisują często to, czego doznają, jako koniec
świata. Wydaje mi się, że ta metafora oddaje stan faktyczny z podziwu
godną precyzją.
8 Nowe badania przemawiają za tym, iż specjalizacja oka ptasiego w
wykrywaniu ruchów posunięta jest tak daleko, że i dla tych zwierząt
Gwiazda Polarna zajmuje szczególną pozycję na nocnym niebie: rozpoznają w
niej jedyną gwiazdę, jaka nie uczestniczy w pozornym obrocie sklepienia
niebieskiego i posługują się nią do orientacji kierunkowej.
Rozdział 14
1 Dzieci wszechświata
2 Musimy tutaj przypomnieć, że w rozdziale Myszołowy i pisklęta mówiliśmy
szczegółowo o jeszcze bardziej elementarnej formie nabywania
indywidualnych doświadczeń. Chodziło tam o możliwość zdobycia doświadczeń
w postaci habituacji, a więc jako wtórnego wyniku zupełnie podstawowego
procesu fizjologicznego. Wydaje się słuszne przedstawienie sobie rozwoju
zdolności uczenia się jako kolejności następujących etapów: habituacja –
wpojenie (zob. dalsze ustępy tekstu) – prawdziwe uczenie się (w sensie
zdolności nabywania nieswoistych treści).
Rozdział 15
1 Zob. roz. 10, przyp. 3).
2 Znakomite ujęcie aktualnych wiadomości w tej dziedzinie znajdujemy w
książce Erwina Lauscha Mutter, wo bist du? (1974). Jak bardzo odmienny był
jeszcze niedawno sąd uczonych o tych problemach, w tym nawet wybitnych
uczonych, niechaj pokaże szczególnie jaskrawy przykład. Sam Konrad Lorenz
w swojej wydanej po raz pierwszy w 1950 r. rozprawie Ganzheit md Teil in
der tierischen und menschlichen Gesellschaft pisał dosłownie: "To, co
psychopatologia określa jako zubożenie uczuciowe czy też niezdolność do
wartościowania, ma niewątpliwie podłoże genetyczne." (Gesammelte
Abhandlungen, 1965, s. 192). Dzisiaj wiemy, że właśnie tego typu społeczne
cechy osobowości należą do charakterystycznych późnych szkód, które po
sobie często pozostawia brak możliwości nawiązania indywidualnej więzi w
decydującej fazie rozwoju. Nie pozbawione jest pewnej pikanterii, że
zacytowana wypowiedź pochodzi akurat od tego człowieka, który swego czasu
(w 1935 r.) odkrył zjawisko wpajania.
Lorenz został zresztą niedawno zaatakowany, m.in. także z powodu tego
cytatu, przez Schmidbauera w wartej przeczytania książce pod tytułem
Biologie und Ideologie (1973). W tym punkcie zarzut był z pewnością
uzasadniony. Jednakże Schmidbauer powinien był może zaznaczyć, że
twierdzenie Lorenza pochodzi z czasu, w którym nie były jeszcze znane
wyniki prac Christy Meves i innych.
3 Należy tutaj oddać sprawiedliwość psychoanalizie i przyznać jej
bezsporną zasługę wysunięcia po raz pierwszy twierdzenia, że przeżycia
wczesnego dzieciństwa mają decydujący wpływ na rozwój osobowości. Ale
jednocześnie trzeba także powiedzieć, że mimo ogromnych wysiłków nie udało
jej się dotąd przedstawić tkwiących u źródła czynników oraz zasad ich
działania – nie zdołała swoim przypuszczeniom nadać formy, która nie
mogłaby przez naukę zostać zakwestionowana. Ponadto psychoanaliza
krytycznym obserwatorom nie dostarczyła do tej pory dowodu na dalsze swoje
twierdzenie – że potrafi właściwą sobie metodą, tj. przez przywoływanie
wspomnień, uświadamianie sobie szkodliwych wpływów, a następnie racjonalne
ich przepracowanie, anulować w późniejszym życiu owe ujemne skutki
doświadczeń wczesnego dzieciństwa.
