COUrth I bede ci wierna



Jadwiga Courths_Mahler



I będę ci wierna aż do śmierci






I

Zerwała się ze snu przerażona.
Przecież wyraźnie słyszała,
jak ktoś wołał ją po imieniu:
"Renato, Renato"!
Wpatrywała się w świt poranku,
jak gdyby czekała, że znów
usłyszy swe imię, lecz na
próżno.
Dokoła panowała cisza.
Skupiła myśli i z wolna wstała
z łóżka. Ubierając się, wciąż
nadsłuchiwała.
Czyżby rzeczywiście wszystko
wokoło niej zamarło? Zwykle
słyszała o tej porze tupot
biegających dzieci i wzajemne
ich nawoływania się.
Dziś jednak była przerażająca
pustka i złowroga cisza.
Od chwili gdy przekroczyła
próg swego mieszkania, czuła
się jak liść porwany wichrem i
unoszony w dal nieznaną.
Opanowało ją uczucie lęku.
Otworzyła okno i zaczęła biegać
po pokojach, w których meble
stały w nieładzie, dywany leżały
nie rozłożone, a w oknach
brakowało firanek.
Czuła się obca we własnym
mieszkaniu i trwożliwie
rozglądała się po nim.
Znużona powróciła do sypialni.
Obok jej łóżka stała kołyska,
zaciągnięta daszkiem z
frędzelkami i pełna
różnokolorowych poduszeczek.
Usiadła na fotelu, patrząc
przed siebie błędnymi oczami i
rozpamiętując ostatnie lata
życia. Jakże surowo obszedł się
z nią los!
Przed czterema laty była
jedyną spadkobierczynią bogatego
przemysłowca Jana Werkenta i
świat uśmiechał się do niej.
Zaręczyła się i wyszła za mąż za
ślicznego chłopca, eleganckiego
oficera ułanów. A dziś była
kobietą złamaną, opuszczoną
przez męża, który ślubował jej
wierność przed ołtarzem, a potem
porzucił. Straciła dziecko,






które przyszło na świat, gdy
była u szczytu szczęścia, a
potem zgasło, gdy umarł jej
ojciec i gdy straciła majątek.
Ojciec twój zbankrutował i
skończył życie samobójstwem! -
złorzeczył jej mąż, rotmistrz
Hans von Trachwitz, gdy go
widziała ostatnim razem.
Potem sprzedał jej meble,
srebra, ekwipaż, wszystko, co
się dało spieniężyć, by tylko
posiąść gotówkę.
Zostawił jej tylko bieliznę,
trochę mebli niezbędnych i
resztki biżuterii. Opowiadał, że
musi wyjechać do Berlina i
szukać posady, by utrzymać
siebie i swą matkę.
Trochę mu ludzie współczuli,
trochę go żałowali, a potem z
wolna przestali o nim mówić.
Renata nie sprzeciwiała mu
się. Nieczuła na wszystko,
spakowała swoje rzeczy i
gotowała się do wyjazdu.
Oddaliła służbę i widziała,
jak handlarze uwijali się koło
jej mebli, które zakupili za psi
grosz.
Gdy ostatniego wieczoru na
próżno wyczekiwała męża z
kolacją, którą sama
przyrządziła, poszła do jego
pokoju, by go zawołać.
Znalazła tylko kartkę na
biurku:

"Muszę cię opuścić - pisał -
gdyż nie mogę z tobą razem
ugruntować sobie egzystencji.
Zbyt jesteś zbałamucona, a za
mało praktyczna, a przy tym nic
nas nie łączy. Znajomi i
przyjaciele twego ojca z
pewnością dopomogą ci, na razie
zaś możesz sprzedać swoje stroje
wieczorowe, futra i biżuterię.
Skieruję do ciebie odpowiedniego
nabywcę. Wyjeżdżam nie do
Berlina, lecz do Ameryki i jeśli
mi się poszczęści, to do mnie
przyjedziesz lub będę ci
pomagać, a jeżeli nie, to
zapomnij o mnie".







To było wczoraj!
Uśmiechnęła się gorzko,
czytając list męża, a później,
gdy przyszedł handlarz,
sprzedała, co się dało i
wyczerpana upadła na łóżko.
Przeszła noc i nic już nie
stało na przeszkodzie, by
wyjechać.
Z wolna odzyskała spokój i
równowagę ducha. Odezwała się w
niej krew przodków, dzielnych
kupców i przemysłowców.
Pójdzie w świat z wiarą, że
nie zginie.
Lepiej podjąć walkę, aniżeli
poddawać się zwątpieniu, choćby
nawet ta walka miała być ciężka.

Ii

Doktor Helman skończył
przyjmowanie pacjentów. Wstał od
biurka i zamierzał przejść do
pokoju jadalnego, gdy mu służący
oznajmił, że jeszcze jakaś pani
prosi o konsultację.
- Czy nie powiedział jej
Benedykt, że godziny przyjęć
skończyły się?
- Owszem, powiedziałem, panie
doktorze, ale ta dama jest
przyjezdna i prosi, by pan
doktor zrobił dla niej wyjątek.
- No to niech Benedykt prędko
ją wprowadzi i powie mej żonie,
że spóźnię się parę minut na
kolację.
Do gabinetu lekarza weszła
młoda kobieta w żałobie.
Ze zdziwieniem patrzył na jej
bladą twarz, z której wyglądały
wielkie, ciemne oczy, pełne
smutku.
Poznał ją natychmiast.
- Panno Renato! - rzekł.
Przepraszam, pani von
Trachwitz... Wszakże nie mylę
się?...
- Tak jest, panie doktorze...
poznał mnie pan! - odrzekła.
Podał jej fotel i poprosił, by
spoczęła.
Wyglądała bardzo mizernie, był






więc przeświadczony, że przyszła
po poradę.
- Co pani dolega? - spytał
troskliwie.
Opadła na fotel i opuściła
głowę. Potem spojrzała na jego
czerstwą, męską twarz i na jego
bystre oczy, które łagodnie
spoglądały na nią.
- Tak, panie doktorze! Tyle
oto pozostało z Renaty Werkent.
Ujął jej rękę i mówił ze
współczuciem:
- Widzę, że życie nie
szczędziło pani zawodów. Nie
można jednak, droga pani Renato,
poddawać się cierpieniom, ani
też tracić odwagi.
Uśmiechnęła się boleśnie.
- Czy słyszał pan doktor o
moich nieszczęściach?
- Wiem, że umarł przezacny
ojciec pani i że wraz z nim
straciła pani cały majątek.
- To jeszcze nie wszystko,
panie doktorze. W tym samym
czasie umarła moja córeczka
Magdusia i... mąż mnie porzucił.
Wyjechał za ocean, by tam
ugruntować sobie egzystencję,
ale beze mnie.
Doktor Helman cofnął się
przerażony.
- Czy podobna? Wprost wierzyć
mi się nie chce, pani Renato!
- A jednak tak jest - rzekła.
- Odkąd straciłam majątek, nie
stanowiłam dla niego żadnej
przynęty.
- To po prostu oburzające! -
rzekł lekarz.
- Oswoiłam się jednak z tym
wszystkim i całkiem inna kwestia
sprowadziła mnie tutaj.
Przyszłam prosić pana doktora,
by mi powiedział, co było
przyczyną śmierci mego ojca...
Pytanie to spędza mi sen z
powiek... Niech mi pan powie
szczerą prawdę.
Zdziwienie odmalowało się na
twarzy lekarza.
- Czy nie otrzymała droga pani
swego czasu mego listu? Wszak
zawiadomiłem panią, że ojciec






jej umarł na udar sercowy.
- Ale czy to prawda? Proszę,
niech mi pan doktor potwierdzi
to własnymi ustami.
- Zapewniam panią słowem
uczciwego człowieka, pani
Renato, że ojciec jej umarł na
serce.
Odetchnęła z ulgą.
Widoczne było, że jej kamień
spadł z piersi.
- Czy pani miała jakieś
wątpliwości? - spytał.
- Mąż mój uporczywie zapewniał
mnie, że ojciec mój popełnił
samobójstwo!
- Ależ to nikczemność!
Spodziewam się, że pani nie
dawała temu wiary.
- Nie wierzyłam mu, ale bałam
się go. Jako zaufany przyjaciel
ojca, wie pan doktor dobrze, że
ślub mój przyspieszył ruinę
pieniężną firmy Werkent i S_ka.
Toteż myśl, że ojciec targnął
się na życie, nie dawała mi
chwili spokoju. Robiłam sobie
wyrzuty, że mój posag i wyprawa
pozbawiły firmę środków
obrotowych. Proszę, niech mi pan
doktor powie, w jakich
okolicznościach ojciec zakończył
życie?
Patrzył na nią zaniepokojony.
- Istotnie, ślub pani był dla
ojca źródłem ciągłej troski.
Znał on dobrze rotmistrza
Trachwitza i wyrzucał sobie
nieraz, że zgodził się na ten
związek, jakby przeczuwając, że
nie da on pani szczęścia.
Wyposażył panią szczodrą ręką i
nie skąpił pieniędzy, sądząc, że
tą drogą uzyska dla pani
przywiązanie jej męża. Potem
wdał się w spekulacje
giełdowe... a co się później
stało, wie pani... Wszystko to
mówię, by panią przekonać, że w
tej sprawie orientuję się
trafnie i że słowa moje są
wiernym odbiciem prawdy...
- Od szeregu lat - mówił dalej
lekarz - ojciec pani cierpiał na
wadę serca i niejednokrotnie






zalecałem mu spokój i
powstrzymywanie się od wszelkich
silniejszych wzruszeń...
- Nie przetrzymał upadku swego
przedsiębiorstwa i to było
właściwym powodem jego śmierci!
- A więc nie ja wbiłam gwóźdź
do trumny ojca? - spytała
Renata.
- Nie powinna pani zaprzątać
sobie głowy podobnymi zarzutami,
które nie doprowadzą do żadnego
celu. Choroba pani ojca była
tego rodzaju, że każde
silniejsze zdenerwowanie
pociągnęłoby za sobą katastrofę.
- Mój biedny ojciec! -
westchnęła.
- Niech spoczywa w spokoju.
Nie życzyłbym mu, by widział
panią w tym stanie, w jakim
obecnie znajduje się pani...
złamana, opuszczona i pozbawiona
dziecka... Nie... lepiej może,
że go Pan Bóg powołał do
Siebie.
- Gdybym go miała, byłabym
szczęśliwa! - zawołała Renata
głosem pełnym bólu.
- Nie usiłujmy zmienić tego,
co nie da się zmienić! - rzekł
doktor Helman. - Czy wolno mi
jednak zapytać, jak pani
zamierza urządzić sobie życie?
Nie kieruję się zwykłą
ciekawością, lecz raczej troską
o dobro pani, które nie może być
dla mnie obojętne, zwłaszcza, że
znam panią jeszcze z czasów,
kiedy pani biegała w krótkich
sukienkach.
- Bardzo panu doktorowi
dziękuję i powiem mu zaraz, co
zamyślam robić... Otóż...
chciałabym pracować, by
zapomnieć o moich troskach i
zarabiać na utrzymanie, nie
będąc nikomu ciężarem.
- Doskonale! - zawołał lekarz.
- Bardzo mi się to podoba. Czy
zamierza pani pozostać w
Berlinie?
- Na razie tak, sądzę bowiem,
że tutaj najłatwiej znajdę
zajęcie. Chciałabym otrzymać






posadę damy do towarzystwa osoby
starszej, lub zarząd domu, lub
coś w tym rodzaju. Obawiam się
natomiast roli wychowawczyni
drobnych dzieci.
- Ponieważ zabiegi pani o
wyszukanie sobie zajęcia potrwać
mogą kilka miesięcy, proszę
zatem przyjąć do tego czasu
gościnę w moim domu.
- Pan doktor rzeczywiście
bardzo jest dla mnie dobry -
odparła - proszę mi jednak
wybaczyć, że mu odmówię.
Chciałabym od razu stanąć na
własnych nogach, a poza tym
bardzo byłabym skrępowana,
wreszcie i państwu sprawiłabym
subiekcję. Proszę więc nie brać
mi za złe odmowy.
- Naturalnie, pani Renato.
Przykro mi tylko, że w tej
chwili nie mogę nic dla pani
zrobić... Tym żywiej to
odczuwam, że doznałem od pani
ojca aż nadto dużo dowodów
uczynności.
- Łatwo to pan doktor wyrówna.
Mając obszerną praktykę i
stykając się z ludźmi, znajdzie
pan niewątpliwie okazję do
zarekomendowania mych usług.
Poza tym pozwoli pan, że w razie
gdyby żądano ode mnie
referencji, powołam się na
opinię pana doktora. Nie mam
żadnych świadectw ani
rekomendacji, a przecież bez
tego trudno marzyć o zdobyciu
posady.
- Zgadzam się jak najchętniej
pani Renato i zawsze gotów
jestem pomóc pani. A teraz niech
pani powie dobry wieczór mojej
żonie i zostanie u nas na
kolacji.
- Pierwszy warunek spełnię z
miłą chęcią, ale co do drugiego,
to znów muszę panu doktorowi
odmówić, gdyż czekają na mnie w
pensjonacie, w którym się
zatrzymałam.
- Znów dostałem kosza -
żartował lekarz. - Niech mi
pani jednak powie szczerze, czy






pani dysponuje środkami, które
jej umożliwią przetrzymanie
czasu, zanim znajdzie pani
posadę?
- Doprawdy, jestem panu bardzo
obowiązana za jego troskliwość.
Sprzedałam resztki biżuterii
oraz kilka sukien wieczorowych i
przypuszczam, że przynajmniej
pół roku wytrzymam i że przez
ten czas coś znajdę.
Opowiedziałam zatem panu
doktorowi wszystko i pozwolę
sobie teraz przywitać się z
pańską żoną. Zostawiam panu mój
adres na wszelki wypadek i raz
jeszcze dziękuję najserdeczniej
za okazaną mi życzliwość.
Pani doktorowa Helmanowa z
niecierpliwością oczekiwała męża
i z trudem mogła uporać się z
dziećmi, które co chwila pytały,
kiedy przyjdzie tatuś i kiedy
będzie kolacja. Toteż z radością
powitała męża, patrząc zdziwiona
na Renatę. Poznała ją, a gdy się
dowiedziała, że straciła
dziecko, serdecznie ją
ucałowała.
Renata z trudem powstrzymała
łzy, widząc jak mała córeczka
pani doktorowej tuliła się do
matki, przerażona widokiem obcej
osoby.
Toteż szybko się pożegnała z
doktorostwem i wybiegła na
ulicę.
Podczas kolacji opowiedział
doktor Helman swej żonie o
rozmowie z Renatą. Pani
doktorowa była mocno wzruszona
losem Renaty.
- Wyobrażam sobie - mówiła -
jak musiała cierpieć, wiedząc,
że jest na ustach całego miasta
i jak teraz musi się liczyć z
każdym groszem. A jaka była
szczęśliwa, wychodząc za mąż,
zaślepiona w swym poruczniku,
który, jak się okazuje, jest po
prostu szubrawcem, okradł ją, a
teraz porzucił.
- Lepiej - odpowiedział doktor
- że to się prędko wyklarowało,
aniżeli gdyby miało się






przeciągać całe lata. Renata
wydaje mi się z natury dzielną
kobietą, która da sobie w życiu
radę.

Iii

Już trzy miesiące siedziała
Renata w Berlinie, nie mogąc
znaleźć żadnego zajęcia.
Pilnie studiowała ogłoszenia w
gazetach, ale jej oferty
pozostawały bez odpowiedzi, a
gdy się przedstawiała, doznawała
odpowiedzi odmownych.
A tymczasem jej zasoby
pieniężne topniały i z dnia na
dzień upadała na duchu. Te
trochę robótek ręcznych, jakie
udało jej się otrzymać, nie
mogły zapewnić jej utrzymania.
Właścicielka pensjonatu
radziła Renacie, by przyjęła
miejsce pielęgniarki chorych, a
choć zajęcie to wydawało się jej
niemiłe, to jednak z wolna
oswajała się z myślą, że nie
będzie miała innego wyboru,
zwłaszcza że w danym wypadku
będzie mogła liczyć na poparcie
dr Helmana. Wybierała się już
nawet w tej sprawie do doktora,
gdy nagle otrzymała od niego
list:

"Droga pani Renato!
Mam wrażenie, że znalazłem
dla pani coś odpowiedniego.
Proszę mnie odwiedzić jutro w
południe i przyjąć zapewnienie
mego szacunku i życzliwości".

Była tak zdenerwowana, że
męczyła się przez całą noc, nie
mogąc zasnąć.
Czyżby znów miała doznać
rozczarowania? Traciła już
zaufanie w swe siły i czuła, że
jeżeli i tym razem się nie uda,
straci chęć do życia.
Punktualnie o dwunastej
zadzwoniła do drzwi lekarza.
Przyjął ją rozpromieniony.
- Witam panią, pani Renato,
niech pani spocznie. Mam dla






pani dobrą wiadomość.
Serce jej biło w niepewności i
z trudem zdołała wymówić kilka
słów podziękowania za pamięć.
- Niech mnie pani posłucha! -
mówił doktor. - W zeszłym roku
operowałem niejaką panią Tornau,
wdowę, zamożną obywatelkę
ziemską, która potem przebyła u
mnie w klinice kilka tygodni.
Jest to osoba niezwykle
sympatyczna i kulturalna. Choć
całkowiecie odzyskała zdrowie,
jednak nie czuje się na siłach,
aby sama jedna mogła prowadzić
zarząd dużego domu. Syn jej,
kawaler, zajmuje się
gospodarstwem rolnym. Otóż prosi
mnie pani Tornau, bym jej
zarekomendował zastępczynię.
Jest tam również gospodyni, do
której należy drób i nabiał, a
pani von Tornau poszukuje osoby
młodej, inteligentnej, która by
dotrzymywała jej towarzystwa,
zastępowała ją w ogólnym
gospodarstwie kobiecym i
uzupełniała jej potrzeby
duchowe... Mam wrażenie, pani
Renato, że posada ta jest
wymarzona dla pani.
- Boję się o tym myśleć, by
nie spłoszyć szczęścia, panie
doktorze! - rzekła Renata,
naprawdę uszczęśliwiona.
- Tym razem zależy tylko od
pani, by nie wypuścić z rąk
okazji, jaka się trafia. Zgadza
się pani z niej skorzystać?
- Czy się zgadzam? Ależ
naturalnie, panie doktorze! -
odpowiedziała skwapliwie.
- Jest tam jednak pewien
warunek... - rzekł lekarz.
- Jaki mianowicie? - spytała
zaniepokojona.
- Otóż syn pani von Tornau
życzy sobie, aby towarzyszka
jego matki była osobą nie związaną
żadnymi względami rodzinnymi,
by całkowicie mogła się
poświęcić jego matce i to nie na
czas krótki, lecz na przeciąg
kilku lat... Dlatego też uważam
za wskazane, by pani






zaakcentowała w swej ofercie, że
pani jest wdową, bezdzietną i
niczym nie związaną z rodziną.
- Jeżeli warunek ten jest
konieczny, to podam się za wdowę
i wymienię nawet moje panieńskie
nazwisko. Jako Renata Werkent
czuć się będę swobodniejszą, a
przecież nikogo to nie obchodzi,
że mąż mnie opuścił i wyjechał
na drugą półkulę.
- I ja jestem tego zdania,
pani Renato, i rad jestem, że
pani bez długiego namyślania się
powzięła to rozsądne
postanowienie.
Uśmiechnęła się z ironią.
Czy mogła się wahać? Czy miała
inny wybór?
- Bylebym tylko odpowiadała
wymaganiom! - rzekła.
- NIe święci garnki lepią! -
odparł żartobliwie lekarz. - Da
pani sobie doskonale radę,
jestem przekonany.
- Jakże jestem panu wdzięczna,
jak mam podziękować panu
doktorowi!
- Najlepszym podziękowaniem
będzie dla mnie, jeżeli pani
czuć się będzie zadowolona i
jeżeli życie pani ułoży się
pomyślnie.
- Postaram się, aby życzenia
pańskie spełniły się i proszę
niech pan się nie gniewa, jeśli
z początku będzie to może szło
trochę kulawo.
- Na pewno pójdzie gładko.
Niechże więc pani będzie dobrej
myśli i czeka cierpliwie na moją
odpowiedź. Odbierze ją pani
prawdopodobnie w końcu tego
tygodnia.

Iv

Dwór w Tornau, zwany w
okolicy zamkiem, był starą
budowlą o grubych murach i
głęboko osadzonych w nich
oknach. Front jego zdobiły
cztery kolumny, a obydwa
narożniki frontowe dźwigały na
sobie wieżyczki, co mu naprawdę






nadawało charakter
średniowiecznego zameczku,
zwłaszcza z oddali.
Należał on od setek lat do
rodziny von Tornau i utrzymany
był z całą starannością,
stanowiąc prawdziwie pańską
siedzibę, tak różną od
nowoczesnych, cudacznych willi,
mających pretensję do wiejskich
dworów.
Majątek ziemski przechodził z
pokolenia na pokolenie i choć
nie stanowił magnackich włości,
to jednak był to pokaźny szmat
roli i lasu, doskonale
zagospodarowany i nie zadłużony.
Że zaś Tornau'owie byli ludźmi
rozumnymi i szli za postępem
czasu, więc ziemia ich była w
kulturze inwentarza w doskonałym
stanie, a główny folwark takie
miał budynki, że czynił wrażenie
jakby małego miasteczka.
Dzisiejszy właściciel, Ralf
von Tornau, człowiek młody, gdyż
zaledwie trzydziestopięcioletni,
był wyłącznym posiadaczem
majątku. Ojciec jego powrócił z
wojny francuskiej jako inwalida
i zmarł wkrótce z ran, które nie
chciały się goić, pozostawiając
nazwisko i majątek jedynemu
synowi Ralfowi.
Od tej chwili Ralf, który
dotychczas prowadził
niefrasobliwy żywot studenta w
Bonn, wstąpił w ślady przodków i
osiadł na roli, jako pracowity i
dzielny agronom, pod troskliwą
opieką kochającej go i
powszechnie szanowanej matki.
Jak to bywa na wsi,
utrzymywali liczne stosunki
sąsiedzkie, ale bez hucznych i
wystawnych przyjęć.
- I na to przyjdzie czas! -
mawiała pani von Tornau. - Niech
tylko Ralf wprowadzi pod nasz
dach żonę.
Była to jedyna jej troska.
Tyle było w sąsiedztwie panienek
ładnych i zamożnych, ale jakoś
nic się nie kleiło.
Ralf von Tornau był






przystojnym, postawnym
mężczyzną. Wysokie czoło
znamionowało inteligencję, a
duże, stalowe oczy patrzyły
rozumnie, cokolwiek marzycielsko
na świat. Blondyn z ładnym wąsem
i zgrabnie skrojonymi ustami był
miły i ujmujący w obejściu, może
za poważny na swoje lata,
zwłaszcza w oczach matki.
Dawniej był wesoły,
niefrasobliwy i płochy, nagle
jednak zmienił się i spoważniał.
Wiedziała, co było tego
przyczyną, ale nie poruszała
tego tematu, wiedząc, że to do
niczego nie doprowadzi.
* * *
Przed sześciu laty zamierzał
RAlf von Tornau ożenić się.
Przedmiotem jego westchnień
była urocza blondynka, Melania
von Birkenfeld, córka
podupadłego arystokraty. Ralf
pokochał ją gorącym porywem
serca, ona zaś podzielała jego
uczucia, wcale się z tym nie
kryjąc, gdy nagle dała się
unieść zalotności i
nieoczekiwanemu kaprysowi.
Powodem tego był milioner,
baron von Berkow, sąsiad
Tornau'a, hodowca koni i pan
całą gębą. BAron był bardzo
czuły na wdzięki niewieście i
Melania zdołała rozniecić w nim
płomień pożądania i doprowadzić
go do ołtarza.
Tytuł, olbrzymi majątek i
żądza zakosztowania wszelkich
uciech życiowych były silniejsze
niż jej uczucia względem Ralfa.
Wolała być damą światową niż
czcigodną matroną, potrząsającą
kluczami w Tornau.
Wprawdzie baron był mocno
podtatusiałym i nieuczonym
życiowo wdowcem i jako
mąż_kochanek znacznie mniej
pociągającym niż Ralf, ale i
najpiękniejszy mężczyzna -
rozumowała Melania - znudzi się,
zwłaszcza w wiejskim zakątku...
W rezultacie dała
pierwszeństwo baronowi, a Ralf






musiał się zadowolić dość mętną
wymówką "ofiary dziecinnego
wybryku miłości", jak uczucie
swe obłudnie określiła.
Ralf odczuł boleśnie doznany
zawód.
Gdy jednak usłyszał z ust ojca
Melanii, że był on przeciwny
niedobranemu małżeństwu córki,
której w dodatku nie zawahał się
nazwać wyrachowaną zalotnicą,
usiłował zagłuszyć w sobie bunt
serca. Odleciała go jednak chęć
do małżeństwa i odtąd odnosił
się wrogo do kobiet.
Po operacji i po okresie
rekonwalescencji, przebytym u
doktora Helmana, pani von Tornau
powróciła do majątku syna.
Zdając sobie sprawę, że nie
tak prędko doczeka się synowej i
czując się osłabioną i
osamotnioną, prosiła Ralfa, by
jej wyszukał damę do
towarzystwa, która by jej
zarazem ulżyła w gospodarstwie
domowym. To właśnie było
przyczyną korespondencji Ralfa z
doktorem Helmanem i
zarekomendowania Renaty, która,
zdaniem doktora, idealnie
nadawała się do tej funkcji.
W rezultacie odpowiedział RAlf
doktorowi, że pani Renata
Werkent mile będzie widziana
przez jego matkę i przez niego
samego.
* * *
Ralf von Tornau powrócił z
pola.
Zeskoczył z konia i rzucił
cugle forysiowi *, który
poprowadził wspaniałego
wierzchowca do stajni i
natychmiast starannie go wytarł,
rozkulbaczył i przywiązał do
żłobu.
Foryś - pomocnik stangreta.
Dziedzic był przy tym obecny,
a potem przeszedł przez
obszerny dziedziniec, i
skierował się ku dworowi,
pogwizdując wesoło i uderzając
szpicrutą o cholewy długich
butów do konnej jazdy.






Wszedł po schodach na górę do
swego pokoju i zmienił kamizelkę
łosiową na lekką szamerowaną
piżamę, po czym zszedł na dół do
pokoju jadalnego, gdzie już
oczekiwała go matka.
- Jestem mamo! - zawołał. - A
jeść mi się chce piekielnie!
Uścisnął matkę i pogładził jej
białe włosy.
Spoglądała na niego z miłością
swymi dobrymi oczami i
uśmiechała się łagodnie.
- Jak się masz, mój chłopcze!
- rzekła. - Siadaj koło mnie i
zanim ci podadzą śNiadanie,
opowiedz, co słychać nowego.
Wszystko dobrze, mamo.
Ludzie pracują przy żniwach, jak
się patrzy. Jeżeli pogoda
dopisze, będziemy mieli plony,
jak rzadko którego roku. Poślij
żniwiarzom kawy, tylko dużo i
zimnej. Niech gospodyni
dopilnuje tego na czas, tak
między trzecią a czwartą, gdy
największy żar leci z nieba.
- Sama dopilnuję, Ralfie. A
jak się miewa Peterman?
- Całkiem nieźle, mamo.
Okazało się, że kosa przecięła
mu but i zraniła go w nogę tylko
powierzchownie. Żona robi mu
okłady z arniki * i narzeka, że
nie może iść do żniwa. Ale
trudno, skoro ma dziurę w nodze,
niech siedzi w chałupie! -
żartował Ralf.
Arnika - zioło lecznicze.
- Masz najlepszych ludzi w
całej okolicy! - rzekła pani
Tornau. - Sam sobie wychowałeś
ich wyrozumiałością i
sprawiedliwym traktowaniem.
- Tak mamo, czynię to z
czystego egoizmu, bo najlepiej
sam na tym wychodzę. Ale czuję
już zapaszek befsztyku! Nie ma
nic lepszego nad befsztyk,
zwłaszcza jeżeli się jest od
czwartej z rana na nogach.
Jadł jak wilk, a matka wciąż
mu dokładała.
Gdy skończył, odezwała się:
- A pamiętasz, że dziś o






czwartej ma przyjechać pani
Werkentowa? Chciałabym pojechać
po nią na stację. Czy nie
mógłbyś pojechać razem ze mną?
Miałaby od razu wrażenie, że
jest w rodzinie.
- Dobrze, mamo, pojadę razem z
tobą. Sam jestem trochę ciekaw,
kogo nam zarekomendował doktor
Helman.
Wiesz, Ralfie, obawiam się,
czy taka obca osoba nada się do
naszego cichego życia
rodzinnego...
- Nie obawiaj się, mamo.
Doktor Helman wyraża się o niej
bardzo pochlebnie, a to solidny
człowiek i nasz przyjaciel.
Pisze on, że pani Renata Werkent
jest wdową po oficerze, osobą
taktowną, wykształconą i
zrównoważoną. Czego mama chce
więcej?
- To prawda, RAlfie, ale ty
znasz moją słabość. Niepokoi
mnie, czy ta pani na przykład
dobrze się prezentuje.
- Mamusiu droga! - zawołał
wesoło. - Szkoda, że nie
zażądałaś fotografii pani
Werkentowej.
- Bałam się, że będziesz ze
mnie żartować.
Ralf roześmiał się serdecznie.
- To nie tylko twoja słabość,
mamo. Ja też wolę ładne twarze
niż brzydkie, aczkolwiek te
ładne... - dodał poważniejąc -
nie zawsze są dobre... W każdym
razie chciałbym, mamo, aby pani
Werkent przypadła ci do gustu,
inaczej żal mi jej będzie
biednej. Jeżeli jest młoda i
zdrowa, nie przypuszczam, aby
była odrażająca... Zobaczymy ją
zresztą za kilka godzin.
Punktualnie o wpół do piątej
zajadę po mamę, a o piątej
będziemy już wiedzieli, jak
wygląda nasza nieznajoma...
Pani von Tornau podała synowi
filiżankę czarnej kawy, którą
wypił duszkiem i zbierał się ku
wyjściu.
- Czy wyjedziesz jeszcze konno






w pole? - zapytała.
- Tak, mamo. Mam się spotkać
pod lasem z panem Diesterkampfem i omówić
z nim sprawę nowej lokomobili.
Ale punktualnie o wpół do piątej
będę przed gankiem.
- Doskonale. Zdrzemnę się
trochę, bo godzinka snu po
obiedzie weszła już u mnie w
nałóg.
- To mamie dobrze robi! -
rzekł Ralf. - A gdy przyjdzie
pani Werkent, będzie mama miała
wszelką swobodę.
- Mam nadzieję, mój Ralfie.
Pozdrów pana Diesterkampfa i
poproś go, by powiedział żonie,
że odwiedzę ją jutro po
obiedzie. Tak już dawno jej nie
widziałam.
Odprowadził matkę do drzwi i
pocałował ją w twarz i w rękę.
- Niech mamusia odpocznie
godzinkę i będzie gotowa na wpół
do piątej.

