Wreszcie jest. Wreszcie nadszedł ten dzień. Dzień, w którym światło dzienne w końcu ujrzał pierwszy polski, nieoficjalny przekład "Breaking Dawn". Mam nadzieję, że nie kazaliśmy wam czekać zbyt długo.
Chciałabym niezmiernie podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do ukończenia ebooka, zaczynając od tłumaczy oraz osób pomagających w korekcie. Myśląc o przekładzie całej książki na język polski nie marzyłam nawet, że zgłosi się do mnie tyle kompetentnych, chętnych do pomocy ludzi. Bez nich skompletowanie sensownie brzmiącej całości zajęłoby mi pewnie całą wieczność. ;)
W drugiej kolejności dziękuję wszystkim cierpliwym fanom Twilight, którzy zasypywali mnie wiadomościami i mailami, za okazane wyrazy uznania oraz wsparcie. Nie ma za co dziękować to wszystko dla was. W końcu jesteśmy jedną wielką twilightową rodziną i musimy sobie pomagać. ;)
A teraz nie pozostaje mi już nic innego, jak życzyć wam miłego czytania. Mam nadzieję, iż mimo wszystko w styczniu zaopatrzycie się w oficjalne polskie wydanie książki. I z góry przepraszam za błędy, których zapewne jest dość sporo pośpiech nie sprzyja perfekcji. ;) Przyjemnej lektury.
Evergreen & TeamTwilight
Poniższy przekład nie jest przeznaczony do celów komercyjnych, nie czerpiemy z niego żadnych korzyści. Umieszczanie go na stronach internetowych i forach jest zabronione. Prosimy o rozpowszechnianie tłumaczenia tylko w zaufanych kręgach fanów. Tytuł "Świt" powstał na potrzeby tłumaczenia w żadnym wypadku nie jest on polskim tytułem oficjalnym. Wszelkie uwagi i sugestie proszę kierować na ten adres mailowy (refleksje mile widziane).
1. Zaręczona. 2. Długa noc. 3. Wielki dzień. 4. Gest. 5. Wyspa Esme. 6. Rozrywki. 7. Niespodziewany. Ksi ga Druga
ę
8. Czekając na rozpoczęcie tej przeklętej walki. 9. Byłem pewien jak cholera, że nie zobaczę czegoś takiego. 10. Dlaczego po prostu nie odszedłem? Oh, tak. Bo jestem idiotą. 11. Dwie szczytowe pozycje z Listy Rzeczy, Których Nigdy Nie Chcę Zrobić. 12. Niektórzy nie rozumieją określenia "niemile widziany". 13. Dobrze, że mam silny żołądek. 14. Jeśli dręczą Cię wyrzuty sumienia za to, że byłeś niemiły w stosunku do wampirów, to naprawdę zły znak. 15. Tik tak tik tak tik tak. 16. Zbyt wiele informacji. 17. Jak wyglądam? Jak czarnoksiężnik z Krainy OZ? Potrzebny ci mózg? Potrzebne ci serce? Proszę bardzo. Weź moje. Weź wszystko, co posiadam. 18. Brak słów. Ksi ga Trzecia
ę
19. Płonąc. 20. Nowa. 21. Pierwsze polowanie. 22. Obiecał. 23. Wspomnienia. 24. Niespodzianka. 25. Przysługa. 26. Błyszcząc. 27. Plany podróżne. 28. Przyszłość. 29. Ucieczka. 30. Zniewalająca. 31. Utalentowana. 32. Spółka. 33. Fałszerstwo. 34. Zadeklarowani. 35. Ostateczny termin. 36. Żądza krwi. 37. Kombinacje. 38. Siła. 39. I żyli długo i szczęśliwie.
Ksi ga
ę
Pierwsza
~*~
Bella
~*~
"Dzieci stwo nie trwa od urodzenia do okre lonego wieku ani w jakimśś ustalonym czasie.
ń Dziecko staje się dorosłym i odkłada na bok dzieci ce sprawy.
ę
Dzieci stwo jest królestwem, w którym nikt nie umiera."ń
Edna St. Vincent Millay
Prolog
W swoim życiu otarłam się o śmierć zdecydowanie więcej razy niż normalnie przytrafiało się to zwykłym ludziom, mimo to trudno byłoby do tego kiedykolwiek przywyknąć. Wydawało się to dziwnie nieuniknione -znowu stałam w obliczu śmierci. Jakby naprawdę było mi przeznaczone nieszczęście. Wciąż mu się wymykałam, ale ono nieodwracalnie powracało. Jednak tym razem było zupełnie inaczej. Mogłeś uciekać przed kimś, kogo się bałeś, mogłeś próbować walczyć z kimś, kogo nienawidziłeś. Wszystkie moje odruchy były nastawione na tego rodzaju zabójców -potwory, wrogów. Ale gdy kochałeś tego, kto cię zabijał, nie miałeś wyboru. Jak mógłbyś uciekać, jak mógłbyś walczyć, skoro uczynienie tego, zraniłoby tę ukochaną osobę? Jeśli twoje życie było wszystkim, co musiałeś oddać tej ukochanej osobie, jak mógłbyś tego nie oddać? Jeżeli był to ktoś, kogo prawdziwie kochałeś?
1. Zaręczona Nikt się na ciebie nie gapi, powtarzałam sobie. Nikt się na ciebie nie gapi. Nikt się na ciebie nie gapi. Ale ponieważ nie potrafiłam kłamać przekonująco nawet samej sobie, musiałam się przekonać. Gdy tak czekałam na zmianę świateł, zerknęłam w prawo pani Weber w swoim minivanie całą sylwetką zwróciła się w moją stronę, świdrując mnie oczyma. Wzdrygnęłam się, zastanawiając, dlaczego nie spuściła wzroku lub nie wyglądała na zawstydzoną. Gapienie się na innych ludzi wciąż uważano za niegrzeczne, prawda? Czy ta zasada już się mnie nie tyczyła? Wtedy przypomniałam sobie o przyciemnianych szybach. Dzięki nim prawdopodobnie nie miała w ogóle pojęcia, iż to ja siedziałam w środku, nie mówiąc już o tym, że odwzajemniałam jej spojrzenie. Spróbowałam się choć trochę pocieszyć faktem, iż nie gapiła się na mnie, tylko na samochód. Mój samochód. Westchnęłam. Spojrzałam w lewo i jęknęłam. Dwóch przechodniów zamarło na chodniku, tracąc okazję, by przejść przez ulicę, zagapiwszy się na mój samochód. Za nimi pan Marshall wyglądał przez okno wystawowe swojego niewielkiego sklepu z pamiątkami. Przynajmniej nie przyciskał nosa do szyby. Jeszcze. Światło zmieniło się na zielone. Chcąc jak najszybciej stamtąd uciec, nacisnęłam pedał gazu bez zastanowienia z taką samą siłą, z jaką uczyniłabym to w mojej starej furgonetce, by zmusić ją do ruszenia z miejsca. Silnik zawarczał jak polująca pantera, a samochód wystartował do przodu tak szybko, że moim ciałem zarzuciło o oparcie siedzenia obitego czarną skórą, a żołądek podszedł mi do gardła. -Arg! wydyszałam, szukając stopą hamulca. Patrząc przed siebie, ledwo go dotknęłam, a mimo to samochód natychmiast się zatrzymał. Nie miałam odwagi rozejrzeć się dookoła, by sprawdzić, jaką reakcję wywołałam. Jeśli wcześniej ktokolwiek miał jakiekolwiek wątpliwości co do tego, kto prowadzi ten samochód, teraz już się ich pozbył. Czubkiem buta delikatnie przycisnęłam pedał gazu o pół milimetra. Samochód znów ruszył do przodu. Zdołałam dotrzeć do celu stacji benzynowej. Gdyby nie brakowało mi paliwa, w ogóle nie przyjechałabym do miasta. Ostatnimi czasy radziłam sobie bez wielu rzeczy jak Pop-Tarts'y** i sznurowadła, by uniknąć przebywania w miejscach publicznych. Poruszając się, jakbym uczestniczyła w jakimś wyścigu, otworzyłam klapkę wlewu paliwa, odkręciłam
*Pop-Tarts rodzaj ciastek popularnych w USA. (przyp. tłum.)
korek, włożyłam kartę do czytnika i wsunęłam pistolet dystrybucyjny do baku w ciągu paru sekund. Oczywiście nic nie mogłam poradzić na to, by cyfry na wyświetlaczu przyspieszyły. Przesuwały się leniwie, jakby robiły mi to specjalnie na złość. Na dworze nie było jasno typowy, dżdżysty dzień w Forks, w stanie Waszyngton ale ja mimo to wciąż czułam się jak w świetle reflektorów, które skupiało uwagę na delikatnym pierścionku na mojej lewej dłoni. W takich chwilach, gdy wyczuwałam czyjeś spojrzenie na swoich plecach, wydawało mi się, że pierścionek pulsuje jak neonowy znak: Spójrz na mnie, spójrz na mnie. Takie zażenowanie było naprawdę głupie. Wiedziałam o tym. Poza opinią taty i mamy, czy to, co ludzie mówili o moich zaręczynach, rzeczywiście miało znaczenie? Albo o moim nowym samochodzie? Lub o tajemniczym przyjęciu mnie do collegełu należącego do Ivy League? Czy też o błyszczącej czarnej karcie kredytowej, która zdawała się parzyć moją tylną kieszeń? -No właśnie, kogo obchodzi, co sobie myślą wymamrotałam pod nosem. -Hm, proszę pani? zawołał mnie jakiś męski głos. Odwróciłam się i natychmiast tego pożałowałam. Dwóch mężczyzn stało obok luksusowej terenówki z przypiętymi na dachu nowiutkimi kajakami. Nie patrzyli na mnie, obaj gapili się na mój samochód. Osobiście nie rozumiałam tego. Byłam dumna, że rozróżniałam symbole Toyoty, Forda i Chevroleta. To auto było czarne, lśniące i ładne, ale dla mnie to wciąż było tylko auto. -Przepraszam, że przeszkadzam, ale możesz mi powiedzieć, jakim samochodem jeździsz? spytał wyższy. -Eee, Mercedesem, prawda? -Tak odpowiedział uprzejmie, podczas gdy jego niższy towarzysz wywrócił oczyma, słysząc moją odpowiedź. Wiem. Ale zastanawiałem się, czy to... jeździsz Mercedesem Guardianem? mężczyzna wymówił tę nazwę z szacunkiem. Miałam wrażenie, że doskonale dogadałby się z Edwardem, moim... moim narzeczonym (naprawdę nie byłam w stanie przyzwyczaić się do myśli, że do ślubu pozostało kilka dni).
One jeszcze nie powinny być dostępne w Europie kontynuował. I przy tym pozostańmy. Jego wzrok śledził kontury mojego samochodu, które dla mnie nie różniło się niczym od każdego innego mercedesa. Ale co ja tam wiedziałam? Ja tymczasem szybko rozważyłam moje problemy ze słowami takimi jak narzeczony, ślub, mąż itd. Po prostu nie potrafiłam tego ułożyć sobie w głowie. Z jednej strony byłam wychowywana, by wzdrygać się na samą myśl o zwiewnych białych sukniach i bukietach kwiatów. Co więcej, nie potrafiłam pogodzić koncepcji statecznego, szanowanego, nudnego męża z moją koncepcją Edwarda. To tak, jakby obsadzić archanioła w roli księgowego. Nie umiałam wyobrazić sobie go w żadnej zwyczajnej roli. Jak zwykle, gdy tylko zaczynałam myśleć o Edwardzie, zatraciłam się w powodujących zawroty głowy marzeniach. Nieznajomy musiał chrząknąć, żeby przyciągnąć ponownie moją uwagę. Ciągle czekał na odpowiedź dotyczącą modelu samochodu. -Nie wiem przyznałam szczerze. -Nie masz nic przeciwko, żebym zrobił sobie z nim zdjęcie? Chwilę zajęło mi przetrawienie tej informacji. -Serio? Chce pan zrobić sobie zdjęcie z samochodem? -Jasne, nikt mi nie uwierzy, jeśli nie będę miał dowodu. -Eee. Dobrze. Niech będzie. Wyjęłam pistolet dystrybucyjny i odłożyłam go na miejsce, potem wślizgnęłam się na przednie siedzenie, by się skryć. Tymczasem zapaleniec wygrzebał olbrzymi, wyglądający na profesjonalny, aparat fotograficzny z plecaka. On i jego przyjaciel po kolei pozowali przed maską, a potem poszli zrobić zdjęcie z tyłu samochodu. -Tęsknię za moją furgonetką zaskamlałam do siebie. Bardzo w porę może nawet za bardzo moja furgonetka wydała ostatnie tchnienie akurat kilka tygodni po tym, jak ja i Edward zawarliśmy nierówny kompromis. Jednym z ustaleń było to, że będzie mógł mi sprawić nowe auto, jeśli moje stare się zepsuje. Edward zaklinał się, że można się było tego spodziewać, gdyż moja furgonetka miała długie, wyczerpujące życie, a potem umarła śmiercią naturalną.
Według niego. A ja oczywiście nie miałam możliwości, by zweryfikować tę historię lub spróbować przywrócić auto do życia na własną rękę. Mój ulubiony mechanik... Powstrzymałam tę myśl, nie chcąc jej kończyć. Zamiast tego zaczęłam przysłuchiwać się przytłumionym głosom mężczyzn na zewnątrz. -...zionął w niego miotaczem ognia na filmiku w Internecie. Nawet nie naruszył lakieru. -Oczywiście, że nie. Mógłbyś przejechać czołgiem przez to cudeńko. Nie jest raczej przeznaczone na nasz rynek. Zaprojektowano go głównie dla dyplomatów na Środkowym Wschodzie, handlarzy bronią i baronów narkotykowych. -Myślisz, że ona...? spytał niższy ciszej. Pochyliłam głowę. -Hm powiedział wyższy. Być może. Nie potrafię sobie wyobrazić, po co komuś tutaj szyby rakietoodporne i dwutonowe opancerzone nadwozie. Pewnie zmierza w stronę jakiegoś bardziej niebezpiecznego miejsca. Opancerzone nadwozie. Dwutonowe opancerzone nadwozie. Rakietoodporne szyby? Świetnie. Co się stało ze starymi, dobrymi szybami kuloodpornymi? Cóż, przynajmniej teraz to miało jakiś sens dla kogoś o wypaczonym poczuciu humoru. To nie tak, że nie oczekiwałam, iż Edward wykorzysta naszą umowę, by móc dać dużo więcej niż miałby otrzymać. Zgodziłam się, by mógł wymienić moją furgonetkę, jeśli będzie trzeba, ale nie spodziewałam się, że ten moment nadejdzie tak szybko. Kiedy zostałam zmuszona przyznać, że moja furgonetka stała się niczym więcej jak nieruchomym hołdem dla klasycznych Chevroletów na moim podjeździe, zdawałam sobie sprawę, że ten pomysł z wymianą samochodu zapewne wprowadzi mnie w zakłopotanie. Skupi na mnie natrętne spojrzenia i szepty. Miałam rację co do tej części. Ale nawet w moich najczarniejszych wyobrażeniach nie przewidziałam, że kupi mi dwa samochody. To był ten samochód "przed". Powiedział, że jest wypożyczony i że zwróci go po ślubie. To wszystko nie miało dla mnie żadnego sensu. Aż do teraz. Ha, ha. Ponieważ byłam tak kruchym człowiekiem, ściągającym na siebie wszelkie wypadki, ofiarą swojego własnego niebezpiecznego pecha, że najwyraźniej potrzebowałam samochodu odpornego na czołgi, by mnie ochronić. Komiczne. Byłam przekonana, że on i jego bracia świetnie się bawili za moimi plecami. Lub może, ale tylko może, cichy szept odezwał się w mojej głowie, to nie jest żart, głupia. Może on naprawdę tak się o ciebie martwi. To nie byłby pierwszy raz, kiedy posunął się odrobinę za daleko, by mnie chronić. Westchnęłam. Jeszcze nie widziałam samochodu "po". Był ukryty pod płótnem w najgłębszym zakamarku garażu Cullenów. Wiedziałam, że większość ludzi do tej pory zdążyłaby już podejrzeć, ale ja naprawdę nie chciałam wiedzieć. To auto prawdopodobnie nie było opancerzone, ponieważ po miesiącu miodowym nie będę tego potrzebować. Niezniszczalność była tylko jednym z wielu przywilejów, których nie mogłam się doczekać. Najlepszym elementem bycia jednym z Cullenów nie były wcale drogie samochody czy imponujące karty kredytowe. -Hej! zawołał wysoki mężczyzna, kładąc ręce na szybie i próbując zajrzeć do środka. Skończyliśmy. Wielkie dzięki! -Nie ma za co odpowiedziałam, a potem spięta odpaliłam silnik i nacisnęłam pedał bardzo delikatnie... Nie ważne, ile już razy wracałam do domu znajomą trasą, wciąż nie potrafiłam zignorować odpornych na deszcz plakatów. Każdy z nich, czy to przyklejony do słupa telefonicznego, czy do znaku drogowego, był świeżym policzkiem wymierzonym we mnie. Bardzo zasłużonym. Mój umysł powrócił do tamtej myśli. Wcześniej potrafiłam ją zagłuszyć. Ale na tej drodze nie mogłam jej uniknąć. Nie ze zdjęciami mojego ulubionego mechanika migającymi obok mnie w regularnych odstępach. Mój najlepszy przyjaciel. Mój Jacob. Plakaty "Czy widziałeś tego chłopca?" nie były pomysłem ojca Jacoba. To mój ojciec, Charlie, wydrukował je i porozwieszał w mieście. Nie tylko w Forks, ale także w Port Angeles, Sequim, Hoquiam, Aberdeen i w każdym innym mieście na półwyspie Olympic. Poza tym upewnił się, że wiszą one również
we wszystkich komisariatach policji w stanie Waszyngton. Jego własny komisariat miał nawet całą korkową tablicę poświęconą poszukiwaniom Jacoba. Korkową tablicę, która była prawie pusta ku jego rozczarowaniu i frustracji. Rozczarowany był nie tylko brakiem jakichkolwiek informacji. Najbardziej zawiedziony był postawą Billyłego, ojca Jacoba oraz jego najlepszego przyjaciela. Zawiedziony, bo Billy nie chciał bardziej zaangażować się w poszukiwania swojego szesnastoletniego zbiega, bo Billy odmówił rozwieszania plakatów w La Push rezerwacie na wybrzeżu, który był domem Jacoba, bo Billy wydawał się pogodzony ze zniknięciem Jacoba, jak gdyby nic już nie mógł zrobić. Wedle jego słów "Jacob jest już dorosły. Wróci do domu, jeśli będzie chciał". Charlie był także zawiedziony mną, gdyż stanęłam po stronie Billyłego. Również nie rozwieszałam plakatów. Ponieważ zarówno ja, jak i Billy, wiedzieliśmy, gdzie był Jacob ogólnie rzecz biorąc i wiedzieliśmy też, że nikt nie widział tego chłopca. Przez te plakaty w moim gardle uformowała się gula, a oczy zapiekły mnie od łez. Byłam wdzięczna, że w tę sobotę Edward był na polowaniu. Gdyby zobaczył moją reakcję, także poczułby się fatalnie. Oczywiście fakt, że była sobota, miał też swoje ujemne strony. Gdy powoli i ostrożnie skręciłam na swoją ulicę, dostrzegłam radiowóz ojca na podjeździe przez domem. Znów urwał się z wędkowania. Wciąż dąsał się z powodu ślubu. Więc nie będę mogła skorzystać z telefonu w domu. Ale musiałam zadzwonić... Zaparkowałam przy krawężniku obok Chevroleta i wyciągnęła ze schowka komórkę, którą Edward dał mi w razie nagłych wypadków. Zadzwoniłam, trzymając palec na przycisku kończącym rozmowę. Na wszelki wypadek. -Słucham? odezwał się Seth Clearwater. Westchnęłam z ulgą. Byłam zbyt tchórzliwa, żeby rozmawiać z jego siostrą Leah. Wyrażenie "urwać komuś głowę" w przypadku Leah nie sprowadzało się jedynie do metafory. -Hej, Seth. Tu Bella. -Och, cześć, Bella! Jak się czujesz? Niezdolna do wyduszenia z siebie czegokolwiek. Rozpaczliwie poszukująca pociechy. -Świetnie. -Pragniesz poznać najnowsze informacje? -Jesteś jasnowidzem. -Raczej nie. Nie jestem Alice ty jesteś po prostu przewidywalna zażartował. Seth jako jedyny z paczki z La Push nie czuł się niezręcznie, nazywając Cullenów po imieniu, nie mówiąc już o żartowaniu sobie z takich rzeczy jak na przykład moja prawie wszystkowiedząca przyszła szwagierka. -Wiem o tym. Zawahałam się przez chwilę. Co z nim? Westchnął. -To samo co zawsze. Nie rozmawia, mimo że wiemy, iż nas słyszy. Wiesz, stara się nie myśleć jak człowiek. Żyje w zgodzie ze swoimi instynktami. -Wiesz, gdzie teraz jest? -Gdzieś w północnej Kanadzie. Nie wiem, w której prowincji. Niezbyt zwraca uwagę na granice stanów. -Żadnej wskazówki, że mógłby... -Nie wraca do domu, Bello. Przykro mi. Przełknęłam ślinę. -To nic, Seth. Wiedziałam, zanim jeszcze zapytałam. Po prostu nie przestaję mieć nadziei. -No, my też. -Dzięki za informacje, Seth. Wiem, że reszta pewnie ci się naprzykrza z tego powodu. -Nie, są twoimi największymi fanami zgodził się radośnie. To trochę bezsensowne. Jacob dokonał swoich wyborów, ty swoich. Jakełowi nie podoba się ich podejście. Bo on sam nie jest jakoś specjalnie podekscytowany tym, że sprawdzasz, co się z nim dzieje. -Myślałam, że nie rozmawiał z tobą wydyszałam. -Nie może wszystkiego przed nami ukryć, mimo że się stara. Więc Jacob wiedział, że martwiłam się o niego. Nie byłam pewna, jak się z tym czułam. Cóż, przynajmniej wiedział, że nie uciekłam w nieznane i nie zapomniałam o nim kompletnie. Mógł sobie
wyobrażać, że jestem do tego zdolna. -Chyba zobaczymy się na... ślubie powiedziałam, wymawiając ostatnie słowo przez zaciśnięte zęby. -Tak, ja i mama będziemy tam. Fajnie, że nas zaprosiłaś. Uśmiechnęłam się, słysząc entuzjazm w jego głosie. Chociaż zaproszenie Clearwaterów było pomysłem Edwarda, cieszyłam się, że o tym pomyślał. Miło będzie mieć tam Setha takie połączenie, choć wątłe, z moim zaginionym najlepszym przyjacielem. To nie byłoby to samo bez ciebie. -Pozdrów Edwarda ode mnie, dobrze? -Jasne. Potrząsnęłam głową. Przyjaźń, która zrodziła się między Edwardem i Sethem, wciąż nie mieściła mi się w głowie. Jednak stanowiła dowód na to, że wszystko nie musiało wyglądać w ten sposób. Że wilkołaki i wampiry mogły ze sobą współżyć, jeśli tylko chciały. Nie każdemu podobał się ten pomysł. -Ach odezwał się Seth, jego głos podniósł się o oktawę. Leah wróciła do domu. -Och! Pa! Rozłączył się. Zostawiłam telefon na siedzeniu i przygotowałam się psychicznie przed wejściem do domu, gdzie czekał Charlie. Mój biedny tata miał obecnie tyle na głowie. Ucieczka Jacoba była tylko jednym z ciężarów, które musiał dźwigać na swoich barkach. Równie mocno martwił się o mnie o swoją ledwie pełnoletnią córkę, która miała wyjść za mąż. I to w ciągu najbliższych dni. Szłam powoli przez lekki deszcz, wspominając wieczór, w którym mu powiedzieliśmy...
Na dźwięk radiowozu Charliego zwiastującego jego powrót, pierścionek nagle zaciążył mi na palcu. Chciałam schować lewą rękę do kieszeni albo usiąść na niej, ale chłodny, mocny uścisk Edwarda nie pozwolił mi na to. -Przestań się wiercić, Bello. Proszę, spróbuj zapamiętać, że nie przyznajesz się do popełnienia morderstwa. -Łatwo ci mówić! Przysłuchiwałam się złowieszczemu odgłosowi butów mojego ojca stąpających po chodniku. Klucz zabrzęczał w już otwartych drzwiach. Ten dźwięk przypomniał mi filmy, w których ofiara uświadamia sobie, że zapomniała zaryglować drzwi... -Uspokój się, Bello wyszeptał Edward, słysząc przyspieszone bicie mojego serca. Drzwi uderzyły o ścianę, wzdrygnęłam się, jakby mnie potraktowano paralizatorem. -Witaj, Charlie zawołał Edward całkowicie rozluźniony. -Nie! syknęłam. -Co? wyszeptał pytająco. -Poczekaj, aż odłoży broń! Edward zachichotał i wolną ręką przeczesał zmierzwione brązowe włosy. Charlie wyłonił się zza rogu, wciąż w mundurze i uzbrojony. Starał się nie skrzywić, gdy dostrzegł nas razem na kanapie. Ostatnio bardzo starał się polubić bardziej Edwarda. Oczywiście, ta nowina z pewnością sprawi, że natychmiast zaprzestanie tych wysiłków. -Cześć, dzieciaki. Co słychać? -Chcielibyśmy z tobą porozmawiać odparł Edward. Mamy dobre wiadomości. Wyraz twarzy Charliego w ciągu sekundy zmienił się z wymuszonej życzliwości w podejrzliwość. -Dobre wiadomości? warknął, patrząc wprost na mnie. -Usiądź, tato. Uniósł brew, gapiąc się na mnie przez pięć sekund, a potem podszedł do rozkładanego fotela, usiadł na jego skraju, wyprostowany, jakby połknął kij. -Nie denerwuj się, tato przerwałam po chwili napiętą atmosferę. Wszystko jest w porządku. Edward skrzywił się, wiedziałam, że to z powodu użycia zwrotu "w porządku". On prawdopodobnie użyłby czegoś w rodzaju "wspaniale", "doskonale" lub "cudownie".
-Jasne, Bello, jasne. Jeśli wszystko jest świetnie, to czemu pocisz się jak mysz? -Nie pocę się skłamałam. Odsunęłam się, widząc jego wściekłą minę, i wtuliłam się w Edwarda, instynktownie wycierając wierzchem prawej dłoni czoło, by ukryć dowód. -Jesteś w ciąży! wybuchnął Charlie. Jesteś w ciąży, prawda? Choć pytanie było skierowane do mnie, rzucał wściekłe spojrzenie Edwardowi. Mogłabym przysiąc, że widziałam, jak jego ręka drgnęła w kierunku broni. -Nie! Oczywiście, że nie! Chciałam szturchnąć Edwarda w żebra, ale zdawałam sobie sprawę, że nabiłabym sobie tylko siniaka. Mówiłam mu, że ludzie od razu dojdą do takiego samego wniosku! Jaki inny sensowny powód mogliby mieć normalnie ludzie, by pobierać się w wieku osiemnastu lat? (Jego odpowiedź sprawiła, że wywróciłam oczyma miłość. Jasne.) Charlie nie patrzył już tak ostro. Zwykle łatwo było wyczytać z mojej twarzy, czy kłamałam, dlatego uwierzył mi teraz. -Och. Przepraszam. -Przeprosiny przyjęte. Nastąpiło długie milczenie. Po chwili uświadomiłam sobie, że wszyscy czekali, aż coś powiem. Spojrzałam spanikowanym wzrokiem na Edwarda. Nie było szans, że wydobędę teraz z siebie cokolwiek. Uśmiechnął się do mnie, a potem wyciągnął ramiona i odwrócił się do mojego ojca. -Charlie, zdaję sobie sprawę, że nie zrobiłem wszystkiego po kolei, jak należy. Wedle tradycji powinienem zapytać cię pierwszego. Nie chciałem okazać ci braku szacunku, ale skoro Bella powiedziała już "tak", a ja nie chcę pomniejszać wagi jej wyboru, więc zamiast prosić cię o jej rękę, proszę cię o twoje błogosławieństwo. Pobieramy się, Charlie. Kocham ją bardziej niż cokolwiek innego na tym świecie, bardziej niż własne życie, a ona jakimś cudem odwzajemnia to uczucie. Dasz nam swoje błogosławieństwo? Brzmiał tak pewnie, tak spokojnie. Przez ułamek sekundy, przysłuchując się absolutnej pewności w jego głosie, doświadczyłam tego rzadkiego momentu, w którym miałam wgląd do jego świadomości. Przelotnie zobaczyłam, jak świat wyglądał w jego oczach. Przez długość jednego uderzenia serca, wszystko to miało sens. I wtedy dostrzegłam wyraz twarzy Charliego, jego oczy utkwione były teraz w pierścionku. Wstrzymałam oddech, podczas gdy jego skóra zmieniała odcienie od jasnego do czerwonego, od czerwonego do purpurowego, od purpurowego do niebieskiego. Zaczęłam się podnosić nie jestem pewna, co planowałam uczynić, może zastosować manewr Heimlicha,* by upewnić się, że się nie dusi ale Edward ścisnął moją dłoń i wymamrotał "daj mu minutę" tak cicho, że tylko ja to mogłam usłyszeć. Milczenie tym razem trwało dużo dłużej. A potem, stopniowo, na twarz Charliego powróciły normalne kolory. Usta miał ściągnięte, brwi zmarszczone rozpoznałam ten wyraz twarzy był pogrążony w myślach. Przypatrywał się nam przez długą chwilę. Poczułam, jak Edward rozluźnił się u mego boku. -Chyba nie jestem taki zaskoczony mruknął. Wiedziałem, że będę musiał zmierzyć się z czymś takim już wkrótce. Odetchnęłam. -Jesteś tego pewna? spytał, rzucając mi groźne spojrzenie. -Jestem w stu procentach pewna Edwarda powiedziałam, nie dając się zbić z tropu. -Ale ślub? Po co ten pośpiech? Znów przyjrzał mi się podejrzliwie. Pośpiech był spowodowany tym, iż każdego parszywego dnia zbliżałam się do dziewiętnastu lat, podczas gdy Edward zatrzymał się na swoich siedemnastu latach perfekcji. Nie żeby w moim słowniku małżeństwo było związane z tym faktem, ale ślubu wymagał delikatny i zawiły kompromis, jaki Edward i ja zawarliśmy, by dojść do punktu, gdy moja transformacja ze śmiertelnika w istotę nieśmiertelną będzie możliwa. Jednak to nie były rzeczy, które mogłam wyjaśnić Charliemu. -Na jesieni wyjeżdżamy razem do Dartmouth, Charlie przypomniał mu Edward. Chciałbym to zrobić, cóż, we właściwy sposób. Tak mnie wychowano. Wzruszył ramionami. Nie przesadzał; podczas pierwszej wojny światowej staroświecka moralność była czymś dużo
*Manewr Heimlicha -technika pomocy przedlekarskiej stosowana przy zadławieniach. Polega na wywarciu nacisku na przeponę, w celu sprężenia powietrza znajdującego się w drogach oddechowych i "wypchnięcia" obiektu znajdującego się w tchawicy. (przyp. tłum.)
poważniejszym. Charlie wykrzywił usta, szukając jakiegoś aspektu, z którym mógłby polemizować. Ale co mógłby powiedzieć? Wolałbym byś najpierw żyła w grzechu? Był ojcem, miał związane ręce. -Wiedziałem, że to się zbliża wymamrotał do siebie, krzywiąc się. Potem nagle jego twarz rozpogodziła się. -Tato? odezwałam się nerwowo. Zerknęłam na Edwarda, nie mogłam nic wyczytać z jego twarzy, gdy spoglądał na Charliego. -Ha! wybuchnął Charlie. Podskoczyłam na swoim siedzeniu. Ha, ha, ha! Przyglądałam mu się niedowierzająco, gdy jego śmiech jeszcze wzmógł na sile. Trząsł się na całym ciele ze śmiechu. Spojrzałam na Edwarda pytająco, ale on miał zaciśnięte wargi, jakby starał się usilnie również nie roześmiać. -Dobrze wydusił Charlie. Pobierzcie się. Wstrząsnął nim kolejny spazm śmiechu. Ale... -Ale co? -Ale musisz o tym powiedzieć matce! Ja jej nic nie powiem! To twoje zadanie! powiedział, po czym ryknął śmiechem.
Zamarłam z ręką na klamce, uśmiechając się do siebie. Pewnie, w tamtej chwili jego słowa przeraziły mnie. Ostateczna zguba -wyznanie tego matce. Małżeństwo w młodym wieku było wyżej na jej czarnej liście niż gotowanie żywcem szczeniaków. Kto mógłby przewidzieć jej reakcję? Nie ja. Z pewnością nie Charlie. Może Alice, ale nie pomyślałam, żeby ją spytać. -Cóż, Bello -powiedziała Renee po tym, jak, krztusząc się, wyjąkałam to trudne zdanie: "Mamo, wychodzę za Edwarda". -Czuję się trochę urażona tym, że zwlekałaś tak długo przed wyznaniem mi tego. Ceny biletów lotniczych są coraz droższe. Och! -zaniepokoiła się. -Myślisz, że do tego czasu zdejmą Philowi gips? Popsułby zdjęcia, gdyby nie był w garniturze. -Czekaj chwilę, mamo -wydyszałam. -Co masz na myśli przez "zwlekałaś tak długo"? Dopiero co się zarę... zarę... -Nie potrafiłam wydusić z siebie słowa "zaręczyłam". -... wszystko ustaliłam, wiesz, dzisiaj. -Dzisiaj? Naprawdę? A to niespodzianka. Przypuszczałam... -Co przypuszczałaś? Kiedy? -Cóż, kiedy przyjechałaś odwiedzić mnie w kwietniu, wydawało się, że wszystko było już zapięte na ostatni guzik, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Nie trudno cię przejrzeć, kochanie. Ale nic nie mówiłam, bo wiedziałam, że i tak nic nie zdziałam. Jesteś taka sama jak Charlie -westchnęła zrezygnowana. -Jak już podejmiesz jakąś decyzję, nie ma sensu się z tobą kłócić. Oczywiście, również tak samo jak Charlie, trzymasz się swoich postanowień. Nie popełniasz moich błędów, Bello. Twój głos brzmiał jakbyś była przerażona, domyślam się, że to mnie się boisz. -Zachichotała. -Tego, co sobie pomyślę. Wiem, że powiedziałam wiele rzeczy o małżeństwie i głupocie -wcale ich nie cofam -ale musisz zdać sobie sprawę, że te rzeczy odnoszą się głównie do mnie. Jesteś zupełnie inną osobą niż ja. Popełniasz swoje własne błędy i jestem pewna, że jest sporo rzeczy, których żałujesz. Ale zobowiązania nigdy nie były twoim problemem, kotku. Masz większe szanse, by ci wyszło niż większość czterdziestolatków, których znam. -Znów się zaśmiała. -Moje małe, dojrzałe dzieciątko. Na szczęście wygląda na to, iż znalazłaś inną starą duszę... -Nie jesteś... wściekła? Nie uważasz, że popełniam olbrzymi błąd? -Cóż, wiadomo, że wolałabym, byś poczekała jeszcze kilka lat. Chodzi mi o to -czy ja naprawdę wyglądam na kogoś, kto mógłby już być teściową? Nie odpowiadaj. Ale tu nie chodzi o mnie. Chodzi o ciebie. Jesteś szczęśliwa? -Nie wiem. Czuję się, jakbym przebywała poza ciałem. Renee cicho się zaśmiała. -Czy on cię uszczęśliwia, Bello? -Tak, ale... -Czy kiedykolwiek będziesz pragnęła kogoś innego?
-Nie, ale... -Ale co? -Nie zamierzasz powiedzieć, że mówię jak każda zadurzona nastolatka od zarania dziejów? -Ty nigdy nie byłaś nastolatką, kotku. Wiesz, co dla ciebie najlepsze. W ciągu ostatnich tygodni Renee niespodziewanie zatraciła się w weselnych planach. Każdego dnia spędzała godziny, wisząc na telefonie z matką Edwarda, Esme -nie trzeba było się martwić, jak obie teściowe będą ze sobą współżyć. Renee uwielbiała Esme. Choć z drugiej strony wątpiłam, czy ktoś mógłby się oprzeć urokowi mojej przyszłej teściowej. Wybawiło mnie to z opresji. Rodzina Edwarda i moja zajmowały się weselem, dzięki czemu nie musiałam nic w związku z tym robić, wiedzieć ani nawet myśleć. Charlie był oczywiście wściekły, ale najlepsze było to, że nie był wściekły na mnie. To Renee była zdrajczynią. Liczył, że to ona będzie robić problemy. Co mógłby teraz zrobić, gdy jego ostateczna groźba -powiedzenie mamie -okazała się całkiem bez pokrycia? Nie miał nic i wiedział o tym. Więc kręcił się po domu, mrucząc do siebie coś o tym, że nie będzie już nigdy w stanie nikomu zaufać... -Tato? -zawołałam, gdy otworzyłam drzwi. -Jestem już w domu! -Czekaj chwilę, Bells, zostań tam gdzie jesteś. -Co? -spytałam, zatrzymując się automatycznie. -Daj mi sekundę. Och, ukłułaś mnie, Alice. Alice? -Przepraszam, Charlie -odpowiedział melodyjny głos Alice. -Nic ci nie jest? -Krwawię. -Wszystko w porządku -nie przecięłam skóry, zaufaj mi. -Co się dzieje? spytałam z wahaniem w progu. -Proszę, Bello, wytrzymaj trzydzieści sekund -rozkazała Alice. -Twoja cierpliwość będzie nagrodzona. -Aha -dodał Charlie. Stukałam stopą o podłogę, licząc każde uderzenia, zanim weszłam do dużego pokoju. -Och -wydyszałam. -O! Tato! Czy ty nie wyglądasz... -... głupio? -wtrącił Charlie. -Miałam na myśli elegancko. Charlie zaczerwienił się. Alice chwyciła go za łokieć i okręciła dokoła, by zaprezentować w całej okazałości jasnoszary smoking. -Teraz zdejmij to, Alice. Wyglądam jak idiota. -Nikt ubrany przeze mnie nigdy nie wyglądał jak idiota. -Ona ma rację, tato. Wyglądasz bombowo. Co to za okazja? Alice wywróciła oczyma. -Ostateczna przymiarka. Dla was obojga. Po raz pierwszy oderwałam wzrok od nadzwyczajnie eleganckiego ojca i zauważyłam przerażająco białą torbę ostrożnie ułożoną na kanapie. -Ach. -Udaj się do swojego szczęśliwego miejsca, Bello. To nie zajmie wiele czasu. Wzięłam głęboki wdech i zamknęłam oczy. Nie otwierając ich, poszłam chwiejnym krokiem na górę do mojego pokoju. Rozebrałam się do bielizny i wyciągnęłam przed siebie ręce. -Pomyślałbyś, że wsadzałam mu bambusowe drzazgi pod paznokcie -Alice mruczała do siebie, gdy weszła za mną do środka. Nie zwracałam na nią uwagi. Znajdowałam się teraz w moim szczęśliwym miejscu. W moim szczęśliwym miejscu cały zamęt związany ze ślubem już minął. To wszystko było już za mną. Stłumione i zapomniane. Byliśmy sami, tylko Edward i ja. Lokalizacja była niewyraźna, mglista i wciąż się zmieniała -od mrocznego lasu, poprzez miasto z pochmurnym niebem, aż do arktycznej nocy -ponieważ Edward utrzymywał miejsce, w którym spędzimy miesiąc miodowy, w sekrecie, bym miała niespodziankę. Ale specjalnie nie martwiłam się tą częścią dotyczącą położenia. Edward i ja byliśmy razem, a ja doskonale wypełniłam moją część zobowiązania. Wyszłam za niego. To
była ta najważniejsza część. Poza tym zaakceptowałam wszystkie jego skandaliczne prezenty oraz zostałam zarejestrowana, całkiem zresztą niepotrzebnie, w Dartmouth, by móc zacząć uczęszczać na zajęcia od jesieni. Teraz była jego kolej. Zanim zamieni mnie w wampira -co było najważniejszą częścią kompromisu -miał jeszcze jedno zobowiązanie. Edward obsesyjnie martwił się o różne ludzkie rzeczy, z których nie chciał, bym rezygnowała, o doświadczenia, które nie chciał, bym przegapiła. Ale ja nalegałam tylko na jedno doświadczenie. Oczywiście, było to doświadczenie, o którym chciał, bym zapomniała. I w tym rzecz. Wiedziałam, kim się stanę, kiedy będzie już po wszystkim. Widziałam na własne oczy nowonarodzone wampiry i słyszałam wiele opowieści o tych dzikich początkach z ust członków mojej przyszłej rodziny. Przez pierwsze kilka lat będzie można mnie określać jako spragnioną. Zajmie to pewnie trochę czasu, bym na powrót stała się sobą. A nawet jeśli będę się kontrolować, nigdy już nie będę czuła się tak jak teraz. Ludzka... i namiętnie zakochana. Pragnęłam doświadczyć tego w pełni, zanim przehandluję moje ciepłe, kruche, przepełnione feromonami ciało na coś pięknego, mocnego i ... nieznanego. Pragnęłam prawdziwego miesiąca miodowego z Edwardem. I mimo niebezpieczeństwa, na jakie bał się mnie narazić, zgodził się spróbować. Ledwo zdawałam sobie sprawę z obecności Alice oraz dotyku satyny na mojej skórze. Przez chwilę nie obchodziło mnie, że całe miasto plotkowało o mnie. Nie myślałam o spektaklu, w którym będę musiała odegrać swoją rolę zdecydowanie zbyt prędko. Nie martwiłam się, że potknę się o własny welon albo zacznę chichotać w nieodpowiednim momencie lub że jestem zbyt młoda. Nie przejmowałam się spojrzeniami ludzi tam zgromadzonych ani nawet pustym miejscem, na którym powinien siedzieć mój najlepszy przyjaciel. Byłam z Edwardem w swoim szczęśliwym miejscu.
tłumaczenie: Luthien
2. Długa noc -Już za Tobą tęsknie. -Nie muszę odchodzić. Mogę zostać... -Mmm... Przez dłuugi moment w pokoju panowała cisza, słychać było tylko głuchy odgłos mojego walącego serca, przerywany rytm nierównego oddechu i szmer zsynchronizowanych ze sobą ust. Czasami tak łatwo było mi zapomnieć, że całuję wampira. Nie dlatego, że wydawał się zwyczajny lub przypominał człowieka -nigdy nawet na sekundę nie zapominałam, że trzymałam w ramionach bardziej anioła niż mężczyznę -ale dlatego, że wydawało się jakby nic sobie z tego nie robił, że jego usta łapczywie wpijają się w moje, całują moją twarz i pieszczą szyję. Twierdził, że już dawno przezwyciężył chęć posmakowania mojej krwi, myśl o tym, że mógłby mnie stracić skutecznie wyleczyła go z tego pragnienia. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że wpatruje się w moją twarz. Nigdy nie miało to dla mnie najmniejszego sensu dlaczego patrzył na mnie w ten sposób. Jakbym była raczej nagrodą niż niesamowicie szczęśliwym zwycięzcą. Nasze spojrzenia spotkały się na chwilę; jego złote oczy były tak niesamowicie głębokie, że wyobrażałam sobie, iż mogę w nich zobaczyć ścieżkę aż do samej jego duszy. Wydawało mi się śmieszne, że co do tego faktu -istnienia owej duszy -były jakiekolwiek wątpliwości, nawet jeśli jest wampirem. Miał piękniejszą duszę niż ktokolwiek, piękniejszą niż jego genialny umysł, niezrównana twarz czy wspaniałe ciało. Odpowiedział mi takim spojrzeniem jakby również mógł zobaczyć moją duszę, co więcej, jakby podobało mu się to co widzi. Nie mógł zajrzeć jednak do mojego umysłu, tak jak zaglądał do umysłów innych. Któż to wiedział dlaczego -jakaś dziwna usterka w moim mózgu spowodowała, że byłam odporna na wszelkie niezwykłe i przerażające zdolności jakie posiadali niektórzy z nieśmiertelnych. (Tylko mój umysł był odporny; ciało ciągle było podporządkowane wampirom z umiejętnościami, które działały inaczej niż Edwarda.) Jednakże byłam niezmiernie wdzięczna tej usterce, która pozwoliła mi na zatrzymanie moich myśli w tajemnicy. W innym wypadku byłoby to naprawdę żenujące. Znów przyciągnęłam jego twarz do swojej. -Zdecydowanie zostaję. -wymruczał chwilę później. -Nie, nie. To Twój wieczór kawalerski. Musisz iść. Powiedziałam to ale palce mojej prawej ręki zatonęły w jego brązowych włosach, natomiast lewa powędrowała na jego plecy, przyciskając go ciaśniej do mojego ciała. -Wieczory kawalerskie powstały dla tych, którzy smucą się, że ich samotne dni minęły. Ja nie mógłbym być bardziej chętny aby zostawić swoje daleko za sobą, więc naprawdę nie mam powodu by tam iść. Byłam już prawie w swoim szczęśliwym miejscu. Charlie najwyraźniej spał w swoim pokoju, co było prawie równoznaczne z tym, jakbyśmy byli sami. Skuleni na moim małym łóżku, byliśmy splątani ze sobą tak ciasno jak to tylko było możliwe, zważając na gruby koc którym owinął mnie jak kokonem. Nienawidziłam tej konieczności, ale cały romantyzm pryskał gdy moje zęby zaczynały szczękać z zimna. Charlie zorientowałby się, że coś jest nie tak gdybym podkręciła ogrzewanie w sierpniu... Jednak, jeśli musiałabym być w jakiś sposób rozgrzewana to wystarczyło to, że koszula Edwarda była na podłodze -nigdy nie mogłam wyjść z podziwu jak idealne było jego ciało -białe, chłodne i gładkie niczym marmur. Moja dłoń krążyła teraz po jego torsie, błądziła po płaskich mięśniach brzucha z podziwem. Przeszyła go delikatna fala podniecenia i jego usta znowu odnalazły moje. Starannie przejechałam czubkiem języka po jego idealnie gładkich wargach. Westchnął. Jego słodki oddech -taki zimny i przepyszny -owionął moją twarz.
Zaczął się odsuwać -była to jego automatyczna reakcja za każdym razem gdy zdecydował, że sprawy
zaszły za daleko, odruchowa reakcja za każdym razem kiedy najbardziej nie chciał przerywać.
Edward spędził większość swojego życia odmawiając sobie wszelkiego rodzaju cielesnych zbliżeń.
Wiedziałam, że porzucanie tych przyzwyczajeń było dla niego trochę przerażające.
-Czekaj, -powiedziałam, czepiając się jego ramion i przytulając się do niego mocno. Oswobodziłam
jedną nogę i owinęłam go nią w talii. -Praktyka czyni mistrza.
Zachichotał. -Cóż, w takim razie musi mi być już naprawdę niedaleko do mistrza, prawda? Czy Ty w
ogóle sypiałaś przez ostatni miesiąc?
-Ale to próba generalna -przypomniałam mu. -a my przećwiczyliśmy tylko niektóre sceny. Nie ma czasu
na zabawy w bezpieczeństwo.
Myślałam, że zacznie się śmiać ale nie odpowiedział, a jego ciało zamarło w bezruchu w nagłym przypływie
stresu. Jego oczy spoważniały.
Przemyślałam swoje słowa, analizując co mógł w nich dosłyszeć, że wywołało to taką reakcję.
-Bello... -wyszeptał.
-Nie zaczynaj znowu. -powiedziałam. -Umowa to umowa.
-No nie wiem. Za ciężko mi się skoncentrować kiedy jesteś tak blisko jak teraz. Ja nie... Nie potrafię
myśleć trzeźwo. Nie będę w stanie się kontrolować. Stanie ci się krzywda.
-Nic mi nie będzie.
-Bello...
-Cii! -położyłam palec na jego ustach żeby powstrzymać ten atak paniki. Słyszałam to już wcześniej.
Nie wywinie się ze swojej części umowy. Nie po tym jak namówił mnie na ślub.
Pocałował mnie krótko ale nie był w to już tak zaangażowany jak przed chwilą. Martwi się, ciągle tylko
się martwi. Jakże wszystko się zmieni kiedy już nie będzie musiał się o mnie więcej zamartwiać. I co on
wtedy zrobi? Będzie musiał znaleźć sobie jakieś nowe hobby.
-Nie stchórzysz?
-Nie. -odpowiedziałam, wiedząc co tak naprawdę ma na myśli.
-Naprawdę? Żadnych wątpliwości? Nie jest jeszcze za późno żebyś zmieniła zdanie.
-Próbujesz się ze mną spierać?
Zachichotał. -Tylko się upewniam. Nie chce żebyś musiała robić coś, co do czego masz jakieś obiekcje.
-Jestem pewna, że chcę być z tobą. Resztę jakoś przeżyję.
Zawahał się i zastanowiłam się, czy znowu nie palnęłam gafy.
-Czy na pewno? -zapytał cicho. -Nie mam na myśli ślubu -jestem pewien, że jakoś go przetrwasz mimo
mdłości -ale później... Co z Rene, co z Charliem?
Westchnęłam. -Będę za nimi tęsknić. -Gorsze jest to, że oni za mną też, ale nie powiedziałam tego
głośno.
-I Angela, i Ben, i Jessica, i Mike.
-Za nimi też będę tęsknić. -uśmiechnęłam się w ciemnościach. -Zwłaszcza za Mikiem. Oh Mike! Jak Ja sobie bez niego poradzę?
Zawarczał.
Zaśmiałam się ale nagle spoważniałam.
-Edward, wałkowaliśmy to setki razy. Wiem, że będzie ciężko ale to jest właśnie to, czego chcę. Chcę
Ciebie, i to na zawszę. Jedno wspólne życie to po prostu nie wystarczająco jak dla mnie.
-Zatrzymana na całą wieczność w wieku osiemnastu lat. -wyszeptał.
-Marzenie każdej kobiety. -droczyłam się z nim.
-Żadnych zmian.. Żadnego pójścia naprzód...
-Co to ma znaczyć?
Odpowiedział powoli. -Pamiętasz kiedy powiedzieliśmy Charliemu, że bierzemy ślub? I kiedy pomyślał,
że jesteś.. w ciąży?
-I kiedy pomyślał, żeby Cię zastrzelić. -odpowiedziałam ze śmiechem. Przyznaj, przez sekundę
naprawdę to rozważał.
Nie odpowiedział.
-Co, Edward?
-Po prostu chciałbym... Cóż, chciałbym, żeby miał wtedy rację. Zaparło mi dech ze zdziwienia. -Oczywiście nie żeby była jakakolwiek możliwość żebyś mogła być. kontynuował -Żebyśmy mieli jakieś szanse. Nienawidzę tego, że i to Ci odbieram. Dojście do siebie zajęło mi minutę. -Wiem co robię. -Skąd możesz wiedzieć, Bello? Spójrz na moją matkę, spójrz na siostrę. To nie jest tak łatwe poświęcenie jak sobie to wyobrażasz. -Esme i Rosalie jakoś sobie radzą. Jeśli to będzie później problemem zrobimy to co Esme zaadoptujemy. Westchnął, po czym zaczął zawziętym głosem. -To nie w porządku! Nie chcę żebyś poświęcała dla mnie cokolwiek. Chcę Ci dawać co tylko mogę, a nie zabierać. Nie chcę kraść twojej przyszłości. Gdybyś była człowiekiem... Zakryłam mu dłonią usta. -Ty jesteś moją przyszłością. A teraz przestań. Dość narzekania, albo zadzwonię po Twoich braci. Może jednak potrzebujesz tego wieczoru kawalerskiego. -Przepraszam. Narzekam? To pewnie przez te nerwy. -Rozmyślasz się? -Nie w tym sensie. Czekałem całe stulecie, żeby się z Tobą ożenić, panno Swan. Ślub to jedyna rzecz, której nie mogę się doczekać. -rozpogodził się trochę. -Coś nie tak? Zazgrzytał zębami. -Nie musisz dzwonić po moich braci. Najwyraźniej Emmett i Jasper nie mają zamiaru mi dzisiaj odpuścić. Przycisnęłam go do siebie mocniej na sekundę po czym wypuściłam z objęć. Gdyby Emmett postanowił zabrać Edwarda siłą, i tak nie miałabym najmniejszych szans. -Bawcie się dobrze. Zza okna dobiegł jakiś pisk -ktoś z premedytacją skrobał paznokciami po szybie okna wywołując straszny dźwięk, niemalże nie do zniesienia. -Jeśli nie wypuścisz Edwarda -syknął groźnie Emmett, wciąż pod osłoną nocy. -to my wejdziemy po niego! -Idź. -zaśmiałam się. -Zanim zrujnują mój dom. Edward wywrócił oczyma ale stanął na nogi jednym płynnym ruchem i założył z powrotem koszulę kolejnym. Nachylił się i pocałował mnie w czoło. -Prześpij się. Jutro wielki dzień. -Dzięki! To z pewnością pomoże mi zasnąć. -Czyli spotkamy się przy ołtarzu. -Ja będę tą w białym. -uśmiechnęłam się słysząc swój perfekcyjnie zblazowany głos. -Bardzo przekonywujące Zachichotał i zaraz po tym przykucnął, napiął mięśnie i wyskoczył przez okno zbyt szybko, by moje oczy były w stanie za nim nadążyć. Na zewnątrz usłyszałam przytłumiony huk i przeklinającego Emmetta. -Dopilnujcie, żeby się nie spóźnił mruknęłam, wiedząc, że doskonale mnie słyszą. Chwilę po tym w oknie ukazała się twarz Jaspera. Jego miodowe włosy zyskały barwę srebra w księżycowej poświacie. -Nie martw się powiedział dostarczymy go na czas. Ogarnęła mnie nagle fala spokoju. Cały mój niepokój wydał się zupełnie bezzasadny. Jasper był na swój sposób równie utalentowany, co nieomylnie przewidująca przyszłość Alice, tyle że polem do działania dla niego były ludzkie nastroje, a nie to, co ma nadejść. Uczuciom, które wywoływał nie można było się oprzeć. Usiadłam niezgrabnie na łóżku, wciąż szczelnie otulona kocem. -Jasper? zaczęłam niepewnie Co wampiry robią na wieczorach kawalerskich? Nie zabieracie go chyba do klubu ze striptizem, co? -Nie mów jej! warknął Emmett gdzieś z dołu. Zaraz potem usłyszałam kolejny huk i cichy śmiech Edwarda. -Spokojnie powiedział Jasper i moje ciało natychmiast zareagowało na jego polecenie. My, Cullenowie mamy własną wizję takich wieczorów. Wiesz, parę pum, kilka grizzly. Właściwie to będzie taka
zwyczajna noc poza domem. Zastanawiałam się przez chwilę, czy potrafiłabym się tak beztrosko wypowiadać o "wegetariańskiej" wampirzej diecie. -Dzięki, Jasper. Puścił do mnie oko zniknął za oknem. Na zewnątrz było zupełnie cicho. Słyszałam tylko przytłumione chrapanie Charliego dochodzące z jego pokoju. Ułożyłam się z powrotem na poduszce, tym razem naprawdę śpiąca. Spod ciężkich powiek wpatrywałam się w ściany mojego pokoju, nieco wyblakłe przy świetle księżyca. Moja ostatnia noc w tym pokoju. Ostatnia noc jako Isabella Swan. Jutro o tej samej porze będę już Isabellą Cullen. Musiałam przyznać, że chociaż cała ta sprawa z małżeństwem mocno mnie irytowała, to podobało mi się to nowe nazwisko. Pozwoliłam myślom dryfować swobodnie, czekając na sen, jednak po kilku minutach znów się ożywiłam, wróciły dawne niepokoje i towarzyszące im nieprzyjemne uczucie w żołądku. Łóżko wydało mi się nagle zbyt miękkie i ciepłe gdy nie było w nim Edwarda. Jasper był już daleko stąd, a razem z nim odszedł też cały mój spokój. Jutro czekał mnie bardzo długi dzień. Miałam świadomość, że większość moich obaw była po prostu głupia. Musiałam się tylko przełamać. Przyciąganie uwagi jest nieuniknioną częścią życia. Nie można przecież wiecznie wtapiać się w otoczenie. A jednak, miałam kilka zmartwień, którymi wciąż się przejmowałam. Po pierwsze, mój tren. Alice dała się ponieść swojemu zmysłowi artystycznemu kosztem praktycznej funkcji mojego stroju. Pokonanie schodów w domu Cullenów w szpilkach i trenie wydawało mi się absolutnie niemożliwe. Powinnam była poćwiczyć zawczasu. Poza tym była jeszcze lista gości. Tanya i reszta klanu Denali mieli pojawić się jakiś czas przed ceremonią. Umieszczanie rodziny Tanyi w jednym pokoju z gośćmi z rezerwatu ojcem Jacoba i Clearwaterami było dla mnie nierozsądne. Wampiry z Denali nie należały do miłośników wilkołaków. Irina, siostra Tanyi w ogóle nie przyjęła zaproszenia. Wciąż pałała żądzą zemsty za to, że wilki zabiły jej partnera, Laurenta (który właśnie miał zamiar zabić mnie). I właśnie przez to Denali opuścili rodzinę Edwarda w największej potrzebie. Ocaliliśmy życie tylko dzięki niezwykłemu przymierzu z wilkołakami, zawartemu w obliczu ataku hordy nowonarodzonych... Edward obiecał, że nic się nie stanie, jeśli Denali i Quileuci spotkają się na naszym ślubie. Tanya i reszta rodziny, z wyjątkiem Iriny, czuli się winni, za to, że odmówili pomocy. Byli gotowi na rozejm z wilkami, jako swego rodzaju odkupienie. To był ten duży problem, ale był też ten mniejszy, dla mnie nie mniej istotny. Mianowicie mój brak pewności siebie. Nigdy dotąd nie miałam okazji poznać Tanyi, ale byłam pewna, że to spotkanie nie podziała dobrze na moje ego. Kiedyś, pewnie przed moimi narodzinami, podrywała Edwarda. Nie żebym obwiniała ją albo kogokolwiek innego za to, że go pożądała, ale wciąż miałam świadomość, że w najgorszym razie okaże się piękna, a w najlepszym jej uroda będzie zapierała dech w piersiach. Wiedziałam, iż, mimo że Edward najwidoczniej i tak wolał mnie, nie będę mogła powstrzymać się przed porównywaniem swojej osoby do Tanyi. Narzekałam tak długo, aż w końcu Edward, znając mnie doskonale, wywołał u mnie poczucie winy. -Jesteśmy dla niech jak najbliższa rodzina przypomniał mi. Wciąż czują się osieroceni, mimo że minęło już tyle czasu. Poddałam się, acz niechętnie. Rodzina Tanyi była teraz duża, prawie taka, jak Cullenów. Było ich pięcioro: do Tanyi, Kate i Iriny przyłączyli się Carmen i Eleazar w bardzo podobny sposób, jak Alice i Jasper dołączyli do Cullenów. Połączyła ich chęć by żyć inaczej niż większość wampirów. Jednak mimo towarzystwa, Tanya i jej siostry wciąż były na swój sposób samotne, pogrążone w żałobie. Kiedyś, wiele lat temu miały też matkę. Doskonale rozumiałam pustkę, jaka została po takiej stracie, nawet po tysiącu lat. Próbowałam
wyobrazić sobie rodzinę Cullenów bez jej założyciela, przewodnika i ojca, Carlisleła, ale nie byłam w stanie. Carlisle opowiedział mi historię Tanyi podczas jednej z wielu nocy, jakie spędziłam w domu Edwarda na nauce i przygotowaniach do życia, jakie dla siebie wybrałam. Opowieść o matce Tanyi była jedną z wielu, jakie wtedy usłyszałam. Carlisle opowiedział mi ją jako przestrogę o łamaniu zasad rządzących życiem wampirów, a właściwie tylko jednej zasady, która rozdzielała się na szereg innych zakazów: utrzymuj wszystko w sekrecie. Dochowywanie tajemnicy wiązało się z wieloma rzeczami: życiem jak Cullenowie -nie wzbudzając podejrzeń i przeprowadzając się gdy tylko ludzie zauważali u nich brak oznak starzenia lub też to, że trzymają się z dala od ludzi, oczywiście za wyjątkiem posiłków. W ten sposób żyli nomadowie tacy jak James i Victoria, a przyjaciele Jaspera Peter i Charlotte żyją tak do dziś. Kolejnym obowiązkiem była kontrola nad stworzonymi przez siebie wampirami, coś za kiedyś odpowiedzialny był Jasper gdy żył z Marią i co nie udało się Victorii z jej armią nowonarodzonych. Ta zasada ciągnęła za sobą zakaz tworzenia pewnych istot, nad którymi nie dało się zapanować. -Nie wiem, jak miała na imię matka Tanyi przyznał Carlisle. W jego złotych oczach, które miały niemalże taką samą barwę, jak włosy widać było smutek gdy przypominał sobie tragedię swoich przyjaciółek. Nigdy o niej nie mówią, jeśli nie muszą. Nawet myślą o niej niechętnie. Ta kobieta, która stworzyła Tanyę, Kate i Irinę i która tak je kochała żyła wiele lat przed moimi narodzinami, w czasach plagi, jaka przyszła na nasz rodzaj. Plagi nieśmiertelnych dzieci. Nie potrafię pojąć, czym kierowali się starożytni, tworząc wampiry z ludzi, którzy właściwie byli jeszcze niemowlętami. Carlisle przerwał na chwilę. Z trudem przełknęłam ślinę, wyobrażając sobie to, co opisywał. -Te dzieci były naprawdę piękne, czarujące wyjaśnił, widząc moją reakcję Nie wiem, czy potrafisz to sobie wyobrazić. Wystarczyło znaleźć się w ich pobliżu, żeby je pokochać. To było zupełnie odruchowe. Te dzieci miały jednak jedną ogromną wadę: nie można ich było niczego nauczyć. Ich rozwój był zatrzymany na takim poziomie, na jakim był w chwili przemiany. Powstawały śliczne gaworzące dwulatki z dołeczkami w policzkach, które były zdolne zniszczyć połowę wioski w przypływie złości. Jeżeli były głodne, to zabijały i żadne ostrzeżenia czy groźby nie mogły ich powstrzymać. Ludzie widzieli, co się dzieje, zaczęły krążyć różne historie, strach rozprzestrzeniał się szybciej od ognia. Matka Tanyi stworzyła takie dziecko. W jej przypadku także nie mogę pojąć, co ją do tego skłoniło.
Carlisle wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić Oczywiście, Volturi musieli w końcu zareagować. Wzdrygnęłam się słysząc o tym włoskim zastępie wampirów, którzy sami siebie postrzegali jako rodzinę królewską, choć od początku jasne było, że będą oni częścią tej historii. Gdyby nie było kary, nikt nie przestrzegałby prawa, a kary nie byłoby, gdyby nie miał kto jej wymierzyć. Starożytni Volturi: Aro, Kajusz i Marek. Widziałam ich tylko raz, ale to wystarczyło mi, żeby podejrzewać, że to Aro, który posiadał niesamowity dar czytania w myślach jedno dotknięcie danej osoby i mógł poznać wszystkie myśli z całego jej życia, był prawdziwym przywódcą. -Volturi zbierali informacje o nieśmiertelnych dzieciach w Volterze i na całym świecie kontynuował Carlisle. Kajusz zadecydował, że nie są one w stanie dochować sekretu i muszą zostać zgładzone. Jak już mówiłem, te dzieci miały dziwny urok. Klany wampirów walczyły zaciekle w ich obronie, ginęły za nie. Ta rzeź nie pochłonęła tylu ofiar, co wojny południowe na tym kontynencie, ale w pewnym sensie przyniosła więcej strat. Dawne klany, stare tradycje, przyjaciele... Większość z tego przepadło na zawsze. W końcu udało się wyeliminować tę dziwną praktykę, a nieśmiertelne dzieci stały się tematem tabu. Kiedy mieszkałem z Volturi, miałem okazję spotkać dwoje takich dzieci, więc mogę poświadczyć, o uroku, jaki roztaczały. Aro badał tych malców wiele lat po katastrofach, jakie spowodowali. Znasz jego dociekliwy charakter. Miał nadzieję, że dałoby się ich powstrzymać, ale w końcu zapadła ostateczna decyzja. Nie można dopuścić do istnienia nieśmiertelnych dzieci. Zdążyłam już zapomnieć o matce sióstr z Denali gdy opowieść powróciła znów do niej. -Nie wiadomo dokładnie, co stało się z matką Tanyi powiedział Carlisle. Tanya, Kate i Irina były zupełnie nieświadome, co się dzieje, gdy Volturi po nie przybyli. Ich matka i istota, którą nielegalnie
stworzyła były już uwięzione. To właśnie ta nieświadomość ocaliła życie Tanyi i jej sióstr. Aro dotknął ich i zobaczył, że są zupełnie niewinne, tak więc nie zostały ukarane jak ich matka. Żadna z nich nigdy nie widziała tego nieśmiertelnego chłopca, nie śniły nawet o jego istnieniu do dnia, w którym zobaczyły, jak płonie w objęciach ich matki. Podejrzewam, że trzymała to przed nimi w tajemnicy właśnie po to, by je chronić. Wciąż jednak pozostaje pytanie, dlaczego w ogóle go stworzyła? Kim był ten chłopiec? Dlaczego tyle dla niej znaczył, że dopuściła się tak niewybaczalnego czynu? Ani Tanya, ani jej siostry nigdy nie uzyskały odpowiedzi na te pytania. Nigdy jednak nie wątpiły w winę matki. Nie sądzę też, żeby kiedykolwiek w pełni jej wybaczyły. Nawet mimo zapewnień Aro o niewinności Tanyi, Kate i Iriny, Kajusz chciał je spalić, oskarżyć o współudział. Miały szczęście, że akurat tamtego dnia Aro postanowił być miłosierny. Tanyi i jej siostrom przebaczono i pozostawiono z niezagojonymi ranami w sercach i ogromnym szacunkiem dla prawa. Nie wiem, kiedy dokładnie przestałam przypominać sobie tę historię, a kiedy zaczęłam śnić. Jeszcze w jednej chwili wydawało mi się, że słucham Carlisleła, patrzę mu w twarz, a chwilę później widziałam już szarą polanę i czułam w powietrzu ostry zapach płonących szczątków. Nie byłam sama. Zgromadzenie na środku polany powinno mnie przerazić. Wszystkie postacie miały na sobie popielate płaszcze. To mogli być tylko Volturi, a ja, wbrew wcześniejszym obietnicom, wiąż byłam człowiekiem. Podświadomie jednak wiedziałam, że, jak to często bywa w snach, jestem dla nich niewidzialna. Otaczały mnie dymiące stosy. Rozpoznałam charakterystyczny słodki zapach, ale nie miałam odwagi podejść bliżej, by się przyjrzeć. Nie chciałam oglądać twarzy straconych wampirów, w dużej mierze dlatego, że bałam się, że kogoś rozpoznam. Żołnierze Volturi otaczali coś lub kogoś. Słyszałam ich podniecone szepty. Podeszłam do nich, ciekawa, co wzbudziło takie zainteresowanie. Ostrożnie przecisnęłam się między dwoma wysokimi, syczącymi postaciami i w końcu ujrzałam obiekt ich debaty, umieszczony na niewielkim wzniesieniu. Był to przepiękny, uroczy, jak to określił Carlisle, chłopczyk. Wyglądał na najwyżej dwa latka. Jasnobrązowe loczki okalały jego anielską twarzyczkę o okrągłych policzkach i pełnych ustach. Cały się trząsł. Zamknął oczka, jakby bał się zobaczyć nieuchronnie zbliżającą się śmierć. Nagle tak bardzo zapragnęłam uratować to cudowne, przerażone dziecko, że Volturi przestali mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Przemknęłam przed nimi, nie dbając o to, czy wiedzieli o mojej obecności, czy nie i popędziłam do chłopca. Zatrzymałam się jednak natychmiast, gdy zobaczyłam, na czym siedzi ten malec. To nie była ziemia i skały, jak mi się wcześniej wydawało, ale stos ludzkich ciał, suchych i martwych. Było za późno, żeby odwrócić wzrok od twarzy. Znałam ich wszystkich: Angelę, Bena, Jessicę, Mikeła... w ciałach, na których siedział chłopczyk rozpoznałam swoich rodziców. Dziecko otworzyło jasnoczerwone oczy.
Tłumaczenie: Evergreen & Atrivie
3. Wielki dzień Moje oczy otworzyły się łagodnie. Leżałam w ciepłym łóżku, od kilku minut dygocząc i łapczywie łapiąc powietrze. Nie mogłam uwolnić się od snu, który mnie nawiedził. Niebo za oknem przeszło z szarości w barwę bladego różu. Próbowałam uspokoić bicie mojego serca. Gdy w pełni wróciłam do rzeczywistości i mojego nieuporządkowanego pokoju, byłam na siebie zła. Dlaczego właśnie coś takiego musiało mi się przyśnić w noc przed ślubem! Zostałam opętana w środku nocy. Pragnęłam uwolnić się od tego koszmaru. Przygotowywałam się i poszłam do kuchni z opuszczoną głową, o wiele wcześniej niż powinnam. Gorliwie sprzątałam już i tak czyste pokoje, a potem zrobiłam naleśniki dla Charliego. Byłam zbyt zdenerwowana, by cokolwiek przełknąć. Stukałam palcami o krzesło. On jadł, a ja się przyglądałam. -Podwozisz pana Webera o trzeciej po południu przypomniałam mu. -Nie mam dziś zbyt wiele do roboty, z wyjątkiem podwiezienia pastora, Bells. Nie należę do ludzi, którzy zapominają o swoich obowiązkach Charlie wziął dzień wolnego z okazji ślubu. Z pewnością postradał rozum. Jego oczy błyszczały tajemniczo, gdy przeglądał przybory niezbędne do łowienia ryb. -To nie jest twój jedyny obowiązek w tym dniu. Musisz być też przygotowany i reprezentacyjny. Rzucił groźne spojrzenie do miski płatków i bąknął ęmałpi garniturł na wydechu. Rozległo się ostre pukanie do frontowych drzwi. -Ty myślisz, że źle wyglądasz w garniturze skrzywiłam się zupełnie jak Rose. A Alice będzie pracować nade mną przez cały dzień. Charlie skinął głową, pogrążony w myślach. Wiedział, że tego dnia czeka go ciężka próba. Schyliłam się by, pocałować go w czubek głowy, jak to miałam w zwyczaju a on zarumienił się i wzniósł oczy do nieba następnie poszłam otworzyć drzwi mojej najlepszej przyjaciółce, przyszłej siostrze. Krótkie, ciemne włosy Alice nie odstawały, jak każdego dnia. Tym razem były gładkie, niemal przylizane. Szpilki podkreślały staromodne fale, okalające jej twarz chochlika. Nowa fryzura jeszcze bardziej podkreślała jej charakter. Niemal natychmiast wyciągnęła mnie z domu. -Cześć, Charlie! zawołała przez ramię. Zaprowadziła mnie prosto do swojego Porsche. -Och, Chryste... Spójrz na swoje oczy! rzuciła w pośpiechu. Coś ty zrobiła? Nie spałaś całą noc? -Prawie. Pokręciła głową z dezaprobatą. -Nie mam zbyt wiele czasu, by zmienić się w bóstwo, Bello. Powinnaś lepiej zadbać o moje płótno. -Nikt nie spodziewa się, że będę olśniewająca. Moim zdaniem jest większy problem. Mogę zasnąć podczas ceremonii i nie będę wtedy w stanie powiedzieć "Tak", w odpowiedniej chwili, a wówczas Edward mi ucieknie. Zaśmiała się. -Rzucę w ciebie moim bukietem, jeśli zauważę, że zaczynasz przysypiać. -Dzięki. -W najgorszym wypadku będziesz miała mnóstwo czasu na drzemkę jutro w samolocie. Uniosłam jedną brew. Jutro. Zamyśliłam się. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, jutro będziemy już w samolocie... Wbrew wcześniejszym planom, nie wybieraliśmy się do Boise, Idaho. Edward nie dał mi najmniejszej wskazówki, ale jego tajemniczość nie potęgowała moich nerwów. Niemniej jednak, to dziwne uczucie, gdy się nie wie, gdzie się będzie spać następnej nocy. Chociaż miałam nadzieję, że jutro wcale nie będę spać... Alice zauważyła, że nad czymś intensywnie rozmyślam.
-Jesteś spakowana i gotowa do drogi. Powiedziała to, by sprowadzić mnie, na ziemię: podziałało. -Alice, chciałabym abyś pozwoliła mi spakować moje rzeczy! -To zajęło by ci zbyt wiele czasu. -Na pewno mniej, niż tobie zakupy. -Będziesz moją siostrą oficjalnie za dziesięć krótkich godzin To chyba dość czasu, by pozbyć się niechęci do nowych ubrań.
Przez całą drogę uparcie wpatrywałam się w to, co nas otaczało. -Czy on już wrócił? spytałam, gdy byłyśmy na miejscu. -Nie martw się, pojawi się, nim orkiestra zacznie grać, ale ty i tak go nie zobaczysz. Zrobimy wszystko w tradycyjny sposób. -Tradycyjny! powiedziałam zgryźliwie. -Z dala od państwa młodych. -Przecież wiesz, że on już zerkał. -O nie, byłam jedyną osobą, która widziała Cię w sukni ślubnej. Muszę uważać, by o tobie nie myśleć, kiedy on będzie w pobliżu -Cóż, widzę, że dałaś upust swoim upodobaniom w dziedzinie dekoracji. Trzy mile drogi były obwieszone setkami kolorowych światełek. Tym razem Alice dodała również białe, satynowe wstążki. -Bez względu na to, czy podoba ci się to, czy też nie, naciesz się tym, bo nie zobaczysz przed czasem tego, co przygotowałam w środku. Alice zaparkowała; wielkiego jeepa Emmetta jak nie było, tak nie ma. -Od kiedy panna młoda nie może zobaczyć dekoracji?! zaprotestowałam. -Od kiedy wpuściła mnie do kościoła zachichotała. Chcę, żebyś miała na wszystko dobry widok, schodząc po schodach. Klasnęła w dłonie tuż przed moimi oczami i dopiero potem wpuściła do kuchni. Od razu uderzył mnie jakiś zapach. -Co to jest? spytałam już na progu. -Czy to zbyt wiele? spytała wyraźnie zmartwiona. Jesteś pierwszym człowiekiem w tym miejscu. Miałam nadzieję, że wszystko robię jak należy. -Pachnie cudownie! zapewniłam ją Niemal upajająco. Jednak niekoniecznie, gdy wszystkie są w jednym pomieszczeniu. Zbyt duża różnorodność zapachów.
Lilie, kwiaty pomarańczy i coś jeszcze. Czy mam rację?
