Dziennik pisany nocą GUSTAW HERLING-GRUDZI ńSKI Neapol, 30 stycznia 1999 Wizyta redaktorów kwartalnika Fronda, Grzegorza Górnego i Rafała Smoczyńskiego. Byliśmy od miesiąca umówieni na tę rozmowę. Fronda jest pismem żywym i ciekawym, nie unika tematów kontrowersyjnych. Co doceniają widocznie czytelnicy, skoro każdy numer rozchodzi się w pięciu tysiącach egzemplarzy, jak zapewniają moi goście. Doświadczenie nauczyło mnie, że tego rodzaju rozmowy (z nieznanymi rozmówcami, w przeciwieństwie na przykład do przyjacielskich rozmów dragonejskich z Włodzimierzem Boleckim oraz neapolitańskich z Elżbietą Sawicką) nigdy nie trzymają się przygotowanego planu; zawsze, mając do dyspozycji dość szczegółowe notatki, mówi się o czymś i nnym, kapituluje się przed dygresją, która rodzi kolejną dygresję itd. , itd. No, ale wiadomo, że doświadczenie nie uczy, a lbo uczy słabo, więc tak się też stało w rozmowie z Górnym i Smoczyńskim: moje notatki posłużyły mi w minimalnym stopniu, półtoragodzinna rozmowa składała się przeważnie z improwizacji i ciągłych uskoków na boki. Potem ogląda się własne notatki nie tyle z żalem, co z poczuciem krążenia, często zresztą interesującego, wokół głównych, z góry wybranych tematów. Z moich notatek ocalał punkt pierwszy, zapowiedziany telefonicznie przez redaktorów Frondy: na czym polega to, że nazywany bywam często "pisarzem metafizycznym". Mogłem odpowiedzieć krótko, bo właśnie ukazał się w Więzi bardzo wnikliwy szkic o mojej "średniowiecznej opowieści" Drugie Przyjście pióra Doroty Klimanowskiej, doktorantki polonistyki i siostry zakonnej. Wystarczy zakończenie: "Tekst wieloznaczny, wyklucza jedną interpretację. Sądzę, że w tej zagadkowości przejawia się konsekwencja pisarza, dla którego człowiek jako taki okazuje się bytem niepoznawalnym". Tak mało i tak dużo. Siostra Dorota uchwyciła istotę pisarskiej "metafizyki". Wieloznaczność naszej rzeczywistości, wieloznaczność pisarzy, którzy usiłują zobaczyć możliwie ostro jej wymykające się nieustannie cechy. Człowiek-byt niepoznawalny, człowiek wiecznie ścigany przez pisarza o skłonnościach metafizycznych. Stąd Siostra Dorota Klimanowska nazwała trafnie swój szkic Przypowieść o kondycji człowieka. Natomiast to, oczym chciałem (jak widzę z moich notatek) porozmawiać z redaktorami Frondy, a co jakoś uciekło w inne, choć pokrewne rejony, dotyczyło świeżej dyskusji włoskiej i nie tylko włoskiej na temat rzeczywistego stanu religii u progu nowego tysiąclecia. Bezsporne i na ogół akceptowane przez wszystkich dyskutantów są dwie prawdy: pontyfikat Jana Pawła II jest największy i najbogatszy w obecnym stuleciu; obecny papież budzi powszechny podziw z wielu względów (z wyjątkiem konserwatywnego i upartego stosunku do takich spraw, jak aborcja, środki antykoncepcyjne, celibat księży, kapłaństwo kobiet) i przyciąga nieprzeliczone rzesze ludzkie podczas swoich podróży. Czy to oznacza, że stan Kościoła jest optymalny, że miał rację Malraux, gdy prorokował, że wiek XXI będzie religijny? Dyskusje na to nie wskazują, dyskutancinie przywiązują zbyt wielkiej wagi do zjawiska "oceanicznych" pielgrzymek papieskich. Czyta się w książkach znawców przedmiotu o the unchurching of Europe, "odkościelnieniu Europy", na podstawie analizy spadku praktyk religijnych i