V

RAlf usiadł obok matki w
kabriolecie i ujął lejce, sam
bowiem powoził.
Milczeli jakiś czas oboje, a
pani von Tornau wpatrywała się w
opaloną twarz syna.
Westchnęła, widząc, że jest
nachmurzony i jakby nieswój.
- Co ci jest mamo, że tak
wzdychasz?
Myślę o tym, czego nie bardzo
lubisz słuchać, Ralfie. Czas już
nawyższy, abyś się ożenił, a ty
ciągle zwlekasz. Wkrótce
zostaniesz starym kawalerem i
kto wie, czy nasz majątek
rodzinny nie przejdzie w obce
ręce...
Sposępniał, widocznie
niekontent, że matka poruszyła
niemiły dlań temat.
- Na to, by się ożenić, jestem
aż nadto młody i czekać mogę
cierpliwie, aż znajdę
odpowiednią dla siebie żonę...
- Byle nie trwało to zanadto
długo... Powiem ci szczerze, mój






Ralfie, że wątpię w ogóle, czy
znajdzie się dla ciebie
"odpowiednia" żona. Zanadto
wiele może wymagasz...
Patrzył przed siebie w
zamyśleniu.
Czy nie był wówczas
przeświadczony, że owa blondynka
o kuszących oczach była dla
niego odpowiednia? A przecież w
tak brzydki sposób oszukała go!
Czy nie lepiej by zrobił, gdyby
się był ożenił z jedną z tych
hożych, rumianych dziewcząt,
które mu wskazywała matka? Ale
on wolał się uganiać za wiatrem
w polu, niż wprowadzić do
gniazda rodzinnego stateczną,
miłą panienkę, która by była
rękojmią jego spokoju i
szczęścia. Przecież i matka jego
była kiedyś taką panienką.
Gdzież teraz znajdzie tę
"odpowiednią", która potrafi
umilić mu życie, a przede
wszystkim pozyskać jego serce?
Spojrzał na matkę i odezwał
się półgłosem:
- Znajdzie się, znajdzie na
pewno, tylko trochę
cierpliwości. Mam tylko jedno
wymaganie, aby była choć trochę
podobna do mamusi.
Uśmiechnęła się i pogłaskała
go po twarzy.
Chcąc nie chcąc, musiała na
razie być zadowolona z tej jego
odpowiedzi.
Skręcił na szeroki gościniec
wzdłuż lasu, gdy w oddali ukazał
się elegancki ekwipaż,
zaprzężony w parę rączych
rumaków.
Siedział w nim skulony starszy
pan o twarzy wyblakłej i
zniszczonej, a obok niego
strojna młoda kobieta w
eleganckiej, letniej toalecie.
Na głowie miała kapelusz z
szerokim rondem, przybrany
strusimi piórami, a w ręku
trzymała parasolkę, przybraną
koronkami.
Widząc zaprzęg Tornau'ów,
zawołała na stangreta, by






zatrzymał konie i zaczęła machać
ręką, by i Ralf przystanął.
- Witamy drogich państwa!
Wybieraliśmy się właśnie do
nich.
Dostrzegł w jej oczach niemą
prośbę i zatrzymał konie.
Wraz z matką powitał panią
baronową von Berkow i jej
zniedołężniałego męża.
- Żałujemy niezmiernie, że nie
możemy państwa przyjąć - rzekła
pani von Tornau - ale najpóźniej
za kwadrans musimy być na
stacji.
- Oczekują państwo gości? -
zapytała Melania von Berkow, nie
spuszczając oczu z Ralfa.
- Przyjeżdża dziś do nas dama
do towarzystwa mej matki! -
odpowiedział.
- Zapewne młoda, interesująca
osóbka? - dorzuciła wesoło.
- Nie umiem pani powiedzieć,
gdyż nie widziałem jej nigdy.
- Jaka szkoda! Ale jutro po
południu przyjedziemy do państwa
i obejrzymy ją!
RAlf skłonił się, a pani von
Tornau zapytała:
- DAwno państwo powrócili do
Berkow?
- Wczoraj w południe! - rzekła
Melania. - Baron nieszczególnie
się czuje i zamierza spędzić w
Berkow lato i całą jesień, a ja,
jako jego wierna małżonka, będę
go, naturalnie, pielęgnować.
Prawda, Herbercie?
Baron Berkow bąknął pod nosem
kilka konwencjonalnych słów.
Widać było, że wolałby, gdyby
go zostawiono w spokoju.
Ralf spojrzał na niego
obojętnie, z lekkim jednak
odcieniem pogardy, burzył się
bowiem jeszcze wciąż na
wspomnienie, że musiał temu
człowiekowi ustąpić miejsca
dlatego, że Berkow posiadał
miliony.
Pani Tornau nie mogła
powstrzymać się, by nie
powiedzieć:
- Pan baron doprawdy wygląda






na zmęczonego. Powinien pan jak
najwięcej siedzieć w domu i
zażywać spokoju.
- Istotnie, droga pani...
rad bym nie ruszać się z domu,
ale Melania wciąż zachęca mnie
do podtrzymywania stosunków
towarzyskich i nie mogę być
dzikusem...
- Ależ nic podobnego! -
zawołała Melania, wciąż
uporczywie patrząc na Ralfa. -
Mój mąż ma zbyt wiele interesów
na głowie i niepotrzebnie się
męczy. Czy państwo nie mogliby
nam polecić jakiegoś hodowcy
koni, któremu moglibyśmy
powierzyć stadninę?
- Na razie nie mam nikogo na
myśli - rzekł Ralf - ale
przepytam się przy okazji. Jest
to stanowisko bardzo
odpowiedzialne i nie tak łatwo
jest znalźć dobrego fachowca.
- Bardzo panu dziękuję -
wtrącił baron Berkow, zwracając
się do Ralfa - bo istotnie nie
mogę podołać nadmiarowi pracy.
- Herbercie! - przerwała mu
Melania. - Nie zatrzymujmy
dłużej państwa Tornau, gdyż mogą
się spóźnić na pociąg.
Pojedziemy do Diesterkampfów, a
jutro będziemy u państwa. Do
widzenia, kochanej pani i
dostojnemu panu Ralfowi. Do
jutra!
Skinęła wdzięcznie rączką w
eleganckiej paryskiej rękawiczce
i rzuciła rozkaz stangretowi.
Po kilku jeszcze słowach
pożegnania, obydwa pojazdy
ruszyły w przeciwne strony.
Pani Tornau spojrzała z
troskliwością na syna.
Zaciskał usta, a bruzdy na
jego czole jak gdyby pogłębiły
się.
- Berkow bardzo się posunął! -
rzekła. - Myślę, że długo nie
pociągnie.
Wzruszył ramionami.
- Będziemy wtedy mieli w
okolicy jedną ładną wdówkę
więcej. Blondynkom do twarzy w






żałobie.
- Nie bądź taki złośliwy,
Ralfie!
Roześmiał się.
- Czasami trzeba być
złośliwym, mamusiu, nawet
bezwiednie. Mnie ta para napawa
po prostu obrzydzeniem. Zmieńmy
temat rozmowy, mamo.
Zaczęła mówić o rzeczach
obojętnych, ale nie mogła się
pozbyć niepokoju.
Wkrótce stanęli przed małą
stacyjką, leżącą na gruntach ich
majątku.
Urzędnik kolejowy, spełniający
w jednej osobie wszystkie
obowiązki stacyjne, wybiegł na
przywitanie dziedziców i pomógł
wysiąść Ralfowi.
- Za dwie minuty nadjedzie
pociąg! - zawołał, całując w
rękę panią von Tornau.
- Doskonale, panie Brinkman! -
rzekł Ralf częstując go cygarem.
- Dziękuję panu dziedzicowi.
Wypalę je po podwieczorku.
- To niech pan weźmie i drugie
na - po kolacji.
Brinkman schował cygara do
czapki służbowej, po czym
uzbrojony w chorągiewkę, podążył
na peron.
Za chwilę z wagonu drugiej
klasy wyskoczyła Renata,
oglądając się, jak gdyby kogoś
szukała.
Ralf von Tornau podszedł ku
niej szybko i uchylając
kapelusza, zapytał:
- Czy mam przyjemność mówić z
panią Renatą Werkent?
- Tak jest! A ja mam zaszczyt
z panem von Tornau?
- Podał jej rękę i przez
chwilę badali się nawzajem
oczami.
Ralf uśmiechnął się, widocznie
zadowolony.
Ta - pomyślał - zaspokoi na
pewno estetyczny gust mej matki.
Wziął jej ręczną walizkę i
rzekł:
- Pozwoli pani, że ją
przedstawię mojej matce, która






czeka przed stacją w
kabriolecie.
Obeszli budynek stacyjny.
Renata miała na sobie oliwkowy
płaszczyk podróżny, lekko
odchylony, spod którego widać
było jej zgrabną postać, ubraną
w letnią, czarną sukienkę. Spod
czarnego, słomkowego kapelusza
wyzierał kształtny profil jej
twarzy, okolonej bujnym splotem
włosów.
Robiła wrażenie ujmujące;
osoby dystyngowanej i
przystojnej.
Pani von Tornau uniosła się na
siedzeniu i podała Renacie rękę,
mile uśmiechając się do niej.
Młoda kobieta instynktownie
przycisnęła podaną sobie rękę do
ust. Nić wzajemnej sympatii
zawiązała się od pierwszego
wejrzenia między obu paniami.
- Miło mi poznać panią! -
rzekła pani von Tornau. -
Proszę, niech pani siada obok
mnie. Syn mój usiądzie przed
nami i będzie powozić:
Renata zajęła miejsce w
kabriolecie.
Ralf spoglądał od czasu do
czasu na przybyłą. Dostrzegł w
jej smutnych oczach jakby
tęsknotę i bezwiednie ogarnęło
go współczucie dla tej
przystojnej kobiety, zmuszonej
szukać schronienia pod obcym
dachem.
- Czy pani życzy sobie -
zapytał - by dziś jeszcze
odebrać swój bagaż? Wszystko, co
żyje, widzi pani zajęte jest
teraz przy żniwach i mówiąc
szczerze, wolałbym to załatwić
dopiero jutro.
- Ależ proszę bardzo, niech
pan zarządzi, jak panu się
lepiej układa. Moja ręczna
walizka wystarczy mi na razie
najzupełniej.
Z przyjemnością słuchał jej
dźwięcznego głosu i wydał
Brinkmanowi polecenie co do
bagażu. Potem skoczył na kozioł
i ujął lejce.






Po kilku minutach pojazd
wjechał na gościniec, wiodący
wprost do dworu w Tornau.
Renata z ciekawością rozglądała
się po uprawnych polach,
ozłoconych dojrzałym zbożem,
którego ciężkie kłosy czekały
jakby żniwiarza. Niektóre łany
były już skoszone i widać było
snopy poustawiane w mendle, pod
które podchodziły duże wozy
drabiniaste, zaprzężone w
czwórki koni dworskich. Zdawało
jej się, że powinna wyskoczyć z
pojazdu i pomagać przy
żniwach... Świeży powiew wiatru
zarumienił jej lica i pełną
piersią wciągała zapach pól.
Pani von Tornau z
przyjemnością spoglądała na swą
towarzyszkę.
- Czy pani jest bardzo
zmęczona po podróży? - spytała,
biorąc ją za rękę.
- O nie! - rzekła Renata z
uśmiechem. - MIałam podróż nader
przyjemną i wcale nieuciążliwą.
Przecież odległość od stolicy
nie jest zbyt wielka.
- Jak by to nie było, przeszło
cztery godziny jazdy koleją, ale
w pani wieku tych rzeczy nie
odczuwa się zbytnio.
Powozik toczył się teraz przez
drogę leśną.
- Jaki cudny las! - zawołała
Renata. - Same dęby i buki, a
jakie olbrzymie!
Ralf odwrócił się i zapytał:
- Lubi pani lasy?
- A czy są na świecie ludzie,
którzy by ich nie lubili? Czy
ten las należy do majątku
Tornau?
- Tak. Ciągnie się aż do
parku, a potem wzdłuż ogrodu
warzywnego i sadu. Gdy je
miniemy, dostrzeże pani nasz dom
mieszkalny.
- Prześliczny las. A jak
starannie utrzymany!
Kiwnął głową i odwrócił się do
koni.
Odpowiedziała za niego matka:
- Las ten był zawsze oczkiem w






głowie wszystkich Tornau'ów i
przechodzi z pokolenia na
pokolenie, zawsze troskliwie
pielęgnowany.
- Mało już jest majątków,
które by przechodziły z ojca na
syna! - rzekła Renata. - Słyszy
się o nich, jak o jakichś
unikatach.
- Tak! - odparła pani von
Tornau. - Człowiek przyzwyczaja
się do swej ziemi i wrasta w nią
jak korzeń. A ileż to ludzi
potraciło majątki rodzinne nie
chcąc ich wypuścić z rąk właśnie
wskutek tego sentymentu do
ziemi, odziedziczonej po
przodkach. Mamy w naszej okolicy
kilka takich przykładów.
Po kilku minutach byli przed
podjazdem zamkowym.
Ralf zeskoczył z kozła i
pomógł damom wyjść z kabrioletu,
po czym wszedł z nimi do pałacu,
oddawszy lejce stajennemu, który
podbiegł tymczasem.
Pani von Tornau ujęła Renatę
za rękę i przekraczając próg,
odezwała się:
- Pragnę, aby kochana pani
zaznała w naszym domu spokoju i
szczęścia i aby nam dobrze było
razem!
Mocno wzruszona Renata ujęła
rękę pani von Tornau i znów
pocałowała ją kilkakrotnie.
- I ja tego pragnę z całego
serca i dziękuję pani za jej
dobroć!
Ralf też podał jej rękę,
zapewniając, że dołącza się do
życzeń matki.
Do pokoju weszła czyściutka
gospodyni, pani Birkner.
- Dobrze, że pani przyszła! -
odezwała się pani von Tornau. -
Przedstawię pani moją
towarzyszkę, panią Renatę
Werkent. Przejmie ona wszystkie
te czynności, jakie pani za mnie
wykonywała.
Renata podeszła i podała jej
rękę.
- Proszę panią o cierpliwość i
o wyrozumiałość - rzekła - zanim






nauczę się tego wszystkiego.
Proszę również nie żałować mi
pracy ani pouczeń.
- Jakaś rozumna osoba -
pomyślała pani Birkner - a w
dodatku dobrze się prezentuje.
Widocznie musi być z dobrego
domu.
- Pracy u nas nie brak! -
rzekła. - Nawet w tej chwili
smażę konfitury i galaretki i może
mi pani pomóc napełniać słoiki.
- Ależ panno Birkner -
zawołała pani Tornau - przecież
dopiero co wróciliśmy z kolei.
Pani Werkent musi się trochę
ogarnąć, a potem rozejrzeć się w
swoim pokoju. Proszę ją tam
zaprowadzić, a potem pomyśleć o
jedzeniu. Ja i syn też będziemy
na kolacji.
- Słucham panią dziedziczkę i
zaraz zaprowadzę panią Werkent
do jej pokoju.
Wzięła walizkę Renaty i
podążyła za nią po schodach na
górę, wskazując drogę.
Renata dostała dwa schludne
pokoje, z których okien
roztaczał się ładny widok na las
i sąsiednie pola.
Panna Birkner postawiła jej
walizkę i rozejrzała się po obu
pokojach czy czego nie brak.
- Ma pani wszystko w porządku,
pani Werkent! - rzekła. - Podoba
się pani to mieszkanie?
- Nadzwyczaj ładne i miłe! -
odparła Renata. - Bardzo pani
dziękuję!
- Nie ma za co. U nas we
dworze wszystkim jest
nie najgorzej, gdyż starsza pani
i pan Ralf są ludźmi dobrymi i
sprawiedliwymi. Jak tylko się
pani ogarnie, proszę zejść na
dół. Pierwsze drzwi przy
schodach prowadzą do pokoju
jadalnego. Za kwadrans wydam
kolację.
- Dziękuję pani. Za kwadrans
będę na dole.
Otworzyła walizkę i wyjęła
neseser, pochodzący z czasów jej
szczęścia i dobrobytu.






- Jakie pani ma piękne rzeczy!
- zawołała gospodyni, widząc
okute w srebro przybory
toaletowe i przypatrując się
nocnej koszulce, którą Renata
położyła na łóżku. - Nawet nasza
pani dziedziczka nie ma takich
śliczności.
Renata pokraśniała.
- To wszystko są prezenty
mojego ojca, który mi je dawał w
czasach, gdy był bogaty.
Później zubożał i umarł.
- Ach tak! - rzekła gospodyni.
- Niech pani się nie gniewa na
mnie za moją paplaninę.
Była mocno skonfundowana
(zmieszana) i prosiła Renatę, by
się do niej zwracała z całym
zaufaniem.
Potem zeszła na dół,
przypominając o kolacji.
Renata umyła twarz i ręce,
poprawiła włosy i włożyła białą
opaskę na szyję, aby cokolwiek
stłumić żałobny wygląd swej
czarnej sukienki.
Postawiła potem na biureczku
fotografię ojca i swej córeczki
i łzy zakręciły się w jej
oczach. Podeszła do okna i na
widok spokojnej przyrody i
zachodzącego słońca doznała
ukojenia.
Co jej przyniesie nowy okres
życia? Spokój i zadowolenie ze
spełnianych obowiązków czy też
nowy zawód i rozgoryczenie.

Vi

Gdy zeszła na dół, zastała już
w jadalni panią von Tornau z
synem.
Na stole pełno było przekąsek
i wiejskich ciasteczek, a obok
kipiał czajnik z herbatą.
Skłoniła się i nie pytając o nic
napełniła szklanki i podała je,
jakby to czyniła od dawna.
Pani Tornau wyraźnie była
zadowolona.
Potem usiadła na wskazanym jej
miejscu i obserwowała swoich
pracodawców. Spostrzegła, że






pani Tornau rzuciła do herbaty
jeden tylko kawałek cukru i
dolała śmietanki, a Ralf pił
czystą herbatę, wrzuciwszy do
szklanki dwa kawałki cukru.
Serce jej silnie biło.
Czy sprosta obowiązkom, jakie
ją czekają? Czy znajdzie w tym
wiejskim dworze spokojną
przystań?
Ralf patrzył ukradkiem na jej
białe, delikatne dłonie, którymi
zręcznie, choć trochę
niespokojnie, manewrowała wśród
przyborów do herbaty i zastawy.
Ręce, które nie zaznały trudu
i troski, wypielęgnowane, o
długich wąskich palcach,
zakończonych lśniącymi,
podłużnymi paznokciami.
- Jakże im ciężko będzie -
myślał - nagiąć się do innej
pracy!
Z zamyślenia wyrwała go matka,
zwracając się do Renaty:
- Doktor Helman - mówiła -
wspominał w swoich listach, że
pani miała w ostatnich czasach
bolesne przejścia, że pani w
krótkich odstępach czasu
straciła ojca, a potem dziecko.
Pragnęłabym, aby Tornau było dla
pani cichą przystanią, w której
zagoją się jej rany.
Młoda kobieta z trudem
powstrzymywała wybuch łez.
- Nie wiem - rzekła - jak pani
dziękować za tyle dobroci i
współczucia. Tak bardzo
chciałabym pozyskać jej serce
i zaufanie i nie wiem, czy mi się
to uda. Proszę być pobłażliwą,
jeżeli czasami, w początkach mej
pracy, dobre chęci będą musiały
starczyć za uczynek...
- Niech pani będzie dobrej
myśli! - odparła pani von
Tornau. - Szukamy osoby, do
której mielibyśmy całkowite
zaufanie, a reszta sama się
ułoży. Doktor Helman polecił nam
panią bardzo gorąco i z
pewnością zna panią od dawna.
Renata uśmiechnęła się.
- Doktor Helman był naszym






domowym lekarzem i przyjacielem
mego ojca, zna mnie więc od
najmłodszych moich lat.
- Musiał pewnie - dodała pani
Tornau - głęboko odczuć stratę
przyjaciela, nie mogąc uratować
mu życia, zwłaszcza, że jest
dzielnym lekarzem.
- Nie mógł zapobiec
katastrofie! - rzekła Renata. -
Ojciec mój umarł nagle. Od
chwili utraty majątku cierpiał
na nieuleczalną wadę serca.
- A wkrótce potem umarł pani
mąż, prawda?
Renata zbladła. Musiała minąć
się z prawdą wobec tych ludzi,
którzy byli dla niej tak
życzliwie usposobieni.
- Straciłam męża w parę
miesięcy później! -
odpowiedziała cicho.
- Jakże pani współczuję! -
rzekła pani Tornau. - Czy długo
chorował?
Przymknęła oczy, pogrążona w
niemej rozpaczy zaciskała dłonie.
- Tak mi ciężko o tych
rzeczach mówić! - szepnęła
drżądym głosem.
Ralf patrzył na nią badawczo.
- Jak bardzo musiała kochać
męża! - pomyślał.
Pani Tornau ujęła ręce Renaty.
- Proszę mi wybaczyć
niepotrzebną ciekawość. Nie
poruszajmy więcej tych bolesnych
rzeczy i mówmy o czymś innym.
- Dziękuję pani z całego
serca. Przyjdzie chwila, że
zwierzę się pani ze wszystkiego!
- Dobrze, moje dziecko! -
rzekła pani Tornau dobrotliwie.
- Proszę mi nalać jeszcze jedną
filiżankę herbaty i samej coś
zjeść koniecznie.
Ralf też podał jej swoją
filiżankę. Gdy ją napełniała,
widział, jak jej ręce lekko
drżały. Żal mu się jej zrobiło i
chcąc odwrócić bieg myśli,
zaczął mówić o gospodarstwie
wiejskim, o sąsiedztwie i tym
podobnych rzeczach.
- Zobaczy pani - rzekł - że i






na wsi czas szybko schodzi i że
życie wiejskie nie jest tak
bardzo monotonne.
Mówił to jakby z własnego
doświadczenia. Widziała, że
sposępniał i że zmarszczył czoło.
Czyżby i on miał jakieś
cierpkie wspomnienia, a może i
ból w sercu?
Wkrótce potem pożegnał panie,
aby wyjechać w pole.
Po jego wyjściu odezwała się
Renata do pani Tornau.
- Jeśli pani pozwoli, to pójdę
teraz do gospodyni i trochę jej
pomogę.
- Ależ panna Birkner da dziś
radę sama. Niech pani siądzie
obok mnie na kanapie i dotrzyma
mi towarzystwa. Pogawędzimy
godzinkę, a jutro od samego rana
mogę panią odstąpić pannie
Birkner. Nauczy się pani od niej
wielu sekretów gospodarstwa
kobiecego. Niech tylko pani się
nie przejmuje jej paplaniną, bo
lubi opowiadać niestworzone
rzeczy.

Vii

Gdy nazajutrz z rana obydwie
panie przechodziły przez
podwórzec folwarczny, po
obejrzeniu obory i chlewni,
nadjechał od strony ogrodu Ralf
na koniu. Wracał z lasu, gdzie
omawiał interesy z kupcami
leśnymi.
Dostrzegłszy panie, zeskoczył
z siodła i trzymając konia za
cugle, podszedł ku nim.
Renata poklepała konia po
szyi, co widząc Ralf cofnął jej
rękę, trochę przelękniony,
wiedział bowiem, że klacz jest
złośliwa, byle czego się boi i
gryzie.
- Spójrz, mamo! - rzekł,
zwracając się do matki. - Jaka
Zampa jest spokojna. Nie wierzę
własnym oczom, że dała się
głaskać obcemu. Widocznie pani
Werkent ją zaczarowała.
- Czuje pewnie - rzekła Renata






- że lubię konie i że mam do
koni szczęśliwą rękę.
- Jeździ pani konno?
- Gdy wyszłam za mąż,
towarzyszyłam często memu mężowi
na spacerach. Mąż był oficerem
ułanów, więc okazji było co
niemiara.
Objął ją wzrokiem. Postać jej
smukła i zgrabna świadczyła aż
nadto, że musiała prześlicznie
wyglądać na koniu.
- Nie gustowała pani w tym
sporcie? - zapytał.
- Mówiąc szczerze, nie. Choć
bardzo lubię konie, to jednak
jazda konna nigdy mnie zbytnio
nie pociągała. Jeździłam więcej
dla przyjemności mego męża, a po
przyjściu na świat córeczki,
zarzuciłam zupełnie jazdę konną.
- Mnie również - wtrąciła pani
von Tornau - koń, jako
wierzchowiec, nigdy nie nęcił.
Ale mamy tu w okolicy kilka
amazonek, które pod względem
brawury jeździeckiej prześcigają
nawet mężczyzn.
- Na wsi jest to poniekąd
konieczne! - dodała Renata. - A
przy tym pańska Zampa jest
istotnie prześlicznym
stworzeniem.
Stanął obok niej i głaskał
klacz po czole.
- Koń pełnej krwi do
osobistego użytku jest jedyną
moją pasją! - rzekł. - Wszystkie
inne konie w Tornau muszą
chodzić w zaprzęgu.
Oddał potem lejce stajennemu i
skierował się z paniami w stronę
dworu.
- Sprzedałeś drzewo Millerowi?
- zapytała go po drodze matka.
- Tak, mamo! Przeszło
trzydzieści najpiękniejszych
drzew pójdzie pod topór. Ale na
to nie ma rady, gdyż stoją za
blisko mokradła i korzenie
zaczynają gnić, trzeba więc jak
najprędzej je ściąć. Prosiłem
pana Diesterkampa, by je
obejrzał i orzekł on, że nie
można dłużej zwlekać, gdyż






inaczej nie osiągnę nawet połowy
dzisiejszej ceny. Trochę w tym
miejscu las się przerzedzi, ale
na to nie ma rady.
- Bardzo lubię to miejsce nad
wodą! - rzekła pani von Tornau.
- Zaprowadzę tam panią w upalny
dzień. Panuje tam nader
przyjemny chłód. Jest tam też
ławeczka, na której mile się
wypoczywa.
- Tak, niech się panie tam
wybiorą choćby dziś po południu,
bo dzień mamy gorący.
Przy śniadaniu rozmowa toczyła
się o rzeczach gospodarskich, a
Renata przysłuchiwała się z
ciekawością, rzucając od czasu
do czasu jakieś pytanie.

Viii

Po południu siadł Ralf przy
biurku, by załatwić kilka
listów. Z gabinetu jego
roztaczał się widok na ogród, a
tuż pod oknami kwitły rabaty
kwiatowe. Dalej widać było
trawnik i altanę ogrodową.
Zapach kwiatów, a głównie róż,
napełniał powietrze skąpane w
słońcu letniego popołudnia.
Wtem rozległ się skrzyp kół na
żwirze, którym wysypany był
podjazd, a w chwilę później
stanął przed pałacem wspaniały
ekwipaż z Berkowa.
Ralf skoczył do okna i
spostrzegł elegancką panią
Melanię oraz je zblazowanego
męża, który przy pomocy lokaja z
wolna wysiadał z powozu.
Zbiegł na dół do pokoju
bawialnego, w którym siedziała
jego matka wraz z Renatą, zajęte
znaczeniem chustek do nosa.
- Mamo, masz gości! Baronostwo
Berkow przyjechali.
- Wiem już, mój chłopcze. Pani
baronowa pragnie jak najprędzej
zaspokoić swoją ciekawość.
Podszedł do Renaty.
Złoży nam wizytę - rzekł -
najpiękniejsza kobieta na
dzisięć mil wokoło i wiem, że






ciekawa jest bardzo zobaczyć
panią.
Spojrzała na niego zdziwiona.
- Pan żartuje! - rzekła
poważnie.
- Bynajmniej, mówię całkiem
serio!
Podszedł do wchodzącej
Melanii i pocałował ją w
koniuszki palców.
- Jesteśmy! - zawołała
baronowa, zwracając się do pani
von Tornau. - Przyrzekłam pani
wczoraj, że przyjedziemy i
dotrzymałam słowa. Jakże tu mile
chłodno. Na dworze upał nie do
zniesienia.
Renata stanęła obok kominka.
Jej smukła postać rysowała się
ostro na białym tle kafli.
Promień słońca, które
przedzierało się z boku,
oświecał jej włosy. Patrzyła
dużymi oczami na piękną
baronową, która w sposób
impertynencki przypatrywała się
jej przez lorgnon.
Dostrzegł to Ralf i
natychmiast przedstawił Renatę.
- Pani baronowa pozwoli -
rzekł - że jej przedstawię panią
Renatę Werkent, towarzyszkę mej
matki.
- Bardzo się cieszę... nowa
towarzyszka mamy pańskiej... Czy
pani i przed tym zajmowała
podobną posadę? - zapytała
Renatę.
Ralf poczerwieniał z gniewu i
spojrzał na Renatę, jakby ją
chciał przeprosić za nietakt
swego gościa. Renata jednak
skłoniła się grzecznie i
pojmując, że w jej pozycji nie
należy być zbyt wrażliwą, rzekła:
- Nie, pani baronowo, to moja
pierwsza posada!
Melania, jak gdyby ignorując
Renatę, zwróciła się do pani von
Tornau:
- Że też pani miała odwagę
przyjąć osobę do towarzystwa bez
należytej praktyki. Ja z zasady
angażuję tylko osoby, które
posiadają chlubne świadectwa z






przepracowanych lat.
- Dobrze pani robi! -
odpowiedziała pani Tornau,
najwidoczniej poirytowana
nietaktem baronowej. - Ale nie
rozumiem, do czego tu potrzebna
odwaga? Pani Werkent była nam
polecona przez człowieka bardzo
poważnego, a jako wdowa po
oficerze, jest przecież osobą z
towarzystwa. Czegoż mam więcej
żądać?
Renata chciała się oddalić,
Ralf jednak zatrzymał ją.
- Niech pani zostanie z nami!
- rzekł uprzejmie, podając jej
krzesło.
Podziękowała mu oczami pełnymi
wdzięczności i usiadła, gdy już
wszyscy zajęli miejsca.
Melania była wściekła.
- To po prostu śmieszne, żeby
robić takie ceregiele z osobą
najemną! - myślała.
Postanowiła pokazać, jak się
powinno traktować ludzi tej
klasy.
- Niech mi pani, proszę, poda
szklankę wody! - rzekła,
zwracając się do Renaty. - Z
kurzu i gorąca zaschło mi w
gardle.
Renata pokraśniała, podniosła
się jednak, by spełnić życzenie
baronowej. Uprzedził ją Ralf,
zadzwoniwszy na lokaja, któremu
polecił podać wodę.
- Chętnie bym pani usłużyła...
- rzekła półgłosem.
- Do tego rodzaju posług mamy
dość służby w domu! - zauważył
Ralf z naciskiem.
Renata spuściła oczy,
onieśmielona stanowczym głosem
Ralfa.
Jakkolwiek czuła, że Melania
chciała ją upokorzyć, to jednak
nie znając powodu, uważała, że
Ralf potraktował ją nie dość
uprzejmie.
Melania roześmiała się.
- Niech mi pani wybaczy -
zwróciła się do Renaty - że
wymagałam od pani usługi, która
nie leży w zakresie jej






obowiązków.
Renata wzięła od lokaja
kryształowy dzban z wodą,
napełniła szklankę i podała ją
baronowej, uśmiechając się mile.
Piękna pani von Berkow zaledwie
umoczywszy usta, oddała szklankę
z powrotem.
Pani Tornau obserwowała to
wszystko i zdała sobie sprawę,
że zachowanie się baronowej
przypisać należy nie tylko jej
roztargnieniu.
- Widzę - rzekła - że nasza
woda nie smakuje pani. Zaraz
każę podać coś bardziej
orzeźwiającego.
Czując na sobie surowy wzrok
pani Tornau, Melania zmieszała
się trochę.
- Dziękuję łaskawej pani
uprzejmie - odparła - ale jeden
łyk wody wystarczy mi w
zupełności. Chciałabym jeszcze
pani zakomunikować, że w
przyszłym tygodniu zamierzamy
urządzić w Berkow festyn
ogrodowy i liczymy na państwa
bez zawodu.
- Syn mój, odpowiedziała pani
von Tornau - niezawodnie skorzysta z
uprzejmego zaproszenia, co zaś
do mnie, to zależeć to będzie od
tego, jak się będę czuła.
- Pani baronowa zgodzi się z
tym, że chciałbym przyjechać z
matką i jej towarzyszką i jeżeli
mama nie będzie w stanie jechać,
nie będę mógł zostawić jej samej
w domu.
- Tornau - myślała - po prostu
zwariował, by mi narzucić
obskurne towarzystwo tej pani.
Bo przecież dał jej aż nadto
wyraźnie do zrozumienia, że
przyjdzie tylko wtedy, gdy
zostanie zaproszona i
Werkentowa. Zbyt jej jednak
zależało na obecności Ralfa,
wobec czego, chcąc nie chcąc,
musiała połknąć gorzką pigułkę.
Uśmiechnęła się mile i chcąc
okazać, że przyjazd Renaty
odpowiada jej życzeniom, rzekła:
- Liczę na pewno, że państwo






przyjedziecie do Berkow wszyscy
razem. Projektujemy dla naszych
gości mnóstwo niespodzianek,
prawda Herbercie kochany?
"Kochany Herbert" był myślami
całkiem gdzie indziej.
- Ależ naturalnie... mnóstwo
niespodzianek... Jak sobie
życzysz, droga Melanio! -
zapewniał, nie bardzo wiedząc,
co się z nim dzieje.
Po kwadransie goście
odjechali. Żegnając się z
Melanią, Ralf pocałował ją w
rękę.
Szepnęła mu do ucha, ściskając
mocno jego dłoń:
- Nieprzejednany. Chce mnie
ukarać, wzbudzając we mnie
zazdrość!
Renata dostrzegła ten manewr.
Zauważyła również, że Tornau
zmarszczył czoło i z chłodną
uprzejmością przepuścił Melanię
obok siebie.
Jakie myśli kryły się poza tym
czołem?
Pani von Tornau objęła Renatę
ramieniem.
- Mam nadzieję - rzekła - że
pani niezbyt wzięła do serca
wybryki pani baronowej!
- Przeciwnie! - odparła z
uśmiechem. - Byłam jej bardzo
wdzięczna.
- Wdzięczna? - wtrącił Ralf
zdziwiony. - Za co pani jej była
wdzięczna?
- Miałam możność stwierdzić,
że państwo oboje wzięli mnie w
obronę, co było dla mnie nad
wyraz miłe. Dlatego też dziękuję
państwu z całego serca. W
przyszłości jednak proszę mnie
mniej oszczędzać, nie mogę
bowiem robić dywersji w
stosunkach towarzyskich państwa.
- Proszę nie zaprzątać sobie
tym głowy, pani Renato. BAronowa
z pewnością nie zapomni tej
małej lekcji grzeczności, a inni
nasi sąsiedzi są ludźmi jak
najlepiej wychowanymi. Gdyby
pani baronowa ponowiła swoje
impertynencje, proszę nie






pozostać jej dłużną w
odpowiedzi.
- Nie przypuszczam, aby pani
baronowa, widząc mnie po raz
pierwszy w życiu, miała względem
mnie jakieś złe zamiary. Składam
to po prostu na karb humoru,
który chętnie jej wybaczam.
Ralf Tornau uśmiechnął się
drwiąco.
- Pani jest zbyt dobroduszna i
nie jest w stanie pojąć, że
uczucia delikatności są obce
baronowej i że trzeba jej płacić
pięknym za nadobne... Ale nie
mówmy już więcej o tym... Jak
mama postanowiła z dzisiejszym
wyjazdem do Diesterkampfów? Jest
jeszcze dość czasu i radzę tam
jechać, zwłaszcza, że mama
przyrzekła im wizytę.
- Dobrze, pojadę do nich. A ty
kochanie?
- Odprowadzę mamę konno do
traktu, a potem zajrzę do ludzi
przy stertach.
- Dobrze, moje dziecko.
Chodźmy, Renato, przebrać się.
Diesterkampfowie to przemili
ludzie i zawsze jestem rada, gdy
do nich jadę.
Przebierając się, Renata
myślała o baronowej von Berkow.
To, że była dla niej
impertynencką, było jej
ostatecznie wszystko jedno, ale
to, że obrzucała Ralfa wymownymi
spojrzeniami, zastanawiało ją...
może trochę zanadto.
Ralf von Tornau był
przystojnym mężczyzną, choć może
nie tak urodziwym jak... jak na
przykład Hans von Trachwitz...
Westchnęła.
Gdzie się teraz obracał ten
jej niegodziwy mąż? Jak mu się
układało życie? Czy wytrzyma
walkę o byt, czy też zostanie w
niej starty na miazgę?

