Jak być egoistą Josef Kirschner


Josef Kirschner
JAK BYĆ EGOISTĄ
czyli jak żyć szczęśliwie, nawet jeśli innym to się nie podoba
Przełożył Tomasz Czarnawskl
SOKRATES
Warszawa 1993
Tytuł oryginału: Die Kunst,einEgoistzusein. DasAbenteuer, glucklichzu
leben auch wenn es anderen nicht gefdlłt
Copyright Droemer Knaur Verlag Schoeller Co. Locarno 1976
Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo SOKRATES, Warszawa 1993
Projekt graficzny okładki i strony tytułowej: Tomasz Czarnawski
Opracowanie techniczne: Mirosław Betliński
ISBN 83-7111-000-6
Skład i druk: P.P. EVAN, Warszawa
To wydanie książki dedykuję wszystkim Czytelnikom w Polsce, którzy podzielają pogląd, że nadszedł czas dla ludzi dojrzałych, zdecydowanych i odpowiedzialnych za siebie. Każdy nosi w sobie idee, zasady i metody takiego działania. I tylko od niego samego zależy, czy będzie potrafił je odkryć i uczynić z nich niepowtarzalną, indywidualną rzeczywistość. - Tak wyobrażam sobie nowego człowieka, wczasach, w których niejeden utracił już nadzieję.
Josef Kirschner Wiedeń, w czerwcu 1993 r.
Spis treści
Dlaczego lepiej być egoistą, niż uzależniać się od pomocy
innych ...................... 13
O tym, jak wyciągnąć z tej książki możliwie największe
korzyści.....................15
1.
Każdy jest egoistą, ale nie każdy potrafi żyć tak, jak by
tego chciał....................22
1. Możemy prowadzić życie, jakie chcielibyśmy prowadzić.....23
2. Możemy prowadzić życie, jakie podoba się innym .......24
Sześć wewnętrznych przeszkód, które hamują drogę
naszego rozwoju.................. 26
1. Odpowiedzialność za nas składamy na Innych, zamiast ponosić
ją samemu...................... 2
2. Ufamy innym bardziej niż sobie, gdyż nie wiemy, co Jest dla
nas dobre ......................29
3. Udajemy uprzejmość doprowadzając do wyniszczenia prawdziwych uczuć........................30
4. Nie chcemy bronić własnego prawa do szczęścia i rozwoju .... 32
5. Niweczymy wyobraźnię, największą silę, która może dać nam niezależność.....................34
6. Nie umiemy robić rzeczy ważnych i bezboleśnie rezygnować z rzeczy nieistotnych .....................36
Fascynująca przygoda: bierzemy życie we własne ręce bez oglądania się na innych...............38
7
2.
Jak napięcie emocjonalne i wyobraźnia decydują, czy
spełnimy swe pragnienia, czy też zdusimy je w zarodku . . 44
Jakie skutki może mieć zadowolenie się namiastką
zadowolenia...................45
O tym, jak pewna 43-letnia kobieta zmieniła w ciągu jednej nocy swe monotonne życie w wielką przygodę . ... 53
Pięć świadomych kroków, dzięki którym możemy zrealizować swoje pragnienie i osiągnąć satysfakcję .....56
Krok pierwszy: danie szansy swemu pragnieniu.........56
Krok drugi: podjęcie decyzji i wyzbycie się wszelkich wątpliwości . . . 57 Krok trzeci: dopuszczenie niczym nie skrępowanej gry wyobraźni . . 58
Krok czwarty: zdecydowanie się na najlepszą ze wszystkich
nakreślonych możliwości .................60
Krok piąty: identyfikacja z pomysłem, wykorzystanie powstałego
napięcia 1 działanie ...................60
3.
O tym, jak wszyscy ludzie szukają pewności oraz
wewnętrznego oparcia ijak niewielu je znajduje .....66
O korzyściach płynących z posiadania własnego pomysłu na życie, dzięki któremu możemy sełekcjonować wydarzenia dnia................. 72
Cztery zasadnicze warunki umożłiwiające opracowanie właściwego planu działania .............77
Warunek pierwszy: wiedzieć, czego chcieć...........79
Warunek drugi: poznać własne możliwości...........80
Warunek Irzeci: znaleźć harmonię między własnymi pragnieniami, zdolnościami 1 światem zewnętrznym.............82
Warunek czwarty, rozstrzygnąć, z czego należy zrezygnować,
by osiągnąć to, czego się pragnie...............84
8
4.
Zasada myślenia najpierw o sobie, a dopiero później
o innych.....................90
Zasada jak najlepszego wykorzystania tego, co posiadamy i czym jesteśmy, oraz odrzucenia ciągłej pogoni za nowością................... 94
Zasada przyjęcia wyłącznej odpowiedzialności za własne działania.....................98
Zasada dostosowywania do siebie innych zamiast
nieustannego respektowania ich interesów ......105
Zasady nie są lekarstwem na wszystko, ale dają
pewność niezbędną w przezwyciężaniu wszystkich
problemów...................109
5.
Dlaczego tak wielu ludzi przez całe życie ulega
przymusowi pogoni za sukcesem..........114
O tym, jak kilku ludzi zdecydowało się wyżej cenić
praktyczne korzyści od prestiżu . ..........118
Przykład pierwszy: jak Jeden z uczestników eksperymentu poddał testowi na wartość prestiżu własny samochód i do jakich doszedł wniosków.......................119
Przykład drugi: Jak pewne małżeństwo myślało w kategoriach
prestiżu i jakie skutki miało to dla ich 14-letnieJ córki ......121
Przykład trzeci: o tym, jak "seksualną wydolność najczęściej blokuje wyobrażenie, że wydolność taka jest pożądana".........123
Dlaczego tak wiele kobiet nakłania swych mężów do coraz większych osiągnięć i do czego może prowadzić sytuacja, w której mężowie wyżej cenią własny prestiż od małżeńskiego szczęścia.................128
1. Metoda przekonywania.................130
2. Metoda logicznej alternatywy...............131
9
6"
Każdy ma swój rewir, a jeśli go nie broni,
utraci go krok po kroku..............140
Metoda podporządkowania ............142
Metoda drążenia.................145
Metoda zachęcania................147
Jak współczucie przerodziło się w nienawiść, gdy zabrakło prostego słowa "nie"............... 149
Dwa podstawowe warunki skutecznej obrony własnego
rewiru..................... 154
1. Gotowość do obrony..................155
2. Gotowość do rezygnacji.................157
Dlaczego wiełka miłość tak często kończy się wielkim rozczarowaniem................ 159
Trzy zasadnicze momenty obrony własnego rewiru . . . 163
1. Sygnalizujemy napastnikowi gotowość obrony ........163
2. Informujemy napastnika, pod Jakim warunkiem jesteśmy gotowi
pójść z nim na kompromis................165
3. Rezygnujemy z czegoś, co może stanowić środek wywierania na
nas presji ......................lt>7
O tym, jak zaczynają nami rządzić inni, kiedy tylko tracimy czujność.................... 171
7.
"Robię to, co rzeczywiście sprawia mi radość. I wszystko,
co robię, sprawia mi radość" ............178
Nic nie stoi na przeszkodzie, by praca przynosiła nam coś
więcej niż tyłko uznanie i pieniądze .........182
Dlaczego należy oswoić się z rzeczami, których najbardziej
się obawiamy..................185
10
Dłaczego należy wykorzystywać naturalny bieg rzeczy, zamiast prowadzić z nim walkę ............189
Dlaczego nikt nie może zaoszczędzić nam ważnych życiowo doświadczeń.................193
8.
Dlaczego warto odróżniać rzeczy ważne od nieistotnych i kierować się tym w podejmowaniu decyzji......200
Dlaczego należy pozbyć się dziesięciu bezużytecznych przyjaciół, zanim zyska się nowego ...........203
"Przede wszystkim uporządkuj rzeczy małe, a duże same
się ułożą" . ..................212
Każda rzecz ma swój czas i każda wymaga czasu. Przestrzeganie tej zasady ułatwia życie .........216
9.
Strategia małych kroczków na drodze do wielkiego celu . 224
Kto przecenia siłę woli, ten nie zna mocy cierpliwego uporu 228
Dłaczego nie ma żadnej przyczyny, dla której mieiibyśmy
kogoś innego respektować bardziej niż siebie samych . . 232
Słowo na zakończenie............... 239
11
Dlaczego lepiej być egoistą,
niż uzależniać się od pomocy innych
Żyjemy w czasach wielkich obietnic, których nikt nie dotrzymuje. Różni ludzie i wszelkie instytucje przyrzekają nam pomoc, a gdy rzeczywiście jej potrzebujemy, zostawiają nas na lodzie.
Gdyby spełniono choćby niewielką cząstkę wszystkich tych obietnic, od dawna nikt nie miałby już żadnych pragnień. Wszyscy czuliby się szczęśliwi. Tymczasem większość ludzi nie jest szczęśliwa. Dlaczego? Ponieważ w gruncie rzeczy wciąż czekają na czyjąś pomoc.
Ludzie ci nie pojęli, że wszyscy jesteśmy egoistami. Nie zrozumieli podstawowych reguł określających nasze życie. A oto one:
Każdy najbliższy jest sam sobie. Przede wszystkim zaś ci, którzy twierdzą, że czują się za nas odpowiedzialni.
Każdy próbuje wykorzystać nas dla swoich celów. Również ludzie szczególnie nam bliscy.
Jeśli opierasz się na obietnicach swych bliźnich, uzależniasz się od nich.
Jeśli nie wiesz, czego rzeczywiście w życiu chcesz, nigdy nie uporasz się z problemami codzienności.
Nic nikomu nie jest dane. Wszystko, czego pragniemy i co chcemy osiągnąć, ma swoją cenę, którą każdy zapłacić musi sam.
Chociaż wszyscy jesteśmy egoistami, niewielu z nas potrafi wyciągnąć z tego właściwe wnioski. Większość kurczowo trzyma
13
się idei fixe i wierzy, że w świecie panuje miłość i przyjaźń, uczciwość i rzetelność, zrozumienie i wzajemny szacunek. Sama wzmianka o tym, że należy przede wszystkim myśleć o sobie, a dopiero później o innych, na ogół wywołuje w nas poczucie winy.
Mówimy wówczas: "Dokąd byśmy zaszli, gdyby tak wszyscy byli egoistami?" Odpowiadam: Gdyby rzeczywiście każdy troszczył się więcej o siebie niż o innych, na świecie byłoby mniej ludzi nieszczęśliwych. Mniej byłoby również takich, którzy tracą czas, przerzucając na bliźnich odpowiedzialność za własne niepowodzenia. Ale nie należy tych ludzi żałować. Sami ponoszą winę za wszystkie swoje porażki.
Jeśli ktoś nie jest gotów uporać się z życiem i ze wszystkich sił bronić własnego szczęścia, nie ma najmniejszych szans, by życie przyniosło mu spełnienie.
Cokolwiek też by mówiono o konieczności dostosowania się do środowiska, nie miejmy złudzeń, tylko my sami odpowiadamy za siebie. Zaangażowanie wszystkich myśli, wszystkich sił i całej woli sukcesu po to, by osiągnąć cele, które wyznaczył nam ktoś inny, może na pewien czas przynieść poczucie zadowolenia. Ale pamiętajmy: kiedy damy z siebie już wszystko i nie będziemy mogli dać nic więcej, nikt się o nas nie zatroszczy.
Postęp - jakkolwiek rozumiany - społeczeństwo będzie realizować nadal. Jednak co przyjdzie z tego postępu człowiekowi, który przedwcześnie ustanie w drodze? - Los, jaki każdego dnia zagraża każdemu z nas.
Dlatego wszyscy mamy pełne prawo uświadomić sobie własne pragnienia i cele, prawdziwe potrzeby i radości - i spełniać je, dzień po dniu. Byśmy pewnego dnia nie musieli powiedzieć: co prawda żyłem, ale nie było to moj e życie. \
14
O tym, jak wyciągnąć z tej książki możliwie największe korzyści
Sztuka bycia egoistą nie jest przedmiotem nauczania w żadnej szkole, na żadnym uniwersytecie ani na jakimkolwiek kursie. Nie jest to oczywiście przypadek. Przyczyna jest prosta: nikt nie jest zainteresowany tym, byśmy byli niezależni. Nikt nie chce uczynić z nas ludzi myślących o sobie. Jeśli człowiek nie wie, czego w życiu chce, staje się przecież wdzięczną ofiarą dla tych, którzy to wiedzą. I potrzebują go dla swoich celów.
Nie zdziwcie się więc, jeśli realizując pewne wskazówki zawarte w tej książce, napotkacie opór otoczenia. Mam jednak nadzieję, że następne strony dostarczą wam niezbędnego wsparcia i ukażą, jak pokonać napotkane trudności i jak wyciągnąć z nich korzyść.
Jeśli jednak żyjecie po to, by przypodobać się innym, będziecie rozczarowani. Kupiliście złą książkę. Nie na wiele wam się ona przyda. Pomijając oczywiście przypadek, że w trakcie lektury zmienicie swoje nastawienie.
Chcę także powiedzieć, że sztuka bycia egoistą nie opiera się na żadnych teoretycznych czy naukowych obserwacjach. Bazuje wyłącznie na doświadczeniu, jakie każdy - obojętne kim i czym jest - może wynieść z własnego życia.
Jakże wielu z nas ma tę wadę, że nie potrafi wykorzystać własnych doświadczeń, nawet gdy są one bolesne. Dołączamy w ten sposób do milionów podobnych nam członków społeczeństwa, nie pomijając nawet ludzi rządzących światem.
Na następnych stronach znajdziecie garść przykładów i wniosków, które mają służyć tylko jednemu: byście wyciągnęli z nich to, co jest dla was korzystne. Nie pozwólcie jednak wprowa-
15
dzić się w błąd i nie przyjmujcie za dobrą monetę czegoś, co wydaje się wam korzystne w odniesieniu do innej osoby. Pozostańcie krytyczni! Każdą rzecz musicie przemyśleć, zmodyfikować dla swoich własnych potrzeb i zastosować ją w praktyce. Nie kiedyś tam, w przyszłości, lecz teraz, zaraz. Jeśli to możliwe -jeszcze dziś.
Ta wskazówka jest ważna. Inaczej w waszym życiu nic, ale to naprawdę nic się nie zmieni. Nie wolno ociągać się z praktycznym wykorzystaniem zdobytego doświadczenia. Właśnie to ociąganie się jest wadą wielu pięknych naukowych konstrukcji i teorii: są omawiane, podawane w wątpliwość i atakowane tak długo, aż przestaną mieć jakiekolwiek praktyczne znaczenie.
Jeśli książka ta ma mieć jakąś wartość, to należy widzieć ją właśnie w tym, że skłoni was do działania. A nie w tym, że wzbogaci waszą wiedzę o kilka nowych spostrzeżeń.
Napisałem wcześniej inną książkę. Manipulować, ale dobrze! Chodziło mi w niej przede wszystkim o to, by nauczyć Czytelnika odwagi. Chciałem, by potrafił zastosować metody manipulacji, której sam wciąż podlega, dla osiągnięcia własnych celów.
W pewnym sensie Jak być egoistą jest kontynuacją tego zagadnienia. Teraz jednak chodzi nie tyle o wpływ na innych, ile na samego siebie.
Nieustannie żąda się od nas, byśmy przestrzegali szczegółowo opracowanych recept, jak należy podporządkować się społeczeństwu. Wszystkie te recepty nakazują rezygnację z części naszego ja. Mamy pozwolić, by zawładnęli nami inni. Jak byśmy nie dość już podlegali władzy otoczenia.
W tej książce będzie więc mowa o tym, jak możemy wyzwolić się spod władzy innych, jeśli jest ona dla nas niekorzystna. W sposób wyczerpujący opiszemy metody uwalniania się od różnego rodzaju zależności, tak abyśmy mogli osiągnąć optymalne warunki samorozwoju. Nie chodzi tu jednak o proste wyuczenie się
kilku wybranych metod postępowania. Od tego, kto w sp poważny potraktuje sztukę bycia egoistą, żąda się dużo wię zrozumienia samej konieczności egoistycznego nastawieni życia i własnego środowiska.
Dla wielu z was żądanie, by świadomie i konsekwentnie egoistą, jest po prostu szokujące. Jak to, przez całe lata wpa nam, że egoizm jest zły, a teraz nagle okazuje się, że to dobrego?!
I tu właśnie tkwią korzenie waszych wątpliwości: i r powiedzieli wam, że egoizm jest zły i że nie powinniście egoistami. A byli to z pewnością ci sami ludzie, którzy t motywują was do podejmowania takich działań, jakie sami u ją za słuszne.
Jeśli ktoś z was mimo to stwierdził: już najwyższy czas nikt nie dyktował mi swoich ocen i sądów, sam będę do dochodził własnymi siłami - uczynił tym samym decydujący ] na drodze rozumienia sztuki bycia egoistą.
Być może ucząc się tej sztuki dojdziecie do całkowitej zi ny życiowych przyzwyczajeń. Kto bowiem choć raz intensy\ zajął się sobą, znajdzie radość w odkrywaniu siebie i we wzrc własnej świadomości. Opinia innych przestanie się dlań lic Otworzą się przed nim nowe perspektywy.
Być może więc uznacie też za konieczne rozstanie s dotychczasową pracą, z kilkoma nieprzydatnymi "przyjaciół czy nawet ze swoim współmałżonkiem. Albo właśnie uczynicie więcej, niż dotychczas, ze swojej pracy, ze stosunków z łudź z małżeństwa.
Cokolwiek byście zmienili w swoim życiu, zrobicie to w czas, gdy uznacie za stosowne. I nie pytajcie się tysiąc razy, będzie się to podobać waszemu otoczeniu. Jeśli uda się v uzyskać takie nastawienie, wówczas możemy uznać, że ksią spełniła swój cel.
16

Każdy człowiek ma dwie możliwości realizacji osobistego szczęścia. Może prowadzić życie chroniąc się w społeczeństwie i dostosowując się do niego. Musi jednak zapłacić za to cenę w postaci wysokiego stopnia zależności od innych. Może też prowadzić życie, jakie mu się podoba, a wówczas sam ponosi za nie pełną odpowiedzialność.
Kto sam chce kształtować swoje szczęście, musi pokonać dwóch przeciwników. Z jednej strony środowisko, które wciąż chce nim zawładnąć, a z drugiej własny wewnętrzny opór.
Opór ten ma wieloraką postać. Wymieńmy sześć podstawowych jego elementów:
1. Dążenie do obarczania innych odpowiedzialnością za siebie samego.
2. Ufanie bardziej innym niż sobie.
3. Uczuciowa obłuda spowodowana jedynie uprzejmą grzecznością.
4. Brak gotowości do obrony własnego szczęścia.
5. Dopuszczanie do obumierania największej siły: fantazji.
6. Nieumiejętność odróżniania rzeczy ważnych od mało istotnych.
21
Każdy jest egoistą, ale nie każdy potrafi żyć tak, jak by tego chciał
Większość ludzi wyobraża sobie, że nie ma nic ważniejszego, niż dostosowanie się do otoczenia. Sądzą, że mogą realizować się jedynie we wspólnocie. Ona zapewnia im poczucie uznania i daje poczucie bezpieczeństwa, za którym tak tęsknią.
Jednakże każda jednostka wspólnoty ma tylko jeden cel: ze współżycia z innymi wyciągnąć dla siebie możliwie jak najwięcej korzyści. Możliwie jak najwięcej szczęścia, zadowolenia i samorealizacji.
Nie powininniśmy się dziwić, że stale popadamy w konflikt z otoczeniem. Raz w roli napastnika - kiedy próbujemy wykorzystać innych dla swoich celów. Innym razem w roli ofiary - kiedy to inni chcą nami zawładnąć dla swoich potrzeb.
W tej naturalnej grze życia, w której każdy chce zagarnąć możliwie najwięcej dla siebie, ofiarą padają ci, którzy nie potrafią się przebić. Handicapem przy rym jest wiara w świat, którego nie ma. Wyraża się ona w hasłach, jakimi karmi się nas od wczesnej młodości:
Nie myśl tylko o sobie. Miej wzgląd na innych. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku.
Możesz oczekiwać od innych pomocy tylko wtedy, gdy sam im pomagasz.
Dla wspólnego dobra musisz zrezygnować z części własnego interesu.
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Zawsze okazuj serce, a ludzie będą ci wdzięczni.
22
Świat, w którym wspólnota jest wszystkim, a jednostka niczym, to wynalazek ludzi, którzy chcą sprawić, by inni byli dyspozycyjni dla ich interesów. Jako nagrodę obiecują spokój i jedność, bezpieczeństwo i szczęście, i wszystko, do czego tylko tęsknimy. Cóż ze wszystkich tych pięknych obietnic zostało dotychczas zrealizowane? Rozejrzyjcie się wokół, nietrudno zobaczyć.
Musimy więc trzeźwo przyznać:
Kto kieruje się wyłącznie względami na innych, nie myśląc o sobie, jest bezlitośnie wykorzystywany.
Uległość rozumiana jest tylko jako słabość i prowokuje innych, by nadal nas wykorzystywali.
Nikt nam nie pomoże, jeśli nie dostrzeże w tym korzyści. Choćby korzyścią miało być jedynie uspokojenie własnego sumienia.
Jesteśmy oto bliscy wyciągnięcia wniosku: korzyść, jaką czerpie tak zwana wspólnota z ofiary jednostek, to nic innego jak korzyść czerpana wyłącznie przez pewną, określoną liczbę członków tej wspólnoty.
Współżycie w ramach wspólnoty otwiera przed nami więc dwie możliwości: albo możemy interes wspólnoty przedkładać nad swój własny i ponosić ofiary, które z reguły wykorzystywane są przez innych. Albo też możemy dawać pierwszeństwo swoim własnym interesom, by żyć w posób, w jaki chcielibyśmy żyć.
Rozważmy konsekwencje, jakie niosą ze sobą obie te możliwości:
1. Możemy prowadzić życie, jakie chcielibyśmy prowadzić
Oznacza to przede wszystkim, że będziemy polegać na samych sobie. Nikt nie zna naszych prawdziwych życzeń i potrzeb
23
lepiej od nas. Nikt też nie jest bardziej zainteresowany w ich zaspokojeniu niż my właśnie.
Oznacza to dalej, że będziemy się zajmować raczej tym, co nam odpowiada, niż tym, co mogłoby podobać się innym. W dążeniu takim konieczna jest' mobilizacja najlepszych sij dla własnych celów, a nie angażowanie ich dla obcej korzyści. )
Jest rzeczą całkiem naturalną, że wystawiamy się tym samym na ataki ze strony otoczenia, które chce nami zawładnąć dla własnej wygody. Chciałoby ono, byśmy przestrzegali odpowiednich norm, a nie kierowali się w działaniu własnymi myślami.
Nasza rodzina, powiedzmy, chciałaby w nas widzieć troskliwego ojca, sumienną matkę, którzy nie cofną się przed żadną ofiarą, żeby tylko ich ukochanym wiodło się jak najlepiej.
Nasz przełożony baczy na to, byśmy skrupulatnie przestrzegali jego poleceń, nawet jeśli wiąże się to z większą pracą, większym stresem i większymi troskami.
Firma żąda od nas, byśmy spełniali powierzoną nam funkcję, nawet jeśli stawia nas to przed zadaniami, jakie nas nie zadowalają.
Gospopdarka w końcu oczekuje, że zdecydujemy się na najnowszy produkt, który przyniesie nam więcej prestiżu - za to musimy jednakże więcej zapłacić.
Aby odparować wszystkie te ataki i móc bronić życia, jakie chcielibyśmy prowadzić, musimy rozwinąć umiejętność zdecydowanego określania się wbrew otoczeniu i niezależnie od niego.
2. Możemy prowadzić życie, jakie podoba się innym
Oczywiście nieprawdą byłoby twierdzenie, że życie takie nic nie jest warte. Faktem jest jednak, że większość ludzi zadowala się nim w sposób całkowity. Dostosowując się do wspólnoty i panujących w niej reguł, robią to tylko, czego się od nich wymaga. Mają przy tym poczucie wystarczającego bezpieczeństwa.
24
Naturalnie, tego typu bezpieczeństwo można utracić natychmiast, gdy tylko wypadnie się z przypisanej roli. Jednakże u większości przypadków pełne dostosowanie własnego wyobrażenia o życiu do wymagań środowiska jest już tylko kwestią czasu. Ekwiwalent, jaki proponuje się nam w zamian, w pełni zaspokaja wymagania niektórych z nas. Będzie to więc:
Podziw dla naszej pracowitości i dokonanych osiągnięć oraz wszelkie za nie nagrody (nawet jeśli tak naprawdę wcale tego nie potrzebujemy).
Wygodne życie w granicach, jakie wytyczają inni.
Pochwała i uznanie za ofiary na rzecz innych.
Te ofiary są ceną za życie zgodne z obcymi upodobaniami. Polegają one przede wszystkim na tym, że^większość naszych wspaniałych marzeń i snów, naszych ukrytych tęsknot i potrzeb pozostaje nie spełniona, gdyż czujemy się zmuszeni nieustannie uwzględniać potrzeby kogoś drugiego. ^
Każdy oczywiście ma prawo dokonania wyboru i zdecydowania się na jedną z ukazanych tu możliwości. W końcu każdy sam będzie ponosił konsekwencje swojego wyboru.
Pewne jest, że ci, którzy zechcą uczynić ze swego życia coś więcej, niż pozwalają im na to ramy zakreślone czyjąś ręką, zawsze stanowić będą mniejszość. Wielu z nich dozna ponadto niepowodzenia, gdyż nie będą mogli rozpoznać przeszkód stojących na ich drodze.
Z jednej strony są to przeszkody stawiane nam przez środowisko. Ale są również i takie, które z biegiem czasu wyrosły w nas samych: nabyte zachowania, takie jak dostosowywanie się, posłuszeństwo i podporządkowanie, którym dobrowolnie podlegamy. Zwyczajowe normy, moralne stereotypy i ciągły lęk o wystawienie na szwank swego prestiżu, bezpieczeństwa i uznania w oczach otoczenia.
25
Sześć wewnętrznych przeszkód, które hamują drogę naszego rozwoju
Sztuka bycia egoistą wychodzi z zasadniczego twierdzenia: , zajmuj się więcej sobą niż innymi ludźmi f wbrew wszystkim przeciwnościom losu realizuj to, co rozpoznałeś jako najlepsze \ dla siebie samego.
To przecież proste. Trzeba tylko zacząć działać w tym kierunku, a już życie zacznie wyglądać inaczej. Dlaczego jednak ludzie tak rzadko to czynią? Ponieważ wprowadzenie w czyn choćby najprostszego rozwiązania wymaga od nich większego wysiłku niż unikanie rozwiązań.
Dlatego tylu z nich żyje borykając się z problemami, które mogliby przezwyciężyć bez większych trudności. Przynajmniej w początkowym stadium ich występowania. Ale cóż ludzie ci mówią? - Powiadają: "Ach, co tam, to w końcu minie", albo: "Mam tak dużo do roboty, że nie mam czasu przejmować się takimi drobiazgami".
Brak czasu, przepracowanie, liczenie się z innymi, to najbardziej ulubione usprawiedliwienia, które przytaczamy, by nie dostrzegać własnych problemów. I czynimy to tak długo, aż z upływem czasu problemy te rozrosną się do potężnych zapór ograniczających nasze życie.
Gdy problemy nasze można jeszcze przezwyciężyć w najprostszy sposób, nie umiemy znaleźć ich rozwiązania. Gdy przerosną nas już o głowę, składamy za nie odpowiedzialność na inne osoby. Oto kilka typowych przykładów:
Miliony ludzi czynią przez całe życie wszystko, żeby doprowadzić swoje zdrowie do ruiny. Kiedy w końcu wystąpią pierwsze poważne objawy, wówczas pomóc mają lekarze.
26
Od lekarzy - tak jak od adwokatów, bankierów, polityków sędziów albo samego państwa - ludzie oczekują rozwiązani; problemów, które sami odsuwają od siebie aż do ostatniej chwi li.
Lekarz w większości przypadków leczy chorobę objawowo, i więc tam, gdzie jest ona widoczna. Przepisuje lekarstwo, któn przejściowo powoduje ustąpienie bólu głowy. Ale składniki teg< lekarstwa atakują inne organy, tak jak pewien znany środę] przeciwbólowy uszkadzający nerki.
Skutki, które dadzą znać o sobie dopiero później, chwilowo na* nie niepokoją. Potrzebujemy szybkiego rozwiązania i rozwiążą nia takie są nam szybko podsuwane. Uśmierzają one ból albc zaspokajają potrzebę chwili. Ale pomóc sobie na trwałe może my tylko my sami.
Pierwszym krokiem w tym kierunku jest zajęcie się owym sześcioma potężnymi przeszkodami, które tkwią w nas samych a które nie pozwalają nam działać na rzecz własnego szczęścia każąc czekać na cud, jakiego dokonać mają inni.
1. Odpowiedzialność za nas składamy na innych, zamiast ponosić ją samemu
Niedawno rozmawiałem z młodym mężczyzną, który postanowił się rozwieść. Przez kilka godzin nieśmiało próbowałem wypersfadować mu tę jego decyzję. Na próżno. Nic nie mogło go powstrzymać przed zamierzonym krokiem.
Trzynaście miesięcy wcześniej również rozmawialiśmy. Opowiadał mi wówczas, że spotkał cudowną kobietę, z którą chce się związać. Uświadamiałem mu, że do zawarcia małżeństwa potrzeba spełnienia jeszcze kilku innych warunków. Ale on powiedział
27
tylko, że przecież zdaje sobie w pełni z tego sprawę, i że decyzja jest nieodwołalna.
Naturalnie czuł się nieszczęśliwy z powodu rozpadu tego krótkiego małżeństwa. Trzynaście miesięcy wystarczyło, żeby uzyskać pełną jasność: owa wcześniej tak cudowna kobieta nie była dla niego odpowiednią partnerką. Nie rozumiała go. Wszystkie próby wspólnego pokonywania życiowych problemów rozbijały się o brak zrozumienia "z jej strony".
W czasie nieco dłuższym niż rok zarzucił to, co pomyślane było na całe życie. Tylko dlatego, że nie udało się kilka szybkich prób ułożenia wzajemnych stosunków. W każdym razie miał alibi. Winien był ktoś inny.
Każdy rozumie, że architekt, murarz, mechanik, krawcowa, lekarz potrzebują trzech, pięciu, a nawet dziesięciu lat, żeby nauczyć się wybranego zawodu. Ale nauczyć się czegoś o sobie samym i przetrwać ten okres nauki mimo niepowodzeń i ciosów? Naprawdę, niewielu ludzi poświęca czas na to, bymauczyć się rozpoznawania swoich rzeczywistych życzeń i rozwijania koncepcji ich realizacji.
O wiele wygodniej jest, od samego już początku, składać winę na innych. Po to, by później, kiedy nie można już nic więcej uczynić, posiadać wiarygodne alibi dla własnych zaniedbań i słabości.
W ten oto sposób ogólnie przyjętą grą społeczną stało się wynajdywanie w odpowiednim czasie kogoś odpowiedzialnego za wszystko. Kogokolwiek. Tylko nie samego siebie.
Obowiązkiem lekarzy jest nam pomóc, podczas gdy my przez długie lata rujnowaliśmy swoje zdrowie.
Państwo w jakiś sposób zobowiązane jest zapewnić nam bezpieczeństwo i dobrobyt. W sposób kosztujący nas możliwie najmniej wysiłku.
Nawet organizaję swojego urlopu zlecamy biurom podróży po to, by nie mieć z tym żadnych kłopotów, nie zastanawiać się, co rzeczywiście jest dla nas wypoczynkiem.
28
Kupujemy tysiące rzeczy, bez których moglibyśmy się obyć. Ale musimy je po prostu mieć, ponieważ posiadają je inni. Kiedy nie możemy sobie na nie pozwolić, zaciągamy kredyt i na dziesiątki lat uzależniamy się od swych wierzycieli. - Po to, by zdjęli z nas ciężar odpowiedzialności za naszą nienasyconą potrzebę dobrobytu.
Jest to najprostszy sposób unikania wszelkiego ryzyka. Przynajmniej na krótki czas. Aż w końcu przestajemy być już panami naszego własnego losu. Wszystko, co mogłoby nam przynieść szczęście i niezależność, oddajemy innym w zastaw.
Dlaczego sprawy mogą zajść aż tak daleko? Ponieważ nie jesteśmy skłonni zdecydować się na ponoszenie odpowiedzialności za wszystko, czego chcemy i co czynimy. Odpowiedzialności ze wszystkimi jej możliwymi konsekwencjami.
To stwierdzenie będzie oczywiste dla każdego, kto rozumie, że tylko on sam może znaleźć rzeczywiste rozwiązanie swoich problemów. To, co proponują mu inni, jest wyłącznie tymczasową namiastką. Cena, którą musiałaby za nią płacić, byłaby w konsekwencji nieproporcjonalna względem spodziewanych korzyści.
2. Ufamy innym bardziej niż sobie, gdyż nie wiemy, co jest dla nas dobre
Całe rzesze ludzi wędrują wciąż w poszukiwaniu kogoś, kto wskaże im kierunek marszu. Sami siebie uważają za niegodnych, za mało kompetentnych, by go odnaleźć. Powiadają: "Cóż ja, szary człowiek mogę, zajęty ciężką pracą". Albo: "Zdaję się na ludzi bardziej światłych - oni wiedzą lepiej". Jak gdyby bardziej światli ludzie byli automatycznie zdolni do szczęśliwego życia.
Kiedy bezradnie szukający otrzymają przesłanie: "Idźcie na prawo, tylko tam jest wasz cel", będą szli. Co prawda dopiero wtedy, gdy ujrzą, że są w wystarczająco licznej wspólnocie. Los dzielony z innymi wyda im się dużo łatwiejszy do zniesienia.
29
Kiedy droga stanie się zbyt uciążliwa, poszukają kogoś, kto wskaże im wygodniejszą ścieżkę. Jeśli ich przewodnik powie: "Prawa jest zła, musicie pójść na lewo, tam jest wasz ratunek", postąpią za nim bez wahania. Ich wdzięczność będzie tak duża, że pozwolą posłać się w każdym kierunku i będą zadowoleni, gdyż sami nie wiedzą, dokąd naprawdę chcieliby podążać.
Wszelkiego pokroju głosiciele zbawienia, politycy, ludzie od reklamy, w ogóle wszyscy, którzy głoszą jedynie prawdziwą prawdę, czynią to dla swej korzyści. Dobrze wiedzą, czego brakuje ludziom. Umiejętności myślenia za siebie, rozróżniania, co jest, a co nie jest dla nich właściwe. Jeśli ktoś daje sobą w ten sposób sterować, nigdy nie będzie wiódł życia, o jakim marzy. Ponieważ we wszystko, czego by sobie życzył, powątpiewa: "Co powiedzą na to inni?" Gdyby to, czego pragnie, miało im się nie podobać, stłumi swoje najbardziej osobiste życzenia i potrzeby swej natury. Ba, niejednokrotnie rozwinie w sobie nawet poczucie winy, że w ogóle ma jakieś życzenia i potrzeby. Żyje przecież pod presją traktowania wszystkiego, na co nie pozwalają inni, jako zła.
W rzeczywistości jednak nie ma niczego i nikogo, kto mógłby mu przeszkodzić, by poszedł własną drogą. Oczywiście przy założeniu, że posiadł sztukę wyzwalania się spod zależności od innych.
3. Udajemy uprzejmość, doprowadzając do wyniszczenia prawdziwych uczuć
Do przeszkód, które uniemożliwiają nam być takimi, jakimi chcemy być, należy uczuciowa obłuda. Nie tylko zniekształca ona nasz stosunek do innych ludzi, ale doprowadza do permanentnego wewnętrznego konfliktu z samym sobą.
Przyzwyczailiśmy się mówić potocznie o "naszych uczuciach", ignorując przy tym kompletnie to, co się rzeczywiście za tym kryje:
30
"Nasze prawdziwe uczucia". Samo sformułowanie może już budzić wątpliwości, gdyż większość ludzi od dawna nie potrafi rozróżniać, które z ich uczuć są "prawdziwe", a które nie.
Są uczucia, które pozwalają nam potwierdzać społeczne normy, oraz takie, które tłumimy, żeby nie popaść w konflikt z otoczeniem.
Wielu uczuć w ogóle nie przeżywamy. Jednak sprawiamy wrażenie, że tak nie jest. Udajemy je, żeby dostosować się do ogólnego nastroju albo przypodobać się innym.
Istnieją uczucia, które są tylko taktycznym manewrem, mającym na celu wywrzeć wrażenie i wymusić u innych uległość.
Nie można również pomijać tego, że nierzadko salwujemy się ucieczką w świat nieokreślonych uczuć, tylko po to, by choć na chwilę zbiec przed ponurą rzeczywistością.
Nikt chyba nie będzie mógł powiedzieć, że nie zna wymienionych tu uczuć z własnego doświadczenia. Kto jednak potrafi rozróżnić, które z nich są prawdziwe, a które nie?
Dla egoisty, pomyślicie, jest wszystko jedno, czy okazuje uczucia prawdziwe, czy też nie. Ważne, by przynosiły mu korzyść.
Czy jednak korzystne jest, kiedy na przykład kobieta przez dziesięć lat odgrywa przed swoim mężem rolę kochającej żony, tylko dlatego, by nie ryzykować utraty wygody i bezpieczeństwa, jakie daje małżeństwo? Oznacza to przecież dziesięć lat zależności. Nie tyle od nieświadomego prawdy męża, ile od własnych udawanych uczuć.
Znam taką kobietę. Nigdy nie zapomnę jej poczucia zwątpienia, kiedy mi wyznała: "Przez dziesięć lat udawałam przed mężem coś, czego nigdy nie było. Kiedy ze sobą spaliśmy, zawsze chciał słyszeć ode mnie, że go kocham. Tysiąc razy powtarzałam: 'Kocham cię, kocham cię'. Ale tak naprawdę nic nie czułam, absolutnie nic. Od początku był mi obojętny".
Tak więc owa kobieta - i to jest nie tylko moje stwierdzenie, ale również i jej samej - poślubiła mężczyznę jedynie po to, by
31
uciec przed własnymi rodzicami i znaleźć opiekę. Każda ofiara wydawała jej się w tej sytuacji usprawiedliwiona; również okazywanie uczucia, którego w rzeczywistości nie było. W końcu otrzymywała za to wszystko, co można sobie wymarzyć. Niemal każde jej życzenie było spełniane. Pieniądze nie odgrywały roli.
Po dziesięciu latach jednakże wszystko to utraciło dla niej znaczenie. A nawet więcej. Zapragnęła ze wszystkiego zrezygnować. Ale niczego w tym kierunku nie uczyniła, gdyż nie umiała się zdobyć na odwagę, by powiedzieć mężowi prawdę. Stała się niewolnicą własnej hipokryzji. Była także niewolnicą liczenia się z opinią otoczenia.
Oczywiście, opisany przypadek jest przykładem skrajnym. Ale większość z nas codziennie popada w jakąś formę konfliktu ze światem własnych uczuć. Z powodu współczucia. Ze względu na otoczenie. Ponieważ udajemy zachwyt, a odczuwamy dokładnie coś przeciwnego. Może być i tak, że w danym momencie rzeczywiście wierzymy, iż jesteśmy zachwyceni. Wierzymy w to, ponieważ chcemy wierzyć. To droga o wiele wygodniejsza, niż powiedzenie komuś: "Proszę posłuchać. Może wam podoba się to, co tak pięknie mi przedstawiacie. Ale to mnie nie bierze". Ktoś mógłby się przecież nami rozczarować. Może mieć nam to za złe. Moglibyśmy utracić jego względy i uznanie. Wolimy więc, by mówił o nas: "Ten jest świetny. Rozumie, w czym rzecz, i jest szczerze oddany sprawie. To niejeden z tych, którzy we wszystkim zawodzą".
To przykład całkiem zwyczajny. Ale po dziesięciu dniach, czy po dziesięciu latach może się skończyć podobnie, jak opisany właśnie przypadek owej kobiety.
4. Nie chcemy bronić własnego prawa do szczęścia i rozwoju
Piękny, szczęśliwy świat pozostanie dla nas jedynie marzeniem, jeśli nie będziemy o niego walczyć. Wielu ludzi gotowych
32
jest poświęcić wszystko dla innych: całą swoją energię, fantazję, zdrowie. Ponoszą rozmaite ofiary. Nie tylko cielesne, lecz także duchowe, wyrzekając się tego, co jest bliskie ich sercu. Jeśli zaś chodzi o nich samych, o ich szczęście, ich wolność, ich rozwój, wówczas zakładają ręce i czekają. Popełniają podstawowy błąd sądząc, że skoro jak szaleni walczą o innych: o pomyślność firmy, o ogólną sprawiedliwość, o szczęście rodziny, to nie muszą już nic czynić dla siebie.
Wszyscy skłaniamy się do tego, by tak dalece identyfikować się z własną społecznością, że uważamy, iż jej pomyślność automatycznie oznaczać musi również naszą osobistą pomyślność. Sprawa ma się raczej odwrotnie. Im więcej z siebie dajemy, żeby mogła rozkwitać firma czy też nasza rodzina, tym mniejsze stają się nasze możliwości rozwoju.
Weźmy następujący przypadek: pewna pani domu, pani X, nie szczędzi sił, by życie swojej rodziny uczynić łatwym i wygodnym. Stara się rozumieć problemy swego męża. Usługuje swoim dzieciom. Codziennie sprząta bałagan, jaki z całą oczywistością pozostawiają po sobie jej dorastające pociecłiy, bo "porządek zrobi już mama".
Nie potrzebuję o tym wiele mówić. Każdy zna przecież obraz udręczonej i zatroskanej matki domu. Należy on do tych stereotypów naszych czasów, jakie w nienaruszonym stanie przetrwały z poprzednich stuleci. Powiedzmy sobie jasno: ta rola wzorowej gospodyni, prawdę mówiąc, stanowi nade wszystko wygodną ucieczkę przed wymogiem samopotwierdzenia. Jest to alibi usprawiedliwiające własne nieszczęście. Zawsze można przecież powiedzieć: "Tak bardzo zajęta jestem innymi, że nie mam czasu dla siebie".
To wzbudza podziw i uznanie. W razie potrzeby także współczucie. Owo tymczasowe samopotwierdzenie zwalnia nas z wysiłku dokonania czegoś więcej dla własnego dobra.
Kto się tym zadowala, nie może być jednak rzeczywiście szczęśliwy i wolny. Nie może mieć poczucia, że się realizuje. Jest
33
to człowiek niezdolny do wywalczenia sobie tego, mógłby dokonać. Z własnego wyboru popada w błędne koło skierowanych pod swoim adresem oczekiwań. Ma się poświęcać i wciąż składać nowe ofiary.
Taki człowiek usuwa problemy z drogi innym ludziom. Tym samym jednak jego własne problemy stają się coraz większe. Im bardziej inni przyzwyczajają się do jego poświęceń, tym bardziej go obciążają. Czy naprawdę są za to wdzięczni? Nic podobnego! Będą się oburzać, gdy tylko pomyśli o sobie, a ich nieustanie narastające żądania nigdy nie dadzą się zaspokoić.
To, co powiedziałem, dotyczy przede wszystkim gospodyń, pań domu. Ale również wszystkich niezmordowanych współpracowników, murzynów do pracy, niezastąpionych sekretarek, "dziewczyn do wszystkiego", a poza tym wszystkich tych, których świadomość jest już całkowicie ogarnięta poświęceniem się bez reszty dla innych.
Jeśli nie zadowala was to, że pewnego pięknego dnia, zgorzkniali i wyzuci z sił, zostaniecie odstawieni na boczny tor życia, zapomniani przez swych nienasyconych towarzyszy, nękani czynionymi sobie, lecz spóźnionymi wyrzutami, to nie pozostaje wam nic innego, jakjzawczasu zmobilizować swoje siły w obronie siebie i własnych wyobrażeń o życiu\
Ś^Niweczymy wyobraźnię, największą siłę, która może nam dać niezależność j ~ "--
Powiedzmy to sobie szczerze: kiedy mówimy "to, co jest dobre dla innych, musi być dobre i dla mnie", stajemy się po prostu wygodni. Zamiast zrozumieć swoje własne pragnienia i próbować je urzeczywistniać, dostosowujemy się do ogółu. Jeśli żylibyśmy jak Curd Jiirgens albo angielska księżniczka Anna,
34
byłoby to jedynie naśladownictwem. Nawet i ono nie mogłoby doprowadzić do naszej samorealizacji.
Każdy, i to powinniśmy zrozumieć, ma swoją własną, niepowtarzalną osobowość. Dlaczego więc nie próbujemy korzystać z tego dobrodziejstwa natury, by uczynić zeń to, co najlepsze?
Oczywiście, wszyscy jesteśmy częścią społeczeństwa, wszyscy w nim żyjemy. Ale tylko od nas samych zależy, czy w jego granicach stworzymy takie ramy, w których będziemy mogli swobodnie rozwijać się według naszej własnej miary. Zaczyna się to od nieskrępowanego rozwoju wyobraźni.
Pod zewnętrznym przymusem tłumimy myśl o wyzwoleniu się spod zależności od innych, zamiast pielęgnować ją i wzmacniać, aż stanie się tak mocna, że całkowicie nad nami zapanuje i zmusi nas do działania.
Żadna z rzeczy, którą na tym świecie stworzył człowiek, nie mogłaby powstać, gdyby ktoś kiedyś nie oddał się jej całkowicie angażując całą swą fantazję. Ta siła wyobraźni może się jednakże rozwinąć tylko wtedy, gdy damy jej taką możliwość.
A oto jedno jedyne zdanie, które otworzy przed nami taką możliwość. Brzmi ono:fNie ma dla mnie rzeczy niemożliwej") Kto trzyma się tej dewizy, zapuszcza motor własnych działań. Pozwala mu on osiągać rzeczy, jakie innym wydają się nieosiągalne.
W ten sposób świat od tysięcy lat podlega zmianom. Dlaczego i my sami nie mielibyśmy na podstawie tego doświadczenia zmienić również nasz własny mały świat?
Cóż jednak czynimy?
Szukamy obcych wzorców, ponieważ nie potrafimy zdecydować się na odnalezienie wzorca we własnym wnętrzu. Zamiast rozwijać własne normy działania, podporządkowujemy się normom kogoś drugiego. Wytyczamy granice rozwoju własnej wyobraźni tam, gdzie inni powiadają nam: "Tak nie może być. Tak nie wolno".
35
Nie potrafimy sobie wyobrazić, że osiągniemy więcej niż inni i dlatego nic nie osiągamy. Włączamy się dobrowolnie w przeciętną egzystencję i dusimy naszą tęsknotę za życiem, jakie mogłoby nam przynieść zadowolenie najwyższej miary.
Tymczasem w każdym drzemie siła mogąca wszystko zmienić. Należy tylko użyć tej siły.
6. Nie utniemy robić rzeczy ważnych i bezboleśnie rezygnować z rzeczy nieistotnych
To, co powoduje w nas wszystkich stały zamęt, to ogrom informacji, za pomocą których otoczenie pragnie nami sterować. Wszystko jest nam przedstawiane w taki sposób, jakby miało być czymś życiowo niezbędnym. Jednakże faktyczne znaczenie większości tych przekazów polega na korzyściach, jakie odnoszą z nich inni. My jesteśmy tylko środkiem do ich celu.
Kto ślepo zdaje się na takie wartościujące oceny innych, szybko przestanie wiedzieć, co dla niego samego jest ważne, a co nie.
Kto sam ustala, jak chce kształtować swoje życie i co jest niezbędne dla jego szczęścia, ma własną miarę wartości. Wówczas, namawiany do czegoś nawet najbardziej przekonywającymi argumentami, zada sobie tylko pytanie: "Czy jest to rzeczywiście poinocne w realizacji moich celów, czy też ma służyć przede wszystkim komuś innemu?" W ten sposób nie straci czasu ani energii na rzeczy nieważne i może całkowicie poświęcić się temu, co jest dla niego istotne.
Znam masę ludzi, którzy niestrudzenie "idą z duchem czasu", jak to nazywają. Zawsze muszą mieć i robić to, co akurat uchodzi za nowoczesne. Nawet jeśli nowoczesność ta jest dokładnym przeciwstawieniem tego, co jeszcze wczoraj uznawano za nowoczesne. Tak bardzo wychwalana umiejętność szybkiego dostosowywania się do trendów czasu służy przeważnie skrywaniu
36
nieumiejętności zajmowania się trwałymi wartościami naszego życia. Przede wszystkim tą najważniejszą - samym sobą. j
Ludzie potrafią wyjaśniać nam całymi godzinami, dlaczego tak ważne jest dyskutowanie spraw Biafry, Afganistanu, demokracji na Filipinach, albo czegokolwiek, co właśnie porusza świat. Wobec procesów zachodzących w wielkim, dalekim świecie przyjmują postawę : "Byłoby nieodpowiedzialnością myśleć wyłącznie o sobie!" Tymczasem mniej wygodne, ale za to bardziej skuteczne jest o wiele bliższe nam rozumowanie: "Kto nie rozwiąże własnych problemów, niewiele wniesie do rozwiązania problemów świata". Jakże możemy jednak rozwiązywać swoje problemy, skoro ani tych problemów, ani siebie samych nie traktujemy poważnie?
Jeśli ktoś bezkrytycznie zawierza apelom, jakimi inni chcą go przekonać do tego, co sami uznają za ważne, nie powinien się dziwić, gdy pewnego pięknego dnia ujrzy, jak bezsensownie strawił najlepszy okres życia.^Jstępowanie pod naporem nieważnych spraw stanowi dla wielu ludzi wygodne usprawied'.wienie przesuwania spraw rzeczywiście ważnych i istotnych wciąż na później. "Dziś - mówią - mam jeszcze tysiące rzeczy do załatwienia. Ale jutro z pewnością to zrobię". Z prostego lęku przed zaniedbaniem tysiąca rzeczy, dochodzi do zaniedbania tego, co najważniejsze. . Jutro - ono właśnie jest dla nich największą nadzieją. Jutro zrobią to, na co jeszcze dziś nie potrafili się zdecydować. Jednak na to wszystko, co jeszcze dziś jest ważne, jutro będzie już za późno. Tak samo, jak nieskończenie wiele ubocznych spraw nigdy nie zastąpi jednej istotnej decyzji. Dlatego też tak wielu ludzi, którzy dzień w dzień gorliwie wykonują swoje obowiązki, nie może wyjść ze zdziwienia, że istnieją tacy. którzy jednym, jedynym, lecz ważnym dokonaniem, niemal bez trudu osiągają zamierzony cel. Jak to czynią? Po prostu: zrozumieli, co jest dla nich istotne, i nie pozwalają, by cokolwiek odwiodło ich od wcielenia tego w życie.