-Bardzo dobrze, Bello. Przeoczyłaś tylko róże i frezje. Zaczęła ukrywać mankamenty mojej urody, gdy tylko znalazłyśmy się w jej łazience. Było w niej wszystko, zupełnie jak w profesjonalnym salonie piękności. Brak snu ostatniej nocy dawał mi znać o swoim istnieniu. -Czy to naprawdę konieczne? Nieważne, co zrobisz. Przy nim i tak wypadnę nijako. Popchnęła mnie na niskie, różowe krzesło. -Nikt nie ośmieli się nazwać cię nijaką, gdy z tobą skończę. -Tylko dlatego, że będą obawiali się, iż wyssiesz ich krew. mruknęłam. Oparłam się na krześle i zamknęłam oczy, mając nadzieję, że będę w stanie uciąć sobie krótką drzemkę. Udało mi się odpłynąć, gdy malowała, polerowała i wygładzała, każdy skrawek mojego ciała. Po porze lunchu Rosalie wślizgnęła się do łazienki w srebrnej, połyskującej sukni. Jej złote włosy wpięty był diadem. Rosalie była tak piękna, że aż zbierało mi się na łzy. Czy strojenie się miało jakiś sens, skoro była w pobliżu? -Wrócili-powiedziała. Wszystkie moje dziecinne obawy odeszły w niepamięć. Edward był w domu. -Trzymaj go z daleka od niej! -Dzisiaj nie stanie wam na drodze-zapewniła. Za bardzo ceni swoje życie. Pomagają Esme dokończyć parę rzeczy. Pomóc ci? Mogłabym ułożyć jej włosy. Ze zdziwienia otworzyłam usta. Zapewniałam swój umysł, że to wcale mi się nie wydawało. Ona naprawdę tak powiedziała.
Nigdy nie byłam ulubienicą Rosalie. Nasze relacje pogarszała też decyzja, którą podjęłam. Mimo zjawiskowej urody, udanego życia rodzinnego i miłości życia w postaci Emmetta, oddałaby wszystko, by stać się znowu człowiekiem. A ja już niedługo miałam z tego wszystkiego zrezygnować, jakby to było nic nie wartym śmieciem. Nic dziwnego, że za mną nie przepadała... -Jasne powiedziała machinalnie. Możesz zacząć nawijać. Chcę, żeby były pofalowane. Welon idzie tutaj pod spód. Jej dłonie zaczęły przesuwać się po moich włosach, ilustrując każdy detal, tak aby wszystko było po jej myśli. Gdy skończyła, zastąpiły ją dłonie Rosalie, obdarowując mnie delikatnym, wyważonym dotykiem. Alice z powrotem zajęła się moją twarzą. Gdy Rosalie przejęła kontrolę nad moimi włosami, Alice poszła przynieść suknię i zlokalizować Jaspera, który zobowiązał się przywieść z hotelu moją mamę i jej męża, Philla. Drzwi bez końca otwierały się i zamykały. Głosy na schodach stawały się coraz głośniejsze. Alice kazała mi wstać tak, by mogła założyć mi suknie nie niszcząc przy tym fryzury i makijażu. Kolana ugięły się pode mną, gdy zapinała mnóstwo guzików na moich plecach. Satyna delikatnie opadała na ziemię. -Oddychaj głęboko, Bello powiedziała Alice. Postaraj się uspokoić. Jeśli tak dalej pójdzie, zapocisz cały makijaż. Spojrzałam na nią z sarkazmem. -Zobaczę, co da się zrobić zapewniłam. -Muszę się przebrać. Czy wytrzymasz dwie minuty beze mnie? -Um . . . Może? Wywróciła oczami i wyszła. Skoncentrowałam się na moim oddechu, wyłapując każdy nienaturalny odruch moich płuc. Przyglądałam się wzorom na mojej twarzy jakie tworzyło światło w toalecie. Bałam się spojrzeć w lustro widok siebie w sukni ślubnej mógł wywołać atak paniki. Alice wróciła szybko, jeszcze zanim zdążyłam zrobić dwieście wdechów, w sukni, która opinała jej ciało jak srebrzysta ściana wody. -Alice, wow. -Nie ważne, i tak to nie ja będę dziś w centrum uwagi. Tym bardziej gdy ty będziesz w tym samym pomieszczeniu. -Mrau. Mrau. -Potrafisz się kontrolować, czy mam zawołać Jaspera? -Przyjechali? Czy moja mama już tu jest? -Właśnie wchodzi po schodach. Renee przyleciała dwa dni temu, a ja spędzałam z nią każdą minutę każdą minutę, gdy udało mi się uwolnić od Esme, Alice i tych przeklętych dekoracji. Tak naprawdę, mojej mamie sprawiało to więcej frajdy. Czuła się niczym dziecko w Disneylandzie. Byłam równie zaskoczona, co Charlie. Powoli zaczynałam się dziwić, że tak bardzo obawiałam się, jej reakcji... -Och, Bello! zawołała, nim jeszcze dążyła przejść przez próg. -Och, skarbie wyglądasz przepięknie! Zaraz się rozpłaczę! Alice jesteś niesamowita. Ty i Esme powinniście organizować śluby. Gdzie znalazłaś tą sukienkę? Jest wspaniała! Taka, wyrafinowana i elegancka . . . Bello, wyglądasz niczym gwiazda filmowa. Głos mojej mamy brzmiał, jakby stała, gdzieś w oddali. Wszystko w pokoju było rozmazane. Pierścionek zaprojektowany specjalnie dla Belli to wspaniały pomysł! Taki romantyczny... Niemal mogłoby się wydawać, że ten pierścionek jest w rodzinie Edwarda od osiemnastego wieków. Wymieniłam z Alice, porozumiewawcze spojrzenie. Moja mama miała na sobie klasyczną sukienkę. Ślub nie kręcił się wokół pierścionka. Tego dnia to Edward miał być dla mnie najważniejszy. Rozległo się pukanie do drzwi. -Renee, Esme powiedziała, że trzeba już schodzić zakomunikował Charlie. -Charlie, nie bądź taki narwany! powiedziała Renee dziwnym, szokującym tonem. To tłumaczyło zrzędliwą odpowiedz Charliego. -Alice mnie zmusiła. -Czy to naprawdę już czas? powiedziała do siebie. Była równie zdenerwowana, jak ja. To wszystko tak szybko się potoczyło. Jestem oszołomiona.
Nie byłam osamotniona w moich odczuciach. -Przytul mnie zanim zejdę zarządziła.-Ostrożnie, nie rozmaż niczego kochanie. Mama ścisnęła mnie delikatnie dookoła talii. Podeszła do drzwi i ponownie obdarowała mnie, pełnym ciepła spojrzeniem. -Boże. Prawie zapomniałam. Charlie, gdzie jest pudełko? Charlie przeszukał kieszenie i chwilę potem oddał Renee małe, białe pudełeczko. -Coś niebieskiego uśmiech rozpromienił jej twarz. -Coś starego też dodał Charlie. To należało do twojej babci. Szafiry oddaliśmy do jubilera by wyczarował z nich coś pięknego. W pudełku znajdowały się dwa małe, srebrne i ciężkie grzebienie do włosów. Ciemnoniebieskie szafiry tworzyły kwiatowe wzory u szczytu ich zębów. Zaschło mi w gardle. -Mamo... Tato... nie musieliście.
-Alice nie pozwoliła nam nic zrobić.-powiedziała mama -Za każdy razem, gdy próbowaliśmy po prostu nas zbywała. Zachichotałam histerycznie. Alice niemal błyskawicznie wpięła mi grzebienie we włosy. -To coś starego i niebieskiego odeszła kilka kroków do tyłu, by lepiej mi się przyjrzeć -A sukienka jest nowa, więc... Trzepnęła czymś we mnie i w mgnieniu oka trzymałam w dłoni białą podwiązkę. -To moje, chcę to odzyskać. oświadczyła Alice. Zarumieniłam się. -No proszę, -powiedziała z satysfakcją. -Trochę koloru dobrze ci zrobi. Teraz już oficjalnie jesteś gotowa. Uśmiechając się jak mały chochlik odwróciła się w stronę moich rodziców. Renee, musisz iść już na dół. -Oczywiście, już idę. pocałowała mnie przelotnie i pośpiesznie wyszła. -Charlie, czy mógłbyś przynieść kwiaty? Gdy Charliego nie było już w pokoju, Alice zabrała podwiązkę z mojej ręki i umieściła ją we właściwym miejscu. Zamarłam, gdy jej lodowate dłonie znalazły się pod moją suknią. Następnie stanęła tam, gdzie wcześniej, jakby nie ruszyła się ani na krok. Charlie, przyniósł dwa duże bukiety różnorodnych kwiatów. Zapach frezji, kwiatów pomarańczy i róż wypełnił pomieszczenie. Rosalie, najlepszy muzyk klanu Cullenów (doganiał ją tylko Edward) zaczęła na dole grać na fortepianie. Tylko hiperwentylacja mogła mnie uratować. -Spokojnie, Bello powiedział Charlie i zdenerwowany odwrócił się, w stronę Alice. Wygląda na odrobinę chorą. Myślisz, że sobie poradzi? Jego głos brzmiał, gdzieś oddali. Nie czułam nóg... -Będzie dobrze. Alice stanęła przede mną, obserwując mnie uważnie. Mocno złapała mnie wokół talii. -Weź się w garść, Bello. Edward czeka na ciebie na dole Wzięłam głęboki oddech, mając nadzieję, że poczuję się lepiej. Na dole zaczęła rozbrzmiewać inna melodia. -Jesteśmy przy piłce, Bello. szepnął Charlie dyskretnie. -Bello? spytała Alice nie rozluźniając uścisku. -Tak? powiedziałam słabym głosem. Edward... Pamiętam. Pozwoliłam jej wyprowadzić się z pokoju. Charlie przytrzymywał mnie za łokieć. W holu muzyka była głośniejsza. Schodziłam powoli, pośród tysięcy pięknych, kolorowych kwiatów. Skoncentrowałam się na tym, że Edward na mnie czeka... Dzięki temu moje stopy przesuwały się do przodu. Melodia była znajoma. Tradycyjny marsz weselny Wagnera rozbrzmiewał w pomieszczeniu. -Moja kolej oświadczyła Alice. Policz do pięciu i podążaj za mną. Zaczęła swój wolny, wdzięczny taniec w dół schodów. Powinnam wiedzieć, że wybranie Alice na moją jedyną druhnę było błędem. Mogłam wyglądać dużo
bardziej niezdarnie, idąc za nią. Głośne fanfary przeszły w delikatną melodię. Zrozumiałam, że teraz moja kolej... -Tato, nie pozwól mi upaść -szepnęłam. Charlie złapał mnie pod rękę. Trzymał mocno. Krok za krokiem... Powolutku... Powtarzałam sobie w duchu, gdy zaczęliśmy iść w rytm marszu weselnego. Nie otwierałam oczu, zanim nie poczułam twardego, płaskiego podłoża pod nogami. Wyłapywałam komentarze zgromadzonych gości. Krew zawrzała w moich policzkach. W tej chwili nie obchodziło mnie, że jestem rumianą panną młodą. Od chwili, gdy moje stopy opuściły stopnie, wypatrywałam tylko jego. W pierwszej chwili rozpraszały mnie kompozycje kwiatowe wiszące nad sufitem. Starałam się przez to wszystko przebić, napotykając na skupione na mnie twarze. Aż w końcu znalazłam go, w miejscu przesadnie udekorowanym. Byłam prawie pewna, że koło niego stoi Carlisle, a za nimi ojciec Angeli. Nie widziałam tylko mojej matki. Pewnie siedziała przy mojej nowej rodzinie lub wśród innych gości. To nie miało znaczenia. Tak naprawdę wszystkim, co widziałam, była twarz Edwarda. Po prostu zawładnęła moim umysłem. Jego oczy płonęły przyjaznym ogniem, a doskonałą twarz mojego ukochanego wypełniały szczere emocje. Przywitał mnie triumfalnym uśmiechem. Już za chwilę miałam stanąć ramię w ramię z Edwardem, by oficjalnie zostać jego, na wieczność... Marsz był za wolny, jak dla mnie. Na szczęście odcinek, jaki miałam do pokonania, był bardzo krótki. Byłam już bardzo blisko. Edward wyciągnął rękę w moim kierunku. Charlie wziął moją dłoń i w symbolicznym geście, przekazał mnie Edwardowi. Dotknęłam jego cudownie lodowatej skóry. Wreszcie znalazłam się tam, gdzie pragnęłam być. Nasza przysięga była prosta, tradycyjna. Powtarzaliśmy słowa wypowiedziane już miliony razy przez pary takie, jak my. Poprosiliśmy tylko pana Webera o maleńką zmianę. Zamienił tak mało prawdopodobną kwestię: ęDopóki śmierć nas nie rozłączy ę na bardziej pasującą: ęDo końca naszego istnienia'. W chwili, gdy pastor to powiedział, mój świat stał się taki prosty i oczywisty. Zrozumiałam, jaka byłam głupia, gdy nie chciałam przyjąć prezentu urodzinowego, czy iść na bal absolwentów. Spojrzałam, w radosne oczy Edwarda i wiedziałam, że ja też odniosłam zwycięstwo. Nic innego się nie liczyło. Mogłam zostać z nim do końca świata. Nie zdawałam sobie sprawy, że płaczę, do chwili, gdy przyszła moja kolej, by wypowiedzieć najważniejsze słowo. -Tak niemal wyszeptałam, przecierając sobie oczy, by zobaczyć jego twarz. Gdy przyszła jego kolej by powiedzieć to słowo, w jego ustach zabrzmiało ono czysto i triumfalnie. -Tak. biła z niego powaga. Gdy pan Weber ogłosił nas mężem i żoną, Edward niezwykle delikatnie i czule pogłaskał mnie po policzku. Próbowałam powstrzymać oślepiające łzy. Tak irracjonalny był fakt, że ta cudowna osoba była moja. Patrzył na mnie tak, że wydawało mi się, iż on też ma łzy w oczach, ale to przecież było niemożliwe. Przybliżył swoją głowę do mojej, a ja objęłam go ramieniem. Pocałował mnie delikatnie, z uwielbieniem. Zapomniałam o gościach, miejscu i czasie oraz o powodzie, dla którego zgodziłam się na ten ślub. Liczyło się tylko to, że Edward mnie kocha i chce ze mną być. Należałam do niego... Znowu zaczął mnie całować. Tym razem przywarłam do niego ignorując ludzi i moje głębokie westchnienie, które usłyszeli wszyscy. Dotknął dłońmi mojej twarzy i delikatnie mnie odepchnął. Spojrzał na mnie krócej, niż bym chciała. Uśmiechnął się łagodnie, jednak znałam go na tyle, by mieć pewność, że jest przeszczęśliwy. Tłum ludzi zaczął bić brawo. Edward odwrócił nas w stronę rodziny i przyjaciół. Mimo to, nie odrywałam wzroku od jego twarzy. Jako pierwsza przytuliła mnie mama, zmuszając tym samym, bym odwróciła wzrok od mojego ukochanego. Płakała łzami szczęścia. Potem nadeszli inni, składając gratulacje. Jednak kiedy tylko mogłam, wpatrywałam się w twarz mojego anioła i wybawcy. Potrafiłam jedynie rozróżnić ciepłe uściski moich przyjaciół, od tych lodowatych mojej nowej rodziny... Jeden uścisk różnił się od innych Seth Clearwater wszedł na chwilę w grupę wampirów, by potem stanąć na miejscu mojego zaginionego przyjaciela wilkołaka.
tłumaczenie: Madeline
4. Gest Ślub przeszedł w wesele bardzo płynnie dowód bezbłędnego planowania Alice. Zmierzchało; ceremonia trwała odpowiednią ilość czasu, pozwalając słońcu skryć się za drzewami. Gdy Edward prowadził mnie przez tylne szklane drzwi, światła przedzierające się przez liście zamigotały słabo, sprawiając, że białe kwiecie zabłysło. Było tam tysiące kwiatów, służących jako aromatyczny, przestronny namiot nad parkietem do tańca, zbudowanym na trawie pod dwoma wiekowymi cedrami. Wszystko zwolniło, uspokoiło się, gdy nadszedł łagodny sierpniowy wieczór. Mały tłum rozpościerał się w kojącym blasku migotliwych świateł; ponownie zostaliśmy przywitani przez przyjaciół, których niedawno ściskaliśmy i obejmowaliśmy. Teraz był czas, by porozmawiać, pośmiać się. -Moje gratulacje powiedział Seth Clearwater, schylając się pod krawędzią kwiecistej girlandy. Jego matka, Sue, stała tuż przy nim, przyglądając się gościom nieufnie. Twarz kobiety była szczupła i sroga; wrażenie to akcentowała jej poważna fryzura. Włosy miała tak krótkie jak Leah zastanawiałam się, czy obcięła je w ten sam sposób w geście solidarności z córką. Billy Black, stojący po drugiej stronie Setha, nie był tak spięty jak Sue. Kiedy patrzyłam na ojca Jacoba, zawsze miałam wrażenie, że widziałam dwie osoby, nie tylko jedną. Był tam stary człowiek na wózku inwalidzkim z pomarszczoną twarzą i bladym uśmiechem, którego wszyscy mogli zobaczyć. Ale ja dostrzegałam także niezależnego potomka długiej linii potężnych, czarodziejskich wodzów o olbrzymim autorytecie, z którym się urodził. Chociaż magia z powodu braku katalizatora -opuściła jego pokolenie, Billy ciągle stanowił część władzy i legendy. Ta siła tryskała z niego. Była właściwa również jego synowi, magicznemu spadkobiercy, który odwrócił się plecami do swojego przeznaczenia. Teraz Sam Uley pełnił rolę przywódcy z legend Wydawało się niezwykłe, że ojciec Jacoba z takim spokojem patrzy na gości i całe zdarzenie jego czarne oczy iskrzyły się, jakby ich właściciel dostał jakąś dobrą nowinę. Byłam pod wrażeniem opanowania Billyłego. Musiał przecież sądzić, że ten ślub to bardzo zła rzecz, najgorszy los, jaki mógł spotkać córkę jego najlepszego przyjaciela. Z trudem nie okazywał swoich uczuć, biorąc pod uwagę próbę, jaką to wydarzenie zapowiadało dla wiekowego traktatu pomiędzy Cullenami a Quileutełami traktatu, który zakazywał Cullenom tworzenia nowych wampirów. Wilki wiedziały, że naruszenie umowy jest bliskie, ale Cullenowie nie mieli pojęcia, jak ich odwieczni przeciwnicy zareagują. Przed zawarciem sojuszu natychmiast by zaatakowali. Wojna. Ale teraz, gdy znają siebie lepiej, czy jest możliwym, aby konflikt zastąpiło przebaczenie? Jakby w odpowiedzi na tę myśl, Seth pochylił się w stronę Edwarda, obejmując go ramionami. Edward odwzajemnił uścisk swoją wolną ręką. Sue wzdrygnęła się delikatnie. -Dobrze widzieć, że wszystko poszło po twojej myśli powiedział Seth. Cieszę się twoim szczęściem. -Dziękuję, Seth. To wiele dla mnie znaczy. Edward odsunął się od chłopaka i spojrzał na Billyłego i Sue. Wam również dziękuję. Za to, że pozwoliliście Sethowi tutaj przyjść. Za to, że wspieracie Bellę w tym dniu. -Przyjemność po naszej stronie odpowiedział Billy swoim głębokim, zachrypniętym głosem. Zdziwiłam się, słysząc w nim optymizm. Możliwe, że rozejm był silniejszy, niż mi się wydawało. Utworzyła się mała kolejka, więc Seth pożegnał się i obrócił Billyłego w stronę jedzenia. Sue trzymała po jednej ręce na każdym z nich. Następnie podeszli do nas Angela i Ben, wyprzedzając rodziców tej pierwszej oraz Mikeła i Jessicę, którzy, ku mojemu zaskoczeniu trzymali się za ręce. Nie wiedziałam, że do siebie wrócili. To miłe. Za naszymi ludzkimi przyjaciółmi stały moje nowe szwagierki z klanu Denali. Zorientowałam się, że wstrzymałam oddech, gdy wampirzyca na przedzie założyłam, że jest to Tanya, sugerując się rudawymi odcieniami w jej blond lokach przysunęła się, by objąć Edwarda. Obok niej trzy inne wampiry
wpatrywały się we mnie z oczywistym zainteresowaniem. Jedna z kobiet była posiadaczką długich, jasnych włosów, prostych jak kolby kukurydzy. Kolejna wampirzyca i stojący koło niej mężczyzna mieli ciemne czupryny, a ich kredowobiałe twarze wyróżniały się oliwkowym zabarwieniem. Cała czwórka była tak piękna, że mój żołądek skręcił się boleśnie. Tanya wciąż ściskała Edwarda. -Ach, Edward powiedziała. Tęskniłam za tobą. Edward zachichotał i zwinnie wyśliznął się z uścisku wampirzycy; położył rękę na ramieniu kobiety i cofnął się tak, że mógł objąć spojrzeniem całą jej postać. -Zbyt długo się nie widzieliśmy, Tanya. Świetnie wyglądasz. -Ty również. -Pozwólcie, że przedstawię wam moją żonę. Edward wymówił to słowo pierwszy raz, odkąd oficjalnie opisywało rzeczywisty stan rzeczy; wydawało się, że zaraz eksploduje z satysfakcji, używając tego określenia. Denalijczycy zaśmiali się niefrasobliwie w odpowiedzi. Tanya, to moja Bella. Tanya była jeszcze śliczniejsza niż jej odpowiedniczka nawiedzająca mnie w koszmarach. Przyglądała mi się badawczo wzrokiem, w którym dostrzegłam również rezygnację; wyciągnęła do mnie rękę. -Witamy w rodzinie, Bello. Uśmiechnęła się, ale trochę smutno, ponuro. Postrzegamy siebie jako członków powiększonej rodziny Carlisle'a i przykro mi z powodu, hm, niedawnego zdarzenia, kiedy nie zachowaliśmy się zbyt dobrze. Powinniśmy spotkać cię wcześniej. Czy możesz nam to wybaczyć? -Oczywiście powiedziałam bez tchu. Miło was poznać. -Wszyscy Cullenowie znaleźli sobie partnerów. Może teraz nasza kolej, nie sądzisz, Kate?
Uśmiechnęła się szeroko do blondynki. -Śnij dalej odparła Kate, przewracając swoimi złotymi oczami. Przejęła moją rękę od Tanyi i ścisnęła ją zwinnie. Witaj, Bello. Ciemnowłosa kobieta położyła swoją dłoń na ręku Kate. -Jestem Carmen, a to Eleazar. Bardzo się cieszymy, mogąc cię wreszcie poznać. -J-ja również się cieszę wyjąkałam. Tanya spojrzała na ludzi czekających za nią zastępcę Charliego, Marka, oraz jego żonę. Ich wielkie jak spodki oczy utkwione były w członkach klanu Denali. -Później porozmawiamy i poznamy się bliżej. Będziemy mieli na to nieskończoną ilość czasu. Tanya zaśmiała się i jej rodzina przeszła dalej. Wszystkie standardowe tradycje zostały zachowane. Oślepiły mnie flesze, kiedy staliśmy z nożem nad spektakularnym tortem zbyt wielkim, pomyślałam, dla naszej stosunkowo niewielkiej grupy przyjaciół i rodziny. Rozdawaliśmy talerzyki z kawałkami ciasta; Edward odważnie połknął swoją porcję, czemu przyglądałam się z niedowierzaniem. Wyrzuciłam bukiet z nietypową dla siebie zręcznością, prosto w ręce zaskoczonej Angeli. Emmett i Jasper wyli ze śmiechu, widząc, że się rumienię, podczas gdy Edward bardzo ostrożnie ściągał zębami pożyczoną podwiązkę, umieszczoną nieco powyżej kostki. Mrugnął do mnie szybko, a następnie rzucił ją prosto w twarz Mikeła Newtona. Kiedy zabrzmiała muzyka, Edward przyciągnął mnie do siebie, aby rozpocząć tradycyjny pierwszy taniec; chętnie na to przystałam, pomimo mojej niechęci do tańczenia szczególnie tańczenia przed innymi ludźmi będąc szczęśliwą, że trzyma mnie w swoich ramionach. Wykonywał całą pracę, a ja wirowałam bez wysiłku w poświacie światła spływającego na nas od sklepienia i jasnych błysków aparatów. -Czy podoba się pani przyjęcie, pani Cullen? szepnął mi do ucha. Zaśmiałam się. -Minie trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczaję. -Mamy całkiem sporo tego czasu. przypomniał mi rozradowanym głosem i pochylił się, by mnie pocałować podczas tańca. Aparaty klikały gorączkowo. Muzyka się zmieniła i Charlie położył rękę na ramieniu Edwarda. Nie tańczyło mi się łatwo z tatą. Nie był w tym lepszy ode mnie, więc przesuwaliśmy się niepewnie ze strony na stronę po niewielkim obszarze w kształcie kwadratu. Edward i Esme wirowali koło nas jak Fred Astaire i Ginger Rogers. -Będzie mi ciebie brakowało w domu, Bella. Już jestem samotny. Mówiłam przez zaciśnięte gardło, próbując obrócić jego słowa w żart:
-Okropnie się czuję, wiedząc, że teraz sam będziesz musiał gotować to prawie jak zbrodnia. Mógłbyś mnie aresztować. Uśmiechnął się. -Przypuszczam, że dam sobie radę z jedzeniem. Zadzwoń do mnie, gdy tylko będziesz mogła. -Obiecuję. Wyglądało na to, że tańczyłam ze wszystkimi. Miło było zobaczyć moich znajomych i przyjaciół, ale jedyne, czego teraz pragnęłam, to spędzić trochę czasu z Edwardem. Ucieszyłam się, gdy po trzydziestu sekundach kolejnego tańca w końcu się o mnie upomniał. -Nadal niezbyt wyrozumiały dla Mikeła, prawda? skomentowałam, kiedy Edward zabrał mnie jak najdalej od niego. -Nie, kiedy muszę słuchać jego myśli. Ma szczęście, że go stąd nie wywaliłem. Albo gorzej. -Tak, jasne. -Czy miałaś może okazję obejrzeć się w lustrze? -Em. Nie, chyba nie. Dlaczego pytasz? -Przypuszczam zatem, że nie zdajesz sobie sprawy, jak niesamowicie piękna jesteś tej nocy. To niemal bolesne. Nie dziwię się, że Mike miał problemy z niestosownymi myślami o mężatce. Alice trochę mnie rozczarowała -powinna upewnić się, że spojrzałaś w lustro. -Jesteś bardzo stronniczy. Westchnął. Zatrzymał się i obrócił mnie w stronę domu. Szklana ściana odbijała scenerię przyjęcia jak długie, potężne zwierciadło. Edward wskazał na parę w lustrze -dokładnie naprzeciwko nas. -Stronniczy, mówisz? Uchwyciłam przelotnym spojrzeniem odbicia Edwarda idealnego duplikatu jego perfekcyjnej twarzy
oraz ciemnowłosej piękności, stojącej koło niego. Jej skóra miała kremowy, lekko zaróżowiony kolor, zaś pełne podekscytowania oczy wydawały się być ogromne, otoczone grubymi rzęsami. Wąska tunika lśniącej, białej sukni zamigotała subtelnie wśród tańczących par, przypominając odwróconą cantedeskię*, skrojoną tak umiejętnie, że dziewczyna wyglądała elegancko i wdzięcznie przynajmniej, gdy się nie poruszała. Zanim zdążyłam mrugnąć i zobaczyć, jak piękność w lustrze odwzajemnia ten gest, Edward nagle zesztywniał i odwrócił się w innym kierunku, jakby ktoś zawołał go po imieniu. -Och powiedział. Jego brew zmarszczyła się na moment, a następnie szybko wygładziła. Niespodziewanie uśmiechnął się swoim najwspanialszym uśmiechem. -O co chodzi? spytałam. -Weselny prezent niespodzianka. -Że co? Nie odpowiedział; zaczął znowu tańczyć, obracając się ze mną w przeciwnym kierunku od tego, którym podążaliśmy wcześniej, z dala od świateł, w ciemną noc okalającą jasny, duży parkiet. Nie zatrzymał się, dopóki nie dotarliśmy do cienia jednego z dużych cedrów. Wtedy Edward spojrzał w najczarniejszą część lasu. -Dziękuję powiedział, patrząc się w ciemność. To jest bardzo uprzejme z twojej strony. -Uprzejmość to moje drugie imię. Z czarnej nocy wydobył się zachrypnięty znajomy głos. Czy mogę się wtrącić? Moja ręka wzniosła się do gardła i gdyby nie podtrzymujący mnie Edward, z pewnością bym upadła. -Jacob! wysapałam, gdy tylko znowu mogłam złapać oddech. Jacob! -Hej, Bells. Ruszyłam w kierunku, z którego dochodził głos. Edward ściskał moje ramię, aż inna para silnych rąk pochwyciła mnie w ciemności. Żar bijący od skóry Jacoba parzył przez cienką, atłasową sukienkę, kiedy przyciągnął mnie do siebie. Nie chciał tańczyć; po prostu trzymał mnie w objęciach, podczas gdy moja twarz, przyciśnięta do jego piersi, zdawała się płonąć. Pochylił się, aby oprzeć swój policzek na czubku mojej głowy. -Rosalie nie wybaczy mi, jeżeli z nią nie zatańczę mruknął Edward i odszedł, a ja wiedziałam, że dał mi
*cantedeskia -ozdobna roślina bagienna z rodziny obrazkowatych, pochodząca z płd. Afryki. (przyp. tłum.) Kliknij
właśnie prezent ślubny ten moment z Jacobem. -Och, Jacob. Płakałam. Nie byłam w stanie wypowiadać wyraźnie kolejnych słów. Dziękuję. -Przestań ryczeć, Bella. Zniszczysz sobie sukienkę. To tylko ja. -Tylko? Och, Jake! Teraz wszystko jest idealne! Parsknął. -Tak, impreza może się zacząć. Przybył właśnie najlepszy mężczyzna. -Teraz wszyscy, których kocham, są tutaj. Poczułam, że jego usta musnęły moje włosy. -Przepraszam za spóźnienie, skarbie. -Jestem taka szczęśliwa, że przyjechałeś! -To był właśnie powód. Spojrzałam się w kierunku gości, ale przez tłum tancerzy nie mogłam zobaczyć miejsca, w którym ostatnio widziałam ojca Jacoba. Nie miałam pojęcia, czy został na przyjęciu. -Billy wie, że tutaj jesteś? Natychmiast uświadomiłam sobie, że musiał wiedzieć to było jedyne wytłumaczenie jego wyjątkowo dobrego nastroju. -Jestem pewien, że Sam mu powiedział. Pójdę się z nim zobaczyć, gdy gdy przyjęcie się skończy. Jacob cofnął się trochę i wyprostował. Zostawił jedną rękę na moich plecach w okolicy kręgosłupa, zaś drugą chwycił moją prawą dłoń. Przycisnął ostrożnie nasze ręce do swojej klatki piersiowej; poczułam bicie jego serca i zgadłam, że nieprzypadkowo położył moją dłoń w tym miejscu. -Nie wiem, czy dostanę więcej niż tylko jeden taniec powiedział i zaczął obracać się ze mną powoli, zakreślając niewielkie koło; ruch ten nie pasował do tempa muzyki rozbrzmiewającej w tle. Muszę dać z siebie wszystko. Poruszaliśmy się według rytmu jego serca, bijącego pod moją dłonią. -Cieszę się, że przyszedłem powiedział cicho po chwili. Nie sądziłem, że sprawi mi to jakąkolwiek przyjemność. Ale dobrze jest cię zobaczyć jeszcze raz. Nie tak smutno, jak się spodziewałem. -Nie chcę, żebyś był smutny. -Wiem. I nie przyszedłem tutaj, aby wzbudzić w tobie poczucie winy. -Nie. Jestem bardzo szczęśliwa, że przyjechałeś. To najlepszy prezent, jaki mogłeś mi dać. Zaśmiał się. -To dobrze, bo nie miałem czasu, by się zatrzymać i kupić prawdziwy upominek. Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności i teraz mogłam zobaczyć jego twarz; musiałam zadrzeć głowę bardziej, niż się tego spodziewałam. Czy to możliwe, że ciągle rósł? Miał już prawie siedem stóp. Po tak długim czasie jego nieobecności z ulgą patrzyłam na znajome rysy głębokie oczy ocienione przez zmierzwione czarne brwi, wyraźne kości policzkowe, pełne usta rozciągające się nad jasnymi zębami w sarkastycznym uśmiechu, który pasował do tonu jego głosy. Oczy chłopaka były napięte przy brzegach
czujne; widziałam, że tej nocy zachowywał się wyjątkowo ostrożnie. Robił wszystko, aby mnie uszczęśliwić, nie chcąc pokazać, jak wiele go to kosztuje. Nigdy nie zrobiłam niczego, by zasłużyć na takiego przyjaciela, jakim był Jacob. -Kiedy zdecydowałeś się wrócić? -Świadomie czy podświadomie? Wziął głęboki oddech, zanim odpowiedział na własne pytanie. Tak naprawdę to nie wiem. Domyślam się, że wędrowałem z powrotem w tym kierunku przez jakiś czas, zmierzałem w tę stronę. Ale biec zacząłem dopiero tego ranka. Nie wiedziałem, czy mi się uda. Zaśmiał się. Nie uwierzysz, jak dziwnie jest chodzić na dwóch nogach. I ubrania! To jeszcze bardziej pokręcone, bo czuję się trochę obco. Nie jestem na bieżąco z tymi ludzkimi czynnościami. Obracaliśmy się miarowo. -To byłaby prawdziwa strata, nie zobaczyć cię tak wyglądającej. Trudy wycieczki zostały wynagrodzone. Wyglądasz niewiarygodnie, Bella. Pięknie. -Alice poświęciła mi dzisiaj mnóstwo czasu. Ciemność też robi swoje. -Dla mnie nie jest tu zbyt ciemno. -Prawda. Zmysły wilkołaków. Łatwo było zapomnieć o tych wszystkich rzeczach, które potrafił robić; wydawał się
taki ludzki. Szczególnie teraz. -Obciąłeś włosy. zauważyłam. -Tak. Trochę prościej. Pomyślałem, że jednak rozsądniej jest skorzystać z rąk. -Wyglądasz dobrze. skłamałam. Parsknął. -Zrobiłem to sam, używając zardzewiałych kuchennych nożyc. Uśmiechał się szeroko przez chwilę, a potem nagle spoważniał. Jesteś szczęśliwa, Bella? -Tak. -Okej. Wzruszył ramionami. To chyba główna sprawa. -Jak się masz, Jacob? Tak naprawdę? -W porządku, Bella, naprawdę. Nie musisz się już o mnie martwić. Możesz przestać dręczyć Setha. -Nie dręczę Setha tylko ze względu na ciebie. Lubię go. -To dobry dzieciak. Lepszy towarzysz niż inni. Mówię ci, gdybym tylko mógł pozbyć się głosów z mojej głowy, bycie wilkiem stanowiłoby niemal idealną opcję na życie. Zaśmiałam się z tego, jak paradoksalnie brzmiały te słowa. -Och tak, ja też nie mogę namówić moich, by się w końcu przymknęły. -W twoim wypadku to by znaczyło, że zwariowałaś. Oczywiście, ja już od dawna wiem, że jesteś stuknięta nabijał się. -Dzięki. -Obłąkanie jest prawdopodobnie prostsze, niż dzielenie się myślami ze sforą. Głosy szalonych ludzi nie wysyłają opiekunek, aby ich doglądały. -Co? -Sam jest blisko. Kilku innych również. Tak w razie czego, sama wiesz. -Nie, nie wiem. -W razie gdybym nie mógł się opanować, coś w tym stylu. Albo gdybym zdecydował się zniszczyć przyjęcie. Błysnął szybkim uśmiechem na myśl o rzeczy, która musiała wydawać się mu bardzo atrakcyjną propozycją spędzenia tej nocy. -Ale nie jestem tu po to, aby zrujnować ci ślub, Bella. Jestem tu, by przerwał. -Uczynić go idealnym. -To wysokie wymagania. -Dobrze, że jesteś wysoki. Jęknął z powodu mojego kiepskiego dowcipu, a następnie westchnął. -Jestem tutaj, by być twoim przyjacielem. Twoim najlepszym przyjacielem, po raz ostatni. -Sam powinien okazać ci więcej zaufania. -No cóż, może jestem przewrażliwiony. Może i tak by tutaj przyszli, żeby mieć oko na Setha. Tutaj jest naprawdę dużo wampirów. Seth nie przejmuje się tym tak, jak powinien. -Seth wie, że nic mu tutaj nie grozi. Rozumie Cullenów lepiej niż Sam. -Pewnie, pewnie. powiedział Jacob, łagodząc sytuację, zanim dyskusja przerodziłaby się w konflikt. Oglądanie go w roli dyplomaty wydawało się bardzo dziwne. -Przykro mi z powodu głosów powiedziałam. Chciałabym móc to zmienić. Podobnie jak kilka innych rzeczy. -Nie jest tak źle. Tylko czasami trochę wyję. -Jesteś szczęśliwy? -Prawie tak. Ale dość o mnie. Ty jesteś dzisiaj gwiazdą. Zachichotał. Założę się, że to uwielbiasz. Być w centrum uwagi. -Tak. Nigdy zbyt dużo zainteresowania moją osobą. Zaśmiał się, a następnie utkwił wzrok w scenerii rozciągającej się za moimi plecami. Z zaciśniętymi ustami studiował migoczącą jasność wesela, pełen wdzięku wir tancerzy, trzepoczące płatki opadające z girland; podążyłam za jego wzrokiem. To wszystko wydawało się bardzo odległe od tego ciemnego, cichego miejsca. Prawie tak, jakbym oglądała białą ulewę wirującą wewnątrz śniegowej kuli. -Muszę przyznać powiedział że wiedzą, jak urządzić przyjęcie.
-Alice jest niemożliwą do powstrzymania siłą natury. Westchnął. -Piosenka się skończyła. Myślisz, że mogę dostać jeszcze jedną? Czy jednak proszę o zbyt wiele? Zacisnęłam swoją rękę wokół jego. -Możesz dostać tak wiele tańców, ile tylko chcesz. Zaśmiał się. -To byłoby interesujące. Myślę jednak, że lepiej będzie, jeżeli zostaniemy przy dwóch. Nie chcę zaczynać rozmowy. Zatoczyliśmy kolejny okrąg. -Pewnie myślisz, że powinienem już przywyknąć do żegnania się z tobą. Próbowałam połknąć bryłę, która utkwiła mi w gardle, ale nie mogłam sprawić, by zniknęła. Jacob spojrzał na mnie i zmarszczył brwi. Przetarł palcami mój policzek, łapiąc znajdujące się na nim łzy. -Nie powinnaś być tą, która płacze, Bella. -Wszyscy płaczą na weselach. powiedziałam niewyraźnie. -To jest to, czego chcesz, prawda? -Prawda. -Więc się uśmiechnij. Spróbowałam. Śmiał się z mojego grymasu. -Spróbuję cię zapamiętać właśnie taką. Będę udawać, że -Że co? Że umarłam? Zacisnął zęby. Walczył ze sobą z decyzją, według której jego obecność na przyjęciu miała być prezentem, nie osądem. Domyślałam się, co chce powiedzieć. -Nie odparł w końcu. Ale taką będę cię widział w mojej głowie. Różowe policzki. Bijące serce. Dwie lewe nogi. Każdy szczegół. Z rozmysłem nadepnęłam mu na stopę tak mocno, jak tylko mogłam. Uśmiechnął się. -To moja dziewczynka. Zaczął mówić coś innego, ale szybko zamknął usta. Ponownie ze sobą walcząc, zgrzytnął zębami, jakby nie chciał wypuścić zza nich słów, których obiecał sobie nie wypowiadać. Moje relacje z Jacobem były niegdyś takie proste. Naturalne jak oddychanie. Ale kiedy Edward wrócił do mojego życia, związek z Jakiem zdominowało ciągłe napięcie. Ponieważ w oczach Jacoba
wybierając Edwarda, wybrałam przeznaczenie gorsze od śmierci albo -w ostateczności -porównywalne do niej. -O co chodzi, Jake? Po prostu mi powiedz. Możesz mi powiedzieć wszystko. -J-ja Nie mam ci nic do powiedzenia. -Och, proszę. Wyrzuć to z siebie. -To prawda. To nie To To pytanie. Jest coś, co chciałbym, abyś mi powiedziała. -Pytaj. Zmagał się ze sobą przez kolejną minutę, aż wreszcie wypuścił powietrze. -Nie powinienem. To nie ma znaczenia. Jestem tylko chorobliwie ciekawy. Ponieważ znałam go bardzo dobrze, zrozumiałam. -Nie tej nocy, Jacob. wyszeptałam. Jacob miał nawet większą obsesję na punkcie mojego człowieczeństwa niż Edward. Cenił każde uderzenie mojego serca, wiedząc, że ich liczba jest już określona. -Och powiedział, próbując zatuszować swoją ulgę. Och. Rozbrzmiała nowa piosenka, ale tym razem nie zauważył zmiany. -Kiedy? wyszeptał. -Nie wiem dokładnie. Tydzień bądź dwa, może. Jacob przyjął postawę defensywną -jego głos się zmienił, pobrzmiewały w nim szyderstwo i kpina. -Skąd to opóźnienie? -Po prostu nie chciałam spędzić miesiąca miodowego, skręcając się z bólu.
-To co zamierzasz podczas niego robić? Grać w warcaby? Ha ha. -Bardzo śmieszne. -Żartuję, Bells. Ale, poważnie, nie widzę przyczyny. Nie możesz mieć prawdziwego miesiąca miodowego ze swoim wampirem, więc skąd ta decyzja? Powiedz prawdę. To nie jest pierwszy raz, kiedy to odkładasz. Co jest dobrą rzeczą, oczywiście powiedział, niespodziewanie poważny. Nie bądź zawstydzona. -Niczego nie odkładam warknęłam. I tak, mogę mieć prawdziwy miesiąc miodowy! Mogę zrobić wszystko, na co mam ochotę! Odczep się! Nagle zatrzymał nasz wolny taniec. Przez chwilę zastanawiałam się, czy w końcu zauważył, że zmieniła się muzyka; szukałam w głowie pomysłu na to, aby załagodzić naszą małą sprzeczkę, zanim się ze mną pożegna. Nie powinniśmy się rozstawać w ten sposób. I wtedy wytrzeszczył oczy, rozszerzone pod wpływem dziwnego rodzaju zdezorientowanego przerażenia. -Co? sapnął. Co powiedziałaś? -O czym..? Jake? Co się stało? -Co masz na myśli? Prawdziwy miesiąc miodowy? Podczas gdy jesteś jeszcze człowiekiem? Żartujesz sobie? To jest chory dowcip, Bella! Posłałam mu piorunujące spojrzenie. -Powiedziałam, żebyś się odczepił, Jake. To nie twoja sprawa. Nie powinnam Nie powinniśmy nawet o tym rozmawiać. To bardzo prywatne Jego olbrzymie ręce boleśnie chwyciły moje ramiona. -Jake! Puszczaj! Potrząsnął mną. -Bella! Postradałaś zmysły? Nie możesz być aż taka głupia! Powiedz mi, że żartujesz! Potrząsnął mną ponownie. Jego dłonie, ściśnięte jak opaski zaciskowe, drżały, wysyłając wibracje docierające do moich kości. -Jake... Przestań! Nagle ciemność się zagęściła. -Zabieraj swoje łapy od niej! Głos Edwarda był zimny niczym lód, ostry jak brzytwa. Za Jacobem rozległo się ciche warkniecie, a później inne, pokrywające się z pierwszym. -Jake, bracie, odsuń się -usłyszałam ponaglanie Setha Clearwatera. Popełniasz błąd. Jacob nawet się nie poruszył, stał jak zamrożony, wytrzeszczając swoje rozszerzone, przerażone oczy. -Zranisz ją wyszeptał Seth. Pozwól jej odejść. -W tej chwili! warknął Edward. Ręce Jacoba znalazły się po obu stronach jego właściciela, a nagły powrót prawidłowej cyrkulacji krwi w moich żyłach był niemal bolesny. Zanim zdążyłam zauważyć cokolwiek innego, zimne ręce zastąpiły te gorące; powietrze nieoczekiwanie świsnęło koło mnie. Zamrugałam. Oparłam ciężar ciała na własnych nogach, oddalona o pół tuzina stóp od miejsca, w którym stałam wcześniej. Edward był przy mnie, cały spięty. Między nim a Jacobem dostrzegłam dwa ogromne wilki, ale nie wydawały się agresywne. Wyglądało na to, że próbują zapobiec walce. I Seth tyczkowaty, piętnastoletni Seth trzymał swoje długie ramiona wokół trzęsącego się ciała Jacoba i odciągał go od nas. Jeżeli Jacob przemieniłby się, gdy Seth był tak blisko -No już, Jake. Chodźmy. -Zabiję cię powiedział Jacob głosem tak dławionym wściekłością, że wydawał się szeptem. Jego oczy, skupione na Edwardzie, płonęły w furii. Sam cię zabiję! Właśnie teraz! Zadrżał konwulsyjnie. Największy, czarny wilk zawarczał ostro. -Seth, odsuń się wysyczał Edward. Chłopak ponownie szarpnął Jacoba. Ten ostatni był tak oszołomiony wściekłością, że Seth zdołał pociągnąć go kilka stóp do tyłu. -Nie rób tego, Jake. Odejdź. No dalej. Wtedy Sam większy, czarny wilk dołączył do Setha. Położył swoją masywną głowę na klatce piersiowej Jacoba i popchnął go.
Cała trójka-holujący Seth, trzęsący się Jake i napierający Sam zniknęli szybko w ciemności. Inny wilk popatrzył za nimi. W tak słabym świetle nie byłam pewna koloru jego futra czekoladowy brąz? Może to Quil? -Przepraszam wyszeptałam do wilka. -Już wszystko w porządku, Bello. mruknął Edward. Wilk spojrzał na Edwarda. Jego wzrok nie był przyjazny. Edward skinął chłodno głową. Wilk warknął oburzony, a następnie obrócił się, by podążyć za innymi. Podobnie jak oni przepadł w ciemności. -W porządku powiedział Edward do siebie, a potem spojrzał na mnie. Wracajmy. -Ale Jake -Sam się nim zajął. Odszedł. -Edwardzie, tak mi przykro. Byłam głupia -Nie zrobiłaś nic złego. -Mam za długi język. Dlaczego Nie powinnam pozwolić, aby rozmowa tak się potoczyła. Co ja sobie myślałam? -Nie przejmuj się. Dotknął mojej twarzy. Musimy wrócić na przyjęcie, zanim ktoś zauważy naszą nieobecność. Potrząsnęłam głową, próbując trzeźwo myśleć. Zanim ktoś zauważy? Czy ktokolwiek w ogóle nie widział tego przedstawiania? Wtedy, gdy o tym pomyślałam, zdałam sobie sprawę, że konfrontacja, która wydawała mi się katastrofalna w skutkach, w rzeczywistości była bardzo krótka i cicha, dodatkowo ukryta przez ciemność. -Daj mi dwie sekundy poprosiłam. Wewnątrz mnie panowały chaos, panika i smutek, ale to nie miał znaczenia teraz liczyło się tylko to, co było na zewnątrz. Zakładając, że nie mogę popsuć własnego wesela, starałam się opanować. -Moja sukienka? -Wyglądasz świetnie. Włosy też idealne. Wzięłam dwa głębokie wdechy. -Okej. Chodźmy. Objął mnie ramieniem i poprowadził z powrotem w stronę przyjęcia. Kiedy przechodziliśmy pod migającymi światłami, pociągnął mnie zwinnie na parkiet do tańca. Wtopiliśmy się w tłum, tak jakby nasz taniec nigdy nie został przerwany. Zerknęłam na gości, ale żaden z nich nie był zszokowany czy przerażony. Jedynie na bardzo jasnych twarzach zobaczyłam oznaki zdenerwowania, ale ich właściciele dobrze to ukrywali. Jasper i Emmett stali przy krawędzi parkietu, blisko siebie; domyśliłam się, że byli w pobliżu podczas konfrontacji. -Czy ty -Czuję się dobrze obiecałam. Nie wierzę, że to zrobiłam. Co jest ze mną nie tak? -Z tobą jest wszystko w porządku. Tak bardzo się ucieszyłam, mogąc zobaczyć tutaj Jacoba. Wiedziałam, że przyjście na wesele jest dla niego dużym poświeceniem. Wszystko zrujnowałam, przemieniając jego prezent w katastrofę. Powinnam zostać poddana kwarantannie. Ale moja bezmyślność nie zrujnowała niczego innego tej nocy. Rozważania nad niefortunnymi zdarzeniami odłożyłam na później, upychając wspomnienia w szufladzie i zamykając ją na klucz. Będę miała wystarczająco dużo czasu, żeby się zamartwiać i nic, co mogłam teraz zrobić, nie poprawiłoby sytuacji. -To koniec powiedziałam. Nie myślmy już o tym więcej. Spodziewałam się szybkiej zgody ze strony Edwarda, ale on milczał. -Edward? Zamknął oczy i przyłożył swoje czoło do mojego. -Jacob ma rację szepnął. -Jak mógłbym -Nie, nie ma. Starałam się zachować spokój przed tłumem obserwujących nas przyjaciół. Jacob jest zbyt uprzedzony, żeby spojrzeć na pewne sprawy jasno i rozsądnie. Wymamrotał coś cicho, co brzmiało podobnie do "powinienem dać się mu zabić już za samo myślenie".
-Przestań powiedziałam wściekle. Chwyciłam jego twarz w swoje dłonie i zaczekałam, aż otworzy oczy.
Ty i ja. To jedyna rzecz, która się liczy. Jedyna rzecz, o której masz teraz myśleć. Słyszysz mnie? -Tak westchnął. -Zapomnij, że Jacob tu był. Ja mogłam to zrobić. Dla mnie. Obiecaj, że nie będziesz się tym przejmował. Zanim odpowiedział, przez chwilę wpatrywał się w moje oczy. -Obiecuję. -Dziękuję. Edward, nie boję się. -Ale ja tak szepnął. -Nie powinieneś. Wzięłam głęboki oddech i wyszczerzyłam zęby. A tak poza tym to cię kocham. Przez jego twarz przemknął lekki uśmiech. -Dlatego tu jesteśmy. -Przywłaszczasz sobie pannę młodą powiedział Emmett, pojawiając się za ramieniem Edwarda.
Pozwól mi zatańczyć z moją małą siostrzyczką. To może być ostatnia szansa, bym sprawił, że się zarumieni. Zaśmiał się głośno, jak zawsze nieporuszony poważną atmosferą. Okazało się, że nie tańczyłam jeszcze z wieloma gośćmi, co dało mi szansę na uspokojenie nerwów i rozważenie kilku spraw. Kiedy Edward ponownie się o mnie upomniał, odkryłam, że szuflada Jacoba była mocno i szczelnie zamknięta. Będąc w jego ramionach odnalazłam wcześniejsze poczucie radości, pewność, że moje życie obrało dziś właściwy kierunek. Uśmiechnęłam się i położyłam głowę na klatce piersiowej Edwarda. Jego ramiona zacisnęły się mocniej. -Mogłabym się do tego przyzwyczaić. -Tylko mi nie mów, że pozbyłaś się swoich uprzedzeń do tańca. -Tańczenie nie jest takie złe ale tylko z tobą. Bardziej chodziło mi o to przycisnęłam się do niego nawet mocniej żeby cię nigdy nie stracić. -Nigdy obiecał i pochylił się, by mnie pocałować. To był poważny pocałunek intensywny, wolny i budujący. Zupełnie zapomniałam, gdzie jestem, gdy nagle usłyszałam wołanie Alice: -Bella! Już czas! Przez krótką chwilę byłam wściekła na moją nową siostrę, że przerywa nam w takim momencie. Edward ją zignorował; całował mnie jeszcze bardziej natarczywie niż wcześniej. Moje serce łomotało gwałtownie, a ręce trzymały zręcznie jego marmurową szyję. -Chcecie spóźnić się na samolot? dopytywała się Alice, stojąc już koło mnie. Jestem pewna, że miesiąc miodowy minie wam uroczo, gdy będziecie zmuszeni do koczowania na lotnisku i czekania na inny lot. Edward obrócił swoją twarz nieznacznie, by wyszeptać: -Idź sobie, Alice. I ponownie przycisnął własne usta do moich. -Bella, czy chcesz być ubrana w tę sukienkę w samolocie? Nie dawała za wygraną. Nawet nie próbowałam zrozumieć znaczenia jej słów. Teraz po prostu mnie to nie obchodziło. Alice warknęła cicho. -Powiem jej, gdzie ją zabierasz, Edward. Pomóż mi albo naprawdę to zrobię. Zamarł. Odsunął swoją twarz od mojej i posłał ulubionej siostrze piorunujące spojrzenie. -Takie małe, a tak wnerwia. -Nie wybrałam idealnej sukienki na zmianę po to, by ją teraz zmarnować odwarknęła, biorąc mnie za rękę. -Chodź ze mną, Bella. Uwolniłam się z jej uścisku i wspięłam na palce, aby jeszcze raz go pocałować. Szarpnęła moje ramię niecierpliwie, odciągając mnie od mojego ukochanego. Usłyszałam ciche chichoty od strony obserwujących nas gości. Zrezygnowałam z walki i pozwoliłam poprowadzić się do pustego domu. Wyglądała na podirytowaną. -Wybacz, Alice. przeprosiłam. -Nie winię cię, Bella westchnęła. Wygląda na to, że nie możesz sobie pomóc. Zachichotałam, widząc jej męczeński wyraz twarzy. Skrzywiła się.
-Dziękuję, Alice. To było najpiękniejsze z wesel, jakie kiedykolwiek zostały wyprawione powiedziałam jej szczerze. Wszystko było perfekcyjne. Jesteś najlepszą, najmądrzejszą, najbardziej utalentowaną siostrą na całym świecie. To ją rozluźniło; uśmiechnęła się szeroko. -Świetnie, że ci się podobało. Renee i Esme czekały na nas na górze. Cała trójka szybko ściągnęła ze mnie sukienkę i ubrała w wybrany przez Alice niebieski strój. Byłam wdzięczna, gdy ktoś wyciągnął szpilki z moich włosów i pozwolił im, pofalowanym od warkoczy, luźno opaść na moje plecy, chroniąc mnie w ten sposób przed późniejszym bólem głowy. Po policzkach mojej mamy cały czas płynęły łzy. -Zadzwonię do ciebie, gdy tylko się dowiem, gdzie jedziemy obiecałam, ściskając ją na pożegnanie. Nieznany cel naszej wycieczki doprowadzał ją do szaleństwa. Nienawidziła sekretów, chyba że była w nie wtajemniczona. -Zawiadomię cię, gdy tylko będzie bezpieczna przelicytowała mnie Alice, uśmiechając się złośliwe na widok mojej urażonej miny. Jakie to niesprawiedliwe, że dowiem się ostatnia. -Odwiedź mnie i Phila jak najwcześniej. Teraz twoja kolej, by przyjechać na południe w końcu zobaczyć słońce powiedziała Renee. -Dzisiaj nie padało. przypomniałam, unikając odpowiedzi na jej prośbę. -Cud. -Wszystko gotowe powiedziała Alice. Twoje walizki są już w samochodzie Jasper zaraz go przyprowadzi. Pociągnęła mnie w stronę schodów z podążającą za nami Renee, ciągle tulącą się do mojego boku. -Kocham cię, mamo szepnęłam, kiedy schodziłyśmy. Tak się cieszę, że masz Phila. Dbajcie o siebie. -Też cię kocham, Bella, skarbie. -Do widzenia, mamo. Kocham cię powtórzyłam ze ściśniętym gardłem. Edward czekał u podnóża schodów. Chwyciłam jego wyciągniętą rękę, ale nie ruszyłam się z miejsca, lustrując wzrokiem mały tłum, który czekał, by zobaczyć nasz odjazd. -Tato? spytałam, szukając Charliego oczami. -Tam mruknął Edward i pociągnął mnie przez tłumek gości; zrobili dla nas ścieżkę. Znaleźliśmy Charliego opierającego się niezgrabnie o ścianę, z dala od wszystkich, tak jakby chciał się ukryć. Czerwone obwódki wokół jego oczu wyjaśniały wszystko. -Och, tato! Objęłam go wokół talii, łzy ponownie popłynęły mi po twarzy tak dużo płakałam tej nocy. Poklepał mnie po plecach. -No już. Nie chcesz chyba spóźnić się na samolot. Trudno rozmawiało się z Charliem o miłości byliśmy do siebie bardzo podobni, zawsze unikający trywialnych rzeczy, aby zapobiec krępującym, emocjonalnym pokazom. Ale teraz nie mogłam być zakłopotana. -Kocham cię, tato powiedziałam. Nigdy o tym nie zapomnij. -Ty też, Bells. Zawsze cię kochałem i zawsze będę. Pocałowałam go w policzek w tym samym momencie, gdy on pocałował mój. -Zadzwoń polecił. -Niedługo odparłam, wiedząc, że to jedyne, co mogę obiecać. Tylko rozmowę telefoniczną. Możliwe, że tata i mama już mnie więcej nie zobaczą; będę zupełnie inna, zbyt niebezpieczna, by przebywać w ich towarzystwie. -Idź już powiedział szorstko. Nie chcesz się spóźnić. Goście zrobili dla nas kolejne przejście. Edward przyciągnął mnie bliżej do swojego boku, kiedy zmierzaliśmy w kierunku drzwi. -Jesteś gotowa? spytał. -Jestem. powiedziałam, wiedząc, że to prawda. Wszyscy klaskali, gdy pocałował mnie nad progiem. Później popędziliśmy do samochodu, uciekając przed burzą ryżową. Większość strzałów nas ominęło, ale ktoś, prawdopodobnie Emmett, rzucał z niesamowitą precyzją i zostałam trafiona wieloma rykoszetami od pleców Edwarda.
Samochód był ozdobiony wieloma kwiatami, które ciągnęły się grubymi pasami wzdłuż jego długości oraz zrobionymi z cienkiej tkaniny wstążkami, przywiązanymi do metalowej obręczy i powiewającymi za zderzakiem. Edward osłaniał mnie przed ryżem, gdy wsiadałam do auta, a potem sam znalazł się w środku; kiedy odjeżdżaliśmy, opuściłam szybę i zawołałam "kocham was" w stronę ganku, na którym rodzina machała do nas na pożegnanie. Moje ostatnie spojrzenie skierowałam na rodziców. Phil obejmował delikatnie Renee, która odwzajemniała uścisk jednym ramieniem, zaciśniętym mocno na jego talii. Jej druga ręka trzymała dłoń Charliego. Tak wiele różnych rodzajów miłości, zharmonizowanych w tym jednym momencie. Obrazek ten napawał mnie optymizmem. Edward ścisnął moją rękę. -Kocham cię powiedział. Położyłam głowę na jego ramieniu. -Dlatego tutaj jesteśmy. zacytowałam go. Pocałował moje włosy. Kiedy wyjechaliśmy na czarną autostradę i Edward docisnął pedał gazu, usłyszałam hałas przebijający się przez mruczenie silnika, dochodzący od strony lasu za nami. Nic nie mówił, podczas gdy dźwięk ten milkł powoli w oddali. Ja również nic nie powiedziałam. Ostry, przeszywający skowyt coraz bardziej słabł, aż w końcu zniknął całkowicie.
tłumaczenie: Syntia
5. Wyspa Esme -Houston? spytałam unosząc brew, gdy wjeżdżaliśmy do Seattle. -To tylko krótki postój. zapewnił mnie Edward z szerokim uśmiechem. Czułam się tak, jakby mój ukochany obudził mnie, gdy już prawie oddałam się w objęcia Morfeusza. Byłam wykończona. Każdy gwałtowny błysk światła zmuszał mnie, bym spojrzała w przestrzeń. Kilka minut minęło, zanim uświadomiłam sobie, co będzie dalej. Zatrzymaliśmy się na lotnisku, czekając na następny lot. -Rio De Janeiro? spytałam z ekscytacją. -Kolejny przystanek. powiedział. Lot do Ameryki południowej był długi, ale niezwykle wygodny, ponieważ mieliśmy miejsca w pierwszej klasie, a Edward całą podróż trzymał mnie w swoich chłodnych ramionach. Cały czas spałam. Obudziłam się, gdy za kilka minut mieliśmy przygotowywać się do lądowania. Promienie słoneczne zaglądały przez okna samolotu niezwykle zapraszająco. Wbrew moim przypuszczeniom nie wsiedliśmy na lotnisku w kolejny samolot. Jechaliśmy taksówką przez mroczne, ale zawsze tętniące życiem ulice Rio De Janeiro. Nie byłam wstanie zrozumieć tego, co Edward powiedział po portugalsku do kierowcy pojazdu. Prawdopodobnie szukaliśmy hotelu, by odpocząć przed kolejną wyprawą. Zatrzymaliśmy się przed portem. Edward szedł po molo, wzdłuż którego znajdowało się mnóstwo jachtów, motorówek i innych sprzętów wodnych. Łódka, którą wynajął, była mniejsza od pozostałych. Zapakował na jej pokład nasze walizki, a potem użyczył mi swojej dłoni, abym i ja bezpiecznie wsiadła. Przyglądałam się w ciszy, jak szykuje łódkę, by już za chwilę odbić ja od molo. Byłam zaskoczona, jak łatwo mu to wychodzi. Nie wiedziałam, że tak dobrze radzi sobie z pływaniem łódką, ale przecież on jest dobry we wszystkim... Wypływając na pełen ocean, próbowałam przypomnieć sobie jakiekolwiek wiadomości z geografii. Z tego co wiedziałam, nie czekały nas tam wyjątkowe atrakcje chyba, że zmierzaliśmy do Afryki. Edward, płynął z dużą prędkością, a światła Rio De Janeiro znikały za naszymi plecami. Na twarzy mojej miłości, pojawił się znajomy uśmiech. Łódka bez trudu sunęła przez fale, a ja wdychałam bryzę morską. W końcu ciekawość zwyciężyła. -Długo jeszcze będziemy płynąć? spytałam. Nie obawiałam się, że zapomniał o moim człowieczeństwie. Wiedział, że zżera mnie ciekawość, co będziemy robić przez najbliższe dni. -Jeszcze jakieś pół godziny obdarzył mnie szelmowskim uśmiechem. Cóż, w porządku... On jest wampirem, więc może wybieramy się na Antarktydę. Dwadzieścia minut później Edward zawołał mnie do siebie. -Bello, spójrz tam. powiedział wskazując odpowiedni kierunek. Na początku widziałam tylko ciemność i odbicie księżyca w wodzie. Nie wiedziałam o co mu chodzi, zanim nie zobaczyłam jakiegoś ciemnego kształtu, który wyróżniał się w świetle księżyca. Wpatrywałam się w fale. Z każdą minutą widziałam więcej szczegółów, a niewyraźna bryła w oddali nabierała charakterystycznych kształtów. Podpływaliśmy bliżej. Zauważyłam w oddali brzeg, o który rozbijały się fale. Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności i nagle wszystko nabrało sensu. Wyspa. Tak, to musiało być to. -Gdzie jesteśmy? spytałam zamyślona, gdy zmienialiśmy kurs. Usłyszał co powiedziałam, jednak nie odpowiedział od razu. Jego uśmiech wyglądał cudownie w świetle księżyca. -To jest wyspa Esme.
Łódka bardzo zwolniła. Otaczała nas wszechobecna cisza. Powietrze było bardzo ciepłe i przyjemne w kontakcie ze skórą. -Wyspa Esme? spytałam lekko przytłumionym głosem. -Prezent od Carlisle Esme zaoferowała się, że nam ją pożyczy. Prezent. Kto, daję wyspę jako prezent? Zadumałam się. Nie wiedziałam, ze Edward jest aż tak dobrze wychowany. Zacumowaliśmy. Edward obdarował mnie jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów, potem objął ramieniem i pomógł wejść na molo. -Czy nie powinnyśmy poczekać na jakiegoś przewodnika? spytałam, z trudem łapiąc oddech. Uśmiechnął się szeroko. -Nie, raczej nie będzie nam potrzebny. Przez jakiś czas nie widziałam nic prócz ciemności. Jednak potem dostrzegłam światło dochodzące z urokliwego, symetrycznego domu. Nagle wezbrał we mnie strach, dużo większy niż do tej pory. Moje serce buntowało się przeciwko mnie, bijąc niesamowicie szybko, a oddech utknął w gardle. Czułam na sobie wzrok Edwarda, jednak nie odważyłam się spojrzeć mu w oczy. Tępo wpatrywałam się w przestrzeń. Edward nie zapytał mnie, co o tym myślę. Zdałam sobie sprawę, że musi być równie podenerwowany jak ja. Zapakował nasze walizki do stojącego nieopodal Porsche drzwi były otwarte. Przyglądał mi się intensywnie, cierpliwie, czekając aż spojrzę mu w oczy. Prowadził mnie, do domu. Żadne z nas nie odezwało się choćby słowem. Wnętrze było niezwykle przytulne i rodzinne. Odcienie bieli sugerowały, że wystrój tego wnętrza wybrali Cullenowie. Poczułam się jak w domu. Nie mogłam się na niczym skupić. Adrenalina pulsowała w mojej głowie. Edward zatrzymał się na chwilę i włączył ostatnie światło. Znaleźliśmy się w białym, oszklonym pokoju był to typowy wystrój pomieszczenia mojej rodziny wampirów. Z tej sypialni był doskonały widok. Na zewnątrz świecił księżyc, a fale rozbijały się o brzeg. Jednak moją uwagę przykuło coś innego: Wielkie białe łóżko stojące na środku pokoju. Edward zdecydowanym gestem, polecił bym usiadła.
-Pójdę... po nasz bagaż. oznajmił. W pokoju było za gorąco. Cieplej niż na zewnątrz. Kropelki potu, zaczęły spływać po mojej szyi. To wszystko było zbyt piękne. Z jakiegoś powodu musiałam przekonać samą siebie, że to była rzeczywistość, a nie moja chora wyobraźnia. Nie zauważyłam, kiedy Edward wrócił do pokoju. Znienacka jego chłodny palec zaczął przesuwać się, wzdłuż mojej szyi, usuwając kropelki potu. -Trochę tu gorąco powiedział zapobiegliwie. Sądziłem, że tak będzie najlepiej. -Nie bardzo rozumiem. stwierdziłam szczerze. -Zrobię wszystko co w mojej mocy, by było nam jak najłatwiej. stwierdził po chwili namysłu. Przełknęłam głośno ślinę, nadal na nie go nie patrząc. Czy w tym miejscu był kiedykolwiek taki miesiąc miodowy, jak ten? Znałam odpowiedz na to pytanie. Nie, nie było. -Zastanawiałem się powiedział powoli Edward. Czy nie chciałabyś... najpierw... popływać ze mną przy świetle księżyca..? wziął głęboki oddech. Jego głos zabrzmiał pewnie, gdy przemówił po raz drugi.
Woda będzie bardzo ciepła. Zupełnie jak na plaży, którą uwielbiasz. -Brzmi świetnie. głos mi się załamał. -Jestem pewien, że chciałabyś odpocząć chwilę po długiej podróży. Poczułam się jak zwykły śmiertelnik. Może kilka minut w samotności, dobrze by mi zrobiło. Jego usta przejechały od mojego ucha w dół szyi. Owiał mnie swoim zimnym, słodkim oddechem. -Proszę nie kazać mi czekać zbyt długo, pani Cullen. zadrżałam na dźwięk mojego nowego nazwiska. Edward musnął ustami mój obojczyk. Będę czekał na ciebie w wodzie. Wyszedł przez drzwi, za którymi rozpościerał się widok piaszczystej plaży. Ściągnął koszulkę i rzucił ją na ziemię. Do pokoju wleciała bryza morska. Czy moja skóra stanęła w płomieniach? Schyliłam głowę żeby sprawdzić. Nie, nic nie płonęło.
Przynajmniej nie naprawdę. Otworzyłam walizkę i z przerażeniem stwierdziłam, że nie ma w niej nic, co uznałabym za moje. Szukałam czegoś wygodnego. Mógłby być zwykły sweter. W moje ręce trafiła jakaś ohydna, satynowa bielizna. Nie wiedziałam jak i kiedy, ale byłam pewna, że Alice mi za to zapłaci. Poddałam się i weszłam do toalety z widokiem na plażę, na której powinien być Edward. Jednak tam go nie widziałam. Przypuszczałam, że jest cały zanurzony w wodzie. Księżyc na niebie był niemal w pełni. Piasek wydawał się błyszczeć w jego świetle. Coś przykuło moją uwagę -Edward ściągnął resztę ubrań i porzucił je na brzegu. Poczułam kolejne uderzenie gorąca. Wzięłam kilka głębokich oddechów i spojrzałam w lustro. Wyglądałam tak jak powinnam jakbym przespała cały dzień w samolocie. W ekspresowym tempie rozczesałam włosy i dwa razy umyłam zęby. Następnie przemyłam twarz mając nadzieje, że to mnie otrzeźwi. Mimo to poddałam się po raz kolejny i po prostu wzięłam prysznic. Wiedziałam, że jest to niedorzeczne biorąc pod uwagę fakt, że za chwilę miałam pływać w oceanie. Jednak musiałam się uspokoić, a ciepła woda miała mi w tym pomóc. Oprócz tego po raz kolejny ogoliłam nogi.
Kiedy byłam gotowa owinęłam się wielkim, białym ręcznikiem. Nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Byłam strasznie zagubiona. Niby, co powinnam włożyć? Na pewno nie strój kąpielowy. Jednak w zwykłych ubraniach wyglądałabym bym co najmniej dziwnie. Nie chciałam nawet myśleć o rzeczach, które spakowała mi Alice. Miałam przyśpieszony oddech i trzęsły mi się ręce to zbyt wiele, by prysznic mógł mnie uspokoić. Czułam się lekko oszołomiona. Starałam się powstrzymać atak paniki, który miał nadejść lada chwila. Usiadłam na zimnej podłodze i włożyłam głowę miedzy kolana. Modliłam się, aby tylko Edward nie przyszedł po mnie za wcześnie. Musiałam się pozbierać. Wiedziałam, co by pomyślał, gdyby zastał mnie w tym stanie. Pewnie stwierdziłby, że to, co niedługo zamierzamy zrobić, jest błędem, który może nas drogo kosztować. Ja wcale nie uważałam, że to błąd. Nerwy zawładnęły moim ciałem i umysłem, ponieważ nie miałam bladego pojęcia jak to zrobić. Trudno mi było stanąć twarzą w twarz, z tym, co dla mnie nieznane, zwłaszcza we francuskiej bieliźnie. Wiedziałam, ze nie byłam jeszcze na to gotowa. Już chyba powinnam do niego iść. Tysiące myśli kłębiło się w mojej głowie. Nie do końca rozumiałam, jak całkowicie można komuś zaufać, rozkoszując się dotykiem tej ukochanej osoby. Oddać się ciałem i duszą, wolnym od strachu. Edward kochał mnie tak bardzo, jak ja jego, więc to miało być tylko ukoronowaniem naszego uczucia. Mimo to miałam wrażenie, że nigdy nie będę w stanie wstać z podłogi. Było to niezwykle irytujące. Edward na mnie czekał. Nie bądź tchórzem, szepnęłam do siebie bezgłośnie. Zmusiłam swoje stopy, by przesuwały się do przodu. Skrzyżowałam ręce na piersi i bezzwłocznie wyszłam z toalety. Szybko ominęłam szklane drzwi, nie zwracając uwagi na walizki czy wielkie małżeńskie łoże. Wszystko wydawało się czarno białe od poświaty księżyca. Szybkim krokiem przeszłam przez plażę. Zatrzymałam się tylko na chwilę, w miejscu, gdzie Edward zostawił swoje ubrania. Musiałam nabrać pewności, że to mnie nie przerośnie. Wiedziałam, że tym razem muszę okazać się wystarczająco silna. Przeczesywałam wzrokiem wodę w poszukiwaniu mojego ukochanego. Nie było trudno go znaleźć. Stał odwrócony do mnie plecami, głęboko zanurzony w ciemnej wodzie. Chyba wpatrywał się w owal księżyca. W delikatnym świetle, jago skóra była idealnie biała. Nie dawał znaku zainteresowania. Spokojne fale brodziły dookoła niego jakby był kamieniem. Wpatrywałam się w kształt jego ciała. Ogień powoli trawił moją skórę. Chcąc ukryć moją nieporadność, szybko zdjęłam ubranie i podążyłam w kierunku białego światła. W przeciwieństwie do niego, nie słyszałam moich kroków, gdy szłam po brzegu oceanu. Mimo to, nie spojrzał w moją stronę. Woda była tak ciepła, niczym klasyczna, domowa kąpiel. Zaczęłam powoli kroczyć w głąb oceanu, by niedługo zrównać się z Edwardem. Bardzo delikatnie złapałam go za rękę. -Piękny powiedziałam wpatrując się w księżyc. -Wszystko w porządku, -stwierdził niespodziewanie. Odwrócił się, w kierunku mojej twarzy, gdy fale
obmywały moje ciało. Wpatrywał się we mnie przenikliwymi oczami. Dopiero po pewnym czasie zdałam sobie sprawę, że nasze dłonie splotły się w symbolicznym uścisku. Woda była tak ciepła, że nawet jego lodowata skóra wydawała się rozgrzana. -Jednak nie użyłbym słowa piękny... zamruczał. Nawet on, nie jest w stanie przyćmić twojej urody. Uśmiechnęłam się zalotnie. Położyłam moją dłoń, tam, gdzie znajdowało się jego serce. Nasza skóra miała identyczny odcień, w końcu do niego pasowałam. Jego oddech stał się nieregularny. -Obiecałem, ze spróbujemy szepnął Jeśli... Jeśli coś pójdzie nie tak, jak powinno... Jeśli cię zranię, musisz mi natychmiast powiedzieć. Wpatrywałam się w niego, a potem zrobiłam kilka kroków przecinając fale i oparłam głowę o jego klatkę piersiową. -Nie bój się zamruczałam. Należymy do siebie. Byłam zachwycona prawdziwością moich słów. Ta chwila była tak cudowna, że nic nie mogło jej podważyć. -Na zawsze. zgodził się ze mną, a potem poprowadził mnie, na głębszą wodę.
