plik


ÿþKsi|ka pobrana ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl lub http://www.ksiazki.cvx.pl Philip K. Dick - Wisielec O pitej Ed Loyce narzuciB kapelusz i pBaszcz, wyprowadziB samochód i pod|yB przez miasto w kierunku swojego sklepu z artykuBami telewizyjnymi. ByB zmczony. Plecy i ramiona bolaBy go od kopania ziemi w piwnicy i wywo|enia jej na podwórze. Ale jak na czterdziestolatka poradziB sobie bez zarzutu. Za zaoszczdzone przez niego pienidze Janet bdzie mogBa kupi nowy wazon; poza tym cieszyB si na my[l, |e sam naprawi fundamenty. ZapadaB zmrok. DBugie promienie zachodzcego sBoDca omiataBy spieszcych ulicami znu|onych przechodniów, kobiety objuczone siatkami i pakunkami oraz studentów tBumnie opuszczajcych uniwersytety, by wmiesza si w zastpy urzdników, biznesmenów i bezbarwnych sekretarek. ZatrzymaB swojego packarda na czerwonym [wietle i zaraz ponownie ruszyB z miejsca. Sprzeda| odbywaBa si bez niego; przybdzie do sklepu w sam por, by pomóc pracownikom przed zamkniciem, dokona dziennego bilansu, a mo|e nawet wBasnorcznie zatwierdzi kilka transakcji. Powoli przejechaB obok niewielkiego skweru poBo|onego po[rodku ulicy. Parking przed ZAKAADEM USAUGOWO-HANDLOWYM LOYCE'A byB szczelnie wypeBniony. ZmeBB przekleDstwo w ustach i zawróciB samochód. Ponownie minB skwer z pustym bufetem, Bawk i latarni. Na latarni co[ wisiaBo. BezksztaBtny, przypominajcy kukB tobóB, lekko koBysany wiatrem. Loyce opu[ciB szyb i wyjrzaB przez okno. Có| to do diabBa mogBo by? Jaka[ wystawa? Niekiedy Izba Handlowa organizowaBa na skwerze ekspozycje. WykonaB kolejny skrt i podjechaB w to samo miejsce. MinB park, koncentrujc uwag na wiszcym przedmiocie. To nie byBa kukBa. Je|eli chodziBo o wystaw, pomysB wydawaB si raczej chybiony. WBosy zje|yBy mu si na karku i niepewnie przeBknB [lin. Na twarzy i dBoniach wystpiBy mu krople potu. Na latarni wisiaBo ciaBo. Ludzkie. - Popatrz na to! - wyrzuciB z siebie Loyce. - Wyjdz na zewntrz! Don Fergusson bez po[piechu wyszedB ze sklepu, z godno[ci zapinajc pBaszcz. - To powa|na transakcja, Ed. Nie mog tak po prostu zostawi klienta. - Widzisz? - Ed wycelowaB palcem w gstniejcy mrok. Na tle nieba wyraznie odcinaBa si latarnia wraz ze swoim rozkoBysanym balastem. - Tam. Jak dBugo to tam wisi? - W podnieceniu podniósB gBos. - Co si dzieje ze wszystkimi? Przechodz obok jakby nigdy nic! Don Fergusson powoli zapaliB papierosa. - Spokojnie, staruszku. Bez powodu by tak nie wisiaB. - Powodu! Jakiego powodu? Fergusson wzruszyB ramionami. - Tak jak wtedy, gdy Rada BezpieczeDstwa Ruchu Drogowego postawiBa tam strzaskanego buicka. Jakie[ miejskie sprawy. Skd niby miaBbym wiedzie? DoBczyB do nich Jack Potter ze sklepu obuwniczego. - O co chodzi, chBopaki? - Na latarni wisi ciaBo - oznajmiB Loyce. - Zawiadomi policj. - Musz o tym wiedzie - powiedziaB Potter. - Inaczej ju| by go tam nie byBo. - Wracam do roboty. - Fergusson skierowaB si w stron wej[cia do sklepu. -Najpierw obowizek, a potem przyjemno[. Layce poczuB przypByw histerii. - Widzicie je? Widzicie, jak tam wisi? Przecie| to czBowiek! On nie |yje! - Jasne, Ed. Zauwa|yBem go po poBudniu, idc na kaw. - Chcesz przez to powiedzie, |e wisiaB tu przez caBe popoBudnie? - No pewnie. I co z tego? - Potter zerknB na zegarek. - Musz lecie. Na razie, Ed. Potter szybkim krokiem doBczyB do pod|ajcego ulic strumienia ludzi mijajcych park. Kilka zaciekawionych osób spojrzaBo na latarni i kontynuowaBo wdrówk. Nikt nie przystanB. Nikt nie zwróciB na ciaBo najmniejszej uwagi. - Chyba oszalaBem - wyszeptaB Loyce. PodszedB do kraw|nika i zstpiB na jezdni wprost pod nadje|d|ajce pojazdy. W[ciekle roztrbiBy