Znamię lwa III


Francine Rivers Warszawa: Palabra, 1997 Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski Prolog Rok 79 po Chrystusie Strażnik najgłębszego lochu odsunął rygiel i ruszył przodem. Stukot nabitych ćwiekami butów żołnierskich przypomniał Atretesowi czasy Kapui. Szedł za strażnikiem i pocił się, wdychając woń zimnego kamienia i ludzkiego strachu. Ktoś krzyknął spoza zamkniętych drzwi. Inni jęczeli ogarnięci rozpaczą. Nagle gdzieś z dalekiego krańca ociekających wilgocią podziemi doszedł ich uszu dźwięk - głos tak słodki, że Atretes poczuł, jak coś przyciąga go w tamtą stronę. Gdzieś w ciemnościach jakaś kobieta śpiewała. Strażnik zwolnił i przechylił nieco głowę. - Czy słyszałeś kiedykolwiek taki głos? - spytał. Śpiew umilkł i strażnik przyspieszył kroku. - Jest tu od kilku miesięcy, lecz to w niczym jej nie odmieniło. Nie to co innych. Szkoda, że jutro umrze wraz ze wszystkimi - rzekł, zatrzymując się przed ciężkimi drzwiami. Podniósł rygiel. Oddychając ciężko ustami, Atretes stał na progu i przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. Jedna jedyna pochodnia migotała osadzona na bocznej ścianie, ale ludzie w głębi pozostawali w cieniu. Większość więźniów stanowiły kobiety i dzieci. Było też kilku ledwie, ale starych, brodatych mężczyzn. Atretes nie był wcale tym zaskoczony. Młodszych oszczędza się do walk. Ktoś wypowiedział jego imię i zobaczył szczupłą kobietę w łachmanach wstającą spośród gromady brudnych więźniów. Hadassa! - To ta? - spytał strażnik. - Tak. - Śpiewaczka. Ty tam! Wyjdź! Atretes patrzył, jak przepycha się przez tłum. Ludzie wyciągali ręce, żeby ją dotknąć. Ktoś ujął jej dłoń, a ona uśmiechnęła się i szepnęła jakieś słowo otuchy. Kiedy doszła do drzwi, spojrzała na niego świetlistymi oczami. - Co tu robisz, Atretesie? Nie chciał rozmawiać przy rzymskim strażniku, wziął ją więc za rękę i wyciągnął na korytarz. Strażnik zamknął drzwi i opuścił rygiel. Otworzył inne drzwi, po drugiej stronie korytarza, i zapalił pochodnię, sam zaś zajął stanowisko na końcu korytarza. Wchodząc za Hadassą do pomieszczenia, Atretes słyszał stukot podbitych ćwiekami butów na kamiennej posadzce. Zacisnął dłonie. Ślubował sobie, że jego noga nie stanie już nigdy w takim miejscu, i oto jest tutaj z własnej woli. Hadassa dostrzegła udrękę malującą się na jego twarzy. - Na pewno nienawidzisz tego miejsca - szepnęła. - Co sprowadziło cię tutaj? - Miałem sen i nie wiem, co on oznacza. Wyczuła jego rozpacz i prosiła Boga, by dał jej odpowiedź, której Atretes potrzebuje. - Usiądź i opowiedz. - Poczuła słabość spowodowaną kilkudniowym zamknięciem i brakiem pożywienia. - Ja mogę nie znać odpowiedzi, ale Bóg ją zna. - Idę przez ciemność, przez ciemność tak gęstą, że czuję, jak napiera na moje ciało. Widzę tylko swoje dłonie. Idę długo, nie czując niczego, szukając, zda się, przez całą wieczność, aż widzę przed sobą rzeźbiarza. Pracuje nad posągiem, który przedstawia mnie. Jest podobny do tych, które sprzedają na kramach wokół cyrku, tyle że ten jest jak żywy. Rzeźbiarz bierze do ręki młotek i wiem, co zaraz zrobi. Krzyczę, by tego nie robił, lecz on uderza młotkiem i posąg rozpada się na milion odłamków. Atretes wstał, drżąc na całym ciele. - Czuję ból, ból, jakiego nigdy nie zaznałem. Nie mogę się poruszyć. Widzę wokół siebie las z ojczystego kraju i zapadam się w bagno. Wszyscy stoją wokół mnie: matka, żona, dawno zmarli przyjaciele. Krzyczę, lecz oni stoją nieruchomo, patrząc, jak bagno mnie wsysa. Błoto napiera na mnie jak przedtem ciemność. I nagle pojawia się mężczyzna, który wyciąga do mnie obie ręce. Jego dłonie krwawią. Hadassa patrzyła, jak Atretes opiera się ze znużeniem o kamienną ścianę po drugiej stronie celi. - Czy bierzesz go za rękę? - Nie wiem - odparł ze smutkiem. - Nie mogę sobie przypomnieć. - Budzisz się? - Nie. - Wciągnął powoli powietrze w płuca, starając się zapanować nad swoim głosem. - Jeszcze nie. - Zamknął oczy i przełknął z wysiłkiem ślinę. - Słyszę płacz noworodka. Leży nagi na skałach nad morzem. Widzę, jak nadchodzi fala i wiem, że go zmyje. Chcę do niego dotrzeć, ale fala go zalewa. Wtedy się budzę. Hadassa zamknęła oczy. Atretes odchylił głowę do tyłu. - Powiedz mi, co ten sen oznacza? Hadassa modliła się, by Pan zesłał na nią mądrość. Długo siedziała z pochyloną głową. Po dłuższej chwili podniosła wzrok. - Nie jestem jasnowidzącą - powiedziała. - Tylko Bóg może wyjaśniać sny. Wiem jednak, Atretesie, że pewne rzeczy są prawdziwe. - Jakie rzeczy? - Mężczyzną wyciągającym ręce jest Jezus. Powiedziałam ci, jak umarł, przybity do krzyża, i jak powstał z martwych. Wyciąga do ciebie obie ręce. Uchwyć je i trzymaj mocno. Twoje ocalenie jest bliskie. - Zawahała się. - A dziecko... xx- Wiem wszystko. - Twarz Atretesa stężała. Z trudem panował nad miotającymi nim uczuciami. - To mój syn. Myślałem o tym, co powiedziałaś mi tamtej nocy na wzgórzach. Posłałem wiadomość, że chcę dostać dziecko, kiedy się narodzi. Widząc zdumione spojrzenie Hadassy, Atretes zerwał się i zaczął niespokojnie krążyć po celi. - Najpierw chciałem tylko zranić Julię, odebrać jej dziecko. Potem chciałem je naprawdę. Postanowiłem je wziąć i wrócić do Germanii. Czekałem i przysłano mi wiadomość. Dziecko przyszło na świat martwe. Atretes wybuchnął urywanym, pełnym goryczy śmiechem. - Lecz skłamała. Dziecko żyło. Kazała położyć je na skale, by umarło. - Mówił głosem zdławionym przez łzy, przeczesując włosy palcami. - Powiedziałem ci, że gdyby Julia położyła je u moich stóp, odwróciłbym się i odszedł. I ona tak właśnie uczyniła. Położyła dziecko na skale i odeszła. Nienawidziłem jej za to. Nienawidziłem samego siebie. Powiedziałaś: "Niech Bóg się nad tobą zmiłuje". O tak, zmiłował się. Hadassa wstała i podeszła do niego. - Twój syn żyje. Zesztywniał i spojrzał na nią, a ona położyła mu dłoń na ramieniu. - Nie wiedziałam, Atretesie, że przysłałeś po niego. Gdybym wiedziała, przyniosłabym go tobie. Wybacz mi, proszę, ból, który ci zadałam. Zwiesiła bezwładnie rękę. Atretes ujął jej dłoń. - Powiedziałaś, że mój syn żyje. Gdzie jest? Modliła się, by Bóg sprawił, że to, co powie, okaże się dobre. - Zaniosłam twego syna do apostoła Jana i oddałam go w ręce Rispy, młodej wdowy, która utraciła swoje dziecko. Pokochała go, gdy tylko spojrzała w jego twarz. Rozluźnił dłoń i opuścił rękę. - Mój syn żyje - powtórzył ze zdumieniem, czując, jak opada z niego ciężar bólu i winy. Zamknął z ulgą oczy. - Mój syn żyje. - Oparty plecami o kamienną ścianę osuwał się powoli, gdyż zawiodły go nogi. - Mój syn żyje - znowu powtórzył zdławionym głosem. - Bóg jest miłosierny - powiedziała, kładąc mu dłoń na głowie. Ta leciutka pieszczota przypomniała Atretesowi matkę. Ujął dłoń Hadassy i przytulił ją do policzka. Podniósł wzrok i zobaczył siniaki na jej twarzy, zobaczył, jak chude jest jej ciało okryte podartą, brudną tuniką. Ocaliła jego syna. Czyż może teraz odejść i pozwolić, by umarła? Wstał, zdecydowany przystąpić do działania. - Idę do Sertesa. - Nie. - Tak - odparł z determinacją. Nigdy nie walczył z lwami i miał niewielką szansę, by przeżyć, ale musiał spróbować. - Wystarczy jedno słowo szepnięte właściwemu człowiekowi, a znajdę się na arenie jako twój obrońca. - Ja mam już obrońcę, Atretesie. Bitwa dobiegła końca. I zawsze jest to koniec zwycięski. - Trzymała mocno jego dłoń w swoich dłoniach. - Czyż tego nie widzisz? Jeśli wrócisz teraz na arenę, umrzesz nie poznawszy Pana. - Ale ciebie czeka śmierć. Jutro zostaniesz rzucona lwom. - We wszystkim jest ręka Boga, Atretesie. Stanie się Jego wola. - Umrzesz. - Choćby mnie zabił Wszechmocny, ufam. - Uśmiechnęła się. - Cokolwiek się zdarzy, służy Jego dobrym celom i Jego chwale. Nie czuję strachu. Patrząc na nią, Atretes łaknął do bólu wiary takiej jak jej wiara, wiary, która przyniosłaby mu ukojenie. Długo wpatrywał się w jej twarz, a potem skinął głową, walcząc z miotającymi nim uczuciami. - Będzie, jak powiedziałaś. - Będzie wedle woli Boga. - Nigdy cię nie zapomnę. - Ani ja ciebie. - Wyjaśniła mu, jak ma znaleźć apostoła Jana, a potem położyła dłoń na jego ramieniu i podniosła na niego spojrzenie pełnych pokoju oczu. - A teraz odejdź z tego miejsca śmierci i nie oglądaj się za siebie. Wyszła na ciemny korytarz i zawołała strażnika. Atretes stał z pochodnią w ręku, patrząc, jak strażnik przychodzi i otwiera rygiel. Hadassa obejrzała się na Atretesa. W jej oczach zobaczył miłość. - Niechaj Bóg błogosławi ci. Niechaj cię zachowa. Niechaj jaśnieje nad tobą Jego twarz i będzie dla ciebie powabna. Niechaj Bóg obróci ku tobie swą twarz i ześle ci pokój - powiedziała z łagodnym uśmiechem. Odwróciła się i weszła do celi. Przywitał ją cichy szmer głosów. Drzwi z głuchym odgłosem zatrzasnęły się za nią na zawsze. xy Ziarno Oto siewca wyszedł siać... Rozdział I Atretes padał z nóg, a w dodatku jego duma została zadraśnięta i cierpliwość całkowicie się wyczerpała. Miał już dosyć wszystkiego. Gdy tylko dowiedział się od Hadassy, że jego syn żyje i że apostoł Jan wie, gdzie można go znaleźć, przystąpił do układania planu. Ponieważ pospólstwo nadal go uwielbiało, nie mógł pokazać się w mieście, kiedy mu się spodoba, ale musiał czekać, aż zapadnie mrok. I tego się trzymał. Odnalezienie domu apostoła nie było trudne - Hadassa podała dostatecznie jasne wskazówki - ale człowiek Boży nawet w środku nocy zaprzątnięty był swoimi sprawami: pocieszał chore dzieci, wysłuchiwał spowiedzi umierających. Atretes czekał więc, by po kilku godzinach dowiedzieć się, że apostoł przysłał wiadomość, iż udaje się prosto nad rzekę, by odprawić o świcie nabożeństwo. Atretes był wściekły, ale poszedł tam i trafił na moment, kiedy tłum zgromadził się już, by wysłuchać Jana, który opowiadał o Jezusie Chrystusie, ich zmartwychwstałym Bogu. Cieśla z Galilei Bogiem? Atretes zamknął uszy na głoszone przez Jana słowo i zaszył się w spokojnym miejscu pod terebintem, zdecydowany wytrwać tam do końca zgromadzenia. Jednak teraz nie mógł już dłużej czekać! Nastał świt, słońce wznosiło się coraz wyżej, a wyznawcy ciągle wyśpiewywali chwałę swojego niebieskiego Króla i opowiadali, jak wyzwolili się od choroby, rozpaczy, złych nawyków i nawet demonów! Niedobrze mu się robiło od słuchania tych historii. Niektórych zanurzano teraz w rzece. W ubraniu! Czy oni wszyscy oszaleli? Atretes wstał, podszedł bliżej i szturchnął jakiegoś mężczyznę stojącego w ostatnich rzędach zgromadzenia. - Jak długo trwają te spotkania? - Póki przenika nas Duch Boży - odparł mężczyzna, obrzucając Atretesa szybkim spojrzeniem i natychmiast z powrotem podejmując śpiew. Duch Boży? Co to niby ma znaczyć? Atretes nawykł do ściśle zaplanowanego rozkładu ćwiczeń i do dyscypliny, do konkretnych faktów. Odpowiedź tego człowieka była nie do pojęcia. - Czy po raz pierwszy słuchasz?... - Pierwszy i ostatni - uciął Atretes, któremu pilno było znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Mężczyzna przyjrzał mu się uważniej i uśmiech na jego twarzy stężał. Otworzył szeroko oczy. - Tyś jest Atretes! Atretes poczuł, że mięśnie mu sztywnieją. Może uciec albo podjąć walkę. Zacisnął wargi i postanowił nie ustępować. Ucieczka byłaby czymś przeciwnym jego naturze; po długiej nocy czekania był gotów podjąć walkę. "Jesteś głupcem!" - zganił sam siebie. Powinien był milczeć i czekać spokojnie w cieniu drzewa, nie zaś zwracać na siebie uwagę. Ale co się stało, to się nie odstanie. Szukał dla siebie usprawiedliwień. Skąd mógł wiedzieć, że ludzie o nim nie zapomnieli? Minęło osiem miesięcy od chwili, kiedy opuścił arenę. Sądził, że nikt już o nim nie pamięta. Najwyraźniej efezjanie mają dobrą pamięć. Kiedy padło jego imię, inni obrócili głowy. Jakaś kobieta gwałtownie zaczerpnęła powietrza w płuca i odwróciła się, żeby wymienić jakieś uwagi ze stojącymi w pobliżu. Wiadomość o jego obecności przemknęła wśród zgromadzonych jak wiatr unoszący suche liście. Ludzie oglądali się, by zobaczyć, co jest powodem poruszenia, i zaraz go dostrzegali, gdyż przewyższał o głowę innych, a te jego przeklęte jasne włosy rzucały się w oczy jak latarnia morska. Zaklął pod nosem. - To Atretes! - mruknął któryś z mężczyzn. Atretes poczuł, że włosy jeżą mu się na karku. Wiedział, że najmądrzej byłoby opuścić czym prędzej to miejsce, ale górę wziął upór, niepohamowana strona jego natury. Nie jest już niewolnikiem Rzymu, nie jest już gladiatorem walczącym na arenie. Może znowu rozporządzać swoim życiem. Jakaż różnica zachodzi między ścianami pełnej przepychu willi a murami szkoły gladiatorów? I tu, i tam był więźniem. "Przyszedł mój czas!" - pomyślał z gniewem i poczuciem zawodu. Musi zdobyć potrzebne informacje i wynieść się stąd. Każdy, kto spróbuje stanąć mu na drodze, gorzko tego pożałuje. Odepchnął mężczyznę, który nadal przyglądał się mu z szeroko otwartymi ustami, i zaczął przepychać się przez tłum. Przez ludzkie morze przebiegł szmer. - Rozstąpić się! To Atretes. Chce przepchnąć się do przodu! - ozwał się czyjś głos i ludzie z pierwszych rzędów przestali śpiewać. Obracali się w stronę olbrzyma. - Chwała niech będzie Panu! Szum podnieconych głosów sprawił, że Atretes zacisnął usta. Mimo dziesięciu lat krwawych zmagań na arenie Germanin nie przyzwyczaił się do tego, że za każdym razem, kiedy się pojawia, ludzi ogarnia poruszenie. Sertes, edyl efeskich igrzysk, człowiek, który kupił Atretesa w wielkiej rzymskiej szkole gladiatorów, upajał się przyjęciem, jakie spotykało jego cennego gladiatora, i korzystał z każdej sposobności, żeby trochę złota trafiło i do jego kieszeni. Przyjmował łapówki od majętnych patronów i zabierał Atretesa na uczty, gdzie karmiono gladiatora smakołykami i dogadzano mu na wszelkie sposoby. Inni gladiatorzy rozkoszowali się takim królewskim traktowaniem, zażywając bez żadnych ograniczeń przyjemności, korzystając z godzin dzielących ich od chwili, kiedy staną na arenie twarzą w twarz ze śmiercią. Atretes zawsze zachowywał umiar w jedzeniu i piciu. Chciał żyć. Trzymał się na uboczu, nie zwracał uwagi na biesiadników i patrzył na nich tak dziko i z taką pogardą, że otaczali go bardzo szerokim kręgiem. - Zachowujesz się jak zwierzę w klatce! - poskarżył się kiedyś Sertes. - Bo uczyniliście ze mnie zwierzę. Teraz, kiedy przepychał się przez zebrany nad rzeką tłum, to wspomnienie podsycało jego gniew. Hadassa powiedziała mu, żeby odszukał apostoła Jana. Ci gapiący się na niego, mamroczący ludzie z pewnością go nie powstrzymają. Szum podekscytowanych głosów narastał. Mimo potężnej budowy ciała germański wojownik czuł, że tłum napiera coraz mocniej. Ludzie dotykali go, kiedy się obok nich przedzierał. Instynktownie napinał mięśnie i odpychał natrętów. Oczekiwał, że będą się czepiać jego sukni i drzeć ją na strzępy jak amoratae, które często ścigały go na rzymskich ulicach. Jednak ci ludzie byli wprawdzie podnieceni jego obecnością, lecz kładli na nim dłonie po to tylko, żeby ułatwić mu przepychanie się do przodu. - Chwała niech będzie Panu!... - Był gladiatorem! - Widziałem go kiedyś, nim zostałem chrześcijaninem... Tłum zamykał się za nim i serce zaczęło bić mu jak młot. Na czoło wystąpił zimny pot. Nie lubił, kiedy zachodzono go od tyłu. - Przejście - powiedział jakiś mężczyzna. - Zróbcie mu przejście! - Janie! Janie! Idzie tu Atretes! Czyżby wiedzieli już, po co przyszedł na zgromadzenie wyznawców Drogi? Czyżby Hadassa zdołała przekazać wiadomość? - Jeszcze jeden! Jeszcze jeden zwrócił się ku Panu! Ktoś zaintonował pieśń i fala śpiewu podnosiła się wokół niego, aż dreszcz przebiegł mu po grzbiecie. Tłum rozstępował się przed nim. Nie zamierzał zastanawiać się dlaczego; szybko pokonał ostatni odcinek drogi. Zobaczył kilka osób stojących w wodzie. Jedną właśnie zanurzano. Inna, cała już mokra, wyrzucała wysoko wodę rękami, śmiejąc się i jednocześnie płacząc. Ludzie brnęli do niej przez wodę, żeby ją uścisnąć. Jakiś starzec, ubrany w wełnianą tunikę i przepasany szarfą w prążki, pomagał komuś dźwignąć się z wody, mówiąc przy tym: "Zostałeś obmyty we krwi Baranka". Śpiew wzmógł się, stał się radośniejszy. Dźwignięty z wody mężczyzna podszedł szybko do przyjaciół. Jeden z nich uścisnął go z płaczem, pozostali otoczyli go kołem. Atretes rozpaczliwie pragnął być jak najdalej od tego miejsca, od tego zgromadzenia ludzi szalonych. - Ty tam! - krzyknął do starca przepasanego szarfą w prążki. - Ty jesteś Janem? Tym, którego zwą apostołem? - Jestem nim. Atretes wszedł do wody, dziwując się poruszeniu ludzi, którzy stali za jego plecami. Sertes powiedział kiedyś, że apostoł Jan jest większym zagrożeniem dla Cesarstwa Rzymskiego niż wszystkie bunty wybuchające na pograniczu, ale mierząc wzrokiem stojącego przed nim mężczyznę, Atretes nie zobaczył niczego, co skłaniałoby do lęku. W gruncie rzeczy Jan robił wrażenie kogoś zupełnie zwyczajnego. Jednak Atretes nauczył się już, że nic nie jest takie, na jakie wygląda; ponure przeżycia wpoiły mu przekonanie, że nie należy nikogo lekceważyć. Tchórz może okazać się groźniejszy i przebieglejszy niż człowiek odważny, a bywa, że ktoś z pozoru bezbronny zada rany zbyt głębokie, żeby mogły się zabliźnić. Czyż Julia nie rozdarła mu serca swoją zdradą i kłamstwami? Ten starzec miał w ręku oręż, który Atretes zamierzał mu wydrzeć. - Masz mojego syna - oznajmił głosem twardym jak kamień. - Hadassa przyniosła ci go jakieś cztery miesiące temu. Chcę go odzyskać. - Hadassa - powtórzył Jan i jego twarz złagodniała. - Martwiłem się o nią. Nie widzieliśmy naszej siostry od wielu tygodni. - I już jej nie zobaczysz. Jest wśród skazańców w lochu pod cyrkiem. Jan wypuścił powietrze z piersi, jakby ktoś uderzył go z całej siły w twarz, i szepnął coś sam do siebie. - Powiedziała, że dałeś mego syna wdowie o imieniu Rispa - ciągnął Atretes. - Gdzie ją znajdę? - Rispa mieszka w mieście. - Ale gdzie? Jan zrobił krok do przodu i położył dłoń na ramieniu Atretesa. - Chodź. Porozmawiamy. Atretes strząsnął z siebie dłoń starca. - Chcę tylko, byś mi powiedział, jak znaleźć kobietę, która ma mojego syna. Jan znowu obrócił twarz w jego stronę. - Kiedy Hadassa przyszła do mnie z dzieckiem, powiedziała, że rozkazano jej położyć je na skale, aby umarło. - Nie wydałem takiego rozkazu. - Twierdziła, że ojciec nie chce dziecka. Atretes poczuł, że twarz oblewa mu fala gorąca, a w ustach robi się sucho. - To moje dziecko. Nie muszę ci mówić nic więcej. Jan zmarszczył brwi. - Czy Hadassa została skazana za to, że przyniosła dziecko do mnie? - Nie. Nieposłuszeństwo Hadassy, uratowanie dziecka, wystarczyłoby, żeby ją skazano, ale nie z tego powodu Julia posłała ją na śmierć. Julia, o ile wiedział, nie zdawała sobie nawet sprawy, że dziecko żyje. Potrafiłaby jednak rzucić Hadassę na arenę, bo taki kaprys przyszedł jej akurat do głowy. Niewiele mógł powiedzieć o tym, co przytrafiło się Hadassie. - Jeden sługa wyjawił mi, że Hadassie kazano zapalić wonności ku czci cesarza. Odmówiła i oznajmiła głośno, że wasz Chrystus jest jedynym prawdziwym Bogiem. W oczach Jana zabłysło światełko. - Chwała niech będzie Bogu. - Ona oszalała. - Tak, oszalała dla Chrystusa. - Cieszysz się z tego? - spytał z niedowierzaniem Atretes. - Z powodu paru słów czeka ją śmierć. - Nie, Atretesie. Kto wierzy w Jezusa, nie umrze, lecz będzie miał życie wieczne. Atretes zaczął się niecierpliwić. - Nie przyszedłem tu, żeby rozmawiać o waszym Bogu czy życiu po śmierci. Przyszedłem po syna. A jeśli chcesz dowodu mojego ojcostwa, czy wystarczy ci słowo tej nierządnicy, jego matki? Sprowadzę Julię Walerian tutaj, rzucę na kolana i zmuszę, by wyznała prawdę. Czyż to nie dość? Możesz ją potem utopić, bo ta dziwka dobrze sobie na to zasłużyła. Gotów jestem ci w tym pomóc. Jan odpowiedział łagodnie na gniewne słowa barbarzyńcy. - Nie wątpię, że jesteś ojcem. Troszczę się o dziecko, Atretesie. Sprawa jest bardzo poważna. Co z Rispą? - Jeśli dziecko ma pełny żołądek i jest mu ciepło, czegóż więcej może potrzebować? A kobiecie możesz dać inne dziecko. Nie ma żadnych praw do mojego syna. - Pan ocalił twego syna. Gdyby nie to... - Ocaliła go Hadassa. - To, że przyniosła chłopca w tym właśnie momencie, nie było zgoła przypadkiem. - Ona sama powiedziała, że gdyby wiedziała, że nie odrzucę dziecka, przyniosłaby je do mnie! - A dlaczego nie wiedziała? Atretes zacisnął zęby. Gdyby nie ten wpatrujący się w niego tłum, użyłby siły, żeby wydrzeć informację, której pragnął. - Gdzie jest mój syn? - Jest bezpieczny. Hadassa uważała, że jedyny sposób uratowania twojego syna to powierzyć go mnie. Oczy Atretesa zwęziły się. Patrzył chłodno na Jana i drgał mu mięsień w szczęce, ale jednocześnie czuł, jak fala gorąca oblewa mu twarz. Chciał ukryć swój wstyd, wznosząc mur gniewu, ale wiedział, że to daremne. Tylko jedna jedyna osoba patrzyła na niego tak, jakby sięgała wzrokiem do jego serca. Hadassa. Tak było dotychczas, gdyż oto teraz ten człowiek przenikał równie łatwo jego myśli. Napłynęły wspomnienia. Kiedy niewolnica przyszła i powiedziała, że Julia nosi w łonie jego dziecko, odparł, że nic go to nie obchodzi. Skąd mógł wiedzieć, że to naprawdę jego dziecko? Hadassa była tego pewna, ale Atretes czuł się zbyt obolały z powodu zdrady Julii i zbyt rozwścieczony, żeby myśleć jasno. Powiedział Hadassie, że gdyby Julia Walerian położyła dziecko u jego stóp, on odwróciłby się i odszedł, nie oglądając się za siebie. Nigdy nie zapomni smutku, jakim zasnuła się twarz niewolnicy, kiedy wypowiedział te słowa... ani żalu, jaki poczuł, kiedy odeszła. Lecz był wszak Atretesem! Duma nie pozwalała mu przywołać jej z powrotem. Skąd miał wiedzieć, że może znaleźć się kobieta tak wyzbyta uczuć wobec swego dziecka, jak Julia? Żadnej niewieście w Germanii nie przyszłoby do głowy, żeby zostawić dziecko na skale, by umarło. Żadnemu Germaninowi. Tylko "cywilizowana" Rzymianka mogła zdobyć się na coś takiego. Gdyby nie Hadassa, jego syn już by nie żył. Znowu skupił się na chwili teraźniejszej, na starcu stojącym przed nim i nie okazującym ani śladu zniecierpliwienia. - To moje dziecko. Dzisiaj nie ma najmniejszego znaczenia to wszystko, co mogłem powiedzieć wczoraj! Hadassa mnie tu przysłała i odzyskam swojego syna. Jan skinął głową. - Poślę po Rispę i porozmawiam z nią. Powiedz, gdzie mieszkasz, a przyniosę ci syna. - Powiedz, gdzie ona mieszka, a sam po niego pójdę. Jan zmarszczył brwi. - Atretesie, sprawa jest trudna. Rispa kocha to dziecko jak własne. Niełatwo jej przyjdzie się z nim rozstać. - Tym bardziej powinienem tam pójść. Byłbym chyba głupcem, gdybym pozwolił ci ostrzec tę kobietę, aby mogła opuścić miasto. - Ani ja, ani Rispa nie chcemy odebrać ci dziecka. - Mam na to tylko twoje słowo, a przecież ty jesteś dla mnie kimś obcym. I w dodatku szalonym! - rzekł, obrzucając wymownym spojrzeniem wyznawców. - Nie mam powodów, żeby ci ufać - roześmiał się szyderczo - ani żeby ufać kobiecie! - A jednak zaufałeś Hadassie. Twarz Atretesa pociemniała. Jan przyglądał się mu przez chwilę, a potem wyjawił, jak znaleźć Rispę. - Modlę się, by twe serce okazało współczucie i zmiłowanie, jakie okazał ci Bóg, oszczędzając życie twojego syna. Rispa to kobieta, której wiara wytrzymała niejedną próbę. - Cóż to oznacza? - Że mimo swej młodości ma już za sobą wielkie tragedie. - Lecz ta nie będzie zawiniona przeze mnie. - Nie, ale proszę cię, byś nie miał do niej żalu o to, co się stało. - Zawiniła jego matka. Nie winię o nic ani Hadassy, ani ciebie, ani tej wdowy - powiedział Atretes, który złagodniał teraz, bo uzyskał informację, której szukał. - Poza tym - dodał, uśmiechając się krzywo - nie wątpię, że owa wdowa poczuje się lepiej, kiedy zostanie hojnie wynagrodzona za swoje trudy. - Nie zwrócił uwagi na to, że Jan skrzywił się na te słowa. Obrócił się i zobaczył, że tłum umilkł. - Na co czekają? - Myślą, że przyszedłeś, żeby się ochrzcić. Atretes roześmiał się drwiąco i ruszył stokiem wzgórza, nie oglądając się na tych, którzy zgromadzili się nad rzeką. Wrócił do swojej willi okrężną drogą poza miastem i znowu musiał czekać. Bezpieczniej będzie wejść do miasta po zmroku, a poza tym uświadomił sobie, że w swym pośpiechu zapomniał rozważyć jeszcze jedną sprawę. - Lagos! - Jego potężny głos poniósł się echem w górę marmurowych schodów. - Lagos! Sługa zaczął biec w stronę schodów korytarzem na górze. - Jestem, panie! - Idź na targ i kup mamkę. Lagos zbiegł po schodach. - Mamkę... panie? - Ma być z Germanii! - rzucił Atretes i ruszył w stronę łaźni. Zbity z tropu Lagos podreptał za nim. Miał już niejednego pana, ale ten odznaczał się na pewno największą zmiennością usposobienia. Lagos czuł się zaszczycony tym, że znalazł się wśród niewolników Atretesa, największego z gladiatorów w całym cesarstwie, nie spodziewał się jednak, iż jego pan okaże się człowiekiem bliskim szaleństwa. Podczas pierwszego tygodnia pobytu niewolnika w willi Atretes zdążył rozbić całe umeblowanie, podpalić sypialnię i zniknąć. Po miesiącu Silus i Appelles, dwaj gladiatorzy, których Atretes kupił od Sertesa jako straż przyboczną, wyruszyli na poszukiwanie swego pana. - Żyje w pieczarze na wzgórzu - oznajmił po powrocie Silus. - Musisz sprowadzić go z powrotem! - Mam narażać się na śmierć! Ani myślę! Idź ty, starcze. To nie dla mnie. Zbyt cenię sobie życie. - Zagłodzi się. - Odżywia się mięsem zwierząt, na które poluje tą przeklętą germańską frameą - wyjaśnił Appelles. - Stał się na powrót dzikusem. - Czy jednak nie powinniśmy czegoś zrobić? - spytała Saturnina. Niewolnica była najwyraźniej przygnębiona tym, że jej pan żyje znowu jak barbarzyńca, jak dzikie zwierzę. - A co powinniśmy twoim zdaniem zrobić, kochaneczko? Posłać ciebie, byś poprawiła mu humor? Łatwiej poszłoby ci ze mną - zapewnił Silus, szczypiąc ją w policzek. Odtrąciła jego rękę, a on roześmiał się. - Cieszysz się ukradkiem, że dostojna Julia wzgardziła twoim panem. Jeśli kiedykolwiek odzyska rozum i tu wróci, ty będziesz już czekała na progu. Silus i Appelles rządzili się jak u siebie, tęgo popijając i rozprawiając o swych przewagach na arenie, natomiast Lagos wziął na swoje barki ciężar prowadzenia domu. Wszystko musiało być utrzymane w porządku, w gotowości na wypadek, gdyby jego pan odzyskał zmysły i wrócił. I Atretes wrócił bez żadnego uprzedzenia. Po pięciu miesiącach nieobecności wszedł któregoś pięknego dnia do willi, rzucił skóry, którymi się okrywał, wykąpał się, ogolił i przywdział tunikę. Potem posłał niewolnika po Sertesa, a kiedy ten się pojawił, zamknęli się na krótką rozmowę. Następnego popołudnia przyszedł posłaniec z wiadomością, że kobieta, której Atretes szuka, przebywa w lochu. Zaraz po zmroku Atretes wyszedł z domu. A teraz oto żąda mamki. I to z Germanii, jakby takie kobiety rosły niby winne grona! W willi nie było żadnego dziecka i Lagos nie próbował nawet zastanawiać się nad powodami, jakimi kieruje się jego pan. On sam, Lagos, ma na uwadze tylko jeden cel: żyć. Wziął się w garść, zebrał całą odwagę i otworzył usta, żeby uświadomić swemu panu kilka niepodważalnych faktów. - To może się okazać niemożliwe, panie. - Zapłacisz każdą cenę. Wszystko mi jedno ile - powiedział Atretes, zdejmując i odrzucając pas. - Nie zawsze jest to sprawa pieniędzy, panie. Germanie są bardzo poszukiwani, a zwłaszcza blondyni, niewolników germańskich jest zaś niewielu... Poczuł, że krew odpływa mu z twarzy, kiedy ujrzał pełne ironii spojrzenie Atretesa. Kto jak kto, ale Atretes z pewnością wie o tym najlepiej. Lagos zaczął zastanawiać się, czy jego pan wie, że wystawiono nowy posąg Marsowi i że podobieństwo boga do stojącego tutaj gladiatora rzuca się w oczy. Koło cyrku nadal sprzedaje się posążki Atretesa. Nie dalej jak kilka dni temu Lagos widział w kramiku wytwórcy posążków wizerunki Apolla, który wyglądał zupełnie jak Atretes, aczkolwiek hojniej wyposażony przez naturę niż to możliwe. - Wybacz, panie, ale może się zdarzyć, że nie znajdę germańskiej mamki. - Jesteś Grekiem, a Grekom nigdy nie brakuje pomysłów. Masz znaleźć mamkę! Nie musi być blondynką, ale przypilnuj, żeby była zdrowa! - Zdjął tunikę, ukazując ciało uwielbiane przez całe zastępy amoratae. - Jutro rano ma tu już czekać. Stanął na krawędzi basenu. - Tak jest, panie - odpowiedział posępnym głosem Lagos, który uznał, że lepiej działać niż tracić czas na jałowe próby przemówienia do rozumu szalonemu barbarzyńcy. Jeśli nie zdobędzie mamki, Atretes bez wątpienia pożre jego wątrobę jak orzeł, który wiecznie pożera wątrobę Prometeusza. Atretes wskoczył do basenu i zimna woda przyniosła ulgę jego rozgorączkowanemu umysłowi. Wyszedł na brzeg i strząsnął wodę z włosów. Dziś wieczorem pójdzie do miasta. Gdyby wziął ze sobą Silusa i Appellesa, zbyt rzucaliby się w oczy. Zresztą nawet dwóch świetnie wyszkolonych strażników na nic się zda, kiedy trzeba stawić czoło tłumowi. Znacznie lepiej zrobi, jeżeli uda się do miasta sam. Ubierze się jak człowiek z gminu i zakryje włosy. W takim przebraniu z pewnością nie będzie miał żadnych trudności. Po wyjściu z basenu krążył bez celu po domu. Nie mógł sobie znaleźć miejsca, czuł narastające napięcie; wreszcie trafił na piętro, do największego pokoju. Jego noga nie stanęła tu od czasu, kiedy pięć miesięcy wcześniej spowodował pożar. Rozejrzał się i spostrzegł, że służba uprzątnęła zwęglone meble, ozdoby ścienne i rozbite wazy korynckie. Chociaż bez wątpienia szorowali marmury, nie zdołali usunąć wszystkich śladów jego gniewu i żądzy niszczenia. Kupił tę willę dla Julii, zamierzając ją tu sprowadzić jako żonę. Dobrze wiedział, że Julia uwielbia przepych i teraz przypomniał sobie, jaki był dumny, kupując najdroższe sprzęty do domu. Mieli dzielić ten pokój. Jednak Julia poślubiła innego mężczyznę. Nadal dźwięczały mu w uszach jej łkania i kłamstwa, i nędzne wymówki, kiedy kilka miesięcy po odzyskaniu wolności przyszedł, żeby ją zabrać. Powiedziała, że jej mąż ma swojego katamitę i nią się nie interesuje, a poślubiła go, by zdobyć niezależność majątkową, wolność. Co za kłamliwa wiedźma! Od samego początku powinien był wiedzieć, z kim ma do czynienia. Czyż nie wpadła na sprytny pomysł, żeby udać się do Artemizjonu w przebraniu nierządnicy i w ten sposób zwrócić na siebie jego uwagę? Dysponował swobodnie swoim czasem, jeśli tylko nie przeszkadzało mu to wykonywać ćwiczeń, jakie przewidział dla niego Sertes. Wystarczyło, by kiwnęła ozdobionym klejnotami palcem, a on biegł do niej jak pierwszy lepszy głupiec. Oszołomiony jej urodą, spragniony jej rozwiązłości, biegł do niej - a ona go zniszczyła. Jakiż był z niego głupiec! Kiedy brał Julię Walerian w ramiona, rzucał swą dumę na wiatr, a szacunek dla samego siebie rozbijał w proch i pył. Godził się na hańbę. Przez wszystkie te miesiące ich ukrywanego romansu wracał do swojej celi przybity i z poczuciem jakiejś udręki, lecz nie chciał spojrzeć prawdzie w oczy, bo wtedy musiałby sobie samemu wyznać, kim jest Julia. On jednak pozwalał, żeby robiła z nim, co chciała - jak robili z nim, co chcieli, wszyscy od chwili, gdy dostał się do niewoli i wydarto go z ukochanej Germanii. Miękkie, jedwabiste ramiona Julii niewoliły go skuteczniej niż żelaza, w jakie go zakuwano. Kiedy widział ją po raz ostatni, zaklinała się, że go kocha. Miłość! Tak mało wiedziała o miłości - i o nim, Atretesie - że uznała, iż poślubienie innego mężczyzny niczego między nimi nie zmieni. Myślała, że będzie potulnie biegł do niej za każdym razem, kiedy kiwnie na niego palcem. Na bogów, wie teraz, że choćby szorował się przez całe lata, nigdy nie pozbędzie się brudu, który przez nią do niego przylgnął! Patrząc na ogołocony, zniszczony pokój, przysiągł sobie, że już nigdy nie pozwoli, ażeby kobieta tak go zniewoliła! Kiedy zaszło słońce, Atretes założył wełniany płaszcz, wetknął za pas sztylet i ruszył do Efezu. Szedł przez wzgórza w kierunku północno-zachodnim, wybierając dobrze znane ścieżki. Mijał rozsiane z rzadka małe domy, których było coraz więcej, w miarę jak zbliżał się do miasta. Główną drogą ciągnęły ku bramom wozy wyładowane rozmaitymi dobrami. Kroczył w cieniu jednego z wozów, ukryty przed gęstniejącym tłumem. Dostrzegł go jednak woźnica. - Hej, ty tam! Trzymaj się z daleka od mojego wozu! Atretes zrobił wulgarny gest ręką. - Takiś skory do bitki?! - wrzasnął prostując się woźnica. Atretes roześmiał się drwiąco, ale milczał. Gdyby się odezwał, natychmiast rozpoznano by jego akcent, gdyż w tej części cesarstwa rzadko spotykało się Germanina. Wyszedł z cienia i ruszył w kierunku rzymskich posterunków. Jeden z żołnierzy zerknął w jego stronę i ich spojrzenia skrzyżowały się na chwilę. Atretes zobaczył w oczach Rzymianina błysk zainteresowania, pochylił więc głowę, żeby trudniej było rozpoznać jego rysy. Strażnik powiedział coś do swoich towarzyszy, więc Atretes wmieszał się w grupę podróżnych, a potem skręcił w pierwszą ulicę. Czekał w mroku, ale nie posłano za nim nikogo. Ruszył dalej, zadowolony, że bliski pełni księżyc oświetla białe kamienne płyty, którymi wyłożono ulicę. Jan powiedział mu, że kobieta, która zaopiekowała się jego synem, mieszka na piętrze walącej się insuli w ubogiej dzielnicy położonej na południowy wschód od zespołu bibliotek koło Artemizjonu. Atretes wiedział, że znajdzie ten dom, jeśli będzie szedł przez środek miasta. W miarę, jak zbliżał się do świątyni, tłum gęstniał. Unikając ludzi, szedł labiryntem alejek, aż potknął się w pewnym momencie o człowieka śpiącego pod ścianą. Mężczyzna jęknął, zaklął, naciągnął płaszcz na głowę, przekręcił się na bok i podkulił kolana. Atretes usłyszał dochodzące zza pleców głosy i przyspieszył kroku. Kiedy skręcił za róg, ktoś wychylił się z okna na drugim piętrze i opróżnił naczynie nocne. Atretes odskoczył ze wstrętem do tyłu i rzucił przekleństwo w stronę okna. Głosy umilkły, ale słyszał, że w alejce za jego plecami coś się porusza. Obrócił głowę i jego oczy zwęziły się. W jego stronę skradało się sześć niewyraźnych kształtów. Zwrócił się ku nim twarzą, gotów do walki. Napastnicy uświadomili sobie, że zostali zauważeni, i nie kryjąc się już, ruszyli do ataku. Rozproszyli się i otoczyli go półkolem. Jeden z nich, najwyraźniej przywódca, skinął i pięciu pozostałych zajęło pozycje zamykające ofierze drogę ucieczki. Atretes dostrzegł błysk ostrza i uśmiechnął się zimno. - Nie pójdzie wam ze mną łatwo. - Dawaj trzos! - rozkazał przywódca. Jego głos wskazywał, że jest to młody chłopak. - Wracaj do domu, chłopcze, a może dożyjesz ranka. Młodzieniec roześmiał się drwiąco, zbliżając się krok po kroku do Atretesa. - Palusie, zaczekaj - rzucił któryś zaniepokojonym głosem. - Mam złe przeczucia - ozwał się w ciemności jakiś inny głos. - Jest o głowę wyższy... - Zamknij się, Tomaszu! On jest jeden, a nas sześciu! - Może nie ma pieniędzy. - Ma. Słyszałem brzęk monet. I to ciężkich. - Palus zbliżał się coraz bardziej. Inni szli za swoim przywódcą. - Trzos! - Strzelił palcami. - Rzuć go. - Weź sam. Wszyscy stali nieruchomo. Palus rzucił wyzwisko. W jego młodzieńczym głosie dźwięczała urażona duma. - Coś mi się zdaje, że zabrakło ci odwagi - powiedział Atretes, żeby jeszcze bardziej rozjątrzyć chłopaka. Palus rzucił się z ostrzem skierowanym w pierś Atretesa. Atretes od wielu miesięcy nie walczył, ale nie miało to najmniejszego znaczenia. W jednej chwili obudził się w nim znowu niezawodny instynkt walki, wróciły odruchy, które kształtował w sobie przez wiele lat. Rzucił się w bok, unikając ostrza sztyletu, a potem chwycił nadgarstek napastnika i gwałtownym szarpnięciem wyrwał ramię ze stawu. Palus padł na ziemię, krzycząc z bólu. Pozostali nie wiedzieli, czy mają uciekać, czy też rzucić się do ataku, ale po chwili jeden z głupców runął na Atretesa, pociągając za sobą innych. Jeden z nich zdołał zadać Atretesowi cios pięścią w twarz, inny skoczył mu na grzbiet. Atretes rzucił się całym ciężarem do tyłu na ścianę i jednocześnie wymierzył kopniaka napastnikowi, który znalazł się przed nim. Otrzymał dwa ciosy w bok głowy, sam zaś łokciem wymierzył uderzenie w pierś któregoś z napastników. Złodziejaszek padł na ziemię, próbując odzyskać dech. W toku bójki kaptur zsunął się z głowy Atretesa i jasne włosy gladiatora zalśniły w świetle księżyca. - Na Zeusa! Atretes! Ci, którzy nie zostali powaleni, rozbiegli się jak szczury, niknąc w ciemności. - Pomocy! - wrzeszczał Palus, ale przyjaciele myśleli tylko o ratowaniu własnej skóry. Jęcząc z bólu i tuląc do piersi złamane ramię, Palus cofał się, póki nie natrafił na ścianę. - Nie zabijaj mnie! - szlochał. - Nie zabijaj, błagam! Nie wiedzieliśmy, że to ty. - Najgorsi gladiatorzy mają więcej odwagi niż ty, chłopcze - odparł Atretes. Ominął Palusa i ruszył swoją drogą. Usłyszał jakieś głosy dochodzące z przodu. - Przysięgam! To on! Był ogromny i włosy miał w świetle księżyca zupełnie białe. To Atretes! - Gdzie? - Tam! Zapewne zabił Palusa. Klnąc pod nosem, Atretes pobiegł wąską uliczką w stronę przeciwną do zamierzonej. Biegł między insulae, potem skręcił w szerszą ulicę, a wreszcie wybiegł zza rogu na właściwy szlak. Miał teraz przed sobą główną ulicę wiodącą do Artemizjonu. Kiedy znalazł się bliżej świątyni, zwolnił kroku, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Naciągnął z powrotem kaptur, żeby zakryć swoje jasne włosy, i spuścił głowę. Znalazł się na targu przed świątynią. Po obu stronach ciągnęły się kramy i uliczni sprzedawcy zachwalali swoje towary. Lawirując w tłumie, Atretes zerkał na miniaturowe świątynie i posążki Artemidy, tace z amuletami i woreczki pełne kadzideł. Wszedł do jednego ze sklepików i spojrzał na ladę zastawioną marmurowymi posążkami. Ktoś go potrącił, podszedł więc bliżej, udając, że zainteresował się wystawionym towarem. Musi wtopić się w wieczorny tłum klientów. Mieszkańcy wszystkich zakątków cesarstwa tłoczyli się, rozglądając się za okazją. Atretes spojrzał uważniej na posążki i zamarł. Kupiec uznał, że ma przed sobą potencjalnego klienta. - Przyjrzyj się uważnie, dostojny panie! To kopie nowego posągu wzniesionego niedawno ku czci Marsa. Nigdzie nie znajdziesz lepszej roboty. Atretes podszedł jeszcze bliżej i wziął do ręki jeden z posążków. Czegoś takiego sobie nie wyobrażał. To on, Atretes! Wbijał wzrok w bóstwo, które dla niego oznaczało zniewagę. - Więc to Mars? - warknął. Miał ochotę skruszyć posążek w pył. - Musisz być nowy w naszym mieście, panie. Czy przybyłeś z pielgrzymką do bogini? Sprzedawca pokazał mu mały posążek z wieloma piersiami i w diademie z symbolami, wśród których był runiczny symbol Tiwaza, boga czczonego niegdyś przez Atretesa. "Jest tu! U kramarza handlującego bożkami." Odwrócił się gwałtownie i zobaczył z tuzin młodzieńców przepychających się przez tłum w jego stronę. - Powiadam ci, że to był Atretes! - Atretes! Gdzie? Ludzie stojący najbliżej obrócili się, by na niego spojrzeć. Kramarz przypatrywał się mu z szeroko otwartymi ustami. - To ty! Na bogów! Atretes zamiótł ramieniem po stole, a potem uniósł w górę blat. Odepchnął nim napierających ludzi i spróbował biec. Ktoś chwycił go za tunikę. Atretes ryknął z wściekłością i uderzył tamtego w twarz. Mężczyzna runął, pociągając za sobą trzech innych. Cała ulica rozbrzmiewała pełnymi podniecenia okrzykami: - Atretes! Atretes jest tutaj! Chwytało go coraz więcej rąk, wykrzykiwano z entuzjazmem jego imię. Nie przywykł do prawdziwego strachu, ale zaznał go teraz, kiedy miał przed sobą ogarnięty gorączką tłum. Jeszcze chwila, a znajdzie się w samym sercu zamieszek. Przedarł się przez pół tuzina wczepionych w niego ciał, zdając sobie doskonale sprawę, że musi się stąd wydostać. I to natychmiast! - Atretes! - wrzasnęła jakaś kobieta, rzucając się na niego całym ciałem. Zrzucił ją, ale podrapała mu szyję. Ktoś wyrwał mu pasmo włosów. Zdarto mu z ramion płaszcz. Ludzie wyli z podniecenia. Wyswobodził się, powalając każdego, kto znalazł się na jego drodze. Amoratae piszczały, ścigając go jak zgraja wściekłych psów. Skręcił w wąską alejkę między straganami i wywrócił jeszcze jeden kramik. Na bruk posypały się owoce i jarzyny. Cisnął za siebie następną ladę, tym razem z wyrobami z miedzi, wznosząc kolejną zaporę między sobą a tłumem. Usłyszał okrzyki świadczące, że kilkoro ze ścigających potknęło się o te przeszkody i runęło na ziemię. Przeskoczył jakiś wózek, skręcił gwałtownie i pobiegł ulicą między dwiema insulae. Szybko spostrzegł, że znalazł się w ślepym zaułku i ogarnęła go panika, jakiej nie zaznał w ciągu całego życia. Widział kiedyś, jak zgraja dzikich psów ściga na arenie człowieka. Psy dopadły swoją ofiarę i natychmiast rozszarpały ją na strzępy. To samo czeka być może jego, jeśli dopadną go rozpalone namiętnością amoratae. Obracał się gorączkowo to w jedną, to w drugą stronę, szukając wzrokiem drogi ucieczki. Zobaczył drzwi i podbiegł do nich. Były zaryglowane. Wyważył je ramieniem i wbiegł na ciemne schody. Jedno, drugie piętro. Przystanął na podeście i czekał. Wstrzymał dech, żeby lepiej słyszeć. Z ulicy dochodziły przytłumione głosy. - Musiał schować się w którejś insuli. - Spójrzcie tam! - Nie, zaczekaj! Te drzwi ktoś wyważył! Ktoś wbiegał po schodach. Atretes najciszej jak umiał ruszył korytarzem. Chociaż wszystkie drzwi były zamknięte, w powietrzu unosiła się woń ludzkiej biedy. Jakieś drzwi otworzyły się za jego plecami i ktoś zza nich wyjrzał, ale Atretes wspinał się już wąskimi, mokrymi schodami. Dotarł na trzecie piętro, potem na czwarte. Rozwrzeszczana pogoń obudziła mieszkańców. Atretes znalazł się na dachu. Nie było tu żadnego miejsca, w którym mógłby się ukryć. Głosy coraz bardziej się przybliżały. Miał przed sobą tylko jedną drogę ucieczki. Rozpędził się i przeskoczył nad przepaścią na dach sąsiedniego domu. Upadł i potoczył się po dachu, ale natychmiast stanął na nogi i rzucił się do drzwi prowadzących na schody. Ukrył się w cieniu dokładnie w chwili, kiedy tuzin ludzi wybiegł na dach, z którego dopiero co zeskoczył. Szybko cofnął się głębiej, ciężko dysząc, z bijącym mocno sercem. Głosy cichły, gdyż kolejni prześladowcy zbiegali po schodach, żeby poszukać go w mrocznej okolicy insuli. Atretes oparł się o ścianę, zamknął oczy i starał się uspokoić oddech. Jak przejść przez miasto, odnaleźć wdowę i wydostać się, nie tracąc przy tym życia - własnego i syna? Przeklął rzemieślników, którzy sporządzali jego wizerunek, by sprzedawać go spragnionym bożków ludziom, a potem uznał, że powinien myśleć tylko o tym, jak cało i zdrowo wydostać się z miasta. Kiedy to osiągnie, znajdzie jakiś sposób, żeby odzyskać syna. Odczekał godzinę, zanim odważył się wejść schodami i korytarzami do wnętrza domu. Wzdragał się przy najmniejszym szeleście. Kiedy znalazł się na ulicy, szedł pod ścianami, w najgłębszym cieniu. Zabłądził, ale niby szczur zdążył w ciągu cennych godzin nocnych odnaleźć drogę w labiryncie alei i wąskich uliczek. Do bram miasta dotarł o wschodzie słońca. Rozdział II Lagos usłyszał, jak trzasnęły zamykane drzwi i domyślił się, że zjawił się jego pan. Sam wrócił ledwie kilka godzin wcześniej, gdyż całe popołudnie, wieczór i znaczną część nocy spędził na chodzeniu od jednego do drugiego targu niewolników i szukaniu germańskiej mamki. W końcu udało mu się taką mamkę znaleźć i był pewny, że Atretes będzie zadowolony. Była silna, rumiana i włosy miała jasne jak pan Lagosa. Kiedy wkroczył do holu, zobaczył mroczne spojrzenie Atretesa i pojął, że jego pan jest w nastroju jeszcze mroczniejszym niż jego oczy. Na szyi byłego gladiatora widać było krwawe zadrapania, z których krew spłynęła na tunikę. Germanin robił wrażenie kogoś gotowego zabić pierwszego człowieka, jaki nawinie mu się pod rękę. Wszystko jedno kto to będzie. - Czy znalazłeś mamkę? Lagos czuł, jak mocno bije mu serce. Dziękował bogom, że udało mu się wykonać rozkaz pana. - Tak, panie - odparł szybko. Krople potu wystąpiły mu na czoło. - Czeka w domu. - Nie ulegało wątpliwości, że gdyby jej nie znalazł, jego życie narażone byłoby na poważne niebezpieczeństwo. - Czy chciałbyś ją zobaczyć, panie? - Nie! Atretes poszedł na wewnętrzny dziedziniec. Pochylił się tak, żeby woda z fontanny tryskała mu na głowę. Lagos zaczął się już zastanawiać, czy jego pan nie chce się czasem utopić. Po dłuższej chwili Atretes wyprostował się i potrząsnął głową jak mokry pies, rozpryskując wodę na wszystkie strony. Lagos nie spotkał się z takim zachowaniem u żadnego ze swoich panów. - Umiesz pisać? - spytał chłodno Atretes. - Tylko po grecku, panie. Atretes przesunął dłonią po twarzy i strzepnął rękę. - Pisz zatem - rozkazał głosem pełnym goryczy. - "Zgadzam się na Twoją propozycję. Sprowadź mojego syna jak najszybciej do mnie." Podpisz moim imieniem i zanieś list apostołowi Janowi. Wyjaśnij mu, jak ma tu dotrzeć. - Podał niewolnikowi adres małego domu na obrzeżu miasta. - Jeśli go tam nie będzie, szukaj nad rzeką. Opuścił dziedziniec. Lagos odetchnął i podziękował bogom, że nie utracił życia. Ciężki kij pękł w rękach Silusa pod uderzeniem Atretesa. Sługa odskoczył do tyłu, z trudem utrzymując równowagę. Atretes zaklął i zrobił krok do tyłu. Silus wykrzywił usta w ponurym uśmiechu i odrzucił bezużyteczną broń. Atretes machnął niecierpliwie ręką. - Jeszcze raz! Gallus wziął następną pałkę ze stojącej pod ścianą beczki i rzucił ją Silusowi. Silus chwycił oręż i znowu przyjął pozycję gotowości do walki. Ten człowiek nigdy nie będzie miał dość! Gallus stał koło sklepionego wejścia do łaźni i kryjąc swoje współczucie, przyglądał się walce. Silus był zlany potem, twarz mu poczerwieniała z wysiłku. Natomiast ich pan oddychał równie lekko jak na początku walki. Trzask! - Atakuj! - wrzasnął Atretes. Trzask! Silus zdołał zablokować kolejny cios, ale wyraźnie tracił siły. Trzask! - Atakowałbym... - Trzask! - gdybym mógł!... - rzucił zadyszanym głosem Silus. Zamachnął się pałką, ale chybił. Poczuł nagle straszliwy ból pod kolanami i na moment stracił grunt pod nogami, a potem padł ciężko plecami na marmurową posadzkę. Zaklął pod nosem i próbując odzyskać dech, leżał bezradnie i patrzył, jak przeciwnik staje nad nim. Atretes zamachnął się, jakby chciał zadać pałką cios w krtań, i Silus pomyślał, że już po nim. Jednak kij zatrzymał się cal od jego szyi. Atretes odchrząknął ze wstrętem. - Jak to się stało, że nie zniesiono cię martwego z areny? Cisnął kij, który odbił się kilka razy od posadzki, a potem od ściany. Zbity z tropu Silus wykrzywił twarz. Patrzył ostrożnie na Atretesa, zastanawiając się, czy czeka go następna runda walki. Atretes zaklął po germańsku i przewrócił kopniakiem beczkę, rozsypując pałki po marmurowej posadzce. Wydał okrzyk pełen zawodu i zaczął wyrzucać z siebie jakieś niezrozumiałe germańskie słowa. Po jakimś czasie Silus odzyskał oddech, dźwignął się powoli na nogi i wykrzywił twarz z bólu. Modlił się do Artemidy, żeby Atretes roztrwonił swoje siły, łamiąc na kolanie kije do walki, miast łamać jego, Silusa. Zobaczył Lagosa zaglądającego nerwowo do sali i dostrzegł szansę uniknięcia dalszych upokorzeń. - No, no. Wrócił nasz Lagos! Atretes obrócił się z gniewnym wyrazem twarzy. - Gdzie się podziewałeś tyle czasu?! Wchodząc do gimnazjonu, Lagos czuł się, jakby wtargnął na legowisko lwa. - To przez... - Żadnych tłumaczeń! Znalazłeś go? - Tak, panie. Późną nocą. - No i...? - Oddałem, panie, list od ciebie. - Co powiedział Jan? - Że tak się stanie. - Zawiadom mnie, gdy tylko przyjdzie. - Atretes szarpnął głową, odprawiając sługę. Z półki koło drzwi wziął ręcznik, żeby osuszyć twarz i szyję. Cisnął ręcznik na ziemię i obrzucił niechętnym spojrzeniem Silusa i Gallusa. Stali, czekając na jego rozkazy. - Na dzisiaj dość! - rzucił bezbarwnym głosem. - Precz! Kiedy został sam w gimnazjonie, usiadł na ławce. Z rozdrażnieniem przesunął dłońmi po włosach. Da Janowi kilka dni na spełnienie obietnicy, ale potem odnajdzie apostoła i nie zważając na nic, skręci mu kark. Zniecierpliwienie nie ustępowało. Wstał z ławki i wyszedł z sali. Minął łaźnie i znalazł się w korytarzu prowadzącym na tyły domu. Pchnął mocno ciężkie drzwi i przeszedł po wyrównanej ziemi do furtki w murze. Była otwarta. Strażnik wszedł natychmiast do środka, skinął głową i zameldował: - Pusto, panie! Już przedtem rozejrzał się, czy nie ma w pobliżu żadnej z amoratae, które mogły czekać po drugiej stronie na pojawienie się Atretesa. Często przychodzili tu ludzie, którzy pragnęli popatrzeć na sławnego gladiatora. Atretes ruszył truchtem przez wzgórza i biegł, aż całe jego ciało pokrył pot. Zwolnił i szedł teraz szybkim krokiem, kierując się ku grzbietowi wzgórza, z którego rozciągał się widok na zachód. Miał przed sobą w oddali Efez, wielkie miasto, które rozprzestrzeniło się niby zaraza u podnóża północnych, południowych i wschodnich wzgórz. Atretes widział Artemizjon i zespół bibliotek w pobliżu portu. Obracając lekko głowę, mógł zobaczyć cyrk. Zmarszczył brwi. Czy to nie dziwne, że przychodzi ciągle na to wzgórze, by spojrzeć w stronę miasta? Póki był gladiatorem, miał przed sobą wyraźny cel: przeżyć. Teraz wiedzie życie pozbawione celu. Wypełniał dni ćwiczeniami, ale czemu miały one służyć? Przypomniał sobie słowa Pugnaksa, byłego gladiatora, właściciela rzymskiej gospody: "Nigdy nie będziesz żył tak jak teraz, kiedy codziennie patrzysz śmierci w oczy". Wtedy Atretes uznał go za głupca. Teraz te słowa skłaniały go do namysłu. Spostrzegł, że w chwilach bezczynności tęskni za tym podnieceniem, jakie odczuwał walcząc o życie. Przeżyć! Najważniejsza jest walka, ona bowiem dawała mu tę żądzę życia, to poczucie, że życie ma sens. Walka o życie! Teraz po prostu istnieje. Je, pije, ćwiczy. Śpi. Od czasu do czasu zażywa rozkoszy z kobietą. Jednak w sumie dni zlewały się w jedno, wszystkie były puste, wyzbyte znaczenia. Gdzieś w tym plugawym mieście jest jego syn, jedyny powód nakazujący Atretesowi pozostać w Jonii. Po drugiej stronie tej modrej równiny leży Italia, a na północ od niej - jego kraj. Ogarnęła go taka tęsknota za ojczyzną, że coś ścisnęło go za gardło. Jest wolny. Ma pieniądze. Kiedy tylko odzyska syna, nic go nie powstrzyma. Sprzeda willę i wsiądzie na pierwszy okręt płynący na zachód. Po powrocie do domu przez cały wieczór siedział w triclinium, pijąc wino. Pilia przyniosła tacę z owocami. Patrzył, jak stawia ją przed nim na marmurowym stoliku. Rozpuściła włosy. Pożerała go wzrokiem, pełna nadziei i żądzy. - Zjadłbyś może brzoskwinię, panie? Julia pragnęła otaczać się najpiękniejszymi przedmiotami i najpiękniejszymi niewolnikami. Jeśli nie liczyć Hadassy, wszystkie jej służebne były równie urodziwe jak ta, która stała w tej chwili przed nim. Jego spojrzenie przesuwało się po ciele Pilii. Poczuł żar we krwi. Kupił ją, by służyła Julii, ale zamiast tego będzie służyła jemu. Przypomniał sobie ludus i kobietę, którą przyprowadzono mu do celi. Uznał, że powinien zostawić Pilii wolny wybór. - Czy chcesz mi służyć? - spytał, unosząc lekko brwi. - O tak, panie! - Spójrz na mnie, Pilio. - Kiedy obróciła twarz w jego stronę, uśmiechnął się. - Nie pragnę brzoskwini. Odłożyła owoc na tacę. Jej ręka lekko drżała, ale jej mroczne oczy patrzyły na niego wymownie. Kiedy wyciągnął rękę, podeszła bez śladu ociągania. Był miło zaskoczony jej doświadczeniem i pożądaniem. - Czy równie dobrze służyłaś poprzedniemu panu? - spytał znacznie później. - Właśnie dlatego jego żona uznała, że należy mnie sprzedać. - Uśmiechnęła się przebiegle. Twarz Atretesa stężała. Odwrócił głowę. Zaniepokojona Pilia zmarszczyła lekko brwi. - Czy naraziłam się na twój gniew, panie? Atretes spojrzał na nią chłodno. - Służyłaś mi bardzo dobrze - powiedział oschłym głosem. Wstała, niepewna jak przyjąć jego słowa. - Czy chcesz, bym towarzyszyła ci do sypialni? - Nie. Zaskoczona tą odpowiedzią zamrugała powiekami. - Nie chcesz, panie? - Spróbowała uśmiechnąć się uwodzicielsko. Zobaczył napięcie w jej oczach. - Możesz odejść. Zimny ton jego głosu sprawił, że pobladła i spuściła wzrok. - Tak, panie - powiedziała i wyszła. Atretes otarł dłonią usta, jakby chciał usunąć z nich smak jej pocałunków. Chwycił bukłak z winem i pił łapczywie. Wyszedł z triclinium. Jego kroki odbijały się stłumionym echem od marmurowych płytek sieni. Samotność zamknęła się szczelnie wokół niego, napierając tak, że poczuł ból w sercu. Dlaczego? Przez tę dziwkę Julię? Wszedł na górę do swojej sypialni. Usiadł na skraju łoża i znowu przechylił bukłak. Pragnął się upić, upić tak, żeby zanurzyć się w otchłani zapomnienia, żeby spać bez sennych koszmarów. Rzucił bukłak i opadł na łoże. Wzrok miał mętny, w głowie czuł lekkość. Było to dobre, swojskie uczucie. Jutro będzie czuł się gorzej, ale teraz jest mu dobrze. Zamknął oczy i przeniósł się w myślach do mrocznych lasów Germanii, do kąpieli w rzece. Potem zapadł się w nicość. Obudził się w ciemności. Było mu gorąco i niewygodnie. Jęcząc obrócił się i usiadł. Nie przywykł do miękkich materaców. Przywlókł skórę, rzucił się na posadzkę i westchnął. Zimny marmur był jak kamienna ława, na której spał w szkole gladiatorów. Tak zastał go rankiem Lagos. Gdyby to było możliwe, najchętniej by natychmiast wyszedł. Nie mógł jednak tego uczynić, nie narażając się później na gniew swojego pana i straszne konsekwencje. Przełknął ślinę i po pokrytej malowidłami podłodze podszedł do Atretesa. Pochylił się nad nim. - Panie - powiedział, ale daremnie, gdyż Atretes nadal chrapał. Lagos zebrał się na odwagę i powiedział głośniej: - Panie! Atretes otworzył oko i powoli skupił wzrok na obutej w sandał stopie koło swojej twarzy. Zaklął i zakrył głowę futrem. - Wynoś się! - Powiedziałeś, panie, bym zawiadomił cię, jak tylko przyjdzie apostoł. Tym razem Atretes mruknął plugawe greckie przekleństwo i odkrył głowę. - Jest tu? - Nie, panie, ale Silus przysłał wiadomość, że przy furcie stoi kobieta. Nazywa się Rispa i powiedziała, że spodziewasz się jej przyjścia. Atretes odrzucił futro. Wstał, mrużąc oczy, gdyż od strony balkonu wpadało do pokoju światło słońca. - Przyszła z dzieckiem na ręku, panie. Atretes machnął ze zniecierpliwieniem ręką. - Powiedz Silusowi, żeby wziął od niej dziecko. - Jakże, panie? - Głuchyś?! - ryknął Atretes i skrzywił się z bólu. - To moje dziecko, nie jej! Daj jej sto denarów i niech idzie, skąd przyszła, ty zaś zanieś dziecko do mamki. - Ponieważ Lagos ani drgnął i tylko wlepiał w niego spojrzenie, Atretes wrzasnął: - Rusz się! - Znowu skrzywił się z bólu. - Stanie się, jak rozkazałeś, panie. Atretes czuł pulsujący ból w głowie, w ustach mu zaschło. Rozejrzał się za czymś do picia. Kopnął zwiotczały bukłak i podszedł do pięknie rzeźbionego stołu. Gardząc srebrną czarą, napił się prosto z dzbana. Odstawił dzban i potarł brodę. Poczuł kłujący kilkudniowy zarost. Podszedł do swego legowiska i rzucił się na nie, zamierzając spać, póki się nie wyśpi. - Panie? Atretes dźwignął się odrobinę. - Zrobiłeś, jak kazałem? Lagos odchrząknął nerwowo. - Kobieta powiedziała, że to jej dziecko. - A ja powiedziałem ci, że moje. - Zgrzytnął zębami, nie podnosząc z miękkiego futra obolałej głowy. - Tak, panie, ale ona nie chce go oddać, a Silus nie wie, czy powinien uciec się do przemocy. Powiedziała, że przyszła do ciebie, żeby porozmawiać o jej synu. O jej synu! Atretes podniósł się i usiadł. Czuł, jak narasta w nim wściekłość. - Czy powiedziała coś jeszcze? - spytał, starając się, żeby zabrzmiało to szyderczo. Lagos przełknął ślinę. - Tak, panie. - Nie kwapisz się z przekazywaniem jej słów - warknął Atretes. - Dalej, wyduś to z siebie. - Powiedziała, żeby oddać ci te denary i żebyś je sobie zjadł. - Wyciągnął przed siebie rękę z sakiewką, która stała się przedmiotem obrazy. Atretes pobladł z gniewu. Podszedł, capnął sakiewkę i obrzucił Lagosa groźnym spojrzeniem. - Poprośją - rozkazał przez zaciśnięte zęby. Jeśli ta kobieta szuka zwady, będzie ją miała. Silus patrzył na Lagosa idącego przez dziedziniec. Przygaszony uśmiech na twarzy Greka świadczył, że nie poszło mu łatwo z Atretesem. - Mój pan zechce z tobą rozmawiać, pani - oznajmił Lagos i wskazał ręką drogę. - Proszę za mną. Idąc za Lagosem, Rispa czuła, że cząstka ciężaru spadła jej z serca. Dziękowała w duchu Bogu. Rzuconych w gniewie słów o pieniądzach pożałowała, gdy tylko padły z jej ust, ale nie mogła już ich cofnąć. Może sługa jest znacznie mądrzejszy niż ona i nie przekazał swemu panu tej zniewagi. Rozejrzała się i to, co zobaczyła, wzbudziło jej zaniepokojenie. Chociaż willa była duża, nikt tu nie pomyślał o urządzeniu ogrodu. Dom otoczony był ze wszystkich stron ubitą ziemią. Czuła się, jakby przekraczała bramę fortecy, nie zaś próg domu. Idąc po schodach, usiłowała zapanować nad drżeniem przenikającym w głąb żołądka. Wszystko, co wiedziała o Atretesie, usłyszała od Jana, a Jan powiedział jej tylko, że był to niewolnik z Germanii, którego wyćwiczono na gladiatora i obdarzono wolnością, kiedy wygrał walki eliminacyjne podczas igrzysk w Efezie. Za tymi niewieloma słowami kryło się mnóstwo nieszczęść i przemocy. Barbarzyńca z pogranicza; człowiek nauczony zabijania innych ludzi. - Czy jest chrześcijaninem? - zapytała słabym głosem Jana, czepiając się tej wątłej nici, jakby mogła ją uchronić przed całą górą rozpaczy. Chrystus potrafi odmienić człowieka. A człowiek odmieniony okaże jej być może współczucie. - Nie - odparł ze smutkiem Jan - ale jest ojcem Kaleba. - Jakiż ojciec mógłby rozkazać, by zostawiono jego syna na skale, ażeby umarł? - Ten rozkaz wydała, Rispo, matka Kaleba. On twierdzi, że o niczym nie wiedział. - I uwierzyłeś mu? - To Hadassa przysłała go po syna - odparł po prostu Jan i Rispa zalała się łzami. - Nie mogę go oddać. Nie mogę. Czyż nie dość już utraciłam? Och, Janie, nie mogę! Stał się moim życiem. Całym życiem... - Uspokój się, moja droga. Jan rozmawiał z nią przez znaczną część nocy, próbując pocieszyć młodą kobietę i modląc się z nią do Boga. - Sam zaniosę dziecko ojcu - oznajmił, kiedy nadszedł świt. - Nie! - sprzeciwiła się Rispa. - Ja pójdę. Może serce mu zmięknie i pozostawi jej dziecko. Jan był zbity z tropu i pełen wahań. - Czy chcesz, bym ci towarzyszył? - Nie - odparła i szloch chwycił ją za gardło. - Pójdę sama. Kiedy odprowadzała Jana do drzwi swego małego mieszkania, przez głowę przemknęła jej myśl, żeby wziąć Kaleba i uciec z nim w jakieś miejsce, gdzie nikt ich nie znajdzie. "Czy przede Mną też się będziesz ukrywać, umiłowana?" Pytanie pojawiło się w jej umyśle tak wyraźnie, że nie mogła udawać, iż nie wie, jaka jest wola Boga. Oparła czoło o drzwi i z jej oczu popłynął strumień łez. Wiedziała, że jeśli będzie zwlekać, ulegnie pokusie i nie odda dziecka. Kaleb zawsze budził się głodny. Wyjęła dziecko z łóżeczka i nakarmiła przed wyruszeniem w drogę. Przez cały czas modliła się, żeby Bóg zmiękczył serce Atretesa i żeby Kaleb pozostał pod jej opieką. Teraz, idąc ogołoconym z roślinności dziedzińcem do pogrążonego w ciszy domu, czuła, jak bardzo samotne jest to miejsce. Czy takie samo jest serce tego człowieka? "Panie pomóż! O Panie!" Weszła za sługą do domu i znalazła się w obszernym atrium, gdzie gospodarz podejmował swoich gości. Woda w fontannie migotała w promieniach światła wpadającego przez otwór w dachu. Rozpryskując się tworzyła delikatną, dającą chłód mgiełkę. Po kilku godzinach marszu w kurzu drogi Rispa poczuła ulgę. - Zechciej tu zaczekać, pani - powiedział sługa. Rispa patrzyła, jak odchodzi pod łukowym sklepieniem i znika za rogiem. Krążyła niespokojnie po atrium, gładząc plecy Kaleba. Dziecko zaczęło już się wiercić. Wkrótce będzie głodne. Czuła, że jej piersi są pełne mleka. Usłyszała zbliżające się kroki i serce zaczęło jej bić mocniej. Zamknęła oczy i modliła się żarliwie, żeby Atretes postawił dobro syna przed wszystkimi innymi względami. "Panie, pomóż! Ojcze, jakże mogę oddać moje dziecko? Czemu tego ode mnie żądasz? Czyż nie dość, że straciłam Szczepana i Rachelę? Przecież dałeś mi Kaleba! Chyba nie po to, by teraz mi go odebrać?" - Dostojna Rispa, panie - powiedział sługa i Rispa otworzyła oczy. Kiedy zobaczyła pana domu, jej ciało przebiegł dreszcz niepokoju. Był wysoki i potężnie zbudowany; miał długie, jasne, zaniedbane włosy. Patrzył na nią oczyma rozpalonymi wściekłością. Rispa nigdy nie zetknęła się z kimś mającym tyle dzikości w oczach. Jego gniew wypełniał całe pomieszczenie. - Zostaw nas - rozkazał Atretes i sługa zniknął ze skwapliwością, która wzmogła jeszcze bardziej trwogę kobiety. Znalazła się sam na sam z panem tego domu i czuła, że ogarnia ją coraz większe drżenie. Jedynym dźwiękiem był teraz szmer wody w fontannie. Jej serce biło jak oszalałe, gdyż Atretes zaczął się do niej powoli zbliżać. Jego niebieskie oczy zwęziły się, kiedy mierzył ją od stóp do głów zimnym spojrzeniem, które na moment spoczęło prawie obojętnie na dziecku. Patrzył jej prosto w oczy. Wyczuwała, że ten człowiek jest w każdej chwili gotów użyć przemocy. Promieniowała z niego jakaś mroczna siła. Ktoś taki miałby być ojcem jej małego, słodkiego Kaleba? Jak to możliwe? Mocniej przytuliła syna do piersi. Atretes czuł, jak z każdym krokiem wzbiera w nim gniew. Ta kobieta, tak zaborczo zamykająca w ramionach jego syna, przypominała mu Julię. Była bardzo drobna, a mimo brązowawej wełnianej chusty okrywającej włosy, rzucało się w oczy to, że jest niezwykle piękna. Kosmyki mokrych, kręconych, czarnych włosów okalały gładką, owalną twarz o oliwkowej cerze. Usta miała miękkie i pełne jak Julia. Takie same jak Julia brązowe oczy. I takie samo pełne ciało. Gdyby dziecko nie było owinięte szalem, jednym ruchem wyrwałby swego syna z jej ramion. Cisnął jej do nóg sakiewkę pełną monet. - Dwieście denarów! - warknął. Rispa rozchyliła wargi, wstrząśnięta jego gestem. Zrobiła krok do tyłu. Nigdy nie widziała twarzy tak groźnej, zimnej i bezlitosnej. - Za mało? - spytał lodowatym tonem. - Chcesz odkupić ode mnie dziecko? - Nie! Płacę ci za to, co dla niego zrobiłaś. Obelżywe słowa roznieciły jej gniew. - Płacisz? A jak można zapłacić za wydarcie kobiecie z ramion dziecka, które ona kocha? Wygląda mi na to, że niczego nie jesteś w stanie pojąć. Ja kocham Kaleba! - Kaleba? - powtórzył i przypomniał sobie Żyda, gladiatora, którego znał wiele lat temu w Rzymie, którego szanował i... zabił. - Takie imię dostał. - Nie ja mu je dałem! - Bo cię nie było, kiedy mu je nadawano! - Powiedziano mi, że mój syn nie żyje - rzucił Atretes zimnym tonem, wyrzucając sam sobie, że tłumaczy się przed tą kobietą. Co to ją obchodzi? - To moje dziecko, kobieto! Rozwiń je z szala i oddaj! Rispa daremnie próbowała powstrzymać łzy napływające do oczu. - Nie! - Nie? - Proszę cię, byś ze mną porozmawiał. Atretes był jednak niewzruszony. Przecież Julia też używała łez, żeby uzyskać od niego to, czego chciała. - To, co możesz mi powiedzieć, niczego nie zmieni. - Może zaszła pomyłka. Kaleb ma czarne włosy i oczy... - Jej głos zamarł, gdyż oczy Atretesa pociemniały od gniewu, którego ona nie rozumiała. - Jego matka miała czarne włosy i oczy - uciął. Zrobił krok w jej stronę, a ona cofnęła się. - Choć mam prawo powątpiewać w to, co mówiła jego matka - dorzucił cynicznie - nie mam powodów, by wątpić w słowa jej służebnej, Hadassy. To moje dziecko! - Mówisz o nim tak, jakby było rzeczą! Nie jest koniem, żeby nim handlować, ani domem, żeby go sprzedawać. - Rozejrzała się. - To ma być dom? Raczej twierdza. Jakie życie dasz temu dziecku? - Nie twoja sprawa. - Owszem, moja. Jest moim synem. - Nigdy nie był twoim synem, kobieto! Trzymasz dziecko na ręku, ale to za mało, by było twoje. - Odkąd Jan dał mi Kaleba, a ja wzięłam dziecko na ręce, stanowi ze mną jedno. - Wszystkie kobiety mają serca nierządnic i nie zostawię mojego syna w rękach jednej z nich! Łzy znowu napłynęły jej do oczu. - Jedna cię skrzywdziła, a osądzasz wszystkie. To niesprawiedliwe. - Twoje słowa są bez znaczenia, bo mam prawo do mojego dziecka. Skinął głową w stronę chłopczyka i Rispa poczuła jakąś sztywność w szyi. - Masz usta pełne praw dziecka. A miłość? Gdzie byłeś, kiedy matka kazała zostawić swe dziecko na skale? Czemu nie odesłała go tobie? Też go nie chciałeś, czy nie tak? Odwróciłeś się do niego plecami. I śmiesz mi mówić takie rzeczy o kobietach! Co byłoby z Kalebem, gdyby Hadassa go nie uratowała? Po co ci on teraz, skoro nie dbałeś o niego przedtem? Najchętniej udusiłby ją za te wszystkie pytania, które budziły w nim poczucie winy i zadawały ból. Rozbudzały w nim też zachłanną zaborczość. - Jest ciałem z mojego ciała - powiedział zimno. - Kilka godzin spędzonych z kobietą w łożu to za mało, żeby być ojcem. Zobaczyła, jak zaciska szczęki. - Ledwie na niego spojrzałeś - ciągnęła, starając się pokonać gniew i rozpacz. - Czemu chcesz tego dziecka, Atretesie? Co zamierzasz z nim uczynić? - Zabiorę je do Germanii. Jęknęła cichutko. - Do Germanii! - powtórzyła z sercem przepełnionym trwogą. - Jak samotny mężczyzna może wyprawić się w taką długą i niebezpieczną podróż z czteromiesięcznym dzieckiem, które trzeba karmić piersią? Czy choć przez moment pomyślałeś o tym, czego ono potrzebuje? Kaleb nie przeżyje czegoś takiego! - Przeżyje! - rzucił stanowczym tonem. - A teraz oddaj mi go. - Jest za mały!... - Oddaj mi dziecko albo, przysięgam na bogów, odbiorę ci je siłą! Kaleb obudził się i zaczął popłakiwać. Rispa poczuła, jak małe piąstki wtulają się w jej piersi. Spojrzała oczyma pełnymi łez na Atretesa i zrozumiała, że mężczyzna gotów jest spełnić swoją groźbę. Nie może narażać Kaleba. Rozwiązała szal i podała dziecko Atretesowi. Rozpłakało się jeszcze bardziej i zaczęło wymachiwać rączkami. Czuła, jak mleko napływa jej do sutek i ogarnęła ją jeszcze większa trwoga. - Jest głodny. Atretes zawahał się. Dziecko jest takie maleńkie i bezbronne. Spojrzał na Rispę i dostrzegł trwogę w jej oczach. Po policzkach kobiety spływały łzy. Nie zmieniając srogiego wyrazu twarzy, wziął od niej syna, który zanosił się coraz głośniejszym płaczem. Rispa przycisnęła dłonie do serca. Podniosła wzrok na mężczyznę. - Błagam cię, Atretesie, nie rób tego. Nigdy jeszcze nie widział takiej trwogi na kobiecej twarzy. - Wynoś się! - rozkazał chrapliwym głosem. - Błagam!... - Precz! - wrzasnął i płacz dziecka stał się nie do zniesienia. Rispa załkała spazmatycznie i odwróciła się. - Nie zapomnij tego! - krzyknął i kopnął w jej stronę sakiewkę z monetami. Odwróciła się. Podniosła sakiewkę i patrząc przez łzy na Atretesa, cisnęła ją do fontanny. - Oby Bóg ci wybaczył, bo ja nie potrafię! Raz jeszcze spojrzała na dziecko i łkając wybiegła z atrium. Atretes poszedł kilka kroków za nią i patrzył, jak biegnie w dół schodów, a potem przez dziedziniec. Zamknął kopnięciem drzwi, zanim dotarła do bramy. Czuł się nieswojo. Spojrzał na zaczerwienioną twarz syna i na chwilę stracił pewność siebie. Dotknął czarnych włosów i gładkiego policzka. Dziecko zaczęło się prężyć, nie przestając płakać. - Możesz płakać, ile zechcesz. Jesteś mój - burknął. - Nie żadnej z nich, ale mój. Mój! Przytulił mocniej dziecko, kołysząc je w ramionach i chodząc tam i z powrotem po atrium, ale Kaleb wcale się nie uspokoił. - Lagos! - Słucham, panie. Sługa zjawił się tak szybko, że Atretes zaczął podejrzewać, iż przyczaił się gdzieś w pobliżu i podsłuchiwał rozmowę z kobietą. - Wezwij mamkę. - Tak jest, panie. Lagos nigdy dotąd nie widział, żeby jego pan czuł się tak niezręcznie jak w tym momencie. Z piszczącym dzieckiem na ręku wyglądał prawie komicznie. Kiedy mamka zjawiła się w atrium, Atretes czym prędzej pozbył się swego brzemienia. - Weź go. Tamta kobieta powiedziała, że jest głodny. Mamka wyniosła dziecko. Nasłuchując, jak oddala się płacz syna, Atretes odetchnął z ulgą. Lagos zauważył leżącą w wodzie sakiewkę. - Nie chciała pieniędzy, panie? - To chyba widać. Lagos podszedł do fontanny, żeby wyłowić sakiewkę, ale cofnął natychmiast rękę, gdyż Atretes warknął: - Zostaw! Pociemniała twarz Atretesa powiedziała opuszczającemu atrium słudze, że jego pan spędzi resztę dnia w gimnazjonie. Rozdział III Ktoś ze służby obudził Lagosa w środku nocy. Chodziło o syna Atretesa. Mamka była bardzo przestraszona. Zaspany Lagos wstał i poszedł korytarzem za służebną. Kiedy znalazł się bliżej kuchni, usłyszał płacz dziecka. Wszedł do środka i zobaczył mamkę chodzącą tam i z powrotem i próbującą uciszyć dziecko, które płakało w jej ramionach. - Nie chce piersi - powiedziała. Na jej twarzy malował się niepokój. - Co ja ci na to poradzę? - rzucił opryskliwie, zirytowany tym, że obudzono go w środku nocy. - Musisz zawiadomić pana. - O nie! Tylko nie ja - oznajmił, potrząsając głową. - Dość już, że nie dajesz mi spać. Ani myślę wkładać głowy w paszczę lwa. - Ziewnął i poskrobał się po głowie. - Jak dziecko się przegłodzi, będzie ssało. Odwrócił się plecami do mamki. Teraz na niej spoczywa odpowiedzialność za syna Atretesa. - Nic nie rozumiesz. Dziecko nie przestało płakać, odkąd wzięłam je od pana. Lagos stanął na progu i obrócił się w jej stronę. - Od tak dawna? - Tak. I czuję, jak słabnie w moich ramionach. Jeśli tak dalej pójdzie, umrze. - Musisz coś zrobić! - Przecież ci mówię! Zrobiłam wszystko, co mogłam. Takie małe dziecko potrzebuje mleka. - Czyżby twoje się zakwasiło, kobieto? - spytał gniewnym tonem człowieka, który nie ma pojęcia o tego rodzaju sprawach. Jak powiedzieć panu, że mamka nie ma mleka? - Moje mleko jest dobre - zapewniła z rozdrażnieniem kobieta - ale dziecko tęskni do matki. - Coś takiego! - rzekł posępnym głosem. - Matka go nie chce. - Pilia powiedziała, że matka czeka za bramą. - Kobieta, która przyniosła dziecko, nie jest jego matką - wyjaśnił, gdyż słyszał rozmowę w atrium. - A nasz pan nie chce, by była przy dziecku. Mamka westchnęła ze smutkiem. Położyła dziecko do łóżeczka stojącego tuż przy piecu kuchennym. - Może więc jest wolą bogów, by umarło. Szkoda, bo to piękne dziecko. Lagos poczuł zimny dreszcz wzdłuż grzbietu. - Chcesz go tu zostawić? - Zrobiłam wszystko, co mogłam. Lagos uświadomił sobie, ile wysiłku kosztowało Atretesa odzyskanie syna, na jakie niebezpieczeństwa się narażał, i pomyślał, że jego pan z pewnością nie przyjmie spokojnie śmierci dziecka. - Powiem panu, jaka jest sytuacja, gdy tylko się obudzi. Ty zaś, kobieto, jeśli zależy ci na życiu, rób co w twojej mocy, żeby nakarmić dziecko. Atretes nie mógł zasnąć. Stał na balkonie i patrzył na wzgórza jaśniejące w świetle księżyca. Minęło dziesięć długich lat od czasu, kiedy poprowadził Chattów przeciwko Rzymowi. Poniósł klęskę, dostał się do niewoli i sprzedano go do szkoły gladiatorów w Kapui. Potem trafił do Wielkiej Szkoły w Rzymie. Dziesięć lat! Całe życie. Czy ktokolwiek z jego ludu jeszcze żyje? Czy jego brat Warus uszedł z życiem z bitwy? Co się stało z siostrą, Martą, i jej mężem, Usipim. Co z matką? Z całego serca pragnął wrócić do Germanii i zobaczyć, czy żyje jeszcze ktoś z tych, których kochał. Leżąc na łożu, patrzył na usiane gwiazdami niebo, ledwie czując powiew nocnego powietrza. Pragnął wdychać cierpki zapach sosen, pić słodkie piwo z miodem. Pragnął zasiąść z wojownikami wokół ogniska narad rozpalonego w świętym gaju. Pragnął zaznać pokoju z samym sobą. Westchnął i zamknął oczy, dziwiąc się, że coś takiego było w ogóle możliwe. Chciał zasnąć, zapomnieć, wrócić do tego, co było dawno, dawno temu, do czasów, kiedy jako dziecko biegał z ojcem po mrocznych germańskich lasach. Żył wtedy w pełni i bujnie, patrzył śmiało przed siebie, gotów przyjąć to, co życie mu przyniesie. Chciał, żeby jego syn wzrastał w puszczy - nieokiełznany i wolny jak on sam, Atretes, nie zbrukany dotknięciem Rzymu. Zmarszczył brwi i zaczął nasłuchiwać. Przysiągłby, że jego syn płacze jak wtedy, gdy zabrał go z ramion wdowy. Ale od tego czasu minęło wiele godzin. Oddychał powoli, próbując skierować myśli ku przyszłości, zapomnieć o tym, co było. Ciągle miał jednak przed oczyma twarz Rispy, łzy spływające po gładkich policzkach, oczy pociemniałe z trwogi. "Oby Bóg ci wybaczył, bo ja nie potrafię!" Zacisnął powieki, gdyż przypomniał sobie, jak Hadassa przyszła do niego na wzgórza z podobnymi słowami. "Niech Bóg się nad tobą zmiłuje." Zaklął. W głowie mu się kręciło od oszalałych myśli, które splatały się jedna z drugą niby kończyny zapaśników. "Oby Bóg ci wybaczył." Z jego gardła dobył się jęk bólu. Niby potężne dzikie zwierzę zerwał się gwałtownie z łoża i wczepił w murek tarasu, jakby chciał przeskoczyć go, by znaleźć się na ubitej ziemi dziedzińca. Serce biło mu gwałtownie, dyszał chrapliwie. Znowu usłyszał płacz dziecka. Wszedł z powrotem do sypialni. Cisza. Położył się, ale nadal nie mógł zasnąć. Nie dochodził jednak jego uszu płacz syna. Czuł nieznośne napięcie. Znowu się zerwał i podszedł do drzwi. Szarpnął nimi, aż trzasnęły o ścianę, i wyszedł korytarzem nad wewnętrzny dziedziniec. Przechylił głowę i nasłuchiwał dźwięków zwiastujących, że stało się coś złego. Z ogromnej willi nie dochodził żaden odgłos poza szmerem fontanny w atrium. Sam środek nocy. W jego wiosce dzieci budziły się często o tej porze i trzeba je było karmić. Może właśnie dlatego jego syn się rozpłakał. Jednak niepokój nie ustępował. Coś musiało się stać. Nie wiedział co, ale wyczuwał, że zdarzyło się coś złego. Podczas lat występów na arenie nauczył się ufać instynktowi, nie mógł więc wmawiać sobie, że wszystko jest w porządku. Wymamrotał przekleństwo i ruszył górnym korytarzem w stronę schodów. Zobaczy syna i uśmierzy niepokój. Gdzie Lagos zakwaterował mamkę? Otwierał drzwi i zaglądał do pustych pomieszczeń, posuwając się stopniowo ku zapleczu willi. Usłyszał czyjeś kroki. Odwrócił się i ujrzał Lagosa przyświecającego sobie glinianym kagankiem. Zaskoczony sługa wzdrygnął się, a potem podszedł szybko do swego pana. - Panie, szedłem właśnie... - Gdzie mój syn? - W kuchni. Szedłem właśnie zobaczyć, czy śpisz. - Gdzie jest kuchnia? - Tędy, panie. - Lagos ruszył przodem, oświetlając drogę swoim kagankiem. - Co się stało? - spytał Atretes. Pragnął, by sługa przyspieszył kroku. - Nie chce piersi. Płacze od... od samego rana. Atretes nie powiedział ani słowa. Słyszał teraz płacz dziecka. Serce mu się ścisnęło. Poszedł za Lagosem do kuchni i natychmiast poczuł smród latryny, koło której stało łóżeczko dziecka. Wkrótce miało świtać i kucharz miesił już ciasto na chleb. Podszedł do dziecka i przyglądał się mu przez chwilę. - Jest chore? - Nie sądzę, panie - odparła mamka, która stała w pobliżu i zacierała nerwowo ręce. - A co sądzisz? - spytał gniewnie. Kobieta drżała ze strachu. Jej pan wygląda jeszcze groźniej niż jej mówiono. Przypomniała sobie ostrzeżenia, jakich nie szczędził jej Lagos, i zlękła się, że Atretes obarczy ją całą winą za stan dziecka. Nie śmiała powiedzieć, że dziecko może umrzeć, gdyż zostało odebrane matce, która poprzednio je karmiła. - Niemowlęta są bardzo wątłe, panie. Czasem chorują i umierają bez żadnego powodu. - Rano było całkiem zdrowe. Obrócił się w jej stronę i przerażona kobieta zrobiła krok do tyłu. - Płacze bez przerwy, odkąd Lagos mi je oddał. Zrobiłam, co mogłam, ale nie chce mojej piersi. Zmarszczył brwi i raz jeszcze spojrzał na swojego syna. Pochylił się i podniósł dziecko. Cichy, przejmujący płacz zmienił się w zawodzenie, które bolało bardziej niż rana od miecza. Lagos nigdy jeszcze nie widział, żeby jego pan był taki bezradny. - Co robić? - spytał Atretes. Zaczął chodzić po kuchni z dzieckiem w zagłębieniu ramienia. - Nie pozwolę mu umrzeć! - Moglibyśmy posłać po jego matkę - powiedział Lagos i zaraz pożałował swoich słów, ujrzał bowiem wyraz twarzy Atretesa. - Mam na myśli kobietę, która je tu przyniosła - poprawił się szybko. Atretes nadal krążył po kuchni. Musnął policzek dziecka, które natychmiast zwróciło otwartą buzię w jego stronę. - No tak - rzekł chrapliwym głosem. - Jest głodne. Nakarm je. Mamka zdała sobie sprawę, że to jedyny sposób, żeby uświadomić Atretesowi, na czym polega cały kłopot. Wzięła dziecko, usiadła i obnażyła pełną pierś. Dziecko wzięło sutkę do ust, ale zaraz cofnęło się i zaczęło płakać jeszcze głośniej. Z ust popłynęło mu mleko, którego nie chciało przełknąć. Podniosła głowę i spojrzała na Atretesa. - Sam widzisz, panie. Atretes przesunął palcami po włosach. Ponosi odpowiedzialność za śmierć ponad stu pięćdziesięciu ludzi. Czy ma wziąć na siebie także odpowiedzialność za śmierć swojego syna? Zamknął oczy, odwrócił się i potarł kark. Miał tylko jedno wyjście. - Obudzić Silusa! - rozkazał posępnym głosem. Mamka zakryła pierś i położyła z powrotem niemowlę do łóżeczka. - Podaj mi dziecko - powiedział Atretes, widząc, jak skwapliwie uwolniła się od swego obowiązku. - Może za ciasno je owinęłaś. Usiadł i położył sobie chłopczyka na kolanach. Zaczął rozplątywać powijaki, którymi dziecko było owinięte niby mumia. Niemowlę miało ciało białe i pokryte krostami. Nagle zrobiło się mu chłodno i strużka moczu trysnęła prosto na pierś Atretesa. Zaskoczony gladiator odchylił się do tyłu i zaklął. - To często się zdarza, panie - zapewniła skwapliwie mamka. - Czy chcesz, bym je wzięła? Atretes spojrzał na swojego syna. - Nie - odparł i uśmiechnął się krzywo. - Zdaje mi się, że mój syn chce powiedzieć, co o mnie myśli. Do kuchni wszedł półprzytomny z przepicia i niewyspania Silus. - Lagos powiedział, że wzywałeś mnie, panie. - Ruszaj zaraz do Efezu. Na południowy wschód od Artemizjonu i biblioteki znajdziesz ulicę z insulae po obu stronach. Wejdź do budynku po stronie zachodniej. Pierwsze piętro, czwarte drzwi po prawej stronie. Mieszka tam wdowa o imieniu Rispa. - Kobieta, która przyniosła rano dziecko? - Tak. Masz ją tu jak najszybciej sprowadzić! - Ona ciągle jest tutaj, panie. - Co? - Twarz Atretesa pociemniała. - Jest w willi? Przecież ją stąd wyrzuciłem! - Opuściła willę, panie. Wyszła za bramę i usiadła przy drodze. Nie ruszyła się stamtąd. Atretes zmarszczył brwi. Poczuł rozdrażnienie i jednocześnie ulgę. - Przyprowadź ją. Silus czym prędzej wyszedł. Płacz dziecka szarpał nerwy. Atretes przez chwilę chodził po kuchni, a potem usiadł, trzymając dziecko na kolanach. - Dlaczego to tak długo trwa? - burknął. Miał wrażenie, jakby trzymał w rękach rozpalone węgle. Z zewnętrznego korytarza doszedł odgłos pospiesznych, lekkich kroków i po chwili wdowa stanęła na progu. Twarz miała bladą od chłodu i spuchniętą od płaczu. Atretes oczekiwał, że obsypie go oskarżeniami, ale Rispa szepnęła tylko głosem pełnym rozpaczy: "Kaleb" i podbiegła do dziecka. Atretes uśmiechnął się posępnie i puścił dziecko. Rispa przytuliła je do piersi. Nadal płakało, ale już inaczej. Rispa odwróciła się, odgarnęła szal i rozwiązała prawe ramiączko sukni. Jej ramię drgnęło i Atretes zobaczył, że jego syn ssie łapczywie pierś Rispy. W kuchni zapanowała cisza. Mamka-niewolnica odetchnęła z głęboką ulgą. - Dziecko zna swoją matkę. Atretes zerwał się na równe nogi. - Wynoś się! Mamka jęknęła z przerażenia i uciekła. Atretes obrzucił gniewnym spojrzeniem Lagosa i Silusa. Szarpnął głową, nakazując im opuścić kuchnię. Znowu zapadła cisza. Atretes stał bez ruchu, sam na sam z wdową karmiącą jego syna. Zaczepił nogą o stołek i pociągnął go w stronę ognia. - Siadaj! Kobieta usiadła, nie patrząc na mężczyznę. Pochyliła głowę nad dzieckiem i szeptała mu coś łagodnym głosem. Atretes krążył niespokojnie po kuchni, a w końcu zatrzymał się i oparł biodrem o ladę. Zacisnął zęby i spojrzał w stronę Rispy. Zakryła już skromnie ramię szalem, przez cały czas tuląc dziecko do obnażonej piersi. Zauważył, że z lewej strony jej sukni pojawiła się wilgotna plama. Rispa obróciła czule Kaleba w drugą stronę. Nie zsuwając szala, rozwiązała lewe ramiączko. Zaskoczony Atretes zobaczył rumieniec na jej policzkach. Ile lat minęło, odkąd po raz ostatni widział zawstydzoną kobietę? Rispa odwróciła się tyłem do mężczyzny, wyraźnie skrępowana jego obecnością. Zniesie to, że nie chce zostawić jej samej z synem. Czuła na karku żar jego gniewnego spojrzenia. - Kazałem ci odejść - powiedział ponurym głosem. - Droga nie jest twoją własnością. Roześmiał się niewesoło. - Można by pomyśleć, że to twój syn. Rispa odwróciła głowę i zobaczyła na jego twarzy coś, co - wiedziała - wolałby ukryć. Linia ust nabrała jakiejś miękkości, oczy mu błyszczały. - Miałam dużo czasu na rozmyślania - szepnęła. - O czym? - Niewiele o tobie wiem. Znam tylko ponure szczegóły o pełnym przemocy życiu, jakie wiodłeś. Jego uśmiech był zimny i zarazem szyderczy. Wstrząśnięta kobieta spuściła wzrok na Kaleba. Wkrótce uśnie przy jej piersi. Jest taki piękny, cenniejszy dla niej niż życie. Wiedziała jednak, że im mocniej do niego lgnie, tym bardziej Atretes będzie upierał się przy tym, żeby go jej odebrać. Poruszyła leciutko Kalebem i dziecko przywarło do niej z całej siły ustami, ssąc prawie gorączkowo pierś. Nacisnęła palcem na pierś, przerywając ssanie. Kropelka mleka spłynęła z jego ust. Otarła ją. Pocałowała leciutko Kaleba, położyła go sobie na kolanach i zawiązała ramiączko sukni. Ciągle czuła na sobie spojrzenie Atretesa. Poprawiła szal, żeby zakryć plamę wilgoci na sukni, i przypomniała sobie, jak w chwili, kiedy weszła do holu i usłyszała płacz Kaleba, jej pierś wezbrała mlekiem. Dzieło Boże jest doprawdy cudowne! Uniosła Kaleba, kładąc sobie jego głowę na ramieniu. Wstała i głaskała plecy niemowlęcia. Chodziła powoli po kuchni, klepiąc leciutko dziecko. Czuła ciepło jego małego ciała, czuła, że całkowicie się uspokoiło. Spojrzała na Atretesa i zobaczyła, jak zbity z tropu mężczyzna marszczy brwi. Patrząc na jego zaciśnięte szczęki, Rispa przypomniała sobie opowieść o królu Salomonie i kobietach spierających się o dziecko. Prawdziwa matka gotowa była wyrzec się swego dziecka, byleby ocalić jego życie. Matka Kaleba pragnęła śmierci swego synka. A cóż to za człowiek z tego gladiatora! Rispa nigdy nie widziała mężczyzny tak szorstkiego i jednocześnie tak pięknego. Miał rysy posągu wyrzeźbionego przez biegłego mistrza. Wszystko w nim mówiło o głębokiej, przemożnej męskości. Ni śladu łagodności. Był to człowiek nie znający litości. Czy na pewno? "O Panie, spraw, by serce mu zmiękło." Rispa z bijącym mocno sercem stanęła przed Atretesem. Wyciągnęła ku niemu ręce, w których trzymała dziecko. - Weź go. Atretes zmarszczył brwi i zesztywniał. Biorąc dziecko, przyglądał jej się zwężonymi oczami. Kaleb natychmiast obudził się i zaczął płakać. Rispa zobaczyła, że przez twarz Atretesa przemknął grymas bólu. - Przytul go do serca - powiedziała cichutko, walcząc ze łzami, które cisnęły się jej do oczu. - Tak, dobrze. A teraz pocieraj delikatnie jego plecy. Położył ogromną dłoń na drobnych plecach syna. Czuł się niepewnie, właściwie miał nadzieję, że ciche popiskiwanie dziecka zmieni się w głośny płacz. - Proszę cię, Atretesie, o wybaczenie - powiedziała poważnym głosem Rispa. - Mój język jest czasem jak płomień. Wybacz mi okrutne słowa. Nie mam żadnego prawa, żeby być ci sędzią. Na niewesołej twarzy mężczyzny pojawił się na króciutką chwilę wyraz zdumienia, ale zaraz jego miejsce zajął uśmiech pełen cynizmu. - To ładnie z twojej strony - warknął Atretes. Czemu miałby uwierzyć w jej szczerość po tym wszystkim, co powiedziała i zrobiła? Rispa spojrzała na Kaleba i pomyślała, jak krucho wygląda w potężnych ramionach Atretesa. Poczuła ucisk w gardle. Skinęła powoli głową, starając się przełknąć łzy. Atretes przyglądał się jej uważnie, zbity z tropu uczuciami, które nim miotały. Brązowe oczy kobiety pociemniały ze zmęczenia, łzy wyżłobiły bruzdy na brudnych policzkach. Patrzyła na niego błagalnie. - Wiem, że wedle rzymskiego prawa Kaleb jest twój i możesz nim rozporządzać - powiedziała drżącym głosem - ale błagam cię, byś pamiętał o tym, co jest mu naprawdę potrzebne. - Serce w niej zamarło, gdyż Atretes milczał. - Kaleb i ja jesteśmy ze sobą związani tak, jakby wyszedł z mojego łona. - Nie jesteś jego matką. - Jestem jedyną matką, jaką znał. - Odkąd przywleczono mnie w łańcuchach z Germanii, spotkałem tylko jedną kobietę, która nie była dziwką. Nie sądzę, byś różniła się od innych. Mocniej otuliła ramiona szalem, zmrożona nienawistnym wyrazem jego błękitnych oczu. Jeśli chce, może ją potępiać, choć nic przecież o niej nie wie. Są ważniejsze rzeczy. - Za kilka godzin Kaleb się obudzi. Jeśli nadal nie będzie chciał mleka mamki, przyślij po mnie. Będę czekała za bramą. Zaskoczony Atretes patrzył, jak kobieta się oddala. Marszcząc brwi nasłuchiwał jej cichych kroków oddalających się w ciemnym korytarzu. Usiadł i patrzył na śpiącego syna, ale ani przez moment nie opuszczało go poczucie jakiegoś niewyraźnego niepokoju. Atretes z posępną miną przeszedł przez nagi dziedziniec, skinięciem głowy odprawił Silusa, podniósł rygiel i otworzył furtę. Wyszedł i rozejrzał się. Wdowa była dokładnie tam, gdzie powiedziała: siedziała oparta plecami o mur. Podciągnęła kolana, owinęła się szczelnie szalem, żeby uchronić się od chłodu. Kiedy padł na nią cień, obudziła się i uniosła głowę. Atretes zobaczył, że ma ciemne kręgi pod oczami. Stał nad nią z rękami na biodrach. - Mamka próbowała dać mu piersi, ale znowu daremnie - powiedział. Miał uczucie, że to w pewien sposób jej wina. - Chodź, nakarmisz go. Rispę uderzyło to, że był to rozkaz, a nie prośba. Dźwignęła zesztywniałe, obolałe po długim czuwaniu na zimnie ciało. Nie tylko Kaleb był głodny. Ona też nie jadła nic od opuszczenia wczorajszego ranka Efezu. - Zostaniesz - oznajmił Atretes tonem, jakby podjął decyzję, nie zważając na jej wolę. Uśmiechnęła się z ulgą i odmówiła w duchu dziękczynną modlitwę. Weszła za nim do willi. - Silus przyniesie twoje rzeczy - ciągnął Atretes. - Zamieszkasz koło kuchni. - Obejrzał się i zobaczył uśmiech na jej twarzy. - Tylko nie wyobrażaj sobie, że wygrałaś. - Nie będę szarpała Kaleba w moją stronę, jakby był kością, którą wydzierają sobie dwa psy - odparła, podążając za nim przez atrium. Słyszała płacz dziecka. - Lepiej byłoby, gdyby pozostawał ze mną. Atretes zatrzymał się i obrzucił ją groźnym spojrzeniem. - Nie wyjdziesz z dzieckiem poza te mury. - Nie to miałam na myśli, lecz to, że lepiej byłoby, gdyby przebywał przez cały czas ze mną, gdyż wtedy mogłabym nad nim czuwać i zaspokajać bez zwłoki wszystkie jego potrzeby. Zawahał się chwilę. - Jak sobie życzysz. Jesteś zadowolona? Spojrzała na srogą twarz i zrozumiała, że jego duma została zraniona. Przełykając własną dumę i czując się jak żebrak, postanowiła przedstawić mu swoją prośbę. - Czy mogę dostać coś do jedzenia i picia? Uniósł lekko brwi, gdyż dopiero teraz uświadomił sobie, że kobieta musi być bardzo głodna. - Powiedz Lagosowi, czego chcesz, a on zadba, by ci to przyniesiono. Gęsie wątróbki, ostrygi, wino z północnej Italii? Wedle twojej woli. Jestem pewny, że dostaniesz wszystko, czego zażądasz. Rispa zacisnęła usta, żeby powstrzymać się od odpowiedzi pełnej gniewu. Taka odpowiedź roznieciłaby tylko jego wściekłość, a przecież dość już szkód narobił ten jej niepohamowany język. - Razowy chleb, soczewica i wino z wodą zaspokoją mnie całkowicie, panie. Poza tym nie chcę niczego. - Twoja zapłata wyniesie denara za każdy dzień spędzony w moim domu - oznajmił, zagłębiając się w korytarz prowadzący do kuchni. - Nie będziesz mi płacił za... Zamilkła, gdyż Atretes odwrócił się i ruszył w jej kierunku. Pochylił się, zbliżając swoją twarz do jej twarzy. - Denar dziennie - powtórzył przez zęby. Jego niebieskie oczy rzucały błyskawice. - Abyś zrozumiała, że jesteś tu, bo cię wynająłem. Kiedy mój syn zostanie odstawiony od piersi, odejdziesz! Nie dała się zastraszyć. Rok, co najmniej rok z Kalebem - pomyślała, raz jeszcze dziękując Bogu. Koniec płaczów. Musi trwać w przekonaniu, że przez rok wiele rzeczy może się zmienić, nawet serce człowiecze. Oczy Atretesa zwęziły się. Ponieważ kobieta milczała, wyprostował się powoli. Mniej musiał okazywać gniewu, żeby zastraszyć niejednego z mężczyzn, a ta kobieta stoi tu bez słowa i patrzy na niego pogodnie i beztrosko. - Znasz drogę - rzucił. Rispa wyminęła go i poszła dalej. Atretesa uderzyły gracja i godność jej ruchów, kiedy szła w stronę kuchni. Chwilę później dziecko przestało płakać. Rozdział IV Sertes oparł się o furtę we wschodniej części muru otaczającego willę i uśmiechając się patrzył z daleka na Atretesa. - Dobrze się trzyma - rzucił, nie spuszczając wzroku z Germanina, który biegł po skalistym zboczu. Gallus wybuchnął urywanym śmiechem. - Nie wyobrażaj sobie za wiele, Sertesie. Atretes próbuje przepędzić demony ze swej głowy. - Oby bogowie pozwolili, by mu się nie udało. - Na ustach Sertesa pojawił się leciutki uśmiech. - Tłum stęsknił się za nim. Żaden gladiator nie doprowadzał motłochu do takiego szaleństwa. - Zapomnij o tym. Nigdy nie wróci na arenę. Sertes zaśmiał się cicho. - Brakuje mu tego. Może nie chce się na razie przyznać nawet przed samym sobą, ale nadejdzie dzień, kiedy to zrozumie. Sertes miał nadzieję, że już rychło. W przeciwnym razie musiałby wymyślić jakiś sposób, żeby zachęcić Atretesa do powrotu na arenę. Zawsze łatwiej znaleźć taki sposób, jeżeli ma się do czynienia z gladiatorem, który nie potrafi przecież żyć w innej rzeczywistości. A gladiator umiejący tak urzec tłum, tak pełen wewnętrznego ognia wart jest fortunę. Sertes patrzył, jak Atretes pokonuje ostatnie wzgórze przed willą. Kiedy Germanin go zobaczył, jego twarz pociemniała, ale Sertes nie poczuł się zgoła urażony. Uśmiechnął się nawet. Atretes zwolnił i szedł teraz szybkim krokiem, zdejmując ciężarki i ciskając je na bok. Minął Sertesa i wszedł na ubitą ziemię dziedzińca. - Co tu robisz, Sertesie? - spytał, nie zatrzymując się. Sertes podążył za nim mniej spiesznym krokiem. - Przyszedłem zobaczyć, jak ci się żyje na wolności - powiedział pogodnie. Miał do czynienia z gladiatorami od dwudziestu lat i zdawał sobie sprawę, że spokojne życie jest dla nich nie do zniesienia. Kiedy człowiek zakosztował na arenie krwi, nie jest w stanie zerwać z takim życiem, oznaczałoby to bowiem zaparcie się istotnej cząstki swojej natury. Wiedział, że tak właśnie jest z Germaninem, choć on sam jeszcze o tym nie wie. Sertes widział kiedyś tygrysa miotającego się w klatce. Coś podobnego dostrzegł teraz w zachowaniu Atretesa. Atretes wszedł do łaźni, zrzucił tunikę i wskoczył do frigidarium. Sertes wszedł za nim i przystanął na marmurowej dróżce przy ścianie, przyglądając się z podziwem byłemu gladiatorowi. Germanin był wcieleniem siły i męskiego wdzięku. Nic dziwnego, że kobiety za nim płaczą. Atretes jednym potężnym i pełnym gracji ruchem ramion dźwignął się z wody na drugim końcu basenu. Jego wspaniałe ciało ociekało wodą. Sertes poczuł dumę. - Czy wiesz, że nadal skandują twoje imię? Atretes owinął ręcznik wokół bioder. - Czasy walk na arenie mam już za sobą. Sertes uśmiechnął się lekko i przez jego czarne oczy przemknął cień szyderstwa. - Nie poczęstujesz starego druha winem? - Lagos! - krzyknął Atretes i skinął ręką. Lagos nalał wina do srebrnej czary i podał Sertesowi, który wzniósł czarę w toaście. - Za twój powrót na arenę - powiedział, unosząc kielich do ust i nie zważając na niechętne spojrzenie, jakim obrzucił go Atretes. Opuścił rękę z kielichem. - Przyszedłem z propozycją. - Tracisz czas. - Tylko posłuchaj. - Tracisz czas! Sertes zakręcił winem w kielichu. - Boisz się, że mógłbyś zmienić zdanie? - Nic nie skłoni mnie do wyjścia znowu na arenę! - Nic? Rzucasz wyzwanie bogom, Atretesie, a to nigdy nie jest zbyt mądre. Nie zapominaj, że sprowadziła cię do Efezu Artemida. Atretes zaśmiał się cynicznie. - Zapłaciłeś za mnie Wespazjanowi, ile zażądał. Oto co sprowadziło mnie do Efezu. Sertes poczuł się urażony, ale uznał, że lepiej puścić to bluźnierstwo mimo uszu. - Pewnie ucieszy cię wieść, że Wespazjan nie żyje. Atretes spojrzał na niego. - Mam nadzieję, że został zamordowany. - Strzelił palcami. - Wina, Lagosie! Do pełna! Warto uczcić to wydarzenie. Sertes roześmiał się z cicha. - Muszę cię rozczarować. Umarł z przyczyn naturalnych. Nie brakowało, prawdę mówiąc, takich, którzy życzyli mu choroby, a już szczególnie stara arystokracja, ta bowiem musiała podzielić się miejscami w senacie z prowincjuszami z Hiszpanii. Ponoć ojciec Wespazjana był w Hiszpanii poborcą podatkowym, któż to jednak może wiedzieć? - Kto o to dba? - Pewnie mieszkańcy Hiszpanii. Zdaje się, że bardzo im sprzyjał. Nadał im prawa rzymskie, wszystkich urzędników podniósł do godności obywateli Rzymu. - Wybuchnął śmiechem. - Niezbyt to było w smak starym rodom, które uważały Wespazjana za plebejusza. - Znowu wzniósł kielich. - Mimo swej żądzy krwi był wielkim cesarzem. - Wielkim? - Atretes rzucił plugawe słowo i splunął na marmur. - O tak, wielkim. Może największym od czasów Juliusza Cezara. Powiadano, że jest sknerą ale dzięki reformom podatków uchronił Rzym przed ruiną finansową. Jego filozofia to przywrócić przede wszystkim stabilność chwiejącemu się państwu, a dopiero potem je upiększać. Niemało zdołał osiągnąć. Forum i Świątynia Pokoju w Rzymie to świadectwa jego wysiłków. Szkoda, że nie dokończył budowy kolosalnego cyrku, który zaczął budować na fundamentach Neronowego złotego domu. - Doprawdy szkoda - rzucił z ironią Atretes. - Och, wiem, że go nienawidziłeś. I miałeś po temu powody. Przecież to jego kuzyn zdławił bunt w Germanii. Atretes obrzucił swojego gościa mrocznym spojrzeniem. - Ten bunt nie został zdławiony. - Ależ tak, Atretesie. Bardzo długo żyłeś poza ojczyzną. Wespazjan przyłączył do Rzymu Agri Decumates w południowej Germanii i odciął cały kąt, jaki tworzą Ren i Bazylea. Germanie są teraz rozdzieleni i nie stanowią zagrożenia dla Rzymu. Wespazjan był doprawdy geniuszem wojskowym. Widział, że Atretesowi nie podoba się ta pochwała jego prześladowcy. Rozniecała w gladiatorze nienawiść. Ale tego właśnie chciał Sertes. Podsycać ten ogień nienawiści. - Pamiętasz zapewne jego młodszego syna? - ciągnął Sertes. Atretes pamiętał Domicjana aż za dobrze. - Zdaje się, że to jemu zawdzięczasz swoją ostatnią walkę w Rzymie - mówił zdawkowym tonem Sertes, obracając nóż w ranie w duszy Atretesa. - Cesarzem jest teraz jego starszy brat, Tytus. Atretes dopił wino. - Osiągnięciami wojskowymi nie ustępuje ojcu. To Tytus stłumił bunt w Judei i zburzył Jerozolimę. Poza niefortunnym związkiem z żydowską księżniczką Bereniką nie można mu nic zarzucić. Pax Romana za wszelką cenę. Miejmy nadzieję, że takimi samymi zdolnościami wykaże się jako rządca kraju. Atretes odstawił pusty kielich i wziął następny ręcznik z półki. Wytarł głowę i górną część ciała. Jego błękitne oczy błyszczały. Sertes przyglądał mu się z tajonym zadowoleniem. - Krążą pogłoski, że kilka dni temu pokazałeś się wieczorem w mieście - rzucił jakby dla podtrzymania rozmowy. Nie dodał, że te pogłoski potwierdził Gallus, nie wiedząc jednak nic o powodach tej potajemnej wyprawy. Chodzi o jakąś poważną sprawę i Sertes chciał wiedzieć o jaką. Może się przydać, kiedy przyjdzie zmusić Atretesa do wystąpienia na arenie. - Poszedłem oddać cześć bogini, a zamiast tego motłoch rzucił się na mnie - powiedział Atretes, bez trudu znajdując odpowiednie kłamstwo. Sertes dostrzegł natychmiast sposobność do ataku i nie omieszkał z niej skorzystać. - Znam bardzo dobrze prokonsula. Jestem pewny, że wystarczy słówko, a odda do twojej dyspozycji oddział legionistów. Możesz wejść do miasta, kiedy tylko zechcesz, i złożyć hołd bogini, nie troszcząc się o to, czy ujdziesz z życiem. Sertes uśmiechnął się w duchu. Środki, jakie zaproponował, musiałyby zwrócić powszechną uwagę. Rozpoznano by Atretesa i podniecenie zaczęłoby się szerzyć jak gorączka, a gorączka rozgrzałaby krew byłego gladiatora. Niech słucha, jak tłumy wykrzykują jego imię. Niech zobaczy, jak go wielbią. - Chciałbym, żeby tłuszcza zapomniała o moim istnieniu - powiedział Atretes. Wiedział, dokąd zmierza Sertes. - To, co proponujesz, zaostrzyłoby tylko jej apetyty - dodał, unosząc z ironią brew. Sertes uśmiechnął się błazeńsko i potrząsnął głową. - Atretesie, drogi przyjacielu, jestem zawiedziony tym, że mi nie ufasz. Czyż nie miałem zawsze na uwadze tylko twojego dobra? - Póki było także twoim. - Atretes roześmiał się chłodno. Sertes starał się ukryć swoje rozczarowanie. Przenikliwość Atretesa zawsze była źródłem kłopotów. Sukcesy na arenie zawdzięczał nie tylko sprawności fizycznej i odwadze. Był zaskakująco rozumnym człowiekiem, zwłaszcza jak na barbarzyńcę. Połączenie nienawiści z rozumem jest zawsze niebezpieczne, ale też właśnie temu Germanin zawdzięcza swoją popularność. - Może zdołalibyśmy dojść do porozumienia, które by cię bardziej zadowoliło - rzucił Sertes. - Pragnę tylko tego, żeby zostawiono mnie w spokoju. Sertes nie rezygnował tak łatwo. Zna przecież gladiatora lepiej niż on sam. Przyglądał mu się bacznie, kiedy był niewolnikiem, a i potem nie spuszczał go z oka. - Zostawiono cię w spokoju - powiedział, przyglądając się, jak Atretes odrzuca ręcznik, który miał owinięty wokół bioder, i zakłada nową bogato tkaną tunikę. Był najpiękniej zbudowanym mężczyzną, jakiego Sertes kiedykolwiek widział. - Na wiele miesięcy. Ale mam wrażenie, że samotność niezbyt ci dogadza. Zakładając gruby skórzany pas nabijany mosiężnymi guzami, Atretes przyglądał się mu wzrokiem tak zimnym, że Sertes zrozumiał, iż posunął się dzisiaj wystarczająco daleko. Nie był wcale zbity z tropu tym, że nie namówił Atretesa do powrotu na arenę. Będzie miał jeszcze do tego okazje, które z pewnością wykorzysta. Pomachał ręką na znak, że się poddaje. - Trudno - rzekł z uśmiechem. - Porozmawiajmy o innych sprawach. Mówił przez jakiś czas o tym i owym, a po godzinie odszedł. Nie omieszkał jednak zaprosić Atretesa na jedną z uczt, jakie wydawano przed igrzyskami. Oznajmił, że rzymski prokonsul bardzo pragnie go poznać. Atretes wyczuł kryjącą się za tymi słowami groźbę. Nie można pozwalać sobie na lekceważenie wysokiego urzędnika Rzymu. Nie przyjął jednak zaproszenia. Sertes uznał, że należy postawić sprawę jasno. - Trzeba uważać, kogo z Rzymian się znieważa. - Kiedy byłem niewolnikiem, nauczyłem się niejednego, Sertesie. Nawet cesarz czuje lęk przed tłumem. A wiesz, że tłum nadal mnie kocha. - Masz też dość rozumu, by wiedzieć, że tłum jest zmienny jak kobieta. Łatwo zapomina. A poza tym tłum najbardziej pragnie tego, żebyś znowu stanął na arenie. Atretes nie odpowiedział, ale Sertes wyczuł, że swoimi słowami dotknął czułego punktu. Świetnie. Idąc z Atretesem w dół schodów, zauważył w pewnym momencie młodą kobietę z dzieckiem, która szła w słońcu przez ogołocony z roślinności dziedziniec przed willą. W pierwszej chwili pomyślał, że to Julia Walerian, i zdziwił się. Szpiedzy donieśli mu, że ten związek parę miesięcy temu został zerwany. Powiedzieli też, że Julia nosi w łonie dziecko - zapewne dziecko Atretesa. Po jakimś czasie oznajmili, że dziecko zostało pozostawione na skale. Szkoda. Gdyby okazało się, że Atretes jest rzeczywiście ojcem, i gdyby dziecko żyło, można by z tej sytuacji wyciągnąć niemałe korzyści. Sertes przystanął, pogładził się po podbródku i z wyraźnym zainteresowaniem zaczął przyglądać się młodej kobiecie. Była drobna i bardzo kształtna. Spojrzała w ich stronę, ale zaraz odwróciła się i poszła dalej, niknąc za rogiem domu. - Zawsze miałeś dobre oko, jeśli chodzi o kobiety. - Obrzucił Atretesa rozbawionym spojrzeniem. - Kto to taki? - Służebna. Sertes wyczuł ostrożność w głosie Atretesa i zaczął zastanawiać się, co jest jej powodem. Z zaciekawieniem obrócił się w stronę, gdzie zniknęła kobieta. - A dziecko? Twoje? - To jej dziecko. Sertes nie powiedział więcej ani słowa, ale ziarno nadziei zostało zasiane w jego płodnym umyśle. Rispa obróciła się i zobaczyła idącego w jej stronę Atretesa. Rzucało się w oczy, że jest on w paskudnym humorze. Co tym razem zrobiła, że wpadł w taki gniew? "Panie, czy uda mi się uczynić coś, co będzie uchodzić za właściwe w oczach tego człowieka?" Kiedy znalazł się bliżej, zobaczyła niebezpieczny błysk w jego błękitnych oczach. - Czy chcesz, panie, uczynić ze swego syna więźnia? - spytała, myśląc tylko o tym, jak bardzo jest spragniona spokoju. - Chcę go chronić! - Ja też, Atretesie. Mam dach nad głową. - Przeprowadzisz się do willi! - Co złego może spotkać Kaleba tutaj? Masz swoją straż... - Zrobisz, jak powiedziałem, kobieto! Rozkazujący ton rozsierdził Rispę. Z tym człowiekiem nie da się wytrzymać. Nie jest jego sługą i nie pozwoli, żeby traktował ją w ten sposób. Nigdy nie lubiła, kiedy jej rozkazywano. Szczepan był bez porównania łagodniejszy od tej germańskiej baraniej głowy. Gdybyż jej mąż nadal żył! - Jeślibyś miał więcej rozumu - oznajmiła lodowatym tonem - posłuchałabym. Jego oczy zwęziły się niebezpiecznie. - Nie igraj z ogniem, bo wyrzucę cię za bramę. Spojrzała mu prosto w oczy. - Nie, nie uczynisz tego. - Skąd taka pewność? - spytał i twarz mu pociemniała. - Stąd, że tak samo jak mnie zależy ci na tym, by Kaleb był zdrowy. Nie znał matki poza mną i jestem mu potrzebna. Nie wiem, Atretesie, co cię nagle napadło. Jeszcze wczoraj i przedwczoraj patrzyłeś, jak chodzę z Kalebem po podwórku i nie miałeś nic przeciwko temu. Dziś wyglądasz jak melon, który zaraz pęknie. Atretes starał się pohamować swój gniew. Wiedział, że Rispa ma rację, ale to tylko wzmagało jego gniew. Tak, przyglądał się jej wczoraj i przedwczoraj i jego wzrok cieszyła ta krzątanina - może z tej samej przyczyny, dla której Sertes patrzył na nią z taką przyjemnością. Dostrzegł wyraz zamyślenia na twarzy Sertesa, zanim ten opuścił willę. Była piękną kobietą. Wiedział też, że ze względu na syna nie może wyrzucić jej za bramę. Ręce go świerzbiły, żeby chwycić ją za gardło. Patrząc na twarz Atretesa, Rispa domyśliła się, że mężczyzną miotają sprzeczne uczucia, nad którymi góruje jednak gniew - i poczuła wyrzuty sumienia. Bóg nie powściągnął jeszcze jej ostrego języka. Powinna była zacisnąć usta i przenieść się do willi, a na wygłaszanie swoich poglądów wybrać jakiś odpowiedniejszy moment. Westchnęła z rezygnacją i oparła Kaleba na biodrze. - Co ci się stało, że chcesz zamknąć Kaleba w willi? Atretes patrzył przez chwilę, jak jego syn chwyta i ciągnie jej tunikę. - Rozkazałem ci, ty zaś masz słuchać i milczeć. - Czy musi nas to wszystko spotykać? - powiedziała, starając się nie okazywać zniecierpliwienia. - Czy ma to coś wspólnego z przyjacielem, który z tobą tu przyszedł? - Nie jest żadnym przyjacielem! Nazywa się Sertes i zajmuje się urządzaniem igrzysk w Efezie. - Och! - wykrzyknęła. - Pewnie chciał cię namówić, żebyś wrócił na arenę? - Tak. Zmarszczyła brwi. - I namówił? - Nie. Wyczuła, że za jego gniewem kryje się jakaś poważniejsza sprawa. - Musisz wyjawić mi, Atretesie, w czym tkwi zagrożenie. Może popełniłam błąd, ale nie wiem zgoła jaki. Zrozumiał, że nie przekona tej upartej kobiety, jeśli nie wyjawi jej całej prawdy. - Jeżeli Sertes wymyśli jakiś sposób, żeby mnie zmusić do walk, użyje go. Spytał, kim jesteś. Odparłem, że służebną. Spytał też o niego. - Wskazał na syna. Serce zaczęło bić jej mocniej, gdyż dostrzegła nareszcie, co im grozi. - No i...? - Odpowiedziałem, że to twoje dziecko. Odetchnęła i wykrzywiła ze smutkiem usta. - To nim wstrząsnęło? - Uważasz, że sytuacja jest zabawna? - syknął przez zaciśnięte zęby. Rispa westchnęła. Wygląda na to, że na razie umysł Germanina spowija czerwona mgła gniewu. - Nie - powiedziała spokojnie - nie uważam. Myślę, że sprawa może być bardzo poważna, i zrobię jak powiedziałeś. Ta uległość zupełnie go zaskoczyła. Tego się nie spodziewał. Zawsze się z nim kłóciła, zawsze miała coś do powiedzenia, kiedy zwracał się do niej z jakąś prośbą. Idąc tutaj, wiedział, a przynajmniej mógł oczekiwać, że czeka go kłótnia. Ta wyrażona spokojnym głosem zgoda wprawiła go w osłupienie. "Co za przeklęta kobieta - pomyślał. - Co znowu chodzi jej po głowie?" Rozdrażniony Atretes przypatrywał się w milczeniu, jak Rispa się oddala. Obeszła z boku willę. Pragnął teraz porządnej utarczki, więc poszedł za nią. Kiedy ją dogonił, wchodziła już tylnymi drzwiami do środka. Obejrzała się na niego. - Czy zechciałbyś pobawić się chwilę ze swoim synem? Stanął na progu. - Pobawić? - Wytrzeszczył oczy ze zdumienia. - Tak, pobawić. - Nie mam czasu. - Tylko czasu masz w bród - rzuciła, wchodząc do sali kąpielowej. - Co takiego? Obróciła się w jego stronę i obdarzyła go uśmiechem pełnym słodyczy. - Czasu masz w bród. - Otworzył już usta, żeby odpowiedzieć zjadliwie, ale uprzedziła go: - Więcej radości będziesz miał z tego, że pobawisz się z Kalebem niż z uganiania się po wzgórzach, przeskakiwania przez głazy albo marnowania w gimnazjonie czasu na podnoszenie ciężarów i straszenie swojej straży. Jego twarz okrył rumieniec. - Trzymaj - powiedziała i zanim zdążył pomyśleć o dostatecznie ciętej odpowiedzi, podała mu dziecko. Cały gniew wyparował z niego, ustępując miejsca zaniepokojeniu. - Dokąd się wybierasz? - Muszę poszukać czystych pieluszek. Kaleb ma mokro. Uśmiechnęła się i odeszła. Atretes skrzywił się. Czuł, że wilgoć przesiąka mu przez czystą tunikę w miejscu, gdzie przytulił dziecko. Chłopczyk wcisnął buzię we włosy na piersi ojca. Atretes odsunął go od siebie. - Jest głodny! - krzyknął, nie zdając sobie sprawy, że w jego głosie zabrzmiała nutka paniki. Rispa stanęła na progu. - Nie przejmuj się za bardzo, Atretesie. Nie jest zbyt głodny. - Wyłożony marmurem pokój wypełnił się melodyjnym śmiechem. W jej oczach zapaliły się iskierki rozbawienia. - Nie wydaje mi się zresztą, by wyssał ci wiele krwi. W każdym razie, póki nie wyrosną mu zęby. Wyszła z pokoju. Atretes, zostawiony teraz sam na sam z synem, krążył niespokojnie po pokoju. Odsunął dziecko na długość ramion, ale Kaleb rzucał się i miał minę, jakby chciał zaraz wybuchnąć płaczem, więc Atretes przytulił go z powrotem do piersi, czując, jak zimny pot spływa mu z karku. Uświadomił sobie, ile szyderstwa tkwi w fakcie, że oto on, który setki razy patrzył śmierci w oczy, czuje się teraz całkowicie bezradny, trzymając na rękach dziecko, swoje dziecko. Pulchne paluszki Kaleba chwyciły płytkę z kości słoniowej, zwieszającą się na złotym łańcuszku z szyi ojca, i wepchnęły jej róg do buzi. Atretes spojrzał gniewnie na syna i wyjął z jego buzi medalion obwieszczający, że jest człowiekiem wolnym. Wsunął go pod tunikę, by zabezpieczyć przed dzieckiem, i burknął coś pod nosem o kobietach, które opuszczają swoje dzieci. Synek wykrzywił buzię. - Tylko nie zacznij płakać - burknął. Kaleb otworzył szeroko usta. - Na bogów, tylko nie to - stęknął Atretes. Skrzywił się, kiedy z tych ust ozwał się rozpaczliwy płacz. Jak to możliwe, żeby taka mała istota robiła tyle hałasu? - No dobrze. Jedz go sobie! - Wydobył łańcuszek spod tuniki i zakołysał kusząco wisiorkiem przed oczyma dziecka. Kaleb, nie przestając łkać, chwycił płytkę i zaczął ją ssać. Atretes położył syna na stole do masażu. Od dziecka bił nieprzyjemny zapach. - Rispa! Jej imię odbiło się echem od pokrytych mozaikami marmurowych ścian. Kaleb musiał wypuścić z rączek kość słoniową i znowu się rozpłakał. Atretes, zaciskając zęby i wstrzymując dech, odwinął brudne powijaki i rzucił je na leżącą pod ścianą kupkę. - Przydałaby ci się kąpiel, chłopcze. Cuchniesz! Wziął dziecko na ręce i zaniósł je do basenu. Kiedy Kaleb poczuł ciepłą wodę tepidarium, przestał płakać. Zagulgotał z zadowoleniem, chwycił znowu wisiorek i zaczął uderzać nim o pierś ojca, opryskując mu twarz. Atretes ujął syna pod pachy i zanurzał go raz po raz w wodzie. Kaleb piszczał z radości i trzepotał rączkami o wodę. Twarz Atretesa złagodniała, usta uniosły się w nieco krzywym uśmiechu. Patrzył na pluszczącego się Kaleba. Dziecko miało ciemne włosy i oczy - zupełnie jak Julia. Zmarszczył brwi, zastanawiając się, co jeszcze Kaleb po niej odziedziczył. Nagle wyczuł, że nie jest sam. Podniósł głowę i zobaczył Rispę stojącą na progu z naręczem czystych powijaków. - Wzywałeś mnie, panie? - spytała oficjalnym tonem, ale z roześmianymi oczami. Podeszła nad basen i przyglądała się, jak Atretes myje Kaleba. Zaśmiała się i powiedziała: - Atretesie, to dziecko, nie zaś brudna bielizna. - Trzeba go było wykąpać - odparł Atretes, wychodząc z basenu. Kalebowi zimne powietrze o wiele mniej się podobało niż ciepła woda, znowu zaczął się więc buntować. - Weź go - rzekł Atretes, podając jej syna. Zarzuciła sobie szmatki na ramię i wzięła od niego dziecko. Pocałowała je w mokry policzek. - Miło było w wodzie? - spytała i roześmiała się, gdyż zadowolone dziecko zaczęło się śmiać. Zagadywała do niego łagodnym głosem, idąc w stronę stołu do masażu. Atretes stał i przyglądał się. Mówiła miękkim, pełnym słodyczy głosem, śmiała się i pochylała, pozwalając Kalebowi łapać się za kciuki. Przyłożyła usta do brzuszka malca i zaczęła dmuchać w pępek. Kaleb znowu roześmiał się z radością. Uniósłszy kąciki ust w uśmiechu, Atretes podszedł, żeby popatrzeć, jak jego syn wymachuje rączkami i nóżkami. Rispa, nie zwracając uwagi na mężczyznę, przemawiała bez przerwy do maleństwa, owijając je w czyste pieluszki, kiedy jednak podniosła dziecko, spojrzała ze zrozumieniem na Atretesa. Serce zabiło mu mocniej, ale zaraz w jego głowie ozwał się dzwonek ostrzegawczy. Już widział takie piękne ciemne oczy. Patrzył na nią tak intensywnie, że Rispa poczuła wzburzenie, gdyż to spojrzenie poruszyło w niej jakiś podstawowy instynkt. Kiedy przesunął wzrok niżej, jej ciało ogarnęła fala ciepła. "Panie, nie!" Zrobiła krok do tyłu, trzymając przed sobą Kaleba niby tarczę. - Zechciej mi wybaczyć, panie - powiedziała. Pragnęła zabrać Kaleba i uciec jak najdalej od tego drapieżnego spojrzenia. - Nie, nie zechcę. - Panie? - Zamrugała. - Zanieś go do triclinium. - Po co? - Czy muszę się tłumaczyć? Zawahała się, niepewna jego zamiarów, zrozpaczona miotającymi nią uczuciami. - Muszę? - powtórzył i jego oczy zwęziły się. - Nie, panie. - Zrób więc, co ci kazałem. Dlaczego zawsze musi przemawiać do niej tym tonem? Nie jest u niego na służbie! To prawda, mieszka tu, w jego domu, gdyż pozwolił, by zajmowała się jego synem, dzieckiem, które kochała jak własne. Ale nie jest tu na służbie! - Kaleba trzeba nakarmić i położyć spać - powiedziała, starając się zachować spokój. - Jedno i drugie można zrobić w triclinium. Widząc, że Atretes z pewnością nie ustąpi, wyszła z Kalebem, a Atretes podążył za nią. Na szczęście w wewnętrznym korytarzu panował chłód. Weszła do umeblowanej z przepychem jadalni i usiadła na łożu. Po chwili Kaleb już spał, owinęła go więc w swój szal, ułożyła na łożu i obłożyła ze wszystkich stron poduszkami. Splotła mocno na podołku drżące ręce i czekała. Atretes obrzucił ją spojrzeniem. - Czy jesteś głodna? - spytał oschle. - Niezbyt. Czując na sobie jego spojrzenie, wzięła na ręce Kaleba, by znaleźć ukojenie w cieple jego ciała. Atretes przyglądał się, jak trzyma czule jego syna, którego położyła sobie na kolanach. - Pomyślałem, że niewiele o tobie wiem - oświadczył, układając się na łożu naprzeciwko i badając wzrokiem jej piękną twarz. Rispa czuła przez cały czas jakiś promieniujący z niego niepokój. - Co stało się z twoim mężem? - spytał cichym głosem. Zaskoczona i zbita z tropu tym pytaniem, odparła krótko: - Nie żyje. - Wiem, że nie żyje. - Atretes roześmiał się zimno. - W przeciwnym razie nie byłabyś wdową. Chcę się dowiedzieć, jak umarł. Spuściła wzrok na kochaną twarzyczkę Kaleba, starając się zapanować nad przeszywającym ją bólem. Po co pyta o takie rzeczy? - Został potrącony przez powóz - odparła miękkim głosem. - Czy próbowałaś dowiedzieć się, kto powoził? - Tego samego dnia wiedziałam. Był to rzymski urzędnik. - Idę o zakład, że nawet się nie zatrzymał. - To prawda. Atretes wykrzywił lekko usta. - Zdaje się, że oboje mamy powody, by nienawidzić Rzymian. Ta uwaga wzbudziła natychmiast jej zaniepokojenie. - Nie czuję do nikogo nienawiści. - Doprawdy? Zbladła i pogrążyła się w zamyśleniu. Czyżby nie zapanowała do końca nad swoimi uczuciami? Czyżby ciągle zachowywała w sercu nienawiść do człowieka, którego nieuwaga doprowadziła do śmierci męża, którego tak bardzo kochała? "Boże mój, jeśli tak jest, oczyść mnie z tego uczucia. Zbadaj me serce i odmień je." - Pan nie chce, bym kogokolwiek nienawidziła. - Pan? - Jezus Chrystus, Syn Boga Żywego. - Bóg Hadassy. - Tak. - Nie będziemy o Nim rozmawiać - powiedział i wstał z łoża, jakby chciał ją odprawić. Nalał sobie wina do srebrnego kielicha. Drugi kielich stał na tacy, ale Atretes nie zaproponował, by się napiła. - Jest pewna rzecz, o której chciałabym z tobą porozmawiać - oświadczyła spokojnym głosem. Odstawił kielich z takim rozmachem, że Rispa podskoczyła. Kaleb obudził się i zaczął płakać. - Uspokój go! Wzięła dziecko na ręce i zaczęła pocierać mu plecki. Płakało jeszcze głośniej. - Zrób coś, żeby się uciszył! Wstała. Czuła się strapiona. - Czy pozwolisz, bym wyszła? - Nie! - Zaśnie, jeśli go nakarmię. - To go nakarm! - Nie mogę, kiedy patrzysz! Atretes poszedł w kąt pokoju. Spojrzał na nią z twarzą stężałą od gniewu. - Na bogów, kobieto. Siadaj i daj mu to, czego chce! - Przestań wrzeszczeć! - rzuciła mu równie gniewnym tonem. Natychmiast się zawstydziła. Ten niegodziwy człowiek wydobywa z niej to, co najgorsze! Trzęsąc się z irytacji, Rispa usiadła ciężko na łożu. Odwróciła się plecami do Atretesa i zajęła się dzieckiem. Owinęła przedtem Kaleba szalem, a teraz potrzebowała go, by się nim osłonić. Zrobiła wszystko drżącymi rękami. Odetchnęła, kiedy Kaleb zaczął ssać jej pierś i w pokoju zapanowała cisza. Usłyszała brzęk metalu o metal i domyśliła się, że Atretes dolewa sobie wina. Czyżby zamierzał się upić? Wystarczająco się go bała, kiedy był trzeźwy. Nie chciała nawet myśleć, jaki może być, kiedy nadmiar wina zaszumi mu w głowie. Stanął jej przed oczami obraz ojca i jej umysł ogarnęła fala gniewu i strachu. Przypomniała sobie akty przemocy. Poczuła dreszcz zgrozy i spróbowała odepchnąć od siebie ten diabelski obraz. "Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone." Uczepiła się z całej siły tych