Pierwsze zamówienie z Mt. Adelaide było na plakat Modesty Blaise. Zawsze powtarzam Arnoldowi, że nie sprzedaję porno. Ten plakat jest b a r d z o gustowny; nawet nie widać jej twarzy, tylko skórzane bikini i pistolet. Większość ludzi wie, że nie należy obecnie wysyłać gotówki w liście, a na kopercie podają swoje nazwisko. Ale ja pomyślałem: Hej, dziewięcioletni chłopiec sfiksowany na punkcie mocnych kobiet i bez rachunku bankowego". Wysłałem plakat do "Mt. Adelaide, Zach. Wirg.", zgodnie z życzeniem, w tubie - nie złożony - i życzyłem mu szczęścia w ukrywaniu go przed matką. Jeśli ma się księgarnię wysyłającą komiksy za zaliczeniem pocztowym, rozprowadza się katalogi tak jak inni wrzucają dychę do automatu - na los szczęścia. Zwinąłem ciasno jeden i włożyłem do tuby z plakatem. Dziesięć dni później znalazłem w skrytce wśród rachunków i reklamówek sklepów spożywczych grubą, poważnie wyglądającą kopertę. Zaciekawiony, zaraz ją otworzyłem. Wyleciała z niej kupa pieniędzy, dziesięć dwudziestodolarowych papierków! Moja skrytka jest na małej podmiejskiej poczcie, bardzo spokojnej w środku poranka, i jedyną osobą w holu była starsza pani w różowym dresie do joggingu. Spojrzała ponad okularami przeciwsłonecznymi na moje dżinsy i nastroszone wąsy, i prawie usłyszałem, jak pomyślała: Za narkotyki". Zgarnąłem banknoty, które były porządnie ściągnięte gumką, i wepchnąłem je do kieszeni. Ręce mi się trzęsły, kiedy rozkładałem formularz zamówienia. Pochodził z mojego katalogu, plus kartka maszynopisu z dodatkowymi zamówieniami. W rubryce "Wysłać do:" było tylko MT. ADELAIDE, ZACH. WIRG. 24956. - Gol! - wrzasnąłem, na co facet w okienku podniósł głowę. Pognałem do domu, przerzuciłem wywieszkę w oknie z przepraszamy, zamknięte" na "Cześć, otwarte" i przeczytałem zamówienie. Nigdy nie ma ruchu w sklepie aż do popołudnia, kiedy dzieciaki zaczynają wychodzić ze szkoły. Moja siostra nazywa takie zamówienia eklektycznymi - żadnych komiksów. Były nalepki na zderzaki X-Men" i wprasowanki Disneya. I był każdziuteńki znaczek, jaki miałem na liście, od "Instruktorzy aerobiku robią to w rytmie" przez "Jestem tylko przejazdem na tej planecie" do "E = mc2". Niektórych z nich nawet nie miałem już na składzie; większość maniaków znaczkowych zdobywa je na konwentach. A na dole drugiej strony wystukano na maszynie nie podpisaną uwagę: "Proszę zatrzymać resztę". Właśnie wtedy zdecydowałem, że Mt. Adelaide jest moim ulubionym klientem. Całe zamówienie było na mniej niż sto pięćdziesiąt dolarów, i to po cenach katalogowych. Nawet po zapakowaniu i wysłaniu będę miał niezły zysk. Resztę poranka spędziłem telefonując po znaczki, których nie miałem, i pakując wysyłkę w grube koperty. A do ostatniej włożyłem własną notkę: "Proszę zapytać o ofertę Zamówień Specjalnych". No więc, jak mówi Bogart, był to początek pięknej przyjaźni. Mt. Adelaide odpisał, że chce więcej znaczków. Zdobywałem je na konwentach i w sklepach z ciekawostkami. Znaczki nigdy się nie kończą; ciągle robi się ich więcej, wszystkie różne. W ciągu pół roku Mt. Adelaide