Zerwała się ze snu przerażona. Przecież wyraźnie słyszała, jak ktoś wołał ją po imieniu: "Renato, Renato"! Wpatrywała się w świt poranku, jak gdyby czekała, że znów usłyszy swe imię, lecz na próżno. Dokoła panowała cisza. Skupiła myśli i z wolna wstała z łóżka. Ubierając się, wciąż nadsłuchiwała. Czyżby rzeczywiście wszystko wokoło niej zamarło? Zwykle słyszała o tej porze tupot biegających dzieci i wzajemne ich nawoływania się. Dziś jednak była przerażająca pustka i złowroga cisza. Od chwili gdy przekroczyła próg swego mieszkania, czuła się jak liść porwany wichrem i unoszony w dal nieznaną. Opanowało ją uczucie lęku. Otworzyła okno i zaczęła biegać po pokojach, w których meble stały w nieładzie, dywany leżały nie rozłożone, a w oknach brakowało firanek. Czuła się obca we własnym mieszkaniu i trwożliwie rozglądała się po nim. Znużona powróciła do sypialni. Obok jej łóżka stała kołyska, zaciągnięta daszkiem z frędzelkami i pełna różnokolorowych poduszeczek. Usiadła na fotelu, patrząc przed siebie błędnymi oczami i rozpamiętując ostatnie lata życia. Jakże surowo obszedł się z nią los! Przed czterema laty była jedyną spadkobierczynią bogatego przemysłowca Jana Werkenta i świat uśmiechał się do niej. Zaręczyła się i wyszła za mąż za ślicznego chłopca, eleganckiego oficera ułanów. A dziś była kobietą złamaną, opuszczoną przez męża, który ślubował jej wierność przed ołtarzem, a potem porzucił. Straciła dziecko,
które przyszło na świat, gdy była u szczytu szczęścia, a potem zgasło, gdy umarł jej ojciec i gdy straciła majątek. Ojciec twój zbankrutował i skończył życie samobójstwem! - złorzeczył jej mąż, rotmistrz Hans von Trachwitz, gdy go widziała ostatnim razem. Potem sprzedał jej meble, srebra, ekwipaż, wszystko, co się dało spieniężyć, by tylko posiąść gotówkę. Zostawił jej tylko bieliznę, trochę mebli niezbędnych i resztki biżuterii. Opowiadał, że musi wyjechać do Berlina i szukać posady, by utrzymać siebie i swą matkę. Trochę mu ludzie współczuli, trochę go żałowali, a potem z wolna przestali o nim mówić. Renata nie sprzeciwiała mu się. Nieczuła na wszystko, spakowała swoje rzeczy i gotowała się do wyjazdu. Oddaliła służbę i widziała, jak handlarze uwijali się koło jej mebli, które zakupili za psi grosz. Gdy ostatniego wieczoru na próżno wyczekiwała męża z kolacją, którą sama przyrządziła, poszła do jego pokoju, by go zawołać. Znalazła tylko kartkę na biurku:
"Muszę cię opuścić - pisał - gdyż nie mogę z tobą razem ugruntować sobie egzystencji. Zbyt jesteś zbałamucona, a za mało praktyczna, a przy tym nic nas nie łączy. Znajomi i przyjaciele twego ojca z pewnością dopomogą ci, na razie zaś możesz sprzedać swoje stroje wieczorowe, futra i biżuterię. Skieruję do ciebie odpowiedniego nabywcę. Wyjeżdżam nie do Berlina, lecz do Ameryki i jeśli mi się poszczęści, to do mnie przyjedziesz lub będę ci pomagać, a jeżeli nie, to zapomnij o mnie".
To było wczoraj! Uśmiechnęła się gorzko, czytając list męża, a później, gdy przyszedł handlarz, sprzedała, co się dało i wyczerpana upadła na łóżko. Przeszła noc i nic już nie stało na przeszkodzie, by wyjechać. Z wolna odzyskała spokój i równowagę ducha. Odezwała się w niej krew przodków, dzielnych kupców i przemysłowców. Pójdzie w świat z wiarą, że nie zginie. Lepiej podjąć walkę, aniżeli poddawać się zwątpieniu, choćby nawet ta walka miała być ciężka.
Ii
Doktor Helman skończył przyjmowanie pacjentów. Wstał od biurka i zamierzał przejść do pokoju jadalnego, gdy mu służący oznajmił, że jeszcze jakaś pani prosi o konsultację. - Czy nie powiedział jej Benedykt, że godziny przyjęć skończyły się? - Owszem, powiedziałem, panie doktorze, ale ta dama jest przyjezdna i prosi, by pan doktor zrobił dla niej wyjątek. - No to niech Benedykt prędko ją wprowadzi i powie mej żonie, że spóźnię się parę minut na kolację. Do gabinetu lekarza weszła młoda kobieta w żałobie. Ze zdziwieniem patrzył na jej bladą twarz, z której wyglądały wielkie, ciemne oczy, pełne smutku. Poznał ją natychmiast. - Panno Renato! - rzekł. Przepraszam, pani von Trachwitz... Wszakże nie mylę się?... - Tak jest, panie doktorze... poznał mnie pan! - odrzekła. Podał jej fotel i poprosił, by spoczęła. Wyglądała bardzo mizernie, był
więc przeświadczony, że przyszła po poradę. - Co pani dolega? - spytał troskliwie. Opadła na fotel i opuściła głowę. Potem spojrzała na jego czerstwą, męską twarz i na jego bystre oczy, które łagodnie spoglądały na nią. - Tak, panie doktorze! Tyle oto pozostało z Renaty Werkent. Ujął jej rękę i mówił ze współczuciem: - Widzę, że życie nie szczędziło pani zawodów. Nie można jednak, droga pani Renato, poddawać się cierpieniom, ani też tracić odwagi. Uśmiechnęła się boleśnie. - Czy słyszał pan doktor o moich nieszczęściach? - Wiem, że umarł przezacny ojciec pani i że wraz z nim straciła pani cały majątek. - To jeszcze nie wszystko, panie doktorze. W tym samym czasie umarła moja córeczka Magdusia i... mąż mnie porzucił. Wyjechał za ocean, by tam ugruntować sobie egzystencję, ale beze mnie. Doktor Helman cofnął się przerażony. - Czy podobna? Wprost wierzyć mi się nie chce, pani Renato! - A jednak tak jest - rzekła. - Odkąd straciłam majątek, nie stanowiłam dla niego żadnej przynęty. - To po prostu oburzające! - rzekł lekarz. - Oswoiłam się jednak z tym wszystkim i całkiem inna kwestia sprowadziła mnie tutaj. Przyszłam prosić pana doktora, by mi powiedział, co było przyczyną śmierci mego ojca... Pytanie to spędza mi sen z powiek... Niech mi pan powie szczerą prawdę. Zdziwienie odmalowało się na twarzy lekarza. - Czy nie otrzymała droga pani swego czasu mego listu? Wszak zawiadomiłem panią, że ojciec
jej umarł na udar sercowy. - Ale czy to prawda? Proszę, niech mi pan doktor potwierdzi to własnymi ustami. - Zapewniam panią słowem uczciwego człowieka, pani Renato, że ojciec jej umarł na serce. Odetchnęła z ulgą. Widoczne było, że jej kamień spadł z piersi. - Czy pani miała jakieś wątpliwości? - spytał. - Mąż mój uporczywie zapewniał mnie, że ojciec mój popełnił samobójstwo! - Ależ to nikczemność! Spodziewam się, że pani nie dawała temu wiary. - Nie wierzyłam mu, ale bałam się go. Jako zaufany przyjaciel ojca, wie pan doktor dobrze, że ślub mój przyspieszył ruinę pieniężną firmy Werkent i S_ka. Toteż myśl, że ojciec targnął się na życie, nie dawała mi chwili spokoju. Robiłam sobie wyrzuty, że mój posag i wyprawa pozbawiły firmę środków obrotowych. Proszę, niech mi pan doktor powie, w jakich okolicznościach ojciec zakończył życie? Patrzył na nią zaniepokojony. - Istotnie, ślub pani był dla ojca źródłem ciągłej troski. Znał on dobrze rotmistrza Trachwitza i wyrzucał sobie nieraz, że zgodził się na ten związek, jakby przeczuwając, że nie da on pani szczęścia. Wyposażył panią szczodrą ręką i nie skąpił pieniędzy, sądząc, że tą drogą uzyska dla pani przywiązanie jej męża. Potem wdał się w spekulacje giełdowe... a co się później stało, wie pani... Wszystko to mówię, by panią przekonać, że w tej sprawie orientuję się trafnie i że słowa moje są wiernym odbiciem prawdy... - Od szeregu lat - mówił dalej lekarz - ojciec pani cierpiał na wadę serca i niejednokrotnie
zalecałem mu spokój i powstrzymywanie się od wszelkich silniejszych wzruszeń... - Nie przetrzymał upadku swego przedsiębiorstwa i to było właściwym powodem jego śmierci! - A więc nie ja wbiłam gwóźdź do trumny ojca? - spytała Renata. - Nie powinna pani zaprzątać sobie głowy podobnymi zarzutami, które nie doprowadzą do żadnego celu. Choroba pani ojca była tego rodzaju, że każde silniejsze zdenerwowanie pociągnęłoby za sobą katastrofę. - Mój biedny ojciec! - westchnęła. - Niech spoczywa w spokoju. Nie życzyłbym mu, by widział panią w tym stanie, w jakim obecnie znajduje się pani... złamana, opuszczona i pozbawiona dziecka... Nie... lepiej może, że go Pan Bóg powołał do Siebie. - Gdybym go miała, byłabym szczęśliwa! - zawołała Renata głosem pełnym bólu. - Nie usiłujmy zmienić tego, co nie da się zmienić! - rzekł doktor Helman. - Czy wolno mi jednak zapytać, jak pani zamierza urządzić sobie życie? Nie kieruję się zwykłą ciekawością, lecz raczej troską o dobro pani, które nie może być dla mnie obojętne, zwłaszcza, że znam panią jeszcze z czasów, kiedy pani biegała w krótkich sukienkach. - Bardzo panu doktorowi dziękuję i powiem mu zaraz, co zamyślam robić... Otóż... chciałabym pracować, by zapomnieć o moich troskach i zarabiać na utrzymanie, nie będąc nikomu ciężarem. - Doskonale! - zawołał lekarz. - Bardzo mi się to podoba. Czy zamierza pani pozostać w Berlinie? - Na razie tak, sądzę bowiem, że tutaj najłatwiej znajdę zajęcie. Chciałabym otrzymać
posadę damy do towarzystwa osoby starszej, lub zarząd domu, lub coś w tym rodzaju. Obawiam się natomiast roli wychowawczyni drobnych dzieci. - Ponieważ zabiegi pani o wyszukanie sobie zajęcia potrwać mogą kilka miesięcy, proszę zatem przyjąć do tego czasu gościnę w moim domu. - Pan doktor rzeczywiście bardzo jest dla mnie dobry - odparła - proszę mi jednak wybaczyć, że mu odmówię. Chciałabym od razu stanąć na własnych nogach, a poza tym bardzo byłabym skrępowana, wreszcie i państwu sprawiłabym subiekcję. Proszę więc nie brać mi za złe odmowy. - Naturalnie, pani Renato. Przykro mi tylko, że w tej chwili nie mogę nic dla pani zrobić... Tym żywiej to odczuwam, że doznałem od pani ojca aż nadto dużo dowodów uczynności. - Łatwo to pan doktor wyrówna. Mając obszerną praktykę i stykając się z ludźmi, znajdzie pan niewątpliwie okazję do zarekomendowania mych usług. Poza tym pozwoli pan, że w razie gdyby żądano ode mnie referencji, powołam się na opinię pana doktora. Nie mam żadnych świadectw ani rekomendacji, a przecież bez tego trudno marzyć o zdobyciu posady. - Zgadzam się jak najchętniej pani Renato i zawsze gotów jestem pomóc pani. A teraz niech pani powie dobry wieczór mojej żonie i zostanie u nas na kolacji. - Pierwszy warunek spełnię z miłą chęcią, ale co do drugiego, to znów muszę panu doktorowi odmówić, gdyż czekają na mnie w pensjonacie, w którym się zatrzymałam. - Znów dostałem kosza - żartował lekarz. - Niech mi pani jednak powie szczerze, czy
pani dysponuje środkami, które jej umożliwią przetrzymanie czasu, zanim znajdzie pani posadę? - Doprawdy, jestem panu bardzo obowiązana za jego troskliwość. Sprzedałam resztki biżuterii oraz kilka sukien wieczorowych i przypuszczam, że przynajmniej pół roku wytrzymam i że przez ten czas coś znajdę. Opowiedziałam zatem panu doktorowi wszystko i pozwolę sobie teraz przywitać się z pańską żoną. Zostawiam panu mój adres na wszelki wypadek i raz jeszcze dziękuję najserdeczniej za okazaną mi życzliwość. Pani doktorowa Helmanowa z niecierpliwością oczekiwała męża i z trudem mogła uporać się z dziećmi, które co chwila pytały, kiedy przyjdzie tatuś i kiedy będzie kolacja. Toteż z radością powitała męża, patrząc zdziwiona na Renatę. Poznała ją, a gdy się dowiedziała, że straciła dziecko, serdecznie ją ucałowała. Renata z trudem powstrzymała łzy, widząc jak mała córeczka pani doktorowej tuliła się do matki, przerażona widokiem obcej osoby. Toteż szybko się pożegnała z doktorostwem i wybiegła na ulicę. Podczas kolacji opowiedział doktor Helman swej żonie o rozmowie z Renatą. Pani doktorowa była mocno wzruszona losem Renaty. - Wyobrażam sobie - mówiła - jak musiała cierpieć, wiedząc, że jest na ustach całego miasta i jak teraz musi się liczyć z każdym groszem. A jaka była szczęśliwa, wychodząc za mąż, zaślepiona w swym poruczniku, który, jak się okazuje, jest po prostu szubrawcem, okradł ją, a teraz porzucił. - Lepiej - odpowiedział doktor - że to się prędko wyklarowało, aniżeli gdyby miało się
przeciągać całe lata. Renata wydaje mi się z natury dzielną kobietą, która da sobie w życiu radę.
Iii
Już trzy miesiące siedziała Renata w Berlinie, nie mogąc znaleźć żadnego zajęcia. Pilnie studiowała ogłoszenia w gazetach, ale jej oferty pozostawały bez odpowiedzi, a gdy się przedstawiała, doznawała odpowiedzi odmownych. A tymczasem jej zasoby pieniężne topniały i z dnia na dzień upadała na duchu. Te trochę robótek ręcznych, jakie udało jej się otrzymać, nie mogły zapewnić jej utrzymania. Właścicielka pensjonatu radziła Renacie, by przyjęła miejsce pielęgniarki chorych, a choć zajęcie to wydawało się jej niemiłe, to jednak z wolna oswajała się z myślą, że nie będzie miała innego wyboru, zwłaszcza że w danym wypadku będzie mogła liczyć na poparcie dr Helmana. Wybierała się już nawet w tej sprawie do doktora, gdy nagle otrzymała od niego list:
"Droga pani Renato! Mam wrażenie, że znalazłem dla pani coś odpowiedniego. Proszę mnie odwiedzić jutro w południe i przyjąć zapewnienie mego szacunku i życzliwości".
Była tak zdenerwowana, że męczyła się przez całą noc, nie mogąc zasnąć. Czyżby znów miała doznać rozczarowania? Traciła już zaufanie w swe siły i czuła, że jeżeli i tym razem się nie uda, straci chęć do życia. Punktualnie o dwunastej zadzwoniła do drzwi lekarza. Przyjął ją rozpromieniony. - Witam panią, pani Renato, niech pani spocznie. Mam dla
pani dobrą wiadomość. Serce jej biło w niepewności i z trudem zdołała wymówić kilka słów podziękowania za pamięć. - Niech mnie pani posłucha! - mówił doktor. - W zeszłym roku operowałem niejaką panią Tornau, wdowę, zamożną obywatelkę ziemską, która potem przebyła u mnie w klinice kilka tygodni. Jest to osoba niezwykle sympatyczna i kulturalna. Choć całkowiecie odzyskała zdrowie, jednak nie czuje się na siłach, aby sama jedna mogła prowadzić zarząd dużego domu. Syn jej, kawaler, zajmuje się gospodarstwem rolnym. Otóż prosi mnie pani Tornau, bym jej zarekomendował zastępczynię. Jest tam również gospodyni, do której należy drób i nabiał, a pani von Tornau poszukuje osoby młodej, inteligentnej, która by dotrzymywała jej towarzystwa, zastępowała ją w ogólnym gospodarstwie kobiecym i uzupełniała jej potrzeby duchowe... Mam wrażenie, pani Renato, że posada ta jest wymarzona dla pani. - Boję się o tym myśleć, by nie spłoszyć szczęścia, panie doktorze! - rzekła Renata, naprawdę uszczęśliwiona. - Tym razem zależy tylko od pani, by nie wypuścić z rąk okazji, jaka się trafia. Zgadza się pani z niej skorzystać? - Czy się zgadzam? Ależ naturalnie, panie doktorze! - odpowiedziała skwapliwie. - Jest tam jednak pewien warunek... - rzekł lekarz. - Jaki mianowicie? - spytała zaniepokojona. - Otóż syn pani von Tornau życzy sobie, aby towarzyszka jego matki była osobą nie związaną żadnymi względami rodzinnymi, by całkowicie mogła się poświęcić jego matce i to nie na czas krótki, lecz na przeciąg kilku lat... Dlatego też uważam za wskazane, by pani
zaakcentowała w swej ofercie, że pani jest wdową, bezdzietną i niczym nie związaną z rodziną. - Jeżeli warunek ten jest konieczny, to podam się za wdowę i wymienię nawet moje panieńskie nazwisko. Jako Renata Werkent czuć się będę swobodniejszą, a przecież nikogo to nie obchodzi, że mąż mnie opuścił i wyjechał na drugą półkulę. - I ja jestem tego zdania, pani Renato, i rad jestem, że pani bez długiego namyślania się powzięła to rozsądne postanowienie. Uśmiechnęła się z ironią. Czy mogła się wahać? Czy miała inny wybór? - Bylebym tylko odpowiadała wymaganiom! - rzekła. - NIe święci garnki lepią! - odparł żartobliwie lekarz. - Da pani sobie doskonale radę, jestem przekonany. - Jakże jestem panu wdzięczna, jak mam podziękować panu doktorowi! - Najlepszym podziękowaniem będzie dla mnie, jeżeli pani czuć się będzie zadowolona i jeżeli życie pani ułoży się pomyślnie. - Postaram się, aby życzenia pańskie spełniły się i proszę niech pan się nie gniewa, jeśli z początku będzie to może szło trochę kulawo. - Na pewno pójdzie gładko. Niechże więc pani będzie dobrej myśli i czeka cierpliwie na moją odpowiedź. Odbierze ją pani prawdopodobnie w końcu tego tygodnia.
Iv
Dwór w Tornau, zwany w okolicy zamkiem, był starą budowlą o grubych murach i głęboko osadzonych w nich oknach. Front jego zdobiły cztery kolumny, a obydwa narożniki frontowe dźwigały na sobie wieżyczki, co mu naprawdę
nadawało charakter średniowiecznego zameczku, zwłaszcza z oddali. Należał on od setek lat do rodziny von Tornau i utrzymany był z całą starannością, stanowiąc prawdziwie pańską siedzibę, tak różną od nowoczesnych, cudacznych willi, mających pretensję do wiejskich dworów. Majątek ziemski przechodził z pokolenia na pokolenie i choć nie stanowił magnackich włości, to jednak był to pokaźny szmat roli i lasu, doskonale zagospodarowany i nie zadłużony. Że zaś Tornau'owie byli ludźmi rozumnymi i szli za postępem czasu, więc ziemia ich była w kulturze inwentarza w doskonałym stanie, a główny folwark takie miał budynki, że czynił wrażenie jakby małego miasteczka. Dzisiejszy właściciel, Ralf von Tornau, człowiek młody, gdyż zaledwie trzydziestopięcioletni, był wyłącznym posiadaczem majątku. Ojciec jego powrócił z wojny francuskiej jako inwalida i zmarł wkrótce z ran, które nie chciały się goić, pozostawiając nazwisko i majątek jedynemu synowi Ralfowi. Od tej chwili Ralf, który dotychczas prowadził niefrasobliwy żywot studenta w Bonn, wstąpił w ślady przodków i osiadł na roli, jako pracowity i dzielny agronom, pod troskliwą opieką kochającej go i powszechnie szanowanej matki. Jak to bywa na wsi, utrzymywali liczne stosunki sąsiedzkie, ale bez hucznych i wystawnych przyjęć. - I na to przyjdzie czas! - mawiała pani von Tornau. - Niech tylko Ralf wprowadzi pod nasz dach żonę. Była to jedyna jej troska. Tyle było w sąsiedztwie panienek ładnych i zamożnych, ale jakoś nic się nie kleiło. Ralf von Tornau był
przystojnym, postawnym mężczyzną. Wysokie czoło znamionowało inteligencję, a duże, stalowe oczy patrzyły rozumnie, cokolwiek marzycielsko na świat. Blondyn z ładnym wąsem i zgrabnie skrojonymi ustami był miły i ujmujący w obejściu, może za poważny na swoje lata, zwłaszcza w oczach matki. Dawniej był wesoły, niefrasobliwy i płochy, nagle jednak zmienił się i spoważniał. Wiedziała, co było tego przyczyną, ale nie poruszała tego tematu, wiedząc, że to do niczego nie doprowadzi. * * * Przed sześciu laty zamierzał RAlf von Tornau ożenić się. Przedmiotem jego westchnień była urocza blondynka, Melania von Birkenfeld, córka podupadłego arystokraty. Ralf pokochał ją gorącym porywem serca, ona zaś podzielała jego uczucia, wcale się z tym nie kryjąc, gdy nagle dała się unieść zalotności i nieoczekiwanemu kaprysowi. Powodem tego był milioner, baron von Berkow, sąsiad Tornau'a, hodowca koni i pan całą gębą. BAron był bardzo czuły na wdzięki niewieście i Melania zdołała rozniecić w nim płomień pożądania i doprowadzić go do ołtarza. Tytuł, olbrzymi majątek i żądza zakosztowania wszelkich uciech życiowych były silniejsze niż jej uczucia względem Ralfa. Wolała być damą światową niż czcigodną matroną, potrząsającą kluczami w Tornau. Wprawdzie baron był mocno podtatusiałym i nieuczonym życiowo wdowcem i jako mąż_kochanek znacznie mniej pociągającym niż Ralf, ale i najpiękniejszy mężczyzna - rozumowała Melania - znudzi się, zwłaszcza w wiejskim zakątku... W rezultacie dała pierwszeństwo baronowi, a Ralf
musiał się zadowolić dość mętną wymówką "ofiary dziecinnego wybryku miłości", jak uczucie swe obłudnie określiła. Ralf odczuł boleśnie doznany zawód. Gdy jednak usłyszał z ust ojca Melanii, że był on przeciwny niedobranemu małżeństwu córki, której w dodatku nie zawahał się nazwać wyrachowaną zalotnicą, usiłował zagłuszyć w sobie bunt serca. Odleciała go jednak chęć do małżeństwa i odtąd odnosił się wrogo do kobiet. Po operacji i po okresie rekonwalescencji, przebytym u doktora Helmana, pani von Tornau powróciła do majątku syna. Zdając sobie sprawę, że nie tak prędko doczeka się synowej i czując się osłabioną i osamotnioną, prosiła Ralfa, by jej wyszukał damę do towarzystwa, która by jej zarazem ulżyła w gospodarstwie domowym. To właśnie było przyczyną korespondencji Ralfa z doktorem Helmanem i zarekomendowania Renaty, która, zdaniem doktora, idealnie nadawała się do tej funkcji. W rezultacie odpowiedział RAlf doktorowi, że pani Renata Werkent mile będzie widziana przez jego matkę i przez niego samego. * * * Ralf von Tornau powrócił z pola. Zeskoczył z konia i rzucił cugle forysiowi *, który poprowadził wspaniałego wierzchowca do stajni i natychmiast starannie go wytarł, rozkulbaczył i przywiązał do żłobu. Foryś - pomocnik stangreta. Dziedzic był przy tym obecny, a potem przeszedł przez obszerny dziedziniec, i skierował się ku dworowi, pogwizdując wesoło i uderzając szpicrutą o cholewy długich butów do konnej jazdy.
Wszedł po schodach na górę do swego pokoju i zmienił kamizelkę łosiową na lekką szamerowaną piżamę, po czym zszedł na dół do pokoju jadalnego, gdzie już oczekiwała go matka. - Jestem mamo! - zawołał. - A jeść mi się chce piekielnie! Uścisnął matkę i pogładził jej białe włosy. Spoglądała na niego z miłością swymi dobrymi oczami i uśmiechała się łagodnie. - Jak się masz, mój chłopcze! - rzekła. - Siadaj koło mnie i zanim ci podadzą śNiadanie, opowiedz, co słychać nowego. Wszystko dobrze, mamo. Ludzie pracują przy żniwach, jak się patrzy. Jeżeli pogoda dopisze, będziemy mieli plony, jak rzadko którego roku. Poślij żniwiarzom kawy, tylko dużo i zimnej. Niech gospodyni dopilnuje tego na czas, tak między trzecią a czwartą, gdy największy żar leci z nieba. - Sama dopilnuję, Ralfie. A jak się miewa Peterman? - Całkiem nieźle, mamo. Okazało się, że kosa przecięła mu but i zraniła go w nogę tylko powierzchownie. Żona robi mu okłady z arniki * i narzeka, że nie może iść do żniwa. Ale trudno, skoro ma dziurę w nodze, niech siedzi w chałupie! - żartował Ralf. Arnika - zioło lecznicze. - Masz najlepszych ludzi w całej okolicy! - rzekła pani Tornau. - Sam sobie wychowałeś ich wyrozumiałością i sprawiedliwym traktowaniem. - Tak mamo, czynię to z czystego egoizmu, bo najlepiej sam na tym wychodzę. Ale czuję już zapaszek befsztyku! Nie ma nic lepszego nad befsztyk, zwłaszcza jeżeli się jest od czwartej z rana na nogach. Jadł jak wilk, a matka wciąż mu dokładała. Gdy skończył, odezwała się: - A pamiętasz, że dziś o
czwartej ma przyjechać pani Werkentowa? Chciałabym pojechać po nią na stację. Czy nie mógłbyś pojechać razem ze mną? Miałaby od razu wrażenie, że jest w rodzinie. - Dobrze, mamo, pojadę razem z tobą. Sam jestem trochę ciekaw, kogo nam zarekomendował doktor Helman. Wiesz, Ralfie, obawiam się, czy taka obca osoba nada się do naszego cichego życia rodzinnego... - Nie obawiaj się, mamo. Doktor Helman wyraża się o niej bardzo pochlebnie, a to solidny człowiek i nasz przyjaciel. Pisze on, że pani Renata Werkent jest wdową po oficerze, osobą taktowną, wykształconą i zrównoważoną. Czego mama chce więcej? - To prawda, RAlfie, ale ty znasz moją słabość. Niepokoi mnie, czy ta pani na przykład dobrze się prezentuje. - Mamusiu droga! - zawołał wesoło. - Szkoda, że nie zażądałaś fotografii pani Werkentowej. - Bałam się, że będziesz ze mnie żartować. Ralf roześmiał się serdecznie. - To nie tylko twoja słabość, mamo. Ja też wolę ładne twarze niż brzydkie, aczkolwiek te ładne... - dodał poważniejąc - nie zawsze są dobre... W każdym razie chciałbym, mamo, aby pani Werkent przypadła ci do gustu, inaczej żal mi jej będzie biednej. Jeżeli jest młoda i zdrowa, nie przypuszczam, aby była odrażająca... Zobaczymy ją zresztą za kilka godzin. Punktualnie o wpół do piątej zajadę po mamę, a o piątej będziemy już wiedzieli, jak wygląda nasza nieznajoma... Pani von Tornau podała synowi filiżankę czarnej kawy, którą wypił duszkiem i zbierał się ku wyjściu. - Czy wyjedziesz jeszcze konno
w pole? - zapytała. - Tak, mamo. Mam się spotkać pod lasem z panem Diesterkampfem i omówić z nim sprawę nowej lokomobili. Ale punktualnie o wpół do piątej będę przed gankiem. - Doskonale. Zdrzemnę się trochę, bo godzinka snu po obiedzie weszła już u mnie w nałóg. - To mamie dobrze robi! - rzekł Ralf. - A gdy przyjdzie pani Werkent, będzie mama miała wszelką swobodę. - Mam nadzieję, mój Ralfie. Pozdrów pana Diesterkampfa i poproś go, by powiedział żonie, że odwiedzę ją jutro po obiedzie. Tak już dawno jej nie widziałam. Odprowadził matkę do drzwi i pocałował ją w twarz i w rękę. - Niech mamusia odpocznie godzinkę i będzie gotowa na wpół do piątej.
