Bauman Turyści i włóczędzy


Zygmunt Bauman
TURYŚCI l WAÓCZDZY
Dzisiaj wszyscy jesteśmy w ruchu.
Wielu z nas zmienia miejsce pobytu, przeprowadzając się lub podróżując tam i z powrotem do
miejsc, które nie są naszym domem. Inni, by udać się w podróż, nie muszą nawet wychodzić z
domu: możemy mknąć przez Sieć, łowiąc na ekranie komputera wiadomości z drugiego końca
świata i mieszając je ze sobą. Większość z nas jest w ruchu nawet wtedy, gdy fizycznie stoimy w
miejscu; kiedy wpasowani w krzesło z pilotem w dłoni przeskakujemy z kanału na kanał
telewizji kablowej czy satelitarnej, przenosząc się z jednego obcego miejsca w drugie z
szybkością o wiele większą niż ponaddzwiękowe odrzutowce i rakiety kosmiczne, nigdzie jednak
nie pozostając na dłużej, zawsze jako goście, nigdy nie czujemy się u siebie.
W świecie, który zamieszkujemy, wydaje się, że odległość nie ma dużego znaczenia. Czasami
wygląda na to, że istnieje jedynie po to, by można ją było zlikwidować; jakby przestrzeń ciągle
zapraszała do tego, by ją zlekceważyć, obalić, zanegować. Przestrzeń przestała być przeszkodą -
potrzeba tylko ułamka sekundy, by ją zdobyć.
Nie ma już  naturalnych granic ani też miejsc w sposób oczywisty nadających się do
zamieszkania. Niezależnie od ego, gdzie w danej chwili się znajdujemy, zawsze wiemy, c
moglibyśmy być w jakimkolwiek innym miejscu. Coraz miej mamy więc powodów, by
przebywać w jakimś określonym miejscu, a w związku z tym często odczuwamy palącą
potrzebę, by taki powód znalezć - lub stworzyć. Dowcipne powiedzenie Pascala stało się
proroctwem, i to proroctwem spełnionym: faktycznie żyjemy w dziwacznym kręgu, którego
środek jest wszędzie, a obwód nigdzie (albo może na odwrót, kto wie?).
Także w sensie duchowym jesteśmy wszyscy podróżnikami. Jak ujmuje to Michael Benedikt,
 zaczyna się kwestionować w ogóle znaczenie położenia geograficznego, niezależnie od skali.
Stajemy się nomadami, którzy są stale w kontakcie. Jesteśmy w ruchu także w innym, głębszym
znaczeniu, niezależnie od tego, czy wyruszamy w drogę albo przeskakujemy z kanału na kanał i
czy to lubimy, czy wręcz przeciwnie - robimy z niechęcią.
Pojęcie  stanu spoczynku , bezruchu ma sens jedynie w świecie, który stoi w miejscu lub
przynajmniej tak wygląda; tam, gdzie są solidne mury, wytyczone drogi i znaki, które mają czas
zardzewieć w jednym miejscu. Nie można trwać w bezruchu na ruchomych piaskach. Podobnie
nie da się  stać nieruchomo w naszym pózno-, czy też ponowoczesnym świecie, gdzie punkty
odniesienia - jak umieszczone na wózkach ruchome tablice reklamowe - mają irytujący zwyczaj:
znikają z pola widzenia, zanim zdążymy do końca przeczytać umieszczoną na nich instrukcję,
nie mó
wiąc już o przyswojeniu jej sobie i zastosowaniu. Nie tak dawno profesor Ricardo Petrella
z Katolickiego Uniwersytetu w Louvain dobrze podsumował tę sytuację, pisząc:  Globalizacja,
poprzez masowe i powszechne ograniczenie długości życia produktów i usług, popycha
gospodarki ku produkcji tego, co efemeryczne i ulotne, a także niepewne i nietrwałe: czasowe
zatrudnienie, praca na pól etatu czy na godziny.
Aokciami torując sobie drogę w gęstym, ciemnym, wybujałym,  nie strzyżonym gąszczu
światowej konkurencji, aby znalezć się w kręgu światła jupiterów publicznej uwagi, towary,
usługi i informacje muszą wzbudzać pożądanie, a zatem powinny skusić potencjalnych
konsumentów, jednocześnie odwracając ich uwagę od konkurencji. Jednak skoro tylko uda im się
to osiągnąć, szybko muszą ustępować miejsca innym przedmiotom pożądania - inaczej globalny
pęd za zyskiem i jeszcze większym zyskiem (nazywany wzrostem gospodarczym) stanie w
miejscu. Napędem współczesnego przemysłu w coraz większym stopniu staje się produkcja
atrakcji i pokus. Naturą atrakcji jest zaś to, że próbują kusić jedynie tak długo, jak długo uda im
się wabić z dystansu, który nazywamy przyszłością-kiedy ulegnie się pokusie, jej żywot jest już
krótki: zaspokojone pożądanie przestaje istnieć.
Pogoń za nowymi pragnieniami, bardziej niż za ich zaspokojeniem, nie ma jasno określonego
końca. Dla każdego pojęcia  granicy" niezbędny jest wymiar czasoprzestrzenny. Jeżeli
 pozbawimy pragnienie oczekiwania", to oczekiwanie pozbawione zostanie pragnień. Kiedy
każde opóznienie można skrócić do jednej chwili, a życie ludzkie może objąć nieskończenie
wiele wydarzeń-w-czasie; kiedy każdy dystans zdaje się ulegać zredukowaniu do
współobecności i w zasadzie żadna skala odległości nie wydaje się zbyt duża dla poszukiwacza
nowych doznań -jakie znaczenie mogłoby nieść pojęcie  granicy"? Bez sensu, bez sensownego
znaczenia, magiczne koło pokus i pragnień nie może przestać się kręcić. Bardzo poważne
następstwa tego stanu rzeczy dotyczą zarówno tych, którzy stoją wysoko w hierarchii społecznej,
jak znajdujących się na jej dole. Trafnie ujął to Jeremy Seabrook:
Biedy nie można  wyleczyć", ponieważ nie jest ona objawem choroby kapitalizmu. Raczej odwrotnie: stanowi
dowód jego świetnego zdrowia, impuls do jeszcze większej akumulacji i wysiłków [...] Nawet najbogatsi na świecie
skarżą się, że muszą sobie pewnych rzeczy odmawiać [...] Nawet najbardziej uprzywilejowani muszą walczyć z
wewnętrzną potrzebą kupowania.
BYĆ KONSUMENTEM W SPOAECZECSTWIE KONSUMPCYJNYM
Nasze społeczeństwo jest społeczeństwem konsumpcyjnym.
Kiedy mówimy o społeczeństwie konsumpcyjnym, chodzi nam o coś więcej niż tylko o
trywialne stwierdzenie, że wszyscy jego członkowie konsumują; wszyscy ludzie, więcej,
wszystkie istoty żywe  konsumują" od niepamiętnych czasów. Chodzi nam o to, że nasze
społeczeństwo jest  konsumpcyjne" w podobnie głębokim i podstawowym znaczeniu, jak
społeczeństwo naszych przodków - nowoczesne społeczeństwo w fazie tworzenia swych
podstaw, na przemysłowym etapie rozwoju - było  społeczeństwem produkcyjnym". Owo
nowoczesne społeczeństwo starszego typu zatrudniało swych członków przede wszystkim jako
wytwórców i żołnierzy, a sposób, w jaki ich kształtowało, i  zasady", które im stawiało przed
oczami, miały pobudzać obywateli do podjęcia obowiązków wynikających z odgrywania
wspomnianych ról społecznych. Normą, której realizacji społeczeństwo to wymagało od swoich
członków, była chęć odegrania tych dwóch ról i umiejętności potrzebne do tego celu. Jednak na
obecnym - póznonowoczesnym, jak nazywa go Giddens, w fazie drugiej nowoczesności (Beck),
surmodern (Balandier) czy też ponowoczesnym - etapie rozwoju społeczeństwo nowoczesne nie
potrzebuje specjalnie ani masowej przemysłowej siły roboczej, ani pochodzącej z poboru armii.