Ciepłe słońce obudziło mnie następnego ranka. Nie byłam pewna, która jest godzina. Wszystko poza tym było dla mnie jasne. Dokładnie wiedziałam, gdzie jestem w białym pokoju z wielkim, małżeńskim łożem. Chmury przepuszczały promienie słoneczne. Nie otwierałam oczu. Nie chciałam czegokolwiek zmieniać, nawet jeśli chodziło o błahostki. Było słychać tylko szum fal, nasze oddechy i bicie mojego serca. Było mi dobrze, nie zważając na promienie słoneczne, które raziły mnie w oczy. Jego lodowata skóra była doskonałym antidotum na uderzenia gorąca. Leżałam wtulona w jego klatkę piersiową, schowana w jego ramionach. Czułam się pewnie i naturalnie. Wczorajsze ataki paniki stały się czymś zbędnym, a strach, który mi towarzyszył, czymś zupełnie niedorzecznym. Jego chłodne palce wodziły po moich plecach. Zdawałam sobie sprawę z tego, że on wie, iż nie śpię. Mimo to objęłam go tylko mocniej za szyję i przysunęłam się tak blisko, jak to było możliwe, nie otwierając oczu. Milczał. Rysował tylko jakieś niewidzialne wzory, na moich plecach. Byłabym szczęśliwa mogąc leżeć tu po kres wieczności, tylko po to, by nic nie zakłóciło tej wspaniałej chwili. Jednak najwyraźniej mój organizm miał inne plany. Zaśmiałam się mimowolnie. Głód wydawał się być strasznie prozaiczny. Zostałam znowu sprowadzona na ziemię. -Co jest takie zabawne? zamruczał nadal muskając mnie po plecach. Dźwięk jego głosu spowodował przypływ wspomnień. Poczułam, że się czerwienię. W odpowiedzi zaburczało mi w brzuchu, a ja znowu się zaśmiałam. -Nie potrafię na długo uciec od moich ludzkich potrzeb. Czekałam, ale się nie roześmiał. Miałam wrażenie, że atmosfera w pomieszczeniu diametralnie się zmieniła. Otworzyłam oczy. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, była blada, niemal srebrna skóra gardła Edwarda. Jego broda, znajdowała się tuż nad moją twarzą, a szczęka była napięta. Uparcie gapił się na baldachim, znajdujący się nad nami. Nawet na mnie nie spojrzał, gdy próbowałam wyczytać odpowiedz z jego twarzy. Jej był szokujący wstrząsnęło całym moim ciałem. -Edward ledwie mogłam mówić. Co jest? W czym problem? -Naprawdę musisz pytać? Jego głos był oschły, cyniczny. Zaczęłam zastanawiać się, co zrobiłam nie tak. Przeczesywałam moje wspomnienia, jednak nie znalazłam nic nagannego. Wręcz przeciwnie. Byliśmy jak lód i ogień i dlatego powinniśmy wzajemnie się wykluczać. Mimo to pasowaliśmy do siebie, jak nikt inny. To był kolejny dowód, że należeliśmy do siebie. Byłam pewna, że w tej chwili on myśli zupełnie inaczej. Tylko co przegapiłam? Przejechał zimnym palcem po mojej twarzy. -Jak ci się wydaje? szepnął. -Jesteś zmartwiony. Nie rozumiem. Czy ja...? nie potrafiłam dokończyć. Spojrzał na mnie nieprzenikliwie. -Jak bardzo się zraniłem, Bello? Powiedz prawdę. Niczego nie ukrywaj.
-Zraniłeś? powtórzyłam. Mój głos był wyższy niż powinien. To była niemiła niespodzianka. Uniósł brew, ale jego usta pozostały zaciśnięte. Moje mięśnie napięły się. Wszystkie sygnały z zewnątrz stały się o stokroć razy intensywniejsze. To było dziwne uczucie. Byłam odrobinę zła, że chciał zepsuć swoją pesymistyczną postawą jeden z najwspanialszych poranków w moim życiu. -Mógłbyś dokończyć swoją myśli? Ja mogę ci tylko powiedzieć, że nigdy nie czułam się lepiej. -Przestań. Zamknął oczy. -Niby co mam przestać? -Przestań udawać, że nie jestem potworem. Pogódź się z tym. -Edward! szepnęłam naprawdę zmartwiona. -Nigdy więcej tak nie mów. Nie otworzył oczu. Zupełnie jakby nie chciał mnie widzieć. -Spójrz na siebie, Bello, i powiedz, że nie jestem potworem. Zraniona i zszokowana wykonałam jego polecenie. Zdałam sobie sprawę, że jestem cała pokryta białym puchem. Potrząsnęłam głową, żeby pozbyć się tego z moich włosów. -Dlaczego jestem cała pokryta piórami? spytałam zagubiona. Natychmiast oprzytomniał. -Wgryzłem się w poduszkę. Raz czy dwa. Ale nie o tym teraz mówię. -Wgryzłeś się w... poduszkę? Ale dlaczego? -Spójrz, Bello! niemal warknął. Chwycił moją dłoń bardzo delikatnie i przyciągnął moją rękę. - Spójrz na to! Tym razem doskonale wiedziałam, o co mu chodzi. Pod pokrywą z piór, wielkie, fioletowe siniaki pokrywały moją rękę. Podążałam za nimi wzrokiem, od ramienia, aż po nadgarstek. Delikatnie musnęłam je palcem zabolało. To było dość kłopotliwe. Edward też dotykał mnie swoimi długimi, głodnymi palcami przynosząc ulgę. -Oh. wydukałam tylko. Próbowałam przypomnieć sobie ból, ale nie potrafiłam. Nie zauważyłam momentu, kiedy złapał mnie zbyt mocno. W moim umyśle istniała tylko chwila, gdy marzyłam, by przytulił mnie mocniej do siebie. Byłam przeszczęśliwa, kiedy wszystko szło po mojej myśli. -Tak bardzo przepraszam, Bello. Mówił, gdy wpatrywałam się w siniaki. Wiedziałem, że tak się stanie i nie powinienem był na to pozwolić z jego gardła wydobył się dziwny, niski dźwięk. Nawet nie potrafię wyrazić tego słowami. Zakrył twarz dłońmi i milczał. Siedziałam kilka minut w ciszy, próbując wczuć się w jego sytuację. Szok powoli ustępował miejsca pustce. Mój umysł był pełen luk. Nie wiedziałam, co powinnam powiedzieć. Jak mogłam go przekonać, ze właśnie tego chciałam? Zrobiłabym wszystko, by uczynić go znowu szczęśliwym. Dotknęłam jego ramienia, jednak nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia. Próbowałam odciągnąć jego dłonie od twarzy, jednak nie byłam wystarczająco silna. -Edward. Nawet nie drgnął. -Edward? Zero reakcji. Zapowiadał się ciekawy monolog. -Mnie nie jest przykro. Mogę nawet powiedzieć, że jestem najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Nie bądź zły, Naprawdę, nic... -Tylko nie mów, że nic ci nie jest. ostrzegł lodowatym głosem. Jeśli cenisz moje zdrowie psychiczne, nie mów tego. -Ale kiedy to prawda. szepnęłam rozpaczliwie. -Bello, nie mów tego. niemal jęknął. -Nie, Edward, przestań. oznajmiłam stanowczo. Spojrzał na mnie uważnie swoimi złotymi oczami.
-Nie niszcz tego. powiedziałam mu. Jestem naprawdę szczęśliwa. -Już to zniszczyłem. wyszeptał zrozpaczony. -Odetnij się od tego. poradziłam mu. Zazgrzytał zębami. -Ugh. zirytowałam się. Szkoda, że nie potrafisz czytać w moich myślach. Obdarzył mnie zdziwionym spojrzeniem. -A to nowość. Myślałem, że jesteś wdzięczna losowi, że twoje myśli są dla mnie tajemnicą. -Nie dzisiaj.
Wpatrywał się we mnie. Machnęłam rękami sfrustrowana, ignorując ból w ramieniu. -Ponieważ twoje wyrzuty sumienia byłyby całkowicie niedorzeczne, gdybyś wiedział jak się teraz czuję, czy też jak czułam się pięć minut temu. Byłam całkowicie szczęśliwa, a w tej chwili jestem trochę wkurzona, szczerze mówiąc. -Powinnaś być na mnie wściekła. -Jestem. I co, poczułeś się lepiej? Rzucił mi gniewne spojrzenie. -Nie. I wątpię, żeby w tej chwili cokolwiek poprawiło mi samopoczucie. -Masz rację . urwałam. Jestem zła. Dobijasz mnie Edwardzie! Wzniósł oczy do nieba i pokręcił głową z dezaprobatą. Wzięłam głęboki oddech. W tej chwili byłam rozżalona, jednak nie doskwierało mi to aż tak bardzo. Po prostu czułam, że to za dużo, jak na jeden dzień. Czułam się tak, jakbym miała zakwasy po ciężkim dniu ćwiczeń. To nie było aż tak bolesne jak mogłoby się wydawać. Starałam się zdusić irytację, po to, by mój głos stał się bardziej przyjazny. -Wiedzieliśmy, że wcale nie będzie nam łatwo. Powinniśmy to przewidzieć, ale jednak okazało się, że było nam dużo łatwiej niż mogłoby się wydawać. To naprawdę nic takiego. stwierdziłam wskazując na siniaki. Myślę, że jak na pierwszy raz poszło nam naprawdę świetnie, a z czasem będzie coraz lepiej. Zareagował lepiej niż się spodziewałam. -Przewidzieć?! Spodziewałaś się tego, Bello? Przypuszczałaś, że cię zranię i spodziewałaś się czegoś gorszego niż kilka siniaków? Pewnie jesteś pod wrażeniem, że w ogóle możesz chodzić! Zero połamanych kości -pewnie można uznać to za sukces! Milczałam, by pozwolić mu się wyżalić. Odczekałam aż jego oddech wróci do normy, a w oczach będzie widoczny spokój. Gdy w końcu to nastąpiło, odpowiadałam bardzo wolno, ważąc każde słowo. -Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale nawet do głowy mi nie przyszło, że to będzie dla mnie aż tak cudownym doświadczeniem. -Mój głos przeszedł w szept, a wzrok spoczął na dłoniach. Nie wiem, co ty wtedy czułeś, ale dla mnie było to coś naprawdę wyjątkowego. Zmusił mnie bym na niego spojrzała. -I tego się obawiałaś? powiedział przez zęby. że mnie się nie podobało ? Wpatrywałam się w pościel. -Wiem, ze ty masz inne odczucia, bo nie jesteś człowiekiem. W moim nic nieznaczącym ludzkim życiu było to coś cudownego, co pierwszy raz mi się przydarzyło. Długo milczał, a ja w końcu nabrałam odwagi by spojrzeć mu w oczy. Na jego twarzy królował spokój i zaduma. -Chyba powinienem cię przeprosić przyznał skruszony Nie miałem pojęcia, że było ci aż tak przyjemnie, biorąc pod uwagę fakt, iż cię skrzywdziłem. Tak naprawdę, to była najwspanialsza i najlepsza noc mojego istnienia. Ale nie chciałem patrzeć na to w ten sposób biorąc pod uwagę to, że ty... Moje usta wykrzywiły się w nieśmiałym uśmiechu. -Naprawdę najwspanialsza? spytałam słabym głosem. Wziął moją twarz w dłonie. -Po tym, jak zawarliśmy umowę, rozmawiałam o tym z Carlislem, mając nadzieje, że jakoś mi pomoże. Oczywiście ostrzegał mnie, że to może być dla ciebie bardzo niebezpieczne, ale wierzył we mnie, mimo że wcale na to nie zasługiwałem. Chciałam zaprotestować, ale on przyłożył mi dwa chłodne palce do ust, uniemożliwiając jakikolwiek
sprzeciw. -Pytałem go między innymi, czego powinienem się spodziewać. Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej o tym nie myślałem. uśmiechnął się delikatnie. Carlisle powiedział mi, że to będzie dla mnie niezwykle intensywne przeżycie. Zupełnie dla mnie nieznane. Stwierdził, że fizyczna miłość nie powinna być traktowana zbyt lekkomyślnie. Z naszymi zmiennymi nastrojami, wszystko mogło się skończyć, nim na dobre się zaczęło, ale Carlisle powiedział, że nam to już raczej nie grozi. tym razem uśmiechnął się szeroko. Rozmawiałem też o tym z moimi braćmi. Powiedzieli, że to niezwykle przyjemne doświadczenie, które może przebić tylko picie ludzkiej krwi. zmarszczył brwi. Tylko, że ja już kosztowałem twojej krwi i wątpię, żeby istniała jakakolwiek krew, która byłaby lepsza niż to... Nie mówię, że się mylili, tylko, że dla nas to inne przeżycie, bardziej głębokie. -Dla mnie to było wszystkim czego pragnęłam. -Jednak to nie zmienia faktu, że było to niewłaściwe, w żadnym wypadku nie powinienem czuć się w ten sposób. -Co masz na myśli? Co twoim zdaniem źle zrobiłam? -To moja wina, Bello. Nie powinienem pozwolić byś od dawna wystawiała na próbę moją powściągliwość. To był błąd. Tym razem to ja zmusiłam go by na mnie spojrzał. Postanowiłam powiedzieć mu wszystko, co leżało mi na sercu. -Posłuchaj mnie Edwardzie. Niczego nie udaje, by poprawić ci samopoczucie, rozumiesz? Nie sądziłam nawet, ze w ogóle będę musiała ci poprawiać samopoczucie, aż do teraz. Nigdy w życiu nie byłam taka szczęśliwa jak jestem z tobą. Pamiętam, co czułam, gdy powiedziałeś mi, jak bardzo mnie kochasz. Nie masz pojęcia jaką poczułam ulgę, gdy usłyszałam twój głos w sali baletowej. przymknął oczy dając ponieść się wspomnieniom. Byłam wdzięczna losowi za nasz ślub, bo zrozumiałam, że uda mi się ciebie przy sobie zatrzymać, aż po kres wieczności. To są moje najszczęśliwsze wspomnienia, więc po prostu pogódź się z tym co się stało. Chłodnym palcem dotknął mojej wargi. -Uczyniłem się nieszczęśliwą. Przepraszam. Naprawdę nie chciałem. -Zależy mi żebyś ty był szczęśliwy, bo wtedy ja nie będę potrzebowała niczego więcej. Wziął głęboki oddech. -Masz rację. Było minęło i tak nie mogę cofnąć czasu. Nie chcę popsuć ci nastroju, szczególnie w nasz miesiąc miodowy. Zrobię wszystko, byś była szczęśliwa. Spojrzałam na niego z niedowierzaniem, a on obdarzył mnie szelmowskim uśmiechem. -Naprawdę zrobisz wszystko, by uczynić mnie szczęśliwą? -Zaburczało mi w brzuchu. -Jesteś głodna. powiedział wstając z łóżka. Mnóstwo piór fruwało w powietrzu, po czym nie oblepiły. -Więc kiedy zdecydowałeś się zniszczyć poduszki Esme? spytałam pozbywając się piór z włosów. -Zrobiłem to nieumyślnie. szepnął. Ale mieliśmy wiele szczęścia, że to były poduszki, a nie twoja szyja. -Uśmiechnął się z wysiłkiem. Zdążył już założyć spodenki w kolorze khaki i zmierzwił włosy ręką. -Czy wyglądam ohydnie? spytałam niby od niechcenia. Odetchnął głęboko, ale na mnie nie spojrzał. Poszłam do łazienki odbyć poranną toaletę. Wpatrywałam się w moje nagie ciało w wielkim lustrze. Z pewnością miewałam się gorzej. Na moich policzkach znajdowały się ciemne cienie, a usta były odrobinę spuchnięte. Po za tym mojej twarzy nic nie dolegało, czego nie można powiedziecie o reszcie mojego ciała, które było pokryte fioletowo niebieskimi plamami. Skoncentrowałam się na siniakach najtrudniejszych do ukrycia. Nie było tak źle, bo pamiętałam kiedy one powstały. Jednak spodziewałam się, że jutro będzie gorzej. Spojrzałam na moje włosy i jęknęłam. -Bello? Edward znalazł się tuż za mną. -Nigdy nie pozbędę się tego z włosów! powiedziałam wskazując na pióra. -Oczywiście, najbardziej powinnaś przejmować się włosami stwierdził sarkastycznie, po czym zaczął pozbywać się piór z moich włosów. -Jakim cudem udaje ci się nie śmiać? Wyglądam idiotycznie!
Milczał, ale ja znałam odpowiedz. Był w takim nastoju, że nic nie było w stanie go rozśmieszyć. -To się nie uda. stwierdziłam po kilku minutach. może spróbuje je zmyć. Pomożesz mi? spytałam zalotnie. -Lepiej poszukam ci czegoś do jedzenia. powiedział szybko uwalniając mnie z uścisku. W jednej chwili poczułam, jakby nasz miesiąc miodowy się skończył. Zabolało. Kiedy pozbyłam się większości piór, założyłam na siebie niewygodną, białą sukienkę, zakrywającą siniaki. Nagle poczułam zapach smażonych jajek na bekonie. Edward nakładał omlet na niebieski talerz. Ten zapach mną zawładną. Poczułam, że mogłabym zjeść konia z kopytami. Mój żołądek rozpaczliwie domagał się jedzenia. -Proszę powiedział stawiając talerz na stole. Usiadłam na jednym z metalowych krzeseł rozkoszując się jedzeniem. Zignorowałam fakt, że jajka parzyły mnie w język -Powinienem częściej cię karmić. stwierdził siadając naprzeciwko mnie. -Przecież spałam. przypomniałam mu. Tak przy okazji powiem Ci, że są bardzo dobre. Zaskakująco dobre, jak na kogoś, kto nigdy nie je. -Food Network powiedział obdarowując mnie ulubionym uśmiechem. Tak dobrze było go zobaczyć. Chyba wracał mu dobry nastrój. Zjadłam wszystko. Mimo że to była podwójna porcja. -Dziękuje powiedziałam mu. Nachyliłam się nad stołem, by złożyć na jego ustach pocałunek. Odwzajemnił go automatycznie, jednak po chwili mnie odepchnął. Zazgrzytałam zębami. -Nie zamierzasz mnie więcej dotknąć do czasu aż stąd wyjedziemy, prawda? Uśmiechnął się delikatnie i dotknął mojego policzka swoją chłodną dłonią. Oczywiście się zarumieniłam. -Dobrze wiesz, że nie to miałam na myśli. stwierdziłam z wyrzutem. Opuścił dłoń. -Wiem i masz rację. zamyślił się na chwilę. Nie będę się z tobą kochał do czasu twojej przemiany. Nigdy więcej Cię nie skrzywdzę.
tłumaczenie: Madeline
6. Rozrywki Moja rozrywka stała się głównym priorytetem na Wyspie Esme. Nurkowaliśmy ze sprzętem (to znaczy ja nurkowałam w masce podczas gdy on wykorzystywał swoją zdolność radzenia sobie bez tlenu). Badaliśmy małą dżunglę która otaczała mały, górzysty szczyt. Odwiedziliśmy papugi, które żyły pod baldachimem na południowym końcu wyspy. Oglądaliśmy zachód słońca ze skalnej, zachodniej zatoki. Pływaliśmy z morświnami, które bawiły się w gorącej, płytkiej wodzie. Przynajmniej ja pływałam; kiedy Edward wchodził do wody morświny znikały tak, jakby pojawił się rekin. Wiedziałam co jest grane. Edward starał się czymś mnie zajmować, rozkojarzyć, żebym już go tak nie nagabywała w sprawie seksu. Kiedykolwiek mówiłam mu, żeby przystopował z wyjmowaniem jednej z miliona płyt DVD spod wielkiej telewizyjnej plazmy; zaraz kusił mnie wyjściem z domu posługując się magicznymi słowami : rafa koralowa, nurkowanie w jaskiniach, żółwie wodne. Wychodziliśmy i wychodziliśmy, cały czas, do tego stopnia, że byłam już wykończona zanim dzień zdążył się rozpocząć na dobre. Codziennie po kolacji opadałam nad talerzem; raz nawet zasnęłam przy stole i musiał mnie zanieść do łóżka. Edward podawał mi zdecydowanie zbyt dużo jedzenia, choć z drugiej strony po całym dniu pływaniu i wspinaczce byłam tak wykończona, że i tak większość zjadałam. Rozgrzana i najedzona, ledwie trzymałam oczy otwarte. To wszystko było częścią planu, nie ma wątpliwości. Zmęczenie nie przeszkodziło jednak w moich próbach perswazji. Nie poddałam się. Próbowałam przekonywać, prosić, błagać, wszystko bezskuteczne. Byłam naprawdę nieprzytomna zanim popchnęłam swoją sprawę w dalszym kierunku. Moje sny stały się takie realne-głównie koszmary, stały się żywsze, chyba przez te zbyt jaskrawe kolory na wyspie-za każdym razem budziłam się i nie miało to znaczenia jak długo wcześniej spałam. Po jakimś tygodniu pobytu na wyspie, postanowiłam spróbować kompromisu. To sprawdzało się w przeszłości. Spałam teraz w niebieskim pokoju. Ekipa sprzątająca miała pojawić się dopiero jutro, więc puchowy koc ciągle był w pokoju białym. Niebieski był mniejszy a łóżko miało bardziej rozsądne proporcje. Musiałam zakładać do spania kolejne porcje bielizny przygotowane przez Alice, chociaż na szczęście nie odsłaniały one tak wiele jak skąpe bikini które dla mnie spakowała. Zastanawiałam się, czy ona sobie wyobrażała jak będę wyglądać w tych rzeczach i natychmiast poczułam się skrępowana. Zaczęłam delikatnie, od niewinnej satyny w kolorze kości słoniowej. Bałam się, że pokazanie większej ilości ciała może spowodować więcej szkody niż pożytku, ale byłam gotowa spróbować wszystkiego. Wydawało się jakby, Edward w ogóle nie zauważył różnicy. Zupełnie tak jakbym miała na sobie te samą, spoconą koszulkę którą nosiłam w domu. Siniaki miały się już lepiej, żółtawe miejscami i znikające grupami-więc dzisiaj wyciągnęłam najseksowniejszy komplet i poszłam się uszykować do łazienki. Był czarny, koronkowy i zawstydzał nawet, gdy nie miałam go jeszcze na sobie. Uważałam, żeby nie spojrzeć w lustro zanim wróciłam do sypialni. Nie chciałam się zdenerwować. Miałam satysfakcje gdy zobaczyłam jak oczy wyszły mu z orbit, zanim jeszcze spytałam go o wrażenie. -Więc, co myślisz?-spytałam obracając się, tak by mógł zobaczyć mnie z każdej strony. -Wyglądasz pięknie. Jak zawsze. -wykrztusił. -Dzięki. -Odpowiedziałam cierpko. Byłam zbyt zmęczona by odmówić sobie szybkiego wdrapania się na miękkie łóżko. Objął mnie ramieniem i przytulił do swojego torsu, ale to było akurat normalne -jest zbyt gorąco by spać bez dotyku jego chłodnego ciała. -Zawrzyjmy umowę -powiedziałam śpiącym głosem. -Nie zawieram z Tobą żadnych umów. -odpowiedział.
-Nie wiesz nawet co chce Ci zaoferować. -To nie ma znaczenia. Westchnęłam. -Cholera a tak chciałam no cóż. Przymknęłam powieki i zostawiłam przynętę. Ziewnęłam. Trwało to tylko minutę -ale wystarczyło, żebym spanikowała. -Dobrze już. Czego chcesz? Zacisnęłam zęby, walcząc by się nie uśmiechnąć. Jeśli jest jedna rzecz, której nie może się oprzeć, to był to zdecydowanie strzał w dziesiątkę. -Więc, tak sobie myślałamWiem, że ta cała sprawa z Dartmouth to miała być tylko przykrywka, ale szczerze, jeden semestr na studiach prawdopodobnie nie byłby taki zły. -powiedziałam, odzwierciedlając jego dawne słowa, kiedy starał się przekonać mnie do odłożenia terminu zostania wampirem. -Założę się, że Charlie będzie podekscytowany wiadomościami z Dartmouth. Oczywiście, może będę się czuła dziwnie wśród tych wszystkich mózgowców. Ciągle osiemnaście, dziewiętnaście lat. To naprawdę nie jest duża różnica. Przecież w ciągu roku strasznie nie urosnę. Przez chwile milczał. Potem, niskim głosem, powiedział: -Poczekasz. Pozostaniesz człowiekiem. Ugryzłam się w język, pozwoliłam by propozycja zatonęła. -Dlaczego mi to robisz?-powiedział przez zęby, ze złością w głosie. -Czyż nie jest wystarczająco ciężko bez tego wszystkiego? Chwycił garść koronek, które zmierzwiały moje udo. Przez chwile myślałam, że wyrwie je wraz ze szwami. Potem, jego ręka się rozluźniła. -To nie ma znaczenia, nie zawre z Tobą żadnej umowy. -Chcę iść na studia. -Nie, nie chcesz. I nic nie jest warte tego, by znów ryzykować Twoje życie. -Ale ja chcę iść. Cóż, nie chodzi tu do końca o same studia. Chcę trochę dłużej pobyć człowiekiem. Zamknął oczy i wydusił przez nos -Doprowadzasz mnie do szaleństwa, Bello. Czyż nie poruszaliśmy tej kwestii miliony razy?! Zawsze błagałaś mnie by zostać wampirem jak najszybciej. -Tak, ale teraz istnieje nowy powód by pozostać człowiekiem, którego wcześniej nie było. -Co takiego? -Zgadnij -powiedziałam i wywlekłam się z poduszek by go pocałować. Odwzajemnił pocałunek, ale nie w taki sposób by dać mi do zrozumienia, że wygrywam, tylko ostrożnie, tak by nie zranić moich uczuć. Był mistrzem w samokontroli. Delikatnie odciągnął mnie od siebie i ukołysał na swoim torsie. -Jesteś taka ludzka Bello, kierują Tobą hormony. -zachichotał. -W tym rzecz, Edwardzie. Lubię tę część bycia człowiekiem. Nie chce z tego jeszcze rezygnować. Nie chce czekać przez tyle lat jako ześwirowana na punkcie krwi nowonarodzona, żeby ta część do mnie wróciła. Ziewnęłam, a on się uśmiechnął. -Jesteś zmęczona, śpij kochanie. -Zaczął nucić kołysankę , którą skomponował, gdy pierwszy raz się spotkaliśmy. -Zastanawiam się, dlaczego jestem taka zmęczona -wymamrotałam sarkastycznie. -To przecież nie może być część Twojego planu. Zachichotał i wrócił do nucenia kołysanki. -Myślisz, że im bardziej jestem zmęczona, tym lepiej mi się śpi. Piosenka się urwała. -Bello, śpisz jak zabita. Odkąd tu przyjechaliśmy nie powiedziałaś ani jednego słowa przez sen. Gdybyś nie chrapała, bałbym się, że zapadłaś w śpiączkę. Zignorowałam wzmiankę o chrapaniu, ja nie chrapie. -Nie rzucałam się? To dziwne. Zawsze, gdy mam koszmary strasznie się wiercę w łóżku. I krzyczę. -Masz koszmary? -Bardzo wyraziste. Męczące. -ziewnęłam. -Nie mogę uwierzyć, że nie paplałam o tym przez całą noc. -O czym są? -O różnych rzeczach -ale takie same, z powodu kolorów. -Kolorów? -Są takie jasne i prawdziwe. Zwykle gdy śnię, wiem o tym, że to sen. W tym wypadku jest inaczej. To
sprawia, że są bardziej przerażające. Wydawał się zaniepokojony gdy znowu przemówił. -Co Cię przeraża? Wzdrygnęłam się. -Głównie zawahałam się. -Głównie..? Nie byłam pewna dlaczego, ale nie chciałam mu powiedzieć o dziecku, powracającym w moich koszmarach; było to coś osobistego w całym tym horrorze. Więc, zamiast dać mu pełną odpowiedz, podałam tylko jeden element. Wystarczający by mnie przerazić, mnie lub kogokolwiek innego. -Volturi wyszeptałam. Przytulił mnie mocniej. -Nie będą nam już zawracać głowy. Wkrótce będziesz nieśmiertelna i nie będą mieli powodu by nas nachodzić. Pozwoliłam mu by mnie rozluźnił, ale czułam się winna, że wprowadziłam go w błąd. Koszmary nie były dokładnie takie. Nie bałam się o siebie bałam się o chłopca. Nie był tym samym chłopcem z pierwszego snu małym wampirem o czerwonych oczach, na stosie z trupów ludzi których kochałam. Chłopiec, o którym śniłam 4 raz w tym tygodniu, był zdecydowanie człowiekiem; miał zarumienione policzki i szeroko otwarte jasno zielone oczy. Ale tak samo jak to drugie dziecko, trząsł się ze strachu gdy Volturi zbliżali się w naszym kierunku. W tym śnie, który był zarówno nowy jak i stary, po prostu musiałam chronić nieznane dziecko. Nie było innej możliwości. W tym samym czasie wiedziałam, że odniosę porażkę. Zauważył przygnębienie na mojej twarzy. -Co mogę zrobić by Ci pomóc? Otrząsnęłam się. -Edward, to są tylko sny. -Chcesz, żebym Ci zaśpiewał? Będę śpiewał całą noc, jeśli to odciągnie te złe sny. -Nie są takie złe. Niektóre są miłe. Takie kolorowe. Pod wodą, z rybami i koralowcami. Wydaje się, jakby działo się to naprawdę -nie wiem, że śnię. Może ta wyspa stanowi problem, tu jest tak jasno. -Chcesz wrócić do domu? -Nie, nie teraz. Możemy jeszcze trochę zostać? -Bello, możemy zostać jak długo zechcesz. obiecał mi. -Kiedy zaczyna się semestr? Wcześniej nie zwracałam na to uwagi. Westchnął. Może znów zaczął nucić, ale nie byłam pewna, szybko zasnęłam. Później, gdy obudziłam się w ciemności, byłam w szoku. Sen, był taki prawdziwy, żywy, uczuciowy Głośno westchnęłam, zdezorientowana w ciemnym pokoju. Ledwie sekundę temu wydawało się jakbym była pod lśniącym słońcem. -Bella? wyszeptał Edward i objąwszy mnie ramieniem potrząsnął mną delikatnie. -Wszystko w porządku kochanie? -Oh -znów westchnęłam. Tylko sen. Ku mojemu, całkowitemu zaskoczeniu łzy popłynęły mi z oczu, zupełnie niespodziewanie. -Bella! -powiedział głośniej, alarmująco. -Co się dzieje? -Otarł łzy z moich gorących policzków swoimi zimnymi palcami, ale natychmiast popłynęły następne. -To był tylko sen. -Nie wyzbyłam się szlochu, który załamywał mój głos. Bezsensowne łzy przeszkadzały, ale nie miałam kontroli nad tą zdumiewającą rozpaczą, która mnie ogarnęła. Tak bardzo chciałam, by sen był prawdziwy. -Jest dobrze kochanie, nic Ci nie jest. Jestem tutaj. -Bujał mnie w przód i w tył, trochę za szybko by mnie uspokoić. -Miałaś kolejny koszmar? To nie była prawda, to nie była prawda. -To nie był koszmar. Potrząsnęłam głową wycierając oczy. -To był dobry sen. -Głos znów mi się załamał. -Więc dlaczego płaczesz? -zapytał, zdezorientowany. -Ponieważ się obudziłam jęknęłam, oplatając rękami jego szyje. Zaśmiał się, ale był to śmiech pełen troski. -Wszystko dobrze, Bella. Weź głęboki wdech. -To było takie prawdziwe -zapłakałam. -Chciałam, żeby to była prawda. -Opowiedz mi o tym nakłaniał. -Może to Ci pomoże. -Byliśmy na plaży... -przeciągałam, by spojrzeć oczami pełnymi łez, na jego zaniepokojoną, anielską
twarz, niewyraźną w ciemności. Gapiłam się na niego, aż poczułam niezrozumiały żal. -I? w końcu podpowiedział. Zmrużyłam oczy, byłam rozdarta. -Oh, Edwardzie -Bella, powiedz mi. -oczy miał dzikie ze zmartwienia, głos wypełniony bólem. Ale nie mogłam. Zamiast coś powiedzieć, znów chwyciłam kurczowo jego szyje i gorąco wpoiłam się w jego usta. To nie było pożądanie -to była potrzeba, doskonałe lekarstwo na ból. Jego odpowiedz była natychmiastowa. Walczył ze mną, najdelikatniej jak tylko mógł, ku swojemu zdziwieniu, odciągnął mnie trzymając za ramiona. -Nie, Bello -nalegał, patrzył na mnie tak, jakby bał się, że postradałam zmysły. Moje ręce opuszczone, pokonane, dziwne łzy spływające nowym strumieniem, nowy szloch ugrzązł mi w gardle. Miał racje -musiałam zwariować. Patrzył się na mnie zdezorientowanymi, cierpiącymi oczami. -Prze-prze-przepraszam wymamrotałam. Ale nagle przyciągnął mnie do siebie i przytulił mocno do swojej marmurowej klatki. -Nie mogę Bello, nie mogę! jego jęk był pełen agonii. -Proszę błagałam szepcząc w jego skórę. -Proszę, Edwardzie? Nie mogę powiedzieć, czy poruszył go mój łzawy głos, czy nie był przygotowany na smutek mojego ataku, czy też jego potrzeba była nie do zniesienia w tym momencie, tak samo jak moja. Ale jakikolwiek był powód, przyciągnął moje usta do swoich, poddając się z jękiem. I zaczęliśmy w miejscu, gdzie skończył się mój sen. Pozostałam nieruchoma gdy obudziłam się nad ranem i starałam się nawet nie oddychać. Bałam się otworzyć oczy. Leżałam wzdłuż klatki Edwarda; był bardzo sztywny a jego ramiona mnie nie obejmowały. To był zły znak. Bałam się przyznać, że nie śpię, nie chciałam zobaczyć jego rozgniewanej twarzy. Ostrożnie uniosłam rzęsy. Gapił się w ciemny sufit, ręce miał skrzyżowane z tyłu głowy. Uniosłam oczy by przyjrzeć się dokładnie jego twarzy. Była spokojna, pozbawiona ekspresji. -Jak bardzo mam przechlapane? zapytałam niziutkim głosem. -Bardzo -powiedział, ale odwrócił głowę i uśmiechnął się z wyższością i zadowoleniem. Odetchnęłam z ulgą. -Przepraszam powiedziałam. -Nie chciałam nie wiem, co we mnie wstąpiło w nocy. -Potrząsnęłam głową na samo wspomnienie tych irracjonalnych łez, tego ściśniętego żalu. -Nie powiedziałaś mi o czym był Twój sen. -Zdaje się, że nie ale w pewien sposób pokazałam Ci o czym był. Zaśmiałam się nerwowo. -Oh powiedział. Jego oczy się rozszerzyły, a potem mrugnął. -Interesujące. -To był naprawdę bardzo dobry sen -wymamrotałam. Nie skomentował, więc chwile później zapytałam: - Wybaczysz mi? -Myślę o tym. Usiadłam, planując wszystko zbadać -nie było przynajmniej żadnych piór. Ale, gdy tylko się poruszyłam, poczułam zawrót głowy. Położyłam się z powrotem na poduszki. -Wow... zawrót głowy. Otulił mnie ramieniem. -Spałaś bardzo długo. Dwanaście godzin. -Dwanaście? -Dziwnie. Obejrzałam się niepozornie w trakcie gdy mówiłam. Wyglądałam dobrze. Siniaki na ramionach wciąż miały tydzień, żółkły. Rozciągnęłam się; czułam się dobrze. Co więcej, lepiej niż dobrze. -Czy inwentarz jest cały? Skinęłam głową zakłopotana. -Wszystkie poduszki chyba przetrwały. -Niestety, nie mogę tego powiedzieć o twojej, hm, koszulce nocnej. -Wskazał stopę łóżka, gdzie kilka skrawków czarnej koronki spływało wzdłuż jedwabnego prześcieradła. -Szkoda powiedziałam. -Lubiłam ją. -Ja też. -Były jeszcze jakieś szkody? zapytałam onieśmielona. -Będę musiał kupić Esme nową ramę do łóżka przyznał, spoglądając ponad swoje ramiona. Podążyłam za jego wzrokiem i byłam w szoku gdy zobaczyłam, że wielki kawałek drewna najwyraźniej został wyrwany z lewej strony zagłówka.
-Hmm. -zmarszczyłam brwi. -Dziwne, że tego nie usłyszałam. -Wydawałaś się być niebywale nie zainteresowana, gdyż Twoja uwaga skupiła się na czymś innym. -Byłam zbyt pochłonięta. przyznałam, rumieniąc się aż do czerwoności. Dotknął mojego gorącego policzka i westchnął. -Będzie mi tego naprawdę brakowało. Patrzyłam na jego twarz, szukając jakiegoś znaku złości czy wyrzutów sumienia. Spojrzeliśmy się na siebie, równocześnie: jego wyraz twarzy był spokojny ale trudny do odczytania. -Jak się czujesz? Zaśmiał się. -Co? zażądałam. -Wyglądasz na winną jakbyś popełniła przestępstwo. -Czuje się winna. wymamrotałam. -Więc uwiodłaś swojego zbyt uległego męża. To nie jest poważne przestępstwo. Droczył się ze mną. Moje policzki znów się rozgrzały. -Słowo uwiedziony oznacza w pewnym sensie premedytację. -Może to nieodpowiednie słowo. zgodził się. -Nie jesteś zły? -Nie jestem zły. uśmiechnął się. -Dlaczego nie? -Cóż... Spauzował. -Po pierwsze, nie zrobiłem Ci krzywdy. Tym razem łatwiej było mi się kontrolować, kierować nadmiarem. -Mrugnął w kierunku zniszczonej ramy. -Może dlatego, że tym razem wiedziałem czego się spodziewać. Uśmiech pełen nadziei rozjaśnił moją twarz. -Mówiłam Ci, że wszystko zależy od praktyki. -Wywrócił oczami. Zaburczało mi w brzuchu, a on się roześmiał. -Czas śniadania dla człowieka? zapytał. -Chętnie powiedziałam, wyskakując z łóżka. Poruszyłam się jednak zbyt szybko i zanim odzyskałam równowagę, zatoczyłam się chwiejnym krokiem. Złapał mnie zanim wywróciłam się na kredens. -Wszystko w porządku? -Jeśli nie będę miała lepszej równowagi w następnym życiu, zażądam refundacji To ja gotowałam tego ranka, smażąc jajka -byłam zbyt głodna na coś bardziej wyszukanego. Niecierpliwie, wrzuciłam je na talerz po kilku minutach. -Od kiedy jesz jajka w taki sposób? -zapytał. -Od teraz. -Wiesz ile jajek zjadłaś od kiedy tu jesteśmy? -Podniósł wieko kosza na śmieci; był wypełniony pustymi kartonami po jajkach. -Dziwne powiedziałam połykając gorącego gryza. -To miejsce zmienia mój apetyt. I moje sny i moją i tak niepewną równowagę. Ale podoba mi się tutaj. Chociaż i tak niedługo będziemy musieli wyjechać, czyż nie? Żeby dotrzeć do Dartmouth na czas? Wow, chyba musimy znaleźć jakieś miejsce do zamieszkania itp. Usiadł obok mnie. -Możesz dać sobie spokój z tymi gadkami o studiach -dostałaś to, czego chciałaś. I nie zawarliśmy umowy, więc nie przeciągniemy struny. Parsknęłam. -To nie były roszczenia, Edwardzie. Nie chce spędzać czasu na spiskowaniu, tak jak to robią niektórzy ludzie. "Co możemy zrobić by Bella wyszła dziś z domu?" -Powiedziałam, kiepsko imitując jego głos. Zaśmiał się, nie zażenowany. -Naprawdę, chcę spędzić jeszcze trochę więcej czasu jako człowiek. -Przytuliłam się go jego nagiego torsu. -Jeszcze, nie mam dosyć. Spojrzał na mnie podejrzliwie. -Dla tego? zapytał, łapiąc moją rękę która przesuwała się w dół jego brzucha. -Sex był kluczem przez cały czas? -Wywrócił oczami. -Dlaczego o tym nie pomyślałem?wymamrotał z sarkazmem. -Zachowałbym wiele swoich argumentów. Zaśmiałam się. -Tak, prawdopodobnie. -Jesteś taka ludzka powtórzył. -Wiem. Uśmiechnął się delikatnie. -Jedziemy do Dartmouth? Naprawdę? -Prawdopodobnie wylecę po pierwszym semestrze.
-Będę udzielał Ci prywatnych lekcji uśmiechnął się szeroko. -Pokochasz studia. -Myślisz, że uda nam się jeszcze znaleźć mieszkanie? Wykrzywił twarz, jakby czuł się winny. -Cóż, w pewnym sensie już mamy tam dom. Wiesz, w razie czego. -Kupiłeś dom? -Niezła nieruchomość to dobry interes Podniosłam jedną brew ale szybko ją opuściłam. -Więc jesteśmy gotowi. -Będziemy musieli zatrzymać Twój ,, wcześniejszy" samochód na trochę dłużej. -Tak, nie jestem odporna na czołgi. Uśmiechnął się szeroko. -Jak długo możemy jeszcze zostać? zapytałam. -Mieścimy się w czasie. Możemy zostać jeszcze kilka tygodni, jeśli chcesz. Zanim wyjedziemy do New Hampshire możemy jeszcze odwiedzić Charliego. Możemy też spędzić Boże Narodzenie z Renee... Jego słowa rysowały bardzo szczęśliwą niedaleką przyszłość, wolną od bólu, dostępną dla wszystkich. Jacob -zaszufladkowany, zapominany, teraz zaszczekał. Skorygowałam moje myśli -dla prawie wszystkich. To wcale nie robiło się łatwiejsze. Teraz, gdy odkryłam, jak przyjemne mogłoby by być życie ludzkie, byłam kuszona by trochę zmienić swoje plany. Osiemnaście czy dziewiętnaście, dziewiętnaście czy dwadzieścia... Czy to naprawdę miało znaczenie? Nie może się zdarzyć zbyt wiele przez rok. A bycie człowiekiem z EdwardemWybór stawał się trudniejszy z każdym dniem. -Kilka tygodni zgodziłam się. A później, bo nigdy nie wydawało się, że czasu będzie wystarczająco dużo, dodałam -więc, tak sobie myślałam o tym, o czym mówiłam wcześniej-praktyka. Zaśmiał się. -Możemy z tym poczekać? Słyszę łódź. Ekipa sprzątająca dotarła. Kazał mi poczekać. Czy to oznacza, że nie będzie już robił problemów jeśli chodzi o praktykę? Uśmiechnęłam się. -Daj mi wytłumaczyć Gustavo o co chodzi z tym bałaganem w białym pokoju, a potem możemy wyjść. Jest takie miejsce na południu wyspy... -Nie chcę wychodzić. Nie chcę się wspinać dziś po wyspie. Chcę zostać i obejrzeć film Zacisnął usta, tak aby nie śmiać się z tonu mojego głosu. -Dobrze, cokolwiek zechcesz. Wybierz jakiś, ja w tym czasie pójdę otworzyć drzwi. -Nie słyszałam pukania. Nadstawił uszy, pół sekundy później słychać było stukającą kołatkę na drzwiach. Uśmiechnął się szeroko i udał się na korytarz. Przeglądałam tytuły płyt na półkach pod wielkim telewizorem. Ciężko było się na coś zdecydować, było tu więcej płyt DVD niż w wypożyczalni. Słyszałam niski, aksamitny głos Edwarda dochodzący z korytarza -rozmawiał posługując się perfekcyjnym portugalskim. Inny, szorstki, ludzki głos odpowiadał w tym samym języku. Edward wpuścił ich do środka, wskazując na kuchnie. Dwójka Brazylijczyków wyglądała przy nim na niesamowicie niskich i ciemnych. Jednym był okrągły mężczyzna, druga to szczupła kobieta, obydwoje z pomarszczonymi twarzami. Edward wskazał na mnie z uśmiechem pełnym dumy i usłyszałam swoje imię pośród nieznanych mi słów. Zarumieniłam się gdy przypomniałam sobie o bałaganie w białym pokoju, który wkrótce odkryją. Mały człowieczek uśmiechnął się do mnie grzecznie. Ale mała, chuda kobieta o skórze barwy kawy nie uśmiechała się. Gapiła się na mnie z wielkim szokiem i zmartwieniem, jej oczy były pełne strachu. Zanim zdarzyłam zareagować, Edward wskazał im dokąd mają za nim iść i już ich nie było. Kiedy pojawił się ponownie, był sam. Poszedł szybko do mnie i objął. -Co z nią? -zapytałam nagle, pamiętając jej pełen paniki wyraz twarzy. Wzruszył ramionami, niczym nie zaniepokojony. -Kaure jest częściowo Indianką Ticuna. Dorastała jako osoba bardziej przesądna -choć możesz to nazwać bardziej świadoma niż ludzie we współczesnym świecie. Podejrzewa kim jestem, albo jest bardzo blisko. Nie wydawał się tym martwić. -Mają tu swoje własne legendy. Libishomen -pijący krew demon, który
łapie wyłącznie pięknie kobiety. -Spojrzał na mnie. Tylko piękne kobiety? Cóż, to był w pewnym sensie komplement. -Wyglądała na przerażoną powiedziałam. -Bo jest ale głównie boi się o Ciebie. -O mnie? -Boi się o to, że trzymam Cię tu zupełnie samą. -Zachichotał i spojrzał na ścianę z filmami. -No cóż, może wybierzemy coś do obejrzenia? To możliwa do przyjęcia ludzka czynność. -Tak. Myślę, że filmy przekonają ją, że jesteś człowiekiem. Zaśmiałam się i objęłam go za szyje, stając na palcach. Pochylił się tak, żebym mogła go pocałować, obejmując mnie przy tym i unosząc lekko, abym nie musiała się zbytnio męczyć. -Filmidło, powidło -wymamrotałam gdy jego usta całowały moją szyje, wtopiłam palce w jego brązowe włosy. Wtedy usłyszałam sapnięcie i nagle mnie postawił. Kaure stała sztywno w korytarzu, miała pierze w swoich czarnych włosach, worek piór zawieszony na ramionach i przerażenie na twarzy. Patrzyła się na mnie z wytrzeszczonym wzrokiem, zarumieniłam się i spuściłam głowę. Po chwili doszła do siebie i wymamrotała coś, co nawet w obcym języku brzmiało jak przeprosiny. Edward uśmiechnął się i odpowiedział przyjaznym tonem. Odwróciła wzrok i wróciła do korytarza. -Myślała to, co myślę, że myślała? wymamrotałam. Rozśmieszył go szyk mojego zdania. -Tak. -Ten. powiedziałam wybierając pierwszy z brzegu film. -Włącz i udawajmy, że go oglądamy. To był jakiś stary musical pełen roześmianych twarzy i puchatych sukienek. -Bardzo miodowo-miesiącowy. -Edward zaaprobował. Kiedy aktorzy na ekranie tańczyli do piosenki tytułowej, ułożyłam się na sofie i wsunęłam się w ramiona Edwarda. -Przeniesiemy się teraz do białego pokoju? -zapytałam leniwie. -Nie wiem zdążyłem skręcić zagłówek w innym pokoju nie możliwy do naprawy. Może jeśli ograniczymy szkody tylko na jeden obszar domu, Esme znów nas kiedyś zaprosi. -Więc będą jeszcze jakieś szkody? uśmiechnęłam się szeroko. Uśmiał się z mojej reakcji. -Myślę, że będzie bezpieczniej jeśli zrobimy to z premedytacją, niż gdybyś miałabyś znowu mnie zaatakować. -To byłaby tylko kwestia czasu -zgodziłam się rozluźniona, ale krew w żyłach zaczęła pulsować mi szybciej. -Coś nie tak z Twoim sercem? -Nie. Jestem zdrowa jak koń. -spauzowałam. -Chcesz teraz zbadać tą strefę zburzenia? -Będzie uprzejmiej jeśli poczekamy, aż wyjdą. Ty możesz nie zauważać tego, że rozrywam meble na strzępy, ale ich prawdopodobnie by to przeraziło. Szczerze, zapomniałam, że są jacyś ludzie w drugim pokoju. -Racja. Gustavo i Kaure poruszali się cichutko po domu, kiedy ja czekałam aż wyjdą, oglądając szczęśliwe zakończenie na ekranie. Zaczynałam być śpiąca, choć według Edwarda spałam pół dnia; wtedy doszedł do mnie szorstki głos. Edward usiadł i odpowiedział Gustavo posługując się nienagannym portugalskim. Gustavo przytaknął i udał się w kierunku drzwi. -Skończyli. powiedział mi Edward. -Czy to znaczy, że jesteśmy teraz sami? -Może najpierw lunch? zasugerował. Ugryzłam się w wargę; to był dylemat. Byłam bardzo głodna. Z uśmiechem, wziął mnie za rękę i zaprowadził do kuchni. Znał moją twarz tak dobrze, że nie miało znaczenia to, że nie potrafił czytać w moich myślach. -To wymyka się z pod kontroli pożaliłam się, gdy w końcu poczułam się pełna. -Chcesz popływać popołudniu z delfinami, żeby spalić kalorie? zapytał. -Może później, znam inny sposób by spalić kalorie. -A cóż to takiego?
-Cóż... został jeszcze kawałek tego okropnego zagłówka... Ale nie dokończyłam. Już zdążył wziąć mnie w ramiona, jego usta uciszyły moje i z nadludzką prędkością zaniósł mnie do niebieskiego pokoju.
tłumaczenie: Natalia
7. Niespodziewany Linia ciemności posuwała się w moją stronę poprzez mgłę okrywającą nas niczym całun. Mogłam dostrzec ich ciemno rubinowe oczy iskrzące się w pożądaniu, pałające żądzą mordu. Wargi naciągnięte nad ostre, mokre zęby niektóre w warknięciu, inne w uśmiechu. Usłyszałam za sobą szloch dziecka, ale nie mogłam się odwrócić by na nie spojrzeć. Chociaż rozpaczliwie pragnęłam upewnić się, czy jest bezpieczne, nie mogłam pozwolić sobie na rozproszenie uwagi. Zbliżali się, czarne szaty powiewały z każdym ruchem. Widziałam ich dłonie wygięte niczym zbielałe szpony. Zaczęli się przemieszczać, ustawiając się tak, aby zajść nas ze wszystkich stron. Jesteśmy otoczeni. Umrzemy. I wtedy, niczym rozbłysk pioruna, obraz stał się inny. Pozornie nic się nie zmieniło Volturi ciągle się przysuwali, gotowi by zabić. Tym, co naprawdę uległo zmianie, był sposób, w jaki patrzyłam na tę scenę. Nagle byłam tego złakniona. Chciałam, by zaatakowali. Panika zamieniła się w zew krwi, przykucnęłam, na mojej twarzy pojawił się uśmiech, warknięcie wydobyło się zza obnażonych zębów. Usiadłam gwałtownie, wyrwana ze snu. Pokój był ciemny. Było także przeraźliwie gorąco. Pot splątał mi włosy na skroniach i owinął je wzdłuż szyi. Po omacku przeszukałam gorące prześcieradło. Było puste. -Edward? Właśnie wtedy moje palce natrafiły na coś gładkiego, płaskiego i sztywnego. Kartka papieru złożona na pół. Zabrałam liścik ze sobą i wymacałam drogę przez pokój do włącznika światła. Notka była zaadresowana do pani Cullen.
Mam nadziej ę, ze nie obudzisz si ę i nie dostrze żesz mojej nieobecno ści, jednak jeśli tak si ę stanie
niebawem wróc ę. Poszedłem na l d zapolować. Wracaj do snu, b d przy tobie, kiedy si ę przebudzisz.
ą ęę Kocham cię.
Westchnęłam. Jesteśmy tu od dwóch tygodni, więc powinnam spodziewać się, że będzie musiał odejść, jednak nie zastanawiałam się nad tym kiedy. Miałam wrażenie, że znajdujemy się tu poza czasem, po prostu unosząc się w doskonałym stanie. Starłam pot z czoła. Byłam zupełnie rozbudzona, chociaż zegar na komodzie wskazywał dopiero po pierwszej. Wiedziałam, że nie będę w stanie zasnąć taka gorąca i lepka. Nie wspominając o tym, że gdy tylko wyłączę światło i zamknę oczy, z pewnością znów zobaczę czające się w mroku postacie. Wstałam i zaczęłam bez celu błąkać się po domu, włączając światła. Bez Edwarda wydawał się taki wielki i pusty. Taki inny. Przystanęłam w kuchni i zdecydowałam, że może jedzenie da mi pocieszenie, którego potrzebuję. Szperałam w lodówce, aż znalazłam wszystkie składniki potrzebne, by przygotować smażonego kurczaka. Pryskanie i skwierczenie w rondlu było miłym, swojskim odgłosem; poczułam się spokojniejsza, kiedy wypełniło ciszę. Kurczak pachniał tak dobrze, że zaczęłam go jeść prosto z rondla, przy okazji parząc sobie język. Po piątym albo szóstym kęsie mój język ochłodził się już wystarczająco, bym poczuła jego smak. Zaczęłam żuć wolniej. Czy coś było z nim nie tak? Obejrzałam mięso jednak było białe, przyszło mi do głowy, że mogło nie wysmażyć się do końca. Wzięłam jeszcze jeden próbny kęs; przeżułam dwa razy. Ble
stanowczo niedobre. Zerwałam się by wypluć go do zlewu. Nagle zapach kurczaka i oleju stał się odrażający. Wzięłam cały talerz i wyrzuciłam jedzenie do śmieci, a następnie otworzyłam okno, by pozbyć się tego wstrętnego zapachu. Na zewnątrz wiał chłodny wietrzyk. Działał kojąco na moją skórę. Nagle poczułam zmęczenie, ale nie chciałam wracać do gorącego pokoju. Otworzyłam więc więcej okien w pokoju, w którym znajdował się telewizor i położyłam się na kanapie dokładnie przed nim. Włączyłam ten sam film, który oglądaliśmy poprzedniego dnia i szybko zapadłam w sen w czasie pogodnej początkowej piosenki. Kiedy ponownie otworzyłam oczy słońce było w połowie swojej wędrówki po niebie, lecz to nie światło mnie obudziło. Obejmowały mnie chłodne ramiona, przyciągały do niego. W tym samym czasie gwałtowny ból eksplodował w moim żołądku, jakbym zarobiła cios w brzuch. -Przepraszam szepnął Edward, przesuwając zimną dłonią po moim lepkim czole. -Tak wiele brakuje mi do doskonałości. Nie pomyślałem, jak gorąco ci będzie, kiedy odejdę. Następnym razem zanim wyjdę zamontuję klimatyzator. Nie mogłam skupić się na jego słowach.
Przepraszam! wysapałam, usiłując uwolnić się z jego objęć. Momentalnie stracił dobry humor.
Bello? Pomknęłam do łazienki, ręką zatykając usta. Poczułam się tak potwornie, że początkowo nawet nie dbałam o to, że był ze mną, gdy kucnęłam przy toalecie i gwałtownie zwymiotowałam. -Bello? Co się dzieje? Na razie nie mogłam odpowiedzieć. Podtrzymując mnie z troską i trzymając moje włosy z daleka od twarzy, czekał aż znów będę zdolna oddychać. -Cholerny zepsuty kurczak jęknęłam. -Wszystko w porządku? w jego głosie dało się wyczuć napięcie. -W porządku wydyszałam -To tylko zatrucie pokarmowe. Nie musisz na to patrzeć. Odejdź. -Marne szanse, Bello. -Odejdź jęknęłam znowu, próbując wstać, by wypłukać usta. Pomógł mi delikatnie, ignorując słabe pchnięcia, które w niego wymierzyłam. Gdy już moje usta były czyste zaniósł mnie do łóżka i ostrożnie posadził, wspierając swoim ramieniem. -Zatrucie pokarmowe? -No wychrypiałam Ostatniej nocy zrobiłam kurczaka. Nie smakował dobrze, więc go wyrzuciłam. Ale wcześniej zjadłam kilka kęsów. Położył chłodną dłoń na moim czole. Miłe uczucie. Jak się teraz czujesz? Pomyślałam o tym przez chwilę. Mdłości odeszły równie gwałtownie, jak się pojawiły i czułam się jak każdego innego ranka.
Całkiem nieźle. Właściwie to trochę głodna. Kazał mi odczekać godzinę i ograniczyć się do dużej szklanki wody, zanim usmażył jajka. Czułam się zupełnie normalnie, może tylko odrobinę zmęczona po pobudce w środku nocy. Włączył CNN tak bardzo straciliśmy kontakt z rzeczywistością, że mogła rozpętać się trzecia wojna światowa, a my nawet byśmy o tym nie wiedzieli rozłożyłam się sennie na jego kolanach. Znudziłam się wiadomościami i obróciłam, by go pocałować. Dokładnie tak jak rano, gdy się poruszyłam ostry ból uderzył w mój żołądek. Oderwałam się od niego z dłonią ciasno zaciśniętą na ustach. Wiedziałam, że tym razem na pewno nie dotrę do łazienki, więc pobiegłam do kuchennego zlewu. Znów trzymał moje włosy. -Może powinniśmy wrócić do Rio, zobaczyć się z lekarzem. zasugerował z troską, kiedy płukałam później usta. Pokręciłam głową i oddaliłam się w stronę korytarza. Lekarz był niepotrzebny.
Będę zdrowa zaraz po tym, jak wyszoruję zęby. Kiedy smak w ustach był już lepszy, poszłam szukać w walizce apteczki, którą spakowała dla mnie Alice, pełnej ludzkich rzeczy, jak bandaże, środki przeciwbólowe i stanowiący w tej chwili mój cel Pepto- Bismol*. Może uda mi się uspokoić żołądek i jednocześnie Edwarda. Ale zanim znalazłam Pepto, * Pepto Bismol -środek stosowany w leczeniu niewielkich dolegliwości układu pokarmowego. (przyp. tłum.)
przypadkiem natknęłam się na coś innego, co zapakowała mi Alice. Podniosłam małe niebieskie pudełeczko i trzymając w dłoni gapiłam się na nie przez dłuższą chwilę, zapominając o wszystkim innym. Potem zaczęłam liczyć. Raz. Drugi. Ponownie. Wynik wstrząsnął mną; pudełeczko spadło z powrotem do walizki. -Dobrze się czujesz? Edward spytał przez drzwi Znów masz nudności? -Tak i nie powiedziałam zduszonym głosem. -Bello? Czy mogę wejść, proszę? spytał, tym razem z troską. -Okej? Wszedł i przeanalizował moją pozycję, siedziałam ze skrzyżowanymi nogami na podłodze przy walizce i mój wyraz twarzy, puste, niewidzące oczy. Usiadł obok mnie, jego ręka natychmiast powędrowała do mojego czoła. -Coś jest nie tak? -Ile dni minęło od ślubu? wyszeptałam. -Siedemnaście odpowiedział machinalnie Co jest, Bello? Liczyłam jeszcze raz. Podniosłam palec, nakazując mu czekać, wyliczając. Myliłam się wcześniej, jeżeli chodzi o dni. Jesteśmy tu dłużej, niż myślałam. Zaczęłam jeszcze raz. -Bello! wyszeptał ponaglająco Tracę tu rozum. Próbowałam przełknąć. Nie dałam rady. Sięgnęłam więc do walizki i nerwowo w niej grzebałam, aż ponownie znalazłam małe niebieskie pudełko tamponów. Podniosłam je w ciszy. Wpatrywał się we mnie zmieszany. Co? Próbujesz pominąć tę chorobę jako Zespół Napięcia Przedmiesiączkowego? -Nie starałam się powstrzymać łzy Nie, Edward. Próbuję powiedzieć ci, że okres spóźnia mi się pięć dni. Wyraz jego twarzy nie zmienił się. Jakbym nigdy się nie odezwała. -Myślę, że wcale się nie zatrułam dodałam. Nie zareagował. Zamienił się w rzeźbę. -Sny mamrotałam do siebie matowym głosem Długie spanie. Płacz. Całe to jedzenie. Oh. Oh. Oh. Spojrzenie Edward było szkliste, jakby już mnie nie widział. Odruchowo, prawie nieumyślnie, moja ręka opadła na brzuch. -Oh zapiszczałam ponownie. Zerwałam się na nogi, wymykając się nieruchomym dłoniom Edwarda. Nie przebrałam się jeszcze z małych jedwabnych szortów i koszulki, które noszę do spania. Szarpnęłam niebieską tkaninę i wpatrywałam się w mój brzuch. -Niemożliwe wyszeptałam. Nie miałam żadnego doświadczenia, jeżeli chodzi o ciążę, dzieci, ani żadną część tego świata, ale nie byłam głupia. Widziałam wystarczająco filmów i seriali telewizyjnych, by wiedzieć, że nie tak to działa. Spóźniał się tylko 5 dni. Gdybym była w ciąży, moje ciało nawet by nie zarejestrowało tego faktu. Nie miałabym porannych mdłości. Nie zmieniłabym przyzwyczajeń związanych z jedzeniem ani ze snem. I na pewno nie miałabym małej, ale zauważalnej wypukłości widocznej między biodrami. Odwróciłam tułów do tyłu i do przodu, badając je z każdej strony, jakby miało po prostu zniknąć pod odpowiednim kątem. Przejechałam palcami po subtelnym wybrzuszeniu, zszokowana jak kamiennie twardy jest pod moją skórą. -Niemożliwe powiedziałam znowu, ponieważ, wybrzuszenie czy nie wybrzuszenie, okres czy nie okres (a zdecydowanie nie było okresu, chociaż w życiu nie spóźniał mi się choćby dzień), nie było możliwości, abym była w ciąży. Jedyną osobą, z jaką w życiu uprawiałam seks jest wampir, na miłość boską. Wampir, który ciągle znajdował się zmrożony na podłodze, nie dając żadnych oznak życia. Więc musi być inne wyjaśnienie. Coś było nie w porządku ze mną. Jakaś dziwna południowoamerykańska choroba dająca wszystkie oznaki ciąży, tylko przyspieszone I wtedy coś sobie przypomniałam cały ranek internetowego poszukiwania, wydaje się wieki temu. Siedząc przy starym biurku w domu Charliego, w szarym blasku tępo wlewającym się przez okno, wpatrując się w mój wiekowy, charczący komputer, gorliwie czytając internetową stronę zatytułowaną "Wampiry A-Z". Minęło wtedy mniej niż 24 godziny, od kiedy Jacob Black, próbując zabawić mnie za
pomocą Quileuckich legend, w które wtedy jeszcze nie wierzył, powiedział mi, że Edward jest wampirem. Śledziłam z obawą pierwsze pozycje na stronie, które były poświęcone mitom o wampirach na całym świecie. Filipiński Danag, hebrajski Estrie, rumuński Varacolaci, włoski Stregoni benefici (legenda opierała się właściwie na dawnych wyczynach mojego nowego teścia z Volturi, nie żebym coś wtedy o tym wiedziała) Poświęcałam coraz mniej i mniej uwagi historiom, które stawały się coraz bardziej i bardziej niewiarygodne. Pamiętam tylko ogólne informacje z dalszych pozycji. Większość z nich wydawała mi się tylko wymówkami zmyślonymi, by wytłumaczyć sprawy, jak współczynnik śmiertelności niemowląt, i niewierność małżeńska. Nie, kochanie, nie mam romansu! Tą seksowną kobietą wymykającą się z domu był diabelski sukkub. Mam szczęście, że uszedłem z życiem! (Oczywiście, z wiedzą, jaką posiadałam teraz o Tanyi i jej siostrach, podejrzewam, że niektóre z tych wymówek są niczym innym, jak faktem). Był także jeden dla pań. Jak możesz oskarżać mnie o zdradę, tylko dlatego, że wróciłeś z dwuletniej morskiej podróży, a ja jestem w ciąży? To był inkub. Zahipnotyzował mnie swoimi mistycznymi wampirzymi mocami To była część opisu inkuba możliwość płodzenia dzieci z ich bezbronnymi ofiarami. Pokręciłam głową, oszołomiona. Ale Pomyślałam o Esme, a szczególnie o Rosalie. Wampiry nie mogą mieć dzieci. Jeśli byłoby to możliwe, Rosalie znalazłaby sposób. Opowieść o inkubie jest niczym więcej, niż legendą. Oprócz tego No, jest różnica. Oczywiście Rosalie nie może począć dziecka, ponieważ została zamrożona w stanie, w jakim z istoty ludzkiej stała się nieludzką. Zupełnie niezmieniona. A ciało ludzkiej kobiety musi zmienić się, by zrodzić dziecko. Ciągła zmiana związana z cyklem miesięcznym po pierwsze i jeszcze większe zmiany potrzebne do przyjęcia wzrastającego dziecka. Ciało Rosalie nie może się zmieniać. Ale moje może. Moje właściwie już się zmieniło. Dotknęłam wypukłości na moim brzuchu, której jeszcze wczoraj tam nie było. A ludzcy mężczyźni ich ciało pozostaje właściwie niezmienione od okresu dojrzewania do śmierci. Pamiętam przypadkową część jakichś ciekawostek, bóg wie jak zdobytych: Charlie Chaplin w wieku siedemdziesięciu kilku lat spłodził swoje najmłodsze dziecko. Mężczyźni nie mają wyznaczonych cykli płodności czy lat, w których mogą mieć dzieci. Oczywiście jak ktokolwiek mógłby wiedzieć, czy mężczyzna-wampir może spłodzić dziecko, kiedy jeszcze żadna partnerka nie przeżyła stosunku? Czy jakikolwiek wampir na ziemi miał konieczność opanowania się, by przetestować tę teorię z ludzką kobietą? Albo chęć? Znam tylko jednego. Część mojego umysłu zmagała się z faktami, wspomnieniami i możliwościami, podczas gdy druga połowa
część, która kontroluje możliwość poruszania nawet najmniejszym mięśniem nie była zdolna do działania. Nie mogłam zmusić ust do mówienia, chociaż chciałam poprosić Edwarda by łaskawie wytłumaczył mi, co tu się dzieje. Musiałam wrócić do miejsca, w którym siedział, dotknąć go, ale moje ciało nie słuchało żadnych rozkazów. Mogłam tylko wpatrywać się w moje zszokowane oczy widoczne w lustrze, ostrożnie naciskając palcami opuchnięcie w tułowiu. I wtedy, jak w tym wyraźnym koszmarze z ostatniej nocy, scena gwałtownie uległa przeobrażeniu. Wszystko, co widziałam w lustrze, nagle wydało mi się inne, chociaż nic tak naprawdę się nie zmieniło. Tym, co miało wszystko zmienić by fakt, iż delikatne, miękkie szturchnięcie uderzyło w moją dłoń z wnętrza mojego ciała. W tym samym momencie zaczął dzwonić telefon Edwarda, przenikliwie i uporczywie. Żadne z nas się nie poruszyło. Dzwonił znowu i znowu. Próbowałam go zignorować, przyciskając palce do brzucha, czekałam. Wyraz mojej twarzy w lustrze nie był już zdezorientowany teraz wyrażał zdumienie. Ledwie zauważyłam, kiedy obce, nieme łzy zaczęły spływać po moich policzkach. Telefon nadal dzwonił. Chciałam, by Edward go odebrał Ta chwila należała do mnie. Prawdopodobnie była najważniejszą w moim życiu. Dryń! Dryń! Dryń! W końcu rozdrażnienie pokonało wszystkie inne uczucia. Osunęłam się na kolana obok Edwarda
poruszałam się ostrożniej, tysiąc razy bardziej świadoma skutków każdego ruchu poklepując jego kieszenie, aż znalazłam komórkę. Prawie oczekiwałam, że odtaje i sam odbierze, ale był zupełnie
nieruchomy. Rozpoznałam numer nietrudno było zgadnąć, dlaczego ona dzwoni. -Cześć Alice mój głos nie brzmiał lepiej niż wcześniej. Odchrząknęłam. -Bello? Bello, czy wszystko w porządku? -Tak. Yyy Jest tam Carlisle? -Jest. Coś jest nie tak? -Nie jestem W stu procentach pewna -Wszystko dobrze z Edwardem? zapytała ostrożnie. Usłyszałam, jak woła imię Carlisleła, potem spytała Dlaczego nie odebrał telefonu? zanim zdołałam odpowiedzieć na pierwsze pytanie. -Nie jestem pewna. -Bello, co się dzieje? Właśnie zobaczyłam -Co widziałaś? Nastała cisza. Daję ci Carlisleła powiedziała w końcu. Poczułam, jakby w moje żyły została wstrzyknięta zimna woda. Jeśli Alice miałaby wizję mnie, z zielonookim dzieckiem o anielskiej twarzy w ramionach, odpowiedziałaby, prawda? Kiedy czekałam aż Carlisle się odezwie, wizja, którą wyobraziłam sobie u Alice, zatańczyła pod moimi powiekami. Maleńkie, przepiękne dziecko, może nawet piękniejsze, niż chłopiec z moich snów maleńki Edward w moich ramionach. Zastrzyk ciepła w moich żyłach przegonił chłód. -Bello, tu Carlisle. Co się dzieje? -Ja -nie byłam pewna jak odpowiedzieć. Będzie się śmiał z moich domysłów, powie, że jestem nienormalna? Spyta czy miałam kolejny kolorowy sen? Trochę martwię się o Edwarda Czy wampir może doznać szoku? -Czy został zraniony? Jego głos niespodziewanie stał się naglący. -Nie, nie zapewniłam go Tylko zaskoczony. -Nie rozumiem, Bello. -Myślę Więc, myślę, że Możliwe Mogę być -wzięłam głęboki oddech w ciąży. Jakby potwierdzając moje słowa, pojawiło się kolejne maleńkie kopnięcie. Moja ręka powędrowała do brzucha. Po długiej przerwie, medyczne doświadczenie Carlisleła dało o sobie znać. -Kiedy był pierwszy dzień twojego cyklu menstruacyjnego? -Szesnaście dni przed ślubem Zajęłam się wcześniej mentalną matematyką na tyle dokładnie, by móc teraz odpowiedzieć z pełnym przekonaniem. -Jak się czujesz? -Dziwnie powiedziałam, załamał mi się głos. Kolejna strużka łez potoczyła się po moich policzkach. -To zabrzmi nieprawdopodobnie, ale Posłuchaj, wiem, że na to wszystko za wcześnie. Może zwariowałam. Ale mam dziwaczne sny, jem na okrągło i płaczę i wymiotuję i i Przysięgam, coś się właśnie we mnie poruszyło. Edward podniósł głowę. Odetchnęłam z ulgą. Edward wyciągnął dłoń po telefon, jego twarz wydała się biała i surowa. -Yhm, myślę, że Edward chce z tobą rozmawiać. -Daj go do telefonu głos Carlisleła był napięty. Nie do końca pewna, czy Edward będzie w stanie rozmawiać, położyłam komórkę na jego wyciągniętej dłoni. Przycisnął ją do ucha Czy to możliwe? Wyszeptał. Słuchał przez długi czas wpatrując się w nicość nieobecnym wzrokiem. -A Bella? spytał. Jego ramię owinęło się wokół mnie, kiedy mówił, przyciągając mnie blisko siebie. Słuchał przez dłuższą chwilę, potem powiedział Tak. Tak, będę. Odjął słuchawkę od ucha i wcisnął przycisk "koniec". Natychmiast wybrał nowy numer. -Co powiedział Carlisle? spytałam niecierpliwie. Edward odpowiedział martwym głosem Myśli, że jesteś w ciąży. Słowa wysłały ciepły dreszcz wzdłuż mojego kręgosłupa. Mały kopacz poruszył się we mnie nerwowo.
-Gdzie teraz dzwonisz? spytałam kiedy znów przyłożył telefon do ucha. -Na lotnisko. Wracamy do domu. Edward wisiał na telefonie przez ponad godzinę bez przerwy. Domyślałam się, że załatwia lot do domu, ale nie mogłam być pewna, ponieważ nie mówił po angielsku. Brzmiało to, jakby się kłócił; dużo mówił przez zaciśnięte zęby. Podczas kiedy się sprzeczał, pakował nas. Wirował po pokoju jak wściekłe tornado, zostawiając za sobą porządek zamiast zniszczeń. Zostawił na łóżku kilka moich ubrań nawet na mnie nie spojrzawszy, więc stwierdziłam, że czas się ubrać. Kontynuował swoją kłótnię kiedy się przebierałam, zaciekle gestykulując zaniepokojonymi ruchami. Kiedy nie mogłam już znieść emanującej z niego gwałtownej energii, cicho opuściłam pokój. Jego szaleńcze skupienie działało źle na mój brzuch nie jak poranne mdłości, czułam się po prostu nieswojo. Poczekam gdzie indziej aż przejdzie mu ten nastrój. Nie mogłam mówić do tego zimnego, skupionego Edwarda, który prawdę mówiąc, odrobinę mnie przerażał. Po raz kolejny zatrzymałam się w kuchni. W szafce znalazłam paczkę precli. Zaczęłam przeżuwać je z roztargnieniem, wyglądając przez okno na piasek, skały, drzewa i ocean, wszystko iskrzące się w słońcu. Ktoś mnie kopnął. -Wiem powiedziałam też nie chcę stąd odchodzić.. Wyglądałam jeszcze przez chwilę przez okno, ale kopacz nie zareagował. -Nie rozumiem szepnęłam Co w tym jest złego? Zaskakujące, bezwzględnie. Zdumiewające także. Ale złe? Nie. Więc dlaczego Edward jest taki wściekły? To on był właściwie tym, który głośno domagał się szybkiego ślubu. Próbowałam się nad tym zastanowić. Może nie było to takie dziwne, że Edward chciał, byśmy natychmiast wracali do domu. Może chciał, by Carlisle mnie zbadał, chciał upewnić się, czy moje przypuszczenia są prawidłowe chociaż w mojej głowie nie było co do tego absolutnie żadnych wątpliwości. Prawdopodobnie będą chcieli sprawdzić, dlaczego jestem w aż tak zaawansowanej ciąży, z wybrzuszeniem, kopaniem i resztą. To nie było normalne. Kiedy tylko o tym pomyślałam, byłam pewna, że rozgryzłam jego zachowanie. Musiał bardzo martwić się o dziecko. Ja jeszcze za mało zdawałam sobie sprawę z tego, co się dzieję, by zacząć bzikować. Mój mózg pracował wolniej niż jego utknął nie mogąc się nadziwić obrazkiem, który stworzył wcześniej
maleńkie dziecko z oczami Edwarda zielonymi, jakie miał będąc człowiekiem jasne i piękne spoczywające w moich ramionach. Miałam nadzieję, że będzie miało twarz Edwarda, bez żadnego zaburzeń pochodzących z mojej. Zabawne było, jak niespodziewana i absolutnie niezbędna była ta wizja. Przez to pierwsze, maleńkie dotknięcie zmienił się cały świat. Kiedyś istniała tylko jedna rzecz, bez której nie mogłam żyć, teraz znalazły się dwie. Nie było żadnego podziału moja miłość nie jest teraz rozdarta między nich; to nie tak. Miałam raczej wrażenie, że serce mi urosło, puchnąc, powiększając swoje rozmiary dwukrotnie w tej chwili. Cała ta dodatkowa przestrzeń już jest wypełniona. Ten wzrost był oszałamiający. Nigdy wcześniej tak naprawdę nie rozumiałam bólu i rozżalenia Rosalie. Nigdy nie wyobrażałam sobie siebie jako matki, nigdy tego nie pragnęłam. To była bułka z masłem, przysiąc Edwardowi, że nie dbam o wydanie na świat dziecka, ponieważ taka była prawda. Dzieci ogólnie nigdy do mnie nie przemawiały. Wydawały się być głośnymi stworzeniami, najczęściej ociekającymi jakąś formą mazi. Nigdy nie miałam z nimi wiele do czynienia. Kiedy marzyłam o Renee dającej mi brata, zawsze wyobrażałam go sobie starszego. Kogoś, kto by zaopiekował się mną, nie odwrotnie. To dziecko, dziecko Edwarda, to zupełnie inna historia. Pragnęłam go tak, jak pragnęłam powietrza, by oddychać. Nie był to wybór ale konieczność. Może miałam po prostu zupełnie beznadziejną wyobraźnię. Może dlatego też nie byłam w stanie wyobrazić sobie, że spodoba mi się małżeństwo, zanim je zawarłam nie byłam w stanie wyobrazić sobie, że chciałabym dziecko, nim jedno było już w drodze Kiedy położyłam dłoń na brzuchu, czekając na następne kopnięcie, łzy znowu popłynęły po moich policzkach.
-Bello? Odwróciłam się, zaniepokojona dziwną nutą w jego głosie. Był zbyt zimny, zbyt ostrożny. Jego twarz pasowała do głosu pusta, surowa. -Bello! przeciął pokój w okamgnieniu i położył dłonie na mojej twarzy. Boli cię? -Nie, nie Przyciągnął mnie do piersi.
