JAN ALFRED SZCZEPAŃSKI.
Błądzący między ludźmi tern co wciąż się dzieje, oto wchodzę na stopnie głównego ołtarza, ja, prosty poszukiwacz, niemy kaznodzieja, — i teraz ciebie wzywam: i cóż ty wyrażasz?
Na twarzy twej śmiech błądzi złem szyderstwem losu, a usta wykrzywione w zagadkę ironji jak liście drżą, i pieszczą miłosnym półgłosem — ...o, połóż na mych oczach litość twoich dłoni.
Słodki jest warg twych dotyk. I rozkosz tajemna. Jak więzami mię oplącz nóg smukłych jedwabiem. Chcę mądrej dojrzałości, mistycznej zabawy.
Jestem lampą rozbitą. Ciemność błyszczy we mnie.
Lecz twój uśmiech wypiję jak szampan zmrożony, a w ramion twych uścisku będę szukał bóstwa...
— o, zwiń się szczelniej futrem, ściśnij wązko usta, bo rozewrzesz się w spazmie, ostatnim, jak zgon.
Starość gnie mię ku ziemi. Już wszystko minąłem. Zwiedziłem kroplę wody, spętałem lot ptaków.
Mózg mój wchłonął materję żądzą rozgorzałą.
Teraz już mnie samego pożera, jak rak.
Przeto wpływam na puste szlaki zamierania, i oczy moje ślepną objawieniem białem, w młodość planet wsłuchany ropiejącą raną, gdy ziemia mi przegniła jak owoc przejrzały.