Zygmunt Bauman TURYŚCI l WAÓCZDZY Dzisiaj wszyscy jesteśmy w ruchu. Wielu z nas zmienia miejsce pobytu, przeprowadzając się lub podróżując tam i z powrotem do miejsc, które nie są naszym domem. Inni, by udać się w podróż, nie muszą nawet wychodzić z domu: możemy mknąć przez Sieć, łowiąc na ekranie komputera wiadomości z drugiego końca świata i mieszając je ze sobą. Większość z nas jest w ruchu nawet wtedy, gdy fizycznie stoimy w miejscu; kiedy wpasowani w krzesło z pilotem w dłoni przeskakujemy z kanału na kanał telewizji kablowej czy satelitarnej, przenosząc się z jednego obcego miejsca w drugie z szybkością o wiele większą niż ponaddzwiękowe odrzutowce i rakiety kosmiczne, nigdzie jednak nie pozostając na dłużej, zawsze jako goście, nigdy nie czujemy się u siebie. W świecie, który zamieszkujemy, wydaje się, że odległość nie ma dużego znaczenia. Czasami wygląda na to, że istnieje jedynie po to, by można ją było zlikwidować; jakby przestrzeń ciągle zapraszała do tego, by ją zlekceważyć, obalić, zanegować. Przestrzeń przestała być przeszkodą - potrzeba tylko ułamka sekundy, by ją zdobyć. Nie ma już naturalnych granic ani też miejsc w sposób oczywisty nadających się do zamieszkania. Niezależnie od ego, gdzie w danej chwili się znajdujemy, zawsze wiemy, c moglibyśmy być w jakimkolwiek innym miejscu. Coraz miej mamy więc powodów, by przebywać w jakimś określonym miejscu, a w związku z tym często odczuwamy palącą potrzebę, by taki powód znalezć - lub stworzyć. Dowcipne powiedzenie Pascala stało się proroctwem, i to proroctwem spełnionym: faktycznie żyjemy w dziwacznym kręgu, którego środek jest wszędzie, a obwód nigdzie (albo może na odwrót, kto wie?). Także w sensie duchowym jesteśmy wszyscy podróżnikami. Jak ujmuje to Michael Benedikt, zaczyna się kwestionować w ogóle znaczenie położenia geograficznego, niezależnie od skali. Stajemy się nomadami, którzy są stale w kontakcie. Jesteśmy w ruchu także w innym, głębszym znaczeniu, niezależnie od tego, czy wyruszamy w drogę albo przeskakujemy z kanału na kanał i czy to lubimy, czy wręcz przeciwnie - robimy z niechęcią. Pojęcie stanu spoczynku , bezruchu ma sens jedynie w świecie, który stoi w miejscu lub przynajmniej tak wygląda; tam, gdzie są solidne mury, wytyczone drogi i znaki, które mają czas zardzewieć w jednym miejscu. Nie można trwać w bezruchu na ruchomych piaskach. Podobnie nie da się stać nieruchomo w naszym pózno-, czy też ponowoczesnym świecie, gdzie punkty odniesienia - jak umieszczone na wózkach ruchome tablice reklamowe - mają irytujący zwyczaj: znikają z pola widzenia, zanim zdążymy do końca przeczytać umieszczoną na nich instrukcję, nie mó wiąc już o przyswojeniu jej sobie i zastosowaniu. Nie tak dawno profesor Ricardo Petrella z Katolickiego Uniwersytetu w Louvain dobrze podsumował tę sytuację, pisząc: Globalizacja, poprzez masowe i powszechne ograniczenie długości życia produktów i usług, popycha gospodarki ku produkcji tego, co efemeryczne i ulotne, a także niepewne i nietrwałe: czasowe zatrudnienie, praca na pól etatu czy na godziny. Aokciami torując sobie drogę w gęstym, ciemnym, wybujałym, nie strzyżonym gąszczu światowej konkurencji, aby znalezć się w kręgu światła jupiterów publicznej uwagi, towary, usługi i informacje muszą wzbudzać pożądanie, a zatem powinny skusić potencjalnych konsumentów, jednocześnie odwracając ich uwagę od konkurencji. Jednak skoro tylko uda im się to osiągnąć, szybko muszą ustępować miejsca innym przedmiotom pożądania - inaczej globalny pęd za zyskiem i jeszcze większym zyskiem (nazywany wzrostem gospodarczym) stanie w miejscu. Napędem współczesnego przemysłu w coraz większym stopniu staje się produkcja atrakcji i pokus. Naturą atrakcji jest zaś to, że próbują kusić jedynie tak długo, jak długo uda im się wabić z dystansu, który nazywamy przyszłością-kiedy ulegnie się pokusie, jej żywot jest już krótki: zaspokojone pożądanie przestaje istnieć. Pogoń za nowymi pragnieniami, bardziej niż za ich zaspokojeniem, nie ma jasno określonego końca. Dla każdego pojęcia granicy" niezbędny jest wymiar czasoprzestrzenny. Jeżeli pozbawimy pragnienie oczekiwania", to oczekiwanie pozbawione zostanie pragnień. Kiedy każde opóznienie można skrócić do jednej chwili, a życie ludzkie może objąć nieskończenie wiele wydarzeń-w-czasie; kiedy każdy dystans zdaje się ulegać zredukowaniu do współobecności i w zasadzie żadna skala odległości nie wydaje się zbyt duża dla poszukiwacza nowych doznań -jakie znaczenie mogłoby nieść pojęcie granicy"? Bez sensu, bez sensownego znaczenia, magiczne koło pokus i pragnień nie może przestać się kręcić. Bardzo poważne następstwa tego stanu rzeczy dotyczą zarówno tych, którzy stoją wysoko w hierarchii społecznej, jak znajdujących się na jej dole. Trafnie ujął to Jeremy Seabrook: Biedy nie można wyleczyć", ponieważ nie jest ona objawem choroby kapitalizmu. Raczej odwrotnie: stanowi dowód jego świetnego zdrowia, impuls do jeszcze większej akumulacji i wysiłków [...] Nawet najbogatsi na świecie skarżą się, że muszą sobie pewnych rzeczy odmawiać [...] Nawet najbardziej uprzywilejowani muszą walczyć z wewnętrzną potrzebą kupowania. BYĆ KONSUMENTEM W SPOAECZECSTWIE KONSUMPCYJNYM Nasze społeczeństwo jest społeczeństwem konsumpcyjnym. Kiedy mówimy o społeczeństwie konsumpcyjnym, chodzi nam o coś więcej niż tylko o trywialne stwierdzenie, że wszyscy jego członkowie konsumują; wszyscy ludzie, więcej, wszystkie istoty żywe konsumują" od niepamiętnych czasów. Chodzi nam o to, że nasze społeczeństwo jest konsumpcyjne" w podobnie głębokim i podstawowym znaczeniu, jak społeczeństwo naszych przodków - nowoczesne społeczeństwo w fazie tworzenia swych podstaw, na przemysłowym etapie rozwoju - było społeczeństwem produkcyjnym". Owo nowoczesne społeczeństwo starszego typu zatrudniało swych członków przede wszystkim jako wytwórców i żołnierzy, a sposób, w jaki ich kształtowało, i zasady", które im stawiało przed oczami, miały pobudzać obywateli do podjęcia obowiązków wynikających z odgrywania wspomnianych ról społecznych. Normą, której realizacji społeczeństwo to wymagało od swoich członków, była chęć odegrania tych dwóch ról i umiejętności potrzebne do tego celu. Jednak na obecnym - póznonowoczesnym, jak nazywa go Giddens, w fazie drugiej nowoczesności (Beck), surmodern (Balandier) czy też ponowoczesnym - etapie rozwoju społeczeństwo nowoczesne nie potrzebuje specjalnie ani masowej przemysłowej siły roboczej, ani pochodzącej z poboru armii. Potrzebuje natomiast swych członków jako konsumentów. Sposób, w jaki kształtowani są przez współczesne społeczeństwo jego obywatele, podporządkowany jest przede wszystkim roli konsumenta, jaką mają do odegrania. Normą, której