Ix

Renata szybko się zżyła z
panią von Tornau i czuła się
zadowolona.






Jej spokój, obowiązkowość i
łagodność charakteru czyniły z
niej miłą towarzyszkę. Z dnia na
dzień wyglądała lepiej, nabrała
rześkości ruchów i większej
pewności siebie. Była tylko
nieco blada, co tym więcej
uwydatniało jej oczy i różowe,
zgrabnie wykrojone usta.
Najmniejsze jednak wzruszenie
wywoływało rumieńce na jej
policzkach, co ją trochę
gniewało. Nie zdawała sobie
sprawy, jak jej z tym było do
twarzy.
Po obiedzie, gdy pani von
Tornau odprawiała drzemkę,
biegła zwykle do pobliskiego
lasu, gdzie czuła się najlepiej
na łonie natury. Pociągało ją
owo uroczysko nad wodą, gdzie
nad brzegiem rosły olbrzymie
buki, kryjąc w swym cieniu
ławeczkę i zachęcając do
odpoczynku. Tam rozpamiętywała
swą przeszłość i oddawała się
wspomnieniom, które jej ściskały
serce,
Dziś szczególnie boleśnie
odczuwała ciosy, jakie jej
zgotowało życie. Straciła
wszystkich, których kochała.
Sama jedna szła w nieznaną
przyszłość...
Łzy goryczy napłynęły jej do
oczu i głośno załkała.
Pogrążona w swym smutku nie
dosłyszała, jak podjechał ku
niej Ralf von Tornau. Miękka
murawa zagłuszyła odgłos kopyt
konia, którego jeździec
wstrzymał, przerażony widokiem
szlochającej Renaty.
A więc tutaj wywnętrzała się
przed samą sobą ze swych
cierpień, które starała się
ukrywać przed ludźmi i udawać
zadowoloną, wesołą, spełniając
przy tym sumiennie swe
obowiązki.
Podziwiał stale jej
pracowitość, skromność i miły
sposób bycia i nabierał
przeświadczenia, że czuła się w
Tornau coraz lepiej. A tymczasem






przekonał się, że dręczy ją
jakiś ból wewnętrzny.
Chętnie podjechałby ku niej i
pocieszył ją kilku dobrymi
słowy, ale rozmyślił się. Lepiej
będzie, gdy powie o tym matce, i
poprosi ją, aby okazywała
Renacie więcej serca, by nie
czuła się tak opuszczoną, jak to
sobie wyobraża. I on również nie
pominie żadnej okazji, by jej
okazać, jak dalece niezbędną
jest w ich ognisku domowym.
Cicho nawrócił konia i oddalił
się bez szelestu.
Wieczorem tegoż dnia siedział
z obydwiema paniami na werandzie
przed pokojem bawialnym. Renata
okryła troskliwie pledem nogi
pani Tornau i podsunęła jej
ławeczkę pod stopy.
- Bardzo pani dba o moje
zdrowie, Renato. Od czasu, jak
pani do nas przyjechała,
rozumiem, co znaczy mieć córkę,
która potrafi umilić życie.
Renata pokraśniała, słysząc te
pochwały, a Ralf spojrzał na nią
wzrokiem pełnym wdzięczności.
- Istotnie - rzekł - pani
Renata jest bardzo troskliwa o
mamę i obecność jej uprzyjemnia
nam życie w Tornau. Wcale nie
mogę sobie wyobrazić, co byśmy
bez niej robili.
- Pan mnie przecenia! -
broniła się.
- Bynajmniej. Szukam środka,
by panią na stałe u nas
zatrzymać.
Uśmiechnęła się.
- Na to nie potrzeba żadnych
szczególniejszych środków.
Jeżeli państwo mnie nie odeślą z
powrotem, to ja z pewnością sama
nie odejdę. Dobrze mi jest tutaj
i za to jestem serdecznie
państwu wdzięczna.
- I czuje się pani u nas
szczęśliwą?
- Tak, o ile moje zawody
życiowe pozwalają mi myśleć o
szczęściu.
Ujął jej dłoń i uścisnął
serdecznie.






- To mnie bardzo cieszy! -
rzekł.
Czuł, że Renata jest
człowiekiem wartościowym i miał
o niej wysokie pojęcie.

X

Nastała zima. Renata nigdy jej
nie widziała w takiej krasie i
wspaniałości.
Gdy z rana spoglądała przez
okno na te wielkie pałszczyzny
pokryte śniegiem, doznawała
uczucia wielkiego spokoju.
Czegoś podobnego nie ma w
miastach. Tam śnieg traci
natychmiast swą niepokalaną
białość i przemienia się w
szare, lepkie błoto. Tutaj
leżał tygodniami czysty,
obsypany milionami lśniących
brylancików i nikt go nie
poruszał.
Jeździła bardzo często sankami
z panią von Tornau. Otulone
futrami, rozkoszowały się
prześlicznym krajobrazem zimowym
i robiły dalsze wycieczki w
okolicę. Ralf siedział z tyłu za
nimi, trzymając lejce i wesoło
trzaskając z bata.
Miał teraz więcej wolnego
czasu i chętnie go poświęcał
paniom. Mimo to pani Tornau była
zdania, że ten spokój zimowy na
wsi usposabiał raczej do
próżniactwa i że syn jej czuł
się lepiej w okresach wzmożonej
pracy. Wydawało się jej, że Ralf
był jakby roztargniony i
nieswój, że go trapiły jakieś
dziwne myśli.
- Powinieneś pojechać do
Berlina i trochę się
przewietrzyć! - powiedziała
któregoś dnia przy obiedzie. -
Dawno już tam nie byłeś.
- Chce się mama mnie pozbyć? -
zapytał, patrząc w talerz.
- Nic podobnego, ale w tym
czasie jeździłeś zwykle na parę
tygodni do miasta i miałeś w ten
sposób trochę urozmaicenia
życiowego. Siedząc ciągle na wsi






zbutwiejesz i staniesz się
zaściankowym hreczkosiejem.
Musisz zetknąć się z ludźmi i
odświeżyć nieco swe myśli.
- Dobra! - przemówiła mi mama
do rozumu. Nie bardzo mi się
chce wyjeżdżać, ale się chyba
zdecyduję. A co pani o tym
myśli? - zapytał, zwracając się
do Renaty. - Pani też chciałaby
się mnie pozbyć?
- Naturalnie! - rzekła
żartobliwym tonem, uśmiechając
się figlarnie. - Matka pana ma
rację. Mężczyzna musi znać
świat, musi być między ludźmi.
Będziemy oczekiwały pana
powrotu, aby się dowiedzieć coś
o tych rzeczach interesujących
ze świata.
- A więc właściwie dla
zaspokojenia ciekawości pań
muszę uciekać z domu? Nie
przypuszczałem, aby pani była
taką okrutną egoistką?
- Okrucieństwo jest cechą
charakteru kobiecego. Pan nie
wiedział o tym?
- Widzę to teraz! - rzekł
wesoło.
- A oprócz tego - wtrąciła
pani Tornau - musisz załatwić w
Berlinie wiele interesów. Święta
nadchodzą i trzeba porobić
sprawunki gwiazdkowe.
- Pewnie będę musiał znów
szukać bluzki dla panny Birkner
i przeróżnych chustek, pończoch
i kokardek dla Kasi, Julci i
Korduli. Prawda mamo? I to mama
nazywa przyjemnościami
wielkomiejskimi dla młodego
człowieka?
Śmiali się wszyscy troje z
jego komicznego pseudo_kłopotu.
- Tak źle nie będzie! - rzekła
pani Tornau. - Tego rodzaju
sprawunki załatwi Renata w
naszym miasteczku, gdyż nie
muszą to być rzeczy ostatniej
mody. Ty zaś kupisz mi w
Berlinie coś ciekawszego...
- Widzę - odparł - że się nie
wykręcę od tej jazdy. Kiedy
panie każą mi wyruszyć?






- Jak najprędzej. Jeżeli
chcesz być z powrotem na święta,
to niewiele ci pozostaje czasu.
- Dobrze. W takim razie wyjadę
jutro... W Berlinie zobaczę się
z pewnością z doktorem Helmanem.
Co mam mu od pani powiedzieć? -
spytał Renatę.
- Proszę pozdrowić go
serdecznie, powiedzieć mu, że
dobrze się tutaj czuję i że
jestem mu bardzo wdzięczna, że
mnie państwu polecił.
Wstał i podszedł do okna,
wpatrując się w zaśnieżone
obszary ziemi.
Renata tymczasem
przygotowywała kawę i napełniała
filiżanki wonnym napojem. Pani
von Tornau oparła się wygodnie w
fotelu, a Renata usiadła obok
niej na zydelku. Ralf spoglądał
na ten miły obrazek, oświetlony
promieniami zimowego słońca.
Owal twarzy Renaty w ostatnich
czasach zaokrąglił się
cokolwiek, zarówno jak i cała
jej figurka. Dodawało jej to
wdzięku. Miała na sobie suknię
wełnianą, granatową, z czasów,
gdy nie potrzebowała się jeszcze
liczyć z każdym groszem. Leżała
na niej doskonale i uwydatniała
jej kształty. Robiła wrażenie
kobiety wytwornej.
Melania von Berkow, której mąż
umarł we wrześniu, nie
szczędziła złośliwych docinków
na konto tej, jak mówiła,
krzyczącej elegancji "osoby do
towarzystwa".
Ralf obserwował ją bacznie i
przypomniał sobie właśnie
impertynenckie uwagi Melanii.
Wieczorem, gdy obydwie panie
zajęte były przygotowywaniem
podarków dla wiejskich dzieci na
gwiazdkę, a Renata szyła małe
sukienki, Ralf wyjął jej z rąk
robotę.
- Niech pani nie psuje sobie
oczu tymi wyszywankami! -
powiedział stanowczo.
- Niewielka bieda! - odparła
wesoło. - Przecież to nie są






koronki ani hafty.
- Jednakże Ralf ma rację,
Renato! - dodała pani von
Tornau. - Dobrze robi, że pani
nie pozwala szyć przy świetle
sztucznym. Dość pracowała pani
przez cały dzień. Teraz proszę
odpocząć i chwilę z nami
pogawędzić.
- Bardzo chętnie, ale rozmowa
przecież nie przeszkadza mi przy
szyciu.
- Może - dorzucił Ralf - ale
ja lubię, aby osoba, z którą
rozmawiam, patrzyła na mnie i
nie miała spuszczonych oczu.
Przelękła się i szybko
odłożyła robotę.
- Tak się pani teraz na mnie
patrzy, jak jagnię na złego
wilka! - rzekł żartobliwie.
- Bo mnie pan trochę
nastraszył... Nigdy nie
przypuszczałam, aby pan potrafił
mówić tak surowym głosem.
- Zawsze tak będę mówić,
jeżeli pani będzie przeciążać
się pracą.
Przeciągnęła ramiona, jakby je
chciała wyprostować po pracy i
rzekła uprzejmie i wesoło:
- Nie odczuwam przeciążenia;
przeciwnie, nigdy nie czułam się
tak dobrze jak obecnie.
- I wygląda pani - dodał -
znacznie lepiej niż w chwili
przyjazdu do nas.
Pani von Tornau przysłuchiwała
się tej rozmowie z uśmiechem na
ustach.
- Nie tyle praca - rzekła -
wpłynęła na dobry wygląd Renaty,
ile dobre powietrze w Tornau i
nasze wyborne mleko. To jej
najwięcej pomogło. Gdyby
chciała więcej jeść, byłabym
jeszcze bardziej zadowolona.
- Pod tym względem chyba już
pobiłam rekord! - rzekła Renata.
- A bo to prawda - żartowała
pani von Tornau. - Renata je jak
wróbelek, jak gdyby jej chodziło
o smukłą linię. Widocznie boi
się utyć, by nie wyglądać jak
wiejska gosposia.






Renata roześmiała się głośno.
Ralf mile odczuł jej wesołość,
gdyż śmiech jej bardzo mu się
podobał i chciałby go słuchać
częściej.

Xi

Następnego dnia wyjechał do
Berlina, nie dlatego, by mu to
sprawiało nadmierną przyjemność,
ale po prostu z przyzwyczajenia,
dla porządku rzeczy.
Pierwsza jego wizyta była u
doktora Helmana, który
rozpytywał go o Renatę.
Tornau odpowiadał na wszystkie
pytania lekarza, aż wreszcie sam
zapytał:
- Teraz na mnie kolej, panie
doktorze. Pozwoli pan, że mu
zadam pewne pytanie.
- Ależ proszę bardzo! - odparł
nieco zdziwiony lekarz.
- Jeżli się człowiek styka z
kimś niemal codziennie, to rad
by nieco znać jego przeszłość...
- To się samo przez się
rozumie - odpowiedział doktor
Helman, poruszając się w fotelu,
jak gdyby trochę zaniepokojony.
- Zarówno ja, jak i moja matka
polubiliśmy panią Werkent i choć
nie chcemy zanadto szperać w jej
przeszłości, to jednak matka
moja rada by wiedzieć, czy pani
Renata była szczęśliwa w pożyciu
małżeńskim?
Helman poczęstował swego
gościa cygarem i sam zapalił,
namyślając się, co może
powiedzieć, by nie zdradzić
tajemnicy Renaty, którą ona
jedna tylko mogłaby ujawnić.
Postanowił działać
dyplomatycznie.
- Czy była szczęśliwa? -
rzekł, uśmiechając się. - Hm, to
zależy. Mąż jej był ślicznym
mężczyzną i z pewnością kochała
go, o ile osiemnastoletnia
panienka zdolna jest do głębszej
miłości. Ale ten śliczny
chłopiec grał, bawił się i
zaciągał długi na wszystkie






strony. Zna pan niewątpliwie
tego rodzaju ludzi tak samo jak
ja ich znam. Renata niebawem
spostrzegła, jakiemu nicponiowi
oddała swe serce i postąpiła w
zwykły nierozsądny sposób, w
jaki w podobnych wypadkach
postępują kobiety: pogardziła
nim, pozwalając zarazem robić
mu, co mu się żywnie podobało...
Powinna być szczęśliwa, że się
go pozbyła...
- Przypuszczam jednak, rzekł
von Tornau - że odczuła śmierć
męża bardzo boleśnie? Widziałem
pewnego dnia, jak płakała
gorzko, a ból je był
prawdziwy... Przypuszczała, że
nikogo w pobliżu niej nie
było...
- Opłakiwała niezawodnie
dziecko i ojca - rzekł doktor -
gdyż męża od dawna przestała
kochać.
- Jest pan tego pewien? -
zapytał Ralf, kręcąc
niespokojnie wąsa.
- Sama mi to mówiła! -
odpowiedział lekarz.
- Nie pojmuję jednak, że
kobieta tego pokroju co pani
Werkent, nie wywierała na swego
męża właściwego wpływu. Przecież
jej inteligencja i szlachetny
charakter powinny były na niego
oddziaływać zbawiennie, powinien
się był zmienić na godnego
człowieka...
- Na pozór tak by się zdawało
- odparł doktor. - W
rzeczywistości jednak jej zalety
serca i umysłu drażniły go
tylko. Czuł, że stał o wiele
niżej od żony, traktował ją
przeto w sposób brutalny i
naturalnie nie kochał jej.
Tornau w milczeniu zaciągnął
się kilka razy z rzędu.
Dowiedział się wszystkiego i
zbierając się już ku wyjściu,
rzucił jeszcze od niechcenia:
- A na co on umarł? Przecież
był jeszcze bardzo młody?
Helman nerwowo szukał czegoś
na biurku.






- Tak jest - rzekł - był
jeszcze młody... Ale dlaczego
umarł, nie umiem panu
powiedzieć. Niech pan zapyta o
to panią Werkent.
- Ostatecznie jest to dla mnie
obojętne - rzekł Ralf - a pytać
panią Werkent byłoby zarówno
niedelikatnie jak i
niepotrzebnie. Jesteśmy z matką
zadowoleni, że pani Werkent
czuje się u nas dobrze i nie
będziemy jej rozpytywać o
rzeczy, które są dla niej może
bolesne. Dlatego właśnie
wstąpiłem do pana doktorze i
dziękuję mu uprzejmie za
udzielone mi informacje, które
zakomunikuję matce.
- Jak się miewa matka pańska?
- zapytał doktor.
- Jak najlepiej. Od czasu, gdy
może się oszczędzać, bóle w
nodze ustąpiły i na ogół jest
zdrowa. Po operacji odzyskała
siły i nie potrzebuje zachowywać
diety.
- To mnie bardzo cieszy.
Operacja ta była konieczna.
- Jesteśmy też panu doktorowi
nieskończenie wdzięczni, że pan
nalegał na operację, inaczej
byłaby matka uległa chorobie, a
ja bym poniósł stratę
niepowetowaną. Nie mogę sobie
wyobrazić, co bym wówczas
zrobił.
Doktor Helman uśmiechnął się i
rzekł tonem głębokiego
przekonania:
- To samo co pan i teraz
powinien zrobić... ożenić się! W
dobrach Tornau powinien zjawić
się następca tronu.
Ralf roześmiał się.
- Widać zaraz, że pan doktor
był doradcą mej matki. Ona
kładzie mi to ciągle do głowy i
wciąż się martwi, że nie ma
synowej.
- Rad bym bardzo i w tej
mierze pomóc matce pana - rzekł
doktor.
- Kto wie? Może pan doktor
znajdzie dla mnie coś






odpowiedniego? Proszę wówczas
posłać mi to ekspresem
poleconym.
- Gdy tylko znajdę, poślę panu
natychmiast, za zaliczeniem.
Śmiali się obydwaj, a Ralf,
żegnając się, przyrzekł
zadzwonić przed wyjazdem.
Zszedł ze schodów i podążył
żwawym krokiem przez Aleję
Lipową ku ulicy Fryderyka.
Przystanął przed sklepem
jubilerskim i przyglądał się
uważnie wystawionym
kosztownościom. Matka prosiła
go, by kupił dla Renaty jakiś
ładny upominek na gwiazdkę.
Długo oglądał wystawę, a później
gablotki w magazynie, nie mogąc
wybrać nic odpowiedniego.
Zdecydował się wreszcie na
sznurek pereł o matowym połysku,
zanim jednak zdążył zapłacić,
zmienił je na bransoletkę z
ładnym szafirem.
Przypomniał sobie, że perły
nie przynoszą szczęścia i
powodują łzy, a nie chciał
przecież, aby Renata płakała.

Xii

Wkrótce po śmierci męża
wyjechała Melania von Berkow na
południe, aby - jak mówiła -
ochłonąć po poniesionej stracie,
w rzeczywistości zaś, by zaznać
nowych wrażeń i urozmaicić sobie
okres żałoby. Nie dogadzało jej
zamknięcie się w Berkow i
rozpamiętywanie nad marnościami
tego świata.
Znała surowe zasady Ralfa i
wiedziała, że w czasie żałoby
nie będzie mogła zbliżyć się do
niego.
W rezultacie doszła do
przekonania, że najlepiej będzie
spędzić ten rok za granicą.
Odegrała przed Ralfem komedię
pożegnania, która miała
odzwierciedlić zarówno jej
rozpacz wskutek nieuniknionego
wyjazdu, jak i zapowiedź
miłosnego oddania mu się po






powrocie. W przekonaniu własnym
odegrała swą rolę w sposób
mistrzowski. Nie zdawała sobie
sprawy, że Tornau nie rozumiał,
a nawet nie chciał rozumieć jej
obmyślanej starannie gry.
Straciwszy niedołęgę_męża była
przeświadczoną, że po raz drugi
zdoła usidlić Ralfa. Olbrzymi
majątek, jaki odziedziczyła,
ułatwi z pewnością
urzeczywistnienie jej planów i z
chwilą, gdy odzyskała wolność,
miała dość atutów w ręku, by
odzyskać Ralfa.
Byleby tylko skończył się jak
najprędzej ten rok żałoby! Przez
ten czas zatęskni za nią na
pewno.
W uczuciach jej do Ralfa
więcej było namiętności niż
prawdziwej miłości, a jego chłód
i powściągliwość, które uważała
za sztuczne, drażniły ją i
podniecały do walki o posiadanie
go wyłącznie dla siebie.
Obecność Renaty trochę ją
niepokoiła. Choć nie obawiała
się rywalki w tej "mieszczce",
jak ją nazywała, wiedziała
jednak, że kobiety przeróżnych
używają środków, aby podobać się
mężczyznom. Na domiar złego
Renata mieszkała pod jednym
dachem z Ralfem i codziennie się
z nim stykała.
Toteż Melania zastanawiała się
nieraz w jaki sposób
unieszkodliwić Renatę lub
wykurzyć ją z Tornau. To była
jej jedyna troska, która mąciła
jej radość z odzyskanej swobody
i zapowiadającej się wesoło
podróży.
Z początku pojechała do Paryża
w towarzystwie dobrze się
prezentującej, nieco głuchej
osoby, którą zaangażowała na
stałe. Była to pani w wieku
więcej niż średnim, pochodząca z
dobrej, lecz zubożałej rodziny.
Szczęśliwa, że udało jej się
poprawić swoje warunki
materialne i wślizgnąć się do
towarzystwa Melanii, była jej






ślepo oddana, gotowa do wszelkich
usług. Potrafiła tak samo dobrze
zjawiać się, jak i znikać na
każde zawołanie swej hojnej
chlebodawczyni, byleby dogodzić
jej zachciankom czy upodobaniom.
Z Paryża pojechały na Rivierę,
by spędzić tam zimę, kolejno w
Nicei, Monte Carlo i Cannes.
Piękna i bogata wdówka była
ogniskiem zainteresowania
mężczyzn, zwłaszcza polujących
na tego rodzaju towarzyszki
życia. Dała się prawać prądowi
uciech, jednak flirtując na
wszystkie strony, nie wyróżniła
żadnego ze swych licznych
wielbicieli.
Salony gry widywały ją
niejednokrotnie. Lubiła
obserwować tę dziką pogoń za
łatwym zarobkiem i rozpacz
graczy nieszczęśliwych, mniej
natomiast pociągała ją sama gra.
Tylko z nudów siadała czasem do
ruletki i w razie wygranej,
oddawała ją swej towarzyszce,
pani von Sanden, która nie
posiadała się wówczas z radości.
Któregoś dnia, jadąc z panią
von Sanden z Nicei do Monte
Carlo, była w fatalnym humorze i
powracała myślami do ojczyzny.
W podobnym nastroju ducha była
całkiem niewrażliwa na
otaczającą ją cudną przyrodę, a
jechały właśnie wspaniałą drogą
ku Corniche, która biegła wykuta
w skale wzdłuż wybrzeża. Zatoka
Ville Franche, pełna statków i
łodzi, jaśniała w słońcu.
Brzegi usiane były pałacykami w
ogrodach, w których kwitły
drzewa migdałowe i
brzoskwiniowe. Powietrze
przesycone było zapachem drzew
pomarańczowych, których gaje
ciągnęły się ku morzu.
Dziś jednak ten raj na ziemi
nie interesował Melanii.
Irytowało ją, że jej wielbiciele
pojechali bez niej do Monte
Carlo, a ci tymczasem podążali
za nią w niedalekiej odległości,
przeświadczeni, że dla kaprysu






rozmyślnie chciała ich
wyprzedzić.
W Monte Carlo wysiadła z
samochodu u wrót parku, chcąc
przejść się nieco, spocząć
później na ławce i obserwować
zachód słońca.
Pani von Sanden poleciła
czekać na siebie w hotelu.
Przechodząc przez park,
spostrzegła leżący na ziemi
portfel. Podniosła go, chcąc
odszukać właściciela. Portfel
był pusty i zawierał jedynie
bilet wizytowy z napisem: "Hans
von Trachwitz".
- Ach! - wyszeptała zdumiona.
- Ten śliczny Trachwitz,
najwierniejszy mój wielbiciel!
Spłukał się widocznie do nitki,
biedak.
Chciała schować portfel, by go
oddać właścicielowi, gdy
wyczuła, że pod biletem, był
jeszcze jakiś twardy przedmiot.
Fotografia! - pomyślała,
otwierając portfel.
Nie wierzyła własnym oczom.
Tak, to była Renata Werkent,
na pewno ona, bez żadnej
wątpliwości, ona sama, bo i na
odwrotnej stronie widniał napis
atramentem: "Renata swemu
kochanemu Hansowi".
Uśmiechnęła się szyderczo.
Przypadkowo wpadł jej do rąk
bezcenny dla niej przedmiot,
który potrafi wykorzystać.
- Patrzcie państwo! - mówiła
do siebie. - To niewiniątko, ta
cnotliwa pani, której tak
zażarcie bronił Ralf, prowadzi
podwójne życie: mniszki i
kurtyzany.
Schowała portfel do torebki i
szła dalej aleją parkową, pustą
o tej porze. W końcu alei
dostrzegła siedzącego na ławce
człowieka, który ukrył głowę w
dłoniach, widocznie pogrążony w
niewesołych myślach.
- Panie von Trachwitz! -
zawołała, poznawszy go. - Czy to
pan zgubił ten portfel?
Spojrzał na nią wzrokiem






błędnym, bez wyrazu i rzekł:
- Nie warto go było podnosić!
Jest pusty!
Uśmiechnęła się jakby z
politowaniem.
- Ach, rozumiem! Musiał się
pan dobrze spłukać i stąd ten
brak humoru.
- Brak humoru? - zawołał z
rozpaczą, która przeraziła
Melanię. - Pani baronowa daleka
jest od rzeczywistości. Jestem
nędzarzem moralnym i
materialnym, bankrutem życiowym,
niezdolnym do dalszej
egzystencji!
- Ależ na Boga, panie
Trachwitz! Nie wolno poddać się
zwątpieniu! Wszakże pan jest
mężczyzną.
- Tak mężczyzną, lubiącym
czystą bieliznę, dobre
towarzystwo i to wszystko, co
dziś nie jest już dla mnie
dostępne. Należy przekreślić
kartę życia... A może łaskawa
pani wybierze mnie z liczby
swych wielbicieli i ofiaruje mi
swą rękę? To jedno mogłoby mnie
uratować. Ale przecież nie
zdecyduje się pani na ten krok,
właśnie dlatego, że jestem
bankrutem...
- Nie dlatego, panie
Trachwitz, lecz po prostu dla
braku w ogóle ochoty do
zamążpójścia. Pan jednak, wyznam
to szczerze, jest dla mnie
najciekawszym mężczyzną spośród
tych, którzy ubiegają się o moje
względy. Rada bym bardzo pomóc
panu, nie wiem tylko, w jaki
sposób? Czy przyjmie pan ode
mnie pożyczkę pieniężną?
Spąsowiał cały. Do tego
stopnia jeszcze nie upadł, by
korzystać z podobnej możliwości.
- Dziękuję pani serdecznie! -
rzekł cicho - ale trudno mi jest
przyjąć od niej pieniądze.
Wyglądałoby to na żebraninę.
Wolałbym jakąś dobrą radę.
Pomyślała chwilę i raptem
przyszła jej myśl do głowy.
- Mam dla pana i radę! -






rzekła. - Jak pan wie, w dobrach
Berkow prowadzona jest na wielką
skalę hodowla koni. Mąż mój
nieboszczyk, nie mogąc z uwagi
na stan swego zdrowia zajmować
się tymi sprawami, od dawna
poszukiwał zastępcy, ale jakoś
mu to nie szło. Ja na tych
rzeczach niewiele się znam, a
ponieważ pan jako były
kawalerzysta musi się znać na
koniach, proponuję zatem panu
objęcie w Berkow stanowiska
kierownika stada. Przypuszczam,
że zgodzimy się co do warunków.
Jest to stanowisko poważne i
odpowiedzialne. Dam panu
obszerną plenipotencję i swobodę
działania. Zgadza się pan, panie
von Trachwitz?
Błysnęła w nim iskierka
nadziei. Propozycja Melanii
zapewniała mu egzystencję, w
dodatku bardzo dostatnią. Czyżby
ta piękna kobieta miała dla
niego coś więcej niż życzliwość?
Gotów był w to uwierzyć, a nawet
już w to trochę wierzył.
Obudziła się w nim nowa chęć do
życia.
Nerwowym ruchem rąk wyczuł na
piersi ukryty w kieszeni surduta
drobny, kanciasty instrument,
którym zamierzał przekreślić
pasmo żywota i odetchnął z ulgą.
Był mu już niepotrzebny!
Otrząsnął się z odrętwienia i
spojrzał na Melanię wzrokiem,
którym już tyle razy pokonywał
kobiety. Nie domyślał się ani na
chwilę, że kpiła z niego, a
dojrzawszy lekki rumieniec, jaki
wykwitł na jej twarzy wskutek
powstrzymywanego śmiechu, był
przeświadczony, że i tym razem
odniósł tryumf.
Ale tym razem trafiła kosa na
kamień. Doświadczony pożeracz
serc niewieścich natknął się na
wyrafinowaną kobietę.
- A zatem decyduje się pan? -
zapytała z pewną natarczywością.
- Niepokoi mnie jeden tylko
wzgląd, łaskawa pani baronowo.
Pytam się samego siebie, czy






mieszkając pod bokiem pani, nie
będę zbyt często przy niej
myślami?
- No i jaką pan znalazł na to
odpowiedź? - żartowała Melania.
- Będę jak satelita krążył
wokoło słońca, czerpiąc z niego
światło i pozostając w wiecznym
od niego oddaleniu...
Podniosła na niego oczy, po
czym zaczęła kreślić parasolką
figurki na piasku.
- Jeżeli - rzekła - ja mam być
tym słońcem, to nie będę
trzymać pana w oddaleniu.
Przeciwnie, znaczną część roku
spędzać będę w Berkow.
W radosnym uniesieniu
przycisnął usta do jej dłoni:
- Dziękuję pani! - rzekł. - Od
dnia dzisiejszego jestem jej
wiernym sługą.
- Doskonale. Zaraz pana
zaprzęgnę do pracy. Proszę mnie
odprowadzić do "Hotel de Paris",
gdzie mnie oczekuje moja
towarzyszka, pani von Sanden.
Zje pan z nami śniadanie i
omówimy warunki przyszłej
pańskiej współpracy.
Skłonił się i szedł obok niej.
Najrozmaitsze myśli
przychodziły mu do głowy. W
Ameryce nie poszczęściło mu się.
Powrócił stamtąd z resztkami
pieniędzy, którymi jakiś czas
manipulował przy zielonym
stoliku, aż wreszcie pozostał
bez grosza w kieszeni.
I oto znowu ratuje go kobieta!
Dlaczegóż by nie miał pozyskać z
czasem Melanii dla siebie?
Przeszkodą ku temu mogła być
jedynie jego żona, należało więc
usunąć ją z drogi. Gdy tylko
obejmie stanowisko w Berkow,
odszuka ją i zmusi do rozwodu.
Powróciwszy do hotelu,
poleciła Melania nakryć do stołu
w saloniku, jaki przylegał do
jej apartamentu.
Pani von Sanden zawarła
znajomość z nowym kierownikiem
stadniny w Berkow i nie
przeszkadzała mu rozmawiać z






panią dziedziczką, sama zaś
rozkoszowała się doskonałym menu
śniadaniowym.
Baronowa von Berkow omówiła z
Trachwitzem wyczerpująco
wszystkie warunki, nie
zapominając przy tym o własnych
planach. Miał zjawić się w
Berkow dopiero po jej powrocie,
a do tego czasu powinien był
obejrzeć główne stadniny za
granicą i w Niemczech i zapoznać
się z ich prowadzeniem pod
pretekstem zakupu i wymiany
reproduktorów.
Melania zamierzała powrócić do
Berkow we wrześniu, gdy upłynie
rok od chwili śmierci jej męża.
Do tego czasu chciała raz
jeszcze zajrzeć do Paryża, lato
zaś spędzić w Trouville i w
Ostendzie. Wręczyła Trachwitzowi
czek na swego bankiera i prosiła
go, aby natychmiast wyjechał dla
uniknięcia niepotrzebnych
komentarzy i domysłów.
Zgodził się na wszystkie
warunki i żegnając się z nią,
rzekł uroczyście:
- Dalsze moje życie poświęcę
wyłącznie dla dobra pani. Do
widzenia!
Podała mu rękę, uśmiechając się
czarująco.
- Do widzenia... we
wrześniu... w Berkow! A do tej
chwili niech pan daje znać o
sobie od czasu do czasu.
- Będę panią informował o
wszystkim, co by ją mogło
interesować.
Odszedł, a Melania rzuciła za
nim spojrzenie nieco pogardliwe.
- Ciekawa jestem - myślała -
jaką minę zrobi Renata, gdy się
dowie, że jej "kochany Hans"
wypłynął na powierzchnię i to w
sąsiednim Berkow? Przyjrzę się
im dobrze, jak się będą ze sobą
witać. Czy on wie, że jego
ukochana będzie tuż pod jego
bokiem? Gdybym tylko wiedziała,
jaki stosunek łączy ich
teraz!...
W każdym bądź razie z jego






pomocą zdoła ją łatwo
unieszkodliwić.