miał chyba najlepszą kolekcję w Zachodniej Wirginii, a ja na dodatek liczyłem mu tylko trzy razy więcej, niż sam płaciłem. A potem wyraził zainteresowanie ufoludkami. Przysłał mi stary artykuł z jakiegoś czasopisma. Cena bez znaczenia. Pamiętacie ufoludki, te plastykowe opaski na głowę z błyszczącymi kulkami na sprężynkach jak antenki: Teraz zupełnie wyszły z mody, przynajmniej w Herndon, ale cóż, Zachodnia Wirginia jest trochę, no; wsiowa. Pojechałem do Waszyngtonu, a kiedy okazało się, że tam są tak samo niemodne, do Nowego Jorku. Wróciłem z ufoludkami jak się patrzy, z sercami, kulkami, półksiężycami, gwiazdkami, gałkami ocznymi, co chcecie. Po ich wysłaniu przez całe tygodnie miałem pod paznokciami błyszczyk we wszystkich kolorach. Ale opłaciło się, kiedy dostałem odwrotną pocztą te koperty pełne banknotów. Do tego czasu wiedziałem już, czym się je Mt. Adelaide. Wymyśłiłem, że jest jednym z tych milionerów-samotników jak Howard Hughes. To znaczy, jeśli w o g ó 1 e wychodzi się z domu, to można kupić alkohol, nie? Ciągle żądał pamiątek związanych z Elvisem i co jakiś czas kupowałem mu pamiątkową butelkę alkoholu. Nie jestem pewien, czy można wysyłać alkohol do innego stanu, ale wymyśliłem, że to jest Sztuka. Nie było to tanie, szczególnie jeśli zdać sobie sprawę, że nikt nigdy nie odkręci głowy Króla i nie golnie sobie tej whisky, ale Mt. Adelaide zawsze płacił i prosił o jeszcze. Więc nie chodził do sklepów z alkoholem i nie podróżował (bo inaczej sam sobie mógł kupić ufoludki na ulicy jakieś cztery lata temu), ani nawet nie kupował w centrach handlowych. Gdzie w Ameryce n i e m o ż n a znaleźć wypchanego kota Garfielda? Nauczyłem się, co lubi Mt. Adelaide. Nie obchodziły go książki ani czasopisma, ani płyty; zdjęcia Beatlesów z balonowej gumy do żucia były w porządku, ale ich płyty nie. Żadnych Gwiezdnych Wojen, E. T. czy Star Treków - co fatalne, bo w tej działce jest mnóstwo towaru: I nic naprawdę wartościowego. Zaproponowałem udział w licytacji pomalowanego w psychedeliczne wzory Rolls-Royce'a Johna Lennona, ale dostałem bardzo uprzejmą odmowę. Jednym słowem, lubił śmiecie. Naprawdę wzięte galerie sztuki nie zadowalają się samą sprzedażą, jak sądzę. Dla dobrych klientów kupują upatrzone dzieła bez porozumienia z nimi, kształtując ich gust. No więc ja przez jakieś trzy lata kształtowałem gust Mt. Adelaide, tylko oczywiście w inny sposób. Pokazałem mu nowe światy: futrzane kości do gry do wieszania na lusterku wstecznym, trolle z idiotycznymi uśmiechami i długimi puszystymi włosami z akrylu, pamiątkowe modele co ważniejszych pomników narodowych. Nowe g ł ę b i e, powiedziałaby Josie. Kiedy poszedłem do miasta kupić mu plastykowy pomnik Waszyngtona, zobaczyłem zaparkowany samochód ze zdjęciem księcia Karola przyklejonym na tylnej szybie i obok na sprężynie dużą rękę ze styropianu, żeby mógł machać. Lubią takie w Anglii, ale tu nie widzi się ich dużo. Zaczekałem, aż wróci kierowca, i targowałem się z nim pół godziny. Musiałem dojść do trzydziestu pięciu dolarów, zanim sprzedał. Kiedy wróciłem