Archiwum ROL Dziennik pisany nocą7




Archiwum ROL: Dziennik pisany nocą



A:link {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #0000ff; TEXT-DECORATION: underline
}
A:visited {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #3a6ec1; TEXT-DECORATION: underline
}
A:hover {
COLOR: #900000; TEXT-DECORATION: none
}




















Informacje o
dokumencie

Autor
Gustaw
Herling-Grudziński

Tytuł
Dziennik pisany nocą

Data wydania
1999.04.24


Dział
gazeta/Plus
Minus

Dziennik pisany nocą
GUSTAW HERLING-GRUDZI ńSKI
Neapol, 22 lutego 1999
Przedwczoraj na dorocznych neapolitańskich Targach Książki Galassia
Gutenberg kolokwium pond nazwą "Wyjść z faszyzmu, wyjść z komunizmu". Małe
gremium znanych historyków -- Ernesto Galli della Loggia, Piero Craveri,
Salvatore Lupo, Andrea Graziosi (autor arcyciekawego tomu Listy z Ukrainy,
właściwie tytuł powinien brzmieć: Raporty z Ukrainy, Graziosi miał dostęp
do archiwum w łoskiego MSZ i poddał analizie raporty z konsulatów włoskich
w ZSRR do rzymskiej centrali w okresie krwawej kolektywizacji i głodu na
Ukrainie) . Ja zostałem zaproszony jako "świadek historii" i komentator
wydarzeń w ZSRR i w Europie Środkowowschodniej po upadku komunizmu, oraz
jako autor dwóch książek Inny Świat i Upiory rewolucji, znanych w
przekładach czytelnikom włoskim. Moja wypowiedź zamknęła kolokwium i była
jego podsumowaniem krytycznym.
Nie występowałem naturalnie w roli historyka, wprost przeciwnie --
zacząłem od ironicznej trochę deklaracji, że "na szczęście nie jestem
historykiem". Była to delikatna aluzja do długiego sporu wstępnego
prelegentów-historyków, czy omawiane przekleństwo naszego dogasającego
stulecia należy nazwać totalitaryzmem, tyranią czy despotyzmem.
"Straciliśmy niepotrzebnie -- zauważyłem -- dużo czasu na nominalistyczne
przelewanie z pustego w próżne, mnie wystarczy totalitaryzm opisany przez
Hannę Arendt, zwłaszcza że obejmuje całą rodzinę, czyli faszyzm, hitleryzm
i komunizm". Lekkie potupywanie w audytorium (około 300 osób) oznaczało,
że przeważnie postkomuniści przyszli posłuchać, co ma do powiedzenia
"patentowany reakcjonista". Który nie ukrywa swoich poglądów: "Tak, tak,
również komunizm, mamy przecież dyskutować, jak wyjść z komunizmu.
Wyszliśmy już z faszyzmu, pawie pół wieku trwała kwarantanna polityczna
faszystów, stosunkowo niedawno zaczęto postfaszystom podawać rękę i brać w
rachubę ich głosy w parlamencie. A postkomuniści? Ani dnia kwarantanny, po
prostu we Włoszech, krainie cudów, kolegium politycznych taumaturgów
przemieniło ich w ciągu jednej nocy wsocjaldemokratów. Pozwólcie więc,
szanowni państwo, że szybko załatwię się z wyjściem zkomunizmu, skoro ono
już u was błyskawicznie nastąpiło. Za późno dzisiaj na takie wywody. ..
Wasz słynący cudami kraj jest, dzięki jednemu skokowi, po drugiej stronie
dziejowego rowu. Rowu, w którym zgodnie z proroctwem młodego
Wierchowieńskiego z Biesów Dostojewskiego, legło na chwałę Historii sto
milionów trupów (jak w Czarnej księdze komunizmu) . A jeśli obecnie, pod
rządami postkomunistycznego premiera, nie ma sensu mówić o komunistycznej
kwarantannie politycznej w celach "ideologicznej" dezynfekcji, to siłą
rzeczy trzeba się skupić na gestach, na symbolicznych gestach. Na
przykład, po półwiekowej prawie kwarantannie postfaszysta Gianfranco Fini
wybrał się do Oświęcimia, aby pochylić głowę przed cieniami ofiar
hitleryzmu i faszyzmu. A zatem nowy sekretarz partii postkomunistycznej
Walter Veltroni powinien wybrać się na Kołymę i tak samo pochylić głowę
przed cieniami ofiar komunizmu. Zrobi to? W ątpię. Włochy nie byłyby
Włochami, gdyby nie istniał tu zawsze gotów do użycia, bogaty repertuar
sposobów wychodzenia z wszystkiego, naturalnie w myśl bieżących
okoliczności politycznych". Do potupywania przyłączyły się pełne niesmaku
miny. Trzej prelegenci (na czterech) stanęli po mojej stronie, ale nie
przypuszczam, by w oczach audytorium wystarczało to jako uzasadnienie
skierowanego do mnie zaproszenia.