V
RAlf usiadł obok matki w kabriolecie i ujął lejce, sam bowiem powoził. Milczeli jakiś czas oboje, a pani von Tornau wpatrywała się w opaloną twarz syna. Westchnęła, widząc, że jest nachmurzony i jakby nieswój. - Co ci jest mamo, że tak wzdychasz? Myślę o tym, czego nie bardzo lubisz słuchać, Ralfie. Czas już nawyższy, abyś się ożenił, a ty ciągle zwlekasz. Wkrótce zostaniesz starym kawalerem i kto wie, czy nasz majątek rodzinny nie przejdzie w obce ręce... Sposępniał, widocznie niekontent, że matka poruszyła niemiły dlań temat. - Na to, by się ożenić, jestem aż nadto młody i czekać mogę cierpliwie, aż znajdę odpowiednią dla siebie żonę... - Byle nie trwało to zanadto długo... Powiem ci szczerze, mój
Ralfie, że wątpię w ogóle, czy znajdzie się dla ciebie "odpowiednia" żona. Zanadto wiele może wymagasz... Patrzył przed siebie w zamyśleniu. Czy nie był wówczas przeświadczony, że owa blondynka o kuszących oczach była dla niego odpowiednia? A przecież w tak brzydki sposób oszukała go! Czy nie lepiej by zrobił, gdyby się był ożenił z jedną z tych hożych, rumianych dziewcząt, które mu wskazywała matka? Ale on wolał się uganiać za wiatrem w polu, niż wprowadzić do gniazda rodzinnego stateczną, miłą panienkę, która by była rękojmią jego spokoju i szczęścia. Przecież i matka jego była kiedyś taką panienką. Gdzież teraz znajdzie tę "odpowiednią", która potrafi umilić mu życie, a przede wszystkim pozyskać jego serce? Spojrzał na matkę i odezwał się półgłosem: - Znajdzie się, znajdzie na pewno, tylko trochę cierpliwości. Mam tylko jedno wymaganie, aby była choć trochę podobna do mamusi. Uśmiechnęła się i pogłaskała go po twarzy. Chcąc nie chcąc, musiała na razie być zadowolona z tej jego odpowiedzi. Skręcił na szeroki gościniec wzdłuż lasu, gdy w oddali ukazał się elegancki ekwipaż, zaprzężony w parę rączych rumaków. Siedział w nim skulony starszy pan o twarzy wyblakłej i zniszczonej, a obok niego strojna młoda kobieta w eleganckiej, letniej toalecie. Na głowie miała kapelusz z szerokim rondem, przybrany strusimi piórami, a w ręku trzymała parasolkę, przybraną koronkami. Widząc zaprzęg Tornau'ów, zawołała na stangreta, by
zatrzymał konie i zaczęła machać ręką, by i Ralf przystanął. - Witamy drogich państwa! Wybieraliśmy się właśnie do nich. Dostrzegł w jej oczach niemą prośbę i zatrzymał konie. Wraz z matką powitał panią baronową von Berkow i jej zniedołężniałego męża. - Żałujemy niezmiernie, że nie możemy państwa przyjąć - rzekła pani von Tornau - ale najpóźniej za kwadrans musimy być na stacji. - Oczekują państwo gości? - zapytała Melania von Berkow, nie spuszczając oczu z Ralfa. - Przyjeżdża dziś do nas dama do towarzystwa mej matki! - odpowiedział. - Zapewne młoda, interesująca osóbka? - dorzuciła wesoło. - Nie umiem pani powiedzieć, gdyż nie widziałem jej nigdy. - Jaka szkoda! Ale jutro po południu przyjedziemy do państwa i obejrzymy ją! RAlf skłonił się, a pani von Tornau zapytała: - DAwno państwo powrócili do Berkow? - Wczoraj w południe! - rzekła Melania. - Baron nieszczególnie się czuje i zamierza spędzić w Berkow lato i całą jesień, a ja, jako jego wierna małżonka, będę go, naturalnie, pielęgnować. Prawda, Herbercie? Baron Berkow bąknął pod nosem kilka konwencjonalnych słów. Widać było, że wolałby, gdyby go zostawiono w spokoju. Ralf spojrzał na niego obojętnie, z lekkim jednak odcieniem pogardy, burzył się bowiem jeszcze wciąż na wspomnienie, że musiał temu człowiekowi ustąpić miejsca dlatego, że Berkow posiadał miliony. Pani Tornau nie mogła powstrzymać się, by nie powiedzieć: - Pan baron doprawdy wygląda
na zmęczonego. Powinien pan jak najwięcej siedzieć w domu i zażywać spokoju. - Istotnie, droga pani... rad bym nie ruszać się z domu, ale Melania wciąż zachęca mnie do podtrzymywania stosunków towarzyskich i nie mogę być dzikusem... - Ależ nic podobnego! - zawołała Melania, wciąż uporczywie patrząc na Ralfa. - Mój mąż ma zbyt wiele interesów na głowie i niepotrzebnie się męczy. Czy państwo nie mogliby nam polecić jakiegoś hodowcy koni, któremu moglibyśmy powierzyć stadninę? - Na razie nie mam nikogo na myśli - rzekł Ralf - ale przepytam się przy okazji. Jest to stanowisko bardzo odpowiedzialne i nie tak łatwo jest znalźć dobrego fachowca. - Bardzo panu dziękuję - wtrącił baron Berkow, zwracając się do Ralfa - bo istotnie nie mogę podołać nadmiarowi pracy. - Herbercie! - przerwała mu Melania. - Nie zatrzymujmy dłużej państwa Tornau, gdyż mogą się spóźnić na pociąg. Pojedziemy do Diesterkampfów, a jutro będziemy u państwa. Do widzenia, kochanej pani i dostojnemu panu Ralfowi. Do jutra! Skinęła wdzięcznie rączką w eleganckiej paryskiej rękawiczce i rzuciła rozkaz stangretowi. Po kilku jeszcze słowach pożegnania, obydwa pojazdy ruszyły w przeciwne strony. Pani Tornau spojrzała z troskliwością na syna. Zaciskał usta, a bruzdy na jego czole jak gdyby pogłębiły się. - Berkow bardzo się posunął! - rzekła. - Myślę, że długo nie pociągnie. Wzruszył ramionami. - Będziemy wtedy mieli w okolicy jedną ładną wdówkę więcej. Blondynkom do twarzy w
żałobie. - Nie bądź taki złośliwy, Ralfie! Roześmiał się. - Czasami trzeba być złośliwym, mamusiu, nawet bezwiednie. Mnie ta para napawa po prostu obrzydzeniem. Zmieńmy temat rozmowy, mamo. Zaczęła mówić o rzeczach obojętnych, ale nie mogła się pozbyć niepokoju. Wkrótce stanęli przed małą stacyjką, leżącą na gruntach ich majątku. Urzędnik kolejowy, spełniający w jednej osobie wszystkie obowiązki stacyjne, wybiegł na przywitanie dziedziców i pomógł wysiąść Ralfowi. - Za dwie minuty nadjedzie pociąg! - zawołał, całując w rękę panią von Tornau. - Doskonale, panie Brinkman! - rzekł Ralf częstując go cygarem. - Dziękuję panu dziedzicowi. Wypalę je po podwieczorku. - To niech pan weźmie i drugie na - po kolacji. Brinkman schował cygara do czapki służbowej, po czym uzbrojony w chorągiewkę, podążył na peron. Za chwilę z wagonu drugiej klasy wyskoczyła Renata, oglądając się, jak gdyby kogoś szukała. Ralf von Tornau podszedł ku niej szybko i uchylając kapelusza, zapytał: - Czy mam przyjemność mówić z panią Renatą Werkent? - Tak jest! A ja mam zaszczyt z panem von Tornau? - Podał jej rękę i przez chwilę badali się nawzajem oczami. Ralf uśmiechnął się, widocznie zadowolony. Ta - pomyślał - zaspokoi na pewno estetyczny gust mej matki. Wziął jej ręczną walizkę i rzekł: - Pozwoli pani, że ją przedstawię mojej matce, która
czeka przed stacją w kabriolecie. Obeszli budynek stacyjny. Renata miała na sobie oliwkowy płaszczyk podróżny, lekko odchylony, spod którego widać było jej zgrabną postać, ubraną w letnią, czarną sukienkę. Spod czarnego, słomkowego kapelusza wyzierał kształtny profil jej twarzy, okolonej bujnym splotem włosów. Robiła wrażenie ujmujące; osoby dystyngowanej i przystojnej. Pani von Tornau uniosła się na siedzeniu i podała Renacie rękę, mile uśmiechając się do niej. Młoda kobieta instynktownie przycisnęła podaną sobie rękę do ust. Nić wzajemnej sympatii zawiązała się od pierwszego wejrzenia między obu paniami. - Miło mi poznać panią! - rzekła pani von Tornau. - Proszę, niech pani siada obok mnie. Syn mój usiądzie przed nami i będzie powozić: Renata zajęła miejsce w kabriolecie. Ralf spoglądał od czasu do czasu na przybyłą. Dostrzegł w jej smutnych oczach jakby tęsknotę i bezwiednie ogarnęło go współczucie dla tej przystojnej kobiety, zmuszonej szukać schronienia pod obcym dachem. - Czy pani życzy sobie - zapytał - by dziś jeszcze odebrać swój bagaż? Wszystko, co żyje, widzi pani zajęte jest teraz przy żniwach i mówiąc szczerze, wolałbym to załatwić dopiero jutro. - Ależ proszę bardzo, niech pan zarządzi, jak panu się lepiej układa. Moja ręczna walizka wystarczy mi na razie najzupełniej. Z przyjemnością słuchał jej dźwięcznego głosu i wydał Brinkmanowi polecenie co do bagażu. Potem skoczył na kozioł i ujął lejce.
Po kilku minutach pojazd wjechał na gościniec, wiodący wprost do dworu w Tornau. Renata z ciekawością rozglądała się po uprawnych polach, ozłoconych dojrzałym zbożem, którego ciężkie kłosy czekały jakby żniwiarza. Niektóre łany były już skoszone i widać było snopy poustawiane w mendle, pod które podchodziły duże wozy drabiniaste, zaprzężone w czwórki koni dworskich. Zdawało jej się, że powinna wyskoczyć z pojazdu i pomagać przy żniwach... Świeży powiew wiatru zarumienił jej lica i pełną piersią wciągała zapach pól. Pani von Tornau z przyjemnością spoglądała na swą towarzyszkę. - Czy pani jest bardzo zmęczona po podróży? - spytała, biorąc ją za rękę. - O nie! - rzekła Renata z uśmiechem. - MIałam podróż nader przyjemną i wcale nieuciążliwą. Przecież odległość od stolicy nie jest zbyt wielka. - Jak by to nie było, przeszło cztery godziny jazdy koleją, ale w pani wieku tych rzeczy nie odczuwa się zbytnio. Powozik toczył się teraz przez drogę leśną. - Jaki cudny las! - zawołała Renata. - Same dęby i buki, a jakie olbrzymie! Ralf odwrócił się i zapytał: - Lubi pani lasy? - A czy są na świecie ludzie, którzy by ich nie lubili? Czy ten las należy do majątku Tornau? - Tak. Ciągnie się aż do parku, a potem wzdłuż ogrodu warzywnego i sadu. Gdy je miniemy, dostrzeże pani nasz dom mieszkalny. - Prześliczny las. A jak starannie utrzymany! Kiwnął głową i odwrócił się do koni. Odpowiedziała za niego matka: - Las ten był zawsze oczkiem w
głowie wszystkich Tornau'ów i przechodzi z pokolenia na pokolenie, zawsze troskliwie pielęgnowany. - Mało już jest majątków, które by przechodziły z ojca na syna! - rzekła Renata. - Słyszy się o nich, jak o jakichś unikatach. - Tak! - odparła pani von Tornau. - Człowiek przyzwyczaja się do swej ziemi i wrasta w nią jak korzeń. A ileż to ludzi potraciło majątki rodzinne nie chcąc ich wypuścić z rąk właśnie wskutek tego sentymentu do ziemi, odziedziczonej po przodkach. Mamy w naszej okolicy kilka takich przykładów. Po kilku minutach byli przed podjazdem zamkowym. Ralf zeskoczył z kozła i pomógł damom wyjść z kabrioletu, po czym wszedł z nimi do pałacu, oddawszy lejce stajennemu, który podbiegł tymczasem. Pani von Tornau ujęła Renatę za rękę i przekraczając próg, odezwała się: - Pragnę, aby kochana pani zaznała w naszym domu spokoju i szczęścia i aby nam dobrze było razem! Mocno wzruszona Renata ujęła rękę pani von Tornau i znów pocałowała ją kilkakrotnie. - I ja tego pragnę z całego serca i dziękuję pani za jej dobroć! Ralf też podał jej rękę, zapewniając, że dołącza się do życzeń matki. Do pokoju weszła czyściutka gospodyni, pani Birkner. - Dobrze, że pani przyszła! - odezwała się pani von Tornau. - Przedstawię pani moją towarzyszkę, panią Renatę Werkent. Przejmie ona wszystkie te czynności, jakie pani za mnie wykonywała. Renata podeszła i podała jej rękę. - Proszę panią o cierpliwość i o wyrozumiałość - rzekła - zanim
nauczę się tego wszystkiego. Proszę również nie żałować mi pracy ani pouczeń. - Jakaś rozumna osoba - pomyślała pani Birkner - a w dodatku dobrze się prezentuje. Widocznie musi być z dobrego domu. - Pracy u nas nie brak! - rzekła. - Nawet w tej chwili smażę konfitury i galaretki i może mi pani pomóc napełniać słoiki. - Ależ panno Birkner - zawołała pani Tornau - przecież dopiero co wróciliśmy z kolei. Pani Werkent musi się trochę ogarnąć, a potem rozejrzeć się w swoim pokoju. Proszę ją tam zaprowadzić, a potem pomyśleć o jedzeniu. Ja i syn też będziemy na kolacji. - Słucham panią dziedziczkę i zaraz zaprowadzę panią Werkent do jej pokoju. Wzięła walizkę Renaty i podążyła za nią po schodach na górę, wskazując drogę. Renata dostała dwa schludne pokoje, z których okien roztaczał się ładny widok na las i sąsiednie pola. Panna Birkner postawiła jej walizkę i rozejrzała się po obu pokojach czy czego nie brak. - Ma pani wszystko w porządku, pani Werkent! - rzekła. - Podoba się pani to mieszkanie? - Nadzwyczaj ładne i miłe! - odparła Renata. - Bardzo pani dziękuję! - Nie ma za co. U nas we dworze wszystkim jest nie najgorzej, gdyż starsza pani i pan Ralf są ludźmi dobrymi i sprawiedliwymi. Jak tylko się pani ogarnie, proszę zejść na dół. Pierwsze drzwi przy schodach prowadzą do pokoju jadalnego. Za kwadrans wydam kolację. - Dziękuję pani. Za kwadrans będę na dole. Otworzyła walizkę i wyjęła neseser, pochodzący z czasów jej szczęścia i dobrobytu.
- Jakie pani ma piękne rzeczy! - zawołała gospodyni, widząc okute w srebro przybory toaletowe i przypatrując się nocnej koszulce, którą Renata położyła na łóżku. - Nawet nasza pani dziedziczka nie ma takich śliczności. Renata pokraśniała. - To wszystko są prezenty mojego ojca, który mi je dawał w czasach, gdy był bogaty. Później zubożał i umarł. - Ach tak! - rzekła gospodyni. - Niech pani się nie gniewa na mnie za moją paplaninę. Była mocno skonfundowana (zmieszana) i prosiła Renatę, by się do niej zwracała z całym zaufaniem. Potem zeszła na dół, przypominając o kolacji. Renata umyła twarz i ręce, poprawiła włosy i włożyła białą opaskę na szyję, aby cokolwiek stłumić żałobny wygląd swej czarnej sukienki. Postawiła potem na biureczku fotografię ojca i swej córeczki i łzy zakręciły się w jej oczach. Podeszła do okna i na widok spokojnej przyrody i zachodzącego słońca doznała ukojenia. Co jej przyniesie nowy okres życia? Spokój i zadowolenie ze spełnianych obowiązków czy też nowy zawód i rozgoryczenie.
Vi
Gdy zeszła na dół, zastała już w jadalni panią von Tornau z synem. Na stole pełno było przekąsek i wiejskich ciasteczek, a obok kipiał czajnik z herbatą. Skłoniła się i nie pytając o nic napełniła szklanki i podała je, jakby to czyniła od dawna. Pani Tornau wyraźnie była zadowolona. Potem usiadła na wskazanym jej miejscu i obserwowała swoich pracodawców. Spostrzegła, że
pani Tornau rzuciła do herbaty jeden tylko kawałek cukru i dolała śmietanki, a Ralf pił czystą herbatę, wrzuciwszy do szklanki dwa kawałki cukru. Serce jej silnie biło. Czy sprosta obowiązkom, jakie ją czekają? Czy znajdzie w tym wiejskim dworze spokojną przystań? Ralf patrzył ukradkiem na jej białe, delikatne dłonie, którymi zręcznie, choć trochę niespokojnie, manewrowała wśród przyborów do herbaty i zastawy. Ręce, które nie zaznały trudu i troski, wypielęgnowane, o długich wąskich palcach, zakończonych lśniącymi, podłużnymi paznokciami. - Jakże im ciężko będzie - myślał - nagiąć się do innej pracy! Z zamyślenia wyrwała go matka, zwracając się do Renaty: - Doktor Helman - mówiła - wspominał w swoich listach, że pani miała w ostatnich czasach bolesne przejścia, że pani w krótkich odstępach czasu straciła ojca, a potem dziecko. Pragnęłabym, aby Tornau było dla pani cichą przystanią, w której zagoją się jej rany. Młoda kobieta z trudem powstrzymywała wybuch łez. - Nie wiem - rzekła - jak pani dziękować za tyle dobroci i współczucia. Tak bardzo chciałabym pozyskać jej serce i zaufanie i nie wiem, czy mi się to uda. Proszę być pobłażliwą, jeżeli czasami, w początkach mej pracy, dobre chęci będą musiały starczyć za uczynek... - Niech pani będzie dobrej myśli! - odparła pani von Tornau. - Szukamy osoby, do której mielibyśmy całkowite zaufanie, a reszta sama się ułoży. Doktor Helman polecił nam panią bardzo gorąco i z pewnością zna panią od dawna. Renata uśmiechnęła się. - Doktor Helman był naszym
domowym lekarzem i przyjacielem mego ojca, zna mnie więc od najmłodszych moich lat. - Musiał pewnie - dodała pani Tornau - głęboko odczuć stratę przyjaciela, nie mogąc uratować mu życia, zwłaszcza, że jest dzielnym lekarzem. - Nie mógł zapobiec katastrofie! - rzekła Renata. - Ojciec mój umarł nagle. Od chwili utraty majątku cierpiał na nieuleczalną wadę serca. - A wkrótce potem umarł pani mąż, prawda? Renata zbladła. Musiała minąć się z prawdą wobec tych ludzi, którzy byli dla niej tak życzliwie usposobieni. - Straciłam męża w parę miesięcy później! - odpowiedziała cicho. - Jakże pani współczuję! - rzekła pani Tornau. - Czy długo chorował? Przymknęła oczy, pogrążona w niemej rozpaczy zaciskała dłonie. - Tak mi ciężko o tych rzeczach mówić! - szepnęła drżądym głosem. Ralf patrzył na nią badawczo. - Jak bardzo musiała kochać męża! - pomyślał. Pani Tornau ujęła ręce Renaty. - Proszę mi wybaczyć niepotrzebną ciekawość. Nie poruszajmy więcej tych bolesnych rzeczy i mówmy o czymś innym. - Dziękuję pani z całego serca. Przyjdzie chwila, że zwierzę się pani ze wszystkiego! - Dobrze, moje dziecko! - rzekła pani Tornau dobrotliwie. - Proszę mi nalać jeszcze jedną filiżankę herbaty i samej coś zjeść koniecznie. Ralf też podał jej swoją filiżankę. Gdy ją napełniała, widział, jak jej ręce lekko drżały. Żal mu się jej zrobiło i chcąc odwrócić bieg myśli, zaczął mówić o gospodarstwie wiejskim, o sąsiedztwie i tym podobnych rzeczach. - Zobaczy pani - rzekł - że i
na wsi czas szybko schodzi i że życie wiejskie nie jest tak bardzo monotonne. Mówił to jakby z własnego doświadczenia. Widziała, że sposępniał i że zmarszczył czoło. Czyżby i on miał jakieś cierpkie wspomnienia, a może i ból w sercu? Wkrótce potem pożegnał panie, aby wyjechać w pole. Po jego wyjściu odezwała się Renata do pani Tornau. - Jeśli pani pozwoli, to pójdę teraz do gospodyni i trochę jej pomogę. - Ależ panna Birkner da dziś radę sama. Niech pani siądzie obok mnie na kanapie i dotrzyma mi towarzystwa. Pogawędzimy godzinkę, a jutro od samego rana mogę panią odstąpić pannie Birkner. Nauczy się pani od niej wielu sekretów gospodarstwa kobiecego. Niech tylko pani się nie przejmuje jej paplaniną, bo lubi opowiadać niestworzone rzeczy.
Vii
Gdy nazajutrz z rana obydwie panie przechodziły przez podwórzec folwarczny, po obejrzeniu obory i chlewni, nadjechał od strony ogrodu Ralf na koniu. Wracał z lasu, gdzie omawiał interesy z kupcami leśnymi. Dostrzegłszy panie, zeskoczył z siodła i trzymając konia za cugle, podszedł ku nim. Renata poklepała konia po szyi, co widząc Ralf cofnął jej rękę, trochę przelękniony, wiedział bowiem, że klacz jest złośliwa, byle czego się boi i gryzie. - Spójrz, mamo! - rzekł, zwracając się do matki. - Jaka Zampa jest spokojna. Nie wierzę własnym oczom, że dała się głaskać obcemu. Widocznie pani Werkent ją zaczarowała. - Czuje pewnie - rzekła Renata
- że lubię konie i że mam do koni szczęśliwą rękę. - Jeździ pani konno? - Gdy wyszłam za mąż, towarzyszyłam często memu mężowi na spacerach. Mąż był oficerem ułanów, więc okazji było co niemiara. Objął ją wzrokiem. Postać jej smukła i zgrabna świadczyła aż nadto, że musiała prześlicznie wyglądać na koniu. - Nie gustowała pani w tym sporcie? - zapytał. - Mówiąc szczerze, nie. Choć bardzo lubię konie, to jednak jazda konna nigdy mnie zbytnio nie pociągała. Jeździłam więcej dla przyjemności mego męża, a po przyjściu na świat córeczki, zarzuciłam zupełnie jazdę konną. - Mnie również - wtrąciła pani von Tornau - koń, jako wierzchowiec, nigdy nie nęcił. Ale mamy tu w okolicy kilka amazonek, które pod względem brawury jeździeckiej prześcigają nawet mężczyzn. - Na wsi jest to poniekąd konieczne! - dodała Renata. - A przy tym pańska Zampa jest istotnie prześlicznym stworzeniem. Stanął obok niej i głaskał klacz po czole. - Koń pełnej krwi do osobistego użytku jest jedyną moją pasją! - rzekł. - Wszystkie inne konie w Tornau muszą chodzić w zaprzęgu. Oddał potem lejce stajennemu i skierował się z paniami w stronę dworu. - Sprzedałeś drzewo Millerowi? - zapytała go po drodze matka. - Tak, mamo! Przeszło trzydzieści najpiękniejszych drzew pójdzie pod topór. Ale na to nie ma rady, gdyż stoją za blisko mokradła i korzenie zaczynają gnić, trzeba więc jak najprędzej je ściąć. Prosiłem pana Diesterkampa, by je obejrzał i orzekł on, że nie można dłużej zwlekać, gdyż
inaczej nie osiągnę nawet połowy dzisiejszej ceny. Trochę w tym miejscu las się przerzedzi, ale na to nie ma rady. - Bardzo lubię to miejsce nad wodą! - rzekła pani von Tornau. - Zaprowadzę tam panią w upalny dzień. Panuje tam nader przyjemny chłód. Jest tam też ławeczka, na której mile się wypoczywa. - Tak, niech się panie tam wybiorą choćby dziś po południu, bo dzień mamy gorący. Przy śniadaniu rozmowa toczyła się o rzeczach gospodarskich, a Renata przysłuchiwała się z ciekawością, rzucając od czasu do czasu jakieś pytanie.
Viii
Po południu siadł Ralf przy biurku, by załatwić kilka listów. Z gabinetu jego roztaczał się widok na ogród, a tuż pod oknami kwitły rabaty kwiatowe. Dalej widać było trawnik i altanę ogrodową. Zapach kwiatów, a głównie róż, napełniał powietrze skąpane w słońcu letniego popołudnia. Wtem rozległ się skrzyp kół na żwirze, którym wysypany był podjazd, a w chwilę później stanął przed pałacem wspaniały ekwipaż z Berkowa. Ralf skoczył do okna i spostrzegł elegancką panią Melanię oraz je zblazowanego męża, który przy pomocy lokaja z wolna wysiadał z powozu. Zbiegł na dół do pokoju bawialnego, w którym siedziała jego matka wraz z Renatą, zajęte znaczeniem chustek do nosa. - Mamo, masz gości! Baronostwo Berkow przyjechali. - Wiem już, mój chłopcze. Pani baronowa pragnie jak najprędzej zaspokoić swoją ciekawość. Podszedł do Renaty. Złoży nam wizytę - rzekł - najpiękniejsza kobieta na dzisięć mil wokoło i wiem, że
ciekawa jest bardzo zobaczyć panią. Spojrzała na niego zdziwiona. - Pan żartuje! - rzekła poważnie. - Bynajmniej, mówię całkiem serio! Podszedł do wchodzącej Melanii i pocałował ją w koniuszki palców. - Jesteśmy! - zawołała baronowa, zwracając się do pani von Tornau. - Przyrzekłam pani wczoraj, że przyjedziemy i dotrzymałam słowa. Jakże tu mile chłodno. Na dworze upał nie do zniesienia. Renata stanęła obok kominka. Jej smukła postać rysowała się ostro na białym tle kafli. Promień słońca, które przedzierało się z boku, oświecał jej włosy. Patrzyła dużymi oczami na piękną baronową, która w sposób impertynencki przypatrywała się jej przez lorgnon. Dostrzegł to Ralf i natychmiast przedstawił Renatę. - Pani baronowa pozwoli - rzekł - że jej przedstawię panią Renatę Werkent, towarzyszkę mej matki. - Bardzo się cieszę... nowa towarzyszka mamy pańskiej... Czy pani i przed tym zajmowała podobną posadę? - zapytała Renatę. Ralf poczerwieniał z gniewu i spojrzał na Renatę, jakby ją chciał przeprosić za nietakt swego gościa. Renata jednak skłoniła się grzecznie i pojmując, że w jej pozycji nie należy być zbyt wrażliwą, rzekła: - Nie, pani baronowo, to moja pierwsza posada! Melania, jak gdyby ignorując Renatę, zwróciła się do pani von Tornau: - Że też pani miała odwagę przyjąć osobę do towarzystwa bez należytej praktyki. Ja z zasady angażuję tylko osoby, które posiadają chlubne świadectwa z
przepracowanych lat. - Dobrze pani robi! - odpowiedziała pani Tornau, najwidoczniej poirytowana nietaktem baronowej. - Ale nie rozumiem, do czego tu potrzebna odwaga? Pani Werkent była nam polecona przez człowieka bardzo poważnego, a jako wdowa po oficerze, jest przecież osobą z towarzystwa. Czegoż mam więcej żądać? Renata chciała się oddalić, Ralf jednak zatrzymał ją. - Niech pani zostanie z nami! - rzekł uprzejmie, podając jej krzesło. Podziękowała mu oczami pełnymi wdzięczności i usiadła, gdy już wszyscy zajęli miejsca. Melania była wściekła. - To po prostu śmieszne, żeby robić takie ceregiele z osobą najemną! - myślała. Postanowiła pokazać, jak się powinno traktować ludzi tej klasy. - Niech mi pani, proszę, poda szklankę wody! - rzekła, zwracając się do Renaty. - Z kurzu i gorąca zaschło mi w gardle. Renata pokraśniała, podniosła się jednak, by spełnić życzenie baronowej. Uprzedził ją Ralf, zadzwoniwszy na lokaja, któremu polecił podać wodę. - Chętnie bym pani usłużyła... - rzekła półgłosem. - Do tego rodzaju posług mamy dość służby w domu! - zauważył Ralf z naciskiem. Renata spuściła oczy, onieśmielona stanowczym głosem Ralfa. Jakkolwiek czuła, że Melania chciała ją upokorzyć, to jednak nie znając powodu, uważała, że Ralf potraktował ją nie dość uprzejmie. Melania roześmiała się. - Niech mi pani wybaczy - zwróciła się do Renaty - że wymagałam od pani usługi, która nie leży w zakresie jej
obowiązków. Renata wzięła od lokaja kryształowy dzban z wodą, napełniła szklankę i podała ją baronowej, uśmiechając się mile. Piękna pani von Berkow zaledwie umoczywszy usta, oddała szklankę z powrotem. Pani Tornau obserwowała to wszystko i zdała sobie sprawę, że zachowanie się baronowej przypisać należy nie tylko jej roztargnieniu. - Widzę - rzekła - że nasza woda nie smakuje pani. Zaraz każę podać coś bardziej orzeźwiającego. Czując na sobie surowy wzrok pani Tornau, Melania zmieszała się trochę. - Dziękuję łaskawej pani uprzejmie - odparła - ale jeden łyk wody wystarczy mi w zupełności. Chciałabym jeszcze pani zakomunikować, że w przyszłym tygodniu zamierzamy urządzić w Berkow festyn ogrodowy i liczymy na państwa bez zawodu. - Syn mój, odpowiedziała pani von Tornau - niezawodnie skorzysta z uprzejmego zaproszenia, co zaś do mnie, to zależeć to będzie od tego, jak się będę czuła. - Pani baronowa zgodzi się z tym, że chciałbym przyjechać z matką i jej towarzyszką i jeżeli mama nie będzie w stanie jechać, nie będę mógł zostawić jej samej w domu. - Tornau - myślała - po prostu zwariował, by mi narzucić obskurne towarzystwo tej pani. Bo przecież dał jej aż nadto wyraźnie do zrozumienia, że przyjdzie tylko wtedy, gdy zostanie zaproszona i Werkentowa. Zbyt jej jednak zależało na obecności Ralfa, wobec czego, chcąc nie chcąc, musiała połknąć gorzką pigułkę. Uśmiechnęła się mile i chcąc okazać, że przyjazd Renaty odpowiada jej życzeniom, rzekła: - Liczę na pewno, że państwo
przyjedziecie do Berkow wszyscy razem. Projektujemy dla naszych gości mnóstwo niespodzianek, prawda Herbercie kochany? "Kochany Herbert" był myślami całkiem gdzie indziej. - Ależ naturalnie... mnóstwo niespodzianek... Jak sobie życzysz, droga Melanio! - zapewniał, nie bardzo wiedząc, co się z nim dzieje. Po kwadransie goście odjechali. Żegnając się z Melanią, Ralf pocałował ją w rękę. Szepnęła mu do ucha, ściskając mocno jego dłoń: - Nieprzejednany. Chce mnie ukarać, wzbudzając we mnie zazdrość! Renata dostrzegła ten manewr. Zauważyła również, że Tornau zmarszczył czoło i z chłodną uprzejmością przepuścił Melanię obok siebie. Jakie myśli kryły się poza tym czołem? Pani von Tornau objęła Renatę ramieniem. - Mam nadzieję - rzekła - że pani niezbyt wzięła do serca wybryki pani baronowej! - Przeciwnie! - odparła z uśmiechem. - Byłam jej bardzo wdzięczna. - Wdzięczna? - wtrącił Ralf zdziwiony. - Za co pani jej była wdzięczna? - Miałam możność stwierdzić, że państwo oboje wzięli mnie w obronę, co było dla mnie nad wyraz miłe. Dlatego też dziękuję państwu z całego serca. W przyszłości jednak proszę mnie mniej oszczędzać, nie mogę bowiem robić dywersji w stosunkach towarzyskich państwa. - Proszę nie zaprzątać sobie tym głowy, pani Renato. BAronowa z pewnością nie zapomni tej małej lekcji grzeczności, a inni nasi sąsiedzi są ludźmi jak najlepiej wychowanymi. Gdyby pani baronowa ponowiła swoje impertynencje, proszę nie
pozostać jej dłużną w odpowiedzi. - Nie przypuszczam, aby pani baronowa, widząc mnie po raz pierwszy w życiu, miała względem mnie jakieś złe zamiary. Składam to po prostu na karb humoru, który chętnie jej wybaczam. Ralf Tornau uśmiechnął się drwiąco. - Pani jest zbyt dobroduszna i nie jest w stanie pojąć, że uczucia delikatności są obce baronowej i że trzeba jej płacić pięknym za nadobne... Ale nie mówmy już więcej o tym... Jak mama postanowiła z dzisiejszym wyjazdem do Diesterkampfów? Jest jeszcze dość czasu i radzę tam jechać, zwłaszcza, że mama przyrzekła im wizytę. - Dobrze, pojadę do nich. A ty kochanie? - Odprowadzę mamę konno do traktu, a potem zajrzę do ludzi przy stertach. - Dobrze, moje dziecko. Chodźmy, Renato, przebrać się. Diesterkampfowie to przemili ludzie i zawsze jestem rada, gdy do nich jadę. Przebierając się, Renata myślała o baronowej von Berkow. To, że była dla niej impertynencką, było jej ostatecznie wszystko jedno, ale to, że obrzucała Ralfa wymownymi spojrzeniami, zastanawiało ją... może trochę zanadto. Ralf von Tornau był przystojnym mężczyzną, choć może nie tak urodziwym jak... jak na przykład Hans von Trachwitz... Westchnęła. Gdzie się teraz obracał ten jej niegodziwy mąż? Jak mu się układało życie? Czy wytrzyma walkę o byt, czy też zostanie w niej starty na miazgę?