do Herndon, wysłałem to do Mt. Adelaide z rachunkiem na dwieście pięćdziesiąt dolarów. Uważałem, że należało mi się za wykazanie inicjatywy. Książę bardzo mu się podobał i odpisał mi, żebym miał oko na więcej królewskich pamiątek. Do tego czasu Mt. Adelaide stał się moją kartą obiadową. Wysyłka komiksów nigdy nie dawała dużej forsy. Teraz stać mnie było na zatrudnienie pomocnika, który by to poprowadził, ja zaś pojechałem do Memphis. Mt. Adelaide wiedział, że główna żyła pamiątek z Elvisem jest w Graceland, i błagał, żebym tam pojechał. Kiedy przysłał mi kilka kartonów po alkoholu pełnych dwudziestek, przyznałem, że jest to argument. Stuknięci milionerzy zawsze posługują się gotówką; prawdopodobnie nie ufają bankom. W kwietniu wynająłem ciężarówkę i zajechałem na miejsce w trzy dni. Pocztówki, statuetki, malowidła na czarnym aksamicie i pluszowe psy z miękkimi opadającymi uszami, które po nakręceniu wygrywały cichutko "You Ain't Nothin' but a Hound Dog", były w porządku. Ale najbardziej dumny byłem z gwarantowanego biletu na ostatni koncert Elvisa i dorzuconego do niego kawałka jednego z jego białych jedwabnych szalików. Kiedy się już przejedzie Tennessee, leci się I-81 prosto jak strzała. Chciałem znaleźć jakiś motel pod Roanoke. Kiedyś rozbiłbym namiot. Teraz zostało mi mnóstwo dwudziestek, a więcej miałem ich tam, skąd pochodziły. Ale w Wytheville zobaczyłem drogowskaz na I-77 prowadzącą na północ. Było na nim napisane "Zachodnia Wirginia". Tak się przejąłem, że zajechałem drogę jakiemuś Audi i przy najbliższej okazji zjechałem z autostrady. Po co wracać do Herndon, żeby wysłać to wszystko do Zachodniej Wirginii, kiedy mogłem się pozbyć tego teraz? Mt. Adelaide mógł być tak zadowolony z dostawy, że zaprosiłby mnie do swojej odosobnionej rezydencji, którą wyobrażałem sobie tak dużą jak rezydencja Williama Randolpha Hearsta. Zawsze chciałem poznać milionera-samotnika. _ Więc w motelu pod Wytheville kupiłem mapę Zachodniej Wirginii. Rozłożyłem ją na spisie miast i zacząłem szukać Mt. Adelaide. Nic! Musiałem przez chwilę poważnie się nad tym zastanowić. Znałem tylko miasto i kod pocztowy mojego klienta. Potem zdałem sobie sprawę, że mogła to nawet nie być nazwa miasta. Jeśli to duża posiadłość mająca nazwę, mógł być potrzebny tylko kod. Mogę się założyć, że William Randolph Hearst dostaje pocztę, nawet jeśli adres brzmi tylko "San Simeon". Następnego dnia rano zatrzymałem się przy poczcie w Wytheville, żeby sprawdzić w ich spisie kodów. Pocztę na numer 24956 doręcza urząd w Seneca w Zachodniej Wirginii. Moja mapa stwierdzała, że Seneca to miasteczko blisko granicy stanu Wirginia, zaledwie około stu pięćdziesięciu kilometrów na północ przyjemna poranna przejażdżka. