Dziennik pisany nocą GUSTAW HERLING-GRUDZI ńSKI Neapol, 22 lutego 1999 Przedwczoraj na dorocznych neapolitańskich Targach Książki Galassia Gutenberg kolokwium pond nazwą "Wyjść z faszyzmu, wyjść z komunizmu". Małe gremium znanych historyków -- Ernesto Galli della Loggia, Piero Craveri, Salvatore Lupo, Andrea Graziosi (autor arcyciekawego tomu Listy z Ukrainy, właściwie tytuł powinien brzmieć: Raporty z Ukrainy, Graziosi miał dostęp do archiwum w łoskiego MSZ i poddał analizie raporty z konsulatów włoskich w ZSRR do rzymskiej centrali w okresie krwawej kolektywizacji i głodu na Ukrainie) . Ja zostałem zaproszony jako "świadek historii" i komentator wydarzeń w ZSRR i w Europie Środkowowschodniej po upadku komunizmu, oraz jako autor dwóch książek Inny Świat i Upiory rewolucji, znanych w przekładach czytelnikom włoskim. Moja wypowiedź zamknęła kolokwium i była jego podsumowaniem krytycznym. Nie występowałem naturalnie w roli historyka, wprost przeciwnie -- zacząłem od ironicznej trochę deklaracji, że "na szczęście nie jestem historykiem". Była to delikatna aluzja do długiego sporu wstępnego prelegentów-historyków, czy omawiane przekleństwo naszego dogasającego stulecia należy nazwać totalitaryzmem, tyranią czy despotyzmem. "Straciliśmy niepotrzebnie -- zauważyłem -- dużo czasu na nominalistyczne przelewanie z pustego w próżne, mnie wystarczy totalitaryzm opisany przez Hannę Arendt, zwłaszcza że obejmuje całą rodzinę, czyli faszyzm, hitleryzm i komunizm". Lekkie potupywanie w audytorium (około 300 osób) oznaczało, że przeważnie postkomuniści przyszli posłuchać, co ma do powiedzenia "patentowany reakcjonista". Który nie ukrywa swoich poglądów: "Tak, tak, również komunizm, mamy przecież dyskutować, jak wyjść z komunizmu. Wyszliśmy już z faszyzmu, pawie pół wieku trwała kwarantanna polityczna faszystów, stosunkowo niedawno zaczęto postfaszystom podawać rękę i brać w rachubę ich głosy w parlamencie. A postkomuniści? Ani dnia kwarantanny, po prostu we Włoszech, krainie cudów, kolegium politycznych taumaturgów przemieniło ich w ciągu jednej nocy wsocjaldemokratów. Pozwólcie więc, szanowni państwo, że szybko załatwię się z wyjściem zkomunizmu, skoro ono już u was błyskawicznie nastąpiło. Za późno dzisiaj na takie wywody. .. Wasz słynący cudami kraj jest, dzięki jednemu skokowi, po drugiej stronie dziejowego rowu. Rowu, w którym zgodnie z proroctwem młodego Wierchowieńskiego z Biesów Dostojewskiego, legło na chwałę Historii sto milionów trupów (jak w Czarnej księdze komunizmu) . A jeśli obecnie, pod rządami postkomunistycznego premiera, nie ma sensu mówić o komunistycznej kwarantannie politycznej w celach "ideologicznej" dezynfekcji, to siłą rzeczy trzeba się skupić na gestach, na symbolicznych gestach. Na przykład, po półwiekowej prawie kwarantannie postfaszysta Gianfranco Fini wybrał się do Oświęcimia, aby pochylić głowę przed cieniami ofiar hitleryzmu i faszyzmu. A zatem nowy sekretarz partii postkomunistycznej Walter Veltroni powinien wybrać się na Kołymę i tak samo pochylić głowę przed cieniami ofiar komunizmu. Zrobi to? W ątpię. Włochy nie byłyby Włochami, gdyby nie istniał tu zawsze gotów do użycia, bogaty repertuar sposobów wychodzenia z wszystkiego, naturalnie w myśl bieżących okoliczności politycznych". Do potupywania przyłączyły się pełne niesmaku miny. Trzej prelegenci (na czterech) stanęli po mojej stronie, ale