realizacji nasze społeczeństwo wymaga od swoich członków, jest chęć odegrania tej roli oraz umiejętności potrzebne do tego celu. Oczywiście, różnica między życiem w naszym społeczeństwie a funkcjonowaniem w społeczeństwie naszych poprzedników nie polega po prostu na porzuceniu jednej roli i podjęciu drugiej. Ani na jednym, ani na drugim etapie swego rozwoju społeczeństwo nowoczesne nie mogło obejść się bez tych, którzy produkują przeznaczone do konsumpcji rzeczy; oczywiście członkowie obu tych społeczeństw też konsumują. Różnica między dwoma fazami nowoczesności polega jedynie na tym, co jest priorytetem i na co kładzie się największy nacisk. Jednak to przesunięcie nacisku spowodowało ogromne różnice w każdej praktycznie dziedzinie życia społecznego, kulturalnego życia jednostki. Różnice są tak głębokie i wielopostaciowe, że mamy pełne prawo traktować nasze społeczeństwo jako formację lego rodzaju - społeczeństwo konsumpcyjne. Konsument żyjący w społeczeństwie konsumpcyjnym zdecydowanie różni się od konsumentów ze wszystkich istniejących dotąd społeczeństw. Jeżeli filozofowie, poeci i kaznodzieje naszych przodków rozważali, czy pracuje się, żeby żyć, czy też żyje po to, by pracować, to współcześnie najczęściej roztrząsanym dylematem jest to, czy musimy konsumować, żeby żyć, czy też żyjemy, a więc możemy konsumować; czy ciągle jeszcze potrafimy oddzielić życie od konsumpcji i czy czujemy taką potrzebę. W sytuacji idealnej wszystkie nabyte nawyki powinny 3rzyć rodzaj płaszcza, który okrywa konsumenta nowego rodzaju tak, jak protestanckiego świętego spowijać miały inspirowana moralnie pasja zawodowa i pragnienie zysku (według powtarzającego za Baxterem Maksa Webera): niczym lekka peleryna, którą w każdej chwili można odłożyć bok . Nawyki rzeczywiście zmieniają się ciągle, codziennie i przy pierwszej nadarzającej się okazji; nigdy nie ją szansy zmienić się w żelazne pręty klatki (z wyjątkiem metanawyku, jakim jest nawyk zmiany nawyków ). W sytuacji idealnej konsument nie powinien z niczego korzystać wielkim przekonaniem, nic nie powinno nakazywać zobowiązań dopóki śmierć nas nie rozłączy", żadnych potrzeb nie powinno się uważać za zaspokojone w pełni, żadnych pragnień za ostateczne. Zastrzeżenie do następnego razu" powinno towarzyszyć każdemu ślubowi wierności i każdemu zobowiązaniu. Tym, co się liczy, jest ulotność, immanentna czasowość wszystkich zobowiązań, ważniejsza od nich samych; zresztą zobowiązania nie mogą trwać dłużej niż czas potrzebny na skonsumowanie przedmiotu pożądania, czy też raczej czas konieczny, by wypaliło się samo pożądanie. Fakt, że konsumpcja wymaga czasu, jest w rzeczywistości utrapieniem społeczeństwa konsumpcyjnego i największym zmartwieniem tych, którzy dobrami konsumpcyjnymi handlują. Spektakularna kariera teraz , wywołana rozwojem technologii ściskania czasu", wyraznie współbrzmi z logiką gospodarki nastawionej na konsumenta: konsument powinien być zadowolony w j e d n e j c h w i l i, i to w podwójnym znaczeniu tego słowa. Oczywiście dobra konsumpcyjne powinny przynosić satysfakcję natychmiast, nie wymagając specjalnych umiejętności ani długich przygotowań; jednak zadowolenie powinno się także skończyć w bezczasie , to znaczy w chwili, gdy kończy się czas potrzebny do ich skonsumowania, który zresztą powinien zostać ograniczony do minimum. Niezbędną redukcję czasu osiąga się z największym powodzeniem, jeżeli konsumenci nie potrafią skoncentrować uwagi lub skupić pożądania na jednym przedmiocie przez dłuższy czas; jeśli są niecierpliwi, impulsywni, niespokojni, a nade wszystko łatwo popadają w euforię i równie łatwo tracą zainteresowanie. W kulturze społeczeństwa konsumpcyjnego chodzi przede wszystkim o to, by zapominać, a nie by się uczyć nowych rzeczy. Nie da się ukryć, że jeżeli pozbawimy pragnienie oczekiwania, a oczekiwanie pragnienia, zdolności konsumpcyjne konsumentów można rozciągnąć daleko poza ograniczenia wynikające z zaspokojenia naturalnych czy nabytych potrzeb; także fizyczna trwałość przedmiotów pożądania nie jest już dłużej konieczna. Tradycyjny związek między potrzebą a jej zaspokojeniem ulega odwróceniu: obietnica i nadzieja zaspokojenia potrzeby pojawiają się wcześniej niż ona sama - zawsze bardziej intensywna i zniewalająca niż inne. Właściwie obietnica jest tym bardziej atrakcyjna, im niej oczywistą i znaną potrzebę chodzi; doświadczenia, o których istnieniu się nie wiedziało, sprawiają mnóstwo frajdy, a dobry konsument uwielbia przygody i przyjemności. Dla dobrego konsumenta rzecz jest pokusą nie dlatego, że stanowi nadzieję na zaspokojenie potrzeb, które nim targają, lecz ponieważ obiecuje burze pożądań nigdy dotąd przeczuwanych i nie przeżywanych, ratunek konsumenta, który począł się i narodził w społeczeństwie konsumpcyjnym, najbardziej sarkastycznie opisany został przez Johna Carolla, który wykorzystał zjadliwą, lecz proroczą karykaturę ostatniego człowieka Nietzchego (patrz będąca w druku książka Carolla Ego and Soul: A Sociology of Modern West in the Search of Meaning [ Ego i dusza. Socjologia współczesnego Zachodu w poszukiwaniu znaczenia ]: Etos tego społeczeństwa głosi: jeśli czujesz się zle - jedz! [...] Konsument jest pełen melancholii, a biorąc pod uwagę, że dolegliwość bierze się z poczucia pustki, zimna, płaskości, odczuwa on potrzebę wypełnienia swego wnętrza czymś ciepłym, smacznym, dającym energię. Oczywiście nie musi to być jedzenie: Beatlesi czuli się szczęśliwi w środku [happy inside] dzięki konsumpcji trochę innego rodzaju. Pochłanianie jest drogą do zbawienia: konsumuj i bądz zadowolony! [...] Równocześnie - niepokój, mania bezustannych zmian, ruchu, pogoń za różnorodnością: usiąść bez ruchu znaczy umrzeć. [...] Konsumeryzm jest więc społeczną analogią choroby psychicznej zwanej depresją, której objawami są równocześnie osłabienie i bezsenność. Dla konsumentów w społeczeństwie konsumpcyjnym bycie w ruchu - pogoń, poszukiwanie, nieznalezienie, a właściwie nieznalezienie jeszcze - to nie dolegliwości, lecz obietnica rozkoszy, a może wręcz sama rozkosz. Dla nich przybycie do celu podróży staje się przekleństwem. (Maurice Blanchot napisał kiedyś, że pytanie ma zawsze pecha, którym jest odpowiedz; można by rzec, że pożądanie ma pecha, którym jest zaspokojenie.) Gra, w której bierze udział konsument, to nie żądza kupowania i posiadania, nie gromadzenie dóbr w materialnym, namacalnym sensie tego słowa; tutaj chodzi o wzbudzenie nowych, nie znanych dotąd wrażeń. Konsumenci są przede wszystkim zbieraczami w r a ż e ń; kolekcjonują rzeczy jedynie wtórnie, jako pochodne doznań. Mark C. Tylor i Esa Saarinen trafili w samo sedno sprawy: pożądanie nie pożąda zaspokojenia. Wręcz