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że do pełna załadowana ciężarówka z wypożyczalni Rydera nie będzie dobra na góry. Drogi cały czas były drugorzędne i silnik wył przy każdym podjeździe i zjeździe. Dwa razy zabłądziłem, drugim razem tak fatalnie, że musiałem zatrzymać się przy stacji benzynowej i zapytać, gdzie jestem, a w naszej rodzinie nie zwykliśmy tego robić. Trout Spring, powiedział mechanik. Kiedy zapytałem o Mt. Adelaide, tylko popatrzył na mnie tępo. Dotarłem do Seneca późnym popołudniem, akurat na czas, żeby złapać naczelnika poczty. Jego wskazówki skierowały mnie za Clover Lick na wąską żwirówkę wijącą się w dół zbocza jakiejś góry. Ani trochę nie podobało mi się, że żółta maska ciężarówki wysuwała się na zakrętach w pustą przestrzeń. U dołu wzgórza droga się urywała. Wolna przestrzeń nie była nawet żwirowa, tylko gliniana, a miejsca ledwo starczyło na zawrócenie. W głębokim zielonym cieniu pod wysokimi sosnami tkwiła na ściętym pniu duża stalowa skrzynka pocztowa. Napis na niej głosił: "Mt. Adelaide". Trzeba mi było wtedy też się stamtąd urwać. Ale powiedziałem sobie: "Hej, chciałem odludka". Myszkując między sosnami znalazłem wąski kręty szlak prowadzący głębiej we wzgórza. Idąc nim powiedziałem sobie, że nie byłoby bezpiecznie rozładować towar i po prostu go zostawić. A co będzie, jeśli napatoczy się niedźwiedź i stłucze te pękate wazoniki z motywami "Blue Hawaii"? Zbliżał się już wieczór; pod drzewami było dobrze ciemno. Prawie nie zauważyłem chaty przyczajonej w wąskiej bocznej dolinie. Ścieżka tak ostro skręcała w jej kierunku, że zagalopowałem się i trafiłem w jakieś kłujące zarośla. Chata była zbudowana z bali sposobem gospodarczym, prawdopodobnie z jedną izbą w środku - San Simeon, akurat! Z pojedynczego okna nie padało żadne światło. "Mam tak nasrane w głowie, że wylewa mi się oczami", skląłem się, ale zajrzałem do środka. Oczywiście było za ciemno, żeby coś zobaczyć. Właśnie odwracałem się, kiedy wystrzelił snop światła. Był to skierowany w górę ostry błękitny blask, jaki bije z fotokopiarki, jeśli zapomni się opuścić klapę przed wrzuceniem monety. Od razu poznałem zabawkę stojącą na szkle - figurkę Rambo z ruchomymi kończynami do ustawiania w różnych pozach, którą wysłałem w ostatnim zamówieniu. W miarę jak światło sięgało coraz wyżej, laleczka robiła się coraz niższa. Nogi Stallone'a zaczęły zatapiać się w szkło, potem nadmiernie umięśniony tors i ramiona "włącznie z pistoletem maszynowym", a w końcu zanurzyła się przewiązana opaską głowa. Laleczka znikła, a błękitne światło zgasło. Stałem tam ze szczęką opadłą do kolan, po prostu sobie stałem, a wszystkie te rozsądne myśli chodziły mi po głowie próbując dostać się do środka - myśli, że to nie mój interes, co klient robi ze swoim towarem, i że to jest maszyna do hologramów, czymkolwiek są te hologramy, i że Rambo to tylko przelotna moda, więc nie będę więcej inwestował w takie bzdury. Zanim jakakolwiek z nich zdołała dostać się do środka, światło znowu buchnęło w górę, błękitne i ostre. Na szkle leżało plastykowe opakowanie z kartonikiem, które Rambo był zapakowany, kiedy kupowałem go w sklepie z zabawkami. A znad tego wszystkiego cofała się ręka, która to tam położyła. No więc widziałem wszystkie części Gwiezdnych Wojen i E. T., i mam cały sklep komiksów o Bizarro, Obcym Legionie i Młodych Żółwiach-Mutantach Ninja - i na dodatek