Ix
Renata szybko się zżyła z panią von Tornau i czuła się zadowolona.
Jej spokój, obowiązkowość i łagodność charakteru czyniły z niej miłą towarzyszkę. Z dnia na dzień wyglądała lepiej, nabrała rześkości ruchów i większej pewności siebie. Była tylko nieco blada, co tym więcej uwydatniało jej oczy i różowe, zgrabnie wykrojone usta. Najmniejsze jednak wzruszenie wywoływało rumieńce na jej policzkach, co ją trochę gniewało. Nie zdawała sobie sprawy, jak jej z tym było do twarzy. Po obiedzie, gdy pani von Tornau odprawiała drzemkę, biegła zwykle do pobliskiego lasu, gdzie czuła się najlepiej na łonie natury. Pociągało ją owo uroczysko nad wodą, gdzie nad brzegiem rosły olbrzymie buki, kryjąc w swym cieniu ławeczkę i zachęcając do odpoczynku. Tam rozpamiętywała swą przeszłość i oddawała się wspomnieniom, które jej ściskały serce, Dziś szczególnie boleśnie odczuwała ciosy, jakie jej zgotowało życie. Straciła wszystkich, których kochała. Sama jedna szła w nieznaną przyszłość... Łzy goryczy napłynęły jej do oczu i głośno załkała. Pogrążona w swym smutku nie dosłyszała, jak podjechał ku niej Ralf von Tornau. Miękka murawa zagłuszyła odgłos kopyt konia, którego jeździec wstrzymał, przerażony widokiem szlochającej Renaty. A więc tutaj wywnętrzała się przed samą sobą ze swych cierpień, które starała się ukrywać przed ludźmi i udawać zadowoloną, wesołą, spełniając przy tym sumiennie swe obowiązki. Podziwiał stale jej pracowitość, skromność i miły sposób bycia i nabierał przeświadczenia, że czuła się w Tornau coraz lepiej. A tymczasem
przekonał się, że dręczy ją jakiś ból wewnętrzny. Chętnie podjechałby ku niej i pocieszył ją kilku dobrymi słowy, ale rozmyślił się. Lepiej będzie, gdy powie o tym matce, i poprosi ją, aby okazywała Renacie więcej serca, by nie czuła się tak opuszczoną, jak to sobie wyobraża. I on również nie pominie żadnej okazji, by jej okazać, jak dalece niezbędną jest w ich ognisku domowym. Cicho nawrócił konia i oddalił się bez szelestu. Wieczorem tegoż dnia siedział z obydwiema paniami na werandzie przed pokojem bawialnym. Renata okryła troskliwie pledem nogi pani Tornau i podsunęła jej ławeczkę pod stopy. - Bardzo pani dba o moje zdrowie, Renato. Od czasu, jak pani do nas przyjechała, rozumiem, co znaczy mieć córkę, która potrafi umilić życie. Renata pokraśniała, słysząc te pochwały, a Ralf spojrzał na nią wzrokiem pełnym wdzięczności. - Istotnie - rzekł - pani Renata jest bardzo troskliwa o mamę i obecność jej uprzyjemnia nam życie w Tornau. Wcale nie mogę sobie wyobrazić, co byśmy bez niej robili. - Pan mnie przecenia! - broniła się. - Bynajmniej. Szukam środka, by panią na stałe u nas zatrzymać. Uśmiechnęła się. - Na to nie potrzeba żadnych szczególniejszych środków. Jeżeli państwo mnie nie odeślą z powrotem, to ja z pewnością sama nie odejdę. Dobrze mi jest tutaj i za to jestem serdecznie państwu wdzięczna. - I czuje się pani u nas szczęśliwą? - Tak, o ile moje zawody życiowe pozwalają mi myśleć o szczęściu. Ujął jej dłoń i uścisnął serdecznie.
- To mnie bardzo cieszy! - rzekł. Czuł, że Renata jest człowiekiem wartościowym i miał o niej wysokie pojęcie.
X
Nastała zima. Renata nigdy jej nie widziała w takiej krasie i wspaniałości. Gdy z rana spoglądała przez okno na te wielkie pałszczyzny pokryte śniegiem, doznawała uczucia wielkiego spokoju. Czegoś podobnego nie ma w miastach. Tam śnieg traci natychmiast swą niepokalaną białość i przemienia się w szare, lepkie błoto. Tutaj leżał tygodniami czysty, obsypany milionami lśniących brylancików i nikt go nie poruszał. Jeździła bardzo często sankami z panią von Tornau. Otulone futrami, rozkoszowały się prześlicznym krajobrazem zimowym i robiły dalsze wycieczki w okolicę. Ralf siedział z tyłu za nimi, trzymając lejce i wesoło trzaskając z bata. Miał teraz więcej wolnego czasu i chętnie go poświęcał paniom. Mimo to pani Tornau była zdania, że ten spokój zimowy na wsi usposabiał raczej do próżniactwa i że syn jej czuł się lepiej w okresach wzmożonej pracy. Wydawało się jej, że Ralf był jakby roztargniony i nieswój, że go trapiły jakieś dziwne myśli. - Powinieneś pojechać do Berlina i trochę się przewietrzyć! - powiedziała któregoś dnia przy obiedzie. - Dawno już tam nie byłeś. - Chce się mama mnie pozbyć? - zapytał, patrząc w talerz. - Nic podobnego, ale w tym czasie jeździłeś zwykle na parę tygodni do miasta i miałeś w ten sposób trochę urozmaicenia życiowego. Siedząc ciągle na wsi
zbutwiejesz i staniesz się zaściankowym hreczkosiejem. Musisz zetknąć się z ludźmi i odświeżyć nieco swe myśli. - Dobra! - przemówiła mi mama do rozumu. Nie bardzo mi się chce wyjeżdżać, ale się chyba zdecyduję. A co pani o tym myśli? - zapytał, zwracając się do Renaty. - Pani też chciałaby się mnie pozbyć? - Naturalnie! - rzekła żartobliwym tonem, uśmiechając się figlarnie. - Matka pana ma rację. Mężczyzna musi znać świat, musi być między ludźmi. Będziemy oczekiwały pana powrotu, aby się dowiedzieć coś o tych rzeczach interesujących ze świata. - A więc właściwie dla zaspokojenia ciekawości pań muszę uciekać z domu? Nie przypuszczałem, aby pani była taką okrutną egoistką? - Okrucieństwo jest cechą charakteru kobiecego. Pan nie wiedział o tym? - Widzę to teraz! - rzekł wesoło. - A oprócz tego - wtrąciła pani Tornau - musisz załatwić w Berlinie wiele interesów. Święta nadchodzą i trzeba porobić sprawunki gwiazdkowe. - Pewnie będę musiał znów szukać bluzki dla panny Birkner i przeróżnych chustek, pończoch i kokardek dla Kasi, Julci i Korduli. Prawda mamo? I to mama nazywa przyjemnościami wielkomiejskimi dla młodego człowieka? Śmiali się wszyscy troje z jego komicznego pseudo_kłopotu. - Tak źle nie będzie! - rzekła pani Tornau. - Tego rodzaju sprawunki załatwi Renata w naszym miasteczku, gdyż nie muszą to być rzeczy ostatniej mody. Ty zaś kupisz mi w Berlinie coś ciekawszego... - Widzę - odparł - że się nie wykręcę od tej jazdy. Kiedy panie każą mi wyruszyć?
- Jak najprędzej. Jeżeli chcesz być z powrotem na święta, to niewiele ci pozostaje czasu. - Dobrze. W takim razie wyjadę jutro... W Berlinie zobaczę się z pewnością z doktorem Helmanem. Co mam mu od pani powiedzieć? - spytał Renatę. - Proszę pozdrowić go serdecznie, powiedzieć mu, że dobrze się tutaj czuję i że jestem mu bardzo wdzięczna, że mnie państwu polecił. Wstał i podszedł do okna, wpatrując się w zaśnieżone obszary ziemi. Renata tymczasem przygotowywała kawę i napełniała filiżanki wonnym napojem. Pani von Tornau oparła się wygodnie w fotelu, a Renata usiadła obok niej na zydelku. Ralf spoglądał na ten miły obrazek, oświetlony promieniami zimowego słońca. Owal twarzy Renaty w ostatnich czasach zaokrąglił się cokolwiek, zarówno jak i cała jej figurka. Dodawało jej to wdzięku. Miała na sobie suknię wełnianą, granatową, z czasów, gdy nie potrzebowała się jeszcze liczyć z każdym groszem. Leżała na niej doskonale i uwydatniała jej kształty. Robiła wrażenie kobiety wytwornej. Melania von Berkow, której mąż umarł we wrześniu, nie szczędziła złośliwych docinków na konto tej, jak mówiła, krzyczącej elegancji "osoby do towarzystwa". Ralf obserwował ją bacznie i przypomniał sobie właśnie impertynenckie uwagi Melanii. Wieczorem, gdy obydwie panie zajęte były przygotowywaniem podarków dla wiejskich dzieci na gwiazdkę, a Renata szyła małe sukienki, Ralf wyjął jej z rąk robotę. - Niech pani nie psuje sobie oczu tymi wyszywankami! - powiedział stanowczo. - Niewielka bieda! - odparła wesoło. - Przecież to nie są
koronki ani hafty. - Jednakże Ralf ma rację, Renato! - dodała pani von Tornau. - Dobrze robi, że pani nie pozwala szyć przy świetle sztucznym. Dość pracowała pani przez cały dzień. Teraz proszę odpocząć i chwilę z nami pogawędzić. - Bardzo chętnie, ale rozmowa przecież nie przeszkadza mi przy szyciu. - Może - dorzucił Ralf - ale ja lubię, aby osoba, z którą rozmawiam, patrzyła na mnie i nie miała spuszczonych oczu. Przelękła się i szybko odłożyła robotę. - Tak się pani teraz na mnie patrzy, jak jagnię na złego wilka! - rzekł żartobliwie. - Bo mnie pan trochę nastraszył... Nigdy nie przypuszczałam, aby pan potrafił mówić tak surowym głosem. - Zawsze tak będę mówić, jeżeli pani będzie przeciążać się pracą. Przeciągnęła ramiona, jakby je chciała wyprostować po pracy i rzekła uprzejmie i wesoło: - Nie odczuwam przeciążenia; przeciwnie, nigdy nie czułam się tak dobrze jak obecnie. - I wygląda pani - dodał - znacznie lepiej niż w chwili przyjazdu do nas. Pani von Tornau przysłuchiwała się tej rozmowie z uśmiechem na ustach. - Nie tyle praca - rzekła - wpłynęła na dobry wygląd Renaty, ile dobre powietrze w Tornau i nasze wyborne mleko. To jej najwięcej pomogło. Gdyby chciała więcej jeść, byłabym jeszcze bardziej zadowolona. - Pod tym względem chyba już pobiłam rekord! - rzekła Renata. - A bo to prawda - żartowała pani von Tornau. - Renata je jak wróbelek, jak gdyby jej chodziło o smukłą linię. Widocznie boi się utyć, by nie wyglądać jak wiejska gosposia.
Renata roześmiała się głośno. Ralf mile odczuł jej wesołość, gdyż śmiech jej bardzo mu się podobał i chciałby go słuchać częściej.
Xi
Następnego dnia wyjechał do Berlina, nie dlatego, by mu to sprawiało nadmierną przyjemność, ale po prostu z przyzwyczajenia, dla porządku rzeczy. Pierwsza jego wizyta była u doktora Helmana, który rozpytywał go o Renatę. Tornau odpowiadał na wszystkie pytania lekarza, aż wreszcie sam zapytał: - Teraz na mnie kolej, panie doktorze. Pozwoli pan, że mu zadam pewne pytanie. - Ależ proszę bardzo! - odparł nieco zdziwiony lekarz. - Jeżli się człowiek styka z kimś niemal codziennie, to rad by nieco znać jego przeszłość... - To się samo przez się rozumie - odpowiedział doktor Helman, poruszając się w fotelu, jak gdyby trochę zaniepokojony. - Zarówno ja, jak i moja matka polubiliśmy panią Werkent i choć nie chcemy zanadto szperać w jej przeszłości, to jednak matka moja rada by wiedzieć, czy pani Renata była szczęśliwa w pożyciu małżeńskim? Helman poczęstował swego gościa cygarem i sam zapalił, namyślając się, co może powiedzieć, by nie zdradzić tajemnicy Renaty, którą ona jedna tylko mogłaby ujawnić. Postanowił działać dyplomatycznie. - Czy była szczęśliwa? - rzekł, uśmiechając się. - Hm, to zależy. Mąż jej był ślicznym mężczyzną i z pewnością kochała go, o ile osiemnastoletnia panienka zdolna jest do głębszej miłości. Ale ten śliczny chłopiec grał, bawił się i zaciągał długi na wszystkie
strony. Zna pan niewątpliwie tego rodzaju ludzi tak samo jak ja ich znam. Renata niebawem spostrzegła, jakiemu nicponiowi oddała swe serce i postąpiła w zwykły nierozsądny sposób, w jaki w podobnych wypadkach postępują kobiety: pogardziła nim, pozwalając zarazem robić mu, co mu się żywnie podobało... Powinna być szczęśliwa, że się go pozbyła... - Przypuszczam jednak, rzekł von Tornau - że odczuła śmierć męża bardzo boleśnie? Widziałem pewnego dnia, jak płakała gorzko, a ból je był prawdziwy... Przypuszczała, że nikogo w pobliżu niej nie było... - Opłakiwała niezawodnie dziecko i ojca - rzekł doktor - gdyż męża od dawna przestała kochać. - Jest pan tego pewien? - zapytał Ralf, kręcąc niespokojnie wąsa. - Sama mi to mówiła! - odpowiedział lekarz. - Nie pojmuję jednak, że kobieta tego pokroju co pani Werkent, nie wywierała na swego męża właściwego wpływu. Przecież jej inteligencja i szlachetny charakter powinny były na niego oddziaływać zbawiennie, powinien się był zmienić na godnego człowieka... - Na pozór tak by się zdawało - odparł doktor. - W rzeczywistości jednak jej zalety serca i umysłu drażniły go tylko. Czuł, że stał o wiele niżej od żony, traktował ją przeto w sposób brutalny i naturalnie nie kochał jej. Tornau w milczeniu zaciągnął się kilka razy z rzędu. Dowiedział się wszystkiego i zbierając się już ku wyjściu, rzucił jeszcze od niechcenia: - A na co on umarł? Przecież był jeszcze bardzo młody? Helman nerwowo szukał czegoś na biurku.
- Tak jest - rzekł - był jeszcze młody... Ale dlaczego umarł, nie umiem panu powiedzieć. Niech pan zapyta o to panią Werkent. - Ostatecznie jest to dla mnie obojętne - rzekł Ralf - a pytać panią Werkent byłoby zarówno niedelikatnie jak i niepotrzebnie. Jesteśmy z matką zadowoleni, że pani Werkent czuje się u nas dobrze i nie będziemy jej rozpytywać o rzeczy, które są dla niej może bolesne. Dlatego właśnie wstąpiłem do pana doktorze i dziękuję mu uprzejmie za udzielone mi informacje, które zakomunikuję matce. - Jak się miewa matka pańska? - zapytał doktor. - Jak najlepiej. Od czasu, gdy może się oszczędzać, bóle w nodze ustąpiły i na ogół jest zdrowa. Po operacji odzyskała siły i nie potrzebuje zachowywać diety. - To mnie bardzo cieszy. Operacja ta była konieczna. - Jesteśmy też panu doktorowi nieskończenie wdzięczni, że pan nalegał na operację, inaczej byłaby matka uległa chorobie, a ja bym poniósł stratę niepowetowaną. Nie mogę sobie wyobrazić, co bym wówczas zrobił. Doktor Helman uśmiechnął się i rzekł tonem głębokiego przekonania: - To samo co pan i teraz powinien zrobić... ożenić się! W dobrach Tornau powinien zjawić się następca tronu. Ralf roześmiał się. - Widać zaraz, że pan doktor był doradcą mej matki. Ona kładzie mi to ciągle do głowy i wciąż się martwi, że nie ma synowej. - Rad bym bardzo i w tej mierze pomóc matce pana - rzekł doktor. - Kto wie? Może pan doktor znajdzie dla mnie coś
odpowiedniego? Proszę wówczas posłać mi to ekspresem poleconym. - Gdy tylko znajdę, poślę panu natychmiast, za zaliczeniem. Śmiali się obydwaj, a Ralf, żegnając się, przyrzekł zadzwonić przed wyjazdem. Zszedł ze schodów i podążył żwawym krokiem przez Aleję Lipową ku ulicy Fryderyka. Przystanął przed sklepem jubilerskim i przyglądał się uważnie wystawionym kosztownościom. Matka prosiła go, by kupił dla Renaty jakiś ładny upominek na gwiazdkę. Długo oglądał wystawę, a później gablotki w magazynie, nie mogąc wybrać nic odpowiedniego. Zdecydował się wreszcie na sznurek pereł o matowym połysku, zanim jednak zdążył zapłacić, zmienił je na bransoletkę z ładnym szafirem. Przypomniał sobie, że perły nie przynoszą szczęścia i powodują łzy, a nie chciał przecież, aby Renata płakała.
Xii
Wkrótce po śmierci męża wyjechała Melania von Berkow na południe, aby - jak mówiła - ochłonąć po poniesionej stracie, w rzeczywistości zaś, by zaznać nowych wrażeń i urozmaicić sobie okres żałoby. Nie dogadzało jej zamknięcie się w Berkow i rozpamiętywanie nad marnościami tego świata. Znała surowe zasady Ralfa i wiedziała, że w czasie żałoby nie będzie mogła zbliżyć się do niego. W rezultacie doszła do przekonania, że najlepiej będzie spędzić ten rok za granicą. Odegrała przed Ralfem komedię pożegnania, która miała odzwierciedlić zarówno jej rozpacz wskutek nieuniknionego wyjazdu, jak i zapowiedź miłosnego oddania mu się po
powrocie. W przekonaniu własnym odegrała swą rolę w sposób mistrzowski. Nie zdawała sobie sprawy, że Tornau nie rozumiał, a nawet nie chciał rozumieć jej obmyślanej starannie gry. Straciwszy niedołęgę_męża była przeświadczoną, że po raz drugi zdoła usidlić Ralfa. Olbrzymi majątek, jaki odziedziczyła, ułatwi z pewnością urzeczywistnienie jej planów i z chwilą, gdy odzyskała wolność, miała dość atutów w ręku, by odzyskać Ralfa. Byleby tylko skończył się jak najprędzej ten rok żałoby! Przez ten czas zatęskni za nią na pewno. W uczuciach jej do Ralfa więcej było namiętności niż prawdziwej miłości, a jego chłód i powściągliwość, które uważała za sztuczne, drażniły ją i podniecały do walki o posiadanie go wyłącznie dla siebie. Obecność Renaty trochę ją niepokoiła. Choć nie obawiała się rywalki w tej "mieszczce", jak ją nazywała, wiedziała jednak, że kobiety przeróżnych używają środków, aby podobać się mężczyznom. Na domiar złego Renata mieszkała pod jednym dachem z Ralfem i codziennie się z nim stykała. Toteż Melania zastanawiała się nieraz w jaki sposób unieszkodliwić Renatę lub wykurzyć ją z Tornau. To była jej jedyna troska, która mąciła jej radość z odzyskanej swobody i zapowiadającej się wesoło podróży. Z początku pojechała do Paryża w towarzystwie dobrze się prezentującej, nieco głuchej osoby, którą zaangażowała na stałe. Była to pani w wieku więcej niż średnim, pochodząca z dobrej, lecz zubożałej rodziny. Szczęśliwa, że udało jej się poprawić swoje warunki materialne i wślizgnąć się do towarzystwa Melanii, była jej
ślepo oddana, gotowa do wszelkich usług. Potrafiła tak samo dobrze zjawiać się, jak i znikać na każde zawołanie swej hojnej chlebodawczyni, byleby dogodzić jej zachciankom czy upodobaniom. Z Paryża pojechały na Rivierę, by spędzić tam zimę, kolejno w Nicei, Monte Carlo i Cannes. Piękna i bogata wdówka była ogniskiem zainteresowania mężczyzn, zwłaszcza polujących na tego rodzaju towarzyszki życia. Dała się prawać prądowi uciech, jednak flirtując na wszystkie strony, nie wyróżniła żadnego ze swych licznych wielbicieli. Salony gry widywały ją niejednokrotnie. Lubiła obserwować tę dziką pogoń za łatwym zarobkiem i rozpacz graczy nieszczęśliwych, mniej natomiast pociągała ją sama gra. Tylko z nudów siadała czasem do ruletki i w razie wygranej, oddawała ją swej towarzyszce, pani von Sanden, która nie posiadała się wówczas z radości. Któregoś dnia, jadąc z panią von Sanden z Nicei do Monte Carlo, była w fatalnym humorze i powracała myślami do ojczyzny. W podobnym nastroju ducha była całkiem niewrażliwa na otaczającą ją cudną przyrodę, a jechały właśnie wspaniałą drogą ku Corniche, która biegła wykuta w skale wzdłuż wybrzeża. Zatoka Ville Franche, pełna statków i łodzi, jaśniała w słońcu. Brzegi usiane były pałacykami w ogrodach, w których kwitły drzewa migdałowe i brzoskwiniowe. Powietrze przesycone było zapachem drzew pomarańczowych, których gaje ciągnęły się ku morzu. Dziś jednak ten raj na ziemi nie interesował Melanii. Irytowało ją, że jej wielbiciele pojechali bez niej do Monte Carlo, a ci tymczasem podążali za nią w niedalekiej odległości, przeświadczeni, że dla kaprysu
rozmyślnie chciała ich wyprzedzić. W Monte Carlo wysiadła z samochodu u wrót parku, chcąc przejść się nieco, spocząć później na ławce i obserwować zachód słońca. Pani von Sanden poleciła czekać na siebie w hotelu. Przechodząc przez park, spostrzegła leżący na ziemi portfel. Podniosła go, chcąc odszukać właściciela. Portfel był pusty i zawierał jedynie bilet wizytowy z napisem: "Hans von Trachwitz". - Ach! - wyszeptała zdumiona. - Ten śliczny Trachwitz, najwierniejszy mój wielbiciel! Spłukał się widocznie do nitki, biedak. Chciała schować portfel, by go oddać właścicielowi, gdy wyczuła, że pod biletem, był jeszcze jakiś twardy przedmiot. Fotografia! - pomyślała, otwierając portfel. Nie wierzyła własnym oczom. Tak, to była Renata Werkent, na pewno ona, bez żadnej wątpliwości, ona sama, bo i na odwrotnej stronie widniał napis atramentem: "Renata swemu kochanemu Hansowi". Uśmiechnęła się szyderczo. Przypadkowo wpadł jej do rąk bezcenny dla niej przedmiot, który potrafi wykorzystać. - Patrzcie państwo! - mówiła do siebie. - To niewiniątko, ta cnotliwa pani, której tak zażarcie bronił Ralf, prowadzi podwójne życie: mniszki i kurtyzany. Schowała portfel do torebki i szła dalej aleją parkową, pustą o tej porze. W końcu alei dostrzegła siedzącego na ławce człowieka, który ukrył głowę w dłoniach, widocznie pogrążony w niewesołych myślach. - Panie von Trachwitz! - zawołała, poznawszy go. - Czy to pan zgubił ten portfel? Spojrzał na nią wzrokiem
błędnym, bez wyrazu i rzekł: - Nie warto go było podnosić! Jest pusty! Uśmiechnęła się jakby z politowaniem. - Ach, rozumiem! Musiał się pan dobrze spłukać i stąd ten brak humoru. - Brak humoru? - zawołał z rozpaczą, która przeraziła Melanię. - Pani baronowa daleka jest od rzeczywistości. Jestem nędzarzem moralnym i materialnym, bankrutem życiowym, niezdolnym do dalszej egzystencji! - Ależ na Boga, panie Trachwitz! Nie wolno poddać się zwątpieniu! Wszakże pan jest mężczyzną. - Tak mężczyzną, lubiącym czystą bieliznę, dobre towarzystwo i to wszystko, co dziś nie jest już dla mnie dostępne. Należy przekreślić kartę życia... A może łaskawa pani wybierze mnie z liczby swych wielbicieli i ofiaruje mi swą rękę? To jedno mogłoby mnie uratować. Ale przecież nie zdecyduje się pani na ten krok, właśnie dlatego, że jestem bankrutem... - Nie dlatego, panie Trachwitz, lecz po prostu dla braku w ogóle ochoty do zamążpójścia. Pan jednak, wyznam to szczerze, jest dla mnie najciekawszym mężczyzną spośród tych, którzy ubiegają się o moje względy. Rada bym bardzo pomóc panu, nie wiem tylko, w jaki sposób? Czy przyjmie pan ode mnie pożyczkę pieniężną? Spąsowiał cały. Do tego stopnia jeszcze nie upadł, by korzystać z podobnej możliwości. - Dziękuję pani serdecznie! - rzekł cicho - ale trudno mi jest przyjąć od niej pieniądze. Wyglądałoby to na żebraninę. Wolałbym jakąś dobrą radę. Pomyślała chwilę i raptem przyszła jej myśl do głowy. - Mam dla pana i radę! -
rzekła. - Jak pan wie, w dobrach Berkow prowadzona jest na wielką skalę hodowla koni. Mąż mój nieboszczyk, nie mogąc z uwagi na stan swego zdrowia zajmować się tymi sprawami, od dawna poszukiwał zastępcy, ale jakoś mu to nie szło. Ja na tych rzeczach niewiele się znam, a ponieważ pan jako były kawalerzysta musi się znać na koniach, proponuję zatem panu objęcie w Berkow stanowiska kierownika stada. Przypuszczam, że zgodzimy się co do warunków. Jest to stanowisko poważne i odpowiedzialne. Dam panu obszerną plenipotencję i swobodę działania. Zgadza się pan, panie von Trachwitz? Błysnęła w nim iskierka nadziei. Propozycja Melanii zapewniała mu egzystencję, w dodatku bardzo dostatnią. Czyżby ta piękna kobieta miała dla niego coś więcej niż życzliwość? Gotów był w to uwierzyć, a nawet już w to trochę wierzył. Obudziła się w nim nowa chęć do życia. Nerwowym ruchem rąk wyczuł na piersi ukryty w kieszeni surduta drobny, kanciasty instrument, którym zamierzał przekreślić pasmo żywota i odetchnął z ulgą. Był mu już niepotrzebny! Otrząsnął się z odrętwienia i spojrzał na Melanię wzrokiem, którym już tyle razy pokonywał kobiety. Nie domyślał się ani na chwilę, że kpiła z niego, a dojrzawszy lekki rumieniec, jaki wykwitł na jej twarzy wskutek powstrzymywanego śmiechu, był przeświadczony, że i tym razem odniósł tryumf. Ale tym razem trafiła kosa na kamień. Doświadczony pożeracz serc niewieścich natknął się na wyrafinowaną kobietę. - A zatem decyduje się pan? - zapytała z pewną natarczywością. - Niepokoi mnie jeden tylko wzgląd, łaskawa pani baronowo. Pytam się samego siebie, czy
mieszkając pod bokiem pani, nie będę zbyt często przy niej myślami? - No i jaką pan znalazł na to odpowiedź? - żartowała Melania. - Będę jak satelita krążył wokoło słońca, czerpiąc z niego światło i pozostając w wiecznym od niego oddaleniu... Podniosła na niego oczy, po czym zaczęła kreślić parasolką figurki na piasku. - Jeżeli - rzekła - ja mam być tym słońcem, to nie będę trzymać pana w oddaleniu. Przeciwnie, znaczną część roku spędzać będę w Berkow. W radosnym uniesieniu przycisnął usta do jej dłoni: - Dziękuję pani! - rzekł. - Od dnia dzisiejszego jestem jej wiernym sługą. - Doskonale. Zaraz pana zaprzęgnę do pracy. Proszę mnie odprowadzić do "Hotel de Paris", gdzie mnie oczekuje moja towarzyszka, pani von Sanden. Zje pan z nami śniadanie i omówimy warunki przyszłej pańskiej współpracy. Skłonił się i szedł obok niej. Najrozmaitsze myśli przychodziły mu do głowy. W Ameryce nie poszczęściło mu się. Powrócił stamtąd z resztkami pieniędzy, którymi jakiś czas manipulował przy zielonym stoliku, aż wreszcie pozostał bez grosza w kieszeni. I oto znowu ratuje go kobieta! Dlaczegóż by nie miał pozyskać z czasem Melanii dla siebie? Przeszkodą ku temu mogła być jedynie jego żona, należało więc usunąć ją z drogi. Gdy tylko obejmie stanowisko w Berkow, odszuka ją i zmusi do rozwodu. Powróciwszy do hotelu, poleciła Melania nakryć do stołu w saloniku, jaki przylegał do jej apartamentu. Pani von Sanden zawarła znajomość z nowym kierownikiem stadniny w Berkow i nie przeszkadzała mu rozmawiać z
panią dziedziczką, sama zaś rozkoszowała się doskonałym menu śniadaniowym. Baronowa von Berkow omówiła z Trachwitzem wyczerpująco wszystkie warunki, nie zapominając przy tym o własnych planach. Miał zjawić się w Berkow dopiero po jej powrocie, a do tego czasu powinien był obejrzeć główne stadniny za granicą i w Niemczech i zapoznać się z ich prowadzeniem pod pretekstem zakupu i wymiany reproduktorów. Melania zamierzała powrócić do Berkow we wrześniu, gdy upłynie rok od chwili śmierci jej męża. Do tego czasu chciała raz jeszcze zajrzeć do Paryża, lato zaś spędzić w Trouville i w Ostendzie. Wręczyła Trachwitzowi czek na swego bankiera i prosiła go, aby natychmiast wyjechał dla uniknięcia niepotrzebnych komentarzy i domysłów. Zgodził się na wszystkie warunki i żegnając się z nią, rzekł uroczyście: - Dalsze moje życie poświęcę wyłącznie dla dobra pani. Do widzenia! Podała mu rękę, uśmiechając się czarująco. - Do widzenia... we wrześniu... w Berkow! A do tej chwili niech pan daje znać o sobie od czasu do czasu. - Będę panią informował o wszystkim, co by ją mogło interesować. Odszedł, a Melania rzuciła za nim spojrzenie nieco pogardliwe. - Ciekawa jestem - myślała - jaką minę zrobi Renata, gdy się dowie, że jej "kochany Hans" wypłynął na powierzchnię i to w sąsiednim Berkow? Przyjrzę się im dobrze, jak się będą ze sobą witać. Czy on wie, że jego ukochana będzie tuż pod jego bokiem? Gdybym tylko wiedziała, jaki stosunek łączy ich teraz!... W każdym bądź razie z jego
pomocą zdoła ją łatwo unieszkodliwić.
