ale na szczęście są jeszcze na święcie zapaleńcy, dzięki którym pewnymi nagraniami można cieszyć się tak samo, jak w momencie ich wydania. Fajnie, że ktoś w Golden Core Records wpadł na pomysł odrestaurowania jedynego albumu Sudden Death "Ali Or Nothing", bo to naprawdę dobra płyta. Wiadomo - pierwsze bicie to pierwsze bicie, kult i basta. Naturalnie, tylko nic każdy może je zdobyć, a druga sprawa, że nie jest to takie proste. Mimo wszystko GCR odw-lili kawał dobrej roboty, bo oprócz właściwej płyty na krążek trafiły jeszcze nagrania demo. Może to nic takiego, ale są tacy, którym takie smaczki poprawiają humor. Remastering został zrobiony starannie, więc i w kwestii brzmienia nie ma co narzekać. Trzeba pamiętać. że Sudden Death działało bardzo krótko i nie mieli dostępu do niewiadomo jakiej technologii. Tak czy siak "Ali Or Nothing" po latach nadal robi niezłe wrażenie. Osiem kompozycji i czterdzieści minut muzyki. Taka dawka w zupełności wystarczy, żeby słuchacz poczuł satysfakcję. Album nie przynosi jakichś cudów'. To solidna porcja niemieckiego, klasycznego heavy, którą spokojnie można stawiać w jednym szeregu z, chociażby. Accept czy Warlock. Chwytliwe riffowanie połączone z niby-fabryką w postaci sekcji rytmicznej zabarwione chrypliwym i zadziornym wokalem. Za pierwszym razem proszę się nie niepokoić, że to mama kopia Udo Dirkschneide-ra. każdy kolejny odsłuch powinien utwierdzić w przekonaniu, że Sudden Death posiadał swój charakter. Z uśmiechem usiadłem do tej płyty, bo znam ją już od dłuższego czasu. Dobrze było sobie przypomnieć ten sympatyczny zespół i jego niezły album. Szkoda, że Niemcy nie pograli dłużej - może wysmażyliby coś więcej, być może przeskakując swój debiut. Z namaszczeniem więc obchodziłem się z "Ali Or Nothing", bowiem to taka trochę relikwia tamtych czasów. Bardzo charakterystyczny sposób grania i specyficzna energia. Co z tego, że nie trzeba wybierać - wszystko albo nic - ale to przyjemne mrowienie na skórze mówi więcej niż tysiąc słów.
Adam Widełka
2020 Cherry Red
"Ammonia Avenue" to ostatni z klasycznych albumów zespołu Alana Parsonsa i Erica Woolfsona,
oryginalnie wydany w 1984 roku, w dodatku też ich ostatni komercyjny sukces, dzięki singlowemu przebojowi "Dorit Answer Me". Od momentu premier)' płyta była wielokrotnie wznawiana, teraz jednak doczekała się najpełniejszej, podręcznikowej wręcz edycji. Parsons zremiksował bowiem i zrema-sterował ten materiał, korzystając z oryginalnych taśm. co zaowocowało też miksem 5.1 surround sound, nie tylko w zwykłym stereo, które znalazły się na dodatkowej płycie Blu-Ray, obok teledysków do "Dorit Answer Me" i "Prime Time". Jest też wersja winylowa 2LP w gatefoldzie (oryginał wydano w pojedynczej kopercie i na jednym longplayu), a zawartość boksu dopełniają trzy płyty CD, bo do podstawowego programu "Ammonia Avenue" dodano jx>-nad 50 utworów bonusowych. Są to surowe wersje demo i miksy, przymiarki do poszczególnych kompozycji - robocze nagrania z komponowania tylko na głos i fortepian. wersje instrumentalne czy orkiestrowe, albo nagrane z innymi wokalistami, np. utwór tytułowy z udziałem Chrisa Rainbow, chociaż na płycie śpiewał go Erie Woolfson. To rzecz jasna dodatki wyłącznie dla kolekcjonerów/ pasjonatów', lubiących prześledzić ewolucję poszczególnych kompozycji do ostatecznej formy, lubujących się w takich rarytasach, ale też "Ammonia Avenue" w'ciąż robi wrażenie, bo to świetny przykład progresywnego rocka, przefiltrowa-nego przez pop lat 80. Poszczególne utwory mają więc sporo aranżacyjnego rozmachu, ale też i świetnych melodii, dzięki czemu nawet te bardziej melancholijne utwory przypadły do gustu masowej publiczności. Śpiewają tu jeszcze Colin Blunstone i Lenny Zakątek. a wśród instrumentalistów też nie brakuje dużych nazwisk, bo solowe partie saksofonu w- "Dorit Answer Me” i instrumentalnym "Pi-peline" gra sam Mel Collins. Szkoda tylko, że gitary tu jak na lekarstwo ("Since The Last Goodbye", "Dancing On A Highwire"), ale i tak album "Ammonia Avenue" zaskakująco dobrze zniósł upływ czasu.