4 Wiele istotnych wskazówek przemawia za tym, że do dziedziny ludzkich
zachowań, formowanych w sposób decydujący i trwały przez podobne wpajaniu
efekty uczenia się, należy sfera seksualna. W licznych przypadkach
udowodniono u zwierząt, przede wszystkim u ptaków, możliwość
nieodwracalnego wpajania ukierunkowanego na określonych partnerów
seksualnych, także obcego gatunku. Szczególne znaczenie należy przypisać
doświadczeniom ucznia Lorenza, F. Schulza, który kaczorowi przez wpajanie
wycelowane na męskich współplemieńców nadał nieodwracalne cechy
homoseksualizmu. Większość fachowców skłania się obecnie ku poglądowi, że
także przy powstaniu ludzkiego homoseksualizmu w grę wchodzić mogą podobne
czynniki środowiskowe. Nasze prawo karne taką możliwość uwzględnia
obwarowując karą jedynie stosunki homoseksualne z nieletnimi, podczas gdy
takie same kontakty między dorosłymi w zasadzie nie są karane. Trzeba przy
tym przyznać, że nie mamy dotąd dostatecznie pewnych wiadomości ani o
czynnikach, które powodowałyby odpowiednie wpajanie u człowieka, ani o
okresie rozwoju (swoistej fazie wrażliwej) decydującym dla ich
oddziaływania.
Rozdział 16
1 Oto jeden tylko przykład trików, którymi posługuje się przyroda w tej
dziedzinie: przenoszenie wielu rozmaitych wartości barw następuje w
obrębie tzw. ciała kolankowatego, prawdopodobnie przez to samo włókno
nerwowe, w taki sposób, że impulsy sygnalizujące rozmaite odcienie barw
przesunięte są w czasie o ułamki setnych sekundy. Przy tym pierwsza
przybywająca seria impulsów informuje o intensywności na przykład
czerwiem, następna – o odcieniach błękitu, a trzecia o nasileniach
jasności w zielonym zakresie widma.
2 Fakt, że operacje mózgu odbywają się z reguły ze znieczuleniem
miejscowym (zob. roz. 10 przypis 1), pozwala neurochirurgom przez
elektryczne drażnienie odsłoniętych części mózgu określać z dużą precyzją
(na podstawie występujących wskutek tego czy też przez pacjenta
relacjonowanych efektów drażnienia), jakie mają przed sobą ośrodki czy też
drogi mózgowe (niewidoczne gołym okiem). Także badania rannych w czasie
obu wojen światowych, którzy doznali uszkodzeń mózgu, pozwoliły zgromadzić
poważny materiał obserwacyjny. Kora mózgowa jest obecnie najdokładniej
przebadaną częścią ludzkiego mózgu.
Rozdział 17
1 W wyglądzie kory mózgowej ludzi występują co prawda drobne różnice.
Wprawdzie zakręty i bruzdy powierzchni mózgu w zasadzie się powtarzają (co
pozwala anatomom nadawać im ustalone nazwy), ale w jednym przypadku jakaś
bruzda bywa nieco dłuższa, jakiś zakręt nieco szerszy lub też krótszy niż
w innym – bez jakiegokolwiek zauważalnego powiązania ze stopniem
inteligencji czy szczególnymi zdolnościami porównywanych osób. Jednakże
różnice te nie dotyczą "ośrodków" wykrytych przez doświadczalne
drażnienia. Niezależnie od rasy, wielkości ciała, inteligencji czy
zdolności znajdują się one u wszystkich ludzi w tych samych miejscach kory
i mają takie same powierzchnie.