przeciwnie, pożądanie pożąda pożądania."5 W każdym razie pożądanie konsumenta idealnego. Perspektywa pożądania, które blaknie i rozmywa się; możliwość, że w zasięgu wzroku nie będzie niczego, co potrafiłoby je rozbudzić na nowo; wizja, że będzie się wydanym światu, gdzie nie ma nic, czego by można było pożądać - musi być dla idealnego konsumenta ponurym horrorem (i oczywiście koszmarem straszącym po nocach sprzedawców dóbr konsumpcyjnych). Żeby możliwości konsumpcyjne konsumentów wzrastały, nie wolno im pozwolić na odpoczynek. Trzeba utrzymywać ich zawsze w pogotowiu, czujnych, stale wystawionych na nowe pokusy, i pielęgnować w nich bez przerwy stan nigdy nie słabnącego podniecenia, a także stan ciągłej podejrzliwości i permanentnego zniechęcenia. Atrakcje, które przyciągają ich uwagę, powinny potwierdzać wątpliwości, obiecując zarazem możliwość przełamania znudzenia: Myślisz, że wszystko już widziałeś? Nic nie widziałeś, stary! Często mówi się, że rynek dóbr konsumpcyjnych uwodzi swych klientów. Jednak żeby było to możliwe, muszą istnieć konsumenci, którzy c h c ą być uwiedzeni - tak jak dyrektor fabryki, który żeby rządzić robotnikami, potrzebuje załogi wdrożonej do przestrzegania dyscypliny i wykonywania poleceń). W prawidłowo działającym społeczeństwie konsumpcyjnym konsumenci aktywnie szukają sytuacji, w której można by ich uwieść. Życie ich dziadków-producentów mierzone było identycznymi obrotami taśmy produkcyjnej. Oni zaś dla odmiany żyją od jednej atrakcji do drugiej, od pokusy do pokusy; zaledwie wywęszą jeden smakołyk, już zaczynają szukać kolejnego; tylko połkną jedną przynętę, już się rozglądają w poszukiwaniu innej - a każda atrakcja, pokusa, smakołyk i przynęta jest nowa, odmienna od znanych do tej pory i bardziej przyciągająca uwagę. Dla dojrzałych konsumentów z prawdziwego zdarzenia takie zachowanie stanowi przymus, konieczność. Niemniej im samym ten mus , zinternalizowany nacisk, niemożność życia w inny sposób, jawi się jako wolna wola. Rynek prawdopodobnie wybrał ich już na konsumentów i odebrał wolność wyboru: nie potrafią lekceważyć jego umizgów. Jednak podczas każdej kolejnej wizyty w centrum handlowym czy usługowym konsumenci mają wszelkie powody, by sądzić, że to oni, może nawet wyłącznie oni, tutaj rządzą. To oni wydają sądy, krytykują, dokonują wyboru. W końcu przecież mogą zrezygnować z wyboru każdej możliwości - a jest ich nieskończenie wiele. Z jednym wyjątkiem: nie mogą zrezygnować z wyboru możliwości samego dokonania wyboru: ten wybór jednak nie wydaje się wyborem. To właśnie konsumenci, ciągle żądni nowych wrażeń i szybko nudzący się każdą atrakcja, oraz świat, który, z punktu widzenia gospodarczego, politycznego, oraz indywidualnie dla każdego człowieka, uległ pod dyktando rynku dóbr konsumpcyjnych wielostronnym przekształceniom i, jak rynek, jest gotów uzależniać od siebie ludzi i zmieniać atrakcje ze stale rosnącą prędkością, przyczyniają się wspólnie do tego, że z prywatnych map świata oraz planów życiowej drogi znikają wszystkie na stałe ustawione znaki: czy to ze stali, betonu, czy też ustanowione przez władze. W rzeczywistości podróżowanie jest dla konsumenta o wiele przyjemniejsze niż dotarcie do celu; to ostatnie ma stęchłą woń końca drogi oraz gorzki smak monotonii i stagnacji, które unicestwiłyby wszystko, w czym konsument - konsument idealny - widzi sens życia i dla czego żyje. Używać świata, ciesząc się tym, co ma do zaoferowania, można na wiele sposobów: nie wolno jedynie zakrzyk- nąć za Faustem Goethego: Trwaj, chwilo! Jesteś piękna!" Konsument jest człowiekiem w ruchu i takim musi pozostać. ROZDWOJENI, ALE W CIGAYM RUCHU Nawet najbardziej wytrawni i spostrzegawczy mistrzowie sztuki dokonywania wyborów nie mogą i nie potrafią wybrać społeczeństwa, w którym przychodzą na świat - w ten sposób wszyscy jesteśmy w podróży, czy nam się to podoba, czy nie. Nikt nas zresztą nie pytał o zdanie. Jesteśmy rzuceni na środek morza bez map i kompasu; boje zatonęły albo ich nie widać - mamy tylko dwie możliwości: cieszyć się z zapierających dech wizji nowych odkryć przed nami albo drżeć ze strachu przed zatonięciem. Natomiast szukanie azylu w bezpiecznym porcie jest pozbawione realnych podstaw; można pójść o zakład, że to, co dzisiaj wygląda na spokojną przystań, szybko zostanie unowocześnione, park atrakcji, deptak spacerowy lub zatłoczony bulwar i molo zastąpią senne hangary i szopy na łodzie. Ponieważ trzecia możliwość jest nie do zrealizowania, żeglarzowi pozostaje jedna z dwóch pozostałych, wybrana przez niego lub podyktowana zrządzeniem losu: niebagatelną rolę odgrywają tutaj, rzecz jasna, jego umiejętności oraz stan łodzi. Im statek mocniejszy, tym mniej powodów, by lękać się sztormu i wysokiej fali. Jednak nie wszystkie łódki nadają się do wypłynięcia w morze. Im więcej zatem możliwości swobodnej żeglugi, tym częściej losy żeglarzy zmierzają ku polaryzacji, a przepaść między jej biegunami staje się coraz większa. Rejs, który dla dobrze wyposażonego jachtu jest przyjemną przygodą, dla sfatygowanej szalupy może okazać się niebezpieczną pułapką. W ostatecznym rozrachunku różnica między nimi oznacza życie lub śmierć. Każdego można obsadzić w roli konsumenta, każdy może chcieć zostać konsumentem i oddać się korzystaniu z możliwości, jakie oferuje ten rodzaj życia. Jednak nie każdy może być konsumentem. Pożądanie nie wystarcza; by pożądanie stało się pożądane, dostarczając wynikającej z pożądania przyjemności, musimy mieć nadzieję, że uda nam się do przedmiotu pożądania zbliżyć. Nadzieja ta, którą niektórzy żywią całkiem słusznie, dla wielu innych pozostaje płonna. Wszyscy jesteśmy skazani na życie wśród wyborów, jednak nie wszyscy dysponuj ą środkami, by ich dokonywać. Podobnie jak wszystkie znane społeczeństwa, konsumpcyjne społeczeństwo ponowoczesne jest zhierarchizowane. Różne rodzaje społeczeństw można określić na podstawie tego, jak dzielą one swoich członków na warstwy. W społeczeństwie konsumentów ludzi dzieli się na stojących wyżej " i niżej" według stopnia mobilności, czyli swobody wyboru miejsca, w którym się znajdują. Jedna z różnic między stojącymi wyżej" i stojącymi niżej" polega na tym, że ci pierwsi mogą pozostawić gdzieś tych drugich, ale nie na odwrót. We współczesnych miastach występuje apartheid a rebours": jedni mogą sobie pozwolić na opuszczenie brudnych i smrodliwych rejonów, gdzie pozostają ci, których nie stać na przeprowadzkę. Stało się tak już w Waszyngtonie; podobnie dzieje się w Chicago, Cleveland i Baltimore. W Waszyngtonie na rynku mieszkaniowym nie ma żadnej dyskryminacji. A jednak wzdłuż 16 Ulicy (od zachodu) i Potomaku (na północnym zachodzie) przebiega niewidzialna