37
Fascynująca przygoda: bierzemy życie we własne ręce bez oglądania się na innych
Przed zakończeniem tego rozdziału starałem się zwrócić uwagę na to, co może być dla was korzystne. Znacie już sześć najważniejszych przyczyn, które utrudniają wam prowadzenie takiego życia, jakiego byście pragnęli. Odtąd nigdy więcej nie będziecie mogli ze spokojnym sumieniem powiedzieć: "To wina innych, że nie mogę żyć tak, jak bym tego chciał" albo: "Chciałbym robić tyle innych rzeczy, dlaczego tego zwyczajnie nie robię."
Teraz już wiecie o tym coś więcej. Pomoże wam to w dalszym postępowaniu. Zakładając jednak, że nie powiecie: "Wszystko, co można było tu przeczytać, jest dobre i ładne. Mój przypadek jednak polega na czymś zupełnie innym", a następnie wymienicie tuzin powodów, dla których i w przyszłości nie będziecie mogli nic dla siebie uczynić.
Nie zapominajcie przy tym: dokonanie konkretnej zmiany na lepsze w waszym życiu nie może być przedmiotem rozważań tej książki. Za to jesteście odpowiedzialni wyłącznie wy sami. Od was zależy, czy wasze życie stanie się ową fascynującą przygodą. Niektórym godne może się wydać podjęcie walki o zmiany w świecie albo wywrócenie do góry nogami własnego społeczeństwa. Cóż, niekiedy może się to udać. Przyszłość jest długa, a myśl, że naszym potomkom będzie się wiodło lepiej, jest wielce pocieszająca
Przygoda, o jakiej tu mowa, jest mniej ambitna. Jest to absolutnie osobista rewolucja, jakiej każdy może dokonać sam w sobie. Jest on wówczas wyłącznym panem siebie. I to nie kiedyś tam w przyszłości, ale dziś, teraz. \Jest to powstanie przeciwko
38
uciskowi, na jaki jesteśmy wydani. Z powodu innych i z powodu nas samych. Z powodu przeciwności, przed którymi lękliwie się cofamy, ponieważ je przeceniamy.
Przed wieloma laty, kiedy niezwykle modny był temat seksu, badacze opinii publicznej zajęli się prześledzeniem skrytych seksualnych marzeń tysięcy ludzi. Nie pomnę już wszystkich pikantnych detali, jakie wówczas znalazły drogę do opublikowania w środkach masowego przekazu. Utkwiła mi jednakże w pamięci wypowiedź pewnego 42-letniego kupca.
Powiedział on między innymi tak: "Od lat marzę o tym, żeby pewnego razu pojechać ze swoją żoną na zieloną trawę i tam na łące nago ją uwieść. Do tej pory jednak zawsze brakowało mi odwagi, by jej o tym powiedzieć. Prawdopodobnie uznałaby mnie za kompletnego wariata". Ponieważ żona mogłaby go uznać za wariata - zauważmy, "mogłaby", gdyż przecież wcale nie wie, co faktycznie mogłaby sobie o tym pomyśleć - dlatego nie czyni nic, żeby spełnić to skrywane latami życzenie.
Możecie uśmiechnąć się z politowaniem na myśl o tym człowieku. Ale w zasadzie taka jest codzienność naszego życia. Na małe osobiste szczęście nie składają się tak zwane wielkie sprawy tego świata, znaczące ideały i odkrycia, ale z pozoru mało istotne trudności i sposób, w jaki potrafimy się z nimi uporać.
Pamiętam śmierć amerykańskiego pioniera lotów Charlesa Lindbergha. Stał się narodowym bohaterem, kiedy to w 1927 roku małym samolocikiem przemierzył Atlantyk.
Wówczas przygodę tę podziwiał cały świat jako dokonanie niebywałego wyczynu. To, co w wydarzeniu tym dziś jeszcze godne jest uwagi, to zdecydowanie, z jakim Lindbergh pokonywał wszelkie przeszkody, by doporowadzić do tego brawurowego lotu. Ojciec Charlesa był kongresmanem ze Stanu Minnesota. Człowiek o prawdziwie silnej woli. Wychowywał swego syna tak, by polegał on więcej na sobie samym niż na kimkolwiek innym. Miał zwyczaj powiadać: "Jeden chłopiec to jeden chłopiec. Dwóch
39
chłopców to jak połowa chłopca. Trzech chłopców to już zupełne zero".
Stąd w życiu małego Charlesa nie odgrywały większej roli przymioty takie jak podporządkowanie, dostosowanie się, uzależnienie. Fascynowały go loty - co wówczas uznawane było jeszcze za nieodpowiedzialne awanturnictwo. Siedzieć samotnie gdzieś wysoko, w maszynie, to mu właśnie odpowiadało, to było w jego guście. I oto co znaczy gust - stał się on jego wielką namiętnością, treścią życia, najwyższym jego spełnieniem.
"Tam w górze - powiedział - rozkoszuję się uczuciem życia na wyższej ludzkiej płaszczyźnie niż ci sceptycy w dole na ziemi, którzy uważają mnie za wariata, ponieważ biorę na siebie to ryzyko."
Inni chcieli uznać go za szaleńca, chcieli go wyśmiać, ale on miał swoje zdanie. "Wolę przeżyć dziesięć lat w sposób, jaki sprawia mi największą przyjemność. Jeśli trafi mnie kiedy szlag, każdy rok takiego życia będzie miał dla mnie większą wartość niż trwanie przez długie lata w przeciętności".
Mimo wszystko dożył siedemdziesiątki.
Cóż pozostałoby z jego poczucia szczęścia, zadowolenia ze spełniania swego największego marzenia, gdyby ów Charles Lind-bergh słuchał się cudzych opinii? Prawdopodobnie to właśnie, co pozostaje w przypadku wielu ludzi, którzy pozwalają powstrzymać się przed spełnieniem własnych tęsknot i użyciem do cna swego życia.
A wszystko dlatego, że wciąż sobie powtarzają: "No, dobrze, ale co na to inni? - Ja nic nie znaczę, nie dam rady".
2
40
Każde nasze pragnienie, związane jest z pewną decyzją. Mamy tu znów dwie możliwości:
Wszystkie siły, jakimi dysponujemy, możemy użyć do realizacji \ swego pragnienia i osiągnąć zadowolenie, a nawet szczęście.
Zniszczyć to pragnienie, ponieważ nie pasuje ono do norm, do jakich się dostosowaliśmy.
Pięć następujących kroków pomoże wam świadomie wykorzystać wszystkie siły i możliwości w skutecznym urzeczywistnieniu każdego przedsięwzięcia:
1. Gotowość dania swemu pragnieniu szansy rozwoju. ,
2. Zdecydowane usunięcie wszelkich wątpliwości.
3. Spowodowanie niepohamowanego rozwoju wyobraźni.
4. Dokonanie wyboru optymalnego rozwiązania.
5. Działanie.
43
Jak napięcie emocjonalne i wyobraźnia decydują, czy spełnimy swe pragnienia, czy też zdusimy je w zarodku
i
[Dla wielu ludzi tłumienie swych najpiękniejszych pragnień, zanim jeszcze dali im jakąkolwiek szansę spełnienia, stało się zwykłą rutyną. Takim człowiekiem jest ów kupiec, który zapragnął kochać się z żoną na zielonej trawce. Jego wyobraźnia pracowała tak silnie, jak to tylko możliwe. Cóż z tego, gdy coś go hamowało i nie pozwalało mu zastanowić się nad drogami urzeczywistnienia swego zamiaru. Pragnienie to bez wątpienia wprawiało go w stan emocjonalnego napięcia, które wymagało rozładowania, a tym samym spełnienia. Ale kupiec zdusił owo napięcie w samym zarodku, zanim jeszcze stało się na tyle mocne, by zmusić go do zdecydowanego działania.
To samo napięcie ogarnia go zawsze, gdy chce coś sprzedać swemu klientowi, pobudza go do szczególnej uwagi. Wyostrza jego kupiecki instynkt i każe być czujnym na wszelkie wskazówki, z których może odnieść korzyść.
Jeśli chodzi o kupiecką transakcję, człowiek ten pozwala zarówno na swobodne działanie emocjonalnego napięcia, jak i na niepohamowany rozwój wyobraźni, dzięki której znajduje różne możliwości wpływu na rozkwit interesu.
Proces ten nie został jednak uruchomiony w przypadku jego erotycznego marzenia. Korzystny rozwój emocjonalnego napięcia i wyobraźni został stłumiony. Uaktywnił się hamujący mechanizm, który wykluczył decyzję o działaniu.
Wszyscy codziennie doświadczamy czegoś podobnego. Inicjatywa, jaką potrafimy rozwinąć w sprawach zawodowych, za-
44
wodzi nas, gdy chodzi o sprawy prywatne. Albo też dzieje się odwrotnie. Od czego to zależy?
Zależy to od norm, jakie dyktuje nam otoczenie, a których ograniczenia bierzemy na siebie, bez sprawdzenia, czy są zgodne z naszym dobrze pojętym interesem. Chętniej przyjmujemy ponoszenie ofiar i rezygnację. Albo zadowalamy się kompromisami, które przynoszą nam więcej szkód niż korzyści.
Wspomniany kupiec z pewnością nie ma żadnych zahamowań, jeśli chodzi o nabicie kogoś w butelkę w sprawach interesu. To jest dopuszczalne według zasad ogólnie akceptowanych w jego branży. Jeśli coś takiego się uda, jest dumny, że odniósł korzyść.
Jego wyobrażenie na temat intymnych stosunków małżeńskich, do którego był oswajany w zasadzie od dzieciństwa, podlega natomiast wielu ograniczeniom. Faktycznie w naszych rzekomo swobodnych czasach niezliczone paiy małżeńskie nie potrafią wyobrazić sobie intymnego pożycia inaczej, jak tylko w ciemnej sypialni i według monotonnego rytuału, który każe kobiecie cierpliwie odgrywać swą rolę.
Można powiedzieć, że wszystkie nasze pragnienia, w momencie gdy zostaną już uświadomione, przechodzą przez pewną kontrolę. Chciałbym ją nazwać fazą uśmiercającą procesu decyzyjnego. W tym momencie nasze pragnienie testowane jest według nagromadzonych w nas norm zachowania. Jest przyjmowane - albo odrzucane.
Rysują się tu dwie możliwości:
1. Możemy podjąć decyzję, by wszystkie siry, jakimi dysponujemy, zaangażować do realizacji swego pragnienia, osiągając tym samym zadowolenie i szczęście.
2. Możemy też podjąć decyzję, by stłumić nasze pragnienie, ponieważ nie odpowiada ono przyswojonym przez nas normom.
W fazie uśmiercającej decydujemy zatem o przyszłych losach naszego pragnienia.~)Przyznacie chyba, że poznanie tego procesu ma dla każdego wyjątkowe znaczenie. W tym momencie
45
decydujemy bowiem, często w jednej sekundzie, o szczęściu albo porażce. Niejednokrotnie też o dalszym losie naszego całego życia. Mimo tej ważności tylko nieliczni ludzie uświadamiają sobie istnienie samego mechanizmu. Wiemy dobrze, jak obsługiwać samochody, pralki, telewizory, ale proces naszych decyzji - nieporównanie przecież ważniejszy - umyka naszej świadomości, a przeto celowemu kształtowaniu. Pozostawiamy go na pastwę przejściowych nastrojów i zewnętrznych wpływów. Albo naszego wygodnictwa.
Potrafimy nawet ze wszystkiego zrezygnować i litując się nad sobą powiedzieć: "No cóż, wszystkie moje sny o szczęściu dawno już pogrzebałem. Zawsze stało mi coś na drodze". Ale czy nie była to tylko własna nieumiejętność zdecydowania się na to, co właściwe?
Innymi słowy: ludzie przeważnie czynią to, co kosztuje najmniej wysiłku. W przypadku wątpliwym tłumią swe pragnienia. Sztuka bycia egoistą nie przyniesie jednak korzyści temu, kto pozostawia spełnienie swoich pragnień wyłącznie przypadkowi. Musimy poważnie zająć się problemem, jak w sposób świadomy i celowy wpływać na opisane procesy decyzyjne.
Weźmy na przykład sytuację: pewien żonaty mężczyzna A otrzymuje od swojej firmy propozycję objęcia stanowiska, które oznacza znaczny krok do przodu w hierarchii społecznej. Wiąże się to z wyższym prestiżem i większymi dochodami. Naturalnie również z intensywniejszą pracą, większym stresem i odpowiedzialnością.
Przyjmijmy następnie, że w przypadku A pokusa zajęcia wyższego stanowiska przeciwstawia się jego naturalnemu pragnieniu, by nacieszyć się trochę życiem, by mieć czas na wszystkie rzeczy, jakie chciałby robić, bez konieczności oglądania się na interes innych. W minionych latach faktycznie czynił wszystko, co mogłoby mu takie właśnie życie umożliwić.
Propozycja firmy stała się zagrożeniem dla realizacji tego pragnienia. Problem musi zostać rozwiązany. Wchodzi w fazę uśmiercającą procesu decyzyjnego. Pytanie brzmi: czy A zdecyduje się na
46
stłumienie swych życiowych, osobistych i latami pielęgnowanych pragnień, czy też zrezygnuje z atrakcyjnej propozycji swej firmy?
Osobistym pragnieniom przeciwstawiają się rozliczne kontrargumenty, między innymi takie:
A stawia sobie pytanie: "Kiedy zaprzepaszczę tę jedyną w swoim rodzaju szansę, nigdy już nie otrzymam od firmy podobnej propozycji. Mogłoby to oznaczać koniec mojej kariery. Pójdę w odstawkę. Co powie na to moja żona i wszyscy nasi znajomi?"
Następnie myśli: "Nikt nie zrozumie mojej odmowy. Będzie się ona równać porażce."
Jego wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach, roztacza przed nim obraz, co też mogłoby przynieść mu nowe stanowisko. Podziw, status społeczny, poczucie triumfu. Mógłby mieć rzeczy potrzebne jemu i rodzinie, których do tej pory zazdrościł innym.
Według powszechnych wyobrażeń o męskości nic nie jest dla mężczyzny tak trudne do zniesienia jak rezygnacja ze zwycięstwa, które może wynieść go w górę. To wyobrażenie zwycięstwa łechce męską próżność tak samo jak względy powszechnie wielbionej kobiety, która daje mu pierwszeństwo przed innymi wielbicielami. Dla takich triumfów jest gotów ponieść największe ofiary. Niewielu potrafi przeciwstawić się pokusie, by przynajmniej na krótki czas stać w centrum podziwu i stanowić obiekt zazdrości. Kiedy już ucichnie wrzawa zwycięstwa i jaśniej ukażą się związane z nim wady, nadal będzie się jeszcze nią chełpić i pokrzepiać.
Spotkacie się z tym zjawiskiem wszędzie, gdzie zbierają się mężczyźni i rozmawiają o swych wspaniałych "dawnych" czasach i czynach. Naturalnie kobiety również ulegają potrzebie bycia obiektem podziwu. Rozmawiają o czasach, kiedy były jeszcze piękne i pożądane, zanim jeszcze poświęciły się mężowi i rodzinie.
Nasz pan A podejmuje więc decyzję zrozumiałą dla otoczenia i zgadza się na propozycję firmy. Każdy powie: "Podziwiam cię", "Człowieku, ale z ciebie szczęściarz!" albo "No teraz dopiąłeś swego". Takie pochlebstwa każą mu zapomnieć o własnych myślach i o planach, które snuł do tej pory.
47
Postąpił możliwie najlepiej, jak umiał. Ale wyłącznie w zgodzie z normami, jakie "inni" uznają za słuszne. Dostosował się do nich. Tak naprawdę jego decyzja jest sprzeczna z jego autentycznymi pragnieniami. Chęć dostosowania się do wyobrażeń i wymagań otoczenia kazała mu wyeliminować swoje prawdziwe potrzeby.
To "oczywiste" posunięcie uwikłało go w sieć uzależniających powiązań. Im wyżej bowiem ktoś wspina się po drabinie kariery, tym więcej ma do stracenia i tym mocniej musi walczyć, by pozostać na górze. Zwiększa się również jego lęk z powodu ewentualności porażki. Utraciłby wówczas zaufanie i uznanie w oczach tych, którzy obecnie go podziwiają. Aby tego wszystkiego uniknąć, musi po prostu odnieść sukces, czy chce tego, czy też nie. Decyzja taka jak ta, w której centrum stoi wybór między osobistymi pragnieniami a szeroko rozpowszechnioną normą zachowania: "praca i sukces to najwyższe wartości w życiu człowieka", sprowadza się do prostego faktu: normy środowiska są w nas zakorzenione silniej
niż nasze własne.
Jesteśmy tak zaślepieni sukcesem, osiągnięciami, prestiżem, że nie potrafimy wyobrazić sobie życia we względnym spokoju i szczęściu, w możliwej niezależności od innych, bez gorączkowego pośpiechu i w zgodzie z własnymii pragnieniami.
Natychmiast przypominają się nam wady, przed jakimi nas ostrzegano w młodości. Obawiamy się, że ludzie zaczną mówić:
Ten mógłby swojej rodzinie dać dużo więcej, ale jest za leniwy, by więcej pracować.
Z pewnością byłby człowiekiem bardziej użytecznym, ale brak mu dyscypliny, by podporządkować się zwykłym wymaganiom.
Daliśmy mu wszelkie możliwości, ale zawiódł nas i rozczarował.
W ten i na wiele innych, przykrych sposobów ukarany jest każdy, kto nie che się poddać oczekiwaniom otoczenia.
Wielu ludzi tysiąckrotnie bardziej boi się pogardy środowiska, niż kocha siebie samych i własną niezależność. Dlatego uznają oni, że poświęcenie swoich pragnień, jest czymś zupełnie normalnym.
48
Jakie skutki może mieć zadowolenie się namiastką zadowolenia
Zanim przejdziemy do dalszych rozważań, chciałbym streścić pokrótce to, o czym mówiliśmy. Każde pragnienie, jakie posiadamy, chce być zaspokojone. Zaspokojenie to daje nam uczucie szczęścia. Im większe trudności musieliśmy pokonać, żeby dojść do celu, tym większe zaufanie do samego siebie zdobywamy po jego osiągnięciu. Każde życzenie, jakiego nie potrafimy spełnić, zmniejsza nasze zaufanie do nas samych, a w konsekwencji zdolność przebicia się. Dostosowując się możemy oczywiście zdobyć uznanie innych. W tym samym jednak stopniu, w jakim zdobywamy zewnętrzne uznanie, tracimy wewnętrzne oparcie w sobie samym. Decyzja o rezygnacji ze spełnienia własnych pragnień nie prowadzi do uzyskania satysfakcji. Pozostaje w nas bowiem napięcie, jakie wyzwala każde niespełnione życzenie. Zastanówmy się przez chwilę nad jego skutkami. Ponieważ wspomniane napięcie nie może być rozładowane przez zaspokojenie pragnienia, szukamy jakiejś namiastki satysfakcji lub przynajmniej alibi dla swego zachowania.
Każdy z nas zna takie sytuacje z własnego doświadczenia. Gdy unikaliśmy rozwiązania problemu albo zadośćuczynienia własnym życzeniom, nasza wyobraźnia natychmiast uaktywniała się w poszukiwaniu wiarygodnej wymówki albo czegoś zastępczego. Graliśmy tę rolę przed samym sobą i naturalnie przed innymi, żeby nie stracić ich zaufania.
Niektórzy ludzie osiągnęli w tej dziedzinie prawdziwe mistrzostwo. Zużywają wielokrotnie więcej fantacji i energii na znalezienie wytłumaczenia, niż wymagałoby tego rozwiązanie rzeczywistego problemu. Chyba każdy z nas zna przykłady osób, które uciekają
49
w świat istniejący wyłącznie w ich fantazji, aby tam szukać namiastki prawdziwego zadowolenia. Ktoś chełpi się na przykład przed innymi, że czegoś dokonał, podczas gdy naprawdę wycofał się z całej sprawy rakiem. Namiastką niedoszłej satysfakcji ma być przynajmniej podziw w oczach otoczenia. Gra więc pewną rolę, aby ten podziw wywołać. Automatycznie popada tym samym w zależność. Zależność polega tu na poddaniu się ocenie innych, na której buduje cały swój skomplikowany manewr. Wystarczy, że jego blef zostanie zdemaskowany, a nastąpi odwrotność jego oczekiwań - człowiek ten ośmieszy się. Zamiast uznania, spotka go pogarda.
Ktoś, kto rozwiązał swoje problemy zgodnie z własnymi pragnieniami, w ogóle nie jest uzależniony od uznania innych, albo tylko w niewielkim stopniu. Ma solidne poczucie zaufania do siebie. Może powiedzieć sobie: "Sam wiem najlepiej, co mam zrobić, żebym był zadowolony. Czy się to komu podoba, czy nie, to i tak nic nie zmieni".
Normą, jakiej przestrzega, jest doświadczenie satysfakcji. Oto pewność, jaką posiada i której nikt nie może mu odebrać.
Podziw i uznanie innych wynika bowiem często z przeróżnych motywów. Nasz przełożony może mieć na myśli zupełnie określone korzyści, kiedy zwraca się do nas tak: "To, co Pan zrobił, jest nawet niezłe. Ale to i to mogłoby być nieco lepsze". Naprawdę nie jest on zainteresowany, by jego podwładny cieszył się zaufaniem do samego siebie. Mogłoby to przecież zmniejszyć jego wydajność pracy i pogrzebać autorytet szefa. Dlatego celowo pomniejsza nasze zasługi i dodaje nam bodźca do jeszcze większego wysiłku.
Jeśli ktoś tworzy sobie imitację własnego zadowolenia, które w konsekwencji czyni go zależnym od innych, będzie żył w ciągłym lęku, że jego świat pozorów pewnego razu zostanie zdemaskowany. Wówczas jego reakcją będzie prawdopodobnie rezygnacja. Następne pragnienie zostanie uśmiercone w fazie podej-
50
mowania decyzji i zastąpione płaczliwym alibi: "Mogę robić, co zechcę, ale nic mi się nie udaje. A więc nie ma sensu próbować".
Może nastąpić i taka sytuacja, że na skutek zdemaskowania naszego alibi powiemy: "Poczekajcie. Dziś jeszcze śmiejecie się ze mnie. Aleja wam jeszcze pokażę". Zraniona duma mobilizuje nas do wyszukanych bohaterskich czynów, które daleko przekraczają nasze prawdziwe umiejętności. Bezsensownie angażujemy wszystkie siły w dążeniu do uznania, które dawno nie ma już nic wspólnego z naszymi prawdziwymi pragnieniami. Satysfakcja, jaką możemy osiągnąć, jest już tylko pozorna, jest wyłącznie tworem niezdrowej fantazji. Ale trzymamy to w głębokiej tajemnicy przed innymi.
Znam pewną mężatkę, która przez całe lata pisała czułe, miłosne listy do kochanka, który w ogóle nie istniał. W ten sposób odreagowywała potrzebę obdarowywania czułością swego męża. Nigdy jednak nie udało się jej zrealizować tego życzenia. Mąż skłonny był raczej twierdzić, że jest oziębła, co dawało mu z kolei pretekst do znalezienia sobie kochanki. Niektóre panie zapewne przypomną sobie dawne dziewczęce czasy, kiedy to wprawiały w zdumienie swoje przyjaciółki opowieściami o pierwszych miłosnych doświadczeniach. Odmalowywanie w szczegółach intymnych przeżyć przed swymi słuchaczkami było tylko czczą fantazją, surogatem nigdy nie osiągniętej satysfakcji. Przemilczmy mężczyzn, którzy szczycą się seksualnymi podbojami i rekordami, których w ogóle nie mieli. Wiele z tych pozornych realizacji znajdujących swój koniec w fazie uśmiercania, nie pozostawia na dłuższą metę trwałych śladów. Są jednak i takie, które wymagają interwencji lekarza.
Psychiatria, a przede wszystkim psychosomatyka, która zajmuje się cielesnymi objawami chorób o podłożu psychicznym, interesują się takimi przypadkami od lat. Znany wiedeński profesor w dziedzinie psychosomatyki, dr Erwin Ringel, ocenia udział tego typu pacjentów na, ostrożnie licząc, około 40 procent.
51
Do chorób cielesnych, jakie mogą być wywoływane zaburzeniami w sferze psychiki, należą według dotychczasowych badań między innymi astma, pewne formy migreny, wrzody dwunastnicy, impotencja i oziębłość płciowa.
Choroba fizyczna może być wynikiem nieprzezwyciężonych pragnień. Ucieczka w chorobę jest rekompensatą za utracone spełnienie pragnień. Pobyt w szpitalu zmusza przecież otoczenie przynajmniej do zwracania na nas uwagi i płacenia nam daniny współczucia.
Tymi uwagami oczywiście nie uda mi się uczynić człowieka szczęśliwego z kogoś, kto dawno już poddał się rezygnacji. Jednak wiedza o procesach, jakie opisuję, jest niezbędnym warunkiem, byśmy mogli świadomie nad nimi zapanować, dążąc do szczęścia i zadowolenia.
O tym, jak pewna 43-letnia kobieta
zmieniła w ciągu jednej nocy
swe monotonne życie w wielką przygodę
Opowiem wam teraz o pewnym wydarzeniu, jakie miało miejsce w 1965 roku we włoskiej wiosce Rotzo. Ukazuje ono w sposób poglądowy, co może się zdarzyć, kiedy z jednej strony występują ludzie z postawą: "Dam sobie spokój i zostawię to odpowiedzialności innych", z drugiej zaś, w tej samej sprawie, ktoś inny powie sobie: "Znajdę rozwiązanie i coś z tym zrobię".
Owa wioska liczyła wówczas 789 mieszkańców. Zarządzał nią burmistrz wraz z radą gminną opanowaną wyłącznie przez mężczyzn. Zarządzał mizernie, gdyż gmina była tak zadłużona, że nikt nie widział już drogi wyjścia. Ponieważ zbliżały się wybory do władz gminy, burmistrz opracował niezwykle wyrafinowany plan działania. Na posiedzeniu rady gminnej rzucił propozycję: "Najprościej będzie, jeśli w nadchodzących wyborach po prostu nie będziemy kandydować. Wtedy rząd będzie zmuszony przysłać nam komisarza. By komisarz ten w ogóle mógł gospodarować, rząd będzie musiał pokryć nasz deficyt z centralnego budżetu. Kiedy to się dokona, rozpiszemy nowe wybory, nakażemy wybrać się na swoje dawne urzędy i na powrót przejmiemy interesy".
Radzie gminy ta propozycja wydała się znakomitym rozwiązaniem. Nikt nie miał jej nic do zarzucenia. Postanowiono więc, że żaden z panów nie będzie kandydować w wyborach.
Taka była jedna strona całej tej historii. Nietrudno zauważyć, że burmistrz i rada gminna całkowicie zaangażowali swój czas i twórcze siły nie tyle na znalezienie rozwiązania problemu, ile na poszukanie możliwie najlepszego alibi. Nawyk, który nie jest obcy, wyrażając się nader delikatnie, deputowanym na całym
53
świecie. Jak widać byłoby mało prawdopodobne, by ci sami ludzie z Rotzo mogli w przyszłości lepiej zarządzać pieniędzmi podatników, niż robili to wcześniej.
Panowie nie wzięli jednak pod uwagę pewnej rezolutnej damy o nazwisku Carla Slaviero. Miała 43 lata i była nauczycielką w Rotzo. Kiedy usłyszała o postanowieniu rady, jej pierwszą myślą było to, że zamierzony manewr w żadnym wypadku nie przyniesie trwałego rozwiązania. Własny rozum podpowiedział jej, że takie rozwiązanie może wyjść tylko od mieszkańców wsi.
Naturalnie, że ta jej myśl natychmiast weszła w dobrze nam znaną fazę uśmiercania. Pojawiły się zarzuty: "A cóż ja, kobieta, mogę przeciw temu uczynić?" Ponieważ w owym czasie nie do pomyślenia było, żeby urząd burmistrza piastować mogła kobieta, ta niezwykła myśl natychmiast dostała się w tryby tysiąca wątpliwości. Nie tylko wątpliwości samej nauczycielki, ale również innych pań, z którymi rozmawiała o tej sprawie.
Carla Slaviero mogłaby więc spokojnie balansować wokół alibi i powiedzieć sobie: "Podczas gdy inni bezczynnie się przyglądali, ja przynajmniej ostrzegałam". Ale signorina Salaviero nie uczyniła tak. Mówiąc w duchu naszych rozważań: skierowała energię nie na szukanie jakiegoś alibi, lecz skoncentrowała ją na rozwiązaniu problemu. Postanowiła: "Coś zrobię". Zaczęła rozważać wszystkie możliwe do pomyślenia sposoby. W końcu zdecydowała się na taki, jaki wydał się jej najbardziej korzystny. Na dwie godziny przed zamknięciem listy kandydatów podała listę, na której były wyłącznie kobiety. Zanim mężczyźni dowiedzieli się o tym i ochłonęli, było już za późno, by cokolwiek przedsięwziąć.
W wyborach oddano 236 nieważnych głosów. Nie trudno domyśleć się od kogo większość z nich pochodziła. Nie mogło to jednak przeszkodzić w wyborze Carli Slaviero na burmistrza, a jej towarzyszek na pozostałe urzędy.
Nietrudno się domyśleć, że zaskoczeni mężczyźni od samego początku skwitowali kobiece panowanie szyderczymi uwagami w
54
gospodzie, robili dobrą minę do złej gry, mówiąc sobie nawzajem: "Moja stara, co prawda, wsoczyła do rady gminnej, ale w domu ja jeszcze jestem szefem", itp. Jak to mężczyźni w takich przypadkach, kiedy zawodzą.
Całe to zdarzenie wywołało wówczas duże poruszenie. Wielkie międzynarodowe agencje prasowe, jak na przykład United Press International, przekazało o rym informację na cały świat. Istniejący jeszcze w owym czasie amerykański magazyn "Life" poświęcił Carli Slaviero nawet dwie strony. Wspomniano przy tej okazji, że wraz ze swymi koleżankami natychmiast podjęła wiele decyzji w sprawach, jakie od lat czekały na rozstrzygnięcie. Zaciągnięto kredyt o wyjątkowo niskiej stopie procentowej. Burmistrzyni zleciła opracowanie planu rozbudowy Rotzo i przekształcenia go w miejscowość sportów zimowych, by w ten sposób poprzez ruch turystyczny napełnić kasę gminy.
Pomyślmy: całkiem nieznana kobieta, urodzona i wychowana w góralskiej wiosce we Włoszech, z której przez całe życie niemal nie wychyliła nosa, która od dwudziestu lat nie robiła niczego innego, tylko uczyła dzieci i prowadziła gospodarstwo domowe! Z tej monotonii w jednej chwili wyrwała się, dzięki jednej prostej decyzji, w inny świat, w przygodę, która zmieniła całe jej życie. Decyzją tą było stwierdzenie: "Zrobię coś, ponieważ potrafię", a nie pójście za przykładem poprzednika, który podjął decyzję o pozostawieniu działania innym, i na nich złożył odpowiedzialność. Czyż ten przykład nie jest znakomitym dowodem, że każdy, naprawdę każdy, obojętne gdzie jest i kim jest, może w swoim życiu i przy swoich możliwościach robić rzeczy, jakie wcześniej uważał za absolutnie niemożliwe? Zakładając oczywiście, że rozpozna chwilę, w której musi podjąć decyzję, i zapoczątkuje działanie, które pozwoli na obiecujące wcielenie w życie pierwszego użytecznego pomysłu. Niemal wszystko, co zmieniało się na świecie, jak tylko sięga pamięć ludzka, odbywało się w podobny sposób.
55
Pięć świadomych kroków, dzięki którym możemy zrealizować swoje pragnienie i osiągnąć satysfakcję
Nie można zakładać, że nauczycielka świadoma była procesów, które prowadziły do osiągnięcia celu, od momentu podjęcia decyzji. To, co robiła, dokonywała mniej lub bardziej intuicyjnie. Pewną rolę odegrał przypadek, stwarzając dogodne warunki. Jednakże nawet najkorzystniejszy zbieg okoliczności sam przez się nie mógłby wpłynąć na jej gotowość do intuicyjnego działania i na wyobraźnię, umożliwiającą przebicie się wbrew wszelkim przeciwnościom. O ileż korzystniejszą sytuację ma ktoś, kto od samego początku świadomie i celowo wpływa na zachodzące procesy! W istocie chodzi tu o pięć następujących kroków, które prowadzą do realizacji pragnienia i osiągnięcia satysfakcji.
Krok pierwszy: danie szansy swemu pragnieniu
Bardzo wiele celów, jakie chcielibyśmy w życiu osiągnąć, dusimy już w pierwszej fazie rozwoju, w samym ich zarodku. Mówimy wtedy: "Właściwie to powinienem.", "Dobrze by było.", ale w konsekwencji nie przekręcamy kluczyka w stacyjce i nie zapuszczamy motoru. Pierwszy krok do realizacji pragnienia polega na tym, że mówimy sobie: "Bez względu na to, co w tym momencie przeszkadza w jego realizacji, spróbuję". Gdyż w rzeczywistości niemożliwe jest tylko to, co sami określimy jako niemożliwe. Odrzucenie z góry takiej myśli jest tylko szukaniem alibi, które ma usprawiedliwić naszą rezygnację z wysiłku i lęk przed ryzykiem.
56
Krok drugi: podjecie decyzji i wyzbycie sie wszelkich wątpliwości
Ponieważ wiemy już, że nasze pragnienie napotka w fazie uśmiercania duży opór, z góry powinniśmy podjąć decyzję o odsunięciu na bok wszelkich wątpliwości. Nasze pragnienie zostanie tym samym wzmocnione, rozwiniemy pozytywną wyobraźnię i zintensyfikujemy dążące do spełnienia napięcie.
Faktem jest jednak, że większość z nas od samego początku zadowala się angażowaniem w sprawę zaledwie niewielkiej części sił i niepełnym wykorzystywaniem swych możliwości. Reagujemy raczej negatywnie, wysuwając różnorodne zastrzeżenia: "Tak łatwo to nie będzie", "Co powiedzą na to inni" i "Czegoś takiego nigdy jeszcze nie robiłem". Tymczasem nie wolno zapominać, że decyzja w postaci "Chcę spróbować" mobilizuje naszą energię i podnosi napięcie. Tylko od nas zależy, czyją wykorzystamy.
A oto przykład z codziennego życia. Siedzę oto z kilkoma przyjaciółmi w barze i popijam piwo. Nagle odczuwam chęć pójścia do domu. Przyjaciele mówią: "Ach, zostań jeszcze chwilkę i wypij z nami jeszcze szklaneczkę". Stoję przed decyzją- ustąpić albo zrobić to, co uważam za słuszne. Znalazłem się w stanie napięcia. Jeśli się zdecyduję pozostać, aby dostosować się do życzenia przyjaciół, stłumię powstałe we mnie napięcie. Jeśli natomiast zdecyduję się pójść, napięcie wzrośnie. Przeskoczy z centrum decyzyjnego w mózgu na całe ciało. Nastąpi stan fizycznej gotowości do podjęcia działania.
Wzmaga się krążenie. Serce uderza szybciej. Krew w dużej ilości pompowana jest ze skóry i trzewi do mięśni i mózgu. Zmagazynowane w wątrobie węglowodany zostają uaktywnione i dostarczają cukru do krwi. Przyspiesza się oddech. Ciało wyzwala energię potrzebną do działania. Przypuszczalnie nie zauważam wcale zachodzącego we mnie procesu. Ale wiedza o nim uświadamia mi, że oto mój własny organizm wspiera mnie w moim zamierzeniu. Potrzebuję tylko dać mu rozkaz, bym wstał i wy-
57
szedł. Tylko ode mnie zależy więc, czy energię, jaką dysponuję, wykorzystam do realizacji swojego zamiaru, czy też do zduszenia go w zarodku.
Zauważmy: w tej fazie procesu decyzyjnego mogą pojawić się całkowicie w pełni usprawiedliwione wątpliwości co do realizacji naszego życzenia. Powinniśmy dopuścić je do głosu - jednakże dopiero wtedy, gdy wystarczająco rozwinęliśmy możliwości rozwiązań, które być może już z góry odbiorą moc pojawiającym się zarzutom. Dlatego drugim krokiem w modelu świadomego sterowania procesem decyzyjnym musi być postanowienie: "Wszelkie lęki, wątpliwości i hamujące mnie kontrargumenty całkowicie i z góry eliminuję. Uważam, że nie ma rzeczy niemożliwych i wszystkie swoje siły kieruję na znalezienie rozwiązania".
Krok trzeci: dopuszczenie niczym nie skrępowanej gry wyobraźni
Stworzyliśmy oto najlepsze warunki do uaktywnienia twórczych energii. Nasza wyobraźnia powinna teraz całkowicie identyfikować się z naszym pragnieniem i nakreślić możliwości rozwiązań. Krok ten u wielu ludzi w sposób naturalny zostaje zablokowany. Nie wychowano nas w duchu nieskrępowanej pracy wyobraźni, lecz przeciwnie, zostaliśmy nauczeni zakuwać ją w kajdany. W szkole na przykład otrzymywaliśmy złe stopnie, gdy rysowaliśmy dom, drzewo, czy człowieka tak, jak go widzimy my sami. A mieliśmy przecież rysować tak. żeby odpowiadało to ogólnym wyobrażeniom, a więc również wyobrażeniom nauczyciela. Przywykliśmy więc rozwiązywać zadania zgodnie z upodobaniami nauczyciela. Nasza własna wyobraźnia została stłumiona. Dlatego krok ten jest w naszym postępowaniu czymś więcej niż tylko świadomym zastosowaniem pewnej techniki dochodzenia
58
do rozwiązania. Jest on aktem naszego wyzwolenia się spod narzuconego nam ograniczenia.
Wolna gra wyobraźni jako metoda działania nie jest niczym nowym. Psychologowie zajmujący się zachowaniami grupowymi nadali jej nazwę "brainstorming" - burza mózgów. Polega ona na tym, że zbiera się grupa ludzi w celu rowiązania jakiegoś problemu. Każdy swobodnie wyraża swoje myśli i pomysły. Są one zapisywane lub nagrywane na magnetofon. Nie ma ograniczeń. Nie dopuszcza się żadnych piorytetów. Każdy może mówić co chce, i jak chce, może też przechwytywać i rozwijać pomysły kogoś innego. Przede wszystkim zaś nie dopuszcza się żadnej krytyki.
Nie ma powodu, dla którego nie mielibyśmy tej techniki zastosować do rozwiązywania naszych własnych problemów. Podstawowa rzecz - to uwolnienie się od nazbyt często występującej błędnej oceny samych siebie. Większość ludzi po prostu nie wierzy w swoje możliwości. "Wiedzą", że i tak nie znajdą żadnych odważnych i niekonwencjonalnych rozwiązań.
Nie mamy odwagi przełamać pancerza panujących stereotypów myślowych, które krępują naszą wyobraźnię i poruszamy się w granicach określonego modelu myślenia: "Zrobię to tak, jak zawsze", "Moje dotychczasowe doświadczenie wskazuje, że nie jest to możliwe".
Ale tu chodzi przecież o całkiem nowe doświadczenia i o pokonanie trudności, które do tej pory hamowały realizację naszych pragnień! Tylko ten, kto potrafi to zrozumieć, ma szansę uczynić ze swego życia coś więcej.
To zrozumienie wymaga postawienia trzeciego kroku: nic nie może stanąć na drodze swobodnego rozwoju naszej wyobraźni. Dozwolony jest każdy pomysł, nawet ten z pozoru na wskroś wariacki. Aby nie obciążać nadto swego umysłu i pamięci, a nie uronić ani jednego pomysłu, możemy sięgnąć po środek pomocniczy - spisywać po kolei wszystkie myśli. Zauważmy: wszystkie!
59
W tej fazie postępowania nie powinniśmy analizować naszych pomysłów pod kątem ich faktycznych szans na realizację. Nie ma jeszcze ryzyka. Nie ma obawy, że coś zrobimy źle. Plan dopiero powstaje. Korzystne jest więc posiadanie możliwie wielu propozycji rozwiązań, które w następnej fazie będziemy mogli poddać ocenie.
Krok czwarty: zdecydowanie się na najlepszą ze wszystkich nakreślonych możliwości
Teraz dopiero nadszedł czas ograniczenia się, czas twórczych wątpliwości. Po raz pierwszy w nasz proces myślowy włączamy konkretną realizację swego pragnienia. Zadajemy sobie pytanie: "Która z nakreślonych możliwości jest najlepsza? Która ma największe szansę powodzenia?" Żadne ogólnie obowiązujące normy nie mogą wpłynąć na nasz wybór.
Ocena zależy wyłącznie i całkowicie od indywidualnych warunków. Do tych oczywiście każdy musi się dostosować - ale w taki sposób, by dostosowanie to przyniosło mu jednocześnie jak największą korzyść. Optymalne rozstrzygnięcie polegać więc będzie na wyborze wariantu, który jak najlepiej spożytkuje wszystkie istniejące warunki.
Krok piąty: identyfikacja z pomysłem, wykorzystanie powstałego napięcia i działanie
Nadszedł czas wprowadzenia naszego planu w czyn. Jesteśmy przygotowani na rzeczy następujące:
Mamy jasne wyobrażenie, jak możemy postępować. To daje nam poczucie pewności. Nie jesteśmy zależni od przypadku ani od pomocy innych.
60
Nasze napięcie osiągnęło punkt szczytowy. Całkowicie nastawieni jesteśmy na działanie. Zaprogramowaliśmy swą energię na "rozwiązanie", a nie na "znajdź wiarygodne alibi". Podobnie dzieje się z naszą wyobraźnią. Następnego kroku nie stawiamy już na niepewnym gruncie. Mamy konkretny obraz tego, jak powinna wyglądać realizacja naszego pragnienia. Jesteśmy zainteresowani powodzeniem naszego zamiaru.
Do tych założeń dochodzi możliwie najlepsza identyfikacja z własnym pragnieniem. Możemy wziąć na siebie wszelkie ryzyko. Jest ono wkalkulowane. Nawet jeśli doznamy niepowodzenia, co zawsze może się zdarzyć, nie może to nas zniechęcić, ponieważ postępowaliśmy zgodnie ze świadomie nakreślonym planem. Możemy teraz porównać realizację celu z ustalonym planem i stwierdzić, gdzie popełniliśmy błąd.
Bogatsi o to doświadczenie powtórzymy nasze starania. Będziemy je powtarzać tak długo, aż zakończą się sukcesem.

Każdy człowiek szuka pewności i wewnętrznego oparcia. Niewielu jednak potrafi je odnaleźć. Przyczyna leży w tym, że większość z nas szuka owej pewności i oparcia w stosunkach zależności - a nie w sobie samym.
Znaleźć pewność i oparcie w sobie samym, znaczy tyle, co posiadać własną koncepcję, według której oceniamy i wartościujemy zdarzenia dnia. Jest to miara naszych rozstrzygnięć, według której osądzamy, co służy spełnieniu naszych pragnień, a z czego mamy zrezygnować.
Cztery podane niżej punkty stanowią podstawową bazę właściwego planu działania:
1. Rozpoznanie, czego naprawdę chcę.
2. Rozpoznanie, co mogę zrobić.
3. Znalezienie jedności pomiędzy pragnieniem, osobistymi możliwościami a realną rzeczywistością.
4. Decyzja, z czego muszę zrezygnować, by osiągnąć to, czego chcę.
65
0 tym, jak wszyscy ludzie szukają pewności oraz wewnętrznego oparcia
1 jak niewielu je znajduje
Czy chcemy to przyznać, czy też nie, mimo wszystko istnieje w nas ciągłe pragnienie bezpieczeństwa i pewności. Nie ma znaczenia, czy ktoś jest lekarzem, gospodynią domową, szefem czy podwładnym, uczniem, funkcjonariuszem, sprzedawczynią czy menedżerem - zdecydowanie każdy szuka w swoim życiu czegoś, czego może się mocno uchwycić.
"Kołem ratunkowym" dla upragnionego poczucia bezpieczeństwa może stać się inny człowiek, religijna lub polityczna utopia, członkostwo w jakiejś grupie lub instytucji. Niektórym wystarcza już sam mundur. System, w którym żyjemy, trzyma w pogotowiu niezliczoną liczbę takich kół ratunkowych, których ludzie chwytają się jak rozbitkowie na wzburzonym morzu.
Pozwolę sobie przytoczyć tu kilka przykładów takich propozycji, pośród których szukamy schronienia przed ciemnymi stronami życia, lękając się, że możemy sobie z nimi nie poradzić:
Powołujemy się na autorytety, za którymi skrywamy własne słabości.
Stosujemy się do obowiązujących norm piękna i mody, jak byśmy chcieli przynajmniej na zewnątrz ukryć swoją niepewność.
Dążymy do posiadania respektowanego społecznie symbolu określonego statusu, sprawiając wrażenie, że posiadamy coś, czego w rzeczywistości nie posiadamy.
66
Stosujemy przemoc wobec słabszych, by tym samym ukryć swoją nieumiejętność zdobycia ich respektu na innej drodze.
Zadziwiające, jak wiele ofiar potrafią ponosić ludzie, by pochwycić choćby cząstkę takiego koła ratunkowego. Oddają zań większą część osobistej wolności. Dobrowolnie podporządkowują się ogólnie przyjętym normom zachowania. Rezygnują z urzeczywistnienia własnych pragnień, które czyniłyby ich życie wartym życia. Proces ten odbiera jednostce najlepsze szansę rozwoju życia, zgodnego z tym, czym ona faktycznie jest.
Jak widzicie, nie chodzi tu o uroczyście brzmiące i podniosłe pojęcia wolności i bezpieczeństwa, o których tak wiele się mówi. Nie chodzi o wolność całych narodów lub grup, czy o bezpieczeństwo, jakie obiecuje nam państwo i jakiego od niego oczekujemy. Chodzi tu raczej o zniewolenie, jakie każdy nakłada sam na siebie i jakie stanowi cenę tej odrobiny pozornego poczucia bezpieczeństwa przy pokonywaniu codziennych problemów.
Chodzi o ograniczenie możliwości osobistego* rozwoju, z jakim się zgadzamy w zamian za trochę więcej pieniędzy lub prestiżu. Triumf uznania, jakim inni płacą przez krótki czas, często rekompensuje mam prawdziwie trwale poczucie bezpieczeństwa.
Każdy co dnia może doświadczać, jak przebiega przedstawiany przez nas proces. A oto przykład:
Przed paroma tygodniami jechałem samochodem po opustoszałej drodze za miastem. Była druga nad ranem, i jak okiem sięgnąć nie było widać żywej duszy. U wylotu jakiejś małej miejscowości na łagodnym zakręcie przekroczyłem linię ciągłą biegnącą środkiem drogi. Wtem z ocienionego drzewem miejsca wyszedł policjant i zatrzymał mnie. Wywiązała się następująca rozmowa:
Policjant stwierdził: "Tam z tyłu przekroczył pan linię ciągłą".
Odpowiedziałem: "Tak, zauważyłem to".
On: "Więc jest pan świadomy, że dopuścił się pan wykroczenia podlegającego karze".
67
Przez chwilę próbowałem grać rolę małego skruszonego grzesznika i doprowadzić do sytuacji, do której człowiek ten w sposób oczywisty dążył: pochlebnego potwierdzenia jego własnego znaczenia i autorytetu. Przypuszczalnie jego nieugiętość topniałaby w tym samym stopniu, w jakim dawałbym wyraz własnej skrusze.
Jak powiedziałem, przez pewien czas próbowałem tej możliwości. Później jednak zwyciężyła we mnie ciekawość. Chciałem zobaczyć, jak zareagowałby on na rozsądne argumenty. Powiedziałem więc:
"Właściwie nie widzę przyczyny, dla której miałbym być ukarany. Linia ciągła jest po to, by chronić mnie przed innymi uczestnikami ruchu, jak też ich przede mną. Skoro nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie widać żadnego innego pojazdu, zakaz ten w danej sytuacji utracił swoją funkcję. Dlaczego więc miałbym się ograniczać w swoim sposobie jazdy?"
Funkcjonariusz spojrzał na mnie zdumiony. Wydawało się, że nie był w stanie tak po prostu odrzucić moich argumentów. Potem jednak zareagował tak, jak można się było tego spodziewać:
"Nie będę się z panem wdawał w długie dyskusje. Popełnił pan wykroczenie, a więc muszę pana ukarać".
Wycofał się za mur swego autorytetu, jaki przydają mu własny urząd i mundur. Z góry zaoszczędziło mu to wysiłku zastanowienia się przez chwilę nad całą tą sprawą. W ten sposób nie był zmuszony do wzięcia na siebie odpowiedzialności za decyzję, która być może prowadziłaby do konfliktu z jego wyuczonym pojmowaniem służby. Z góry uciął wszelką próbę porozumienia i wymienił wolność do posiadania własnego sądu na koło ratunkowe: "Mam swoje przepisy i tylko wtedy jestem silny, gdy ślepo ich przestrzegam". Bezkrytyczne zaufanie do autorytetu urzędu było dlań więcej warte niż ufność we własną umiejętność sądzenia.
Łatwo oczywiście wyśmiewać się z takich ludzi i ich wymuszonych zachowań. Daje nam to poczucie, że mimo wszystko jesteśmy od nich lepsi. Nie powinniśmy jednak łudzić się co do
68
istniejącego w nas samych przymusu bezpieczeństwa. Podlegamy mu, i to dobrowolnie, nieraz przez całe życie. Nawet kultywowanie krytycznej postawy w stosunku do wszystkiego i wszystkich nie jest niczym innym, jak tylko wycofaniem się w obszar pozornego poczucia bezpieczeństwa. W rzeczywistości próbujemy ukryć za nią własne słabości. Zasada tego mechanizmu jest nadzwyczaj prosta: ukryję swoją własną niepewność wykorzystując do tego niepewność innych, podejmując krytykę i wykazując własną przewagę.
Bezpiecznie i wygodnie jest udawać lepszego, kiedy nie ponosi się odpowiedzialności za daną rzecz. Kiedy więc wyjaśniliśmy już gronu naszych słuchaczy, w jaki sposób uporządkowalibyśmy finanse państwa, jak uporalibyśmy się z ogólnoświatowym kryzysem ekonomicznym i wjaki sposób pokonalibyśmy przeciwnika naszej drużyny piłkarskiej w minioną niedzielę, możemy pójść do domu z poczuciem, że świat zapewne byłby w najlepszym porządku, gdybyśmy sami mogli w nim o czymś decydować.
W rzeczywistości tym samym nie zrobiliśmy niczego innego, jak tylko upozorowaliśmy przed innymi pewność siebie w dziedzinach, w których nie podlega ona żadnej kontroli. Jaką mamy pewność siebie w dziedzinach, które dotyczą nas bezpośrednio i osobiście, odczujemy najpóźniej wtedy, gdy znów nie znajdziemy rozwiązania naszego następnego problemu w codziennym życiu.