powołań duchownych. Autorytet w tej dziedzinie Marcel Gauchet twierdzi, że upadek totalitarnych religii świeckich (przede wszystkim komunizmu) , z całym ich ładunkiem eschatologicznej wiary w Przyszłość i Historię, osłabia struktury kościelne. Zaskakujące twierdzenie! Sądziło się, że w dziurę wywołaną upadkiem komunizmu wejdzie właśnie Kościół. Okazuje się zaś, że w dużym stopniu ta dziura popchnęła znaczne odłamy ludzi do szukania rekompensaty duchownej w namiastkach sekt ezoterycznych czy New Age. Filozof chrześcijański Jean Guitton (przyjaciel Jana Pawła II) przewiduje, że zawrotny rozwój technologii wyprze z duszy człowieka tę "najwyższą świadomość, która zmierza ku doświadczeniu mistycznemu". Inni obawiają się, że ostatnia encyklika papieska Fides et ratio nie zdoła już w obecnej sytuacji zasypać przedziału między wiarą i rozumem, chociaż posuwa się niezmiernie daleko w postulowaniu większej śmiałości w obrębie myśli filozoficznej i "pełnej autonomii, maksymalnej głębi, w dociekaniach metafizycznych"; oraz nawołuje do wyzbycia się "nieufności wobec rozumu", który kształtują współczesne filozofie. Gdyż słabość filozofii skazuje na słabość także wiarę, a bez pomocy śmiałej myśli, odnawiającej metafizykę, filozofię bytu, wiara przeobraża się wyłącznie w uczucie. Wszystko to mówi encyklika w imię wzmożonej zdolności osądzania winy i grzechu, dobra i zła; w imię nieoddawania wiedzy uprawnień ekskluzywnych; wiedzy, która głosi że "cokolwiek daje się zrobić w laboratorium, jest tym samym moralnie dopuszczalne". Chciałem również w naszej rozmowie wskazać dość osobliwy przejaw aberracji "nowoczesnej", i to gdzie? W Tygodniku Powszechnym. Dodatek do krakowskiego tygodnika, poświęcony mistyce, zajmuje się głównie "mistyką instant", czyli stanami mistycznymi, które coraz częściej (za przykładem Aldousa Huxleya) można wywoływać, jako tzw. sztuczne raje, z pomocą narkotyków. Wolno chyba te praktyki określić mianem "spirytualnej viagry" (wraz ze wszystkimi ryzykami i groźbami seksualnej viagry) . W jednym z moich poprzednich dzienników przytoczyłem wspaniałą definicję mistyki z eseju Emila Ciorana. Ciorana, zatwardziałego bezbożnika. .. 1 lutego Znamieniem naszych czasów, upokarzającym w najwyższym stopniu, jest odruchowa pokusa sprzeniewierzenia się własnym, solidnie ugruntowanym poglądom w wypadkach ekstremalnych. Jestem przeciwnikiem kary śmierci, pisałem o tym nieraz, w jednym z artykułów zgromadziłem racjonalne argumenty przeciw karze śmierci, przemilczając świadomie istotniejsze od nich argumenty moralne. Zamierzam wkrótce namówić arcybiskupa Życińskiego do poświęcenia naszego kolejnego (piątego) dialogu w Więzi właśnie karze śmierci, naturalnie nie bez związku z rozgłosem, jaki nadały jej wypowiedzi Jana Pawła II w Rzymie i w Missouri. Polemizowałem z dziesiątkami znajomych Włochów z ludu i z drobnej burżuazji, którzy nie ukrywają swojej tęsknoty do przywrócenia kary śmierci (jestem przekonany, że powszechne referendum, zarówno we Włoszech, jak w Polsce i innych europejskich krajach abolicyjnych, przyniosłoby walne zwycięstwo szubienicy) , a nawet więcej -- marzą o egzekucjach publicznych na placach miejskich. Zdawałoby się więc, że jestem dobrze zaszczepiony przeciw chorobie, która ma wszelkie dane, by