obietnic. "Panie, idź obok mnie przez ten padół. Przemawiaj do mnie. Otwórz moje uszy i serce, abym słyszała." - Co tam szepczesz? - burknął Atretes. - Modlę się o pomoc - warknęła. Serce nadal biło jej szybko i mocno. Dziwiła się, że Kaleb nie zauważył jej zdenerwowania. - Jeszcze nie śpi? - zapytał spokojnie Atretes zza jej pleców. - Prawie zasnął. Kaleb miał już piasek pod powiekami. Usta rozluźniły się, ale zaraz znowu zaczęły pracować. Wreszcie odprężył się całkowicie. - Dzięki niech będą bogom - powiedział z westchnieniem Atretes, układając się na łożu. Patrzył, jak Rispa poprawia strój. Siedząc bokiem na łożu, z powrotem owijała Kaleba w swój szal. - Co stało się z twoim dzieckiem? - Jej ręce zamarły bez ruchu i zobaczył, że pobladła. - Moja córeczka dostała gorączki i umarła w trzecim miesiącu życia - odpowiedziała drżącym głosem. Musnęła czubkami palców policzek Kaleba. Obróciła się i spojrzała oczami pełnymi łez na Atretesa. - Po co zadajesz mi te wszystkie pytania? - Chcę dowiedzieć się czegoś więcej o kobiecie, która karmi moje dziecko. Jej ciemne oczy rzucały błyskawice. - A może bardziej się tobą zainteresowałem. Zimny, cyniczny uśmiech Atretesa zupełnie ją porażał. Jej twarz oblał rumieniec, ale kiedy otworzyła usta, mówiła głosem chłodnym i miarowym. - Możesz bawić się Kalebem, kiedy tylko zapragniesz, panie. Nie myśl jednak, że będziesz bawił się mną. Uniósł brwi. - A to dlaczego? - Ponieważ pogorszyłoby to i tak złe stosunki między nami, musiałabym bowiem powiedzieć ci "nie". Atretes zaśmiał się. - Mówię szczerze, panie. - Tak to wygląda - potwierdził oschle. - Lecz szczerość to u kobiet cecha rzadka. Znałem tylko trzy, które ją miały: moja matka, moja pierwsza żona Ania i Hadassa. - Roześmiał się niewesoło. - Żadna z nich nie żyje. Ogarnęła ją fala współczucia. Zobaczył, że wyraz jej ciemnych oczu złagodniał, że Rispa patrzy na niego cieplej. Poczuł w sercu falę wzruszenia, ale umysł buntował się przeciwko tej słabości. - Możesz odejść - rzucił szorstko, odprawiając ją szarpnięciem głowy. Rispa poczuła ulgę. Wzięła Kaleba w ramiona i wstała. Idąc w stronę drzwi, czuła na sobie spojrzenie Atretesa. Przystanęła i obejrzała się. Mimo całej jego szorstkości i twardości serca, wiedziała już, że patrzy na człowieka, który cierpi. Modląc się, by spłynęła na niego ulga w udręce, którą widziała na jego twarzy, dała mu to, co mogła. - Przysięgam ci uroczyście, Atretesie, że nigdy nie usłyszysz z moich ust kłamstwa. - Nigdy? - zapytał drwiąco. Spojrzała prosto w jego piękne, błękitne, puste oczy. - Nawet, gdybym miała zapłacić za to życiem - dodała cicho i wyszła. Rozdział V Sertes stał na galerii nad ćwiczebną areną i patrzył na pokaz walki w wykonaniu dwóch gladiatorów. Jeden uzbrojony był w miecz i tarczę, drugi - w trójząb i sieć. Ćwiczenia nie robiły na nim zbyt imponującego wrażenia i w pewnym momencie chwycił żelazną barierkę i wychylił się z poczuciem obrzydzenia. - Dawajcie no węgle! - wrzasnął w kierunku lanisty. Potrząsnął głową i cofnął się. - Jeśli nic więcej nie mamy do pokazania, trudno się dziwić, że ludzie patrzą ze znudzeniem na walki! - Obrócił się w stronę stojącego przy nim mężczyzny. - Czego dowiedziałeś się o kobiecie mieszkającej w willi Atretesa? - Nazywa się Rispa, panie. Jest wdową. Jej mąż był złotnikiem. Przejechał go Cejusz Attalus Plautilla. - Bratanek prokonsula? - Tak jest. Wypił trochę za dużo i... - To nieważne. - Sertes machnął niecierpliwie ręką. - Wiem już o nim wszystko. Czego jeszcze dowiedziałeś się o kobiecie? - Jest chrześcijanką, panie. - Aha! - powiedział Sertes i szeroki uśmiech rozjaśnił jego twarz. - To może się przydać. - Potarł podbródek, rozmyślając, jak bardzo może to być pożyteczne. Zwłaszcza jeśli Atretes ją kocha. - A dziecko? - Jeśli chodzi o dziecko, mam sprzeczne informacje, panie. Z jednego źródła dowiedziałem się, że kobieta miała dziecko, które umarło w kilka miesięcy po urodzeniu, z drugiego, że miała syna i ten syn żyje. - Może to syn Atretesa? - Chyba nie. Nie widziano nigdy tej kobiety u boku Atretesa, panie. Ale to wszystko jest dziwne. Kiedy wypytywałem o nią w domu, w którym mieszkała, powiedziano mi, że pewnego ranka wzięła swoje dziecko i opuściła dom. Następnego dnia przyszedł mężczyzna, który zabrał jej rzeczy. Od tego czasu nie widziano jej w mieście. - Nie trać jej z oczu. Mam uczucie, że nie o wszystkim jeszcze wiemy. Atretes pchnął drzwi pokoju Rispy i zajrzał do środka. Z małego, wysoko umieszczonego okna padało do środka miękkie i połyskliwe światło księżyca. Łóżeczko dziecka było puste. Rispa leżała na boku na rozpostartej na podłodze macie. Dziecko wtuliło się w nią. Najwyraźniej było mu tam ciepło i bezpiecznie. Atretes wśliznął się bezszelestnie do środka i przez dłuższą chwilę przypatrywał się tej dwójce. Potem rozejrzał się po małym pokoju. Przy ścianie od wschodu stał jedyny tu kufer, w którym mieścił się cały dobytek Rispy. Na wieku stała zgaszona lampka z gliny. Poza tym pokój był pusty - jeśli nie liczyć łóżeczka Kaleba. Ten pokoik przypominał Atretesowi celę w szkole gladiatorów: kamień, chłód, pustka. Z powrotem przeniósł spojrzenie na Rispę. Rozpuszczone czarne włosy kobiety spływały na ramię. Ujął ich kosmyk i potarł między palcami. Był gruby i jedwabisty. Kobieta poruszyła się, cofnął więc gwałtownie rękę. Rispa otworzyła oczy i zobaczyła cień przycupnięty tuż przy niej. Zachłysnęła się powietrzem, porwała Kaleba i z bijącym sercem cofnęła się, wpierając plecy w ścianę. - Cicho! - rozkazał Atretes. - Co się stało? - tchnęła drżącym głosem. - Po coś tu przyszedł w środku nocy? Słysząc, że drży jej głos, uświadomił sobie, jak bardzo ją przestraszył. - Nic się nie stało - odburknął, przeczesując włosy palcami. Roześmiał się chrapliwie i uniósł głowę. Znowu obudziły go nocne koszmary. Rispa zobaczyła w świetle księżyca jego twarz. - Coś się musiało stać! Spojrzał na nią. - Skąd wzięłaś imię Kaleb? Pytanie zaskoczyło ją. - Mąż mi o nim opowiedział. - Czy twój mąż handlował ludźmi? - Jego głos był nabrzmiały mrocznym gniewem. - Nie - odparła, zastanawiając się, skąd coś takiego przyszło mu do głowy. - Kaleb walczył w Rzymie. Skąd twój mąż mógłby o nim wiedzieć, jeśli nie zajmował się handlem gladiatorami? Wydało się jej, że nareszcie zrozumiała, o co mu chodzi. - Na świecie żyje wielu Kalebów, Atretesie. Kaleb, którego imię dałam twemu synowi, żył setki lat temu. Wyszedł z Mojżeszem z Egiptu. Kiedy lud dotarł do Ziemi Obiecanej, wysłano dwunastu ludzi, żeby poznali Kanaan. Po powrocie Kaleb powiedział Mojżeszowi i całemu ludowi, że Bóg przeznaczył im dobry kraj i powinni go wziąć, ale inni się przestraszyli. Powiedzieli, że Kananejczycy są zbyt potężni, więc nie zdołają ich pobić. Mojżesz poszedł za ich radą, zamiast posłuchać Kaleba. I przez to wszyscy ludzie z tego pokolenia musieli błądzić po pustyni. A kiedy minęło czterdzieści lat, tylko Kalebowi synowi Jefunnego i Jozuemu synowi Nuna dane było wejść do Ziemi Obiecanej. Tylko oni szli całym sercem za Panem. Nawet prawodawca Mojżesz nigdy nie postawił stopy w Ziemi Obiecanej. - Wyciągnęła nogi i położyła sobie dziecko na udach. - Kaleb to imię dla człowieka silnej wiary i odważnego serca. - Kaleb to imię żydowskie, a mój syn jest Germaninem. - Pół-Germaninem - poprawiła go, unosząc głowę. Atretes zerwał się na równe nogi i serce jej zabiło. Wisiał nad nią przez chwilę, a potem zrobił krok do tyłu i oparł się plecami o ścianę po prawej stronie otworu okiennego. Kiedy stał w tym miejscu, jego twarz była okryta cieniem, jej zaś - zalewało światło księżycowe. - Powinien nosić imię germańskie - upierał się. Stał bez ruchu, czekając na odpowiedź. - Jakie imię chciałbyś mu nadać, panie? Dotychczas się nad tym nie zastanawiał. - Hermun - oznajmił stanowczym głosem. - Po moim ojcu. Był wielkim wodzem Chattów i zginął z honorem w bitwie przeciwko Rzymianom. - Kaleb Hermun - powiedziała, jakby sprawdzając brzmienie tych słów. - Hermun! Już chciała zaprotestować, ale spuściła tylko głowę. Swarliwa kobieta jest gorsza niż przeciekający dach. Przecież to jego dziecko. Uniosła znowu głowę. - Hermun... Kaleb? - podsunęła rozwiązanie kompromisowe. - Wojownik silnej wiary i śmiałego serca. Atretes milczał. Stał nieruchomo w cieniu. Jego spojrzenie sprawiało, że Rispa czuła się nieswojo. O czym myśli ten człowiek? - Kim był Kaleb, o którym mówiłeś? - Gladiator z Judei. Jeniec Tytusa. - W jego głosie słychać było gorycz. - Czy żyje? - Nie. Stanęliśmy przeciwko sobie. Zwyciężyłem. Mówił beznamiętnym głosem. Rispa poczuła przypływ litości. - Dobrze go znałeś? - Gladiator nie może sobie pozwolić na to, by znać kogoś dobrze. - Gdybyś jednak miał przyjaciół, czy zaliczyłbyś go do nich? - Czemu pytasz? - rzucił lodowatym tonem. - Jesteś pełen goryczy i nie zapomniałeś o tym człowieku. Roześmiał się chrapliwie. - Pamiętam ich wszystkich! Oparł głowę o zimną kamienną ścianę i przymknął oczy. Nie potrafi ich zapomnieć. Co noc widzi ich twarze. Zagląda w ich oczy i patrzy, jak krew ich życia wsiąka w piasek. Nie może usunąć ich z pamięci, choćby pił na umór. - Przykro mi - powiedziała łagodnym głosem. Spojrzał na nią z niedowierzaniem. Błysk łez w jej oczach rozgniewał go, gdyż używano już przeciwko niemu oręża łez. Odsunął się od ściany, przykucnął przy kobiecie i wbił w nią nienawistne spojrzenie. - Czemu miałoby być ci przykro? - prychnął. Nie dała się zastraszyć. - Miałeś ciężkie życie. - Ale żyję! - Drogo za to zapłaciłeś. Roześmiał się chłodno i wyprostował ciało, nękany niepokojem, który nie dawał chwili wytchnienia. - Lepiej więc, bym nie żył. Czy nie tak? Miałabyś wtedy dziecko tylko dla siebie. - Gdybyś zginął, Kaleb nigdy by się nie narodził. Jest darem od Boga, bezcennym i smutnym. Atretes wyjrzał przez okno na nagi dziedziniec i grube mury. Czuł się znowu jak w szkole gladiatorów. Chciał krzyczeć i rozbijać mury. Rispa wyczuła jego gniew jak jakąś mroczną istotę, która pojawiła się w tym pokoju. Rozpoznała tę niegodziwą obecność i straszliwe niebezpieczeństwo, jakie niesie ze sobą. Co może powiedzieć, żeby dać Atretesowi ukojenie? Nie potrafiła wyobrazić sobie, czym było jego życie, i wcale nie była pewna, czy chce je poznać. Jej własne życie było wystarczająco trudne. Nie miała siły, jaką daje wiara, tej siły, która pozwoliłaby jej wziąć na siebie cząstkę jego brzemienia. Obrócił się w jej stronę. - Po południu nie skończyliśmy naszej rozmowy. Uświadomiła sobie, że Atretes szuka zwady, a ona jest jedynym przeciwnikiem, któremu może wydać w tej chwili bitwę. "Nie dorównam mu, Panie. Zdepcze moje serce." - Ile lat byłaś mężatką? - Dlaczego zadajesz mi te wszystkie pytania? - Zadaję, bo chcę! - warknął i dodał zaraz zjadliwie: - Powiedziałaś, że mnie nie okłamiesz. - I nie okłamię. - No to odpowiedz. Uśmiechnęła się ze smutkiem. - A potem stąd wyjdziesz? Atretesowi nie było do śmiechu. - Wyjdę, kiedy mi się spodoba. Odetchnęła powoli, walcząc z chęcią podjęcia walki, której ten mężczyzna tak bardzo pragnął. - Byłam zamężna trzy lata. Kaleb stęknął cichutko i Rispa wzięła go na ręce. Atretes patrzył, jak kobieta owija szalem jego syna i siebie. - Dochowałaś wierności mężowi? Uniosła głowę i spojrzała na niego. - Tak, dochowałam. Wyczuł, że Rispa coś ukrywa. Pochylił się i zwężonymi oczami wpatrywał się w jej bladą, oświetloną światłem księżyca twarz. - W moim plemieniu niewierną żonę obnaża się i chłoszcze przy wszystkich mieszkańcach wsi, a potem zabija. W skrywanym zakątku serca Rispy zrodził się gniew. - A mężczyźni? - Co masz na myśli? - Do cudzołóstwa potrzeba dwojga, prawda? - Kobieta jest kusicielką. Roześmiała się z cicha. - A mężczyzna ulega niby bezrozumny osioł? Zacisnął pięści, gdyż przypomniał sobie, jak łatwo uległ urokom Julii. Z powrotem położyła sobie Kaleba na udach. - Kobieta i mężczyzna są równi przed Bogiem - powiedziała, starając się nie podnosić głosu. Zachichotał złośliwie. - Równi! - Pst! - Przyłożyła palec do ust. - Obudzisz go. To powinno zasiać trwogę w sercu tego gladiatora. Zdjęła szal i otuliła nim dziecko. - Odkąd to kobieta jest równa mężczyźnie? - rzucił przez zaciśnięte zęby. - Od samego początku, od chwili, kiedy zostali stworzeni przez Boga. Także wedle prawa Mojżeszowego. Oboje musieli ponieść śmierć, aby grzech nie szerzył się jak zaraza w całym ludzie Izraela. Kara musi być wymierzana sprawiedliwie. - Nie jestem Żydem! - Obyś nim był, panie. Natychmiast pożałowała tych słów. Cisza, jaka zapanowała w pokoju, zapowiadała burzę. "Wybacz, Ojcze. Obym zaniemówiła! Słucham go i przypominam sobie swoje życie, nim pojawił się Szczepan, nim pojawiłeś się Ty! I pragnę walki, nawet jeśli wiem, że nie mogę zwyciężyć." - Czy mąż pozwalał ci mówić w ten sposób? Szczepan. Kochany Szczepan! Tkliwe wspomnienie wyparło pamięć o chwilach mrocznych. Uśmiechnęła się. - Szczepan często groził, że mnie zbije. - I powinien był to uczynić. Uniosła podbródek. - Jego groźby były czcze i wypowiadał je w żartach. On nauczył mnie większości tego, co wiem o prawie Mojżeszowym. - Ach tak? - rzucił ze zjadliwą ironią. - A czegóż to cię nauczył? - Że sercem prawa jest miłosierdzie, lecz co Bóg dał, człowiek zniszczył. Mimo to Bóg zawsze zwycięża. Bóg zesłał nam swego Syna, Jezusa, aby stał się ofiarą przebłagalną za wszystkich ludzi, za mężczyzn i kobiety. Został ukrzyżowany i pogrzebany, ale zmartwychwstał, wypełniając proroctwa sprzed setek lat. Jest Mesjaszem. Bóg przysłał swego umiłowanego Syna na świat, aby nikt, kto w Niego wierzy, nie umarł, ale by miał życie wieczne. Oczy Atretesa rzucały błyskawice. - Żaden bóg nie dba o to, co się z nami dzieje. - Cena zapłacona za nasze odkupienie pokazuje, jak bardzo Bóg nas kocha. Bez względu na to, czy wierzysz, czy nie, Atretesie, jest tylko jedna prawda, a tą prawdą jest Chrystus. - Wierzę tylko w zemstę. Poczuła smutek, gdyż poznała po jego głosie, że trawi go jakiś niepokój. - I w sąd. Sądź innych, a będziesz sądzony z taką samą miarą miłosierdzia, jaką sam okazałeś. Roześmiał się ponuro. - Bóg nie jest stronniczy - ciągnęła. - Nie możesz Go przekupić ni przemóc. Myśli inaczej niż człowiek. Jeśli trzymasz się prawa, jakiegokolwiek prawa, efeskiego, rzymskiego czy germańskiego, z góry jesteś osądzony za nieposłuszeństwo. A kara jest zawsze taka sama. Śmierć! Wstał i obrzucił ją piorunującym spojrzeniem. - Nie ja wybrałem sobie życie, jakie mam za sobą! - Ale ty możesz postanowić, jak będziesz żył teraz. Patrzyła na Atretesa, który znowu schował się w cień. Wszystko w nim mówiło o goryczy, gniewie i poczuciu zawodu. Czyżby sądził, że nie rzuca się w oczy, jak bardzo jest zatrwożony i bezradny? Więcej wiedziała o jego uczuciach niż on się domyśla. "O Panie, czemu dałeś mi właśnie jego dziecko? Czemu posłałeś mnie do tego człowieka, bym przypomniała sobie, co mi uczyniono? Szczepan był pośrednikiem, przyprowadził mnie do Ciebie, byś dał mi zdrowie. Teraz, kiedy patrzę na Atretesa, otwierają się stare rany. Trzymaj mnie mocno, Panie. Nie pozwól, bym się osunęła. Nie pozwól, bym upadła. Nie pozwól, bym myślała, jak myślałam niegdyś, bym żyła, jak żyłam niegdyś." - Życie jest pełne okrucieństwa, Atretesie, ale masz wybór. Wybierz wybaczenie, a zyskasz wolność. - Wybaczenie! - Słowo dobiegło z głębokiego cienia i zabrzmiało jak przekleństwo. - Są na tym świecie rzeczy, których nigdy nie można wybaczyć. W jej oczach zalśniły łzy. - Dawniej myślałam tak samo, lecz to obraca się przeciwko człowiekowi i pożera go żywcem. Kiedy Chrystus mnie zbawił, wszystko się odmieniło. Świat wygląda zupełnie inaczej. - Świat się nie odmienił. - Nie. Ale ja tak. Przez chwilę milczał, a potem powiedział posępnym głosem: - Cóż ty wiesz o cierpieniu, kobieto? - Wiem więcej niżbym chciała. - Pragnęła zobaczyć jego twarz, zajrzeć mu w oczy. - Wszyscy jesteśmy zranieni, Atretesie. Niektóre rany są cielesne i od razu je widać. Inne są utajone, ukryte tak głęboko, że tylko Bóg może je zobaczyć. - A jakąż to ranę ty nosisz? - spytał z ironią. Milczała. Nie narazi się na jego drwinę i pogardę. Atretes zmarszczył brwi. Widział wyraźnie jej twarz, widział, że to nie upór skłania ją do milczenia. - Jakąż ranę nosisz? - powtórzył pytanie łagodniejszym głosem. Naprawdę chciał się tego dowiedzieć. - To moja rana. Tylko moja - odparła. Nie była w stanie się przemóc i zwierzyć temu człowiekowi. Jej zawzięty opór doprowadził go do wściekłości. - Nie może być mowy o żadnych tylko twoich ranach! Jesteś tu, bo z powodu dziecka muszę znosić twoją obecność. Masz powiedzieć, co miałaś na myśli! Potrząsnęła głową. - Być może przyjdzie taki dzień, Atretesie, kiedy ci to wyznam, ale nie dlatego, że mi rozkazujesz. Stanie się to, kiedy oboje będziemy sobie ufać. Dopiero wtedy. - Ten dzień nigdy nie przyjdzie. - Nigdy więc nie będziemy o tym mówić. Atretes wyłonił się z cienia. Rispa poczuła mimowolny strach. Wiedziała, że mnóstwo ludzi widziało to spojrzenie tuż przed śmiercią. Przeniknął ją chłód i czekała na cios. Atretes spojrzał w jej ciemne oczy. Milczała. Siedziała czekając. Jak czekali inni. Zacisnął pięści, bo przypomniał sobie młodego wojownika z plemienia Chattów, który stał przed nim z wyciągniętymi ramionami, czekając na ostatni cios prosto w serce. Przypomniał sobie wielu innych... Rispa siedziała przerażona, ale nie protestowała, nie prosiła o łaskę. Ten wyraz rezygnacji na jej twarzy poruszył jego serce i nagle w jego umyśle pojawił się obraz: oto Kaleb klęczy i odchyla lekko głowę, żeby ułatwić cięcie w szyję, a tłuszcza wyje: "Jugula!" Raz jeszcze zabrzmiały mu w uszach słowa żydowskiego gladiatora: "Daj mi wolność, przyjacielu". Kiedy Kaleb położył dłonie na udach Atretesa i odchylił głowę, Germanina przepełnił podziw dla odwagi przyjaciela... i pozazdrościł mu spokoju, jaki ogarnął gotowego na śmierć Kaleba. Atretes zrobił, o co prosił pokonany gladiator. Dał mu wolność. I poczuł głębokie pragnienie, by zyskać to, co daje człowiekowi taką siłę i odwagę. "Co dało ci taki spokój, przyjacielu?" - zastanawiał się znowu, tak jak zastanawiał się wiele razy przedtem. I odpowiedzią było to samo milczenie. Ta sama głęboka wewnętrzna pustka. Atretes zrobił krok w stronę Rispy. Widział, jak ogarnia ją coraz większe drżenie. - Kaleb to imię pełne mocy, imię godne wojownika - powiedział głosem nabrzmiałym wzruszeniem, którego nie pojmował. - Niech mój syn je zachowa. Chwycił pled leżący koło maty, rzucił go koło niej i wyszedł. Zgodnie z poleceniem Atretesa Rispa nie opuszczała murów willi. Chciała pomóc sługom, ale powiedzieli, że nie spodobałoby się to ich panu. Miała wrażenie, że znalazła się jakby w zawieszeniu między niewolnikami a ludźmi wolnymi, że zajmuje wśród domowników jakieś miejsce bliżej nieokreślone, okryte mgłą. Atretes unikał jej, a inni w trosce o swe bezpieczeństwo poszli za jego przykładem. Krążyła po ogromnej willi zupełnie tak samo, jak krążył nocami Atretes. Kiedy Kaleb nie spał i nie ssał jej piersi, szukała jakiegoś miejsca w słońcu i kładła tam dziecko na szalu. Przypatrywała się z uśmiechem, jak wymachuje nóżkami, bawi się i szczebiocze. Pewnego popołudnia weszła do pokoju na piętrze. Cały pokój był zalany słońcem padającym od balkonu. Zrobił na niej ogromne wrażenie. Nie było tu żadnych sprzętów poza palmą w wielkiej wazie z brązu. Położyła Kaleba na szalu tak, by padało na niego słońce. Kołysał się na brzuszku to w jedną, to w drugą stronę, kopiąc mocnymi pulchnymi nóżkami. - Ty mała żabko! - powiedziała i roześmiała się. Zagulgotał z zadowoleniem i zaczął jeszcze szybciej wymachiwać nóżkami. Spostrzegła, co zainteresowało małego. Ujęła róg pledu i zaczęła wlec go po gładkiej marmurowej posadzce. - Zawsze chcesz tego, czego nie możesz dosięgnąć - rzekła, klepiąc go po pupie. Kaleb wyciągał rękę w stronę błyszczącego wygięcia wazy. Znowu zaczął kopać i udało mu się wczepić paluszki u nóg w materiał, dzięki czemu przesunął się cal do przodu. Musnął maleńką rączką brąz wazy. Kopał, kołysał się z boku na bok i wyciągał rękę. Czule uśmiechnięta Rispa ujęła znowu szal i przesunęła go tak, że dziecko leżało tuż przy wazie, bokiem do niej. Kaleb obrócił głowę i z zaciekawieniem patrzył na swoje odbicie w błyszczącej powierzchni. - To ty, Kalebie. Na brązie pojawiły się odciski jego paluszków. Kiedy tak patrzyła, jak sięga do swego odbicia w metalu, niespodziewanie ogarnęło ją poczucie samotności. Czy zawsze będą sami, zawsze odcięci od innych domowników? Wstała i wyszła na balkon, by popatrzeć na ogołocony z roślinności dziedziniec. Koło bramy przeszło dwóch strażników, którzy ze śmiechem wymieniali między sobą jakieś uwagi. Reszta służby była zajęta pielęgnowaniem warzywnika w obrębie murów. "Panie - szepnęła Rispa - Ty wiesz, jak kocham Kaleba. Całym sercem Ci za niego dziękuję. Nie sądź, Ojcze, że jestem niewdzięcznicą, ale brak mi Szczepana, Jana i innych. Wiem, że niewiele z nimi rozmawiałam, kiedy miałam po temu sposobność, jakże jednak pragnęłabym znowu się wśród nich znaleźć! Jakże pragnęłabym stać znowu nad rzeką i śpiewać, i słuchać Twojego słowa." Droga do Efezu przechodziła tuż przed bramą. Tam, gdzie schodziła w dół i skręcała ku zachodowi, rósł stary terebint. Rispa widziała ludzi kryjących się w jego cieniu; jedni spali, inni gawędzili, jeszcze inni spoglądali z zaciekawieniem w stronę willi. Czy byli to tylko zmęczeni podróżni? A może amoratae, którymi Atretes tak pogardzał, czekały na okazję, by spojrzeć choćby przelotnie na swojego idola? Zielone po niedawnym deszczu wzgórza przedstawiały bardziej interesujący widok. Jak dobrze byłoby usiąść na zboczu i patrzeć, jak trawy wplątują się Kalebowi między palce nóżek! Obróciła się i zobaczyła, że dziecko usnęło przy wazie. Uśmiechnęła się, podeszła i uklękła obok. Przypatrywała się mu długo, rozmyślając o tym, jaki jest piękny, jaki doskonały. Dotknęła wnętrza maleńkiej dłoni, która natychmiast zacisnęła się na jej palcu. Chłopczyk poruszał ustami, jakby ssał pierś nawet przez sen. "Jesteś prawdziwym cudem!" - szepnęła i z czułością dźwignęła dziecko. Oparła sobie na ramieniu jego główkę i pocałowała leciutko pucołowaty policzek. Zamknęła oczy i wdychała zapach niemowlęcia. Słodka niewinność. Nowy początek. - Co tu robisz? Drgnęła na dźwięk tego szorstkiego, niskiego głosu. Wstała i spojrzała na stojącego na progu Atretesa. - Wybacz. Nie wiedziałam, że nie wolno mi tu wchodzić. Atretes wszedł do środka i spojrzał na szal leżący ciągle przy połyskującej wazie. - Możesz chodzić, gdzie ci się podoba. Podniosła i strzepnęła szal, a potem narzuciła go sobie na ramię, na którym nie spoczywała główka Kaleba. - Bardzo bym chciała zabrać Kaleba na wzgórza. - Nie! - odparł i nagle poczuł gniew, gdyż uderzyła go jej uroda. - Ze strażą? - Nie! - Podszedł i zatrzymał się kilka stóp przed nią. Jego oczy zwęziły się. - I nie będziesz wychodziła na balkon, żeby wszyscy mogli cię zobaczyć. Spojrzała w stronę balkonu i zmarszczyła brwi. - Gdzie byłeś, żeś mnie wypatrzył? Atretes wyminął ją i stanął w słońcu. - Możesz być pewna, że wypatrzył cię już szpieg Sertesa. - Szpieg? Gdzie on jest? Wychylił się z balkonu i skinął głową w stronę drogi. - Siedzi tam pod drzewem. - Ci ludzie wyglądają jak podróżni. - Znam jednego ze szkoły gladiatorów. - Och! - westchnęła cicho. - Może uzna, że jestem służebną, która sprząta pokój na górze. - Ale zamiast tego stoi bezczynnie i patrzy na wzgórza? Zaczerwieniła się. - Jesteś pewny, że szpieguje właśnie mnie? Atretes wyprostował się i wszedł z powrotem do środka. - Tak, kazałem cię nadzorować. Wiem zawsze, gdzie jesteś i co robisz przez cały dzień. - Stanął przed nią. - Także nocą. Zmusiła się do uśmiechu, choć serce waliło jej jak młot. - Cieszę się, że Kaleb jest tak dobrze strzeżony. W policzku Atretesa zaczął drgać mięsień. Germanin przebiegł spojrzeniem po kobiecie. Znowu ją wyminął. Czuła się, jakby krążył wokół niej wygłodniały lew. - Był to kiedyś mój pokój - oznajmił bezbarwnym głosem. - Wiem o tym od Pilii. Obszedł ją z drugiej strony, nie spuszczając z niej ostrego spojrzenia. - Czy Pilia powiedziała coś jeszcze? - Że nie lubisz tu przychodzić. - Z podziwem powiodła spojrzeniem po marmurowych ścianach i mozaice posadzki. - To miły pokój, pełen słońca. - Największy i najlepszy w całym domu - potwierdził cierpkim tonem. Speszona, podniosła na niego wzrok. Cisnęły się jej na usta pytania, ale uznała, że lepiej milczeć. Przemknął spojrzeniem po pustym pokoju. Twarz mu stężała. - Sypialnia godna królowej. - Wybacz, że weszłam tam, gdzie nie powinnam. To się nie powtórzy. Przeprosiła go i wyszła. Odetchnęła z ulgą, kiedy znalazła się na zewnętrznym korytarzu, z dala od zimnego spojrzenia niebieskich oczu. Resztę popołudnia spędziła w atrium. Trzymała Kaleba na skraju basenu, żeby mógł pluskać nóżkami w wodzie. Kiedy zgłodniał, skryła się w altance i nakarmiła go. Ponieważ Kaleb był teraz nasycony, poszła do kuchni i poprosiła o coś do zjedzenia. Kucharz ułożył na tacy chleb, owoce i cienkie plasterki mięsa. Zaniósł tacę i mały dzbanek wina do pomieszczenia z długim stołem, jadalni dla niewolników. Postawił na stole jedzenie i wyszedł. Rispa usiadła na ławie, odmówiła modlitwę dziękczynną i zaczęła w samotności spożywać dary Boże. Ciążyła jej panująca wokół cisza. Weszła Pilia, niosąc koszyki z chlebem. Rispa uśmiechnęła się i pozdrowiła młodą kobietę, ale ta postawiła koszyki i czym prędzej oddaliła się od stołu. Miała oczy podpuchnięte i zaczerwienione od płaczu; patrzyła na Rispę z nie tajoną urazą. Zakłopotana Rispa zmarszczyła brwi i patrzyła w milczeniu, jak dziewczyna rozstawia koszyki z chlebem i wychodzi. Rispa westchnęła i wstała. Kiedy znalazła się na korytarzu, zobaczyła Pilię niosącą tacę z owocami. Minęła Rispę, z rozmysłem odwracając wzrok. Zbita z tropu Rispa weszła za nią do małej sieni. - Co się stało, Pilio? - Nic. - Wyglądasz na bardzo zmartwioną. - Na zmartwioną? - Odstawiła z trzaskiem tacę. - Czy mam prawo być zmartwiona? - Znowu wyszła z pokoju. Rispa przełożyła Kaleba na drugie ramię i czekała. Pilia przyniosła tym razem stos drewnianych talerzy. Rispa patrzyła, jak służebna stawia je z trzaskiem po drugiej stronie stołu. - Czy zraniłam cię w jakiś sposób? Pilia przystanęła przy końcu stołu, przyciskając do piersi pozostałe drewniane talerze. Jej zagniewane oczy napełniły się łzami. - Zdaje się, że Atretes już nigdy nie wezwie mnie do swego łoża. Rispa nie miała pojęcia o związku Atretesa z niewolnicą i z przykrością spostrzegła, że ścisnęło się jej serce. - A co to ma wspólnego ze mną? - Nie udawaj, że nie wiesz! - rzuciła Pilia, przystępując znowu do rozstawiania talerzy. - Nie wiem - rzekła Rispa, ale poczuła się jakoś nieswojo. Pilia uporała się z talerzami i znowu wybiegła. Zmieszana Rispa podniosła Kaleba, przywiązała go do siebie szalem i poszła do swojego pokoju. Kiedy otworzyła drzwi, ujrzała, że wszystkie sprzęty zniknęły. Krew odpłynęła jej z twarzy. Ruszyła na poszukiwanie Lagosa i znalazła go w bibliotece przeglądającego domowe rachunki. - Gdzie są moje rzeczy? - Pan kazał przenieść je do sypialni na piętrze. Pomyślała o Pilii i poczuła, że robi się jej gorąco. - Dlaczego? - Nie powiedział. - Gdzie jest teraz? Spojrzał na nią z wyraźnym ostrzegawczym błyskiem w oku. - Na twoim miejscu... - Gdzie? - W gimnazjonie, ale... Zakręciła się na pięcie i wyszła. Kiedy weszła do gimnazjonu, zobaczyła ubranego tylko w przepaskę na biodra Atretesa, który robił przysiady z ciężką belką na ramionach. Patrzył na nią jakby słyszał, jak nadchodzi korytarzem i oczekiwał jej przyjścia. Odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić i podeszła do niego. Nie przerwał ćwiczeń, chociaż jego potężne ciało spływało potem. - Proszę, byś kazał przenieść moje rzeczy z powrotem na dół. - Powiedziałaś, że to miły pokój. - I tak jest, ale to wcale nie znaczy, że chcę w nim mieszkać. Zrzucił z ramion belkę, która załomotała o podłogę tak, że echo odbiło się od ścian. Obudzony nagle Kaleb pisnął cichutko. Rispa otuliła go ciaśniej szalem, patrząc, jak belka toczy się pod ścianę. Potarła plecy Kaleba, żeby go uspokoić. - Wolę mieszkać tam gdzie dotąd, na dole - rzekła, narzucając sobie spokój. - Nie dbam o to, co wolisz. - Atretes wziął ręcznik i otarł pot z twarzy. - Zamieszkasz na górze koło mojego pokoju. Coś ścisnęło ją z przerażenia w dołku. - Jeśli będziemy spać tak blisko, służba pomyśli... Atretes cisnął gniewnie ręcznik na ziemię. - Wszystko mi jedno, co pomyśli służba. - Ale mnie nie! Chodzi o moje dobre imię. - Narażałaś je od dnia, kiedy tu przyszłaś. - Z innych powodów niż sytuacja, do jakiej chcesz doprowadzić! - Naprawdę myślisz, że ktokolwiek dba o to, co jest między nami? Już miała odpowiedzieć, że owszem, dba o to Pilia, ale w porę ugryzła się w język. Nie chciała narażać dziewczyny na dodatkowe przykrości. Chciała tylko wydostać się z przykrej sytuacji. - To niestosowne. - Lecz wygodne - oświadczył i w jego oczach zapaliło się światełko mówiące, że Atretes nie zamierza ustąpić. Zarumieniła się. - Gdy tylko zechcesz zobaczyć swego syna, wystarczy, byś kiwnął palcem, a zaraz ci go przyniosę - powiedziała, udając, że nie rozumie, w czym tkwi sedno sprawy. Uśmiechnął się lekko i podszedł do niej. Położył dłoń na dłoni, którą trzymała na plecach dziecka. Cofnęła rękę. Serce biło jej jak oszalałe. Atretes pogłaskał bez pośpiechu dziecko po plecach, patrząc prosto w oczy Rispy. Uniósł dłoń i objął nią szyję kobiety, kciukiem unosząc jej podbródek. - A jeśli chcę ciebie, czy też wystarczy mi strzelić palcami, byś przyszła? Zrobiła krok do tyłu i nerwowo przełknęła ślinę. Czuła, jak fala ciepła napływa do miejsca, gdzie spoczywała jego dłoń. - Nie! - odparła stanowczym głosem. Wykrzywił usta. - Tak sądzisz? - Czuł, jak pulsuje żyła w jej szyi. Tym samym rytmem pulsowała krew w jego żyłach. Kilka nocy z tą kobietą i trawiący go ogień zgaśnie. - Bez trudu mógłbym przekonać cię w inny sposób. Zesztywniała, zawstydzona tym, co czuła. - Nie jestem jedną z twoich amoratae, panie. Cofnął się i wziął do ręki następny ręcznik. - Nie potrzebuję kogoś, kto by mnie kochał. Uśmiechał się krzywo, wycierając pot z piersi. - Prosiłam, Atretesie, byś się mną nie bawił, i właśnie taką zabawę miałam na myśli. - Powiedziałaś któregoś dnia, że powinienem się pobawić. - Ze swoim synem. Nie ze mną. - Myślę, że lepiej zabawię się z tobą. Sama zabierze swoje rzeczy. Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi. Atretes złapał ją za rękę i szarpnął tak, że stanęła, patrząc mu prosto w twarz. - Nie obracaj się do mnie tyłem. Kaleb obudził się całkowicie i zaczął płakać. Atretes zazgrzytał zębami. - Nie zapraszałem cię tutaj! Nie wzywałem! - Wybacz więc. Jeśli mnie zwolnisz, odejdę. Zacisnął palce mocno, do bólu. - Skoro już tu się znalazłaś, odejdziesz, kiedy cię zwolnię. - Jego błękitne oczy gorzały. - Przeniesiesz się do pokoju Julii czy chcesz tego, czy nie. Zobaczył, że skrzywiła się z bólu i rozluźnił uścisk. - Nie podoba mi się to - rzuciła krótko, instynktownie tuląc mocniej Kaleba i robiąc krok do tyłu. - Będziesz mieszkała tam, gdzie ci każę. Dobrowolnie czy nie, wszystko jedno. Ale zostaniesz tutaj! - Jego uśmiech stał się pogardliwy. - Nie patrz na mnie w ten sposób. Nigdy nie zgwałciłem kobiety i nie zamierzam tego robić. - Mierzył ją obelżywym spojrzeniem. - Jeśli jesteś taka cnotliwa, jak mówisz, nie będziesz miała najmniejszych kłopotów, prawda? Zacisnęła zęby. Podszedł do belki i z powrotem zarzucił ją sobie na ramiona. Obrócił się i zobaczył, że Rispa ciągle stoi na środku sali, wpatrując się w ścianę. Wyczuł, że drąży ją niepokój i odgadł jego przyczynę. - Czy mogę odejść, panie? - spytała z napięciem. - Jeszcze nie. Zaczął znowu ćwiczyć i nie przestawał przez kilka minut. Rispa stała sztywno, czekając. Jej widok sprawiał mu przyjemność, a jeszcze większą jej wzburzenie. Niech zaciska zęby, tak jak on musi przez nią je zaciskać. Pozwolił, by minęła jeszcze dłuższa chwila, a potem rzucił belkę. - Możesz odejść. Ale zapamiętaj: następnym razem, kiedy zechcesz ze mną rozmawiać, przyślij Lagosa, żebym mógł wyrazić moją zgodę. Rozdział VI Gallus przyszedł z wiadomością, że od strony Efezu nadchodzi Sertes. Atretes zaklął pod nosem. Nie miał najmniejszej ochoty na rozmowy z Sertesem. Już chciał rozkazać, by Gallus nie wpuszczał go do willi, ale się rozmyślił. Chociaż nie przejmował się tym, że obraził rzymskich urzędników, instynkt podpowiadał mu, iż Sertesa trzeba traktować z największą ostrożnością. - Wpuść go i poproś do triclinium - powiedział i Gallus oddalił się. - Lagosie, przynieś wino i niech kucharz przygotuje posiłek. - Tak, panie - odparł Lagos. - Czy coś jeszcze? Atretes zmarszczył brwi i zaczął się pospiesznie zastanawiać. Aż nadto dobrze pamiętał, jak Sertes zainteresował się ostatnim razem Rispą i dzieckiem. - Powiedz wdowie, żeby została u siebie. Upewnij się! Zarygluj drzwi. - Tak, panie. - Lagos pospieszył do swoich obowiązków. - I niech usługuje nam Pilia! - krzyknął za nim Atretes. Dziewczyna była ładna, może wystarczająco ładna, żeby zniechęcić Sertesa do rozważań na temat Rispy. Wkrótce się okaże. Sertes uderzył na powitanie dłonią o przedramię Atretesa i uśmiechnął się szeroko. Był wystarczająco sprytny, by domyślić się, że Atretes nie bez powodu wita go serdecznie. - Doskonale wyglądasz, przyjacielu - zapewnił, chwytając Atretesa za ramię. - Usiądź. Napij się wina - odparł Atretes, wskazując wygodne, wyścielone poduszkami krzesło, sam zaś zasiadając na sąsiednim. - Ostatnio zgotowałeś mi takie powitanie, że mogłem się spodziewać, iż każesz mnie odprawić od bramy - rzekł Sertes, rozsiadając się wygodnie. - Myślałem o tym, ale nic by mi z tego nie przyszło. - Za dobrze mnie znasz. - Uśmiechnął się. - Jak i ja ciebie. Po paru miesiącach zamknięcia tutaj jesteś pewnie spragniony rozrywki. W przeciwnym razie nie okazywałbyś mi takiej uprzejmości. Atretes obrzucił go cynicznym spojrzeniem. - Być może, ale nie jestem taki szalony, by wracać na arenę. - Szkoda - westchnął Sertes - ale nadzieja trzyma mnie przy życiu. Przyglądał się pięknej niewolnicy, która weszła do triclinium z winem. Najpierw nalała Atretesowi. Sertes patrzył, jak Atretes prześlizguje się wzrokiem po bujnych kształtach dziewczyny - intymnie, prawie z czułością. "O co tu chodzi?" - zastanawiał się z niepokojem. Twarz dziewczyny zaróżowiła się. Robiła wrażenie poruszonej uśmiechem Atretesa. - Nie zapominaj o moim gościu - powiedział gladiator miękkim głosem, przesuwając dłonią po biodrze niewolnicy i klepiąc ją lekko w pośladek. - Wybacz, panie - wyjąkała i obróciła się w stronę Sertesa. Kiedy zniknęła, Sertes uniósł brwi. - Nowy nabytek? - Kupiłem ją dla Julii. - Atretes uśmiechnął się szelmowsko. - Teraz służy mnie. Sertes roześmiał się i podniósł do ust kielich, żeby ukryć swój zawód. - A co z tą ładną wdówką, którą widziałem ostatnio? - Pilia bardziej mi się podoba - odparł Atretes, próbując przypomnieć sobie, czy powiedział Sertesowi, że Rispa jest wdową. Jeśli nie, byłby to zły znak, wskazujący, że Sertes wie o niej wszystko. O czym jeszcze wie? Sertes zastanawiał się, co oznacza wyraz twarzy Atretesa. - A zatem tamtą już się znużyłeś? - Spodziewała się więcej niż mogłem jej dać. - Jest piękna. - Ale ma język jak żądło skorpiona. - Sprzedaj mi ją. Atretes poczuł, że robi się mu gorąco. - I zmarnować ją, oddając w ręce człowieka, który kocha się w bladolicych kobietach z Brytanii? - spytał z ironią. - Bez trudu znalazłbym tuzin gladiatorów, którzy ucieszyliby się z jej towarzystwa. Sertes dostrzegł płomień, który przemknął przez oczy Atretesa. Uśmiechnął się w duchu. Pilia to ładny dodatek i nic więcej. Nie ma najmniejszego wpływu na to, co łączy Atretesa z Rispą. Wzruszył ramionami, przyjmując grę rozpoczętą przez Atretesa, ale czujnie obserwując jego reakcje. - Co powiedziałeś? - ciągnął Sertes. Na jego wargach pojawił się koci uśmiech. - Wymień cenę. - Muszę chwilę pomyśleć. - W miejsce ognia, który przed chwilą trawił Atretesa, pojawił się lodowaty chłód. Postanowił udawać, że rozważa poważnie ofertę Sertesa. Nalał sobie wina. Odchylił się do tyłu i uśmiechnął się. - Oczywiście będziesz musiał zabrać też jej wrzeszczącego berbecia. - Obrzucił Sertesa uważnym spojrzeniem. Wzmianka o dziecku wprawiła Sertesa w osłupienie. Jeśli dziecko jest Atretesa, dlaczego ten tak ochoczo się go pozbywa? - Zapomniałem o dziecku. - Tak, ma dziecko. Widziałeś je zresztą. Przywiązuje je szalem do piersi. Wygląda, jakby z niej wyrastało. - Przypuszczam, że właśnie to dziecko najbardziej ci przeszkadza. - Można tak powiedzieć - przyznał oschłym tonem Atretes. Do atrium weszła Pilia z tacą pełną smakołyków. Oczy jej płonęły, kiedy podsuwała najpierw tacę swojemu panu. Atretes doskonale wiedział, co dzieje się w jej głowie. Czy wszystkie kobiety muszą być takie głupie? Wziął w palce zwinięty kawałek soczystej wieprzowiny, zanurzył go w sosie miodowym i zmusił się do jedzenia, chociaż zupełnie nie miał na to ochoty. Sertes przyglądał mu się z rozbawieniem. - Skoro już mówimy o kobietach... - powiedział, biorąc garść daktyli. - Krążą pogłoski, że wielki, niepokonany na arenie Atretes uległ pewnej córze Rzymu. Nie ulegało wątpliwości, że tym razem Atretes został wytrącony z równowagi. Doskonale. Duma była zawsze jego słabą stroną. - Kto rozpowszechnia te pogłoski? Ty? - Czyż przychodziłbym wtedy, żeby ci o nich mówić? Nie jestem szaleńcem, Atretesie, i życie mi miłe. Może to sama dostojna Julia opowiadała o tobie... przedstawiając cię w niezbyt korzystnym świetle. - Ta wiedźma może wykrzykiwać co się jej podoba na wszystkich rogach efeskich ulic! - Póki nikt nie zakłóca ci spokoju i możesz lizać na tym wzgórzu swoje rany? Atretes spojrzał na niego. - Lizać moje rany? - spytał łagodnym głosem. Sertes poczuł, że włosy jeżą się mu na karku, kiedy patrzy w te błękitne oczy, ale nie zawahał się podrażnić jeszcze bardziej dumy gladiatora. - Na to wygląda, Atretesie, nawet jeśli nie jest to zgodne z prawdą. - Ty też tak sądzisz? Sertes udał, że nie wie, co powiedzieć. Twarz Atretesa stężała. Ten Germanin równie łatwo bierze do serca każdą zniewagę, jak łatwo sięgał niegdyś po miecz. - Muszę wyznać, że się nad tym zastanawiałem. Chyba nie zapomniałeś, że to ja kupiłem dla ciebie tę willę? Atretes nie zapomniał ani tego, ani powodów, które nim, Atretesem, wówczas kierowały. Miała to być willa dla Julii Walerian. - Nie myśl o tych plotkach - ciągnął Sertes, świadomy tego, że zasiał w umyśle Atretesa ziarno, z którego wyrośnie gąszcz myśli. Gladiator ma serce wojownika i z pewnością trudno pogodzić się mu z tym, że ludzie uważają, iż kobieta wzięła nad nim górę. - Rufus Pomponiusz Praksus przysyła ci wyrazy szacunku. - Na Hades! Kimże jest Praksus? - burknął Atretes. - To bratanek rzymskiego prefekta. Wydaje ucztę z okazji urodzin Tytusa i zaprasza cię na nią. - Dobrze pomyślane, Sertesie - przyznał Atretes, odchylając się do tyłu i opierając wygodnie na poduszkach. - Uznałeś najwyraźniej, że będzie to dla mnie sposobność, by zamknąć usta plotkarzom. Dodał, co bratanek prefekta może zrobić ze swoim zaproszeniem. - Praksus nie jest człowiekiem, którego można bezkarnie znieważać. Ma dość władzy, by zakuć cię z powrotem w łańcuchy. - Zapracowałem na wolność. - Nie trwoń jej zatem, obrażając człowieka, który ma dostęp do cesarza i jego brata, Domicjana. Kiedy padło imię Domicjana, mięsień zaczął drgać w szczęce Atretesa. - Praksus jest już znużony chrześcijanami, którzy tylko śpiewają umierając - dodał Sertes. - Szuka czegoś lepszego niż ściganie i zabijanie tych ludzi. - A cóż ja mam wspólnego z chrześcijanami? - udał zdziwienie Atretes, który wiedział doskonale, do czego zmierza Sertes. - Z chrześcijan znałem tylko Hadassę, a ona nie żyje. - Trzymaj się zatem z daleka od wszystkich innych. Atretes pomyślał o zamkniętej w pokoju na górze Rispie. Skoro Sertes wie, że jest wdową, wie też zapewne, że jest chrześcijanką. Sertes dostrzegł, że ostrzeżenie wywarło należyte wrażenie na Atretesie. - Praksus szanuje twoją odwagę. Masz lwie serce, a on chce cię uhonorować. Pozwól mu na to. - Wykrzywił lekko usta. - Twoja niezbyt wytworna odmowa zostanie uznana za zniewagę. - Powiedz mu więc, że lew nadal liże rany, jakie zadał mu Rzym. Strapiony Sertes potarł palcem daktyl, który nadal trzymał w ręku. - Jeśli Praksus zacznie podejrzewać, że sprzyjasz szerzeniu się tego kultu, wystarczy, by kiwnął palcem, a zostaniesz z powrotem zakuty w łańcuchy. - A kto mówi, że sprzyjam? - Atretes obrzucił swego gościa lodowatym spojrzeniem. Sertes włożył daktyla do ust i zaczął go żuć. Popił owoc winem i wstał. - Widzę, że nadużywam twojej uprzejmości. - Nie sądziłem, że może być to dla ciebie przeszkodą. Sertes uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Duma zniszczy cię prędzej czy później, Atretesie. - Duma utrzymuje mnie przy życiu. - Też dźwignął się z poduszek. Wypił resztę wina i z trzaskiem odstawił kielich. - Może jednak masz rację. Zbyt już długo siedzę wśród tych wzgórz. - Przeszedł z Sertesem przez atrium. Znaleźli się w sieni. - Na razie nie mów nic Praksusowi. Pomyślę o zaproszeniu i przyślę ci odpowiedź. Sertes nie okazał satysfakcji z sukcesu swojej misji. - Nie zwlekaj zbyt długo. Uczta odbędzie się za siedem dni. - Podeszli do drzwi wyjściowych. Otworzył je sługa. Sertes poklepał Atretesa po przedramieniu. - Pokonałeś wszystkich przeciwników na arenie. Czas już, byś poznał swoich wrogów poza nią. - Będę o tym pamiętał - odparł Atretes, uśmiechając się zagadkowo. Patrzył zimnym wzrokiem, jak Sertes idzie przez dziedziniec, mówi kilka słów Gallusowi i wychodzi za bramę. Rispa usłyszała trzask przedmiotu, którym rzucono o ścianę. Przestraszona przestała krążyć po pokoju i nasłuchiwała. Od chwili, kiedy przyszedł strażnik, by powiedzieć jej, że ma nie wychodzić ze swojej sypialni, ponieważ przyszedł Sertes, nie przestała ani na chwilę modlić się za zamkniętymi drzwiami. Rozległ się wrzask Atretesa, ale nie udało się jej pochwycić słów. Drgnęła i zaczęła snuć ponure rozważania na temat powodów, które sprawiły, że Atretes stracił panowanie nad sobą. Co nie oznacza zgoła, że kiedy indziej jest w dobrym humorze - pomyślała z posępnym rozbawieniem. Ktoś zastukał dwa razy w drzwi. Odetchnęła głęboko i przeszła przez pokój, żeby podnieść rygiel. Na progu stał Silus. - Atretes pragnie z tobą rozmawiać. - Teraz? Bez względu na to, co wydarzyło się na dole, wszystko skrupi się teraz na niej. - Powiedział, byś zostawiła dziecko. - Pod czyją opieką? Twoją? Silus cofnął się o krok. - Tego nie powiedział. Poszła po Kaleba. Przywiązała dziecko szalem do siebie i poszła za Silusem korytarzem na górze. Drzwi pokoju Atretesa były otwarte. Kiedy stanęła na progu, Atretes odwrócił się. Zobaczył dziecko i z jego ust padło jakieś germańskie przekleństwo. - Kazałem ci zostawić dziecko! - Nie miałam go komu powierzyć, panie - odparła, nie wchodząc do środka. - Gdzie jest mamka? - Hilda pracuje teraz w kuchni. - Dzisiaj nie. Sprowadź ją natychmiast! - rozkazał Atretes, dając głową znak Silusowi. Na górnym korytarzu rozległ się odgłos podkutych ćwiekami sandałów strażnika. Atretes miotał się po sypialni, mrucząc coś po germańsku. Futra z jego łoża leżały na ziemi. Kopnął jedno, które znalazło się na jego drodze. Przybiegła zadyszana i zarumieniona Hilda. Rispa rozwiązała szal i podała jej dziecko. - Zaśnie, jak tylko położysz go do łóżeczka - powiedziała, kładąc łagodnie dłoń na przedramieniu kobiety. - Nie zostawiaj go samego. - Nie zostawię, pani. Spojrzała lękliwie w kierunku Atretesa i wyszła. Silus cofnął się, żeby zrobić jej przejście. - Obejdź cały teren! - warknął Atretes. - Chciałbym zamienić z dostojną Rispą kilka słów na osobności. - Silus zniknął, zostawiając ją samą na progu. - Wejdź i zamknij za sobą drzwi! - rzucił Atretes tonem nie znoszącym sprzeciwu. Rispa weszła z bijącym mocno sercem. Wzburzenie Atretesa mogło oznaczać tylko jedno. - Sertes wie o Kalebie, prawda? - Nie, ale wie, kim ty jesteś. - Roześmiał się posępnie. - Jestem pewny, że wie o tobie więcej niż ja! Rispa odetchnęła z ulgą. - Cóż takiego można o mnie wiedzieć? I dlaczego zwykła kobieta miałaby zainteresować kogoś takiego jak Sertes? - Chce wykorzystać cię, by zmusić mnie do powrotu na arenę. - Z narastającym rozdrażnieniem patrzył na wyraz zmieszania na jej twarzy. Wykrzywił cynicznie usta. - Myśli, że jesteś moją kochanką. Jej twarz oblał rumieniec. - Mam nadzieję, że wyprowadziłeś go z błędu, panie. - Powiedziałem, że masz język skorpiona, i tak jest naprawdę. Powiedziałem, że mam cię dość, i tak jest naprawdę. Złożył szczodrą propozycję odkupienia cię ode mnie. Rozważam to. - Co takiego? - spytała mdlejącym głosem. Jej twarz zasnuła bladość. - Od pierwszego spojrzenia wiedziałem, jakie z ciebie ziółko! - Znowu dorzucił germańskie przekleństwo. - Nie możesz sprzedać tego, co nie należy do ciebie! Czuła, jak cała drży wewnętrznie z oburzenia. Czy ten człowiek całkiem oszalał? - Jesteś chrześcijanką - rzucił oskarżycielskim tonem. - Wiedziałeś o tym, zanim tu przyszłam. - Wygląda na to, że twoja obecność w tym domu czyni mnie podejrzanym w oczach człowieka, który ma władzę odebrania mi wolności. Przymknęła oczy. - Och! - westchnęła cicho i spojrzała na niego wyraźnie zbita z tropu. Nie powie, że gotowa jest odejść, bo nie mogłaby tego uczynić, nie mogłaby opuścić Kaleba. - Najchętniej bym cię wyrzucił. Zagryzła wargi i załamała ręce. "Ani słowa - nakazywała sobie. - Pomóż mi, Panie, bym milczała." - Niestety, gdybym cię wyrzucił, szpiedzy Sertesa zaraz by o tym donieśli. I o tym, że dziecko pozostało ze mną. Zechciałby dowiedzieć się dlaczego i dowiedziałby się w okamgnieniu. - O Boże, chroń nas! - szepnęła, od razu domyślając się, jak łatwo ktoś o twardym sercu, ktoś w rodzaju Sertesa, może wykorzystać niczemu nie winne dziecko. Atretes znowu zaklął. - I przez ciebie muszę kłaniać się przed jakimś przeklętym rzymskim arystokratą, jeśli nie chcę skończyć na arenie! Koniec zdania wykrzyczał na całe gardło. Kopnął stolik, zrzucając piękną glinianą lampę. Rispa zadrżała, ale nie ruszyła się ze swojego miejsca. "Ojcze, wskaż mi drogę. Powiedz słowo. Co mamy robić?" Nagle pojawiła się w jej głowie myśl oszałamiająca i przerażająca. Trudno jej było wypowiedzieć te słowa, ale nie widziała innego wyjścia z sytuacji. - Mówiłeś, że chcesz wrócić do Germanii. Obrócił się gwałtownie w jej stronę i przeszył ją spojrzeniem. - Zrobiłbym to wiele miesięcy temu, gdyby nie wstrzymywały mnie dwie sprawy! - Syn - powiedziała ze zrozumieniem Rispa. Kaleb miał ledwie cztery miesiące i taka podróż byłaby dla niego niebezpieczna i trudna. - Jaki jest drugi powód? Atretes rzucił krótkie plugawe przekleństwo i odwrócił się do niej plecami. Przeczesał palcami swoje długie jasne włosy i wyszedł na balkon. Rispa zmarszczyła brwi. Nie ulegało wątpliwości, że Atretes ani myśli wyjawiać jej drugiego powodu. Wrócił do pokoju. Na jego przystojnej twarzy rysował się trawiący go głęboki gniew. - Minęło wiele miesięcy, zanim dotarłem do Kapui. - Zazgrzytał zębami. - Potem przewieziono mnie do Rzymu. Sertes dobił targu z Wespazjanem i sprowadził mnie tutaj. Morzem. Trwało to kilka tygodni. - Roześmiał się niemal histerycznie. - Wróciłbym do Germanii choćby dziś, gdybym wiedział, gdzie ona jest! Dostrzegła, ile kosztowało go to wyznanie, i powiedziała szybko: - Dojdziemy do tego, gdzie jest Germania i jak do niej trafić. Atretes przechylił głowę, oczy mu się rozjaśniły. - My? - Powiedziałeś, że nie opuścisz syna. - I nie opuszczę. - Będę wszędzie tam, gdzie Kaleb. Zaniósł się śmiechem. - Musiałabyś porzucić Efez i wszystko, co to miasto może dać - rzucił oschle, nie przekonany jej słowami. - To prawda, że wolałabym zostać tutaj - przyznała. - To, co słyszałam o Germanii, nie brzmiało zachęcająco. - Zobaczyła, że Atretes patrzy na nią twardym wzrokiem. Poczuł się znieważony. - Ale bezpieczeństwo Kaleba jest ważniejsze niż moje lęki przed nieznanym. Jeśli Sertes jest taki, jak sądzisz, a nie wątpię, że masz rację, bez namysłu wykorzysta niewinne dziecko, jeżeli dzięki temu będzie cię miał w ręku. - Z pewnością. - A zatem jedyny sposób zapewnienia bezpieczeństwa Kalebowi to wywieźć go jak najdalej od Sertesa. Jego uporczywy badawczy wzrok sprawiał, że czuła się coraz bardziej nieswojo. O czym myśli ten Germanin? - Podróż będzie bardzo kosztowna - powiedziała. Roześmiał się posępnie. - Bez wątpienia, a większość tego, co zarobiłem, wydałem na tę willę. - Rozejrzał się, jakby po raz pierwszy widział ten pokój. - Rozumiem teraz, dlaczego Sertes tak nalegał na kupno tego właśnie domu - dodał mrocznym głosem. - W tych ścianach jestem zamknięty dokładnie tak samo jak w szkole gladiatorów. - Możesz sprzedać willę. - Natychmiast by się o tym dowiedział, a poza tym wątpię, bym zdążył z tym przed miłą ucztą u Rufusa Pomponiusza Praksusa. Zaklął gniewnie. - Dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Obrzucił ją drwiącym spojrzeniem. - Skąd przyszło ci do głowy, że twój Bóg zechce mi pomóc? - A skąd tobie przyszło, że nie? - Nie czekała na jego odpowiedź. - Pójdę porozmawiać z Janem. Z pewnością coś wymyśli. - Nie opuścisz murów tego domu! - Jeśli mamy zebrać potrzebne nam informacje, muszę. W Ciele Chrystusa są ludzie, którzy kroczą rozmaitymi drogami życia. Znam pewnego kupca, który przewędrował całe cesarstwo. Jeśli ktoś wie, jak dotrzeć do Germanii, to z pewnością ten człowiek: Może postara się o mapę, wedle której moglibyśmy podróżować. - Atretes robił wrażenie człowieka gotowego do sprzeczki, podjęła więc szybko: - Trzeba wziąć pod uwagę jeszcze jedno. Jeżeli opuszczę dom, Sertes straci pewność co do mnie i Kaleba. Jeśli odejdę z Kalebem, czy Sertes nie pomyśli, że nie jestem dla ciebie kimś tak ważnym, jak sobie wyobrażał? Przecież nie odesłałbyś mnie razem ze swoim synem! Atretes zmarszczył brwi. Jej pomysł nie był taki głupi. Ale pozostała jeszcze pewna drobna wątpliwość. - Sertes może zabrać cię do szkoły gladiatorów i zacząć wypytywać. Spojrzała w stronę balkonu, zaniepokojona taką możliwością. - Czy jest tam pod terebintem i obserwuje dom? - Sertes odszedł. Pozostali jego szpiedzy. Z poczuciem pewnej ulgi przyłożyła dłoń do szyi. - Jeśli nie wydał rozkazów, żeby sprowadzono mnie do szkoły gladiatorów, wątpię, by sami się na coś takiego ważyli. Będą patrzeć, donosić o wszystkim i czekać na jego rozkazy. Nim je otrzymają, ja będę już w Efezie. - Tuż pod jego nosem - powiedział z niepokojem. - Przynajmniej jeden ze szpiegów pójdzie za tobą. - Bywało już, że mnie śledzono, Atretesie. Wiem, jak się wymknąć. Natychmiast spostrzegła, że nie powinna była tego mówić. Oczy Atretesa zwęziły się podejrzliwie. - Ach tak - rzekł niebezpiecznie łagodnym głosem. - Skoro tak, jak cię znajdę? - Parsknął szyderczym śmiechem. - Niewiele brakowało, a już byś mnie przekonała. Nie jestem głupcem. Spodziewasz się, że oddam ci syna i będę patrzył, jak znikasz? - Atretesie! Daję ci słowo... - Twoje słowo nic dla mnie nie znaczy! Odwrócił się wzburzony i zaczął pocierać ręką kark. Rispa westchnęła. Starała się zapanować nad uczuciem zawodu. Zapewnienie, że może jej ufać, to za mało, by go przekonać. Zaufanie trzeba sobie pozyskać, a na to nie ma czasu. - Może jest inny sposób - powiedziała bezbarwnym tonem. - Lepiej, żeby okazał się dobry. - Może poszedłbyś na tę ucztę i udał, że świetnie się bawisz. Gwałtownie zwrócił się w jej stronę. Poczuła, że ma tego dosyć. - Wolałbyś pójść tam okazując niechęć, piorunować wszystkich wzrokiem, jak piorunujesz mnie, i rzucić temu rzymskiemu urzędnikowi obelgę prosto w twarz! W ten sposób twoja duma byłaby ocalona, prawda? I stałoby się tak, jak zaplanował to sobie Sertes! Zaczął mu drgać mięsień w szczęce. Podeszła do niego, pełna rozpaczy w swym błaganiu. - Proszę cię, Atretesie, ze względu na syna zapomnij o swoim gniewie! Zastanów się dobrze, nim cokolwiek zrobisz. Atretes roześmiał się cynicznie. - Może powiem Sertesowi, że męczy mnie życie tutaj i pragnę wrócić do Efezu, gdzie nie brak rozrywek - rzucił z ironią. - To by się mu spodobało. Czuł się jak lew wypędzony na arenę. Nie ma drogi odwrotu. Nie ma ucieczki. Tak czy inaczej Sertes osiągnie to, czego pragnie... i nie będzie zważał, co robi i kogo wykorzystuje, żeby postawić na swoim! - Pozwól mi pójść do Jana - prosiła Rispa. - On nam z pewnością pomoże. Atretes milczał. Podeszła bliżej i położyła lekką dłoń na jego ramieniu. Poczuła, jak mięśnie mężczyzny napinają się. Cofnęła rękę. - Błagam. Dowiem się czego trzeba i przyślę wiadomość. Przysięgam na moje życie! - Wygląda na to, że nie mam wielkiego wyboru - przyznał posępnie. - Muszę wyruszyć jak najszybciej. - Odwróciła się w stronę drzwi. - Wezmę tyle rzeczy, by pomyślał, że mnie wyrzuciłeś. Atretes rzucił się i złapał ją za ramię. Obrócił ją jednym szarpnięciem i ujął za szyję. - Jedno musisz wiedzieć, kobieto! Jeśli przez dwa dni nie będę miał od ciebie wiadomości, ruszę na poszukiwanie. Nie próbuj uciec z chłopcem, bo jeśli to zrobisz, przysięgam na wszystkich bogów świata, użyję wszelkich sposobów, sięgnę nawet po pomoc Sertesa, byleby cię odnaleźć! A wtedy - ciągnął, zaciskając powoli dłoń na jej szyi - pożałujesz, żeś się urodziła! Odepchnął ją, jakby sama bliskość jej ciała podsycała jego gniew. Rispa dotknęła ręką gardła. Jej oddech był drżący, łzy napłynęły jej do oczu. - Wiem, że mi nie ufasz, ale może kiedy będziemy mieli to wszystko za sobą, zrozumiesz, że zasługuję na twoje zaufanie. Zmarszczył brwi i patrzył, jak kobieta zmierza do wyjścia. - Dwa dni! - powtórzył. Wyszła, zamykając za sobą drzwi. Z bijącym sercem pobiegła do swojej sypialni. - Czy stało się coś złego, pani? - spytała Hilda. - Jesteś bardzo blada. - W każdym razie nic dobrego - odparła zgodnie z prawdą Rispa. - Muszę odejść. Owinęła Kaleba szalem, przytraczając go sobie do piersi. - Pan cię wyrzucił? Dokąd pójdziesz? - Mam w mieście przyjaciół. Odszukam ich. - Spojrzała na mały węzełek ze swoimi rzeczami i potrząsnęła głową. - Mam Kaleba i tylko to się liczy. - Nie pozwoli ci odejść ze swoim synem! - Kaleb jest moim synem i Atretes nie uczyni nic, by powstrzymać mnie od zabrania tego, co należy do mnie. Nadal czuła ból szyi w miejscu, gdzie ścisnęła ją dłoń Atretesa. Wyszła i serce jej zabiło na widok stojącego na korytarzu Atretesa. "O Panie, Boże litościwy, spraw, by nie zmienił zdania!" Wyglądał na człowieka miotanego wahaniami i bezradnego. - Pamiętaj, co ci powiedziałem - burknął, kiedy go mijała. Przystanęła i spojrzała na niego oczyma pełnymi łez. - Pamiętaj też, co ja powiedziałam. Szybko zeszła na dół. Przemierzyła dziedziniec, kierując się ku bramie, przy której pełnił straż Gallus. - Dokąd to się wybierasz? - spytał, zastępując jej drogę. - Przepuść ją! - rozkazał Atretes, który też zszedł na dół i ruszył w ich stronę. - Kazałem jej się wynosić! Gallus spojrzał na nią z litością i otworzył bramę. Atretes podał Rispie sakiewkę. - Bierz! - powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. Krzywiąc się, wzięła pieniądze. Skórzany woreczek ociekał wodą i był śliski. Ta sama sakiewka, którą rzuciła w niego pierwszego dnia! Najwyraźniej przez cały czas leżała w wodzie; była ciężka od złotych monet. - Uznaj, że to zapłata za twoją służbę. Zrozumiała, co miał na myśli. Skinęła głową, odwróciła się i wyszła za bramę. Szła szybko drogą, tuląc Kaleba, by uchronić go przed chłodnym wiatrem od wschodu. Kiedy mijała terebint, zobaczyła kilku mężczyzn siedzących w cieniu i rozmawiających. Z pozoru zupełnie się nią nie interesowali. Przy zakręcie obejrzała się ukradkiem. Jeden z mężczyzn podążał jej śladem. Rozdział VII Mimo ponawianych prób, żeby zgubić śledzącego ją mężczyznę, kiedy Rispa znalazła się przed domem Jana, czuła, że jej prześladowca jest gdzieś w pobliżu. Była bardzo zmęczona. Zapukała do drzwi. Otworzył je Kleofas, który na jej widok wydał okrzyk radości. - Jana wezwano wcześniej, ale wkrótce powinien wrócić - powiedział, wprowadzając ją do środka. - Siadaj. Wyglądasz na utrudzoną. - I jestem utrudzona - przyznała, siadając z wdzięcznością na łożu koło paleniska. Po długim marszu w chłodnym wietrze rozkoszowała się ciepłem bijącym od ognia. - Szłam od Atretesa. - Jakieś kłopoty? - I to wielkie. Rozsupłała szal i położyła obok siebie na łożu Kaleba i sakiewkę z monetami. Drżała. Kleofas przysunął bliżej kosz z węglami. - Kaleb wygląda zdrowo - powiedział, uśmiechając się do dziecka. - Musi być znacznie cięższy niż poprzednim razem, kiedy go widziałem. - Waży dwa razy tyle, co w dniu, kiedy Jan oddał go w moje ręce - odparła, dziękując za to Bogu, chociaż podczas długiego marszu do miasta czuła każdą uncję jego ciała. Uśmiechnęła się i podsunęła Kalebowi palce, żeby chwycił je i spróbował się dźwignąć. Kleofas położył dłoń na jej ramieniu. - Przyniosę ci wino i coś do zjedzenia. Podziękowała i skupiła całą uwagę na dziecku. - No, mój maleńki, nic cię teraz nie krępuje. Możesz wiercić się, ile zechcesz. Podrapała go lekko po brzuszku. Bulgotał z zadowoleniem i wymachiwał nóżkami. Udało mu się chwycić własną stopę, próbował więc wepchnąć ją teraz do buzi i ssać duży palec. Nie przestawał obdarzać ją uśmiechem pełnym zadowolenia. Poklepała go po pupie i wstała. Podeszła do okna i ostrożnie wyjrzała na zewnątrz. Mężczyzna, który szedł za nią, stał w cieniu sąsiedniego budynku i wpatrywał się w dom Jana. Cofnęła się i przycisnęła rękę do piersi. Drżąc na całym ciele, usiadła przy Kalebie. Wrócił Kleofas. - Czy mogę ci pomóc? - Ściągnęłam Janowi kłopot na głowę - powiedziała, patrząc, jak Kleofas stawia tacę na stole. - Ktoś mnie śledził. Przez całą drogę starałam się go zgubić, ale on przywarł do mnie jak skorupiak do poszycia okrętu. Jest ubrany na czarno i stoi na ulicy tuż obok domu. Może powinnam wyjść... - I dokąd się udasz? - Nie wiem, ale człowiek, przez którego mam kłopoty, jest bardzo wpływowy i zajmuje się organizowaniem igrzysk. - Czuła, jak narasta w niej strach na myśl o tym, co grozi Janowi i innym przyjaciołom, jeśli staną na drodze Sertesa. - Nie sądzę... Kleofas nalał wina do małej, ozdobionej miedzią glinianej czarki i podał Rispie. - Jest bardzo późno. Napij się i zjedz coś. Jego spokój i pewność siebie dodały jej ducha. Jest nieustraszony. Władzę sprawuje Bóg, a nie Sertes. Nawet cesarz nie ma takiej władzy jak Bóg. Uśmiechnęła się do Kleofasa. - Tęskniłam do ciebie, do Jana i innych przyjaciół. - Jak i my do ciebie. Drgnęła, gdyż usłyszała odgłos otwieranych drzwi wejściowych. Trochę wina ochlapało jej dłoń, odstawiła więc czarkę. Jaki kruchy jest jej spokój! Kleofas wyciągnął rękę w uspokajającym geście i wstał. - To Jan albo któryś z braci - powiedział i wyszedł do sieni. Rozpoznała głos apostoła. - Dzięki niech będą Bogu - szepnęła. Kiedy Jan znalazł się w pokoju, wstała i podeszła do niego. Z oczu trysnęły jej łzy. Tulił ją czule jak ojciec. Kiedy cofnęła się, Jan ujął ją za ręce i pocałował w policzek. Zmartwił się, widząc, że Rispa płacze. Uśmiechnęła się przez łzy. - Jak dobrze widzieć cię znowu, Janie! - Ja też się cieszę, że cię widzę. Kaleb zapiszczał i Rispa aż podskoczyła. Jan dotknął ją leciutko dłonią, żeby się uspokoiła i podszedł do dziecka. Śmiejąc się, wziął je na ręce. - Zobacz, Kleofasie, kto to nas odwiedził! Uśmiechnął się do Kaleba, który wierzgał nóżkami jak żabka, zachwycony, że znowu wszyscy się nim zajmują. Jan przytulił go i połaskotał pod brodą, wywołując atak dziecięcego śmiechu. Patrząc na apostoła i syna, Rispa uspokoiła się nieco. Jan, w przeciwieństwie do Atretesa, czuł się bardzo swobodnie z dzieckiem. Usiadła na łożu i przypatrywała się im z uśmiechem. Apostoł usiadł i położył sobie niemowlę na kolanach tak, że Kaleb opierał się stopami o jego brzuch. Jan ujął dziecko i bawił się z nim, podnosząc i opuszczając na małych nóżkach. Kaleb szczebiotał z zadowoleniem i wymachiwał rączkami. - Czy jest coś piękniejszego niż dziecięca niewinność? - spytał Jan, uśmiechając się do Kaleba. - Pamiętam, jak dzieci tłoczyły się do Jezusa, kiedy szliśmy przez miasto. - Potrząsnął głową. - Z początku próbowaliśmy je przepłoszyć, uznając je za rój uprzykrzonych much - powiedział i roześmiał się cicho. - Ale Jezus przygarnął je do siebie i każde obdarzył swoim błogosławieństwem. Ostrzegł, że jeśli nie będziemy jak dzieci, nie wejdziemy do królestwa niebieskiego. Rispa uśmiechnęła się z miłością. - Są pełne pokory i bezbronne. - I bez reszty otwierają serca na miłość Boga i Jego prawdę - dodał Jan. Podniósł wzrok na Kleofasa i sługa wziął na ręce dziecko, usiadł na łożu sąsiadującym z tym, na którym siedziała Rispa, i położył sobie je na udach. Zakołysał Kalebowi przed oczyma sznurkiem z węzełkami i Kaleb próbował chwycić zabawkę. - Przyszłam tu, bo lękam się o Kaleba - powiedziała Rispa. - Człowiek o imieniu Sertes robi, co może, żeby Atretes znowu wyszedł na arenę. Jeśli domyśli się, że Kaleb jest synem Atretesa, nie zawaha się: posłuży się dzieckiem, by osiągnąć swój cel. Ukryłabym je, lecz Atretes nigdy nie pozwoli, bym zabrała je na dłuższy czas. - Jak możemy ci pomóc? - Trzeba ułatwić Atretesowi opuszczenie Efezu. Ale odkąd się tu znalazłam, nie wiem, czy powinnam was w to wciągać. Sertes to potężny człowiek. - Potężniejszy niż Bóg? Rispa westchnęła z cicha i przymknęła oczy. - Nie - szepnęła. Spojrzała na Jana zawstydzona kruchością swojej wiary. - Jestem słaba, Janie. Przez ubiegłe miesiące, z dala od twego nauczania i od moich sióstr i braci, opadałam z sił. Życie obok Atretesa jest takie trudne. - Czy komuś takiemu jak Jan można wyjaśnić, co czuła w bliskości Atretesa? - Nikomu nie ufa. A mnie najmniej. - Jednak pozwolił ci przyjść tutaj. - Bo nie widzi innego sposobu, żeby dotrzeć do potrzebnych mu informacji i opuścić Jonię. Wcale nie chcę przedstawiać go w złym świetle. Wszystko przez to, że ma za sobą życie ciężkie i naznaczone przemocą. Zdradziła go kobieta, uważa więc, że wszystkie są takie same i żadnej nie można ufać. - Pozwolił ci zabrać Kaleba. Wstała. Czuła, że przepełnia ją jakiś niepokój. - Gdyby Atretes mógł karmić Kaleba swoją piersią, wydarłby go z moich ramion, a mnie wyrzuciłby za bramę. Kleofas też wstał. - Zdaje się, że maleństwo trzeba wykąpać. Rispa spojrzała na niego. Poczuła się zawstydzona swoim wybuchem. - Nie mam czystych pieluszek - powiedziała przepraszającym tonem. - Mamy trochę płótna - uśmiechnął się Kleofas. Rispa wiedziała, że chce dać jej sposobność rozmowy sam na sam z Janem. - Dziękuję ci, Kleofasie. Skinął głową i wyszedł z Kalebem na ręku. Spojrzała na Jana. - Wybacz, proszę - powiedziała. - Zawsze mówię, nim zdążę pomyśleć. Ileż myśli cisnęło się jej do głowy! - Nie tylko ciebie świerzbi język, Rispo. - Wykrzywił usta. - O mnie i Jakubie Jezus powiadał zawsze, że jesteśmy Synami Gromu. Roześmiała się. - Ty? Może więc i dla mnie jest jakaś nadzieja. - Powierzyłaś swe życie Chrystusowi i możesz mieć pewność, że ulepi z ciebie naczynie najlepsze do celu, jaki ci wyznaczył. - Tak, chciałabym jednak wiedzieć, jaki to cel. - Przecież wiesz. Wola Boża nie jest zakryta jak mity filozoficzne i wiedza tego świata. Jezus powtarzał nam otwarcie dzień po dniu, jakie ma względem nas zamiary. Miłujcie się wzajemnie. Miłujcie się. - Ale jak? Nawet sobie nie wyobrażasz, co za człowiek z tego Atretesa! - Kochaj Pana Boga swojego całym sercem i całą duszą, i całą mocą. W Bogu nasze życie i poczynania, i istnienie. W Bogu możemy się wzajemnie miłować. Skinęła głową. Tylko Bóg pomoże jej przezwyciężyć wewnętrzne drżenie, jakie czuje przy Atretesie. Tylko Bóg może ją uchronić przed siłami, które z niego promieniują. - Jezus powiedział też, byśmy poszli i nauczali wszystkie narody - ciągnął Jan - chrzcząc je w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, pouczając, by ludzie przestrzegali wszystkiego, co nam przykazał. - O, Janie - szepnęła, zamykając oczy. "Muszę więc udać się do Germanii, Panie? Muszę uczynić wyznawcę z Atretesa? Jak?" - Zawierz swoje brzemię Panu. On cię wesprze. - Niedorzecznością jest mniemać, że zdołam doprowadzić Atretesa do zbawczej wiary w Chrystusa. - Sam Chrystus doprowadzi go do zbawczej wiary, jeśli taka będzie Jego wola. Nie ty. Twoim zadaniem jest pokazać Atretesowi miłość Bożą, jak pokazał ci ją Szczepan. Jej oczy napełniły się łzami. Szczepan! Błogosławiony niech będzie Szczepan! - Rozumiem - szepnęła. Wiedział, że tak jest naprawdę. - Módl się ze mną - powiedział, wyciągając do niej ręce. Podeszła i oboje uklękli. Kiedy słuchała mocnego, a zarazem łagodnego głosu Jana, uchodziły z niej cały strach i całe napięcie. Z pewnością modlitwa apostoła zostanie wysłuchana uważniej niż jej modlitwa. Miał wiarę i ufał Bogu, a jej serce było rozdzierane burzą. "Jestem słaba, Panie. Wybacz mi. Chroń Kaleba, aby wzrastał i wielbił Cię żarliwie. Błagam Cię, Ojcze, zbaw Atretesa. Wydobądź go z ciemności na światło. Zechciej użyć do tego mnie wedle swojej woli." Jan odmówił modlitwę dziękczynną za pokarm, który mieli przed sobą, i pomógł Rispie wstać. Ogarnął ją spokój ducha. Takiego spokoju nie czuła od dnia, kiedy Jan przyszedł do niej i powiedział, że Atretes chce odzyskać syna. - A teraz - uśmiechnął się Jan - wyznaj mi, co zaszło między tobą a Atretesem. Wziął do ręki małą kromkę chleba, przełamał i podał połowę Rispie. Opowiedziała o wszystkich utarczkach, do jakich między nimi doszło od pierwszego dnia do ostatniej rozmowy w pokoju na piętrze. - Musi opuścić Efez - ciągnęła Rispa. - Jeśli zostanie, Sertes znajdzie jakiś sposób, żeby zmusić go do powrotu na arenę. Przysłał szpiegów, którzy bezustannie obserwują willę. Kazał jednemu ze swoich ludzi wypytywać o mnie w mieście. Nie chcę nawet myśleć o tym, do czego posunie się Sertes, jeśli dojdzie do wniosku, że Kaleb jest synem Atretesa... i na jakie niebezpieczeństwo będzie wystawione dziecko. - Wzięła napchaną złotem sakiewkę, którą dał jej Atretes, i wręczyła ją apostołowi. - To od Atretesa. Chce wrócić do Germanii. Dokąd to nas doprowadzi? Jan otworzył sakiewkę i wysypał na dłoń jej zawartość. - Wystarczy na mniej więcej połowę drogi do Rzymu - rzekł i wsypał z powrotem monety do woreczka, który położył następnie na stole między sobą a Rispą. - Muszę zawiadomić Atretesa, że będziemy potrzebowali więcej pieniędzy. Przyrzekłam mu, że w ciągu dwóch dni dam mu jakiś znak życia. Jeden już minął. Jan patrzył, jak Rispa krąży niespokojnie po izbie i modlił się za nią bezgłośnie. Raz jeszcze wyjrzała przez okno i cofnęła się z twarzą bladą jak chusta. - Szpieg Sertesa nadal tam jest! Szedł za mną od samej willi. Próbowałam go zgubić, ale... - Nękały ją myśli o tym, co się może zdarzyć. - Nie chciałam ściągać kłopotów na twoją głowę, Janie. - Siedź i jedz, Rispo. Będziesz potrzebowała mnóstwa sił. Pan zadba o to, co niezbędne. - Mam nadzieję, że Pan da nam także mapy. Atretes nie wie, jak trafić do Germanii, a ja wiem tyle, że jest to daleko na północ od Rzymu. - Zamrugała, żeby usunąć łzy z oczu. - Słyszałam, że jest to kraj niecywilizowany, barbarzyński. Jeśli miałabym sądzić po Atretesie... - Potrząsnęła głową, trzymając na podołku ręce, w których ściskała chleb. - Nie mogę uwierzyć, że sama zaproponowałam tę podróż. Co sobie wyobrażałam? Myśl o Germanii napawa mnie teraz niewysłowionym lękiem. - Ziemia i wszystko na niej jest Boskim dziełem stworzenia - zauważył z uśmiechem Jan. - Nawet Germania. - Wiem, ale to tak daleko od ciebie i Kleofasa, i innych, których kocham. Będę sama z Atretesem, zależna od jego dobrej woli. - Roześmiała się smutno. - Gdy tylko znajdziemy się w jednym pokoju, wybucha między nami jakaś sprzeczka. - Czy zrobił ci jakąś krzywdę? - Nie, chociaż nieraz nieźle mnie nastraszył. - Odwróciła głowę, gdyż przypomniała sobie, jak patrzyła w gimnazjonie na ćwiczącego Atretesa. - Czy pociąga cię ten mężczyzna? Zarumieniła się. Spuściła głowę i przez dłuższą chwilę milczała. - Tak - przyznała z zawstydzeniem. - Co gorsza on o tym wie. - Nie bez przyczyny Bóg związał twe życie z życiem Atretesa. - Żeby wystawić mnie na pokuszenie? - spytała unosząc brwi. - Boga nie można kusić i On nie wystawia nikogo na pokuszenie. To nasze żądze prowadzą nas na manowce. - Nie zeszłam jeszcze na manowce. I nie zamierzam. - Oderwała kawałek chleba i zamoczyła w winie. Wzięła kęs do ust, żeby zyskać trochę czasu: W jej uczuciach panował taki zamęt, że nie umiała znaleźć właściwych słów. Spojrzała na Jana, którego twarz była odbiciem spokoju ducha. - Pociąga mnie w nim nie tylko uroda cielesna, Janie. Chodzi o coś głębszego, co ten człowiek starannie skrywa w głębi serca. Jest srogi, dziki i gwałtowny, ale strasznie cierpi. Pewnego wieczoru powiedział mi, że pamięta wszystkich, których zabił. - Łzy paliły jej oczy. - Spojrzałam na niego i... - Potrząsnęła głową. - Pragnienie, by nieść mu pociechę, może być ścieżką wiodącą... do innych pragnień. - Musisz się więc mieć na baczności. Bóg dochowuje wiary, Rispo. Przez cały czas pamiętaj o tym, żeby się Mu podobać. Nie dopuści do tego, by pokusa stała się ponad twoje siły i wskaże ci także drogę ucieczki, abyś mogła wytrwać. - Postaram się być silna. - Nie ufaj własnej sile. Nikt z nas nie jest dość silny własną siłą. Bez Pana jesteśmy słabi. Wstała i znowu krążyła niespokojnie po izbie. - Chciałabym wrócić do Efezu i zamieszkać znowu w insuli. O ileż łatwiejsze i prostsze było kiedyś moje życie! Gdybyż nie spotkała na swojej drodze Atretesa! Nawet teraz, choć był daleko, nie przestawała ani na moment o nim myśleć. - Są dni, kiedy ja też muszę się zmagać - wyznał Jan. Obróciła się ze zdziwieniem w jego stronę. - Ty? Jesteś wszak apostołem! - Jestem człowiekiem jak ty. - Nie ma już nikogo takiego jak ty, Janie. Pozostałeś jedynym apostołem. Inni odeszli już do Pana. - To prawda. I czasem pytam Pana, czemu pozostawił mnie na ziemi. Miłuję ciebie i innych, jakże jednak tęsknię za dniem, kiedy znajdę się znowu twarzą w twarz z Jezusem! Rispa wyczuła ogromną tęsknotę w jego głosie i serce się jej ścisnęło. Patrzyła na posiwiałe włosy na głowie i brodzie apostoła, na zmarszczki wokół oczu. Podeszła i uklękła przed nim. Ujęła i pocałowała jego dłonie. - Jestem samolubna - powiedziała urywanym szeptem - bo chcę, byś pozostał wśród nas jak najdłużej. - Spojrzała na niego oczami zasnutymi mgłą. - Kiedy odejdziesz, Janie, nie będzie już nikogo, kto chodził z Jezusem, dotykał Go i słuchał Jego głosu. Jesteś ostatnim żyjącym świadkiem Chrystusa. - Nie, ukochana siostro. Bóg dał nam Ducha Świętego, aby każdy z nas, kto przyjmie Go jako Zbawiciela i Pana, był żywym świadkiem Jego miłości. - Cofnął dłonie, którymi obejmował jej ręce, i ujął w nie twarz kobiety. - Jak ty musisz być żywym świadkiem dla Atretesa. Zamknęła oczy. - Jestem marnym świadkiem. - Bóg bierze najmarniejsze, najbardziej szalone rzeczy na tym świecie, by użyć ich dla chwały swego imienia. Jezus nie urodził się w wysokich komnatach królewskich, lecz w stajence. - Położył rękę na jej ramieniu. - Wszyscy jesteśmy jednym w Chrystusie, umiłowana siostro. Wiesz też, kto jest nieprzyjacielem. Szatan to potężny przeciwnik, który poznał cię prawie tak samo głęboko jak nasz Pan. Atakuje przez umysł i ciało, starając się oddzielić cię od Chrystusa. - Nie jestem pewna mych sił. Kimże jestem, by podjąć walkę z szatanem? Uśmiechnął się z miłością. - I nie musisz. Pan idzie przed tobą w bitwę. Ty masz tylko trwać mocno przy swojej wierze. Przypomnij sobie list Pawła do nas. Bóg zadbał o zbroję dla nas. Dał nam przepaskę prawdy, pancerz sprawiedliwości, sandały dobrej nowiny o pokoju, tarczę wiary, hełm zbawienia i miecz Ducha, czyli słowo Boga. - Pamiętam. - Chrystus jest naszą zbroją. Otacza nas swoją opieką. Pamiętaj o wszystkim, czego cię nauczono. Musisz odnowić swój umysł w Chrystusie. - Próbuję ogarnąć to wszystko umysłem i nadal walczę. - Wstała i raz jeszcze zaczęła chodzić to tu, to tam. - Wiesz, jak trudne miałam życie, póki nie spotkałam Szczepana, który przyprowadził mnie do ciebie. Nie wiesz jednak, że Szczepan musiał bez ustanku kierować mnie na właściwą drogę. Był taki silny w swojej wierze. Nawet kiedy umierał, nie wątpił. - Łzy piekły jej oczy. - Nie jestem jak on. Nie jestem jak ty. Tak długo żyłam na ulicy, walcząc o przetrwanie, że pewne nawyki zakorzeniły się we mnie na stałe. - Chrystus uczynił z ciebie nowego człowieka. Roześmiała się smutno. - Może więc nie dostąpiłam zbawienia, bo jestem ciągle tą samą upartą, bezdomną dziewczyną o sztywnym karku, która kradła jadło ze straganów, ukrywała się przed bandami i spała w zagłębieniu bram. Atretes przypomniał mi o tamtych dniach. Sprawił, że pragnęłam utarczek. - Odwróciła się. - Myślałam, że się zmieniłam, Janie, ale okazuje się, że nie jestem warta tego, by nazywać mnie chrześcijanką. Podszedł do niej, położył dłonie na jej ramionach i obrócił ją tak, że stanęła naprzeciwko niego. - Nikt z nas nie jest tego wart, Rispo. Tylko dzięki łasce Bożej jesteśmy zbawieni i dziedziczymy niebo, nie zaś dzięki własnej prawości. Jesteś chrześcijanką! Jesteś nią, bo wierzysz w Jezusa. Uśmiechnęła się niewesoło. - Obym więc była lepszą chrześcijanką! - To cel nas wszystkich. - W jego oczach pojawił się ciepły błysk. Ujął jej dłonie w swoje. - Ufam, że Ten, który rozpoczął w tobie swe dzieło, zadba, by je udoskonalić. Do izby wszedł Kleofas. Na ręku trzymał niespokojnego Kaleba. - Chce do mamy - oznajmił z udręczoną miną. Roześmiała się. Wzięła dziecko i pocałowała. - Jest głodny, a ty niewiele możesz na to zaradzić. Kleofas zaprowadził ją do małej alkowy, gdzie mogła zostać sam na sam z dzieckiem i nakarmić je. Kiedy malec ssał jej pierś, rozmyślała o wszystkim, co powiedział Jan. Spłynęło na nią ukojenie. Bóg wie, co czyni. "Wybacz memu wątpiącemu sercu, Panie. Natchnij mnie dobrym duchem. Spraw, bym patrzyła na Atretesa Twoimi oczami, nie zaś oczami tej, którą byłam niegdyś. A jeśli postanowiłeś, że mamy udać się do Germanii, cóż, udam się, Panie, choć wcale tego nie pragnę." Po nakarmieniu Kaleba zawinęła go w miękkie, ciepłe pieluchy i dziecko zaraz usnęło. Wróciła do triclinium, do Jana i Kleofasa. - Kleofas powiedział, że przed twoim przyjściem miałem gości - rzekł Jan. - Zdaje się, że Atretes nie jest jedynym człowiekiem, który pragnie opuścić Efez. Rozdział VIII Atretes stał na balkonie, patrząc na drogę, w stronę terebintu. Zeszłej nocy niewiele spał, gdyż nękały go myśli o Rispie i synu. Kiedy tylko wyszła, stanął w tym miejscu i patrzył, jak idzie pokrytą kurzem drogą w stronę miasta. Jeden z mężczyzn siedzących pod terebintem wstał i poszedł w ślad za nią. "Bywało już, że mnie śledzono, Atretesie. Wiem, jak się wymknąć." Te słowa napełniły go niepokojem i w jego umyśle pojawiły się wątpliwości. Kto ją śledził i dlaczego? Przed czym lub przed kim się ukrywała? Już był gotów za nią pobiec, rozmyślił się jednak. Teraz zastanawiał się, czy nie popełnił błędu. Co będzie, jeśli Rispa nie wróci? Czy zdoła ją odnaleźć? A może chrześcijańscy przyjaciele wywiozą ją potajemnie z Efezu? Minął jeden dzień. Atretes rozważał, jak dostać się do miasta i rozejrzeć się za nią. Zacznie od tego, że odszuka i wypyta apostoła. "Wiem, jak się wymknąć." Zgrzytnął zębami. Żałował, że jej zaufał. Ma jego syna, a on, Atretes, nie wie właściwie, dokąd się udała. Powiedziała, że idzie do apostoła, ale to wcale nie musi być prawda. "Przyślę wiadomość. Przysięgam na moje życie!" I pozwolił jej odejść. Jak pierwszy lepszy głupiec! Pozwolił odejść ze swoim synem. Ze swoim synem! Zaufał Julii, choć od dnia, kiedy spotkał ją w Artemizjonie, głęboki instynkt podpowiadał mu, jaka jest ta kobieta. Poszedł do niej, pozwalając, by żądza wzięła górę nad wszelkimi względami rozumowymi. Oddał jej swoje serce, a ona rozszarpała je na kawałki i pożarła. A teraz pojawiła się w jego życiu ta przeklęta kobieta o pięknych brązowych oczach i bujnych kształtach. I co zrobił? Powierzył jej syna. Powierzył jej swoją wolność. Dał jej do ręki oręż, którym może go zniszczyć. Zaklął i odwrócił się od balkonowej barierki. Starał się odzyskać panowanie nad miotającymi nim uczuciami. Wszedł do pokoju. Nalał sobie wina do srebrnego kielicha stojącego na marmurowym stoliku pod ścianą. Wychylił kielich i napełnił go raz jeszcze. Opróżnił dzban i wziął kielich do ręki. Z wykrzywionymi ustami patrzył posępnie na wizerunki leśnych nimf ściganych przez satyrów. Julii spodobałyby się te sceny. Przemawiałyby do jej wyobraźni nastawionej na przeżycia cielesne. "Zrobię dla ciebie wszystko, Atretesie. Wszystko!". Zacisnął zęby, aż wygiął brzeg srebrnego kielicha. - Możesz więc umrzeć, wiedźmo! Umrzyj dla mnie! - szepnął przez zaciśnięte zęby i rzucił wykrzywiony kielich na tacę. Wyciągnął się na łożu i patrzył na sufit, który - miał wrażenie - przytłacza go. Także ściany zamykały się wokół niego coraz ciaśniej i ciaśniej. Znowu usłyszał głosy ludzi, których zabił. Jęknął i wstał z łoża. Ściągnął kilka futer i wyszedł z sypialni. U stóp schodów stanął Lagos, jak zawsze gotów do usług. Atretes minął go bez słowa i ruszył wewnętrznym korytarzem. Słychać tu było tylko echo jego kroków. Przeszedł przez łaźnię i znalazł się na tyłach willi. Ruszył dziedzińcem ku ciężkiej furcie w murze. - Wszystko w porządku, panie - zameldował Silus. Atretes nie zwrócił na niego uwagi. Podniósł rygiel, otworzył furtę i wyszedł. Przy furcie pojawił się zatrwożony Lagos. - Czy pan powiedział, jak długo go nie będzie? - Nie, nie pytałem. - Może ktoś powinien za nim pójść. - Jeśli masz na myśli mnie, nic z tego. Widziałeś wyraz jego twarzy? Zostawię furtę otwartą. Wróci, kiedy zechce. Z mroku wyłonił się Gallus. - Atretes wyszedł? - Pewnie znowu udał się do swojej pieczary - odparł Silus. Gallus wyszedł za furtę. Lagos zobaczył, że daje komuś znak i wraca. Lagos poczuł lęk, ale nie powiedział ani słowa. Atretes czuł, że oddycha lżej pośród okrytych mrokiem wzgórz. Kiedy dotarł na pagórek górujący nad willą, przykucnął na piętach i naciągnął na siebie skóry. Miał wrażenie, że tutaj, pośród bogactwa wygwieżdżonego nieba, jest bliżej wolności. Nie zamykają się wokół niego żadne ściany. Nikt na niego nie patrzy. Czuł dobry zapach ziemi. Nie tak dobry jak zapach germańskich borów, ale lepszy niż woń szkoły gladiatorów czy nawet jego luksusowej willi. Odetchnął powoli i oparł głowę na kolanach. Wino zaczęło działać. Zalała go fala ciepła, głowę miał lekką, wiedział jednak, że wypił za mało, żeby osiągnąć skutek, jakiego pragnął: zapomnienie. Żałował teraz, że nie wziął ze sobą bukłaka z winem, mógłby się bowiem upić i zapomnieć o wszystkim, nawet o tym, kim jest. Oddałby wszystko za noc bez snów i ranek w dobrym samopoczuciu. Roześmiał się posępnie. Ten śmiech w ciemności zabrzmiał jakoś głucho. Wszystko, co ma, nie wystarczyłoby, żeby odmienić przeszłość, żeby przywrócić życie tym, których zabił, żeby zatrzeć wspomnienia i uwolnić go od poczucia winy. Ma dwadzieścia osiem lat. Miał osiem, kiedy ojciec zaczął uczyć go walki. Miał uczucie, że od tego czasu walka wypełniała wszystkie jego myśli, stała się motywem wszystkich działań. Stała się nim samym! Umie odbierać życie. Szybko. Bezlitośnie. Bez wyrzutów sumienia. Wykrzywił z goryczą usta. Bez wyrzutów sumienia! Nie czuł ich, kiedy zabijał wojowników z innych germańskich plemion, jeśli tylko ośmielili się wkroczyć na tereny Chattów. Nie czuł, kiedy zabijał Rzymian, którzy wtargnęli do jego ojczyzny. Tryumfował w swym sercu, zabijając Tarakusa, pierwszego lanistę szkoły gladiatorów w Kapui, gdzie przywleczono go w łańcuchach. A inni? Nadal miał przed oczyma ich twarze. Nie może zapomnieć Kaleba, Żyda klęczącego przed nim z odchyloną do tyłu głową. Nie pozbędzie się też nigdy wizerunku wojownika z plemienia Chattów, którego zabił podczas ostatniej walki w Rzymie. Ciągle brzmiały mu w uszach słowa tego chłopca. "Wyglądasz jak Rzymianin, cuchniesz Rzymianinem... Jesteś Rzymianinem!" Jak to jest być wolnym dzieckiem i biegać po lesie? Nie potrafił sobie tego przypomnieć. Chciał przywołać obraz swojej młodej żony, Ani. Nie potrafił. Nie żyje od ponad dziesięciu lat; wątłe wspomnienie zgasłego życia. Może tego życia nigdy nie było? Może tylko śnił o szczęśliwszych czasach. Może to wyobraźnia płata mu figle? Zacisnął powieki i poczuł, jak zamyka się wokół niego ciemność. "Z głębokości wołam do Ciebie, Panie, o Panie, słuchaj głosu mego!" Słowa pojawiły się bez udziału woli, wypłynęły, trysnęły wprost z jego trwogi. Gdzie słyszał je przedtem? Kto je przy nim wypowiedział? Wypełniło go łagodne światło i przypomniał sobie Hadassę stojącą u wejścia do jaskini. Pragnął, żeby raz jeszcze znalazła się tutaj, żeby mógł z nią rozmawiać. Ale Hadassa nie żyje. Jeszcze jedna ofiara Rzymu. "Choćby mnie zabił Wszechmocny, ufam" - powiedziała o swoim Bogu, kiedy widział ją po raz ostatni. Znajdowała się wtedy w lochu pod areną, czekając na śmierć. "Bóg jest miłosierny." Spojrzał na nocne niebo i usłyszał inne słowa wypowiadane łagodnym szeptem. "Niebiosa głoszą chwałę Boga, dzieło rąk Jego nieboskłon obwieszcza." Znowu ukrył twarz w dłoniach, jakby chciał wyprzeć te słowa ze swej głowy. Hadassa to jeszcze jedno jego brzemię, jeszcze jedno życie, które prześliznęło się mu między palcami. Jeśli jej Bóg jest naprawdę tak potężny, jeśli jest naprawdę jedynym prawdziwym Bogiem, jak twierdziły Hadassa i Rispa, czemu pozwolił, by Hadassa umarła? Żaden bóg wart tego, by za nim pójść, nie dopuściłby do unicestwienia tak wiernej wyznawczyni. Jednak nie to najbardziej gnębiło Atretesa, lecz fakt, że on też ją opuścił. Hadassa uratowała jego syna, a on pozwolił, by umarła. Wiedział, że gdyby został, być może by ją ocalił. A być może zginąłby razem z nią. Byłaby to śmierć honorowa i sprawiedliwa. Wolał jednak żyć, żeby odnaleźć swego syna. A teraz dopuścił do tego, że znów stracił go z oczu. Zacisnął powieki i położył się na zimnej ziemi. - Jeszcze dzień, Rispo, a potem wyruszę za tobą - powiedział w panującej wokół ciszy. - Jeszcze dzień, a umrzesz. Rozdział IX Jan posłał Kleofasa i jeszcze jednego młodzieńca, by sprowadzili tych, którzy przyszli tu wcześniej, szukając rady, jak opuścić miasto. Kilka godzin później dom apostoła był pełen mężczyzn, kobiet i dzieci. Ze wszystkich, którzy przybyli tu z rodzinami, Rispa znała tylko Parmenasa rymarza. Parmenas przyszedł ze swoją żoną, Eunice, i trójką dzieci noszących imiona Antonia, Kapeo i Filomen. Rymarz miał własny sklepik i był znany ze swoich cingula. Te misternie wykonane pasy były używane w rzymskiej armii jako znaki stopnia wojskowego. Fartuszek ze zdobnych pasków skórzanych chronił pachwinę żołnierza podczas bitwy, a podczas marszu wydawał głośny dźwięk, który przeważnie wprawiał przeciwnika w przerażenie. Jan przedstawiał przybywających. Tymon nosi ślady ciężkiego pobicia. Był malarzem i naraził się na kłopoty, kiedy kapłan z Artemizjonu wezwał go i kazał namalować na ścianie fresk ku czci Artemidy. - Odmówiłem. Kiedy zapytał dlaczego, odparłem, że sumienie zabrania mi malowania czegokolwiek ku czci pogańskiej bogini. Ta odpowiedź nie zyskała mi jego przychylności. Jego żona Porcja tuliła do siebie dzieci. Była przygnębiona i przestraszona. - W nocy przyszli jacyś ludzie i zniszczyli wszystkie sprzęty domowe. - Mama płakała przez nich - dodał jeden z chłopców. W jego ciemnych oczach pojawiły się błyski. - Chciałbym zrobić coś, żeby oni też płakali. - Sza, Piotrze - powiedziała Porcja. - Pan kazał nam wybaczać nieprzyjaciołom. Chłopak najwyraźniej nie czuł się przekonany, podobnie jak jego brat Barnaba. Natomiast mała Maria i Beniamin wtulili się mocniej w suknię matki. Prochor był piekarzem. Przyprowadził ze sobą żonę o imieniu Roda i siostrę, Kamellę, z córką Lizją. Mężczyzna robił wrażenie znękanego nie tyle prześladowaniami za wiarę, ile przez kobiety, które stały po obu jego bokach. Żadna z nich nawet nie spojrzała na drugą. Tylko Lizja miała pogodną twarz. Przybyło czterech młodzieńców, którzy usłyszeli, że grupa chrześcijan chce opuścić Efez. Wszyscy czterej, Bartymeusz, Niger, Tybullus i Agabus, choć niespełna dwudziestoletni, uzyskali od swoich rodzin błogosławieństwo, by wyruszyć w świat i głosić Ewangelię. - Tutaj można usłyszeć Dobrą Nowinę - powiedział Niger. - Ale w Galii i Brytanii? - Chcemy zanieść ją tym, którzy dotąd o niej nie słyszeli - dodał Agabus. Jako ostatni przyszedł Mnazon. Na Rispie jego sposób mówienia natychmiast wywarł ogromne wrażenie. Eunice pochyliła się w jej stronę. - To sławny aktor - szepnęła i uśmiechnęła się. Rispa zauważyła, że kiedy Eunice mówi, rozbłyskują jej oczy. Kobieta była najwyraźniej zadowolona, że znajdzie się w towarzystwie znanego aktora. - Często wzywają go, żeby czytał prokonsulowi i innym rzymskim urzędnikom. Czyż nie jest przystojny? - Owszem - przyznała Rispa, chociaż mężczyzna wydał się jej zbyt sztuczny. Mnazon był najwyraźniej kimś godnym i pełnym ogłady, miał dobrze ustawiony głos, którym umiał się posługiwać. Zwrócił na siebie powszechną uwagę i czuł się z tym dobrze, jakby tego właśnie oczekiwał. - Mnazon recytował jeden z psalmów Dawidowych gościom miejskiego urzędnika, którzy przybyli na ucztę przed igrzyskami plebejskimi - powiedziała cicho Eunice, trzymająca na kolanach Antonię. - Który psalm? - Drugi. "Z radością śpiewajcie Bogu i z drżeniem składajcie hołdy Synowi." W pierwszej chwili goście myśleli, że Mnazon chce uczcić cesarza Wespazjana i jego syna Tytusa, dziś naszego sławnego władcy. Inni zaczęli coś podejrzewać. Zażądano wyjaśnień i Mnazon przyznaje, że zawiodła go odwaga. Powiedział wprawdzie, że autor był natchniony przez Boga, ale nie wie jakiego, i że każdy musi odczytać pieśń wedle swego rozeznania. "Jeśli kto ma uszy, niechaj słucha!" - oznajmił. Większość gości doszła do wniosku, że chodzi o zagadkę i zaczęła zgadywać. Ale nie wszyscy byli tym rozbawieni. Dołączyła do nich Porcja. - Lepiej, żeby nie było wśród nas Mnazona. Będzie zwracał uwagę! Rispie przyszło do głowy, że o wiele więcej uwagi zwracałby Atretes. Germanin w jednej chwili usunąłby aktora w cień. Nie musiałby nawet otwierać ust. Jego uroda rzucała się w oczy, jego dzikość urzekała. - Jedyny okręt zabierający pasażerów przypłynął z Aleksandrii - powiedział Kleofas. - Jeśli pogoda pozwoli, wypłynie za dwa dni. - Dokąd płynie? - spytał Jan. - Do Rzymu. - Do Rzymu! - wykrzyknął zbity z tropu Prochor. - Czy słyszałaś, jak Mnazon recytuje? - zagadnęła Rispę Eunice. - Nie, nigdy - odparła Rispa i pomyślała, że ta kobieta powinna więcej uwagi poświęcić swoim synom, Kapeo i Filomenowi, którzy wydzierali sobie zabawkę. - Bóg pobłogosławił go wspaniałym głosem i pamięcią - ciągnęła Eunice, która zamiast zająć się sprzeczką między synami, wpatrywała się z zachwytem w Mnazona. - Kiedy został chrześcijaninem, chciał nauczyć się jak najwięcej Pisma. I tak się stało. Umie na pamięć ponad sto psalmów i cały list Pawła do naszego Kościoła. Kiedy recytuje, czuję, jakbym słuchała głosu Pana. - Słyszałem, że tam są gorsze prześladowania - mówił Parmenas. - Mamo, jedziemy do Rzymu? - spytała Antonia, przestraszona wzburzeniem panującym w izbie. - Dokądkolwiek pojedziemy, Pan będzie z nami - zapewniła Eunice, całując ją w policzek i odgarniając do tyłu jej włosy. - Jak pojedziemy do Rzymu? - zapytała Porcja. Miała bladą i pełną napięcia twarz. - Kto nas ochroni? - Ochroni nas Pan - rzucił Mnazon, który usłyszał to pytanie. - Tak jak chronił nas tutaj? - pytała dalej Porcja. Jej oczy wypełniły się łzami. - Jak chronił Stachysa i Ampliasza? Jak Junię i Persydę? Jak Hadassę? - nalegała, wymieniając imiona chrześcijan skazanych na śmierć na arenie. - Ucisz się, Porcjo - powiedział Tymon, zmieszany jej wybuchem. Jednak kobieta nie chciała zamilknąć. - Zostałeś pobity, Tymonie. Zniszczono wszystko, co zdobyliśmy ciężką pracą. Nasze życie jest w niebezpieczeństwie, dręczono nasze dzieci. A teraz mamy udać się do Rzymu, gdzie robią z chrześcijan pochodnie, żeby oświetlić swoje igrzyska. Wolę iść na pustynię i przymierać głodem. Mała Maria wybuchnęła płaczem. - Nie chcę przymierać głodem! - Straszysz dzieci, Porcjo. Przytuliła do siebie dwa maleństwa. - Co z naszymi dziećmi, Tymonie? Maria i Beniamin są za mali, żeby pojąć, co to znaczy wierzyć w Jezusa jako Pana. Co będzie, jeśli... - Milczże! - rzucił Tymon i Porcja zamilkła; poruszała tylko ustami, starając się powstrzymać łzy napływające do oczu. Rispa położyła dłoń na dłoni Porcji i lekko ją ścisnęła. Rozumiała doskonale lęk tej kobiety, gdyż sama martwiła się przecież o Kaleba. Czyż nie po to przyszła do Jana, żeby znaleźć jakiś sposób uchronienia Kaleba przed Sertesem? Chciała, żeby Kaleb wzrastał mocny w Panu, nie zaś w niewoli i jako pionek użyty przeciwko własnemu ojcu. Jeśli Atretes i Sertes odbiorą jej dziecko, nigdy nie będzie mogło poznać Pana. "O Boże, wskaż drogę wyprowadzenia naszych dzieci z tych opałów." Jak to jest żyć w miejscu, gdzie można bez lęku oddawać cześć Panu? Jak to jest patrzeć, jak wznosi się budowle dla chwały Boga, nie zaś jakichś czczych pogańskich bożków? Rzym tolerował każdą religię wymyśloną przez człowieka, ale odrzucał Boga żywego, który stworzył sam Rzym i cały świat. Rispa przymknęła oczy. "Wszechmogący Ojcze, stworzyłeś niebiosa nad nami i wszystko wokół nas. Inne religie to człowiecze próby dosięgnięcia Boga. Wszelka religia stworzona przez człowieka zniewala go, natomiast Chrystus stoi z ramionami wyciągniętymi w geście miłości; Chrystus już dał człowiekowi wolność. Ojcze, czemu jesteśmy tacy ślepi? W Jezusie Chrystusie jesteśmy wolni. Nie potrzebujemy się niczego bać. Nawet niewolnik może mieć skrzydła jak orzeł i wzbić się ku niebu. Nawet niewolnik może otworzyć serce, a Bóg w nim zamieszka. Dlaczego nie możemy przyjąć daru, nie zadając przy tym pytań? Dlaczego nie potrafimy żyć w przekonaniu, że żadne mury, okowy, a nawet śmierć, nie mogą zniewolić umysłu, serca i duszy, które należą do Chrystusa?" Słuchając, jak Porcja mówi o swoich lękach, Rispa dojrzała własną słabość. "Jesteś moim pokarmem, Jezusie, moim życiem. Wybacz, że tak marna jest moja pamięć." Poczuła przepełniającą ją radość, poczuła, jak nabrzmiewa w niej jasność i ciepło. Miała ochotę krzyczeć z radości. - Nawet strach może służyć celom stawianym przez Boga - mówił Jan, patrząc łagodnym wzrokiem na Porcję. - Bałem się śmierci w tamtą noc, kiedy zabierali Jezusa z ogrodu Getsemani. Rozpaczałem, patrząc, jak umiera. Nawet kiedy wiedziałem, że Jezus powstał z martwych, zaznawałem strachu. Gdy mój brat Jakub został ścięty mieczem na rozkaz Heroda, bałem się. Jezus powierzył mi swoją Matkę, zamyślaliśmy więc, bracia i ja, wyprowadzić Ją z Jerozolimy w bezpieczne miejsce. Przywiozłem Ją do Efezu, gdzie pozostawała do dnia, gdy Pan wziął Ją do siebie. Uśmiechnął się ze smutkiem. - Wszyscy zaznawaliśmy strachu, Porcjo, i nadal zaznajemy go w trudnych chwilach życia. Lecz strach to nie Bóg. Bóg jest miłością. W miłości nie ma strachu, gdyż miłość doskonała przepędza strach. Jezus Chrystus jest naszym schronieniem i naszą twierdzą przeciwko każdemu z wrogów osobno i wszystkim razem. Zawierzcie Mu. Rispa czuła, jak stojąca obok niej Porcja powoli się uspokaja. Słowa Jana były tylko odbiciem pewności, że zamieszkuje go Chrystus. Przy apostole nie sposób było nie wierzyć. Co jednak będzie później? Tymon stanął obok swej żony i położył jej dłoń na ramieniu. Wsłuchiwali się w słowa apostoła. Porcja położyła dłoń na dłoni męża i zwróciła ku niemu spojrzenie. - Prześladowania wygnały nas z Jerozolimy - ciągnął Jan - lecz Chrystus wykorzystał to w dobrym celu. Dokądkolwiek się udamy, do Efezu, Koryntu, Rzymu czy nawet ku granicom Germanii - mówił, uśmiechając się do Rispy - będzie z nami Pan. Jest naszym pokarmem, kiedy idziemy z Dobrą Nowiną do Jego dzieci. "Germania!" - pomyślała Rispa. Może nie jest to miejsce tak barbarzyńskie, jak się mówi. Mężczyźni rozprawiali o planach opuszczenia Efezu i Jonii, a Rispa poddała się w pewnym momencie zmęczeniu. Usnęła leżąc na boku, z Kalebem przytulonym do piersi. Po jakimś czasie Kaleb zgłodniał i obudził ją. Uniosła się i zobaczyła, że ktoś okrył ją pledem i przysunął kosz z rozżarzonymi węglami. Inni zniknęli. Karmiąc Kaleba, podeszła do okna i wyjrzała. Przy sąsiednim budynku nikt już nie stał. Wszedł Kleofas. - O, obudziłaś się. - Poszedł - powiedziała, odwracając się od okna. - Kilka godzin temu ktoś go zastąpił. Ten nowy jest w fanum po drugiej stronie ulicy. Siadaj. Musisz coś zjeść przed wyjściem. Nie masz zbyt wiele czasu na powrót do Atretesa, a przed wyjściem mam ci mnóstwo do powiedzenia. Obudzę Lizję. Zgodziła się zamienić z tobą sukniami. Wyjdzie z zawiniątkiem wielkości Kaleba. Miejmy nadzieję, że tamten mężczyzna pójdzie za nią. Wyszedł i po kilku minutach wrócił, niosąc tacę z jedzeniem i dzban rozwodnionego wina. Kiedy jadła, tłumaczył jej szczegóły tego, co zdarzyło się, gdy ona spała. - Dokonaliśmy ostatecznych ustaleń. Wystarczy, że zaniesiesz wiadomość Atretesowi i jutro o północy stawisz się na okręcie. - Czy któraś z towarzyszących nam osób wie, jak dotrzeć do ojczyzny Atretesa? - Nie, ale Jan poszedł porozmawiać z człowiekiem, który był dziesięć lat temu w Germanii. Nazywa się Teofil i wspomniał, że chciałby zanieść Ewangelię na granicę cesarstwa. Jeśli zgodzi się wyruszyć z tobą i Atretesem, będzie wam przewodnikiem. Jeśli nie, narysuje mapę i wyjaśni, jak najłatwiej dotrzeć do celu. - Chyba go nie znam. Kleofas uśmiechnął się. - Gdybyś go poznała, z pewnością zapamiętałabyś go do końca życia. Rozdział X Następnego dnia Atretes wśliznął się przez otwartą, nie strzeżoną furtę. Wszedł od tyłu do willi i przez łaźnię i gimnazjon wkroczył do wewnętrznego korytarza. Lagos siedział w kuchni i jedząc skromny posiłek, gawędził z kucharzem. Obaj podskoczyli na widok swego pana. - Panie! - wykrzyknął Lagos i wstając potrącił nogami stół. Atretes wziął do ręki placek przaśnego chleba, urwał sobie kawałek, usiadł i zaczął jeść. Po chwili kucharz postawił przed nim tacę z owocami, plastrami mięsa i gotowanymi jajami. Atretes obrał jajko i spojrzał na Lagosa. - Czy Rispa wróciła? Lagos zmarszczył lekko brwi. - Nie, panie. Myślałem, żeś ją przepędził. - Tak zrobiłem. - Czy chcesz, panie, bym po nią posłał? - A czy wiesz dokąd? - spytał oschle Atretes. - Dokąd każesz, panie. Atretes roześmiał się mrocznie i zjadł jajko. Niech przeklęta będzie ta kobieta! Na szczęście wie, gdzie mieszka apostoł. Zacznie od niego. Kiedy ją znajdzie, Rispa pożałuje, że się narodziła. W milczeniu dokończył posiłek. Wzgardził wytwornym srebrnym kielichem i napił się wina prosto z dzbana. Wypił do dna i cisnął dzbanem o podłogę, aż obaj słudzy podskoczyli. Spojrzał na nich z pogardą, otarł usta wierzchem dłoni i wstał. - Przyślij do mojego pokoju Silusa! - rozkazał wychodząc. Zanim przyszedł strażnik, Atretes zmienił tunikę i właśnie zawiązywał rzemienie ciężkiego pasa. - Ruszamy do miasta - oznajmił, biorąc sztylet i wsuwając go do pochwy. - Poślę po strażników, panie. - Nie. Tylko ty. Zbyt liczni strażnicy będą rzucali się w oczy. - Zatknął nóż za pas i narzucił na ramiona długą i zwiewną arabską suknię. - Ta kobieta, Rispa, wzięła coś, co muszę odzyskać. - Rispa, panie? Dopiero co tu była. Atretes poderwał głowę. - Tutaj? - Przy bramie. Nie dalej jak godzinę temu. - Krew odpłynęła mu z twarzy. - Powiedziała, że chce z tobą rozmawiać, ale ją odesłałem. - Nic mi nie mówiąc? Silus stał sztywno z pobladłą twarzą. - Wypędziłeś ją, panie. Twoje rozkazy nie pozostawiały wątpliwości. Atretes rzucił krótkie plugawe słowo. - Gdzie jest teraz? Gadaj, głupcze! - Odeszła, panie - odparł Silus przełykając ślinę. - W którą stronę? - Nie wiem, panie - wyjąkał strażnik. - Odwróciła się, a ja zamknąłem bramę. Atretes chwycił go za gardło. Serce biło mu jak szalone. - Radzę ci więc, byś ją odnalazł! I to szybko! - rzucił przez zaciśnięte zęby i pchnął go do tyłu. Silus wybiegł. Słychać było na korytarzu głośne brzęczenie jego cingulum. Atretes wyszedł na balkon i rozejrzał się po drodze. Ani śladu Rispy. Zaklął, obrócił się na pięcie i wszedł do środka. Paliła go niecierpliwość. Zerwał z siebie suknię i rzucił wiązankę germańskich przekleństw. W domu panowała grobowa cisza. Służba z pewnością rozbiegła się do swoich kryjówek. Znowu wyszedł na balkon. Brama była otwarta. Silus biegł drogą w stronę miasta. Atretes zacisnął gniewnie zęby. - Atretesie! - usłyszał cichy głos zza pleców. Obrócił się gwałtownie i zobaczył Rispę stojącą na progu i przykładającą palec do ust. Zamknęła za sobą drzwi, a Atretes wszedł do środka. Drażniło go to, że serce tak bije mu na jej widok. - Spóźniłaś się! - rzucił krótko. Ruszył w jej stronę i zaskoczona tym zarzutem Rispa zaśmiała się z cicha. - Nie przywitano mnie tu zbyt życzliwie. Musiałam wśliznąć się chyłkiem. Atretesa drażniły miotające nim uczucia. Rispa była zarumieniona, błyszczały jej oczy. Co więcej, miał wrażenie, że jest całkowicie spokojna, on zaś przez ostatnie dwa dni szalał z niepokoju. - Silus powiedział, że cię nie wpuścił. Jak się tu dostałaś? Zabrzmiało to tak, jakby nie był zgoła zachwycony jej powrotem. - Ktoś zostawił otwartą furtę na tyłach. - Szła przez pokój, rozwiązując szal. - Ty? - Niedopatrzenie. - Nie pomyślał o zamknięciu furty, kiedy rankiem wrócił ze wzgórz. Uśmiechnęła się do niego i położyła Kaleba na wielkim łożu. - Gdyby była zamknięta, wspięłabym się na mur. Kaleb zagulgotał i zaczął wierzgać nóżkami. Najwyraźniej był zadowolony z tego, że ma swobodę ruchów. - Już miałem iść na poszukiwania - oznajmił Atretes, kładąc dłoń na jej biodrze i popychając ją lekko, żeby wziąć syna na ręce. Rispa zauważyła sztylet zatknięty za pas. - Zamierzałeś poderżnąć mi gardło? - Myślałem o tym - przyznał i uśmiechnął się do Kaleba, który próbował złapać go za włosy. Dotknął nosem ciepłej szyi dziecka. Czuł ulgę, gdyż miał znowu syna przy sobie. - Możesz mi ufać, Atretesie. - Być może - odparł, nie patrząc na nią. - Dotrzymałaś słowa. Tym razem. Położył Kaleba na łóżku. Wyciągnął zza pasa tkwiący w pochwie sztylet i rzucił go na łóżko obok syna. Kaleb obrócił się na bok i starał się dosięgnąć broń. - Co robisz? - jęknęła Rispa, rzucając się w stronę łoża. Atretes chwycił ją za nadgarstek. - Zostaw! - Ani myślę! - Próbowała się wyrwać. Był zdumiony delikatnością jej kości i uważał, żeby nie sprawić jej bólu. - Jest jeszcze za słaby, żeby wysunąć sztylet z pochwy. - Przecież to broń! Chciała sięgnąć po sztylet wolną ręką, ale Atretes szarpnął ją do tyłu. Podniosła na niego wzrok i przestała się miotać. Patrzył swoimi błękitnymi oczami prosto w jej oczy. Nie była w stanie zgłębić, o czym mężczyzna myśli i nie była wcale pewna, czy chce to wiedzieć. Jego spojrzenie przemknęło po jej ciele i Rispa poczuła jeszcze większe wzburzenie. - Jest synem wojownika - rzekł, wpatrując się w linię jej warg - i pewnego dnia sam zostanie wojownikiem. - Nie musi uczyć się tego w wieku siedmiu miesięcy. Wykrzywił szyderczo usta, przesuwając lekko kciukiem po gładkiej, miękkiej skórze jej nadgarstka. Pozwolił, by mu się wyrwała. Gwałtownie odwróciła się od niego, chwyciła sztylet i odłożyła go z trzaskiem na stojący obok łoża stolik. Pozbawiony nowej, intrygującej zabawki, Kaleb obrócił się na plecy i zaczął płakać z rozdrażnienia. Rispa wyjęła z fałdów sukni drewnianą grzechotkę i zaczęła nią potrząsać przed buzią Kaleba. Odgłos grzechotki zaprzątnął na chwilę jego uwagę, ale kiedy wsunęła mu zabawkę do rączki, potrząsnął nią raz i cisnął tak, że przeleciała obok głowy Rispy. Atretes uśmiechnął się niepewnie. - Jest moim synem. - Z pewnością - odparła oschle Rispa, patrząc, jak twarz Kaleba czerwienieje. Dziecko płakało coraz głośniej. Atretes zacisnął wargi. Wziął sztylet ze stolika i podsunął jej pod oczy. - Zabezpieczony pętelką. Widzisz? - Dotknął rzemyka wskazującym palcem i rzucił sztylet na łóżko tuż przy Kalebie. Kiedy rzuciła się, żeby zabrać broń, chwycił ją za rękę i obrócił w swoją stronę. - Zostaw. Nie zrobi sobie krzywdy. A teraz powiedz, czego dowiedziałaś się przez te dwa dni. Odetchnęła gwałtownie, ale nie próbowała już odebrać sztyletu dziecku. Atretes i tak postawiłby na swoim. - Jutro o świcie możemy wypłynąć do Rzymu. Wystarczy dotrzeć na pokład okrętu. - Dobrze - powiedział, czując, jak krew burzy się w nim z podniecenia. Oto wraca do domu! - Mam nadzieję, że dałem ci dość pieniędzy. - Wystarczy na część drogi, ale nie musisz się martwić. O resztę zadbają Jan i inni. Zmarszczył brwi. - Inni? Co za inni? - Oczy mu pociemniały. - Ilu jeszcze wyjawiłaś nasze plany? - Dwudziestu... - Dwudziestu! - Dwudziestu wyrusza razem z nami. - Widząc wyraz jego twarzy, uniosła ręce. - Zanim stracisz panowanie nad sobą i wybuchniesz, posłuchaj. Najzwięźlej jak umiała opowiedziała o innych uciekinierach. Kiedy wymieniła wszystkich uczestników podróży - poza jednym, o którym wolała nic nie mówić, jak długo będzie mogła - Atretes rzucił greckie słowo, które sprawiło, że Rispa skurczyła się i zaczerwieniła. - A ja mam bronić całej tej gromady! - wykrzyknął, obrzucając ją groźnym spojrzeniem. - Tego wcale nie powiedziałam. Będziemy podróżować w ich towarzystwie. - Poradzę sobie sam! - Jeśli tak, z Bogiem. Ja zostanę tu z Kalebem. Przez jego oczy przemknął płomień gniewu. "O Panie, znowu nie pohamowałam języka!" Zamknęła na chwilę oczy, a potem podniosła wzrok na Atretesa. - Atretesie, czyżbyś był obojętny na dobro innych jak Rzym był obojętny na twoje? Czy pozwolisz, by postąpiono z nimi jak z tobą? Muszą opuścić Efez. Jeśli tu pozostaną, skończą na arenie. Mięsień drgał mu w szczęce, ale Atretes milczał. - Rzym coraz niechętniej patrzy na zwolenników Dobrej Nowiny - ciągnęła. - Urzędnicy rozmaitych szczebli nie rozumieją niczego z naszej wiary. Większość uważa, że nakłaniamy do buntu przeciwko cesarstwu. - Do buntu? - zainteresował się nagle Atretes. - Rzym ma swego cesarza za boga, ale jest tylko jeden Bóg, Jezus Chrystus, nasz Pan, który umarł za nas i powstał z martwych. Sam Jezus powiedział, że mamy oddać cesarzowi co cesarskie. Płacimy podatki. Nie łamiemy prawa. Okazujemy szacunek, komu się szacunek należy, i oddajemy cześć, komu się ona należy. Lecz nasze życie i dzieła służą chwale Pana. I dlatego szatan nakłonił ich, by nas prześladowali. Z tego, co powiedziała Rispa, tylko jedno miało jakiś sens dla Atretesa. - Bunt! - powtórzył, smakując słowo słodkie jak zemsta. - Jeśli więc ta wiara rozszerzy się w całym cesarstwie, Rzym padnie na kolana. - Nie tak, jak to sobie wyobrażasz. - Ale będzie osłabiony. - Nie, ale być może zostanie mu wyjęty miecz z dłoni. Atretes roześmiał się z cicha. Poczuła, że przez jej plecy przebiega zimny dreszcz. - A wtedy przyjdzie śmierć. Nigdy dotąd nie widziała, żeby jego oczy były tak pełne życia, żeby tak gorzały. - Nie śmierć, Atretesie. Odmiana. - Wyruszymy z nimi - oświadczył stanowczym tonem. - Będę ochraniał wszystko, czego Rzym się lęka. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale w tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. - Kto tam? - spytał Atretes, nachylając głowę, żeby lepiej słyszeć. - Gallus, panie. Silus nie znalazł jeszcze tej kobiety. - Jest tu ze mną. Kaleb gulgotał z zadowoleniem, żując skórzaną pochwę sztyletu. - Silus będzie szczęśliwy, panie. Czy przyniosła twojego syna? Rispa zesztywniała. - Atretesie, nie... Atretes otworzył drzwi i Gallus ją zobaczył. - Przyniosła. Wracaj na swoje stanowisko. Będziesz nam potrzebny tej nocy. - Czy kobieta wróci do miasta, panie? - Ja pójdę tam razem z nią. - Atretes zamknął drzwi i obrócił się w stronę Rispy. Zmarszczył lekko brwi. - Co cię niepokoi? Potrząsnęła głową. - Może stałam się już jak ty. Nieufna. Nie rozpowiadałabym wszystkim, że Kaleb jest w domu i że wyruszamy nocą. A w każdym razie nie mówiłabym tego Gallusowi. Jego oczy zwęziły się. - Wykupiłem go ze szkoły gladiatorów. Zawdzięcza mi życie. Przygryzła wargi i nic nie powiedziała. Podejrzewała, że wśród domowników są szpiedzy i uważała, że Gallus jest jednym z nich. Kiedyś, stojąc na balkonie swojej sypialni, widziała, jak Gallus rozmawia z kimś nieznajomym przez okienko w bramie. Po chwili mężczyzna odszedł i usiadł z innymi pod terebintem. Chwilę rozmawiali, a potem jeden z nich ruszył w stronę Efezu. Później Atretes powiedział jej, że mężczyźni siedzący pod terebintem są szpiegami Sertesa. Zastanawiała się nawet, czy poza Gallusem Sertes ma wśród domowników innych szpiegów, którzy donoszą mu o wszystkim, co robi i mówi Atretes. Teraz, patrząc na zimną twarz Atretesa, pożałowała, że powiedziała mu o swoich podejrzeniach. Bała się tego, co Atretes może zrobić. - Możemy wyjść bez jakichkolwiek dalszych wyjaśnień - rzekła. - Nie wie, dokąd wyruszamy. Atretes wyminął ją i stanął w cieniu koło balkonu. Wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Kaleb zaczął się rzucać i Rispa usiadła na łożu, żeby go uspokoić. Skubała paluszki jego nóg. Śmiała się, kiedy dziecko wybuchało śmiechem. Wypuścił z rączki pochwę sztyletu i Rispa, nie przestając przemawiać pieszczotliwie, odsunęła ukradkiem broń, by Kaleb jej nie widział. Cóż to za straszna zabawka dla małego dziecka! Atretes stał ciągle koło balkonu. Wyglądał na zewnątrz i milczał. Jego chłodne skupienie budziło jej niepokój. Po co mówiła mu o szpiegowaniu? Nagle rzucił przekleństwo i odwrócił się. - Co się stało? - Miałaś rację - odrzekł i ruszył w stronę drzwi. Serce zabiło jej ze strachu. "Jakaż jest cena moich lekkomyślnych słów, Ojcze?" - Zaczekaj! - Podbiegła do drzwi i zasłoniła je sobą. - Dokąd idziesz? Co chcesz zrobić? - To, co konieczne - odparł i odsunął ją szorstko na bok. - Atretesie, błagam!... - Nakarm dziecko i przygotuj je do podróży. - Atretesie, nie!... Wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Rispa chciała je otworzyć, ale Atretes zamknął je znowu i tym razem opuścił rygiel. - Masz siedzieć cicho! - rozkazał, kiedy zaczęła wykrzykiwać jego imię. Zbiegł po schodach i szybkim krokiem przemierzył atrium. Zamiast udać się w stronę drzwi wyjściowych, ruszył korytarzem wiodącym do gimnazjonu. Musiał natychmiast uniemożliwić przekazanie wiadomości Sertesowi. Idąc przez gimnazjon, zdjął ze ściany frameę. Wszedł do łaźni, przeszedł między basenami i wyszedł przy furcie na tyłach. Pobiegł na zewnątrz wzdłuż południowego muru, tak że Gallus i Silus nie mogliby zobaczyć go od strony drogi. Błyskawicznie dopadł mężczyzny, z którym Gallus rozmawiał przez bramę. Mężczyzna szedł szybko drogą, żeby dostarczyć informację Sertesowi. Atretes znał go ze szkoły gladiatorów. - Gajuszu! - zawołał. Mężczyzna odwrócił się gwałtownie. Zobaczył Atretesa i zastygł na moment bez ruchu, ale zaraz ruszył biegiem. Ta chwila wahania okazała się dla niego zgubna, gdyż framea przebiła go, nim zdążył zrobić krok. Padł twarzą w pył drogi. Atretes chwycił trupa za ramię, ściągnął go z drogi i pozostawił za krzakami. Spojrzał na słońce, by zorientować się, ile czasu zostało do zapadnięcia ciemności. Dwie godziny. Ponieważ meldunek nie dotrze do Sertesa, mogą spokojnie czekać na zmrok. Kiedy wszedł znowu do swojej sypialni, zobaczył Rispę stojącą w cieniu koło balkonu i wyglądającą na zewnątrz. Obróciła ku niemu bladą i zapłakaną twarz. - Dzięki Bogu! - powiedziała z ulgą na jego widok. Gallus nadal stał przy bramie. - Tak się bałam, że go zabijesz! Modliłam się, byś nie ściągnął przeze mnie grzechu na swoją głowę... - Atretes stał patrząc na nią martwym, wyzbytym uczuć wzrokiem. Znowu poczuła niepokój. - Gdzie byłeś? - spytała drżącym głosem. - Co się stało? Odwrócił głowę. - Jak tylko zajdzie słońce, ruszamy. - Wziął z łoża sztylet i zatknął go sobie za pas. Znowu spojrzał na nią oczami jak dwa błękitne kawałki lodu. - Nie próbuj ostrzec Gallusa. Pamiętaj, że chodzi tu o życie Kaleba. Zesztywniała ze strachu Rispa nakarmiła dziecko, a potem obmyła je i owinęła w czyste pieluszki na drogę do miasta. Przez następne dwie godziny Atretes nie odezwał się ani słowem. Nigdy dotąd nie widziała kogoś tak milczącego i tak zastygłego w bezruchu. O czym ten człowiek myśli? - Zostań! - rozkazał i wyszedł na korytarz, zamykając za sobą drzwi. Słyszała, jak Atretes woła Lagosa, a chwilę później wydaje zniecierpliwionym głosem cały szereg rozkazów. Polecił przygotować natychmiast wspaniałą ucztę. Pilia ma się wykąpać i namaścić wonnościami. - Powiedz jej, że będzie dla mnie tańczyć. Rispa pomyślała, że musiał oszaleć. - Ile złota mamy w willi? Lagos podał sumę. - Przynieś. Chcę przeliczyć osobiście. - Tak, panie - odparł Lagos, przyzwyczajony do zmiennych nastrojów swego pana. Odszedł i wrócił po kilku minutach. - Furta na tyłach była dzisiaj rano otwarta - usłyszała Rispa. - Powiedz Silusowi, że ma jej pilnować do odwołania. - Wyznaczył zajęcia każdemu z niewolników. - Dawaj złoto i idź! Rispa usłyszała odgłos sandałów Lagosa na marmurowych płytkach holu. Atretes wszedł do pokoju i wziął prosty płaszcz. Zarzucił go sobie na ramiona i przytroczył sakiewkę ze złotem od wewnętrznej strony ciężkiego nabijanego mosiądzem pasa. Dopiero teraz uświadomiła sobie, czemu służyły wszystkie jego polecenia. Wyznaczył służbie zajęcia, żeby trzymała się jak najdalej od górnego korytarza i atrium. Rozdygotana z przejęcia Rispa wzięła na ręce Kaleba i przytroczyła go starannie szalem do siebie. - Idziemy! - powiedział Atretes. Zachowując czujność, ruszył jako pierwszy w dół schodów. Nikt nie zauważył, że opuścili dom i przeszli przez ogołocony z zieleni dziedziniec. Z cienia wyłonił się Gallus. Stał, czekając na nich. Rispa spojrzała na zimną twarz Atretesa i serce zabiło jej gwałtownie. - Atretesie!... - Zamknij się! - warknął. - Jeszcze jedno słowo, a na bogów...! Nie dokończył groźby, która jakby zawisła w mroku. Gallus opuścił stanowisko przy bramie. - Czy mam wezwać Silusa i resztę, panie? - Nie. Wystarczysz ty. - Atretes wyminął go i pchnął bramę. Skinął głową, nakazując Gallusowi iść przodem. Rispa podniosła na niego wzrok. Ścisnął ją boleśnie za przedramię. - Kiedy każę ci iść przodem, masz ruszać! - Atretesie, przez miłość Boga!... Wypchnął ją brutalnie przez bramę. Poszli drogą koło terebintu. Pod drzewem nie było nikogo. Wkrótce znaleźli się za zakrętem drogi i nie można już ich było zobaczyć z willi. - Stać! - rozkazał Atretes Gallusowi. - Rispo, ruszaj! - Atretesie! - Ruszaj! Gallus był wyraźnie zbity z tropu. - Czy mam jej towarzyszyć, panie? - Nie! Atretes chwycił ją za ramię, obrócił twarzą w stronę Efezu i pchnął mocno. Raz tylko przystanęła i obejrzała się. Wiedziała, co się zaraz stanie. Lepiej, żeby tego nie widziała. Z ust Atretesa padło przekleństwo. - Rób, co ci kazałem! Spuściła głowę, przytuliła Kaleba do piersi i przyspieszyła kroku. - Myślałem, panie, że pójdziesz razem z nią. Atretes odczekał, aż Rispa zniknęła za zakrętem drogi. - To właśnie powiedziałeś Gajuszowi? W oczach Gallusa pojawił się błysk trwogi. - Przysięgam, panie!... Atretes uderzył go w szyję, miażdżąc krtań. - Gajusz nie żyje. - Gallus padł na kolana, daremnie próbując nabrać w płuca powietrza. Atretes zerwał mu z głowy hełm i chwycił go za włosy. Odchylił głowę strażnika i zajrzał w jego przerażone oczy. - Spotkasz swego przyjaciela w Hadesie. Atretes podniósł głowę i zobaczył zalęknioną Rispę, stojącą na zakręcie drogi. Kiedy przestąpił przez ciało Gallusa, odwróciła się do niego plecami i zaczęła biec. Rozdział XI Atretes bez trudu dogonił Rispę. Kiedy chwycił ją za ramię, szarpnęła się, daremnie próbując się wyrwać. - O Boże! - krzyczała z płaczem. - O Boże! Boże! Siłą obrócił ją w swoją stronę. - Kazałem ci iść przed siebie! - Zamordowałeś go. Ty!... Atretes położył dłoń na jej ustach. Szamotała się gwałtownie, aż obudził się Kaleb przytroczony mocno do jej piersi. Atretes zobaczył zbliżające się konie i wiedział, że nie może pozwolić sobie na łagodność. Kiedy osunęła się bezwładnie, wziął ją na ręce i wyniósł w cień z dala od drogi. Bardzo szybko odzyskała przytomność i znowu zaczęła się szamotać. - Zamknij się, jeśli nie chcesz, byśmy stracili życie - syknął jej do ucha. Umilkła, a wraz z nią umilkł Kaleb. Atretes czuł tylko, jak młoda kobieta drży. Przejechał oddział rzymskiej jazdy. Atretes zaklął pod nosem i przyglądał się żołnierzom. Zapomniał, że Rzymianie patrolują drogę. Za kilka minut natkną się na ciało Gallusa. - Musimy natychmiast ruszać dalej - powiedział, dźwigając Rispę. Dygotała gwałtownie, ale nie stawiała oporu. Ujął ją pod ramię i pół ją podpierając, pół niosąc na biodrze, ruszył dalej. Chciał oddalić się na bezpieczną odległość od żołnierzy. Rispa potknęła się i zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie za nim nadążyć. Musiała robić dwa kroki na jego jeden. Zgrzytnął zębami i zwolnił na tyle, żeby odzyskała dech. - Wracają - stęknęła, nasłuchując zbliżającego się tętentu. - Jeśli zatrzymają się, milcz. Ja z nimi porozmawiam. - Błagam, nie zabijaj!... Zatopił palce w jej ramieniu. - Co niby miałem zrobić? Pozwolić, by zawiadomił Sertesa, że uciekam z Efezu? Jak sądzisz, co by się wtedy stało? Zabiłem dzisiejszego wieczoru dwóch ludzi. Ilu jeszcze twoim zdaniem mam zabić, żeby stać się znowu wolnym? - Uniosła głowę i zobaczył łzy błyszczące w jej oczach. - Spuść głowę, żeby nie zobaczyli twojej twarzy. Ruszył przed siebie, starając się teraz iść swobodniejszym krokiem. Serce biło mu coraz mocniej, kiedy wsłuchiwał się w coraz bliższy tętent. Dotknął rękojeści sztyletu i z zadowoleniem stwierdził, że jest bardzo wygodna, a potem obrócił się nieco, okazując właściwą miarę szacunku i zaciekawienia. Kiedy Rzymianie byli już blisko, zszedł na pobocze i czekał. Tylko dwóch. Pozostałych ani śladu. - Atretesie, błagam!... Obrzucił ją spojrzeniem i poczuła, że robi się jej sucho w ustach. - Trochę za późno na wędrówki - rzucił jeden z żołnierzy, podjeżdżając bliżej. Atretes podniósł na niego wzrok. - Idziemy od rana. Mieliśmy nadzieję dotrzeć do miasta przed zmrokiem, ale... Kaleb zaczął cicho płakać. Koń pod żołnierzem cofnął się nieco i zaczął nerwowo tańczyć. - Dziecko zawsze opóźnia marsz - powiedział żołnierz. - Czy mieliście po drodze jakieś kłopoty? - Żadnych, ale milę stąd leży na drodze martwy mężczyzna. - Tak, wiemy. - Moja żona była wstrząśnięta tym widokiem. - Czy widziałeś coś podejrzanego? - spytał żołnierz, podjeżdżając jeszcze bliżej i przyglądając się Atretesowi. - Nie zatrzymałem się na tak długo, by się rozejrzeć. Wybacz, ale myślałem tylko o tym, żeby doprowadzić żonę i syna do bezpiecznego miejsca. - Odprowadzimy was do bramy. Atretes wahał się tylko przez chwilę. - Moja żona z pewnością będzie bardzo wdzięczna - powiedział opanowanym głosem. Spojrzał na nią i poczuła się oszołomiona zimnym rozbawieniem malującym się na jego twarzy. Żołnierze jechali po obu ich stronach. Rispa zastanawiała się, czy ten jadący obok niej widzi, jak bardzo jest roztrzęsiona. Atretes ujął jej dłoń. Ten mocny uścisk nakazywał jej milczenie. Żołnierz jadący obok Atretesa spytał, skąd idą i Atretes wymienił wioskę położoną w sporej odległości od Efezu. - Idziemy złożyć hołd Artemidzie. W oddali zamajaczyła brama miejska. - Tutaj jesteście już bezpieczni - rzucił żołnierz. - Dziękujemy wam za odprowadzenie - rzekł Atretes, kłaniając się głęboko. Żołnierze nie rozpoznali szyderstwa w jego głosie. Zawrócili konie i ruszyli z powrotem na wschód. - Rzymskie plugastwo! - rzucił za nimi Atretes i splunął na ziemię. Obrócił się i poprowadził Rispę ciemnymi alejami poza miastem. Nie zadawała pytań, zbyt dręczyły ją własne myśli. Była to krótsza droga do portu, ale Rispie nie spieszyło się do tego, by znaleźć się na pokładzie w towarzystwie Atretesa. Czy naprawdę jest wolą Boga, żeby pozostawała u boku tego mężczyzny? Kiedy w końcu dotarli na nabrzeże, była zupełnie wyczerpana. - Który to okręt? - spytał Atretes i były to pierwsze słowa, jakie padły z jego ust od wielu godzin. - Z Posejdonem na dziobie. Szli nabrzeżem, między ludźmi, którzy ładowali i rozładowywali okręty. - Tam - powiedział wreszcie Atretes, wyciągając rękę. Okręt był trochę podobny do tego, którym przypłynął do Efezu. - Jest Jan! - wykrzyknęła Rispa, która poczuła w tym momencie tak ogromną ulgę, że chciała biec w stronę apostoła. Atretes powstrzymał ją, chwytając za przedramię. - Ani słowa o tym, co się stało. Wyrzuć to z pamięci. - Wyrzucić z pamięci? Jak? - Kazałem ci odejść. Zapomniałaś? Nie chciałem, byś patrzyła. - Czy to by coś zmieniło? - Chciała mu się wyrwać, ale zacisnął mocniej palce. - Puść mnie! - Nie puszczę, póki nie przysięgniesz. - Nigdy nikomu nie przysięgam! - Odwróciła twarz. Obraz leżącego na drodze Gallusa wyrył się trwale w jej pamięci. - Żałuję, że się obejrzałam. - Spojrzała na niego z gniewem i żalem. - Żałuję, że widziałam, co potrafisz zrobić innemu człowiekowi. - Nie widziałaś wszystkiego - rzucił przez zaciśnięte zęby. Poczuła, jak ogarnia ją chłód. Gallus stał żywy na drodze, a chwilę później leżał martwy w pyle drogi. Nie było żadnej walki. Żadnych okrzyków. Żadnych przekleństw. Żadnych oskarżeń i żadnej obrony. - Nigdy jeszcze nie widziałam czegoś tak przerażającego, nawet kiedy moim domem była ulica. Nie masz w sobie ani krzty litości! - Ani krzty litości? - W jego oczach pojawił się jakiś błysk, który jednak natychmiast zgasł. - Mogłem połamać mu wszystkie kości i dopiero potem posłać do Hadesu, gdzie jego miejsce. Ale zabiłem go najszybciej jak umiałem. Dwa suche, szybkie ciosy. Nic nie czuł. - A teraz jest zgubiony. - Zgubiony? Znaleziono go. Kobieto, ten człowiek zasłużył sobie na śmierć! - Zgubiony na zawsze! - Jak tysiące innych. Jak zgubiona byłabyś ty, jak zgubieni bylibyśmy i Kaleb, i ja, gdyby Gallus zachował życie. - To co innego. Nawet nie wiesz, o czym mówię. Nawet nie wiesz, co zrobiłeś! Na jego twarzy pojawił się wyraz zimnej odrazy. - Opłakujesz go? - Nie żyje, a nie został zbawiony. Tak, opłakuję go. Zamordowałeś go, nie dając mu żadnej szansy. - Szansy na co? Żeby znowu mnie zdradził? Nie zamordowałem go. Wykonałem wyrok! Gdybym pozostawił go przy życiu, wystawiłbym na niebezpieczeństwo moją wolność i życie, a także wolność i życie mojego syna: Miałem pozwolić, by żył? Niech zgniją jego kości! - Mogliśmy wyjść tak, żeby się o niczym nie dowiedział. - Przekazał już informację Gajuszowi. Jak sądzisz, co by się stało, jeśliby informacja dotarła do Sertesa? Co byłoby w tej chwili z Kalebem? Krew odpłynęła jej z twarzy, kiedy uświadomiła sobie, co Atretes zrobił wczesnym wieczorem. Nie jeden człowiek zginął przez nią, ale dwóch ludzi! - Boże, wybacz! - powiedziała, zasłaniając twarz. - O Boże! Dlaczego nie trzymałam języka za zębami? Atretesa ogarnął gniew. Chwycił ją za ręce i szarpnął je w dół. - O jakie wybaczenie prosisz? Za to, że uchroniłaś mojego syna? Że uchroniłaś mnie? - Za to, że dałam ci powód, byś mógł znowu zabijać! - Ciszej! - szepnął chrapliwie, zerkając w stronę mężczyzny, który się im przyglądał. Zaciągnął ją za stos pak. - Ostrzegłaś mnie przed czymś, czego sam nie zauważyłem, bo byłem na to za głupi. Uratowałaś nas wszystkich przed areną. - I to wystarczy, żeby zapomnieć o tym, co się stało? - zapytała głosem przerywanym łkaniami. - Przeze mnie zginęło dwóch ludzi. Lepiej byłoby, gdybym zachowała dla siebie swoje podejrzenia. - I co stałoby się wtedy z Kalebem? - A co stało się z nim teraz, kiedy jego ojciec ma na rękach krew? Rozdrażniony Atretes rzucił ordynarne przekleństwo. - Jesteś szalona, kobieto! Nie masz o niczym pojęcia! Wszyscy troje bylibyśmy już w szkole gladiatorów! - Oboje jesteśmy ludźmi wolnymi!... - I myślisz, że Sertes dba o nasze prawa? Ma przyjaciół na wysokich stanowiskach, przyjaciół, którzy mają więcej politycznej władzy niż twój apostoł i wszyscy wyznawcy razem wzięci. Jedno jego słowo, a twoja wolność skończyłaby się ot tak. - Strzelił jej przed twarzą palcami. - Czy wiesz, co dzieje się z kobietami, które znajdą się w szkole? Oddaje się je pierwszemu lepszemu gladiatorowi, który zasłużył sobie akurat na nagrodę. Pewnie przyszłaby w końcu kolej także na mnie. Próbowała się mu wyrwać. - Czujesz się wstrząśnięta? - Atretes szarpnął ją, by znowu patrzyła mu prosto w twarz. - Czy wiesz, co gladiator dostaje, kiedy zasłuży się u swojego pana? - Jego usta wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu. - Dostaje kobietę, którą bierze na oczach przyglądających się przez kraty strażników. Niezbyt nęcąca perspektywa dla kobiety takiej jak ty, prawda? I nie wyobrażaj sobie, że Sertesa by to cokolwiek obchodziło. Rozpaczliwie chciała, żeby przestał mówić, roztaczać przed nią wizje przerażających możliwości. - Nawet jeśli to prawda, nie ma usprawiedliwienia dla tego, co zrobiłeś. Twarz pobladła mu z gniewu. - Zabiłem wieczorem dwóch ludzi. W dobrej sprawie i bez żalu. O iluż więcej musiałbym zabić, żeby odzyskać syna, gdybym znowu znalazł się na arenie? I co Sertes zrobiłby z dzieckiem, gdybym zginął? Kaleb skończyłby w jednym ze straganów pod areną. Czy mam ci tłumaczyć, co to oznacza? - Nie - odparła słabym głosem, niezdolna już do słuchania o tych okropnościach. - Lituj się więc nad tymi, którzy na to zasługują. - Na jego twarzy pojawił się wyraz pogardy. Puścił Rispę. - Bóg wskazałby nam drogę, Atretesie. Wiem, że tak by się stało. - Czemu twój Bóg miałby mi pomagać? - Ponieważ kocha cię tak samo jak Gallusa i tego drugiego, któregoś zabił. Ujął jej podbródek. - Powiedz no, kobieto! Czy serce tak samo ci krwawi, kiedy myślisz o człowieku, który zdradził twojego Chrystusa? Te słowa były jak uderzenie obuchem. Poczuła zwątpienie. - Ponoszę winę za to, co zrobiłeś. Odepchnął ją gwałtownie. - Czuj się więc usprawiedliwiona - rzucił szyderczym głosem. - Krew Gajusza i Gallusa spadnie na moją głowę. Jak krew tych, których zabiłem dawniej, lepszych niż ci dwaj. Obrócił ją w stronę okrętu. Kiedy szli nabrzeżem między krzątającymi się robotnikami, Rispa wyczuwała, że Atretes najchętniej by się wycofał. Spojrzała na niego i zobaczyła, że wpatruje się w apostoła. "Mój Boże - modliła się z rozpaczą w sercu - co mam powiedzieć, by zrozumiał? Ojcze, wydobądź mnie z pułapki, wiem bowiem, że ten człowiek wciągnie mnie w nią wraz z sobą." - Ani słowa! - rozkazał ponuro Atretes. - Nic nie dzieje się w tajemnicy. - Jak chcesz - rzucił z goryczą. - Powiedzże mu zatem wszystko, a zobaczysz, czy ma to jakieś znaczenie. Rispa podniosła wzrok na Atretesa i pomyślała, że ten potężny mężczyzna ma dziwnie bezradną minę. - Miałam na myśli Boga, Atretesie, nie Jana. Podszedł do nich Jan. Ujął dłonie Rispy i pocałował ją w policzek. - Inni są już na pokładzie. Przygotowali dla was miejsce do spania i prowiant na drogę. Czy mieliście jakieś kłopoty? - Nie - skłamał Atretes. Jan wręczył im papiery podróżne. Rispa zacisnęła w dłoni dokumenty potwierdzające opłatę za rejs. Starała się zapanować nad łzami. Nigdy nie opuszczała Efezu, a oto teraz ma płynąć do Rzymu, by potem ruszyć dalej, do Germanii. U boku mordercy. - Pan będzie z tobą wszędzie, dokąd się udasz, umiłowana siostro - powiedział łagodnie Jan. - Daj mi chłopca! - rozkazał Atretes, wyciągając w jej stronę ręce. Rispa pragnęła tulić Kaleba jak najmocniej do siebie, ale odsupłała szal i podała dziecko, żeby uśmierzyć niepokój Atretesa. Atretes wziął Kaleba na ręce i spojrzał na apostoła. - Dziękuję - burknął. - Nie spodziewałem się, że zechcesz mi pomóc. Jan uśmiechnął się. - Pan wykorzystuje nieoczekiwane sposoby i drogi, by ratować swój lud. - Przecież ja nie jestem z Jego ludu. Zerknął na Rispę i wszedł na trap, pozostawiając tamtych dwoje na nabrzeżu. - Ma pewnie nadzieję, że tu zostanę - powiedziała Rispa. - I może powinnam. - Wziął Kaleba, żeby upewnić się, że za nim pójdziesz. Rispa spojrzała na apostoła oczami pełnymi strachu i złych przeczuć. - Och, Janie, nie wiem sama, czy ta podróż jest z woli Boga, czy Atretesa. Nigdy nie spotkałam człowieka o tak mrocznym sercu. Już miała na końcu języka słowa, które byłyby wyznaniem czynów Atretesa, ale powstrzymała je. Nie ma prawa wyjawiać niczyich tajemnic. "Ich krew spadnie na moją głowę. Jak krew tych, których zabiłem dawniej, lepszych niż ci dwaj." Te gniewne słowa były brzemienne lękiem. Jej serce krzyczało rozpaczliwą niemą modlitwę, gdyż uświadomiła sobie, że bardziej cierpi z jego powodu niż tamtych dwóch, których zabił. Czyżby już grzęzła w bagnie? Czy coraz silniejszy pociąg do Atretesa zniweczy jej wiarę w Chrystusa? - Bądź pełna stanowczości - powiedział łagodnym głosem Jan. - Bywało, że my też dawaliśmy się zwieść. Nie różniliśmy się od niego, jakim jest teraz. Żyliśmy w nieposłuszeństwie, byliśmy pełni nienawiści. Trwaj przy prawdzie. Chrystus odkupił nas z naszych występków i oczyścił nas wedle swoich zamysłów. - Ale Atretes... - Czy może być coś zbyt trudnego dla Boga? - Nie - odparła, wiedząc, że tej właśnie odpowiedzi się od niej oczekuje. - Oby światło Chrystusowe jaśniało w tobie, gdyż wtedy Atretes ujrzy twoje dobre czyny i będzie chwalił Jezusa Chrystusa. We wszystkim bądź dla niego wzorem. Dla ludzi czystych wszystko jest czyste, Rispo. Jak ty jesteś czysta w Chrystusie. Mów mu o tych sprawach. Mów o tym, co zbuduje i oświetli drogę, która wyprowadzi go z mroku. - Spróbuję. - Nie próbuj. Zrób to! - Uśmiechnął się do niej ufnie. - Miłuj go jak Chrystus umiłował ciebie. Dźwigaj jego brzemię. Pan dokończy dobrego dzieła, które zapoczątkował w tobie. - Zobaczył łzy w jej oczach i ujął twarz kobiety w swe dłonie. - Wiedz, że zamieszkuje cię stale Duch Święty. Ulegnij Mu, a Bóg wskaże ci drogę. - Pocałował ją w czoło. - A ja będę się za ciebie modlił. Uśmiechnęła się drżącymi wargami. - Twoja modlitwa będzie mi bardzo potrzebna i dziękuję ci za nią z całego serca. Wtuliła się w niego na króciutką chwilę. Potem, zawstydzona słabością swojej wiary, pocałowała jego dłoń i odwróciła się. Kiedy szła po trapie, zobaczyła nad sobą Atretesa. Od jak dawna stoi tu i patrzy? Ułożył Kaleba w zagłębieniu ramienia i podał jej drugą rękę. Ujęła ją z wahaniem. Zacisnął palce i pomógł jej wejść na pokład. Twarz miał nieprzeniknioną, usta tworzyły wąską kreskę. - Chcesz wziąć go z powrotem? - spytał, przesuwając dziecko tak, żeby Rispa mogła je wziąć na ręce. Zrozumiała, że jest to oferta pokoju, i przyjęła ją. - Chyba jest mu dobrze w rękach ojca. Atretes spojrzał jej w oczy. Nie odwracał wzroku i poczuła, jak serce zaczyna jej bić mocniej i fala ciepła uderza jej do twarzy. Wzburzona odwróciła spojrzenie. Jan stał na nabrzeżu. Jego obecność była dla niej pociechą, dawał poczucie bezpieczeństwa i dzielił się mądrością, którą otrzymał od Boga. Po jakimś czasie Jan odwrócił się i przepychając się przez tłum, ruszył w stronę ulic Efezu. Patrząc na jego niknącą postać, czuła samotność i strach. - Jeżeli ja nauczę się ufać tobie, być może i ty zaczniesz mi ufać - powiedział z krzywym uśmiechem Atretes. Podszedł do nich jeden z oficerów i zażądał okazania dokumentów podróżnych. - Rispa! - wykrzyknęła Porcja, podchodząc do nich z wyrazem ulgi na twarzy. - Tak się bałam, że nie zdążycie. Za kilka godzin okręt wypływa. Rispa pocałowała kobietę, a potem przedstawiła jej Atretesa. Porcja uśmiechnęła się i spojrzała na niego uważniej. - Cieszymy się, że jesteś wśród nas - powiedziała, ale w miarę, jak mówiła, uśmiech gasł na jej wargach. Atretes patrzył na nią z twarzą pozbawioną wyrazu, nieruchomym spojrzeniem swoich błękitnych oczu. Rispa zrozumiała, że Porcja ma złe przeczucia. - Nie mieliśmy czasu, żeby zabrać ze sobą rzeczy - tłumaczyła Rispa. - Jan i Kleofas pomyśleli o pościeli i prowiancie dla was - oznajmił Parmenas. - Czy dużo jest pasażerów? - Poza nami dwudziestu pięciu, może trzydziestu. Paru Illirian, a reszta to Macedończycy - wyjaśnił Mnazon. - Okręt wiezie cenny ładunek do Koryntu. Czujecie zapach korzeni z Szeby? Paki, które ładują właśnie robotnicy, są pełne purpury z Kilmadu i wytwornych haftowanych tkanin z Aramu. - Nie zabrakło też dywanów z Kanne - dodał Tymon. Mnazon roześmiał się. - Myślisz, że kapitan pozwoliłby nam kilka z nich rozwinąć? - Czy są już wszyscy nasi? - spytała Rispa. - Brakuje jednego - odparł Prochor. - Teofila - dorzuciła Porcja. Ściągnęła brwi i spojrzała na wygwieżdżone niebo. - Co go mogło powstrzymać? - Nie martw się, Porcjo - powiedział uspokajająco Tymon. - Okręt nie będzie na niego czekał. - Jan powiedział, że przyjdzie, więc przyjdzie, chociaż myślę, że nawet gdyby nie zdołał tu dotrzeć, będzie bezpieczniejszy w Efezie niż reszta z nas. Pisarz miejski jest jego przyjacielem. Oczy Atretesa zwęziły się. - Kim jest Teofil, o którym mówicie? Rispa dotknęła lekko dłonią jego przedramienia. - To ten, który zgodził się wskazać nam drogę do Germanii. Przemknął spojrzeniem po ludziach zebranych na pokładzie i uniósł w jej stronę podbródek. - Sami byśmy sobie poradzili. - Chodź z nami, Atretesie - powiedział przyjaźnie Tybullus. - Załoga pokazała nam miejsce, gdzie możemy rozbić namiot, by chronić się przed wiatrem. - Zostanę z Rispą i moim synem. Rispie krew uderzyła do twarzy. Reszta stała w milczeniu, osłupiała. Czy nie pomyślał, że inni mogą niewłaściwie zrozumieć, co ich łączy, jego i Rispę? A może dobrze wie, co mówi. - Będę z kobietami, Atretesie. Wykrzywił szyderczo wargi. - Miejsce żony jest u boku męża. Jej twarz oblał rumieniec. - Nie jestem twoją żoną. - Nie jesteś, ale przypuszczam, że te kobiety podróżują ze swoimi mężami, wątpię więc, by zbytnio sobie ceniły twoją obecność. Zapadła brzemienna zakłopotaniem cisza, jakby nikt nie wiedział, co ma powiedzieć. Rispa była zbyt rozgniewana, żeby otworzyć usta. Zastanawiała się tylko, czy Atretes z rozmysłem chce jej uprzykrzyć życie. Między Prochorem a Tymonem przecisnęła się do przodu Kamella. - Słyszałam, co powiedziałeś, Atretesie, i przyznaję ci rację. Rispo, ja jestem tu z moim bratem i jego żoną i jestem przekonana, że ucieszą się, jeśli uwolnię ich od swojej obecności. - Uśmiechnęła się do Rispy. - Będę szczęśliwa, jeżeli zechcesz dołączyć do mnie i mojej córki Lizji. Chodź. Pokażę ci, gdzie są nasze rzeczy. - Dziękuję - szepnęła z ulgą Rispa. Chciała odejść stąd jak najszybciej. - Bartymeusz i inni są niedaleko - powiedziała Roda i oczy Kamelli leciutko rozbłysły. Rispa wyczuła, że uwaga Rody miała nie tyle uspokoić Atretesa, ile zasugerować, że jej szwagierka potrafi zachowywać się niewłaściwie. - Jeśli wolisz, pozostaniemy z wami, czemu nie? - rzuciła Kamella, ignorując Rodę i zwracając się bezpośrednio do brata. Biedaczysko znalazł się w opałach. - Zrobisz, jak zechcesz, Kamello. - O tak, koniecznie rób, co zechcesz - mruknęła pod nosem Roda i odwróciła się. Kaleb zaczął wiercić się niespokojnie. - Weź go - rozkazał Atretes, oddając dziecko Rispie. Rispa poszła za Kamellą. Żeglarze odrywali się od pracy, żeby powitać je uśmiechem. - Atretes nie jest chrześcijaninem, prawda? - powiedziała Kamella, nie zwracając uwagi na majtka, który próbował je zaczepić, kiedy przechodziły obok niego. - Nie, nie jest - odparła smutno Rispa. - I nie zachowuje się jak przystało chrześcijaninowi. - Kamella uśmiechnęła się przepraszająco. - Czy myślisz, że odszedł tak chętnie, bo dostrzegł niechęć między mną a Rodą? - Nie sądzę. - Była przekonana, że Atretesa zupełnie to nie obeszło. - Mamy za sobą ciężką noc. Zadrżała na wspomnienie nocnych wydarzeń. Obejrzała się i zobaczyła, że Atretes oddalił się od innych. Czy myśli o tym, co zrobił tej nocy? Czy czuje wyrzuty sumienia? Powiedział, że nie, ale w gniewnych słowach, które padły z jego ust na ciemnej drodze do Efezu, można było wyczuć jakąś trwogę. "O Jezu, spraw, błagam, by poczuł zbawczą skruchę. Odszukaj mnie i oczyść, Panie. Niechaj będę narzędziem w twoich rękach, nie zaś niewolnicą mojej słabości." Kaleb poruszył się i zaczął płakać. - Wezmę moje rzeczy - powiedziała Kamella, przystając, by zabrać pledy i prowiant ze stosu leżącego przy burcie. - Mamy tutaj dość miejsca przy maszcie i tych baryłkach. - Obrzuciła spojrzeniem dziecko, które Rispa trzymała na rękach. - Chyba jest głodny. Nakarm go, a ja pójdę po pledy, które zostawił dla ciebie Jan. Atretes sam umie o siebie zadbać. Zaraz po jej odejściu pojawił się Atretes. Z wyrazu jego twarzy domyśliła się, że musiało stać się coś bardzo złego. - Musimy opuścić ten okręt. - Dlaczego? - Nakarmisz go później - rzucił Atretes, oglądając się za siebie. - Na pokładzie jest rzymski setnik z sześcioma żołnierzami. - O Boże! - Ruszże się, kobieto. - Jeśli przestanę go karmić, zacznie płakać i zwrócimy na siebie uwagę - powiedziała szybko. - Usiądź koło mnie. Zesztywniał. Rispa słyszała coraz bliższy stukot podkutych sandałów. Atretes obrócił się powoli, gotów podjąć walkę. Widząc żołnierzy, chwyciła kraj jego tuniki. Dowódca rozmawiał z Parmenasem i innymi. - Zostań tu - rzuciła wstając. Kaleb rozpłakał się, gdyż jej pierś wymknęła mu się z buzi. Rispie serce biło jak oszalałe. - Błagam! Zaczekaj! - Zdradzono nas - mruknął Atretes, kiedy setnik odwrócił się i spojrzał prosto na niego. Rispa nigdy nie widziała takiego lęku i takiej wściekłości na twarzy Atretesa. - Tym razem nie wezmą mnie żywcem. - Atretesie! Nie! Wyciągnęła rękę, żeby go powstrzymać. Odepchnął ją na bok, nie zważając na to, że Rispa trzyma na ręku jego syna. Straciła równowagę i runęła ciężko na maszt. Kaleb rozpłakał się na cały głos. Przytuliła go do piersi i znowu stanęła pewnie na nogach. - Nie! Setnik uchylił się przed pięścią Atretesa i zrobił błyskawiczny obrót, unosząc do góry nogę. Atretes skoczył do tyłu. Noga zaplątała mu się w zwój lin i padł ciężko na pokład. Zanim znalazł się na ziemi, zobaczył, że rzymski żołnierz przystawił mu do gardła gladius. - Nie zabijaj go! - wykrzyknęła przerażona Rispa. - Błagam! Rzymski setnik stał bez ruchu w postawie gotowości do walki. Był równie wysoki i mocno zbudowany jak Atretes. - Nie przyszedłem, żeby go zabić - burknął. Atretes poczuł, że ostrze odsunęło się od jego szyi. Setnik zrobił krok do tyłu i wsunął miecz do pochwy płynnym i lekkim ruchem, który świadczył o wieloletnim doświadczeniu. - Wybacz, Atretesie. To było odruchowe. Wyciągnął rękę, żeby pomóc mu wstać, ale Atretes nie przyjął pomocy i wstał o własnych siłach. - Spocznij! - rzucił setnik. Zdjął hełm i wsunął go pod ramię. Był to mężczyzna o szlachetnej powierzchowności, siwiejących skroniach i ogorzałej i pobrużdżonej zmarszczkami twarzy. - Nazywam się Teofil - powiedział, zwracając się do Rispy i Atretesa. Jego spojrzenie spotkało się z gniewnym spojrzeniem byłego gladiatora i lekki uśmiech wygiął mu kąciki ust. - Jestem tu, by wskazać ci drogę do ojczyzny. Żyzna ziemia Inne ziarno padło na ziemię żyzną... Rozdział I Czyjaś dłoń zacisnęła się na ramieniu Atretesa, wyrywając go ze snu. Nad głową śpiącego wydymał się kwadratowy żagiel wypełniony wiatrem od rufy. - Bracie, czy weźmiesz udział w dzisiejszym nabożeństwie? Atretes otworzył zaspane oko i zaklął prosto w twarz pochylonego nad nim Bartymeusza. - Nie jestem twoim bratem, chłopcze. I przysięgam ci, że jeśli jeszcze raz mnie obudzisz, złamię ci rękę. Bartymeusz odszedł. Atretes naciągnął na głowę ciężki pled, odgradzając się od gwiazd i zimnego wiatru. - Czy tym razem przyjdzie? - spytał Tybullus. - Nie. - Nie zrezygnujemy - powiedział Agabus. - Bardziej uparci od Atretesa przyszli, by poznać Pana. - Zagroził, że złamie mi rękę, jeśli jeszcze raz go obudzę. Chyba naprawdę ma taki zamiar. - Weźmiemy więc bosak i będziemy szturchać go z bezpiecznej odległości - roześmiał się wesoło Tybullus. Atretes odrzucił pled i usiadł. Trzej młodzieńcy spojrzeli na niego i czym prędzej pobiegli do miejsca, gdzie czekała już reszta wyznawców. Atretes wymamrotał kilka przekleństw i z ulgą położył się z powrotem, nareszcie uwolniwszy się od ich uprzykrzonej obecności. Przez większość nocy rozmawiali o swym marzeniu, żeby zanieść "Dobrą Nowinę umierającemu światu". Co za "dobra nowina"? Co za umierający świat? To wszystko nie miało sensu. I skąd niby miał wziąć się sens, skoro bez sensu jest cała ich wiara? Bez sensu jest ich Bóg. Każdy bóg mający choć trochę władzy pomściłby śmierć swego syna, miast ją wybaczać, miast przyjmować do siebie tych, którzy byli jej przyczyną. Skądś z bliska dochodziły głosy kobiet. Rozległ się płacz Kaleba. Atretes znowu odrzucił pled i usiadł, ale płacz dziecka ustał. Zobaczywszy Rispę, domyślił się, że karmi jego syna. Wtulonemu w jej pierś dziecku było dobrze, mogło zaspokoić głód. Atretes położył się, próbując uśmierzyć rozdrażnienie. Zachowanie Rispy wobec niego sprawiało, że burzyła się w nim krew. Nie mógł przestać o niej myśleć, chciał raz jeszcze wyjaśnić jej, dlaczego musiał zabić Gallusa i Gajusza. Chciał, żeby zrozumiała. Ale ona trzymała się od niego z daleka. Był wściekły z powodu starcia z Teofilem, a ponadto jego zdaniem Rispa już przedtem musiała wiedzieć, że ten człowiek jest setnikiem. Przekonywała go, że wiedziała tylko, iż jest Rzymianinem. Niechętnie przyjął do wiadomości jej wyjaśnienia, ale to wcale nie poprawiło atmosfery, jaka się między nimi wytworzyła. Wyraźnie przedkładała towarzystwo współwyznawców nad rozmowy z nim. Poprzedniego dnia znalazł ją w zakrytym zakątku okrętu, siedzącą z Kalebem przy piersi. Przemawiała łagodnie do ssącego pierś dziecka. Była tak piękna i pogodna, że serce mu się ścisnęło. Nie zauważony przez nią stał za beczką i przyglądał się temu obrazkowi. Ogarnęła go nagle tak gwałtowna i dojmująca tęsknota, że poczuł fizyczny ból. Myślał, że dawno już wypaliły się w nim wszelkie uczucia poza gniewem. Usechł jak kończyna pozbawiona dopływu krwi. Ale oto krew znowu napłynęła, przywracając życie wzruszeniom - a wraz z życiem pojawił się ból. Wyczuła jego bliskość i podniosła głowę. Raz tylko zajrzał w jej oczy i to mu wystarczyło, by zrozumieć, że nigdy nie przekona jej, iż postąpił słusznie, zabijając Gallusa i tego drugiego. Pospiesznie okryła szalem siebie i Kaleba, jakby chciała wznieść ścianę odgradzającą ją od niego, Atretesa. Z jakiegoś powodu ten gest zabolał go i rozgniewał bardziej niż wszystko inne, co mogła powiedzieć i zrobić. W jej oczach jest mordercą. Może to prawda. Może nie potrafi już być nikim więcej. Czyja to jednak wina? Jego czy Rzymu? Od chwili, kiedy postawił stopę na pokładzie tego plugawego okrętu, jest od niej odcięty. Przez cały czas przebywała w towarzystwie tamtych, najczęściej kobiet. A kiedy była sama, okoliczności nakazywały mu trzymać się od niej z daleka. Bolało go, że współwyznawcy mają na nią taki wielki wpływ. Przecież opiekuje się jego synem - nie swoim, nie jednego z nich. Czy nie daje mu to żadnych praw do niej? Ten przeklęty rzymski setnik może swobodnie rozmawiać z nią w cztery oczy. Atretes widział, jak stoją na dziobie okrętu i wiatr rozwiewa włosy Rispy. Nic nie przeszkadzało jej rozmawiać, i to często, z setnikiem. Pewnego razu zobaczył, że śmieją się i zaczął się zastanawiać, czy to on jest powodem tej wesołości. Wszyscy traktowali Rzymianina jak swego przywódcę, nawet Mnazon, który robił przecież wrażenie człowieka spragnionego względów związanych z takim wyróżnieniem. Ale Rzymianin szybko przejął rolę, jaką przedtem pełnił wśród nich Jan. Wstawał wcześnie rano, by uczcić swego Boga modlitwą. Potem dołączali do niego stopniowo inni, aż to zgromadzenie przed świtem zmieniało się we wspólne nabożeństwo. Jak w tym momencie. Atretes zgrzytał pod swoim pledem zębami, ale chcąc nie chcąc słuchał. Teofil nauczał, co mają robić, żeby spodobać się swojemu ukrzyżowanemu Mesjaszowi. - Nie bierzcie wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu. - Amen - odpowiedzieli jednomyślnym chórem pozostali, drażniąc i tak już rozstrojone nerwy Atretesa. - Korzystajcie z darów wedle nakazów Bożych. Miłość niech będzie bez obłudy. Miejcie wstręt do złego, podążajcie za dobrem. - Amen. - W miłości braterskiej nawzajem bądźcie życzliwi! W okazywaniu czci jedni drugich wyprzedzajcie. Bądźcie płomiennego ducha, z radością pełnijcie służbę Panu. - Amen. - W ucisku bądźcie cierpliwi, w modlitwie wytrwali. Zaradzajcie potrzebom świętych. Błogosławcie tych, którzy was prześladują i wam złorzeczą. Atretes zacisnął szczęki i poczuł urazę, gdyż przypomniano mu, jakimi przekleństwami obrzucił Teofila przy pierwszym spotkaniu. I powtarzał w duchu te przekleństwa za każdym razem, kiedy widział Rzymianina. Pośle Teofila do Hadesu, nim ten postawi nogę na ziemi Chattów. I nie będzie krył tego zamiaru! - Weselcie się z tymi, którzy się weselą, płaczcie z tymi, którzy płaczą. Bądźcie zgodni we wzajemnych uczuciach. Nie gońcie za wielkością, lecz niech was pociąga to, co pokorne. Nie uważajcie sami siebie za mądrych. Takie słowa padają z ust Rzymianina? Atretes miał ochotę wstać i roześmiać się w twarz Teofilowi. - Nikomu złem za złe nie odpłacajcie, szanujcie co jest prawe w oczach wszystkich ludzi. Rzeczą prawą według rzymskich poglądów jest pozbawianie ludzi wolności! Czy nie zabrali jej jemu, Atretesowi? Co więc jest prawe? - Pokój wam. "Pax Romana! - pomyślał z goryczą. - Więc to tak? Mam żyć w zgodzie z Rzymem? Nic z tego, póki będę oddychał!" - Żyjcie w zgodzie z wszystkimi ludźmi. "Nigdy!" - Nie wymierzajcie sami sobie sprawiedliwości, lecz zostawcie to pomście Bożej. "Wezwę wszystkie siły Czarnego Lasu, żeby zemścić się na Rzymianach." - Nie daj się zwyciężyć złu, lecz zło dobrem zwyciężaj! - Amen. - Pamiętajcie, umiłowani, że Bóg okazał nam swą miłość w tym, iż Chrystus umarł za nas jako za grzeszników. "Nie za mnie." - Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie przysłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony. - Amen - rozległy się radosne głosy. - Miłujcie się więc nawzajem. - Amen. - Miłujcie się nawzajem. - Amen! - Miłujcie się nawzajem jak Chrystus was umiłował. - Amen! - Słuchajcie, dzieci Boże. I poznajcie prawdę. - Pan jest naszym Bogiem, Pan jest jeden - odpowiedzieli chórem. - Będę miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całą swą mocą. - Chwała niech będzie Bogu! - Niech będzie pochwalony Bóg na wysokościach! - Który króluje teraz i na wieki! Zaczęli śpiewać. Ich głosy zlały się w jeden podniosły chór. Temu, który objawił się w ciele, usprawiedliwiony został w Duchu, ukazał się aniołom, ogłoszony został poganom, znalazł wiarę w świecie, wzięty został w chwale i powróci między nas, chwała teraz i na wieki. Amen! Amen! Na dolnym pokładzie zapanowała cisza, gdyż chrześcijanie uklękli w krąg i przekazywali sobie chleb i wino. Atretes przyglądał się któregoś razu temu obrządkowi i spytał Rispę o jego znaczenie. Powiedziała, że spożywają Ciało i Krew swojego Chrystusa. - I to mnie śmiesz nazywać barbarzyńcą! - rzucił z odrazą. - Nic nie rozumiesz. - I nie chcę. - Gdybyś tylko... - zaczęła mówić, ale zaraz zamilkła. Zastanawiał się, skąd tyle smutku w jej oczach. Odwróciła się i dołączyła do reszty. I teraz była wśród nich, brała udział w tym strasznym obrzędzie. Czy zostawiła Kaleba w łóżeczku, które dla niego sporządziła? Czy zaniedbała obowiązki wobec jego syna, przedkładając nad nie swego Boga? Odrzucił pled i wstał. Jeśli dopuściła się czegoś takiego, wywlecze ją z tego zgromadzenia zjadaczy ciała i zadba, żeby miała się o co modlić! Wyminął kilka beczek i zobaczył klęczących chrześcijan. Jego syn spoczywał bezpiecznie w ramionach Rispy. Obok niej stał przewyższający ją o głowę Teofil. Poczuł straszliwą nienawiść, gdyż Rzymianin odłamał kawałek chleba i podał Rispie. Potem podsunął jej pod usta kielich z krwią Chrystusa. Kiedy wypiła łyk, napił się sam i przekazał kielich Parmenasowi. Każdy, kto widział tę scenę, musiał pomyśleć, że kobieta i dziecko należą do Rzymianina! Atretesowi mocniej zabiło serce, krew zawrzała mu w żyłach. Zacisnął zęby. Teofil uniósł nieco głowę i spojrzał w jego stronę. Atretes odwzajemnił się mu spojrzeniem pełnym nienawiści. "Napiję się krwi, lecz będzie to twoja krew!" - przysiągł sobie. Po zakończeniu tego okropnego posiłku przystąpili do modlitw. Mówili cichymi głosami, przedstawiając swoje prośby i wymieniając imiona. Modlili się za Jana. Za Kleofasa. Na mroki Hadesu! Modlili się za niego! Atretes zacisnął pięść i sam zaczął się modlić - do Tiwaza, niebiańskiego boga Germanii. "Daj mi życie Teofila! Włóż w moje ręce, abym mógł je zmiażdżyć, a jego posłać w otchłań zapomnienia!" Był tak wzburzony, że musiał odejść na drugi koniec pokładu, gdzie spali Illirianie i Macedończycy; niewiele brakowało, a zabiłby Teofila, nie zważając na konsekwencje. Rispa spojrzała na niego z niepokojem, kiedy ich mijał. Stanął od nawietrznej. Zimny wiatr rozwiewał jego włosy i odbierał czucie twarzy. Okręt zanurzył się dziobem w rozkołysanym morzu i spieniona fala wystrzeliła wysoko ponad pokład. Zbliżał się wschód słońca. Na rozkaz kapitana majtkowie wysypali się na pokład i przystąpili do poprawiania lin i przytwierdzania dwóch pak, które się nieoczekiwanie wyrwały z zamocowań. Następna słona fala przewaliła się przez dziób i Atretes rozstawił szeroko nogi i napiął mięśnie, żeby go nie porwała. Wolał jednak ryk morza i dotkliwy ziąb od pełnych spokoju głosów i wspólnych śpiewów fanatyków religijnych. Uchwycił się burty i zobaczył w oddali pasek lądu. - Co to za ląd? - wrzasnął, przekrzykując burzę, w stronę najbliższego majtka. - Delos! Deszcz zaczął bębnić o pokład. Atretes zmarzł i przemókł; przeklinał życie, ale uparcie nie ruszał się ze swojego miejsca. Pojawiła się Rispa. Nie miała na ręku Kaleba. Z gniewem obrócił się w jej stronę. - Gdzie mój syn? - Pod namiotem. Ma tam cieplej. - Sam? - Nie. Poczuł, że krew się w nim burzy. - Z kim więc? Z setnikiem? Zamrugała ze zdumieniem. - Pilnuje go Kamella. - Kamella! Matka, która nigdy nie miała męża! Odwróciła się, żeby odejść. Chwycił ją za ramię. Poczuł, jak sztywnieje w uścisku jego dłoni. - Przestań mnie unikać. - Nie zamierzałam cię unikać, Atretesie. - Czuję twoją niechęć. Starała się zachować spokój. - Czemu wyszedłeś na pokład? - Myślisz, że będę tam stał i słuchał? Myślisz, że padnę razem z wami na kolana? Myślisz, że pójdę za tym twoim przeklętym Rzymianinem? Jej ciemne oczy rzucały błyskawice. - Nie jest moim Rzymianinem, Atretesie, a my idziemy za naszym Panem, a nie za Teofilem! - Karmi cię jak swojego pieska. - Miałam ręce zajęte, bo trzymałam twojego syna. Gdybyś był u mego boku, wzięłabym chleb z twojej ręki. Serce zabiło mu szybciej. Zajrzał w jej ciemnobrązowe oczy i ujrzał w nich coś, co sprawiło, że zrobiło mu się ciepło na sercu. Kiedy przemknął spojrzeniem po jej ustach, spuściła głowę. Znowu ogarnął go gniew. - Czemu ciągle mnie unikasz? - spytał szorstko. - To nieprawda. - Prawda. Odsuwasz mnie od mojego syna! Znowu podniosła na niego wzrok. Policzki miała sine z chłodu. - To ty nas unikasz. - Ci ludzie nic mnie nie obchodzą - rzucił i szarpnął podbródkiem, jakby odprawiał ich towarzyszy podróży. - Ani ja. Zastanawiam się czasem, do jakiego stopnia obchodzi cię twój syn. Czy go kochasz? A może po prostu chcesz mieć wszystko, co jest twoją własnością? - Oboje jesteście moją własnością! - Nie posuwaj się, panie, za daleko w tym, co dotyczy mnie. Płacisz mi denara dziennie. Czyżbyś zapomniał? Był zadowolony, że doprowadził ją do gniewu, i okazał jej to swoim uśmiechem. - No, teraz jesteś jak dawniej. Pełna ognia. - Odwróciła się, lecz szarpnął ją w swoją stronę. Złapał ją za ramiona i nachylił twarz nad jej twarzą. - Dobądź miecza, Rispo. Skrzyżuj go z moim, a zobaczymy, dokąd cię to zaprowadzi. Zrób to. Jestem spragniony walki. Milczała, ale widział, że zmaga się z sobą. Najwyraźniej nie gniew zamykał jej usta, gdyż jej spojrzenie było spokojne. Rozluźnił uścisk dłoni, zastanawiając się, czy ją zranił. Nie miał takiego zamiaru. - Chciałabym, żebyś dołączył do nas i wysłuchał Dobrej Nowiny - powiedziała ze spokojem, który doprowadzał go do rozpaczy. Ujął w dłoń tył jej głowy i przyciągnął ją bliżej, przysuwając usta do jej ucha. - Przyjąłbym ciebie, moja piękna, ale nigdy nie przyjmę twojego Boga i twojej wiary. Puścił ją, zadowolony, że poczuła się wstrząśnięta. Wróciła do namiotu, który dzieliła z Kamellą i Lizją. Stojący w gromadzie braci Teofil popatrzył, jak Rispa niknie w namiocie, a potem przeniósł zamyślone spojrzenie na Atretesa. Rispa wzięła na ręce Kaleba. Dziecko miało ochotę się bawić, a ona chciała zapomnieć o uczuciach, jakie rozbudził w niej Atretes. Serce nadal biło jej jak oszalałe. - Czy dobrze się czujesz? - spytała Kamella, przypatrując się jej z zaciekawieniem. - Oczywiście. Dlaczego pytasz? - Drżysz. - Ranek jest chłodny. - Nie wyglądasz na zmarzniętą. Mam wrażenie, że jesteś bardzo... ożywiona. Rispa czuła, że płoną jej policzki i miała tylko nadzieję, że przyćmione światło wschodzącego słońca nie ujawni jej zakłopotania. Naprawdę czuła się ożywiona. Drżała na całym ciele, serce ciągle biło jej mocno. "O Boże, nie chcę tak się czuć znowu, nie z jego powodu!" - Lizjo, może zobaczysz, czy Rodzie nie przydałaby się twoja pomoc - powiedziała Kamella. - Dobrze, matko. Kamella obrzuciła spojrzeniem Rispę i wzięła do ręki pled. - Rozmawiałaś z Atretesem? - spytała, składając posłanie. - Czy to widać? Kamella odłożyła pled i usiadła na nim. - Nie na tyle, żeby inni dostrzegli. Chyba że umieją patrzeć. - A umieją? Kamella skrzywiła się. - Roda tak. Teofil też, chociaż z innych powodów. Poza tym - dodała, udając rozbawienie - dokądkolwiek pójdzie Atretes, wszyscy wiedzą, że jest tutaj. - Kto mógłby go nie zauważyć, kiedy przechodzi obok nas ogarnięty gniewem? - Nie miałam na myśli takich chwil. - Chcesz powiedzieć, że jego uroda zwraca uwagę? - Nigdy nie widziałam przystojniejszego mężczyzny, ale poza urodą jest w nim jeszcze coś nieokreślonego, coś przykuwającego uwagę. - Wzięła szal i narzuciła go sobie na ramiona. - Gdyby nie było na pokładzie Teofila, Atretes bez trudu zostałby naszym przywódcą. - Broń nas Boże przed takim przywódcą! - Wygląda na to, że Bóg naprawdę nas przed tym uchronił. - Kamella uśmiechnęła się i wyjaśniła, co ma na myśli: - Człowiek taki jak Atretes nigdy nie pozostanie nie zauważony. Albo poprowadzi ludzi do Boga, albo odciągnie ich od Niego. Rispa obróciła Kaleba na brzuszek i patrzyła, jak dziecko próbuje pełznąć. - Atretes odrzuca Chrystusa. - Na razie. Rispa podniosła na nią spojrzenie. - Jeśli potrafisz doprowadzić go do Chrystusa, uczyń to. Masz moje błogosławieństwo. Uśmiech Kamelli zgasł. - To nie dla mnie. Nie odważyłabym się do niego zbliżyć. - Uśmiechnęła się znowu, ale z jakimś politowaniem dla samej siebie. - Znam siebie dobrze. Zbyt łatwo ulegam cielesnym namiętnościom. Lizja jest tego świadectwem, chociaż wolałabym oddać życie niż ją utracić. Inni też muszą się sami z sobą zmagać. Wiem, że spostrzegłaś, jak Eunice patrzy na Mnazona, jak zawsze stara się znaleźć blisko niego, nie zważając na to, co myślą inni. Nawet Parmenas. - Potrząsnęła ze smutkiem głową. - Nie, i tak zbyt wielu sprawom musimy stawiać czoło. Jestem przekonana, że tylko ty możesz zająć się Atretesem. Piotr i Barnaba przebiegli przed wejściem do namiotu, zaprzątnięci jak zwykle jakąś dziecięcą zabawą. - Nie złapiesz mnie! Nie złapiesz! - wykrzykiwał Piotr. Barnaba, który biegł za nim, zawadził nogą o linę namiotu i prawie zwalił im płótno na głowy. - Chłopcy! - krzyknęła zirytowana Kamella. Byli tak pełni życia, że czasem stawało się to irytujące - jak teraz. Ich hałaśliwa zabawa przestraszyła Kaleba, który zaczął znowu płakać. Rispa wzięła go na ręce i pocieszała. Usłyszała łoskot, jakby w pobliżu coś upadło, i zaczęła zastanawiać się, co tym razem ci dwaj spsocili. Wczoraj była ładna pogoda i przeszkadzali majtkom, biegając we wszystkie strony po pokładzie i plącząc się pod nogami. Kiedy w końcu Tymon skarcił ich i kazał znaleźć inną zabawę, Piotr zainteresował się węzłami przytrzymującymi paki. - Atretes w niejednym przypomina mi ojca Lizji - podjęła rozmowę Kamella, kiedy chłopcy pobiegli w stronę starszych. - Przystojny, nie znoszący sprzeciwu, męski. Czy cię zawstydziłam? Jeśli nie chcesz, żebym o nim mówiła, powiedz. Rispa nie była pewna, czy Kamella ma na myśli Atretesa, czy ojca Lizji. - Wolę mówić o czymś innym - przyznała smętnie Rispa. - Ale nie z tych powodów, o jakich myślisz. Wcale nie jestem od ciebie silniejsza, Kamello. Kamella doceniła to, że Rispa przyjmuje ją taką, jaka jest, i to, że się jej zwierzyła. - Dobrze. - Położyła dłoń na dłoni drugiej kobiety. - Będziemy się wzajemnie wspierać i chronić przed pokusami. Rispa roześmiała się. Kaleb odczołgał się najdalej jak to było możliwe. Chwyciła go i położyła z powrotem tuż przy sobie, żeby mógł znowu podjąć swoje wysiłki. - Nim dopłyniemy do Rzymu, nauczy się raczkować - zapewniła Kamella, patrząc na dziecko. - A chodzić, nim dotrzemy do Germanii. - Niechętnie myślisz o tej wyprawie, prawda? - A czy ty chciałabyś się tam znaleźć? - I to bardzo. Marzę o tym, żeby zacząć wszystko od nowa. - Gdziekolwiek jesteś, możesz zacząć od nowa. - Ale nie wtedy, gdy ktoś przypomina ci na każdym kroku o twojej przeszłości albo czeka, kiedy znowu upadniesz. Coś uderzyło o namiot i obie drgnęły. Szmaciana piłka potoczyła się tuż przed Kaleba. - Znowu ci chłopcy! - wykrzyknęła Kamella, podnosząc piłkę w momencie, kiedy zza rogu wyłonił się Piotr. - To nasza piłka - oznajmił zadyszanym głosem. - Tak, wiemy. Ale proszę, byście poszli bawić się gdzie indziej. Rzuciła mu piłkę i Piotr pobiegł. Zniknął z oczu, lecz jego głos nadal było słychać. Pogoda się poprawiła. Piotr i Barnaba biegali po pokładzie między ludźmi i czasem, zapomniawszy o Bożym świecie, wpadali na kogoś. Kapeo i Filomen dołączyli do nich na jedno okrążenie pokładu, ale ich ojciec, Parmenas, przerwał tę zwariowaną zabawę i kazał znaleźć sobie jakąś spokojniejszą. Dzieci uciszyły się, ale nie na długo. Po chwili znowu rozległy się okrzyki Piotra i Barnaby, znowu zaczęły się szalone biegi. Przeszkadzało to członkom załogi i pasażerom, którzy byli jednak zbyt grzeczni, żeby protestować. Tymon i Porcja nie próbowali okiełznać swoich synów, nawet kiedy Piotr przewrócił Antonię. - Na Boga, Porcjo! - wykrzyknęła Eunice wyraźnie rozdrażniona tym, że przerwano jej rozmowę z Mnazonem. Pochyliła się, żeby podnieść córeczkę. - Wcale tego nie chciał - broniła syna Porcja. Kazała Piotrowi oddalić się, a Eunice ocierała łzy swojej córce. - Jakie zresztą masz prawo, by sądzić innych! Sama niewiele uwagi poświęcasz swojej rodzinie. Na twarzy Eunice pojawił się ciemny rumieniec; kobieta spojrzała niepewnym wzrokiem na Mnazona i nie powiedziała ani słowa. Podszedł Atretes. Stanął koło Rispy. Kamella spojrzała na niego, a potem na Rispę. - Przejdę się z Lizją po pokładzie - powiedziała, biorąc córkę za rękę. - Nie musisz odchodzić. - Odejdź - rzucił zimno Atretes. Rispa żałowała już, że się odezwała. Odwróciła się, żeby popatrzeć na morze. Cierpiała z powodu szorstkiego zachowania Germanina. Czuła na sobie spojrzenie Atretesa i zastanawiała się, o czym ten człowiek w tej chwili myśli. - Chcesz ze mną o czymś porozmawiać? - spytała, kiedy milczenie zaczęło jej ciążyć. Nie odpowiedział. - Chcesz wziąć na ręce Kaleba? - Umyśliłaś sobie, żeby znaleźć dla mnie jakieś zajęcie, bo moja obecność sprawia ci przykrość? - Tak! Atretes uśmiechnął się i wziął od niej dziecko. - Zawsze jesteś szczera, prawda? - To ci obiecałam. Zacisnął usta tak, że tworzyły kreskę. - Nawet wobec siebie? Nie da się złapać na haczyk! Patrzyła na syna, zaniepokojona tym, że powierzyła go człowiekowi, który odbiera ludziom życie i nie czuje przy tym żadnych wyrzutów sumienia. Czasem zmagała się z pragnieniem, by trzymać Kaleba daleko od jego ojca. Teraz, po raz pierwszy od strasznej nocy, kiedy wymknęli się z willi, Atretes wziął go na ręce. Poza krótką chwilą, kiedy wchodził z nim na pokład. Dlaczego tak chętnie mu go powierzyła? Żeby odwrócić od siebie uwagę Atretesa. W duchu spodziewała się, że Kaleb zacznie protestować. Nic z tego. Chwycił zawieszoną na szyi ojca tabliczkę z kości słoniowej i zaczął ją ssać. Przyjrzał się osobliwemu przedmiotowi, a potem zaczął uderzać nim w pierś Atretesa. "Da... da... da!..." Wyraz twarzy Atretesa zupełnie się zmienił. Mężczyzna zapomniał o Rispie i zaczął gaworzyć z synem. Zniknęła cała srogość i Rispa miała przed sobą człowieka, jakim mógłby być, gdyby inaczej potoczyło się jego życie. Z jego ust padały kojące germańskie słowa, których ona nie mogła zrozumieć. Rozumiała jednak ich ton. Atretes podniósł Kaleba wysoko nad głowę i podrzucał go. Chłopczyk piał z zachwytu. Niepewna swych uczuć Rispa stała i przyglądała się tej zabawie. Ktoś wpadł na nią od tyłu. Jęknęła z bólu, zachwiała się i oparła o Atretesa. Atretes szybko przełożył sobie Kaleba do jednej ręki, a drugą podtrzymał Rispę. Barnaba próbował ją ominąć, ale Piotr był szybszy. - Mam cię! - wykrzyknął tryumfalnie Piotr, wymierzając młodszemu bratu kuksańca. - Wcale nie! To niesprawiedliwe! - żalił się Barnaba i natychmiast wybuchła między nimi głośna kłótnia. Atretes wcisnął Rispie Kaleba. Zatoczył szeroki łuk uniesioną nogą i obaj chłopcy runęli na pokład. - Au! - jęknął Barnaba. Atretes schylił się i podniósł jednego i drugiego za kostkę u nogi, a potem wysunął ręce z urwisami za burtę. - Nie! - krzyknęła Rispa, przekonana, że naprawdę zamierza ich rzucić. Barnaba wrzeszczał z przerażenia i młócił rękami powietrze, daremnie próbując znaleźć jakiś uchwyt. - Już najwyższy czas, żeby dać wam nauczkę! - powiedział Atretes i zaczął potrząsać nimi nad wodą, aż słychać było, jak szczękają ze strachu zębami. Kiedy Atretes przestał nimi potrząsać, Barnaba zaczął wrzeszczeć jeszcze głośniej, natomiast Piotr kołysał się bezwładnie; nie był w stanie wydobyć z siebie głosu, tylko patrzył wybałuszonymi oczami na wodę w dole. To zamieszanie spowodowało, że wszyscy zwrócili głowy w ich stronę, przy czym Porcja i Tymon jako ostatni zorientowali się, co się dzieje. Na widok chłopców dyndających za burtą w mocnych rękach Atretesa Porcja zaczęła krzyczeć i rzuciła się w ich stronę, pragnąc dopaść Atretesa, nim jej synowie znajdą śmierć w odmęcie. - Niech go ktoś powstrzyma!. - Atretesie! Błagam, nie! - powiedziała Rispa, z trudem dobywając z siebie głos. Barnaba wył dalej, a Piotr wisiał bezwładnie głową w dół, najwyraźniej gotów godniej przyjąć śmierć niż jego młodszy brat. - Tymonie! - łkała Porcja. - Zrób coś! Rozejrzała się w panice za mężem, który przybiegł tuż za nią z twarzą szarą jak popiół. Atretes potrząsnął mocno Barnabą. - Cisza! Barnaba przestał krzyczeć jakby nagle ktoś chwycił go za gardło, dusząc w nim głos. Wszyscy patrzyli jak oniemiali. Nikt nie śmiał się poruszyć - nawet Porcja. Stała przy burcie, nad którą Atretes trzymał chłopców, łkała i załamywała ręce. - Nie rzucaj ich! To tylko dzieci! Nie chcieli zrobić niczego złego! - Zamknij się, kobieto! Jesteś głupia. Opuścił nieco chłopców, jakby chciał ich rzucić, i wszyscy wstrzymali dech. - Będziecie posłuszni, tak czy nie? - Będziemy! - Nie będziecie biegać po okręcie, wrzeszczeć i bić się. Jeśli nie przestaniecie, nakarmię wami ryby. Czy słyszycie? Skinęli potulnie zwieszonymi głowami. - Powtórzcie, co powiedziałem. Powtórzyli. - Macie dać słowo. Barnaba wybełkotał przysięgę, a Piotr powtórzył ją uroczystym głosem. Atretes potrzymał ich jeszcze chwilę, a potem uniósł wysoko i cisnął na pokład do nóg matki. Porcja przygarnęła szybko synów do siebie. Dwaj żołnierze wybuchnęli śmiechem, a kilku majtków wydało okrzyki radości. Któryś z pasażerów zawołał, że Atretes powinien był ich wyrzucić, skoro już wisieli za burtą. - A wy - rzekł Atretes, zwracając się do Porcji i Tymona - macie pilnować swoich urwisów, bo następnym razem wyrzucę ich bez wahania za burtę, a wy dwoje pójdziecie w ich ślady. Porcja czym prędzej odciągnęła swoją rodzinę jak najdalej od Atretesa. - Nie zbliżajcie się do tego człowieka. Obchodźcie go z daleka. Jest barbarzyńcą i naprawdę gotów was zabić. Powiedziała to wystarczająco głośno i wyraźnie, by jej słowa dotarły do wielu uszu. Atretesowi zaczął drgać mięsień w policzku. Rozejrzał się dokoła, jakby rzucając wyzwanie wszystkim dokoła. Barnaba płakał i tulił się w suknię matki, ale Rispa zauważyła, że Piotr ociąga się i patrzy na Atretesa prawie z czcią. Przeniosła spojrzenie na Atretesa i zrozumiała, że on też to dostrzegł. Uśmiechnął się lekko i ruchem brody dał chłopcu znak, żeby ruszał za matką. Tymon ujął syna za kark i poprowadził go pokładem z matką i bratem. - Musisz słuchać matki. Atretes odwrócił się od wpatrzonych w niego ludzi i oparł ręce na burcie. Rispa nigdy nie widziała go w tak ponurym nastroju. Podeszła i stanęła obok, a on, zaskoczony, spuścił na nią wzrok. Jego twarz spochmurniała jeszcze bardziej. - Dlaczego się uśmiechasz? - Z twojego powodu - odparła, czując, jak otwierają się przed nim podwoje jej serca. Oczy się mu zwęziły, nie ufał ciepłemu błyskowi w jej ciemnych oczach, bardziej niż kiedykolwiek wystrzegał się okazania, jak bardzo zależy mu na jej akceptacji. - Zasłużyli na nauczkę. - Nie rzuciłbyś ich. - Nie? - Powiedział to prawie tak, jakby chciał jej przypomnieć, że kilka dni temu zabił z zimną krwią dwóch ludzi. - Nie. - Sądzisz więc, że mnie rozumiesz? - Nie. Ani trochę - odparła szczerze. - Wiem jednak o tobie wystarczająco dużo, byśmy mogli zacząć wszystko jeszcze raz. Podsunęła mu Kaleba, żeby wziął go na ręce. Rozdział II Okręt dopłynął bez jakichkolwiek przygód do Koryntu. Teofil z żołnierzami wyładowywał kolumnę przeznaczoną dla cesarza, a niewolnicy, którzy między Efezem a Koryntem siedzieli przy wiosłach, teraz znosili na ląd dywany, wonne korzenie i amfory z winem i układali je na wozach wyruszających w drogę przez przesmyk. Sburarii usuwali z okrętu balast, piasek dla korynckiego cyrku. Jego miejsce zajmie po drugiej stronie wzgórza zboże dla Rzymu. Po całkowitym rozładunku okręt zostanie wyciągnięty na brzeg. Trzeba będzie kilku dni, żeby przemieścić corbitę tych kilka mil - do zatoki, gdzie zostanie spuszczona na wodę, by popłynąć dalej, w stronę Italii. Za Nerona przystąpiono do drążenia kanału w wapiennej skale przesmyku, ale po jego śmierci prace przerwano, tak że nadal trzeba było przeciągać okręty lądem. Niewolnicy napięli liny przytwierdzone do okrętu. Ich brunatne ciała lśniły od potu, kiedy wciągali okręt na rampę. Oszczędzi to kilku tygodni rejsu na południe, a potem na zachód. Przyszedł i minął wrzesień, zbliżał się powoli listopad, miesiąc, w którym Morze Śródziemne stawało się niebezpieczne. Pokonywanie omiatanej wiatrem równiny było kłopotliwe i trudne, ale bezpieczniejsze niż walka z żywiołem. Atretes niezbyt interesował się szczegółami rozładowywania i przeciągania okrętów. Na pokładzie czuł się jak w klatce. Teraz drażniła go krzątanina w porcie i na pobliskich ulicach miasta. Korynt za bardzo przypominał mu Efez. Wysoko wznosiły się marmurowe świątynie, oślepiająco białe w blasku słońca. Wędrowni licytatorzy i miejscy obwoływacze zachwalali towary i ogłaszali nagrody za schwytanie zbiegłych niewolników. W porcie kłębiły się tłumy handlarzy, a kapitanowie statków wymieniali korzenie za miód, lekarstwa i pachnidła, które zamierzali zabrać do Rzymu. Kiedy wszyscy przystąpili do pakowania swojego dobytku, Bartymeusz, Niger, Tybullus i Agabus oznajmili, że mają list od Jana do członków Kościoła korynckiego. Razem z nimi poszedł Mnazon. - Atretes czeka na ciebie - powiedziała Kamella, kiedy podróżni wyruszyli w drogę przez przesmyk. Rispa uniosła głowę i zobaczyła, że Atretes jest daleko z przodu. Jego postawa wobec niej zmieniła się niezauważalnie, budząc czujność kobiety. Wiedziała, że będzie musiała stawić czoło pokusom. Czy starczy jej mądrości, by słuchać cichego głosu Boga? Czy też będzie jak spragniona grzechu Eunice? Wiatr marszczył suknię Atretesa i rozwiewał jego jasne włosy. Germanin stał dłuższą chwilę i patrzył w jej stronę. Potem odwrócił się i poszedł dalej. Nawet z daleka wyczuwała jego rozdrażnienie. Smuciło ją to, że ciągle trzymał się z dala od reszty, ale była mu też za to wdzięczna. Nie sądziła, by usłyszał posępne nowiny o Kościele korynckim albo dostrzegł zmagania Eunice. Taką miała nadzieję. W przeciwnym razie doszedłby do wniosku, że chrześcijanki są niewierne. Eunice była słabą i niemądrą kobietą, która igrała z grzechem, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Atretes znowu przystanął. - Może lepiej byłoby, żebyś do niego podeszła - powiedziała Kamella. - Nie dotrzymam mu kroku. Kamella obdarzyła ją żartobliwym uśmiechem. - Lepiej, byście doszli do porozumienia teraz, zanim wyruszycie do Germanii. Rispa przełożyła Kaleba do drugiej ręki. - Nie mogę pozwolić sobie na troskę o jutro, Kamello. Mam aż nadto dzisiejszych kłopotów. Kamella roześmiała się. - Cóż, mam wrażenie, że nie brak takich, którzy pragną jego towarzystwa - powiedziała i obie kobiety popatrzyły, jak Piotr wbiega na wzgórze. Atretes spojrzał na niego posępnym wzrokiem. Chłopiec zaczął coś mówić. Atretes słuchał go przez chwilę, ale zaraz obrócił się i ruszył dalej, nie zwracając na niego uwagi. Porcja szalała z niepokoju. - Piotr! Trzymaj się od niego z dala! - Chłopak dał jej ręką znak, że słyszy, ale znowu popędził, żeby dogonić Atretesa. - Tymonie, zróbże coś! - Pobiegnę po niego! - wykrzyknął Barnaba i ruszył za starszym bratem. Szedł potem obok Piotra krok w krok za Atretesem. - Chyba nic im nie będzie - rzekł Tymon i wrócił do przerwanej rozmowy z Prochorem. - Lizjo, czy mogłabyś przyprowadzić tu Marię? - mówiąc to, Porcja chwyciła za rękę Beniamina, który chciał biec za Piotrem i Barnabą. - Dobrze - odparła Lizja, pragnąc pokazać, że jest przydatna. Kamella zachichotała. - No, widzę, że przynajmniej dzieci się go nie boją. Rispa patrzyła, jak chłopcy drepczą za Atretesem. Wyglądali z daleka jak rozbrykane lalki. Atretes nie zwolnił, nie dbał, żeby bez trudu dotrzymywali mu kroku; szedł uparcie przed siebie - wyprostowany, z podniesioną głową. Po chwili chłopcy zwolnili, nie mogąc wytrzymać tego tempa. Barnaba wrócił do Porcji i Tymona, ale Piotr nadal starał się nadążyć za Atretesem. Wyprostowany, z podniesioną głową. - Piotr! - zawołał w końcu Tymon i dał znak, by chłopak wracał do rodziców. Piotr zrobił niepewną minę, ale posłuchał. Wkrótce Atretes zniknął daleko z przodu. Teofil wrócił z koszar, gdzie spędził noc wraz z pozostałymi żołnierzami. Postarał się o kwatery dla współwyznawców i wskazał im drogę do gospody, której okna wychodziły na port i zatokę. Gospoda była przeznaczona dla podróżnych czekających na przeciągnięcie okrętu przez przesmyk. - Zostańcie tu - powiedział Teofil. - Jedzenie jest dobre i obfite. Właściciel nazywa się Arriusz. Nie jest wyznawcą, ale rozumie nas. Przyślę wiadomość, kiedy okręt znajdzie się na wodzie i kapitan zawiadomi, że może przyjąć pasażerów na pokład. Wszyscy przekroczyli bramę gospody, tylko Rispa pozostała na zewnątrz. - Atretes jest w porcie - rzucił Teofil. - Rozmawiałeś z nim? - spytała, pełna nadziei. - Nie. Gdybyśmy znaleźli się na osobności, spróbowałbym, choć ręce świerzbią go do walki. Nie byłoby dla niego najlepiej, jeśliby doszło do niej w pobliżu koszar. Trafiłby z powrotem do szkoły gladiatorów. Albo co gorsza czekałby go krzyż. Te słowa zatrwożyły ją. - Ale ty nie walczyłbyś z nim, Teofilu, prawda? - Mogłoby jednak do tego dojść. - Zabiłby cię. - Jeśli taka byłaby wola Boga. - Wyszkolono go do walki. Wykrzywił z goryczą usta. - Mnie też. - Już miał odejść, ale odwrócił się jeszcze w jej stronę. - W tej chwili masz większy wpływ na Atretesa niż ktokolwiek inny. Wykorzystaj to. Ona miałaby wpływ na Atretesa? Chciało się jej śmiać, tak mało prawdopodobna wydała się jej myśl, że mogłaby odmienić sposób myślenia tego człowieka. Weszła do gospody. Nakarmiła Kaleba, zmieniła mu pieluszki i zostawiła go, by bawił się na pledzie, podczas gdy ona prała powijaki i rozwieszała na małej przestrzeni, którą wyznaczono dla niej, Kamelli i Lizji. Lizja usiadła na pledzie i bawiła się z Kalebem. Uśmiechnięta Kamella przypatrywała się swojej córce. Młodzieńcy wrócili do gospody późnym popołudniem. Agabus powiedział, że Mnazon spotkał przypadkowo dawnego znajomego i postanowił zostać w Koryncie. - Prowadzi zespół aktorów, a kilka dni temu zmarł na żołądek czołowy hypokrite. Ten znajomy pracował z Mnazonem w Antiochii i był uszczęśliwiony tym spotkaniem - wyjaśnił Tybullus. - Ledwie miesiąc temu Mnazon grał tę samą rolę w Efezie i pamięta doskonale kwestie - dodał Niger. - I nawet zaczął je natychmiast recytować na ulicy przed łaźniami. - Tybullus uśmiechnął się. - Wszyscy, którzy go słyszeli, byli oczarowani. - Woli zostać tutaj niż płynąć do Rzymu - rzucił Agabus. - Prosił, by przekazać wam wszystkim zapewnienie o jego miłości. Będzie się za nas modlił. - Może my też powinniśmy zostać w Koryncie - wtrąciła się Eunice. Parmenas obrzucił żonę ostrym spojrzeniem. - Popłyniemy do Rzymu. - Mogą nas tam spotkać gorsze prześladowania niż w Efezie. Tutaj Kościół nie musi się kryć. - A to dlatego, że rozwodnili Ewangelię, aby była do przełknięcia dla pospólstwa - powiedział posępnym głosem Niger. - Wzięliśmy wczoraj udział w zgromadzeniu i przeraziliśmy się tym, czego nauczają. - Dwaj nikolaici głosili swoją filozofię - dodał Agabus. - Za zgodą starszyzny - wyjaśnił. - Wywieszono ogłoszenia o wykładach - ciągnął Niger. - Jeden z nich prowadzi samozwańcza prorokini, która naucza, że wolność Chrystusowa oznacza, iż możemy korzystać z wszelkich uciech. - Czy nie próbowaliście sprowadzić ich na właściwą drogę? - spytał Tymon. Tybullus roześmiał się. - Rozmawialiśmy z kilkoma diakonami. Dwaj się z nami zgodzili, ale pół tuzina innych przejawiało otwartą wrogość. Powiedzieli, że wtykam nos w nie swoje sprawy. - Jeden z nich oznajmił, że mam bardzo wąskie, plebejskie spojrzenie na miłość Chrystusa - wyjaśnił Niger. - Chrystus nakazał nam żyć w pokoju z wszystkimi ludźmi, a to oznacza, zdaniem tego człowieka, że nie możemy potępiać żadnych praktyk. Niektórzy z tutejszych chrześcijan obrócili wolność Chrystusową w przyzwolenie dla wszelkiego zła. - Ci, którzy mają uszy, usłyszą, co mówi Duch - powiedział Tymon. - Ci, których tu poznałem, są głusi - odparł Niger. - Przebywałeś z nimi ledwie przez jeden dzień. To za mało, by wydawać sądy. - Eunice zaczęła czym prędzej bronić koryntian. - Nie miałem zamiaru nikogo sądzić - powiedział zbity z tropu Niger. Jednak Tybullus był nieugięty. - Eunice, czasem wystarcza dzień, by odróżnić prawdę od kłamstwa. Przemówił do nas Duch Święty. Ewangelia głoszona tutaj nie przypomina Ewangelii Jezusa Chrystusa. I powiadam, jeden dzień spędzony w tym Kościele wystarczył, by zrozumieć, dlaczego spotykają się otwarcie i nie dotykają ich żadne prześladowania. Nie ma żadnej różnicy między nimi a światem. - My też mieliśmy swoje kłopoty w Efezie - zwrócił mu uwagę Prochor. - To prawda, lecz mieliśmy wśród nas Jana, który niósł wysoko Chrystusowy sztandar i wskazywał nam błędy. - Czy koryntianie czytają list, który posłał im Paweł? - spytał Prochor. - Już nie - odparł Tybullus. - Jeden z dwóch starszych, z którymi rozmawialiśmy, zgodził się z nami i powiedział, że kiedy po raz ostatni czytali zgromadzonym list Pawła, wszyscy poczuli się nieswojo. - Poznali swój grzech i woleli, żeby im o nim nie przypominano - rzekł Niger. - Wielu zaczęło protestować. - Lepiej czuć się nieswojo, gdyż to prowadzi do skruchy i odnowienia, niż popadać w doczesne samouspokojenie, które prowadzi do wiecznego potępienia - oznajmił Tymon. - Niestety, wydaje się, że wybrali tę drugą możliwość. - A jeśli Kościół rzymski jest taki sam jak ten? - spytała przygnębiona Porcja. Tymon objął ją ramieniem. - Dowiemy się, kiedy tam dotrzemy. - A jeśli jest taki? - My trwamy przy prawdzie Ewangelii. Mamy list Pawła do efezjan, a także list Jana. - Kościół koryncki nie jest jeszcze martwy - powiedział Tybullus. - Dwóch starszych nadal trwa przy czystości Ewangelii. Myślę, że Jan napisał im o fałszywych nauczycielach. - Cóż mogą nieliczni przeciwko wielu? - Nie zapominaj, kto jest po ich stronie. - Tybullus uśmiechnął się do Porcji. - Chrystus przemógł świat. Świat nigdy nie przemoże Jego. - A co z Mnazonem? - spytała Eunice. - Winniśmy go ostrzec i zachęcić do dalszej podróży z nami. Twarz Parmenasa pociemniała. - Za dużo o nim myślisz! - Jest naszym bratem. - I nasz brat postanowił zostać w Koryncie. Niechże więc tu zostanie. Zapadło pełne napięcia milczenie, a po chwili zaczęto rozmawiać o czym innym. Eunice stała z zaciśniętymi wargami. Kapeo, Filomen i Antonia otoczyli ją kręgiem. Eunice zerknęła w pewnym momencie ku bramie i wtedy Parmenas zawołał do siebie dzieci, które natychmiast przybiegły, zostawiając matkę samą. Objęła się ramionami. Robiła wrażenie opuszczonej i zmieszanej. - Myślę, że nadszedł dla niej dzień sądu - rzekła zasmucona Kamella. - Modlę się, by do tego nie doszło - odparła Rispa. Chyba wszyscy spostrzegli, że Eunice jest coraz bardziej oczarowana Mnazonem. On też to widział. Wykazał siłę woli, schodząc ze ścieżki pokusy. Czy jednak Eunice znajdzie dość siły, by pozostać z mężem? I czy jej mąż zdobędzie się na to, by jej wybaczyć? Rispa modliła się w duchu za oboje. Kaleb kichnął i Lizja zaśmiała się. Rispa bardzo polubiła tę dziewczynę. - Czy popilnujesz przez chwilę Kaleba? - Mogę? Naprawdę? - wykrzyknęła z zachwytem Lizja. Kamella skinęła głową, żeby zapewnić Rispę, że będzie przez cały czas w pobliżu. Kiedy Rispa szła przez dziedziniec w stronę głównej bramy, dogonił ją Piotr. - Będziesz rozmawiać z Atretesem? - W każdym razie spróbuję. - Czy mogę pójść z tobą? - Nie wiem, czy spodobałoby się to twojej matce. - Mamo! - krzyknął chłopak w stronę gospody. - Czy mogę iść z Rispą? - Porcja, zajęta Beniaminem i małą Marią, nie miała głowy, żeby zainteresować się bliżej zamiarami swojego syna, machnęła więc tylko przyzwalająco ręką. - No widzisz! - Piotr zwrócił ku niej rozpromienioną twarz. - Nie wiem, gdzie może być Atretes, Piotrze. Muszę rozejrzeć się w porcie. - Pomogę ci! Piotr wybiegł pierwszy przez bramę. Zrezygnowana Rispa otuliła się ciaśniej szalem i ruszyła za nim. Na ulicy pełno było ludzi; jedni szli do portu, inni w stronę miasta. W obie strony przewożono towary. - Jest! - krzyknął Piotr i pomknął jak strzała. Rispa zobaczyła Atretesa siedzącego w fanum i przyglądającego się jej nieruchomym spojrzeniem. Wyraz twarzy miał zimny jak marmur, który go otaczał. Atretes zobaczył biegnącego w jego stronę Piotra i z trudem pohamował zniecierpliwienie. Nie miał w tej chwili najmniejszej ochoty na pogawędki z chłopakiem. - Szukamy cię, Atretesie - rzucił Piotr, wchodząc do fanum. - Doprawdy? Przemknął spojrzeniem po chłopcu i z powrotem skupił całą uwagę na Rispie. Była kształtna, smukła i bardzo kobieca. Okryła skromnie czarne włosy, ale spod chusty wymykały się niesforne kosmyki, które dodawały uroku jej twarzy. Mężczyźni spoglądali na nią z podziwem, ale ona pozostawała obojętna. Przystanęła przed fanum i ich oczy spotkały się. - Przygotowano dla ciebie miejsce w gospodzie. Umknął spojrzeniem w bok. - Naprawdę? Zastanawiał się, czy Rispa wie, jakie wrażenie na nim wywiera. Ponieważ milczała, Piotr podniósł na nią wzrok. - Dlaczego się zaczerwieniłaś? Atretes roześmiał się i rozwichrzył dłonią swe jasne włosy. - Wracaj do rodziców, chłopcze. - Ale... - Idź! - Tym razem był to rozkaz. - Zabłądzę - rzucił Piotr, który nie poddawał się tak łatwo. - Pójdziesz drogą prosto na wzgórze. Chyba nie jesteś małym dzieckiem, które trzeba prowadzić za rączkę. Piotr tym razem posłuchał, ale powiedział jeszcze na odchodnym: - Nisza obok naszej jest wolna. Mógłbyś tam spać. - Czy musiałeś go odsyłać? - spytała Rispa, kiedy chłopiec nie mógł już jej słyszeć. - Wolałabyś, żeby tu został? - Udał, że nie rozumie, o co jej chodzi. W jego oczach pojawił się ponury błysk. - Zawołam go, jeśli czujesz się przy nim bezpieczniej. - Robisz, co możesz, żeby wprawić mnie w zakłopotanie - rzuciła, ledwie powściągając rozdrażnienie. Uśmiechnął się z ironią. - Czujesz się zakłopotana tym, co powiedziałem, czy własnymi myślami? Zmarszczył na chwilę brwi, przechylił leciutko głowę i uśmiechał się wyzywająco. Był prawie pewny, że Rispa odwróci się i ruszy z powrotem do gospody, gdzie mogła się czuć bezpiecznie pośród swoich przyjaciół. Ona jednak stała bez ruchu, choć była wyraźnie wzburzona. Co chodzi tej kobiecie po głowie? - Musimy porozmawiać. - Jeśli chcesz rozmawiać, wejdź tu i usiądź. Zauważył, że wchodzi do fanum jakby to była klatka lwa. Usiadła naprzeciwko niego na marmurowej ławeczce i z ogromnym przejęciem splotła ręce na podołku. - Zanim ruszymy w dalszą podróż, musimy dojść do porozumienia. Atretes wykrzywił usta. - Jeszcze nigdzie nie dotarliśmy. - Proszę, byś przyjął poważnie moje słowa. - Ależ jestem poważny, śmiertelnie poważny. Powiedział to zimnym głosem, sam przed sobą nie chcąc się przyznać do uczuć, które się w nim kłębiły. Wiedział, jakiego porozumienia pragnie on, wątpił jednak, czy jej by się to spodobało. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że poczułby się zawiedziony, gdyby Rispa była inna. - Co będzie między nami, kiedy dotrzemy do Germanii? - A co ma być? - spytał, unosząc brwi. Mocniej zacisnęła splecione dłonie. Gdyby chociaż nie miał takiej nieprzeniknionej twarzy, gdyby nie mówił tym drwiącym tonem! - Nie jestem właściwie twoją służebną, ale też... Skrzywiła się, szukając odpowiednich słów. - Nie jesteś żoną - dokończył za nią. Była wspaniale zbudowana, piękniej - pomyślał - niż Julia. Rumieniec na jej twarzy pociemniał. Nawet Szczepan nie patrzył na nią tak pożądliwie. Jej ciało reagowało na to, co widziała w oczach Atretesa, i było jej coraz goręcej. Uświadomiła sobie, co oznacza ich rozmowa. - Źle mnie zrozumiałeś - powiedziała wstając. - Dokąd się wybierasz? - Z powrotem do gospody. Chciała jak najprędzej uciec, ale Atretes złapał ją za nadgarstek. - Dlaczego? Oddychała spazmatycznie. - Puść mnie, Atretesie! Nie jest to odpowiedni moment ani miejsce na rozmowy. - Bo nie masz na rękach dziecka? - Wstał. - Czujesz się bezbronna bez tej tarczy? - Kaleb nie jest tarczą, ale kiedy mam go na rękach, widzisz we mnie matkę, nie zaś... nie zaś... - Kobietę? - Pogładził kciukiem gładką, jedwabistą skórę jej nadgarstka, zastanawiając się, jaka jest reszta jej ciała. Czuł, jak krew pulsuje mu w żyłach i zareagował na to gniewem. - Zadałaś mi pytanie. Nie chcesz słyszeć odpowiedzi? Nim znajdziemy się w Germanii, mój syn nie będzie już potrzebował mamki. - Ale będzie potrzebował matki! - Przybranej matki ze swojego plemienia. Miał uczucie, że kości jej nadgarstka są kruche jak kości ptaka, nie tak jednak kruche jak to, co ujrzał w jej oczach. Swymi szorstkimi słowami głęboko ją zranił. Co gorsza, przestraszył. Puścił jej rękę. Rispa usiadła z powrotem na ławce, gdyż poczuła, że nogi ją zawodzą. Starała się przełknąć łzy. Atretes przeklinał w duchu sam siebie. Chciał ją przeprosić, ale słowa uwięzły w gardle. Dlaczego tak ją dręczy? Żeby zemścić się za wszystko, co uczyniono jemu? A może za to, co poczuł, kiedy szła ulicą w jego stronę? Podniosła na niego spojrzenie zalanych łzami oczu. - Porzuciłam dom i ojczyznę, Atretesie. Czy po to, byś odebrał mi Kaleba, kiedy dotrzemy do twojej ojczyzny? Prawdę mówiąc, Atretes nie wyobrażał sobie, żeby jego synem mogła zająć się jakaś inna kobieta. - Nie. Nie zabiorę ci go. Przysięgam na mój miecz. W nagłym porywie serca ujęła jego dłoń w obie swoje. - Wierzę ci bez jakichkolwiek przysiąg. Oparł się plecami o marmurowy słup i spojrzał na nią. Krew w nim wrzała, ale oczy pozostały jak lód. Kiedy puściła jego rękę, poczuł zawód - i wdzięczność. W takich sytuacjach był bezradny jak dziecko, a to wcale mu się nie podobało. Wstała, zbita z tropu jego zagadkowym spojrzeniem. - Chodź ze mną do gospody, Atretesie. Jesteś jednym z nas. - Nie sądzę. - Teofil ze swoimi ludźmi udał się do koszar - wyjaśniła, przypuszczając, że Rzymianin może być przyczyną jego wahań. - Proszę. - Wyciągnęła do niego rękę. - Nie pozostawaj na chłodzie, kiedy czeka cię życzliwe przyjęcie przy ogniu. Ujął jej dłoń, a ona uśmiechnęła się i zrobiła krok, żeby wyjść z fanum. Zacisnął dłoń, zmuszając ją do pozostania w miejscu. - Jeszcze nie. Podniosła na niego pytające spojrzenie i nagle jej oczy rozszerzyły się - zanim jeszcze pociągnął ją w swoje ramiona. Zesztywniała i otworzyła usta, żeby zaprotestować. Ujął ją dłonią za kark i zamknął jej usta swoimi, wkładając w ten pocałunek całą tłumioną dotąd namiętność. Przyciągnął bliżej jej ciało i poczuł, że Rispa zapiera się o niego rękami, pragnąc uwolnić się z jego uścisku. Czuł też ciepło jej ciała i bicie oszalałego serca. Zadowolony z tego, że Rispa przeżywa to samo co on, puścił ją. - Czy nadal chcesz, żebym z tobą wrócił? Rispa zrobiła krok do tyłu, drżąc na całym ciele i próbując odzyskać dech. - Wszystko jest tak jak na okręcie. - Przycisnęła dłonie do piersi. Jakże pragnęła odzyskać spokój, uciszyć zgiełk w sercu! - A co z życzliwym powitaniem przy ogniu? - Musnął dłonią jej rozpalony policzek. Odtrąciła jego rękę. - Skoro nie umiesz zachować się właściwie, może lepiej byłoby, żebyś został tutaj! Obróciła się na pięcie i wybiegła z fanum. Atretes roześmiał się i dogonił ją jednym skokiem. - Zachowałem się jak najbardziej właściwie - rzucił, krocząc obok niej. - Oczywiście jak na barbarzyńcę. A może wolałabyś, żebym obszedł się z tobą jak zabijaka? Za takiego też mnie uznano! - Nie obchodź się ze mną w żaden sposób. - A to dlaczego? Bo za bardzo ci się to spodobało? Stanęła i spojrzała mu prosto w twarz. Robiła wrażenie raczej przygnębionej niż zagniewanej. - Bo nic to dla ciebie nie znaczy. - A dla ciebie? Ruszyła dalej z gorejącą twarzą. Znowu ją dogonił, ale tym razem milczał. Czuła na sobie jego rozbawione spojrzenie i rozmyślała, że nigdy nie znała człowieka tak wyrazistego jak Atretes. W bramie gospody czekał już Piotr, a obok niego Barnaba. Wybiegli im na spotkanie i szli obok Atretesa, ułatwiając ucieczkę Rispie. Atretes wszedł za nią na dziedziniec. Burknął pod nosem jakieś przekleństwo, kiedy Niger i Tybullus podeszli, żeby go powitać. Myślał, że już się ich pozbył. - Będziemy spali tam, Atretesie - oznajmił Agabus, który zaraz do nich dołączył. Atretes rozejrzał się ponad jego głową, żeby zobaczyć, dokąd poszła Rispa. Zobaczył ją obok Kamelli i Lizji na drugim końcu dziedzińca. Zdjęła szal i uklękła na słomie, by wziąć na ręce Kaleba. Na jej widok chłopczyk zaczął z radości wierzgać pulchnymi nóżkami. Spojrzała w stronę Atretesa i ten prawie widział wyraz ulgi na jej twarzy. Ulgi, że jest daleko od niego. Poza jego zasięgiem. Osłonięta swoją tarczą. "Nie na długo, Rispo. Raz już dokonałem wyłomu w twoich murach. Następnym razem zwalę ci je na głowę." - Czemu tak się do ciebie uśmiecha? - spytała Kamella, przenosząc wzrok z Atretesa na wyraźnie wzburzoną Rispę. - Bo chce okazać, jaki jest wstrętny. - Pokłóciliście się? - Niezupełnie. Obejrzała się i zobaczyła, jak Atretes idzie z Tybullusem i innymi do miejsca wyznaczonego na noc dla mężczyzn. Przodem biegł Piotr, pewnie żeby sprawdzić, czy znajdzie się tam miejsce także dla niego. Atretes znowu się na nią obejrzał i Rispa poczuła, że robi się jej gorąco z zawstydzenia. Dlaczego ten człowiek zachowuje się w ten sposób? A co gorsza, dlaczego ona jest taka niemądra? Gdyby domyślała się, do czego dojdzie w fanum, nigdy by tam nie poszła. - Czy mogę do was dołączyć? - spytał Prochor. Kamella pozdrowiła go serdecznie. Usiadł z nimi i spędził jakiś czas z siostrą. Widać było, że bardzo kocha swoją siostrzenicę, która bawiła się przez cały ten czas z Kalebem. Potem dołączyła do nich Roda, ale jej obecność zważyła humory i rozmowa zaczęła utykać. Rispa dostrzegła, że Roda darzy Lizję ogromną i odwzajemnioną sympatią, natomiast do Kamelli odnosi się z wymuszoną grzecznością. Sama Kamella, wyraźnie urażona, zamknęła się w murze milczenia. Atretes patrzył poprzez dziedziniec na Rispę. Obok młodzieńcy uczyli się na pamięć Pisma. Tybullus miał kopię Ewangelii Marka oraz list Pawła do efezjan. Cała czwórka postanowiła nauczyć się listu na pamięć. - "W końcu bądźcie mocni w Panu siłą Jego potęgi. Obleczcie pełną zbroję Bożą, byście mogli się ostać wobec podstępnych zakusów diabła" - czytał Tybullus, a pozostali powtarzali za nim. - Nigrze, powtórz jeszcze raz - poprosił Tybullus. - Zapomniałeś "siłą Jego potęgi". Przeczytał cały ustęp, a Niger powtórzył tym razem wiernie. Pracowali wspólnie, by wyryć sobie w pamięci kolejne ustępy słowo po słowie. "Stańcie więc do walki, przepasawszy biodra wasze prawdą i oblókłszy pancerz, którym jest sprawiedliwość, a obuwszy nogi w gotowość głoszenia dobrej nowiny o pokoju... Bierzcie wiarę jako tarczę... Weźcie też hełm zbawienia i miecz Ducha, to jest słowo Boże." Atretes zaczął żałować, że nie został na noc w fanum. Kiedy Tybullus otworzył znowu usta, nie wytrzymał. - Czy naprawdę myślicie, że to ocali wam życie? Tybullus był zbyt zaskoczony, żeby odpowiedzieć. - Czym jest prawda wobec miecza Rzymu? - spytał posępnym głosem Atretes. - Czym są słowa o pokoju przeciwko cesarstwu nawykłemu do rozlewania krwi? Powiedzcie! Patrzyli po sobie i każdy czekał, że ktoś inny stawi czoło Atretesowi. - Tarcza wiary! - szydził Atretes. Wstał. Nie był już w stanie siedzieć i słuchać tych ludzi. - Hełm zbawienia! Miecz przebije tarczę i hełm i zada śmierć. Był tak gniewny, że Niger cofnął się o krok. - Ciału, Atretesie, lecz nie duszy - rzekł Agabus i na nim teraz skrupił się gniew Atretesa. - W tym sęk! - warknął. - Nie mam żadnej duszy! Nie ma też nic wspólnego z tymi ludźmi, synami kupców i rzemieślników. Od czasów chłopięcych przygotowywał się do tego, by zostać wojownikiem, a dziesięć ostatnich lat zahartowało go jeszcze bardziej. Czy któryś z tych chłopców wie, co to znaczy stanąć oko w oko ze śmiercią? - Masz duszę, Atretesie - ośmielił się zaprzeczyć Bartymeusz. - I tęskni ona do Boga - dorzucił inny głos. Atretes spojrzał na Tybullusa. - Jeśli mam duszę, tęskni ona do zemsty! - Zemsta przynosi śmierć - powiedział Tybullus, jakby skupiając w sobie odwagę całej trójki przyjaciół. - Może i tak, ale przedtem daje zadowolenie. - Mamy dla ciebie Dobrą Nowinę, Atretesie - wtrącił się Niger. - Przyszedł Zbawiciel. - Zbawiciel! - powtórzył ze wzgardą Atretes i powiódł zimnym spojrzeniem po otaczających go młodzieńcach. - Czy zostaliście zbawieni? - Tak - odparł Bartymeusz. - I ty też możesz być zbawiony. - Słyszałem o waszym Jezusie i Jego dobrej nowinie. Opowiedziała mi o Nim pewna niewolnica, która wkrótce miała wyjść na arenę pełną lwów. A teraz wy mi o Nim mówicie. Dzień po dniu. Nigdy nie milkniecie. Mówicie o życiu, lecz śmierć wisi nad waszymi głowami niby sęp. - Śmierć nie ma nad nami władzy - tym razem odważył się zabrać głos Agabus. - Nie? - Atretes mówił głosem chłodnym i wyzywającym, a jego spojrzenie było pełne pogardy. - Czemu więc przed nią uciekacie? Rispa usłyszała gniewny głos Atretesa. Spojrzała przez dziedziniec i ujrzała jego głowę górującą nad głowami młodzieńców. Wszyscy podnieśli się i Bartymeusz odszedł nieco w bok. Nie pragnął rzucać wyzwania Atretesowi, lecz chciał odwołać się do jego serca. Atretes chwycił go za przód tuniki i zaczął mówić, nachylając się nad jego twarzą. Młodzieniec uniósł dłonie, jakby mówiąc, że nie zamierza podejmować walki, i Atretes odepchnął go z pogardą. Rzucił jakieś słowo, splunął na ziemię i odszedł. Ruszyli za nim Piotr i Barnaba. Porcja zawołała synów. Barnaba zatrzymał się i zaczął protestować, ale Piotr nie zwrócił na nią uwagi. Krzyknęła raz jeszcze, ostrzejszym głosem, i młodszy z chłopców zawrócił. Kiedy Atretes przykucnął koło ognia, Piotr natychmiast zajął miejsce obok. Atretes powiedział coś i spojrzał na niego groźnie. Piotr odpowiedział, a wtedy Atretes szarpnął gwałtownie głową. Piotr wstał z ociąganiem i odszedł. Porcja wyszła naprzeciwko syna. Spojrzała lękliwie w stronę Atretesa, a potem objęła ramiona chłopca i poprowadziła go do miejsca wyznaczonego dla jej rodziny. Atretes popatrzył za nim, a potem odwrócił głowę. Rispa czuła ból w sercu. Słuchała jednym uchem podniosłej rozmowy, jaka toczyła się między Prochorem, Kamellą i Rodą, zastanawiała się bowiem, dlaczego Atretes tak się zezłościł na młodzieńców. Było już ciemno i Germanin siedział przy ogniu ze srogą twarzą jakby odlaną z brązu. Wyglądał na samotnego, odgrodzonego od innych niewidzialną barierą. Pod wpływem nagłego impulsu Rispa wzięła Kaleba na ręce i wstała. - Wybaczcie, proszę - powiedziała, przechodząc między zgromadzonymi. - Chyba nie zamierzasz iść do niego - rzuciła Roda. - Zwłaszcza kiedy jest w takim nastroju jak w tej chwili. - Dlaczego? - spytała Kamella. Roda spojrzała na nią z rozdrażnieniem. - Bo tylko pogorszy sprawę - odparła przyciszonym głosem. - A trudno przewidzieć, co zrobi taki człowiek. - Boisz się go tak samo jak Porcja. - Mamy powody, by się go lękać. Chyba nie zapomniałaś, kim był? - W tym rzecz. Nikomu nie potrafisz wybaczyć przeszłości, by mógł zacząć wszystko od nowa. - Nie sądzę, ażeby ten człowiek chciał zacząć wszystko od nowa. On chce po prostu wrócić do swojej ojczyzny. Lizja wycofała się w kąt ich zagrody i oparła czoło na podciągniętych kolanach. Roda spojrzała na Kamellę. - Zresztą wcale nie miałam na myśli ciebie. - Na pewno? - Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć. - Nie musisz, to prawda. Co w sercu, to na dłoni. Zawsze starałaś się mnie ugodzić. - Kamello - wtrącił się łagodnym głosem Prochor, ale siostra nie myślała go słuchać. - Przy każdej okazji... - To nieprawda. Masz poczucie winy i dlatego bierzesz do siebie każde moje słowo! - Nim tu przyszłaś, gawędziłam miło z moim bratem. Może zostawiłabyś nas w spokoju? - Tego już za wiele! - powiedział zatroskanym głosem Prochor. W oczach Kamelli natychmiast pojawiły się łzy. - Mam dość jej uwag, mam dość słuchania słów potępienia! - Ma mnie dość! Słyszałeś, co powiedziała? Widziałeś, jak się do mnie odnosi? - Roda wstała. - Czy wreszcie mi uwierzysz? - Oczami pełnymi łez gniewu spojrzała na męża, szukając u niego wsparcia. Ale Prochor siedział ze strapioną miną i milczał. - Idziesz, Prochorze? - Nie. Roda zbladła. - Nie? - Łzy spłynęły jej po policzkach. - Przyjdę za chwilę - zapewnił, ale było już zbyt późno. - Jestem twoją żoną, a jednak zawsze stajesz po jej stronie. - Nie staję po niczyjej stronie. - Czyżby? Świetnie. Możesz zostać. Nic mnie to nie obchodzi. Nikt nie dba o to, co czuję. - Całą twarz miała zalaną łzami. Spojrzała na Kamellę. - Przyjęliśmy cię do naszego domu, a ty myślisz tylko o tym, żeby nas skłócić. - Przez chwilę poruszała bezgłośnie ustami. - No i w końcu zwyciężyłaś. Masz wreszcie to, czego chciałaś. Wybuchnęła głośnym łkaniem i uciekła. Prochor patrzył za żoną, a potem zwrócił wzrok na siostrę i oparł z powrotem głowę o ścianę przepierzenia z niewypalonej cegły. - O Jezu! - szepnął i zamknął oczy. - Przykro mi - powiedziała słabym głosem Kamella. - Zawsze ci jest przykro. - Dźwignął się z wysiłkiem. Robił wrażenie człowieka starego i zmęczonego. - To niczego nie zmienia. - Może powinnam zostać tutaj, w Koryncie. - Mówienie głupstw niczego nie zmieni, Kamello. - I kto tu mówi głupstwa? Czyż nie jest głupotą mniemać, że wszystko się ułoży? Najlepiej byłoby, gdybym została w Efezie! - I z czego byś żyła? - Nie wiem. Jakoś bym sobie poradziła. - Jestem za ciebie odpowiedzialny. - I na tym koniec? Tylko odpowiedzialność? Jestem twoją siostrą! - A Roda żoną - rzucił szorstko. - Żadna z was nie chce wbić sobie do głowy tego, że kocham was obie. O Boże, jakże pragnę, byście się wzajemnie kochały. Czy nie to jest naszą powinnością? - Próbowałam, Prochorze. Naprawdę. - Także dzisiaj, Kamello? Ty zaczęłaś zwadę. Kamella miała minę jakby Prochor ją uderzył. Rispa zagryzła wargi, zakłopotana tym, że jest świadkiem kłótni, ale nie mogąc od niej uciec. - Zawsze łatwo ulegałaś uczuciom, ściągając sobie na głowę kłopoty. - Ty też rzucasz mi w twarz to, co było kiedyś? - Wcale nie muszę tego robić. Ty sama nie potrafisz zapomnieć. Pławisz się w przeszłości. - Zauważył obecność Rispy. - Wybacz - powiedział, wyraźnie zawstydzony. - Wybacz - powtórzył i odszedł. Kamella podniosła wzrok na Rispę. - Ty też myślisz, że ja jestem winna, prawda? - rzuciła, wykrzywiając wargi. - No, dalej! Skarć mnie! Wszyscy to robią! - Kiedy Rispa wyszła, Kamella dostrzegła w końcu córkę, która płakała skulona w kącie. - Och, Lizjo! - wykrzyknęła i na jej twarzy pojawił się wyraz przygnębienia. Rispa martwiła się sytuacją wśród swoich współwyznawców. "Co się z nami dzieje, Panie? W Efezie byliśmy tacy sobie bliscy. Czy to podróż tak na nas wpłynęła? A może tak dobrze ukrywamy własne grzechy, że widzimy je tylko u innych? Jeśli tak dalej pójdzie, z czym się do Ciebie zwrócimy?" Podeszła od tyłu do Atretesa. Siedział tak nieruchomo, że nie przyszło jej do głowy, iż mógł usłyszeć jej kroki. - Wzięłaś więc ze sobą tarczę? Kaleb odepchnął się od Rispy i wyciągnął rączki w stronę Atretesa. - Chce się z tobą bawić - powiedziała z uśmiechem Rispa. Atretes wstał i wziął syna na ręce. Musnął ją, przechodząc obok niej, i ruszył przed siebie. Rispa poszła za nim do wolnej zagrody w kącie dziedzińca. Było to miejsce odosobnione. Na zewnątrz płonęła pochodnia. Rispa zawahała się, nie wiedząc, co pomyślą sobie inni, jeśli wejdzie za nim do środka. Atretes położył się na świeżej słomie i posadził Kaleba obok siebie. Chłopczyk natychmiast przewrócił się i podjął próbę wepchnięcia sobie do buzi całej garści suchej trawy. - Fe, Kalebie, nie! - Podeszła szybko, przysiadła na piętach i zaczęła wyjmować mu zdźbła z buzi. - Fe! - powtórzyła stanowczym głosem, kiedy podjął następną próbę. Zdjęła szal, rozesłała go i posadziła na nim Kaleba. Dziecko pisnęło i zaczęło wymachiwać rączkami jak ptak, który chce wzbić się w powietrze, by potem znowu usiąść na sianie. Atretes zachichotał. - Cieszę się, że mój syn nie zniesie, żeby kobieta mówiła mu, co ma robić. - Nie chcę, żeby jadł trawę - powiedziała zatroskanym głosem Rispa i usiadła przy Kalebie, pilnując, by znowu nie napchał sobie siana do ust. Wyprężył plecy i obrócił się na brzuszek, wydając przy tym zabawne odgłosy. Podciągnął nóżki i dźwignął się na rączkach. - Wkrótce zacznie raczkować. Atretes przyglądał się młodej kobiecie. Po spotkaniu w fanum odgrodziła się od niego murem. - Gdybym był człowiekiem cywilizowanym, musiałbym przeprosić za to... - Już zapomniałam, Atretesie. Wykrzywił usta. - Widzę, jak dokładnie zapomniałaś. - Podziwiał rumieniec, który wykwitł jej na policzkach. Jego oczy były pełne żaru, który wprawiał ją w niepokój. Nie myślała się jednak wycofywać. Postanowiła zadać pytanie, z którym tu przyszła. - Dlaczego rozgniewałeś się na Agabusa i innych? Mrużąc oczy, oparł się plecami o przepierzenie. - Bo to głupcy! Chociaż robił wrażenie człowieka zupełnie odprężonego, wyczuwała, że narasta w nim napięcie i gniew. Nie opuszczały go ani na chwilę, tylko czasem kryły się tuż pod powierzchnią. Najlżejszy powiew wystarczał, by powstała potężna fala. Obrócił głowę i spojrzał na nią. Jego błękitne oczy były jak zawsze piękne i jak zawsze budziły lęk. - Robią mnóstwo zgiełku, ale wiary w waszego Boga mają tyle co ja, to znaczy nic! Ta uwaga zbiła ją całkowicie z tropu. - Walczą z okowami, jakie tworzy życie. Wszyscy się z nimi zmagamy. - Nie wierzą w to, co głoszą, i niedobrze mi się robi, kiedy słucham, jak mówią bez przerwy o waszym Bogu. Powiadają, że śmierć nie ma nad nimi żadnej władzy. - Roześmiał się posępnie. - Wystarczy jednak, bym któregoś tknął, a widać, jak wielka jest nad nimi jej władza! - Agabus opuścił ręce, bo nie chciał z tobą walczyć. - Opuścił ręce, bo bał się, że go zabiję. Chciałem mu pokazać, że jego wiara nie jest tarczą przeciwko niczemu. - Wiara jest wszystkim, co mamy. - Jeśli tak, czemu żyję? Nie mam żadnej wiary! - Żyjesz dzięki wierze, Atretesie, tak samo jak my. - Przestałem wierzyć w dawnych bogów, a nigdy nie przyjdę do waszego. Nie dała się zastraszyć wybuchowi złości. - Wszyscy na tym świecie żyjemy przez wiarę. W coś musimy wierzyć. Ty wierzysz w siebie. Czy tego nie widzisz? Myślisz, że skoro przeżyłeś dziesięć lat na arenie, możesz żyć nadal, zawierzając nagiej sile i mieczowi. Agabus i reszta wolą wierzyć w moc większą niż oni. Nawet jeśli nasza wiara jest słaba, Bóg jest naszą siłą. Roześmiał się oschle i spojrzał na dziedziniec, gdzie zbierali się inni chrześcijanie - ożywieni duchem serdecznej wspólnoty. Był wolny, ale czuł się ciągle tak, jakby pozostawał przez cały czas przyparty plecami do muru. Rispa spojrzała na jego kamienną twarz i ogarnął ją smutek. "Czemu nie potrafię do niego dotrzeć, Ojcze? Czemu nie chce mnie wysłuchać?" - Atretesie, nadejdzie dzień, kiedy to wszystko, czego się nauczyłeś, nie będzie ci już potrzebne. Na jego twarzy pojawił się uśmiech pełen ironii. - A ty myślisz, że słowa, które ci chłopcy wbijają sobie do głowy, zachowają ich przy życiu? - Słowo Boże zawsze będzie prawdziwe i prawe, bez względu na to, kto je próbuje podważyć. Atretes dostrzegł w niej coś, co widział u Hadassy tamtego wieczoru, kiedy rozmawiał z nią w najgłębszym lochu pod cyrkiem. Rispa miała w sobie więcej ognia niż niewolnica, więcej namiętności, ale był w nich obu ten sam pokój. Bez względu na to, co się działo. Łaknął tego pokoju i wiedział, że nigdy nie stanie się jego udziałem. - Przynajmniej wierzysz w to, co mówisz. - Oni też, Atretesie, lecz są młodzi i nie przeszli żadnej próby. - Nie ominie ich - rzekł posępnie. - Czeka ich próba i krzyż. Przez dłuższą chwilę milczała, gdyż jego słowa zapadły jej głęboko w serce. - Może tak będzie. Być może umrą jak wielu przed nimi. Lecz nie pojmujesz, Atretesie, ni pełni, ni słuszności naszej wiary. Cokolwiek się zdarzy, nie czeka ich zguba. Oczy się mu zwęziły. - Mnie zaś czeka? - Tak - odparła, patrząc mu prosto w oczy. Zawsze zaskakiwała go jej szczerość. Roześmiał się ze sztucznym rozbawieniem, ale oczy pozostały zimne. - Chcesz powiedzieć, że zbłądzę? Kaleb zaplątał się w szal i zaczął głośno płakać. Rispa podniosła go i posadziła sobie na kolanach. Wyplątała go z szala. Kiedy chłopczyk poczuł, że ma wolne nogi, zaczął kopać, żądając, by położono go z powrotem. Rozpostarła szal, pocałowała Kaleba w szyję i położyła go na brzuszku. Dźwignął się na rękach i wydał z siebie gulgoczący śmiech. Atretes przyglądał mu się z lekkim uśmiechem. - Jesteśmy jak Kaleb - powiedziała Rispa. - Ty, ja, wszyscy. Chcemy kroczyć wyprostowani. Chcemy biec. Ale z własnej winy zaplątujemy się. Pozwalamy, by grzech pętał nas jak szal to dziecko. I czyż nie postępujemy dokładnie jak ono? Krzyczymy, domagając się pomocy. Każdy po swojemu. Szarpiemy się i padamy z własnej winy, zamknięci w sobie. Jego twarz była tak nieruchoma i nieprzenikniona, że Rispa zaczęła zastanawiać się, czy ten człowiek zrozumie kiedykolwiek, o co jej chodzi, co powinien poznać. - Bóg wydobywa nas z bagna, Atretesie. Bez względu na to, ile razy potykamy się i upadamy przez własną głupotę, przez własny upór, Jezus wyciąga do nas rękę. Jeśli ujmiemy ją, usunie grzech z naszego życia i postawi nas z powrotem na twardej skale. On jest skałą. I stopniowo dzięki Jego wytrwałemu miłosierdziu, przeobraża nas na swoje podobieństwo i prowadzi przed tron Boga. Z jego twarzy niczego nie można było wyczytać. Milczał. Nie zwracając uwagi na Rispę, przypatrywał się przez dłuższą chwilę zabawie Kaleba. Na Rispę nawet nie spojrzał. Czuła się tak rozdrażniona, że najchętniej rzuciłaby się na niego i pięściami wbijała mu słowa do głowy! Położył się na sianie, podsuwając sobie rękę pod głowę. - Weź go i idź! Westchnęła cicho, wstała i zrobiła, jak kazał. Atretes do późnej nocy leżał na wznak, wpatrując się w belki nad swoją głową. Wiedział, jak rozdrażniło ją jego milczenie i sprawiło mu to osobliwą przyjemność. Jednak jej słowa nie przestawały go nękać. Zdawał sobie sprawę dlaczego. Rok temu, kiedy przebywał w pieczarze wśród podefeskich wzgórz, co noc wracał koszmarny sen. Śniło mu się, że tonął w bagnie, a w pobliżu pojawiał się mężczyzna ubrany w olśniewającą biel. "Atretesie!" - mówił i wyciągał rękę, by go ocalić. Z obu Jego dłoni spływała krew. Rozdział III Teofil wrócił późną nocą do gospody i zwołał wszystkich na dziedziniec. Atretes nie powiedział ani słowa i pozostał za swoim przepierzeniem. - Pojutrze wypływa okręt do Rzymu - oznajmił zgromadzonym Teofil. - To aleksandryjski frachtowiec, stoi na kotwicy przy czwartym nabrzeżu od północnego krańca portu. Robotnicy portowi właśnie go ładują. Omówiłem już sprawę naszej podróży. - Rzucił Bartymeuszowi sakiewkę pełną złotych monet. - Rozdziel pieniądze, żeby wszyscy mogli kupić sobie prowiant na podróż. Zebrani zaczęli wymieniać między sobą uwagi, a Teofil wziął Rispę na stronę. - Podejdź ze mną w kierunku bramy. Obejrzał się, kierując wzrok ku drugiemu krańcowi dziedzińca, gdzie siedział Atretes, opierając się plecami o słup. Były gladiator przyglądał się wszystkiemu chłodnym okiem, ale bacznie. Teofil wetknął palce za pas i wydobył kilka złotych monet. - Ponieważ Atretes jest zbyt uparty, żeby przyjąć pieniądze ode mnie, dam je tobie. Rispa położyła dłoń na jego dłoni. - Doceniam to, że o nim pomyślałeś, Teofilu, ale Atretes zabrał ze sobą złoto. Zawahał się, próbując wyczytać z jej twarzy, czy powodem odmowy nie jest jej duma. W końcu skinął głową. - Zapewne wystarczy mu pieniędzy przynajmniej do Rzymu. Musiał zostawić w Efezie nie lada majątek. - Ważniejsze było dla niego pragnienie, by wrócić do siebie. Teofil wykrzywił usta w niewesołym uśmiechu. - W ciągu dwudziestu pięciu lat służby walczyłem z wieloma narodami, ale Germanie są wojownikami najzacieklejszymi i najbardziej spragnionymi odzyskania wolności. W walce są bezlitośni. Przypominają pod tym względem Żydów, lecz tych Tytus zdołał prawie wytępić. Ci nieliczni, którzy przeżyli rzezie judejskie, zostali rozproszeni po całym cesarstwie. - Łaknienie wolności jest przyrodzone wszystkim ludziom. - I taki był zamysł Boży. Rozległ się dźwięk Chrystusowej trąby i ja z Jego łaski usłyszałem. Módl się, aby usłyszał także Atretes. - Modlę się. Bezustannie. - Jestem pewny - powiedział i dotknął jej policzka. - Czy podróż do Germanii będzie bardzo kosztowna? - Z pewnością nie wystarczy pieniędzy, jakie Atretes ma przy sobie. Zobaczymy, czy jest dość mądry, żeby przyjąć naszą pomoc. Rispa odprowadziła go za bramę. Kiedy obróciła się, żeby wrócić, zderzyła się z Atretesem. - Wy dwoje macie sobie wiele do powiedzenia - rzucił, mierząc ją mrocznym spojrzeniem. - Teofil to przyjaciel. - Zaniepokoiła ją nienawiść, jaką zobaczyła w jego oczach. - Być może twój. Mój z pewnością nie. - To zależy od ciebie, Atretesie. - Co ci dał? - Chciał dać nam pieniądze, byśmy kupili prowiant na podróż do Rzymu. - Widziała, jak tężeje jego twarz. - Wiedziałam, że nie chciałbyś, bym je przyjęła, więc odmówiłam. - Kupimy prowiant jutro rano. - Powiedział, że masz za mało pieniędzy, by dotrzeć do Germanii. - Zdobędę je, kiedy zajdzie potrzeba. Rispa poczuła się zasmucona tonem, jakim przemawiał. Nie chciała nawet się domyślać, jak zamierza zdobyć te pieniądze. - Kiedy znowu będziesz z nim rozmawiała, powiedz mu, że zabiję go, jeśli waży się ciebie dotknąć. Wyszedł za bramę i ruszył w kierunku przeciwnym do tego, w jakim udał się Teofil. Dawno już zapadł zmierzch, kiedy Rispa usłyszała, jak puka do zaryglowanej bramy. Właściciel wpuścił go do środka. Rispa uniosła się nieco na posłaniu i patrzyła, jak Germanin idzie przez dziedziniec na swoje miejsce do spania. Szedł niepewnym krokiem, a potem zwalił się ciężko na siano. Położyła się z sercem bijącym z niepokoju. Kiedy następnego ranka uklękła do modlitwy, Atretes wstał i opuścił gospodę. Inni też to zobaczyli. - Rispo, czy chcesz pójść z nami na targ? - spytała Porcja. Rispa zmusiła się do uśmiechu i odmówiła. Pragnęła zachować ufność, lecz jej nie czuła. Czy Atretes znowu poszedł się upić? Modliła się, żeby tak nie było. Jeśli wróci z pustymi rękami, będzie musiała zdecydować, co trzeba dalej robić. Bawiła się z Kalebem, aż dziecko usnęło, a potem położyła się obok niego w cieple słońca. Było jej dobrze. Z miłością wodziła wzrokiem po twarzy Kaleba, oczarowana doskonałością jego rysów. Skuliła się i zasnęła z dziwną pewnością, że wszystko będzie dobrze, jeśli powierzy Bogu siebie i Atretesa. Kiedy Atretes wrócił, zastał ją śpiącą na sianie razem z wtulonym w nią Kalebem. Stał dłuższą chwilę, wpatrzony w ten obrazek. Rzadko mógł sobie pozwolić na taki luksus. Pragnął jej w sposób wykraczający poza zwykłą namiętność, w sposób, którego nie rozumiał, i napełniało go to jakimś niepokojem. Słabość do ciemnowłosych i ciemnookich piękności sprawiała, że odnosił się z wielką ostrożnością do Rispy. Miał dojmujące przeczucie, że ta kobieta rozerwie jego serce na więcej strzępów niż zdołała to uczynić Julia. Z rozdrażnieniem rzucił na ziemię swój ciężar. Głuchy odgłos tobołka i szelest słomy obudziły Rispę. Usiadła, unosząc spojrzenie nieprzytomnych od snu oczu. Odgarnęła wierzchem dłoni czarne kosmyki, które osunęły się na jej twarz. - Wróciłeś - powiedziała i uśmiechnęła się. Zrobiło mu się ciepło na sercu, ale jednocześnie budował w sobie mur obronny. - Obejrzyj to, byśmy byli pewni, że mamy wszystko, co trzeba - rzucił krótko. Rispa zastanawiała się, jak długo można gniewać się o drobnostkę. Chciała powiedzieć coś o Teofilu, ale wiedziała, że na nic by się to zdało. Atretes i tak będzie wiedział swoje, a jej zapewnienia pogorszyłyby tylko sprawę. Przykucnął i przyglądał się, jak Rispa otwiera worek i przesiewa między palcami mieszankę suszonej soczewicy, zboża, fasoli i jęczmienia. Kupił suszone owoce i trochę suszonego mięsa. Wyjęła inny woreczek. - Sól - wyjaśnił. - W amforze jest oliwa, a w tej drugiej miód. - Zdjął z ramion kilka pełnych bukłaków i położył je ostrożniej niż poprzednie worki. - Wino. Z wodą, żeby wystarczyło przynajmniej na tydzień. Uniosła głowę i spojrzała na niego. Jej twarz była pełna światła. Była tak piękna, że serce zabiło mu mocniej. - Dobre zakupy - uznała Rispa i ta prosta pochwała skruszyła mury, które on z takim trudem wzniósł wokół swego serca. W momencie pojawienia się fali czułości zabrzmiał jednak ostrzegawczy dzwonek. Atretes zamknął się z powrotem w twierdzy swojego gniewu i spojrzał wrogo na kobietę. - I to cię dziwi - rzucił z gorzką ironią. - Niepotrzebnie, kobieto. Zawiozę syna do Germanii o własnych siłach, bez niczyjej pomocy! Osłupiała ze zdumienia i zraniona Rispa patrzyła, jak odchodzi, i zastanawiała się, czym znowu zasłużyła sobie na jego niezadowolenie. Rozdział IV Przed świtem weszli na pokład aleksandryjskiego frachtowca. Tym razem płynęło więcej pasażerów, stu pięćdziesięciu dziewięciu, i miejsce na pokładzie było na wagę złota. Wielu bogatych podróżnych wysłało przodem służbę, aby przygotowała misterne zasłony i łoża dla swoich panów, niewiele miejsca zostawiając dla innych, którzy wsiedli z żonami i dziećmi. Z małej, mocnej barki, poruszanej przez sześciu wioślarzy, rzucono liny i okręt został wyprowadzony z portu na głębsze wody Zatoki Korynckiej. Przez dwie godziny płynęli o wiosłach, a potem pojawił się wiatr. Żagle zatrzepotały - wypełniły się i okręt ruszył szerokim torem wodnym w stronę Akcjum i Morza Śródziemnego. Spokojna i zamyślona Kamella patrzyła na swoją córkę pogrążoną w rozmowie z Rodą. - Bardzo się lubią - powiedziała Rispa, która również przypatrywała się tej scenie. - Roda nigdy nie zraniła Lizji. Tylko mnie stara się dokuczyć. - A ty jej. Kamella obrzuciła ją bystrym spojrzeniem, wyczuwając w głosie Rispy łagodną naganę. - I udaje się jej. - Tobie też. Obie macie do tego talent. Aż przykro słuchać, a co dopiero patrzeć! Kamella skrzywiła się i otuliła się szczelniej pledem. Odchyliła głowę i patrzyła na żagiel. - Nie wiem, dlaczego padają z naszych ust te słowa - powiedziała znużonym tonem. - Nawet nie pamiętam, od czego się zaczęło. Czasem wystarczy jedno jej spojrzenie, bym zapragnęła wymierzyć jej policzek. - Spojrzała na Rispę. - Popełniłam błąd. Wiem. Nie trzeba mi o tym bez ustanku przypominać. Ciągle przypatruje mi się i czeka, bym uczyniła coś złego. - Tak samo ty patrzysz na nią. - To niesprawiedliwe! - Ale tak właśnie jest - powiedziała łagodnie Rispa. - Jedna z was musi pierwsza z tym skończyć. Kamella odwróciła wzrok. - Gdybym tylko wiedziała jak! - Słyszałaś słowo Boże równie wyraźnie jak ja. Módl się za Rodę. - Łatwo ci mówić - odparła Kamella, tak pełna urazy, że w jej sercu nie było już miejsca na żadne inne uczucie. - Opróżnij serce. Okazanie posłuszeństwa Bogu nigdy nie przychodzi łatwo, ale zawsze przynosi w zamian błogosławieństwo. Wzięła na ręce drzemiącego słodko Kaleba i wyszła, żeby się przejść po pokładzie. Było zimno. Wolałaby zostać pod osłoną małego namiotu, ale Kamella powinna teraz przemyśleć wszystko w samotności. - Dołącz do nas, Rispo - powiedziała Roda, kiedy Rispa znalazła się koło ich namiotu. Rispa zauważyła, jak spojrzenie Rody prześlizguje się po namiocie, w którym została jej szwagierka. - Muszę rozprostować nogi - odparła Rispa. Nie chciała, by któraś z dwóch kobiet doszła do wniosku, że Rispa staje po jednej lub drugiej stronie. Na dziobie okrętu stali Agabus i Tybullus pogrążeni w rozmowie z paroma pasażerami. Parmenas i Eunice wybrali towarzystwo Teofila, a trójka ich dzieci siedziała w pobliżu na deskach pokładu i grała w bierki. Niger i Bartymeusz stali koło masztu i gawędzili. Kilku żołnierzy, siedzących koło drzwi do ładowni, skupiło całą uwagę na hazardowej grze. Tymon i Porcja próbowali ustawić prosto swój mały namiot, który się zapadł. Maria, Beniamin i Barnaba bawili się w pobliżu w zwoju liny. Rispa zobaczyła Atretesa stojącego ze skrzyżowanymi ramionami i opartego o parapet kabiny właściciela okrętu. Patrzył na południe w stronę wzgórz i robił wrażenie człowieka, który nie słyszy tego, co mówi mały Piotr. Zastanawiała się, czy nie dołączyć do tych dwóch, ale uznała, że lepiej nie. Inni pasażerowie przechadzali się po pokładzie. Obok niej przeszedł śniady Macedończyk i Rispa poczuła niepokój, gdyż mężczyzna zmierzył ją zaciekawionym spojrzeniem. Choć wiał stały wiatr, niezbyt szybko pokonywali wody zatoki. Kilka razy wzeszło i zaszło słońce, nim minęli greckie miasta Patraj i Araksos. Po wypłynięciu z Zatoki Korynckiej wzięli kurs na zachód, mijając południowy skraj Cefalonii. Dalej rozciągało się Morze Jońskie. Mijały kolejne nudne dni, aż w pewnym momencie zobaczyli w oddali okręt. - Dwurzędowa hemiola! - krzyknął kapitanowi jeden z pomocników, wywołując niepokój u wszystkich, którzy wiedzieli, że jest to rodzaj okrętu ulubiony przez piratów. - Płynie prosto na nas! Okręt, określany czasem jako "półtorak", był poruszany zarówno wiosłami, jak żaglem. Był bardzo szybki, natomiast ich aleksandryjski okręt poruszał się ospale, obciążony ładunkiem i zależny od zmiennych wiatrów. - To okręt z Illirii, kapitanie, i zbliża się bardzo szybko! Pasażerowie wpadli w panikę. Teofil zaczął wykrzykiwać rozkazy, chcąc zaprowadzić porządek. Polecił, żeby kobiety i dzieci zeszły pod pokład. - Tam nie ma miejsca! - Więc je zróbcie! - Mówiono mi, że rzymska flota strzeże tych wód! - krzyknął jeden z bogatych pasażerów. - Gdzie ona? Czemu nas nie broni? - Eskadra z portu w Brindisium nie może być jednocześnie we wszystkich miejscach. Dalej, róbcie co kazałem! Atretes patrzył, jak jedni pasażerowie rzucają się na swój dobytek, a inni biegną w stronę drabin. Mężczyźni klęli. Kobiety i dzieci piszczały ze strachu. Dwaj niewolnicy dźwigający pod okiem swego pana niewielki, ale najwyraźniej ciężki bagaż przedzierali się z trudem przez tłum. - Przygotować katapulty! - ryczał Teofil, patrząc, jak wiosła hemioli unoszą się i opadają dokładnie i szybko, niosąc okręt przez wodę. Atretes rzucił przekleństwo i rozejrzał się po pokładzie za Rispą. - Piotr! Gdzie jest Piotr?! - krzyczała Porcja. Tymon zgarnął pozostałe dzieci i popychał je w stronę włazu do ładowni. Atretes spojrzał na stojącego u jego boku chłopca. - Ruszaj do ojca! - Chcę zostać z tobą! Atretes pchnął chłopca bezceremonialnie w stronę Tymona, a sam podbiegł do Rispy, która stała przed swoim namiotem i patrzyła z przerażeniem na zbliżający się okręt. Stęknęła z bólu, kiedy złapał ją za ramię i szarpnął w kierunku drzwi kajuty właściciela statku. Hemiola była tak blisko, że Atretes widział uzbrojonych mężczyzn na jej pokładzie. - Do środka! Zarygluj za sobą drzwi! - rozkazał niskim, pełnym furii głosem. Wiedział, że jego sztylet nie będzie odpowiednią bronią i zaczął się rozglądać za czymś lepszym. - Atretesie! - ryknął Teofil i rzucił mu oszczep. Chmura strzał przeleciała ze świstem nad wąskim pasmem wody oddzielającym oba okręty. Jedna z nich przemknęła tuż obok jego głowy. Niektóre trafiły pasażerów usiłujących skryć się pod pokładem. Rozległy się okrzyki bólu i strachu. Kapitan rzucał grzmiącym głosem rozkazy. Rząd wioseł po jednej stronie hemioli uniósł się nagle i cofnął. Okręt zrobił gwałtowny zwrot. Atretes poczuł, że na ten widok coś ściska mu serce. - Setniku, przygotowali kruki! - krzyknął żołnierz. Teofil dostrzegł już trapy, które obracano w stronę morza nie opodal niskiego masztu na dziobie hemioli. Na obu końcach widać było kolce, które po rzuceniu kruka miały zagłębić się w pokład aleksandryjskiego frachtowca i połączyć oba okręty. - Ognia! - krzyknął Teofil i katapulty wystrzeliły dzbany z oliwą, które roztrzaskały się na pokładzie napastnika. Żołnierze natychmiast wystrzelili płonące strzały. Hemiola zrobiła zwrot i uderzyła w kadłub aleksandryjczyka. Siła uderzenia zwaliła Atretesa z nóg, a pasażerowie spadli wśród wrzasków przerażenia z drabin. Illirianie rzucili kruki i wydając wojenne okrzyki, rzucili się do ataku. Atretes nie cisnął oszczepem, bo wolał użyć go jako pałki. Też wydał okrzyk bojowy. Wymierzył cios w bok głowy jednego z napastników i natychmiast obrócił się, by grotem rozpłatać szyję drugiemu. Uchylił się przed mieczem i staranował ramieniem przeciwnika, odrzucając go na towarzyszy. Na pokładzie słychać było szczęk oręża i krzyki konających. Atretes wskoczył na wyższy pokład i w tym momencie poczuł ból w prawym ramieniu. Został trafiony strzałą. Ogarnięty wściekłością rzucił oszczepem, przybijając łucznika do beczki. Już w momencie rzutu zdał sobie sprawę, że popełnił błąd, gdyż znalazł się bezbronny na otwartej przestrzeni. Ktoś powalił go ciosem w plecy. Po drabinie wdzierali się na górę trzej Illirianie. Teofil zadał pierwszemu z nich cios w ramię, tak że napastnikowi miecz wysunął się z dłoni. Setnik kopnął broń w stronę Atretesa, parując jednocześnie cios drugiego z atakujących. Kopniakiem zrzucił go z pokładu. Tamten spadł, porywając za sobą pozostałych. Atretes chwycił miecz i poczuł chęć, by użyć go przeciwko temu, który uratował mu życie. Zaciskając zęby, stał wparty nogami w pokład, gotów do walki z Teofilem, który obrócił się w tym momencie w jego stronę. Widząc postawę Germanina, setnik uśmiechnął się ponuro. - Jesteś wściekły, prawda? - Opuścił swój miecz. Atretes odtrącił go i zeskoczył na główny pokład, by rzucić się w największy wir walki i wyładować swoją złość na tych, którzy ośmielili się do niego zbliżyć. Rispa słyszała odgłosy walki dochodzące przez ścianę kabiny właściciela okrętu. Dwa razy rozległy się głuche i potężne uderzenia w drzwi. Ktoś wrzasnął i znowu uderzono w drzwi - tym razem jeszcze mocniej. Zatrzeszczała sztaba. Rispa otworzyła kufer i wyrzuciła z niego połowę strojów właściciela. Włożyła do środka Kaleba i zamknęła wieko. Obróciła się w momencie, kiedy drzwi ustąpiły. Na progu stanął Macedończyk, który jakiś czas temu tak mierzył ją spojrzeniem. Wszedł do środka z mieczem w dłoni. - To moja nagroda - oznajmił, patrząc na nią błyszczącymi oczami. - Dostanę za nią dobrą cenę. - Usunął się i do małej kabiny weszło dwóch innych napastników. - Brać ją! - rozkazał i wyszedł. Stała bez ruchu jak skamieniała ze strachu. Kiedy się jednak zbliżyli, wykorzystała wszystko, czego nauczyła się na efeskich ulicach. Biła, kopała i drapała, krzycząc przy tym wniebogłosy. Atretes widział, jak Macedończyk wchodził do kabiny, ale nie mógł się wydostać z wiru walki na głównym pokładzie. Rozpłatał brzuch jednemu z atakujących, kopnął drugiego. Runął ramieniem na trzeciego, próbując wydostać się z bitewnego zamętu. Zobaczył dwóch napastników wchodzących do kabiny po wyjściu z niej Macedończyka, który poprowadził innych najeźdźców po zdobycz ukrytą pod pokładem. Starał się wyrąbać mieczem drogę. Widział, jak tamci dwaj piraci wywlekają Rispę z kabiny. Walczyła bez wytchnienia. Jeden z nich uderzył ją pięścią i Atretes wydał z siebie okrzyk wściekłości. Dopadł ich, nim pirat zdążył zarzucić ją sobie na ramię. Na widok Atretesa obaj rzucili się do ucieczki, jednak nie dość szybko, by uratować życie. - Rzymskie galery! Wielu piratów zdołało porzucić łup i uciec przez dwa trapy, ale Atretes chwycił oszczep i pobiegł do trzeciego, żeby przeszkodzić w ucieczce pozostałym. - Atretesie! - wrzasnął Teofil. - Niech uciekają. Jednak Atretes wydając wojenne okrzyki, ciął mieczem na prawo i lewo. W pewnej chwili poczuł gwałtowny ból w prawym ramieniu i tracąc równowagę, runął głową w dół. Zanurzył się w zimnej wodzie Morza Jońskiego. Wokół niego padał deszcz strzał, które na szczęście chybiały celu. Nie był w stanie poruszyć ramieniem, pracował więc nogami, żeby wydostać się na powierzchnię. Kiedy wreszcie wypłynął, ujrzał, że kruki nad jego głową zostały podniesione. Rozległ się łoskot wysuwanych wioseł. Jedno z nich, zanurzając się w wodę, uderzyło Germanina w głowę. Teofil widział to wszystko z pokładu aleksandryjczyka. Zrzucił hełm i pancerz, wykrzyknął jakiś rozkaz i skoczył do wody. Szybkimi, mocnymi ruchami rąk dopłynął do Germanina. Zdążył złapać go za długie włosy. Wyciągnął jego głowę na powierzchnię i chwycił linę, którą rzucono mu z pokładu. Atretes był nieprzytomny, z rany na czole płynęła obficie krew. Teofil, walcząc o utrzymanie siebie i Atretesa na powierzchni, zdołał mocno owinąć rannego liną. - Ciągnijcie! - krzyknął. - Uwaga, lina! - usłyszał po chwili. Uchwycił się drugiej liny i wpierając się stopami w poszycie kadłuba, wspiął się na górę, wspomagany z góry przez swoich ludzi. Atretes leżał twarzą w dół na pokładzie. Z ramienia sterczała mu strzała. - Przytrzymajcie go na wypadek, gdyby zaczął się rzucać - rozkazał Teofil. Przyklęknął, chwycił drzewce i jednym szarpnięciem wydobył strzałę z ramienia Atretesa. Atretes jęknął, uniósł nieco głowę, ale zaraz opadł bezwładnie. - Nie obejdzie się bez przyżegania - powiedział i posłał jednego ze swoich ludzi, żeby ten sprawdził, czy są rozżarzone węgle, a jeśli ich nie ma, by rozpalił ogień. Straszliwy ból przeszył ramię Atretesa, wyrywając go z mroków, w których był pogrążony. Chciał zerwać się i uciekać, ale mocna dłoń wcisnęła go z powrotem w pokład. - Przyżegamy ci ranę na ramieniu, żeby powstrzymać krwawienie i zapobiec zakażeniu. Rozpoznając głos Teofila, Atretes szarpnął się, by wstać. - Precz z rękami! - Dźwignął się na nogi. Z powodu upływu krwi nogi się pod nim uginały. Jeden z żołnierzy ujął rannego za rękę, żeby go podtrzymać. - Jeszcze raz dotknij mnie, Rzymianinie, a nie ujdziesz z życiem. Żołnierz puścił rękę Atretesa i wzruszył ramionami, a potem odwrócił się na pięcie. Atretes rozejrzał się po pokładzie. - Gdzie Rispa? - Nic się jej nie stało - odparł Teofil. - Jest w kabinie z twoim synem. Nagle poniósł się po wodzie głośny trzask. To rzymska galera staranowała hemiolę, łamiąc jej wiosła i wybijając ogromny otwór w boku pirackiego okrętu. Atretes obrócił w tamtą stronę głowę i zaczął rzucać germańskie przekleństwa na illiryjskie głowy, a jednocześnie rozległy się krzyki przykutych do wioseł niewolników. Woda wlewała się do kadłuba, ale Rzymianie zaczepili kruki o pokład hemioli i żołnierze ruszyli z dobytymi mieczami do ataku. Teofil stał w milczeniu i posępnym wzrokiem przyglądał się scenie. Druga rzymska galera zbliżyła się do hemioli od zawietrznej, gotowa w każdej chwili wesprzeć towarzyszy, gdyby zaszła taka potrzeba. Jednak obyło się bez pomocy. Setnik obrócił się i spojrzał na trupy zaścielające pokład. Zamknął oczy, uklęknął i pochylił głowę. - Chwała Ci, Boże, za nasze uwolnienie - powiedział głębokim głosem, łamiącym się z żalu, gdyż wypełnienie żołnierskiego obowiązku pociągnęło za sobą tak wielkie koszty. Jaka jest cena ludzkiej zachłanności? Atretes, przestępując przez ciała poległych, poszedł do kabiny właściciela okrętu. Rispa siedziała na koi i pocieszała Kaleba. Zobaczył, że od ciosu pirata napuchła jej szczęka. Krew w nim znowu zawrzała, serce zaczęło walić jak młot. - Atretesie - powiedziała łagodnym głosem i na jej twarzy pojawił się wyraz troski przemieszanej z ulgą. Z otwartej rany na czole mężczyzny płynęła krew. Rispa wstała szybko, położyła z powrotem Kaleba w kufrze i podeszła do niego. - Krwawisz. Usiądź. W jego duszy zmagały się ze sobą sprzeczne uczucia. Roześmiał się z jakąś zawziętością i chwycił ją za rękę. - Nie jest to moja pierwsza rana. - Siadajże! Zaskoczony Atretes zrobił, co mu kazano. Patrzył oszołomiony, jak Rispa krząta się po kabinie, szperając w strojach. Wreszcie znalazła coś, czego szukała, i rozdarła tkaninę przez środek. - Ciekaw jestem, co powie właściciel, kiedy dowie się, że podarłaś mu taką piękną tunikę. - Nie dbam o to. Otworzyła amforę z winem i chlusnęła na inną sztukę wytwornej odzieży. Atretes uśmiechnął się krzywo. - Nie płacz, Rispo, nie umrę. - Jeszcze słowo, a zacisnę ci to wokół szyi zamiast wokół głowy! Zamrugał, kiedy zamoczoną w winie tkaniną zbierała krew z jego czoła. Drżała na całym ciele. On też drżał - jak zawsze po walce. Krew nadal w nim kipi. Zapomniał już, jak to jest, kiedy człowiek czuje, że żyje. Bliskość Rispy obudziła inne instynkty. Chwycił ją za biodra i przyciągnął do siebie. - Kiedy dobrze się sprawiłem na arenie, mogłem liczyć, że po powrocie do celi będzie na mnie czekała piękna kobieta. - Puść mnie, Atretesie! - Nie chcę! Chcę... aj! Puścił ją nagle, gdyż smagnęła go nasączoną winem szmatą prosto w ranę. Rzucił plugawe germańskie przekleństwo, z trudem powstrzymując się przed uderzeniem kobiety. - Obchodzono się z tobą jak ze zwierzęciem, ale to nie znaczy, że stałeś się zwierzęciem. Wykrzywił twarz z nienawiścią. - Powinienem był zostawić cię Illirianom. Miała twarz bladą jak chusta, ale mimo jego protestów dokończyła opatrywania głowy Atretesa. Położyła mu dłonie na ramionach i uśmiechnęła się ze smutkiem. - Cieszę się, żeś tego nie uczynił. Odsunął ją na bok i wstał. Kiedy pochylił się nad kufrem, żeby wziąć syna na ręce, Rispa zobaczyła ranę na ramieniu. - Twoje ramię! - Nie twoja sprawa! Znajdę czulszą rękę, by mi je opatrzyła. - Nie zwracając na nią uwagi, położył Kaleba na koi. Rozebrał dziecko i przesunął dłońmi po jego ciele. - Chyba nic mu się nie stało. - Był dobrze ukryty w kufrze. Nawet go nie tknęli. Atretes oparł się rękami po obu stronach syna i potarł swoją twarzą o twarzyczkę dziecka, wdychając zapach życia i niewinności. Kiedy się cofnął, zobaczył, że niechcący pomazał Kaleba swoją krwią. Ten widok otworzył od dawna skrywane i na chwilę zapomniane rany. - Obmyj go! - rozkazał chrapliwym głosem i wyszedł z kabiny. Rispa zrobiła, co kazał Atretes. Potem, słysząc dochodzące zza drzwi krzyki rannych, przytroczyła Kaleba do siebie szalem. Przyda się jej pomoc na głównym pokładzie. Nie może tkwić sobie spokojnie w kabinie właściciela okrętu, kiedy inni opatrują rannych. Wyszła z kabiny zupełnie nie przygotowana na czekający ją widok. Ranni i umierający leżeli pospołu z trupami, a ocalali majtkowie i pasażerowie podnosili ciała i bez żadnych ceremonii wyrzucali za burtę. Nie opodal rzymska galera zaczęła już oddalać się od pokonanego wroga. Okręt illiryjski tonął, języki ognia lizały maszt, sięgając do żagla. Mężczyzn wyskakujących za burtę pozostawiano, by utonęli. Przenikliwy kobiecy krzyk żalu sprawił, że Rispa obróciła się gwałtownie. Zobaczyła Rodę klęczącą i trzymającą w objęciach Prochora. Kołysała martwe ciało i na jej twarzy malowała się trwoga. Obok stała bezradnie Kamella, obejmując Lizję i płacząc. Mężczyzna leżący koło drzwi wzywał cichym głosem swoją matkę. Rispa uklękła z twarzą zalaną łzami i ujęła go za dłoń. Chwycił ją mocno, aż przyszło jej do głowy, że skruszy jej kości. Otwarta rana brzucha była z pewnością śmiertelna; jego dłoń opadła bezwładnie, nim słowa pociechy zdążyły trafić do uszu nieszczęsnego. Atretes przechodził pośród poległych, zaglądając w ich martwe twarze. Zobaczył wśród nich Agabusa. Uklęknął i przypatrywał się twarzy zmarłego. Agabus miał oczy szeroko otwarte, jakby wzniesione do nieba. Twarz była pełna spokoju, nie było na niej śladu walki, bólu lub strachu. Gdyby nie wielka rana na piersi, można by pomyśleć, że młodzieniec żyje. Atretes był wstrząśnięty. Pamiętał tylko jeszcze jedną równie spokojną twarz człowieka, który zginął gwałtowną śmiercią, twarz Kaleba, żydowskiego gladiatora, jego ofiary z areny. Atretes nie pojmował, dlaczego jest taki wzburzony. Szepnął: - Może jest coś w tym, co mówiłeś. - Wyciągnął rękę, by delikatnie zamknąć oczy chłopca. Wziął go na ręce i zaniósł na prawą burtę, z dala od miejsca, gdzie pospiesznie i niedbale wyrzucano do morza ciała napastników. - Niech przyjmie cię twój Chrystus - powiedział z szacunkiem i ciało Agabusa opadło z cichym pluskiem do wody. Unosiło się przez chwilę na powierzchni i fale poruszały rozrzuconymi szeroko ramionami, a potem zaczęło się powoli osuwać w błękitną głębinę. - Dobrze, że setnik uratował cię przed utonięciem, inaczej stałbyś się pokarmem dla ryb jak ci wszyscy - powiedział, stęknąwszy majtek, który dźwigał właśnie kolejne ciało na burtę. Atretes obrzucił go ostrym spojrzeniem. - Co takiego? - Kiedy spadłeś z kruka - odparł tamten, znowu stękając, spychał bowiem trupa za burtę - oberwałeś wiosłem w głowę. Setnik zdjął zbroję i skoczył za tobą. Atretes obrócił się i zobaczył Teofila stojącego wśród poległych. Setnik trzymał hełm pod pachą i widać było, że jest pogrążony w modlitwie. Atretesa drażniło to, że zawdzięczał życie temu przeklętemu Rzymianinowi. I to dwakroć! Gdyby setnik nie kopnął w jego stronę miecza, zostałby posiekany na kawałki, nim bitwa osiągnęła największe natężenie. Teraz zaś dowiedział się, że gdyby nie Teofil, utonąłby, gdyż nie odzyskałby w wodzie przytomności. Czuł urazę, ale górę wziął rozsądek. Co stałoby się z jego synem i kobietą, gdyby zginął? Nie wiadomo, co za bogowie zadbali o to, by po dziesięciu latach w cyrku nie zginął z ręki Illirian na pokładzie aleksandryjskiego okrętu pełnego cennego ładunku dla Rzymu! Cóż za okrutna ironia! Śmierć nadejdzie tak czy owak, nie chciał jednak ginąć bez celu. To wielki zaszczyt zginąć w walce, ale powinna to być walka przeciwko Rzymianom. Dzisiaj omal nie poniósł śmierci, broniąc statku handlowego na służbie cesarskiej. Los zadrwił z niego! Na dodatek dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. Teofil, jakby wyczuwając