Xiii
Życie w Tornau płynęło zwykłym spokojnym trybem. Od czasu powrotu z Berlina Ralf stał się więcej skupiony w sobie i więcej pogodny. Coraz rzadziej marszczył czoło, zwłaszcza w obecności Renaty. Stała się ona bezwiednie i bez własnej woli osią, wokoło której obracało się obecnie wszystko w Tornau. Pani von Tornau pokochała ją jak córkę i im więcej z nią obcowała, tym więcej do niej lgnęła. Nic nie ujdzie wzroku matki! Spostrzegła ona, że wystarczał jeden uśmiech Renaty, by wygładzić czoło syna i że coraz więcej pochłaniała ona całą jego uwagę. Dawne jej dumne plany co do ożenku Ralfa znacznie złagodniały od czasu, gdy nie przejawiał żadnej ku temu chęci. Myślała teraz wyłącznie o szczęściu syna, a nie o jego karierze w znaczeniu materialnym. Niech się ożeni z panienką z dobrego gniazda i zapomni, że niewierność kobiety tak mocno zraniła jego serce. Renata oddana całkowicie swym obowiązkom, nie domyślała się nawet, że była przedmiotem uwagi swych pracodawców i ich częstych rozmów. Przeszła wiosna, wypełniona pracą w polu i w ogrodach, a potem lato, złocące zboża i owoce. W sercu jej panowała jasność i cisza. O drogich swych zmarłych wspominała z rozrzewnieniem, ale już bez bólu, a pamięć o mężu, który tyle jej sprawił gorzkiego zawodu zacierała się stopniowo. Myśl, aby powrócił i w jakikolwiek bądź sposób wpłynął na jej życie, nigdy jej nie powstała w głowie. Nie miała już z nim nic wspólnego.
W ostatnich czasach prowadziła ożywioną korespondencję z doktorem Helmanem. Radził jej, by starała się o rozwód, nie wiadomo bowiem czy Trachwitz nie zjawi się któregoś pięknego poranka na horyzoncie i czy nie wystąpi z jakimiś żądaniami. Po głębokim namyśle postanowiła wszcząć kroki rozwodowe. Tajemnicy swej nie odkryła pani von Tornau. Nie chciało jej to przejść przez gardło i zdecydowała się powiedzieć o tym nie wcześniej, aż otrzyma rozwód. Doktor Helman przyrzekł jej, że zajmie się tą sprawą i że zaoszczędzi jej wszelkich przykrości i konieczności zjawiania się osobiście w konsystorzu * lub w sądzie. Zapewniał ją również, że uzyska rozwód bez większych trudności. Konsystorz - kuria biskupia. W tym stanie rzeczy przyjechała w początkach września do swego majątku Melania von Berkow i wznowiła z wrodzoną jej niefrasobliwością stosunki towarzyskie. Złożywszy w sąsiedztwach wizyty, rozesłała liczne zaproszenia na pierwsze u niej uroczystości dożynkowe. Śmiano się po trochu, że wesołej wdówce tak pilno zapomnieć o mężu, ale jej nie odmawiano. Na wsi ludzie chętnie korzystają z okazji, by się rozerwać. Naturalnie, że pierwszą wizytę złożyła w Tornau, że zaś zmuszała się być grzeczną wobec Renaty, więc miała wrażenie, że Ralf mniej był sztywny. Zupełnie nie kryła się z tym, że rada była widzieć go i nie spuszczała z niego wzroku, chcąc by na nią patrzył. Państwo Tornau'owie przyjęli wraz z Renatą zaproszenie do Berkow i przyrzekli nie zrobić zawodu. Gdy odjeżdżała ze swą "wierną
von Sanden", jak nazywała swą towarzyszkę, Ralf nie mógł się wstrzymać od porównania obu kobiet: o ileż Renata była piękniejsza i bardziej dystyngowana od tej pikantnej wdówki, zalotnej i narzucającej się! W kilka dni potem pojechali na dożynki do Berkow. Pani von Tornau miała na sobie czarną, jedwabną suknię, w której wyglądała poważnie a zarazem wytwornie. Jej czerstwa twarz, okolona białymi włosami, wzbudzała szacunek i sympatię. Uśmiechnęła się do oczekującego ją w przedsionku syna. - Już na nas czekasz, mój Ralfie? Jesteśmy punktualne, akurat bije szósta! Obejrzyj nas, proszę i powiedz, czy możemy się pokazać między ludźmi? Podbiegł ku niej i pocałował ją kilkakrotnie w usta. - Mateczko, kochana! - rzekł czule. - Zawsze jesteś prześliczna! Podszedł potem ku Renacie, obrzucając ją wzrokiem surowego krytyka. Wnet jednak przestał podkręcać wąsa, a surowość znikła z jego twarzy. Cofnął się o parę kroków, by lepiej objąć wdzięczny obrazek. Miała na sobie obcisłą sukienkę z kremowego voile'u, która uwydatniała jej smukłą kibić. Włosy, ujęte w dwa warkocze, unosiły się wysoko ponad czołem. Wyglądała prześlicznie, skromnie i tak pociągająco, że nie mógł od niej oderwać oczu, zmuszając się do kilku słów żartobliwych. Już mieli wsiadać do karety, gdy podbiegła panna Birkner, niosąc w ręku dwie wiązanki róż. - To już ostatnie! - zawołała. - Ale bardzo piękne. Obszukałam wszystkie krzewy, zanim je znalazłam. Pąsowe dla pani Werkent, a żółte dla naszej pani dziedziczki. Prawda, że
prześliczne? Zaraz je paniom przypnę. Czy nie ładnie wyglądają? Niech jaśnie pan dziedzic sam powie! Pani Renata wygląda jak hrabianka, a nasza pani jak anioł. Prawda? Kręciła się i wierciła wokoło pań, zachwycając się nimi, aż wreszcie posadziła je w karecie, pomogła wsiąść Ralfowi i zamknęła drzwiczki. Zachodzące słońce rzucało ostatnie swe promienie na czyste niebo mieniące się wszystkimi barwami. Daleko na horyzoncie widniał nieruchomy wał ciemnoszarych obłoków. Jakiś czas jechali w milczeniu. Renata wpatrywała się w jasne niebo, które odbijało się w jej oczach. Ralf spoglądał na nią w niemym zachwycie olśniony jej delikatną, subtelną urodą. Odczuła jego wzrok i rzuciwszy na niego spojrzenie, pokraśniała. Serce jej biło gwałtownie i ogarnęło ją uczucie nieokreślonego lęku. Nie mogąc wytrzymać jego wzroku, przymknęła oczy i zaciskała wargi, ciężko oddychając. Dopiero gdy zaczął rozmawiać z matką, która wciągnęła w rozmowę Renatę, odetchnęła swobodniej. Niepokój jednak nie opuszczał jej. Wydawało się jej, że może nadejść dzień, w którym zmuszona będzie opuścić Tornau, a to byłoby dla niej ciosem zbyt bolesnym, nie tylko wskutek utraty kawałka chleba. Nie, utraciłaby część serca, które zbyt już przylgnęło do Tornau, gdzie czuła się szczęśliwą... Ralf zauważył, że trapią ją jakieś ponure myśli. Chciałby je znać, lecz nie wiedział, jak pytać. Spojrzał na niebo i rzekł: - Co za cudowny nastrój w naturze! Trzeba być malarzem, by to uchwycić i uwiecznić. - Aby to oddać, trzeba by
malować nie farbami, lecz ogniem i powietrzem! - podchwyciła pani von Tornau. - Spójrz Ralfie! Nasze stare kochane gniazdo jakby tonie w ogniu. Okna lśnią, jak gdyby były oświetlone od wewnątrz. - Ale to tylko odbłysk, mamo. To pożyczane światło bez ciepła! - rzekł w zadumaniu. - Ralfie! - Co mamo? - zawołał lękliwie. - Przerażają cię moje filozoficzne rozumowania! Przepraszam cię za te senne marzenia, całkiem nie na czasie! - Nie, mój chłopcze! - odpowiedziała. - To nie były senne marzenia, lecz odgłos twego serca. Brak ci w Tornau światła i ciepła, które by ci umiliły życie. Gdybyś chciał spełnić najgorętsze moje życienia!... Błogosławiłabym ją, gdyby ci wniosła światło i ciepło, nie patrząc na to, kto ona. Zmarszczył czoło i spojrzał badawczo na Renatę. - Niech pani uważa, pani Renato. Znów zastawione są na mnie zdradzieckie sidła, by mnie ożenić. Istne znęcanie się nade mną! Nie patrząc na niego odpowiedziała stłumionym głosem: - Rozumiem dobrze intencje matki pana! Człowiek taki jak pan, może tylko w małżeństwie znaleźć pełne szczęście! - Taki jak ja? A czy pani zna mnie dostatecznie dobrze?... Niczego mi zresztą nie brak w Tornau i czuję się tu aż nadto szczęśliwy. Spojrzała na niego i drgnęła na całym ciele, tak wymownie patrzył na nią. I pani von Tornau dostrzegła wymowę jego oczu i jej domysły zamieniły się w pewność. Takim wzrokiem obrzuca mężczyzna tylko ukochaną kobietę. Ona już pokochała Renatę i pragnęła tylko, by mogła ją nazwać
synową. Ujęła ją za rękę i rzekła serdecznie: - Co ci jest, drogie dziecko? Wyglądasz, jak byś miała strapienie? Renata usiłowała uśmiechnąć się. - Poddaję się czasami niedorzecznym myślom! - rzekła trwożliwie. - Jakież to myśli panią niepokoją? - spytał Ralf. - Wyjawię je panu i mojej dobrej pani z całą szczerością. Myślę nad tym, co z sobą pocznę, gdy któregoś dnia zjawi się w Tornau młoda władczyni. Schwycił jej drugą rękę, opartą o ramę karety i trzymał ją w mocnym uścisku. - Daję pani słowo, że nic innego nie usunie pani z Tornau, jak tylko własna jej wola. Może pani być co do tego najzupełniej spokojna. Pani von Tornau objęła ją ramieniem, dodając: - Co też pani o nas sądzi? Czy może pani przypuścić, że bylibyśmy zdolni rozstać się z panią inaczej, jak na jej własne, usilne żądanie? Renata gorąco pocałowała ją w rękę i uśmiechnęła się mile do Ralfa. Usiłowała być wesołą, lecz jakiś głos wewnętrzny niepokoił ją ciągle. - A jeżeli - myślała - usunie mnie stąd coś takiego, czego w tej chwili nie potrafię wyrazić słowami, a co zniweczy zarówno waszą dobrą wolę jak i moje gorące życzenia? Tak myślała biedna, nie wiedząc, co powiedzieć. Całkiem innymi myślami pochłonięty był Ralf. - Nie mogę się zdradzić, dopóki się nie upewnię, że mnie kocha. Jeżli jednak znając moje uczucia i moje pragnienia, odrzuci moją miłość, to musi odejść precz. Podjeżdżali do pałacu w
Berkow, a w chwili gdy kareta zatrzymała się przed schodami ganku, wiodącego do holu, wybiegli dwaj lokaje, pomogli im wysiąść i wprowadzili do salonu. Pałac urządzony był z wyszukanym komfortem. Salon i sąsiednie pokoje przyjęć utrzymane były w stylu empire i wybite adamaszkiem. Wszędzie - ciężkie mahonie, brązowe okucia oraz kosztowne obrazy. Sala jadalna gdańska, z czarnego dębu, oświetlona była dwoma wspaniałymi żyrandolami z brązu. Olbrzymi stół ustawiony w podkowę, przybrany rzadkimi kwiatami, uginał się pod ciężkimi srebrami i kryształami, rzucającymi snopy iskier. Jak wieszczka z bajki przyjmowała swych gości władczyni tych bogactw - piękna Melania, baronowa von Berkow. Ubrana była w suknię ze srebrnej łuski, z głębokim wcięciem, odsłaniającym ramiona i alabastrowe plecy. Olśniewała mężczyzn urodą, kokieterią, dowcipem i kaskadami śmiechu. Gdy stanęła obok Renaty, witając się z Ralfem, była pewna zwycięstwa. Widziała, że patrzył na nią z podziwem, który brała za zachwyt. - Ta kobieta - myślał tymczasem Ralf - umie się ubrać i wygląda jak panienka, mimo że przekroczyła już trzydziestkę. I Renata zachwycona była toaletą i wyglądem Melanii. Nigdy jej co prawda nie widziała w większym towarzystwie, ale to, na co patrzała, przekraczało jej wyobraźnię. Dostrzegła gorące, kuszące spojrzenia, jakie Melania rzucała w oczy Ralfa i ostry ból przeniknął ją na wskroś. Przeczucie tego, co teraz widziała, widocznie mąciło jej myśli, gdy jechała do Berkow. Gdyby Melania miała zostać panią w Tornau, z pewnością musiałaby
stamtąd oddalić się. Ta kobieta nienawidziła jej, czuła to. Ale za co? Dlaczego? Teraz zaczęły świtać w jej głowie niejasne przeczucia, które jednak odepchnęła od siebie, zanim zdołały nią zawładnąć. Tornauowie zmieszali się z resztą towarzystwa, a pan von Diesterkampf nie odstępował ani na krok od Renaty. Lubił ją bardzo i chętnie z nią rozmawiał. Również i pani Diesterkampf, miła, żwawa osoba, darzyła ją swymi względami, twierdząc, że pragnęłaby bardzo mieć przy sobie tak miłą towarzyszkę, jaką ma pani von Tornau. Melania cała pochłonięta Ralfem, starała się ciągle mieć go przy boku i stoczyć zwycięską walkę z jego powściągliwością. Przy kolacji Ralf był jej sąsiadem, wystawionym na ciągłe ataki jej wyrafinowanej kokieterii. Nie wiedziała, że co chwila obrzucał spojrzeniem słodką twarz Renaty, zazdroszcząc Diesterkampfowi, który zastrzegł sobie miejsce obok niej. - Z panią Werkent można przynajmniej mówić do rzeczy! - odezwał się pan Diesterkampf do Ralfa. - Jest to egzemplarz luksusowego wydania Stwórcy! - dodał żartobliwie, widząc, że Ralf pożera ją wzrokiem. Podczas toastu Melania trąciła kieliszek Ralfa i szepnęła mu: - Czy pojedna się pan nareszcie ze mną, czy też ma pan ciągle jeszcze do mnie żal w sercu? - Nie mam powodu gniewać się na panią baronową! - odpowiedział chłodno. - Baronowa! To brzmi sztywno i konwencjonalnie! Czy pan zapomniał, jak mi na imię, choć je pan dawniej niejednokrotnie wymawiał? Ralfie, wszak inne uczucia łączyły nasze serca?
- Nasze serca? Łaskawa pani myli się. Jedynie moje serce było w okowach, pani była wolną i nieczym nie związaną... - To się tak panu tylko wydaje. Ach, panie Ralfie, gdyby pan wiedział, ile przez pana wycierpiałam?... Spojrzał na nią wielkimi oczami. - Przeze mnie? Pozwoli pani, ale mam w tej mierze duże wątpliwości. - Nie, nie pozwolę, Ralfie! Oddałam Berkowowi moją rękę na usilne żądanie ojca mego, który widział w tym małżeństwie jedyny ratunek przed grożącą mu ruiną majątkową, co nieraz już panu mówiłam... - Tak jest, ale gdy usiłowałem dać temu wiarę, zjawił się u mnie pewnego dnia ojciec pani i skarżył się na skłonność pani do życia próżniaczego i gonienia za wszelkiego rodzaju uciechami... Ale dajmy temu pokój, bo przecież dyskusja na ten temat nie doprowadzi do niczego... - Ralfie! - szepnęła mu do ucha głosem pieszczotliwym. - Ralfie, sama nie wiedziałam, co robię, nie znałam serca mego i dziś za to pokutuję... W tej chwili zadała Ralfowi jakieś pytanie sąsiadka z drugiej strony i Melania z gniewem gryzła wargi. - Nie wypuszczę go! - myślała. Jego opór podniecał ją, wzbudzał w niej pożądanie i postanowiła walczyć o niego dalej. Dziś, gdy była wolna, nie potrzebowała tak dalece przebierać w środkach, by go pochwycić w ramiona. Wszyscy mężczyźni zabiegali o jej względy, on tylko jeden, on, którego pożądała, opierał się jej. Nie mogła się z tym pogodzić... Czyżby kochał inną? A może ta towarzyszka jego matki, o bladej twarzy, czerwonych wargach i
ciemnych włosach zatarła w jego sercu jej rysy? Rzuciła w stronę Renaty złowrogie spojrzenie. Po kolacji rozpoczęły się tańce. Ralf przeprowadził Melanię do małego saloniku, obok jadalni. Prosiła go o to. Przyćmione światło oświecało ten zaciszny kącik, a ciężkie portiery zagłuszały gwar, dochodzący z dużego salonu. Zaledwie słychać było dźwięki orkiestry. Padła na kanapę, ciężko westchnąwszy. - Jakże tu zacisznie! - odezwała się cicho. - Ralfie drogi, oto mój karnecik, proszę się wpisać. Skłonił się i stojąc przy niej, wpisał swe nazwisko. Posunęła się, by mu zrobić miejsce. - Niech pan usiądzie obok mnie! - rzekła. - Sądziłem, że pani chciała odpocząć i nie chcę jej przeszkadzać... Ujęła go za rękę. - Ralfie! Ja tego dłużej nie wytrzymam. Dlaczego pan mnie tak męczy? Pan wie dobrze, że mi pan nie przeszkadza, że od roku tęsknię za panem, za tobą, Ralfie! - Bardzo to dla mnie pochlebne, pani baronowo. Tupnęła nóżką, nadąsana. - Nie chcę więcej słyszeć tego słowa - "baronowa". - Ja zaś nie chciałem wierzyć, aby pani była zdolna zamienić uczciwe serce mężczyzny na tytuł baronowej i przywiązany do tego majątek. Dziś znam panią tylko jako baronową von Berkow. Trwało to aż nadto długo i kosztowało mnie nadludzki wysiłek, zanim się przełamałem i doszedłem do tego postanowienia. - Niech pan o tym wszystkim zapomni! - rzekła błagalnym głosem. - Ralfie, nazywaj mnie jak dawniej, po imieniu, mów do
mnie Melanio! Spojrzał na nią wyniośle i nie wyrzekł ani słowa. - Najgorętszym życzeniem moim - ciągnęła dalej - jest naprawić krzywdę, jaką panu wyrządziłam! Życie moje należy do ciebie i nie zaznam spokoju, dopóki cię nie przebłagam i dopóki mnie nie weźmiesz na zawsze, jako swoją Ralfie! Zniosę wszelkie upokorzenia byle cię odzyskać i obudzić w tobie uczucie miłości dla mnie, tylko dla mnie. - Nie gram komedii! - odpowiedział chłodno. - Co raz umarło, tego nie można powołać do życia. Proszę zaoszczędzić sobie podobnych scen na przyszłość. Zerwała się i podeszła blisko ku niemu, nie mogąc pohamować się. - A więc kochasz inną i dlatego jesteś tak okrutny względem mnie. Ralf zbladł. Odstąpił parę kroków i rzekł sucho: - Pani się zbyt unosi, pani baronowo. - Doprowadzasz mnie do ostateczności! - mówiła podnieconym głosem. - Ale nie myśl, że się ode mnie uwolnisz. Jesteś więcej niewierny niż ja byłam niewierną, gdyż ja oddałam tylko rękę, ty zaś oddałeś serce. Nie puszczę ciebie od siebie, nie zrezygnuję... Odwrócił się, chcąc odejść, schwyciła go jednak za rękę. Nie odchodź ode mnie, Ralfie, nie powiedziawszy mi dobrego słowa. Błagam cię, powiedz choć jedno, jedyne! Spojrzał na nią i widząc łzy w jej oczach, zawahał się. Jakiż mężczyzna nie zmięknie wobec kobiety, która go błaga o miłość. - Przykro mi - rzekł - że pani tak zepsuła sobie życie, nie umiem tego naprawić i nie chcę przedłużać naszej rozmowy...
Pozwoli pani, że odejdę. Ujęła go za rękę i przycisnęła do twarzy, zalanej łzami. - Przebaczyłeś mi, Ralfie? - spytała cicho. - Przebaczyłem! - I będziesz moim przyjacielem? - O ile tylko potrafię nim być! Skłonił się i wyszedł. Patrzała za nim płomiennymi oczami. - Będę szła za tobą krok w krok, Ralfie von Tornau! - rzekła z mocą. Podeszła do lustra, by poprawić włosy i osuszyć oczy. - Za tę zniewagę zapłaci mi to niewiniątko, ta Werkentowa! - powtarzała z pasją. Podeszła potem do biurka i szybko skreśliwszy kilka słów na arkuszu papieru, zadzwoniła na służącego. - Ta depesza musi być nadana natychmiast! - rozkazała. Depesza zaadresowana była do Trachwitza i brzmiała: "Czekam pana jutro wieczorem w Berkow".
Xiv
Ralf podszedł do matki, siedzącej obok Renaty, która rozmawiała z panem Diesterkampf. W sąsiednim salonie tańczono, a gospodyni domu brała żywy udział w tańcach. Ralf zwrócił się do Renaty: - Pozwoli pani, że ją poproszę do walca? Odwróciła się ku niemu z uśmiechem, dostrzegłszy w tym momencie baronową, unoszoną przez jednego z tancerzy. - I tak, i nie! - odrzekła. - Dlaczegóż nie? - Wydaje mi się, że nie tańczyłam już sto lat. Nie wiem, czy będę umiała się poddać fali uciechy. Szkoda. Bardzo bym chciał choćby raz jeden zatańczyć z
panią. Do rozmowy wtrąciła się pani von Tornau: - Ależ Renato, proszę nie odmawiać memu synowi. Jest pani jeszcze za młoda, by się pozbawić tej przyjemności. - A zatem, skoro matka pana życzy sobie tego, służę panu. Zmarszczył brwi. - Dziękuję pani, ale nie mogę
jej zmuszać. Jeżeli pani nie ma ochoty, to nie nalegam. Mnie też nie sprawia już taniec specjalnej przyjemności i nie lubię, gdy mnie kto do niego zmusza. - No to proszę poświęcić się dla mnie i zatańczyć ze mną. - Poświęcam się chętnie, zwłaszcza, że tańcząc z panią, doznam niewątpliwie wielkiej przyjemności. - Proszę mi nie robić komplementów przed czasem. - Mówię szczerą prawdę, ale skoro dostałem kosza... - To nie pan dostał kosza ode mnie, ale ja od pana. - Pani ode mnie? - spytał z miłym zdumieniem. - Naturalnie! Przecież chciałam z panem tańczyć, a pan mi odmówił. - Bo nie chciałem pani zmuszać i narażać ją na przykrość tańczenia ze mną. Wstała szybko i podeszła do niego, mocno zarumieniona. - Teraz chcę koniecznie tańczyć z panem. Grają akurat nowego walca. Czy pan jest wolny? - Tak, wolny i nie przymuszony! - rzekł, śmiejąc się wesoło. - Hola! - zawołał Diesterkampf. - Dopiero co odmówiła mi pani, a teraz ma pani tańczyć z Ralfem? TAka zniewaga krwi wymaga! - żartował. - Gdy tylko skończę walca z panią Renatą - zawołał Ralf - stanę do pańskiej dyspozycji. Diesterkampf nie dał jednak za
wygraną. Stanął im w poprzek drogi i zażądał od Renaty solennej obietnicy, że następnego walca z nim zatańczy. - Naprzód interes potem przyjemność! - wołał rozradowany. - Przyrzekam solennie! - zawołała, oddalając się z Ralfem. Tańczył dobrze i prowadził ją pewnie. Stanowili prześliczną parę i przedmiot ogólnego podziwu. Nie puszczał jej tak długo, aż muzyka przestała grać. Stanęli, patrząc sobie w oczy, jak gdyby przeniesieni w rzeczywistość ze świata marzeń i tysiąca bajek. Melania nie spuszczała ich z oczu, choć na pozór nie miała jednej wolnej chwili. Orkiestra dała hasło do kontredansa. W jej karnecie zapisany był Ralf. Poszedł do niej i skłoniwszy się, podał jej ramię. - Proszę mi wybaczyć, że się uniosłam! - rzekła uniewinniając się. - Zapomniałem już o tym! - odparł. - Dziękuję i przyrzekam, że w przyszłości więcej będę zrównoważona. Utraciłam lekkomyślnie miłość pana, za to starać się będę pozyskać jego przyjaźń. Powiedziała to tonem tak pełnym rezygnacji, że ujęła go za serce. Trafiła w jego czułą strunę. Zbyt był prostolinijny i szczery, by przypuszczać, że znów grała komedię. Spojrzał na nią łagodnie i przycisnął do ust jej rękę. Zapomniał o tym, co było i przebaczył jej. Nazajutrz z rana stał Ralf w długich zabłoconych butach z cholewami na kartoflisku, trzymając za cugle konia, gdy na gościńcu ukazał się Diesterkampf, jadąc konno ostrym
kłusem. - Halo, Ralf! Jak się miewasz. Wyglądamy obaj, jakbyśmy dopiero co przestali tańczyć. Tornau roześmiał się. - Musiałem zobaczyć, jak kopią kartofle. Przez całą noc deszcz lał jak z cebra i ziemia całkiem rozmiękła. Tyle, co jej mam na butach, wystarczyłoby na założenie ogródka w Berlinie. Diesterkampf uderzył szpicrutą po cholewach. - Niech pan włazi na swoją szkapę - rzekł wesoło - to pana kawałek odprowadzę. A jak tam idzie kopanie? - Kupiłem na próbę nową kopaczkę i zaraz pierwszego dnia zepsuła się. Musiałem porządnie się napocić zanim ją przyprowadziłem do porządku. Tak parno jest po deszczu... Łagodną mamy jesień... - To się może odmienić - rzekł Diesterkampf. - Ale z pana dzielny chłop, że pan sobie z tą kopaczką dał radę. Pańskie oko konia tuczy! Wszędzie pan jest i wszystkiego pan sam dojrzy. Pański ojciec, gdyby żył, byłby z pana dumny... Tornau to niezły szmat ziemi, lepszy od wielu dużych majątków, a przy tym bez długów. Można gospodarować i ciągnąć zyski. Obok taki Parkow pójdzie wkrótce pod młotek komornika, bo stary Matej nie potrafi się rządzić. Co prawda ci jego dwaj synowie, gwardziści, potrafią go doić jak cielęta, a żona też ma niejeden grzeszek na sumieniu. Ale po co jej pozwalał sprowadzać toalety z Paryża? - A hodowla koni opłaca mu się? - wtrącił Ralf. - To się może opłacać tylko na wielką skalę, tak jak w Berkow! - odpowiedział Diesterkampf. - Ale, a propos, w Berkow jest teraz nowy dyrektor stada. Mówiła mi piękna Meluzyna vel Melania, że to były oficer ułanów, więc chyba powinien się
na tym znać. Ale tam jest z czego dokładać. Pieniędzy ma baba jak lodu. Nie na próżno wybrała tego starego ramola na męża. Ale muszę cię już pożegnać, kochany Ralfie. Skręcę bokiem przez zagajnik. Do widzenia. Pozdrów twoje panie ode mnie! - Do widzenia, papo! - rzucił wesoło Ralf. - Proszę ucałować ode mnie rączki małżonce. Rozjechali się w przeciwne strony. Przejeżdżając przez las, Ralf zwolnił biegu. Obtarł czoło i nucił jakąś piosenkę. Przy jeziorku zatrzymał konie i wpatrywał się w ławeczkę, na której siedziała kiedyś Renata, gdy ją niespodzianie zastał zapłakaną. Dostrzegł pod ławką skrawek papieru. Zsiadł z konia i podniósł go. Była tam kartka wydarta z notesu Renaty, zapisana jej równym, ładnym pismem:
Uśmiechnął się i pomyślał wzruszony: "oto materiał na panią domu".