Nadarza się tu okazja do poruszenia pewnego problemu, który często budzi
zainteresowanie żądnych wiedzy laików: czy jest możliwe, aby ludzie
zupełnie odmiennie przeżywali pewne uczucia czy wrażenia zmysłowe? Na
bardzo prostym przykładzie: czy jest możliwe, aby ktoś kolor "zielony"
przeżywał tak, jak inny widzi "czerwony"? Ponieważ barwa stanowi przeżycie
czysto subiektywne (obiektywnie istnieją tylko elektromagnetyczne drgania
o rozmaitych częstotliwościach), z punktu widzenia logiki nie można takiej
możliwości całkowicie wykluczyć.
Pomimo to wydaje mi się pewne, że istnienie poważniejszych różnic jest
tutaj mato prawdopodobne. W każdym razie nie jest to problem, który byłby
wart głębszego rozpamiętywania. Przyczyną jest po prostu występująca u
wszystkich ludzi niemal całkowita genetyczna identyczność wszystkich
struktur mózgu miarodajnych dla subiektywnego doświadczenia. Mówiąc
prościej: wszystkie istniejące obecnie mózgi są wynikiem stale
powtarzającej się z pokolenia na pokolenie genetycznej niezliczonej
replikacji tego samego "modelu". Wobec tego można z dużą pewnością
twierdzić, że znając jeden z nich (własny) wie się jednocześnie, jak
funkcjonują inne. Naturalnie nie dotyczy to sprawności opartych na
procesach uczenia się (jak np. znajomość języków), nie dotyczy osobistych
rysów rozwoju osobowości ani też kulturowych różnic w wartościowaniu itp.,
odnosi się natomiast do tego rodzaju elementarnych zdolności jak
postrzeganie barw.
2 Podam tutaj jeden tylko, ale bardzo dobitny przykład tego stosunku,
który uznać można za regułę. Zależność anatomicznej struktury od funkcji
(zależność odwrotna nie wymaga uzasadnienia) sięga, jak wiadomo, tak
daleko, że narządy nie używane ulegają uwstecznieniu. Nie dziwi to w
przypadku bezczynnego, nie trenowanego mięśnia. Ale zdaje się, że jest to
w ogóle powszechne prawidło biologiczne, dotyczące na przykład także
funkcji oczu. Odkryto kilka przypadków, w których gady i ryby ze znanych
gatunków zostały przez geologiczną katastrofę przemieszczone do wód
jaskiniowych. Tam potrafiły utrzymać się jako odizolowane populacje przez
tysiące lat w całkowitych ciemnościach. Zwierzęta te są obecnie pod każdym
względem zupełnie normalne, z jednym znamiennym wyjątkiem: u wszystkich
oczy uległy uwstecznieniu do rudymentarnych narządów szczątkowych,
niezdolnych do pełnienia swoich funkcji. U odmieńca jaskiniowego na
przykład są one przesłonięte skórą.
Rozdział 18
1 Z perspektywy biologicznej stosunkowo łatwo jest odpowiedzieć na pytanie
o obszar "swobody" naszego zachowania. Jest on najwyraźniej zacieśniony
granicami, które można określić i których możemy doświadczyć: nie
potrafimy być głodni, zmęczeni lub w dobrym humorze, wtedy gdy chcemy.
Tymczasem nasza wydolność, siła decyzji i bogactwo pomysłów są zależne od
tych życiowych stanów – na które bezpośrednio wpływać nie możemy. Z
drugiej strony jednak, z pewnością nie jesteśmy także absolutnie
skrępowani, jak wykazują właśnie nieustanne wahania rozpiętości (a także
rozmiarów) naszej swobody działania. Gdyby bowiem tak było, wówczas zła
kondycja (choroba, niedożywienie, silne wyczerpanie) nie mogłaby wyraźnie
uszczuplać naszej swobody, ponieważ utracić można tylko coś, co się
posiadało.