nie przypuszczam, by w oczach audytorium wystarczało to jako uzasadnienie skierowanego do mnie zaproszenia. Kiedy po kolokwium szedłem wśród słuchaczy do drzwi wyjściowych, towarzyszyły mi niechętne co najmniej spojrzenia. Pośrednio strofowały one także organizatorów: musicie być wprzyszłości ostrożniejsi w doborze mówców. "Większa ostrożność" jest dewizą epoki po W ielkiej Apokalipsie Totalitarnej. Na wszystkich poziomach życia, począwszy od międzynarodowego, kończąc na lokalnym. U progu Trzeciego Tysiąclecia, które według Malraux będzie religijne albo nie będzie go wcale, ubogi dość plon zabiera chwilowo "nieprześcigniona dyplomacja watykańska", specjalistka w dziedzinie "większej ostrożności". Jan Paweł II, Bogu dzięki, nie jest urodzonym dyplomatą. 1 marca Wielką jest przyjemnością przeglądanie albumu Charlesa Sterlinga Martwa natura (pamiętam Karola Sterlinga sprzed wojny, byłem pilnym czytelnikiem jego felietonów o sztuce w rządowej Gazecie Polskiej) . Sterling ma niezwykłe wyczucie martwej natury, jeśli np. pisząc o Morandim używa zwrotów " atmosfera nierzeczywistości" i "podniosła medytacja", to w ie dobrze, co robi. Nie waha się również napisać o " przedmiotach jakby przytulonych do siebie wswej samotności". Morandi był przykuty do swojej rodzinnej Bolonii, to zdecydowało o jego przywiązaniu do wazonów, flakonów, wymyślnych niekiedy naczyń kuchennych, jak w mieszczańskim krajobrazie domowym Holendrów. Martwe natury zależą w dużym stopniu od swoich "ojczyzn", ich neapolitańską ojczyzną są nie tyle przedmioty domowego użytku, co wspaniale skomponowane układy owoców i jarzyn w kioskach ulicznych. Nie dziwię się, że Kot Jeleński uważał Tribunali za najpiękniejszą ulicę świata, z pewnością myśląc o długim szeregu otwartych na ulicę kombinacji owocowych i warzywnych. Często, jako miłośnik Tribunali, myślałem o albumach takich jak Martwa natura Sterlinga, wzbogaconych o kolorowy załącznik fotograficzny z owocowo-warzywnego królestwa Neapolu. Kompozycje tych kiosków, jak również rybnych, upoważniają do nazwania ich autorów artystami. Na ogół martwa natura bywa marginesową przyprzążką wielkich pejzażystów, portrecistów, malarzy wnętrz. Ale nie brak malarzy, których martwa natura przyciąga szczególnie, jakby była ich główną, a może i jedyną domeną (chociażby Morandi) . Wiele lat temu był w Neapolu Czapski, przyglądałem mu się uważnie podczas naszych spacerów. Jak było wjego zwyczaju, nie rozstawał się ani na chwilę ze szkicownikiem, z piórem, z kredkami. Oszałamiały go właśnie kioski owocowo-warzywne i rybne, nawet jego pospieszne notatki rysunkowe miały od razu swój wyraz. Gorzej z ludzkimi twarzami i pejzażami (wzdychał z zazdrością, oglądając na ścianie mojego pokoju Zatokę Neapolitańską pędzla Corota) , drętwiała mu ręka, mgła zasnuwała oko. Ilekroć po przyjeździe do Maisons-Laffitte zachodziłem do niego na " górkę", żeby zobaczyć, co namalował w ciągu dwóch miesięcy mojej nieobecności, zachwycałem się martwymi naturami (zwłaszcza małymi) , nie podobały mi się natomiast jego pejzaże, pozbawione poezji, i jego portrety, które byłyby zapewne lepsze, gdyby śmielej (nie zważając na swoją ewangeliczną duszę) ulegał naturalnej inklinacji do karykatury. Karykaturą był jego portret Dąbrowskiej, mimo że portrecista nie zdawał sobie z tego sprawy. 