przybrać rozmiary epidemii. A jednak. .. Jakiś rok temu miałem chwilę załamania. Myślę o niej ze wstydem, ale nie mogę jej wymazać. W pobliżu Neapolu, w małym miasteczku, którego nazwy już nie pamiętam, tzw. zacny i pobożny człowiek, pedofil, w obawie, że zostanie zdradzony przez dziesięcioletniego chłopca, którego zdołał wciągnąć w swój seksualny proceder, nie tylko zabił go w piwnicy, lecz poćwiartował na tak drobne kawałki zakopane w różnych miejscach wokół miasteczka, że po wykryciu zbrodni nie potrafił ich wskazać policji. Zamordowany chłopiec nie ma grobu, gdyż okazało się niemożliwe "skompletowanie" (termin techniczny) zwłok. Nie ma też grobu jego morderca, pobity po aresztowaniu przez współwięźniów i zmarły na atak serca. A nie ma go wobec kategorycznej odmowy wszystkich okolicznych cmentarzy. Pochowano go nocą w lesie. Opisałem już ten wypadek w moim dzienniku, ten opis postanowili przedrukować z Plusa Minusaredaktorzy Znaku. Wtedy nie przyznałem się do owej chwili wstydu, która natychmiast po ujawnieniu zbrodni zbudziła we mnie zgodę na karę śmierci. Wszystko jedno, czy trwało to długo, czy krótko. Trwało. Epilog mojego opowiadania o ostatnim kacie londyńskim (Zeszyt Williama Mouldinga), napisanego w roku 1992, dowodzi, że czysto intuicyjnie dopuszczałem możliwość podobnego momentu wahania wśród abolicjonistów angielskich, po ich ostatecznym zwycięstwie. Naturalnie byłem zawsze przeciwnikiem cenzury, we wszelkich możliwych postaciach. Od pewnego czasu, unieruchomiony wieczorami w domu za radą mojego kardiologia i zmęczony całodzienną pracą, stałem się nałogowym telewidzem. Oglądam we włoskiej TV dwa ulubione gatunki filmów: westerny i kryminały. Niekiedy odbywa się to gładko, wieczór telewizyjny daje mi potrzebne wytchnienie, pozwala mi odpocząć. Ale bywają często, coraz częściej, kryminały ze scenami, które są absolutnie rewoltujące. Myśl o tym, że te sceny oglądają nastolatki (bo ostrzeżenia przed projekcją "tylko dla dorosłych" uważam raczej za mimowolną być może zachętę, niż za skuteczny zakaz) jest dla mnie nieznośna. I znowu, z uczuciem wstydu, godzę się w pewnych szczególnych wypadkach na nienawistną mi cenzurę. Coś analogicznego zdarzyło się Karlowi Popperowi, który w ostatnim przed śmiercią szkicu, nie używając złowrogiego słowa "cenzura", pisał o zbrodni telewizyjnego zatruwania młodzieży. 4 lutego Jako autor opowiadań Krótka spowiedź egzorcysty i Don Ildebrando poczuwam się do obowiązku niespuszczania ani na chwilę z oczu Diabła. Zapisał on ostatnio w swoim diabelskim rachunku poważny zarobek. Rytuał egzorcyzmów pochodzi z roku 1614. Kardynał Jorge Arturo Medina Estevez, prefekt Kongregacji Kultu Boskiego i Dyscypliny Sakramentów, ogłosił obecnie nowy "zmodernizowany". Różni się od siedemnastowiecznego pod jednym tylko względem. Egzorcysta, gdy zjawia się u niego teraz opętany we władzy Szatana, musi przed ewentualnym przystąpieniem do rytuału egzorcyzmów odesłać go do psychiatry celem ustalenia, czy chodzi rzeczywiście o osobę dotkniętą demonicznym trądem, czy o przypadek chorobowy. Tylko świadectwo lekarza o nieobecności objawów chorobowych upoważnia egzorcystę do poddania petenta rytuałowi (takiemu samemu, jaki ułożono w roku 1614) . Trudno, zaiste, o w iększe głupstwo, jakkolwiek