Kiedy po kolokwium szedłem wśród słuchaczy do drzwi wyjściowych,
towarzyszyły mi niechętne co najmniej spojrzenia. Pośrednio strofowały one
także organizatorów: musicie być wprzyszłości ostrożniejsi w doborze
mówców. "Większa ostrożność" jest dewizą epoki po W ielkiej Apokalipsie
Totalitarnej. Na wszystkich poziomach życia, począwszy od
międzynarodowego, kończąc na lokalnym. U progu Trzeciego Tysiąclecia,
które według Malraux będzie religijne albo nie będzie go wcale, ubogi dość
plon zabiera chwilowo "nieprześcigniona dyplomacja watykańska",
specjalistka w dziedzinie "większej ostrożności". Jan Paweł II, Bogu
dzięki, nie jest urodzonym dyplomatą.
1 marca
Wielką jest przyjemnością przeglądanie albumu Charlesa Sterlinga Martwa
natura (pamiętam Karola Sterlinga sprzed wojny, byłem pilnym czytelnikiem
jego felietonów o sztuce w rządowej Gazecie Polskiej) . Sterling ma
niezwykłe wyczucie martwej natury, jeśli np. pisząc o Morandim używa
zwrotów " atmosfera nierzeczywistości" i "podniosła medytacja", to w ie
dobrze, co robi. Nie waha się również napisać o " przedmiotach jakby
przytulonych do siebie wswej samotności". Morandi był przykuty do swojej
rodzinnej Bolonii, to zdecydowało o jego przywiązaniu do wazonów,
flakonów, wymyślnych niekiedy naczyń kuchennych, jak w mieszczańskim
krajobrazie domowym Holendrów. Martwe natury zależą w dużym stopniu od
swoich "ojczyzn", ich neapolitańską ojczyzną są nie tyle przedmioty
domowego użytku, co wspaniale skomponowane układy owoców i jarzyn w
kioskach ulicznych. Nie dziwię się, że Kot Jeleński uważał Tribunali za
najpiękniejszą ulicę świata, z pewnością myśląc o długim szeregu otwartych
na ulicę kombinacji owocowych i warzywnych. Często, jako miłośnik
Tribunali, myślałem o albumach takich jak Martwa natura Sterlinga,
wzbogaconych o kolorowy załącznik fotograficzny z owocowo-warzywnego
królestwa Neapolu. Kompozycje tych kiosków, jak również rybnych,
upoważniają do nazwania ich autorów artystami.
Na ogół martwa natura bywa marginesową przyprzążką wielkich
pejzażystów, portrecistów, malarzy wnętrz. Ale nie brak malarzy, których
martwa natura przyciąga szczególnie, jakby była ich główną, a może i
jedyną domeną (chociażby Morandi) . Wiele lat temu był w Neapolu Czapski,
przyglądałem mu się uważnie podczas naszych spacerów. Jak było wjego
zwyczaju, nie rozstawał się ani na chwilę ze szkicownikiem, z piórem, z
kredkami. Oszałamiały go właśnie kioski owocowo-warzywne i rybne, nawet
jego pospieszne notatki rysunkowe miały od razu swój wyraz. Gorzej z
ludzkimi twarzami i pejzażami (wzdychał z zazdrością, oglądając na ścianie
mojego pokoju Zatokę Neapolitańską pędzla Corota) , drętwiała mu ręka,
mgła zasnuwała oko. Ilekroć po przyjeździe do Maisons-Laffitte zachodziłem
do niego na " górkę", żeby zobaczyć, co namalował w ciągu dwóch miesięcy
mojej nieobecności, zachwycałem się martwymi naturami (zwłaszcza małymi) ,
nie podobały mi się natomiast jego pejzaże, pozbawione poezji, i jego
portrety, które byłyby zapewne lepsze, gdyby śmielej (nie zważając na
swoją ewangeliczną duszę) ulegał naturalnej inklinacji do karykatury.