spojrzenie Atretesa, popatrzył w jego stronę. Ich spojrzenia spotkały się i żaden nie myślał spuścić wzroku. Atretes zacisnął zęby. Duma usztywniała mu kark. Setnik uratował mu życie i Atretes dobrze wiedział, że honor nakazuje przyjąć ten fakt i spłacić dług. Teofil stał bez ruchu, zagadkowy, bez wątpienia czekający na sposobność, by napawać się swoimi sukcesami. Atretes przełknął dumę i skinął powoli głową. Usta Teofila wykrzywiły się, lecz nie w uśmiechu szyderczym lub tryumfalnym. W tym uśmiechu były powaga i zrozumienie. Rozdział V Aleksandryjski frachtowiec płynął w asyście dwóch rzymskich galer, póki nie dotarli do cieśnin na południu Italii. Tam eskadra zawróciła na wschód, a aleksandryjczyk minął Sycylię i wpłynął na Morze Tyrreńskie. Płynęli na północ i Atretes zauważył ogromne zniszczenia na brzegu. - Rok temu wybuchnął Wezuwiusz - wyjaśnił jeden z majtków. - Zasypał popiołem Herkulanum i Pompeje. Jakby nigdy ich nie było. Żydzi uważają, że ich Bóg skarał Tytusa za to, co zrobił z Jerozolimą. Atretes poczuł sympatię do tego Boga. Im dalej posuwali się na północ, tym więcej okrętów pojawiało się w zasięgu wzroku. Poruszane siłą wiatru albo mięśni wioślarzy przybywały ze wszystkich zakątków cesarstwa, wioząc towary przeznaczone na zachłanny rynek Wiecznego Miasta. Atretes stał na dziobie: Obawiał się powrotu do Rzymu. Dręczyły go ponure wspomnienia. Nocami nie spał, gdyż miał przeczucie, że zostanie schwytany i znowu zmuszony do walki dla rozbawienia rzymskiego motłochu. - Co masz w ręku, Atretesie? - spytał Piotr, siadając obok niego na beczce. Otworzył zaciśniętą pięść i wpatrywał się w plakietkę z kości słoniowej. - Dowód, że jestem wolny - powiedział posępnym głosem. Jego jedyny dowód! - Co byłoby, gdyby ci to ukradziono? Czy nie byłbyś już wolny? - Nie wiem, chłopcze. - Co byś zrobił, gdyby spróbowano zamknąć cię znowu w szkole gladiatorów? - Nie poddałbym się bez walki. Rispa rzadko widywała Atretesa, gdyż wolała pozostawać w małym namiocie i dotrzymywać towarzystwa Rodzie. Martwiła się o nią. Od chwili, kiedy wrzucono do wody ciało jej męża, Roda nie odezwała się ani słowem. Siedziała milcząca i blada, pogrążona w żalu. Kamella, która też opłakiwała śmierć brata, nie wchodziła do namiotu przed nocą, unikając najdłużej jak to możliwe towarzystwa swojej bratowej. Biedna Lizja, rozdarta między miłość do matki a miłość do ciotki, krążyła między dwiema kobietami. Kamella weszła w końcu do środka i usiadła. Obrzuciła przelotnym spojrzeniem Rodę i uśmiechnęła się do Rispy. - Jeden z oficerów powiedział mi, że jeśli wiatr się utrzyma, będziemy w Ostii na idy marcowe, to znaczy pojutrze. - Na myśl o Rzymie czuję dreszcz lęku - odparła Rispa. Kaleb spał u jej piersi. Położyła go i przykryła miękkim pledzikiem. Poruszał buzią jakby nadal ssał. - Jest taki piękny - niespodziewanie odezwała się cichym głosem Roda. Zaczęła szlochać i łzy spływały po jej bladych policzkach. Pochyliła się i dotknęła palcem dłoni Kaleba, który natychmiast zamknął dłoń na jej palcu. - Zawsze chciałam mieć dziecko. Jak daleko sięgam pamięcią, było to największe pragnienie mego serca. Prochor powtarzał ciągle, że Bóg pobłogosławi nas, kiedy taka będzie Jego wola. Modliłam się codziennie o dziecko. A teraz nigdy już go nie będę miała. Podniosła głowę i spojrzała na Kamellę, która zesztywniała i cofnęła się lekko, spodziewając się jakiejś napastliwej uwagi. Ale Roda nadal mówiła bardzo cichym głosem. - Kiedy zjawiłaś się u nas, miałam uczucie, że Bóg ze mnie zadrwił. Od dzieciństwa wierzyłam w Pana i służyłam Mu. Nigdy nie zeszłam na manowce... - jej głos załamał się i znowu spojrzała na Kaleba. - Chcesz powiedzieć: jak ja - rzuciła Kamella opryskliwym tonem. - Czy nie to miałaś na myśli? - Kamello! - upomniała ją z troską Rispa. - Nie. To prawda. Wyjaśnijmy sobie wszystko raz na zawsze. Roda straciła męża. Pewnie zapomniała, że ja straciłam brata! - Spojrzała wrogo na Rodę oczyma pełnymi łez. - Co jeszcze masz w zanadrzu? Że zginął przeze mnie? - Nie - odparła Roda łamiącym się głosem. - Nie? - powtórzyła Kamella. - Siedziałaś przez wszystkie te dni, nie odzywając się do mnie ani słowem, rozmyślając, szukając sposobu, żeby mnie zranić. Więc ulżyj sobie! Obarcz mnie całą winą! Owinęła się ciaśniej szalem i odwróciła głowę. - Tak, rozmyślałam. Okazywałam ci złą wolę i obrzucałam cię oszczerstwami. Krzywdziłam cię i tylko o tym jednym potrafiłam myśleć. Zaczęła mrugać, żeby powstrzymać łzy. Siedziała ze spuszczoną głową, zaciskając z całej siły dłonie. Kamella spojrzała na nią nieufnie. - Mniej byłam zła na ciebie niż na samego Boga. Myślałam, że mnie opuścił. - Podniosła głowę. - Bóg dał ci to, czego ja najbardziej pragnęłam: dziecko! Przyszłaś do nas z pięknym dzieckiem na ręku, a mnie serce krwawiło. Czemu Pan pobłogosławił tobie, a nie mnie? Pomyślałam, że zasłużyłam sobie na dziecko. Lecz tak nie było. Nie zasłużyłam ani trochę. Potrząsnęła głową, znękana wyrzutami sumienia. - Myślałam, że służę Bogu, ale tak nie było. - Splotła palce i przez chwilę zmagała się ze sobą. - Kiedy Prochor zginął, uświadomiłam sobie, że bardziej zależało mi na dziecku niż na nim. Nie przestawałam myśleć o przeszłości. Wszystko, co robiłam, robiłam w złych zamiarach. Wszystkie dobre czyny, jakie ludzie mi przypisują, są niczym, bo oczekiwałam za nie zapłaty od Boga. Myślałam, że jeśli będę się odpowiednio trudzić, Bóg da mi to, czego pragnę. Ale naprawdę nigdy nie służyłam Bogu. Zawsze tylko sobie. - Spojrzała na Kamellę. Policzki miała mokre od łez. - Tyle razy byłam dla ciebie niedobra, Kamello. Proszę cię, wybacz. Kamella siedziała przez dłuższą chwilę w milczeniu. - Wybaczam - powiedziała nikłym głosem. Szybko wstała i wyszła z namiotu. Rispa zostawiła Kaleba z Rodą i wybiegła za swoją przyjaciółką. Kamella siedziała na dziobie okrętu i zanosiła się płaczem. Rispa usiadła koło niej. - Co ci jest? - spytała cicho. - Zawsze chciałam, żeby Roda błagała mnie o przebaczenie. Modliłam się o tę chwilę, aby zrozumiała, co czuję. A teraz nie wiem, co ze sobą zrobić ze wstydu. Otarła łzy z policzków i podniosła wzrok na żagiel. - Roda i ja jesteśmy bardzo do siebie podobne. Ona chciała mieć dziecko. Ja pragnęłam męża, który kochałby mnie, jak ją kochał mój brat. - Teraz macie siebie nawzajem. - Może i tak. Pod warunkiem, że nauczymy się wspierać jedna drugą w dźwiganiu brzemienia, zamiast je powiększać. - To dobry moment, żeby zacząć - szepnęła Rispa. Kamella przyjrzała się twarzy przyjaciółki, a potem skinęła głową. Wróciły do namiotu. Lizja wzięła na ręce Kaleba i bawiła się z nim. Jej matka usiadła koło Rody. - Rodo - powiedziała niepewnym głosem. - Chciałabym porozmawiać z tobą o przeszłości. - Nie musisz mi niczego mówić. - Proszę cię, Rodo, pozwól, że raz o tym powiem, by nigdy już do tego nie wracać. - Poczekała, by Roda skinieniem głowy wyraziła zgodę. - Kiedy Kalistus mnie opuścił, byłam nieszczęśliwa. Nawet nie wiesz, jak bardzo go kochałam i jak byłam głupia. Kiedy opuściłam rodzinę i przyszłam do niego, wiedziałam, że robię źle, ale nie dbałam o to. Myślałam tylko o tym, żeby z nim być. A potem stało się to wszystko, co przepowiedzieli mi bliscy, rodzina i przyjaciele. Nie miałam dokąd iść, nikogo nie obchodziłam. Myślałam nawet o tym, żeby utopić Lizję i sama się zabić. Roda zamknęła oczy i drżała, wstrząsana bezgłośnym łkaniem. Kamella zwiesiła głowę. - Nie widziałaś, Rodo, na jakim dnie rozpaczy się znalazłam. Prochor to wiedział, ale wcale mi nie pomógł. W końcu przełknęłam dumę i poprosiłam o pomoc, on zaś odpowiedział, że najpierw musi porozmawiać z żoną. Zamilkła na dłuższą chwilę. Łzy nieprzerwanie spływały jej po policzkach. - Wiedziałam dobrze, że sama sobie jestem winna, ale ciągle myślałam tylko o tym, iż mój brat bardziej dba o twoje uczucia niż o moje życie. - Drżąc odetchnęła głęboko. - Byłam o ciebie zazdrosna. Zjawiłam się w waszym domu pełna urazy i zraniona. Obrażałam się o każde twoje słowo i robiłam, co mogłam, by stanąć między tobą a moim bratem. Przez wszystkie te lata przysparzałam moim najbliższym samych trosk i oto teraz ty prosisz mnie o wybaczenie, chociaż to ja najbardziej go potrzebuję. Roda pochyliła się do przodu i wyciągnęła ręce. Kamella ujęła je. Odrzuciła wszelką dumę i przestała kryć się z płaczem. - Kochał cię. Wiesz, że tak. I nie mniej niż ja uwielbiał Lizję. Powiadasz, Rodo, że nigdy nie będziesz miała dziecka, ale Lizja jest tak samo twoim dzieckiem jak moim. Kocha cię. I ja cię kocham. Do późnych godzin nocnych rozmawiały o Prochorze, dzieliły się troską o to, co będą robić po dotarciu do Rzymu. Rispa leżała z Kalebem przy piersi i słuchała rozradowana zgodą, jaka zapanowała między dwiema kobietami. I w tym momencie przez otwór wejściowy namiotu zobaczyła Atretesa. Stał przy burcie i wiatr zwiewał mu na twarz jasne włosy. Był przygnębiony i niespokojny. Jaka przyszłość czeka ją i Kaleba, kiedy dotrą do mrocznych lasów Germanii? Rozdział VI Na idy marcowe aleksandryjski frachtowiec wszedł do cesarskiego portu w Ostii. Wybudowany przed siedmiuset laty przez Ankusa Marcjusza port przy ujściu Tybru rozrósł się, osiągając rangę największego rzymskiego ośrodka handlu zbożem i magazynowania tego produktu. Naprawiano tu także okręty. Znaczna liczba rzymskich galer zacumowała przy okręcie cesarskim, udekorowanym ze względu na zbliżające się wielkie uroczystości. Kiedy okręt holowano już do portu, Teofil wezwał wszystkich chrześcijan. - Nie będę mógł się z wami spotkać, póki nie wręczę darów cesarzowi i nie zostanę zwolniony z obowiązków. Po zejściu na ląd idźcie główną drogą wyprowadzającą z Ostii. Zawiedzie was do bram Rzymu. Poszukajcie świątyni Marsa. W pobliżu znajdziecie plac targowy. Udajcie się do sprzedawców owoców i warzyw i zapytajcie o człowieka, który nosi imię Tropas. Ma tam swój stragan. Jest jednym z nas i można mu zaufać. Wskaże wam bezpieczną kwaterę. Rispa podeszła do Atretesa, żeby przekazać mu instrukcje Teofila, ale Germanin nie chciał o niczym słyszeć. - Sami zadbamy o siebie - oznajmił, podnosząc pledy i resztę prowiantu. - Czy to mądre? Rispa bała się rozstać ze swymi współwyznawcami. Zobaczyła jednak ostrzegawczy gniewny błysk w błękitnych oczach. Atretes przytroczył już sobie do pleców bagaże, a teraz wziął na ręce Kaleba i ruszył w stronę ogonka schodzących na ląd pasażerów. Rispa, starając się przemóc złe przeczucia, pospieszyła za nim. - Pozwól, Atretesie, że ja go będę niosła. - Oddam ci go, kiedy znajdziemy się na lądzie. Wiedziała, że go nie powstrzyma. Obejrzała się na innych chrześcijan, ale wszyscy byli zaprzątnięci pakowaniem swojego dobytku, a zresztą Atretes i tak by ich nie posłuchał. Zanim zdążyli opuścić okręt, podbiegł do nich Piotr. - Dokąd idziecie? Nie zostaniecie z nami? - Nie - odparł Atretes, obrzucając chłopca zniecierpliwionym spojrzeniem. - Teofil powiedział, dokąd mamy iść. - Wracaj do matki. - Ale... - Natychmiast! Przełykając łzy, Piotr oddalił się od nich. Rispa popatrzyła za nim, a potem zwróciła się w stronę Atretesa. - Dlaczego jesteś dla niego taki ostry? On cię lubi. - Milcz! Ruszył w dół po trapie. Nie miała wyboru, musiała ruszyć za nim, a potem dobrze wyciągać nogi, żeby nadążyć, kiedy szedł nabrzeżem. Chciał jak najszybciej opuścić to miejsce. Kroczył z takim rozmachem, że ludzie czym prędzej ustępowali mu z drogi. Szedł w stronę wielkich magazynów. Zwróciło na niego uwagę kilku żołnierzy stojących obok mężczyzny, który trzymał w ręku manifest okrętowy. Jeden z nich przyglądał mu się szczególnie długo i bacznie, a potem powiedział coś swoim kolegom. - Ty tam! - krzyknął któryś i Rispa poczuła, że serce zaczyna bić jej jak oszalałe. Atretes zaklął pod nosem i odchylił głowę, patrząc z aroganckim pytaniem w oczach na dwóch podchodzących do niego żołnierzy. Ludzie zaczęli spoglądać z zaciekawieniem w ich stronę. - Jak się nazywasz? - zapytał żołnierz. - To Atretes! - wykrzyknął jednocześnie drugi. - Mówię ci, Ankusie! Gotów jestem przysiąc! - Patrzył prawie z lękiem na byłego gladiatora. - Widziałem, jak walczyłeś z Celerusem. Nigdy tego nie zapomnę. Była to najwspanialsza walka, jaką oglądałem w moim życiu. - Miło mi - rzekł bezbarwnym głosem Atretes. - Jesteś zatem Atretesem! - sapnął z niedowierzaniem Ankus, przyglądając się pospolitemu strojowi i turbanowi zasłaniającemu jasne włosy. - Tak - przyznał Atretes i Rispa podniosła wzrok, zaskoczona tym, że ujawnił swoje imię. Widziała żyłę pulsującą mu w szyi. Zimny dreszcz przebiegł jej plecy. - To twój syn? - spytał Ankus, wyciągając rękę, żeby dotknąć policzka Kaleba. Atretes odsunął dziecko ledwie o ułamek cala, ale Kaleb znalazł się poza zasięgiem ręki żołnierza i ten ruch był jak trąbka do boju. Oczy Ankusa zwęziły się i zapadło lodowate milczenie. Rispa słyszała tylko bicie swojego serca. Modliła się żarliwie, błagając Boga o pomoc. - Ulpiuszu, ponoć znasz się na gladiatorach. Czy Atretes nie został sprzedany do Efezu? - Trzy lata temu - potwierdził Ulpiusz. - Ale ludzie o nim nie zapomnieli. Tak go kochano, że nadal sprzedaje się jego posążki pod... - Nadal więc jest niewolnikiem - przerwał mu zadowolony z siebie Ankus. - Zostałem wyzwolony - powiedział Atretes, wydobywając spod tuniki i płaszcza złoty łańcuch z wisiorkiem z kości słoniowej. Z mroczną i jednocześnie drwiącą miną podsunął im pod oczy dowód, że jest człowiekiem wolnym. - Szkoda - rzucił Ankus - ale wszystko może się jeszcze w odpowiednim momencie zmienić. Atretes, nie patrząc na Rispę, podał jej Kaleba. Ankus położył dłoń na rękojeści miecza, lecz Ulpiusz uniósł rękę i stanął między nimi. - Nie bądź głupcem! - Jakieś kłopoty? - spytał nagle czyjś ostry głos. Ulpiusz obrócił się. - Setnik! Był zaskoczony, ale zjawienie się oficera przyjął z ulgą. Pozdrowił oficjalnie zwierzchnika, uderzając się dłonią w napierśnik. Ankus natychmiast poszedł w jego ślady. - Zadałem ci pytanie, żołnierzu - powiedział Teofil, zwracając się do Ankusa rozkazującym tonem, który potwierdzał rangę oficera i jego władzę. - Ten człowiek jest niewolnikiem i winien przebywać w cesarskiej szkole gladiatorów - odparł, rumieniąc się Ankus. - Już nie, żołnierzu. Czyżbyś nie zauważył plakietki? - Teofil spojrzał na Atretesa i skłonił z szacunkiem głowę. - Nie miałem sposobności, by się z tobą pożegnać i podziękować ci za pomoc, jakiej udzieliłeś nam na okręcie. Cesarz z pewnością ucieszy się, kiedy dojdzie jego uszu, jaki miałeś udział w pokonaniu illiryjskich piratów. W szczęce Atretesa drgał mięsień. Zaciśnięte wargi zbielały. Teofil spojrzał na Ankusa. - Zostaliśmy napadnięci przez przeważające siły. Gdyby nie ten człowiek, Illirianie zdobyliby okręt i dar przeznaczony dla cesarza. - Setniku, to Atretes! - Dlatego go zatrzymujecie? - Twarz Teofila pociemniała. - Żeby łasić się do niego jak dwie amoratae? Wracać do obowiązków! Natychmiast! - Kiedy żołnierze znaleźli się poza zasięgiem słuchu, zwrócił się do Atretesa: - Niedobrze, że tak łatwo cię rozpoznać. - Nie zostanę w Rzymie dłużej niż będzie to konieczne. - Bezpieczniej byłoby, gdybyś trzymał się z dala od miasta. Znajdę ci kwaterę na obrzeżu Ostii i przyjdę po ciebie, kiedy wypełnię moje zadanie. - Sam się o siebie zatroszczę. - Wyzbądź się tej niemądrej dumy i rusz głową! - Czy mogę odejść, panie? Czy ty też chcesz mnie zatrzymać? Przez oczy Teofila przemknął błysk. - Możesz iść, dokąd chcesz, choćby do Hadesu! - Zrobił krok do tyłu i skłonił głowę. - Zważ jednak, że ciągniesz tam za sobą swojego syna i Rispę. Atretes napiął mimowolnie mięśnie, krew w nim kipiała. Stał bez ruchu, zgrzytając zębami. - Znam w Rzymie kogoś, kto nam pomoże. - Byłego gladiatora? - spytał Teofil, starając się zapanować nad gniewem, zniecierpliwiony uporem i tępotą Germanina. - Lepiej zaufać gladiatorom niż Rzymianom. - Jak Gallusowi - wtrąciła się Rispa i Atretes obrzucił ją mrocznym spojrzeniem. - Idź, zawierz byłemu gladiatorowi - ciągnął z gniewem Teofil. - Miejmy nadzieję, że nie trafisz od razu do szkoły gladiatorów. Ostrzegam, że nie będzie mi łatwo cię stamtąd wyciągnąć. - Potrafię sam zatroszczyć się o siebie. - Owszem, w cyrku. - Wszędzie. - On chce ci tylko pomóc - wtrąciła znowu Rispa. - Nie potrzebuję pomocy, kobieto, i nie proszę o nią. - Czemu nie chcesz go wysłuchać? Teofil zna Rzym. Zna cesarza. Zna... Atretes wyrwał jej Kaleba i ruszył przed siebie. Przestraszona i rozdrażniona Rispa obróciła się, by pójść za nim, ale przedtem spojrzała błagalnie na Teofila. - Co mam czynić? - Idź z nim. Odnajdę cię. - Roześmiał się cicho, niewesoło. - Ten człowiek nie zdoła się ukryć. Rispa dogoniła Atretesa. Kaleb piszczał. - Przestraszyłeś go! Nie zwalniając kroku, wcisnął jej dziecko. Biegnąc obok Atretesa, starała się uspokoić chłopca. Musiała robić dwa albo trzy kroki na jego jeden i szybko się zadyszała. - Nie dotrzymam ci kroku! - jęknęła. Atretes zwolnił nieco i chwycił ją za rękę. - Czy wiesz, dokąd idziesz? - spytała, czując się coraz mniej pewna, w miarę jak oddalali się od Teofila. Atretes zacisnął tylko zęby. - Teofil wie, jak... Atretes zatrzymał się i zwrócił ku niej siną z wściekłości twarz. - Zamknij się! Nie chcę więcej słyszeć jego imienia! Rozumiesz? Znosiłem jego bliskość na okręcie, bo nie miałem wyboru. Teraz nie chcę go widzieć! Szli kilka godzin w tłumie podróżnych zdążających do Rzymu. Trzymali się na uboczu, ustępowali co jakiś czas drogi licznym pojazdom przesuwającym się w jedną lub drugą stronę. Rodziny jechały w czterokołowych, czterokonnych raeda. Bogaty, młody arystokrata, nie dbający o bezpieczeństwo pieszych, powoził dwukołowym, dwukonnym cisium. W zaprzęgniętych w woły wozach przewożono towary. W lektykach podróżowali urzędnicy, kupcy i majętni amatorzy pięknych widoków. Wędrowano do Rzymu z listami, towarami lub wielkimi marzeniami. Setki ludzi szły na piechotę, a wśród nich Atretes i Rispa z Kalebem na rękach. Przystanęli na krótko przy jednym z rozmieszczanych co tysiąc kroków kamieni z wypisaną nazwą najbliższego miasta i imieniem cesarza, za którego dokończono budowy drogi. Odnotowywano również wszystkie naprawy drogi, dodając imię odpowiedniego cesarza. Ale Atretes nie umiał czytać, Rispa zaś tyle tylko, ile nauczył ją Szczepan. Atretes rozsupłał woreczek, który miał przytroczony do pasa, i podał Rispie garść suchego ziarna. Sam też wziął do ust odżywczą mieszankę. Odwiązał i rzucił jej na kolana bukłak z winem. - Jest prawie pusty - powiedziała po wypiciu skąpego łyku. Oddała bukłak Atretesowi. - Kupimy, ile będzie trzeba - oświadczył, przytraczając z powrotem bukłak do ramienia. - Nakarmisz dziecko po drodze. Do miasta weszli o zachodzie słońca. Kupcy sarkali, gdyż musieli czekać pod bramą aż do świtu. Po zachodzie słońca nie wpuszczano do miasta żadnych pojazdów. - Daleko jeszcze? - spytała wyczerpana Rispa. - Daleko - odparł ponuro Atretes. Widział w oddali pałac cesarski i zdawał sobie sprawę, że czeka ich wiele godzin marszu, nim dotrą do dzielnic, które dobrze znał. Był pewny, że kiedy zobaczą ludus, znajdą drogę do gospody Pugnaksa. W przeciwnym razie znajdzie kogoś, kto przekaże wiadomość Bato, laniście z Wielkiej Szkoły. Jednak na dzisiaj dosyć. On dałby radę, ale Rispa nie miała już sił. Zobaczył przed sobą jakiś ogród. - Zatrzymamy się tu na noc. Rispa zauważyła grupki wałęsających się w pobliżu ludzi o nieprzyjemnym wyglądzie, ale nie protestowała. Atretes zatroszczy się o bezpieczeństwo. Było coraz chłodniej, nad ich głowami zbierały się ciemne chmury. Atretes poprowadził Rispę brukowaną ścieżką między drzewami zagajnika. Po drugiej stronie kępy wyszli na obrośnięte winem fanum. Rispa zatrzymała się. Dręczyły ją złe przeczucia. - Przypomniałaś sobie, jak to poprzednio znaleźliśmy się razem w fanum? - zadrwił Atretes. - Będę spała tam - oznajmiła, wskazując rząd gęstych krzewów. - Nie sądzę. - Nie dbam o to, co sądzisz! Jestem zmęczona, głodna i nie chce mi się z tobą spierać! Głos się jej łamał. Atretes wiedział, że jest bliska łez. - Będzie zimna noc, Rispo. - Tylko nie proponuj, że mnie ogrzejesz! Rzuciła mu na ramię pled, a sama odeszła w stronę zarośli. Zacisnął zęby i wszedł do fanum, żeby przygotować sobie posłanie. W gęstniejących ciemnościach słyszał żałosne kwilenie Kaleba. Chmury zakryły księżyc i mały ogród wokół fanum pogrążył się w mroku. Płacz syna nie dawał Atretesowi chwili spokoju. Rozległ się grzmot i ulewa zaczęła bębnić o sklepienie nad głową Germanina. Wstał i kierując się płaczem dziecka, odnalazł Rispę. Nachylił się nad krzakiem i zobaczył kobietę zwiniętą pod mokrym pledem. - Idź stąd! - rzuciła i spostrzegł, że płacze razem z dzieckiem. - Widzę, kobieto, że nie tylko ja jestem dumny i uparty. - Zimna woda lała mu się na głowę i spływała po karku pod ciężki wełniany pled, którym się otulił. - Pomyśl o dziecku. Szczękając zębami, wstała i poszła za nim do fanum. Strzepnęła wilgoć z pledu i położyła się na marmurowych płytkach. Atretes usiadł na ławeczce. Milczał. Rispa drżała. Słyszał, jak przemawia cichutko do Kaleba. Ponieważ dziecko zaczęło głośniej płakać, poruszyła się i rozwiązała ramiączko sukni, żeby je nakarmić. Atretes oparł się plecami o marmurową kolumnę i patrzył, jak znużone ciało kobiety powoli się odpręża. Kiedy zasnęła, położył się obok niej i naciągnął swój pled na nią i na dziecko. Wtulił jej zimne jak lód ciało w zagłębienie swojego, aby przekazać jej trochę ciepła. Jej zapach obudził jego zmysły, starał się więc myśleć o czymś innym, żeby ostudzić żar namiętności. Po pierwsze o Gallusie. Przypomniała mu o nim Rispa, kierując myśli Atretesa w stronę innego gladiatora. Raz tylko widział Pugnaksa. Był u niego z Bato. Atretes wiedział, że gdyby nie lanista, być może nie przeżyłby tamtej nocy. Tamta gospoda była nędzna i mała w porównaniu z innymi miejscami, w których bywał później. Pugnaks niewiele wyniósł z lat spędzonych w cyrku. Atretes wykrzywił z goryczą usta. A co jemu zostało po dziesięciu latach walk o życie? Wszystko wydał na wielką willę w Efezie i wytworne meble. Dlaczego? Z powodu Julii. Pięknej, płytkiej i znieprawionej Julii. Rispa przez sen wtuliła się w niego mocniej i Atretes nabrał powietrza w płuca. Uniósł głowę i spojrzał ponad nią na swojego syna. Nawet we śnie przyciskała mocno dziecko, by dać mu poczucie bezpieczeństwa, by dać mu swoją miłość. Odgarnął niesforne kosmyki czarnych włosów z jej policzka. Poczuł gładkość i miękkość jej skóry. Położył głowę i zamknął oczy. Chciał zasnąć. Śniło mu się, że jest w małej, ciemnej celi bez drzwi i okien - zakuty w łańcuchy. Nie miał tu nad głową żelaznej kraty, przez którą strażnicy mogliby się mu przyglądać, tylko napierające z czterech stron ściany i coraz głębszy mrok. Otworzył usta, by krzyknąć, ale nie mógł dobyć z siebie żadnego dźwięku. Poczuł, że brak mu tchu, zaczął się szamotać. - Atretesie - usłyszał łagodny głos i czyjaś drobna dłoń dotknęła jego twarzy. - Nic się nie stało. Sza, śpij! Znowu zapadł w sen, ale tym razem unosił się na spokojniejszych wodach. Kiedy się obudził, zobaczył Rispę śpiącą pod marmurową ławką. Poczuł rozdrażnienie i szturchnął śpiącą. - Już świta. Resztę swoich pieniędzy wydał na jadło, zmierzając prosto do samego serca cesarstwa. Kiedy spytał o drogę do cyrku, Rispa po raz pierwszy otworzyła usta. - Po co tam idziemy? Tak uporczywie trzymał się daleko od cyrku w Efezie. Dlaczego więc szuka go w Rzymie? - Wielka Szkoła jest blisko. Znam tam człowieka, który może nam pomóc. Tuż za wypełnionym krzątaniną amfiteatrem Flawiusza znajdowała się szkoła gladiatorów, gdzie spędził najmroczniejsze lata swojego życia. - Nie możemy tam iść, Atretesie. - Nie mamy innego miejsca. Miałaś rację co do Gallusa - przyznał posępnie - jest jednak człowiek, któremu mogę zaufać i tam właśnie go znajdę. - Jak możesz ufać komukolwiek w takim miejscu? - Bato nie raz i nie dwa ocalił mi życie. - Żywy gladiator jest znacznie więcej wart niż martwy. Chwycił ją za rękę i szarpnął kobietą, prawie ją rzucając w kierunku, w którym miał zamiar pójść. - Tracimy czas! Kiedy wyszli zza rogu i znaleźli się przed ciężką, żelazną bramą, spojrzał na grube mury. Czterech strażników pilnowało, by do środka nie dostała się żadna amorata. Żeby popatrzeć na ćwiczenia gladiatorskie albo wziąć w nich udział, trzeba było zapłacić. Atretes po raz pierwszy zobaczył Julię, kiedy z balkonu dla widzów przyglądała się ćwiczeniom. Przyszła wtedy w towarzystwie swojej rozpustnej przyjaciółki. - Odejdźmy stąd, póki to jeszcze możliwe - powiedziała Rispa. Zacisnął palce na jej ręce, żeby ucichła. - Czy lanistą jest nadal Bato? - spytał jednego ze strażników. - Któż by inny? - rzucił żołnierz, przenosząc spojrzenie z Atretesa na Rispę. Uśmiechnął się, z nie skrywanym podziwem mierząc ją wzrokiem. - Zakryj twarz! - rozkazał jej z niecierpliwością Atretes i kiedy to zrobiła, stanął przed nią. - Powiedz Bato, że przy bramie czeka Germanin, który chciałby z nim porozmawiać. - Myślisz, że zrobi to na nim wrażenie? - zapytał strażnik. - Ten człowiek kogoś mi przypomina - rzucił drugi, bacznie przyglądając się Atretesowi. - Przekaż, co powiedziałem - powtórzył Atretes. Strażnik gwizdnął przenikliwie. Kaleb przestraszył się i zaczął płakać. Przybiegł posłaniec. - Powiedz Bato, że przyszedł jakiś barbarzyńca i prosi o rozmowę - polecił mu strażnik. Atretes poczekał, aż Bato wyjdzie na galeryjkę nad ćwiczebną areną, by spojrzeć w stronę bramy, i dopiero wtedy zdjął turban. Strażnicy ujrzeli długie jasne włosy. - Na bogów - szepnął jeden z nich. - Wiem, kim jest ten człowiek. Bato zniknął w środku. Przybiegł znowu sługa, który dostarczył wiadomość. - Natychmiast wpuśćcie go i zaprowadźcie do Bato. Kiedy brama otworzyła się szeroko, Rispa zrobiła krok do tyłu. Atretes otoczył ją ramieniem i wciągnął do środka. Brama zatrzasnęła się. Weszli do budynku. Dwaj strażnicy poprowadzili ich długim korytarzem, a potem marmurowymi schodami na piętro. Szli otwartym portykiem, wychodzącym na pozbawiony roślinności dziedziniec, gdzie dwudziestka ubranych w przepaski na biodra mężczyzn ćwiczyła się w sztuce walki. Prowadzący ćwiczenia wykrzykiwał ostrym głosem rozkazy i chodził wzdłuż szeregu, przyglądając się, jak wykonują jego polecenia. Pod ścianą Rispa zobaczyła mężczyznę przywiązanego do słupa. Na plecach widać było pręgi po niedawnej chłoście. Atretes wziął ją za rękę i pociągnął. - Ani słowa! Dwaj strażnicy wyszli za otwarte drzwi i Atretes wszedł do środka. Kiedy przekroczyli próg, puścił Rispę. Na środku pomieszczenia stał czarnoskóry mężczyzna. Był tak samo wysoki jak Atretes i tak samo potężnie zbudowany. Ledwie przemknął spojrzeniem po Rispie, ale to wystarczyło, by wyczuła jego przenikliwość i pełną godności powagę. Atretes bez słowa wydobył spod tuniki złoty łańcuch i wyjął na zewnątrz płytkę z kości słoniowej. Afrykanin spojrzał na nią i uśmiechnął się. - Oto odpowiedź na moje pierwsze pytanie - powiedział po grecku z silnym obcym akcentem. Odrobinę uniósł głowę i dwaj strażnicy zniknęli. Rispa ciągle słyszała dochodzące z dziedzińca rozkazy. W pewnym momencie trzasnął bicz i jeden z rozkazów został powtórzony. - Napiłbyś się wina? - I zjadłbym co nieco - dodał Atretes. Bato skinął głową słudze i ten natychmiast poszedł wykonać polecenie. Bato przyglądał się przez chwilę Atretesowi, a potem skierował baczne tym razem spojrzenie na Rispę. Była piękna i bez wątpienia przygnębiona tym, co tutaj zobaczyła. Miała przy piersi przytroczone szalem dziecko i kiedy Bato mierzył ją wzrokiem, objęła dziecko i mocniej przytuliła je do siebie. Znowu trzasnął bicz i rozległ się krzyk bólu. Skrzywiła się, spojrzała w stronę drzwi i jej twarz zbladła. Atretes zamknął drzwi i pchnął lekko Rispę na środek pokoju. - Siadaj tu - powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. Zrobiła co jej kazano. Bato nalał wina. - Co sprowadza cię do Rzymu, Atretesie? - Potrzebuję pieniędzy, kwatery i map, bym mógł trafić do Germanii. - I to wszystko? Nie zważając na ironię w głosie lanisty, Atretes wziął do ręki podany mu kielich. Bato napełnił drugi kielich i podsunął go kobiecie. Miała tak samo piękne, ciemne oczy jak Julia Walerian, ale to nie była ona. - Jakieś pół roku temu Sertes przysłał swojego człowieka - powiedział, patrząc na dziecko. Miało taką samą karnację jak ona. - Dowiedziałem się, że zyskałeś wolność, wygrywając walki eliminacyjne, i stałeś się posiadaczem willi większej niż ma prokonsul. Rispa wzięła kielich i spojrzała na mężczyznę. Wykrzywił lekko usta. Widział wyraźnie, że kobieta mu nie ufa. - Tak było - potwierdził Atretes. Nie powiedział nic o Rispie, choć Bato przyglądał się jej pytająco i z widocznym zaciekawieniem. Im mniej o niej wie, tym lepiej. Kobiety były w tym miejscu tanie. - Co się stało? - spytał Bato, zwracając się do Atretesa i rezygnując z badania wzrokiem kobiety i dziecka. - Wyjechałem w pośpiechu z Efezu. - Czy zabiłeś Sertesa? Atretes wybuchnął urywanym śmiechem i wypił do dna wino. - Gdybym tylko miał czas i sposobność, uczyniłbym to z rozkoszą. Rispa spojrzała na niego i zdała sobie sprawę, że powiedział prawdę. - Czemu więc wyjechałeś tak pospiesznie? - Znalazł sposób, żeby zmusić mnie do powrotu na arenę. - Obrzucił znaczącym spojrzeniem kobietę i dziecko. - Sądzisz, że tutaj będzie inaczej? Serce Rispy zaczęło bić jak oszalałe. - Co masz na myśli? - spytał chłodnym głosem Atretes, odstawiając kielich na stół. - To, że zbyt mało czasu minęło, by cię zapomniano. A przede wszystkim - Domicjan. A może nie pamiętasz już cesarskiego brata? - Zyskałem wolność. - Wolność można łatwo odebrać. Podczas ćwiczebnej walki z rozmysłem zraniłeś jego bliskiego przyjaciela. - Było to dawno i Domicjan już się zemścił, zmuszając mnie do walki z ziomkiem. - To mu nie wystarczy, Atretesie. Póki jesteś żywy, Domicjan nie uzna, że rachunki zostały wyrównane. Masz szczęście, że twoja nieobecność trwała zbyt krótko, by tłum o tobie zapomniał. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że Atretes ma znowu walczyć. Jej odezwanie się zaskoczyło Bato. Kiedy weszła do sali, wydała się mu piękna, ale potulna. Teraz zaczął się zastanawiać, czy tak jest naprawdę. Zobaczył błysk w jej oczach. - Być może nie będzie miał wyboru. Podniosła się z łoża i stanęła przed Atretesem. - Wyjdźmy stąd natychmiast. Błagam. Atretes jakby jej nie słyszał. - Jeśli Domicjan dowie się, że tu jesteś, być może nie wyjdziesz stąd żywy - powiedział Bato bez ogródek. - Zamierzasz go zawiadomić? - spytał Atretes i oczy się mu zwęziły. - Nie, ale nie brak wśród straży jego przyjaciół. Jeden z nich pełnił służbę przy bramie, kiedy się zjawiłeś. - Spojrzał znacząco na kobietę. - To ostatnie miejsce, w jakie winieneś przyprowadzić ją i dziecko. Oczy Atretesa pociemniały. - Jeśli można zaufać Pugnaksowi, zamieszkam u niego. - To dobrze. Twoja obecność w gospodzie przyniesie mu dodatkowy zysk. Przypilnuj, żeby należycie cię wynagrodził. Czy pamiętasz, jak tam dotrzeć? - Nie. Zaprowadziłeś mnie tam w środku nocy. Pamiętasz? Bato roześmiał się. - Doskonale pamiętam tamtą noc. - Wszedł sługa. Kiedy postawił tacę na stole, Bato odprawił go gestem ręki. - Jedzcie, a ja w tym czasie podam wam wskazówki - powiedział Atretesowi i Rispie. Rispa nie miała apetytu. Słuchała uważnie lanisty, nie spuszczając z niego bacznego spojrzenia. Czy można mu zaufać? Czy jest to może ktoś w rodzaju Gallusa, ktoś, kto udaje przyjaciela, a jednocześnie szuka sposobu, żeby wykorzystać Atretesa? Atretes zjadł porządną porcję mięsiwa, chleba i owoców i wypił dwa kielichy wina, zanim zaspokoił głód. - Pójdziemy tunelami - powiedział Bato. - Strażnicy nie zobaczą, jak wychodzisz, i pomyślą że nadal tu jesteś. Poprowadził ich portykiem nad dziedzińcem ćwiczeń. Gladiatorzy walczyli drewnianymi mieczami. Atretes nawet nie obrócił głowy w ich stronę. Rispie, która popatrzyła przez chwilę na pełne okrucieństwa życie w szkole gladiatorów, krajało się serce. Zeszli do łaźni, a potem zagłębili się w następny korytarz. Bato wyjął z oprawy w ścianie płonącą pochodnię i otworzył ciężkie drzwi. - Tędy. Rispa pomyślała o ludziach, którzy szli tym mrocznym korytarzem, wiedząc, że na jego końcu czeka ich śmierć. Bato i Atretes kroczyli przodem, nie mówiąc ani słowa. W tym milczeniu zawarły się szacunek i pamięć o tych wszystkich posępnych wydarzeniach, które ich łączyły. Drzwi na końcu korytarza były otwarte. Dalej ciągnęły się następne korytarze, prowadzące do cel pod samą areną. Weszli po kamiennych schodach do obszernej sali z ławami pod ścianami z kamienia. Rispa zobaczyła przez żelazną kratę arenę. Atretes przystanął i wyjrzał na ogromną płaszczyznę zagrabionego równo piasku i marmurowe ławy, na których podczas igrzysk zasiadały tysiące widzów. Była to jedna z tych chwil, kiedy nadal dźwięczały mu w uszach ryki podnieconego tłumu - jak mocne bicie serca, które sprawia, że krew szybciej krąży w żyłach. Ileż razy stał w tej sali ubrany w wypolerowaną zbroję, z wyostrzonym mieczem w dłoni, czekając na chwilę, gdy wyjdzie na oślepiające słońce, by stawić czoło śmierci i rozszalałej tłuszczy wykrzykującej raz po raz jego imię? Nienawidził tego, nienawidził tych ludzi. Czasem nienawidził nawet siebie. Czemu więc za tym tęskni? Obrócił się i zobaczył lanistę stojącego w innych drzwiach. - Zaczynasz pojmować - powiedział uroczystym tonem Bato. - Zabrali mi nie tylko wolność. Zabrali mi duszę. Smutek w jego głosie sprawił, że Rispę ogarnęła fala współczucia. Podeszła do niego. Spojrzał na nią udręczonym wzrokiem. Ujęła jego dłoń. - Masz duszę, Atretesie. Przed Bogiem masz duszę. To On ci ją dał. Bato nie próbował udzielać mu rad, powstrzymał się od słów pociechy. Atretes jest mężczyzną i nie przyjąłby od niego ni rady, ni pociechy; i jedna, i druga byłaby dla niego policzkiem. Kiedy jednak kobieta ujęła dłoń Atretesa i położyła ją na śpiącym dziecku, Bato dostrzegł, że były gladiator zmiękł - nie w momencie dotknięcia dziecka, lecz spojrzawszy na kobietę. Bato miał wrażenie, że ta będzie dla Atretesa znacznie lepsza niż Julia Walerian. - Tędy - powiedział i poprowadził ich kolejnym korytarzem, który wiódł do obszernej sali odgrodzonej żelazną bramą od areny. - Co to za miejsce? - spytała przyciszonym głosem Rispa, czując, że coś ściska jej serce. - Tą bramą wywleka się zabitych - wyjaśnił Atretes. - To najlepsze wyjście - dodał Bato i ruszył korytarzem, którym wleczono ciała do czekających już wozów, by wywieźć je poza mury miasta. Rispa puściła dłoń Atretesa. Ledwie mogła oddychać, idąc długim, mrocznym korytarzem. Atretes objął ją ramieniem i poprowadził do niewygodnej sieni. Szli za lanistą i serce biło jej jak młot. Bato osadził pochodnię w ścianie na końcu kamiennego korytarza. Wyjął zza pasa kilka monet i podał je Rispie. - Odzyskasz apetyt, kiedy opuścisz to miejsce. Wzięła pieniądze i podziękowała mu. - Niech chroni was jej Bóg - powiedział Bato, zwracając się do Atretesa, i otworzył ciężkie drzwi. Za nimi była rzymska ulica i słońce. Rozdział VII Od czasu, kiedy Atretes trzy lata temu widział po raz ostatni Pugnaksa, ten obrósł w tłuszcz i pieniądze. Jego krótko przystrzyżone włosy zaczęły siwieć na skroniach, zmarszczki na twarzy pogłębiły się. Atretes zauważył, że gospoda wygląda teraz wspanialej, a to dzięki wielkiemu malowidłu na frontowej ścianie, które przedstawiało jego, Atretesa, podczas walki. Nie umiał przeczytać szyldu, ale domyślił się, co na nim napisano. - Wywalczyłeś więc wolność - powiedział Pugnaks, który zauważył plakietkę zwieszającą się na złotym łańcuchu z szyi Atretesa. Przyjrzał się z podziwem Rispie, z mniejszym dziecku i dodał z uśmiechem: - Masz więcej do pokazania niż ja. Atretesowi nie spodobał się sposób, w jaki Pugnaks spojrzał na Rispę. - Muszę zarobić dość pieniędzy, by wrócić do Germanii. Pugnaks roześmiał się ponuro. - Daremne nadzieje, Atretesie. Nie możesz wrócić. Nie jesteś już Germaninem, tak samo jak ja nie jestem Galem. - Mów za siebie. - Myślisz, że się mylę? Czy to ci się podoba, czy nie, nie jesteś już tym człowiekiem, którego Rzymianie pojmali dziesięć lat temu. Rzym cię odmienił. - Może i tak, ale pozostałem Chattem. - Kimkolwiek byłeś, twoi spostrzegą różnicę, jaka w tobie zaszła. Nawet jeśli ty sam jej nie widzisz. - Machnął ręką. - Jakie to jednak ma znaczenie? Chattowie są od dawna martwi. - Ja żyję. Inni też będą żyć. - Rozproszeni, nie umiejący się już zjednoczyć. Pugnaks zauważył, że we wspólnej sali zapadła cisza. Rozejrzał się i zobaczył, że jego goście wpatrują się w Atretesa i wymieniają szeptem jakieś uwagi. Atretes też to spostrzegł, ale był o wiele mniej zachwycony niż Pugnaks. - Ile zapłacisz mi za to, że tu zostanę? Pugnaks roześmiał się. - Lubisz stawiać sprawy jasno, prawda? - Wybiegów miałem dość na arenie. - Filonie, Atretes i ja napijemy się najlepszego wina. - Wydał polecenie wystarczająco głośno, by wszyscy go usłyszeli i Rispę przebiegł dreszcz trwogi, zauważyła bowiem, że obecnych ogarnęło podniecenie. - To on! - szepnął któryś z klientów. - Na fata! - rzucił inny. - Oddałbym połowę tego, co mam, żeby znowu zobaczyć, jak walczy. Zadowolony z poruszenia, jakie wywołał, Pugnaks zatoczył szeroki łuk ręką. - Chodźcie tu, przyjaciele. Siadajcie, napijcie się wina. Porozmawiamy o dawnych czasach. Mężczyźni przyjrzeli się Atretesowi, a potem obrócili wzrok na Rispę. Atretes wziął ją za rękę i pociągnął za Pugnaksem do stołu przeznaczonego dla najbardziej wpływowych klientów. Spoczął na wskazanym mu honorowym łożu i dał jej znak, żeby zajęła miejsce obok niego. Usiadła z Kalebem, który wsparł wygodnie główkę o jej pierś i smacznie sobie spał. Rispa poczuła się nieswojo, nie nawykła bowiem do tego, by tak się jej przyglądano. - Nie zapomnieli o tobie - rzekł Pugnaks z nutką zazdrości w głosie. - Będziesz czerpał z tego spore korzyści. Tylko pomyśl, ile ludzi przyjdzie napić się twojego wina, kiedy rozejdzie się wieść, że u ciebie mieszkam - powiedział oschle Atretes. - Przyniosą dary, które będą składać u stóp swego bóstwa. Oczy Atretesa zwęziły się. - Drwisz sobie ze mnie? - Ani mi to w głowie. Światło chwały szybko przygasa. Wykorzystaj je, póki świeci. - Chcę tylko zyskać tyle pieniędzy, bym mógł wrócić do siebie. Pugnaks wykrzywił usta. - Wystarczy ci jedna walka podczas igrzysk przewidzianych na przyszły tydzień. Wymień sumę, a Tytus chętnie ją zapłaci. Rispa spojrzała z troską na Atretesa, niepewna, czy nie zechce znowu wyjść na arenę. Jego twarz niczego jej nie zdradziła. - Wolę to, co ty mi zapłacisz - rzekł, uśmiechając się chłodno. - Moje warunki są proste: dzielimy się po połowie, póki pozostanę u ciebie. - Ponieważ Pugnaks miał zamiar zaprotestować, dodał: - Jeśli wolisz, przejdę się kawałek ulicą i złożę tę samą ofertę twojemu konkurentowi. - To niepotrzebne. Zgadzam się. - Sto denarów... - Sto! - Z góry. Poza tym musisz postarać się o straż, by nie spotkało mnie to, co podczas mojej ostatniej wizyty tutaj. Nie chcę, by tłum kobiet rozszarpał na strzępy moje ubranie. - Nie zwrócił uwagi na to, że Rispa uniosła brwi. - I zadbaj o to, by ta kobieta i jej dziecko mieli wygodną i bezpieczną kwaterę - dorzucił, wskazując Rispę niedbałym szarpnięciem podbródka, jakby przypomniał sobie o niej w ostatniej chwili. Pugnaks skorzystał ze sposobności, żeby jeszcze raz się jej przyjrzeć. - Tutaj, czy wolisz, żebym znalazł jej inne miejsce? - Uśmiechnął się porozumiewawczo. - Może zechcesz ugościć jakąś wielbicielkę. Atretes zrozumiał, co ma na myśli Pugnaks i poczuł jakieś niezrozumiałe rozdrażnienie. - Chcę, żeby była pod ręką, nie na tyle jednak blisko, by znalazła się w moim łożu. - Policzki Rispy oblał rumieniec. Spojrzała na niego z irytacją. - Chyba że tego zapragnę - dodał Atretes. - Możesz uznać, że ta sprawa jest załatwiona - powiedział Pugnaks i poszedł wydać odpowiednie polecenia. Atretes spojrzał na Rispę i wykrzywił z rozbawieniem wargi. - Robisz wrażenie zakłopotanej, pani. Czy z moich ust padło jakieś niestosowne słowo? - Dobrze wiesz, o co chodzi i co zasugerowałeś swojemu przyjacielowi. - Pugnaks nie jest moim przyjacielem. Pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli uzna, że jesteś moją kobietą. - Wystarczyło, że tu z tobą przyszłam. - Potwierdzenie było konieczne. Poczuła na sobie spojrzenia ludzi i zrobiło się jej nieswojo. - Czy jesteś pewny, że będziemy tu bezpieczni? - Rozejrzała się dokoła i Atretes zacisnął usta. - Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo jesteś tutaj znany. Powoli obrócił głowę. Twarde, wyzywające spojrzenie jego oczu zmusiło większość klientów do spuszczenia wzroku. - To, że jestem znany, daje pewne korzyści - rzekł zimno. W jego głosie nie było już ani śladu poprzedniego rozbawienia. - Jakie? Bato ostrzegł nas przed Domicjanem. Zawierzyłeś swe życie Pugnaksowi, który bez wątpienia wynajmie obwoływaczy, żeby rozgłosili po całym mieście, że mieszkasz w jego gospodzie. - Nie zamierzam tkwić tu bez końca. - Możesz pozostać w Rzymie na zawsze, jeśli brat cesarski zechce zakuć cię znowu w łańcuchy. W jego oczach pojawił się płomień. - Kobieto, czy zawsze musisz nadużywać mojej cierpliwości? Usiadł i pochylił się w jej stronę. Trudno wytrzymać z tym mężczyzną! - Czemu wszystko, co się mówi, doprowadza cię do wściekłości? Świadomie narażasz na niebezpieczeństwo siebie, a tym samym Kaleba. Nie możesz oczekiwać, że będę tym zachwycona. - Nie dbam o to, czy jesteś zachwycona, czy nie. Po prostu muszę zdobyć pieniądze na podróż. To najuczciwszy i najszybszy sposób! - Najuczciwszy? - Bez wątpienia wolałabyś, żebym wyszedł na arenę! Wolałaby, żeby zaufał Teofilowi, ale wiedziała, że nie może mu o tym powiedzieć, bo ogarnęłaby go wtedy jeszcze większa wściekłość. Zrozumiała już, że Atretes nie jest w stanie wybrać najprostszego sposobu działania, zwłaszcza gdy w grę wchodzi jego doprawdy monumentalna duma. - Nie, nie chcę, byś wyszedł na arenę. Chcę, żebyś był bezpieczny i żył w pokoju z sobą samym i z Bogiem. - I jesteś pewna, że tak właśnie by było, gdybym oddał się w ręce tego twojego przeklętego setnika. - Teofil dwa razy ocalił ci życie. Powiedział... Atretes wydał z siebie chrapliwy okrzyk. - Arena to najszybszy sposób. - Przeczesał palcami włosy. - Albo miałbym złoto na powrót do domu, albo bym zginął. Tak czy owak zostałbym zwycięzcą. Spojrzała na niego, przerażona tymi słowami. - Nie wierzę, byś tego chciał. - O tak, chcę! I to jak! - Jeśli to przez mój niepohamowany język zaczynają chodzić ci po głowie takie myśli, przebacz. Błagam cię, Atretesie. - Położyła mu dłoń na policzku. - Masz dla kogo żyć, musisz więc porzucić takie myśli! Dotknięcie jej ręki sprawiło, że ogarnęła go fala fizycznego pożądania, ale także jakaś głębsza tęsknota, nad którą nie chciał się zastanawiać. Spojrzał prosto w jej oczy, które nagle się rozszerzyły. Cofnęła szybko rękę. - Dlaczego zawsze pojmujesz niewłaściwie wszystko, co czynię? - szepnęła, odwracając głowę. Zmusił ją, by znowu na niego spojrzała i uśmiechnął się ironicznie. - Może mam powody, by nie umierać, sądzę jednak, że w tej chwili myślę o czymś zupełnie innym niż ty. Przyjemność sprawiło mu to, że jej policzki zaróżowiły się, że poczuła żar w miejscu, które musnął swoją dłonią. Cofnęła się zawstydzona. - Ludzie na nas patrzą. - To dobrze. Będą się trzymać od ciebie z daleka. Pugnaks poprowadził ich na górę do obszernej sypialni. Rispa stała na korytarzu, póki Atretes nie chwycił jej za rękę i nie wciągnął do środka. - Tędy, pani - powiedział Pugnaks. Wskazał Rispie przyległy pokoik, przeznaczony dla sługi lub pokojówki, i wyszedł. - Czy to wystarczająco blisko? - usłyszała, jak pyta Atretesa. - A może pragniesz większego odosobnienia? Może dać jej pokój, który nie przylegałby do twojego? - Będzie bezpieczna w pokoju, który jej wyznaczyłeś. - A jeśli zapragniesz innej kobiety? Atretes powiedział coś szeptem i Pugnaks odszedł. Właściciel gospody zrobił dokładnie to, czego spodziewała się Rispa. "Atretes wrócił do Rzymu! - krzyczał obwoływacz tuż pod ich oknami. - Przyjdźcie, by go zobaczyć, do gospody Pugnaksa, gladiatora z Circus Maximus!" Po kilku godzinach zaczęli napływać klienci. Pugnaks wyznaczył opłatę za przekroczenie progu gospody, podnosząc ją wraz z napływem gości. Atretes zgodził się spędzać kilka godzin w sali ogólnej, żeby klienci Pugnaksa mogli go zobaczyć, ale ani myślał zabawiać ich opowieściami o swoich wyczynach na arenie. Nie zdobył się na to, żeby otworzyć usta do tych, którzy do niego podchodzili. Dla kobiet ta powściągliwość była kusząca, mężczyźni czuli się urażeni. Rispa nie opuszczała pokoju na górze. Wolała uniknąć ciekawskich spojrzeń i kłopotliwych domysłów. Atretes wracał do sypialni spięty, rozdrażniony, i to coraz bardziej w miarę upływu dni. Także Kaleb był ciągle niespokojny. Rispa przestraszyła się, że zachorował, ale pewnego dnia poczuła, że maleńkie wypukłości naciskają jej sutki i zrozumiała, o co chodzi. Potarła jego bolące dziąsła. Nadal był rozkapryszony. Położyła go na pledzie i patrzyła, jak czołga się przez pokój w stronę rzeźbionych nóg łoża. Kiedy zaczął ssać jedną z nóg, podniosła go i położyła z powrotem na pledzie. Zaczął głośno protestować. Była pewna, że jego głos niesie się po całej gospodzie, chwyciła więc jedną z pięknie haftowanych poduszek i zaczęła kołysać nią nad dzieckiem. "Kaleb" - powiedziała, trącając jego nosek frędzlą. Przestał płakać i wyciągnął rękę w stronę poduszki. Rispa usiadła i przyglądała się, jak Kaleb żuje poduszkę, którą udało mu się złapać. Przez dłuższą chwilę był tym zaprzątnięty bez reszty. Kiedy wreszcie wrócił Atretes, czuła się zupełnie wyczerpana. Rzucił na łoże sakiewkę pełną monet i popatrzył w milczeniu na kobietę. - Zaproszono mnie na ucztę - oznajmił w końcu, nie wdając się w bliższe wyjaśnienia. Była pewna, że nie było to jedyne zaproszenie, jakie otrzymał w ostatnich dniach. Pewnego razu ośmieliła się zejść na dół, bo była ciekawa, ile amoratae go otacza i jak się zachowują. Jeden rzut oka wystarczył, by uświadomić sobie, na jakie pokusy jest narażony. Zobaczyła przy nim kilka kobiet, pięknych, śmiałych kobiet, które go pragnęły. - Czy pójdziesz? Odwrócił głowę i spojrzał na Rispę. Czy chce, żeby poszedł? Czyżby jego towarzystwo było jej wstrętne? - Dostojna Perenna nie jest pozbawiona wdzięku - rzucił cynicznie, żeby sprawdzić, jaka będzie jej reakcja. Przemogła nagłą chęć, by rzucić się, spoliczkować Germanina i krzyczeć, jak Kaleb krzyczał przez całe popołudnie. Zamiast tego wstała i podniosła Kaleba, starając się zachować jak najwięcej godności. - Rób, jak uważasz, panie! Z dostojną Perenną czy kimkolwiek, kto pragnie całować cię po nogach. Zaniosła dziecko do pokoiku dla służby. Kaleb znowu zaczął płakać. Tuliła go i próbowała pocieszyć, ale dziecko rzucało się i coraz głośniej płakało. - Och, Kalebie! - szepnęła głosem pełnym przygnębienia, starając się zapanować nad łzami. - Może byś go nakarmiła! - powiedział Atretes, stając w progu i uśmiechając się nieśmiało. - Na twoich oczach? Nie. Zacisnął zęby. - Nie takie rzeczy mogę oglądać tam, na dole. - No to idź tam sobie. - Daj mu piersi, kobieto, bo od tego wrzasku ściany zwalą się nam na głowy! W jej oczach pojawiły się łzy gniewu. - To na nic. Nie jest głodny. Zmarszczył brwi, zesztywniał. Wszedł do pokoiku i uklęknął przed Rispą. - Dlaczego mi nie powiedziałaś, że coś mu się stało? - Nic mu się nie stało. Po prostu wyrzynają się mu ząbki. To go boli i nie mogę zrobić nic, żeby... - Daj mi go. - Myślałam, że wybierasz się na ucztę. Spojrzał na nią, unosząc lekko brwi. Poczuła, że policzki jej płoną, i zawstydziła się. Mówiła do niego jak swarliwa żona, a przecież jest dla niego nikim. Wziął od niej Kaleba i przybita Rispa spuściła wzrok. Kiedy wyprostował się, czuła na sobie jego wzrok, którym żądał, by na niego spojrzała. Zamknęła oczy, zmagając się z nękającymi ją uczuciami. Jeśli Atretes zaraz nie wyjdzie, Rispa upokorzy się, wybuchając przy nim łkaniem. Wyszedł, a ona odetchnęła głęboko z ulgą, gdyż nie spróbował z niej zadrwić. Wiedziała, na czym polega kłopot. "O Panie, wiem o tym dobrze!" Modliła się jednak, by Atretes niczego się nie domyślił. Zakochała się w tym nędzniku i zazdrościła pięknym, bogatym kobietom, które łasiły się do niego i obsypywały go pieszczotami. Kochała Szczepana, ale tamta miłość była pełna słodyczy i czułości. Szczepan prowadził ją do Pana. Nigdy dotąd nie czuła tej dzikiej, przerażającej, rozpalającej zmysły namiętności, jaką budził w niej Atretes. Z pewnością to uczucie nie jest darem od Boga. Czuła się bezradna. Atretes wyciągnął się na łożu, czekając, by Rispa weszła do pokoju, pragnąc tego. Położył sobie zapłakanego syna na piersi i dał mu do zabawy plakietkę z kości słoniowej. Kiedy Kaleb trochę się uspokoił, zabrał mu plakietkę, wiedząc, że płacz dziecka sprowadzi tu Rispę skuteczniej niż jego, Atretesa, rozkazy. Zgodnie z przewidywaniem stanęła zaraz na progu. Oddał wtedy plakietkę Kalebowi, żeby go uspokoić. Natychmiast odwróciła się, gotowa odejść. - Policz monety i powiedz mi, ile tego jest - rzucił z rozdrażnieniem. Patrzył, jak podchodzi do stóp łoża, bierze do ręki sakiewkę i wysypuje monety na dłoń. Podała sumę. - To więcej niż miałeś, kiedy opuszczaliśmy Efez. - Za mało, by dotrzeć do Germanii. Wsypała monety z powrotem do sakiewki i spojrzała na niego wymownie. - Chcesz mi coś powiedzieć? - spytał wyzywającym tonem. Podniosła głowę i spojrzała na niego swoimi pięknymi oczami. - A czy zechcesz mnie wysłuchać? - spytała spokojnie. - Jeśli masz mi do powiedzenia coś rozumnego. - Wystarczy tych pieniędzy, Atretesie - rzekła, nie zważając na prowokujący ton jego głosu. - Pan dał ci środki, byś mógł wrócić do ojczyzny. - Trzeba rozważyć jeszcze inne sprawy - rzucił oschle. - Jakie? - Mięśnie jego twarzy stężały, ale milczał. Podeszła do stolika przy wezgłowiu łoża i położyła na nim mieszek. - Zastanawiam się czasem, czy nie przywykłeś tak bardzo do walki, że czujesz się dobrze tylko wtedy, gdy zagrożone jest twoje życie. - Nie mów głupstw! - Czy to naprawdę takie głupie? Im dłużej tu zostajemy, tym większe grozi nam niebezpieczeństwo. I dobrze o tym wiesz. - Pochyliła się, żeby podnieść Kaleba. - Wydaje mi się, że pieniądze to najmniej ważny z powodów, które cię tu trzymają - dodała, prostując się. Jego oczy ciskały błyskawice. - Czemu więc tu twoim zdaniem zostajemy? Zawahała się, ale wyjawiła mu całą prawdę: - Bo jakaś cząstka ciebie pragnie znowu stanąć do walki. Rozdział VIII Następnego wieczoru zjawił się Bato. Rozpostarł na stole mapę. Atretes przyświecał mu glinianym kagankiem. - Tu jest Rzym - oznajmił Bato, stukając palcem w zwój. - Tu wszędzie jest Germania - dodał, przesuwając dłonią nad wielkim fragmentem mapy. - Mam nadzieję, że wiesz, dokąd dokładnie chcesz się udać. Atretes odstawił kaganek i przytrzymał zwój, wpatrując się weń z posępnym wyrazem twarzy. Nękało go to, co powiedziała mu Rispa. Miała rację i czuł się tym poruszony. Bitwa na okręcie sprawiła, że krew zaczęła krążyć szybciej w jego żyłach - jak za czasów walk na arenie. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo za tym tęskni, ile rozkoszy z tego czerpał. Poczuł to teraz, w tej gospodzie, patrząc na przybywające tu tłumy i czekając. Czekając na co? By zamknięto go z powrotem w celi i wyprowadzano jedynie na ćwiczenia, widzenia i walki w cyrku? Otrząsnął się z tych myśli. W tym momencie musi stawić czoło trudniejszej sprawie. Spojrzał znowu na rozpostartą mapę i uświadomił sobie coś strasznego: minęło dziesięć lat od czasu, kiedy skutego łańcuchami przewieziono go w wozie przez góry i dalej wzdłuż italskiego buta aż do Kapui. Podróż trwała całe miesiące, długie i ciężkie miesiące jazdy, nieudanych ucieczek i bezlitosnych chłost. Nie w głowie było mu zapamiętywanie znaków na drodze czy miast. Jedyną racją jego życia była wtedy nienawiść, która oślepiała go, uniemożliwiając zapamiętanie tego, co było konieczne, żeby wrócić do siebie. Przyglądając się mapie, zrozumiał, o jak wielkie obszary tu chodzi. Ile gór i rzek oddziela go od ojczyzny? Rispa stała obok z dzieckiem na ręku i przyglądała się Atretesowi. Widać było w jego oczach pytanie, które zadaje sam sobie. Czy odnajdzie drogę do swojego ludu? - Czy nadal chcesz tam wracać? - spytał Bato, doskonale wiedząc, jakie zadanie czeka Atretesa. - Tak. - Możesz podać cenę za występ na arenie - powiedział i Atretes obrzucił go wrogim spojrzeniem. - Zrobisz, co zechcesz, przyjacielu, ale uważam, że powinieneś wyjechać stąd jak najprędzej. Domicjan wie już, że jesteś w Rzymie. Posłał wczoraj po mnie i powiedział, bym przedstawił ci propozycję. - Nawet o tym nie myśl. Bato życzył mu pomyślnej podróży i wyszedł. - Opuścimy Rzym o pierwszym brzasku - oznajmił Atretes. Ujrzał wyraz ulgi na twarzy Rispy. - Dzięki niech będą Bogu! - szepnęła. - Pugnaks winien mi jest pieniądze za ostatnie dwa dni. To nam wystarczy. Wyszedł, żeby odebrać zapłatę. Kiedy wszedł do sali, rozległ się szmer podniecenia. Jedni pozdrawiali go, inni przyglądali się mu ze zgrozą, a jeszcze inni przemawiali do niego z niczym nie uzasadnioną poufałością. Po drugiej stronie pięknie udekorowanej sali Atretes zobaczył Pugnaksa. Właściciel gospody rozmawiał z mężczyzną we wspaniałej białej todze, bogato wyszywanej złotem i purpurą. - Jedno słówko, Pugnaksie - powiedział Atretes, dając znak głową. Gość Pugnaksa odwrócił się i Atretes natychmiast go rozpoznał. Niewiele się zmienił od ostatniego spotkania i Atretes nie miał najmniejszych wątpliwości co do celu tej wizyty. - Eforbus Tymalchiusz Kallistus - rzekł Pugnaks z szacunkiem należnym władzy i stanowisku tego człowieka. Atretes nie zwrócił uwagi na jego ostrzegawcze spojrzenie ani na podsunięty mu kielich z winem. - Atretes! - rzucił z przebiegłym uśmiechem Kallistus i uniósł kielich w szyderczym toaście. - Już się spotkaliśmy, aczkolwiek wątpię, byś zapamiętał moją twarz. Atretes zapamiętał. Syn senatora przyszedł do ludus, by zgodnie z panującą modą poćwiczyć walkę z gladiatorem. Bato starał się zniechęcić Kallistusa do walki z Atretesem, ale butny arystokrata był uparty. Bato nie miał wyboru, starał się jednak wbić Atretesowi do głowy, jakie mają być reguły tej walki. Ten trzymał się ich przez jakiś czas, lecz potem poszły w niepamięć. Bawił się z aroganckim młodzieńcem, zamierzając w końcu go zabić. Ogromną przyjemność sprawiłoby mu zabicie rzymskiego arystokraty, który wyobraził sobie, że lepiej posługuje się mieczem niż germański niewolnik. Gdyby Bato nie powstrzymał jego ręki, Kallistus nie stałby tu z jedną szramą na policzku, a drugą ukrytą pod kosztowną togą. Spoczywałby w grobowcu przy Via Appia. Atretes uśmiechnął się chłodno. - Czy ciągle chodzisz do szkoły, żeby ćwiczyć z gladiatorami? Oczy Kallistusa zwęziły się. - A jakże. Od walki z tobą zabiłem już trzynastu. W głowie Atretesa huczał niemy okrzyk wojenny. - Walki? Nazywasz to walką? - Parsknął pogardliwie. - Spodziewam się, że twoi przeciwnicy dostali taki sam rozkaz jak ja. Nie waż się zranić tego chłopca! Na twarzy Kallistusa widać było zmianę. Omiótł spojrzeniem salę, słysząc, że zapadła cisza i ludzie powtarzają sobie szeptem słowa Atretesa. Ten zaś wpatrywał się z uśmiechem w poblakłą bliznę na twarzy Kallistusa. - Zdaje się, że zapomniałeś już, co cię spotkało, kiedyś mnie znieważył - powiedział spokojnym głosem Kallistus. - Co mnie spotkało? - Atretes roześmiał się z ironią. - Wiem, co chciałeś zobaczyć. Mnie na krzyżu. Ponoć Wespazjan uznał jednak, że szkoda pieniędzy wydanych na moje szkolenie i utrzymanie i posłał mnie tylko na arenę kilka miesięcy wcześniej niż było przewidziane. Jak widzisz, żyję. Wywalczyłem sobie nawet wolność. - Trzeba być szaleńcem, żeby przemawiać do mnie w ten sposób. - Albo człowiekiem, który wie, kim i czym jesteś - rzucił Atretes z pogardą. Pugnaks chwycił go za rękę. - Dość tego! - mruknął ostrzegawczo. - Szukasz śmierci! - krzyknął trzęsący się z gniewu Kallistus. Atretes spojrzał mu prosto w oczy i raz jeszcze zaśmiał się z pogardą. - Naprawdę uważasz, że zdołałbyś mnie zabić? - Zrobił krok do przodu i zobaczył strach w oczach Kallistusa. - Sądzisz, że wyszedłbyś cało z walki ze mną? Wiesz, co ja myślę? Myślę, że jesteś ciągle tym samym zepsutym chłopcem, który podwinął pod siebie ogon i pobiegł poskarżyć się Domicjanowi. Część widzów wstrzymała oddech, a potem zaczęła wymieniać między sobą szepty. Wzburzony Kallistus odwrócił się. Kiedy znalazł się na środku sali, raz jeszcze, z twarzą usianą z gniewu czerwonymi cętkami, spojrzał na Atretesa. - Ciesz się, póki możesz, swą wolnością, barbarzyńco! Wkrótce przyjdzie jej kres! Atretes zrobił krok do przodu, ale Pugnaks zastąpił mu drogę. Germanin spróbował go odsunąć, ale właściciel gospody miał obok siebie dwóch strażników. - Znowu biegniesz do Domicjana, tchórzu? - ryknął Atretes. - Postradałeś zmysły? - wykrzyknął Pugnaks, mocując się z nim. - Chcesz walki, Kallistusie? Jestem gotów! W każdej chwili! W dowolnym miejscu! - Zamknij się! Atretes wyrwał się i zdołał odepchnąć jednego ze strażników, ale Kallistusa już nie było. Ludzie cofali się, jakby Atretes naprawdę oszalał. Kto rozumny ośmieliłby się tak znieważyć człowieka, który ma posłuch u samego Domicjana, brata cesarza Tytusa? Atretes stał na środku sali, czując na sobie ciężar spojrzeń. Rozejrzał się, przesuwając wzrok z jednej twarzy na drugą, i zrozumiał, że wedle swego mniemania dostali to właśnie, czego oczekiwali. I wiedział, że jeśli nie zniknie, ich oczekiwania spełnią się do końca. Kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie i trzasnęły o ścianę, Rispa aż podskoczyła. Kaleb zaskomlał ze strachu i rozpłakał się. Podniosła chłopca z podłogi, na której położyła go, żeby się z nim bawić, i wstała. - Co się stało? - spytała cicho, ale nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Atretes krążył po pokoju jak zwierzę w klatce. Przystanął tylko raz, żeby chwycić kielich i cisnąć nim o ścianę, mrucząc przy tym jakieś ponure germańskie przekleństwa. Wszedł Pugnaks i rzucił na stół mieszek ze złotymi monetami. - Weź to i znikaj, póki możesz. Atretes zmiótł woreczek na ziemię. - Nie podwinę ogona i nie ucieknę przed tym młodzieniaszkiem!... - W takim razie jutro wieczorem znajdziesz się na arenie! Masz akurat dość czasu, żeby się przespać przed rozpoczęciem igrzysk! Atretes wyrzucił z siebie ordynarne słowo i kopniakiem przewrócił stolik. Rispa cofnęła się czym prędzej. - Wiedziałeś, co czynisz! - powiedział oskarżycielskim tonem Pugnaks. - Czy ocaliłeś swoją przeklętą dumę? Czy ocalisz ją, kiedy zakują cię w łańcuchy? Na bogów, przez ciebie i ja mogę znaleźć się w tarapatach! - Przypomnij więc Kallistusowi, że powstrzymałeś mnie przed skręceniem mu karku! - A co z nią? - spytał Pugnaks, wskazując głową Rispę, która stała w drugim końcu pokoju, próbując uciszyć Kaleba. Atretes zatrzymał się i obrzucił go groźnym spojrzeniem. - A co ma być? - Zapomniałeś już, jak to się odbywa? Domicjan i Kallistus postarają się, by miała swój udział w tym, co cię spotka. A nie będzie to przyjemne. Atretes spojrzał na popielatą ze strachu twarz Rispy i przypomniał sobie, jaki był los kobiet na arenie, los tak plugawy i straszny, że trudno było o tym myśleć, nawet gdyby chodziło o kogoś obcego. Wolałby narazić własne życie niż patrzeć, jak krzywdzą Rispę. Świadomość tego była dla niego wstrząsem. - Pozwól, że ją zabiorę - powiedział Pugnaks. - Precz! - wrzasnął Atretes, zwracając się w jego stronę. - Niech na twoją głowę spadnie to, co ją spotka. Kiedy Pugnaks wyszedł, Rispa podeszła i położyła dłoń na przedramieniu Germanina. - Mój los jest w rękach Boga, Atretesie. Nie w twoich, nawet nie w moich. Atretes spojrzał na nią. Gdybyż potrafił uwierzyć w coś tak mocno, jak mocno ona wierzy w swojego Chrystusa! Co jest takiego w Chrystusie, że wyznawcy są tak bardzo Go pewni? Atretes potrząsnął głową. Wiarę w cokolwiek na tym świecie wybito mu dawno temu z głowy. - Weź złoto i idź do swoich przyjaciół! Zadbają o twoje bezpieczeństwo. - Moje miejsce jest przy tobie. Bóg kazał mi stanąć u twego boku. Atretes chwycił ją za rękę. Jego palce zagłębiły się boleśnie w jej ciało. - Kobieto, nie spieraj się ze mną! Rób co kazałem! Pchnął ją w stronę pokoiku i w tym samym momencie ktoś zastukał mocno do drzwi. - Setnik z czterema żołnierzami! - krzyknął przez drzwi jeden ze strażników. - Dalej! - warknął w jej stronę Atretes. Rispa nie ruszyła się i w jej oczach nie było teraz strachu. - Jeśli jest wolą Boga, byśmy udali się do Germanii, uwolni nas. Obrócił się, słysząc znajomy stukot podkutych ćwiekami sandałów i brzęk nabitych brązem pasów. Żołnierze byli już w korytarzu. - Schowaj się tam! - rzucił, wskazując drzwi pokoiku. - I niech dziecko będzie cicho! - Nie zostawię cię samego. - Idź tam! Rispa nie drgnęła. Była to uparta kobieta i Atretes wiedział, że nigdy jej nie przemoże. - Będziesz mi się plątać pod nogami. Zanim zdążył ją pchnąć do pokoiku, drzwi otworzyły się gwałtownie i dwaj legioniści stanęli na zewnątrz po obu ich stronach, trzeci zaś, ubrany w purpurę i brązowe odznaki stopnia setnika, stanął na progu. - Znowu ty! - krzyknął Atretes i gniew ogarnął go jak płomień. - Jesteś aresztowany, Atretesie! - oznajmił Teofil tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Oddaj miecz! Atretes wyciągnął miecz przed siebie. - Weź go sam. Teofil strzelił palcami i dwaj żołnierze przesunęli się tak, że Atretes musiał kręcić bez przerwy głową, by widzieć, co robią. Dwaj następni stanęli tuż za plecami Teofila. - Powiem jasno. Zabierzemy cię, czy ci się to podoba, czy nie! - Nie rób tego, Teofilu - powiedziała Rispa, której serce ścisnęło się na widok bicza w ręku jednego z żołnierzy i kajdan z łańcuchem w ręku drugiego. - Muszę - uciął ponuro Teofil. - Ten człowiek nie daje mi żadnego wyboru. - Czyż nie mówiłem ci, że nie można ufać Rzymianinowi? - Atretes splunął na podłogę u stóp Teofila i stanął w gotowości do walki. - Cofnij się, Rispo! - rozkazał Teofil. - Tak nie można - powiedziała. - Błagam! - Nie błagaj go! - rzucił Atretes rozwścieczony tym, że kobieta prosi o litość dla niego. Chwycił ją za ramię i odepchnął w kąt pokoju. Na chwilę odwrócił uwagę od żołnierzy i to wystarczyło Teofilowi. - Teraz! Dwaj żołnierze rzucili się w stronę Atretesa, a dwaj pozostali wbiegli do środka. - Nie! - krzyknęła jeszcze Rispa. Atretes poczuł piekący ból, kiedy bicz owinął się wokół ręki trzymającej miecz, ale wyszkolenie wzięło górę nad instynktem i nie wypuścił broni z ręki. Obrócił ostrze i przeciął bicz, nie zdążył jednak uniknąć pięści Teofila. Cofając się ogłuszony od siły uderzenia, poczuł, jak drugi bicz owija się mu wokół kostek u nóg. Łańcuch opadł na nadgarstek, uniemożliwiając podniesienie miecza i cięcie nim Teofila w głowę. Teofil zadał jeszcze jeden cios, tym razem mocniejszy. Atretes poczuł, że ziemia usuwa mu się spod stóp. Runął ciężko na podłogę. Spróbował się dźwignąć, ale ktoś wymierzył mu kopniaka i ciężka stopa stanęła na ręce dzierżącej broń. Nie otworzył jednak dłoni. Wydając wściekłe okrzyki, walczył z czterema żołnierzami, póki rękojeść miecza Teofila nie spadła mu na bok głowy. Przeszył go nagły ból i pogrążył się w mroku. Zdążył jeszcze usłyszeć rozpaczliwy krzyk Rispy. Teofil wsunął miecz do pochwy i spojrzał w stronę kobiety, która stała, tuląc do piersi dziecko. Po jej bladych policzkach spływały łzy. Chciała podejść do Atretesa, ale jeden z ludzi setnika zagrodził jej drogę. Spojrzała na Teofila wzrokiem oskarżycielskim i niedowierzającym. Uśmiechnął się posępnie. - Ma twardą głowę, Rispo. - Żołnierze zakładali właśnie kajdany Germaninowi. - Przeżyje. Rozdział IX Kiedy Atretes odzyskał przytomność, zobaczył, że leży na deskach podskakującego wozu i słońce świeci mu prosto w twarz. - Chwała Bogu - usłyszał szept Rispy i poczuł na czole dotyk jej chłodnej i delikatnej dłoni. Po chwili uświadomił sobie, że jego głowa spoczywa na jej kolanach. Spróbował się dźwignąć, ale ciężkie kajdany i łańcuchy na rękach i nogach sprawiły, że opadł bezsilnie na plecy. - Nie ruszaj się. Poranisz się jeszcze bardziej. Rzucił straszliwe germańskie przekleństwo i podjął jeszcze jedną próbę, szarpiąc z całej siły okowy. Poczuł wybuch bólu w głowie i twarz Rispy zaczęła mu się dwoić w oczach. Ogarnęła go fala mdłości. Jęknął i opadł na wznak. - Odpocznij - powiedziała Rispa, ocierając mu zimny pot z czoła. - Spróbuj się odprężyć. Odpocząć? Zacisnął zęby, starając się przezwyciężyć mdłości. Przypomniał sobie, że powalił go Teofil ze swoimi żołnierzami, i zrozumiał, że każdy obrót kół tego wozu przybliża go do śmierci, która nie ominie także Rispy. Ta kobieta nie zdaje sobie sprawy z tego, co ich czeka, w przeciwnym bowiem razie nie siedziałaby tak spokojnie, ocierając jego czoło. Powinien był opuścić salę gospody w momencie, kiedy zobaczył Kallistusa, miast pozwolić, by poniosła go ta przeklęta duma i wściekłość. Czyż lanista z Kapui nie przewidział, że brak panowania nad sobą ściągnie na jego głowę zgubę? Czy Bato nie powtórzył tego ostrzeżenia, kiedy Atretes trafił do wielkiej szkoły gladiatorów? Gniew zapewniał mu przewagę na arenie; dodawał sił, pomagając walczyć o życie. Nieraz zastanawiał się, jaką krzywdę może ten gniew przynieść komuś niewinnemu. Przy każdym podskoku ciężkiego wozu ból przeszywał mu głowę. Musi znaleźć jakiś sposób ucieczki. Ale miał przed oczyma same ponure obrazy. Po raz pierwszy od wielu lat czuł strach, który wgryzał się w trzewia. Nie chciał myśleć o tym, co Domicjan i Kallistus mogą zrobić Rispie i jego synowi, a jednak przemykały mu przez głowę coraz okropniejsze obrazy. Lepiej byłoby, gdyby odebrał jej życie teraz, niż pozwolił, by cierpiała męki i pohańbienie w cyrku. A co z synem? Jeśli go nie zabiją, zrobią z niego niewolnika. Lepiej, by on też zginął. Zacisnął z całej siły powieki. - Gdzie dziecko? - Kaleb jest z nami. Śpi w koszyku. Znowu wypróbował opór kajdan, zgrzytając z bólu zębami. - Nie ruszaj się, Atretesie. - Muszę się uwolnić! - Szarpnął się, wytężając wszystkie siły. Ciemność zamknęła się wokół niego jak tunel, a wraz z nią przyszły mdłości. Starał się przemóc jedno i drugie. - Nie dasz rady. - Położyła mu dłoń na piersi. - Leż spokojnie. Proszę! Mrok powoli ustępował. Atretes wiedział, że nie może biec, nie może walczyć, ale może przecież zrobić to, co musi być zrobione. I to zaraz, nim dotrą do celu, nim ich rozłączą. "Jakaś cząstka ciebie pragnie znowu stanąć do walki." Gorące łzy paliły mu oczy, coś ścisnęło go za gardło. Ta cząstka kazała mu czekać tyle, by zdążył jeszcze zabić ją i Kaleba. Przełknął ślinę, nabrał powietrza w płuca i walcząc z mdłościami, uniósł głowę. - Czy możesz mnie uwolnić? - Nie. Próbowałam kilka razy, ale łańcuchy są przytwierdzone do boków wozu. Teofil przymocował je, zanim odjechaliśmy z gospody. - Czy nikt nie próbował go powstrzymać? Rispa przygryzła wargi, przypominając sobie tłum ludzi wznoszących groźne okrzyki. Kiedy znoszono Atretesa i ładowano na wóz, bała się wybuchu buntu, ale Teofil oświadczył, że wielki Atretes znowu stanie do walki. I wtedy wszyscy ucichli. - Nie - odparła. Zrozumiał to aż za dobrze. Tłum ma, czego pragnął. - Pomóż mi usiąść. - Po co? - Nie pytaj, tylko rób, co każę - syknął przez zaciśnięte zęby. - Dlaczego musisz być taki uparty? - powiedziała Rispa, pomagając mu się dźwignąć. Mocne palce mężczyzny wpiły się w jej ramię, łańcuch między jego rękami zwiesił się całym ciężarem na jej ciele. Skrzywiła się. Kiedy Atretes już siedział, chwycił się burty wozu i przycisnął Rispę do desek. Serce zaczęło jej bić mocniej, gdyż jego dłoń przesunęła się w zwolnionym tempie w stronę jej szyi. - Wiezie nas do szkoły gladiatorów - szepnął głębokim, brzemiennym w emocje głosem. Przed oczami zaczęły mu latać czarne plamy. Walczył z bólem. Nie może stracić przytomności. Pozostało niewiele czasu. - Nie wiesz, co cię czeka. Nie pozwolę im... - Skręci jej kark i będzie to śmierć szybsza i lżejsza niż przez uduszenie. Przesunął jeszcze trochę dłoń i wyczuł jej puls. - Rispo - wyszeptał z trudem. - Ja... "Zrób to - mówił sobie - zrób i niech raz na zawsze będzie po wszystkim." Spojrzała w jego błękitne oczy i widząc w nich ogromną trwogę, uświadomiła sobie, co Atretes chce zrobić. Nie czuła strachu, lecz tylko wszechogarniające, głębokie współczucie. Dotknęła czule jego twarzy. Zamknął oczy, jakby przeniknął go nagły ból. - Nie wiezie nas do szkoły gladiatorów, Atretesie. W pierwszej chwili też tak myślałam, ale teraz wiem, że nie jedziemy w tamtą stronę. - Dokąd by nas wiózł? Musnął kciukiem żyłę, która pulsowała w jej szyi. Ciepło. Życie. Dlaczego właśnie on musi je odebrać? - Minęliśmy bramy miasta. - Bramy? - Wyjechaliśmy z Rzymu. Jesteśmy poza murami! Jego ręka opadła. - To niemożliwe. Ludus... Wóz podskoczył gwałtownie i głowę Atretesa przeszył straszliwy ból. Jęknął, chwycił się mocniej burty wozu, żeby nie zapaść się w ciemność, która znowu zaczęła na niego napierać. Rispa podtrzymywała go na tyle, na ile była w stanie. Nigdy nie widziała takiej bladości na jego twarzy i przestraszyła się. - Atretesie, Teofil nie wiezie cię do szkoły gladiatorów! - Dokąd mógłby mnie wieźć? - Nie wiem. - Położyła mu dłoń na policzku. - Powinieneś się położyć. Zobaczył przed sobą długi, ciemny tunel. - Kapua - jęknął, opadając na wznak. Był zbyt ciężki, by mogła go utrzymać, i pociągnął ją za sobą. Uderzył głową o deski i znowu jęknął. - Wiezie mnie do Kapui. - Przypomniał sobie ciemnicę, maleńką celę, w której zamknęli go strażnicy. Nie było tam miejsca, żeby usiąść albo wyprostować nogi. Był tam zamknięty wiele dni, aż zaczęło mu się wydawać, że oszalał. - Wolę śmierć. Uniosła odrobinę jego głowę i położyła ją sobie z powrotem na kolanach. - Nie jedziemy na południe, lecz na wschód. Na wschód? Dokąd więc wiezie ich Teofil? Rispa osuszyła czoło Atretesa z potu. Żałowała, że nie potrafi równie łatwo usunąć z tej głowy bólu. - Uspokój się, Atretesie. Jesteśmy w rękach Boga. Roześmiał się chrapliwie i znowu skrzywił twarz z bólu. - Spodziewasz się, że twój Bóg wydobędzie nas z opałów? - Bóg wie, co czyni dla naszego dobra. Da nam przyszłość i nadzieję. - Nadzieję! - powiedział z goryczą. - Jaką nadzieję możemy mieć przykuci do tego wozu? - Wszystko sprzyja dobru tych, którzy wierzą. - Ja nie wierzę w nic. - Ja wierzę i bez względu na to, czy ty wierzysz, jesteśmy powołani, by uczestniczyć w Bożym planie. Wiara tej kobiety była sprzeczna z wszelką logiką. - Jestem znowu zakuty w łańcuchy, a ty i dziecko wraz ze mną. To może służyć tylko jednemu celowi. Przemknęła palcami po jego czole i uśmiechnęła się. - Bóg przeprowadził mnie przez gorsze opały. Otworzył oczy i spojrzał na nią. Czy Rispa ma na myśli noc, kiedy uciekli z willi w Efezie? Może bitwę na aleksandryjskim okręcie? - Bóg przez nic cię nie przeprowadził, lecz ja tak. - Zamknął oczy, chroniąc je przed oślepiającym blaskiem, i zaczął zastanawiać się, jak Rispa może zachować spokój w takich okolicznościach. Co ją podtrzymuje? - I wydobędę nas z tej sytuacji. Nie wiem jeszcze jak, ale wydobędę. - Nie wydobyłeś nas z niczego. Zawsze wciągałeś nas w kłopoty, zamiast od nich uciekać. Poczuł się urażony i spojrzał na nią groźnie. - Sądzisz, że chroni cię twój Bóg? - Wiem, że tak jest. Roześmiał się chrapliwie. - Kto obronił cię przed Sertesem? Kto przed Macedończykiem? - Kto niezliczoną ilość razy uchronił cię przed śmiercią? Zawdzięczasz życie przypadkowi czy jakiemuś zamysłowi? - Zawdzięczam je sobie. Zmarszczył na chwilę brwi, gdyż przypomniał sobie, jak Teofil zablokował cięcie miecza. Jego działania teraz były zaprzeczeniem poprzednich wysiłków. - Czy był kiedykolwiek ktoś, kto stawał między tobą a śmiercią? - Tak, jeśli służyło to jego celom. Ile weźmie Rzymianin za wydanie go Domicjanowi? - Bóg znowu nas ocali. - Nie pokładaj nadziei w Bogu, którego nie widzisz i który pozwolił, by ukrzyżowano Jego Syna. Co dobrego uczynił dla Hadassy? - Właśnie z powodu Syna Bożego nie tracę nadziei. W Nim cała moja nadzieja. - Delikatnie odsunęła mu włosy z czoła i skroni. - Nawet moja nadzieja co do ciebie. Zbyt bolała go głowa, by mógł się z nią spierać albo chociaż zastanowić się głębiej nad jej słowami. W pewnym momencie usłyszał tętent doganiających ich koni. Stukot podków o ciężkie kamienie rzymskiej drogi rozrywał mu czaszkę. Brzęk nabitych brązem pasów powiedział mu, że są to rzymscy żołnierze. - Nikt nie podąża za nami - ozwał się męski głos. - Tędy! - rozkazał Teofil i wóz podskoczył gwałtownie, zjeżdżając z drogi. Atretes jęknął i pod powiekami zaczęły mu latać barwne plamy. Pragnął ciemności, zapomnienia bez bólu, pragnął pozbyć się dręczących myśli o tym, co ich czeka. Daremnie. Przez dłuższy czas wóz jechał po miękkim podłożu. Wiedział, że oddalili się znacznie od głównej drogi. Teofil rzucał od czasu do czasu parę słów, ale nie sposób było je zrozumieć. Kiedy zatrzymali się, Rzymianin podszedł do wozu. - Uwaga, zdejmę teraz łańcuchy. Atretes poczuł, jak odpinają łańcuchy i wywlekają je z pierścieni przy kostkach jego nóg. - Jesteśmy w hypogeum Gaudencjusza Sewerusa Nowacjana. Jego praprawnuczka, dostojna Alfina, jest chrześcijanką - powiedział Teofil, rzucając łańcuchy i zdejmując okowy. - Wybacz, przyjacielu, że uderzyłem cię tak mocno. - Ujął Atretesa pod ramię i z łatwością go uniósł. - Nie miałem czasu na wyjaśnienia. - Przełożył sobie rękę Atretesa przez ramię. - Poza tym i tak byś nie słuchał. Atretes burknął coś pod nosem i Teofil uśmiechnął się. - Zamiast przeklinać mnie po germańsku, mógłbyś podziękować po grecku. - Myśleliśmy, że wieziesz nas do szkoły gladiatorów - przyznała zawstydzona swoim brakiem zaufania Rispa. - Tak samo myśleli wszyscy w gospodzie - rzucił Teofil, pomagając Atretesowi zejść po desce, opartej o tył wozu. - Tylko dlatego nie doszło do buntu. Cały Rzym chciałby znowu zobaczyć tego upartego głupca na arenie. Rispa wzięła koszyk, w którym spał Kaleb. Dwaj mężczyźni nadbiegli od strony mauzoleum. Teofil powierzył im Atretesa i obrócił się do swoich ludzi. - Dziękuję ci, Apulejuszu, mój przyjacielu! - Wymienili klepnięcie w przedramiona. - Postaraj się, żeby Domicjan nie miał okazji cię wypytać. Nie wracaj do pretorian. - Wyjął spod napierśnika mały zwój. - Weź to i jedź do Tarentum. Oddaj pismo Justusowi Minorowi, nikomu innemu. - Uderzył go po przyjacielsku w ramię. - Ruszaj! Żołnierz mruknął coś pod nosem i zanim wsiadł na konia, podał Teofilowi sakiewkę. Wyciągnął ramię, pozdrawiając setnika. - Niech Bóg ma cię w swej pieczy, panie. Pozostali powtórzyli jego słowa. - Niech i was nie opuszcza, przyjaciele. Apulejusz zrobił zwrot i pogalopował w stronę głównej drogi, a reszta żołnierzy ruszyła w ślad za nim. Rispa odstawiła koszyk z Kalebem i podeszła do Teofila. Z oczyma pełnymi łez padła na oba kolana i położyła mu dłonie na stopach. - Wybacz - powiedziała z płaczem. - Zbłądziłam, wątpiąc w ciebie. Chwycił ją za ramiona i dźwignął na nogi. Uniósł jej podbródek i uśmiechnął się. - Już ci wybaczyłem, Rispo. - Musnął lekko jej policzek i dodał, tym razem weselszym głosem: - Przestań o tym myśleć. Gdyby twoja rozpacz nie była taka szczera, sprawy w gospodzie mogły potoczyć się całkiem inaczej. Twoje zwątpienie posłużyło dobremu celowi. Kaleb poruszył się w koszyku. Teofil wziął go na ręce. Dziecko płakało coraz głośniej. - Wygląda mi na to, że potrzebna tu matka. - Roześmiał się i podał jej chłopczyka. - Ja wezmę koszyk. Kaleb wtulił się w nią i bezpieczny w jej ramionach przyglądał się Teofilowi. Pisnął i pochylił się w stronę mężczyzny, który połaskotał go pod brodą. - To szczęście, żeś nas znalazł - powiedziała, idąc obok Teofila w stronę mauzoleum. - Już po kilku godzinach wiedziałem, gdzie was znajdę. Mówiłem ci, że nietrudno będzie odnaleźć Atretesa. - Potrząsnął głową. - Ma więcej odwagi niż rozumu. - Jakie kłopoty ściągnąłeś sobie na głowę, Teofilu? Nadal przecież pozostajesz w cesarskiej służbie. - Od dwóch dni już nie. Pięć dni temu dobiegł końca dwudziestoletni okres służby. Poprosiłem o zwolnienie i Tytus wyraził zgodę. Mam przy sobie opatrzony jego pieczęcią dokument, który uprawnia do objęcia kawałka ziemi w wybranej przeze mnie przygranicznej prowincji. Zaproponował mi kilka, gdzie są civitates założone i prowadzone przez weteranów, Galię, Brytanię. - Uśmiechnął się krzywo. - Nie wspomniał o Germanii, a ja też tego nie uczyniłem. Dotarli do wąskiego, kamiennego wejścia do katakumb. Teofil poszedł przodem, w dół stromymi schodami wyciętymi w miękkim tufie, który znajduje się w obfitości w Lacjum. Podtrzymywał Rispę za ramię. - Nie przejmuj się wyglądem tego miejsca. W Jonii macie inne zwyczaje. Te tunele wydrążono wiele pokoleń temu. Gaudencjusz Sewerus Nowacjan był tu pochowany jako pierwszy. Jego prawnuk Tyberiasz słyszał apostoła Pawła przemawiającego przed obliczem cesarza i tego dnia został odkupiony przez Chrystusa. Nim umarł na gorączkę, powiedział siostrze, by wykorzystała to miejsce jako świątynię dla tych, którzy będą jej potrzebowali. Kiedy znaleźli się na dole, przeszli wąskim, wydrążonym w ziemi tunelem do podziemnej sali zwanej cubicula, która stanowiła najważniejsze miejsce rodzinnego grobowca. Docierało tu światło przez szyb prowadzący ze sklepienia na powierzchnię. Podczas kopania grobowca tym szybem usuwano ziemię. Panował tu chłód. Spore naturalne źródełko napełniało refrigerię, używaną podczas składania grzebalnych ofiar płynnych. Zobaczyła przed sobą dwa arcosolia. Te pomieszczenia dla zmarłych wydrążono w wapiennym tufie, otynkowano i zamknięto poziomymi płytami, które przykrywały groby zwieńczone dwoma łukami. Luneta sklepienia nad jednym z nich była ozdobiona malowidłem przedstawiającym Heraklesa unoszącego z Hadesu bohaterską Alkestis, by oddać ją mężowi. Ta mitologiczna scena była symbolem miłości małżeńskiej. Na drugiej lunecie Herkules zabijał hydrę. Po prawej stronie Rispa zobaczyła drugą cubiculę. Było tam tylko jedno arcosolium. W lunecie namalowano mężczyznę i kobietę, ubranych w togi i wyciągających ramiona w modlitwie. Na płycie umieszczono imię Tyberiasza. - Tędy - powiedział Teofil i jego głęboki głos poniósł się echem w panującej tu ciszy. Rispa podążyła za nim wejściem po lewej stronie. Kiedy zobaczyła przed sobą tunel, wciągnęła głęboko powietrze w płuca. Panował tu zapach wilgotnej ziemi, słodkich korzeni i kadzideł. W tufowych ścianach wyryto prostokątne nisze zwane loculi, zamknięte cegłami albo płytami marmuru. Wiedziała, że we wszystkich loculi złożono ciała zmarłych. Nad wieloma grobami umieszczono małe, napełnione wonną oliwą lampki z terakoty, które oświetlały mroczną galerię migotliwym światłem i nasączały powietrze przesłodzonym zapachem przemieszanym z wonią rozkładu. Przytuliła mocniej Kaleba i szła galerią, spoglądając na grobowce po obu stronach. Na każdym było czyjeś imię: Pamfilus, Konstancja, Pretekstatus, Honoriusz, Komodylla, Marcelinus, Majus. Ujrzała wyrytą w płycie kotwicę, na innej pawia symbolizującego życie wieczne, na jeszcze innej dwie ryby i kromkę chleba. Teofil skręcił za róg, a ona szła za nim następnym arcosolium, gdzie zobaczyła fresk przedstawiający Dobrego Pasterza z zagubioną owieczką na ramionach. - Czy ci zmarli byli chrześcijanami? - spytała głosem, który zabrzmiał jakoś obco w jej własnych uszach. - Osiemdziesięcioro siedmioro było chrześcijanami. Większość z nich została pochowana na niższym poziomie, tutaj. Wyżej znajdują się starsze groby, w których pochowano członków rodziny Nowacjanów. Mogli chować tu swoich bliskich także przyjaciele rodziny. W loculi spoczywają też ciała kilku pokoleń niewolników. Usłyszała jakieś głosy dochodzące z przodu. Teofil poprowadził ją kolejnymi ziemno-kamiennymi schodami do galerii, która rozszerzała się, tworząc jeszcze jedną obszerną cubiculę. Skądś z góry padało światło. Atretes siedział z popielatą twarzą na wełnianej macie rozłożonej pod ścianą. Było tu kilku mężczyzn, którzy pochylali się nad Atretesem i mówili wszyscy naraz, ale Rispa zwróciła natychmiast uwagę na drobną, starszą kobietę. Jej siwe włosy były ułożone w loki, splecione i spięte tak, że tworzyły wytworną i pełną dostojności fryzurę. Miała na sobie prostą niebieską pallę z delikatnego płótna i trochę klejnotów. Podała jednemu z mężczyzn srebrny kielich z winem, który zaraz podsunięto Atretesowi. Dama odwróciła się i Rispa zobaczyła pomarszczoną, ale miłą i pogodną twarz. - Teofil! - wykrzyknęła kobieta, najwyraźniej darząca setnika ogromną sympatią. Z uśmiechem wyciągnęła ku niemu ręce. - Jesteśmy twoimi dłużnikami, dostojna Alfino - powiedział, ujmując jej ręce. Skłonił się z szacunkiem i ucałował obie jej dłonie. - Nie jesteście dłużnikami moimi, lecz Boga, który zechciał wysłuchać naszych modlitw. Oczy błyszczały jej radością. Poklepała go pieszczotliwie po policzku, jakby był małym chłopcem, a nie starym żołnierzem. - To prawda, pani - roześmiał się. - A ta miła dziewczyna to dostojna Rispa - powiedziała, wyciągając do niej rękę. - Bądź pozdrowiona. - Dziękuję ci, pani - odparła Rispa, ujęta serdecznością powitania. - Nazywaj mnie Alfiną. Jesteśmy jednym w Jezusie Chrystusie. - Spojrzała znacząco na Atretesa. - Muszę przyznać, że chciałam zobaczyć wielkiego Atretesa. - Zwykle wygląda lepiej - rzekł oschłym głosem Teofil. - Jest taki, jak to przedstawił Rufus: zbudowany jak Mars z twarzą Apolla. Rufus to mój syn - wyjaśniła, zwracając się do Rispy. - Spędził dwa wieczory w gospodzie, ale nie udało mu się porozmawiać z Atretesem. Powiedział, że amoratae były równie liczne jak sprzedajni politycy w naszym senacie. Miał nadzieję, że już kilka dni temu uda się sprowadzić was tutaj. - Atretes nigdy by się na to nie zgodził - oznajmiła Rispa. - Musieliśmy zdobyć więcej złota - dodał Atretes, patrząc na nią. - Teraz mamy chyba dość. Gdzie jest nasze złoto? Rispa poczuła, że najpierw krew odpływa jej z twarzy, a potem napływa z powrotem, sprawiając, że policzki zaczynają ją palić. - O, panie... - Zostawiłaś pieniądze? - spytał, zbity z tropu. Zaklął i ból głowy znowu prawie go zamroczył. - Apulejusz zadbał, by zabrany został cały wasz dobytek - wyjaśnił Teofil. Odwiązał przytroczony do pasa ciężki skórzany mieszek i cisnął go do stóp Atretesa. - Także złoto. - Wykrzywił wargi w smutnym uśmiechu. - Rispa myślała tylko o tobie. Atretes przenosił spojrzenie z mieszka na Teofila i z powrotem. Wyraźnie wzburzony oparł tył głowy o zimną, otynkowaną ścianę. - Muszę wracać i poczynić przygotowania do wieczoru - powiedziała dostojna Alfina. - Domicjan wydaje ucztę, by uczcić jakieś doniosłe wydarzenie. - Spostrzegła, że Atretes obrzucił ją przenikliwym, podejrzliwym spojrzeniem i uśmiechnęła się. - Skoro się mu wymknąłeś, będzie musiał wymyślić jakąś inną okazję. Rufus słyszał, że Domicjan zamierzał sprowadzić cię i pokazać podczas uczty. - Jesteś pewna, że to mądrze iść do pałacu? - spytał Teofil. - Niemądrze byłoby tam nie iść. Zresztą martwię się o siostrzenicę Domicjana, Domicyllę. Zwróciła serce ku Panu i chcę wykorzystać każdą sposobność, by z nią porozmawiać. - Położyła dłoń na ręce Rispy. - Nie musisz tu pozostawać, Rispo. Jeśli chcesz, możesz udać się tą galerią do kryptoportyku. Jest to przyjemne miejsce położone pod willą. Kalebowi spodobają się piękne płyty posadzki i oboje będziecie tam zupełnie bezpieczni. - Rispa zostanie ze mną - oświadczył Atretes. Dostojna Alfina spojrzała na Germanina. - Mojej służbie można zaufać bez reszty. - Zostanie ze mną - powtórzył Atretes, patrząc chłodno na Alfinę. Na twarzy dostojnej damy pojawił się wyraz zrozumienia i litości. - Będzie, jak sobie życzysz, Atretesie. Sądzę, że niełatwo ci zaufać Rzymianinowi, nawet takiemu, który ma na uwadze wyłącznie twoje dobro. - Zwłaszcza że ma głowę twardszą niż kamień - dodał Teofil. Podniósł rękę. - Odprowadzę cię do willi, pani. Poszedł z Alfiną długim, podziemnym przejściem, oświetlonym lampkami. Znaleźli się w kryptoportyku, pełnym spokoju miejscu z pięknymi marmurowymi łukami sklepienia, barwnymi malowidłami na ścianach, freskami i fontanną z małym basenem. Snopy światła padały tu ze starannie zaplanowanych otworów w sklepieniu. Była to podziemna kryjówka przed utrapieniami codzienności, miejsce niosące pociechę, świątynia tych, którzy podzielali wiarę w Chrystusa. - Może jutro rano dołączy do nas Atretes, żeby posłuchać czytań listów apostoła Pawła. - Musiałbym zakuć go w łańcuchy i wziąć czterech ludzi, żeby go przyciągnąć. Dostojna Alfina odwróciła głowę i spojrzała na setnika. - Możesz mówić, co chcesz, Teofilu, ale ja czuję, że podziwiasz tego człowieka. - Jak nie podziwiać kogoś, kto przeżył dziesięć lat cyrku? - Potrząsnął głową. - Nie wiem jednak, jak do niego dotrzeć. Patrzy na mnie i nie widzi człowieka. Widzi Rzym. - Czy można się temu dziwić? - powiedziała łagodnym głosem dostojna Alfina i spojrzała znacząco na Teofila. - Rzymscy żołnierze zniszczyli jego lud i uczynili z tego człowieka niewolnika. Od tego czasu żył pod strażą; sądzę, że nawet w tym krótkim okresie, kiedy był człowiekiem wolnym. Może jest właśnie tak jak mówisz. Widzi tylko to, co jest w człowieku na wierzchu. - Uśmiechnęła się. - Bóg widzi serca, Teofilu, i miał swój cel, stawiając cię obok tego człowieka. Pozwól, by On był ci przewodnikiem. Znowu uśmiechnęła się i dotknęła z miłością jego ramienia, a potem się oddaliła. Teofil pozostał dłuższą chwilę w pogrążonej w ciszy sali. Zdjął hełm i przesunął dłonią po lśniącym metalu. Musnął palcami pióropusz, westchnął ciężko i podniósł spojrzenie. Od dziecka szkolono go na żołnierza, od dziecka chciał pójść w ślady ojca. Gdy tylko osiągnął odpowiedni wiek, wstąpił do wojska. Służył pod Klaudiuszem, póki cesarzem nie został jego znieprawiony i kapryśny bratanek, Neron. Po tym strasznym władcy przyszedł okres jeszcze gorszy. Wybuchła wojna domowa, kiedy ambitni, lecz niezbyt zdolni politycy zaczęli walczyć o władzę nad cesarstwem. Galba, Othon, Witeliusz - każdy złakniony władzy, każdy padał, zabity przez następcę. Teofil uniknął najkrwawszych wydarzeń, do jakich dochodziło w samym Rzymie, gdyż w tym czasie zwalczał bunt germański, wojował przeciwko Cywilisowi i zjednoczonym plemionom, w tym przeciwko Chattom, plemieniu Atretesa. Kiedy władzę ujął w swe ręce Wespazjan, Teofil ucieszył się, bo wreszcie zaczął rządzić utalentowany wódz. Rzym potrzebował stabilności. W ciągu dziesięciu lat sprawowania władzy przez Wespazjana służył w gwardii pretoriańskiej, w Aleksandrii, a wreszcie posłano go jako dowódcę do Efezu. Bóg powołał do swej służby żołnierza i Teofil służył Mu wiernie, pełniąc przez cały czas swoje obowiązki. Nieraz musiał dokonywać wyboru między Bogiem a cesarzem i wiedział, że wszystko zawdzięczał Bożej interwencji. Pewne pytania nigdy nie padły. Teraz Bóg powierzył mu inne zadanie: ma być przewodnikiem Atretesa w podróży do Germanii. Podczas pierwszego spotkania z Janem apostoł wyjawił mu tylko to, co było konieczne. Nawet wiedząc, co może go spotkać w Germanii wśród Chattów, miał pewność, że kroczy ścieżką wskazaną przez Boga. "Chroń tego człowieka i zaprowadź go do ojczyzny." Bóg ma swoje plany względem Atretesa, a Teofil, chce tego czy nie, jest tych planów cząstką. Jego życiem było wojsko, lecz teraz Pan wyznaczył mu inne miejsce. Stoi przed prostym wyborem: okaże posłuszeństwo albo nie, spełni się jego wola albo wola Boga. Wykrzywił ze smutkiem usta. Od samego początku Bóg miał pieczę nad jego życiem, a lata spędzone w rzymskiej armii były przygotowaniem do tego zadania. Nauczono go okazywania posłuszeństwa przełożonym, narzucania sobie dyscypliny, kiedy staje się w obliczu ciężkich obowiązków, wierności, przezwyciężania strachu w obliczu śmierci. "Porzuć dawnego człowieka i przyoblecz nowego." Nie takie to łatwe. Kochał życie wojskowe, dyscyplinę, ład, szacunek. Dwadzieścia lat poświęcił takiemu życiu i odznaki, które miał na sobie, świadczyły o jego dokonaniach. "Porzuć dawnego człowieka i przyoblecz nowego." Położył wypolerowany hełm na marmurowej ławce. Zdjął czerwoną pelerynę, złożył starannie i też odłożył. Potem przyszła kolej na odznakę stopnia. Zaciskał ją długo w dłoni. Wreszcie rzucił na purpurę i wyszedł z kryptoportyku. Niech się stanie Twoja wola, Ojcze - szepnął. Odwrócił się i poszedł w stronę hypogeum, gdzie czekali na niego Rispa i Atretes. Rozdział X W niepokojącej atmosferze hypogeum Atretes czuł się coraz bardziej nieswojo. Zdawał sobie sprawę, że przebywający tu ludzie patrzą na to miejsce jak na schronienie, w którym mogą swobodnie czcić swego Boga i rozmawiać o Nim, ale dla niego był to tylko podziemny cmentarz, przedsionek Hadesu. Śmierć nie tylko zbliżała się coraz bardziej, lecz była tu wszędzie wokół. Kiedy Rufus przyniósł i postawił przed nim jadło, nie był w stanie przełknąć niczego, choćby nie wiadomo jak smakowitego, gdyż stołem, na którym Rufus postawił tacę, był sarkofag. Ludzie cywilizowani palą swoich zmarłych! Ci przeklęci Rzymianie pakują ich jak podarunki i wkładają do nisz albo wielkich kamiennych skrzyń, przechowując w ten sposób dla potomnych. Ci, którzy mają dość pieniędzy, by sprawić sobie cubiculę, przychodzą, by spożywać posiłek ze zmarłymi krewnymi lub przyjaciółmi. I to Germanów nazywa się barbarzyńcami! Jeszcze większą odrazę budziło w nim to, że ci ludzie tutaj, także Rispa, spożywali chleb i wino, mówiąc, iż jest to ciało i krew ich Chrystusa. - Muszę się stąd wydostać - oznajmił Rispie. - Teofil powiedział, że to jeszcze niebezpieczne. - Igrzyska zaczęły się dwa dni temu! - Domicjan wysłał żołnierzy, którzy wszędzie cię szukają. Kilku zjawiło się także w willi. Wiesz, że Domicjan niczego tak nie pragnie, jak pokazać cię... Zerwał się na równe nogi, ale poczuł zawrót głowy i zachwiał się. - Atretesie! - wykrzyknęła z niepokojem i wstała, żeby wesprzeć go, oplótłszy ramię wokół jego talii. Odepchnął ją. - Sam potrafię stać. Schylił się ostrożnie i podniósł pledy i mały tobołek ze swoimi rzeczami, także z sakiewką pełną złota, i niepewnym krokiem ruszył do wyjścia, pewny, że kobieta pójdzie za nim. - Tamtędy zejdziesz tylko głębiej w katakumby - oznajmiła spokojnie, podnosząc Kaleba i opierając go sobie na biodrze. - Tędy dojdziemy do kryptoportyku. - Nie chcę iść do kryptoportyku! Chcę się stąd wydostać! - Zniknęła w wąskim wyjściu. - Rispo! Jego chrapliwy głos poniósł się echem przez cubiculę, jeszcze bardziej podrażniając mu nerwy. Rzucił jedno jedyne ostre germańskie słowo. Skoro ona poszła do kryptoportyku, on powinien ruszyć w kierunku przeciwnym, jeśli chce opuścić hypogeum. Zagłębił się w długi korytarz z loculi po obu stronach. Starał się nie dotykać ścian, wiedział bowiem, że za nimi trwa nie ustający proces rozkładu. Po jakimś czasie tunel zakręcił, a potem rozdzielił się na trzy rozgałęzienia. Atretes ruszył dalej lewym. Na końcu były schody prowadzące w dół, a nie w górę, zrozumiał więc, że wybrał niewłaściwą drogę. Zaklął i w wilgotnym tunelu jego własny głos rozległ się jakoś obco w jego uszach. Ścierpła mu skóra. Zawrócił i ruszył po własnych śladach przejściem odchodzącym w prawo. Po jakimś czasie korytarz znowu rozgałęził się na trzy. Mrugało tu kilka lampek, ale ciemność ciążyła jeszcze bardziej, a powietrze stało się chłodniejsze. Serce biło mu teraz jak oszalałe. Poczuł zimny pot spływający po całym ciele. Zgubił się w labiryncie katakumb, znalazł w pułapce razem ze zmarłymi. Starał się zapanować nad uczuciem paniki i raz jeszcze zawrócił po własnych śladach. Nie potrafił sobie przypomnieć, którym korytarzem tu dotarł. Ze wszystkich stron napierała na niego cisza. Słyszał tylko własny płytki, niespokojny oddech i bicie serca powodujące pulsowanie bólu w głowie. Czuł na sobie spojrzenia zmarłych, wdychał woń gnijących ciał, miękkiej, suchej ziemi i czasu. Jęknął i z przerażeniem potoczył wzrokiem dokoła. - Atretesie - usłyszał nagle niski, głęboki głos. Obrócił się gwałtownie i przyjął pozycję obronną, gotów walczyć z tym, co się pojawi. Na rogu kolejnego tunelu stał jakiś mężczyzna. "Tędy" - powiedział nieznajomy i chociaż jego twarz była okryta cieniem, a głos odmieniony w tym wąskim wydrążonym w ziemi korytarzu, Atretes wiedział, że to Teofil. Po raz pierwszy ucieszył się na widok Rzymianina. Teofil zaprowadził go do kryptoportyku, gdzie czekała już na niego Rispa. - Znalazłeś go - stwierdziła z ulgą, wstając, kiedy Teofil wprowadził Atretesa do obszernej sali. - Wybacz, Atretesie, myślałam, że idziesz za mną. Bez słowa cisnął pledy i tobołek i podszedł do fontanny. Raz, drugi, trzeci nabrał wody w złożone dłonie i chlusnął sobie w twarz. Otrząsnął się, wyprostował i powoli odetchnął. - Wolę stanąć znowu na arenie niż tkwić w tym miejscu. - Wczoraj pojawił się tu oddział żołnierzy - powiedział Teofil. - Nadal patrolują okolicę. Jeśli chcesz dostać się w ich ręce, ruszaj. Rozwścieczony tym niedbałym tonem Atretes podjął wyzwanie. - Wskaż mi drogę. - Pójdziesz tędy. Trzymaj się prawej strony następnego korytarza. Kiedy dojdziesz do schodów... Atretes rzucił przekleństwo i uderzył otwartą dłonią w wodę. - Jak długo jeszcze muszę tu pozostać? Teofil rozumiał rozdrażnienie Atretesa. Sam też miał już dosyć. I on nie umiał spędzać całych dni bezczynnie. Co innego przyjść do katakumb na zgromadzenie chrześcijan, a co innego tu mieszkać. - To zależy od wytrwałości Domicjana. - Znasz go lepiej niż ja - warknął Atretes. - Jak dalece jest wytrwały? - Powiedziałbym, że powinniśmy się tu rozgościć na dłużej. Atretes rzucił następne plugawe germańskie słowo i przysiadł na skraju fontanny. Potarł głowę. Była nadal obolała w miejscu uderzenia głowni Teofilowego miecza. Spojrzał na Rzymianina. Teofil zmarszczył lekko czoło. Kaleb przypełzł do szeroko rozstawionych stóp Atretesa i chwycił rzemień opasujący muskularną łydkę. Atretes opuścił ręce między kolanami i ujął dłonie syna. Kaleb piszczał z zadowoleniem, szamocząc się i wymachując nóżkami, aż udało mu się podciągnąć i stanąć. - Wkrótce zacznie chodzić - powiedziała Rispa. - Wiem - potwierdził posępnym głosem Atretes. - Po cmentarzu. Podniósł syna i posadził go sobie na kolanie. Podtrzymując dziecko, przyglądał się mu uważnie. Miało oczy i włosy Julii. Wymachiwało rączkami i wykrzykiwało jakieś niezrozumiałe słowa świadczące o zadowoleniu. - Chce z tobą porozmawiać - roześmiała się Rispa. Jak ta kobieta może śmiać się w takim miejscu? Jak może siedzieć z pogodną twarzą i gawędzić z Teofilem i innymi, jakby znajdowali się w willi albo w sali, gdzie odbywa się uczta, nie zaś w podziemnym cmentarzysku? Otoczenie najwyraźniej było dla niej równie mało ważne jak dla dziecka. Gdziekolwiek się znajdzie, jest taka sama. Chciał, by jego syn uczył się chodzić na świeżutkiej trawie, nie na ciemnej ziemi tunelu w otoczeniu zmarłych. Rispa zauważyła wzburzenie na twarzy Atretesa i podeszła, by usiąść przy nim na krawędzi fontanny. - Nie zostaniemy tu na zawsze. Na zawsze! To przywodzi na myśl śmierć. Nigdy nie pozwolił, by nękał go strach przed śmiercią. Taki strach niósłby słabość, niedostatek skupienia, dawał przeciwnikowi szansę do ręki. A teraz oto nie potrafi myśleć o niczym innym. Czy tylko dlatego, że znaleźli się w tym miejscu? Wepchnął jej w ręce Kaleba i wstał. - Dość czasu już tu spędziliśmy. Kryptoportyk wypełnił się płaczem Kaleba. - Dokąd mamy się udać, by znaleźć bezpieczne miejsce? - spytała Rispa, przytulając dziecko i poklepując je leciutko po plecach. Pocałowała Kaleba i szeptała mu do ucha słowa niosące pociechę. Kiedy patrzył, jak Rispa całą swą miłość skupia na jego synu, poczuł gniew. - Wszędzie będzie lepiej niż tutaj. - Nawet w lochu? - odezwał się Teofil, kierując w inną stronę gniew Germanina. Atretes pragnie zwady, a Rispa nie da mu tego, czego chce. - A może bardziej swojsko poczułbyś się w celi szerokiej na jakieś pięć stóp i długiej na osiem? Zyskał sobie mroczne spojrzenie i nic poza tym. Kiedy Kaleb przestał płakać, Rispa posadziła go na mozaice przedstawiającej delfina. Chłopczyk zainteresował się barwami, kształtami i fakturą obrazu i zaczął znowu gaworzyć z zadowoleniem, czołgając się to tu, to tam, aż natrafił na plamę słońca. Usiadł i próbował chwycić promyk światła padający z małego otworu w pomalowanej kopule sklepienia. Atretes przyglądał się mu z posępną miną. - Powinien być tam, na górze z żywymi, nie zaś tu ze zmarłymi. - Doczekasz tego, Atretesie - powiedział Teofil. - Zabierz więc Rispę z tego Hadesu, jeśli także ona i mój syn nie są więźniami. - Zostaniemy z tobą, bo tu nasze miejsce - oznajmiła stanowczym głosem Rispa. - Nikt z was nie jest więźniem - zapewnił Teofil, który zauważył, że Atretes zignorował to, co powiedziała Rispa. Patrzył na nią tylko wtedy, gdy ona odwracała wzrok, ale wówczas wpatrywał się w sposób tak intensywny i wymowny, że wszyscy musieli zauważyć, kim jest dla niego ta kobieta. - Jeśli chodzi o przeniesienie się w inne miejsce, zwróć się wieczorem do dostojnej Alfiny. Atretes rozejrzał się po łukach i freskach wielkiej sali. - Lepiej tutaj, niż tam, gdzieście mnie wepchnęli. Zostanę tu. Teofil roześmiał się. - Dostojna Alfina proponowała ci tę salę pierwszego dnia! - Tylko Rispie i dziecku. - Dotyczyło to także ciebie. Będzie zadowolona, że się na to zdecydowałeś. Zdziwiła się, kiedy powiedziałeś, że wolisz cubiculę. Była tym przygnębiona. - Rozbawiony zdumionym spojrzeniem Atretesa wyciągnął się na marmurowej ławie, podsunął ramię pod głowę i założył nogę na nogę. - Ja też wolę to miejsce, i to znacznie. Oczy Atretesa zwęziły się. - Co cię tak rozbawiło? - Drogi działania Bożego. Teofil roześmiał się cicho i przymknął oczy. Pan osadził tego upartego, tępogłowego gladiatora w samym środku swojego sanktuarium. Wieczorem dołączyli do nich Rufus i dostojna Alfina, a za nimi przyszło dwoje służby, niosąc tace z jadłem i winem. Dostojna Alfina była zachwycona tym, że postanowili zamieszkać w kryptoportyku. - Znacznie tu przyjemniej. I więcej powietrza. Rufus uśmiechnął się, patrząc, jak Atretes bierze jabłko i zatapia w nim zęby. - Cieszę się, że odzyskałeś apetyt. Zaczęliśmy już się martwić. - Jeśli pojawią się żołnierze, żeby przeszukać willę, przyślę sługę, by was o tym zawiadomił - obiecała dostojna Alfina. - Część żołnierzy odwołano. W mieście wybuchł pożar - powiedział Rufus, patrząc, jak sługa nalewa wino do kielichów. Teofil wziął dwa kielichy i podał jeden Atretesowi. - Zaczął się od jednej z biedniejszych insulae na południe od Tybru i niestety rozprzestrzenia się szybko. - Widać dym z balkonu - dodała z powagą dostojna Alfina. - Przypomina mi to wielki pożar za panowania Nerona. - Tytus posłał więcej legionistów do pomocy strażakom, ale ogień wymknął się spod kontroli - ciągnął Rufus. - Największy kłopot jest z tym, że niektóre, bardzo stare insulae wybuchają. Setki ludzi zginęło, znacznie więcej zostało bez dachu nad głową. Atretes rozkoszował się tą wiadomością. Rzym płonie! Czegóż bardziej mógłby pragnąć? Chyba tylko śmierci Kallistusa i Domicjana. - Potem przyjdą choroby - powiedział posępnym głosem Teofil. - Już to widziałem. Rispa dostrzegła, jak Atretes przyjął nowinę i poczuła się przygnębiona jego gruboskórnością. - Źle, że sprawia ci to zadowolenie, Atretesie. Niewinni ludzie tracą domy i życie. - Niewinni? - powtórzył szyderczo Atretes. Wszyscy spojrzeli na niego. - Czyżby to niewinni zapełniali miejsca wokół areny i wrzaskiem domagali się krwi? Mojej albo wszystko jedno czyjej. Niech się palą. Niech spłonie całe to miasto pełne zgnilizny! - Roześmiał się chrapliwie i uniósł w toaście kielich. Nie dbał o to, że może obrazić albo zranić kogoś z obecnych. W końcu to także Rzymianie. - Chętnie bym na to popatrzył. - Czy więc różnisz się czymś od nich? - spytała Rispa, przerażona tym, że nie ma w nim ani krzty litości. - Różnię się! - wykrzyknął i oczy mu rozgorzały. - Cierpiałeś. Czy nie czujesz żadnej litości dla tych, którzy cierpią teraz? - A czemu miałbym czuć? Mają, na co zasłużyli. Opróżnił kielich i potoczył wzrokiem po obecnych, jakby wypatrując tego, kto ośmieli się rzucić mu wyzwanie. - Żydzi zgadzają się z tobą, Atretesie - powiedział Rufus. - Uważają, że Bóg przeklął Tytusa za to, co ten uczynił z Jerozolimą. Najpierw wybuch Wezuwiusza i śmierć tysięcy ludzi, teraz ten pożar! - Coraz bardziej podoba mi się wasz Bóg - rzucił Atretes, odrywając udko od pieczonego bażanta. Rispa przyglądała mu się ze smutkiem i niedowierzaniem. - Być może dzięki pożarowi będziemy mogli opuścić Lacjum - Teofil przerwał milczenie brzemienne zakłopotaniem. Przyszło jeszcze sporo osób, przeważnie biedacy mieszkający poza bramami miasta. Niektórzy pracowali przy obsłudze transportów podążających Via Appia, inni pracowali na targowiskach zaopatrujących setki podróżnych, którzy przybywali codziennie do Rzymu. Ktoś zaczął śpiewać i wszyscy usiedli, by wysłuchać listu Pawła do Rzymian. Chociaż zapraszano serdecznie Atretesa, by dołączył do wszystkich, ten wolał wziąć dzban wina i kielich i usadowić się w najdalszym zakątku sali. Był trochę zaskoczony tym, że nie Teofil przewodniczył nabożeństwu, lecz niewolnik, który przyniósł wino. Był to mężczyzna młodszy od Teofila, nie tak potężnie zbudowany i o pokorniejszym wyglądzie. Mówił głosem łagodnym, któremu nie brakowało jednak pewnego rodzaju siły. - "Przeto nie możesz wymówić się od winy, człowiecze, kimkolwiek jesteś, gdy zabierasz się do sądzenia. W jakiej bowiem sprawie sądzisz drugiego, w tej sam na siebie wydajesz wyrok, bo ty czynisz to samo, co osądzasz. Wiemy zaś, że sąd Boży według prawdy dosięga tych, którzy się dopuszczają takich czynów. Czy myślisz, człowiecze, co osądzasz tych, którzy się dopuszczają takich czynów, a sam czynisz to samo, że ty unikniesz potępienia Bożego?" Nie wiadomo dlaczego Atretes poczuł dreszcz strachu, słuchając tych słów. Miał uczucie, jakby ten, kto je napisał, zaglądał prosto do jego serca. Słowa płynęły i nagle coś w nim drgnęło, jakby sypnęły się na jego duszę rozżarzone węgle. - "Albowiem u Boga nie ma względu na osobę... Bóg sądzić będzie ukryte czyny ludzkie..." Opróżnił już cały dzban, lecz chciał jeszcze wina, by utopić w nim małostkowy strach, który nie dawał mu spokoju. - "Grobem otwartym jest ich gardło!..." Ten list został napisany do Rzymian! Czemu więc on czuje tak dojmujący ból, czemu krwawi? Przycisnął dłonie do uszu, żeby odgrodzić się od głosu czytającego list. Teofil dostrzegł to i zaczął dziękować Bogu. "On cię słyszy, Ojcze. Zasiej swe słowo w jego sercu, aby zrodziło się nowe dziecię Boże." Rispa podeszła cicho, niezauważalnie do Rzymianina - nie dlatego, że zyskała nadzieję dla Atretesa, ale z rozpaczy nad własnym grzechem. Czyż nie osądziła Atretesa, kiedy ten wydawał wyrok na innych? Spytała, czym różni się od tamtych. Czy więc ona nie jest taka sama? "Ojcze, chcę być podobna Tobie, i taka jestem! Wybacz mi! Błagam, Ojcze, wybacz! Oczyść moje nieprawe serce i uczyń ze mnie narzędzie miłości i pokoju." Kiedy wszyscy już poszli i zapadła noc, Atretes położył się, ale nie mógł zasnąć. Nękały go słowa, które usłyszał. Ludzie chcieli go zabić mieczem i włócznią. Zakuto go w łańcuchy, bito, piętnowano żelazem i grożono mu kastracją, a jednak strach nie przenikał go wtedy tak, jak przeniknął teraz, kiedy czytano słowa listu napisanego przez człowieka, którego Atretes nie znał. Dlaczego? Jakąż siłę ma ten zwój, że tak nęka jego umysł brzemieniem tego, co czeka jego, Atretesa? Śmierć. Czemu boi się jej teraz, skoro nie bał się nigdy przedtem? Wszyscy muszą kiedyś umrzeć. "Przez chrzest zanurzający nas w śmierć zostaliśmy razem z Nim pogrzebani..." Jego celem było zachować życie. I teraz słyszał jakby echo: "Żyj! Dźwignij się i żyj!" Z czego ma się dźwignąć? Kiedy wreszcie zasnął, wróciły dawne sny, te same, które nękały go w pieczarze pod Efezem. Szedł przez ciemność tak gęstą, że czuł, jak napiera na jego ciało. Widział tylko swoje dłonie. Szedł wytrwale, nic nie czując. I nagle ujrzał Artemizjon. Piękno budowli przyciągało, ale gdy się zbliżył, zobaczył, że rzeźby żyją, że wiją się i kłębią na marmurowych ścianach. Wszedł na wewnętrzny dziedziniec, czując na sobie spojrzenia kamiennych twarzy. Znalazłszy się na środku, ujrzał groteskową boginię. Ściany wokół niej zaczęły się kruszyć. Zaczął uciekać i wielkie spadające głazy mijały go ledwie o cal. Cała świątynia rozsypywała się, wszędzie tylko ogień i pył. Czuł gorąco i słyszał wycie tych, którzy znaleźli się w środku. On też chciał krzyczeć, ale nie miał czym oddychać. Biegł między rzędami kolumn. Cała świątynia runęła i coś zwaliło go z nóg. Zadrżała ziemia. Wszystko pogrążyło się znowu w ciemności i zimnie bez światła, barwy, dźwięku. Dźwignął się i poszedł kulejąc; serce biło mu coraz szybciej, kiedy tak zdążał ku czemuś, czego nie potrafił nazwać. Miał teraz przed sobą rzeźbiarza. Kamień, nad którym pracował rzeźbiarz, przypominał kształtami człowieka. Atretes podszedł bliżej i zobaczył, że kształty te są coraz wyraźniejsze. Był to jego posąg, taki sam, jak te, które sprzedawano pod amfiteatrem. Słyszał ryk tłumu, który był jak zgłodniała, pożerająca bestia. Nie był w stanie się poruszyć. Rzeźbiarz odchylił rękę z młotem. "Nie" - jęknął Atretes, wiedząc, co tamten zamierza uczynić. "Nie!" - krzyknął. Chciał biec do rzeźbiarza, by go powstrzymać, ale jakaś siła przykuła go do miejsca i rzeźbiarz uderzył potężnie młotem, roztrzaskując kamienny wizerunek. Atretes padł na ziemię. Leżał bardzo długo w ciemności, a kiedy w końcu wstał, nie mógł poruszyć nogami. Ze wszystkich stron napierała jakaś zimna masa; czuł, jak w niej tonie. Widział wokół siebie las zupełnie jak w Germanii. Stał w bagnie, dokoła pełno było jego ziomków, którzy przypatrywali się mu, ale nie zamierzali wyciągnąć pomocnej ręki. Zobaczył ojca, żonę, przyjaciół i innych zmarłych dawno współplemieńców. Patrzyli na niego pustymi oczami. "Pomocy!" - szepnął, czując coraz większy ciężar uciskający nogi. Zimne błoto wciągnęło go już po pierś. "Pomocy!" I nagle pojawił się przed nim nieznajomy. "Ujmij moją dłoń, Atretesie." Atretes zmarszczył brwi, nie mogąc dostrzec wyraźnie twarzy tego człowieka. Był to ubrany na biało mężczyzna, niepodobny do tych, których Atretes kiedykolwiek widział. "Nie dosięgnę" - odparł, zbyt przestraszony, żeby spróbować. "Ujmij moją dłoń, a wydobędę cię z dołu." I nagle nieznajomy, wyciągający do niego ręce, był blisko, tak blisko, że Atretes poczuł na sobie jego ciepły oddech. Dłonie mężczyzny krwawiły. Atretes obudził się nagle. Dyszał ciężko. Ktoś go dotknął i Germanin usiadł z chrapliwym okrzykiem. - Sza! Wszystko dobrze, Atretesie - szepnęła Rispa. - Znowu dręczyły cię koszmary. Serce waliło mu jak młot, całe ciało spływało potem. Zadrżał i potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się złego uroku. Rispa zdjęła z ramion pled i okryła nim Atretesa. - Śniło ci się, że jesteś na arenie? - Nie. Przenikał go spokój panujący w kryptoportyku. Po drugiej stronie sali migotał mały płomyk glinianej lampki. Siennik Teofila był pusty. Atretes przypomniał sobie, że Rzymianin wyszedł z Alfiną i Rufusem, gdy tylko zakończyło się zgromadzenie. Rispa podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem. - Teofil jeszcze nie wrócił. Poszedł zobaczyć, jaka jest sytuacja w mieście. Powiedział, że będzie z powrotem o świcie. - Chcę opuścić to miejsce. - Ja też - szepnęła. - Nic nie rozumiesz. Ja muszę się stąd wydostać. Odgarnęła mu włosy z twarzy. - Wszystko będzie dobrze. - Zaczęła rozcierać mu plecy. - Staraj się myśleć o czymś innym. Musisz się wyspać. Przemawia do niego jak do dziecka! Dotyka go jakby był dzieckiem! Kiedy otoczył ją ramieniem w talii, jęknęła. - Co robisz? - Chcesz mnie pocieszyć? Pociesz mnie jak pociesza się mężczyznę! Ujął jej podbródek i wparł się wargami w jej usta. Szamotała się, ale trzymał ją mocno. Kiedy w końcu ją puścił, zaniosła się spazmatycznym płaczem. - Kim jestem dla ciebie, Atretesie? Jeszcze jednym obliczem wyjącego tłumu? Nie było mnie tam! Przysięgam ci na Boga, że nigdy mnie tam nie było! Jej głos załamał się. Odwróciła głowę i z jej oczu popłynęły łzy. Zalała go fala wstydu. Cofnął się. Odepchnęła się gwałtownie od niego i usiadła. Schwycił ją za rękę. Widział jej twarz w nikłym świetle lampki i przeklinał sam siebie za swoją dzikość. - Poczekaj - poprosił. - Pozwól mi odejść. - Drżała na całym ciele. - Jeszcze nie. Dotknął jej włosów, a ona szarpnęła się do tyłu. Chciała się mu wyrwać, ale była za słaba, odwróciła więc tylko zalaną łzami twarz. Jej łkania rozdzierały mu serce. - Nie płacz! - rzucił gniewnie. - Kocham cię. O Boże, pomóż! Kocham cię, a ty chcesz zrobić coś takiego! Jej nieoczekiwane wyznanie napełniło go poczuciem ulgi i jednocześnie wyrzutami sumienia. Uklęknął obok niej i przyciągnął ją w swe ramiona. Zamknął ją w mocnym uścisku, czując, jak jej ciało sztywnieje, opiera się. - Nie skrzywdzę cię. Przysięgam na mój miecz. - Wtulił głowę w zagłębienie jej ramienia. - Pozwól, bym trzymał cię w ramionach. Wstrząsało nią łkanie. Płakała bezgłośnie, ale to jeszcze bardziej rozdzierało mu serce. Nie ufa mu, ale dlaczego miałaby ufać? - Jestem inny - powiedział. W czym inny, skoro wyładowuje na niej swój gniew? Dlaczego? Bo dotknęła go z czułością, jaką okazuje jego synowi, nie zaś z namiętnością za którą tęsknił? - Potraktowałaś mnie jak dziecko i czerwone plamy zaczęły mi latać przed oczami - powiedział z ustami wtulonymi w jej włosy, szukając wytłumaczenia, które zatarłoby to, co niewybaczalne. Zacisnął powieki. - Oszalałem. Przestałem myśleć. - Ty zawsze jesteś szalony. Nigdy nie myślisz. Puść mnie! - prosiła przez łzy. - Dopiero, kiedy zrozumiesz... - Co mam zrozumieć? Że jestem dla ciebie niczym, że widzisz we mnie taką samą kobietę jak te, które przysyłano ci w szkole gladiatorów? Znowu zaczęła się szamotać, łkając spazmatycznie. - Zaczynasz znaczyć dla mnie zbyt wiele - powiedział chrapliwie. Poczuł, że Rispa zastyga bez ruchu w jego ramionach. - Kochałem w moim życiu trzy kobiety: matkę, żonę Anię i Julię Walerian. Wszystkie trzy odeszły. Moja żona umarła przy porodzie, zabierając ze sobą dziecko. Moją matkę zabili Rzymianie, a Julia Walerian... - Zamknął oczy. - Nie chcę przeżywać raz jeszcze tego bólu. Puścił ją. Obróciła głowę i spojrzała na niego. Pełne uczucia ciemne oczy lśniły od łez. - Zamykasz więc serce na wszystko, co dobre. - Nie zamierzam już kochać nikogo. Nie powiedziała mu, jak wiele ona sama straciła. Rodzinę, męża, dziecko. Po co o tym mówić? - Wolałbyś, żebym ci się oddała jak nierządnica. Wolisz śmiecie niż złoto. - Wcale tego nie powiedziałem. - I nie musiałeś. Okazujesz to za każdym razem, kiedy na mnie patrzysz, kiedy mnie dotykasz. - Na jej bladej twarzy widać było żal przemieszany z gniewem. - Osądzasz mnie za jej czyny i szukasz zemsty. - Powinnaś wiedzieć, że niczego nie rozumiesz. Jak kobieta mogłaby zrozumieć mężczyznę? - Rozumiem, że nie chcesz kochać w pełni swojego syna, bo może umrzeć albo zostać niewolnikiem, albo wyrosnąć na kogoś, kto przyniesie ci taki sam zawód, jak jego matka. Jakże głupi może być mężczyzna! Zaczął mu drgać mięsień w twarzy, oczy zwęziły się. - Ostrożnie. - Czego mam się lękać? Twojego gniewu? Już wyrządziłeś mi największe zło. Jesteś odważny, Atretesie, kiedy masz w dłoni miecz lub oszczep. Na arenie nikt ci nie dorówna. Ale w tym, co w życiu najważniejsze, jesteś zwykłym tchórzem! Wstała szybko i odeszła na drugi koniec sali. Rzuciła się na siennik obok koszyka, w którym spał Kaleb, zwinęła się na boku i naciągnęła pled na głowę. Atretes położył się, ale nie mógł zasnąć, słyszał bowiem jej ciche łkanie. Rozdział XI Kiedy wrócił Teofil, Atretes, nie wstając z posłania, przyglądał mu się w nikłym świetle kaganka. Rzymianin przeszedł spokojnym krokiem przez salę i stanął nad Rispą. Kaleb obudził się już i Rispa go nakarmiła. Teofil pochylił się i poprawił okrywający ją pled. Atretes dźwignął się powoli. Ten czuły gest Teofila sprawił, że w piersi rozgorzał mu jakiś dokuczliwy ogień. Teofil spojrzał w jego stronę i wyprostował się, ale nie sprawiał wrażenia zaskoczonego tym, że Atretes nie śpi. Uśmiechnął się szeroko i ruszył w stronę Germanina, kiedy jednak ujrzał wyraz twarzy Atretesa, jego uśmiech zaczął gasnąć. - Co się stało? - Kiedy mogę się stąd wydostać? - Dzisiaj - odparł Teofil przyciszonym głosem. - W mieście panuje zamęt. Żołnierzy odwołano, by gasili ogień i zapanowali nad paniką. Z łatwością wmieszamy się między ludzi uciekających z miasta. Atretes zapomniał o gniewie. - A konie? - Kupimy je dalej na północ. Będą tam tańsze. Zresztą, gdybyśmy poruszali się zbyt pospiesznie, zwrócilibyśmy na siebie uwagę żołnierzy patrolujących drogi. - Potrzebujemy prowiantu. - Rufus już o to zadbał. Weźmiemy ze sobą prowiant na tydzień i będziemy posuwali się główną drogą, żeby uniknąć ciekawości żołnierzy Domicjana. - A co z samym Domicjanem? - Na razie musiał uśmierzyć swój gniew. W głosie Teofila był jakiś odcień świadczący, że wcale nie wszystko układa się pomyślnie. - Czego mi nie powiedziałeś, Rzymianinie? Teofil spojrzał na niego posępnie. - Pugnaks nie żyje. - Nie żyje? Jak to się stało? - Oskarżono go o udzielanie schronienia wrogowi cesarstwa i posłano na arenę. Atretes zaklął pod nosem i odwrócił się, żeby odejść. Potarł kark. - No tak, Pugnaks dostał to, czego pragnął: możliwość powiększenia chwały. - Niestety nie. Atretes obrzucił spojrzeniem Teofila. - Domicjan kazał puścić na niego zgraję dzikich psów - wyjaśnił Rzymianin. - Psów? - powtórzył Atretes i poczuł, że robi się mu niedobrze. Nie ma