Nie bój się. Będziemy w domu za 16 godzin. Będzie dobrze. Carlisle będzie gotowy, kiedy tam dotrzemy. Zajmiemy się tym, będziesz zdrowa, będziesz zdrowa. -ęZajmiemy się tymł? Co masz na myśli? Pochylił się i spojrzał mi w oczy.
Wydostaniemy tę rzecz, zanim skrzywdzi jakąkolwiek część ciebie. Nie bój się. Nie pozwolę temu cię skrzywdzić. -Tej ęrzeczył? wydyszałam. Nagle odwrócił ode mnie wzrok, patrząc na frontowe drzwi.
Cholera! Zapomniałem, że dziś oczekujemy Gustavo. Pozbędę się go i zaraz wrócę. wyskoczył z pokoju. Chwyciłam ladę jako wsparcie. Trzęsły mi się kolana. Edward właśnie nazwał mojego małego kopacza ęrzeczął. Powiedział, że Carlisle się go pozbędzie. -Nie wyszeptałam. Wcześniej źle to zrozumiałam. W ogóle nie troszczył się o dziecko. Chciał je skrzywdzić. Piękny obraz w mojej głowie gwałtownie stał się inny, zmienił w coś ciemnego. Moje śliczne dziecko płacze, moje słabe ramiona nie są dość silne, by je ochronić Co powinnam zrobić? Czy będą w stanie ich przekonać? Co jeśli nie? Czy to wyjaśnia dziwne milczenie Alice w telefonie? Czy właśnie to widziała? Edward i Carlisle zabijający to blade, doskonałe dziecko zanim będzie mogło zakosztować życia? -Nie wyszeptałam znowu, tym razem silniejszym głosem. Tak nie może być. Nie pozwolę na to. Usłyszałam Edwarda po raz kolejny mówiącego po portugalsku. Po raz kolejny kłócącego się. Jego głos się przybliżył, usłyszałam jak wzdycha w irytacji. Wtedy dobiegł mnie inny głos, cichy i nieśmiały. Kobiecy głos. Wszedł przed nią do kuchni i podszedł prosto do mnie. Starł łzy z moich policzków i wymruczał mi do ucha, przez cienką, twardą linię ust. -Nalega by zostawić jedzenie, które przyniosła, zrobiła dla nas kolację. Gdyby nie byłby tak spięty i zły, jestem pewna, że wywróciłby oczami. To wymówka, chce się upewnić, że jeszcze cię nie zabiłem.
gdy kończył mówić jego głos był lodowaty. Kaure zbliżała się do nas nerwowo, małymi kroczkami, z nakrytym talerzem w dłoniach. Bardzo chciałabym znać portugalski, albo żeby przynajmniej mój hiszpański nie był tak szczątkowy. Mogłabym wtedy spróbować podziękować tej kobiecie, która ośmieliła się zdenerwować wampira, by sprawdzić, czy ze mną wszystko w porządku. Jej oczy krążyły pomiędzy nami. Widziałam, jak bada kolor mojej twarzy, wilgoć w moich oczach. Mamrocząc coś, czego nie rozumiałam położyła talerz na ladzie. Edward coś do niej krzyknął; nigdy wcześniej nie słyszałam by był tak nieuprzejmy. Odwróciła się, by odejść, a jej długa wirująca spódnica tchnęła zapach jedzenia prosto w moją twarz. Był intensywny
cebula i ryba. Zatkałam usta dłonią i popędziłam do zlewu. Poczułam dłoń Edwarda na moim czole, a poprzez ryk w uszach dobiegł mnie kojący szept. Jego ręce zniknęły na sekundę i usłyszałam, jak lodówka zamyka się z hukiem. Na szczęście zapach zniknął wraz z odgłosem, a dłonie Edwarda chłodziły znów moje wilgotne czoło. Szybko poczułam się lepiej. Wypłukałam usta pod kranem, kiedy on pieścił bok mojej twarzy. Poczułam niepewne, drobne kopnięcie w łonie. -Wszystko dobrze. Wszystko jest z nami w porządku.-Skierowałam moje myśli ku wypukłości. Edward obrócił mnie, ciągnąc w ramiona. Oparłam głowę na jego ramieniu. Moje ręce instynktownie owinęły się wokół brzucha. Usłyszałam ciche westchnienie i spojrzałam w górę.
Kobieta wciąż tam była, wahając się w przejściu z do połowy wyciągniętymi rękami, jakby zastanawiała się, jak pomóc. Zatrzymała wzrok na moich rękach, wybałuszyła oczy w zdumieniu. Usta miała szeroko otwarte. Potem Edward także westchnął i nagle odwrócił się tak, by stanąć z nią twarzą w twarz, popychając mnie delikatnie za siebie. Jego ramię owinęło się wokół mojego tułowia, jakby mnie powstrzymywał. Nagle Kaure zaczęła na niego krzyczeć głośno, z wściekłością, jej niezrozumiałe słowa przelatywały przez pokój niczym noże. Uniosła swoją drobną pięść i postąpiła dwa kroki do przodu, potrząsając nią. Pomimo nagłego wybuchu złości łatwo było dostrzec przerażenie w jej oczach. Edward także zrobił krok w jej stronę. Kurczowo ścisnęłam jego ramię zaniepokojona o kobietę, ale kiedy przerwał jej tyradę zaskoczył mnie jego głos, szczególnie biorąc pod uwagę to jak bardzo był na nią zły, kiedy jeszcze na niego nie wrzeszczała. Był teraz cichy; bronił się. Nie tylko to było dziwne
dźwięk jego głosu także był inny, bardziej gardłowy, z opadającą intonacją. Wątpię, by znów mówił po portugalsku. Przez chwilę kobieta wpatrywała się w niego w zdumieniu, a potem jej oczy zwęziły się, kiedy wykrzyczała długie pytanie w tym samym, obco brzmiącym języku. Patrzyłam jak jego twarz staje się smutna i poważna, potem skinął głową. Cofnęła się o krok i przeżegnała. Wyszedł jej naprzeciw, wskazując na mnie ręką, a potem oparł swoją dłoń na moim policzku. Ponownie odpowiedziała gniewnie, oskarżycielsko machając ręką w jego kierunku, zaczęła zaciekle gestykulować. Kiedy skończyła, on znów bronił się tym cichym, natarczywym głosem. Wyraz jej twarzy zmienił się gdy mówił, wpatrywała się w niego z wyrazem wątpliwego zrozumienia, wielokrotnie zatrzymując wzrok na mojej zdezorientowanej twarzy. Przestał mówić, a ona wyglądała, jakby coś rozważała. Spojrzała za siebie i do przodu, między nas dwoje, i wtedy, wydawało się, że nieświadomie, postąpiła krok naprzód. Wykonała gest rękami, nakreślając nimi kształt balonu wystającego z jej brzucha. Zaczęłam rozumieć czy jej legendy o drapieżnych krwiopijcach zakładają takie coś? Czy może mieć pojęcie, co we mnie rośnie? Postąpiła kilka kroków do przodu, tym razem celowo, i zadała kilka krótkich pytań, na które żywo odpowiedział. Wtedy to on spytał zadał jedno krótkie pytanie. Westchnęła, potem powoli pokręciła głową. Kiedy odezwał się ponownie, jego głos był tak przepełniony cierpieniem, że spojrzałam na niego wstrząśnięta. Jego twarz była naznaczona bólem. W odpowiedzi powoli podeszła do przodu, aż była wystarczająco blisko, by położyć swoją małą dłoń na wierzchu mojej, na moim brzuchu. Powiedziała jedno słowo po portugalsku. -Morte*. westchnęła cicho. Następnie odwróciła się, jej ramiona pochyliły się, jakby rozmowa postarzała ją i opuściła pokój. Znałam hiszpański wystarczająco, by to zrozumieć. Edward znowu zamarł, patrząc za nią z udręczonym wyrazem twarzy. Jakiś czas potem usłyszałam warkot silnika łodzi, który powoli cichł w oddali. Edward nie poruszył się, dopóki nie zaczęłam iść do łazienki. Wtedy złapał dłonią moje ramię. -Dokąd idziesz? Jego głos był szeptem bólu. -Umyć jeszcze raz zęby. -Nie martw się tym, co powiedziała. To nic innego jak legendy, stare kłamstwa wymyślone dla rozrywki. -Nic nie zrozumiałam powiedziałam mu, chociaż nie była to do końca prawda. Jakbym mogła zlekceważyć coś, tylko dlatego, że jest legendą. Moje życie było otoczone legendami z każdej strony. Wszystkie były prawdziwe. -Spakowałem twoją szczoteczkę. Przyniosę ci ja. Wszedł przede mną do sypialni. -Wyjeżdżamy niedługo? krzyknęłam za nim. -Jak tylko będziesz gotowa. Czekał, by z powrotem spakować szczoteczkę krocząc w milczeniu przez łazienkę. Wręczyłam mu ją kiedy skończyłam.
* Morte po portugalsku oznacza "śmierć". (przyp. tłum.)
-Zaniosę torby do łodzi. -Edward? Odwrócił się. -Tak? Westchnęłam, gorączkowo myśląc nad sposobem, by zostać na parę sekund sama. -Czy mógłbyś Zapakować trochę jedzenia? Wiesz, w razie gdybym znów zgłodniała. -Oczywiście powiedział, jego oczy nagle złagodniały. Nie martw się niczym. Dostaniemy się do Carlisleła za kilka godzin, naprawdę. To wszystko wkrótce się skończy. Skinęłam głową, nie ufając swojemu głosowi. Odwrócił się i wyszedł z pokoju, trzymając wielkie walizki. Pomknęłam, by porwać telefon, który zostawił na ladzie. Bardzo do niego nie pasowało zapominanie czegokolwiek nie pamiętać o przyjeździe Gustavo, zostawić tu komórkę. Był tak zdenerwowany, że ledwie był sobą. Otworzyłam ją i przewinęłam zapamiętane numery. Cieszyłam się, że wyłączył głos, bałam się, że mógłby mnie złapać. Czy jest teraz na łodzi? A może już wrócił? Czy usłyszy mnie z kuchni, jeśli będę szeptała? Znalazłam numer, którego szukałam, jedyny, którego jeszcze nigdy w życiu nie wybierałam. Nacisnęłam klawisz "wyślij" i zacisnęłam kciuki. -Słucham? odparł głos brzmiący niczym złoty wietrzyk. -Rosalie? wyszeptałam Tu Bella. Proszę. Musisz mi pomóc.
tłumaczenie: Ladybug
Ksi ga
ę
Druga
~*~
Jacob
~*~
Prolog
Życie jest do dupy, a potem umierasz.
Taa, powinienem czuć się szczęściarzem.
8. Czekaj c na rozpocz cie ąę
tej przekl tej walki.
ę
-Matko, Paul czy ty nie masz własnego domu?
Paul, który siedział rozwalony na mojej kanapie, oglądając jakiś głupi mecz na moim rozwalającym się telewizorze, uśmiechnął się tylko i po chwili bardzo powoli wyjął jedno dorito z torebki, którą trzymał na kolonach, i wcisnął całego do buzi. -Oby to dorito było twoje. Chrup. -Nie -powiedział nadal przegryzając. -Twoja siostra powiedziała żebym czuł się jak u siebie w domu i częstował się, czym chcę. Usiłowałem opanować swój głos, tak, żeby nie brzmiał jakbym go miał ochotę uderzyć. -Czy Rachel jest teraz w domu? Nie podziałało. Usłyszał, co chciałem mu zrobić i szybko schował torebkę za plecami. Zaskrzypiała, gdy wepchnął ją w poduszkę. Chipsy się połamały. Zacisnął dłonie i uniósł je ku twarzy jak zawodowy bokser. -Pokaż, na co cię stać, chłopcze. Nie potrzebuję Rachel do obrony Prychnąłem. -Jasne. Przy pierwszej okazji polecisz do niej z płaczem. Roześmiał się i rozluźnił na kanapie, opuszczając ręce. -Nie mam zamiaru naplotkować dziewczynie. Jeśli zdołałbyś mnie uderzyć, wszystko zostałoby między nami. I na odwrót, prawda? Miło z jego strony, że dał mi zaproszenie. Osunąłem się nieznacznie udając, że się poddałem. -Prawda. Oczy Paula skierowały się znowu na telewizor. Rzuciłem się na niego. W chwili, gdy moja pięść uderzyła w jego nos, usłyszałem odgłos łamanych kości. Usiłował mnie złapać, ale zrobiłem unik zanim zdążył mnie chwycić, w ręku trzymając paczkę połamanych Doritos. -Złamałeś mi nos kretynie. -To zostanie między nami, prawda, Paul? Odłożyłem torebkę chipsów. Kiedy się odwróciłem Paul nastawiał sobie nos. Krwawienie ustało; krople krwi spływające powoli po jego ustach i podbródku wydawały się płynąć znikąd. Zaklął z ból, kiedy dotknął chrząstki. -Jesteś beznadziejny, Jacob. Przysięgam, wolę już siedzieć z Leah. -Ouch. Leah na pewno będzie zadowolona, kiedy się dowie chcesz spędzić z nią trochę czasu. Aż jej się ciepło zrobi na sercu. -Zapomnij, że to powiedziałem. -Oczywiście. Postaram się nie wygadać. -Ugh. -mruknął zanim rozłożył się na kanapie, wycierając resztki krwi z kołnierzyka. -Jesteś szybki, chłopcze. To ci przyznam. -I przeniósł swą uwagę ponownie na mecz. Stałem przez chwilę w bezruchu, po czym wmaszerowałem szybko do swojego pokoju, mrucząc coś o porwaniu przez kosmitów. Wcześniej można było być pewnym, ze Paul podejmie każde wyzwanie. Nie trzeba było go nawet uderzyć
wystarczyła mała zniewaga. Teraz, oczywiście, kiedy liczyłem na dobrą walkę, z warczeniem, rozrywaniem, wyrywaniem drzew z korzeniami, on musiał się zrobić łagodny. Nie wystarczyło to, że kolejny członek watahy uległ procesowi wpojenia litości, to już czterech z dziesięciu. Kiedy to się skończy? Zgodnie z legendą to miało być rzadkie zjawisko, na miłość boską! Cała ta przymusowa miłość od pierwszego wejrzenia doprowadzała mnie do mdłości! Czy to naprawdę musiała być moja siostra? Czy to musiał być Paul? Kiedy pod koniec letniego semestru Rachel wróciła do domu z Waszyngtonu -skończyła studia
wcześniej, kujon moim największym zmartwieniem było utrzymanie wszystkiego w tajemnicy. Nie byłem przyzwyczajony do ukrywania się w moim własnym domu. Współczułem takim jak Embry czy Colin, których rodzice nie wiedzieli, że ich dzieci są wilkołakami. Mamy Embryłego myślała, że chłopak przechodzi przez fazę buntu. Miał niekończący się szlaban za wymykanie się z domu, na co nie było żadnej rady. Sprawdzała jego pokój każdej nocy, i za każdym razem go w nim nie było. Wtedy krzyczała a on słuchał tego ze spokojem, po czym przechodził przez to każdego następnego dnia. Staraliśmy się namówić Sama żeby odpuścił chłopakowi i wtajemniczył jego mamę, ale Embry upierał się, że to nie potrzebne. Sekret był najważniejszy. Byłem więc gotowy nie zdradzić się. Aż tu nagle, dwa dni po przyjeździe Paul spotkał Rachel na plaży. Łup prawdziwa miłość! Sekrety jak również i konsekwencje wpojenia nie były już potrzebne, kiedy odnalazło się drugą połówkę. Rachel usłyszała całą historię. A Paul w przyszłości zostanie moim szwagrem. Wiedziałem, że Billy również nie jest z tego powodu zadowolony. Ale on poradził sobie z tą sytuacją lepiej niż ja. Naturalnie uciekał do Clearwaterów częściej niż zazwyczaj. Jakoś nie wydawało mi się, aby takie postępowanie było lepsze. Zero Paula, ale mnóstwo Leah. Zastanawiałem się czy kulka między oczy by mnie zabiła czy po prostu pozostawiła po sobie bałagan, która trzeba będzie posprzątać? Rzuciłem się na łóżko. Byłem zmęczony nie spałem od ostatniego patrolu, ale wiedziałem, że nie usnę. W mojej głowie aż huczało. W umyśle kłębiły się myśli, niczym zdezorientowany rój pszczół. Od czasu do czasu żądliły. To musiały być szerszenie. Pszczoły umierają po jednym użądleniu. A moje myśli żądliły mnie raz po razie. To oczekiwanie doprowadzało mnie do szaleństwa. Minęły już prawie cztery tygodnie. Oczekiwałem, że w jakiś sposób, wiadomość do nas dotrze. Często myślałem po nocach jak będzie ona brzmiała. Charlie płaczący przez telefon Bella i jej mąż zginęli w wypadku. Rozbił się samolot. Chociaż to ciężko byłoby upozorować. Chyba, że pijawki nie miały nic przeciwko zamordowaniu wszystkich świadków, żeby tylko uwierzytelnić zdarzenie? Może to będzie jakiś mały samolot. Pewnie mieli jeden taki na zbyciu. A może morderca wróci sam, po tym jak nie udało mu się zmienić jej w jedną z nich? Może nawet nie próbował. Może zabił ją brutalnie, wiedziony pragnieniem? Ponieważ jej życie było mniej ważne niż jego przyjemności... Wiadomość byłaby tragiczna Bella zginęła w strasznym wypadku. Przypadkowa ofiara złodzieja. Zakrztusiła się w trakcie obiadu. Może zginęła w wypadku samochodowym, jak moja mama. Takie zwyczajne. Takie wypadki zdarzają się, na co dzień. Czy sprowadziłby jej ciało do domu? Pogrzebał ją tutaj, przez wzgląd na Charliego. Pogrzeb i zamknięta trumna, naturalnie. Trumna mojej mamy była zabita gwoździami. Mogłem tylko mieć nadzieję, że wróci tu abym mógł go dorwać. Może nie będzie żadnej wiadomości. Może Charlie zadzwoni do mojego ojca z pytaniem czy nie widział ostatnio doktora Cullena, który pewnego dnia nie pojawił się w pracy. Dom został opuszczony. Nikt z rodziny nie odbiera telefonu. Może tą historię opisze jakiś podrzędny program, ktoś będzie podejrzewał przestępstwo... Może duży biały dom stanie w płomieniach, a cała rodzina znajdzie się pułapce. Do tego potrzebne będą ciało. Osiem trupów o podobnych proporcjach. Spalone w stopniu uniemożliwiającym identyfikacje
nawet przez dentystę. Każde wyjście będzie podchwytliwe dla mnie. Będzie ich ciężko znaleźć, kiedy nie będą chcieli zostać odnalezieni. A ja miałem całą wieczność na poszukiwania. Jeśli ma się do dyspozycji wieczność, można przeszukać cały stóg siana poszukując tej jednej igły. W tej chwili, mógłbym nawet przeszukać cały stóg siana. Przynajmniej miałbym co robić. Nienawidziłem tej świadomości, że być może zaprzepaszczam swoją szanse. Daję krwiopijcom czas na ucieczkę, jeśli taki był ich plan. Moglibyśmy wyruszyć dzisiaj w nocy. Zabilibyśmy każdego. Ten plan mi się podobał ponieważ wiedziałem jak zareagowałby Edward, zabijając członka jego rodziny mógłbym dopaść i jego. Przyszedłby się na mnie zemścić. Pozwoliłbym mu spróbować zabiłbym go w pojedynkę, bez pomocy moich braci.
Ale Sam nie chciał o tym słyszeć. Nie zerwiemy paktu. Poczekajmy aż oni pogwałcą umowę. Nie mieliśmy żadnych dowodów, że Cullenowie zrobili coś złego. Na razie. Musiałem dodać "na razie", ponieważ wiedzieliśmy, że jest to nieuniknione. Bella mogła wrócić jako jedna z nich, albo mogła nie wrócić wcale. W każdym razie, człowiek straci życie. A pakt zostanie pogwałcony. W drugim pokoju Paul ryczał ze śmiechu jak osioł. Może przełączył na jakąś komedię. Może reklama była śmieszna. Nieważne. Działał mi na nerwy. Zastanawiałem się czy złamać mu nos jeszcze raz. Ale to nie z Paulem chciałem wałczyć. Nie z nim. Starałem się wsłuchać w inne odgłosy, wiatr szumiący miedzy drzewami. Doznanie było inne, niż słyszane ludzkimi uszami. W wietrze słychać było miliony głosów, których nie mogłem usłyszeć w tym ciele. Ale moje uszy były i tak dosyć wrażliwe. Mogłem usłyszeć głosy poza drzewami, aż do drogi, odgłosy samochodów mijających zakręt, za którym już widać plażę widok wysp i kamieni i wielki błękitny ocean rozciągający się aż po horyzont. Policjanci z La Push często tam się pojawili. Turyści nigdy nie zauważali znaku ograniczenia prędkości w tym miejscu. Słyszałem głosy na zewnątrz sklepu z pamiątkami na plaży. Słyszałem dzwonek za każdym razem, kiedy drzwi się otwierały i zamykały, słyszałem mamę Embryłego wybijającą rachunek. Słyszałem fale uderzające o skały. Dzieci piszczące, kiedy nie zdążały umknąć zimnej wodzie. Słyszałem ich mamy narzekające na mokre ubrania swoich pociech. Słyszałem również znajomy głos... Słuchałem tak uważnie, że nagły wybuch śmiechu Paulła sprawił, że aż podskoczyłem na łóżku. -Wynoś się z mojego domu. -mruknąłem. Wiedząc, ze mnie nie posłucha, sam posłuchałem własnej rady. Otworzyłem okno i wyszedłem od tyłu żeby nie spotkać po drodze Paulła. To byłoby zbyt kuszące. Wiedziałem, że znowu bym go uderzył, a Rachel i tak już będzie na mnie wściekła. Zobaczy krew na jego koszulce i obwini mnie, nie czekając na dowód. I oczywiście będzie miała rację. Spacerowałem po plaży, z dłońmi w kieszeniach. Nikt na mnie nie patrzył, kiedy przeprawiałem się przez zabrudzoną część plaży. W lecie lubiłem jedną rzecz nikogo nie obchodziło, że chodzisz tylko w spodenkach. Podążałem za znajomym głosem aż znalazłem Quilła. Był na południowym krańcu półwyspu, unikając tłumu turystów. Jego usta wypowiadały coraz to nowe ostrzeżenia. -Nie wchodź do wody Claire. Nie Claire. Nie. Oh. Pięknie. Naprawdę chcesz żeby Emily na mnie nakrzyczała. Jeśli nie przestaniesz to już nigdy nie przyjdę z tobą na plażę Tak? Nie ugh. Myślisz, że to jest śmieszne? Hah! I kto teraz się śmieje? Kiedy do nich podszedłem trzymał chichoczą dziewczynkę za kostkę. W jednej rączce miała wiaderko, a jej dżinsy były przemoczone. On miał dużą mokrą plamę koszulce. -Stawiam piątaka na dziewczynkę. -powiedziałem. -Cześć Jake. Claire zapiszczała i rzuciła wiaderko pod nogi Quil'a. -Na dół, na dół. Ostrożnie postawił ją na ziemi a on natychmiast do mnie podbiegła. Objęła mocno moją nogę. -Wujek Jay. -Co słychać Claire? Zachichotała. -Quil caaaaaaaaly jest mokly. -Widzę. Gdzie jest twoja mama? -Poszła, poszła, poszła. -Zaśpiewała Claire, -Cwaire bawi się z Qwilem caaaaaaaaly dzien. Cwaire nigdy nie pójdzie do domu. -Puściła mnie i podbiegła Quila. Ten złapał ja i posadził sobie na ramionach. -Wygląda na to, że ktoś rozpoczął już drugi rok życia. -Trzeci. -poprawił mnie Quil. -Ominęło cię przyjęcie. Motyw księżniczki. Kazała mi nosić koronę, a potem Emily zasugerowała, żeby dziewczynki wypróbowały na mnie nowy zestaw do robienia makijażu. -Wow, naprawdę mi przykro, że tego nie widziałem. -Nie martw się, Emily ma zdjęcia. Muszę przyznać, że bosko na nich wyglądam. -Ale z ciebie naiwniak. Quil wzruszył ramionami. -Claire dobrze się bawiła. I o to chodziło. Przewróciłem oczami. Ciężko było przebywać w pobliżu wpojonych. Nie zależnie od etapu kiedy mieli się już połączyć na zawsze albo kiedy Quil był na razie tylko maltretowaną niańką spokój i pewność, które zawsze można było poczuć w ich obecności działały na mnie wymiotnie.
Claire zapiszczała na jego ramionach i wskazała paluszkiem na ziemię. -Śliczny kamień, Qwil! Dla mnie, dla mnie! -Który maleńka? Ten czerwony? -Nie czerwony. Quil uklęknął Claire krzyknęła i pociągnęła go za włosy niczym za lejce. -Ten niebieski? -Nie, nie, nie -śpiewała mała dziewczynka, w zachwycie nad nową zabawą. Dziwne było to, że Quil wydawał się bawić równie dobrze jak dziewczynka. Nie miał tego wyrazu twarzy, który jest obecny na twarzach tatusiów i mamuś, w stylu "kiedy w końcu będzie drzemka?". Nigdy nie widziałem prawdziwego rodzica tak zadowolonego z zabawy z dzieckiem. Widziałem Quila bawiącego się w A kuku przez godzinę, bez oznak jakiegokolwiek zmęczenia. I nie byłem w stanie się z niego nabijać za bardzo mu zazdrościłem. I chociaż było do dupy, że musiał czekać aż czternaście lat aż Claire osiągnie jego wiek dla niego, to było nic, ponieważ wilkołaki się nie starzały. Ale nawet ten czas nie wydawał się go smucić. -Quil, czy myślałeś kiedyś o umawianiu się na randki? -Zapytałem. -Huh? -Nie, nie, nie! -gaworzyła Claire. -No wiesz. Z prawdziwą dziewczyną. Przynajmniej teraz. Kiedy nie jesteś zajęty opieką nad dzieckiem. Quil patrzył na mnie z otwartymi ustami. -Ładny kamień! Ładny kamień! -krzyknęła Claire kiedy ten nie kontynuował ich zabawy. Uderzyła go piąstką w tył głowy. -Przepraszam, Clair. A może ten fioletowy? -Nie -zachichotała. -Nie fioletowy. -Daj mi jakąś wskazówkę. Proszę maleńka. Clair pomyślała przez chwilkę. -Zielony. -powiedziała w końcu. Quil spojrzał uważnie na kamienie. Podniósł cztery kamyki, każdy w innym odcieniu zieleni, i podał je dziewczynce. -Udało się? -Tak! -Który? -Wszyyyyyyystkie!! Złożyła dłonie a on wsypał w nie wszystkie kamyki. Zaczęła się śmiać i niespodziewanie uderzyła go nimi w głowę. Skrzywił się z bólu z udawanym melodramatyzmem po czym wstał szybko i skierował się w stronę samochodu. Pewnie martwił się, że dziewczynka się przeziębi w mokrym ubranku. Był gorszy niż najgorszy paranoik, nadopiekuńcza matka. -Przepraszam jeśli przesadziłem z tym pytaniem o dziewczyny. -powiedziałem. -Nic się nie stało. -powiedział Quil. -Po prostu mnie zaskoczyłeś. Nie myślałem o tym. -Ona na pewno by zrozumiała. No wiesz kiedy już będzie dorosła. Nie będzie ci miała za złe, że miałeś jakieś życia kiedy ona jeszcze chodziła w pieluchach. -Wiem. Jestem pewien że zrozumiałaby. Nie powiedział nic więcej. -Ale nie zrobisz tego, prawda? -zapytałem. -Nie mogę sobie tego wyobrazić. -powiedział cicho. -Po prostu nie potrafię. Nikt inny... mnie nie interesuje w ten sposób. Nie zauważam już dziewczyn. Nie widzę ich twarzy. -Dorzuć to tego tiarę i makijaż a Claire będzie się musiała martwić o inną konkurencję. Quil zaśmiał się i cmoknął do mnie. -Masz czas w ten piątek, Jacob? -Chciałbyś -powiedziałem. -Chociaż nie, jestem wolny. Quil wahał się przez chwilę i powiedział, -A ty myślałeś kiedyś żeby się z kimś spotykać? Westchnąłem. I postanowiłem w tej sprawie być szczery. -Wiesz Jake, zająłbyś się swoim życiem. Nie zabrzmiało to jak żart. W jego głosie słychać było współczucie. To tylko pogorszyło sprawę. -Ja też ich nie dostrzegam. Nie widzę ich twarzy.
Quil westchnął. Daleko, za nisko by mógł to usłyszeć ktoś poza nami, skowyt przytłumiany szumem fal. -Kurcze, to Sam. -Powiedział Quil. Dotknął Claire aby się upewnić, że ona nadal jest przy nim. -Nie mam pojęcia gdzie jest jej mama! -Zobaczę o co chodzi. Jeśli będziesz potrzebny, dam ci znać. -Wsłuchałem się w odgłosy. Wszystko było zamazane, niewyraźne. -Zabierz ją może do Clearwaterłów. W razie potrzeby Sue i Billy popilnują małej. Może oni wiedzą o co chodzi. -Dobrze biegnij, Jake! Ruszyłem, ale nie zakurzoną ścieżką przez porośnięty chwastami żywopłot, tylko najkrótszą drogą przez las. Przecisnąłem się przez pierwszy rząd drzewa wyrzuconego przez fale, potem przedarłem się przez cierniste krzewy, nadal biegłem. Czułem drobne łzy na policzkach, kiedy ciernie przecinały moją skórę, ale ignorowałem je. Zadrapania zagoją się zanim minę drzewa. Odbiłem za sklepem i popędziłem autostradą. Ktoś na mnie zatrąbił. Otoczony drzewami czułem się bezpieczniej, więc przyspieszyłem, wydłużyłem krok. Przyciągałbym uwagę ludzi gdybym był na odkrytym terenie. Normalnie ludzie nie biegną tak szybko. Czasami myślałem, że ściganie się ze zwykłymi ludźmi byłoby niezłą zabawą, na przykład podczas Olimpiady. Fajnie byłoby zobaczyć twarze tych wszystkich sportowców, kiedy bym ich mijał. Chociaż byłem pewny, że podczas badań krwi, mających wykluczyć obecność niedozwolonych substancji, wykryliby w mojej jakieś dziwne anomalie. Jak tylko znalazłem się w gęstym lesie, wolnym od dróg i domów, zatrzymałem się być zdjąć spodenki. Szybkimi ruchami złożyłem je i przywiązałem do rzemyka przy kostce. Kiedy już kończyłem, zaczęła się transformacja. Czułem ogień w okolicach kręgosłupa, skurcze mięśni w rękach i nogach. Trwało to zaledwie sekundę. Ogarnęło mnie ciepło, poczułem delikatne drgania, które czyniły mnie inną istotą. Zaparłem się łapami o twardą ziemię i wyciągnąłem się. Transformacja była łatwa, kiedy byłem tak skupiony. Nie miałem już problemów z łatwym wpadaniem w złość. Za wyjątkiem paru okoliczności. Na chwilę przypomniałem sobie ten straszny moment na tym okrutnym żarcie, jakim było wesele. Opanowała mnie wtedy tak ogromna furia, że nie mogłem panować nad swoim ciałem. Byłem w pułapce, trząsłem się i spalałem od wewnątrz, nie zdolny zabić tego potwora, który stał zaledwie parę metrów ode mnie. To było takie dezorientujące. Ogromna chęć zabicia go. Strach, że ją skrzywdzę. Moi przyjaciele, którzy stanęli między nami. I kiedy w końcu mogłem już się zmienić, rozkaz od mojego przywódcy. Zarządzenie alfy. Czy gdyby wtedy nie było Samła, tylko Embry i Quil... czy zdołałbym zabić mordercę? Nienawidziłem, kiedy Sam wydawał takie polecenie. Nienawidziłem tego uczucia, kiedy nie miałem żadnego wyboru. Kiedy musiałem być posłuszny. I wtedy poczułem, że mam publiczność. Nie byłem sam w moich myślach. Jak zawsze pochłonięty sobą, pomyślała Leah. Jasne, nie bądź hipokrytką Leah, odpowiedziałem jej. Hej, wy tam, uspokójcie się, powiedział nam Sam. Zapadła cisza, a ja poczułem grymas Leah. Drażliwa, jak zawsze. Sam udał, że tego nie zauważył. Gdzie są Quil i Jared? Quil jest z Claire. Zabiera ją do Clearwaterłów. Dobrze. Sue się nią zajmie. Jared wybierał się do Kim, pomyślał Embry. Pewnie cię nie usłyszał. Wszyscy obecni wydali niski pomruk. Dołączyłem do nich. Kiedy Jared w końcu się pojawi, bez wątpienia nadal będzie myślał o Kim. I nikt nie chciał wiedzieć, co robili przed chwilą. Sam przykucnął i koleiny skowyt przeszył powietrze. Był to zarazem sygnał i rozkaz. Wataha zebrała się kilka mil od miejsca, w którym się znajdowałem. Sadziłem susami przez gęsty las. Leah, Embry i Paul również kierowali się w to miejsce. Leah była blisko słyszałem już jej kroki w oddali. Biegliśmy w równoległych liniach, zamiast biec razem. Nie będziemy czekali na niego cały dzień. Później przekażemy mu wszystko. Co się stało, szefie? Dopytywał się Paul. Musimy porozmawiać. Coś się wydarzyło.
Poczułem myśli Sama przemykające do mojego umysłu i to nie tylko Sama, ale i Setha, Collina i Bradyłego. Collin i Brady nowi w naszym stadzie towarzyszyli Samłowi na patrolu, więc wiedzieli już, co się wydarzyło. Nie wiedziałem tylko dlaczego Seth już tu był, i wiedział o co chodzi. To nie była jego kolej. Seth, powiedz im co słyszałeś. Przyspieszyłem, chciałem być już na miejscu. Poczułem, że Leah również przyspieszyła. Nie lubiła jak ktoś ją prześcigał. Szczyciła się, że była najszybsza w grupie, a przynajmniej ona tak myślała. Patrz kretynie,łi przyspieszyła znowu. Zaparłem się i również przyspieszyłem. Sam najwyraźniej nie miał ochoty użerać się z nami i naszymi przepychankami. Jake, Leah uspokójcie się. Żadne z nas nie zwolniło. Sam warknął, ale odpuścił. Seth Charlie dzwonił koło południa a potem spotkał Billy'ego w moim domu. Tak, rozmawiałem z nim, dodał Paul Poczułem jak gwałtowny szok przeszył moje ciało, kiedy Seth pomyślał o Charliem. To było to. Koniec oczekiwania. Przyspieszyłem, zmuszając się do oddychania, kiedy moje płuca nagle przestały działać. Którą wersję wybrali? Wpadł w szał. Okazało się, że Edward i Bella wrócili w zeszłym tygodniu, i... Ból ustąpił. Nadal żyła. A przynajmniej nie była ęmartwał. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy jak ważne to dla mnie było. Myślałem o niej jak o zmarłej cały ten czas, i dopiero teraz to do mnie dotarło. Uświadomiłem sobie, że nigdy nie wierzyłem w to, że wróci żywa. To nie powinno mieć żadnego znaczenia, bo wiedziałem, co się stanie później. Są też złe wiadomości. Charlie z nią rozmawiał, i mówił, że nie brzmiała dobrze. Powiedziała mu, że jest chora. Potem włączył się Carlisle i powiedział, że Bella złapała jakąś rzadką chorobę w Południowej Afryce. Poddali ja kwarantannie. Charlie wariuje, bo nie pozwalają mu jej zobaczyć. Powiedział, że nie obchodzi go, że może się zarazić, ale Carlisle nie ustąpił. Żadnych gości. Powiedział, że to coś poważnego, i że robi wszystko, co w jego mocy. Charlie zamartwia się już od paru dni, ale Billy'emu powiedział dopiero teraz. Powiedział, że chyba jej się pogarsza. Cisza, która nastała po słowach Setha była przenikliwa. Wszyscy rozumieliśmy. Więc umrze na tą chorobę, z tego co opowiadał Charlie. Czy pozwolą mu zobaczyć ciało? Blade, nieruchome, nieoddychające białe ciało? Nie pozwolą mu dotknąć zimnej skóry. Może zauważyć jak bardzo jest twarda. Będą musieli poczekać aż będzie w stanie leżeć w bezruchu, i powstrzymać się od zabicia Charliełgo i innych żałobników. Jak długo to potrwa? Czy ją pochowają? Czy wykopie sobie drogę z grobu, czy może krwiopijcy wrócą ją wykopać? Inni słuchali moich rozmyślań w spokoju. Poświęciłem tym myślom dużo więcej czasu niż oni. Leah i ja dotarliśmy na miejsce w tym samym czasie. Chociaż ona była pewna, że była pierwsza. Kucnęła przy bracie, kiedy ja podszedłem i stanąłem po jego prawej stronie. Paul się przesunął i zrobił mi miejsce. Może jeszcze raz, pomyślała Leah, ale ja jej już nie słyszałem. Zastanawiałem się, czemu tylko ją stoję. Sierść zjeżyła mi się na grzbiecie, rozpierała mnie niecierpliwość. Na co jeszcze czekamy? zapytałem. Nikt nic nie powiedział, ale czułem ich wahanie. No Dajcie spokój. Pakt został zerwany. Nie mamy dowodów może ona jest chora. No proszę Cię!! Okoliczności wskazują na zerwanie paktu. Ale... Jacob, Sam nadal się wahał. Czy to jest na pewno to czego chcesz? Czy to odpowiednia reakcja? Wszyscy wiemy, że ona tego chciała. Pakt nie wspomina o preferencjach ofiary, Sam! Czy ona w ogóle jest ofiarą? Czy tak byś ją nazwał? Tak!
Jake, pomyślał Seth, oni nie są naszymi wrogami. Zamknij się smarkaczu. To, że wielbisz ich niczym bohaterów, nie zmienia naszych zasad. Oni są naszymi wrogami. Są na naszym terytorium. Pokonamy ich. Nie ważne, że kiedyś walczyłeś u boku Edwarda Cullena. A co zrobimy, kiedy Bella będzie walczyć po ich stronie, Jacob? Co wtedy? Zapytał Seth. Ona już nie jest Bellą. Czy to ty ja zabijesz? Nie mogłem się powstrzymać od wzdrygnięcia na samą myśl o tym. Oczywiście, że nie ty. I co teraz. Każesz któremuś z nas to zrobić? A potem będziesz miał nam za złe? Ja nigdy... Jasne. Nie jesteś gotowy na tą walkę, Jacob. Instynktownie przygotowałem się do skoku, warcząc na rudawo-złotego wilka. Jacob! Ostrzegł mnie Sam. Seth, zamknij się na chwilę Seth przytaknął. Kurde, co mnie ominęło? Pomyślał Quil. Biegł na spotkanie najszybciej jak się tylko da. Słyszałem o telefonie Charliełgo... Właśnie się szykujemy, powiedziałem. Biegnij lepiej do Kim i przyprowadź tu Jareda, choćby siłą. Potrzebni są wszyscy Przyjdź prosto tutaj, Quil, rozkazał Sam. Nic jeszcze nie postanowiliśmy. Warknąłem. Jacob, muszę myśleć o dobrze naszego stada. Muszę wybrać wyjście, które będzie dla nas najbardziej bezpieczne. Dużo się zmieniło od czasu, kiedy nasi przodkowie zawiązali pakt. Ja... osobiście nie wierzę, że Cullenowie są dla nas zagrożeniem. I wiemy, że długo już tu nie zostaną. Kiedy już wszystko wyjaśnią, znikną. I wszystko będzie znowu po staremu. Po staremu? Jeśli ich zaatakujemy, Jared, oni będą się bronić. Boisz się? Chcesz ryzykować życie swoich braci? Przerwał. Albo siostry, dodał po chwili. Nie boję się śmierci. Wiem, że się nie boisz. Właśnie, dlatego kwestionuję twój wybór. Wpatrywałem się w jego czarne oczy. Czy zamierzasz bronić paktu swoich przodków? Bronię. Robię to, co dla nich najlepsze. Tchórz. Pysk mu zadrżał, pokazując szereg zębów. Wystarczy Jacob. Zostałeś przegłosowany. Głos Sama nabrał innego brzmienia, miał siłę, której nie mogliśmy się oprzeć. Siłę samca alfa. Spojrzał w oczy każdemu z wilków. Stado nie zaatakuje Cullenów dopóki oni nas nie sprowokują. Pakt nadal obowiązuje. Nie są zagrożeniem dla naszych ludzi, ani dla mieszkańców Forks. Bella Swan podjęła świadomą decyzję, nie zniszczy to paktu, jaki nawiązaliśmy. Brawo, brawo, pomyślał Seth. Powiedziałem żebyś siedział cicho, Seth. Oops. Przepraszam,Sam. Jacob, a ty dokąd? Opuściłem koło, kierując się na wschód tak, że byłem do nich odwrócony plecami. Pożegnam się z ojcem. Jak się okazuje nic mnie tu już nie trzyma. Jake, nie rób tego znowu! Zamknij się Seth, powiedziało kilka głosów jednocześnie. Nie chcemy żebyś odchodził, powiedział Sam, jego głos był bardziej miękki niż kiedykolwiek. Więc zmuś mnie Sam. Zabierz mi wolną wolę. Zrób ze mnie niewolnika. Wiesz że nigdy bym tego nie zrobił. Więc nie mamy sobie już nic do powiedzenia. Uciekłem od nich, starając się nie myśleć o przyszłości. Zamiast tego, skoncentrowałem się na
wspomnieniach, kiedy przez wiele długich miesięcy byłem wilkiem, kiedy odrzuciłem człowieczeństwo aż stałem się tylko zwierzęciem. Żyłem chwilą, jadłem, kiedy byłem głodny, spałem, kiedy byłem zmęczony, piłem, kiedy byłem spragniony biegłem, ponieważ chciałem. Proste pragnienia, i łatwe odpowiedzi. Ból był do zniesienia. Ból głodu. Zimnego lodu pod łapami. Ostrych szponów, kiedy kolacja się broniła. Na każdy rodzaj bólu był prosta rada, łatwy sposób żeby go zakończyć. Zupełnie inaczej, niż kiedy jest się człowiekiem. Jednak, kiedy już się zbliżałem do mojego domu, powróciłem do swojej ludzkiej formy. Chciałem pomyśleć trochę w samotności. Odwiązałem spodnie i szybko je założyłem, biegnąc do domu. Zrobiłem to. Ukryłem moje prawdziwe myśli i teraz było już za późno by ktoś mógł mnie powstrzymać. Sam już mnie nie słyszał. Postawił sprawę jasno. Sfora nie zaatakuje Cullenów. Dobrze. Nie powiedział nic o działaniu w pojedynkę. Sfora nikogo dzisiaj nie zaatakuję. Ale ja to zrobię.
tłumaczenie: Amara
9. Byłem pewien jak cholera, że nie zobaczę czego ś takiego Tak naprawdę, to nie planowałem żegnać się z ojcem. Ostatecznie, jeden szybki telefon do Sama i wszystko zaczęłoby się od nowa. Próbowaliby mi zabronić, zawrócić mnie. Prawdopodobnie, starając się mnie rozwścieczyć bądź zranić jakoś zmusić do przemiany, żeby Sam mógł wydać mi odpowiedni rozkaz. Ale Billy oczekiwał mnie, wiedząc, że będę się zachowywał... Ozięble. Był na podwórku. Po prostu siedział tam na swoim wózku inwalidzkim, z oczami utkwionymi między drzewami, dokładnie w miejscu, z którego się wyłoniłem. Widziałem, iż analizował kierunek, w którym się poruszałem -szedłem prosto za dom, do mojego własnoręcznie zbudowanego garażu. -Masz chwilkę, Jake? Zatrzymałem się. Spojrzałem na niego, a potem prosto na garaż. -No dalej, chłopcze. Chociaż pomóż mi wejść do środka. Zacisnąłem zęby, ale zdecydowałem, że mógłby być o wiele bardziej skłonny do nieinformowania Sama o tym, co zamierzam, jeśli nie będę kłamał przez parę minut. -Od kiedy to potrzebujesz pomocy, staruszku? Zaśmiał się swoim tubalnym śmiechem. -Moje ramiona są już zmęczone. Pchałem wózek przez całą drogę z domu Sue. -Mieszkamy niżej niż ona. Cały czas jechałeś z górki. Wtoczyłem wózek na małą rampę, którą dla niego zbudowałem i wjechaliśmy do salonu. -Przyłapałeś mnie. Pomyśleć, że jechałem około 30 mil na godzinę. Było super. -Zrujnujesz ten wózek, wiesz? I wtedy będziesz mógł tylko wlec się na łokciach. -Nie ma szans. To już będzie twoja robota -noszenie mnie. -Nie będziesz wybierał się w zbyt wiele miejsc. Billy położył swoje dłonie na kołach i skierował się do lodówki. -Zostało coś do jedzenia? -No i masz mnie. Paul był tu cały dzień, więc prawdopodobnie nie. Billy westchnął. -Trzeba będzie zacząć chować artykuły spożywcze, jeśli mamy zapraszać wygłodzone wilkołaki. -Powiedz Rachel, żeby została u niego. Żartobliwy ton Billy'ego zniknął, a jego oczy złagodniały. -Mamy ją w domu tylko na kilka tygodni. Jest tu pierwszy raz od bardzo dawna. To przykre -dziewczynki były starsze niż Ty, gdy wasza mama odeszła. Mają o wiele większe trudności z przebywaniem w tym domu. -Wiem o tym. Rebecca nie była w domu ani razu od czasu, gdy wyszła za mąż, ale miała na to dobrą wymówkę. Bilety lotnicze z Hawaii były dość drogie. Waszyngton był natomiast na tyle blisko, że Rachel nie miała równie dobrego usprawiedliwienia. Gdyby nie Paul, prawdopodobnie szybko wyjechałaby z powrotem. Może to dlatego Billy jeszcze nie wyrzucał go z naszego domu. -Więc zamierzam popracować nad paroma rzeczami... -zacząłem zbliżać się do drzwi. -Zaczekaj, Jake. Nie masz zamiaru powiedzieć mi, co się stało? Mam zadzwonić do Sama po aktualizacje? Stałem plecami do niego, ukrywając przed nim wyraz mojej twarzy. -Nic się nie stało. Sam daje spokój. Wygląda na to, że wszyscy jesteśmy teraz tylko bandą fanów pijawek.
-Jake... -Nie chcę o tym mówić. -Odejdziesz wkrótce? W pokoju panowała przez chwilę cisza, gdy zastanawiałem się jak ubrać w słowa moje myśli. -Rachel może z powrotem wziąć swój pokój. Wiem, że nienawidzi tego dmuchanego materaca. -Wolałaby raczej spać na podłodze niż Cię stracić. Tak samo ja. Parsknąłem. -Jacob, proszę. Jeśli potrzebujesz... Przerwy. Cóż, zrób ją sobie. Ale nie tak długą, jak poprzednia. Wróć.
-Może. Może będę wracał na śluby. Sama, potem Rachel. Chociaż Jared i Kim mogą być pierwsi. Chyba powinienem sobie sprawić jakiś konkretny garnitur, czy coś w tym stylu. -Jake, spójrz na mnie. Odwróciłem się powoli. -Co? Przez długą minutę wpatrywał mi się prosto w oczy. -Dokąd idziesz? -Nie mam jeszcze żadnych konkretnych planów. Przechylił głowę na bok, a jego oczy zwęziły się. -Och, czy aby na pewno? Patrzyliśmy się na siebie spod byka. Wydawało się, że wskazówka sekundowa tykała coraz głośniej. -Jacob -powiedział. Jego głos był zmęczony. -Jacob, przestań. To nie jest tego warte. -Nie mam pojęcia o czym mówisz. -Zostaw Bellę i Cullenów w spokoju. Sam ma racje. Gapiłem się na niego przez sekundę, a potem przemierzyłem cały pokój dwoma długimi krokami. Złapałem za telefon. Wyrwałem kabel, i z gniazdka, i ze słuchawki. Zwinąłem szarą linkę wokół dłoni. -Żegnaj, tato. -Jake, poczekaj! -zawołał za mną, ale wybiegłem już za drzwi. Motocykl nie był co prawda tak szybki, jak moje własne nogi, ale był bardziej... Dyskretny. Zastanawiałem się, jak długo zajęłoby Billy'emu dotarcie do najbliższego sklepu, żeby móc zadzwonić do Sama. Mogłem się założyć, że Sam ciągle jeszcze był w wilczej formie. Problem mógłby się pojawić, gdyby Paul wrócił do naszego domu. Mógłby zmienić się w sekundę i powiadomić Sama, co zamierzam zrobić... Nie miałem zamiaru się tym teraz martwić. Będę jechał najszybciej, jak mogę, a jeśli mnie złapią, poradzę sobie z nimi, jeśli tylko będę musiał. Odpaliłem motocykl i już po chwili pędziłem przez zabłoconą alejkę. Nie odwracałem się za siebie, póki mój dom nie zniknął z zasięgu wzroku. Droga była zakorkowana przez turystów; krążyłem między samochodami, zasługując na te wszystkie dźwięki klaksonów i środkowe palce posłane w moją stronę. Skręciłem w sto jedynkę, nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem. Musiałem przez jakiś czas jechać grzecznie, żeby uniknąć zmiażdżenia przez minivana -nie żeby mnie to mogło zabić, ale z pewnością spowodowałoby pewne opóźnienia. Złamane kości -przynajmniej te większe -potrzebowały kilku dni, żeby wyleczyć się kompletnie, jak miałem już okazję się przekonać. Samochody na drodze troszkę się przerzedziły, więc wcisnąłem mocniej pedał, dochodząc do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Nie zwolniłem, dopóki nie zbliżyłem się do zwężenia drogi -tu zorientowałem się, że jestem już bezpieczny. Sam nie przybiegłby aż tak daleko, by mnie powstrzymać. Było już na to za późno. Nie było jeszcze sekundę temu, więc kiedy już miałem odrobinę swobody, zacząłem się zastanawiać, co dokładnie miałem w ogóle zamiar zrobić. Zwolniłem do dwudziestki, skręcając w stronę drzew bardziej ostrożnie niż było to konieczne. Wiedziałem, iż usłyszą, że nadchodzę, z motocyklem, czy bez, więc niespodzianka odpadała. Nie było sposobów na ukrycie moich zamiarów. Edward usłyszy moje plany, jak tylko znajdę się wystarczająco blisko. Może już usłyszał. Ale sądziłem, że to wciąż mogło się udać, ponieważ miałem jego ego po swojej stronie. Tak bardzo chciał zmierzyć się ze mną sam na sam.
Więc po prostu ruszyłem dalej, chętny do wyzwania Edwarda na pojedynek. Parsknąłem. Kiedy z nim skończę, załatwię tylu z nich, ilu tylko będę mógł, zanim sami mnie zabiją. Huh zastanowiłem się, czy Sam zauważył w tym jakąś prowokację śmierci z mojej strony. Prawdopodobnie powiedziałby, że mam to, na co zasłużyłem. Nie chciałby oskarżać swoich krwiopijczych przyjaciół. Droga zmieniła się w dróżkę i obrzydliwy zapach uderzył mnie prosto w twarz, niczym zgniły pomidor. Ugh. Śmierdzące wampiry. Mój brzuch zaczynał burczeć. Ten smród był trudny do zniesienia przyzwyczajony do zapachu ludzi, zapomniałem o tym jak bardzo. Nie byłem pewien czego mam oczekiwać, ale nie było ani jednej żywej duszy wokół tej ich wielkiej, białej krypty. Oczywiście wiedzieli już, że tu jestem. Wyłączyłem silnik i wsłuchałem się w ciszę. Teraz słyszałem już wyraźnie napięty, poddenerwowany bełkot, wydobywający się z drugiej strony podwójnych drzwi. Ktoś był w domu. Usłyszałem swoje imię i uśmiechnąłem się do siebie, zadowolony z myśli, że z pewnością przyprawiłem ich o drobny stresik. Wziąłem duży haust powietrza -w środku mogło być tylko gorzej -i wspiąłem się po schodach jednym susem. Drzwi otworzyły się, zanim jeszcze ich dotknąłem. Gdy doktor zmaterializował się w nich, jego oczy były niezwykle poważne. -Witaj, Jacob -powiedział, o wiele spokojniej niż mógłbym oczekiwać. -Jak się masz? Wziąłem głęboki wdech ustami. Smród bijący zza drzwi był zbyt przytłaczający. Byłem zawiedziony, że to Carlisle otworzył. Wolałbym, żeby Edward pojawił się we framudze, a wtedy już tylko kły w ruch. Carlisle był bardziej taki... po prostu ludzki, o ile można to tak ująć. Może to przez te wizyty domowe zeszłej wiosny, kiedy byłem... kontuzjowany. Było to dla mnie trochę niekomfortowe patrzeć mu w oczy ze świadomością, że mam zamiar go zabić, gdy tylko będę miał okazję. -Słyszałem, że Bella jest chora. -powiedziałem. -Em, Jacob, to naprawdę nie jest najlepszy moment -doktor wydawał się jakiś nieswój, ale nie w sposób, jakiego oczekiwałem. -Możemy załatwić to później? Gapiłem się na niego przez chwilę oniemiały. Czy on właśnie prosił mnie, aby przełożyć rzeźnię, którą planowałem na bardziej odpowiedni moment? I nagle usłyszałem głos Belli, chrapliwy i szorstki, i nie mogłem już myśleć o niczym innym. -Dlaczego nie? -zapytała kogoś. -Przed Jacobem też mamy mieć jakieś sekrety? W jakim celu? Jej głos nie był tym, czego oczekiwałem. Próbowałem wyobrazić sobie głosy tych młodych wampirów zasłyszane wiosną, ale wszystko co pamiętałem to warknięcia i pocharkiwania. Może wszystkie nowonarodzone wampiry brzmiały tak chrapliwie podczas mówienia? -Jacob, wejdź proszę -Bella zaskrzeczała trochę głośniej. Oczy Carlisle'a momentalnie się zwęziły. Zastanawiałem się, czy Bella nie jest po prostu zwyczajnie spragniona. Moje oczy również zmieniły się w szparki. -Przepraszam bardzo -powiedziałem do doktora i zacząłem go omijać szerokim łukiem. To było trudne odwrócenie się do niego tyłem przeczyło wszystkim moim instynktom. Trudne, ale możliwe. Jeśli byłoby coś takiego, jak niegroźny wampir, był to z pewnością ten dziwnie łagodny przywódca. Trzymałbym się z daleka od Carlisle'a, gdyby zaczęła się walka. Było ich wystarczająco dużo do zabicia bez mieszania w to jego. Wślizgnąłem się do domu, cały czas dotykając plecami ściany. Moje oczy szybko omiotły pokój -nie był mi znajomy. Kiedy ostatni raz tu byłem, wystrój był inny, przygotowany na przyjęcie z okazji ukończenia liceum. Teraz wszystko było takie jasne i blade. Wliczając w to sześć wampirów stojących w zwartej grupie przy białej sofie. Byli tu wszyscy, wszyscy razem, ale to nie to zmroziło mnie w miejscu i to nie to spowodowało, że szczęka opadła mi do samej ziemi. To był Edward. A raczej wyraz jego twarzy. Widziałem go już wściekłego i widziałem go aroganckiego, a raz nawet cierpiącego. Ale to -to było bliskie agonii. Jego oczy wyglądały jak oczy szaleńca. Nie podniósł wzroku, żeby rzucić mi standardowe piorunujące spojrzenie. Wpatrywał się w kanapę obok siebie z miną, jakby ktoś go co najmniej wrzucił w szalejące płomienie. Ręce miał sztywno przytwierdzone do swoich boków. Nie mogłem nawet cieszyć się z jego udręczenia. Myślałem tylko o jednej rzeczy, która mogła
doprowadzić go do takiego stanu i moje oczy podążyły za jego wzrokiem. Zobaczyłem ją w tym samym momencie, w którym zwęszyłem jej zapach. Jej ciepły, czysty, ludzki zapach. Bella była w połowie schowana za oparciem sofy, w lekko skulonej pozycji, ramionami obejmując kolana. Przez długie sekundy nie widziałem niczego innego, prócz tego, że była ona wciąż tą Bellą którą kochałem. Jej skóra wciąż była miękka, blada i lekko brzoskwiniowa, a jej oczy wciąż były barwy czekolady. Moje serce załomotało dziwnie nierównym rytmem i zastanawiałem się, czy to nie jest tylko jakiś przekłamany sen, z którego za chwilę miałem się obudzić. Wtedy naprawdę ją zobaczyłem. Miała ogromne cienie pod oczami. Fioletowe cienie, które pojawiły się, bo jej twarz była tak zmizerniała. Jej skóra wydawała się za ciasna -jakby kości policzkowe miały zaraz przebić ją na wylot. Większość ciemnych włosów miała związanych w niedbałą kitkę, ale niektóre niesforne kosmyki opadały na jej czoło i szyję, oblepiając przy tym pokrytą potem skórę. Jej palce i nadgarstki były tak wątłe, że mogły napawać przerażeniem. Była chora. Bardzo chora. Więc to nie było kłamstwo. Historyjka, którą Charlie opowiedział Billy'emu, nie była tylko historyjką. Kiedy tak stałem i gapiłem się na nią, jej skóra zmieniła barwę na jasnozieloną. Blond pijawka -ta efekciarska, Rosalie -pochyliła się nad nią w dziwnie obronnej pozycji, zasłaniając mi widok. Coś było nie tak. Zawsze wiedziałem jak czuje się Bella -jej myśli były tak oczywiste; zupełnie jakby miała je wypisane na czole. Więc nie musiała nawet opowiadać mi każdego szczegółu jakieś sytuacji, abym mógł ją zrozumieć. Wiedziałem, że Bella nie lubiła Rosalie. Widziałem to w sposobie, w jaki układała usta, kiedy o niej mówiła. Chociaż nie chodziło tylko o to, że nie darzyła jej sympatią. Ona się po prostu jej bała. A przynajmniej kiedyś tak było. Jednak teraz, gdy Bella ukradkiem na nią spoglądała, nie było w jej oczach cienia strachu . Jej mina była... Jakby skruszona, czy coś takiego. Nagle Rosalie chwyciła jakąś miskę z podłogi i podstawiła Belli pod brodę, w razie gdyby miała ona zwymiotować. Edward upadł na kolana przy boku Belli -jego oczy miały taki wyraz, jakby doświadczał niesamowitych tortur -ale Rosalie wyciągnęła ku niemu ręce, ostrzegając, aby się cofnął. To wszystko nie miało najmniejszego sensu. Kiedy tylko Bella zdołała podnieść głowę, uśmiechnęła się do mnie słabo, ze skrępowaniem. -Przepraszam za to -wyszeptała do mnie. Edward jęknął naprawdę cicho. Jego głowa opadła na kolana Belli. Położyła swoją dłoń na jego policzku, jakby to ona musiała go pocieszać. Nie zdawałem sobie sprawy, że moje nogi zaniosły mnie tak daleko, póki Rosalie nie zasyczała na mnie, nagle materializując się między mną a kanapą. Wyglądała jak osoba z ekranu telewizora. Nie obchodziło mnie, że tu jest. Nie wyglądała nawet na prawdziwą. -Rose, nie -wyszeptała Bella. -Wszystko w porządku. Blondyna zeszła mi z drogi z wyraźnym wysiłkiem. Rzucając gniewne spojrzenia usiadła przy głowie Belli, spięta i gotowa do skoku. Było mi łatwiej ją ignorować niż mogłem to sobie wymarzyć. -Bella, co się dzieje? -wyszeptałem. Nieświadomie również znalazłem się na kolanach, pochylony przez oparcie kanapy obok jej... męża. Wydawało się, że nawet mnie nie zauważał, a i ja ledwo rzuciłem na niego okiem. Sięgnąłem po jej wolną rękę i objąłem ją swoimi dłońmi. Jej skóra była lodowata. -Wszystko w porządku? To było głupie pytanie. Nie odpowiedziała. -Tak się cieszę, że przyszedłeś się dziś ze mną zobaczyć, Jacob -powiedziała. Mimo że wiedziałem, iż Edward nie słyszy jej myśli, wydawało się, jakby odnalazł w jej słowach jakieś drugie znaczenie, którego ja nie dostrzegałem. Jęknął znowu, z twarzą wtuloną w koc którym była przykryta, a ona pogłaskała go po policzku. -Co jest, Bella? -nalegałem, zaciskając moje ręce ciasno wokół jej zimnych, wątłych palców. Zamiast odpowiedzieć, rzuciła okiem na pokój, jakby czegoś szukała z pewną prośbą i jednocześnie ostrzeżeniem. Sześć par zatroskanych, żółtych oczy wpatrywało się w nią. Wreszcie zwróciła się do
Rose. -Pomożesz mi wstać, Rose? -zapytała. Usta Rosalie odsłoniły jej białe zęby i patrzyła na mnie ze wściekłością, jakby za chwile miała mi rozszarpać gardło. -Proszę, Rose. Blondyna zrobiła dziwną minę, ale pochyliła się nad nią zaraz obok Edwarda, który nie poruszył się ani o milimetr. Oplotła delikatnie swoimi ramionami ramiona Belli. -Nie -wyszeptałem. -Nie wstawaj... -Wyglądała tak słabo. -Odpowiadam na Twoje pytanie -charknęła, brzmiąc odrobinę bardziej tak, jak zawsze, gdy się do mnie zwracała. Rosalie podniosła Bellę z kanapy. Edward został na swoim miejscu, jego twarz utonęła w poduszkach. Koc opadł na podłogę i na stopy Belli. Jej ciało było opuchnięte, tułów jakby napęczniał w dziwy, chory sposób. Okrywał go bardzo wyblakły, szary podkoszulek, który był zdecydowanie zbyt duży dla jej wątłych ramion. Reszta ciała była tak chuda, jakby ten duży brzuch rósł dzięki temu, co z niej wyssał. Zajęło mi kilka sekund, zanim zrozumiałem, czym była ów zdeformowana część jej ciała -nie zorientowałem się, dopóki delikatnie nie złożyła rąk na swoim nadętym brzuchu, jedną wyżej, drugą na dole. Jakby go kołysała. Zrozumiałem to właśnie wtedy, ale wciąż nie mogłem w to uwierzyć. Przecież widziałem ją zaledwie miesiąc temu. Nie było mowy, żeby mogła być w ciąży. Nie w tak zaawansowanym stadium. Pomijając fakt, że była. Nie chciałem na to patrzeć, nie chciałem o tym myśleć. Nie chciałem sobie nawet wyobrażać tego czegoś w środku niej. Nie chciałem wiedzieć, że coś, czego tak bardzo nienawidziłem, zakorzeniło się w ciele, które kochałem. Zalała mnie fala nudności i musiałem połknąć wymiociny. Ale było coś gorszego niż to, o wiele gorszego. Jej wykrzywione ciało, kości prześwitujące przez skórę jej twarzy. Mogłem tylko zgadywać, dlaczego tak wyglądała -dlaczego jej brzuch był już tak wielki i dlaczego była tak schorowana -bo cokolwiek było w środku, wysysało z niej życie, żeby nakarmić siebie... Ponieważ było potworem. Tak samo, jak jego ojciec. Zawsze wiedziałem, że w końcu ją zabije. Zerwał się, gdy tylko usłyszał myśli w mojej głowie. Przez sekundę oboje byliśmy na kolanach. Nagle on znalazł się na nogach, górując nade mną. Jego oczy były czarne jak smoła, a cienie pod nimi ciemnofioletowe. -Wychodzimy, Jacob. -warknął. Też byłem już na nogach, patrzyłem na niego z góry. Nareszcie miałem to, po co przyjechałem. Ten wielki, Emmett, stanął obok Edwarda razem z wyglądającym na bardzo głodnego Jasperem za sobą. Nie obchodziło mnie to. Może sfora mnie pomści, kiedy już ze mną skończą. A może nie. Nie miało to dla mnie znaczenia. Na ułamek sekundy moje oczy zatrzymały się na dwóch osobach stojących z tyłu. Esme. Alice. Małe kobiety. W pewnym sensie. Cóż, byłem pewien, że tamci zabiliby mnie zanim musiałbym robić cokolwiek z nimi. Nie chciałem zabijać dziewczyn... Nawet wampirów. Chociaż mógłbym zrobić wyjątek dla blondyny. -Nie -Bella z trudem złapała powietrze i powłóczyła się do przodu, by chwycić ramiona Edwarda. Rosalie ruszyła zaraz za nią, jakby były spięte jakimś łańcuchem. -Muszę tylko z nim porozmawiać, Bello -powiedział cicho Edward, tylko do niej. Dotknął palcami jej twarzy i pogłaskał. Wznieciło to we mnie ogień wściekłości -po tym wszystkim co jej zrobił, ciągle mógł dotykać ją w ten sposób. -Nie nadwyrężaj się -błagał. -Odpoczywaj, proszę. Oboje wrócimy za parę minut. Wpatrywała się w jego twarz, próbując z niej coś odczytać. Po chwili skinęła głową i opadłą z powrotem na kanapę. Rosalie pomogła jej ułożyć się znów na poduszkach. Bella patrzyła teraz na mnie, starając się zatrzymać na sobie mój wzrok. -Zachowuj się -poprosiła. -A potem wróćcie. Nie odpowiedziałem. Nie miałem zamiaru składać dziś żadnych obietnic. Podążyłem za Edwardem w
stronę frontowych drzwi. Szedł prosto, nie sprawdzając ani razu, czy nie mam zamiaru przypadkiem rzucić mu się na plecy. Podejrzewałem, że nie musiał tego sprawdzać. Wiedziałby, gdybym zdecydował się zaatakować. Co oznaczało, że musiałbym podjąć tą decyzję bardzo szybko... -Jeszcze nie jestem gotów na to, żebyś mnie zabił Jacob -szepną, oddalając się szybko od domu. - Musisz uzbroić się w odrobinę cierpliwości. Jakby mnie to obchodziło, czy jest gotów czy nie. Odburknąłem na wdechu -Cierpliwość nie jest moją mocną stroną. Szedł jednak dalej, a ja deptałem mu po piętach. Byliśmy już kilka dobrych metrów od domu. Cały byłem rozpalony, moje ręce dygotały. Niemal na krawędzi wytrzymałości, czekałem gotowy. Zatrzymał się bez ostrzeżenia i odwrócił w moją stronę. Wyraz jego twarzy znowu mnie zmroził. Przez sekundę byłem tylko dzieckiem -dzieckiem, które przez całe swoje życie mieszkało w tym samym, małym miasteczku. Zwykłym dzieckiem. Wiedziałem, że musiałbym przeżyć o wiele więcej, cierpieć o wiele więcej, żeby kiedykolwiek zrozumieć tą agonię w oczach Edwarda. Podniósł rękę, z zamiarem starcia potu z czoła, ale przejechał tylko palcami po swojej twarzy, jakby zaraz miał rozszarpać pokrywającą ją marmurową skórę. Jego czarne oczy płonęły w oczodołach w zamglonym spojrzeniu, przypatrywał się czemuś w swoim umyśle. Otworzył usta, jakby miał zamiar zacząć krzyczeć, jednak nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Pomyślałem, że właśnie tak musi wyglądać twarz człowieka, który płonie na stosie. Przez moment nie byłem w stanie nic powiedzieć. To było zbyt prawdziwe, ta twarz -widziałem cień tego spojrzenia w domu, widziałem to w jego i jej oczach, ale to była zdecydowanie kulminacja. Ostatni gwóźdź w jej trumnie. -To Ją zabija, prawda? Ona umiera -wiedziałem, że kiedy to powiedziałem, mój wyraz twarzy był jakby łagodniejszą wersją jego. Słabszy, inny, bo wciąż byłem w szoku. Nie odwróciłem nawet jeszcze głowy to wszystko działo się zbyt szybko. Miał czas, by dojść do tego wniosku. Było to inne, bo ja straciłem ją już wiele razy, na wiele sposobów -w mojej głowie. A różnica polegała na tym, że ona tak naprawdę nigdy nie była moja, żebym mógł ją stracić. I na tym, że to, iż umiera, nie było moją winą. -Moja wina -wyszeptał Edward i jego kolana ugięły się. Upadł przede mną, taki słaby, łatwy cel, łatwiejszy niż można to było sobie wyobrazić. Ale czułem się zimny jak lód -nie było już we mnie ognia. -Tak -jęknął z twarzą przyciśniętą do podłoża, jakby spowiadał się ziemi. -Tak, to ją zabija. Jego całkowita bezsilność irytowała mnie. Chciałem bitwy, nie egzekucji. Gdzie teraz była ta jego pełna samozadowolenia wyższość? -Więc dlaczego Carlisle nic nie zrobił? -burknąłem -W końcu jest lekarzem, nie? Wyciągnijcie to z niej. Podniósł wzrok i odpowiedział mi zmęczonym głosem. Zupełnie, jakby tłumaczył coś przedszkolakowi kolejny raz z rzędu. -Nie pozwala nam. Zajęło mi chwilę, zanim jego słowa do mnie dotarły. Jezu, znowu ten sam schemat. Oczywiście, zginąć dla potomka takiego potwora. To było takie w stylu Belli. -Znasz ją dobrze -wyszeptał. -Tak szybko to dostrzegłeś... Ja nie zauważyłem. Nie na czas. Prawie w ogóle nie rozmawiała ze mną podczas powrotu do domu. Myślałem, że jest przerażona -to byłoby naturalne. Myślałem, że jest na mnie zła za to, że musi tyle przeze mnie przejść, za narażanie jej życia. Znów. Nigdy nawet nie zgadłbym o czym myślała, co planowała. Nie, dopóki moja rodzina nie przywitała nas na lotnisku, a ona pobiegła prosto w ramiona Rosalie. Rosalie! I wtedy usłyszałem, o czym myślała Rose. Nie rozumiałem dopóki tego nie usłyszałem. Ty zrozumiałeś w sekundę... -jęknął, a potem westchnął. -Czekaj, czekaj, cofnijmy się odrobinę. Ona wam NIE POZWALA? -Sarkazm po prostu sunął mi się na usta. -Myślisz, że jest ona pełna sił, jak każda stu kilowa ludzka dziewczyna w ciąży? Czy wyście pijawki pogłupiały? Przytrzymajcie ją i omamcie jakimiś lekami. -Chciałem to zrobić -wyszeptał. -Carlisle zgodziłby się na to. -Więc co, byliście za szlachetni do cholery? -Nie. Nie chodziło o szlachetność. Jej ochroniarz skomplikował sprawy.