granica, której mieszkający poza nią starają się nigdy nie przekraczać. Większość nastolatków mieszkających za niewidzialną, lecz doskonale namacalną granicą, nigdy nie widziała śródmieścia Waszyngtonu, jego przepychu, wystawnej elegancji i wyszukanych uciech. W ich życiu śródmieście nie istnieje. Przez granicę nie prowadzi się rozmów. Doświadczenia życiowe są tak diametralnie różne, że nie bardzo wiadomo, o czym mieliby ludzie mieszkający po dwóch stronach tej granicy rozmawiać, gdyby przypadkiem spotkali się, by wymienić parę zdań. Jak powiedział Ludwig Wittgenstein: Jeśli lwy umiałyby mówić, nie zrozumielibyśmy ich". Inna różnica: stojący wyżej są zadowoleni z tego, że podróżują według własnego widzimisię, wybierając cel podróży w zależności od oferowanych atrakcji. Natomiast stojącym niżej" od czasu do czasu zdarza się, że są wyrzucani z miejsc, w których woleliby pozostać. (W 1975 roku pod opieką Wysokiej Komisji do spraw Uchodzców powołanej przy ONZ znalazły się 2 miliony przymusowych emigrantów. W 1995 roku było ich 27 milionów.) Nawet jeśli się nie przenoszą, często ziemia, na której żyją, usuwa im się spod stóp i tak czy inaczej są jakby w ruchu. Jeżeli ruszają w drogę, to najczęściej kto inny określa ich miejsce przeznaczenia; rzadko bywa ono przyjemne i nie wybiera się go ze względu na atrakcje, jakich mogłoby dostarczyć. Zamieszkują miejsca nieprzyjemne i niegościnne, które chętnie by porzucili, ale nie mają dokąd pójść, bo nigdzie indziej ich nie przyjmą i nie pozwolą rozbić namiotu. Stopniowo cały świat wycofuje wizy wjazdowe; nie odchodzi jednak od kontroli paszportowej. Jest ona ciągle potrzebna, być może nawet bardziej niż kiedykolwiek dotąd, by uporządkować bałagan, który mógłby powstać z powodu zniesienia wiz: pomaga oddzielić tych. dla których wygody i łatwiejszego podróżowania wizy zostały zlikwidowane, od tych, którzy powinni byli siedzieć w domu. a nie myśleć o podróży. Dzisiaj zniesienie wiz wjazdowych w połączeniu ze wzmocnieniem kontroli imigracyjnej ma głębokie znaczenie symboliczne. Można je potraktować jako metaforę nowej, tworzącej się stratyfikacji społecznej. Widać jasno, że dostęp do możliwości poruszania się po świecie stał się współcześnie najwyższej wagi czynnikiem klasyfikacji społecznej. Odsłania on jasno także globalny wymiar wszystkich przywilejów i ograniczeń, choćby występowały one na poziomie lokalnym. Niektórzy z nas cieszą si ę nową swobodą poruszania się sans papiers, podczas gdy inni z tych samych powodów nie mogą trwać bez ruchu. Teraz wszyscy mogą być włóczęgami, faktycznie lub potencjalnie; jednak między doświadczeniami pojawi się przepaść nie do przekroczenia, w zależności od tego, czy człowiek znajdować się będzie u szczytu, czy u dołu skali swobody poruszania się. Modne określenie nomadzi", stosowane bez różnicy w odniesieniu do wszystkich żyjących w epoce ponowoczesnej, jest wysoce mylące, ponieważ przemilcza głębokie różnice, które dzielą od siebie dwa rodzaje doświadczeń, oddając zarazem łączące je podobieństwo w sposób bardzo powierzchowny. W rzeczywistości zjawiska zachodzące na dwóch biegunach wyznaczających górę i dół tworzącej się hierarchii możliwości poruszania się bardzo się różnią; stają się one także coraz bardziej odizolowane od siebie nawzajem. Dla pierwszego świata", świata totalnej mobilności, przestrzeń przestała być ograniczeniem i łatwo się ją przekracza zarówno w rzeczywistości", jak i wirtualnie". Natomiast w drugim świecie, świecie tych, którzy skrępowani więzami lokalnymi", nie mając możliwości poruszania się, muszą biernie godzić się z każdą zmianą, jaka dotyka miejsca, z którym są związani - rzeczywista przestrzeń szybko się zamyka. Ograniczenie to staje się jeszcze bardziej bolesne ze względu na natrętność. z jaką media ukazują podbój przestrzeni i ..wirtualną możliwość" przekroczenia odległości, które ciągle są nie do pokonania w rzeczywistości niewirtualnej. Kurczenie się przestrzeni niweluje upływ czasu. Mieszkańcy pierwszego świata pogrążeni są w ciągłej terazniejszości, a ich życie jest ciągiem epizodów higienicznie oddzielonych od przeszłości i przyszłości. Ludzie ci są stale zajęci i ciągle brakuje im czasu, ponieważ żadna chwila nie trwa - takie samo doświadczenie jak poczucie, że czas jest wypełniony po brzegi. Natomiast ludzie porzuceni jak rozbitkowie na obszarze drugiego świata są przygnieceni bezużytecznym ciężarem nadmiaru czasu, którego nie mają czym wypełnić. W ich czasie nic się nigdy nie zdarza". Nie kontrolują" oni czasu, ale też czas nie sprawuje nad nimi kontroli, tak jak sprawował nad ich - podporządkowanymi bezdusznemu rytmowi pracy przy taśmie - przodkami, którym zegar wybijał początek i koniec zmiany. Mogą oni jedynie zabijać czas, tak jak on ich powoli zabija. Mieszkańcy pierwszego świata żyją w czasie; przestrzeń nic ma dla nich znaczenia, ponieważ każdą odległość pokonuje się w mgnieniu oka. Jean Baudrillard zawarł to doświadczenie w swej wizji hiperrzeczywistości", gdzie tego, co wirtualne, nie da się już oddzielić od tego, co rzeczywiste, ponieważ jedno i drugie w tym samym stopniu posiada lub jest pozbawione obiektywności", zewnetrzności" i mocy wymierzania kar , które Emil Durkheim wymieniał jako cechy każdej rzeczywistości. W drugim świecie natomiast ludzie zamieszkują przestrzeń: ociężałą, rozciągliwą, nienaruszalną; przestrzeń, która wiąże czas i odbiera im możliwość sprawowania nad nim kontroli. Ich czas jest próżny; w ich czasie nic się nigdy nie zdarza". Jedynie wirtualny czas telewizji ma strukturę, rozkład - reszta to czas upływający w monotonnym tykaniu zegara: przychodzi i odchodzi, nie stawiając żadnych wymagań i nie pozostawiając żadnego wyraznego śladu. Jego osad pojawia się nagle, niechciany, bez zapowiedzi. Niematerialny, lekki i efemeryczny, pozbawiony czegokolwiek, co mogłoby go wypełnić sensem i nadać mu ciężar, czas nie ma władzy nad zbyt realna przestrzenią, która ogranicza mieszkańców drugiego świata. Dla tych, którzy zamieszkują świat pierwszy - coraz bardziej kosmopolityczny, eksterytorialny świat ludzi globalnego biznesu, menedżerów globalnej kultury czy pracowników wyższych uczelni i akademii naukowych - granice państwowe równa się z ziemią, podobnie jak znikają one dla towarów o zasięgu globalnym, kapitału i środków finansowych. Dla mieszkańca drugiego ze światów piętrzą się coraz wyżej mury kontroli imigracyjnej, prawa stałego pobytu, polityki czystych ulic" i zerowej tolerancji". Fosy oddzielające ich od upragnionych miejsc i wyśnionego zbawienia stają się coraz głębsze, a wszystkie mosty już przy pierwszej próbie ich przekroczenia okazują się zwodzone. Pierwsi podróżują, bo mają na to ochotę; podróż sprawia