Xiii

Życie w Tornau płynęło zwykłym
spokojnym trybem. Od czasu
powrotu z Berlina Ralf stał się
więcej skupiony w sobie i więcej
pogodny. Coraz rzadziej
marszczył czoło, zwłaszcza w
obecności Renaty.
Stała się ona bezwiednie i bez
własnej woli osią, wokoło której
obracało się obecnie wszystko w
Tornau. Pani von Tornau
pokochała ją jak córkę i im
więcej z nią obcowała, tym
więcej do niej lgnęła.
Nic nie ujdzie wzroku matki!
Spostrzegła ona, że wystarczał
jeden uśmiech Renaty, by
wygładzić czoło syna i że coraz
więcej pochłaniała ona całą jego
uwagę. Dawne jej dumne plany co
do ożenku Ralfa znacznie
złagodniały od czasu, gdy nie
przejawiał żadnej ku temu chęci.
Myślała teraz wyłącznie o
szczęściu syna, a nie o jego
karierze w znaczeniu
materialnym. Niech się ożeni z
panienką z dobrego gniazda i
zapomni, że niewierność kobiety
tak mocno zraniła jego serce.
Renata oddana całkowicie swym
obowiązkom, nie domyślała się
nawet, że była przedmiotem uwagi
swych pracodawców i ich częstych
rozmów.
Przeszła wiosna, wypełniona
pracą w polu i w ogrodach, a
potem lato, złocące zboża i
owoce. W sercu jej panowała
jasność i cisza. O drogich swych
zmarłych wspominała z
rozrzewnieniem, ale już bez
bólu, a pamięć o mężu, który
tyle jej sprawił gorzkiego
zawodu zacierała się stopniowo.
Myśl, aby powrócił i w
jakikolwiek bądź sposób wpłynął
na jej życie, nigdy jej nie
powstała w głowie. Nie miała już
z nim nic wspólnego.






W ostatnich czasach prowadziła
ożywioną korespondencję z
doktorem Helmanem. Radził jej,
by starała się o rozwód, nie
wiadomo bowiem czy Trachwitz nie
zjawi się któregoś pięknego
poranka na horyzoncie i czy nie
wystąpi z jakimiś żądaniami.
Po głębokim namyśle
postanowiła wszcząć kroki
rozwodowe.
Tajemnicy swej nie odkryła
pani von Tornau. Nie chciało jej
to przejść przez gardło i
zdecydowała się powiedzieć o tym
nie wcześniej, aż otrzyma
rozwód.
Doktor Helman przyrzekł jej,
że zajmie się tą sprawą i że
zaoszczędzi jej wszelkich
przykrości i konieczności
zjawiania się osobiście w
konsystorzu * lub w sądzie.
Zapewniał ją również, że uzyska
rozwód bez większych trudności.
Konsystorz - kuria biskupia.
W tym stanie rzeczy
przyjechała w początkach
września do swego majątku
Melania von Berkow i wznowiła z
wrodzoną jej niefrasobliwością
stosunki towarzyskie.
Złożywszy w sąsiedztwach
wizyty, rozesłała liczne
zaproszenia na pierwsze u niej
uroczystości dożynkowe. Śmiano
się po trochu, że wesołej wdówce
tak pilno zapomnieć o mężu, ale
jej nie odmawiano. Na wsi ludzie
chętnie korzystają z okazji, by
się rozerwać.
Naturalnie, że pierwszą wizytę
złożyła w Tornau, że zaś
zmuszała się być grzeczną wobec
Renaty, więc miała wrażenie, że
Ralf mniej był sztywny. Zupełnie
nie kryła się z tym, że rada
była widzieć go i nie spuszczała
z niego wzroku, chcąc by na nią
patrzył.
Państwo Tornau'owie przyjęli
wraz z Renatą zaproszenie do
Berkow i przyrzekli nie zrobić
zawodu.
Gdy odjeżdżała ze swą "wierną






von Sanden", jak nazywała swą
towarzyszkę, Ralf nie mógł się
wstrzymać od porównania obu
kobiet: o ileż Renata była
piękniejsza i bardziej
dystyngowana od tej pikantnej
wdówki, zalotnej i narzucającej
się!
W kilka dni potem pojechali na
dożynki do Berkow. Pani von
Tornau miała na sobie czarną,
jedwabną suknię, w której
wyglądała poważnie a zarazem
wytwornie. Jej czerstwa twarz,
okolona białymi włosami,
wzbudzała szacunek i sympatię.
Uśmiechnęła się do
oczekującego ją w przedsionku
syna.
- Już na nas czekasz, mój
Ralfie? Jesteśmy punktualne,
akurat bije szósta! Obejrzyj
nas, proszę i powiedz, czy
możemy się pokazać między
ludźmi?
Podbiegł ku niej i pocałował
ją kilkakrotnie w usta.
- Mateczko, kochana! - rzekł
czule. - Zawsze jesteś
prześliczna!
Podszedł potem ku Renacie,
obrzucając ją wzrokiem surowego
krytyka. Wnet jednak przestał
podkręcać wąsa, a surowość
znikła z jego twarzy. Cofnął się
o parę kroków, by lepiej objąć
wdzięczny obrazek.
Miała na sobie obcisłą sukienkę
z kremowego voile'u, która
uwydatniała jej smukłą kibić.
Włosy, ujęte w dwa warkocze,
unosiły się wysoko ponad czołem.
Wyglądała prześlicznie, skromnie
i tak pociągająco, że nie mógł
od niej oderwać oczu, zmuszając
się do kilku słów żartobliwych.
Już mieli wsiadać do karety,
gdy podbiegła panna Birkner,
niosąc w ręku dwie wiązanki róż.
- To już ostatnie! - zawołała.
- Ale bardzo piękne. Obszukałam
wszystkie krzewy, zanim je
znalazłam. Pąsowe dla pani
Werkent, a żółte dla naszej pani
dziedziczki. Prawda, że






prześliczne? Zaraz je paniom
przypnę. Czy nie ładnie
wyglądają? Niech jaśnie pan
dziedzic sam powie! Pani Renata
wygląda jak hrabianka, a nasza
pani jak anioł. Prawda?
Kręciła się i wierciła wokoło
pań, zachwycając się nimi, aż
wreszcie posadziła je w karecie,
pomogła wsiąść Ralfowi i
zamknęła drzwiczki.
Zachodzące słońce rzucało
ostatnie swe promienie na czyste
niebo mieniące się wszystkimi
barwami. Daleko na horyzoncie
widniał nieruchomy wał
ciemnoszarych obłoków.
Jakiś czas jechali w
milczeniu.
Renata wpatrywała się w jasne
niebo, które odbijało się w jej
oczach. Ralf spoglądał na nią w
niemym zachwycie olśniony jej
delikatną, subtelną urodą.
Odczuła jego wzrok i
rzuciwszy na niego spojrzenie,
pokraśniała. Serce jej biło
gwałtownie i ogarnęło ją uczucie
nieokreślonego lęku. Nie mogąc
wytrzymać jego wzroku,
przymknęła oczy i zaciskała
wargi, ciężko oddychając.
Dopiero gdy zaczął rozmawiać z
matką, która wciągnęła w rozmowę
Renatę, odetchnęła swobodniej.
Niepokój jednak nie opuszczał
jej.
Wydawało się jej, że może
nadejść dzień, w którym zmuszona
będzie opuścić Tornau, a to
byłoby dla niej ciosem zbyt
bolesnym, nie tylko wskutek
utraty kawałka chleba. Nie,
utraciłaby część serca, które
zbyt już przylgnęło do Tornau,
gdzie czuła się szczęśliwą...
Ralf zauważył, że trapią ją
jakieś ponure myśli. Chciałby je
znać, lecz nie wiedział, jak
pytać.
Spojrzał na niebo i rzekł:
- Co za cudowny nastrój w
naturze! Trzeba być malarzem, by
to uchwycić i uwiecznić.
- Aby to oddać, trzeba by






malować nie farbami, lecz ogniem
i powietrzem! - podchwyciła pani
von Tornau. - Spójrz Ralfie!
Nasze stare kochane gniazdo
jakby tonie w ogniu. Okna lśnią,
jak gdyby były oświetlone od
wewnątrz.
- Ale to tylko odbłysk, mamo.
To pożyczane światło bez ciepła!
- rzekł w zadumaniu.
- Ralfie!
- Co mamo? - zawołał lękliwie.
- Przerażają cię moje
filozoficzne rozumowania!
Przepraszam cię za te senne
marzenia, całkiem nie na czasie!
- Nie, mój chłopcze! -
odpowiedziała. - To nie były
senne marzenia, lecz odgłos
twego serca. Brak ci w Tornau
światła i ciepła, które by ci
umiliły życie. Gdybyś chciał
spełnić najgorętsze moje
życienia!... Błogosławiłabym ją,
gdyby ci wniosła światło i
ciepło, nie patrząc na to, kto
ona.
Zmarszczył czoło i spojrzał
badawczo na Renatę.
- Niech pani uważa, pani
Renato. Znów zastawione są na
mnie zdradzieckie sidła, by mnie
ożenić. Istne znęcanie się nade
mną!
Nie patrząc na niego
odpowiedziała stłumionym głosem:
- Rozumiem dobrze intencje
matki pana! Człowiek taki jak
pan, może tylko w małżeństwie
znaleźć pełne szczęście!
- Taki jak ja? A czy pani zna
mnie dostatecznie dobrze?...
Niczego mi zresztą nie brak w
Tornau i czuję się tu aż nadto
szczęśliwy.
Spojrzała na niego i drgnęła
na całym ciele, tak wymownie
patrzył na nią.
I pani von Tornau dostrzegła
wymowę jego oczu i jej domysły
zamieniły się w pewność. Takim
wzrokiem obrzuca mężczyzna tylko
ukochaną kobietę. Ona już
pokochała Renatę i pragnęła
tylko, by mogła ją nazwać






synową.
Ujęła ją za rękę i rzekła
serdecznie:
- Co ci jest, drogie dziecko?
Wyglądasz, jak byś miała
strapienie?
Renata usiłowała uśmiechnąć
się.
- Poddaję się czasami
niedorzecznym myślom! - rzekła
trwożliwie.
- Jakież to myśli panią
niepokoją? - spytał Ralf.
- Wyjawię je panu i mojej
dobrej pani z całą szczerością.
Myślę nad tym, co z sobą pocznę,
gdy któregoś dnia zjawi się w
Tornau młoda władczyni.
Schwycił jej drugą rękę,
opartą o ramę karety i trzymał
ją w mocnym uścisku.
- Daję pani słowo, że nic
innego nie usunie pani z Tornau,
jak tylko własna jej wola. Może
pani być co do tego najzupełniej
spokojna.
Pani von Tornau objęła ją
ramieniem, dodając:
- Co też pani o nas sądzi? Czy
może pani przypuścić, że
bylibyśmy zdolni rozstać się z
panią inaczej, jak na jej
własne, usilne żądanie?
Renata gorąco pocałowała ją w
rękę i uśmiechnęła się mile do
Ralfa. Usiłowała być wesołą,
lecz jakiś głos wewnętrzny
niepokoił ją ciągle.
- A jeżeli - myślała - usunie
mnie stąd coś takiego, czego w
tej chwili nie potrafię wyrazić
słowami, a co zniweczy zarówno
waszą dobrą wolę jak i moje
gorące życzenia?
Tak myślała biedna, nie
wiedząc, co powiedzieć.
Całkiem innymi myślami
pochłonięty był Ralf.
- Nie mogę się zdradzić,
dopóki się nie upewnię, że mnie
kocha. Jeżli jednak znając moje
uczucia i moje pragnienia,
odrzuci moją miłość, to musi
odejść precz.
Podjeżdżali do pałacu w






Berkow, a w chwili gdy kareta
zatrzymała się przed schodami
ganku, wiodącego do holu,
wybiegli dwaj lokaje, pomogli
im wysiąść i wprowadzili do
salonu.
Pałac urządzony był z
wyszukanym komfortem. Salon i
sąsiednie pokoje przyjęć
utrzymane były w stylu empire i
wybite adamaszkiem. Wszędzie -
ciężkie mahonie, brązowe okucia
oraz kosztowne obrazy. Sala
jadalna gdańska, z czarnego
dębu, oświetlona była
dwoma wspaniałymi żyrandolami z
brązu. Olbrzymi stół ustawiony w
podkowę, przybrany rzadkimi
kwiatami, uginał się pod
ciężkimi srebrami i kryształami,
rzucającymi snopy iskier.
Jak wieszczka z bajki
przyjmowała swych gości
władczyni tych bogactw - piękna
Melania, baronowa von Berkow.
Ubrana była w suknię ze srebrnej
łuski, z głębokim wcięciem,
odsłaniającym ramiona i
alabastrowe plecy. Olśniewała
mężczyzn urodą, kokieterią,
dowcipem i kaskadami śmiechu.
Gdy stanęła obok Renaty,
witając się z Ralfem, była pewna
zwycięstwa. Widziała, że patrzył
na nią z podziwem, który brała
za zachwyt.
- Ta kobieta - myślał
tymczasem Ralf - umie się ubrać
i wygląda jak panienka, mimo że
przekroczyła już trzydziestkę.
I Renata zachwycona była
toaletą i wyglądem Melanii.
Nigdy jej co prawda nie widziała
w większym towarzystwie, ale to,
na co patrzała, przekraczało jej
wyobraźnię.
Dostrzegła gorące, kuszące
spojrzenia, jakie Melania
rzucała w oczy Ralfa i ostry ból
przeniknął ją na wskroś.
Przeczucie tego, co teraz
widziała, widocznie mąciło jej
myśli, gdy jechała do Berkow.
Gdyby Melania miała zostać panią
w Tornau, z pewnością musiałaby






stamtąd oddalić się. Ta kobieta
nienawidziła jej, czuła to. Ale
za co? Dlaczego?
Teraz zaczęły świtać w jej
głowie niejasne przeczucia,
które jednak odepchnęła od
siebie, zanim zdołały nią
zawładnąć.
Tornauowie zmieszali się z
resztą towarzystwa, a pan von
Diesterkampf nie odstępował ani
na krok od Renaty. Lubił ją
bardzo i chętnie z nią
rozmawiał. Również i pani
Diesterkampf, miła, żwawa osoba,
darzyła ją swymi względami,
twierdząc, że pragnęłaby bardzo
mieć przy sobie tak miłą
towarzyszkę, jaką ma pani von
Tornau.
Melania cała pochłonięta
Ralfem, starała się ciągle mieć
go przy boku i stoczyć zwycięską
walkę z jego powściągliwością.
Przy kolacji Ralf był jej
sąsiadem, wystawionym na ciągłe
ataki jej wyrafinowanej
kokieterii.
Nie wiedziała, że co chwila
obrzucał spojrzeniem słodką
twarz Renaty, zazdroszcząc
Diesterkampfowi, który zastrzegł
sobie miejsce obok niej.
- Z panią Werkent można
przynajmniej mówić do rzeczy! -
odezwał się pan Diesterkampf do
Ralfa. - Jest to egzemplarz
luksusowego wydania Stwórcy! -
dodał żartobliwie, widząc, że
Ralf pożera ją wzrokiem.
Podczas toastu Melania trąciła
kieliszek Ralfa i szepnęła mu:
- Czy pojedna się pan
nareszcie ze mną, czy też ma pan
ciągle jeszcze do mnie żal w
sercu?
- Nie mam powodu gniewać się
na panią baronową! -
odpowiedział chłodno.
- Baronowa! To brzmi sztywno i
konwencjonalnie! Czy pan
zapomniał, jak mi na imię, choć
je pan dawniej niejednokrotnie
wymawiał? Ralfie, wszak inne
uczucia łączyły nasze serca?






- Nasze serca? Łaskawa pani
myli się. Jedynie moje serce
było w okowach, pani była wolną
i nieczym nie związaną...
- To się tak panu tylko
wydaje. Ach, panie Ralfie, gdyby
pan wiedział, ile przez pana
wycierpiałam?...
Spojrzał na nią wielkimi
oczami.
- Przeze mnie? Pozwoli pani,
ale mam w tej mierze duże
wątpliwości.
- Nie, nie pozwolę, Ralfie!
Oddałam Berkowowi moją rękę na
usilne żądanie ojca mego, który
widział w tym małżeństwie jedyny
ratunek przed grożącą mu ruiną
majątkową, co nieraz już panu
mówiłam...
- Tak jest, ale gdy usiłowałem
dać temu wiarę, zjawił się u
mnie pewnego dnia ojciec pani i
skarżył się na skłonność pani do
życia próżniaczego i gonienia za
wszelkiego rodzaju uciechami...
Ale dajmy temu pokój, bo
przecież dyskusja na ten temat
nie doprowadzi do niczego...
- Ralfie! - szepnęła mu do
ucha głosem pieszczotliwym. -
Ralfie, sama nie wiedziałam, co
robię, nie znałam serca mego i
dziś za to pokutuję...
W tej chwili zadała Ralfowi
jakieś pytanie sąsiadka z
drugiej strony i Melania z
gniewem gryzła wargi.
- Nie wypuszczę go! - myślała.
Jego opór podniecał ją,
wzbudzał w niej pożądanie i
postanowiła walczyć o niego
dalej.
Dziś, gdy była wolna, nie
potrzebowała tak dalece
przebierać w środkach, by go
pochwycić w ramiona. Wszyscy
mężczyźni zabiegali o jej
względy, on tylko jeden, on,
którego pożądała, opierał się
jej. Nie mogła się z tym
pogodzić...
Czyżby kochał inną? A może ta
towarzyszka jego matki, o bladej
twarzy, czerwonych wargach i






ciemnych włosach zatarła w jego
sercu jej rysy?
Rzuciła w stronę Renaty
złowrogie spojrzenie.
Po kolacji rozpoczęły się
tańce.
Ralf przeprowadził Melanię do
małego saloniku, obok jadalni.
Prosiła go o to. Przyćmione
światło oświecało ten zaciszny
kącik, a ciężkie portiery
zagłuszały gwar, dochodzący z
dużego salonu. Zaledwie słychać
było dźwięki orkiestry.
Padła na kanapę, ciężko
westchnąwszy.
- Jakże tu zacisznie! -
odezwała się cicho. - Ralfie
drogi, oto mój karnecik, proszę
się wpisać.
Skłonił się i stojąc przy
niej, wpisał swe nazwisko.
Posunęła się, by mu zrobić
miejsce.
- Niech pan usiądzie obok
mnie! - rzekła.
- Sądziłem, że pani chciała
odpocząć i nie chcę jej
przeszkadzać...
Ujęła go za rękę.
- Ralfie! Ja tego dłużej nie
wytrzymam. Dlaczego pan mnie tak
męczy? Pan wie dobrze, że mi pan
nie przeszkadza, że od roku
tęsknię za panem, za tobą,
Ralfie!
- Bardzo to dla mnie
pochlebne, pani baronowo.
Tupnęła nóżką, nadąsana.
- Nie chcę więcej słyszeć tego
słowa - "baronowa".
- Ja zaś nie chciałem wierzyć,
aby pani była zdolna zamienić
uczciwe serce mężczyzny na tytuł
baronowej i przywiązany do tego
majątek. Dziś znam panią tylko
jako baronową von Berkow. Trwało
to aż nadto długo i kosztowało
mnie nadludzki wysiłek, zanim
się przełamałem i doszedłem do
tego postanowienia.
- Niech pan o tym wszystkim
zapomni! - rzekła błagalnym
głosem. - Ralfie, nazywaj mnie
jak dawniej, po imieniu, mów do






mnie Melanio!
Spojrzał na nią wyniośle i nie
wyrzekł ani słowa.
- Najgorętszym życzeniem moim
- ciągnęła dalej - jest naprawić
krzywdę, jaką panu wyrządziłam!
Życie moje należy do ciebie i
nie zaznam spokoju, dopóki cię
nie przebłagam i dopóki mnie nie
weźmiesz na zawsze, jako swoją
Ralfie! Zniosę wszelkie
upokorzenia byle cię odzyskać i
obudzić w tobie uczucie miłości
dla mnie, tylko dla mnie.
- Nie gram komedii! -
odpowiedział chłodno. - Co raz
umarło, tego nie można powołać
do życia. Proszę zaoszczędzić
sobie podobnych scen na
przyszłość.
Zerwała się i podeszła blisko
ku niemu, nie mogąc pohamować
się.
- A więc kochasz inną i
dlatego jesteś tak okrutny
względem mnie.
Ralf zbladł.
Odstąpił parę kroków i rzekł
sucho:
- Pani się zbyt unosi, pani
baronowo.
- Doprowadzasz mnie do
ostateczności! - mówiła
podnieconym głosem. - Ale nie
myśl, że się ode mnie uwolnisz.
Jesteś więcej niewierny niż ja
byłam niewierną, gdyż ja oddałam
tylko rękę, ty zaś oddałeś
serce. Nie puszczę ciebie od
siebie, nie zrezygnuję...
Odwrócił się, chcąc odejść,
schwyciła go jednak za rękę.
Nie odchodź ode mnie, Ralfie,
nie powiedziawszy mi dobrego
słowa. Błagam cię, powiedz choć
jedno, jedyne!
Spojrzał na nią i widząc łzy w
jej oczach, zawahał się.
Jakiż mężczyzna nie zmięknie
wobec kobiety, która go błaga o
miłość.
- Przykro mi - rzekł - że pani
tak zepsuła sobie życie, nie
umiem tego naprawić i nie chcę
przedłużać naszej rozmowy...






Pozwoli pani, że odejdę.
Ujęła go za rękę i przycisnęła
do twarzy, zalanej łzami.
- Przebaczyłeś mi, Ralfie? -
spytała cicho.
- Przebaczyłem!
- I będziesz moim
przyjacielem?
- O ile tylko potrafię nim
być!
Skłonił się i wyszedł.
Patrzała za nim płomiennymi
oczami.
- Będę szła za tobą krok w
krok, Ralfie von Tornau! -
rzekła z mocą.
Podeszła do lustra, by
poprawić włosy i osuszyć oczy.
- Za tę zniewagę zapłaci mi to
niewiniątko, ta Werkentowa! -
powtarzała z pasją.
Podeszła potem do biurka i
szybko skreśliwszy kilka słów na
arkuszu papieru, zadzwoniła na
służącego.
- Ta depesza musi być nadana
natychmiast! - rozkazała.
Depesza zaadresowana była do
Trachwitza i brzmiała:
"Czekam pana jutro wieczorem w
Berkow".

Xiv

Ralf podszedł do matki,
siedzącej obok Renaty, która
rozmawiała z panem Diesterkampf.
W sąsiednim salonie tańczono, a
gospodyni domu brała żywy udział
w tańcach.
Ralf zwrócił się do Renaty:
- Pozwoli pani, że ją poproszę
do walca?
Odwróciła się ku niemu z
uśmiechem, dostrzegłszy w tym
momencie baronową, unoszoną
przez jednego z tancerzy.
- I tak, i nie! - odrzekła.
- Dlaczegóż nie?
- Wydaje mi się, że nie
tańczyłam już sto lat. Nie wiem,
czy będę umiała się poddać fali
uciechy.
Szkoda. Bardzo bym chciał
choćby raz jeden zatańczyć z






panią. Do rozmowy wtrąciła się
pani von Tornau: - Ależ Renato,
proszę nie odmawiać memu synowi.
Jest pani jeszcze za młoda, by
się pozbawić tej przyjemności.
- A zatem, skoro matka pana życzy
sobie tego, służę panu.
Zmarszczył brwi.
- Dziękuję pani, ale nie mogę

jej zmuszać. Jeżeli pani nie ma
ochoty, to nie nalegam. Mnie też
nie sprawia już taniec
specjalnej przyjemności i nie
lubię, gdy mnie kto do niego
zmusza.
- No to proszę poświęcić się
dla mnie i zatańczyć ze mną.
- Poświęcam się chętnie,
zwłaszcza, że tańcząc z panią,
doznam niewątpliwie wielkiej
przyjemności.
- Proszę mi nie robić
komplementów przed czasem.
- Mówię szczerą prawdę, ale
skoro dostałem kosza...
- To nie pan dostał kosza ode
mnie, ale ja od pana.
- Pani ode mnie? - spytał z
miłym zdumieniem.
- Naturalnie! Przecież
chciałam z panem tańczyć, a pan
mi odmówił.
- Bo nie chciałem pani zmuszać
i narażać ją na przykrość
tańczenia ze mną.
Wstała szybko i podeszła do
niego, mocno zarumieniona.
- Teraz chcę koniecznie
tańczyć z panem. Grają akurat
nowego walca. Czy pan jest
wolny?
- Tak, wolny i nie
przymuszony! - rzekł, śmiejąc
się wesoło.
- Hola! - zawołał
Diesterkampf. - Dopiero co
odmówiła mi pani, a teraz ma
pani tańczyć z Ralfem? TAka
zniewaga krwi wymaga! -
żartował.
- Gdy tylko skończę walca z
panią Renatą - zawołał Ralf -
stanę do pańskiej dyspozycji.
Diesterkampf nie dał jednak za






wygraną. Stanął im w poprzek
drogi i zażądał od Renaty
solennej obietnicy, że
następnego walca z nim zatańczy.
- Naprzód interes potem
przyjemność! - wołał
rozradowany.
- Przyrzekam solennie! -
zawołała, oddalając się z
Ralfem.
Tańczył dobrze i prowadził ją
pewnie. Stanowili prześliczną
parę i przedmiot ogólnego
podziwu.
Nie puszczał jej tak długo, aż
muzyka przestała grać. Stanęli,
patrząc sobie w oczy, jak gdyby
przeniesieni w rzeczywistość ze
świata marzeń i tysiąca bajek.
Melania nie spuszczała ich z
oczu, choć na pozór nie miała
jednej wolnej chwili.
Orkiestra dała hasło do
kontredansa. W jej karnecie
zapisany był Ralf.
Poszedł do niej i skłoniwszy
się, podał jej ramię.
- Proszę mi wybaczyć, że się
uniosłam! - rzekła uniewinniając
się.
- Zapomniałem już o tym! -
odparł.
- Dziękuję i przyrzekam, że w
przyszłości więcej będę
zrównoważona. Utraciłam
lekkomyślnie miłość pana, za to
starać się będę pozyskać jego
przyjaźń.
Powiedziała to tonem tak
pełnym rezygnacji, że ujęła go
za serce.
Trafiła w jego czułą strunę.
Zbyt był prostolinijny i
szczery, by przypuszczać, że
znów grała komedię.
Spojrzał na nią łagodnie i
przycisnął do ust jej rękę.
Zapomniał o tym, co było i
przebaczył jej.
Nazajutrz z rana stał Ralf w
długich zabłoconych butach z
cholewami na kartoflisku,
trzymając za cugle konia, gdy na
gościńcu ukazał się
Diesterkampf, jadąc konno ostrym






kłusem.
- Halo, Ralf! Jak się miewasz.
Wyglądamy obaj, jakbyśmy dopiero
co przestali tańczyć.
Tornau roześmiał się. -
Musiałem zobaczyć, jak kopią
kartofle. Przez całą noc deszcz
lał jak z cebra i ziemia całkiem
rozmiękła. Tyle, co jej mam na
butach, wystarczyłoby na
założenie ogródka w Berlinie.
Diesterkampf uderzył szpicrutą
po cholewach.
- Niech pan włazi na swoją
szkapę - rzekł wesoło - to pana
kawałek odprowadzę. A jak tam
idzie kopanie?
- Kupiłem na próbę nową
kopaczkę i zaraz pierwszego dnia
zepsuła się. Musiałem porządnie
się napocić zanim ją
przyprowadziłem do porządku. Tak
parno jest po deszczu... Łagodną
mamy jesień...
- To się może odmienić - rzekł
Diesterkampf. - Ale z pana
dzielny chłop, że pan sobie z tą
kopaczką dał radę. Pańskie oko
konia tuczy! Wszędzie pan jest i
wszystkiego pan sam dojrzy.
Pański ojciec, gdyby żył, byłby
z pana dumny... Tornau to niezły
szmat ziemi, lepszy od wielu
dużych majątków, a przy tym bez
długów. Można gospodarować i
ciągnąć zyski. Obok taki Parkow
pójdzie wkrótce pod młotek
komornika, bo stary Matej nie
potrafi się rządzić. Co prawda
ci jego dwaj synowie,
gwardziści, potrafią go doić jak
cielęta, a żona też ma niejeden
grzeszek na sumieniu. Ale po co
jej pozwalał sprowadzać toalety
z Paryża?
- A hodowla koni opłaca mu
się? - wtrącił Ralf.
- To się może opłacać tylko na
wielką skalę, tak jak w Berkow!
- odpowiedział Diesterkampf. -
Ale, a propos, w Berkow jest
teraz nowy dyrektor stada.
Mówiła mi piękna Meluzyna vel
Melania, że to były oficer
ułanów, więc chyba powinien się






na tym znać. Ale tam jest z
czego dokładać. Pieniędzy ma
baba jak lodu. Nie na próżno
wybrała tego starego ramola na
męża. Ale muszę cię już
pożegnać, kochany Ralfie. Skręcę
bokiem przez zagajnik. Do
widzenia. Pozdrów twoje panie
ode mnie!
- Do widzenia, papo! - rzucił
wesoło Ralf. - Proszę ucałować
ode mnie rączki małżonce.
Rozjechali się w przeciwne
strony.
Przejeżdżając przez las, Ralf
zwolnił biegu. Obtarł czoło i
nucił jakąś piosenkę. Przy
jeziorku zatrzymał konie i
wpatrywał się w ławeczkę, na
której siedziała kiedyś Renata,
gdy ją niespodzianie zastał
zapłakaną. Dostrzegł pod ławką
skrawek papieru. Zsiadł z konia
i podniósł go.
Była tam kartka wydarta z
notesu Renaty, zapisana jej
równym, ładnym pismem:

"1) 40 słoików galaretki
porzeczkowej,
2) 30 słoików marmolady
wiśniowej,
3) kupić płótna na ścierki
kuchenne,
4) przypomnieć panu o
kuropatwach"

Uśmiechnął się i pomyślał
wzruszony: "oto materiał na
panią domu".