czytam je. Więc dlaczego tak osłupiałem na widok dłoni wyglądającej jak trójramienna rozgwiazda? Cała jakby pokryta skorupą, ale zupełnie giętka, pozbawiona kości. Nie dostrzegłem koloru; w błękitnym świetle wszystko było błękitne. Nic dziwnego, że nie kupował rzeczy związanych z Gwiezdnymi Wojnami! Wyrwałem stamtąd tak szybko, aż się dziwiąc, że Obcy nie wyszedł zobaczyć, co to za hałas. Wpadłem do ciężarówki. Piłowałem pod górę na dwójce, silnik ryczał o litość, a cały ten Elvisowy kram z tyłu przewalał się w przód i w tył, kiedy szarpałem kierownicą na zakrętach. Żeby wrócić na I-81, musiałem przejechać przez Minnehaha Springs, Mountain Grove i Staunton, cały czas krętymi drogami drugorzędnymi, ale przynajmniej były utwardzone. To cud, że się nie zabiłem co najmniej z dziesięć razy. Spociłem się jak ruda mysz, nim wjechałem na międzystanową robiąc spokojne sto kilometrów na godzinę i kierując się na północ. Następnie wytarłem czoło i spróbowałem się odprężyć wiedząc, że droga do domu zajmie mi całą noc. Włączyłem radio, które zakrztusiło się i zaczęło zawodzić: "Góry Blue Ridge w Zachodniej Wirginii to istny raj..." Tak mocno przekręciłem gałkę siły głosu, że została mi w ręku. Ledwo żyłem, kiedy zatrzymałem się przed sklepem. Sądząc po odgłosach ciężarówka też się nie miała dobrze - kiedy zgasiłem silnik, wydała głuche stęknięcie jak zajeżdżony koń. Była dziesiąta rano, ale podjazd blokowała biała furgonetka. Siedziałem zgarbiony za kierownicą, zbyt wypompowany, aby nawet zatrąbić. Frontowe drzwi otworzyły się i ze sklepu wypadły bliźniaki. - Hej, to wujek Tully! - Czytałeś, wujku, co się stało z Batmanem, czy to nie fajne z tym o dwóch twarzach... - Czy przywiozłeś więcej komiksów, wujku? Za nimi wyszła Josie, krzycząc: - Cicho! - a potem powiedziała bardziej cywilizowanym głosem: - Na kuchence jest kawa, Tully. Jak ci leci? - Kawa, Bogu dzięki! Jestem starszy od Josie o rok, ale moja siostra zawsze była rozsądniejsza, normalniejsza, bardziej pomocna i d o j r z a 1 s z a. Dawniej czułem o to urazę, ale teraz "dojrzalsza" i "normalniejsza" brzmiało cudownie. Weszliśmy przez sklep, gdzie Arnold zdążył już zasłonić ręcznikiem plakat Frazetty nad kasą, i poszliśmy po schodach na górę do kuchni. - Co tu robisz, Josie? Wyjęła z kredensu kubek. - Mówiłam ci, że będziemy tu koło ferii wiosennych, Tully. Masz - uważaj, gorąca. Twój pomocnik nas wpuścił. Próbowałam przytrzymać bliźniaków, by nie zrobiły bałaganu w sklepie. - Nic nie szkodzi. Jesteśmy prawdziwymi przyjaciółmi, Becca, Mikey i ja. Umysły sześciolatków są naturalnie młode, więc mamy wiele wspólnego. Poza tym oni lubią komiksy. Kawa była jak łyk zdrowego rozsądku. - Jak długo zostaniecie? - Tydzień. Zmarszczyła brwi, nadstawiając ucha na hałas, jaki robił Mikey ściągając Beccę w dół po schodach. - Kochanie, Tully wrócił! Arnold wyszedł z łazienki, świeżo ogolony, z zaróżowioną twarzą. Uroczyście potrząsnął moją ręką. - To ładnie, że pozwoliłeś nam rozbić u ciebie obóz, Tull. Gdzie byłeś? Jadłeś śniadanie? W żaden sposób nie mogłem im