im przyjemność i dostarcza rozrywki (zwłaszcza jeśli lecą pierwszą klasą albo prywatnym samolotem); namawia się ich do wojaży, przekupuje i wita z uśmiechem i otwartymi ramionami, jeśli tylko się na podróż zdecydują. Drudzy podróżują ukradkiem, często nielegalnie, nierzadko płacąc za miejsce w zatłoczonej trzeciej klasie niezdatnego do żeglugi, cuchnącego statku więcej, niż ci pierwsi za pozłacane luksusy business class". Po przyjezdzie są zle widziani, a jeśli mają pecha, aresztuje się ich i deportuje niezwłocznie. PORUSZAMY SI W ŚWIECIE / ŚWIAT PRZECHODZI OBOK NAS Psychologiczne i kulturalne następstwa polaryzacji są ogromne. Larry Elliott w dzienniku The Guardian" z 10 listopada 1997 roku cytuje Dianę Coyle, autorkę The Weighrless World [ Nieważki świat"], która rozwodzi się nad rozkoszami, jakich jej dostarcza nowy. wspaniały, skomputeryzowany, elektroniczny i elastyczny świat wielkich prędkości i ruchu: Ludziom takim jak ja, wykształconym i dobrze zarabiającym ekonomistom i dziennikarzom, obdarzonym pewną dozą przedsiębiorczości, nowa elastyczność brytyjskiego rynku pracy dostarczyła wspaniałych możliwości." Jednak kilka akapitów dalej ta sama autorka przyznaje, że dla ludzi, którzy nie posiadają wystarczających kwalifikacji, nie dysponują odpowiednim wsparciem rodzinnym czy oszczędnościami, coraz większa elastyczność sprowadza się do tego, że pracodawcy coraz bardziej ich wyzyskują [...]". Wszystkich, którzy pławią się w słońcu nowej elastyczności brytyjskiego rynku pracy, Coyle prosi, by nie lekceważyli słów Lestera Thurowa i Roberta Reicha ostrzegających niedawno przed narastającym niebezpieczeństwem pogłębiania się w USA społecznej przepaści między bogatą elitą zaszywającą się w strzeżonych rezydencjach" a bezrobotną, zubożałą większością". Agnes Heller wspomina, jak podczas jednego z dalekich lotów spotkała kobietę w średnim wieku, pracującą w międzynarodowej firmie handlowej, która mówiła w pięciu językach i była właścicielką trzech mieszkań w różnych częściach świata: Ciągle wędruje, odwiedza miejsca, zawsze tam i z powrotem. Sama, nie jako członek wspólnoty, choć wielu ludzi postępuje tak samo jak ona [...] Kultura, do której należy, nie jest kulturą związaną z pewnym miejscem; to kultura czasu. To kultura absolutnej terazniejszości. Spróbujmy jej towarzyszyć w ciągłych podróżach pomiędzy Singapurem, Hongkongiem. Londynem, Sztokholmem, New Hampshire, Tokio, Pragą... Zatrzymuje się w tym samym hotelu Hilton, je na drugie śniadanie te samą kanapkę z tuńczykiem, albo, jeśli ma ochotę, je chińskie jedzenie w Paryżu, a francuskie w Hongkongu. Używa takich samych faksów. telefonów i komputerów, ogląda te same filmy i rozmawia o podobnych problemach z tym samym typem ludzi. Agnes Heller, która jak wielu z nas jest naukowcem-globtroterem, łatwo się wczuwa w doświadczenie anonimowej towarzyszki podróży. Dodaje także coś ze swojego ogródka: Nawet zagraniczne uniwersytety nie są obce. Po wykładzie w Singapurze, Tokio, Paryżu czy Manchesterze można spodziewać się tych samych pytań. Nie są one obce, ale nie są też domem." Znajoma Agnes Heller nie ma domu, ale nie czuje się bezdomna. Gdziekolwiek się znajduje, czuje się swobodnie. Orientuje się na przykład, gdzie jest kontakt; z góry wie, co będzie w menu; umie odczytać znaczenie gestów i aluzji; rozumie innych bez dodatkowych wyjaśnień. Jeremy Seabrook wspomina inną kobietę, Michelle, z komunalnej kamienicy w sąsiedztwie: Kiedy miała piętnaście lat, jej włosy jednego dnia były rude, następnego blond, potem kruczoczarne; pózniej miała afro, jeszcze pózniej włosy pozwijane w spiralne loki, a następnie warkocze, które z kolei obcięta, strzygąc sit; niemal na zero. [...] Jej wargi były krwistoczerwone, polem fioletowe, a jeszcze pózniej czarne, Twarz trupioblada, następnie brzoskwiniowa, a potem brunatna, jak odlana z brązu. W pogoni za marzeniami o ucieczce opuściła dom w wieku szesnastu lat, by zamieszkać ze swym chłopakiem, który miał lat dwadzieścia sześć. [...] Mając osiemnaście lat, wróciła do matki z dwójką dzieci. [...] Usiadła w swoim pokoju, z którego uciekła trzy lata wcześniej: ze ścian patrzyły na nią ciągle wyblakłe zdjęcia wczorajszych gwiazd. Powiedziała, że czuje się, jakby miała sto lat. Spróbowała wszystkiego, czego w życiu można zakosztować. Nie pozostało nic. Współtowarzyszka podróży Heller mieszka w wyimaginowanym domu, którego de facto nie potrzebuje, w związku z czym jego nierzeczywistość nie przeszkadza jej wcale. Znajoma Seabrooka. posłuszna nakazom wyobrazni, ucieka z domu. któremu ma za złe jego przytłaczającą realność, Obydwie wykorzystują wirtualność przestrzeni, która jednak każdej z nich oferuje inne możliwości. Znajomej Heller pomaga zlikwidować ograniczenia, które narzuca rzeczywisty dom: odebrać przestrzeni materialność bez narażania się na niewygodę i niepokoje, jakie pociąga za sobą bezdomność. Natomiast w wypadku sąsiadki Seabrooka wirtualność przestrzeni osłabia straszna i nienawistną władzę domu zamienionego w wiezienie: powoduje rozpad czasu. Pierwsze doświadczenie odbierane jest jako ponowoczesna wolność. Drugie wygląda raczej na ponowoczesna wersję niewolnictwa. Pierwsze doświadczenie określone jest przez paradygmat turysty (nie ma znaczenia, czy podróżuje się dla przyjemności, czy w interesach). Turyści, przedkładając słodko-gorzkie sny o tęsknocie za domem nad wygody domu. stają się wędrowcami - bo tak chcą albo ponieważ w tych warunkach" uważają to za najrozsądniejszą strategię życiową, czy też dlatego, że skusiły ich prawdziwe lub wyobrażone przyjemności życia łowcy wrażeń". Jednak nie wszyscy wędrowcy są w drodze dlatego, że wolą być w ruchu niż stać w miejscu albo chcą zmierzać właśnie tam, gdzie idą. Prawdopodobnie wielu z nich wolałoby pójść gdzie indziej albo w ogóle nic podjęliby trudów wędrownego życia, jeżeli ktoś zapytałby ich o zdanie - nikt jednak tego nie zrobił. Są w drodze, ponieważ w świecie skrojonym na miarę turystów pozostanie w domu" wygląda na upokorzenie i niewdzięczną harówkę, a na dłuższa metę i tak wydaje się niewykonalne. Są w ruchu, ponieważ popchnięto ich do tego. Najpierw, siłą lub pod wpływem tajemniczego impulsu, ulegając pokusie zbyt silnej, by się jej oprzeć, zostali duchowo wykorzenieni z miejsca, z którym przestali łączyć jakiekolwiek nadzieje. Za swój obowiązek życiowy uważają jedynie głoszenie swobody. Są włóczęgami - ciemna stroną księżyca, który odbija światło jasnego słońca turystów i spokojnie podąża za obrotami planet. To mutanci ponowoczesnej ewolucji, monstrualne odpady nowego wspaniałego gatunku; śmietnisko świata, który poświecił się usługom turystycznym. Turyści poruszają się lub nie - w zależności od