Potrzebuje natomiast swych członków jako konsumentów. Sposób, w jaki kształtowani są przez
współczesne społeczeństwo jego obywatele, podporządkowany jest przede wszystkim roli
konsumenta, jaką mają do odegrania. Normą, której realizacji nasze społeczeństwo wymaga od
swoich członków, jest chęć odegrania tej roli oraz umiejętności potrzebne do tego celu.
Oczywiście, różnica między życiem w naszym społeczeństwie a funkcjonowaniem w
społeczeństwie naszych poprzedników nie polega po prostu na porzuceniu jednej roli i podjęciu
drugiej. Ani na jednym, ani na drugim etapie swego rozwoju społeczeństwo nowoczesne nie
mogło obejść się bez tych, którzy produkują przeznaczone do konsumpcji rzeczy; oczywiście
członkowie obu tych społeczeństw też konsumują. Różnica między dwoma fazami
nowoczesności polega  jedynie na tym, co jest priorytetem i na co kładzie się największy
nacisk. Jednak to przesunięcie nacisku spowodowało ogromne różnice w każdej praktycznie
dziedzinie życia społecznego, kulturalnego życia jednostki.
Różnice są tak głębokie i wielopostaciowe, że mamy pełne prawo traktować nasze
społeczeństwo jako formację lego rodzaju - społeczeństwo konsumpcyjne. Konsument żyjący w
społeczeństwie konsumpcyjnym zdecydowanie różni się od konsumentów ze wszystkich
istniejących dotąd społeczeństw. Jeżeli filozofowie, poeci i kaznodzieje naszych przodków
rozważali, czy pracuje się, żeby żyć, czy też żyje po to, by pracować, to współcześnie najczęściej
roztrząsanym dylematem jest to, czy musimy konsumować, żeby żyć, czy też żyjemy, a więc
możemy konsumować; czy ciągle jeszcze potrafimy oddzielić życie od konsumpcji i czy czujemy
taką potrzebę.
W sytuacji idealnej wszystkie nabyte nawyki powinny 3rzyć rodzaj płaszcza, który okrywa
konsumenta nowego rodzaju tak, jak protestanckiego świętego spowijać miały inspirowana
moralnie pasja zawodowa i pragnienie zysku (według powtarzającego za Baxterem Maksa
Webera):  niczym lekka peleryna, którą w każdej chwili można odłożyć bok . Nawyki
rzeczywiście zmieniają się ciągle, codziennie i przy pierwszej nadarzającej się okazji; nigdy nie
ją szansy zmienić się w żelazne pręty klatki (z wyjątkiem metanawyku, jakim jest  nawyk
zmiany nawyków ). W sytuacji idealnej konsument nie powinien z niczego korzystać wielkim
przekonaniem, nic nie powinno nakazywać zobowiązań  dopóki śmierć nas nie rozłączy",
żadnych potrzeb nie powinno się uważać za zaspokojone w pełni, żadnych pragnień za
ostateczne. Zastrzeżenie  do następnego razu" powinno towarzyszyć każdemu ślubowi wierności
i każdemu zobowiązaniu. Tym, co się liczy, jest ulotność, immanentna czasowość wszystkich
zobowiązań, ważniejsza od nich samych; zresztą zobowiązania nie mogą trwać dłużej niż czas
potrzebny na skonsumowanie przedmiotu pożądania, czy też raczej czas konieczny, by wypaliło
się samo pożądanie.
Fakt, że konsumpcja wymaga czasu, jest w rzeczywistości utrapieniem społeczeństwa
konsumpcyjnego i największym zmartwieniem tych, którzy dobrami konsumpcyjnymi handlują.
Spektakularna kariera  teraz , wywołana rozwojem technologii  ściskania czasu", wyraznie
współbrzmi z logiką gospodarki nastawionej na konsumenta: konsument powinien być
zadowolony w j e d n e j c h w i l i, i to w podwójnym znaczeniu tego słowa. Oczywiście dobra
konsumpcyjne powinny przynosić satysfakcję natychmiast, nie wymagając specjalnych
umiejętności ani długich przygotowań; jednak zadowolenie powinno się także skończyć w
 bezczasie , to znaczy w chwili, gdy kończy się czas potrzebny do ich skonsumowania, który
zresztą powinien zostać ograniczony do minimum.
Niezbędną redukcję czasu osiąga się z największym powodzeniem, jeżeli konsumenci nie
potrafią skoncentrować uwagi lub skupić pożądania na jednym przedmiocie przez dłuższy czas;
jeśli są niecierpliwi, impulsywni, niespokojni, a nade wszystko łatwo popadają w euforię i
równie łatwo tracą zainteresowanie. W kulturze społeczeństwa konsumpcyjnego chodzi przede
wszystkim o to, by zapominać, a nie by się uczyć nowych rzeczy. Nie da się ukryć, że jeżeli
pozbawimy pragnienie oczekiwania, a oczekiwanie pragnienia, zdolności konsumpcyjne
konsumentów można rozciągnąć daleko poza ograniczenia wynikające z zaspokojenia
naturalnych czy nabytych potrzeb; także fizyczna trwałość przedmiotów pożądania nie jest już
dłużej konieczna. Tradycyjny związek między potrzebą a jej zaspokojeniem ulega odwróceniu:
obietnica i nadzieja zaspokojenia potrzeby pojawiają się wcześniej niż ona sama - zawsze
bardziej intensywna i zniewalająca niż inne.
Właściwie obietnica jest tym bardziej atrakcyjna, im niej oczywistą i znaną potrzebę chodzi;
doświadczenia, o których istnieniu się nie wiedziało, sprawiają mnóstwo frajdy, a dobry
konsument uwielbia przygody i przyjemności. Dla dobrego konsumenta rzecz jest pokusą nie
dlatego, że stanowi nadzieję na zaspokojenie potrzeb, które nim targają, lecz ponieważ obiecuje
burze pożądań nigdy dotąd przeczuwanych i nie przeżywanych, ratunek konsumenta, który
począł się i narodził w społeczeństwie konsumpcyjnym, najbardziej sarkastycznie opisany został
przez Johna Carolla, który wykorzystał zjadliwą, lecz proroczą karykaturę  ostatniego
człowieka Nietzchego (patrz będąca w druku książka Carolla Ego and Soul: A Sociology of
Modern West in the Search of Meaning [ Ego i dusza. Socjologia współczesnego Zachodu w
poszukiwaniu znaczenia ]:
Etos tego społeczeństwa głosi: jeśli czujesz się zle - jedz! [...] Konsument jest pełen melancholii, a biorąc pod
uwagę, że dolegliwość bierze się z poczucia pustki, zimna, płaskości, odczuwa on potrzebę wypełnienia swego
wnętrza czymś ciepłym, smacznym, dającym energię. Oczywiście nie musi to być jedzenie: Beatlesi czuli się
 szczęśliwi w środku [happy inside] dzięki konsumpcji trochę innego rodzaju. Pochłanianie jest drogą do
zbawienia: konsumuj i bądz zadowolony! [...]
Równocześnie - niepokój, mania bezustannych zmian, ruchu, pogoń za różnorodnością: usiąść bez ruchu znaczy
umrzeć. [...] Konsumeryzm jest więc społeczną analogią choroby psychicznej zwanej depresją, której objawami są
równocześnie osłabienie i bezsenność.
Dla konsumentów w społeczeństwie konsumpcyjnym bycie w ruchu - pogoń, poszukiwanie,
nieznalezienie, a właściwie nieznalezienie  jeszcze - to nie dolegliwości, lecz obietnica
rozkoszy, a może wręcz sama rozkosz. Dla nich przybycie do celu podróży staje się
przekleństwem. (Maurice Blanchot napisał kiedyś, że pytanie ma zawsze pecha, którym jest
odpowiedz; można by rzec, że pożądanie ma pecha, którym jest zaspokojenie.) Gra, w której
bierze udział konsument, to nie żądza kupowania i posiadania, nie gromadzenie dóbr w
materialnym, namacalnym sensie tego słowa; tutaj chodzi o wzbudzenie nowych, nie znanych
dotąd wrażeń. Konsumenci są przede wszystkim zbieraczami w r a ż e ń; kolekcjonują rzeczy
jedynie wtórnie, jako pochodne doznań.