Xv

Minął już miesiąc od czasu
dożynek w Berkow. Melania
obmyśliła nowy plan kampanii i
zmieniła taktykę. Odwiedziła
parę razy panią von Tornau,
zawsze w godzinach, w których
Ralfa nie powinno było być w
domu, a gdy przypadkiem zjawiał
się, szybko się żegnała,
rzucając na niego spojrzenie
pełne smutku.
To go trochę niepokoiło. Zbyt
dobre miał serce, by nie
odczuwać, że cierpiała.
Zapytywał siebie, czy nie
wyrządził jej zbyt dużej krzywdy
i czy mimo wszystko uczucia jej
nie były szczere i gorące?
Wyrzucał sobie, że ją
potraktował zbyt ostro i choć
była dla serca jego obojętną, to
jednak odczuwał niemiło jej
smutek.
Toteż starał się być dla niej
bardziej przyjacielskim i
towarzyszył zawsze matce i
Renacie, gdy jeździły do Berkow.
* * *
Hans von Trachwitz stał w
oknie swego pokoju, mieszkał
bowiem w budynku
administracyjnym, gdy spostrzegł
powóz z Tornau, jadący w stronę
pałacu.
Poznał Renatę i cofnął się
przerażony.
Ukryty za firanką wpatrywał
się w nią, dopóki nie zniknęła
mu z oczu.
- Tak, to była ona, na pewno
ona. Ale skąd się tu wzięła? -
mruczał pod nosem.
Zatrzymał przechodzącego pod
oknami stangreta.
- Martens! Co to za państwo
przyjechali?
- To pan dziedzic z Tornau z
matką.
- Ale w powozie siedziały dwie
panie?
- Ta druga to pani do Werkent,
taka paniusia do towarzystwa
starszej pani dziedziczki.






- Ach tak, dziękuję wam,
Martens.
- Łasy na kobiety! - pomyślał
Martens o nowym dyrektorze,
oddalając się.
Trachwitz biegał po pokoju,
nie mogąc się uspokoić.
Renata tutaj, pod panieńskim
nazwiskiem, jak on na posadzie!
Trzeba się nad tym zastanowić!
Najlepiej będzie zobaczyć się z
nią sam na sam i rozmówić się,
bo gdy mnie zobaczy
niespodziewanie, to będę musiał
spakować manatki. Niemiła
sytuacja!
Renata, ta kapryśna
jedynaczka, na posadzie! Po raz
pierwszy w życiu kłopotał się o
żonę. Dotychczas pomiatał nią.
Przywykł wcale się o nią nie
troszczyć, zostawił ją w nędzy,
a ona tymczasem dała sobie radę
bez niego.
O tym, że postąpił z nią
niegodziwie, starał się nie
myśleć. Wszakże sam stał nad
przepaścią i kierował się
jedynie instynktem
samozachowawczym.
Czy będzie teraz na tyle
rozsądna, że pozwoli mu
spokojnie mówić?
- Trzeba jak najprędzej
znaleźć okazję! - zadecydował.
Na razie jednak nie miał
odwagi wyjść z mieszkania, by
przypadkiem jej nie spotkać.

Xvi

Renata stała na werandzie
przed pokojem bawialnym i
rozglądała się po parku. Było
południe i powinien był lada
chwila nadejść Ralf.
Zazwyczaj gdy go ujrzała i gdy
powitał ją skinieniem ręki,
wracała szybko do pokoju i
dawała polecenie, by podawano
obiad. Znała jego
przyzwyczajenia i wiedziała, że
lubiał, aby wszystko szło jak z
płatka.
Gdy wszedł do jadalni i witał






się z paniami, już podawano
zupę.
- Dziś głodny jestem jak wilk!
- rzekł do Renaty. Proszę mi
dawać podwójne porcje.
- Nie może się pan zbytnio
uskarżać na brak apetytu! -
żartowała Renata. To prawdziwa
przyjemność widzieć pana przy
jedzeniu i przy pracy.
Wpatrywała się w jego twarz
opaloną, energiczną, nie zdając
sobie sprawy, że w tym
spojrzeniu było więcej niż
przyjaźń.
W ostatnich czasach Ralf stale
był w doskonałym usposobieniu,
zawsze wesół i uśmiechnięty, co
nad wyraz cieszyło jego matKę.
Renata porównywała go w myśli
ze swym mężem. Jakże inaczej
ułożyłoby się jej życie, gdyby
Trachwitz był choć w części tak
pracowitym i dzielnym jak Ralf,
gdyby tak ją przez życie
prowadził, jak Ralf swoją
przyszłą żonę prowadzić będzie.
Westchnęła głęboko i
przeraziła się, widząc na sobie
zdziwione spojrzenia pani von
Tornau i jej syna.
- Za kim pani tak wzdycha? -
zapytał Ralf, na wpół trwożliwie
i na wpół wesoło.
Ocknęła się z zadumy.
- Mam dziś do załatwienia
kilka drobnych sprawunków w
miasteczku, a nie chciałabym
specjalnie dla siebie prosić o
konie.
- To jak byśmy się umówili -
rzekł rozpromieniony - bo
właśnie kazałem zaprząc do
wolantu. I ja muszę się widzieć
z kupcami zbożowymi dziś po
południu w miasteczku, to panią
zabiorę. Zgoda?
- Rzeczywiście, dobrze mi się
składa! - odparła wesoło Renata.
- No to proszę się pospieszyć,
abyśmy powrócili przed wieczorem.
- Biegnę się przebrać. Będę
gotowa, zanim konie podjadą. A
pani nie pojechałaby z nami? -
spytała, zwracając się do pani






von Tornau.
- Nie, moje dziecko. Po
obiedzie wolę się zdrzemnąć,
ale proszę nie zapomnieć
przywieźć włóczki do cerowania,
a prócz tego zapytać przed
wyjazdem, czy gospodyni nie
potrzebuje czegoś z miasta.
- Panna Berkner już wypisała
mi całą litanię.
- No to chyba każę zaprząc do
wozu drabiniastego! - żartował
Ralf.
- Pan sam najlepiej potrafiłby
to wszystko załatwić! -
przekomarzała się z nim Renata.
- Gdybym się znał na włóczce
do cerowania, rodzynkach,
migdałkach i innych bakaliach,
to bym panią mógł wyręczyć, ale
ponieważ nie bardzo się na tych
specjałach znam, więc niech już
pani ze mną jedzie... Co robić...
Patrzył na nią z tak komicznym
zakłopotaniem, że śmiać się
musiała.
- Ile czasu potrzebuje pani,
aby się przebrać do drogi? -
zapytał, gdy skończył się obiad.
- Za dziesięć minut będę
gotowa!
- Nie dłużej? Brawo, pani jest
prawdziwym wyjątkiem rodu
kobiecego.
- Dopiero tu, w Tornau
nauczyłam się nie tracić czasu.
Dawniej taka historia musiałaby
trwać co najmniej godzinę. Samo
uczesanie włosów ciągnęło się
zwykle pół godziny. Co prawda
moja fryzjerka lubiła się
guzdrać.
- I z pewnością - wtrącił Ralf
- potrafi się pani sama lepiej
uczesać.
- I ja tak myślę - dodała pani
von Tornau - ale do tego trzeba
mieć tak piękne warkocze, jak ma
Renata.
Ralf spojrzał na jej włosy.
Świerzbiły go palce, by wyjąć z
tych włosów szpilki i rozplątać
jej warkocze. Wyobrażał sobie,
jak musiała być piękna z
rozpuszczonymi włosami.






W kwadrans później jechali
oboje gościńcem do miasta.
Słońce mocno dogrzewało, ale po
niedawnym deszczu droga była
wolna od kurzu. Na niektórych
polach pracowali wieśniacy i na
widok przejeżdżających uchylali
czapki spokojnie, nierychliwie,
jak to zwykli czynić ludzie na
wsi.
Młodzi ludzie długi czas
jechali w milczeniu, mieli
jednak oboje uczucie radości w
sercach.
Siedziała obok niego cicha i
szczęśliwa, że miała go tak
blisko, tuż obok siebie.
Z wolna, bezwiednie zaczęła
mówić, coraz więcej ożywiając
się. Opowiadała o swej młodości,
o swym dobrym ojcu, którego tak
bardzo kochała i który tak dbał
o jej wychowanie.
Nie przerywał jej ani słowem,
dumny, że z taką ufnością
zwierzała mu się z najgłębszych
tajników swego "ja". Chciałby
jej gorąco podziękować za to.
Mówiła dalej i dalej, jak
gdyby szła za głosem
wewnętrznego nakazu. Wspomniała
nawet o swej nierozważnej
miłości, z której się
otrząsnęła.
A potem zacięła się... Czyż
miała mu powiedzieć, że skłamała
przed nim i przed jego matką,
podając się za wdowę? Czy nie
powinna była teraz powiedzieć,
że jej mąż żyje i że ją tylko
porzucił?
Nie miała jednak odwagi popsuć
tej rozkosznej godziny, gdy w
takim skupieniu słuchał jej
słów. Wspomniała więc tylko
pobieżnie o tym okresie czasu. A
potem mówiła z tkliwością o
dziecku, które rączętami
spędzało jej smutek z czoła, a
potem odeszło...
Przeszła wreszcie do ostatnich
czasów spędzonych w Tornau.
Jakże się wszystko w jej życiu
zmieniło... ale bodaj na lepsze.
Bo zetknęła się z przyrodą i z






ludźmi szlachetnymi, którzy ją
przygarnęli i dobrzy są dla
niej. Jakże im powinna
dziękować...
Bezwiednie schwyciła jego rękę
i przycisnęła do ust, zanim
zdążył się spostrzec.
- Renato! Co pani robi? -
zawołał, cofając rękę.
Miejsce, do którego przylgnęła
ustami, paliło go jak ogień. Po
raz pierwszy wymówił jej imię!
Ukryła twarz w dłoniach
zawstydzona i przerażona tym, co
zrobiła.
Spostrzegł to i nie mógł sobie
darować niezręczności.
Zamilkła, nie mogąc wymówić
słowa więcej.
- Dziękuję pani - odezwał się
cicho - za zaufanie, jakim pani
darzy mnie i matkę moją. Nie
umiem pani wypowiedzieć, jak
bardzo mnie to cieszy.
Wyciągnęła do niego rękę,
którą mocno ujął. Słowa, które
wypowiedział, wydały mu się
zimne, sztywne, wcale nie
wyrażające radości, jaka go
przejmowała. Podniósł jej rękę
do ust i długo, serdecznie ją
całował.
Milczeli już potem, aż
przyjechali do miasteczka i
wysiedli przed zajazdem.
Gdy wysiadała, opierając się o
jego ramię i spojrzała wzdłuż
ulicy, zbladła nagle i
oniemiała, spostrzegłszy z
daleka szybko oddalającego się
mężczyznę. Postać jego i ruchy
łudząco przypominały Trachwitza.
Wzdrygnęła się, jakby ujrzała
zmorę.
- Co pani jest? - zapytał Ralf
zaniepokojony.
Zebrała siły i uśmiechnęła
się.
- NIc, już przeszło. Odczułam
nagle chłód, jaki tu panuje, w
drodze tak było gorąco.
Kazał podać szklankę herbaty i
spoglądał na nią z
troskliwością.
Po chwili zapytał, jak się






czuje.
- Już całkiem dobrze -
odpowiedziała. - Niech pan się
nie niepokoi. W ciągu godziny
załatwię sprawunki i wrócę
tutaj.
- Dobrze! - rzekł. - I ja
mniej więcej za godzinę
powinienem być z powrotem.
Na radość Renaty padł szary
cień. NIeznajomy, który znikł
jej z oczu, zbyt żywo
przypomniał jej męża. Ogarnął ją
lęk, jakby ją czekało coś
strasznego. Oglądała się co
chwila, ale już go nie było.
Załatwiła sprawunki i
powróciła do zajazdu. Usiadła w
altance przy sali restauracyjnej
i czekała na Ralfa, nie
domyślając się, że z sąsiedniego
pokoju patrzy na nią ów
nieznajomy, nie będąc widziany.
Był to w istocie Trachwitz,
który przyjechał z Berkow, mając
coś do załatwienia dla
baronowej. Gdy zsiadał z konia,
dostrzegł zbliżający się
ekwipaż z Tornau i natychmiast
się oddalił. Gdy powrócił, ukrył
się w sąsiednim pokoju, skąd
mógł swobodnie obserwować gości.
Po chwili wszedł Ralf i
przywitał się z Renatą.
- Wszystko pani pomyślnie
załatwiła? - zapytał.
- Tak jest. A pan?
- Ja też pozałatwiałem
wszystkie interesy i możemy
zaraz wracać do domu.
- Zostańmy tu jeszcze chwilę,
dobrze? Tak przyjemnie się tu
siedzi! - rzekła.
Zdawało się jej, że coś ją
przykuło do tego miejsca. Czuła
się bezwładna i przygnębiona.
Ralf badał ją oczami.
- Wcale mi się pani dziś nie
podoba! - odezwał się po chwili.
- Obawiam się, że pani zaziębiła
się. Gdy wysiadaliśmy przed
zajazdem, była pani blada jak
trup.
Namyślała się czy mu wyjawić
prawdę.






- Przyznam się panu, że się
wtedy przeraziłam, ale to już
przeszło.
- Przeraziła się pani?
- Tak. Spostrzegłam jakiegoś
pana, który mi żywo przypomniał
osobę, która już... umarła.
- Umarli nie wstają z grobu! -
rzekł poważnie.
- Tak, umarli nie powracają! -
powtórzyła jakby we śnie.
- Czy mogę zapytać, o kim pani
wówczas myślała? Czy nie o swym
mężu?
- Tak, o nim! - rzekła
wzdychając głęboko.
Ralf spoważniał. Widocznie nie
przezwyciężyła się jeszcze i nie
przebolała straty męża, a dopóki
to nie nastąpi, nie powinienem
starać się pozyskać jej dla
siebie.
Powracając do domu oboje
milczeli.

Xvii

Nazajutrz po obiedzie, gdy
pani von Tornau odbywała
popołudniową drzemkę, poszła
Renata do jeziorka w lesie i
usiadła na ławeczce pod drzewami
bukowymi.
Wokoło panowała cisza, a
słońce przedzierało się przez
drżące liście i rzucało swe
promienie na spokojną toń.
Siedziała zadumana, gdy
doszedł ją teętent kopyt
końskich.
Była pewna, że to Ralf i
obejrzała się.
Zatrzymał się przed nią
jeździec, na którego widok
wydała lekki okrzyk grozy.
Hans von Trachwitz zeskoczył z
konia i podszedł do niej.
- Mój widok przeraził cię,
Renato? - rzekł, uśmiechając
się. - Wybacz mi, lecz to
musiało nastąpić.
- Ty... Skąd tu przybywasz? -
zapytała drżącym z przerażenia
głosem.
- Przyjąłem w Berkow






stanowisko zarządzającego
stadniną, nie przypuszczając
naturalnie, że znajdę cię w
sąsiedztwie.
- Wierzę, bo inaczej chyba byś
nie przyjechał w te strony?
- I owszem. Po pierwsze nie
miałem innego wyboru w pracy, a
po drugie zależało mi na tym,
aby cię zobaczyć.
- Czego chcesz ode mnie?
- Czego chcę?
- Tak, chciałabym to wiedzieć,
bo przecież nie mamy już z sobą
nic wspólnego.
- I ty to mówisz, ty, która
swego czasu tyle mi...
- Milcz, nie poruszaj tego
tematu. Wiesz dobrze, że
zdeptałeś moją miłość, gdyś mnie
rzucił na pastwę losu, bezradną
i bez środków do życia.
- A cóż mi pozostawało do
zrobienia? Chyba wpakować sobie
kulę w łeb.
Spojrzała na niego pogardliwym
wzrokiem.
- Nie kłam przynajmniej! -
rzekła zimno.
Roześmiał się szyderczo.
- Przestałaś już być
sentymentalną? Szkoda, że nie
wiedziałem swego czasu, że masz
tyle temperamentu. Może byśmy
wówczas zetknęli się bliżej.
Lubię kobiety z temperamentem...
- Znowu kłamiesz! Nigdy nie
zadawałeś sobie trudu poznania
mnie bliżej. Interesowałeś się
wszystkim, tylko nie mną.
- Świetnie odbite cięcie!
Świetnie umiesz się bronić!
Wyprzystojniałaś również...
Gotów jestem po raz wtóry
zakochać się w tobie...
- Milcz, wypraszam sobie
podobne żarty!
Uderzył szpicrutą po
cholewach.
- Mogę chyba nie pozwolić, aby
żona moja cośkolwiek sobie
wypraszała...
- Nie jestem twoją żoną!
- O ile wiem, nie mamy jeszcze
rozwodu.






- Poczyniłam już potrzebne ku
temu kroki...
- Tak ci pilno? Ale bądź
spokojna, nie będę w dalszym
ciągu tak naiwny, by sobie
zaprzątać tobą głowę. Taki
nędzarz jak ja nie może iść za
głosem uczuć serca...
- Czego więc chcesz ode mnie?
- To tak łatwo nie da się
powiedzieć. Przede wszystkim
chciałem, abyś się oswoiła z
myślą, że żyję i jestem obok
ciebie. Mogłabyś się zdradzić,
że nie jesteś wdową, za jaką się
podałaś...
- Zrobiłam to dlatego, by móc
otrzymać posadę, gdyż państwo
Tornau poszukiwali osoby, nie
związanej żadnymi węzłami
rodzinnymi.
- Doskonale. Mnie to nawet
dogadza, że wyrzekłaś się mego
nazwiska... Ja też chcę uchodzić
za człowieka nieżonatego i nie
będę się z tym zdradzał, że mam
żonę, tak jak ty we własnym
interesie nie potrzebujesz
mówić, że masz męża. Co do tego
zatem jesteśmy zgodni?
Nie odpowiedziała mu.
- Po chwili odezwał się znowu:
- Mówiłaś o rozwodzie. Jakie
kroki przedsięwzięłaś już?
- Zwróć się z tym do doktora
Helmana w Berlinie. Dałam mu
plenipotencję, aby uniknąć
wyjazdów i zaniedbywania się w
obowiązkach.
- Dobrze, zaraz się do niego
zwrócę, gdyż i mnie zależy na
szybkim rozwodzie.
Odetchnęła z ulgą.
- Aha - rzekł szyderczo -
zapewne bałaś się, że będę
chciał zatrzymać cię dla siebie.
Bądź spokojna, na taki zbytek
nie stać mnie, aczkolwiek -
dodał patrząc jej w oczy - wartą
jesteś grzechu... Byłem głupi,
że cię swego czasu zaniedbałem,
chociaż...
- Skończ już proszę. I tak
wiem już więcej, niżbym tego
pragnęła.






- Dobrze, skończmy już z tym.
Zależy nam obojgu na rozwodzie i
na tym, aby nasz wzajemny
stosunek zachować w tajemnicy.
Prawda?
- Nie, tajemnicy naszego
wzajemnego stosunku nie chcę
dłużej ukrywać przed ludźmi. Od
dawna robię sobie wyrzuty, że
nie byłam szczera. Teraz, gdy
się tutaj zjawiłeś, muszę
powiedzieć ludziom prawdę. Nie
mogę pozostawać dłużej w
sytuacji, która jest dla mnie
nie do zniesienia.
- TAk! - odparł Trachwitz. -
Zmarli, którzy zmartwychwstają,
nie zawsze są pożądani. Musisz
jednak nadal milczeć. Chcę być
szczerym wobec ciebie i
powiedzieć ci, że mam pewne
widoki zdobycia ręki pani
baronowej von Berkow. Gdy jednak
dowie się ona, że jesteś moją
żoną, na pewno odprawi mnie z
kwitkiem. Pojmujesz chyba
dobrze, że to małżeństwo jest
dla mnie jedyną deską ratunku.
Wówczas mógłbym być i tobie
pomocny...
- Dziękuję ci za twą pomoc.
Dam sobie radę bez ciebie.
- Co za wysokie mniemanie o
sobie.
- Byłoby lepiej, gdybyś i ty
je miał. Dość już tych drwin.
Skłonił się pogardliwie.
- Nadawałabyś się lepiej ode
mnie do stosunków w Ameryce. Tam
ludzie mają takie same jak ty
poglądy na pracę. Nie darmo
płynie w twych żyłach krew
kramarzy... Ja mam poglądy zbyt
arystokratyczne, bym mógł cię
zrozumieć. Nie będę ci jednak
rzucał kamieni pod nogi, jeżeli
mi pozwolisz spokojnie iść moją
drogą...
- Rób, co ci się podoba, tylko
nie wymagaj, abym nadal
okłamywała państwa von Tornau.
- Właśnie tego wymagam.
Tornau'owie są zaprzyjaźnieni z
baronową i niewątpliwie odkryją
jej naszą tajemnicę.






- To wszystko nie odwiedzie
mnie od postanowienia, że dziś
jeszcze powiem im całą prawdę.
Wyprostował się i spojrzał na
nią złowrogo.
Milcząc, mierzyli się oczami,
jak zapaśnicy przed walką. Potem
obrzucił ją wzrokiem, któremu
dawniej zawsze ulegała, a który
i teraz ją zaniepokoił.
- Dobrze, Renato! - rzekł
cicho. - Rób, co będziesz
uważała za właściwe. Pozwól
jednak, że ci powiem jeszcze
jedno, bodaj najważniejsze.
Zamilkł na chwilę, aby
spotęgować efekt.
- Jeżeli ujawnisz nasz stosunek
i fakt, że porzuciłem cię,
wówczas utracę nie tylko
baronową, ale i stanowisko, a
więc kawałek chleba, jaki udało
mi się zdobyć...
Drżącą ręką uchwyciła poręcz
ławki, a w jej oczach pojawiły
się łzy.
To co przeżywała, wydawało się
jej jakimś snem upiornym.
Nie spuszczał z niej oczu.
Mimo woli wzruszyła go jej
rozpacz i po raz pierwszy
odezwały się w jego piersi
jakieś szlachetniejsze uczucia.
Przez chwilę zdawało mu się, że
przytuli ją do siebie i powie
jej: chodź, wszakże należymy do
siebie i wspólnie będziemy
walczyć o lepszą dolę.
Dojrzał jednak jej wzrok
pogardliwy i zrozumiał, że jest
już za późno.
- Dobrze - rzekła. - Będę
milczeć, dopóki nie dostaniemy
rozwodu.
- Dziękuję ci - odpowiedział.
- A teraz zostaw mnie samą!
- Odchodzę i proszę cię,
Renato, wybacz mi, jeżeli
możesz!
Skłoniła głowę i milczała.
Wahając się, dodał jeszcze:
- A w razie gdybym miał ci coś
ważnego do zakomunikowania, gdzie
mogę cię spotkać?
- Jeżeli jest ładna pogoda -






rzekła - przychodzę tutaj
codziennie o tej porze. Możesz
mnie spotkać tu przy ławeczce
lub na ścieżce przy jeziorku.
Ale proszę, byś oszczędzał mi
tych przykrych chwil i widywał
się ze mną jak najrzadziej,
wyłącznie w wypadkach naprawdę
ważnych. Nie chcę, by nas ludzie
wzięli na języki.
- Stanie się, jak sobie
życzysz.
Wskoczył na konia i szybko
odjechał.
Patrzyła za nim dopóki nie
znikł jej z oczu.
Przeżyła myślą chwilę szału, a
potem rozpacz i zwątpienie,
jakie ten człowiek jej zgotował
w życiu.
Ostry ból przeszył jej serce i
już chciała pobiegnąć do Ralfa,
by mu wszystko powiedzieć.
Ale nie mogła tego zrobić, bo
wpędziłaby tamtego w nędzę.

Xviii

Któregoś dnia siedzieli
państwo Tornau na werandzie przy
podwieczorku. Renata trzymała w
ręku tackę z cukiernicą i z
dzbanuszkami ze śmietanką, gdy
raptem wpadła na dziedziniec
konno Melania von Berkow w
towarzystwie swego dyrektora
stadniny i zatrzymała się tuż
pod werandą.
Renata tak się przeraziła, że
wypuściła z rąk tackę i
śmietanka rozlała się na
podłogę.
Pani von Tornau spojrzała na
nią bacznie, uśmiechając się na
pozór niewinnie.
- Ostatnimi czasy jest pani
trochę zdenerwowana - wtrącił
Ralf, podnosząc dzbanuszek.
- Przeraziłam się, gdy konie
raptem wpadły na dziedziniec! -
uniewinniała się Renata,
usiłując zdobyć się na uśmiech.
- To ja jestem temu
wszystkiemu winna! - zawołała
Melania. - Spadłam jak grom z






nieba i przeraziłam panią
Renatę. Ale przecież nie jestem
straszydłem, żeby mnie się tak
bać. Czy mogę prosić o filiżankę
kawy dla siebie i dla pana von
Trachwitz?
- Ależ naturalnie. Proszę,
niech państwo wejdą na werandę.
Trachwitz zeskoczył z konia i
pomógł zsiąść Melanii.
Uniosła czarną amazonkę i
weszła z nim razem na schodki.
Przedstawiając Trachwitza, nie
spuszczała Renaty z oczu, nie
dostrzegła w jej zachowaniu nic
szczególnego. I Trachwitz
również nie zdradzał
najmniejszego zakłopotania.
- Aha - pomyślała - musieli
się już porozumieć.
I postanowiła bacznie ich
obserwować.
Ralf traktował Trachwitza z
taką uprzejmością, jakby to był
sam baron von Berkow, uważając
go za człowieka jak najlepiej
wychowanego. I Melania również
odnosiła się do niego z całą
grzecznością, raz że flircik
leżał w jej usposobieniu, po
wtóre, że chciała wzbudzić w
Ralfie pewną zazdrość, pragnęła
wreszcie dopatrzyć się wrażenia,
jakie jej flircik z Trachwitzem
zrobi na Renacie.
Zawiodły ją jednak
oczekiwania. Ani Renata, ani
Trachwitz nie dawali żadnego
powodu do wyciągania jakichś
wniosków co do ich wzajemnego
stosunku. Renata krzątała się z
udaną obojętnością koło
podwieczorku, choć serce jej
biło jak młot i czekała tylko
chwili wyjazdu gości.
Melania jednak nie zdradzała
najmniejszej chęci do odjazdu.
Wciągnęła Ralfa do rozmowy,
zasypując go pytaniami,
dotyczącymi gospodarstwa, które
by doskonale mogła omówić ze
swym administratorem, wolała
jednak zaabsorbować go
całkowicie swoją osobą.
Najmądrzejszy mężczyzna da się






uwikłać w rozmowę kobiecie
przebiegłej, zwłaszcza gdy
potrafi ona dobrze grać rolę
komediantki.
Pani von Tornau zrozumiała od
razu grę Melanii, a mając do
niej żal za sprawione synowi
cierpienia, cieszyła się w duszy
z zawodu, jaki ją czekał.
Ta przewrotna kobieta, mimo
urody i majątku nie była dla
niej, jako synowa, nawet połowy
tego warta, co Renata.
Wreszcie Melania pożegnała
się. W powrotnej drodze jechała
tuż obok Trachwitza, rzucając na
niego co chwila badawcze
spojrzenia. On jednak nie
widział tego, pochłonięty
myślami o Renacie, której
spokój, urok i odwaga, z jaką
podjęła walkę o byt, zrobiły na
nim głębokie wrażenie. Chwilami
porywała go szalona chęć
powrócenia do niej.
Z zadumy wyrwał go ironiczny
śmiech baronowej.
- Jest pan dziś wyjątkowo
interesujący i miły. Cały czas
bawi mnie pan rozmową...
Wyprostował się na siodle i
gładząc wąsy swą wypieszczoną
ręką, rzekł:
- Przepraszam bardzo, że
cokolwiek zamyśliłem się.
- Gdzie też to pan bujał
myślami?
- Myśli moje były przy pani!
- Doprawdy? Zaciekawia mnie
pan.
- Czy mogą interesować piękną
i wytworną kobietę myśli takiego
chudopachołka jak ja?
- Kto wie? - odparła zalotnie.
- Jeżeli ten chudopachołek jest
interesującym mężczyzną, jak
dyrektor mej stadniny, to może
myśli jego zaciekawią mnie.
Uderzył kilkakrotnie szpicrutą
po butach i powiedział z wolna:
- Myślałem o tym, jak ciężko
było rozstawać się z życiem
mężowi pani.
- A więc pan myślał o moim
mężu, a nie o mnie?