si klaksony. DotarB na drug stron i wkroczyB do parku. Wisielec byB m|czyzn w [rednim wieku. Upstrzony zaschnitym bBotem szary garnitur wisiaB na nim w strzpach. Loyce widziaB go po raz pierwszy w |yciu. MusiaB by nietutejszy. Twarz miaB przechylon nieco w bok, a wieczorny wiatr bezszelestnie obracaB ciaBo wokóB wBasnej osi. Skór m|czyzny znaczyBy czerwone szramy i gBbokie skaleczenia peBne zakrzepBej krwi. Okulary w stalowej oprawce niedorzecznie dyndaBy na jednym uchu. Oczy wyszBy mu z orbit. Z otwartych ust wyzieraB spuchnity, posiniaBy jzyk. - Na miBo[ bosk - mruknB wstrz[nity Loyce. StBumiB przypByw mdBo[ci i wróciB na deptak. Od stóp do gBów trzsB si z odrazy i lku. Dlaczego? Kim byB ten czBowiek? Dlaczego tam wisiaB? Co to miaBo znaczy? Dlaczego nikt nie zwracaB na niego uwagi? WpadB na pdzcego chodnikiem niskiego czBowieczka. - Uwa|aj pan! - wycedziB przechodzieD. - Ach, to ty, Ed. Ed z roztargnieniem kiwnB gBow. - Witaj, Jenkins. - Co si staBo? - Urzdnik ujB go pod rami. - Wygldasz okropnie. - Tam jest ciaBo. W parku. - Oczywi[cie, Ed. - Jenkins podprowadziB go do wej[cia ZAKAADU USAUGOWO-HANDLOWEGO LOYCE'A. - Uspokój si. PodeszBa do nich Margaret Henderson ze sklepu jubilerskiego. - Czy co[ si staBo? - Ed zle si czuje. Loyce wyszarpnB rk. - Jak mo|ecie tak tu stercze? Nie widzicie go? Na miBo[ bosk... - 0 czym on mówi? - zapytaBa nerwowo Margaret Henderson. - CiaBo! - huknB Ed. - Tam wisi ludzkie ciaBo! ZebraBo si wicej ludzi. - Czy on jest chory? To Ed Loyce. Ed, czy nic ci nie jest? - CiaBo! - krzyczaB Loyce, usiBujc ich wymin. Próbowano go przytrzyma. SzarpnB si. - Pu[cie mnie! Policja! Wezwa policj! - Ed... - Lepiej sprowadzcie doktora! - On musi by chory. - Albo pijany. Loyce przedzieraB si przez tBum. PotknB si i prawie upadB. Jak przez mgB widziaB rzdy pochylonych nad nim twarzy peBnych ciekawo[ci, niepokoju bdz troski. Zewszd podchodzili zwabieni haBasem ludzie. PrzepchnB si pomidzy nimi w kierunku sklepu. WidziaB, jak wewntrz Fergusson rozmawia z klientem, pokazujc mu odbiornik telewizyjny Emersona. Stojcy przy warsztacie Pete Foley skBadaB nowy Philico. Loyce krzyknB do nich rozdzierajco. Jego gBos zginB w rosncym zgieBku pojazdów i pomrukach gapiów. - Zróbcie co[! - zawoBaB. - Nie stójcie tak! Zróbcie co[! Nie widzicie, |e dzieje si co[ strasznego?! TBum rozstpiB si z szacunkiem przed dwoma rosBymi policjantami, którzy zdecydowanie sunli w kierunku Loyce'a. - Nazwisko? - mruknB policjant z notatnikiem. - Loyce. - Znu|ony otarB czoBo. - Edward C. Loyce. WysBuchajcie mnie. Tam, w parku... - Miejsce zamieszkania? - przerwaB mu policjant. Samochód policyjny zwinnie przedzieraB si pomidzy pojazdami i autobusami. Wyczerpany i oszoBomiony Loyce wcisnB si w fotel. Spazmatycznie chwyciB oddech. - 1368 Hurst Road. - Czy to tutaj, w Pikeville? - Oczywi[cie. - Loyce opanowaB si morderczym wysiBkiem. - SBuchajcie. Tam, na skwerze, na latarni wisi... - Gdzie pan dzisiaj byB? - zapytaB policjant siedzcy za kierownic. - Gdzie? - powtórzyB jak echo Loyce. - Nie przebywaB pan w swoim sklepie, prawda? - Nie. - PotrzsnB gBow. - Nie, zostaBem w domu. W piwnicy. - W piwnicy? - KopaBem. Stawiam nowe fundamenty. WywoziBem ziemi, aby wyla na dno cement. Dlaczego pan pyta? Co to ma wspólnego z... - Czy kto[ panu towarzyszyB? - Nie. {ona pojechaBa do miasta. Dzieci byBy w szkole. - Loyce przenosiB wzrok z jednego rosBego policjanta na drugiego. W jego serce wkradBa si iskierka desperackiej nadziei. - Czy chodzi o to, |e ominBo mnie... wyja[nienie? Nie zd|yBem na czas tak jak pozostali? Po chwili policjant z notatnikiem zabraB gBos. - Zgadza si. OminBo pana