Karykaturą był jego portret Dąbrowskiej, mimo że portrecista nie zdawał
sobie z tego sprawy.
4 marca
Andrzej Horubała przysłał mi w prezencie swoją książkę Marzenie
ochuliganie, którą otwiera tekst odczytu wygłoszonego na Festiwalu
Gombrowiczowskim w Radomiu, w czerwcu 1997 roku. Słyszałem otym odczycie
od uczestników radomskiej imprezy, na ogół w tonacji oburzenia i
zgorszenia. Ogromna i niesprawiedliwa przesada. Tekst zatytułowany
Sztafeta szyderców, czyli lustrowanie Gombrowicza jest interesujący, a
nawet odkrywczy. Szkoda, że Horubała nadał mu formę artykułu polemicznego,
zamiast pokusić się o napisanie obszernego isolidnego eseju. Ale mniejsza
o to. Sam kiedyś w myślach zabawiałem się na podobny, a właściwie prawie
identyczny, temat, w końcu machnąłem ręką.
O co chodzi? O to, że Gombrowicz jako pisarz, i to pisarz bardzo
wybitny, wyprowadził swoich kolegów po piórze w Polsce z niewoli
egipskiej. Rzecz jasna, tych kolegów po piórze, których -- posługując się
tytułem eseju Kołakowskiego -- wolno nazwać "kapłanami" w epoce minionej.
Także esej Kołakowskiego był swoistym kołem ratunkowym (i autoratunkowym)
, ale przeskoczenie z roli kapłana, kadzącego i okadzanego na ołtarzu, do
roli błazna w popaździernikowym cyrku nie było przyjemne, raniło dumę
eksnotabli PRL. Toteż esej Kołakowskiego czytano z pewnym smakiem, nie
uczyniono z niego jednak trampoliny do odskoku. Gombrowicz, pod tym
względem, był o wiele użyteczniejszy.
Gombrowicz jako pisarz, ito pisarz bez skazy (z wyjątkiem
"patriotycznego" oskarżenia o dezercję w roku 1939) , swoją sztuką
pisarską, czerpiącą soki żywotne z szyderstwa i groteski, wskazał
nieszczęsnym ekskapłanom drogę wyjścia z kapłańskiego blamażu. Prawodawcy
socrealizmu, wyśmiewani jawnie czy po cichu przez czytelników, rzucili się
na małpowanie "trefnego" pisarza z Buenos Aires. Horubała wymienia szereg
przykładów, ja ograniczę się do dwóch klasycznych. Brandys swoimi
Wariacjami pocztowymi do pewnego stopnia oczyścił się z żałosnych
Obywateli. Andrzejewski całą serią drwiących utworów podniósł wykołowaną
"głowę papierową" znad zakłamanego Popiołu i diamentu. Małpowali
Gombrowicza także inni. Doszło wręcz do gombrowiczowskiego znaku
rozpoznawczego głupców, którzy dali się kiedyś nabrać na szamerowane
bogato szaty kapłańskie, oparzeni, wykpiwani, puszczali teraz znaczące oko
w stronę Mistrza i jego wciąż liczniejszych czytelników. Zniewolony umysł
stał się wtej operacji rehabilitacyjnej słabym kluczem (czy raczej
wytrychem) , mało kto brał na serio czary "ketmanów" i "murti-bingów".
Należało pióro umoczyć w grotesce, po gombrowiczowsku pofolgować
chichotom. Zgadzam się więc z Horubałą, że w tym przełomowym momencie
Gombrowicz okazał się dla literatury polskiej postacią centralną (dlatego
lekturą Marzenia o chuliganie należy według mnie zastąpić smętne, chwilami
irytujące, kartkowanie epistolarnych preliminariów w tomie Miłosza Zaraz
po wojnie) .
