W publicznym życiu Francuzów stulecie sprawy Dreyfusa to rocznica szczególna, dotyczy bowiem faktu, który nie przysparza im chwały, wydobywa z ich historii rzeczy, jakich zbiorowości zwykle się wstydzą.
Sprawa Dreyfusa to wydarzenie, które zaważyło na wielu aspektach życia Francji i odzywało się echem przez wiele dziesięcioleci, zasilając spory i dyskusje niemal do dzisiejszych dni. Ściślej mówiąc, rok 1994 to stulecie początku tej sprawy, która ciągnęła się przez dwanaście lat, to przygasając, sprawiając wrażenie beznadziejnego impasu, gdzie sprawiedliwości nigdy nie stanie się zadość i człowiek niewinnie skazany zgnije w głębi kazamatów; to nabierając przyspieszenia godnego najbardziej szalonych powieści kryminalnych, trzymając Francję w stanie napięcia, dzieląc w poprzek rodziny, instytucje, organizacje społeczne, polityczne i wyznaniowe, wyzwalając w ludziach namiętności, o które wcześniej siebie nie podejrzewali. (...)
Armia - "święta arka"
We wrześniu 1894 r. sekcja kontrwywiadu przy francuskim sztabie głównym przechwytuje notatkę wykradzioną z biura attache wojskowego ambasady niemieckiej w Paryżu. Wynika z niej, że jakiś oficer francuski, związany ze sztabem, zaproponował nieprzyjacielowi informacje na temat nowego uzbrojenia armii francuskiej. Dowódcy sztabu, w porozumieniu z ministrem wojny, przeprowadzają dyskretne badania wśród oficerów i dochodzą do wniosku, że autorem notatki jest kapitan Alfred Dreyfus, pochodzenia żydowskiego, z rodziny zamieszkującej Alzację przed wojną 1870 r., która po zagarnięciu Alzacji przez Niemcy opowiedziała się za obywatelstwem francuskim. Podstawą do obwinienia kapitana jest podobieństwo, jakie eksperci odkryli między jego pismem i charakterem na słynnej notatce. Ledwo Dreyfus znalazł się w areszcie, prasa pielęgnująca uczucia nacjonalistyczne podchwytuje temat: oficer żydowski winny zdrady stanu; atakuje dowództwo armii za dopuszczanie do stanowisk ważnych dla obrony kraju "nieprzyjaciela wewnętrznego", czyli Żydów. W ciągu dwóch miesięcy wyprzedzających proces atmosfera jest tak napięta, że rządowi grozi obalenie. Mimo tajności śledztwa nikt nie ma wątpliwości co do osoby winnego. Nie do pomyślenia, by był nim prawdziwie francuski oficer, przywiązany wszystkimi fibrami do kraju i żyjący w poczuciu honoru odziedziczonym po przodkach. Francja jest wyjątkowo uczulona na honor armii, wspomnienie klęski 1870 r. i utraty prowincji wschodnich jest ciągle piekące. Francuzi marzą o odwecie, a armia, jego przyszłe narzędzie, staje się przedmiotem powszechnej adoracji, "świętą arką", jak mawiano. Myśl, że do tej arki zakradł się zdrajca, zdaje się świętokradztwem. Chyba żeby zdrajca był kimś z gruntu obcym, nie związanym żadnymi głębokimi więzami z życiem Francji i jej organiczną emanacją: armią.
Swąd szpiegomanii
Początki fenomenów zbiorowych, a zwłaszcza fenomenów złowieszczych i irracjonalnych, wydają się zawsze zagadkowe, pomimo zdroworozsądkowych wyjaśnień dostarczanych przez historyków czy socjologów. Czujemy, że zostaje tu jakaś reszta, z którą ani nauki, ani nawet teologia nie potrafią się uporać. Coś wytrysnęło z ziemi, podobne do czarnego źródła, siła pierwotna i potężna, zmiatająca na swojej drodze cywilizowane nawyki, wychowanie religijne. Nie poznajemy jednostek, nie poznajemy społeczności, w których odezwała się ta siła, wiemy, że trzeba przeczekać, by znów rozpoznać ich zwykłą twarz. Z powodu wyjątkowej mocy wyzwolonego kataklizmu wiemy co nieco o genezie niemieckiego (czy germańskiego) antysemityzmu, natomiast początki i rozwój antysemityzmu we Francji pozostają czymś ciągle wymykającym się wyobraźni. Trudniej go pomieścić w obrazie kultury tak ludzkiej i trzymającej się sprawdzalnej rzeczywistości, tak tolerancyjnej i nie podatnej na fanatyzmy, kulturze średnich temperatur i ironii, już to dobrotliwej, już to jadowitej. (...) Prawda, że zjawisko nie osiągnęło tu nigdy porównywalnych rozmiarów, niemniej pojawiło się u zarania historii współczesnej i okresowo, przy sprzyjających okolicznościach, przybierało formy paroksyzmu. Sprawa Dreyfusa jest jednym z grzbietów takiej fali.