Xv
Minął już miesiąc od czasu dożynek w Berkow. Melania obmyśliła nowy plan kampanii i zmieniła taktykę. Odwiedziła parę razy panią von Tornau, zawsze w godzinach, w których Ralfa nie powinno było być w domu, a gdy przypadkiem zjawiał się, szybko się żegnała, rzucając na niego spojrzenie pełne smutku. To go trochę niepokoiło. Zbyt dobre miał serce, by nie odczuwać, że cierpiała. Zapytywał siebie, czy nie wyrządził jej zbyt dużej krzywdy i czy mimo wszystko uczucia jej nie były szczere i gorące? Wyrzucał sobie, że ją potraktował zbyt ostro i choć była dla serca jego obojętną, to jednak odczuwał niemiło jej smutek. Toteż starał się być dla niej bardziej przyjacielskim i towarzyszył zawsze matce i Renacie, gdy jeździły do Berkow. * * * Hans von Trachwitz stał w oknie swego pokoju, mieszkał bowiem w budynku administracyjnym, gdy spostrzegł powóz z Tornau, jadący w stronę pałacu. Poznał Renatę i cofnął się przerażony. Ukryty za firanką wpatrywał się w nią, dopóki nie zniknęła mu z oczu. - Tak, to była ona, na pewno ona. Ale skąd się tu wzięła? - mruczał pod nosem. Zatrzymał przechodzącego pod oknami stangreta. - Martens! Co to za państwo przyjechali? - To pan dziedzic z Tornau z matką. - Ale w powozie siedziały dwie panie? - Ta druga to pani do Werkent, taka paniusia do towarzystwa starszej pani dziedziczki.
- Ach tak, dziękuję wam, Martens. - Łasy na kobiety! - pomyślał Martens o nowym dyrektorze, oddalając się. Trachwitz biegał po pokoju, nie mogąc się uspokoić. Renata tutaj, pod panieńskim nazwiskiem, jak on na posadzie! Trzeba się nad tym zastanowić! Najlepiej będzie zobaczyć się z nią sam na sam i rozmówić się, bo gdy mnie zobaczy niespodziewanie, to będę musiał spakować manatki. Niemiła sytuacja! Renata, ta kapryśna jedynaczka, na posadzie! Po raz pierwszy w życiu kłopotał się o żonę. Dotychczas pomiatał nią. Przywykł wcale się o nią nie troszczyć, zostawił ją w nędzy, a ona tymczasem dała sobie radę bez niego. O tym, że postąpił z nią niegodziwie, starał się nie myśleć. Wszakże sam stał nad przepaścią i kierował się jedynie instynktem samozachowawczym. Czy będzie teraz na tyle rozsądna, że pozwoli mu spokojnie mówić? - Trzeba jak najprędzej znaleźć okazję! - zadecydował. Na razie jednak nie miał odwagi wyjść z mieszkania, by przypadkiem jej nie spotkać.
Xvi
Renata stała na werandzie przed pokojem bawialnym i rozglądała się po parku. Było południe i powinien był lada chwila nadejść Ralf. Zazwyczaj gdy go ujrzała i gdy powitał ją skinieniem ręki, wracała szybko do pokoju i dawała polecenie, by podawano obiad. Znała jego przyzwyczajenia i wiedziała, że lubiał, aby wszystko szło jak z płatka. Gdy wszedł do jadalni i witał
się z paniami, już podawano zupę. - Dziś głodny jestem jak wilk! - rzekł do Renaty. Proszę mi dawać podwójne porcje. - Nie może się pan zbytnio uskarżać na brak apetytu! - żartowała Renata. To prawdziwa przyjemność widzieć pana przy jedzeniu i przy pracy. Wpatrywała się w jego twarz opaloną, energiczną, nie zdając sobie sprawy, że w tym spojrzeniu było więcej niż przyjaźń. W ostatnich czasach Ralf stale był w doskonałym usposobieniu, zawsze wesół i uśmiechnięty, co nad wyraz cieszyło jego matKę. Renata porównywała go w myśli ze swym mężem. Jakże inaczej ułożyłoby się jej życie, gdyby Trachwitz był choć w części tak pracowitym i dzielnym jak Ralf, gdyby tak ją przez życie prowadził, jak Ralf swoją przyszłą żonę prowadzić będzie. Westchnęła głęboko i przeraziła się, widząc na sobie zdziwione spojrzenia pani von Tornau i jej syna. - Za kim pani tak wzdycha? - zapytał Ralf, na wpół trwożliwie i na wpół wesoło. Ocknęła się z zadumy. - Mam dziś do załatwienia kilka drobnych sprawunków w miasteczku, a nie chciałabym specjalnie dla siebie prosić o konie. - To jak byśmy się umówili - rzekł rozpromieniony - bo właśnie kazałem zaprząc do wolantu. I ja muszę się widzieć z kupcami zbożowymi dziś po południu w miasteczku, to panią zabiorę. Zgoda? - Rzeczywiście, dobrze mi się składa! - odparła wesoło Renata. - No to proszę się pospieszyć, abyśmy powrócili przed wieczorem. - Biegnę się przebrać. Będę gotowa, zanim konie podjadą. A pani nie pojechałaby z nami? - spytała, zwracając się do pani
von Tornau. - Nie, moje dziecko. Po obiedzie wolę się zdrzemnąć, ale proszę nie zapomnieć przywieźć włóczki do cerowania, a prócz tego zapytać przed wyjazdem, czy gospodyni nie potrzebuje czegoś z miasta. - Panna Berkner już wypisała mi całą litanię. - No to chyba każę zaprząc do wozu drabiniastego! - żartował Ralf. - Pan sam najlepiej potrafiłby to wszystko załatwić! - przekomarzała się z nim Renata. - Gdybym się znał na włóczce do cerowania, rodzynkach, migdałkach i innych bakaliach, to bym panią mógł wyręczyć, ale ponieważ nie bardzo się na tych specjałach znam, więc niech już pani ze mną jedzie... Co robić... Patrzył na nią z tak komicznym zakłopotaniem, że śmiać się musiała. - Ile czasu potrzebuje pani, aby się przebrać do drogi? - zapytał, gdy skończył się obiad. - Za dziesięć minut będę gotowa! - Nie dłużej? Brawo, pani jest prawdziwym wyjątkiem rodu kobiecego. - Dopiero tu, w Tornau nauczyłam się nie tracić czasu. Dawniej taka historia musiałaby trwać co najmniej godzinę. Samo uczesanie włosów ciągnęło się zwykle pół godziny. Co prawda moja fryzjerka lubiła się guzdrać. - I z pewnością - wtrącił Ralf - potrafi się pani sama lepiej uczesać. - I ja tak myślę - dodała pani von Tornau - ale do tego trzeba mieć tak piękne warkocze, jak ma Renata. Ralf spojrzał na jej włosy. Świerzbiły go palce, by wyjąć z tych włosów szpilki i rozplątać jej warkocze. Wyobrażał sobie, jak musiała być piękna z rozpuszczonymi włosami.
W kwadrans później jechali oboje gościńcem do miasta. Słońce mocno dogrzewało, ale po niedawnym deszczu droga była wolna od kurzu. Na niektórych polach pracowali wieśniacy i na widok przejeżdżających uchylali czapki spokojnie, nierychliwie, jak to zwykli czynić ludzie na wsi. Młodzi ludzie długi czas jechali w milczeniu, mieli jednak oboje uczucie radości w sercach. Siedziała obok niego cicha i szczęśliwa, że miała go tak blisko, tuż obok siebie. Z wolna, bezwiednie zaczęła mówić, coraz więcej ożywiając się. Opowiadała o swej młodości, o swym dobrym ojcu, którego tak bardzo kochała i który tak dbał o jej wychowanie. Nie przerywał jej ani słowem, dumny, że z taką ufnością zwierzała mu się z najgłębszych tajników swego "ja". Chciałby jej gorąco podziękować za to. Mówiła dalej i dalej, jak gdyby szła za głosem wewnętrznego nakazu. Wspomniała nawet o swej nierozważnej miłości, z której się otrząsnęła. A potem zacięła się... Czyż miała mu powiedzieć, że skłamała przed nim i przed jego matką, podając się za wdowę? Czy nie powinna była teraz powiedzieć, że jej mąż żyje i że ją tylko porzucił? Nie miała jednak odwagi popsuć tej rozkosznej godziny, gdy w takim skupieniu słuchał jej słów. Wspomniała więc tylko pobieżnie o tym okresie czasu. A potem mówiła z tkliwością o dziecku, które rączętami spędzało jej smutek z czoła, a potem odeszło... Przeszła wreszcie do ostatnich czasów spędzonych w Tornau. Jakże się wszystko w jej życiu zmieniło... ale bodaj na lepsze. Bo zetknęła się z przyrodą i z
ludźmi szlachetnymi, którzy ją przygarnęli i dobrzy są dla niej. Jakże im powinna dziękować... Bezwiednie schwyciła jego rękę i przycisnęła do ust, zanim zdążył się spostrzec. - Renato! Co pani robi? - zawołał, cofając rękę. Miejsce, do którego przylgnęła ustami, paliło go jak ogień. Po raz pierwszy wymówił jej imię! Ukryła twarz w dłoniach zawstydzona i przerażona tym, co zrobiła. Spostrzegł to i nie mógł sobie darować niezręczności. Zamilkła, nie mogąc wymówić słowa więcej. - Dziękuję pani - odezwał się cicho - za zaufanie, jakim pani darzy mnie i matkę moją. Nie umiem pani wypowiedzieć, jak bardzo mnie to cieszy. Wyciągnęła do niego rękę, którą mocno ujął. Słowa, które wypowiedział, wydały mu się zimne, sztywne, wcale nie wyrażające radości, jaka go przejmowała. Podniósł jej rękę do ust i długo, serdecznie ją całował. Milczeli już potem, aż przyjechali do miasteczka i wysiedli przed zajazdem. Gdy wysiadała, opierając się o jego ramię i spojrzała wzdłuż ulicy, zbladła nagle i oniemiała, spostrzegłszy z daleka szybko oddalającego się mężczyznę. Postać jego i ruchy łudząco przypominały Trachwitza. Wzdrygnęła się, jakby ujrzała zmorę. - Co pani jest? - zapytał Ralf zaniepokojony. Zebrała siły i uśmiechnęła się. - NIc, już przeszło. Odczułam nagle chłód, jaki tu panuje, w drodze tak było gorąco. Kazał podać szklankę herbaty i spoglądał na nią z troskliwością. Po chwili zapytał, jak się
czuje. - Już całkiem dobrze - odpowiedziała. - Niech pan się nie niepokoi. W ciągu godziny załatwię sprawunki i wrócę tutaj. - Dobrze! - rzekł. - I ja mniej więcej za godzinę powinienem być z powrotem. Na radość Renaty padł szary cień. NIeznajomy, który znikł jej z oczu, zbyt żywo przypomniał jej męża. Ogarnął ją lęk, jakby ją czekało coś strasznego. Oglądała się co chwila, ale już go nie było. Załatwiła sprawunki i powróciła do zajazdu. Usiadła w altance przy sali restauracyjnej i czekała na Ralfa, nie domyślając się, że z sąsiedniego pokoju patrzy na nią ów nieznajomy, nie będąc widziany. Był to w istocie Trachwitz, który przyjechał z Berkow, mając coś do załatwienia dla baronowej. Gdy zsiadał z konia, dostrzegł zbliżający się ekwipaż z Tornau i natychmiast się oddalił. Gdy powrócił, ukrył się w sąsiednim pokoju, skąd mógł swobodnie obserwować gości. Po chwili wszedł Ralf i przywitał się z Renatą. - Wszystko pani pomyślnie załatwiła? - zapytał. - Tak jest. A pan? - Ja też pozałatwiałem wszystkie interesy i możemy zaraz wracać do domu. - Zostańmy tu jeszcze chwilę, dobrze? Tak przyjemnie się tu siedzi! - rzekła. Zdawało się jej, że coś ją przykuło do tego miejsca. Czuła się bezwładna i przygnębiona. Ralf badał ją oczami. - Wcale mi się pani dziś nie podoba! - odezwał się po chwili. - Obawiam się, że pani zaziębiła się. Gdy wysiadaliśmy przed zajazdem, była pani blada jak trup. Namyślała się czy mu wyjawić prawdę.
- Przyznam się panu, że się wtedy przeraziłam, ale to już przeszło. - Przeraziła się pani? - Tak. Spostrzegłam jakiegoś pana, który mi żywo przypomniał osobę, która już... umarła. - Umarli nie wstają z grobu! - rzekł poważnie. - Tak, umarli nie powracają! - powtórzyła jakby we śnie. - Czy mogę zapytać, o kim pani wówczas myślała? Czy nie o swym mężu? - Tak, o nim! - rzekła wzdychając głęboko. Ralf spoważniał. Widocznie nie przezwyciężyła się jeszcze i nie przebolała straty męża, a dopóki to nie nastąpi, nie powinienem starać się pozyskać jej dla siebie. Powracając do domu oboje milczeli.
Xvii
Nazajutrz po obiedzie, gdy pani von Tornau odbywała popołudniową drzemkę, poszła Renata do jeziorka w lesie i usiadła na ławeczce pod drzewami bukowymi. Wokoło panowała cisza, a słońce przedzierało się przez drżące liście i rzucało swe promienie na spokojną toń. Siedziała zadumana, gdy doszedł ją teętent kopyt końskich. Była pewna, że to Ralf i obejrzała się. Zatrzymał się przed nią jeździec, na którego widok wydała lekki okrzyk grozy. Hans von Trachwitz zeskoczył z konia i podszedł do niej. - Mój widok przeraził cię, Renato? - rzekł, uśmiechając się. - Wybacz mi, lecz to musiało nastąpić. - Ty... Skąd tu przybywasz? - zapytała drżącym z przerażenia głosem. - Przyjąłem w Berkow
stanowisko zarządzającego stadniną, nie przypuszczając naturalnie, że znajdę cię w sąsiedztwie. - Wierzę, bo inaczej chyba byś nie przyjechał w te strony? - I owszem. Po pierwsze nie miałem innego wyboru w pracy, a po drugie zależało mi na tym, aby cię zobaczyć. - Czego chcesz ode mnie? - Czego chcę? - Tak, chciałabym to wiedzieć, bo przecież nie mamy już z sobą nic wspólnego. - I ty to mówisz, ty, która swego czasu tyle mi... - Milcz, nie poruszaj tego tematu. Wiesz dobrze, że zdeptałeś moją miłość, gdyś mnie rzucił na pastwę losu, bezradną i bez środków do życia. - A cóż mi pozostawało do zrobienia? Chyba wpakować sobie kulę w łeb. Spojrzała na niego pogardliwym wzrokiem. - Nie kłam przynajmniej! - rzekła zimno. Roześmiał się szyderczo. - Przestałaś już być sentymentalną? Szkoda, że nie wiedziałem swego czasu, że masz tyle temperamentu. Może byśmy wówczas zetknęli się bliżej. Lubię kobiety z temperamentem... - Znowu kłamiesz! Nigdy nie zadawałeś sobie trudu poznania mnie bliżej. Interesowałeś się wszystkim, tylko nie mną. - Świetnie odbite cięcie! Świetnie umiesz się bronić! Wyprzystojniałaś również... Gotów jestem po raz wtóry zakochać się w tobie... - Milcz, wypraszam sobie podobne żarty! Uderzył szpicrutą po cholewach. - Mogę chyba nie pozwolić, aby żona moja cośkolwiek sobie wypraszała... - Nie jestem twoją żoną! - O ile wiem, nie mamy jeszcze rozwodu.
- Poczyniłam już potrzebne ku temu kroki... - Tak ci pilno? Ale bądź spokojna, nie będę w dalszym ciągu tak naiwny, by sobie zaprzątać tobą głowę. Taki nędzarz jak ja nie może iść za głosem uczuć serca... - Czego więc chcesz ode mnie? - To tak łatwo nie da się powiedzieć. Przede wszystkim chciałem, abyś się oswoiła z myślą, że żyję i jestem obok ciebie. Mogłabyś się zdradzić, że nie jesteś wdową, za jaką się podałaś... - Zrobiłam to dlatego, by móc otrzymać posadę, gdyż państwo Tornau poszukiwali osoby, nie związanej żadnymi węzłami rodzinnymi. - Doskonale. Mnie to nawet dogadza, że wyrzekłaś się mego nazwiska... Ja też chcę uchodzić za człowieka nieżonatego i nie będę się z tym zdradzał, że mam żonę, tak jak ty we własnym interesie nie potrzebujesz mówić, że masz męża. Co do tego zatem jesteśmy zgodni? Nie odpowiedziała mu. - Po chwili odezwał się znowu: - Mówiłaś o rozwodzie. Jakie kroki przedsięwzięłaś już? - Zwróć się z tym do doktora Helmana w Berlinie. Dałam mu plenipotencję, aby uniknąć wyjazdów i zaniedbywania się w obowiązkach. - Dobrze, zaraz się do niego zwrócę, gdyż i mnie zależy na szybkim rozwodzie. Odetchnęła z ulgą. - Aha - rzekł szyderczo - zapewne bałaś się, że będę chciał zatrzymać cię dla siebie. Bądź spokojna, na taki zbytek nie stać mnie, aczkolwiek - dodał patrząc jej w oczy - wartą jesteś grzechu... Byłem głupi, że cię swego czasu zaniedbałem, chociaż... - Skończ już proszę. I tak wiem już więcej, niżbym tego pragnęła.
- Dobrze, skończmy już z tym. Zależy nam obojgu na rozwodzie i na tym, aby nasz wzajemny stosunek zachować w tajemnicy. Prawda? - Nie, tajemnicy naszego wzajemnego stosunku nie chcę dłużej ukrywać przed ludźmi. Od dawna robię sobie wyrzuty, że nie byłam szczera. Teraz, gdy się tutaj zjawiłeś, muszę powiedzieć ludziom prawdę. Nie mogę pozostawać dłużej w sytuacji, która jest dla mnie nie do zniesienia. - TAk! - odparł Trachwitz. - Zmarli, którzy zmartwychwstają, nie zawsze są pożądani. Musisz jednak nadal milczeć. Chcę być szczerym wobec ciebie i powiedzieć ci, że mam pewne widoki zdobycia ręki pani baronowej von Berkow. Gdy jednak dowie się ona, że jesteś moją żoną, na pewno odprawi mnie z kwitkiem. Pojmujesz chyba dobrze, że to małżeństwo jest dla mnie jedyną deską ratunku. Wówczas mógłbym być i tobie pomocny... - Dziękuję ci za twą pomoc. Dam sobie radę bez ciebie. - Co za wysokie mniemanie o sobie. - Byłoby lepiej, gdybyś i ty je miał. Dość już tych drwin. Skłonił się pogardliwie. - Nadawałabyś się lepiej ode mnie do stosunków w Ameryce. Tam ludzie mają takie same jak ty poglądy na pracę. Nie darmo płynie w twych żyłach krew kramarzy... Ja mam poglądy zbyt arystokratyczne, bym mógł cię zrozumieć. Nie będę ci jednak rzucał kamieni pod nogi, jeżeli mi pozwolisz spokojnie iść moją drogą... - Rób, co ci się podoba, tylko nie wymagaj, abym nadal okłamywała państwa von Tornau. - Właśnie tego wymagam. Tornau'owie są zaprzyjaźnieni z baronową i niewątpliwie odkryją jej naszą tajemnicę.
- To wszystko nie odwiedzie mnie od postanowienia, że dziś jeszcze powiem im całą prawdę. Wyprostował się i spojrzał na nią złowrogo. Milcząc, mierzyli się oczami, jak zapaśnicy przed walką. Potem obrzucił ją wzrokiem, któremu dawniej zawsze ulegała, a który i teraz ją zaniepokoił. - Dobrze, Renato! - rzekł cicho. - Rób, co będziesz uważała za właściwe. Pozwól jednak, że ci powiem jeszcze jedno, bodaj najważniejsze. Zamilkł na chwilę, aby spotęgować efekt. - Jeżeli ujawnisz nasz stosunek i fakt, że porzuciłem cię, wówczas utracę nie tylko baronową, ale i stanowisko, a więc kawałek chleba, jaki udało mi się zdobyć... Drżącą ręką uchwyciła poręcz ławki, a w jej oczach pojawiły się łzy. To co przeżywała, wydawało się jej jakimś snem upiornym. Nie spuszczał z niej oczu. Mimo woli wzruszyła go jej rozpacz i po raz pierwszy odezwały się w jego piersi jakieś szlachetniejsze uczucia. Przez chwilę zdawało mu się, że przytuli ją do siebie i powie jej: chodź, wszakże należymy do siebie i wspólnie będziemy walczyć o lepszą dolę. Dojrzał jednak jej wzrok pogardliwy i zrozumiał, że jest już za późno. - Dobrze - rzekła. - Będę milczeć, dopóki nie dostaniemy rozwodu. - Dziękuję ci - odpowiedział. - A teraz zostaw mnie samą! - Odchodzę i proszę cię, Renato, wybacz mi, jeżeli możesz! Skłoniła głowę i milczała. Wahając się, dodał jeszcze: - A w razie gdybym miał ci coś ważnego do zakomunikowania, gdzie mogę cię spotkać? - Jeżeli jest ładna pogoda -
rzekła - przychodzę tutaj codziennie o tej porze. Możesz mnie spotkać tu przy ławeczce lub na ścieżce przy jeziorku. Ale proszę, byś oszczędzał mi tych przykrych chwil i widywał się ze mną jak najrzadziej, wyłącznie w wypadkach naprawdę ważnych. Nie chcę, by nas ludzie wzięli na języki. - Stanie się, jak sobie życzysz. Wskoczył na konia i szybko odjechał. Patrzyła za nim dopóki nie znikł jej z oczu. Przeżyła myślą chwilę szału, a potem rozpacz i zwątpienie, jakie ten człowiek jej zgotował w życiu. Ostry ból przeszył jej serce i już chciała pobiegnąć do Ralfa, by mu wszystko powiedzieć. Ale nie mogła tego zrobić, bo wpędziłaby tamtego w nędzę.
Xviii
Któregoś dnia siedzieli państwo Tornau na werandzie przy podwieczorku. Renata trzymała w ręku tackę z cukiernicą i z dzbanuszkami ze śmietanką, gdy raptem wpadła na dziedziniec konno Melania von Berkow w towarzystwie swego dyrektora stadniny i zatrzymała się tuż pod werandą. Renata tak się przeraziła, że wypuściła z rąk tackę i śmietanka rozlała się na podłogę. Pani von Tornau spojrzała na nią bacznie, uśmiechając się na pozór niewinnie. - Ostatnimi czasy jest pani trochę zdenerwowana - wtrącił Ralf, podnosząc dzbanuszek. - Przeraziłam się, gdy konie raptem wpadły na dziedziniec! - uniewinniała się Renata, usiłując zdobyć się na uśmiech. - To ja jestem temu wszystkiemu winna! - zawołała Melania. - Spadłam jak grom z
nieba i przeraziłam panią Renatę. Ale przecież nie jestem straszydłem, żeby mnie się tak bać. Czy mogę prosić o filiżankę kawy dla siebie i dla pana von Trachwitz? - Ależ naturalnie. Proszę, niech państwo wejdą na werandę. Trachwitz zeskoczył z konia i pomógł zsiąść Melanii. Uniosła czarną amazonkę i weszła z nim razem na schodki. Przedstawiając Trachwitza, nie spuszczała Renaty z oczu, nie dostrzegła w jej zachowaniu nic szczególnego. I Trachwitz również nie zdradzał najmniejszego zakłopotania. - Aha - pomyślała - musieli się już porozumieć. I postanowiła bacznie ich obserwować. Ralf traktował Trachwitza z taką uprzejmością, jakby to był sam baron von Berkow, uważając go za człowieka jak najlepiej wychowanego. I Melania również odnosiła się do niego z całą grzecznością, raz że flircik leżał w jej usposobieniu, po wtóre, że chciała wzbudzić w Ralfie pewną zazdrość, pragnęła wreszcie dopatrzyć się wrażenia, jakie jej flircik z Trachwitzem zrobi na Renacie. Zawiodły ją jednak oczekiwania. Ani Renata, ani Trachwitz nie dawali żadnego powodu do wyciągania jakichś wniosków co do ich wzajemnego stosunku. Renata krzątała się z udaną obojętnością koło podwieczorku, choć serce jej biło jak młot i czekała tylko chwili wyjazdu gości. Melania jednak nie zdradzała najmniejszej chęci do odjazdu. Wciągnęła Ralfa do rozmowy, zasypując go pytaniami, dotyczącymi gospodarstwa, które by doskonale mogła omówić ze swym administratorem, wolała jednak zaabsorbować go całkowicie swoją osobą. Najmądrzejszy mężczyzna da się
uwikłać w rozmowę kobiecie przebiegłej, zwłaszcza gdy potrafi ona dobrze grać rolę komediantki. Pani von Tornau zrozumiała od razu grę Melanii, a mając do niej żal za sprawione synowi cierpienia, cieszyła się w duszy z zawodu, jaki ją czekał. Ta przewrotna kobieta, mimo urody i majątku nie była dla niej, jako synowa, nawet połowy tego warta, co Renata. Wreszcie Melania pożegnała się. W powrotnej drodze jechała tuż obok Trachwitza, rzucając na niego co chwila badawcze spojrzenia. On jednak nie widział tego, pochłonięty myślami o Renacie, której spokój, urok i odwaga, z jaką podjęła walkę o byt, zrobiły na nim głębokie wrażenie. Chwilami porywała go szalona chęć powrócenia do niej. Z zadumy wyrwał go ironiczny śmiech baronowej. - Jest pan dziś wyjątkowo interesujący i miły. Cały czas bawi mnie pan rozmową... Wyprostował się na siodle i gładząc wąsy swą wypieszczoną ręką, rzekł: - Przepraszam bardzo, że cokolwiek zamyśliłem się. - Gdzie też to pan bujał myślami? - Myśli moje były przy pani! - Doprawdy? Zaciekawia mnie pan. - Czy mogą interesować piękną i wytworną kobietę myśli takiego chudopachołka jak ja? - Kto wie? - odparła zalotnie. - Jeżeli ten chudopachołek jest interesującym mężczyzną, jak dyrektor mej stadniny, to może myśli jego zaciekawią mnie. Uderzył kilkakrotnie szpicrutą po butach i powiedział z wolna: - Myślałem o tym, jak ciężko było rozstawać się z życiem mężowi pani. - A więc pan myślał o moim mężu, a nie o mnie?