Och. Jego opowieść nie miała wcześniej zbyt wielkiego sensu, ale teraz wszystko pasowało. Więc o to chodziło blondi. Ale co ona miała z tego? Królowa piękności chciała, żeby Bella umarła w mękach? -Może -powiedział Edward.-Ale Rosalie nie patrzy na to w dokładnie taki sposób. -Więc wywlecz blondynę pierwszą. Daruj sobie uprzejmości i zajmij się Bellą. -Emmett i Esme są po jej stronie. Emmett nigdy nie pozwoliłby nam... A Carlisle nie pomoże mi przekonać Esme.. -jego głos cichł powoli. -Powinieneś zostawić Belle mnie. -Wiem. Teraz, to już odrobinę za późno, pomyślałem. Może powinien o tym pomyśleć, zanim sprezentował jej wysysającego życie potwora. Wpatrywał się we mnie z czeluści swojego własnego piekła i widziałem, że zgadzał się ze mną. -Nie wiedzieliśmy -powiedział, jego słowa były tak ciche jak oddech. -Nigdy nie myślałem... Nigdy wcześniej nie było takiego przypadku jak ja i Bella. Skąd mogliśmy wiedzieć, że człowiek może począć dziecko z jednym z nas.. -Bo zostałby rozszarpany na kawałki w międzyczasie? -Tak -zgodził się ze mną napiętym szeptem. -Oni są, Ci sadystyczni, brutalni, prawdziwy koszmar. Oni istnieją. Ale pokusa to jedynie wstęp do uczty. Nikt nie przeżyje. Bredził i trząsł głową jakby ta myśl budziła w nim odrazę. Jakby on był inny. -Nie zdawałem sobie sprawy, że znasz tyle określeń na to kim jesteś. -parsknąłem. Wpatrywał się we mnie. Jego twarz wyglądała na sto lat starszą niż zwykle. -Nawet ty, Jacobie Black, nie możesz nienawidzić mnie tak bardzo, jak sam siebie nienawidzę. Mylisz się, pomyślałem zbyt rozwścieczony, by cokolwiek powiedzieć. -Zabicie mnie teraz nie uratuje jej życia -powiedział cicho. -Więc co uratuje? -Jacob, musisz coś dla mnie zrobić. -Mogę najwyżej wysłać Cię prosto do piekła, pijawo! Nadal wpatrywał się we mnie tymi zmęczonymi oczami szaleńca. -Dla niej? Zacisnąłem mocniej szczękę. -Robiłem wszystko, co tylko mogłem, żeby trzymać ją z dala od Ciebie. Wszystko. Teraz jest już za późno. -Znasz Ją, Jacob. Łączy Cię z nią coś, czego nawet ja nie jestem w stanie zrozumieć. Jesteś częścią niej i ona jest częścią Ciebie. Nie posłucha mnie ponieważ pomyśli, że jej nie doceniam. Uważa, że jest na to wszystko wystarczająco silna.. -przełkną ślinę jakby się dławił -Może Ciebie posłucha. -Dlaczego miałaby mnie słuchać? Chwiał się na nogach, jego oczy płonęły jaśniej niż wcześniej, bardziej dziko. Zastanawiałem się czy naprawdę oszalał. Czy wampiry mogą stracić zmysły? -Może -odpowiedział, czytając mi w myślach. -Nie wiem. Ale tak się właśnie czuję. -Potrząsnął głową. Muszę starać się to przed nią ukrywać, bo stres wpędza ją tylko w gorszy stan. Nie może wiedzieć, jak naprawdę jest. Muszę być opanowany -nie mogę nic pogorszyć. Ale to teraz nieważne. Musi Cię posłuchać! -Nie mogę powiedzieć jej nic, czego Ty byś już jej nie powiedział. Co chcesz żebym zrobił? Powiedzieć jej, że jest głupia? Prawdopodobnie już to wie. Powiedzieć jej, że umrze? Założę się, że z tego też zdaje sobie sprawę. -Możesz zaoferować jej to, czego chce. To nie miało żadnego sensu. Faktycznie oszalał? -Nie obchodzi mnie nic, prócz utrzymania jej przy życiu -powiedział, nagle skupiony. -Jeśli chce dziecka, może je mieć. Może mieć i pół tuzina dzieci. Cokolwiek tylko zechce. -Zamilknął na chwilę. Może mieć nawet szczeniaki, jeśli to konieczne. Napotkał przez moment na moje spojrzenie. Jego twarz wyglądała niemal na obłąkaną, pod zaledwie cieniutką warstwą samokontroli. Moje groźne spojrzenie złagodniało, gdy tylko pojąłem sens jego słów. Poczułem jak moje usta otwierają się w szoku. -Ale nie w ten sposób! -syknął zanim zdążyłem zareagować. -Nie kiedy to coś wysysa z niej życie,
podczas gdy Ja mogę tylko patrzeć! Patrzeć na jej chorobę a potem na to, jak odchodzi. Widzieć jak to coś ją krzywdzi. -Szybko wciągnął powietrze, jakby ktoś właśnie uderzył go w brzuch. -Musisz jej to wszystko uświadomić, Jacob. Mnie już nie posłucha. Rosalie zawsze jest przy niej, podjudzając to szaleństwo -dopingując ją. Broniąc jej. Nie, broniąc tego czegoś. Życie Belli nic dla niej nie znaczy. Odgłos, który wydobył się z mojego gardła, brzmiał, jakbym się dławił. O czym on mówił? Że co Bella powinna zrobić? Mieć dziecko? Ze mną? Co? Jak? Miał zamiar mi ją oddać? Albo myślał, że nie będzie miała nic przeciwko temu, żebyśmy się podzielili? -Obojętnie. Cokolwiek, co zatrzyma ją przy życiu. -To najbardziej szalona rzecz, jaką kiedykolwiek wymyśliłeś -wybełkotałem. -Ona Cię kocha. -Niewystarczająco. -Jest gotowa umrzeć, żeby tylko mieć dziecko. Może zaakceptuje coś mniej niebezpiecznego. -Co Ty, nie znasz jej? -Wiem, wiem. Będzie to wymagać długiego przekonywania. Dlatego Cię potrzebuję. Wiesz jak ona na wszystko patrzy. Ukaż jej sens tego wszystkiego. Nie mogłem nawet myśleć na temat tego, co sugerował. To było zbyt wiele. Niemożliwe. Złe. Chore. Wypożyczać Bellę na weekendy, a potem zwracać w poniedziałek jak wypożyczony film? Popieprzone. Ale zachęcające. Nie chciałem o tym myśleć, nie chciałem sobie nawet tego wyobrażać, ale wizje były silniejsze. Fantazjowałem w ten sposób o Belli setki razy, kiedy była jeszcze dla nas jakaś szansa, a potem przekonałem się, że fantazje na zawsze pozostaną tylko fantazjami, bo nie było dla mnie nadziei, nawet najmniejszej. Ale teraz wszystko powróciło. Bella w moich ramionach, Bella szepcząca moje imię... Jednak najgorsze było to nowe wyobrażanie, którego nigdy wcześniej nie miałem. Wyobrażenie, które nigdy nie miało nawet prawa zaistnieć. Jeszcze nie. Bella, zdrowa i promienna, zupełne przeciwieństwo tego, jak wyglądała teraz, ale w pewnym sensie podobna: jej ciało, niewyniszczone, ale zmienione w bardziej naturalny sposób. Przez moje dziecko... Próbowałem uciec od tych myśli, aby pijawka ich nie wyłapała. -Ukazać jej sens? Na jakim świecie Ty żyjesz? -Przynajmniej spróbuj. Potrząsnąłem szybko głową. Czekał, ignorując moją negatywną odpowiedź, ponieważ słyszał wewnętrzny konflikt, jaki odbywałem sam ze sobą. -Skąd się biorą te wasze psycho-moce? -Nie myślałem o niczym innym, prócz tego, jak ją uratować, odkąd zdałem sobie sprawę, co planuje. Że jest gotowa umrzeć. Ale nie wiedziałem, jak się z Tobą skontaktować. Byłem pewien, że nie posłuchałbyś mnie, gdybym Cię wezwał. Niedługo sam zacząłbym Cię szukać, jeśli nie zjawiłbyś się tu dzisiaj. Ale ciężko mi ją zostawić, chociażby na kilka minut. Jej stan... Zmienia się tak szybko. To coś... rośnie. Bardzo szybko. Nie mogę się teraz od niej oddalać. -Co to w ogóle jest? -Nikt z nas nie ma pojęcia. Ale jest już dużo silniejsze od niej. Mogłem sobie to wyobrazić -widziałem tego małego potwora w mojej głowie, niszczącego ją od środka. -Pomóż mi to zatrzymać -wyszeptał. -Pomóż mi, zanim to się wydarzy. -Jak? Oferując się jako reproduktor? -Nawet nie skrzywił się, gdy to powiedziałem, Ja za to tak. Naprawdę oszalałeś. Ona nigdy tego nie zrobi. -Spróbuj. Nie ma już nic do stracenia. To nie sprawi jej bólu. Ale mi sprawi. Czy nie wystarczająco dużo już razy odrzuciła mnie i bez tego? -Odrobina bólu za uratowanie jej? Czy to tak wysoka cena? -Ale to nie zadziała. -Może nie. Może ją to zmiesza. Może zawaha się w swoim postanowieniu. Jeden moment wahania jest wszystkim, czego potrzebuję. -A co, jeśli uzna to za absurd? Jak będę się mógł wykręcić? Powiem: "Tylko żartowałem, Bello?" -Jeśli chce dzieci, będzie je mieć. Nie będę odmawiał. Nie mogłem uwierzyć, że w ogóle nad tym myślałem. Bella pobiłaby mnie -nie żebym się przejmował
sobą, ale mogła prawdopodobnie znowu złamać sobie rękę. Nie powinienem był pozwalać mu na tą rozmowę, na mieszanie mi w głowie. Powinienem go zabić w tym momencie. -Nie teraz -wyszeptał. -Nie teraz. Tak czy siak, zniszczy ją to i dobrze o tym wiesz. Nie ma potrzeby się z tym spieszyć. Jeśli Cię nie posłucha, dostaniesz swoją szansę. W momencie, kiedy serce Belli przestanie bić, będę Cię błagał żebyś mnie zabił. -Nie będziesz musiał błagać długo. Kąciki jego ust zadrżały lekko. -Liczę na to. -Więc mamy umowę. Skinął głową i wyciągnął w moją stroną swoją zimną rękę. Powstrzymując obrzydzenie sięgnąłem po jego dłoń. Czułem, jakby moje palce trzymały kamień, kiedy nią potrząsnąłem. -Mamy umowę. -zgodził się.
tłumaczenie: Evergreen
10. Dlaczego po prostu nie odszedłem? Och tak. Bo jestem idiotą. Czułem się.. Sam nie wiem. Jakbym nie był prawdziwy. Jakbym był jakąś gotycką wersją kiepskiego sitcomu. Jednak zamiast być zwykłym frajerem, zapraszającym najładniejszą cheerleaderkę na bal, byłem zwykłym wilkołakiem, mającym zamiar prosić żonę wampira o usunięcie ciąży i rozmnażanie ze mną. Nieźle. Nie, nie zrobię tego. To złe i pokręcone. Chciałem zapomnieć o wszystkim, co powiedziała pijawka. Ale porozmawiam z nią. Spróbuję zrobić coś, żeby mnie posłuchała. A ona i tak nie posłucha. Jak zawsze. Edward nie odpowiadał ani nie komentował moich myśli, odkąd skierował się z powrotem do domu. Zastanawiałem się nad miejscem, w którym się wtedy zatrzymaliśmy. Czy było wystarczająco daleko od domu, żeby inni nie mogli słyszeć o czym rozmawialiśmy? To dlatego zaciągnął mnie tak daleko? Możliwe. Kiedy przeszedłem przez drzwi, wszyscy Cullenowie byli nieco zmieszani i nieufni. Nie wyglądali na złych czy oburzonych. Więc musieli nie słyszeć ani słowa z tego, o co prosił mnie Edward. Z wahaniem stanąłem we framudze, nie będąc pewnym, co teraz zrobić. Tu było mi najlepiej, z odrobiną świeżego powietrza napływającą z zewnątrz. Edward wszedł w głąb tego zgromadzenia, ze sztywnymi ramionami. Bella patrzyła na niego z zatroskaniem, po czym na ułamek sekundy przeniosła wzrok na mnie. A potem znów wpatrywała się tylko w niego. Jej twarz przybrała lekko szarawy odcień i zrozumiałem, co pijawka miała na myśli, mówiąc o tym, że stres tylko pogarsza jej stan. -Pozwolimy teraz Belli i Jacobowi porozmawiać na osobności. -powiedział Edward. Jego głos był beznamiętny, pozbawiony emocji. Jak u robota. -Po moim trupie -syknęła Rosalie. Wciąż krążyła przy głowie Belli. Jedną ze swoich zimnych dłoni zaborczo dotykała poszarzałego policzka dziewczyny. Edward nie patrzył na nią. -Bello -powiedział tym samym, wypranym z emocji tonem -Jacob chce z Tobą porozmawiać. Boisz się być z nim sama? Bella spojrzała na mnie zmieszana. Potem przeniosła wzrok na Rosalie. -Rose, wszystko w porządku. Jake nie ma zamiaru nas skrzywdzić. Idź z Edwardem. -To może być sztuczka. -ostrzegła blondyna. -Niby jakim cudem... -powiedziała Bella. -Carlisle i ja będziemy cały czas w zasięgu twojego wzroku, Rosalie -powiedział Edward. Jego pozbawiony uczuć ton zmieniał się powoli, ukazując gniew. -To nas przecież się boi. -Nie -szepnęła Bella. Jej oczy rozbłysły, a rzęsy stały się mokre. -Nie, Edwardzie, ja nie.. Potrząsnął głową, uśmiechając się odrobinę. Trudno było patrzeć na jego wykrzywione wargi. -Nie to miałem na myśli, Bello. Wszystko w porządku. Nie martw się o mnie. Mdławe. Miał racje -zarzucała sobie, że rani jego uczucia. Ta dziewczyna to prawdziwa męczennica. Urodziła się totalnie nie w tym stuleciu, co trzeba. Powinna żyć w czasach, kiedy mogła swobodnie rzucić się na pożarcie lwom dla dobra sprawy. -Wszyscy -powiedział Edward, jego ręka sztywno wskazywała drzwi. -Proszę. Zimna krew, którą próbował utrzymywać przez wzgląd na Bellę, była na wyczerpaniu. Widziałem, jak niedużo mu znów brakowało do tego płonącego żywcem człowieka, którym był na zewnątrz. Inni też to zobaczyli. Cicho ruszyli w stronę drzwi, a ja zszedłem im z drogi. Poruszali się szybko; moje serce zdążyło zabić dwukrotnie, a pokój był już pusty. No, prócz Rosalie, z wahaniem stojącej na środku, i Edwarda, czekającego na nią przy drzwiach.
-Rose -powiedziała cicho Bella. -Chcę, żebyś wyszła. Blondyna posłała Edwardowi piorunujące spojrzenie i gestem nakazała mu iść pierwszym. Zniknął za drzwiami. Popatrzyła na mnie z ostrzeżeniem w oczach, po czym również zniknęła. Kiedy już byliśmy sami, przeszedłem przez pokój i usiadłem na kanapie obok Belli. Ująłem obie jej lodowate dłonie w swoje, pocierając je delikatnie. -Dzięki Jake. Przyjemne uczucie. -Nie będę Cię okłamywał, Bells. Wyglądasz okropnie. -Wiem -szepnęła. -Jestem straszna. -Coś jak potwór z bagien -przytaknąłem. Zaśmiała się. -Dobrze Cię tu mieć przy sobie. Dobrze się uśmiechać. Nie wiem ile jeszcze tego dramatu jestem w stanie znieść. Przewróciłem oczyma. -Okej, okej -zgodziła się. -Sama jestem sobie winna. -Tak, jesteś. Co ty sobie myślisz Bells? Serio! -Czy on prosił Cię, żebyś na mnie krzyczał? -Coś w tym stylu. Ale nie wiem, skąd mu przyszło do głowy, że mnie posłuchasz. Nigdy mnie nie słuchałaś! Westchnęła. -A nie mó... -zacząłem. -Czy wiesz, że "A nie mówiłem" ma brata, Jacob? -zapytała przerywając mi. -Ma na imię "Zamknij się, do cholery". -Dobre. Obrzuciła mnie piorunującym spojrzeniem. Jej skóra rozciągnęła się na kościach policzkowych. -Nie mam do tego praw autorskich. Oglądałam powtórki "The Simpsons". -Chyba przegapiłem ten odcinek. -Był całkiem niezły. Nie odzywaliśmy się przez minutę. Jej dłonie zaczęły się odrobinę ogrzewać. -Naprawdę poprosił Cię, żebyś ze mną porozmawiał? Skinąłem głową. -Żebym przemówił Ci trochę do rozsądku. Ale to od samego początku przegrana bitwa. -Więc dlaczego się zgodziłeś? Nie odpowiedziałem. Nie byłem pewien, czy wiem. Wiedziałem natomiast jedno -każda sekunda, którą z nią spędzałem, przybliżała mnie do bólu, mającego mnie później dręczyć. Moment ostateczny nadchodził. Im więcej uderzeń przyjmowałem, tym ciężej było mi to znosić. -To się uda, wiesz? -powiedziała po minucie ciszy. -Wierzę w to. Znowu ogarnął mnie gniew. -Czy obłęd to jeden z symptomów? -zawarczałem. Zaśmiała się, przez co moje rozdrażnienie wzrosło tak gwałtownie, że ręce trzymające jej dłonie zaczęły dygotać. -Może -powiedziała. -Nie mówię, że to będzie łatwe, Jake. Ale jak mogłabym przeżyć to wszystko, przez co przeszłam i nie wierzyć w magię? -Magię? -Zwłaszcza w Twoim przypadku -powiedziała. Na jej twarzy gościł uśmiech. Oswobodziła jedną ze swoich dłoni, po czym musnęła mnie nią po policzku. Była cieplejsza niż wcześniej, ale mimo to na mojej skórze wydawała się być zimna, jak większość rzeczy zresztą. -Bardziej niż ktokolwiek inny, masz tę odrobinę magii, która czeka tylko, żeby wszystko naprawić. -O czym Ty bredzisz? Ciągle się uśmiechała. -Edward opowiadał mi raz jak to jest -to wasze wpojenie. Powiedział, że to było jak "Sen nocy letniej", jak magia. Znajdziesz tego kogoś, kogo naprawdę szukasz, Jacob, i może wtedy wszystko to będzie miało swój sens. Gdyby nie to, że wyglądała tak krucho, nawrzeszczałbym na nią porządnie. Chociaż w sumie i tak na nią krzyknąłem.
-Jeśli myślisz, że to wpojenie mogłoby nadać jakiś sens temu szaleństwu... -zmagałem się ze słowami. Naprawdę myślisz, że mogę pewnego dnia wpoić się w kogoś nieznajomego i sprawić, że wszystko będzie w porządku? -dźgnąłem palcem jej opuchnięte ciało. -Powiedz mi, jaki to by miało sens, Bella!? Jaki sens ma to, że Cię kocham? Jaki sens ma to, że ty kochasz jego? Kiedy umrzesz -moje słowa zmieniły się w warkot -jak cokolwiek mogłoby mieć wtedy sens? Jaki sens ma to całe cierpienie? Moje, twoje, jego! Jego też zabijesz. Nie żeby mnie to obchodziło. -Skrzywiła się, ale ciągnąłem dalej. -Więc jaki sens ma ta Twoja pokręcona miłosna historia, tak w rozrachunku? Jeśli jest jakikolwiek sens, to proszę pokaż mi go, Bella, bo jak na razie go nie widzę! Westchnęła. -Jeszcze nie wiem, Jake. Ale ja po prostu.. czuję.. że to wszystko idzie w dobrym kierunku, tylko ciężko jeszcze powiedzieć w jakim. Wydaje mi się, że możesz to nazwać wiarą. -Umierasz w imię niczego, Bella! Niczego! Przeniosła dłonie z mojej twarzy na swój napęczniały brzuch, głaszcząc go. Nie musiała nic mówić, żebym wiedział o czym myśli. Umierała dla tego czegoś. -Nie mam zamiaru umierać -powiedziała przez zaciśnięte zęby i mógłbym przysiąc, że mówiła coś, co powtarzała w niedalekiej przeszłości już nie jeden raz. -Moje serce nie przestanie bić. Jestem na to wystarczająco silna. -To kupa bzdur, Bella. Próbujesz utrzymać to coś już zbyt długo. Normalna osoba sobie nie poradzi. Nie jesteś wystarczająco silna -ująłem jej twarz w dłonie. Nie musiałem przypominać sobie, aby być delikatnym. Wszystko w niej aż wrzeszczało, że jest kruche. -Mogę to zrobić. Mogę -bełkotała. -Nie sądzę. Jaki jest plan? Mam nadzieję, że w ogóle masz jakiś. Skinęła głową, unikając mojego wzroku. -Wiedziałeś, że Esme skoczyła z klifu? To znaczy, kiedy była jeszcze człowiekiem. -No i? -No i była tak blisko śmierci, że nawet nie zawracali sobie głowy, żeby zabrać ją na pogotowie -zawieźli ją prosto do kostnicy. Jednak jej serce wciąż biło, gdy Carlisle ją znalazł... Więc to miała na myśli, mówiąc, że jej serce nie przestanie bić. -Nie masz zamiaru przetrwać tego jako człowiek... -powiedziałem bezbarwnie. -Nie. Nie jestem idiotką. -Zauważyła, że się na nią gapię. -Chociaż ty pewnie masz na ten temat inne zdanie. -Ewentualna wampiryzacja -wymamrotałem. -Zadziałało u Esme i Emmetta, i Rosalie, a nawet w przypadku Edwarda. Nikt z nich nie był w tak dobrej formie. Carlisle zmienił ich, bo do wyboru było tylko to lub śmierć. On nie odbiera życia, tylko je ratuje. -Poczułem nagłe ukłucie wyrzutów sumienia na myśl o dobrym wampirzym doktorku, tak jak poprzednio. Odsunąłem ją od siebie i zacząłem błagać. -Posłuchaj mnie, Bella. Nie rób tego w ten sposób -zupełnie jak poprzednio, kiedy zadzwonił Charlie, zorientowałem się, jak wiele to dla mnie znaczyło. Zrozumiałem, że potrzebuję jej żywej, w tej formie. Wziąłem głęboki wdech. Mój głos stał się donośniejszy i bardziej szorstki. -Wiesz przecież, co on ma zamiar zrobić, gdy umrzesz. Widziałaś to wcześniej. Chcesz, żeby wrócił do tych włoskich zabójców? -Skuliła się bardziej na sofie. Opuściłem fragment, że teraz nie będzie musiał się udawać aż do Włoch. Próbując przybrać odrobinę miększy ton głosu, zapytałem -Pamiętasz, kiedy zostałem okaleczony przez nowonarodzonych? Co mi wtedy powiedziałaś? Czekałem, ale najwyraźniej nie miała zamiaru mi odpowiadać. Zacisnęła usta. -Powiedziałaś mi, żebym był grzeczny i słuchał się Carlisle'a. -przypomniałem jej -A ja co zrobiłem? Słuchałem się wampira. Dla Ciebie. -Słuchałeś go, bo tak powinieneś zrobić. -Okej, wybierz inny przykład. Wzięła głęboki wdech. -To nie jest odpowiednia chwila. -Przyglądała się swojemu wielkiemu, okrągłemu brzuchowi i wyszeptała cicho -Nie zabiję go. Moje ręce znowu się zatrzęsły. -Ach, widzę, że nie słyszałem jeszcze dobrej nowiny. Pełen życia chłopiec, co? Powinienem chyba
przynieść niebieskie baloniki. Jej twarz zmieniła barwę na różową. Ten kolor był tak piękny -wbił się w mój brzuch niczym nóż. Zardzewiały i obszarpany cóż. Stracę to. Znów. -Nie wiem, czy to chłopiec. -przyznała nieśmiało. Nic nie widać, bo błona wokół dziecka jest zbyt gruba -jak skóra. Więc jest małą zagadką. Ale w swojej głowie zawsze widzę chłopca. -Tam nie ma żadnego ślicznego bobasa, Bella. -Przekonamy się. -powiedziała niemal zadowolona z siebie. -Ty nie -warknąłem. -Jesteś bardzo pesymistycznie nastawiony, Jacob. Zdecydowanie jest szansa, że to się uda. Nie mogłem nic odpowiedzieć. Patrzyłem w dół i oddychałem powoli, próbując trzymać wściekłość na wodzy. -Jake -powiedziała, głaszcząc mnie po policzku. -Wszystko będzie w porządku. Cii. Będzie dobrze. Nie spojrzałem na nią. -Nie. Nie będzie dobrze. Wytarła coś mokrego z mojego policzka. -Cii... -O co w tym chodzi, Bella? -gapiłem się na jasny dywan. Moje stopy były brudne i zostawiały na nim wielkie plamy. I dobrze. -Myślałem, że chcesz tego swojego wampira bardziej niż cokolwiek innego. A teraz po prostu go odstawiasz? To nie ma najmniejszego sensu. Od kiedy jesteś taka zdesperowana, żeby zostać matką? Jeśli tak bardzo tego pragnęłaś, to dlaczego wyszłaś za wampira? Byłem niebezpiecznie blisko złożenia jej propozycji, którą on chciał, abym jej złożył. Wiedziałem, że to, co mówię, powoli zbliża mnie w tym kierunku, ale nie umiałem tego powstrzymać. Westchnęła. -To nie tak. Nigdy nie obchodziło mnie posiadanie dziecka. Nawet o tym nie myślałam. Ale to nie jest zwykłe dziecko. To jest... to jest to dziecko. -To morderca, Bella. Spójrz na siebie. -Nie jest mordercą. To przeze mnie. Jestem po prostu słabym człowiekiem. Ale poradzę sobie Jake, dam radę... -No daj spokój! Zamknij się, Bella. Możesz wciskać te bzdury swojemu krwiopijcy, ale mnie nie oszukasz. Dobrze wiesz, że nie dasz rady. Obrzuciła mnie piorunującym spojrzeniem. -Tego nie wiem. Martwię się, to oczywiste. Z trudem zaczerpnęła powietrze i złapała się za brzuch. Moja wściekłość momentalnie zniknęła, jak jasne światło, które dopiero co zostało wyłączone. -Nic mi nie jest -wydyszała -to nic takiego. Ale nie słyszałem, co powiedziała; jej dłonie szarpnęły za koszulkę tak, że wpatrywałem się teraz przerażony w odkryty fragment jej skóry. Jej brzuch wyglądał, jakby był poplamiony wielkimi kleksami ciemnofioletowego atramentu. Zauważyła moje spojrzenie i pociągnęła materiał z powrotem na swoje miejsce. -Jest silny, to wszystko. -powiedziała obronnym tonem. Plamy atramentu były siniakami. Teraz zrozumiałem co miał na myśli, mówiąc o patrzeniu, jak to ją krzywdzi. Sam poczułem się trochę obłąkany. -Bella -powiedziałem. Usłyszała zmianę w moim głosie. Spojrzała na mnie, wciąż oddychając ciężko, jej oczy wyrażały zmieszanie. -Bella, nie rób tego. -Jake... -Posłuchaj mnie. Nie odmawiaj od razu. Ok? Po prostu posłuchaj. A co jeśli... -Jeśli co? -Co jeśli to nie byłaby przesądzona sprawa? Co jeśli to nie byłoby wszystko albo nic? Co jeśli posłuchałabyś Carlisle'a jak dobra dziewczynka i zatrzymała siebie przy życiu? -Nie zrobię tego. -Jeszcze nie skończyłem. Więc zostaniesz przy życiu. I wtedy będziesz mogła zacząć od nowa. To się nie udało, więc spróbujesz jeszcze raz.
Zmarszczyła brwi. Podniosła rękę i dotknęła miejsca, gdzie łączyły się moje brwi. Jej palce przejechały po moim czole i przez chwilę próbowała pojąć, o co mi chodzi. -Nie rozumiem... Co masz na myśli, mówiąc: spróbować jeszcze raz? Nie sądzisz chyba, że Edward pozwoliłby mi na... I jaką różnicę by to zrobiło? Jestem pewna, że każde dziecko byłoby... Jej zmęczona twarz przybrała jeszcze bardziej zmieszany wyraz. -Więc co? Ale nie potrafiłem powiedzieć nic więcej. To nie miało sensu. Nigdy nie będę w stanie obronić jej przed nią samą. I nigdy nie byłem. Nagle mrugnęła szybko i pojąłem, że wreszcie zrozumiała o co mi chodziło. -Och. Ygh. Proszę Cię, Jacob. Myślisz, że powinnam zabić moje dziecko i zastąpić je jakimś z próbówki? Sztuczne zapłodnienie? -Była wściekła. -Dlaczego miałabym chcieć mieć dziecko z kimś obcym? Myślisz, że to nie robi żadnej różnicy? -Nie to miałem na myśli -wybełkotałem. -Nie z kimś obcym. Pochyliła się do przodu. -Więc o co Ci chodzi? -O nic. O nic mi nie chodzi. Jak zwykle. -Więc skąd to się wzięło? -Zapomnij o tym, Bella. Spojrzała na mnie podejrzliwie. -Czy on kazał Ci to powiedzieć? Zawahałem się, zaskoczony, że tak szybko się domyśliła. -Nie. -Kazał, prawda? -Nie, naprawdę. Nie wspominał nic o tym sztucznym czymśtam. Jej twarz złagodniała. Bella zatopiła się z powrotem w poduszkach, wyglądając na zmęczoną. Wpatrywała się przez chwilę w przestrzeń i nagle przemówiła, nie do mnie ale raczej do siebie samej. -Zrobiłby dla mnie wszystko. A ja tak bardzo go ranię... Ale co on sobie myśli? Że mogłabym wymienić to -przejechała dłonią wokół swojego pępka -na kogoś obcego... -Ostatnie słowa wymamrotała cicho, a potem jej głos całkiem się załamał. Jej oczy były mokre. -Nie musisz go ranić. -wyszeptałem. To było jak trucizna w moich ustach. Błagać o jego dobro. Ale wiedziałem, że ten punkt widzenia był prawdopodobnie najlepszy żeby utrzymać ją przy życiu. -Możesz znów uczynić go szczęśliwym. Bo naprawdę myślę, że utracił już wszystko. Szczerze. Wydawało się jakby w ogóle mnie nie słuchała; zataczała ręką małe koła na zmaltretowanym brzuchu i przygryzała wargi. Cisza panowała przez długi czas. Zastanawiałem się, czy Cullenowie byli daleko stąd. A może przysłuchiwali się moim dramatycznym wywodom? -Nie obcego? -wyszeptała do siebie. Skrzywiłem się. -Co dokładnie Edward ci powiedział? -zapytała niskim głosem. -Nic. Po prostu pomyślał, że może mnie posłuchasz. -Nie to. Mam na myśli to próbowanie jeszcze raz. Patrzyła mi głęboko w oczy i zorientowałem się, że posunąłem się jednak za daleko. -Nic takiego. Jej usta otworzyły się w zdumieniu. -Wow. Przez kilka uderzeń serca w pokoju panowała cisza. Patrzyłem w dół na swoje stopy, nie chciałem widzieć wyrazu jej twarzy. -Naprawdę zrobiłby wszystko, prawda? -wyszeptała. -Mówiłem Ci, że mu odbija. Dosłownie, Bells. -Jestem zaskoczona, że nie wydałeś go od razu. Żeby wpakować go w kłopoty. Kiedy podniosłem głowę uśmiechała się szeroko. -Myślałem nad tym -spróbowałem również się uśmiechnąć, ale czułem tylko, jak dziwny grymas wykrzywia mi twarz. Wiedziała już, co jej proponowałem i nie miała zamiaru nawet tego przemyśleć. Wiedziałem o tym. Ale mimo to ciągle mnie bolało. -Nie ma zbyt wielu rzeczy których i ty byś dla mnie nie zrobił, prawda? -wyszeptała. -Naprawdę nie wiem, czym się zadręczasz. Nie zasługuję na żadnego z was.
-To nie robi żadnej różnicy, prawda? -Nie tym razem -westchnęła. -Chciałabym dobrze Ci to wszystko wytłumaczyć. Tak, żebyś zrozumiał. Nie mogę go skrzywdzić -spojrzała na swój brzuch -tak samo, jak nie mogłabym wziąć w tym momencie strzelby i zastrzelić Ciebie. Kocham go. -Dlaczego zawsze musisz kochać to, czego nie trzeba, Bella? -Nie uważam, że tak jest. Przełknąłem gulę zalegającą mi w gardle, żeby mój głos zabrzmiał mocniej. -Wierz mi, jest. -Zacząłem się podnosić. -Dokąd idziesz? -Nie zrobię tu nic dobrego. Wyciągnęła ku mnie swoją chudziutką rękę w proszącym geście. -Nie idź jeszcze. Czułem palące mój żołądek uzależnienie, które kazało mi zostać przy niej. -Nie pasuję tu. Muszę wracać. -Dlaczego dziś przyszedłeś? -zapytała, próbując mnie dosięgnąć. -Tylko żeby sprawdzić, czy aby na pewno żyjesz. Nie wierzyłem, że jesteś chora, jak mówił Charlie. Nie potrafiłem wyczytać z jej twarzy, czy mi uwierzyła. -Odwiedzisz mnie jeszcze? Zanim... -Nie mam zamiaru być w pobliżu i patrzeć jak umierasz, Bello. Skrzywiła się. -Masz racje, masz rację. Powinieneś iść. -Żegnaj -wyszeptała za mną. -Kocham Cię, Jake. Niemalże zawróciłem. Niemalże zawróciłem, padłem na kolana i zacząłem błagać ją ponownie. Ale wiedziałem, że muszę zrezygnować z Belli, zrezygnować z tego zimnego czegoś, zanim ona mnie zabije, tak jak miała zamiar zabić jego. -Jasne, jasne. -wybełkotałem wychodząc. Na zewnątrz nie widziałem żadnych wampirów. Zignorowałem mój motor stojący samotnie na środku trawnika. Nie był dla mnie teraz wystarczająco szybki. Tata pewnie świruje -tak samo Sam. Co pomyślała sfora czując, że jeszcze się nie przemieniłem? Pomyśleli, że Cullenowie dopadli mnie zanim miałem ku temu okazję? Rozebrałem się, nie zwracając uwagi na to, że ktoś może patrzeć i zacząłem biec trzęsąc się na całym ciele. A oni już czekali. Oczywiście, że czekali. Jacob, Jake, osiem głosów odzywało się z ulgą. Wracaj do domu, zażądała nasza Alfa. Sam był wściekły. Poczułem, że Paul się odmienił i domyśliłem się, że Billy i Rachel czekali na jakieś wiadomości, co ze mną. Paul za bardzo rwał się do tego, aby przekazać im, że nie byłem już tylko wampirzą papką, żeby wysłuchać całej historii. Nie musiałem przekazywać sforze tego, że byłem już w drodze do domu -widzieli las migający dookoła mnie. Nie musiałem im też mówić, dlaczego jestem taki oszalały. Szaleństwo w mojej głowie było oczywiste. Zobaczyli cały ten horror -posiniaczony brzuch Belli; jej chrapliwy głos: jest silny, to wszystko, tą minę przypalanego żywcem człowieka na twarzy Edwarda: patrzeć na jej chorobę a potem jak odchodzi... widzieć jak to coś ją krzywdzi; Rosalie kucająca obok wiotkiego ciała Belli: życie Belli nic dla niej nie znaczy -i po raz pierwszy nikt z nich nie miał nic do powiedzenia. Ich szok był po prostu ciszą dzwoniącą mi w głowie. Brakowało im słów. !!!! Byłem już w połowie drogi do domu, zanim ktokolwiek z nich zaczął normalnie reagować. Gdy tylko się otrząsnęli wybiegli mi na przeciw. Było już prawie ciemno -chmury zasłoniły całe słońce. Zaryzykowałem i przebiegłem przez autostradę, co na szczęście odbyło się bez świadków. Spotkaliśmy się dziesięć kilometrów od La Push, na polanie pozostawionej przez drwali. Daleko od drogi, gdzie nikt nas nie widział. Paul znalazł ich w tym samym momencie, co ja, tak wiec sfora była w komplecie. Ta paplanina w mojej głowie była totalnym chaosem. Wszyscy na raz krzyczeli.
Oczy Sama utkwione były gdzieś w przestrzeni, warczał nieprzerwanym strumieniem i kroczył dookoła. Paul i Jared poruszali się za nim jak cienie, z oklapniętymi uszami. Na początku powód ich gniewu było trudno określić, więc myślałem, że to ja jestem jego przyczyną. Byłem jednak zbyt przygnębiony, żeby się tym przejąć. Mogli ze mną zrobić cokolwiek zechcą za moje odrzucenie rozkazów. I nagle te wszystkie pogmatwane myśli zaczęły zbiegać się w jedną całość. Jak to możliwe? Co to oznacza? Co TO będzie? Niebezpieczne. Złe. Bardzo niebezpieczne. Nienaturalne. Ohydne. Obrzydliwe. Nie możemy na to pozwolić. Myśli sfory zaczęły się synchronizować, wszyscy razem i każdy z osobna. Usiadłem obok któregoś z braci, zbyt oszołomiony aby spojrzeć kim on był, podczas gdy reszta sfory krążyła dookoła. Pakt tego nie obejmuje. To wystawia wszystkich na niebezpieczeństwo. Starałem się zrozumieć krążące dookoła głosy, zrozumieć, ale nie miało to dla mnie najmniejszego sensu. Obrazy w ich głowach były moimi obrazami -tymi najgorszymi. Siniaki Belli, cierpiąca twarz Edwarda. Oni też się boją. Ale niczego nie zrobią Ochraniają Belle Swan. Nie możemy pozwolić, żeby to jakoś na nas wpłynęło. Bezpieczeństwo naszych rodzin, wszystkich tutaj, jest ważniejsze niż jeden człowiek. Jeśli oni tego nie zabiją, to my będziemy musieli to zrobić. Broniąc plemienia. Broniąc naszych rodzin. Kolejne wspomnienie, tym razem głos Edwarda: To coś rośnie. Bardzo szybko. Nie ma czasu do stracenia, pomyślał Jared. To będzie oznaczać walkę, ostrzegł Embry. Dużą bitwę. Jesteśmy gotowi, nalegał Paul. Będziemy musieli ich jakoś zaskoczyć, pomyślał Sam. Jeśli ich rozdzielimy, będziemy mogli ich wykończyć po kolei. To zwiększy naszą szansę na zwycięstwo, Jared zaczął planować strategię. Potrząsnąłem głową, powoli podnosząc się z miejsca. Czułem się niepewnie -jakby krążące dookoła wilki mnie odurzały. Wilk siedzący obok mnie też się podniósł. Jego ramię oparło się o moje, podtrzymując mnie w pozycji pionowej Czekajcie, pomyślałem. Na chwilę przystanęli. Mamy mało czasu, powiedział Sam. Ale.. Co wy sobie myślicie? Nie chcieliście ich zaatakować za złamanie paktu tego ranka. Planujecie się przyczaić teraz, kiedy pakt wciąż jest nienaruszony? To nie jest coś, co nasz pakt przewiduje, odpowiedział Sam. To niebezpieczne dla każdego człowieka znajdującego się w okolicy. Nie mamy pojęcia, co za kreaturę stworzyli Cullenowie, ale wiemy, że jest silna i bardzo szybko rośnie. I będzie za młoda, żeby przestrzegać jakiegokolwiek paktu. Pamiętacie nowonarodzonych, z którymi walczyliśmy? Dzikie, gwałtowne, bez żadnych zahamowań. Wyobraźcie sobie takiego, ochranianego przez Cullenów. Tego nie wiemy... próbowałem mu przerwać. Nie wiemy, zgodził się ze mną. I w tym przypadku nie możemy czekać aż się dowiemy. Możemy pozwolić Cullenom żyć tylko wtedy, gdy jesteśmy absolutnie pewni, że możemy im zaufać, że nikogo nie ranią. Ale teraz... To nie czas na zaufanie. Im też się to nie podoba. Sam wydobył z moich wspomnieć twarz Rosalie, jej obronną pozycję i ukazał wszystkim innym. Niektórzy są gotowi walczyć za to coś, niezależnie od wszystkiego. To tylko dziecko, głośno płaczące dziecko.
Nie na długo, wyszeptała Leah. Jake, stary, to duży problem, powiedział Quil. Nie możemy tego zignorować. Robicie z igły widły, spierałem się. Jedyną osobą w niebezpieczeństwie jest Bella. I znów ze swojej własnej woli, powiedział Sam. Ale tym razem jej wybór wpłynie na nas wszystkich. Nie sądzę. Nie mamy pewności. Nie możemy pozwolić krwiopijcy polować na naszych ziemiach. Więc każmy im się wynieść, powiedział wilk który mnie podtrzymywał. To był Seth. No tak. I narażać na niebezpieczeństwo innych ludzi? Jak tylko krwiopijcy wkroczą na nasz teren zniszczymy ich, niezależnie od tego, na co planują polować. Chronimy kogo tylko możemy. To szaleństwo, powiedziałem. Jeszcze tego ranka bałeś się narazić pakt. Tego ranka nie wiedziałem, że nasze rodziny są w niebezpieczeństwie. Nie mogę w to uwierzyć! Jak zamierzasz zabić to coś bez zabijania Belli? Nie odpowiedział więc zrozumiałem od razu. Zawyłem. Ona też jest człowiekiem! Czy Twoja ochrona jej nie obejmuje? Ona i tak umiera, pomyślała Leah. My tylko skrócimy jej cierpienia. Tego było już za wiele. Odsunąłem się od Setha i doskoczyłem do jego siostry z obnażonymi zębiskami. Już miałem zatopić kły w jej lewej łapie, kiedy poczułem zęby Sama zaciśnięte na moim boku, próbujące zaciągnąć mnie z powrotem na miejsce. Zawyłem z bólu i z wściekłością odwróciłem się w jego stronę. Stój! rozkazał tonem nieznoszącym sprzeciwu. Chwiałem się na nogach. Odwrócił swój wzrok ode mnie. Nie bądź dla niego okrutna, Leah, rozkazał. Poświęcenie Belli to wysoka cena i wszyscy o tym wiemy. To będzie przeciwne wszystkiemu, co robiliśmy. Ale nie mamy wyjścia. Wszyscy będziemy opłakiwać to, co zrobimy tej nocy. Tej nocy?, powtórzył zaszokowany Seth. Sam... Myślę, że powinniśmy najpierw bardziej to przemyśleć. Skonsultować się ze starszyzną. Nie możesz serio kazać nam żeby... Nie będziemy teraz omawiać Twojej sympatii do Cullenów. Nie ma czasu na dyskusje. Zrobisz to, co zostanie Ci rozkazane, Seth. Przednie łapy Setha ugięły się, a jego głowa pochyliła się pod ciężarem rozkazu Alfy. Sam krążył między nami dwoma. Potrzebujemy do tego całej sfory. Jacob, jesteś najsilniejszy z nas. Będziesz tej nocy walczył u naszego boku. Rozumiem, że to dla Ciebie trudne, więc skoncentrujesz się na najsilniejszych z nich - Emmecie i Jasperze. Nie musisz mieszać się w tą... drugą sprawę. Quil i Embry będą walczyć z Tobą. Teraz to moje łapy się ugięły. Szamotałem się z samym sobą, aby pozostać w pozycji pionowej, kiedy rozkaz Alfy narzucił mi swoją wolę. Paul, Jared i ja zajmiemy się Edwardem i Rosalie. Z informacji które przyniósł dzisiaj Jacob można wywnioskować, że to oni będą chronić Bellę. Carlisle i Alice będą blisko, Esme prawdopodobnie też. Brady, Collin, Seth i Leah -skoncentrujecie się na nich. Ktokolwiek będzie miał szansę... -wszyscy doskonale usłyszeliśmy niewypowiedziane imię Belli -ma zniszczyć tą kreaturę. To nasze najważniejsze zadanie. Sfora pomrukiwała nerwowo, przyznając mu rację. Napięcie spowodowało, że wszystkim zjeżyły się futra. Krążyli coraz szybciej i dźwięk łap uderzających o podłoże był coraz głośniejszy. Rozrywali pazurami ściółkę. Tylko ja i Seth siedzieliśmy nieruchomo, oko cyklonu, z obnażonymi zębami i oklapniętymi uszami. Nos Setha niemal dotykał ziemi, wciąż pochylony pod ciężarem rozkazu Sama. Czułem jego ból związany z tą nadchodzącą nielojalnością. Dla niego to była zdrada -podczas tego jednego dnia przymierza, walcząc ramię w ramię z Edwardem Cullenem, Seth naprawdę został przyjacielem wampirów. Nie mógł jednak się sprzeciwić. Musiał być posłuszny, nieważne, jak bardzo go to raniło. Nie miał innego wyjścia. A jaki ja miałem wybór? Kiedy Alfa przemawia, sfora podąża za nim. Sam nigdy nie posuwał się ze swoim autorytetem tak daleko; wiedziałem, że wcale nie podoba mu się widok Setha, klęczącego przed nim jak niewolnik przed swoim panem. Nie robiłby tego, gdyby wierzył,
że istnieje jakieś inne wyjście. Nie mógł nas okłamać, kiedy byliśmy tak złączeni umysłami, jak teraz. Naprawdę wierzył, że naszym obowiązkiem było zniszczenie Belli i tego czegoś, co w sobie nosi. Naprawdę wierzył, że nie mamy chwili do stracenia. Naprawdę wierzył, że warto byłoby za to zginąć. Wiedziałem, że sam zmierzy się z Edwardem. Umiejętność czytania w naszych myślach przed Edwarda była dla Sama największym zagrożeniem. Nie pozwoliłby komuś innemu na podjęcie takiego ryzyka. Jasper był dla niego kolejnym groźnym przeciwnikiem, dlatego przydzielił go mnie. Wiedział, że mam większe szanse niż ktokolwiek inny ze sfory na wygraną w tym pojedynku. Łatwiejsze cele pozostawił młodszym wilkom i Leah. Mała Alice nie była groźna bez swoich wizji i wiedzieliśmy też z czasów naszego krótkiego przymierza, że Esme nie była typem wojownika. Carlisle mógł być większym wyzwaniem, ale jego niechęć do przemocy będzie go powstrzymywać. Czułem się jeszcze gorzej niż Seth, gdy patrzyłem na Sama, próbującego sformułować takie rozkazy dla każdego z członków sfory, aby mieli jak największe szanse na przeżycie. Wszystko było widać jak na dłoni. Jeszcze tego ranka rwałbym się do walki. Ale Seth miał rację -to nie będzie walka na jaką byłem przygotowany. Wcześniej zaślepiła mnie nienawiść. Nie pozwoliłem sobie na to, aby przyjrzeć się temu wszystkiemu bliżej. Wiedziałem, że to, co zobaczę, nie będzie mi odpowiadać. Carlisle Cullen. Patrząc na niego, bez tej nienawiści przysłaniającej mi oczy, nie mogłem zaprzeczyć, że zabicie go będzie mordęgą. On był dobry. Tak dobry, jak każdy inny człowiek, którego kiedykolwiek broniliśmy. Może nawet lepszy. Inni pewnie też, ale w ich wypadku nie czułem tego tak intensywnie. Nie znałem ich tak dobrze. To Carlisle czuł niechęć do jakiejkolwiek walki, nawet jeśli musiał ratować własne życie. To dlatego łatwo będziemy w stanie go zabić -ponieważ on nie chciał żebyśmy my, jego wrogowie, zginęli. To było złe. I nie tylko dlatego, że zabicie Belli będzie zupełnie jak zabicie mnie, jak samobójstwo. Weź się w garść, Jacob, rozkazał Sam. Plemię jest najważniejsze. Myliłem się dzisiaj, Sam. Wtedy Twoje powody do ataku były niewłaściwe. Ale teraz mamy obowiązek zainterweniować. Szamotałem się z samym sobą. Nie. Sam burknął i zatrzymał się dokładnie przede mną. Wpatrywał się prosto w moje oczy gdy zza jego obnażonych zębów dobiegło głębokie warknięcie. Tak, zarządziła Alfa, jego głos buchał autorytetem. Tej nocy nie ma żadnych wyjątków. Jacob, będziesz walczył z Cullenami razem z resztą. Ty, z Quilem i Embrym zajmiecie się Jasperem i Emmettem. Jesteś zobowiązany do chronienia paktu. Właśnie po to istniejesz. I wykonasz swój obowiązek. Moje barki pochyliły się, stłamszone rozkazem. Runąłem na ziemię. Żaden członek sfory nie mógł sprzeciwić się Alfie.
tłumaczenie: Evergreen
11. Dwie szczytowe pozycje z Listy Rzeczy, Których Nigdy Nie Chcę Zrobić. Sam zaczął ustawiać pozostałych w formacji, podczas gdy ja wciąż leżałem na ziemi. Embry i Quil byli przy mnie, czekając aż odzyskam siły i wezmę na siebie ciężar walki. Czułem to pragnienie, tę potrzebę wstania i poprowadzenia ich. Presja rosła, a ja niepotrzebnie ją tłumiłem, kuląc się w miejscu, gdzie leżałem. Embry cicho zaskomlał do mojego ucha. Nie chciał pomyśleć żadnych słów, w obawie, że znów zwróci uwagę Sama na mnie. Poczułem jego bezgłośną prośbę o powstanie, o przejście nad tym do porządku rzeczy i pogodzenie się z sytuacją. W sforze panował strach, nie tyle w pojedynczych jednostkach, co w całości. Nie mogliśmy sobie wyobrażać, że wszyscy przetrwamy dzisiejszy wieczór. Których z braci stracimy? Które umysły opuszczą nas na zawsze? Czyje zrozpaczone rodziny będziemy pocieszać następnego ranka? Mój umysł zaczął współpracować z ich, myśleć jednomyślnie, gdy tak zmagaliśmy z tymi obawami. Automatycznie podniosłem się z ziemi i strząsnąłem moją sierść. Embry i Quil odetchnęli z ulgą. Quil dotknął swoim nosem mojego boku. Ich głowy wypełnione były naszym zadaniem, naszą misją. Przypomnieliśmy sobie wspólnie noc, kiedy razem z Cullenami ćwiczyliśmy przed walką z nowonarodzonymi. Emmett Cullen był najsilniejszy, ale to Jasper będzie większym problemem. Poruszał się jak błyskawica moc i prędkość, i śmierć złączyły się w jedno. Ile to wieków doświadczenia miał za sobą? Wystarczająco dużo, by pozostali Cullenowie szukali u niego przywództwa. Wezmę środek, jeśli chcesz bok, zaoferował Quil. W jego mózgu było więcej podekscytowania niż u innych. Gdy Quil chłonął instrukcje Jaspera tamtej nocy, nie mogąc się doczekać, by wypróbować swoje umiejętności na wampirach. Dla niego był to konkurs. Nawet ze świadomością, że jego życie było stawką, wciąż widział to w ten sposób. Paul też był taki. I dzieciaki, które nigdy dotąd nie walczyły w bitwie, Collin i Brady. Seth prawdopodobnie zachowywałby się tak samo, gdyby przeciwnicy nie byli jego przyjaciółmi. Jake?, ponaglił mnie Quil. Jak chcesz zacząć? Potrząsnąłem głową. Nie mogłem się skoncentrować -presja wypełniania rozkazów była jak sznureczki marionetki, przyczepione do każdego z moich mięśni. Jedna stopa w przód, teraz druga. Seth wlókł się za Collinem i Bradym to Leah była na czele. Zignorowała go podczas obmyślania planu z innymi i widziałem, że najchętniej nie angażowałaby go do walki. W jej uczuciach wobec młodszego brata tkwiło coś matczynego. Chciała, żeby Sam odesłał go do domu. Seth nie dostrzegł wątpliwości Leah. Też był przyczepiony do sznurków marionetki. Może gdybyś przestał się powstrzymywać... wyszeptał Embry. Po prostu skup się na naszym zadaniu. Najwięksi. Możemy ich zdjąć. Mamy ich w garści!, Quil podnosił się na duchu, jak w przemowie trenera do zawodników przed ważnym meczem. Widziałem, jak łatwo byłoby nie myśleć o niczym innym, prócz mojej części walki. Nietrudno było wyobrazić sobie atakowanie Jaspera i Emmetta. Już wcześniej byliśmy tego bliscy. Przez długi czas myślałem o nich jak o wrogach. Teraz też mogłem tak zrobić. Musiałem tylko zapomnieć, że chronili to samo, co i ja bym chronił. Musiałem zapomnieć o przyczynie, przez którą być może chciałem, żeby zwyciężyli... Jake, ostrzegł mnie Embry. Skup się na walce. Moje stopy poruszyły się flegmatycznie, wbrew sznurkom, które nimi sterowały. Nie ma się czego bać, znów wyszeptał Embry.
Miał rację. I tak skończę robiąc to, czego chciał Sam, jeśli tylko będzie naciskał. A będzie. Oczywiście, że będzie. Przyczyna autorytetu, jakim był darzony przywódca, była słuszna. Nawet sfora tak silna, jak nasza, byłaby niczym bez lidera. Jeśli chcieliśmy być skuteczni, musieliśmy poruszać się razem i myśleć razem. A to wymagało od ciała używania głowy. A co, jeśli Sam tym razem był w błędzie? Nikt nie mógł nic zrobić. Nikt nie mógł podważyć jego decyzji. Z jednym wyjątkiem. I oto pojawiła się myśl, której nigdy, przenigdy nie chciałem do siebie dopuścić. Ale teraz, z nogami, do których przymocowane były sznurki, pomyślałem o tym wyjątku z ulgą a nawet z czymś więcej -z radością. Nikt nie mógł podważyć decyzji przywódcy z wyjątkiem mnie. Na nic nie zasłużyłem. Ale wewnątrz mnie były zrodzone rzeczy, z których nigdy nie skorzystałem. Nigdy nie chciałem przewodzić sforze. Teraz też nie. Nie chciałem odpowiedzialności za te losy, spoczywające na moich barkach. Nigdy nie byłbym w tym tak dobry, jak Sam. Ale dziś wieczorem był w błędzie. A ja nie urodziłem się po to, by padać przed nim na kolana. Więzy opadły ze mnie, gdy przypomniałem sobie o moim prawie urodzenia. Czułem, jak to zbiera się we mnie, zarówno wolność, jak i dziwna, pusta moc. Pusta, ponieważ siła przywódcy pochodziła od sfory, a ja nie miałem sfory. Przez moment przygniotła mnie samotność. Nie należałem już do watahy. Ale byłem wyprostowany i silny, gdy szedłem w stronę Sama, układającego plan z Paulem oraz Jaredem. Odwrócił się, gdy usłyszał, że przybyłem, a jego czarne oczy zwęziły się. Nie, powtórzyłem mu. Zrozumiał to we właściwy sposób, usłyszał wybór, jakiego dokonałem głosem przywódcy w moich myślach. Odskoczył do tyłu na pół kroku z okrzykiem szoku. Jacob! Coś ty narobił? Nie będę się ciebie słuchał, Sam. Nie w tak niesłusznej sprawie. Gapił się na mnie zaskoczony. Wybrałbyś... wybrałbyś wrogów zamiast swojej rodziny? Oni nie są..., pokręciłem głową, odchrząkując. Oni nie są naszymi wrogami. Nigdy nimi nie byli. Dopóki poważnie nie zastanowiłem się nad ich zniszczeniem, dopóki tego nie przemyślałem, nie rozumiałem tego. Tu nie chodzi o nich, warknął na mnie. Chodzi o Bellę. Nigdy nie była ci przeznaczona, nigdy cię nie wybrała, a ty uparcie niszczysz sobie dla niej życie! To były ostre, ale prawdziwe słowa. Zaczerpnąłem duży haust powietrza, wdychając je do środka. Może masz rację. Ale, Samie, przez nią zniszczysz sforę. Bez względu na to, ilu z nich przetrwa dzisiejszą noc, na zawsze już będą splamieni morderstwem. Musimy bronić naszych rodzin! Wiem, co postanowiłeś, Sam. Ale za mnie nie decydujesz, już nie. Jacob... Nie możesz się odwrócić od plemienia. Słyszałem podwójne echo komendy przywódcy, ale tym razem było bez znaczenia. Już mnie nie dotyczyło. Zacisnął szczęki, próbując zmusić mnie do udzielenia odpowiedzi na jego słowa. Patrzyłem w jego rozwścieczone oczy. -Syn Ephraima Blacka nie urodził się po to, by słuchać syna Leviego Uleya. W takim razie to koniec, Jacobie Black? Jego włosy stanęły dęba, a z pyska wyszczerzył zęby. Paul oraz Jared warknęli i zjeżyli się u boków Sama. Nawet, jeśli mnie pokonasz, sfora nigdy cię już nie posłucha! Teraz to ja cofnąłem się do tyłu, z pełnym zdumienia skomleniem wyrywającym mi się z gardła. Pokonać cię? Nie mam zamiaru cię pokonywać, Sam. Jaki masz zatem plan? Nie będę patrzył z boku, jak chronisz ten wampirzy skrzek kosztem plemienia. Nie każę ci trzymać się na uboczu. Jeśli rozkażesz im, aby podążyli za tobą... Nigdy nikomu nie odbiorę jego własnej woli. Jego ogon poruszył się tam i z powrotem, kiedy cofnął się, słysząc oskarżenie w moim głosie. Potem zrobił krok do przodu, tak, że staliśmy, stykając się łapami, jego odsłonięte zęby znajdowały się kilka
centymetrów od moich. Dopiero w tym momencie zauważyłem, iż byłem już od niego wyższy . Nie może być więcej niż jeden przywódca. Grupa wybrała mnie. Rozdzielisz nas dzisiaj? Odwrócisz się od braci? Czy skończysz te szaleństwa i znów do nas dołączysz?, każde słowo miało w sobie coś z rozkazu, ale mnie to nie ruszało. Krew przywódcy niezmiennie płynęła w moich żyłach. Zrozumiałem, dlaczego w sforze nie było nigdy więcej niż jednego samca Alfa. Moja ciało odpowiadało na wyzwanie. Czułem rosnący instynkt, skłaniający mnie do bronienia mojego prawa. Prymitywny rdzeń wilkołaka naciskał na walkę o przywództwo. Skupiłem całą moją energię na opanowaniu tego odruchu. Nie rzucę się do bezsensownej, wyniszczającej walki z Samem. Wciąż był moim bratem, mimo tego, że go odrzucałem. W tej sforze jest tylko jeden lider. Nie kwestionuję tego. Po prostu decyduję się na pójście własną drogą. Czy należysz teraz do klanu wampirów, Jacobie? Wzdrygnąłem się. Nie wiem, Samie. Ale wiem na pewno, że to... Cofnął się, gdy usłyszał ton przywódcy w moim głosie. Uraził go on bardziej niż mnie dotknął uprzednio jego. Ponieważ ja byłem urodzony, by mu przewodzić. Stanę między wami, a Cullenami. Nie będę patrzył, jak sfora zabija niewinnych... -trudno było użyć tego słowa w stosunku do wampirów, ale taka była prawda. -..ludzi. Sfora nie upadła tak nisko. Prowadź ich we właściwym kierunku, Samie. Odwróciłem się do niego plecami i chór ryków rozdarł powietrze wokół mnie. Wbijając pazury w ziemię, uciekłem od hałasu, który spowodowałem. Nie miałem dużo czasu. Ochotę na ściganie mnie miała co najmniej jedna Leah, ale ja miałem przewagę. Wycie zanikało wraz ze zwiększaniem się odległości i odczułem ulgę, gdy dźwięk dalej rozdzierał ciszę nocy. Jeszcze mnie nie gonili. Musiałem ostrzec Cullenów, nim sfora zbierze się do kupy i mnie powstrzyma. Jeśli Cullenowie będą przygotowani, być może zmusi to Sama do przemyślenia sprawy raz jeszcze, zanim będzie za późno. Rzuciłem się w kierunku białego domu, którego wciąż nienawidziłem, zostawiając za sobą własny. Mój dom już do mnie nie należał. Odwróciłem się od niego. Dzisiejszy dzień zaczął się jak każdy inny. Powrót do domu z patrolu o deszczowym wschodzie słońca, śniadanie z Rachel i Billym, kiepskie programy w telewizji, sprzeczki z Paulem Jak to wszystko mogło się tak całkowicie zmienić, tak nierzeczywiście? Jak to wszystko mogło się posypać i pogmatwać tak, że byłem teraz całkiem sam, ja, przywódca niechętny przewodzeniu, odcięty od braci, wybierający zamiast nich wampiry? Dźwięk, którego się obawiałem, przerwał moje chaotyczne rozmyślania Był to miękki odgłos dużych łap, uderzających o ziemię, goniących mnie. Rzuciłem się do przodu, mknąc jak rakieta przez czarny las. Wystarczyło tylko zbliżyć się na tyle, by Edward mógł usłyszeć ostrzeżenie w mojej głowie. Sama Leah nie byłaby w stanie mnie powstrzymać. I wtedy uchwyciłem nastrój myśli z tyłu. Nie złość, lecz entuzjazm. Nie pogoń, lecz... podążanie. Zgubiłem rytm biegu. Zataczałem się przez dwa kroki, zanim na nowo go wyrównałem. Czekaj. Nie mam tak długich nóg jak ty. SETH! Co ty sobie wyobrażasz? DO DOMU! Nie odpowiedział, ale mogłem wyczuć jego podekscytowanie, gdy podążał tuż za mną. Mogłem wejrzeć do jego wnętrza, a on mógł wejrzeć do mojego. Nocne otoczenie było dla mnie posępne, pełne rozpaczy. Dla niego -było obiecujące. Nie zauważyłem, żebym zwalniał, lecz nagle on znalazł się z boku, biegnąc przy mnie. Nie żartuję, Seth! To nie jest miejsce dla ciebie. Wynoś się stąd. Wilk o brązowej sierści prychnął. Trzymam twoją stronę, Jacob. Uważam, że masz rację. I nie będę słuchał Sama, gdy... Och, właśnie, że będziesz, do diabła, słuchał Sama! Zabieraj swój futrzany tyłek do La Push i rób, co ci Sam każe! Nie. Idź, Seth!
Czy to rozkaz, Jacob? Jego pytanie mnie zaskoczyło. Poślizgnąłem się i zatrzymałem. Moje pazury wyżłobiły bruzdy w błocie. Nikomu nic nie rozkazuję. Mówię ci po prostu to, co sam już wiesz. Przysiadł na tylnych łapach obok mnie. Powiem ci, co wiem Wiem, że jest okropnie cicho. Nie zauważyłeś? Mrugnąłem. Mój ogon świsnął nerwowo, gdy zdałem sobie sprawę, co Seth krył za tymi słowami. Nie było cicho. Wycie wciąż wypełniało powietrze, daleko na zachodzie. Nie przemienili się powiedział Seth. Wiedziałem. Sfora miała teraz czerwony alarm. Będą używać połączenia między umysłami, żeby wyraźnie widzieć na wszystkie strony. Ale ja nie mogłem usłyszeć co myśleli. Słyszałem tylko Setha. Nikogo więcej. Wygląda na to, że rozdzielone sfory nie mają połączenia. Ha. Pewnie nasi ojcowie nie mieli okazji, by się
o tym przekonać. Bo wcześniej nie było powodu do rozdzielenia sfory. Nigdy nie było wystarczająco dużo wilków do utworzenia aż dwóch. Wow. Jest naprawdę cicho. Trochę upiornie. Ale i całkiem przyjemnie, nie sądzisz? Założę się, że było łatwiej, ot tak, Ephraimowi i Quilowi i Leviemu. Leviemu. Z trzema nie ma takiego majdanu. Albo z dwoma. Zamknij się, Seth. Tak, kapitanie. Przestań! Nie ma dwóch sfor. Jest SFORA i jestem sobie ja. Wszystko. Więc teraz możesz iść do domu. Skoro nie ma dwóch sfor, jakim cudem my słyszymy się nawzajem, ale nie resztę? Myślę, że gdy odwróciłeś się od Sama, to było całkiem podniosłe wydarzenie. Zmiana. A kiedy za tobą podążyłem, to też było podniosłe. Dotarłeś do puenty, przyznałem. Ale wszystko da się odkręcić. Wstał i ruszył kłusem na wschód. Nie mamy teraz czasu, żeby się o to kłócić. Powinniśmy się ruszyć, zanim Sam... W tym wypadku miał rację. Nie było czasu, żeby się spierać. Zerwałem się do biegu, nawet nie zmuszając się do tego zbyt mocno. Seth deptał mi po piętach, utrzymując się na tradycyjnej pozycji po mojej prawej stronie. Mogę pobiec gdzie indziej, pomyślał, z lekko pochylonym ku ziemi nosem. Nie pobiegłem za tobą dlatego, że szukałem pocieszenia. Biegnij, gdzie sobie chcesz. Dla mnie to bez różnicy. Nie słyszeliśmy pogoni, ale obaj przyspieszyliśmy odrobinę w tym samym czasie. Byłem teraz zmartwiony. Skoro nie mogłem zanurzyć się w umysłach sfory, wszystko stawało się trudniejsze. Nie będę miał ani trochę wcześniejszego uprzedzenia o ataku niż Cullenowie. Będziemy patrolować, zasugerował Seth. A co, jeśli sfora nas wyzwie na pojedynek?, moje oczy zwęziły się. Zaatakujemy naszych braci? Twoją siostrę? Nie... Wyślemy ostrzeżenie i pryśniemy. Dobra odpowiedź. A potem co? Nie sądzę, żeby Wiem, zgodził się. Mówił mniej pewnie niż wcześniej. Też nie sądzę, żebym mógł z nimi walczyć. Ale oni wcale nie będą bardziej zachwyceni tym pomysłem niż my. To może wystarczyć, żeby ich powstrzymać. Plus, jest ich teraz tylko ośmioro. Przestań być taki... -zajęło mi minutę wyszukanie dobrego słowa. -...optymistycznie nastawiony. To działa mi na nerwy. Spoko. Chcesz, żebym był fatalistyczny i ponury, czy mam się zwyczajnie zamknąć? Zwyczajnie się zamknij. Da się zrobić. Poważnie? Bo nie zanosi się na to. W końcu był cicho. A potem znaleźliśmy się na drodze i w lesie otaczającym dom Cullenów. Czy Edward już mógł nas usłyszeć?
Możemy powinniśmy myśleć coś w stylu "Przybywamy w pokoju". No to dalej. Edward? , wywołał imię na próbę. Edwardzie, jesteś tam? Okej, teraz czuję się trochę głupio. I tak brzmisz. Myślisz, że nas słyszy? Zostało nam do pokonania mniej niż mila. Myślę, że tak. Hej, Edward. Jeśli mnie słyszysz zwołaj rodzinkę. Masz problem. Mamy problem, poprawił mnie Seth. Wtedy przebiliśmy się przez ścianę drzew i wypadliśmy na wielki trawnik. Dom był ciemny, ale nie pusty. Edward stał na werandzie, pomiędzy Emmettem a Jasperem. W jasnym świetle byli śnieżnobiali. -Jacob? Seth? Co się dzieje? Zwolniłem i cofnąłem się o parę kroków. Z tym nosem smród był tak ostry, że wydawał się mnie palić. Seth zaskomlał cicho, z wahaniem, a potem upadł za moimi plecami. Żeby odpowiedzieć na pytanie Edwarda, pozwoliłem moim myślom przebiec konfrontację z Samem, zaczynając od końca. Seth myślał ze mną, uzupełniając luki, pokazując scenę z innego punktu widzenia. Zatrzymaliśmy się, gdy dotarliśmy do części o "odrazie", ponieważ Edward wściekle zasyczał i zeskoczył z werandy. -Chcą zabić Bellę? zawarczał bezbarwnym głosem. Emmett i Jasper, nie mając okazji do usłyszenia pierwszej części rozmowy, wzięli jego pytanie za stwierdzenie. W mgnieniu oka znaleźli się tuż za nim, z odsłoniętymi zębami przysuwając się do nas. Hej, wy, pomyślał Seth, cofając się. -Em, Jazz, nie oni! Inni. Nadchodzi sfora. Emmett i Jasper wycofali się na piętach. Emmett zwrócił się do Edwarda, podczas gdy Jasper wciąż miał na nas oko. -W czym tkwi ich problem? zapytał Emmett. -W tym, co i mój wysyczał Edward. Ale oni mają swój własny plan. Zbierzcie resztę. Zawołajcie Carlisleła! On i Esme muszą tu wrócić natychmiast! Zaskomlałem zaniepokojony. Jednak byli rozdzieleni. -Nie są daleko powiedział Edward tym samym martwym głosem, co wcześniej. Idę rzucić okiem na zachodnią granicę, oznajmił Seth. -Czy będziesz w niebezpieczeństwie? zapytał Edward. Wymieniliśmy z Sethem spojrzenia. Nie sądzę, pomyśleliśmy razem. Ale potem dodałem: Może też powinienem pójść. Na wszelki wypadek Mniej prawdopodobne, że to mnie wyzwą na pojedynek, zauważył Seth. Dla nich jestem tylko dzieciakiem. Dla mnie też jesteś tylko dzieciakiem, dzieciaku. Spadam stąd. Ty musisz działać z Cullenami. Odwrócił się i dał nura w ciemności. Nie chciałem rządzić Sethem, więc pozwoliłem mu iść. Staliśmy z Edwardem twarzą w twarz na ciemnej łące. Słyszałem, jak Emmett mamrotał coś do swojego telefonu. Jasper przyglądał się miejscu, gdzie Seth zniknął pośród drzew. Na werandzie pojawiła się Alice i po długim spoglądaniu na mnie zaniepokojonymi oczami, przemknęła, by znaleźć się u boku Jaspera. Zgadłem, że Rosalie była w środku z Bellą. Wciąż jej strzegąc przed niewłaściwym niebezpieczeństwem. -To nie pierwszy raz, gdy jestem ci winien podziękowania, Jacobie wyszeptał Edward. Nigdy bym cię
o to nie poprosił. Pomyślałem, o co poprosił mnie dziś wcześniej. Kiedy chodziło o Bellę, nie było granicy, której by nie przekroczył. Taa, poprosiłbyś. Pomyślał nad tym i przytaknął. Przypuszczam, że masz rację. Westchnąłem ciężko. Cóż, to nie pierwszy raz, gdy nie zrobiłem tego dla ciebie. -Racja wymruczał. Przepraszam, że nic dziś nie wskórałem. Mówiłem, że nie posłucha. -Wiem. Tak naprawdę nigdy nie sądziłem, że mogłaby. Ale...
Musiałeś spróbować. Łapię to. Lepiej z nią? Jego głos i oczy wypełniły się pustką. Gorzej wyszeptał. Nie chciałem, by to słowo dotarło do mojej świadomości. Byłem wdzięczny, gdy odezwała się Alice. -Jacob, czy masz coś przeciwko zmianie sposobu prowadzenia rozmowy? zapytała Alice. Chcę wiedzieć, co się dzieje. Potrząsnąłem głową, a w tym samym czasie Edward odpowiedział. -Musi pozostać w kontakcie z Sethem. -Cóż, w takim razie czy ty byłbyś tak uprzejmy i wyjaśnił mi, o co chodzi? Tłumaczył z wyższością, w wypranych z emocji zdaniach. Sfora uważa, że Bella stała się problemem. Widzą w niej potencjalne niebezpieczeństwo, ze strony... tego, co w sobie nosi. Uważają za swój obowiązek usunięcie zagrożenia. Jacob i Seth odłączyli się od sfory, aby nas ostrzec. Tamci planują zaatakować dziś wieczorem. Alice syknęła, odsuwając się ode mnie. Emmett i Jasper wymienili spojrzenia, a potem ich oczy powędrowały między drzewa. Nie ma tam nikogo, zameldował Seth. Cisza na froncie zachodnim. Mogą krążyć w kółko. Zatoczę więc okrąg. -Carlisle i Esme już jadą powiedział Emmett. Będą za góra 20 minut. -Powinniśmy przybrać pozycję obronną powiedział Jasper. Edward skinął głową Chodźmy do środka. Przebiegnę się po granicach z Sethem. Jeśli oddalę się za bardzo, żebyś mógł usłyszeć moje myśli, nasłuchuj mojego wycia. -Będę. Wycofali się do domu, strzelając oczami na wszystkie strony. Zanim byli w środku, odwróciłem się i pobiegłem na zachód. Wciąż niewiele znajduję, powiedział mi Seth. Wezmę połowę okrążenia. Ruszaj się... Nie chcemy, żeby prześlizgnęli się obok nas. Seth skoczył do przodu w nagłym przypływie prędkości. Biegliśmy w ciszy, mijały minuty. Słuchałem odgłosów wokół niego, podwójnie sprawdzając jego osąd. Hej... coś szybko nadbiega! ostrzegł mnie po 15 minutach ciszy. Na mojej drodze. Zostań na swojej pozycji... Nie sądzę, by to była sfora. Brzmi inaczej. Seth... Ale on złapał zapach przyniesiony przez bryzę i przeczytałem w jego umyśle... Wampir. Założę się, że to Carlisle. Seth, cofnij się. To może być ktoś inny. Nie, to oni. Poznaję zapach. Czekaj, przemienię się, żeby im wyjaśnić. Seth, nie sądzę Ale już go nie było. Niespokojnie pognałem wzdłuż zachodniej granicy. Czy nie byłoby wspaniale, gdybym mógł należycie zająć się Sethem, chociaż przez jeden wieczór? Co jeśli coś mu się stanie, kiedy będzie pod moją opieką? Leah rozdarłaby mnie na strzępy. Dzieciak przynajmniej załatwił to szybko. Nie minęły 2 minuty, gdy znów poczułem go w mojej głowie. Ta, Carlisle i Esme. Chłopcze, zaskoczeni to oni byli nieźle moim widokiem! Pewnie już są w środku. Carlisle dziękuje. Facet jest w porządku. Taa. To jeden z powodów dla których mamy pewność, że postępujemy słusznie. Mam nadzieję. Czemu jesteś taki przybity, Jake? Założę się, że Sam nie przyprowadzi sfory dzisiaj wieczorem. Nie chce misji samobójczej. Westchnąłem. To nie miało znaczenia, w żadnym przypadku. Och, nie chodzi tylko o Sama, prawda?
Skręciłem pod koniec mojego patrolu. Uchwyciłem zapach Setha, gdy w końcu się pojawił. Nie zostawialiśmy żadnych luk. Myślisz, że Bella umrze, tak czy siak, szepnął Seth. Tak. Biedny Edward. Pewnie szaleje. Dosłownie.
Imię Edwarda przyciągnęło na powierzchnię wrzącej wody inne wspomnienia. Seth odczytał je w zdumieniu. I wtedy to on zawył. O człowieku! Nie ma mowy! Nie zrobiłeś tego! To ssie po całości Jacob! I ty też o tym wiesz! Nie mogę uwierzyć, iż powiedziałeś mu, że go zabijesz. Co jest? Musisz mu odmówić! Zamknij się, zamknij się, idioto! Pomyślą, że sfora nadchodzi! Ups! wydał z siebie ciche wycie. Obróciłem się i susami zacząłem zbliżać się w kierunku domu. Zwyczajnie trzymaj się od tego z daleka, Seth. A teraz zrób całe kółko. Zawrzał ze złości ale zignorowałem go. Fałszywy alarm, fałszywy alarm, pomyślałem, gdy byłem coraz bliżej. Przepraszam. Seth jest młody. Zapomina o niektórych rzeczach. Nikt nie atakuje. Fałszywy alarm. Kiedy dotarłem na łąkę, zobaczyłem Edwarda wyglądającego przez ciemne okno. Wbiegłem, chcąc się upewnić, że dostał wiadomość. Nic tam nie ma załapałeś to? Kiwnął głową. Byłoby o wiele prościej, gdyby to nie była jednostronna komunikacja. Z drugiej strony, byłem nawet zadowolony, że nie siedziałem w jego głowie. Obejrzał się przez ramię, w głąb domu i zobaczyłem dreszcz wstrząsający całą jego sylwetką. Odmachnął mi ręką, bez patrzenia w moim kierunku, i znikł z pola widzenia. Co się dzieje? Jakbym miał otrzymać odpowiedź. Siedziałem na łące bardzo spokojnie i nasłuchiwałem. Z tymi uszami mogłem prawie usłyszeć miękkie kroki Setha w lesie, oddalone o mile. Łatwo też było usłyszeć każdy dźwięk wewnątrz domu. -To był fałszywy alarm wyjaśniał Edward tym martwym głosem, po prostu powtarzając to, co ja mu powiedziałem. Seth był zdenerwowany czymś innym i zapomniał, że czekaliśmy na sygnał. Jest bardzo młody. -Miło, że berbecie pilnują fortu mruknął niższy głos. Emmett, pomyślałem. -Wyświadczyli nam dziś wspaniałą przysługę, Emmett. Dużym kosztem własnym. -Taa, wiem. Jestem po prostu zazdrosny. Sam chciałbym tam być. -Seth nie sądzi, że Sam teraz zaatakuje powiedział Edward mechanicznie. Nie po tym, jak zostaliśmy uprzedzeni i nie bez dwóch brakujących członków sfory. -Co myśli Jacob? zapytał Carlisle. -Nie jest tak optymistycznie nastawiony. Nikt się nie odezwał. Zabrzmiał cicho mokry dźwięk, którego nie mogłem skojarzyć. Usłyszałem ich płytkie oddechy... i zdołałem oddzielić oddech Belli od innych. Był ostrzejszy, zmęczony. Szarpał i łamał się w nierównym rytmie. Słyszałem jej serce. Wydawało się... zbyt szybkie. Porównałem je z moim własnym biciem serca, ale nie byłem pewien, czy to odpowiednia miara. Przecież nie byłem normalny. -Nie dotykaj jej! Obudzisz ją wyszeptała Rosalie. Ktoś westchnął. -Rosalie... -wymamrotał Carlisle. -Nie zaczynaj ze mną, Carlisle. Pozwoliłyśmy ci mieć własne zdanie wcześniej, lecz to wszystko, na co się zgadzamy. Wyglądało na to, że Rosalie i Bella mówiły teraz o sobie w liczbie mnogiej. Jakby utworzyły własną, dwuosobową sforę. Spacerowałem spokojnie przed domem. Każde przejście niosło mnie odrobinę bliżej. Ciemne okna były jak telewizor w nudnej poczekalni nie spoglądać na nie przez dłuższy czas było po prostu niemożliwym.
Kilka minut później, kilka spacerów więcej i moja sierść dotykała ściany werandy. Mogłem zajrzeć przez okna, zobaczyć górę ścian i sufit oraz zgaszony żyrandol, który tam wisiał. Byłem wystarczająco wysoki i jedyne, co musiałem zrobić, to odrobinę wyprostować szyję i może położyć jedną łapę na krawędzi werandy Zajrzałem do dużego, przestronnego pokoju frontowego, spodziewając się, że zobaczę coś bardzo podobnego do dzisiejszej popołudniowej sceny. Ale wszystko zmieniło się tak bardzo, że na początku się pogubiłem. Przez sekundę myślałem, że pomyliłem pokoje. Nie było szklanej ściany wyglądała teraz jak metalowa. I meble były porozsuwane na boki, z Bellą skuloną dziwnie na wąskim łóżku pośrodku otwartej przestrzeni. Nie było to normalne łóżko, ale z poręczami, jak w szpitalu. I tak jak w szpitalu, były monitory podłączone do jej ciała, rurki wciśnięte w jej skórę. Światełka na ekranach błyskały bezgłośnie. Kapiący odgłos pochodził z kroplówki połączonej z jej ramieniem, niosącej jakiś zawiesisty, biały, nieprzejrzysty płyn. Zadławiła się w swoim niespokojnym śnie, a oboje Edward i Rosalie -przysunęli się do niej. Jej ciało drgnęło i zakwiliła. Rosalie dotknęła ręką czoła Belli. Ciało Edwarda zesztywniało był odwrócony plecami do mnie, ale pewnie wyraz jego twarzy wiele mówił, bo Emmett wepchnął się między nich, nim zdążyłem mrugnąć. Podniesionymi rękami powstrzymał Edwarda. -Nie dziś, Edwardzie. Mamy inne zmartwienia na głowie. Edward odwrócił się od nich i znów był tym płonącym na stosie człowiekiem. Jego oczy na moment napotkały moje i wtedy spadłem do tyłu na cztery łapy. Wbiegłem z powrotem do ciemnego lasu, aby spotkać się z Sethem, uciekając od tego, co było za mną. Gorzej. Tak, było z nią gorzej.
tłumaczenie: Noorey
12. Niektórzy nie rozumieją okre lenia ś
"niemile widziany"
Byłem na skraju wyczerpania.