większej hańby dla mężczyzny niż stać się pokarmem dla zwierząt. Najgorsze upokorzenie! Zmarszczył brwi. - To nie wszystko, prawda? - Domicjan rozkazał, by wzięto na spytki lanistę z Wielkiej Szkoły. - Bato - powiedział głuchym głosem Atretes. Serce mu się ścisnęło. - Domicjan uwięził go i torturował. Ponieważ nie uzyskał informacji, których szukał, wystawił lanistę przeciwko innemu Afrykaninowi. Bato zranił go, a tłum dał znak podlice verso. Zamiast tego twój przyjaciel obrócił sztylet przeciwko sobie. Atretesa ogarnęła czarna rozpacz. Jęknął i odwrócił się, nie chcąc, by Rzymianin zobaczył, co czuje. Śmierć dwóch kolejnych ludzi obciąża jego konto. Teofil zauważył, jak bardzo Atretes jest wstrząśnięty. - Domicjan odpowie za to, co uczynił - rzekł spokojnym głosem, kładąc dłoń na ramieniu Atretesa. Germanin strząsnął dłoń Rzymianina. - Przed kim? Przed swoim bratem cesarzem? - warknął i jego błękitne oczy wypełniły się łzami gniewu. - Przed Rzymem, który składa ofiary z ludzi na ołtarzu swej rozrywki? - Przed Bogiem - powiedziała Rispa, wstając z Kalebem na ręku po drugiej stronie kryptoportyku. - Wybacz, Rispo - rzekł Teofil. - Nie chciałem cię budzić. - Wkrótce będzie świtać. - Podniosła wzrok na otwór w sklepieniu. - Przygotuję siebie i Kaleba. Teofil przenosił spojrzenie z niej na Atretesa i z powrotem, wyczuwając panujące między nimi napięcie. - Czego tak wypatrujesz? Teofil obrzucił go pozbawionym wyrazu spojrzeniem. - Spakuj wszystko, co chcesz zabrać. Za godzinę wyruszamy. Sam też wziął się do pakowania swoich rzeczy. Kiedy wzeszło słońce, Teofil, Atretes i Rispa z Kalebem, niosąc swoje tobołki, wmieszali się w tłum uciekinierów z Rzymu. Niebo poszarzało od dymu, w powietrzu unosił się ciężki zapach sadzy i popiołu. Szli skrajem drogi wśród chłopów, natomiast bogatsi rzymscy obywatele, podróżujący powozami, zawładnęli środkiem drogi, spiesząc do swoich wiejskich posiadłości. Rispa przenosiła ciężar Kaleba z ręki do ręki. Rano podniosła go bez trudu, ale teraz miała wrażenie, że każdy mijany kamień milowy dodaje dziecku ciężaru. Kiedy znużył się tym, że miał ograniczone ruchy, rozsupłała szal i niosła go wygodniej, na biodrze. Po pokonaniu następnej mili Kaleb znowu zaczął grymasić, a Rispa opadła całkiem z sił. Teofil zauważył, że kobieta ledwie trzyma się na nogach. - Odpoczniemy przy tym strumyku. Atretes milczał, utrzymując od rana tę samą odległość między sobą a Rzymianinem. Teofil patrzył, jak Atretes zrzuca tobołek. To, co zaszło między Germaninem a Rispą poprzedniej nocy, nadal ciążyło obojgu. Unikali nawzajem swojego wzroku. Rispa skrzywiła się, kładąc Kaleba na ziemi. Usiadła przy nim nad strumieniem. Dziecko zaczęło piszczeć z zachwytu i czołgać się w stronę szemrzącej wody. - Och, Kalebie - westchnęła ze znużeniem i irytacją. Marzyła o tym, żeby wymoczyć w strumieniu obolałe stopy, ale wiedziała, że nie może ciągle krępować ruchów dziecka. - Siadaj i odpocznij - mruknął Atretes tak samo rozdrażnionym tonem. Nie zwróciła na niego uwagi. Wstała. Atretes burknął coś po germańsku. Położył swoją ciężką dłoń na jej ramieniu i zmusił do tego, by usiadła. - Powiedziałem, że masz siedzieć! Uniósł Kaleba z trawy i poszedł brzegiem strumienia, niosąc dziecko pod pachą jak worek. Rispa zaczerwieniła się i wstała. Niepokój był silniejszy niż zmęczenie. - Nie noś go w ten sposób, Atretesie. To dziecko, nie worek zboża. Teofil stłumił uśmiech, patrząc na dyndające nóżki chłopczyka. - Daj pokój. Dziecku nic się nie stanie w rękach ojca. Patrzyła na Atretesa, walcząc z łzami napływającymi do oczu. - Chciałabym mieć tyle ufności co ty - powiedziała zgnębionym głosem. Przygryzła wargi i odwróciła głowę w inną stronę. Teofil oparł się wygodnie na swoim tobołku. - Dalej, Rispo, płacz nad nim. Płacz przynosi ukojenie. - Nie będę płakać nad nim, lecz nad sobą. - Przełknęła z trudem ślinę przez boleśnie zaciśnięte gardło. - To najbardziej drażniący, tępy, gruboskórny... Walcząc z kłębiącymi się w niej uczuciami, usiadła i zwiesiła głowę, by ukryć twarz przed spojrzeniem Teofila. - Co się stało w nocy? Twarz Rispy oblał rumieniec. - Nic, co mogłoby mnie zaskoczyć - odparła posępnie. Teofil zamyślił się. Miał swój pogląd na to, co się stało, ale miał też nadzieję, że się myli. Widział, jak Atretes na nią patrzył. Uśmiechnął się sam do siebie. Gdyby miał parę lat mniej albo gdyby ona parę więcej, Atretes nie miałby przed sobą wolnego pola. - Jest trochę szorstki, ale musisz dać mu czas... Spojrzała na niego gorejącymi oczami i Teofil poczuł się zaskoczony. Pomyślał, że wie już, co się zdarzyło. Poczuł, że krew się w nim burzy. - Czyżby Atretes...? - Nie - zaprzeczyła szybko i wyraźnie zawstydzona odwróciła głowę. - Powstrzymał się. "To już coś" - pomyślał Teofil. Po paru latach spędzonych w szkole gladiatorów człowiek może całkiem stracić poczucie przyzwoitości. A Atretes spędził tam całych dziesięć lat! - Rispo, zakuto go w kajdany, bito, napiętnowano żelazem i tresowano jak zwierzę do cyrku. - Czuł, że powinien wytłumaczyć jej postępowanie barbarzyńcy. - Nie można z dnia na dzień stać się człowiekiem cywilizowanym. - Przecież nie ja zrobiłam mu to wszystko. - Nie, ale jesteś dla niego większym zagrożeniem niż wszystko, czemu stawiał czoło. On cały płonie. - Nie podsycałam tego ognia. - Czyżbyś nie zauważyła, jak działa na niego twoja bliskość? - Jedynym uczuciem, jakie nosi w sobie, i to w nadmiarze, jest gniew! - rzuciła i jej ciemne oczy rozbłysły. - Musiał go w sobie pielęgnować, żeby żyć. Czy można go za to potępiać? - Ja mogę go potępiać tylko za to, jak postępuje ze mną - odparła, urażona, że właśnie Teofil podjął się obrony Atretesa. - I dokąd cię to zaprowadzi? - Spostrzegł, że to pytanie zbiło ją z tropu. Wygląda na to, że nie tylko Atretesa nęka płomień uczuć. - Czy nie próbujesz w tej chwili skryć się za zasłoną gniewu, gdyż Atretes cię zranił? Kochaj go tak, jak jest twoim powołaniem go kochać. Jeśli tego nie potrafisz, skąd, na Boga, ma się dowiedzieć, że jest różnica między tym, czym go karmiono, a tym, co ty i ja możemy mu ofiarować? Co ona mu ofiarowuje? - To nie takie proste. - Czy cokolwiek jest proste? - uśmiechnął się łagodnie. - Nic nie pojmujesz - powiedziała słabym głosem i opuściła spojrzenie na swoje splecione dłonie. Jakże miałby ją pojmować, skoro ona nie pojmuje samej siebie? - Stawiam cały mój zapas soli, że dokładnie to samo powiedział ci w nocy. - Roześmiał się cicho i opadł na swoje rzeczy. - Drażniący, tępy, gruboskórny... - powtórzył jej słowa, układając się wygodnie. Ziewnął szeroko i zamknął oczy. - Jedno warte drugiego. Jego słowa ubodły ją. Milczała. Teofil drzemał w słońcu, a ona pogrążyła się w rozmyślaniach, modląc się, żeby Pan zechciał oczyścić ją ze złych myśli i odnowić jej ducha. - Spraw, bym myślała stale o Tobie, Ojcze. Atretes jest uparty, nieczuły, męczący, nieznośny - szepnęła cichutko, żeby nie obudzić Teofila. "Wybacz, jak wybaczono tobie." "Panie, nie zasłużyłam, by tak się ze mną obchodzono. Chciałam go pocieszać, nie uwodzić. A on potraktował mnie jak nierządnicę." "Wybacz!..." "Ojcze, uwolnij mnie od pociągu do tego człowieka. Błagam Cię, byś zechciał ugasić moje do niego uczucia. Rozpraszają mnie i dręczą, a dość już mi ciężko iść tą drogą nawet, gdyby mego słabego ciała nie obciążały te uczucia. Nie chcę znaleźć się w Germanii. Czy nie możesz zmienić swego zamysłu? Może jakieś miasteczko w północnej Italii? Germania jest tak daleko, a jeśli jego ziomkowie przypominają choć trochę jego..." "Pragnę współczucia, nie zaś ofiary." To, co zapamiętała z Pisma, nic dla niej nie znaczyło w obliczu burzliwych uczuć, wiedziała jednak, że cokolwiek myśli lub czuje, Bóg nakazał jej posłuszeństwo. Jezus kazał wybaczać i ona musi wybaczać, czy chce tego, czy nie. Nie zaprzestając modlitwy, wstała i poszła wysokim brzegiem strumienia. "Nie chcę mu wybaczyć, Panie. Jeśli mam to uczynić, muszę mieć Twoje serce. Moje wyschło w żarze gniewu Atretesa i mojego. Chcę spoliczkować go i krzyczeć. Gdybym była mężczyzną i miała jego siłę..." "Uspokój się, umiłowana." Rispa przystanęła i zwiesiła ze wstydem głowę. Serce jej krwawiło. "Jeśli jest Twoją wolą, Panie, bym mu wybaczyła, odmień, proszę, me serce, gdyż jest teraz czarne, tak czarne, że nie widzę drogi wyjścia z otchłani, w którą tej nocy zepchnął mnie Atretes. Pomóż mi spełnić Twoją wolę. Pokaż mi inne oblicze tego człowieka." Usłyszała pisk Kaleba i przyspieszyła kroku. Zobaczyła ich poniżej za zasłoną bujnego listowia. Atretes siedział na piasku z rozłożonymi szeroko nogami, a Kaleb siedział tuż przed nim. W pewnej chwili dziecko przywarło do wielkiej dłoni mężczyzny i dźwignęło się na nóżki, a potem zrobiło niepewny krok w stronę ojca. Zaraz jednak pulchne nóżyny zaplątały się i Kaleb usiadł ciężko na piasku. Rozpłakał się, a Atretes podniósł go, trącił nosem w szyję i pocałował. Poczuła ucisk w piersi i nagle cały gniew zniknął. Barbarzyńca, który w nocy ją napastował, teraz kołysał syna z czułością więcej mówiącą o miłości niż najpiękniejsze słowa. Kiedy Kaleb się uspokoił, Atretes znowu posadził go na piasku i przesunął dłonią po ciemnych, delikatnych włosach na główce dziecka. Kaleb wymachiwał z zadowoleniem ramionami. Rispa przyglądała się im przez łzy. "Prosiłam, Panie, i odpowiedziałeś." Zebrała się w sobie i zaczęła schodzić z wysokiego brzegu. Miała złe przeczucia, gdyż to, co zrobił w nocy Atretes, było nadal otwartą raną, nadal nakazywało jej ostrożność. Spod jej sandała usunęła się mała lawina kamyczków. Atretes zesztywniał i obrócił głowę. Twarz mu stężała. Zajął się z powrotem Kalebem, nie zwracając na nią uwagi. Brzdąc popiskiwał radośnie i wymachiwał rączkami. "Mama... mama... mama..." Usiadła na kamieniu i otuliła się szalem. Zrobiło się zimno czy chłód ogarnął ją przez to, co działo się w jej sercu? Patrzyła, jak synek łapie palce Atretesa i znowu ciągnie się do góry. Pisnął i pochylił się tak, że niemal wywinął koziołka. Atretes przesunął nogę, by go podtrzymać. Paluszki Kaleba zagłębiły się w udo Germanina. Wzburzona urodą mężczyzny Rispa spuściła wzrok i spojrzała na swoje dłonie. Zebrała się na odwagę i postanowiła odezwać się do niego, nim górę weźmie w niej duma. - Pragniesz za wszelką cenę chronić swe serce, Atretesie, ale już za późno, prawda? Wyczuła chłód jego milczenia i podniosła spojrzenie, niepewna, czy nie zatopiła głębiej kolca w jego duszę. "O Panie, daj mi słowa. Nie moje słowa, które ranią, ale Twoje, które uzdrawiają." Wstała i podeszła bliżej, nie na tyle jednak blisko, by nie mogła się cofnąć, gdyby Atretes znowu zachował się jak barbarzyńca. Nie chciała, aby źle zrozumiał to, że do niego podeszła. Jakby czytając w jej myślach, Atretes obrzucił ją zniecierpliwionym spojrzeniem. - Jeśli przyszłaś po dziecko, weźże je. - Nic nie może być przy tobie proste - rzuciła, zmagając się ze sobą. Miała ochotę uderzyć go i jednocześnie płakać nad nim. Jakie ma prawo okazywać jej swój gniew? To on przez swoje niestosowne zachowanie doprowadził do tego, że są ze sobą skłóceni. "Musiał pielęgnować w sobie gniew, żeby żyć..." Przypomniała sobie słowa Teofila i poczuła się niepewnie. Chciała zrozumieć Atretesa, pokazać, jak odmieniłoby się jego życie, gdyby przyszedł do Pana. Jak jednak dotrzeć do człowieka, którego zakuto w łańcuchy, bito, wykorzystywano i zdradzano? Czy można do niego dotrzeć, skoro tak nienawidzi miłości? "O Boże Pomóż!" - Wszyscy jesteśmy jak dzieci, Atretesie. Chcemy wstać i chodzić o własnych siłach. Lecz jak Kaleb musimy przytrzymać się czegoś, podejmując wysiłek dźwignięcia się z ziemi. - Spojrzała na niego. Czy chociaż słucha? Czy to, co ona mówi, ma dla niego jakiekolwiek znaczenie? - Czasem chwytamy się czegoś niewłaściwego i wtedy upadamy. Wybuchnęła cichym, urywanym śmiechem. Zamknęła oczy, spuściła głowę i westchnęła. - Byłam bezradna jak ty. I pod wieloma względami nadal jestem. Nie potrafię zrobić kroku bez wsparcia od Pana. Za każdym razem, kiedy choćby na chwilę wyrzekam się tego wsparcia, znowu padam na twarz. Jak tej nocy. Podniosła głowę, otworzyła oczy i zobaczyła, że Atretes patrzy na nią. Zrobiło jej się sucho w ustach i serce zaczęło jej bić jak oszalałe. Co powiedziała, że tak na nią patrzy? O czym myśli? Przestraszyła się tych jego myśli i nie zważając na intensywność jego spojrzenia, rzuciła się głową do przodu. Pragnęła jak najszybciej z tym skończyć i odejść. - Wybacz, że nie szczędziłam ci w nocy obraźliwych słów. - Jego oczy zwęziły się i Rispa zaczęła się zastanawiać, jak dalece Atretes jej wierzy. - Wybacz - powtórzyła, wkładając w to słowo całe swe serce. - Chciałabym ci obiecać, że to się nie powtórzy, ale nie mogę. - Przemknęły jej przez głowę setki usprawiedliwień, ale odrzuciła je wszystkie z jednego bezspornego powodu: chciała się poprawić i zbudować most między sobą a tym zimnym, siedzącym bez słowa przed nią mężczyzną. - Błagam cię, Atretesie, nie trwaj w gniewie. Ten gniew w końcu cię zniszczy. Ponieważ nadal milczał, ogarnęła ją rozpacz. - To wszystko, co miałam ci do powiedzenia. Zamierzała odejść, ale w tym momencie Atretes wstał. Przerażona wstrzymała dech i zrobiła krok do tyłu. Była to instynktowna próba oddalenia się od niebezpieczeństwa, próba, która wyjaśniła Atretesowi więcej niż jakiekolwiek słowa. Czy może się poczuć zaskoczony lub urażony jej brakiem zaufania po tym, co zrobił w nocy? Kaleb zaczął pełznąć w stronę strumienia. Atretes zrobił krok i znowu wziął syna pod pachę. - Nie powinieneś trzymać go w ten sposób. Zignorował jej matczyną troskę i krótko przeciął sprawę: - Nie musisz się mnie bać. Nie zrobię już tego, co tej nocy. - Wcale się nie bałam. - Doprawdy? - rzucił oschle, wpatrując się w żyłę pulsującą w jej szyi. - Zaskoczyłeś mnie i tyle. Spojrzał tylko na nią, czując, że znowu ogarnia go płomień pożądania. Kiedy nasłuchiwał, jak się tu zbliżała, oczekiwał słów mściwych, znieważających, nawet szyderczych. Był na nie przygotowany, miał odpowiedni oręż. Gdyby zaczęła z niego drwić, uśmierzyłaby jego poczucie winy. Ale ona prosiła o wybaczenie... wytrącając mu oręż z ręki. Szukał słów i nie mógł znaleźć żadnych stosownych. Czekała przez chwilę, żeby się odezwał. Patrzyła mu w twarz i jej twarz złagodniała, a czarne oczy napełniły się współczuciem i tkliwością. - Wybaczam ci, Atretesie. Nigdy już o tym nie wspomnę. Odwróciła się i zaczęła się wspinać na wysoki brzeg. Zobaczył otartą skórę jej kostek w miejscu, gdzie zniszczone rzemienie sandałów raniły ją w ciągu godzin marszu. Z jej ust nie padło ani słowo skargi. Pragnął obmyć jej stopy, natrzeć balsamem i opatrzyć. Pragnął wziąć ją w ramiona i pocieszyć. - Rispo. - Jego głos był chropowaty i srogi, inny niżby chciał. Poczekał, aż na niego spojrzała. - Gdybyś nie wypowiedziała w nocy tych słów, nie pozwoliłbym ci odejść i niechby Hades pochłonął wszystkie twoje uczucia - przyznał z bolesną uczciwością. - Wiem - odparła równie szczerze. - Wiem, jak się bronić, ale nie chciałam sprawić ci bólu. Roześmiał się. Cóż za niesłychane słowa! Odwzajemniła się mu uśmiechem, jej czarne oczy były pełne szczerości i ciepła. Śmiech zamarł mu na ustach. Uderzyło go raz jeszcze, jak potężne są uczucia, które do niej żywi. - Nie mogę obiecać, że to się już nie zdarzy. - Wykrzywił z goryczą usta. - To dlatego, że jestem, jaki jestem. - To dlatego, że pozwoliłeś, by Rzym uczynił cię takim, jakim jesteś. Zacisnął usta. Poprawił sobie Kaleba i podszedł bliżej. - Od czasu, kiedy zjawiłaś się w mojej willi, nie tknąłem innej kobiety. Nie dlatego, by brakowało sposobności. Zaczerwieniła się. Czy ten mężczyzna zdaje sobie sprawę z tego, co jej wyznał? Jego siła i uroda zawsze ją onieśmielały, ale nigdy tak, jak to wyznanie, nie mógł już bowiem jaśniej wyrazić tego, ile ma dla niej szacunku. I te słowa wywarły na niej przerażająco mocne wrażenie. "Panie, nie pozwól, by ten człowiek stał się moją zgubą. Znasz moją słabość, Panie, rzuć więc głazy między Atretesa i mnie, bo inaczej nie wiem, czy będę w stanie wytrwać." Atretes przyglądał się uważnie jej twarzy i zobaczył wiele rzeczy, których - wiedział - wcale nie pragnęła okazać. Powoli podszedł do niej, czując narastające z każdym krokiem napięcie. Wspięła się odrobinę wyżej. Wiedział, że chce powiększyć dzielącą ich odległość. Zajrzał w jej oczy i zobaczył coś jeszcze. Chciała powiększyć tę odległość nie dlatego, że go nienawidzi, ale dlatego, że mógł dokonać wyłomu w jej murach obronnych. - Zabierz go. - Podał jej Kaleba. Musiała zejść dwa kroki niżej. I wtedy znowu spojrzała mu w oczy. Patrzył, jak jej źrenice rozszerzają się, aż miał wrażenie, że cały się w nie zapada. Pożądanie ogarnęło go jak płomień. Uśmiechnął się smutno. - Lepiej trzymaj swą tarczę bliżej siebie. Rozdział XII Kiedy wrócili, Teofil był już gotów do wymarszu. Atretes zarzucił na ramię swoje rzeczy i poszli dalej, pokonując jeszcze sześć mil, zanim rozbili obóz - także nad strumieniem. Rispa zanurzyła obolałe stopy w stojącej wodzie, żeby je wymoczyć, i jednocześnie kąpała Kaleba. Woda była zimna, ale dziecko cieszyło się nią. Pluskało się z ogromną przyjemnością. Rispa śmiała się, patrząc, jak rozpryskuje wodę na wszystkie strony. "Dość tego dobrego" - powiedziała w końcu. Zaniosła Kaleba na wysoki brzeg. Szarpał się, żeby odzyskać swobodę ruchów. Podtrzymując go pod pachy, postawiła na ziemi, żeby uczył się chodzić. Miękkie źdźbła młodej trawy łaskotały go w paluszki, podnosił więc wysoko stopy. Roześmiała się i położyła go, żeby mógł raczkować. Szła tuż za nim i uważała, aby nie wetknął sobie niczego do buzi. Miało się wrażenie, że chce posmakować wszystkiego, co go otaczało. Teofil przyglądał się idącej za Kalebem Rispie. Jej śmiech był zaraźliwy i Teofil uśmiechnął się. - Jest dobrą matką. Atretes siedział z posępną miną, nic nie mówiąc. Oparty plecami o pień dębu patrzył na nią przez dłuższą chwilę, a potem odchylił głowę do tyłu i spojrzał ponuro ku północy. Teofil podejrzewał, że Atretes zaczyna w tym momencie zdawać sobie sprawę, jak ciężkie zadanie postawił przed kobietą, dźwigającą na plecach dziecko, które z każdym dniem będzie coraz cięższe, ruchliwsze i bardziej wymagające. Zaszło słońce i Teofil rozpalił ognisko, a potem usiadł z Rispą, by wspominać fragmenty Pisma i śpiewać ku chwale Pana. Atretes poczuł się nieswojo, wstał więc i odszedł, szukając samotności w dość odległym zagajniku. Kiedy wrócił, zobaczył, że Rispa karmi Kaleba swoją porcją zbożowego kleiku. Dziecko najadło się szybko i nabrało ochoty do zabawy. Zaciekawione migoczącym płomieniem, zaczęło pełznąć w stronę ogniska. - Nie, nie - ostrzegła łagodnym głosem Rispa. Raz po raz próbowało dotrzeć do celu, a ona musiała wstawać, żeby odnieść je w miejsce oddalone od ognia. Rozdrażniony Kaleb płakał, a Rispa miała minę, jakby lada chwila zamierzała pójść w jego ślady. Atretes wstał i obszedł ognisko. - Daj mi go. - Zaraz się uspokoi. Pochylił się, podniósł syna i wrócił z nim na swoje miejsce po drugiej stronie ogniska. Przyklęknął i położył go na brzuszku. - Atretesie, kładziesz go zbyt blisko ognia. - Nauczy się trzymać od niego z daleka. Kaleb zaczął pełznąć prosto w stronę płomieni i Rispa zerwała się. - Siadaj! - Oparzy się! - Musi się nauczyć, co można robić, a czego nie. - Atretes siedział bez ruchu. - Kalebie, nie - rzucił stanowczym głosem. Pochylił się i klepnął lekko rączkę wyciągającą się w stronę rozżarzonego końca patyka. Zaskoczony Kaleb cofnął rączkę i zawahał się, ale zaciekawienie wzięło górę nad posłuszeństwem i znowu sięgnął w stronę węgli. - Nie! - Tym razem Atretes mocniej klepnął go po rączce. Chłopczykowi zadrżały wargi, ale pokusa była silniejsza. Rispa znowu się zerwała, ale było już za późno. Wyraz zaciekawienia zniknął z buzi Kaleba, a na jego miejsce pojawił się wyraz bolesnego zdumienia. Teofil złapał Rispę za nadgarstek i przytrzymał. Atretes podniósł synka. - Jak mogłeś? - wykrzyknęła. - Od kilku pęcherzy się nie umiera - odparł Atretes. - Raz na zawsze nauczy się posłuszeństwa. - Wtulił syna w zgięte przedramię. - Następnym razem będziesz wiedział, prawda? - Oddaj mi go, zanim znowu zrobisz mu krzywdę. Atretes nie zwrócił na nią uwagi. Przemawiał do syna łagodnym głosem po germańsku, oglądając poparzone paluszki. Podmuchał na nie i Kaleb trochę się uspokoił. Kiedy płacz ustał całkowicie, Atretes raz jeszcze obejrzał paluszki. - Nic poważnego. Rispa wpatrywała się w niego bez słowa, tylko łzy płynęły jej z oczu. Kaleb wiercił się, oparty o ojcowskie biodro, zachwycony, że skupił na sobie całą uwagę Atretesa. Ten zaś pomrukiwał zabawnie, przebierając po drobnych, wścibskich paluszkach i wywołując salwy śmiechu. Brał do ust palce syna i ssał je, zwłaszcza te oparzone. Po dłuższej chwili położył go z powrotem na ziemi. Spojrzenie Kaleba powędrowało natychmiast w stronę ognia. - O Boże! - wykrzyknęła Rispa. Dłoń Teofila zacisnęła się na jej ręce, przytrzymując kobietę na miejscu. - Atretesie, nie pozwól!... - Jest chłopcem i nie należy go rozpieszczać! - Jest małym dzieckiem! Nadal zafascynowany ogniem Kaleb kołysał się do przodu i do tyłu, najwyraźniej pogrążony w rozmyślaniach. Atretes odchylił się do tyłu i patrzył uważnie, co zrobi syn. - Jest tak samo uparty jak ty - powiedziała Rispa. - Jeśli pozwolisz, żeby znowu się sparzył, ostrzegam, że... Kaleb zaczął pełznąć w stronę pięknego, migoczącego światełka. - Nie! - krzyknął stanowczym głosem Atretes. Kaleb usiadł i zaczął wymachiwać rączkami, wykrzykując głośno, żeby wszyscy wiedzieli, jaki jest rozzłoszczony. Teofil roześmiał się i puścił rękę Rispy. Rispa odetchnęła z ulgą, ale nadal patrzyła uważnie na Kaleba, na wypadek gdyby zechciał zmienić zamiar i ruszyć znowu ku miejscu, gdzie czekało go nieszczęście. Jednak dziecko podpełzło do tobołków i zaczęło się bawić rzemieniami. - Jest uparciuchem - powiedział Atretes, uśmiechając się przebiegle - ale nie głupcem. Rispy to nie rozbawiło ani nie ukoiło. - Chwała Bogu, że nie był akurat na krawędzi przepaści! Błękitne oczy Atretesa znowu patrzyły twardo i szyderczo. - Myślisz, że lepiej potrafisz zająć się moim synem niż ja? Bolesna lekcja jest trudna do opanowania, ale nigdy nie idzie w las. - Spojrzał prosto w jej oczy. - Ból chroni człowieka przed popełnieniem po raz drugi tego samego błędu. Wiedziała, że Atretes z rozmysłem zburzył most, który został między nimi zbudowany po południu. I to wyłącznie z jej winy. "Panie, kiedy nauczę się trzymać język za zębami?" Spojrzała ze smutkiem na Germanina i wyczuła, że znowu wzniósł wokół siebie mur obronny. Chociaż żyją obok siebie od wielu miesięcy, nadal mierzył ją tą samą miarą, co Julię Walerian i cały Rzym. Chętnie uczyniłby z niej swoją kochankę, ale nigdy nie dopuści do tego, żeby została jego towarzyszką i przyjacielem. "Ojcze, Ojcze!" Odwróciła głowę. Miała nadzieję, że Atretes nie domyśli się, jak łatwo mógłby przełamać jej obronę. Prawie odzyskała panowanie nad sobą kiedy Teofil położył dłoń na jej dłoni. Ten czuły gest całkowicie ją rozbroił. - Wybacz - szepnęła urywanym głosem i wstała. Atretes popatrzył, jak niknie w ciemności, i zerwał się, żeby pójść za nią. - Atretesie, siadaj! - Nie wtrącaj się! - Odniosłeś zwycięstwo. Ciesz się z niego, jeśli musisz, ale pozwól jej wycofać się z honorem. - Zajmij się swoimi sprawami, Rzymianinie! - Dobrze, jeśli jednak pragniesz ją ścigać, weź ze sobą Kaleba. - Ułożył się wygodnie na pledzie. - Chcę spać. Atretes poczuł, że ogarnia go wściekłość, ale zacisnął tylko pięści i został. Rispa poszła brzegiem strumienia i rychło stracił ją całkiem z oczu. Pragnął biec za nią, ale wiedział, że gdyby to zrobił, powiedziałby coś, czego by później żałował. Zdawał sobie sprawę z tego, jak Rispa przyjmuje jego szorstkie słowa. Schylił się, wziął do ręki grubą gałąź, przełamał i rzucił w ogień, wzbijając chmurę iskier. - Ruszymy jutro w stronę Civita Castellana, a potem na zachód, ku Morzu Tyrreńskiemu - powiedział, nie otwierając oczu Teofil. Rispa usiadła nad strumieniem i podkuliła nogi tak, że dotykały jej piersi. - Panie, jesteś mi potrzebny - szepnęła łamiącym się głosem. - Czy do końca życia będę wadziła się z tym człowiekiem? Tęsknię za Szczepanem. Tęsknię za poczuciem bezpieczeństwa, jakie było przy nim moim udziałem. Czemu nie mogłam podążać tamtą drogą? Oparła podbródek na kolanach, myśląc o tym, że powinna wrócić i pilnować Kaleba. Na szczęście Atretes pokazał, że potrafi doskonale zająć się dzieckiem. Rozedrgane refleksy księżycowego światła, podobne do królewskich klejnotów, przemykały po płynącej wodzie. Zaczerpnęła głęboko powietrza w płuca i poczuła, że jej wiara się umacnia. - Jesteś Panem stworzenia i dałeś nam Jezusa. Jakże mogę siedzieć tak i mówić, że czegoś nie rozumiesz? Kto poza Tobą, Ojcze, potrafi zrozumieć wszystko? Wstała i uniosła ramiona, kierując otwarte dłonie ku niebu. - Ojcze, dziękuję Ci za błogosławieństwo, jakim mnie obdarzyłeś. Wydobyłeś mnie z mroków, w których żyłam, i postawiłeś na mojej drodze Szczepana. Był człowiekiem czystym i czułym. Nigdy nie popełniał błędów, których ja nie umiałam się ustrzec. Zasługiwał na kogoś lepszego niż ja. Niektórzy ludzie są od urodzenia posłuszni, Panie, Twojej woli i Szczepan do nich należał. Jej głos nabrzmiał łzami. - Pomóż mi, bym pamiętała, że dla swoich celów stworzyłeś mnie taką, jaką jestem. Nie muszę znać tych celów. Nie wiem, dlaczego straciłam Szczepana ani dlaczego Rachela musiała umrzeć. Nie wiem nic poza tym, że zawsze mnie wspierasz, Panie. Wydobyłeś mnie z rozpaczy, dając mi Kaleba i nową radość. Opuściła ręce. I jest teraz Atretes. Potrząsnęła leciutko głową, zamknęła oczy i wzniosła twarz, by owiewał ją chłodny nocny wietrzyk. - Ileż tu spokoju i piękna, Panie - szepnęła. - Kiedy jestem sama jak teraz, potrafię powiedzieć sobie, że będziesz mnie wspierał, cokolwiek się zdarzy. Ale dźwigam, Panie, brzemię uczuć do tego człowieka. Wiesz, jaką jestem kobietą. To Ty mnie ukształtowałeś. Czy nie mogłeś stworzyć mnie odrobinę innej? Nie narażaj mnie, Panie, na pokusę, wiem bowiem, jakie słabe ze mnie naczynie. Każde słowo Atretesa trafia prosto do mego serca. Każde jego spojrzenie sprawia, że roztapiam się w środku. Każde dotknięcie - że zaczynam płonąć. Łagodny nocny wietrzyk pieścił liście drzewa nad strumieniem. Szmer przynosił ukojenie. - Panie, niechaj Twoje Słowo wyryje się w mym sercu, niechaj tylko Twojej miłości pragnę. Otwórz mój umysł i serce, bym piła słowo, które podaje mi co rano Teofil. Umocnij mnie, bym lepiej służyła Twoim celom. Odsuń ode mnie domysły i pytania, które nękają mnie, gdy tylko Atretes na mnie spojrzy. Pamiętam, jak to jest, kiedy kobieta czuje miłość mężczyzny. Czasem pragnę radować się znowu taką miłością. Pomóż mi, Panie, bym patrzyła na niego Twoimi oczami, a nie oczami kobiety z krwi i kości. Odkup go, Ojcze. Wydobądź go z przepaści i postaw na skale. Słyszała wokół siebie brzęk nocnych owadów i niosące ukojenie bulgotanie strumyka. Przeniknęło ją mocne poczucie pokoju. Zamilkła, zbyt wypełniona uczuciami, żeby mówić. "Muzyka, Panie. Wszędzie wokół mnie rozbrzmiewa muzyka Twego dzieła stworzenia." Pozwalała, by dokoła niej unosiła się słodka harmonia dźwięków. Myślała o tym, że Pan zawsze wspierał ją i dbał o nią, i jej odnowione serce nabrzmiewało radością. "O Panie, jesteś zawsze przy mnie. Mogę spocząć, ufając Twojej obietnicy. W Tobie składam całą ufność." Było jej teraz lżej na sercu, została odnowiona. Podciągnęła i zawiązała tunikę, żeby wejść do strumienia. Obracała się powoli z wyciągniętymi ramionami, skąpana w świetle księżyca. Pochyliła się, nabrała wody w dłonie i podrzuciła wysoko, jakby składając roziskrzone klejnoty w ofierze Temu, który ugasił jej pragnienie wodą życia. Serce śpiewało wraz z całym jej jestestwem. Atretes siedział z ponurą miną przy ognisku. Czekał. Wydawało mu się, że minęły godziny od chwili, kiedy zobaczył wychodzącą ze strumienia Rispę. Pochylił nieco głowę, żeby nie dostrzegła, że patrzył i czekał na jej powrót. Kiedy podeszła blisko, podniósł wzrok i zobaczył wilgotne loki okalające jej twarz. Czy kąpała się w lodowatym strumieniu? Spojrzała na Kaleba, który nadal bawił się przy tobołkach, potem na chrapiącego Teofila. Uśmiechnęła się z rozbawieniem i Atretes poczuł ucisk w piersi. Spojrzała na niego prawie z zawstydzeniem i zmęczona usiadła na pledzie po drugiej stronie ogniska. Dlaczego jest taka pełna spokoju, skąd ten wyraz szczęścia na twarzy? Chciał zapytać, dlaczego nie było jej tak długo. - Mama - powiedział Kaleb i ruszył w jej stronę. Kiedy posadziła go sobie na kolanach, zaczął trzeć piąstkami oczy. Pocałowała go w czubek głowy i pogłaskała po czarnych włosach. Wtulił się twarzą w jej pierś. Miał już piasek pod powiekami. Przeniosła ostrożnie jego ciężar, położyła się i przytuliła dziecko do siebie, żeby było mu ciepło. Naciągnęła na siebie szal, a potem rozpięła suknię, by nakarmić dziecko. Atretes nie spuszczał z niej wzroku, pragnąc z całego serca, by spojrzała w jego stronę. Kiedy wreszcie podniosła głowę i spojrzała na niego łagodnie, poczuł żar we krwi. Nigdy dotąd żadna kobieta nie patrzyła na niego w ten sposób. W świetle ogniska jej twarz była jakby powleczona złotem. - Dobrej nocy, Atretesie - powiedziała, zamykając oczy. Pragnął jej do bólu. Był wzburzony. Dorzucił kilka grubych gałęzi do ognia i spojrzał znowu w stronę Rispy. Spała. Drażniło go to, że ona ma tyle spokoju w sercu, kiedy w jego sercu panuje taki zamęt. Czy to Chrystus sprowadził na nią ten pokój? Spojrzenie Atretesa spoczęło na Kalebie. Jak to możliwe, by ten Bóg tak potężny pozwolił, ażeby Jego Syn... zginął z rąk wrogów? Gdzie tu potęga? Znowu zwrócił spojrzenie na twarz Rispy i zacisnął pięści. Chciał ją obudzić... ale po co? Żeby wyznać swoje wątpliwości, swoje pytania, swoje zainteresowanie tym dziwnym Bogiem? Przyznać się do tęsknoty, do dręczącej pustki, którą tak dotkliwie czuł, gdy widział, jak Rispa i Teofil dzielą się pokojem? Głupiec. Co za głupiec! Jutro muszą przejść wiele mil, a on, zamiast odpoczywać, patrzy ponad ogniem na kobietę i co gorsza czuje się całkowicie bezradny. Siedział jeszcze jakiś czas, patrząc na śpiącą Rispę. Przenikał wzrokiem każdą linię jej twarzy i ciała. Jak to możliwe, by kobieta stawała się z każdym dniem piękniejsza? Wyciągnął się na ziemi i patrzył na granatowe, wygwieżdżone niebo. Pragnął zasnąć. Zamknął oczy, ale nawet zapadając się w otchłań snu, słyszał jej łagodne słowa. "Pragniesz za wszelką cenę chronić swe serce, Atretesie, ale już za późno, prawda?" Rozdział XIII Podążali drogą przez starożytne etruskie miasto Tarkwinię, znane z malowanych grobowców, a dalej w stronę Orbetello u stóp góry Argentarius. Potem przeszli przez most na rzece Albegna i skierowali się ku Grosseto i rzece Umbro. Pokonywali ledwie dwanaście mil dziennie, gdyż taka odległość była szczytem możliwości Rispy. Pogoda popsuła się. Było zimno i mokro. - Za godzinę będziemy w Grosseto - powiedział Teofil w momencie, kiedy mijał go oddział rzymskiej jazdy, która podążała na południe. Spojrzenie Rispy powędrowało wzdłuż drogi. Nic nie mówiła, ale Atretes widział, jak bardzo jest zmęczona. Napłynęły chmury i lunął gęsty deszcz. Kiedy znaleźli się wreszcie na skraju miasta, Rispa była przemoczona do suchej nitki, a dół tuniki miała oblepiony błotem. - Tędy - powiedział Teofil, prowadząc ich ulicami koło targu, gdzie przekupnie, zasłonięci płóciennymi daszkami, nadal prowadzili handel. Atretes ujrzał przed sobą żołnierzy i poczuł się niepewnie. - Dokąd nas prowadzisz? - Znam gospodę koło twierdzy - odparł Teofil. - Ostatni raz byłem tutaj dziesięć lat temu, ale jeśli gospoda nie została zamknięta, będziemy mieli dobre jadło i bezpieczne schronienie. Gospoda była własnością kilku rzymskich weteranów i rozrosła się od czasu, kiedy bywał tu Teofil. Opłata za nocleg odpowiednio się podniosła, ale Teofil wyjął pieniądze bez wahania, uznając, że Rispa i dziecko muszą należycie odpocząć po marszu w deszczu. Atretes był spięty i czujny od chwili, gdy jego noga stanęła na dziedzińcu gospody. Zatrzymywali się tu legioniści przybywający ze wszystkich stron świata. Wielu przyprowadzało kobiety lekkich obyczajów. Kaleb zaczął kaprysić w momencie, kiedy przechodził obok nich jakiś młody żołnierz z kobietą uwieszoną u jego ramienia. Legionista uśmiechnął się do dziecka i wyciągnął rękę, żeby połaskotać je pod brodą. - Trochę za mokro jak na podróż, mój mały - powiedział i zamilkł, gdy Rispa podniosła na niego spojrzenie. Miło zaskoczony uniósł leciutko brwi. - Pani - wycedził, kłaniając się, co wyraźnie sprawiło przykrość jego towarzyszce. Atretes podszedł natychmiast i zsunął kaptur z głowy. - Idź swoją drogą. Kobieta przyglądała się mu z otwartymi szeroko ustami. Mierzyła go wzrokiem ze zdumieniem i podziwem. Uśmiechnęła się i oczy jej rozbłysły. Żołnierz wyprostował się nieco, urażony tym, że jakiś cywil zwraca się do niego takim tonem. Ocenił wzrost, szerokość barów i chłód spojrzenia Atretesa. Germanin ujął Rispę pod ramię. Nie powiedział już ani słowa, ale jasno dawał do zrozumienia, co myśli. Żołnierz zauważył to. Wziął swoją towarzyszkę pod rękę i ruszył w stronę schodów. Kobieta szepnęła mu coś na ucho, a po chwili dołączyli do większej grupy. Dwóch innych żołnierzy przypatrywało się im bacznie. - Nie zrobił niczego złego - rzekła łagodnym głosem Rispa. - Ludzie zawsze lubią patrzeć na małe dzieci. - Ale on patrzył na ciebie. Teofil, który płacił właśnie właścicielowi, obrócił się w ich stronę. - Nie zostaniemy tutaj - oznajmił Atretes i Teofil zobaczył, dokąd biegnie gorejące spojrzenie Germanina. - Uspokój się. Właśnie wychodzą. - Zapomniał o innych udogodnieniach, jakimi mogła pochwalić się gospoda. - Mamy pokój w tym korytarzu. Poprosiłem, żeby przyniesiono nam jadło. Wyszli na ogromny wewnętrzny dziedziniec z marmurową fontanną pośrodku. Deszcz bębnił w dach, kiedy szli portykiem. Rispa drżała, gdyż chłód przenikał przez jej mokre suknie. Pokój był duży i wygodnie umeblowany: łoża, kilka małych stolików. Idący za nimi sługa wyjął z wiadra trochę rozżarzonych węgli, żeby rozpalić ogień w żelaznym koszu. Atretes rzucił wierzchnie odzienie na podłogę, wziął od Rispy Kaleba i usadził go na podłodze. Szorstkim gestem zdjął mokry płaszcz z ramion Rispy. - Rozgrzej się! Wskazał głową ogień. Ruszyła w stronę Kaleba, ale Atretes złapał ją za ramię i pchnął ku żarzącym się już węglom. Podszedł do Kaleba i uwolnił go z tuniki i powijaków, rzucając je niedbale na ziemię obok płaszczy. Posadził syna na łożu i wytarł do sucha wełnianym pledem. Kaleb protestował płaczem przeciwko temu obcesowemu potraktowaniu jego osoby, ale ucichł, kiedy był już owinięty w ciepłą tkaninę i wtulał się w pierś ojca. Teofil zniósł deszcz lepiej, gdyż oprócz grubego wełnianego płaszcza miał skórzaną zbroję i tunikę. Wziął pled z innego łoża i narzucił go Rispie na ramiona. Drżąc nadal na całym ciele, podziękowała mu i podniosła płaszcz z posadzki. Strzepnęła go i powiesiła na wygiętym drewnianym zwieńczeniu łoża. Miała nadzieję, że do rana wyschnie. Otuliła się ciaśniej pledem i przysunęła najbliżej jak mogła do kosza z węglami. Mokra wełna zaczęła parować. Atretes podszedł z zawiniątkiem, z którego wystawały tylko kosmyki czarnych włosów Kaleba. Roześmiała się i stuknęła go leciutko palcem w nosek, zadowolona, że jest mu sucho i ciepło. - Zostaniemy tu cały dzień - oznajmił Teofil. - Nikt nie zakłóci nam spokoju. - Może deszcz przestanie padać - powiedziała Rispa ze skrywaną nadzieją, że tak nie będzie. Rozpaczliwie potrzebowała dnia wypoczynku. Sługa przyniósł tacę ze smakowitym jadłem. Teofil podzielił na części kurczaka duszonego w miodzie przyprawionym kolendrą i talarkami cebuli. Gotowane jaja pokrojono i ułożono na liściach sałaty i plastrach grzybów, dodając na wierzch ikrę. Nie zabrakło na tacy kulek mięsnych w ostrym sosie, a także chleba i dojrzałych zimowych jabłek. - Manna z nieba - powiedziała Rispa, wkładając Kalebowi w usta kawałeczki kurczaka. Ale dziecku bardziej smakowały jajka z ikrą. Kiedy jeszcze skupiała całą uwagę na Kalebie, Atretes napełnił mocnym winem i postawił przed nią kielich. Miała na sobie nadal mokre odzienie, była blada. Wino rozgrzeje ją i zapewni mocny sen. Spojrzał na jej zabłoconą tunikę i zdarte sandały. W górach zamarznie w tym stroju. - Wspaniałe jadło i ciepłe miejsce do spania - powiedziała Rispa, rozglądając się po bogato umeblowanym pokoju. - Gdybym mogła się jeszcze wykąpać, poczułabym się jak w niebie. - Łaźnie są niedaleko - zapewnił Teofil. - Nie ma powodu, byś z nich nie skorzystała. - Jest zbyt zmęczona - rzucił Atretes z ustami pełnymi bażanta. - Chciałabym się wykąpać. Rzucił na ziemię kość z ogryzionego udka. - Wczoraj wieczorem kąpałaś się w strumieniu. - Umyłam tylko twarz. - A co zrobisz z dzieckiem? - Atretes obrzucił ją wrogim spojrzeniem. - Oczywiście wezmę je ze sobą. - Pójdziemy z nią - dodał Teofil, zaciekawiony, jak zachowa się Atretes. - A złoto? Kto go przypilnuje? - Będziemy wychodzić na zmianę. Zatrzymam je przy sobie, kiedy wy pójdziecie do łaźni. Potem zamienimy się rolami. - Może dałoby się uprać ubrania - powiedziała Rispa głosem pełnym nadziei. - Znajdzie się tam i praczka - uspokoił ją Teofil. Wstał z łoża, przeszedł przez pokój i zaczął grzebać w swoim tobołku. Wyjął zestaw strygilid i flaszkę z oliwą. - Zostawiłam swoje rzeczy w Efezie - zafrasowała się Rispa. - Nie mieliśmy czasu... - Kupimy wszystko, czego potrzebujesz - rzekł Teofil. Atretes przenosił spojrzenie z Rispy na Teofila i z powrotem. Wygląda na to, że wszelkie jego zastrzeżenia zostaną odrzucone. Nie miał zamiaru wyjaśnić im, że nigdy nie był w publicznych łaźniach, ale za to słyszał o nich najrozmaitsze rzeczy. Osuszył swój kielich i wstał zrezygnowany. - Miejmy to jak najszybciej za sobą. Teofil wskazał im drogę. Łaźnie znajdowały się niedaleko gospody, która być może właśnie tej okoliczności zawdzięczała swoje powodzenie. Przy drzwiach czekał już rządek klientów. Atretes stanął w kolejce z Rispą i Teofilem, który zapłacił za wszystkich kilka miedziaków, i wkrótce znaleźli się w środku. W sieni rozbrzmiewały echem liczne głosy. Atretes był pełen najgorszych przeczuć. Nienawidził tłumu, a tutaj było mnóstwo mężczyzn i kobiet. Rispa spojrzała na Atretesa. Miał niepewną minę. Wszedł do szatni. Stanął koło sklepionego przejścia i zajrzał do tepidarium. Kilka półrozebranych kobiet minęło go, przechodząc z szatni do dalszych pomieszczeń. Rispa rozejrzała się za szatnią dla kobiet, a potem ruszyła w tamtą stronę. Nagle poczuła na ramieniu dłoń Atretesa. - Nie! - burknął. - Nie? - powtórzyła zmieszana. - Nie rozumiem. - Ruszył w stronę głównej sali kąpielowej, wlokąc ją za sobą. - Atretesie! - wykrzyknęła zawstydzona i zbita z tropu. Ludzie zaczęli się im przyglądać. - Co robisz? Teofil poszedł za nimi, domyślając się, o co chodzi. Powinien wcześniej o tym pomyśleć. Weszli do ogromnej sali tepidarium. Atretes zatrzymał się i patrzył. W basenie pełno było ludzi - przeważnie nagich. Tylko nieliczni mieli na sobie krótkie tuniki. Kilka kobiet, przykrytych niedbale ręcznikami, leżało na łożach koło basenu. Rozmawiali z nimi dwaj siedzący na krawędzi basenu, całkowicie nadzy mężczyźni. W wypełnionej parą sali unosił się zapach słodkich, korzennych olejków i kadzideł. Atretes rozejrzał się z odrazą. Nikt tu nie dbał o skromność, mężczyźni, kobiety, dzieci. Kilku chłopców przebiegło obok niego i skoczyło do basenu. Atretes zapomniał, że trzyma za nadgarstek Rispę, kiedy z basenu wyszła młoda kobieta o krągłych kształtach. Jak Wenus wyłaniająca się z morza wyżymała swoje długie włosy, przechodząc tuż przed Germaninem i obdarzając go promiennym uśmiechem. Wzięła ręcznik z pobliskiej półki i osuszała włosy, ani na chwilę nie spuszczając z niego wzroku. Przypominała mu Julię. Rispa zauważyła, że Atretes wpatruje się w młodą kobietę. Serce się jej ścisnęło. - Proszę cię, Atretesie, puść mnie. Bez słowa cofnął rękę. Teofil wcisnął jej w dłoń kilka miedziaków. - W holu można kupić wszystko, co potrzebne do kąpieli. Wybierz coś sobie. - Dziękuję. Minęła ją grupka młodzieńców z ręcznikami owiniętymi wokół bioder. Rozmawiali, wybuchając co chwilę śmiechem. Dwaj z nich zerknęli na Rispę. Atretes znowu chwycił ją za przedramię. - Zostaniesz ze mną. - Wolę kąpać się sama z Kalebem. - Sama? W takim miejscu? Nie rozśmieszaj mnie. - Nigdy jeszcze nie byłeś w publicznej łaźni, prawda? - spytał Teofil. Obok nich przeszły właśnie dwie kobiety okryte niedbale narzuconymi ręcznikami. Zatrzymały się, by porozmawiać z dwoma mężczyznami, którzy siedzieli na krawędzi basenu. Kilka nagich dziewcząt goniło się po tepidarium, wskakiwało do wody i opryskiwało się nawzajem. - Nikt jej nie zaczepi. - Jeśli ktokolwiek się do niej zbliży, zabiję go. Rispa otworzyła szeroko oczy. Nie wątpiła, że Atretes zgoła nie żartuje. - Są niepisane reguły zachowania w takim miejscu - wyjaśnił posępnym głosem Teofil. - Lepiej chyba będzie, jeśli wrócę - powiedziała Rispa. - Wy zostańcie. Przyjdę później, kiedy będzie mniej klientów. Jeszcze jedna kobieta przeszła tuż obok, spoglądając z wyraźnym zainteresowaniem na Atretesa. - Ani myślę kąpać się przy tej gromadzie gapiących się kobiet - oznajmił Atretes na tyle głośno, żeby usłyszało go nie tylko najbliższe otoczenie. Kobieta zarumieniła się i odwróciła wzrok. - Dość tego miałem na arenie. Inni, znajdujący się w pobliżu, spojrzeli na niego z nie skrywanym zaciekawieniem. - Odprowadzimy Rispę do gospody, a sami pójdziemy do twierdzy - zaproponował Teofil. - W tamtejszych łaźniach będziesz miał wyłącznie męskie towarzystwo. - Co? Miałbym kąpać się razem z rzymskimi żołnierzami? Raczej pozwolę, żeby ciało zgniło mi z brudu i odpadło od kości! Tym razem jego głos poniósł się jeszcze dalej i kilku młodzieńców zaczęło się mu bacznie przyglądać. - I nie przeszkadza ci, że będziesz cuchnął jak szakal? - zapytała Rispa, ruszając w stronę sklepionego wejścia. - Jak szakal? - powtórzył Atretes i poszedł za nią. - Wybacz - powiedziała, nie zatrzymując się. - Jak kozioł. Jak beczący, rozwścieczony kozioł. Oddała mu Kaleba. Nie zważając na jego protesty, podeszła do sprzedawcy i kupiła dwa zestawy do kąpieli. Obejrzała się i zobaczyła, że Atretes przyszedł za nią do holu. - Nie rób tego nigdy - warknął. Wetknęła mu strygilidę za pas, a drugą oraz flaszkę z oliwą trzymała rozkołysane w ręku. Wzięła Kaleba. - Kąpiel nie boli. I nie martw się kobietami. Jestem pewna, że Teofil zadba, żeby cię nie napastowały. Teofil z trudem powstrzymał uśmiech i przyglądał się niepewnej minie Atretesa, kiedy Rispa oddalała się z dzieckiem. - Dokąd idziesz? - krzyknął za nią i jego głos odbił się echem od ścian ogromnej sali. - Wracam do gospody. Przeszła przez hol i zniknęła w drzwiach, przez które wchodziło właśnie pół tuzina ludzi. - Mam uczucie, że nie uda mi się popływać dla odprężenia mięśni - rzucił oschle Teofil. - Ty pierwszy się kąpiesz czy ja? Atretes zaklął pod nosem i wyrwał strygilidę zza pasa. Wziął ją w zęby i poszedł w stronę tepidarium, zdejmując po drodze pas. - Atretesie, poczekaj! - powiedział Teofil, biegnąc za nim. Stęknął, kiedy Germanin rzucił mu na brzuch swój pas i sakiewki ze złotem. - Szatnia jest... Atretes zerwał z siebie tunikę i też rzucił ją Teofilowi. Kilkoma susami podbiegł do basenu i skoczył do wody. Wypłynął na środku i strząsnął wodę z włosów. Wydawało się, że jest tu teraz mniej ludzi. Szerokimi wymachami ramion popłynął na koniec basenu. Oparł się dłońmi o krawędź i dźwignął ciało z wody. Wszyscy zastygli bez ruchu i patrzyli, jak zamaszyście kroczy portykiem. Szedł do calidarium. Jak na kogoś, kto nie lubił zwracać na siebie uwagi, z pewnością nieźle wiedział, jak skupić na sobie spojrzenia. Rozbawiony Teofil usiadł na ławce, oparł się plecami o ścianę i czekał. To nie potrwa długo. W calidarium Atretes otworzył flaszkę i nalał sobie oliwy na dłoń. Energicznie wcierał oliwę w całe ciało, pragnąc jak najprędzej opuścić to miejsce. Podszedł do niego jakiś mężczyzna. - Czy chciałbyś, bym wmasował ci oliwę... Słowa zamarły mu na ustach, kiedy Atretes podniósł głowę. Uniósł dłoń w przepraszającym geście i oddalił się pospiesznie. Mrucząc coś pod nosem, Atretes gwałtownymi ruchami zeskrobywał oliwę z ciała i strząsał ją ze strygilidy. Jak tylko skończył, pobiegł do frigidarium i skoczył do zimnej wody. Teofil zobaczył Atretesa kroczącego w jego stronę z ręcznikiem owiniętym ciasno wokół bioder. Germanin wyrwał mu tunikę i ubrał się pospiesznie. - Po wszystkim - oznajmił, biorąc pas. Kiedy był już przepasany, zatknął bezpiecznie sakiewki ze złotem i podrzucił głowę, jakby odprawiając Teofila. - Nie musisz się spieszyć. Wyszedł wielkimi krokami. Teofil roześmiał się, wyszedł na ulicę i zrównał z nim krok. - Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak pragnął uniknąć przyjemności, jaką daje odprężająca kąpiel. - Wracaj do łaźni, Rzymianinie. Trafię do gospody - warknął Atretes, nie zwalniając kroku. - Podobnie jak ty, nie lubię kąpać się przy niewiastach. Pójdę do twierdzy. Zresztą staremu mułowi Mariusza przyda się porządny masaż. Była to aluzja do przezwiska, jakim często określano legionistów ze względu na ilość rzeczy, jakie musieli nosić. Szli brukowaną ulicą. Między wielkie kamienie powkładano mniejsze białe kamyki, które odbijały światło księżyca i wskazywały drogę. - Jak daleko mamy do gór? - spytał ponuro Atretes. - Wszędzie będziemy mieć góry. Nawet droga wzdłuż wybrzeża do Genui nie jest łatwa dla kogoś, kto nie przywykł do ciężkich warunków podróżowania. - Nie skarżyła się. - I nie będzie. Atretes zwrócił uwagę na malowane szyldy wiszące nad niektórymi sklepami. Zobaczył dwa, za którymi się rozglądał. - Odpoczniemy dwa dni, nie jeden. Teofil uniósł odrobinę brwi, ale skinął głową. - Niech będzie. Bez względu na to, jakimi powodami kieruje się Atretes, Rispa potrzebuje odpoczynku. On zaś, Teofil, będzie miał więcej czasu, żeby wypytać w twierdzy, na jakie kłopoty mogą się natknąć w dalszej drodze. Słyszał, że na drodze przez Alpy Graian grasują zbójcy. Może jest jakiś inny bezpieczniejszy szlak. Morzem do Renu albo przez inną przełęcz. Musi to wyjaśnić. - Zostawię cię tutaj - powiedział. - Gospoda jest na końcu ulicy. Nie będę się spieszył. Może da to wam, tobie i Rispie, sposobność, byście zawarli pokój. To, co zdarzyło się tamtej nocy, nęka was oboje. Skończcie z tym raz na zawsze. Oczy Atretesa zwęziły się, kiedy patrzył, jak setnik odchodzi w stronę zachodniej bramy twierdzy. Teofil podszedł do wartownika i wdał się z nim w rozmowę. Atretes wszedł do pokoju i Rispa, siedząca na podłodze i bawiąca się z Kalebem, podniosła na niego zdziwiony wzrok. - Nie traciłeś czasu. - Spojrzała w stronę drzwi za jego plecami. - Gdzie Teofil? Atretesa zalała niespodziewanie fala zazdrości. - Poszedł do łaźni w twierdzy. Rzucił swój płaszcz na łoże i obrzucił ją posępnym spojrzeniem. Kaleb chwycił ją z przodu za tunikę i próbował dźwignąć się na nogi. Na jej twarzy malowało się oszołomienie. Spojrzała pytająco. - Nie zapytam, czy kąpiel sprawiła ci przyjemność. Zbyt krótko z niej korzystałeś. Chwyciła Kaleba, zanim zdążył klapnąć na pupę, i przytrzymała, aż odzyskał równowagę. - Staje się za ciężki, byś go niosła. - Przy dużych odległościach. - Odtąd ja go będę niósł. - To znaczy, że ja będę niosła rzeczy? - Nie - odparł, wcale nie rozbawiony. - Nie dałabyś rady nawet przez milę. - Musisz dodać Kaleba do tego, co już dźwigasz na grzbiecie? - Jesteś słaba. Powiedział to głosem tak zimnym, że gotowa była zapomnieć, iż troszczył się o nią. - Słabsza od ciebie, to prawda, ale nie tak słaba, bym nie mogła nieść tego, co mi przypadło. A przypadł mi Kaleb. - Pocałowała dziecko w szyję, a potem wzięła je na ręce i wstała. - Może nim dotrzemy do twojej ojczyzny, będę równie silna jak Germanki. Kiedy niosła Kaleba do łoża, Atretes zauważył, że jest bosa. Miała stopy brudne i obolałe po wielu dniach marszu. Zauważył też coś innego. - Jak podarłaś sobie tunikę? - Zaplątałam się w dziką różę, kiedy wracałam zeszłej nocy znad strumienia. - Usiadła na łożu, trochę mniej odprężona niż jeszcze przed chwilą. Była brudna i czuła się zaniedbana. I dlaczego ten człowiek tak na nią patrzy? Posadziła sobie Kaleba na kolanach. - Pójdę do łaźni później, kiedy będzie mniej ludzi. - Po moim trupie. - Z przyjemnością - powiedziała. Odpowiedział jej spojrzeniem, w którym nie było ni śladu poczucia humoru. - Atretesie, ja muszę się wykąpać. Kaleb też. Jeśli chcesz, nie zdejmę tuniki. W ten sposób upierze się, kiedy ja się będę myła. Zrozumiał, że Rispa nie ustąpi i spojrzawszy na nią, uznał, że ma z pewnością rację. - Kiedy największy tłum opuści łaźnie? - Większość wyjdzie za parę godzin. Jest tam salka przeznaczona dla karmiących matek. Tam pójdę. - Nie mogłaś powiedzieć wcześniej? - Nie dałeś mi możliwości. Czy mógłbyś usiąść? Zaczynam się niepokoić, kiedy tak się miotasz po pokoju! Przystanął, żeby nalać sobie wina. Serce biło mu przyspieszonym rytmem. Był niespokojny, chociaż nie potrafił powiedzieć dlaczego. Żałował teraz, że Teofil nie wrócił razem z nim. Bez względu na to, jakie uczucia żywił do Rzymianina, w jego towarzystwie mógł chociaż przez chwilę nie myśleć o Rispie. Kiedy był z nią sam na sam, jak teraz, nie mógł zapomnieć o tym, co zrobił w hypogeum. Czy ona też nie potrafi o tym zapomnieć? - Czy Germanie się nie kąpią? Obrócił się i obrzucił ją wrogim spojrzeniem. - Owszem, kąpią się, ale nie wszyscy naraz, kobiety i mężczyźni. Germanie mają poczucie przyzwoitości. Pomyślała, że lepiej zmienić temat. - Jaka była Ania? - Ania? Nie chciała urazić jego uczuć, skoro jednak zadała pochopnie to pytanie, nie ma już wyjścia. - Twoja żona. Powiedziałeś, że nosiła imię Ania. - Dlaczego pytasz? - Może dowiedziałabym się, jaki byłeś, zanim Rzymianie zrobili z ciebie gladiatora. - Była młoda. - I to wszystko? Niczego więcej nie pamiętasz? - Pamiętam. Pamiętam wszystko. Była piękna. Jasnowłosa. Miała jasną cerę. Niebieskie oczy. Zaczerwieniła się, gdyż Atretes przyglądał się jej, jakby dokonując porównania. Nigdy jeszcze nie miała tak mocnej świadomości swoich czarnych włosów, oliwkowej cery i ciemnych oczu. - Umarła w połogu - rzucił, opróżniając kielich. - Mój syn umarł wraz z nią. Dzban był pusty. Cisnął nim o ziemię. Rispa zamknęła oczy, żałując, że przyszło jej do głowy, by zadać mu jakieś pytanie. Pomyślała o Szczepanie i Racheli, o tym, jak bardzo jej ich brak. Otworzyła oczy i spojrzała na niego. - Wybacz. Nie powinnam była zadawać ci tych pytań. Zobaczył w jej oczach współczucie i złość go opuściła. - To było tak dawno. - Skłamał, oto cała prawda. Nie potrafił sobie przypomnieć nawet twarzy Ani. Co gorsza, nie czuł już bólu. Nic a nic. Byli ze sobą w innym czasie, w innym świecie, jakże odległym od Rzymu. Spojrzał przekornie na Rispę. - Opowiedz o swoim mężu. Wykrzywiła usta i głaskała Kaleba po główce. Położyła go na ziemi, żeby mógł wędrować sobie po całym pokoju. - Był dobry, tak samo jak Jan i Teofil. Atretes zacisnął zęby. Położył się na łożu, starając się przybrać swobodną pozę. - Dobry i już? To wszystko, co zapamiętałaś? - Odpowiadasz pytaniem na pytanie? - Może i tak. Ale nigdy o nim nie mówisz. Chciałbym dowiedzieć się, jaka byłaś, nim zostałaś matką mojego syna. Był w jakimś dziwnym nastroju, popadł w zamyślenie. Żałowała teraz, że zaczęła tę rozmowę, gdyż znaleźli się niespodziewanie w tym samym nurcie uczuć, niebezpiecznym nurcie, który mógł ją pociągnąć na dno. - Był mistrzem murarskim i pracował bardzo ciężko. Wszystko robił z myślą o Panu. - Musiał być przystojny i zbudowany jak Apollo. - Wcale nie był piękny, w każdym razie w oczach ludzi. Był niski, krępy. Łysiał. Miał za to piękne oczy. Właśnie te oczy wywarły na mnie największe wrażenie, kiedy odezwał się po raz pierwszy. Czy zdarzyło ci się, że ktoś patrzy na ciebie i że w tych oczach nie ma nic? Tacy ludzie patrzą, ale w gruncie rzeczy wcale cię nie widzą. Atretes spotkał się z tym. I to nie raz. - Szczepan był inny. Kiedy patrzył na mnie, czułam, że kocha mnie za to, kim jestem. W tonie jej głosu było coś, co obudziło jego zaciekawienie. - Jaka byłaś, że ludzie patrzyli na ciebie i nie widzieli cię taką, jaką byłaś? - Ponieważ spuściła wzrok, zmarszczył czoło. Najwyraźniej nie chciała wyjawić mu, co było w jej życiu, zanim poślubiła Szczepana. - A może powinienem zapytać, kim byłaś? - Byłam samotna. Jego oczy zwęziły się. Co ta kobieta ukrywa? - Bezpieczna odpowiedź, która niczego nie wyjaśnia. Ja też jestem samotny, ale to nie mówi nawet połowy tego, jakim jestem. - Może powinniśmy porozmawiać o czym innym...? Czuła tępe bicie serca. "Boże, nie teraz. On tego nie pojmie. Nie w tym nastroju, nie w takim stanie umysłu." Atretes wstał. Był wyraźnie wzburzony. - Przysięgłaś, że nigdy mnie nie okłamiesz. - I nie okłamałam. - Powiedz więc prawdę. Przez dłuższą chwilę milczała. - Ile tej prawdy chcesz usłyszeć, Atretesie? - Całą. Czuła pokusę, straszną pokusę, żeby powrócić do starego wzorca chronienia samej siebie. Czy jednak nie oznaczałoby to odwrócenia się od Pana? "O Boże, spraw, by zadowolił się częścią prawdy i nie domagał się całej." - Mój ojciec pił - zaczęła powoli. - Dużo. Czasem nie wiedział, co robi. Wpadał w taką samą niepohamowaną wściekłość jak ty i wtedy rozbijał wszystko na swojej drodze, a bywało, że rzucał się na ludzi. Rzucił się na moją matkę. - Drżącymi ustami nabrała powietrza w płuca. Jakże dobrze to pamięta! Nie chciała mówić o swoim ojcu, tak samo jak Atretes nie chciał mówić o igrzyskach. Złożyła dłonie, próbując zapanować nad drżeniem. Patrzyła, jak Kaleb czołga się wokół nóg łoża, na którym spoczywał jego ojciec. - Uciekłam wkrótce po jej śmierci. Nie chciała wspominać tego, co się wtedy stało. - Ile miałaś lat? - Jedenaście. Zmarszczył brwi. Wyobraził sobie dziewczynkę prowadzącą samodzielne życie w mieście takim jak Efez. - Gdzie mieszkałaś? - Gdzie się dało. Pod mostami, w pustych skrzyniach w porcie, w opuszczonych insulae, w bramach. Wszędzie, gdzie mogłam się jakoś schronić. - Co jadłaś? - Kradłam wszystko, co mogłam, i kłamałam w żywe oczy, kiedy ktoś mnie przyłapał. Nabrałam wielkiej wprawy w jednym i drugim. Żyłam jak szczur tym, co udało się zdobyć. Jednak nie żebrałam. - Uśmiechnęła się łagodnie i smutno, przypominając sobie rozpacz, jaka była jej udziałem. - Zbyt wiele miałam w sobie gniewu i dumy. Przez dłuższą chwilę milczał. - Czy kiedykolwiek...? Zbielały jej kostki zaciśniętych mocno dłoni. Spojrzała na niego poprzez pokój. W jej oczach pojawiły się łzy bólu. Wiedziała, o co mu chodzi. Chociaż spotkała na swojej drodze Szczepana, chociaż została odkupiona i zbawiona, nie mogła pozbyć się wstydu i trwogi na myśl o wszystkim, co robiła. - Czy się sprzedawałam? - wypowiedziała za niego to pytanie. - Tak. Kiedy byłam tak głodna i zmarznięta, iż myślałam, że nie dożyję do rana. Poczuł, że robi się mu niedobrze. - Ile razy? - Dwa. - To był Szczepan? Potrząsnęła głową. - Szczepan znalazł mnie nieprzytomną w bramie insuli, w której mieszkał. Zaprowadził mnie do Klaudii, starej, mieszkającej samotnie kobiety, która głęboko przeżywała swoją wiarę. Nakarmiła mnie i pielęgnowała, póki nie doszłam do siebie. Szczepan często ją odwiedzał. Nauczył mnie czytać. Oboje mnie kochali. Nikt nie kochał mnie w ten sposób. Zabrali mnie na zgromadzenie wyznawców Chrystusa. Ci też mnie pokochali. Taką, jaką byłam, nikczemną i zagubioną. Straconą. I to na zawsze. Tak sądziłam. Kiedy Jezus mnie odkupił i stał się moim Zbawcą, Szczepan poprosił, bym została jego żoną. - I to przywróciło ci cnotę w oczach tych ludzi? - spytał oschle. - Cała moja cnota pochodzi od Pana, nie ode mnie. Kiedy w sercu zwróciłam się ku Jezusowi, obmył mnie... - W rzece - prawie warknął. - Bóg przywrócił mi zdrowie. Zmartwychwstałam. - Spostrzegła, jak się zmaga ze sobą, przyjmując w pełni do wiadomości to, co mu wyznała. Nie chciał jej wierzyć. Jakże pragnęła, by nie była to prawda. - Odkąd przekroczyłam próg domu Klaudii, nie kłamałam, nie oszukiwałam, nie kradłam, nie sprzedawałam się. Przysięgam przed Bogiem na moje życie, Atretesie, że już nigdy do tego nie wrócę. Wierzył jej, jakie jednak miało to znaczenie? - Miałam nadzieję, że pewnych pytań nie zadasz nigdy - powiedziała głosem przerywanym przez łzy. Przyjrzała się jego twarzy. - Przykro mi, że prawda jest dla ciebie taka bolesna. Poczuł trwogę skręcającą wnętrzności. I gniew - choć nie wiedział na kogo i za co. Nie rozumiał, co się z nim dzieje, poza tym, że toczy wojnę z samym sobą i z tym, co mu przed chwilą wyjawiła. Niektóre sprawy były jednak oczywiste. - Czy wiesz, co z kobietami takimi jak ty robi się w Germanii? - spytał chrapliwym głosem. - Goli się im głowy, a potem rzuca do bagna. To szybszy sposób. Przeważnie jednak ojciec albo mąż odcinają jej nos i wymierzają chłostę. Jeśli przeżyje, wyrzuca się ją z wioski, żeby sama walczyła o życie. Rispa milczała. Kaleb podpełzł do niej i usiadł przy jej nogach, wymachując uszczęśliwiony rękami. - Mama!... Mama... Pochyliła się, żeby go podnieść. - Nie dotykaj go! Drgnęła i powoli się cofnęła, zaciskając dłonie, z zamkniętymi oczami. Kaleb zaczął płakać. Atretes podniósł go, poruszył kilka ozdobnych poduszek i posadził między nimi dziecko. Kaleb zapomniał na chwilę o Rispie. Był wyraźnie zadowolony. - Ile osób wie o twojej przeszłości? - spytał Atretes, znowu krążąc po pokoju. - Wszyscy z Kościoła w Efezie. Przystanął przed nią. Twarz miał rozedrganą. - Taka byłaś z siebie dumna, że musiałaś wyjawić to wszystkim? Jej oczy napełniły się łzami. - Nie! Dałam moje świadectwo, przyjmując Chrystusa, i dawałam je zawsze, kiedy Pan wzywał mnie, bym je złożyła. - Po co? - Żeby pomóc innym odnaleźć drogę wyjścia z mroków, w jakich żyłam przedtem. Ogarnęła go fala gniewu. - Dlaczego mi to powiedziałaś? Dlaczego teraz? - Pytałeś, a przysięgłam, że nigdy cię nie okłamię - odparła bardzo spokojnym głosem. - Lepiej, żebyś mnie okłamała! - Dla kogo lepiej? - Co mam począć? "Boże ukochany, do tego więc doszło?" Spojrzała w błękitne oczy Atretesa i ujrzała wpatrzoną w nią śmierć. - Co mam począć, wiedząc o tobie wszystko? "Panie, uśmierz drżenie mego serca. Jest zraniony i zagniewany, i ma prawo odebrać mi życie. Niech się dzieje Twoja wola. Nie przestanę Ci ufać. Powierzę Ci Kaleba. Błagam Cię tylko, Panie..." - Odpowiadaj! - Zrobisz to, co uznasz za właściwe. Czyżby chciała stawić mu czoło? Ważyłaby się na coś takiego? Wydobył zza pasa sztylet i przeszedł przez pokój. Złapał ją za szyję i zmusił, by wstała. - Co uznam za właściwe! Zamrugała, ale zaraz jej spojrzenie uspokoiło się, jakby Rispa pogodziła się z tym, co ją czeka. Kiedy zacisnął palce, nie uniosła rąk, żeby się bronić. - Co uznam za właściwe! Czuł, jak pulsuje żyła w jej szyi, ale z ust kobiety nie padło ani słowo skargi. Niespodziewanie pojawiło się wspomnienie ostatniego spotkania z Julią. Histeryzowała, czepiała się jego sukni, przysięgała, że Atretes jest ojcem dziecka, które ona nosi w swym łonie. Gdyby nie była w ciąży, zabiłby ją za niewierność. A potem powiedział Hadassie, że nawet jeśliby Julia położyła mu dziecko u stóp, odwróciłby się i odszedł, nie zważając, iż to jego syn. "Kłamstwa, same kłamstwa... Julia, Rzym, wszystko kłamstwa". Spojrzał w ciemne oczy Rispy i uświadomił sobie, że ona zawsze mówiła prawdę. Wkrótce po przybyciu do jego willi w Efezie przysięgła, że go nie okłamie - "nawet, gdybym miała zapłacić za to życiem". Nie ujrzał w jej oczach strachu, lecz tylko smutek. Stała przed nim, wiedząc, że jej życie jest w jego rękach, a jednak nie powiedziała ani słowa na swoją obronę. "Przysięgam ci uroczyście, Atretesie, nigdy nie usłyszysz z moich ust kłamstwa." Serce zaczęło bić mu szybciej. Jedno pchnięcie sztyletem i będzie po wszystkim. Albo zaciśnięcie palców... Jego dłoń była mokra od potu. - Powinienem cię zabić. W pokoju panowała grobowa cisza i słyszał tylko własny oddech. - Zasłużyłam na śmierć. Wiem. Zasłużyłam po stokroć. Serce mu się ścisnęło, kiedy słyszał te słowa i patrzył na rozpacz malującą się w jej oczach. Ujrzał oczami wyobraźni twarze wszystkich, których zabił. - Łaska Boga odmieniła moje życie - powiedziała. Puścił ją. Zgrzytnął zębami, potrząsnął głową, jakby zaprzeczając wszystkiemu, co mu wyjawiła. - Wybacz, Atretesie. - Starała się powstrzymać łzy, żeby nie poczuł się jeszcze bardziej nieszczęśliwy. - Nigdy nie myślałam, że moje postępki mają jakiekolwiek znaczenie. Matka nie żyła. Ojciec... - Zwiesiła głowę. - Nie dbałam o to, co robię. Dość cierpiałam, walcząc o życie, by myśleć o tym, po jakie sposoby sięgam. Zbłądziłam. Jak bardzo zbłądziłam! Położyła mu rękę na przedramieniu. Cofnął się gwałtownie, a ona napięła odruchowo mięśnie, oczekując ciosu. Jego oczy zwęziły się posępnie. Zrobił krok do tyłu, zaciskając pięści. Rispa wiedziała, że musi wyjawić wszystko do końca - bez względu na to, co potem uczyni Atretes. - Jezus przelał krew, abym mogła być oczyszczona z moich złych czynów. Oddał życie za nas, wybaczając nam wszystkie grzechy. Otworzył nową drogę każdemu, kto chce na nią wstąpić, i ja poszłam tą drogą. I nie zejdę z niej bez względu na cenę, jaką mi przyjdzie za to zapłacić. Przywarłam do Chrystusa całym sercem. I nie pozwolę się od Niego oderwać. Atretes przypomniał sobie Hadassę stojącą w korytarzu lochu. "Choćby mnie zabił Wszechmocny..." - Tobie też proponuje nowe życie, Atretesie - ciągnęła Rispa - jeśli tylko zechcesz się na nie zgodzić. Troszczyła się bardziej o niego niż o siebie. - Mam więc, idąc za przykładem twojego niewidzialnego Boga, zapomnieć o wszystkim, coś uczyniła? Mam ci wybaczyć? - Nie zapomnisz o tym, jak i ja nie zapomnę. Pamiętam, jak żyłam i kim się z własnej woli stałam, ale dzięki temu tym wdzięczniejsza jestem Jezusowi za to, co dla mnie uczynił. - Cieszę się - warknął. - Ale nie oczekuj niczego ode mnie. - Sztylet ciążył mu w dłoni, jakby był z ołowiu. Wsunął go do zatkniętej za pas pochwy. - Ja nie wybaczam niczego! Nie protestowała, nie spierała się, nie broniła, choć tego właśnie oczekiwał. - Muszę zastanowić się, co mam dalej zrobić - oznajmił w końcu bezbarwnym głosem. - Co z Kalebem? - spytała drżącym głosem. - Zostaw go. Natychmiast. Zamknęła oczy i Atretes zobaczył, że te słowa zadały jej większy ból niż uderzenie, jakie mógłby jej zadać. Podszedł do drzwi. - Nie wychodź stąd. Słyszysz? Jeśli wyjdziesz, przysięgam, że będę cię ścigał jak pies, póki cię nie zabiję. Kiedy Teofil wrócił, zastał Rispę siedzącą na podłodze i trzymającą w ramionach śpiącego Kaleba. Od razu zrozumiał, że coś złego zaszło między nią a Atretesem. - Gdzie Atretes? - Był tu, ale wyszedł. - Czy powiedział dokąd? Potrząsnęła przecząco głową. Atretes był w takim nastroju, że mógł zrobić jakieś głupstwo i znaleźć się w ciężkich tarapatach. Mógł upić się. Wdać się w bijatykę z rzymskimi żołnierzami. Mógł znaleźć sobie nierządnicę i spędzić z nią noc, łamiąc serce Rispy. - Zabiorę cię do łaźni. - Atretes kazał mi tu zostać. - Głos się jej załamał i spojrzała na niego ze smutkiem. - Powiedziałam mu o swojej przeszłości. Wszystko. - Łzy trysnęły jej z oczu. - Wszystko. - Boże, pomóż nam. Uklęknął przy niej i otoczył ją ramieniem. Czuł, jak łkania wstrząsają całym ciałem kobiety. Rozdział XIV Atretes błądził po ulicach Grosseto, aż znalazł gospodę na północnym krańcu miasta, daleko od twierdzy i legionistów. Zamówił wino i usiadł przy stole w głębi sali. Była to nędzna gospoda; przychodzili tutaj robotnicy portowi i woźnice. Tym ludziom bardziej zależało na ilości niż na jakości napitku. Zachowywali się głośno i ordynarnie, ale nikt nie szukał zaczepki. Panujący tu hałas mieszał się z bębnieniem deszczu o dach. Atretes pił dużo, ale nie mógł pozbyć się myśli o tym, co powiedziała mu Rispa. Kłamczyni, złodziejka, dziwka! Widział ciągle jej mroczne z żalu oczy, kiedy mówiła mu o swojej przeszłości. Nic w niej nie przypominało osoby, którą mu opisała. Porzuciła wszystko, co było jej bliskie, żeby wyruszyć z nim do Germanii. Zrobiła to dla niego i Kaleba. I ani razu nie poskarżyła się na fizyczny trud, jaki przyszło jej znosić. Uratowała jego syna przed śmiercią. Nie chciała mu się oddać, chociaż robił, co mógł, by nakłonić ją do występku. Kłamczyni? Złodziejka? Dziwka? Jęknął i walnął pięścią w stół. W sali zapadła cisza. Uniósł głowę i zobaczył, że wszyscy na niego patrzą. - Co się tak gapicie? Odwrócili się do niego plecami, udając, że się nim nie interesują, ale Atretes wyczuwał napięcie panujące w tej sali. Bez wątpienia myślą, że oszalał. Czuł ciężki, mocny łomot serca, czuł żar we krwi. Może naprawdę oszalał? Zamówił jeszcze wino. Przyniósł mu je czym prędzej sam właściciel. Odszedł, nie odważywszy się podnieść spojrzenia na swojego klienta. Atretes napełnił kielich i zacisnął na nim dłoń. Co ma zrobić z tym, co wyjawiła mu Rispa? W Germanii byłby ją zabił. Tego zażądałaby starszyzna. Na samą myśl o tym oblał się zimnym potem. Odpędził od siebie pytanie, dlaczego tak to nim wstrząsnęło. "Kłamczyni, złodziejka, dziwka!" - powtarzał w myślach. Zakrył twarz dłońmi. A kim jest on sam? Rzeźnikiem od zabijania ludzi. Chciał wrócić do domu, do domu w Germanii! Chciał wrócić do życia, które znał, nim po raz pierwszy usłyszał o Rzymie. Nie chciał myśleć o niczym innym. Chciał, żeby życie znowu stało się proste. Chciał pokoju w sercu. Czy jednak życie może być proste? Czy kiedykolwiek zaznał pokoju w sercu? Odkąd wyrósł na tyle, że mógł utrzymać w ręku nóż, a potem frameę, przygotowywano go do walki. Wyruszał na wojnę przeciwko innym szczepom germańskim, które naruszyły terytorium jego plemienia, a potem przeciwko Rzymianom, którzy chcieli zniewolić wszystkie plemiona germańskie. I czyż się im nie powiodło? Dziesięć lat przeżył, czując na szyi ucisk rzymskiej łapy, walcząc o życie, a jednocześnie zabawiając swoich śmiertelnych wrogów. Odsunął stołek, wstał i ruszył niepewnym krokiem w stronę drzwi. Na zewnątrz nadal padało. Potknął się o coś i usłyszał cichy jęk. Zaklął, oparł się o ościeże i spojrzał pod nogi. Jakieś małe, wątłe stworzenie odczołgało mu się z drogi. Dziewczyna. Wtuliła się w ścianę i patrzyła na niego szeroko otwartymi ciemnymi oczami. Miała wychudzoną, bladą twarz. Wydało mu się, że nie ma więcej jak dziesięć, dwanaście lat. Skrzywił się, patrząc na jej brudne łachmany. "Spałam gdzie się dało. Pod mostami, w pustych skrzyniach w porcie, w bramach..." Zamknął oczy i po chwili otworzył je znowu, myśląc, że jego nasączony winem mózg podsunął mu obraz Rispy jako dziecka. Ale dziewczynka nie zniknęła. Drżała z zimna albo strachu - nie wiedział. Może i z jednego, i z drugiego. Poruszył się i dziewczynka skuliła się, jakby pragnąc wydać się mniejszą. - Nie skrzywdzę cię - powiedział i wysupłał monetę z sakiewki, którą miał za pasem. - Masz. Kup sobie coś do jedzenia. Rzucił miedziaka. Rozpaczliwie starała się złapać pieniążek, ale nie była w stanie zamknąć na nim palców. Cenna moneta wpadła z pluskiem do błotnistej kałuży. Dziewczynka wydała z siebie cichy okrzyk rozpaczy i rzuciła się na kolana, by wymacać w błocie monetę. Atretes patrzył na nią i serce ściskało mu się z odrazy i politowania. Żadna ludzka istota nie może tak żyć, a co dopiero dziecko! Zamknął oczy i zobaczył Rispę na czworaka w błocie. "Czy się sprzedawałam? Tak. Kiedy byłam tak głodna i zmarznięta, iż myślałam, że nie dożyję do rana." Płacz dziewczynki był jak sól na otwartą ranę. - Zostaw! - burknął Atretes, ale zgłodniałe, zrozpaczone dziecko nie zwróciło na niego uwagi. - Kazałem ci to zostawić! Znowu odpełzła przerażona. Zrobił krok w jej stronę, a ona podniosła ręce, zasłaniając się przed uderzeniem. - Nic ci nie zrobię. - Wyjął następną monetę. - Masz. - Nawet nie drgnęła. - Weźże! - Wyciągnął rękę z pieniążkiem. Spojrzała na jego twarz, potem na monetę. - Weź - powtórzył łagodnie, jakby nęcił odrobiną jadła przestraszone, głodne zwierzę. Nadal nieufna, zacisnęła zabłocone palce na monecie, przyglądając się mu ostrożnie. - Tym razem nie zgub. - Aureus! - usłyszał, odchodząc w deszczu. - Dałeś mi aureusa! Niechaj bogowie błogosławią cię, panie. Niechaj cię błogosławią! - powtórzyła z płaczem. Atretes szedł przed siebie, nie zwracając uwagi na zimny wiatr. Wino stopniowo wietrzało mu z głowy i ból w sercu narastał. Doszedł do wąskiego mostku nad strumieniem płynącym na północ od Grosseto. Nadchodził świt i niebo już jaśniało. Czuł zmęczenie i przygnębienie. Rozbolała go głowa. Zastanawiał się, czy Rispa pozostała w pokoju, jak jej rozkazał, czy też poszła do łaźni. Zważywszy to, co mu powiedziała, i stan jego ducha, kiedy wychodził, mógł się spodziewać, że kiedy wróci, już jej nie zastanie. Co się stanie z jego synem? Jakimż był głupcem! Zawrócił w stronę miasta. Minęli go rzymscy legioniści. Stukot ich podkutych sandałów sprawił, że napiął wszystkie mięśnie. Zobaczył bramy twierdzy. Namioty wzdłuż ulicy przed twierdzą już się otwierały. Wczoraj zamierzał zrobić zakupy, ale wątpił, by teraz były potrzebne. W gospodzie panowała cisza. Przeszedł korytarzem i przystanął przed drzwiami ich pokoju. Położył dłoń na ryglu i zastygł. Stał, nasłuchując w napięciu. Z wnętrza nie dochodził żaden dźwięk. Już dawno wstał dzień. Oto jej posłuszeństwo! Zaklął pod nosem, otworzył drzwi i wszedł do środka. Przystanął i zaczął się za nią rozglądać. Rispa stała przy oknie. Obróciła się i zobaczył wyraz ulgi na jej twarzy. - Nic ci się nie stało! Chwała Bogu! Miała na sobie ciągle tę samą podartą i brudną tunikę. Nie umyła nawet stóp. - Nie poszłaś do łaźni. - Kazałeś mi nie ruszać się z pokoju. Ponieważ milczał, podeszła do łoża i usiadła, niezdolna już ustać na nogach. Zastanawiał się, czy przez całą noc stała w oknie, patrząc, czy nie nadchodzi. Na to wyglądało. Odwrócił się od niej, zbity z tropu kłębiącymi się w nim emocjami. Nie uciekła. Zrobiła, jak kazał, i czekała na jego powrót. Za wszelką cenę! Rozejrzał się i zobaczył Kaleba owiniętego w pled i śpiącego wygodnie wśród poduszek, które wieczorem rzucił na ziemię. - Gdzie Teofil? - Kilka godzin temu poszedł cię szukać. Znowu spojrzał na nią i pojął wreszcie, że kimkolwiek była kiedyś, teraz jest kimś zupełnie innym. Nie był w stanie zobaczyć w niej tamtej pierwszej osoby, choćby nie wiadomo jak uparcie próbował. Ufał jej. Świadomość tego przeniknęła go z całą siłą i napełniła uczuciem pokoju, jakiego nie zaznał od wielu lat. Nie dba o to, kim była wczoraj; wie, kim jest dzisiaj. - Nikogo nie zabiłaś - powiedział po prostu. Nic z tego, co uczyniła, żeby utrzymać się przy życiu, nie było gorsze od tego, co czynił on. Jego słowa zdumiały ją, rozumiała bowiem, że w ten sposób Atretes uwolnił ją od wszelkiej winy. Wypełniło ją poczucie wdzięczności i szczęścia, ale zaraz serce się w niej roztopiło, bo uświadomiła sobie, że wyznał jej głęboką, mroczną i bolesną prawdę o własnym życiu. Potępił sam siebie. Wstała i podeszła do niego. - Twoje grzechy nie są większe od moich, Atretesie. Pan nie mierzy rzeczy tak, jak mierzy je człowiek. Bóg... - Nie będziemy wracać do tej rozmowy - burknął i wyminął ją. Odwróciła się i patrzyła, jak idzie przez pokój, by wziąć do ręki dzban z winem. Dzban był pusty. Zaklął i odstawił go na miejsce. Rozejrzał się, nieobecny duchem, niezdecydowany, niespokojny. Nigdy nie widziała, żeby był taki zmęczony i mizerny. - Odpocznij, Atretesie - powiedziała cicho. - Porozmawiamy, kiedy poczujesz się lepiej. Wyciągnął się na największym łożu i podłożył sobie rękę pod głowę. Ciało miał jednak napięte. Patrzył w sufit. Wzięła pled ze swojego łoża. Kiedy szła w jego stronę, przyglądał się jej, jakby chciał wyryć sobie w sercu każdy rys jej twarzy, jakby widział ją po raz pierwszy i z jej wyglądu próbował wyczytać, jaka jest. Nakryła go pledem. Odwracała się już, kiedy chwycił ją za nadgarstek. - Powiedziałaś, że w łaźniach jest sala, w której mogłabyś umyć się na osobności. - Tak - odparła z bijącym mocno sercem. Puścił ją. Zdjął pas wraz z sakiewkami i cisnął go na ziemię obok łoża. - Weź, ile potrzebujesz i idź. Masz wykąpać też Kaleba. Poczuła się całkowicie zaskoczona. - Dziękuję - wyjąkała cicho, zastanawiając się w duchu nad powodami tej zmiany. Jest to próba dla niej czy świadectwo zaufania? Jakie to ma znaczenie? Przyklęknęła i wydłubała kilka miedziaków z sakiewki. Wstała i wzięła na ręce Kaleba. Kiedy otworzyła drzwi, obejrzała się i zobaczyła, że Atretes przygląda się jej uważnie. - To nie potrwa długo. Rano łaźnie były prawie puste, o tej porze przychodziły tu przeważnie kobiety z dziećmi. Za miedziaka uprano jej tunikę, kiedy ona kąpała się z Kalebem. Dziecko chętnie pluskało się w wodzie. Kiedy już się wykąpała, natarła ciało wonnym olejkiem, który zeskrobała następnie strygilidą. Wracając do gospody, wydała ostatnie miedziaki na chleb i owoce dla wszystkich. Do picia musi wystarczyć im woda, bo nie miała dość pieniędzy, żeby kupić wino, a poza tym Atretes w nocy wypełnił już swoją miarkę. Weszła po cichu, pewna, że Atretes śpi. Nie spał. Leżał na łożu jak wtedy, gdy wychodziła. Wrócił też Teofil, który spał na łożu pod ścianą. Kiedy weszła, Atretes wyraźnie się odprężył. Poruszył się, ułożył wygodniej i zasnął, nim spuściła z niego wzrok. "Jednak to była próba" - pomyślała i zapragnęła odgarnąć mu włosy z twarzy. Jej też chciało się spać, ale musiała przecież zająć się Kalebem. Przespał doskonale całą noc i był w nastroju do zabawy. Upewniła się, że na podłodze nie leży nic, czym mógłby zrobić sobie krzywdę, a potem usiadła, oparłszy się plecami o drzwi, starając się nie zasnąć. Kaleb był w dobrym humorze i bawił się wybornie wśród poduszek. Atretesa obudziło gaworzenie brzdąca. Obrócił się i zobaczył, że jego syn pcha po podłodze poduszkę. Światło słoneczne wlewało się do pokoju, wskazując, że dawno już minęło południe. Rispa leżała skulona pod drzwiami. Atretes przyglądał się. Jej widok sprawiał mu przyjemność. Wstał i przeszedł cicho przez pokój. Podniósł ją i poczuł, że niedawno uprana tunika jest nadal wilgotna. Położył Rispę na łożu i stał nad nią, studiując każdą linię i płaszczyznę jej ciała. Nawinął sobie na palec pasemko czarnych włosów i zaczął je pocierać. Nikt by nie odgadł, że żyła na efeskich ulicach, kradnąc i sprzedając swe ciało, by utrzymać się przy życiu. Była młoda i czysta. Puścił kosmyk. Rispa drgnęła lekko i zwinęła się w kłębek. Rozejrzał się za jej pledem i uświadomił sobie, że go mu oddała. Zobaczył, że jego płaszcz wisi koło kosza z węglami. Kiedy tu przyszli, cisnął go na ziemię, a wychodząc, zapomniał go zabrać. Zbyt spieszno było mu opuścić ten pokój, chciał zastanowić się nad tym, co mu powiedziała. Zresztą ciężki płaszcz był nasiąknięty wilgocią i na niewiele by mu się zdał. Wziął go teraz do ręki. Płaszcz był suchy i ciepły. Okrył nim Rispę. Pogładził ją leciutko wierzchem dłoni po policzku. Był zdumiony, że ktoś może mieć tak gładką skórę. Kiedy Rispa obudziła się późno po południu, nie zobaczyła Atretesa. Nie było też ani śladu Kaleba. Rozdział XV Pożyczę konie w twierdzy i pojadę drogą północną - powiedział Teofil. - Atretes wie o tej drodze. Ty zostaniesz na wypadek, gdyby się rozmyślił. - Co mamy robić, jeśli wróci? - Wyruszajcie. Obóz w pobliżu kamienia milowego. Odnajdę cię. Zostawił jej pieniądze na dwudniowy pobyt w gospodzie. Chodziła po pokoju, modląc się żarliwie, żeby Atretes wrócił, choć nie miała wątpliwości, że nie zamierza tego uczynić. "Panie, jesteś moją zbroją i tarczą, moją niezawodną bronią w czasach trwogi. O Boże. Kaleb! Kaleb!" Piersi miała tak pełne mleka, że czuła ich bolesną ciężkość. Wraz z fizycznym bólem przyszło zwątpienie, które ścisnęło jej serce swymi szponami. "Zostaw go. Natychmiast." - O Boże! "Ja nie wybaczam niczego!" - Błagam, Panie! Siedziała łkając w coraz głębszych ciemnościach, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach, jakby chroniła je przed bólem. - Niech się stanie Twoja wola, Panie. Daj mi siłę, bym pogodziła się z Twoją wolą. Zapaliła lampkę. Chodziła znowu po pokoju, powtarzając słowa, których nauczył ją Szczepan, przywierając do nich z rozpaczą i jednocześnie zmagając się z nękającym zwątpieniem. "Masz wobec mnie swoje zamysły, które są moim dobrem, nie zaś klęską; które niosą mi nadzieję. Panie, znalazłeś mnie i przywróciłeś do zdrowia. Przygarnąłeś mnie do swego łona. Wydobyłeś z otchłani." Łzy spływały jej po policzkach. "Panie, Twoja wola... Twoja wola... Panie..." Drzwi otworzyły się. Obróciła się gwałtownie i zobaczyła Atretesa z Kalebem na ręku. - Nie śpisz - powiedział Atretes, zdejmując z ramienia ciężki tobołek i rzucając go na ziemię. Rispa stała bez ruchu, wpatrzona w Germanina. Atretes spojrzał na nią i uśmiech zniknął z jego warg. Zmarszczył z niepokojem brwi. - Co się stało? - Co się stało? - powtórzyła słabym głosem. - Masz minę... - wzruszył ramionami, szukając odpowiedniego słowa - zmartwioną. - Co się stało? - Krew w niej zawrzała. - Bierzesz Kaleba i wychodzisz, i jeszcze pytasz, co się stało? - Spaliście, a ktoś musiał przecież go pilnować - odparł z przerażającą logiką. - Weź go - wepchnął jej dziecko do rąk - jest głodny. - Podszedł do stołu. - Ja też. Stała z otwartymi szeroko ustami. - Nic tu nie ma - oznajmił, widząc tylko kawałek czerstwego chleba. Spojrzał na nią. - Teofil wziął chleb wyjeżdżając. - Nic nie zostawił? - Ja nie mam apetytu - odparła przez zęby, czując, że ma dość siły, żeby zabić go gołymi rękami. Trzęsąc się z gniewu, odwróciła się do niego plecami, usiadła na łożu i rozsupłała suknię, żeby nakarmić Kaleba. - Jesteś chora? - spytał Atretes. - Nie! Zmarszczył brwi. Zachowywała się inaczej niż zwykle i wytrącało go to z równowagi. - Kupię coś do zjedzenia - oznajmił i wyszedł. Rispa najpierw uznała, że może sobie nie wracać, ale po chwili zaczęła się zamartwiać, że może znowu przepaść. W końcu przyszedł z chlebem, winogronami, dwoma pieczonymi kurczakami i dwoma bukłakami wina. Swoim jowialnym humorem rozniecił jej gniew. - Gdzie Teofil? - spytał. - W łaźniach czy w twierdzy ze swoimi przeklętymi towarzyszami broni? - Ani tu, ani tu. Pojechał cię szukać, Atretesie! - A dokąd to jego zdaniem się udałem? - Na północ. Atretes popatrzył na nią ze zdumieniem. - Na północ? - Roześmiał się głośno. Jego śmiech stał się jeszcze głośniejszy, kiedy wyobraził sobie Rzymianina próbującego go dogonić. - Więc udał się na północ - powtórzył i przełamał kurczaka na pół. Ile czasu musi minąć, nim Rzymianin spostrzeże, że on, Atretes, nie opuścił nawet Grosseto? Uśmiechnął się i oderwał zębami kawał mięsa. Kaleb najadł się i spał teraz w ramionach Rispy. Po chwili położyła go na swoim łożu i przykryła płaszczem Atretesa. Wyprostowała się i spojrzała wrogo na Germanina, rozzłoszczona jego wesołością. - Jak możesz się tak beztrosko śmiać? - Będzie długo maszerował, zanim mnie znajdzie. - Poszedł po konia. - A więc mamy konny pościg. Jeszcze lepiej! Cieszę się, kiedy oddziela nas wielka odległość. Znowu roześmiał się i odgryzł następny kęs mięsa. Machnął połówką kurczaka, zapraszając ją do stołu. Przeszła przez pokój, usiadła naprzeciwko Atretesa, wzięła do ręki drugą połówkę pieczonego kurczaka i zaczęła rozważać, czy nie cisnąć nią w głowę Germanina. - Mogłeś nam powiedzieć - rzekła tylko, odkładając udko. - Mówiłem już, że spaliście. - Nie powinieneś więc wychodzić. Atretesowi zwęziły się oczy. - Nie muszę się przed tobą tłumaczyć, kobieto. Ani jemu! - Wskazał ci drogę do domu. - Dowiedziałbym się od kogo innego. - Wzruszył ramionami. - Jeśli twoja nieznośna duma pozwoliłaby ci o to zapytać. Twarz mu na chwilę zastygła, a potem rzucił udko na tacę. Zniknął cały jego dobry humor. - Moja duma? - Co niby miałam myśleć? - Jej gniew zmienił się w irytację. - "Zostaw go - powiedziałeś. - Ja nie wybaczam niczego!" Cisnęła jednak tym udkiem w jego głowę. Refleks go jak zwykle nie zawiódł i udko przeleciało obok celu. Nigdy dotychczas nie widziała takiego zdumienia na jego twarzy. - Myślałam, że opuściłeś nas, zabierając ze sobą Kaleba! Roztopiła się we łzach. Czuła się upokorzona tym, że nie zdołała nad sobą zapanować. Wstała. Zapadło przeciągające się milczenie. - Przykryłem cię moim płaszczem - oznajmił Atretes spokojnym głosem, jakby w ten sposób wyjaśniał wszystko, co się stało. Obróciła się i obrzuciła go spojrzeniem świadczącym, że nie rozumie, po co to powiedział. I może tak było naprawdę. Poczuł się zbity z tropu. Czemu ona tak na niego patrzy? Napięcie zniknęło z jego twarzy i wziął z powrotem kurczaka do ręki. - Usiądźże, kobieto, i jedz! Może kiedy napełnisz brzuch, rozjaśni ci się w głowie. Rispa podeszła do stołu i usiadła. "Przykryłem cię moim płaszczem." Czekała, aż Atretes znowu na nią spojrzy, ale on był pochłonięty jedzeniem i zachowywał się tak, jakby nie było jej w tym pokoju. - Pomyślałam, że znowu zapomniałeś płaszcza - rzuciła spokojnym głosem. - Nie zapomniałem. Tym razem nie cisnął kości na podłogę, tylko na talerz. "Jego maniery wyraźnie się poprawiają." - Wybacz, że rzuciłam w ciebie udkiem. Jak to możliwe, żeby kobieta w jednej chwili płonęła gniewem, a w następnej była pogodna i spokojna? - Ciesz się, żeś nie trafiła. Sięgnął po kiść winogron. - Nigdy bym nie przypuszczała... - Jedz! Uśmiechnęła się, wzięła do ręki połówkę kurczaka i odłamała skrzydełko. Jedli w milczeniu. Atretes skończył pierwszy i wytarł palce w pled. Miała wrażenie, że Germanin pragnie jak najszybciej znaleźć się daleko od stołu i od niej. - Jakie polecenia zostawił ci Teofil? - Żeby wyruszyć na północ i rozbić obóz koło kamienia milowego. Zapewnił, że nas znajdzie. Atretes podszedł do tobołka, który rzucił na ziemię. Rozwiązał sznur i rozłożył pled. Rzucił Rispie ciężki węzełek odzieży. Kiedy węzełek opadł jej na ręce, spostrzegła, że jest to gruba wełniana tunika. - Tę, którą masz, możesz nosić pod spodem. Potem cisnął jej obszyty wełną but, podobny do tych, jakie żołnierze noszą, gdy jest zimno. Kiedy złapała pierwszy, rzucił jej drugi. Podeszwy butów były z grubej skóry nabitej ćwiekami. - W tych butach będzie ci sucho i ciepło. Natarłem je woskiem. - Na koniec wydobył ciężki wełniany płaszcz i wstał. - Dzięki temu nie zamarzniesz w śniegu, a tam, dokąd wędrujemy, śniegu nie zabraknie. Rzuciła na ziemię buty, wtuliła twarz w wełnianą tunikę i zaczęła chlipać. Atretes stał w milczeniu, wyraźnie zbity z tropu. Słuchał jej łkań i chciał ją pocieszyć. Wiedział jednak, że nie może tego robić. Dziecko śpi. Teofil jest wiele mil stąd, a oni są sami w tym pokoju gospody. Uczucia, które go w tej chwili nękały, były zbyt silne. I wiedział, że ona przeżywa coś podobnego. Gdyby ją dotknął, nie byłby już w stanie zważać na żadne jej protesty. Kiedy chodziło o nią, nie ufał samemu sobie. Zbyt długo pozwalał, by rządziły nim najniższe instynkty. Nie chciał już przeżywać wyrzutów sumienia. Zbyt długo z nimi żył. - Jeśli zaraz włożysz to na siebie, do zmierzchu możemy pokonać ładnych parę mil. Rispa, pociągając nosem, wstała i rozwiązała szarfę. Przełożyła przez głowę wełnianą tunikę, która opadła miękkimi fałdami aż do stóp. Przewiązała ją szarfą i usiadła, żeby wzuć buty. Zawiązała ciasno rzemienne sznurowadła i wywinęła cholewki, tak że buty sięgały jej do pół łydki. Wstała i podziękowała Bogu, że nie musi zakładać zdartych sandałów. - Dziękuję - powiedziała, przełykając łzy. - Pasują jak ulał. Skąd wiedziałeś? Podszedł i narzucił jej płaszcz na ramiona. - Wziąłem ze sobą twój sandał. Trzymał oburącz płaszcz pod jej szyją, patrzył z bijącym sercem w jej oczy. Przepełniała go niepohamowana tkliwość, pragnienie, by ją chronić. Nie podobało mu się to uczucie i szybko cofnął ręce. - Kiedy znajdziemy się w Germanii, nie piśniesz ani słówka o tym, co mi wyjawiłaś - rzucił, przepakowując swoje rzeczy, żeby wygodniej było je nieść. Milczała, podniósł więc tobołek i spojrzał na nią. - Daj mi słowo. - Nie mogę. Wiesz, że nie mogę. Nie był w stanie uwierzyć, że Rispa nie chce dać tego przyrzeczenia. - Mówiłem ci już, co z tobą zrobią. Mój lud nie daje nikomu możliwości poprawy. Niegdyś on też nie dałby jej takiej możliwości. To przez nią stał się taki słaby. - Nie będę kłamać. - Zabiją cię, kiedy powiesz, co robiłaś. - Obrzucił ją bacznym spojrzeniem. - Mniejsza z tym. Już raz zapewniła go, że cena nie ma dla niej znaczenia, trzymała się tego. Nie pójdzie na żaden kompromis. Jakaś jego cząstka była z tego zadowolona, wiedział bowiem, że może jej bezgranicznie ufać. Lecz inna cząstka bała się. Rispa znaczyła dla niego o wiele więcej niż gotów był samemu sobie przyznać, a przecież Chattowie nie znają litości. - Dobrze. Będzie, jak zechcesz. Nie kłam. Po prostu nic nie mów. Zarzucił sobie tobołek na plecy. - Jak nie powiedziałam nic tobie. Powinnam była wyznać ci wszystko, kiedy zapytałeś po raz pierwszy, zamiast podawać ci prawdę kęs po kęsie. Przeszedł przez pokój i nachylił się nad nią, by mówić prosto w jej twarz. - Gdybyś wyznała mi wszystko w dniu, kiedy do mnie przyszłaś, już byś nie żyła. Zabiłbym cię z przyjemnością, bez mrugnięcia powieką. - Stała wcale nie przestraszona jego słowami, nawet nie drgnęła. Wyprostował się. - Nie miałbym czasu, tych miesięcy spędzonych z tobą, by poznać, jaką kobietą jesteś. - Jestem więc dobra, Atretesie? Przed chwilą rzuciłam ci w głowę nogą kurczaka. - Chybiłaś - uśmiechnął się. - Ciągle muszę walczyć z moim ciałem. Dzień po dniu, czasem godzina po godzinie. - Sądzisz, że ja nie? - Przemknął po niej spojrzeniem swoich błękitnych oczu. Oblała ją fala gorąca, zarumieniła się. - Nie to miałam na myśli. - Weź chłopaka i chodźmy. Wiedział, że musi wyjść z tego pokoju, i to natychmiast. Zrobiła, jak kazał. Przeszli portykiem, a potem przez główny dziedziniec do sieni. Wszędzie widzieli żołnierzy, wielu z nich przyglądało się bacznie Rispie. Nie zwracając na nich uwagi, Atretes chwycił ją za nadgarstek i szerokim wyjściem ruszył prosto na ulicę, pragnąc jak najszybciej znaleźć się na otwartej przestrzeni. - Sprawiasz mi ból! - Puścił ją i odetchnęła z ulgą. Szedł szybko, o wiele za szybko. - Nie dotrzymam ci kroku, Atretesie - powiedziała, przemagając niechęć do użalania się nad sobą. Atretes zwolnił. - Tędy! - Wskazał główną ulicę, prowadzącą prosto na północ. Minęli bramę, przeszli po moście i nie zważając na gęstniejący mrok, podążali drogą na północ. Minęli jeden kamień milowy, potem następny. Pojawiły się pierwsze gwiazdy. Jeszcze jeden kamień. Rispę bolały już ręce. Kiedy doszli do czwartego kamienia, przystanęła. - Już prawie ciemno. - Możemy przejść jeszcze milę. - Myślałam, że chcesz powiększyć odległość dzielącą cię od Teofila. Zeszła z drogi. Usiadła i oparła się plecami o pień drzewa. Kaleb spał w najlepsze. Dzień spędzony z ojcem musiał go bardzo zmęczyć. Położyła go na trawie, a sama ułożyła się obok, zwijając się tak, by grzać go jak najlepiej swoim ciałem. Atretes, wyraźnie rozdrażniony, zrzucił tobołek na ziemię. - Jutro postaram się iść wytrwalej, Atretesie - szepnęła. Krążył niespokojnie dokoła, a wreszcie usiadł kilka stóp od niej, podciągnął kolana i oparł na nich ręce. Spojrzał na niebo. - Mogliśmy przejść jeszcze milę. Wyruszyli o wschodzie słońca i Rispa idąc karmiła Kaleba. Kiedy przechodzili przez wioskę, Atretes kupił chleb i owoce. Rispa wsuwała siedzącemu okrakiem na jej biodrze Kalebowi kawałki owoców i chleba do buzi. Potem przytknęła mu do ust bukłak z rozwodnionym winem. Koło południa zaczął zbliżać się do nich oddział rzymskiej jazdy. Rispa zobaczyła Teofila i wykrzyknęła jego imię. Zatrzymali się. Rzymianin zeskoczył z konia i odwiązał swój tobołek. Zarzucił go sobie na ramię, wymienił wesoło kilka słów z żołnierzami, a potem podszedł do Rispy i Atretesa. Jeden z żołnierzy chwycił uzdę konia, na którym jechał Teofil, i cały oddział ruszył dalej swoją drogą. Teofil spojrzał na Rispę i od razu zauważył nowy płaszcz, tunikę i buty. - Więc dlatego zniknąłeś - powiedział do Atretesa. Atretes obrzucił go wrogim spojrzeniem i ruszył przed siebie. Teofil szedł ramię w ramię z Rispą. - Czy doszliście podczas mojej nieobecności do porozumienia? - spytał, unosząc kąciki warg w uśmiechu. - Całkiem nieźle - odparł za nią Atretes, nie zwalniając kroku. - W każdym razie ucieszyliście się na mój widok - uśmiechnął się Teofil do Rispy. Przez następne dni pokonywali znaczne odległości. Minęli Campiglię Maritima, Cecinę, Liworno, Pizę i Viareggio. Wieczorami rozbijali obóz nie opodal drogi. W La Spezia Teofil uzupełnił prowiant. Atretes nalegał, żeby iść dalej górzystą, ale krótszą drogą nadmorską, nie zaś tą która oddalała się od wybrzeża. Kiedy dotarli do Genui, Teofil znowu postarał się o kwaterę, tym razem w gospodzie nie uczęszczanej przez żołnierzy i odleglejszej od łaźni. Atretes bez słowa komentarza poszedł się wykąpać. Kiedy Rispa poprosiła, by pozwolił i jej się wykąpać, przystał na to bez wahania. Zabrała Kaleba do sali dla młodych matek, on zaś poszedł z Teofilem do sali głównej. Tutaj mniej ludzi kąpało się nago. Atretes doszedł do wniosku, że im bardziej oddalają się od Rzymu, tym bardziej prowincjonalna staje się moralność. Odprężył się w basenie, kąpiel sprawiła mu nawet pewną przyjemność. Nie spieszył się, choć Teofil czekał z ich pieniędzmi, rozmawiając z kilkoma mężczyznami, odznaczającymi się żołnierską postawą. - Drogi górskie są bezpieczniejsze - oznajmił Teofil Atretesowi, kiedy ten wyłonił się wreszcie z łaźni. - To dobrze. Będziemy poruszać się szybciej. Założył tunikę i pas, wziął od Teofila sakiewki. Teofil zastanawiał się, czy Atretes zdaje sobie sprawę, że w miarę jak posuwają się na północ, jego germański akcent staje się coraz wyraźniejszy. - Nie utrzymamy tego samego tempa - powiedział, zdejmując tunikę. - Czeka nas ciężkie podejście do Novi. Potem możemy przyspieszyć znowu, idąc przez Alessandrię i Vercelli. Stamtąd pójdziemy wzdłuż Dora Baltea do Aosty i tam czeka nas trudna wspinaczka. Już górska droga do Novi będzie ciężka dla Rispy, ale to nic w porównaniu z tym, co czeka ją dalej. Będziemy musieli pokonać Alpy Graian i Pennine. - Możemy kupić dwa osiołki. Na jednego załadujemy rzeczy, na drugim pojedzie Rispa z Kalebem. - Mogę kupić je tanio w twierdzy. Twarz Atretesa pociemniała. - Dość już, że znoszę twoje towarzystwo, a teraz muszę na dodatek handlować z rzymskimi żołnierzami! Teofil nie obraził się jednak. - Osioł wojskowy jest tak samo dobry jak cywilny, poza tym, że tańszy. Rzucił tunikę na kamienną ławę i wskoczył do wody. Kiedy się wynurzył, Atretesa już nie było. Potrząsnął głową, prosząc Boga, by miał Germanina w swej pieczy. Żadne jego słowa nie mogły odmienić zapatrywań Atretesa. Germanin widział przed sobą tylko swojego wroga. Tylko Rzym! Był głuchy i ślepy na wszystko inne. "Panie, skoro nie mogę dotrzeć do Atretesa z Twoją Ewangelią, jakże dotrę z nią do Chattów?" - zastanawiał się ze smutkiem. Był pewien jednego. Germański zmysł praktyczny weźmie górę nad nieznośną dumą Atretesa. Mieli ograniczoną sumę pieniędzy i długą drogę przed sobą. Osły wojskowe doskonale spełnią swe zadanie. Rozdział XVI Dwa osły, które Teofil kupił od wojska, znacznie ułatwiły podróż przez góry. Jeden dźwigał rzeczy, które przedtem nieśli Rzymianin i Atretes, na drugim Rispa urządziła z tobołków i pledów powiązanych rzemieniami wygodne siedzenie dla Kaleba. Sama szła koło osła, w jednej ręce trzymając uzdę, w drugiej kij. Kaleb był zachwycony nierównym krokiem niewielkiego zwierzęcia, które obarczone tak znikomym ciężarem, chętnie pokonywało trudną drogę. Minęła już zima i nadciągała wiosna, wypełniając rzeki wodą z topniejącego śniegu. Stroma droga była dla wszystkich męcząca, a na dodatek im wyżej wędrowali, tym robiło się zimniej. Buki i brzozy ustępowały powoli miejsca świerkom, sosnom i jodłom. Rispa wdychała głęboko cudowny zapach, dziękując Bogu za wszystko, co ją otaczało. Podobał się jej majestat gór, choć przechodzili czasem nad przerażająco głębokimi i stromymi przepaściami. Była to droga pełna pułapek, gdyż Rzymianie kierowali się zasadą, że miasta i regiony winny być połączone jak najkrótszymi drogami, co nie oznaczało zgoła, że najłatwiejszymi. Zawsze w południe była już bardzo zmęczona, a kiedy nadchodził czas na rozbicie obozu, ledwie się trzymała na nogach. W Aoście zastali całkiem spory garnizon. Teofil oznajmił, że liczba żołnierzy świadczy o trudnościach, jakie ich czekają w dalszej drodze, i udał się do twierdzy, by dowiedzieć się jak najwięcej o drodze przez Alpy Pennine. Rispa została w obozie z Kalebem i Atretesem. Wokół nich wznosiły się strome, białe szczyty; było rześko, a nawet zimno. - Nigdy nie wyobrażałam sobie, że może istnieć miejsce tak piękne i tak bezlitosne. Spojrzała na siedzącego po drugiej stronie ogniska Atretesa i poczuła, że zaczyna go rozumieć. - Z tych gór zejdziemy w lasy mojej ojczyzny - powiedział, nie podnosząc na nią spojrzenia. - Powietrze nie jest takie ostre i nie ma takich gór. - Czy pamiętasz to wszystko z czasu, kiedy wieziono cię do Rzymu? Spojrzał na olbrzymie szczyty na północy. Tak, pamiętał. - Stamtąd zejdziemy nad Rodan i będziemy szli wzdłuż tej rzeki aż do Renu. A tam będę już wiedział, gdzie mam iść dalej. Powiedział to takim tonem, że Rispa poczuła, jak jej ciało przebiega zimny dreszcz. - Teofil to nasz przyjaciel, Atretesie. - Jest Rzymianinem. Nigdy jeszcze nie widziała takiego zimnego błysku w jego oczach. - Tyle czasu minęło, tyle drogi mamy za sobą, a ty ciągle nie możesz mu zaufać? - Czemu miałbym mu ufać? Po co rzymski setnik wyprawia się do Germanii? - Chce podzielić się z twoim ludem Dobrą Nowiną. Roześmiał się ironicznie. - Żołnierz musi poznać silne i słabe punkty nieprzyjaciela i zameldować o nich swoim przełożonym. - Nie służy już w rzymskim wojsku. - Tak mówi. - Poderwał podbródek do góry. - Zanim opuściliśmy Rzym, był u Tytusa. I w każdym mieście, przez które przechodzimy, biegnie zaraz do twierdzy. - Mylisz się, podejrzewając Teofila, Atretesie. Teofil chodzi do twierdzy, żeby dowiedzieć się, co możemy napotkać na drodze i żebyśmy się do tego przygotowali. - Co kobieta może wiedzieć o wojnie? - Masz rację, Atretesie. Nic nie wiem o wojnie. Ale znam Teofila. Zawierzyłabym mu swoje życie. Zawierzyłabym życie Kaleba. Usłyszała odgłos kroków i po chwili zobaczyła Teofila. - Zbójcy - oznajmił posępnie Teofil, przykucając przy ognisku. - Kilka dni temu obrabowano i zabito rzymskiego urzędnika. - Czy mamy odczekać jakiś czas, nim ruszymy w dalszą drogę? - spytała Rispa, zatroskana o bezpieczeństwo Kaleba. Atretes rzucił kij do ognia i wstał. - Pójdziemy dalej. Nic nie powstrzyma go przed powrotem do ojczyzny, ani Rzymianie, ani zbójcy, ani nawet bogowie. Dopiero kiedy zejdą z gór i znajdą się w czarnym lesie jego ojczyzny, odetchnie powietrzem wolności. A kiedy już tam dotrą, pomyśli, co zrobić z Teofilem. Wziął bukłak z winem i zniknął w ciemności. Teofil zauważył, że Rispa jest zrozpaczona i zaczął pocieszać ją, jak mógł. - Posłano na drogi dodatkowe patrole. - Im dłużej idziemy, tym robi się trudniej. Czasem mam uczucie, że zbliżając się do Germanii, oddalamy się od Boga. - Bóg jest przez cały czas z nami, Rispo. - Zimno. - Naciągnęła na siebie płaszcz, który kupił jej Atretes. - Atretes nadal ci nie ufa. - Wiem. - Kiedy dotrzemy do Renu, sam będzie umiał znaleźć drogę. Teofil skinął głową. - Oboje wiemy, że jest wolą Boga, byśmy razem dotarli do Germanii, i tak się stanie. Rispa zaczęła się żarliwie modlić, żeby serce i oczy Atretesa otworzyły się na prawdę. O świcie wyruszyli w dalszą drogę. Rozdział XVII Rispa brnęła w śniegu zaścielającym wąską górską drogę przed jej ustami tworzyły się obłoczki pary. Kaleb przestał w końcu płakać, kiedy przytroczyła go sobie tuż przy swym rozgrzanym ciele, pod grubą wełnianą tuniką. Bolały ją wszystkie mięśnie. W płucach czuła żar. Nie czuła stóp. Dwa dni temu dotarli do najwyższego punktu drogi i teraz przedzierali się z lodowatych wysokości w dół. Posuwali się jednak wolno. Każdy następny dzień był trudniejszy, bardziej wyczerpujący. Dolina pod ich stopami wydawała się rajem i Rispa chłonęła wzrokiem krystaliczne wody jeziora otoczone wieczną zielenią łąkowych stoków. - Jutro mamy szabat - powiedział Teofil. Dzień przeznaczony na odpoczynek. "Dzięki Bogu!" - pomyślała. Jednak nawet tydzień odpoczynku byłby za mało, tak bardzo wyczerpała zasoby swych sił. Przystanęła, żeby poprawić sobie Kaleba. Stale rósł, zwiększając jej brzemię. Atretes też przystanął i obrzucił ją spojrzeniem. Uśmiechnęła się i ruszyła dalej, modląc się, by starczyło jej sił na zejście w dolinę. - Czy to już Germania? - Jeszcze nie - odparł Teofil. Też dyszał ciężko, wydychając białe obłoki pary. - Za kilka dni dotrzemy do Renu. Dwa dni drogi dzielą nas od twierdzy. Atretes znowu spojrzał na Rispę. Wyczuła całą siłę tego spojrzenia. "No widzisz - mówiły jego oczy. - I jak tu zaufać Rzymianinowi?" - Czy musimy się tam zatrzymywać, Teofilu? - Foederati powiedzą nam być może, gdzie są Chattowie. - Foederati! - warknął Atretes, nie wierząc, by jakiś Germanin wstąpił dobrowolnie do rzymskiej armii. - Zapewne germańscy niewolnicy. - Nie wszyscy Germanie widzą w Rzymie wroga. - O tak! Głupcy i zdrajcy! - Od jedenastu lat nie byłeś w ojczyźnie. Wiele się zmieniło. - Nie sądzę. - Bunt został zdławiony. - Rzym może zbudować sto twierdz, a ten kraj i tak nie będzie należał do cesarstwa! - Masz rację - rzucił Teofil, wcale nie przestraszony gniewem Atretesa, który obrzucił go spojrzeniem pełnym nieufności. - Przyznajesz mi rację? - wycedził niedowierzająco. - Przecież jako setnik przysięgałeś, że będziesz służył Rzymowi. - Galia została podbita i wchłonięta, ale Germanie są nadal feri - powiedział Teofil, używając słowa oznaczającego stan dzikości. - Będą spokojni przez jakiś czas, może nawet dość długi, ale nie zostaną podbici. Mam nadzieję, że zyskam ich dla Pana. Jeśli się ku Niemu zwrócą, całą moc swego ducha oddadzą na służbę Bogu. Atretes roześmiał się pogardliwie. - Żaden z Chattów nie przyjmie Boga, który pozwolił, by Jego Syn został ukrzyżowany. Po co komu taki słaby i bezużyteczny Bóg? - Gestem ręki objął lasy w dolinach. - Ten kraj należy do Tiwaza. - Ale został stworzony przez Boga wszechmogącego - rzekł Teofil. - Niechże więc spróbuje go odzyskać. Atretes odwrócił się do nich plecami i zaczął znowu schodzić. Obóz rozbili nad krystalicznym jeziorem. Teofil i Atretes poszli na brzeg, żeby złowić choć jedną rybę, a Rispa zaczęła zbierać szyszki. Wydłubywała z nich nasiona, spoglądając od czasu do czasu na Kaleba, który raczkował to tu, to tam po obozie. Dzieciaka wszystko cieszyło, pełzał od kamienia do drzewa, od drzewa do płata śniegu. Kiedy Rispa skończyła, dorzuciła suchych szyszek do małego ognia, który rozpalił Teofil. Setnik wrócił z trzema dużymi rybami, które położył obok niej. Rispa nadziała jedną na patyk i zaczęła piec nad ogniem. Słońce zaszło i barwy rozsypały się wspaniałymi błyskami po gładkiej powierzchni wody. Nigdy nie oglądała niczego równie pięknego. Ukazał się w końcu Atretes, czarny cień na tle bujnych kolorów zachodzącego słońca. Szedł pod górę z pustymi rękami. Kiedy podchodził do ogniska, Rispa zdejmowała właśnie trzecią rybę z patyka, a Teofil klęczał i modlił się. - Panie, dziękujemy Ci za jadło, które nam dałeś. Niech odnowi siłę naszych ciał i otworzy nasze serca na Twą nieustającą obecność i łaskę. Pobłogosław ręce, które przygotowały to jadło dla naszych ciał. Prosimy Cię w imię Twego umiłowanego Syna Jezusa. Amen. Atretes usiadł z nimi do posiłku, ale drgał mu mięsień w twarzy. Czuł się upokorzony tym, że Teofil złapał bez trudu trzy ryby, a on żadnej. Zdjął skórę z ryby i oderwał soczyste mięso od ości. Ryba więzła mu w gardle, bo wiedział, że przełyka swoją dumę. Teofil odmierzył trochę kaszy do małej miski i posypał zawartość nasionami sosny. Postawił miskę przed milczącym Germaninem. - Chętnie dowiedziałbym się czegoś o twoim bogu, Atretesie. Wziął swoją miskę, oparł się o tobołki i jadł w milczeniu, czekając na odpowiedź. Atretes zastanawiał się, czy powinien cokolwiek im mówić. Kiedy myślał o Tiwazie, pojawiały się stare rysy zwątpienia. Rispa siedziała z Kalebem na kolanach, wsuwając dziecku do buzi kawałki ryby. Wyglądała tak spokojnie! Czy zachowałaby ten spokój, gdyby stanęła twarzą w twarz z Thingiem? Czując na sobie jego spojrzenie, uniosła głowę i uśmiechnęła się do niego. Miękki blask jej oczu ukoił jego umysł, ale rozbudził zmysły. Czy potrafiłby się pogodzić z utratą tej kobiety? - Opowiesz nam o Tiwazie? - spytała, patrząc mu pytająco w twarz. Spuściła głowę i podała jego synowi trochę kaszki. - Tiwaz jest najwyższym bogiem nieba - powiedział, rzucając do ognia szkielet ryby. - Jego małżonką jest Tellus Mater, Matka Ziemia. Jest bogiem wojny i rządzi Thingiem. - Thingiem? - Teofil zmarszczył brwi. - To zgromadzenie mojego ludu. Mężczyźni zbierają się, by rozstrzygać spory i ustanawiać prawa. Nikt nie może być chłostany, więziony ani skazany na śmierć, jeśli nie orzekną tak kapłani posłuszni Tiwazowi, który rządzi wojną. Tiwaz to bóg wilka i kruka, bóg zmarłych i najwyższy czarownik. Słowa Atretesa napełniły Rispę złymi przeczuciami. - Jest też bogiem męstwa. Tiwaz to jedyny bóg, który miał odwagę stanąć przeciwko wilkowi Fenrirowi. Dał Fenrirowi do zżarcia własną dłoń, by pojmać bestię. Nie ma ani w Rzymie, ani gdzie indziej boga, który dorównywałby odwagą Tiwazowi. - Skoro tak, dlaczego ten bóg pozwolił, by twój lud poniósł klęskę w walce z Rzymem? - spytał Teofil. Atretes zawahał się, ale wiedział, że musi wyjawić całą prawdę. - Tiwaz jest znany także jako Arcyzwodziciel. - Podczas lat spędzonych w Rzymie i Efezie często w ten właśnie sposób myślał o Tiwazie. Tiwaz był jego okrzykiem wojennym, a jednak Rzym odniósł nad nim zwycięstwo. Prawdę mówiąc, za każdym razem, kiedy wzywał Tiwaza w chwili radości albo trwogi, zawsze ściągał na siebie tylko klęskę. - Nasze zwycięstwa i porażki przyjmuje z obojętnością i arogancją doczesnego tyrana albo innych bogów. - Po co więc oddawać mu cześć? - spytała Rispa. Atretes spojrzał na nią posępnie. - Ja tego nie czynię. Już nie. Ale złożę mu hołd, kiedy wrócę do domu. Jest bardziej bogiem niż wasz Bóg. Być może jest kapryśny, ale to bóg potężny. Nigdy nie pozwoliłby, żeby jego syn umarł na rzymskim krzyżu, i nie porzuciłby swych wyznawców, żeby stali się pokarmem dzikich zwierząt. - Opuścił cię jednak na dziesięć lat, kiedy byłeś niewolnikiem Rzymu - powiedziała. Zaraz zauważyła, że roznieciła jego gniew. - Atretesie, nie ma żadnego Tiwaza. - Zapominasz o nieprzyjacielu - wtrącił się Teofil, zaskakując ich oboje. - Nieprzyjaciel Boga przyjmuje wiele imion, ale jego cel jest zawsze ten sam: oślepić człowieka, by nie widział prawdy, odsunąć go od Chrystusa. Atretes rzucił na ziemię pustą miskę. - Czemu ktokolwiek chciałby być towarzyszem zmarłego albo Boga, który pozwolił, by Jego Syn umarł? - Chrystus żyje - powiedziała z żarem Rispa. - Twój Jezus Chrystus został ukrzyżowany! - Tak, ale powstał z martwych. - Tak powiadają, kobieto, ale ja Go nie widziałem. A i ty musisz przyznać, żeś Go nie widziała. - Jeśli masz na myśli Jezusa cielesnego, nie, lecz wiem mimo to, że On żyje - zapewniła gorąco. - Czuję Jego obecność w powietrzu, którym oddycham. - Jezus umarł, abyśmy wszyscy mogli żyć, Atretesie - dodał Teofil. - Okazał posłuszeństwo Ojcu i został ukrzyżowany, by odkupić nasze grzechy. Kiedy powstał z grobu, zburzył wszelkie zapory między Bogiem a człowiekiem, nawet zaporę strachu przed śmiercią. Wiara w Jezusa Chrystusa wyzwala nas od wszystkiego, co mogą uczynić nam ludzie. Jezus jest drogą i prawdą, i życiem. W Nim nie ma śmierci. Przez Chrystusa i w Chrystusie odnosimy zwycięstwo nad światem. - Tak zatem - Atretes uśmiechnął się drwiąco - gdybym zabił was, tutaj, teraz, żylibyście nadal mocą waszego Boga? - Tak. Rozbawiony Atretes dobył niedbale miecz i zaczął obracać ostrzem. - Może powinienem poddać waszą wiarę próbie. - Może do tego dojść - przyznał Teofil, doskonale wiedząc, że Atretes wystarczająco go nienawidzi, by myśleć o jego śmierci. - Po co przypierasz go do muru? - wykrzyknęła Rispa, zatrwożona. Patrzyła na zimną twarz Atretesa i serce biło jej jak oszalałe. Obróciła Kaleba w swoją stronę, by nie widział, jak jego ojciec popełnia morderstwo, i przytuliła go mocno do siebie. - Jeśli zabijesz Teofila, wezmę mojego syna i wrócę do Rzymu - powiedziała drżącym głosem. - Jest moim synem, a ty nigdy już nie ujrzysz tamtej strony gór - rzucił Atretes, ściskając głownię miecza z taką siłą, że pobladły mu kostki dłoni. - Chcesz zabić także mnie? - wykrzyknęła, rozgniewana jego zatwardziałością, ale wcale nią nie zdziwiona. - No dalej, nie wyrzekaj się tej przyjemności! - Milcz, Rispo - odezwał się spokojnym głosem Teofil. - Atretes nie chce twojej krzywdy. Chce zatrzymać cię przy sobie. - Spojrzał na Germanina. - Jemu się wydaje, że ma zatargi ze mną. Atretes był zdumiony tą nieoczekiwaną zgoła odsieczą. - Dobrze wiem, że mam z tobą zatargi. - Bo jestem Rzymianinem. - Tak, ale to nie wszystko. - Jemu wydaje się, że w każdej napotkanej twierdzy składasz meldunek - powiedziała zrozpaczona Rispa i Atretes obrzucił ją piorunującym spojrzeniem. - Gdyby tak było, już byś był ujęty. - Teofil patrzył Atretesowi prosto w oczy jak człowiek, który nie ma niczego do ukrycia. - Wcale nie, jeśli twoim zamiarem jest poznać słabe i mocne punkty Chattów - wyjaśniła Rispa. - Kobieto, za dużo mówisz! - Może ty powinieneś mówić więcej - zauważył Teofil. - W istocie mogłem zebrać potrzebne nam informacje gdzie indziej, nie budząc bez potrzeby twoich podejrzeń. Wybacz mi brak wrażliwości. Mam przed sobą jeden cel, Atretesie, i tym celem jest wskazać ci drogę do twojego ludu. Chcę dać tym ludziom Ewangelię. Bóg powołał mnie, bym wykonał za wszelką cenę to zadanie. Jeśli to cię uspokoi, nie będziemy już zatrzymywać się w żadnej rzymskiej twierdzy. O dziwo Atretes mu uwierzył, choć to jeszcze bardziej podsyciło jego niepokój. - A prowiant? - spytała Rispa. - Zostało nam niewiele ziarna. - Lasy są pełne dzikiej zwierzyny - odparł Teofil, opierając się o tobołki. - I znajdziemy się w nich wiosną. Będziemy mieli wokół siebie mnóstwo pożywienia. Atretes przyglądał się mu bacznie. Do Renu jeszcze tylko dwa dni drogi, lecz potem nadal znaczna odległość będzie go dzielić od terenów należących do Chattów. Wsunął miecz z powrotem do pochwy, położył się i patrzył w ognisko. Może odłożyć na później zabicie Teofila. Jakąż w końcu lepszą ofiarę będzie mógł złożyć Tiwazowi po powrocie do ojczyzny, niż z krwi rzymskiego setnika? Rozdział XVIII Kiedy znaleźli się na urwistym brzegu Renu, Atretes podniósł pięści i wydał z siebie ryk tak potężny, że Rispie włosy zjeżyły się na karku. Teofil roześmiał się, dzieląc radość Atretesa. Szli na północ stromym brzegiem, a potem oddalili się od rzeki, by nie wejść na tereny Wangionów, Trybotów, Nemetów i Ubiów, plemion żyjących nad rzeką. Rozbili obóz przy ciepłych źródełkach i Rispa mogła swobodnie zażywać kąpieli z Kalebem, podczas gdy mężczyźni polowali. Atretes wrócił, dźwigając na ramionach kozła - wypatroszonego i gotowego do upieczenia. W germańskich lasach ciemność zapadała szybko. Wyły wilki. Przemykały jakieś cienie. Wszystkie dźwięki wydawały się obce. Rispa nie mogła wyzbyć się dręczącego lęku - nawet po wschodzie słońca. Dokoła ciągnęły się lasy i czuła się uwięziona w dławiącym mroku. Miała wrażenie, że ktoś się im przygląda i bezszelestnie podąża za nimi, kryjąc się wśród drzew. Na gałęzi nad jej głową usiadł kruk i Rispa miała uczucie, że została przeniesiona w jakieś mroczniejsze czasy, między mroczniejsze wierzenia. Ogromny ptak stanowił złą wróżbę. Musiała przypomnieć sobie, że patrzący na nich kruk jest stworzeniem Bożym - tak samo jak góry oddzielające ją od cywilizacji, którą znała, jak otaczające ją lasy. Nawet powietrze, którym oddychała, zostało stworzone ręką Boga. "O Panie i Boże, ziemia i wszystko na niej jest Twoim dziełem. Jesteś władcą wszystkiego, co widzę, a także tego, czego nie widzę. Czegóż mam się lękać?" - Co się stało? - zapytał Atretes, widząc jej zaniepokojenie. - Nie wiem - odparła. Spojrzała na Teofila. - Czuję wokół nas cień śmierci. Atretes zmarszczył brwi i potoczył dokoła spojrzeniem. Od dziecka uczono go, że kobiety mają moc przepowiadania i wyostrzoną intuicję. Nie zamierzał lekceważyć przeczuć Rispy tylko dlatego, że jest efezjanką. Nic się nie poruszyło. Ta nieruchomość sprawiła, że Rispa poczuła ucisk w żołądku i serce zaczęło jej mocno bić. Nie śpiewał tu żaden ptak. Nie poruszyło się żadne zwierzę. Wszystkie zaszyły się w swych kryjówkach. Minęło jedenaście lat od czasów, kiedy Atretes walczył w tych borach z Rzymianami, ale w tym momencie wróciła mu pamięć tamtych wydarzeń, a wraz z nią wyczucie lasu. Cisza ostrzegała go przed tym, co nastąpi. Wyciągnął miecz i zakrzyknął po germańsku, żeby wyjawić, kim jest. Było jednak za późno, gdyż baritus rozległ się, nim zdążył otworzyć usta. Przerażający okrzyk wojenny narastał, dobywając się spośród otaczających ich drzew. Rispa poczuła, że włos się jej jeży. - Co to jest? Chrapliwy, urywany ryk wzbijał się jak bluźniercza pieśń i niósł głośniejszym echem, kiedy wojownicy zasłaniali twarze tarczami, by głos się od nich odbijał, i uderzali w nie z całej siły oszczepami. Wytwarzał się trudny do zniesienia łoskot. Straszny i złowieszczy. Atretes słuchał tego wycia i wiedział, że popełnił błąd, być może zgubny. Znajdowali się w tym momencie w maleńkiej dolinie i nic ich nie chroniło. - Tam! - wrzasnął w stronę Rispy, wskazując powalony pień. - Kładź się i leż! Sam wyszedł na otwartą przestrzeń i uniósł ręce. W jednej trzymał gladius, drugą zacisnął w pięść. - Jestem Chattem! - wrzasnął najgłośniej jak potrafił. - To daremne - powiedział Teofil, dobywając miecz. Wojenne okrzyki przywróciły pamięć dawnych bitew. Wiedział, czego można oczekiwać i serce mu się ścisnęło. Walka nie potrwa długo i ich życie jest w ręku Boga. Wycie ustało jak nożem uciął i usłyszeli odgłos ciężkich kroków biegnących wojowników. - Atakują! - wykrzyknął Atretes. Teofil nasłuchiwał z posępną miną. Germańscy wojownicy pojawili się na drodze przed nimi i za ich plecami. W ich stronę poleciały strzały i oszczepy. Atretes uchylił się i frameą ciął pierwszego nadbiegającego wojownika. Wydał wojenny okrzyk i rzucił się na leżącego przeciwnika. Kaleb zaczął rozpaczliwie płakać. Atretes ruszył w stronę dwóch innych wojowników. Powalił ich swym mieczem, nie czując nawet, że czubek miecza jednego z Germanów rozpłatał mu bok. Teofil odbijał ciosy i głownią miecza powalił któregoś z napastników. Schylił się gwałtownie, unikając ostrza, które świsnęło tylko tuż nad jego głową. Wymierzył młodemu wojownikowi cios pięścią w splot słoneczny. Atretes wyrwał oszczep, który zarył się w ziemię, i cisnął, przebijając na wylot Germanina, który zachodził Teofila od tyłu. Wojownik wydał chrapliwy głos i runął na ziemię. Atak skończył się równie szybko jak zaczął. Germanie zniknęli w lesie i znowu zapadła cisza. Atretes dyszał ciężko. Krew w nim wrzała. Wydał szyderczy okrzyk. Młody wojownik powalony przez Teofila jęknął, odzyskując przytomność. Atretes podszedł do niego z twarzą zaczerwienioną, spocony z wysiłku. Jego zamiar był oczywisty, ale drogę zagrodził mu Teofil. - Dosyć zabijania! - Z drogi! Teofil przyjął cios miecza na swój miecz. - Powiedziałem: nie! - krzyknął prosto w twarz Atretesa. - To Mattiakowie! Atretes zaklął, rzucił się barkiem na Teofila i znowu uniósł miecz. Teofil raz jeszcze zablokował cięcie i swoją żelazną pięścią uderzył Germanina w skroń. - Już raz rozbiłem ci głowę! - krzyknął, kiedy Atretes się zachwiał. - I na Boga, gotów jestem zrobić to znowu. - Zacisnął palce na szyi Atretesa. - Nie przybyłem do Germanii, żeby zabijać. - Odepchnął go. - Ani stać i patrzeć, jak ty to robisz. Krew uderzająca Atretesowi do głowy ostygła nieco i pulsowała teraz słabiej. Ciężko dysząc po bitewnym wysiłku, z płucami w ogniu, stanął przed Teofilem. - Powinienem był cię zabić, kiedy zobaczyłem Ren - rzucił przez zęby. Zrobił krok do przodu. - Powinienem zabić cię teraz! Teofil walnął go pięścią w pierś, odrzucając do tyłu. Przyjął pozycję gotowości do walki. - No dalej, spróbuj, jeżeli uważasz, że musisz! Dalej! Przez mgłę wściekłości, która otulała głowę Atretesa, przedarł się płacz Kaleba. Germanin zmarszczył brwi, zrobił krok do tyłu i opuścił miecz. - Gdzie Rispa? - Kazałeś jej skryć się za kłodą. Atretes nie widział jej, poszedł więc w tamtą stronę, dziwiąc się, że nie widzi syna. Czy ze strachu skuliła się za pniem? A może uciekła do lasu, zapominając o dziecku i porzucając je na pastwę losu? - Rispa! Położył dłoń na kłodzie i lekko przeskoczył przeszkodę. Kaleb siedział na kolanach Rispy. Był zalany krwią. Płakał. Atretes miał wrażenie, że serce wyskoczy mu zaraz z piersi. - Co mu się stało? - spytał chrapliwie, patrząc, jak Rispa głaszcze buzię dziecka, żeby je uspokoić. - Gdzie rana? Podszedł i wziął dziecko na ręce. W tym momencie zobaczył strzałę sterczącą z jej piersi i zrozumiał, że to jej krew zalała jego syna. Dziecku nic się nie stało. Teofil usłyszał gardłowy okrzyk Atretesa i zostawił dwóch Mattiaków tam, gdzie leżeli. Popędził przez małą polankę i kiedy obiegł kłodę, zobaczył Atretesa klęczącego z szarą jak popiół twarzą, gładzącego czule policzek Rispy. Przemawiał do niej po germańsku. Teofil podszedł bliżej i zobaczył ranę. Nie