- Myślałem o tym, że kto ma
tak czarującą żonę jak pani, ten
przywiązany jest do życia
tysiącem węzłów.
Wzruszyła ramionami.
- Nazbyt banalne te pańskie
dzisiejsze komplementy! -
rzekła. - Myślałam, że pan
zdobędzie się na coś bardziej
dowcipnego. Brak panu polotu!
- Skądże, u Boga Ojca, mam
czerpać ten polot?
Zaczęła się śmiać z jego
pociesznie zakłopotanej miny.
- Łatwo pani śmiać się ze
mnie. Biednemu wiatr w oczy
wieje. Na honor! Innym językiem
chciałbym do pani przemawiać,
gdyby...
Zrobiła odmowny ruch ręką, nie
chcąc, by się wywnętrzał, choć w
duchu przyznawała, że był jednym
z najprzystojniejszych mężczyzn,
jakich w życiu zdarzyło się jej
widzieć.
- Dajmy spokój wyznaniom i
mówmy o rzeczach bardziej
interesujących!
- Dla mnie - rzekł - tematem
najbardziej interesującym jest
zawsze kobieta.
- Skoro tak, to niech mi pan
powie, jak się panu podoba
towarzyszka pani von Tornau?
Nie zdradził się najlżejszym
drgnieniem twarzy, jakie
wrażenie zrobiło na nim to
pytanie.
- Nie umiem - rzekł obojętnie
- odpowiedzieć pani na to
pytanie. Na pierwszy rzut oka,
wydaje mi się mało ożywiona,
trochę nudna...
- Dziś - odpowiedziała
baronowa - Renata nie była
dobrze usposobiona. Zwykle
wygląda znacznie lepiej. Zdaje
mi się, że pan von Tornau
gustuje w niej?
- Jak to pani baronowa
rozumie? - zapytał żywo.
Uderzyła konia szpicrutą po
szyi i rzekła z uśmiechem:
- Rozumiem to tak, jak mówię.
Tornau lubi kobiety o twarzach






Madonny. Jej anielski uśmieszek
oczarował go. Dla mnie podobne
typy są nudne, a nawet
podejrzane. Albo ma wodę w
żyłach zamiast krwi, albo też
jest to owa "cicha woda, która
brzegi rwie". I to jest zawsze
niebezpieczne. Niech pan się
strzeże, by ta syrena nie
pociągnęła i pana w głęboką toń.
Szkoda by mi było pana, dalibóg.
Trachwitz gryzł nerwowo wargi.
- Nie zaniedbam - rzekł - przy
pierwszej okazji przyjrzeć się
bliżej pani Werkent.
- Jako znawca kobiet rozgryzie
ją pan z pewnością szybko. Niech
mi pan zda później sprawozdanie
ze swych obserwacji.
- Naturalnie. W każdym bądź
razie gdyby pani Werkent
wiedziała, jak żywo interesuje
się nią pani, mocno by to jej
pochlebiało.
- Mówiąc między nami -
odpowiedziała baronowa - nie
cierpię tego niewiniątka!
- To jest powiedziane jasno i
szczerze! - rzekł Trachwitz,
śmiejąc się.
W duchu pomyślał sobie, że to
nie jest bez kozery. Co mogła
zrobić Renata baronowej? Odniósł
pewne wrażenie, że powinien
chronić żonę przed złośliwym
języczkiem swej protektorki. Po
raz pierwszy czuł, że go coś
wiąże z żoną. Słowa Melanii
niepokoiły go i wywołały w nim
uczucie zazdrości.
Czy sam nie dostrzegł, że
między Ralfem Tornau a żoną jego
wiła się nić sympatii? Czuł, że
nie byli sobie obojętni i krew
uderzyła mu do głowy.
BYł kontent, że w Berkow mógł
zsiąść z konia.
Upłynął tydzień od chwili
spotkania się Renaty z
Trachwitzem.
Coraz więcej przemyśliwała nad
tym, jaką drogą wydostać się z
matni, w jaką zaplątała się,
zmuszona do zatajenia prawdy.
Powzięła wreszcie decyzję,






którą jeszcze dziś postanowiła
wykonać.
Wiedziała, że Ralf musi być po
południu w lesie i że
przejeżdżać będzie konno przez
park, obok sadzawki. Tam
zamierzała go spotakć i poprosić
o chwilę rozmowy.
Z wolna przechadzała się po
alei parkowej, zastanawiając się
nad swym położeniem.
W rzeczywistości zawiniła
tylko względem pana von Tornau i
jego matki. Z drugiej strony
milczenie jej nikomu nie
wyrządziło krzywdy, a mogło
nawet przyczynić się do związku
Trachwitza z baronową. Zresztą
baronowa była już w tym wieku,
aby zdać sobie sprawę z tego, że
taki hołysz jak Trachwitz, nie
był dla niej stosownym mężem.
Nie przypuszczała, by Melania
kochała jej męża, przeciwnie,
uważała, że więcej wyróżnia
Ralfa, gdyby go jednak kochała,
to dlaczegóż by nie miała z nim
być szczęśliwa? Bardzo być może,
że potrafiłaby ujarzmić niestały
charakter Trachwitza i uczynić
zeń człowieka pożytecznego.
A potem rozważała szczegółowo,
w jaki sposób przemówić do Ralfa.
Wiedziała, że spojrzy na nią
swymi jasnymi, łagodnymi oczami,
które ją przenikały do głębi.
Gdy się obejrzała, właśnie
podjeżdżał.
Z daleka witał ją pełen
radości.
- Przypuszczałem, że pani jest
już w lesie.
- Nie, panie Ralfie, tutaj
czekałam na pana.
Spojrzał na nią nieco
zdziwiony.
- Czy pani ma mi coś do
powiedzenia?
- Tak, jeżeli może pan
poświęcić mi parę minut...
Natychmiast zeskoczył z konia,
zarzucił cugle na ramię i
podszedł do niej.
- Słucham panią. Czym mogę
służyć?






- Może pójdziemy w stronę
lasu? - odpowiedziała. -
Odprowadzę pana kawałek.
- Jak najchętniej! - rzekł. -
Pragnę jak najprędzej dowiedzieć
się, co pani chce mi powiedzieć.
Szła obok niego, nerwowo
zaciskając ręce.
- Panie Ralfie! - rzekła. -
Kłamstwa nigdy pan nie wybaczy,
prawda?
Uśmiechnął się.
- Pani o to pyta - pani,
której cała istota przeniknięta
jest szczerością i prawdą?
Brzydzę się kłamstwem, ale kto z
nas, ludzi ułomnych może
twierdzić, że w życiu nigdy nie
skłamał? Człowiek czasami
bezwiednie minie się z prawdą...
- Nie, o takim kłamstwie nie
mówię. Kłamstwo, o którym się
pan dowie, było z góry
uplanowane i dobrze naprzód
przemyślane...
- W takim razie może ono być
zarówno wstrętne, jak i godne
podziwu. To zależy od
okoliczności. Nieraz dzięki
kłamstwu możemy uratować
bliźniego od przykrości lub
cierpień, a wówczas jest ono
więcej warte od prawdy!... Ale
proszę mi powiedzieć, co pani
leży na sercu, bo przecież nie
będziemy chyba filozofować nad
tym zagadnieniem.
- I ja nie chcę filozofować,
panie Ralfie. Chcę natomiast
oskarżyć się. Skłamałam przed
panem i przed pana zacną matką z
premedytacją i mając na widoku
jedynie korzyść własną.
Mówiła z tak widocznym bólem,
że ujął jej rękę i mocno ją
trzymał.
- Jak mam rozumieć pani słowa?
Co pani dolega, pani Renato?
Oskarża się pani o popełnione
kłamstwo, ale jestem
przeświadczony, że popełniła je
pani z konieczności.
- Tak, z gorzkiej
konieczności! - zawołała z
bolesnym wysiłkiem. - Gdy






zabiegałam o stanowisko
towarzyszki matki pana, podałam
pewien nieprawdziwy szczegół,
dotyczący moich stosunków
rodzinnych. Doktor Helman
poradził mi, abym tak uczyniła,
inaczej bowiem mogłabym wobec
warunków państwa nie otrzymać
posady, na której mi bardzo
zależało. Nie miałam ani żadnych
świadectw, ani żadnej praktyki.
Kłamstwo moje nie przynosi mi
ujmy. Chciałam je wyjawić od
dawna, zwlekałam jednak z dnia
na dzień w obawie utracenia
szacunku państwa...
- Niech się pani uspokoi! -
prosił. - Jeżeli nie chciała
pani zwierzyć się nam ze
wszystkich swych tajników, to
przecież nie ma w tym nic
karygodnego. Toteż tym bardziej
jestem szczęśliwy, że obecnie
pragnie pani wyjawić mi swój
sekret.
- I dziś go nie wyjawię, panie
Ralfie, będąc związana
przyrzeczeniem, jakie dałam
osobie trzeciej. Pragnę jednak,
by państwo wiedzieli, że coś
przed nimi zataiłam i że to
"coś", zanim będzie ujawnione,
nie powinno pozbawić mnie ich
szacunku i życzliwości.
Stanął przed nią i nie
pozwolił jej iść dalej. Widziała
płomień w jego oczach, który
zatrzymał jej krew w sercu.
- Uczuć moich dla pani nikt
nie jest w stanie mi odebrać -
rzekł poważnie. - W szlachetność
intencji pani wierzę jak w
ewangelię. Wiem, że pani nie
jest zdolna do czynu, jakiego
bym jej nie mógł wybaczyć. TAk
jak ja myślę, myśli też i moja
matka. Gdzie mieści się owo pani
"kłamstwo", nie wiem i nie chcę
wiedzieć, dopóki mi pani sama
tego nie powie. O jedno tylko
pytam... Czy tajemnica pani nie
odrywa pani od Tornau?
Uśmiechnęła się do niego przez
łzy.
- Nie! - rzekła. - Jeżeli






państwo sami mnie nie odeślą, to
żadna siła mnie stąd nie usunie.
Odetchnął z ulgą i pocałował
ją w rękę.
- No to wszystko w porządku! -
rzekł cicho.
Spojrzał na nią swym ciepłym,
łagodnym wzrokiem.
- I nie gniewa się pan na
mnie?
- Jeżeli pani zrobi weselszą
minę, to nie będę się gniewał.
- No to już mi jest lżej na
sercu! - rzekła, uśmiechając
się. - Czy pan będzie rozmawiać
w tej sprawie ze swą matką, czy
też może lepiej jeśli sama jej o
wszystkim powiem.
- Nie. Znów denerwowałaby się
pani niepotrzebnie. Sam z matką
pomówię...
- Dziękuję panu serdecznie.
Tak bym chciała okazać mu moją
wdzięczność...
- Przyjdzie chwila, że sam od
pani zażądam.
- To się pan przekona, jak mi
bardzo na tym zależy.
Nie mówili już więcej z sobą,
aż podeszli do leśnego jeziorka.
Tam podał jej rękę.
- Do widzenia! - rzekł. -
Myślę, że przed szóstą będę z
powrotem. Do tego czasu odzyska
pani z pewnością równowagę
duchową. Chcę panią widzieć
spokojną i wesołą, inaczej sam
stracę humor...
Ujęła go za rękę i długo jej
nie puszczała.

Xix

Ralf spotkał się z
Diesterkampfem na skraju lasu.
- Dzień dobry! - zawołał. - Co
słychać nowego? Jak się pan
miewa?
- Tak sobie. Reumatyzm znów mi
zaczyna dokuczać. Zobaczy pan,
że po tej ciepłej jesieni
nastaną raptem mrozy. Mój
barometr w kolanie nigdy nie
zawodzi.
- Nic strasznego! - żartował






Ralf. - Pański humor więcej jest
wart niż pański barometr.
- Diabła tam... Jak zacznie
ciągnąć po nogach, to się
człowiekowi odechce żarcików. A
co tam u państwa w domu dobrego?
Jak się miewa mama pańska? A
pani Renata - moja sympatia? To
jest kobieta prawdziwie
wartościowa. Na miejscu pana
przygwoździłbym ją do Tornau
obrączką i księdzem proboszczem.
- A może panu jeszcze ciągle w
głowie piękna Meluzyna, pardon -
Melania z Berkow? Pieniędzy tam
jak lodu i wystarczy jedno
pańskie słówko... to się widzi...
- Ależ sąsiedzie kochany! -
zawołał wesoło Ralf. - Co za
przypuszczenia!
- No, no, mnie, starego lisa,
nie wyprowadzisz tak łatwo w
pole, panie Ralfie! Byłem
przyjacielem pańskiego ojca, sam
nie mam dzieci, toteż nic
dziwnego, że nieraz z żoną moją
rozmawiam o panu. Już czas
święty, byś pomyślał pan o
towarzyszce życia. Powinien pan
to zrobić choćby tylko dla swej
matki. Z pewnością byłaby
szczęśliwa, gdyby po pokojach w
Tornau biegał jeden i drugi mały
berbeć. A i ja też zasłużyłem
sobie na godność ojca
chrzestnego, skoro nie mogę być
dziadkiem. A cóż dopiero mówić o
mamie Diesterkampf?
Ralf roześmiał się wesoło.
- Więc muszę się poświęcić dla
ogólnego dobra?
- Przede wszystkim dla
własnego! - odparł pan
Diesterkampf. - W Tornau brak
pani domu, a ta miła, zgrabna
pani z dużymi oczami i długimi
warkoczami, która potrafi wlać
promień słońca każdemu do serca,
stokroć mi jest więcej warta niż
piękna Meluzyna razem z jej
pieniędzmi. NIech się do niej
umizga jej zarządzający
stadniną. Ten da sobie radę z
jej pieniędzmi, których mu
diablo potrzeba.






- Czy pan rzeczywiście sądzi -
zapytał Ralf - że Trachwitz ma
względem baronowej zamiary
matrymonialne?
- A dlaczego by nie miał mieć?
- odpowiedział Diesterkampf. -
Czy go to coś kosztuje? A
obłowić się zawsze może próbować.
- BAronowa jest zbyt dumna, by
miała poślubić swego pracownika
- rzekł Ralf.
- Nic podobnego. Myli się pan!
Meluzynka wydała się za
pierwszego męża, by mieć
swobodny wybór drugiego...
Zresztą von Trachwitz należy do
starej arystokracji rodowej i
potrafi grać rolę wielkiego
pana. Gdy służył ongiś w ułanach
gwardii, przepuścił spory
majątek swej żony. Tak gadali...
Niech więc pan nie traci czasu,
bo inaczej sprzątną ją panu
sprzed nosa, o ile naturalnie
leci pan na gotówkę.
- Dziękuję kochanemu panu za
dobrą radę i niech ją ktoś inny
bierze!
- Brawo! - zawołał
Diesterkampf. - To mi się
podoba, panie Ralfie. Nie takiej
żony jak Melania życzę panu.
Niech pan pilnuje tej drugiej,
jakby dla pana stworzonej, bo
inaczej, dalibóg, kwita z naszej
przyjaźni! Pan wie, o kim myślę?
- Tak, ale do małżeństwa
trzeba zgody dwojga! - wtrącił
Ralf.
Diesterkampf skrzywił się.
- Naprawdę? - rzekł. - Nieźle
pan to wykombinował. Ale ja
myślę, że komu jak komu, ale
panu chyba nietrudno podbić
serce niewieście. Tylko nie
trzeba zwlekać, bo i tą sprzątną
panu sprzed nosa. Żwawo więc do
niej, Ralfku! A tymczasem bywaj,
drogi chłopcze, bo ja tu gadu
gadu, a tam w polu ludzie
odpoczywają i gotowi nie
skończyć wieczorem kopania
buraków... Ukłony dla mamusi i
pani Renaty! - rzucił na
pożegnanie, pobudzając konia






ostrogą. - A na weselu waszym,
to ja będę starym drużbą, choćby
mi reumatyzm wlazł we wszystkie
kości! - zawołał z daleka.
Przejeżdżając przez las,
myślał Ralf o swej rozmowie z
Renatą.
Jaką tajemnicę mogła przed nim
ukrywać? Wiedział aż nadto
dobrze, że nie mogło to być nic
takiego, co by ją w jego oczach
mogło poniżyć, ale swoją drogą
odczuwał pewien niepokój. A nuż
owa tajemnica obróci w niwecz
jego marzenia i nadzieje? Nie
zdawał sobie z tego sprawy, jak
głębokie były jego uczucia
względem Renaty. To, że ona go
ceniła, nawet bardzo wysoko, nie
ulegało żadnej wątpliwości, ale
szacunek nie jest jeszcze
miłością...
Melanię kochał kiedyś
porywczo, gwałtownie i bez
zastanowienia. Jej zdradę odczuł
głęboko i lata przeszły, zanim
zabliźniła się rana, jaką mu
zadała.
Dziś za sprawą Renaty odzyskał
wiarę w kobietę, a jego męska,
spokojna obecnie miłość tak
różną była od dawniejszego
młodzieńczego wybuchu zmysłów,
jak różnym jest dojrzałe,
klarowne wino od pieniącego się
moszczu.
Słowa Diesterkampfa zrobiły na
nim głębokie wrażenie.
Postanowił nie ukrywać w
przyszłości swych uczuć w sposób
przesądny.

Xx

Któregoś dnia spotkał Renatę
idącą przez szpalery z
koszyczkiem jabłek, które sama
zerwała na podwieczorek.
Pozdrowił ją serdecznie, ona
zaś patrzała na niego spokojnie,
z radosną świadomością, że nie
potrzebowała już być względem
niego nieszczera.
- Niech pan spojrzy jakie
wspaniałości! - rzekła,






podsuwając mu koszyczek. - I
pomyśleć tylko, że ten wspaniały
wygląd szybko minie...
- Są na świecie rzeczy lepsze,
piękniejsze, które też nie są
trwałe! - odpowiedział
sentencjonalnie.
- Niewątpliwie, ale tak
pięknych owoców jak tutaj nie
zdarzyło mi się spotykać. Na tej
żyznej ziemi wszystko się udaje.
Również ludzie są tu lepsi niż
gdzie indziej. Błogosławiony
zakątek!...
- Potwierdza się to przede
wszystkim na pani! - odparł
Ralf. - W Tornau rozkwitła pani
jak kwiat, przeniesiony z piasków
pustyni na tę wdzięczną glebę,
którą od setek lat ród mój
uprawia.
W jego dźwięcznym głosie
drżała dziś nieznana jej dotąd
nuta.
Czuła się onieśmielona i
chciała odejść.
- Muszę już uciekać! - rzekła.
- Mam dziś dużo do roboty,
zwłaszcza że panna Birkner
trochę dziś niedomaga...
Ujął ją za rękę.
- Niech pani zostanie jeszcze
chwilkę! - rzekł. - Pogawędzimy
kwadransik i dziura w niebie się
nie stanie, jeśli cokolwiek
opóźni się dziś podwieczorek.
Chcąc ukryć zakłopotanie,
zaczęła mówić tonem żartobliwym.
- Pan lubi być punktualnym i
wszystko musi być na czas
podane. Nie może pan przecież
tracić czasu...
- Ależ mogę, pani Renato.
Rozmowa z panią nie jest
przecież straconym czasem!...
Coraz bardziej była nieśmiała,
opanowała się jednak, nie chcąc
wydawać się śmieszną i
dziecinną. Nie domyślała się, że
Ralf stoczył przed chwilą ciężką
walkę z samym sobą. Widząc ją
tak słodką i miłą w jej
prostocie, tak powabną i
pogodną, przycisnąłby ją do
serca i długo, długo całował w






te usta czerwone, w te oczy
promienne... tak, jak to robi
mężczyzna, któremu miłość
rozsadza piersi. Ale się
pohamował w obawie, by jej nie
przerazić.
Nieśmiałość dodawła jej uroku.
Jej zakłopotanie sprawiało mu
niewysłowioną radość. Widział,
że nie był jej obojętny i
świadomość tego napełniała go
otuchą.
Wziął od niej koszyk z
owocami, twierdząc żartobliwie,
że jest dla niej za ciężki. Z
wolna podchodzili do domu.
Gdy po upływie kilkunastu
minut wszedł do pokoju
bawialnego, zastał tam matkę,
siedzącą samą pod oknem.
Siadł przy niej na taborecie i
ujął jej ręce.
- Jak się miewasz mamo?
- Dziękuję ci mój chłopcze. Od
czasu jak mamy w domu Renatę,
nie tylko jestem pielęgnowana
jak dziecko, ale wręcz
pieszczona. Pan Bóg zesłał mi ją
z nieba.
- Tak, tak! - odrzekł. - Ja
już mamie nie jestem potrzebny.
Renata starczy za wszystkich.
- Co też ty pleciesz, ty mój
stary dzieciaku! - rzekła,
gładząc jego włosy.
Przytulił głowę do jej łona i
mówił cicho:
- Pamiętasz mamo?... Jako
dziecko tak zawsze siadałem, gdy
chciałem się przed tobą
wyspowiadać.
- Czy i dziś chcesz się przede mną
wyspowiadać z czego? Coś
zbroiłeś, co?
Roześmiał się głośno.
- I dawniej w ten sam sposób
pytałaś mnie, mamo. Teraz jednak
nie rozchodzi się o stłuczoną
szybę lub o dziurę w spodenkach,
lecz o coś trochę
ważniejszego...
- Nie żartuj sobie z twej
starej matki, Ralfie.
- Nie, mamo. Jestem zbyt
poważnie nastrojony, sprawa moja






jest niecodzienna, a ja już
trochę zapomniałem, jak to
trzeba się spowiadać.
Podniósł na matkę oczy i
dotknął czołem jej dłoni.
Wiedziała już, co jej chce
powiedzieć.
- Jeśli ci to tak ciężko
przychodzi to ci pomogę mój synu
i powiem, jak ma brzmieć twoja
spowiedź.
- Tego nie potrafisz, mamo.
- Nie? Słuchaj więc mnie, a
gdybym się myliła, to mnie
poprawiaj.
- Mamo kochana!
- Tak, mój Ralfie. Uważaj
dobrze. Chciałeś mi powiedzieć:
matko, serce moje nie jest
wolne. Gdy za pierwszym razem
zostałem oszukany, dużo upłynęło
czasu, zanim się na nowo
obudziło. Ale oto zjawiła się
inna, która naprawiła wszystko i
umiała przywrócić mi młodość i
obudzić miłość. Matko,
pobłogosław moje dobre
intencje!... To chciałeś
powiedzieć, prawda Ralfie?
Ukrył twarz w jej dłoniach.
- Matko, skąd wiesz o tym
wszystkim?
- Synu kochany, któż lepiej
niż ja odczuje, co się kryje w
twym sercu?
- A mama wie, jaki uczyniłem
wybór?
- Wiem, tak samo jak wiem, że
ta pierwsza, ta zdrajczyni, znów
wyciąga ku tobie ramiona.
- I o tym wiesz, mamo? Nic się
przed tobą ukryć nie może, masz
po prostu dar jasnowidzenia. Ale
czy pochwalasz mój wybór? Bo
wszakże wybrana moja jest biedna
i nie pochodzi z naszego
środowiska.
- Tych okoliczności chyba sam
nie bierzesz na serio. Wybrana
twoja ma szlachetny umysł i
szlachetne serce, kocham ją od
dawna, jak własną córkę i będę
ją błogosławić, jeżeli uczyni
cię szczęśliwym.
- Jeżeli zostanie moją żoną, z






pewnością będę szczęśliwy, ale
dotychczas nie jestem pewny, że
posiadam jej wzajemność. Nie
mówmy więcej o tym, zanim się
nie upewnię. Dobrze, mamo?
- Dobrze, moje dziecko!
W tej chwili weszła do pokoju
Renata, niosąc na ramieniu
wełniany szal, którym okryła
panią von Tornau.
- Skarżyła się pani z rana, że
jest chłodno, przyniosłam więc
szal, bo na palenie w piecu jest
chyba za wcześnie.
- Dziękuję ci, droga Renato,
że dbasz o mnie.
- Jeżeli pani nie ma nic
przeciw temu, to możemy siąść do
podwieczorku.
Ralf podszedł do matki i podał
jej ramię.
- Chodźmy mamo do jadalnego
pokoju, pani Renata lubi
punktualność! - przekomarzał się
z nią.
- To nieładnie! - rzekła z
uśmiechem. - To brzydko zwalać na
kogoś własne usterki.
- Usterki? Protestuję
uroczyście.
- Czasami trudno je odróżnić
od zalet! - żartowała Renata.
Przy stole Renata była nieco
roztargniona. Ralf kilkakrotnie
rzucał na nią wzrokiem, aż,
przerywając rozpoczęte zdanie,
zawołał głośno:
- Pani Renato!
Ocknęła się z zadumy,
przerażona.
- Proszę mi wybaczyć nieuwagę!
- rzekła, uniewinniając się.
- Jestem mocno obrażony, że
pani tak nieuważnie słucha mej
interesującej rozmowy! - odparł
z tak poważną miną, że przyjęła
jego udaną srogość za dobrą
monetę.
- A prócz tego tak się pani na
mnie patrzy, jakbym był
straszydłem na wróble lub
potworem, który chce panią
połknąć. Czy jestem taki
straszny?
Śmiała się zadowolona, że






żartował.
- Nie tyle straszny, ile
wzbudzający dla siebie szacunek!
- rzekła.
- Nie chcę szacunku, pragnę
czegoś więcej... lub mniej!
- Więc czego? - spytała
wesoło.
Wyciągnął do niej rękę ponad
stołem.
- Niech mi pani da rękę -
rzekł - i patrzy mi w oczy...
szczerze, otwarcie...
Zrobiła jak kazał, a pod jego
spojrzeniem pokraśniała jak
piwonia. Ręka jej drżała i z
wolna spuściła oczy.
- A dlaczego spuszcza pani
oczy? Przecież prosiłem, aby
pani patrzyła na mnie. Proszę
się nie wykręcać od spełniania
mych życzeń, pani Renato.
Podniosła na niego oczy, w
których dostrzegł znów lęk, więc
puścił jej rękę.
- No dobrze! - rzekł
żartobliwie. - Tym razem będę
pobłażliwym, ale na przyszłość
proszę o więcej subordynacji.
- Jak żołnierz - będę
wykonywała ślepo pańskie
rozkazy.
- Trzymam panią za słowo i
uprzedzam: będę bardzo
wymagający.
Pani von Tornau zrobiło się
żal Renaty.
- Mój syn zanadto dziś
swawoli! - rzekła. - Naumyślnie
tak mówi, by przekomarzać się z
panią.
- To nieładnie tak mnie
oczerniać, mamo. Ja bardzo
lubię, gdy pani Renata rumieni
się co chwila. Teraz na pewno
pyta się sama siebie: Kiedyż
nareszcie ten potwór pójdzie
sobie precz?
- BArdzo jest pan
spostrzegawczy, panie Ralfie, a
ze mnie robi pan medium dla
swych badań psychologicznych.
- Fałszywie tłumaczy pani
sobie moje uzdolnienie do
rozwiązywania zagadek.






- Jakąż to zagadkę chce pan
rozwiązać?
- Najtrudniejszą jaka
istnieje: "Kobietę".
Wzruszyła ramionami.
- To pan sobie wybrał niezbyt
ciekawe medium! - rzekła.
- Najciekawsze jakie mamy w
Tornau. A może wskaże mi pani
bardziej ciekawe?
Spojrzała na niego z
uśmiechem.
- A może... panna Birkner?
- Patrzcie państwo! Pani umie
być złośliwa. Nie wiedziałem o
tym pani talencie. Wolę panią
jako medium i proszę niech pani
sprawi, abym dobrze rozwiązał
zagadkę.
- Chętnie to uczynię! - rzekła.
- To brzmi mało serdecznie.
- A więc jak najchętniej... z
całego serca życzę panu dobrego
rozwiązania zagadki!
- Brawo! A ty, mamo, czego mi
życzysz?
- Aby się spłniły gorące twoje
życzenia.
- A zatem moje panie - rzekł,
podnosząc kieliszek w górę -
wypijmy za spełnienie się
pragnienia mego serca, dobrze
pani Renato?
- Jeśli to pragnienie uczyni
pana szczęśliwym, to niechaj się
spełni! - rzekła.
Trącili się kieliszkami i
wypili je do dna.

Xxi

Melania von Berkow odbywała
codziennie konne spacery z
zarządzającym swej stadniny.
Szczególniejszy stosunek
zawiązał się między nimi. Tej
powierzchownej, uganiającej się
za przyjemnościami życia
kobiecie, podobał się lekkoduch,
który w dodatku umiał prowadzić
rozmowę dowcipną, czasami nawet
frywolną. To było weselsze
aniżeli rozmowy o pogodzie,
urodzajach lub o cenach na
zboże, które narzucała swemu






sąsiadowi. Czuła, że Trachwitz
lepiej się nadawał do jej
towarzystwa aniżeli poważny Ralf
von Tornau.
Gdyby nie jej gwałtowna chęć
zdobycia na nowo Ralfa, kto wie
czy zamysły Trachwitza nie
byłyby bliskie urzeczywistnienia
się.
Ale jakimś zbiegiem
okoliczności i Trachwitz nie
myślał teraz o urzeczywistnieniu
swych zamysłów. Przeciwnie,
ilekroć był w towarzystwie
Melanii, unikał wszelkich na ten
temat wynurzeń. Czuł kiełkującą
w nim zazdrość o Ralfa von
Tornau, która rosła w miarę
odczuwanej za Renatą tęsknoty.
Jej zalety, które ongi
lekceważył, wzrosły teraz do
rozmiaru cnót.
Z zawiścią patrzył na zabiegi
Ralfa o pozyskanie względów
Renaty i starał się jeździć jak
najczęściej do Tornau, czemu
Melania zresztą nie oponowała.
Ulegali oboje męczącej ich
zazdrości, a gdy powracali z
Tornau, milczeli oboje,
układając w duszy plany
udaremnienia szczęścia Ralfa.
Któregoś dnia wybrali się
konno do Diesterkampfów.
Ku swej satysfakcji
dowiedziała się Melania od pani
domu, że na obiedzie będą tam
również Tornauowie. Gdy pani
Diesterkampf poprosiła, by
pozostała z Trachwitzem na
obiedzie, wymawiała się trochę
dla pozoru, ale chętnie przyjęła
zaproszenie.
Zawiadomiony o tym Trachwitz
zeskoczył z konia i wszedł do
wielkiego pokoju bawialnego.
Pocałował panią Diesterkampf w
rękę i przepraszał za
nieodpowiedni do obiadu kostium
sportowy.
- Na wsi nie robimy takich
ceremonii! - rzekła wesoło.
Zresztą wygląda pan bardzo
zgrabnie w ubraniu do konnej
jazdy.