Konfrontacja z realiami koniec końców daje nam bezlitosny obraz tego, na ile silne lub słabe jest oparcie, z którego czerpiemy naszą pewność i poczucie bezpieczeństwa. Możemy przy tym poznać - zakładając, że podejmiemy próbę doświadczenia na sobie kilku jałowych procesów - w jakiej mierze pozorujemy jedynie pewność siebie i jaką płacimy za to cenę.
Nasz świat wyspecjalizował się wręcz w stawianiu przeszkód na drodze odnajdywania przez nas rzeczywistej pewności w samym sobie. Jest to całkowicie zrozumiałe, gdyż nic innego nie
69
czyni jednostki tak podatnej na sterowanie, jak jej własny brak
pewności.
Tego rodzaju metoda celowej manipulacji dotyczy nas wszystkich, czy to jako aktywnych, czy jako biernych aktorów. Inni stosują ją wobec nas. chcąc zbudować w ten sposób swoją własną pewność. My praktykujemy ją wobec innych dokładnie z tych samych powodów.
A oto jak jest stosowana:
Ktoś oferuje mi poczucie bezpieczeństwa, które w każdej chwili może mi odebrać. Tym "kimś" może być państwo, instytucja, wychowawca, pracodawca albo choćby bezpośredni przełożony, który decyduje, jak mają być ocenione wyniki mojej pracy.
Jestem utrzymywany w przeświadczeniu, że wolno mi mieć poczucie bezpieczeństwa tylko tak długo, jak długo czynię to, czego się ode mnie żąda.
W ten sposób stopniowo przyzwyczajam się do akceptowania proponowanego mi poczucia bezpieczeństwa w zamian za cenę związanego z tym uzależnienia. Wzrastające wygodnictwo uniemożliwia mi wyłamanie się z tej zależności i rozwinięcie indywidualnych norm własnego rozwoju. Niemal wszystko, co czynię, w coraz większym stopniu dyktowane jest przez lęk, że moje pozorne bezpieczeństwo, w obszarze którego jestem wydany na łaskę i niełaskę innej osoby, zostanie podważone.
Tak wygląda podstawowa metoda manipulacji lękiem związanym z poczuciem osobistego bezpieczeństwa. Przypuszczalnie przez całe życie nie uda nam się do końca wyzwolić z oddziaływania tego lęku.
Jednak każdy z nas z osobna musi podjąć decyzję, czy wykorzysta wszystkie możliwości, od których w ogromnej mierze zależy posiadanie niezależności i realizacja siebie samego. Możemy oczywiście zrezygnować i powiedzieć: "Wolę odrobinę bezpie-
70
czeństwa, płacąc za to zależnością, od wielkiego ryzyka, jakie musiałbym ponosić w zamian za większą samorealizację".
Możemy jednak powiedzieć i tak: "Mam tylko jedno życie i każdy dzień jest jedyny i niepowtarzalny. Warto jest więc podjąć każde ryzyko, by uczynić z tego życia to, co najlepsze".
Jaką podjąłeś decyzję? Jeżeli oznacza ona rezygnację, możesz, pocieszony, zamknąć książkę i odłożyć ją na bok.
Jeśli zdecydowałeś się na ryzyko, musisz się poważnie za siebie zabrać. Nie będziesz mógł już szukać swego wewnętrznego poczucia bezpieczeństwa i pewności w uzależnieniu od innych, ale w tym, co sam uznasz za miarodajne dla swojego życia. Nie pożałujesz tego!
O korzyściach płynących z posiadania własnego pomysłu na życie, dzięki któremu możemy selekcjonować wydarzenia dnia
"Codzienność przytłacza każdego i jeśli nie ma się pomysłu, jak filtrować wydarzenia dnia, popada się w ogromne tarapaty". Człowiek, który to wypowiedział, zdobył swą wiedzę w ciągu dwudziestoletniego studiowania nauk politycznych. Był to Henry Kissinger.
To, co powiedział, dotyczy zarówno dyplomacji, polityki, jak i każdego zawodu, i życia nas wszystkich. Kto nie potrafi przesiewać zalewających nas wydarzeń codzienności według własnej miary, zostanie przez nie porwany jak nurtem rzeki, a jego osobiste pragnienia i cele znikną mu z oczu.
Dwie rzeczy wyciskają piętno na naszym życiu. Z jednej strony codzienność, ciągła konfrontacja, do jakiej zmusza nas otoczenie. Z drugiej strony pomysł, według którego oceniamy tę codzienność ze względu na jej przydatność i wartość.
Kto nie ma takiego wędzidła powstrzymującego jego działania, będzie w przeważającej mierze płynąć z prądem chwili i przypadkowości. Poczucie bezpieczeństwa, jakiego dziś jeszcze zaznaje, już jutro może okazać się złudne.
Mając plan działania, pomysł, ukierunkowany na dalekosiężny cel, stwarzamy warunki prawidłowej oceny każdej chwili. Rozpatrzmy taką sytuację na praktycznym przykładzie:
W kilka miesięcy po ukazaniu się na rynku mojej książki Manipulować, ale dobrze, zwrócił się do mnie niejaki Manfred S. prosząc o pomoc. Miał małżeńskie problemy, jak poinformował mnie telefonicznie, a wszystkie moje piękne zasady wywierania
72
wpływu na ludzi jak dotąd nie przyniosły w jego przypadku rezultatu. Ode mnie więc tylko miało zależeć udowodnienie mu, jak naprawdę to rozumiem.
Starałem się, jak mogłem, żeby odwieść go od zbyt wygórowanych oczekiwań. Mówiłem, że nie jestem ani psychiatrą, ani nie zajmuję się poradnictwem w sprawach małżeńskich. Wprawdzie od piętnastu lat żyję ze swoją żoną w sposób zgodny, ale wcale nie musi to oznaczać, że również dla niego znalazłbym jedynie słuszne rozwiązanie jego problemów. Mimo wszystkich wymówek, jakie przychodziły mi do głowy, Manfred S. nie dał się przekonać. Dzwonił jeszcze do mnie kilkakrotnie, aż w końcu dałem za wygraną. Otwarcie przyznaję, że nie sprawiło mi większych trudności potwierdzenie skuteczności jego manipulacyjnych starań. Ostatecznie zwyciężył mnie stosując w praktyce "zasadę uporczywego powtarzania", metodę przebijania się, jaką wyczerpująco opisałem w swojej poprzedniej książce.
Spotkaliśmy się więc w restauracji. Dyskusja była zażarta i trwała do pierwszej w nocy. Manfred S. dopiął również swego i w tym, że musiałem zapłacić za nas obu rachunek. Nigdy nie myślałem, że moje rady jak manipulować bliźnimi, pewnego dnia obrócą się przeciwko mnie w tak wyraźny sposób.
Małżeński problem Manfreda S. był prosty i występuje w wielu związkach małżeńskich: oto pewnego dnia żona nie chce już więcej uznawać dominującej roli swego męża za coś oczywistego.
W ciągu trzech lat tego małżeństawa wyłącznie mąż decydował, kiedy i jak zaspokajane były potrzeby seksualne. Żona od samego początku godziła się z jego życzeniami bez sprzeciwów. To dawało S. poczucie pewności i bezpieczeństwa. Swoją potrzebę posiadania autorytetu w tej dziedzinie uważał za zaspokojoną i czuł się jednym z największych szczęśliwców wszystkich czasów. Jest to często obserwowany przejaw przeceniania własnej osoby, występujący u ludzi, którzy poczucie własnego bezpieczeństwa opierają na pozornych i chwilowych sukcesach.
73
Pewnego dnia żona zmieniła się. Powiedziała całkiem po prostu: "Zostaw mnie w spokoju, dzisiaj nie chcę". Jej opór z początku specjalnie go nie zdziwił. Dopiero gdy, jak to wyraził, "doprowadziła go do wrzenia", stracił pewność siebie. Na koniec, przeszła do stawiania własnych żądań i zaczęła podważać jego domniemany autorytet, co spowodowało w jego głowie kompletny zamęt.
Manfred czuł się tym wszystkim głęboko dotknięty i urażony. Po prostu nagle przestał wiedzieć, na jakim świecie żyje i jak ma się zachowywać. Kiedy on chciał, ona nie chciała. Kiedy ona w końcu chciała, czuł się upokorzony i cierpiał z powodu niezaspokojonej ambicji panowania. Chcąc przynajmniej zachować twarz, wynajdywał najróżniejsze wymówki, jak stres spowodowany pracą, przemęczenie albo czekający go z rana nawał roboty.
Do mnie w każdym razie uskarżał się przy ragout z wołowiny i czerwonym winie: "Byłem wcześniej taki pewien swego. Ale teraz po prostu ma mnie w garści. Całą moją pewność diabli wzięli".
I skąd to wszystko?
Ponieważ całe jego poczucie bezpieczeństwa wspierało się na dwóch chwiejnych podstawach. Sądził bowiem, że sam fakt bycia mężczyzną zapewni mu po wsze czasy upragniony autorytet u własnej żony. Z drugiej strony nie zauważał, że przez tę błędną ocenę sam uzależnia się od jej dobrej woli w uznawaniu tego autorytetu.
Kiedy zabrakło drugiej z wymienionych przesłanek, nie pozostało mu nic, na czym mógłby się oprzeć. A mówiąc inaczej: nie miał planu działania, który pozwoliłby na filtrowanie niespodziewanych wydarzeń i stawienie im czoła. Taki plan działania mógłby mieć następującą postać: "Zawsze, kiedy chcę spać z moją żoną, wpierw upewniam się, czy ona również tego chce. Jeśli się opiera, nie powołuję się wówczas na swój autorytet, ale angażuję całą moją sztukę uwodzenia, aby ją do tego skusić. Jeśli moje
74
wysiłki pozostają bezowocne, rezygnuję z zamiaru. Nie czując się obrażony, daję żonie do zrozumienia, że respektuję jej stanowisko". Ten sposób postępowania mógłby przynieść zadowalające rozwiązanie w każdej z trzech możliwych sytuacji:
Jeśli dwie strony chcą tego samego, sprawa jest jasna.
Jeśli ona się ociąga, on powinien próbować ją uwieść. To przypuszczalnie zaspokoiłoby potrzebę partnerki respektowania jej jako kobiety, a nie traktowania jak bezwolnego przedmiotu.
Jeśli mimo to ona się wzbrania, jego zamysł da mu pewność siebie nawet przy respektowaniu jej decyzji.
Jeśli macie ochotę, możecie porównać tę propozycję "miłosnego konceptu" z tym, co twierdził pewien wielki strateg. Wskazywał on, jak ważne jest posiadanie odpowiednio wcześnie właściwej miary rzeczy, według której można się orientować w przypadku niespodziewanych sytuacji.
Cytat, który podaję, pochodzi od Sun Tse, chińskiego wodza armii z szóstego wieku przed narodzeniem Chrystusa. Jak donoszą źródła, opierając się na swej znakomitej strategii wódz wygrał wszystkie ważne bitwy. Przestrzegał następującej zasady:
"Znasz przeciwnika i znasz siebie, możesz wygrać sto bitew, bez narażania się na niebezpieczeństwo. Znasz siebie, ale nie znasz przeciwnika, twoje widoki na zwycięstwo lub na porażkę są równe. Nie znasz ani siebie, ani przeciwnika, zostaniesz zwyciężony w każdej bitwie".
Jeśli chcielibyście wiedzieć, jak potoczyła się dalej historia Manfreda i jego żony, powiem tyle tylko, że ów piękny aforyzm Sun Tse zapisałem na odwrotnej stronie rachunku, jaki na koniec zapłaciłem za nas obu. Wcześniej dyskutowaliśmy nad wszelakimi możliwościami rozwiązań, które już opisałem. Manfred schował rachunek z aforyzmem do kieszeni i chyba był zadowolony. Wkrótce zapomniałem o całej tej historii. Przed kilkoma dniami, zanim przystąpiłem do pracy nad tym rozdzia-
75
łem, otrzymałem widokówkę z Wysp Kanaryjskich: "Serdeczne pozdrowienia z urlopu. Wszystko okay. Manfred S." Mogę tylko przypuszczać, że spędzał urlop z żoną.
Kilka krótkich wskazówek jeszcze raz przypomni nam, jakie korzyści płyną z uprzednio posiadanego planu działania:
Posiadanie planu działania i zgodne z nim postępowanie oznacza, iż z góry wiemy, jak się zachować, mimo naporu codziennych wydarzeń.
Posiadanie długofalowego pomysłu na życie oznacza też zbudowanie siatki zabezpieczającej, dzięki której w razie niepowodzenia podczas karkołomnej gimnastyki z codziennością, nie spadniemy na ziemię.
Oznacza to również uruchomienie w odpowiednim czasie całego obszaru naszych zdolności i możliwości, dzięki którym przybliżymy się do zamierzonego celu. Pozwala nam to jednocześnie przeciwstawić się pokusom chwili i zewnętrznym oddziaływaniom.
Kto postępuje bez zamysłu działania, naraża się na niebezpieczeństwa, jakim podlega wielu polityków. Mają oni na względzie jedynie sukces dnia i nadchodzące wybory. Niepopularne rozstrzygnięcia odsuwają od siebie tak długo, aż urosną one do nierozwiązywalnych problemów.
Cztery zasadnicze warunki umożliwiające opracowanie właściwego planu działania
Przez wiele lat, kiedy spotykałem ludzi sprawiających wrażenie, że poradzili sobie ze swoim życiem lepiej niż inni, pytałem ich, co się na to złożyło. Przykład jednego z tych ludzi daje szczególnie wyraźny obraz tego, w jaki sposób posiadany przez nas plan działania może nam pomóc w przezwyciężeniu małych i wielkich problemów życia.
Człowiek, o którego tu chodzi, wzrastał w bardzo skromnych warunkach na wsi. Choć wcześnie stracił ojca, studiował, został prawnikiem, następnie dyplomatą i ministrem. Dziś można znaleźć jego nazwisko w książce telefonicznej stolicy Austrii na stronie 889 pod hasłem: Kirchschlager, Rudolf, dr, prezydent federalny.
Kiedy niedawno byłem w jego biurze w starym wiedeńskim Hofburgu, zapytałem go: "Panie prezydencie, powiedział Pan kiedyś, że jest Pan człowiekiem szczęśliwym, nie mającym życzeń. Jak Pan to robi?" Przez chwilę zastanowił się i powiedział w charakterystyczny dla siebie rozważny sposób:
"Chciałbym to stwierdzenie uściślić i powiedzieć, że jestem człowiekiem szczęśliwym prawie nie mającym życzeń. Złożyło się na to oczywiście wiele przyczyn. Najistotniejsze są chyba dwie: należy oprzeć się na samym sobie; należy również umieć coś ze sobą zrobić i nie pozwolić zbytnio na uzależnienie się od spraw zewnętrznych".
Dla kogoś, kto czyta te zdania, będą one być może tylko pustym dźwiękiem lub pobożnym życzeniem. Jednak dla doktora Kirchschlagera, który według nich właśnie żyje, stanowią klucz do niemal całkowitego szczęścia. Z tej ogólnej koncepcji,
77
jak żyć, wyprowadza on bardziej szczegółowe koncepcje dotyczące rozwiązywania codziennych problemów.
Przykład, jaki mi opowiedział, dotyczy kontroli wagi własnego ciała. Podczas gdy inni połykają niezliczone ilości tabletek dla powstrzymania apetytu, lub niekiedy poddają się kuracjom odchudzającym, jakie często się im doradza, pan prezydent rozwiązał problem w inny sposób:
"Każdej niedzieli po kąpieli staję na wadze. Jeśli ważę 80 kilogramów, w nadchodzącym tygodniu jadam identycznie jak w poprzednim. Jeśli mam ponad 80 kilogramów, przez następny tydzień jem o połowę mniej. W rym czasie moja nadwaga zostaje zredukowana do poziomu 80 kilogramów, co jest idealne dla mojego wzrostu".
Możecie zapytać: "Jaki związek miałby zachodzić między tą naprawdę marginalną dla głowy państwa sprawą z codziennego życia a jego całościową koncepcją dochodzenia do szczęścia?"
Bardzo prosty: jedno wynika z drugiego. "Należy oprzeć się na samym sobie... i nie pozwolić zbytnio na uzależnienie się od spraw zewnętrznych."
Nie padło więc pytanie: "Kto pomoże mi w rozwiązaniu problemu mojej nadwagi? Jakie zaleca się tabletki, jaką kurację przechodzą inni?" Prezydent znalazł rozwiązanie nie pociągające za sobą zależności od kogokolwiek innego.
Decyzji o tym, ile dziennie ma jeść, nie pozostawił przypadkowi ani nie uzależnił jej od atrakcyjności dań, lecz pokierował się własnym rozumem. Przestrzeganie tej decyzji dodaje mu pewności siebie i ufności we własną moc oparcia się na sobie samym.
To jeden aspekt przeglądu wzajemnych związków. Drugi dotyczy pytania: Jakie właściwie powinny wystąpić warunki, żeby stworzyć własny plan działania? W istocie decydują o tym cztery punkty. Przyjrzyjmy się im nieco bliżej.
78
Warunek pierwszy: wiedzieć, czego chcieć
Czy już kiedyś zastanowiliście się w sposób szczery i dogłębny nad tym, czy rzeczywiście wiecie, czego chcecie w swym życiu? Nie chodzi o to, czego chcecie, by zaimponować innym. Nie mam również na myśli pragnień okrojonych z ich wielkości przez zewnętrzne względy. Kiedy na przykład mówicie: "Chciałbym następnego lata spędzić urlop w Tunisie, ponieważ moja wyśniona podróż na Malediwy jest poza zasięgiem moich możliwości". Albo: "Mogę sobie chcieć, czego chcę, i tak zdarzy się to, co ubzdura sobie mój mąż". Jeśliby tak podzielić ludzi według ich stosunku do ich własnych życzeń, wyglądałoby to następująco:
Są ludzie, którzy faktycznie dokładnie wiedzą, czego chcą w życiu dokonać. I to czynią.
Są również ludzie, którzy tego nie wiedzą i nie chcą tego wiedzieć. Odczuwają po prostu strach przed swymi życzeniami. Powiadają: "Tego, czego rzeczywiście chcę, tak czy inaczej nigdy nie osiągnę, więc wolę o tym nie myśleć". Przedkładają więc nad własne życzenia to, czego chcą inni, i co nie wiąże się z żadnym ryzykiem.
Ludzie ci w istocie nie wiedzą, czego chcą. Ledwie jakieś życzenie pojawi się w ich świadomości, a już w zarodku zostaje stłamszone tysiącem śmiertelnych pytań i wątpliwości: "Czy potrafię? Czy mogę? Co na to powiedzą...? A co się stanie, jeśli nie dam rady?"
Jeśli ludzie ci czegoś chcą, prawie zawsze jest to tylko coś, czego chcą inni, a nie oni sami.
W końcu są również ludzie, którzy tylko na pozór wiedzą, czego chcą. Różnią się od wspomnianej drugiej grupy tylko rym, że przykładają dużą wagę do tego, by sprawiać odpowiednie wrażenie, iż dokładnie wiedzą, o co im chodzi. To daje im poczucie pewności i przewagi nad innymi.
79
Niewątpliwie znacie takich ludzi, wiedzących wszystko i zawsze, przede wszystkim zaś wiedzących najlepiej.
Mówiąc "wiedzieć, czego chcieć", mam tu na myśli pragnienie, jakie bierze się z nas samych i dotyczy nas samych.
Jest przecież różnica między tym, czy chcemy ważyć o kilka kilogramów mniej, ponieważ rzeczywiście czujemy się z tym lepiej, a tym, czy głodujemy, by schudnąć i tym samym może bardziej podobać się otoczeniu.
W końcu niemało jest również i takich ludzi, którzy poddają się męczącemu procesowi odchudzania tylko po to, by wciąż o tym rozmawiać i litować się nad sobą. Obłudne współczucie i podziw okazywane przez słuchaczy odczytują jako uznanie, którego tak bardzo im potrzeba.
Aby więc poznać, czego chcemy, musimy poddać krytyczne-
mu rozróżnieniu:
Czy naprawdę tego chcę?
Czy chcę tego tylko po to, by przypodobać się innym lub dlatego, że jest to namiastka czegoś, czego po sobie oczekuję?
Warunek drugi: poznać własne możliwości
Istnieje - i jest to raczej rachunek zaniżony - co najmniej tylu ludzi, którzy nie znają własnych możliwości, ilu tych, którzy nie wiedzą, czego chcą. Również i tu możemy rozróżnić trzy grupy:
Ludzie, którzy całkowicie nie doceniają swoich możliwości.
Ludzie, którzy bezgranicznie przeceniają swoje możliwości.
Ludzie, którzy oceniają siebie właściwie i wszystko, co chcą w życiu osiągnąć, mierzą według własnej miary. Należą oni do rzadkiej grupy osób, które są z siebie zadowolone i nie potrze-
80
buja kupować takich książek jak ta. Dokładniejsze zajmowanie się tą grupą byłoby więc czystą stratą energii i papieru.
Jednakże bardzo wielu ludzi nie docenia siebie i nie podejmuje również żadnych wysiłków w celu rozwinięcia swych zaniedbanych zdolności. Nie jest to przypadek. Przypuszczalnie dość wcześnie zorientowali się, że można żyć bez porównania łatwiej, dostosowując się do otoczenia. Miarą działania takich ludzi jest przeciętność. Dążą do przeciętności, a nie do pełnego rozwoju swych potencjalnych i faktycznych umiejętności.
Latem 1974 r. w angielskiej miejscowości Blackpool odbył się zjazd nauczycieli, którego celem była wymiana poglądów. Stwierdzono między innymi, że co pięćdziesiąty uczeń wykazywał cechy geniuszu. Bez względu na to, co nauczyciele rozumieli pod pojęciem "geniusz", niewątpliwie przypisywali tym dzieciom nadzwyczajne zdolności. I cóż się stało z tymi nadzwyczajnymi uzdolnieniami? Trzeba było uczciwie przyznać: zostały zdławione. Zniwelowano je do poziomu planu nauczania, wtłoczono w przeciętność. W końcu większość z tych niedoszłych geniuszy dostosowała się. Zrozumieli, że uznanie czeka ich wtedy, gdy otrzymują dobre stopnie, a nie wtedy gdy postępują zgodnie ze swymi rzeczywistymi potrzebami i uzdolnieniami. Uczniowie ci nigdy już nie będą wiedzieli, jak daleko sięgały ich autentyczne możliwości.
Niemal w tym samym czasie w niemieckim landzie Bade-niiWirtembergii odrzucono 16% z 3594 kandydatów ubiegających się o pracę w pogotowiu policyjnym. Czy sądzono, że odrzuceni nie mogą być dobrymi policjantami? W żadnym razie! W sprawozdaniu z tej sprawy podano, iż decyzja taka została podjęta z powodu "przerażającej niepoprawności pisania". W informacji, na którą się powołuję, czytamy: "Od powyższej decyzji nie ma odwołania. Kto nie ma wystarczających umiejętności poprawnego pisania, nie może zostać policjantem, nawet jeśli dysponuje innymi nieprzeciętnymi cechami i umiejętnościami, i
81
nawet wówczas gdyby istniała całkowita pewność, że człowiek, który nłe potrafi pisać, byłby dobrym policjantem".
Nie należy się dziwić, że pod presją otoczenia większość ludzi ocenia swoje zdolności według stopnia uznania, z jakim się spotykają, a nie według miary zadowolenia, jakie mogliby osiągnąć z ich pełnego rozwoju. W rezultacie, z czasem przestajemy jjoceniać siebie i swoje inożliwości. W zamian za to stawiamy sobie takie cele, jakie podobają się naszemu otoczeniu.
podczas zajęć na uniwersytecie poznałem masę młodych ludzi, których jedynym celem było uzyskanie doktoratu lub jakiegoś innego budzącego respekt tytułu. Nie mieli żadnego pojęcia, co z tym zrobią. Niektórzy śmiało wyznawali: "Będę miał przecież większe życiowe możliwości".
Można przyjąć z całą pewnością, że opinia o znaczeniu tytułu zaciąży na ich dalszym życiu. Samych siebie będą oceniać nie według własnych możliwości, ale według tego, jak inni oceniają ich tytuł.
Warunek trzeci: znaleźć harmonię między własnymi pragnieniami, zdol-nościaini i światem zewnętrznym
Trzecim ważnym momentem jest pogodzenie tego, czego pragniemy i do czego jesteśmy zdolni, z realiami otaczającej nas rzeczywistości. Wszystkie nasze pragnienia mają szansę na realizację tylko wówczas, gdy dokładnie wkalkulujemy przeciwności, z którymi będziemy musieli się uporać w toku realizacji naszego przedsięwzięcia.
W latach gospodarczego boomu ludzie tracą właściwą ocenę swych możliwości. Zarabiają o wiele więcej niż kiedykolwiek dotąd. Mogą więc także nabywać więcej, niż się tego spodziewali. Coraz bardziej atrakcyjne oferty podaży pozwalają w końcu na przekraczanie realnych możliwości nabywczych. Ludzie zaczyna-
82
ją kupować nie tylko to, na co rzeczywiście mogą sobie pozwolić, ale i to. na co mają nadzieję zarobić w nadchodzących latach. W konsekwencji popadają w długi.
Ich dewizą staje się przekonanie: "Mogę posiadać wszystko, co mają sąsiedzi i przyjaciele". To, do czego dążą, nie jest dyktowane ich rzeczywistymi potrzebami i możliwościami, lecz podażą.
Przekraczając poziom własnych możliwości zawiązują sobie na szyi pętlę rozlicznych uzależnień. Ta z kolei zmusza ich do wtórnego przekraczania bariery możliwości, coraz bardziej się zaciskając. Wielu z tych ludzi poszukuje tylko takiego zawodu, który dałby im pieniądze i poczucie pewności. Płacą za to cenę takiej pracy, jaką mogliby wykonywać z przyjemnością.
Spójrzmy na pewien przykład. Dość powszechnym pragnieniem jest osiągnięcie ze swoją partnerką długotrwałego zadowolenia seksualnego. Nie zrealizuję tego celu idąc do łóżka przy każdej okazji i z dowolną osobą. Moja partnerka, taka, jaka jest, stanowi realną rzeczywistość. Nie może mieć już osiemnastu lat. Na pewno istnieją kobiety od niej piękniejsze, bardziej podniecające i bardziej namiętne. Dziewczyny z Tajlandii albo mężczyźni z Sycylii mogą być lepszymi kochankami, takimi o jakich śni niejedno z nas. Ale najpiękniejsze marzenia mają swoją ogromną wadę: zastępują rzeczywistość.
Tak zwane wielkie wzorce naszych czasów, wyśnione zawody i ideały, o których marzą miliony, mogą obudzić w nas pragnienie: by być właśnie kimś takim. Im mocniej podlegamy podobnym iluzjom, tym bardziej oddalamy się od naszej własnej rzeczywistości i tym mniej jesteśmy zdolni, by ją przezwyciężać.
Spróbujmy przełożyć to na język bardziej zrozumiały: granicą wszystkich naszych pragnień jesteśmy my sami. Tacy, jacy jesteśmy obecnie i do czego teraz właśnie jesteśmy zdolni. Nie tacy, jacy są inni i czego inni mogą dokonać, lub też jakimi widzimy się z naszymi nadziejami na jutro. Niektórzy sądzą, że to za mało, by być szczęśliwym. To jednak jest rzeczywistość. Oto
83
wszystko, czym dysponujemy. Niezadowolenie większości ludzi ma tylko jedną jedyną przyczynę: do tej pory nie potrafili zrozumieć, że warto jest ze swego realnego życia uczynić to, co najlepsze.
Warunek czwarty: rozstrzygnąć, z czego należyzrezygnować, by osiągnąć to, czego sie pragnie
Obawa ludzi, że mogą czegoś w życiu nie zaznać, jest typowym zjawiskiem naszych czasów. Nieokiełznana żądza poznania wszystkiego, osiągnięcia wszystkiego i posiadania, co tylko jest możliwe, gna nas przez życie jakby w sprincie na sto metrów.
W tej gonitwie, dyktowanej obawą by niczego nie stracić i nie przeoczyć, większość ludzi wypiera ze świadomości nieodmienną prawdę: nie ma w naszym życiu niczego, absolutnie niczego, co nie miałoby swej ceny.
Ceną tą jest rezygnacja.
Ponieważ wciąż myślimy tylko o tym, czego chcemy, a nie o tym, z czego musimy w zamian zrezygnować, nasze życie przepełnione jest ciągłymi rozczarowaniami.
Chcemy dużo pieniędzy za niewielką pracę.
Chcemy niezależności, ale nieustannie uzależniamy się od innych.
Chcemy być zdrowi, nie rezygnując z niczego, co szkodzi naszemu zdrowiu.
Chcemy, by nasze życie rodzinne było szczęśliwe. Ale rodzinie poświęcamy jedynie tę znikomą odrobinę czasu, wytrwałości i starań, jaką pozostawiają nam wszystkie inne, rzekomo tak niesłychanie ważne obowiązki.
84
Chcemy wszystkiego, co mają inni, i chcemy tego możliwie szybko i na zawsze. Oczywiście chcielibyśmy przy tym wiecznego poczucia bezpieczeństwa i jesteśmy bezgranicznie rozczarowani, jeśli kończy się ono już następnego dnia.
Dlaczego tak się dzieje?
Odpowiedź jest prosta, jasna i zrozumiała: decydujemy się na jakiś cel, życzenie, pomysł. Ale równocześnie nie decydujemy się z tą samą mocą i przekonaniem na rezygnację z tego, z czego musimy zrezygnować, by ten cel osiągnąć.
Potrzebna jest nam jakaś wewnętrzna zasada, która umożliwi przesiewanie wydarzeń dnia, tak byśmy czynili jedynie to, co jest właściwe dla naszego szczęścia, powodzenia i samorealizacji. Zasada ta oznacza:
Rozstrzygnięcie, co sprzyja naszej samorealizacji. I bezzwłoczne wprowadzenie tego w czyn.
Rozstrzygnięcie, co jej nie sprzyja, choć w danej chwili mogłoby się wydawać bardzo pociągające. I rezygnacja z tego.
Ta prosta i, jak sami zapewne przyznacie, oczywista wiedza jest kluczem do upragnionego poczucia bezpieczeństwa. Kto ją zrozumiał, stanie się wewnętrznie silny. Będzie, jak to określił dr Kirchschlager, "oparty na sobie". Jeśli natomiast nie dostrzega jej i nie kieruje się podaną zasadą, wówczas - używając słów Henry Kissingera - będzie nieustannie "popadał w najcięższe tarapaty".
Wprawdzie wszystko, co mówię, może wydawać się łatwe i zrozumiałe, ale w praktycznej realizacji celu zawsze napotkacie rozliczne trudności. O tym, jakiego rodzaju mogą być te trudności i jak możemy je przezwyciężyć, korzystając z naszej zasady, opowiem w następnym rozdziale.
85

Jeśli ktoś wciąż czeka na to, co przyniosie mu los, nieustannie popadać będzie w panikę. Będzie żył w ciągłym lęku, że nie zdoła uporać się z nagle wyłaniającym się problemem. Będzie szukał pocieszenia w nadziei, że "nic złego nie może się przecież zdarzyć"', że "musi przecież znaleźć się jakaś pomocna dłoń". Ten jednak, kto uzna własną myśl za miarę postępowania, nie potrzebuje liczyć na innych. Swoje problemy rozwiązuje bez lęku i bez fałszywych nadziei. Jest przygotowany na najgorsze.
Dalej znajdziecie wskazówki, jakie korzyści przynieść może posiadanie własnego podejścia, własnego planu działania.
89
Zasada myślenia najpierw o sobie, a dopiero później o innych
Właściwie jest rzeczą zbędną wymagać od kogoś, by myślał najpierw o sobie. Wszyscy nieprzerwanie tak czynimy. Mimo to boimy się podnieść nasz egoizm do rangi zasady konsekwentnego postępowania. Stąd też ciągle napotykamy wszelkie możliwe trudności.
Naturalnie, wszystko, co czynimy, jest nieustannym kompromisem między naszymi życzeniami a rzeczywistością. Ale tylko od nas zależy wyciągnięcie z każdego kompromisu tego, co najlepsze. Wpierw jednak musimy poznać przeszkody stojące nam na drodze. Do podstawowych należą pewne pojęcia jak:
wierność,
uczciwość,
solidarność,
świadoma odpowiedzialność za innych.
Wszystkie te pojęcia stają nam na drodze, gdy egoizm próbujemy podnieść do rangi zasady postępowania. Wprawdzie bycie egoistą uważamy za rzecz całkiem naturalną, ale obawiamy się posądzenia o egoizm. A więc próbujemy wciąż być ludźmi miłymi, taktownymi i umiejącymi się dostosować. Aby nikt nam nie zarzucił, że jesteśmy egoistami. Tak zostaliśmy wychowani.
Zapytajmy jednak: dlaczego nikt nie jest zainteresowany, byśmy wpierw dbali o swoje własne korzyści? Otóż tylko dlatego, że sam chce nas wykorzystać. Najspokojniej w świecie możemy to założyć u każdego, kto mówi: "Nie bądź takim egoistą!"
90
Jeśli nie posiadamy wewnętrznej zasady, przez którą filtrujemy podobne zarzuty, będą one nas wciąż niepokoiły. Bardzo głęboko tkwi w nas wyobrażenie miłego człowieka, który powinien być przez wszystkich lubiany. Czyni nas ono podatnymi na wszelkie ustępstwa, nawet jeśli są one dla nas niekorzystne.
W ten oto sposób niewygodne kompromisy oddalają nas od zamierzonego celu. Jako jedyna pociecha pozostaje w końcu niejasne zadowolenie, że jest się miłym człowiekiem. Jednak uznanie, jakim obdarza nas ktoś inny, nie trwa wiecznie. Wie on teraz, że jesteśmy gotowi ustąpić z powodu kilku zgrabnie sformułowanych zarzutów. Następnym razem zastosuje dokładnie tę samą metodę. I tym razem ustąpimy -jeśli chcemy nadal zachować jego sympatię.
Tak oto coraz bardziej uzależniamy się od naszych słabości, które natychmiast wykorzystywane są przez innych. Wkrótce już zajmujemy się ich kłopotami i problemami o wiele bardziej niż swoimi. Lekkomyślnie wypuszczamy z rąk ster samodzielnego określenia własnego życia.
Weźmy na przykład pojęcie wierności. Jeśli jesteście dla swojej firmy dobrą siłą roboczą, po dwudziestu pięciu latach wzorowej pracy, na zorganizowanym z tej okazji skromnym jubileuszu, otrzymacie dyplom. Być może nawet szef nada wam jakieś odznaczenie i dołoży jeszcze niewielką premię. W obecności członków załogi wzruszająco opowie o waszych zasługach i poda was za wzór szczególnej wierności wobec pracodawcy. To ma wam oczywiście wynagrodzić wieloletnie starania i rezygnację z osobistych pragnień. Ale czy korzyści, jakie firma odniosła dzięki waszym wyrzeczeniom rzeczywiście są proporcjonalne do tych, jakie odnieśliście wy sami? I czy nie zrezygnowaliście ze wszystkiego, co mogło wam dać życie w innym miejscu i w innych warunkach, po prostu ze zwykłego wygodnictwa?
Znacie formułę: "Zapewniam ci bezpieczeństwo tak długo, jak długo jesteś mi posłuszny". Odrobina poczucia bezpieczeństwa jako ekwiwalent za największy kapitał, jaki posiadacie: za
91
wolność decydowania o własnym szczęściu i za wolność czynienia z życia tego, co najlepsze. Najlepsze dla was. A nie tego, na co pozwalają wam inni.
Powtarzam: "odrobina poczucia bezpieczeństwa", gdyż żadna firma, żaden zakład pracy, nikt nie będzie przykładać do waszej wierności większej wagi, gdy tylko przestaniecie być potrzebni, kiedy, na przykład, "z powodów zmian organizacyjnych" lub "na skutek konieczności przedsięwzięć racjonalizatorskich" -jak to się ładnie nazywa - będzie można zrezygnować z waszej osoby.
Nie łudźmy się: jeśli ktoś z pojęcia wierności robi przynętę, czyni to wyłącznie dla własnych korzyści. Jeśli żąda przysięgi wierności na wieki, zwykle znaczy to, że chce wami bez reszty zawładnąć. Przez pewien czas może wam to nawet schlebiać. Ale przebudzenie stanie się tym bardziej bolesne, im mniej będziecie przygotowani na to, że "na wieki" może skończyć się już jutro.
To samo dotyczy zresztą żądania solidarności lub uczciwości.
Żeby uniknąć nieporozumień: nie twierdzę, że musicie posuwać się do kłamstwa zawsze, gdy jest ono korzystne. Nie zawsze też rację mają ludzie, którzy twierdzą, że kłamstwo szkodliwe jest tylko wówczas, gdy wychodzi na jaw. Chcę jedynie pokazać, że również pojęcie uczciwości jest czymś, czego inni wymagają od nas ze względów taktycznych.
Kiedy przed wieloma laty pracowałem jako magazynier w pewnym domu towarowym, poznałem starszego od siebie kolegę. Człowiek ten w sposób wręcz fanatyczny usiłował być absolutnie uczciwy wobec każdej napotkanej osoby. Za cel obrał sobie wyrugowanie naszego wspólnego przełożonego i objęcie po nim stanowiska szefa magazynu. Byłem święcie przekonany, że posiadał odpowiednie kwalifikacje i przy odrobinie szczęścia będzie mógł urzeczywistnić swój plan. Ale cóż uczynił? Pewnego dnia wparo-wał do gabinetu swego konkurenta i z dumnie wypiętą piersią oświadczył, że jest od niego o wiele bardziej odpowiedni na to stanowisko. "Niech mi Pan powie, jak to naprawdę jest" - spytał
92
szef- "chciałby Pan znaleźć się na moim miejscu?" Bez owijania w bawełnę kolega przyznał: "Tak. I dopnę tego."
Opowiadał mi później o tej konfrontacji z jaśniejącymi oczyma. Mówił przy tym ofairplay, o "walce z otwartą przyłbicą" itp.
Przyznaję, że wszystko to wówczas wywarło na mnie ogromne wrażenie. W następnym miesiącu przeniesiono go jednak do innego wydziału, a później w ogóle opuścił przedsiębiorstwo. Wcześniej co prawda zapewniał, że wszystkim będzie z jego powodu przykro, i że - co zawsze przecież może się zdarzyć -któregoś dnia prawda zwycięży.
Czego więc zabrakło temu człowiekowi dla urzeczywistnienia własnego celu? - Odpowiedniej koncepcji działania! Posiadał uzasadnione pragnienie. Był również w stanie znakomicie wywiązywać się z powierzonych mu obowiązków. Ale jego ocenę rzeczywistości mąciło jedno z tych pojęć, które wymieniłem nieco wcześniej. I ono go w końcu zgubiło. Własna uczciwość zaszkodziła mu tylko, pomogła natomiast jego przeciwnikowi.
Z wiernością, uczciwością, obowiązkowością i z wszystkimi równie cudownie brzmiącymi pojęciami jest dokładnie tak samo jak z egoizmem. I nigdy nie powinniśmy tej prawdy ignorować. Gdyby cały świat był pełen ludzi z gruntu uczciwych, rzetelnych i uczynnych, ludzi, którzy żyją własnym życiem i pozwalają żyć po swojemu innym, nic nie stałoby na drodze do szczęścia jednostki. W takim świecie nikomu nie trzeba byłoby mówić, że powinien troszczyć się bardziej o siebie niż o to, czego oczekują od niego inni. Ale takiego świata nie ma i w dostrzegalnej perspektywie czasu przypuszczalnie nie będzie. Nie pozostaje nam więc nic innego, jak zbudować zapory ochronne, które trwale będą nas chronić przed poświęcaniem naszych własnych celów i pragnień dla interesu kogoś drugiego.
Do takich środków ochrony należy zasada myślenia najpierw o sobie, a dopiero później o innych. Przy każdej decyzji postawmy sobie bez zahamowań pytanie: "Co mi to daje?" zamiast: "Co mogliby powiedzieć na to inni?"
93
Zasada jak najlepszego wykorzystania
tego, co posiadamy i czym jesteśmy,
oraz odrzucenia ciągłej pogoni za nowością
Nie wiem, czy mówi wam coś nazwisko Pablo Casals. Był on jednym z najwspanialszych muzyków naszych czasów. Umarł w roku 1974, w wieku 97 lat. Był dyrygentem, kompozytorem, nauczycielem i organizatorem festiwali. Grał na skrzypcach, flecie, fortepianie, organach i wiolonczeli. Przede wszystkim grywał na wiolonczeli.
Dyrygent Wilhelm Furtwangler powiedział kiedyś: "Kto nie słyszał, jak gra Casals, ten nie wie, jak brzmi instrument strunowy".
W swych biograficznych wspomnieniach Casals pisze: "W ciągu minionych osiemdziesięciu lat każdy ranek zaczynałem w ten sam sposób, gdyż jest to coś ważnego dla mojego życia. Podchodzę do fortepianu i gram dwa preludia i dwie fugi Johanna Sebastiana Bacha. I wtedy przeżywam coś, czemu trudno dać wiarę - czuję się człowiekiem ".
Wyobraźcie to sobie: człowiek, który przez osiemdziesiąt lat, każdego ranka, podchodzi do fortepianu i gra dwa preludia i dwie fugi Bacha. To go wypełnia i czyni szczęśliwym. Daje mu poczucie człowieczeńs twa.
Nie potrzebował nikogo, kto z szacunkiem by go słuchał i oklaskiwał: "Ach, mistrzu, znowu był Pan wspaniały!" Nie grał też niczego nowego, żadnego utworu jakiegoś kompozytora, którego muzyka uchodzi na przykład za nowoczesną i modną. Wręcz przeciwnie. Im częściej grał Bacha, im bardziej zgłębiał jego muzykę, rym więcej z niej czerpał.
Tego, że zasiadał każdego ranka do fortepianu, nie zawdzięczał przypadkowi ani komukolwiek drugiemu. Grał, niezależnie
94
od tego, czy czasy były dobre, czy złe, czy przebywał w swoim domu w Puerto-Rico, czy też u przyjaciół w Nowym Jorku.
Wiecie, dlaczego dla większości z nas życie jest tak pełne niepokoju i rozczarowań? Istnieją tego co najmniej trzy przyczyny:
1. Ponieważ wciąż sądzimy, że istnieje coś ważniejszego nad to, co do tej pory robiliśmy i robimy.
2. Ponieważ nigdy nie jesteśmy z siebie zadowoleni i wciąż chcielibyśmy być inni niż jesteśmy.
3. Ponieważ nie poświęcamy dość czasu na to, by rzeczywiście poznać to, co posiadamy i czym jesteśmy, by radować się tym, by to smakować, by w końcu uczynić z tego jak najlepszy użytek, zanim jeszcze rozpoczniemy coś nowego.
Pozwalamy zaprzęgać się do nerwowej krzątaniny, która odbiera nam szansę odnalezienia samych siebie. Powtarza się nam: "Człowiek w bezczynności rdzewieje" albo "Kto zadowala się tym, co posiada, nie idzie naprzód". A przecież jest akurat odwrotnie. Właśnie dlatego, że nie umiemy się zatrzymać, nie potrafimy odczuć zadowolenia. Nerwowa krzątanina, w rytm której się poruszamy, prowadzi do utraty radości z każdej osiągniętej rzeczy. Zamiast cieszyć się i do cna korzystać z tego, co już osiągnęliśmy, pędzimy za czymś nowym, co wydaje nam się jeszcze bardziej atrakcyjne.
Uświadomiłem sobie ten niezdrowy nawyk po raz pierwszy przed około pięciu laty. Przyczyniło się do tego całkiem prozaiczne wydarzenie. Jak każdego miesiąca jechałem do miasta do swojego fryzjera. Przez pół godziny przedzierałem się przez ruch uliczny, następnie byłem zmuszony sześć czy siedem razy okrążyć budynek, by w końcu znaleźć miejsce do parkowania. W zakładzie fryzjerskim odczekałem dalsze pół godziny, zanim przyszła moja kolej.
Fryzjer pracując nad moją głową namawiał mnie następnie na rozmaite pachnidła, wody toaletowe i tym podobne rzeczy, przy użyciu których chciał ułożyć fryzurę. Na wszystko się zga-
95
dzałem dla świętego spokoju. Przy kasie jednak stwierdziłem, że znów musiałem wydać więcej pieniędzy, niż zamierzałem. W drodze do domu postanowiłem: nigdy więcej nie pójdę do fryzjera; sam będę strzygł moje włosy. Odtąd co miesiąc zużywam na to dziesięć minut. Jak obliczyłem, od tamtego wydarzenia zaoszczędziłem około siedmiuset godzin, nie mówiąc już o pieniądzach. I czy mi wierzycie, czy też nie: nikt dotąd nie dostrzegł różnicy.
Przyznaję, że nie jest czymś nadzwyczaj trudnym uporządkowanie tych nielicznych włosów, jakie mi jeszcze pozostały. Ale jest to moja osobista zaleta, jaką przezorna natura wyposażyła mnie już w kołysce. Z drugiej strony moja decyzja doprowadziła do tego, że nie potrzebowałem już ani minuty dłużej zastanawiać się nad tym, jakiego typu strzyrzenie jest akurat w modzie i w jaki sposób strzygą się inni.
Nie opisuję tej historyjki po to, by kogokolwiek namawiać do bojkotowania własnego fryzjera. Wydarzenie to natomiast stało się dla mnie okazją do zastanowienia się w ciągu kilku kolejnych wieczorów nad sporządzeniem inwentarza własnych przyzwyczajeń i spraw, które zacząłem i których nie dokończyłem, i które zrealizowałem bez większej rzeczywistej potrzeby.
Wziąłem kawałek papieru i po jednej stronie napisałem dużymi literami "BEZUŻYTECZNE", po drugiej - "NAJLEPSZE, CO MOŻNA ZROBIĆ". Następnie przystąpiłem do dzieła. Nie będę was zanudzał długim opowiadaniem o składkach członkowskich, jakie płaciłem dla różnych towarzystw i związków, których prawie nie odwiedzałem, albo o sześciu harmonijkach ustnych, które od lat leżały w kącie pokoju. W końcu posunąłem się tak daleko, że z całą powagą zadałem sobie pytanie: "Czy w ciągu tych dziesięciu minionych lat zrobiłeś ze swego małżeństwa rzeczywiście to, co najlepsze?"
W każdym razie po tym kilkudniowym porządkowaniu swoich spraw powziąłem decyzję, która w konsekwencji przyniosła mi znacznie więcej korzyści niż wszystko, czemu do tej pory
96
przypisywałem niepodważalną wartość. Decyzja była następująca: "Odtąd w każdy wieczór przed pójściem spać będę zadawał sobie pytanie: Czy wykorzystałem ten dzień w sposób naprawdę najlepszy? Czy potrafiłem wykorzystać to, czym dysponuję i realizować to, czym jestem?" Nazwijcie to, jak chcecie, koncepcją, zasadą, planem działania czy pomysłem na życie. Drwijcie z tego lub sami spróbujcie stworzyć coś lepszego. Jeśli chodzi o mnie, zapewniam was, że zasada, według której codziennie oceniam swoje postępowanie, pomogła mi uczynić z mojego życia więcej, niż było to możliwe kiedykolwiek przedtem.
Zasada przyjęcia wyłącznej odpowiedzialności za własne działania
Do utartych pojęć, jakie wciąż uniemożliwiają nam osiągnięcie postawionego sobie celu, należy szeroko rozpowszechnione pojęcie odpowiedzialności.
Kto potrafi przekonać otoczenie, że jest w stanie ponosić ciężar odpowiedzialności, cieszy się szczególnym uznaniem. Oczywiście ważne jest przy tym, by odpowiedzialność ta wiązała się z sukcesem. Dla przykładu: kiedy trener drużyny piłkarskiej działa w poczuciu pełnej odpowiedzialności, naraża się na utratę pracy w sytuacji, gdy jego drużyna przegrywa.
Presja uchodzenia wśród innych za człowieka sukcesu pociąga za sobą wiele osobliwych zachowań. Istnieje cała masa ludzi, którzy piastują odpowiedzialne stanowiska, chociaż wcale się do tego nie nadają. Potrafią jednak posługiwać się pojęciem odpowiedzialności. Kiedy tylko coś im się nie powiedzie spychają odpowiedzialność na innych, a w przypadku sukcesu przypisują odpowiedzialność sobie, choć ich wkład pracy był niewielki albo nawet żaden.
Czasem rzeczywiście można odnieść wrażenie, że pojęcie odpowiedzialności stworzono wyłącznie po to, by w razie potrzeby odpowiednio go użyć, przypisując odpowiedzialność komuś lub oskarżając o jej brak. Zawsze w zależności od własnej wygody. Kto w przypadku niepowodzenia potrafi w sposób wiarygodny zepchnąć odpowiedzialność na innych, ten ma umiejętność, która w oczach bliźnich wzbudza niejakie uznanie. Ale jeśli uważa on, że dla prawdziwego egoisty nie ma nic godniejszego do naśladowania niż umiejętne przypisywanie odpowiedzialności innym, w zasadzie nie pojął sztuki bycia egoistą.
98
Kto jednak zrozumiał naturę rzeczy, ten już z pewnością zauważył, że taki sposób zachowania jest zwykłym poszukiwaniem alibi. Nikt na tej drodze nie osiągnie celu ani rzeczywistego zadowolenia. Zachowanie takie do pewnego stopnia może mu ułatwić karierę, pomóc w zdobyciu większej ilości pieniędzy, zapewnić podziw. Ale ceną, jaką za to zapłaci, będzie stały lęk, czy następnym razem jego manewr nie wyjdzie na jaw. Nie mówiąc już o stałej zależności od innych: z jednej strony od ludzi, kosztem których osiągnął swój pozorny sukces, z drugiej od otoczenia, którego uznanie jest mu potrzebne.
Kto uwikła się w grę umiejętnego przerzucania odpowiedzialności, nigdy już nie zazna spokoju. Nigdy nie zazna poczucia bezpieczeństwa. Raz na zawsze powinniśmy zrozumieć proste reguły tej gry.
Ktoś podejmując decyzję lub realizując jakieś zamierzenie z góry liczy się z tym, że sprawa równie dobrze może się udać, co zakończyć niepowodzeniem.
W przypadku sukcesu będzie przygotowany, by uchodzić w oczach otoczenia za głównego autora i zasługę przypisać sobie. W przypadku zaś niepowodzenia będzie posiadał odpowiednie alibi.