ulegało wątpliwości, że była to rana śmiertelna. - O Jezu! - szepnął. Atretes położył lewą rękę na piersi Rispy, a prawą szarpnął strzałę. Rispa jęknęła cichutko. Cisnął strzałę na ziemię i z rany chlusnęła krew. W rozpaczliwej próbie zatamowania krwotoku przycisnął do rany pięść, ale nie dało to żadnego rezultatu. Ujął zakrwawioną ręką twarz Rispy i błagał: - Nie umieraj! Słyszysz? Nie umieraj! Próbowała nabrać powietrza w płuca i krew rzuciła się z jej ust, spływając z kącika warg. - Jezu, o Jezu! - powtarzał Teofil, padając na kolana. - Rispa! - szepnął Atretes, gładząc ją po policzku. - Moja ukochana, nie!... - W jej oczach zaszła jakaś zmiana. Atretes dostrzegł ją i wiedział dobrze, co to znaczy. - Nie! Napełnił go strach, jakiego nigdy dotąd nie zaznał. Straci ją! Co stanie się z nim, kiedy ona odejdzie? - Wezwij swojego Boga! - wykrzyknął gniewnie. Łzy spływały mu po policzkach. Zatopił palce w bladą twarz kobiety. - Wezwij swojego Boga! Zbyt często widział śmierć, by mieć jakieś złudzenia. Jej oddech zmienił się. Oddychała wolniej i lżej, nie chwytała już tak łapczywie powietrza. - Jesteś mi potrzebna - powiedział zachrypłym głosem. Uniosła rękę, jakby chciała dotknąć go, ale nie miała już dość siły. Westchnęła przeciągle. Zapadła cisza. Jej ciało odprężyło się. Leżała bez ruchu. - Nie! - jęknął Atretes, kładąc rękę na jej szyi. Nie wyczuł pulsu. - Nie! - powtórzył w udręce rozpaczy. Z jego ust płynęła rzeka germańskich słów, którymi wyrażał uczucia tak długo skrywane, tak długo zwalczane. Ujął jej twarz w obie dłonie. Patrzyła na niego szeroko otwartymi, nieruchomymi, nie widzącymi oczami. Wargi miała leciutko rozchylone. Z ust przestała spływać krew. Nie krwawiła już także rana na piersi. Atretes wstał i wyciągnął do góry ramiona, kierując ku niebu otwarte, pokryte krwią dłonie. Wył, wykrzykując całą swą trwogę. Nie ustawał w tym krzyku rozpaczy, zapominając o swoim synu, który płakał opuszczony przez wszystkich. Teofil podszedł do Rispy i położył na niej dłonie. Atretes wykrzykiwał swoją rozpacz i bezradność, a Teofil całą wiarę włożył w modlitwę do Chrystusa. "Dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych." Z jego ust nie padło ani jedno słowo, w jego głowie nie pojawiła się żadna wyraźna myśl, lecz całą swą duszą błagał Boga, by przywrócił im Rispę. Dla dziecka. Dla tego człowieka, nadal błądzącego w mroku. Atretes odszedł chwiejnym krokiem. Nie był w stanie oddychać. Czuł, jakby coś go dławiło w gardle. Nie mógł złapać tchu. Jego umysł napełnił się obrazami ludzi, wszystkich, którym odebrał życie, wszystkich, których kochał i stracił. Usiadł ciężko i położył dłonie na kolanach. Spuścił głowę, jego ciałem wstrząsał szloch. Teofil nie ustawał w modlitwie. Kaleb dźwignął się na nóżki i ruszył niepewnie w stronę martwej matki. Upadł, położył głowę na jej łonie i zaczął ssać swój kciuk. Kiedy ucichł płacz Kaleba, Atretes uniósł głowę i zaczął się rozglądać za swoim synem. Zobaczył go i zamknął oczy. Kto wychowa teraz to dziecko? Teofil klęczał z dłońmi przyciśniętymi do rany w piersi Rispy. Czego oczekuje ten setnik? Komu potrzebna jego modlitwa? - Zostaw ją. Ona nie żyje. - Teofil ani drgnął. - Nie żyje, nie słyszysz? - wykrzyknął zrywając się. - Widziałem, jak to się stało!... Gniewne słowa jakby zawisły w zimnym powietrzu i las nagle pogrążył się w ciszy. Przez okamgnienie było tak, jakby wszelkie stworzenie zamarło w bezruchu. Potem pojawił się cichutki szept wiatru. Atretes rozejrzał się lękliwie, czuł na całym ciele jakieś mrowienie i słyszał zewsząd ten szept wiatru... Zaczął trząść się, przerażony krążącymi dokoła nieznanymi mocami. Nagle usłyszał, jak ktoś zachłystuje się powietrzem, i jego oczy rozszerzyły się z niedowierzaniem, ujrzał bowiem, że Rispa odetchnęła głęboko i spojrzała gdzieś poza Teofila. - Jezusie - szepnęła w zachwycie i w tym momencie Atretes runął na ziemię. Przywarł dłońmi do ziemi i leżał, wciskając twarz w leśne mchy i drżąc gwałtownie. Teofil podniósł ręce i drżącymi dłońmi musnął policzek Rispy. - Chwała niech będzie Bogu! - powiedział zdławionym i uległym głosem. Dotknął ją znowu ze zdumieniem. - Był ze mną - powiedziała Rispa i jej oczy rozbłysły. - Czułam Jego dotyk. Siła, która przyduszała Atretesa do ziemi, zniknęła równie nagle, jak przedtem nagle się pojawiła. Dźwignął się na nogi. Z bijącym sercem, zdjęty trwogą podszedł bliżej. - Przecież ona umarła! - szepnął. Teofil zerwał się ze zwycięskim okrzykiem. Odszedł krok do tyłu. Był oszołomiony tym, co się stało. Śmiejąc się i wykrzykując jakieś słowa, chwycił Atretesa za ręce. - Widzisz, sam teraz widzisz, jaką moc ma Chrystus! Sam widzisz, że Chrystus żyje! Był na początku, jest teraz i będzie na wieki! Nasz Pan jest władcą! - Puścił Germanina i w radosnym podziękowaniu wzniósł ręce do nieba. - Pan jest naszym królem! - Jego głos niósł się przez ciemny las, jakby biorąc go na świadka. - El Elion! Bóg najwyższy! Rozdygotany Atretes przyklęknął obok Rispy, nie dowierzając własnym oczom. Przełknął z trudem ślinę. Wyciągnął rękę, by dotknąć Rispę, ale zaraz ją cofnął. Czuł, jak włosy jeżą mu się na karku. Jej twarz jaśniała jak nigdy dotąd, oczy wypełniał jakiś blask. Była żywa - bardziej niż kiedykolwiek. Żyła i promieniowała na wszystkie strony jakimś rozedrganym światłem. Ich spojrzenia spotkały się. - On był z nami. - Tak, wierzę ci. - Nie bój się - powiedziała i dotknęła go leciutko dłonią. - Nie ma się czego bać. - Położyła mu dłoń na policzku. - Bóg cię kocha. Wzruszenie chwyciło go za gardło, nie był w stanie powiedzieć ani słowa. Ujął jej rękę i z twarzą zalaną łzami całował wnętrze jej dłoni. Był oszołomiony. Musnął palcami jej twarz. Zauważył, że jej tunika jest nasiąknięta krwią. Chciał zobaczyć ranę, sprawdzić, czy krwawienie ustało. Wyjął sztylet z pochwy i drżącą ręką rozciął ostrożnie tkaninę. Rozchylił suknię i zobaczył tylko gładką skórę. Zmarszczył brwi i zaczął szukać w myślach jakiegoś germańskiego przekleństwa. Przejęty grozą dotknął jej ciała i poczuł dreszcz. Jedynym śladem po ranie była mała, okrągła blizna tuż nad prawą piersią, koło serca. A przecież nikt nie mógł zachować życia z taką raną! Rispa była martwa! To nie ulegało najmniejszej wątpliwości - jak i to, że teraz żyje. A także jak to, że nie Teofil dokonał tego cudu. I nie Tiwaz. Tylko jeden Bóg mógł to zrobić. Bóg Hadassy. Bóg Rispy. Ten Bóg, którego on, Atretes, z taką pewnością siebie odrzucał jako bezsilnego, dokonał oto rzeczy niemożliwej. Atretes oderwał dłonie od Rispy i cofnął się. Nie rozumiał, w jaki sposób Bóg narzuca swoją wolę, nie mógł jednak zaprzeczyć Jego mocy, widział ją bowiem i czuł. Kiedy w końcu przemówił, jego głos brzmiał pewnie. - Wasz Bóg jest Bogiem nad wszystkimi bogami i władcą nad wszystkimi królami! Teofil odwrócił się ku niemu. - Jest jedynym Bogiem. Jedynym, Atretesie. Atretes spojrzał na Teofila. Cała wrogość do Rzymianina poszła w zapomnienie, zbyt był bowiem przejęty tym, co widział. - Oddam Mu swój miecz! Teofil wiedział, że dla Germanina oznacza to zawierzenie swego honoru i życia. - Jak ja oddałem swój, kiedy zostałem przyjęty do Jego królestwa. Wyciągnął rękę i Atretes ujął go za przedramię. - Ochrzcij mnie! - Nie była to prośba, lecz żądanie. - Ochrzcij mnie, abym do Niego należał. Teofil klepnął go w ramię. - Oto nasz początek. Wzrastanie I gdy ziarno wzrosło... Rozdział I Chrzczę cię w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego - powiedział Teofil, chrzcząc Atretesa w pierwszym strumieniu, jaki napotkali. Atretes klęczał. Teofil przytrzymał Germanina i odchylił go do tyłu. - Pogrzebany w Chrystusie - ciągnął, zanurzając Atretesa - i wskrzeszony do nowego życia. - Wynurzył go z wody. Atretes wstał, ociekając wodą. Obrócił się i zobaczył, że Rispa stoi w wodzie po kostki, trzymając na rękach jego syna. Podjął następną decyzję, która odmieni całe jego życie. - Chcę, by Rispa została moją żoną. Spojrzenie Rispy zasnuła mgła. - Co? - Sama powiedziałaś, że mnie kochasz. Spojrzała w jego oczy, kiedy szedł do niej, rozpryskując wodę, i serce zabiło jej tak mocno, że zapragnęła uciec. Wycofała się na brzeg. - Kocham też Teofila i kochałam Tymona, Porcję, Bartymeusza, Kamellę, Tybullusa i Mnazona, i... - Przyrzekłaś, że nigdy mnie nie okłamiesz - powiedział Atretes i jego spojrzenie przykuło ją do miejsca. - Wcale nie kłamię. Wyszedł z wody i stanął przed nią z rękami wyciągniętymi w jej stronę. - Daj chłopca. - Dlaczego? - Daj mi mojego syna. Drżąc na całym ciele, oddała mu dziecko, a Atretes pocałował je w policzek i postawił na ziemi. Potem wyprostował się i uśmiechnął leciutko. Poczuła ucisk w żołądku i zrobiła krok do tyłu. Daremnie. Chwycił ją i przyciągnął do siebie. Kiedy znalazła się w jego ramionach, zdążyła tylko jęknąć cicho, bo zaraz jego wargi zaczęły napierać na jej usta. Był to bardzo długi pocałunek i kiedy Atretes ją puścił, kręciło się jej w głowie i nie była w stanie zebrać myśli. - Kochasz innych - przyznał, równie jak ona wzburzony - ale nie tak jak mnie. - Nie jestem pewna, czy małżeństwo to dobry pomysł - odparła drżącym głosem, zaniepokojona potęgą doznań, jakie rozbudził w niej Atretes. - I dla ciebie, i dla mnie. Teofil stał w strumieniu i śmiał się. - Cóż to będzie za ulga! - Podszedł do nich z uśmiechem na ustach. - Chyba nie zapomnieliście, że to sam Bóg zetknął was ze sobą jeszcze w Efezie? - Lecz nie jako męża i żonę! - odparła Rispa, próbując odsunąć się jak najdalej od Atretesa. Potrzebowała czasu, żeby się zastanowić, a przecież nie może myśleć, kiedy ten mężczyzna trzyma ją w ramionach! Czy to właściwe, żeby pragnąć kogoś z taką siłą? Czy to uczucie godne chrześcijanki? Spojrzała na Teofila, jakby szukając u niego pomocy, ale ten robił wrażenie człowieka, któremu ta sytuacja bardzo odpowiada. Atretes nie miał zamiaru puścić jej, póki nie ulegnie. - Jesteśmy ojcem i matką tego dziecka, słuszne jest więc, byśmy byli także mężem i żoną. Powiedz: tak. Jedno słowo. Tak. Pocałował ją znowu, tak samo gorąco jak za pierwszym razem. - Teofilu! - wykrzyknęła, kiedy Atretes pozwolił jej w końcu zaczerpnąć tchu. - Powiedzże "tak", Rispo - odparł rozbawiony Teofil. - Dawno już powinnaś nauczyć się jednej rzeczy o tym człowieku. Kiedy wbije sobie coś do głowy, tylko Bóg może odwieść go od zamiaru. Atretes odsunął ją na wyciągnięcie ramion i z mroczną miną wpatrywał się w jej twarz. - Dlaczego się wahasz? - Co cię skłoniło do tego kroku? - Co mnie skłoniło? Twoja śmierć otworzyła mi oczy. Potrzebuję cię nie tylko ze względu na Kaleba, ale też ze względu na siebie. Kiedy patrzyła w jego oczy, ogarniała ją jakaś słabość. Opuściła więc powieki i zaczęła się żarliwie modlić, całym sercem zwracając się ku Bogu. "Czy tego chcesz dla nas, Panie? A może to tylko pragnienie naszych ciał?" "Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam." Słowa tak łatwo napłynęły jej do głowy, jakby ktoś je podszepnął. Czuła, jak Atretes delikatnie końcami palców dotyka jej szyi. Zadrżała. Podniosła powieki, zajrzała w jego oczy i zobaczyła całą tkliwość i bezradność, jakie zawsze dostrzegała głęboko ukryte w tym mężczyźnie. Nie tylko pożądanie rządzi jego postępowaniem. On ją kocha. Kocha naprawdę. "Panie i Boże, nie pozwól, bym była kamieniem, o który ktoś się potknie. Pomóż mi oświetlić mu drogę. Wiesz, jak niepowściągliwy jest mój język." I znowu usłyszała cichutki szept. "Z całego serca Bogu zaufaj, nie polegaj na swoim rozsądku." Ujęła jego dłoń. - Nie tylko przez wzgląd na Kaleba, ale i na mnie samą zostanę twoją żoną, Atretesie. Łzy zasnuły jej oczy, kiedy ujrzała, jak w jego oczach rozpalają się radosne błyski. Czy naprawdę tak wiele dla niego znaczy? Nagle jawnym stało się, że ten srogi, nawykły do przemocy mężczyzna kryje w sobie tak tkliwe uczucia, tak głębokie potrzeby serca. "Jestem głupsza od niego, Panie. Czy potrafię kiedyś spojrzeć na niego Twoimi oczami i Twoim sercem?" Teofil wyszedł ze strumienia i ruszył w ich stronę. Wyciągnął ku nim ręce. Atretes ujął jego prawą dłoń, Rispa - lewą. - Panie Boże, stoimy oto przed Tobą, by połączyć węzłem małżeńskim Atretesa i Rispę. Bądź z nami, Jezu, przy zawiązywaniu tego małżeństwa. - Spojrzał na Atretesa. - W małżeństwie chrześcijańskim, Atretesie, mąż jest głową żony, jak Chrystus jest Głową Kościoła, On, Zbawca ciała. Lecz jak Kościół poddany jest Chrystusowi, tak wy będziecie Jemu poddani i tak Rispa będzie we wszystkim poddana tobie. Miłuj ją jak Chrystus umiłował ciebie i jak wydał za ciebie samego siebie. Bądź gotów ponieść też za nią ofiarę życia. Miłuj ją, tak jak własne ciało. Wspieraj ją i chroń we wszystkich okolicznościach. - Tak będzie. Teofil spojrzał na Rispę i uśmiechnął się. - Bądź, najdroższa, uległa wobec Atretesa. Bądź uległa jak wobec Pana. I otaczaj go szacunkiem jako swojego męża. - Tak będzie. W środku ich małego kręgu stanął Kaleb i przyglądał się im uważnie. Teofil położył dłonie ojca i matki na główce ich dziecka. Atretes ścisnął władczo dłoń Rispy. Teofil położył jedną dłoń na ich dłoniach, drugą pod ich dłońmi. - Bądźcie sobie nawzajem poddani w bojaźni Chrystusowej. Nie ma mężczyzny ani kobiety, jesteście bowiem kimś jednym w Chrystusie Jezusie i zostaliście powołani, by żyć wedle woli Boga, nie zaś waszej. Pamiętajcie o naszym Panu Jezusie Chrystusie, który umarł za nas na krzyżu i trzeciego dnia zmartwychwstał. Nasz Bóg jest cierpliwy i łaskawy. Nigdy nie jest zazdrosny, chełpliwy czy wyniosły. Jezus nigdy nie szukał swego dobra, nigdy nie dał się sprowokować, nigdy nie brał pod uwagę zła, jakie cierpiał. Pan nigdy nie raduje się nieprawością. Chrystus Jezus zniósł i wytrzymał wszystko z miłości do nas. Jego miłość nigdy nie zawodzi. Pamiętajcie więc, najdrożsi, byście kroczyli tą drogą. Postępujcie jak dzieci światłości. Nie odstępujcie jedno drugiego. Poddajcie się sobie wzajemnie w miłości Chrystusa i żyjcie tak, by podobać się Jezusowi Chrystusowi, naszemu Panu. Puścił ich dłonie i poprosił, by uklękli przed Bogiem. Sam też uklęknął. Kaleb był spokojny, patrzył na nich szeroko otwartymi oczami, wtulony w bok Rispy. Teofil położył jedną dłoń na głowie kobiety, drugą - na głowie mężczyzny. - Panie Boże, Stworzycielu wszystkich rzeczy, także tego mężczyzny i tej kobiety, proszę, byś błogosławił im jako mężowi i żonie. - Uczyń to, Panie - powiedziała cicho Rispa, skłaniając głowę. - Aby wychowali swego syna Kaleba ku chwale Twego imienia. - Tak będzie - ślubował Atretes. - Ześlij swoich aniołów, by chronili ich przed nieprzyjaciółmi, którzy przeciwko nim powstaną i będą chcieli rozerwać łączący ich węzeł. - Chroń nas, Panie - szepnęła Rispa. - Daj im dzieci, by wzrastały w Twoim imieniu. - Synów i córki - rzucił śmiało Atretes i Rispa poczuła żar na twarzy i całym ciele. Teofil uśmiechnął się, a potem ciągnął: - Panie Jezu, niechaj Atretes i Rispa służą ci z radością i codziennie przychodzą do Ciebie ze słowami wdzięczności, wiedząc, że Ty tylko jesteś Bogiem. Stworzyłeś ich na swój obraz i wskazałeś im Boski cel w życiu. Jesteś ich tarczą i siłą. Niechaj nigdy nie polegają na własnym rozsądku, Panie, lecz zawierzą Tobie, uznając Ciebie na wszystkich swych drogach, abyś uczynił ich ścieżki prostymi. - Spraw, byśmy Ci się podobali, Panie - powiedziała Rispa. - Panie Jezu - ciągnął Teofil - oby we wszystkich okolicznościach Twoja łaska i Twoje zmiłowanie objęły poprzez każde z nich wszystkich ludzi. Amen. - Amen - odpowiedział Atretes i wstał, pociągając za sobą Rispę. Jego błękitne oczy były pełne światła. Drżał na całym ciele. Na policzkach Rispy pojawił się rumieniec. Bała się, że Atretes weźmie ją w ramiona i zacznie znowu całować przy Teofilu. Ale Atretes skłonił głowę i pocałował obie jej dłonie, a potem ją puścił. - Powinnaś spłukać krew ze swojej tuniki - powiedział i nachylił się nad swoim synem. - Chodź do ojca, synu. Trzeba cię wykąpać. Podniósł go i podrzucił wysoko w powietrze, a Kaleb zapiszczał z przerażenia i jednocześnie uciechy. Atretes złapał go i pobiegł z nim do strumienia. Rispa patrzyła na nich oniemiała. Poczucie zawodu zmagało się w jej sercu z poczuciem ulgi. Nigdy nie zrozumie tego człowieka. Nigdy! - Powiedz Atretesowi, że przygotuję obóz i rozpalę ognisko - powiedział Teofil, zarzucając sobie rzeczy obu mężczyzn na ramiona. Podniosła głowę, zawstydzona, że zapomniała o jego obecności. Uśmiechnął się kącikami ust. - Mamy za sobą długi dzień. - Dziękuję ci. - Łzy wdzięczności wypełniły jej oczy. Zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała go w policzek. - Dziękuję, że się za mnie modliłeś - dodała lekko zachrypniętym głosem. Wiedziała, że nie zdobędzie się na to, by powiedzieć coś więcej. Rzucił tobołki i uścisnął ją serdecznie. - Od bardzo dawna modlę się za was oboje. - Kiedy cofnęła się o krok, pogłaskał ją po policzku, jakby była jego córką. - Mąż kazał ci opłukać tunikę. - I okażę mu posłuszeństwo - odparła z błyszczącymi oczami. Ujęła jego dłoń w obie swoje. - Kocham cię, Teofilu, i dziękuję Bogu, że mam takiego brata. Co by się stało...? - Głos uwiązł jej w gardle. - Idź, najdroższa. Mąż czeka na ciebie. Zamrugała, żeby usunąć łzy z oczu, uśmiechnęła się i odwróciła w stronę strumienia. Teofil zarzucił sobie z powrotem tobołki na plecy i patrzył, jak Rispa idzie w dół strumienia, gdzie Atretes bawił się z Kalebem. Weszła do wody i Atretes ruszył ku niej. Pochylił się i pocałował ją. Patrząc na tę scenę, Teofil czuł jakąś niezrozumiałą samotność. Zdarzało się, że samotne życie zaczynało mu ciążyć - jak teraz, kiedy czuł się odgrodzony od Rispy i Atretesa, gdyż połączył ich i zbliżył ku sobie święty węzeł. Od Efezu do Germanii przyglądał się, jak ci dwoje płoną do siebie uczuciem i modlił się, żeby nie ulegli pokusie grzechu. Bóg znał ich i wiedział, czego potrzebują. Dał i pragnienie, i drogę do jego ugaszenia. Są teraz mężem i żoną. Żołnierzom nie było wolno wstępować w związki małżeńskie. Zanim został zbawiony przez Jezusa, płonął w nim ogień, który skłaniał do grzechu. Kobieta była najważniejszą przyjemnością jego życia. Wszystko zmieniło się, kiedy został chrześcijaninem. A teraz odszedł z wojska i wszystko całkowicie się odmieniło. Mógłby znaleźć sobie żonę, ale uważał, że Bóg przeznaczył go do innych zadań. Pragnienie związania się z kobietą stopniowo gasło. Dwadzieścia pięć ze swoich czterdziestu lat życia spędził na wojnach lub budowaniu dróg od Rzymu po Germanię i Jonię. Niewiele już lat pozostało mu na tym świecie. Te, które miał jeszcze przed sobą, chciał ofiarować Bogu. Niegdyś jednak... Atretes posadził sobie synka na ramionach i pochylił się, żeby znowu pocałować Rispę. Teofil poczuł, że nagle coś ścisnęło go za serce. Rispa jest niezwykłą kobietą. Widać było, że ci dwoje bez trudu się do siebie dopasują. Dotychczasowe życie Atretesa było ciężkie, ale teraz Bóg da mu radość za jej pośrednictwem. - Panie, pobłogosław im mnóstwem dzieci - szepnął. Odwrócił się i ruszył pod górę, żeby rozbić obóz i przygotować posiłek. Kilka godzin później Teofil zobaczył, jak Atretes i Rispa idą w jego stronę wśród pachnących świerków i jodeł. Kaleb spał z głową na ramieniu Rispy, której talię Atretes otaczał swym potężnym ramieniem. Teofil nigdy dotąd nie widział, by czuli się tak swobodnie w swoim towarzystwie, i wiedział, że Bóg pobłogosławił im tego popołudnia. Kiedy Rispa spojrzała na Atretesa i coś mu szepnęła, ten zatrzymał się i musnął leciutko jej włosy. Uniosła głowę i pocałował ją. Jego dłonie zsunęły się w dół z jej ramion w czułym i naturalnym geście posiadania. Prawie z ociąganiem zbliżali się do ogniska. Teofil podniósł głowę i uśmiechnął się na powitanie. - Weźcie sobie królika. - Wiedział, że Rispa będzie zawstydzona, starał się więc, by czuli się swobodnie. - Macie tu garnek pełen zupy fasolowej, a w miseczce jagody. Atretes zdjął rękę z ramion Rispy i wziął od niej Kaleba. Teofil spojrzał na nią i spostrzegł, że się zarumieniła. Atretes usadowił Kaleba wśród tobołków i przykrył pledem. - Siadaj - powiedział, widząc, że Rispa stoi ciągle na skraju kręgu światła. Podeszła i Atretes spojrzał na Teofila. Ten dał mu znak, żeby wziął się do jedzenia. Atretes przykucnął, zdjął z patyka jeden z trzech upieczonych królików i położył go na drewnianym talerzu. Obok mięsa nałożył fasoli, soczewicy i kaszy. - Usiądź tutaj - polecił Rispie i kiedy usiadła, podał jej talerz. Pogłaskał ją leciutko po policzku i nałożył jadła sobie. Rispa skłoniła głowę, by odmówić modlitwę, i Atretes czekał, aż skończy, przypatrując się jej przez cały czas uważnie. Zgłodniały Atretes jadł szybko, ciskając kości w ogień. Skończył jeść królika, nim Rispa zjadła połowę swojego. - Możesz wziąć jeszcze jednego - powiedział rozbawiony Teofil. Dotychczas nie widział, żeby Atretes miał taki apetyt. - Ja już jadłem. Atretes uniósł brwi i spojrzał na Rispę. Skinęła głową. - Dla mnie i Kaleba na rano zostanie pod dostatkiem. - Jutro pójdę na polowanie - oznajmił Atretes, zwracając się do Teofila i zsuwając z kijka ostatniego królika. - Jest tu mnóstwo saren. Teofil wybuchnął śmiechem, chociaż przysięgał sobie, że zachowa powagę. Wygląda na to, że życie małżeńskie wzmaga apetyt, powstrzymał się jednak od podzielenia się tym spostrzeżeniem. Atretes może doceniłby męskie poczucie humoru, ale Rispa pewnie poczułaby się zakłopotana. Oparł się wygodnie na tobołkach. - Poczekamy - oświadczył Atretes i rzucił w ogień kość królika. - Zostaniemy tu, aż powiesz mi wszystko o Jezusie Chrystusie. Nic nie mogło sprawić Teofilowi większej przyjemności niż to pragnienie Atretesa, był jednak żołnierzem i zawsze brał pod uwagę względy praktyczne. - A co z Mattiakami? - Jesteśmy wysoko - odparł beztrosko Atretes. - Zaatakowali raz. Mogą to powtórzyć. - Atakują nieprzyjaciela na położonych nisko polankach. Jak dzisiaj. Zraniłeś dwóch. Ja zabiłem czterech. Nie będą nas szukać. - Rzucił w ogień ostatnią kość. - Mattiakowie to tchórze. Atretes zbył dalszą rozmowę na temat waśni plemiennych, wracając do swojej poprzedniej prośby. - Powiedz mi o Jezusie. Hadassa mówiła mi o ukrzyżowaniu i zmartwychwstaniu. Myślałem, że był kimś słabym. Teraz wiem więcej. Jest prawdziwym Bogiem, ale mam wiele pytań. Rzekłeś, że Bóg przysłał Jezusa. Ale mówisz też, że Jezus jest Bogiem. Wyjaśnij to. - Jezus jest Bogiem, Atretesie. Bóg Ojciec, Bóg Syn i Bóg Duch Święty, który zamieszkuje ciebie w tej chwili, są jednym i tym samym. - Jak to możliwe? - Niektóre rzeczy są zbyt cudowne, by człowiek potrafił je zrozumieć - odparł Teofil, rozkładając ręce. Wolałby, żeby Atretes zadawał łatwiejsze pytania. - Jestem prostym żołnierzem Chrystusa i rozumiem jasno tyle tylko, że jest Bóg Ojciec, budzący grozę i nieosiągalny, gdyż na świecie pojawił się grzech. I jest Jezus Chrystus, Bóg Syn, który został przysłany na ziemię, by odkupić nasze grzechy i podnieść zasłonę oddzielającą nas od Najświętszego, abyśmy mogli stanąć przed Wszechmogącym i żyć w bliskości z Nim, jak żyli Adam i Ewa w ogrodzie Edenu. Zobaczył, że Atretes zmarszczył na chwilę brwi. Brnął jednak dalej: - Duch Święty zamieszkuje w nas, jeśli wierzymy w Chrystusa i jesteśmy dzięki tej wierze odkupieni. Przez Ducha Bóg objawia nam tajemnice, Duch bowiem przenika wszystko, nawet głębie samego Boga. - I ten Duch żyje we mnie? - Odkąd przyjąłeś Chrystusa, Duch Święty zamieszkał w tobie. - Jestem więc opętany przez Ducha. - "Opętany" to niewłaściwe słowo. Duch Święty przebywa w tobie, gdyż Go zaprosiłeś. Jest jakby twoim pomocnikiem. - Nie zapraszałem Go. - Czy wierzysz, że Jezus jest Chrystusem, Synem Boga żywego? - Tak. Wierzę, że jest Bogiem żywym. - I godzisz się, że jest twoim Zbawicielem i Panem? - Jest moim Bogiem. To przysiągłem. - Wiedz więc, że Jezus dał ci także Ducha Świętego. Po zmartwychwstaniu, a przed wniebowstąpieniem powiedział uczniom, że zostaną ochrzczeni Duchem Świętym. Powiedział też, że kiedy Duch Święty zstąpi na nich, otrzymają moc. Jesteś objęty tą obietnicą, ponieważ uwierzyłeś. Atretes zapytał wtedy o uczniów i Teofil opowiedział mu o nich. - Być może oni też byli kimś więcej niż tylko ludźmi - zauważył Atretes. - Nie, byli zwykłymi ludźmi. Kilku było rybakami, jeden poborcą podatkowym, jeden buntował się przeciwko władzy. Jak ty. Nie było w nich nic szczególnego poza tym, że Jezus ich wybrał. Bóg wybiera ludzi prostych i dopiero On czyni ich niezwykłymi. Teofil ujrzał wyraz niepewności w oczach Atretesa i poczuł, że nie umie odpowiedzieć mu na wszystkie pytania, że nie podoła dyskusji na tematy duchowe. Germanin marszczył z zakłopotaniem brwi, a to wskazywało, że Teofil mąci mu w głowie, miast go oświecać. "Boże pomóż. Daj mi właściwe słowa." - Atretesie, jestem prostym człowiekiem, moje myśli są pełne prostoty, prosta jest też moja wiara. Atretes pochylił się do przodu. Chciał za wszelką cenę zrozumieć. - Kim byli Adam i Ewa i gdzie jest ogród Edenu, o którym mówiłeś? . Teofil poczuł ulgę. "O cokolwiek prosić Mnie będziecie w imię moje, Ja to spełnię." Oto odpowiedź: zacznij od początku. Roześmiał się cicho, z sercem przepełnionym radością. Odpowiedź Boga. Trzeba głosić Pismo. - Opowiem ci więc całą historię, nie tylko jej zakończenie. Twarz jaśniała mu w blasku ognia anielskim światłem. Moc wyryta na obliczu Teofila przykuła uwagę Atretesa. Rispa słuchała, jak Teofil opowiada o stworzeniu nieba i ziemi, i wszystkiego, co jest na ziemi, także człowieka. Głęboki głos Rzymianina był jak muzyka, dobywał dźwięki z otaczającej ich ciemności, dając jej świadomość gwiazd na niebie i nadziei, jaką ludzie pokładają w Bogu. - I wtedy został stworzony mężczyzna na podobieństwo Boga. Potem zaś z jego żebra niewiasta, by była mu towarzyszką i pomocnicą. Rispę ogarnął na nowo zachwyt. Bóg przemówił i powołał rzeczy do istnienia. Słowo było tchnieniem życia na początku i będzie nim u końca czasów. Teofil mówił o szatanie, który został wyrzucony z nieba przez swoją pychę i który pod postacią węża wśliznął się do ogrodu, by skusić Ewę do zjedzenia owocu z drzewa wiadomości dobrego i złego, obiecując jej, że stanie się jak Bóg. Ewa dała się zwieść i zjadła owoc, a jej mąż stał obok w milczeniu. W ten sposób został poczęty i zrodzony grzech. Ewa podała owoc Adamowi, który też zjadł, i wskutek tego nieposłuszeństwa Bóg wypędził ich z raju. Nie mogli już żyć wiecznie ani oglądać Pana, lecz czekało ich życie krótkie i pełne zmagań. Tak pojawiła się śmierć, skutek grzechu. - Adam i Ewa mieli synów, którzy nosili w sobie zasiew grzechu. Grzech zakorzenił się i wzrósł, przyjmując kształt zawiści Kaina, który zabił swojego brata, Abla. Ludzie rozmnożyli się na ziemi i ich niegodziwość rosła, aż wszystkie ich zamiary stały się złe. Pan pożałował, że stworzył człowieka, i postanowił wymazać go z powierzchni ziemi wraz ze wszystkimi zwierzętami i istotami pełzającymi - ciągnął Teofil. - Tylko jeden człowiek znalazł łaskę w oczach Boga; był nim Noe. Atretes siedział i chłonął z przejęciem każde słowo, czując w sercu poruszenie, jakby budziła się oto jakaś uśpiona dotąd cząstka jego istoty. Chciwie niczym dziecko słuchał opowieści o Noem, o budowie arki, o zwierzętach wchodzących na nią parami i o deszczu, który zalał ziemię, niszcząc wszelkie życie. - Wszystko, co żyło, umarło, poza stworzeniami, które znalazły schronienie w arce. A potem Bóg pozwolił, by wody ustąpiły, i osadził arkę na górze. Tam zawarł z Noem przymierze. Bóg obiecał, że nigdy już nie zniszczy ludzi potopem, i na znak tej obietnicy rozpiął na niebie tęczę. Noe z żoną i jego synowie z żonami opuścili więc arkę i zaczęli znowu zaludniać ziemię. Obudził się zgłodniały Kaleb i Rispa usiadła przy nim, by go nakarmić kaszą zmieszaną z kawałkami króliczego mięsa. Teofil zaś ciągnął: - Na całej ziemi mówiono wtedy jednym językiem, lecz ludzie postanowili wybudować sięgającą nieba wieżę z cegły i zaprawy murarskiej. Widząc, co czynią, Bóg pomieszał im języki i rozproszył ich po powierzchni ziemi. Minęły tysiące lat, zanim Bóg znowu przemówił do człowieka. Ukazał się pewnemu mężowi, Abramowi, i nakazał mu opuścić swój kraj, Ur, swoich krewnych i dom ojcowski i iść do kraju, który mu wskaże. Bóg obiecał, że wywiedzie od Abrama wielki naród, poprzez który błogosławieństwo obejmie wszystkie narody na ziemi. Teofil szturchnął ogień. Kiedy węgle rozżarzyły się, dorzucił kilka grubych gałęzi. - Abram uczynił, co Bóg nakazał, wierzył bowiem w Boga. Zabrał ze sobą Saraj, swoją żonę, Lota, ambitnego bratanka, i Teracha, swego ojca. Wziął też cały dobytek, także niewolników, których kupił. Kiedy doszedł do kraju wskazanego przez Boga, wybuchł spór między nim a Lotem, pozwolił więc bratankowi wybrać sobie obszar, gdzie zamieszka. Abram osiadł na ziemi, Lot zaś w miastach w dolinie i zamieszkał w Sodomie. Bóg powtórzył Abramowi obietnicę, że uczyni z niego naród, obdarzając go licznym potomstwem. Abram uwierzył Bogu, choć wiedział, że jego żona, Saraj, jest bezpłodna. Saraj też przez jakiś czas wierzyła, ale w końcu straciła cierpliwość i postanowiła przekonać Abrama, by zbliżył się do egipskiej niewolnicy, Hagar. Abram uczynił to i Hagar urodziła mu syna, Izmaela. Natychmiast zaczęły się jednak kłopoty. Hagar była teraz pełna dumy, a Saraj zazdrości. Kiedy Abram miał dziewięćdziesiąt sześć lat, objawił się mu Pan i zawarł z nim przymierze. Zmienił mu imię Abram na Abraham, co znaczy: ojciec mnóstwa narodów. Znakiem tego przymierza było obrzezanie. Każde dziecko płci męskiej miało być obrzezane osiem dni po narodzinach. Abraham, Izmael, a także wszyscy chłopcy i mężczyźni z tego plemienia zostali obrzezani zgodnie z przymierzem. Bóg powiedział, że Saraj mimo swego wieku urodzi syna, któremu mają dać imię Izaak, co oznacza: śmiejący się. Zimny wiatr szeleścił w listowiu, a Teofil ciągnął swą opowieść, mówiąc o wrogości między kobietami i między ich synami. Atretes skinął potakująco głową, kiedy usłyszał, że Hagar i Izmael zostali wypędzeni, gdyż z Izaaka miał się zrodzić obiecany naród. - Bóg poddał Abrahama próbie, mówiąc mu, że ma złożyć Izaaka w ofierze całopalnej. Abraham wstał wcześnie, nazbierał drewna i poszedł z synem w miejsce wyznaczone przez Pana. Tam wybudował ołtarz, ułożył drewno, związał syna i położył go na ołtarzu. Kiedy jednak wziął do ręki nóż, anioł Pański nakazał mu wstrzymać uzbrojoną w nóż rękę. Abraham miał wiarę i dlatego jego prawość została uznana. Bóg przysłał na ofiarę barana i odnowił przymierze z Abrahamem, powtarzając obietnicę, że poprzez jego potomstwo błogosławione będą wszystkie narody na ziemi. Teofil pochylił się do przodu. Jego twarz jaśniała. - I z Abrahama powstał naród wierny, przez który Bóg obiecał całemu rodzajowi ludzkiemu Mesjasza, czyli namaszczonego, który przemoże grzech popełniony w raju i wierzącym w Niego zapewni życie wieczne. - Uśmiechnął się. - Wybiegam jednak do przodu. Podjął więc wątek opowieści, mówiąc o tym, jak Izaak poślubił Rebekę, która dała mu dwóch synów, Ezawa i Jakuba. Starszy z nich, Ezaw, sprzedał swoje pierworodztwo za miskę jadła, a później Jakub dzięki podstępowi uzyskał błogosławieństwo. Między braćmi zrodziła się wrogość i Jakub uciekł do Labana, brata matki. Zakochał się w młodszej córce Labana, Racheli. Jednak Laban doprowadził podstępem do tego, że Jakub poślubił Leę, potem zaś Rachelę i musiał przez ponad czternaście lat służyć u Labana. Z tymi dwiema żonami i dwiema niewolnicami Jakub spłodził dwunastu synów. Jego ukochanym synem był Józef, zrodzony przez umiłowaną żonę, Rachelę. Józef miewał sny i przepowiedział, że nadejdzie czas, kiedy zapanuje nad swymi braćmi i ojcem. Bracia powzięli do niego niechęć i w swej zazdrości uknuli przeciwko niemu spisek. Wrzucili go do studni, a potem sprzedali karawanie kupców. W ten sposób Józef trafił do Egiptu, gdzie został niewolnikiem Potifara, urzędnika faraona. Józef był przystojnym młodzieńcem i żona Potifara zapragnęła, żeby został jej kochankiem. Jednak Józef odmówił. Kiedy spróbowała go uwieść, uciekł. Zlekceważona i wściekła kobieta powiedziała mężowi, że Józef próbował ją zgwałcić, więc Potifar rzucił Józefa do lochu. Atretes roześmiał się cynicznie. - Kobiety od samego początku ściągały nieszczęścia na głowy mężczyzn - rzucił, układając się na boku. Rispa, zmieniająca właśnie powijaki Kalebowi, obróciła głowę w stronę męża. - To prawda - przyznała z uśmiechem. - Jeśli mężczyźni są słabi i ulegają namiętnościom, miast okazywać posłuszeństwo Panu, narażają się na kłopoty. Atretes nie odpowiedział, uniósł tylko brwi i spojrzał na Teofila. Teofil zaś stłumił uśmiech i dalej snuł opowieść o danej Józefowi przez Boga umiejętności wyjaśniania snów i o tym, jak dzięki temu Józef znalazł się w pałacu faraona i zyskał największą po królu władzę. Kiedy nastał zapowiedziany przez niego głód, bracia przybyli do Egiptu po zboże i spełniła się jego młodzieńcza przepowiednia, że będzie panował nad nimi i nad swoim ojcem. - Józef wybaczył im, mówiąc, że co uczynili złego, Bóg obrócił na dobre. Rispa ułożyła Kaleba na wygodnym posłaniu z tobołków i pledów i przyszła, żeby usiąść koło Atretesa. - Nastał inny faraon, który nie wiedział o czynach Józefa. Uznał, że rozmnażający się potomkowie Józefa są dla niego zagrożeniem i uczynił z nich niewolników. Ponieważ jednak ich liczebność nadal rosła, faraon zaniepokoił się i rozkazał, żeby zabito im wszystkich pierworodnych synów. Kiedy urodził się Mojżesz, potomek Abrahama, włożono go do koszyka i ukryto w trzcinach rosnących w Nilu. Znalazła go siostra faraona i wychowała jak własnego syna. Gdy osiągnął wiek męski, trafił między swych ziomków i patrzył na ich ciężką pracę. Zobaczył, że Egipcjanin bije jednego z Hebrajczyków, i zabił egipskiego nadzorcę. Wieść o tym rozeszła się wśród Hebrajczyków i musiał uciekać do Madianu. I tam po wielu latach Bóg przemówił do niego z gorejącego krzaka. Teofil uśmiechnął się leciutko. - Mojżesz był zwykłym człowiekiem i wpadł w przerażenie, gdy Bóg do niego przemówił. Kiedy Bóg powiedział mu, że ma wrócić do Egiptu i wyprowadzić Hebrajczyków z niewoli, Mojżesz bardziej zląkł się tego zadania niż samego Boga. Skarżył się, mówił, że jest przecież nikim. Bóg odparł, że będzie przemawiał w Jego imieniu. Mojżesz rzekł, że nie zna imienia Boga i Hebrajczycy nie zechcą mu uwierzyć. Bóg rozkazał mu powiedzieć, że posłał go "Jestem, Który Jestem". Mojżesz nadal jednak powtarzał, że mu nie uwierzą. Bóg kazał mu rzucić na ziemię laskę, a kiedy Mojżesz to zrobił, laska zmieniła się w węża. Mojżesz uciekł przerażony, ale Bóg przywołał go i kazał ująć węża za ogon. I wtedy wąż zmienił się z powrotem w laskę. Mojżesz był ciągle pełen lęku i mówił, że nie jest wymowny, że mówi powoli i język mu zesztywniał. Bóg zapewnił, że nauczy go, co ma powiedzieć. Jednak Mojżesz powtarzał prośbę, by Bóg zechciał posłać kogo innego. Atretes parsknął pogardliwie. - Bóg powinien zabić go na miejscu. - Bóg okazuje nam cierpliwość - powiedziała z uśmiechem Rispa. - To prawda - przyznał Teofil. - A my okazujemy Mu za to wdzięczność. Bóg powiedział, że brat Mojżesza, Aaron, ma łatwość przemawiania, Bóg przekaże więc słowa Mojżeszowi, a Mojżesz Aaronowi, który wypowie je przed obliczem faraona. Powiedział też, że uczyni upartym serce faraona i Mojżesz pokaże Hebrajczykom i Egipcjanom znaki. - Dlaczego Bóg upatrzył sobie takiego tchórza na przywódcę swego ludu? - spytał z odrazą Atretes. Teofil roześmiał się. - Sam się nad tym zastanawiałem, kiedy słyszałem tę opowieść po raz pierwszy. Gdyby jednak był mocarnym wojownikiem o rozległej wiedzy i zniewalałby lud swoimi słowami, komu twoim zdaniem przypadłaby cała chwała za to, co miało się stać? - Mojżeszowi. - Otóż to. Bóg wybiera niemądrych i słabych, by zawstydzić mądrych i możnych, by pokazać swoją moc i naszą słabość. Moc Boża jest doskonała w naszej słabości, bo tylko dzięki Jego mocy możemy dokonać czegoś, co ma wartość. Teofil opowiedział, jak Mojżesz i Aaron stanęli przed faraonem i zażądali, żeby pozwolił odejść ludowi Bożemu. Faraon odmówił. Kiedy Mojżesz rzucił na ziemię laskę, która zmieniła się w węża, czarownicy faraona uczynili to samo dzięki swej tajemnej wiedzy. Lecz wąż Mojżesza połknął węże czarowników. Ponieważ faraon nadal nie chciał wypuścić hebrajskich niewolników, Mojżesz dotknął swą laską Nilu i woda zmieniła się w krew. Ale faraon nie ustępował. Pan sprowadzał na Egipt kolejne plagi: żaby, komary, roje robactwa, zarazę na egipskie bydło, wrzody, pioruny i grad, szarańcze i ciemności. Póki plaga dawała się we znaki, faraon miękł, ale potem jego serce znowu się utwardzało. Atretes usiadł. - Ten człowiek musiał być chyba głupcem! - Był dumny - odparł Teofil. - A ludzie dumni są często głupcami. - Dziewięć plag! Żaby, komary, wrzody? Czegóż mu więc było trzeba, by zgiąć kark przed Panem? - Ile plag przeżyłeś, Atretesie? Klęskę, niewolę, bicie, upokorzenie, poniżenie, zdradę! Ileż trzeba było, byś zgiął wreszcie kark przed Bogiem i przyjął prawdę, że On jest najwyższym władcą wszelkiego stworzenia? Oczy Atretesa zwęziły się. Pojawił się w nich zimny blask, twarz Germanina stężała. Teofil dostrzegł to i zaczął się zastanawiać, czy nie ranił tego człowieka, miast go uczyć. Nie wycofał jednak ani słowa, niczego nie spróbował złagodzić. Wolał czekać, pozostawiając Atretesowi dokonanie wyboru - jak wiele razy przedtem. Atretes zaś przypomniał sobie Julię. Przypomniał sobie tysiące rzeczy, jakie przytrafiły mu się od czasów, kiedy jako młodzieniec walczył za swój lud. Przypomniał sobie wszystko, czego doświadczył, kiedy jako dorosły już mężczyzna walczył o życie na arenach Rzymu i Efezu. Przez cały ten czas Tiwaz milczał, nie dbał, co się dzieje z jego wyznawcą. A on, Atretes, nadal wykrzykiwał jego imię, nie zaś imię Jezusa. Nawet po tym, jak Hadassa podzieliła się z nim Dobrą Nowiną. - Masz rację - przyznał w końcu. - Byłem równie głupi jak egipski faraon. - Bóg dokonuje już w tobie swego dzieła, Atretesie - zapewnił serdecznie Teofil. Atretes roześmiał się niewesoło, nie czuł bowiem w sobie żadnej zasadniczej zmiany, lecz tylko palącą ciekawość, pragnienie, by dowiedzieć się jak najwięcej o Bogu. - Mów dalej. Było to raczej żądanie niż prośba, gdyż i tak poddał się przecież, okazując największą pokorę, na jaką potrafił się zdobyć. - Bóg powiedział Mojżeszowi, że ześle na Egipt anioła zagłady i umrze wszystko pierworodne, od syna faraona zasiadającego na swym tronie po dzieci niewolników w całym królestwie i po młode bydło na polach. - Zemsta! - Kara. I nadzieja. Powiedział Mojżeszowi, że faraon go nie posłucha, pomnoży więc cuda w całym kraju. Powiedział też Mojżeszowi, co ten ma nakazać ludowi, aby śmierć ominęła domy Hebrajczyków. Mojżesz zwołał zgromadzenie Izraela i oznajmił, że każdy ma się postarać dla domu o baranka bez skazy, jednorocznego samca, i zabić go o zmierzchu. Krwią mają skropić próg i odrzwia domu, w którym jedli. Kiedy Bóg zobaczy krew baranka, ominie ten dom i nie spadnie nań żadna plaga, kiedy śmierć będzie przechodzić nad całym Egiptem. Posiłek przygotowany z baranka nazywano i nazywa się nadal Paschą. Teofil rozłożył ręce. - To, co Bóg uczynił tysiąc pięćset lat temu dla hebrajskich niewolników cierpiących okrutne jarzmo, uczynił znowu dla nas wszystkich przez Jezusa Chrystusa, naszego Pana. Atretesie, Jezus jest naszym barankiem paschalnym. Kiedy Chrystus przelał za nas swoją krew na krzyżu, zerwał okowy grzechu i śmierci i dał nam życie wieczne. Słuchając tych słów Teofila, Atretes czuł na całym ciele jakieś mrowienie. - Dlaczego Jezus nie przyszedł wtedy, lecz zwlekał tak długo? - Nie wiem - odparł szczerze Teofil. - Nigdy nie będę miał odpowiedzi na wszystkie pytania. Gdybym je miał, mógłbym zamknąć Boga w bukłaku albo amforze. I czymże byłby wtedy ten Bóg, mniejszy niż mój ograniczony rozum? Bóg wybrał najlepszy czas. W całym Piśmie widzimy, jak Bóg uczy człowieka i poddaje go próbom. Od chwili stworzenia bezustannie podsuwa możliwość zbawienia każdemu, kto chce z niej skorzystać. Jest to dar łaski, nie zaś coś, na co możemy sobie zasłużyć. - Lub coś, co umiemy docenić - dodała cichym głosem Rispa. - Uderzyło mnie to, Teofilu, w twojej opowieści. Jezus zstąpił ze swego niebieskiego tronu, wyrzekł się chwały i czci, by przybrać postać zwykłego człowieka. Cierpiał i umarł. Za mnie. - Położyła sobie dłoń na sercu. - A co ja czynię? Najczęściej uważam, że mam zapewnione zbawienie. Wypełniam umysł rzeczami nieważkimi, myślę o tym, ile jeszcze czasu minie, nim dotrzemy do ludu Atretesa, i co jego ziomkowie pomyślą o mnie, kiedy się tam znajdziemy. - W jej oczach zalśniły łzy. - Gdybyż Bóg zechciał sprawić, bym każdego ranka przypominała sobie w swym umyśle i sercu, co dla mnie zrobił! - Oby tak było - potwierdził Teofil głosem nabrzmiałym wzruszeniem. Ileż to razy przyłapywał się na tym, że snuł plany służenia Panu w przyszłości, miast już teraz głosić Jego chwałę. Ostatnio zbyt często wstawali wcześnie, odmawiali pospiesznie modlitwę i czym prędzej ruszali w dalszą drogę. Dopiero wojownicy Mattiaków zmusili ich do zmniejszenia tempa. No i śmierć Rispy. Atretes musnął policzek Rispy, skupiając na sobie jej uwagę. - Co rano, gdy tylko wstaniemy, będziemy chwalić Pana. Położyła dłoń na jego dłoni. W jej oczach było tyle miłości, że poczuł, jak jej ciepło rozlewa się po całym jego ciele. Chciał przytulić ją do siebie i usiadł tak, żeby mieć ją przed sobą. Objął ją. Wtuliła się w niego, odchyliła głowę na jego ramię. Teofil ciągnął opowieść: - Plaga spadła o północy i w całym Egipcie nie pozostał dom, przez który nie przeszłaby śmierć. Faraon wezwał Mojżesza i Aarona i oznajmił, że mają zabrać swoje trzody i odejść z Egiptu, by gdzie indziej czcić Boga. Egipcjanie skłaniali ich do pośpiechu, obawiając się, że jeśli Hebrajczycy nie odejdą, czeka ich śmierć. Złożyli im nawet dary ze srebra i złota. Sześćset tysięcy pieszych mężczyzn, nie licząc kobiet i dzieci, poszło za Mojżeszem z Ramses ku Sukkot, a wraz z nimi szła rzesza cudzoziemców, nadto owce i woły, i olbrzymi dobytek. - Także Egipcjanie? - Także. Każdy, kto wierzy, jest synem Bożym - odpowiedziała Rispa, a Teofil uśmiechnął się tylko. - Bóg powiedział Mojżeszowi, że jeśli cudzoziemiec przebywa z nimi i poddał się obrzezaniu, ma być traktowany jak swój, stał się bowiem cząstką przymierza. I Bóg szedł przed nimi jako słup obłoku w dzień i słup ognia w nocy, by oświetlać im drogę. Zaś faraon stwardniał znowu i ruszył za nimi w pościg. Kiedy doszli do Morza Czerwonego, lud popadł w przerażenie. Mojżesz zakrzyknął do wszystkich: "Pan będzie walczył za was, a wy będziecie spokojni". Lecz Bóg powiedział mu, by ruszali w drogę i by Mojżesz wyciągnął rękę z laską nad morze i rozdzielił je na dwoje. Hebrajczycy przeszli suchą stopą, a za nimi szedł słup obłoku. Faraon rzucił się w pościg z całą armią, lecz w chwili, gdy ostatni z Hebrajczyków postawił nogę na lądzie, woda runęła, zatapiając Egipcjan wraz z końmi i rydwanami ku wielkiej chwale Boga w całym Egipcie. Teofil mówił dalej o tym, jak ludzie sarkali podczas wędrówki i Bóg dał im do jedzenia mannę z nieba, a kiedy zaczęli utyskiwać na mannę, zesłał tysiące przepiórek. Bóg był rozgniewany na lud, ale Mojżesz brał lud w obronę. Wszedł na górę Synaj i otrzymał dziesięć przykazań. Atretes słuchał uważnie, gdy Teofil wymienił wszystkie, a potem zaczął mówić o ustanowieniu prawa, szabacie, świętach i ofierze z pierwocin. Opowiedział, jak wykonano Arkę Przymierza, w której złożono tablice z przykazaniami, garść manny i zakwitającą laskę Aarona. - U stóp góry lud zaczął ciężko grzeszyć i sporządził wizerunki bogów, których czcił w Egipcie. Powiedział o narzekaniach, o cierpliwości Boga i Jego darach, a także o tym, jak sprawiedliwie ukarał lud. Bunt jednak nie gasł. Aaron i Miriam przemawiali przeciwko swemu bratu, Mojżeszowi, podając w wątpliwość jego prawo do przewodzenia ludowi. Bóg ukarał Miriam trądem, ale uzdrowił ją, kiedy Mojżesz wziął ją w obronę. - Dotarli do Ziemi Obiecanej, lecz lud wcale się nie odmienił. Posłano w głąb kraju dwunastu wywiadowców i dziesięciu doniosło, że kraj jest zamieszkany przez olbrzymów zbyt silnych, by można ich było pobić. Tylko Jozue i Kaleb uważali, że muszą być posłuszni Panu i objąć kraj w posiadanie. - Kaleb - powiedział z uśmiechem Atretes. - To dobre imię. - Nawet Mojżesz, który rozmawiał twarzą w twarz z Bogiem, stanął po stronie dziesięciu lękliwych. Doszło do buntu, na jego czele stanął Korach. Inni zaś, choć nie byli kapłanami, palili kadzidło. Bóg jednak sprawił, że ziemia otworzyła swoją paszczę i pochłonęła wielu, i zesłał ogień, w którym spłonęli inni. Ponieważ lud nie chciał wierzyć i ufać Bogu, Izraelici musieli przez czterdzieści lat błądzić po pustyni. Kiedy umarli wszyscy z pokolenia niewierzących, Mojżesz przemówił do ludu. Raz jeszcze dał ludowi Prawo i poszedł na górę, gdzie umarł. Jozue i Kaleb, którzy całym sercem wierzyli w Boga, poprowadzili synów i córy starego pokolenia do Ziemi Obiecanej. Poszturchał ogień i dorzucił gałęzi. - Bóg rozdzielił Jordan jak przedtem Morze Czerwone i Izraelici przeszli z Arką Przymierza przez rzekę. Zgodnie ze wskazówkami od Boga Jozue i Izraelici zburzyli mury Jerycha i zdobyli miasto. Potem zdobyli jeszcze wiele miast, podzielili ziemię od południa na północ i osiedli na niej. Cała ziemia została podzielona między dwanaście plemion i przez czterysta lat Bóg przemawiał do ludu za pośrednictwem sędziów. Uśmiechnął się do Atretesa. - Jednego z nich zrozumiesz bardzo dobrze, gdyż masz podobne jak on słabości. Nazywał się Samson. Ale o tym innym razem. Dorzucił gałąź do ognia. - W tych czasach wszyscy robili to, co w ich oczach było słuszne, poza Moabitką Rut i Samuelem, który jeszcze przed urodzeniem był przeznaczony Bogu. Całe państwo zostało zjednoczone na sto dwadzieścia lat i lud oznajmił Samuelowi, że chce mieć króla jak wszystkie państwa ościenne. Izraelici odrzucili Boga i chcieli być tacy sami jak wszyscy. Bóg powiedział Samuelowi, żeby dał ludziom czego chcą, i Samuel namaścił Saula, wysokiego, przystojnego i wykształconego młodzieńca, który jednak nie miał serca zwróconego ku Bogu. Saul był dumny, zazdrosny i trochę tchórzliwy. Ponieważ pod jego rządami królestwo chwiało się, Bóg kazał Samuelowi namaścić innego człowieka, skromnego, młodego pasterza o imieniu Dawid. Dawid był kimś wedle serca Bożego. Jeszcze jako chłopiec zabił z procy Filistyna Goliata. Lud go kochał. To wystarczyło, by Saul zapragnął śmierci młodzieńca. Jednak wszystkie próby zabójstwa zakończyły się niepowodzeniem. Nawet własny syn Saula, Jonatan, kochał i chronił Dawida. Kiedy Saul i Jonatan zginęli w bitwie, Dawid został królem. Był walecznym wojownikiem i dowodził ludźmi uważanymi przez lud za bohaterów. Byli wspaniali w bitwie i w ucztowaniu. Dawid umocnił naród, ale zgrzeszył z żoną jednego z przyjaciół. Z tego powodu odtąd na jego rodzinę i królestwo spadały klęski. Nie radził sobie nawet z własnymi dziećmi. Jego synowie dopuszczali się gwałtów, zabójstw, a nawet buntowali się przeciwko ojcu, chcąc objąć jego tron. Wielkim marzeniem Dawida było zbudować świątynię Panu, ale Bóg odmówił mu tej łaski, Dawid miał bowiem na rękach krew. Jego syn, Salomon, który panował w czasach pokoju, dostąpił tej łaski. Kiedy Salomon został królem, poprosił Boga o mądrość w rządzeniu ludem. Widząc pokorę Salomona, Bóg dał mu nie tylko mądrość, ale również wielkie bogactwo. Uważa się, że Salomon był najmędrszy i najbogatszy z wszystkich królów, jacy władali królestwami, ale nawet Salomon w swej doczesnej chwale okazał się głupcem, który tylko połową serca czcił Boga. Poślubiał kobiety narodów, które Bóg nakazał Izraelitom zniszczyć: Edomitki, Hetytki, Amorytki, Egipcjanki. Te żony wznosiły własne ołtarze i odciągały go od Pana. Skruszył się dopiero na starość, lecz wtedy było już za późno. Królestwo przypadło jego synowi Roboamowi, który nie chciał słuchać mądrych rad starszych doradców swojego ojca, gdyż przedkładał nad nich zepsutych, wychowanych w pałacu młodzieńców. Ludzie odwrócili się od niego i wybuchła wojna domowa, która doprowadziła do powstania dwóch państw, Izraela na północy i Judy na południu. Było dziewiętnastu królów Izraela i żaden nie miał serca dla Boga. Było dwudziestu królów Judy i tylko ośmiu zwracało się ku Bogu. Atretes był zdumiony. - Odwracali się od Boga mimo tego wszystkiego, co dla nich uczynił? - I Bóg nadal ich kochał! - Dlaczego? - Gdyż miłość Boża nigdy się nie zmienia. Bóg jest wierny i nie zawodzi zaufania. Bóg nie myśli jak człowiek, Atretesie. Izraelici pozostali Jego dziećmi, krnąbrnymi i pełnymi pychy, ale Jego dziećmi. Tak jak my jesteśmy Jego dziećmi przez to już, że nas stworzył. Wybrał Żydów, aby inne narody widziały, jak Bóg działa poprzez nich, lecz naród wybrany chciał być jak inne królestwa. Bóg powoływał proroków, by mówili w Jego imieniu, ostrzegając Żydów, by się skruszyli albo zostaną osądzeni, lecz Żydzi lekceważyli to i zabijali wszystkich swoich proroków. - Powinien był ich zniszczyć. - Wszyscy zasługujemy na zniszczenie. I niektórych z nas to spotyka. Bóg użył Asyrii, żeby rozproszyć Izraela, a Judę wypędził Babilon. Wygnanie trwało siedemdziesiąt lat, wystarczająco długo, by wymarło niewierne pokolenie, a potem Bóg odmienił serce perskiego króla, by ten pozwolił Zorobabelowi wrócić do Izraela z resztką wiernych i przystąpić do odbudowy świątyni. Królową Persji została Estera, która uratowała naród od zagłady. Ezra i Nehemiasz odbudowali świątynię i mury Jerozolimy. Powrócili do świętowania Paschy. - Tak zatem Hebrajczycy zwrócili się ku Bogu. - Na jakiś czas. Dobrze jest pamiętać o jednej rzeczy, o jednym wątku, który przewija się przez całą opowieść biblijną: miłość Boga nigdy się nie zmienia, a Jego wola zawsze zwycięża. Zawsze byli i będą tacy, co kochają Boga całym sercem, w niewoli, w najcięższym położeniu, w czas klęski głodu czy wojny, na wygnaniu, kiedy są prześladowani. Jego lud. Ty i Rispa, i ja. Bóg rozsiewa po ziemi swych najwierniejszych, ponieważ ci, którzy trwają przy Panu w każdych okolicznościach, chronią resztę przed całkowitym zniszczeniem. Jednak o ile wiem, ostatnie księgi Pisma zostały napisane, kiedy prorok Malachiasz wzywał znowu lud Boży do skruchy, jakieś czterysta, a może nawet więcej lat przed czasem, kiedy nasz Pan przyszedł, by chodzić pośród nas. Pismo mówi, że Izraelici mieli serca z kamienia. - I tym razem Bóg przysłał własnego Syna, by przywołać ich do siebie. - Tak. Jezus przelał za nas swoją krew w czas Paschy. - Aha - wykrzyknął Atretes, który poczuł, że jakieś światło zabłysło w końcu w jego głowie. - I śmierć omija tych, którzy wierzą i są Mu posłuszni? - I dla wszystkich, którzy mają oczy do widzenia i uszy do słyszenia, wszelkie zapory między człowiekiem a Bogiem zostały raz na zawsze usunięte. Przez Jezusa Chrystusa wiedzie otwarta droga do Pana. Każdy człowiek, mężczyzna, kobieta czy dziecko, jeśli szuka Pana swym sercem, umysłem i duszą, znajdzie Go. Atretesa ogarnęło podniecenie. - Mój lud to zrozumie. To nie takie bardzo odległe od naszej wiary. Jeden człowiek poświęca się za wielu. Takich obrządków dokonywano w świętych gajach od stuleci. Słysząc te nieoczekiwane i zatrważające słowa, Rispa poczuła dreszcz. Teofil milczał. Spojrzała na niego ze zgrozą i ujrzała, że wcale nie był tym poruszony. - Miejmy nadzieję, Atretesie, że nie tylko zrozumieją, ale i przyjmą zbawienie przez naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Ciernie Inne znowu padły między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je. Rozdział I Atretes chciał jak najszybciej odnaleźć swój lud, ale teraz z powodów zupełnie odmiennych od tych, jakimi kierował się opuszczając Efez. Nosił w sobie żar dobrej nowiny o Jezusie Chrystusie i pragnął się nią podzielić. Pragnął, by jego lud poznał Jezusa, który zrodził się z kobiety i został ogłoszony Synem Bożym poprzez zmartwychwstanie. Pragnął, by jego współplemieńcy dowiedzieli się, że Bóg oddał za nich swe życie, aby mogli stać się jednym z Jego władzą, mocą i chwałą. Skoro Bóg jest z nimi, któż może przeciwko nim wystąpić? Mają po swojej stronie Boga, więc nawet Rzymianie nie dotrzymają im pola. - Każę im przyjąć Jezusa! - oświadczył, krocząc obok Rispy. - Nie możesz im kazać niczego przyjąć - rzucił Teofil, dostrzegając, że ta droga prowadzi do grzechu. - Muszą poznać prawdę. - I poznają. Bądź jednak cierpliwy, mój ukochany. Czy zwróciłeś się do Boga, bo cię do tego zmuszono, czy też dlatego, że doznałeś objawienia? - Powiem im, że Bóg podniósł Rispę z martwych. Uwierzą memu słowu. Atretesowi nie przyszło nawet do głowy, że mogłoby być inaczej. Wieczorami, kiedy zasiadali przy ognisku, Teofil zaspokajał łaknienie Atretesa, dzieląc się z nim wszystkim, co sam wiedział. Powiedział mu o Maryi, wybranej przez Boga Dziewicy, z której miało się narodzić Dzieciątko Jezus. - Była żoną cieśli Józefa, prawego człowieka. Kiedy wyjawiła mu, że jest brzemienna za sprawą Ducha Świętego, stanął przed koniecznością podjęcia decyzji. Zgodnie z prawem mógł Ją ukamienować za nieczystość. - Chattowie są pod tym względem tacy sami jak Żydzi - powiedział Atretes. - Nie chcemy mieć wśród nas kobiet nieczystych. Golimy im głowy i wypędzamy albo topimy w bagnie. - Spostrzegł, że Rispa patrzy na niego szeroko otwartymi oczami. - Ty jesteś inna - dodał stanowczym głosem. "W czym inna?" - zastanawiała się. Czy Atretes uznał, że może ją poślubić, gdyż Bóg ją wskrzesił? Bała się o to zapytać i przeniknęło ją zwątpienie; nie wiedziała już, czy on naprawdę ją kocha. "Zawierzę Tobie, Panie. Zawierzę Tobie." Teofil opowiedział o aniele, który ukazał się Józefowi i wyjawił mu, że Maryja nosi w łonie dziecko poczęte za sprawą Ducha Świętego i że ma dać dziecku imię Jezus, gdyż zbawi ono jego lud. Cesarz August ogłosił spis powszechny. Zgodnie z żydowskim zwyczajem Józef zabrał brzemienną Maryję i udał się do miejsca swych narodzin, Betlejem, by go tam zapisano. W Betlejem urodził się Jezus - w stajence, ponieważ w gospodzie nie było wolnych miejsc. Mędrcy ze Wschodu, którzy podążali za nową gwiazdą, przyszli, by złożyć Dziecku w darze mirrę, kadzidło i złoto. Król Herod, który dobrze znał przepowiednie dotyczące Mesjasza, też chciał odnaleźć Jezusa, ale miał względem Niego przerażające zamiary. Ponieważ nie udało mu się odnaleźć Dzieciątka, rozkazał, by zabito wszystkie dzieci, które urodziły się w Betlejem i nie skończyły drugiego roku życia. Anioł Pański przyszedł we śnie do Józefa i ostrzegł go, dzięki czemu Józef uciekł z Maryją i Jezusem do Egiptu. Kiedy Herod umarł, anioł objawił się znowu i powiedział, że mogą bezpiecznie wracać. Cała rodzina udała się wtedy do Nazaretu, małego miasta w Galilei. Tam Jezus wzrastał w mądrości, łasce Bożej i życzliwości u ludzi. Dopiero kiedy pojawił się prorok zwany Janem Chrzcicielem, głoszący nad Jordanem pokutę za grzechy, Jezus zaczął działalność publiczną, mówiąc, że królestwo Boże jest w zasięgu ręki. - Jezus miał trzydzieści lat, gdy przyszedł do Jana, żeby ten Go ochrzcił. Jan wzdragał się, gdyż rozpoznał w Jezusie Mesjasza. Jezus nalegał jednak, mówiąc, że należy wypełnić wszystko, co sprawiedliwe. Dlatego naśladujemy Go i też przyjmujemy chrzest. Nasze życie powinno być odbiciem życia Jezusa. Idziemy za Panem i dochowujemy Mu posłuszeństwa. I tu pojawia się trudność, Atretesie: musimy żyć w zgodzie z wolą Boga i codziennie składać Mu z siebie ofiarę. Po chrzcie Chrystusowym Bóg posłał Jezusa na pustynię, gdzie Jezus pościł przez czterdzieści dni. Pod koniec postu, kiedy był wygłodniały, osłabiony i najbardziej bezbronny, pojawił się szatan i zaczął Go kusić. Atretes uniósł z pogardą brwi. - Jest jednak Bóg, szatan nie mógł więc być prawdziwym niebezpieczeństwem! - Szatan jest nieprzyjacielem Boga. - Nieprzyjacielem pozbawionym mocy. Czy może wskrzesić zmarłego? - Jako wojownik wiesz z pewnością, że nieprzyjaciela nie można lekceważyć. To prawda, że nie musimy bać się niczego, jeśli żyjemy w bojaźni Bożej. Lecz teraz, kiedy zostałeś chrześcijaninem, zaczyna się prawdziwa bitwa. Szatan jest największym uwodzicielem, Atretesie. Pamiętasz, jak zręcznie okłamał Ewę i co się potem stało? Pojawiły się grzech i śmierć. Adam i Ewa przebywali w raju z Bogiem. Rozmawiali z Nim twarzą w twarz. Skoro szatan zdołał ich zwieść w takiej sytuacji, czyż jest niemożliwe, że zwiedzie również ciebie, Rispę albo mnie? Szatan jest wieczny. Jak Bóg. Nie wie o wszystkim, o czym wie Bóg, nie ma tej mocy co Bóg, lecz nasze słabości zna lepiej niż my sami. Zna niegodziwe pragnienia naszych serc i umysłów. Wie, kiedy i gdzie zaatakować, żeby jak najwięcej zyskać. Szatan knuje przeciwko nam, żeby oddalić nas od Boga i doprowadzić do naszej zguby. Nie lekceważ go. Pozbawieni naszej zbroi jesteśmy narażeni na jego zakusy. Atretes wyczuł całą moc ostrzeżenia, którego udzielił mu Teofil, i zapamiętał je sobie. - Jaki oręż mamy przeciwko tej istocie? - Prawdę, sprawiedliwość samego Chrystusa, Ewangelię pokoju, zbawienie, wiarę. Przypomnij sobie, Atretesie, arenę. Nie stawiono cię przeciwko innym gladiatorom nie przygotowanego i nie wyćwiczonego, bez oręża w dłoni. I tak samo Bóg nie posyła nas w wir bitewny bez tego wszystkiego, co potrzebne, by stawić czoło nieprzyjacielowi. Uśmiechnął się posępnie. - Przepasz biodra prawdą, którą Bóg ci objawił. Oblecz pancerz, którym jest sprawiedliwość, obuj nogi w gotowości głoszenia dobrej nowiny o pokoju. Weź też hełm zbawienia. Wiara w Chrystusa jest tarczą, którą odbijesz strzały szatana, a słowo Boże twoim mieczem. Bez wiary, bez słowa Bożego stajemy bezbronni przeciwko siłom ciemności. Bitwa toczy się w twoim umyśle, a nieprzyjacielowi chodzi o zgubienie twojej duszy. - Nie powinniśmy nigdy zapominać o sile, jaką ma modlitwa - dodała Rispa. Ujęła w swoje dłonie dłoń męża. - W każdych okolicznościach módl się w Duchu za Teofila, za naszego syna, za mnie, za swój lud, za siebie samego. - Tak będę robił. - Postępuj wedle nakazów Boga - powiedział Teofil, widząc, że Germanin patrzy z niestosowną czcią na Rispę. Germanie uważają, że kobiety przewyższają duchowymi darami mężczyzn. Lecz powrót Rispy do życia był dziełem Boga, nie zaś jej samej. - Chodź zawsze Jego ścieżkami i kochaj Go. Służ Bogu, naszemu Panu całym sercem i całą duszą. Przestrzegaj Jego przykazań. Wszyscy musimy być czujni, Atretesie, wkraczamy bowiem w miejsce ciemności, na teren, którym włada szatan. - Wydamy więc bitwę! - Nie taką, jak myślisz. Będziemy trwać niezachwianie przy wierze i miłości, a Bóg stoczy bitwę za nas. Minęli kilka małych wiosek i wkroczyli w krainę lasów hercyniańskich. Porośnięte drzewami wzgórza opadały ku równinom. Atretes poprowadził Teofila i Rispę wokół bagien i przez las strzelistych sosen o czarnych pniach. Panował tu nastrój niesamowitości. Zewsząd dochodziło rechotanie żab i brzęczenie owadów, wszędzie słały się cienie, wszędzie unosiła się woń wilgoci i rozkładu. - Czyżby dym? - spytała Rispa, rozmyślając, że być może zapach dymu bije prosto z ognia piekielnego. Czuła tylko przez chwilę ten gryzący zapach. Może to wyobraźnia płata jej figle? - Rodung - oznajmił Atretes, nie zwalniając kroku. Teofil zbliżył się i szedł przez chwilę ramię w ramię z Rispą. - Germanie wycinają i palą części lasu, by uzyskać pola uprawne. Popiół drzewny zasila glebę na wiele lat. Potem przenoszą się gdzie indziej. - Już blisko - poinformował Atretes. - Znam to miejsce. Swojska woń lasu, bagna i spalenizny rozbudziła wspomnienia. Po raz pierwszy od ponad dziesięciu lat czuł, że jest u siebie. Miał ochotę pobiec przez las z frameą w dłoni i krzyczeć na całe gardło. Miał ochotę zrzucić z siebie ubranie i tańczyć nad mieczami w blasku ogniska, wznosząc okrzyki do nieba, jak to czynił w młodości. Kiedy zbliżyła się Rispa, przyciągnął ją do siebie. - Dom - powiedział, przesuwając palcami po jej włosach. - Jesteśmy prawie w domu! Roześmiał się i pocałował ją, rozchylając jej wargi, dając upust swemu podnieceniu. Rispa odetchnęła, kiedy ją puścił, i została krok z tyłu. Na jej policzkach pojawił się rumieniec. Miała oszołomioną i niepewną minę. Atretes uśmiechnął się do niej, wziął Kaleba i posadził go sobie na ramionach. - Kiedyś polowałem na tych wzgórzach. Dalej ciągną się bagna. A jeszcze dalej, tuż za tamtym wzgórzem, jest moja wioska. Kiedy jednak dotarli na polanę, zobaczyli tylko zwęglone i gnijące szczątki dawno spalonych zabudowań. Atretes wyszedł na otwartą przestrzeń i rozejrzał się dokoła. Stał nadal fragment ogromnego długiego domu, między zwalonymi belkami i ścianami rosło zielsko. Dalej ujrzał spalony dach grubenhausu. Szałasy zapadły się, pozostawiając po sobie tylko płytkie zagłębienia. Zawrzał w nim dawny gniew. Rzym! Jedenaście lat temu ledwie dwadzieścia stóp od miejsca, gdzie stał, złożył z matką zwłoki ojca w pogrzebowej chacie. Wiele innych chat pogrzebowych spłonęło tamtej nocy, ale wioska była nietknięta. Kilka miesięcy później jego ziomkowie rozproszyli się albo zostali zabici, on zaś jako niewolnik ruszył zakuty w łańcuchy w podróż wozem na rzymskie areny. Niegdyś żyło tu kilka setek ludzi. Gdzie są teraz? Odrzucił głowę do tyłu i wydał przeciągły, powracający echem okrzyk. Przestraszony Kaleb zaczął płakać. Atretes gniewnym ruchem zdjął chłopca z ramion i prawie rzucił go Rispie. Odszedł od niej i syna i znowu krzyknął, jeszcze głośniej. Jego głęboki głos poniósł się przez las. Jeśli jego lud jest gdzieś w pobliżu, usłyszy i dowie się, że Atretes wrócił. Ten okrzyk wojenny tak bardzo przypominał okrzyk Mattiaków, że Rispa zadrżała. Teofil stanął przy niej. - Nigdy nie zapuściłem się tak daleko na północ, ale mogę się domyślić, co tu zaszło. Kopnął zwęglony i nadgniły kawał drewna. - Boję się - powiedziała. - I nawet nie wiem czego. - Podniosła na niego wzrok. - Sądzisz, że Atretes rozumie, że naprawdę rozumie, co to znaczy być chrześcijaninem? - Nie. Lecz i ja na początku tego nie rozumiałem. - Ani ja. Czy widziałeś jego twarz, kiedy wszedł na polanę? - Tak. - O Boże, miej nas w swojej opiece. Tak bardzo go kocham, Teofilu! Może za bardzo. - Oddał swe życie Bogu. Nasz Ojciec nie pozwoli mu odejść. - Ale co ja mam robić? - Idź ścieżką Pana i módl się. Módl się, nie ustawaj w modlitwie. - Podszedł do Germanina. - Chcesz rozbić obóz tutaj czy iść dalej na północ? - Tutaj. Rozpalimy wielki ogień. Teofil wyczuwał mroczną siłę gniewu Germanina. - Nazbieram drewna. Zrzucił tobołki, wyjął małą siekierę i poszedł do lasu. Atretes wydał jeszcze jeden okrzyk. Odpowiedzią była cisza. Po chwili doszedł ich z oddali odgłos rąbania drewna. Atretes zaklął i odwrócił się. Rispa spojrzała w jego twarz i serce się jej ścisnęło. Wszystkie te lata marzeń, wszystkie te miesiące wędrówki i znoju doprowadziły go do spalonej, opuszczonej wioski. Posadziła Kaleba na ziemi i podeszła do męża. - Odnajdziemy ich - powiedziała, pragnąc tchnąć w niego odrobinę nadziei. - Nie spoczniemy, póki ich nie odnajdziemy. - Nikt nie przeżył. - Mylisz się. Czuliśmy dym. Powiedziałeś, że to rodung, a Teofil wyjaśnił, że Germanie podpalają las, żeby uzyskać pole uprawne. Teofil przeszedł przez polanę i rzucił naręcze drewna obok zwalonego domu. - Nie zostawiliby swoich świętych grobów - powiedział poruszony, jakby dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. Atretes spojrzał na niego, odrobinę zaskoczony. - Masz rację. - Chwycił swój tobołek i z frameą w dłoni ruszył przez polanę. Rispa pobiegła po Kaleba, a Teofil zarzucił na plecy swoje rzeczy. Szli szybko, wymijając drzewa. Wiatr się zmienił i Rispa znowu poczuła zapach dymu, tym razem silniejszy. Atretes stanął przy krzywej sośnie. Z pnia zdjęto pierścień czarnej kory i na odsłoniętej, gładkiej powierzchni wyryto znaki runiczne. - To granica świętego lasu. Sam zagajnik jest milę stąd. Tędy. Teofil zrzucił swój tobołek na ziemię. - Zaczekamy tutaj. Atretes obrzucił go zdziwionym spojrzeniem. - Boisz się Tiwaza? - Nie, ale twój lud nie zechce słuchać tego, co powiem im o Panu, jeśli zbrukam święte miejsce, wchodząc tam. Atretes poczuł jeszcze większy szacunek dla Teofila. Wiedział jednak, że i tak tylko Bóg może powstrzymać Chattów od zabicia Rzymianina. Teofil też zdawał sobie z tego sprawę. Atretes skinął tylko głową i poszedł dalej. Rispa posadziła Kaleba na ziemi, żeby się bawił. Dziecko znalazło żołądź i próbowało go zjeść. - Nie, nie! - powiedziała Rispa. Wyjęła mu żołądź z buzi i rzuciła daleko. - Nie, nie! - zakwilił Kaleb i zadrżały mu usta. Rispa odgarnęła mu włosy z twarzy i pocałowała go. - Ogień pali się na północ stąd - powiedział Teofil, opierając się o pień granicznej sosny. Rispa podeszła bliżej i zaczęła się przyglądać symbolom wyrytym na pniu. Wilki otaczały trójgłowego mężczyznę z kobiecymi piersiami i rozdętymi genitaliami. Mężczyzna trzymał w jednej ręce kosę, w drugiej miecz. Obok niego stała męska postać z frameą. Między nimi wyryto znaki runiczne. Rispa zmarszczyła brwi i dotknęła jednego z nich. - Atretes nosił wisiorek z takim symbolem. Zauważyła to, kiedy rozbierał się nad strumieniem. - Czy nosi go nadal? - Nie. Kiedy go zapytałam o ten znak, zdjął wisiorek i wyrzucił. Wyprostowała się, wzięła Kaleba za rączkę i odeszła od drzewa. Nie chciała, by jej syn przebywał w pobliżu tych znaków. - Wraca - powiedział Teofil. Atretes biegł w ich stronę, wymijając drzewa z gracją urodzonego atlety. - Widziałem białe konie - oznajmił odrobinę zadyszanym głosem. - Nowa ścieżka prowadzi na północny wschód. Musi tam być wioska. Dwie, najwyżej trzy mile, jeśli pójdziemy na skróty. - Pójdziemy dokoła - rzekł Teofil. - Nie będę rzucał kamieni na drodze Ewangelii. Kiedy Chattowie przyjmą prawdę, Atretesie, Tiwaz straci władzę nad nimi i ten las będzie miał tyle samo znaczenia, co inne miejsca wokół niego. - Muszę więc wziąć się do roboty, jeśli mam to osiągnąć przed nocą. Rozdział II Na skraj wioski dotarli o zmierzchu. Kilku ubranych w grubo tkane tuniki i spodnie mężczyzn zapędzało na noc bydło do długiego domu. Okrzyk Atretesa sprawił, że bydło rozproszyło się, a mężczyźni ruszyli biegiem. Kiedy znaleźli się bliżej, ich okrzyki wojenne zmieniły się w bezładne słowa powitania. - Atretes! Nie wypuszczając oręża z dłoni, szturchali go radośnie, a on śmiał się i też witał ich poklepywaniem. Rispa stała nie opodal, patrząc z niepokojem na to szorstkie powitanie. Nigdy nie widziała mężczyzn tak nieokrzesanych z wyglądu i hałaśliwych. Kiedy spojrzała na Teofila, poczuła ulgę, gdyż Rzymianin był spokojny i rozbawiony. Kiedy ogólne podniecenie nieco opadło, uświadomili sobie jej obecność, a potem przenieśli spojrzenia na Teofila. Zapadła cisza pełna napięcia. - Przyprowadziłeś Rzymianina? Jeden z mężczyzn zrobił krok do przodu i Atretes szybkim ruchem podsunął mu grot oszczepu pod brodę. - Teofil nie przybył tu jako Rzymianin. - Co za różnica? - Powiedziałem. Oczy mężczyzny zwęziły się, ale opuścił broń. Atretes cofnął frameę, ale jego zachowanie zmieniło się. - Idźcie doglądać bydła. Trzej mężczyźni odeszli, zmrożeni, ale posłuszni. Atretes przyglądał się im przez dłuższą chwilę, a potem przeniósł spojrzenie na Teofila. Poderwał głowę, wziął Rispę za rękę i ruszył dalej drogą. Teofil zauważył, że osada odbiega od typu rundling, jakiego oczekiwał, z domostwami zbudowanymi wokół wolnej przestrzeni w środku. Był to sackgassendorf, domy stały tu po obu stronach głównej ulicy. Doliczył się ośmiu dużych długich domów i ponad dwunastu mniejszych. Oprócz tego był tu grubenhaus, czyli dom zebrań. Drugi koniec ulicy został ze względów obronnych przegrodzony. Ich przybycie zostało natychmiast zauważone i nowina rozchodziła się błyskawicznie. Dorośli i dzieci biegali z nią od domu do domu. Ludzie wychodzili na ulicę, otaczając Atretesa, wykrzykując, mówiąc jeden przez drugiego, on zaś śmiał się i ściskał wszystkich po kolei. Przez tłum przecisnęła się jakaś jasnowłosa kobieta. - Marta! - wykrzyknął Atretes i kobieta z płaczem rzuciła się mu w ramiona. Atretes przycisnął ją do piersi, a w tym czasie jakiś mężczyzna klepał go po plecach. Śmiejąc się i wykrzykując germańskie słowa, Atretes odsunął ją na długość ramion. Nagle zobaczył jakąś inną znajomą twarz, zakrzyknął i zaczął przepychać się w stronę wysokiego, potężnie zbudowanego mężczyzny, który utykając ruszył ku niemu. - Warus! Padli sobie w ramiona. Mężczyźni, kobiety, dzieci wykrzykiwali z podnieceniem, słowa nakładały się jedne na drugie, niczego nie można było zrozumieć. Nagle zapadła cisza jak makiem zasiał. Atretes i Warus nadal wymieniali szybko jakieś uwagi, nie dostrzegając, że ludzie rozstąpili się przed ubraną na biało kobietą. Szła statecznym krokiem, witając skinieniem głowy ludzi, którzy dotykali ją leciutko, a potem zaraz cofali się z szacunkiem. Siwe włosy miała splecione i ułożone w grubą koronę przytrzymywaną złotymi spinami. Na piersi zwisał jej na ciężkim złotym łańcuchu wielki, oprawiony w złoto bursztyn. Warus zobaczył ją pierwszy i klepnął Atretesa w przedramię. Atretes odwrócił się i odetchnął głęboko ze zdumieniem. - Matka! - wykrzyknął i podszedł do niej dwoma długimi krokami. Przyklęknął na jedno kolano i objął ją, kładąc głowę na jej piersi. Freja z cichym łkaniem przesunęła dłonią po jego włosach i odchyliła mu głowę do tyłu. - Mój syn! - powiedziała i po bladych policzkach spłynęły łzy. - Mój syn wrócił do domu! Atretes był zbyt wzruszony, żeby coś powiedzieć, i tylko mocniej się w nią wtulił. Przez wszystkie te lata myślał, że jego matka nie żyje albo jest niewolnicą. Pocałowała go w oba policzki, a potem w usta. - Wiedziałam, że wrócisz. - Z czułością odgarnęła mu włosy z twarzy. - Kiedy wszyscy stracili już nadzieję, ja wiedziałam, że Tiwaz obroni cię i przyprowadzi z powrotem do nas. Atretes wstał, a ona położyła mu dłoń na przedramieniu. Omiotła spojrzeniem tłum, jakby kogoś wypatrując, i wreszcie ujrzała Rispę. Rispa zauważyła w błękitnych oczach, równie pięknych jak oczy Atretesa, błysk, jakby kobieta ją rozpoznała. Uśmiechnęła się do Rispy i powiedziała: - Jest więc z tobą. - To moja żona Rispa - oznajmił Atretes. - A dziecko? - Mój syn. Przez tłum przebiegł pomruk zdumienia i zaciekawienia. - Jakie ma czarne włosy! - rzucił ktoś z tłumu. Atretes wziął chłopca od Rispy i podniósł wysoko, żeby wszyscy mogli go zobaczyć. - Nazywa się Kaleb. - Kaleb! - rozległ się okrzyk tłumu. Rispa przestraszyła się, że Kaleb, słysząc cały ten straszny zgiełk, rozpłacze się. Ale on roześmiał się z radosnym podnieceniem, zadowolony, że stał się przedmiotem ogólnej uwagi. Atretes uśmiechnął się i oddał jej dziecko. Przytuliła je do piersi. Czuła, że wszystkie spojrzenia znowu zwróciły się w jej stronę i znowu usłyszała: "Jakie czarne!..." Freja spojrzała na mężczyznę stojącego obok żony jej syna i zauważyła tylko, że jest Rzymianinem. Odwzajemnił się jej spojrzeniem pełnym ciepła i szczerym. Chwycił ją bezrozumny, niepojęty lęk. - Kim jest ten człowiek? Teofil zrobił krok do przodu i skłonił z szacunkiem głowę. Mówił biegle po germańsku, nawet akcentem nie różnił się od Chattów. - Nazywam się Teofil, pani, i przynoszę pokój jako wysłannik Jezusa Chrystusa, Syna Boga Żywego. Freja poczuła, jak dreszcz przebiega całe jej ciało. Spojrzała na syna. - Kim jest ten Jezus Chrystus? Oszołomiony Atretes patrzył tylko na Teofila. - Jezus jest obrazem niewidzialnego Boga, pierworodnym wszelkiego stworzenia - odparł za niego Teofil. Wzniósł ręce ku gwiazdom, które zaczęły ukazywać się na niebie. - Przez Niego bowiem zostały stworzone wszystkie rzeczy na niebie i na ziemi, widzialne i niewidzialne, i w Nim wszystkie rzeczy są połączone. Serce Rispy zaczęło bić gwałtownie, gdyż uświadomiła sobie, że oto także ona rozumie każde wypowiedziane po germańsku słowo. Co więcej, wiedziała, że ona też umie mówić w tym języku. - Pani - powiedziała i ogarnęła ją radość. Zrobiła krok do przodu i stanęła u boku Teofila. - Matko mojego męża, błagam w imię Chrystusa, pogódź się z Bogiem, który cię stworzył, kocha i nawołuje do skruchy. Przestraszeni ludzie cofnęli się i zaczęli głośniej szeptać między sobą. Atretes patrzył na nią, przejęty grozą. - Oboje mówicie po germańsku! - Tak jest - powiedziała. Oczy jej jaśniały. - Tak! Bóg dał nam dar języków, abyśmy mogli głosić Dobrą Nowinę. Och, Atretesie, Bóg jest z nami! Freja skurczyła się wewnętrznie, słysząc słowa Rispy. Przenosiła spojrzenie z jaśniejącej twarzy Rispy na Teofila, który stał obok niej, promieniejąc spokojem, i czuła, jak przenika ją lęk. Wyczuwała moc, przerażającą, budzącą grozę moc. Zacisnęła mocniej dłoń na przedramieniu Atretesa. - Mówisz o skrusze? - rozległ się nagle drwiący głos kobiecy i zapadła grobowa cisza. Wszystkie oczy obróciły się, przez tłum przebiegł prąd głębokiego poruszenia i ludzie rozstąpili się, dając przejście pięknej młodej kobiecie, która stała w drzwiach jednego z długich domów. - Ania! - szepnął wstrząśnięty Atretes i serce zaczęło mu bić jak oszalałe. Rispa, słysząc imię pierwszej żony Atretesa, obróciła na niego spojrzenie i cała jej radość zgasła. Patrzyła na młodą kobietę, piękniejszą i bardziej zmysłową od wszystkich kobiet, jakie widziała w swoim życiu. I młodziutką, ledwie może dwudziestoletnią. Jak ta dziewczyna może być jego pierwszą żoną? Jasne, zwiewne włosy opadały lokami wokół jej twarzy i niżej, na ramiona i plecy - aż do pasa. Była ubrana na biało tak samo jak matka Atretesa i nosiła podobny wisiorek. Z wykrzywionymi ustami szła ku Atretesowi z jakąś osobliwą gracją, która sprawiała, że wszystkie spojrzenia skupiały się na bujnych, nieskazitelnych liniach jej ciała. Wielu skłoniło głowy, kiedy przechodziła, ale nikt nie próbował jej dotknąć, tak jak przedtem dotykano Freję. Cisza pulsowała, a ona szła. Wreszcie stanęła przed Atretesem i przesunęła po jego postaci prowokującym spojrzeniem. - Ania nie żyje - powiedziała zimnym, ale melodyjnym głosem. - Ja jestem Anomia. Czyżbyś mnie zapomniał? - Młodsza siostra Ani! - szepnął Atretes. Zaskoczony, roześmiał się. - Byłaś dzieckiem. Anomia uniosła jedną brew, wyginając ją w pełen wdzięku łuk. - Odszedłeś, Atretesie, jedenaście lat temu. Ty też się zmieniłeś. Uniosła szczupłą dłoń z długimi, wypielęgnowanymi paznokciami i lekkim ruchem położyła ją na sercu. Rispa zobaczyła, że w oczach Atretesa pojawiło się dziwne światełko. Teofil patrzył na Anomię, wyczuwając w niej jakiś mrok, jakąś prawie namacalną, odpychającą siłę. Obróciła powoli głowę i spojrzała mu prosto w twarz swoimi zimnymi, nieprzejrzystymi błękitnymi oczami. Bez jednego mrugnięcia jej spojrzenie przesunęło się gładko na Rispę. Uśmiechnęła się pogardliwie, lekceważąco i z powrotem skupiła całą uwagę na Atretesie. Teofil spojrzał na twarz przyjaciela. Nie ulegało wątpliwości, że Atretes poczuł całą potęgę uwodzicielskiego uroku Anomii. Rispa modliła się żarliwie ze ściśniętym sercem, żeby Bóg obdarzył jej męża rozeznaniem i mądrością, a także siłą pozwalającą przezwyciężyć pokusę. Anomia roześmiała się cicho, pławiąc się w poczuciu swej siły. - Witaj w domu, Atretesie. Wreszcie, po wielu latach stała przed nim tak, jak zawsze pragnęła. Rozdział III Porozmawiamy - oznajmił Warus i odprawił wieśniaków, obiecując, że Atretes spotka się z nimi nazajutrz rano. Skinął ręką w stronę wielkiego domu zbudowanego z ciosanego drzewa i pokrytego gliną, tak że wyglądał, jakby pomalowano go w kolorowy wzór. Atretes, jakby dopiero teraz przypominając sobie o Rispie, obrócił się i otoczył ją ramieniem. Skinął głową Teofilowi, żeby ten do nich dołączył. Freja i Anomia pierwsze weszły do środka, za nimi zaś - Warus. Jako ostatni weszli Marta ze swoim mężem Usipim i czwórka ich dzieci. Rispa była zaskoczona ogromem domu, a jeszcze bardziej tym, że usłyszała w środku ryk bydła. Miała przed sobą rozległe, prostokątne pomieszczenie. Część frontowa, gdzie mieszkała cała rodzina, była umeblowana prostymi ławami, łożami i krzesłami, które okryto skórami wydry. Większa część, na tyłach, została podzielona na małe zagrody dla bydła, koni i świń. Wysoki dach wspierał się na z grubsza ociosanych belkach. Było tu ciepło i unosił się mocny zapach stajni. Warus nalał do rogu iskrzący się, złoty napój. - Piwo! - wykrzyknął Atretes i puścił Rispę, żeby wziąć do ręki podany przez brata róg. Opróżnił go nie odrywając warg. Otarł wierzchem dłoni usta i odetchnął z zadowoleniem. Anomia usiadła na okrytym skórą fotelu i z wdziękiem położyła swoje wypielęgnowane dłonie na rzeźbionych oparciach. Patrząc z kocim uśmiechem na Atretesa, wyglądała jak królowa. Atretes zaś spojrzał na Teofila i zobaczył, że ten ma puste ręce. Obrzucił chłodnym spojrzeniem Warusa. - Czyżby Chattowie porzucili obyczaj okazywania gościnności? - Ten człowiek wygląda dla mnie jak rzymska świnia. Rispa poczuła, że serce w niej zamiera. Siedzący obok niej Atretes zesztywniał, twarz poczerwieniała mu z gniewu. - Teofil jest moim przyjacielem! Warus zmarszczył czoło. - Nie przeczysz, że to Rzymianin? - spytała słodkim głosem Anomia. Od razu można było wyczuć nastrój wrogości. - Tak łatwo zapomniałeś, co Rzym zrobił twojemu ludowi? I tobie? Atretes spojrzał na nią, a potem obrócił wzrok na brata. - Ten człowiek trzykroć ocalił mi życie. Gdyby nie on, nigdy bym tu nie wrócił. Rispa położyła dłoń na udzie Atretesa, dziękując Bogu, że w swej radości powrotu między swoich jej mąż nie zapomniał o tym, co ten powrót poprzedziło. Atretes przykrył jej dłoń swoją, jakby chciał uspokoić Rispę i obwieścić wszystkim, że jest jego żoną. Oczy Anomii zwęziły się. - Wszyscy więc jesteśmy mu wdzięczni - powiedziała Freja głosem, w którym było więcej serdeczności niż naprawdę czuła. Podeszła i przykucnęła przy Rispie. Wyciągnęła ręce do Kaleba i uśmiechnęła się. - Czy mogę wziąć na ręce mojego wnuka? - Oczywiście - odparła Rispa, która od razu poczuła sympatię do tej kobiety. Wyciągnęła ręce z Kalebem, ale dziecko obróciło się i przywarło do niej, wtulając twarz między jej piersi. Zakłopotana Rispa powiedziała do niego parę słów po grecku, próbując uśmierzyć jego lęk. - Nie rozumie po germańsku? - spytała pogardliwym tonem Anomia. - Nie - odpowiedział Atretes. - Aż do dzisiejszego wieczoru tylko ja mówiłem tym językiem. - To dość dziwne - rzuciła Anomia z leciutkim niedowierzaniem. Rispa pogładziła Kaleba po główce i poczuła, że chłopczyk się uspokoił. Obróciła go tak, by mógł spojrzeć na swoją babkę. Jednak kiedy Freja znowu do niego przemówiła, cofnął się. - Dajże go matce! - wykrzyknął zniecierpliwiony Atretes, ale dziecko zaraz zaczęło płakać. Freja potrząsnęła głową i wyprostowała się. - Nie, Atretesie. Jestem dla niego kimś obcym. - W jej oczach zabłysły łzy. - Pozwólmy, żeby przyszedł do mnie z własnej woli i kiedy zechce. Rispa czuła cały jej ból. Warus, nie zmieniając chłodnego wyrazu twarzy, machnął ręką i patrzył, jak róg napełnia się złocistym płynem. Podał róg Teofilowi. Służebna wręczyła Rispie mały kielich napełniony winem, które przyprawiono miodem i ziołami. Warus podszedł kuśtykając do dużego fotela i usiadł. Spojrzał na Teofila i potarł kaleką nogę. - Jak to możliwe, byś zawdzięczał życie Rzymianinowi, Atretesie? - Po raz pierwszy było to na okręcie. Odbił miecz, który by mnie zabił. Potem wydobył mnie z morza, kiedy straciłem przytomność. Po raz trzeci zaś, wyprowadzając mnie z Rzymu, zanim Domicjan ujął mnie, by posłać z powrotem na arenę. - Widzieliśmy, jak cię pojmano, i myśleliśmy, że zostaniesz poświęcony podczas obchodzenia przez Rzymian tryumfu - wtrącił się Usipi. - Rzymski dowódca sprzedał mnie handlarzowi niewolników, który pośredniczył w handlu gladiatorami - wyjaśnił ponuro Atretes. - Przykuli mnie łańcuchami do wozu i zawieźli do Kapui. - Prawie poczuł, jak w tym plugawym miejscu wypalają mu na pięcie piętno. Miał w ustach kwaśny smak piwa. Krzywiąc się, toczył pustym rogiem między dłońmi. - Walczyłem w Rzymie, potem w Efezie. Tam odzyskałem wolność. - Tiwaz zachował cię przy życiu - oznajmiła Anomia. Atretes roześmiał się zimno, szyderczo. - Tiwaz opuścił mnie, nim dotarłem do Kapui. Wasi bogowie nie mogą dać niczego poza śmiercią. - Atretesie! - wykrzyknęła Freja, wstrząśnięta tym, że jej syn ośmiela się znieważać bogów, którzy opiekowali się ich plemieniem. - To prawda, matko. Tiwaz nie ma mocy w porównaniu z Jezusem Chrystusem, Synem Boga Żywego. Tiwaz zabija. Chrystus podnosi z martwych. - Spojrzał na Teofila oczyma płonącymi żarem. - Powiedz im! - Nic nam nie mów, Rzymianinie - rzuciła Anomia głosem zimnym i władczym. Atretes spojrzał na nią z niedowierzaniem. Na jego twarzy pojawił się rumieniec gniewu. Kim jest ta dziewczyna, żeby przemawiać takim tonem w jego domu? - Teofil będzie mówił, a wy macie słuchać albo wyjść. - Nie jesteś już wodzem Chattów, Atretesie - oznajmiła Anomia ze słodyczą, w pełni panując nad sobą. - Nie możesz wydawać rozkazów. Atretes dźwignął się powoli. Na twarzy Anomii pojawił się leciutki uśmiech. Wyglądała, jakby płonący coraz gwałtowniej gniew Atretesa sprawiał jej przyjemność. - Jesteś w moim domu, Anomio - zwróciła jej uwagę Freja. Anomia obróciła głowę w jej stronę. - Czy mam wyjść? Pytanie zostało zadane spokojnym głosem, choć z udawanym zdziwieniem. Rispa wyczuła jednak chłód przenikający wszystkich obecnych, wyczuła wyzwanie ukryte w tych słowach. Freja, pełna powagi i godności, uniosła głowę. - Jest moim synem. Położyła dłoń na swoim wisiorku i z rozmyślną intensywnością spojrzała prosto w zimne oczy Anomii. Anomia skinęła głową. - To prawda. - Podniosła się z wdziękiem z przypominającego tron fotela. - Będzie, jak sobie życzysz, Frejo. Zerknęła na Atretesa i z zadowoleniem zauważyła, jak jego wzrok prześlizguje się po jej ciele. Przepełniały go ziemskie namiętności, które można wykorzystać, by zamącić mu w głowie i zmusić do służenia celom, jakie jej przyświecały. Uśmiechnęła się do niego. Atretes patrzył, jak Anomia wychodzi. Rozkołysane biodra narzucały lubieżne myśli i przywracały wspomnienie czasów, kiedy przyprowadzano mu kobiety do zimnej, kamiennej celi w szkole gladiatorów. Był poruszony. Zmarszczył brwi i usiadł. Warus ścigał Anomię pożądliwym spojrzeniem, które zawisło na zamkniętych drzwiach jeszcze przez dłuższą chwilę po jej wyjściu. - Czy ona ma zostać kapłanką? - spytał Atretes. W spojrzeniu, jakim obrzuciła go matka, czaiło się ostrzeżenie. - Tiwaz wybrał ją, kiedy była dzieckiem. - Jest widzącą? - Nie zaznała takich wizji jak ja. Jej dar to czarodziejstwo i czarna magia. Okazuj jej szacunek, Atretesie. Ma wielką moc. - Nie prowokuj jej - dodała Marta, najwyraźniej lękająca się młodej kobiety. - Nie ma mocy Boga - rzucił pogardliwie Atretes. - Ma moc od Tiwaza! - zapewnił Warus, nadal wzburzony bliskością kobiety, która przed chwilą wyszła. - Nasz lud czci ją jako boginię - powiedziała Freja, splatając luźno na kolanach swoje szczupłe dłonie. - Też mi bogini! - parsknął Atretes. - Chcecie usłyszeć o mocy? Rispa nie żyła, zabili ją wojownicy Mattiaków. Patrzyłem, jak umiera, matko. Widziałem to na własne oczy. - Wyczuwał ich wątpliwości. - Jeśli przez te jedenaście lat napatrzyłem się na coś do syta, to z pewnością na widok umierających ludzi. - Wskazał Teofila. - Ten człowiek położył na niej dłonie i modlił się w imię Jezusa Chrystusa. I zobaczyłem, jak Rispa powstaje z martwych. Rana zamknęła się. Przysięgam na mój miecz, że tak było! Niczego, co widziałem w świętym gaju, nie da się porównać z tym, czego może dokonać Jezus Chrystus! Freja patrzyła z trwogą na syna. Co jest takiego w imieniu Jezus, że cała drży w środku? - Jest wielu bogów, Atretesie, lecz Tiwaz jest i zawsze był jedynym prawdziwym bogiem naszego ludu. - Cóż Tiwaz dał Chattom poza śmiercią i zniszczeniem? Marta odetchnęła spazmatycznie, jej oczy rozszerzyły się ze strachu. Nawet Usipi skulił się. Oczy Warusa płonęły. - Nie możesz tak mówić - szepnęła Freja. - Znieważasz naszego boga. - Niech więc poczuje się znieważony! - Atretesie - napomniał łagodnym głosem Teofil. Jednak Atretes nie zważał już na nikogo, dawał upust coraz większemu gniewowi. - Gdzie był Tiwaz, kiedy nasz lud wzywał go w bitwie przeciwko Hermundurom? Czy w czasach twojego ojca, matko, Chattowie zwyciężyli w bitwie o rzekę i solną równinę? Nie. Hermundurowie sprawili Chattom krwawą łaźnię. Sama mówiłaś, że zgładzili prawie całe plemię. Gdzie był wówczas Tiwaz? Jakąż moc okazał? Gdzie był, kiedy walczyłem u boku ojca przeciwko Rzymianom? Czy Dulga albo Rolf, albo któryś z setki innych odnieśli zwycięstwo nad wrogiem? Nie! Walczyli mężnie i ginęli z imieniem Tiwaza na ustach. A mnie zakuto w łańcuchy. - Dość tego! - krzyknął Warus. Atretes nie zwrócił uwagi na okrzyk brata. Wbił wzrok w matkę. Była blada jak chusta. Gniew Atretesa przygasł. Żałował teraz swojej gwałtowności, ale ani myślał milczeć. - Wierzyłem, matko. Byłem jego wyznawcą. Wiesz, jak mu byłem oddany. Przelewałem za niego krew, piłem krew ze świętego rogu. Składałem ofiary. Zabijałem dla niego i wykrzykiwałem jego imię we wszystkich bitwach od Germanii po Rzym i Efez. I zawsze widziałem tylko śmierć i zniszczenie. Wszystko odmieniło się dla mnie dopiero siedem dni temu. Warus wstał. - Zachowałeś życie i jesteś tu dzięki mocy Tiwaza! Atretes zwrócił wzrok w jego stronę. - Nie zawdzięczam tego mocy Tiwaza, bracie. Przy życiu zachował mnie Jezus Chrystus, abym mógł wrócić do domu z tym człowiekiem i z tą kobietą i wyjawić wam prawdę. Twarz Warusa poczerwieniała. - Jaką prawdę? Tę, którą nakarmił cię ten Rzymianin? - Wątpisz w moje słowa? - W głosie Atretesa pojawiły się niebezpieczne tony. Rozwścieczony Warus ciągle jeszcze czuł w głowie zamęt, bo pamiętał o tym, jak Anomia patrzyła na jego brata. - Jesteś głupcem, skoro wierzysz w to, co mówi jakiś Rzymianin! - Przestańcie - prosiła Freja. Atretes wstał i Rispa chwyciła go za rękę. - Proszę cię, Atretesie! Nie tak! Strząsnął jej dłoń i zrobił krok do przodu. Freja stanęła między swymi synami. - Przestańcie! Dość tego! - wyciągnęła przed siebie obie ręce. - Usiądźcie! Dwaj mężczyźni usiedli powoli, ale jeden nie spuszczał wzroku z drugiego. - Warusie, Atretesa nie było między nami przez jedenaście lat. Nie pokłócimy się o niego pierwszej nocy, jaką spędzi w domu. - Sprowadzi na nas przekleństwo, zapierając się Tiwaza! - A zatem nie będziemy już dzisiaj rozmawiać o bogach - powiedziała, zwracając ku Atretesowi błagalne, pełne trwogi spojrzenie. Atretes z całego serca pragnął ich przekonać i wzrokiem szukał wsparcia u Teofila. Teofil potrząsnął powoli głową. Rozdrażniony Atretes poczuł się opuszczony przez wszystkich i przeniósł spojrzenie na Rispę, oczekując od niej znaku zachęty. Ale Rispa siedziała ze spuszczoną głową i zamkniętymi oczami. To milczenie złościło go. Czyż nie powinni głosić imienia Jezusa Chrystusa? Czyż nie to właśnie czynili zaraz po przybyciu tutaj? Czemu więc milczą teraz? Czemu nie wykrzykują Warusowi prawdy prosto w twarz? - Proszę cię - odezwała się znowu matka - dość już kłótni na ten wieczór. Tyle lat czekała na moment, kiedy znowu ujrzy swojego syna, mając nadzieję, że odzyska wtedy pokój, a oto ledwie minęła godzina, a doszło w rodzinie do straszliwych waśni. Spojrzała na piękną ciemnowłosą Rispę i przypomniała sobie wizję sprzed lat. Czyżby się wtedy pomyliła? - Jak chcesz. - Atretes zacisnął wargi. Niecierpliwym gestem dał słudze znak, żeby ten napełnił róg, a potem ujął oburącz naczynie. Odetchnął i spojrzał na brata. - Ty jesteś wodzem? Warus wykrzywił z goryczą usta. - Z moją kaleką nogą? - roześmiał się chrapliwie i spojrzał na Teofila. - Mogę podziękować za to Rzymowi. Atretes ujrzał w jego oczach nienawiść nie mniej mroczną i gwałtowną niż ta, którą sam czuł niedawno. - Rud nam przewodzi - wyjaśnił Usipi, ponieważ Warus milczał. - A Holt jest jego zastępcą. - To dzielni ludzie - powiedział Atretes. Chociaż obaj byli od niego starsi, w przeszłości dochowali mu wierności. - Nie widziałem ich, kiedy tu przyszedłem. - Kilka dni temu udali się na spotkanie z wodzami Brukterów i Batawów - odparł Usipi, wymieniając dwa plemiona, które niegdyś zawarły z Chattami przymierze przeciwko Rzymowi. - Chcecie powstania? - spytał Atretes. - W zeszłym roku Rzymianie spalili naszą wioskę. Usipi zamierzał powiedzieć więcej, ale zauważył ostrzegawcze spojrzenie Warusa. Potargał więc tylko włosy swojego syna i zamilkł. Warus popatrzył znacząco na Atretesa, a potem na Teofila. Wypił łyk piwa. Nie będą rozmawiać w obecności Rzymianina o sprawach Chattów. Teofil z dawnych doświadczeń znał wystarczająco Germanów, żeby dostrzec, o co chodzi. W tych ludziach więcej jest odwagi i dumy niż zdrowego rozsądku. Domicjanowi brak było tej wojennej chwały, jaka była udziałem jego zmarłego ojca, Wespazjana, i brata, Tytusa. Tęsknił za sposobnością pokazania, co potrafi. Jeżeli Chattowie są tak szaleni, że połączą się z innymi plemionami, by wzniecić bunt przeciwko Rzymowi, spełnią tylko marzenia Domicjana. Chciał ich ostrzec, ale uznał, że musi trzymać język za zębami. Wszystko, co powiedziałby w tej chwili, roznieciłoby tylko ich podejrzliwość. Przybył tu z jednym tylko celem: dać tym ludziom Ewangelię Jezusową. Zanim jednak zdążył ostrzec Atretesa, ten wziął świętego byka za rogi, głosząc Chrystusa z całym wdziękiem i miłością wojownika wymachującego mieczem. Niemało czasu upłynie, nim zostaną naprawione szkody, jakie wyrządził tego wieczoru. Kaleb zsunął się z kolan Rispy i ruszył niepewnym krokiem w stronę niewiele starszej kuzynki. Klapnąwszy na pupę przed dziewczynką o jasnych warkoczach, zaczął wymachiwać rękami i wykrzykiwać. Marta wybuchnęła śmiechem. Freja skierowała rozmowę na dzieci, a potem na najprostsze sprawy codzienne. Zaczęli wspominać lepsze czasy, historie z dzieciństwa Atretesa. Wszyscy śmiali się i napięcie spadło. Służba dbała, by Atretes, Warus i Usipi mieli pełne rogi. Teofil odłożył swoje naczynie. Wiedział doskonale, że Germanie nad wszystko miłują piwo i miód. Jeden z setników, towarzyszy broni, powiedział mu niegdyś, że niektóre plemiona rozpoczynają omawianie spraw dopiero, kiedy wszyscy są tak pijani, iż nie potrafią niczemu zaprzeczyć, ale decyzje podejmują, kiedy wszyscy są trzeźwi. Rispa czuła na sobie badawczy wzrok Frei. Uśmiechnęła się do niej. Chociaż teściowa była kapłanką pogańskiego boga, Rispa nie miała takich złych przeczuć jak wtedy, gdy patrzyła na Anomię. Nie widziała w tej kobiecie wroga, lecz tylko kogoś, kto został uwiedziony przez przebiegłego nieprzyjaciela. "Boże miłosierdzia, pomóż nam otworzyć jej oczy." - Wkrótce wschód słońca - powiedział Usipi. - Las wypalił się i musimy zaorać pole. - Uścisnął Atretesa. - Jesteś nam potrzebny - dodał spokojnym głosem, ale słowa te były brzemienne w ukryte znaczenia. - Będziemy walczyć jak w czasach Hermuna. Marta zabrała dzieci, które niechętnie rozstały się z Kalebem. Ucałowała Atretesa, przytrzymując go na chwilę w ramionach, a potem wyszła za mężem. Warus wstał. Opierając się na lasce, podszedł do ławy. - Niech Rzymianin śpi w stajni. Atretes poczuł się urażony, ale było już za późno. Warus usiadł ciężko na swojej ławie i opadł do tyłu. Freja okryła go pledem. - Możesz spać tam - powiedziała Teofilowi, wskazując odległy kąt. - Stajnia mi wystarczy, pani. Wziął swój tobołek i zarzucił go sobie na ramię. Pchnął furtkę oddzielającą stajnię od pomieszczenia dla ludzi i wyszedł na korytarz. Freja patrzyła, jak zamyka za sobą i rygluje furtę. Była zaskoczona łagodnością jego obejścia. Zanim się odwrócił, spojrzał jeszcze na nią. W jego spojrzeniu nie było groźby, ale poczuła nagle z całą oczywistością, że ten człowiek wywróci do góry nogami całe jej życie. Nie odwróciła wzroku, póki Teofil nie znalazł się w głębi stajni. - Twój rzymski przyjaciel chodzi jak żołnierz. Atretes spojrzał na nią, ale milczał. Gdyby wyjawił matce, że Teofil ledwie kilka miesięcy temu był setnikiem i przyjacielem cesarza Tytusa, z pewnością pogorszyłby tylko i tak już ponurą sytuację. Wszyscy ułożyli się do snu. Świerszcze grały. Myszy szeleściły w sianie. Przygasający ogień dawał miękkie, migoczące światło. Atretes leżał długo, patrząc na belkowania i na tańczące po nich cienie - tak samo jak za czasów chłopięcych. Wyobrażał sobie wtedy, że są to duchy, które przysłał Tiwaz, by go strzegły. Wdychał zapach kurzu, słomy, podściółki i popiołu. Rispa przysunęła się do męża i wtuliła w jego ciało. Obrócił się, ujął garść jej włosów i wdychał ich woń. Poruszyła się i domyślił się, że nie śpi. Uśmiechnął się, uniósł nieco i ścisnął ją za ramię. - O czym myślisz? - Nie mogłam zasnąć. - Co cię gnębi? - Anomia. Jest taka piękna. Zdawał sobie sprawę, że zbyt natarczywie przyglądał się Anomii. Nie mógł odwrócić od niej wzroku i nie było sensu teraz temu zaprzeczać. - Jest piękna - przyznał. - I wygląda jak Ania. - Jest od Ani piękniejsza. - Och! Obrócił ku niej twarz. - I jednocześnie przypomina mi Julię. Rispa podziękowała w swym sercu Bogu. - Kocham cię - powiedziała, wodząc końcami palców po jego twarzy. - Kocham cię tak, że pewnie bym umarła, gdybym cię straciła. Podsunął pod nią ramię i przyciągnął ją do siebie. - Zamknij więc oczy i śpij spokojnie - szepnął - gdyż nie stracisz mnie nigdy. Rozdział IV Teofil obudził się, kiedy przez szczelinę w dachu padło na niego światło poranka. Rispa i Atretes jeszcze spali. Potrząsnął Atretesa za ramię. - Pójdę do lasu pomodlić się. Atretes usiadł i przetarł oczy. W głowie mu pulsowało, bo wypił wczoraj za dużo piwa. - Daj mi chwilę, zaraz z tobą pójdę. Teofil, Atretes i Rispa z Kalebem na ręku poszli do lasu i modlili się. Słońce dopiero co wstało i powietrze było rześkie, a na trawie osiadły kropelki rosy. Teofil zaskoczył Atretesa tym, że zaczął modlić się za Warusa. - On wskazał ci miejsce w oborze, koło świń, a ty się za niego modlisz? - Modliłem się za ciebie, Atretesie, w dniu naszego pierwszego spotkania, ty zaś nienawidziłeś mnie równie mocno jak teraz nienawidzi mnie twój brat. Kiedy Warus patrzy na mnie, widzi Rzym, tak samo jak dawniej ty. - Kiedy znieważa ciebie, znieważa także mnie. Teofil uniósł leciutko kąciki ust. - Człowiek powściągliwy w gniewie weźmie górę nad możnym, Atretesie, a kto panuje nad swym duchem, jest większy niż zdobywca miast. Zeszłej nocy wydałeś bitwę bratu. I co zyskałeś? - Powiedziałem mu prawdę! - Biłeś go po głowie Ewangelią, a on niczego nie usłyszał, niczego nie zrozumiał. - Ty zaś siedziałeś bez słowa - syknął Atretes przez zaciśnięte zęby. - Dlaczego? - Bo ty mówiłeś za dużo - rzekł Teofil najłagodniej jak potrafił. - Posłuchaj, przyjacielu. Odłóż na bok dumę, aby nie wciągnęła cię w grzech. Gniew jest twoim najgorszym wrogiem. Służył ci dobrze w cyrku, lecz tutaj nie. Kiedy mu ulegasz, jesteś jak miasto bez murów obronnych. Gniew człowieczy nie pozwala wskazać sprawiedliwości Bożej. - Co więc mam robić? - Wpatruj się w Jezusa, sprawcę wiary i Tego, który ją doskonali. Bądź żarliwy, lecz i pełen cierpliwości. Przez miłość do nas Pan opuścił swój niebieski tron, by chodzić między nami jak człowiek. Przez miłość zawisł na krzyżu, a potem powstał z martwych. I miłość przyciągnie do Niego twój lud. - Mój lud nie rozumie miłości. Oni wiedzą tylko, czym jest moc. - Nie ma na ziemi takiej mocy, która mogłaby pokonać miłość Boga w Chrystusie Jezusie. Atretes roześmiał się drwiąco. - I to mówi człowiek, który powalił mnie ciosem głowni miecza w głowę! Usiadł na pniu i zaczął z irytacją przebierać palcami we włosach. - Daleko mi do doskonałości. - Teofil uśmiechnął się ze smutkiem. Pochylił się i podniósł szyszkę. Kilka nasion wysypało się mu na dłoń. - Powtórzę ci słowa Jezusa. Rzucił szyszkę, zachowując w dłoni nasiona. - "Oto siewca wyszedł siać. A gdy siał, niektóre ziarna padły na drogę, nadleciały ptaki i wydziobały je. Inne padły na miejsca skaliste, gdzie niewiele miały ziemi; i wnet powschodziły, bo gleba nie była głęboka. Lecz gdy słońce wzeszło, przypaliły się i uschły, bo nie miały korzenia. Inne znowu padły między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je. Inne w końcu padły na ziemię żyzną i plon wydały, jedno stokrotny, drugie sześćdziesięciokrotny, a inne trzydziestokrotny." Rozrzucił nasiona. - Ty i ja, i Rispa, będziemy zasiewać słowo Boże wśród twego ludu. - Otrzepał dłonie i wstał. - To, czy ziarno zapuści korzenie, Atretesie, nie od nas zależy. To zależy tylko od Boga. Kiedy wrócili, Freja i Warus stali przed długim domem. Freja marszczyła z troską brwi, ale na ich widok jej twarz rozpogodziła się. Wyciągnęła obie ręce do zbliżającego się Atretesa. - Obudziłam się, a was nie było. Ujął dłonie matki i pochylił się, żeby pocałować ją w policzek. - Codziennie modlimy się, kiedy wstaje dzień. - Tak wcześnie? Atretes przeniósł wzrok na trzymającego się z tyłu Warusa, który miał pochmurną minę i zdawał się błądzić myślami gdzieś daleko. - Kiedyś ufałeś mi, Warusie. Szedłeś za mną w bitwie. Walczyłeś u mego boku. Nie było jeszcze brata, który okazywałby tyle odwagi. - Wyciągnął rękę. - Nie chcę, byśmy pozostali wrogami. - Ani ja - odparł Warus, ujmując dłoń brata. Tęsknił za dawnymi czasami, kiedy razem się śmiali i razem pili piwo. Minęło jedenaście lat i w końcu jego brat wrócił... przyprowadzając obcą, ciemnowłosą kobietę z synem, Rzymianina, którego nazywał przyjacielem, i nowego Boga. Jak mógł się spodziewać, że wszystko będzie po staremu? - Czas wygnać bydło na pastwiska. Wypowiadając te słowa, Warus uświadomił sobie, że ziemia, którą teraz uprawia, wróci do jego brata. Poczuł urazę i zawiść. - Teofil nam pomoże. - Trzymaj go z dala ode mnie, bo inaczej, przysięgam na Tiwaza, zabiję tego Rzymianina. Odwrócił się, by odejść, i Atretes ruszył za nim. Teofil złapał go za ramię. - Zostaw go w spokoju. Ledwie kilka dni temu czułeś to samo co on. Atretes wyszarpnął rękę, ale starał się oddychać powoli, by ugasić swój gniew. Teofil ma rację. Cierpliwość... musi zdobyć się na cierpliwość. - Minie sporo czasu, nim znajdę sobie miejsce wśród twojego ludu. - Miejsce? - Freja spojrzała z przerażeniem na Teofila. Obróciła się do syna, jakby szukała w nim wsparcia. - Nie pozwolisz chyba, żeby żył tutaj wśród nas. Nie zapomniałeś przecież, co spotkało nas z rzymskiej ręki. - Teofil jest tu na moje zaproszenie, matko - powiedział Atretes. Zacisnął wargi, gdyż zdał sobie sprawę z tego, że ona też jest przeciwko niemu. - I zaprosiłem go jako brata, nie jako Rzymianina. - Jestem mu wdzięczna za to, że ocalił ci życie, ale ostatnia noc pokazała wyraźnie, że nie ma dla niego miejsca między nami. - Ty też jesteś przeciwko mnie? Teofil zostanie! - Co się z tobą stało? Rzymianie zabili ci ojca! Zabili Rolfa, Dulgę i połowę naszego plemienia. Nie ma wśród nas nikogo, kto nie ucierpiałby z ręki Rzymian. A ty śmiałeś sprowadzić tego człowieka, by tu założył sobie dom? - Śmiałem. Obróciła się do Teofila. - Zabiją cię. - Z pewnością spróbują - przyznał łagodnym głosem Teofil. Spostrzegła ze zdumieniem, że ten człowiek nie lęka się śmierci. - Myślisz, że obroni cię twój Bóg? Nie ma wśród Chattów człowieka, który nie będzie myślał o tym, by cię zabić. - Jeśli ktoś go tknie, ze mną będzie miał do czynienia. - A ty będziesz miał do czynienia z wszystkimi, jeśli on pozostanie. Będziesz musiał stanąć przeciwko własnemu ludowi. - Ani jednym, ani drugim mężczyzną jej ostrzeżenie jednak nie zachwiało. Atretes zacisnął zęby. Rzymianin patrzył na nią ze współczuciem. Znała upór swego syna, odwołała się więc do rozsądku Teofila: - Atretes nazywa cię przyjacielem. Co będzie z nim, jeśli tu zostaniesz? - Gorzej dla niego będzie, jeżeli odejdę. Freją te słowa wstrząsnęły, czuła bowiem, że kryje się za nimi jakaś nieznana moc. - Jaką władzę masz nad moim synem? - Żadnej, pani. Mimo tego zapewnienia, bała się. Zadźwięczał jej w uszach jakiś ostrzegawczy dzwonek, przeniknął ją chłód i wiedziała, że zstępuje w nią duch. "Nie teraz" - prosiła z rozpaczą, próbując walczyć z tym, co miało się stać. - Nie teraz! - Jej pole widzenia zawęziło się i pociemniało, pojawiły się ruchome, niewyraźne obrazy. - Nie! - jęknęła. Siła brała ją w swe posiadanie, a jej serce słabło w walce. Zobaczyła Rispę siedzącą w lesie i szlochającą. Trzymała w ramionach mężczyznę. Freja ujrzała krew. - Matko - szepnął Atretes, czując, jak ogarnia go fala zimna. Widywał niegdyś matkę w tym stanie i wiedział, co to oznacza. - Co widzisz? - Dostojna Frejo - powiedziała zaniepokojona Rispa, pragnąc z całego serca pomóc matce Atretesa. Atretes odepchnął żonę. - Zostaw ją! - Jest chora. - Ma wizję. Nie można jej wtedy dotykać. Freja walczyła nadal, ale przegrywała batalię z siłą, która nią zawładnęła. Trzepotała powiekami, oczy uciekały jej w głąb, drżała gwałtownie na całym ciele. - Nigdy nie było to tak potężne - powiedział Atretes, bojąc się ją dotknąć, żeby nie sprowadzić na matkę gorszego nieszczęścia. - Śmierć! - Przerażona Freja ścisnęła w dłoni medalion wiszący koło jej serca. - Widzę śmierć! Jęczała. Czyją śmierć zobaczyła? Nie widziała wyraźnie umierającego. Wizja nabierała przerażającej intensywności. Ktoś był z nimi w lesie, ktoś mroczny i pełen złej woli. - Musimy jej pomóc - powiedziała Rispa, wstrząśnięta cierpieniem starszej kobiety. Teofil też czuł, że jakaś ciemna siła trzyma Freję w swym władaniu. Musiał podejść bliżej. - W imię Jezusa Chrystusa opuść ją! - rzekł spokojnym, ale stanowczym głosem. Wizja urwała się tak gwałtownie, że Freja zachłysnęła się powietrzem. Nie wiedząc, co się z nią dzieje, osunęła się do przodu. Podtrzymał ją Rzymianin. - Nie bój się - powiedział łagodnie i wraz z jego dotykiem zalała ją fala ciepła. Zniknął cały chłód. Zatrwożona otworzyła szeroko oczy i odsunęła się od niego. - Nie dotykaj mnie. To zakazane. Widząc, że jej oczy rozjaśniły się i znowu patrzą uważnie, Teofil puścił ją, a ona zrobiła krok do tyłu. Chciał uspokoić tę kobietę, ale nie wiedział, co powiedzieć w tym momencie, żeby uśmierzyć jej trwogę. "Czas. Panie, potrzebuję czasu i Twojej pomocy, jeśli mam znaleźć drogę do serc tego ludu." Nadal drżąca Freja obróciła się w stronę swojego syna i ujęła jego dłoń. - Idź między swój lud, Atretesie. Musisz odnaleźć sam siebie, nim będzie za późno. Puściła jego dłoń i oddaliła się pospiesznie. - Pani! - wykrzyknęła Rispa, porywając na ręce Kaleba i biegnąc za nią. Atretes złapał ją i zatrzymał. - Pozwól jej odejść. - Wygląda na chorą, Atretesie. Nie powinna być teraz sama. - Nie możesz iść za nią. Poszła do świętego gaju. Anomia zbierała w lesie zioła, kiedy zobaczyła idącą szybkim krokiem Freję. Jej oczy zwęziły się. - Matko Frejo! - krzyknęła na powitanie i poczuła się znieważona, ponieważ stara kobieta zatrzymała się dopiero, gdy Anomia zawołała po raz drugi. Nie ulegało wątpliwości, że Freja nie chce, by ktoś jej przeszkadzał - nawet kapłanka. Kiedy Anomia podeszła bliżej, zobaczyła bladość na twarzy Frei i odrętwienie w błękitnych oczach. Chwyciła ją zawiść, bo zrozumiała, że oto znowu duch zstąpił na Freję. "Czemu odrzucasz mnie, Tiwazie?" - krzyczała z gniewem jej dusza, kiedy Anomia witała pocałunkiem starszą kapłankę. - Wyglądasz na przybitą, dostojna Frejo - powiedziała, udając troskę. "Czym przybitą?" - Miałam wizję - odparła Freja, pragnąc pozbyć się towarzystwa młodej kobiety. Nigdy nie ufała jej całkowicie. - Muszę być teraz sama. - Tiwaz znowu objawił ci przyszłość? - Tak. - Co widziałaś? - Rispę w lesie, trzymającą w ramionach umierającego. - Atretesa? - spytała zaniepokojona Anomia. - Nie wiem - odparła nadal wstrząśnięta Freja. - Nie widziałam go zbyt wyraźnie, a poza tym był tam jeszcze ktoś. - Może Tiwaz objawi ci coś więcej, jeśli złożysz mu ofiarę. Freja położyła drżącą dłoń na czole. - Nie jestem pewna, czy chcę dowiedzieć się wszystkiego. Robiła wrażenie chorej. Anomia ukryła pogardę, jaką poczuła do starszej kapłanki. Kiedy była dzieckiem, Freja ją przerażała, była bowiem wybranką Tiwaza. Teraz widziała w niej kogoś słabego i niespełna rozumu. Freja nie radowała się mocą, jaka na nią zstępowała. Nie wykorzystywała jej, by władać Chattami. Minęły cztery lata, odkąd duch po raz ostatni zstąpił na Freję i prorokowała. Powiedziała wtedy, że Markobus, wódz Hermundurów, zostanie zamordowany przez kobietę, a jego śmierć sprowadzi na plemię anarchię i rozlew krwi, gdyż zastępcy będą walczyć o przywództwo. Chattów ta wizja ucieszyła. Jakżeby inaczej? Hermundurowie odnieśli kiedyś nad nimi zwycięstwo i odebrali im równinę solną nad rzeką. Nie cieszyła się tylko Freja. Zamknęła się, przygnębiona obrazami przemocy, jakie zobaczyła. Niemądra, łagodna Freja. Anomia zastanawiała się, czemu Tiwaz używa tak słabego naczynia, skoro ma przecież ją, Anomię, kogoś znacznie bardziej wartościowego. Nie żałowała ofiar i modlitw, by Tiwaz zechciał odsunąć Freję, a na jej miejscu postawić Anomię. Trzymała wszak w dłoniach święte rogi i złożyła śluby przed obliczem kapłana, Gundrida! Oddała się Tiwazowi. Od tamtego czasu jej moc przyćmiła moc starej kobiety, a nawet moc samego Gundrida. Bał się jej, a chociaż Freja nie okazywała lęku, jej moc gasła, gdyż nie pojawiały się już żadne wizje. Po roku Anomia zaczęła myśleć, że Tiwaz w końcu odrzucił Freję. Po czterech latach była już tego pewna. Mroczny pan wybrał teraz ją, gdyż jej uroda i moc urosły bardzo w okresie wielkiego milczenia. Dla mężczyzn była otoczona grozą, kobiety się jej bały. I oto teraz... Tiwaz znowu przemówił przez Freję! "Dlaczego? - miała ochotę wykrzyknąć. - Oddałam ci duszę! Obdarzasz ją wizją, by zadrwić ze mnie? By zadrwić z mojego oddania? Czemu zstępujesz na tę nieszczęsną, godną pożałowania istotę, która ma czelność wyglądać jakby była chora, choć spotkało ją błogosławieństwo, była bowiem w twojej mocy? Weź mnie! Ja bym tryumfowała! Przepełniłaby mnie radość! Tylko ja jestem tego warta spośród tych żałosnych ludzi! Czemu mnie nie chcesz?" Choć jednak jej serce buntowało się, ona wykrzywiła twarz w uśmiechu i powiedziała łagodnym głosem: - Odpocznij, matko. Ja zajmę się wieczornymi obrządkami. Nie musisz się niczym martwić. W głowie kłębiły się jej myśli. W czym nie spodobała się Tiwazowi, że zdradził ją, wybierając znowu Freję? Czyż nie wkładała całej duszy w ofiary i służbę? Czyż zaniedbywała obrządków w świetle księżyca? Czyż nie sięgała po czary, by przyprowadzić do niego ludzi? Czemu więc Tiwaz nadal przemawia przez tę żałosną i słabą kobietę? - Muszę iść - powiedziała Freja. Chciała oddalić się od Anomii, wyczuwała bowiem mroczne prądy wirujące wokół młodej kobiety. - Porozmawiamy później. Anomia uniosła lekko brwi, poczuła się bowiem znieważona tą odprawą, ale Freja była zbyt przejęta swoimi przeżyciami, by zwrócić na to uwagę. Odeszła, zostawiając młodą kapłankę stojącą wśród drzew i zaciskającą z całej siły pobielałe dłonie na pałąku koszyka. Freja zdawała sobie sprawę, że Anomia pragnie zająć jej miejsce wśród Chattów. Często modliła się do Tiwaza, by spełnił pragnienia Anomii. Ona sama nigdy nie chciała, by duch brał ją w swe posiadanie i otwierał jej oczy na rzeczy przyszłe. Nigdy nie było to dla niej łatwe. Za każdym razem czuła, że gaśnie jakaś jej cząstka. Kiedy po raz pierwszy zstąpił na nią bóg, była jeszcze dzieckiem. Siedziała na kolanach matki i nagle wszystko wokół niej zasnuło się mgłą i pojawiły się zupełnie inne obrazy. Zobaczyła kobietę rodzącą dziecko. Ta wizja trwała krótko i nie miała żadnych niezwykłych konsekwencji. Zniknęła, a ona nadal siedziała w długim domu przy ogniu na kolanach matki. Wszyscy dokoła rozmawiali. Ojciec śmiał się, popijając miód z przyjaciółmi. - Sela będzie miała dziecko - powiedziała Freja. - Co mówisz? - Sela będzie miała dziecko - powtórzyła. Lubiła dzieci. Wszystkich ogarniała radość, kiedy przychodziły na świat. - Sela będzie szczęśliwa, prawda? - To tylko sen, kochanie - powiedziała ze smutkiem matka. - Sela byłaby bardzo szczęśliwa, ale jest bezpłodna. Już pięć lat jest żoną Buriego. - Widziałam, jak rodzi. Matka spojrzała ponad ogniem na ojca, który opuścił róg pełen miodu. - Co powiedziała Freja? - Że Sela będzie miała dziecko - odparła zaniepokojona matka. - Dziecinne sny - rzucił ojciec i odwrócił się w stronę przyjaciół. Wszyscy zapomnieli o tej wizji. Tylko Freja wiedziała, że to prawda. Odnalazła Selę i wyznała jej, co ujrzała. Ten sen powiększył tylko smutek kobiety, przestała więc mówić jej o dziecku. Ale od tego czasu nie odstępowała Seli ani na krok. Na jesieni następnego roku, ku zdumieniu całego plemienia, Sela poczęła. Z początkiem lata przyszedł na świat syn. Po tym wydarzeniu wszyscy zmienili stosunek do Frei. Kiedy znowu przyszły wizje, słuchali uważnie i wierzyli. Te pierwsze wizje były przyjemne. Rodziły się dzieci. Odbywały się zaślubiny. Wygrywano bitwy. Kiedy przepowiedziała, że ledwie kilka lat od niej starszy Hermun zostanie w przyszłości wodzem, rodzice zadbali o to, by go poślubiła. Dopiero później wizje zaczęły stawać się coraz mroczniejsze, zapowiadały coraz większe nieszczęścia. Ostatni zwiastun czegoś dobrego pojawił się zaraz po klęsce. Rzym zniszczył przymierze plemion, zdławił bunt. Hermun zginął; Atretes został nowym wodzem Chattów. Zobaczyła wtedy przyszłość syna. Zyska sławę w Rzymie. Będzie walczył jak żaden z Chattów i pokona wszystkich wrogów. Przyjdzie burza, która zniszczy cesarstwo. Nadciągnie z północy, wschodu i zachodu i wraz z burzą będzie kroczył Atretes. I pojawi się ciemnowłosa i ciemnooka kobieta, która będzie kroczyć obcymi ścieżkami i którą Atretes pokocha. Kiedy wszyscy myśleli, że Atretes nie żyje, ona miała wizję zapowiadającą jego powrót... i to, że przyniesie im pokój. Teraz czuła się jednak rozdarta, miała zamęt w głowie. Wizja częściowo już się potwierdziła. Atretes zyskał sławę w Rzymie. Walczył jako gladiator i pokonał wszystkich przeciwników na drodze do wolności i do ojczyzny. I przyprowadził ze sobą ciemnowłosą, ciemnooką kobietę, która wierzyła w dziwne rzeczy i którą on kochał. Czy przyniósł jednak pokój? Gdzież ten pokój, który miał nastąpić po jego powrocie? Zamiast pokoju przyniósł bunt, bluźnierstwo i ból serca. Wystarczył jeden wieczór, by jej rodzina się skłóciła. Nowy Bóg? Jedyny Bóg! Jak mógł powiedzieć coś takiego? Jak może w coś takiego wierzyć? A co z burzą, która miała ogarnąć całe cesarstwo i zniszczyć je? Freja doszła do świętego gaju i padła na kolana na świętą ziemię. Ściskając w ręku wisiorek, pokłoniła się staremu drzewu, które było schronieniem złotych rogów. - Nie jestem warta. Nie jestem warta, byś na mnie zstępował, Tiwazie. Padła na twarz i zaniosła się łkaniem. Anomia odnalazła Gundrida wśród łąk na wschód od świętego gaju. Oprowadzał wkoło jednego ze świętych białych koni, przemawiając do niego łagodnie i wsłuchując się uważnie w końskie parsknięcia i rżenia. - Co ci mówi? - spytała Anomia. Zaskoczony Gundrid drgnął. Rozwiązał sznur opasujący szyję klaczy, by zyskać w ten sposób na czasie i zastanowić się nad odpowiedzią. Właściwie cieszył się po prostu zwierzęciem i czule do niego przemawiał. Przesunął dłonią po boku konia, klepnął go w zad. Klacz pogalopowała w stronę dwóch innych białych koni pasących się w świetle słonecznym. - Holt przyniesie dobre nowiny - odparł wreszcie. Jakiekolwiek nowiny przyniesie Holt, Gundrid będzie mógł wyjaśnić je zgodnie z tym, co powiedział, bez względu na to, czy zapadnie postanowienie o buncie przeciwko Rzymowi, czy o odłożeniu sprawy na później. Anomia uśmiechnęła się słabo, podejrzliwie. - Freja miała znowu wizję. - Doprawdy? - Anomia zamrugała i Gundrid zrozumiał, że powinien był ukryć radość, z jaką przyjął tę wiadomość. - Gdzie jest? - Modli się przed świętymi symbolami. - Po chwili dodała cierpko: - I płacze. - Pójdę z nią pomówić. Zbliżyła się tak, że musiał ją wyminąć, by pójść w stronę świętego gaju. - Dlaczego Tiwaz zstępuje właśnie na nią? - Musisz zapytać o to samego Tiwaza. - Pytałam! Nie odpowiedział. A święte konie? Czy nic ci nie powiedziały, Gundridzie? - O tak, powiedziały, że masz wielką moc - odparł, wiedząc doskonale, co Anomia pragnie usłyszeć. - Chcę czegoś więcej! - Była wyraźnie rozczarowana. Po chwili rzuciła gwałtownie: - Abym lepiej mogła służyć mojemu ludowi! Gundrid wiedział, że Anomia kłamie. Pragnęła mocy, by sięgać po własne cele, nie zaś dla dobra ludu. - Tiwaz użyje cię wedle swej woli - zapewnił, mając w duchu nadzieję, że bóg będzie nadal przemawiał przez Freję, która pragnęła dobra ludu, a nie swojego. Anomia patrzyła, jak kapłan odchodzi, wspierając się na rzeźbionej lasce. - Wczoraj wieczorem wrócił Atretes. - Atretes? - Odwrócił się zdumiony. - Jest tutaj? - Czyż nie wyjawił ci tego święty koń? - Podeszła do niego. - Przyprowadził ze sobą Rzymianina i czarnowłosą kobietę, którą nazywa swoją żoną. Oboje mówią o innym Bogu, potężniejszym niż Tiwaz. - To bluźnierstwo! - Chyba więc nic dziwnego, że Freja widzi krew i śmierć w lesie? - Czyją śmierć? - Tego nie wyjawiła. - Anomia wzruszyła ramionami. - Sądzę, że sama nie wie. Tiwaz niewiele jej wyjawił, ledwie znak tego, co się stanie. Może bóg objawi jej wszystko, jeśli złoży mu krwawą ofiarę. Spojrzała na starego kapłana. Jakże pragnęła, by on był tą ofiarą! To oszust, który czesze zgrzebłem święte białe konie, zamiast zająć się ich duchami. Niczego nie widzi. Niczego nie wie. - Spotkam się z nim, ale najpierw pomówię z Freją - rzekł oddalając się. Kiedy ją odnalazł, nadal klęczała przed świętym drzewem. Wstała, żeby okazać mu szacunek. Ujęła jego dłonie i pocałowała na znak czci dla najwyższego kapłana. Poczuł, jak fala ciepła zalewa mu serce. Freja nigdy nie wywyższała się nad innych, choć mogła bez trudu to uczynić. Lud czcił ją jak boginię. Właśnie Freja często przynosiła kapłanowi dary: wełniany pled podczas