Natomiast Horubała posuwa się za daleko, zaczynając swój artykuł
zdaniem: "Gombrowicz to największy pisarz PRL". Wiadomo, do czego to
przewrotne, paradoksalne zdanie miało służyć, ale autorskie intencje nie
odbierają mu posmaku bluźnierczego. Gombrowicz był jednym z bardzo
niewielu pisarzy polskich, dbających o swoją pisarską godność,
kategorycznie odmawiających zgody na jakiekolwiek zmiany i cięcia, nawet
drobne, w swoich książkach w zamian za imprimatur. I surowy nakaz wtym
duchu wydał przed śmiercią Ricie, swojej kanadyjskiej żonie. Powie ktoś: a
korespondencja z Iwaszkiewiczem? To prawda, był wswoich najchudszych
latach gotów zapłacić cenę "grzecznych" przedmów, ale nie interwencji w
swoich tekstach. Za to będę go zawsze bardzo wysoko stawiał, chociaż nie
należę do jego całkowicie bezkrytycznych admiratorów.
9 marca
Jedną z najpiękniejszych, najbardziej ujmujących, cech Jana Pawła I I
jest jego walka w obronie życia ludzkiego. Nie we wszystkim można się z
nim zgodzić (na przykład, bezwzględne potępienie aborcji, przy
jednoczesnym zakazie używania skutecznych środków antykoncepcyjnych, jest
w praktyce dzisiaj zaproszeniem do grzechu ukrywanego) , ale ten
szlachetny upór po prostu zniewala. Ostatnio, w Missouri, Jan Paweł II
wystąpił przeciw karze śmierci (która będzie przedmiotem mojego
najbliższego dialogu z arcybiskupem Życińskim na łamach Więzi, co też
pogłębiło moje poczucie bliskości. Problem kary śmieci pochłania mnie
bowiem od wielu lat, uważam zwalczanie szubienicy czy krzesła
elektrycznego za przykazanie.
Ale szczerze mówiąc, jeśli się tak gorąco, tak zawzięcie, broni życia
ludzkiego, to jakim sposobem doszło 3 października 1998 do beatyfikacji w
bazylice Marija Bistrica arcybiskupa Alojzego Stepinaca? Był postacią
kontrowersyjną od wojny do śmierci w więzieniu Tity, w roku 1960.
Kontrowersyjną, lecz wgruncie rzeczy niedostatecznie znaną w detalach. Do
momentu ukazania się książki La genicid occult w zeszłym roku w
Szwajcarii; i tejże książki L'arcivescovo del genocidio w tym roku po
włosku. Jej autor, Marco Aurelio Rivelli, jest cenionym historykiem
Jugosławii, szczególnie Chorwacji. Włoskie wydanie książki zbiegło się z
inauguracją w marcu br. , pod naciskiem Zachodu i wbrew protestom
chorwackiego prezydenta Tudjimana, posiedzeń trybunału międzynarodowego w
Zagrzebiu, powołanego do osądzenia zbrodni "Holocaustu bałkańskiego"
między 1941 i 1945: do osądzenia dzieła "ustaszów" pod wodzą Ante
Pavelicia, dzieła zgładzenia około pół miliona Serbów, Żydów i Cyganów.

Co ma do tego Kościół chorwacki? Niestety ma. Rivelli z dokumentami
wręku pokazuje, jak poglavnik Pavelić wciągnął w tryby swojej zbrodni
katolicki kler chorwacki, ze Stepinacem na czele. Nie chce się prawie
wierzyć, trudno jednak nie wierzyć dowodom rzeczowym. Nie wystarczy
artykuł w organie "ustaszów" Hrvatski Dnevnik z 25 czerwca 1941 o "nowych
symbolach chorwackiego ruchu narodowego: krzyżu, sztylecie, rewolwerze,
granacie". Organ oficjalny kurii arcybiskupiej w Zagrzebiu Katolicki List
z 15 maja 1941 przyłącza się do idei "czystki etnicznej", a okólnik urzędu
Stepinaca nazywa Serbów "renegatami Kościoła katolickiego" i popiera
metodę nawracania prawosławnych na katolicyzm siłą. Ten sam Katolicki List
z 31 lipca 1941 domaga się "przyspieszenia procesu nawracania siłą". Dość.
Zanadto są bolesne w swej faktograficznej monotonii materiały zebrane
przez historyka włoskiego.
Czy Jan Paweł II o tym wszystkim wiedział, gdy " nieprześcigniona
dyplomacja watykańska", w imię "większej ostrożności" wobec
nieobliczalnego "kotła bałkańskiego", postanowiła Błogosławionego Alojzego
Stepinaca użyć do mocniejszego związania Chorwacji z Kościołem? Jak bardzo
chciałbym być pewny, że nie wiedział!