powiedzieć, że zbierałem kulturę dla jakiegoś Marsjanina. - Och, odbierałem towar - skłamałem słabo. - Ten pomysł z jedzeniem brzmi wspaniale. Arnold wbił na patelnię kilka jajek i zaczął zmywać naczynia. Jest gospodarzem domowym, tak chyba można to nazwać. Na mięso zarabia Josie pracując w ośrodku komputerowym marynarki wojennej. Zawsze mówię mu, że Jerry Falwell nie pochwalałby tego. - Jedziemy dzisiaj do miasta zwiedzić Biały Dom - mówiła Josie. - Pojedziesz z nami? Chciałem tylko spać. Po śniadaniu moi goście zabrali się, a ja się walnąłem. Ale zaraz gdy moje ciało odpoczęło, zbudziłem się. Widziałem E. T. - to znaczy film - i Bliskie spotkania też. Wiedziałem, że muszę coś zrobić. A jeśli Elvis Presley jest w jakiś sposób przyczółkiem do inwazji na Ziemię? Ale nie potrafiłem nic wymyślić - wezwać gliny, FBI? Pomyślałem, że może sprzedawanie towaru Obcym jest przestępstwem. Nawet jeśli to tylko Gumby i Rambo, mogę się założyć, że znaleźliby na mnie wszystkie możliwe paragrafy. A co miałem zrobić z ładunkiem? Byłem tak roztrzęsiony, że zszedłem na dół i przerzuciłem parę numerów Action Comics, żeby zobaczyć, jak dałby sobie z tym radę Superman. A kiedy znalazłem się w sklepie, od razu poczułem się lepiej. Bliźniaki rzeczywiście zrobiły bałagan na półkach. Podczas gdy mój pomocnik dzwonił do klientów, ja na nowo uporządkowałem wszystkie numery Spidermana. Może będę musiał znowu żyć tylko z zysków sklepu. Zdjąłem też ręcznik z Frazetty. Arnold naprawdę ma szeroką definicję porno. Nazajutrz wszyscy pojechaliśmy do miasta do Muzeum Lotnictwa i Astronautyki. Czereśnie kwitły, a Mall był zapchany. Josie i bliźniaki wysiedli przy Muzeum, a my z Arnoldem kręciliśmy się szukając miejsca do zaparkowania. W końcu znaleźliśmy po drugiej stronie Constitution Avenue. Kiedy Arnold zamknął wszystkie drzwi i dwa razy sprawdził, czy ma w kieszeni kluczyki, powiedziałem: - Chodźmy przez Galerię Narodową. W przejściu podziemnym między budynkami jest ruchomy chodnik. Arnold westchnął. Postarzał się przy bliźniakach. - Kiedy wreszcie dorośniesz, Tully? Znajdziesz sobie miłą dziewczynę, ustatkujesz się? - Czekam na właściwą dziewczynę, Arnie - powiedziałem poważnie. - Wiesz, że Bóg ma dla każdego z nas idealną partnerkę. Byłoby okropnie, gdybym wystartował za wcześnie i nie spotkał jej. To było z książki Pat Robertson odpowiada na dwieście najbardziej dociekliwych pytań, którą Arnold dał mi na ostatnią Gwiazdkę. Przeczytałem ją uważnie, żeby móc ją cytować, kiedy będzie gderał. Oczywiście Arnold też to czytał, więc tylko coś wymamrotał o chodzeniu do kościoła, czego ja prawie w ogóle nie robię. Poszliśmy do skrzydła wschodniego i zagapiliśmy się na wysoko zawieszony mobil Caldera. - Tylko w Ameryce - powiedział Arnold. Tak naprawdę to sztuka abstrakcyjna mu się nie podoba. A potem, kiedy zeszliśmy na dół i pojechaliśmy chodnikiem, musiałem zaczekać, a on kupował plakat Matisse'a. To. był ten wycinany, z kolorowymi tańczącymi postaciami i kwiatami. - A to jest piękne - powiedział mi, kiedy czekaliśmy do kasy, a ja