4 marca Andrzej Horubała przysłał mi w prezencie swoją książkę Marzenie ochuliganie, którą otwiera tekst odczytu wygłoszonego na Festiwalu Gombrowiczowskim w Radomiu, w czerwcu 1997 roku. Słyszałem otym odczycie od uczestników radomskiej imprezy, na ogół w tonacji oburzenia i zgorszenia. Ogromna i niesprawiedliwa przesada. Tekst zatytułowany Sztafeta szyderców, czyli lustrowanie Gombrowicza jest interesujący, a nawet odkrywczy. Szkoda, że Horubała nadał mu formę artykułu polemicznego, zamiast pokusić się o napisanie obszernego isolidnego eseju. Ale mniejsza o to. Sam kiedyś w myślach zabawiałem się na podobny, a właściwie prawie identyczny, temat, w końcu machnąłem ręką. O co chodzi? O to, że Gombrowicz jako pisarz, i to pisarz bardzo wybitny, wyprowadził swoich kolegów po piórze w Polsce z niewoli egipskiej. Rzecz jasna, tych kolegów po piórze, których -- posługując się tytułem eseju Kołakowskiego -- wolno nazwać "kapłanami" w epoce minionej. Także esej Kołakowskiego był swoistym kołem ratunkowym (i autoratunkowym) , ale przeskoczenie z roli kapłana, kadzącego i okadzanego na ołtarzu, do roli błazna w popaździernikowym cyrku nie było przyjemne, raniło dumę eksnotabli PRL. Toteż esej Kołakowskiego czytano z pewnym smakiem, nie uczyniono z niego jednak trampoliny do odskoku. Gombrowicz, pod tym względem, był o wiele użyteczniejszy. Gombrowicz jako pisarz, ito pisarz bez skazy (z wyjątkiem "patriotycznego" oskarżenia o dezercję w roku 1939) , swoją sztuką pisarską, czerpiącą soki żywotne z szyderstwa i groteski, wskazał nieszczęsnym ekskapłanom drogę wyjścia z kapłańskiego blamażu. Prawodawcy socrealizmu, wyśmiewani jawnie czy po cichu przez czytelników, rzucili się na małpowanie "trefnego" pisarza z Buenos Aires. Horubała wymienia szereg przykładów, ja ograniczę się do dwóch klasycznych. Brandys swoimi Wariacjami pocztowymi do pewnego stopnia oczyścił się z żałosnych Obywateli. Andrzejewski całą serią drwiących utworów podniósł wykołowaną "głowę papierową" znad zakłamanego Popiołu i diamentu. Małpowali Gombrowicza także inni. Doszło wręcz do gombrowiczowskiego znaku rozpoznawczego głupców, którzy dali się kiedyś nabrać na szamerowane bogato szaty kapłańskie, oparzeni, wykpiwani, puszczali teraz znaczące oko w stronę Mistrza i jego wciąż liczniejszych czytelników. Zniewolony umysł stał się wtej operacji rehabilitacyjnej słabym kluczem (czy raczej wytrychem) , mało kto brał na serio czary "ketmanów" i "murti-bingów". Należało pióro umoczyć w grotesce, po gombrowiczowsku pofolgować chichotom. Zgadzam się więc z Horubałą, że w tym przełomowym momencie Gombrowicz okazał się dla literatury polskiej postacią centralną (dlatego lekturą Marzenia o chuliganie należy według mnie zastąpić smętne, chwilami irytujące, kartkowanie epistolarnych preliminariów w tomie Miłosza Zaraz po wojnie) . Natomiast Horubała posuwa się za daleko, zaczynając swój artykuł zdaniem: "Gombrowicz to największy pisarz PRL". Wiadomo, do czego to przewrotne, paradoksalne zdanie miało służyć, ale autorskie intencje nie odbierają mu posmaku bluźnierczego. Gombrowicz był jednym z bardzo niewielu pisarzy polskich, dbających o swoją pisarską godność, kategorycznie odmawiających zgody na jakiekolwiek zmiany i cięcia, nawet drobne, w swoich książkach w zamian za imprimatur. I surowy nakaz wtym duchu wydał przed śmiercią Ricie, swojej kanadyjskiej żonie. Powie ktoś: a korespondencja z Iwaszkiewiczem? To prawda, był wswoich najchudszych latach gotów zapłacić cenę "grzecznych" przedmów, ale nie interwencji w swoich tekstach. Za to będę go zawsze bardzo wysoko stawiał, chociaż nie należę do jego całkowicie bezkrytycznych admiratorów. 