Słońce wzeszło ponad chmury jakąś godzinę temu i las nie był już czarny, a szary. Seth zwinął się w kłębek i odpłynął koło pierwszej. Obudziłem go o świcie, żeby mnie zmienił. Mimo, że biegłem całą noc, nie potrafiłem wyłączyć się i zasnąć. Rytmiczny bieg Setha trochę mi w tym pomagał. Raz, dwa-trzy, cztery, raz, dwa-trzy, cztery dum dum-dum dum głuche dudnienie łap o wilgotną ziemię, powtarzające się bez końca, podczas gdy mój towarzysz na nowo okrążał terytorium Cullenów. Przebyliśmy tę drogę już tak wiele razy, że wydeptaliśmy ścieżkę w lesie. Seth nie myślał o niczym: przez głowę przemykała mu jedynie rozmazana zieleń i szarość drzew, które mijał. Pozwalało mi się to uspokoić. Mogłem skupić się na tym, co on widział, zamiast na obrazach, których nie potrafiłem wyrzucić ze swojej pamięci. Nagle przeszywające wycie Setha przerwało ciszę poranka. Poderwałem się gwałtownie, wyciągając przednie łapy do biegu, podczas gdy tylne nie zdążyły się nawet wyprostować. Pognałem do miejsca, gdzie Seth zamarł bez ruchu, wsłuchując się wraz z nim w zbliżające się odgłosy wilczych kroków. Dzień dobry, chłopcy. Seth wydał z siebie cichy pomruk. Wsłuchaliśmy się obaj w myśli przybysza i zaczęliśmy warczeć niemal jednocześnie. Seth jęknął. No nie! Idź stąd, Leah! Umilkłem i stanąłem koło Setha, który odchylił już głowę do tyłu, gotowy zawyć jeszcze raz, tym razem, żeby wyrazić swoje niezadowolenie. Ucisz się, Seth. Ach, racja. Ech! Ech! Ech! Zaskomlał, drapiąc ziemię i zostawiając w niej głębokie ślady swoich pazurów. W końcu zobaczyliśmy Leah, kłusującą między drzewami. Jej szare ciało zlewało się z podszytem. Przestań wyć, Seth. Ale z ciebie dzieciak. Zawarczałem na nią, kładąc uszy po sobie. Wilczyca cofnęła się odruchowo. Leah, co ty wyprawiasz? Westchnęła poirytowana. To chyba widać, nie? Przyłączam się do waszej małej watahy buntowników, do psów obronnych wampirów. Wybuchła cichym sarkastycznym śmiechem. Nie, do nikogo się nie przyłączasz. Zawróć, zanim rozerwę ci któreś ścięgno. Musiałbyś mnie najpierw złapać. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu i przygotowała się do biegu. Chcesz się ścigać, o nieustraszony przywódco? Wziąłem głęboki oddech, wypełniając płuca taką ilością powietrza, jaką byłem w stanie nabrać, a gdy byłe już pewien, że nie krzyknę, wypuściłem je powoli. Seth, powiedz Cullenom, że to tylko twoja głupia siostra pomyślałem te słowa tak szorstko, jak tylko się dało. Zajmę się nią. Już się robi! Seth tylko marzył, żeby uciec. W oka mgnieniu popędził w kierunku domu. Leah zawyła i pochyliła się w kierunku brata, strosząc sierść na karku. Pozwalasz mu iść do wampirów samemu? Jestem pewien, że wolałby już, żeby go tam wykończyli, niż spędzić z tobą kolejną minutę. Zamknij się, Jacob. O, przepraszam, zamknij się, najwyższa Alfo. Po jaką cholerę tu przyszłaś? Myślisz, że miałabym siedzieć w domu, wiedząc, że mój braciszek zgłosił się na ochotnika jako gryzak dla wampirów?
Seth nie chce i nie potrzebuje twojej ochrony. Nikt cię tu nie chce. Oooch, to pewnie zostawi ogromny ślad w mojej psychice. Ha! Szczeknęła. Powiedz mi, kto by mnie chciał i już mnie nie ma. Więc nie chodzi o Setha, tak? Oczywiście, że chodzi. Twierdzę tylko, że bycie niechcianą, to dla mnie nic nowego i nie stanowi czynnika motywującego, jeśli wiesz, co mam na myśli. Zazgrzytałem zębami i spróbowałem myśleć logicznie. Sam cię tu przysłał? Gdybym była tu z rozkazu Sama, to byś mnie nie słyszał. Już nie jestem mu winna posłuszeństwa. Słuchałem uważnie myśli Lei, wymieszanych ze słowami. To mogła być jakaś sztuczka, pułapka. Musiałem być czujny. Nie znalazłem jednak nic niepokojącego. Leah mówiła prawdę. Gorzką prawdę, z której nie chciała się zwierzać. Więc teraz jesteś lojalna wobec mnie? Zapytałem z sarkazmem. Aha, oczywiście. Nie mam zbyt dużego wyboru. Muszę decydować między tymi opcjami, jakie mam. Wierz mi, nie podoba mi się to tak samo, jak tobie. To nie było prawdą. Leah była podekscytowana. Nie była szczęśliwa dlatego, że jest z nami, ale dało się u niej wyczuć podniecenie. Przeszukiwałem jej umysł, próbując to pojąć. Najeżyła się w odpowiedzi. Zawsze próbowałem ignorować Leę, nigdy nie próbowałem jej zrozumieć. Przerwał nam Seth, który w myślach wyjaśniał zajście Edwardowi. Leah zawyła zaniepokojona. Twarz Edwarda, widoczna przez to samo okno, co zeszłej nocy nie okazała żadnej reakcji na wieści Setha. Była pusta, martwa. Wow, facet kiepsko wygląda, Seth mruknął do siebie. Wampir na tę myśl też nie zareagował i zniknął w głębi domu. Seth zawrócił i zmierzał już do nas. Leah nieco odetchnęła. Co się dzieje? Zapytała. Oświeć mnie. Nie ma po co. Nie zostajesz z nami. Obawiam się, że nie ma pan racji, panie Alfa. Skoro najwidoczniej muszę do kogoś należeć, a nie myśl, że nie próbowałam życia w samotność -ty wiesz najlepiej jak zły to pomysł, wybieram ciebie. Leah, ty nie lubisz mnie, a ja ciebie. Dziękuję, Kapitanie Jasność. To nie ma dla mnie znaczenia. Zostaję z Sethem. Nie lubisz wampirów. Nie sądzisz, że to trochę sprzeczność interesów? Ty też nie lubisz wampirów. Ale ja jestem oddany przymierzu z nimi, a ty nie. Będę się trzymać od nich z daleka. Mogę sprawdzać teren tutaj, tak jak Seth. I miałbym ci zaufać? Wyciągnęła szyję i łapy, starając się dorównać mi wzrostem gdy spojrzała mi głęboko w oczy. Nie zdradzę swojej watahy. Chciałem odrzucić głowę do tyłu i zawyć, tak jak to wcześniej zrobił Seth. To nie jest twoja wataha! To w ogóle nie jest wataha. Po prostu odszedłem i działam na własną rękę! Co mają do tego Clearwaterowie? Dlaczego nie możecie zostawić mnie w spokoju? Seth, który właśnie do nas dotarł, zawył cicho. No pięknie, obraziłem go. Przydaję się na coś, nie, Jake? Ty nie jesteś uciążliwy, ale jeśli stanowicie z Leah komplet... jeśli jedynym sposobem, żeby się jej pozbyć jest odesłanie cię do domu... Cóż, w tym wypadku chyba nie możesz mnie winić, że chciałbym, żebyś odszedł? Leah! Wszystko psujesz! Tak, wiem odpowiedziała bratu, a jej myśl przesycona była rozpaczą. Poczułem większy ból, jaki towarzyszył tym dwóm słowom, niż mogłem się spodziewać. Nie chciałem tego czuć. Nie chciałem współczuć Leah. Jasne, sfora była dla niej niemiła, ale to ona zawiniła goryczą i złośliwością, jakie towarzyszyły każdemu jej słowu, i które uczyniły z czytania jej myśli prawdziwy koszmar. Seth też poczuł się winny. Jake... nie wygonisz mnie, prawda? Leah nie jest taka zła. Z nią moglibyśmy poszerzyć nasz obszar. No i dzięki niej Sam zostałby z siedmioma wilkami. Nie ma mowy, żeby wszczął
atak, gdy nie ma przewagi liczebnej. To chyba dobrze... Dobrze wiesz, że nie chcę przewodzić sforze, Seth. Więc nie przywódź. Zaproponowała Leah. Prychnąłem. Świetnie. W takim razie biegnijcie do domu. Jake, pomyślał Seth. Powinienem tu zostać. Ja naprawdę lubię wampiry, a przynajmniej Cullenów. Są dla mnie ludźmi i zamierzam ich chronić, bo po to w końcu jesteśmy. Może i ty powinieneś, ale twoja siostra nie, a ona ma zamiar być tam, gdzie ty... Urwałem, bo zobaczyłem coś, gdy to mówiłem. Coś, o czym Leah starała się nie myśleć. Ona nie miała zamiaru gdziekolwiek się ruszać. Myślałem, że tu chodzi o Setha, pomyślałem kwaśno. Oczywiście, że jestem tu dla niego, broniła się. I żeby być jak najdalej od Sama. Zacisnęła szczęki. Nie muszę się przed tobą tłumaczyć. Muszę robić tylko to, co mi się karze. Należę do twojej watahy, Jacob. Koniec, kropka. Odszedłem, powarkując. Cholera. Nigdy się jej nie pozbędę. Nie lubiła ani mnie, ani Cullenów, najchętniej pozabijałaby wszystkie wampiry, wkurzało ją, że ma je chronić, zamiast niszczyć... ale to wszystko to było nic w porównaniu z tym, jak się czuła, uwolniwszy się od Sama. Leah nie pałała do mnie sympatią, więc świadomość, że jej nie chcę nie będzie dla niej ciężarem. Wciąż kochała Sama i świadomość, że on jej nie chce była dla niej bardziej bolesna. Teraz miała wybór. Zrobiłaby wszystko, żeby przerwać swoje męki. Nawet jeśli wiązało się to z zostaniem pieskiem kanapowym Cullenów. Nie wiem, czy posunęłabym się tak daleko, pomyślała. Chciała, żeby te słowa brzmiały szorstko i agresywnie, ale nie udało się. Myślę, że najpierw kilka razy spróbowałabym się zabić. Leah, zrozum... Nie, to ty zrozum, Jacob. Przestań się ze mną kłócić, bo to nie przyniesie nic dobrego. Nie będę wchodzić ci w drogę. Zrobię wszystko, co zechcesz, bylebyś nie kazał mi wrócić do Sama i być jego żałosną ex, której nie może się pozbyć. Jeśli chcesz, żebym odeszła, usiadła i spojrzała mi w oczy, to będziesz musiał mnie do tego zmusić. Warczałem wściekle przez dobrą minutę. Zacząłem współczuć Samowi, mimo tego, co zrobił mnie i Sethowi. Nic dziwnego, że wciąż rozkazywał. W jaki inny sposób mógł dopilnować, żeby coś zostało zrobione? Seth, będziesz zły, jeśli zabiję twoją siostrę? Przez chwilę udawał, że się zastanawia. Cóż... raczej tak. Westchnąłem. Dobrze, panno Zrobięcozechcesz. Przydaj się na coś i powiedz, co wiesz. Co się stało po tym, jak odeszliśmy? Najpierw było dużo wycia, ale to pewnie słyszeliście. Było tak głośno, że dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że was nie słyszymy. Sam był... nie znalazła odpowiedniego słowa, ale widzieliśmy w jej głowie, co ma na myśli. Potem stało się jasne, że będziemy musieli jeszcze raz przemyśleć parę rzeczy. Sam zamierzał porozmawiać z resztą starszyzny dziś rano. Mieliśmy się spotkać i omówić plan działania. Raczej nie planował natychmiastowego ataku. To byłoby samobójstwo, biorąc pod uwagę, że wy dwaj się odłączyliście, a krwiopijcy zostali ostrzeżeni. Nie wiem, co teraz zrobią, ale na miejscu pijawek nie spacerowałabym sama po lesie. Zaczął się sezon na wampiry. Postanowiłaś odpuścić sobie dzisiejsze spotkanie? Zapytałem. Gdy zeszłej nocy rozdzieliliśmy się na patrole poprosiłam o pozwolenie na powrót do domu, żeby powiedzieć matce, co się stało. Cholera! Powiedziałaś mamie? Seth warknął. Seth, wstrzymaj się na chwilę z kłótniami z siostrą. Mów dalej, Leah. Więc gdy byłam człowiekiem, przemyślenie wszystkiego zajęło mi minutę. Cóż, właściwie, to zajęło całą noc. Założę się, że pozostali myślą, że zasnęłam. Cała ta sprawa z oddzielnymi umysłami oddzielnej watahy dała mi wiele do myślenia. W końcu położyłam na jednej szali bezpieczeństwo Setha i te... inne
korzyści, a na drugiej zostanie zdrajcą i konieczność wąchania wampirzego smrodu Bóg wie, jak długo. Wiesz, jaką podjęłam decyzję. Zostawiłam list dla mamy. Podejrzewam, że usłyszymy, kiedy Sam o wszystkim się dowie... Leah przekręciła ucho na zachód. Tak, pewnie usłyszymy, zgodziłem się. Więc to by było na tyle. Co robimy? Spytała. Razem z Sethem patrzyli na mnie wyczekująco. To było dokładnie to, czego nie chciałem wydawanie poleceń. Myślę, że musimy po prostu mieć wszystko na oku. Tylko tyle możemy zrobić. A ty, Leah, chyba powinnaś się zdrzemnąć. Spałeś dokładnie tyle, co ja. Podobno miałaś robić to, o co cię poproszę. Tak, chociaż to trochę denerwujące, mruknęła, po czym ziewnęła. A z resztą, jak chcesz. Przebiegnę się wzdłuż granicy, Jake. Nie jestem zmęczony. Seth był szczęśliwy, że nie odesłałem ich do domu. Aż podskakiwał z zadowolenia. Jasne. Ja pójdę sprawdzić, co u Cullenów. Seth po chwili zniknął między drzewami. Leah patrzyła za nim zamyślona. Może rundka albo dwie przed snem... Hej, Seth! Chcesz sprawdzić, ile razy cię prześcignę? NIE! Leah rzuciła się za bratem, chichocząc cicho. Warknąłem, ale nie miało to zupełnie sensu. No to to by było na tyle, jeśli chodzi o ciszę i spokój. Nie powiem, Leah starała się jak mogła. Ograniczała swoje złośliwe uwagi do minimum, okrążając teren., ale nie była w stanie ukryć przede mną swojego samozadowolenia. Zastanawiałem się nad prawdziwością stwierdzenia, że w dwójkę raźniej. Nie mogłem odnieść tego do siebie, bo nawet jeden towarzysz, to już było dla mnie za dużo, a co dopiero dwoje? Poza ty, skoro miałaby być nas trójka, trudno mi było znaleźć kogoś, kogo nie wymieniłbym za Leah. Może Paul? Zasugerowała. Może. Leah zaśmiała się do siebie. Była zbyt podekscytowana, żeby się obrazić. Zastanawiałem się, jak długo będzie trwać ta radość z opuszczenia Sama. W takim razie to będzie mój cel: być mniej wkurzającą niż Paul. Tak, pracuj nad tym. Przybrałem ludzką postać, gdy byłem już kilka metrów od trawnika Cullenów. Nie miałem zamiaru spędzić tu dużo czasu jako człowiek, ale nie chciałem też, żeby Leah siedziała mi w głowie. Założyłem swoje podarte szorty i ruszyłem w kierunku domu. Drzwi otworzyły się zanim doszedłem do schodów. Ku mojemu zaskoczeniu, to Carlisle, a nie Edward wyszedł mnie przywitać. Jego twarz wyrażała wyczerpanie i porażkę. Serce stanęło mi na chwilę. Zatrzymałem się niepewnie, nie mogłem dobyć głosu. -Wszystko w porządku, Jacob? -Co z Bella? zdołałem wykrztusić. -Właściwie... jest tak samo, jak zeszłej nocy. Przestraszyłem cię? Przepraszam, nie chciałem.
tłumaczył Carlisle Edward powiedział, że przyjdziesz w ludzkiej postaci, więc wyszedłem cię powitać. On nie chciał zostawiać Belli. Niedawno się obudziła. Edward nie chciał tracić tych ostatnich chwil, jakie mógł z nią spędzić. Carlisle nie powiedział tego głośno, ale i tak wiedziałem, że mam rację. Sporo czasu minęło, odkąd ostatni raz spałem. Byłem potwornie zmęczony. Zrobiłem kilka kroków naprzód i usiadłem na schodach werandy, opierając się o poręcz. Carlisle bezszelestnie, jak na wampira przystało, usiadł na tym samym stopniu, przy drugiej poręczy. -Nie miałem okazji podziękować ci wczoraj. zaczął. Bardzo doceniam twoje... współczucie. Wiem, że robisz to, żeby chronić Bellę, ale reszta rodziny także zawdzięcza ci teraz swoje bezpieczeństwo. Edward powiedział mi, co musiałeś zrobić... -Nie mówmy o tym mruknąłem.
-Jeśli tak wolisz. Siedzieliśmy w milczeniu. Słyszałem pozostałych w domu. Emmett, Alice i Jasper rozmawiali cicho, a ich głosy były pełne powagi. Esme nuciła coś w innym pokoju. Rosalie i Edward byli gdzieś blisko. Słyszałem ich oddechy. Nie byłem w stanie stwierdzić, który był czyj, ale słyszałem różnicę między nimi, a ciężkim dyszeniem Belli. Słyszałem też jej serce. Było bardzo niespokojne. Los chciał mnie zmusić, żebym zrobił wszystko, przed czym zawsze tak się wzbraniałem w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Siedziałem bezczynnie i czekałem na jej śmierć. Nie chciałem dłużej tego słuchać. Rozmowa była lepsza niż te dźwięki. -Jest dla ciebie członkiem rodziny? spytałem Carlisleła. Zwróciłem uwagę, że wcześniej powiedział, że pomogłem też "reszcie rodziny". -Tak odpowiedział. Bella już jest dla mnie moją córką. Ukochaną córką. -I mimo to, pozwolisz jej umrzeć. Na chwilę zapadła cisza. Podniosłem głowę, by spojrzeć mojemu rozmówcy w oczy. Miał bardzo zmęczoną twarz. Dobrze wiedziałem, co czuje. -Wiem, co o mnie myślisz, Jacob powiedział w końcu ale nie mogę zrobić nic wbrew jej woli. Nie wolno mi podejmować decyzji za nią, zmuszać ją. Powinienem być na niego wściekły, ale nie potrafiłem. Słyszałem w jego tłumaczeniu swoje własne słowa, trochę tylko zmienione. Wcześniej brzmiały właściwie, ale teraz już nie. Nie kiedy Bella umierała. A jednak... pamiętałem, jak to jest być zmuszonym do czegoś, czego się nie chce, jak to jest, gdy po rozkazie nie ma się wyboru i trzeba brać udział w morderstwie ukochanej osoby. Z drugiej strony to nie było to samo. Sam nie miał racji, a Bella kocha to, czego nie powinna... -Myślisz, że są jakieś szanse, że jej się uda? spytałem cicho. -No wiesz, że zdąży z przemianą i w ogóle. Mówiła mi wcześniej jak to było z Esme. -Szansa jest. Wampirzy jad potrafi zdziałać cuda, ale są przeszkody, których nawet on nie pokona. Jej serce już jest słabe. Jeżeli przestanie bić... to nic już nie będę mógł zrobić. Za ścianą serce Belli trzepotało nierówno, jakby na potwierdzenie słów Carlisleła. Może nagle Ziemia zaczęła obracać się w złą stronę? To by tłumaczyło, dlaczego dzisiaj wszystko jest dokładnie odwrotnie niż było wczoraj pokładałem nadzieje w czymś, co jeszcze niedawno wydawało mi się najgorszą rzeczą na świecie. -Co to coś jej robi? szepnąłem. Jej stan tak nagle się pogorszył. Wczoraj przez okno widziałem te wszystkie kroplówki... -Płód nie jest zgodny z jej ciałem. Jest zbyt silny, to po pierwsze, ale z tym mogłaby dać sobie radę. Większym problemem jest to, że nie pozwala jej pobierać niezbędnych substancji. Jej organizm odrzuca wszelkie formy pożywienia. Próbuję karmić ją dożylnie, ale Bella nie absorbuje tej energii. Cały proces jest w jej przypadku przyspieszony. Patrzę jak i ona i płód umierają z głodu. Nie mogę tego powstrzymać, ani nawet spowolnić. Nie wiem, czego to stworzenie chce głos mu się załamał. Poczułem taką samą furię i szaleństwo jak wczoraj, gdy zobaczyłem ciemne sińce na brzuchu Belli. Zacisnąłem pięści, żeby powstrzymać drżenie. Nienawidziłem tego czegoś, co ją krzywdziło. Temu potworowi nie wystarczało, że bije ją od środka. Chciał ją jeszcze zagłodzić. Pewnie szuka tylko miejsca, żeby wbić zęby, jakiegoś gardła, z którego można by wyssać krew. Skoro nie jest jeszcze na tyle duży, żeby zabić kogoś innego, postanowił pozbawić życia Bellę. Ja tam wiedziałem, czego chce to coś: śmierci i krwi, krwi i śmierci. Uderzyła mnie fala gorąca. Oddychałem powoli, żeby się uspokoić. -Może gdybym wiedział, z czym mam do czynienia... mruknął Carlisle. Płód jest dobrze chroniony. Ultrasonograf jest w tym przypadku zupełnie bezużyteczny. Wątpię też, żeby udało się przebić igłą worek owodniowy, ale Rosalie i tak nie pozwoli mi spróbować. -Igłą? wyjąkałem. A co by to dało? -Im więcej będę wiedział o płodzie, tym lepiej będę mógł ocenić, do czego jest zdolny. Wiele bym dał za odrobinę płynu owodniowego. Gdybym znał ilość chromosomów... -Nie nadążam, doktorze. Można prosić po ludzku? Carlisle zaśmiał się krótko. -Dobrze, co przerabiałeś na biologii? Uczyłeś się o parach chromosomowych?
-Chyba tak. Mamy dwadzieścia trzy, tak? -Ludzie tyle mają. -Ile wy macie? -Dwadzieścia pięć. Zmarszczyłem brwi Co to znaczy? -Myślałem, że to oznacza, że nasze gatunki są zupełnie różne, że mają z sobą mniej wspólnego niż lew z kotem domowym, ale to nowe życie... cóż, to by sugerowało, że jest między nami większe pokrewieństwo genetyczne, niż przypuszczałem. westchnął ze smutkiem. Nie miałem pojęcia, że powinienem ich ostrzec. Też westchnąłem. Łatwo mi było nienawidzić Edwarda za tę niewiedzę. Wciąż go za to nienawidziłem. Ale nie potrafiłem czuć tego wobec Carlisleła. Może dlatego, że w jego przypadku nie wchodziła w grę zazdrość. -Gdybym wiedział, ile par chromosomów ma ten płód, to mogłoby pomóc. Wiedziałbym, czy bliżej mu do nas, czy do Belli, wiedziałbym, czego oczekiwać Carlisle przerwał na chwilę i wzruszył ramionami A może nic by to nie pomogło. Pewnie szukam po prostu jakiegoś materiału do badań, żeby czymś się zająć. -Ciekawe, ile ja mam chromosomów. mruknąłem od niechcenia. Znów pomyślałem o olimpijskich testach na doping. Ciekawe, czy badają też DNA zawodników. Carlisle chrząknął. -Masz dwadzieścia cztery pary. powiedział. Odwróciłem się powoli, w jego stronę, unosząc brwi. Był nieco zmieszany. -Byłem ciekaw przyznał i pozwoliłem sobie pobrać próbkę, gdy cię leczyłem w czerwcu. Zamyśliłem się na moment. -Powinienem się wkurzyć, ale właściwie, to mnie to nie obchodzi. -Przepraszam, powinienem był poprosić cię o zgodę. -W porządku. Nie chciałeś mi przecież zrobić nic złego. -Skąd. Przyrzekam, że nie chciałem cię skrzywdzić. odpowiedział szybko Carlisle. Ja po prostu... wasz gatunek mnie fascynuje. Wygląda na to, że po kilkuset latach elementy wampirzej natury mi spowszedniały. Odstępstwa od człowieczeństwa w przypadku twojej rodziny są dużo bardziej interesujące. Niemalże magiczne. -Abra-kadabra mruknąłem. Już nasłuchałem się tych bzdur o magii od Belli. Carlisle znów się zaśmiał, ale mimo to wciąż wyglądał na przybitego. Wtedy za ścianą usłyszeliśmy głos Edwarda i obaj umilkliśmy, żeby posłuchać. -Zaraz wrócę, Bello. Chciałbym zamienić parę słów z Carlislem. Rosalie, zechciałabyś mi towarzyszyć?
Edward brzmiał jakoś inaczej. W jego dotychczas martwym głosie słychać było trochę więcej życia. Był w nim cień jakiegoś uczucia. Może nie samej nadziei, ale marzenia o niej. -Edward, o co chodzi? głos Belli był cichy i chrapliwy. -O nic, czym miałabyś się martwić, kochanie. To nam zajmie tylko sekundę. Rose, proszę. -Esme? zawołała siostra Edwarda Zajmiesz się na chwilę Bellą? Usłyszałem szum powietrza, gdy Esme zbiegała po schodach. -Oczywiście odpowiedziała, gdy była już na dole. Carlisle wyprostował się i utkwił wzrok w drzwiach. Edward wyszedł pierwszy, Rosalie tuż za nim. Jego twarz, podobnie jak głos, nie była już tak martwa, jak wcześniej. Wyglądał na niezwykle skoncentrowanego, Rosalie z kolei była bardzo podejrzliwa. Edward zamknął za nią drzwi. -Carlisle zaczął niepewnie. -O co chodzi, Edwardzie? -Może robimy to wszystko nie tak. Podsłuchiwałem was przed chwilą i kiedy mówiliście o potrzebach... płodu, Jacob miał interesującą myśl. Ja? A co ja niby pomyślałem poza tym, jak bardzo nienawidzę tego stwora? Cóż, przynajmniej nie byłem sam. Widziałem, że Edwardowi też przychodziło z trudem używanie tak delikatnego określenia jak "płód". -Nie próbowaliśmy podejść do tego z tej strony. kontynuował Edward. Próbowaliśmy dawać Belli to,
czego ona potrzebuje, na co jej ciało reaguje tak, jak zareagowałyby nasze. W takim razie może powinniśmy najpierw zaspokoić potrzeby... płodu. Może gdy je zaspokoimy, będziemy w stanie zająć się Bellą. -Nie rozumiem, co masz na myśli przyznał Carlisle. -Pomyśl. Jeśli to stworzenie jest bardziej wampirem niż człowiekiem, to czego może się domagać? Jacob się domyślił. Doprawdy? Spróbowałem przypomnieć sobie całą rozmowę i wszystkie moje myśli w jej trakcie. Znalazłem rozwiązanie dokładnie w tym samym momencie, co Carlisle. -Och powiedział zaskoczony. Myślisz, że domaga się... krwi? Rosalie syknęła. Nie była już podejrzliwa. Jej idealna twarz pojaśniała, a oczy zabłysnęły z podekscytowania. -Oczywiście wymamrotała. Carlisle, mamy odłożone zapasy 0 rh-dla Belli. To dobry pomysł. dodała, nie patrząc na mnie. -Hmm Carlisle zamyślił się. Sam nie wiem... i w jaki sposób powinniśmy jej to zaaplikować... Rosalie potrząsnęła głową. Nie mamy czasu na zastanawianie się. Myślę, że będzie trzeba to zrobić tradycyjnymi sposobami. -Chwilę szepnąłem zszokowany Rozmawiacie o tym, w jaki sposób zmusić Bellę do wypicia krwi? -Sam to wymyśliłeś, psie. warknęła Rosalie, wciąż nie patrząc w moim kierunku. Nie zwróciłem na nią uwagi i obserwowałem Carlisleła. Przez jego twarz też przemknął cień nadziei. Zacisnął usta zastanawiając się. -To jest... nie mogłem znaleźć odpowiedniego słowa. -Potworne? zasugerował Edward. Obrzydliwe? -I to jak. -Ale jeśli może jej pomóc? szepnął. Pokręciłem głową ze złością. Co chcesz zrobić? Wcisnąć jej rurę do gardła? -Zapytam ją, co o tym myśli. Chciałem tylko najpierw powiedzieć o tym pomyśle Carlislełowi. Rosalie przytaknęła. Jeśli powiesz jej, że to pomoże dziecku, to na pewno się zgodzi. Nawet jeśli będzie trzeba karmić ją przez rurę. Gdy usłyszałem, w jaki sposób powiedziała o "dziecku", zdałem sobie sprawę, że ta blondynka zgodzi się na wszystko, co mogłoby pomóc temu małemu krwiopijczemu potworowi. Więc to o to chodziło w tej dziwnej więzi między nią, a Bellą? Rosalie chciała dziecka? Kątem oka zobaczyłem, że Edward kiwnął głową, niby od niechcenia, nie patrząc w moim kierunku, ale wiedziałem, że odpowiedział w ten sposób na moje pytania. W tej oziębłej Barbie odezwał się instynkt macierzyński? Miała gdzieś chronienie Belli. Pewnie osobiście wcisnęłaby jej tę rurę do gardła. Edward zacisnął usta i wiedziałem, że znów mam rację. -Nie mamy czasu na dyskusje. Rosalie była niecierpliwa Co o tym myślisz, Carlisle? Możemy spróbować? Carlisle wziął głęboki oddech i wstał. -Spytamy Bellę. powiedział. Blondynka uśmiechnęła się triumfalnie. Jeżeli to miało zależeć tylko od Belli, to wszystko pójdzie po jej myśli. Podniosłem się ze schodów i powlokłem za trójką wampirów do domu. Nie wiedziałem, dlaczego to robię. Może z czystej ciekawości. To wszystko było jak film grozy. Wszędzie krew i potwory. Bella leżała na łóżku szpitalnym. Jej ogromny brzuch przykryto prześcieradłem. Wyglądała jak woskowa figura: pozbawiona kolorów i niemalże przezroczysta. Gdyby nie nieznaczny ruch klatki i płytkie oddechy, można by pomyśleć, że jest martwa. Obserwowała nas podejrzliwie zmęczonymi oczami. Wszyscy, poza mną w oka mgnieniu znaleźli się przy niej. Powlokłem się za nimi w powolnym ludzkim tempie. -Co się dzieje? spytała Bella szeptem. Uniosła woskową dłoń tak, jakby chciała chronić swój brzuch. -Jacob wpadł na pomysł, który może ci pomóc powiedział Carlisle. Wolałbym, żeby zostawiono mnie w spokoju. Niczego nie zaproponowałem. Niech jej krwiopijczy mężulek zbiera pochwały. To nie będzie...
przyjemne, ale... -Ale pomoże dziecku Rosalie weszła Carlislełowi w słowo. Chyba znaleźliśmy lepszy sposób, żeby je nakarmić. Bella przymknęła oczy i zaśmiała się cicho. -Nie będzie przyjemne? wyszeptała. Cóż za odmiana. zerknęła na kroplówkę podłączoną do jej przedramienia i zaśmiała się znowu. Blondynka także zachichotała. Bella wyglądała, jakby zostało jej kilka godzin życia, cierpiała, a mimo to wciąż siliła się na żarty. To było bardzo w jej stylu. Zmniejszyć napięcie, sprawić, by inni poczuli się lepiej. Edward podszedł do niej bliżej. Jemu nie było do śmiechu, co mnie cieszyło. Dobrze wiedzieć, że ktoś cierpiał w tym momencie bardziej niż ja. Wziął ją za rękę drugą wciąż trzymała na brzuchu. -Bello, kochanie, chcielibyśmy poprosić cię, żebyś zrobiła coś potwornego powiedział, używając tych samych przymiotników, co w naszej wcześniejszej rozmowie. coś obrzydliwego. Cóż, przynajmniej nie owijał w bawełnę. Bella wzięła płytki, niespokojny oddech. -Jak bardzo? spytała. Tym razem Carlisle pospieszył z odpowiedzią. Uważamy, że potrzeby płodu mogą być bliższe naszym niż twoim. Myślimy, że jest głodny. Bella zmrużyła oczy. -Och... och wyjąkała. -Twój stan... stan was obojga gwałtownie się pogarsza. Nie mamy czasu, żeby obmyślać jakieś mniej odpychające sposoby. Najszybciej sprawdzimy naszą teorię jeśli... -Jeśli wypiję krew szepnęła. Nieznacznie kiwnęła głową, nawet na to ledwo starczyło jej sił. Zrobię to. Poćwiczę na przyszłość. uśmiechnęła się, spoglądając na Edwarda, ale ten nie odwzajemnił uśmiechu. Rosalie zaczęła niecierpliwie pukać butem w podłogę. Dźwięk był bardzo irytujący. Zastanawiałem się, co by zrobiła, gdybym wyrzucił ją zaraz przez ścianę. -Kto pójdzie złapać jakiegoś grizzly? wyszeptała Bella. Carlisle i Edward wymienili krótkie spojrzenia, a Rosalie przestała tupać. -Co? spytała Bella niespokojnie. -Test będzie bardziej miarodajny, jeśli nie wprowadzimy ograniczeń. odpowiedział Carlisle. -Jeżeli płód domaga się krwi dodał Edward to nie chodzi mu o zwierzęcą krew. -Tobie nie zrobi to różnicy zachęciła Rosalie. Bella otworzyła szeroko oczy. -Kto? wyjąkała, patrząc na mnie. -Nie jestem tu w charakterze dawcy odpowiedziałem Poza tym tu chodzi o ludzką krew, więc moja chyba i tak się nie nadaje. -Mamy zapas krwi, Bello. Rosalie przerwała mi, udając, że nie ma mnie w pokoju. Dla ciebie, tak na wszelki wypadek. O nic się nie martw, wszystko będzie dobrze. Czuję to. Dziecko na pewno poczuje się lepiej. Bella pogłaskała czule swój brzuch. -Cóż szepnęła tak cicho, że ledwo było ją słychać Umieram z głodu. Założę się, że on też. znów próbowała żartować. Spróbujmy. To będzie mój pierwszy wampirzy czyn.
tłumaczenie: Atrivie
13. Dobrze, że mam silny żą oł dek
Carlisle i Rosalie stali na szczycie schodów. Mogłem usłyszeć jak debatowali czy wypadałoby to było dobre rozwiązanie. Byłem zdziwiony, wszyscy mieszkańcy tego domu pozostawali przy niej. Lodówka pełna krwi-jest. Co jeszcze? Pokój tortur czy miejsce ukrycia trumien? Edward stał, trzymając rękę Belli. Jego twarz znów była martwa. Nie wyglądał na kogoś, kto mógłby wykrzesać w sobie energię na posiadanie choćby najmniejszej iskierki nadziei. Uporczywie wpatrywał się w resztę rodziny. Wyglądało, jakby z nimi rozmawiał. To było ciężkie do oglądania. Wiedziałem, jakie to było ciężkie do oglądania przez cały czas dla Leah. Słyszeć to ciągle w głowie Sama. Oczywiście wszyscy czuliśmy się źle, nie byliśmy potworami-w tym sensie. Nie mieliśmy jej za złe jak chciała się z tym uporać. Chciała nas uczynić tak samo nieszczęśliwymi jak ona była. Nie powinienem już nigdy więcej jej obwiniać. Jak ktokolwiek może rozsiewać taki rodzaj cierpienia wokół? Jak ktokolwiek może nie próbować zelżeć wszystkim z ciężaru? I jeśli to ma znaczenie, że kantowałem dla posiadania tego, jak mógłbym obwiniać ją o podkradanie mojej wolności. Zrobiłbym to samo, jeśli jest to droga do uniknięcia bólu. Rosalie zmaterializowała się na dole w sekundę, przecinając pokój niczym bryza, przynosząc za sobą ten palący zapach. Zatrzymała się w kuchni, słyszałem trzaśnięcie drzwiczek kuchennych. -Nie całkiem, Rosalie -powiedział Edward przewracając oczyma. Bella wyglądała zaciekawiona, ale Edward po prostu potrząsnął głową. Rosalie wycofała się do pokoju i ponownie zniknęła drzwi. -To był twój pomysł? -wyszeptała Bella, jej głos był nierówny, jakby starała się uczynić go dla mnie wystarczająco głośnym. Zapomniała, że mam całkiem dobry słuch. Większość czasu zachowywała się tak, jakby zapomniała, że nie jestem do końca człowiekiem. Podszedłem bliżej by nie musiała się już tak wysilać. -Nie wiń mnie za to. Twój wampir wybiera uszczypliwe komentarze z mojej głowy. -uśmiechnęła się odrobinę. -Nie spodziewałam się, że jeszcze kiedykolwiek Cię zobaczę. -Ja także. -odpowiedziałem. Dziwnie się czułem tak po prostu stojąc, ale wampiry przepchnęły całe wyposażenie z drogi do punktu medycznego. Doszedłem do wniosku, że nie będę się im naprzykrzał siedząc czy stojąc, nie robi to dużej różnicy, kiedy jesteś jak z kamienia. Zrozumieli to, że jestem wyczerpany. -Edward powiedział mi, co musisz zrobić. Przykro mi. -W porządku. To pewnie była tylko kwestia czasu, kiedy przeciwstawię się Samowi skłamałem. -I Seth. Cieszy się, że może pomóc. -Nie chciałabym przysporzyć ci kłopotów.. Zaśmiałem się raz bardziej był to szczek niż śmiech. Westchnęła -Sadzę, ze to żadna nowość? -Żadna. -Nie musisz zostawać i na to patrzeć. -Mogłem odejść. Prawdopodobnie był to dobry pomysł, ale co jeśli miałem stracić ostatnie piętnaście minut jej życia? -Naprawdę nie muszę nigdzie iść. -powiedziałem, starając się trzymać swoje emocje w ryzach. -Wilki coraz mniej naciskają odkąd Leah przyłączyła się do nas. -Leah? -Nie powiedziałeś jej? -Odwróciłem głowę w stronę Edwarda. Tylko wzruszył ramionami nie odrywając oczu od jej twarzy. Widziałem, ze nie jest to dla niego ważna wiadomość, nie była godna większej uwagi, istniały ważniejsze sprawy. Jednak Bella nie przyjęła tego tak lekko. Wyglądała jakby dla niej były to bardzo złe wiadomości. -Dlaczego?-wyszeptała. Nie chciałem wciągać ją w całą tą długa historię.
-By mieć na oku Setha. -Ale przecież ona nas nienawidzi. Nas. Pięknie. Widziałem, ze była zaniepokojona. -Leah nie jest tu na przeszpiegach. Ona jest w mojej... sforze. wycedziłem -Należy do moich... zwolenników. Bella nie wyglądała na przekonaną. -Martwisz się Leah tymczasem masz w sobie to coś i psychopatyczną blondynkę przy swoim boku. Natychmiast się zjawiła. Świetnie, usłyszała mnie. Belli nie spodobało się to, co powiedziałem. -Nie Rose... zrozum. -Tak odchrząknąłem. -Ona rozumie, ze prawdopodobnie umrzesz, że wkrótce dostanie ta swoją zmutowaną ikrę. -Przestań Jake. -wyglądała na zbyt słabą by się zdenerwować. Uśmiechnąłem się w zamian -Mówisz jakby było to możliwe. -Bella próbowała nie uśmiechać się przez sekundę, ale nie mogła wytrzymać. Kąciki jej ust poszły w górę. I wtedy pojawił się Carlisle z ta psychopatką. Doktor miał biały, plastikowy kubek w swojej ręce. Edward nie chciał, by Bella myślała, ze musi zrobić coś, co nie jest konieczne. Nie widziałem co jest w środku, ale mogłem to poczuć. Carlisle zawahał się, kiedy wyciągnął rękę z kubkiem. Bella zobaczyło to i znów się zaniepokoiła. -Możemy spróbować innej metody -zastanowił się chwile doktor. -Nie -wyszeptała Bella. -Spróbuje. Nie mamy zbyt wiele czasu. Z początku myślałem, że w końcu dostała bóli i boi się o siebie, i wtedy jej drżąca, anemiczna ręka powędrowała na jej brzuch. Bella sięgnęła po kubek. Jej dłoń zatrzęsła się odrobinę i mogłem usłyszeć chrzęst w środku. Próbowała podeprzeć się na jednym łokciu, ale ledwo mogła unieść głowę. Fala gorąca popłynęła w dół mego kręgosłupa, kiedy zobaczyłem jak słabnie coraz bardziej. Rosalie przytrzymała ręką ramiona Belli, opierając o siebie jej głowę, tak jak to się robi z noworodkiem. Blondynka najwidoczniej wiedziała całkiem dużo o dzieciach. -Dziękuje. -wyszeptała Bella. Jej wzrok przeleciał po każdym z kolei. Wciąż była wystarczająco świadoma by czuć. Jeśli nie była zdenerwowana, to mogę się założyć, że była zawstydzona. -Nie myśl o tym -powiedziała Rosalie. Poczułem się niezręcznie. Powinienem był odejść, kiedy Bella mi to zaproponowała. Nie należałem do niej, do tego wszystkiego. Pomyślałem, że mógłbym jeszcze wyjść, ale to tylko pogorszyłoby stan Belli wszystko mogłoby się stać dla niej jeszcze cięższe. Byłem zbyt zniesmaczony by tu zostać. Co było prawie cała prawdą. Trzeba wziąć odpowiedzialność za swoje czyny. Bella podniosła kubek do swojej twarzy i wypiła resztę jego zawartości tylko lekko się skrzywiając. -Bello, kochanie, możemy znaleźć łatwiejsze wyjście -powiedział Edward, próbując wyciągnąć jej kubek z rąk. -Zatkaj nos -zasugerowała Rosalie. Utkwiła wzrok w rękach Edwarda, jakby chciała je połamać. Miałem taką nadzieję. Mógłbym się założyć, że Edward tak by tego nie zostawił, a jak tak pragnąłem zobaczyć jak blondynka traci kończynę. -Nie, to nie to, tylko... -Bella wzięła głęboki wdech. -Pachnie całkiem nieźle. -dodała cienkim głosem. Walczyłem ze zdegustowaniem widocznym na mojej twarzy. -To jest naprawdę dobre -powiedziała ochoczo Rosalie do Belli. -To znaczy, że jesteśmy na dobrej drodze. -Bella wetknęła kubek pomiędzy swoje wargi i zamknęła oczy, na jej nosie pojawiły się zmarszczki. Słyszałem chlupot krwi w kubku, kiedy zadrżała jej ręka. Wypiła to w kilka sekund, jęknęła cicha, a jej oczy wciąż pozostawały zamknięte. Edward i ja wstaliśmy w tym samym momencie. On dotknął jej twarzy, a ja zacisnąłem rękę za moimi plecami. -Bella, skarbie... -Wszystko w porządku -wyszeptała. Otworzyła oczy i wpatrywała się w niego. Wyraz jej twarzy był... przepraszający. Błagalny. Wystraszony. -Smakuje całkiem dobrze. Kwas przelewał mi się w żołądku. Odruchowo mocniej zacisnąłem szczęki. -To dobrze -odparła blondynka. -To dobry znak.
Edward po prostu gładził ręką jej policzek, wodził palcem po jej kruchych kościach. Bella ponownie
przyłożyła kubek do ust. Tym razem wzięła prawdziwy łyk. Nie było to już tak anemiczne, jak wszystko pozostałe, co robiła. Jakby włączył się w niej jakiś instynkt. -Jak twój żołądek? Mdli Cię? -zapytał Carlisle. Bella potrząsnęła przecząco głową -Nie czuje się chora. -Świetnie -powiedziała z entuzjazmem Rosalie. -Myślę Rose, że jeszcze trochę za wcześnie na radość. Bella wzięła kolejny łyk krwi. Przelotnie spojrzała na Edwarda -Czy to mnie zrujnuje? -wyszeptała. -Czy też musimy się zacząć z tym liczyć po tym, jak zostanę wampirem? -Nikt nie musi się z tym liczyć i w żadnym wypadku nikt przez to nie umrze. -uśmiechnął się martwo. - Twoje akta wciąż są czyste. Spojrzeli na mnie. -Wytłumaczę Ci to później. -Edward powiedział to tak cicho jakby jego słowa były tylko oddechem. - Czemu? -zapytała Bella zaniepokojona. -Po prostu mi zaufaj. -skłamał bez zawahania. Jeśli osiągnie sukces i Bella przeżyje... Edward nie będzie mógł wyjeżdżać na polowania, kiedy ona stanie się.. taka jak on. Będzie musiał pracować nad przywróceniem jej do normalności. Wargi Edwarda zadrżały, walcząc z uśmiechem. Bella westchnęła, gapiąc się w coś za oknem. Może udawała, że nas tu po prostu nie ma, albo, że nie ma tylko mnie. Nikt inny nie wydawał się poirytowany jej zachowaniem. Mieli wystarczająco dużo czasu by wziąć ten kubek z dala od niej. Edward wywrócił oczami. To było bardzo nie na rękę, że ni mógł słyszeć jej myśli. Zachichotał. Wzrok Belli natychmiast powędrował w jego kierunku, nawet uśmiechnęła się w połowie widząc wyraz jego twarzy. Mogłem tylko przypuszczać, że czegoś nie zauważyła. -Coś śmiesznego? -zapytała zaskoczona " -Jacob. -odpowiedział. Spojrzała na mnie z tym samy zmęczonym uśmiechem na twarzy. -Jake wygląda na załamanego. potwierdziła. Świetnie, musiałem zacząć robić dobra minę do złej gry. Uśmiechnęła się i wzięła kolejny łyk. Skrzywiłem się tylko. -Skończyłam. -powiedziała zadowolona. Jej głos był bardziej wyraźny-zachrypnięty, ale pierwszy raz dzisiaj nie był to szept. -Jeśli wytrzymam tak dalej, Carlisle, to czy wtedy wyjmiesz go ze mnie? -Tak szybko jak to tylko będzie możliwe. -obiecał. Rosalie pogłaskała Bellę po jej czole, wymieniły pomiędzy sobą spojrzenia pełne nadziei. Nikt nie mógł tego nie zauważyć -kubek pełen ludzkiej krwi zrobił ogromna różnicę. Powoli powracał jej naturalny kolor -rumieńce zaczęły wstępować na jej policzki. Nie potrzebowała już tak bardzo pomocy Rosalie. Jej oddech się wyrównał, i mogłem usłyszeć jak bije jej serce, mocniej niż kiedykolwiek przedtem. Iskierka nadziei ponownie zawitała w oczach Edwarda. -Chcesz więcej? -zapytała Rosalie gdy Bella osunęła się powoli na łóżko. Edward rzucił jej piorunujące spojrzenie, po czym zwrócił się do Belli. -Póki co nie musisz pić więcej. -Wiem, ale... chcę. -dodała markotnie. Rosalie wplotła palce w jej włosy. -Nie musisz być z tego powodu zakłopotana Bello. Twoje ciało tego potrzebuje. Wszyscy to rozumiemy. -Po czym dodało hardo -A kto tego nie rozumie powinien jak najszybciej opuścić to miejsce. -Aluzja rzucona była w moim kierunku. Słowa blondynki przestały mieć znaczenie. Najważniejsze jest to, ze Bella poczuła się lepiej. Nie odezwałem się słowem. Carlisle wziął kubek z ręki Belli -Zaraz wracam. -i zniknął. -Jake wyglądasz strasznie. -stwierdziła patrząc w moja stronę -I kto to mówi. -Poważnie. Kiedy ostatni raz spałeś? -zastanowiłem się chwilę. -Nie jestem całkiem pewny. -Jake, zaczynam się o ciebie poważnie martwić. Nie bądź głupi. Zacisnąłem zęby. Pozwoliła by ten potwór ją zabijał, a ja nie chciałem stracić tych kilku, być może ostatnich dla niej nocy.
-Odpocznij, proszę. Jest parę łóżek u góry rozgość się, w którym tylko chcesz. Jednak wyraz twarzy Rosalie mówił co innego. Byłem bardzo niepożądanym gościem, szczególnie w jednym z tych łóżek. Czy ona była aż tak zaborcza o miejsce swojego wypoczynku? -Dzięki Bello, ale wolę spać na ziemi. Z dala od tego smrodu. Rozumiesz. -Racja. -przyznała. Wrócił Carlisle. Gdy Bella sięgnęła ręką po kubek z krwią, była trochę roztargniona, jakby myślała o czymś zupełnie innym. Z tym samym przejawem roztargnienia zaczęła pić. Wyglądała już dużo lepiej. Podniosła się powoli do pozycji siedzącej. Rosalie podniosła ręce by, w razie czego, móc złapać Belle. Jednak wcale nie było to potrzebne. Brała głębokie wdechy pomiędzy łykami. Zawartość drugiego kubka szybko zniknęła. -Jak się czujesz? -zapytał Carlisle. -Całkiem nieźle. Tylko jestem głodna. Tak właściwie to nie wiem czy jestem głodna czy spragniona, może ty wiesz? -Carlisle, spójrz na nią -wyszeptała Rosalie zadowolona z siebie. Zaraz miała obrosnąć w piórka. -To jest to, czego jej ciało potrzebuje. Powinna pić więcej. -Rose, Bella jest ciągle człowiekiem i potrzebuje także jedzenia. Dajmy jej chwilkę, żeby mogła ochłonąć, a później spróbujemy dać jej coś do jedzenia. Na co miałabyś ochotę? Na jajka. -odpowiedziała natychmiast i uśmiechnęła się do Edwarda. Jego uśmiech był wciąż bez wyrazu, jednak widać było, że miał w sobie odrobinę więcej życia. Zamrugałem oczami i prawie zapomniałem ich otworzyć. -Jacob -usłyszałem głos Edwarda. -Naprawdę powinieneś pójść spać. Oczywiście możesz zostać i pójść do któregokolwiek pokoju, albo, jeśli będzie to dla ciebie wygodniejsze, wyjść na dwór. Jeśli tylko będzie taka potrzeba, znajdę cię. -Jasne. -teraz, kiedy Bella dostała kilka dodatkowych godzin, mogłem wyjść. Ułożyłbym się wygodnie gdzieś pod jakimś drzewem, na tyle daleko by nie czuć tego zapachu. Pijawka mogłaby mnie znaleźć i obudzić, gdyby tylko coś było nie tak. -Tak będzie lepiej. -dokończył Edward. Położyłem swoją dłoń na dłoni Belli. Była zimna jak lód. -Wracaj do zdrowia. -Dzięki, Jacob -położyła swoją rękę na mojej. Mogłem poczuć na swojej skórze jej obrączkę. -Dajcie jej jakiś koc. -powiedziałem, odwracając się w stronę drzwi. Miałem już minąć próg, kiedy nagle to usłyszałem, wycie, które rozchodziło się wraz ze świeżym, porannym powietrzem. Z całą pewnością było to ostrzeżenie. Cholera, pomyślałem i pędem ruszyłem w kierunku drzwi. Wyleciałem na zewnątrz. Moim ciałem zapanował ogień. Usłyszałem tylko dźwięk rozrywania moich spodni. To były moje jedyne ciuchy, ale teraz nie było to ważne. Wylądowałem na łapach i spojrzałem na zachód. Co jest?, wykrzyczałem w swojej głowie. Oni nadchodzą, odpowiedział Seth. Co najmniej trzech. Rozdzielili się? Już biegnę do Setha, odezwał się głos Leah w mojej głowie. Mogłem poczuć uderzenie powietrza na jej ciele, kiedy pędziła z niesamowitą szybkością. Las wirował wokół niej. Za daleko, nie ma szans na atak. Seth nie prowokuj ich. Czekaj na mnie. Zwolnili, ciężko ich usłyszeć. Myślę, że... Co? Myślę, że się zatrzymali? Czekają na pozostałych? Czujesz to? Zastanowiły mnie jego odczucia. To bezdźwięczne migotanie w powietrzu. Ktoś tam jest. Tak mi się wydaje, potwierdził Seth. Leah wyskoczyła na mała polane, na której się znajdował. Wbiła swoje pazury w ziemię, wirując przy tym. Cofnij się. Oni nadchodzą, powoli... idą. W głosie Setha dało się słyszeć zdenerwowanie Próbowałem pędzić tak jak Leah. Czułem się z tym
nieswojo. Seth i Leah byli teraz w potencjalnym niebezpieczeństwie, które było bliżej niż ja. Powinienem być tam teraz z nimi. Pomiędzy nimi, a tym, co się zbliżało. Zaczyna się, powiedziała Leah. Trzymajcie się, zaraz tam będę. Czterech, powiedział zdecydowanie Seth. Trzy wilki i człowiek. Wskoczyłem na polanę. Seth stał po mojej prawej stronie, wyprostowany i gotowy. Leah stała po mojej lewej z odrobinę mniszym entuzjazmem. Czyli jestem pod moim bratem, powiedziała sama do siebie. Pierwszy się przyłączyłem, odpowiedział Seth. Ciesz się, że jesteś trzecia. Bycie pod młodszym bratem, to nie bycie wyżej. Nie obchodzi mnie to. Uciszcie się i bądźcie gotowi. Pojawili się po kilku sekundach. Przyszli tak, jak mówił Seth. Jared na przedzie, jako człowiek. Za nim Paul, Quil i Colin już na czterech łapach. Trzymali się za Jaredem, w pełnej gotowości. Nie było agresji w ich postawie. Jednak coś mnie zdziwiło. Dlaczego zamiast Embryłego Sam wysłał tutaj Collina? Ja nigdy nie wysłałbym ich samych na teren wroga, nigdy nie wysłałbym dziecka, jeśli już to najbardziej doświadczonych z nas. Dywersja, zamyśliła się Leah. Czemu Sam, Embry i Brady wysłali ich samych? Nie wyglądało to obiecująco. Mam sprawdzić? Mogę pobiec i wrócić za dwie minuty. Powinienem powiadomić Cullenów, powiedział Seth. Co jeśli zależy im na tym, byśmy się rozdzielili?, zapytałem. Oni na pewno już wiedzą. Są gotowi. Sam nie jest głupi, pomyślała Leah. Wyobraziła sobie, że atakuje Cullenów z dwoma innymi wilkami przy boku. Nie zrobi tego, odpowiedziałem. Poczułem się słabo kiedy zobaczyłem taką możliwość w głowie Leah. Cały ten czas Jared i trzy pozostałe wilki stały naprzeciwko nas i czekały. To było niesamowite nie słyszeć, co Quil, Paul i Collin mówią do siebie. Wyrazy ich pysków były niewyraźne, nie do odczytania. Jared przerwał milczenie. -Wywieszamy białą flagę Jake, jesteśmy tu by porozmawiać. Myślisz, ze to prawda?, zapytał Seth. To ma sens, ale... Tak, dodała Leah. Ale... -Byłoby wygodniej Jacob, gdybyś zmienił się w człowieka, tak, żebym i ja mógł Cię usłyszeć. -dodał Jared po chwili milczenia. Nie czułem się w tej sytuacji najlepiej, nie wiedziałem, co robić. I jeszcze Collin na dodatek. Dziwna sprawa. -Rozumiem, widzę, że nie porozmawiamy. W takim razie tylko ja będę mówił kontynuował. -Chcemy, żebyś wrócił. -Quil zaskomlał za nim. Był to taki rodzaj deklaracji. -Podzieliłeś nasze plemię. Nie sądzę, by była to dobra droga. Myślałem bardzo podobnie, ale w obecnej sytuacji zbyt wielkie były różnice w zdaniach pomiędzy mną, a Samem. -Wiemy, co czujesz. Ta sprawa z Cullenami jest... ciężka. Wiemy, że to problem. Jednak to jest ponad nasze siły. Seth burknął. Ponad wasze siły... ale atakowanie naszych sojuszników bez ostrzeżenia to już nie?! Seth, słyszałeś kiedykolwiek o pokerowej twarzy? Spokojnie. Przepraszam. Wzrok Jareda przeniósł się na chwilę Setha po czym znów zwrócił się do mnie. -Sam chce z tym wszystkim zwolnić, rozmawiał ze starszyzną, zdecydowali, że musimy się jeszcze wstrzymać. W wolnym tłumaczeniu: zgubiliśmy gdzieś po drodze element zaskoczenia, pomyślała, Leah. Aż dziwne jak nasze myśli były w tej sprawie były jednomyślne. Ta sfora, teraz sfora Sama, była dla nas dziwnie obca. Czymś innym, z zewnątrz. Najbardziej niesamowite było, to, że Leah myślała dokładnie tak jak my-nie udawała, naprawdę była częścią nas. -Billy i Sue zgadzają się z tobą, Jacob. Możemy poczekać na Bellę... Odciąć ją od problemów. Zabicie
jej nie byłoby dla nas miłe. To wszystko to były totalne bzdury. Już miałem dawać Sethowi znak. Zabijając ją nie czuli by się całkiem komfortowo? Jared podniósł powoli rękę. -Spokojnie Jake, wiesz, co mam na myśli. Musimy wszyscy wyjść jakoś z tej niezręcznej sytuacji. Problem pojawi się później, wraz z tym czymś. Ha, usłyszałem myśli Leah. Ale Ci brzemię. Nie kupujesz tego. Wiem o czym oni myślą Jake. O czym myśli Sam. Myślą, że Bella umrze, tak czy inaczej, a wtedy ty naprawdę wpadniesz w furię. I sam zaatakuje... Rozbolała mnie czaszka. Sugestia Leah nie była odkryciem, była wręcz całkiem możliwa. Jeśli to coś zabiłoby Bellę, prawdopodobnie zapomniałbym, co czułem w tej chwili do rodziny Carlisleła. Prawdopodobnie znów byli byśmy wrogami -znów byliby dla mnie tylko pijawkami-byłby to już koniec. Będę ci przypominał, wyszeptał Seth. Wiem, że będziesz. Pytanie tylko, czy będę cię w stanie posłuchać. -Jake -z rozmyślań wyrwał nas głos Jareda. Zirytowało mnie to. Leah, okrąż ich dookoła -tak dla pewności. Muszę z nim porozmawiać i chcę być przekonany, że nic się nie stanie, kiedy się przemienię. Daj mi chwile Jake, możesz stanąć przede mną. Widział cię już wcześniej nagiego nie musisz się obawiać. Nie próbuję chronić twoich oczu przed tym widokiem, tylko nasze plecy. Tak, więc idź i rób, co powiedziałem. Leah tylko parsknęła i rzuciła się w stronę lasu. Słyszałem jak jej pazury przecinają glebę. Naprawdę była szybka. Nagość była uciążliwa i nieunikniona, kiedy było się częścią sfory. Nie mieliśmy nic do ukrycia, zanim nie przyłączyła się do nas Leah. Wtedy zaczęło się robić niezręcznie. Leah kontrolowała się przeciętnie. Przy takim usposobieniu, jakie posiadała często zmieniała się w ciuchach. Zazwyczaj zdarzało się zerknąć. Nie byłoby problemu, gdyśmy później o tym nie rozmyślali. Jared i pozostali gapili się w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą znajdowała się Leah. -Dokąd ona poszła? -zapytał zaskoczony Jared. Zlekceważyłem go. Zamknąłem oczy, starając się ponownie przeobrazić. Czułem się jakby wiatr wirował wokół mojej osoby. Drżał wywołując w moim ciele fale. Przemiana dobiegła końca. Stałem przed nimi w ludzkiej postaci. -Och -wyrwało się Jaredowi. -Witaj Jake. -Cześć Jared. -Dziękuję, że zechciałeś ze mną porozmawiać. -Taa. -Chcemy, żebyś wrócił do domu. -Quil ponownie zaskomlał. -Nie wiem czy to takie proste, Jared. -Wróć do domu -powtórzył pochylony w moją stronę. -Możemy to zakończyć. Nie należysz do niej. Niech Leah i Seth również z nami wrócą. Zaśmiałem się. -Tak, jakby nic się nie stało. W jedną godzinę wszystko zostało wymazane? Seth parsknął za mną. Jared zauważył to, jego oczy zrobiły się bardziej czujne. -W takim razie, co teraz? -Nie wiem, ale z całą pewnością nie jestem przekonany do tego, że mogę wracać. Nie mogę po prostu tak wykluczyć tego o Alfie i nie mogę tak po prostu powrócić do normalności. Czuję, jakbym nie mógł nic z tym zrobić. -Wciąż do nas przynależysz. Ze zdumienia podniosłem brwi. -Dwaj Alfa nie mogą być w tym samym miejscy Jared. Pamiętasz jak blisko było zeszłej nocy? To nasz instynkt. -Czyli chcesz resztę życia spędzić z tymi pasożytami? -ciągnął. -Nie masz tutaj domu, w tej chwili nie
masz nawet ciuchów -ton jego głosu był pełen jadu. -Chcesz cały czas żyć jak wilk? Wiesz, że Leah nie lubi się tak pożywiać. -Leah może zrobić cokolwiek jej się podoba, kiedy jest głodna. Jej wybór. Ja nie będę nikomu narzucał mojej woli. -Sam nie czuje się najlepiej z tym, co tobie zrobił. -Nie jestem zły. -Ale? -Ale nie jestem gotów by wrócić, nie teraz. Zobaczymy jak to wszystko się potoczy. I będziemy przy Cullenach tak długo, jak będzie to konieczne. I nie myśl, ze tu chodzi tylko o Bellę. Chronimy tych, którzy potrzebują ochrony i tyczy się to także ich. Seth zaszczekał by to potwierdzić. Jared kontynuował. -Widzę, że nie mogę już nic więcej zrobić. -Teraz nie. Zobaczymy, co przyniesie ze sobą przyszłość. Jared odwrócił się w stronę Setha. -Sue prosiła abym Ci przekazał, żebyś wracał do domu. Ma złamane serce. Nie wiem jak ty i Leah mogliście je to w ogóle zrobić. Została sama. Obraliście tą drogę właśnie teraz, kiedy pożegnała swojego męża. -Seth zaskomlał. -Spokojnie Jared. -On chyba powinienem wiedzieć jak to wygląda. Prawda? -Racja. -przyznałem i spuściłem wzrok. Było to dla niej cięższe dla zniesienia niż dla innych. Niż dla mojego taty, dla mnie. Wystarczająco ciężkie by prosić o powrót jej dzieci do domu. Nie była jednak powrotu dla Setha. Jak długo Sue wie o tym wszystkim? Większość tego czasu zapewne spędziła z Billym, starym Quilem i Samem, racja? Tak jest bardzo osamotniona, na pewno. -Oczywiście Seth, jeśli chcesz możesz odejść. Wiesz o tym.ł Seth coś zwęszył. Chwilę potem nadstawił uszy w kierunku północy. Leah musiała być już blisko. Była bardzo szybka. Wpadła w poślizg kilka jardów dalej. Nie czekała na moje pozwolenie, a ja zdawałem sobie z tego doskonale sprawę. -Leah? -zapytał Jared. Odsłoniła swoje kły. Nie wyglądał na zaskoczonego jej wrogością. -Leah, przecież wiesz, że wcale nie chcesz tutaj być. Tylko na niego zawarczała. Dałem jej znak ostrzegawczy-nie zauważyła tego. Seth zaskomlał i przytrzymał ją. -Przepraszam -ciągnął Jared. -Powinienem był przewidzieć twoją reakcje, ale przecież ty nie odczuwasz żadnego przywiązania do tych pijawek. -Spojrzała najpierw na swojego brata później na mnie. -Musisz to wpierw obgadać z Sethem. Rozumiem. -Przyglądał mi się uważnie, po czym znów zwrócił się w jej kierunku. -Jakeła nie obchodzi, co się z nim stanie, nie boi się tutaj zostać. Tak czy inaczej, Leah, proszę przemyśl to. Wróć. Sam chce żebyś wróciła. -Ogon Leah zadrgał. -Sam kazał Ci przekazać, że błaga żebyś wracała. Powiedział, żebym padł przed Tobą na kolana, jeśli to będzie konieczne. On naprawdę chce żebyś wróciła, Lee-lee, wróciła tam gdzie jest twoje miejsce. Widziałem reakcje Leah, kiedy Jared użył jej starego pseudonimu używanego przez Sama. I wtedy, kiedy wypowiedział trzy ostatnie słowa nastroszyła grzbiet i zawyła. Zza jej kłów dobiegał charkot. Nie mogłem być w tej chwili w jej głowie, ale zdawałem sobie sprawę, jakie przekleństwa ma na myśli. Zdecydowanie są to najbardziej wulgarne słowa, jakich kiedykolwiek użyła. Poczekałem, aż skończy. -Nie zapominaj, że to ona decyduje, gdzie należy. -Leah zawarczało wrogo na Jareda. Wiedziałem, że jest to tylko potwierdzenie. -Zrozum Jared, wciąż jesteśmy rodziną, ok? Nie zaczniemy wojny, jeśli wy sami nie dacie nam ku temu powodów. Po prostu wróćcie do siebie. To chyba nie jest takie trudne? Nikt nie chce przecież większego rozłamu. Sam na pewno nie, i przypuszczam, że pozostali również. -Oczywiście, ze nie -odpowiedział Jared. -My wrócimy do siebie. Ale gdzie jest twoje miejsce Jacob? Czy jest nim wampirza ziemia? -Nie Jared. W tej chwili jestem bezdomny -ale nie bój się, wkrótce się to zmieni. Musiałem wziąć głęboki wdech. -Nie zostało dużo czasu. Odejdźcie. Cullenowie prawdopodobnie stąd
odejdą, a wtedy Leah i Seth wrócą do domu. -A co z tobą Jake? -Wrócę do lasu-tak sadze. Nie mogę kręcić się wokół La Push. Dwóch Alfa równe jest zbyt dużemu napięciu. Byłaby to droga donikąd, przynosząca tylko niedomówienia. -Co jeśli będziemy chcieć porozmawiać? -Zawyjcie, ale nie przekraczajcie granicy. Przyjdziemy do was. Sam nie musi przysyłać aż tak wielu z was. Nie rwiemy się do bitki. Widać, że nie był zadowolony z tego, co miał przekazać Samowi. -Do zobaczenia Jake, albo i nie. -Dodał hardo. -Zaczekaj. Czy z Embrym wszystko w porządku? -Zdumienie wstąpiło na jego twarz. -Tak, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Czemu pytasz? -Zastanawiałem się, czemu Sam wysłał Colina zamiast niego. Przyglądałem się jego reakcji. Był skupiony, jakby nie wiedział, o co za bardzo mi chodzi. Widziałem w jego oczach, ze nie udzieli mi odpowiedzi na to pytanie. -To chyba nie twój biznes. Prawda Jake? -Tak sadze. Po prostu byłem ciekaw. -Czułem drganie w kąciku oka. Nie chciałem pozwolić Quilowi, żeby odszedł. -Przekaże Samowi twoje... instrukcje. Do zobaczenia Jacob. -Taa, cześć. Jared mógłbyś przekazać mojemu ojcu, ze wszystko u mnie w porządku. I że mi przykro, i że bardzo go kocham? -Przekażę. -Dzięki. -Chodźcie chłopaki. -odwrócił się do nas tyłem w kierunku Lasu. Paul i Colin szli po jego bokach. Quil za nim. Słyszałem jego ciche skomlenie. -Mi też Cię brakuje. Podbiegł do mnie, ze spuszczoną głową. Pogłaskałem go po ramionach. -Wszystko będzie w porządku. Przekaż Embremu, że bardzo mi was brakuje, was dwóch. -znowu zaskomlał. Podniósł swój nos do mojego czoła. Leah parsknęła. Quil miał się na baczności, ale nie chodziło mu o Leah. Jego towarzysze zniknęli już gdzieś w lesie. -Znikaj, wracaj do domu. -Znów mogłem usłyszeć ciche pojękiwania Quila. Rzucił się w stronę lasu, a i ja nie myśląc wiele zacząłem się przeobrażać. Znów byłem na czterech nogach. Jesteś do niego bardzo przywiązany, zauważyła Leah. Zignorowałem ją. Czy to źle?, zapytałem. Byłem trochę zaniepokojony. Rozmawiając z nimi w ten sposób nie mogłem usłyszeć, co tak naprawdę myśleli. Nie chciałem być za cokolwiek odpowiedzialny i na pewno nie chciałem iść tą samą drogą, co Jared. Czy powiedziałem coś, czego nie powinienem był powiedzieć, czy też powiedziałem czegoś istotnego?, zapytałem. Byłeś świetny, odpowiedział bez zastanowienia Seth. Powinieneś był uderzyć Jareda. Za to wszystko, co mówił, dodała Leah. Myślę, że wiemy, dlaczego Embry nie przyszedł, przerwał Leah brat. Nie zrozumiałem, o co mu chodziło. Jake, nie widziałeś Quila? Nie widziałeś, jaki był rozdarty? A zakładam, ze Embry jest w jeszcze gorszym stanie, bo nic go nie trzyma, tak jak Quila Clarie. Quil nie mógłby po prostu odejść z La Push. Embry tak. Więc Sam nie chce dać im szansy na wyskoczenie z tonącego statku. On nie chce widzieć twojej sfory większej niż jest obecnie. Naprawdę tak myślisz? Nie sądzę, żeby Embry był uszczęśliwiony towarzystwem Cullenów. Ale jesteś jego najlepszym przyjacielem Jake. On i Quil prędzej stanęliby po twojej stronie niż dali Ci w twarz podczas bitwy. Więc cieszę się, że Sam trzyma go w domu. Paczka potępieńców jest już wystarczająco duża. Zamyśliłem się. Seth, mógłbyś przez chwile mieć oczy szeroko otwarte? Leah i ja potrzebujemy chwilkę odpocząć. Wydaje się być spokojnie, ale może to tylko pozory. Nie chciałem popadać w paranoję, ale widziałem Sama w akcji. Był naprawdę niebezpieczny, a nie sądzę
by w takiej sytuacji mógł nas zostawić w spokoju. Jasne nie ma problemu. Czy mam wszystko wytłumaczyć Cullenom? Wciąż pewnie są spięci. To może chwilkę zaczekać. Tysiące myśli i wyobrażeń waliło się po mojej głowie. Seth zawył. Leah trzęsła głową, tak, jakby chciała wyrzucić z niej wszystkie te myśli. To najbardziej obrzydliwy wymysł, jaki kiedykolwiek słyszałam w swoim życiu. Ohyda. Jeśli coś było by w tej chwili w moim żołądku, z całą pewnością bym to zwróciła. W końcu są wampirami, no nie?, powiedział Seth po chwili. Mam na myśli, że to ma sens. I jeśli to pomoże Belli, to chyba dobrze. Racja? Leah i ja zaczęliśmy w niego wpatrywać się. Że co? Mama upuściła go parę razy jak był dzieckiem, odpowiedziała z przekąsem Leah. Zapewne upadł na głowę. I jeszcze gryzł jakiś metalowy pręt. Ołowiany zapewne? Na to wygląda. Seth tylko parsknął. Zabawne. Czy wy dwoje nie możecie się po porostu zamknąć i iść spać?
tłumaczenie: S.Mapet
14. Je li dr ęczą Cię wyrzuty sumienia za to, ś że byłeś niemiły w stosunku do wampirów, to naprawdę zły znak.
Przed domem nie zastałem nikogo czekającego na mój raport. Wszystko w porządku, pomyślałem. Zauważyłem małą zmianę w znajomym mi już otoczeniu. Na najniższym stopniu werandy leżała sterta kolorowego materiału. Podszedłem bliżej, żeby to zbadać. Wstrzymując oddech, bo tkanina cała przesiąknięta była zapachem wampirów, trąciłem stos nosem. Ktoś wyłożył przed dom ubrania. Uch, Edward pewnie widział, jaki byłem wściekły, gdy ostatnio wybiegałem z domu. Cóż, to... miło z jego strony. Miło i dziwne. Ostrożnie wziąłem ubrania w zęby i wróciłem z nimi do lasu, na wypadek gdyby okazało się, że to jakiś dowcip blond psychopatki i dostałem zestaw damskich ciuchów. Założę się, że chciałaby zobaczyć, jak stoję przed domem nago, bezradnie trzymając w rękach sukienkę na ramiączka. Pod osłoną drzew rzuciłem cuchnącą tkaninę na ziemię i wróciłem do ludzkiej postaci. Wytrzepałem ubrania o pnie, chcąc choć trochę je wywietrzyć. To zdecydowanie były męskie ciuchy: beżowe spodnie i biała zapinana koszula. Jedno i drugie było trochę za krótkie, ale powinienem się w nie wcisnąć. Pewnie należały do Emmetta. Podwinąłem mankiety koszuli, ale niewiele mogłem zrobić ze spodniami. No trudno. Musiałem przyznać, że czułem się lepiej mając jakiekolwiek ciuchy na sobie, nawet jeśli na mnie nie pasowały i śmierdziały. Szkoda, że nie mogłem w razie potrzeby wrócić do La Push i zabrać kolejną parę dresów. Znowu ta bezdomność nigdzie nie mogłem wrócić. Nic też nie miałem. Na razie mi to co prawda nie przeszkadzało, ale pewnie wkrótce zacznie być denerwujące. Podszedłem powoli do werandy w moich nowych używanych ciuchach, ale zawahałem się przed drzwiami. Powinienem zapukać? To głupie, skoro i tak wiedzą, że tu jestem. Zastanawiało mnie, dlaczego nikt nie zareagował i albo zaprosił mnie do środka, albo kazał się wynosić. A mniejsza z tym. Wzruszyłem ramionami i wszedłem do środka. Kolejne zmiany. W dwadzieścia minut przywrócono pokój do normalności. Wielki płaski telewizor był włączony, dźwięk ustawiony bardzo cicho i pokazywał jakiś głupawy babski film, którego i tak nikt nie oglądał. Carlisle i Esme stali przy oknach, które znów były otwarte. Alice, Jaspera i Emmetta nigdzie nie było widać, ale słyszałem ich na górze. Bella była na kanapie, tak jak wczoraj, ale miała podłączoną tylko jedną kroplówkę i jakąś aparaturę monitorującą. Cała zawinięta była w grubą kołdrę, więc przynajmniej w tej kwestii mnie posłuchali. Rosalie siedziała na podłodze, przy głowie Belli, Edward na kanapie, trzymając na kolanach jej stopy. Gdy wszedłem, spojrzał na mnie i uśmiechnął się lekko, jakby coś sprawiło mu przyjemność. Bella mnie nie słyszała, ale podążyła za wzrokiem Edwarda i też się uśmiechnęła. Twarz pojaśniała jej radością. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby tak ucieszyła się na mój widok. Co się z nią działo? Na litość boską, była przecież mężatką! Szczęśliwą żoną, bo nie miałem wątpliwości, że kochała swojego wampira, nawet wbrew rozsądkowi. Jakby tego było mało, była jeszcze w ciąży! Dlaczego więc, widząc mnie tak strasznie się cieszyła? Tak, jakbym zrobił jej jakąś niesamowicie miłą niespodziankę, przechodząc przez drzwi. Gdyby nie zwróciła na mnie uwagi... albo więcej, gdyby nie chciała mnie widzieć, łatwiej byłoby mi trzymać się od niej z daleka. Edward chyba zgadzał się z moim zdaniem. Coś ostatnio za często nadawaliśmy na tych samych falach.
