Hłasko Marek Finis perfectus


Ze zbiorów
Zygmunta Adamczyka
Marek Hłasko
Finis perfectus
Ten człowiek miotał się i cierpiał od długiego już czasu. Nie wiem i nikt - łącznie z nim
chyba - nie wie, której nocy po raz pierwszy zaczął nim trząść zimny, jadowity strach; nikt nie
wie, kiedy narodziło się w nim owo podobne do wrzodu pełnego materii uczucie, które życie
jego zamieniło w koszmarny ciąg pijackich wieczorów, nocy spędzanych w komisariatach i
skacowanych poranków. Nikt nie wie, którego dnia oczy tego człowieka stały się po raz
pierwszy białe, i nikt nie zna dnia, w którym z serca jego odeszła wszelka nadzieja i w którym
serce jego zamieniło się w kupkę pokurczonych mięśni, odmierzających pełen przerażenia
czas. Nikt - łącznie z nim - nie wiedział tego. Ale wszyscy wiedzieli, że ten człowiek boi się,
że żyje strachem, że jego własny cień, kroczący za nim lub przed nim, przypomina mu stale
pewne miasto, gdzie na jednym z mostów pozostał cień jakiegoś człowieka, którego imienia
nie dowiemy się nigdy, choćby nawet każdy z nas na ziemi tej przeżył tysiąc szczęśliwych lat.
Gdyby człowiek ten bał się własnego cienia, nie pisałbym jego historii, gdyż wątpię, aby dziś
zaciekawiła kogoś historia człowieka, który żył strachem przed własnym cieniem. Lecz było
przecież wręcz przeciwnie - człowiek ten pragnął do końca ocalić własny cień, nie chciał
przed nim uciec i pragnął, aby z jego śmiercią umarł także jego cień.
Nie wiem, czy powinienem powtarzać historię tego człowieka, gdyż nie byłem jego
przyjacielem: trudno przyjaznić się z czymś, co straciło oczy, serce i duszę, a pozostało tylko
kupką strachu. Lecz spotykaliśmy się czasem. I ten człowiek mówił wtedy do mnie:
- Mieszkam w północnej dzielnicy miasta. Niech ją szlag trafi. Nocą nad moim domem latają
odrzutowce; gdzieś tam niedaleko jest lotnisko. One mają na skrzydłach światła, zielone i
czerwone. Często patrzę w górę i wydaje mi się, że za chwilę jedno z tych świateł oderwie się,
spadnie na ziemię, a wtedy cała ziemia stanie się takim przeklętym, wielkim światłem
zielonym lub czerwonym. Jak pan myśli?
- Co?
- Mów pan: zielone czy czerwone?
- Nie wiem.
- Wy niczego nie wiecie - mówił. - Gdybyście wie-dzieli, gdzie jesteście, mielibyście wszyscy
inne oczy. Albo w ogóle nie mielibyście oczu.
- Czym byśmy patrzyli?
- Czym patrzą umarli?
2
- Jak na nieboszczyka, czuję się stosunkowo rześko.
- A może - bełkotał chwytając mnie za ramię - będzie to coś takiego jak słońce? Jak ogromne
słońce, które zbliży się nagle z niesłychaną szybkością i wszystko za-mieni się w zasrany
popiół? Jest to zupełnie możliwe; ktoś zresztą pisał już o spadającym słońcu.
- Oczywiście - powiedziałem wtedy z uśmiechem, choć mróz przeszył mi kręgosłup. - Ja
nawet wiem, kto wtedy ocaleje. Ocaleją tylko dwie osoby. Jedną z nich będzie mój wuj, który
przepił wszystko, stracił poczucie czasu i od lat trudni się wyłącznie regulowaniem zegarka.
On powstanie z popiołów: najpierw nakręci swój zegarek, a potem będzie usiłował pożyczyć
dwadzieścia złotych na wódkę. Drugą osobą będzie babka klozetowa z szaletu na
Krakowskim Przedmieściu. Być może także, iż z popiołów powstanie pewien wielki polski
aktor i wtedy okaże się, że w swoim czasie pochowano go wyłącznie przez omyłkę.