9 marca Jedną z najpiękniejszych, najbardziej ujmujących, cech Jana Pawła I I jest jego walka w obronie życia ludzkiego. Nie we wszystkim można się z nim zgodzić (na przykład, bezwzględne potępienie aborcji, przy jednoczesnym zakazie używania skutecznych środków antykoncepcyjnych, jest w praktyce dzisiaj zaproszeniem do grzechu ukrywanego) , ale ten szlachetny upór po prostu zniewala. Ostatnio, w Missouri, Jan Paweł II wystąpił przeciw karze śmierci (która będzie przedmiotem mojego najbliższego dialogu z arcybiskupem Życińskim na łamach Więzi, co też pogłębiło moje poczucie bliskości. Problem kary śmieci pochłania mnie bowiem od wielu lat, uważam zwalczanie szubienicy czy krzesła elektrycznego za przykazanie. Ale szczerze mówiąc, jeśli się tak gorąco, tak zawzięcie, broni życia ludzkiego, to jakim sposobem doszło 3 października 1998 do beatyfikacji w bazylice Marija Bistrica arcybiskupa Alojzego Stepinaca? Był postacią kontrowersyjną od wojny do śmierci w więzieniu Tity, w roku 1960. Kontrowersyjną, lecz wgruncie rzeczy niedostatecznie znaną w detalach. Do momentu ukazania się książki La genicid occult w zeszłym roku w Szwajcarii; i tejże książki L'arcivescovo del genocidio w tym roku po włosku. Jej autor, Marco Aurelio Rivelli, jest cenionym historykiem Jugosławii, szczególnie Chorwacji. Włoskie wydanie książki zbiegło się z inauguracją w marcu br. , pod naciskiem Zachodu i wbrew protestom chorwackiego prezydenta Tudjimana, posiedzeń trybunału międzynarodowego w Zagrzebiu, powołanego do osądzenia zbrodni "Holocaustu bałkańskiego" między 1941 i 1945: do osądzenia dzieła "ustaszów" pod wodzą Ante Pavelicia, dzieła zgładzenia około pół miliona Serbów, Żydów i Cyganów.
Co ma do tego Kościół chorwacki? Niestety ma. Rivelli z dokumentami wręku pokazuje, jak poglavnik Pavelić wciągnął w tryby swojej zbrodni katolicki kler chorwacki, ze Stepinacem na czele. Nie chce się prawie wierzyć, trudno jednak nie wierzyć dowodom rzeczowym. Nie wystarczy artykuł w organie "ustaszów" Hrvatski Dnevnik z 25 czerwca 1941 o "nowych symbolach chorwackiego ruchu narodowego: krzyżu, sztylecie, rewolwerze, granacie". Organ oficjalny kurii arcybiskupiej w Zagrzebiu Katolicki List z 15 maja 1941 przyłącza się do idei "czystki etnicznej", a okólnik urzędu Stepinaca nazywa Serbów "renegatami Kościoła katolickiego" i popiera metodę nawracania prawosławnych na katolicyzm siłą. Ten sam Katolicki List z 31 lipca 1941 domaga się "przyspieszenia procesu nawracania siłą". Dość. Zanadto są bolesne w swej faktograficznej monotonii materiały zebrane przez historyka włoskiego. Czy Jan Paweł II o tym wszystkim wiedział, gdy " nieprześcigniona dyplomacja watykańska", w imię "większej ostrożności" wobec nieobliczalnego "kotła bałkańskiego", postanowiła Błogosławionego Alojzego Stepinaca użyć do mocniejszego związania Chorwacji z Kościołem? Jak bardzo chciałbym być pewny, że nie wiedział! 