- Myślałem o tym, że kto ma tak czarującą żonę jak pani, ten przywiązany jest do życia tysiącem węzłów. Wzruszyła ramionami. - Nazbyt banalne te pańskie dzisiejsze komplementy! - rzekła. - Myślałam, że pan zdobędzie się na coś bardziej dowcipnego. Brak panu polotu! - Skądże, u Boga Ojca, mam czerpać ten polot? Zaczęła się śmiać z jego pociesznie zakłopotanej miny. - Łatwo pani śmiać się ze mnie. Biednemu wiatr w oczy wieje. Na honor! Innym językiem chciałbym do pani przemawiać, gdyby... Zrobiła odmowny ruch ręką, nie chcąc, by się wywnętrzał, choć w duchu przyznawała, że był jednym z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich w życiu zdarzyło się jej widzieć. - Dajmy spokój wyznaniom i mówmy o rzeczach bardziej interesujących! - Dla mnie - rzekł - tematem najbardziej interesującym jest zawsze kobieta. - Skoro tak, to niech mi pan powie, jak się panu podoba towarzyszka pani von Tornau? Nie zdradził się najlżejszym drgnieniem twarzy, jakie wrażenie zrobiło na nim to pytanie. - Nie umiem - rzekł obojętnie - odpowiedzieć pani na to pytanie. Na pierwszy rzut oka, wydaje mi się mało ożywiona, trochę nudna... - Dziś - odpowiedziała baronowa - Renata nie była dobrze usposobiona. Zwykle wygląda znacznie lepiej. Zdaje mi się, że pan von Tornau gustuje w niej? - Jak to pani baronowa rozumie? - zapytał żywo. Uderzyła konia szpicrutą po szyi i rzekła z uśmiechem: - Rozumiem to tak, jak mówię. Tornau lubi kobiety o twarzach
Madonny. Jej anielski uśmieszek oczarował go. Dla mnie podobne typy są nudne, a nawet podejrzane. Albo ma wodę w żyłach zamiast krwi, albo też jest to owa "cicha woda, która brzegi rwie". I to jest zawsze niebezpieczne. Niech pan się strzeże, by ta syrena nie pociągnęła i pana w głęboką toń. Szkoda by mi było pana, dalibóg. Trachwitz gryzł nerwowo wargi. - Nie zaniedbam - rzekł - przy pierwszej okazji przyjrzeć się bliżej pani Werkent. - Jako znawca kobiet rozgryzie ją pan z pewnością szybko. Niech mi pan zda później sprawozdanie ze swych obserwacji. - Naturalnie. W każdym bądź razie gdyby pani Werkent wiedziała, jak żywo interesuje się nią pani, mocno by to jej pochlebiało. - Mówiąc między nami - odpowiedziała baronowa - nie cierpię tego niewiniątka! - To jest powiedziane jasno i szczerze! - rzekł Trachwitz, śmiejąc się. W duchu pomyślał sobie, że to nie jest bez kozery. Co mogła zrobić Renata baronowej? Odniósł pewne wrażenie, że powinien chronić żonę przed złośliwym języczkiem swej protektorki. Po raz pierwszy czuł, że go coś wiąże z żoną. Słowa Melanii niepokoiły go i wywołały w nim uczucie zazdrości. Czy sam nie dostrzegł, że między Ralfem Tornau a żoną jego wiła się nić sympatii? Czuł, że nie byli sobie obojętni i krew uderzyła mu do głowy. BYł kontent, że w Berkow mógł zsiąść z konia. Upłynął tydzień od chwili spotkania się Renaty z Trachwitzem. Coraz więcej przemyśliwała nad tym, jaką drogą wydostać się z matni, w jaką zaplątała się, zmuszona do zatajenia prawdy. Powzięła wreszcie decyzję,
którą jeszcze dziś postanowiła wykonać. Wiedziała, że Ralf musi być po południu w lesie i że przejeżdżać będzie konno przez park, obok sadzawki. Tam zamierzała go spotakć i poprosić o chwilę rozmowy. Z wolna przechadzała się po alei parkowej, zastanawiając się nad swym położeniem. W rzeczywistości zawiniła tylko względem pana von Tornau i jego matki. Z drugiej strony milczenie jej nikomu nie wyrządziło krzywdy, a mogło nawet przyczynić się do związku Trachwitza z baronową. Zresztą baronowa była już w tym wieku, aby zdać sobie sprawę z tego, że taki hołysz jak Trachwitz, nie był dla niej stosownym mężem. Nie przypuszczała, by Melania kochała jej męża, przeciwnie, uważała, że więcej wyróżnia Ralfa, gdyby go jednak kochała, to dlaczegóż by nie miała z nim być szczęśliwa? Bardzo być może, że potrafiłaby ujarzmić niestały charakter Trachwitza i uczynić zeń człowieka pożytecznego. A potem rozważała szczegółowo, w jaki sposób przemówić do Ralfa. Wiedziała, że spojrzy na nią swymi jasnymi, łagodnymi oczami, które ją przenikały do głębi. Gdy się obejrzała, właśnie podjeżdżał. Z daleka witał ją pełen radości. - Przypuszczałem, że pani jest już w lesie. - Nie, panie Ralfie, tutaj czekałam na pana. Spojrzał na nią nieco zdziwiony. - Czy pani ma mi coś do powiedzenia? - Tak, jeżeli może pan poświęcić mi parę minut... Natychmiast zeskoczył z konia, zarzucił cugle na ramię i podszedł do niej. - Słucham panią. Czym mogę służyć?
- Może pójdziemy w stronę lasu? - odpowiedziała. - Odprowadzę pana kawałek. - Jak najchętniej! - rzekł. - Pragnę jak najprędzej dowiedzieć się, co pani chce mi powiedzieć. Szła obok niego, nerwowo zaciskając ręce. - Panie Ralfie! - rzekła. - Kłamstwa nigdy pan nie wybaczy, prawda? Uśmiechnął się. - Pani o to pyta - pani, której cała istota przeniknięta jest szczerością i prawdą? Brzydzę się kłamstwem, ale kto z nas, ludzi ułomnych może twierdzić, że w życiu nigdy nie skłamał? Człowiek czasami bezwiednie minie się z prawdą... - Nie, o takim kłamstwie nie mówię. Kłamstwo, o którym się pan dowie, było z góry uplanowane i dobrze naprzód przemyślane... - W takim razie może ono być zarówno wstrętne, jak i godne podziwu. To zależy od okoliczności. Nieraz dzięki kłamstwu możemy uratować bliźniego od przykrości lub cierpień, a wówczas jest ono więcej warte od prawdy!... Ale proszę mi powiedzieć, co pani leży na sercu, bo przecież nie będziemy chyba filozofować nad tym zagadnieniem. - I ja nie chcę filozofować, panie Ralfie. Chcę natomiast oskarżyć się. Skłamałam przed panem i przed pana zacną matką z premedytacją i mając na widoku jedynie korzyść własną. Mówiła z tak widocznym bólem, że ujął jej rękę i mocno ją trzymał. - Jak mam rozumieć pani słowa? Co pani dolega, pani Renato? Oskarża się pani o popełnione kłamstwo, ale jestem przeświadczony, że popełniła je pani z konieczności. - Tak, z gorzkiej konieczności! - zawołała z bolesnym wysiłkiem. - Gdy
zabiegałam o stanowisko towarzyszki matki pana, podałam pewien nieprawdziwy szczegół, dotyczący moich stosunków rodzinnych. Doktor Helman poradził mi, abym tak uczyniła, inaczej bowiem mogłabym wobec warunków państwa nie otrzymać posady, na której mi bardzo zależało. Nie miałam ani żadnych świadectw, ani żadnej praktyki. Kłamstwo moje nie przynosi mi ujmy. Chciałam je wyjawić od dawna, zwlekałam jednak z dnia na dzień w obawie utracenia szacunku państwa... - Niech się pani uspokoi! - prosił. - Jeżeli nie chciała pani zwierzyć się nam ze wszystkich swych tajników, to przecież nie ma w tym nic karygodnego. Toteż tym bardziej jestem szczęśliwy, że obecnie pragnie pani wyjawić mi swój sekret. - I dziś go nie wyjawię, panie Ralfie, będąc związana przyrzeczeniem, jakie dałam osobie trzeciej. Pragnę jednak, by państwo wiedzieli, że coś przed nimi zataiłam i że to "coś", zanim będzie ujawnione, nie powinno pozbawić mnie ich szacunku i życzliwości. Stanął przed nią i nie pozwolił jej iść dalej. Widziała płomień w jego oczach, który zatrzymał jej krew w sercu. - Uczuć moich dla pani nikt nie jest w stanie mi odebrać - rzekł poważnie. - W szlachetność intencji pani wierzę jak w ewangelię. Wiem, że pani nie jest zdolna do czynu, jakiego bym jej nie mógł wybaczyć. TAk jak ja myślę, myśli też i moja matka. Gdzie mieści się owo pani "kłamstwo", nie wiem i nie chcę wiedzieć, dopóki mi pani sama tego nie powie. O jedno tylko pytam... Czy tajemnica pani nie odrywa pani od Tornau? Uśmiechnęła się do niego przez łzy. - Nie! - rzekła. - Jeżeli
państwo sami mnie nie odeślą, to żadna siła mnie stąd nie usunie. Odetchnął z ulgą i pocałował ją w rękę. - No to wszystko w porządku! - rzekł cicho. Spojrzał na nią swym ciepłym, łagodnym wzrokiem. - I nie gniewa się pan na mnie? - Jeżeli pani zrobi weselszą minę, to nie będę się gniewał. - No to już mi jest lżej na sercu! - rzekła, uśmiechając się. - Czy pan będzie rozmawiać w tej sprawie ze swą matką, czy też może lepiej jeśli sama jej o wszystkim powiem. - Nie. Znów denerwowałaby się pani niepotrzebnie. Sam z matką pomówię... - Dziękuję panu serdecznie. Tak bym chciała okazać mu moją wdzięczność... - Przyjdzie chwila, że sam od pani zażądam. - To się pan przekona, jak mi bardzo na tym zależy. Nie mówili już więcej z sobą, aż podeszli do leśnego jeziorka. Tam podał jej rękę. - Do widzenia! - rzekł. - Myślę, że przed szóstą będę z powrotem. Do tego czasu odzyska pani z pewnością równowagę duchową. Chcę panią widzieć spokojną i wesołą, inaczej sam stracę humor... Ujęła go za rękę i długo jej nie puszczała.
Xix
Ralf spotkał się z Diesterkampfem na skraju lasu. - Dzień dobry! - zawołał. - Co słychać nowego? Jak się pan miewa? - Tak sobie. Reumatyzm znów mi zaczyna dokuczać. Zobaczy pan, że po tej ciepłej jesieni nastaną raptem mrozy. Mój barometr w kolanie nigdy nie zawodzi. - Nic strasznego! - żartował
Ralf. - Pański humor więcej jest wart niż pański barometr. - Diabła tam... Jak zacznie ciągnąć po nogach, to się człowiekowi odechce żarcików. A co tam u państwa w domu dobrego? Jak się miewa mama pańska? A pani Renata - moja sympatia? To jest kobieta prawdziwie wartościowa. Na miejscu pana przygwoździłbym ją do Tornau obrączką i księdzem proboszczem. - A może panu jeszcze ciągle w głowie piękna Meluzyna, pardon - Melania z Berkow? Pieniędzy tam jak lodu i wystarczy jedno pańskie słówko... to się widzi... - Ależ sąsiedzie kochany! - zawołał wesoło Ralf. - Co za przypuszczenia! - No, no, mnie, starego lisa, nie wyprowadzisz tak łatwo w pole, panie Ralfie! Byłem przyjacielem pańskiego ojca, sam nie mam dzieci, toteż nic dziwnego, że nieraz z żoną moją rozmawiam o panu. Już czas święty, byś pomyślał pan o towarzyszce życia. Powinien pan to zrobić choćby tylko dla swej matki. Z pewnością byłaby szczęśliwa, gdyby po pokojach w Tornau biegał jeden i drugi mały berbeć. A i ja też zasłużyłem sobie na godność ojca chrzestnego, skoro nie mogę być dziadkiem. A cóż dopiero mówić o mamie Diesterkampf? Ralf roześmiał się wesoło. - Więc muszę się poświęcić dla ogólnego dobra? - Przede wszystkim dla własnego! - odparł pan Diesterkampf. - W Tornau brak pani domu, a ta miła, zgrabna pani z dużymi oczami i długimi warkoczami, która potrafi wlać promień słońca każdemu do serca, stokroć mi jest więcej warta niż piękna Meluzyna razem z jej pieniędzmi. NIech się do niej umizga jej zarządzający stadniną. Ten da sobie radę z jej pieniędzmi, których mu diablo potrzeba.
- Czy pan rzeczywiście sądzi - zapytał Ralf - że Trachwitz ma względem baronowej zamiary matrymonialne? - A dlaczego by nie miał mieć? - odpowiedział Diesterkampf. - Czy go to coś kosztuje? A obłowić się zawsze może próbować. - BAronowa jest zbyt dumna, by miała poślubić swego pracownika - rzekł Ralf. - Nic podobnego. Myli się pan! Meluzynka wydała się za pierwszego męża, by mieć swobodny wybór drugiego... Zresztą von Trachwitz należy do starej arystokracji rodowej i potrafi grać rolę wielkiego pana. Gdy służył ongiś w ułanach gwardii, przepuścił spory majątek swej żony. Tak gadali... Niech więc pan nie traci czasu, bo inaczej sprzątną ją panu sprzed nosa, o ile naturalnie leci pan na gotówkę. - Dziękuję kochanemu panu za dobrą radę i niech ją ktoś inny bierze! - Brawo! - zawołał Diesterkampf. - To mi się podoba, panie Ralfie. Nie takiej żony jak Melania życzę panu. Niech pan pilnuje tej drugiej, jakby dla pana stworzonej, bo inaczej, dalibóg, kwita z naszej przyjaźni! Pan wie, o kim myślę? - Tak, ale do małżeństwa trzeba zgody dwojga! - wtrącił Ralf. Diesterkampf skrzywił się. - Naprawdę? - rzekł. - Nieźle pan to wykombinował. Ale ja myślę, że komu jak komu, ale panu chyba nietrudno podbić serce niewieście. Tylko nie trzeba zwlekać, bo i tą sprzątną panu sprzed nosa. Żwawo więc do niej, Ralfku! A tymczasem bywaj, drogi chłopcze, bo ja tu gadu gadu, a tam w polu ludzie odpoczywają i gotowi nie skończyć wieczorem kopania buraków... Ukłony dla mamusi i pani Renaty! - rzucił na pożegnanie, pobudzając konia
ostrogą. - A na weselu waszym, to ja będę starym drużbą, choćby mi reumatyzm wlazł we wszystkie kości! - zawołał z daleka. Przejeżdżając przez las, myślał Ralf o swej rozmowie z Renatą. Jaką tajemnicę mogła przed nim ukrywać? Wiedział aż nadto dobrze, że nie mogło to być nic takiego, co by ją w jego oczach mogło poniżyć, ale swoją drogą odczuwał pewien niepokój. A nuż owa tajemnica obróci w niwecz jego marzenia i nadzieje? Nie zdawał sobie z tego sprawy, jak głębokie były jego uczucia względem Renaty. To, że ona go ceniła, nawet bardzo wysoko, nie ulegało żadnej wątpliwości, ale szacunek nie jest jeszcze miłością... Melanię kochał kiedyś porywczo, gwałtownie i bez zastanowienia. Jej zdradę odczuł głęboko i lata przeszły, zanim zabliźniła się rana, jaką mu zadała. Dziś za sprawą Renaty odzyskał wiarę w kobietę, a jego męska, spokojna obecnie miłość tak różną była od dawniejszego młodzieńczego wybuchu zmysłów, jak różnym jest dojrzałe, klarowne wino od pieniącego się moszczu. Słowa Diesterkampfa zrobiły na nim głębokie wrażenie. Postanowił nie ukrywać w przyszłości swych uczuć w sposób przesądny.
Xx
Któregoś dnia spotkał Renatę idącą przez szpalery z koszyczkiem jabłek, które sama zerwała na podwieczorek. Pozdrowił ją serdecznie, ona zaś patrzała na niego spokojnie, z radosną świadomością, że nie potrzebowała już być względem niego nieszczera. - Niech pan spojrzy jakie wspaniałości! - rzekła,
podsuwając mu koszyczek. - I pomyśleć tylko, że ten wspaniały wygląd szybko minie... - Są na świecie rzeczy lepsze, piękniejsze, które też nie są trwałe! - odpowiedział sentencjonalnie. - Niewątpliwie, ale tak pięknych owoców jak tutaj nie zdarzyło mi się spotykać. Na tej żyznej ziemi wszystko się udaje. Również ludzie są tu lepsi niż gdzie indziej. Błogosławiony zakątek!... - Potwierdza się to przede wszystkim na pani! - odparł Ralf. - W Tornau rozkwitła pani jak kwiat, przeniesiony z piasków pustyni na tę wdzięczną glebę, którą od setek lat ród mój uprawia. W jego dźwięcznym głosie drżała dziś nieznana jej dotąd nuta. Czuła się onieśmielona i chciała odejść. - Muszę już uciekać! - rzekła. - Mam dziś dużo do roboty, zwłaszcza że panna Birkner trochę dziś niedomaga... Ujął ją za rękę. - Niech pani zostanie jeszcze chwilkę! - rzekł. - Pogawędzimy kwadransik i dziura w niebie się nie stanie, jeśli cokolwiek opóźni się dziś podwieczorek. Chcąc ukryć zakłopotanie, zaczęła mówić tonem żartobliwym. - Pan lubi być punktualnym i wszystko musi być na czas podane. Nie może pan przecież tracić czasu... - Ależ mogę, pani Renato. Rozmowa z panią nie jest przecież straconym czasem!... Coraz bardziej była nieśmiała, opanowała się jednak, nie chcąc wydawać się śmieszną i dziecinną. Nie domyślała się, że Ralf stoczył przed chwilą ciężką walkę z samym sobą. Widząc ją tak słodką i miłą w jej prostocie, tak powabną i pogodną, przycisnąłby ją do serca i długo, długo całował w
te usta czerwone, w te oczy promienne... tak, jak to robi mężczyzna, któremu miłość rozsadza piersi. Ale się pohamował w obawie, by jej nie przerazić. Nieśmiałość dodawła jej uroku. Jej zakłopotanie sprawiało mu niewysłowioną radość. Widział, że nie był jej obojętny i świadomość tego napełniała go otuchą. Wziął od niej koszyk z owocami, twierdząc żartobliwie, że jest dla niej za ciężki. Z wolna podchodzili do domu. Gdy po upływie kilkunastu minut wszedł do pokoju bawialnego, zastał tam matkę, siedzącą samą pod oknem. Siadł przy niej na taborecie i ujął jej ręce. - Jak się miewasz mamo? - Dziękuję ci mój chłopcze. Od czasu jak mamy w domu Renatę, nie tylko jestem pielęgnowana jak dziecko, ale wręcz pieszczona. Pan Bóg zesłał mi ją z nieba. - Tak, tak! - odrzekł. - Ja już mamie nie jestem potrzebny. Renata starczy za wszystkich. - Co też ty pleciesz, ty mój stary dzieciaku! - rzekła, gładząc jego włosy. Przytulił głowę do jej łona i mówił cicho: - Pamiętasz mamo?... Jako dziecko tak zawsze siadałem, gdy chciałem się przed tobą wyspowiadać. - Czy i dziś chcesz się przede mną wyspowiadać z czego? Coś zbroiłeś, co? Roześmiał się głośno. - I dawniej w ten sam sposób pytałaś mnie, mamo. Teraz jednak nie rozchodzi się o stłuczoną szybę lub o dziurę w spodenkach, lecz o coś trochę ważniejszego... - Nie żartuj sobie z twej starej matki, Ralfie. - Nie, mamo. Jestem zbyt poważnie nastrojony, sprawa moja
jest niecodzienna, a ja już trochę zapomniałem, jak to trzeba się spowiadać. Podniósł na matkę oczy i dotknął czołem jej dłoni. Wiedziała już, co jej chce powiedzieć. - Jeśli ci to tak ciężko przychodzi to ci pomogę mój synu i powiem, jak ma brzmieć twoja spowiedź. - Tego nie potrafisz, mamo. - Nie? Słuchaj więc mnie, a gdybym się myliła, to mnie poprawiaj. - Mamo kochana! - Tak, mój Ralfie. Uważaj dobrze. Chciałeś mi powiedzieć: matko, serce moje nie jest wolne. Gdy za pierwszym razem zostałem oszukany, dużo upłynęło czasu, zanim się na nowo obudziło. Ale oto zjawiła się inna, która naprawiła wszystko i umiała przywrócić mi młodość i obudzić miłość. Matko, pobłogosław moje dobre intencje!... To chciałeś powiedzieć, prawda Ralfie? Ukrył twarz w jej dłoniach. - Matko, skąd wiesz o tym wszystkim? - Synu kochany, któż lepiej niż ja odczuje, co się kryje w twym sercu? - A mama wie, jaki uczyniłem wybór? - Wiem, tak samo jak wiem, że ta pierwsza, ta zdrajczyni, znów wyciąga ku tobie ramiona. - I o tym wiesz, mamo? Nic się przed tobą ukryć nie może, masz po prostu dar jasnowidzenia. Ale czy pochwalasz mój wybór? Bo wszakże wybrana moja jest biedna i nie pochodzi z naszego środowiska. - Tych okoliczności chyba sam nie bierzesz na serio. Wybrana twoja ma szlachetny umysł i szlachetne serce, kocham ją od dawna, jak własną córkę i będę ją błogosławić, jeżeli uczyni cię szczęśliwym. - Jeżeli zostanie moją żoną, z
pewnością będę szczęśliwy, ale dotychczas nie jestem pewny, że posiadam jej wzajemność. Nie mówmy więcej o tym, zanim się nie upewnię. Dobrze, mamo? - Dobrze, moje dziecko! W tej chwili weszła do pokoju Renata, niosąc na ramieniu wełniany szal, którym okryła panią von Tornau. - Skarżyła się pani z rana, że jest chłodno, przyniosłam więc szal, bo na palenie w piecu jest chyba za wcześnie. - Dziękuję ci, droga Renato, że dbasz o mnie. - Jeżeli pani nie ma nic przeciw temu, to możemy siąść do podwieczorku. Ralf podszedł do matki i podał jej ramię. - Chodźmy mamo do jadalnego pokoju, pani Renata lubi punktualność! - przekomarzał się z nią. - To nieładnie! - rzekła z uśmiechem. - To brzydko zwalać na kogoś własne usterki. - Usterki? Protestuję uroczyście. - Czasami trudno je odróżnić od zalet! - żartowała Renata. Przy stole Renata była nieco roztargniona. Ralf kilkakrotnie rzucał na nią wzrokiem, aż, przerywając rozpoczęte zdanie, zawołał głośno: - Pani Renato! Ocknęła się z zadumy, przerażona. - Proszę mi wybaczyć nieuwagę! - rzekła, uniewinniając się. - Jestem mocno obrażony, że pani tak nieuważnie słucha mej interesującej rozmowy! - odparł z tak poważną miną, że przyjęła jego udaną srogość za dobrą monetę. - A prócz tego tak się pani na mnie patrzy, jakbym był straszydłem na wróble lub potworem, który chce panią połknąć. Czy jestem taki straszny? Śmiała się zadowolona, że
żartował. - Nie tyle straszny, ile wzbudzający dla siebie szacunek! - rzekła. - Nie chcę szacunku, pragnę czegoś więcej... lub mniej! - Więc czego? - spytała wesoło. Wyciągnął do niej rękę ponad stołem. - Niech mi pani da rękę - rzekł - i patrzy mi w oczy... szczerze, otwarcie... Zrobiła jak kazał, a pod jego spojrzeniem pokraśniała jak piwonia. Ręka jej drżała i z wolna spuściła oczy. - A dlaczego spuszcza pani oczy? Przecież prosiłem, aby pani patrzyła na mnie. Proszę się nie wykręcać od spełniania mych życzeń, pani Renato. Podniosła na niego oczy, w których dostrzegł znów lęk, więc puścił jej rękę. - No dobrze! - rzekł żartobliwie. - Tym razem będę pobłażliwym, ale na przyszłość proszę o więcej subordynacji. - Jak żołnierz - będę wykonywała ślepo pańskie rozkazy. - Trzymam panią za słowo i uprzedzam: będę bardzo wymagający. Pani von Tornau zrobiło się żal Renaty. - Mój syn zanadto dziś swawoli! - rzekła. - Naumyślnie tak mówi, by przekomarzać się z panią. - To nieładnie tak mnie oczerniać, mamo. Ja bardzo lubię, gdy pani Renata rumieni się co chwila. Teraz na pewno pyta się sama siebie: Kiedyż nareszcie ten potwór pójdzie sobie precz? - BArdzo jest pan spostrzegawczy, panie Ralfie, a ze mnie robi pan medium dla swych badań psychologicznych. - Fałszywie tłumaczy pani sobie moje uzdolnienie do rozwiązywania zagadek.
- Jakąż to zagadkę chce pan rozwiązać? - Najtrudniejszą jaka istnieje: "Kobietę". Wzruszyła ramionami. - To pan sobie wybrał niezbyt ciekawe medium! - rzekła. - Najciekawsze jakie mamy w Tornau. A może wskaże mi pani bardziej ciekawe? Spojrzała na niego z uśmiechem. - A może... panna Birkner? - Patrzcie państwo! Pani umie być złośliwa. Nie wiedziałem o tym pani talencie. Wolę panią jako medium i proszę niech pani sprawi, abym dobrze rozwiązał zagadkę. - Chętnie to uczynię! - rzekła. - To brzmi mało serdecznie. - A więc jak najchętniej... z całego serca życzę panu dobrego rozwiązania zagadki! - Brawo! A ty, mamo, czego mi życzysz? - Aby się spłniły gorące twoje życzenia. - A zatem moje panie - rzekł, podnosząc kieliszek w górę - wypijmy za spełnienie się pragnienia mego serca, dobrze pani Renato? - Jeśli to pragnienie uczyni pana szczęśliwym, to niechaj się spełni! - rzekła. Trącili się kieliszkami i wypili je do dna.
Xxi
Melania von Berkow odbywała codziennie konne spacery z zarządzającym swej stadniny. Szczególniejszy stosunek zawiązał się między nimi. Tej powierzchownej, uganiającej się za przyjemnościami życia kobiecie, podobał się lekkoduch, który w dodatku umiał prowadzić rozmowę dowcipną, czasami nawet frywolną. To było weselsze aniżeli rozmowy o pogodzie, urodzajach lub o cenach na zboże, które narzucała swemu
sąsiadowi. Czuła, że Trachwitz lepiej się nadawał do jej towarzystwa aniżeli poważny Ralf von Tornau. Gdyby nie jej gwałtowna chęć zdobycia na nowo Ralfa, kto wie czy zamysły Trachwitza nie byłyby bliskie urzeczywistnienia się. Ale jakimś zbiegiem okoliczności i Trachwitz nie myślał teraz o urzeczywistnieniu swych zamysłów. Przeciwnie, ilekroć był w towarzystwie Melanii, unikał wszelkich na ten temat wynurzeń. Czuł kiełkującą w nim zazdrość o Ralfa von Tornau, która rosła w miarę odczuwanej za Renatą tęsknoty. Jej zalety, które ongi lekceważył, wzrosły teraz do rozmiaru cnót. Z zawiścią patrzył na zabiegi Ralfa o pozyskanie względów Renaty i starał się jeździć jak najczęściej do Tornau, czemu Melania zresztą nie oponowała. Ulegali oboje męczącej ich zazdrości, a gdy powracali z Tornau, milczeli oboje, układając w duszy plany udaremnienia szczęścia Ralfa. Któregoś dnia wybrali się konno do Diesterkampfów. Ku swej satysfakcji dowiedziała się Melania od pani domu, że na obiedzie będą tam również Tornauowie. Gdy pani Diesterkampf poprosiła, by pozostała z Trachwitzem na obiedzie, wymawiała się trochę dla pozoru, ale chętnie przyjęła zaproszenie. Zawiadomiony o tym Trachwitz zeskoczył z konia i wszedł do wielkiego pokoju bawialnego. Pocałował panią Diesterkampf w rękę i przepraszał za nieodpowiedni do obiadu kostium sportowy. - Na wsi nie robimy takich ceremonii! - rzekła wesoło. Zresztą wygląda pan bardzo zgrabnie w ubraniu do konnej jazdy.