Przerzuca więc część odpowiedzialności na kogoś innego, kto w tym drugim przypadku łatwo może stać się kozłem ofiarnym. Powie wówczas: "Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, ale ten i ten zawiódł". Powie to ludziom, od których oczekuje uznania lub przynajmniej zrozumienia. Będzie powtarzać to również sobie samemu tak długo, aż w końcu w to uwierzy. Niczego przecież nie obawia się bardziej, niż przyznania się do porażki.
Przyznanie się do porażki zburzyłoby całą dotychczasową budowlę poczucia bezpieczeństwa, którą wznosił z takim mozołem. Zmusiłoby go wreszcie do szukania nowego alibi, tak wobec siebie samego, jak i wobec innych. W końcu od tego zależy każdy jego sukces!
99
Tę wyrafinowaną grę prowadzimy w każdej dziedzinie naszego życia. Jesteśmy jej uczestnikami -jako aktywni gracze i jako jej ofiary. Kto nieustannie pełni rolę kozła ofiarnego, może się pocieszyć, że spełnia ważną rolę - bez niego owa gra nie mogłaby się toczyć.
A toczy się ona każdego dnia w miejscu pracy i w rodzinie. Rodzice występują tu przeciw swym dzieciom. Młodzi zarzucając starszemu pokoleniu brak zrozumienia nowych czasów, również szukają tylko alibi. Gra w odpowiedzialność należy do stałego repertuaru polityków i menedżerów. Nieprzypadkowo coraz częściej zbierają się tak zwane gremia i komisje arbitrażowe, gdzie każdy, w razie niewłaściwej decyzji, może powiedzieć: "To nie jest moja decyzja, większość tak chciała".
Jak więc należy postępować, by wyzwolić się z tej karuzeli spychania odpowiedzialności, uciec od przymusu wyszukiwania alibi i od własnej niepewności? Odpowiedź jest prosta. Trzeba przyjąć zasadę: "Za wszystko, co robię, ponoszę odpowiedzialność ja sam. Jeżeli nie stać mnie na to - nie podejmuję się zadania. W przypadku niepowodzenia przyczyn szukam przede wszystkim u siebie, a nie u innych".
Kiedy już wszystko, o czym rozstrzygam i co czynię, porównam z powyższą zasadą i zacznę jej konsekwentnie przestrzegać, moje sprawy będą wyglądać zupełnie inaczej. Odtąd:
Nie jestem zależny od tego, czy inni uznają moje osiągnięcia, a tylko od własnej oceny rzeczy.
Mogę zaangażować wszystkie siły we własną sprawę i nie tracę ich na wyszukiwanie wiarygodnego alibi, by tym samym potwierdzić tylko własną słabość.
Decyzję i jej realizację czynię wyłącznie swoją własną sprawą. W pełni się z nią identyfikuję. Im silniejsza jest moja identyfikacja w trakcie rozwiązywania zadania, tym większą czerpię z niego radość. Kto w zanadrzu chowa dla siebie gotowe alibi na
100
wypadek niepowodzenia, nie angażuje się w sprawę całym sercem. W jego świadomości istnieje przecież wymówka, więc po cóż miałby się zanadto wysilać?
Kiedy przedsięwzięcie, za które ponoszę wyłączną odpowiedzialność, powiedzie się, wiem najlepiej, że właśnie ja jestem jego autorem. Nie potrzebuję zabiegać o uznanie innych. Nie jestem zależny od ich pochwał ani nagan. Wzrasta moje poczucie pewności siebie.
Jeśli przedsięwzięcie się nie uda, wiem, że mimo starań popełniłem błąd. Zamiast tracić energię na szukanie winnych i przerzucanie na nich odpowiedzialności, wykorzystuję swoje siły na analizę włsnego postępowania i odszukanie właściwych przyczyn niepowodzenia. W ten sposób wyciągnę korzyści ze swojej porażki i zdobędę doświadczenie, które pozwoli mi następnym razem uniknąć popełnionego błędu.
To są najważniejsze korzyści płynące z posiadania wspomnianej zasady. Powtórzmy raz jeszcze - żeby naprawdę dobrze zapamiętać: "Za wszystko, co robię, ponoszę odpowiedzialność ja sam. Jeśli nie stać mnie na to, nie podejmuję się zadania. W przypadku niepowodzenia przyczyn szukam przede wszystkim u siebie, a nie u innych".
Potrafię sobie wyobrazić, że możecie zakwestionować pewien punkt tej zasady: jeżeli nie mogę ponosić odpowiedzialności, z góry odmawiam podjęcia się zadania.
"Tak nie można robić - powiecie - tym samym przecież tracę zaufanie przełożonych, przestaję być lubiany." Jest absolutnie możliwe, że stracicie sympatię przełożonego lub sympatię swojego otoczenia. Z pewnością jednak stracicie sympatię tylko tych ludzi, którym w sytuacji konieczności musielibyście posłużyć za kozła ofiarnego. Nie cofną się przed niczym, by uprzyjemnić wam tę rolę. Będą wam schlebiać mówiąc: "Wiem, że zawsze mogę na Panu polegać". Będą łechtać waszą ambicję i postępować tak,
101
żebyście odczuli jako zaszczyt przejęcie odpowiedzialności za jakąś sprawę. Jeśli i to nie pomoże, wówczas mówią: "Jestem Panem rozczarowany. Nigdy bym się tego nie spodziewał, że zostawi mnie Pan tak na lodzie". Albo bez ogródek będą wywierać presję: "Gorzko Pan tego pożałuje. I przypomni Pan sobie jeszcze moje słowa".
Wszystkie te manewry tak naprawdę służą tylko jednemu celowi - uczynieniu z waszej osoby żywego alibi. Jeśli dacie się skusić obietnicom i pochlebstwom, staliście się pionkiem w wielkiej grze spychania odpowiedzialności, w której narzuca się ją i odbiera zależnie od aktualnych korzyści.
Jeżeli chcecie się z tej gry wycofać, musicie przeszkodzić w zepchnięciu na was odpowiedzialności, którą właściwie powinni ponosić wyłącznie inni. Możecie to uczynić w dwóch prostych posunięciach:
1. Nigdy nie dajcie się zwieść pochlebstwami, obietnicami czy groźbami, lecz spokojnie zbadajcie, czy rzeczywiście jesteście w stanie przyjąć odpowiedzialność, jaką ktoś chce na was nałożyć. Zbadajcie szansę powodzenia zadania, które ma przed wami stanąć.
2. Jeśli dojdziecie przy tym do wniosku, że co prawda czyni się was
odpowiedzialnymi, lecz bez zapewnienia wszystkich możliwych środków, by rzecz całą doprowadzić do szczęśliwego końca, wówczas po prostu oświadczycie: "Albo otrzymam konieczne środki i pełnomocnictwa, albo odpowiedzialność za to przejmie ktoś inny".
Metodę tę wypróbowałem w minionych latach setki razy. Częściej przynosiła mi korzyść i tak naprawdę nigdy mi nie zaszkodziła. Najbardziej niebezpiecznymi partnerami rozmowy na ogół okazywali się ludzie, którzy otrzymywali zlecone zadanie i przekazywali je dalej, ponieważ sami nie byli w stanie rozwiązać problemu lub choćby dobrze go zrozumieć.
Zapewne znacie takich ludzi. To ci, którzy zawsze gorliwie mówią "tak jest", ponieważ z różnych powodów nie stać ich na powiedzenie "nie". Robią tak zwykle dlatego, że boją się utraty
102
posady i utraty twarzy czy szacunku, czym, jak im się wydaje, dysponują. Dobrze przy tym wiedzą, że często zadanie, które im się powierza, jest wręcz niemożliwe do wykonania. Jednakże posłusznie je przyjmują. Ich pierwszą myślą jest przy tym: "Na kogo by też zwalić tę odpowiedzialność?"
Jeśli więc chcecie w przyszłości uniknąć stania się wdzięczną ofiarą w opisanej tu grze, powinniście stosować następującą zasadę postępowania:
Musicie całkiem otwarcie wskazać dostrzeżone przez siebie błędy. Podajcie własne propozycje lepszych rozwiązań.
Nie wzbraniajcie się oświadczyć: "Jeśli sprawa ma wyglądać tak a tak, to pan powinien przejąć całą odpowiedzialność. Ja w takich warunkach nie mogę za nic ręczyć".
Zażądajcie pisemnego polecenia, które zobowiązuje was do zajęcia się tą sprawą, oraz podpisu osoby wydającej to polecenie.
Nie wzbraniajcie się wyjaśniać swoich zastrzeżeń i propozycji. W wielu przypadkach dana osoba będzie wam wdzięczna, gdyż ustrzeżecie ją w ten sposób przed błędami.
To prosta i użyteczna zasada. Nie pozwala przerzucić na was odpowiedzialności tym, którzy chcieliby jej uniknąć. Zresztą i my sami równie często jesteśmy w sytuacji, kiedy chciałoby się uniknąć odpowiedzialności za własne rozstrzygnięcia i działania. Skutki tego już znacie, nigdy za wiele powtórzeń: bezużytecznie tracicie czas i energię na tworzenie sobie alibi. Jesteście tylko do połowy zaangażowani w sprawę, ponieważ skłaniacie się do unikania trudności i tłumaczenia sobie: " Mam alibi. Jeśli sprawa się nie uda, to nic nad wyraz złego się nie stanie". Jesteście zależni od alibi i od ludzi, o których uznanie zabiegacie. Nie znajdujecie też dość czasu, by dotrzeć do prawdziwych przyczyn fiaska. Dlatego sytuacja będzie się wciąż powtarzać. Aż do momentu, kiedy pewnego dnia otoczenie przejrzy was na wskroś i cofnie swoje uznanie.
103
I cóż wtedy zrobicie?
Przypuszczalnie któregoś dnia popadniecie w rezygnację, uciekniecie do kilku tak powszechnie lubianych frazesów stanowiących alibi, jakie zawsze posiada się dla miłego użytku:
Takie są niestety czasy i tu leży przyczyna...
Kiedyś wszystko szło lepiej...
Któregoś dnia wszystko będzie dobrze...
Gdybym to wyszła za mąż za prawdziwego mężczyznę, a nie za takiego nieudacznika...
Nikt nie dał mi szansy...
Nikt mnie rzeczywiście nie rozumie...
Na nikogo nie można już liczyć...
Należałoby zmienić całe społeczeństwo...
Złe towarzystwo, w jakim przebywają moje dzieci, oto przyczyna ich nieposłuszeństwa ... itd.
Ale jaką macie z tego korzyść? Pocieszycie się tylko nieco płacząc tak nad sobą. Nic więcej.
Słaba to rekompensata za to, co moglibyście osiągnąć realizując zasadę ponoszenia odpowiedzialności za wszystko, co sami czynicie.
104
Zasada dostosowywania do siebie innych zamiast nieustannego respektowania ich interesów
Chciałbym teraz opowiedzieć wam o swoim osobistym doświadczeniu. Narażam się wprawdzie na niebezpieczeństwo, że uznacie mnie za pozbawionego skrupułów małżonka i tyrana własnej rodziny. Zachowam się jednak w sposób całkowicie zgodny ze sztuką bycia egoistą i zapewnię was: naprawdę jest mi obojętne, za kogo mnie uznacie.
Przed paroma laty doszedłem do punktu, w którym poczułem się zmuszony powiedzieć sobie: tak dalej być nie może. Pracowałem o wiele za dużo i nieraz zadawałem sobie pytanie, jaki to wszystko ma sens. Gorączka zarobkowania, w jaką wpadłem, nigdy nie pozostawiała mi jednak czasu na autentyczne poszukanie odpowiedzi. Odczuwałem bóle żołądka. Pewnego dnia lekarz powiedział, że powinienem zwrócić większą uwagę również na swoje serce. Rzeczywiście niejednokrotnie odczuwałem ucisk w okolicach klatki piersiowej. W nocy budziłem się i otwierałem szeroko okno, żeby zaczerpnąć powietrza. Stało się jasne, że coś z tym muszę zrobić. Podjąłem decyzję: "Każdy bez wyjątku dzień zaczynam od jednej godziny wyłącznie dla siebie".
Po tej decyzji zacząłem się zastanawiać, jak chciałbym spędzić tę jedną godzinę. Przez dwa miesiące rozmawiałem o tym ze wszystkimi możliwymi ludźmi i czytałem książki takie jak Sztuka poznania siebie, Jakjunkcjonuje człowiek?, Oddech i medytacja, Trening autogenny albo Zen w sztuce strzelania z łuku. Zbierałem wszystkie możliwe informacje na temat funkcji cielesnych, krążenia, czynności serca itp. W końcu zacząłem uczęszczać na kurs treningu relaksacyjnego. Po tym wszystkim rozszerzyłem swoją
105
pierwotną decyzję do następującego planu działania: "Każdego ranka, zaraz po obudzeniu się, piętnaście minut poświęcam na gimnastykę. Z całym spokojem kąpię się i biorę wyłącznie zimny prysznic. Następnie kładę się, rozluźniam, koncentruję się na oddechu i przeprowadzam trening relaksacyjny".
Nie chcę omawiać tego programu w szczegółach, by nie stwarzać pokusy naśladownictwa. Ułożyłem go według własnych możliwości i potrzeb. W żadnym więc wypadku nie powinien być traktowany jako recepta dla wszystkich. Jeśli mielibyście się zdecydować odtąd na rezygnację z kilku dotychczasowych przyzwyczajeń i zarezerwować jedną godzinę dziennie dla siebie, powinniście stworzyć własny program.
Zwrócę tylko uwagę na kilka przeszkód, jakie mogą stać na drodze realizacji takiego zamierzenia. Przynajmniej na samym początku, dopóki nie przebijecie się z nim przez własny opór i opór otoczenia.
W moim przypadku, niebezpieczeństwem takim okazało się przede wszystkim wyobrażenie, że mężczyzna, który nie rzuca się gorliwie do pracy wcześnie rano, musi być skończonym leniem. Pamiętam jak dziś, kiedy to pewnego ranka dobra ciotka, która raz w tygodniu pomagała mojej żonie w pracach domowych, niespodziewanie wtargnęła do mego pokoju. Leżałem właśnie całkiem nieruchomo z zamkniętymi oczyma na tapczanie i przeprowadzałem relaks. Przerażona zatrzymała się w drzwiach, stanęła jak mumia egipska - i dała nogę. Moja żona, co prawda, próbowała jej wyjaśnić o co chodzi, ale "pomoc domową" zajmowało tylko jedno pytanie: co to musi być za mężczyzna, który zaraz po wstaniu na powrót leniwie się wyleguje. Przy tej okazji wspomniała, nie bez tonu pogardy w głosie, że jej mąż zawsze był na nogach w drodze do pracy już o piątej rano. Faktycznie potrzebowałem trochę czasu, by uporać się z opinią leniucha. Prawdopodobnie mówiono tak o mnie nadal wśród znajomych i krewnych. Nawet dla mojej żony cała ta sprawa przez dłuższy czas wydawała się mętna i podejrzana:
106
podczas gdy ona zajmuje się dziećmi, idzie po zakupy, robi śniadanie i załatwia wszelkie domowe prace, ja myślę wyłącznie o sobie. Było czymś naturalnym, że dawała mi to odczuć, czasem robiąc dwuznaczne uwagi, a czasem otwarcie mnie krytykując. W końcu moje własne dzieci zachodząc do mnie do pokoju rzucały bez cienia szacunku: "No tak, tato znowu się położył". Muszę szczerze przyznać: nieraz rzeczywiście byłem bliski rzucenia całego tego programu i powrotu do roli dziko zaharowanej głowy rodziny.
W ostateczności powstrzymały mnie przed tym zbawienne skutki moich działań, jakie stopniowo dawały o sobie znać. Po kilku tygodniach nie odczuwałem już żadnych dolegliwości żołądkowych ani ucisku w piersiach. Dzięki ćwiczeniom gimnastycznym i treningowi autogennemu uregulowałem trawienie. Pogłębiony oddech i umiejętność coraz lepszego odprężania się zmieniły moje ogólne nastawienie życiowe.
Poprzednio, kiedy zadzwonił telefon, rzucałem się z kąpieli albo odrywałem od śniadania, żeby tylko, broń Boże, nie przegapić czegoś, co mogłoby być dla mnie ważne. Teraz jednak zdecydowałem, że w ciągu tej jednej godziny nic nie będzie dla mnie ważniejsze od realizacji własnego programu. Nie przejmuję się nawet telefonem.
Jednym z moich problemów, który zawsze sprawiał mi dużo kłopotu, było wczesne wstawanie. Należę do ludzi, którzy lubią długo się wylegiwać i niechętnie rozstają się z łóżkiem. Zabrałem się do tej rzeczy w ten sposób, że przed każdym zaśnięciem wbijam sobie do głowy nakaz: "Codziennie punkt siódma budzę się i natychmiast wyskakuję z łóżka". To pomogło. Ale nie rozwiązało problemu w sposób ostateczny. Poprosiłem więc żonę, by baczyła na mnie podczas mojego wstawania. Naturalnie jej, rannemu ptaszkowi, sprawiło to ogromną przyjemność. Oto mogła temu "wielkiemu mistrzowi panowania nad sobą" - jak żartobliwie mnie nazywała - dać poznać swoją przewagę.
To jednak stanowiło punkt zaczepienia, który prowadził do wspólnych i wyczerpujących rozmów na temat moich dziwacznych
107
przyzwyczajeń. Miałem okazję też wyjaśniać, po co to wszystko robię. I oto któregoś dnia żona stwierdziła: "Właściwie to nie takie złe. Może i ja spróbuję w południe na chwilę się położyć i przeprowadzić taki trening".
Innym ubocznymskutkiem moich działań była sprawa starszego syna. Jego wysiłki w matematyce i łacinie nie były wówczas ukoronowane wielkimi sukcesami. Chociaż nauczyciele zapewniali, że na egzaminie przy tablicy potrafi rozwiązywać najtrudniejsze nawet zadania, to podczas prac klasowych zawodził. Po długich rozmowach o możliwych przyczynach tego zjawiska doszliśmy do wspólnego wniosku, że jest to wyłącznie sprawa wewnętrznego nastawienia. "Wierzę - powiedział pewnego dnia ku memu zaskoczeniu - że jeśli mógłbym tak się odprężyć jak ty, problem zostałby rozwiązany".
Opracowaliśmy więc dla niego program, który nazywał się szumnie "Haralda Kirschnera niepowtarzalny i psychologicznie ujęty treningowy program nauki". W ten sposób syn mój zainteresował się kilkoma zależnościami, o istnieniu których wcześniej nie wiedział. Na przykład, że czas poświęcony nauce wcale nie jest jedynym i rozstrzygającym warunkiem uzyskania dobrej oceny z pracy klasowej. Równie ważne jest ogólne wewnętrzne nastawienie, umiejętność koncentrowania się i jeszcze kilka innych czynników.
Jak widzicie mój uparty sposób postępowania przyniósł korzyść także innym członkom mojej rodziny. Stałoby się to niemożliwe, gdybym uległ i dostosował się do oczekiwań innych, nie realizował swego codziennego, egoistycznego, porannego programu. Gdybym przejmował się wyobrażeniami, jakie miała o mnie moja własna rodzina: wyobrażeniami o dzielnym, zapracowanym ojcu, który wczesnym rankiem zrywa się na równe nogi, by sprostać swym obowiązkom i który nigdy nie myśli o sobie, lecz zawsze o szczęściu swych ukochanych.
Powiedzmy szczerze: co komu przyjdzie z tego, że w ten bezsensowny sposób zaharujecie się na śmierć?
108
Zasady nie są lekarstwem na wszystko,
ale dają pewność konieczną
w przezwyciężaniu wszystkich problemów
Na poprzednich stronach znaleźliście sporo przykładów, jak dopracować się własnego pomysłu na życie i własnych zasad, i jakie korzyści przynosi konsekwentna ich realizacja. Same zasady, o czym się już przekonaliście, nie są jednak lekarstwem na wszystkie bolączki. Same z siebie nie stanowią jeszcze rozwiązania problemu. Stwarzają jedynie możliwie najlepsze warunki jego rozwiązania.
Posiadać zasady i plan działania znaczy tyle, co być pewnym swych działań.
Pierwsza ważna decyzja w tej sprawie: nie polegam już na dowolnym rozwiązaniu, jakie wpadnie mi do głowy w momencie konfrontacji z danym problemem. Ani też na tym, że ktoś mi pomoże. Ani na powiedzeniu sobie, że "nie będzie tak źle", że "do tej pory wszystko się jakoś układało". Rozwiązania problemu nie pozostawiam także przypadkowi, chwili bieżącej lub komuś innemu, lecz sam biorę za nie pełną odpowiedzialność. Jestem na to przygotowany. Posiadać zasady i plan działania znaczy tyle co: rozstrzygnąć już dziś, w jaki sposób jutro czy pojutrze zachowam się w określonej sytuacji. Postępuję przy tym jak każdy dobry strateg, który zanim przeprowadzi akcję, tak długo rozgrywają na makiecie, aż zyska niezbitą pewność swojej własnej sprawy. Lub jak strażak, który każdy poszczególny chwyt ćwiczy setki razy, by w przypadku rzeczywistego niebezpieczeństwa nie zawieść.
Kiedy już dochodzi do tej groźnej sytuacji, jest do niej przygotowany. Wie dokładnie, co czynić, i jest w stanie zaangażować całą swoją energię w rozwiązywanie zadania, zamiast zużywać ją na pokonywanie lęku i wyszukiwanie sobie alibi - na wypadek, gdyby zawiódł i potrzebował kozła ofiarnego.
109
Oto jedna z korzyści, jakie płyną z posiadania własnej koncepcji działania. Inną korzyścią jest zdobycie pewności: wiem, czego chcę. W obliczu określonej sytuacji nie zachowam się raz tak, a raz zupełnie inaczej. Za każdym razem uczynię tylko to, co zbliża mnie o jeszcze jeden krok do wyznaczonego sobie celu.
Tylko od was zależy wyciągnięcie praktycznych wniosków i uczynienie tego, co wydaje się wam słuszne. Nie zadowalajcie się powiedzeniem sobie: "Tak, tak, byłoby dobrą rzeczą żyć w ten sposób". Po czym może szybko przewrócicie stronę, by przypadkiem nie dać się skusić i faktycznie czegoś nie zdziałać. Nie mówcie też: "To wszystko brzmi bardzo pięknie, ale ..." Powinniście już wiedzieć, że owo tysiąckrotne "jeśli" i "ale" nie równoważy najmniejszej nawet decyzji, by cokolwiek uczynić.
Następnym rozdziałem zajmijcie się więc dopiero po ustaleniu jedynie słusznej dla siebie koncepcji w odniesieniu do celu, jaki pragnęlibyście osiągnąć, i po stanowczym podjęciu decyzji: od dziś nic nie powstrzyma mnie przed postępowaniem zgodnym z tą koncepcją. Jeżeli już tak uczyniliście, zapiszcie to na kartce papieru i połóżcie na nocnej szafce. Tak, żeby widzieć to każdego ranka, tuż po obudzeniu się, i każdego wieczoru przed zaśnięciem. Rano, by powiedzieć sobie: "Według tego postępuję". Wieczorem, by spytać siebie: "Czy według tego postępowałem?".
Możecie naturalnie w każdy wieczór nadchodzącego tygodnia zająć się również sporządzeniem wielkiego "inwentarza" swego dotychczasowego życia. Możecie następnie określić cele i rozwinąć plan działania, jaki powinien doprowadzić do ich realizacji. Lub zacznijcie od czegoś innego: po każdym niepowodzeniu, jakie przynosi wam życie, zabierzcie się natychmiast do odszukania przyczyn w was samych. Z wiedzy, jaką z tego wyniesiecie, stwórzcie dla każdego przypadku pewną zasadę, która na przyszłość uchroni was przed powtórzeniem tych samych błędów.
Bez względu na to, jakie wnioski wyciągniecie z poprzednich rozdziałów tej książki, zacznijcie wprowadzać je w czyn natychmiast, zanim jeszcze przewrócicie tę stronę.
5
no
Najbardziej rozpowszechnioną miarą oceny człowieka w oczach bliźnich jest jego własny sukces. Jeżeli ktoś uchodzi za człowieka pracowitego i mającego osiągnięcia, posiada prestiż i uznanie. Kogo natomiast uważamy za lenia i nieudacznika, ten spotyka się z pogardą. Chcąc więc zdobyć pewien prestiż i uznanie, a potem utrzymać je, musimy wciąż od nowa udowadniać swemu otoczeniu własną wartość.
Ten permanentny wyścig wciąga większość ludzi w karuzelę sukcesów, która przekracza ich potencjalne możliwości. Pod przymusem ciągłego wykazywania się tracą miarę tego, co rzeczywiście jest dla nich korzystne, a co przynosi im tylko nieco więcej prestiżu.
Jeśli chcecie uwolnić się od tej gonitwy za sukcesem i mieć szansę rozkoszowania się własnymi osiągnięciami, musicie każde swoje działanie oceniać według dwóch kryteriów:
1. Według faktycznych korzyści, jakie przynieść może wam zamierzony sukces.
2. Według tego, na ile perspektywa uzyskania prestiżu może was skłaniałć do podejmowania coraz nowych wysiłków.
113
Dlaczego tak wielu ludzi przez całe życie ulega przymusowi pogoni za sukcesem
Z pewnością znacie z filmów historyjkę o rewolwerowcu z Dzikiego Zachodu, który wyciągał broń tak szybko, jak nikt inny. Po tym, jak położył kilku ludzi, którzy również uchodzili za szybkich, popadł w błędne koło przymusu zwycięstwa.
Zaczęto mówić o jego umiejętnościach. Zewsząd przybywali młodzi, ambitni i żądni przeżyć awanturnicy chcąc się z nim zmierzyć. On, mistrz w strzelaniu, od dawna nie miał już najmniejszej ochoty na zabijanie, ale nadal musiał tak czynić, żeby przeżyć.
Musiał zwyciężać, gdyż tego wymagało prawo zwycięstwa. Wciąż nękany wyobrażeniem, że któregoś dnia jednak ulegnie. Nie ma przecież żadnego zwycięstwa bez lęku przed nieuniknioną porażką. Stało się więc to, co się stać miało. Mistrz zginął od kuli.
Powiecie, że to nic innego jak dobre kino. Nawet jeśli rzeczywiście coś takiego gdzieś, kiedyś, miało miejsce, dziś jest już nie do pomyślenia.
Otóż mylicie się. Chodzi o wiecznie pociągającą grę blasku i sławy, które niesie za sobą sukces. Fascynacja, jaką przeżywamy, jest tak wielka, że myślimy o samym triumfie, a nie o jego skutkach.
Grę tę prowadzi się tak samo dziś, jak i w przeszłości. W niezliczonych scenariuszach. Jej motywy i zasady niewiele uległy zmianom. Toczy się ona w biurach, fabrykach, w gabinetach dyrektorów, wśród sąsiadów i przyjaciół, między współmałżonkami i między dziećmi. Nasze całe życie jest jakby sportową areną, na której wciąż podejmujemy nowe wyzwania, żeby zdobyć sympatię publiczności i posmakować uznania.
114
Pramoryw woli zwycięstwa bierze się przypuszczalnie z naturalnej potrzeby przeżycia i przetrwania we wrogim świecie. Każdy z nas chce sobie i swojej rodzinie zapewnić pożywienie, dach nad głową, ubranie i kilka wygód, jakie czynią życie piękniejszym.
Istnieje jednak, jak twierdzą naukowcy, pięć tak zwanych "poziomów potrzeb". Układają się one w taki sposób, że po zaspokojeniu jednej automatycznie włącza się następna:
Pierwszy jest poziom podstawowych potrzeb fizjologicznych, jak głód, pragnienie, oddychanie.
Następnie poziom potrzeb bezpieczeństwa: zdrowie, zabezpieczenie starości, zapewniona przyszłość.
Potem pojawia się poziom kontaktu z otoczeniem. Dotyczy wspólnego życia ludzi i ich wzajemnej organizacji.
Następnie przychodzą potrzeby uznania i szacunku. ??><>'>-
I wreszcie, jak mówią naukowcy, przechodzimy na ostatni, piąty poziom. Tu celem jest rozwój osobowości i jej pełna realizacja.
Pytanie, na które żaden naukowiec nie potrafi dać nam prawdziwie zadowalającej odpowiedzi, ponieważ tylko my sami możemy ją znaleźć, brzmi: jak uzyskać na każdym z tych pięciu poziomów to, co jest dla mnie samego najlepsze? Co mógłbym uczynić, by zaspokajając swe potrzeby osiągnąć jak największe korzyści, przy możliwie najmniejszych stratach?
Rozważmy to pytanie zaczynając od takiej oto myśli: kiedy już dzięki celowemu działaniu zaspokoiliśmy potrzeby na jednym z danych poziomów, nie pozostawałoby nic innego jak utrzymanie swej zdobyczy najmniejszym nakładem sił. Przede wszystkim zaś nacieszenie się nią.
Po fazie skoncentrowanego wysiłku i osiągnięć mogłaby nastąpić faza skoncentrowanego korzystania. Mówię, mogłaby. Ale dziwnym sposobem większość ludzi nie dokonuje tego przejścia od jednej fazy do drugiej. Chcą nadal odnosić sukcesy.
115
Ponieważ radość, która płynie z używania, wiązałaby się z utratą szacunku ich otoczenia.
Tak więc można wyjaśnić, dlaczego ludzie mając pod dostatkiem jedzenia, mimo to coraz bardziej doskonalą kulturę spożycia. Chcąc pokazać, ile mogą "osiągnąć", przyjmują wyszukane zwyczaje i wystawny sposób życia. W konsekwencji muszą osiągać coraz więcej dla zaspokojenia swych przyzwyczajeń. W ten sposób rośnie ich prestiż, ale najczęściej dzieje się to kosztem zdrowia. Potrzeba kontaktu - by wymienić inny przykład - może być zaspokojona, jeśli mamy kilku sąsiadów i przyjaciół, którzy w razie potrzeby gotowi są nam pomóc. Jednakże ludzie nie mają nic przeciwko temu, by zawierać nowe znajomości, które zwiększają ich prestiż. Nawet jeśli w wyniku tego tracą korzystne kontakty z dotychczasowymi znajomymi. Nieraz całkiem świadomie zrywają stare dobre przyjaźnie, ponieważ mogłyby one zaszkodzić ich prestiżowi.
Podczas gdy granice tego, co korzystne, można rozpoznać stosunkowo łatwo, naturalnych granic prestiżu nie da się określić. Przeciwnie, jego miara ustalana jest wciąż od nowa. Kto działa według tej miary, musi osiągać coraz więcej, żeby jej sprostać. Jeśli tego nie uczyni, straci cały dotychczasowy prestiż, jakim cieszył się w oczach otoczenia.
Społeczeństwo, w którym żyjemy jak wiecie - nie jest zainteresowane uwolnieniem nas od przymusu wciąż rosnących wymogów zdobyczy. Zainteresowane jest raczej żądaniem wciąż nowych dowodów naszych możliwości i nowych osiągnięć. Kiedy nie możemy już sprostać tym żądaniom, tracimy uznanie. Jeśli nasze życie w przeważającej mierze zbudowane było na prestiżu i sukcesie, znaczy to, że osiągnęliśmy już punkt ostatecznej porażki. Teraz możemy tylko oddać się rezygnacji lub szukać namiastki zadowolenia, jaka pomoże nam przetrwać. Być może jednak porażka była czymś koniecznym, dla znalezienia nowej miary wartości naszego dalszego życia. Jest to bolesne poznanie,
116
które we wcześniejszym stadium mogłoby zaoszczędzić nam wiele goryczy. Dlatego konieczne wydaje się odpowiednio wczesne określenie miary naszych osiągnięć według następujących kryteriów:
1. Według korzyści.
Odpowiednio wcześnie wyznaczamy granicę, do której nasze wysiłki służą zaspokojeniu jednej z naszych potrzeb.
2. Według prestiżu.
Odpowiednio wcześnie wyznaczamy granicę, po której przekroczeniu wzrost prestiżu wymaga wysiłku związanego z nieproporcjonalnie większym obciążeniem niż odniesiona przy tym korzyść. Taka sytuacja wymagać będzie od nas decyzji o rezygnacji z pokonywania wciąż podnoszonej poprzeczki prestiżu.
Kto poznał wymienione zależności, posiadł przesłankę lepszego kierowania swym życiem - zgodnie z rzeczywistymi korzyściami. Z pewnością ominie wiele przymusowych sytuacji, które uniemożliwiają czerpanie radości z owoców własnych osiągnięć i nie pozwalają na uzyskanie zadowolenia. Zakładając oczywiście, że potrafi wyzwolić się od wyobrażenia, że pragnienie coraz to większego prestiżu i znaczenia jest rzeczą, jaka najbardziej go satysfakcjonuje.
117
O tym, jak kilku ludzi zdecydowało się wyżej cenić praktyczne korzyści od prestiżu
Pięć poziomów potrzeb, korzyści, prestiż. Wszystko to brzmi dość teoretycznie. Pozwólcie więc, że przejdę do omówienia jednej małej, lecz nadzwyczaj praktycznej próby, jaką podjąłem przed paru laty wraz z żoną i kilkoma przyjaciółmi.
Nasza grupa składała się z dwunastu osób. Przeważnie były to małżeństwa. Spędziliśmy wspólnie długi weekend w wiejskim domku w Steiermarku. Były to właśnie czasy, w których do dobrego tonu należały długie i nadzwyczaj mądre rozmowy na temat niektórych problemów: presji osiągnięć, pod jaką żyją ludzie w krajach wysoko uprzemysłowionych; tak zwanym przymusie konsumpcji; stresie; w ogóle na temat społeczeństwa produkcyjnego i podobnych rzeczy.
Wiecie, jak na ogół takie rozmowy przebiegają. Każdy próbuje być mądrzejszy od pozostałych. Teoretyzuje i roztacza różne utopie. Niepełne informacje gotów jest brać za prawdę. Roi się przy tym od powiedzonek typu: "Przecież powinno się...", "Bo winne temu są tylko..." albo "Jeśli nic się wkrótce nie zmieni, czeka nas katastrofa".
Umysły aż kipiały od pomysłów, jak by tu zmienić społeczeństwo, za którego katastrofalny stan winę ponoszą wszyscy inni, tylko nie my sami. W tej sytuacji zaproponowałem: "Skoro jesteśmy wszyscy jednomyślni w tym, że wzrastająca zależność człowieka od przymusu konsumpcji i presji osiągnięć jest dlań szkodliwa, to przeciwstawmy się temu i uczyńmy coś sami dla siebie".
Moja propozycja nadała rozmowie całkiem nieoczekiwany przebieg. Po wielogodzinnej i ostrej dyskusji postanowiliśmy, że
118
wystartujemy z eksperymentem. Każdy z osobna w nadchodzącym roku będzie testować swoje działanie według następujących kryteriów:
1. W jakiej mierze to, co czynię lub chcę czynić, rzeczywiście wychodzi mi na korzyść?
2. W jakiej mierze dane osiągnięcie jest nacelowane przede wszystkim na uzyskanie prestiżu?
Wszyscy wyrażali niezmierną ciekawość, czy coś się w ich życiu faktycznie zmieni z powodu tego autosprawdzianu. Kilka osób natychmiast chciało robić zakłady i organizować zawody. Zaproponowano nawet wręczenie po tym roku próby medali ze złota, srebra i brązu dla osób, które wykażą się największą liczbą praktycznych sukcesów. Zamiar ten jednak został wkrótce odrzucony. Nie byłoby przecież czymś logicznym nagradzać symbolami prestiżu za eksperyment mający na celu uszczuplenie działań na rzecz prestiżu. W każdym razie eksperyment po dwunastu miesiącach przyniósł plon. Chciałbym tu opisać trzy najciekawsze przypadki. Znajdziecie w nich fragmenty sporządzonego przeze mnie dźwiękowego protokółu oraz wnioski z rozmów.
Przykład pierwszy: jak jeden z uczestników eksperymentu poddał testowi na wartość prestiżu własny samochód i do jakich doszedł wniosków
"W kilka tygodni po naszej rozmowie w wiejskim domku jechałem samochodem po autostradzie. Było to w piątek po popołudniu. Wracałem właśnie do domu. Właściwie specjalnie się nie spieszyłem. Mimo to uparcie trzymałem się lewego pasa. Z czasem weszło mi to po prostu w krew. Tego popołudnia naprawdę po raz pierwszy zadałem sobie pytanie: dlaczego tak robię?
Doprawdy nie było łatwe znalezienie w pełni zadowalającej odpowiedzi. Przypuszczalnie sprawa polegała na tym, że automatycznie wmawiałem sobie: diabelnie się spieszę. Robiłem tak
119
nawet wtedy, gdy wcale się nie spieszyłem. Pośpiech zapewne jest oznaką szczególnego zapracowania i sprawności. Sygnalizuje innym ludziom: uwaga, nadjeżdża człowiek sukcesu, zrobić miejsce!
Odczuwałem też coś w rodzaju nie do końca uświadomionej sobie pogardy dla kierowców z gorszych samochodów, kiedy tak posłusznie ustępowali, gdy zbliżając się do nich gorączkowo sygnalizowałem swój zamiar światłami.
Inną przyczyną było to, że powiedziałem sobie: jeśli masz taki szybki wóz - korzystaj z tego. To więc samochód dyktował moją szybkość, a nie mój rozsądek. Kiedy to sobie uświadomiłem, musiałem się przyznać jeszcze do czegoś: 70 procent jazd wykonywałem do miasta, podczas których w ogóle nie mogłem wykorzystać siły swojego pojazdu. Z pewnością na skrzyżowaniach regulowanych światłami startowałem szybciej od innych. To jednak przynosiło mi tylko częściowe zadowolenie. Rzeczywiste wykorzystanie mojego wielkiego samochodu nie pozostawało w żadnej rozsądnej proporcji do jego możliwości.
Prawdziwe korzyści nie były więc w żadnym razie proporcjonalne do ogromnej ceny nabycia samochodu i do kosztów jego utrzymania. Moja postawa ponadto ujawniała jeszcze dziecięce przywiązanie do przedmiotu. Przez całe dni potrafiłem nie mieć humoru, bo odkryłem właśnie małe zadrapanie lakieru. Odczuwałem to, jakby okaleczono całe moje wyobrażenie o sobie jako o człowieku sukcesu, do czego przywiązywałem tak wielką wagę.
W czasie wszystkich tych rozważań po raz pierwszy uświadomiłem sobie, jak mała była skala korzyści i jak nadzwyczaj wysoka skala prestiżu, który skłonił mnie do zakupu i do utrzymywania takiego samochodu."
Te myśli przez długi czas nie dawały spokoju naszemu uczestnikowi eksperymentu. Nie odczuwał już, jak wyznał, prawdziwej radości z posiadania tak drogiego samochodu. Logicznym następstwem powinno więc być kupno przez niego mniejszego
120
i tańszego pojazdu. Ale wewnętrznie bronił się przed myślą, że podważyłby tym swoją życiową postawę, którą z trudem wypracował przez tyle lat.
Z drugiej jednak strony, "tylko dlatego, że mnie to interesuje", przedstawił kilka rachunków, jakie musi płacić. Doszedł przy tym do wniosku, że najmniejszy samochód, jaki byłby przez niego do zakceptowania, kosztowałby go włącznie z eksploatacją o dwie trzecie mniej. "A może byłby nawet jeszcze trochę tańszy", jak zapewniał. Oznaczałoby to - teoretyzował dalej że dotychczas dwie trzecie pieniędzy szło na prestiż.
Przykład drugi: jak pewne małżeństwo myślało w kategoriach prestiżu i jakie skutki miało to dla ich 14-letniej córki
"Do dzisiaj nie wiemy dlaczego, ale zawsze uważaliśmy, że nasza córka powinna być kimś wyjątkowym. Być może to również było przyczyną naszych szczególnych oczekiwań we wszystkim, co robiła. Musiała być ubrana lepiej od innych dzieci. Musiała się lepiej zachowywać. Wszyscy mieli mówić: ach, co za wspaniałe, dobrze wychowane dziecko. To oczywiście stwarzało pewne problemy, którymi zawsze ogromnie się przejmowaliśmy. Kiedy dłuższy czas przebywała z innymi dziećmi, bywało że przynosiła do domu okropne słownictwo. Pewnego razu spytała: 'Mamo, czy rzeczywiście jestem arogancką dupą? Fryderyk mi tak powiedział'. Albo robiła coś, co się jej kazało zrobić, rzucając przy tym: 'Rany boskie, co za totalna bzdura'."
Co do szkoły, początkowo wszystko przebiegało tak, jak sobie wyobrażaliśmy. Była najlepszą uczennicą w klasie. Nauczycielka wyrażała się o niej w samych superlatywach. Potem przyszła szkoła średnia i zaczęły się trudności."
Trudności miały swoje źródło w presji sukcesu, jaką rodzice wywierali na swoje dziecko. Skutki tego można ująć w następujący sposób:
121
Miarę postępowania dziecka określili rodzice. Miara ta odpowiadała przede wzystkim ich prestiżowemu sposobowi myślenia. W stopniu mniejszym zaś możliwościom dziecka.
Dziecko, mimo wszelkich wysiłków, nie zdołało być kimś "wyjątkowym", a więc przodującą uczennicą we wszystkich przedmiotach. W niektórych była bardzo dobra, w innych jednak plasowała się poniżej przeciętnej w klasie.
Kilku nauczycieli oświadczyło matce, która przejęta wciąż wypytywała o wyniki: "Pani córka jest rozproszona i wykazuje brak zainteresowania. Czasem przeszkadza w zajęciach. Nie potrafi podporządkować się dyscyplinie nauczania". Oczywiście nie wspomnieli jednym słowem, czy oni sami uczynili wszystko, co możliwe, by pobudzić uczennicę do koncentracji i zainteresowania swoim przedmiotem.
Rodzice postanowili więc nadal wywierać presję na swoją córkę. Miała osiągać więcej, niż chciała czy mogła, i więcej niż było to konieczne ze względu na zasadniczą korzyść. W końcu wystarczyłoby przecież, gdyby dziewczynka bez większych problemów mogła przejść z klasy do klasy.
Ta presja osiągania sukcesu nie tylko niszczyła stosunek dziecka do rodziców. Wprowadziła dziewczynkę w permanentny stan lęku. Wiedziała, że każda ocena, która nie będzie odpowiadać oczekiwaniom rodziców, wywoła w domu zwiększenie nacisków, wzrost ograniczeń i spięcia. Dodatkowo powstawały na tym tle nieporozumienia między samymi rodzicami.
Rozwój zdarzeń doprowadzał do coraz większej utraty przez dziewczynkę poczucia własnej tożsamości. Zgorzkniała skarżyła się nieraz: "Obojętne, co bym nie zrobiła - oni i tak będą niezadowoleni". Sprawy zaszły tak daleko, że nikt już wtej rodzinie nie umiał być zadowolony. Taki stan rzeczy utrzymywał się aż
122
do momentu udziału rodziców w rundzie dyskusji przeprowadzonej pamiętnego weekendu na wsi, co otworzyło przed nimi nowy aspekt sprawy. Poczuli się zmuszeni spojrzeć na swe oczekiwania pod kątem stosunku korzyści do prestiżu.
Matka opowiadała później:
"Od samego początku potraktowaliśmy tę zachętę bardzo poważnie. Przez całe dni o niczym innym nie rozmawialiśmy. Naturalnie trwało to jakiś czas, zanim zrozumieliśmy, że przyczyny wszystkich tych trudności należy szukać w nas samych, a nie u dziewczynki. W końcu jednak zgodziliśmy się, że bezsensem było narzucać dziecku wymagania, jakie nam wszystkim przynosiły tylko więcej szkód niż pożytku.
Kiedy w końcu zrozumieliśmy w czym rzecz, bez trudu zrezygnowaliśmy z oczekiwań, że będzie się o naszej córce mówić: 'O, jest prymuską? Od razu było widać, że to wyjątkowe dziecko'.
Odtąd naprawdę wszystkim nam ulżyło. Nie potrzebuję mówić, jak szczęśliwa jest dziś dziewczynka. Sama sobie postawiła za cel, że zda maturę. To nowe podejście jest miarą naszego postępowania, której wszyscy się trzymamy".
Przykład trzeci: o tym, jak "seksualną wydolność najczęściej blokuje wyobrażenie, że wydolność taka jest pożądana "
Przykład trzeci, o którym chcemy tu powiedzieć, dotyczy młodej pary. Do momentu rozpoczęcia naszego eksperymentu para ta nie była jeszcze małżeństwem. Oboje żyli ze sobą od około dwóch lat. Ale z powodów, których wcześniej nikt nie znał, nie przywiązywali szczególnej wagi do sformalizowania swojego związku. Wszyscy byliśmy w pewnym stopniu zaskoczeni dowiadując się, jakie były tego przyczyny:
"Powiem wam teraz o kilku sprawach - zaczęła kobieta - o których do tej pory z nikim nie rozmawialiśmy. Faktem jest, że i
123
my sami nigdy nie dyskutowaliśmy na ten temat. Odkąd się poznaliśmy, istniał między nami właściwie tylko jeden rzeczywisty problem. Jakoś nie układało się nam w łóżku. Kiedy byliśmy razem, najczęściej odbywało się to tak, jakbyśmy się gwałcili. Każdy potwornie się wysilał, żeby sprostać oczekiwaniom drugiej strony. Albo przynajmniej temu, co, jak mu się zdawało, jest oczekiwaniem drugiej strony.
Kiedy było już po wszystkim, graliśmy przed sobą rolę mówiąc, że było cudownie. Każde z nas bało się rozczarować partnera. Włożyliśmy w to przecież tak wiele wysiłku. Ale tak naprawdę już wcześniej baliśmy się, że i tym razem nie wszystko będzie grało.
Kiedy rok temu wszyscy postanowiliśmy zmierzyć swoje osiągnięcia według skali korzyści i prestiżu, i my uznaliśmy to za wspaniały pomysł. Nie myślałam jednak w najmniejszym stopniu, że będzie to miało jakikolwiek związek z naszym problemem seksualnym. Do momentu, kiedy pewnego wieczoru stało się tak niejako samo z siebie.
Byliśmy wtedy znów razem, i jak zawsze graliśmy wobec siebie rolę, że było pięknie. Wtedy mój przyjaciel powiedział: 'Okropnie się starałem, ale nie sądzę, że byłaś u szczytu'.
Leżeliśmy w łóżku nie patrząc na siebie. Wszystko się we mnie zwijało. Myślałam tylko: 'Teraz już na pewno wszystko między nami skończone'. Odczułam to tak, jakby ktoś, kto ślepo mi ufał, złapał mnie nagle na gorącym uczynku.
Początkowo próbowałam wszystko odkręcić kłamiąc i zachowując się tak, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Ale później zrozumiałam, że tak dalej być nie może, że trzeba będzie to kiedyś powiedzieć. Właśnie nastąpiła ta chwila.
Powiedziałam więc: 'Masz rację. Razem bardzo się staraliśmy. Ale nie przeżyłam prawdziwego szczytowania. Dzisiaj nie, ale wcześniej też nie. Coś robimy źle. I nie mam pojęcia, co to może być. Każde z nas chce jak najlepiej dla drugiego, ale po prostu nie wychodzi nam'.
124
Przez chwilę nie odzywaliśmy się słowem. Leżeliśmy tylko obok siebie wpatrując się w sufit. Wtedy on powiedział: 'Może to właśnie jest błędem. Myślimy tylko o tym, żeby dokonać udanego wyczynu. Chcemy sobie nawzajem udowodnić, jak jesteśmy dobrzy. I ty, i ja, chcemy jak najlepiej...'."
Kiedy przystępujemy do jakiegoś zadania z założeniem, że dokonamy czegoś najlepszego, żeby nie przynieść rozczarowania, tym samym automatycznie popadamy w niebezpieczeństwo presji sukcesu. Przede wszystkim jednak dzieje się tak, kiedy nie wyjaśniliśmy sobie wcześniej, co znaczy to "najlepsze":
Co jest najlepsze dla mnie?
Co jest najlepsze dla kogoś drugiego?
Czy to, co uważam za najlepsze, jest również najlepsze dla drugiej osoby i odwrotnie?
Jaka jest miara tego, co najlepsze? Czy jest nią to, co stanowi rzeczywistą korzyść dla mnie i dla drugiej osoby, czy może chcę tylko komuś zaimponować, żeby zyskać jego uznanie?
I w końcu: czy rzeczywiście jesteśmy w stanie sprostać temu wymaganiu, czy też przekracza ono nasze możliwości?
"Oboje - wyjaśniała nasza rozmówczyni - wciąż tylko próbowaliśmy dać drugiemu to, co, jak przypuszczaliśmy, zaimponuje mu. Nie zwracając uwagi na własne odczucie przyjemności stosowałam najwymyślniejsze techniki miłosne. Przy czym myślałam zawsze tylko o tym, by sprawić wrażenie, że jestem najlepszą kochanką, jaką kiedykolwiek posiadał. On zaś ze swej strony chciał mi za wszelką cenę udowodnić, jak jest wspaniały. Przez to natrętne wyobrażenie, że stale należy drugiemu coś udowadniać, prawie każde nasze bycie razem stało się rodzajem sportowej konkurencji, w której każdy chciał być zwycięzcą. Nie pomyśleliśmy nawet, że można być o wiele szczęśliwszym o wiele mniejszym kosztem."
125
Inaczej mówiąc: jeśli oboje myśleliby więcej o korzyściach z tego, co sobie nawzajem dają, mniej zaś o spodziewanym prestiżu, nie doszłoby do przymusowych zachowań, które niszczyły ich związek.
Opisane tu nastawienie do życia erotycznego jest typowe dla wielu ludzi. Od początku ciąży na nim wyobrażenie: "Muszę jej udowodnić, że jestem dobrym kochankiem". Albo: "Muszę zrobić wszystko, żeby myślał: w łóżku jestem niezastąpiona".
Miarą tych zachowań nie są własne pragnienia i możliwości, ale szeroko rozpowszechnione stereotypy myślenia. "Rzeczywiście dobry kochanek - jak się uważa - musi spać z kobietą przynajmniej dwa razy w tygodniu. Kto podczas miłosnej nocy może tylko raz -jest raczej kiepski".
Takie wyobrażenie seksualnej wydolności na ogół już z góry przekreśla miłosny stosunek. Kto o tym wie, może uniknąć niebezpieczeństwa. Opisał je już w latach 60-tych amerykański seksuolog William Masters: "Seksualną wydolność najczęściej blokuje wyobrażenie, że wydolność taka jest pożądana".
Dla pełnego obrazu sprawy dodam tylko, że opisana przez nas para tymczasem wzięła ślub. Jak później oboje przyznali, zwlekali z decyzją, gdyż każde myślało sobie: "Jeżeli już teraz w łóżku nie wszystko jest jak trzeba, to na dłuższą metę spowoduje to rozpad małżeństwa".