Podobno rasizm, w nowoczesnym sensie słowa, jest francuskim wynalazkiem. Niemieccy i angielscy zwolennicy doktryny, ci eleganccy, intelektualni, powoływali się na dzieła hrabiego Gobineau, podróżnika po Azji, nowelisty i myśliciela, autora "Szkicu o nierówności ras ludzkich". Są to dość podniosłe rozważania o tym, że ludy są ze sobą nieporównywalne, każdy skoncentrowany wokół zupełnie różnych cech moralnych i umysłowych, zdolny do wytworzenia specyficznej cywilizacji i niezdolny do wymyślenia, a nawet zaadaptowania tego, co stworzyły inne ludy; te różnice, wspólne możliwości i niemożności, zakreślają granice "rasy". O tym można było świetnie rozprawiać w salonach, powołując się na własne doświadczenia z podróży, cytując takie czy inne egzotyczne obyczaje. To nie amator ludzkiej rozmaitości (prawda, że ułożonej wedle hierarchii uzdolnień) zapłodnił francuski antysemityzm, zarówno ten prostacki, uliczny, jak ubrany w szatki polityki czy zgoła historiozofii. Nie wysychającym długo źródłem była ogromna książka (1200 stron) dziennikarza Edwarda Drumont "La France juive" (co można przetłumaczyć zarówno "Francja żydowska", jak i "Francja zażydzona"), opublikowana w 1886 roku. Powodzenie było natychmiastowe, w pierwszym roku sprzedano 150 tysięcy egzemplarzy. A więc książka miała tylko pozornie, na powierzchni, działanie inicjujące - czytelnik był już gotów, mniej czy bardziej uformowany, spragniony, by jego poglądy, przeczucia udowodniono mu na piśmie, czarno na białym.
Historyk podpowiada: były to dla kraju ciężkie czasy, narodowa drażliwość obolała po druzgocącej klęsce i fenomenalnym wzroście groźnego sąsiada zza Renu. Do tego przewlekły kryzys ustrojowy: republika, która wyłoniła się z wojny, co zmiotła Drugie Cesarstwo, była bardzo słaba, daleka od pełnego poparcia ludności i do końca stulecia obawiano się spisków, bonapartystycznych, monarchistycznych. Uczucie chwiejności, nietrwałości układów i wartości, w których żyli ludzie; atmosfera przerwanej ciągłości historycznej, gdy nie wiadomo, czego się trzymać, na co powoływać. Do tego sukces (od lat 30. XIX w.) asymilacji Żydów we Francji, korzystających z równości, jaką im zapewniła Rewolucja, zdobywających wykształcenie, zajmujących stanowiska państwowe, wchodzących do korpusu oficerskiego, dotychczas apanażu arystokracji, gdzie dostęp dały im świeżo wprowadzone egzaminy konkursowe (do dziś specjalność Francji i sposób na tworzenie elit). Powodzenie Drumonta znalazło przedłużenie w założonym przez niego dzienniku "La Libre Parole" ("Wolne Słowo": święte republikańskie prawo do wolności opinii!), wokół którego zaroiło się wkrótce od innych pism o podobnym charakterze. To "Wolne Słowo" rozpoczęło kampanię na temat zdrajcy Dreyfusa, atakując przy tym rząd, który jako republikański pozwala na podeptanie tradycji i wprowadza wilka do owczarni. Nad tym wszystkim unosi się swąd szpiegomanii i cień Cesarstwa Niemieckiego, wroga, który wszelkimi sposobami próbuje rozłożyć Francję od środka, na przykład za pośrednictwem Żydów.