2 Wymienimy tutaj pokrótce jeszcze jeden spośród wielu możliwych
przykładów, ponieważ obecnie jest chyba szczególnie aktualny. Wydaje się,
że nasz popęd pokarmowy także jest sterowany przez międzymózgowie według
archaicznych prawideł. Fakt, że dzisiaj tak wielu ludzi -jak się mówi
obrazowo i całkiem słusznie – walczy z nadwagą, trudno równie
przekonywająco wyjaśnić inaczej. Powiązanie to można sobie wyobrazić jako
sprzężenie zwrotne za pomocą termostatu, takie jak to stosowane choćby w
centralnym ogrzewaniu. Ciepło ogrzewanych pomieszczeń (ilość kalorii,
którą ogrzewanie przenosi do mieszkania) zależy od nastawienia termostatu.
Gdy temperatura w pomieszczeniu spada poniżej wartości zadanej nastawionej
na tym aparacie sterowniczym, palnik włącza się automatycznie dla
uruchomienia produkcji ciepła.
Otóż wydaje się, jakoby mieszczący się w naszym międzymózgowiu
"termostat", ów regulacyjny ośrodek nerwowy, który nadzoruje bilans
kaloryczny naszego ciała, nastawiony był na nieco zbyt wysoką wartość.
Program "popęd pokarmowy", powodujący nową dostawę kalorii (przeżywany
przez nas jako głód), włącza się zbyt wcześnie, a mianowicie wtedy, gdy –
patrząc obiektywnie – w ciele zmagazynowane są jeszcze dostateczne zapasy
energii. To zaś jest pierwszą i bardzo prostą przyczyną, że tyle wśród nas
jest dzisiaj grubasów.
Gdy na to powiązanie spojrzymy na tle rozdźwięku pomiędzy półkulami
mózgowymi a międzymózgowiem, o jakim mowa w tym miejscu tekstu, natrafimy
znowu na skutki różnicy wieku między tymi częściami mózgu. Dlaczego ów
"termostat kaloryczny" u tylu ludzi nastawiony jest za wysoko?
Prawdopodobnie dlatego, że międzymózgowie, które jak wiemy, nie może się
niczego nauczyć, przechowało do tej pory taką wartość, jaka była celowa w
epoce, kiedy została ustalona, a właściwie mówiąc ściśle – jaka była
wówczas niezbędnym warunkiem przetrwania.
Łatwo chyba zrozumieć, że w czasach, kiedy zaopatrzenie się w żywność było
równoznaczne z długotrwałym i mozolnym polowaniem, kiedy nie wynaleziono
jeszcze przechowywania jadła, popęd pokarmowy musiał być wyzwalany wtedy,
gdy jeszcze występowały dostateczne rezerwy energii, pozwalające podołać
trudnemu procesowi pozyskania pokarmu. Ale i odwrotnie, nietrudno pojąć
skutki tego mechanizmu, jeżeli taka regulacja nadal obowiązuje w
środowisku, w którym wystarczy kilka kroków do lodówki, aby zapewnić sobie
pożywienie.
Rozdział 19
1 Musimy tutaj krótko poruszyć tę sprawę, ponieważ powoduje ona stałe
zamieszanie nawet w kręgu ludzi wykształconych. "Instynkt" i "instynktowy"
są to terminy o wyraźnie określonym, ściśle zdefiniowanym znaczeniu.
Zawsze tam, gdzie występują w nauce, mowa jest o wrodzonych
doświadczeniach, o odziedziczonych programach zachowań. Działanie
"instynktu" oznacza więc wyzwolenie takiego programu przez swoiste
czynniki wyzwalające wraz z wszelkimi kryteriami związanymi z tym
automatycznym procesem, kryteriami, które opisaliśmy tak szczegółowo.
Ciągłe nieporozumienia są nieuniknione, gdy się nie przestrzega
skrupulatnie tej definicji i mówi o "instynktowym" zachowaniu czy sądach
także wtedy, gdy się ma na myśli intuicyjne reakcje czy sądy. Jedno z
drugim nie ma żadnego bezpośredniego związku.