2020 Otvcbombc
Trzeba lubić laką muzykę. Cross-over to dość specyficzne poletko, lednak jeśli już uda nam się przekonać do tych dźwięków to jednego możemy być pewni - nasz tapczan jest w niebezpieczeństwie. Takie granie to multum energii. Od pierwszych sekund rytm nie daje odpocząć. Czym dłużej chłoniemy tą muzykę, tym bardziej chcemy być jej częścią. Pomijamy analizy, nie rozkładamy zagrywek na części pierwsze - po prostu dajemy porwać się szaleńczemu tempu poszczególnych utworów. Wystarczy 35 minut z tym krążkiem, żeby upaść wyczerpanym na łóżko, o ile oczywiście nie zarwaliśmy go skacząc z niego wyobrażając sobie, że uprawiamy stage diving. Album "Say Uncle" to pełny debiut amerykańskiego Uncle Siani. Po latach kopie dość mocno, więc można uznać, że czas obszedł się z tym materiałem łaskawie. Zresztą, jak zaznaczyłem na początku, trzeba lubić taki sposób wyrazu. Zakładając, że jest to nam bliskie, możemy poczuć się jak ryba w wodzie. To jedna z tych płyt. które mogą pomóc nawet zdefiniować ten odłam metalu. Również warto odnotować, że niektórzy muzycy działający w Uncle Slam mieli swoje epizody w jednej ze słynniejszych formacji crossovcrowej jaką jest niewątpliwie Suicidal Tendencies. Już mniej więcej można sobie uzmysłowić, z czym mamy do czynienia. Todd Moyer (gitara, wokal), Simon 01iver (bas) i Amery AWOL Smith (perkusja) na "Say Uncle" starają się w bezkompromisowy i niezwykle żywiołowy sposób przekazać swoje pomysły. Sekcja pracuje szybko, wystukując nie tylko proste, ale i momentami ciekawe, rytmy. Naturalnie obracamy się w danym stylu, więc nie należy spodziewać się jakiejś wirtuozerii czy popisów instrumentalnych. Gitara szatkuje powietrze niczym wprawny kucharz marchewkę, nakładając porcję smakowitych rif-fów. Co prawda, nie są to jakieś motywy, które będzie łatwo zanucić, ale idealnie współgrają z całością i dają tej muzyce potężną moc. W sumie pisanie o takiej muzyce w sposób wyrafinowany jest dość trudne. To jest trochę jak tworzenie poematu o brutalnym bokserskim nokaucie. Pewne rzeczy powinny być nazywane po imieniu - bez zbędnych ceregieli. Krążek "Say Uncle" to dobry technicznie ale bardziej intrygujący szybkością zawodnik, który każdą kompozycją stara się wyprowadzić ten kończący cios.
Adam Widełka
2020 .WanacTr
Zamiast wstępu garść wyjaśnień. Wymaga tego sytuacja, bo sam naw-et nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem taki przypadek. Może zawiłość nie przypomina Mody na Sukces, ale nieuważni mogą się zgubić. Więc - zespół Velvet Viper to naturalna kontynuacja grupy Zed Yago. Założyli ją wokalistka Jutta Weinhold i perkusista Bubi. po opuszczeniu Zed Yago w 1989 roku. W 1991 i 1992 roku wydali dwa albumy i dopiero w 2017 roku Jutta reaktywowała ją w nowym składzie. Zed Yago kontynuuje wciąż grający w niej gitarzysta Jimmy Durand, a funkcję wokalistki objęła jego żona Yvonne Durand. od reaktywacji w 1997 roku. Grupa fonograficznie milczy od dziesięciu lat, natomiast w tym roku ukazują się dwie pierwsze albumy Zed pod szyldem... Velvet Viper. Tak, zremasterowane i pod zmienionymi okładkami, "From Over Yonder" i "Pilgriniage" właśnie czekają na nabywców. Wydawcą jest obecny label grupy czyli Massacre Records. Kosmiczna sytuacja, bo w sumie tak naprawdę recenzuję albumy Zed Yago. Najpierw "From Over Yonder". Pierwotnie wydany w 1988 roku. Krążek zawierając)' poprawnie zagrany heavy metal z tekstami traktującymi o wiedźmach, piratach i innych fantastycznych tematach. Około czterdziestu minut muzyki adresowanej do specyficznej grupy odbiorców, bo Zed Yago nie proponowało niczego odkrywczego. Był to kolejny w tym okresie zespół z kobietą w roli wokalistki pochodzący z Niemiec. Niestety, popularności jak chociażby Warlock, nie osiągnęli. A można odnieść czasem wrażenie podobieństwa z ekipą Doro. Taka stylistyka w sumie, no i Warlock grał zdecydowanie szybciej i zadziorniej. Zed Yago stawia głównie na umiarkowane tempa. Poza mocnym głosem Jutty z "From Over Yonder" nie wyłowiłem nic, co spowodowałoby szybsze bicie mojego serca. Ten zespół to ewidentny znak czasów i fajna ciekawostka dla fanów niemieckiego heavy/power metalu. No i jeszcze ten sposób wznowienia. Ja wiem, że Velvet Viper był naturalnym krokiem naprzód i w sumie wychodziłoby na to, że trzeci album Zed Yago mógł okazać się pierwszy Velvet. ale takie podejście do tematu w niczym nie poprawia oceny tej muzyki. Szukałem długo jakichś pozytyw'ów\ próbując też zapomnieć o tym za-
HMP