Przy drzwiach zamkniętych
W grudniu 1894 r. odbywa się proces przed trybunałem wojskowym i przy zamkniętych drzwiach. Nie tylko opinia publiczna nie będzie wiedziała, co się działo za tymi drzwiami, ale zwykła procedura sądowa zostanie zlekceważona, zawartość dokumentów, na podstawie których odbywa się sąd, nie będzie nikomu znana, poza paroma wtajemniczonymi ze sztabu głównego. Bo za drzwiami od początku dzieją się dziwne rzeczy. Jedynym "dowodem" zbrodni jest rzekome podobieństwo charakterów pisma, zaprzeczone przez niektórych ekspertów, potwierdzone przez specjalistów ze sztabu. Ale wojskowi zdają sobie sprawę, że dla sądu jest to dowód zbyt wątły - należałoby go wzmocnić. Są głęboko przekonani o winie kapitana - w ten sposób oficerowie czysto francuscy znajdują się poza podejrzeniem - ale muszą jeszcze przekonać mniej przekonanych, pomóc sprawiedliwości. Chcą za wszelką cenę uniknąć uniewinnienia z braku dostatecznych materiałów - postawiłoby to sprawę w punkcie wyjścia. Podczas rozprawy oświadczą, że dowód ostateczny, wykluczający wszelkie wątpliwości, znajduje się w rękach ministra, lecz ujawnienie go nie jest możliwe, groziłoby natychmiastową wojną europejską. Ten rodzaj szantażu w ówczesnej sytuacji międzynarodowej okazał się skuteczny. Trybunał skazuje jednomyślnie Dreyfusa na dożywotnią deportację i pozbawienie stopnia wojskowego. Wstrząsająca ceremonia degradacji odbywa się na dziedzińcu Szkoły Wojskowej w Paryżu, z łamaniem szpady w obecności zgromadzonych oddziałów. Potem skazany odpływa z konwojem na Wyspę Diabelską, słynne miejsce galer, odprowadzany w porcie La Rochelle wyzwiskami tłumu. Poza rodziną nikt nie podważa winy Dreyfusa, po kilku miesiącach sprawa jest prawie zapomniana, jak parę innych szpiegowskich afer epoki. Dla szerokiej opinii - bo wokół brata kapitana zgromadziła się garstka osób zaniepokojonych "tajną teczką", gdzie jakoby znajduje się materiał dowodowy, którego nikt nie widział na oczy. Będzie to zalążek grupy dreyfusistów, jak się okaże bohaterów pozytywnych tej historii.
Armia nie może się mylić
Następny akt oddzielony jest od pierwszego półtoraroczną ciszą. Zaczyna się w 1896 r., w momencie, gdy szefem sekcji kontrwywiadu zostaje pułkownik Picquart, oficer o całkiem tradycyjnej formacji, podobno nie kryjący antysemickich poglądów. W jego ręce dostaje się list, znów wykradziony z biura niemieckiego attache wojskowego i adresowany do oficera nazwiskiem Esterhazy. Picquart porównuje pismo Esterhazego z notatką przypisywaną Dreyfusowi i uzyskuje pewność, że zdrajcą jest ten pierwszy. Komunikuje rewelację przełożonym i otrzymuje odpowiedź, że obie sprawy, zdradę Dreyfusa i zdradę Esterhazego, należy traktować oddzielnie. Nowe informacje nie mogą wpłynąć na zmianę stanowiska dowództwa - armia i jej trybunał nie mogą się mylić. Wydaje się, że pierwszy odruch Picquarta to odruch osobistej ambicji, podrażnionego nonkonformizmu. Upiera się przy swoim - wykazał niewinność Dreyfusa. Dopomina się o audiencję u szefa sztabu, u ministra wojny - otrzymuje rozkaz milczenia. Następuje rozmowa, w której ktoś z przełożonych pyta, zirytowany i zdumiony: "Co to dla pana za różnica, że ten Żyd zostanie na Wyspie Diabelskiej?". Zwierzchnicy grożą mu, podrażniony Picquart odpowiada zdaniem, które stało się słynne: "Mogą panowie być pewni, że tego sekretu nie zabiorę ze sobą do grobu!". Jego kariera jest złamana, zostaje wysłany karnie do Afryki.