wyja[nienie. - Zatem to sprawa urzdowa? CiaBo ma tam wisie? - Ma tam wisie. {eby wszyscy widzieli. Na ustach Eda Loyce'a wykwitB blady u[miech. - Chryste! Chyba wreszcie wyszedBem z dBugiego tunelu na [wiatBo dzienne. A ju| my[laBem, |e dzieje si co[ niedobrego. Wiecie, co[ w rodzaju Ku-Klux-Klanu. Rozbuchana przemoc. Wyraz wzmo|onej aktywno[ci komunistów albo faszystów. - Trzsc si rk wyjB z kieszeni na piersiach chustk i wytarB twarz. - Ciesz si, |e wszystko jest pod kontrol. - Wszystko jest pod kontrol. - Samochód policyjny zmierzaB ku Hali Sprawiedliwo[ci. SBoDce dawno ju| zaszBo. Ulice spowijaB mrok. Nie zapalono jeszcze latarni. - Lepiej mi - rzekB Loyce. - A ju| prawie straciBem gBow. Porzdnie si wystraszyBem. Teraz, skoro wszystko jest jasne, nie ma potrzeby, aby mnie aresztowa, prawda? Policjanci nie odpowiedzieli. - Powinienem wróci do sklepu. ChBopcy nie jedli jeszcze kolacji. Ze mn wszystko w porzdku. Nie bd wicej sprawiaB kBopotu. Je[li zajdzie potrzeba... - To potrwa tylko chwil - przerwaB mu policjant siedzcy za kierownic. - Rutynowa procedura, raptem kilka minut. - Mam nadziej - mruknB Loyce. Samochód przystanB na [wiatBach. - Pewnie zakBóciBem porzdek. To [mieszne, zdenerwowa si w ten sposób i... Loyce szarpniciem otworzyB drzwi. WyskoczyB na ulic. OtaczaBy go samochody, nabieraBy prdko[ci wraz ze zmian [wiateB. Loyce skoczyB na kraw|nik i wpadB w kBbicy si tBum. Za plecami sByszaB haBas i okrzyki biegncych. To nie byli policjanci. Od razu to sobie u[wiadomili. ZnaB wszystkich gliniarzy w Pikeville. CzBowiek nie mógB prowadzi interesu w maBym mie[cie i nie zna wszystkich policjantów. To nie byli policjanci - i nie nastpiBo |adne wyja[nienie. Potter, Fergusson, Jenkins, |aden z nich nie znaB przyczyny tego zjawiska. Nie do[, |e nie wiedzieli, to jeszcze nic ich to nie obchodziBo. Ten fakt intrygowaB go najbardziej. Loyce wbiegB do sklepu z towarami |elaznymi. Nie zwa|ajc na zdumionych sprzedawców i kupujcych, pognaB w kierunku zaplecza i wypadB na zewntrz tylnymi drzwiami. Potknwszy si o kubeB na [mieci, zbiegB po betonowych schodkach. WspiB si na ogrodzenie i zdyszany zeskoczyB po drugiej stronie. Wszdzie panowaBa cisza. UdaBo mu si zmyli pogoD. ZnajdowaB si na skraju ciemnego zauBka usianego deskami, poBamanymi pudBami i oponami. WidziaB biegnc w oddali ulic. Latarnia zamigotaBa i rozbBysBa [wiatBem. Ludzie. Sklepy. Neony. Pojazdy. A po jego prawej stronie - posterunek policji. ByB blisko, bardzo blisko. Za platform Badownicz sklepu spo|ywczego wznosiBa si biaBa [ciana Hali Sprawiedliwo[ci. Okratowane okna. Czujniki policyjne. Przebywanie w pobli|u takiego miejsca nie wró|yBo mu nic dobrego. MusiaB i[ dalej, aby znalez si w bezpiecznej odlegBo[ci od nich. Od nich? Loyce ostro|nie ruszyB wzdBu| uliczki. Za posterunkiem staB ratusz, staro[wiecka |óBta budowla skBadajca si z drewna, pozBacanego mosidzu i cementowej zaprawy. WidziaB niezliczone rzdy biur, ciemne okna, cedry i klomby po obu stronach wej[cia. Jego uwag przykuBo co[ jeszcze. Nad ratuszem widniaBa plama nieprzeniknionej ciemno[ci, odcinajca si od nocy ogarniajcej miasto. Pasmo rozlegBej, gincej na tle nieba czerni. NadstawiB uszu. Dobry Bo|e, usByszaB co[, co sprawiBo, |e gorczkowo zapragnB nie dopu[ci do siebie tego dzwiku i wymaza go z pamici. Bzyczenie. OdlegBe, przytBumione bzyczenie przywodzce na my[l pot|ny rój pszczóB. ZesztywniaBy z przera|enia Loyce podniósB gBow. Nad ratuszem zawisBa pBachta ciemno[ci tak gstej, |e prawie namacalnej. Co[ si w niej ruszaBo. Z nieba zstpowaBy roztrzepotane ksztaBty i zatrzymawszy si na chwil, chmar opadaBy na dach. Roztrzepotane ksztaBty. Z