o. Gabriele Amorth, prezes międzynarodowego stowarzyszenia egzorcystów, i o. Corrado Balducci, czołowy demonolog, zapewniają dziennikarzy, że "w ten sposób pokonamy nareszcie Diabła". Przecież samozwańczy opętany, oddany najpierw przez egzorcystów w ręce lekarza dla ustalenia prawdziwego stanu rzeczy (jak? opętanie graniczy zazwyczaj z chorobą psychiczną) , zostanie do śmierci niewolnikiem złotodajnej (dla lekarza) kozetki psychoanalitycznej i nigdy nie stanie przed swoim spodziewanym wybawcą religijnym. Chwalcy rytuału "unowocześnionego" z dumą powołują się na Freuda, Junga i innych, schlebiają kardynałowi hiszpańskiemu, podkreślają, że oto dowód przeniknięcia "ducha czasu" do Kościoła, z myślą o nowej encyklice papieskiej Fides et ratio robią delikatne aluzje na temat "skrzydła rozumu", które towarzyszy harmonijnie swoim łopotem "skrzydłu wiary", a Szatan na uboczu zaciera ręce, przyklaskuje owej "nowoczesności" z wyrazem radości na twarzy i z okrzykami "brawo", aby w końcu szepnąć do siebie niedosłyszalnym dla ludzi głosem: "To lubię, w to mi graj. Dokuczały mi już zanadto, czasem nawet gniewały mnie okrutnie, te ich zaklęcia egzorcyzmów! ". A sławni nawiedzeni, którzy mocniej czy słabiej spoufalili się z Diabłem? Kompozytor Adrian Leverkhn z Doktora Faustusa Tomasza Manna, Iwan Karamazow z kart powieści Dostojewskiego, nasz Aleksander Wat wsłuchany w tupot kopytek diabelskich na dachu Łubianki? Wszystkich najpierw na kozetkę psychoanalityczną! Później zobaczy się, czy godni są rytuału egzorcyzmów. 7 lutego Największa Gazeta w Polsce przestrzega surowo podziału na "lewicowców" i "prawicowców", a jej redaktor naczelny uchodzi za bezpartyjnego "lewicowca" Numer Jeden, za coś w rodzaju "lewicowego" sumienia narodu, jak ksiądz Rydzyk pasowany przez swoich słuchaczy na "prawicowe" sumienie narodu. Zdawałoby się, że po upadku komunizmu rygorystyczny podział ulegnie częściowemu bodaj zatarciu. We Włoszech, na przykład, które przez dziesięciolecia żyły pod oficjalnymi rządami chadeków i nieoficjalną kuratelą komunistów, pilnując linii demarkacyjnej, obecni postkomuniści, czyli cudownie nawróceni "socjaldemokraci" chętnie, i nawet z pewną neoficką gorliwością, przekraczają granicę; nie mówiąc już o resztkach chadeków, którzy z entuzjazmem powitali wizytę papieża na Kubie i jego gorzkie wymówki pod adresem Ameryki, co byłoby niegdyś nie do pomyślenia. Obie strony -- "lewica" i "prawica" -- kurtuazyjnie wymieniają swoje poglądy i w miarę możności unikają akcentów zbyt zaczepnych. Premier D'Alema, niegdyś sekretarz partii komunistycznej, po czym szef Demokratycznej Partii Lewicy, był w siódmym niebie podczas zwyczajowej wizyty w Watykanie, nazwał Jana Pawła II "najwybitniejszą postacią kończącego się stulecia", w ybiera się wkrótce do Stanów i zapałał nagle gwałtowną miłością do NATO. Przed laty rzymska popołudniówka komunistyczna domagała się wyrzucenia mnie z Włoch, teraz nie zdziwiłby mnie dyplom obywatela honorowego, podpisany przez postkomunistycznego premiera. Podobnego złagodzenia obyczajów nie widać w Polsce. "Prawica" jest "prawicą", "lewica" jest "lewicą", żadnego zamazywania granic, żadnej amikoszonerii. Jeśli Największa Gazeta w Polsce zauważy w ogóle ciekawy tomik Elżbiety Morawiec Małe lustra albo