własnego widzimisię. Odchodzą, jeśli gdzie indziej skuszą ich nowe. nieznane możliwości. Włóczędzy wiedzą, że niezależnie od własnych chęci nigdzie nic pozostaną dłużej, bo gdziekolwiek by się zatrzymali, nigdzie nie są mile widzianymi gośćmi. Turyści są w ruchu, ponieważ atrakcje dostępnego (globalnie) świata są dla nich pokusą nie do odparcia. Włóczędzy są w ruchu, bo niegościnność dostępnego im (lokalnie) świata staje się nie do zniesienia. Turyści podróżują, bo chcą podróżować; włóczędzy - bo nie mają innego sensownego wyboru. Można powiedzieć, że włóczędzy są turystami wbrew woli, ale określenie turysta wbrew woli" zawiera wewnętrzną sprzeczność. Choć strategia turysty jest w dużym stopniu koniecznością w świecie, w którym mury się przesuwają, a drogi zmieniają swój bieg, wolność wyboru stanowi esencję jego bytu. Jeśli jej zabraknie, życie turysty utraci całą swą atrakcyjność i poezję, stanie się nie do zniesienia. To, co dziś okrzyknięto globalizacja , jest napędzane marzeniami i pragnieniami turystów, a jej drugim skutkiem - skutkiem ubocznym, lecz nieuniknionym -jest przemiana wielu ludzi we włóczęgów. Włóczędzy to wędrowcy, którym odmówiono prawa bycia turystami. Nie pozwolono im ani tkwić w bezruchu (nie ma miejsca, które zapewniłoby im stabilność, koniec podróży, w którą wyruszyli wbrew woli), ani też szukać sobie lepszego miejsca. Wyzwolony spod władzy przestrzeni, kapitał nie potrzebuje już wędrownych robotników, a jego najbardziej uniezależniona od przestrzennych ograniczeń, wysoko zaawansowana technologicznie awangarda w zasadzie w ogóle nie potrzebuje żadnej najemnej siły roboczej, czy to wędrownej, czy zatrudnionej na stałe. W ten sposób naciski, by ostatecznie znieść ciągle istniejące jeszcze bariery, które ograniczają swobodny przepływ pieniędzy i przysparzających pieniędzy towarów oraz informacji, idą ręka w rękę z presją, by kopać nowe fosy i wznosić nowe mury (zwane prawem imigracyjnym lub ustawami o narodowości), zagradzające drogę tym, którzy w międzyczasie zostali wykorzenieni duchowo i fizycznie." Zielone światło dla turystów, czerwone dla włóczęgów. Przymusowe przywiązanie do miejsca prowadzi do naturalnej selekcji, jeśli chodzi o następstwa globalizacji. Szeroko zauważalna i coraz bardziej niepokojąca polaryzacja świata i jego mieszkańców nic jest czynnikiem zewnętrznym, czymś obcym, co globalizacji przeszkadza, kłodą rzucaną jej pod nogi; polaryzacja jest wynikiem globalizacji. Nie ma turystów bez włóczęgów. Turyści nie mogą korzystać z wolności, jeśli nic przywiąże się włóczęgów do miejsca. ZACZENI NA DOBRE I ZAE Włóczęga to alter ego turysty. Jest też jego najbardziej zagorzałym wielbicielem - tym bardziej że nawet nie wyobraża sobie niewygód prawdziwego życia turysty, o których rzadko się wspomina. Jeśli zapytać włóczęgi, jak chciałby żyć, gdyby miał nieograniczoną możliwość wyboru w odpowiedzi otrzymamy dokładny opis szczęśliwego jak w telewizji" życia turysty. Włóczęga nie wyobraża sobie, że można dobrze żyć inaczej niż turysta: nie ma innej utopii, nie ma własnego programu politycznego ani własnych celów. Jedyna rzecz, której pragnie, to móc być turystą jak my wszyscy... W świecie, który nie zna spoczynku, być turystą oznacza jedyny możliwy do przyjęcia i ludzki sposób bycia w ciągłym ruchu. Zarówno turysta, jak i włóczęga są konsumentami, a póznonowoczcsny i ponowoczesny konsument jest kolekcjonerem przeżyć i zbieraczem wrażeń: ze światem łącza go przede wszystkim związki natury estetycznej: odbiera świat jako pożywkę dla własnej wrażliwości, matryce do doświadczeń (w znaczeniu Erlebnisse, stanu przeżywania, a nie Erfahrungen. czyli zdarzeń, które człowieka spotykają), według których tworzy on mapę świata. I jeden, i drugi jest poruszony obietnicą wrażeń, które pociągają lub napełniają odrazą. Obaj smakują świat, jak wytrawni bywalcy muzeów smakują spotkanie ..w cztery oczy" z dziełem sztuki. Wspólna postawa wobec świata sprawia, że slają się podobni do siebie, dzięki czemu włóczęga, wczuwając się w sytuację turysty, a w każdym razie w wizerunek turysty, który sobie stworzył, może zapragnąć żyć tak samo; natomiast turysta stara się o tym podobieństwie zapomnieć za wszelką cenę, chociaż ku swemu przerażeniu nie może go w pełni ukryć. Jak przypomina swym czytelnikom Jeremy Seabrook," tajemnica dzisiejszego społeczeństwa leży w rozwoju sztucznie wytworzonego i subiektywnego poczucia braku", ponieważ nic nie może zagrażać bardziej" jego fundamentalnym zasadom niż fakt, że ludzie mogliby być w pełni zadowoleni z produktów, które mają". Zatem to, co jest już w ich posiadaniu - ulega deprecjacji i pomniejszeniu w porównaniu z natrętnie rzucającą się w oczy paradą szalonych przygód ludzi zamożnych: Bogaci stali się przedmiotem powszechnego podziwu." Bogaci, postawieni obecnie na świeczniku jako bohaterowie, których należy powszechnie podziwiać oraz traktować jako wzory do naśladowania, byli kiedyś self-made men. Ich życie uosabiało dobroczynne skutki etyki pracy i rozsądku, które były nierozłącznie ze sobą związane. To już jednak przeszłość. Dzisiaj przedmiotem podziwu jest bogactwo samo w sobie - bogactwo, które gwarantuje życie spędzone na zaspokajaniu własnych, jak najdziwniejszych kaprysów. na rozrywce i marnotrawstwie. Ważne jest to, co m o ż n a zrobić, a nie to, co ma być zrobione czy też co zrobić należy. Tym, co budzi w bogaczach powszechny podziw, jest cudowna możliwość wyboru własnego życia: tego, gdzie je spędzają (teraz i potem), w jaki sposób i z kim; że bez większego wysiłku mogą wszystko zmieniać według własnego widzimisię, jakby nie istniały dla nich sytuacje, z których nie ma już odwrotu, i jakby nie widać było końca ich kolejnych wcieleń; przyszłość wydaje im się ciągle bogatsza i bardziej podniecająca niż przeszłość; a także - co równie ważne -jedyną rzeczą, jaka ma w ich wypadku znaczenie, jest zakres możliwości, które dzięki bogactwu stoją przed nimi otworem. Rzeczywiście wygląda na to, jakby ludzie ci kierowali się w swym postępowaniu estetyką konsumpcji; to nie posłuszeństwo etyce pracy, suche, powściągliwe nakazy rozumu czy znawstwo, nawet nie sukces finansowy leżą u podstaw ich uznanej wielkości i prawa do powszechnego podziwu, lecz niecodzienne, a nawet frywolne gusty, którym ostentacyjnie hołdują. Jak podkreśla Seabrook, biedni nie należą do innej kultury niż bogaci [...J muszą żyć w świecie, który został wymyślony na użytek tych, co mają pieniądze. Wzrost gospodarczy pogłębia ich biedę tak samo jak recesja i zastój." Rzeczywiście recesja oznacza większą biedę i mniejsze możliwości; jednak wzrost nakręca coraz bardziej szaleńcza paradę konsumpcyjnych cudów, zwiastując pogłębianie się