Mark C. Tylor i Esa Saarinen trafili w samo sedno sprawy:  pożądanie nie pożąda
zaspokojenia. Wręcz przeciwnie, pożądanie pożąda pożądania."5 W każdym razie pożądanie
konsumenta idealnego. Perspektywa pożądania, które blaknie i rozmywa się; możliwość, że w
zasięgu wzroku nie będzie niczego, co potrafiłoby je rozbudzić na nowo; wizja, że będzie się
wydanym światu, gdzie nie ma nic, czego by można było pożądać - musi być dla idealnego
konsumenta ponurym horrorem (i oczywiście koszmarem straszącym po nocach sprzedawców
dóbr konsumpcyjnych).
Żeby możliwości konsumpcyjne konsumentów wzrastały, nie wolno im pozwolić na
odpoczynek. Trzeba utrzymywać ich zawsze w pogotowiu, czujnych, stale wystawionych na
nowe pokusy, i pielęgnować w nich bez przerwy stan nigdy nie słabnącego podniecenia, a także
stan ciągłej podejrzliwości i permanentnego zniechęcenia. Atrakcje, które przyciągają ich uwagę,
powinny potwierdzać wątpliwości, obiecując zarazem możliwość przełamania znudzenia:
 Myślisz, że wszystko już widziałeś? Nic nie widziałeś, stary!
Często mówi się, że rynek dóbr konsumpcyjnych uwodzi swych klientów. Jednak żeby było to
możliwe, muszą istnieć konsumenci, którzy c h c ą być uwiedzeni - tak jak dyrektor fabryki, który
żeby rządzić robotnikami, potrzebuje załogi wdrożonej do przestrzegania dyscypliny i wykonywania
poleceń). W prawidłowo działającym społeczeństwie konsumpcyjnym konsumenci aktywnie szukają
sytuacji, w której można by ich uwieść. Życie ich dziadków-producentów mierzone było
identycznymi obrotami taśmy produkcyjnej. Oni zaś dla odmiany żyją od jednej atrakcji do
drugiej, od pokusy do pokusy; zaledwie wywęszą jeden smakołyk, już zaczynają szukać
kolejnego; tylko połkną jedną przynętę, już się rozglądają w poszukiwaniu innej - a każda
atrakcja, pokusa, smakołyk i przynęta jest nowa, odmienna od znanych do tej pory i bardziej
przyciągająca uwagę.
Dla dojrzałych konsumentów z prawdziwego zdarzenia takie zachowanie stanowi przymus,
konieczność. Niemniej im samym ten  mus , zinternalizowany nacisk, niemożność życia w inny
sposób, jawi się jako wolna wola. Rynek prawdopodobnie wybrał ich już na konsumentów i odebrał
wolność wyboru: nie potrafią lekceważyć jego umizgów. Jednak podczas każdej kolejnej wizyty w
centrum handlowym czy usługowym konsumenci mają wszelkie powody, by sądzić, że to oni, może
nawet wyłącznie oni, tutaj rządzą. To oni wydają sądy, krytykują, dokonują wyboru. W końcu przecież
mogą zrezygnować z wyboru każdej możliwości
- a jest ich nieskończenie wiele. Z jednym wyjątkiem: nie mogą zrezygnować z wyboru
możliwości samego dokonania wyboru: ten wybór jednak nie wydaje się wyborem.
To właśnie konsumenci, ciągle żądni nowych wrażeń i szybko nudzący się każdą atrakcja,
oraz świat, który, z punktu widzenia gospodarczego, politycznego, oraz indywidualnie dla każdego
człowieka, uległ pod dyktando rynku dóbr konsumpcyjnych wielostronnym przekształceniom i, jak
rynek, jest gotów uzależniać od siebie ludzi i zmieniać atrakcje ze stale rosnącą prędkością,
przyczyniają się wspólnie do tego, że z prywatnych map świata oraz planów życiowej drogi znikają
wszystkie na stałe ustawione znaki: czy to ze stali, betonu, czy też ustanowione przez władze. W
rzeczywistości podróżowanie jest dla konsumenta o wiele przyjemniejsze niż dotarcie do celu; to
ostatnie ma stęchłą woń końca drogi oraz gorzki smak monotonii i stagnacji, które unicestwiłyby
wszystko, w czym konsument - konsument idealny - widzi sens życia i dla czego żyje. Używać
świata, ciesząc się tym, co ma do zaoferowania, można na wiele sposobów: nie wolno jedynie zakrzyk-
nąć za Faustem Goethego:  Trwaj, chwilo! Jesteś piękna!" Konsument jest człowiekiem w ruchu i takim
musi pozostać.
ROZDWOJENI, ALE W CIGAYM RUCHU
Nawet najbardziej wytrawni i spostrzegawczy mistrzowie sztuki dokonywania wyborów nie mogą i
nie potrafią wybrać społeczeństwa, w którym przychodzą na świat - w ten sposób wszyscy jesteśmy w
podróży, czy nam się to podoba, czy nie. Nikt nas zresztą nie pytał o zdanie.
Jesteśmy rzuceni na środek morza bez map i kompasu; boje zatonęły albo ich nie widać - mamy
tylko dwie możliwości: cieszyć się z zapierających dech wizji nowych odkryć przed nami albo
drżeć ze strachu przed zatonięciem. Natomiast szukanie azylu w bezpiecznym porcie jest pozbawione
realnych podstaw; można pójść o zakład, że to, co dzisiaj wygląda na spokojną przystań, szybko zostanie
unowocześnione, park atrakcji, deptak spacerowy lub zatłoczony bulwar i molo zastąpią senne hangary i
szopy na łodzie. Ponieważ trzecia możliwość jest nie do zrealizowania, żeglarzowi pozostaje jedna z
dwóch pozostałych, wybrana przez niego lub podyktowana zrządzeniem losu: niebagatelną rolę
odgrywają tutaj, rzecz jasna, jego umiejętności oraz stan łodzi. Im statek mocniejszy, tym mniej
powodów, by lękać się sztormu i wysokiej fali. Jednak nie wszystkie łódki nadają się do
wypłynięcia w morze. Im więcej zatem możliwości swobodnej żeglugi, tym częściej losy
żeglarzy zmierzają ku polaryzacji, a przepaść między jej biegunami staje się coraz większa. Rejs,
który dla dobrze wyposażonego jachtu jest przyjemną przygodą, dla sfatygowanej szalupy może
okazać się niebezpieczną pułapką. W ostatecznym rozrachunku różnica między nimi oznacza
życie lub śmierć.
Każdego można obsadzić w roli konsumenta, każdy może chcieć zostać konsumentem i oddać
się korzystaniu z możliwości, jakie oferuje ten rodzaj życia. Jednak nie każdy może być
konsumentem. Pożądanie nie wystarcza; by pożądanie stało się pożądane, dostarczając
wynikającej z pożądania przyjemności, musimy mieć nadzieję, że uda nam się do przedmiotu
pożądania zbliżyć. Nadzieja ta, którą niektórzy żywią całkiem słusznie, dla wielu innych
pozostaje płonna. Wszyscy jesteśmy skazani na życie wśród wyborów, jednak nie wszyscy
dysponuj ą środkami, by ich dokonywać.
Podobnie jak wszystkie znane społeczeństwa, konsumpcyjne społeczeństwo ponowoczesne
jest zhierarchizowane. Różne rodzaje społeczeństw można określić na podstawie tego, jak dzielą
one swoich członków na warstwy. W społeczeństwie konsumentów ludzi dzieli się na stojących
 wyżej " i  niżej" według stopnia mobilności, czyli swobody wyboru miejsca, w którym się
znajdują.