długi cień PRL, to przypuszczalnie wychłoszcze go "lewicowym" batem jako produkt "prawicowy". A zrobiłaby dobrze, powściągając nieco swoje agresywne emocje polityczne. "Prawicowy" tomik Elżbiety Morawiec zasługuje na uważną lekturę. Czy Hańba domowa Trznadla nie została natychmiast odsądzona od czci i wiary przez rozjuszonych "lewicowców", mimo że jest książką ciekawą ipouczającą? Że dwie rozmowy w niej -- z Herbertem i Marianem Brandysem -- będą kiedyś obficie cytowane przez historyków literatury? 10 lutego Kiedy ucichną echa modłów i hołdów nad trumną Jerzego Turowicza, wolno będzie rzucić krytycznym okiem na los jego dzieła, pozbawionego już praktycznie w ostatnich czasach czujnego wglądu swego redaktora. Czy Turowicz czynny pozwoliłby na druk całostronicowego, skandalicznego artykułu Jerzego Pilcha o doskonałej książce Mariusza Wilka Wilczy notes? Skandalicznego i głupiego, napisanego przez człowieka, który nie ma zielonego pojęcia o problematyce przedstawionej i analizowanej przez polskiego mieszkańca Sołówek. Podyktowanego jakimiś względami, o których nic nie wie czytelnik, czując tylko, że są owocem felietonowego pociągu do dezynwoltury i "ubawu". Ale felietoniści powinni uważać na swoją słabość do dowcipasów, która ociera się często o zwykłą błazenadę. Tego rodzaju wypadki przy pracy trafiały się nawet wielkiemu Stefanowi Kisielewskiemu.
Nie sądzę też, by Turowiczbył zachwycony publicystyczną działalnością pary Szostkiewicz-Romanowski. Można się rozmaicie odnosić do lustracji, janaprzykładuważałem, napodstawieobserwacjiżołnierzapolskiegowe Włoszech w momencie upadku faszyzmu, że konieczna "epuracja" (tak się nazywała włoska lustracja) musi być przeprowadzona natychmiast, szybko i w możliwie krótkim czasie. Pisałem o tym, naraziło mnie to na spory, a nawet rozstania z przyjaciółmi, lecz dziś widzę coraz wyraźniej, że miałem rację. Co więcej -- że spory o polską lustrację spowodowane są jednym: obecnie ma ona wszelkie cechy musztardy po obiedzie. Nie znaczy to bynajmniej, że wolno na śmietnik wyrzucić ocalałe resztki archiwów służących do lustracji. Skąd więc ta michnikowska prawie zawziętość pary Szostkiewicz - Romanowski, o której bardzo dobrze napisał Bronisław Wildstein w Plusie Minusie? Zagadką jest dla mnie przede wszystkim Adam Szostkiewicz, człowiek bardzo inteligentny, rozumny komentator polityczny, zasłużony tłumacz Eichmanna w Jerozolimie Hanny Arend. Jaki giez go ukąsił, co go tak zbulwersowało w zamiarze zbadania okruchów z tajnego peerelowskiego stołu biesiadnego? Co innego Romanowski. Tego poznałem dość dawno, jeszcze w latach PRL, gdy pewnego dnia zjawił się z grupą kolegów krakowskich w Maisons-Laffitte. Czupurny kogut, chwilami gniewny młodzieniaszek, wpił się w Giedroycia insynuacją, że Kultura prowadzi w prostej linii do wywołania zgubnej dla Polaków rewolucji w PRL. (To samo usiłował mi wówczas wmówić Zdzisław Najder w paryskiej kawiarni. ) Giedroyc słuchał go z początku spokojnie i cierpliwie, aby po dwudziestu minutach, jak to było w jego zwyczaju w podobnych wypadkach, powiedzieć: "Przykro mi bardzo, ale musimy kończyć; zapomniałem, że mam coś pilnego do załatwienia". Romanowski, jak niepyszny, poprowadził swoją gromadkę na dworzec kolejki podmiejskiej. Nasz kogut kłania się dziś po sam pas "rewolucjoniście" Giedroyciowi, a w jego gorącej i mętnej głowie powstał inny, dość pokrewny pomysł: lustracja i Instytut Pamięci Narodowej prowadzą w prostej linii do wywołania swego rodzaju wojny domowej w Trzeciej Rzeczypospolitej. Bóg z nim, Bóg nawet z Szostkiewiczem, chociaż smutne to wszystko po śmierci niezastąpionego Jerzego Turowicza. 