13 marca
Kolejny dzień pogodny, w powietrzu wyraźne podmuchy wiosny, więc o
jedenastej zszedłem jak zwykle spadzistym zaułkiem nad morze. Pokryta
słoneczną, wibrującą łuską Zatoka, ostre zarysy Wezuwiusza, Capri,
Półwyspu Sorrentyńskiego, Posillipo. Marszruta płaskim bulwarem
nadmorskim, bez wspięć po drodze, jest podstawą przepisanego mi przez
lekarza "spaceru zdrowotnego". I prowadzi od narożnika ogrodu komunalnego
do portu rybackiego Mergellina. Przeszło godzina marszu, z krótkimi
postojami obok wybranych punktów; jednym z nich jest przybrzeżna wysepka
mew, to oblepiona nieruchomymi ptakami, to rozedrgana w furkocie
przebudzenia z drzemki.
Dziś uprzytomniłem sobie, że mija właśnie dziesięć lat od mojego
pierwszego "spaceru zdrowotnego" po zawale. Dziesięć lat tym samym
dokładnie szlakiem, ślizgając się wzrokiem po tych samych wyrwach w
skalnym brzegu morskim, po tych samych fasadach na przeciwnej stronie
bulwaru. Jak mogło mi się to nie znudzić? Jakim, na odwrót, cudem z każdym
dniem bardziej przywiązywałem się do mojego itinerarium? Różne mi
przychodziły wytłumaczenia do głowy, ale jedynym sensownym jest proces
starzenia z towarzyszącymi mu nawykami. A właściwie z jednym głównym
nawykiem coraz mocniejszego przyrastania do własnego kąta, w domu i na
zewnątrz. Ja, który się tyle wżyciu napodróżowałem, i podczas wojny, i
nawet jeszcze po wojnie, cierpnę teraz na myśl, że mógłbym się zanadto
oddalić od domu z fotelem do czytania i biurkiem do pisania, od mojego
spaceru nad morzem, który ma już w sobie coś z uspokajającego automatyzmu.
W samej rzeczy spotykam na moich spacerach tych samych ciągle starych
ludzi, "sercowców" prawdopodobnie, często uśmiechniętych wpoczuciu, że
życie płynie jednak dalej w pobliżu domu. Podejrzewam, że bardziej im i
mnie służą spacery poranne, niż pigułki z recepty kardiologa. Starość uczy
codziennie, jak się najlepiej, bezboleśnie (aż do ostatnich kilku minut)
odchodzi w rejony mroku.
16 marca
Osobliwe wrażenie robi równoczesna lektura prasy polskiej i zachodniej.
W zachodniej sypią się pod naszym adresem komplementy, podkreśla się nasze
sukcesy, nie ukrywając oczywiście niepowodzeń (podobnie gazety włoskie, na
przykład, piszą o sytuacji w Anglii czy w Niemczech i vice versa) . Chwali
się na ogół naszego Prezydenta, naszego Premiera, naszych ministrów
Balcerowicza i Geremka, naszą reorientację międzynarodową. Pisząc o
strajkach i blokadach polskich rolników, przypomina się, że podobne
zjawisko występuje we Włoszech i we Francji. Jednym słowem, w reportażach
i korespondencjach opisom polskich trudności towarzyszą opisy polskich
kroków do przodu. Przy czym Polskę stawia się za wzór Czechom i Węgrom,
nie mówiąc już o Rosji. Utrzymuje się i stopniowo poszerza obszar polskiej
"normalności". I to cudzoziemcy kładą nacisk na dwie okoliczności: że
wciągu dziesięciu lat od chwili odzyskania niepodległości przeciętny Polak
musiał się otrząsnąć z dwóch złudzeń, z wiary w błyskawiczne działanie
kapitalistycznej (czytaj: amerykańskiej) różdżki czarodziejskiej i z
przekonania, że reforma gospodarcza bardzo niewiele kosztuje, albo wręcz
dokonywana jest za darmo.
Prasa polska natomiast jest ostatnio we władzy "czarnych perspektyw". A
to "demontaż państwa", a to "atrofia zmysłu państwowego", a to
niekompetencja połączona z korupcją, a to obojętnienie wobec interesu
publicznego, a to rzeczywiste trudności gospodarcze w wielu odłamach
społeczeństwa. Właściwie wostatnich czasach przeczytałem tylko jedną
spokojną izrównoważoną wypowiedź Teresy Boguckiej w rozmowie z publicystą,
który zaczął się liczyć z możliwością wyjazdu z Polski na stałe w obawie
przed procesem klonowania osobników w rodzaju Leppera. Reszta to
głośniejsze czy cichsze utyskiwania i gorzkie żale, i to w tonie
alarmistycznym. Grozi nam podobno szybki ześlizg wstronę krawędzi
przepaści, czego nie zauważają krótkowzroczni cudzoziemcy z Zachodu.