Jedna z różnic między  stojącymi wyżej" i  stojącymi niżej" polega na tym, że ci pierwsi
mogą pozostawić gdzieś tych drugich, ale nie na odwrót. We współczesnych miastach występuje
 apartheid a rebours": jedni mogą sobie pozwolić na opuszczenie brudnych i smrodliwych
rejonów, gdzie pozostają ci, których nie stać na przeprowadzkę. Stało się tak już w
Waszyngtonie; podobnie dzieje się w Chicago, Cleveland i Baltimore. W Waszyngtonie na rynku
mieszkaniowym nie ma żadnej dyskryminacji. A jednak wzdłuż 16 Ulicy (od zachodu) i
Potomaku (na północnym zachodzie) przebiega niewidzialna granica, której mieszkający poza
nią starają się nigdy nie przekraczać. Większość nastolatków mieszkających za niewidzialną, lecz
doskonale namacalną granicą, nigdy nie widziała śródmieścia Waszyngtonu, jego przepychu,
wystawnej elegancji i wyszukanych uciech. W ich życiu śródmieście nie istnieje. Przez granicę
nie prowadzi się rozmów. Doświadczenia życiowe są tak diametralnie różne, że nie bardzo
wiadomo, o czym mieliby ludzie mieszkający po dwóch stronach tej granicy rozmawiać, gdyby
przypadkiem spotkali się, by wymienić parę zdań. Jak powiedział Ludwig Wittgenstein:  Jeśli
lwy umiałyby mówić, nie zrozumielibyśmy ich".
Inna różnica:  stojący wyżej są zadowoleni z tego, że podróżują według własnego
widzimisię, wybierając cel podróży w zależności od oferowanych atrakcji. Natomiast  stojącym
niżej" od czasu do czasu zdarza się, że są wyrzucani z miejsc, w których woleliby pozostać. (W
1975 roku pod opieką Wysokiej Komisji do spraw Uchodzców powołanej przy ONZ znalazły się
2 miliony przymusowych emigrantów. W 1995 roku było ich 27 milionów.) Nawet jeśli się nie
przenoszą, często ziemia, na której żyją, usuwa im się spod stóp i tak czy inaczej są jakby w
ruchu. Jeżeli ruszają w drogę, to najczęściej kto inny określa ich miejsce przeznaczenia; rzadko
bywa ono przyjemne i nie wybiera się go ze względu na atrakcje, jakich mogłoby dostarczyć.
Zamieszkują miejsca nieprzyjemne i niegościnne, które chętnie by porzucili, ale nie mają dokąd
pójść, bo nigdzie indziej ich nie przyjmą i nie pozwolą rozbić namiotu.
Stopniowo cały świat wycofuje wizy wjazdowe; nie odchodzi jednak od kontroli
paszportowej. Jest ona ciągle potrzebna, być może nawet bardziej niż kiedykolwiek dotąd, by
uporządkować bałagan, który mógłby powstać z powodu zniesienia wiz: pomaga oddzielić tych.
dla których wygody i łatwiejszego podróżowania wizy zostały zlikwidowane, od tych, którzy
powinni byli siedzieć w domu. a nie myśleć o podróży. Dzisiaj zniesienie wiz wjazdowych w
połączeniu ze wzmocnieniem kontroli imigracyjnej ma głębokie znaczenie symboliczne. Można
je potraktować jako metaforę nowej, tworzącej się stratyfikacji społecznej. Widać jasno, że
dostęp do możliwości poruszania się po świecie stał się współcześnie najwyższej wagi
czynnikiem klasyfikacji społecznej. Odsłania on jasno także globalny wymiar wszystkich
przywilejów i ograniczeń, choćby występowały one na poziomie lokalnym. Niektórzy z nas
cieszą si
ę nową swobodą poruszania się sans papiers, podczas gdy inni z tych samych powodów
nie mogą trwać bez ruchu.
Teraz wszyscy mogą być włóczęgami, faktycznie lub potencjalnie; jednak między
doświadczeniami pojawi się przepaść nie do przekroczenia, w zależności od tego, czy człowiek
znajdować się będzie u szczytu, czy u dołu skali swobody poruszania się. Modne określenie
 nomadzi", stosowane bez różnicy w odniesieniu do wszystkich żyjących w epoce
ponowoczesnej, jest wysoce mylące, ponieważ przemilcza głębokie różnice, które dzielą od
siebie dwa rodzaje doświadczeń, oddając zarazem łączące je podobieństwo w sposób bardzo
powierzchowny.
W rzeczywistości zjawiska zachodzące na dwóch biegunach wyznaczających górę i dół
tworzącej się hierarchii możliwości poruszania się bardzo się różnią; stają się one także coraz
bardziej odizolowane od siebie nawzajem. Dla  pierwszego świata", świata totalnej mobilności,
przestrzeń przestała być ograniczeniem i łatwo się ją przekracza zarówno  w rzeczywistości", jak
i  wirtualnie". Natomiast w drugim świecie, świecie tych, którzy  skrępowani więzami
lokalnymi", nie mając możliwości poruszania się, muszą biernie godzić się z każdą zmianą, jaka
dotyka miejsca, z którym są związani - rzeczywista przestrzeń szybko się zamyka. Ograniczenie
to staje się jeszcze bardziej bolesne ze względu na natrętność. z jaką media ukazują podbój
przestrzeni i ..wirtualną możliwość" przekroczenia odległości, które ciągle są nie do pokonania w
rzeczywistości niewirtualnej.
Kurczenie się przestrzeni niweluje upływ czasu. Mieszkańcy pierwszego świata pogrążeni są
w ciągłej terazniejszości, a ich życie jest ciągiem epizodów higienicznie oddzielonych od
przeszłości i przyszłości. Ludzie ci są stale zajęci i ciągle brakuje im czasu, ponieważ żadna
chwila nie trwa - takie samo doświadczenie jak poczucie, że czas jest wypełniony po brzegi.
Natomiast ludzie porzuceni jak rozbitkowie na obszarze drugiego świata są przygnieceni
bezużytecznym ciężarem nadmiaru czasu, którego nie mają czym wypełnić. W ich czasie  nic się
nigdy nie zdarza". Nie  kontrolują" oni czasu, ale też czas nie sprawuje nad nimi kontroli, tak jak
sprawował nad ich - podporządkowanymi bezdusznemu rytmowi pracy przy taśmie - przodkami,
którym zegar wybijał początek i koniec zmiany. Mogą oni jedynie zabijać czas, tak jak on ich
powoli zabija.
Mieszkańcy pierwszego świata żyją w czasie; przestrzeń nic ma dla nich znaczenia, ponieważ
każdą odległość pokonuje się w mgnieniu oka. Jean Baudrillard zawarł to doświadczenie w swej
wizji  hiperrzeczywistości", gdzie tego, co wirtualne, nie da się już oddzielić od tego, co
rzeczywiste, ponieważ jedno i drugie w tym samym stopniu posiada lub jest pozbawione
 obiektywności",  zewnetrzności" i  mocy wymierzania kar , które Emil Durkheim wymieniał
jako cechy każdej rzeczywistości. W drugim świecie natomiast ludzie zamieszkują przestrzeń:
ociężałą, rozciągliwą, nienaruszalną; przestrzeń, która wiąże czas i odbiera im możliwość
sprawowania nad nim kontroli. Ich czas jest próżny; w ich czasie  nic się nigdy nie zdarza".
Jedynie wirtualny czas telewizji ma strukturę, rozkład - reszta to czas upływający w
monotonnym tykaniu zegara: przychodzi i odchodzi, nie stawiając żadnych wymagań i nie
pozostawiając żadnego wyraznego śladu. Jego osad pojawia się nagle, niechciany, bez
zapowiedzi. Niematerialny, lekki i efemeryczny, pozbawiony czegokolwiek, co mogłoby go
wypełnić sensem i nadać mu ciężar, czas nie ma władzy nad zbyt realna przestrzenią, która
ogranicza mieszkańców drugiego świata.