13 marca Kolejny dzień pogodny, w powietrzu wyraźne podmuchy wiosny, więc o jedenastej zszedłem jak zwykle spadzistym zaułkiem nad morze. Pokryta słoneczną, wibrującą łuską Zatoka, ostre zarysy Wezuwiusza, Capri, Półwyspu Sorrentyńskiego, Posillipo. Marszruta płaskim bulwarem nadmorskim, bez wspięć po drodze, jest podstawą przepisanego mi przez lekarza "spaceru zdrowotnego". I prowadzi od narożnika ogrodu komunalnego do portu rybackiego Mergellina. Przeszło godzina marszu, z krótkimi postojami obok wybranych punktów; jednym z nich jest przybrzeżna wysepka mew, to oblepiona nieruchomymi ptakami, to rozedrgana w furkocie przebudzenia z drzemki. Dziś uprzytomniłem sobie, że mija właśnie dziesięć lat od mojego pierwszego "spaceru zdrowotnego" po zawale. Dziesięć lat tym samym dokładnie szlakiem, ślizgając się wzrokiem po tych samych wyrwach w skalnym brzegu morskim, po tych samych fasadach na przeciwnej stronie bulwaru. Jak mogło mi się to nie znudzić? Jakim, na odwrót, cudem z każdym dniem bardziej przywiązywałem się do mojego itinerarium? Różne mi przychodziły wytłumaczenia do głowy, ale jedynym sensownym jest proces starzenia z towarzyszącymi mu nawykami. A właściwie z jednym głównym nawykiem coraz mocniejszego przyrastania do własnego kąta, w domu i na zewnątrz. Ja, który się tyle wżyciu napodróżowałem, i podczas wojny, i nawet jeszcze po wojnie, cierpnę teraz na myśl, że mógłbym się zanadto oddalić od domu z fotelem do czytania i biurkiem do pisania, od mojego spaceru nad morzem, który ma już w sobie coś z uspokajającego automatyzmu. W samej rzeczy spotykam na moich spacerach tych samych ciągle starych ludzi, "sercowców" prawdopodobnie, często uśmiechniętych wpoczuciu, że życie płynie jednak dalej w pobliżu domu. Podejrzewam, że bardziej im i mnie służą spacery poranne, niż pigułki z recepty kardiologa. Starość uczy codziennie, jak się najlepiej, bezboleśnie (aż do ostatnich kilku minut) odchodzi w rejony mroku. 16 marca Osobliwe wrażenie robi równoczesna lektura prasy polskiej i zachodniej. W zachodniej sypią się pod naszym adresem komplementy, podkreśla się nasze sukcesy, nie ukrywając oczywiście niepowodzeń (podobnie gazety włoskie, na przykład, piszą o sytuacji w Anglii czy w Niemczech i vice versa) . Chwali się na ogół naszego Prezydenta, naszego Premiera, naszych ministrów Balcerowicza i Geremka, naszą reorientację międzynarodową. Pisząc o strajkach i blokadach polskich rolników, przypomina się, że podobne zjawisko występuje we Włoszech i we Francji. Jednym słowem, w reportażach i korespondencjach opisom polskich trudności towarzyszą opisy polskich kroków do przodu. Przy czym Polskę stawia się za wzór Czechom i Węgrom, nie mówiąc już o Rosji. Utrzymuje się i stopniowo poszerza obszar polskiej "normalności". I to cudzoziemcy kładą nacisk na dwie okoliczności: że wciągu dziesięciu lat od chwili odzyskania niepodległości przeciętny Polak musiał się otrząsnąć z dwóch złudzeń, z wiary w błyskawiczne działanie kapitalistycznej (czytaj: amerykańskiej) różdżki czarodziejskiej i z przekonania, że reforma gospodarcza bardzo niewiele kosztuje, albo wręcz dokonywana jest za darmo. Prasa polska natomiast jest ostatnio we władzy "czarnych perspektyw". A to "demontaż państwa", a to "atrofia zmysłu państwowego", a to niekompetencja połączona z korupcją, a to obojętnienie wobec interesu publicznego, a to rzeczywiste trudności gospodarcze w wielu odłamach społeczeństwa. Właściwie wostatnich czasach przeczytałem tylko jedną spokojną izrównoważoną wypowiedź Teresy Boguckiej w rozmowie z publicystą, który zaczął się liczyć z możliwością wyjazdu z Polski na stałe w