- Głupcze - powiedział. - Tańczymy wszyscy kanka-na na wulkanie. Jesteś pan takim samym
głupcem jak wszyscy: dziś każdy człowiek jest tylko głupcem. Czy pan się łudzi, że pan o
tym nie myśli ? Myli się pan. Wszyscy o tym myślimy. Biedna, zasrana ludzkość. Świat zbyt
daleko zabrnął w zbrodnię, aby cokolwiek mogło powstrzymać szalone ręce. Pan myśli, że
panu uda się cokolwiek napisać? Pan myśli, że panu uda się kogoś wzruszyć? Biedny głupcze.
Dzisiaj żadne ludzkie cierpienie nie ma formatu. Miłość. Ból. Zazdrość. Nadzieja. To suche
patyczki: można je przesadzać, lecz na żadnym z nich nie zakwitnie już nic zielonego.
Cierpienie także nie ma formatu. Wszystko zamazało się w strachu i zbrodniach. Dostojewski,
który wzruszał mnie zawsze najbardziej i w którym mogłem doczytać się zawsze, czego tylko
chciałem, jest dzisiaj śmiesznym głupcem razem ze swoim obłędem i kwikami duszy: dziś nie
przerazi on nawet nie zdeflorowanej pensjonarki. Dziś świat cały jest martwym domem. Jest
olbrzymim obozem koncentracyjnym, tak wielkim, iż nie potrzeba kolczastych drutów, gdyż i
tak nie ucieknie się nigdzie. Można tylko kontemplować zagładę.
- Jeszcze nie wszystko stracone - powiedziałem. -U nas w Polsce nie ma obecnie sytuacji bez
wyjścia. Kiedy przegrywa się już wszystko, zawsze można zostać krytykiem literackim lub
wziąć się za przekłady z języków obcych. To nadzieja, która nigdy może nie opuszczać
człowieka. Pomyśl pan o tym. Do widzenia.
Traciłem go z oczu, nie widzieliśmy się miesiącami.
Zawsze się zgrywałem przy nim, gdyż nie miałem siły, aby prowadzić z nim dyskusję;
pamiętałem zbyt dobrze getto, powstanie, wrzesień i z chwilą kiedy zacząłem tylko o tym
myśleć. znów czas tamten powracał i móżdżek mój kurczył się przerażeniem. Unikałem tego
typka: pachniał zgliszczami września, miał oczy rozstrzeliwanych Żydów, pachniał tak, jak w
3
sierpniu roku czterdziestego czwarte-go pachnieli ludzie. którzy leżeli po kilka tygodni
patrząc wyżartymi oczyma w płonące niebo - nie miał ich kto grzebać. Lecz człowiek ten nie
miał gipsu w ustach -dlatego go unikałem, dlatego wolałem myśleć o nim jak o umarłym.
Życie zmusza nieraz do wielkiego okrucieństwa, jakim jest unikanie; jeśli chcemy, by nasze
żywe noce nie przynosiły nam obrazów udręki - w myślach grzebiemy nawet tych, którzy żyją
dziś między nami. Czy nie zdarza się nam nieraz unikać matek, które straciły wszystkie
dzieci; ojców, którzy nigdy już nie będą ojcami; córek, które nie mają się do kogo przytulić.
kiedy przy-chodzi na nie miłosna udręka? Tak samo i ja - unikałem go, ot i wszystko.
Ostatni raz spotkałem go podczas festiwalu. Ulicami szły tłumy, wrzeszczano, śpiewano:
miasto napełnione było kolorową wrzawą. Stałem na brzegu chodnika. Nagle trącił mnie w
ramię on. Był blady; można było z łatwością poznać, że człowiek ten prowadzi życie łajdaka.