zimowych chłodów, misę pieczonych orzeszków, bukłak wina, zioła i maści, kiedy bolały go kości. Anomia nigdy nie okazywała mu szacunku, jeśli nie służyło to w taki czy inny sposób jej celom. - Spłynęła na mnie wizja - wyznała Freja. Miała oczy zaczerwienione od płaczu. Opowiedziała mu wszystko, co zobaczyła w swoim śnie na jawie. Potwierdziła też powrót syna. - Anomia już mi o tym doniosła - rzekł uroczystym tonem. - Nie widziałam wyraźnie tego mężczyzny. Mógł to być Atretes albo Rzymianin, albo ktoś inny. - Dowiemy się w swoim czasie. - A jeśli to mój syn? - Czyżbyś nie wierzyła własnym proroctwom, Frejo? - spytał łagodnym głosem. - Atretes powrócił z kobietą, jak przepowiedziałaś. Poprowadzi nasz lud drogą pokoju. - Pokój - powtórzyła z sercem przepełnionym tęsknotą. - A co robi Rzymianin u jego boku? - Cóż on nas może obchodzić? - Atretes nazywa go przyjacielem. Mój własny syn staje u boku Rzymianina i przysięga, że będzie go bronił! Wiesz, jaki jest Warus. Wiąże go prawo gościnności, ale gniew rychło weźmie górę nad gościnnością. Wczoraj omal nie doszło do bójki między moimi synami. Boję się. - Nie doprowadzi to do poważnej zwady. Ot, pokłócili się. Będą się jednak trzymać razem jak dawniej. - Atretes przemawia za nowym Bogiem. - Nowym Bogiem? Któż go wysłucha? Tiwaz jest wszechmocny. Wiemy tyle tylko, że on jest władcą, Frejo. Nawet niebo należy do Tiwaza. Ogarnęły ją wątpliwości. Kiedy spłynęła na nią wizja, wystarczyło, by Rzymianin wypowiedział imię Jezusa Chrystusa, a duch zesłany w nią przez Tiwaza umknął z jej ciała. Zastanawiała się, czy nie powiedzieć o tym Gundridowi, ale w końcu postanowiła to przemilczeć. Nie chciała być powodem czyjejś śmierci, nawet śmierci Rzymianina. Musiała teraz wszystko przemyśleć. Musiała przyjrzeć się i rozważyć to, co zobaczy. Atretes jest związany z tym człowiekiem, a ona nie uczyni niczego, co mogłoby zagrozić powrotowi syna na należne mu miejsce wodza Chattów. Modliła się też żarliwie, żeby Atretes nie uczynił czegoś, co mogłoby zniszczyć zaufanie ludu. Widząc jej przygnębienie, Gundrid leciutko poklepał dłoń Frei. - Zbytnio martwisz się tym Rzymianinem, Frejo. Jest sam przeciwko wielu. Odejdzie. - A jeśli nie? - Wtedy umrze. Rozdział V Atretes, idąc za radą matki, większość czasu spędzał wśród ludzi, żeby odnowić dawne więzy plemienne. Teofil zwykle mu towarzyszył, ale nie chcąc ranić uczuć Chattów, przysłuchiwał się spokojnie rozmowom, sam zaś nie zabierał głosu. Mieszkańcy wioski tolerowali jego obecność ze względu na Atretesa, lecz i Atretes, i Teofil wyczuwali ich wrogość. Teofil udawał, że nie słyszy częstych niepochlebnych uwag o Rzymianach i jego opanowanie dodawało siły Atretesowi, pozwalając puszczać zniewagi mimo uszu. Wielu młodzieńców udało się z Rudem i Holtem na spotkanie z wodzami Brukterów i Batawów. Zostali właściwie tylko mężczyźni za młodzi albo za starzy, żeby walczyć. Pozostawiono garść wojowników, by wioska nie pozostała bez obrony. Gdyby doszło do jakiejś napaści, natychmiast pchnięto by posłańca do tamtych. Usipi najchętniej zrzuciłby ze swych ramion brzemię odpowiedzialności, nie zważając na złe przeczucia Warusa i trzech mężczyzn, którzy powitali wracającego Atretesa. - Jesteś wodzem Chattów, gdyż to obwieścił Thing - powiedział, zachęcając Atretesa do zajęcia należnego mu miejsca. Atretes odmówił, gdyż podobnie jak Usipi nie chciał przewodzić wiosce. Nie chciał też, by z góry potwierdzono jego poprzednie stanowisko wodza. - Było to wiele lat temu. Rud jest teraz wodzem i może mieć w tej sprawie inne zdanie. Jedenaście lat to długo. Nie zamierzał pozbawiać władzy człowieka, który podczas gdy on był w niewoli, utrzymał jedność Chattów. Inni mogli marzyć o władzy, jaką ma wódz, ale Atretes nie chciał brać znowu na siebie odpowiedzialności. Kiedy zginął ojciec i wojownicy zaczęli nalegać, uległ ich woli, bo tak nakazywało dobro ludu. Nikt nie powstał przeciwko niemu. Teraz własny brat nie stanąłby u jego boku. Atretes zastanawiał się, jak to możliwe, że wystarczyło kilka tygodni, by poczuł się bliższy Rzymianinowi niż własnemu bratu. Z każdym dniem był ściślej związany z Teofilem. Gdziekolwiek byli, cokolwiek robili, Rzymianin opowiadał mu o Panu. Atretes chciał dowiedzieć się wszystkiego, a Teofil chciał podzielić się z nim wszystkim, co sam wiedział. Każda chwila była więc cenną okazją, którą w pełni wykorzystywał. Chodzili, siedzieli albo stali, a Teofil uczył go Pisma, często czytając fragmenty zwoju, który Agabus przepisywał na pokładzie okrętu. Rispa łapczywie chłonęła wszystko, co mówił Teofil, a potem rozważała w samotności każde słowo. Czas spędzany razem był bezcennym czasem pokoju. Poza tym wszystko wrzało. Warus wpadł we wściekłość, kiedy Teofil chciał kupić kawałek ziemi, żeby wybudować sobie grubenhaus. - Nie proszę o ziemię w granicach wioski, ale na jej obrzeżu - powiedział Teofil, nie wspominając o dokumencie, który dawał mu prawo do objęcia ziemi w dowolnym miejscu pogranicza. Była to nagroda za lata służby wojskowej. Teofil pragnął jednak zyskać sobie szacunek tych ludzi, nie zaś utwierdzać ich we wrogości. - Dla ciebie mam tylko gnojówkę. Atretes stracił cierpliwość i wtrącił się, zanim Teofil zdołał go powstrzymać. - Wedle prawa cała działka ojca należy do mnie jako najstarszego syna. Warus poderwał głowę. - Atretesie! - wykrzyknęła matka. - Nie możesz! - Mogę i zrobię to. Mam prawo wziąć sobie wszystko, nie zważając na to, jak ciężko pracował nad tą ziemią Warus. I Warus dobrze o tym wie! - Nie troszcz się o mnie - powiedział Teofil, widząc, że wystarczy kilka słów, by wykopać przepaść między braćmi. - Słusznie nie ufa Rzymowi, a ty tylko umacniasz go w tym przekonaniu. - Nie broń go! - wykrzyknął doprowadzony do wściekłości Atretes. - Nie różni się niczym od ciebie z czasów, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy - rzucił z wymuszonym uśmiechem Teofil. Warus spurpurowiał na twarzy. - Nie potrzebuję, by broniła mnie rzymska świnia! Wstał i splunął w stronę Teofila. Atretes zrobił krok w jego kierunku, ale drogę zastąpił mu Teofil. - Tylko pomyśl - szepnął Rzymianin. - Postaw się w jego położeniu, nim powiesz jeszcze słowo. - Nie było cię tu jedenaście lat! - wrzasnął Warus. - Przez cały ten czas dbałem o dziedzictwo po ojcu. A teraz przychodzisz i chcesz oddać to rzymskiemu psu, mnie zostawiając bez niczego? Atretes spróbował wyminąć Teofila, ale ten chwycił go za ramię. - Twój gniew nie pomoże w zaprowadzeniu sprawiedliwości Bożej - powiedział cicho, żeby tylko Atretes usłyszał jego słowa. Atretes zacisnął zęby i odszedł, żeby się uspokoić. Wraz ze spokojem wrócił rozsądek. To prawda, Warus ma powody do nienawiści. Stracił równie dużo jak on, Atretes, przywarł więc do tego, co mu zostało. Atretes nie miał zamiaru korzystać ze swego prawa i zabierać bratu wszystkiego, co ten miał, ale taka właśnie groźba zabrzmiała w jego słowach. Gniew podsycał tylko niesnaski, nie sprzyjając zgoła rozsądnemu załatwieniu spraw. - Oddam ci, Warusie, wschodnią połowę i całe bydło - powiedział w nagłym porywie szczodrości. - Teofil dostanie kawałek z mojej części. Czy tak będzie dobrze? Zdumiony Warus nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. - Oddajesz mu najlepszą ziemię. - Freja była tak samo oszołomiona jak Warus. - Wiem. To także najlepsze pastwiska. - Atretes wskazał w stronę wzgórza, nie spuszczając wzroku z brata i czekając na jego odpowiedź. - No jak? Co ty na to? Warus zrobił niepewnie krok do tyłu. Zamrugał, usiadł i spojrzał na brata, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. Połowa ziemi i całe bydło? Atretes mógł wziąć wszystko i nikt nie pisnąłby ani słowa. A jednak chce mu oddać najlepszą cząstkę spuścizny po ojcu. Mógł zostawić go z pustymi rękami, nie zważając, jak ciężko Warus trudził się, by zachować dobytek. Prawdę mówiąc, tego właśnie się spodziewał i dlatego miał nadzieję, że Atretes nigdy nie wróci. - Masz syna, Atretesie - przypomniała mu Freja, zdziwiona jego sposobem myślenia. - Oddasz swoją spuściznę obcemu? Co stało się z jej synem? Czy ten Rzymianin rzucił na niego jakiś urok? - Ziemia pozostanie w rękach Atretesa, pani - wtrącił się Teofil, pragnąc uśmierzyć jej zrozumiałe zaniepokojenie. Atretes zaskoczył nawet jego. - Jeśli to was uspokoi - dodał, patrząc na Warusa, a potem znowu na Freję - zapewnię, że będę płacił roczny czynsz za użytkowanie ziemi. Warus zmarszczył brwi, węsząc jakiś podstęp w słowach Rzymianina. Przecież Rzymianie zabierają, a nie dają. Teofil dostrzegł i zrozumiał jego nieufność. - Nie pragnę wcale zabierać czegokolwiek tobie ani twojemu ludowi, Warusie, ale póki tu jestem, chcę sam zdobywać to, co potrzebne do życia. Jestem ci wdzięczny za gościnę, ale przyznasz, że nadszedł już czas, bym opuścił twój dom. Warus roześmiał się, próbując ukryć, jak bardzo poczuł się zmieszany słowami Rzymianina. Freja przyjrzała się badawczo Teofilowi, ale nie wyczytała z jego twarzy żadnego wybiegu. Atretes wykrzywił z ironią usta. - Godzisz się na podział ziemi czy wolisz, bym postąpił zgodnie z nakazami tradycji? - Zgadzam się - odparł Warus. - Chodź. - Atretes skinął głową w stronę Teofila. - Pomogę ci wybrać sobie działkę. Kiedy wybrali odpowiednie siedlisko pod dom Teofila, Atretes dał upust swojemu zaciekawieniu. - Po co ci ziemia? Nie masz bydła. Będziemy musieli podejść Tenkterów i Cherusków, żeby ukraść dla ciebie parę sztuk. Teofil wiedział, że kradzież bydła to powszechna tutejsza praktyka, nie zamierzał jednak naśladować tego zwyczaju - ani pozwolić na to Atretesowi. - Chcę uprawiać zboże i fasolę. - Ty rolnikiem! - wykrzyknął Atretes, któremu sam pomysł wydał się niedorzeczny. Teofil uśmiechnął się, wcale nie urażony okrzykiem Atretesa. - Przekuję miecz na lemiesz, a włócznię na sierp. Atretes spostrzegł, że Teofil wcale nie żartuje. - Lepiej z tym zaczekaj - doradził posępnym głosem. - Jeśli zrobisz to zbyt szybko, możesz nie dożyć do orki. Atretes pomagał właśnie Teofilowi ścinać drzewa na grubenhaus, kiedy usłyszeli radosne okrzyki dochodzące z wioski. Wrócili wojownicy. Atretes wbił siekierę w pień i ruszył w stronę wsi. - Zostań, aż po ciebie przyślę. Pobiegł kawałek lasem, a potem między domami i znalazł się na głównej ulicy. Gromada wojowników kłębiła się, witając żony i dzieci. Tylko kilku dosiadało koni. - Rud! - krzyknął Atretes na widok starszego mężczyzny, najlepszego przyjaciela ojca. Siwowłosy mężczyzna zawrócił pospiesznie konia. Uniósł wysoko frameę, wydał okrzyk wojenny i popędził ku Atretesowi. W ostatnim momencie zsunął się z końskiego grzbietu i zamknął Atretesa w swoich ramionach. - Wróciłeś! Tiwaz nas nie opuścił! Raz jeszcze go uścisnął, a i inni podeszli, wydając groźne okrzyki i mówiąc wszyscy naraz. Rispa przyglądała się temu, stojąc na progu domu i trzymając na rękach Kaleba. Mężczyźni otoczyli Atretesa, szturchając go na powitanie. Atretes śmiał się, popychając tego i owego, wymierzając dobrodusznego kuksańca innemu, który uchylił się, a potem go uścisnął. Byli to szorstcy mężczyźni, ale nie pozbawieni uczuć, a tym bardziej dumy. Po drugiej stronie ulicy wyłoniła się ze swojego domu Anomia. Przemknęła lekceważącym spojrzeniem po Rispie i zaraz skupiła całą uwagę na wojownikach. Oczy jej zalśniły, kiedy zobaczyła, jaką cześć okazują Atretesowi, jak tłoczą się wokół niego niby podekscytowani chłopcy wokół swego przywódcy. Jakąż władzę może zyskać sobie nad ludem Atretes, jeśli ona nauczy go, jak to osiągnąć. Chattowie przez wszystkie te lata snuli opowieści o Atretesie. Stał się legendą, o jego wyczynach w bitwie przeciwko Rzymianom mówiono wokół domowych palenisk i wokół ognisk rozpalanych przy okazji różnych uroczystości. Jakże łatwo mógłby wyrwać wodze każdemu, kto nie zechciałby wypuścić ich z rąk. Z pewnością Rud nie będzie stawiał oporu. Jest stary i zmęczony. Poza tym dochowuje jej wierności. Na spotkanie z Batawami i Brukterami zgodził się tylko dlatego, że ona tego pragnęła i poparli ją młodsi wojownicy. Także Holt nie stanie Atretesowi na drodze, gdyż dawno temu zaprzysiągł posłuszeństwo synowi Hermuna. Była dwunastoletnim dzieckiem, kiedy ukryła się w cieniu drzew i patrzyła na obrządki w świętym gaju, podczas których podnoszono Atretesa do godności wodza. Miała ciągle w pamięci obraz Atretesa podnoszącego nad głowę złote rogi. Jego nagie ciało lśniło w blasku ognia. Wydawał się jej wtedy bogiem. I to się nie zmieniło. Już wkrótce ona, Anomia, stanie u jego boku. Zawsze wiedziała, czego chce: być najwyższą kapłanką i żoną wodza Chattów. Jej siostra, Ania, stanęłaby na drodze tym ambicjom, ale Ania nie żyje. Anomia wierzyła, że śmierć siostry była zgodna z wolą Tiwaza, który w ten sposób otwierał przed nią drogę do poślubienia Atretesa. Kiedy pojmali go Rzymianie, była zmieszana i wściekła. Dlaczego Tiwaz pozwolił na coś takiego? Freja przepowiedziała jego powrót i Anomia trzymała się kurczowo tej przepowiedni, czekając na jej spełnienie i przygotowując się, by osiągnąć pełnię mocy w dniu jego powrotu. Udało się jej to w znacznej mierze, ale ciągle pragnęła czegoś więcej. Wraz z Atretesem uczynią z Chattów najpotężniejsze plemię w całej Germanii. Zemszczą się na wszystkich, którzy chcieli uczynić z nich niewolników. Zniszczą Hermundurów, odzyskają świętą rzekę i równinę solną. Wezmą odwet za to, że Rzym daremnie próbował nałożyć im swe jarzmo. I gdy już tego dokonają, dołączą do nich inne plemiona, aż cała Germania ruszy na południe ku samemu sercu cesarstwa, ku Rzymowi! Nic nie powstrzyma jej na tej drodze, ani Rzymianin, którego Atretes nazywa swoim przyjacielem, ani Freja, ani nikt inny - a już na pewno nie ta czarnooka, czarnowłosa jońska wiedźma, która stoi w drzwiach po drugiej stronie ulicy. "Dla twojej chwały, Tiwazie, odbiorę jej Atretesa! Będę z nim rządziła tym ludem, by służył twoim celom." - Zapytajcie go o Rzymianina, którego ze sobą przyprowadził! - wrzasnął ktoś z tłumu i zgiełk powitalny w jednej chwili zamarł. - Co powiadasz, Herigaście? - spytał Holt tego, który wystąpił z oskarżeniem. - O jakim Rzymianinie mówisz? Atretes spojrzał na mężczyznę, który stał po drugiej stronie kręgu wojowników. Niegdyś Atretes musiał wydać wyrok na syna Herigasta, Wagasta. Młody wojownik rzucił tarczę i uciekł z pola bitwy, popełniając występek, za który czekała go śmierć. Wszyscy głosujący byli jednomyślni i Atretes nie miał wyboru, musiał rozkazać, by Wagasta utopiono w bagnie. W ciągu tych jedenastu lat ojciec nieszczęsnego wojownika bardzo się postarzał. Nadal był barczysty, ale włosy mu całkiem pobielały, a twarz pokryła sieć zmarszczek. - Powiedziała mi to przed chwilą żona - wyjaśnił Herigast i otoczył ramieniem stojącą obok kobietę, jakby tym gestem brał ją w obronę. Powiódł wyzywającym spojrzeniem po obecnych. Rud obrócił się w stronę Atretesa. - Czy powiedział prawdę? - Tak. Twarz Ruda stężała. Mężczyznę ogarnął płomień gniewu. - My zawieramy przymierze przeciwko Rzymowi, a ty sprowadzasz nam tutaj jednego z tych plugawych psów! - Przyszedł do nas, niosąc pokój. - Pokój! - krzyknął młody wojownik i splunął na ziemię z powagą i dumą, które nie ustępowały w niczym temu, co czuł niegdyś Atretes. - Nie chcemy pokoju z Rzymem! - wrzasnął inny. - Chcemy rzymskiej krwi! Wszyscy zaczęli wykrzykiwać jeden przez drugiego: - Spalili naszą wioskę! - Zabili mi ojca! - Uczynili niewolników z mojej żony i syna! Rispa zamknęła oczy i modliła się, kiedy Atretes przekrzykiwał swoich ziomków. - Mam tyleż powodów co wy, by nienawidzić Rzymu. Mam ich więcej! Coś wam jednak powiem! Gdyby nie Teofil, walczyłbym na arenie lub zawisł na krzyżu dla rozrywki Domicjana! Trzykroć ocalił mi życie! Doprowadził mnie do domu! - Nie można ufać żadnemu Rzymianinowi! Rozległy się potakujące okrzyki. - Gdzie on jest? - Przyprowadźmy go i rzućmy do bagna! - Złóżmy go w krwawej ofierze Tiwazowi! Żona Herigasta wyciągnęła rękę. - Rzymianin buduje sobie grubenhaus tuż za tym domem. Chce pośród nas zamieszkać. Jeden z wojowników ruszył w tamtą stronę. Kiedy Atretes zagrodził mu drogę, wymierzył mu cios, ale Atretes zrobił unik i uderzył tamtego pięścią w pierś, powalając go na ziemię. Nim jeszcze wojownik upadł, Atretes miał już w ręku obnażony miecz. Dotknął jego ostrzem gardła młodzieńca. - Leż spokojnie, bo inaczej, przysięgam, nigdy już nie wstaniesz! Zgiełk ucichł równie szybko jak przedtem wybuchł. Wojownicy cofnęli się nieco i w milczeniu patrzyli, jak młodzieniec z trudem oddycha. - Słuchajcie wszyscy - powiedział Atretes, zerkając na wojownika, który spoglądał na niego szeroko otwartymi oczami, czując ostrze miecza pod szczęką. Jeden szybki ruch wystarczy, by otworzyć mu tętnicę szyjną. Atretes uniósł odrobinę głowę i popatrzył po otaczających go twarzach. - Kto zabije mojego przyjaciela, ze mną będzie miał do czynienia! - Opuścił na chwilę wzrok i poczuł falę gorąca we krwi. - Chcesz być pierwszy, chłopcze? - Pozwól mu wstać, Atretesie! Ludzie odwrócili głowy i zobaczyli wysokiego mężczyznę zmierzającego w ich kierunku. Atretes nie drgnął, zaklął tylko pod nosem. - Patrzcie! - krzyknęła żona Herigasta. - Oto idzie Rzymianin, który napawa się nieszczęściem, jakie ściągnął na nasze głowy! Teofil podszedł do nich spokojnie, krokiem człowieka pewnego siebie i swego celu. - Schowaj miecz, Atretesie. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. - Jak zginąłbyś ty, gdybym cię posłuchał - odparł Atretes, nie cofając śmiercionośnego ostrza. Teofil usłyszał groźny pomruk przebiegający wśród zgromadzonych. Nie ma czasu na przekonywanie Atretesa. Musi zabrać głos teraz, kiedy ma sposobność. - Nie przybyłem tu jako Rzymianin ani w sprawie Rzymu - oznajmił. - Proszę was o cierpliwość, abym mógł wam pokazać, że zasługuję na zaufanie. Jeśli was zawiodę, zrobicie ze mną, co zechcecie. - Wyglądasz mi na żołnierza - zauważył Holt, mierząc go spojrzeniem płonących oczu. Teofil spojrzał mu prosto w twarz, bez lęku. - Przez dwadzieścia pięć lat służyłem w rzymskiej armii i miałem stopień setnika. Zapadło milczenie. Zaskoczony Holt roześmiał się drwiąco. Jakiż człowiek przyznałby się do czegoś takiego w chwili, kiedy otacza go setka wojowników z plemienia Chattów? Jest albo bardzo odważny, albo bardzo głupi. Może i jedno, i drugie. Teofil mówił dalej z całym spokojem: - Walczyłem tu dwanaście lat temu, kiedy plemiona germańskie zbuntowały się przeciwko Rzymowi. - Walczył ze mną! - krzyknął jeden z wojowników tak, że wszyscy go usłyszeli. - Rzymski pies! Nie żałowano mu innych obelżywych przezwisk. - Wiem, że Chattowie są ludźmi walecznymi! - Głos Teofila wzniósł się ponad te wrzaski. - Wiem jednak i to: jeśli zbuntujecie się teraz, przegracie. Domicjan tylko czeka na sposobność, by posłać legiony na północ. Przymierze plemion będzie dla niego taką właśnie okazją. - Przemawia za Rzymem! Atretes cofnął miecz i obrócił się lekko. Teofil spostrzegł, jak przez oczy przyjaciela przemknął błysk zwątpienia. - Powiedziałem prawdę, Atretesie. Wiesz, jak daleko gotów się posunąć Domicjan, by zdobyć to, czego pragnie. Marzy o władzy i chwale ojca i brata, a jedyna droga do tego to ruszyć na kampanię i odnieść zwycięstwo. A tu jest ta granica, na której Domicjan odniósł sukces. Teofilowe przypomnienie o bitwie sprzed jedenastu lat nie przypadło nikomu do smaku. Atretes wsunął miecz do pochwy, nie zwracając uwagi na młodego wojownika, który zerwał się na równe nogi. Anomia dostrzegła okazję zniszczenia jednego z przeciwników i nie omieszkała z niej skorzystać. - Niechaj Tiwaz objawi swą wolę ludowi! - zakrzyknęła. Wojownicy obrócili się ku niej, a ona szła z ufnością że ma Tiwaza u swego boku. Otaczano ją wielką czcią i teraz wszyscy czekali na jej słowa. Zwlekała, dopóki nie podeszła dość blisko, by zajrzeć im w oczy. Wskazała drwiąco na Teofila. - Dzisiaj mamy nów. Skoro przemawia za Rzymem, niechże walczy za Rzym. Niech stanie przeciwko najlepszemu z naszych, a Tiwaz objawi, co mamy czynić. Jeśli Rzymianin przeżyje, będziemy zwlekać. Jeśli nie, dotrzymamy przymierza. - Nie słuchajcie jej! - krzyknął Atretes, patrząc groźnie na młodą kapłankę. - Jeśli twój rzymski przyjaciel ma rację, Atretesie, będzie górą - rzuciła Anomia. - Jeśli nie... - Zawiesiła głos. Rud raz jeszcze zmierzył Teofila wzrokiem. - Słowa Anomii są mądre. - Jej propozycja dawała możliwość szybkiego pozbycia się kłopotu, jaki stworzył Atretes, przyprowadzając tu Rzymianina. - Zwiążcie go. - Nigdy jeszcze nie uciekłem przed walką! - wykrzyknął Teofil, zanim ktoś ruszył w jego stronę. - Powiedzcie, gdzie i kiedy mam się stawić, a przyjdę. Rud był zaskoczony tym, że Rzymianin nie okazał ani odrobiny strachu. Może jednak ten głupiec nie wie, co go czeka. Uśmiechnął się zimno. - Pogódź się ze swoimi bogami, Rzymianinie. Godzinę po zapadnięciu ciemności będziesz martwy. - Spojrzał na Atretesa. - Thing zbierze się wieczorem w świętym gaju. Upewnij się, że Rzymianin tam będzie. Odszedł, a za nim podążył przyboczny oddział młodych wojowników. Inni rozproszyli się, by dołączyć do swoich żon i dzieci. Anomia uśmiechnęła się z pogardą do Teofila i odwróciła się, nie zważając na gniewne spojrzenie Atretesa. Atretes nie oderwał od niej wzroku, póki nie zniknęła w swoim małym domu. Zaklął pod nosem i poszedł za Teofilem, który ruszył już w stronę lasu. - Chyba postradałeś wszystkie zmysły! Masz czterdzieści lat! Postawią cię naprzeciwko wojownika o połowę młodszego i dwa razy silniejszego. - Myślisz, że można ich przekonać, odwołując się tylko do rozumu? - spytał Teofil, wyrywając z pnia siekierę. - Jeśli mniemasz, że zdołam cię z tego wydobyć, mylisz się. Ta wiedźma postarała się, by dzisiejsza walka była wróżbą. Atretes wiedział aż za dobrze, że Chattowie, podejmując decyzje, przykładają ogromną wagę do znaków i wróżb. Teofil ciął głęboko świerkowy pień i głośny trzask pękającego drewna poniósł się przez las. - Jeszcze żyję, Atretesie. - Nic nie rozumiesz. Nie będzie to próba sił, lecz walka na śmierć i życie! - Wiem. Zamachnął się znowu siekierą i wielka szczapa wzbiła się wysoko w powietrze. - Wiesz? - Atretesa zdumiał spokój przyjaciela. - A co ja mam robić? Teofil uśmiechnął się, znowu unosząc topór. - Możesz zacząć się modlić. Rozdział VI Cała wioska była spragniona krwi Teofila i niejeden z góry świętował jego śmierć. Tylko Freja była przygnębiona tym, że dojdzie do walki najlepszego wojownika Chattów z Rzymianinem. - Nie możesz do tego dopuścić, Rud. Jeśli zabijesz rzymskiego setnika, ściągniesz na nas wojnę. - Już teraz prowadzimy wojnę z Rzymem. - A Atretes? - No właśnie! Atretes! - wykrzyknął gniewnie Rud. - Co się stało z twoim synem, że sprowadza do domu rzymskiego kundla? - Ten człowiek uratował mu życie! - Tak mówi, ale to niczego nie zmienia, gdyż w żyłach tego człowieka nadal płynie rzymska krew. Rzymianie zabili ci męża. Mnie zabili brata. Nie broń przede mną tego psa. - Wcale nie przemawiam za nim. Boję się, co spotka nasz lud, jeśli on umrze. - Od kilku dziesięcioleci żyjemy pod władzą Rzymu i znosimy wszystko, co z tego wynika. Nie zmieni się to, póki nie wypędzimy ostatniego Rzymianina na północną stronę Alp! Poza Atretesem nie ma tu ani jednego człowieka, który nie chciałby zobaczyć, jak Rolf porąbie rzymskiego kundla na kawałki. Ja też będę patrzył na to z radością. Rozmawiała też z Gundridem, ale Anomia przekonała już starego kapłana, że wynik walki będzie wróżbą, która przyniesie odpowiedź na wiele ważkich pytań. - Wynik tej walki rozstrzygnie wiele spraw - odparł Gundrid, kiedy Freja przedstawiła mu swoje wątpliwości. - Przez Rolfa przemówi do nas Tiwaz. - A jeśli Rolf zginie? - To niemożliwe. Nie widząc żadnego wyjścia z sytuacji, udała się do Teofila. Chciała przekonać go, by zniknął stąd, nim będzie za późno. Zastała go w lesie, klęczącego z wyciągniętymi do góry ramionami. Pod jej nogą trzasnęła sucha gałązka i Teofil wstał. Obrócił się w jej stronę i zobaczyła, że jest w doskonałym nastroju. - Dostojna Freja. - Z szacunkiem skłonił na powitanie głowę. - Musisz stąd odejść. Natychmiast. - Atretes powiedział ci o walce. - Nie musiał mi mówić. Wie o niej cała wioska. Jeśli tu zostaniesz, nie przeżyjesz tego wieczoru. - Jeśli Bóg zechce, bym umarł, umrę. - A co będzie z moim ludem? Czy wszyscy ci ludzie muszą też umrzeć przez twoją rzymską dumę? Jak daleko zepchniecie nas w głąb borów? Ilu zabijecie, nim pozwolicie nam żyć w pokoju? - Starała się odzyskać panowanie nad sobą. - Po co tu przyszedłeś? - Nikt nie wie, że jestem tu, wśród Chattów. Kiedy zrzekłem się mojego stopnia, Tytus wspomniał o Galii albo Brytanii. Nie wyjawiłem mu, że mam inne zamiary. Freja była wyraźnie zbita z tropu. - Co masz na myśli? - To, że jeśli dzisiaj zginę, nikt się nie zjawi, by mnie pomścić. Te słowa poruszyły ją. Czyżby ten Rzymianin pragnął śmierci? - Zapominasz o moim synu. Nazywa cię przyjacielem i przysiągł, że będzie cię bronił. Twoja śmierć sprawi, że będzie musiał stanąć przeciwko swojemu ludowi. Teofil rozważał to i rozmawiał nawet z Atretesem. Potem przez całe popołudnie modlił się za niego. - Atretesa czeka nie walka ze swoim ludem, ale z mocami, które ten lud zniewalają. Nie zrozumiała, co ma na myśli. Potrząsnęła głową. - Mówisz zagadkami. Jedyną mocą, która nas zniewala, jest Rzym. - Nie Rzym mam na myśli, dostojna Frejo. - Nie rozumiem. - Zostań tu na chwilę, a wyjaśnię. - Ile czasu ci to zajmie? - zapytała. Uważała, że powinna mieć się na baczności przed tym człowiekiem. Wyciągnął rękę w stronę zachęcającej wysepki tonącej w słońcu zieleni. - Nie zatrzymam cię dłużej niż do chwili, kiedy cień przejdzie przez tę przesiekę. "Godzinę. Błagam, Panie, daj mi tylko godzinę!" Usiadła w słońcu i słuchała, jak Teofil opowiada o początkach, o tym, jak Bóg stworzył ziemię i człowieka, i o uwodzicielu, który wkradł się do raju. Freja zaczęła drżeć. Oblał ją zimny pot, serce biło ostrzegawczo. - Nie mogę cię słuchać - powiedziała wstając. On też wstał i obrzucił ją życzliwym spojrzeniem. - Dlaczego? - Ty jesteś wężem w naszym ogrodzie, nie zaś Tiwaz. - Przycisnęła do piersi swój medalion. - Nie wymieniłem imienia Tiwaza. - Choć kryjesz się za słowami, wiem, że przemawiasz przeciwko niemu. - Drżysz, pani. - Tiwaz ostrzega, bym cię nie słuchała. - Zapewne tak, gdyż Dobra Nowina Jezusa Chrystusa dałaby ci wyzwolenie. Zacisnęła dłoń na wisiorku, aż pobielały jej kostki palców. Cofnęła się całym ciałem. - Wieczorem czeka cię śmierć. Tiwaz wyleje na ciebie swój gniew za to, że chciałeś obrócić mnie przeciwko niemu. Chciała uciec stąd jak najprędzej, ale zmusiła się do tego, by oddalić się krokiem pełnym godności. - A jeżeli przeżyję, dostojna Frejo? - zawołał za nią Teofil, nim zdążyła dojść do skraju lasu. Obróciła ku niemu bladą, pełną napięcia twarz. - Nie przeżyjesz. - Czy wysłuchasz mnie, jeśli zachowam życie? Wysłuchasz wszystkiego, co mam ci do powiedzenia? W jej sercu kłębiły się sprzeczne uczucia. - Żądasz, bym zdradziła mego boga. - Proszę, byś wysłuchała prawdy. - Twojej prawdy! - Prawdy takiej, jaka jest, pani. Prawdy, która była, jest i będzie. - Nie będę cię słuchać! Nigdy! Znowu odwróciła się i poszła pospiesznie przez las, pragnąc znaleźć się jak najdalej od Rzymianina. Teofil zamknął oczy i podniósł głowę. - Jezu, pomóż! O zmroku Atretes przyszedł po Teofila. - Modliłem się za ciebie, jak prosiłeś - oznajmił posępnie - myślę jednak, że przed świtem będziesz z Jezusem. - Twoja ufność dodaje mi ducha, przyjacielu - odparł Teofil i roześmiał się. - Rispa nie chce nic jeść. Powiedziała, że będzie się modlić do samego końca. Teofil zastanawiał się, gdzie jest Freja, ale nie zapytał o to. Założył pas, bacząc, by miecz był umocowany z odpowiednim nachyleniem. - Jestem gotów. Idąc przez las u boku Atretesa, nie powiedział już ani słowa. Z każdym krokiem słał modlitwę do nieba. Ludzie zebrali się na skraju świętego gaju. Niektórzy byli pijani i zaczęli obrzucać go obelgami. Inni śmiali się, podnieceni myślą, że wkrótce zobaczą, jak leje się rzymska krew. Teofil wyczuwał narastający gniew Atretesa. Inni też to wyczuli i stopniowo wszyscy się uciszyli. Młody Rolf stał obok Ruda. W jego błękitnych oczach gorzał ten sam ogień, co niegdyś w oczach Atretesa. Długie rude włosy okrywała częściowo galea, skórzana czapka, na którą nakładano metalowy cassis. Na tym hełmie wyryto runiczne znaki zwycięstwa, a wśród nich imię Tiwaza. Rolf trzymał w prawym ręku długą broń sieczną o szerokim ostrzu, zwaną spatha, a w lewym - owalną, drewnianą tarczę z wyrytym imieniem boga, któremu Rolf służył. Była nim rogata, dwoista istota uzbrojona w topór i kosę. Pogański bóg Tiwaz. Młodością i siłą Rolf wyraźnie górował nad przeciwnikiem. Otwarte, czujne spojrzenie świadczyło, że młodzieńcowi nie brak też rozumu. Postawę miał dumną, uśmiech wyrażał pewność siebie i pogardę dla Rzymianina. Przypominał Teofilowi Atretesa. Teofil poczuł się samotny i opuszczony. Zdawał sobie sprawę z tego, co ujrzał Rolf: mężczyznę dwa razy starszego od siebie, uzbrojonego w krótszy miecz i bez tarczy. Łatwego przeciwnika. - Jedno przynajmniej nie ulega wątpliwości - powiedział Teofil, uśmiechając się do Atretesa. - Jeśli wygram, będę to zawdzięczał wyłącznie łasce Boga. - Co on mówi? - spytał Rud, który poczuł się urażony, gdyż Teofil odezwał się greką naznaczoną ciężkim akcentem łacińskim. - Walczy w imię Jezusa Chrystusa - odparł Atretes dostatecznie głośno, by wszyscy usłyszeli jego słowa. - I umrze w imię swego Boga - rzekł Rud i skinął głową w stronę swego zastępcy. Holt rzucił Atretesowi sznur. - Zwiąż go - polecił, odwracając się do nich tyłem. - Czy sądzą, że zamierzam teraz uciec? - spytał cicho Teofil, kiedy Atretes wiązał mu nadgarstki. - Tylko wodzowie wchodzą do świętego gaju bez więzów na rękach - wyjaśnił spokojnie Atretes i Teofil zobaczył, że rzeczywiście wszyscy inni też mają na rękach pęta. - To przypomnienie, że wszyscy jesteśmy więźniami Tiwaza - ciągnął szeptem Atretes, szarpiąc za sznur, by upewnić się, że węzły nie puszczą. - Uważaj, nie przewróć się. Atretes powiedział to takim złowieszczym głosem, że Teofil zmarszczył czoło. - A jeśli się przewrócę? Atretes spojrzał na swoich ziomków i zniżył jeszcze bardziej głos. - Jeśli zechcą okazać litość, wolno ci będzie dotoczyć się do świętego gaju. Jeśli nie, zwiążą ci nogi w kostkach i poślą po tę jasnowłosą dziewczynę albo po moją matkę, by podcięła ci gardło i zebrała do misy krew, którą złoży w ofierze płynnej Tiwazowi. - O Jezu, uchroń mnie przed tym! - Teofil rozejrzał się po otaczających go twarzach Chattów. Wiedział od dawna, że Germanie są krwiożerczy, ale nie zdawał sobie sprawy, jak daleko posuwają się w swoich religijnych obrządkach. - Nie widzę tu nikogo nastawionego zbytnio litościwie. - Uśmiechnął się krzywo. Atretes roześmiał się posępnie. - Masz rację, ale z pewnością wolą, by odebrał ci życie Rolf niż by ten zaszczyt spotkał niewiastę. Spętał Teofilowi nogi. Rud i Holt wzięli pochodnie i poprowadzili orszak do lasu. Przed Teofilem i Atretesem, a także za ich plecami przewracali się co chwila jacyś wojownicy. Teofil z trudem nadążał. Poruszał się niezdarnie, mając ograniczone pętami ruchy nóg. Spojrzał na otaczających go wojowników i ogarnęło go współczucie. Ich dusze były tak samo spętane jak ciała. Skupił na nich swe myśli i w rezultacie potknął się o korzeń drzewa. Z najwyższym wysiłkiem odzyskał równowagę. Atretes zaklął pod nosem. Teofil zdawał sobie sprawę, jakie trudne chwile przeżywa Germanin. - Przyjacielu - szepnął - cokolwiek się zdarzy tej nocy, pamiętaj o jednym: Bóg jest królem. Bóg sprawia, że wszystko dzieje się ku korzyści tych, którzy Go kochają i zostali wezwani, by służyć Jego celom. Umrę albo zachowam życie, ale nie ma to żadnego znaczenia. - Ma. To morderstwo - odparł posępnie Atretes. - Nie masz szans w walce z Rolfem. Holt nauczył go wszystkiego, co sam umie, a w czasach mojego ojca był najlepszym wojownikiem. Przysięgam, że twoja śmierć będzie... - Posłuchaj, Atretesie. Postępuj wedle woli Bożej. Nie próbuj dopasować się do swojego ludu, lecz odmień się, odnawiając swój umysł, abyś mógł pokazać, co jest wolą Boga, co jest dobre, godne przyjęcia i doskonałe. Pamiętaj, czego cię uczyłem. - Nie umiem być taki jak ty. - Jesteś bardziej do mnie podobny niż myślisz. Musisz mnie wysłuchać. Mamy bardzo mało czasu. Chrystus swą Boską mocą dał ci wszystko, co przynależy życiu. Otrzymałeś pobożność przez prawdziwą znajomość Jezusa Chrystusa, który cię powołał. Staraj się, abyś został pochwalony jako wojownik, który nie ma się czego wstydzić. - Jestem wojownikiem i będę postępował jak wojownik. - Mówisz jak człowiek, Atretesie. Musisz żyć dla Boga. - Mam więc stać z założonymi rękami? - Wcale nie. Masz kochać swój lud. - Kochać tych ludzi! - warknął, obrzucając pochmurnym spojrzeniem Chattów. - Po tym, co zdarzy się tej nocy? - Wbrew temu. - Byłem wodzem. - Otóż to. Czy jako wódz uczestniczyłeś w takich obrządkach? Atretes obdarzył go mrocznym spojrzeniem. - Wiesz, że tak. - Pamiętaj więc o życiu, z którego Chrystus cię wezwał. Pamiętaj, jak to jest żyć w mroku. - Popatrzył na upartą, pełną dumy twarz przyjaciela. - Atretesie, posłuchaj mnie, na Boga! Pozwól, by ci ludzie dostrzegli w tobie owoc Ducha. Pozwól, by Bóg uwolnił twój lud spod władzy Tiwaza. Oddaj się całym sercem Bogu i pozwól, by On stworzył w tobie miłość, radość, pokój, cierpliwość, życzliwość, dobroć, wierność, łagodność i powściągliwość, w ten bowiem sposób zostanie ogłoszony Bogiem wszechmocnym. Żadne prawo, żadne królestwo nie przemoże tego, co On w tobie zdziałał. - Zastanowię się nad tym. - Nie! Czyń słowo, którego cię nauczyłem! Krocz drogą godną Jezusa Chrystusa! Podobaj się Bogu każdą cząstką swego życia! - Łatwiej byłoby mi umrzeć za Niego niż patrzeć, jak giniesz ty! - Szatan wie o tym lepiej niż ty. Nie możesz mu ulegać. Trzymaj się swojej wiary i szukaj pokoju w Chrystusie. Jeśli umrę, raduj się, bo będę z naszym Panem. Nie ma takiej mocy, która oddzieliłaby mnie od Chrystusa Jezusa. Wiesz, że nie ma tej mocy śmierć. Ludzie idący z przodu zatrzymali się. Holt podszedł do nich i zobaczyli w świetle pochodni jego zagniewaną i przestraszoną twarz. - Milczeć! - Spojrzał groźnie na Atretesa. - Znasz prawo. Atretes zesztywniał, kiedy go napomniano, ale Teofil skinął tylko głową i nie powiedział już ani słowa. Kiedy znaleźli się w świętym gaju, Teofil zobaczył ogień rozpalony w zabezpieczonym palenisku. Czekał już na nich stary kapłan ubrany w grubą białą tunikę z lnu, przetykaną złotym wzorem. Na środku widać było stary dąb. Wszyscy usiedli i kapłan wyjął ukryte w pniu symbole Tiwaza. Uniósł z czcią złote rogi, żeby wszyscy mogli je zobaczyć. Zawsze radował się tą chwilą i mocą, jaka na niego spływała. Śpiewając i kołysząc się, umieścił rogi na prostym kamiennym ołtarzu nie opodal wiecznie płonącego ognia. Atretes uwolnił ręce i nogi Teofila. Zwinął i odłożył sznur. Gundrid wyjął zza pasa sztylet i przeciął skórę na przedramieniu. Krew spłynęła na święte rogi. To samo uczynił Rud, przekazując następnie obrzędowy sztylet Holtowi. Kiedy krew Holta spłynęła na rogi, Gundrid wziął od niego sztylet. Położył go sobie płasko na obu dłoniach i podsunął Atretesowi. - Długo czekaliśmy na twój powrót. Atretesie, synu wielkiego Hermuna, najwyższego wodza Chattów, Tiwaz oczekuje na potwierdzenie ślubów. Atretes nie poruszył się. Patrzył bez słowa na Gundrida. Stary kapłan podszedł bliżej. - Weź sztylet z moich rąk. - Anomia uprzedziła go już, że Atretes przestał wierzyć w Tiwaza. - Jesteś człowiekiem honoru - ciągnął, spragniony chwały, jaką byłby otoczony, gdyby sprowadził Atretesa na ścieżkę wiary. - Pamiętaj o swoich ślubowaniach. Atretes dźwignął się powoli na nogi. - Odrzucam Tiwaza - powiedział wystarczająco głośno, by wszyscy go usłyszeli. Gundrid cofnął się. Chwycił sztylet za rękojeść i przyłożył go sobie do boku. - Śmiesz powiedzieć coś takiego przed ołtarzem swojego boga? - spytał, a jego głos potężniał z każdym wypowiedzianym słowem. - Śmiem - powtórzył spokojnie Atretes. Jego oczy płonęły tak samo mocnym blaskiem, jak oczy otaczających go Chattów. Przenosił spojrzenie z jednej twarzy na drugą przyglądając się ludziom, którzy byli niegdyś jego przyjaciółmi, a teraz wpatrywali się w niego nieufnie, gniewnie, ze strachem. - Śmiem powiedzieć coś więcej. Głoszę, że Jezus Chrystus jest Panem wszystkiego! - wykrzyknął i jego głos poniósł się przez święty gaj. Powiał posępny wiatr, poruszając liśćmi i gałęziami, i było to tak, jakby zjawiła się tu jakaś istota pełna złej woli. Gundridem owładnął strach i zaczął się żarliwie modlić, błagając Tiwaza, by ten odwrócił od nich swój gniew. Ucichły żaby, ustało brzęczenie owadów, wszystkich zebranych przed wiecznym ogniem przeniknął chłód i nawet Atretesa ogarnął lęk. Wyczuwał czyjąś obecność - tak zimną, że aż palącą. Gundrid dorzucił czegoś do ognia i wybuchły wokół niego kolory, strzeliły w górę iskry. W powietrzu unosił się smród płonącej siarki, który zmieszał się z innymi dziwniejszymi woniami. Oczy kapłana uciekły jakby w głąb czaszki i wydawało się, że jakaś siła wzięła starca w swe posiadanie. Z jego ust popłynęły niezrozumiałe słowa, wypowiadane głosem głębokim i gardłowym, przypominające pomruk dzikiego zwierzęcia. - Tiwaz przemówił - powiedział Rud i wszyscy zamarli z przerażenia. Po chwili zaczęli uderzać miarowo bronią o tarcze i łoskot potężniał, wypełniając leśną ciemność. - Tiwaz! Tiwaz! Tiwaz! Imię boga brzmiało jak bicie bębna i narastało, aż kapłan wydał przeciągły okrzyk, od którego Atretes poczuł drżenie w trzewiach. Włosy zjeżyły się mu na głowie. To, co zawładnęło Gundridem, odeszło. Ludzie zamilkli. Siedzieli i czekali. Oszołomiony Gundrid spojrzał na stojącego przed nim Atretesa. Doświadczonym okiem dostrzegł w oczach młodszego mężczyzny błysk zwątpienia i lęku. Tiwaz nie stracił jeszcze całkiem swej władzy nad nim. - Uwiedziono cię, Atretesie - powiedział Gundrid i wskazał oskarżycielsko palcem na Teofila. - Tiwaz ujawnił mi ukryte motywy, kierujące tym człowiekiem! - Rozejrzał się po zgromadzonych wojownikach. - Rzymianin mówi o pokoju - wrzasnął - ale przynosi nam kłamstwa i fałszywego boga, chce bowiem osłabić nasz lud! - Wyciągnął ramiona, jakby obejmując nimi wszystkich obecnych. - Jeśli go posłuchacie, zostaniecie zniszczeni. Chattowie zaczęli krzyczeć, przysięgając wierność Tiwazowi. Gundrid słuchał, unosząc co jakiś czas ręce i zachęcając ich do coraz głośniejszych okrzyków. Patrzył tryumfalnie na siedzącego obok Atretesa Rzymianina. Jest lepszy koniec dla rzymskiego psa niż honorowa walka z wojownikiem Chattów! Sprawiedliwy gniew napełnił Teofila, kiedy patrzył w rozradowane oczy starego kapłana. Z całą jasnością, jaką daje człowiekowi Duch Święty, widział, że Gundrid nie chce dopuścić do walki. Zamierza wmówić wojownikom, że Tiwaz pragnie ludzkiej ofiary. "Panie, wolałbym walczyć niż umrzeć na ołtarzu szatana! Co będzie z tymi ludźmi? Jeśli zawrą plemienne przymierze i powstaną przeciwko Rzymowi, zostaną unicestwieni jak Żydzi." Panował ogłuszający zgiełk. Teofil zerwał się na równe nogi. - Sprowadzono mnie tu, bym walczył z waszym wojownikiem w celu rozstrzygnięcia sprawy przymierza plemiennego! - krzyknął, rzucając im wyzwanie. Ogłuszający łoskot ucichł, kiedy wystąpił śmiało na środek kręgu i spojrzał prosto w oczy Gundridowi. - A może wasz bóg boi się wyniku tej walki? Wojownicy zaczęli wykrzykiwać prosto w swoje tarcze. Rolf zerwał się jednym skokiem i wyszedł na środek kręgu. Był spragniony walki. - Umrzesz, Rzymianinie! - Za Tiwaza! Za Tiwaza! Teofil zrzucił pas. - Jezu Chryste, nie opuszczaj mnie! Daj mi siłę i wytrwałość - powiedział i dobył miecz z pochwy. - Niechaj będzie to walka o Twoją chwałę, Panie. Cisnął pas w ciemności. "Rzuć też miecz" - usłyszał cichy, spokojny głos. Teofil poczuł się nagle, jakby uszło z niego całe powietrze. Dłoń stała się śliska od potu, serce biło mu jak młot. - Panie? - szepnął z niedowierzaniem. "Miecz!" - Jezu, chcesz, bym umarł? Młody wojownik Chattów szedł w jego stronę z dzikim uśmiechem na twarzy, spragniony tego, by jak najszybciej użyć spathy, którą zaciskał w dłoni. "Kto mieczem wojuje, od miecza ginie." Teofil odetchnął głęboko przez nos, a potem wypuścił powietrze ustami. - Niechaj tak się stanie. Cisnął miecz w ciemności. Rolf przystanął zaskoczony, wyprostował się i zmarszczył brwi. - Co robisz? - krzyknął Atretes, widząc, że gaśnie ostatni promyk nadziei. Teofil nie zwrócił na niego uwagi. "Panie, Panie! - modlił się. - Mam stać i czekać na śmierć? Czy mam pozwolić, by porąbał mnie na kawałki jak jagnię przeznaczone na rzeź? Myślałem, że przyszedłem tu zapobiec wojnie." Jozue. Samson. Dawid. Trzy imiona rozbrzmiewały w jego głowie jak bicie bębna. Jozue. Samson. Dawid. - Zabij go! - wrzasnął Gundrid, czując, jak przenika go przerażenie. - Nie zwlekaj! Wojownicy zerwali się ze swoich miejsc, gdyż Rolf wykrzyknął: "Tiwaz!" i rzucił się do ataku. Machnął mieczem z taką siłą, że przeciąłby ciało Teofila na pół, gdyby Teofil nie zanurkował w lewo i nie obrócił się, by wymierzyć młodzieńcowi cios pięścią w tył głowy. Hełm wygiął się i wojownik opadł na kolano. Teofil przeszedł na skraj kręgu i czekał. Atretes patrzył na niego z niedowierzaniem. - Skończ z nim! Jednak Teofil tego nie uczynił. Rolf dźwignął się na nogi, potrząsnął głową. Teofil ani drgnął. Rolf obrócił się, ale nie był w stanie skupić wzroku. Oddychał ciężko, twarz mu płonęła. Zanim rozjaśniło się mu w głowie, podniósł miecz i rzucił się przed siebie. Teofil ze zręcznością doświadczonego atlety zrobił unik i z całej siły uderzył chłopca w splot słoneczny. Rolf potknął się, ale nie upadł. Teofil, dysząc ciężko, zadał mu straszliwy cios pięścią i młodzieniec zwalił się jak kłoda. Rozpaczliwie próbował nabrać powietrza w płuca, ale po chwili opadł na plecy i leżał nieruchomo z rozpostartymi ramionami i nogami. Żaden z wojowników nie poruszył się, nie śmiał odetchnąć. Walka trwała krócej niż minutę i oto ich najlepszy wojownik leżał na ziemi jak martwy. - Cała chwała Tobie, Panie - powiedział głośno Teofil. Podniósł głowę, obrócił się i spojrzał prosto w oczy kapłana. Gundrid trząsł się ze strachu. Panowała grobowa cisza. Teofil przyklęknął na jedno kolano i przyłożył dłoń do szyi Rolfa. Poczuł mocny puls. Położył potem dłoń na piersi wojownika i poczuł, jak się unosi. Rolf znowu oddychał. Teofil wyjął z jego ręki spathę i wstał. Spojrzał na Atretesa i ujrzał, że szarpią nim sprzeczne uczucia. Oto bowiem leży powalony wojownik Chattów, ziomek Atretesa. Teofil powiódł powoli spojrzeniem po kręgu twarzy. Widział, jak starają się utwardzić serca, by z godnością przyjąć śmierć Rolfa. Holt zamknął oczy, gdyż u stóp Teofila leżał syn poległego brata. Żaden z wojowników nie uczyniłby nic, żeby powstrzymać Teofila od zabicia Rolfa. To sprawa honoru. Teofil cisnął miecz do stóp Ruda. Zaskoczony wódz przyjrzał się jego twarzy. Po chwili skinął sztywno głową. - Nie będzie przymierza. Rozdział VII Chociaż mieszkańcy wioski nadal unikali Teofila, już wkrótce wszyscy zauważyli, że dzieci garną się do niego bez żadnego strachu czy nieufności. Śpiewał przy pracy i dzieciarnia przychodziła, żeby go posłuchać. Z początku trzymała się z daleka, kryjąc się za drzewami albo wspinając się na gałęzie, by patrzeć na niego z góry. Stopniowo dzieci ośmielały się. Jakiś mały śmiałek rzucił z wysokości gałęzi pytanie i Teofil wyprostował się, żeby mu odpowiedzieć. W jego słowach było tyle ciepła i przyjaźni, że dzieci opuściły swoje powietrzne kryjówki, powychodziły spoza pni i usiadły w słońcu na trawie, by go posłuchać. Teofil zaś snuł opowieści. Jakaś zatrwożona młoda matka przybiegła po swojego syna. - Nie przychodź tu. Anomia powiedziała, żebyś trzymał się daleko od tego człowieka. Chcesz sprowadzić na nas gniew Tiwaza? Dziecko wyrywało się i piszczało. - Chcę usłyszeć koniec historii! - Musisz być posłuszny matce - powiedział siedzący na trawie Teofil. - Historia może poczekać. - Dzieci! - krzyknęła kobieta, wymachując rękami. - Idźcie do domu i nie przychodźcie tu, bo Anomia dowie się o wszystkim. Nuże! Teofil siedział dłuższą chwilę ze spuszczoną głową. W końcu westchnął, wstał i wrócił do korowania pni i ociosywania belek na swój grubenhaus. W pewnym momencie wyczuł, że ktoś się mu przygląda. Przerwał pracę, rozejrzał się i zobaczył mężczyznę stojącego dość daleko w cieniu. Nie widział, kto to jest, a i tamten nie zamierzał podejść bliżej. Teofil wrócił więc do pracy. Kiedy po chwili podniósł głowę, mężczyzny już nie było. Rispa była już zmęczona ciągłymi kłótniami między Warusem i Atretesem. Bolała ją głowa. Miała wrażenie, że Chattowie mają zwyczaj pić przed każdą poważną rozmową. Do tych dwóch dołączali inni wojownicy, aż w domu robił się tłok od pijanych piwem lub miodem mężczyzn. Rolf pełnił straż, siedząc z posępną miną pod ścianą. Przysłuchiwał się z błyszczącymi błękitnymi oczami rozmowie, ale sam nie zabierał głosu. Upór Warusa, który ani myślał słuchać, ścierał się z gryzącą ironią Atretesa. Rispa kurczyła się wewnętrznie, gdyż uwagi, jakie rzucał jej mąż, podsycały tylko wściekłość Warusa. Czy Atretes zapomniał wszystkiego, czego nauczył go Teofil? Żałowała, że nie ma tu Frei, gdyż matka Atretesa umiała doprowadzić do tego, że burza zmieniała się w rozsądną rozmowę, ale Freja była w świętym lesie, gdzie medytowała i modliła się do Tiwaza. "Panie, pomóż, by otworzyły się jej oczy." Rispa miała ochotę krzyknąć, żeby przestali, ale wiedziała, że na nic by się to zdało. Kiedy próbowała coś powiedzieć, nikt nie miał zamiaru jej słuchać - nawet Atretes, który często przestawał panować nad swoimi uczuciami. Z początku myślała, że po prostu nie chcą słuchać kobiety. Jednak inne traktowano z szacunkiem. Słuchano ich słów. Brano je pod uwagę. Atretes powiedział jej, że Chattowie wnosili żonom w wianie bydło, one zaś dawały im broń. Małżeństwo było związkiem na całe życie i kobiety dzieliły z mężczyznami wszystkie koleje życia. Kobiety dostarczały żywność na pole bitewne, a nawet zostawały tam, by zagrzewać mężów i synów do walki. Chattowie wierzyli, że kobiety zamieszkuje żywioł świętości i dar prorokowania, co tłumaczy, dlaczego z taką grozą patrzono na Freję i Anomię. Dopiero kiedy przypadkiem usłyszała rozmowę Frei z Warusem, zrozumiała, dlaczego nikt nie chce słuchać, co ona ma do powiedzenia. Okazało się, że Anomia, dbając o to, by nie liczono się z Rispą, ostrzegła wszystkich, że młoda Jonka przybyła tutaj, by wywieść ich na manowce. Rispa nie powiedziała o tym ani słowa Atretesowi, gdyż bała się tego, co jej mąż może zrobić. Anomia rozbudzała w nim namiętności, które lepiej pozostawić w uśpieniu, im mniej więc będzie miał z nią do czynienia, tym lepiej. Rispa musiała więc pogodzić się ze swoją sytuacją. Słuchała, jak przekrzykują jeden drugiego i obsługiwała ich, ani na chwilę nie ustając w godnej i wytrwałej modlitwie. "Boże, pokaż mi, co mam czynić. Pokaż, jak postępować. Daj mi Twoją miłość do tych ludzi. Pozwól, bym ukryła się w Twoim pokoju i by burza nie wstrząsnęła moją wiarą." Nawet podając jadło mężczyznom dyskutującym z Atretesem, medytowała nad Pismem, którego uczyli ją Szczepan i Teofil. Mężczyźni wokół niej napełniali co i raz rogi miodem albo piwem. Przypominała sobie psalmy mówiące o panowaniu Boga, Jego opiece i miłości, a wokół niej trwała kłótnia. "Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego." Raz po raz powtarzała sobie powoli te słowa, żeby ukoić nerwy, a potem jeszcze wolniej, by smakować je, gdyż niosły pokój, za którym tak tęskniła, pokój przekraczający wszelką możliwość zrozumienia. Nie spodziewała się, by ktoś zwrócił na nią uwagę. - Winny! Niby dlaczego mam być winny? - złościł się Warus, stając z twarzą wykrzywioną gniewem na swojej zdrowej nodze. - Siadaj i wysłuchaj mnie! - krzyknął Atretes. - Dość się ciebie nasłuchałem! Kłaniaj się przed tym swoim słabym Bogiem, ale ja ani myślę! Mam wybaczać? Nigdy nie zegnę przed Nim karku. - Zegniesz ten swój kark albo trafisz do piekła! Przestraszony Kaleb przyłożył rączki do uszu i zaczął płakać. Rispa podniosła go i przytuliła, przemawiając łagodnie, żeby ukoić jego lęk. Atretes coraz szybciej tracił cierpliwość. - Weź go na dwór! Zabierz go stąd! Wyszła z domu, dziękując Bogu za chwilę wytchnienia. Odetchnęła z ulgą i wtuliła twarz w szyję synka. Jak pięknie pachnie dzieckiem! - On nie gniewa się na ciebie, kochanie - powiedziała, całując Kaleba. - Złości się na świat. Przybiegły dzieci Marty, spragnione zabawy z małym kuzynem. Rispa roześmiała się i postawiła Kaleba na ziemi. Większość tutejszych dzieci biegała nago, okryta brudem. Matki dbały tylko o to, żeby nie odeszły za daleko, a poza tym pozwalały im włóczyć się, gdzie chciały, i bawić się, ile dusza zapragnie. Kaleb był tak samo jak ona zachwycony tym rozbrykanym towarzystwem. Cóż za odmiana po wściekłej kłótni w domu. - Elza! Derek! - krzyknęła Marta zajęta tkaniem przy drzwiach swego domu. - Zostawcie Rispę, nie zawracajcie jej głowy. - One mi nie przeszkadzają - powiedziała z uśmiechem Rispa. Marta nie zwróciła na nią uwagi. - Derek! Wracaj do domu! Uśmiech zamarł na twarzy Rispy. Dzieci zrobiły pochmurne miny, ale poszły posłusznie do matki. Inne też musiały wrócić do swoich matek i w końcu Rispa została sama na ulicy z Kalebem, który kręcił się to tu, to tam, wykrzykując coś z podnieceniem. Marta powiedziała kilka słów dzieciom i skłonieniem głowy wskazała im las. Próbowały się spierać, ale szybko uciszono je i kazano iść do lasu. Elza spojrzała smutno na Rispę. - Idź, Elzo! Kaleb chciał pobiec za dziećmi. - Za! Za! Za! - wykrzykiwał, podążając niezdarnie za starszą kuzynką. Elzie łzy napłynęły do oczu, ale pobiegła dalej. Kaleb upadł. Dźwignął się i znowu zaczął krzyczeć: - Za!... Za!... Rispa poczuła się zraniona. Pochyliła się i postawiła Kaleba. Otrzepała lnianą tunikę dziecka i pocałowała je. Potem podniosła synka i spojrzała w stronę Marty. Jak mogła zrobić coś takiego? Wtuliła znowu twarz w szyję dziecka i modliła się. - Panie, uwolnij mnie od gniewu - szepnęła, starając się zapanować nad łzami, które napływały jej do oczu. Podniosła głowę i zobaczyła, że Marta siedzi ze spuszczoną głową i dłońmi splecionymi na podołku. Gniew Rispy ulotnił się. Jej szwagierka nie ma w sobie ani krzty okrucieństwa. Po prostu się boi. Kiedy Marta podniosła głowę, Rispa uśmiechnęła się do niej łagodnie, żeby pokazać, że nie żywi żadnej urazy. Dobrze pamiętała, jak to jest żyć w mroku i czuć strach. - Pójdziemy na spacer i odwiedzimy Teofila - szepnęła i ruszyła ulicą. - Teo!... Teo!... - Tak, Teo. Postawiła Kaleba na ziemi, wzięła go za rączkę i starała się dostosować swój krok do jego niepewnych kroczków. Grubenhaus Teofila był już prawie gotowy. Na otwartej przestrzeni przed domem płonął ogień, ale samego Teofila nie było w pobliżu. Zaciekawiona Rispa weszła do wkopanego w ziemię domu. Od czasu, kiedy była tu po raz ostatni, pogłębił wykop, który miał teraz pięć stóp głębokości, dziesięć szerokości i dwanaście długości. W kącie zobaczyła siennik i dwa grube, wełniane pledy. Koło siennika leżał starannie poukładany dobytek Teofila. Nad wykopem wzniesiono prostą, drewnianą nadbudowę, zwieńczoną wspartym na sześciu słupach rusztowaniem dachowym z nachylonych ukośnie belek, które przymocowano do kalenicy. Ściany wykonano z grubo ociosanych desek, dach przykryto strzechą, podłogę stanowiła ubita glina. Grubenhaus pachniał czystą, żyzną ziemią. Było w nim zimno, ale Rispa wiedziała, że w zimie wystarczy niewielki ogień, by panowało tu przyjemne ciepło. - No i co ty na to? - spytał Teofil, który stanął w tym momencie w drzwiach nad nią. Zaskoczona, obróciła się i podniosła głowę, żeby na niego spojrzeć. Oparł się jedną ręką o nadproże, pochylił i uśmiechnął do niej. - Wydaje się przytulniejszy niż długi dom Warusa. Natychmiast zaczęła żałować tych słów. Nie chciała przecież krytykować brata Atretesa. Kiedy wyszła na słońce, Teofil wziął od niej Kaleba i podniósł go wysoko. Potrząsał nim, doprowadzając dziecko do wybuchów śmiechu. Z uśmiechem przyglądała się tej zabawie. Atretes był tak zaprzątnięty kłótniami ze swoimi współplemieńcami, że nie miał ani chwili dla Kaleba. Zobaczyła, że Teofil piecze na rożnie nad ogniskiem przyprawionego ziołami królika. - Smaczny, tłusty królik - powiedział. - Zostań, żeby podzielić ze mną posiłek. - Zostanę, ale podziel się z Kalebem. Ja nie jestem zbyt głodna. Przyjrzał się jej uważnie i spostrzegł, że jest czymś bardzo zmartwiona. - Coś nie tak? - Jak na tę sytuację, wszystko układa się nie najgorzej - odparła wymijająco, widząc jego spojrzenie. - Dzieli się Ewangelią. Prawdę mówiąc, wykrzykuje ją wniebogłosy. A Warus i inni wrzeszczą mu tak samo głośno o mocy Tiwaza. - Usiadła i potarła skronie. - Nie słucha ich. Oni nie słuchają jego. Jednym słowem, nikt nie słucha nikogo. - Bóg dokonuje swego dzieła w ludziach mimo ich wad, a często poprzez te wady. Postawił Kaleba i klepnął go lekko w pupę. Spojrzała na niego ze smutkiem. - Chciałabym w to wierzyć, Teofilu, ale kiedy patrzę na Atretesa, kiedy go słucham, nie widzę różnicy między nim a tamtymi. Poza tym, że go kocham. Tak bym chciała, żeby panował nad swoim językiem! Kaleb usiadł obok niej i bawił się trawą. Pogładziła go z czułością po czarnych włosach. - Warus i pozostali są uparci, dumni i gwałtowni ponad wszelką miarę. Ale Atretes jest dokładnie taki sam. Czasem wydaje mi się, że zaraz chwyci Warusa za gardło i udusi, jeśli ten nie zechce uwierzyć, iż Jezus jest naszym Panem. - Przeżywałem już tego rodzaju zawód. - Teofil uśmiechnął się. - Droga do Germanii była naprawdę długa. Odwzajemniła mu uśmiech. Ona też pamiętała to doskonale - nawet lepiej niż on - i bała się, by Atretes nie stał się znowu takim człowiekiem jak dawniej. Bolała ją głowa. Znowu potarła skronie. - Trzeba było cudu, żeby zmienić sposób myślenia Atretesa o Jezusie. - Cuda zdarzają się wokół nas codziennie, Rispo. Wstała wzburzona. - Wiesz, jaki cud mam na myśli. Żeby przekonać tych ludzi, słońce musiałoby zajść w samo południe. - Siadaj - rozkazał łagodnym głosem i Rispa posłuchała. - Atretes wcale się nie zmienił, Teofilu. Jest gniewny tak samo jak dawniej. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak się upierał przy swoim zdaniu. A kiedy już się uprze, gotów byłby kopniakami i wrzaskami zapędzić swoich ludzi do królestwa Bożego, czy chcą tego, czy nie. Nie mogąc usiedzieć na miejscu, wstała, żeby obrócić królika nad ogniem. Kiedy usiadła z powrotem, Teofil uniósł kąciki ust w uśmiechu pełnym rozbawienia. Rispę przepełniała potrzeba działania. Gdyby była żołnierzem, kazałby jej przebiec odpowiedni dystans. - Czy pamiętasz, jak powiedziałeś mi, że słowo Boże jest mieczem prawdy? - Pamiętam. - No i Atretes wziął to sobie do serca. Tnie na prawo i lewo swoimi słowami. Atakuje bezlitośnie swoich ziomków. Ewangelia stała się w jego rękach orężem do walki z innymi. Teofil usiadł i zacisnął dłonie między kolanami. - Nauczy się. - Kiedy już rzuci tych ludzi z powrotem w ramiona Tiwaza? - Nadal w tych ramionach pozostają. - A on skłoni ich do wyrwania się z tego uścisku? Teofilu, boję się o nich wszystkich. Boję się o Martę i jej dzieci. Boję się, i to najbardziej, o Atretesa. Płonie wiarą, ale co z miłością? Zastanawiała się czasem, czy Atretes bardziej się nie troszczy o ocalenie swej dumy niż duszy. - Czegóż możesz się lękać, Rispo? - spytał spokojnie Teofil. - Czy naprawdę myślisz, że zamysł Boży się nie powiedzie z powodu słabości jednego człowieka? Jego spokój był jak oliwa wylana na wzburzone morze myśli, kłębiących się w jej głowie. Wiedziała, o co w gruncie rzeczy Teofil pyta. Czy ona, Rispa, wierzy, że Bóg jest królem? Czy wierzy, że Bóg ma swoje zamysły co do niej, Atretesa i wszystkich tych ludzi? Czy ma dość wiary w Jezusa, by wiedzieć, że dokończy On dzieła, które rozpoczął? Stanęło przed nią jedno jedyne pytanie, mocne i proste: "W kim pokładasz wiarę, Rispo? W innych? W sobie? Czy we Mnie?" Łzy trysnęły jej z oczu. - Moja wiara jest słaba. "O Panie, Boże mój, jestem tak kruchym naczyniem. Żałosnym. Śmiesznym. Czemu znosisz cierpliwie moją słabość?" - Masz to, co dał ci Bóg. - Mam za mało. - Któż lepiej niż Bóg wie, czego ci potrzeba? Podniosła twarz do słońca. Chciała przywrzeć do jego słów, trzymać się ich z całej siły. Spuściła głowę i zamknęła oczy. - Rano, kiedy wszyscy się modlimy, Atretes jest pełen spokoju. Jest szczęśliwy. Rano wiem, że nic nie powstrzyma Pana przed spełnieniem celu, jaki nam postawił. Jestem wtedy pełna spokoju i nadziei. Spojrzała na swego przyjaciela i zapragnęła stać się bardziej do niego podobna. - Później jednak, kiedy słucham tych gniewnych wrzasków, zaczynam zastanawiać się, kto naprawdę włada. Podniosła wzrok na błękitne niebo i przepływające po nim białe chmury. - Czasem pragnę, by Jezus wrócił natychmiast, w tej minucie, i uporządkował wszystko. Pragnę, by wstrząsnął ziemią i otworzył ich oczy na knowania szatana. Wtedy bowiem i Warus, i Freja, i Marta, wszyscy, którzy żyją w strachu przed Tiwazem, dowiedzieliby się, co jest prawdą. - Przypomniała sobie twarz Marty. Biedna kobieta, przestraszona i zawstydzona! - Pragnę, by ujrzeli Jezusa w całym majestacie i chwale pochodzącej z nieba. Wtedy wiedzieliby, że Tiwaz jest niczym. Wtedy staliby się wolni. - Nie wszyscy, którzy widzieli znaki i cuda dokonywane przez Jezusa, byli przekonani, że jest On wcielonym Synem Boga. - Atretes dał się przekonać. - Atretes był do tego gotowy. Ktoś zasiał ziarno, nim jeszcze go poznałaś. - Hadassa. - Łaknął Chrystusa. Nie mamy wcale pewności, że cuda sprowadzą wiarę, nigdy bowiem nie są ważniejsze niż orędzie zbawienia. - Tak. Czekajmy i nie traćmy nadziei. I nie ustawajmy w modlitwie. Uśmiechnął się i nie dodał ani słowa. - Cierpliwość nigdy nie była moją cnotą, Teofilu - westchnęła Rispa. - Nauczysz się jej. - Czasem martwię się, że nie będę umiała do niej dojść. - Uśmiechnęła się z zadumą. - A czy ty nie pragniesz, by Jezus przyszedł tu teraz i wybawił nas od wszelkich kłopotów? - Pragnę. Każdym mym tchnieniem. Roześmiała się. - Chwała Bogu, że nie jestem w tym sama. Mam pewien pomysł. Może byśmy wybudowali dom ku czci Pana, zamknęli się w nim i nigdy go już nie opuszczali. Chociaż był to tylko żart, dostrzegł w jej oczach rozpacz, dostrzegł, jak bardzo jest nieszczęśliwa. - Jakie światło może bić z zamkniętego domu? Bóg chce, byśmy żyli w świecie, nie zaś zamknięci przed światem. Jej uśmiech zgasł, górę wzięło poczucie zawodu. - Atretes nie kryje się przed światem. Staje na środku areny i chłoszcze każdego, kto chce stawić mu czoło. Jednakowo karci swego brata, krewnych i przyjaciół. - Wskazała ręką w stronę wioski. - Kiedy wychodziłam, przekrzykiwali się z Warusem. A chodziło im o pokój Boży! I czym byłby taki pokój dla Chattów. Chodziło o pokój, Teofilu! Jakże mogą cokolwiek zrozumieć, jeśli w ten sposób im o tym mówi? - Jeszcze się nauczy, Rispo. Nauczy się. Musimy okazywać mu cierpliwość. - Jak on tym, których chce przekonać? - Nie, lecz cierpliwość, jaką Bóg okazuje nam. Wbrew temu, co myślisz, nie Atretesem winnaś najbardziej się martwić. Przede wszystkim musimy myśleć o Bogu. - Wiem, ale... - Wiesz. Czy jednak postępujesz wedle tego, co wiesz, czy wedle tego, co czujesz? Usiadła. Poczuła ogromny smutek. Zawsze była pierwsza do mówienia, a ostatnia do słuchania. To jedna z jej słabości. Podobnie jak słabością Atretesa jest wybuchowy charakter i to, że wszystko w nim goreje, bo niczego nie potrafi zapomnieć. Teofil wstał i obrócił królika na rożnie. - Spójrz na Atretesa jako na dziecko w wierze. Uczy się chodzić, wspierając się na wierze, jak Kaleb uczył się chodzić na swoich nóżkach. Pamiętasz, jak ciągle potykał się i upadał. Czasem nawet się zranił. Był niezdarny. Chodził tam, gdzie nie powinien. I często płakał z rozdrażnienia. - Wyprostował się i wskazał głową na zalaną słońcem łąkę. - Spójrz na niego teraz. - Kaleb uganiał się właśnie za motylem. - Z każdym dniem jego kroki są pewniejsze. Uśmiechnął się do niej i ciągnął: - Tak samo jest z nami. Uczymy się chodzić u boku Chrystusa. Jest to proces, nie zaś coś raz na zawsze osiągniętego. Postanawiamy przyjąć Pana i jesteśmy zbawieni, ale na tym nie koniec. Musimy zabiegać usilnie o uświęcenie samych siebie. Przekażę ci wszystko, co wiem z Pisma. Ty będziesz wprowadzała Boże słowo w codzienne życie. Sama prawda będzie dla tych ludzi najlepszym świadectwem. - Ale rozejrzyj się wokół siebie. Ileż tu rzeczy przeciwnych do tego, co Bóg wskazał nam jako prawe. - Nie jest naszym zadaniem odmieniać życie tych ludzi. Nie jest nim walka z pogańskim bóstwem, jak nie jest zadaniem Atretesa wbijanie im siłą do głów wiary w Chrystusa. Naszym zadaniem jest poświęcić całe życie temu, by spodobać się Bogu. Po prostu! Musimy wszystkie wysiłki skupić na tym, by myśleć tak, jak myśli Bóg, patrzeć na siebie i na innych tak, jak On patrzy, chodzić tak, jak On chodził po świecie. To zadanie naszego życia. - Uważasz więc, że nie powinnam pouczać Atretesa? - Owszem, powinnaś. Ale łagodnie. W cztery oczy. I tylko wtedy, gdy będzie gotów do tego, by cię wysłuchać. - Próbowałam. Układałam sobie wszystko w głowie, a potem otwierałam usta i wszystko było nie tak. A czasem, kiedy ja powiedziałam coś właściwie, on zrozumiał niewłaściwie. - Ja też z nim rozmawiałem. I trwam przy tym: Duch Święty będzie dokonywał w nim swego dzieła bez naszego udziału, a może wbrew temu, co my będziemy robić i mówić. - Chyba że Atretes postanowi zdławić w sobie ten łagodny, cichy głos, który wezwał go po raz pierwszy. Teofil modlił się bezustannie, by nigdy do tego nie doszło. - Atretesa czeka teraz straszniejsza walka niż jakakolwiek z tych, które stoczył na arenie. Rispa wiedziała o tym i miała ochotę się rozpłakać. - Przegrywa - powiedziała ze smutkiem. "O Boże, czyż nie dość już walczył w swym życiu?" Teofil patrzył, jak Rispa wstaje i idzie do Kaleba. Wyjęła mu z buzi kamyk i odrzuciła daleko. Ocierając mu brud z twarzy skrajem szala, przemawiała do niego łagodnie, a potem pogłaskała go po głowie. Uśmiechnęła się, patrząc, jak Kaleb maszeruje w stronę kupy żyznej ziemi, którą Teofil wyrzucił z wykopu pod grubenhaus, by rozrzucić ją potem pod uprawy. Wróciła. Był ciepły dzień, a jednak ciaśniej otuliła się szalem. - Atretes mnie nie słucha. - Słucha. A co ważniejsze, patrzy. Odkąd go znam, nie odrywa od ciebie wzroku. Zaśmiała się. - Nie dlatego, że jestem chrześcijanką. Jego uśmiech sprawił, że oblała się rumieńcem. - To prawda, na początku wpatrywał się w ciebie z niezbyt chwalebnymi zamysłami, lecz ujrzał piękną, młodą kobietę dającą świadectwo swojej wierze. Szłaś drogą Pana i to na niego wpłynęło. I będzie wpływać nadal. - Szłam tą drogą bardzo niepewnym krokiem, Teofilu. Ileż razy wyrwały się z jej ust słowa, których potem żałowała? - Dlatego cię napominam. Grzech, którym winniśmy się martwić, to grzech w naszym własnym życiu. Jest przyczyną wszystkich ludzkich nieszczęść, źródłem trwogi. Powierz Atretesa Bogu. Wstała, podbiegła do Kaleba i przyniosła go bliżej. Kiedy znowu usiadła koło niego, zauważył, że to, co powiedział, bardzo ją poruszyło. - Mam wrażenie, jakby nie widział, co robi. Ani co się wokół niego dzieje. Anomia ma ogromny wpływ na tych ludzi. Warus pije każde słowo z jej ust. Ona zaś nie boi się Boga, jak nie boi się Tiwaza, którego przecież czci. Teofil dobrze wiedział, że tak jest naprawdę, ale nie chciał rozmawiać teraz o młodej kapłance. - Bóg przemawia codziennie do tych ludzi. Chattowie są ulepieni z tej samej gliny co my. Są tak samo potomkami Adama i Ewy. Rozejrzyj się wokół siebie, Rispo, i bądź pewna, że całe dzieło stworzenia mówi im o chwale Boga. I nawet jeśli się opierają, jeśli nie chcą niczego widzieć, Bóg obdarzył ich jeszcze czymś. Sumieniem. Teofil pochylił się do przodu. Chciał za wszelką cenę uśmierzyć jej niepokoje. - Sumienie Atretesa zna jego wewnętrzne motywy i prawdziwe myśli z czasów, kiedy nie został jeszcze odkupiony przez Jezusa i nie otrzymał Ducha Świętego. Bez względu na to, jak bardzo starał się usprawiedliwić siebie samego i swoje czyny, sumienie dane przez Boga nie pozwala mu na to. Skinął głową w stronę świętego gaju. - Czy przyjrzałaś się Frei? Czy przyjrzałaś się naprawdę? Zmaga się z siłami, które ją zniewalają. Nękają ją. Nie może zaznać wytchnienia. Jak Atretes cierpiał z powodu dręczących go demonów, tak cierpi ona z powodu swoich demonów. Sumienie ostrzegało go, choć nie miał tej świadomości, przed sądem Bożym i piekłem. Tak samo sumienie ostrzega teraz ją. Sumienie nie dawało mu spokoju, gdyż zgrzeszył. Tak samo jest teraz z Freją. Grzech powoduje poczucie winy. - Przecież żadne z nich nie odpowiada za to, co się mu przydarzyło. Nie było winą Atretesa, że zrobiono z niego gladiatora. - Cokolwiek czynimy, dokonujemy wyboru. Okoliczności nie niweczą różnicy między dobrem a złem. - Straciłby życie. - Być może. - Być może? Wiesz, że by go zabili i że umarłby nie odkupiony! Uśmiechnął się kącikami ust. - Widziałaś Rolfa. Powinienem już nie żyć. Pogodziłem się ze śmiercią, kiedy stanąłem naprzeciwko niego. Pogodziłem się, że nadszedł czas, bym umarł za Pana. Rolf jest młodszy, silniejszy, szybszy, przebieglejszy. Nie miałem tamtego wieczoru tarczy, a Bóg kazał mi odrzucić miecz. I kto zwyciężył? - Ty. - Nie, Rispo. - Uśmiechnął się do niej z czułością. - Zwyciężył Bóg. Zdjął królika z rożna i zawołał Kaleba. Rispa przyglądała się, jak dzieli królika na kawałki i odrywa od kości małe cząstki, by przestygły dla Kaleba. Czekając, aż wystygną, bawił się z dzieckiem tak samo swobodnie, jak swobodnie przedtem z nią rozmawiał. Patrzyła na niego i jej serce wypełniało się miłością. "Panie, cóż poczęlibyśmy bez niego. Ojcze, nigdy byśmy sobie nie poradzili, gdybyś nie przysłał go nam w Efezie. Dlaczego Atretes i ja nie możemy być bardziej do niego podobni? Oczywistość jego wiary rzuca się w oczy wszystkim dokoła. Moja wiara jest w najlepszym razie licha, Atretes zaś odpycha ludzi od wiary. O Panie, cóż byśmy uczynili bez mądrej rady Teofila?" I kiedy rozmyślała o tym wszystkim, jej serce przeszył nagły, niezrozumiały ból. Czuła zamykającą się wokół nich ciemność, która starała się zakryć całe światło. Rozdział VIII Atretes wyszedł z długiego domu. Krew wrzała w nim z gniewu, napierając gorącą falą na żyły. Gdyby został jeszcze chwilę w środku, rzuciłby się z pięściami na brata i stanął do walki z innymi. Oby Bóg zesłał im na głowy deszcz siarki! Zasłużyli na to. Zobaczył po drugiej stronie ulicy zajętą tkaniem Martę i podszedł do niej. - Czy widziałaś Rispę? - Poszła tam - odparła, nie podnosząc na niego wzroku. Miała dziwnie bladą twarz. - Płakałaś? - Skąd ci to przyszło do głowy? - odparła, przetykając czółenko między nićmi osnowy. - Bo tak wyglądasz. O co chodzi? - O nic. O nic ważnego. Ręce jej drżały, ale nie przerywała pracy. Nadal miała przed oczyma twarz Rispy, kiedy przywołała do siebie Derka i Elzę. Zdziwienie. Uraza. Czuła palący wstyd. - Czy poszła do matki? - Nie. Spojrzał na nią ostro. - Czemu mówisz to takim tonem? - Niby jakim? - Odchyliła głowę, gotowa stawić mu czoło. - Nie odzywaj się do mnie takim tonem, Marto. Czyżby i ona była przeciwko niemu? - Dlaczego? - Kłębiące się uczucia wyniszczały jej siły. - Bo zaczniesz krzyczeć na mnie, jak krzyczysz na Warusa, Usipiego i innych? - Wstała. - Nie pytaj, co mi jest, Atretesie. Co jest tobie? - Uciekła z płaczem do domu. Ruszył za nią, zbity z tropu i jeszcze bardziej rozdrażniony. - Nic jej nie będzie - doszedł go palący głos zza pleców. Obrócił głowę i spojrzał na Anomię. Była ostatnią osobą, jaką chciałby zobaczyć w tym momencie. Widziała, jak jego spojrzenie przesuwa się po jej ciele. Starannie wybrała tunikę, którą miała na sobie, wiedząc doskonale, jak białe płótno układa się na bujnych kształtach jej ciała. Atretes to zauważył. Nie był w stanie zapanować nad sobą. A młoda kobieta smakowała tę chwilę, lekko dysząc, rozkoszując się swoim tryumfem. Jego oczy pociemniały ostrzegawczo. Dobrze! Napawała się jego pożądaniem - tym bardziej że starał się z nim walczyć. Niech walczy. Te wewnętrzne zmagania sprawią, że tym słodsze będzie spełnienie. I tym gwałtowniejsze. - Musimy porozmawiać - powiedziała. - O czym? Cóż za zwięzłość! Szaleje w nim burza uczuć. - Słuchałam cię. Bóg, o którym opowiadałeś, robi wrażenie... interesujące. - W istocie - rzucił oschle. - Wątpisz w to, co mówię? - Obdarzyła go uśmiechem. - A powinienem? Atretes zachowuje się inaczej niż Warus, ale to dobrze. Warus jest nudny, słaby i łatwo przewidzieć, co powie. - Czyżbyś lękał się rozmawiać o swoim Jezusie z kapłanką Tiwaza? Zacisnął usta. - Ciągle nęka mnie to, że siostrzyczka Ani jest teraz wielką kapłanką nicości. Nie okazała, jak bardzo rozgniewały ją te słowa. Jak śmie drwić z niej, jakby była głupią, słabą dziewczynką? Chcąc ukryć swoje o prawdziwe uczucia, wydęła wargi, udając rozbawienie. - Boisz się, że mogłabym zadać pytanie, na które nie masz odpowiedzi? W jego oczach błysnęło jakieś światełko. - Pytaj. - W jaki sposób ty albo ja możemy być odpowiedzialni za coś, co jakiś mężczyzna i kobieta zrobili tysiące lat temu? Opowiedział jej o tym, jak Adam i Ewa spotkali w raju szatana. Powtórzył słowa Teofila, ale Anomia tylko się roześmiała. - Zgrabna, ale niedorzeczna historyjka, Atretesie. Nic dziwnego, że nikt nie chce w nią uwierzyć. - Co w niej niedorzecznego? Udała zaskoczenie faktem, że może o coś takiego pytać. - To chyba niemożliwe, byś sam tego nie widział - odparła, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. - Pomyśl tylko, co nam powiedziałeś. Czemu mamy czuć się winni z powodu tego, co zrobili jacyś ludzie tysiące lat temu w miejscu, którego nie widziałeś na oczy, o którym nawet nie słyszałeś? Byłeś tam? Nie. Czy ja tam byłam? Nie. Czy stałbyś bezczynnie, patrząc, jak ktoś uwodzi twoją żonę? Trudno mi to sobie wyobrazić, ale cóż... Zamilkła, jakby uświadomiła sobie coś bardzo nieprzyjemnego. Jej spojrzenie pobiegło w stronę lasu, gdzie Rzymianin kończył budowę domu. Uniosła głowę i spostrzegła, że Atretes też patrzy w stronę lasu. Jest człowiekiem pełnym namiętności i zaborczym. Nietrudno będzie wzbudzić w nim podejrzenia co do rzymskiego przyjaciela i wierności tej małej, czarnookiej, jońskiej wiedźmy. Atretes zmarszczył brwi. Gdzie jest Rispa? Kazał jej wyjść, oczekując, że wróci, gdy tylko Kaleb się uciszy. Jednak nie ma jej już ponad godzinę. Nie podobała mu się myśl, że Rispa jest sam na sam z mężczyzną nawet z Teofilem. Anomia spostrzegła z rozdrażnieniem, że Atretes zupełnie o niej zapomniał. Odwrócił się, żeby odejść, ale ona szybko położyła mu na przedramieniu swoją lekką dłoń. - Dokąd tak ci spieszno, Atretesie? - Chcę odnaleźć moją żonę. Spostrzegła, jak bardzo mu na tym zależy i poczuła, jak jej ciało ogarnia gorąca fala zazdrości. Co on takiego widzi w tej cudzoziemce o oliwkowej cerze? - Jest w lesie z twoim rzymskim przyjacielem - rzuciła, by zasiać ziarno podejrzeń. Atretesowi nie spodobał się ton, jakim to powiedziała. Jaką grę prowadzi Anomia? - Jeszcze tylko jedno pytanie, Atretesie. Chodzi o tę niejasną myśl dotyczącą grzechu, jaki rzekomo popełniliśmy. Jak myślisz, dlaczego Rzymianin chce, byś uwierzył w coś takiego? - spytała, polewając wodą zasiane dopiero co ziarno. Spojrzała prosto w przystojną twarz Atretesa i zwróciła się do Tiwaza z niemym błaganiem, by ziarno wykiełkowało i zapuściło korzenie. "Niechaj Atretes odwróci się od tej obcej kobiety i przyjdzie do mnie! Niechaj twoi słudzy zniewolą go. Niechaj będzie mój!" Atretes poklepał z roztargnieniem jej dłoń. - Porozmawiamy kiedy indziej - powiedział i odszedł. Anomia podążała za nim wzrokiem. Rozchyliła wargi, dłonie zacisnęła w pięści. Atretes kroczył główną ulicą wioski: "Jest w lesie z twoim rzymskim przyjacielem." Czuł się rozdrażniony tym, że jedna jej uwaga wystarczyła, by jego myśli zaczęły podążać taką mroczną drogą. Rispa nie dała mu najmniejszego powodu, by mógł wątpić w jej wierność. Także Teofil nigdy nie zawiódł jego zaufania. A jednak jawnie fałszywe oskarżenie sprawiło, że poniosła go wyobraźnia! Wiedział, co Anomia chce osiągnąć, ale nie przynosiło mu to żadnego ukojenia. Przez jedną krótką chwilę zobaczył swoją żonę w domu Teofila. Leżeli oboje na glinianej polepie, spleceni w uścisku... Z głębi gardła dobył mu się głuchy pomruk. Potrząsnął głową, jakby chciał zrzucić te myśli. Rispa w niczym nie jest podobna do Julii. Nie przyszłoby jej nawet do głowy, żeby poślubić jednego mężczyznę, a drugiego wziąć sobie za kochanka. Czuł jednak gwałtowną potrzebę, by ich odnaleźć, by pozbyć się strasznych myśli. Po powrocie do domu wszystko szło inaczej niż oczekiwał. Wiedział, że Chattowie będą się bronić przed nową wiarą, lecz nie spodziewał się, że między niego i ich wkradną się inne jeszcze uczucia. Spojrzał na grubo ciosane belki domów i brudne dzieci biegające nago po ulicy i przypomniał sobie brukowane ulice i marmurowe sale w Rzymie. Zasiadał w długim domu, wdychał zapach nie umytych ciał swoich ziomków i wspominał rzymskie łaźnie pełne woni aromatycznych olejków. Słuchał Warusa i innych, jak pijani wrzeszczą, zamiast wysuwać argumenty, i wspominał długie godziny spokojnych, ale ileż dodających sił rozmów z Teofilem. Jedenaście lat! Jedenaście długich, ciężkich lat marzeń o powrocie do domu. A teraz wrócił... i nie jest jednym z nich. Lepiej czuł się w towarzystwie Teofila, Rzymianina, niż wśród swoich współplemieńców. Nękało go to. Miał uczucie, że zdradza swój lud, swoje dziedzictwo, swoich przodków. Szedł ścieżką i widział już przed sobą polankę. Teofil siedział przy małym ogniu i jadł mięso, wsuwając co jakiś czas kawałek do buzi Kaleba. Coś mówił. Siedząca po drugiej stronie ognia Rispa słuchała go uważnie. Była to scena pełna niewinności: dwoje przyjaciół, którzy dobrze się czują w swoim towarzystwie, dzieli posiłek i gawędzi. Nie było tu nic, co mogłoby budzić jego niepokój. Ale budziło. Teofil zobaczył go pierwszy i wykrzyknął parę słów powitania. Rispa podniosła głowę i wstała. Uśmiechnęła się do niego i poczuł nagłe pragnienie tej kobiety. Było to jak cios pięścią w żołądek. Poczuł też coś jeszcze. Wiedział, że z pewnością może jej ufać. Ujął jej rękę i pocałował wnętrze dłoni. - Nie wiedziałem, gdzie jesteś - powiedział szorstko. - Tata... Tata... - Kaleb zaczął wymachiwać w jego stronę nadgryzionym udkiem królika. Zaśmiał się, zapominając całkiem o tym, co powiedziała Anomia. - Jak tu przyjemnie - powiedziała Rispa. - Cisza taka, że słychać śpiew ptaków. Musisz zobaczyć dom Teofila w środku. - Splotła swoje palce z jego palcami. - Chodź. Atretes musiał schylić głowę, ale wewnątrz mógł się wyprostować. Grubenhaus Teofila był większy niż inne domy w wiosce i mocniej zbudowany. - Dobra robota, Teofilu! - krzyknął przez otwór drzwiowy. - Budujesz jak prawdziwy Germanin! Teofil wybuchnął śmiechem. - Czy nie byłoby dobrze, gdybyśmy my też mieli taki dom? - spytała Rispa, puszczając rękę Atretesa i obracając się jak tancerka. Atretes spojrzał na nią i dostrzegł tęsknotę, której przedtem u niej nie widział. Znowu spłynęła na nich cisza. Słyszał tylko rozśpiewane na zewnątrz ptaki i bicie własnego serca. Patrzył, jak Rispa krąży po zagłębionej w ziemi izbie. Dobrze byłoby opuścić dom Warusa, nawet jeśli nie mają nic poza baldachimem nieba nad głowami. Znowu mogliby być sami. "Będę musiał pomyśleć o własnym domu. - Patrzył na Rispę. Na jego ustach pojawił się uśmiech. - I to szybko." * - Myślę, że masz rację - powiedział, wspierając się głową na łokciu. Ponieważ milczała, uśmiechnął się i czubkami palców przesunął delikatnie po jej wargach. - Nie zasypiaj jeszcze, kochanie. Wkrótce będziemy musieli wracać. - Wiem. Rozkoszowałam się tylko ciszą. Pochylił się i pocałował ją czule. - Czy śniłaś o naszym domu? Dotknęła jego włosów i lekka zmarszczka zniknęła z jego czoła. - Odchodząc, sprawiłbyś ból matce. Zauważył, że nie wspomniała o sobie. Jednak i tym razem miała rację. Leżał na plecach, wpatrując się w baldachim sosnowych gałęzi. Matka poczułaby się urażona. - Wszystko ułożyłoby się lepiej, gdyby Warus chciał mnie słuchać. - Albo gdybyś ty chciał słuchać jego. Gwałtownie obrócił głowę w jej stronę. - A co on ma mi do powiedzenia? Te powtarzane z uporem bzdury o Tiwazie? - Nie - odparła łagodnie. - Wsłuchaj się w jego lęk. Parsknął drwiąco. - Warus nigdy się niczego nie bał. - Machnięciem ręki zbył taką możliwość. Rispa czuła, że jego gniew nieco zelżał. Nie chciała znowu go podsycać, ale nie mogła też milczeć. - Tamtego wieczoru, kiedy Teofil powalił Rolfa, wróciłeś rozradowany. Pamiętasz? Roześmiał się cicho. - Pewnie. Bóg pokazał, że Jego moc przewyższa moc Tiwaza. - Pomyśl, co musieli czuć twoi ziomkowie. - Obróciła się do niego, unosząc głowę i patrząc mu w oczy. - Czy nie byłeś przestraszony, kiedy Pan przywrócił mnie do życia? - Przerażony - odparł i nagle w jego głowie błysnęło światełko zrozumienia. - A przecież byłeś przygotowany! - Jak to: przygotowany? - Słuchałeś Ewangelii, odkąd wypłynęliśmy z portu w Efezie aż do katakumb, a potem w drodze przez Alpy. Co prawda, wbrew swojej woli. Uśmiechnął się smutno. - Nie mogłem przed tym uciec. - Teraz się śmiejesz, kochanie, ale wtedy nie było ci do śmiechu. - Tak - potwierdził. - Wtedy nie było mi do śmiechu. Robił, co mógł, żeby nie słuchać Ewangelii. Słowo drażniło jego nerwy, zapadało głęboko i wywoływało sprzeciw. Położyła mu dłoń na przedramieniu. - Warus, twoja matka i oni wszyscy dopiero kilka tygodni temu usłyszeli po raz pierwszy imię Jezusa. - Patrzyła, jak tężeje mu twarz. Delikatnie musnęła mu palcami czoło. - Bóg okazał ci cierpliwość, ukochany. Ty też winieneś okazać cierpliwość tym ludziom. Usiadł. - Warus obraża Boga. Rzuca mi w twarz drwinę z naszego Pana. Szybko wypowiedziała w myślach kilka słów modlitwy. - A ty? - spytała najłagodniej jak umiała. Atretes westchnął. Zamknął oczy i potarł dłonią kark. Rispa uklękła obok niego. Przeczesała palcami jego włosy, pocałowała go i zaczęła ugniatać napięte mięśnie karku i barków. - Kochaj ich, Atretesie. - Nie przychodzi mi to tak łatwo jak tobie. Przypomniała sobie Martę przywołującą swoje dzieci i Kaleba, który rozpłakał się, bo chciał się z nimi bawić. - Dla mnie też nie jest to łatwe, jeśli jednak pozwolimy, by zamieszkał w nas gniew, weźmiemy na siebie większą winę niż oni, gdyż my znamy przecież drogę, której mamy się trzymać. Gniew nie prowadzi ludzi do Bożej sprawiedliwości ani nie otwiera serca na Boże słowo. Gniew oznacza waśnie. Musisz odłożyć swój gniew na bok, Atretesie. W przeciwnym razie nigdy nie usłyszysz, co mówi Warus i inni i co nie pozwala im przyjąć Chrystusa. - Nie potrafię siedzieć i milczeć jak ty. - Przemawiaj do nich, ale przemawiaj słowami, które biorą się z miłości. - Z miłości - powtórzył komicznym tonem. Odsunął jej rękę, wstał i cofnął się o krok. - Twoje sposoby wymagają zbyt długiego czasu. Mój lud musi przyjąć wiarę teraz, póki nie jest za późno. - To nie są moje sposoby, lecz Boga. Nie zapominaj o tym, czego nas nauczono. "Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem, a bliźniego jak siebie samego." Miłość nie przychodzi łatwo. Iść za Jezusem to sprawa woli. Jeśli kochasz Jezusa, musisz spełniać Jego wolę. A Jego wolą jest, byśmy miłowali się nawzajem, jak On nas umiłował. - Nie potrafię. - To prawda. Nie potrafisz. Atretes potrząsnął głową. Był rozdrażniony, bo nie rozumiał, co ma na myśli Rispa. - Najpierw mówisz, że muszę, a potem, że nie potrafię. Czego więc chcesz ode mnie? - Chcę, byś zrozumiał, a nie znajduję słów, by ci wyjaśnić. Nie znam tak jak Teofil Pisma. Wiem jednak, co Pan mi mówi. - Co? - Nie nasza miłość dosięgnie Warusa, lecz miłość Chrystusowa. My musimy tylko zgodzić się na to, że będziemy słuchali Pana za każdym razem, kiedy nasza duma chce nas zniewolić. - Chcesz zatem, bym nie dbał o zniewagi, których nie szczędzi Warus? - Tak. - Mam milczeć, kiedy drwi z Boga? - Tak. - Być miłym? - szydził. - Tak. - Warus musi nauczyć się szacunku, jeśli już nie dla Boga, to chociaż dla mnie jako dla starszego brata i wodza Chattów. Zobaczyła w jego oczach powoli narastający gniew, chęć przyjęcia postawy obronnej, dumę. Nie mogła tego tak zostawić. Musi coś powiedzieć. Martwiła się o Warusa, Freję i innych, ale przede wszystkim martwiło ją to, co działo się z Atretesem. - Atretesie, jakże to możliwe, że nienawidzisz brata, a kochasz Boga? Zmarszczył brwi, głęboko wzburzony jej słowami. Dostrzegła to i zaczęła modlić się w duchu: "Pozwól, Panie, by usłyszał!" Wstała i podeszła do niego. - Jeśli żywisz gniew przeciwko Warusowi, wadzisz się z samym Bogiem. Im dłużej jesteś w niewoli gniewu, tym bardziej ten gniew wzrasta. Im więcej miejsca zostawiasz gniewowi, tym mniej go masz dla Pana, aż w końcu nie ma już dla Niego ani trochę miejsca w całym twoim życiu. - Zamrugała, żeby powstrzymać łzy. Rozpaczliwie chciała, żeby Atretes zrozumiał. - Czy nie widzisz tego? Nie możesz służyć dwóm panom. Usłyszał drżenie w jej głosie i spojrzał na nią. Ujrzał łzy zasnuwające jej oczy i serce mu zmiękło. Ujął w dłoń jej policzek. - Za dużo w tobie łagodności. - Droga przed nami jest trudna, ale prosta. - Położyła dłoń na jego dłoni. - Kiedy kochasz Warusa, służysz Panu. - Łzy spływały jej po policzkach. - Kiedy z nim się wadzisz, służysz Tiwazowi. - Ty byś wszystko wybaczała, prawda? - Pan wybaczył mi wszystko. "Jak wybaczył mnie" - pomyślał Atretes. Uważał, że popełnił grzechy tysiąc razy cięższe niż jej grzechy. Przyciągnął ją do siebie. - Spróbuję - powiedział, całując jej włosy. Otoczyła jego szyję ramionami i wszelkie napięcie zniknęło. Wzniósł głowę i spojrzał na niebo. - Spróbuję. Rozdział IX Anomia patrzyła na idącego ulicą Atretesa i jej serce biło coraz szybciej. Kiedy rozstawał się z nią po południu, był w mrocznym nastroju, wzburzony. Nękały go wątpliwości, których ziarno zasiała w jego umyśle. Teraz, po kilku ledwie godzinach, szedł uśmiechnięty, obejmując ramieniem jońską wiedźmę, która niosła na rękach ich syna. Jego śmiech drażnił Anomię. W jej żyłach płynęła teraz wrząca trucizna - zazdrość. Atretes pochylił się, żeby pocałować leciutko cudzoziemkę w skroń i Anomia poczuła, że krew w niej zakipiała. Zamknęła oczy i starała się zapanować nad szalejącą w niej burzą uczuć. Całe ciało drżało, przenikał ją chłód. "Tiwazie, boże ciemności! Czemu pozwalasz na ohydę tego związku? Atretes ma należeć do mnie, nie do niej. Dziecko winno być moje!" Przyglądała się im spod półprzymkniętych powiek. Jest taki piękny, taki potężny, taki męski! Powinien należeć do niej. Atretes przesunął lekko dłonią po włosach Jonki i znowu otoczył ręką jej ramiona. "Niech choroba wyjałowi tę kobietę! Obym mogła wydrzeć jej serce z piersi i złożyć je na twoim ołtarzu. Atretes jest mój!" Żaden mężczyzna, jakiego widziała w swym życiu, nikt z Chattów, nikt z innych plemion, nie miał ni urody, ni siły, ni uroku Atretesa. Coś dygotało w jej żołądku, serce waliło tak, że czuła mdłości: pożądania czegoś, co ciągle jeszcze było poza jej zasięgiem. "Daj mi go, Tiwazie! Daj mi to, co mi się należy! Powiedz, co mam uczynić, a uczynię to. Wszystko! Wszystko!" Przystanęli, żeby porozmawiać z Martą. Dołączyły do nich dzieci, Derek i Elza. Maleńka Ludwika wyszła niepewnym krokiem z domu i podreptała prosto w stronę Rispy. Anomia cieszyła się z góry, gdyż wiedziała, że Marta zaraz powstrzyma maleńką dziewczynkę. Ponieważ Marta tego nie uczyniła, Anomia sapnęła z wściekłości. Ta słaba idiotka nie powiedziała ani słowa. Siedziała przy swoim warsztacie tkackim i patrzyła, jak jej córeczka wczepia się w suknie Jonki. A przecież Anomia ją ostrzegła! Rispa zaśmiała się i pochyliła nad Ludwiką. Dziecko najwyraźniej wcale się jej nie bało. Rispa dotknęła małą! I Marta milczy! Jonka pocałowała Ludwikę w policzek i puściła ją. Dziecko pogłaskało śpiącego Kaleba po głowie. Marta wreszcie otworzyła usta. Ale przemówiła nie do córeczki, lecz do Jonki. Uśmiechnęła się! Anomia cofnęła się w cień swojego domu. Z jej piersi dobywał się głuchy pomruk. Miała ochotę krzyczeć. Miała ochotę zabijać! Zgrzytnęła zębami i rozdarła białą lnianą suknię, w którą była ubrana. - Pożałuje tego, że nie chciała mnie posłuchać. Pożałuje! - Darła suknię na strzępy. - Pożałuje! Postaram się o to! Postaram się, żeby wszyscy pożałowali! Jednym szarpnięciem zerwała resztkę sukni z ramion i rzuciła na ziemię. Kopnęła szmaty i poszła w ciemny kąt, by uklęknąć przed ołtarzem Tiwaza. Kołysząc się do przodu i do tyłu, błagała pana ciemności: - Objaw mi zaklęcia, których potrzebuję, by osiągnąć swój cel. Udziel mi swojej mocy, abym sprowadziła na Martę cierpienie jako karę za jej nieposłuszeństwo. I otrzymała tę wiedzę. Przeniknęła do jej umysłu z szumem jakby tysięcy szarańczy. I szum narastał, zmieniał się w lament wygłodniałych nietoperzy. - Tak! - jęknęła. - O tak! Więcej! Daj mi więcej! Nasycona mroczną siłą pouczeń, jakich udzielił jej Tiwaz, Anomia drżała na całym ciele. Dyszała, śmiejąc się radośnie. Wstała szybko, by wypełnić to, co nakazał jej Tiwaz. Wiedziała teraz, jak uwarzyć zioła, jak rzucić zły urok. Podeszła do półki i zaczęła wybierać składniki: wilczą jagodę, werwenę, czerniec, rdest wężownik, driakiew, pędy cisu. Na koniec wzięła małe pudełko. Otworzyła je i wyjęła płócienny woreczek. W środku znajdowała się bezcenna mandragora, za którą oddała cały swój bursztyn. Wytrząsnęła na dłoń korzeń o kształcie człowieczka. Świecił w ciemności miękkim blaskiem. Ściskała go, jakby broniąc przed całym światem, i gładziła lekko kciukiem. Mandragora ma wiele zastosowań. Chroni przed ranami w bitwie, leczy choroby, przynosi szczęście w miłości, sprzyja płodności. I może zabijać. Położyła ostrożnie korzeń na małym stole do pracy i szepcząc zaklęcia, odkroiła mały kawałek, a resztę schowała z powrotem do skrytki. Brakowało jej tylko świeżej krwi, ale z tym nie będzie kłopotu. Wzięła ostry nóż i skrzywiwszy się nieco, nacięła płytko lewe ramię. Krew spłynęła do miseczki. Nałożyła na ranę biały tymianek i owinęła mocno ramię paskiem płótna. Posiekała i zmiażdżyła składniki, a następnie przemieszała wszystko ze swoją krwią. Kiedy mikstura była gotowa, przełożyła ją do garnka i zawiesiła nad małym ogniem. Nucąc pod nosem, czekała, aż zacznie się gotować, a potem odstawiła na bok. Westchnęła z niegodziwym zadowoleniem, usiadła, by zaczekać na przyjście godziny mroku. Kiedy ukazały się gwiazdy i księżyc i cała wioska pogrążyła się we śnie, Anomia wzięła jadowite mazidło i podpełzła do domu Marty. Rozsmarowała je u podstawy domu od strony południowej. Szeptała przy tym zaklęcia, aby mazidło zyskało moc. Potem pobiegła z powrotem do siebie. Zamknęła za sobą drzwi i znalazła się w zupełnej ciemności. Na myśl o tym, co zrobiła, poczuła plugawą radość. Nie mogła się doczekać straszliwego wyniku swego czynu. Jutro Marta przekona się, jak drogo się płaci za niewierność. Ale ból zacznie ją dręczyć już w nocy. Anomia wiedziała, że Usipi przyjdzie, prosząc o pomoc, a ona chętnie jej udzieli. Marta dowie się, co się jej stało. Jednak Anomia nie powie tego jasno. Ograniczy się do napomknień, by urok, który rzuciła, niósł ze sobą tym większą mękę i tym większe przerażenie. Jej zaś, Anomii, rozkosz zemsty. Pragnęła tej stężonej rozkoszy, pragnęła patrzeć, jak żałosna wiedźma skręca się ze strachu. "O Tiwazie! Mój boże, mój boże! Jak to dobrze mieć władzę nad innymi. Jaka jestem tego spragniona. Daj więcej. Jeszcze!" "Otrzymasz więcej niż wymarzyłaś!" "Daj mi Atretesa." "Jeśli będziesz mi służyć." "Będę ci służyć. Oddaję ci się całkowicie. Daj mi to, czego pragnę. Daj mi Atretesa!" I jej pan odpowiedział, zsyłając na nią potężniejsze żądze i mroczniejsze myśli, by głębiej wciągnąć ją w wir bezbożnych zamysłów. I kiedy przyszła ta odpowiedź, rozległ się śmiech, cichy śmiech niesiony mrocznym wiatrem, śmiech drwiący i tryumfalny. Rozdział X Teofil obudził się w ciemnościach. Usiadł powoli, jakby nie chcąc, by rozległ się najlżejszy szelest, i nasłuchiwał uważnie. Jakiś przypominający szuranie stopami dźwięk kazał mu obrócić się w stronę wejścia. Zmrużył oczy i zdołał wypatrzeć niezdarny kształt. Pomyślał, że musi to być niedźwiedź, którego widział wieczorem. Powolnym ruchem wziął sztylet z półki, którą wyciął w ścianie obok siennika. - Rzymianinie - usłyszał głęboki, natarczywy szept. Teofil z ulgą odłożył sztylet. - Kim jesteś? Mężczyzna cofnął się, tak że nie było widać jego twarzy. - Nie musisz tego wiedzieć - odpowiedział nadal szeptem. - Czego chcesz? Zapadła przeciągająca się cisza, aż znowu dało się słyszeć granie świerszczy. Teofil zmarszczył brwi i przesunął się nieco, by widzieć przez otwór drzwiowy wygwieżdżone niebo. - Czy jesteś tu jeszcze? - Tak. - Zechciej więc coś powiedzieć, nieznajomy - rzekł spokojnym głosem. - Słucham. Od strony drzwi doszedł jakiś szelest, jakby ktoś poruszył się niespokojnie. - Chcę dowiedzieć się czegoś o twoim Bogu - szepnął tamten. Teofil nie był w stanie rozpoznać tego głosu, choć wydawał się mu jakoś niejasno znajomy. - Czemu przychodzisz ze swoimi pytaniami w środku nocy? - Nie chcę, by zobaczyli mnie... Nie chcę, by ktoś wiedział, że z tobą rozmawiałem. - Bo jestem Rzymianinem? Nieznajomy zaśmiał się cicho. - Nie. Teofil starał się skojarzyć ten głos z jakąś twarzą, ale daremnie. - Boisz się? - Ciebie? Nie. Powiedziane to zostało tak ufnie, że Teofil nie wątpił w szczerość odpowiedzi. Roześmiał się i nagle uświadomił sobie zaskakującą możliwość. - Czyżbyś był członkiem Thingu? Mężczyzna milczał. Teofil nie nalegał. - Co Atretes powiedział ci o Jezusie? Mężczyzna roześmiał się chrapliwie. - Atretes mówi za dużo. I za mało. - Jego wiara jest nowa, ale przyjął ją całym sercem. - Nie przyszedłem, żeby słuchać, jak chwalisz Atretesa. Wrogość. Zawiść? Zadawniona uraza? Teofil wziął z półki nad głową glinianą lampkę i postawił ją na środku izby. - Chodź do światła. Porozmawiamy. - Nikt nie może się dowiedzieć, że tu byłem. Teofil zmarszczył czoło. - Nikomu o tym nie powiem. - Ponieważ tamten milczał, spróbował go uspokoić: - Daję ci słowo, że wszystko pozostanie między nami dwoma. - Twoje słowo! Jesteś Rzymianinem! Pozostanę, gdzie jestem. Teofil sięgnął po lampkę, zamierzając ją odstawić. - Postaw ją przy sobie - rozległ się szybki szept. Teofil postawił lampkę przy sobie, mając świadomość, że intruz chce widzieć jego twarz. - Tak będzie dobrze? - Dobrze. Teofil czekał na pytania. Milczenie przedłużało się. Grały świerszcze. Gdzieś od zachodniej strony doszedł rechot ukrytej w trawie żaby. - Chcę dowiedzieć się prawdy o Bogu - szepnął wreszcie mężczyzna. - Powiedz wszystko od początku. - Marta jest chora - powiedziała Freja, wchodząc do domu i idąc w stronę półki, na której przechowywała swoje zioła. - Chora? - spytał zdumiony Atretes. - Kiedy zachorowała? Jeszcze wczoraj nic jej nie było. - Poczuła się źle w nocy. Rano przyszedł po mnie Usipi. - Co jej jest? - Nie wiem. Ma bóle i wysoką gorączkę. - Pewnie coś zjadła. - Warus, nie patrząc na Rispę, wziął z jej rąk miskę z gorącą owsianką. - Wiesz, jak lubi jagody. - Mówi, że nie jadła jagód. - Jeśli nie wiesz, co jej jest, sprowadź Anomię. Warus mówił takim tonem, jakby Anomia była wyrocznią. - Anomia jest już przy niej. Nie wyjawiła swoim synom, że Marta w obecności młodej kapłanki poczuła się gorzej. Warus jest zakochany w Anomii, a Atretes ma wybuchowy charakter. Bez wahania kazałby odejść kapłance od wezgłowia siostry, a to zaostrzyłoby jeszcze bardziej waśń między braćmi. Przeglądała swoją spiżarnię, próbując podjąć decyzję, które z ziół będzie najlepsze. Gorzki wywar ze szczawiu oczyści jej ciało. Narcyzy są dobre na wymioty, czarny bez na poty. Jeśli coś powoduje ból brzucha i głowy, a także gorączkę, mocny napar z tych ziół szybko temu zaradzi. A jeśli powodem choroby jest coś innego, coś niegodziwego? Odpędziła od siebie tę myśl. Tawuła, biała wierzba, pięciornik i melisa skutecznie obniżają gorączkę. Tak samo bazylia, ostrokrzew i krwawnik. Heliotrop uśmierza ból, a rumianek i wywar z czerwonego maku usypiają. Wzięła ususzony narcyz i zaczęła go rozkruszać. Zanim wyszła stamtąd, Usipi zdążył jej szepnąć, że Martę przez całą noc dręczyły straszne sny, w których jakieś skrzydlate stwory leciały prosto na nią i wpierały się pazurami w jej ciało. "Mówi, że czuje ból w miejscach dotkniętych przez te stwory" - wyjaśnił Usipi. O świcie dostała gorączki. Patrząc na objawy choroby, Freja pomyślała z nagłym strachem, że to sprawa jakichś duchów. - Jak mogłabym pomóc? - spytała Rispa, wyrywając ją z zamyślenia. Freja spojrzała na piękną Jonkę i przemknęły jej przez głowę posępne myśli. "A jeśli ktoś rzucił na Martę urok?" Anomia. To imię pojawiło się w jej głowie natychmiast, jakby ktoś je podszepnął. I natychmiast sama zaprzeczyła. Anomia nigdy nie rzuciłaby przecież uroku na kogoś ze swego ludu. Jeśli ktoś przeklął Martę albo rzucił na nią urok, musiał to być obcy, wróg. Albo ktoś, kto jej zazdrościł i pragnął zemsty. Przyjrzała się badawczo twarzy Jonki, wytężając całą swą moc, by przeniknąć ją i zobaczyć ukryte zło. - Co się stało, dostojna Frejo? - spytała cicho Rispa, nie odwracając spojrzenia. Dlaczego Freja tak się jej przygląda, jakby szukając czegoś w jej twarzy? Rispa podeszła bliżej. - Powiedz, jak mogę ci pomóc. Wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia Frei, która widziała w oczach młodej kobiety jedynie współczucie i łagodność. Czuła jednak, że musi się bronić. Odsunęła rękę Rispy. Jest przecież najwyższą kapłanką Tiwaza! Nie może o tym zapominać. Nie może pozwolić sobie na zaufanie do tej kobiety - bez względu na to, jakie wywiera ona wrażenie. Żona jej syna jest kimś z zewnątrz, wierzy i służy obcemu Bogu, który pragnie zniszczyć Tiwaza. Freja wiedziała, że jeśli chodzi o Rispę, nie może okazywać słabości. - Pilnuj swojego dziecka - rzuciła, odwracając się plecami. - Ja zajmę się moim. Rispa, urażona szorstkością Frei, nie powiedziała ani słowa. Obróciła głowę i napotkała spojrzenie Atretesa. Usłyszał słowa matki i poczuł gniew. - Ja zajmę się moim synem, a ty weź ze sobą Rispę. Był to rozkaz, nie zaś propozycja. - Nic tam po twojej kobiecie - odparła Freja, rozcierając zioła - a jej bliskość źle wpłynie na Martę. "Twoja kobieta!" Atretes poczuł się jeszcze bardziej znieważony. - Źle wpłynie na Martę? - Odstawił miskę i wstał. - Dlaczego obecność Rispy miałaby źle wpłynąć na Martę? Ona chce ci pomóc! ... - Atretesie - przerwała mu Rispa błagalnym tonem. - To zrozumiałe, że Marta woli mieć przy sobie matkę niż kogoś obcego. - Nie jesteś obca. Jesteś moją żoną! Najwyższy już czas, żeby uznali, że należysz do tej rodziny. Położyła mu dłoń na przedramieniu. - Proszę - szepnęła. - Nie w ten sposób. Warus też odstawił pustą miskę. - Niech matka idzie do naszej siostry. - Chwycił laskę i pokuśtykał w stronę zagrody dla zwierząt. - I trzymaj tę wiedźmę z daleka od niej - mruknął pod nosem. Atretes poczerwieniał na twarzy, a po chwili zbladł jak chusta. - Co powiedziałeś? Warus trzasnął furtką i spojrzał spoza niej na Atretesa. - Słyszałeś! Atretes postąpił krok w jego stronę. Rispa uczepiła się rękawa jego tuniki. - Nie! - szepnęła z rozpaczą, ale Atretes oswobodził się jednym szarpnięciem. - Przez miłość Boga, Atretesie, pomyśl, co robisz! - błagała cichym głosem. - Przypomnij sobie naszą rozmowę. Chwile spędzone razem w lesie stanęły mu nagle z całą wyrazistością przed oczami. "Daj upust gniewowi, ale nie grzesz." Musiał wytężyć całą wolę, żeby zapanować nad nagłym porywem gniewu gwałtownego jak burza, nie ruszył się jednak z miejsca. Warus zmarszczył brwi. Zbity z tropu popatrzył w oddzielającą ich przestrzeń, a potem odwrócił się i poszedł przejściem, otwierając szarpnięciami przegrody. Ręce Frei drżały. Czuła w sobie rozdygotany strach, ale nie wiedziała, skąd się wziął. Do czary z ziołami nalała trochę pitnego miodu. Marta lubi ten smak. Wsypała starte zioła i rozmieszała zawartość, zaklinając swojego boga, by lekarstwo podziałało. Sięgnęła do koszyka, wyjęła cztery ząbki czosnku, by odpędzić siły zła sprowadzone mocą czarnej magii. Podniosła głowę i zobaczyła, że syn przygląda się jej z jakimś uroczystym wyrazem twarzy. Wziął Rispę za rękę i pociągnął tak, że stanęła przed nim. Położył jej dłonie na ramionach i przyciągnął do siebie. Zrobił to z rozmysłem. Potem obrócił żonę, by stanęła przed Freją i innymi. - Jeśli będziesz nas potrzebowała - powiedział i mięsień zaczął mu drgać w policzku - wiesz, gdzie nas szukać. Zbita z tropu Freja wyszła bez słowa. Przeszła przez ulicę i znalazła się w domu córki. - Dostojna Freja - powiedział Usipi i Anomia wstała z łoża Marty. - Pójdę do świętego gaju, żeby się za nią modlić - oznajmiła uroczyście młoda kapłanka. Tymi spokojnymi słowami sugerowała, że to Tiwaz sprowadził chorobę na Martę. Ujęła i poklepała dłoń Marty. - Twoja matka zatroszczy się, byś się lepiej poczuła. Marta spojrzała w bladoniebieskie oczy Anomii i zobaczyła, że nie ma dla niej nadziei. - Nie chcę umierać. Anomia uśmiechnęła się. - A kto powiedział, że umrzesz? "Będziesz tylko cierpieć. Och, będziesz cierpieć, aż nasycę się twoim cierpieniem." - Nie umrzesz - zapewniła córkę Freja, pragnąc za wszelką cenę tchnąć w Martę nadzieję. Podeszła bliżej, tak blisko, że Anomia musiała puścić dłoń Marty i odsunąć się. Matka usiadła u boku córki. - Boli, matko - jęczała Marta, trzymając się za brzuch. - Strasznie boli. Jakby coś przeżuwało mnie od środka. - Masz, wypij. - Nie mogę. Spostrzegła, że Marta nadal nie spuszcza wzroku z Anomii. - Wypij - powiedziała, unosząc nieco głowę córki. - Do dna. - Przesunęła jej ciało tak, by nie widziała młodej kapłanki, która ciągle stała nie opodal łoża. - Tego ci potrzeba, kochanie - dodała kojącym głosem, odgarniając grube, jasne warkocze córki na jej ramiona. - To lekarstwo oczyści cię. - Po ziołach czyszczących poczuje się jeszcze gorzej - oznajmiła bezbarwnym głosem Anomia, napawając się swoim dziełem. Freja spojrzała na stojącą teraz w cieniu kapłankę. - Zanim wyjdziesz, powiedz Derkowi, żeby nazbierał pęczek urginii. Ta roślina o wąskich liściach i pięknych niebieskich kwiatach odpędza złe uroki. - Jak chcesz, pani - odparła Anomia i raz jeszcze obrzuciła Martę spojrzeniem swoich nieprzejrzystych oczu. W duchu czuła rozbawienie. - Jeśli uznasz, że mogę pomóc, nazbieram sama. Odwróciła się i w tym momencie Marta zadrżała gwałtownie. - Przynieś misę i szmatki - rzekła Freja, zwracając się do Usipiego. - Pospiesz się! Usipi zrobił, co mu kazano, a potem stanął przy łóżku, gotów do pomocy. Martę przeczyściło szybko i gwałtownie. Opadła bez sił na łoże. Skurcze trwały jeszcze długo, kiedy jej ciało zostało całkowicie oczyszczone. - To nic nie pomogło, matko - jęknął Usipi, czując na własnym ciele bóle. - Ooooch, mamo!... Freja, cała drżąca, obmywała Martę, jakby jej córka była nadal dzieckiem. Pot spływał po szczupłym ciele chorej. Z pewnością wraz z potem wychodzą z niej wszystkie nieczystości. Lecz ból, straszliwy ból nie ustępował. - Przygotuję coś, żeby złagodzić cierpienie i żebyś mogła zasnąć - powiedziała, całując córkę w czoło. Obróciła się do pobladłego i pełnego niepokoju męża Marty. - Staraj się ją uspokoić. Ty też panuj nad sobą. Kiedy Freja wyszła, Usipi położył się obok żony i przytulał ją do siebie, gdyż szarpały nią zimne dreszcze. Przez następne dwa dni Freja warzyła ziółka z pierwiosnków i rumianku, by uśmierzyć bóle córki, i z ptasiego ziela, heliotropu i diablego kęsu na zapalenie wewnętrzne. Mak i macierzanka sprowadzały na młodą kobietę sen, ale gorączka nie ustępowała. Nie mogły jej obniżyć nawet wywary z podbiału, maruny i tawuły. Skóra Marty była rozpalona i sucha jak jesienne liście, które opadały właśnie na ziemię. Nadchodziła zima i śmierć. Derek wspiął się wysoko na stary dąb i przyniósł ojcu świeżą jemiołę. Usipi rozwiesił gałązki w całym domu, aby odpędzić złe uroki. Freja krążyła po lesie, aż znalazła urginię. Zawiesiła podobne do dzwonków czerwone kwiaty nad łóżkiem Marty, by chronić ją przed czarami. Usipi rozwiesił tyle czosnku, że w całym domu czuć było jego woń. Nic nie pomagało. - Rozmawiałaś z Jonką - Freja usłyszała pewnego wieczoru Anomię mówiącą spokojnym głosem Marcie. - Ostrzegałam cię, że Tiwazowi to się nie spodoba, prawda? Freja poczuła, że przenika ją chłód. Spojrzała, jak Anomia gładzi ramię Marty, i miała ochotę oderwać ją siłą od córki. Zamiast tego stanęła w świetle lampki i zobaczyła wyraz zaskoczenia na twarzy Anomii. Najwyraźniej młoda kapłanka nie spodziewała się, że Freja usłyszy jej słowa. - Chcę z tobą porozmawiać, Anomio. - Oczywiście, matko Frejo. - Wstając z wdziękiem, musnęła końcami palców ramię Marty, nim poszła za Freją. - Porozmawiamy później. Freja czuła narastający gniew, ale mądrość nakazywała jej milczeć. Z trudem zachowując wyraz spokoju na twarzy, obróciła się w stronę młodej kobiety, gdy tylko obie znalazły się przed domem. - Czy naprawdę sądzisz, że tę chorobę sprowadził gniew Tiwaza? Anomia uniosła wysoko brwi i w jej błękitnych oczach zapaliła się jakaś iskierka. - Słyszałaś, jak to mówiłam? - Usłyszałam dość, by wiedzieć, że chciałaś nastraszyć Martę, by łatwiej w to uwierzyła. Po co miałabyś to robić, gdybyś sama nie była o tym przekonana? - Wierzę, że tak jest naprawdę. "I Tiwaz uczynił to na moją prośbę, ty słaba i głupia kobieto! Na moją!" - Wierzysz. A może wiesz? Ton, jakim przemawiała Freja, podsycił dumę Anomii. Jak ona śmie mówić do niej w ten sposób? - Marcie łatwo wszystko wmówić - ciągnęła Freja, widząc niebezpieczne światełko w oczach kapłanki. - Jeśli nie masz całkowitej pewności, że uczynił to Tiwaz, nie waż się czegoś takiego sugerować! Anomia chciała powiedzieć, że skoro na Martę tak łatwo wpłynąć, powinna wziąć pod uwagę jej rozkaz i nie rozmawiać z Jonką, powściągnęła jednak język. - Myślisz, że tylko do ciebie przemawia Tiwaz? Freja spojrzała prosto w oczy młodej kobiety i poczuła zimny dreszcz. Instynkt podpowiadał jej, że Anomia ma swój taki czy inny udział w tym, co spotkało Martę, lecz oskarżenia podsyciłyby tylko jej gniew, miast skłonić ją, by wykorzystała swoje nadprzyrodzone moce do uzdrowienia Marty. - Jeśli Tiwaz do ciebie przemawia, słuchaj. Jednak jako kapłanka musisz wiedzieć, że pragniesz uzyskać zmiłowanie dla swego ludu. "Nie zaś władzy dla siebie" - miała ochotę dodać. Anomia wyczuwała lęk Frei i rozkoszowała się nim. - O tak, słuchałam - zapewniła ze słabym uśmiechem. - I pragnę tego, co najlepsze dla mojego ludu. Któż lepiej niż ona wie, czego potrzebują Chattowie? Z pewnością nie ta żałosna istota, która myśli tylko o pokoju. Freja znała Anomię od dziecka i dobrze zdawała sobie sprawę, jaka jest jej największa słabość. - A więc poniosłaś porażkę? - Porażkę? - Gdyby Tiwaz cię słuchał, Marta byłaby już zdrowa, prawda? - Ujrzała, jak w oczach Anomii zapala się ciemny błysk. - Wygląda jednak na to, że pomyliłam się co do ciebie - dodała, tłumiąc gniew i strach. - Pomyliłaś się? - powtórzyła Anomia, unosząc brwi. - W czymże to? - Myślałam, że masz moc. To wyzwanie sprawiło, że Anomia poczuła, jak krew uderza jej do głowy, jak rozpala całe jej ciało. - Mam moc! - Widać za małą - powiedziała Freja. Potrząsnęła głową, udając, że się zawiodła, i zostawiła młodą kapłankę stojącą przed domem. Anomia zacisnęła zęby, żeby nie krzyczeć. Jak Freja śmie wątpić w jej moc! Obróciła się na pięcie i poszła ulicą. Warus krzyknął za nią, ale ona, nie zwracając na niego uwagi, weszła do swojego domu. Zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. Wbiła się paznokciami w drewno i z jej gardła dobył się dziki pomruk. Trzęsąc się z wściekłości, podeszła do ołtarza i uklękła. Pokaże teraz Frei, jaką ma moc! Kiedy zapadła noc, wstała z takim bólem głowy, że nic przed sobą nie widziała, i zaczęła przygotowywać antidotum, na urok, który sama rzuciła. Wzięła potem miksturę, zakradła się w środku zimnej nocy i nasmarowała dom Marty. Była pewna, że rankiem Tiwaz da jej to, czego pragnęła. Lecz nie dał. Rozdział XI Freja nigdy dotąd nie widziała, żeby Anomia była tak przybita. Młoda kapłanka weszła bez pukania do domu Marty, przekonana, że żona Usipiego ma się jak najlepiej. Widząc, że Marta leży dalej w łożu, patrzyła na nią z niedowierzaniem. - To niemożliwe. - Aż zachłysnęła się powietrzem. - Nie mógł mi tego zrobić. Podeszła bliżej. Jej twarz oblał rumieniec. Nagle obróciła się na pięcie i wybiegła. - Dokąd poszła? - spytał Usipi i na jego twarz wypełzł strach. - Widziałaś jej oczy? - Nie wiem, dokąd poszła - odparła Freja. Miała tylko nadzieję, że Anomia będzie się trzymała jak najdalej od Marty. Skinęła na Derka i kazała wnukowi śledzić z daleka kapłankę. Okazało się, że Anomia pobiegła do świętego gaju. Wszystkie wysiłki, jakie Anomia czyniła, żeby uśmierzyć gniew Tiwaza, spełzły na niczym i Freja tak się przestraszyła, że gotowa była sięgnąć po środki, o jakich w innych okolicznościach nawet by nie pomyślała. Próbowała już wszystkiego. Daremnie. Postanowiła porozmawiać z Rispą. Zastała ją gotującą strawę. - Jeśli możesz coś zrobić dla mojej córki, zrób to. Jak najszybciej. Rispa była zdumiona gwałtownością tego żądania. Zaczęła zastanawiać się, co tak odmieniło serce kapłanki. - Co się stało? - Nic. Nic a nic. Próbowałam wszystkiego. I Anomia... - Potrząsnęła głową. - Jeśli możesz coś zrobić dla mojej córki, błagam cię, pomóż jej. Rispa poczuła się zagubiona. Cóż ona mogła zdaniem Frei jeszcze zrobić? Modliła się za Martę, odkąd ta zachorowała, ale zdawała sobie sprawę, że mówienie o tym Frei byłoby bezcelowe, nie przyniosłoby jej żadnej pociechy. A najpewniej zwiększyłoby tylko jej rozpacz. - Nie znam żadnych sposobów leczenia, Frejo. Musisz mi wybaczyć. Tylko Pan może uzdrawiać. Freja zachwiała się i Rispa szybko do niej podeszła. - Atretesie! Chodź tu! - Co się stało? Widząc matkę w ramionach Rispy, otworzył jednym szarpnięciem furtę. Chwycił matkę w ramiona i zaniósł ją na łoże. - Czy ma gorączkę? - spytała zatroskanym głosem Rispa. Atretes położył dłoń na głowie matki. - Nie. Freja zamrugała i jęknęła cicho: - Muszę tam wracać. - Jest wyczerpana. Musi odpocząć. - Odpocznie. Zadbam o to. - Rozejrzał się i zobaczył Kaleba bawiącego się klockami, które dla niego wystrugał. - Chłopiec jest zajęty zabawą. Idź do Marty. Rispa wzięła szal i czym prędzej wyszła. Przeszła na drugą stronę ulicy i zapukała do domu Usipiego. Kiedy uchylił drzwi, ogarnęło ją współczucie na widok rozpaczy malującej się na jego twarzy. - Czy mogę wejść? Usipi zawahał się i spojrzał w jedną i drugą stronę ulicy, ale w końcu otworzył szerzej drzwi, wpuszczając ją do środka. Kiedy tylko weszła, wyczuła, że jakaś siła ciąży na tym domu. Izba była pogrążona w mroku, snuły się po niej jakieś cienie. Czuła obecność czegoś złowrogiego. Od woni czosnku zakręciło się jej w głowie. Przy każdym oddechu robiło się jej słabo, o ileż więc gorzej muszą się czuć Marta, Usipi i dzieci. "Panie, Panie mój, wypędź zło, które mnie otacza. Czuję na sobie pożerające mnie spojrzenia." - Proszę cię, Usipi, zabierz stąd ten czosnek - powiedziała, zdejmując szal. - Nie ma tu czym oddychać. - Czosnek odstrasza złe duchy - odparł, stojąc bez ruchu. Wyglądał jeszcze gorzej niż Freja. - Nie odstrasza niczego. Pozwól mi przynajmniej otworzyć drzwi, żeby wpadło tu trochę świeżego powietrza. Był zbyt zmęczony, żeby się z nią spierać. Obchodziła go tylko Marta, którą może stracić. Bez słowa usiadł koło łoża żony. Rispa szybko otworzyła wszystkie drzwi i okna. Do środka napłynęło światło, niosąc ze sobą zapach sosnowego lasu i świeże powietrze. Rispa powiedziała parę słów do Elzy, która zaraz wyszła, zabierając ze sobą małą Ludwikę. Następnie obróciła się do Usipiego i położyła mu rękę na ramieniu. - Prześpij się trochę, Usipi. Ja posiedzę przy Marcie. - Nie. Zalała ją fala współczucia. Gdyby Atretes zachorował, też nie zostawiłaby go ani na chwilę. - Połóż się więc obok niej. Pomogła mu wstać ze stołka i położyć się. Zasnął natychmiast. Marta otworzyła oczy. Rispa uśmiechnęła się do niej i nakryła Usipiego pledem. Obeszła z powrotem łoże i usiadła tam, gdzie przedtem siedział mąż Marty. - Nie bój się - powiedziała i ujęła wiotką rękę Marty w obie swoje dłonie. Pocierała lekko tę biedną dłoń, modląc się w duchu, żeby strach opuścił to miejsce. Po kilku minutach Marta odprężyła się odrobinę i Rispa podziękowała za to Bogu. Rispa wstała i położyła dłoń na czole kobiety. Było rozpalone i suche. - Czy napiłabyś się zimnej wody? Marta skinęła twierdząco głową. Rispa nalała trochę wody do czarki i pomogła Marcie nieco się dźwignąć. Marta najpierw ledwie umoczyła wargi, ale potem wypiła łapczywie całą zawartość czarki. Opadła bez sił na łoże. - Nie byłam w stanie niczego w sobie zatrzymać - powiedziała słabym, zachrypniętym głosem. - Będę się więc modlić, by tym razem było inaczej. Przez chwilę modliła się bezgłośnie. Potem zwilżyła szmatkę i delikatnie, jak dziecku zaczęła obmywać twarz Marty. Chora kobieta poczuła, że strach ją opuszcza. - Gdzie moje dzieci? - Derek jest na dworze, siedzi pod ścianą. Elza poszła do Kaleba. Wzięła ze sobą Ludwikę. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. Poprosiłam ją, żeby pomogła Atretesowi pilnować Kaleba, póki będę przy tobie. Marta uniosła w uśmiechu kąciki drżących warg. - Nie, nie mam nic przeciwko temu. Broniła mnie... - Zmarszczyła na chwilę czoło. Żal. Wstyd. Spojrzała na Rispę i nie zobaczyła na jej twarzy ani śladu urazy, choć przecież powodów nie brakowało. - Na pewno się ucieszyła. Czemu słuchała Anomii, chociaż od samego początku wiedziała, że Rispa jest dobra i godna zaufania? - Kaleb też - zapewniła Rispa, wyżymając szmatkę. Uśmiechając się, leciutkimi dotknięciami zwilżała twarz Marty. - Uwielbia Elzę, ale wydaje mi się, że jego sercem zawładnęła Ludwika. Odsuwając na bok wszystkie ostrzeżenia Anomii, Marta uśmiechnęła się do Rispy. Zapomniała o łzach. Zapomniała o wszystkim, poza straszliwym zmęczeniem. Dłonie Rispy były delikatne jak dłonie jej matki, jej głos tak samo miękki i pełen miłości - może nawet bardziej. Niósł Marcie ukojenie, czuła się teraz bezpieczna, pełna nadziei. - Cieszę się, że jesteś przy mnie. Straszliwa trwoga, która nękała ją od wielu dni, rozproszyła się jak mgiełka, kiedy zaświeci słońce. Przez chwilę wydawało jej się, że słyszy jakby pisk odlatujących nietoperzy. Na jej czoło wystąpił pot. - Zdaje się, że gorączka ustępuje - powiedziała Rispa, gładząc ją delikatnie. - Wszystko będzie dobrze, Marto. - Znowu usiadła obok niej i ujęła ją za rękę. - Śpij. - Zostaniesz przy mnie? - Zostanę, aż powiesz, bym poszła. "Panie, zostań z nami. Chroń nas przed złem, które czułam w tym domu, kiedy weszłam. Ześlij aniołów, by nas otoczyli ze wszystkich stron. Boże Ojcze, trzymaj nas bezpiecznie w swoich dłoniach." Modliła się żarliwie, nie odrywając wzroku od siostry Atretesa. I po raz pierwszy od wielu dni zniknęły koszmary. Spała spokojnie, śniąc o pięknym ogrodzie, po którym przechadza się z Usipim i dziećmi. Obok nich idzie mężczyzna, od którego bije światło jak od słońca. - To oczywiste, że ją uzdrowiła - oznajmiła Anomia. Odkąd dowiedziała się, że Marta czuje się dobrze i gorączka przeszła godzinę po tym, jak czarnooka jońska wiedźma weszła do domu Usipiego, czuła jakieś nie ustające wewnętrzne rozdygotanie. - Zapewne to ona najpierw rzuciła na Martę urok. - Paliła ją straszliwa zazdrość. - To brzmi rozsądnie - powiedziała Freja. - Ten, kto ma władzę zdejmowania uroków, ma też władzę ich rzucania. - Zaskoczył ją jadowity błysk gniewu w oczach Anomii. - Wątpię jednak, by ten urok rzuciła Rispa. - Dlaczego? - Ona by po prostu tego nie uczyniła - odparła Freja. - Skąd wiesz? Freja zamrugała, słysząc ton, jakim odezwała się do niej Anomia. - Bo nie widziałam u niej niczego poza współczuciem. - Zmusiła się do spojrzenia prosto w oczy Anomii. - A poza tym to ty powiedziałaś Marcie, że chorobę sprowadził na nią Tiwaz. To ty powiedziałaś, że Tiwaz ujawnił ci to we śnie. To ty powiedziałaś, że Marta okazała nieposłuszeństwo i ściągnęła na siebie jego gniew, gdyż Tiwaz chce, by była posłuszna tobie. Czyżbyś chciała teraz zaprzeczyć? Czy może chcesz wyznać, że twoje wyjaśnienie było błędne? Anomia czuła, jak przy każdym słowie Frei zalewa ją na zmianę fala zimna i gorąca. Znalazła się w pułapce i jej umysł pracował gorączkowo nad znalezieniem sposobu, by obarczyć winą kogoś innego. Chciała, by uznano, że przyczyną wszystkiego jest Rispa, ale jej własne słowa uniemożliwiały jej wysuwanie takiego twierdzenia. - To Tiwaz. Przemówił do mnie - skłamała i zaraz zaczęła przygotowywać grunt pod nowy zasiew zniszczenia. - To bardzo osobliwe, że Tiwaz uwolnił Martę, kiedy była przy tym ta obca kobieta. Freja też uznała, że to osobliwe, ale wyciągnęła zgoła odmienne wnioski. - Rispa nie jest tu obca, jest żoną mojego syna. Na te słowa zazdrość wypełniła serce Anomii. Żona! To słówko raniło jej dumę. Żona Atretesa! Krew w niej zawrzała. Żona! Słowo unosiło się w jej głowie niby ptak padlinożerny, drwiło z niej. Użyte w odniesieniu do tej kobiety budziło odrazę. