Czas iluminatów Oni istnieli naprawdę. Starożytni Iluminowani Bawarscy, czy też po prostu iluminaci - tajne stowarzyszenie, które w polskim przekładzie filmu "Tomb Raider" nosi trochę bez sensu nazwę "Oświeceni" (w oryginale Illuminati). Zakon iluminatów wymienia się jednym tchem obok masonów czy templariuszy niemal za każdym razem, gdy mowa o spiskowej teorii dziejów. To iluminackie podszepty zainspirowały Karola Marksa do napisania "Manifestu komunistycznego". To spadkobiercy iluminatów zamordowali Johna F. Kennedy'ego. A jakby tego było mało, Adam Weishaupt, założyciel zakonu, skrytobójczo pozbawił życia George'a Washingtona i wykorzystując swe doń podobieństwo, sprawował władzę, podszywając się pod prezydenta. Zabawne: Weishaupta nazywa się jednym z największych spiskowców w dziejach (podaję za książką Daniela Pipesa "Potęga spisku. Wpływ paranoicznego myślenia na dzieje ludzkości"), podczas gdy tak naprawdę założone przezeń w 1776 roku stowarzyszenie przetrwało zaledwie trzynaście lat (licząc maksimum trzy tysiące dusz) i nie dokonało właściwie nic. Ale profesor prawa z bawarskiego uniwersytetu w Ingolstadt uwielbiał spiskowanie dla samego spiskowania: rytuały wtajemniczenia, tajne hasła, szyfry, infiltrację innych, równie sekretnych konwentykli, no i przede wszystkim (tu Weishaupt był prekursorem) ukryty cel działania znany tylko niewielkiej grupce przywódców, podczas gdy szeregowi członkowie nie mieli zielonego pojęcia, za jaką sprawę naprawdę walczą. Można z czystym sumieniem zaryzykować stwierdzenie, że większość współczesnych tajnych stowarzyszeń inspiruje się, czasem o tym nie wiedząc, metodami iluminatów. Podobnie jak w przypadku templariuszy, iluminaci zyskali na znaczeniu dopiero po rozwiązaniu (dzisiaj powiedzielibyśmy: delegalizacji) zakonu. W 1790 roku władze bawarskie wprowadziły karę śmierci za działanie na rzecz iluminatów. Wnioski musiały być więc oczywiste: po pierwsze, rządzący z jakiegoś powodu bardzo obawiają się zakonu Weishaupta; po drugie, trzęsą portkami, mimo iż oficjalnie iluminatów już nie ma; po trzecie, wynika z tego, że iluminaci musieli przyczaić się i czekać na odpowiednią okazję do ataku. No i czają się już tak od przeszło dwustu lat. Chyba że już od dawna nami rządzą, tylko my po prostu nic o tym nie wiemy. Niektórzy wyznawcy teorii spiskowych uważają na przykład, że Stany Zjednoczone niemal od początku swego istnienia są we władzy spadkobierców Adama Weishaupta. Jakieś dowody? Proszę, spójrzmy chociażby na podstawowy środek płatniczy w kapitalistycznym świecie, czyli banknot dolarowy. Ten pan na awersie to oczywiście Weishaupt (już po zamordowaniu Washingtona), o wiele ciekawszy jest jednak rewers. Widać na nim Wielką Pieczęć, a na niej tajemniczą piramidę z wyrytą datą MDCCLXXVI, czyli 1776. Dlaczego? Przecież ten rok nie przyniósł nic ważnego w historii Stanów Zjednoczonych. No tak, ale 1776 to rok założenia zakonu iluminatów. I jesteśmy w domu. 1 Zresztą piramida (dlaczego jest na banknocie, tego nikt nie wie), górujące nad nią oko oraz ich związki z Weishauptem et consortes to temat na oddzielną opowieść, ale tu już ostrzegam, że wkraczamy w strefę swobodnego mieszania się faktów i fikcji. W 1975 roku dwaj weseli, upaleni trawą weterani hipisowskiego ruchu, Robert Shea i Robert Anton Wilson, wydali powieściową trylogię "Illuminatus!" ("Oko w piramidzie", "Złote jabłko", "Lewiatan"), w której radośnie i bez większych ceregieli obciążyli winą iluminatów za wszystkie przekręty w historii świata, od momentu jego stworzenia (albo i wcześniej) aż po aferę Watergate, czyli wydarzenie dla autorów najaktualniejsze. Dwaj Robertowie sprytnie wykorzystali m.in. motyw Wszechwidzącego Oka, łącząc symbolikę chrześcijańską z wątkami zaczerpniętymi z prozy Lovecrafta i Tolkiena (o kim mówi się "Oko" we "Władcy Pierścieni"?). Tu znowu powracamy do nieszczęsnego dolara: nad iluminacką piramidą na rewersie unosi się wszak złowieszcze ślepie. Czyżby Yog-Sothoth popatrywał na nas z przestworzy? Trylogia "Illuminatus!" jest napisana w tak zwariowany i zabawny