Trachwitz skłonił się
grzecznie.
- Łaskawa pani bardzo mi
pochlebia - odparł uprzejmie.
Gdy przyjechali państwo
Tornau, nie byli zbytnio
zachwyceni obecnością Melanii i
jej rycerza. Zwłaszcza pani von
Tornau była niezadowolona, że
nie uda się jej poobiednia
pogawędka z panią Diesterkampf.
Renata czuła się nieswojo w
obecności swego męża, a Ralf do
reszty stracił humor.
Melania usiłowała z punktu
zawładnąć Ralfem i wciągnęła go
w rozmowę, z której nie mógł
wyjść bez narażenia się na
zarzut braku galanterii. Pani
Diesterkampf pociągnęła panią
von Tornau do stojącej w
zacisznym kąciku kanapy, a pan
Diesterkampf poszedł do piwnicy
po wino.
Trachwitz znalazł się sam na
sam z Renatą, podczas gdy Ralf
siedział z Melanią przy kominku.
- Całkiem pan dziś zaniemówił!
- odezwała się Melania z
wyrzutem.
Oderwał wzrok od Renaty i
spojrzał na Melanię trochę
pogardliwie.
- Nigdy nie byłem nazbyt rozmowny.
- Oczekuje pan ode mnie
komplementu?
- Bynajmniej. Chyba nie
zasłużyłem na komplement.
- Dla pana to całkiem
obojętne, co o panu myślę,
prawda?
Wzruszył ramionami.
- Niepotrzebnie bym temu
zaprzeczał.
- Ma pan rację. Obserwowanie
pani Werkent więcej pana bawi.
Spojrzał na nią surowo i
zrobił ruch, jakby chciał wstać.
- Niech pan nie będzie taki
zgryźliwy i gwałtowny. Zresztą
towarzyszka matki pańskiej
interesuje i mnie również. A wie
pan dlaczego?
- Nie!
- A chciałby pan wiedzieć,






dlaczego?
- Nie chciałbym nadużywać pani
zaufania.
- Hm. Ładnie pan to
powiedział. A i tak powiem panu,
dlaczego.
Zrobiła szelmowską minkę i
spoglądając na wypielęgnowane
swoje rączki, rzekła ze
złośliwym uśmiechem:
- Niech pan spojrzy na tę
czułą parę tam, w drzwiach.
Spojrzał na nią groźnie,
odczuwszy jej ostre cięcie.
Spostrzegła z zadowoleniem, że
nie chybiła.
- No, jak się to panu podoba?
Byłoby panu nieprzyjemnie, gdyby
ta perełka wyfrunęła z Tornau,
myślę jednak, że na to się
zanosi. Co do mnie, to
zdecydowałam się już oddać
zarządzającemu moją stadniną
mieszkanie w skrzydle pałacowym,
gdyż jego dotychczasowe
mieszkanko z pewnością mu nie
wystarczy.
Zagryzł wargi i z trudnością
oddychał.
- Lubuje się pani - rzekł - w
oczernianiu towarzyszki mojej
matki. Oświadczam, że ta potwarz
chybi celu!
- Myli się pan, panie Ralfie.
Jestem jak najprzychylniej
usposobiona względem pani Renaty
i postaram się umilić jej życie
w Berkow, jeżeli po raz drugi
znajdzie swe szczęście w
zamążpójściu. Niech się pan nie
wystawia na śmieszność.
Przypuszcza pan, że pozwoliłabym
sobie na jakieś niedomówienia,
gdybym nie miała poważnych
danych na potwierdzenie mych
słów? Niech pan spojrzy, jacy
oni są zatopieni w sobie.
- Proszę nie przemawiać tym
tonem ironicznym! - rzekł Ralf.
- Pani Werkent pozostaje pod
opieką mojej matki i moją.
Roześmiała mu się w oczy.
- Skoro - rzekła - ma pan
bielmo na oczach, to trudno!
- Proszę uzasadnić swoje






uwagi! - poprosił głosem
stanowczym.
Poruszyła głową, śmiejąc się
ustawicznie.
- Na razie - odparła - nie mam
ochoty otwierać panu więcej
oczu. Może w przyszłości znajdę
ku temu okazję. Dziś nie! Niech
pan zapyta panią Werkent wprost,
jaki tajony dotychczas stosunek
łączy ją z Trachwitzem?
Przypuszczam, że przy jej
przysłowiowej prawdomówności,
nie ośmieli się zataić przed
panem prawdy.
Nie odpowiedział jej, ale w
oczach jego odmalowało się
uczucie bolesnego zawodu i
niepewności.
Melania dobrze obliczyła swe
słowa. Obudziła w nim
podejrzliwość i zniszczyła
kiełkującą w nim radość życia.
Zdawał sobie sprawę, że Melania
musiała się opierać na jakichś
przesłankach realnych, które
podważyły jego miłość ku
Renacie.
Czy w tych warunkach mógł być
pewny jej wzajemności?... Nie...
Czy poza przelotnym spojrzeniem,
uśmiechem lub rumieńcem, dała mu
jakiś powód do przypuszczeń, że
go kocha?
Spojrzał ostro w jej stronę.
Oświetlał ją promień słońca i
wyglądała jak gdyby łagodnie
odurzona. Trachwitz nie
spuszczał z niej oczu, ona zaś
obrzucała go od czasu do czasu
smętnym wzrokiem. Choć oboje
milczeli, to jednak milczenie
ich mogło mieć swoją wymowę.
Wstał, zamierzając podejść ku
młodym, gdyż nie mógł znieść
uszczypliwego wzroku Melanii.
Wiedziała ona dobrze, że wlała
mu jad w serce, że był zbyt
dumny, by pytać Renatę i była
zadowolona, że tak zręcznie
zastawiła swe sidła.
W tej samej chwili gospodarz
domu poprosił do stołu.
Renata odetchnęła.
Obiad przeszedł na pozór w






ożywionym nastroju.
Pan Diesterkampf z właściwą mu
jowialnością zabawiał gości i
prawił komplementy paniom.
Melania była w doskonałym
usposobieniu i głośno
przejawiała wesołość i humor.
Dla Ralfa było męczarnią brać
udział w wesołej rozmowie. BYł
zadowolony, gdy obiad się
skończył i gdy mógł z paniami
powrócić do domu.
Od tego dnia stracił humor i
byle co go drażniło.
Z Renatą starał się stykać jak
najmniej i odzywał się do niej
tonem niemiłym. Toteż zachowanie
się Ralfa przerażało ją,
przyzwyczajona bowiem była do
jego uprzejmości, a teraz nie
mogła znaleźć sobie wprost kąta.
Również pani von Tornau
spoglądała na syna z niepokojem.
- Co mu się stało? Co mogło
zagrozić jego szczęściu? -
pytała sama siebie.
Obserwowała również Renatę,
nie mogąc zrozumieć, dlaczego
rzuca ukradkiem na Ralfa
spojrzenie pełne niepokoju i
troski. Najchętniej zapytałaby
się syna, gdy jednak dostrzegała
na jego czole dwie pionowe
fałdy, wiedziała, że nie można
mu wówczas zadawać pytań, gdyż
zamknął się w sobie i sam siebie
musi przemóc.
- Zakochani są nieraz dziwni -
pomyślała - najlepiej więc
odczekać, gdyż czas najprędzej
goi podobne cierpienia.
Tak mijały dni, aż przyszedł
koniec jesieni.
Liście opadły z drzew i wiatr
je rozpędzał we wszystkie
strony. Słońce coraz rzadziej
pokazywało się i z trudem
rozwiewało mgły poranne.
Ralf miał teraz niewiele
zajęcia w gospodarstwie i więcej
przesiadywał w towarzystwie pań.
Gdy jednak dawniej cieszyło to
Renatę, teraz sprawiało jej
udrękę, stawał się bowiem z dnia
na dzień bardziej kapryśny i






przykry. Nieraz podchodził do
niej ni stąd ni zowąd, jakby
chciał o coś zapytać, a potem
nagle odwracał się i odchodził,
nie powiedziawszy ani słowa.
Któregoś dnia stała na
werandzie i patrzyła w dal,
zatopiona w myślach. Nie
przeczuwała, że obserwował ją ze
swego okna. Wiatr rozwiewał jej
włosy, a ona wyciągnęła ramiona,
jak gdyby chciała przytulić do
siebie jakąś ukochaną istotę.
W tym momencie ukazała się za
drzewami Melania w towarzystwie
swego satelity.
Ralf zawył jak raniony zwierz.
Wydawało mu się, że to do
Trachwitza wyciągnęła Renata
ramiona, ale nie widział, że
szybko wróciła do pokoju.
Nie był w stanie pokazać się
gościom. Zamknął się w pokoju i
ukrył twarz w dłoniach.
Melania weszła do pokoju z
Trachwitzem i zastała Renatę
samą.
- Czy nie zastaliśmy państwa
von Tornau?
- Owszem. Pani von Tornau jest
w domu. Czy jest również pan
Ralf, nie wiem. Zaraz poproszę
panią von Tornau. Jest chwilowo
w spiżarni.
- Dziękuję, ale niech się pani
nie fatyguje. Pójdę sama do
spiżarni, a pan, panie
Trachwitz, niech tymczasem
porozmawia z panią Renatą. Zaraz
powrócę.
Wyszła, nie mogła się jednak
powstrzymać, by nie przyłożyć
ucha do drzwi.
Miała szczęście. Usłyszała
najwyraźniej słowa Trachwitza:
- W ważnej sprawie muszę się z
tobą koniecznie zobaczyć. Bądź
jutro o trzeciej po południu
przy leśnym jeziorku!
- Przyjdę! - odpowiedziała.
Melania odskoczyła od drzwi z
triumfem.
- Nareszcie was mam! -
szepnęła. - Randez_vous przy
leśnym jeziorku! Ja też tam






przyjadę... z Ralfem von Tornau.
Weszła rozpromieniona do
spiżarni i powitała panią von
Tornau.
- NIech łaskawa i kochana pani
nie przeszkadza sobie! -
zawołała. - Przejeżdżałam konno
i wpadłam na chwilę, by
powiedzieć pani dzień dobry.
Proszę pozdrowić pana Ralfa,
którego jakoś nie widać. Do
widzenia! Nie chcę przeszkadzać,
bo widzę, że i panna Birkner
dąsa się.
- Ależ nic podobnego, pani
baronowo! - zawołała gospodyni.
- Jakżebym ośmieliła się...
Melania śmiała się głośno,
kontenta, że spłatała figla
gospodyni.
- To był tylko żarcik! -
wtrąciła pani von Tornau. - Pani
baronowa z pewnością nie miała
nic złego na myśli.
Odprowadziła Melanię na
dziedziniec, patrząc jak
Trachwitz pomagał jej wsiąść na
konia, po czym powróciła z
Renatą do spiżarni.
- Wie pan, co o panu myślę? -
zapytała baronowa Trachwitza,
galopując obok niego.
- Nie wiem niestety, ale rad
bym bardzo wiedzieć.
- Myślę, że pan chce się
rzucić do głębokiej wody.
Zrozumiał natychmiast, co
miała na myśli. Czyżby zazdrość
przemawiała przez nią?
Nie wiedział jakie zamiary
żywi względem niego, ale nie
interesowało go to już tak
dalece. Cały był pochłonięty
obecnie Renatą. Teraz, gdy stał
się dla niej obojętnym, dziwnym
szyderstwem losu rozgorzał w
jego sercu płomień miłości dla
żony.
- Tak pani sądzi? - rzekł
udając, że nie rozumie.
- Niech pan nie udaje
naiwnego.
- Pani baronowo!
- Mnie pan nie wywiedzie w
pole! - rzekła. - Winszuję panu






serdecznie i mam nadzieję, że
niezadługo zatańczymy na weselu
w Tornau i że oblubienicą będzie
piękna Renata.
Ścisnął tak gwałtownie
ostrogami konia, że ten stanął
dęba. Twarz miał bladą i
zmęczoną, a w oczach tlił się
migotliwy płomień.
- Do tego nie dopuszczę! -
zawołał nieoględnie.
Uchwyciła cugle jego konia.
- Czy pan jest w stanie nie
dopuścić do tego?
Ochłonął, usiłując opanować
się.
- Naturalnie, że nie jestem w
stanie... Przepraszam za
niedorzeczne słowa...
Spojrzała na niego
przenikliwym wzrokiem.
- Niech pan będzie szczery! -
rzekła. - Wiem, że pana łączy
stosunek z panią Werkent i że
pan ją kocha... Niech mi pan
pomoże usunąć ją od Ralfa von
Tornau. Wynagrodzę pana po
królewsku. Zgadza się pan?
Otworzył szeroko oczy.
Zarysowała się przed nim
możliwość odbudowania sobie
życia. Wszakże Renata była jego
żoną, jeżeli więc zapewni jej
dostatni byt i weźmie ją z
powrotem do siebie, to z wolna
pozyska jej miłość.
Zrozumiał od razu, że Renata
była rywalką Melanii o Ralfa i
stąd pochodziła jej nienawiść do
jego żony.
- Zapłaci mi złotem za
milczenie - pomyślał - i
otrzymam wszystko, czego
zażądam. NIech sobie bierze
Ralfa, bylebym tylko odzyskał
Renatę.
W głowie wirowały mu myśli i
czuł potrzebę odpoczynku, by je
zebrać.
Przede wszystkim musi rozmówić
się z Renatą i coś postanowić
wspólnie z nią. Jutro musi
zapaść postanowienie... już
jutro.
Melania bacznie go






obserwowała.
- No i cóż, panie von
Trachwitz? Zdecydował się pan?
- Proszę mi dać czas do jutra
wieczór. W tej chwili nie mogę
powziąć decyzji. Muszę sobie to
wszystko przemyśleć.
Zastanowiła się.
- Tym lepiej - pomyślała - że
odkłada do jutra. Jutro postaram
się, aby zaskoczyć ich z Ralfem
przy leśnym jeziorku. A jeżeli mi
się to nie uda, to pozostanie mi
jeszcze decyzja Trachwitza, jako
ostatni atut.
- Dobrze! - odpowiedziała. -
Zaczekam do jutra, zapewniam
pana jednak, że dam sobie radę i
bez pana. Jeśli jednak pomoże mi
pan, to postaram się
odwdzięczyć. Zapewnię panu
przyszłość pod warunkiem, że pan
przeniesie się z Renatą Werkent
w odległe strony. Ta kobieta
psuje mi plany. Czy może pan
zabrać ją stąd?
Spojrzał na nią błędnymi
oczyma.
- I na to - rzekł - nie
potrafię pani dziś odpowiedzieć.
Ale jutro wieczorem zakomunikuję
pani moje postanowienie.
Musiała się zadowolić tym
oświadczeniem.
Jechali obok siebie w
milczeniu.
Pomógł jej zeskoczyć z konia i
wydał stajennemu odpowiednie
rozkazy, po czym skłonił się
przed Melanią i poszedł do swego
mieszkania.
Melania czuła się znużona i
zziębnięta. Poleciła swej pannie
służącej podać sobie ciepły
szlafroczek i położyła się na
kanapie, pogrążona w myślach.
Jaką drogą dopiąć celu? Jedno
wydawało jej się pewne - to, że
zdoła przekonać Ralfa von
Tornau, że Renata jest dla niego
stracona lub że nie jest go
godna.
Znała jego dumę i wiedziała,
że gdyby nawet kochał Renatę, to
ją porzuci, jeśli wykryje na






niej choćby najlżejszą plamę.
Wiedziała również, że
Trachwitz miał z Renatą jakąś
wspólną przeszłość otoczoną
tajemnicą, boć inaczej nie
zachowaliby się w tak osobliwy
sposób.
Podniosła się, nie mogła
dłużej uleżeć. Krew napływała
jej do głowy na myśl, że go
nareszcie posiądzie. Była pewna,
że go odzyska.
Stanęła przed lustrem, lubując
się swą urodą.
Ani jednej zmarszczki nie
widać było na jej twarzy, cerę
miała matową, aksamitną, a w
oczach płomień rozkoszy i
pożądania. Gdy usunie rywalkę,
posiądzie go. Nie oprze się jej
czarowi, straciwszy z oczu
tamtą.
A potem... Potem niech się
strzeże... potem... odpłaci mu
się za wszystkie upokorzenia,
jakie jej zadał...

Xxii

Renata spędziła noc bezsenną.
Poprzedniego wieczoru Ralf
siedział przy stole zasępiony i
rzadko odzywał się. Na dobranoc
obrzucił ją przenikliwym
wzrokiem, coś mruknął pod nosem
i uciekł czym prędzej.
- Co mu się stało? - gubiła
się w domysłach.
On, zawsze taki wesoły, raptem
stał się ponury, cierpki i
milczący. Głos się zmienił, a
oczy przestały jaśnieć. Cierpiał
niewątpliwie - i ona cierpiała z
nim razem, nie znajdując sposobu
pocieszenia go.
Z rana, przy śniadaniu drżącą
ręką nalewała mu kawę, nie mogąc
wymówić słowa.
Pani von Tornau obserwowała
ich pilnie.
- Co im się stało? - pytała
sama siebie.
Czyżby jej wielki chłopak nie
widział, że Renata mizerniała w
oczach? Dlaczego nie weźmie jej






w ramiona i nie znajdzie dla
niej ciepłego słowa?
A on tymczasem odepchnął jej
rękę, gdy mu chciała dolać kawy
i wściekły wyszedł z pokoju!
Dwie duże łzy spłynęły Renacie
po twarzy i choć obtarła je czym
prędzej, to jednak dostrzegła to
pani Tornau.
- Dziecko drogie! - rzekła. -
Proszę się go nie lękać. Ten
jego brak humoru niebawem minie.
Renata ujęła ją za rękę.
- Tak mi jest strasznie
przykro - rzekła - że pan Ralf
jest zagniewany. Ale doprawdy
nie wiem, dlaczego...
- Niech się pani tym nie
przejmuje! - rzekła pani von
Tornau. - Mężczyźni są czasami
kapryśni. Z pewnością przekona
się niebawem, że nie ma podstawy
do gniewu. W przeciwnym razie
napomnę go sama.
- O niech pani tego nie robi!
- prosiła Renata. - Pan Ralf
miał widocznie jakąś przykrość.
Bez powodu nie gniewałby się...
Zazwyczaj jest pogodny i dobry.
Pani von Tornau pogładziła ją
po twarzy.
- TAk - rzekła - Ralf jest
dobry, ale trzeba się z tym
zgodzić, że może być czasami nie
w humorze... Teraz chodźmy do
pracy, a jeżeli Ralf nie
przestanie dąsać się, to
będziemy się z niego śmiać.
Gdy Ralf przechodził przez
gumno, podbiegł do niego
posłaniec z Berkow i wręczył mu
list, mówiąc, że poczeka na
odpowiedź.
Otworzył kopertę i czytał
nachmurzony:
"Kochany panie Ralfie.
Źle zrobiłam, nie będąc, jako
życzliwa panu, całkiem względem
Niego szczerą. Wiem, że osoba
pani Werkent na tyle pana
interesuje, że chciałby pan
wiedzieć prawdę. Niech pan
przyjedzie dziś po trzeciej do
leśnego jeziorka. Tam dowie się
pan o wszystkim. Zależy mi na






sekrecie, który proszę zachować.
Oddana panu
Melania von Berkow"
Złożył list i zwrócił się do
gońca.
- Proszę powiedzieć pani
baronowej, że przyjdę!
Posłaniec oddalił się, on zaś
skierował się ku domowi.
Długo biedził się z myślami.
Rozumiał, że tak dalej być
nie może. Lepsza najczarniejsza
prawda, niż ta męcząca
niepewność. Za wszelką cenę
musiał wiedzieć, co łączy
Trachwitza z Renatą.
Melania poszła do jeziorka
piechotą, by się przed nikim nie
zdradzić.
Przyszła wcześnie i miała dość
czasu, by sobie wybrać
odpowiednie miejsce do
obserwacji i nie być widzianą. W
pobliżu był stary pawilonik, w
którym złożone były na zimę
meble ogrodowe i różne rupiecie,
a stąd można było widzieć
obydwie krzyżujące się dróżki w
stronę Tornau i w stronę Berkow.
Mogła ukryć się tam
bezpiecznie, a nawet słyszeć
każde głośniejsze słowo, gdyż
lekki wiatr ciągnął w tę stronę
od jeziorka. Gdyby nadszedł
Ralf, wystarczyłoby, jeśli
zobaczy zakochaną parę, ona zaś
pilnie obserwować będzie, co
robią i słuchać, co mówią.
Czekała prawie pół godziny,
zanim wreszcie nadjechał
Trachwitz. Zsiadł z konia tuż
obok pawiloniku i przywiązał
cugle do drzewa, po czym zaczął
przemierzać krokami przestrzeń
do ławeczki przy jeziorku.
Był blady i widocznie
podniecony. Raptem przystanął i
zaczął patrzeć pomiędzy
drzewami.
Ujrzał Renatę.
Renata śpiesznie podeszła ku
niemu, przywitała go krótko i
stanęła obok pod drzewem.
- Co masz mi do powiedzenia? -
zapytała. - Nie wątpię, że coś






bardzo ważnego. Streszczaj się,
bo nie mam wiele czasu.
- Dobrze - odpowiedział - ale
parę minut możesz mi chyba
poświęcić?
Wiesz dobrze, że ani mnie, ani
tobie nie wolno tracić czasu. Co
zrobiłeś w sprawie naszego
rozwodu?
- Nic, Renato!
- Dlaczego? Dawno powinieneś
był poczynić odpowiednie kroki.
- Tak ci ciężko być moją żoną?
Ongi byłaś szczęśliwa, żeś mogła
nią być.
Wzdrygnęła się i spojrzała na
niego gniewnie.
- Nie poruszaj tych spraw,
proszę! Wstyd mi teraz, że tak
lekkomyślnie oddałam ci serce.
Ale lepiej o tym nie mówić. Nie
po to tutaj przyszłam, aby
omawiać dawne dzieje...
Przyrzekłeś mi porozumieć się z
doktorem Helmanem, aby
przyspieszyć rozwód. Dlaczego
nie dotrzymałeś słowa?
- Tak ci pilno?
- Tak! - zawołała. -
Małżeństwo nasze było hańbą.
Zadałeś mi ranę, która do dziś
dnia się jątrzy. Byłam dla
ciebie niepotrzebnym dodatkiem
do mego posagu, a potem, gdy się
wyczerpał, wyrzuciłeś mnie na
bruk, jak niepotrzebny balast.
Zrozum, że gdy znalazłeś się
dziwnym zbiegiem okoliczności w
pobliżu mnie, owładnęło mną tym
większe pragnienie wolności.
Obrzucił ją gorącym
spojrzeniem.
Jakże była piękna w tym
gniewnym podnieceniu!
Dopiero teraz zrozumiał, jak
bardzo obraził jej dumę kobiecą.
Westchnął głęboko.
- Wszystko co mówisz, Renato,
jest prawdą. Nie przypuszczałem
jednak, abyś tak bardzo tęskniła
za wolnością.
Usiłowała uspokoić się i
gładziła drżącą dłonią oczy i
czoło.
- Żądam wolności również






dlatego, by móc powiedzieć
prawdę ludziom, od których prócz
dobroci niczego innego nie
doznałam. Chcę przed nimi wszystko
wyznać szczerze, jak na to
zasługują.
Podszedł ku niej bliżej.
- Dobrze, Renato! - rzekł. -
Zwalniam cię z danego mi słowa i
możesz każdemu powiedzieć, że
jestem twoim mężem. Renato,
muszę ci wyznać, że nie chcę
rozwodu. Chcę być z tobą razem,
gdyż kocham cię. Kocham cię
ponad wszystko na świecie i
cenię ponad wszystko. Miłość ku
tobie zrobiła ze mnie lepszego
człowieka. Wybacz mi moje
występki i wróć w moje ramiona i
do mego serca. Opuśćmy te strony
i rozpocznijmy nowe życie.
Będziesz mi słońcem i gwiazdą
przewodnią. Dla ciebie będę
pracował, tworzył i żył. Będę
cię nosił na rękach i czuwał nad
tobą jak wierny pies. Reno, żono
moja ukochana, ulituj się nade
mną i nie odtrącaj mnie, błagam
cię o to z głębi serca.
Patrzyła na niego oniemiała i
przerażona. Odczuwała szum w
uszach i zawrót w głowie, jak
gdyby porwana jakąś nadludzką
siłą i strącona w otchłań.
A gdy cokolwiek ochłonęła,
odczuła całą grozę
rzeczywistości.
Człowiek, który błagał ją o
miłość, był dla niej obcy, gdyż
całym swym jestestwem należała
do Ralfa Tornau'a.
Jej miłość do Ralfa nie miała
nic wspólnego z lekkomyślnym
oddaniem się kochankowi wbrew
woli ojca. Kochała Ralfa
uczuciem kobiety dojrzałej,
pełnej poświęcenia, mężnej i
gotowej do wszelkich ofiar.
Otrząsnęła się z oszołomienia
i rzekła cichym głosem:
- Na to... jest już za późno.
- Reno! - zawołał, a z piersi
jego wydzierał się jednocześnie
strach i ból.
- Tak! - potwierdziła tonem






bardziej stanowczym. - Już jest
za późno. Nie mam i nie będę
miała do ciebie zaufania. Nie
wiem, co cię skłoniło do tych
wynurzeń... chwilowy kaprys, czy
też może głębsze jakieś uczucie?
Ty sam też prawdopodobnie tego
nie wiesz. To, co we mnie
zamarło, już nie powstanie.
Nigdy, przenigdy nie będę twoją.
Jeden hazard więcej w twym
hazardowym życiu. Gdy się mną
nasycisz, porzucisz mnie, jak to
już raz zrobiłeś.
- Nie, Renato! Klnę się
Bogiem, nie! Kocham cię i błagam
cię, nie odtrącaj mnie! Ty,
silna, czysta, podeprzesz mnie i
zrobisz ze mnie człowieka
lepszego.
Uśmiechnęła się boleśnie.
- Ja sama potrzebuję podpory!
- rzekła. - Na co mogłabym ci
się przydać? To są marzenia
ściętej głowy. Ale skończmy już
z tym i przejdźmy się, gdyż
między nami nie ma już nic
wspólnego!
Schwycił ją mocno za rękę, i
przeszywał oczami:
- Przypuszczasz, że nie wiem,
dlaczego opierasz mi się? -
zawołał porywczo. - Kochasz
Tornau'a! Zaprzecz temu!
Drgnęła i przymknęŁa na chwilę
oczy.
Oboje nie wiedzieli, że Ralf
von Tornau podchodził do nich.
Słysząc swe nazwisko przystanął
zdziwiony.
Renata spojrzała wyniośle na
swego męża.
- Tak! - rzekła głosem
doniosłym i pewnym. - Kocham
Ralfa Tornau, jak tylko zdolna
jest kobieta kochać mężczyznę
szlachetnego i silnego!
Oświadczam ci to głośno, abyś
się pozbył jakichś urojonych
praw do mnie. Kocham go całym
sercem i właśnie dlatego nie
chcę i nie mogę należeć do
innego! Gdybym go nie kochała,
może bym powróciła do ciebie,
ale tylko z litości. A jeśli nie






będę mogła być jego, będę
niczyją. Nie wiem, czy masz
prawo pozbawiać mnie wolności,
wiedz jednak, że między nami
wszystko skończone. Dziękuję ci,
żeś mnie zwolnił ze słowa i dziś
jeszcze powiem komu należy co
mnie męczy i boli.
Wściekły kopał ziemię.
Zaciskał pięści i podsuwał się
ku niej miotany namiętnością.
- Do mnie należysz! -
krzyknął.
Odskoczyła, gotując się do
obrony i usiłując mu się wyrwać.
Wtem szarpnął go ktoś za
ramię.
Zatoczył się i spojrzał na
napastnika.
- Ach, to pan jesteś, panie
Tornau! - zawołał zadyszany.
Czego pan tutaj szukasz?
Ralf spojrzał na niego
groźnie.
- Jestem tutaj na własnej
mojej ziemi! - rzekł.
Renata podbiegła do Ralfa.
Objął ramieniem jej kibić,
zamierzając z nią odejść.
- Niech pan puści tę damę! -
zawołał Trachwitz. - Jakim
prawem podszedł pan do niej?
- Mam na moim gruncie prawo
bronić ją przed pańską bezczelną
natarczywością.
- Zobaczymy! - krzyknął
Trachwitz.
Podskoczył ku niej i zawołał:
- Renato, natychmiast podejdź
do mnie!
Przerażona uczepiła się
ramienia Ralfa.
- Nie chcesz? - ryknął. -
Panie Tornau, proszę puścić moją
żonę! Nikt nie ma do niej prawa,
prócz mnie!
Ralf spojrzał na Renatę. Była
trupio blada i patrzyła na niego
błagalnie.
- Czy to prawda? - zapytał.
Skinęła głową.
- Tak, ale on nie ma prawa
rozporządzać mną, gdyż mnie
porzucił sromotnie. Proszę,
niech pan zaopiekuje się mną i






odprowadzi mnie do domu!
Wyjaśnię panu wszystko! -
rzekła cicho.
Podał jej ramię i odchodząc,
odezwał się do Trachwitza:
- Gdy tylko odprowadzę panią
Renatę do domu, jestem
natychmiast do dyspozycji pana.
Gdy się oddalili, Trachwitz
raz jeszcze zawołał:
- REnato, nie odchodź ode
mnie!
Nie obejrzała się.
Pot ściekał mu z czoła.
Opanowało go bezgraniczne
zwątpienie, gdy patrzył, jak się
oddalali, przytuleni do siebie,
jak gdyby należeli do siebie.
Potem wycedził przez
zaciśnięte zęby:
- Odpokutuje on za to!
Raptem poczuł rękę na swym
ramieniu.
Obejrzał się i zobaczył
Melanię.
Jej obecność wcale go nie
zdziwiła.
- Nie bądź pan dzieckiem! -
syknęła. - Czyżby pan pozwolił
na to, aby Tornau zabrał panu
żonę?
Spojrzał na nią błędnymi
oczami.
Potem przyszło mu na myśl, że
mogła być świadkiem sceny, jaka
się przed chwilą rozegrała w
sposób dla nich obojga
niepożądany.
Roześmiał się wyzywająco.
- TAk samo jest on stracony
dla pani, jak i dla mnie żona
moja! - szydził. - Teraz oboje
doskonale pasujemy do siebie,
pani baronowo!
Potrząsnęła go z gniewem za
ramię.
- Niech pan oprzytomnieje.
Widocznie pan oszalał i oślepł.
Tornau nie ma prawa wziąć jej
panu sprzed nosa. Prawo jest za
panem!
- To się tylko pani tak zdaje!
- rzekł drwiąco, - rzuciłem ją
na bruk i nie mam do niej więcej
prawa. Woli umrzeć, niż do mnie






wrócić...
- Pozwoli pani, że pojadę do
domu? - rzekł po chwili. - Nie
czuję się dobrze!
Skłonił się przed nią i dopadł
konia, jakby mu się ziemia
paliła pod stopami.
Skoczył na siodło, spiął konia
ostrogami i popędził jak wicher
przed siebie, jak gdyby chciał
zagłuszyć rozpacz, jaka go
żarła. Nie żałował bata ani
ostróg. Oszalały wierzchowiec
potknął się przesadzając rów i
padł, przygniatając jeźdźca
całym swym ciężarem.

Xxiii

Tornau i Renata w milczeniu
szli przez las. Po chwili
przystanęła i oparła się o
drzewo.
- NIech mi pan pozwoli
odpocząć... nogi odmawiają mi
posłuszeństwa! - rzekła.
Stanął przed nią i wpatrywał
się w zwiędłe liście,
zaścielające ziemię.
Po chwili upojenia, gdy doszły
go słowa Renaty: "Kocham Ralfa
Tornau" tym boleśniej odczuł
oświadczenie Trachwitza, że
Renata jest jego żoną.
Spoglądała na niego ze
smutkiem. Wiedziała, że ją
kocha, tak jak on wiedział, że
jest kochany, bo usłyszał jej
słowa wypowiedziane uroczyście
do Trachwitza. Widziała, że
cierpi, a nie mogła go
pocieszyć.
Na próżno próbowała odezwać
się. Słowa zamierały jej w
gardle.
Wreszcie wymówiła jego imię.
Spojrzał na nią pytająco.
- Czy mogę powiedzieć teraz to
wszystko, co dotychczas taiłam?
Potaknął głową.
Wówczas opowiedziała mu,
dlaczego podała się za wdowę,
jak jej to kłamstwo ciążyło na
sumieniu, jakim strachem
przejęło ją nieoczekiwane






pojawienie się jej męża.
Mówiła prosto i szczerze,
dodawszy, że wolałaby raczej
umrzeć, niż powrócić do swego
męża.
Wypowiedziała się ze
wszystkiego, tylko o swej
miłości ku niemu nie wspomniała
ani słowem.
Wysłuchał jej spokojnie. Na
twarzy jego nie drgnął żaden
muskuł. Obrzucał ją niekiedy
wzrokiem, z trudem oddychając.
Nawet gdy skończyła, milczał
jakiś czas. Zdjął z głowy
kapelusz i ocierając czoło,
zapytał:
- I cóż będzie teraz?
Spojrzała na niego stropiona,
połapała się jednak
niezwłocznie.
- Wyjadę stąd! - zawołała.
Zagryzł wargi.
- Nie mogę przecież mieszkać
przy pani, teraz, gdy wiem o
wszystkim. Pani Renato, czy pani mnie
nie rozumie?
Spąsowiała.
- Więc wyjadę! - powtórzyła.
Patrzyli na siebie długo, a
czego nie wypowiedziały ich
usta, podyktowały im oczy.
Ukląkł przed nią i przytulił
głowę do jej sukienki.
Głaskała jego włosy i cicho
szlochając, dotknęła ich ustami.
- Czy mam sama pójść dalej? -
spytała.
Odczuł jej dotknięcie i wstał,
nie mogąc dłużej panować nad
sobą.
- Renato, Renato! - szeptał,
biorąc ją w ramiona.

Xxiv

Pod wieczór, gdy zmierzch
zapadł, wszedł Ralf do pokoju
matki.
Opowiedział jej wszystko, ona
zaś, mądra i dobra, zrozumiała
intencje Renaty i przebaczyła
jej.
- Pozwól mi zastanowić się
parę dni, synu mój kochany. Z






pewnością znajdę jakiś punkt
wyjścia i tak wszystko obmyślę,
abyś się dłużej nie trapił. Nie
upadaj tylko na duchu. Mam
wrażenie, że najgorsze już
minęło i że niedługo nadejdą dla
ciebie słoneczne dni...
Wyszedł od matki pokrzepiony
na duchu, pani von Tornau zaś
poszła do Renaty, by ją
pocieszyć.
Znalazła ją w jej pokoju,
zapłakaną.
Gdy weszła, Renata spojrzała
na nią lękliwie.
- Nie płacz dziecko moje! -
rzekła, ujmując jej rękę. -
Wszystko ułoży się dla was
pomyślnie. NIe trzeba tylko
poddawać się zwątpieniu.
- Jaka pani jest dobra! -
powtarzała Renata, okrywając
pocałunkami jej twarz i ręce. -
Dziękuję pani z całego serca.
- NIe, nie tak, Renato. Jestem
teraz twoją matką i chcę nią
zostać.