Trachwitz skłonił się grzecznie. - Łaskawa pani bardzo mi pochlebia - odparł uprzejmie. Gdy przyjechali państwo Tornau, nie byli zbytnio zachwyceni obecnością Melanii i jej rycerza. Zwłaszcza pani von Tornau była niezadowolona, że nie uda się jej poobiednia pogawędka z panią Diesterkampf. Renata czuła się nieswojo w obecności swego męża, a Ralf do reszty stracił humor. Melania usiłowała z punktu zawładnąć Ralfem i wciągnęła go w rozmowę, z której nie mógł wyjść bez narażenia się na zarzut braku galanterii. Pani Diesterkampf pociągnęła panią von Tornau do stojącej w zacisznym kąciku kanapy, a pan Diesterkampf poszedł do piwnicy po wino. Trachwitz znalazł się sam na sam z Renatą, podczas gdy Ralf siedział z Melanią przy kominku. - Całkiem pan dziś zaniemówił! - odezwała się Melania z wyrzutem. Oderwał wzrok od Renaty i spojrzał na Melanię trochę pogardliwie. - Nigdy nie byłem nazbyt rozmowny. - Oczekuje pan ode mnie komplementu? - Bynajmniej. Chyba nie zasłużyłem na komplement. - Dla pana to całkiem obojętne, co o panu myślę, prawda? Wzruszył ramionami. - Niepotrzebnie bym temu zaprzeczał. - Ma pan rację. Obserwowanie pani Werkent więcej pana bawi. Spojrzał na nią surowo i zrobił ruch, jakby chciał wstać. - Niech pan nie będzie taki zgryźliwy i gwałtowny. Zresztą towarzyszka matki pańskiej interesuje i mnie również. A wie pan dlaczego? - Nie! - A chciałby pan wiedzieć,
dlaczego? - Nie chciałbym nadużywać pani zaufania. - Hm. Ładnie pan to powiedział. A i tak powiem panu, dlaczego. Zrobiła szelmowską minkę i spoglądając na wypielęgnowane swoje rączki, rzekła ze złośliwym uśmiechem: - Niech pan spojrzy na tę czułą parę tam, w drzwiach. Spojrzał na nią groźnie, odczuwszy jej ostre cięcie. Spostrzegła z zadowoleniem, że nie chybiła. - No, jak się to panu podoba? Byłoby panu nieprzyjemnie, gdyby ta perełka wyfrunęła z Tornau, myślę jednak, że na to się zanosi. Co do mnie, to zdecydowałam się już oddać zarządzającemu moją stadniną mieszkanie w skrzydle pałacowym, gdyż jego dotychczasowe mieszkanko z pewnością mu nie wystarczy. Zagryzł wargi i z trudnością oddychał. - Lubuje się pani - rzekł - w oczernianiu towarzyszki mojej matki. Oświadczam, że ta potwarz chybi celu! - Myli się pan, panie Ralfie. Jestem jak najprzychylniej usposobiona względem pani Renaty i postaram się umilić jej życie w Berkow, jeżeli po raz drugi znajdzie swe szczęście w zamążpójściu. Niech się pan nie wystawia na śmieszność. Przypuszcza pan, że pozwoliłabym sobie na jakieś niedomówienia, gdybym nie miała poważnych danych na potwierdzenie mych słów? Niech pan spojrzy, jacy oni są zatopieni w sobie. - Proszę nie przemawiać tym tonem ironicznym! - rzekł Ralf. - Pani Werkent pozostaje pod opieką mojej matki i moją. Roześmiała mu się w oczy. - Skoro - rzekła - ma pan bielmo na oczach, to trudno! - Proszę uzasadnić swoje
uwagi! - poprosił głosem stanowczym. Poruszyła głową, śmiejąc się ustawicznie. - Na razie - odparła - nie mam ochoty otwierać panu więcej oczu. Może w przyszłości znajdę ku temu okazję. Dziś nie! Niech pan zapyta panią Werkent wprost, jaki tajony dotychczas stosunek łączy ją z Trachwitzem? Przypuszczam, że przy jej przysłowiowej prawdomówności, nie ośmieli się zataić przed panem prawdy. Nie odpowiedział jej, ale w oczach jego odmalowało się uczucie bolesnego zawodu i niepewności. Melania dobrze obliczyła swe słowa. Obudziła w nim podejrzliwość i zniszczyła kiełkującą w nim radość życia. Zdawał sobie sprawę, że Melania musiała się opierać na jakichś przesłankach realnych, które podważyły jego miłość ku Renacie. Czy w tych warunkach mógł być pewny jej wzajemności?... Nie... Czy poza przelotnym spojrzeniem, uśmiechem lub rumieńcem, dała mu jakiś powód do przypuszczeń, że go kocha? Spojrzał ostro w jej stronę. Oświetlał ją promień słońca i wyglądała jak gdyby łagodnie odurzona. Trachwitz nie spuszczał z niej oczu, ona zaś obrzucała go od czasu do czasu smętnym wzrokiem. Choć oboje milczeli, to jednak milczenie ich mogło mieć swoją wymowę. Wstał, zamierzając podejść ku młodym, gdyż nie mógł znieść uszczypliwego wzroku Melanii. Wiedziała ona dobrze, że wlała mu jad w serce, że był zbyt dumny, by pytać Renatę i była zadowolona, że tak zręcznie zastawiła swe sidła. W tej samej chwili gospodarz domu poprosił do stołu. Renata odetchnęła. Obiad przeszedł na pozór w
ożywionym nastroju. Pan Diesterkampf z właściwą mu jowialnością zabawiał gości i prawił komplementy paniom. Melania była w doskonałym usposobieniu i głośno przejawiała wesołość i humor. Dla Ralfa było męczarnią brać udział w wesołej rozmowie. BYł zadowolony, gdy obiad się skończył i gdy mógł z paniami powrócić do domu. Od tego dnia stracił humor i byle co go drażniło. Z Renatą starał się stykać jak najmniej i odzywał się do niej tonem niemiłym. Toteż zachowanie się Ralfa przerażało ją, przyzwyczajona bowiem była do jego uprzejmości, a teraz nie mogła znaleźć sobie wprost kąta. Również pani von Tornau spoglądała na syna z niepokojem. - Co mu się stało? Co mogło zagrozić jego szczęściu? - pytała sama siebie. Obserwowała również Renatę, nie mogąc zrozumieć, dlaczego rzuca ukradkiem na Ralfa spojrzenie pełne niepokoju i troski. Najchętniej zapytałaby się syna, gdy jednak dostrzegała na jego czole dwie pionowe fałdy, wiedziała, że nie można mu wówczas zadawać pytań, gdyż zamknął się w sobie i sam siebie musi przemóc. - Zakochani są nieraz dziwni - pomyślała - najlepiej więc odczekać, gdyż czas najprędzej goi podobne cierpienia. Tak mijały dni, aż przyszedł koniec jesieni. Liście opadły z drzew i wiatr je rozpędzał we wszystkie strony. Słońce coraz rzadziej pokazywało się i z trudem rozwiewało mgły poranne. Ralf miał teraz niewiele zajęcia w gospodarstwie i więcej przesiadywał w towarzystwie pań. Gdy jednak dawniej cieszyło to Renatę, teraz sprawiało jej udrękę, stawał się bowiem z dnia na dzień bardziej kapryśny i
przykry. Nieraz podchodził do niej ni stąd ni zowąd, jakby chciał o coś zapytać, a potem nagle odwracał się i odchodził, nie powiedziawszy ani słowa. Któregoś dnia stała na werandzie i patrzyła w dal, zatopiona w myślach. Nie przeczuwała, że obserwował ją ze swego okna. Wiatr rozwiewał jej włosy, a ona wyciągnęła ramiona, jak gdyby chciała przytulić do siebie jakąś ukochaną istotę. W tym momencie ukazała się za drzewami Melania w towarzystwie swego satelity. Ralf zawył jak raniony zwierz. Wydawało mu się, że to do Trachwitza wyciągnęła Renata ramiona, ale nie widział, że szybko wróciła do pokoju. Nie był w stanie pokazać się gościom. Zamknął się w pokoju i ukrył twarz w dłoniach. Melania weszła do pokoju z Trachwitzem i zastała Renatę samą. - Czy nie zastaliśmy państwa von Tornau? - Owszem. Pani von Tornau jest w domu. Czy jest również pan Ralf, nie wiem. Zaraz poproszę panią von Tornau. Jest chwilowo w spiżarni. - Dziękuję, ale niech się pani nie fatyguje. Pójdę sama do spiżarni, a pan, panie Trachwitz, niech tymczasem porozmawia z panią Renatą. Zaraz powrócę. Wyszła, nie mogła się jednak powstrzymać, by nie przyłożyć ucha do drzwi. Miała szczęście. Usłyszała najwyraźniej słowa Trachwitza: - W ważnej sprawie muszę się z tobą koniecznie zobaczyć. Bądź jutro o trzeciej po południu przy leśnym jeziorku! - Przyjdę! - odpowiedziała. Melania odskoczyła od drzwi z triumfem. - Nareszcie was mam! - szepnęła. - Randez_vous przy leśnym jeziorku! Ja też tam
przyjadę... z Ralfem von Tornau. Weszła rozpromieniona do spiżarni i powitała panią von Tornau. - NIech łaskawa i kochana pani nie przeszkadza sobie! - zawołała. - Przejeżdżałam konno i wpadłam na chwilę, by powiedzieć pani dzień dobry. Proszę pozdrowić pana Ralfa, którego jakoś nie widać. Do widzenia! Nie chcę przeszkadzać, bo widzę, że i panna Birkner dąsa się. - Ależ nic podobnego, pani baronowo! - zawołała gospodyni. - Jakżebym ośmieliła się... Melania śmiała się głośno, kontenta, że spłatała figla gospodyni. - To był tylko żarcik! - wtrąciła pani von Tornau. - Pani baronowa z pewnością nie miała nic złego na myśli. Odprowadziła Melanię na dziedziniec, patrząc jak Trachwitz pomagał jej wsiąść na konia, po czym powróciła z Renatą do spiżarni. - Wie pan, co o panu myślę? - zapytała baronowa Trachwitza, galopując obok niego. - Nie wiem niestety, ale rad bym bardzo wiedzieć. - Myślę, że pan chce się rzucić do głębokiej wody. Zrozumiał natychmiast, co miała na myśli. Czyżby zazdrość przemawiała przez nią? Nie wiedział jakie zamiary żywi względem niego, ale nie interesowało go to już tak dalece. Cały był pochłonięty obecnie Renatą. Teraz, gdy stał się dla niej obojętnym, dziwnym szyderstwem losu rozgorzał w jego sercu płomień miłości dla żony. - Tak pani sądzi? - rzekł udając, że nie rozumie. - Niech pan nie udaje naiwnego. - Pani baronowo! - Mnie pan nie wywiedzie w pole! - rzekła. - Winszuję panu
serdecznie i mam nadzieję, że niezadługo zatańczymy na weselu w Tornau i że oblubienicą będzie piękna Renata. Ścisnął tak gwałtownie ostrogami konia, że ten stanął dęba. Twarz miał bladą i zmęczoną, a w oczach tlił się migotliwy płomień. - Do tego nie dopuszczę! - zawołał nieoględnie. Uchwyciła cugle jego konia. - Czy pan jest w stanie nie dopuścić do tego? Ochłonął, usiłując opanować się. - Naturalnie, że nie jestem w stanie... Przepraszam za niedorzeczne słowa... Spojrzała na niego przenikliwym wzrokiem. - Niech pan będzie szczery! - rzekła. - Wiem, że pana łączy stosunek z panią Werkent i że pan ją kocha... Niech mi pan pomoże usunąć ją od Ralfa von Tornau. Wynagrodzę pana po królewsku. Zgadza się pan? Otworzył szeroko oczy. Zarysowała się przed nim możliwość odbudowania sobie życia. Wszakże Renata była jego żoną, jeżeli więc zapewni jej dostatni byt i weźmie ją z powrotem do siebie, to z wolna pozyska jej miłość. Zrozumiał od razu, że Renata była rywalką Melanii o Ralfa i stąd pochodziła jej nienawiść do jego żony. - Zapłaci mi złotem za milczenie - pomyślał - i otrzymam wszystko, czego zażądam. NIech sobie bierze Ralfa, bylebym tylko odzyskał Renatę. W głowie wirowały mu myśli i czuł potrzebę odpoczynku, by je zebrać. Przede wszystkim musi rozmówić się z Renatą i coś postanowić wspólnie z nią. Jutro musi zapaść postanowienie... już jutro. Melania bacznie go
obserwowała. - No i cóż, panie von Trachwitz? Zdecydował się pan? - Proszę mi dać czas do jutra wieczór. W tej chwili nie mogę powziąć decyzji. Muszę sobie to wszystko przemyśleć. Zastanowiła się. - Tym lepiej - pomyślała - że odkłada do jutra. Jutro postaram się, aby zaskoczyć ich z Ralfem przy leśnym jeziorku. A jeżeli mi się to nie uda, to pozostanie mi jeszcze decyzja Trachwitza, jako ostatni atut. - Dobrze! - odpowiedziała. - Zaczekam do jutra, zapewniam pana jednak, że dam sobie radę i bez pana. Jeśli jednak pomoże mi pan, to postaram się odwdzięczyć. Zapewnię panu przyszłość pod warunkiem, że pan przeniesie się z Renatą Werkent w odległe strony. Ta kobieta psuje mi plany. Czy może pan zabrać ją stąd? Spojrzał na nią błędnymi oczyma. - I na to - rzekł - nie potrafię pani dziś odpowiedzieć. Ale jutro wieczorem zakomunikuję pani moje postanowienie. Musiała się zadowolić tym oświadczeniem. Jechali obok siebie w milczeniu. Pomógł jej zeskoczyć z konia i wydał stajennemu odpowiednie rozkazy, po czym skłonił się przed Melanią i poszedł do swego mieszkania. Melania czuła się znużona i zziębnięta. Poleciła swej pannie służącej podać sobie ciepły szlafroczek i położyła się na kanapie, pogrążona w myślach. Jaką drogą dopiąć celu? Jedno wydawało jej się pewne - to, że zdoła przekonać Ralfa von Tornau, że Renata jest dla niego stracona lub że nie jest go godna. Znała jego dumę i wiedziała, że gdyby nawet kochał Renatę, to ją porzuci, jeśli wykryje na
niej choćby najlżejszą plamę. Wiedziała również, że Trachwitz miał z Renatą jakąś wspólną przeszłość otoczoną tajemnicą, boć inaczej nie zachowaliby się w tak osobliwy sposób. Podniosła się, nie mogła dłużej uleżeć. Krew napływała jej do głowy na myśl, że go nareszcie posiądzie. Była pewna, że go odzyska. Stanęła przed lustrem, lubując się swą urodą. Ani jednej zmarszczki nie widać było na jej twarzy, cerę miała matową, aksamitną, a w oczach płomień rozkoszy i pożądania. Gdy usunie rywalkę, posiądzie go. Nie oprze się jej czarowi, straciwszy z oczu tamtą. A potem... Potem niech się strzeże... potem... odpłaci mu się za wszystkie upokorzenia, jakie jej zadał...
Xxii
Renata spędziła noc bezsenną. Poprzedniego wieczoru Ralf siedział przy stole zasępiony i rzadko odzywał się. Na dobranoc obrzucił ją przenikliwym wzrokiem, coś mruknął pod nosem i uciekł czym prędzej. - Co mu się stało? - gubiła się w domysłach. On, zawsze taki wesoły, raptem stał się ponury, cierpki i milczący. Głos się zmienił, a oczy przestały jaśnieć. Cierpiał niewątpliwie - i ona cierpiała z nim razem, nie znajdując sposobu pocieszenia go. Z rana, przy śniadaniu drżącą ręką nalewała mu kawę, nie mogąc wymówić słowa. Pani von Tornau obserwowała ich pilnie. - Co im się stało? - pytała sama siebie. Czyżby jej wielki chłopak nie widział, że Renata mizerniała w oczach? Dlaczego nie weźmie jej
w ramiona i nie znajdzie dla niej ciepłego słowa? A on tymczasem odepchnął jej rękę, gdy mu chciała dolać kawy i wściekły wyszedł z pokoju! Dwie duże łzy spłynęły Renacie po twarzy i choć obtarła je czym prędzej, to jednak dostrzegła to pani Tornau. - Dziecko drogie! - rzekła. - Proszę się go nie lękać. Ten jego brak humoru niebawem minie. Renata ujęła ją za rękę. - Tak mi jest strasznie przykro - rzekła - że pan Ralf jest zagniewany. Ale doprawdy nie wiem, dlaczego... - Niech się pani tym nie przejmuje! - rzekła pani von Tornau. - Mężczyźni są czasami kapryśni. Z pewnością przekona się niebawem, że nie ma podstawy do gniewu. W przeciwnym razie napomnę go sama. - O niech pani tego nie robi! - prosiła Renata. - Pan Ralf miał widocznie jakąś przykrość. Bez powodu nie gniewałby się... Zazwyczaj jest pogodny i dobry. Pani von Tornau pogładziła ją po twarzy. - TAk - rzekła - Ralf jest dobry, ale trzeba się z tym zgodzić, że może być czasami nie w humorze... Teraz chodźmy do pracy, a jeżeli Ralf nie przestanie dąsać się, to będziemy się z niego śmiać. Gdy Ralf przechodził przez gumno, podbiegł do niego posłaniec z Berkow i wręczył mu list, mówiąc, że poczeka na odpowiedź. Otworzył kopertę i czytał nachmurzony: "Kochany panie Ralfie. Źle zrobiłam, nie będąc, jako życzliwa panu, całkiem względem Niego szczerą. Wiem, że osoba pani Werkent na tyle pana interesuje, że chciałby pan wiedzieć prawdę. Niech pan przyjedzie dziś po trzeciej do leśnego jeziorka. Tam dowie się pan o wszystkim. Zależy mi na
sekrecie, który proszę zachować. Oddana panu Melania von Berkow" Złożył list i zwrócił się do gońca. - Proszę powiedzieć pani baronowej, że przyjdę! Posłaniec oddalił się, on zaś skierował się ku domowi. Długo biedził się z myślami. Rozumiał, że tak dalej być nie może. Lepsza najczarniejsza prawda, niż ta męcząca niepewność. Za wszelką cenę musiał wiedzieć, co łączy Trachwitza z Renatą. Melania poszła do jeziorka piechotą, by się przed nikim nie zdradzić. Przyszła wcześnie i miała dość czasu, by sobie wybrać odpowiednie miejsce do obserwacji i nie być widzianą. W pobliżu był stary pawilonik, w którym złożone były na zimę meble ogrodowe i różne rupiecie, a stąd można było widzieć obydwie krzyżujące się dróżki w stronę Tornau i w stronę Berkow. Mogła ukryć się tam bezpiecznie, a nawet słyszeć każde głośniejsze słowo, gdyż lekki wiatr ciągnął w tę stronę od jeziorka. Gdyby nadszedł Ralf, wystarczyłoby, jeśli zobaczy zakochaną parę, ona zaś pilnie obserwować będzie, co robią i słuchać, co mówią. Czekała prawie pół godziny, zanim wreszcie nadjechał Trachwitz. Zsiadł z konia tuż obok pawiloniku i przywiązał cugle do drzewa, po czym zaczął przemierzać krokami przestrzeń do ławeczki przy jeziorku. Był blady i widocznie podniecony. Raptem przystanął i zaczął patrzeć pomiędzy drzewami. Ujrzał Renatę. Renata śpiesznie podeszła ku niemu, przywitała go krótko i stanęła obok pod drzewem. - Co masz mi do powiedzenia? - zapytała. - Nie wątpię, że coś
bardzo ważnego. Streszczaj się, bo nie mam wiele czasu. - Dobrze - odpowiedział - ale parę minut możesz mi chyba poświęcić? Wiesz dobrze, że ani mnie, ani tobie nie wolno tracić czasu. Co zrobiłeś w sprawie naszego rozwodu? - Nic, Renato! - Dlaczego? Dawno powinieneś był poczynić odpowiednie kroki. - Tak ci ciężko być moją żoną? Ongi byłaś szczęśliwa, żeś mogła nią być. Wzdrygnęła się i spojrzała na niego gniewnie. - Nie poruszaj tych spraw, proszę! Wstyd mi teraz, że tak lekkomyślnie oddałam ci serce. Ale lepiej o tym nie mówić. Nie po to tutaj przyszłam, aby omawiać dawne dzieje... Przyrzekłeś mi porozumieć się z doktorem Helmanem, aby przyspieszyć rozwód. Dlaczego nie dotrzymałeś słowa? - Tak ci pilno? - Tak! - zawołała. - Małżeństwo nasze było hańbą. Zadałeś mi ranę, która do dziś dnia się jątrzy. Byłam dla ciebie niepotrzebnym dodatkiem do mego posagu, a potem, gdy się wyczerpał, wyrzuciłeś mnie na bruk, jak niepotrzebny balast. Zrozum, że gdy znalazłeś się dziwnym zbiegiem okoliczności w pobliżu mnie, owładnęło mną tym większe pragnienie wolności. Obrzucił ją gorącym spojrzeniem. Jakże była piękna w tym gniewnym podnieceniu! Dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo obraził jej dumę kobiecą. Westchnął głęboko. - Wszystko co mówisz, Renato, jest prawdą. Nie przypuszczałem jednak, abyś tak bardzo tęskniła za wolnością. Usiłowała uspokoić się i gładziła drżącą dłonią oczy i czoło. - Żądam wolności również
dlatego, by móc powiedzieć prawdę ludziom, od których prócz dobroci niczego innego nie doznałam. Chcę przed nimi wszystko wyznać szczerze, jak na to zasługują. Podszedł ku niej bliżej. - Dobrze, Renato! - rzekł. - Zwalniam cię z danego mi słowa i możesz każdemu powiedzieć, że jestem twoim mężem. Renato, muszę ci wyznać, że nie chcę rozwodu. Chcę być z tobą razem, gdyż kocham cię. Kocham cię ponad wszystko na świecie i cenię ponad wszystko. Miłość ku tobie zrobiła ze mnie lepszego człowieka. Wybacz mi moje występki i wróć w moje ramiona i do mego serca. Opuśćmy te strony i rozpocznijmy nowe życie. Będziesz mi słońcem i gwiazdą przewodnią. Dla ciebie będę pracował, tworzył i żył. Będę cię nosił na rękach i czuwał nad tobą jak wierny pies. Reno, żono moja ukochana, ulituj się nade mną i nie odtrącaj mnie, błagam cię o to z głębi serca. Patrzyła na niego oniemiała i przerażona. Odczuwała szum w uszach i zawrót w głowie, jak gdyby porwana jakąś nadludzką siłą i strącona w otchłań. A gdy cokolwiek ochłonęła, odczuła całą grozę rzeczywistości. Człowiek, który błagał ją o miłość, był dla niej obcy, gdyż całym swym jestestwem należała do Ralfa Tornau'a. Jej miłość do Ralfa nie miała nic wspólnego z lekkomyślnym oddaniem się kochankowi wbrew woli ojca. Kochała Ralfa uczuciem kobiety dojrzałej, pełnej poświęcenia, mężnej i gotowej do wszelkich ofiar. Otrząsnęła się z oszołomienia i rzekła cichym głosem: - Na to... jest już za późno. - Reno! - zawołał, a z piersi jego wydzierał się jednocześnie strach i ból. - Tak! - potwierdziła tonem
bardziej stanowczym. - Już jest za późno. Nie mam i nie będę miała do ciebie zaufania. Nie wiem, co cię skłoniło do tych wynurzeń... chwilowy kaprys, czy też może głębsze jakieś uczucie? Ty sam też prawdopodobnie tego nie wiesz. To, co we mnie zamarło, już nie powstanie. Nigdy, przenigdy nie będę twoją. Jeden hazard więcej w twym hazardowym życiu. Gdy się mną nasycisz, porzucisz mnie, jak to już raz zrobiłeś. - Nie, Renato! Klnę się Bogiem, nie! Kocham cię i błagam cię, nie odtrącaj mnie! Ty, silna, czysta, podeprzesz mnie i zrobisz ze mnie człowieka lepszego. Uśmiechnęła się boleśnie. - Ja sama potrzebuję podpory! - rzekła. - Na co mogłabym ci się przydać? To są marzenia ściętej głowy. Ale skończmy już z tym i przejdźmy się, gdyż między nami nie ma już nic wspólnego! Schwycił ją mocno za rękę, i przeszywał oczami: - Przypuszczasz, że nie wiem, dlaczego opierasz mi się? - zawołał porywczo. - Kochasz Tornau'a! Zaprzecz temu! Drgnęła i przymknęŁa na chwilę oczy. Oboje nie wiedzieli, że Ralf von Tornau podchodził do nich. Słysząc swe nazwisko przystanął zdziwiony. Renata spojrzała wyniośle na swego męża. - Tak! - rzekła głosem doniosłym i pewnym. - Kocham Ralfa Tornau, jak tylko zdolna jest kobieta kochać mężczyznę szlachetnego i silnego! Oświadczam ci to głośno, abyś się pozbył jakichś urojonych praw do mnie. Kocham go całym sercem i właśnie dlatego nie chcę i nie mogę należeć do innego! Gdybym go nie kochała, może bym powróciła do ciebie, ale tylko z litości. A jeśli nie
będę mogła być jego, będę niczyją. Nie wiem, czy masz prawo pozbawiać mnie wolności, wiedz jednak, że między nami wszystko skończone. Dziękuję ci, żeś mnie zwolnił ze słowa i dziś jeszcze powiem komu należy co mnie męczy i boli. Wściekły kopał ziemię. Zaciskał pięści i podsuwał się ku niej miotany namiętnością. - Do mnie należysz! - krzyknął. Odskoczyła, gotując się do obrony i usiłując mu się wyrwać. Wtem szarpnął go ktoś za ramię. Zatoczył się i spojrzał na napastnika. - Ach, to pan jesteś, panie Tornau! - zawołał zadyszany. Czego pan tutaj szukasz? Ralf spojrzał na niego groźnie. - Jestem tutaj na własnej mojej ziemi! - rzekł. Renata podbiegła do Ralfa. Objął ramieniem jej kibić, zamierzając z nią odejść. - Niech pan puści tę damę! - zawołał Trachwitz. - Jakim prawem podszedł pan do niej? - Mam na moim gruncie prawo bronić ją przed pańską bezczelną natarczywością. - Zobaczymy! - krzyknął Trachwitz. Podskoczył ku niej i zawołał: - Renato, natychmiast podejdź do mnie! Przerażona uczepiła się ramienia Ralfa. - Nie chcesz? - ryknął. - Panie Tornau, proszę puścić moją żonę! Nikt nie ma do niej prawa, prócz mnie! Ralf spojrzał na Renatę. Była trupio blada i patrzyła na niego błagalnie. - Czy to prawda? - zapytał. Skinęła głową. - Tak, ale on nie ma prawa rozporządzać mną, gdyż mnie porzucił sromotnie. Proszę, niech pan zaopiekuje się mną i
odprowadzi mnie do domu! Wyjaśnię panu wszystko! - rzekła cicho. Podał jej ramię i odchodząc, odezwał się do Trachwitza: - Gdy tylko odprowadzę panią Renatę do domu, jestem natychmiast do dyspozycji pana. Gdy się oddalili, Trachwitz raz jeszcze zawołał: - REnato, nie odchodź ode mnie! Nie obejrzała się. Pot ściekał mu z czoła. Opanowało go bezgraniczne zwątpienie, gdy patrzył, jak się oddalali, przytuleni do siebie, jak gdyby należeli do siebie. Potem wycedził przez zaciśnięte zęby: - Odpokutuje on za to! Raptem poczuł rękę na swym ramieniu. Obejrzał się i zobaczył Melanię. Jej obecność wcale go nie zdziwiła. - Nie bądź pan dzieckiem! - syknęła. - Czyżby pan pozwolił na to, aby Tornau zabrał panu żonę? Spojrzał na nią błędnymi oczami. Potem przyszło mu na myśl, że mogła być świadkiem sceny, jaka się przed chwilą rozegrała w sposób dla nich obojga niepożądany. Roześmiał się wyzywająco. - TAk samo jest on stracony dla pani, jak i dla mnie żona moja! - szydził. - Teraz oboje doskonale pasujemy do siebie, pani baronowo! Potrząsnęła go z gniewem za ramię. - Niech pan oprzytomnieje. Widocznie pan oszalał i oślepł. Tornau nie ma prawa wziąć jej panu sprzed nosa. Prawo jest za panem! - To się tylko pani tak zdaje! - rzekł drwiąco, - rzuciłem ją na bruk i nie mam do niej więcej prawa. Woli umrzeć, niż do mnie
wrócić... - Pozwoli pani, że pojadę do domu? - rzekł po chwili. - Nie czuję się dobrze! Skłonił się przed nią i dopadł konia, jakby mu się ziemia paliła pod stopami. Skoczył na siodło, spiął konia ostrogami i popędził jak wicher przed siebie, jak gdyby chciał zagłuszyć rozpacz, jaka go żarła. Nie żałował bata ani ostróg. Oszalały wierzchowiec potknął się przesadzając rów i padł, przygniatając jeźdźca całym swym ciężarem.
Xxiii
Tornau i Renata w milczeniu szli przez las. Po chwili przystanęła i oparła się o drzewo. - NIech mi pan pozwoli odpocząć... nogi odmawiają mi posłuszeństwa! - rzekła. Stanął przed nią i wpatrywał się w zwiędłe liście, zaścielające ziemię. Po chwili upojenia, gdy doszły go słowa Renaty: "Kocham Ralfa Tornau" tym boleśniej odczuł oświadczenie Trachwitza, że Renata jest jego żoną. Spoglądała na niego ze smutkiem. Wiedziała, że ją kocha, tak jak on wiedział, że jest kochany, bo usłyszał jej słowa wypowiedziane uroczyście do Trachwitza. Widziała, że cierpi, a nie mogła go pocieszyć. Na próżno próbowała odezwać się. Słowa zamierały jej w gardle. Wreszcie wymówiła jego imię. Spojrzał na nią pytająco. - Czy mogę powiedzieć teraz to wszystko, co dotychczas taiłam? Potaknął głową. Wówczas opowiedziała mu, dlaczego podała się za wdowę, jak jej to kłamstwo ciążyło na sumieniu, jakim strachem przejęło ją nieoczekiwane
pojawienie się jej męża. Mówiła prosto i szczerze, dodawszy, że wolałaby raczej umrzeć, niż powrócić do swego męża. Wypowiedziała się ze wszystkiego, tylko o swej miłości ku niemu nie wspomniała ani słowem. Wysłuchał jej spokojnie. Na twarzy jego nie drgnął żaden muskuł. Obrzucał ją niekiedy wzrokiem, z trudem oddychając. Nawet gdy skończyła, milczał jakiś czas. Zdjął z głowy kapelusz i ocierając czoło, zapytał: - I cóż będzie teraz? Spojrzała na niego stropiona, połapała się jednak niezwłocznie. - Wyjadę stąd! - zawołała. Zagryzł wargi. - Nie mogę przecież mieszkać przy pani, teraz, gdy wiem o wszystkim. Pani Renato, czy pani mnie nie rozumie? Spąsowiała. - Więc wyjadę! - powtórzyła. Patrzyli na siebie długo, a czego nie wypowiedziały ich usta, podyktowały im oczy. Ukląkł przed nią i przytulił głowę do jej sukienki. Głaskała jego włosy i cicho szlochając, dotknęła ich ustami. - Czy mam sama pójść dalej? - spytała. Odczuł jej dotknięcie i wstał, nie mogąc dłużej panować nad sobą. - Renato, Renato! - szeptał, biorąc ją w ramiona.
Xxiv
Pod wieczór, gdy zmierzch zapadł, wszedł Ralf do pokoju matki. Opowiedział jej wszystko, ona zaś, mądra i dobra, zrozumiała intencje Renaty i przebaczyła jej. - Pozwól mi zastanowić się parę dni, synu mój kochany. Z
pewnością znajdę jakiś punkt wyjścia i tak wszystko obmyślę, abyś się dłużej nie trapił. Nie upadaj tylko na duchu. Mam wrażenie, że najgorsze już minęło i że niedługo nadejdą dla ciebie słoneczne dni... Wyszedł od matki pokrzepiony na duchu, pani von Tornau zaś poszła do Renaty, by ją pocieszyć. Znalazła ją w jej pokoju, zapłakaną. Gdy weszła, Renata spojrzała na nią lękliwie. - Nie płacz dziecko moje! - rzekła, ujmując jej rękę. - Wszystko ułoży się dla was pomyślnie. NIe trzeba tylko poddawać się zwątpieniu. - Jaka pani jest dobra! - powtarzała Renata, okrywając pocałunkami jej twarz i ręce. - Dziękuję pani z całego serca. - NIe, nie tak, Renato. Jestem teraz twoją matką i chcę nią zostać.