przytaknąłem. Było piękne, jak piękny jest kwiecień, kwiaty czereśni i szczęśliwe umorusane buzie bliźniaków. Nagle pomyślałem o mojej Modesty Blaise i zawstydziłem się. Tutaj ten. Obcy chciał próbek kultury ludzkiej dla muzeum na Alfa Centauri, a ja wykorzystywałem jego niewiedzę sprzedając mu kicz. Przypomniałem sobie, jak czytałem o tej sondzie kosmicznej, do której włożyli nagrania Bacha i pieśni wielorybów. Ziemię powinny reprezentować właśnie takie rzeczy. - Zaczekaj chwilkę, Arnie - powiedziałem i chwyciłem na chybił trafił grubą błyszczącą książkę o sztuce. - Kup to też, zapłacę ci na zewnątrz. Spojrzał na mnie dziwnie - kosztowała sześćdziesiąt dolarów - ale nic nie powiedział. Przeszliśmy przez budynek zachodni i znaleźliśmy się na zewnątrz, w słonecznym blasku. Arnold trzymał swój plakat, a ja książkę w papierowej torbie. Chodniki roiły się od turystów, joggerów w dresach, spacerowiczów i ludzi stojących po lody. Jakaś nastolatka z długimi czarnymi włosami stanęła przed nami i odezwała się: - Cześć, jesteście zbawieni? Arnold. odpowiedział poważnie, z dumą: - Ja tak, ale ten mój brat nie. Próbowałem przypomnieć sobie jakąś ripostę z Pala Robertsona, ale udało mi się tylko wydusić: - Ależ, no, Arnie! Dziewczyna wepchnęła mi do ręki kieszonkowy Nowy Testament, trajkocząc jak sójka. Wziąłem go i szybko odszedłem, po czym Arnold musiał mnie doganiać. Zwykle uwielbiam Muzeum Lotnictwa i Astronautyki, ale tym razem nic mnie tu nie cieszyło. Uderzyła mnie jeszcze bardziej przygnębiająca myśl. Czy nie powinienem n a w r ó c i ć tego Obcego? Widzicie, potraktowano mnie wystarczającą ilością Pisma Świętego, bym wiedział, jaka jest jedyna droga do zbawienia. Możecie spokojnie przyjąć, że każdemu na tej planecie ktoś kiedyś wepchnął Biblię. Ale nie panu Mt. Adelaide. I zdałem sobie sprawę, że jeśli ja tego nie zrobię, to nie zrobi tego nikt inny. Będzie potępiony. A z nim może cała jego planeta, cała jego galaktyka. Może Bóg na mnie liczy - obserwuje, czy podejmę właściwą decyzję. I wtedy, jakby ta wizja niebieskiego podglądacza dała mi bodźca, zobaczyłem, że jest cała kupa r e 1 i g i j n e g o towaru, który mogłem wysyłać. Plastykowe Jezusy z magnetycznymi podstawkami do stawiania na desce rozdzielczej, białe gipsowe figurki Matki Boskiej, naklejki na szybę z tęczami, gołąbkami i starannie wykaligrafowanymi tekstami z Pisma Św - mogłem uszczęśliwić Mt. Adelaide na całe lata. Aż w głowie mi się zakręciło od tego myślenia o Bogu tam w górze, jak patrzy na moje myśli. W drodze do domu dzieciaki były zmęczone i marudziły. Siedziałem z tyłu między nimi i pomagałem Mikeyowi kartkować -Wszystko o kometach. A potem, zaglądając do mojej torby, Becca zajęczała: - Teraz moja kolej, wujku, przeczytaj mi to. Kiedy wyjąłem swoją książkę, okazało się, że kupiłem Spojrzenie na Moneta. Trochę popatrzyliśmy na zdjęcia obrazów migotliwych lilii wodnych. Potem, znudzona, Becca zaczęła znowu marudzić i kopać siedzenie. - Chce mi się pić. Chcę wyjść. Chcę komiksa! , Mikey przyłączył się do zawodzenia: - Chcę