Dla tych, którzy zamieszkują świat pierwszy - coraz bardziej kosmopolityczny,
eksterytorialny świat ludzi globalnego biznesu, menedżerów globalnej kultury czy pracowników
wyższych uczelni i akademii naukowych - granice państwowe równa się z ziemią, podobnie jak
znikają one dla towarów o zasięgu globalnym, kapitału i środków finansowych. Dla mieszkańca
drugiego ze światów piętrzą się coraz wyżej mury kontroli imigracyjnej, prawa stałego pobytu,
polityki  czystych ulic" i  zerowej tolerancji". Fosy oddzielające ich od upragnionych miejsc i
wyśnionego zbawienia stają się coraz głębsze, a wszystkie mosty już przy pierwszej próbie ich
przekroczenia okazują się zwodzone. Pierwsi podróżują, bo mają na to ochotę; podróż sprawia
im przyjemność i dostarcza rozrywki (zwłaszcza jeśli lecą pierwszą klasą albo prywatnym
samolotem); namawia się ich do wojaży, przekupuje i wita z uśmiechem i otwartymi ramionami,
jeśli tylko się na podróż zdecydują. Drudzy podróżują ukradkiem, często nielegalnie, nierzadko
płacąc za miejsce w zatłoczonej trzeciej klasie niezdatnego do żeglugi, cuchnącego statku więcej,
niż ci pierwsi za pozłacane luksusy  business class". Po przyjezdzie są zle widziani, a jeśli mają
pecha, aresztuje się ich i deportuje niezwłocznie.
PORUSZAMY SI W ŚWIECIE / ŚWIAT PRZECHODZI OBOK NAS
Psychologiczne i kulturalne następstwa polaryzacji są ogromne.
Larry Elliott w dzienniku  The Guardian" z 10 listopada 1997 roku cytuje Dianę Coyle,
autorkę The Weighrless World [ Nieważki świat"], która rozwodzi się nad rozkoszami, jakich jej
dostarcza nowy. wspaniały, skomputeryzowany, elektroniczny i elastyczny świat wielkich
prędkości i ruchu:  Ludziom takim jak ja, wykształconym i dobrze zarabiającym ekonomistom i
dziennikarzom, obdarzonym pewną dozą przedsiębiorczości, nowa elastyczność brytyjskiego
rynku pracy dostarczyła wspaniałych możliwości." Jednak kilka akapitów dalej ta sama autorka
przyznaje, że  dla ludzi, którzy nie posiadają wystarczających kwalifikacji, nie dysponują
odpowiednim wsparciem rodzinnym czy oszczędnościami, coraz większa elastyczność
sprowadza się do tego, że pracodawcy coraz bardziej ich wyzyskują [...]". Wszystkich, którzy
pławią się w słońcu nowej elastyczności brytyjskiego rynku pracy, Coyle prosi, by nie
lekceważyli słów Lestera Thurowa i Roberta Reicha ostrzegających niedawno przed narastającym
niebezpieczeństwem pogłębiania się w USA społecznej przepaści między  bogatą elitą zaszywającą się w
strzeżonych rezydencjach" a  bezrobotną, zubożałą większością".
Agnes Heller wspomina, jak podczas jednego z dalekich lotów spotkała kobietę w średnim
wieku, pracującą w międzynarodowej firmie handlowej, która mówiła w pięciu językach i była
właścicielką trzech mieszkań w różnych częściach świata:
Ciągle wędruje, odwiedza miejsca, zawsze tam i z powrotem. Sama, nie jako członek wspólnoty, choć wielu
ludzi postępuje tak samo jak ona [...] Kultura, do której należy, nie jest kulturą związaną z pewnym miejscem; to
kultura czasu. To kultura absolutnej terazniejszości.
Spróbujmy jej towarzyszyć w ciągłych podróżach pomiędzy Singapurem, Hongkongiem. Londynem,
Sztokholmem, New Hampshire, Tokio, Pragą... Zatrzymuje się w tym samym hotelu Hilton, je na drugie śniadanie te
samą kanapkę z tuńczykiem, albo, jeśli ma ochotę, je chińskie jedzenie w Paryżu, a francuskie w Hongkongu.
Używa takich samych faksów. telefonów i komputerów, ogląda te same filmy i rozmawia o podobnych problemach
z tym samym typem ludzi.
Agnes Heller, która jak wielu z nas jest naukowcem-globtroterem, łatwo się wczuwa w
doświadczenie anonimowej towarzyszki podróży. Dodaje także coś ze swojego ogródka:  Nawet
zagraniczne uniwersytety nie są obce. Po wykładzie w Singapurze, Tokio, Paryżu czy
Manchesterze można spodziewać się tych samych pytań. Nie są one obce, ale nie są też domem."
Znajoma Agnes Heller nie ma domu, ale nie czuje się bezdomna. Gdziekolwiek się znajduje,
czuje się swobodnie.  Orientuje się na przykład, gdzie jest kontakt; z góry wie, co będzie w
menu; umie odczytać znaczenie gestów i aluzji; rozumie innych bez dodatkowych wyjaśnień.
Jeremy Seabrook wspomina inną kobietę, Michelle, z komunalnej kamienicy w sąsiedztwie:
Kiedy miała piętnaście lat, jej włosy jednego dnia były rude, następnego blond, potem kruczoczarne; pózniej
miała afro, jeszcze pózniej włosy pozwijane w spiralne loki, a następnie warkocze, które z kolei obcięta, strzygąc sit;
niemal na zero.
[...] Jej wargi były krwistoczerwone, polem fioletowe, a jeszcze pózniej czarne, Twarz trupioblada, następnie
brzoskwiniowa, a potem brunatna, jak odlana z brązu. W pogoni za marzeniami o ucieczce opuściła dom w wieku
szesnastu lat, by zamieszkać ze swym chłopakiem, który miał lat dwadzieścia sześć. [...]
Mając osiemnaście lat, wróciła do matki z dwójką dzieci. [...]
Usiadła w swoim pokoju, z którego uciekła trzy lata wcześniej: ze ścian patrzyły na nią ciągle wyblakłe zdjęcia
wczorajszych gwiazd. Powiedziała, że czuje się, jakby miała sto lat. Spróbowała wszystkiego, czego w życiu można
zakosztować. Nie pozostało nic.
Współtowarzyszka podróży Heller mieszka w wyimaginowanym domu, którego de facto nie
potrzebuje, w związku z czym jego nierzeczywistość nie przeszkadza jej wcale. Znajoma
Seabrooka. posłuszna nakazom wyobrazni, ucieka z domu. któremu ma za złe jego
przytłaczającą realność, Obydwie wykorzystują wirtualność przestrzeni, która jednak każdej z
nich oferuje inne możliwości. Znajomej Heller pomaga zlikwidować ograniczenia, które narzuca
rzeczywisty dom: odebrać przestrzeni materialność bez narażania się na niewygodę i niepokoje,
jakie pociąga za sobą bezdomność. Natomiast w wypadku sąsiadki Seabrooka wirtualność
przestrzeni osłabia straszna i nienawistną władzę domu zamienionego w wiezienie: powoduje
rozpad czasu. Pierwsze doświadczenie odbierane jest jako ponowoczesna wolność. Drugie
wygląda raczej na ponowoczesna wersję niewolnictwa.
Pierwsze doświadczenie określone jest przez paradygmat turysty (nie ma znaczenia, czy
podróżuje się dla przyjemności, czy w interesach). Turyści, przedkładając słodko-gorzkie sny o
tęsknocie za domem nad wygody domu. stają się wędrowcami - bo tak chcą albo ponieważ  w
tych warunkach" uważają to za najrozsądniejszą strategię życiową, czy też dlatego, że skusiły ich
prawdziwe lub wyobrażone przyjemności życia  łowcy wrażeń".
Jednak nie wszyscy wędrowcy są w drodze dlatego, że wolą być w ruchu niż stać w miejscu
albo chcą zmierzać właśnie tam, gdzie idą. Prawdopodobnie wielu z nich wolałoby pójść gdzie
indziej albo w ogóle nic podjęliby trudów wędrownego życia, jeżeli ktoś zapytałby ich o zdanie -
nikt jednak tego nie zrobił. Są w drodze, ponieważ w świecie skrojonym na miarę turystów
 pozostanie w domu" wygląda na upokorzenie i niewdzięczną harówkę, a na dłuższa metę i tak
wydaje się niewykonalne. Są w ruchu, ponieważ popchnięto ich do tego. Najpierw, siłą lub pod
wpływem tajemniczego impulsu, ulegając pokusie zbyt silnej, by się jej oprzeć, zostali duchowo
wykorzenieni z miejsca, z którym przestali łączyć jakiekolwiek nadzieje. Za swój obowiązek
życiowy uważają jedynie głoszenie swobody. Są włóczęgami - ciemna stroną księżyca, który
odbija światło jasnego słońca turystów i spokojnie podąża za obrotami planet. To mutanci
ponowoczesnej ewolucji, monstrualne odpady nowego wspaniałego gatunku; śmietnisko świata,
który poświecił się usługom turystycznym.