Dowództwo jest jednak niespokojne, dowiedziawszy się o kontaktach pułkownika z adwokatem i o przygotowywanej interpelacji w parlamencie. Pragnąc uratować sytuację, komendant Henry z kontrwywiadu sporządza fałszywy dokument posługując się listami dyplomaty niemieckiego i włoskiego, do których dokleja fragment mówiący wprost o Dreyfusie. Prezentuje swój wytwór zwierzchnikom jako nowe odkrycie potwierdzające, tym razem w sposób absolutny, zdradę kapitana. Odtąd przez prawie trzy lata sfabrykowany materiał będzie podstawą, na której dowództwo armii opiera kategoryczną odmowę rewizji procesu. Bo głosy żądające rewizji stają się coraz liczniejsze ze strony rodziny Dreyfusa i osobistości politycznych, widzących machinacje armii. Grupa dreyfusistów powiększa się o ludzi z kręgów nauki, literatury, prasy - przypadek Dreyfusa dopiero teraz staje się Sprawą, przedmiotem debat w parlamencie, artykułów i polemik prasowych, memoriałów pro i contra. Dwa obozy stoją naprzeciw siebie: ci, którzy prą do rewizji widząc, że Dreyfus jest ofiarą omyłki sądowej, a może nawet ukartowanej pułapki, i ci, dla których kapitan musi być winny, bo armia, ta chwalebna emanacja Francji, ma pozostać czysta. Prasa antysemicka szaleje, wspierana przez dzienniki katolickie, dla których ojczyzna i wiara znalazły się w niebezpieczeństwie, drążone przez spisek żydowsko-masoński. Zdawałoby się, przyszły byt kraju zależy od tego, czy Dreyfus zgnije na galerach i nikt nie odważy się zakwestionować wyroków trybunału wojskowego. (...)
Sprawa ma po obu stronach wojowników i kibiców we wszystkich środowiskach i kategoriach ludności, jednak antydreyfusiści stanowią większość. Jest to większość katolicka, tradycjonalistyczna, uważająca się za patriotyczną, ale mało aktywna, wokół niej krąży rój mniejszościowych, energicznych grup fanatycznych antysemitów, monarchistów i nacjonalistów. Uczestnicy tych wydarzeń musieli jeszcze bardziej niż my mieć poczucie, że gra idzie o przyszłe moralne i polityczne oblicze kraju: jaka będzie Francja XX stulecia. Dziennik "La Croix" pisze bez ogródek: to walka między Francją katolicką a Francją żydowską, protestancką i wolnomyślicielską. Jest to wizja uproszczona (byli również niezbyt liczni katolicy-dreyfusiści, jak Charles Peguy), ale ukazująca dramatyczny sens tej konfrontacji.
Emil Zola przed sądem
Po kilku latach zastoju rzeczy nabierają przyspieszenia. Sztab główny uprzedza Esterhazego o grożącym mu niebezpieczeństwie i poleca śledzenie Picquarta. Sprawa staje się publiczna, nie można uniknąć sądu nad Esterhazym. W styczniu 1898 r. trybunał wojskowy, po obradach wedle przygotowanego z góry scenariusza, stwierdza bezpodstawność zarzutów, Esterhazy jest uwolniony, odprowadza go tłum krzyczący: "Śmierć Żydom!". W tym momencie mobilizują się uczeni, dyrektor Instytutu Pasteura ogłasza artykuł, gdzie stwierdza w spokojnym tonie, że gdyby nauka posługiwała się metodami zastosowanymi przez ekspertów sztabu przy ustalaniu autentyczności materiałów dowodowych, nie uczyniłaby nigdy postępów. Parę dni później opublikowane są dwie petycje domagające się rewizji procesu Dreyfusa, podpisane przez znane nazwiska z dziedziny literatury, sztuki, nauki, publicystyki. (...)