Zmarszczył brwi, próbując odczytać coś z wyrazu twarzy Belli, gdy ta wciąż promieniała na mój widok. -Chcieli tylko pogadać wymamrotałem zmęczonym głosem. Póki co nie zanosi się na atak. -Wiem odpowiedział Edward. Większość sam słyszałem. Ocknąłem się, zdziwiony. Byliśmy przecież dobre trzy mile stąd. -Jak? zapytałem. -Słyszę cię wyraźniej. To kwestia znajomości głosu i koncentracji. No i trochę łatwiej czytać ci w myślach, gdy jesteś w ludzkiej postaci. W każdym razie usłyszałem prawie całą rozmowę. -Och trochę mnie to zaniepokoiło, ale nie mogłem znaleźć w tym powodu do zmartwień To dobrze. Nie lubię się powtarzać. -Kazałabym ci iść spać powiedziała Bella ale podejrzewam, że za chwilę i tak legniesz na podłogę, więc nie ma to sensu. Niesamowite, jak jej głos stał się znów mocny i wyraźny, ile sił jej przybyło. Wyczułem zapach świeżej krwi i zobaczyłem, że trzyma w rękach kubek. Ile krwi będzie jeszcze potrzeba, żeby przeszła przez to wszystko? Czy Cullenowie zaczną w końcu polować na sąsiadów? Skierowałem się do wyjścia, odliczając sekundy, żeby się uspokoić. -Jeden Mississippi... dwa Mississippi... -Gdzie ta powódź, kundlu? mruknęła Rosalie. -Wiesz, jak utopić blondynkę? zapytałem nie zatrzymując się, ani nie patrząc na nią. Wystarczy przykleić lustro do dna basenu. Zamykając drzwi, usłyszałem chichot Edwarda. Najwyraźniej jego humor poprawiał się proporcjonalnie do stanu Belli. -Ten już słyszałam zawołała za mną Rosalie. Zeskoczyłem ze schodów, śpiesząc się, żeby jak najszybciej znaleźć się wśród drzew, na świeżym powietrzu. Miałem zamiar zostawić ubrania gdzieś niedaleko domu, zamiast przywiązywać je do nogi. Jeszcze tego brakowało, żebym przez cały czas miał je wąchać. Próbując uporać się z guzikami u koszuli doszedłem do wniosku, że guziki nigdy nie będą modne wśród wilkołaków. Gdy szedłem przez trawnik, usłyszałem za sobą głosy. -Dokąd idziesz? spytała Bella. -Zapomniałem mu czegoś powiedzieć. -Daj Jacobowi spać. To może poczekać. Właśnie, daj Jacobowi spać. -To zajmie tylko chwilę. Gdy odwróciłem się powoli, Edward stał już przed drzwiami. Podszedł bliżej, patrząc na mnie przepraszająco. -No co znowu? jęknąłem. -Przepraszam zawahał się, jakby nie wiedział, jak się wyrazić. O co ci chodzi? -Gdy rozmawiałeś z wysłannikami Sama odpowiedział zdawałem na bieżąco relację Carlislełowi, Esme i reszcie. Bardzo się zmartwili... -Nie przestajemy was chronić. Nie musicie wierzyć Samowi, tak jak my. Wciąż mamy oczy otwarte, na wszelki wypadek. -Nie, nie, Jacob, nie to miałem na myśli. Dajemy wiarę waszym osądom. Chodzi o to, że Esme martwi się trudnościami, na jakie narażona jest wasza sfora. Prosiła, żebym o tym z tobą porozmawiał. -Trudnościami? trochę zbił mnie z tropu. -Konkretnie tą bezdomnością. Zasmuciło ją, że jesteście wszyscy tacy... osieroceni. Prychnąłem. Troskliwa wampirza mamusia. Niesamowite. -Jesteśmy twardzi. Powiedz, żeby się o nas nie martwiła. -I tak chciałaby zrobić wszystko, co w jej mocy. Odniosłem wrażenie, że Leah nie lubi pożywiać się w wilczy sposób. -I co z tego? -Mamy tu normalne jedzenie. Musimy przecież sprawiać pozory normalności, no i Bella musi coś jeść
odpowiedział Edward. Leah może skorzystać w każdej chwili. Wszyscy możecie.
-Przekażę im. -Leah nas nienawidzi. -Więc? -Więc przekaż to tak, żeby rozważyła tę propozycję poprosił. Możesz to zrobić? -Postaram się. -Poza tym jest jeszcze kwestia ubrań ciągnął Edward. Zerknąłem na to, co miałem na sobie. No tak, dzięki. Chyba nie wypadało wspominać, jak okropnie te ciuchy cuchną. Uśmiechnął się nieznacznie. Cóż, możemy wam pomóc. Alice rzadko kiedy pozwala nam założyć dwa razy tę samą rzecz. Mamy całe stosy praktycznie nowych ubrań, przeznaczonych już dla biednych. Podejrzewam, że Leah nosi taki rozmiar jak Esme... -Nie sądzę, żeby Leah była zainteresowana donaszaniem ubrań po pijawkach. Nie jest tak praktyczna, jak ja. -Wierzę, że potrafisz przedstawić jej tę ofertę w jak najlepszym świetle. Jeśli będziecie potrzebowali jakiejś rzeczy, albo transportu, albo czegokolwiek, to wszystko jest do waszej dyspozycji. Wiem, że wolicie spać na zewnątrz, ale możecie się u nas wykąpać. Proszę, nie uważajcie się, za wyrzutków pozbawionych domu. powiedział miękkim, aksamitnym głosem. Gapiłem się na niego, mrugając ze zmęczenia. -To bardzo... eee... miło z waszej strony. Powiedz Esme, że doceniamy, że o nas... pomyślała. Nasz szlak przecina w kilku miejscach rzekę, więc mamy okazję do kąpieli kilka razy dziennie, także dzięki. -Gdybyś jednak mógł przekazać naszą propozycję... -Jasne, jasne zapewniłem sennie. -Dziękuję. Odwróciłem się od niego tylko po to, żeby za moment zastygnąć w bezruchu. Z domu dobiegł przepełniony bólem krzyk. Zanim zdążyłem obejrzeć się za siebie, Edwarda już nie było. Co tym razem? Bez zastanowienia poszedłem za nim, powłócząc nogami jak zombie. Raczej nie miałem innego wyboru. Coś było nie tak i musiałem sprawdzić, co. Okaże się, że nic nie mogę poradzić i będę czuł się jeszcze gorzej. Taki scenariusz wydawał się nieunikniony. Wróciłem do domu. Bella dyszała ciężko i zwijała się z bólu. Rosalie ją trzymała, podczas gdy Edward, Carlisle i Esme stali obok, dziwnie niezdecydowani. Dostrzegłem kątem oka jakiś ruch na szczycie schodów. Alice stała tam i wpatrywała się w pokój, przyciskając sobie dłonie do skroni. Dziwne... zupełnie, jakby coś blokowało ją przed zejściem na dół. -Daj mi chwilę, Carlisle wyjąkała Bella. -Słyszałem jakiś trzask doktor był bardzo zaniepokojony. Musimy to sprawdzić. -Jestem pewna, że to żebro wydyszała w odpowiedzi. Au! Tak, na pewno. O, tu. wskazała na swój lewy bok, ostrożnie, żeby dotknąć bolącego miejsca. Więc teraz to coś miało jej jeszcze łamać kości. -Musimy to prześwietlić. Mogą być jakieś odłamki. Nie chcę, żeby coś ci przebiły. Bella spróbowała wziąć głęboki oddech. Ok. wyjąkała. Rosalie podniosła ją ostrożnie. Edward chciał zaprotestować, ale Rosalie odsłoniła zęby i warknęła Ja już ją wzięłam. Bella była teraz silniejsza, ale ten stwór także. Nie dało się zagłodzić jednego bez głodzenia drugiego i tak samo było z leczeniem. Ta bitwa była nie do wygrania. Blond wampirzyca szybko wniosła Bellę po schodach, Carlisle i Edward ruszyli tuż za nią. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że stoję w drzwiach. Mieli pod ręką bank krwi i sprzęt rentgenowski? Wygląda na to, że doktorek dosłownie zabiera robotę do domu. Byłem zbyt zmęczony, by za nimi iść, a nawet żeby w ogóle się ruszyć. Oparłem się o ścianę i ześlizgnąłem po niej na podłogę. Odwróciłem głowę w kierunku lekkiego wiatru wiejącego przez otwarte drzwi, oparłem ją o ościeżnicę i nasłuchiwałem. Słyszałem pracę rentgena na górze, a może tylko wmówiłem sobie, że to dźwięki maszyny. Chwilę później
dobiegł mnie cichy dźwięk czyichś kroków po schodach. Nie spojrzałem nawet, żeby sprawdzić, kto schodzi. -Chcesz poduszkę? poznałem głos Alice. -Nie wymamrotałem. Ta ich nachalna gościnność zaczynała działać mi na nerwy. -Chyba trochę ci niewygodnie zauważyła. -Trochę. -To dlaczego się stamtąd nie ruszysz? -Jestem zmęczony. A ty dlaczego nie jesteś z innymi na górze? odszczeknąłem. -Głowa mnie boli. Odwróciłem wzrok w jej stronę. Alice była taka drobna niewiele większa niż moja ręka. Teraz wyglądała na jeszcze mniejszą, jakby zapadła się w sobie. Jej drobna twarz wykrzywiona była w grymasie. -To wampiry mogą cierpieć na bóle głowy? spytałem. -Normalne, nie. Prychnąłem. Normalne wampiry. -Dlaczego nie jesteś z Bellą? zapytałem oskarżycielsko. Wcześniej tego nie zauważyłem, bo głowę miałem zajętą czym innym, ale teraz wydało mi się dziwne, że Alice trzymała się z dala od Belli. A przynajmniej odkąd zacząłem tu przychodzić. Może gdyby Alice trzymała z Bellą, to Rosalie by się odczepiła. Myślałem, że jesteście nierozłączne. -Jak już mówiłam, -usiadła na podłodze niedaleko mnie i objęła rękoma nogi. boli mnie głowa. -Przez Bellę cię boli? spytałem zdziwiony. -Tak. Zmarszczyłem brwi. Zdecydowanie, byłem zbyt zmęczony na takie zagadki. Odwróciłem twarz z powrotem do świeżego powietrza -Właściwie to nie przez Bellę. przyznała Alice po chwili. Przez... płód. No, widzę, że ktoś myśli podobnie, jak ja. Nietrudno było zauważyć, że o tym małym stworze wyrażała się z taka samą niechęcią, co Edward. -Nie widzę go oznajmiła, ale równie dobrze mogła tak mówić sama do siebie, a ja mogłem być już daleko stąd. Nawet na mnie nie spojrzała. Nic o nim nie wiem, tak samo, jak o tobie. Wzdrygnąłem się mimowolnie. Nie lubiłem być porównywany do tego potwora. -Przez to, że jest tak mocno związany z Bellą, jej obraz jest rozmazany. To tak, jakbyś próbował skupić wzrok na zamglonych twarzach ludzi na ekranie źle odbierającego telewizora. Od patrzenia w przyszłość Belli boli mnie głowa, a i tak widzę najwyżej pięć minut naprzód. Jej przyszłość jest za bardzo związana z tym.. płodem. ciągnęła Alice wciąż nie zwracając na mnie uwagi. Kiedy Bella podjęła decyzję, kiedy wiedziała, że chce to coś urodzić, jej obraz całkowicie się zamazał. Wystraszyła mnie tym wtedy nie na żarty. na chwilę zapadła cisza, po czym dodała. Muszę przyznać, że twoja obecność przynosi mi ulgę, mimo, że cuchniesz jak mokry pies. Wszystkie wizje odchodzą. To tak, jakbym zamknęła oczy. Trochę tłumisz ten ból. -Do usług mruknąłem. -Ciekawe, co to stworzenie ma z tobą wspólnego... dlaczego też go nie widzę. Uderzyła mnie fala gorąca. Zacisnąłem pięści, żeby powstrzymać drżenie rąk. -Nie mam nic wspólnego z tym, co wysysa życie z Belli wycedziłem przez zęby. -No cóż, coś jednak musi w tym być. Nie odpowiedziałem. Gorąco i drżenie już ustępowało. Byłem widocznie zbyt wykończony, żeby się denerwować. -Nie przeszkadza ci, że tak z tobą siedzę, nie? zapytała. -Nie. Smród leci w drugą stronę. powiedziałem sennie. -Dzięki. To chyba dla mnie najlepsze lekarstwo, skoro nie mogę wziąć aspiryny. -Mogłabyś się uciszyć? Próbuję zasnąć. Nie odezwała się już więcej, a ja odpłynąłem po kilku sekundach. Śniło mi się, że bardzo chciało mi się pić, a przede mną stała szklanka zimnej wody. Chwyciłem ją i wziąłem duży łyk, ale okazało się, że to nie woda, a jakiś żrący wybielacz. Wykrztusiłem to szybko,
plując naokoło, trochę wyleciało mi nosem, wżerając się w nozdrza. Czułem, jakby nos mi się palił... Ten ból obudził mnie i przypomniał mi, gdzie jestem. Zapach był bardzo uciążliwy, biorąc pod uwagę, że właściwie, mój nos nie był w domu, a na zewnątrz. Uch, było też bardzo głośno. Ktoś śmiał się do rozpuku. Głos był znajomy, ale nie pasował mi do zapachu. Jęknąłem i otworzyłem oczy. Niebo było szare. Był dzień, ale nie miałem pewności co do pory. Może jakoś pod wieczór, bo było dość ciemno. -No, w końcu Rosalie była gdzieś blisko. Myślałam, że to chrapanie nigdy się nie skończy. Przeturlałem się na plecy i usiadłem. W międzyczasie namierzyłem źródło zapachu. Ktoś podłożył mi pod głowę dużą poduszkę. Pewnie chciał być miły... no, chyba, że to sprawka blondyny. Gdy tylko uwolniłem się od cuchnącego pierza, wyłapałem w powietrzu też inne zapachy. Coś jakby bekon i cynamon, no i oczywiście woń innych wampirów. Mrugając, rozejrzałem się wokół. Niewiele się zmieniło poza tym, że Bella siedziała na kanapie i nie była już podłączona do żadnej aparatury. Blondyna siedziała koło niej na podłodze, opierając głowę o jej kolana. Wciąż przechodziły mnie dreszcze na widok swobody, z jaką dotykały ją te pijawki, chociaż to było trochę bez sensu, biorąc pod uwagę sytuację. Edward siedział obok Belli i trzymał ja za rękę. Alice także siedziała na podłodze. Nie wyglądała na cierpiącą i nietrudno było zauważyć, dlaczego znalazła sobie inny środek przeciwbólowy. -Hej Jake! Witamy wśród żywych! zawołał Seth. Siedział z drugiej strony Belli, rękę zarzucił jej niedbale na ramiona. Na kolanach trzymał talerz z jedzeniem. Co u licha? -Przyszedł cię szukać powiedział Edward, gdy wstawałem i Esme przekonała go, żeby został na śniadanie. Seth, widząc moją minę, pośpieszył z wyjaśnieniami Tak Jake, sprawdzałem, czy wszystko u ciebie w porządku, bo długo się nie przemieniałeś. Leah zaczęła się martwić. Mówiłem jej, że pewnie usnąłeś w ludzkiej formie, ale wiesz, jaka ona jest. No a oni tu mieli jedzenie i... kurcze, -odwrócił się do Edwarda
plując naokoło, trochę wyleciało mi nosem, wżerając się w nozdrza. Czułem, jakby nos mi się palił... Ten ból obudził mnie i przypomniał mi, gdzie jestem. Zapach był bardzo uciążliwy, biorąc pod uwagę, że właściwie, mój nos nie był w domu, a na zewnątrz. Uch, było też bardzo głośno. Ktoś śmiał się do rozpuku. Głos był znajomy, ale nie pasował mi do zapachu. Jęknąłem i otworzyłem oczy. Niebo było szare. Był dzień, ale nie miałem pewności co do pory. Może jakoś pod wieczór, bo było dość ciemno. -No, w końcu Rosalie była gdzieś blisko. Myślałam, że to chrapanie nigdy się nie skończy. Przeturlałem się na plecy i usiadłem. W międzyczasie namierzyłem źródło zapachu. Ktoś podłożył mi pod głowę dużą poduszkę. Pewnie chciał być miły... no, chyba, że to sprawka blondyny. Gdy tylko uwolniłem się od cuchnącego pierza, wyłapałem w powietrzu też inne zapachy. Coś jakby bekon i cynamon, no i oczywiście woń innych wampirów. Mrugając, rozejrzałem się wokół. Niewiele się zmieniło poza tym, że Bella siedziała na kanapie i nie była już podłączona do żadnej aparatury. Blondyna siedziała koło niej na podłodze, opierając głowę o jej kolana. Wciąż przechodziły mnie dreszcze na widok swobody, z jaką dotykały ją te pijawki, chociaż to było trochę bez sensu, biorąc pod uwagę sytuację. Edward siedział obok Belli i trzymał ja za rękę. Alice także siedziała na podłodze. Nie wyglądała na cierpiącą i nietrudno było zauważyć, dlaczego znalazła sobie inny środek przeciwbólowy. -Hej Jake! Witamy wśród żywych! zawołał Seth. Siedział z drugiej strony Belli, rękę zarzucił jej niedbale na ramiona. Na kolanach trzymał talerz z jedzeniem. Co u licha? -Przyszedł cię szukać powiedział Edward, gdy wstawałem i Esme przekonała go, żeby został na śniadanie. Seth, widząc moją minę, pośpieszył z wyjaśnieniami Tak Jake, sprawdzałem, czy wszystko u ciebie w porządku, bo długo się nie przemieniałeś. Leah zaczęła się martwić. Mówiłem jej, że pewnie usnąłeś w ludzkiej formie, ale wiesz, jaka ona jest. No a oni tu mieli jedzenie i... kurcze, -odwrócił się do Edwarda nieźle gotujesz, stary. -Dziękuję mruknął Edward. Nabrałem powietrza, próbując się uspokoić. Nie mogłem oderwać oczu od ramienia Setha. -Belli było zimno powiedział Edward cicho. No jasne. I tak nic mi do tego. Ona nie była moja. Seth usłyszał wyjaśnienie Edwarda, spojrzał na mnie i nagle doszedł do wniosku, że do jedzenia potrzebne mu są obie ręce. Podszedłem bliżej, wciąż próbując odzyskać panowanie nad sobą. -Leah jest na patrolu? zapytałem. Głos wciąż miałem senny. -Tak powiedział z pełnymi ustami. On też miał na sobie nowe ubrania. Pasowały na niego lepiej niż na mnie Nie martw się, ma wyć, jeśli coś będzie się działo. Zeszliśmy ze szlaku koło północy. Biegłem przez dwanaście godzin z tonu głosu wynikało, że był z tego bardzo dumny. -Północy? Chwilę, to która jest teraz godzina? zapytałem. -Świta odpowiedział, zerkając przez okno. O cholera. Przespałem resztę wczorajszego dnia i całą noc Kurde, przepraszam, Seth. Mogłeś mnie obudzić. -Przydało ci się trochę snu. Przyznaj, kiedy ostatnio zrobiłeś sobie przerwę? Noc przed ostatnim patrolem dla Sama? Jake, nie jesteś robotem. Poza tym, nic nie przegapiłeś. Nic? Zerknąłem na Bellę. Kolor miała taki, jak pamiętałem: blady, ale lekko zarumieniony. Usta znów były różowe. Nawet włosy miały więcej blasku. Zobaczyła, że na nią patrzę i uśmiechnęła się szeroko. -Co z żebrem? spytałem. -Elegancko usztywnione odpowiedziała wesoło nawet go nie czuję. Wywróciłem oczami. Słyszałem, jak Edward zgrzyta zębami. Widocznie jego też drażniło to lekkie podejście do problemów. -Co na śniadanie? zapytałem, nie ukrywając sarkazmu. 0 rh-, czy AB rh+? Bella pokazała mi język. Znów była sobą. Omlety odpowiedziała, ale spuściła wzrok i zobaczyłem kubeczek z krwią wciśnięty między nogę jej, a Edwarda.
-Weź sobie coś na śniadanie zaproponował Seth. Mają sporo jedzenia w kuchni. Musisz być głodny. Rzuciłem okiem na zawartość jego talerza. Wyglądało to na połowę serowego omleta i jedną czwartą cynamonowej bułki wielkości frisbee. Burczało mi w brzuchu, ale nie zwróciłem na to uwagi. -A co Leah ma na śniadanie? spytałem Setha karcąco. -Hej no, zaniosłem jej trochę zanim sam zabrałem się za jedzenie bronił się. Powiedziała, że prędzej pożywi się jakąś ofiarą wypadku drogowego, ale założę się, że zmieni zdanie. Te bułeczki... brakło mu słów. -Wybiorę się z nią na polowanie powiedziałem. Seth westchnął, gdy skierowałem się do wyjścia. -Jacob, zaczekaj chwilę tym razem odezwał się Carlisle, więc odwróciłem się natychmiast. Moja twarz pewnie nie wyrażałaby takiego szacunku, gdyby zatrzymał mnie ktokolwiek inny. -Tak? Carlisle podszedł do mnie, podczas gdy Esme przeszła do innego pokoju. Zatrzymał się w pewnej odległości ode mnie -niewiele większej niż w przypadku zwykłej rozmowy. Doceniłem, że zostawił mi trochę przestrzeni. -Jeśli mowa o polowaniu zaczął ponuro to dość ważna kwestia dla mojej rodziny. Domyślam się, że nasz stary pakt stracił teraz znaczenie, więc chciałbym prosić cię o radę. Czy Sam będzie polował na nas, jeśli opuścimy bezpieczny obszar, jaki nam zapewniliście? Nie chcemy, żeby komuś z twojej lub mojej rodziny stała się krzywda. Co byś zrobił na naszym miejscu? Cofnąłem się, zaskoczony sposobem, w jaki zadał to pytanie. A co ja niby wiedziałem o byciu na miejscy krwiopijców? No ale z drugiej strony, znałem Sama. -To ryzykowne powiedziałem, próbując nie zwracać uwagi na to, że byłem pod obstrzałem spojrzeń i mówić tylko do Carlisleła Sam trochę się uspokoił, ale jestem pewien, że, tak jak powiedziałeś, dla niego pakt stracił ważność. Jeżeli stwierdzi, że plemię, albo jakikolwiek człowiek jest w niebezpieczeństwie, to nie będzie zadawał zbędnych pytań, jeśli wiesz, co mam na myśli. Mimo wszystko jednak, skupi się głównie na La Push. Jest ich zbyt mało, żeby mogli pilnować całej okolicy. Założę się, że będą trzymać się blisko domu. Carlisle kiwnął głową, zamyślony. -Więc, na wszelki wypadek, radziłbym wam iść w grupie. ciągnąłem. -No i lepiej byłoby, gdybyście wybrali się na polowanie w dzień, bo na miejscu Sama, spodziewałbym się, że wyjdziecie w nocy, jak na wampiry przystało. Jesteście szybcy, więc idźcie w góry i polujcie z dala od domu. Nie sądzę, żeby Sam wysłał kogoś za wami tak daleko. -I mielibyśmy zostawić Bellę bez opieki? -A my to co? prychnąłem. Carlisle zaśmiał się, ale po chwili znów spoważniał. Jacob, nie możesz walczyć z własnymi braćmi. -Nie mówię, że będzie łatwo powiedziałem mrużąc oczy. ale jeśli któryś z nich będzie chciał skrzywdzić Bellę, to będę w stanie go powstrzymać. Carlisle potrząsnął przecząco głową. Nie miałem na myśli, że nie będziesz w stanie tego zrobić, ale to niewłaściwe. Nie chcę mieć czegoś takiego na sumieniu. -Twoje sumienie pozostanie czyste. To będzie mój problem i dam sobie z nim radę. -Nie, Jacob. Muszę mieć pewność, że do niczego takiego nie dojdzie. doktor zamyślił się. Będziemy polować trójkami zadecydował po chwili. tak chyba będzie najlepiej. -No nie wiem. powiedziałem dzielenie się na pół, to chyba nie jest dobry pomysł. -Mamy dodatkowe zdolności, które wyrównają szanse. Grupa z Edwardem będzie w porę wiedziała o niebezpieczeństwach w promieniu kilku mil. Obaj spojrzeliśmy na Edwarda. To, jak na nas patrzył, sprawiło, że Carlisle szybko zaczął wycofywać się z tego, co powiedział. -Jestem pewien, że są też inne sposoby dodał. Najwyraźniej żadna siła nie była teraz w stanie oderwać Edwarda od Belli Alice, widziałabyś, którymi szlakami nie powinniśmy iść, prawda? -Jasne Alice przytaknęła. -Tymi, które znikają. Edward, który cały się spiął, słysząc pierwszy plan Carlisleła, rozluźnił się nieco. Bella wpatrywała się w Alice, niezadowolona i zdenerwowana.
-No to w porządku powiedziałem. Wszystko ustalone. Wychodzę. Seth, spodziewam się ciebie o zmierzchu. Zdrzemnij się gdzieś, dobra? -Jasne, Jake. Przemienię się jak tylko będę mógł. No chyba że... zawahał się i spojrzał na Bellę.
Potrzebujesz mnie? -Ona ma koce warknąłem. -Nie, Seth, wszystko w porządku, dzięki. odpowiedziała Bella szybko. W tym samym momencie do pokoju wróciła Esme, niosąc duży, przykryty talerz. Stanęła niepewnie tuż za Carlislem. Wpatrywała się we mnie dużymi, ciemno złotymi oczyma. Wyciągnęła talerz przed siebie i nieśmiało zrobiła krok do przodu. -Jacob, -powiedziała cicho. Jej głos nie był tak przejmujący, jak innych wampirów. wiem, że to dla ciebie... mało zachęcające. Mam na myśli jedzenie tutaj, gdzie męczą cię te przykre zapachy ale czułabym się lepiej, gdybyś zabrał ze sobą coś na śniadanie. Wiem, że przez nas nie możesz wrócić do domu. Proszę, zrób to dla mnie i weź to. podsunęła mi talerz jeszcze bliżej. Miała bardzo przyjacielski i troskliwy wyraz twarzy. Nie wiem, jak to zrobiła, bo wyglądała na nie więcej niż dwadzieścia kilka lat i była niesamowicie blada, ale to, jak na mnie spojrzała przypomniało mi moją mamę. -Ech, tak, jasne wyjąkałem Może... Leah jest ciągle głodna... Wziąłem od niej talerz z jedzeniem i trzymałem go na wyciągniętych rękach, z dala od twarzy. Mogłem przecież rzucić to gdzieś pod drzewem, albo coś. Nie chciałem sprawić Esme przykrości. Przypomniałem sobie słowa Edwarda. Nic jej nie powiem. Niech myśli, że to zjadłem. Nie spojrzałem na niego, żeby sprawdzić, czy się ze mną zgadza. Niech lepiej się zgadza, w końcu był mi cos winien. -Dziękuję, Jacob Esme uśmiechnęła się. Jakim cudem kamienna twarz mogła mieć dołeczki w policzkach? -Eee... to ja dziękuję odpowiedziałem i poczułem, że się czerwienię. To był właśnie problem w zadawaniu się z wampirami. Łatwo się było do nich przyzwyczaić. Wywracały ci świat do góry nogami i nagle zaczynałeś postrzegać ich jako swoich przyjaciół. -Przyjdziesz później? Bella zapytała zanim zdążyłem uciec. -Sam nie wiem. Zacisnęła usta tak, jakby próbowała się nie uśmiechnąć. Proszę. Może być mi później zimno. Wziąłem głęboki wdech nosem i po chwili zorientowałem się, że nie był to najlepszy pomysł. Może przyjdę powiedziałem, krzywiąc się. -Jacob? zawołała Esme, gdy szedłem już do drzwi zostawiłam kosz z ubraniami koło werandy. To dla Leah. Są świeżo wyprane. Starałam się jak najmniej ich dotykać zmarszczyła brwi. Mógłbyś je jej zanieść? -Oczywiście wymamrotałem i wybiegłem zanim ktoś jeszcze zdążyłby wzbudzić we mnie poczucie winy.
tłumaczenie: Atrivie
15. Tik tak tik tak tik tak Hej Jake, o ile pamiętam, to mówiłeś, że będę ci potrzebny o zmierzchu. Dlaczego nie kazałeś Lei mnie obudzić zanim poszła spać? Bo cię nie potrzebowałem. Radzę sobie. Seth okrążał już teren od północy. Masz coś? Nie, nic a nic. Urządzałeś sobie wycieczki?
Znalazł widocznie mój trop, oddalający się od głównego szlaku i ruszył nim. Tak, odbiłem w bok parę razy. Sprawdzałem, czy wszystko w porządku. Wiesz, skoro Cullenowie wybierają się na polowanie... Dobra myśl.
Seth powrócił do głównego szlaku. Z nim było mi łatwiej biec niż z jego siostrą. Dziewczyna bardzo się starała, ale nie udawało jej się do końca wyczyścić myśli z goryczy. Nie chciała być z nami. Nie chciała ani czuć do wampirów sympatii, która rodziła się w mojej głowie, ani zawracać sobie głowy przyjaźnią, jaka łączyła z nimi Setha
przyjaźnią, która z dnia na dzień stawała się coraz silniejsza. Dziwne. Przypuszczałem, że jej największym problemem będzie sama moja obecność. W sforze Sama zawsze działaliśmy sobie na nerwy, ale teraz nie miała nic przeciwko mnie, tylko Cullenom i Belli. Ciekawiło mnie, dlaczego. Może po prostu była wdzięczna, że nie zmuszałem jej do powrotu, a może dlatego, że teraz lepiej rozumiałem jej wrogość. W każdym razie, bieganie z Leą nie było aż tak straszne, jak się obawiałem. Oczywiście, nie odpuściła zupełnie. Jedzenie i ubrania, które kazała przekazać jej Esme odbywały właśnie samotną podróż w dół rzeki. Zjadłem swoją część nie dlatego, że pachniała wyśmienicie z dala od wampirów, ale żeby dać Lei przykład poświęcenia i tolerancji, ale ona i tak odmówiła. Mały łoś, którego upolowała w południe nie zaspokoił jej apetytu, a w dodatku pogorszył jej nastrój. Leah nienawidziła surowego mięsa. Może powinniśmy sprawdzić teren na wschodzie? Zasugerował Seth. Pójdziemy w głąb lasu i zobaczymy, czy tamci będą tam czekać Myślałem o tym, ale zrobimy to, gdy będziemy w komplecie. Nie chcę zostawiać naszego terenu bez ochrony. Chociaż z drugiej strony, musimy to zrobić jak najszybciej, przed polowaniem Cullenów. Racja. To dało mi do myślenia. Skoro Cullenowie byli w stanie bezpiecznie opuścić swoje terytorium, to powinni iść dalej. Ostrzeżenie ich w razie niebezpieczeństwa zajęłoby nam pewnie sekundę. Pewnie byliby w stanie ominąć pułapki. Podobno mają przyjaciół na północy. Niech biorą Bellę i uciekają. Dla mnie to było oczywiste rozwiązanie ich problemów. Powinienem im to zaproponować, ale bałem się, że mnie posłuchają. Nie chciałem, żeby Bella zniknęła, nie wiedzieć, czy udało im się bezpiecznie dotrzeć na miejsce, czy nie. Nie, to głupie. Powiem im, żeby uciekali. Pobyt w Forks nie miał dla nich sensu, a i dla mnie byłoby lepiej, gdyby Bella wyjechała. Byłoby to bolesne, ale na pewno zdrowsze. Łatwo powiedzieć, gdy nie ma się jej przed oczami: uszczęśliwionej na mój widok, a jednocześnie balansującej na granicy śmierci... Pytałem już o to Edwarda, pomyślał Seth. O co?
Spytałem go, dlaczego jeszcze się stąd nie wynieśli do Tanyi albo gdzieś indziej, gdzieś, gdzie Sam by ich nie szukał. Musiałem przypomnieć sobie, że właśnie przed chwilą zdecydowałem, że to najlepsze rozwiązanie i że sam chciałem podsunąć je Cullenom. W takim razie nie powinienem być zły na Setha, że mnie wyręczył. Wcale nie powinienem się wściekać. I co powiedział? Czekają, aż niebezpieczeństwo będzie mniejsze? Nie. Zostają w Forks. A to nie powinno brzmieć dla mnie jak dobre wieści. Dlaczego? To głupie. Niekoniecznie, Seth zaczął bronić Cullenów. Zbudowanie takiego zaplecza medycznego, jak Carlisle ma tutaj zabiera sporo czasu. Teraz ma wszystko, czego potrzebuje, żeby zająć się Bellą no i listy uwierzytelniające potrzebne, gdyby potrzebował czegoś więcej. To jedna z przyczyn, dla których zamierzają wybrać się na polowanie. Carlisle uważa, będą potrzebować więcej krwi dla Belli. Zużyła już prawie cały zapas 0 rh-, który dla niej trzymali. Carlisle chce mieć pod ręką więcej, na wszelki wypadek i zamierza trochę kupić. Wiedziałeś, że można kupić sobie krew, jak jest się lekarzem? Nie czułem się gotowy na logiczne myślenie. To i tak głupie. Większość z tego, o czym mówiłeś mogą zabrać ze sobą, nie? A jakby potrzebowali czegoś więcej, to zawsze mogą ukraść. Co ich obchodzi prawo? Są wampirami. Edward nie chce ryzykować przenoszenia Belli. Przecież czuje się lepiej. Nie da się ukryć. Seth porównywał właśnie swoje wspomnienia o Belli podłączonej pod kroplówki z ostatnim razem, gdy ją widział. Uśmiechała się pomachała do niego. Ale wiesz, nie może się za bardzo ruszać. To coś kopie coraz mocniej. Przełknąłem ciężko. Tak, wiem. Znowu złamało jej żebro, oznajmił ponuro. Zachwiałem się i zgubiłem rytm w biegu. Carlisle ją usztywnił. Powiedział, że to tylko kolejne pęknięcie, Seth kontynuował. Wtedy Rosalie stwierdziła, że normalne ludzkie dzieci też czasem łamią żebra matkom. Edward wyglądał, jakby miał ochotę urwać jej głowę. Szkoda, że tego nie zrobił Seth rozkręcił się w zdawaniu raportów. Wiedział, jak bardzo mnie one interesują, choć nigdy my tego nie mówiłem. Bella ma dzisiaj ataki gorączki. Na przemian poci się i drży z zimna. Carlisle nie wie, co o tym myśleć. Możliwe, że po prostu jest chora. Jej układ odpornościowy nie działa teraz najlepiej. Tak, to pewnie zbieg okoliczności. Poza tym ma się dobrze. Rozmawiała dzisiaj z Charliem, śmiała się i... Co takiego? Co masz na myśli mówiąc, że rozmawiała z Charliem? Seth zwolnił. Mój wybuch wyraźnie go zaskoczył. Rozmawiają przez telefon prawie codziennie. Czasem jej mama tez dzwoni. Bella brzmi teraz znacznie lepiej, więc zapewnia ich, że wszystko zmierza ku lepszemu... Ku lepszemu? Co oni sobie do cholery myślą? Chcą wzbudzić w Charliem nadzieję, żeby już zupełnie się załamał, gdy Bella umrze? Myślałem, że chcą go na to przygotować! Dlaczego ona mu to robi? Ona nie musi umrzeć, Seth pomyślał nieśmiało. Wziąłem głęboki oddech, żeby się uspokoić. Seth, nawet jeśli uda jej się przez to wszystko przejść, to nie zrobi tego jako człowiek. Dobrze o tym wie, podobnie, jak Carlisle i pozostali. Jeżeli nie umrze, to będzie musiała bardzo przekonywująco odegrać rolę trupa, ewentualnie przepaść bez wieści. Myślałem, że chcą oszczędzić Charliemu niepotrzebnego bólu... Myślę, że to pomysł Belli. Nikt nic nie mówił, ale wyraz twarzy Edwarda zgadzał się z tym, co właśnie przed chwilą powiedziałeś. No i znowu jadę na jednym wózku z tym krwiopijcą. Biegliśmy w milczeniu kilka minut. Odbiłem nieco na południe. Nie odchodź za daleko.
Dlaczego? Bella prosiła, żebyś został. Zacisnąłem szczękę. Alice też wolałaby, żebyś był w pobliżu. Ma dość siedzenia na strychu jak nietoperz na dzwonnicy. Seth zaśmiał się. Ostatnio zmienialiśmy się z Edwardem, żeby utrzymać temperaturę Belli na stałym poziomie. Wiesz, raz zimne, raz gorące. Jeśli nie chcesz się tym zająć, to mogę tam wrócić... Dobra, zrozumiałem, przerwałem mu. Ok. Seth nic już nie dodał. Skoncentrował się na przeczesywaniu pustego lasu. Utrzymywałem kurs na południe, szukając jakiś nowych zapachów. Zawróciłem, gdy tylko zbliżyłem się do pierwszych siedzib ludzkich. Byłem jeszcze daleko od miasta, ale nie chciałem znów stać się przyczyną plotek o ogromnych wilkach. Od dłuższego czasu byliśmy grzeczni i nikomu się nie pokazywaliśmy. Minąłem nasz główny szlak i pobiegłem w kierunku domu. Wiedziałem, że to, co robię jest głupie, ale nie mogłem się powstrzymać. Jestem chyba masochistą. Wszystko z tobą w porządku, Jake. Ta sytuacja jest po prostu nie zbyt normalna. Proszę Seth, zamknij się. Już się robi. Tym razem nie zatrzymałem się przed drzwiami, ale wszedłem do domu tak, jakby był mój. Myślałem, że zdenerwuję w ten sposób Rosalie, ale nie udało mi się tym razem. Ani jej, ani Belli nie było w zasięgu wzroku. Rozejrzałem się, mając nadzieję, że gdzieś je przeoczyłem. Serce ścisnęło mi się w piersi. -Wszystko z nią w porządku szepnął Edward. Albo raczej wszystko bez zmian. Edward siedział na kanapie, ukrywając twarz w dłoniach. Nie podniósł głowy nawet, gdy mówił. Esme była przy nim, trzymała mu rękę na ramionach. -Witaj, Jacob powiedziała Cieszę się, że wróciłeś. -Ja też dodała Alice wzdychając. Zbiegła po schodach tanecznym krokiem, krzywiąc się, jakbym spóźnił się na umówione spotkanie. -Eee... cześć odpowiedziałem. Czułem się dziwnie gdy starałem się być uprzejmy. Gdzie Bella? -W łazience wyjaśniła Alice. Jej dieta składa się głównie z płynów, no i cała ta ciąża... no wiesz. Czekałem niecierpliwie, kołysząc się w przód i w tył. -Cudownie warknęła Rosalie gdzieś za moimi plecami. Obróciłem głowę i zobaczyłem ją, wychodzącą z korytarza za schodami. Trzymała Bellę na rękach i uśmiechała się szyderczo na mój widok. Czułam, że coś tu śmierdzi. Bella natomiast, tak jak ostatnim razem rozpromieniła się, widząc mnie. Zupełnie, jakby była dzieckiem, a ja kupiłem jej najwspanialszy prezent na gwiazdkę. To nie było fair. -Jacob szepnęła. Przyszedłeś. -Cześć Bells. Esme i Edward wstali, robiąc dla Belli miejsce na kanapie. Patrzyłem, jak delikatnie kładzie ją tam Rosalie i jak, mimo to, Bella robi się blada i wstrzymuje oddech. Zupełnie, jakby przysięgła sobie być cicho, bez względu na ból. Edward musnął dłonią jej czoło, a potem szyję. Chciał, żeby wyglądało to, jakby odgarniał jej włosy, ale mi przypominało to raczej badanie lekarskie. -Zimno ci? zapytał czule. -Nie, wszystko w porządku. -Bello, wiesz, co mówił Carlisle powiedziała Rosalie. Nie ukrywaj niczego. To nie pomaga nam w opiece na tobą ani nad dzieckiem. -No dobrze. Jest mi trochę zimno. Edward, mógłbyś mi podać tamten koc? Wywróciłem oczami. Chyba po to właśnie miałem przyjść, nie? -Dopiero co wszedłeś odpowiedziała Bella. Założę się, że biegałeś cały dzień. Odpocznij chwilę. Ja pewnie rozgrzeję się w jednej chwili. Zignorowałem ją i ruszyłem ku kanapie, zanim jeszcze skończyła mówić. Usiadłem na podłodze i... nie
wiedziałem co dalej zrobić. Była taka krucha, że bałem się jej ruszyć. Bałem się ją nawet objąć. W końcu oparłem się ostrożnie o jej bok, kładąc rękę wzdłuż jej ramienia i chwyciłem jej dłoń. Drugą rękę przyłożyłem jej do twarzy. Trudno powiedzieć, czy była chłodniejsza niż zwykle. -Dzięki, Jake powiedziała. Poczułem, że zadrżała. -Nie ma sprawy. Edward usiadł z boku kanapy, przy stopach Belli. Nawet na chwilę nie spuścił wzroku z jej twarzy. Nie było co marzyć, że przy tylu obdarzonych super słuchem istotach nikt nie zorientuje się, że burczy mi w brzuchu. -Rosalie, może pójdziesz do kuchni i przyniesiesz coś Jacobowi. Alice odezwała się zza kanapy. Rosalie spojrzała z niedowierzaniem w miejsce, z którego dochodził głos jej siostry. -Dzięki Alice, ale mam ochoty próbować czegoś, do czego ta blondyna napluje. Raczej nie zareaguję dobrze na taką dawkę jadu. -Rosalie nigdy nie przyniosłaby Esme wstydu takim pokazem braku gościnności. -Ależ oczywiście, że nie blondyna powiedziała to tak słodkim głosem, że natychmiast straciłem resztki zaufania. Wstała i wybiegła z pokoju. Edward westchnął. -Powiedziałbyś mi jeśliby coś zatruła, nie? upewniłem się. -Tak obiecał. Z jakiegoś powodu mu uwierzyłem. Z kuchni dobiegły dziwne trzaski i zgrzyt metalu. Edward znów westchnął, ale też uśmiechnął się lekko. Rosalie wróciła, zanim zdążyłem się nad tym zastanowić. Ze złośliwym uśmiechem na twarzy postawiła przede mną na podłodze srebrną miskę. -Smacznego kundlu. Kiedyś to pewnie była kuchenna miska do mieszania, ale wampirzyca powyginała ją tak, że wyglądała prawie jak typowa psia micha. Byłem pod wrażeniem jej zdolności i dbałości o szczegóły. Na boku schludnym pismem wydrapała nawet słowo Burek. Jako że jedzenie w środku wyglądało nieźle: stek i pieczone ziemniaki, podziękowałem jej grzecznie. Prychnęła w odpowiedzi. -Ej, wiesz, jak nazywa się blondynka mająca mózg? spytałem i nie czekając na odpowiedź, udzieliłem jej sam. Golden retriver. -Ten też już słyszałam powiedziała. Uśmiech zszedł jej z twarzy. -Będę próbował dalej obiecałem i zająłem się jedzeniem. Rozalie skrzywiła się i wywróciła oczami, po czym usiadła przed wielkim telewizorem w jednym z foteli i zaczęła skakać po kanałach tak szybko, że nie było możliwości, żeby naprawdę chciała coś oglądać. Jedzenie było niezłe, nawet mimo wampirzego smrodu wokół. Chyba zaczynałem się do niego przyzwyczajać. Cóż, to nie było do końca to, czego bym sobie życzył... Gdy skończyłem (chociaż rozważałem jeszcze wylizanie miski, żeby dać blondynie jakiś powód do narzekania) poczułem we włosach chłodne palce Belli. Przesunęła dłoń na mój kark. -Czas obciąć włosy, co? zagadnąłem. -Może przyznała. Trochę się zaniedbałeś. -Niech zgadnę, ktoś tu był kiedyś fryzjerem w paryskim salonie? Zaśmiała się. Całkiem możliwe. -Nie, dzięki odpowiedziałem zanim zdążyłaby naprawdę coś zaoferować Poradzę sobie jeszcze przez parę tygodni. Natychmiast zacząłem zastanawiać się, jak długo ona jeszcze będzie sobie radzić. Próbowałem znaleźć jakiś uprzejmy sposób, żeby o to zapytać. -To... ech... kiedy termin? No wiesz, kiedy spodziewasz się tego małego potworka? Uderzyła mnie w tył głowy z siłą dryfującego piórka ale nie odpowiedziała. -Mówię serio powiedziałem. Chciałbym wiedzieć, jak długo jeszcze będę musiał tu być. I jak długo ty tu będziesz dodałem w myślach. Odwróciłem się, by na nią spojrzeć. Oczy miała zamyślone, a brwi ściągnięte. -Nie wiem mruknęła. A przynajmniej nie dokładnie. To, że nie będziemy mieli do czynienia z
klasycznym dziewięciomiesięcznym okresem, jest raczej oczywiste. USG też nie pomoże, więc Carlisle próbuje zgadywać na podstawie moich rozmiarów. Gdy dziecko jest w pełni rozwinięte ludzie mają tu jakieś czterdzieści centymetrów mówiąc to narysowała sobie palcem linię przez środek brzucha.
Przybywa im jeden centymetr tygodniowo. Ja dzisiaj rano miałam trzydzieści, a przybywa mi około dwóch centymetrów dziennie, czasem więcej... Dwa tygodnie w przeciągu jednego dnia, a dni mijają tak szybko. Jej przemijanie jest przyspieszone. Ile dawało jej to dni, jeśli miała osiągnąć te czterdzieści centymetrów? Cztery? Przełknięcie śliny zajęło mi dobrą minutę. -Wszystko w porządku? Bella spytała z troską w głosie. Przytaknąłem, niepewny, czy byłbym w stanie przemówić. Edward odwrócił od nas twarz, gdy słuchał moich myśli, ale widziałem jego odbicie w szklanej ścianie. Znów wyglądał, jakby ktoś palił go żywcem. Dziwne, że tak konkretny termin sprawił, że myślenie o odejściu albo o tym, że Bella miałaby wyjechać było dla mnie jeszcze trudniejsze. Byłem wdzięczny Sethowi, że poruszył ten temat. Wiedziałem przynajmniej, że Cullenowie nigdzie się nie wybierają. To byłoby straszne: zastanawiać się, czy mają zamiar odejść i zabrać mi jeden, dwa lub trzy z tych czterech dni moich czterech dni. Dziwne też, że mimo świadomości, że to koniec, więź jaka łączyła mnie z Bellą była jeszcze trudniejsza do zerwania. Zupełnie, jakby to miało jakiś związek z jej rosnącym brzuchem: jakby wraz z rozmiarem Belli rosła też jej siła przyciągania. Przez jakąś minutę próbowałem spojrzeć na nią obiektywnie. Wiedziałem, że to, że potrzebowałem jej bardziej niż kiedykolwiek, nie było wymysłem mojej wyobraźni. Dlaczego tak było? Bo umierała? Bo wiedziałem, że nawet jeśli przeżyje, to zmieni się to był najbardziej optymistyczny scenariusz w coś, czego nie będę ani znał, ani rozumiał? Dotknęła palcami mojego policzka, zostawiając mi na skórze mokre ślady. -Wszystko będzie dobrze zapewniła. Nieważne, że te słowa nic nie znaczyły. Powiedziała to takim tonem, jak ludzie, którzy chcą uspokoić małe dziecko, śpiewając mu bezsensowne rymowanki. -Na pewno wymamrotałem. Bella wtuliła się mocniej w moją rękę, opierając mi czoło o ramię. -Nie sądziłam, że przyjdziesz szepnęła. Seth mówił, że tak zrobisz, Edward też, ale im nie wierzyłam. -Dlaczego? -Nie czujesz się tu dobrze, a mimo to przyszedłeś. -Chciałaś, żebym tu był. -Wiem potwierdziła. Ale nie musiałeś przychodzić. To nie w porządku z mojej strony. Zrozumiałabym, gdybyś odmówił. Na minutę zapadła cisza. Edward wziął się już w garść. Patrzył w ekran telewizora podczas gdy Rosalie wciąż przełączała kanały. Była już w szóstej setce. Zacząłem zastanawiać się, ile to jeszcze potrwa zanim zacznie znów od początku. -Dziękuję, że przyszedłeś szepnęła Bella. -Mogę cię o coś spytać? -Oczywiście odpowiedziała natychmiast. Edward udawał, że nie zwraca na nas uwagi, ale dobrze wiedział, o co chciałem zapytać. Mnie nie mógł nabrać. -Dlaczego właściwie chcesz, żebym był tu z tobą? Równie dobrze Seth mógłby cię ogrzać. Lepszy z niego towarzysz, jest wesoły, przyjacielski, a jednak kiedy to ja wchodzę do pokoju uśmiechasz się, jakbym był najdroższą co osobą na świecie. -Jesteś jednym z najdroższych. -To okropne, wiesz? -Wiem westchnęła. Przepraszam. -Ale dlaczego tak jest? Nie odpowiedziałaś. Edward znów udawał, że wygląda przez okno. Odbijająca się w szkle twarz nie wyrażała niczego.
-Gdy cię nie ma to... tak, jakby czegoś brakowało. Gdy jesteś, czuję, że moja rodzina jest w komplecie. Nigdy nie miałam tak dużej rodziny. To miłe uczucie, Bella uśmiechnęła się przez chwilę ale bez ciebie nie jest kompletna. -Nigdy nie będę częścią twojej rodziny. A mógłbym być, pasowałbym do niej. Ta opcja umarła jednak dawno temu, właściwie zanim miała szansę się narodzić. -Zawsze byłeś jej częścią zaprotestowała. Zacisnąłem zęby. To była beznadziejna odpowiedź. -A jaka byłaby dobra? -Może "Jacob, spadaj, bo całe to twoje cierpienie działa mi na nerwy". Poczułem, że zadrżała. -Tak byś wolał? szepnęła. -Byłoby przynajmniej łatwiej. Jakoś bym sobie dał radę. Spojrzałem jej w twarz. Oczy miała zamknięte, a brwi ściągnięte. -Zeszliśmy ze szlaku, Jake, straciliśmy równowagę. Masz być częścią mojej rodziny. Czuję to i ty pewnie też. przerwała, nie otwierając oczu tak, jakby czekała, aż zacznę się spierać. Kontynuowała po chwili, nie doczekawszy się ode mnie żadnej reakcji. Ale nie w ten sposób. Coś zrobiliśmy nie tak... Nie, to ja... Ja popełniłam błąd i zeszliśmy z właściwej drogi. Jej głos stopniowo przycichał, a grymas znikał z jej twarzy. Jeszcze tylko kąciki ust miała nieznacznie wykrzywione. Czekałem, aż wsypie jeszcze więcej soli w moje rany, ale po chwili słyszałem już jej ciche chrapanie. -Jest wyczerpana mruknął Edward. To był długi i ciężki dzień. Powinna iść spać już wcześniej ale czekała na ciebie. Nie spojrzałem nawet na niego. -Seth mówił, że ma złamane kolejne żebro. szepnąłem. -Zgadza się. Trudno jej przez to oddychać. -Wspaniale mruknąłem. -Daj mi znać, jak znowu będzie jej gorąco. -Ok. Bella wciąż miała gęsią skórkę na ramieniu, którym mnie nie dotykała. Ledwo uniosłem głowę, żeby poszukać koca, gdy Edward złapał ten, który wisiał na oparciu i zarzucił na nią. Czasem czytanie w myślach może oszczędzić mnóstwo czasu. Mogłem na przykład bez zbędnych ceregieli zarzucić, że ranią Charliego. Edward wiedziałby dokładnie jak bardzo mnie to zdenerwowało. -Masz rację powiedział. To nie jest dobry pomysł. -To dlaczego to robicie? dlaczego Bella powiedziała ojcu, że wszystko zmierza ku lepszemu skoro to miało go tylko bardziej zranić? -Nie może znieść, że się zamartwia. -A więc lepiej... -Nie, nie lepiej Edward wszedł mi w słowo. Ale nie zmuszę jej teraz do czegoś, przez co miałaby być nieszczęśliwa. Bez względu na wszystko, to sprawia, że czuje się lepiej. Tylko to się liczy. Resztą zajmę się później. Coś mi nie pasowało. Bella, nawet umierając, nie odwlekałaby bólu Charliego na później, żeby ktoś inny musiał być jego świadkiem. To nie było w jej stylu. Wiedziałem, że musi mieć jakiś inny plan. -Jest pewna, że przeżyje. powiedział Edward. -Ale nie jako człowiek. -Tak, ale wciąż ma nadzieję zobaczyć się z Charliem gdy będzie już po wszystkim. No, robi się coraz lepiej. -Zobaczyć się z Charliem gdy będzie po wszystkim. W końcu spojrzałem na mojego rozmówcę.
Zobaczyć się z nim gdy będzie mała białą roziskrzoną skórę i jasnoczerwone oczy. Nie jestem pijawką, więc może czegoś tu nie rozumiem, ale Charlie to raczej dziwny wybór na jej pierwszy posiłek. Edward westchnął. -Wie, że nie będzie się mogła zbliżyć do ojca przez co najmniej rok. Chce mu powiedzieć, że musiała
jechać do jakiegoś specjalistycznego szpitala na drugim końcu świata i dzwonić do niego... -To jest chore. -Zgadza się. -Charlie nie jest głupi. Nawet jeśli Bella go nie zabije, to zobaczy przecież różnicę. -Właściwie, to ona na to właśnie liczy. Wlepiłem oczy w Edwarda, czekając na wyjaśnienia. -Nie będzie się starzeć, więc to oczywiście wprowadzi dla nich jakiś limit czasu. Nawet jeśli Charlie uwierzy w takie uzasadnienie zmian, jakie mi zaproponuje. uśmiechnął się blado. Pamiętasz, jak próbowałeś powiedzieć jej o swojej przemianie? Jak chciałeś, żeby sama zgadła? Wolną rękę zacisnąłem w pięść. Powiedziała ci o tym? -Tak, kiedy wyjaśniała mi swój... pomysł. Widzisz, nie może powiedzieć Charliemu prawdy, bo to naraziłoby go na niebezpieczeństwo, ale on jest sprytny. Bella uważa, że znajdzie jakieś własne uzasadnienie tego wszystkiego i ma nadzieję, że będzie ono zupełnie błędne. Edward prychnął. W końcu niezbyt pasujemy do legend o wampirach. Charlie będzie miał o nas mylne zdanie, tak jak Bella na samym początku i wszystko jakoś się ułoży. Ma nadzieję, że będą mogli widywać się od czasu do czasu. -Chore powtórzyłem. -Masz rację Edward i tym razem się zgodził. Teraz tym bardziej robił wszystko, żeby Bella była szczęśliwa. Nie był w stanie się jej sprzeciwić. Nie mogło wyniknąć z tego nic dobrego. Widziałem, że Edward przeczuwa, że Bella umrze zanim będzie miała szanse wcielić w życie swój szalony plan i ma zamiar zwodzić ją, żeby przez ten czas nie miała żadnych dodatkowych powodów do zmartwień. Przez te cztery dni, które jej zostały. -Zmierzę się z tym, co ma nadejść. Cokolwiek by to nie było szepnął i opuścił głowę, żebym nie mógł odczytać jego wyrazu twarzy Nie zadam jej teraz bólu. -Cztery dni? spytałem. -Mniej więcej nie podniósł wzroku. -A potem? -Co dokładnie masz na myśli? Myślałem o tym, co mówiła Bella o tym tajemniczym stworze. Że jest otulony czymś w rodzaju wampirzej skóry. Jak więc miało zamiar się wydostać? -Ze skromnych informacji, jakie udało nam się zdobyć wynika, że te stworzenia używają własnych zębów, żeby opuścić łono matki. szepnął Edward. Z trudem przełknąłem ślinę. -Informacji? powtórzyłem po chwili. -Dlatego nie widziałeś ostatnio Jaspera i Emmetta. Dlatego nie ma tu w tej chwili Carlisleła. Próbuje dowiedzieć się czegoś ze starożytnych opowieści i mitów. Wszyscy robimy, co w naszej mocy, żeby w jakimś stopniu przewidzieć zachowanie tej istoty. Opowieści? Jeżeli istniały na ten temat mity, to... -To znaczy, że to nie jest pierwszy taki przypadek? Edward dokończył tę myśl za mnie. Możliwe. Te podania, to nic pewnego. Mogły równie dobrze być dziełem ludzkiej wyobraźni i strachu. Ale z drugiej strony... przerwał na chwilę legendy o twoich pobratymcach są prawdziwe, więc może te też. Wszystkie są ze sobą jakoś powiązane, dotyczą tego samego rejonu... -Jak się o nich dowiedzieliście? -W Ameryce Południowej spotkaliśmy pewną kobietę. Była wychowana w tradycji swoich przodków. Słyszała ostrzeżenia o takich istotach, opowieści przekazywane z pokolenia na pokolenie. -Co za ostrzeżenia? spytałem szeptem. -Że takie stwory muszą być natychmiast zgładzone. Zanim urosną w siłę. Dokładnie tak uważał Sam. Miał rację? -Oczywiście, ich legendy mówią dokładnie to samo o nas: że musimy zostać zniszczeni, że jesteśmy pozbawionymi uczuć i duszy mordercami. Drugi punkt dla Sama.
Edward zaśmiał się krótko. -A co te podania mówią o... matkach? spytałem. Twarz wampira przeszył ogromny ból. Nie chciałem go z nim dzielić. Nie wyglądało, jakby miał mi odpowiedzieć. Wątpiłem, czy w ogóle byłby w stanie coś powiedzieć. Zamiast niego głos zabrała Rosalie odkąd Bella usnęła, była tak cicho, że niemal o niej zapomniałem. -To chyba jasne, że żadna nie przeżyła powiedziała. Poród na zatęchłych bagnach ze znachorem smarującym ci twarz śliną, żeby odpędzić złe duchy nie należy do najbezpieczniejszych metod. Nawet zwykłe porody w połowie przypadków kończyły się źle. Żadne z tamtych dzieci nie miało takiej opieki, jak to. Nikt nie zastanawiał się nad ich potrzebami i nie próbował ich zaspakajać. Nie było przy nich lekarza z niesamowitą wiedzą o naturze wampirów. Nikt nie dokładał wszelkich starań, żeby tamte dzieci bezpiecznie przyszły na świat. Nikt nie miał pod ręką jadu, który naprawiłby szkody, gdy coś pójdzie nie tak. Naszemu dziecku nic nie grozi. A tamte matki przeżyłyby, gdyby miały wszystko to, o czym mówiłam, no i przede wszystkim, gdyby faktycznie istniały, a tego nie jestem pewna. prychnęła z pogardą. Dziecko, dziecko... Jakby nic innego już się nie liczyło. Życie Belli nie było dla niej tak ważne. Twarz Edwarda pobielała jeszcze bardziej, a palce wygięły się na kształt szponów. Rosalie nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi i obróciła się plecami do brata. Edward pochylił się do przodu. Pozwól, że ja się tym zajmę, zaproponowałem. Zatrzymał się i uniósł brew. Bezszelestnie podniosłem z podłogi moją psią miskę, po czym szybkim, zdecydowanym ruchem cisnąłem ją w tył głowy blondyny. Odbiła się z hukiem i poleciała aż do schodów, obijając się o balustradę. Bella poruszyła się, ale spała dalej. -Głupia blondynka mruknąłem. Rosalie obróciła się powoli. Jej oczy ciskały błyskawice. -Mam jedzenie we włosach wycedziła przez zęby. Tego już było za wiele. Odsunąłem się od Belli, żeby jej nie obudzić i zacząłem śmiać się aż w oczach pojawiły mi się łzy. Zza kanapy słyszałem też chichot Alice. Zastanawiałem się, dlaczego Rosalie jeszcze nie wybuchła. Nie tego się spodziewałem. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że mój śmiech obudził Bellę. -Co cię tak śmieszy? wymamrotała sennie. -Rzuciłem jej jedzenie we włosy oznajmiłem dumnie, wciąż chichocząc. -Nie zapomnę ci tego, psie. Rosalie syknęła. -Och, łatwo wyczyścić pamięć blondynce rzuciłem. Wystarczy dmuchnąć jej do ucha. -Poszukaj jakiś nowych dowcipów warknęła. -Jake, Zostaw Rose w spo... Bella przerwała w pół słowa i z trudem złapała powietrze. W jednej chwili Edward znalazł się nad nią i zerwał z niej koc. Wiła się z bólu. -Tylko się przeciąga wysapała z trudem. Usta jej pobielały. Zęby trzymała zaciśnięte, tak, jakby ze wszystkich sił starała się nie krzyczeć. Edward przyłożył jej dłonie do twarzy. -Carlisle? zawołał cicho. -Jestem odpowiedział doktor. Nie słyszałem nawet, kiedy wszedł. -Już dobrze powiedziała Bella, wciąż ciężko dysząc. Już po wszystkim. Biedne dziecko ma za mało miejsca. Po prostu rośnie. Naprawdę trudno było mi zrozumieć ten czuły ton, którego używała, mówiąc o czymś, co rozrywało ją na strzępy. Szczególnie po bezdusznej przemowie Rosalie. Nagle miałem ochotę rzucić czymś też w Bellę. Nie podzielała mojego nastroju. -Wiesz, ten maluch przypomina mi ciebie, Jake powiedziała cicho. -Nie porównuj mnie do tego czegoś. warknąłem przez zęby. -Mam na myśli tempo wzrostu wyglądała, jakby zrobiło się jej przykro. I dobrze. Rosłeś jak na drożdżach. Byłeś większy z minuty na minutę. On też tak ma. Też tak szybko rośnie. Ugryzłem się w język tak mocno, że poczułem w ustach krew. To nic, zagoi się, zanim zdążę przełknąć. Tego właśnie potrzebowała teraz Bella. Musiała być silna, jej też wszystko musiało się goić...
Zaczęła oddychać spokojniej. Wtuliła się w kanapę i znów usnęła. -Hmm mruknął Carlisle. Podniosłem na niego wzrok i zobaczyłem, że mi się przygląda. -Co jest? spytałem. Edward przechylił głowę na bok w reakcji na myśli Carlisleła -Wiesz, że zastanawiał mnie kod genetyczny płodu, ilość jego chromosomów. powiedział doktor. -Wiem i co w związku z tym? -Cóż, biorąc pod uwagę podobieństwa między wami... -Podobieństwa? warknąłem, podkreślając użytą przez Carlisleła liczbę mnogą. -Przyspieszony wzrost i to, że Alice was nie widzi. Zaniemówiłem. No tak, zapomniałem o tej drugiej rzeczy. -Zastanawia mnie, czy to może być nasza odpowiedź. Czy te podobieństwa nie idą może dalej. -Dwadzieścia cztery pary mruknął Edward do siebie. -Nie macie pewności. -Nie, ale to interesująca teoria Carlisle powiedział to tak, jakby chciał mnie uspokoić. -Tak, wręcz fascynująca. Bella znowu zaczęła chrapać, idealnie podkreślając mój sarkazm. Z dalszej rozmowy o genetyce rozumiałem już tylko przedimki i spójniki, no i oczywiście moje imię, pojawiające się co jakiś czas. Alice przyłączyła się do dyskusji i co chwila wtrącała coś wysokim sopranem. Chociaż rozmawiali o mnie, nie próbowałem nawet dowiedzieć się, jakie wnioski udało im się wyciągnąć. Miałem głowę zajętą czym innym: kilkoma faktami, które usiłowałem ze sobą pogodzić. Po pierwsze, Bella mówiła, że ten stwór jest chroniony czymś równie twardym, co wampirza skóra, czymś, czego nie mogły sforsować ani ultradźwięki, ani igła. Po drugie, Rosalie miała zamiar pomóc dziecku bezpiecznie przyjść na świat. Po trzecie, Edward powiedział, że, w legendach, takie potwory przegryzały matki od środka. Wzdrygnąłem się. To wszystko miało sens. Zwłaszcza biorąc pod uwagę czwarty fakt, że niewiele rzeczy mogło przebić coś tak wytrzymałego, jak skóra wampira. Według opowieści, ta istota miała wystarczająco mocne zęby. Ja też. I wampiry także. Trudno było tego nie zauważyć, chociaż chciałbym, żeby było inaczej. Wiedząc to, rozumiałem dokładnie, co Rosalie miała na myśli mówiąc, że stwór przyjdzie na świat "bezpiecznie".
tłumaczenie: Atrivie
16. Zbyt wiele informacji Obudziłem się wcześnie, nim jeszcze zaczęło świtać. Spanie opartym o bok sofy naprawdę było dla mnie niełatwe. Edward zbudził mnie, gdy twarz Belli pokryła się znów niezdrowym rumieńcem i odsunął mnie od niej, by choć trochę zmniejszyć jej temperaturę. Przeciągnąłem się i zdecydowałem, że odpoczywałem już dość, by wreszcie wziąć się do pracy. -Dziękuję -powiedział Edward cicho, spoglądając w moje myśli. -Jeżeli droga jest czysta, pójdą dzisiaj. -Powiadomię cię. Naprawdę dobrze było znów powrócić do zwierzęcej postaci. Byłem cały odrętwiały od długiego siedzenia w bezruchu. Robiłem długie kroki, usiłując się rozluźnić. Dobry, Jacob, powitała mnie Leah. Dobrze, że już jesteś na nogach. Jak długo Seth jest na zewnątrz? Jeszcze nie jestem, pomyślał zaspany Seth. Prawie na miejscu. Czego potrzebujesz? Myślisz, że poradzisz sobie sam przez godzinę? Pewnie, nie ma problemu. Seth ruszył od razu, odrzucając w tył futro. Chodź, pobiegniemy, powiedziałem Leah. Seth, przejmie od ciebie pałeczkę. Już jestem. Seth zwolnił do łatwego biegu. Kolejny na skinienie wampirów, zamruczała Leah. Masz z tym jakiś problem? Och, oczywiście, że nie. Ja po prostu kocham rozpieszczać te drogie pijawki. Dobrze. Zobaczymy jak szybko możemy biec. Dobra, to mi się podoba! Leah była na zachodnim krańcu tego terenu. Raczej wolałaby dać się pokrajać niż zbliżyć do domu Cullenów, krążyła więc, by mnie spotkać. Pobiegłem prosto na wschód, wiedząc, że, nawet mając lepszy start, ona wkrótce mnie dogoni, tak łatwo jakby nie była to nawet sekunda przewagi. Nos do ziemi, Leah. To nie wyścig, a zwiadowcza misja. Mogę robić to i to, a nadal skopię ci tyłek. Poddałem się tym razem. Wiem. Zaśmiała się. Wybraliśmy wijącą się ścieżkę przez wschodnie góry. To była bezpieczna droga. Biegaliśmy przez nie, kiedy wampiry wyjechały rok temu, to była część naszej trasy patrolu, którym chroniliśmy tutejszych ludzi. Przerwaliśmy to, kiedy wrócili Cullenowie. Według paktu był to ich teren. Ale dla Sama prawdopodobnie nic to teraz nie znaczyło. Pakt przestał obowiązywać. Pytanie tylko w jaki sposób chce on zaatakować. Napaść na Cullenów na ich ziemi, czy nie? Jared mówił prawdę, czy wykorzystywał milczenie, jakie zapadło między nami? Zagłębialiśmy się w góry głębiej i głębiej, lecz nie znaleźliśmy żadnych oznak łamania paktu. Zapach wampirów, wszędzie, ale już się do niego przyzwyczailiśmy. Wdychałem go przez cały dzień. Znalazłem ciężki, koncentrujący się zapach wszystkich, poza Edwardem . Z jakiegoś powodu przestał tędy chodzić, kiedy przywiózł do domu umierającą żonę. Zacisnąłem zęby. Czymkolwiek to było, nie miało mieć ze mną nic wspólnego. Leah nie wyprzedzała mnie, choć mogła to teraz zrobić. Zwracałam większą uwagę na wyszukiwanie nowych śladów, niż na szybkość. Trzymała się po mojej prawej stronie, biegnąc raczej ze mną, niż przeciw mnie. Oddaliliśmy się całkiem daleko, powiedziała.
Tak. Jeśli Sam polował na odosobnionych, powinniśmy już teraz natrafić na jego ślad. Więcej sensu ma dla niego zabunkrowanie się w La Push, pomyślała Leah. Wie, że nasza obecność dodaje pijawkom trzy pary oczu i nóg dodatkowo. Nie zaskoczy ich. To tylko środki ostrożności, naprawdę. Nie chcemy, żeby nasze cudowne pasożyty przeżyły niepotrzebne zmiany. Nie, zgodziłem się, ignorując jej sarkazm. Bardzo się zmieniłeś, Jacob. Ty też nie jesteś dokładnie tą samą Leah, którą kiedyś znałem i kochałem. Prawda. Jestem już tak wkurzająca, jak Paul? Po prawdzie tak. Ah, słodki sukcesie! Gratulacje. Znów biegliśmy w ciszy. To był już prawdopodobnie czas, żeby zawrócić, ale żadne z nas tego nie chciało. Dobrze było tak biec. Jednak zbyt długo robiliśmy już to małe kółko zwiadu. Dobrze było rozciągnąć mięśnie i biec po poszarpanym, nierównym terenie. Nie spieszyliśmy się bardzo, więc pomyślałem, że możemy zapolować, wracając. Leah była bardzo głodna. Mniam, mniam, pomyślała cierpko. To wszystko jest w twojej głowie, powiedziałem jej. Tak jedzą wilki To naturalne. Smakuje dobrze. Jeżeli nie będziesz patrzeć na to z perspektywy człowieka... Zapomnij tej pocieszającej gadki, Jacob. Zapoluję. Nie muszę tego lubić. Pewnie, pewnie, zgodziłem się łatwo. To nie mój biznes, jeśli chciała to czynić trudniejszym dla siebie. Nie powiedziała nic nowego przez kilka minut. Zaczynałem już myśleć o powrocie. Dziękuję ci, powiedziała nagle Leah, zupełnie odmiennym tonem. Za? Za pozwolenie mi na bycie tu. Na zostanie. Jesteś milszy niż się mogłam spodziewać, Jacob. Em, żaden problem. Właściwie, myślałem o tym. Nie mam ci tak za złe, że tu jesteś jak mógłbym przypuszczać. Warknęła, ale tylko żeby się podrażnić. Cóż za cudowna rekomendacja!!! Nawet o tym nie myśl. Dobra, jeżeli ty też tego nie zrobisz. Zatrzymała się na chwilę. Myślę, że jesteś dobrym Alfą. Nie tak samo jak Sam, ale na swój własny sposób. Jesteś tego wart, by za tobą iść, Jacob. Zaskoczony poczułem nagle pustkę w głowie. Sekundę zabrało mi znalezienie dobrej odpowiedzi. Em, dzięki. Nie jestem całkiem pewny, czy będę mógł o tym nie myśleć. Skąd ci to przyszło do głowy? Nie odpowiedziała, a jej myśli zboczyły na chwilę i podążyłem za nimi. Myślała o przyszłości, o tym co powiedziałem Jaredowi tamtego poranka. O tym jak szybko będę musiał znów wrócić do lasu. O tym jak obiecałem, że ona i Seth wrócą do sfory, gdy Cullenowie znikną... Chcę zostać z tobą, powiedziała mi. Szok sprawił, że aż ugięły mi się kolana. Wyskoczyła przede mnie i zahamowała. Powoli cofnęła się do miejsca gdzie się zatrzymałem, osłupiały. Nie będę uciążliwa, obiecuję. Nie będę ciągle za tobą łazić. Możesz iść gdzie chcesz, ja pójdę gdzie będę chciała. Byłbyś ze mną tylko kiedy oboje będziemy wilkami. Cofnęła się i podeszła do mnie, nerwowo potrząsając jej długim, szarym ogonem. Planuję zakończyć to tak szybko, jak tylko będę mogła... może nie będzie to za często. Nie wiedziałem co powiedzieć. Jestem szczęśliwsza będąc częścią twojej sfory, jak nie byłam od lat. Ja też chcę zostać, Seth pomyślał cicho. Nie wiedziałem, że zwracał na nas aż tyle uwagi, kiedy biegliśmy obchód. Lubię tę sforę. Hej, już! Seth, to nie będzie już sfora. Usiłowałem zebrać myśli, by go przekonać. Teraz mamy powód, ale kiedy... będzie już po wszystkim, chcę znów być tylko wilkiem. Seth, nie masz powodu. Jesteś dobrym dzieciakiem. Typem człowieka, który zawsze znajdzie jakiś powód, żeby o niego zawalczyć. I nie ma mowy, żebyś teraz opuścił La Push. Dostałeś się do liceum. I musisz coś zrobić z własnym życiem.