Turyści poruszają się lub nie - w zależności od własnego widzimisię. Odchodzą, jeśli gdzie
indziej skuszą ich nowe. nieznane możliwości. Włóczędzy wiedzą, że niezależnie od własnych
chęci nigdzie nic pozostaną dłużej, bo gdziekolwiek by się zatrzymali, nigdzie nie są mile
widzianymi gośćmi. Turyści są w ruchu, ponieważ atrakcje dostępnego (globalnie) świata są dla
nich pokusą nie do odparcia. Włóczędzy są w ruchu, bo niegościnność dostępnego im (lokalnie)
świata staje się nie do zniesienia. Turyści podróżują, bo chcą podróżować; włóczędzy - bo nie
mają innego sensownego wyboru. Można powiedzieć, że włóczędzy są turystami wbrew woli,
ale określenie  turysta wbrew woli" zawiera wewnętrzną sprzeczność. Choć strategia turysty jest
w dużym stopniu koniecznością w świecie, w którym mury się przesuwają, a drogi zmieniają
swój bieg, wolność wyboru stanowi esencję jego bytu. Jeśli jej zabraknie, życie turysty utraci
całą swą atrakcyjność i poezję, stanie się nie do zniesienia.
To, co dziś okrzyknięto  globalizacja , jest napędzane marzeniami i pragnieniami turystów, a
jej drugim skutkiem - skutkiem ubocznym, lecz nieuniknionym -jest przemiana wielu ludzi we
włóczęgów. Włóczędzy to wędrowcy, którym odmówiono prawa bycia turystami. Nie
pozwolono im ani tkwić w bezruchu (nie ma miejsca, które zapewniłoby im stabilność, koniec
podróży, w którą wyruszyli wbrew woli), ani też szukać sobie lepszego miejsca.
Wyzwolony spod władzy przestrzeni, kapitał nie potrzebuje już wędrownych robotników, a
jego najbardziej uniezależniona od przestrzennych ograniczeń, wysoko zaawansowana
technologicznie awangarda w zasadzie w ogóle nie potrzebuje żadnej najemnej siły roboczej, czy
to wędrownej, czy zatrudnionej na stałe. W ten sposób naciski, by ostatecznie znieść ciągle
istniejące jeszcze bariery, które ograniczają swobodny przepływ pieniędzy i przysparzających
pieniędzy towarów oraz informacji, idą ręka w rękę z presją, by kopać nowe fosy i wznosić nowe
mury (zwane prawem imigracyjnym lub ustawami o narodowości), zagradzające drogę tym,
którzy w międzyczasie zostali wykorzenieni duchowo i fizycznie." Zielone światło dla turystów,
czerwone dla włóczęgów. Przymusowe przywiązanie do miejsca prowadzi do naturalnej selekcji,
jeśli chodzi o następstwa globalizacji. Szeroko zauważalna i coraz bardziej niepokojąca
polaryzacja świata i jego mieszkańców nic jest czynnikiem zewnętrznym, czymś obcym, co
globalizacji przeszkadza, kłodą rzucaną jej pod nogi; polaryzacja jest wynikiem globalizacji.
Nie ma turystów bez włóczęgów. Turyści nie mogą korzystać z wolności, jeśli nic przywiąże
się włóczęgów do miejsca.
ZACZENI NA DOBRE I ZAE
Włóczęga to alter ego turysty. Jest też jego najbardziej zagorzałym wielbicielem - tym bardziej
że nawet nie wyobraża sobie niewygód prawdziwego życia turysty, o których rzadko się
wspomina. Jeśli zapytać włóczęgi, jak chciałby żyć, gdyby miał nieograniczoną możliwość
wyboru  w odpowiedzi otrzymamy dokładny opis szczęśliwego  jak w telewizji" życia turysty.
Włóczęga nie wyobraża sobie, że można dobrze żyć inaczej niż turysta: nie ma innej utopii, nie
ma własnego programu politycznego ani własnych celów. Jedyna rzecz, której pragnie, to móc
być turystą  jak my wszyscy... W świecie, który nie zna spoczynku, być turystą oznacza jedyny
możliwy do przyjęcia i ludzki sposób bycia w ciągłym ruchu.
Zarówno turysta, jak i włóczęga są konsumentami, a póznonowoczcsny i ponowoczesny
konsument jest kolekcjonerem przeżyć i zbieraczem wrażeń: ze światem łącza go przede
wszystkim związki natury estetycznej: odbiera świat jako pożywkę dla własnej wrażliwości,
matryce do doświadczeń (w znaczeniu Erlebnisse, stanu przeżywania, a nie Erfahrungen. czyli
zdarzeń, które człowieka spotykają), według których tworzy on mapę świata. I jeden, i drugi jest
poruszony obietnicą wrażeń, które pociągają lub napełniają odrazą. Obaj smakują świat, jak
wytrawni bywalcy muzeów smakują spotkanie ..w cztery oczy" z dziełem sztuki. Wspólna
postawa wobec świata sprawia, że slają się podobni do siebie, dzięki czemu włóczęga,
wczuwając się w sytuację turysty, a w każdym razie w wizerunek turysty, który sobie stworzył,
może zapragnąć żyć tak samo; natomiast turysta stara się o tym podobieństwie zapomnieć za
wszelką cenę, chociaż ku swemu przerażeniu nie może go w pełni ukryć.
Jak przypomina swym czytelnikom Jeremy Seabrook," tajemnica dzisiejszego społeczeństwa
leży w  rozwoju sztucznie wytworzonego i subiektywnego poczucia braku", ponieważ  nic nie
może zagrażać bardziej" jego fundamentalnym zasadom  niż fakt, że ludzie mogliby być w pełni
zadowoleni z produktów, które mają". Zatem to, co jest już w ich posiadaniu - ulega deprecjacji i
pomniejszeniu w porównaniu z natrętnie rzucającą się w oczy paradą szalonych przygód ludzi
zamożnych:  Bogaci stali się przedmiotem powszechnego podziwu."
Bogaci, postawieni obecnie na świeczniku jako bohaterowie, których należy powszechnie
podziwiać oraz traktować jako wzory do naśladowania, byli kiedyś self-made men. Ich życie
uosabiało dobroczynne skutki etyki pracy i rozsądku, które były nierozłącznie ze sobą związane.
To już jednak przeszłość. Dzisiaj przedmiotem podziwu jest bogactwo samo w sobie - bogactwo,
które gwarantuje życie spędzone na zaspokajaniu własnych, jak najdziwniejszych kaprysów. na
rozrywce i marnotrawstwie. Ważne jest to, co m o ż n a zrobić, a nie to, co ma być zrobione czy
też co zrobić należy. Tym, co budzi w bogaczach powszechny podziw, jest cudowna możliwość
wyboru własnego życia: tego, gdzie je spędzają (teraz i potem), w jaki sposób i z kim; że bez
większego wysiłku mogą wszystko zmieniać według własnego widzimisię, jakby nie istniały dla
nich sytuacje, z których nie ma już odwrotu, i jakby nie widać było końca ich kolejnych wcieleń;
przyszłość wydaje im się ciągle bogatsza i bardziej podniecająca niż przeszłość; a także - co
równie ważne -jedyną rzeczą, jaka ma w ich wypadku znaczenie, jest zakres możliwości, które
dzięki bogactwu stoją przed nimi otworem. Rzeczywiście wygląda na to, jakby ludzie ci
kierowali się w swym postępowaniu estetyką konsumpcji; to nie posłuszeństwo etyce pracy,
suche, powściągliwe nakazy rozumu czy znawstwo, nawet nie sukces finansowy leżą u podstaw
ich uznanej wielkości i prawa do powszechnego podziwu, lecz niecodzienne, a nawet frywolne
gusty, którym ostentacyjnie hołdują.