Piszemy obecnie histerię Polski pierwszego dziesięciolecia, nie zdając
sobie sprawy, że od lamentów histerycznych do lamentów uzasadnionych nie
tak daleko (w myśl zasady wywoływania wilka z lasu) . Nie należę do rodu
Panglossów, mam raczej odwrotne skłonności, ale nie cierpię przesady,
która jest zawsze oznaką błędnej oceny rzeczywistości. Od jakiegoś czasu
(ostatnio, powtarzam) rozdzieramy z lubością szaty, nie widząc, w jakim
żyjemy świecie.
Wieczorem przyszedł na kolację gość z W arszawy, wybitny uczony,
człowiek, który dał nieraz dowody wielkiej inteligencji politycznej
(niegdyś na użytek publiczny, teraz wyłącznie na użytek prywatny) .
Wysłuchawszy mojej tyrady w milczeniu, powiedział: "To, o czym mówisz,
świeże i nagłe zaciemnienie, falę niepokoju i pesymizmu, trzeba przypisać
konkretnym przyczynom, a mianowicie trzem reformom: fatalnej reformie
służby zdrowia, złej reformie oświaty, złej reformie emerytalnej. Nagle
zadrżała pod nogami ziemia, która zdawała się dotąd (jak mówisz) wciąż
szerszym obszarem polskiej normalności. Jest niepojęte, jak niezłe
stosunkowo, choć niespójne rządy -- i ja, podobnie jak ty, z sympatią
odnoszę się do Buzka -- tracą niespodzianie poczucie hierarchii ważności,
za zjawiska drugorzędne uważają zjawiska absolutnie pierwszorzędne, nie
widzą, co naprawdę ludzi drąży, napełnia niepewnością, co zaciemnia im
spojrzenie. Padają dramatyczne słowa jak >>krawędź
przepaści<<, padną jeszcze dramatyczniejsze, jeśli rozkręci się
mechanizm psychologiczny paniki. Należy czym prędzej zatrzymać spiralę. A
co jest spiralą? Nieprzygotowanie reformatorów do przeprowadzania
rozumnych reform. Można wejść do NATO (co już się stało) , można
przymierzać się do Unii Europejskiej (co stanie się za siedem- osiem lat)
, i ni stąd, ni zowąd dostać wystawione na wysokim szczeblu świadectwo
podskórnej niedojrzałości. Alarmiści biją mocniej na alarm. Lecz jeśli te
trzy reformy zostaną uczciwie i gruntownie poprawione, opadną nastroje, o
których mówiłeś. ".
17 marca
Wśród zachodnich obserwatorów polskiej sceny politycznej uznanie budzi
dwutorowość naszej reorientacji międzynarodowej. Tradycyjna polska opcja
przynależności do Zachodu nie oznacza odwrócenia się od Wschodu. Doktryna
ULB, autorstwa Mieroszewskiego i Giedroycia, przeniknęła na dobre do
naszego myślenia. To prawda, że lansuje ją ze szczególnym upodobaniem
prezydent Kwaśniewski obok budki suflerskiej, w której czuwa Giedroyc, ale
ostatecznie ważne jest to, że lansuje, a nie to, z czyjej inspiracji.
Natomiast trzeba dziś rozważyć dalsze losy doktryny ULB. Formuła
naszego sojuszniczego sąsiedztwa ukraińsko-litewsko-białoruskiego (po
zniknięciu Łukaszenki) , przy jednoczesnym otwarciu na Rosję, zawisła w
próżni. Widać już, z każdym dniem wyraźniej, że Rosja i Rosjanie nie
zaakceptują naszych pobożnych życzeń, że grozi nam więc, na dalszą metę,
lawirowanie "między". Krótko mówiąc, trzeba wybrać, by dwutorowość nie
prowadziła stopniowo do wrażenia dwulicowości. Nie jestem, Boże broń,
zwolennikiem rezygnacji z prób ułożenia możliwie przyjaznych stosunków z
Rosją. Jestem zwolennikiem wyciągnięcia konsekwencji z nikłych szans
równoległego zacieśnienia przyjaźni z ULB i z Rosją. A jeśli nieunikniony
jest wybór, jestem za wyborem, który wydaje się dla nas gardłowy: ULB.