ciemnej szczeliny wiszcej nad jego gBow. WidziaB je. Przez dBu|szy czas Loyce obserwowaB zaj[cie przyczajony w bBotnistej kaBu|y za zniszczonym ogrodzeniem. Ldowali. Schodzili na dóB grupami, ldowali na dachu ratusza, po czym znikali w [rodku. Mieli skrzydBa. Niczym gigantyczne owady. Szybowali w powietrzu, by zaraz opa[ w dóB i bokiem, niczym kraby, popeBzn w stron wej[cia do budynku. Mimo ogarniajcych go mdBo[ci wpatrywaB si w nich jak urzeczony. Zadr|aB pod wpBywem zimnego podmuchu nocnego wiatru. CzuB znu|enie i oszoBomienie. Na frontowych schodach ratusza gdzieniegdzie stali ludzie. Inni wychodzili z budynku i przystawali na chwil przed udaniem si w dalsz drog. Czy byBo ich wicej? To nie wydawaBo si mo|liwe. Istoty zstpujce z czarnej otchBani to nie ludzie. PochodziBy z innego [wiata bdz wymiaru. WtargnBy do [rodka dziki owemu pkniciu, szczelinie w skorupie wszech[wiata. Uskrzydlone owady z innej sfery bytu. Grupa stojcych na schodach ratusza m|czyzn si rozdzieliBa. Kilku pod|yBo w kierunku czekajcego samochodu. Jeden z pozostaBych skierowaB si z powrotem ku wej[ciu do budynku. W ostatniej chwili zmieniB zdanie i odwróciB si, by doBczy do reszty. Loyce w przera|eniu zamknB oczy. W gBowie mu huczaBo. Z caBej siBy przytrzymaB si pochyBego ogrodzenia. CzBekoksztaBtna posta raptownie poderwaBa si w gór i dofrunBa do pozostaBych. Przebywszy dzielc j od nich odlegBo[, osiadBa na chodniku pomidzy nimi. Pseudoludzie. Imitacje. Insekty obdarzone zdolno[ci upodabniania si do czBowieka. Jak owady ziemskie przybierajce barwy otoczenia. Loyce oderwaB si od pBotu i powoli wstaB. ZapadBa noc. W uliczce panowaB caBkowity mrok. Lecz mo|e tamci widzieli w ciemno[ci. Mo|e im nie przeszkadzaBa. Ostro|nie opu[ciB zauBek i wyszedB na ulic. PrzerzedziB si tBum zd|ajcych chodnikiem przechodniów. Na przystankach staBy kilkuosobowe grupki. Ulic nadje|d|aB ogromny autobus, bByskajc w mroku [wiatBami. Loyce ruszyB do przodu. PrzepchnB si midzy czekajcymi i kiedy autobus zajechaB na przystanek, wsiadB i zajB miejsce w rogu, tu| przy drzwiach. Wkrótce potem autobus ponownie wBczyB si do ruchu. Loyce nieco si odpr|yB. Bacznie zlustrowaB otaczajcych go pasa|erów. Zmczone, przygnbione twarze. Ludzie wracajcy z pracy. Nie cechowaBo ich nic szczególnego. Nikt nie zwracaB na niego uwagi. Wszyscy w milczeniu zagBbili si w swoje siedzenia i koBysali si w rytm jazdy. M|czyzna obok niego rozBo|yB gazet. BezgBo[nie poruszajc ustami, przystpiB do przegldania rubryki sportowej. Ot, zwyczajny czBowiek w niebieskim garniturze i krawacie. Biznesmen lub handlowiec, wracajcy do |ony i dzieci. Po drugiej stronie przej[cia siedziaBa mBoda, mniej wicej dwudziestoletnia kobieta o ciemnych oczach i wBosach, z pakunkiem na kolanach. MiaBa na sobie nylonowe poDczochy, buty na wysokich obcasach oraz czerwony pBaszcz i biaBy sweter z angory. PatrzyBa przed siebie nieobecnym wzrokiem. Licealista w d|insach i czarnej kurtce. Pot|na niewiasta o potrójnym podbródku i poszarzaBej ze zmczenia twarzy, obBadowana wielk torb wypeBnion pudeBkami i paczkami. Zwykli ludzie, co wieczór wracajcy autobusem do domów na kolacj. Wracali do domów - pogr|eni w otpieniu za spraw obcych istot, które przejBy kontrol nad nimi, ich miastem oraz |yciem. Nad nim samym równie|. Tyle |e akurat przebywaB w swojej piwnicy zamiast w sklepie i jakim[ sposobem uszedB ich uwagi. Przeoczyli go. Zatem ich wBadza nie byBa bezgraniczna. Mo|e to samo dotyczyBo innych. Loyce poczuB przypByw nadziei. Nie byli wszechmocni. Pomijajc go, popeBnili bBd. UmknB sieci. WyszedB z piwnicy w niezmienionej postaci. Najwidoczniej zakres ich wpBywów miaB