Jak podkreśla Seabrook,  biedni nie należą do innej kultury niż bogaci [...J muszą żyć w
świecie, który został wymyślony na użytek tych, co mają pieniądze. Wzrost gospodarczy
pogłębia ich biedę tak samo jak recesja i zastój." Rzeczywiście recesja oznacza większą biedę i
mniejsze możliwości; jednak wzrost nakręca coraz bardziej szaleńcza paradę konsumpcyjnych
cudów, zwiastując pogłębianie się przepaści między pragnieniami a rzeczywistością.
Zarówno turystów, jak i włóczęgów przerobiono na konsumentów, ale włóczęga jest
konsumentem wybrakowany m. W rzeczywistości nic może on sobie pozwolić na dokonywanie
wyrafinowanych wyborów, w czym konsumenci powinni celować; ich możliwości
konsumpcyjne są tak ograniczone, jak środki, którymi dysponują. Ta wada sprawia, że pozycja
włóczęgów w społeczeństwie jest nie pewna. Naruszają normy i podkopują istniejący porządek.
Sama ich obecność wystarcza, by popsuć frajdę: nie napędzają w żaden sposób trybów
społeczeństwa konsumpcyjnego ani nie przyczyniają się do większego rozkwitu gospodarki
zamienionej w przemysł turystyczny. Są  bezużyteczni" w znaczeniu, w jakim słowo  użytek''
można rozumieć w społeczeństwie konsumentów czy turystów. A ponieważ nie ma z nich
żadnego pożytku, są także niechciani, co z kolei sprawia, że, napiętnowani niechęcią, w sposób
naturalny stają się świetnymi kandydatami na kozły ofiarne. Ich jedyną zbrodnią jest to, że chcą
być tacy jak turyści, ale brakuje im środków, by mogli tę chęć zrealizować.
Turystom włóczędzy wydają się ordynarni, podejrzani i odpychający, i nie chcą dobrowolnie
przestawać w ich towarzystwie; ma to jednak o wiele głębsze przyczyny niż tylko szeroko
nagłaśniana sprawa  publicznych kosztów utrzymania włóczęgów. Turyści boją się włóczęgów
z tych samych powodów, dla których włóczędzy widzą w turystach swoich idoli i guru: w
społeczeństwie wędrowców, które jest stale w podróży, turystyka i włóczęgostwo są dwiema
stronami tej samej monety. Włóczęga, powtórzmy to raz jeszcze, jest alter ego turysty. Linia
między nimi jest cienka i nic zawsze jasno wykreślona. Aatwo można ja niepostrzeżenie
przekroczyć... Zawsze istnieje gdzieś to odrażające podobieństwo, które sprawia, że tak trudno
jest określić, kiedy portret zaczyna być karykaturą, a zdrowy okaz gatunku staje się mutantem i
potworem.
Wśród turystów znajduje się trochę  zwykłych podróżnych", zawsze udających się dokądś,
zawsze przekonanych, że obrali słuszny kierunek podróży i że podróżowanie jest rzeczą słuszną;
ci szczęśliwi turyści rzadko kiedy kłopoczą się tym, że ich wyprawy mogłyby przekształcić się
we włóczęgę. Podobnie wśród włóczęgów są tacy, którzy już dawno dali za wygraną i porzucili
nadzieję, że kiedykolwiek awansują do rangi turystów. Niemniej pomiędzy tymi dwoma
krańcowymi wypadkami istnieje znaczna część, być może przeważająca większość
społeczeństwa konsumentów-wędrowców, której członkowie nie są do końca pewni swego
aktualnego położenia, a jeszcze mniejszą pewność mają co do Tego. czy ich obecna sytuacja
potrwa do jutra. Na drodze leży tyle skórek od bananów, na których się można poślizgnąć, a
krawężniki są strome i łatwo się potknąć. Przecież każda praca jest zajęciem okresowym, akcje
mogą równie dobrze pójść w górę, jak spaść, cena kwalifikacji, które już posiedliśmy, spada, bo
pojawiają się nowe umiejętności, które są bardziej w cenie; cenne nabytki, otaczane troską, z
których dzisiaj jest się dumnym, tracą na wartości w mgnieniu oka, urocze osiedla stają się
tandetne i pospolite, związki zawiera się  do odwołania", wartości, do których warto dążyć, i
cele, na które opłaca się stawiać, pojawiają się i znikają. Tak jak żadna polisa nie zabezpiecza
przed śmiercią, tak też żadne z ubezpieczeń, za których pomocą turysta chroni swój styl życia,
nie zabezpiecza przed popadnięciem we włóczęgostwo.
Włóczęga jest zatem koszmarnym snem turysty, siedzącym w nim demonem, nad którym
trzeba codziennie odprawiać egzorcyzmy. Spojrzenie włóczęgi przyprawia turystę o dreszcze -
nie z powodu tego, czym jest włóczęga, ale tego, czym może stać się turysta. Turysta usiłuje
więc zatuszować obecność włóczęgi: przepędza żebraków i bezdomnych z ulic miasta, spychając
ich daleko, do miejsc, w które się nie chodzi, do getta; domaga się ich wygnania lub zamknięcia
w więzieniu. W ten sposób desperacko, choć w ostatecznym rozrachunku na próżno, usiłuje
pozbyć się swych lęków. W świecie bez włóczęgów Gregor Samsa nigdy nie przeszedłby
przemiany w owada, a turyści nigdy nie obudziliby włóczęgów. Świat bez włóczęgów jest utopią
społeczeństwa turystów. Znaczna część działań politycznych w społeczeństwie turystów -jak
obsesja  porządku i prawa", kryminalizacja ubóstwa, powtarzające się ataki na darmozjadów itp.
- daje się wytłumaczyć jako ciągłe, uparte wysiłki podniesienia rzeczywistości społecznej do
poziomu utopii.
Jednak kruczek polega na tym, że życie turystów ani w połowie nie byłoby tak przyjemne,
gdyby wokół nie istnieli włóczędzy, uświadamiający im, jaki jest alternatywny model życia
turysty; jedyny, jaki społeczeństwo wędrowców dopuszcza. Życie turysty nie jest usłane różami,
a jeżeli są w nim jakieś róże, to zwykle mają kolce. Trzeba cierpieć wiele niedogodności, by móc
korzystać ze swobód, jakie oferuje życic turysty: nie można zwolnić biegu; niepewny jest wynik
każdego wyboru; ryzyko, jakie pociąga za sobą każda decyzja - to największe z nich, ale nie
jedyne. Poza tym radość wyboru traci wiele ze swego powabu, kiedy musi się wybierać, a
przygoda zostaje w dużej mierze wyzuta z atrakcyjności, kiedy życie staje się nieprzerwanym
pasmem przygód. Jest więc kilka rzeczy, na które turysta mógłby się uskarżać. Pokusa, by szukać
innej,  nieturystycznej" drogi do szczęścia, jest całkiem realna. Nie można jej nigdy wyplenić do
końca -jedynie oddalić, a i to nie na długo. Tym, co sprawia, że turysta żyje dalej swoim życiem,
co zmienia jego trudy w irytujące niedogodności o drugorzędnym znaczeniu i powoduje, że
pokusa zmiany idzie w odstawkę, jest właśnie spojrzenie włóczęgi, na którego widok turystę
przechodzą dreszcze.
Paradoksalnie więc życie turysty staje się znośniejsze, a nawet przyjemniejsze właśnie
dlatego, że pojawia się w nim koszmarny alternatywny model egzystencji włóczęgi. Podobnym
paradoksem jest fakt, że w interesie turystów leży ukazanie tej alternatywnej możliwości w jak
najczarniejszych barwach. Im mniej ponętny jest los włóczęgi, tym lepiej smakują turystom ich
wędrówki. Im gorsza dola włóczęgów, tym lepiej być turystą. Gdyby nie było włóczęgów,
turyści musieliby ich wymyślić... Świat wędrowców potrzebuje jednych i drugich, związanych ze
sobą węzłem gordyjskim, którego nikt nie potrafi rozwiązać. Jak się zdaje, nie ma też miecza,
żeby go przeciąć, ale też nikt go specjalnie nie szuka.
Tak więc dalej pozostajemy w ruchu - turyści i włóczędzy, a może raczej w większości na
poły włóczędzy, na poły turyści, w społeczeństwie konsumentów-wędrowców. Nasze losy
splecione są ze sobą znacznie ściślej, niż turyści są skłonni przyznać.