W dzień po uniewinnieniu Esterhazego ukazuje się artykuł Zoli, przez redaktora gazety zatytułowany "Oskarżam". Jest to punkt zwrotny Sprawy. Przecieki z ministerstwa i sztabu są w tym okresie tak znaczne, że można sobie wyrobić pogląd na rozmiary manipulacji. Zola oskarża po kolei, z nazwiska, dowódców armii o fałszerstwa i fałszywe zeznania, o świadome chronienie zdrajcy i obciążanie niewinnego. Dotąd żaden publiczny tekst nie brzmiał tak zuchwale, dreyfusiści woleli mówić o pomyłce sądowej, by konflikt z armią nie był zbyt drastyczny. Strategia Zoli polega na sprowokowaniu własnego procesu (o zniesławienie), aby przez rozpętanie skandalu wymusić na władzach rewizję sprawy Dreyfusa, a zwłaszcza, żeby ją wyjąć spod jurysdykcji wojskowej. W miesiąc później w atmosferze niesamowitego podniecenia, wśród krzyków, bójek na sali sądowej i na ulicy, odbywa się proces pisarza. Prasa przedrukowuje w całości przebieg obrad, świadkowie obrony próbują przekształcić sprawę Zoli w początek rewizji procesu Dreyfusa. Zeznania naukowców ośmieszają ekspertów wojskowych, wszystko wydaje się być na dobrej drodze, gdy jeden z generałów oświadcza, że widział na własne oczy "absolutny" dowód winy Dreyfusa - dokument, o którym dziś wiemy, że jest fałszerstwem komendanta Henry'ego. Oświadczenie przytłacza sędziów, zamyka usta świadkom. Zola zostaje skazany jako oszczerca. Następnego dnia parlament przegłosowuje deklarację o wojnie wypowiedzianej "wrogom wewnętrznym", jeden z uczonych występujących przeciw ekspertom sztabu jest zmuszony do opuszczenia laboratorium Szkoły Politechnicznej, jeden z obrońców wykreślony z adwokatury, Picquart uwięziony. Jak gdyby władze uznały za własne zawołanie prasy nacjonalistycznej: "Rewizja procesu Dreyfusa to koniec Francji!".
Ukartowany kompromis
Dreyfusiści nie dają za wygraną. Z więzienia Picquart oznajmia, że dokument podawany za dowód absolutny nie jest autentyczny. Po sprawdzeniu w archiwum fałszerstwo okazuje się tak nieudolne, że rzuca się w oczy. Henry załamuje się i wyznaje, że dokonał go "dla dobra kraju". Zostaje aresztowany i w areszcie podrzyna sobie gardło. I natychmiast zostaje ogłoszony przez antysemicką prawicę narodowym świętym - ofiarą Żydów. (...)
Po kolejnych kryzysach rządowych, po zmieceniu paru gabinetów, do władzy dochodzą ludzie orientacji umiarkowanej, oddaleni od nacjonalistycznej pasji, którzy zdają sobie sprawę, że Sprawa pozostawiona w aktualnym stanie, zarazem zawieszona i rozjątrzona, stała się niebezpieczeństwem dla stabilności państwa. Ponieważ nie można jej zdusić, należy doprowadzić ją do końca. Mimo protestów sztabu, nacisku prasy i ulicy, rada ministrów zarządza nowe śledztwo z myślą o rewizji - i natychmiast jest zmuszona do dymisji. W lutym 1899 r. dochodzi do próby zamachu stanu, przywódcy nacjonalistyczni usiłują pociągnąć za sobą wojsko, ich celem jest zmiana ustroju, obalenie konstytucji, w której widzą obcy, antynarodowy wymysł. Pucz się nie powiódł, ale jego uczestnicy zostają zwolnieni przez życzliwie nastawiony sąd. Wreszcie w sierpniu 1899 r. dochodzi do procesu rewizyjnego. Za kulisami trwają pertraktacje między rządem i armią. Ponieważ dowody przemawiają na korzyść Dreyfusa, rząd obiecuje bezkarność sprawcom fałszerstw, by załagodzić konflikt. Okazuje się jednak, że się przeliczył - trybunał wojskowy jeszcze raz potwierdza winę Dreyfusa - z "okolicznościami łagodzącymi!". Zrozpaczonym i rozgoryczonym dreyfusistom tłumaczy się, że w ten sposób uniknięto wojny domowej. Kompromis jest ukartowany: zaraz po wyroku kapitan zostaje uwolniony na podstawie łaski prezydenckiej, a ogólna amnestia anuluje wszystkie dochodzenia związane ze Sprawą. Taki wydaje się jej koniec: oszczędzenie i wilka, i jagnięcia, formuła pragmatyzmu politycznego, który poświęcając moralność na ołtarzu polityki okazuje się w końcu wcale nie pragmatyczny. Chociaż władze uznają Sprawę za zamkniętą, dla dreyfusistów tem kompromis jest haniebny - zadowolić ich może tylko rehabilitacja kapitana, a następnie wskazanie właściwego zdrajcy i pociągnięcie do odpowiedzialności sprawców i wspólników fałszerstw. Nie idzie im wyłącznie o triumf zasady etycznej. Ci, co myślą kategoriami politycznymi, zdają sobie sprawę, że pozostawienie rzeczy w tym stanie oznacza zwycięstwo pewnej koncepcji państwa, której się dla Francji obawiają, ustąpienie przed nacjonalistycznym i konserwatywnym przeciwnikiem.