13 lutego Tak, jest tego ślad w moim dzienniku, pod datą 19 listopada 1996. Latem 1996 odwiedził mnie Wawrzyniec Ciesielski, alumn Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie. Rozmawialiśmy o "fenomenie Zła" w moich opowiadaniach, uderzyło mnie, jak bardzo był przejęty przebiegiem naszej rozmowy; i jak znał na wylot moje opowiadania. 19 listopada otrzymałem Spojrzenia, miesięcznik Seminarium w Pelplinie, ze sprawozdaniem Ciesielskiego znaszej rozmowy. "Czy zgadza się pan -- zapytał gość z Pelplina -- że Zło jest brakiem Dobra? ". "Nie -- odpowiedziałem -- polemizuję z tym poglądem. Uważam, że Zło istnieje immanentnie, jako zjawisko specjalne, osobne. .. Olbrzymi wzrost Zła w naszych czasach jest dowodem trafności tytułu, jaki Krzysztof Pomian nadał niegdyś swojej przedmowie do francuskiego wydania mojego dziennika: Un manichisme l'usage de notre temps. Czuję się bliski manichejczykom". Po letnim spotkaniu Ciesielski zatelefonował parę razy z Pelplina, pytając, czy wyszedł już nowy francuski tomik moich opowiadań z aneksem, moją długą rozmową z pisarką francuską Edith de la Heronniere na temat Zła. (Wyjdzie na wiosnę br. ) Byłem przekonany, że w grę wchodzą jedynie osobiste zainteresowania studenta, bez żadnego dalszego ciągu. Myliłem się. Dziś przyszła praca magisterska Ciesielskiego, przedstawiona na KUL i poświęcona "fenomenowi Zła" w moich opowiadaniach. Praca jest wzorowa, w analizie moich opowiadań i, co najważniejsze, w tropieniu związków między nimi, bliska chwilami duchowi znakomitych Rozmów w Dragonei Włodzimierza Boleckiego. Ale Ciesielski naturalnie nie poprzestaje na popisie swego daru analizy, z przelotnymi i ostrożnymi wtrętami polemicznymi po drodze. Zmierza do konkluzji, która jest polemiką otwartą. Swoją konkluzję zatytułował Działalność Szatana a suwerenność Boga. Jest ona o tyle ujmująca, że ma na oku wyrwanie mnie spod manichejskich wpływów, prawie wyzwolenie ze zgubnej niewoli. Otworem w swoistym murze niewoli manichejskiej jest dla Ciesielskiego "suwerenność Boga, stojąca ponad działalnością Szatana". W zwięzłym i trafnym opisie staroirańskiego dualizmu, zwanego manicheizmem, Ciesielski widzi (za przykładem szkicu Kaliszewskiego, drukowanego dwa lata temu w Więzi) z jednej strony "proste równanie, stabilizację, równowagę, dwubiegunowość rzeczywistości", z drugiej "bezwład, porażenie siły i woli". Można się z tym zgodzić, jak bezsporne jest też przekonanie o "suwerenności Boga", bez której nie byłoby w ogóle o czym dyskutować. Ale dramatyczność współczesnej sytuacji polega na tym, że Zło po manichejsku immanentne atakuje coraz śmielej, coraz bezczelniej "suwerenność Boga", odważa się zasiać w umysłach i duszach ludzkich wątpliwość co do swego istnienia w pozycji niższej od "suwerenności Boga". Co może temu przeciwdziałać? Manichejskie istnienie "obok", które w imię pierwiastków światła i dobra walczy z siłami ciemności i zła. Piękne jest zdanie Ciesielskiego: "Szatana można pokonać nie twarzą w twarz, ale twarzą do Boga". Niewiele to w gruncie rzeczy odbiega od mojego manichejskiego spojrzenia. Z tą tylko ważną różnicą, że ja wyżej (i bardziej realistycznie) od Ciesielskiego i podobnych mu oceniam dzisiejszą potęgę Napastnika. 