Losy oraz doświadczenia życiowe zarówno turystów, jak i włóczęgów, prowadzą do tego, że
odbierają oni świat zupełnie odmiennie. Inaczej też postrzegają jego choroby oraz sposoby,
którymi można je uleczyć - inaczej, lecz ponosząc podobne klęski i podobnie przemilczając
wzajemne uzależnienie, w które uwikłane są obydwie strony opozycji.
Z jednej strony, w wypowiedziach rzeczników glo-balizacji, wśród których Jonathan
Friedman wymienia  intelektualistów mających bliskie kontakty z mediami, samą inteligencję
zatrudnioną w mediach, a w pewnym sensie wszystkich, którzy mogą sobie pozwolić na
posiadanie kosmopolitycznej tożsamości , rysuje się pewna ideologia, albo raczej pojawiają się
milcząco przyjmowane założenia, które uwiarygodniają tę ideologię przez prostą odmowę jej
zakwestionowania: ten rodzaj założeń, które Pierrc Bourdieu opisał nie tak dawno jako doxa -
 dowód nie dyskutowany i nie przeznaczony do dyskusji .
Z drugiej strony sytuują się działania ludności miejscowej i tych, którzy siłą zostali osadzeni
w kontekście lokalnym, a ściślej, którzy próbują z coraz większym powodzeniem zbijać swój
polityczny kapitał na gniewie wzbierającym tam, gdzie mieszkają przy pi sań i do ziemi.
Zderzenie, do którego dochodzi, nie tylko nie łagodzi rozłamu, ale go jeszcze pogłębia,
odwracając polityczną wyobraznię od prawdziwej przyczyny sytuacji, w której obie strony
znalazły się z na pozór przeciwstawnych sobie powodów.
Friedman podkpiwa sobie z kosmopolitycznego bełkotu -ze wszystkich modnych terminów w
rodzaju  in-between-ness" [ pomiędzość"],  dis-juncture" [ roz-połączność"],  trans-cendence"
[ przekroczalność ] itp., które nie tylko wyrażają doświadczenie tych, co już poodcinali kotwice,
 już wyzwolonych", ale mają odnosić się także do  jesz-cze-nie-wyzwolonych", gdyby nie
brzydka i odrażająca skłonność tych ostatnich do  boundedness" [ więzliwości"] i
 essentialization" [ esencjalizacji"]. Jest to język uprzywilejowanych, który uzupełniają
wyrażenia charakterystycznie nieostre, jak wspólna  natura ludzka" czy  przyszłość nas
wszystkich". Friedman stawia jednak pytanie o to, dla kogo
ta kulturalna wędrówka jest rzeczywistością? W dziełach ludzi przekraczających granice epoki postkolonialnej to
zawsze poeta, artysta czy intelektualista doświadczają przemieszczenia i obiektywizują je w postaci drukowanego
słowa. Ale kto czyta poezje? l jakie identyfikacje są możliwe na niższych poziomach rzeczywistości społecznej? [...]
Krótko mówiąc, hybrydy i teoretycy hybrydyzacji są produktem grupy, która identyfikuje się sama i/lub określa
świat w tych właśnie kategoriach, nic w wyniku etnograficznego zrozumienia, ale w akcie samookreślenia [...]
Globalną sferę elitarną, hybrydyczną pod względem kultury, zamieszkują jednostki o bardzo zróżnicowanym
doświadczeniu świata, związane z polityką międzynarodową, nauką i wyższymi uczelniami, mediami oraz sztuką.
Kulturalna hybrydyzacja świata  ludzi globalnych" może być doświadczeniem wyzwalającym
i twórczym, ale kulturalne ubezwłasnowolnienie ludzi żyjących w rzeczywistości lokalnej bywa
nim bardzo rzadko. Zrozumiała, choć niefortunna skłonność tych pierwszych polega na tym, że
mylą ze sobą te dwie rzeczy i przedstawiają swój własny wariant  fałszywej świadomości" jako
dowód mentalnego niedopasowania drugich.
Jednak dla nich - ludzi związanych z lokalną rzeczywistością raczej z wyroku losu niż z
wyboru - rozluznienie i rozpad więzi łączących wspólnotę oraz wymuszone zindywidualizowanie
losów jest zapowiedzią zupełnie innej sytuacji i podpowiada zgoła odmienne strategie
postępowania. Jeszcze raz zacytujmy Friedmana:
Logika postępowania rodząca się w osiedlach zamieszkanych przez underclass będzie inna od tej, która
kształtuje się wśród wysoko wykształconych i podróżujących po świecie przedstawicieli przemysłu kulturalnego [...]
Biedne, etnicznie mieszane getto wielkiego miasta nie od razu staje się areną, na której powstają zupełnie nowe
tożsamości. W okresach stabilizacji i/lub ekspansji problemy związane z przetrwaniem są ściślej związane z
określonym terytorium i z tworzeniem bezpiecznej przestrzeni życiowej. Tożsamość klasowa, lokalna tożsamość
mieszkańców getta, jest ważniejsza [...]
Dwa światy, dwa sposoby odbierania świata, dwie strategie.
Paradoks polega na tym, że ponowoczesna rzeczywistość nieuporządkowanego,
zindywidualizowanego świata konsumpcjonizmu, świata podziałów na to, co globalne, i to, co
lokalne, znajduje tylko blade, jednostronne i bardzo zniekształcone odbicie w ponowoczesnej
narracji. Hybrydyzacja i zwycięstwo nad esencjalizmem proklamowane w ponowoczesnej
pochwale globalizującego się świata absolutnie nic nic mówią o złożoności i ostrych
przeciwieństwach, które rozdzierają ten świat. Postmodernizm- jeden z wiciu sposobów
wyjaśniania rzeczywistości ponowoczesnej - jest wyrazem doświadczenia, którego zasięg
ogranicza się do kasty  ludzi globalnych": głośnej, dobrze słyszalnej i wpływowej, choć
względnie wąskiej kategorii globtroterów. Nie mówi on nic o innych doświadczeniach, które są
także integralna częścią sceny ponowoczesnej.
Wojciech J. Burszta, znakomity polski antropolog, tak pisze o skutkach tego potencjalnie
katastrofalnego załamania się komunikacji:
Dawniejsze peryferie najwyrazniej podążają własną drogą, niewiele przejmując się tym, co o nich sądzą
postmoderniści. I oni też są raczej bezradni, gdy przychodzi im zetknąć się z realiami wojującego islamu, brzydotą
lepianek miasta Meksyk, czy nawet z Murzynem koczującym w wypalonym townhouse South Bronx. Są to ogromne
marginesy, z którymi nie bardzo wiadomo, co począć. [...]
Jednakże pod cienką warstewką globalnych symboli, nalepek i utensyliów wrze kocioł z
nieznanym, którym niewiele sit; interesujemy i tak naprawdę niewiele mamy do powiedzenia.
W powyższym cytacie  peryferie" najlepiej rozumieć jako określenie rodzaju przestrzeni:
wszystkie to niezliczone obszary, na których ,,globalne symbole, nalepki i utensylia" odcisnęły
co prawda głęboki ślad, ale bynajmniej nic w taki sposób, jak przewidywali piewcy globalizacji.
Tak rozumiane  peryferie" rozciągają się wszędzie wokół małych enklaw  globalnej" elity,
duchowo niezależnej od miejsca, w którym przebywa, choć jej siedziby są porządnie umocnione.
Wspomniany przed chwilą paradoks prowadzi do kolejnej niekonsekwencji: wiek kurczenia
się czasu i przestrzeni, niczym nie hamowanego przepływu informacji oraz błyskawicznej
komunikacji jest zarazem stuleciem, w którym niemal kompletnie załamało się porozumienie
między wykształconymi elitami a populus. Pierwsi (jak nazywa ich Friedman,  nowocześni bez
nowoczesności", czyli pozbawieni uniwersalizującej koncepcji) nie mają tym drugim nic do
powiedzenia; nic, co zabrzmiałoby dla nich znajomym echem własnych doświadczeń i widoków
na przyszłość.


Wyszukiwarka