sposób, że w końcu nie wiadomo właściwie, kim ci iluminaci są: satanistami, anarchistami, a może kosmitami? Mało tego, spiskowa paranoja sprawia, że nie wiadomo, czy iluminaci w ogóle istnieją. Kto jest zatem odpowiedzialny za całe zło, które dzieje się na świecie? Dobre pytanie. Warto wspomnieć, iż rzecz powstała, gdy w Stanach waliła się w gruzy wiara w ówczesny "american dream". Już Pearl Harbor kilkadziesiąt lat wcześniej było wystarczającym szokiem (Kto nam to zrobił? Dlaczego nie wiedzieliśmy, że Japończycy atakują?), a pózniej dwie bomby zrzucone na Japonię, radosna działalność senatora McCarthy'ego, wojna w Korei, zamach na JFK i jego brata, wojna w Wietnamie, Watergate... Zbyt wiele tego się nazbierało, aby poczciwi amerykańscy obywatele mogli z czystym czołem uważać swój kraj za oazę spokoju i demokracji. Ktoś jednak był winien temu, że jest zle. Kto? Czyżby to iluminaci sikali nam do mleka? Wbrew pozorom takie pytania stawiano całkiem poważnie. Na to Shea i Wilson, odpowiedzieli, pokazując jęzory: najtrudniej jest dojść do wniosku, że tak naprawdę to my sami pieprzymy wszystko, czego tylko dotkniemy. Nie są nam potrzebni żadni iluminaci, wytłuczemy się sami, gdy przyjdzie potrzeba. A winni i tak się znajdą. "Illuminatus!" zyskał sobie całkiem sporą popularność, jak na powieść undergroundową. Jestem dziwnie spokojny, że np. Umberto Eco czytał tę książkę, pracując nad swoim "Wahadłem Foucaulta". Swego czasu nawet namiętnie doszukiwałem się podobieństw pomiędzy obydwiema pozycjami. Obydwie także serdecznie polecam. "Illuminatus!" niestety, tylko w oryginale. Ukazał się wprawdzie polski przekład (nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka), tyle jednak jest w nim baboli i niedoróbek, że o pomstę do nieba to woła. Pod karą boską nie bierzcie Państwo tego badziewia do ręki. Jeśli o mnie chodzi, obcuję wyłącznie z wersją anglojęzyczną, uwielbiam zresztą tę książkę pasjami. Podobnie, jak twórcy filmu "Tomb Raider", którzy nie raz i nie dwa dali temu wyraz. Uśmiałem się naprawdę setnie, widząc na ekranie iluminacką symbolikę (oko w piramidzie w wersji z banknotu dolarowego było, rzecz jasna, dominującym motywem). Zabawny też wydał mi się koncept magicznego trójkąta pozwalającego dowolnie krzyżować przeszłość, terazniejszość i przyszłość. W książce bowiem autorzy skaczą po 2 chronologii wydarzeń ruchem konika szachowego: czas nie ma znaczenia, każda chwila bowiem jest równie ważna, niezależnie od tego, czy zaistniała w roku 1975, czy w 2001. Aby w pełni docenić film Simona Westa, niezbędna jest lektura powieści Shea i Wilsona. Bez tego nie wyłapiemy pewnych interesujących szczegółów, jakie zawarli zafascynowani książką realizatorzy. W "Illuminatusie!" istotną rolę odgrywa numerologia, a szczególne znaczenie mają trzy liczby pierwsze: 5, 17, 23. No i proszę bardzo: w "Tomb Raiderze", podczas konwentyklu iluminatów u szczytu zgromadzenia zasiada (nie wiedzieć czemu) siedmioro hierarchów, ale kamera pokazuje tylko pięcioro z nich. Po to, oczywiście, aby Prawu Piątek stało się zadość. Ojciec Lary Croft (pięć liter w nazwisku!) ginie w roku 1985 - suma cyfr daje 23. Akcja toczy się w maju, miesiącu numer 5. Rozpoczyna się piętnastego (wielokrotność piątki), ale właściwego rozpędu nabiera dwa dni pózniej, czyli siedemnastego... Nie jestem pewien, czy Simon West zdawał sobie sprawę (w końcu jak spisek to spisek) ze wszystkich iluminackich grepsów nawkładanych w scenariusz, tak się jednak składa, że wyszedł mu film będący gratką nie tylko dla fanów gry "Tomb Raider", ale i dla wielbicieli pewnej zwariowanej powieści. Tych ostatnich nie jest wprawdzie zbyt dużo. No, ale iluminaci też nie byli zbyt liczni, a proszę, jaką władzę zyskali... Post scriptum: zapewne Państwo zauważyli, że pisząc o "Tomb Raiderze", praktycznie nie zająknąłem się słowem na temat Lary Croft. Bo Lary w tym filmie nie ma. Lara, jako ta matka, jest tylko jedna - prawdziwa, czyli sztuczna. A Angelina Jolie ją tylko udaje. Krzysztof Lipka-Chudzik 14 sierpnia 2001, felieton z cyklu KoLeC w obiektywie 3