Xxv
Późnym wieczorem, gdy mieszkańcy dworu w Tornau udawali się na spoczynek, przybył posłaniec z Berkow z listem do Ralfa. Renata szła właśnie po schodach do swego pokoju. Drżącą ręką z trudnością trzymała lichtarz i bliska była omdlenia, widząc bladą twarz Ralfa, który pochylony nad świecą czytał list. Obok niego stała pani von Tornau, mocno zaniepokojona. Obydwie kobiety przeczuwały, że list ten zwiastuje jakieś nieszczęście, że Trachwitz żąda od Ralfa satysfakcji. Tymczasem Ralf przeczytał list. - Renato! - rzekł ze współczuciem. - NOwa przykrość czeka panią. Pan Trachwitz spadł z konia i został przygnieciony...
Podbiegła ku niemu, przerażona. - Co się stało? - spytała trwożliwie. - Przeczytam pani, co pisze baronowa: "Proszę zawiadomić panią von Trachwitz, że mąż jej spadł z konia. Znaleziono go w polu leżącego bez czucia i przyniesiono do domu. Doznał ciężkich obrażeń - czy śmiertelnych, to stwierdzi lekarz. Nieszczęśliwy wzywa żonę. Gdyby chciała przybyć, wszystko będzie na jej przyjęcie przygotowane". Załamała ręce i rzekła: - Proszę bardzo pozwolić mi zaraz tam jechać... - Naprawdę, chce pani być przy nim? - zapytał posępnie. - Jest to moim obowiązkiem - odpowiedziała. Pani von Tornau ujęła ją za ręce i rzekła: - Masz słuszność, moje dziecko. Niech cię Bóg prowadzi! Ralf zbierał się ku wyjściu. - Zaraz każę zaprzęgać i odwiozę panią - rzekł. Pobiegła do swego pokoju. (...)
Xxvi
Zastali Melanię w nastroju bardzo poważnym. BYła przed chwilą u rannego i stan jego mocno nią wstrząsnął. - Pani baronowa będzie tak dobra - rzekła Renata - i zaprowadzi mnie do niego. - W tej chwili... a pan, panie von Tornau, zatrzyma się tu trochę? - Jeżeli mogę być w czymś pomocny, to jak najchętniej. - Zapewniłam choremu wszelkie wygody. Leży w prawym skrzydle pałacowym, a tuż obok przygotowane są dwa pokoje dla pani Renaty. - W takim razie mogę zaraz wracać do domu. Przyjadę jutro
przed południem, by się dowiedzieć, co zaszło nowego. Dobranoc, Renato... Dobranoc, pani baronowo! W oczach Melanii zabłysło złe światło, gdy usłyszała, że nazwał Renatę po imieniu. Nie wyrzekła się jeszcze Ralfa. Przemilczała orzeczenie lekarza, który po dokładnym zbadaniu chorego orzekł, że życiu jego nie grozi niebezpieczeństwo. Czy chory powróci do zdrowia, lekarz nie wypowiedział się. Nie traciła nadziei, że wobec wypadku, jaki zaszedł, Renata powróci do męża. Jeżeli pojednają się, zdecydowana była zapewnić im egzystencję. Liczyła na to, że jej wspaniałomyślność poruszy Ralfa, który, czując się osierocony, powróci do niej... Ta piękna kobieta nie mogła się pogodzić z myślą, że Ralf był dla niej bezpowrotnie stracony. Gdy odjechał, prosiła ją Renata, by zaprowadziła ją do chorego. Lekarz jeszcze tam był. Melania przedstawiła go Renacie, na którą spoglądał z zaciekawieniem. - Żyje! - odezwał się. - A w tej chwili to rzecz najważniejsza. Na razie potrzebuje tylko spokoju. Renata podeszła do łoża chorego. Trachwitz bardzo blady leżał nieruchomo. Gdy nachyliła się nad nim, twarz jego drgnęła. - Przyszłaś, Renato? - spytał cicho. Pogłaskała go po głowie, a łzy zaświeciły w jej oczach. - Nie odzywaj się! - rzekła. - Doktor nakazał absolutny spokój. - Zostaniesz przy mnie? - Zostanę. - Na zawsze? Serce jej przeszył ostry ból. Przezwyciężyła się jednak i rzekła dobrotliwie:
- Na zawsze! Uśmiech błogi wykwitł na ustach rannego. Usiadła przy łóżku, trzymając w rękach jego gorącą dłoń. Ogarnęło ją uczucie litości, które przytłoczyło myśl o własnym szczęściu. * * * Nadszedł dla niej szereg dni niespokojnych i pełnych umęczenia. Początkowo Ralf zjawiał się codziennie, informując się i nalegając, by się nie męczyła ponad siły. Potem oświadczyła mu któregoś dnia, że niebezpieczeństwo utraty życia minęło i prosiła, by nie przyjeżdżał dopóki mu nie da znać. Spojrzał na nią pytająco, gdyż wydała mu się dziwnie odciętą od świata. Zrozumiał jednak, że jego wizyty mogły ją krępować i zastosował się do jej życzenia. Renata poświęciła się całkowicie choremu i nawet pani von Berkow rzadko zjawiała się w mieszkaniu rannego. Pewnego dnia oświadczył jej lekarz, że Trachwitz na zawsze zostanie kaleką. Kręgi pacierzowe uległy nadwerężeniu i nieszczęśliwy nigdy już nie będzie mógł chodzić. Przyjęła to oświadczenie na pozór spokojnie, ale twarz jej stała się trupio blada. Gdy lekarz oddalił się, podeszła do okna, patrząc w dal błędnymi oczami. Spadł śnieg, który wydał jej się śmiertelnym całunem, okrywającym radości życia. Westchnęła głęboko i powróciła do chorego, pozornie spokojna i pogodna. Trachwitz patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Przeniesiono go do wygodnego fotela, w którym siedział wyciągnięty, nie mogąc ruszyć nogami. Mógł zaledwie wyciągnąć rękę.
Ze zdrowego, dorodnego mężczyzny zrobił się od razu kaleka. Ze zniszczonej twarzy wyzierały nadmiernie duże oczy bez wyrazu. A jednak kurczowo chwytał się życia. Nie miał bólów, a tylko bezwładność kończyn i liczył, że ją przezwycięży. Renata dodawała mu ducha, choć przejmowała ją groza. - Życie twoje jest uratowane! - pocieszała go. Teraz musisz się starać odzyskać zdrowie. - Czy to możliwe, Renato? - NIe trać nadziei i stosuj się do zaleceń doktora! - Co mam czynić? - Staraj się poruszać nogami! - Jestem bardzo osłabiony i nie ma mowy, bym mógł utrzymać się na nogach. - Dlatego też lekarz zalecił ci chodzić o kulach. Powoli odzyskasz władzę w nogach. Odwrócił od niej wzrok i patrzył przed siebie. - O kulach mam chodzić? - rzekł chrapliwym głosem. - Renato, powiedz mi prawdę! Czy zostanę kaleką na całe życie? - Nie martw się bez powodu. Tylko z początku będziesz chodził o kulach. Zamyślił się i zatrząsł na całym ciele. Okryła go troskliwie kołdrą. Dotknął jej ręki i długo trzymał w uścisku. - Renato, pozostań przy mnie! Nie odchodź ode mnie! TAk się boję samotności. Gdy leżę samotny, straszne myśli przychodzą mi do głowy. Bezmierna tęsknota za tobą ogarnia mnie i przytłacza mi pierś. - Wszak jestem przy tobie! Nie poddawaj się zwątpieniu, nie opuszczę cię. - Nigdy, Renato? - Nigdy! - Jak mam ci podziękować? - Jeżeli się pogodzisz z tym, co jest nieuniknione i nie
będziesz poddawał się złym myślom, wówczas najlepiej mi podziękujesz. - Dobrze, Renato! Uśmiechnęła się potakująco, ale z jej piersi wyrwało się głębokie westchnienie. Jej oczy dostrzegły jednak uśmiech jego ust. Jego zaś ogarnęły złe myśli, a w oczach migotało mu złe światło. - Renato! - szepnął. - Czego sobie życzysz? - Czy wszystkie moje rzeczy przeniesione tu zostały z biurka? - Wszystkie! - odrzekła. - I mała brązowa szkatułka z mego biurka? Są w niej ważne papiery. - I szkatułka też! - odparła. - Gdzie ona leży? - Tam u góry, na pierwszej półce w szafie. - Dobrze, bardzo dobrze! - powiedział. A potem, ulegając jej prośbie, przymknął oczy, chcąc zasnąć. Po chwili jednak zapytał: - A gdzie są moje kluczyki? Przyniosła mu pęk kluczy, a gdy dojrzał wśród nich mały, niklowy kluczyk, o który mu widocznie chodziło, był zadowolony.
Xxvii
Następnego dnia otrzymał Ralf list od Renaty. Pisała do niego. "Drogi panie von Tornau! Lekarz zapewnił mnie, że niebezpieczeństwo życia minęło, mąż mój jednak zostanie na całe życie kaleką i musi mieć obok siebie osobę, która by wykonywała za niego te wszystkie drobne czynności, których sam wykonywać nie może. Los jego jest istotnie smutny. Jest przykuty do fotela jak dziecko zależne od innych. Rozumie się samo przez się, że w tych warunkach muszę być przy nim, gdyż myśl o jego ułomności i o jego cierpieniach, zatrułaby mi
każdą godzinę szczęścia. Nie będę mogła powrócić do Tornau, gdyż nie potrafiłabym już spełniać spokojnie ciążących na mnie obowiązków, ani też marzyć o szczęściu... Składam w ofierze własne "ja" i nie potrzebuję chyba dodawać, że mi to niełatwo przychodzi. Od czasu do czasu dam panu znać o sobie. Pani von Berkow wyznaczyła dla mego męża pensję dożywotnią i gdy tylko będzie można go przewieźć, wyjadę z nim do Wiesbadenu na stałe. A teraz proszę pozwolić mi złożyć państwu najgorętsze podziękowania za wszystko dobre, czego doznałam w Tornau, gdzie nauczyłam się cenić życie z najlepszej strony. Sercem będę zawsze przy matce pana i przy panu, panie Ralfie. Proszę mi wybaczyć, że wniosłam niepokój i gorycz w życie kochanych państwa. Stokrotnie całuję ręce matki pana. Wolę jej nie zobaczyć, gdyż zbyt boleśnie odczułabym jej stratę. Żegnam pana, panie Ralfie. Do śmierci wierna panu Renata"
Siedział nieruchomy przy biurku i prócz pustki nie widział nic wkoło siebie. Od czasu do czasu drżał, jak w gorączce. Wreszcie przyszedł do siebie i wziął do ręki pióro, by dać odpowiedź: "Droga, kochana Renato! Postąpiła pani dobrze, idąc za radą szlachetnego serca i jasnego umysłu. Musimy iść za głosem przeznaczenia. Trzymałem w rękach szczęście i o tym całe życie będę pamiętał. Matka moja pozdrawia panią jak córkę, której nieszczęście odczuwa wspólnie ze mną. Poza wszelkimi innymi uczuciami, zachowamy dla Pani najwyższy
szacunek i przeświadczenie, że cierpimy, bez naszej winy. Co by się nie stało dalej, zawsze pozostanę Ci wiernym. Ralf von Tornau".
Xxviii
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, Renata chciała opuścić Berkow przed świętami, ale stan zdrowia jej męża nie uległ polepszeniu. Miała za sobą szereg dni strasznych, ale czekały ją bodaj dni straszniejsze. Trachwitz miewał napady białej gorączki. Snuł fantastyczne plany, męczył siebie i zamęczał żonę ustawicznym oskarżaniem samego siebie. Gdy czuł się cokolwiek lepiej, widział przyszłość w różowych kolorach, by potem tym większemu oddać się zwątpieniu. W chorobliwym samolubstwie zapomniał, jaką ofiarę Renata zrobiła z siebie. To znów zasypywał ją podziękowaniami, że go nie opuściła. Choć jednak wiedział, że kochała Ralfa i że go zawsze kochać będzie, nie mógł się na to zdobyć, by jej powiedzieć: "Idź i bądź z nim szczęśliwa". Spoglądał tylko czasami złymi oczami na pęk kluczy, które zawsze obok niego leżały. Doktor przyjechał po raz ostatni, by obejrzeć swego pacjenta. Renata była tym razem nieobecna, wyszła bowiem do parku, by zaczerpnąć świeżego powietrza. - Jak się pan czuje? - zapytał lekarz Trachwitza. - Jak kaleka na kulach, panie doktorze! - rzekł z goryczą. - To wszystko poprawi się! - zapewniał lekarz. - Niech pan doktor usiądzie obok mnie i popatrzy mi szczerze w oczy. Żona moja akurat wyszła, możemy więc mówić z sobą bez
świadków, jak dwaj ludzie rozumni, dwaj mężczyźni... Gdy lekarz usiadł, zaczął Trachwitz mówić powoli i spokojnie. - NIech pan doktor powie mi szczerze i bez osłonek... czy straciłem bezpowrotnie władzę w nogach i będę musiał całe życie spędzić na fotelu, czy też istnieje dla mnie jakaś możliwość powrotu do zdrowia? Patrzył przenikliwie doktorowi w oczy, jak gdyby chciał uprzedzić odpowiedź wymijającą. - NIech pan doktor powie mi szczerą prawdę! - nalegał. - Dopóki człowiek żyje, nie powinien tracić nadziei, panie von Trachwitz! Żona pańska chce, by pan był jak najlepszej myśli, niech więc pan zastosuje się do jej życzeń. Jej los bynajmniej nie jest wesoły. Trachwitz milczał przez jakiś czas. Potem zapytał cicho i spokojnie: - Jak długo mogę jeszcze żyć w najlepszym wypadku? - Życiu pana nie grozi żadne niebezpieczeństwo! - odpowiedział doktor, kontent, że uniknął odpowiedzi, bardziej dla siebie niemiłej. - Dziękuję panu, panie doktorze i proszę nie wspominać o naszej rozmowie mojej żonie. Lekarz wstał. - Życzę panu przyjemnej podróży! - rzekł, żegnając się ze swym pacjentem. - Wszystko będzie dobrze. Do stacji niech państwo jadą saniami... Wiesbaden jest bardzo miły. Nawet siedząc w fotelu, można tam spędzić czas przyjemnie. Do widzenia panu! Małżonkę pańską spotkam z pewnością na dole. - Przyjemne życie... w fotelu - mruczał Trachwitz, wykrzywiając twarz. - Dużo sobie obiecuję po tym pobycie w Wiesbadenie. Gdy wróciła Renata, rozmawiali
o wyjeździe i oboje byli jakby pogodzeni z losem. Trzymał jej rękę i wpatrywał się w nią, jakby chciał wyryć sobie w pamięci jej rysy. Chłodne, czyste powietrze zaróżowiło jej policzki i była jakaś więcej ożywiona niż zazwyczaj. - Jeżeli nie jestem ci potrzebna na pół godziny, to poszłabym teraz do pani baronowej, by pożegnać się z nią i podziękować za życzliwość. Wieczorem, gdy zaśniesz, spakuję resztę naszych rzeczy, bo jutro rano nie będzie już czasu. - A więc ostatecznie wyjeżdżamy jutro? - Tak. To będzie lepiej i dla nas i dla innych! - dodała. - I nie będzie ci ciężko opuścić tych stron? Spojrzała na niego uważnie. - I dla mnie będzie lepiej, gdy znajdę się w innym środowisku. Wstała. - Masz wszystko pod ręką, prawda? Niedługo tam zabawię. - Idź i pozdrów baronową ode mnie! - Gdy już była we drzwiach, zawołał: - Renato, powiedz szczerze, czy nie będzie to zbyt wielką dla ciebie ofiarą poświęcić mi swe życie? - Nie mów tak! - rzekła. - Obowiązek mój chcę i muszę spełnić, to znaczy ulżyć twoim cierpieniom. Jeżeli czuć się będziesz lepiej i powróci ci chęć do życia, będę zadowolona z mego losu. Bił się z myślami. - Kobieta - rzekł - jest zagadką nie od rozwiązania, a ciebie dotyczy to w szczególności. Gdy byłem zdrów i pełen życia, wahałaś się być ze mną. Dziś, gdy jestem nieszczęśliwym kaleką, chcesz dobrowolnie iść ze mną i dzielić moją nędzę.
- NIe powinieneś nad tym utyskiwać. Przecież to rzecz naturalna, że powinnam dzielić twój los. - Tak, dla ciebie jest to naturalne. Ja tego nie rozumiałem. Przyrzekam ci, że wdzięczność dla ciebie będzie nadal moją myślą przewodnią... Gdy się nad tym wszystkim zastanawiam, dochodzę do przekonania, że ostatnie tygodnie były najbardziej cenne w całym moim życiu. Nauczyły mnie nie myśleć wyłącznie o sobie samym. A teraz Renato, podaj mi rękę i powiedz mi szczerze, jak na świętej spowiedzi: Czy będziesz w stanie zapomnieć o Ralfie Tornau? Jej ręka drgnęła z lekka w jego dłoni i przymknęła na chwilę oczy. Potem spojrzała na niego spokojnie. - Zapomnieć o nim nie będę ani chciała, ani mogła. Był dla mnie zawsze bardzo dobry. Ale więcej go nie zobaczę i to powinno ci wystarczyć! - Nie, to zbyt skomplikowane! Powiedz krótko: "Póki żyć będzie Hans Trachwitz, nie zobaczę Ralfa Tornau'a". Dla mnie to wystarczy. - Dobrze! - rzekła z uśmiechem. - NIech będzie, jak chcesz! - Tak! Tak chcę!... Jeżeli umrę, będziesz szczęśliwa!... Musisz jednak spełnić moją prośbę Renato. Pocałuj mnie raz tylko jeden... Ociągała się chwilę, potem jednak pochyliła się nad nim i wycisnęła na jego ustach pocałunek. Dreszcz ją przeszedł, opanowała się jednak i zanim wyszła, uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Uniósł się cokolwiek i patrzał na nią płomiennym wzrokiem, a gdy odeszła, ujął z trudem kule i przeprawił się do sąsiedniego
pokoju. Zdjął z półki brązową szkatułkę i postawił ją na biurku. Z trudem otworzył wieczko, i wyjął z niej lśniący przedmiot. Gdy dotknął zimnego żelaza, przeszły go ciarki. Położył rewolwer na boku i skreślił kilka słów na skrawku papieru. Potem, trzymając rewolwer w ręku, usiadł z powrotem na swym fotelu na kółkach. Odetchnął głęboko... Niełatwo przyszło mu wykonać całą tę pracę i bardzo był wyczerpany... Siłą woli nakazał sobie spokój. Wypił kieliszek wina, które mu przepisał lekarz na wzmocnienie... Potem z wolna i z namysłem ujął rewolwer...
Xxix
Renata zaanonsowała się u pani baronowej i została przyjęta z wyszukaną grzecznością. - Przyszłam pożegnać się z panią baronową i raz jeszcze podziękować za jej wspaniałomyślność. Melania zaprzeczyła ręką. - Ależ to drobnostka, pani von Trachwitz. Czy państwo przygotowali się już do wyjazdu? - Tak jest! - A z Tornau'ami pożegnała się pani? - Napisałam list do państwa Tornau. Nie mogę pozostawić męża samego i dlatego trudno by mi było wybrać się do Tornau, a jeszcze trudniej zaprosić ich do Berkow. Oczy Melanii zapłonęły radośnie. Była pewna wygranej. W tej chwili doszedł uszu obu pań odgłos wystrzału. Spojrzały na siebie przerażone. - Co to może być? - zapytała Renata.
- Bez wątpienia wystrzał! - rzekła Melania. W tejże chwili wpadł do pokoju lokaj, który pełnił służbę przy Trachwitzu, by być na każde zawołanie. - NIech wielmożna pani prędko pójdzie na górę! Nieszczęście! Renata wybiegła czym prędzej. * * * Trachwitz wycelował dobrze. Przed nią leżał trup. Krzyknęła, odchodząc od zmysłów. Spostrzegła stojącą na biurku brązową szkatułkę, oraz skreślone przez Trachwitza słowa: "Żegnaj Renato! Dziękuję za Twą dobroć! Bądź szczęśliwa z Tornau'em! Przebacz mi. Kocham Cię. Twój Hans". Teraz dopiero pojęła, co się stało. Schowała napisaną przez Trachwitza kartkę i przywołała służącego. - Proszę natychmiast jechać po doktora, a przejeżdżając przez Tornau, proszę poprosić panią dziedziczkę, by była łaskawa pofatygować się do mnie! Pokój wypełnił się ciekawymi. Przyszła i Melania. Więcej była podrażniona, aniżeli strapiona tym wypadkiem. Renata chciała z nią mówić, ale żaden dźwięk nie przechodził jej przez gardło. Raptem dostała tak silnego zawrotu głowy, że upadła omdlała na ziemię. Po niespełna dwóch godzinach przyjechała pani von Tornau. Gdy otrzymała list Renaty, Ralfa nie było w domu. Pospieszyła natychmiast do Berkow, by być u boku Renaty. Ralf powrócił, wysłał do matki posłańca konnego, by w razie śmierci Trachwitza, przywiozła Renatę do Tornau. Renata była w stanie godnym pożałowania. Bezsilna i bezradna poddała się biernie pani von Tornau, która po krótkiej rozmowie z Melanią, wsadziła ją
do powozu i zawiozła do siebie. Podjeżdżając do dworu, spotkali Ralfa konno, w drodze do Berkow. Renata nie poznała go, była bowiem półprzytomna. Zaniósł ją ostrożnie na rękach na górę do jej pokoju i ułożył na kanapie, wpatrując się w jej bladą twarz. Oddychał ciężko, nie tyle ze zmęczenia, co ze wzruszenia. Matka poprosiła go, by wyszedł, po czym przy pomocy panny Birkner rozebrała Renatę i położyła ją do łóżka. Zauważyła, że miała gorączkę. Pozostawiła przy chorej pannę Birkner, a sama zeszła na dół. W pokoju bawialnym Ralf niespokojnie chodził dokoła stołu. W kilku słowach opowiedziała mu o tym, co się stało w Berkow. - Jak się miewa Renata? - zapytał. - Ma trochę gorączki i jeszcze nie oprzytomniała, ale nie martw się tym. Wszystkie te przejścia, jakie były jej udziałem w ostatnich czasach, odbiły się ujemnie na jej zdrowiu. Zapewniam cię jednak, że w niedługim czasie oddam ci ją zdrowiuteńką. - Dobra, kochana mamo! - rzekł, obejmując ją ramieniem. - Bądź dobrej myśli, mój synu. Wiem wszystko, co mi chcesz powiedzieć. - Mamo! - co ja bym począł, gdyby Trachwitz wyjechał z Renatą? - Wierzę ci, moje dziecko. Niezbadane są wyroki Opatrzności. Teraz wypada, abyś złożył wizytę pani baronowej, podziękował jej za życzliwość jaką okazywała Renacie i ujął jej kłopotów, związanych z pogrzebem. Mama, jak zawsze, ma rację. Zaraz tam pojadę. W godzinę później zaanonsował się u Melanii. Z początku zamierzała go nie
przyjąć, miała bowiem zapłakane oczy i wyglądała niezbyt powabnie. Powiedziała sobie jednak, że wszelkie jej zakusy nie osiągną celu, że cała jej gra, zmierzająca do usunięcia Renaty, wywarła wręcz przeciwny skutek. Nie mogła darować Trachwitzowi, że przestał interesować się nią. Gdyby żył jeszcze choć rok, trzymając przy sobie Renatę, osiągnęłaby swój cel z Ralfem. Gdy Ralf wszedł, wstała i podeszła do niego w milczeniu. Przywitał się z nią uprzejmie i rzekł: - Gdybym mógł być pomocny pani baronowej, chętnie wypełnię jej polecenia. - Dziękuję panu, ale mój administrator zajął się już formalnościami, potrzebnymi do pochowania zmarłego. Jeżeli panu chodzi o zabranie spuścizny dla pani von Trachwitz, to proszę się zwrócić do administratora. - Tą sprawą zajmie się pani von Trachwitz, która na razie jest ciężko chora. - Ma mi pan coś więcej do powiedzenia? - Tak, chciałem pani serdecznie podziękować za wspaniałomyślność i życzliwość, jakie pani okazywała Trachwitzowi i jego żonie. Roześmiała się i wzruszyła pogardliwie ramionami. - Sentymentalizm - rzekła - nie leży w moim usposobieniu. Sądzi pan, że ruszyłabym palcem dla tej niewesołej pary, gdybym nie miała do tego głębszych powodów? - Pani baronowo... Podeszła ku niemu blisko i spojrzała mu w oczy przenikliwie. - Tak, mój panie von Tornau. Robiłam wszystko z wyrachowaniem. Piękna Renata, ta cnotliwa gąska, powinna była pójść precz, gdyż ja tego chciałam. O jej stosunku do
Trachwitza wiedziałam od dawna. Spotkałam go w Monte Carlo, gdzie również zamyślał przenieść się do wieczności i spostrzegłam w jego portfelu fotografię Renaty. Zaproponowałam mu stanowisko kierownika stadniny Berkow, by posiadać broń przeciw jego żonie. Wiedziałam, że mieli się spotkać przy leśnym jeziorku i przywołałam pana, by zdemaskować świętoszkę. O tym, że byli małżeństwem, nie wiedziałam, bo inaczej bym ułożyła plan działania. Tak, panie von Tornau! Teraz pan widzi wspaniałomyślność moją w innym oświetleniu. Kochałam pana i za wszelką cenę chciałam pana posiąść. Czy była to prawdziwa miłość, nie wiem. To tylko jest pewne, że uczucie moje przerodziło się obecnie w nienawiść. Nienawidzę pana od chwili, gdy mnie pan odtrącił w tak pogardliwy sposób. Jedynym moim pragnieniem jest zrobić z pana człowieka godnego pożałowania, jakim ja jestem. Płakała ze złości, kurczowo zaciskała ręce i darła w strzępy koronkową chusteczkę do nosa. Ralf patrzył na nią poważnie. - Współczuję pani! - rzekł wreszcie spokojnie. - NIe potrzebuję pańskiego współczucia! - W takim razie nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia! Do widzenia! Skłonił się i wyszedł równym, spokojnym krokiem.
Xxx
Wreszcie obudziła się Renata po raz pierwszy od czasu, gdy zachorowała. Było to na dwa dni przed świętami Bożego Narodzenia. Zdziwiona rozglądała się dookoła. W jaki sposób znalazła się tutaj? Wszakże to była jej sypialnia w Tornau! Zadumała się. Czy to wszystko, co sobie
przypominała, było tylko snem? Owładnęło nią uczucie błogiego ukojenia. Nachyliła się nad nią dobrotliwa twarz matrony i uśmiechnęła się do niej. - Wyspałaś się, drogie dziecko? Jak się czujesz? Renata popatrzyła na matkę oczami pełnymi miłości. - Dobrze - rzekła. - Całkiem dobrze. Jestem tylko trochę zmęczona. - To uśnij znowu. Sen jest dla ciebie najlepszym lekarstwem. - Czy jestem chora? - Trochę. Ale niebawem wyzdrowiejesz. Uniosła się cokolwiek. - Boże drogi! Teraz rozumiem. To nie był sen... Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. Pani von Tornau dotknęła jej czoła i rzekła pieszczotliwie: - Wypłacz się, moje biedne dziecko. Łzy spłuczą twoją gorycz. Renata oplotła ramionami swoją pielęgniarkę. - A nie był to sen, że wolno mi było nazywać cię matką? - To jest rzeczywistość! - odpowiedziała pani von Tornau sama wzruszona. - A Trachwitz nie żyje? - NIech spoczywa w spokoju, ty zaś myśl o żyjących. Położyła się znowu i przymknęła oczy, ujęła rękę matki, mówiąc: - Pozdrów, mamo, ode mnie Ralfa. Potem zasnęła. Pani von Tornau przeszła do sąsiedniego pokoju i otworzyła okno. - Ralfie! - zawołała na syna, który niecierpliwie chodził po zaśnieżonym dziedzińcu. W sekundę znalazł się pod oknem. - Co dobrego, mamo? - Obudziła się przed chwilą przytomna. Kazała cię pozdrowić. Teraz na nowo usnęła. To ją pokrzepi.
- Matko! Uśmiechnęła się do niego wilgotnymi oczami. Wyciągnął ku niej ramiona. - Wybierz w lesie ładną choinkę! - rzekła. - Ja zostanę przy chorej. - Mamo! Do końca życia będę ci wdzięczny za to, co dla niej uczyniłaś. - Stary głuptasku! Robię to, co mi nakazuje serce. - Gdy się obudzi, zawołaj mnie zaraz. - Nie licz na to do jutra rana. - A na kolację zejdziesz na dół? - Naturalnie. Panna Birkner zastąpi mnie tutaj. - Dobre stare pannisko. Dostanie ode mnie buziaka, gdy ją uchwycę. Śmiała się. - Idź już, mój chłopcze, bo mi zmarzł koniec nosa. A uprzedź pannę Birkner, co do tego buziaka, bo inaczej gotowa dostać bicia serca. Spojrzał na matkę radośnie i podążył przez dziedziniec do spichrza, ona zaś zamknęła okno. Renata spała mocno i spokojnie, aż wreszcie przyszła do siebie. * * * Na krótko przed następnym Bożym Narodzeniem zawitała Renata do Tornau jako pani tych włości. Podczas uczty weselnej odezwał się pan Diesterkampf do siedzącej obok niego pani von Tornau: - Nareszcie Ralf jest szczęśliwym małżonkiem. Tornau nie przejdzie w obce ręce, a my starzy może doczekamy się przychówka. Potem zawołał grzmiącym głosem: - Renato von Tornau i ty Ralfku, synu mój, żyjcie sto lat!