Musisz się zająć Sue. Moje motywy nie mogą zaważyć o twojej przyszłości. Ale Jacob ma rację, sekundowała mi Leah. Zgadzasz się ze mną? Oczywiście. Ale nic z tego nie odnosi się do mnie. I tak znajdę sobie miejsce. Dostanę jakąś pracę poza La Push. Może dostanę się na jakieś kursy na studiach. Zacznę chodzić na jogę i medytację, żeby zmniejszyć swój temperament... I nadal pozostać częścią sfory, przynajmniej umysłem. Jacob, to ma sens, prawda? Nie będę ci zawadzać, ty mi też, wszyscy będą szczęśliwi. Zawróciłem I zacząłem powoli zmierzać na zachód. Na to już bardziej mogę się zgodzić, Leah. Pozwól mi o tym pomyśleć, dobra? Pewnie. Ile tylko chcesz. Powrót zajął nam więcej czasu. Nie próbowałem przyspieszyć, wolałem się skoncentrować na tyle, żeby nie uderzyć w drzewo. Seth narzekał trochę, gdzieś z tyłu mojej głowy, ale mogłem go zignorować. Wiedział, że mam rację. Nie mógł odciąć się od swojej matki. Wróci do La Push i będzie ochraniał plemię, tak jak powinien. Ale nie mogłem sobie wyobrazić robiącej to Leah. I to było nieco przerażające. Sfora jako dwoje z nas? Bez względu na to jak daleko od siebie byliśmy psychicznie, mogłem sobie wyobrazić... prawdopodobieństwo tej sytuacji. Zauważyłem, że ona pomyślała to, co pomyślała, bo rzeczywiście była tak zdesperowana, by pozostać wolną. Leah nie powiedziała nic i pomyślałem, że to już. Tak jakby chciała udowodnić jak łatwo by to mogło być, gdybyśmy byli tylko my. Pobiegliśmy do stada czarno umaszczonych jeleni kiedy słońce już wstawało, lekko rozświetlając chmury za nami. Leah namierzała cel, ale nie mogła się zdecydować. Jej wypad był nawet czysty i zwinny. Zaatakowała największego, byka, zanim zwierzę zdążyło w pełni zrozumieć zagrożenie. Zanim skończyła, zaatakowałem kolejnego w wielkości, łamiąc mu kłami kark tak szybko, że pewnie nie poczuł nawet niepotrzebnego bólu. Mogłem poczuć zdegustowaną Leah, walczącą ze swym głodem i spróbowałem uczynić to dla niej łatwiejszym, wpuszczając wilka do swojej głowy. Żyłem jako całkowity wilk na tyle długo, że wiedziałem jak kompletnie stać się zwierzęciem, by widzieć jak postępuje i postępować powinna. Pozwoliłem zawładnąć mną instynktowi, dając jej poznać jak to jest. Zamarła na chwilę, ale potem, powoli zaczęła widzieć to tak samo we własnym umyśle, patrzeć w ten sam sposób, co ja. To było bardzo dziwne, nasze umysły były bardziej połączone niż kiedykolwiek wcześniej, ponieważ oboje próbowaliśmy myśleć razem. Dziwne, ale pomogło. Jej zęby przecięły sierść i skórę na barku ofiary, odrywając gruby kawał ociekającego krwią mięsa. Zamiast skrzywić się, jak podpowiadała jej ludzka natura, pozwoliła swojemu wilczemu "ja" zareagować instynktownie. To był rodzaj oszołomienia lub bezmyślności. Pozwolił jej zjeść w spokoju. Nie miałem problemów z pójściem w jej ślady. Cieszyłem się, że nie zapomniałem tej umiejętności. Wkrótce znowu będzie od niej zależało moje życie. Czy Leah zostanie częścią tego życia? Wśród pełnych przerażenia wydarzeń poprzedniego tygodnia nie zastanawiałbym się nad tym pomysłem. Nie byłbym w stanie go znieść. Ale teraz znałem ją lepiej. Ulżywszy nieustannemu bólowi, przestała być tym samym wilkiem. Ani tą samą dziewczyną. Jedliśmy razem aż do sytości. Dzięki, powiedziała mi później, czyszcząc swój pysk i łapy o wilgotną trawę. Nie zawracałem sobie tym głowy; właśnie zaczynała padać mżawka i musieliśmy jeszcze raz przepłynąć przez rzekę w drodze powrotnej. Będę po tym dostatecznie czysty. To nie było aż takie złe, myślenie w twój sposób. Nie ma za co. Seth czuwał, kiedy przekroczyliśmy granicę. Powiedziałem mu, żeby się trochę przespał; Leah i ja przejmiemy wartę. Jego umysł zapadł w nieświadomość chwilę później. Odwróciłeś się od krwiopijców?, zapytała Leah. Może. Pobyt tutaj musi być dla ciebie trudny, ale trzymanie się z dala też. Wiem, jak to jest. Wiesz, Leah, mogłabyś myśleć trochę więcej o przyszłości, o tym, co naprawdę chciałabyś robić. Moja głowa nie stanie się najszczęśliwszym miejscem na ziemi. A ty będziesz musiała cierpieć razem ze mną.
Zastanowiła się, jak mi odpowiedzieć. Jej, to nie brzmi dobrze. Ale, szczerze mówiąc, łatwiej będzie mi dzielić ból z tobą, niż zmierzyć się z moim własnym. Wystarczająco uczciwie. Wiem, że to się źle dla ciebie skończy, Jacob. Rozumiem to może nawet lepiej, niż myślisz. Nie lubię jej, ale to twój Sam. Jest wszystkim, czego chcesz i wszystkim, czego mieć nie możesz. Nie potrafiłem odpowiedzieć. Wiem, że to dla ciebie gorsze. Przynajmniej Sam jest szczęśliwy. Przynajmniej on żyje i ma się dobrze. Kocham go wystarczająco, żeby tego chcieć. Chcę dla niego wszystkiego, co najlepsze, westchnęła. Nie chcę tylko pozostawać w pobliżu, żeby patrzeć. Musimy o tym rozmawiać? Myślę, że tak. Chcę, żebyś wiedział, że nie pogorszę twojej sytuacji. Do diabła, może nawet ci pomogę. Nie urodziłam się pozbawioną współczucia sekutnicą. Wiesz, swego czasu byłam całkiem miła. Moja pamięć nie sięga aż tak daleko. Zaśmialiśmy się. Przepraszam za to, Jacob. Żałuję, że tak cierpisz. Żałuję, że ciągle jest gorzej i nigdy się nie polepsza. Dzięki, Leah. Myślała o gorszych rzeczach, czarnych obrazach w mojej głowie, kiedy próbowałem ją zignorować bez większych rezultatów. Była w stanie spoglądać na nie z pewnym dystansem, swego rodzaju perspektywą i musiałem przyznać, że było to pomocne. Mogłem sobie wyobrazić, że może za kilka lat też będę zdolny do patrzenia w ten sposób. Dostrzegała zabawną stronę codziennej irytacji wynikającej z kręcących się dookoła wampirów. Lubiła moje denerwowanie Rosalie, chichocząc wewnętrznie i nawet wyszukując w pamięci kilka dowcipów o blondynkach, nad którymi mogłem popracować. Ale wtedy jej myśli stały się poważne, ociągając się na twarzy Rosalie w sposób, który wprawił mnie w zakłopotanie. Wiesz co jest najdziwniejsze? spytała. No, mniej więcej wszystko. Ale co dokładnie masz na myśli? Ta blond wampirzyca, której tak nienawidzisz ja ją całkowicie rozumiem. Przez sekundę myślałem, że to po prostu niesmaczny żart. A potem, kiedy zrozumiałem, że mówi poważnie, poczułem jak narasta we mnie złość. Dobrze, że to był już koniec naszego patrolu. Jeżeli ona byłaby bliżej, na tyle, żeby móc ugryźć... Czekaj! Daj mi wytłumaczyć! Nie chcę tego słyszeć. Spadam stąd. Czekaj! Zaczekaj! poprosiła, kiedy usiłowałem uspokoić się na tyle, żeby zawrócić. Wracaj, Jake. Leah, to naprawdę nie jest dobry pomysł, na przekonanie mnie, że chcę spędzać z tobą więcej czasu. Boże! Przesadzasz. Nawet nie wiesz, co mam na myśli. Więc co masz na myśli? I nagle poczułem jej ból, większy niż wcześniej. Mówię o byciu genetycznym ślepym zaułkiem, Jacob. Znaczenie jej słów mnie zaskoczyło. Nie spodziewałem się, że złość minie mi tak szybko. Nie rozumiem. Zrozumiesz, kiedy przestaniesz być taki sam jak reszta z nich. Jeżeli moje "kobiece rzeczy"
wymawiała słowa twardo, sarkastycznie nie zmuszą cię do myślenia powierzchownie, jak każdy głupi mężczyzna, wtedy będziesz mógł zwrócić uwagę na to o czym mówię. Och. Tak, nikt nie chciał myśleć o tych rzeczach razem z nią. Kto by chciał? Oczywiście, pamiętałem jak Leah dołączyła do sfory, jej panikę podczas pierwszego miesiąca, i pamiętam jak bardzo się bała, jak każdy inny. Bo nie mogła zajść w ciążę, nie tak długo jak to pseudoreligijne coś tkwiło w niej. Nie była z nikim poza Samem. A potem, kiedy mijały tygodnie, a nic zmieniało się w jeszcze większe nic, zrozumiała, że jej ciało nie podlega już normalnym trybom. Strach czym się teraz stała? Czy jej ciało się zmieniło, bo stała się wilkołakiem? A może stała się nim, bo było z nią coś źle? Jedyny żeński wilkołak w historii, na zawsze. A może nie była tak kobieca, jak powinna być? Żaden z nas nie chciał się przemienić. Właściwie to nie było coś, co można by polubić.
Wiesz, co Sam sądzi o tym, dlaczego jesteśmy wpojeni, pomyślała już spokojniej. Pewnie. By przekazać to dalej. Właśnie. Żeby zrobić gromadkę małych wilkołaków. Przetrwanie gatunku, wyścig genów., Zakochujesz się w osobie, która daje największe szanse na przekazanie dalej wilczych genów. Poczekałem, aż dojdzie do tego, co chciała mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodziło. Jeżeli byłabym w tym dobra, Sam powinien wpoić się we mnie. Jej ból był tak wielki, że złamałem się. Ale nie jestem. Coś jest ze mną źle. Nie mam szans na przekazanie genów, nawet własnej krwi. Więc stałam się dziwadłem, dziewczyną-wilkiem, dobrą tylko w tym. Jestem genetycznym ślepym zaułkiem, oboje to wiemy. Nie wiemy, usiłowałem ją przekonać. To tylko teoria Sama, Wpojenie się zdarza, ale nie wiemy czemu. Billy uważa, że to coś innego. Wiem, wiem. On uważa, że wpajamy się, żeby stać się silniejsi. Ponieważ ty i Sam jesteście tak olbrzymi, więksi niż wasi ojcowie. Ale swoją drogą, nadal nie jestem przekonana. Ja jestem... po menopauzie. Mam dwadzieścia lat i jestem po menopauzie. Ugh. Tak bardzo nie chciałem, żeby ta rozmowa potoczyła się w tym kierunku. Nie wiesz tego na pewno, Leah. To prawdopodobnie tylko przez to całe zatrzymanie się w czasie. Kiedy zrezygnujesz z bycia wilkiem i znów zaczniesz dorastać, jestem prawie pewien, że wszystko, em... wróci na swoje miejsce. Mogłabym tak pomyśleć, gdyby nie fakt, że nikt nie wpoił się we mnie, nie razem z moim cudownym wilczym życiem. Wiesz, dodała troskliwie, gdybyś nie był w pobliżu, myślę, że Seth prawdopodobnie byłby najlepszy do bycia Alfą, przez jego więzy krwi. Oczywiście nikt by mnie nie poparł, ale... Ty naprawdę chcesz wpojenia, albo, żeby ktoś się w tobie wpoił, jakkolwiek? Zażądałem odpowiedzi. Co jest złego w normalnym zakochaniu się, jak każda normalna osoba, Leah? Wpojenie to tylko sposób na to, żeby nie musieć podejmować wyboru. Sam, Jared, Paul, Quil chyba nie mają tego za złe. Żaden z nich nie ma żadnego swojego zdania... Nie chcesz zostać wpojony? Cholera, nie! To tylko dlatego, że już kochasz ją. Ale to jest całkiem inaczej, wiesz, kiedy jesteś wpojony. Nie będziesz musiał nigdy już cierpieć z jej powodu. A ty chcesz zapomnieć o tym, co czujesz do Sama? Myślała przez chwilę Chyba chcę. Zamarłem. Chyba była w lepszym stanie niż ja. Ale wróćmy do tematu, Jacob. Rozumiem, czemu ta twoja wampirza blondyna jest taka zimna. W pewnym sensie. Jest skupiona. Oczy zawsze na wygranej, prawda? Bo zawsze chcesz najbardziej właśnie tego, czego nigdy, przenigdy nie będziesz mieć. Ty grałabyś tak jak Rosalie? Zamordowałabyś kogoś, bo ona to właśnie robi, nie przejmuje się zupełnie Bellą, żeby mieć dziecko? Gdybyś nie mogła go mieć? Chciałabym mieć po prostu wybór, Jacob. Może ze mną wcale nie jest nic źle, nigdy się nie poddam. Zabiłabyś dla tego? Powtórzyłem, nie pozwalając jej zmienić tematu. Ona tego nie robi. Myślę, że w tym jest coś więcej. Gdyby Gdyby Bella poprosiła mnie, żebym jej pomogła... Zamilkła, pogrążona w myślach. Nawet gdybym dbała o nią bardziej, prawdopodobnie zrobiłabym to samo, co ta pijawka. Warknąłem cicho. Ponieważ gdybyśmy zamieniły się miejscami chciałabym, żeby zrobiła to samo dla mnie. I tego samego chciałaby Rosalie. My obie na jej miejscu. Uch! Jesteś taka sama jak oni! To śmieszna część faktu, że czegoś mieć nie możesz. To czyni cię desperatem. Mam już dość. Już. Koniec rozmowy. Dobra. Nie wystarczyło jednak, że zamilkła. Potrzebowałem silniejszej determinacji. Byliśmy już tylko o milę od miejsca, gdzie zostawiłem ubrania i zmieniłem się w człowieka, by dalej pójść. Nie chciałem myśleć o tej
rozmowie. Nie dlatego, że nie było w niej niczego do rozmyślania, ale dlatego, że nie mogłem tego zrozumieć. Nie widziałem tego w ten sposób, ale trudno było tak nie myśleć, kiedy Leah przesyłała swoje emocje wprost do mojego umysłu. Tak, po tym na pewno nie będę z nią biegał. Mogła sobie być nieszczęśliwa w La Push. Jeden mały rozkaz Alfy przed wyjazdem nikogo nie zabije. Było naprawdę wcześnie, kiedy dotarłem do domu. Bella prawdopodobnie wciąż spała. Potrząsnąłem głową, pozwalając sobie zapolować i znaleźć kawałek trawy dość dobry do spania, gdy byłem człowiekiem. Nie miałem zamiaru wracać, zanim Leah nie zapadnie w sen. Lecz w domu usłyszałem zbyt wiele szeptanych rozmów, więc może Bella już nie spała. Usłyszałem też mechaniczny odgłos z piętra wyżej, może rentgena? Super. Wygląda na to, że czwarty dzień odliczania rozpoczął się z trzaskiem. Alice otworzyła drzwi, zanim do nich doszedłem. Skinąłem głową. -Cześć, wilku. -Cześć, malutka. Co się dzieje u góry? Pokój był pusty, wszystkie szepty dochodziły z piętra powyżej. Wzruszyła ramionami. -Chyba kolejne złamanie. Usiłowała powiedzieć słowa normalnie, ale mogłem zobaczyć ognie na dnie jej tęczówek. Edward i ja wyglądaliśmy podobnie, coś płonęło w naszych oczach. Alice też kochała Bellę. -Kolejne żebro? spytałem chrapliwie. -Nie. Tym razem miednica. Śmieszne, że mnie to w ogóle zaskoczyło, jakby to była jakaś niespodzianka. Każda nowa katastrofa wyglądała po fakcie jakby była oczywista. Alice wpatrzyła się w moje ręce, obserwując ich dygotanie. A potem usłyszeliśmy głos Rosalie z piętra. -Widzicie, mówiłam wam, że nie usłyszałam pęknięcia. Musisz sobie sprawdzić słuch, Edward. Nikt nie odpowiedział. Alice skrzywiła się. -Edward chyba w końcu rozerwie Rose na kawałki, tak myślę. Dziwi mnie, że ona tego nie widzi. Albo uważa, że Emmett będzie w stanie go powstrzymać. -Zajmę Emmetta zaproponowałem. Ty możesz pomóc Edwardowi z rozrywaniem. Na wpół się uśmiechnęła. Wtedy procesja zeszła ze schodów, tym razem to Edward niósł Bellę. Ściskała kubek z krwią w obu dłoniach, a jej twarz była biała. Każdy najmniejszy ruch był dla niej cierpieniem. -Jake wyszeptała i uśmiechnęła się boleśnie. Patrzyłem na nią, nie mówiąc nic. Edward umieścił Bellę ostrożnie na miejscu i usiał na podłodze obok jej głowy. Zaskoczyło mnie nagle, dlaczego nie zostawili jej na piętrze, ale wtedy zadecydowałem, że to pewnie jej pomysł. Chciała grać, jakby wszystko było w porządku, z daleka od klimatu szpitala. A on jej dogadzał. Oczywiście. Carlisle schodził na dół powoli, jako ostatni, a na jego twarzy widniało zmartwienie. To w końcu sprawiło, że wyglądał na tyle staro, żeby być lekarzem -Carlisle powiedziałem. Sprawdziliśmy drogę do Seattle. Nie ma tam żadnych śladów sfory. Możecie iść. -Dziękuję, Jacob. W samą porę. To wszystko, czego potrzebujemy jego czarne oczy podążyły do kubka, który ściskała Bella. -Właściwie, myślę, że jest na tyle bezpiecznie, że może pójść więcej niż trójka, Jestem całkiem pewny, że Sam skoncentrował się na La Push. Carlisle kiwnął głową, zgadzając się. Zaskoczyło mnie jak szybko przyjął moją radę za dobrą monetę. -Skoro tak uważasz. Alice, Esme, Jasper i ja pójdziemy. Potem Alice będzie mogła wziąć Emmetta i Rose... -Nie ma mowy odwarknęła Rosalie. Emmett może iść z wami teraz. -Powinnaś zapolować powiedział Carlisle łagodnie. Ale to nie zmieniło jej tonu.
-Pójdę polować wtedy, kiedy on zamruczała, kiwając głową na Edwarda i odrzucając włosy. Carlisle westchnął. Jasper i Emmett byli na dole w ciągu sekundy, Alice dołączyła do nich, za drzwiami ze szkła, w tej samej sekundzie. Esme stanęła u jej boku. Carlisle położył rękę na moim ramieniu. Lodowaty dotyk nie był miły, ale nie wzdrygnąłem się i tak. Nie poruszyłem się wcale, na wpół ze zdziwienia, na wpół, żeby nie zranić jego uczuć. -Dziękuję ci powiedział ponownie, po czym wyszedł przez drzwi za pozostałą czwórką. Moje oczy podążyły za nim, gdy przeleciał przez trawnik i zniknął, zanim zdążyłem wziąć głębszy oddech. To musiało być pilniejsze niż sobie wyobrażałem. Przez chwilę nie usłyszałem żadnego dźwięku. Mogłem za to poczuć na sobie czyjś wzrok i wiedziałem kto to będzie. Planowałem iść stąd i przespać się, ale perspektywa popsucia Rosalie poranka była zbyt zachęcająca, by z niej zrezygnować. Więc usiadłem na fotelu obok Rosalie i pozwoliłem myślom błądzić przy Belli i mojej lewej stopie, która tkwiła w pobliżu twarzy blondyny. -Oj, ktoś wpuścił kundla warknęła, marszcząc nos. -A słyszałaś to, wariatko? Jak umiera komórka mózgowa blondynki? Nic nie powiedziała. -Więc? Masz jakiś pomysł, czy nie? Wpatrzyła się w telewizor i ignorowała mnie. -Słyszała to? spytałem Edwarda. Na jego twarzy nie było ani śladu rozbawienia, nie oderwał od Belli wzroku. Ale odpowiedział. -Nie. -Zadziwiające. A więc dowiedz się, krwiopijco, komórka mózgowa blondynki umiera samotnie. Rosalie nadal nawet na mnie nie spojrzała. -Zabiłam sto razy więcej razy niż ty, odrażająca bestio. Nie zapominaj o tym. -Pewnego dnia, Piękna Królewno, zwyczajnie zmęczysz się grożeniem mi. Naprawdę na to czekam. -Dosyć, Jacob powiedziała Bella. Spojrzałem w dół, skąd wpatrywała się we mnie. Po wczorajszym dobrym humorze nie zostało już ani śladu. Cóż, nie chciałem jej dokuczać. -Chcesz, żebym wyszedł? zaproponowałem. Wcześniej miałem nadzieję, lub bałem się, że w końcu mną się zmęcz, zamruga i jej zainteresowanie mną zniknie. Wyglądała na całkowicie zaskoczoną taką konkluzją. -Nie! Pewnie, że nie. Westchnąłem i usłyszałem, że Edward też westchnął cicho Wiedziałem, że chciał, żeby w końcu dała sobie ze mną spokój, tak samo jak ja. Szkoda, że nigdy nie poprosi ją o coś, co mogło uczynić ją nieszczęśliwą. -Wyglądasz na zmęczonego skomentowała Bella. -I kto to mówi odgryzłem się. -Chciałabym ci się odgryźć na śmierć zamruczała Rosalie, zbyt cicho, żeby Bella mogła usłyszeć. Zagłębiłem się w fotel, rozsiadając wygodnie. Moja stopa zbliżyła się jeszcze bardziej do Rosalie, która zdrętwiała. Po kilku minutach Bella poprosiła Rosalie o dokładkę. Usłyszałem świst, gdy Rosalie wystrzeliła na piętro, żeby wziąć dla niej więcej krwi. Była naprawdę cicho. Równie dobrze mogę się zdrzemnąć, pomyślałem. I wtedy... -Mówiłaś coś? Edward spytał zdziwionym tonem. Dziwne. Ponieważ nikt nic nie powiedział, a ponieważ słuch Edwarda był tak samo dobry jak mój, powinien o tym wiedzieć. Patrzył na Bellę, a ona na niego. Oboje wyglądali na zaskoczonych. -Ja? -spytała po chwili. Nic nie powiedziałam. Upadł na kolana, wpół leżąc na niej, jego zachowanie nagle się zmieniło. Zaskoczone czarne oczy utkwił w jej twarzy. -O czym teraz myślisz?
Spojrzała na niego bezmyślnie. -O niczym. Co się stało? -A o czym myślałaś minutę temu? spytał. -Tylko o Wyspie Esme. I piórkach. To brzmiało dla mnie całkowicie niezrozumiale, ale oblała się rumieńcem i pomyślałem, że chyba nie chcę tego rozumieć. -Pomyśl o czymś innym wyszeptał. -Na przykład? Edward, co się dzieje? Jego twarz znowu się zmieniła, i zrobił coś, co sprawiło, że otwarłem usta ze zdziwienia. Słyszałem jak ktoś głośno wciągnął powietrze, wiedziałem, że Rosalie jest tuż za mną, tak samo zaskoczona jak ja. Edward, bardzo delikatnie, położył obie ręce na jej wielkim, okrągłym brzuchu. -To coś -zająknął się. To... dziecko lubi dźwięk twojego głosu. Przez chwilę zapadła całkowita cisza. Nie mogłem ruszyć żadnym mięśniem, nawet zamrugać. Wtedy... -Jasna cholera, ty go słyszysz! wykrzyknęła Bella. W następnej chwili drgnęła. Ręka Edwarda poruszyła się na górę jej brzucha i delikatnie pogładziła miejsce, gdzie to musiało ją kopnąć. -Ciii mruknął. Straszysz to... go. Jej oczy zrobiły się wielkie i zdumione. Pogłaskała się po brzuchu. -Wybacz, malutki. Edward słuchał, opierając głowę o jej brzuch. -O czym teraz myśli? spytała ochoczo. -To.. on lub ona jest... przerwał i spojrzał jej w oczy. Jego spojrzenie było pełne czegoś podobnego do zachwytu, jednak więcej w tym było troski i żalu. Jest szczęśliwy. -Powiedział Edward, niedowierzając. Wciągnęła powietrze, nie można było nie dostrzec fanatycznego błysku w jej oczach. Nabożeństwa i uwielbienia. Wielkie łzy wezbrały się pod jej powiekami i cicho spłynęły po twarzy, obok uśmiechniętych ust. Kiedy na nią spojrzał, w jego wzroku nie było już przerażenia, złości, bólu ani żadnego z uczuć, które widniały na jego twarzy od momenty, gdy wrócili. Był zachwycony razem z nią. -Oczywiście, że jesteś szczęśliwy, mój mały, oczywiście, że jesteś zanuciła, gładząc swój brzuch, a łzy spływały jej po policzkach. Jak możesz nie być, bezpieczny, w cieple i miłości? Tak bardzo cię kocham, mały EJ, oczywiście, ze jesteś szczęśliwy. -Jak go nazwałaś? spytał Edward, zaciekawiony. Znów się zaczerwieniła. -Wybrałam dla niego imię. Nie myślałam, że będziesz chciał... no, wiesz. -EJ? -Twój ojciec też się nazywał Edward. -Tak, tak było. Co? Zamilkł, a potem powiedział. Hmm. -Co? -Lubi też mój głos. -Oczywiście, że tak. Jej głos był niemal triumfujący. Masz najładniejszy głos na świecie. Kto by go nie kochał? -Masz jakiś plan awaryjny? spytała Rosalie, opierając się na sofie z tą samą pełną zachwytu, zwycięską miną na twarzy, co Bella. Jeżeli to jest ona? Bella otarła dłonią oczy. -Miałam kilka pomysłów. Zbitek imion Rene i Esme. Myślałam o... Re-nes-me. -Renezmei? -R-e-n-e-s-m-e. Zbyt dziwne? -Nie, podoba mi się poparła ją Rosalie. Ich głowy były bardzo blisko siebie, złota i ciemnobrązowa.
Jest przepiękne. Jedyne w swoim rodzaju. Tak jak i ono. -Ja i tak uważam, że to Edward. Edward wpatrzył się przed siebie z twarzą nie wyrażającą absolutnie nic, kiedy słuchał. -Co? spytała Bella z rozjaśnioną twarzą. Co teraz myśli?
Nie odpowiedział od razu, ale potem, szokując nas wszystkich ponownie, znów przyłożył ucho do jej brzucha. -On cię kocha wyszeptał Edward, zaskoczony. On cię absolutnie uwielbia. W tym momencie wiedziałem już, że jestem sam. Całkowicie sam. Chciałem coś sobie zrobić, kiedy zrozumiałem jak głupi byłem, jak bardzo liczyłem na te wstrętne wampiry. Jak głupi jakbym kiedykolwiek mógł liczyć na pijawki! Oczywiście, że mnie w końcu zdradzą. Liczyłem na niego, że jest po mojej stronie, że zależy mu nawet bardziej, niż mnie. I w końcu, liczyłem na to, że nienawidzi tą rzecz zabijają Bellę bardziej niż ja. Zaufałem mu. A teraz znów byli razem, oboje patrzyli na tego kiełkującego potwora ze światłem w oczach, jak szczęśliwa rodzina I znów byłem samotny ze swoją nienawiścią i bólem, tak wielkim, jakby mnie torturowano. Jakby ktoś powoli wbijał we mnie sztylety. Ból tak wielki, że śmierć można by przyjąć z uśmiechem i wdzięcznością, żeby tylko od niego uciec. Gorąco odblokowało moje mięśnie i byłem już na nogach. Cała trójka podniosła głowy, patrząc na mnie I widząc mój ból, odbijający się na twarzy Edwarda, gdy znów wkradł się do mojej głowy.
-Ach mruknął oszołomiony. Nie wiedziałem, co robię, stałem tam, drżąc, gotowy do ucieczki, pierwszej, o której mogłem pomyśleć. Poruszając się jak atakujący wąż, Edward chwycił coś, co leżało na stole. Rzucił to do mnie, złapałem. -Idź, Jacob. Zbieraj się stąd. Nie powiedział tego opryskliwie, mówił jakby to był jedyny sposób na przetrwanie. Pomagał mi znaleźć ucieczkę, za którą mógłbym teraz nawet umrzeć. Trzymałem w ręce pęk kluczyków do samochodu.
tłumaczenie: Lir
17. Jak wygl dam? Jak czarnoksi ą ężnik z Krainy OZ? Potrzebny ci mózg? Potrzebne ci serce? Proszę bardzo. Weź moje. Weź wszystko, co posiadam. Teoretycznie miałem jakiś plan biegnąć do garażu Cullenów. Jednym z jego założeń było rozwalenie samochodu pijawki w drodze powrotnej. Więc byłem odrobinę zawiedziony, kiedy nacisnąłem przycisk przy kluczykach i zauważyłem, że to nie jego Volvo pikało i migało do mnie światłami. Był to inny samochód wyróżniał się nawet w długim szeregu pojazdów, na widok których wszyscy śliniliby się z zachwytu. Celowo dał mi kluczyki do Astona Martina Vanquish*, czy to był tylko przypadek? Nie zwolniłem żeby się nad tym zastanowić, nie zmieniało to drugiej części mojego planu. Po prostu wskoczyłem na jedwabiście skórzane siedzenie i odpaliłem silnik. Kiedy indziej jego pomruk przyprawiłby mnie zapewne o jęk zazdrości, ale teraz nie potrafiłem skoncentrować się na niczym innym niż zmuszenie go do jazdy. Nacisnąłem pedał gazu. Auto ruszyło, jakby unosząc się w powietrzu, niemal czułem jak z chęcią podskakuje. Sekundę później mknąłem już wijącą się ścieżką. Samochód jechał jakby kierowały nim moje myśli, nie ręce. Gdy przejechałem przez zielony tunel wiodący w kierunku autostrady, zauważyłem przelotnie spojrzenie Leah, jej szary pysk przyglądał mi się bacznie poprzez paprocie. Przez ułamek sekundy zastanawiałem się co mogła sobie pomyśleć, ale szybko zdałem sobie sprawę, że nic mnie to nie obchodzi. Skierowałem się na południe, bo nie miałem dziś cierpliwości ani do korków ani czegokolwiek innego, co zmusiłoby mnie do ściągnięcia stopy z gazu. W pewien chory sposób był to mój szczęśliwy dzień. Jeśli przez szczęście można rozumieć przemieszczanie się autostradą dwieście kilometrów na godzinę i nie spotkanie ani jednego gliniarza. Trochę się zawiodłem. Mały pościg mógłby okazać się całkiem przyjemny, nie wspominając już o tym, że mandacik wkurzyłby pijawkę. Oczywiście zapłaciłby, ale mogłoby być to dla niego troszkę kłopotliwe. Jedyną oznaką jakiegokolwiek nadzoru policyjnego na jaki się natknąłem, był skrawek ciemnobrązowego futra przemykający przez drzewa, biegnący równolegle do mnie, kilka mil na południe od Forks. Wyglądał jak Quil. On także musiał mnie zobaczyć, ponieważ zniknął po minucie, bez podnoszenia alarmu. Prawie zacząłem się zastanawiać co się z nim stało, zanim przypomniałem sobie, że również mnie to nie obchodzi. Jechałem autostradą przypominającą kształtem literę "U", zmierzając do największego miasta jakie było w pobliżu. Była to pierwsza część mojego planu. Wydawało mi się, że jadę już całą wieczność, prawdopodobnie dlatego, że siedziałem jak na szpilkach, ale tak naprawdę nie minęły nawet 2 godziny odkąd zacząłem podróż. Zwolniłem, ponieważ naprawdę nie chciałem przez przypadek zabić kilku niewinnych osób. To był głupi plan. Nie mógł się udać. Ale gdy szukałem w głowie jakiekolwiek wyjścia by uciec od tego bólu, przypomniało mi się co powiedziała dzisiaj Leah. To minie, wiesz? Jeśli się w kogoś wpoisz. Nie musiałbyś już przez nią cierpieć.
* Aston Martin Vanquish -sportowe coupe. (przyp. tłum.) Kliknij
Może odebranie komuś własnej woli wcale nie było najgorszą rzeczą na świecie. Może takie uczucie jak to było najgorsze. Ale widziałem już wszystkie dziewczyny w La Push i w Rezerwacie Makah oraz Forks. Potrzebuję szerszego pola do manewru. Więc, jak się szuka pokrewnej duszy w tłumie? Cóż, po pierwsze, potrzebny jest tłum. Więc krążyłem po okolicy, poszukując odpowiedniego miejsca. Znalazłem kilka centrów handlowych, które prawdopodobnie byłyby całkiem dobre do znalezienia dziewczyny w moim wieku, ale nie potrafiłem się zatrzymać. Czy naprawdę chcę wpoić się w kogoś, kto całymi dnami przesiaduje w centrum handlowym? Trzymałem się drogi na północ, która stawała się coraz bardziej zatłoczona. W końcu znalazłem duży park, pełen dzieci, rodzin, deskorolek i rowerów, latawców, pikników i tym podobnych. Dopiero teraz zauważyłem, że był to całkiem miły dzień. Słońce, i tak dalej. Ludzie wyszli z domów, podziwiać błękit nieba. Zaparkowałem, zajmując dwa miejsca dla niepełnosprawnych po prostu błagając o mandat i dołączyłem to tłumu. Chodziłem w kółko, czując, jak upływają godziny, wystarczająco długo by słońce zmieniło stronę na niebie. Wpatrywałem się w twarz każdej dziewczyny która mnie mijała, zmuszałem się, by patrzeć na nie naprawdę, na to która z nich była ładna, która miała niebieskie oczy, która dobrze wyglądała w aparacie ortodontycznym, a która miała za dużo makijażu. Starałem się znaleźć w każdej z tych twarzy coś interesującego, tak dla pewności, że naprawdę się staram. Takie rzeczy jak to, że jedna z nich miała bardzo prosty nos, a druga powinna nie zasłaniać oczu włosami. Ta powinna występować w reklamie szminki, gdyby reszta jej twarzy była tak doskonała jak usta... Czasami oglądały się za siebie. Innym razem wyglądały na przestraszone jakby myślały, co to za wielki świr piorunuje mnie wzrokiem? Czasem wydawało mi się, że niektóre wyglądającą na zainteresowane, ale może to tylko moje ego wariowało. W każdym razie, nic. Nawet, kiedy napotkałem spojrzenie dziewczyny, która -bezkonkurencyjnie -była najśliczniejszą w parku, a zapewne i w całym mieście. Gdy odwróciła się i spojrzała na mnie, z czymś, co wyglądało na zainteresowanie, nie poczułem absolutnie nic. Tylko to samo rozpaczliwe dążenie do ucieczki od bólu. W miarę upływu czasu zacząłem zwracać uwagę na rzeczy, na które nie powinienem. Cechy Belli. Włosy tej dziewczyny miały taki sam kolor jak jej. Oczy tamtej były tego samego kształtu. Kości policzkowe następnej zdobiły jej twarz w dokładnie taki sam sposób. Kolejna miała identyczną, malutką zmarszczkę między oczyma, co skłoniło mnie do zastanowienia się, o co się tak martwi. Wówczas się poddałem. To było głupie, myśleć, że znalazłem się akurat we właściwym miejscu i czasie i że po prostu wpadnę na swoją bratnią duszę tylko dlatego, bo jestem zdesperowany. I tak nie było sensu jej tutaj szukać. W każdym bądź razie, jeśli Sam miał rację, najlepszym miejscem na jej odnalezienie było La Push. A najwyraźniej nikt stamtąd nie sprostał moim wymaganiom. Ale jeżeli to Billy miał rację, to kto wie? Co może być przeznaczone najsilniejszemu z wilków? Powłóczyłem się z powrotem do samochodu, sunąc po chodniku i bawiąc się kluczami. Może byłem taki sam jak Leah. Genetyczny ślepy zaułek. Może moje życie to tylko jeden wielki, okrutny żart i nie ma z niego drogi ucieczki. -Hej, w porządku? Halo? Ty tam, ze skradzionym autem. Zajęło mi sekundę by zrozumieć, że ktoś coś do mnie mówi, a kilka następnych podniesienie głowy. Wyglądająca znajomo dziewczyna patrzyła na mnie, jakby zaniepokojona. Wiedziałem, dlaczego rozpoznaję jej twarz już ją "zaliczyłem". Jasne, rudo blond włosy, blada skóra, kilka złotych piegów pokrywających jej nos i policzki, oraz oczy koloru cynamonu. -Jeśli czujesz rosnące uczucie skruchy w związku z autem -powiedziała, uśmiechając się tak, że w jej podbródku ukazał się dołeczek. -zawsze możesz zwalić to na kogoś innego. -Jest wypożyczony, nie skradziony -warknąłem. Mój głos brzmiał okropnie jakbym płakał czy coś. Żenujące. -Jasne, tego będziemy się trzymać w sądzie. Spojrzałem na nią bykiem. -Potrzebujesz czegoś? -Raczej nie. Tylko żartowałem z tym autem, wiesz? Ale... wyglądałeś na naprawdę przygnębionego. Och,
jestem Lizzie -wyciągnęła do mnie rękę. Patrzyłem na nią tak długo, aż opuściła dłoń. -W każdym bądź razie... -powiedziała skrępowana. -Zastanawiałam się czy mogłabym Ci jakoś pomóc. Wydawało mi się jakbyś kogoś szukał. -Gestem wskazała, w kierunku parku i wzruszyła ramionami. -Taa. Czekała. Westchnąłem. -Nie potrzebuje pomocy. Nie ma jej tu. -Och, przykro mi. -Mnie też wymamrotałem. Spojrzałem na nią ponownie. Lizzie. Była ładna. Wystarczająco miła by pomóc zrzędliwemu obcemu, który wyglądał jak szaleniec. Czemu nie mogła być tą jedyną? Dlaczego to wszystko musiało być tak cholernie skomplikowane? Miła, ładna, z poczuciem humoru. Dlaczego nie? -Piękny samochód powiedziała. -Szkoda, że już takich nie robią. Chodzi mi o to, że Vantage ma całkiem ładne kształty, ale jest coś takiego w tych Vanguishach Miła dziewczyna która zna się na autach. Wow. Zacząłem uważnie przypatrywać się jej twarzy, żałując, że nie wiem jak to działa. No dawaj, Jake wpojenie. -Jak się prowadzi?-spytała. -Nie uwierzyłabyś. powiedziałem. Posłała mi jeden ze swoich uśmiechów, ciągnący się do połowy twarzy, wyraźnie zadowolona z mojej pierwszej uprzejmej odpowiedzi. Niechętnie również się do niej uśmiechnąłem. Jednak nic to nie dało. Nie ważne jak bardzo się starałem, to nie mogło stać się w ten sposób. Nie byłem zdolny do zakochania się w normalnej osobie. Nie kiedy całym sobą krwawiłem dla kogoś innego. Może za 10 lat, gdy serce Belli od dawna nie będzie już bić, przetrwam ten ból i pozbieram się jakoś -być może wtedy będę mógł zaproponować Lizzie przejażdżkę szybkim autem i rozmowę o modelach samochodów, a także dowiedzieć się czegoś więcej o niej i zobaczyć czy mnie polubi. Ale na pewno nie zdarzy się to teraz. Magia nie mogła mnie ocalić. Będę musiał znosić te tortury jak mężczyzna. Do dupy. Lizzie czekała, może mając nadzieję, że zaoferuję jej przejażdżkę. A może i nie. -Lepiej oddam samochód facetowi, od którego go pożyczyłem -mruknąłem. Uśmiechnęła się ponownie. -Cieszę się, że wychodzisz na prostą. -Taa, przekonałaś mnie. Patrzyła jak wsiadam do auta, nadal zaniepokojona. Prawdopodobnie wyglądałem jak ktoś, kto zamierza zjechać z klifu. Co może i bym zrobił, gdyby mogło to zabić wilkołaka. Pomachała mi, wodząc oczyma za samochodem. Z powrotem jechałem już trochę bardziej rozsądnie. Nie spieszyłem się. Wcale nie chciałem wracać tam, dokąd zmierzałem. Z powrotem do tego domu, tego lasu. Wrócić do tego bólu, przed którym uciekałem. Powrót do bycia z nim całkiem sam. Dobra, to było melodramatyczne. Nie byłbym całkiem sam, ale to było akurat złe. Leah i Seth musieliby cierpieć razem ze mną. Cieszyłem się jednak, że Seth nie będzie musiał cierpieć zbyt długo. Dzieciak nie zasługuje na to, by rujnować jego wewnętrzny spokój. Leah też nie, ale w końcu było to coś, co rozumiała. Dla niej taki ból to żadna nowość. Westchnąłem gdy pomyślałem o tym, czego ona ode mnie oczekuje, ponieważ wiedziałem, że zamierza to dostać. Nadal byłem na nią wściekły, ale nie mogłem zignorować faktu, że mógłbym znacznie ułatwić jej życie. Teraz, znając ją lepiej, wiedziałem, że zrobiłaby dla mnie to samo, jeśli byłaby na moim miejscu. Byłoby to interesujące, ale też co najmniej dziwne, mieć Leah za towarzyszkę -za przyjaciółkę. Zachodzilibyśmy sobie nieźle za skórę, to było pewne. Nie pozwoliłaby mi taplać się w rozpaczy, ale to by było akurat w porządku. Najprawdopodobniej potrzebowałem kogoś, kto skopałby mój tyłek, teraz i w przyszłości. I jakby tak się głębiej zastanowić, była ona jedyną osobą która rozumiała przez co przechodzę. Pomyślałem o naszym dzisiejszym polowaniu i o tym jak blisko były wtedy nasze umysły. To także nie było złe. Tylko inne. Trochę straszne, trochę kłopotliwe, ale także miłe, na swój dziwny sposób. Nie musiałem być sam.
Wiedziałem także, że Lech jest na tyle silna by zmierzyć się wraz ze mną z tymi miesiącami, które nadejdą. Miesiącami i latami. Myślenie o tym męczyło mnie. Czułem się jakbym stał na skraju oceanu i musiał przepłynąć go od brzegu do brzegu zanim będę mógł odpocząć. Zostało tak mało czasu. Tak niewiele, zanim rzucę się do tego oceanu. Trzy i pół dnia, a Ja tylko marnowałem te resztki godzin. Znów zacząłem jechać zbyt szybko. Zobaczyłem Sama i Jareda po obu stronach samochodu, jak wartownicy, gdy gnałem drogą prowadzącą do Foks. Byli dobrze ukryci za grubymi gałęziami, ale spodziewałem się ich, poza tym wiedziałem, czego wypatrywać. Skinąłem w ich stronę, nie zamierzając niepokoić się tym, co robili podczas mojej wycieczki. Skinąłem także na Leah i Setha, gdy wjeżdżałem na podjazd Cullenów. Zaczynało się ściemniać, grube chmury zasłoniły niebo, ale mimo to widziałem ich oczy, świecące niczym reflektory. Wyjaśnię im to później. Będzie na to wystarczająco dużo czasu. Byłem zaskoczony, kiedy znalazłem Edwarda czekającego na mnie w garażu. Nie widziałem żeby odchodził od Belli od wielu dni. Mogłem wyczytać z jego twarzy, że nic złego się jej nie stało. Tak naprawdę wyglądał nawet na bardziej spokojnego niż wcześniej. Mój żołądek zacisnął się, gdy przypomniałem sobie skąd owy spokój pochodzi. Szkoda, że przez te wszystkie moje rozmyślania zapomniałem rozbić samochód. No cóż. Prawdopodobnie i tak nie byłbym w stanie zniszczyć takiego auta. Może wiedział o tym i właśnie dlatego mi go pożyczył. -Na słówko, Jacob. -powiedział gdy tylko wyłączyłem silnik. Wziąłem głęboki wdech, próbując się uspokoić. Po jakieś minucie powoli wyszedłem z auta, rzucając w jego stronę kluczyki. -Dzięki za wypożyczenie. -powiedziałem cierpko. Najwidoczniej był to objaw jego wdzięczności. - Czego znowu chcesz? -Po pierwsze... Wiem, że niechętnie korzystasz z autorytetu w swojej sforze, ale... Zamrugałem, zdziwiony, że zaczął teraz ten temat. -Ale co? -Jeśli nie możesz albo nie chcesz kontrolować Leah, to Ja... -Leah? -przerwałem mu, zaciskając zęby. -Co się stało? Twarz Edwarda stężała. -Przyszła sprawdzić dlaczego tak nagle wyszedłeś. Próbowałem to wyjaśnić. Podejrzewam, że zabrzmiało to trochę nieodpowiednio. -Co zrobiła? -Zmieniła się w człowieka i.. -Naprawdę? -znów mu przerwałem, tym razem w szoku. Nie mogłem sobie tego wyobrazić. Bezbronna Leah dobrowolnie wchodząca do jaskini wroga? -Chciała... rozmawiać z Bellą. -Z Bellą? Edward zaczął syczeć. -Nie pozwolę, by ktokolwiek niepokoił Bellę w ten sposób jeszcze raz. Nie obchodzi mnie jak bardzo to było uzasadnione, według Leah! Nie skrzywdziłem jej -oczywiście nie zrobiłbym tego -ale wyrzucę ją z domu jeżeli to się jeszcze raz powtórzy. Wywalę ją wprost do rzeki. -Chwila. Co ona takiego powiedziała? -To wszystko nie miało żadnego sensu. Edward wziął głęboki wdech, uspokajając się. -Leah była nadmiernie niemiła. Nie będę udawał, że rozumiem, dlaczego Bella nie potrafi zostawić cię w spokoju, ale wiem, że nie zachowuje się w ten sposób specjalne, żeby cię zranić. Cierpi przez te wszystkie ciosy które ci wymierza, które wymierza mnie, prosząc cię abyś został. Leah patrzy na to nieco inaczej. Bella płakała... -Czekaj -Leah krzyczała na Bellę z mojego powodu? Kiwnął głową. -Masz naprawdę.. gwałtownego obrońcę. Wow. -Nie prosiłem jej o to. -Wiem. Przewróciłem oczyma. Oczywiście, że wiedział. Wiedział wszystko.
Ale to było naprawdę coś. Któż by pomyślał? Leah wchodząca do domu krwiopijców jako człowiek, żeby poskarżyć się o to jak Ja byłem traktowany. -Nie mogę obiecać, że będę kontrolował Leah -powiedziałem. -Nie zrobię tego. Ale pogadam z nią, ok? I nie sądzę, żeby zrobiła to ponownie. Leah najprawdopodobniej wydusiła z siebie już wszystko co miała do powiedzenia. -Też mi się tak wydaje. -W każdym razie, porozmawiam o tym z Bellą. Nie musi się z tym źle czuć. To moja broszka. -Już jej to powiedziałem. -No tak, oczywiście. W porządku z nią? -Śpi. Rose jest z nią. Więc psychopatka była teraz "Rose". Całkowicie przeszedł na ciemną stronę mocy. Zignorował te myśl, udzielając odrobinę dokładniejszej odpowiedzi na moje pytanie. -Jest z nią.. lepiej, w pewnym sensie. Oprócz poczucia winy wywołanego przez Leah. Lepiej. Bo usłyszał tego potwora i wszystko było niby cacy. Fantastycznie. -To ważniejsze niż Ci się wydaje -mruknął. -To, że słyszę teraz myśli dziecka, wynika najprawdopodobniej z faktu, że on lub ona jest zadziwiająco rozwinięte psychicznie. Do pewnego stopnia nas rozumie. Szczena mi opadła. -Mówisz serio? -Tak. Wydaje się, że ma ono mgliste pojęcie tego, co boli Bellę. Próbuje unikać zadawania jej bólu, tak jak to tylko możliwe. Ono.. kocha ją. Bardzo. Gapiłem się na Edwarda, czując jak oczy wyskakują mi z orbit. Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Jednak mimo tego szoku, doskonale zrozumiałem co było punktem zwrotnym w jego zachowaniu. To właśnie to zmieniło Edwarda -fakt, że ten potwór ją kochał. Nie mógł nienawidzić czegoś, co kochało Bellę. Prawdopodobnie dlatego też nie mógł nienawidzić mnie. Jednak była to spora różnica. Ja nie zabijałem jej od środka. Edward ciągnął dalej, zachowując się jakby w ogóle nie usłyszał moich myśli. -Wydaje mi się, że postęp jest większy niż możemy przypuszczać. Kiedy Carlisle wróci... -Jeszcze nie wrócili? -uciąłem mu ostro. Pomyślałem o Samie i Jaredzie obserwującym drogi. A może byli po prostu ciekawi co się dzieje? -Alice i Jasper tak. Carlisle kupił tyle krwi ile tylko mógł, ale nie było tego aż tyle, ile miał nadzieję - Bella będzie korzystać z tej dostawy w dniu, kiedy Jej apetyt wzrośnie. Carlisle został by spróbować dostać coś z innego źródła. Nie sądzę, aby teraz było to konieczne, ale on woli być przygotowany na każdą ewentualność. -Dlaczego nie jest to koniecznie? A co jeśli ona potrzebuje więcej? Mógłbym przysiąc, że dokładnie słuchał i wpatrywał się we mnie, próbując odczytywać moje reakcje, gdy zaczął wyjaśniać. -Planuję nakłonić Carlisle'a do odbioru porodu jak tylko wróci. -Że co? -Dziecko wydaje się unikać niepotrzebnych, brutalnych ruchów, ale to trudne. Jest już zbyt duże. To szaleństwo czekać, kiedy jest już tak dobrze rozwinięte, jak myśli Carlisle. Bella jest zbyt krucha żebyśmy mogli to dłużej odkładać. Czułem, że nogi się pode mną ugięły. Najpierw tak bardzo liczyłem na nienawiść Edwarda do tego czegoś. Teraz zorientowałem się, że traktowałem te trzy dni jako coś pewnego. Myślałem, że mam je jak w banku. Znowu ujrzałem rozpościerający się przede mną ocean żalu. Próbowałem złapać oddech. Edward czekał. Wpatrywałem się w jego twarz i odkryłem coś nowego, jakąś zmianę. -Myślisz, że przeżyje. -wyszeptałem. -Tak. To ta kolejna rzecz o której chciałem z Tobą porozmawiać. Nie mogłem wydusić z siebie słowa. Po minucie stracił cierpliwość. -Tak. -powtórzył. -Czekanie takie jak do tej pory, aż dziecko będzie gotowe, było szalenie niebezpieczne. W każdym momencie mogło być za późno. Jeśli jednak będziemy działać szybko, nie widzę powodu dla którego coś miałoby się nie udać. Znajomość myśli dziecka jest niewiarygodnie
pomocna. Na szczęście, Bella i Rose zgadzają się ze mną. Teraz, kiedy przekonałem je, że bezpieczniejsze dla dziecka będzie jeśli zainterweniujemy, nie będą nas już dłużej powstrzymywać od działania. -Kiedy wraca Carlisle? -zapytałem, wciąż szepcząc. Nadal nie mogłem złapać oddechu. -Jutro w południe. Moje kolana znów się ugięły. Musiałem oprzeć się o samochód żeby ustać. Edward sięgnął w moją stronę, jakby oferując mi wsparcie, ale szybko to przemyślał i opuścił ręce. -Przykro mi -wyszeptał. -Naprawdę przykro mi, że musisz cierpieć z tego powodu, Jacob. Chociaż mnie nienawidzisz muszę przyznać, że nie czuję do ciebie tego samego. Myślę o tobie jako o.. bracie, w pewnym sensie. A co najmniej towarzyszu broni. Żałuję, że cierpisz, bardziej niż możesz to sobie wyobrazić. Ale Bella przetrwa -gdy to powiedział, ton jego głosu był dziki, gwałtowny -i wiem, że to jest to, co się naprawdę dla ciebie liczy. Prawdopodobnie miał rację. Ciężko było mi cokolwiek powiedzieć. Wszystko w mojej głowie wirowało. -Więc przykro mi, że muszę to zrobić teraz, kiedy masz tyle na głowię, ale najwyraźniej zostało mało czasu. Chcę cię o coś zapytać -a nawet błagać, jeśli będę musiał. -Nie mam nic do stracenia -wydusiłem. Wyciągnął ponownie rękę, jakby chciał położyć ją na moim ramieniu, ale po chwili znowu ją opuścił i westchnął. -Wiem, jak bardzo się poświęciłeś. -powiedział cicho. -Ale to jest coś, co możesz zrobić tylko ty, i nikt inny. Zwracam się z tą prośbą do prawdziwej Alfy, Jacob. Do prawdziwego potomka Ephriama. Byłem zbyt oszołomiony by zareagować. -Chcę twojego pozwolenia na odstąpienie od tego, co uzgodniliśmy w traktacie z Ephriamem. Chcę, byś zrobił dla nas wyjątek. Chcę twojej zgody by ocalić jej życie. Wiesz, że i tak to zrobię, ale nie chcę stracić twojego zaufania jeśli istnieje sposób, by tego uniknąć. Wiesz, że nie rzucamy słów na wiatr i teraz też nie chcemy tego uczynić. Proszę cię o wyrozumiałość, Jacob, ponieważ doskonale wiesz dlaczego to robimy. Chcę, aby sojusz pomiędzy naszymi rodzinami przetrwał, gdy to się skończy. Próbowałem przełknąć ślinę. Sam, pomyślałem. To on jest Ci potrzebny. -Nie. Autorytet Sama został uznany. Ale tak naprawdę należy on do Ciebie. Nigdy mu go nie odbierzesz, ale nikt oprócz ciebie nie może wydać zgody na to, o co cię teraz proszę. To nie moja decyzja. -Twoja, Jacob i doskonale o tym wiesz. Twoje słowo albo nas potępi albo rozgrzeszy. Tylko ty możesz to zrobić. Nie potrafię o tym myśleć. Nie wiem. -Nie mamy zbyt wiele czasu. -zerknął z powrotem na dom. Nie, nie było czasu. Moje kilka dni zmieniło się w kilka godzin. Nie wiem. Pozwól mi pomyśleć. Po prostu daj mi minutę, ok? -Dobrze. Ruszyłem w stronę domu a on podążył za mną. Zabawne, jak łatwo przychodziło mi poruszanie się w ciemnościach z wampirem za plecami. Nie czułem zagrożenia, ani nawet niepokoju, naprawdę. Jakbym szedł koło kogoś obcego. Cóż, koło kogoś obcego, kto nieźle śmierdział. Zauważyłam jakiś ruch na skraju trawnika, a następnie do moich uszu dobiegło ciche skomlenie. Seth przeskoczył przez paprocie i w kilku susach podbiegł do nas. -Hej, dzieciaku -wymamrotałem. Pochylił głowę a Ja poklepałem go po ramieniu. -Wszystko w porządku -skłamałem. -Porozmawiamy o tym później. Przepraszam, że musisz to znosić. Obdarzył mnie szerokim uśmiechem. -Hej, powiedz siostrze, żeby trochę spauzowała, ok? Wystarczy już tego dobrego. Seth skinął głową. Tym razem popchnąłem go w ramię. -Wracaj do pracy. Niedługo Cię zastąpię. Seth oparł się na chwilę o mnie, po czym odwrócił się i pognał w stronę drzew. -On ma najczystszy, najszczerszy i najbardziej serdeczny umysł jaki kiedykolwiek słyszałem wyszeptał Edward kiedy Seth znalazł się poza zasięgiem. -Masz szczęście, że dzielisz z nim myśli.
-Wiem o tym. -odburknąłem. Znów zwróciliśmy się ku domowi i oboje podnieśliśmy głowy, gdy do naszych uszu dobiegł dźwięk, jakby ktoś ssał przez słomkę. Edward przyspieszył. Rzucił się na schody i wbiegł do domu. -Bella, kochanie, myślałem, że śpisz -usłyszałem jego słowa. -Przepraszam, inaczej bym nie odszedł. -Nie przejmuj się. Po prostu pragnienie mnie obudziło. Dobrze, że Carlisle przyniesie więcej. Dziecko będzie tego potrzebować, gdy już się urodzi. -Racja. Słuszna uwaga. -Zastanawiam się, czy będzie chciało cokolwiek innego.. -zadumała się. -Przypuszczam, że wkrótce się dowiemy. Przeszedłem przez drzwi. -Nareszcie. -powiedziała Alice i Bella spojrzała w moją stronę. Ten doprowadzający do szaleństwa, nieodparty uśmiech przemknął przez jej twarz. Jednak szybko zniknął, a jej usta zadrżały, jakby próbowała się nie rozpłakać. Zapragnąłem walnąć Leah prosto w tą jej głupią gębę. -Hej, Bells -powiedziałem szybko. -Jak leci? -W porządku. -odpowiedziała. -Dzisiaj wielki dzień, co nie? Tyle nowości. -Nie musisz tego robić, Jacob. -Nie mam pojęcia o czym mówisz. -powiedziałem, siadając na oparciu kanapy koło jej głowy. Edward zajął już podłogę. Posłała mi spojrzenie pełne wyrzutu. -Jest mi tak.. -zaczęła. Ścisnąłem jej wargi razem, pomiędzy kciukiem a placem wskazującym. -Jake -wymamrotała, próbując odepchnąć moją dłoń. Jej próby były jednak tak słabe, że trudno było mi uwierzyć, że w ogóle usiłowała mnie powstrzymać Potrząsnąłem głową. -Pozwolę Ci mówić jeśli przestaniesz wygadywać takie głupoty. -Dobra, nie będę się już w ogóle. -wybełkotała. Zabrałem rękę. -Kłamałam -powiedziała szybko i uśmiechnęła się szeroko. Przewróciłem oczyma i odwzajemniłem uśmiech. Kiedy ponownie spojrzałem w jej oczy zobaczyłam wszystko to, czego szukałem w parku. Jutro stanie się kimś innym. Ale będzie żyć, a w końcu tylko to się liczyło, prawda? Spojrzy na mnie tymi samymi oczyma co teraz, tak jakby. Z uśmiechem na tych samych ustach, prawie tych samych. Wciąż będzie znać mnie lepiej niż ktokolwiek inny, kto nie ma pełnego dostępu do wnętrza mojej głowy. Leah mogłaby być interesującą towarzyszką, może nawet prawdziwą przyjaciółką kimś kto stanąłby w mojej obronie. Ale nie była moją najlepszą przyjaciółką w taki sposób, w jaki była nią Bella. Oprócz niespełnionej miłości do Belli czułem, że łączy mnie z nią jakaś inna więź. Jutro stanie się moim wrogiem. Albo sojusznikiem. Decyzja ta należała najwidoczniej tylko do mnie. Westchnąłem. Dobra! pomyślałem, dając mu ostatnią rzecz, jaką mogłem. Poczułem się pusty w środku. Śmiało. Ratuj ją. Jako potomek Ephriama, masz moje pozwolenie, moje słowo, że nie będzie to naruszenie paktu. Reszta będzie musiała zwalić całą winę na mnie. Masz rację -Nie mogą zaprzeczać, że to do mnie należy ostateczna decyzja. -Dziękuję. -szept Edwarda był tak cichy, że Bella niczego nie usłyszała. Ale powiedział to tak gorliwie, że kątem oka zauważyłem jak reszta wampirów zaczęła się w nas wpatrywać. -Więc -zaczęła Bella, próbując brzmieć swobodnie. -Jak Ci minął dzień? -Świetnie. Wybrałem się na przejażdżkę. Kręciłem się trochę po parku. -Brzmi całkiem nieźle. -No jasne. Nagle jej twarz się zmieniła. -Rose? Usłyszałem chichot Blondyny za plecami. -Znowu? -Wydaje mi się, że wypiłam co najmniej dwa litry w ciągu ostatniej godziny -wyjaśniła Bella. Edward i Ja zeszliśmy z drogi, kiedy Rosalie pojawiła się by podnieść Bellę z kanapy i zanieść ją do
łazienki. -Mogę iść sama? -zapytała Bella. -Nogi mi zesztywniały. -Jesteś pewna? -zapytał Edward. -Rose złapie mnie jeśli potknę się o własne stopy. Co może być bardzo proste, biorąc pod uwagę, że ich nie widzę. Rosalie ostrożnie postawiła Bellę na nogi, trzymając jej ręce na ramionach. Bella przeciągnęła się lekko, prostując ręce. -Miłe uczucie -westchnęła. -Uh, ale jestem ogromna. I rzeczywiście była. Jej brzuch był tak wielki jak kontynent. -Jeszcze jeden dzień. -powiedziała, głaszcząc się po nim. Nie mogłem zwalczyć tego przeszywającego bólu, który dopadł mnie nagłym, rozrywającym pchnięciem, ale próbowałem go nie okazywać. Potrafiłem przecież ukryć to wszystko jeden dodatkowy dzień, prawda? -W taki razie ruszajmy. Ooooh.. o nie! Filiżanka, którą Bella zostawiła na kanapę przewróciła się, rozlewając ciemnoczerwoną krew na białą tkaninę. Automatycznie, choć dzieliły ją od tego 3 kroki, Bella wygięła się, wyciągając rękę i próbując podnieść upadającą filiżankę. I nagle doszedł nas najdziwniejszy, rozrywający, stłumiony dźwięk dochodzący z wnętrza jej ciała. -O nie! -wysapała. A potem całkowicie zwiotczała, osuwając się na podłogę. Rosalie złapała ją zanim zdążyła upaść. Edward też był już przy niej, momentalnie zapomnieli o brudnej kanapie. -Bella? -zapytał. Jego spojrzenie było pełne paniki. Pół sekundy później, Bella krzyknęła. Nie był to jednak zwykły krzyk, tylko mrożący krew w żyłach wrzask agonii. Przerażające dźwięki wydostawały się z jej gardła, oczy uciekły w tył głowy. Zamknęła je i odrzuciła głowę do tyłu. Ciało Belli drgnęło w ramionach Rosalie. Następnie zwymiotowała fontanną krwi.
tłumaczenie: Evergreen
18. Brak słów Ociekające krwią ciało Belli zaczęło drgać, szarpiąc się w ramionach Rosalie, jakby doznawało elektrowstrząsów. Cały ten czas jest twarz pozostawała bez wyrazu nieprzytomna. Dopiero dzikie uderzenia ze środka jej ciała spowodowały, że się poruszyła. Gdy tak skręcała się w konwulsjach, ostrym trzaskom i pęknięciom towarzyszyły skurcze. Rosalie i Edward zamarli na jakieś pół sekundy, a potem wszystko się zaczęło. Rosalie chwyciła w ramiona ciało Belli, krzycząc tak szybko, że ciężko było odróżnić poszczególne słowa. Obydwoje wystrzelili biegiem schodami na drugie piętro. Ruszyłem za nimi. -Morfina! Edward wrzasnął na Rosalie. -Alice, daj Carlisle'a do telefonu! pisnęła Rosalie. Pokój, do którego weszliśmy, wyglądał jak sala operacyjna umieszczona pośrodku biblioteki. Lampy były oślepiające i jasne. Bella znajdowała się na stole oblana jaskrawym światłem, trupio blada w jego strumieniu. Jej ciało klapało jak ryba na piasku. Rosalie przyparła Bellę, zdzierając z niej ubrania, podczas gdy Edward wkłuł strzykawkę w jej ramię. Ileż razy wyobrażałem ją sobie nagą? Teraz nie mogłem nawet patrzeć. Bałem się mieć te wspomnienia w głowie. -Edward, co się dzieje? -Dusi się! -Łożysko musiało się odkleić! Gdzieś w trakcie tego, włączyła się Bella. Zareagowała na ich słowa z piskiem, który rozrywał mi bębenki. -WYCIĄGNIJCIE GO! krzyknęła. -NIE MOŻE ODDYCHAĆ! ZRÓBCIE TO TERAZ! Zobaczyłem czerwone plamy na jej oczach, gdy krzyk zerwał w nich naczynka krwionośne. -Morfina! warczał Edward. -NIE! TERAZ! -Kolejny wylew krwi zdławił to, co wykrzykiwała. Podtrzymując jej głowę, rozpaczliwie próbował oczyścić jej usta, żeby mogła znowu oddychać. Alice wleciała do pokoju i przycisnęła małą, niebieską słuchawkę pod włosy Rosalie. Potem cofnęła się, jej oczy były szeroko otwarte i ogromne, podczas gdy Rosalie syczała gorączkowo przez telefon. W jasnym świetle skóra Belli wydawała się bardziej fioletowa i czarna niż biała. Ciemna czerwień zaczęła przenikać pod skórą przy ogromnej, drżącej wypukłości na jej brzuchu. Ręka Rosalie zbliżała się ze skalpelem. -Pozwól morfinie się rozprzestrzenić! wrzasnął Edward. -Nie ma czasu. syknęła Rosalie. On umiera! Jej ręka przejechała po brzuchu Belli i żywa czerwień wylała się w miejscu, w którym przecięła skórę. To wyglądało tak, jakby przewróciło się wiadro, jakby kran został odkręcony na full. Bella szarpnęła się, ale nie krzyczała. Ciągle się dławiła. I wtedy Rosalie straciła panowanie nad sobą. Zobaczyłem zmianę w wyrazie jej twarzy, usta cofające się od jej zębów i czarne oczy błyszczące w pragnieniu. -Nie, Rose! Edward ryknął, ale jego ręce były uwięzione, próbując podpierać Belle pionowo, żeby mogła oddychać Wystrzeliłem na Rosalie, skacząc w poprzek stołu, bez zawracania sobie głowy, żeby zmienić się w wilka. Gdy trafiłem jej kamienne ciało, rzucając je ku drzwiom, poczułem, że skalpel, który trzymała w dłoni wbił się głęboko w moje lewe ramię. Moja prawa dłoń uderzyła ją w twarz, unieruchamiając szczękę i blokując jej drogę. Wykorzystałem moją przewagę nad Rosalie i odsunąłem ją od siebie żeby wpakować jej konkretnego kopniaka w bebechy. To było jak kopnięcie betonu. Wleciała w ramę drzwi, wyginając ją w drugą stronę.
Mały telefonik rozleciał się na kawałeczki. Wtedy pojawiła się Alice, szarpiąc ją za gardło, żeby wyprowadzić do holu. I musiałem to przyznać Blondi nie stawiała się ani odrobinę, by walczyć. Chciała, żebyśmy to my wygrali. Pozwoliła mi dołożyć jej na tyle, żeby uratować życie Belli. Właściwie, by uratować to coś. Wyrwałem ostrze z mojego ramienia. -Alice, zabierz ją stąd! Edward krzyknął. Zabierz ją do Jaspera i trzymaj ją tam! Jacob, potrzebuje cię! Nie patrzyłem jak Alice kończy moją robotę. Wróciłem z powrotem do stołu operacyjnego, gdzie Bella robiła się niebieska, jej oczy szerokie i wpatrujące się tępo w przestrzeń. -CPR*? Edward warknął na mnie, szybko i żądająco. -Tak! Osądziłem szybko jego twarz, szukając jakiś znaków, zdradzających, że zamierza zareagować podobnie jak Rosalie. Nie było niczego poza mającą tylko jeden cel ostrością. -Pomagaj jej oddychać! Muszę go wyciągnąć zanim... -Kolejny niespodziewany trzask w środku jej ciała, najgłośniejszy jak do tej pory, tak głośny, że oboje zamarliśmy w szoku czekając na jej pisk w odpowiedzi. Nic. Jej nogi, które wcześniej wywijały się w agonii, teraz stały się bezwładne, rozciągnięte w nienaturalny sposób. -Jej kręgosłup wydusił w przerażeniu. -Wyjmij to z niej! Warknąłem, ciskając w niego skalpelem. Nie będzie teraz niczego czuć! Następnie pochyliłem się nad jej głową. Jej usta wyglądały na czyste. Przycisnąłem więc swoje do nich i wdmuchnąłem do jej płuc powietrze. Poczułem drgnięcie jej rozszerzającego się ciała, więc nic nie blokowało jej gardła. Usta smakowały krwią. Mogłem słyszeć jej serce, bijące nierówno. Podtrzymuj je. Myślałem zaciekle, pompując kolejny podmuch w jej ciało. Obiecałaś. Utrzymuj bicie swego serca. Usłyszałem delikatny, ciepły odgłos skalpela przesuwającego się w poprzek jej ciała. Więcej krwi kapało na ziemię. Następny dźwięk wstrząsnął mną, niespodziewany, przerażający. Jak metal darty na strzępy. Ten dźwięk przywołał wyraźnie walkę sprzed paru miesięcy, straszny dźwięk rozdzierania nowonarodzonych. Spojrzałem na twarz Edwarda przyciśniętą do wybrzuszenia. Jego zęby pewny sposób na przecięcie się przez skórę wampira. Wzdrygnąłem się wdmuchując więcej powietrza w ciało Belli. Odkaszlnęła, mrugając ślepo i przewracając oczami. -Zostań ze mną Bello! krzyknąłem do niej. Słyszysz mnie? Zostań! Nie przestawaj oddychać! Jej oczy krążyły szukając moich albo jego, ale nie widziały nic. Mimo to wpatrywałem się w nie, trzymając utkwiony w nich wzrok. Nagle jej ciało znieruchomiało w moich rękach. Chociaż oddech był nierówny, serce biło nadal. Zdałem sobie sprawę, że ten brak ruchu oznacza koniec. Wewnętrzne bicie serca ustało. To musiało zostać wyjęte. I było. Edward szepnął Renesmee. Więc Bella się myliła. To nie był chłopiec, jak jej się zdawało. Niezbyt duże zaskoczenie. A z czym ona się nie myliła? Nie przestawałem patrzeć w jej zakrwawione oczy. Poczułem jak jej ręce podnoszą się słabo. -Pozwól mi -próbowała wyszeptać. Daj mi ją. Sądzę, iż powinienem był wiedzieć, że on dałby jej zawsze wszystko, niezależnie od tego jak głupia byłaby jej prośba. Ale nawet nie śniłem, że posłucha jej teraz. Więc nawet nie pomyślałem, by go powstrzymać. Coś ciepłego dotknęło mojego ramienia. To powinno zwrócić moją uwagę. Dla mnie nic nie wydawało się ciepłe.
Ale nie mogłem odwrócić wzroku od twarzy Belli. Zamrugała, wpatrując się w to. W końcu coś widząc. Dziwnie mruknęła, wydała cichy jęk. -Renesme. Jaka piękna. Potem wzięła krótki wdech z trudem, w bólu nabrała powietrza. Zanim spojrzałem, było za późno. Edward wyrwał to ciepłe, zakrwawione coś z jej bezwładnych ramion. Zerknąłem na jej skórę. Była czerwona od krwi krwi, która wypłynęła jej z ust, którą umazane było całe to stworzenie, a świeża lała się z rany po ugryzieniu z małego, podwójnego półksiężyca, zaraz nad lewą piersią. -Nie, Renesmee. Edward mruknął, jakby uczył potwora manier. Nie spoglądałem ani na niego ani na to. Patrzyłem tylko na Bellę. Na to, jak jej oczy z powrotem się zamykały. Z ostatnim głuchym uderzeniem, jej serce przerwało prace, stało się ciche. Ominęło ją może z pół jednego uderzenia, potem moje ręce były już na jej klatce piersiowej, robiąc uciski. Liczyłem w głowie, próbując utrzymać stały rytm. Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Przerywając na sekundę, wdmuchnąłem kolejną porcję powietrza do jej płuc. Nic nie widziałem. Moje oczy były mokre i zamazane. Ale byłem w pełni świadomy dźwięków w pokoju. Niechętne bicie jej serca, pod wymagającymi tego rękoma, walenie mojego własnego serca, kolejne
trzepoczące bicie, które było zbyt szybkie, za lekkie, którego nie mogłem umiejscowić. Wmusiłem więcej powietrza w gardło Belli. -Na co czekasz? Wydusiłem zadyszany, pompując znowu jej serce. Raz. Dwa. Trzy. Cztery. -Weź dziecko. powiedział Edward. -Wyrzuć je przez okno. -Raz. Dwa, Trzy. Cztery. -Daj mi je. zabrzmiał niski głos w drzwiach. Edward i ja warknęliśmy w tym samym momencie. -Mam to pod kontrolą. obiecała Rosalie. -Daj mi dziecko Edward. Zaopiekuje się nią dopóki Bella Zrobiłem jeszcze jeden wdech za Belle, podczas gdy następowała wymiana. Trzepoczące serce się oddaliło. -Zabierz ręce, Jacob. Podniosłem wzrok z oczu Belli, nadal pompując jej serce. Edward miał w ręce strzykawkę całą srebrną, jakby była zrobiona ze stali. -Co to jest? Jego kamienna ręka usunęła moją z drogi. Usłyszałem cichy chrzęst, gdy jego cios złamał mój mały palec. W tej samej sekundzie wbił igłę prosto w jej serce. -Mój jad. odpowiedział, naciskając tłok strzykawki. Usłyszałem szarpnięcie w jej sercu, jakby je poraził. -Nie przestawaj uciskać nakazał. Jego głos był zimny, martwy. Surowy, bez wyrazu. Jakby był maszyną.
Zignorowałem ból gojącego się palca i znowu zacząłem pompować jej serce. Było ciężej, jakby jej krew gęstniała bardziej zawiesista i wolna. Pchając lepką krew przez jej tętnice, obserwowałem, co robi on. To było tak, jakby ją całował, muskał ustami jej gardło, nadgarstki, wewnętrzne zgięcie jej ramienia. Ale słyszałem dźwięk rozrywanej skóry, gdy jego zęby się wgryzały, raz po raz, wpuszczając jad w jej układ krwionośny na tyle sposobów, na ile to tylko możliwe. Widziałem jego blady język liżący krwawiące rany, ale zanim mnie to zemdliło czy rozgniewało, zdałem sobie sprawę, co robi. Tam, gdzie jego język obmył jad ze skóry, rana przestawała krwawić, zatrzymując jad i krew wewnątrz jej ciała. Wdmuchnąłem więcej powietrza do jej ust, ale nic się nie działo. Jedynie martwe wzniesienie jej klatki piersiowej w odpowiedzi. Dalej pompowałem jej serce odliczając, podczas gdy Edward szaleńczo nad nią pracował, próbując złożyć ją z powrotem do kupy. I wszyscy konni i wszyscy dworzanie* Ale nikogo tam nie było, tylko ja, tylko on.
*fragment rymowanki, którą dobrze znają wszystkie dzieci w krajach anglojęzycznych: (przyp. tłum.)
Humpty Dumpty na murze siadł. Humpty Dumpty sat on a wall. Humpty Dumpty z wysoka spadł. Humpty Dumpty had a great fall. Iwszyscy konni i wszyscy dworzanie All the king's horses and all the king's men Złożyć do kupy nie byli go w stanie. Couldn't put Humpty together again.
Pracujący nad zwłokami. Bo tylko to zostało z dziewczyny, którą obaj kochaliśmy. Te zniszczone, zakrwawione, zniekształcone zwłoki. Nie byliśmy w stanie złożyć jej z powrotem do kupy. Wiedziałem, że było już za późno. Wiedziałem, że była martwa. Wiedziałem to na pewno, ponieważ brakowało jej pulsu. Nie czułem już żadnego powodu, by tu przy niej być. Nie było jej tu. Więc to ciało nic już dla mnie nie znaczyło. Niedorzeczna potrzeba bycia blisko niej zniknęła. Może jednak słowo przekształciła się było lepszym określeniem. Wydawało mi się, jakbym czuł przyciąganie z przeciwnej strony. Z dołu schodów, z poza drzwi. Pragnienie, żeby się stąd wynieść i nigdy nie wracać. -Więc idź stracił panowanie nad sobą i znowu odepchnął od niej moje ręce, tym razem zajmując moje miejsce. Trzy palce złamane, tak mi się zdawało. Wyprostowałem je nie zwracając uwagi na pulsujący ból. Uciskał jej martwe serce szybciej niż ja to robiłem. -Ona nie jest martwa warknął. Wszystko z nią będzie dobrze. Nie byłem pewny, czy nadal mówił do mnie.
Odwróciłem się zostawiając go z trupem. Szedłem powoli do drzwi. Bardzo wolno. Nie mogłem zmusić moich nóg, by poruszały się szybciej. To było to. Ocean bólu. Ten inny brzeg był tak daleko po drugiej stronie gotującej się wody, że nawet nie byłem w stanie go sobie wyobrazić, tym bardziej go zobaczyć. Poczułem się znowu pusty w środku, teraz, gdy straciłem swój cel. Ratowanie Belli było moją walką przez tak długi czas. Ale ona nie mogła być uratowana. Chętnie poświęciła siebie by być rozerwaną przez tego młodego potwora. Więc walka była przegrana. Wszystko się skończyło. Przeszedł mnie dreszcz na dźwięk dochodzący zza moich pleców, gdy wlokłem się na dół po schodach
dźwięku martwego serca zmuszanego do bicia. Chciałem jakoś wlać wybielacz do mojej głowy i pozwolić, by usmażył mi mózg. Wypalić obrazy pozostałe z ostatnich minut życia Belli. Pogodziłbym się z uszkodzeniem mózgu, jeśli tylko mógłbym się tego pozbyć krzyków, krwawienia, chrzęstu i trzasków nie do wytrzymania, gdy nowonarodzony potwór próbuje się wydostać, rozrywając ją od środka... Chciałem stąd uciec, przeskakując po dziesięć schodków i wybiec przez drzwi, ale moje stopy były ciężkie jak ż