Wybrałem najciekawsze przykłady z całego bogactwa doświadczeń, jakie przekazaliśmy sobie nawzajem owego weekendu na wsi. Uczestnicy eksperymentu rozciągnęli swoje próby również na inne dziedziny życia. Jedni z większym, inni z mniejszym skutkiem. W sumie można jednak powiedzieć, że faktycznie coś się w ich życiu zmieniło i przypuszczalnie zmieni się jeszcze w ciągu następnych lat.
Kiedy się spotkaliśmy powtórnie, żeby wymienić doświadczenia, dwa małżeństwa nic nie miały do powiedzenia albo też nie chciały nic mówić. Wyjaśniały, że wszystko uznały za żart, wie-
126
dząc od początku, że taka umówiona samokontrola w ich przypadku do niczego by nie doprowadziła.
Jeden z uczestników powtarzał na okrągło, że w ogóle nie umiałby żyć bez nacisku z zewnątrz. Potrzebne jest mu po prostu stałe wyzwanie, by sprostać zawodowym wymaganiom. Zależność, w jaką przy tym popada, jest przez niego wkalkulowana. "Wszystko porównywać z własnymi korzyściami - mówił - pozbawiłoby mnie tylko iluzji, która przecież również jest ważnym składnikiem ludzkiego życia. Mnie w każdym razie nic nie sprawia większej przyjemności niż zmuszenie innych do wyrażenia uznania dla moich własnych osiągnięć".
Trzeba uznać i taki punkt widzenia. W końcu każdy sam ponosi odpowiedzialność za swoje życie. Sam ponosi konsekwencje również własnej postawy.
127
Dlaczego tak wiele kobiet nakłania swych mężów do coraz większych osiągnięć i do czego może prowadzić sytuacja, w której mężowie wyżej cenią własny prestiż od małżeńskiego szczęścia
Jedna trzecia korzyści, dwie trzecie prestiżu. To relacja, jakiej doliczył się bohater naszego pierwszego przykładu analizując motyw kupna samochodu. Jest to zupełnie indywidualna kalkulacja, której nie powinniśmy uogólniać. Nie można też podawać żadnej normy, jaki stosunek między korzyścią i prestiżem jest "właściwy".
Są ludzie, którzy zadowalają się minimum prestiżu. Znam kilku takich. Wszędzie i zawsze pracować będą w takim zawodzie i na takim stanowisku, które pozwala im czynić to, co odpowiada ich umiejętnościom, i co sprawia, że czują się szczęśliwi. Jedni są w takiej sytuacji raczej z przypadku, inni doprowadzają do niej całkiem świadomie.
Poruszają się w jasno wytyczonych ramach. Wszystko, co te ramy przekracza, leży poza zasięgiem ich zainteresowań. Koncentrują się na tym, co istotne, a kiedy już to osiągną, potrafią się tym cieszyć. Nawet we śnie nie przychodzi im do głowy, sięgać po coś, z czego nie mogliby później korzystać.
Typowe dla większości tych ludzi jest powiedzenie: "Mam wszystko, czego mi potrzeba. Z całej reszty mogę zrezygnować". Kiedy ich spytamy, dlaczego w końcu nie wymienią swojego starego samochodu na nowy, odpowiadają zdziwieni: "A po co? Przecież jeździ". Naturalnie, i oni posiadają pewną potrzebę uznania i szacunku. Ale pod tym względem wydają się kierować
128
naturalnym dla siebie instynktem i wiedzą, od jakiego punktu dążenie do prestiżu stałoby się dla nich obciążeniem.
Zająłem się takimi ludźmi bardzo wnikliwie, ponieważ chciałem dociec, na czym opierają swoją życiową postawę. Okazuje się, że punktem oparcia jest dla nich utożsamienie się z własną działalnością. Wiąże ich ona tak mocno, że sytuacja, w której dążyliby do prestiżu jako czegoś zastępczego w ogóle nie może powstać. Niektórzy przejawiają wrodzoną zdolność mówienia sobie: "Robię to, co sprawia mi przyjemność. I nie obchodzi mnie, co sobie ktoś o tym pomyśli".
Korzystne może być w tej sytuacji poślubienie podobnie myślącego partnera. Wielu mężczyzn, na przykład, miałoby zupełnie inny stosunek do osiągnięć i prestiżu, gdyby nie kobieta, która stojąc za nimi nieustannie ich dopinguje, popychając na karuzelę sukcesów.
Jest to kobieta, która nigdy nie zmęczy się stawianiem mężowi agresywnych żądań: "Pokaż im, co potrafisz. Jesteś przecież w stanie osiągnąć więcej". Albo wywiera naciski natrętnym uskarżaniem się: "Tyle mi obiecałeś. No i co ja teraz z tego mam?"
Aby udowodnić swą dzielność, mąż męczy się dalej w dążeniu do coraz większego uznania i pieniędzy. Chce zrealizować to wszystko, co odpowiada standardowi życia, jaki trzeba posiadać, by "coś znaczyć".
Znamienne jest, że owa karuzela nigdy się nie zatrzymuje. Można być z niej wyrzuconym -jeśli już nie potrafimy sprostać rosnącym wymaganiom. Ale można przecież także z niej wysiąść -jeśli podejmiemy świadomą decyzję skończenia z tym wszystkim.
Jednakże wielu mężczyzn nigdy tego nie czyni. Dlaczego? Ponieważ nie mają własnego pomysłu na życie, który byłby silniejszy od ambicji ich żon. Dlatego też zostają poddani presji na trzy różne sposoby:
1. Zmuszani są do nieustannego podnoszenia swych osiągnięć,
aby zachować uznanie w oczach swych żon. 2.Granice tych osiągnięć wyznaczają wymogi konkurencji, a nie
oni sami lub ich naturalne możliwości.
129
3. Wreszcie nacisk wywiera na nich również ich własne niezdecydowanie. Z jednej strony czują się przeforsowani i chcieliby w końcu wydostać się spod presji ciągłego udowadniania własnej wartości. Z drugiej jednak strony obawiają się pogardy ze strony swoich żon w przypadku, gdyby zawiedli. Możecie wierzyć lub nie: ten lęk przed własną żoną jest dla wielu mężczyzn tym, co prowadzi ich do klęski.
Męczą się wspinając po drabinie stanowisk aż do kompletnego wyczerpania. Zarabiają jak szaleni. Biorą na siebie wciąż nowe urzędy i stają przed nowymi wyzwaniami. Dobry jest dla nich każdy tytuł, który przynosi prestiż, a którego blask opromienić może małżonkę.
Gdybyście kiedyś przypadkowo raz wżyciu zaszli na Centralny Cmentarz w Wiedniu, poświęćcie chwilę, by przejść się między rzędami grobów. Obok grobowców ku czci Beethovena, Schuber-ta, Hugo Wolfa i innych znakomitości znajdziecie grobowce z zadziwiającymi epigrafami: "Therese Kontschak, małżonka Radcy Dworu..." lub "Gertrudę Steinocker, małżonka właściciela cukierni i domu..." i wiele innych podobnych.
Zapewne, w tym mieście tytuły były zawsze więcej warte od człowieka, który się nimi przyozdabiał.
W gruncie rzeczy nie ma bowiem różnicy, czy żona chełpi się nagrodą za umiejętności ciągłego dopingowania swego męża, czyniąc to za życia - pompatycznym urządzeniem mieszkania, ubiorami i brylantami, czy też po śmierci - każąc sobie wyryć na grobie odpowiedni epigraf.
Dla mężczyzn, którzy znajdują się w tej godnej pożałowania sytuacji, istnieją dwie podstawowe drogi wyjścia:
1. Metoda przekonywania
Metoda ta polega na tym, by przekonać swoją żonę, że mamy zamiar w przyszłości zadowolić się tym, co już posiadamy.
130
Argument ów zyskuje na sile szczególnie wtedy, gdy mężczyzna gotów jest za spodziewane zwycięstwo zapłacić odpowiednią cenę. Ceną tą jest większe uznanie i większa czułość okazywane żonie. Wiele kobiet dopinguje swych mężów do walki o większy prestiż właściwie tylko dlatego, że widzą w tym rekompensatę, wynagrodzenie za zaniedbanie, jakie spotyka je ze strony męża. A wyrażając to prościej: zaniedbana kobieta stara się brak uznania w domu wyrównać prestiżem u swych przyjaciółek.
Kiedy więc mąż okazuje swojej żonie więcej czułości i szacunku, darzy ją większym uznaniem, nie ubiega się już ona tak szaleńczo o prestiż. Jak zapewne przyznacie, jest to argument przekonujący. Tego rodzaju ugoda nie tylko uwalnia mężczyznę od przymusu osiągnięć, ale dostarcza również nowego impulsu do rozwoju wzajemnych stosunków.
2. Metoda logicznej alternatywy
Istnieją oczywiście kobiety, które nie ulegną "metodzie przekonywania". Różne mogą być tego przyczyny. Na przykład rozczarowanie, jakie spotkało je ze strony męża. Mszczą się teraz za nie w wielce wyrafinowany sposób: żądają dowodów skruchy. By uspokoić własne poczucie winy, mężczyzna podejmuje wysiłek dostarczenia tych dowodów. Daje kobiecie dobrobyt, prestiż, materialnie ją zabezpiecza. Chcąc to wszystko zdobyć, musi wykazywać się coraz większymi osiągnięciami. Ciągła presja osiągnięć musi z kolei prowadzić do zaniedbywania żony. Tym samym koło się zamyka, poczucie winy odnawia się i rośnie. Żona podtrzymuje ten stan rzeczy w przekonaniu, że jest on idealnym środkiem nacisku, za pomocą którego można żądać wszystkiego, czego się tylko chce.
Inną znów przyczyną może być sytuacja, w której córka z tak zwanego dobrego domu wychodzi za biednego chłopaka. Dla
131
usprawiedliwienia tego mezaliansu przed swymi rodzicami popycha współmałżonka do robienia kariery.
W tego rodzaju przypadkach mąż musi sięgnąć po drastyczne środki, by wyskoczyć z karuzeli sukcesów, zanim jeszcze nie zostanie starty na proch. Może to uczynić stawiając żonę przed logiczną alternatywą.
Jak to możliwe, wykażę na przykładzie zdarzeń, które miały miejsce w kręgu moich znajomych. Kobieta, o którą tu chodzi, przez cały czas swego małżeństwa żyła w przekonaniu, że wyjście za mąż za obecnego jej partnera pozbawiło ją innej życiowej szansy. Nieustannie też zamęczała męża, sącząc mu do uszu wieczne żale. Musiał wysłuchiwać nie kończących się monologów, z których wszystkie prowadziły do jednego wniosku: "Gdybym go wtedy poślubiła, ofiarowałby mi dużo więcej niż ty". Albo: "Zobacz na przykład na tego X. Wszystko by zrobił dla swojej żony".
W końcu kobiecie tej rzeczywiście udało się tymi wiecznymi pretensjami wzbudzić w mężu poczucie winy. Rzucił się przeto w wir nieludzkiej pracy, by zaspokoić wymagania żony. Ale czego tylko dokonał, nigdy nie było dość.
Aż któregoś dnia doszedł do wniosku, że znajduje się u kresu sił. Uświadomił sobie, że po prostu nie sprostał wymaganiom żony. Kalkulacja, którą przeprowadził, odpowiadała mniej więcej tej, jaką poznaliśmy w trzecim rozdziale, kiedy była mowa o wypracowaniu własnego pomysłu na życie.
Rozważał więc:
Większa część wszystkich moich wysiłków ma na celu właściwie tylko spełnienie życzeń mojej żony. A czego właściwie chcę ja sam?
Próba sprostania wymaganiom żony doprowadziła do tego, że wciąż działam powyżej swoich możliwości. Gdzie właściwie przebiega granica, za którą moje wysiłki przestają być dla mnie korzystne?
132
Co więc muszę uczynić, żeby powrócić na ziemię, do realnego świata, gdzie moje życzenia będą na miarę moich możliwości?
I wreszcie: z czego muszę zrezygnować, by dać szansę szczęściu, jakie odpowiada moim wyobrażeniom?
Zrozumiał, że zasadniczo musiałby zrezygnować z małżeństwa. W danych okolicznościach, jak sądził, ta strata byłaby dla niego do zniesienia.
Postanowił więc postawić żonę przed alternatywą. "Jeśli rzeczywiście jesteś przekonana - powiedział jej - że inny mężczyzna może dla ciebie uczynić więcej niż ja, to najlepiej od razu odejdź. Poszukaj sobie tego kogoś i wyjdź za niego".
Dla kobiety było to szokiem. Po raz pierwszy poczuła, że jest zmuszona wziąć na siebie odpowiedzialność za to, o czym do tej pory tylko mówiła. Skończyło się obarczanie odpowiedzialnością za swój los wyłącznie męża i nieustanne obwinianie go .
Jej pierwszą reakcją było oświadczenie przepojone zranioną dumą: "Dobrze, zrobię to". Aby zapobiec, by sprawa po pewnym czasie poszła w zapomnienie i aby żona nie rozwinęła na nowo całej strategii swych żądań, mąż obstawał za wyznaczeniem terminu, do którego miała się jasno opowiedzieć, czy:
zaakceptuje jego osobę i to, co może jej oferować,
czy też opuści go, by rozpocząć w końcu życie z tym idealnym mężczyzną, o którym, odgrażając się, marzy.
Nie potrafię osądzić, jakiego rzeczywiście trudu podjęła się ta kobieta, by znaleźć swój ideał. Widocznie jednak nie znalazła nikogo, kto chciałby jej dać więcej niż jej własny mąż. W każdym razie została przy nim. Czasem jeszcze próbowała długo i rozwlekle mówić o stracie, jakiej doznała wychodząc za mąż. Zaraz jednak słyszała napominające: "Kochanie, są tylko dwie możliwości. Znasz je. Proszę, zdecyduj się".
133
Tyle o kobietach, o jakich niegdyś wyraziła się małżonka amerkańskiego prezydenta, pani Eleanor Roosevelt: "Droga do sukcesu wybrukowana jest kobietami, które popychają swych mężów naprzód". Nie mam co do tego wątpliwości, że miliony Amerykanek postępowało i nadal postępuje według tej maksymy.
Nigdy chyba nie zapomnę przeżycia, jakie się z tym wiązało, a jakie miałem przed laty. Spędzałem tydzień w amerykańskim mieście gier, Las Vegas. Pewnego wieczoru -wygrałem właśnie sto dolarów w grę na automacie - wszedłem do restauracji słynnego hotelu "Sands".
Rozglądałem się szukając wolnego stolika, gdy nagle tuż obok wyroiła się cała gromada starszych pań. Ich widok przeraził mnie. Miały na sobie jaskrawe krótkie spódniczki, kolorowe spodnie i dziwaczne szorty. Twarze umalowane były tak grubo, że nie sposób było dostrzec w nich żadnej zmarszczki, ale również żadnego ludzkiego wyrazu. Na palcach miały potężne pierścienie. Fryzury ułożone starannie i artystycznie. Włosy niektórych ufar-bowane były na niebiesko.
Kiedy wypełniły już salę, przypadkowo nawiązałem rozmowę z człowiekiem, który okazał się pilotem tej grupy. "Co to za kobiety?", spytałem. Odpowiedź była tak pełna wyrazu, że przytoczę ją dosłownie. "To wszystko, mój chłopcze, wdowy w żałobie po mężach, którzy zaharowali się na śmierć. Teraz jeżdżą po kraju wydawać pieniądze, jakie po nich odziedziczyły". Po chwili namysłu dodał: "Kiedy tak na to wszystko patrzę, zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście warto tak pracować do upadłego".
Oczywiście, istnieje też ogromna liczba kobiet, które cierpią z powodu mężów opętanych szałem dokonań, choćby nawet miały być one pozbawione sensu. Wiele z tych pań siedzi w domu i cierpliwie czeka, aż ich mężowie czasem raczą dopuścić je do uczestnictwa w swych sukcesach.
W gruncie rzeczy jednak czekają tylko na to, kiedy ich małżeństwo ostatecznie się rozpadnie. Zależnie od skłonności
134
próbują wydobyć dla siebie z tego związku nieco więcej szczęścia, czy to za pomocą czułej troski, cierpliwości, czy też agresywnych wystąpień.
Jednak wszystkie te usiłowania zazwyczaj kończą się w ten sam sposób: albo rezygnacją, albo agresją. Adwokaci od spraw rozwodowych mogliby śpiewać ballady o tym, do czego zdolne są rozgoiyczone kobiety w trakcie rozwodu. Jak mszczą się na swych mężach, którzy zawsze myśleli wyłącznie o pieniądzach, zaniedbując żony.
Kto jednak winien jest nieszczęścia tych kobiet? Pozwólcie, że udzielę bezlitosnej odpowiedzi: winę ponoszą one same. A to z następujących przyczyn:
Dobrowolnie uzależniły się od męża, czekając tylko, aż on uczyni je szczęśliwymi.
Odpowiedzialność za własne szczęście próbowały przerzucić na mężczyzn i były głęboko rozczarowane, gdy dostawały się im tylko same okruchy.
Grały rolę uczciwej i bezradnej żony, która co wieczór żali się, jak bardzo jest jej źle. Zawsze w nadziei, że mąż coś z rym w końcu zrobi.
Najczęstszą przyczyną takiego zachowania się jest wyobrażenie przekazywane od setek lat przez matki swoim córkom, że kobieta stworzona została po to by cierpieć i okazywać cierpliwość; że najgorsze, co może uczynić, to myśleć najpierw o sobie.
Sztukę bycia egoistą -jak wiecie - może natomiast uprawiać tylko ten, kto czyni sam siebie odpowiedzialnym za własne szczęście, za spełnienie swych pragnień i optymalną realizację swych możliwości.
Płynie stąd jasny wniosek: kobieta, która nie posiada pomysłu na własne szczęście, nie powinna mieć pretensji, jeśli mąż nie czyni jej szczęśliwą.
135


Każdemu człowiekowi potrzebny jest własny rewir, w którym może się rozwijać odpowiednio do swoich potrzeb. Jeśli jednak sądzi, że inni będą dobrowolnie respektować granice tego rewiru, popełnia wielki błąd, oddaje się zgubnej iluzji. Każdy z nas w sposób bezlitosny wystawiany jest na ataki. Inni próbują zawładnąć nami i naszym rewirem. Najbardziej skuteczne metody, jakimi się przy tym posługują, to podporządkowanie, drążenie i zachęta. Poznanie tych metod jest pierwszym warunkiem skutecznej obrony. Drugim ważnym warunkiem jest gotowość do obrony i rezygnacji z tego, co mogłoby zostać skierowane przeciwko nam samym i stać się instrumentem wywierania na nas nieustannego nacisku.
Kto potrafi spełnić powyższe warunki, może w dowolnym czasie posłużyć się strategią obrony, na którą składają się następujące środki:
1. Zasygnalizowanie napastnikowi, że jesteśmy gotowi do obrony.
2. Danie napastnikowi do zrozumienia, pod jakim warunkiem jesteśmy gotowi pójść z nim na kompromis.
3. Gotowość do rezygnacji z czegoś, co miałoby stać się środkiem wywierania na nas nacisku.
139
Każdy ma swój rewir, a jeśli go nie broni, utraci go krok po kroku
Wśród przyrodoznawców są tacy, którzy twierdzą, że to nie głód i nie miłość są najmocniejszymi siłami napędowymi naszych zachowań, lecz posiadane terytorium. My laicy, którzy stąpamy po ziemi i nie bujamy w obłokach po niebie naukowców, pozostawmy tę kwestię uczonym, którzy jeszcze przez następne dziesięciolecia będą się spierać, które spojrzenie jest naprawdę właściwe.
Możemy jednakże wyciągnąć kilka praktycznych wniosków z tych naukowych obserwacji. Amerykański antropolog Robert Ar-drey, na przykład, powiada: "Człowiek i zwierzę w równym stopniu podlegają presji swego terytorium. Dostarcza mu ono trzech fundamentalnych impulsów do życia. Po pierwsze: możliwości identyfikacji z czymś większym i bardziej stałym niż on sam. Po drugie: poczucia bezpieczeństwa. I po trzecie: zachęty do kontynuacji życia".
Ardrey twierdzi również: "W tym też należy dopatrywać się wyjaśnienia, dlaczego obrońca własnego rewiru nie jest pozbawiony szans nawet wobec dużo silniejszego od siebie napastnika". A to znaczy, że człowiek, który jest świadomy swego własnego rewiru, może z tej świadomości czerpać niepojęte siły, konieczne do jego obrony.
Jest to aspekt sprawy, którego nie powinniśmy tracić z oczu.
Zajmijmy się jednak najpierw tym, co znaczy słowo "rewir" lub "terytorium". Zapewne jest nim ziemia, na której żyjemy. Jest nim nasze mieszkanie, nasz dom, ale taże biurko, przy którym pracujemy. Jest to jednak również - i to w znacznie większym stopniu - to, co stanowi naszą własną, niezależną osobowość.
W czasach, kiedy wszyscy skłonni są bez miary przeceniać dobra materialne, jak szaleni walczymy o nasz zawód, o trochę
140
więcej pieniędzy, o samochód, o pozycję społeczną. Ale niemal bez oporu pozwalamy odbierać sobie o wiele większą wartość, jaką jest nasz czas i nasze prywatne szczęście, wolność i realizacja siebie.
To właśnie jest ów obszar, w którym rozstrzygają się istotne sprawy naszego życia. Dlatego jest rzeczą ważną, by świadomie bronić rewiru własnej osobowości. Ogrodzić go, otoczyć palisadą i uzbroiwszy się po zęby czuwać, by nikt nie wtargnął do jego wnętrza.
Do wielkich iluzji zaliczyć trzeba marzenie wielu ludzi o świecie przenikniętym duchem pokoju, w którym każdy każdego kocha i darzy szacunkiem. W rzeczywistości jest tak, że każdy każdemu zazdrości, próbuje go wykorzystać i ujarzmić. Obojętne jest przy tym, jakimi kieruje się motywami, pod jakim pretekstem to czyni i jakich używa sposobów chcąc osiągnąć swój cel.
Wciąż otaczają nas dziesiątki napastników. Każdy próbuje jakoś wniknąć w nasz rewir, wyciągnąć z tego korzyść i krok po kroku zapanować nad nami. Najbardziej obiecujące metody takiego postępowania to podporządkowanie, drążenie i zachęta. Musimy być przeciw nim uzbrojeni, inaczej nie mamy szans, by na dłuższą metę przeciwstawić się atakom. Zanim się spostrzeżemy, jesteśmy posłuszni woli innych. Podporządkowujemy się ich miarce. Kupujemy, co nam polecają, bez uprzedniego sprawdzenia faktycznej tego przydatności. Pozwalamy im myśleć za nas, przejmować za nas odpowiedzialność. Wkrótce przestajemy być sobą. Jesteśmy uległym wykonawcą obcych zamierzeń. Co zostało nam jeszcze po utracie samodzielności, to radość z zewnętrznego dobrobytu. Ale i ten jest naszą własnością tak długo, jak podoba się to innym.
Naturalnie, taki stan rzeczy może nas zadowalać. Kto jednak oczekuje od swego życia czegoś więcej, musi odpowiednio się uzbroić, by bronić własnego rewiru. Pierwszy krok w rym kierunku polega na poznaniu metod napastnika.
141
Metoda podporządkowania
Metoda podporządkowania jest bez wątpienia najbardziej agresywną próbą wtargnięcia do naszego rewiru. Pomijając oczywiście jawny gwałt, który wymaga całkowicie innej strategii obrony niż ta, którą omawiamy. Formy demokratycznego współżycia modyfikują jednakże uprawianie jawnego gwałtu. Albo. wyrażając to inaczej: czynią go bardziej ludzkim. Obrońcy pozostaje zawsze jakaś szansa, by ochronić swój rewir i tym samym zapewnić sobie przestrzeń życiową.
Jeśli wielu ludzi wątpi w ten demokratyczny system współżycia, to wyłącznie z powodu swojej własnej nieumiejętności wykorzystania wielkiej szansy. Mówią co prawda bardzo wiele o wolności, ale dosłownie nic w jej sprawie nie robią. Czekają tylko, aż ktoś im tę wolność ofiaruje. Kiedy już w końcu dostrzegą bezsens swych oczekiwań, w żadnym wypadku nie chcą pomóc sobie samym. Chętnie uciekają się do nąjwygodniejszego ze wszystkich wyjść: przyczynę własnego rozczarowania upatrują w innych. Wyżywają się w bezpłodnym użalaniu nad sobą, zamiast uświadomić sobie, że: "moja wolność zaczyna się we mnie i nikt nie musi dobrowolnie mi jej ofiarować. Sam muszę coś w tej sprawie zrobić. Sam muszę ją zbudować i zdecydowanie jej bronić".
Każdy system społeczny, czy będzie to mała grupa, czy wielkie społeczeństwo, może funkcjonować w dwojaki sposób: Albo autorytarnie, kiedy władzę sprawują nieliczne osoby, a wszyscy inni podporządkowują się jej. Przy czym w żadnym wypadku nie ma absolutnej konieczności zmuszania ich do tego gwałtem. Większość ludzi z wielką ochotą podporządkowuje się silnym autorytetom. Zaoszczędza to im trudu samodzielnego myślenia.
142
Albo na zasadzie pola napięć ataku i obrony, gdzie jednostl zachowuje swój rewir osobistej wolności i broni go przed atak* mi i próbami zniewolenia. W ten sposób jednostka sprawu_ permanentną kontrolę nad autorytetami.
Niemal każdy, kto w jakiś sposób dopracował się autorytet albo znalazł się u steru zmian systemu, skłaniać się będzie d podporządkowania sobie innych ludzi.
Ta strategia podporządkowania wygląda w sposób następujący
Napastnik dopuszczając się ataku na osobisty rewir jednostk musi występować z pozycji siły.
Ofiara napadu musi znajdować się w pozycji silnej zależności.
Napastnik powinien umieć, bazując na swojej pozycji siły, wykorzystać zależność broniącego się w takim stopniu, by podporządkowanie to nadal jeszcze wydawało się jego ofierze najlepszym z możliwych rozwiązań.
Instrumentem realizacji takiej strategii, o czym większość z nas wie z własnego doświadczenia, jest szantaż. Formuła, w jakiej został on zalegalizowany do codziennego użytku we wszystkich dziedzinach życia, jest prosta: "Jeśli nie zrobisz tego, czego od ciebie żądam, odbiorę ci coś, na czym ci zależy".
Nauczyciel podporządkowuje swego ucznia grożąc mu: "Jeśli się nie posłuchasz, otrzymasz złą ocenę".
Rodzice grożą swoim dzieciom: "Jeśli będziesz otrzymywać złe oceny, przestaniemy cię kochać". Być może że chodzi tylko o kieszonkowe. Ale w gruncie rzeczy nie stanowi to różnicy.
Żona grozi mężowi: "Jeżeli będziesz mnie źle traktował, ośmieszę cię w oczach innych". Albo stosuje klasyczną metodę małżeńskiego szantażu - nie dopuszcza go do siebie w łóżku.
143
Policjant szantażuje kierowcę: "Jeśli będzie mi pan sprawiał trudności, oddam sprawę na kolegium. I wtedy zapłaci pan dużo więcej".
Ktoś, kto siedzi w przedsiębiostwie na wyższym stołku, grozi podwładnemu: "Jeśli nie wykona pan tego zadania, firma będzie się musiała z panem rozstać".
Szantaż, za pomocą którego jeden człowiek chce sobie podporządkować drugiego, może mieć niezliczoną wręcz liczbę postaci i zawsze bywa skuteczny.
144
Metoda drążenia
Próbują nad nami zapanować również ludzie, którzy r mogą do nas podchodzić z pozycji siły. Dysponują innym, jeszc bardziej wyrafinowanym wariantem szantażu - cierpliwym dr żenieni. W zasadzie funkcjonuje ono tak:
Napastnik oferuje nam pomoc. Troszczy się o nas, poświęca s lub przynajmniej stwarza takie pozory. Na wszystkie sposo stara się być nieodzowny.
Tym samym udaje mu się wśliznąć coraz głębiej w nasz rew Zdobywa zaufanie i usypia naszą gotowość do samoobrony.
Im więcej odpowiedzialności za nas samych przejmie na siei napastnik, o tyle wzrośnie nasza zależność od niego. Zależno ta wzrośnie jeszcze bardziej na skutek wygodnictwa, na ktć narażony jest każdy, kto innym pozwala się troszczyć o siebi
Kiedy w końcu spostrzeżemy, że nie możemy już sami decyd wać o sobie, na ogół nasze uzależnienie jest tak duże, że podd jemy się rezygnacji. Jesteśmy całkowicie w ręku drugiej osób nie mamy już sił, by się temu przeciwstawić.
Takie drążenie może jednak przebiegać jeszcze w inny sposc
Napastnik nie oferuje swojej pomocy, lecz ukazuje ? jako potrzebujący wsparcia, apelując do współczucia, mv ści bliźniego i wspaniałomyślności swej ofiary.
Udzielamy mu pomocy i zadowoleni z siebie przyjmujemy n dobroczyńcy. Tak bardzo sami sobie podobamy się w tej roli, popadamy w uzależnienie. Kiedy pewnego dnia odmówimy j mocy, napastnik ucieknie się do szantażu w rodzaju: "J
możesz aż tak nie mieć serca i zostawiać mnie na lodzie!? W sytuacji, kiedy wszystko zależy od ciebie!". Boimy się o swój wizerunek "przyjaciela ludzi". Aby nie zyskać złej sławy zatwardziałego egoisty, nadal pozwalamy się szantażować.
Jak widać, koniec końców również metoda drążenia wspiera się na szantażu. Co prawda występuje on tu w łagodniejszej postaci, lecz nie jest przez to wcale mniej groźny. Szczególne niebezpieczeństwo tej metody tkwi w jej zamaskowaniu, w trudności jej wyśledzenia. Zawiera się ono jednak także w niezdecydowaniu ludzi i ich braku umiejętności oceny skutków własnych działań. Stąd tak często z pozoru nic nie znacząca uprzejmość może się przerodzić w długotrwałą zależność.
Jeśli od samego początku jest jasne, że napastnik próbuje nas podporządkować, stajemy przed decyzją dającą się łatwo rozpoznać: "Dam się podporządkować albo przystąpię do obrony".
Jeśli jednak napastnik wdziera się do naszego rewiru i zapewnia nas: "Chcę tylko twojego dobra", czujemy się w stosunku do niego zobowiązani. I właśnie o to mu chodzi. Jego afiszem jest miłość bliźniego. O tej zaś można powiedzieć, że nierzadko ma ona dla "ukochanego bliźniego" skutek nie mniej niszczący niż jawne podporządkowanie go.
146
Metoda zachęcania
Metoda zachęcania wycelowana jest najczęściej w naszą potrzebę prestiżu i gotowość do nieograniczonej konkurencji. Każdy, kto chce być chociaż nieco lepszy od swych sąsiadów lub kolegów, jest na nią szczególnie podatny. Sposób, w jaki metoda ta jest realizowana, przedstawia się dość prosto:
Ktoś przychodzi i kusi nas obietnicami: "To, co ci proponuję, przyniesie ci podziw i uznanie. Wybijesz się".
Wierzymy w obietnice i przywłaszczamy sobie propozycję. Na krótką metę przynosi nam ona nawet zadowolenie.
Kiedy już przyzwyczailiśmy się do nowej sytuacji, pragniemy czegoś więcej. Tym samym stajemy się otwarci na nowe oferty. Zaczyna się proces, który nie ma końca. Chyba, że my sami położymy mu kres.
Jeśli otworzymy swój rewir na podobne ataki, wkrótce już nie będziemy mogli sami rozstrzygać o swoich potrzebach. Będziemy czekać, aż ktoś nakreśli nam nową wspaniałą perspektywę roztaczając nowe obietnice i możliwości. Ciągły wysiłek w celu realizacji tych posłannictw uruchamia całą lawinę zobowiązań. Musimy je wszystkie wypełniać, gdyż w przeciwnym razie nasze wyobrażenie, że kimś się jednak staniemy, mogłoby się nie sprawdzić.
I tak oto, za pomocą nęcących obietnic napastnik zapanował nad naszym rewirem. Teraz dowolnie określa nasze potrzeby. Granice naszych celów i życzeń coraz bardziej się rozpływają. A wszystko dlatego, że granic tych nie wytyczyliśmy wcześniej my sami.
Zaobserwowano, że wilki żyjące na Arktyce mają swój rewir wynoszący dla jednej sfory około 160 kilometrów kwadratowych. W pewnych odstępach czasu dorosłe osobniki zaznaczają granice rewi-
147
ru w celu odstraszenia intruzów. Robią to, podobnie jak psy, przy użyciu moczu.
Mam nadzieję, że wybaczycie mi drastyczny, ale za to obrazowy przykład: kto ulega metodzie zachęcania, nie powinien się dziwić, jeśli w jego rewirze szczy wielu intruzów, nie pytając o pozwolenie.
Jak współczucie
przerodziło się w nienawiść,
gdy zabrakło prostego słowa "nie"
Jest bardzo wielu ludzi, dla których najwyższym celem wydaje się sympatia wszystkich znajomych i krewnych, szefa i podwładnych, i w ogóle całego świata. Jak frazesem oznaczającym najwyższą pochwałę stało się powiedzenie: "On nie ma żadnych wrogów, wszyscy go lubią", tak samo frazesem stało się powiedzenie: "Jest miły, uczynny, uprzejmy". To nie przypadek, że takie nic nie mówiące przymioty znajdują uznanie otoczenia.
Oznaczają one bowiem, że ktoś, kto chce być miły, lubiany i uczynny, nie stanowi żadnego niebezpieczeństwa dla innych. Daje sobą kierować. Łatwo można go przestraszyć. Chętniej pójdzie na ustępstwa, niż obroni swój rewir.
Oznacza to również, że ktoś, kto chce być lubiany i nie potrafi powiedzieć "nie", staje się wdzięczną ofiarą podpoprząd-kowania, drążenia lub zachęty. Jego rewir jest dla każdego szeroko otwarty. Prostodusznie weźmie w ramiona nawet najbardziej wrogiego mu napastnika, by i dla niego stać się kochanym dziecięciem.
I coż skłania człowieka do ponoszenia takich ofiar, żeby tylko być lubianym i chwalonym? Otóż szuka on schronienia i poczucia bezpieczeństwa. Szuka jednakże tam, gdzie najmniej można się ich spodziewać - u innych.
Kto chce być lubiany przez wszystkich i żyć z każdym w zgodzie, w najmniejszym stopniu pozostanie w zgodzie z samym sobą. Łatwo to zrozumieć. Nie wie on po prostu, co dla niego samego jest dobre. Nie ma własnych celów, nie ma własnego pomysłu na życie, żadnego rewiru. Dawno zapanowali nad nim
149
inni. A jeśli ktoś nie posiada własnego rewiru, z którym mógłby się identyfikować i czerpać z niego poczucie bezpieczeństwa, to znaczy, że nie posiada niczego, co warte byłoby obrony. Nie odczuwa potrzeby mobilizacji wszystkich sił, by wyrastać ponad siebie i dążyć do własnego rozwoju.
Takich właśnie ludzi nazywa się "bezwolną masą" albo "bierną większością". Dla tych, którzy się nimi posługują, nie są to indywidualne jednostki, lecz tylko pewna ilość, masa. Każdy, kto zna dobrze swój cel, może przyjść i wskazać im drogę. Dla niego pomaszerują. Poświęcą się dla jego idei. Albowiem nie mają własnych, za które warto byłoby im pójść na barykady.
Kilka stron wcześniej powiedzieliśmy sobie, że każdy system funkcjonuje albo w polu napięć między atakiem i obroną, albo wspierając się na autorytecie, kiedy to władzę sprawują nieliczni, którym podporządkowani są wszyscy inni. Omawiani przez nas ludzie należą do tych "innych". W ich stosunku do otoczenia prawie nigdy nie zachodzi owo korzystne napięcie, które prowadzi do dającego satysfakcję samourzeczywistnienia.
Jest zrozumiałe, że każdy, kto chce wykorzystać dla siebie innych, szuka takich właśnie niesamodzielnych ludzi. Nie stawiają oni większego oporu i nie przeszkadzają w jego wysiłkach.
Wielu rodziców domaga się, by ich dzieci chętnie podporządkowywały się rodzicielskiemu autorytetowi. Podają przy tym chętnie następujące uzasadnienie: "Powinny zawczasu nauczyć się posłuszeństwa, w przeciwnym razie później przeżywać będą trudności". O tym, jak wielkie trudności przeżywają potem dzieci wcześnie wdrożone do uległości, rodzice ci nie będą nawet wspominać. Tymczasem najtrudniejsze problemy powstają na skutek takiego właśnie stopniowego redukowania osobowości dziecka. Nikt na dłuższą metę nie będzie w stanie podołać temu bez poważniejszych szkód.
Jasne jest, dlaczego rodzice nie uczą swych dzieci, że powinny się bronić przed tłumieniem ich osobowości. Żądają przecież
150
posłuszeństwa dla siebie. Każdy sprzeciw dziecka jest natychmiast odrzucony i zduszony w zarodku. Tymczasem sprzeciw właśnie jest przejawem naturalnego instynktu, jest odruchem obrony swego rewiru przed atakami z zewnątrz.
Można powiedzieć tak:
Obrona własnego rewiru zakłada gotowość do walki i sprzeciwu. Ta gotowość - obojętne, w jakiej przejawia się formie -jest sygnałem danym napastnikowi: "Stop, tu się kończy moje podporządkowanie. Sam wiem, co jest dla mnie właściwe".
Kilka tygodni temu wszedłem do sklepu z męską odzieżą. Chciałem kupić spodnie. Dokładnie wiedziałem, jaki miał to być fason. Zabrałem się więc do szukania odpowiedniej pary spośród bogatej masy towaru. Wtedy podszedł sprzedawca, któremu najwidoczniej wydało się, że nazbyt długo już gmeram, wyciągnął jakieś spodnie i powiedział: "Myślę, że te będą na Pana w sam raz". Zmierzyłem je. Faktycznie pasowały. Tylko u dołu w nogawkach były nieco za szerokie. Po prostu sprawa gustu.
Na moją uwagę sprzedawca zareagował argumentem: "Tak Pan tylko mówi, bo nie jest Pan przyzwyczajony. Ale teraz to jest ostatni krzyk mody. Każdy, kto coś nosi, nosi właśnie takie".
Oto przykład sytuacji, jaką z pewnością sami już przeżyliście. Ktoś stosując metodę zachęty, próbuje wedrzeć się do rewiru waszych własnych wyobrażeń. Powiecie - całkiem niewinne zdarzenie. Ale w rzeczywistości jest to jedna z tych codziennych sytuacji, w jakiej okazuje się, czy należymy do masy ludzi, którzy chętnie ulegają, czy też do ludzi gotowych bronić własnych wyobrażeń.
Naturalnie, sprzedawca chciałby, byśmy okazali mu uprzejmość. Chciałby usłyszeć: "Jeśli coś takiego jest naprawdę modne, naturalnie że wezmę". W ten sposób robi szybki interes i ma nas z głowy. W rzeczywistości jest mu całkowicie obojętne, czy później te same spodnie będą nam się jeszcze podobały. Jest to problem, z którym my sami musimy się uporać przez następne miesiące, a może nawet lata.
151
Kiedy wyrażamy zgodę, by nasz przełożony przesunął nas na stanowisko, na którym właśnie kogoś potrzebuje, to jest również wyłącznie nasz problem. Jeżeli damy się do tego nakłonić wbrew sobie samym, z czystej uprzejmości, ktoś wprawdzie pozbędzie się kłopotu, my natomiast będziemy odtąd, być może przez całe lata, związani z zajęciem, które nas nie cieszy i nie pozwala nam się realizować. Zamiast przeżywać zadowolenie, mamy powody do frustracji.
Wszystko, cokolwiek byśmy zrobili dla innych z czystej uprzejmości, obróci się któregoś dnia przeciw nam, jeśli dla nas samych było to niewłaściwe. Każda uległość ośmiela ponadto napastnika. Następnym razem spróbuje wycisnąć z nas jeszcze więcej.
Jeśli natomiast damy mu do zrozumienia: "To, czego ode mnie żądasz, może jest dobre dla ciebie, ale ja mam na ten temat inne zdanie", wówczas już z góry określimy granicę własnego rewiru.
Podkreślmy to jeszcze raz:
Chcąc być lubianym, możemy ustąpić, uniknąć konfliktowej sytuacji, jaką niesie ze sobą każda odmowa. Możemy ulegając uniknąć sporu. Ale nie oddawajmy się przy tym płonnym nadziejom, że nasza wyrozumiałość mogła rozwiązać problem agresji. Dla nas problem ten właściwie dopiero się zaczął. Jak drastyczne może on przybrać formy, niech ukaże następujący przykład:
Znam małżeństwo, które mniej więcej dziesięć lat temu przyjęło do swego mieszkania matkę męża. "Nie mogę po prostu do tego dopuścić - oświadczył wówczas mężczyzna - żeby moja własna matka spędziła resztę życia w domu starców." Żona zgodziła się. Nie dlatego, że była do tego naprawdę przekonana. Nie chciała po prostu sprawiać wrażenia, że myśli wyłącznie o sobie, że nie ma serca dla starej kobiety.
Z czasem jednak współczucie przerodziło się w nienawiść. Od lat wzbierała ona pod maską serdeczności udawanej przez
152
wszystkich troje z coraz większym trudem. Ich wspólne życie z dnia na dzień stawało się powoli męczarnią.
Stara kobieta czuła się dłużniczką młodych. Więc mieszała się do wszystkiego - z czystej wdzięczności i dlatego, że chciała być pożyteczna. Nie mogła pojąć, że tym samym nade wszystko działa na nerwy synowej. Niekiedy, gdy nocą z sypialni małżonków dochodził jakiś odgłos, starsza pani, cierpiąca na bezsenność, pukała do drzwi wołając: "Czy coś się stało? Mogę wam pomóc? A może się pokłóciliście?"
Synowa nie potrafiła rozmawiać z mężem o psychicznym obciążeniu, jakie to wszystko dla niej stanowiło. Nie czyniła tego ze względu na niego. On natomiast, przebywając całymi dniami poza domem, podchodził do sprawy niefrasobliwie. "Musisz okazać cierpliwość - mówił - to przecież nie będzie trwać wiecznie." I co uczyniła żona? Przyzwyczaiła się do uległości i cierpiała. Tylko czasami, kiedy trudno już było jej znieść frustrację, zrzucała maskę uprzejmości i wyznawała swym przyjaciołom: "Wiem, że zabrzmi to okrutnie, ale marzę o dniu, w którym moja teściowa znajdzie się na tamtym świecie. Wtedy będę mogła we własnym domu robić to, co mi się podoba, bez liczenia się z kimkolwiek".
Taka wypowiedź wskazuje na chęć uniknięcia decydującego sporu - na ucieczkę w nadzieję, że przyjdzie rozwiązanie, do którego nie trzeba będzie przykładać ręki. Z pewnością nie jest przesadą twierdzenie, że nadziei takiej na co dzień oddają się miliony ludzi. Przyczyną tego jest brak woli ujęcia we własne ręce obrony swego rewiru.
153
Dwa podst#wowe warunki skutecznej obrony własnego rewiru
WięksZść z nas została wychowana w przedziwnym rozdwojeniu Chłop00111 surowo nakazywano: "Nie bądź tchórzem, zachowuj siC- Jak przystało na prawdziwego mężczyznę". Z drugiej jednak strony nakłaniano nas do respektu wobec dorosłych i przełożonych, do potulnego i w ogóle porządnego, zdyscyplinowanego zacriwania się. Dziewczęta z kolei słyszały nieustannie: "Nie zachowaj sie. tak> dziewczynie to nie przystoi".
Co też miały znaczyć te sprzeczne skądinąd polecenia? Dla ich adresatów nie były pomocą, która pozwala lepiej orientować się w życiu Wręcz przeciwnie. Wyzwalały lęk i niepewność siebie. Bez względu na to. co też mały człowiek uczynił, zawsze był krytykowany "Ci wielcy zawsze wiedzą najlepiej". Kiedy dziecko przeciwstawia się dorosłemu, jego sprzeciw zostaje brutalnie złamany w imię autorytetu dorosłych. Jego opór niemal zawsze skazany jest na porażkę ś^adomość własnego "ja" jest zmiażdżona i ma zniknąć bez śladu Nic dziwnego, że tak wcześnie młody człowiek czuje się zmuszony do ucieczki w działania, których celem jest własne alibi: pozór posłuszenstwa' użalanie się nad sobą samym, protest i
obłuda.
Naturalnie sytuację, o której mówimy, nazwać można skrajną Ale w gruncie rzeczy niemal każdy z nas, w większym czy mniejszym stopniu, odebrał takie właśnie wychowanie. Prawie nikomu nie udzielono pomocy, by w miarę wcześnie mógł poznać samego siet>le. by rozwinął własną wyobraźnię i nauczył się bronić indywidualnego podejścia do życia. Większość z nas zatrzymuje siC w teJ drodze rozwoju. Również później nie czyni nic, co pozwoliłoby odnaleźć siebie i własny rewir. Kto jednak decydu-
154
je się nadrobić stracony czas, powinien przede wszystkim spełnić dwa istotne warunki. A mianowicie:
1. Gotowość do obrony
Zanim oddacie się lekturze następnych stron z zamiarem wyciągnięcia z niej praktycznych korzyści, jedno musicie wiedzieć: chodzi mi w przeważającej mierze o warunki niezbędne do obrony własnego rewiru. Wszystko, co do tej pory powiedziałem, na nic wam się nie zda, jeżeli w trakcie dotychczasowych rozważań nie zrozumieliście, jak ważne jest posiadanie pomysłu na życie i wytyczenie własnego rewiru.
Zakładam, że to właśnie uczyniliście. Posłuchajcie tedy historyjki o pewnym człowieku. Może być ona pouczająca i dostarczyć wam impulsu do dalszych działań.
Człowiek, o którym mowa, jest listonoszem. Mieszka z żoną i dwojgiem dzieci w trzypokojowym mieszkaniu. Jego miesięczny dochód jest za niski, by mógł sobie pozwolić choćby na część tego, co innym wydaje się niezbędne do życia. Mimo to człowiek ten posiada coś, co sprawia, że jest bardziej szczęśliwy od wielu z nas, choć przecież dysponujemy większymi niż on pieniędzmi, luksusem, wpływami i lepszą pozycją społeczną. Posiada coś, czego by nie oddał za nic w świecie. A tym czymś jest - nie dacie wiary -wręcz fanatyczne zainteresowanie nietoperzami.
Fakt, że należy on do trzech czy czterech uznanych w Europie ekspertów od nietoperzy. Nawet specjalizujący się w tej dziedzinie naukowcy w dawnym Związku Radzieckim interesowali się jego rozprawami. Bywa zapraszany na kongresy, by tam przedstawiać wyniki swych obserwacji i badań.
Listonosz, jak możecie się domyślać, nigdy nie uczył się w szkole łaciny. Ale kiedy pewnego dnia spostrzegł, że wszyscy ci profesorowie dopiero wtedy będą go poważnie traktować, kiedy
155
będzie umiał rzucać łacińskimi nazwami i zdaniami, przyswoił sobie w krótkim czasie niezbędną wiedzę językową w sposób niemal śpiewający. Uczynił to sam, bo przecież nie stać go było na nauczyciela. Ten momemt w jego karierze, jako eksperta od nietoperzy, warto chyba naświetlić nieco bliżej. Człowiek ten przez całe lata sam prowadził studia nad nietoperzami. To była jego dziedzina, jego życiowa pasja. Teraz miałby on, listonosz, uczyć się do tego jeszcze łaciny?
Mógł przecież powiedzieć: "Nigdy w życiu. Nie zrobię tego". Ci, którzy od dłuższego już czasu pokpiwali sobie z jego dziwacznych zainteresowań, doradzali: "Daj sobie spokój. I tak nigdy nie będziesz uznany przez naukowców". Ale on wiedział, że dla własnego poczucia szczęścia powinien się dzielić wynikami własnych badań z innymi.
W przypadku listonosza doszło więc do sytuacji, o jakiej mówił antropolog Robert Ardrey: obrona własnego rewiru daj ej ego posiadaczowi wręcz niepojęte siły, tak że nie pozostaje on bez szans nawet wobec dużo silniejszego od siebie przeciwnika.
Listonosz w celu pokonania swego "niezwyciężonego przeciwnika", jakim było studium łaciny, zaczerpnął siłę z woli obrony swego życiowego zadania. I dlaczego uczynił to niemal z lekkością, bez wysiłku? Ponieważ z całą konsekwencją dążył do celu. Pamiętajmy, z całą konsekwencją!
Celu, własnego rewiru, w który zaangażowani jesteśmy tylko połową serca, bronić będziemy również tylko połową swych sił. Kiedy chcemy wybudować dom, stawiając sobie jednak warunek: "...tylko w przypadku, gdy nie będzie to kosztowało zbyt wiele trudu", nasze siły natychmiast zostają sparaliżowane w momencie pojawienia się pierwszych problemów.
Kiedy zawieramy związek małżeński z zastrzeżeniem: "Spróbuję. Ale jeśli coś nie będzie się układało, przeprowadzę rozwód" -z pewnością dojdzie wkrótce do rozwodu. Kiedy podejmujemy jakieś zajęcie, jednakże z nastawieniem: "Jest mi obojętne, co robię. Robię to tylko po to, żeby mieć pieniądze" - nie możemy się dziwić, że nie odnajdujemy w tym zajęciu radości. Bierzemy, co jest pod ręką. Innymi słowy: nie mamy własnego rewiru, którego chce-
156
my bronić, z którym się utożsamiamy i który dostarcza nam "niespożytej energii".
Chciałbym was naprawdę przekonać, jak szalenie ważną rzeczą jest zdecydowanie się na świadomą obronę własnego rewiru. Świadomą i w pełni konsekwentną, dzięki której będziecie mogli skutecznie przeciwstawiać się wszelakim metodom podporządkowania, drążenia czy zachęcania.
2. Gotowość do rezygnacji
Nawet jeśli wytyczyliście już swój rewir i jesteście gotowi go bronić, zawsze przecież istnieć może jeszcze tysiące rzeczy, które wydawać się wam będą godne posiadania. Bardzo wielu ludzi nie potrafi oprzeć się tej pokusie. Dziś wyznaczają sobie jakiś cel. Ale już jutro, zanim jeszcze na dobre przystąpili do jego realizacji, pozwalają, by kuszono ich ze wszystkich stron propozycjami całkowicie odmiennymi od ich dotychczsowych zamierzeń. Kto nie potrafi się zdecydować na konsekwetne postępowanie, ten tylko w połowie osiągnie zamierzony cel. Połowa znaczy jednak, musicie to wiedzieć, tyle co nic. Dla kogoś, kto posiada własną miarę, według której selekcjonuje wszystkie pokusy -wspomnijmy tu słowa Henry Kissin-gera - obrona własnego rewiru nie będzie problemem.