Ale trzeba czterech lat, zanim znowu Sprawa zostanie ruszona z miejsca. Podejmuje się tego w 1903 r. przywódca socjalistów Jaures w dwudniowej przemowie w parlamencie. Jego idea jest jasna: ważne jest, w jakim kraju będą żyli Francuzi, przez jakie zasady będą rządzeni, jaką atmosferą będą oddychali. Dość już było kłamstw i oszczerstw - dlatego należy wrócić do Sprawy Dreyfusa. Jest to swoiste caeterum censeo francuskiej lewicy. Tymczasem warunki się na tyle zmieniły, że rządowi opłaca się przechwycić tę myśl. Machina sądowa na nowo rusza z miejsca, po niezwykle trudnej i powolnej procedurze trybunał kasacyjny przygotowuje szczegółowo umotywowane wnioski w ogromnym dokumencie, przedrukowanym w całości przez Ligę Praw Człowieka i Obywatela, utworzoną w trakcie trwania Sprawy. W lipcu 1906 r. trybunał kasuje wyrok sądu wojskowego z roku 1899.
Tym samym rehabilitacja Dreyfusa staje się faktem. Następują jeszcze ceremonie przywrócenia Dreyfusowi - i Picquartowi - miejsca w armii, awanse, ordery... Dreyfus zaraz potem złoży dymisję i zaszyje się na prowincji, podkopany czterema latami galer i dwunastoma latami nieszczęścia. (...) Sprawia zawód walczącym o niego dreyfusistom swoją letniością, nieodpornością, jakby zupełnie nie był dostosowany do roli, jaką narzuciła mu historia. Nie ma odruchów dumy ani zrozumienia dla politycznego sensu swojej niedoli, zgadza się na łaskę prezydencką, jest tak zmęczony, że nie chce walczyć dalej. Pragnie być zwykłym oficerem, zasłużyć się ojczyźnie, nie pasuje do rozpolitykowanego środowiska, które wzięło jego życie w swoje ręce. Stara się sprostać roli, chociaż pragnąłby zapomnienia, zrazu niemożliwego, o czym świadczy strzał z pistoletu, oddany przez jakiegoś fanatyka, który rani go podczas uroczystości na cześć Zoli, dwa lata po rehabilitacji. (...) Zola skupia na sobie światła sceny, bez jego artykułów, jego procesu, rewizja nie byłaby możliwa (umarł w niejasnych okolicznościach, nie doczekawszy się rehabilitacji). Ale poza jego masywną sylwetką znajdujemy kilka setek osób, które włączyły się w obronę Dreyfusa. Rzeczywiście jest to nieliczna, ale znacząca część elity umysłowej, profesorowie uniwersytetu i ważnych instytucji naukowych, biologowie, socjologowie, historycy, prawnicy. To oni wymyślili "zaangażowanie", ten piękny postulat życia obywatelskiego, tak złowieszczo sprofanowany w naszym stuleciu. Od dreyfusistów prowadzi prosta droga do "zaangażowanych intelektualistów" wczoraj i dzisiaj. Ci, którzy angażują się dzisiaj i wiedzą, dlaczego to czynią, nie powinni zapominać o pułapkach czyhających z wielu stron na piękne intencje, o nierozłącznym wymieszaniu moralnego z politycznym, o dystansie między zamiarami i rezultatami. Wolter broniący prześladowanych protestantów, Zola piętnujący kastowość i antysemityzm armii, dostarczyli alibi ponuremu dogmatyzmowi Sartre'a, w którym zaangażowanie osiąga stadium zaćmienia rozumu.