swoje granice. Siedzcy kilka miejsc dalej m|czyzna utkwiB w nim wzrok. Loyce wyrwaB si z zamy[lenia. M|czyzna byB szczupBy i ciemnowBosy, nad jego górn warg widniaB niewielki wsik. Szykownie ubrany, miaB na sobie brzowy garnitur i l[nice buty. W drobnych dBoniach trzymaB ksi|k. Bacznie wpatrywaB si w Loyce'a. Pospiesznie odwróciB gBow. Loyce nabraB czujno[ci. Czy|by jeden z nich? Czy te| kto[, kogo równie| pominli? M|czyzna ponownie skierowaB na niego bystre spojrzenie maBych, ciemnych i przenikliwych oczu. W gr wchodziBa jedna mo|liwo[ z dwojga - albo sprytnie uniknB ich wpBywu, albo byB jedn z obcych istot pochodzcych spoza [wiata. Autobus przystanB. Powoli wsiadB do niego starszy m|czyzna i skasowaB bilet. Nastpnie ruszyB wzdBu| przej[cia i zajB miejsce naprzeciw Loyce' a. Nowo przybyBy podchwyciB spojrzenie bystrookiego m|czyzny. W uBamku sekundy zawarli midzy sob jakie[ porozumienie. Ich wygld nie pozostawiaB wtpliwo[ci. Loyce wstaB. Autobus ruszyB w dalsz drog. PodbiegB do drzwi. Stanwszy na stopniu, szarpnB za dzwigni awaryjnego otwierania. Drzwi rozwarBy si na o[cie|. - Hej! - wrzasnB kierowca, wciskajc hamulec. - Co do cholery?... Loyce wyt|yB wzrok. Autobus zwalniaB. Po obu stronach drogi staBy domy. Znajdowali si w dzielnicy mieszkalnej, peBnej trawników i wysokich budynków. Za jego plecami bystrooki m|czyzna zerwaB si gwaBtownie. Starszy pasa|er równie| wstaB. Pod|ali jego [ladem. Loyce wyskoczyB. Z ogromn siB uderzyB o chodnik i potoczyB si w kierunku kraw|nika. Wraz z przypBywem bólu poczuB zamykajc si nad nim ciemno[. WyrwaB si z niej desperacko. Z wysiBkiem dzwignB si na kolana, po czym znowu upadB. Autobus przystanB. Ludzie zacieli wysiada. Loyce pomacaB wokóB siebie. Jego palce zacisnBy si na jakim przedmiocie. ByB to le|cy w rynsztoku kamieD. Jczc z bólu, stanB. ZamajaczyB przed nim ksztaBt. M|czyzna, bystrooki m|czyzna z ksi|ka. Loyce kopnB. M|czyzna stknB i upadB. Loyce zadaB cios kamieniem. M|czyzna z krzykiem usiBowaB odturla si na bok. - PrzestaD! Na miBo[ bosk, wysBuchaj mnie... UderzyB jeszcze raz. RozlegB si obrzydliwy chrzst. GBos m|czyzny przeszedB w nieartykuBowany beBkot. Loyce wyprostowaB si i przystpiB do odwrotu. Zaczynali nadchodzi ludzie. Otaczali go ze wszystkich stron. Niezgrabnie pobiegB w gór ulicy. Nikt go nie goniB. Przystanli nad nieruchomym ciaBem m|czyzny z ksi|k, bystrookiego m|czyzny, który szedB za nim. Czy|by popeBniB bBd? Za pózno to roztrzsa. MusiaB uciec jak najdalej od nich. Jak najdalej od Pikeville i mrocznej szczeliny Bczcej jego [wiat ze [wiatem nale|cym do nich. - Ed! - Janet Loyce nerwowo cofnBa si o krok. - Co si staBo? Co... Ed Loyce zatrzasnB za sob drzwi i wszedB do pokoju. - ZasuD story. Szybko. Janet podeszBa do okna. - Ale... - Rób, co mówi. Kto oprócz ciebie jest w domu? - Nikt. Tylko blizniaki. S na górze, w swoim pokoju. Co si staBo? Tak dziwnie wygldasz. Dlaczego jeste[ w domu? Ed zamknB frontowe drzwi na klucz. ObszedB dom, po czym wkroczyB do kuchni. Z szafki pod zlewem wyjB wielki rzeznicki nó| i przejechaB po nim palcem. Ostry. Bardzo ostry. WróciB do pokoju. - PosBuchaj - powiedziaB. - Nie mam zbyt wiele czasu, Wiedz, |e uciekBem, i bd mnie szuka. - UciekBe[? - Twarz Janet wyra|aBa oszoBomienie i strach.  