17 lutego Rosyjski muzykolog i historyk kultury Solomon Wołkow, autor tomu rozmów z Szostakowiczem (napisanego w Rosji) i tomu rozmów z Brodskim (napisanego w Ameryce) , wystawił pomnik rodzinnemu Petersburgowi w olbrzymiej księdze o historii, sztuce i micie miasta to nienawistnego, to podziwianego w recepcji rosyjskich pisarzy i artystów. Dużo w niej o Annie Achmatowej, zajrzałem więc do indeksu nazwisk w poszukiwaniu Isaiah Berlina. Od lat pasjonuje mnie krótki związek wielkiej poetki rosyjskiej i wielkiego historyka angielskiego (urodzonego w Rydze, wybitnego znawcy historii Rosji i literatury rosyjskiej, mówiącego po rosyjsku jak po angielsku, tłumacza Pierwszej miłości Turgieniewa na angielski). Zawiodłem się. Ich spotkanie w Leningradzie w roku 1945 odnotowane jest w kilku zaledwie zdaniach. Wołkowa interesuje głównie Achmatowa, nazywana wtedy przez Stalina "mniszką, naszą mniszką", a nieco później przez Żdanowa "skrzyżowaniem mniszki z ladacznicą". Stalin miał do Achmatowej stosunek względnie życzliwy. Na jej błagalne prośby kazał zwolnić z łagrów jej syna z pierwszego małżeństwa z Gumilowem i jej drugiego męża Punina. Podczas niemieckiego oblężenia Leningradu polecił wywieźć ją do Ałma Aty (gdzie zetknął się z nią Czapski) , czyli chciał ją ocalić. Podobno bał się jej rzekomych "zdolności czarodziejskich i daru rzucania skutecznych klątw". Oczywiście nonsens, gdyby istotnie te zdolności posiadała, nie uniknąłby był już od dawna jej zabójczej klątwy. Ale nonsens bardzo znamienny. Kogokolwiek Stalin oszczędził, to albo "w obawie przed", albo "w zamian za". Pasternaka jakoby za przekłady poetów gruzińskich (poetów wybił prawie do nogi, ich tłumaczowi był wdzięczny) . Wracam do Achmatowej i Berlina. Późniejszy Sir Isaiah zaraz po wojnie objął stanowisko pierwszego sekretarza ambasady angielskiej w Moskwie. Przyjechawszy na krótko do Leningradu, postanowił odwiedzić Achmatową, której poezję znał i kochał. Przyszedł do niej w ieczorem, wyszedł rano. Rzecz jasna, mówiono o romansie. Stalin, przekonany, że Berlin był agentem Intelligence Service, uznał również Achmatową za angielskiego szpiega. Zaczęła się niebawem nagonka na nią i na Zoszczenkę. Nie była ani szpiegiem angielskim, ani kochanką Berlina w ciągu jednej spędzonej z nim nocy. Ale właśnie ta całonocna rozmowa w mieszkaniu na Fontance pasjonuje mnie od lat. Prawdopodobnie nie poznamy jej nigdy, chyba że została zapisana przez Berlina i kiedyś trafi na nią przypadkowo pilny archiwista w jego pośmiertnych papierach. Ślady nocnej rozmowy na Fontance, bardzo nikłe, przeniknęły do Poematu bez bohatera. Berlin występuje w poemacie jako "gość przyszłości", w bujnej i napiętej pewnie wyobraźni Achmatowej jej spotkanie z Berlinem rozpętało zimną wojnę. Może dlatego nie chciała się z nim zobaczyć podczas jego następnego pobytu w Leningradzie. Odnowiła znajomość z nim dopiero w roku 1965, zaproszona do Oxfordu po odbiór doktoratu honorowego. (Berlin wykładał wówczas i mieszkał w Oxfordzie. ) Z tajoną niechęcią oglądała jego luksusowe mieszkanie. Nazwała je w jednym z ostatnich wierszy "złotą klatką". Sobie wróżyła w tym wierszu "czerwony szafot". Ach, Boże, móc napisać opowiadanie o pierwszej po wojnie konfrontacji wolnej duchowo Rosji z liberalnym Zachodem! 