Rozdział 20
1 Muszę tu naturalnie zaraz dodać: jedyny świat, w jakim możemy istnieć. W
żaden sposób nie możemy opuścić naszej rzeczywistości – nawet przy użyciu
utopijnego wehikułu czasu, który umożliwiłby nam podróż w przyszłość.
Przyczyną jest to, że rzeczywistość owa jest zjawiskiem subiektywnym, a
nie czymś istniejącym obiektywnie, na przykład rozwijającym się
niezależnie od nas. Więcej na ten temat powiem w ostatnich rozdziałach.
2 Regulacja przez sprzężenie zwrotne występuje nie tylko w organizmach
żywych, lecz w bardzo wielu dziedzinach przyrody ożywionej, a także w
technice. Liczba przykładów jest niemal dowolnie wielka. Jednakże we
wszystkich przypadkach zasada jest ta sama, stąd omawiane w tekście
osobliwości odnoszą się zarówno do technicznych, jak i do biologicznych
układów.
3 Czterotygodniowy cykl miesiączkowy dowodzi, że istnieją biologiczne
oscylacje o znacznie większej długości fal. Być może występują także
oscylacje o jeszcze mniejszej częstotliwości. Niektórzy uczeni sądzą, że
długookresowe rytmy biologiczne mogą stanowić podłoże regulacji czasowej
wzrastania, dojrzewania płciowego i starzenia się. W takim razie w
przypadku człowieka najdłuższa możliwa fala oscylacji biologicznej byłaby
zbieżna z naszym genetycznie ustalonym trwaniem życia. Wszystkie te
zagadnienia są do tej pory właściwie jeszcze nie zbadane.
4 Pośrednia wskazówka co do istnienia takiego czasowego porządku
wewnętrznego wynika z pewnego dosyć powszechnego doświadczenia naszej
epoki technicznej. Przy lotach w kierunku wschód – zachód (lub przeciwnie)
współczesnymi samolotami przenosimy się tak szybko w inne strefy czasowe
(na tereny z odmiennym czasem miejscowym), że nasz "zegar wewnętrzny"
potrzebuje kilku dni na ponowne nawiązanie kontaktu z dzienno-nocną
periodycznością nowego miejsca pobytu, odbiegającą od tej, która
obowiązuje w miejscu odlotu. W okresie przestawiania się większość ludzi
czuje się mniej lub bardziej źle; najczęstszymi i najbardziej zrozumiałymi
objawami bywają bezsenność w nocy i zmęczenie w dzień. Ale często
występują ponadto zaburzenia w trawieniu, skłonność do nadmiernego pocenia
się, uczucie osłabienia, złe nastroje i inne formy ogólnego złego
samopoczucia fizycznego. Znamienne jest, że takie objawy często trwają
jeszcze kilka dni po przywróceniu normalnego rytmu snu, zgodnego z czasem
miejscowym. W tych przypadkach więc najwidoczniej długofalowy 24-godzinny
rytm snu i czuwania pod wpływem zewnętrznej periodyczności dnia i nocy
nowego otoczenia przejmuje w roli wskaźnika czasu kierowanie procesem
przestawiania się. Pozostałe zaś krótkofalowe funkcje idą za nim, mniej
lub bardziej kulejąc. W czasie przestawiania się dochodzi zatem do pewnej
desynchronizacji, do rozpadu normalnie występującej wewnętrznej struktury
czasowej. Fizjolodzy domyślają się, że wymienione formy złego samopoczucia
reprezentują przeżywanie tych przejściowych wegetatywnych asynchronizmów.