Przegrani
Zajmijmy się teraz innym typem bohatera tej historii (...) o którym wie się znacznie mniej i częściej zapomina, jak to bywa z przegranymi, w tym wypadku podwójnie, moralnie i historycznie. Ten bohater to "intelektualista prawicowy", przekonany antydreyfusista i który na antydreyfusizmie oparł walkę o wartości dla niego najistotniejsze. Wspomniałam już dwa nazwiska osobistości bardzo ważnych dla zrozumienia współczesnej historii Francji i Europy, ludzi, którzy byli mistrzami myślenia dla kilku pokoleń. W epoce Sprawy Barres dochodzi do szczytu sławy literackiej, Maurras rozpoczyna polityczną karierę zakładając "Action Francaise", pismo i ruch niezwykle popularne we Francji do II wojny światowej. Punktem wyjścia dla obu jest niewiara w trwałość aktualnego ustroju, republiki, i potępienie rewolucji francuskiej jako wstrząsu rozdzierającego tkankę bytu historycznego. Odpowiedzią na te dwa zwyrodnienia dziejów ma być teoria nacjonalizmu, sformułowana przez Barresa na dwa lata przed wybuchem Sprawy i rozwijana potem przez Maurrasa pod nazwą nacjonalizmu integralnego. (...)
Prawdziwa podstawa życia narodowego to prawo do odrębności i względności, do wartości nie "w ogóle", lecz "ze względu na" - ze względu na Francję. Otóż ze względu na Francję Dreyfus nie może być niewinny - jest elementem obcym w jej organizmie, chcąc nie chcąc zagroził spoistości armii, naruszył niepodważalne autorytety, skłócił społeczeństwo. Jego zbrodnia ze względu na Francję nie ulega wątpliwości. Do tego dochodzi teoria rasy - Barres nie waha się napisać: "O zdradzie Dreyfusa wnioskuję z jego rasy". W jego koncepcji reprezentuje on całe zło współczesności, zbitkę żydostwa, pieniądza, zagranicy, zdrady, rewolucji i republiki! Jak w odwróconym echu, jeden z dreyfusistów powie: Dreyfus to ludzkość, bronimy w nim nie skrzywdzonego oficera i nie prześladowanego Żyda, ale całej cierpiącej ludzkości. (...)
Chodziło o zbawienie Francji
Jądrem batalii, która się przetoczyła przez kraj, zmuszając do uczestnictwa, na takim czy innym poziomie, wszystkich ludzi nieobojętnych na rzecz publiczną, była obrona państwa prawa, w którym żaden wzgląd, osoba czy instytucja nie może się postawić ponad prawem, gdzie salus rei publicae (rzeczywisty czy wymyślony) nie występuje jako najwyższe prawo, lecz jest w przestrzeganiu prawa, bez czego Republice grozi moralny i fizyczny rozkład. (...)
W cztery lata po rehabilitacji Dreyfusa, Charles Peguy, żarliwy obrońca kapitana, katolicki uniwersalista, który w atmosferze niepokojów wyprzedzających I wojnę odkrywał wagę przynależności narodowej, wagę dziedzictwa i ziemskiego konkretu, pisze dziełko zatytułowane "Nasza młodość", gdzie (ku zdziwieniu, a niekiedy i zgorszeniu przyjaciół) próbuje odnaleźć teren porozumienia między dwoma tak zawzięcie zwalczającymi się obozami. Znajduje go w sferze, którą nazywa mistyczną, łączącą ludzi tam, gdzie polityka ich dzieli. Pisze, że i jednym, i drugim chodziło o zbawienie Francji, lecz o ile dreyfusiści bronili jej zbawienia wiecznego, zbawienia jej duszy, antydreyfusiści bronili zbawienia doczesnego, w historii. Możemy dodać od siebie, że proponowana przez Peguy "amnestia" dla metod antydreyfusistów ma poważną wadę - wydaje życie doczesne na łup zwolenników maksymy "cel uświęca środki". Tak, jakby nie potrzebowało ono oparcia na zasadach równie nienaruszalnych, jak te, które prowadzą do "zbawienia wiecznego"... Sprawa Dreyfusa poucza, że dla współczesnych społeczeństw jednym z najbardziej ciernistych problemów okazało się to, jak pogodzić, w świecie, któremu nie przewodzi już religia, podwójne zakorzenienie: w historii, konkrecie, względności - i w abstrakcyjnych, uniwersalnych wartościach. Być może przyszłość społeczeństwa liberalnego zależy od rozwiązania tej trudności.