20 lutego W moich Perłach Vermeera (1991) pisałem: "Proust nazwał Widok Delft Vermeera >>najpiękniejszym obrazem świata<<". On też, zgodnie z gustami wyrafinowanych koneserów malarstwa, uznał oczami starego pisarza Bergotte'a(którego modelem był Anatol France) żółty kawałek muru w prawym rogu obrazu za namalowany tak wybornie, że oglądany osobno mógł śmiało uchodzić za twór >>samowystarczalnego piękna<<. Bergotte w przedśmiertnych majaczeniach na wystawie malarstwa holenderskiego w Jeu de Paume powtarzał: >>Żółty kawałek muru, żółty kawałek muru<<. Śmieszny i irytujący, bo cud namalowanego przez Vermeera miasta rodzinnego jest cudem całości". Proust oglądał z zachwytem Widok Delft w Jeu de Paume w maju 1921 i natychmiast po powrocie do domu włączył do Uwięzionej ten epizod, podstawiwszy Bergotte'a na swoje miejsce. "Żółty kawałek muru" porównał też w euforii do "chińskiej prciosit". O co mu chodziło naprawdę, powiedział ustami Bergotte'a: "Tak powinienem był pisać. Moje ostatnie książki są zbyt suche, powinienem był kłaść w nich więcej warstw koloru, uczynić tak, by moje zdanie było prcieuse samo w sobie, jak ten skrawek żółtego muru". Cała więc operacja Prousta miała głównie na celu powiedzenie ustami Bergotte'a kilkunastu słów o swoim pisarstwie. Ale pokolenia małpujących Prousta w bezgranicznej adoracji miłośników i miłośniczek Utraconego czasu powtarzały blisko sto lat kokieteryjny zwrot Mistrza o "żółtym kawałku muru", ignorując prawie całkowicie pełny Widok Delft. Sam znałem kilka takich papużek, które kwitowały arcydzieło Vermeera wyłącznie refrenem "żółty kawałek muru". No, ale teraz koniec. Lorenzo Renzi, romanista z Padwy i ceniony znawca Prousta, napisał stustronicową książeczkę Proust i Vermeer, w której pracowicie i z należytym pietyzmem demontuje "żółty kawałek muru". Nie było żadnego "żółtego kawałka muru", była w prawym rogu mała żółta plamka bez znaczenia dla płótna Vermeera i był żółty daszek nad murkiem. Nie było również żadnej "chińskiej prciosit", skoro Proust entuzjazmował się raczej sztuką japońską i hinduską. Czyli autor Uwięzionej zlekceważył wymogi prawdy i dokładności, byle tylko wtrącić za pośrednictwem Vermeera dość kokieteryjną i banalną uwagę o własnym pisarstwie. Coś podobnego zrobił gdzie indziej z czczonym Johnem Ruskinem, przypisując mu dla swoich celów rzekomy kult Rembrandta. Romanista i proustolog z Padwy zgromadził na stu stronicach taką masę dowodów rzeczowych na temat nie istniejącego żółtego skrawka muru w Widoku Delft, że do śmiesznej operacji Prousta dołączył - chcąc nie chcąc - drugą, własną już, śmieszną operację. Jeden tylko pożytek, drogo co prawda opłacony, ale jednak pożytek: odtąd zamilkną wreszcie tysiące wyrafinowanych papużek proustowskich, rozstaną się w bólu z "żółtym kawałkiem muru".
Pytania i uwagi dotyczące archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii, (C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.