przepaści między pragnieniami a rzeczywistością. Zarówno turystów, jak i włóczęgów przerobiono na konsumentów, ale włóczęga jest konsumentem wybrakowany m. W rzeczywistości nic może on sobie pozwolić na dokonywanie wyrafinowanych wyborów, w czym konsumenci powinni celować; ich możliwości konsumpcyjne są tak ograniczone, jak środki, którymi dysponują. Ta wada sprawia, że pozycja włóczęgów w społeczeństwie jest nie pewna. Naruszają normy i podkopują istniejący porządek. Sama ich obecność wystarcza, by popsuć frajdę: nie napędzają w żaden sposób trybów społeczeństwa konsumpcyjnego ani nie przyczyniają się do większego rozkwitu gospodarki zamienionej w przemysł turystyczny. Są bezużyteczni" w znaczeniu, w jakim słowo użytek'' można rozumieć w społeczeństwie konsumentów czy turystów. A ponieważ nie ma z nich żadnego pożytku, są także niechciani, co z kolei sprawia, że, napiętnowani niechęcią, w sposób naturalny stają się świetnymi kandydatami na kozły ofiarne. Ich jedyną zbrodnią jest to, że chcą być tacy jak turyści, ale brakuje im środków, by mogli tę chęć zrealizować. Turystom włóczędzy wydają się ordynarni, podejrzani i odpychający, i nie chcą dobrowolnie przestawać w ich towarzystwie; ma to jednak o wiele głębsze przyczyny niż tylko szeroko nagłaśniana sprawa publicznych kosztów utrzymania włóczęgów. Turyści boją się włóczęgów z tych samych powodów, dla których włóczędzy widzą w turystach swoich idoli i guru: w społeczeństwie wędrowców, które jest stale w podróży, turystyka i włóczęgostwo są dwiema stronami tej samej monety. Włóczęga, powtórzmy to raz jeszcze, jest alter ego turysty. Linia między nimi jest cienka i nic zawsze jasno wykreślona. Aatwo można ja niepostrzeżenie przekroczyć... Zawsze istnieje gdzieś to odrażające podobieństwo, które sprawia, że tak trudno jest określić, kiedy portret zaczyna być karykaturą, a zdrowy okaz gatunku staje się mutantem i potworem. Wśród turystów znajduje się trochę zwykłych podróżnych", zawsze udających się dokądś, zawsze przekonanych, że obrali słuszny kierunek podróży i że podróżowanie jest rzeczą słuszną; ci szczęśliwi turyści rzadko kiedy kłopoczą się tym, że ich wyprawy mogłyby przekształcić się we włóczęgę. Podobnie wśród włóczęgów są tacy, którzy już dawno dali za wygraną i porzucili nadzieję, że kiedykolwiek awansują do rangi turystów. Niemniej pomiędzy tymi dwoma krańcowymi wypadkami istnieje znaczna część, być może przeważająca większość społeczeństwa konsumentów-wędrowców, której członkowie nie są do końca pewni swego aktualnego położenia, a jeszcze mniejszą pewność mają co do Tego. czy ich obecna sytuacja potrwa do jutra. Na drodze leży tyle skórek od bananów, na których się można poślizgnąć, a krawężniki są strome i łatwo się potknąć. Przecież każda praca jest zajęciem okresowym, akcje mogą równie dobrze pójść w górę, jak spaść, cena kwalifikacji, które już posiedliśmy, spada, bo pojawiają się nowe umiejętności, które są bardziej w cenie; cenne nabytki, otaczane troską, z których dzisiaj jest się dumnym, tracą na wartości w mgnieniu oka, urocze osiedla stają się tandetne i pospolite, związki zawiera się do odwołania", wartości, do których warto dążyć, i cele, na które opłaca się stawiać, pojawiają się i znikają. Tak jak żadna polisa nie zabezpiecza przed śmiercią, tak też żadne z ubezpieczeń, za których pomocą turysta chroni swój styl życia, nie zabezpiecza przed popadnięciem we włóczęgostwo. Włóczęga jest zatem koszmarnym snem turysty, siedzącym w nim demonem, nad którym trzeba codziennie odprawiać egzorcyzmy. Spojrzenie włóczęgi przyprawia turystę o dreszcze - nie z powodu tego, czym jest włóczęga, ale tego, czym może stać się turysta. Turysta usiłuje więc zatuszować obecność włóczęgi: przepędza żebraków i bezdomnych z ulic miasta, spychając ich daleko, do miejsc, w które się nie chodzi, do getta; domaga się ich wygnania lub zamknięcia w więzieniu. W ten sposób desperacko, choć w ostatecznym rozrachunku na próżno, usiłuje pozbyć się swych lęków. W świecie bez włóczęgów Gregor Samsa nigdy nie przeszedłby przemiany w owada, a turyści nigdy nie obudziliby włóczęgów. Świat bez włóczęgów jest utopią społeczeństwa turystów. Znaczna część działań politycznych w społeczeństwie turystów -jak obsesja porządku i prawa", kryminalizacja ubóstwa, powtarzające się ataki na darmozjadów itp. - daje się wytłumaczyć jako ciągłe, uparte wysiłki podniesienia rzeczywistości społecznej do poziomu utopii. Jednak kruczek polega na tym, że życie turystów ani w połowie nie byłoby tak przyjemne, gdyby wokół nie istnieli włóczędzy, uświadamiający im, jaki jest alternatywny model życia turysty; jedyny, jaki społeczeństwo wędrowców dopuszcza. Życie turysty nie jest usłane różami, a jeżeli są w nim jakieś róże, to zwykle mają kolce. Trzeba cierpieć wiele niedogodności, by móc korzystać ze swobód, jakie oferuje życic turysty: nie można zwolnić biegu; niepewny jest wynik każdego wyboru; ryzyko, jakie pociąga za sobą każda decyzja - to największe z nich, ale nie jedyne. Poza tym radość wyboru traci wiele ze swego powabu, kiedy musi się wybierać, a przygoda zostaje w dużej mierze wyzuta z atrakcyjności, kiedy życie staje się nieprzerwanym pasmem przygód. Jest więc kilka rzeczy, na które turysta mógłby się uskarżać. Pokusa, by szukać innej, nieturystycznej" drogi do szczęścia, jest całkiem realna. Nie można jej nigdy wyplenić do końca -jedynie oddalić, a i to nie na długo. Tym, co sprawia, że turysta żyje dalej swoim życiem, co zmienia jego trudy w irytujące niedogodności o drugorzędnym znaczeniu i powoduje, że pokusa zmiany idzie w odstawkę, jest właśnie spojrzenie włóczęgi, na którego widok turystę przechodzą dreszcze. Paradoksalnie więc życie turysty staje się znośniejsze, a nawet przyjemniejsze właśnie dlatego, że pojawia się w nim koszmarny alternatywny model egzystencji włóczęgi. Podobnym paradoksem jest fakt, że w interesie turystów leży ukazanie tej alternatywnej możliwości w jak najczarniejszych barwach. Im mniej ponętny jest los włóczęgi, tym lepiej smakują turystom ich wędrówki. Im gorsza dola włóczęgów, tym lepiej być turystą. Gdyby nie było włóczęgów, turyści musieliby ich wymyślić... Świat wędrowców potrzebuje jednych i drugich, związanych ze sobą węzłem gordyjskim, którego nikt nie potrafi rozwiązać. Jak się zdaje, nie ma też miecza, żeby go przeciąć, ale też nikt go specjalnie nie szuka. Tak więc dalej pozostajemy w ruchu - turyści i włóczędzy, a może raczej w większości na poły włóczędzy, na poły turyści, w społeczeństwie konsumentów-wędrowców. Nasze losy splecione są ze sobą znacznie ściślej, niż turyści są skłonni przyznać. Losy oraz doświadczenia życiowe zarówno turystów, jak i włóczęgów, prowadzą do