Mówił:
- Oto masz pan maskaradę w skali monumentalnej. Ci młodzi ludzie przyjechali tutaj, aby
tańczyć, kochać się, śpiewać o pokoju. Za rok czy za dwa, jeśli zajdzie potrzeba, da im się do
ręki automaty Thompsona, na-palm, tyfusy i syfilisy w kondensatach; wyposaży się ich w
podręczne apteczki i pewną ilość aktualnych haseł; będą się rżnąć i zabijać, mordować i
pożerać, niszczyć i palić w sposób dotychczas nie spotykany. Kolorowe czapeczki nie ocalą
ludzkości. - Popatrzył na mnie rozwodnionym wzrokiem i wybełkotał nagle: - Może jest to
zresztą niezbędne? Ludzkość zabrnęła w zbrodnię, z której nigdy już się nie wywikła.
Spustoszenie moralne, jakie niósł strach przez lat piętnaście, jest już nie do naprawienia. Na
miejsce starych zbrodni powstaną nowe, wobec których tamte będą jak grzyby przy drzewach.
Ale za lat dwieście drzewa te będą już tylko śmieszne; będą one zapałkami przy fabrycznych
kominach. Niech raz skończy się ta cała męka. Może wtedy, kiedy na tej planecie zostanie
tysiąc osób, nauczą się one żyć? Dziś nie ma takiej zbrodni, której nie mógłby popełnić
człowiek w imię wielkiego strachu. Wielki strach zwalnia od wszystkiego i załatwia
wszystko. Wielkie rany trzeba leczyć wielkim bólem.
Los jest jednak złośliwy. Ten człowiek nie zginął od płomieni napalmu. Ten człowiek nie
zginął od żaru bomb termojądrowych. Ten człowiek nie poniósł śmierci na szańcach,
barykadach i gruzach. Ten człowiek nie zginął w okopach, nie zabiła go nawet kula z
małokalibrowego pistoletu. Nie. Przechodził pewnego razu nieuważnie przez jezdnię i wpadł
pod ciężarówkę z pomidorami, która jechała z umiarkowaną szybkością i którą prowadził
starszy, umiarkowany kierowca. Dostał się pod koła i padł natychmiast z pękniętym
kręgosłupem. Przewieziono go do szpitala.
4
Kiedy poszedłem, aby go odwiedzić - odszedł już był w krainę, o której Hamlet powiada, że
jest tylko milczeniem. Stałem na szpitalnym korytarzu i paliłem papierosa. Podszedł do mnie
pielęgniarz; miał twarz starej, mądrej żaby.
- To pański znajomy? - zapytał.
- Były.
- On nie miał nikogo?
- Nikogo.
- Nikt tu do niego nie przyszedł - powiedział. -Szkoda. Przykro czasem patrzeć, jak ktoś
umiera samotnie. On tak umierał.
- Długo?
- Umieramy całe życie - powiedział pielęgniarz i jego żabia twarz zrobiła się smutna. - Ale on
męczył się cholemie. Przykro było patrzeć. Dzień. Dwa. Trzy. Strasz-nie cierpiał. Wył tak, że
przez trzy dni nikt ani na sekundę nie zmrużył oka. To było paskudne.
- Paskudne - powiedziałem; bolała mnie głowa, gdyż nie znoszę zapachu szpitala.
- On umarł już dwa dni temu - powiedział pielęgniarz - a ja ciągle czuję się tak, jakbym
wczoraj wypił za dużo. - Popatrzył na mnie i powtórzył: - Jak Boga kocham, że tak się czuję.
- Wiem o tym - powiedziałem. - To musiało być naprawdę przykre.
Znów popatrzył na mnie spod zmrużonych powiek.
- Przykre? - powtórzył. - Pan o tym wie? Co pan może wiedzieć o tym. Co pan może
wiedzieć, co człowiek czuje, kiedy umiera ktoś drugi i przez trzy dni, przez trzy noce, przez
siedemdziesiąt dwie godziny, bez przerwy, wyje tylko jedno słowo: żyć.
- Tak - powiedziałem gasząc papierosa. - Co my wszyscy możemy o tym wiedzieć? Do
widzenia.
1955
5


Wyszukiwarka