Rosja zrozumie może kiedyś prawomocność naszego wyboru, ale jest mrzonką
wierzyć, że taki zwrot nastąpi niebawem. Nastąpi, jeśli w ogóle nastąpi, w
odległej przyszłości.
20 marca
Mieć dobrych krytyków: marzenie każdego pisarza. Spełniło się w moim
wypadku. Nie wymienię wszystkich, wymienię najbliższych mi, którzy stali
się również moimi przyjaciółmi. Najpierw Cristina Campo rodem z Florencji,
prawdziwe nazwisko Vittoria Guerrini. Poznałem ją w Rzymie, wkrótce po
osiedleniu się we Włoszech. Była uroczą i piękną kobietą o niezwykłej
wrażliwości, nieuleczalnie chorą na serce od pierwszych lat młodości. Tak
chorą, że na polecenie lekarzy przestała wstawać z łóżka, aby to swoje
chore, kruche serce uchronić od stłuczenia w ruchu. W łóżku pracowała aż
do przedwczesnej śmierci. Znakomicie tłumaczyła (Wenecja Ocalona istudia
na tematy greckie Simone Weil, poezje Emily Dickinson) , pisała bardzo
mądre eseje, które dziś uchodzą za kanon włoskiej eseistyki. Kochała
poezję, muzykę (zwłaszcza gregoriańską) , malarstwo. Czasem pisywała
wiersze i naśladownictwa klasycznych bajek orientalnych. Po ukazaniu się
moich Skrzydeł Ołtarza napisała o nich w znanym tygodniku rzymskim; jej
szkic został potem użyty jako przedmowa do drugiego książkowego wydania
tych opowiadań z rysunkami Lebensteina (już wtedy nie żyła) . Debiutowałem
we Włoszech pod szczęśliwą i smutną gwiazdą.
Potem Kot Jeleński w Paryżu. Ile mu zawdzięczałem! Spotkania i rozmowy
z nim, jego recenzje w Kulturze z mojego dziennika, tak niesłychanie
subtelne iwnikliwe. Kot nie był "zawodowym" krytykiem, pisał tylko o
rzeczach, które mu się podobały, które po prostu lubił. Szedłem dalej pod
szczęśliwą i smutną gwiazdą. Po jego śmierci Paryż dla mnie opustoszał.
Czy właśnie wtedy poznałem w Paryżu przelotnie Włodzimierza Boleckiego?
Nie pamiętam już. W każdym razie poznałem przyszłego przyjaciela i
przyszłego znakomitego znawcę mojego pisarstwa. Ciemny Staw, tom Rozmowy w
Dragonei, nie wydany jeszcze drugi tom Rozmowy w Neapolu. W okresie
literackiej sodalicji z Boleckim przyjaźniłem się już od dawna z moim
jedynym dziś włoskim przyjacielem po śmierci Nicoli Chiaromontego i
Silonego: Francesco Cataluccio, najlepszy we Włoszech znawca literatury
polskiej, admirator Gombrowicza i Schulza. Większość włoskich przekładów
Gombrowicza wyszła dzięki niemu i pod jego czujnym okiem (od lat pisze
książkę o Gombrowiczu), cały Schulz ukaże się wkrótce w jednym wielkim
tomie włoskim z jego studium wstępnym i w jego opracowaniu.
Franceso, to do niego w gruncie rzeczy zmierzało to moje dzisiejsze
nagłe spojrzenie wstecz. Czytam jego przedmowę do mojego drugiego
włoskiego tomu opowiadań Don Ildebrando, który w przekładzie Mauro
Martiniego ukaże się w maju w mediolańskim wydawnictwie Feltrinelli.