obawie przed procesem klonowania osobników w rodzaju Leppera. Reszta to głośniejsze czy cichsze utyskiwania i gorzkie żale, i to w tonie alarmistycznym. Grozi nam podobno szybki ześlizg wstronę krawędzi przepaści, czego nie zauważają krótkowzroczni cudzoziemcy z Zachodu. Piszemy obecnie histerię Polski pierwszego dziesięciolecia, nie zdając sobie sprawy, że od lamentów histerycznych do lamentów uzasadnionych nie tak daleko (w myśl zasady wywoływania wilka z lasu) . Nie należę do rodu Panglossów, mam raczej odwrotne skłonności, ale nie cierpię przesady, która jest zawsze oznaką błędnej oceny rzeczywistości. Od jakiegoś czasu (ostatnio, powtarzam) rozdzieramy z lubością szaty, nie widząc, w jakim żyjemy świecie. Wieczorem przyszedł na kolację gość z W arszawy, wybitny uczony, człowiek, który dał nieraz dowody wielkiej inteligencji politycznej (niegdyś na użytek publiczny, teraz wyłącznie na użytek prywatny) . Wysłuchawszy mojej tyrady w milczeniu, powiedział: "To, o czym mówisz, świeże i nagłe zaciemnienie, falę niepokoju i pesymizmu, trzeba przypisać konkretnym przyczynom, a mianowicie trzem reformom: fatalnej reformie służby zdrowia, złej reformie oświaty, złej reformie emerytalnej. Nagle zadrżała pod nogami ziemia, która zdawała się dotąd (jak mówisz) wciąż szerszym obszarem polskiej normalności. Jest niepojęte, jak niezłe stosunkowo, choć niespójne rządy -- i ja, podobnie jak ty, z sympatią odnoszę się do Buzka -- tracą niespodzianie poczucie hierarchii ważności, za zjawiska drugorzędne uważają zjawiska absolutnie pierwszorzędne, nie widzą, co naprawdę ludzi drąży, napełnia niepewnością, co zaciemnia im spojrzenie. Padają dramatyczne słowa jak >>krawędź przepaści<<, padną jeszcze dramatyczniejsze, jeśli rozkręci się mechanizm psychologiczny paniki. Należy czym prędzej zatrzymać spiralę. A co jest spiralą? Nieprzygotowanie reformatorów do przeprowadzania rozumnych reform. Można wejść do NATO (co już się stało) , można przymierzać się do Unii Europejskiej (co stanie się za siedem- osiem lat) , i ni stąd, ni zowąd dostać wystawione na wysokim szczeblu świadectwo podskórnej niedojrzałości. Alarmiści biją mocniej na alarm. Lecz jeśli te trzy reformy zostaną uczciwie i gruntownie poprawione, opadną nastroje, o których mówiłeś. ". 17 marca Wśród zachodnich obserwatorów polskiej sceny politycznej uznanie budzi dwutorowość naszej reorientacji międzynarodowej. Tradycyjna polska opcja przynależności do Zachodu nie oznacza odwrócenia się od Wschodu. Doktryna ULB, autorstwa Mieroszewskiego i Giedroycia, przeniknęła na dobre do naszego myślenia. To prawda, że lansuje ją ze szczególnym upodobaniem prezydent Kwaśniewski obok budki suflerskiej, w której czuwa Giedroyc, ale ostatecznie ważne jest to, że lansuje, a nie to, z czyjej inspiracji. Natomiast trzeba dziś rozważyć dalsze losy doktryny ULB. Formuła naszego sojuszniczego sąsiedztwa ukraińsko-litewsko-białoruskiego (po zniknięciu Łukaszenki) , przy jednoczesnym otwarciu na Rosję, zawisła w próżni. Widać już, z każdym dniem wyraźniej, że Rosja i Rosjanie nie zaakceptują naszych pobożnych życzeń, że grozi nam więc, na dalszą metę, lawirowanie "między". Krótko mówiąc, trzeba wybrać, by dwutorowość nie prowadziła stopniowo do wrażenia dwulicowości. Nie jestem, Boże broń, zwolennikiem rezygnacji z prób ułożenia możliwie przyjaznych stosunków z Rosją. Jestem zwolennikiem wyciągnięcia konsekwencji z nikłych szans równoległego zacieśnienia przyjaźni z ULB i z Rosją. A jeśli nieunikniony jest wybór, jestem za wyborem, który wydaje się dla nas gardłowy: ULB. Rosja zrozumie może kiedyś prawomocność naszego wyboru, ale jest mrzonką wierzyć, że taki zwrot nastąpi niebawem. Nastąpi, jeśli w ogóle nastąpi, w odległej przyszłości. 