Kto wie? - Miasto zostaBo przejte. Panuj nad nim. RozgryzBem metod ich dziaBania. Zaczli od góry, od ratusza i komendy policji. To, co zrobili z prawdziwymi ludzmi... - 0 czym ty mówisz? - Zostali[my zaatakowani przez istoty z innego wszech[wiata i wymiaru. To owady podszywajce si pod ludzi i dysponujce mo|liwo[ci kontrolowania ich umysBów. Twojego równie|. - Mojego? - Punkt przej[cia mie[ci si tutaj, w Pikeville. Rzdz wami wszystkimi. CaBym miastem - z wyjtkiem mnie. Stoimy wobec pot|nego wroga, ale i on ma sBabe punkty. W tym caBa nasza nadzieja. Nie s wszechmocni! PopeBniaj bBdy! Janet potrzsnBa gBow, - Nie rozumiem, Ed. Ty chyba zwariowaBe[. - ZwariowaBem? Nie. Po prostu mam szcz[cie. Gdybym nie siedziaB w piwnicy, niczym nie ró|niBbym si teraz od was. - Loyce wyjrzaB przez okno. - Nie mog jednak marnowa czasu na pogawdki. Przynie[ swój pBaszcz. - PBaszcz? - Wynosimy si std. Byle dalej od Pikeville. Musimy sprowadzi pomoc. Zwalczy to zjawisko. Mo|na to uczyni. Oni nie s niepokonani. S blisko, ale je|eli niezwBocznie podejmiemy kroki, na pewno nam si uda. Szybciej ! - Szorstko chwyciB j za rami. - Przynie[ pBaszcz i zawoBaj blizniaki. Wyje|d|amy std. Nie bierz nic ze sob. Szkoda czasu. PobladBa na twarzy kobieta podeszBa do szafy i wyjBa pBaszcz. - Dokd jedziemy? Ed otworzyB szuflad biurka i wysypaB jej zawarto[ na podBog. WycignB map samochodow i rozBo|yB j. - Bez wtpienia obstawili autostrad. Ale jest i boczna droga. Prowadzi do Oak Grove. Kiedy[ ni jechaBem. Jest praktycznie nieuczszczana. Mo|e o niej zapomnieli. - Masz na my[li star Ranch Road? Jezu, przecie| ona jest zamknita. Nikt nie powinien tamtdy przeje|d|a. - Wiem. - Ed ponuro wepchnB map do kieszeni. - To wBa[nie nasza szansa. Teraz zawoBaj blizniaki i ruszajmy w drog. ZatankowaBa[ swój samochód, prawda? Janet nie posiadaBa si ze zdumienia. - Chevy? TankowaBam wczoraj po poBudniu. - Janet ruszyBa w kierunku schodów. - Ed, ja... - ZawoBaj blizniaki! - Ed otworzyB frontowe drzwi i wyjrzaB na zewntrz. Nie dojrzaB nikogo. Jak na razie wszystko szBo po jego my[li. - Zejdzcie na dóB - zawoBaBa Bamicym si gBosem Janet. - Wyje|d|amy... wyje|d|amy na jaki[ czas. - Teraz? - dobiegB gBos Tommy'ego. - Pospieszcie si - warknB Ed. - Schodzcie na dóB, obydwaj. Tommy ukazaB si na szczycie schodów. - OdrabiaBem lekcje. Zaczli[my uBamki. Panna Parker mówi, |e je[li tego nie zrobimy... - Pal sze[ uBamki. - Ed chwyciB syna za rk i popchnB go w stron drzwi. - Gdzie jest Jim? - Ju| idzie. Jim powoli zaczB schodzi po schodach. - O co chodzi, tato? - Jedziemy na przeja|d|k. - Na przeja|d|k? Dokd? Ed odwróciB si do Janet. - Zostawimy zapalone [wiatBa i telewizor. Idz i wBcz go.  PopchnB j w stron odbiornika. - Niech my[l, |e wci| jeste[my... UsByszaB bzyczenie. Momentalnie zamilkB i wycignB nó|. ZdrtwiaBy patrzyB, jak naciera na niego uskrzydlona posta w dalszym cigu nieco podobna do Jimmy ego. ByBa niedu|a, najwyrazniej jeszcze nie w peBni rozwinita. Z twarzy napastnika spogldaBy na niego zimne, fasetkowe owadzie oczy. Uskrzydlone ciaBo nadal miaBo na sobie |óBty podkoszulek i d|insy chBopca. Zbli|ajc si do niego, posta wykonaBa dziwny póBobrót. Co to miaBo znaczy? {dBo. Loyce zamachnB si desperacko no|em. Bzyczc w[ciekle, posta si cofnBa. Loyce podpeBzB ku drzwiom. Tommy i Janet stali nieruchomo jak posgi, patrzc na niego beznamitnie. Loyce uderzyB ponownie. Tym razem nó| napotkaB opór. Posta zachwiaBa si, wydajc z siebie przenikliwy pisk. UderzyBa o [cian i z trzepotem runBa na podBog. Co[ wtargnBo do jego umysBu. Napór siBy, energii sondujcego go obcego umysBu. PoczuB si obezwBadniony. Intruz zapanowaB nad nim na jedn krótk chwil. Obcy wpByw ustaB w momencie, gdy posta znieruchomiaBa na dywanie, zastygajc w bezwBadny kopczyk. ByBa martwa. TrciB j nog. PrzypominaBa owada, wielk much. {óBty podkoszulek, d|insy. Jimmy... Nie dopu[ciB do siebie tej my[li. Za pózno, aby si nad tym zastanawia. Brutalnie wycignB nó| i ruszyB ku drzwiom. Janet i Tommy nadal stali nieruchomo. Samochód staB na