Przedmowa nazywa się Dziennik w formie opowiadań i omawia sprawę leżącą mi
szczególnie na sercu: organiczny zrost dziennika i opowiadań w wysiłku
stworzenia nowej formy, najbardziej obecnie przydatnej w "wymierzaniu
sprawiedliwości widzialnemu i niewidzialnemu światu". Franceso cytuje moją
wypowiedź na ten temat z Ciemnego Stawu Boleckiego i od siebie dorzuca nie
znane mi dotąd słowa Mircei Eliadego z końca lat 80.: pisząc o dzienniku
Jngera, Eliade zapewniał, że "wkraczamy w epokę, w której tradycyjne
gatunki pisarskie służące do opisania doświadczeń świata i naszej
osobistej refleksji na ich temat wyczerpują się; fragment, krótka
narracja, medytacja osobista mogą się stać o wiele stosowniejszym
narzędziem żywej myśli". No właśnie. Niezupełnie to samo, ale zbliżone do
moich powojennych intuicji.
Zwarty i doskonały jest dalszy wywód Francesca o opowiadaniach z tomu
Don Ildebrando. Nie ma sensu streszczanie go, ale ma sens przytoczenie
klamry końcowej dla zamknięcia koła zatoczonego przeze mnie w tym zapisie
dziennika: "Jak narratorzy z XVIII wieku Herling potrafi jeszcze połączyć
w jednej fabule krajobraz, uczucie, sen i morał; i wielkie ceremonialne
słowa zgrozy i litości znaczą jego opowiadania z taką samą naturalnością
jak jesienny wiatr między drzewami czy deszcz na szybach okien". To urywek
szkicu Cristiny Campo.
22 marca
Od upadku PRL byłem w Krakowie trzy razy. Za każdym razem odwiedzałem
pracownię Stanisława Rodzińskiego, malarza i autora artykułów o malarstwie
w Tygodniku Powszechnym. Pamiętam pierwszą wizytę, początek naszej
przyjaźni. Obejrzawszy z przejęciem jego obrazy, szepnąłem: "Widzę, że
jest panu bliski Georges Rouault, mój ulubiony malarz, jedyny, który w
naszych czasach umiał jeszcze tchnąć życie w martwe malarstwo religijne".
Rodziński był zaskoczony, ale wyczuwało się w tym zaskoczeniu przymieszkę
dyskretnej satysfakcji. Podczas moich następnych wizyt w krakowskiej
pracowni malarza pogłębiało się we mnie to wrażenie, jakkolwiek z mniejszą
nieco oczywistością. Rodziński krążył wokół Rouault, to zbliżał się, to
oddalał trochę, jakby chciał go zobaczyć czy raczej podpatrzyć w całym
artystycznym bogactwie, i w całej ludzkiej nędzy, religijno-malarskich
modulacji. Rodziński jest malarzem autentycznym, twórczym, bez żadnych
pokus imitacyjnych. Czuje naprawdę, szczerze, jak Rouault.
A co czuje, można się dowiedzieć z jego wydanej świeżo książki Sztuka
na co dzień i od święta. W szkicu Rozważania o sztuce religijnej znajduję
przejmującą stroniczkę o Rouault. To Rouault, który bolesną i niekiedy
tragiczną codzienność sakralizuje, czyni sztuką odświętną. Czapski, który
też podziwiał Rouault, powiedział Rodzińskiemu podczas jednego z ich
spotkań w Maisons-Laffitte: "On (Rouault) nie robi grymasów". Rodziński
słusznie dodaje: "Była to ocena najwyższa".
Pasjonująca i ważna jest książka Rodzińskiego, w istocie pamiętnik
malarski autora (przysłał mi ją, jak sądzę, nie tylko na znak przyjaźni,
ale i dlatego, że włączył do niej swój szkic o mojej książeczce Sześć
medalionów i Srebrna Szkatułka, drukowany niegdyś w Tygodniku
Powszechnym). Dla mnie prawdziwym przeżyciem jest to krążenie Rodzińskiego
wokół Rouault. Przesadzę twierdząc, że z malarstwa Rouault czerpał na swój
sposób Francis Bacon? Tyle nam dziś zostało ze sztuki sakralnej?
Kiedy to wszystko piszę, leży na moim stole nie tylko książka
Rodzińskiego, lecz jego podarowany mi w roku 1990 obrazek Krajobraz z
Północy. Dwa domki (zdaje się, że jeden jest cerkiewką), na które czyha
śnieżna, bezludna noc. Często wpatruję się w ten obrazek, jakby zawierał
jakiś niemożliwy do wysłowienia skrót.
Gustaw Herling-Grudziński









































Pytania i uwagi dotyczące archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii,
(C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.



Wyszukiwarka