Zakładając oczywiście, że wyciągnie wniosek z krytycznego podejścia do wszystkich prób sprowadzenia go na niewłaściwą drogę. Wniosek ten brzmi następująco: aby uzyskać wszystko, co chcę osiągnąć, muszę - przynajmniej na początku - zrezygnować z tego, co nie prowadzi mnie bezpośrednio do celu.
Powracając raz jeszcze do naszego listonosza z nietoperzami: jest on dla nas wzorcowym przykładem człowieka świadomego swych działań. Dobrze wie, że jeśli kupi sobie samochód, zabraknie mu pieniędzy na prace badawcze. Ponieważ jednak dostrzega konieczność rezygnacji, nie przychodzi mu ona zbyt trudno. W końcu badania znaczą dla niego nieskończenie więcej.
157
Podsumujmy w tym miejscu wszystko raz jeszcze, wymieńmy kolejno nasuwające się wnioski i skojarzenia, i powiążmy je z tym, o czym dotychczas mówiliśmy:
Każdy staje w ostateczności przed decyzją, czy kształtowanie swojego życia w większej mierze pozostawi innym, czy też stworzy własny rewir. Ten rewir jest solidną bazą samourzeczywi-stnienia, osobistej odpowiedzialności oraz zachowania możliwie wysokiego udziału osobistej wolności.
Kto decyduje się na życie we własnym rewirze, musi wiedzieć, że rym samym dostaje się w obszar pola napięć ataku i obrony. Ponieważ maksymalna realizacja siebie możliwa jest tylko w obrębie tego pola, nie wolno mu z niego ustępować. Musi raczej wykorzystać je dla swoich celów.
Aby sprostać wszystkim wyzwaniom, jakie pojawiają się w polu napięć, należy mieć świadomie przemyślaną zasadę odgradzania własnego rewiru od wpływów otoczenia. Ta zasada tworzy miarę odpowiadającą naszym własnym życiowym wyobrażeniom. Według niej będziemy selekcjonować wszystkie wpływy i ataki otoczenia, rozpoznając, co jest dla nas szkodliwe, a co korzystne.
Skuteczne odparowanie tych ataków wymaga zdecydowanej gotowości do obrony oraz utożsamienia się z własnym rewirem.
Jeśli opisane warunki zostały spełnione, mogą stać się dla obrońcy rewiru źródłem niespotykanej wręcz siły. Daje mu ona szansę potwierdzenia się nawet wobec dużo mocniejszego napastnika.
Ten sukces jednakże w nie mniejszym stopniu zależy od umiejętności skoncentrowanego zaangażowania sił. Koncentracja ta oznacza rezygnację ze wszystkiego, co bezpośrednio nie służy realizacji postawionego sobie celu.
158
Dlaczego wielka miłość tak często kończy się wielkim rozczarowaniem
Chciałbym zwrócić waszą uwagę na dwa spostrzeżenia, jakich sami możecie dokonać obserwując swoje otoczenie. Pierwsze jest takie:
Im większą wykazujemy gotowość do ulegania komuś, tym więcej będzie on od nas żądał. Jeśli więc ktoś ma zamiar wykorzystać nas dla swych celów, będzie poczytywał naszą uległość za słabość. Będzie nas wykorzystywać tak długo, dopóki nic z nas nie zostanie. Gdy tylko staniemy się dla niego bezużyteczni, natychmiast stracimy w jego oczach całą swą atrakcyjność.
I tak na przykład urzędnikom odznaczającym się wyjątkową lojalnością wobec własnej firmy jest niewspółmiernie trudniej uzyskać od przełożonych podwyżkę dochodów niż niekórym innym pracownikom. Urzędnik taki może być dla firmy korzystny jeszcze z innego powodu. Jego szef będzie kalkulował: dlaczego miałbym dać mu więcej pieniędzy, skoro wystarczy małe pochlebstwo, pochwała, apel o wyrozumiałość? Szef będzie więc mówił, jak bardzo trzeba teraz zacisnąć pasa, ale że przy najbliższej okazji, kiedy tylko stan firmy ulegnie poprawie, przy podwyżce płac weźmie swego wyrozumiałego pracownika pod uwagę zaraz w pierwszej kolejności. Potem uprzejmie i poufale pogada jeszcze o wcześniejszym, trudnym, ale razem przebytym okresie, o planach na przyszłość itp. No i urzędnik zadowoli się nadzieją i obietnicą.
Z drugiej strony ten sam przełożony o wiele bardziej będzie skłonny spełnić żądania dobrego urzędnika, który wie, czego chce, i zdecydowanie o to wystąpi. Może na przykład powiedzieć: "Mam teraz 38 lat i wyobrażałem sobie, że w tym wieku będę tyle
159
i tyle zarabiał. Ja oczywiście w pełni to rozumiem, że nie może mi Pan więcej zapłacić. Ale właśnie pojawiła się niezła szansa w innej firmie, której muszę dać odpowiedź do następnego piątku. Pozwoli Pan, że przyjdę za trzy dni usłyszeć, co Pan zdecydował?"
Drugie spostrzeżenie jest następujące:
Im więcej naszego terytorium znalazło się w obcych rękach, tym trudniejsze będzie jego odzyskanie.
Duże znaczenie ma więc i to, w jakim czasie i z jakim stopniem zdeterminowania zaczynamy obronę własnego rewiru. Największym niebezpieczeństwem, jakie nam grozi, jest niedocenianie napastnika i jego zamiarów. Niebezpieczeństwo jest tym większe, że wwielu przypadkach nawetsam napastnik nie jest z początku świadomy, jakie skutki dla naszego życia może mieć jego atak. Przecież często przystępuje do realizacji swych zamiarów kierując się szlachetnymi pobudkami. Mężczyzna może kochać kobietę, czy też kobieta mężczyznę, w sposób naprawdę szczery. Któż mógłby więc przy takiej idylli już na samym początku myśleć w kategoriach ataku i obrony?
I tu właśnie kryje się niebezpieczeństwo, które mam na myśli. Miłość i nienawiść, subtelność i szantaż, spoufalenie i respekt często stoją tak blisko siebie, że na rzeczywiste zrozumienie drugiej osoby prawie nie pozostaje już miejsca. Na to mianowicie zrozumienie, że przy wszystkich pozytywnych emocjach i odczuciach ten drugi ktoś potrzebuje przecież własnego rewiru dla urzeczywistnienia siebie.
Znam wiele przypadków, w których z biegiem czasu można było zaobserwować taki oto rozwój wzajemnych stosunków:
A kocha B i B kocha A. Oboje są szczęśliwi, że się "odnaleźli" i przyrzekają sobie dozgonną wierność, trwanie przy sobie w doli i niedoli, i wszystkie inne rzeczy, o jakich zwykło się w takich sytuacjach mówić.
Najpierw oboje ochoczo zgodzili się na wzajemne i bezgraniczne należenie do siebie. I tak też się traktują. Każde rozstanie
160
I
I
sprawia im przykrość. (Jeśli kiedyś byliście zakochani, sai wiecie, jak to jest).
Później, kiedy dzień powszedni studzi nieco ich zapały, a gło\ znów zaczyna jaśniej pracować, w partnerze A budzi się nat ralna potrzeba większej niezależności i własnego rozwoju.
To życzenie oczywiście przeciwstawia się obietnicom skład nym partnerowi B. Chęć dotrzymania przysięgi i z drugi strony na nowo obudzone pragnienie większej samodzielnos doprowadzają A do duchowej rozterki. Ponieważ jego partn o niczym nie ma pojęcia, A nie ma odwagi skonfrontować go swymi odczuciami. Rozterka pozostaje.
Z biegiem czasu to nieprzyjemne uczucie pogłębia się. A cor jaśniej rozumie, jak bardzo opanowany jest przez B. To, < czego wcześniej tak tęsknił, marząc o bliskości i oddaniu s partnerowi, teraz odczuwa jako obciążenie, którego chętnie 1 się pozbył.
Aż kiedyś, najczęściej z błachego powodu, dochodzi do rozład wania nagromadzonych uczuć i wielkiego załamania. Z tal samą intensywnością, z jaką wcześniej partnerzy wzajemr sobą zawładnęli, teraz będą się zwalczać. Wszystko, co wcze niej wydawało im się dobre, teraz jest złe. Każde z nich bez truć znajduje dość argumentów, by przynajmniej przed samym so' usprawiedliwić zmianę swojego nastawienia.
Niektóre z takich związków, o jakich tu mówimy, wcześn czy później kończą się brakiem pojednania i rozstaniem. Im znów, z czystej wygody, są kontynuowane. Rośnie poczucie wii i mnożą się wzajemne oskarżenia. W końcu górę zaczyna br realizm, że nigdy już nie będzie mogło być tak jak dawniej.
I skąd to wszystko?
Stąd, że obie strony przystąpiły do wspólnego związku, < wzajemnych stosunków, z założeniem, że możliwe jest oflarow
1(
nie komuś drugiemu na zawsze, po wsze czasy, swojego rewiru, swojego egoistycznego "ja", swojej potrzeby indywidualnego rozwoju.
Romantyczna iluzja totalnego oddania się jest w wielu ludziach tak głęboko zakorzeniona, że mimo wielu rozczarowań nie potrafią powstrzymać się przed podejmowaniem następnych tego rodzaju prób. Pewności siebie i własnego bezpieczeństwa uparcie szukają w kimś drugim, zamiast szukać ich w sobie. Spotyka ich rozczarowanie, gdyż inaczej być nie może. Aż któregoś dnia, żaląc się na swój los, poddają się rezygnacji.
Była tu mowa o miłości, o uczuciowych związkach między mężczyzną i kobietą. W żadnym wypadku nie znaczy to jednak, że w innych dziedzinach ludzkiego współżycia rzecz przedstawia się inaczej. Dokładnie ten sam rozwój sytuacji możemy zaobserwować w przypadku rodziców i dzieci, kolegów, sąsiadów, przełożonych i podwładnych.
Podobnie rzecz się ma ze stosunkiem człowieka do idei, ideologii lub religii. Lub też do wiary w nieomylność lekarza, głowy państwa, podziwianego bożyszcza, sprawiedliwości wszelkiego rodzaju instytucji.
Trwałość korzystnego związku, jak można z tego wnioskować, w dużej mierze zależy od tego, na ile jesteśmy w stanie odgraniczyć swój własny rewir od tej drugiej osoby i obronić go przed nią. I naturalnie również od tego, na ile ta druga osoba gotowa jest respektować wyznaczone granice.
162
Trzy zasadnicze momenty obrony własnego rewiru
Podporządkowanie, drążenie i zachęta to, jak mówiliśmy, trzy najskuteczniejsze składniki strategii, którą posługują się napastnicy chcąc wedrzeć się w nasz rewir. Co możemy uczynić, aby skutecznie temu zapobiec?
A oto trzy najważniejsze punkty naszej własnej strategii:
1. Sygnalizujemy napastnikowi gotowość obrony ,. .",..- ..',..
Napastników możemy podzielić na dwie kategorie. Do jednej należą - co już wiemy - ci, którzy nie mają zamiaru nas wykorzystywać. Albo powiedzmy inaczej: zamiaru tego początkowo sobie nie uświadamiają. Dopiero później, kiedy się zorientują, że można na nas skorzystać, stawiają żądania. Żądają więc i żądają coraz więcej. (Założywszy, że nie sięgniemy odpowiednio wcześnie po środki obrony.)
Inna kategoria napastników z góry zajmuje się nami tylko po to, by nas wykorzystać. Napastnik tego typu już od samego początku będzie próbował nas zaskoczyć wykorzystując swoją przewagę lub naszą słabość.
W obu przypadkach konieczne jest zastopowanie napastnika już u granic naszego rewiru i jasne oświadczenie mu: "Jestem absolutnie gotów do rozmów. Ale przejrzałem twój zamiar. Moją decyzję podejmę sam, gdyż dokładnie wiem, czego chcę".
Napastnik będzie próbował nas przekonywać. To, czego od nas żąda, będzie przedstawiał w najpiękniejszych barwach. Znajdzie tysiące argumentów przemawiających na korzyść, żadnego
163
ec jw. Wszystkim, co mówi i czyni, będzie się starał uśpić nasze egoistyczne myślenie i jednostronnie rozbudzić w nas entuzjazm dla sV^eg poglądu czy gustu. Będzie próbował nakłonić nas do zgody obietnicy lub do złożenia własnoręcznego podpisu. Będzie chciał nas związać, byśmy później nie mogli się wycofać, kiedy już ocnjofLiemy i znów będziemy mogli pomyśleć krytycznie.
Możemy takiej sytuacji zapobiec mówiąc: "Muszę się nad tą raVvą jeszcze zastanowić". Nie dajmy się przy tym niepokoić wiedzonkami w stylu: "Ale tu nie ma się nad czym zastanawiać"- Albo: "Mógłbym oczekiwać, że będziesz miał do nnie więcej zaufania". Lub też: "To jest jedyna okazja, więc nie trać czasu".
Tego typu uwagi przeważnie wskazują na próbę zaskoczenia W" gruncie rzeczy nie są niczym więcej jak uwagami szczwa-nego handlarza, który zachwala swój towar, a nasze wahanie się ucin# kłamstewkiem: "To mój ostatni egzemplarz po tak niskiej cenie- Jutro może być już sprzedany. Trzeba brać, póki jest".
Kiedy już zastopowaliśmy pierwszy atak, przyjrzyjmy się J1 z całym spokojem i dokładnością. Przepuśćmy ten atak p naszych zasad postępowania. Zadajmy sobie pytanie:
czv ta oferta Jest dla mnie rzeczywiście dobra? Oceńmy jej wartość w świeue korzyści i prestiżu. Przede wszystkim sprawdźmy, czy na dłużs2^ metę będzie jeszcze mieć te zalety, o jakie nam chodziło.
Kiedy już tak uczyniliśmy, nie dajmy się powstrzymać przed natvChmiastowym wyłożeniem napastnikowi z całą jasnością naszego własnego punktu widzenia. Podkreślam: natychmiast i z całą jasnością.
Jeśli ktoś na przykład oczekuje od nas pomocy, nie mówcie po prstu: "Dobrze, pomogę ci". Powiedzcie: "Pomogę ci, ale tylko tyle i tyk i do tego momentu. Ustalmy to teraz, żeby potem nie było Żadnych niejasności ani rozczarowań". Tym samym ustrzeżemy si? przed ciągłym wykorzystywaniem nas. Z drugiej zaś strony sami ustalimy granicę i uchronimy się przed trudnościami, w jakie moglibyśmy popaść z nieuzasadnionego poczucia winy lub
14
przez
naszej uległości. Dajmy napastnikowi jasno do zrozumienia, gdzie kończy się w nas "dobry człowiek", który pozwala się wciąż karmić apelami do swych uczuć.
Jeśli jakaś osoba z autorytetem opierając się na swojej silniejszej pozycji będzie próbowała złożyć na nas odpowiedzialność za coś, czego nie chcielibyśmy się podjąć, powinniśmy jej z góry oświadczyć, na ile i po spełnieniu jakich warunków jesteśmy gotowi wziąć na siebie tę odpowiedzialność.
Autorytet zareaguje być może z niechęcią lub okaże nam swoje rozczarowanie. Ale dowie się przecież, gdzie przebiega granica obciążania nas. Już na samym początku musimy się niestety pogodzić z napięciem we wzajemnych stosunkach. Inaczej druga strona uzna nasz unik za słabość. I stale będzie ją wykorzystywać. Będziemy też uchodzić za ludzi, o których można powiedzieć: "Jeśli ktoś nie chce tego zrobić, on to zrobi". I nim się obejrzymy, będziemy nieść na własnym grzbiecie to, co dla innych okazało się zbyt ciężkie.
2. Informujemy napastnika, pod jakim warunkiem jesteśmy gotowi pójść z nim na kompromis
Mówimy wciąż o "atakach" na nas, co jednak wcale nie znaczy, że z ataków tych nie możemy wyciągnąć dla siebie korzyści. Zakładając naturalnie, że dostrzegamy taką korzyść. Może na przykład zaistnieć sytuacja, że korzystne będzie odstąpienie części własnego rewiru w zamian za inną część, może nawet większą.
Każdy napastnik w końcu czegoś od nas chce. I jest rzeczą całkowicie naturalną, że próbuje to uzyskać za możliwie niską cenę. Kiedy jednak już na początku zasygnalizujemy mu, że dobrze wiemy, jaką cenę gotowi jesteśmy zapłacić, możemy przystąpić do rozmów z dużo silniejszej pozycji. Teraz napastnik wie, że nie może już nas zaskoczyć. Jego pochlebstwa, autorytet, apele
165
obliczone na zmiękczenie serca i naszą uległość, tracą swoją moc. Chce od nas czegoś, lecz jest świadomy naszej o tym wiedzy. Wie również, że i my zdajemy sobie sprawę, o co nam chodzi.
Celem dogadywania się jest kompromis. Przy czym najważniejsze jest to, byśmy dokładnie wiedzieli, jak daleko możemy się posunąć w ustępstwach. Spełnimy ten warunek, jeżeli będziemy dobrze przygotowani do rozmowy. Wyznaczamy więc granice naszego rewiru, co daje nam pewność i poczucie bezpieczeństwa. Dla pełnej jasności przedstawionego obrazu chciałbym jeszcze dodać, co powiedział mi kiedyś pewien polityk uchodzący za nader zręcznego negocjatora. Jego zdaniem istnieją dwa rodzaje kompromisów, które można osiągnąć zależnie od panujących uwarunkowań:
Każdy z partnerów posuwa się do granic możliwości drugiego. Oczywiście, konieczna jest przy tym dokładna znajomość tak własnych granic, jak i granic tego drugiego. Kompromis możliwy jest do osiągnięcia tylko wówczas, gdy obaj partnerzy respektują wzajemnie swoje ostateczne granice.
Jeden z partnerów ustępuje na korzyść drugiego. Czyni tak pod warunkiem, że następnym razem ten drugi będzie gotów ze swej strony do podobnego ustępstwa. To rozwiązanie możliwe jest tylko wówczas, gdy partnerzy wzajemnie polegają na swojej dobrej woli.
Są ludzie, którzy z natury lubią przesadne targowanie się o kompromis. Wykazują przy tym duże wyczucie, mocne nerwy i sporo aktorskiego talentu. Inni znów nie przejawiają w tej dziedzinie szczególnych uzdolnień. Wolą natomiast z góry otwarcie powiedzieć: "Jeśli otrzymam to i to, gotów jestem w zamian dać to i to. To moje ostatnie słowo. Więcej nie ustąpię".
Takie różnice nie odgrywają jednak zasadniczej roli. Przynajmniej nie w tego typu kompromisach, o jakich tu mowa. I nie wówczas, gdy obrońca jasno wyznaczył granice własnego rewiru.
166
Tak więc może się zdarzyć, że odpowiednio wcześnie dogadamy się z naszym kochanym i kochającym nas partnerem: "Przy wszystkich cudownych uczuciach, jakie w tym momencie wzajemnie do siebie żywimy, powinniśmy już teraz pomyśleć, że nie będą one trwać wiecznie. Ustalmy więc z góry, do jakich granic każde z nas gotowe jest zaakceptować własne życie drugiej strony. Uchroni to nas później przed rozczarowaniami".
Jeżeli odpowiednio wcześnie osiągniemy podobny kompromis, faktycznie możemy uniknąć rozczarowań wynikających z krótkowzrocznej iluzji, że tak zwana wielka miłość nie zna granic wzajemnego oddania.
Albo weźmy przypadek, kiedy napastnikiem jest osoba ciesząca się autorytetem. Daliśmy jej jasno do zrozumienia, gdzie są granice do jakich może nas obciążyć i teraz przystępujemy z nią do rozmów. Obojętne, w jakiej pozycji znajdowaliśmy się wobec niej do tej pory, w tym momencie wie, że nie będziemy już bezwolnym instrumentem realizacji jej zamiarów. Dzięki naszej obronnej strategii uświadomiliśmy jej, że korzyść z nas odniesie tylko wtedy, gdy okaże gotowość respektowania w danej sprawie naszego własnego punktu widzenia. Następnym razem nie pomyśli więc sobie: "Zrobię z nim, co mi się tylko spodoba. Zmięknie albo pod wpływem pochlebstw, albo gróźb". Teraz, oferując nam coś, osoba ta zmuszona będzie uwzględnić również naszą korzyść.
3. Rezygnujemy z czegoś, co może stanowić środek wywierania na nas presji
Wielokrotnie zwracaliśmy już uwagę na pewną regułę: kto raz dał się zaszantażować, musi się liczyć z tym, że wykorzystywany będzie tak długo, aż nic już nie da się z niego wycisnąć. A mówiąc naszym językiem: kto nie obroni w sposób zdecydowany swego rewiru przed pierwszym atakiem, temu zostanie on
167
stopniowo wydarty. Będzie żył w ciągłym lęku, że jest za słaby, by przeciwstawić się nieustannym próbom podporządkowania go, drążenia czy zachęcania. Ludzie tacy na ogół nieustannie uskarżają się: "Żebym nie wiadomo co robił, kiedy przyjdzie co do czego,
nie potrafię odmówić".
Zwróćmy uwagę, w ilu pozornie niewiele znaczących dziedzinach codziennego życia zapadają nasze decyzje o gotowości do obrony własnego rewiru czy też o poddaniu się. Jeśli już umówiliśmy się z kimś, powinniśmy wpierw sami dla siebie ustalić, jak długo gotowi jesteśmy czekać na tę drugą osobę. Przyjmijmy, że będzie to dziesięć minut. Kiedy po dziesięciu minutach dana osoba się nie pojawia - odchodzimy.
Przypuszczalnie ten ktoś skontaktuje się potem z nami i powie, że bardzo mu przykro, ale się spóźnił. Być może poda kilka przekonująco brzmiących usprawiedliwień. Jeśli ulegniemy i poczekamy pół godziny, możemy tego kogoś zachęcić, by następnym razem kazał nam czekać na siebie trzy kwadranse. Mówiąc jednakże: "Byłem punktualnie i czekałem dziesięć minut" dajemy do zrozumienia, że prędzej zrezygnujemy ze spotkania, niż damy się szantażować własną uległością.
Kiedy idziemy do sklepu z zamiarem dokonania konkretnego zakupu, możemy znaleźć się w sytuacji, że sprzedawca nie będzie chciał zadać sobie trudu, by uwzględnić nasze życzenie. Z góry odpowie: "Mam tu dla Pana coś o wiele lepszego. Proszę bardzo. Sam Pan się przekona, że to dobry towar i będzie Pan zadowolony".
Nie pozwólmy, by te piękne słówka odwiodły nas od wcześniejszego zamiaru. Dajmy jasno do zrozumienia, że dokładnie wiemy, o co nam chodzi. Uparcie domagajmy się, by sprzedawca zrobił wszystko, co w jego mocy i spełnił nasze oczekiwania, gdyż w przeciwnym razie pozostaje nam tylko jedno - rezygnacja z dokonania u niego zakupu.
168
Jeżeli ktoś chce wam zlecić pracę, którą uważacie za niewłaściwą dla siebie, i powołuje się przy tym na wasz honor, na waszą rzetelność i uczciwość, nie powinniście się dłużej wahać przed rezygnacją z posiadania w jego oczach "dobrej opinii".
Chodzi w tym przypadku o rezygnację z krótkotrwałej i pozornej korzyści dla zapewnienia sobie korzyści trwałej. Tą trwałą korzyścią jest pewność, jaką daje własny rewir. I taka korzyść powinna być usprawiedliwieniem każdej koniecznej rezygnacji. Wiem, że się powtarzam. Ale czynię to w sposób zamierzony, by ukazać wam możliwie wszechstronnie związki i wewnętrzne zależności sztuki bycia egoistą.
Rezygnacja nazbyt często uznawana jest za przejaw słabości. Wskazujemy jednak, jak może się ona stać skutecznym instrumentem obrony własnych korzyści. A powtórzeń i uświadamiania sobie tego, jak sądzę, nigdy nie za wiele.
Powinniśmy mieć przed oczyma wciąż taki obraz: broniąc swego rewiru znajdujemy się w sytuacji piłkarza rozgrywającego mecz. Piłkarz ten może być wspaniale przygotowany przez swego trenera. Jest w doskonałej formie. Otrzymał wszystkie instrukcje, jak ma kryć przeciwnika, i kiedy powinien się od niego uwolnić, żeby w strefie pola karnego był gotowy do strzelenia bramki. Wszystkie te instrukcje niewiele będą warte, jeśli zawodnik nie wyjdzie na boisko z odpowiednim nastawieniem. Jeżeli na przykład powie sobie: "Chcę strzelić bramkę, ale muszę uważać, bym nie nabawił się przy tym kontuzji nogi". Lub gdy w defensywie pod własną bramką będzie myślał: "Muszę uważać, żeby go nie sfaulować, lepiej już niech strzeli gola". Jeżeli gracz nie jest gotów podjąć ryzyka faulu tak przy strzelaniu bramki przeciwnikowi, jak i przy obronie jego strzału, wszystkie taktyczne wskazówki trenera nie mają żadnej wartości.
Być może postawicie w tym miejscu zarzut: ale to przecież sport, fizyczny trening, fair play, wzór dla młodzieży. I będziecie przytaczać takie czy inne frazesy. Lepiej o nich zapomnijcie. Sport
169
to atak i obrona. Sport nie jest niczym innym jak wyrazem życia, takim, jakie ono jest. "Ty albo ja. Jeśli ja nie zwyciężę ciebie, ty zwyciężysz mnie".
Nie potrzebuję tego twierdzenia udowadniać. Idźcie na jakiś mecz piłki nożnej decydujący o awansie jednej z drużyn, lub obejrzyjcie sobie w telewizji jakiś finał. Może zobaczycie wówczas nawet jedną z tych wzruszających scen, kiedy to zawodnik, który zwalił na ziemię przeciwnika, przyjaźnie wyciąga do niego rękę. Wiem od kilku gwiazd o międzynarodowej renomie, jak dobrze potrafią grać takie sceny sportowego fair play. Równocześnie z uściskiem dłoni plują przeciwnikowi w twarz. Robią tak, by mu zasygnalizować, jak bezwzględnie i twardo nadal będą go zwalczać.
W żadnym wypadku nie chcę twierdzić, że to jedynie słuszna droga obchodzenia się z ludźmi. Nie każdy napastnik zaraz przewraca nas na ziemię i pluje nam w twarz. Ale koniec końców chce on w każdej sytuacji wygrać. I naprawdę wcale się tym nie przejmuje, jeśli wygrywa naszym kosztem, nawet gdy na zewnątrz okazuje współczucie. Nie jest wykluczone, że swój atak może rozpocząć nawet z wyszukaną wręcz grzecznością. Potem spóbuje zwabić nas w pułapkę. W końcu skrycie lub otwarcie użyje groźby. Zawsze w takich przypadkach w którymś momencie dojdzie do rozstrzygającej konfrontacji, która zadecyduje: on albo ja.
Taka jest rzeczywistość. I musicie być do niej przygotowani. Najlepszym przygotowaniem jest, obok wiedzy na ten temat, właściwe nastawienie, które umożliwi obronę waszego rewiru.
170
O tym, jak zaczynają nami rządzić inni, kiedy tylko tracimy czujność
Każdy, ale to dosłownie każdy człowiek, z którym wejdziecie w bliższy kontakt, świadomie lub nieświadomie podda was próbie. Będzie was badał, na ile jesteście skłonni coś dla niego zrobić. Przełożony skontroluje stopień waszego obciążenia zadaniami, by dowiedzieć się, jak wielkiego wysiłku może od was zażądać. Sprawdzi również waszą gotowość możliwie bezwarunkowego podporządkowania się. Dokładnie tak samo postępują własne dzieci, współmałżonkowie, przyjaciele i wszyscy pozostali.
W stosunkach między przełożonym, między tak zwanym autorytetem a podwładnym można by mówić o czymś, co nazwiemy "testem wodza". Od niepamiętnych czasów każdy dobry wódz musiał przeprowadzać podobny test, by ocenić, na ile żołnierze są mu posłuszni, zanim wyśle ich na śmierć.
Jak wiecie, we wszystkich historycznych czasach całe narody wypadały w tym teście znakomicie. Gotowe były poświęcić swe życie, nawet jeśli ofiara ta każdemu myślącemu człowiekowi wydawała się absurdalna. Dlaczego mimo to tak się właśnie działo? Ponieważ na ogół jednostka nie myślała za siebie, lecz pozwalała, by myślano za nią. W odpowiednim czasie kazano jej myśleć nie o sobie, lecz wyłącznie o powodzeniu jakiejś idei, narodu lub czegoś jeszcze większego. Ta maksyma zresztą do dziś głoszona jest z wielkim powodzeniem: dobro ogółu przed dobrem jednostki. W dziwny sposób maksyina ta jednak nie dotyczy nigdy tych, którzy decydują, na czym właściwie ma polegać dobro ogółu i ofiara jednostki.
171

wielKiej płaszczyźnie życia wspólnoty, czy we ^ tosunkach poszczególnych ludzi, proces ten prze-wzaJemnycbeSw identyczny sposób.
biega zawsz ^^ w związku z ^^ peWną historyjkę. Przez Opowi .mowała mnie i moją żonę tak dalece, że poważnie kilka tygodni z^ mg^eński spokój. Działo się to dziesięć czy
zmąciło o - u Mieszkaliśmy wówczas w czynszowym domu dwanaście la ^ ^^^ lokatorami. Jednym z nich była kobieta, z dwudziestorn ^^ dwójkę dzieci. Widać było, że nie radzi którą porzuć" J ^ ' ,
nvrni problemami.
sobie z włas > ^ ogrornnie jej współczuła: "Tej biednej kobiecie
M^a Z - mówiła - sama nie da sobie rady". Był w tym
trzeba pom ^ "^ain powodzi się przecież tak dobrze. Po prostu
pewien podte ^ ^^ komU!Ś kto jest w potrzebie".
ma się oboW ^a sie więc o sąsiadkę. Zaprosiła ją do domu, by
Żona n ,a{< j powiedzieć, co ją boli. Sąsiadka skwapliwie
ta mogła się zenie Opowiedziała o swym życiu w najbardziej
przyjęła zap ^^ potrafiła przekonująco uzasadnić, że całą
ponurych ba nie ponosi nie ona, lecz jej mąż.
winę za jej , jen całymi godzinami przesiadywała u nas, popi-
Dzien erDatc, w oczekiwaniu na wyrazy współczucia.
jając kawę oXOVja\a dobre rady i pokrzepiające uwagi, że prze-
Całkowicie jejzie(< z opuszczonymi rękoma, że sama jest w
ciez nie m ^ ^ rozwiązać problemy. Wkrótce zrozumieli-
stanie cos ^ ^^ my^iaja [y[ie zamierzała sobie pomóc.
smy, ze w .ez nasze życzenie, by wolno nam było czasem
Ignorowała rw ,
d ' wieczór bez niej-
spę zic czasie sąsiadka całkowicie nad nami zapano-
W niedł &
kiedy wyjątkowo jej nie było, moja żona nie potratiła wała. Nawet ^ ^ niczym innym, jak tylko o niej. Dochodziło już rozma ^ CZęStych spięć, gdyż widziałem całą tę sprawę między na moje uwagi żona reagowała gwałtownie nazywa-
dość trzeźwo- w
inWiekiem tiez jąc mnie człowlc
172
Jasne stało się, że moja żona nie wytrzymała pierwszej, wręcz klasycznej próby obciążenia, przed jaką postawiła ją sąsiadka. Dobrodusznie i naiwnie otworzyła własny rewir pod wpływem ataku obliczonego na współczucie i miłość bliźniego. Napastnik wykorzystał ten stan rzeczy, jak mógł najlepiej. Gdyby moja żona już na samym początku, w pierwszej fazie ataku zakreśliła granicę swej dobroduszności, nie doszłoby do podobnej sytuacji. Mogła przecież jasno oświadczyć: "Niech Pani posłucha. Chcę Pani pomóc, ale rozwiązać swoje problemy musi Pani sama. Niech Pani przestanie narzekać i coś zrobi". Mogła następnie ustalić z nią, co należy robić i powiedzieć: "Teraz Pani wie, jak dalej postępować. Proszę przyjść znowu, kiedy będzie Pani o ten jeden krok dalej".
Tej fazy obrony jednak zabrakło. Przeciwnie. Napastnik poczuł się zachęcony do wysuwania coraz to nowych żądań. Pewnego dnia, kiedy zainteresowanie jej losem nieco osłabło, dała nam wprost do zrozumienia: "Najchętniej bym umarła. Coraz częściej myślę, żeby odebrać sobie życie".
Oświadczenie to podziałało na moją żonę szokowo. Jej zainteresowanie sąsiadką natychmiast wzrosło. Nagle poczuła się odpowiedzialna nie tylko za smutny los drugiego człowieka, lecz także za jego życie. Ja natomiast zareagowałem całkiem odwrotnie. Powiedziałem sąsiadce, że nie biorę jej gróźb na serio.
Sytuacja zaostrzyła się. Próbowałem wyciągnąć żonę z tych więzów zależności. Sąsiadka natomiast nie chciała utracić tak wdzięcznej ofiary, na którą mogłaby przerzucać całą swą odpowiedzialność. Walcząc zastosowała więc następny środek ataku.
Pewnego wieczoru byłem z żoną w teatrze. Po powrocie do domu znaleźliśmy w skrzynce na listy mały woreczek, a w nim kilka banknotów, trochę biżuterii i kartkę z jednym zdaniem: "Po mojej śmierci proszę przekazać to moim dzieciom".
Natychmiast rzuciliśmy się do drzwi mieszkania autorki tego listu. Siedziała w kuchni przy butelce wina, a obok leżał
173
wielki nóż kuchenny. Jak oświadczyła, chciała nim podciąć sobie żyły. Przezornie jednak poczekała z realizają swego zamiaru, aż wrócimy z teatru. Resztę nocy spędziliśmy na perswadowaniu jej, że tak nie można, i ogólnym pocieszaniu. Mówiliśmy, że nie może przecież zostawiać swoich dzieci na lodzie i wiele innych rzeczy, jakie przychodzą na myśl w takich sytuacjach. Ale, jak się okazało, nasza sąsiadka bardziej niż losem swoich dzieci zainteresowana była tym, by samej nie zostać na lodzie. W końcu udało nam się ją jakoś przekonać.
Dla podtrzymania naszego zainteresowania swoją osobą w tydzień później znów podłożyła nam wspomniany woreczek. I znów wszystko potoczyło się jak za pierwszym razem. Wtedy zrozumiałem, że muszę w imieniu własnej żony podjąć zdecydowane środki samoobrony. Oświadczyłem więc sąsiadce, że przy następnej takiej próbie natychmiast zawiadamiam policję. I że z pewnością na jakiś czas trafi do kliniki psychiatrycznej.
Tak też się stało. Kiedy po czternastu dniach pobytu w zakładzie dla obłąkanych wróciła do domu, złożyła nam ostatnią wizytę. Była nieco blada, ale daleko jej było do nastroju zwątpienia. Przeżyła, jak sama powiedziała, uzdrawiający szok. Widziała w zakładzie takie rzeczy, że przywróciło jej to chęć do życia. W porównaniu z ludźmi, jacy tam przebywają, ona sama zalicza się jeszcze do szczęśliwych.
Niedługo potem straciliśmy tę kobietę z oczu. Kiedy, nie mieszkając już w tamtym domu, spotkaliśmy ją przypadkowo raz jeszcze, wydawała się stosunkowo zadowolona z siebie i ze świata. Powtórnie wyszła za mąż.
Co się tyczy mnie samego, to wprawdzie przez pewien czas uchodziłem w oczach swojej żony za potwora, ale posiadanie opinii poczciwego człowieka było dla mnie o wiele mniej ważne niż obrona rewiru, jaki był własnością mojej rodziny.
7.
174
Kto sądzi, że praca może mu przynosić jedynie pieniądze i nic poza tym, pozbawia się poważnych szans na szczęście i prawdziwe zadowolenie. O tym, czy jesteśmy szczęśliwi, czy też zadowalamy się tylko ułamkiem czegoś, co potrafimy osiągnąć, decyduje umiejętność harmonijnego pogodzenia możliwie wielu czynników określających nasze życie:
Harmonijne godzenie pracy ze swymi duchowymi potrzebami i odczuciami.
Harmonia między naturalnymi przeciwieństwami: sukcesem i niepowodzeniem, napięciem i odprężeniem, ciałem i duszą.
Oraz umiejętność życzliwego traktowania tego, czego najbardziej się obawiamy.
Jeśli ktoś nie zrozumiał wszystkich tych zależności, nic dziwnego, że nie może osiągnąć prawdziwego zadowolenia. Jego życie jest jednostronne i monotonne, gdyż unika fascynujących przygód i dramatycznych napięć, które musiałby przezwyciężać. Mając jednak tę wiedzę i stosując się do niej tworzymy sobie warunki do możliwie pełnego korzystania z życia.
177
"Robię to, co rzeczywiście sprawia mi radość. I wszystko, co robię, sprawia mi radość "
W tym rozdziale będzie mowa o pewnym pojęciu, któremu w dotychczasowym naszym życiu być może nie nadawaliśmy większego znaczenia. Pojęcie to brzmi: "ogólna harmonia". Spróbujmy ją zdefiniować w sposób następujący: wszystko, czym jesteśmy i co robimy, może nas uszczęśliwić tylko wtedy, gdy jest harmonijnym składnikiem większej całości.
Tą całością jesteśmy my sami: nasze ciało, nasz duch, nasze uczucia, nasza praca i życie prywatne. Nasz czas, każdy dzień, całe mnóstwo spraw-całe życie. Pojęcie "ogólnej harmonii" może na przykład oznaczać, że: praca lub to, czym się właśnie zajmujemy, naprawdę nas zadowala tylko wtedy, gdy harmonizuje z naszymi najgłębszymi pragnieniami i naszymi odczuciami. Pozwólcie, że zilustruję to następującym przykładem. Pewna sekretarka pisze list dla swojego szefa. Myśli przy tym: "Gdyby nie ta pensja, w życiu bym tego nie robiła. Pisanie listów to po prostu Koszmar".
Sekretarka więc nienawidzi pisania listów. To obniża jej zdolność koncentracji i uniemożliwia utożsamienie się z wykonywaną pracą. Dlatego popełnia błędy. Być może zmuszona jest zaczynać list na nowo po raz drugi i trzeci. Jej niezadowolenie rośnie. Zdarza się, że przeoczy również jakiś wyraz. Wówczas szef, widząc to, powie: "Ależ, moja kochana, coś takiego nie może się przecież Pani przytrafiać!"
Sekretarka naprawi omyłkę, ale jej niechęć do pisania korespondencji przeniesie się teraz na szefa, który przecież stawiają przed tymi okrutnymi zadaniami, a ponadto rani jej dumę.
178
Jak widzicie, brak tu harmonii między zajęciami wykonywanymi przez sekretarkę a jej psychicznym nastawieniem i odczuciami. Odbija się to oczywiście na innych dziedzinach życia tej kobiety.
Możemy przyjąć, że tego dnia wraca do domu w szczególnie złym nastroju. Wiadomo, że ludzie, którzy są nieszczęśliwi z powodu pracy nieświadomie uciekają w stan zmęczenia i wyczerpania. Towarzyszące temu rozczulenie się nad sobą stanowi dla nich rekompensatę utraconego zadowolenia.
Sekretarka zasiadając do kolacji przypuszczalnie będzie jeszcze pod wpływem ogólnie złego nastroju. Jej myśli będą krążyć wokół wymówek, a nie jedzenia. Skrępowane myśli i uczucia spowodują skurcze żołądka. Stąd wystąpią trudności w trawieniu niedokładnie przeżutej strawy. Bowiem ktoś, kto myślami buja gdzieś daleko, nie przeżuwa strawy dokładnie, nie koncentruje się na niej i nie rozdrabnia starannie zębami, by ułatwić pracę własnemu żołądkowi.
Jak widzimy, brak harmonii między pracą, myślami i uczuciami oddziałuje również na ludzkie ciało i jego organy.
Inną stroną tej negatywnej sytuacji są permanentne trudności z wykonaniem swojego zadania na czas. Nieprzyjemne dla nas sprawy odsuwamy na ostatnią chwilę, by potem gwałtownie się na nie rzucić i czym prędzej mieć je z głowy. To oczywiście z góry przekreśla możliwość głębszej identyfikacji z wykonywanym
zadaniem.
Opowiem wam o pewnym angielskim fotografie nazwiskiem Dick Morton. Kiedy spotkałem go przed wieloma laty, miał prawie sześćdziesiątkę. Dowiedziałem się o nim i o jego pracach z pewnej gazety podczas krótkiego pobytu w Londynie. Razem z informacją zamieszczona była jedna z jego fotografii. Zdjęcie to tchnęło fascynującym, wręcz niespotykanym spokojem. Długo się tej fotografii przyglądałem, aż wreszcie doszedłem do wniosku, że wszystko w niej współgra -jest bezbłędna. i
179
Ponieważ w tym właśnie czasie ja sam nosiłem się z zamiarem zostania fotografem, postanowiłem więc odszukać tego mistrza w swoim fachu. Znalazłem go w małym zmurszałym domku, nie w Anglii, ale w pobliżu miejscowości Caux sur Montreux w Szwajcarii. Od ośmiu lat prowadził tam życie, o którym tak powiedział: "Przez trzydzieści lat uganiałem się za pieniędzmi i wszelkim bezsensownym luksusem. Każdy dzień wypełniony był gorączkowym pośpiechem, bo ciągle zdawało mi się, że czegoś jeszcze nie zrobiłem. Aż w końcu zrozumiałem, że w ten sposób coraz bardziej oddalam się od rzeczywistego szczęścia. Tutaj znalazłem szczęście w stopniu, o jakim nie śmiałem nawet marzyć. A stało się tak, gdyż dałem sobie czas na gruntowne zastanowienie się nad sobą samym. Tutaj robię to, co rzeczywiście sprawia mi radość. I wszystko, co robię, sprawia mi radość". Tak dożył siedemdziesięciu jeden lat.
Oczywiście nie wszyscy możemy wycofać się do zmurszałych drewnianych domków w Szwajcarii, by tam czynić tylko to, co sprawia nam przyjemność. Ale czerpanie radości z czegoś, co robimy, nie zależy od otoczenia, w jakim żyjemy. Zależy jedynie od nas samych i naszego podejścia do życia.
Kiedy Dick Morton, który specjalizował się w fotografowaniu pejzażu, przedzierał się ze swym aparatem przez lasy w poszukiwaniu odpowiedniego motywu, zdawał sobie jasno sprawę, że rzeczywiście dobre zdjęcie może powstać tylko wtedy, "gdy doszło do harmonii we mnie samym oraz między mną a fotografowanym przedmiotem".
Wyjaśnił mi to następująco: "Widzę jakiś motyw. Pobudza on mnie natychmiast do myślenia: kto też mógłby ode mnie takie zdjęcie kupić i ile by za nie zapłacił. Jeśli przychodzi mi do głowy odpowiedź, potrzebuję tylko ustawić aparat i nacisnąć na spust.
Tu zdjęcie - tam pieniądze. Takie było moje dotychczasowe rozumowanie. Dziś wiem, że taka postawa nie zaspokaja moich podstawowych ambicji. Niespełnione zostają potrzeby mego ser-
180
ca, zamiera fantazja, myślenie staje się schematyczne. To, co czynię, traci tym samym swój właściwy sens".
Teraz więc, kiedy odkrył motyw, nie fotografował go już tak po prostu. Próbował, jak to określił, "stworzyć możliwie głęboką z nim więź, całkowicie się nań otwierając". Na przykład dotyka spróchniałego drzewa, odłamuje kawałek kory i bada. Próbuje dociec, dlaczego drzewo nie ma już liści. Czy były to chrabąszcze, a może śnieżne burze, które tak mu zaszkodziły?
Pozwala rozwinąć się fantazji i próbuje wyobrazić sobie, jak mogło do tego dojść. Wraz z tymi myślami rośnie jego zaangażowanie. Wpada w stan podniecenia, który powoduje, że zapomina o wszystkim dookoła. Kiedy nie wie, jaki to gatunek drzewa, biegnie do domu, by sprawdzić to w książkach. Chce wiedzieć wszystko.
"Im dłużej zajmuję się swoim motywem, tym ściślejszy staje się mój z nim związek", mówił Dick Morton. "Kiedy wiem już wszystko, kiedy motyw całkowicie nade mną zapanował, automatycznie znajduję odpowiedni kąt widzenia i naciskam spust. Tylko w ten sposób moja praca uzyskuje głębszy sens, daje mi zadowolenie. Ma to dla mnie tak ogromną wartość, że pieniądze, które otrzymuję za fotografię, znaczą dla mnie tylko tyle, ile znaczyć powinny. Pomagają mi żyć w sposób, jaki sprawia mi radość".
Dick Morton opowiadał mi to wszystko, jak gdyby to były najbardziej oczywiste w świecie sprawy. Jestem pewien, że tak właśnie jest. Ale cóż my czynimy, albo przynajmniej większość z nas?
Skłaniamy się raczej do tego, by wszystko, czym się zajmujemy, traktować jako rzecz samą dla siebie. Zarabianie pieniędzy jest czymś najważniejszym, obojętne czy sprawia nam to radość, czy nie. Mówimy: "Praca to praca, a zabawa to zabawa". Praca to jedno, a uczucia to zupełnie coś innego.
Zrozumiałe jest samo przez się, że nikt o takim nastawieniu nie może być na dłuższą metę szczęśliwy. Dlaczego? Ponieważ nie pojął, że szczęście jest sumą zaspokojenia wielu potrzeb, które muszą ze sobą harmonizować.
181
Nic nie stoi na przeszkodzie,
by praca przynosiła nam coś więcej
niż tylko uznanie i pieniądze
Zatrzymajmy się jeszcze przez chwilę na tym, co Dick Mor-ton powiedział o swojej pracy. Być może jego przykład pobudzi niejednego z nas - nie wyłączając wspomnianej sekretarki - do myślenia w sposób bardziej dla siebie korzystny.
Fotograf wychodził z podstawowego założenia: jeśli moją myśl i uczucia połączę w harmonijną całość z tym, co czynię, moja praca nie tylko sprawi mi najwyższą radość, lecz także podniesie się jej poziom. Dla każdego bowiem jest jasne, że tym większą odnosimy satysfakcję, im lepiej wykonamy swoje zadanie.
Morton nie popełnił błędu i nie wyszedł z założenia: "To jest moja robota. Muszę ją zrobić, i obojętne czy sprawia mi to przyjemność, czy nie". Rozumował inaczej: "Żeby praca sprawiła mi tak dużo przyjemności, jak tylko to możliwe, zaangażuję w nią wszystkie swoje siły, swego ducha, całą swoją fantazję i wiedzę. Stąd niejako automatycznie zrodzi się radość - a ta sprzyja jakości pracy". Czyż ten sposób postępowania nie jest na tyle przekonujący, że należy się dziwić, iż my wszyscy tak nie czynimy? Mimo to tak właśnie nie czynimy. Wspomniana sekretarka na przykład mogłaby powiedzieć sobie: "Moją pracą jest pisanie listów. Zamiast narzekać, zrobię wszystko, by przyniosło mi ono jak najwięcej radości". Nie potrzebuje więc robić nic więcej ponad to, co zrobił Dick Morton wykonując swoje fotografie. Zajmuje się przecież ludźmi, którzy mają otrzymywać jej listy. Kim oni są? Co robią? Jak należy sformułować list, by skłonić ich do tego, czego się od nich oczekuje?
182
Znam wspaniałe sekretarki, których szef mówi tylko kilka słów i dodaje: "Proszę, niech Pani zredaguje list. Zrobi to Pani o wiele lepiej ode mnie". Sekretarki takie zasiadają do maszyny z pełną świadomością powierzonego zadania, a ich myśl jest całkowicie skupiona na wykonaniu polecenia w sposób możliwie najlepszy. Kiedy już skończą pracę, są z niej zadowolone.
Istnieje kilka uprzedzeń, które przeszkadzają nam w osiągnięciu radości z wykonywanej pracy. Wciąż wbijano nam je do głowy, a my bezmyślnie się nimi kierowaliśmy, choć za każdym razem przynosiło nam to nowe kłopoty. Należy do nich zaliczyć opinię, że praca musi się wiązać z męczarnią, karą za grzechy, przezwyciężaniem siebie i w ogóle wszelkim mozołem. Kto odnajduje w pracy radość, najczęściej już z góry naraża się na podejrzliwość ze strony otoczenia.
Jeden z moich porzyjaciół jest głównym menedżerem wielkiego niemieckiego koncernu. Odpowiada za roczny obrót w wysokości przeciętnie stu milionów marek. Pewnego razu spytałem go: "Musi ci to sprawiać niesłychaną radość, kiedy pod koniec roku stwierdzasz, że i tym razem poradziłeś sobie ze wszystkim?" Spojrzał na mnie niczego nie rozumiejąc i odparł niemal obrażony: "Radość?! Czy ty w ogóle masz pojęcie? W mojej pracy nie ma nic radosnego. Haruję przez cały rok jak szalony. Nie zawsze mam czas na porządny urlop. Nie mówiąc już o weekendach, kiedy rodzina nie widzi mnie nawet na oczy".
Ponieważ nie potrafił on znaleźć czasu na czerpanie ze swojej pracy radości, naturalnie nie umiał mi także powiedzieć, dlaczego w ogóle wykonuje tę pracę. Co prawda usłyszałem od niego: "Dla pieniędzy, jakie za to dostaję. No i naturalnie po to, żeby znaleźć potwierdzenie siebie przez sukces". Ale te tak często przytaczane frazesy są jedynie powierzchownym alibi, za którym kryje się brak rzeczywistego zadowolenia, czego nie mogą zrównoważyć nawet dochody głównego menedżera.
183
Lecz cóż takiego przeszkadza temu człowiekowi w odczuwaniu radości z własnej pracy i sukcesów? Czy jest to coś, czego nie można pokonanać? Coś, co wymaga nadludzkiego wysiłku?
W żadnym razie. Potrzebuje on tylko podjąć jedną zasadniczą decyzję i zmienić dotychczasową postawę, do której się przyzwyczaił. Dotąd powtarzał sobie: nie ma nic ważniejszego od pieniędzy i uznania. Im ciężej pracuję, tym więcej za to mam. W zamian muszę poświęcić większą część swoich uczuć, własnych wyobrażeń o życiu i osobistych potrzeb. Kiedyś tam może znajdę na to odpowiedni czas. Zamiast tego mógłby przecież sobie powiedzieć: najważniejsza jest harmonia między pracą a odczuciami, między życzeniami i wyobrażeniami a rzeczywistością. Nic nie może powstrzymać mnie przed poświęceniem odpowiedniej ilości czasu i sił na zbudowanie tej harmonii. Nie kiedyś tam w nieokreślonej przyszłości, ale każdego dnia, w trakcie każdej pracy.
