W deszczu, gdy maszty, liny i żagle były mokre, statek kołysał się od wiatru i fali, tyle razy wchodziłem, jak wszyscy, na najwyższe reje zwijać żagle. Pamiętam piękny widok, gdy pewnego razu podczas mgły weszliśmy na najwyższą reję zwijać żagiel. Mgła była poniżej i patrzyliśmy w "siną dal" ponad mgłą.
Doskonale pamiętam poranne szorowanie pokładu, czyszczenie mosiężnych blach, sterowanie olbrzymim kołem sterowym, nocne wachty na oku, na dziobie i co pół godziny meldowanie donośnym głosem, że "światła się paaaaląąą !"
Pamiętam niezwykle przyjemny wieczór na Morzu Śródziemnym, prawie bezwietrzny, gdy po wyszorowaniu pokładu piaskiem i cegłami, odpoczywaliśmy koło bukszprytu. Niebo miało piękne kolory, wokół pluskały się delfiny; takich wieczorów się nie zapomina. Nie przepadam za opisami przyrody i sam ich nie stosuję - to trzeba umieć zobaczyć, przeżyć i zachować w pamięci, a nie czytać, co ktoś wyduma.
Pamiętam jak w czasie żeglugi przy silnym wietrze statek płynął mocno pochylony na lewą burtę, lewe bulaje co chwilę były pod wodą i wyglądało się przez nie jak do akwarium.
Tuż przed wejściem do Casablanki miałem wielkiego pecha. Jak zwykle przed portem, wszystko było szorowane do połysku. W czasie mycia pomieszczenia pod pokładem ktoś rzucił na pokład metalową trójkątną skrobaczkę. Ja boso na nią stanąłem i cała stopa została przecięta. No i leżenie aż się zrośnie. Od tej pory nie lubię ostrych narzędzi.
Pozostałe porty też były bardzo ciekawe turystycznie. Ale młodzież jak to młodzież. W Istambule na rynku niektórzy chcieli zahandlować papierosami (na drobne wydatki) i znaleźli się w poważnym kłopocie. Z opresji wybawiła ich jakaś Polka.
Dużym zgrzytem była ucieczka kilku uczniaków, którzy opuścili statek zarówno w Istambule jak i w Antwerpii. Było to niemiłe i niezrozumiałe. No bo na co mógł liczyć za granicą chłopak 16-letni bez wykształcenia i bez znajomości obcego języka? Mógł znaleźć pracę tylko jako zmywacz naczyń w jakimś barze albo mógł zamiatać ulice. Jeśli ktoś miałby tam jakąś rodzinę do pomocy, no to można by to jakoś zrozumieć. Ale dla niektórych był to czyn niemal bohaterski: bo oni uciekli od komuny do wolnego, kapitalistycznego świata!
"Rejs z 1957 roku był rekordowy pod względem zachorowań na wyrostek robaczkowy. Pierwszego ucznia musieliśmy zostawić w szpitalu w Tangerze, drugiego w Dubrowniku, a pięciu w Stambule, potem jeszcze dwóch w Antwerpii. Nie dość, że tylu powędrowało do szpitali, to jeszcze czterech samowolnie pozostało za granicą. W sumie załoga statku podczas tego rejsu zmniejszyła się o trzynaście osób." -
Cytat z książki „Byłem chiefem na „Darze Pomorza” - kpt. Józefa Kwiatkowskiego (długoletni I-oficer tego statku).
W czasie zlotu żaglowców w Szczecinie, 4-7.8.2007r., spotkałem w/w kpt. J. Kwiatkowskiego (86 lat!) sprzedającego pięknie wydaną książkę o „Darze Pomorza” jego autorstwa - kupiłem ją z jego dedykacją. Nie widziałem go 50 lat. Pomimo takiego pięknego wieku siedział w mundurze, w upale, przy stoliku, w krzyczącym tłumie ludzi. A ja - 20 lat młodszy — ledwo się wlokłem!
Przed przypłynięciem do Istambułu było takich dwóch, którym nie podobała się dyscyplina i praca na statku, którzy postanowili zachorować na zapalenie wyrostka robaczkowego i wrócić do kraju. Najedli się własnych, pociętych włosów, potłuczonych skorupek z jajek. Nic to nie pomogło, zapalenie ślepej kiszki się nie pojawiło. Ponieważ mieli dużo samozaparcia, tak udawali chorych przed lekarzem, że zostali zawiezieni do szpitala, zrobiono im operacje wycięcia wyrostków i zostali odesłani do kraju! Bohaterzy, nie ma co.
Na morzu pogody były różne. W sztormach praca na masztach jest bardzo trudna i niebezpieczna, samopoczucie pod zdechłym azorkiem (ja nigdy nie zdobyłem odporności na kołysanie się statku na fali), ale szkoła odporności i sprawności fizycznej i psychicznej niezastąpiona. Pomimo trudnych warunków nikt nie spadł z masztu, a wchodziło się setki razy, niezależnie od pogody. Nawet rano po pobudce, jako część porannej gimnastyki,
14