20 marca Mieć dobrych krytyków: marzenie każdego pisarza. Spełniło się w moim wypadku. Nie wymienię wszystkich, wymienię najbliższych mi, którzy stali się również moimi przyjaciółmi. Najpierw Cristina Campo rodem z Florencji, prawdziwe nazwisko Vittoria Guerrini. Poznałem ją w Rzymie, wkrótce po osiedleniu się we Włoszech. Była uroczą i piękną kobietą o niezwykłej wrażliwości, nieuleczalnie chorą na serce od pierwszych lat młodości. Tak chorą, że na polecenie lekarzy przestała wstawać z łóżka, aby to swoje chore, kruche serce uchronić od stłuczenia w ruchu. W łóżku pracowała aż do przedwczesnej śmierci. Znakomicie tłumaczyła (Wenecja Ocalona istudia na tematy greckie Simone Weil, poezje Emily Dickinson) , pisała bardzo mądre eseje, które dziś uchodzą za kanon włoskiej eseistyki. Kochała poezję, muzykę (zwłaszcza gregoriańską) , malarstwo. Czasem pisywała wiersze i naśladownictwa klasycznych bajek orientalnych. Po ukazaniu się moich Skrzydeł Ołtarza napisała o nich w znanym tygodniku rzymskim; jej szkic został potem użyty jako przedmowa do drugiego książkowego wydania tych opowiadań z rysunkami Lebensteina (już wtedy nie żyła) . Debiutowałem we Włoszech pod szczęśliwą i smutną gwiazdą. Potem Kot Jeleński w Paryżu. Ile mu zawdzięczałem! Spotkania i rozmowy z nim, jego recenzje w Kulturze z mojego dziennika, tak niesłychanie subtelne iwnikliwe. Kot nie był "zawodowym" krytykiem, pisał tylko o rzeczach, które mu się podobały, które po prostu lubił. Szedłem dalej pod szczęśliwą i smutną gwiazdą. Po jego śmierci Paryż dla mnie opustoszał. Czy właśnie wtedy poznałem w Paryżu przelotnie Włodzimierza Boleckiego? Nie pamiętam już. W każdym razie poznałem przyszłego przyjaciela i przyszłego znakomitego znawcę mojego pisarstwa. Ciemny Staw, tom Rozmowy w Dragonei, nie wydany jeszcze drugi tom Rozmowy w Neapolu. W okresie literackiej sodalicji z Boleckim przyjaźniłem się już od dawna z moim jedynym dziś włoskim przyjacielem po śmierci Nicoli Chiaromontego i Silonego: Francesco Cataluccio, najlepszy we Włoszech znawca literatury polskiej, admirator Gombrowicza i Schulza. Większość włoskich przekładów Gombrowicza wyszła dzięki niemu i pod jego czujnym okiem (od lat pisze książkę o Gombrowiczu), cały Schulz ukaże się wkrótce w jednym wielkim tomie włoskim z jego studium wstępnym i w jego opracowaniu. Franceso, to do niego w gruncie rzeczy zmierzało to moje dzisiejsze nagłe spojrzenie wstecz. Czytam jego przedmowę do mojego drugiego włoskiego tomu opowiadań Don Ildebrando, który w przekładzie Mauro Martiniego ukaże się w maju w mediolańskim wydawnictwie Feltrinelli. Przedmowa nazywa się Dziennik w formie opowiadań i omawia sprawę leżącą mi szczególnie na sercu: organiczny zrost dziennika i opowiadań w wysiłku stworzenia nowej formy, najbardziej obecnie przydatnej w "wymierzaniu sprawiedliwości widzialnemu i niewidzialnemu światu". Franceso cytuje moją wypowiedź na ten temat z Ciemnego Stawu Boleckiego i od siebie dorzuca nie znane mi dotąd słowa Mircei Eliadego z końca lat 