184
Dlaczego należy oswoić się z rzeczami, których najbardziej się obawiamy
Wskazanie, by oswoić się z rzeczami, których najbardziej się obawiamy, może u niektórych z nas wywołać zdziwienie. Rzeczą najbardziej oczywistą jest to, że oswojenie się na przykład z sukcesem nie wymaga wysiłku. Natomiast niepowodzeniu schodzimy z drogi na wszelkie możliwe sposoby.
Przyczyn można by się doszukiwać w tym, że sukces łączy się z upragnionym uznaniem ze strony otoczenia. Porażka natomiast - z jego pogardą. Boimy się tego. Unikamy więc myślenia na ten temat. Szczególnie wtedy, gdy pozornie nie ma ku temu żadnej najmniejszej przyczyny, gdyż właśnie odnieśliśmy jakiś sukces.
Tymczasem jest to najlepszy moment na oswojenie się z myślą o porażce. Dlaczego? Ponieważ porażka jest nieodłącznym składnikiem sukcesu. Musimy się z nią oswoić, tak jak z dniem i nocą, duszą i ciałem, pogodnym i pochmurnym niebem. Nasze całe życie jest grą przeciwstawnych sobie zjawisk.
Każdemu wzlotowi towarzyszy upadek, i to z nieubłaganą konsekwencją, której nie można zmienić. Możemy się przed tym bronić, możemy oddawać się iluzjom i nadziejom. Niczego nie wskóramy. Rzeczą najrozsądniejszą będzie oswojenie się z tymi dwoma biegunami rzeczywistości.
Pamiętajmy: z dwoma biegunami. Nie z jednym, który wydaje się nam godny naszych starań. Kiedy mówimy: "Myślę zawsze wyłącznie o sukcesie, nigdy o porażce", wówczas z góry osłabiamy własną zdolność przezwyciężenia jej. Oddajemy się wierze, że nie może nas spotkać niepowodzenie. Pocieszamy się myślą: "Do tej pory przecież wszystko jakoś szło". W ten sposób
185
wielu ludzi usypia swoją gotowość obrony. Jeśli wtedy staną oko w oko z porażką, okazuje się, że nie dorośli do jej przezwyciężenia.
Wielu ludzi goni za sukcesem tylko dlatego, że odczuwają stary lęk przed niepowodzeniem. Na samą myśl, że nie będą w stanie znieść porażki, wychodzą ze skóry, by sięgnąć po sukces. Powiecie, że to przecież pozytywny aspekt tej sprawy. Macie rację. Ale to niczego nie zmienia w jej istocie. Ktoś, kto w ten sposób rozumuje, natychmiast po jednym sukcesie musi chwytać się następnych, napędzany lękiem, który zmusza go do coraz to nowych osiągnięć.
Aż, właśnie, aż w końcu dopadnie go przegrana, przed którą uciekał tak długo z najwyższym wysiłkiem.
I wtedy może się okazać, że rzeczywiście nie potrafi znieść tej przegranej. Przeżyje wstrząs. Być może nigdy już nie dojdzie do siebie. Utraci zaufanie do własnej osoby. Uzna się za defekcia-rza, ponieważ żył w przekonaniu, że spotykać go mogą jedynie sukcesy i nic poza tym.
Dlatego należałoby odpowiednio wcześnie oswoić się z porażką i traktować ją jako coś, czym w zasadzie jest: nieuniknionym cieniem sukcesu. Nie czymś, przed czym moglibyśmy uciec. I nie czymś, czego musielibyśmy się obawiać.
Czytajcie uważnie:
"Kiedy odnoszę zwycięstwo i jestem wysoko na szczycie, zawsze myślę o tym, że teraz droga prowadzić może jedynie w dół, gdzie czeka mnie jej najniższy punkt. Nie przyniesie mi to sławy. Wszyscy, którzy biją mi dziś brawo, będą mnie lżyć. Ale jestem na to przygotowany, ponieważ wiem: kiedy jestem na samym dole, wkrótce znów droga poprowadzi mnie w górę.
Ponieważ nie da się wyeliminować tej zmiennej gry życia, oswoiłem się z nią. Zwycięstwa i porażki oczekuję z tym samym spokojem. To chroni mnie z jednej strony przed pychą, z drugiej przed rozpaczą z powodu klęski".
186
Nie wiem, kto to napisał. Znalazłem te słowa przypadkowo, na jakiejś stronie wydartej ze starej książki.
Kimkolwiek jednak był człowiek, który wynalazł dla siebie taką receptę na życie, musiał być szczęśliwy. Tak jak szczęśliwy musi być człowiek, który żyje w harmonii ze swoimi sukcesami i porażkami.
My wszyscy moglibyśmy sobie zaoszczędzić wielu rozczarowań i lęków idąc za tym właśnie przykładem. Pytanie: jak dokonać tego, by oswoić się z porażką? Odpowiedź można streścić w jednym zdaniu: trzeba ją mieć wciąż na uwadze.
Sprawa ma się podobnie jak z większością spotykanych przez nas ludzi. Zachowują się nie tak, jak byśmy tego od nich oczekiwali. Dlatego ich nie lubimy i obawiamy się ich. Dopiero gdy poznamy ich bliżej, okazuje się, że i z nimi można dojść do ładu.
Pozwólcie, że przedstawię w rym miejscu sposób, w jaki zawsze próbuję myślowo poradzić sobie z porażką. Mówię więc sobie tak:
Wiem, że sukces i klęska, postęp i cofanie się, oczekiwanie i rozczarowanie są tylko składnikami naturalnego procesu, zmiennej gry życia. Są ze sobą nierozłącznie związane. Żadne z nich nie istnieje odrębnie. Jedno poprzedza drugie. Nikt nie może tego zmienić.
Nie ma więc sensu kurczowe trzymanie się jednego i chowanie głowy w piasek przed drugim. Dlatego najlepszym rozwiązaniem jest oswojenie się z obiema stronami życia: zarówno z sukcesem, jak i porażką.
Kiedy jestem na fali powodzenia, nie zapominam, że w drugiej kolejności należy oczekiwać obniżenia lotów. Zastanowienie się nad tym już teraz i oswojenie się z tą myślą pomoże mi łatwiej znieść porażkę i upadek.
Kiedy przychodzą złe chwile, jestem na nie przygotowany. Nie wpadam w panikę. Nie szukam dla siebie alibi. Nie muszę się użalać sam nad sobą. Mogę w pełni zająć się szukaniem nowych rozwiązań.
Dodajmy: jest to recepta obliczona wyłącznie na mnie. Może jednak okazać się inspirująca dla każdego, kto zechce sam odnaleźć harmonię pomocną mu w lepszym przezwyciężaniu upadków i niepowodzeń.
188
Dlaczego należy wykorzystywać naturalny bieg rzeczy, zamiast prowadzić z nim walkę
Jak wiemy, sztuka bycia egoistą polega przede wszystkim na samodzielnym planowaniu swojego życia według własnej miary i na świadomym, zgodnym z tym działaniu. Taka życiowa postawa wymaga większego wsłuchiwania się w siebie niż w to, co mówią nam inni. To odwrócenie naszej uwagi jest może najważniejszą zmianą, jaka daje początek realizacji sztuki myślenia o sobie. Jest początkiem fascynującej przygody, w której odkrywamy wciąż nowe dziedziny i lepsze możliwości samorealizacji.
Pozwolę sobie przytoczyć przykład wyjaśniający to twierdzenie.
Moja żona bardzo się bała, kiedy miała urodzić drugiego syna. Poród pierwszego dziecka przebiegał z dużymi komplikacjami. Można było przypuszczać, że coś podobnego zdarzy się i teraz. Był to okres, w którym coraz więcej ludzi zajmowało się treningiem autogennym. Żona słyszała coś na ten temat, poszła więc do specjalisty, by zapoznał ją z metodami wyzbywania się lęku. Nadszedł wreszcie dzień, w którym pojawiły się bóle. Żona położyła się jeszcze w domu na pół godziny, by w pełni się odprężyć, jak nauczyła się tego podczas treningu. Potem pojechaliśmy razem do kliniki. Przyjmująaca nas siostra powiedziała, że od dawna nie widziała tak spokojnej i promieniejącej radością przyszłej matki.
Sam poród przebiegł niemal bezboleśnie i bez żadnych trudności. Kobiety wokół płakały i krzyczały. Moja żona natomiast była w pełni rozluźniona i "pozwoliła zapanować bólom".
Jeśli ktoś, kto wcześniej nigdy nie zajmował się technikami świadomego wpływu na swój organizm, może w krótkim czasie nauczyć się kontrolowania własnych nerwów, krwioobiegu, lęków, muskulatury swego ciała i w końcu również bólu, jakże daleko
189
mógłby zajść zajmując się wciąż sobą! To, co uczyniła moja żona, było po prostu przygotowaniem się do spodziewanego bólu. Zaakceptowaniem go jako naturalnego zjawiska. Poddaniem się mu -lub, jak to nazwała "pozwoleniem, by zapanował".
Postąpiła dokładnie odwrotnie, niż czyni większość ludzi w podobnych sytuacjach: próbują zatrzymać naturalny bieg rzeczy. Walczą z nim. Wszystko w nich aż burzy się z wysiłku, by zatrzymać lub wymusić na naturze coś, czego nie da się zatrzymać ani wymusić.
Próbują zaprzeczać nieodwracalnemu faktowi starzenia się.
Powtarzają z goryczą: "Gdybym mając dwadzieścia lat przypuścił, że coś takiego mnie dziś spotka, wszystkim pokierowałbym inaczej".
Z natarczywą niecierpliwością próbują osiągnąć wytknięty cel, przeskakując istotne fazy rozwoju.
Wymienić należałoby tu również postawę wielu rodziców, którzy chcąc uchronić swoje dzieci przed błędami i potknięciami, nie dopuszczają do zbierania przez nie niezbędnych doświadczeń. Podobnie sprawa ma się na innej płaszczyźnie życia, gdzie wielu "wybawców świata" chciałoby, by ludzie, całe grupy, nawet narody, pominęły jakiś stopień rozwoju, związany z ofiarami i wewnętrzną walką.
Przed laty wraz z kilkoma jeszcze kolegami zajmowałem się analizą typowego wówczas dla polityki USA trendu: narzucania tak zwanym krajom rozwijającym się amerykańskiego stylu życia za pomocą napływu masy dolarów. Byliśmy zaproszeni do Stanów Zjednoczonych, żeby zbadać ten problem dla grupy zainteresowanych nim osób.
Wniosek, do jakiego wówczas doszliśmy, był jeszcze bardzo niepopularny: nie ma sensu zmuszać kogoś do życia, jakie odpowiada naszym własnym wyobrażeniom o dobrobycie, skoro jego niezadowolenie nie jest na tyle duże, by zechciał on sam z siebie dokonać zmiany swej sytuacji.
190
Innymi słowy: każda inicjatywa zmiany, jeśli ma przynieść pożądany efekt, wymaga by człowiek był już na odpowiednim stopniu rozwoju.
Takie podejście znalazło swoje potwierdzenie w odwrocie Amerykanów z Południowego Wietnamu w roku 1975. Bez wątpienia dotyczy ono również wielu zagadnień naszych czasów. Jak na przykład kierowanej przez państwo opieki zdrowotnej, problemu energii albo ochrony środowiska naturalnego. Większość ludzi tak długo będzie ignorować wszelkie ostrzeżenia i apele, dopóki sami nie zostaną zmuszeni do reakcji z powodu negatywnych skutków własnych działań. Dlatego należałoby dopuszczać do zdobywania własnych doświadczeń.
Ponieważ jednak nie zajmujemy się tu zagadnieniami społecznymi, lecz indywidualnymi, nie będziemy rozwijać tematu. Przytaczam to wszystko po to, by wskazać, jak przedziwna analogia zachodzi między wielkimi problemami świata a osobistymi problemami jednostki.
Całe nasze życie i wszystkie nasze działania, wszystkie starania, by osiągnąć wyznaczony cel, podlegają naturalnemu rytmowi. Jeśli spróbujemy przeskoczyć jakąś konieczną fazę rozwoju albo zaczniemy przeciw niej walczyć, zburzymy naturalną harmonię.
W codziennym życiu dotyczy to przede wszystkim:
wychowywania dzieci, ;;
długiego współżycia z innymi osobami,
kształtowania własnego obszaru życia,
życia seksualnego.
W tych dziedzinach, i na pewno jeszcze w wielu innych, podlegamy stałej pokusie dochodzenia do celu w pośpiechu i w zniecierpliwieniu. Bez liczenia się z harmonijną dramaturgią, jakiej podlega rozwój.
Oczywiście, możecie w najbliższym banku wziąć kredyt, zaangażować architekta i wykonawcę mówiąc im: "W rym i tym
191
terminie chcę mieć gotowy dom, urządzony i pod klucz". Dom zostanie wybudowany i urządzony. Może nawet całkowicie odpowiadać waszym wyobrażeniom. Albo przynajmniej wyobrażeniom tych ludzi, którym chcemy imponować.
Powstaje jednak pytanie: czy rzeczywiście jest to wasz dom? Będą to - skoro tylko spłacicie długi -z pewnością wasze pieniądze, za które coś kupiliście. Ale czy ta pewność może zastąpić wszystko to, co straciliście, chcąc, uniknąć trudu kształtowania obszaru własnego życia?
Indywidualny stosunek do szczegółów, rozwinięcie własnej fantazji, uczuciowe zaangażowanie się. Wszystko to, co prowadzi po pełnym pozytywnego napięcia uczestnictwie do odprężenia przynoszącego radość. Kiedy w końcu możecie powiedzieć: "Wszystko w tym domu jest zgodne z moimi życzeniami". A nie z jakimiś tam wzorcami czy smakiem architekta wnętrz.
Bez tego splotu wahań, starć, wzlotów i kryzysów stwarzających napięcie, nie byłaby możliwa ich naturalna przeciwwaga, jaką jest satysfakcjonujące odprężenie.
Wielu ludzi utraciło zmysł tej naturalnej i koniecznej dramaturgii. Unikają napięć. Tym samym tracą również zdolność czerpania z tych napięć radości i zadowolenia. Nic dziwnego, że ich życie upływa monotonnie nie przynosząc im satysfakcji. Podobnie - podajmy przykład z innej dziedziny życia - dzieje się w przypadku seksualnych stosunków z partnerem, który traktuje je wyłącznie jako rutynowy obowiązek szybkiego zaspokojenia cielesnych potrzeb.
Jak w innych obszarach życia, tak i tutaj skłaniamy się do zaniedbywania harmonizacji cielesnych procesów z uczuciami i duchowymi wyobrażeniami. Oczekujemy zaspokojenia największych potrzeb, ale kosztem najmniejszego angażowania uczuć, fantazji i bez zgody na całą dramaturgię zdobywania, która właściwie dopiero prowadzi do rzeczywistego zadowolenia.
Nie trzeba żadnych szczególnych badań w tej dziedzinie, by stwierdzić, że zadowolenie seksualne nie jest sprawą techniki lub potencji, lecz sprawą zdolności wciąż nowego rozwijania swych uczuć i fantazji.
192
Dlaczego nikt nie może zaoszczędzić nam ważnych życiowo doświadczeń
Wszystko, co dotychczas powiedzieliśmy o ogólnej harmonii, dotyczy w gruncie rzeczy tylko jednego punktu: zdolności wydobycia się z uwięzi zahamowań i tabu, lęków i przymusowych zachowań, wiecznego pośpiechu. Dotyczy więc przeżywania życia w jego pełni. Powtarzam: życia w jego pełni. Po to, by następnie rozwijać swobodnie wszystko to, do czego jesteśmy zdolni. Angażować wszystkie siły dla własnego szczęścia. Na nowo odkrywać siebie i ogrom własnych możliwości. Zerwać więzy, które nakładają na nas inni.
Mam nadzieję, że dobrze mnie rozumiecie. Nie chodzi o taką czy inną umiejętność, którą przypadkowo posiadamy i której z takim trudem się wyuczyliśmy. Prowadziłoby to tylko do sytuacji, która blokuje wielu ludzi: całą nadzieję koncentrują na spełnieniu jednej jedynej potrzeby. Dla niej pozwalają zmarnieć innym. W tym leży przyczyna, dla której wielu z nas zadowala się specjalizacją w jakieś jednej wyłącznie dziedzinie. To stanowi jedyną radość naszego życia. To jest nasze alibi uzasadniające rezygnację z pełni szczęścia.
Niedawno pewien wyjątkowo sprawny biznesmen poskarżył mi się w chwili szczerości: "W łóżku jestem prawie do niczego. Całą swoją energię wpakowałem w interes". Czy jest tak rzeczywiście? Nie wierzę. Biznesmen ten uważa za rzecz naturalną zaangażowanie wszystkich swych sił i umiejętności w przezwyciężanie zawodowych problemów. Ale w domu, gdy chodzi o potrzeby seksualne, nie wykazuje podobnej gotowości. Zadowala się wymówką: "Jestem po prostu impotentem. Cóż mogę na to poradzić?"
193
Wiele pań męczy praca w domu. Są nią zniechęcone. Jednak wszystko, co przeciw temu czynią sprowadza się do obwiniania innych. Chciałyby spełnić swoje marzenia, ale unikają związanego z tym ryzyka.
Chyba nie ma człowieka, który by nie tęsknił do zmian, przygód i podniecających napięć. Czy kobiety te szukają podobnych przygód i zmian? Nie. Omijają je z daleka. Wszystko, co chciałyby przeżyć, przeżywają tylko z drugiej ręki: w książkach, na szpaltach gazet, w kinie i telewizji. Pasywne przeżywanie z bezpiecznej odległości jest skromnym rodzajem podniety, jaką się zadowalają.
To postawa szeroko rozpowszechniona, typowa dla milionów ludzi: siedzą wygodnie przed ekranem i patrzą na to, co się wokół nich dzieje. Przepojeni wiecznie niespełnioną tęsknotą, by kiedyś znaleźć się choć raz w środku tych zdarzeń. Ale nikt nie może żyć w sposób, jaki sobie wymarzył, jeśli unika niezbędnych doświadczeń. Gdyż właśnie te doświadczenia składają się na rzeczywiste życie.
Wyobraźcie sobie, że idziecie do teatru, a tam grany jest początek sztuki i zaraz po nim happy-end. Wszystko, co prowadzi do happy-endu, napięcia, kryzysy i doświadczenia bohatera, który w końcu wychodzi z nich zwycięsko, zostaje wam odebrane.
W teatrze nigdy byście czegoś podobnego nie zaakceptowali. W swoim życiu jednak czynicie tak nieustannie. Szukacie najkrótszej i najwygodniejszej drogi zaspokojenia potrzeb. Nie chcecie się poddać trudowi doświadczeń, jakich wymaga od was każde prawdziwe spełnienie życzeń.
Być może powiecie w tym miejscu: ależ, mam już dość kłopotów i zmartwień; dlaczego miałbym jeszcze utrudniać sobie żywot, skoro i tak jest on wystarczająco ciężki?
Zachodzi jednak pytanie, czy kłopoty, przed którymi stajecie, w ogóle są nie do uniknięcia? Albo czy nie stwarzacie ich
194
sami, ponieważ oczekujecie, że to inni poniosą za was cały bagaż doświadczeń? A następnie podadzą wam jak na tacy gotowe rozwiązania, końcowy produkt? Ponieważ tego właśnie oczekujecie, nie potraficie już samodzielnie uporać się z problemami, które was tak męczą.
Czy tego chcecie, czy nie: życie nie jest usłane różami. To nieustanna walka z tysiącami przeszkód, stawianych nam na drodze tak przez innych, jak i przez nas samych. Prostym sposobem uporania się z nimi nie jest bynajmniej ich ignorowanie. Urosną wówczas tak bardzo, że ich pokonanie stanie się niemożliwe, a ich ciężar nie do zniesienia. Dlatego należy się z nimi rozprawiać natychmiast. Jeśli zgodzicie się na ten trud, możecie jedynie odnieść z tego korzyść i doznać zadowolenia. Dlatego też nikt nie powinien wam oszczędzać doświadczeń.
Posłuchajcie fragmentu wywiadu z człowiekiem, dla którego miałem przyjemność kilka lat pracować. Można powiedzieć, że życie go nie rozpieszczało. Czy odtrącał doświadczenia, jakie ze sobą niosło? Wprost przeciwnie. Zawsze wyzywał je stawiając im czoło. I tak czyni do dziś. Posłuchajmy jednak, co mówi on sam:
Pytanie: "Kiedy śledzi się pańskie życie, można stwierdzić, że odznacza się Pan wyjątkową skłonnością do ryzyka. Czy to prawda?"
Odpowiedź: "Tak, zgadza się. Gdyż coś, co nie jest związane z ryzykiem, w gruncie rzeczy nie jest podniecające. W ryzyku fascynuje mnie moment napięcia, czy dana sprawa się powiedzie, czy nie. Jeśli się lubi ryzyko, a każdy może się z nim oswoić, ma się nad innymi przewagę. Można robić rzeczy, jakich ktoś inny nigdy nie uczyni, ponieważ właśnie nie podejmie ryzyka".
Pytanie: "A czy zawsze miał Pan szczęście?"
Odpowiedź: "Czasem szczęście, czasem pecha. Ogólnie jednak rzecz biorąc - szczęście. Ale nie liczę na samo szczęście. Wierzę, że dokonując wysiłku, będąc przygotowanym na podjęcie
195
ryzyka, kiedy tak wiele angażujemy, coś z tego zawsze do nas powraca".
Pytanie: "Skąd bierze Pan tak wiele ufności w siebie?" Odpowiedź: "Po prostu nie boję się. Nie lękam się żadnego człowieka. Nigdy mi się nie zdarza, żebym powiedział: tego nie potrafię zrobić, to dla mnie za trudne, to mi zaszkodzi. Inni ludzie cały czas się czegoś obawiają".
Pytanie: "Jak Pan doszedł do takiej postawy?" Odpowiedź: "Żyłem w czasach nazizmu i nie zgadzałem się z tym systemem. Bardzo wcześnie trafiłem do więzienia. Po raz pierwszy byłem aresztowany w piętnastym roku życia z przyczyn politycznych. Pobyt w więzieniach bywa dla młodych ludzi szalenie korzystny, bo takie doświadczenie hartuje ich.
Miałem niespełna dziewiętnaście lat, kiedy skazano mnie na śmierć. To właśnie wyszło mi na dobre. Gdyż spowodowało, że musiałem poradzić sobie z zasadniczymi pytaniami na temat życia. Kiedy człowiek wie, że za chwilę umrze, to życie wydaje mu się dużo piękniejsze. Jeśli takie uczucie nie mogło go złamać, zyskuje pewność, że nic złego więcej nie może mu się przytrafić." Czy człowiek ten zdobyłby życiową mądrość unikając wszystkich tych doświadczeń? Z pewnością nie. Stanowią one część składową jego życia, są częścią jego szczęścia. Dają mu siłę podejmowania ryzyka, o którym wie, że jest konieczne. Każde ryzyko, niezależnie czy kończy się ono dobrze, czy źle, jest dla niego nieuniknionym składnikiem szczęścia.
8
196
Żyjemy w epoce, w której coraz więcej ludzi ma coraz mniej czasu na rzeczy dla siebie ważne. Przyczyny tego są różne. Wymieńmy choćby dwie:
Tak bardzo bywamy zależni od opinii z zewnątrz, że nie potrafimy już odróżnić, co dla nas samych jest rzeczywiście ważne, a co nie. Wiele rzeczy posiada dla nas wagę tylko dlatego, że ktoś inny uważa je za ważne.
Unikamy istotnych spraw, ponieważ boimy się, że nie zdołamy sobie z nimi poradzić. Gorliwie zajmujemy się drugorzędnymi rzeczami, szukając alibi dla własnej postawy. Jakby załatwienie tysiąca drobiazgów mogło zastąpić rozwiązanie ważnego problemu.
Dlatego na przykład wielu z nas przypisuje wielkie znaczenie biernemu uczestnictwu w kulturze i sztuce, chociaż tak naprawdę nic go z tym wszystkim nie wiąże. Uważamy to jednak za coś ważnego, ponieważ tak właśnie sądzą inni.
Kto nie potrafi odróżnić rzeczy dla siebie ważnej od zwykłej straty czasu, będzie wciąż przeżywał kłopoty. Dzień będzie dla niego za krótki, pracy będzie miał za dużo, żyć będzie w ciągłym pośpiechu.
Tacy ludzie powinni nauczyć się rozpoznawać prawdziwą wartość wielu rzeczy. Może zrozumieją wówczas, że wiele z tego, co do tej pory uznawali za ważne, jest zwykłą stratą czasu.
199
Dlaczego warto odróżniać rzeczy ważne od nieistotnych i kierować się tym w podejmowaniu decyzji
Zajmijmy się w szczególności pytaniem: "Co w naszym życiu jest naprawdę ważne? i co jest mało ważne?" Wielu z nas odpowie: fyjgprawdę ważne jest dla mnie szczęście rodziny". Albo też: "Wfażne jest zdrowie, żebym mógł pracować".
Takie i podobne slogany odpowiadają oczywiście temu, co na gł uchodzi za ważne. Brzmi to nad wyraz serio, kiedy mó\vimy o rodzinie i pracy jako życiowym celu. Ale w rzeczywistości nie jest to żaden konkret.
Jeśli ktoś faktycznie wierzy w takie wypowiedzi, popełnia fatalny błąd. Wszystko, co znajduje uznanie w oczach innych, prZyjmuje za rzecz niezbywalnie ważną. Życie konfrontuje nas njeiistannie z takim właśnie niebezpieczeństwem: ocenie innych pozostawiamy określanie ważności rzeczy i spraw, które dotyczą naS samych- Każdy, kto czegoś od nas chce, będzie próbował prZekonać nas o ważności swojej sprawy. Będzie ją przedstawiać jal<0 szczególnie pilną, opisywać w najpiękniejszych barwach, żeW ty111 sainyxn uśpić nasz krytycyzm. Aż w końcu poddamy się i powiemy: "No więc dobrze. Właściwie miałem teraz zupełnie coś innego do roboty. Ale odłożę to na później".
Wszystko, co chcieliśmy dziś uczynić, gdyż do tej chwili ^dawało nam się istotne, traci swą ważność w momencie, gdy prZekładamy to na później. Najczęściej w ogóle już do tego nie wracamy. A co to znaczy? Coś, co ma dla nas wagę, poświęciliśmy dla czegoś, co było ważne dla kogoś innego.
Żyjemy w otoczeniu ludzi, którzy nie potrafią we właściwym czasie załatwić ważnych dla siebie spraw. Przez to wciąż popadają
200
w kłopoty. Tacy ludzie zawsze będą szukać kogoś, kto w ostatniej chwili wyciągnie ich z tarapatów. Oczywiście najmniej liczą się z tym, co ten ktoś ma wtedy akurat do roboty.
Przyjmijmy, że siedzicie w miejscu pracy i oddajecie się chwili relaksu. Albo w skupieniu zastanawiacie się, jak rozwiązać następne zadanie. Nagle do pokoju wpada wasz kolega, niezmiernie podniecony, i oświadcza: "Słuchaj, nie mam wyjścia. Musisz mi natychmiast pomóc, bo inaczej będę miał kłopoty".
Dla was relaks lub problem, nad którym się właśnie głowicie, może mieć pierwszorzędne znaczenie. Właściwie powinniście odpowiedzieć: "Niestety, nie mam teraz dla ciebie czasu. Mógłbyś ten cały swój kram lepiej planować". Ale nie mówicie tak.
Dlaczego?
Ponieważ żyjecie w przekonaniu, że ktoś, kto robi wokół siebie wiele szumu, okazuje pośpiech i zaabsorbowanie, zawsze ma do zrobienia coś ważniejszego od tego, który właśnie się odpręża lub łamie sobie nad czymś głowę.
Faktem jest, że wielu ludzi żyje w ciągłej gonitwie, ponieważ nie planują wystarczająco dobrze swoich działań. Na oślep rzucają się do pracy. Zabierają się do niej tak, jak wydaje im się to na pierwszy rzut oka właściwe. Kiedy widzą, że nic im z tego nie wychodzi, ogarnia ich panika. Niecierpliwie próbują innej drogi. I tym razem bez spokojnego przemyślenia. W konsekwencji popełniają błędy, których można by uniknąć. Tracą energię i wciąż brakuje im czasu. W końcu poszukują pomocy jakiegoś poczciwca, który pada ofiarą ich nieustannej gonitwy i chaosu.
Tacy ludzie pracują trzykrotnie, czterokrotnie więcej od innych. Przynajmniej sprawiają takie wrażenie na kimś, kto ich nie przejrzał. Można z podziwem o nich powiedzieć: "Ten nie daje sobie żadnego luzu" albo: "Nigdy nie widziałem go bezczynnego".
Prawdziwa przyczyna gorliwości tych ludzi leży jednak w tym, że nie wiedzą, kiedy powinni sobie zrobić przerwę na wypo-
201
czynek albo że należy odpowiednio wcześnie pomyśleć, czego chcą i jak mogliby tego najlepiej dokonać.
Dla nich najważniejsze jest to, by byli w ciągłym biegu, w ciągłym galopie. Pozwólmy im galopować. Chrońmy się jednak przed bakcylem ich nadgorliwości. Więcej byłoby z tej infekcji szkody niż pożytku. W końcu również im samym nic by z tego nie przyszło. Przypuszczalnie bardziej pomożemy tym ludziom zostawiając ich we własnym sosie, z ich własnymi trudnościami. Może kiedyś zastanowią się, co w ich postępowaniu jest złego.
Kiedy poświęcicie czas i energię dla takiego człowieka, po-klepie was potem po ramieniu i powie: "Jesteś dobrym kumplem". W podzięce następnym razem, kiedy tylko znajdzie się w sytuacji przymusowej, znowu zażąda pomocy. Sami go w końcu do tego zachęciliście. Wie, że jesteście dla niego gotowi zrezygnować z czegoś, co wam samym wydaje się ważne.
Teraz sami musicie się uporać z wynikającymi stąd komplikacjami. Macie mniej czasu na ważne dla siebie rzeczy. Wasz czas przeznaczony na relaks pochłonęła czyjaś nieudolność.
Jeśli chcecie na przyszłość uniknąć wynikających stąd trudności, może wam pomóc jedynie jasna zasada rozstrzygania ważności spraw. A oto ona:
Ważne przede wszystkim jest dla mnie to, co ja sam uznaję za ważne. Nie to, co przedstawiają mi jako ważne inni, ponieważ służy właśnie im samym.
Dodajmy, że nie jest to wytyczna dla ludzi, którzy swojego szczęścia upatrują w bezinteresownej miłości bliźniego. Zasada ta jest natomiast niezbędnym warunkiem określania przez nas samych, co jest dla nas naprawdę ważne i niedopuszczenia, by wyręczał nas w tym ktoś inny.
202
Dlaczego należy pozbyć się dziesięciu bezużytecznych przyjaciół, zanim zyska się nowego
Z pewnością znacie takich ludzi, którzy wszystko, co czynią, uważają za bezgranicznie ważne. Biorą na siebie dziesiątki zajęć, funkcji i zobowiązań. Zgodnie z zasadą: jestem tym ważniejszy, im więcej robię. Tylko że akurat jest odwrotnie.
Im więcej rzeczy robimy, tym mniej mamy czasu na to, co jest dla nas rzeczywiście ważne. Kto nigdy nie ma czasu, kto wciąż jest zajęty, kto nie potrafi wypocząć, prawdopodobnie wmówił sobie, że tysiące błahostek mogą zastąpić jedną jedyną ważną dla niego rzecz.
Zapewne znane jest wam obiegowe powiedzenie: "Każdego dnia poznaj kogoś nowego i uczyń go swym przyjacielem". Jeśli więc należycie do ludzi, dla których rzeczą najważniejszą jest to, by być lubianym przez cały świat, powinniście posłuchać tej rady.
Po roku, jak dobrze pójdzie, będziecie mieli 365 przyjaciół. I każdego następnego dnia zyskacie jeszcze jednego. Każdego popołudnia należałoby z jednym z nich pójść na obiad, żeby nie zostać przez nikogo zapomnianym. Wieczorem będzie jeszcze trochę czasu na zajęcie się swoimi starymi, dobrymi przyjaciółmi, którzy przecież też wymagają tego, by o nich pamiętać.
Kiedy minie ten pierwszy rok, może przypomnicie sobie to zdanie: należy pozbyć się dziesięciu bezużytecznych przyjaciół, zanim zdobędzie się nowego.
Nierealistyczne wyobrażenie o szlachetnej bezinteresownej przyjaźni wyłącznie dla samej przyjaźni jest jedną z iluzji, której w naiwny sposób oddaje się cała masa ludzi. Podobnie jak tęsknocie za wielką i czystą miłością.
W porównaniu z tak wzniosłymi pojęciami postawienie trzeźwego pytania "co mi to daje?" wydawać się musi czymś naprawdę niecnym. Ale pozwólcie, że odpowiem całkiem jasno: miłość musi istnieć, tak samo, jak musimy mieć kilku dobrych przyjaciół, by wraz z nimi robić to wszystko, co bez nich sprawiałoby tylko połowę radości. Nie powinno to jednak przeszkadzać w spojrzeniu na każdy z tych związków - zbudowanych na miłości lub przyjaźni - pod kątem ich wartości dla nas.
Bo jeśli ktoś nieustannie czyni nam wyrzuty: "Nie kochasz mnie tak, jak się kocha" albo "Prawdziwy przyjaciel nie zrobiłby czegoś podobnego", chce tylko wywrzeć na nas presję. Chce, byśmy kochali go lub akceptowali jako przyjaciela tylko ze względu na niego samego, nie oglądając się przy tym na własną korzyść. Moglibyśmy przecież dojść do wniosku, że w związek taki inwestujemy nieproporcjonalnie więcej niż z niego czerpiemy.
Chciałby więc przeszkodzić nam w tego rodzaju myślach. Chciałby, byśmy zawsze byli gotowi wszystko dla niego poświęcić, nie pytając o sens takiej postawy. Miłość i przyjaźń, tak jak wierność, uczciwość i podziw należą często do instrumentów manipulacji, które mają nas uczynić ślepymi na rzeczywistość.
Celowi temu służą również pięknie brzmiące frazesy, jak:
"Prawdziwego przyjaciela poznaje się w biedzie".
"Na prawdziwym przyjacielu zawsze można polegać".
"Dla prawdziwej miłości nawet czyjeś wady godne są uwielbienia".
"Prawdziwa miłość nie lęka się ofiar".
Same uczucia, obojętne czy są prawdziwe, czy tylko udawane, na dłuższą metę nie mogą budować naprawdę zadowalającej więzi. Przyjaźń i miłość potrzebują stałego zabezpieczenia w postaci realnej korzyści obu stron. Jeśli jesteście z kimś dobrze zaprzyjaźnieni, korzyść z tego związku polega przede wszystkim na trwałym zaufaniu do drugiej osoby. Jeśli nie znacie jej wystar-
204
czająco dobrze, musicie się zabezpieczyć i zapewnić sobie z jej strony ekwiwalent odpowiedni do swego wkładu czy usługi. Przy silnej więzi zaufania takie zabezpieczenie nie będzie oczywiście potrzebne. Możecie szczerze omówić wspólny problem. Porozumienie się będzie tym szybsze i łatwiejsze.
Dlatego wydaje się konieczne, by każdy związek z innymi ludźmi, obojętne na ile są nam bliscy, opierał się na wzajemnym zaufaniu. Jeśli ktoś, kogo kochacie lub z kim żyjecie w przyjaźni, może liczyć na was, natomiast wy nie możecie liczyć na niego, wkrótce związek taki okaże się dla was ciężarem.
Korzystne więc będzie, jeśli zakończycie ten jednostronny związek, zanim przyniesie wam szkody. Może brzmi to bardzo trzeźwo. Ale na ogół dużo bardziej otrzeźwiający jest koniec takiej jednostronnej uczuciowo zależności, która buduje na nadziei, że ta druga osoba z czasem się zmieni.
Nie zmieni się. Ponieważ nie ma ku temu powodu. Kiedy ktoś już raz zasmakował w wykorzystywaniu waszych uczuć, nic w zamian nie dając, stało się to dla niego najwygodniejszym sposobem odnoszenia własnej korzyści. Jakiż miałaby powód, by dobrowolnie z niej rezygnować?
Bez równowagi wzajemnych korzyści ani miłość, ani przyjaźń nie będą trwać długo. One są miarą, według której powinniśmy mierzyć miłość i przyjaźń. Automatycznie wynikają stąd pytania:
Co daje mi przyjaźń z X? Jaki jest mój wkład, a jaki jego?
Czy moja miłość do Y ma oparcie w zaufaniu? Czy też inwestuję swe uczucia z nieśmiałą nadzieją, że kiedyś może zostaną odwzajemnione?
Tak rozważając należałoby już dojść do wniosku, że o wiele ważniejsze jest posiadanie choćby niewielu przyjaciół, z którymi żyjemy w harmonii wzajemnej wymiany korzyści, niż otaczanie się gronem ludzi, których wzajemności nie można być pewnym.
205
Każda przyjaźń z góry zobowiązuje do zachowywania się po przyjacielsku. Kiedy telefonuje do nas przyjaciel i czegoś żąda, będziemy mieli opory, by mu odmówić. Nawet wówczas, kiedy jesteśmy przekonani, że to, czego chce, może nam zaszkodzić. W poczuciu winy poszukamy więc kompromisu, żeby go tylko nie zranić. Kompromis być może zmniejszy nasze straty, ale będzie nas jednak drogo kosztował.
Im mniej przyjaciół, którzy doprowadzają do takich konfliktowych sytuacji, tym łatwiej powiedzieć "nie", skoro tylko jesteśmy zajęci czymś ważniejszym niż wyświadczanie komuś grzeczności.
Wielu mężczyzn żyje w przekonaniu, że muszą wciąż dowodzić swoim żonom, jak bardzo je kochają. Takie dowody miłości, które dziwnym sposobem manifestują się najczęściej w postaci materialnych darów, są wyrazem poczucia winy, że ich miłość nie jest wystarczająco mocna i szczera.
To poczucie winy u mężczyzny jest często punktem wyjścia do wyrafinowanej gry, jaką wiele kobiet prowadzi wobec swoich mężów. Zawsze posłużą się one zarzutem: "Wyszłam za ciebie z miłości. Ale ty chciałeś mieć tylko służącą i matkę swych dzieci".
Mężczyzna, który wpadł w taką pułapkę, będzie szukać tysięcy uspokajających żonę argumentów, żeby tylko zapewnić sobie jej miłość. Będzie przy tym poczuwał się do winy, ponieważ doskonale wie, że zarzuty żony są prawdziwe. Tym samym jednak został w tej grze pokonany. Każda zręczna kobieta powtórzy to, kiedy tylko zechce odnieść jakąś korzyść.
Kobiety są w tej grze w pozycji uprzywilejowanej, ponieważ lepiej potrafią przedstawić swój stosunek do męża jako bezinteresowne poświęcenie się. Mężczyźni są pod tym względem o wiele mniej utalentowani. Dlatego muszą płacić.
Mąż, który odpowiednio wcześnie przejrzał grę żony, z góry wie, że jego stosunek do niej powinien polegać na równowadze uczuć i wzajemnych korzyści.
Trzeźwo więc rozważy:
206
Czy ich wzajemne stosunki wspierają się na mocnym zaufaniu?
Jakie realne korzyści czerpie z tego związku on, a jakie jegc żona?
Takie rozważenie sprawy w większości przypadków uchroń: go przed poczuciem winy, które mogłoby być przeciw niemu wykorzystywane.
Podany przykład sytuacji małżeńskiej odzwierciedla wszystkie tego rodzaju przyjacielskie układy. Jakkolwiek byśmy je rozpatrywali, zawsze dojdziemy do wniosku, że: nie jest ważne, by wciąż na nowo dowodzić swej miłości. Albo żeby mieć możliwie wielu przyjaciół. Ważne jest, by między tym, co dajemy, a tym, co w zamian otrzymujemy, istniała harmonijna równowaga, odpowiadająca naszym potrzebom.
Po zrewidowaniu naszych stosunków pod tym właśnie kątem może się okazać, że niejeden tak zwany dobry przyjaciel znaczy dla nas tyle, co zwykłe zobowiązanie, nie mające się w żadnej rozsądnej proporcji do odnoszonych przez nas korzyści. Od nas samych zależy więc wyciągnięcie konsekwencji. Wyrażając się bardziej konkretnie: w przyszłości może dla niejednego z was stanie się ważniejsze robienie czegoś innego, niż przesiadywanie z przyjaciółmi w lokalu, po to tylko, by udowodnić im, jacy to z was wspaniali kumple.
Nic nie powinno nas powstrzymać przed określeniem własnej postawy wobec najważniejszych spraw życia i rozwinięciem własnej miary wartości.
Kto nie potrafi uporządkować swoich spraw od całkiem drobnych po najważniejsze -według własnej hierarchii ważności, nie poradzi sobie z problemami dnia, które składają się na całe nasze życie. Sam sobie odbierze szansę urzeczywistnienia czegoś, co może przynieść mu zadowolenie. Będzie gonił od jednej rzeczy do drugiej. Na sprawy mało ważne zużyje więcej czasu i energii, niż są tego warte. Zamiast właściwie rozłożyć siły, to znaczy:
ao?
Najwi Znacznie mniej sil przeznaczyć na to, co nie jest ważne. Nawet jeśli inni uznają to za istotniejsze.
Zrezygnować z teg- co w żle nie Przynosi korzyści.
Chcąc poznać, co jest dla nas ważne, co mniej ważne, a co bezużyteczne, musimy przyjąć jasną postawę wobec wszystkiego, co w naszym życiu odgrywa jakąś rolę. Niezależnie od miary wartości innych musimy znaleźć własną miarę.
Nie unikniemy przy tym zepchnięcia na pozycję autsąjdera przez ludzi, których miara wartości przestanie nam odpowiadać. Jest to los każdego, kto swoje interesy uzna za ważniejsze od interesów innych ludzi. Perspektywa uchodzenia za egoistę, a przy tym za autsąjdera, powstrzymuje wielu z nas przed rozwinięciem miary wartości, skrojonej według naszych własnych potrzeb Zadowalamy się urzeczywistnianiem w życiu tylko tego, co nie trafia na opór innych. Nasze decyzje wówczas są kompromisami. Bardziej liczymy się z kimś innym niż z samym sobą. Dlatego tak wielu z nas unika stawienia czoła każdemu prawdziwemu wyzwaniu. A przecież mogłoby ono nam dostarczyć najwięcej satysfakcji.
Jeśli komuś wystarczająco często wmawiano, że najważniejszym warunkiem małżeńskiego szczęścia jest sama miłość, będzie się tego kurczowo trzymał. Skoro tylko okaże się, że jego własne uczucia nie odpowiadały romantycznym marzeniom, iakinu go karmiono, zacznie sądzić, że nie jest zdolny do prawdziwej, rzeczywistej miłości i że został skrzywdzony przez los. Nawet w małżeństwie będzie jeszcze śnił o wielkiej miłości, która rzekomo jest tak ważna, a która nie została mu dana. Żyjąc w konflikcie niespełnionej tęsknoty i twardej codzienności nigdy nie będzie mógł osiągnąć zadowolenia. Nie przyjdzie mu też do
208
głowy otrząsnąć się ze stereotypowych wyobrażeń i poszukać własnej miary rzeczy.
Małżeństwo, które mocno stoi na gruncie realnego życia, zawsze osiąga trwalsze szczęście od małżeństwa, które otacza się ulotnym obłokiem "prawdziwej miłości".
Kiedy ktoś, kto kieruje się miarą rzeczy należącą do innych usłyszy: "Południe to czas obiadu", pójdzie wraz z innymi jeść w południe. Obojętne, czy rzeczywiście będzie głodny. Sięgnie po picie, dlatego że piją inni, a nie dlatego, że odczuwa pragnienie.
Kiedy nocą przebudzi się po seksualnym śnie, przepełniony pragnieniem kochania śpiącego obok partnera, stłumi to swoje pragnienie. Pomyśli: "Jeśli go obudzę, będzie wściekły". Sama myśl, że ktoś drugi mógłby się rozgniewać, jest miarą jego postępowania. Jej się podporządkowuje. A przecież mógłby pobudzić wyobraźnię, jak wciągnąć swego partnera w to samo pragnienie. I zadać sobie pytanie: "Co zrobić, żeby tak samo zapragnął miłości?".
Ludzie tego typu skłonni są do trwożliwego podziwiania wszystkiego, o czym się im powie: to jest sztuka; lub: to jest kultura. Nawet jeśli nie mają z tym nic wspólnego. Raczej skłonni są udawać, że ze zrozumieniem uczestniczą w czymś takim, niż przyznać: "To nic mi nie daje" i zwrócić się w stronę rzeczy, które są dla nich ważniejsze, z którymi mogą się utożsamiać.
Zamiast samemu aktywnie zająć się śpiewem, malarstwem, pisaniem lub inną rozwijającą człowieka dziedziną - obojętne, czy wyniki tej działalności będą komuś przypadać do gustu, czy nie - podziwiają innych, którzy rzekomo uchodzą w tych dziedzinach za mistrzów.
Tym samym dołączają do rzeszy bezmyślnych wielbicieli, których przekonań nic nie jest w stanie zmienić. Sztuką jest dla nich to, co produkuje kilka uprzywilejowanych osób. A kulturą -coś wzniosłego, do czego oni sami nie mają dostępu. Dlatego
209
świat jest pełen ludzi, którzy sądzą, że ważniejsza jest konserwacja kultury minionej epoki, niż tworzenie własnej.
Nie ma żadnej wątpliwości, że ci nieliczni, którym przyklejono etykietkę artystów, ciągną korzyści. Ale jakie korzyści odnoszą ich niezliczeni wielbiciele? Zadowalają się przekonaniem, że nie ma nic ważniejszego od uczestnictwa w takiej kulturze i takiego zachowania się, jak gdyby to, co wolno im przeżywać z ogromnego dystansu, rzeczywiście do głębi ich poruszało.
Kto w swym życiu urzeczywistnia sztukę bycia egoistą, jest na drodze do coraz wszechstronniejszego odkrywania i rozwoju własnej osobowości. Do tego zaś trzeba mieć własną miarę rzeczy. Taka przemiana ma swój początek w momencie, gdy tylko zaczynamy powątpiewać w sfabrykowane na nasz użytek wartości i opinie. Zamiast bezkrytycznie się do nich dostosowywać, zaczynamy stopniowo dochodzić do własnych ocen, odpowiadających naszym możliwościom i potrzebom.
Zdobyte tak przekonanie zmusza do ciągłej, aktywnej walki, gdyż rzeczywiste zadowolenie przynosi nam tylko to, do czego doszliśmy sami. Kto szuka przystosowania, dla tego w gruncie rzeczy najważniejsze jest samo przystosowanie. Kto samodzielnie kształtuje swoje życie, tego nie zadowoli zwykłe w nim uczestnictwo. Miłość nie będzie dlań romantyczną iluzją, ale realnością, której wartość dla siebie określi on sam. Kultura i sztuka nie będą czymś, co tworzą inni, co zarezerwowane jest dla poetów, aktorów lub muzyków. Niczym takim, co wolno mu przeżywać jedynie z nieprzekraczalnego dystansu. Będą one stanowić ważny element jego własnego życia.
Kulturą więc jest dla nas to wszystko, co świadomie sami tworzymy. Urzeczywistnianie się jednostki zgodne z jej własnymi wyobrażeniami. Świadome życie, świadoma miłość, świadome żywienie się, świadoma rozrywka. Czynienie wszystkiego, co jest dla nas ważne, i rezygnacja ze wszystkiego, co naprawdę nie ma znaczenia.
210
Wszystko to jest kulturą. Kultura wyrasta z indywidualnego rozwoju jednostki, a nie z dostosowywania się do czegoś, co podawane jest nam za wzorzec. Można powiedzieć tak: coś, z czym w rzeczywistości sami się nie identyfikujemy i czego sami nie przeżywamy, czego nie doświadczamy, czego wreszcie sami nie kształtujemy, to coś nie ma dla nas autentycznej wartości.
Pani domu, która kupuje w sklepie gotową, zawiniętą w folię kolację, by tylko ją odgrzać i postawić na stół, nie ma żadnego emocjonalnego stosunku do swojej czynności. Kiedy jej mąż lub goście chwalą posiłek, nie sprawi jej to żadnej przyjemności. Gdyż nie jest to coś, co sama zrobiła i z czym mogłaby się identyfiko-
wać.
211
"Przede wszystkim uporządkuj rzeczy małe, a duże same się ułożą "
Z pewnością każdy z was zna to z własnego doświadczenia: istnieje w naszym życiu kilka wydarzeń, które na stałe określają nasze podejście do niektórych spraw. Ja sam dziś jeszcze, po wielu latach, pamiętam takie doświadczenia. Kiedy licząc sobie dwadzieścia lat po raz pierwszy pracowałem w redakcji gazety, miałem szefa, któremu w myślach setki razy życzyłem złamania karku. Jedno zdanie, które nieustannie mi powtarzał, doprowadzało mnie do rozpaczy: "Przede wszystkim uporządkuj rzeczy małe, a duże same się ułożą". Gdy zjawiałem się u niego z trzema stronami maszynopisu, na których, moim zdaniem, opisałem interesujący przebieg wypadku drogowego, mówił: "Bardzo ładne, ale za długie. Niech Pan teraz napisze całość w dziesięciu wierszach, a wtedy to wydrukujemy".
Oburzałem się i próbowałem wyjaśniać, jak dobra jest moja historia i dlaczego bezwarunkowo musi iść w całości. Patrzał wtedy na mnie z uśmiechem i wyrokował: "Niech Pan się wpierw nauczy, jak pisać krótki meldunek, a Pańskie wielkie reportaże automatycznie staną się lepsze". Z upływem czasu takie doświadczenia pomogły mi doceniać znaczenie spraw drobnych, które trzeba załatwić, zanim jeszcze odważę się przystąpić do większych. Na ogół wszyscy skłaniamy się do fascynacji tym, co wielkie, tak że detale, jakie stoją na drodze do urzeczywistnienia tego wielkiego celu, traktujemy jako zło konieczne. Mówimy na przykład: "Najważniejsze w moim życiu jest szczęście". Wielki cel. Przy czym bardzo często nie zauważamy, że możemy go osiągnąć jedynie po pokonaniu niezliczonej liczby małych przeszkód, które stoją nam na drodze.