5 Najbardziej przekonującym dowodem tego, że nastroje nasze mogą ulegać
wpływom "od wewnątrz", z wegetatywnego podłoża, jest działanie
euforyzujących narkotyków. Pokusa zażywania tego rodzaju substancji polega
właśnie na tym, że obiecują one najbardziej bezpośredni i najłatwiejszy
dostęp do intensywnego uczucia szczęścia. To co następuje, porównać można
do elektrycznego zwarcia, które jak wiemy, może czasami zniszczyć
delikatną instalację. Los narkomanów jest skutkiem uszkodzenia przez
brutalne działanie narkotyku delikatnej struktury wegetatywnej wiążącej
człowieka ze środowiskiem.
6 W stanach chorobowych może się zdarzyć, że owa zdolność oscylacji
nastrojów zamiera. Rezultatem takiego zaburzenia jest to, co psychiatra
nazywa chorobą psychiczną. Jeżeli nastrój zastyga na dolnym biegunie –
mamy do czynienia z fenotypem chorobliwej, endogennej depresji; w
przeciwnym przypadku rezultatem będzie mania.
Rozdział 21
1 John Fremlin, How stereoscopic vision evolved, "New Scientist",
5.10.1972, s. 26.
2 Konrad Lorenz, Die angeborenen Formen móglicher Erfahrung, "Zeitschrift
fur Tier-psychologie", t. V, 1943, s. 235-409.
3 To stwierdzenie amerykańskiego badacza ewolucji Georgea Gaylorda
Simpsona zaczerpnąłem ze znakomitej książki Ewlutionare Erkenntnistheorie
Gerharda Vollmera (Stuttgart 1975), którą polecam każdemu, kto się
interesuje poważniej opisaną tu problematyką i jej historycznym podłożem.
4 Gdyby świat naszego codziennego doświadczenia rzeczywiście był tak
idealnie zgodny z obiektywnymi realiami świata "samego w sobie", jak to
sugeruje nasze naiwne przeżywanie świata, nie potrzebowalibyśmy nauk
przyrodniczych. Wysiłek umysłowy, którego dokonujemy używając tego
pojęcia, nie jest niczym innym jak reakcją człowieka na poznanie, że to,
co widzi, nie pokrywa się z rzeczywistością. Gdy głębiej wnikniemy w tę
sytuację, przestaniemy się dziwić, że świat poza ciasnymi ramami naszego
spojrzenia wymyka się zdolności naszej wyobraźni. Dziwne jest raczej, że
krocząc pośrednią drogą nauki, udaje nam się wyjść poza te ramy i wniknąć
w obszar rzeczywistości. Co prawda jest to możliwe tylko dzięki protezom
abstrakcyjnych nieobrazowych formuł i symboli. Fachowy język uczonych
zrodził się z potrzeby opisywania powiązań występujących poza dziedziną
naszego codziennego doświadczenia, powiązań, dla których opisu nasz język,
zrodzony z tych codziennych doświadczeń, nie dysponuje odpowiednimi
pojęciami ani składnią. Jednakże sprawdzalne wyniki na końcu łańcuchów
formuł dowodzą, że w ten sposób przybliżamy się do obiektywnych
właściwości świata, które inaczej byłyby dla nas nie do pojęcia.
Przykładem jest chociażby możliwość wyzwolenia wybuchu atomowego, którym
materię przekształcamy w energię.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Ditfurth von Na początku był wodór!Hoimar von Ditfurth Nie tylko z tego świata jesteśmywydra do nieba nie chodzeDuch i Ogień (Panie, nie jestem godzien) (P Bębenek)Ziegesar Cecily von Plotkara 07 Nikt nie robi tego lepiejZiegesar Cecily von Plotkara 10 Nigdy Ci nie skłamięNie taki duch strasznyZiegesar Cecily von Plotkara 08 Nie zatrzymasz mnie przy sobiEdoc14 Nie materia lecz duchKraj SEJM NIE ROZWIĄZANYDlaczego kobiety nie osiągają orgazmuKto nie chce poznać tajemnicy Smoleńska Nasz Dziennikwięcej podobnych podstron