33
wiadomości uniwersyteckie
Spotkanie zc społecznością akademicką Lublina, 14 maja 1994 r.
Od lewej: rektor prof. Kazimierz Goebel, Gustaw Herling-Grudziński, prof. Jerzy Święch
WIZYTA W LUBLINIE
Gustaw Herling-Grudziński
Lublin. 12-15 maja 1994
Do Lublina z Włodkiem Boleckim i Jankiem Lebensteinem. W Lublinie u miłych i gościnnych Kudelskich.
Wieczorem do Starego Miasta, starego jakich już dziś mało, z „kocimi łbami”. Następnego dnia rano Górny Lublin, Zamek, Kaplica Świętej Trójcy, Muzeum (Makowski, Gierymski, Boznańska). Kaplica podoba mi się bardziej jeszcze, niż przed trzema laty: sakralność przyziemna, dziwnie lekka przy swojej plastycznej ciężkości. Lublin jest dla mnie zachwycającym miastem, żyje na swoją miarę, czego dziś nie można powiedzieć o wielu miastach. Spokojny, równy rytm, wschodnie podglebie, naznaczone religijną i narodową tolerancją; idealne miejsce dla takich przedsięwzięć jak Kresy czy działalność Jerzego Kłoczowskiego. Im więcej poznaję ludzi (redaktorzy Kresów, aktorzy, dziennikarze, młodzi uczeni lubelscy), tym wyraźniej czuję odruch przywiązania, skurcz gardła podobny do zakochania się w Krakowie (od pierwszego wejrzenia w czasie pierwszej podróży). Niezapomniany spacer w południe, w większym gronie, między starymi lubelskimi kościołami aż do urwiska, z którego roztacza się pusty widok: widok nie istniejącej dzielnicy żydowskiej.
W przepełnionym po brzegi teatrze im. Osterwy miałem formalnie zamknąć lubelską sesję poświęconą Kulturze. Zrobiłem to (o czym dalej), ale wieczór zamienił się w obchód „z okazji moich 75 urodzin”, urządzony staraniem lubelskiego oddziału ZASP. Dostałem „honorowy medal 75-lecia naszego Stowarzyszenia” (jesteśmy zatem rówieśnikami) z pięknym dyplomem, w którym zacytowano z mojego dziennika tak dla mnie ważny fragment listu Czechowa: „Artysta nie powinien wznosić się na wyżyny sędziego swoich postaci i tego, co mówią, powinien być tylko bezstronnym świadkiem. Ci co piszą, szczególnie jeśli są artystami, muszą w końcu wyznać, że ten świat jest niepojęty. Ludziom wydaje się, że wszystko wiedzą. Im są głupsi, tym szerszy jest ich horyzont. Lecz jeśli artysta, któremu ludzie wierzą, odważy się przyznać, że nic a nic nie rozumie z tego, co widzi, będzie to wielki krok naprzód”.
Jeden z lubelskich aktorów czyta codziennie (i świetnie!) w radio mój Portret wenecki.
Zamykając lubelską sesję poświęconą Kulturze, chciałem odbiec od zwyczajowych kadzidlanych hołdów („Wszyscy wychowaliśmy się na Kulturze, od Michnika do Wałęsy - z lichymi, prawdę powiedziawszy, rezultatami). Ograniczyłem się do paru słów
0 Jerzym Giedroyciu, Wielkim Ogrodniku Literatury Polskiej. Podałem przykład jego wydanej świeżo korespondencji z Gombrowiczem. Tylko Wielki Ogrodnik mógł się dwadzieścia lat zajmować z anielską cierpliwością podlewaniem, przycinaniem, okopywaniem, szczepieniem takiego krzewu: potwora egocentryzmu, irytującego
1 antypatycznego megalomana, w którego zachcianka losu lub Boga tchnęła ducha i dar Artysty.
Rektor UMCS musiał w ostatniej chwili wybraną średnią aulę zamienić na największą, taki był natłok słuchaczy. Nigdy w życiu nie stałem przed audytorium przekraczającym chyba tysiąc osób (przeważnie młodych). Pytynia były jaśniej i ostrzej jeszcze sformułowane niż na poprzednich spotkaniach, jakby w ciągu kilku dni dojrzały zawarte w nich problemy; i jakby pytający postanowili naraz, korzystając ze sposobności, wypełnić pewne luki, uniki, zaniedbania czy przeoczenia w wolnej przecież prasie. Wymiana pytań i odpowiedzi zgęstniała, nabierając chwilami trochę dramatycznego tonu. Trochę dramatyczne, na przykład, było pytanie,
i
skierowane do mnie nie po raz pierwszy, powtarzające się od początku mojej podróży: „Czuję się oszukany jako czytelnik pana książek; oszukany poparciem, jakie pan dał Unii Pracy”. Moja powielana niemal odpowiedź: „Popełniłem błąd, którego nie powtórzę. Myślałem, że Unia Pracy będzie przyzwoitą, umiarkowaną i niezależną partią socjaldemokratyczną, która nie dopuszcza nawet myśli o zbliżeniu do ex-komunis-tów i ich koalicyjnych wspólników, aby korzenie zapuścić w historii, tradycji i postawie PPS. Taka partia jest Polsce potrzebna. Unia Pracy okazała się niezdolna do odegrania podobnej roli, zabawiła się natomiast w komedyjkę na nutę „i chciałabym, i boję się”, godząc się na prywatny (?!) udział ministra Pola w rządzie”. (Dopisane po 19 czerwca. Porażka UP w wyborach samorządowych dowodzi, że jedna trzecia głosujących też miewa coś do powiedzenia).
Powrót do Warszawy z Jankiem Lebensteinem i Włodkiem Boleckim. Las, las, tyle lasu nie widuje się we Włoszech. Wtem pociemniło, spadła gwałtowna ulewa, a raczej oberwała się chmura. Jechaliśmy wolno szosą-rzeką. Warszawa ciągle dla mnie mało uchwytna, ale przynajmniej obmyta, ładna, świeża.
Fragment tekstu Druga podróż do Polski.... zamieszczonego w „Kulturze" 1994,
nr 9(564).