tego, że odbierają oni świat zupełnie odmiennie. Inaczej też postrzegają jego choroby oraz sposoby, którymi można je uleczyć - inaczej, lecz ponosząc podobne klęski i podobnie przemilczając wzajemne uzależnienie, w które uwikłane są obydwie strony opozycji. Z jednej strony, w wypowiedziach rzeczników glo-balizacji, wśród których Jonathan Friedman wymienia intelektualistów mających bliskie kontakty z mediami, samą inteligencję zatrudnioną w mediach, a w pewnym sensie wszystkich, którzy mogą sobie pozwolić na posiadanie kosmopolitycznej tożsamości , rysuje się pewna ideologia, albo raczej pojawiają się milcząco przyjmowane założenia, które uwiarygodniają tę ideologię przez prostą odmowę jej zakwestionowania: ten rodzaj założeń, które Pierrc Bourdieu opisał nie tak dawno jako doxa - dowód nie dyskutowany i nie przeznaczony do dyskusji . Z drugiej strony sytuują się działania ludności miejscowej i tych, którzy siłą zostali osadzeni w kontekście lokalnym, a ściślej, którzy próbują z coraz większym powodzeniem zbijać swój polityczny kapitał na gniewie wzbierającym tam, gdzie mieszkają przy pi sań i do ziemi. Zderzenie, do którego dochodzi, nie tylko nie łagodzi rozłamu, ale go jeszcze pogłębia, odwracając polityczną wyobraznię od prawdziwej przyczyny sytuacji, w której obie strony znalazły się z na pozór przeciwstawnych sobie powodów. Friedman podkpiwa sobie z kosmopolitycznego bełkotu -ze wszystkich modnych terminów w rodzaju in-between-ness" [ pomiędzość"], dis-juncture" [ roz-połączność"], trans-cendence" [ przekroczalność ] itp., które nie tylko wyrażają doświadczenie tych, co już poodcinali kotwice, już wyzwolonych", ale mają odnosić się także do jesz-cze-nie-wyzwolonych", gdyby nie brzydka i odrażająca skłonność tych ostatnich do boundedness" [ więzliwości"] i essentialization" [ esencjalizacji"]. Jest to język uprzywilejowanych, który uzupełniają wyrażenia charakterystycznie nieostre, jak wspólna natura ludzka" czy przyszłość nas wszystkich". Friedman stawia jednak pytanie o to, dla kogo ta kulturalna wędrówka jest rzeczywistością? W dziełach ludzi przekraczających granice epoki postkolonialnej to zawsze poeta, artysta czy intelektualista doświadczają przemieszczenia i obiektywizują je w postaci drukowanego słowa. Ale kto czyta poezje? l jakie identyfikacje są możliwe na niższych poziomach rzeczywistości społecznej? [...] Krótko mówiąc, hybrydy i teoretycy hybrydyzacji są produktem grupy, która identyfikuje się sama i/lub określa świat w tych właśnie kategoriach, nic w wyniku etnograficznego zrozumienia, ale w akcie samookreślenia [...] Globalną sferę elitarną, hybrydyczną pod względem kultury, zamieszkują jednostki o bardzo zróżnicowanym doświadczeniu świata, związane z polityką międzynarodową, nauką i wyższymi uczelniami, mediami oraz sztuką. Kulturalna hybrydyzacja świata ludzi globalnych" może być doświadczeniem wyzwalającym i twórczym, ale kulturalne ubezwłasnowolnienie ludzi żyjących w rzeczywistości lokalnej bywa nim bardzo rzadko. Zrozumiała, choć niefortunna skłonność tych pierwszych polega na tym, że mylą ze sobą te dwie rzeczy i przedstawiają swój własny wariant fałszywej świadomości" jako dowód mentalnego niedopasowania drugich. Jednak dla nich - ludzi związanych z lokalną rzeczywistością raczej z wyroku losu niż z wyboru - rozluznienie i rozpad więzi łączących wspólnotę oraz wymuszone zindywidualizowanie losów jest zapowiedzią zupełnie innej sytuacji i podpowiada zgoła odmienne strategie postępowania. Jeszcze raz zacytujmy Friedmana: Logika postępowania rodząca się w osiedlach zamieszkanych przez underclass będzie inna od tej, która kształtuje się wśród wysoko wykształconych i podróżujących po świecie przedstawicieli przemysłu kulturalnego [...] Biedne, etnicznie mieszane getto wielkiego miasta nie od razu staje się areną, na której powstają zupełnie nowe tożsamości. W okresach stabilizacji i/lub ekspansji problemy związane z przetrwaniem są ściślej związane z określonym terytorium i z tworzeniem bezpiecznej przestrzeni życiowej. Tożsamość klasowa, lokalna tożsamość mieszkańców getta, jest ważniejsza [...] Dwa światy, dwa sposoby odbierania świata, dwie strategie. Paradoks polega na tym, że ponowoczesna rzeczywistość nieuporządkowanego, zindywidualizowanego świata konsumpcjonizmu, świata podziałów na to, co globalne, i to, co lokalne, znajduje tylko blade, jednostronne i bardzo zniekształcone odbicie w ponowoczesnej narracji. Hybrydyzacja i zwycięstwo nad esencjalizmem proklamowane w ponowoczesnej pochwale globalizującego się świata absolutnie nic nic mówią o złożoności i ostrych przeciwieństwach, które rozdzierają ten świat. Postmodernizm- jeden z wiciu sposobów wyjaśniania rzeczywistości ponowoczesnej - jest wyrazem doświadczenia, którego zasięg ogranicza się do kasty ludzi globalnych": głośnej, dobrze słyszalnej i wpływowej, choć względnie wąskiej kategorii globtroterów. Nie mówi on nic o innych doświadczeniach, które są także integralna częścią sceny ponowoczesnej. Wojciech J. Burszta, znakomity polski antropolog, tak pisze o skutkach tego potencjalnie katastrofalnego załamania się komunikacji: Dawniejsze peryferie najwyrazniej podążają własną drogą, niewiele przejmując się tym, co o nich sądzą postmoderniści. I oni też są raczej bezradni, gdy przychodzi im zetknąć się z realiami wojującego islamu, brzydotą lepianek miasta Meksyk, czy nawet z Murzynem koczującym w wypalonym townhouse South Bronx. Są to ogromne marginesy, z którymi nie bardzo wiadomo, co począć. [...] Jednakże pod cienką warstewką globalnych symboli, nalepek i utensyliów wrze kocioł z nieznanym, którym niewiele sit; interesujemy i tak naprawdę niewiele mamy do powiedzenia. W powyższym cytacie peryferie" najlepiej rozumieć jako określenie rodzaju przestrzeni: wszystkie to niezliczone obszary, na których ,,globalne symbole, nalepki i utensylia" odcisnęły co prawda głęboki ślad, ale bynajmniej nic w taki sposób, jak przewidywali piewcy globalizacji. Tak rozumiane peryferie" rozciągają się wszędzie wokół małych enklaw globalnej" elity, duchowo niezależnej od miejsca, w którym przebywa, choć jej siedziby są porządnie umocnione. Wspomniany przed chwilą paradoks prowadzi do kolejnej niekonsekwencji: wiek kurczenia się czasu i przestrzeni, niczym nie hamowanego przepływu informacji oraz błyskawicznej komunikacji jest zarazem stuleciem, w którym niemal kompletnie załamało się porozumienie między wykształconymi elitami a populus. Pierwsi (jak nazywa ich Friedman, nowocześni bez nowoczesności", czyli pozbawieni uniwersalizującej koncepcji) nie mają tym drugim nic do powiedzenia; nic, co zabrzmiałoby dla nich znajomym echem własnych doświadczeń i widoków na przyszłość.