80.: pisząc o dzienniku Jngera, Eliade zapewniał, że "wkraczamy w epokę, w której tradycyjne gatunki pisarskie służące do opisania doświadczeń świata i naszej osobistej refleksji na ich temat wyczerpują się; fragment, krótka narracja, medytacja osobista mogą się stać o wiele stosowniejszym narzędziem żywej myśli". No właśnie. Niezupełnie to samo, ale zbliżone do moich powojennych intuicji. Zwarty i doskonały jest dalszy wywód Francesca o opowiadaniach z tomu Don Ildebrando. Nie ma sensu streszczanie go, ale ma sens przytoczenie klamry końcowej dla zamknięcia koła zatoczonego przeze mnie w tym zapisie dziennika: "Jak narratorzy z XVIII wieku Herling potrafi jeszcze połączyć w jednej fabule krajobraz, uczucie, sen i morał; i wielkie ceremonialne słowa zgrozy i litości znaczą jego opowiadania z taką samą naturalnością jak jesienny wiatr między drzewami czy deszcz na szybach okien". To urywek szkicu Cristiny Campo. 22 marca Od upadku PRL byłem w Krakowie trzy razy. Za każdym razem odwiedzałem pracownię Stanisława Rodzińskiego, malarza i autora artykułów o malarstwie w Tygodniku Powszechnym. Pamiętam pierwszą wizytę, początek naszej przyjaźni. Obejrzawszy z przejęciem jego obrazy, szepnąłem: "Widzę, że jest panu bliski Georges Rouault, mój ulubiony malarz, jedyny, który w naszych czasach umiał jeszcze tchnąć życie w martwe malarstwo religijne". Rodziński był zaskoczony, ale wyczuwało się w tym zaskoczeniu przymieszkę dyskretnej satysfakcji. Podczas moich następnych wizyt w krakowskiej pracowni malarza pogłębiało się we mnie to wrażenie, jakkolwiek z mniejszą nieco oczywistością. Rodziński krążył wokół Rouault, to zbliżał się, to oddalał trochę, jakby chciał go zobaczyć czy raczej podpatrzyć w całym artystycznym bogactwie, i w całej ludzkiej nędzy, religijno-malarskich modulacji. Rodziński jest malarzem autentycznym, twórczym, bez żadnych pokus imitacyjnych. Czuje naprawdę, szczerze, jak Rouault. A co czuje, można się dowiedzieć z jego wydanej świeżo książki Sztuka na co dzień i od święta. W szkicu Rozważania o sztuce religijnej znajduję przejmującą stroniczkę o Rouault. To Rouault, który bolesną i niekiedy tragiczną codzienność sakralizuje, czyni sztuką odświętną. Czapski, który też podziwiał Rouault, powiedział Rodzińskiemu podczas jednego z ich spotkań w Maisons-Laffitte: "On (Rouault) nie robi grymasów". Rodziński słusznie dodaje: "Była to ocena najwyższa". Pasjonująca i ważna jest książka Rodzińskiego, w istocie pamiętnik malarski autora (przysłał mi ją, jak sądzę, nie tylko na znak przyjaźni, ale i dlatego, że włączył do niej swój szkic o mojej książeczce Sześć medalionów i Srebrna Szkatułka, drukowany niegdyś w Tygodniku Powszechnym). Dla mnie prawdziwym przeżyciem jest to krążenie Rodzińskiego wokół Rouault. Przesadzę twierdząc, że z malarstwa Rouault czerpał na swój sposób Francis Bacon? Tyle nam dziś zostało ze sztuki sakralnej? Kiedy to wszystko piszę, leży na moim stole nie tylko książka Rodzińskiego, lecz jego podarowany mi w roku 1990 obrazek Krajobraz z Północy. Dwa domki (zdaje się, że jeden jest cerkiewką), na które czyha śnieżna, bezludna noc. Często wpatruję się w ten obrazek, jakby zawierał jakiś niemożliwy do wysłowienia skrót. Gustaw Herling-Grudziński
Pytania i uwagi dotyczące archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii, (C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.