zewntrz. Nigdy si nie przeci[nie. Bd na niego czeka. MiaB przed sob dziesi mil pieszej wdrówki. Dziesi mil po nierównym gruncie, w[ród wwozów, otwartych przestrzeni i pagórków poro[nitych dzikimi chaszczami. Bdzie musiaB przeby je sam. Loyce otworzyB drzwi. OmiótB spojrzeniem |on i syna. Nastpnie zatrzasnB za sob drzwi i zbiegB po schodkach werandy. Chwil pózniej pdziB w ciemno[ci w kierunku skraju miasta. Wczesno poranne sBoDce sBaBo na ziemi o[lepiajcy blask. Zdyszany Loyce przystanB, koByszc si w przód i w tyB. Pot zalewaB mu oczy. Odzie| wisiaBa na nim w strzpach, podarta przez kolce i gaBzie, w[ród których musiaB si przedziera. Dziesi mil - przyczajony na kolanach niczym [cigane noc zwierz. Buty caBkowicie oblepione bBotem. UtykaB,byB podrapany i [miertelnie znu|ony. Lecz na wprost niego rozcigaBo si Oak Grove. WziB gBboki oddech i ruszyB w dóB zbocza. Dwukrotnie potknB si i upadB, ale wstawaB i podejmowaB swoj wdrówk. DzwoniBo mu w uszach. Obraz przed oczami falowaB za mgB. Ale dotarB na miejsce. WydostaB si z Pikeville. Rolnik na polu wytrzeszczyB na niego oczy. Stojca przy domu mBoda kobieta spogldaBa na niego ze zdumieniem. Loyce doszedB do drogi i skrciB w ni. Na wprost niego znajdowaBa si stacja benzynowa i bar. Kilka ci|arówek, grzebice w ziemi kurczta, przywizany sznurkiem pies. Kiedy dochodziB si do stacji, ubrany na biaBo pracownik nie spuszczaB zeD podejrzliwego spojrzenia. - Dziki Bogu. - PrzytrzymaB si [ciany. - Nie sdziBem, |e mi si uda. Zledzili mnie przez wikszo[ drogi. SByszaBem ich bzyczenie. Nieustannie dobiegaBo zza moich pleców. - Co si staBo? - zapytaB pracownik. - MiaB pan wypadek? Napadnito pana? Loyce ze zmczeniem potrzsnB gBow. - Przejli caBe miasto. Ratusz i komend policji. Powiesili czBowieka na latarni. To jego najpierw zobaczyBem. Zablokowali wszystkie drogi. WidziaBem, jak unosz si nad jadcymi samochodami. ZgubiBem ich okoBo czwartej nad ranem. Od razu to wiedziaBem. CzuBem, jak odchodz. Potem wzeszBo sBoDce. Pracownik nerwowo oblizaB wargi. - PomieszaBo si panu w gBowie. Lepiej sprowadz lekarza. - Prosz zawiez mnie do Oak Grove - wydusiB Loyce. Ci|ko opadB na |wir. - Musimy zacz... usuwa ich z miasta. I to zaraz. Magnetofon rejestrowaB ka|de jego sBowo. Kiedy skoDczyB, Komisarz wyBczyB nagrywanie i podniósB si z krzesBa. StaB przez chwil gBboko zamy[lony. Wreszcie wyjB papierosy i zapaliB powoli, z pochmurnym wyrazem na misistej twarzy. - Nie wierzy mi pan - powiedziaB Loyce. Komisarz poczstowaB go papierosem. Loyce niecierpliwie odepchnB jego rk. -Niech pan da spokój. - Komisarz podszedB do okna i popatrzyB na rozcigajce si za nim Oak Grove. - Wierz panu - odrzekB raptownie. Loyce a| osBabB z ulgi. - Dziki Bogu. - A wic uciekB pan. - Komisarz potrzsnB gBow. - ByB pan w piwnicy zamiast w pracy. Có| za zbieg okoliczno[ci. Przypadek jeden na milion. Loyce upiB z kubka Byk czarnej kawy, któr mu przynie[li. - Mam pewn teori - wymamrotaB. - Mianowicie? - Chodzi o nich. O to, kim s. Ka|dorazowo przejmuj jeden region, rozpoczynajc od góry, od najwy|szego szczebla wBadzy. Stamtd ich dziaBalno[ zatacza coraz szerszy krg. Kiedy umocni si w jednym miejscu, przechodz do nastpnego. Posuwaj si krok po kroku, powoli i metodycznie. WedBug mnie to trwa ju| od dBu|szego czasu. - Od dBu|szego czasu? - Od tysicy lat. Nie sdz, aby byBa to jaka[ nowo[. - Na jakiej podstawie pan tak twierdzi? - Kiedy byBem maBy... Obrazek, który pokazano nam na lekcji religii. ByBa to stara, ko[cielna rycina. PrzedstawiaBa wrogie bóstwa pokonane przez Jehow; Molocha, Belzebuba, Baala, Asztarte... - No i? - Ka|dy z nich miaB swój symboliczny odpowiednik. - Loyce