komiksa! Najgorzej, jak bliźniaki zaczną się wspomagać. Za dwa centy sam bym wysiadł z samochodu. Ale Josie, cudowna Josie, pogmerała pod przednim siedzeniem i wyciągnęła Potężnego Thora - nie jeden, ale dwa egzemplarze! - Przepraszam, że ci ukradłam komiksy, Tully - powiedziała w nagłej ciszy. - To miała być ostatnia deska ratunku. Zapłacę ci za nie, obiecuję. - Nie, nie trzeba. - Spokój był tego wart. Teraz widzę, jak rozpuszcza się dzieci. Arnold prowadził i śledził całą tę wymianę w lusterku wstecznym. - Od Moneta do Thora - parsknął. Josie trąciła go łokciem, jakby chciała powiedzieć: "bądź teraz grzeczny". - Mnóstwo ludzi czyta komiksy, kochanie - rzekła. - Kto może powiedzieć, że nie są tak samo właściwym środkiem ekspresji, jak malarstwo? Wyprostowałem się. - Wiesz, nigdy o tym nie pomyślałem. Arnold spojrzał na mnie w lusterku tym swoim dziwnym wzrokiem i powiedział ostrzegawczo: - Czytałeś rozdział u Pata Robertsona o alkoholu i narkotykach, Tully? Nie odpowiedziałem. Zrozumiałem, że ET wystarczająco sprytny na to, żeby chować się w górach i kupować przez pocztę, będzie równie sprytny, żeby odróżnić Caldera od pary futrzanych kości. Rozmyślnie, systematycznie b a d a ł ten aspekt ludzi czynnik ufoludka, to co sprawia, że wytwarzamy chłam. Nieczłowiek więcej dowie się z tego niż badając, powiedzmy, nasze centrum obrony NORAD. Mogę się założyć, że większość ludzi nie poznałaby pocisku "Cruise", gdyby nawet spadł na nich, choć Josie tak. Ale ufoludki wywołują g ł ę b o k ą reakcję. I nie było to też "tylko w Ameryce"; Cała rasa ludzka jest trochę stuknięta na tym punkcie. Spójrzcie na te machające ozdóbki z księciem Karolem. I wymyśliłem, że ci, którzy znają nas, którzy c h c ą poznać nas tak dogłębnie, są w porządku. Gdy furgonetka zatrzymała się na podjeździe, od razu wyskoczyłem i pobiegłem do telefonu. Ludzie od Rydera obiecali wyregulować silnik jutro rano, jeśli jakoś doprowadzę ciężarówkę do ich warsztatu. Mój pomocnik odebrał pocztę. Na górze kupki była koperta z Zachodniej Wirginii. W środku była napisana na maszynie kartka bez podpisu: "Zainteresowany następnymi pamiątkami z rodziną królewską, szczególnie kompletem filiżanek w kształcie głów księcia Karola i księżnej Diany. Czy mógłby Pan pojechać do Wielkiej Brytanii?" - Co to jest, wujku? - zapytał Mikey obejmując moją nogę. Josie stała tuż za nim, więc odparłem: - Potwierdzenie. Wyszedłem i rzuciłem list na przednie siedzenie ciężarówki, żeby odpowiedzieć osobiście. Przyniosłem też Biblię i Moneta. Przecież nigdy nie wiadomo. A potem otworzyłem tył. Jeśli mam jeszcze raz pojechać tymi drogami, to ładunek powinien być ułożony lepiej. Bliźniaki, które przyszły za mną, natychmiast zaczęły bić się o wypchanego psa. - Hej! Nie zniszczcie go - tak trzeba się nim bawić. Nakręciłem zabawkę i postawiłem ją na tylnej klapie. Dzieciaki patrzyły z oczami jak spodki, a ja śpiewałem razem z pozytywką. Zanim doszliśmy do drugiej zwrotki, też potrafiły nucić: - "Mówili, że masz klasę; cóż, to po prostu kłamstwo..." przekład : Agnieszka Sylwanowicz