212
Kiedy małżeństwo dochodzi do punktu, w którym zada sobie pytanie: "Oboje chcemy przecież tego samego - wspólne, szczęścia. Dlaczego więc go nie osiągamy?", to najczęściej prz czyna takiego stanu rzeczy leży w niepozornych drobiazgac codzienności. Jak długo drobne rzeczy są łatwe do przezwycięż nia, odsuwamy je lekceważąco na bok. Aż w końcu mnóstv takich niezałatwionych drobiazgów urasta do problemu, z który trudno jest już sobie poradzić. Często nie chcemy poświęcić do; czas vi, by natychmiast, raz na zawsze rozwiązać niewielki problei
Przyjmujemy rozwiązanie tymczasowe, na najbliższe dv tygodnie. Później jednak problem pojawia się znowu. O wie większy, trudniejszy, w towarzystwie innych małych, a niero wiązanych problemów. To, co jeszcze dwa tygodnie wcześni mogliśmy wyjaśnić w dziesięć minut, teraz może wymag? dwóch godzin. Zakładając, że tym razem rzeczywiście rozwiążen sprawę do końca. Kiedy w końcu ogrom drobiazgów urasta nag do wielkiego problemu, potęguje się w nas tendencja do radyka nego odsunięcia od siebie całej tej sprawy. Mówimy sobie wóv czas: "Teraz nie mam czasu. Załatwię to, jak tylko będę mni zajęty". Podejmujemy jakąś powierzchowną decyzję, by przyna mniej w danej chwili uzyskać spokój sumienia. Tak oto łatarr jedne dziury, tworząc jednocześnie inne. Powinniśmy to dóbr; zapamiętać: naszego życia nie określa jakieś jedno wielkie wyd; rżenie, ale to, w jaki sposób spędzamy każdy poszczególny dziei Jak go planujemy, jak rozwiązujemy dziesiątki małych probli mów, które ze sobą niesie. W jaki sposób go kończymy. C2 możemy powiedzieć: "To był cudowny dzień. Zrobiłem wszystki co chciałem zrobić". Czy też pocieszająco przyznać: "Co za okrc pny dzień. Mam nadzieję, że jutro będzie lepiej".
Jeśli o większości dni tygodnia możemy powiedzieć, że by] szczęśliwe, możemy też powiedzieć, że był to szczęśliwy tydzier Dlatego każdy dzień powinniśmy traktować tak poważnie, ja gdyby był on najważniejszy w życiu. Wyrażając to inaczej: każd
21
zadowalające rozwiązanie problemu polega na konsekwentnym przezwyciężeniu problemów cząstkowych, z jakich się składa. Z tego punktu widzenia szczęście waszego małżeństwa może zależeć od kłótni, jaką mieliście wczorajszego wieczoru ze swoim partnerem z powodu złej oceny przyniesionej ze szkoły przez dziecko. Przyjrzymy się tej sytuacji nieco bliżej:
Spór zaczął się od tego, że natarły na siebie dwa różne sądy na temat przyczyn złych ocen waszego dziecka w szkole. Ona powiedziała: "To dlatego, że za mało energicznie działasz". On powiedział: "To ty przecież opiekujesz się dzieckiem".
I w tym właśnie momencie prawdziwa przyczyna rozmowy, mianowicie zła ocena dziecka, utraciła swoje znaczenie. Zamiast z całym spokojem poszukać rozwiązania tego cząstkowego problemu, rodzice kłócą się o zasady wychowywania. Nic dziwnego, że w ten sposób nie mogą dojść do rozwiązania, które byłoby korzystne dla ich dziecka.
Jak wyglądałaby sprawa, gdyby rodzice postępowali według zasady: "Przede wszystkim uporządkuj rzeczy małe, a duże same się ułożą"? W tym przypadku centrum dyskusji stanowiłby problem "pracy klasowej", a nie zagadnienie "odpowiedzialności za wychowanie". A oto korzyści z takiego postępowania:
Możliwość rozmowy bez konieczności bronienia się przed atakami drugiej strony. Rozmowa jest rzeczowa. Jej celem jest zapewnienie możliwie najlepszej pomocy dziecku w przygotowaniu się do następnej klasówki i uzyskanie przez nie dobrej oceny.
Koncentracja na cząstkowym zagadnieniu "następnej klasówki". Chroni to przed zagubieniem się w ogólnikowej gadaninie o nieposłuszeństwie dziecka i podobnych rzeczach, które znów do niczego by nie prowadziły.
Ewentualność porozumienia się co do toku postępowania przed następną pracą klasową: przez tydzień ojciec uczy się z dzieckiem (godzinę wieczorem). W ten sposób dziecko zyskuje po-
214
czucie, że rodzice zajmują się nim nie tylko w przypadku złycl ocen. Taki krok może być więc również pomocny w rozwiązywa niu wielkiego problemu, jakim jest "wychowanie dziecka".
Pozytywny wpływ porozumienia się w sprawie następnej kte sówki również na wzajemne stosunki między samymi rodzice mi. Ich polemika nie kończy się usztywnieniem stanowisl wzajemnym oskarżaniem się i obroną siebie. Oboje odnoszą pn tym wrażenie, że: "Wspólnie rozwiązaliśmy problem. Umiemy ; sobą rozmawiać. Tak powinniśmy też robić następnym razem
Dlaczego podobnych problemów nie rozwiązuje się części w taki sposób? Ponieważ większość ludzi prowadzi dyskusje w ogć nie myśląc, że osiągnięcie zgody jest dużo łatwiejsze w sprawac konkretnych i małych niż w sprawach wielkich i ogólnych.
Utarczki słowne, które powstają z powodu drobiazgów, n tychmiast są rozniecane do rozmiarów wielkiej bitwy, a ot strony stawiają pod znakiem zapytania całe swoje wspólne dot chczasowe życie. Kłótnia zaczyna się z powodu przesolonej zup ale kończy się tym, że mąż mówi: "W takim razie w przyszłoś będę jadał w restauracji, jeśli nie potrafisz podać do stołu porzą nej zupy". A kobieta wybucha łzami, do głębi urażona, i grozi, się rozwiedzie, bo dłużej już nie jest w stanie tego znieść. Kie już się tak umordują wzajemnymi oskarżeniami, upokorzą s obrażą, podważą całe swoje wzajemne zaufanie, na jakiś czas ogóle nie będą mieli podstaw do zgody i porozumienia. A moż by przecież czegoś podobnego uniknąć, załatwiając tę jedną m; sprawę - "przesoloną zupę". Małe sprawy dają się rozwiąs łatwiej. Dopóki są jeszcze małe. Kto myśli i działa w ten sposi szybko przekona się, że wielkie problemy rozwiązują się sam ponieważ w ogóle do nich nie dochodzi.
Każda rzecz ma swój czas i każda wymaga czasu. Przestrzeganie tej zasady ułatwia życie
Istnieje w medycynie pewne pojęcie: "syndrom". Rozumie się pod nim obraz choroby, na jaki składa się jednoczesne występowanie różnych jej objawów. Może i wy należycie do tych wielu ludzi, u któiych można stwierdzić następujące objawy:
Spraw, których się podjęliście, w ogóle nie załatwiacie albo załatwicie je tylko częściowo, a to z braku czasu.
Wbijacie sobie do głowy, że określona sprawa musi być załatwiona natychmiast, od zaraz, obojętne jakim kosztem. Choć przecież napotykacie przeszkody nie do pokonania. Dobrze wiecie, że korzystniej byłoby odstąpić od całej sprawy i powrócić do niej w innym, lepszym momencie. Mimo to tracicie czas i energię, by udowodnić sobie (lub komuś innemu), jaki to z was twardziel.
Z drugiej zaś strony wiecie, że inna konkretna sprawa powinna być załatwiona natychmiast. Mimo to mówicie sobie: "Ach, co tam, przerzucę to na później".
Często zdarza się, że na załatwienie mało istotnej rzeczy zużywacie kilkakroć więcej czasu, niż jest tego warta. W ten sposób nie wystarcza wam czasu na zadania o dużo większej wadze.
Kiedy kończycie jedną pracę, nie macie chwili spokoju, żeby się odprężyć. Czeka na was już coś innego, czym musicie się zająć bezwarunkowo natychmiast.
216
Wszystkie te objawy razem wzięte, lub tylko ich wskazują na typowy "syndrom braku czasu". Należy on d zjawisk, z jakimi wielu ludzi pogodziło się jako koniecznyn Niektórzy nawet są z tego zadowoleni. Służy im to za a ucieczki przed sprawami, do których nie dojrzeli.
Pracowałem przez jakiś czas z człowiekiem, którego w nazywali "mister przecież-kiedy". Zawsze, kiedy otrzymywe cenie wykonania czegoś, jego twarz przybierała wyraz m stwa. Z ust wydobywał mu się pełen wyrzutu i żałości c "Przecież kiedy ja mam to zrobić?! Jestem do cna zajęty!"
Człowiek ten, z przyczyn, które pozostaną dla mnie tą cą, doszedł do stanowiska, do jakiego po prostu nie dorós zadanie polegało na codziennym załatwieniu czterech do spraw. Jeżeli właściwie rozplanowałby sobie tę pracę, nie z na nią więcej niż pięć godzin. On jednak obnosił się z tym i przez osiem godzin, nieustannie jęcząc i narzekając jak truć zadanie i jak mało na nie czasu. Co wieczór wychodził z kompletnie wyczerpany.
Charakterystyczną cechą "syndromu braku czasu" je ustanne wmawianie sobie, że nie ma się czasu. Przede wszj na rzeczy rzeczywiście ważne. Z obawy, że nie będziemy ich załatwić, chwytamy się alibi w postaci bezsensownego ( nia. Ono właśnie pochłania cały nasz czas i energię.
Nawet, jeśli cierpicie na opisaną chorobę, macie pi szansę wyleczyć się z niej. Ale pamiętajcie, nikt wam w tj pomoże. Dokonać tego możecie wyłącznie wy sami. Nie p wam nieustanne uskarżanie się do innych. Czasem z litość ów wykona za was jakiś kawałek pracy. Ale tym samym bć tylko zaszkodzi. Jeśli już raz przyzwyczaicie się nie mieć czi rzeczy ważne, nic już nie zmieni waszej postawy, nawet przi wy brak obowiązków.
Do skutków "syndromu braku czasu" należą również wyrzuty sumienia. Wasza skarga, doprawdy, nie jest n
innym jak tylko wyrazem obciążonego sumienia. Szukacie zainteresowania u innych, ale jako rekompensaty za brak własnych osiągnięć i sukcesów.
To zastępcze zadowolenie niczego jednak nie rozwiąże. Nie rozwiąże waszego problemu w równym stopniu, co drobne uprzejmości, jakimi chcecie kupić u innych litość. Wasze starania należą do tych ubocznych spraw, na jakie niepotrzebnie tracicie czas, schodząc z drogi istotnym zadaniom.
Poznałem wielu ludzi, którzy codziennie w ściśle określonym czasie wykonywali określone zadanie. Podczas moich lat pracy w redakcjach dzienników taki sposób wykonywania zadań należał do normalnych. Żadne narady nie odbywały się w czasie przeznaczonym na posiłek. Przy czym tematy otrzymywaliśmy wcześniej. Na ich opracowanie mieliśmy pięć do sześciu godzin. Było to dla mnie niezwykle interesujące, obserwować tę samą scenę, która zawsze, dzień w dzień, powtarzała się w przypadku niektórych kolegów:
Kiedy otrzymywali polecenie, najpierw spoglądali na zegarek. Można było niemal usłyszeć, co w tym momencie myśleli: "Sześć godzin czasu. Mogę spokojnie pójść na filiżankę kawy". I tak robili. W kantynie spotykało się regularnie kilku ludzi, którzy chcieli jeszcze przed pracą wypić szybko łyk kawy. Nie do uniknięcia oczywiście były w takich przypadkach zażarte dyskusje. Czasem któryś z nich spoglądał na zegarek i stawał się niespokojny. Widać było, że chce wyjść. Jednakże zostawał i zamawiał coś jeszcze u kelnerki. W końcu zrywał się na równe nogi i był bardzo oburzony, że nie może natychmiast zapłacić. Żegnał się słowami: "Muszę już pędzić. Mam dziś diabelnie dużo do roboty". Wpadał do redakcji, zamieniał kilka gorączkowych słów ze współpracownikami, tak jakby nie wracał z kantyny, ale z jakiejś ważnej konferencji. Po dotarciu do biurka rzucał się na telefon, żeby zadzwonić do domu. W krótkiej rozmowie informował, że jest dziś bardzo zapracowany i że wróci dopiero późnym wieczorem. Jeszcze raz zrywał się i biegł
218
do toalety. (Napięcie, jakie go opanowało, przerzuciło się na pęcherz.) W drodze powrotnej wdawał się z kimś w dyskusję -mimo, że już był pełen niepokoju. Dokładnie wiedział, że czas, jaki przeznaczył na pracę, niezmiernie się skurczył. Wreszcie rzeczywiście zaczynał. Wówczas nerwowo palił. Był rozgniewany, gdy ktoś zajrzał uchylając drzwi. Zdarzało się, że mimowolnie obrzucił go obraźliwymi słowami. Po takich wyskokach siedział przez kilka minut w ciszy i gapił się w ścianę. Bez wątpienia szukał wtedy usprawiedliwień swojego postępowania.
Teraz już musiał uporać się nie tylko z tym nowym problemem i samą pracą, ale jeszcze z lękiem, że nie zdąży na czas wykonać swego zadania. Oczywiście musiała na tym ucierpieć praca, ale też cieleśnie i duchowo cierpiał on sam. Nic więc dziwnego, że po wszystkich tych przeżyciach był kompletnie wyczerpany i załamany.
Znam to wszystko dokładnie, gdyż sam wcześniej należałem do podobnych ludzi. Aż do momentu, w którym postanowiłem zdecydowanie skończyć z tak bezsensownym i morderczym trybem pracy. Rozwinąłem pewien rodzaj autoterapii skierowanej na własny "syndrom braku czasu". Składa się ona z prostych zasad:
Postanawiam nigdy nie mówić, że nie mam czasu na coś, co chcę lub co muszę wykonać.
Jeżeli mam do zrobienia kilka ważnych rzeczy jednocześnie, klasyfikuję je zgodnie z ich znaczeniem i załatwiam jedną po drugiej w ustalonej kolejności.
Następnie: traktuję każdą rzecz, którą właśnie załatwiam, jako coś w danym momencie absolutnie najważniejszego. I bez względu na wagę innych zadań, każdą myśl o nich odsuwam na bok. Nie pozwalam sobie również na wątpliwości w stylu: "Czy na pewno zdążę? Czy dam sobie radę?" To odwiodłoby mnie tylko od pierwotnego zamiaru doprowadzenia sprawy do końca.
219
Dla wszystkiego, co robię, ustalam termin wykonania. Zmusza mnie to do określenia, ile czasu warto poświęcić danej sprawie.
W końcu: nie pozwalam też sobie na powiedzenia: "Przedtem koniecznie muszę się jeszcze napić kawy - dla rozruszania się". Żadna rozmowa, żaden telefon, nic nie jest ważniejsze od wzięcia się do pracy.
Kiedy zasiadałem do biurka, byłem już tak mocno związany z zadaniem, że nie sprawiało mi trudności przeciwstawienie się jakiejkolwiek pokusie. Nie potrzebowałem "rozgrzewki" przed pracą. Nie musiałem oczyszczać swych myśli z przypadkowych i niepotrzebnych rozmów. Całkowicie byłem skoncentrowany na pracy. Innym pozytywnym zjawiskiem było szybkie przyzwyczajenie się kolegów do mojego nowego sposobu bycia. Przestali pytać: "Idziesz z nami na kawkę?" Wkrótce też stwierdziłem, że nie brak mi tych spotkań. Nagle miałem dużo czasu. Szybciej niż kiedykolwiek szła mi praca. Przestałem się denerwować. Pozbyłem się lęku, że nie zdążę wykonać swych zadań na czas. Wyraźnie poprawił się poziom moich artykułów. Zacząłem też odczuwać przyjemność z samej pracy.
Kiedy następnie obok moich zajęć w gazecie byłem w stanie jeszcze pisać scenariusze do programów telewizyjnych, teksty reklamowe i książki, kiedy zacząłem mieć więcej czasu dla rodziny i do domu wracałem wieczorem punktualnie, wszystko to dało się wytłumaczyć właśnie moją terapią przeciw "chorobie braku czasu". Czyż jest to jakieś cudowne lekarstwo? - W żadnym razie. Każdy przecież może postąpić w podobny sposób.
Straciłem wtedy naturalnie bliski kontakt z kilkoma ludźmi, z którymi do tej pory codziennie przesiadywałem w kantynie. Ale postąpiłem tak świadomie, wiedząc co jest dla mnie rzeczywiście dobre.
220

Kto nie potrafi znaleźć tej odrobiny czasu na radość z ka: małego kroczku, jaki prowadzi do wielkiego celu, rozmija prawdziwym szczęściem. Podobnie dzieje się z ludźmi, którz] buja osiągnąć wszystko siłą woli.
"Siła woli" to nic więcej jak arogancki wyraz bezsensov przymusu, jaki sami na siebie nakładamy. Jeśli ktoś zmuś: do realizacji jakiegoś celu, nigdy nie przyniesie mu on rado
Dla wielu ludzi przymusowe jest również, narzucor przez wychowanie, podporządkowanie się autorytetom, dlatego, że autorytety dysponują większą władzą, większyrr niędzmi, mają lepszą pozycję społeczną lub większą wiec określonej dziedzinie. Ktoś, kto kieruje się wobec takich ślepym respektem, nie powinien się dziwić, jeśli któregoś zostanie przez nie wykorzystany.
Możemy się jednak temu przeciwstawić, a to dzięki strzeganiu trzech następujących zasad:
1. Dla każdego jestem równoprawnym partnerem.
2. Nikt nie jest Bogiem. Dla wszystkiego i wszystkich istnieje alternatywa. Znajduję ją, zamiast popadać w zależność.
3. Zamiast podziwiać status osób posiadających autorytet, w gam od nich przedkładania rachunku z ich działań.
Strategia małych kroczków na drodze do wielkiego celu

Kiedy liczyłem niespełna dwadzieścia lat miałem szczęście poznać pewną mądrą kobietę. Była wdową i była dużo starsza ode mnie. Mówiąc całkiem szczerze: poszedłem na ten układ z arogancką wyniosłością młodego byka, któremu natura nie nałożyła jeszcze żadnych ograniczeń. Jej mąż umierając w wieku sześćdziesięciu lat był starszy od niej o całe dwadzieścia. Przypuszczałem więc, że jako jej przyjaciel czyniłem tę kobietę nad wyraz szczęśliwą. Byłem silny i gwałtowny, i właściwie czekałem, że pewnego dnia da mi jasno do zrozumienia, iż jestem nieskończenie lepszym kochankiem od jej męża.
Widać odgadła te myśli, gdyż właśnie pewnego dnia udzieliła mi lekcji, temperując moje przesadne poczucie własnej wartości.
Powiedziała: "Bardzo cię lubię, maty. Ale chciałabym, żebyś jedno wiedział. Zanim staniesz się tak dobrym kochankiem jak mój mąż, gdy miał lat sześćdziesiąt, musisz się nauczyć jeszcze kilku ważnych w miłości rzeczy. Najważniejsza to ta: nigdy szczęście nie jest tak piękne jak wówczas, gdy zbliżamy się doń małymi kroczkami".
To oczywiście do głębi zraniło moją dumę. Chociaż z początku wcale nie wiedziałem, co miała na myśli mówiąc o małych kroczkach. Ponieważ jednak nasze kontakty utrzymywały się jeszcze przez dłuższy czas, nadarzyła się niejedna okazja, której nie zaprzepaściła, by pogłębić moją wiedzę. Dopiero dużo później uświadomiłem sobie, jak bardzo rzadko mamy szczęście, doświadczać w naszym życiu czegoś rozstrzygającego w sposób tak przyjemny, jak czyniłem to ja właśnie.
224
Naturalnie, dziś każdy, kto coś w tej dziedzinie potrafi, wli że w miłości szybkie osiągnięcie punktu szczytowego nie przynoi oczekiwanego zadowolenia. Mimo to dla wielu intymny kontakt drugą osobą znaczy tyle, co akt potencji z wyznaczonym uprze dnio celem.
Strategia małych kroczków dla osiągnięcia wielkiego cel nie polega jednak na gwałceniu i hamowaniu naturalnie wzrastć jącego napięcia. Polega raczej na czerpaniu maksymalnej radośi z każdego poszczególnego etapu, jak gdyby on właśnie był już tyi wielkim celem.
Wino można pić w dwojaki sposób. Możecie wziąć tyk kieliszka i bezmyślnie, najszybszą drogą pozwolić mu przejść d żołądka. Ten tyk nie będzie miał dla was żadnego znaczenia. Jes niezauważalny, jest jednym z wielu łyków, jakie wykonujem automatycznie.
Ale możecie pić inaczej: pociągacie wino rozkoszując się nil i zatrzymując je w ustach. Kilka razy językiem przyciskacie j lekko do podniebienia, by w pełni poczuć jego smak. Następni przez maty otwór zaokrąglonych ust wpuszczacie nieco powietrz muskając nim trunek, by w ten sposób pogłębić jeszcze poczuci smaku. Dopiero teraz w dwóch, trzech małych tyczkach przenc sicie wino do żołądka.
Tak oto nie tylko każdy tyk jest dla was swoistym, radosnyt przeżyciem, ale wszystkie fazy jego smakowania.
Jeśli kiedykolwiek oglądaliście smakosza, jak pije winc z pewnością zauważyliście, że człowiek ten chyba nigdy się ni upija. Nie ma zresztą potrzeby zastępować jakości całego proces' picia jego ilością. Zupełnie tak samo jak prawdziwie dobry kocha nek nie ma potrzeby szczycić się swoją potencją.
W poprzednim rozdziale omawialiśmy, jak ważną rzecz, jest, by nie uciekać przed życiowymi doświadczeniami. Strategii małych kroczków spaja każde z tych doświadczeń w łańcuc] uszczęśliwiających nas przeżyć.
221
Możemy powiedzieć, że tym samym decydujemy się na jakość naszych doświadczeń, a nie na ich ilość. Na ich głębię, a nie na ich powierzchowne przeżywanie. Decydujemy się również na czerpanie z tego, co czynimy, możliwie największej radości, nie traktując tego jako koniecznego zła.
Wszystko to nie jest sprawą wiedzy, jaką możemy zdobyć czytając książki albo śledząc rozważania naukowe na temat rzeczywistości. Nie jest to również sprawa jakichkolwiek specjalnych i wrodzonych umiejętności. Jest to natomiast sprawa osobistej decyzji, którą podjąć może każdy z nas i w wyniku której może zmienić o sto osiemdziesiąt stopni całą dotychczasową postawę wobec życia. Każdy może powiedzieć:
"Od dziś piję wino w taki sposób, żeby każdy jego łyk dawał mi poczucie rozkoszy. Podobnie postępuję w miłości".
Albo: "We wszystkim, co robię, rozkoszuję się każdym krokiem, który jest konieczny dla osiągnięcia wyznaczonego sobie celu".
Albo: "Najbliższej niedzieli nie jadę tak po prostu, najkrótszą drogą do celu. Zostawiam sobie raczej czas na to, by po drodze radować się i cieszyć tym wszystkim, co sprawia mi przyjemność".
Zdecydowanie się na strategię małych kroczków jako zasadniczą postawę życiową jest czymś więcej niż tylko samą receptą na zmianę postępowania. Jest to początek przywracania świeżości życia naszemu sposobowi bycia, które w ciągu lat nabrało cech zwykłego przyzwyczajenia, rutyny, monotonnych czynności.
Jeśli mężczyzna idzie z kobietą do łóżka robiąc założenie: "Ona musi przeżyć dwa orgazmy, zanim ja będę szczytował", to może i jest to godne pochwały. Kobiecie może on nawet zaimponować. Ale w żadnym wypadku nie zwiększy to radości mężczyzny. Ponieważ wszystko, co czyni, by doprowadzić do zamierzonej sytuacji, nastawione będzie wyłącznie na ten jeden ograniczony
226
cel. Wciąż więc będzie zadawał sobie pytanie: "Czy jest czająco rozbudzona? Co dalej?"
Jak każde działanie pod presją sukcesu, również dzi do skrępowania, i nie może przynieść pełni zado gruncie rzeczy jest całkowicie obojętne, jakie działani ten mężczyzna, jeśli z każdego poszczególnego kroi przejdzie do następnego - będzie czerpał tyle zadowolę to możliwe.
Nie chciałbym być źle zrozumiany: nie chodzi tu w nieskończoność wstępnych etapów w celu uzyskai kej i i dodawanie do nich następnych. Ta dziedzina tylko jedną z wielu, w których dzięki świadomemu za strategii małych kroków możemy kształtować nasze i sób o wiele bogatszy.
Kto przecenia siłę woli, ten nie zna mocy cierpliwego uporu
Wielu ludzi nie osiągając zamierzonego celu, rezygnuje w przekonaniu, że "brak im siły woli", że "nie są urodzeni do walki". Odtąd łatwo usprawiedliwiają odrzucenie przez siebie wszystkiego, czego nie mogą osiągnąć szybko i bezproblemowo.
"Siła woli" to pojęcie, z którym nieustannie jesteśmy konfrontowani. Już w wieku szkolnym spotyka nas nagana: "Musisz wykazać więcej siły woli, więcej wysiłku, inaczej się nie nauczysz..." Z aprobatą wskazuje się przy tym na ludzi, którzy do czegoś doszli: "Ten dopiero miał silną wolę..."
Siła woli symbolizuje magiczną moc, którą musimy sobie przyswoić, żeby dać sobie radę w życiu. Człowiek o silnej woli jest wzorem dla innych, jest obiektem zazdrości. Jeśli nie potrafimy wstać z łóżka przed dziewiątą rano, z góry uważani jesteśmy za kogoś, kto pozbawiony jest siły woli. Człowiek o silnej woli to w przekonaniu otoczenia ten, który zrywa się o piątej rano i rzuca się natychmiast do pracy.
W szkole zaliczano mnie do uczniów raczej leniwych. Ponurym akompaniamentem szkolnych czasów było dla mnie upomnienie: "Jesteś co prawda uzdolniony, ale brak ci siły woli". Kiedy pewnego dnia z ciekawości spytałem jednego z moich nauczycieli, jak mam dojść do tej chwalebnej siły woli, w odpowiedzi usłyszałem: "Mój drogi, nie rób sobie zbędnych nadziei. Siłę woli albo się ma, albo nie".
Kilka następnych lat żyłem więc w przekonaniu, że jestem pokrzywdzony przez los. Na jednym ze szkolnych świadectw, które do dziś przechowuję, widnieje uwaga: "Uczeń pracowity, jednakże o uzdolnieniach poniżej przeciętnej". Przy czym zawsze,
228
przed każdym egzaminem, przed każdą klasówką wykazyw szczery zamiar porządnego przygotowania się. Ale też za kas razem, z niezachwianą regularnością, sytuacja wyglądała w tyczny sposób:
Przedmiot, którym miałem się zajmować, nie interesował i Nie interesował mnie zapewne dlatego, że nie dość sic zajmowałem. Moi nauczyciele również nie byli w stanie a dzić we mnie zainteresowania swoimi przedmiotami. Dos łe usprawiedliwienie stanowiło więc powiedzenie sobie: "1 po prostu nudne. A nauczyciele są kiepscy. Mam tej całe; zwyczajnie dość". Tak więc do nauki musiałem się zmusi
Świadomość przymusu jeszcze bardziej pogłębiała mo; chęć do nauki. Nawet kiedy już przezwyciężyłem się i za łem do książek, angażowałem się tylko w połowie. Część myśli krążyła gdzieś wokół pytania: "Po co to wszystk znów zawiodę?"
Najczęściej odkładałem naukę do ostatniej chwili. Jeszcz przed egzaminem mówiłem sobie z rozpaczą i deterrr "Jutro wstanę o szóstej rano i wezmę się do roboty!" Ale pnego ranka właśnie, po niespokojnej nocy, byłem cały podenerwowany. Bardziej koncentrowałem się na prc dobnym niepowodzeniu niż na rozwiązaniu problemu.
Kiedy następnie nic mi nie wychodziło, mogłem stwierdzić: "Gdybym wykazał wolę... Ale nie wykazałem", nie wiem, jak to się stało, że wyszedłem ze szkoły ze świac dojrzałości. Z pewnością nie zawdzięczam tego swojej sil
Ta siła woli, której nadajemy tak wielkie znaczeń tak podziwiamy, którą kojarzymy z energią, żywotnością ścią przebicia się i wieloma innymi atrybutami bohatei siła woli, prawdę mówiąc, stanowi przeszkodę w naszym Gdyż już sama myśl, że się musi coś zrobić, wyzwah obronny, krępuje i budzi lęk, czy aby uda się nam tego
Przyczyną osiągania przez wielu ludzi rzeczy nadzwyczajnych wcale nie jest zresztą ich wola, lecz strach przed sprawieniem zawodu. Następstwem tego lęku, jako motywu działania, są negatywne zjawiska odbijające się w sposób fatalny na nas samych i naszym otoczeniu. Przypuszczalnie tu tkwi źródło wszelkiej nietolerancji, przyczyna zmuszania siebie i innych do czynienia rzeczy, jakich nie chciałoby się czynić.
Zaczyna się od tak chwalonej siły przebicia się. Związana jest ona z wyobrażeniem, że: "Za wszelką cenę muszę to zrobić". Oraz: "Nie mogę sprawić zawodu".
Kto ulega presji działania, którego jedynym motywem jest "przebicie się za wszelką cenę", ten z nikim nie będzie się liczył. Każdy, kto nie stanie po jego stronie, automatycznie będzie jego wrogiem.
Dla kogoś, kto działa pod presją woli i lęku, nie istnieje żadna alternatywa. Nie może on pozwolić sobie na luksus pytania, czy to, co robi, jest słuszne. Jeżeli ktokolwiek stanie mu na drodze, zostanie zmieciony. Przymus woli i lęku nie zna bowiem innego celu jak zwycięstwo za wszelką cenę.
Jasne jest, że tak umotywowane działanie nie może przynieść ani radości i szczęścia, ani prawdziwej satysfakcji. Powoduje tylko wzrost presji dokonywania dalszych wysiłków woli i zwiększa rozmiary gwałtu.
Każdy przeciwnik, na którego w jakikolwiek sposób wywrzemy nacisk, zmuszony będzie do obrony. Dziś jeszcze może nam ulec, lecz jutro postara się rzucić nas na kolana. A jeśli nie jutro, to pojutrze. Aż w końcu pewnego dnia obnaży naszą słabość i skompromituje nas.
Świat jest pełen ludzi, których życie składa się z ciągłych lęków i przymusu. Skłania ich to do ogromnego wysiłku woli. Sądzą, że zawsze muszą tylko zwyciężać i nigdy się nie poddawać.
230
Czy istnieje alternatywa?
Owszem, istnieje alternatywa osiągnięcia przymusu. Nie bierze się ona jednak z narzucania so siłą woli dążenia do osiągnięcia jakiegoś celu. Umiejęt doń prowadzą, to raczej cierpliwość i upór. Cierpliwe nie wymuszać tego, co w innym czasie wyniknie sam stworzyć wszystkie potrzebne warunki, aby to coś wy z siebie.
W gruncie rzeczy alternatywa ta jest po prostu następstwem uprawiania sztuki bycia egoistą.
Kto potrafi oswoić się z zadaniami, jakie są dla nie jemne i wzbudzają w nim lęk, ten nie potrzebuje zmi ich wykonania.
Kto próbuje osiągać cel stopniowo, ciesząc się każ pnym krokiem, ten zarazem ćwiczy się w cierpliwoś
Poznając swoje prawdziwe pragnienia, świador matycznie je planując, automatycznie czerpiemy z n Im bardziej się z nimi identyfikujemy, tym mniej sprawienia zawodu. Jak zawsze: lęk ustępuje w tej jakiej uzyskujemy pewność siebie, dzięki stałemu zajn samym sobą.
Dlaczego nie ma żadnej przyczyny, dla której mielibyśmy kogoś innego respektować bardziej niż siebie samych
W procesie wychowawczym, jakiemu poddawani jesteśmy od dzieciństwa, niestrudzenie próbuje się nam wpajać respekt dla wielu rzeczy. Respekt dla autorytetów. Respekt dla ludzi, którzy w jakiejkolwiek dziedzinie wiedzą więcej od nas. Respekt dla tytułów, przełożonych, władzy i pieniądza. Nic dziwnego, że z biegiem czasu podlegamy rytuałowi ujarzmiania, z czego inni ludzie ciągną korzyści.
Dla ludzi, którzy w jakiś sposób chcą wykorzystywać innych, ten rytuał ujarzmiania stanowi wygodny instrument sprawowania władzy. Uczynią oni wszystko, by utrzymać w swych rękach ów instrument. Im bardziej inni są im podporządkowani, tym łatwiej można ich wykorzystywać. Interesanci, którzy w urzędzie czekają w długiej kolejce aż zostaną wpuszczeni, otrzymują w tym akcie upokorzenia informację: "Jesteś niczym więcej tylko marnym robakiem. Jeśli nie okażesz dla urzędu odpowiedniego respektu i skruchy, nigdy nie otrzymasz tego, na czym ci tak zależy". Z lęku przed szykanami petenci okazują urzędowi respekt - chociaż właściwie powinno być odwrotnie.
Do rytuału ujarzmiania należy wpuszczanie czekających przed drzwiami pojedynczo. Mają się oni czuć osamotnieni i opuszczeni, bez czyjegokolwiek wsparcia z zewnątrz. Bezradni wydani są na łaskę i niełaskę urzędnika, który może im wykazać całą swoją przewagę posługując się instrumentem władzy, jaką jest biurokracja. Od niego samego zależy, czy nasza sprawa będzie załatwiona szybko i sprawnie, czy też będzie się ciągnąć
232
przez dwa lata. Może dać nam odpowiednią informację także zastawić na nas pułapkę -jeśli zechce, byśmy utk
Sytuacja, jaką niedawno przeżyłem na jednej z ulic1 powtarza się w niezliczonych wersjach codziennie i v Policjant zatrzymał samochód, ponieważ kierowca nie za; się do znaku drogowego. Ale nie po to, by mu powiedzieć pan to i to. Kosztuje to pana tyle i tyle". Nie. Zechciał ] sprawić sobie małą satysfakcję, celebrując z kierowe podpoprządkowania. Kiedy kierowca wysiadł, policjant na niego wymownie, świadomy całej swojej przewagi, i s pewnością wie pan, dlaczego pana zatrzymałem?"
"Zgodnie z przepisami służbowymi powinien mnie pa: przywitać. Proszę to uczynić" -odpowiedział kierowca. Zr policjant zasalutował. "Żądam, żeby mnie pan poinfor przyczynie tej urzędowej czynności. Ponieważ nie jest pa szarmancki, ani tak inteligentny jak Jean-Paul Belmc mam ochoty jako mistrz ąuizu grać z panem w zgaduj-z
Ta wypowiedź i jeszcze kilka innych uwag naturaln funkcjonariusza do żywego. Wywiązała się dłuższa rozn koniec której urzędnik oświadczył: "I na co panu przyszli się pan nie przeciwstawiał, nie skierowałbym pana sj kolegium".
To nie przypadek, że większość lekarzy chce mieć ] wane poczekalnie. To uczy czekających respektu, jakiej ga od nich lekarz. Czas oczekiwania, smutne twarze si wokół pacjentów, historie chorób, jakie wzajemnie sobie dają, trwoga, z jaką podchodzą do drzwi gabinetu, wyw w sposób budzący respekt - wszystko to stwarza pożąć tans między lekarzem i chorymi.
Kto został już poproszony przed przenajświętsze ot powinien nawet marzyć, że wolno mu tak ważnej osób więcej czasu niż zostało to wyznaczone. Lekarze wzbud żenię, jak gdyby faktycznie zawsze wiedzieli, co pacjent
ga. Nawet najbardziej bezużyteczne lekarstwa przepisują w taki sposób, jakby to były cudowne środki. Nawet jeśli nie pomagają, lekarz będzie manewrował tak zręcznie, że jego autorytet pozostanie nienaruszony.
Każdego tygodnia gazety podają statystyki wypadków drogowych. W szczególnie ciężkich przypadkach podaje się do publicznej wiadomości nawet nazwiska i adresy winnych. Czy kiedykolwiek słyszeliście, żeby opublikowano gdzieś statystykę zgonów, któiych można byłoby uniknąć przy większej trosce ze strony lekarzy? Z nazwiskami i adresami winnych szczególnie ciężkich zaniedbań?
Takie statystyki nie istnieją. A to z prostej przyczyny: kierowcy, którzy z powodu swego zaniedbania przyczyniają się do śmierci człowieka, nie należą do osób cieszących się autorytetem. Lekarze, którzy z powodu swego zaniedbania przyczyniają się do czyjejś śmierci - przeciwnie, należą do takich osób. Tak więc autorytet, którym cieszą się pewne grupy społeczne, decyduje, czy będą one poddane osądowi społeczeństwa, czy też nie.
Naturalnie istnieją pacjenci, którzy nie muszą przesiadywać w poczekalniach. Są umawiani telefonicznie i bezpośrednio wpuszczani do gabinetu lub przyjmowani w piywatnych klinikach profesorów. Ich przywilej polega na tym, że mają wystarczająco dużo wpływów lub pieniędzy. A w takich okolicznościach lekarz ze swej strony podchodzi do nich z respektem.
Autorytety ustalają w obszarze swego oddziaływania określone prawa. Wyrażają one rozmiar należnego im szacunku. Przejawia się to na przykład w długości czasu oczekiwania na przyjęcie lub liczbie etapów i pokojów, jakie trzeba pokonać, by się do nich dostać. Dlatego czołowi ludzie, jeśli tylko mogą, rezydują w możliwie dużych pomieszczeniach za wielkimi biurkami. Biurka ustawione są możliwie daleko od drzwi, które musi przekroczyć każdy, kto składa im wizytę.
234
Długość drogi i możliwość obserwacji bogat mają we wchodzącym wzbudzić respekt, zanim jes choć jedno słowo z autorytetem. Można także p pomocą różnorodnego rytuału podporządkowania j innym do zrozumienia, jak są mali i jak wielka j której przychodzą.
Wszelakie próby zmiany opisanego tu systemi go ujarzmiania z góry pozbawione są jakiegokolwie wykazuje doświadczenie, każdy nowy system społe< względem funkcjonuje na identycznych zasadach, jest w końcu częścią jakiegoś systemu. Dążymy w n lub wzmocnienia własnych pozycji. Podporządk przełożonemu, lekarzowi czy urzędnikowi, by w> jakaś korzyść. Sami z kolei próbujemy podporząc naszych podwładnych.
Czy się to komu podoba, czy nie, taki sys Każdemu wolno przyjąć wobec niego możliwie najlep stanowisko. Jest to bowiem ogromna różnica, cz innym na czerpanie korzyści dlatego, że potrafili m czy też stwarzamy sobie przynajmniej równe szansę
Chodzi więc o obronę rewiru. A jak wiecie: zdecydowanie to czynimy, im rozważniej postępujer możemy wykorzystać szansę przeciwstawienia się ni silniejszemu napastnikowi.
Kto nie wytyczył granic własnego rewiru, wci stawiany na próbę: czy zechce przynajmniej zape^ minimum korzyści, jaką daje podporządkowanie minimum będzie przecież zależne od dobrej i złej W(
Przekonanie, że "jestem dla każdego, obojętne lytet ten ktoś uchodzi, równorzędnym partnerem omamić się żadnym rytuałem podporządkowania" _ z trzech zasad, które mogą nas uchronić przed krzy\ innych.
Druga zasada brzmi tak: "Dla każdego i wszystkiego, co uchodzi za wyłączny autorytet w danej dziedzinie, szukam jakiejś alternatywy". Znaczy to, że respekt zastępujemy brakiem respektu i wychodzimy z założenia: "Nie muszę się nikomu podporządkowywać, jeśli znajdę dla niego równorzędną lub lepszą alternatywę. Muszę tylko zadać sobie trud znalezienia jej".
Kiedy rzeźnik z mojej ulicy twierdzi, że sprzedaje najlepsze udźce baranie w mieście, dlatego są tak drogie, mogę się naturalnie podporządkować jego potrzebie autorytetu i kupić u niego. Mogę też pójść do innego rzeźnika, który udźce baranie sprzedaje taniej. Być może rzeczywiście nie będą tak dobre, ale jest to już sprawa mojej decyzji, czy chodzi mi o cenę, czy o subtelną różnicę
w smaku.
Wielu ludzi dobrowolnie podporządkowuje się wszelkiemu możliwemu dyktatowi tylko dlatego, że są za wygodni, by szukać alternatywy. Pomstują, ale kupują. Narzekają, ale bez oporu oddają się w ręce ludzi, którzy wykorzystują dla siebie tę zależność. Zamiast powiedzieć: "Raczej nie zjem tak dobrej baraniny, niż pozwolę dyktować sobie cenę, jaką uważam za wygórowaną".
Trzecia zasada brzmi następująco: "Bronię się przed próbami podporządkowania mnie przez autorytatywne osoby dzięki wyczerpującej informacji".
Jedną z ważniejszych przyczyn, dla których ludzie wymagają wobec siebie respektu, jest chęć bycia nietykalnym. Chcieliby robić to, co przynosi im korzyści, i nikomu się z tego nie tłumaczyć. W żadnym zaś wypadku ludziom, których wykorzystują. Najprostszą do tego drogą jest traktowanie kogoś jako nieświadomego sprawy. Przy czym zawsze tylko ten jest nieświadomy, kto się tą nieświadomością zadowala, rozpływając się w szacunku dla innych - tylko dlatego, że orientują się oni w danej dziedzinie
nieco lepiej niż on sam.
Obojętne kim jesteśmy i jakie mamy wykształcenie - nikt nie ma prawa przeszkodzić nam, byśmy żądali od dentysty wy-
jaśnienia szczegółów zdjęcia rentgenowskiego, : przystąpi do usunięcia nam zęba.
Ja sam przez dwadzieścia lat zasiadałem w d fotelach z dłońmi wilgotnymi od zdenerwowania, t dla wiedzy i umiejętności specjalistów. Robili mi ; ale żaden nie zadał sobie trudu, by wyjaśnić mi, co zanim jeszcze przystawi mi do zęba świder. D< trafiłem na dentystę, który na podstawie zdjęć w jego koledzy, tak przeze mnie szanowani, napsuli W trzech przypadkach wypełniono korzenie tak pc że w kilka lat później utworzyły się stany zapalne na całe ciało. Z powodu niefachowości we wstęp powstało pod piekielnie drogim mostkiem ogniskc stko to mogłem teraz rozpoznać na prześwietleniu
Takie i inne doświadczenia uczą nas, że wsze tak bardzo żądne są okazywania im respektu, poni aby ktokolwiek odważył się wymagać od nich wyją; uparcie powinniśmy wyjaśnień tych żądać. W prz; i rzemieślników, lekarzy i urzędników. Gdyż żaden niezastąpiony. Niektórych zresztą dawno by zas1 ich podwładni, klienci lub pacjenci pociągnęli ic dzialności. Każdemu, kto chce nam dyktować swój niśmy bez respektu wyjaśnić: "Przystanę na pańs nie znajdę tego samego towaru gdzie indziej po cenie". Powinniśmy zapytać lekarza: "Dlaczego prz to lekarstwo?" Albo, kiedy lekarstwo nie pomógł zażądać od niego wyjaśnień, dlaczego nam je prze
Ponieważ tak wielu ludzi podchodzi ze zbyt ktem do innych osób, a ze zbyt małym do siebie:
ogromna liczba kobiet jest maskotką dla swych z kolei zaharowują się na śmierć, by zapewnił zadowolonym żonom wygodne warunki życia;
236
wielu mężczyzn degraduje swe żony do roli kury domowej, która nie nadaje się do niczego, jak tylko do prowadzenia domu i wychowywania dzieci; prócz tego ma jeszcze darzyć swego męża nieskończonym szacunkiem;
całe armie urzędników siedzą sobiepańsko rozpierając się za swymi biurkami w przekonaniu, że to my jesteśmy dla nich, a nie odwrotnie;
politycy podejmują decyzje mając pewność, że z tych, których interesy powinni reprezentować, nikt nie pociągnie ich do odpowiedzialności. Obojętnie jak wielkie byłyby szkody spowodowane tymi decyzjami.
Żadna z tych wojowniczych rewolucji, o jakich można by pomyśleć, nie byłaby dla nas tak korzystna, jak rewolucja zdecydowanego samookreślenia się każdej jednostki. Zgodnie z jej możliwościami. Zgodnie z jej umiejętnościami. Zgodnie ze stanem jej wiedzy o związkach i zależnościach, jakie prowadzą do możliwie najlepszego jej rozwoju.
Ponieważ jednak nikt nie jest zainteresowany w tworzeniu optymalnych warunków naszego samorozwoju, każda jednostka musi zadbać o nie sama. Ponieważ nikt nie chce i nie może przejąć odpowiedzialności za nasze szczęście, sami musimy ją przejąć. Ponieważ nie na wiele się nam zda ciągłe zwalanie na innych winy za nasze nieszczęścia i niezadowolenie, powinniśmy sami wziąć swe życie we własne ręce.
Najlepiej zacznijmy tę rewolucję już dziś. By nigdy jej nie zaprzestać.
Słowo na zakończenie
W żadnym wypadku nie roszczę sobie pr< pującego przedstawienia tematu. Kto tę książ może powiedzieć: "Teraz wiem już wszystko. Przeciwnie: stanął on dopiero u początku drogi
Dlatego książka ta - nie dość powtarzania tylko bodźcem, zachętą do bardziej gruntowne, czywego, świadomego zajmowania się sobą. Wi szenie angażuje siły w jakieś teorie, metod] obiecujące im rozwiązanie wszystkich ich probl takie zaangażowanie jest często najpewniejszą większego oddalania się od praktyki prawdziwe
Bywa więc, że panie tak intensywnie zajmują cypacyjnych ideałów, iż prowadzi to do załamani szczęścia. Rodzice gorliwe studiując najnowsze teo cięcej zapominają, czego ich dzieciom rzeczywiście cie współodczuwania, wspólnie spędzonego czasu
Podobnie ma się sprawa z mężczyznami, sywnie zajmują się zapewnianiem swojej rodzir runków życia. Obarczają się sprawami, któn nikogo nie uszczęśliwiają.
W gruncie rzeczy jest obojętne, czy może dzieć: "Teraz opanowałem sztukę egoizmu" lub i rym egoistą". Decydujące jest jedynie to, czy szczęśliwi w każdym dniu swego życia.
W dziwny sposób rozpowszechnił się pn troszczy się bardziej o siebie niż o innych, nie m ojcem rodziny, ani dobrą panią domu, czy dóbr stszego jak przeciwstawić się temu. Kto żyje ze ś1 urzeczywistnia się ku własnemu szczęściu, mc wy lepszego rozumienia siebie również lepiej ro
238
Kto potrafi zadowalająco realizować swe pragnienia, nie będzie dla otoczenia ciężarem z powodu chęci powetowania sobie na nim własnych niepowodzeń. Kto odnalazł właściwy stosunek do pracy, nie będzie rozładowywać swych frustracji na własnej rodzinie.
Komuś, kto próbuje wcielać w życie sztukę bycia egoistą, zawsze najwięcej satysfakcji sprawia pytanie: "Wręcz promieniejesz zadowoleniem. Jak ty to robisz?" Cóż odpowie? "Zajmuję się bardziej sobą niż innymi".
Nasze zadowolenie nie bierze się z perfekcyjnego opanowania jakiejś teorii, lecz z doświadczeń, i z tego, co z tych doświadczeń czynimy. Kiedy podkreślam, że moja książka w żadnym wypadku nie wyczerpuje tematu, myślę jednocześnie, że temat ten nigdy nie da się przedstawić w sposób wyczerpujący. Rozwija się on z dnia na dzień -jeśli się nim zajmujemy. I rozwija się odpowiednio do intensywności, z jaką się nim zajmujemy.
Raz jeszcze chciałbym podkreślić, że opisane tu doświadczenia, wiedza i przykłady, nie są wynikiem jakiejś naukowej czy pseudonaukowej pracy. Są raczej rezultatem mojego dotychczasowego życia i prób radzenia sobie z nim. Każdy może wejść w ten proces świadomego zajmowania się sobą i własnym otoczeniem.
Kilku ludziom powinienem złożyć szczególne podziękowanie, gdyż to oni sprawili, że zdobyłem pouczające doświadczenia i mogłem napisać tę książkę. Wymienię więc moich rodziców, którzy zawsze okazywali mi wyrozumiałość, kiedy będąc jeszcze pod ich opiekuńczymi skrzydłami, chciałem żyć po swojemu - co często kłóciło się z ich własnymi wyobrażeniami. Następnie moją żonę Christę, która nieraz cierpiała, gdy nocami przesiadywałem za biurkiem i maszyną do pisania. Dziękuję Panu doktorowi Seppowi Gasserowi, mojemu długoletniemu współpracownikowi, za udostępnienie wyników swych poszukiwań i materiałów.
Przede wszystkim jednakże muszę podziękować Panu doktorowi Peterowi Eislerowi, bez którego zachęty, wartościowych impulsów i stałego krytycznego przeglądu maszynopisu książka ta prawdopodobnie nigdy by nie powstała.
I ;
240

1,5 min egzemplarzy w takim nakładzie rozeszła się książka Josefa Kirschnera na zachodnim rynku. Stała się "kołem ratunkowym" dla wielu ludzi zagubionych w odmętach życia. Sam Autor, znany dziś z 15 tytułów, zyskał sympatię i wdzięczność Czytelników jako żywy przykład głoszonych przez siebie metod dochodzenia do własnego szczęścia. Josef Kirschner, ur. w 1931 r., zaczynał swe barwne życie jako magazynier. Był m.in. reporterem, dziennikarzem, autorem programów telewizyjnych i szefem redakcji prasowych. Jego książki nie wyrastają z teoretycznych rozważań, ale z autentycznego życiowego doświadczenia.
Gdyby wszyscy ci, którzy obiecują nam pomoc, mówią o naszym szczęściu i bezpieczeństwie, rzeczywiście dotrzymywali swych obietnic, ludzie staliby się bezgranicznie szczęśliwi. Ale tak nie jest. Kto bowiem szuka oparcia w innych, a nie w sobie samym, oddaje się iluzji, która nigdy nie może być spełniona. Dlatego każdy z nas ma pełne prawo myśleć bardziej o sobie niż o innych.
Oczywiście, realizując w codziennym życiu sztukę bycia egoistą, wzbudzimy niechęć ludzi, którzy chcą nas wykorzystać do własnych celów. Czy jednak nie jest lepiej narazić się na brak sympatii ze strony kilku osób, niż zrezygnować ze swego osobistego szczęścia?
ISBN 83-7111-000-6


Wyszukiwarka