informacjami, daje mi namiary na dobry hotel w Noukachott i lecimy, każdy w swoim kierunku. W mieście jestem już po zmierzchu, dni skracają się dość szybko - jadę na południe, niedługo zrówna się dzień z nocą. Mijałem dzisiaj zwrotnik raka i położyłem na piramidce kamyczków mój własny. Czy będę wracał tą drogą? Czy będę miał szczęście? Szczęście to następna sprawa, którą trzeba mieć w Afryce, chyba najważniejsza. Wystarczy drobiazg, aby zakończyć podróż. Coś z silnikiem, zniszczone na dziurze koło. Problemy ze zdrowiem. I koniec. Nie można liczyć na serwis, części mogą być za parę tygodni, pod warunkiem, że jesteś w dużym mieście. Tu nikt nie używa dużych motocykli, nie ma do nich części, opon. Pospawasz jedynie stal, z aluminium jest kłopot. Elektronika nie wytrzymuje temperatury, zapylenia, wstrząsów. Szczególnie ta nowej generacji. Tutaj najbardziej niezawodne pojazdy to ciężarówki z lat 60. z napędem na wszystkie koła, stare land rovery z powojennej serii, terenowe toyoty typu taxi-bush, stare corolle, czasem rozpadające się renault 4. Motocykli enduro używa wojsko i straż graniczna, ale są one znacznie mniejsze i nic z nich raczej nie pasuje do dromaderów, którymi europejczycy wybierają się do Afryki. □
Noukachott nocą jest jak labirynt w cyrku. Szukam nieszczęsnego hostelu podanego mi przez Martina, mam przecież wizytówkę, muszę trafić! Ruch w tym mieście to pełny odlot, każdy jedzie jak chce. Tzn. niezupełnie, aleja to tak odczuwam, zmęczony, spragniony, wciąż wyjeżdżam poza zabudowania, pakuję się w dzielnice grozy, grzęznę we wszechobecnym piachu. Trwa to długo, może parę godzin, nie wiem, czas afrykański jest inny. W końcu znajduję inny hostel, prowadzony przez sympatycznego Francuza. Herbatka, jedzonko, PRYSZNIC, spać. Jutro szukam Ambasad. □
Ambasady, ambasadorzy, jak ja nienawidzę tych nazw! Pierwszą ambasadę - Mali, znajduję po paru godzinach krążenia po mieście. Jazda w zatkanym Noukachott to nie lada zabawa. Gdy już poznałem zasady obowiązujące w ruchu bez zasad, była to dla mnie duża przyjemność. Zwierzęta mają zawsze pierwszeństwo, potem duże ciężarówki, samochody terenowe, potem te z donośnym klaksonem. Piździki, mopedy, motorynki i inne moto, m.in. ja, musieliśmy działać przez zaskoczenie, ale też mieliśmy przywilej uczestniczenia w ruchu pieszym. Czyli zawsze miałem zielone światło (czy było ono czy nie). □ □ □
Było już koło południa gdy dotarłem do ambasady Mali i za godzinkę miałem wbitą wizę. Następnej ambasady szukałem godzinę z hakiem, po czym okazało się, że była za rogiem. Tam już nie poszło tak dobrze. Miła pani o rubensowskich kształtach, pięknie, kolorowo ubrana, poinformowała mnie, że pan ambasador udał się już na spoczynek i jeżeli złożę wniosek w poniedziałek (był czwartek), to wizę być może otrzymam w środę po południu. Po wielu uniżonych uśmiechach, tudzież dość rozwiniętym w formie wdzięczeniu się ustaliliśmy, że może da się do wtorku. Czyli prawie tydzień w tym cyrku na kółkach, a tu Droga woła. Wytrzymałem 2 dni. Pewna młoda Francuzka podróżująca z rówieśnikami starym renault przypomniała sobie, że gdzieś na granicy kupiła wizę, nie mogła sobie tylko przypomnieć na której. Po wypiciu paru szklanek z mojego zapasu gin plus tonie była już pewna, że to było na granicy z Senegalem. □
Następnego dnia byłem już w drodze. Początkowo nie tej, co trzeba, bo gdzieś na północny-wschód, ale potem już we właściwym kierunku. Jechałem dokładnie na wschód. □
Jeśli kiedyś myślałem, że jest gorąco i już bardziej być nie może, to myliłem się, jakże bardzo się myliłem. Atlantyk dość mocno schładzał nabrzeże Sahary, a wieczorem, po zmroku robiło się wręcz komfortowo. Wjeżdżałem teraz w strefę cienia, w krainę nieba, gdzie miejsce słońca zajęła olbrzymia pomarańcza, a w miejscu błękitu zawisła piaskowa chmura. Warstwa pyłu nie pozwalała ciepłu uciekać w przestworza i dlatego mogłem nazywać się szczęściarzem, gdy temperatura nad ranem spadała do 30CE.