podniósB wzrok na Komisarza. - Belzebuba przedstawiano w postaci wielkiej muchy. Komisarz odchrzknB. - To stare dzieje. - Pokonano ich. Biblia stanowi [wiadectwo ich pora|ki. Odnosz pewne korzy[ci, lecz koniec koDców zostaj pokonani. - Dlaczego? - Nie s w stanie dotrze do wszystkich. Tak jak w moim przypadku. I nigdy nie dostali Hebrajczyków. Ci rozesBali wie[ci po caBym [wiecie, by u[wiadomi innym niebezpieczeDstwo. Dwaj m|czyzni w autobusie. Oni chyba rozumieli. Uciekli, podobnie jak ja. - ZacisnB pi[ci. - ZabiBem jednego z nich. PopeBniBem bBd. ObawiaBem si podj ryzyko. Komisarz kiwnB gBow. - Tak, oni niewtpliwie uciekli tak jak pan. Jednak|e reszta miasta zostaBa opanowana. - Có|, panie Loyce. Najwyrazniej rozpracowaB pan wszystko. - Nie wszystko. Wisielec. CzBowiek wiszcy na latarni. Nijak nie mog tego zrozumie. Dlaczego? Dlaczego powiesili go na widoku? - Przecie| to proste. - Na twarzy Komisarza pojawiB si nieznaczny u[miech. - Zasadzka. Loyce zesztywniaB. Serce przestaBo mu bi. - Zasadzka? Co pan przez to rozumie? - Aby pana zwabi. Zmusi do ujawnienia si. Dlatego wiedzieli, kto znalazB si pod kontrol, a kto si wymknB. Loyce ze zgroz cofnB si o krok. - Zatem spodziewali si przeszkód! Przewidzieli. .. - UrwaB. - Przygotowali zasadzk. - I pan w ni wpadB. Poprzez swoj reakcj zwróciB pan na siebie ich uwag. - Komisarz gwaBtownie ruszyB ku drzwiom. - Idziemy, Loyce. Nie ma chwili do stracenia. Pora na nas. OszoBomiony Loyce z wolna powstaB z miejsca. - A tamten czBowiek. Kim byB tamten czBowiek? Nigdy przedtem go nie widziaBem. ByB obcy w naszym mie[cie. CaBy umazany bBotem, o pokaleczonej twarzy... Na twarzy Komisarza pojawiB si dziwny wyraz. - Mo|e i to wkrótce stanie si dla pana jasne. Idziemy, panie Loyce. - Z bByszczcymi oczami otworzyB drzwi. Loyce w przelocie dojrzaB skrawek biegncej przed komisariatem ulicy. ZobaczyB policjantów i jaki[ podest. SBup telefoniczny. . . i stryczek! - Tdy prosz - powiedziaB z zimnym u[miechem Komisarz. Wraz z zachodem sBoDca, zastpca dyrektora Banku Handlowego w Oak Grove opu[ciB skarbiec, zatrzasnB ci|kie zamki, wBo|yB kapelusz i pBaszcz, po czym pospiesznie wyszedB na chodnik. Nieliczni przechodnie spieszyli do domów na kolacj. - Dobranoc - po|egnaB go stra|nik, zamykajc za nim bram. - Dobranoc - odmruknB Clarence Mason. Pod|yB ulic w kierunku swojego samochodu. ByB zmczony. Przez caBy dzieD pracowaB w podziemnym skarbcu, studiujc rozkBad pomieszczeD depozytowych celem ustalenia, czy znajdzie si miejsce na kolejny rzd. CieszyB si, |e miaB to ju| za sob. Na rogu ulicy przystanB. Jeszcze nie zapalono latarni. Na ulicy panowaB mrok, odbierajc ksztaBtom ich wyrazisto[. RozejrzaB si i... zamarB. Na sBupie telefonicznym stojcym na wprost komisariatu wisiaB jaki[ du|y i bezksztaBtny przedmiot. PoruszaB si lekko koBysany wiatrem. Co to u licha mogBo by? Mason ostro|nie podszedB bli|ej. MarzyB o powrocie do domu. ByB zmczony i gBodny. Pomy[laB o |onie, dzieciach, gorcym posiBku na stole. Jednak w wiszcym przedmiocie byBo co[ odpychajcego i zBowrogiego. Z uwagi na kiepskie o[wietlenie za nic nie mógB ustali jego pochodzenia. Wbrew sobie postpiB kilka kroków naprzód, aby si lepiej przyjrze. Przedmiot wzbudziB w nim niepokój. PrzeraziB go. PrzeraziB... i zafascynowaB. Co dziwne, nikt inny nie zwracaB na niego uwagi. KONIEC Ksi|ka pobrana ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl lub http://www.ksiazki.cvx.pl

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Philip K Dick
Philip K Dick Przypomnimy to panu hurtowo (opowiadania)
philip k dick ofiara (4)
Philip K Dick Stowarzyszenie

więcej podobnych podstron