Xxv

Późnym wieczorem, gdy
mieszkańcy dworu w Tornau
udawali się na spoczynek,
przybył posłaniec z Berkow z
listem do Ralfa.
Renata szła właśnie po
schodach do swego pokoju. Drżącą
ręką z trudnością trzymała
lichtarz i bliska była omdlenia,
widząc bladą twarz Ralfa, który
pochylony nad świecą czytał
list.
Obok niego stała pani von
Tornau, mocno zaniepokojona.
Obydwie kobiety przeczuwały,
że list ten zwiastuje jakieś
nieszczęście, że Trachwitz żąda
od Ralfa satysfakcji.
Tymczasem Ralf przeczytał
list.
- Renato! - rzekł ze
współczuciem. - NOwa przykrość
czeka panią. Pan Trachwitz spadł
z konia i został
przygnieciony...






Podbiegła ku niemu,
przerażona.
- Co się stało? - spytała
trwożliwie.
- Przeczytam pani, co pisze
baronowa:
"Proszę zawiadomić panią von
Trachwitz, że mąż jej spadł z
konia. Znaleziono go w polu
leżącego bez czucia i
przyniesiono do domu. Doznał
ciężkich obrażeń - czy
śmiertelnych, to stwierdzi
lekarz. Nieszczęśliwy wzywa
żonę. Gdyby chciała przybyć,
wszystko będzie na jej przyjęcie
przygotowane".
Załamała ręce i rzekła:
- Proszę bardzo pozwolić mi
zaraz tam jechać...
- Naprawdę, chce pani być przy
nim? - zapytał posępnie.
- Jest to moim obowiązkiem -
odpowiedziała.
Pani von Tornau ujęła ją za
ręce i rzekła:
- Masz słuszność, moje
dziecko. Niech cię Bóg prowadzi!
Ralf zbierał się ku wyjściu.
- Zaraz każę zaprzęgać i
odwiozę panią - rzekł.
Pobiegła do swego pokoju.
(...)

Xxvi

Zastali Melanię w nastroju
bardzo poważnym.
BYła przed chwilą u rannego i
stan jego mocno nią wstrząsnął.
- Pani baronowa będzie tak
dobra - rzekła Renata - i
zaprowadzi mnie do niego.
- W tej chwili... a pan, panie
von Tornau, zatrzyma się tu
trochę?
- Jeżeli mogę być w czymś
pomocny, to jak najchętniej.
- Zapewniłam choremu wszelkie
wygody. Leży w prawym skrzydle
pałacowym, a tuż obok
przygotowane są dwa pokoje dla
pani Renaty.
- W takim razie mogę zaraz
wracać do domu. Przyjadę jutro






przed południem, by się
dowiedzieć, co zaszło nowego.
Dobranoc, Renato... Dobranoc,
pani baronowo!
W oczach Melanii zabłysło złe
światło, gdy usłyszała, że
nazwał Renatę po imieniu.
Nie wyrzekła się jeszcze
Ralfa. Przemilczała orzeczenie
lekarza, który po dokładnym
zbadaniu chorego orzekł, że
życiu jego nie grozi
niebezpieczeństwo. Czy chory
powróci do zdrowia, lekarz nie
wypowiedział się.
Nie traciła nadziei, że wobec
wypadku, jaki zaszedł, Renata
powróci do męża. Jeżeli
pojednają się, zdecydowana była
zapewnić im egzystencję. Liczyła
na to, że jej wspaniałomyślność
poruszy Ralfa, który, czując się
osierocony, powróci do niej...
Ta piękna kobieta nie mogła
się pogodzić z myślą, że Ralf
był dla niej bezpowrotnie
stracony.
Gdy odjechał, prosiła ją
Renata, by zaprowadziła ją do
chorego.
Lekarz jeszcze tam był.
Melania przedstawiła go Renacie,
na którą spoglądał z
zaciekawieniem.
- Żyje! - odezwał się. - A w
tej chwili to rzecz
najważniejsza. Na razie
potrzebuje tylko spokoju.
Renata podeszła do łoża
chorego. Trachwitz bardzo blady
leżał nieruchomo.
Gdy nachyliła się nad nim,
twarz jego drgnęła.
- Przyszłaś, Renato? - spytał
cicho.
Pogłaskała go po głowie, a łzy
zaświeciły w jej oczach.
- Nie odzywaj się! - rzekła. -
Doktor nakazał absolutny spokój.
- Zostaniesz przy mnie?
- Zostanę.
- Na zawsze?
Serce jej przeszył ostry ból.
Przezwyciężyła się jednak i
rzekła dobrotliwie:






- Na zawsze!
Uśmiech błogi wykwitł na
ustach rannego.
Usiadła przy łóżku, trzymając
w rękach jego gorącą dłoń.
Ogarnęło ją uczucie litości,
które przytłoczyło myśl o
własnym szczęściu.
* * *
Nadszedł dla niej szereg dni
niespokojnych i pełnych
umęczenia.
Początkowo Ralf zjawiał się
codziennie, informując się i
nalegając, by się nie męczyła
ponad siły. Potem oświadczyła mu
któregoś dnia, że
niebezpieczeństwo utraty życia
minęło i prosiła, by nie
przyjeżdżał dopóki mu nie da
znać.
Spojrzał na nią pytająco, gdyż
wydała mu się dziwnie odciętą od
świata. Zrozumiał jednak, że
jego wizyty mogły ją krępować i
zastosował się do jej życzenia.
Renata poświęciła się
całkowicie choremu i nawet pani
von Berkow rzadko zjawiała się w
mieszkaniu rannego.
Pewnego dnia oświadczył jej
lekarz, że Trachwitz na zawsze
zostanie kaleką. Kręgi
pacierzowe uległy nadwerężeniu i
nieszczęśliwy nigdy już nie
będzie mógł chodzić.
Przyjęła to oświadczenie na
pozór spokojnie, ale twarz jej
stała się trupio blada.
Gdy lekarz oddalił się,
podeszła do okna, patrząc w dal
błędnymi oczami. Spadł śnieg,
który wydał jej się śmiertelnym
całunem, okrywającym radości
życia.
Westchnęła głęboko i powróciła
do chorego, pozornie spokojna i
pogodna.
Trachwitz patrzył na nią
szeroko otwartymi oczami.
Przeniesiono go do wygodnego
fotela, w którym siedział
wyciągnięty, nie mogąc ruszyć
nogami. Mógł zaledwie wyciągnąć
rękę.






Ze zdrowego, dorodnego
mężczyzny zrobił się od razu
kaleka. Ze zniszczonej twarzy
wyzierały nadmiernie duże oczy
bez wyrazu. A jednak kurczowo
chwytał się życia. Nie miał
bólów, a tylko bezwładność
kończyn i liczył, że ją
przezwycięży.
Renata dodawała mu ducha,
choć przejmowała ją groza.
- Życie twoje jest uratowane!
- pocieszała go. Teraz musisz
się starać odzyskać zdrowie.
- Czy to możliwe, Renato?
- NIe trać nadziei i stosuj
się do zaleceń doktora!
- Co mam czynić?
- Staraj się poruszać nogami!
- Jestem bardzo osłabiony i
nie ma mowy, bym mógł utrzymać
się na nogach.
- Dlatego też lekarz zalecił
ci chodzić o kulach. Powoli
odzyskasz władzę w nogach.
Odwrócił od niej wzrok i
patrzył przed siebie.
- O kulach mam chodzić? -
rzekł chrapliwym głosem. -
Renato, powiedz mi prawdę! Czy
zostanę kaleką na całe życie?
- Nie martw się bez powodu.
Tylko z początku będziesz
chodził o kulach.
Zamyślił się i zatrząsł na
całym ciele. Okryła go
troskliwie kołdrą.
Dotknął jej ręki i długo
trzymał w uścisku.
- Renato, pozostań przy mnie!
Nie odchodź ode mnie! TAk się
boję samotności. Gdy leżę
samotny, straszne myśli
przychodzą mi do głowy.
Bezmierna tęsknota za tobą
ogarnia mnie i przytłacza mi
pierś.
- Wszak jestem przy tobie! Nie
poddawaj się zwątpieniu, nie
opuszczę cię.
- Nigdy, Renato?
- Nigdy!
- Jak mam ci podziękować?
- Jeżeli się pogodzisz z tym,
co jest nieuniknione i nie






będziesz poddawał się złym
myślom, wówczas najlepiej mi
podziękujesz.
- Dobrze, Renato!
Uśmiechnęła się potakująco,
ale z jej piersi wyrwało się
głębokie westchnienie.
Jej oczy dostrzegły jednak
uśmiech jego ust. Jego zaś
ogarnęły złe myśli, a w oczach
migotało mu złe światło.
- Renato! - szepnął.
- Czego sobie życzysz?
- Czy wszystkie moje rzeczy
przeniesione tu zostały z biurka?
- Wszystkie! - odrzekła.
- I mała brązowa szkatułka z
mego biurka? Są w niej ważne
papiery.
- I szkatułka też! - odparła.
- Gdzie ona leży?
- Tam u góry, na pierwszej
półce w szafie.
- Dobrze, bardzo dobrze! -
powiedział.
A potem, ulegając jej prośbie,
przymknął oczy, chcąc zasnąć.
Po chwili jednak zapytał:
- A gdzie są moje kluczyki?
Przyniosła mu pęk kluczy, a
gdy dojrzał wśród nich mały,
niklowy kluczyk, o który mu
widocznie chodziło, był
zadowolony.

Xxvii

Następnego dnia otrzymał Ralf
list od Renaty. Pisała do niego.
"Drogi panie von Tornau!
Lekarz zapewnił mnie, że
niebezpieczeństwo życia minęło,
mąż mój jednak zostanie na całe
życie kaleką i musi mieć obok
siebie osobę, która by
wykonywała za niego te wszystkie
drobne czynności, których sam
wykonywać nie może. Los jego
jest istotnie smutny. Jest
przykuty do fotela jak dziecko
zależne od innych. Rozumie się
samo przez się, że w tych
warunkach muszę być przy nim,
gdyż myśl o jego ułomności i o
jego cierpieniach, zatrułaby mi






każdą godzinę szczęścia.
Nie będę mogła powrócić do
Tornau, gdyż nie potrafiłabym
już spełniać spokojnie ciążących
na mnie obowiązków, ani też
marzyć o szczęściu...
Składam w ofierze własne "ja"
i nie potrzebuję chyba dodawać,
że mi to niełatwo przychodzi. Od
czasu do czasu dam panu znać o
sobie.
Pani von Berkow wyznaczyła dla
mego męża pensję dożywotnią i
gdy tylko będzie można go
przewieźć, wyjadę z nim do
Wiesbadenu na stałe.
A teraz proszę pozwolić mi
złożyć państwu najgorętsze
podziękowania za wszystko dobre,
czego doznałam w Tornau, gdzie
nauczyłam się cenić życie z
najlepszej strony. Sercem będę
zawsze przy matce pana i przy
panu, panie Ralfie. Proszę mi
wybaczyć, że wniosłam niepokój i
gorycz w życie kochanych
państwa.
Stokrotnie całuję ręce matki
pana. Wolę jej nie zobaczyć,
gdyż zbyt boleśnie odczułabym
jej stratę.
Żegnam pana, panie Ralfie.
Do śmierci wierna panu
Renata"

Siedział nieruchomy przy
biurku i prócz pustki nie
widział nic wkoło siebie.
Od czasu do czasu drżał, jak w
gorączce.
Wreszcie przyszedł do siebie i
wziął do ręki pióro, by dać
odpowiedź:
"Droga, kochana Renato!
Postąpiła pani dobrze, idąc za
radą szlachetnego serca i
jasnego umysłu. Musimy iść za
głosem przeznaczenia. Trzymałem
w rękach szczęście i o tym całe
życie będę pamiętał.
Matka moja pozdrawia panią jak
córkę, której nieszczęście
odczuwa wspólnie ze mną. Poza
wszelkimi innymi uczuciami,
zachowamy dla Pani najwyższy






szacunek i przeświadczenie, że
cierpimy, bez naszej winy.
Co by się nie stało dalej,
zawsze pozostanę Ci wiernym.
Ralf von Tornau".

Xxviii

Zbliżały się święta Bożego
Narodzenia, Renata chciała
opuścić Berkow przed świętami,
ale stan zdrowia jej męża nie
uległ polepszeniu.
Miała za sobą szereg dni
strasznych, ale czekały ją bodaj
dni straszniejsze. Trachwitz
miewał napady białej gorączki.
Snuł fantastyczne plany, męczył
siebie i zamęczał żonę
ustawicznym oskarżaniem samego
siebie.
Gdy czuł się cokolwiek lepiej,
widział przyszłość w różowych
kolorach, by potem tym większemu
oddać się zwątpieniu. W
chorobliwym samolubstwie
zapomniał, jaką ofiarę Renata
zrobiła z siebie. To znów
zasypywał ją podziękowaniami, że
go nie opuściła. Choć jednak
wiedział, że kochała Ralfa i że
go zawsze kochać będzie, nie
mógł się na to zdobyć, by jej
powiedzieć: "Idź i bądź z nim
szczęśliwa". Spoglądał tylko
czasami złymi oczami na pęk
kluczy, które zawsze obok niego
leżały.
Doktor przyjechał po raz
ostatni, by obejrzeć swego
pacjenta.
Renata była tym razem
nieobecna, wyszła bowiem do
parku, by zaczerpnąć świeżego
powietrza.
- Jak się pan czuje? - zapytał
lekarz Trachwitza.
- Jak kaleka na kulach, panie
doktorze! - rzekł z goryczą.
- To wszystko poprawi się! -
zapewniał lekarz.
- Niech pan doktor usiądzie
obok mnie i popatrzy mi szczerze
w oczy. Żona moja akurat wyszła,
możemy więc mówić z sobą bez






świadków, jak dwaj ludzie
rozumni, dwaj mężczyźni...
Gdy lekarz usiadł, zaczął
Trachwitz mówić powoli i
spokojnie.
- NIech pan doktor powie mi
szczerze i bez osłonek... czy
straciłem bezpowrotnie władzę w
nogach i będę musiał całe życie
spędzić na fotelu, czy też
istnieje dla mnie jakaś
możliwość powrotu do zdrowia?
Patrzył przenikliwie doktorowi
w oczy, jak gdyby chciał
uprzedzić odpowiedź wymijającą.
- NIech pan doktor powie mi
szczerą prawdę! - nalegał.
- Dopóki człowiek żyje, nie
powinien tracić nadziei, panie
von Trachwitz! Żona pańska chce,
by pan był jak najlepszej myśli,
niech więc pan zastosuje się do
jej życzeń. Jej los bynajmniej
nie jest wesoły.
Trachwitz milczał przez jakiś
czas.
Potem zapytał cicho i
spokojnie:
- Jak długo mogę jeszcze żyć w
najlepszym wypadku?
- Życiu pana nie grozi żadne
niebezpieczeństwo! -
odpowiedział doktor, kontent, że
uniknął odpowiedzi, bardziej dla
siebie niemiłej.
- Dziękuję panu, panie
doktorze i proszę nie wspominać
o naszej rozmowie mojej żonie.
Lekarz wstał.
- Życzę panu przyjemnej
podróży! - rzekł, żegnając się
ze swym pacjentem. - Wszystko
będzie dobrze. Do stacji niech
państwo jadą saniami...
Wiesbaden jest bardzo miły.
Nawet siedząc w fotelu, można
tam spędzić czas przyjemnie. Do
widzenia panu! Małżonkę pańską
spotkam z pewnością na dole.
- Przyjemne życie... w fotelu
- mruczał Trachwitz,
wykrzywiając twarz. - Dużo sobie
obiecuję po tym pobycie w
Wiesbadenie.
Gdy wróciła Renata, rozmawiali






o wyjeździe i oboje byli jakby
pogodzeni z losem.
Trzymał jej rękę i wpatrywał
się w nią, jakby chciał wyryć
sobie w pamięci jej rysy.
Chłodne, czyste powietrze
zaróżowiło jej policzki i była
jakaś więcej ożywiona niż
zazwyczaj.
- Jeżeli nie jestem ci
potrzebna na pół godziny, to
poszłabym teraz do pani
baronowej, by pożegnać się z nią
i podziękować za życzliwość.
Wieczorem, gdy zaśniesz, spakuję
resztę naszych rzeczy, bo jutro
rano nie będzie już czasu.
- A więc ostatecznie
wyjeżdżamy jutro?
- Tak. To będzie lepiej i dla
nas i dla innych! - dodała.
- I nie będzie ci ciężko
opuścić tych stron?
Spojrzała na niego uważnie.
- I dla mnie będzie lepiej,
gdy znajdę się w innym
środowisku.
Wstała.
- Masz wszystko pod ręką,
prawda? Niedługo tam zabawię.
- Idź i pozdrów baronową ode
mnie!
- Gdy już była we drzwiach,
zawołał:
- Renato, powiedz szczerze,
czy nie będzie to zbyt wielką
dla ciebie ofiarą poświęcić mi
swe życie?
- Nie mów tak! - rzekła. -
Obowiązek mój chcę i muszę
spełnić, to znaczy ulżyć twoim
cierpieniom. Jeżeli czuć się
będziesz lepiej i powróci ci
chęć do życia, będę zadowolona z
mego losu.
Bił się z myślami.
- Kobieta - rzekł - jest
zagadką nie od rozwiązania, a
ciebie dotyczy to w
szczególności. Gdy byłem zdrów i
pełen życia, wahałaś się być ze
mną. Dziś, gdy jestem
nieszczęśliwym kaleką, chcesz
dobrowolnie iść ze mną i dzielić
moją nędzę.






- NIe powinieneś nad tym
utyskiwać. Przecież to rzecz
naturalna, że powinnam dzielić
twój los.
- Tak, dla ciebie jest to
naturalne. Ja tego nie
rozumiałem. Przyrzekam ci, że
wdzięczność dla ciebie będzie
nadal moją myślą przewodnią...
Gdy się nad tym wszystkim
zastanawiam, dochodzę do
przekonania, że ostatnie
tygodnie były najbardziej cenne
w całym moim życiu. Nauczyły
mnie nie myśleć wyłącznie o
sobie samym. A teraz Renato,
podaj mi rękę i powiedz mi
szczerze, jak na świętej
spowiedzi: Czy będziesz w stanie
zapomnieć o Ralfie Tornau?
Jej ręka drgnęła z lekka w
jego dłoni i przymknęła na
chwilę oczy.
Potem spojrzała na niego
spokojnie.
- Zapomnieć o nim nie będę ani
chciała, ani mogła. Był dla mnie
zawsze bardzo dobry. Ale więcej
go nie zobaczę i to powinno ci
wystarczyć!
- Nie, to zbyt skomplikowane!
Powiedz krótko: "Póki żyć będzie
Hans Trachwitz, nie zobaczę
Ralfa Tornau'a". Dla mnie to
wystarczy.
- Dobrze! - rzekła z
uśmiechem. - NIech będzie, jak
chcesz!
- Tak! Tak chcę!... Jeżeli
umrę, będziesz szczęśliwa!...
Musisz jednak spełnić moją
prośbę Renato. Pocałuj mnie raz
tylko jeden...
Ociągała się chwilę, potem
jednak pochyliła się nad nim i
wycisnęła na jego ustach
pocałunek.
Dreszcz ją przeszedł,
opanowała się jednak i zanim
wyszła, uśmiechnęła się do niego
przyjaźnie.
Uniósł się cokolwiek i patrzał
na nią płomiennym wzrokiem, a
gdy odeszła, ujął z trudem kule
i przeprawił się do sąsiedniego






pokoju.
Zdjął z półki brązową
szkatułkę i postawił ją na
biurku. Z trudem otworzył
wieczko, i wyjął z niej lśniący
przedmiot.
Gdy dotknął zimnego żelaza,
przeszły go ciarki.
Położył rewolwer na boku i
skreślił kilka słów na skrawku
papieru.
Potem, trzymając rewolwer w
ręku, usiadł z powrotem na swym
fotelu na kółkach.
Odetchnął głęboko... Niełatwo
przyszło mu wykonać całą tę
pracę i bardzo był wyczerpany...
Siłą woli nakazał sobie
spokój. Wypił kieliszek wina,
które mu przepisał lekarz na
wzmocnienie...
Potem z wolna i z namysłem
ujął rewolwer...

Xxix

Renata zaanonsowała się u pani
baronowej i została przyjęta z
wyszukaną grzecznością.
- Przyszłam pożegnać się z
panią baronową i raz jeszcze
podziękować za jej
wspaniałomyślność.
Melania zaprzeczyła ręką.
- Ależ to drobnostka, pani von
Trachwitz. Czy państwo
przygotowali się już do wyjazdu?
- Tak jest!
- A z Tornau'ami pożegnała się
pani?
- Napisałam list do państwa
Tornau. Nie mogę pozostawić męża
samego i dlatego trudno by mi
było wybrać się do Tornau, a
jeszcze trudniej zaprosić ich do
Berkow.
Oczy Melanii zapłonęły
radośnie.
Była pewna wygranej.
W tej chwili doszedł uszu obu
pań odgłos wystrzału.
Spojrzały na siebie
przerażone.
- Co to może być? - zapytała
Renata.






- Bez wątpienia wystrzał! -
rzekła Melania.
W tejże chwili wpadł do pokoju
lokaj, który pełnił służbę przy
Trachwitzu, by być na każde
zawołanie.
- NIech wielmożna pani prędko
pójdzie na górę! Nieszczęście!
Renata wybiegła czym prędzej.
* * *
Trachwitz wycelował dobrze.
Przed nią leżał trup.
Krzyknęła, odchodząc od
zmysłów. Spostrzegła stojącą na
biurku brązową szkatułkę, oraz
skreślone przez Trachwitza
słowa:
"Żegnaj Renato! Dziękuję za
Twą dobroć! Bądź szczęśliwa z
Tornau'em! Przebacz mi.
Kocham Cię. Twój Hans".
Teraz dopiero pojęła, co się
stało.
Schowała napisaną przez
Trachwitza kartkę i przywołała
służącego.
- Proszę natychmiast jechać po
doktora, a przejeżdżając przez
Tornau, proszę poprosić panią
dziedziczkę, by była łaskawa
pofatygować się do mnie!
Pokój wypełnił się ciekawymi.
Przyszła i Melania. Więcej
była podrażniona, aniżeli
strapiona tym wypadkiem.
Renata chciała z nią mówić,
ale żaden dźwięk nie przechodził
jej przez gardło. Raptem dostała
tak silnego zawrotu głowy, że
upadła omdlała na ziemię.
Po niespełna dwóch godzinach
przyjechała pani von Tornau.
Gdy otrzymała list Renaty,
Ralfa nie było w domu.
Pospieszyła natychmiast do
Berkow, by być u boku Renaty.
Ralf powrócił, wysłał do matki
posłańca konnego, by w razie
śmierci Trachwitza, przywiozła
Renatę do Tornau.
Renata była w stanie godnym
pożałowania. Bezsilna i bezradna
poddała się biernie pani von
Tornau, która po krótkiej
rozmowie z Melanią, wsadziła ją






do powozu i zawiozła do siebie.
Podjeżdżając do dworu,
spotkali Ralfa konno, w drodze
do Berkow.
Renata nie poznała go, była
bowiem półprzytomna. Zaniósł ją
ostrożnie na rękach na górę do
jej pokoju i ułożył na kanapie,
wpatrując się w jej bladą twarz.
Oddychał ciężko, nie tyle ze
zmęczenia, co ze wzruszenia.
Matka poprosiła go, by
wyszedł, po czym przy pomocy
panny Birkner rozebrała Renatę i
położyła ją do łóżka. Zauważyła,
że miała gorączkę. Pozostawiła
przy chorej pannę Birkner, a
sama zeszła na dół.
W pokoju bawialnym Ralf
niespokojnie chodził dokoła
stołu. W kilku słowach
opowiedziała mu o tym, co się
stało w Berkow.
- Jak się miewa Renata? -
zapytał.
- Ma trochę gorączki i jeszcze
nie oprzytomniała, ale nie martw
się tym. Wszystkie te przejścia,
jakie były jej udziałem w
ostatnich czasach, odbiły się
ujemnie na jej zdrowiu.
Zapewniam cię jednak, że w
niedługim czasie oddam ci ją
zdrowiuteńką.
- Dobra, kochana mamo! -
rzekł, obejmując ją ramieniem.
- Bądź dobrej myśli, mój synu.
Wiem wszystko, co mi chcesz
powiedzieć.
- Mamo! - co ja bym począł,
gdyby Trachwitz wyjechał z
Renatą?
- Wierzę ci, moje dziecko.
Niezbadane są wyroki
Opatrzności. Teraz wypada, abyś
złożył wizytę pani baronowej,
podziękował jej za życzliwość
jaką okazywała Renacie i ujął
jej kłopotów, związanych z
pogrzebem.
Mama, jak zawsze, ma rację.
Zaraz tam pojadę.
W godzinę później zaanonsował
się u Melanii.
Z początku zamierzała go nie






przyjąć, miała bowiem zapłakane
oczy i wyglądała niezbyt
powabnie. Powiedziała sobie
jednak, że wszelkie jej zakusy
nie osiągną celu, że cała jej
gra, zmierzająca do usunięcia
Renaty, wywarła wręcz przeciwny
skutek. Nie mogła darować
Trachwitzowi, że przestał
interesować się nią. Gdyby żył
jeszcze choć rok, trzymając przy
sobie Renatę, osiągnęłaby swój
cel z Ralfem.
Gdy Ralf wszedł, wstała i
podeszła do niego w milczeniu.
Przywitał się z nią uprzejmie
i rzekł:
- Gdybym mógł być pomocny pani
baronowej, chętnie wypełnię jej
polecenia.
- Dziękuję panu, ale mój
administrator zajął się już
formalnościami, potrzebnymi do
pochowania zmarłego. Jeżeli panu
chodzi o zabranie spuścizny dla
pani von Trachwitz, to proszę
się zwrócić do administratora.
- Tą sprawą zajmie się pani
von Trachwitz, która na razie
jest ciężko chora.
- Ma mi pan coś więcej do
powiedzenia?
- Tak, chciałem pani
serdecznie podziękować za
wspaniałomyślność i życzliwość,
jakie pani okazywała
Trachwitzowi i jego żonie.
Roześmiała się i wzruszyła
pogardliwie ramionami.
- Sentymentalizm - rzekła -
nie leży w moim usposobieniu.
Sądzi pan, że ruszyłabym palcem
dla tej niewesołej pary, gdybym
nie miała do tego głębszych
powodów?
- Pani baronowo...
Podeszła ku niemu blisko i
spojrzała mu w oczy
przenikliwie.
- Tak, mój panie von Tornau.
Robiłam wszystko z
wyrachowaniem. Piękna Renata, ta
cnotliwa gąska, powinna była
pójść precz, gdyż ja tego
chciałam. O jej stosunku do






Trachwitza wiedziałam od dawna.
Spotkałam go w Monte Carlo,
gdzie również zamyślał przenieść
się do wieczności i spostrzegłam
w jego portfelu fotografię
Renaty. Zaproponowałam mu
stanowisko kierownika stadniny
Berkow, by posiadać broń
przeciw jego żonie. Wiedziałam,
że mieli się spotkać przy leśnym
jeziorku i przywołałam pana, by
zdemaskować świętoszkę. O tym,
że byli małżeństwem, nie
wiedziałam, bo inaczej bym
ułożyła plan działania. Tak,
panie von Tornau! Teraz pan
widzi wspaniałomyślność moją w
innym oświetleniu. Kochałam pana
i za wszelką cenę chciałam pana
posiąść. Czy była to prawdziwa
miłość, nie wiem. To tylko jest
pewne, że uczucie moje
przerodziło się obecnie w
nienawiść. Nienawidzę pana od
chwili, gdy mnie pan odtrącił w
tak pogardliwy sposób. Jedynym
moim pragnieniem jest zrobić z
pana człowieka godnego
pożałowania, jakim ja jestem.
Płakała ze złości, kurczowo
zaciskała ręce i darła w strzępy
koronkową chusteczkę do nosa.
Ralf patrzył na nią poważnie.
- Współczuję pani! - rzekł
wreszcie spokojnie.
- NIe potrzebuję pańskiego
współczucia!
- W takim razie nie mamy sobie
nic więcej do powiedzenia! Do
widzenia!
Skłonił się i wyszedł równym,
spokojnym krokiem.

Xxx

Wreszcie obudziła się Renata
po raz pierwszy od czasu, gdy
zachorowała.
Było to na dwa dni przed
świętami Bożego Narodzenia.
Zdziwiona rozglądała się
dookoła. W jaki sposób znalazła
się tutaj? Wszakże to była jej
sypialnia w Tornau! Zadumała się.
Czy to wszystko, co sobie






przypominała, było tylko snem?
Owładnęło nią uczucie błogiego
ukojenia.
Nachyliła się nad nią
dobrotliwa twarz matrony i
uśmiechnęła się do niej.
- Wyspałaś się, drogie
dziecko? Jak się czujesz?
Renata popatrzyła na matkę
oczami pełnymi miłości.
- Dobrze - rzekła. - Całkiem
dobrze. Jestem tylko trochę
zmęczona.
- To uśnij znowu. Sen jest dla
ciebie najlepszym lekarstwem.
- Czy jestem chora?
- Trochę. Ale niebawem
wyzdrowiejesz.
Uniosła się cokolwiek.
- Boże drogi! Teraz rozumiem.
To nie był sen... Ukryła twarz w
dłoniach i rozpłakała się.
Pani von Tornau dotknęła jej
czoła i rzekła pieszczotliwie:
- Wypłacz się, moje biedne
dziecko. Łzy spłuczą twoją gorycz.
Renata oplotła ramionami swoją
pielęgniarkę.
- A nie był to sen, że wolno
mi było nazywać cię matką?
- To jest rzeczywistość! -
odpowiedziała pani von Tornau
sama wzruszona.
- A Trachwitz nie żyje?
- NIech spoczywa w spokoju, ty
zaś myśl o żyjących.
Położyła się znowu i
przymknęła oczy, ujęła rękę
matki, mówiąc:
- Pozdrów, mamo, ode mnie
Ralfa.
Potem zasnęła.
Pani von Tornau przeszła do
sąsiedniego pokoju i otworzyła
okno.
- Ralfie! - zawołała na syna,
który niecierpliwie chodził po
zaśnieżonym dziedzińcu.
W sekundę znalazł się pod
oknem.
- Co dobrego, mamo?
- Obudziła się przed chwilą
przytomna. Kazała cię pozdrowić.
Teraz na nowo usnęła. To ją
pokrzepi.






- Matko!
Uśmiechnęła się do niego
wilgotnymi oczami.
Wyciągnął ku niej ramiona.
- Wybierz w lesie ładną
choinkę! - rzekła. - Ja zostanę
przy chorej.
- Mamo! Do końca życia będę ci
wdzięczny za to, co dla niej
uczyniłaś.
- Stary głuptasku! Robię to,
co mi nakazuje serce.
- Gdy się obudzi, zawołaj mnie
zaraz.
- Nie licz na to do jutra
rana.
- A na kolację zejdziesz na
dół?
- Naturalnie. Panna Birkner
zastąpi mnie tutaj.
- Dobre stare pannisko.
Dostanie ode mnie buziaka, gdy
ją uchwycę.
Śmiała się.
- Idź już, mój chłopcze, bo mi
zmarzł koniec nosa. A uprzedź
pannę Birkner, co do tego
buziaka, bo inaczej gotowa
dostać bicia serca.
Spojrzał na matkę radośnie i
podążył przez dziedziniec do
spichrza, ona zaś zamknęła okno.
Renata spała mocno i
spokojnie, aż wreszcie przyszła
do siebie.
* * *
Na krótko przed następnym
Bożym Narodzeniem zawitała
Renata do Tornau jako pani tych
włości.
Podczas uczty weselnej odezwał
się pan Diesterkampf do
siedzącej obok niego pani von
Tornau:
- Nareszcie Ralf jest
szczęśliwym małżonkiem. Tornau
nie przejdzie w obce ręce, a my
starzy może doczekamy się
przychówka.
Potem zawołał grzmiącym
głosem:
- Renato von Tornau i ty
Ralfku, synu mój, żyjcie sto
lat!







Wyszukiwarka