wiersze 161
To lukrowane dziecko miało na imię Mozaika. Mozaika; nie Witraż, jak pomylił się ksiądz w czasie uroczystości Mozaika nie był, ani nie była, dziewczynką ani chłopcem, było dzieckiem. Mozaika było szczęśliwe. Każdego dnia rano chodziło po pączki z babci, która wieczorem opowiadała bajki. Bajki były te same od każdego czasu, jaki pamiętało Mozaika, ale telewizor był zepsuty od równej ilości godzin, więc Mozaika słuchało bajek, a właściwie zawsze zasypiało w połowie. Raz tylko nie mogło zasnąć, to wtedy, tedy pączki były zepsute. Mama powiedziała, że w dżemie były naturalne kultury i one w brzuchu Mozaika!ita!ila!i coś zrobiły brzydkiego, o czym nie wiedzą małe dzieci, no a w brzuchu babci jeszcze uńęcej i babcia przestała opowiadać bajki. Mama i tata kupili magnetofon i postawili dokładnie w tym samym miejscu, gdzie zwykle siedziała babcia. Mozaika często odtąd bawiło się w pobliżu marmurowych schodów i zielonych krzaczków, było to całkiem słoneczne i sympatyczne miejsce. Wejścia do środka strzegł, co prawda, wielki wilczur, ale w normalne dni nie ruszał się spod swojej budy i Mozaika mogło się spokojnie bawić.
Mozaika rosło a razem z nim wszystkie jego kolory. Najważniejszy okazał się czerwony, zalewał sobą wszystkie okolice, zakrywał inne nieśmiałe barwy, Zaczynał krzyczeć, kiedy nikt nie słyszał, wtem odważniej na rynku w niedzielę, rósł w siłę! Tylko raz przyszła tęcza i czerwony kolor zaczął zlewać się w pomarańcz, słońce tego dnia było luyjątkowo silne. Mozaika nie wiedziało co się dzieje, czuło w głowie zamęt i jakby spadające liście i coś, co z peiunością było potokiem. Płukały się kolory jak złoto w skalistych górach. Mozaika był mężczyzną i miał sińce. Pojawił się błękit, bardzo delikatny, taki jak tęsknota. W tym czasie matka zjadła nieświeże konfitury i znowu trzeba było odganiać psa od budy i bramy. Mozaika był dzielnym mężczyzną, zniósł tuszystko, co trzeba było znieść i nie zauważył nawet pajęczny na marynarce, gdy stał już pod schodami. Czekał na światło, które miało zbiec, ale nie zbiegło, zlało się z błyskawicą, kiedy zapragnęła latać. Mozaika czekał. Kolory na twarzy zaczęły rosnąć, nie pozwolił na siwą brodę, zasnął i obudził się z sińcami pod oczyma. Był kobietą. Uśmiechnęła się najpierw niezręcznie, ale po chwili zapaliła śiuiatło i wstała po drodze naciągając szlafrok. Mozaika lubiła jeść piękne śniadania, powoli i wiernie dotykając chleba, unosząc się na zapachu zmielonej kaury, czując głęboko w sobie cały południowy świat. Mozaika czasem w nocy, po tańcu którym malowała życie szklarnianym kwiatom, kładła się blada ze wzruszenia na posadzce. Scalała się z oddechem człowieka, który tkwił w tych kamieniach. Słuchała powieści życia odbitego w murze. Była uczciwa, nigdy nie śniła o swoich kochankach. Przeciwnie, malowała cienkie czarne linie na siuojej barwnej powierzchni, oddzielała dzień dobry od dobranoc, zewnętrzny księżyc od słońca pod powieką. Zawsze umiała powiedzieć coś w jęz)’ku kurzu, najprostsze słoiua były wtedy najwłaściwsze.