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie w oczy Frei, by zrozumiała, że jeśli teraz powie coś przeciwko Jonce, ściągnie na siebie podejrzenia. - Pójdę do świętego gaju, by złożyć ofiarę dziękczynną - oznajmiła Freja. - Czy pójdziesz ze mną? Nic nie mogłoby być w tej chwili bardziej Anomii wstrętne. Ma dziękować? Za co? Potwierdziła swoją moc, rzucając urok na Martę, ale nikt nie może się o tym dowiedzieć. A jednocześnie wystarczyła obecność tej cudzoziemki w domu Marty, by przekonać mieszkańców wioski, że ona to uśmierzała w jakiś sposób gniew Tiwaza. Nie obchodziło ich, że brzmi to zupełnie niedorzecznie. Nie mogła się jednak spierać, nie ściągając na siebie podejrzeń. Wszystko obróciło się przeciwko niej. "Tiwazie, dlaczego? Czemu ze mną igrasz? Ta jońska wiedźma jest tak samo twoim wrogiem jak moim! Oto teraz jest otoczona większym szacunkiem niż przedtem, nim rzuciłam urok. Przestała być obcą! Czy widzisz, jak stoi przed moimi oczami i rozmawia z żoną Herigasta?" - Oczywiście pójdę z tobą - odparła Anomia. Jej piękna twarz nie ujawniła szalejącej w jej sercu burzy. Jednak Freja wyczuła, co się dzieje w duszy Anomii. Oto jeszcze jeden powód do wątpienia! Rozdział XII Rzymianinie! - rozległ się szept. - Nie śpisz? - Nie śpię, czekam - odparł Teofil, ziewając szeroko. Prawie cały dzień spędził na polowaniu. Bóg mu sprzyjał i teraz ma dość mięsa na nadchodzącą zimę. Pasy dziczyzny wędzą się jeszcze w olchowym dymie. - Myślałem już, że nie przyjdziesz. - Przyprowadziłem żonę. Żonę. To zawężało pole możliwości. Nocnym gościem nie mógł być Rud, choć Teofil to właśnie podejrzewał. Rud żył samotnie. Nie mógł to być także wdowiec Holt. Nie mógł to też być żaden z tuzina młodych wojowników, ci bowiem nie mieli jeszcze żon. - Witam was oboje - powiedział Teofil. - Następnym razem przyprowadźcie dzieci. Zaraz zdał sobie sprawę, że nie powinien był tego mówić, bo po jego słowach zapadła pełna napięcia cisza. Usłyszał, że kobieta coś szepcze, a mężczyzna odpowiada jej - też szeptem, ale ostrzej. - Nie wspominaj o tym. Ani słowa. - Mężczyzna przyciszył głos. - Jest przyjacielem Atretesa... Dalsze słowa umknęły Teofilowi, gdyż wiatr zaszumiał w tym momencie wśród gałęzi. Noc była zimna. Teofil wiedział, że chociaż jemu jest ciepło w nagrzanym domu, ci dwoje, siedząc w kucki przed progiem, byli narażeni na późnojesienny chłód. Niepotrzebnie spłoszył ich swoją uwagą. Żałował teraz, że chciał zaspokoić czczą ciekawość. "To Twoje dzieci, Panie. Spraw, by zostali i wysłuchali Twojej Dobrej Nowiny. Niech miłość odsunie od nich lęk." - Chcę, byś powiedział mojej żonie o Jezusie. Teofil słyszał, jak kobieta szczęka z zimna zębami. - Twoja żona zmarzła. - Mów więc szybko. - Nie można poganiać słowa Bożego. Czy wejdziecie do środka, jeżeli założę sobie na oczy opaskę? Usłyszał szept kobiety. - Dobrze - odparł mężczyzna. Teofil zdjął z półki sztylet, nadciął kraj pledu i urwał wąski pasek materiału. Aby uśmierzyć wszelkie podejrzenia, rzucił sztylet koło lampy, którą postawił na środku izby. Zamknął oczy i zawiązał mocno oczy opaską. Usłyszał, jak wchodzą i zamykają za sobą drzwi, które właśnie wczoraj ukończył. Kobieta nadal szczękała zębami, może tym razem nie tyle z chłodu, ile z przejęcia. - Czuj się swobodnie, pani - powiedział i zaczął macać lewą ręką, żeby znaleźć swój dodatkowy pled. - Weź i okryj się. Usłyszał szelest i ktoś wziął ostrożnie pled z jego ręki. - Zacznij raz jeszcze od samego początku - poprosił mężczyzna, rezygnując tym razem z szeptu. - Opowiedz o gwieździe, która obwieściła narodziny Zbawiciela. Gromada Brukterów przybyła, żeby dokonać wymiany handlowej. Rozłożyli celtyckie brosze, szpile, nożyce i wyroby garncarskie, a także srebrne i złote naczynia z Rzymu. Chattowie dawali w zamian futra i skóry, a także bardzo poszukiwany na rynku w stolicy cesarstwa bursztyn. - Kupcy, którzy przywieźli to na północ, rozpaczają z powodu straty - powiedział jeden z Brukterów. Jednak niewielu Chattów wierzyło, że Brukterowie zdobyli te dobra w sposób honorowy, napadając na kupców. Ale duma mniej ucierpi, jeżeli nie będzie się zadawać zbędnych pytań. Rzymscy kupcy przenikali do Germanii, uwodząc plemiona darami, byleby umożliwić sobie handel. W dół Renu płynęły łodzie z towarami warami do Asciburgium i Trieru. Najśmielsi z nich, rzucając wyzwanie śmierci, wyruszali karawanami wzdłuż rzek Lippe, Men i Ruhra; podążali na północ dolinami Wezery i Łaby, wiedząc, że jeśli im się nie uda, zostaną pomszczeni. Kiedy dwa lata wcześniej kilku Rzymian zjawiło się wśród Chattów, spotkał ich szybko gwałtowny koniec, a towary wpadły w germańskie ręce. Natychmiast nastąpił odwet, wioska została spalona przez rzymskie wojsko, osiemnastu wojowników, trzy kobiety i dziecko ponieśli śmierć. Pozostałych spotkałby los niewolników, gdyby nie uciekli do lasu i nie pozostali w kryjówkach do odejścia legionu. Na miejsce po dawnej wiosce wrócili tylko raz, żeby urządzić swoim zmarłym pospieszne pogrzeby w domach grzebalnych. W następnych miesiącach odbudowali wioskę na siedlisku położonym na północny wschód od świętego gaju. I oto teraz Rzym pojawił się znowu, wdzierając się na północ za pośrednictwem Brukterów, rzekomych sprzymierzeńców Chattów w walce przeciwko Rzymianom. Kiedy Brukterowie odeszli, wojownicy zaczęli mówić o wojnie. - Trzeba było ich zabić. - I znowu ściągnąć sobie na kark rzymski legion? - rzucił Atretes. - Tym razem zanieślibyśmy wojnę na południe. Wbrew radom Atretesa gromada wojowników wyprawiła się, by poznano ich gniew. Atretes został w wiosce i z mieszanymi uczuciami patrzył na ich wymarsz. Znał już wystarczająco drogi Pańskie, by sumienie nie pozwoliło mu z nimi wyruszyć. Jednak jakaś cząstka jego jestestwa tęskniła nadal za wojną. Kiedy po raz ostatni poczuł tę falę gorąca we krwi? Coś podobnego przeżywał, biorąc w ramiona Rispę. A jednak nie to samo! - Tęsknisz za dreszczem bitewnym? - spytał Teofil, który dostrzegł jego niepokój i odgadł przyczynę. Dreszcz to za słabe słowo, żeby opisać to uczucie. - Czasem - odparł ponuro Atretes - ale chodzi o coś więcej. Choć można by to uznać za szaleństwo, tęsknił za tym, co przeżywał na arenie, kiedy patrzył śmierci w twarz i brał nad nią górę tylko dzięki instynktowi życia. Grała w nim rozpalona krew, serce biło szybko i mocno. Czasem czuł coś podobnego, kiedy ogarniała go fala gniewu. Ożywienie, szaleństwo - czuł wtedy, że naprawdę żyje. Dopiero po wszystkim pojawiało się uczucie zawodu i świadomość ceny, jaką trzeba było zapłacić. Teofil rozumiał to aż za dobrze. - W tej chwili toczysz bitwę, Atretesie. Obaj bierzemy w niej udział i mamy przed sobą nieprzyjaciela groźniejszego i przebieglejszego niż kiedykolwiek przedtem. Czuł napierające ze wszystkich stron moce ciemności. Kiedy wojownicy Chattów wrócili z łupem i pełni otuchy, Atretes wpadł w jeszcze bardziej ponury nastrój. Pił z przyjaciółmi i chciwie słuchał opowieści o najdrobniejszych szczegółach bitwy, jakąś cząstką swego jestestwa zazdroszcząc im wspomnień z własnych wyczynów podczas śmiałej wyprawy. Teofil przypomniał mu, że to, czego dokonano, trudno uznać za czyn waleczny. - A czy rzymskie złodziejstwo jest godne pochwały? - warknął Atretes. - Grzech pozostaje grzechem, Atretesie. Jaka jest różnica między tym, co Rzym uczynił Chattom, a tym, co Chattowie uczynili teraz Brukterom? To, że Atretes chciał w ogóle wysłuchiwać takich argumentów, świadczyło, jak wielka zmiana w nim zaszła. Słowa Teofila trafiały do niego. Ale nikt poza nim nie chciał ich słuchać. Holt, Rud i inni wojownicy, upojeni piwem i tryumfem, byli zatruci żądzą krwi i spragnieni nowej bitwy. Pokój nie miał w sobie nic pociągającego - w każdym razie w tym momencie, kiedy krew mieli jeszcze rozgrzaną bojowym zapałem i stertę łupu obok siebie. Tym razem napadli Cherusków. Sześciu wojowników wróciło na tarczy. Płonące do rana ognie pogrzebowe ostudziły krew patrzących - bardziej matek, które nosiły poległych w swych łonach, niż ojców, którzy przynieśli ich do rodzinnej wioski. Śmierć roznieca w mężczyźnie jeszcze większą żądzę krwi. Rispa modliła się, żeby śniegi ochłodziły krew Chattów i uciszyły opowieści wojenne. Przyszły jedna po drugiej zimowe zawieruchy i Chattowie nie mieli wyjścia, musieli pozostać na swoich terenach. Rispa dziękowała Bogu, ale poznała troski, jakie przedtem nigdy nie były jej udziałem. Przez zimowe miesiące trudniej było wykarmić bydło i, mimo pomocy Atretesa, Warus wracał zawsze zmęczony, z nogą nieznośnie bolącą i w okropnym nastroju. Tylko Anomia umiała go ukoić. Często przychodziła, przynosząc maść z arniki, którą wcierała w nogę Warusa. Rispa zastanawiała się, co warta jest ta życzliwość, skoro po tych zabiegach Warusa mniej wprawdzie bolała noga, ale stawał się niespokojny i jeszcze bardziej niż zwykle niecierpliwy. - Potrzebuje żony - stwierdził Atretes, patrząc na Anomię. Anomia, pielęgnując kaleką nogę Warusa, nie spuszczała wzroku z Atretesa, który miał uczucie, jakby kapłanka gładziła swymi zręcznymi i śmiałymi palcami jego ciało. Ta świadomość zapadała głęboko, rozbudzając podniecenie, jakiego nie czuł od czasów Julii. Rozładowywał namiętność z żoną, która czuła się wstrząśnięta i przestraszona jego gwałtownością. Dopiero kiedy wydała cichy okrzyk, uświadomił sobie, co się z nim dzieje i przerwał tę szaleńczą pogoń za spełnieniem swych żądz. Czuł się oszołomiony i zawstydzony. - Wybacz - szepnął, kryjąc twarz w jej włosach. Nigdy przedtem nie zadał jej bólu. Rispa drżała na całym ciele. Przestraszył się nie mniej niż ona. "Boże, wybacz mi!" - krzyczał bezgłośnie. - Wybacz mi - szepnął raz jeszcze zachrypniętym głosem i pogładził czule żonę, przerażony tym, że tak łatwo uległ znowu mrocznym siłom. Leżał obok żony, ale wyobraźnia podsuwała mu obraz innej kobiety. Nawet teraz, kiedy starał się ukoić Rispę, napływały mu do głowy wspomnienia sprośnych schadzek. Inne kobiety zjawiały się tu nieproszone, brukając jego łoże małżeńskie. Dawno temu, w Efezie, zobaczył pewnego razu mężczyznę idącego drogą koło willi, ze zwłokami przytroczonymi do grzbietu. Gnijące ciało było przywiązane w ten sposób, że nieszczęśnik nie mógł się od niego uwolnić, póki nie zaczął się rozkład, który wgryzał się również w jego żywe ciało. "Czemu to czyni?" - spytał. A Gallus odpowiedział: "Tak nakazuje prawo. Nosi ciało człowieka, którego zamordował". "Zwlecz z siebie starego człowieka." Wrócił dawny Atretes. Czuł na plecach brzemię grzechu, czuł jego brud wnikający we wszystkie członki ciała. Rispa jęknęła cicho, gdyż Atretes puścił ją nagle i usiadł. - Co się stało? - spytała, przepełniona nagle troską i lękiem. - Coś złego? - Zostaw mnie na chwilę - rzucił gniewnie. Kiedy też usiadła i wyciągnęła rękę w jego stronę, odepchnął ją szorstko. - Nie dotykaj mnie! To Anomia rozbudziła w nim te uczucia. Kiedy tylko znalazła się w pobliżu, widział, czego ta kobieta pragnie, i jego też ogarniała żądza. Spostrzegł to teraz i czuł się oszołomiony. Co gorsza, wiedział, że tak będzie za każdym razem, kiedy ją zobaczy. Czy to tylko dlatego, że tak bardzo przypomina mu Anię? Przesunął rozczapierzonymi palcami po włosach i ścisnął głowę w dłoniach. Bolało go, że nie może dokończyć tego, co zaczął. I nie dokończy, póki takie myśli będą się mu kłębiły w głowie. Kocha Rispę. Jest dla niego kimś najdroższym na świecie. Umarłby dla niej. Jak może brać ją w ramiona i mieć stale przed oczyma obraz innej kobiety? To najpodlejsza zdrada. Cuchnęła cudzołóstwem. - Boże, wybacz mi! Rispa usłyszała, że jej mąż mamrocze niezrozumiałe słowa. - Boże, uwolnij mnie. Tym razem usłyszała i przysunęła się do niego. Objęła swojego męża. Otrząsnął się i odepchnął ją. "Usłysz mój krzyk, Panie - modlił się żarliwie Atretes. - Wypędź tę czarownicę z mojego umysłu. Wypędź wszystkie kobiety, jakie miałem. Spraw, bym stał się czysty dla Rispy. Oczyść mnie." Uspokoił się nieco, myśli miał teraz jaśniejsze. Obrócił się, by ukoić swą żonę. Ale zło już się stało. Rozdział XIII Zima była dobrą porą dla zimnokrwistej Anomii. Starannie dobierała sobie chwilę i słuchaczy. Ci, którzy znaleźli się wśród jej wybrańców, nosili w sobie jakieś urazy, pieścili jakieś nie spełnione pragnienia, byli niezadowoleni i rozczarowani. Zapraszała ich do swego zamieszkałego przez cienie domu i napełniała rogi miodem, a serca żrącym kwasem. Wychodzili wypaleni, lecz wracali z nadzieją, że Anomia ugasi ich pragnienie. - Atretes mówi o poczuciu winy, o poczuciu winy za grzech, za wszelki grzech - powiedziała. Drwiący wyraz twarzy podkreślał jej urodę. - Czemu mamy czuć się winnymi? Brukterowie zdradzają nas, zadając się z Rzymem. Hermundurowie zabrali nam święte równiny solne. Atretes zszedł na manowce. Mężczyźni ochoczo przytaknęli. Wpatrywali się w nią gorejącymi oczami. Byli jak zaczadzeni. Anomia uśmiechnęła się, zdając sobie sprawę z władzy, jaką ma nad nimi, tej władzy, którą sami jej dali. - Jesteśmy największym z plemion germańskich. To Chattowie prowadzili wszystkich przeciwko Rzymowi. Pierwsi stawaliśmy do boju, ostatni opuszczaliśmy pole bitwy. A teraz ten Rzymianin i ta Jonka zaprzątnęli głowę Atretesowi, największemu z wojowników, i odwrócili jego serce od Tiwaza. Co ich zdaniem mamy myśleć o sobie samych? Że jesteśmy niczym. Czyżby? Z piersi obecnych dobył się głuchy pomruk. Rozpierała ich duma z tego, że są Chattami. Anomia podsycała płomień ich niezadowolenia, podsypując paliwo bezbożnych pragnień. - Głoszą, że zgrzeszyliśmy. - Roześmiała się szyderczo i z pogardą machnęła ręką. - Jakże to ja lub ktokolwiek z was możemy ponosić odpowiedzialność za to, co jakiś mężczyzna i kobieta uczynili w ogrodzie, o którego istnieniu nie mieliśmy nawet pojęcia? To niedorzeczne. To śmieszne. Czy Herigast jest odpowiedzialny za to, że jego syn rzucił w bitwie tarczę? Nie. Czy Holta można winić za to, że wojownicy polegli w walce o nasze tereny? Nie. Nikt z nas nie jest odpowiedzialny za to, co zrobił ktoś inny. I nie jesteśmy odpowiedzialni za grzech Adama i Ewy, których pewnie nawet nie było nigdy na tym świecie. Szła wokół kręgu słuchaczy, usługując im, przysuwając się dość blisko, by zaglądać im w oczy, by podżegać ich namiętności. - Opowiadają nam zwykłą bajkę, odrażającą historyjkę. Mają na oku swoje mroczne cele, a ja powiem wam, co to za cele. Spostrzegła, że trzyma ich mocno w ręku i radowała się łapczywością, z jaką pili jej słowa. Wsiąkały w nich jak deszcz w wysuszoną ziemię. - Chcą byśmy uwierzyli, że nosimy brzemię grzechu Adama i Ewy, gdyż to nas uczyni słabymi. Chcą, byśmy poczuli się przed ich Bogiem jak robaki. Chcą nas zniewolić, nie wysyłając nawet swoich legionów! Wybuchnęła cichym, niepokojącym śmiechem. - Czy w oczach Tiwaza jesteśmy robakami? Nie. Jeśli jednak ich posłuchamy, zmienią nas w robaki. Robaki w oczach Rzymian! - Atretes przysiągł na swój miecz, że jego żona powstała z martwych - rzucił jeden z mężczyzn, który poczuł się w tym momencie nieswojo. - To zwykła sztuczka - odparła, zbywając wyniośle całą sprawę. Dolewała miodu, muskając przy tym dłonie, przysuwając się jak najbliżej, aby mężczyźni poczuli słodki zapach ziół, którymi natarła sobie ciało. Niech poczują łaknienie. Niech pragną. - Chcieliby, byśmy przyjęli tę ich zmyśloną wiarę. Powiadają, że chcą nas zbawić. Doprawdy? Czy dbają o to choć trochę? Przed czym trzeba nas zbawiać, przed czym ratować? Chyba tylko przed dumą z tego, że jesteśmy Chattami. Tak, jesteśmy Chattami! Jesteśmy najdumniejszym i najdzielniejszym z germańskich ludów. Jesteśmy ponad innymi. Czyż można się dziwić, że przychodzą do nas, udając, że przynoszą pokój, choć przynoszą tylko zatrute poglądy? Karmiła ich żółcią podejrzliwości i gniewu, a potem przekonywała, że powinni zachować to dla siebie. - Dokąd my pójdziemy, tam pójdą za nami inne plemiona. Za Alpy, by wydrzeć serce Rzymowi! Jeśli jednak ich posłuchamy i przyjmiemy ich Boga, jak czynią niektórzy, Rzym podbije nas, nie kiwnąwszy nawet palcem. A wtedy będziemy poniżeni i słabi, i nic niewarci, tacy, za jakich biorą nas już teraz. - Musimy ich zabić. - Nie - odparła, widząc, że jej słowa zakorzeniły się i rozrosły jak wilcza jagoda. - Nie, nie zabijemy ich. Na razie. Musimy być równie przebiegli jak oni, jeśli chcemy odzyskać naszego Atretesa. Nadejdzie czas, kiedy ich zniszczymy, ale teraz musimy okazać cierpliwość i mądrość. - Kiedy rozmawiacie z Atretesem, udawajcie, że go słuchacie, ale zamykajcie uszy i serca na jego słowa. Korzystajcie z każdej okazji, by przypominać mu, jakich okropności dopuścił się Rzym wobec nas. Przypominajcie o śmierci ojca. Przypominajcie o niezliczonych innych, którzy polegli z rzymskiej ręki albo zostali uczynieni niewolnikami. Pytajcie go o życie, jakie pędził w Rzymie. Był rozrywką. Niech wspomni, jak to było, kiedy obchodzono się z nim jak ze zwierzęciem. To pomoże mu wrócić do siebie. Jest nam potrzebny. Zachowujcie ostrożność. Uśmiechnęła się. - Zwyciężymy. - Chciała wpoić im pewność siebie. - Pamiętajcie, jest nas wielu, oni zaś są nieliczni. A teraz idźcie i spełniajcie wolę Tiwaza. Rozdział XIV Słowa Anomii miały niszczycielskie działanie. Jej słuchacze wypełniali zręcznie instrukcje; udawali, że słuchają słów prawdy, ale zadawali pytania przywracające wspomnienia, które Atretes tak bardzo chciał pogrzebać. Rispa widziała, jak te pytania nękają jej męża. Nigdy nie mówił o swoim życiu w szkole gladiatorów ani o walkach w cyrku. Ona zaś o to nie pytała. Mężczyźni, oszczędzając jego dumę, dawniej nie podejmowali z nim tego tematu. Ale teraz okazywali przesadną ciekawość. Nie zadowalały ich zwięzłe odpowiedzi, nie obchodziło ich też, co czuje Atretes. Chcieli dowiedzieć się jak najwięcej. "Podobno..." - zaczynali pytanie, które przywoływało wspomnienie czasów niewoli. - Jak się walczy na rzymskiej arenie? - spytał jeden z młodych wojowników. - Czy to prawda, że ubierają człowieka w świecącą zbroję i przystrajają dziwacznymi, kolorowymi piórami, a potem oprowadzają dokoła, żeby tłum miał widowisko? Rispa dostrzegła osobliwy wyraz w oczach Atretesa. - Czasem skąpiej. - Do jakiego stopnia? - spytał Rolf marszcząc brwi. Atretes obrócił powoli głowę i spojrzał na młodszego mężczyznę. Rolf nie powiedział już ani słowa. Jednak innych nic nie mogło powstrzymać. - Podobno lanista przysyłał ci kobietę, jeśli dobrze się sprawiłeś. Atretes zerknął na Rispę i zaraz odwrócił wzrok. - Podobnie jak grzecznemu psu rzuca się kość - wtrącił inny. Twarz Atretesa pobladła z gniewu. Osaczali go tymi uwagami jak zgraja wilków. Warczeli, chwytali zębami i odrywali kawałek po kawałku spokój jego ducha. Niby rozżarzone węgle spod warstwy popiołu zaczęły wydostawać się na wierzch wątpliwości. Ich gorące tchnienie unicestwiało cienką warstwę ochronną, podsycając ukryte pod spodem mroczne wspomnienia. Znosił ich pytania, nie tracąc, o dziwo, panowania nad sobą, ale następnego ranka w domu Teofila ujawnił się cały jego gniew. - Zadają pytania o Boga, a ja nie umiem im odpowiedzieć. - Uznał, że w odgrodzonym od świata ciepłem domu Teofila może dać upust swojemu rozdrażnieniu. - Spróbuj odpowiedzieć na coś takiego! Skoro Bóg jest miłosierny i miłujący, czemu pozwala, by na świecie było tyle zła? Czemu nie zniszczy szatana, lecz pozwala mu swobodnie władać na ziemi? Rispa, trzymając Kaleba na kolanach, patrzyła na Atretesa. Zachowywał się jak dzikie zwierzę w klatce. Ostatniej nocy leżał wiele godzin z szeroko otwartymi oczami, a kiedy wreszcie zasnął, dręczyły go koszmary. W pewnym momencie krzyknął coś i usiadł, ale kiedy chciała do niego przemówić, powiedział, żeby zostawiła go w spokoju. - Usiądź, Atretesie - poprosił spokojnym głosem Teofil. - Usiądź! - burknął Atretes. - Siedzę od wielu tygodni! Zapomniałem już, jak nienawidzę zimy. - Spojrzał groźnie na przyjaciela. - Po prostu odpowiedz mi na pytanie, jeśli potrafisz. - Bóg pozwala na zło, by okazać swe zmiłowanie i łaskę przez to, że daje odkupienie grzesznikom. Wszystko zmierza do dobrego celu... - Tylko nie mów mi o dobrym celu! Jakiemu dobremu celowi służy to, że wypalają człowiekowi piętno? Jakiemu celowi służy to, że go biją i ćwiczą do walki? Odpowiedz! Teofil zrozumiał, co się stało. - Nie Bóg uczynił z ciebie niewolnika, Atretesie, lecz człowiek. Nie Bóg uczynił ci to wszystko. W sercu człowieka tkwi niegodziwość. Rispa patrzyła, jak dawny gniew rozpala krew w żyłach jej męża. Ostatnio zbyt często dawał upust gniewowi z drobnych powodów, słysząc jakąś zupełnie niewinną uwagę. Po długim, wieczornym posiedzeniu z innymi mężczyznami krzyczał na nią z błahych przyczyn. Nawet najpotulniejsza odpowiedź wyprowadzała go z równowagi. - Być może Rispa miała rację - powiedział Atretes. - Może powinienem uważniej ich słuchać. Wyszedł, trzaskając drzwiami, które odskoczyły dwa razy od ościeży. Rispa posadziła Kaleba, wstała i patrzyła, jak Atretes kroczy przez śnieg i niknie między drzewami. - Jakżebym chciała wrócić - powiedziała. - Jakżebym chciała wziąć Kaleba, wrócić do Rzymu i spotkać się z innymi. - Bóg chce, byśmy pozostali tutaj. - Dlaczego? - Była tak samo wzburzona i rozdrażniona jak Atretes. Mogło się wydawać, że jego gniew podsycał jej gniew. - Nikt z tych ludzi nie chce słuchać prawdy. Szkoda, że nie słyszysz, jak co wieczór siadają w domu i snują nie kończące się opowieści o bitwach, które wygrali, albo o tych, które chcą wygrać. Chełpią się i pławią w tych opowieściach, a piją tyle, że ledwie mogą wstać, by wrócić do siebie. Żaden z nich nie ma serca dla Pana, Teofilu. Ani jeden! - Dwoje z nich tak - odparł - a inni pewnie też, choć brak im odwagi, by to wyznać. Zastygła ze zdumienia. - Co masz na myśli? Opowiedział jej o swoich nocnych gościach. - Ufaj Panu, Rispo. Jego słowo nie po to pada, by wrócić puste. - A zatem Bóg zbytnio zwleka - powiedziała, otulając się ściślej szalem, bo poczuła nagle chłód. - Wiara Atretesa kruszy się. - Tym bardziej ty musisz być silna. Obróciła się i spojrzała na niego. Miała nadzieję, że usłyszy słowa pociechy, ale Teofil równie dobrze jak ona widział, co się dzieje. - Mam być silna. - Jej oczy zasnuły się łzami. - Nie jestem silna, Teofilu, nie jestem taka jak ty. Gdybyśmy nie mogli przyjść tu i rozmawiać z tobą, oboje byśmy już upadli. Teofil wstał i ujął jej dłonie. - Musisz mnie posłuchać, Rispo. Patrz na Pana, nie na mnie. - Boję się tego, co się dzieje z Atretesem. Nie dadzą mu chwili wytchnienia. Nękają go pytaniami, uwagami. Czasem mam wrażenie, że czynią to rozmyślnie, żeby znowu zaczął nienawidzić Rzymu i Brukterów, i Hermundurów, i każdego, kto nie jest Chattem. Wzbudzają we mnie gniew. A ta kobieta... - Znasz słowo Boże. Nie daj się zwieść ich słowom. Bóg pozwala, by szatan poddawał próbie Atretesa, podobnie jak pozwalał, by Piotr był wystawiony na pokuszenie. Każdy z nas przechodzi próbę. Musimy przejść przez ogień. - Dla jednych jest to trudniejsze niż dla innych. Cofnęła ręce i wyszła. Wciągnęła w płuca zimne powietrze, zastanawiając się, czy powinna pójść za Atretesem i porozmawiać z nim. - Daj mu spokój, Rispo - powiedział łagodnie Teofil, stając w drzwiach. - Pozwól mu przemyśleć wszystko. - Czasem myśli za dużo i o złych rzeczach. - Będzie musiał dokonać wyboru. Wiedziała, że Teofil ma rację. Atretes potrzebuje samotności. Musi oddalić się od zgiełku, jaki czynią ludzie. I ona. Wszyscy na niego napierają. - Teofilu, oni chcą odzyskać swojego wodza - rzekła niewesołym głosem. - Chcą, żeby był taki jak dawniej, żeby był wojownikiem, który poprowadzi ich do bitwy. - Atretes powierzył siebie Bogu w momencie, kiedy uwierzył w Chrystusa i został zbawiony. - Nic nie rozumiesz. Mam uczucie, że on chce ich poprowadzić. - Do Boga. - Tak było, kiedy tu przyszliśmy. Nie wiem, czy tak jest teraz. - Uczy się mozolnie, że nie może przekonywać ludzi tymi sposobami, jakich używał zawsze. Siła i duma zawodzą. Słabość i pokora to jedyna droga. - Atretes nie umie być słaby i pokorny. - Odsuń się więc od niego i niech Bóg go tego nauczy. Zamknęła oczy. - Czasem widzę na jego twarzy... Spojrzała na nieskalanie biały śnieg. Teofil podszedł i stanął obok niej. Wiedział, że toczy się w niej walka i miał ochotę otoczyć ją ramieniem, pocieszyć. Ale i tak dosyć mają kłopotów. Atretes nie słucha w tej chwili głosu rozsądku, a pewnie nie odszedł zbyt daleko. Rispa westchnęła. - Zeszłego wieczoru Holt powiedział mu, iż mężczyzna czuje, że żyje, kiedy patrzy w oczy śmierci. Czy to prawda? - Ponieważ milczał, podniosła na niego wzrok. Zdziwiona, rozchyliła wargi. - Ty też tęsknisz za walką, prawda? Teofil uśmiechnął się smutno. - Czasem. Tym mniej, im jestem starszy. - Zrobił uroczystą minę. - Tym mniej, im bliżej jestem Pana. - Chciałabym to zrozumieć. - I rozumiesz. Częściowo. Nie wadzisz się z Atretesem jak niegdyś. Pan cię ułagodził. - Może ułagodził mój umysł. Teofil roześmiał się. - Ależ ułagodził twoje serce, moja droga. - Dotknął jej ramienia. - Pozwól, by ułagodził cię jeszcze bardziej. Módl się za tych ludzi, a zwłaszcza za tych, którzy starają się pchnąć Atretesa na dawne ścieżki. Nawet za Anomię. - Modlę się, ale nie przychodzi żadna odpowiedź. Teofil spojrzał w stronę lasu, gdzie zniknął Atretes, i pogrążył się w zamyśleniu. - Dziękuj za wszystko, co się stało. - Zdawał sobie sprawę, że najgorsze jest jeszcze przed nimi. Czuł, jak zbierają się wokół nich mroczne siły. - Cierpienia sprowadzają wytrwałość; to próba charakteru. Jeśli przejdziesz tę próbę, zyskasz nadzieję. - Spojrzał na nią. - Nadzieja nigdy nie zawodzi, gdyż miłość Boga wypełnia nasze serca poprzez Ducha Świętego. I ta miłość właśnie, miłość Boża, zwróci ten lud ku Chrystusowi. - Dwoje, może jeszcze kilkoro - powiedziała z uśmiechem. Poczuł, że w ciągu miesięcy, które minęły, wytworzyła się między nimi bardzo silna więź. Był świadkiem tego, jak Rispa wzrasta w Chrystusie. Powiedziała, że nie dostaje jej siły, ale jest silniejsza niż myśli, a kiedy przyjdzie czas, Pan da jej jeszcze więcej sił, by zniosła wszystko, co ją spotka. Myśli, że nie ma wpływu na nic, że nic się nie zmienia, że Bóg niczego nie dokonuje. Jaki inny powód miałby szatan, by atakować ją ze wszystkich stron? Teofil przesunął łagodnie dłonią po jej włosach. Kochał ją, może odrobinę za bardzo. - Przywdziej zbroję, najdroższa. Nadchodzi czas bitwy. - Co mam robić, by wesprzeć Atretesa? - Daj mu czas. Rozdział XV Wiosna nadeszła szybko, przynosząc nowe, bujne życie, a wraz z nim rozgorączkowanie ludzi. Lasy obfitowały w zwierzynę i po powrocie z polowań ucztowano do późnej nocy. Młodsi wojownicy zrzucali z siebie stroje i tańczyli nad mieczami i oszczepami, reszta zaś śmiała się, nie żałując im słów zachęty. Rolf porzucił długi dom przeznaczony dla młodzieńców i zbudował sobie grubenhaus. Kiedy przepadł bez słowa, paru wojowników ruszyło na poszukiwanie ciała, ale daremnie. Po dwóch tygodniach wrócił, prowadząc dziewczynę Hermundurów. Miała związane z przodu ręce i pętlę na szyi. Rolf trzymał mocno w ręku koniec sznura. - Jak ona będzie wyglądać, kiedy się umyje? - Rud wybuchnął śmiechem. Mężczyźni otoczyli Rolfa i jego niewolnicę i zaczęli rzucać sprośne uwagi. - Dam ci za nią konia - powiedział Reudi, mierząc z uśmiechem dziewczynę od stóp do głów. - Jest może brudna, ale ma ponętne kształty. Rispa stała przed domem, pełna litości dla dziewczyny. Anomia też się przypatrywała, rozkoszując się owocami, jakie wydał jej plan. Rolf dostrzegł dziewczynę poprzedniej wiosny podczas bitwy z Hermundurami i Anomia zachęcała go, żeby się po nią wyprawił. Miała nadzieję, że ojciec albo bracia zjawią się tu w ślad za nią. Atak rozbudzi uśpionego przez zimę ducha bojowego Chattów. - Dam ci dwa konie! - wykrzyknął jeden ze starszych mężczyzn. Rispa słuchała, jak mężczyźni szydzą z nieszczęsnej dziewczyny i licytują się o nią jakby była zwierzęciem, i czuła, że narasta w niej gniew. Rolf, zwykle skłonny do takich żartów, tym razem odpowiedział gniewnie: - Nie jest na sprzedaż! Dziewczyna wydała okrzyk strachu i obróciła się gwałtownie, gdyż jeden z wojowników posunął się za daleko w swych żartach. Rolf powalił natręta jednym ciosem, a inni wybuchnęli głośnym śmiechem. - Nie bądź samolubem! Podziel się nią! - Jeszcze raz ją tkniesz, Buri, a obetnę ci rękę! Wojownik zaśmiał się szyderczo. - Zdaje się, że jest tak samo czarna jak kobieta Atretesa. - Złapał 1 kraj jej sukni i rozerwał jednym szarpnięciem. - Ale pod tymi brudnymi łachmanami jest całkiem biała. Rolf natychmiast skoczył na niego. Rispa oddychała ciężko, patrząc na gwałtowną walkę, i żałowała, że nie ma Atretesa, który powstrzymałby przeciwników. Ale Atretes wyprawił się z Teofilem na polowanie. Freja zbierała zioła w świętym gaju, Anomia zaś, która mogłaby się wtrącić, stała w drzwiach c; swojego domu, śmiejąc się i czerpiąc wyraźnie przyjemność z widoku okładających się pięściami mężczyzn. Buri po jakimś czasie runął na ziemię wśród wrzasków i śmiechów gawiedzi. Dziewczyna Hermundurów krzyczała histerycznie, policzkując następnego wojownika, który chciał ją dotknąć. Rolf zwrócił się ku nowemu przeciwnikowi. Rispa postawiła Kaleba na ziemi, a potem uklękła przed nim i ujęła go za ramiona. - Nie ruszaj się stąd. - Kaleb skinął główką. - Módl się za mamę - dodała, całując go w buzię. Kaleb znowu skinął potakująco. Zostawiła go na progu domu i szybkim krokiem poszła w stronę przepychających się i zaczepiających nawzajem mężczyzn. Nie mogła znieść ich grubiańskiego śmiechu. Utorowała sobie drogę przez tłum i stanęła naprzeciwko Rolfa. Młody wojownik miał zaczerwienioną twarz i spływał potem. Spojrzał na nią ze zdumieniem. - Dość tego! - powiedziała. Minęła go i rozwiązała sznur krępujący ręce dziewczyny. - Co robisz? - spytał Rolf, dysząc ciężko po walce z Burim i Eudo. - To, co widzisz. Zdjęła pętlę z szyi dziewczyny i rzuciła sznur na ziemię. - Ona jest moja! - Wiem, ale czy chcesz, by ją tu stratowali? W twarzy Rolfa drgał mięsień, kiedy młody wojownik patrzył, jak Rispa bierze zapłakaną dziewczynę za rękę i prowadzi ją przez tłum mężczyzn. Nikt nie powiedział słowa, nikt nie próbował jej powstrzymać. - Oddaj mi ją! Wprowadziła dziewczynę do środka. Kaleb podreptał za nimi. Przemawiała łagodnie do dziewczyny, starając się uśmierzyć jej strach, zastanawiając się, co zrobić, jeśli Rolf przyjdzie i będzie chciał zabrać swoją zdobycz. Objęła dziewczynę i pogłaskała ją po plecach. Biła od niej woń brudu i potu. W zlepionych włosach kłębiło się robactwo. Wróciła Freja z koszem pełnym ziół. - Anomia powiedziała mi, co zrobiłaś. Nie masz prawa się wtrącać. Spojrzała na dziewczynę i zaczęła rozmyślać, ilu Chattów rozstanie się z życiem, zanim Rolf będzie mógł ją zatrzymać. Młody głupiec! Rispa nie wyczuła nagany w głosie Frei. - Wiem, że nie mam prawa, ale nie mogłam patrzeć, jak ją dręczą. Freja była zdumiona. Żadna z kobiet Chattów nie odważyłaby się zrobić tego, co zrobiła Rispa. Nawet Anomia trzymała się z daleka od takich spraw. Marta powiedziała, że mężczyźni wrzeszczeli i bili się, kiedy wkroczyła Rispa. "Rozsunęła ich jak trzcinę na bagnie, matko. Przeszła między nimi i wzięła dziewczynę od Rolfa. Dotychczas nikt niczego nie ważył się mu odebrać." Anomia posiniała z wściekłości. Freja nigdy dotąd nie widziała, żeby młoda kapłanka była w takim stanie. - Dziewczyna należy do Rolfa, jest jego łupem, Rispo. Musisz to zrozumieć. - Jest łupem. Jak łatwo przyszło ci wypowiedzieć to słowo! - Nie o to chodzi. Takie jest życie. - Czy inaczej było z Atretesem, kiedy pojmano go i zakuto w łańcuchy? Freja zbladła. - Po co mi o tym przypominasz? - Ta dziewczyna jest czyjąś córką tak samo, jak Atretes jest twoim synem. - Rolf zbudował dla niej dom. - Wystarczy więc teraz, by zawlókł ją tam siłą i zgwałcił, a zostanie jego żoną? Freja odwróciła się do niej plecami, nie chcąc, by Rispa zobaczyła, jak bardzo jest przygnębiona. Nie pochwalała tego, co robili niektórzy mężczyźni, ale rozumiała, że taka jest kolej rzeczy. Wyjęła zioła z koszyka i położyła je na stole. Słyszała płacz dziewczyny i serce się jej ściskało. - Nie rozumiesz naszych obyczajów. - O tak, rozumiem. Wasze zwyczaje nie różnią się niczym od rzymskich. Freja zwróciła się z gniewem w jej stronę. - W ciągu ostatnich dziesięciu lat straciliśmy mnóstwo ludzi. Przez Rzym. Przez Hermundurów! Niektórzy mężczyźni zdobywają sobie w ten sposób żony. Lana jest od Cherusków, a Helda od Seubów. - Ciekawe, czy tak samo byś się czuła, gdyby porwano Martę, kiedy była w wieku tej dziewczyny. Freja znowu odwróciła się do niej plecami. Hermun nigdy by do czegoś takiego nie dopuścił. Drżącymi rękami wiązała starannie w pęczki swoje zioła. - Kiedy się to skończy, Frejo? Słowa Rispy sprawiły, że Freja poczuła się nieswojo. Rozwiesiła pęczki ziół, żeby wyschły. - Rodzina będzie chciała ją odzyskać, a to znaczy, że zginie sporo Chattów. Freja spojrzała na Rispę i uświadomiła sobie, że młoda kobieta znacznie bardziej martwi się o Chattów niż o tę dziewczynę. Rispę tak samo jak ją, Freję, niepokoiły skutki poczynań Rolfa. - Nic na to nie poradzisz. Rolf jej chce. Nie odprowadzi jej z powrotem. Gdyby zresztą znalazła się wśród swoich, żaden mężczyzna z jej plemienia już by jej nie zechciał. Została zbrukana. - Rolf jej nie zgwałcił. - Skąd wiesz? - Helana mi powiedziała. - Helana? - Takie imię nosi. Freja była zdumiona tym, że Rispa tak szybko zyskała sobie zaufanie dziewczyny. - To bez znaczenia. Była z nim przez wiele dni. Rispa kołysała dziewczynę, szepcząc jej słowa pociechy. Oczyma pełnymi łez spojrzała na Freję. - Pozwól przynajmniej, że ją wykąpię i dam jej jakąś czystą suknię, zanim oddam ją temu wilczkowi. Freja poczuła litość. Dziewczyna była bardzo młoda. - Użyj ostróżki. Kilka gałązek zachowaj do włosów, żeby wytępić wszy i inne robactwo. Ponieważ ją dotykałaś, też wsuń sobie kilka gałązek we włosy. Kiedy Rispa zajmowała się dziewczyną, Freja przygotowywała maść z arniki i macierzanki. - Wetrzyj to jej w skórę wokół nadgarstków i szyi. Powiem Rolfowi, że przyprowadzisz mu ją przed nocą. - Podeszła do drzwi. Przystanęła na progu i obejrzała się na Rispę. - Lana i Helda pogodziły się ze swoim losem. Tak samo będzie z nią. W tym czasie, jaki jej pozostał, Rispa dowiedziała się o dziewczynie, ile tylko zdążyła. - Rolf powiedział, byś przyprowadziła ją do jego grubenhausu - oznajmiła Freja po powrocie. Rispa skinęła głową, nie przestając rozczesywać sięgających pasa rudych włosów dziewczyny. Potem zaplotła je w luźne warkocze. Rozległ się łomot i drzwiami od tyłu wszedł Atretes. Z rozmachem otworzył furtę między zagrodami dla zwierząt a mieszkalną częścią domu. Nie zwracając uwagi na dziewczynę, spojrzał groźnie na swoją żonę. - Co ty sobie wyobrażasz? - Nie lubię patrzeć, jak dręczy się kogoś związanego. Miała dość czasu przez całe przedpołudnie i część popołudnia, żeby zastanowić się, czemu właściwie służy wszystko to, co zrobiła. Położenie nieszczęsnej dziewczyny wcale się nie zmieni, a może się nawet pogorszyć, gdyż Rispa podsyciła gniew Rolfa. Czy wyładuje ten gniew na dziewczynie, kiedy będzie ją miał z powrotem w swoich rękach? Widząc przygnębienie żony i przypominając sobie własną niewolę, Atretes stłumił swój gniew. Przez dłuższą chwilę stał rozmyślając, a potem wyjął zza pasa sztylet i podał go dziewczynie. - Dla Rolfa. Freja uniosła rękę do piersi, poczuła w gardle smak łez. Nigdy jeszcze nie widziała, by jej syn uczynił coś z życzliwości dla kogoś. Nie ulegało wątpliwości, że Rispa nie zrozumiała znaczenia tego gestu. Ale dziewczyna wiedziała doskonale, co ma zrobić. Wzięła sztylet, przytuliła go do piersi i znowu zaniosła się łkaniem. Atretes położył dłoń na ramieniu Rispy i wstając, lekko zacisnął palce. - Zaprowadź ją do niego, zanim ściągniesz na nas kłopoty. Rispa zrobiła, co kazał. Kiedy wyszła z dziewczyną, Atretes przeszedł przez izbę, żeby wyprowadzić ze stajni dwa woły i konia. - Powiedz Warusowi, że później się jakoś z nim ułożę - rzucił, wyprowadzając zwierzęta. Mieszkańcy wioski wylegli na ulicę i przyglądali się, jak Rispa prowadzi dziewczynę Hermundurów. Umyta, ze splecionymi włosami i ubrana w czystą lnianą tunikę dziewczyna wyglądała teraz ładnie, ale wszystkie spojrzenia skupiły się na Rispie. Rolf czekał przed swoim grubenhausem. Miał zaciętą twarz, ale kiedy Rispa podeszła bliżej, zobaczyła, że jest bardziej zniewolony niż idąca obok niej rozdygotana dziewczyna. - Ma na imię Helana - powiedziała. Dziewczyna stała ze zwieszoną głową i tuliła się do Rispy. - Jej ojciec poległ jedenaście lat temu, walcząc ramię w ramię z Chattami przeciwko Rzymianom. Matka umarła tej zimy na gorączkę. Zastanawiała się, czy do Rolfa dotarło chociaż słowo z tego, co powiedziała. Nie spuszczał spojrzenia z Helany. Rispa nie miała pojęcia, co jeszcze może uczynić. Nie ulegało wątpliwości, że nie przekona młodego wojownika, by wyrzekł się dziewczyny. Niepotrzebnie się jednak martwiła, gdyż Helana zrobiła nieśmiało krok do przodu. Podniosła wzrok na Rolfa i na jej policzkach pojawił się rumieniec. Drżąc na całym ciele, uniosła sztylet spoczywający na obu jej dłoniach. Rolf spojrzał na sztylet, który podsunęła mu Helana, i na jego twarzy pojawił się wyraz bólu. Był teraz wzburzony i niepewny. Spojrzał na Rispę, ale nie ruszył się, żeby wziąć od dziewczyny broń. Rispa zrozumiała tyle tylko, że Rolf jest zawstydzony i zbity z troPu. - Rolfie! - zakrzyknął Atretes, wyłaniając się z lasu na tyłach grubenhausu. Zsunął się z grzbietu klaczy i podał wodze młodszemu mężczyźnie. - Dwa woły pasą się między drzewami. Rolf z miną wyrażającą zmieszanie, ale także ulgę przyjął wodze z rąk Atretesa. Obrócił się do Helany, wziął sztylet i szybkim ruchem owinął lejce wokół jej rąk. Patrząc na Rolfa, Atretes przypomniał sobie własną młodość. Rispa nie rozumiała, co się dzieje, i patrzyła niepewnie na Atretesa. Mrugnął do niej i uśmiechnął się. Helana podeszła do klaczy i zaczęła powolnymi ruchami gładzić ją po karku. Rispa pomyślała, że dziewczyna chce być może wskoczyć na konia i uciec. Ta myśl przyszła widocznie do głowy także Rolfowi, gdyż zrobił krok do przodu, nie odrywając wzroku od Helany. Rispa zdała sobie sprawę, że dziewczyna niedaleko by uciekła. Helana oparła czoło o szyję konia. Serce biło jej jak oszalałe. Obejrzała się na kobietę, która zabrała ją temu mężczyźnie, i poczuła się spokojniejsza. Dotychczas nikt nie dbał o to, co się z nią dzieje. Zerknęła też na młodego wojownika, który ją porwał. Wykrzywiając wargi, przypatrywała się mu uważnie. Był wysoki i potężnie zbudowany. Zarumienił się! Widziała, jak porusza mu się grdyka, gdy z trudem przełyka ślinę. Zdumiona Helana przyglądała się z coraz większą uwagą. Przerażał ją. Czy mogło być inaczej? Napadł ją nad strumieniem, zakneblował, związał i uniósł na plecach przez lasy. Ciągnął ją za sobą sto mil, przywiązując na noc do drzewa, żeby mieć pewność, że nie ucieknie. A teraz, kiedy wymienili dary ślubne, miał minę dziwnie bezradną, niepewną i zakłopotaną. Opuścił ją cały strach. Rolf milczał, jak milczał przez cały czas, kiedy ją tutaj wlókł. Myślała, że jest niemową, bo usłyszała go dopiero wrzeszczącego na mężczyzn, którzy chcieli ją dotknąć. Odchyliła głowę i starała się zajrzeć mu w oczy. Po dłuższej chwili wypuściła wodze z ręki. Rispa westchnęła ze zdumieniem, kiedy dziewczyna weszła bez słowa zachęty do domu Rolfa. Rolf nie spuszczał jej z oczu. W końcu mruknął coś pod nosem i zrobił krok, żeby pójść za nią, ale przypomniał sobie Atretesa. - Wszystko ci... - Nie masz wobec mnie żadnego długu. Woły i koń to mój dar. - Uniósł kąciki ust. - Obchodź się dobrze z tą dziewczyną, bo inaczej moja żona znowu ci ją zabierze. Rolf obrzucił Rispę promiennym spojrzeniem. Zatknął sztylet za pas i wszedł do domu, który wybudował dla porwanej panny młodej. Atretes ujął Rispę za rękę i stanowczym ruchem pociągnął ją w stronę wioski. - Jest teraz jego żoną. Jeśli widziałaś, jak na nią patrzył, powinnaś przestać się o nią troszczyć. - Czy pojawią się Hermundurowie? Atretes zastanowił się chwilę, a potem potrząsnął głową. - Raczej nie. Jeśliby zależało im na tej dziewczynie, dopadliby Rolfa, zanim do nas dotarł. Na spotkanie wyszła im matka Atretesa. - Czy wszystko ułożyło się pomyślnie? - Jak najlepiej. - Atretes uśmiechnął się. Wrócili razem do domu. Freja zobaczyła Anomię i uznała, że należy podzielić się z nią dobrą nowiną. - Zaraz do was dołączę - powiedziała i podeszła z uśmiechem do młodej kapłanki. - Rispa oddała dziewczynę Rolfowi. Poślubił ją. - Poślubił? Przecież on nic nie ma! - Atretes dał im to, co niezbędne. Już po wszystkim. - Wkrótce będą tu Hermundurowie. - Atretes sądzi, że nie. Rodzice Helany nie żyją. Oznaczało to, że zamiar Anomii, by obudzić Chattów z zimowego letargu, spełzł na niczym. Freja, chcąc ją uspokoić, dotknęła jej ramienia. - Powiem wszystkim, że nie mamy się czego bać. W Anomii wszystko się burzyło, ale młoda kapłanka ukryła najlepiej jak mogła swoje uczucia. Kiedy młody, spragniony miłości wojownik przyszedł do niej, prosząc, by rzuciła urok na dziewczynę, skłaniając ją w ten sposób do odwzajemnienia jego uczuć, w głowie Anomii zaświtał pewien plan. Była zadowolona z siebie, gdyż udało się jej podsycić żądze Rolfa na tyle, że ten gotów był zapomnieć o ostrożności i wyprawić się po swoją wybrankę. Z jego opisu wywnioskowała, że dziewczyna musi być córką wodza. Ale Rolf sprowadził zwykłą dziewczynę, ładną wprawdzie, lecz zbyt mało znaczącą, by ktoś wszczynał o nią wojnę. Jej gniew rozpalił się jeszcze gwałtowniej, kiedy Holt, przechodząc w towarzystwie kilku innych, nie zwrócił na nią uwagi, zbyt był bowiem pogrążony w rozmowie o Jonce. - Zaczynam rozumieć, co Atretes widzi w tej Jonce. Złym znakiem było to, że słowa te padły właśnie z ust Holta. Warus nie przejął się zbytnio stratą wołu i konia i odrzucił nawet propozycję Atretesa, który chciał mu zapłacić kawałkiem ziemi. A chociaż Freja nigdy już nie wspomniała o tym wydarzeniu, Anomia równie dobrze jak inni zdawała sobie sprawę, że najwyższa kapłanka coraz życzliwszym okiem i z coraz większym zaciekawieniem spogląda na żonę swojego syna. Anomia przyglądała się, jak Rispa wykonuje codzienne prace. Miało się wrażenie, że nie uświadamia sobie, jak Chattowie przyjęli jej życzliwość dla dziewczyny Hermundurów, lecz Anomia widziała to wyraźnie i skręcała się z zazdrości. W jej głowie kłębiły się niegodziwe myśli. Płynęły burzliwym strumieniem w jej żyłach. Pożądała Atretesa, i to tak gwałtownie, że zazdrość i namiętność paliły ją niczym ogień. Gardziła Rispą, pieściła myśli o zemście, snuła plany zniszczenia żony Atretesa. Ale na razie była bezradna. Jednak jej czas w końcu nadejdzie. Rozdział XVI Minęło kilka dni i Rispa zaczęła wyczuwać, że w stosunku mieszkańców wioski do niej zaszła jakaś subtelna zmiana. Niektórzy pozdrawiali ją, chociaż nie przystawali, żeby porozmawiać. Spostrzegła nawet, że Warus przygląda się jej bacznie wieczorami w chwilach bezczynności. Mężczyźni chodzili na polowania, a Rispa postanowiła posprzątać zagrody w stajni i wyrzucić gnój do ogrodu na tyłach długiego domu. Kaleb trzymał się jej, bawiąc się na kępie trawy, ona zaś w tym czasie przekopywała ziemię z nawozem wokół krzaczków fasoli. Odmawiała przy tym psalm czci i chwały, którego nauczył ją Teofil. Powtarzała raz po raz słowa psalmu i radość Boża wypełniała jej serce rozśpiewane bogactwem obietnicy zawartej w tych słowach. - Dostojna Rispo! Rispa drgnęła i obróciła się, odgarniając z czoła wilgotne kosmyki włosów. Kilka kroków od niej, na skraju ogrodu, stała Helda. Żadna z kobiet nigdy dotąd nie przychodziła do niej. Rispa uśmiechnęła się i odpowiedziała słowami prostego pozdrowienia. Helda nieśmiało podeszła bliżej. - Zrobiłam to dla ciebie - powiedziała, wysuwając ręce, na których spoczywało złożone płótno. Rispa odłożyła motykę i otrzepała ręce, żeby przyjąć dar. - Dziękuję. - Była oszołomiona. - To tunika, którą chcę ci dać w zamian za tę, którą oddałaś dziewczynie Hermundurów. O ileż łatwiej by mi się żyło, gdyby ktoś okazał mi taką życzliwość. Skinęła głową i odeszła. Rispa rozłożyła ostrożnie tunikę i wydała okrzyk zadowolenia. Ręcznie tkana suknia była ozdobiona pięknym purpurowym haftem. Nigdy nie miała tak pięknej tuniki. Odłożyła ostrożnie suknię i dokończyła pracę. Nabrała wody i podgrzała ją, żeby się umyć. Dała Kalebowi drewniane zabawki, które wystrugał dla niego Atretes, a sama poszła, dźwigając wodę, do stajni. Potem założyła długą suknię spodnią. Powiesiła na ścianie swoją wytartą już tunikę i założyła nową, tę od Heldy. Zawiązała w pasie szarfę i wzięła się do prania pobrudzonej tuniki roboczej. Warus wrócił do domu przed Atretesem i Freją. Wprowadził najpierw konie do zagród, a potem zapędził bydło na tyły stajni. Jeden z jego niewolników Tankterów pozostał, by napełnić żłoby, a Warus pokuśtykał ku furcie prowadzącej do części mieszkalnej domu. Rispa powitała go serdecznie. Jej pogoda ducha zawsze go drażniła. Nie przerwała mieszania gęstej polewki z fasoli, zboża, soczewicy i kawałów zasolonej dziczyzny. Smakowity zapach sprawił, że ślina napłynęła mu do ust, co jeszcze wzmogło jego urazę. Przeszedł przez izbę i usiadł na stołku. Jęknął, prostując chorą nogę. Uznał, że Atretes znowu jest na polowaniu. Potarł nogę i skrzywił się, gdyż ból podpełzł po udzie aż do biodra. Polowanie to jedna z wielu przyjemności, z których nie może korzystać. Rispa nalała miodu i przyniosła mu, wiedząc, że mocny napój złagodzi nieco ból. Spojrzenie Warusa przemknęło po jej twarzy, a potem w dół, po całym ciele. Wziął do ręki róg i opróżnił go jednym haustem. Rispa wróciła do ognia. Otarł wierzchem dłoni pianę z ust i ze zmarszczonym czołem przyglądał się kobiecie. - Skąd masz tę suknię? Była zaskoczona tym, że się do niej odezwał, zanim jednak zdążyła odpowiedzieć, drzwi otworzyły się i weszła Freja. - Powiedziała, że od dwóch dni ma sny - oznajmiła Anomia, wchodząc tuż za Freją. - Czy dałaś jej bursztynowy amulet? - spytała Freja, witając uśmiechem Warusa i Rispę. Kaleb zapomniał o swoich zabawkach i podbiegł do niej. Dawno już wyzbył się nieśmiałości względem babki. - Dałam Rece mój ostatni kawałek bursztynu - skłamała Anomia, nie chcąc, by Freja wiedziała, że wymieniła cały bursztyn za mandragorę. Freja pochyliła się, żeby wziąć na ręce i ucałować swojego wnuka. Anomia, rozdrażniona tym, że Freja skupiła całą uwagę na dziecku, zerknęła z niechęcią w stronę Rispy. Zamarła i ogarnął ją płomień wściekłości. - Skąd masz tę tunikę? Rispa spojrzała w przestrzeń między Warusa i Anomię. Żadne z nich nie odezwało się do niej dotychczas ani słowem, to więc, że w końcu o coś ją pytają, nie może oznaczać niczego dobrego. Kiedy Freja obróciła się i spojrzała na nią, jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Rispa wyprostowała się i przesunęła palcami pod szyją, po wycięciu tuniki. - Dała mi ją jedna z kobiet - odparła, nie chcąc ujawniać, że suknia jest darem od Heldy. Anomia, zaciskając pięści, zrobiła krok do przodu. - Która kobieta śmiała dać ci taki strój? Rispa zwiesiła ręce po bokach. - To dar. - Od kogo? - Oczy Anomii rzucały błyskawice. Rispa milczała. Freja postawiła Kaleba i wyprostowała się. Anomia podeszła jeszcze bliżej. - Odpowiadaj! - Co zamierzasz zrobić? - To nie twoja sprawa. Mów! Freja podniosła dłoń, nakazując wszystkim milczenie. - Wątpię, by ten dar miał być dla kogoś zniewagą. - Jest zniewagą dla Tiwaza! - powiedziała Anomia, z trudem panując nad sobą. Krew kipiała jej w żyłach. Ta obca kobieta nie ma prawa do takiego stroju! Jeśli ktoś miał do niego prawo, to tylko ona, nie zaś ta cudzoziemka! Warus patrzył na Anomię i po raz pierwszy widział pełną dzikości naturę ukrytą pod uwodzicielsko piękną powierzchownością. Poczuł odrazę i strach. - Mów: kto? - rozkazała Anomia głosem niskim i rozedrganym z wściekłości. Rispa czuła niepokój, ale nie bała się. - Ktoś, kto chciał okazać mi życzliwość. - Życzliwość?! To bluźnierstwo! Zaskoczona tym oskarżeniem i nie rozumiejąca, o co chodzi, Rispa położyła rękę na sercu. Popatrzyła ze zmieszaniem na swoją suknię. - Co masz na myśli? Spojrzała na Freję, szukając u niej wyjaśnienia. - Zdejmij to! - wrzasnęła Anomia, obnażając zęby. Rispa spojrzała na nią. Arogancja tej kobiety budziła w niej odrazę. Błękitne oczy płonęły pychą i zawiścią. Zwykłą zawiścią. - Zrób tak, jak powiedziała - odezwała się Freja. Miała głos spokojny, ale była wewnętrznie bardzo wzburzona. - Proszę cię. Przestraszona nieco Rispa zdjęła wierzchnią suknię. Złożyła ją starannie i podała Frei. Zanim stara kapłanka wzięła tunikę do ręki, Anomia porwała ją i cisnęła w ogień. Rispa jęknęła. - Jak mogłaś spalić taką piękną suknię? - Nie masz do niej prawa! - Matka Freja też? Jestem pewna, że kobieta, która mi ją dała, wolałaby, by nosiła ją Freja niż by została bezmyślnie zniszczona w odruchu dziecinnego gniewu. Freja była zdumiona, że Rispa przemawia tak śmiało. I to do Anomii! Rispa westchnęła i patrzyła, jak płonie jej suknia. Powietrze wypełniła woń palącej się tkaniny. Raz jeszcze spojrzała na Anomię i potrząsnęła głową. Ile godzin spędziła Helda, szyjąc tę piękną szatę? - A teraz mów, kto dał ci tę suknię! - rozkazała Anomia twardym głosem. Rispa przypomniała sobie, jak skrycie przyszła do niej Helda, jak dbała, by jej dar pozostał tajemnicą. Z twarzy młodej kapłanki wyczytała, że Helda narażała się na poważne nieprzyjemności. - Dała mi ją przyjaciółka. Chciała dowiedzieć się, jakie jest znaczenie takiej sukni. Zaczęła znowu mieszać polewkę, żeby się nie przypaliła. - Przyjaciółka? - rzuciła z gryzącą ironią Anomia. - Nie masz wśród prawdziwych Chattów ani jednego przyjaciela - oznajmiła, występując niemądrze przeciwko Frei, która doskonale wiedziała, jak bardzo Marta, jej córka, szanuje, i nie bez powodu, Rispę. - Imię kobiety, która dopuściła się bluźnierstwa! Rispa spojrzała w jadowite błękitne oczy Anomii i poczuła, że przepełnia ją jakiś niewytłumaczalny spokój. - Nie. Freja i Warus byli nie mniej zdziwieni niż Anomia. - Nie? - powtórzyła młoda kapłanka drżącym głosem. - Odgadnij to sama, skoro myślisz, że masz w sobie wielką moc. Rozwścieczona Anomia podniosła rękę i zrobiła krok w jej stronę. Freja złapała ją za nadgarstek, zanim zdążyła uderzyć Rispę. - Ja się tym zajmę - oświadczyła stanowczym głosem. Anomia wyrwała rękę, trzęsąc się z wściekłości. Najpierw ta cudzoziemka ośmieliła się stawić jej czoło, a potem ktoś z jej własnego plemienia stanął jej na drodze. - Bądź przeklęta razem z twoim Bogiem! - warknęła do Rispy. Spokojne spojrzenie Jonki doprowadzało ją do szaleństwa. Spojrzała z urazą na Freję i wyszła. Freja ścisnęła zwisający jej na pierś bursztynowy amulet i poczuła, że strach ściska jej trzewia. Warus był przestraszony nie mniej niż ona. Od Anomii biła moc Tiwaza. Oboje mieli poczucie, jakby młoda kapłanka była wcieleniem boga. Rispa odetchnęła. - Wybacz, matko Frejo. Na czym polega moja wina? Freja czuła, że zaschło jej w ustach. Spojrzała na Rispę, zdumiona jej opanowaniem. Czyżby nie wiedziała, na co się przed chwilą naraziła? - Liście dębowe i żołędzie to święte symbole długiego życia i płodności. Warus zaśmiał się posępnie. - Wygląda na to, że przynajmniej jedna osoba z naszego plemienia życzy ci dobrze. - Warusie, proszę cię - rzekła Freja, nakazując mu spojrzeniem milczenie. Rispa zrozumiała doskonale, dlaczego ta suknia mogła stać się kamieniem obrazy. - Wybaczcie - powiedziała, bardziej zatroskana o Heldę niż o siebie. Co spotkałoby Heldę, gdyby Anomia się o wszystkim dowiedziała? - Jestem pewna, że ta kobieta nie chciała urazić ani ciebie, ani Anomii. Jak powiedział Warus, chciała tylko życzyć mi pomyślności. - Nie - odparła zaniepokojona Freja. - Chodzi o coś więcej. - Była pewna, że ten dar miał doprowadzić do tego, iż Anomia straci panowanie nad sobą. - Te symbole nosimy tylko Gundrid, Anomia i ja. Rispa była przybita. - Przecież wszyscy wiedzą, jaką wiarę wyznaję. Jezus jest moim Zbawcą i Panem, matko Frejo, a nie Tiwaz. Po co ktoś miałby mi dawać strój przeznaczony dla kapłanki? - Żeby wzburzyć ludzi - rzekł Warus. - Chyba nie - zaprzeczyła Freja, czując, że Anomia podziela jej pogląd. - Kobieta, która ci to dała, chciała cię uczcić jako duchowego przywódcę. Ofiara Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity... Rozdział I Choroba kłamstwa szerzy się wśród naszego ludu - obwieściła Anomia, patrząc na mężczyzn, którzy zasiedli w krąg w świetle lampki płonącej przed ołtarzem. - Tiwaz przemówił. Przyszła godzina czynu. Każdego z uczestników tego zebrania wybrała starannie, by móc podsycać nienawiść i poczucie zawodu, rozpalać namiętności, aż stawał się jej niewolnikiem. Niektórzy, wiedziała o tym, przyszli, bo nakazywała lojalność, nie zaś z przekonania. - Paliliście wonności i składaliście ofiary. Piliście krew i jedliście ciało ofiarne. Tiwaz objawił nam, co mamy czynić. Teraz dowiemy się, kogo spotka zaszczyt spełnienia jego woli. Wzięła białe płótno leżące z boku rzeźbionego ołtarza i uroczyście je rozłożyła. Wypowiadając słowa zaklęcia, rozpostarła je na ziemi pośrodku kręgu ludzi. Ceremonialnie wygładziła najmniejsze fałdy, aby płótno spoczywało płasko i gładko na glinianej polepie. Obróciła się i wzięła z lewej strony ołtarza srebrną misę. Każdy z mężczyzn złożył do niej kawałek drewna opatrzony jego osobistymi, świętymi znakami runicznymi. Potrząsnęła łagodnie misą, mrucząc przy tym dalsze zaklęcia. Raz, dwa, trzy i od nowa. Potrząsała siedem razy, a potem wyrzuciła drewniane kości na białe płótno. Cztery odskoczyły, upadły na ziemię i zostały natychmiast zabrane przez właścicieli, którzy nawlekli je z powrotem na sznurki i zawiesili sobie na szyi. Trzy inne upadły czystą stroną do góry, tak że nie było widać znaków runicznych. Anomia odwróciła je i kolejno zwróciła tym, do których należały. Zebrała pięć pozostałych drewienek i z powrotem włożyła je do misy, by powtórzyć cały rytuał od początku. Kiedy rzuciła drewienka na białe płótno, cztery ukazały znaki, piąte zaś - nie. Te cztery zabrali zaraz właściciele. Anomia spojrzała roziskrzonymi oczami na młodzieńca, który miał spełnić wolę Tiwaza. Wzięła do ręki drewienko i podniosła je na dłoni. - Jutro. O wschodzie słońca. - Spostrzegła, że młodzieniec zamrugał, i poznała, że nie wyzbył się wątpliwości. - Tiwaz dał ci jeszcze jedną możliwość odkupienia siebie samego - powiedziała, wypominając mu poprzednie niepowodzenie i podrażniając jego dumę. - Okaż wdzięczność. Rolf poczuł, że coś ściska mu trzewia. Wziął do ręki drewienko i zamknął je w swej dłoni. - Za nasz lud! - Za Tiwaza - powiedziała Anomia, podając mu ceremonialny sztylet. Teofil wyszedł z domu i napełnił płuca zapachem sosny. Ciemność rozpraszała się już, ale na niebie ciągle jeszcze widać było gwiazdy. Uniósłszy ręce z dłońmi skierowanymi do góry, Teofil chwalił Pana. "Błogosław, duszo moja, Pana, i całe moje wnętrze - święte imię Jego! Błogosław, duszo moja, Pana, i nie zapominaj o wszystkich Jego dobrodziejstwach! On odpuszcza wszystkie twoje winy. On leczy wszystkie twe niemoce. On życie twoje wybawia od zguby. On wieńczy cię łaską i zmiłowaniem. On dni twoje nasyca dobrami: odnawia się młodość twoja jak orła." Miał wrażenie, że serce pęknie mu zaraz z radości, gdyż nastał oto nowy dzień. Ciemność odchodzi. Ci, którzy przyszli do niego kryjąc się, weszli w światło, ujawniając w końcu kim są i rozmawiając z nim twarzą w twarz. "Jak jest odległy wschód od zachodu, tak daleko odsuwa od nas nasze występki." Rolf wyszedł z lasu. Patrzył i słuchał z bijącym sercem. Rzymianin stał pośrodku doliny i z podniesionymi ramionami przemawiał do nieba. Rolf odetchnął głęboko, żeby zmniejszyć napięcie, i ruszył w jego stronę. "Pan w niebie tron swój ustawił." Rolf czuł ucisk w żołądku, ale szedł dalej, by wypełnić zadanie, z którym został przysłany. "Błogosław, duszo moja, Pana!" Rolf poczuł, że pot spływa mu po karku. "Siedem razy - powiedziała Anomia. - Siedem razy!" Wyczuwając czyjąś obecność, Teofil odwrócił się. Zmarszczył lekko brwi, zastanawiając się, co sprowadza młodego wojownika. Potem zobaczył, jak Rolf wyciąga zza pasa sztylet, i wiedział już. "Teraz, Panie. O Panie, to już! Wojownik Chattów zbliżał się i Teofil obrócił się całkowicie, stając z nim twarzą w twarz jak wtedy, w świętym gaju. Nie ruszył się, żeby chronić się albo uciec, i na twarzy młodzieńca pojawił się wyraz rozpaczy i niepewności. - Możesz wybrać inny sposób, Rolfie. - Nie ma innego sposobu - odparł tamten posępnie. Patrzył prosto w oczy Rzymianina i czuł, jak coś ściska mu gardło. Nie ujrzał strachu, lecz tylko głęboki smutek i litość. - Anomia cię zwiodła. Rolf poczuł, że słabnie, ale wiedział, że Anomia ma rację, jeśli chodzi o tego człowieka. Jest niebezpieczny. - Raz już zawiodłem mój lud - powiedział i zadał pierwszy cios, zagłębiając sztylet po rękojeść. - Po raz drugi nie zawiodę. - Ponieważ Rzymianin zachwiał się, Rolf złapał go za zbroczoną krwią tunikę i przytrzymał. Wyrwał sztylet i wzniósł go powtórnie. - Nie mogę ich znowu zawieść - wychrypiał przez łzy. Teofil rozłożył szeroko ramiona. - Wybaczam ci, Rolfie. Serce Rolfa krwawiło, kiedy widział współczucie w oczach Rzymianina. Krzyknął chrapliwie i zagłębił sztylet. Siedem razy - powiedziała Anomia. Siedem razy musi wbić święty sztylet w Rzymianina. Ale wszystko się w nim przeciw temu buntowało. Po co aż tyle, skoro pierwszy cios może okazać się śmiertelny? Przecież to zwykłe okrucieństwo! Albo dowód wierności! Kiedy wyciągnął sztylet po drugim ciosie, krew buchnęła z piersi Rzymianina. Rolf cisnął sztylet w zarośla, chwycił Teofila w ramiona i razem osunęli się na okrytą poranną rosą ziemię. Przypomniał sobie tamtą noc w świętym gaju, kiedy Rzymianin mógł odebrać mu życie, a jednak tego nie uczynił. - Czemu się nie broniłeś? - Zaciskał w rękach krwawą tunikę. - Czemu? - Odwróć się od Anomii - wychrypiał Teofil - zanim będzie za późno. Rolf puścił go i zapłakał. - Czemu nie walczyłeś? Czemu? Teofil ujrzał trwogę w jego oczach i chwycił go za rękę. - Zwróć się ku Jezusowi! Rolf zerwał się na równe nogi. Spojrzał na swe zbroczone krwią dłonie. Odwrócił się i uciekł. Rispa dotarła do początku ścieżki w momencie, kiedy Rolf biegł w głąb lasu po drugiej stronie polany. Na jego widok zmarszczyła brwi i wyszła na polanę, spoglądając z niepokojem w stronę grubenhausu. Z pewnością Rolf nie był jednym z tych, o których Teofil mówił, że przychodzą do niego i słuchają o Panu. Obudziła się w nocy z uczuciem, jakby jakiś ciężar legł na jej piersi, pełna niepojętego niepokoju. Miała ciągle przed oczami scenę z Anomią i modliła się za Heldę i tamtych, nie znanych, którzy przychodzili nocą do Teofila. Kiedy w końcu usnęła, rzucała się i przewracała z boku na bok. Dręczyły ją dziwne sny. Nagle obudziła się wśród ciemności, zatrwożona z jakiegoś niezrozumiałego powodu o Teofila. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, obudziła Atretesa i oznajmiła, że idzie zobaczyć, co z Teofilem. - Zaraz zaświta. Poczekaj. - Muszę iść teraz. - Dlaczego? - Nie wiem, ale muszę. Błagam, przyjdź, gdy tylko będziesz mógł. - A co z Kalebem? - spytał, siadając i przeczesując palcami włosy. W głowie pulsowało mu po miodzie, który wypił poprzedniego wieczoru z Rudem, Holtem i innymi. - Zostaw go ze swoją matką. A teraz stała w zimnym porannym powietrzu, pod niebem rozjaśnionym już pierwszym blaskiem słońca i rozglądała się za Teofilem. Nie było go w domu i nie odpowiedział na jej nawoływania. Znalazła go wreszcie na skraju ogrodu, leżącego na okrytej rosą trawie. - Nie! Teofil dyszał ciężko z bólu, czując, jak z każdym uderzeniem serca uchodzi z niego siła. - Panie!... Zobaczył pochyloną nad sobą Rispę, a za jej plecami wstające słońce. Padła obok niego na kolana i wzięła go w ramiona. - O Boże, nie! - załkała. - Och, Teofilu! - Nic się nie stało, najdroższa. Nic. - Atretesie! - krzyknęła. Po bladych policzkach spływały jej łzy. - O Boże, błagam! - Przycisnęła dłoń do jednej z ran, ale wiedziała dobrze, że to na nic. - Atretesie! Atretesie! - Trzymaj... Kaleba z dala - zdołał wykrztusić Teofil. - Jest w długim domu. Nie zabrałam go z sobą. Coś powiedziało mi, bym go nie brała. Wiedziałam, że muszę przyjść. O Boże, czemu nie przyszłam wcześniej? Czemu Rolf to zrobił? - Wysłano... - odparł Teofil i rozkaszlał się. - Nie chciał... - Ale zrobił. Zrobił! - Wybacz mu, najdroższa. - Jak mam wybaczyć, skoro cię nam zabrał? - Jezus wybaczył. - Teofil ujął jej drżącą dłoń. - Powiedz Atretesowi. Pamiętaj o Panu. - Znowu zakasłał. Przy każdym oddechu z rany w jego piersi buchała krew, ale z zadziwiającą siłą ściskał nadal dłoń Rispy. - Nie mów Atretesowi, że to Rolf. Jest słaby. Spragniony zemsty. - Własna krew zalewała mu swym ciężarem płuca. - Wytrwaj. - Nic nie mów. - Zobaczyła biegnącego męża. - Szybciej! - zawołała głosem przerywanym łkaniem. Przytuliła mocniej Teofila, ale czuła już, jak się jej wyślizguje. - O Jezu, proszę, błagam, nie zabieraj nam go. Nie zabieraj! Wytrzymaj, Teofilu, Atretes już tu jest. I Atretes był już przy nich. Opadł na jedno kolano i zwrócił szarą jak popiół twarz ku przyjacielowi. - Kto? Teofil chwycił go za nadgarstek. - Paś owce. - Nie mam owiec! - wykrzyknął Atretes, któremu wydało się, że Teofil mówi coś bez ładu i składu. - Kto to zrobił? - Paś owce! Palce Teofila jakby czegoś szukały, aż wreszcie wczepiły się w tunikę Atretesa. Ogarnięty żalem Atretes spojrzał niepewnie na Rispę. - O czym on mówi? - Paś owce - powtórzył Teofil i jego palce otworzyły się. Westchnął przeciągle i osunął się w ramionach Rispy. Jego brązowe oczy były szeroko otwarte i wpatrzone w Atretesa. - Odszedł - szepnęła Rispa i poczuła, jak przebiega ją fala strachu. - Sprowadź go z powrotem! - rozkazał Atretes. - Sprowadź go, jak on sprowadził ciebie. - Nie mogę - odparła, zamykając łagodnie oczy Teofilowi. - Dlaczego? - wykrzyknął z rozpaczą. - Spróbuj! - Położył dłonie na ranach Teofila. - Spróbuj! - Myślisz, że możemy rozkazywać Bogu? - krzyknęła. - Teofil umarł! Atretes cofnął ręce. Rispa trzęsła się cała, ledwie mogła oddychać. "Boże, Ojcze, co teraz poczniemy? Co poczniemy bez niego? O Boże, pomóż!" I nagle poczuła falę ciepła, i w tej fali przyszła odpowiedź. Przypomniała sobie słowa, których uczył ją Teofil, i wypowiedziała je na głos, bo zjawiły się, kiedy ich potrzebowała. - "Pan światłem i zbawieniem moim: kogóż mam się lękać? Pan obroną mojego życia: przed kim mam się trwożyć?" Krzyk Atretesa zniweczył jej spokój. Podniosła na niego spojrzenie. Stał nad nią z twarzą odmienioną przez żal i gniew. Nigdy go takim nie widziała. Oddychał ciężko, jakby przebiegł wiele mil; jego oczy jarzyły się. - Zabiję tego, który to uczynił! Przysięgam przed Bogiem wszechmogącym. Znajdę go i odpłacę mu wedle sprawiedliwości. - Nie, Atretesie - powiedziała Rispa, która wiedziała, że Teofil miał rację. - Teofil polecił ci, byś pasł owce. Owce to twój lud. Teofil powiedział mi, że dwoje ludzi przychodziło do jego domu nocą by posłuchać słowa. Może są też inni złaknieni Pana. Musimy dać im pokarm słowa. - Może to jeden z nich to zrobił! - Nie - odparła, patrząc w stronę lasu, gdzie zniknął Rolf. Zamrugała, żeby powstrzymać łzy, i położyła swą czułą dłoń na pogodnej twarzy Teofila. - Co masz na myśli? - spytał spokojnie Atretes i jego oczy zwęziły się. - Spójrz na niego, Atretesie. Spłynął na niego pokój. Jest z Jezusem. Pogłaskała Teofila po policzku, uświadamiając sobie, jak bardzo go miłowała, jak bardzo będzie za nim tęskniła. - Odpowiedz! Podniosła wzrok i ujrzała, że zastygł, że tkwi w nim jakieś lodowate podejrzenie - wyraźne ostrzeżenie, iż nadciąga burza. Serce w niej zamarło. - Widziałaś, kto to zrobił! - Teofil powiedział, że nie chce, byś szukał zemsty. - Mam puścić to płazem? - Paś owce, Atretesie. To kazał ci robić Teofil. Paś owce! Nie pozwól sobie na myślenie o czymkolwiek innym. - Mów, kto to zrobił? - Miłuj, powiedział Bóg. Miłuj swoich nieprzyjaciół. Zaklął i na jego twarzy pojawił się wyraz nie mniej ohydny niż wczoraj na twarzy Anomii. Łaknął krwi. "Anomia - usłyszała mroczny szept. - Powiedz mu, że za zabójcą Teofila stoi Anomia. Powiedz, że to ona. Odbierze jej życie i uwolni Chattów spod jej wpływu. Nigdy już nie spojrzy na nią pożądliwym okiem. Powiedz mu, że..." Przepędziła szybko te myśli, drżąc z przerażenia, że dopuściła je do siebie. "O Boże pomóż!" Musi chronić Rolfa tak samo jak chroniła Heldę. Musi dążyć do tego, by każda jej myśl była zgodna z wolą Chrystusa - bez względu na to, jak gwałtowne uczucia się w niej kłębią. Musi zniewolić każdą swą myśl do posłuszeństwa Chrystusowi, by nie zostało miejsca na gniew, zawiść i żądzę zemsty. Jeśli jej się to nie uda, cóż stanie się z jej mężem? Wiedziała. "Boże pomóż! Pomóż!" "Zachowuj spokój i nigdy nie zapominaj - powtarzał często Teofil. - Bóg jest z tobą." - Ukochany mój, czego chce od ciebie Pan, twój Bóg? - spytała cicho. Oczy napełniły się jej łzami, bo przypomniała sobie inne słowa Pisma. - "Byś się bał Pana, Boga swojego, chodził wszystkimi Jego drogami, miłował Go, służył Panu, Bogu twemu, z całego swojego serca i z całej swej duszy, strzegł..." - Został zamordowany! - Jak wybaczał nasz Pan, Jezus - rozpaczliwie chciała przywołać go, by znowu stał się sobą - Teofil wybaczył. Musisz... - Nie. Musi się spełnić sprawiedliwość. - Zaczął mu drgać policzek. - Sprawiedliwość, Atretesie? Czy żądza zemsty? - Lepiej, by łotr zginął z mojej ręki niż by wrzucono go do bagna! - Ponieważ milczała, jego gniew zerwał wszelkie wędzidła, jakie starał się mu nałożyć. - Powiedz, kto! - Złapał ją za włosy i odchylił do tyłu jej głowę. Zaciskając z bólu zęby, spojrzała na niego. Bała się. Nie o siebie, ale o niego. Kiedy pociągnął mocniej, jęknęła z bólu i zamknęła oczy. Widząc, że krew odpłynęła jej z twarzy, puścił ją i zrobił krok do tyłu. Był zlany potem. Wydał okrzyk zawodu i wściekłości. Chciał zabijać! Chciał ruszyć w pościg za zabójcą i rozszarpać go gołymi rękami. Chciał słyszeć, jak błaga o litość. Chciał przebijać go sztyletem raz za razem. Chciał zrobić zabójcy to, co ten zrobił jego przyjacielowi. Rispa patrzyła zapłakanymi oczami na toczącą się w nim walkę. Oto na jej oczach Atretes odwraca się od Boga, a ona nie potrafi nic zrobić, żeby go powstrzymać. Czuła przejmujący żal i modliła się bezładnie do Boga o pomoc. Atretes obrócił się do niej z twarzą wykrzywioną żalem i złością. - Bądź przeklęta za to, że chronisz zabójcę! Zobaczyła w jego oczach tę samą pychę, tę samą złość co w oczach Anomii. Potrząsnął nią. - Nie, nie chronię go - szepnęła przez łzy. - Chronię ciebie. Odszedł, zostawiając ją samą na polanie z ciałem Teofila w ramionach. Przytuliła mocniej przyjaciela i kołysała go, ogarnięta trwogą. Rozdział II Rispa obmyła ciało Teofila przed pogrzebaniem, ale wtedy wrócił Atretes i oświadczył, że spali zwłoki zgodnie ze zwyczajem Chattów. Przez resztę dnia budował dom grzebalny. Freja przyniosła jedzenie i wino, ale Rispa nie miała apetytu, Atretes zaś nie chciał przerywać pracy. - Żałuję go - powiedziała Freja, zwracając się do Rispy i przyglądając się synowi. - Nie zgadzałam się z waszym przyjacielem, lecz nie życzyłam mu takiego końca. - Czy mogłaś temu zapobiec? - spytała cicho Rispa. Freja spojrzała na Teofila i zdziwił ją spokój jego twarzy. - Nie wiem - szepnęła. - To możliwe. Nie wiem. - Położyła dłoń na ramieniu Rispy. - Przyniosę ci później Kaleba. Po wielu godzinach ogień płonącego domu grzebalnego wzbił się na tle nocnego nieba. Rispa stała patrząc i płakała cicho. Kaleb wtulił się w jej ramiona. Atretes stał obok niej milcząc, unikając jej dotknięcia. Nie padły z jego ust słowa modlitwy. Czuła chłód jego serca i nie wiedziała, co ma zrobić, żeby pomóc mężowi. Podniosła wzrok i zobaczyła, że Atretes zaciska zęby, a jego oczy płoną płomieniem równie gorącym jak ciało Teofila. Przepaść, która ich oddzielała, była coraz głębsza. Wtuliła twarz w szyję Kaleba i nie zaprzestawała modlitwy, którą zaczęła rano na polanie. "Panie, odmień jego serce, nakłoń jego ucho, spraw, by odpowiedziała dusza jego." Dom grzebalny zapadł się i w górę strzeliły płomienie i snop iskier. Przez króciutką chwilę widziała jeszcze ciało Teofila spoczywające na ławie, a potem wszystko zniknęło w oślepiającej jasności. Kaleb wydał okrzyk radości, wyciągając ręce ku bursztynom, które wzbijały się ku niebu. Rispa też podniosła wzrok. Zobaczyła nad sobą taki sam jak zwykle księżyc, takie same gwiazdy. Wszystko przypominało jej, że Bóg był, nim oni się narodzili, i że będzie zawsze. Ta świadomość wlała w jej serce spokój i dziwną radość. Teofil jest u siebie, z Bogiem. Wygrał swoją bitwę. Tylko ona i Atretes zmagają się nadal z doczesnym życiem i siłami, które przeciwko nim występują. "Panie, Panie, moje serce tęskni do Ciebie. Wiesz, jak bardzo polegaliśmy na słodyczy ducha Teofila. Czy dlatego go nam zabrałeś? Byśmy sami stanęli na nogi i całą ufność pokładali w Tobie?" - Czy powiesz mi, kto go zabił? - spytał Atretes, nie patrząc na nią. Spuściła głowę i zamknęła oczy. - Nie - odparła cichutko, modląc się, by jej mąż dał się ubłagać. Obrócił się i wyrwał jej Kaleba. - Nie chcę cię widzieć w długim domu. Spojrzała na niego z rozchylonymi wargami. - Co masz na myśli? Kaleb zaczął płakać w ramionach Atretesa. Wyciągnął rączki w stronę Rispy, która zrobiła krok w stronę męża. Atretes cofnął się. - To mój syn, chyba wiesz. Nie twój! Chłód jego głosu zmroził ją. - A ty jesteś moim mężem - powiedziała drżącym głosem, pragnąc, by z błękitnych oczu zniknęło to, co w nich ujrzała, a pojawiły się znowu spokój i rozsądek. - Pamiętaj więc, że ślubowałaś posłuszeństwo. Kto go zabił? "O Boże, czy musiało do tego dojść?" - "Do mnie należy pomsta", mówi Pan. - Przypomniała sobie słowa Pisma. - Nie mogę ci tego wyjawić, bo wiem, co jest w twoim sercu. Nie mogę! - Myślisz, że Bóg chciał, by zabito Teofila? Myślisz, że to rozkazał? Myślisz, że Jezus zesłał kogoś, by to uczynił? - Zaklął i podniósł głos: - Jeśli tak, jakaż jest różnica między Chrystusem a Tiwazem? Nie chciała się z nim spierać. Pan jest królem. Pan wie! Szukała rozpaczliwie argumentów, które by go przekonały. - Bóg pozwala na zło, by pokazać swoje zmiłowanie i łaskę przez odkupienie... - Czy jest tu zabójca, który błaga o wybaczenie? - warknął Atretes. Poprawił sobie Kaleba na ręku. Szarpnął przy tym dzieckiem, które przestraszyło się i zaczęło piszczeć, ale Atretes w swej złości nie dbał o to. - Czy widzisz zabójcę ogarniętego skruchą? - Spojrzał na nią tak, jakby to ona popełniła ten czyn. - Czy myślisz, że boi się Boga? Spodziewasz się, że ktoś z mego ludu okaże szacunek, widząc, że człowiek został zamordowany z zimną krwią i nic się nie stało? - Czy twoja krew nie jest tak samo zimna? Wzrok zasnuła mu czerwona mgła. - Swoim milczeniem zdradziłaś Teofila. Zdradziłaś mnie! - Teofil zabronił mi wyjawiać ci zabójcę! - Stajesz między mną a sprawiedliwością! - Staję między tobą a zemstą! Nie zdołał się powstrzymać i wymierzył jej policzek tak mocny, że zatoczyła się i padła na ziemię. Poczuł się wstrząśnięty, jego serce wypełnił żal. Zrobił krok w jej stronę, ale wtedy powróciła nagle niepohamowana wściekłość. Szalała w nim wojenna zawierucha. Stęknął jak w wirze straszliwej bitwy. Patrzył, jak Rispa dźwiga się z trudem i otrząsa. Szeroko otwartymi oczami patrzyła na niego z niedowierzaniem i bólem. Z wargi płynęła jej krew. Gdzieś w głębi swojego jestestwa był przerażony tym, co zrobił, i pragnął błagać o wybaczenie, ale coś się w nim zacięło. Jeśli się podda, zabójstwo Teofila nie będzie miało żadnych następstw. Nie dopuści do tego. Krew się w nim burzyła, protestując przeciwko takiej niesprawiedliwości. - Nie chcę cię widzieć, póki nie zechcesz wyjawić mi, kto to uczynił. Potem przyjmę cię z powrotem do domu. Dopiero potem. - Atretesie... - Milcz! Nie wracaj, jeśli nie odmienisz swego serca, Rispo, albo, na Boga, pożałujesz! Jeżeli zachowasz życie! - Wykrzywił z goryczą wargi. Czuł, jak serce się w nim skręca. - Nie jesteś lepsza niż niewierna żona, i tak będę z tobą postępował. Rzuciwszy te słowa, odwrócił się do niej plecami i odszedł z zapłakanym Kalebem na ręku. Rispa podciągnęła kolana, zakryła głowę dłońmi i łkała. Niedaleko od tego miejsca stała ukryta w cieniu drzew Anomia. Patrzyła. Słyszała każde słowo, które padło z ust Atretesa. Jej serce nabrzmiało niegodziwą radością, kiedy Atretes uderzył Jonkę, powalając ją na ziemię. A teraz napawała się szlochem tej kobiety, niosącym się cicho w nieruchomym nocnym powietrzu. Oczy jej błyszczały, na twarzy pojawił się uśmiech tryumfu. Rozdział III Rispa poszła do domu Teofila. Okryła się pledem i wdychała zapach ciała przyjaciela, rozpaczając z powodu straty, jakby był jej ziemskim ojcem. Lęki napierały na nią ze wszystkich stron, koszmary oblegały ją, gdy tylko zasnęła. Kaleb płakał, a ona nie potrafiła go znaleźć. Szukała rozpaczliwie, ale zagłębiała się coraz bardziej w bór i zewsząd otaczała ją ciemność. Napotkała Atretesa splecionego ramionami z młodą kapłanką i krzyknęła. Atretes jej nie usłyszał, ale Anomia tak. Radowała się. Obudziła się z płaczem. Śmiech Anomii nadal dźwięczał w jej uszach. Serce biło jej jak szalone, drżała na całym ciele. Zakryła twarz dłońmi. "O Panie, jesteś dla mnie tarczą. Okaż łaskę i wysłuchaj mojej modlitwy. Prostuj przede mną swoje ścieżki." Siedziała w ciemności, modląc się i czekając świtu. Nie ustawała w błaganiu. Atretes z pewnością musi mieć czas, żeby się zastanowić i zmięknąć, a wtedy przyjmie ją z powrotem do domu. Kochał Teofila. Z pewnością spełni ostatnią wolę przyjaciela. I Kaleb jej potrzebuje. Nie został jeszcze odstawiony od piersi i rano rozpłacze się, a Atretes nie będzie miał dla niego cierpliwości. Warus wpadnie w gniew. "To mój syn, chyba wiesz. Nie twój!" Objęła się ramionami i zaczęła się kołysać. "Jego oczy! O Panie, otwórz mu oczy!" Słowa Atretesa rozszarpywały jej serce za każdym razem, kiedy o nich pomyślała. Przypominała sobie inne przykrości, jakie z początku spotykały ją z jego strony. Jak mogła oczekiwać, że jest w nim choć odrobina łagodności? Jak mogła oczekiwać, że będzie ją naprawdę kochał? Nadal jest dla niego Julią, nadal jest jak setka innych, które przyprowadzono mu do celi. "Niech zniknie spośród was wszelka gorycz, gniew, bądźcie dla siebie nawzajem dobrzy" - powiedział jakże dawno temu apostoł Jan w Efezie. Czy naprawdę ledwie dwa lata minęły, odkąd opuściła wszystko, co znała, by przybyć na to pustkowie? "Bądźcie dla siebie nawzajem dobrzy i miłosierni! Przebaczajcie sobie, tak jak i Bóg wam przebaczył w Chrystusie." Wiedziała, że powinna przebaczyć Atretesowi to, że ją porzucił. Powinna odłożyć na bok raniące słowa, gdyż inaczej gorycz zapuści w niej korzenie i wzrośnie. Atretes obszedł się z nią, jakby to ona zabiła Teofila. Nie może jednak o tym rozmyślać. Nie może pozwolić, by jego gniew i czyny powstrzymały ją od posłuszeństwa Panu. "Wytrwaj!" Przypomniała sobie Rolfa z krwią na rękach uciekającego przez las. Chciała wyznać to Atretesowi i pozwolić, by wymierzona została sprawiedliwość, lecz wiedziała, że nie sprawiedliwości by wtedy służyła. Teofil nie pozostawił jej miejsca na złudzenia. Nie może udawać, że nie zrozumiała. Nie może wmawiać sobie, że tak byłoby dobrze. Czemu życie musi być takie trudne? Czyż wiara w Boga żywego nie powinna go ułatwiać? Czy naprawdę Bóg chce, by stała przeciwko swojemu mężowi i straciła przy tym syna? Po co? By chronić zabójcę! "Wybacz im, bo nie wiedzą, co czynią." Przyszedł świt. Atretes nie pojawił się. Minął pierwszy dzień, a potem drugi. Rispa pogrążona była przez cały czas w rozpaczy, która dręczyła jej serce i umysł. Jak to możliwe, żeby wszystko tak nagle się rozpadło? Czy to możliwe, by jeden fakt przemocy przesłonił wiarę? Czuła, jakby jej wiara też miała zaraz runąć. Czy postępuje właściwie? Chciała być przy Kalebie, a nie siedzieć samotnie w tym cichym, zimnym, wkopanym w ziemię domu. Chciała rozmawiać z Atretesem, przekonywać go, podsuwać argumenty. Czy jednak powinna? Czy rozumne słowa mogą dotrzeć do człowieka, który oddał się żądzy zemsty? Tak dobrze go zna! Nie zmięknie, a jeśli zmięknie ona, jej mąż będzie zgubiony. Rolf poniesie śmierć, a ona będzie miała na rękach jego krew. Nie będzie umiała żyć ze świadomością, że jej słabość otworzyła Atretesowi drogę do morderstwa nie mniej ohydnego niż to, które popełnił Rolf. Skupiła wszystkie swe myśli na Chrystusie. Osłabła, kiedy znalazła sztylet. Leżał półosłonięty w ogrodzie Teofila, ostrze lśniło w wiosennym słońcu. Podniosła go, zanim domyśliła się, co to jest. Na ostrzu zaschła smuga krwi. Krwi Teofila. Rzuciła sztylet ze zgrozą i łzy trysnęły jej z oczu. Mroczne, drapieżne myśli wkradły się do jej umysłu, sprawiając, że krew w niej zawrzała i wszystkie mięśnie napięły się boleśnie. Czy Rolf okazał zmiłowanie Teofilowi, wbijając w niego ten sztylet? Dlaczego miałoby się okazywać zmiłowanie jemu? Pragnęła sama zagłębić sztylet w pierś Rolfa i oddać nieszczęśnika bogu, którego czcił. Jednak sumienie nie pozwalało jej snuć długo takich myśli i ogarnęła ją skrucha. Rolf nie został odkupiony i nie jest w stanie zrozumieć prawdy. Nie jest w stanie uwierzyć w Boga, podobać się Panu, a nawet Go szukać. Ona zaś tak. Ona wie. Lecz nadal pozwala sobie na myśli o gwałtownej odpłacie. Bóg zna jej serce. Bóg zna każdą jej myśl. Czym ona, Rispa, różni się od Atretesa? Poczuła ogromną pokorę. "Nie mów Atretesowi - powiedział Teofil. - Jest słaby. Spragniony zemsty." Czyż słowa Teofila nie potwierdziły się? A teraz ona jest równie słaba jak jej mąż i łaknie odpłaty, chce śmierci tego człowieka. Atretes odwrócił się od wszystkiego, czego nauczył go Teofil. W swoich ostatnich słowach Teofil powierzył mu zadanie, ale Atretes nie zwrócił na to uwagi, zbytnio był bowiem zaprzątnięty żądzą zemsty. Czy ona też odwróci się od Pana? "Boże, wybacz mi. Oczyść mnie, Panie. Napełnij mnie duchem prawości" - modliła się. Współczuła swemu mężowi. Nie ma tu miejsca na gniew i urazę. O ileż gorsze musi być to wszystko dla Atretesa, który przez tyle lat był przygotowywany do przemocy! Niedawno poznał Pana. Ale jakie usprawiedliwienie ma ona, która idzie za Panem od siedmiu lat? "Boże, pomóż mu. Przywołaj go do siebie." Otworzyła oczy i jej spojrzenie znowu padło na sztylet. Jakie siły kazały Rolfowi zabić Teofila? Przecież Teofil oszczędził jego życie w świętym gaju. Powiedział, że młodzieniec nie chciał popełnić tego czynu. Dlaczego więc? Wzięła do ręki sztylet. Rękojeść została wyrzeźbiona na kształt koziego kopyta, na skraju biegł rządek znaków runicznych. Obróciła sztylet i zobaczyła wyrytą postać mężczyzny z rogami, trzymającego w jednym ręku kosę, w drugim frameę. Tiwaz! Czyżby przysłał Rolfa Gundrid? Z pewnością Freja nie miała nic wspólnego z tym ohydnym czynem. Nie mogła nawet myśleć, że matka Atretesa zdobyłaby się na taki czyn. Anomia, tak, ale nie Freja. Nigdy. Przypomniała sobie młodą kapłankę, która nie miała bojaźni Bożej, nie bała się nawet swojego boga, choć go przecież czciła. Rispa dostrzegła mrok kryjący się w jej oczach. Czuła ten mrok za każdym razem, kiedy ta kobieta na nią spojrzała. Dzień przed śmiercią Teofila Anomia ujawniła swoje prawdziwe uczucia. Jest dzieckiem gniewu, pełnym wrogości do ludzi, płonącym nienawiścią do Pana. Rispa zaczęła się zastanawiać, czy powinna oddać sztylet Atretesowi. Na samą myśl o tym zrobiło się jej niedobrze, wiedziała bowiem, że wtedy Rolfa czekałaby niechybna śmierć. A jeśli jego własna matka miała udział w zabójstwie? Co wtedy? Ukryła sztylet w dziupli drzewa rosnącego nad strumieniem. Teofil wskazał Atretesowi zadanie. "Paś owce." Ale jej też powierzył obowiązek. "Wytrwaj" - powiedział. Wytrwaj! Jego słowa wracały ciągle do niej w następnych dniach, zwłaszcza w mrocznych godzinach, kiedy słabła i chciała biec do domu, chciała błagać Atretesa, by ją przyjął, kiedy chciała oddać mu sztylet i nie myśleć, co będzie potem. "Wytrwaj!" Czy Teofil wiedział, że zostanie sama? Jaka to różnica? "Wytrwaj, Rispo!" Ileż razy powtarzał to słowo podczas podróży z Efezu do Rzymu, a potem na północ przez Alpy w głąb germańskich lasów? "Wytrwaj! Wytrwaj!" Wieczorem kładła się na sienniku Teofila i pogrążała w modlitwie. "Panie, zmęczyłam się wzdychaniem. Co noc moje łoże jest mokre od potu, co noc nasączam ten siennik moimi łzami. Marnieję z żalu." Prawie słyszała słowa Teofila. Zamykała oczy i czerpała pociechę ze wspomnień. Wyobrażała sobie, że Teofil siada po drugiej stronie ognia i uśmiecha się do niej z czułością. Czyż on sam nie wytrwał przez wszystkie te miesiące, choć był tutaj samotny? Wróciły inne jego słowa. "Pamiętaj o Bogu. Bóg uwolnił nas z królestwa ciemności i przeniósł do królestwa swojego umiłowanego Syna. Weź na siebie zbroję Bożą. Przepasz biodra prawdą. Oblecz pancerz, którym jest sprawiedliwość, obuj nogi w gotowość głoszenia dobrej nowiny o pokoju. Weź też hełm zbawienia. Wiara w Chrystusa jest tarczą, którą odbijesz strzały szatana, a słowo Boże twoim mieczem. I zawsze się módl." "Musisz wypełniać słowo, Rispo. Pamiętaj Pismo. Pozwól, by słowo Boże przeniknęło do twego serca i przyniosło owoc." "Bądź niezachwiana. Skup umysł na sprawach wyższych. Umysł skupiony na ciele oznacza śmierć, lecz umysł skupiony na Duchu oznacza życie i pokój. Strzeż swego serca, bo z niego tryska źródło wody żywej. Naśladuj Pana. Idź przez świat z miłością w sercu." Napłynęły jej też do głowy fragmenty Pisma. "Większy jest Ten, który w was jest, od tego, który jest w świecie." - Kocham mojego męża, Panie. Kocham mojego syna. "Ja jestem Pan, twój Bóg, i nie będziesz miał cudzych bogów obok Mnie." Słowo Boże spłynęło jak trzask pioruna, po którym spadł łagodny deszczyk. "Ja ci wystarczę! Ja ci wystarczę! Ja ci wystarczę!" I rozpłakała się, wiedząc już, czego Bóg od niej żąda. "O Panie, jesteś moją skałą, moim odkupieniem. Słyszysz moje błagania. Przyjmujesz moje modlitwy. Słyszałeś mój płacz. Pozwól, bym wytrwała w Tobie. Daj mi siłę, Ojcze, bo własnej nie mam. Napełnij mnie znajomością Twej woli i utrzymuj mnie na zawsze na swojej drodze. O Panie, Boże mój, żyję, by Cię czcić!" I kiedy Rispa otworzyła swe serce, powierzając się Panu, Bóg świata wypełnił je miłością i pewnością. Płakała, lecz Jego słowo przyniosło jej pociechę. Była słaba, a On ją umocnił. Wracały do niej życiodajne słowa Pisma i znikał strach, zapominała o zwątpieniu i samotności. Mijały dni i mroczne siły napierały coraz mocniej, ale Rispa trwała uparcie przy Chrystusie. "Możemy się radować - powiedział Teofil w czasach udręki. - Możemy się modlić. Możemy chwalić Boga." I Rispa wytężyła serce i umysł, by robić to właśnie bez względu na siły, które przeciw niej występowały. Rozdział IV Minęło dziesięć dni, Atretesie - powiedziała Freja i zobaczyła błysk gniewu w oczach syna, wyraźny znak, że nadal nie chce rozmawiać o swojej żonie. Jednak Freja nie mogła dłużej milczeć. Dziesięć dni to za długo, by kobieta żyła samotnie na skraju lasu. Przecież Atretes o tym wie. Patrzyła, jak z każdym dniem rośnie w nim napięcie. Rispa nie miała nic do jedzenia poza tym, co wyrosło w ogrodzie Rzymianina, a na jak długo może to wystarczyć? Była tam bezbronna, a Freja czuła duchowe siły poruszające się tak gwałtownie, że ziemia drżała. - Nie możesz pozostawić jej tam na łasce losu. Był blady, przeżywał głęboko tę sytuację. Nie odwrócił jednak wzroku od ognia. - Musisz ją sprowadzić! - Nie. - Kaleb potrzebuje matki. - Ma ciebie. - Tęskni za nią. Ty też. Atretes zaklął i zerwał się na równe nogi. - Daj mi spokój! Wiedziała, że za jego wściekłością kryje się ból. Oczekiwał, że Rispa się podda. Kiedy wrócił do domu po spaleniu zwłok Teofila, wetknął Kaleba matce i usiadł przed ogniem. Spytała, gdzie jest Rispa, ale on odparł tylko: "Wie, kto to zrobił, ale nie chce powiedzieć. Póki tego nie powie, nie ma wstępu do domu". Siedział przed ogniem, nie zważając, że matka jest zdumiona i ma mnóstwo pytań. "Wróci! - wykrzyknął, waląc prawą pięścią w otwartą lewą dłoń. - Wróci przed świtem!" Czekał całą noc. Nastał ranek, a on nadal siedział przed ogniem, tak wpatrzony w płomienie, że nie słyszał nawet żałosnego kwilenia zgłodniałego syna. Freja zabrała Kaleba do Marty, która nadal karmiła Ludwikę. Miała dość mleka dla dwojga. Atretes rozejrzał się teraz po izbie. - Gdzie Kaleb? - spytał i w oczach zapłonął mu płomień. - Zaprowadziłaś go do Rispy? - Do Marty. Nie dostał piersi. - Jest już duży. - Boi się i nie wie, gdzie jest jego matka. Nie pora, żeby odstawiać go od piersi. - Nic mnie to nie obchodzi - rzucił Atretes, przeczesując palcami włosy. - Rób, co uważasz za najlepsze, bylebyś nie oddała go Rispie. Choćby nie wiem jak się żaliła, nie może go dotknąć. - Nie przyszła do mnie. Nie skarżyła się. Rispa... - Dość! Pilnuj chłopca i zostaw mnie w spokoju. Warus rozpowiedział w wiosce, że Atretes wypędził Rispę, gdyż ta nie chciała mu powiedzieć, kto zabił Rzymianina. Nikt nie był w stanie jej zrozumieć, a już najmniej Warus, który rozgłaszał tę nowinę. Dlaczego Jonka nie weszła na ścieżkę zemsty za człowieka, którego kochała tak samo jak Atretes? To nie miało sensu. Jej sposób myślenia był obrazą dla zdrowego rozsądku. A może Jonka oszalała z żalu? Tylko Atretes wiedział, że nie było w tym ani krzty szaleństwa. To upór nie pozwalał jej złożyć broni. Świadomość tego doprowadzała go do tym większej wściekłości. Ludzie jeszcze przez jakiś czas będą o tym mówić, chociaż nie śmieli wspomnieć o tej sprawie w obecności Atretesa. Dwunastego dnia Freja odczekała, aż Atretes wyszedł z Usipim na polowanie. Weszła na ścieżkę prowadzącą od tylnych drzwi domu do polany, na której stał dom Teofila. Idąc przez otwartą przestrzeń, ujrzała Rispę pracującą w ogrodzie. Wyglądała jak inne młode kobiety wypełniające swoje codzienne obowiązki, ale kiedy Freja podeszła bliżej, usłyszała, że Rispa, spulchniając ziemię i wyrywając chwasty, rozmawia sama ze sobą. Biedaczka oszalała. - Rispo? - rzuciła ostrożnie. Spojrzała ze zdziwieniem na swojego gościa i Freja zauważyła brzydkie żółknące stłuczenia na lewej stronie jej twarzy. - Przestraszyłaś mnie - powiedziała Rispa, prostując się. Wierzchem dłoni odgarnęła do tyłu kosmyki czarnych włosów. - Czy przysłał cię Atretes? Freja zobaczyła nadzieję w oczach młodej kobiety i serce się jej ścisnęło. - Nie. - Och! - rzuciła cicho Rispa, spoglądając w stronę wsi. Zamknęła na chwilę oczy, żeby opanować łzy, a potem spojrzała znowu na Freję. Wyczuła, że starsza kobieta czuje się nieswojo i współczuje jej. Uśmiechnęła się. - Jak Kaleb? - Marta się nim zajmuje. Rispa skinęła głową. - Wiedziałam, że dopilnujesz, by niczego mu nie brakowało. Nic więcej nie miała do powiedzenia, więc uśmiechnęła się tylko z wdzięcznością. Nie protestowała, nie wyrzucała z siebie skarg rozdzierających serce, nie oskarżała nikogo, ale Frei dźwięczał w uszach straszny dzwon rozłąki. W Rispie nie było żadnego szaleństwa. Podjęła postanowienie. Wytyczyła sobie kierunek i nic nie mogło jej z niego sprowadzić. Freja pragnęła ją zrozumieć. - Czemu nie chcesz powiedzieć Atretesowi, kto zabił Teofila? - Bo Atretes zabije tego człowieka. - Czy tak trudno go zrozumieć? - Chcesz dalszego rozlewu krwi? - Nie, to oczywiste, ale nie mogę też przebaczyć zabójcy. - Ani ja, matko Frejo. Przypomniała sobie święty sztylet, który ukryła w drzewie. Przyjrzała się twarzy Frei, jakby chciała się przekonać, że kapłanka nie przyszła tu z jakimś ukrytym celem. Uspokoiwszy się, pomyślała, żeby pokazać jej sztylet, by dowiedzieć się, kto doprowadził do śmierci Teofila, Anomia czy Gundrid, ale w końcu uznała, że lepiej z tego zrezygnować. Śmierć grozi nie tylko Rolfowi. Ile jeszcze osób ponosi odpowiedzialność? - Chciałabym zrozumieć - powiedziała Freja. - Teofil prosił, bym nie mówiła Atretesowi, kto go zabił - odpowiedziała po prostu Rispa. - Dlaczego? Rzymianin z pewnością chciałby, by pomszczono jego śmierć. - Nie. - Rispa uśmiechnęła się łagodnie. - Jezus wybaczył tym, którzy Go ukrzyżowali. Teofil też wybaczył. Nie mogę postąpić inaczej. - Atretes może. - Może wybrać. - Nie ustąpi. Nie potrafi wybaczać tak jak ty. Chattowie nie wybaczają. - Nikt tego nie potrafi, dostojna Frejo, ale taka jest wola Boga. - Oczy znowu napełniły się jej łzami. - W Chrystusie wszystko jest możliwe, nawet odmienienie ludzkiego serca. Modlę się bezustannie, by Bóg zechciał odmienić serce Atretesa. I moje. Nie mogłaby prosić Boga, by uczynił coś z życiem Atretesa, gdyby jednocześnie nie chciała, by dokonał tego samego z jej życiem. Freja zaczęła żałować, że nic jej nie przyniosła: chleba, sera, szala, by Rispa nie marzła. Rispa odgadła, o czym myśli Freja i uśmiechnęła się. - Pan jest ze mną, matko Frejo. Słysząc te słowa i widząc na twarzy Rispy pogodę, jakiej sama nigdy nie zaznała, Freja poczuła, jak przebiega ją dziwny, ciepły dreszcz. Jak to możliwe? - To niesprawiedliwe, by ciebie spotkała kara. - Z początku sama tak myślałam, ale myliłam się. Nie spotkała mnie kara. Toczy się wojna. Teofil walczył z siłami ciemności, które żyją i oddychają w tym miejscu, a teraz ja muszę stanąć do bitwy, bo jego zabrakło. Freja zbladła i zrobiła krok do tyłu. Rispa spostrzegła jej lęk. - Wiesz, o czym myślę, prawda? Widzę po twoich oczach, że rozumiesz mnie. I czujesz lęk. Powiem ci jednak: miłość Chrystusa przepędza mrok, Frejo. Jeśli pozwolisz, by Jezus cię odkupił, nigdy już nie będziesz musiała się bać. - Nie przyszłam, żeby rozmawiać o twoim Bogu. Była zbita z tropu, gdyż kłębiły się w niej uczucia, i zastanawiała się, co takiego jest w imieniu Jezus, że przyprawia ją ono o wewnętrzne drżenie. Ścisnęła w dłoni chroniący ją bursztynowy wisiorek, modląc się, by nie zstąpił na nią znowu duch. A nie zstąpił, odkąd dotknął ją Teofil. Rispa zasmuciła się, widząc jej strach. - Pan dobędzie na światło rzeczy ukryte w mroku i ujawni motywy ludzkiego serca. - Także serca tej kobiety. Zastanawiała się, czy Freja odegrała nieświadomie jakąś rolę w tragedii, i wiedziała, że gdyby tak było, dla obu byłby to straszny cios. - Nie mogę wprowadzić Atretesa na ścieżkę prowadzącą do zabójstwa. Nie uczynię tego. Jeśli wkroczy na tę ścieżkę, uczyni to z własnej woli, bez mojej pomocy. Freja zrozumiała, że nie przekona Rispy. Młoda kobieta wzięła na swoje barki to dziwne zadanie. Być może błądzi, ale myśli tylko o tym, żeby ochronić Atretesa przed nim samym, nie zaś, by go zranić. Może z czasem zrozumie i przyjmie to, że odpłata i zemsta są cząstką ich życia. - Żałuję, że twój przyjaciel został zabity - powiedziała szczerze. - Nie był taki jak inni Rzymianie. - Widząc, że oczy Rispy znowu napełniają się łzami, pomyślała, że lepiej byłoby, gdyby milczała. - Nie chciałam zranić cię jeszcze bardziej, Rispo. Chciałam tylko sprawdzić, czy mogę coś zrobić, byście się pojednali. - "Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią" - powiedziała łagodnym głosem Rispa. Jej spojrzenie było pełne miłości. Freja zdusiła w sobie cichy okrzyk, odwróciła się i odeszła pospiesznym krokiem. - Powiedz Atretesowi, że go kocham! - krzyknęła za nią Rispa. - Powiedz, że nigdy nie przestanę. Freja zatrzymała się i spojrzała za siebie. Zapłakana Rispa przykucnęła i dziobała motyką jakiś chwast pod małym źdźbłem żyta. - Powiem mu. Powiedziała, ale Atretes ani myślał słuchać. - Nawet własna matka mnie zdradza! Wziął swoje rzeczy i przeniósł się do długiego domu Ruda, gdzie mieszkali wojownicy nie mający żon. Rozdział V Anomię drażniło zaciekawienie, jakie otaczało Jonkę, ale ukrywała swoje uczucia. Od zabicia Rzymianina dwukrotnie zwołała swoją tajną radę, ale za każdym razem przychodziło mniej ludzi. Nie pokazał się Rolf. Kiedy zapytała, co się z nim dzieje, mężczyźni roześmiali się, bo pomyśleli o ognistych żądzach miotających młodym mężem, ale Anomia wyczuła, że chodzi o coś więcej. Rolf powinien do niej przyjść. Od dnia rzucania losów i wręczenia mu sztyletu kilka razy widziała go w wiosce. Unikał jej. Jeśli rychło się u niej nie stawi, sama będzie musiała pójść do niego. Na myśl o tym jej duma cierpiała, ale Anomia musiała odzyskać sztylet. Trzeba go złożyć w świętym drzewie z innymi symbolami wiary w Tiwaza. I musi być to zrobione, nim nastąpi nów księżyca. Myślała o tym, żeby zagrozić mu ujawnieniem wszystkiego, ale zdawała sobie sprawę, że to niemożliwe. Święty ślub tajemnicy i krwi uniemożliwiał mężczyznom wskazanie zabójcy Rzymianina. Ten ślub wiązał także ją. Jeśliby wydała Rolfa, utraciłaby całkowicie zaufanie wojowników. Musi odzyskać sztylet. Czuła narastające rozdrażnienie, ale postarała się myśleć o czymś innym. Właściwie sprawa nie ma większego znaczenia. Teraz to już tylko kwestia czasu: wszystko ułoży się, a ona będzie miała to, na co sobie zasłużyła. Nawet gdyby Jonka wydała teraz Rolfa, należy wątpić, czy Atretes by jej wybaczył. Jest jednym z Chattów. Nie może wybaczać. Uśmiechnęła się. Zwycięstwo już teraz jest po jej stronie. Och, gdyby mogli wiedzieć wszystko! Wojna dobiegła prawie końca. Wkrótce Anomia będzie mogła to rozgłosić. Wszystkim! Wystarczy kilka zręcznych napomknień i Atretes będzie miał swoją zemstę. Rolf umrze i będzie to kara za uchybienie. Kiedy Atretes go zabije, cały wpływ, jaki ma na niego Jonka i jej słaby Bóg, zniknie. Tiwaz znowu będzie rządził jego życiem. Atretes zostanie wodzem Chattów. Nikt nie waży się pisnąć ani słowa o tym, że Chattowie potrzebują zbawcy lub mają giąć karki przed innym bogiem. Anomia już tego dopilnuje. Wybuchnęła bluźnierczym śmiechem, rozkoszując się świadomością, że oto ona spełnia bez żadnej pomocy zadanie, jakie postawił jej Tiwaz. Rzymianin nie żyje, Jonka została wypędzona. Czegóż więcej może Tiwaz od niej żądać? Wkrótce będzie miała władzę, za jaką tęskni, a wraz z władzą mężczyznę, którego pożąda. Atretesa. Nad ranem obudziło Rispę stukanie w drzwi. - Kobieto - usłyszała burkliwy szept. - Zostawiam coś dla ciebie. Lepiej weź to, nim dobiorą się zwierzęta. Usłyszała, że ktoś umyka biegiem. Podniosła się, nieco nieprzytomna od snu, i wyszła, żeby zobaczyć, kto przyszedł, ale nikogo już nie było. Na trzcinowej plecionce położono dla niej chleb, ser, bukłak miodu i oprawionego królika. Podziękowała Bogu za jadło i za to, że poruszył serce jakiegoś człowieka, by jej pomógł. "Przynajmniej dwoje - powiedział Teofil. - Może więcej." Czy modlą się za nią? Ona w każdym razie modliła się za nich, rozpalając ogień i piekąc królika. "Kimkolwiek są, Panie, strzeż ich i ochraniaj. Spraw, by ich wiara się pogłębiła." Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest głodna. Utrzymywała się przy życiu, jedząc zieloną fasolę i dynię, ale teraz dostała ucztę prosto z nieba. Poszła do małego strumyka, żeby się umyć. Znalazła miejsce, gdzie zawsze kąpała Kaleba. Nie zdejmując tuniki, weszła do wody. Myła się i łzy spływały jej po policzkach. Marta była zawsze dobra dla Kaleba, a on bardzo lubił małą Ludwikę. Jej syn jest bezpieczny. Ta myśl była dla niej pociechą, chociaż ani na chwilę nie opuściła jej tęsknota za synem. Był cząstką jej samej, tak samo jak Atretes, i rozstanie przeżywała tak, jakby ktoś wyrywał jej cząstkę ciała. "Kto nauczy mego syna o Tobie, Panie? Jeśli Atretes nie wróci, kto przekaże Kalebowi słowa prawdy? Czy będzie wzrastał tak samo jak niegdyś Atretes, czy czeka go los wojownika, którego przygotowuje się do tego, by niósł płomień nienawiści do sąsiadów i między własny lud? Czy będzie jak Warus albo Rolf, albo Rud i setki innych? Panie, błagam, bądź przy nim. Uczyń z niego człowieka wedle Twego serca. Błagam Cię, Panie!" Kiedy wyszła ze strumienia, wyżęła wodę z włosów i rozluźniła fałdy sukni. Była tak zaprzątnięta modlitwą, że nie usłyszała zbliżającego się mężczyzny ani nie dostrzegła, jak staje wśród drzew. Kiedy w końcu go zobaczyła, cofnęła się ze strachem, którego miejsce zajął zaraz gniew. - Czy mnie też chcesz zabić, Rolfie? Milczał. Stał w cieniu, niemy, nieruchomy, ale widziała na jego twarzy coś, czego żadne słowa nie mogą wyrazić. Strach i gniew zniknęły, wyparte przez głębokie współczucie. Poszła w górę i stanęła kilka stóp od zabójcy. Był taki młody, taki bezradny. - Mów. Gotowa jestem słuchać. Przełknął z trudem ślinę. Widziała cierpienie w jego oczach i czekała, patrząc na niego przez łzy. - Oszukano mnie. Ja... - Wbijał wzrok w ziemię, nie mogąc zdobyć się na to, by na nią spojrzeć. Zaciskał i rozluźniał zwieszone bezwładnie po obu bokach dłonie. - Pozwoliłem, by mnie oszukano - poprawił się, w końcu podnosząc na nią wzrok. - Stał tu i nie próbował mi przeszkodzić. Powiedział... - Cała twarz mu drżała. - Powiedział... - Powiedział, że ci wybacza - dokończyła za niego drżącym szeptem Rispa. Widziała teraz jasno, jak miłość dokonała wyłomu w murach obronnych tego młodzieńca. Z oczu Rolfa popłynęły łzy. - Oszczędził moje życie, a ja odebrałem jego. Chciał pohamować łzy niegodne mężczyzny, lecz napływały ciągle, gorące i ciężkie. Nie potrafił ich powstrzymać. Przypomniał sobie twarz Teofila w momencie, kiedy zadał mu drugi cios, i osunął się na kolana, ukrywając twarz w dłoniach. Łkania wstrząsały całym jego ciałem. Rispa objęła go. - Ja też ci wybaczam - powiedziała, gładząc go po włosach jak dziecko, które ktoś skrzywdził. - Jezus ci wybacza. Powierz swoje brzemię Panu, gdyż jest łagodny i pokornego serca, a znajdziesz spokój dla swojej duszy. Jego jarzmo jest lekkie i łagodne, Rolfie. Pan zapewni ci pokój. Rozdział VI Atretes obudził się nagle i ciężko dysząc patrzył na belki podtrzymujące dach. Bicie serca uspokoiło się nieco, kiedy przypomniał sobie, że leży na słomie w domu nieżonatych i że dokoła niego chrapią wojownicy, którzy ułożyli się do snu tam, gdzie padli. Za dużo piwa, za dużo strawy. Czuł się obolały, w głowie szumiało mu od wina. Wieczorem pił na umór, ale za mało, by odpędzić sny albo wypełnić pustkę, jaką czuł wokół siebie. Przypomniał sobie Rispę. Miał ciągle przed oczyma wyraz jej twarzy, kiedy ją uderzył. Jeszcze jedna rzecz, której nie był w stanie zapomnieć. Gdyby wyjawiła mu, kto jest zabójcą, wszystko by się ułożyło. Śmierć Teofila zostałaby pomszczona, a oni mogliby żyć jak dawniej. Zamieszkujący go Duch buntował się przeciwko takiemu sposobowi myślenia. Nie dawał mu wytchnienia, nękał bezustannie. Atretes próbował okłamywać samego siebie, ale prawda tkwiła tu, w jego sercu. "Paś owce!" Jęknął. Usiadł i potarł twarz. Ból w głowie narastał, żołądek wywracał się mu na drugą stronę. Miał przed oczyma obrazy ze snu, obrazy tak żywe, że aż go zemdliło. Dźwignął się niepewnie na nogi i ledwie zdążył wyjść na tyły domu, żeby zwymiotować. Potem oparł się ciężko o ścianę domu i zmrużył oczy oślepione blaskiem popołudniowego słońca. Jaka to pora dnia? Czy to ma jakieś znaczenie? Nigdzie się nie wybiera. Nie ma nic do roboty. Zapomniał już, jak to jest żyć bez nadziei, bez miłości. Opuściła go siła. Miał wrażenie, że dzień po dniu spędza na płaczu. Czuł na sobie jakąś ciężką dłoń. Cały wigor uchodził z niego, jakby gorączka gniewu podkopała jego siły. Nie było nocy, żeby nie śnił o śmierci albo o życiu tak strasznym, że wolałby umrzeć. Widział niezliczone twarze ludzi, których zabił. Widział, jak umiera z jego ręki Bato. Widział, jak psy ścigają i rozszarpują na strzępy Pugnaksa. Czasem biegł razem z nim i serce podchodziło mu do gardła, gdyż słyszał za plecami warczące psy i szczęk ich zębów. Potem śnił o tym, jak Julia kładzie Kaleba na skale i śmieje się, a on nie jest w stanie dobiec do syna, nim porwą go fale. Zawsze znikała, kiedy on biegł przez załamujące się fale przybrzeżne, rozpaczliwie próbując odnaleźć syna w zimnej, spienionej wodzie. I nagle widział Kaleba, ale nadal poza zasięgiem. Wir wciągał jego syna w mroczną głębię. Najgorsze było to, że śniła mu się Rispa stojąca przed grubenhausem z twarzą zalaną łzami. "Czemu nie zrobiłeś tego, o co prosił? Czemu nie pasłeś owiec?" I wszędzie dokoła byli ludzie, których znał, lecz wszyscy martwi. Leżeli na łące, pod drzewami, w domach, na ulicy wsi, jakby coś poraziło ich podczas codziennych zajęć. Rud, Holt, Usipi, Marta, Warus, matka, dzieci - wszyscy martwi! "Dlaczego nie pasłeś owiec?" - łkała Rispa co noc i tego ranka, nim się obudził. A potem ona też znikała wchłonięta przez wszechogarniającą ciemność i Atretes zostawał sam, twarzą w twarz z niewypowiedzianym przerażeniem. Chciał za wszelką cenę pozbyć się wspomnienia tego snu. "Paś owce!" - Próbowałem! - jęknął głośno Atretes. Podniósł gniewny wzrok do nieba. - Próbowałem, ale nikt mnie nie słuchał! - Mówisz sam do siebie, Atretesie? Słysząc ten cichy, nieco drwiący głos, obrócił się gwałtownie i zobaczył Anomię stojącą tuż za rogiem domu. Obdarzyła go przeciągłym, prowokującym uśmiechem i wyszła zza rogu. Kiedy szła w jego stronę, nie mógł odwrócić spojrzenia od jej bujnego, pełnego wdzięku ciała. - Długa noc przy piwie? - Co tu robisz? - Och. Dokucza ci ból głowy. - Zakołysała skórzanym woreczkiem. - Mam tu coś, co sprawi, że poczujesz się lepiej. Widok jej błyszczących błękitnych oczu nakazywał ostrożność. Podeszła jeszcze bliżej, na tyle, że czuł słodki, piżmowy zapach pachnidła, którym natarła ciało. Rozbudzał pożądanie. Kiedy spojrzała mu w oczy, wyczuł w niej żądzę - nienasyconą, mroczną, kuszącą... I jego ciało odpowiedziało na to wezwanie. - Czy chcesz się poczuć lepiej? Oto ma przed sobą pokusę - nagą i zuchwałą. Zmagał się z nią. - Którędy przyszłaś? - Spojrzał w kierunku, z którego się wyłoniła. - Nie ma tu żadnej ścieżki. Anomia ledwie poruszyła powiekami. Nadal uśmiechała się, ale poczuł jej gniew równie mocno jak przed chwilą żądzę. Wiedział, czym go wywołał. - Zbierałam w lesie zioła. Co rano o tej porze wychodzę sama, by uzupełnić swoje zapasy. Czasem wychodzę też wieczorem. Na przykład wczoraj. Za kilka dni księżyc będzie w nowiu. Muszę zebrać to i owo, żeby się przygotować. - Doprawdy? Czuł w żyłach ogień - tłumiony głębszym zrozumieniem tego, co ma przed sobą. - Doprawdy - odparła i znowu obdarzyła go leciutkim, prowokującym uśmiechem, który podrażniał jego zmysły. Kołysała zawieszonym na końcu palca woreczkiem. - Czy mam zmieszać odrobinę tego z winem? - Dość wina już wypiłem. - Jeśli więc wolisz, z piwem. Albo miodem. Czuł łupanie w głowie. Może odrobina wina przyniosłaby ulgę? Odwrócił się i wszedł do domu. Kiedy wrócił, napełniwszy róg piwem, Anomia stała w cieniu. - Oto jak padają najsilniejsi - powiedziała z rozbawieniem. Nie wiedział, czy patrzy na niego, czy na innych leżących bez przytomności na sianie. - Świętowaliśmy. - Co? - roześmiała się cicho. - Nie pamiętam. Jakie to ma znaczenie? Podszedł do niej z rogiem. Ich palce spotkały się na rogu i krew zaczęła szybciej płynąć mu w żyłach. Pomagając sobie zębami, rozsupłała mały woreczek. Wbijał wzrok w jej usta. Dosypała ziół, zakręciła powoli rogiem, zwilżyła językiem wargi, wypiła mały łyczek, a potem podała mu róg. Jej oczy błyszczały. - Wypij wszystko, Atretesie. Pił, nie odrywając od niej wzroku. Wypił całą zawartość rogu. - Nie najgorsze - powiedział, ocierając wierzchem dłoni usta. - A teraz usiądź. - Po co? - Jego oczy zwęziły się. - Jesteś jak krnąbrne dziecko. Boisz się mnie? Roześmiał się drwiąco. - Zrób więc, o co proszę. Chcesz przecież uwolnić się od bólu głowy. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami na sianie. Stanęła za jego plecami i zaczęła ugniatać mu lekko skronie. - Odpręż się, Atretesie. Nie zrobię ci nic złego. Roześmiała się. Odprężył mięśnie, czując, jak śmieszne było jego wahanie. Stłumił w sobie ostrzegawczy głos. - Czy masz sny? - Co noc - odparł, czując już działanie tego, co dodała do piwa. Ból słabł. Odgarnęła do tyłu jego włosy. Miała czarodziejskie dłonie, mocne, ale delikatne, wiedzące, gdzie należy przycisnąć, a gdzie tylko lekko musnąć. Czuł też jakąś niewysłowioną bliskość, kiedy dotykała jego mięśni. Usłyszał za sobą szelest siana i poczuł na karku jej gorący oddech. Zalała go fala ciepła. - Dobrze ci? "Zbyt dobrze" - pomyślał, ale nie był w stanie się od niej odsunąć. Od jak dawna krew burzyła mu się tylko wtedy, gdy ogarniała go gorączka gniewu? Od tamtej nocy przed zamordowaniem Teofila, kiedy miał w ramionach Rispę. Rispa. Dłonie Anomii zacisnęły się na jego ramionach. - Mogę sprawić, by było ci jeszcze lepiej. Ten szept sprawił, że zakręciło się mu w głowie. Wciągnął powietrze w płuca, zamknął oczy i zmagał się z płomieniem pożądania. W uszach zadźwięczał mu nagle łoskot zamykanych drzwi celi i znowu znalazł się w szkole gladiatorów. Zaklął, wyszarpnął się z jej rąk i zerwał się na równe nogi. - Co się stało? - spytała zaskoczona Anomia. Odsunął się od niej, a przecież wyczuwała końcami palców jego pożądanie. Co odmieniło tak nagle jego nastrój? - Powiedz, Atretesie. - Nic! - Co ci zrobiłam? Atretes spojrzał na nią. Wyglądała niewinnie, była zmieszana i zraniona jego zachowaniem. - Nie wiem. Nadal dyszał ciężko. Przesunął rozczapierzonymi drżącymi palcami po włosach. Jego najlepszy przyjaciel został zamordowany. On, Atretes, odsunął się od własnej żony. Jego dzieckiem zajmuje się siostra. Prowadzi życie pełne dzikości, za którym tak tęsknił, kiedy był młody. I oto przed chwilą igrał z myślą o cudzołóstwie! Zaśmiał się niewesoło. Co mogło się stać? - Nic się nie stało - powiedział z goryczą. Nic poza tym, że z jego życia pozostały strzępy. Gdzie podział się pokój, jakiego zaznawał przedtem? "O Boże, gdybym mógł wrócić do tych kilku tygodni tuż po chrzcie i poślubieniu Rispy! Nigdy wcześniej nie byłem taki szczęśliwy. I nigdy już nie będę. Czy to wszystko było snem o szczęściu, Panie, nim zwaliła się na mnie rzeczywistość? Czy bawiłeś się mną okrutnie? Czy istniejesz?" Pojawiły się inne, nieproszone głosy. "Prosiła, bym powtórzyła, że kocha cię i nigdy nie przestanie." "Przysięgam ci uroczyście, Atretesie, że nigdy nie usłyszysz z moich ust kłamstwa. Nawet, gdybym miała zapłacić za to życiem." Anomia zobaczyła jego udrękę i miała nadzieję, że powodem jest namiętność, jaką w nim rozbudziła. Wstała i podeszła do niego. - Wróć do nas, Atretesie. - Wróciłem. - Ale nie jest tak jak kiedyś. Pamiętam cię: namiętność, ogień, siła. Byłeś jak bóg. Wszyscy poszliby za tobą do piekła, gdybyś tego zażądał. Zamknął oczy. "Jezu!" - krzyczała jego dusza. Widział twarz Teofila i słyszał jego głos. "Paś owce!" - Zostaw mnie! - rzucił szorstko. - Coś cię dręczy - powiedziała Anomia, udając współczucie, lecz radując się w głębi serca, bo dzięki tej udręce był bezradny jak dziecko. - Widzę twoją trwogę. Podzielam ją. Mogę ci pomóc. Tylko pozwól. Możesz być znowu takim mężczyzną jak dawniej, Atretesie. Wiem, że to możliwe. Pozwól, że wskażę ci drogę. "Ja jestem tą drogą." Jeden z mężczyzn obudził się i wstał. Anomia cofnęła się w cień, by jej nie zobaczył. Zacisnęła dłonie i serce biło jej niecierpliwie. Po chwili mężczyzna opadł z jękiem na siano. Zanim znowu stanęła obok Atretesa, jego nastrój całkowicie się odmienił. Był pogrążony w jakichś mrocznych myślach i nie zwracał na nią uwagi. Położyła mu dłoń na przedramieniu i wyczuła napięcie mięśni. - Muszę iść - powiedziała, przeklinając w duchu to miejsce i okoliczności ich spotkania. - Wyjdź ze mną wieczorem. Porozmawiamy. Był zbyt pochłonięty myślami o Rispie, by usłyszeć, co mówi Anomia. Tęsknił za żoną, choć ani na chwilę nie przestał czuć urazy z powodu tego, że tak go zniewoliła. - Zachowujesz się, jakby ktoś cię zaczarował - rzuciła Anomia. Jego obojętność roznieciła w niej wściekłość i zazdrość. - Może i tak - odparł posępnie. - Może i tak. Rozdział VII Atretes przez cały dzień ucztował, podsycając w sobie gniew na żonę. Czyż nie postanowiła stanąć na drodze sprawiedliwości? Postanowiła żyć bez niego. Dlaczego ma pozwolić, by kobieta wypełniała wszystkie jego myśli? Studził palące go sumienie, szukając wszelkich możliwych usprawiedliwień. Otępiały od piwa i miodu dawał upust wyobraźni. Przyszła Anomia, żeby porozmawiać z jednym z mężczyzn i kiedy spojrzała na Atretesa, w jej oczach zapalił się gorący błysk zachęty. Kiedy wyszła, wspominał inne kobiety, które mu przyprowadzano. Dawniej chciał oczyścić umysł ze wspomnień brukających jego małżeńskie łoże. Teraz wyławiał te wspomnienia, przeżywał je na nowo, mając nadzieję, że stłumią ból, który go nękał. Ale popadał tylko w coraz głębszą, coraz bardziej oszałamiającą rozpacz. Ludzie, wśród których żył, nie pomagali mu. Po długich zimowych miesiącach bezczynności byli spragnieni czynu. Póki jednak nie dojdzie do wojny, nie mają co robić; mogą tylko pić i rozprawiać o zwycięskich bitwach. Nigdy nie mówiono o stratach. Prześcigali się w sprośnych opowieściach. Ich śmiech szarpał nerwy. Błahe spory prowadziły do bójek między młodzieńcami pragnącymi wykazać się swoją męskością. Atretes nie brał w tym udziału. Zasiadał w kącie i wyraz jego twarzy ostrzegał, by nikt nie próbował się zbliżyć. Pił, żeby utopić swój ból. Daremnie. Zrobił się zgiełk, gdyż zaczęto się kłócić przy grze w kości. W głowie kręciło się mu od piwa. Wstał i wyszedł tylnymi drzwiami. Pragnął samotności. Blade światło księżyca rzucało tajemnicze blaski, kiedy zagłębiał się w las. Nie wiedział, dokąd idzie. Było mu to obojętne. Usłyszał nawołujący go ściszony głos i serce zabiło mu mocniej. - Rispa? - szepnął, rozglądając się dokoła. Jednak z gęstniejącego cienia wyłoniła się Anomia. Odruchowo podszedł do niej. Ujęła go za rękę i pociągnęła głębiej w ciemność. - Wiedziałam, że przyjdziesz - powiedziała, padając mu w ramiona. Była zachłanna, siła jej namiętności zachwiała nim. - Wiedziałam, że przyjdziesz do mnie. Mówiła głosem ochrypłym z żądzy, która przywodziła na myśl inne czasy, inne kobiety. Jak błyskawica przemknęło mu przez głowę wspomnienie i otworzyły się stare rany. Julia! Anomia jest jak Julia, pali ją taka sama lubieżna żądza. - Co tu robisz? - stęknął bełkotliwie. Język plątał mu się od wypitego piwa. - Chciałeś, bym tu była. Wiedziałam, kiedy tylko spojrzałam ci dzisiaj w oczy. - Wyszedłem, bo chciałem pomyśleć. - Nie, to nieprawda. - Przytuliła się mocniej, zagłębiając paznokcie w jego ciało. - Przyszedłeś, żeby być ze mną, chcesz mnie tak samo mocno, jak ja ciebie. - Jej głos, dobywający się z głębi piersi, był jak pomruk dzikiego zwierzęcia. - Widzę to w twoich oczach za każdym razem, kiedy na mnie spojrzysz. Płoniesz tą samą namiętnością co ja. Jej ciało poruszyło się. Jej dłonie zaczęły przesuwać się zwinnie po jego ciele. Nie mógł złapać tchu. - Nie. - Czemu chcesz mnie powstrzymać? Chcesz tego. Chciałeś mnie od samego początku. - Odchyliła głowę, pragnąc, by wcisnął wargi w zagłębienie jej szyi. - Zrób to, Atretesie. Zrób to, czego tak pragniesz. "Rispa prosiła, bym powtórzyła, że kocha cię i nigdy nie przestanie." Atretes spojrzał na Anomię i poczuł na twarzy gorący oddech piekła. Jej usta były otwartym grobem. Odepchnął ją i zrobił krok do tyłu. - Nie. - Zmagał się przez chwilę z pijacką mgłą otulającą mu głowę. - Nie! Anomia podeszła bliżej. Nocny wiatr rozwiewał jej włosy. Przez chwilę poczuł, jak ich pasmo smagnęło mu oczy. Było niby jesienna pajęczyna w lesie. - Chcesz mnie - tchnęła, opierając się dłońmi o jego pierś. - Czuję bicie twego serca. - Jesteś jak Julia - rzucił gniewnie. - Julia? Kto to taki? Jej ręce osunęły się, oczy zwęziły. Atretes, oszołomiony piwem, cofnął się o krok. - Matka Kaleba - odparł odruchowo. Chłodne nocne powietrze potęgowało działanie piwa. Matka Kaleba? Oczy Anomii błysnęły. Podeszła bliżej. Chwiał się lekko na nogach. Jego śmiech był pełen goryczy. - Julia, swawolna Julia. Podeszła do mnie w świątyni Diany, ubrana jak nierządnica. Z dzwoneczkami na nogach. Była piękna jak ty i zepsuta jak gnijące mięso. Zepsuta jak gnijące mięso? Przeniknął ją zimny, wyrachowany gniew. - Kocham cię. Kocham cię, jak daleko sięgam pamięcią. - Miłość! - warknął. - Co ty możesz wiedzieć o miłości? Trzęsła się i łzy spłynęły jej z oczu, łzy wściekłości. - Wiem, jak to jest pragnąć kogoś i patrzeć na jego obojętność. Jak on śmie obchodzić się z nią w ten sposób? Jest kapłanką - potężniejszą niż jego matka, potężniejszą niż Gundrid. Połowa mężczyzn z wioski pragnie jej miłości! Wielu oddałoby duszę, by zaznać tego, co ona gotowa jest mu ofiarować! Atretes zobaczył łzy w jej oczach i pożałował swoich szorstkich słów. Może ona naprawdę go kocha. Próżność zaślepiła go tak, że nie dojrzał ukrytej chytrości serca. Anomia to spostrzegła. Jest dumny i samolubny. Położyła dłoń na jego przedramieniu. Jej włosy unosiły się na wietrze, oplątały go. - Inni mężczyźni pragnęli mnie. - Jestem pewny - przyznał chrapliwym głosem. - Ale ja czekałam na ciebie. Jestem dziewicą. Nie posiadł mnie żaden mężczyzna. Jestem przeznaczona tobie. Oszołomiony spojrzał na nią. Nie przyszło mu nigdy do głowy, że dziewica może zachowywać się jak dziwka. Poczuł wzbierającą żądzę. Wiedział, co Anomia chce mu dać i owładnęła nim pokusa. - Nie - powiedział pospiesznie, by nie ulec. - Dlaczego? - Bo szedłem już tą drogą i nie chcę znowu się na niej znaleźć. Byłby zgubiony. Wiedział, jak to jest, kiedy rozpusta przykuwa mężczyznę do kobiety. - Chcesz mnie - powiedziała, przysuwając się tak blisko, że jej ciało musnęło jego ciało. - Czuję, jak bardzo mnie chcesz. - Dotyk jej palców był jak ogień. - Jonka nie kocha cię jak ja. - Przesunęła dłonie na jego pierś i rozkoszowała się poczuciem mocy, kiedy wyczuwała gwałtowne bicie jego serca. - Gdyby było inaczej, dawno już przyszłaby do ciebie i błagała, byś przyjął ją z powrotem. Na myśl o Rispie Atretes skulił się wewnętrznie. Anomia znowu się o niego otarła. Usłyszała, jak Atretes oddycha głęboko. - Tak długo na ciebie czekałam. Nigdy bym cię nie zraniła jak ona. Proszę cię, Atretesie, tylko ten raz. - Wystarczy raz, by nigdy już nie był w stanie jej odmówić. - Tylko raz. Nikt się nie dowie. On będzie wiedział! Złapał ją za nadgarstki i odepchnął od siebie. - Jest moją żoną, Anomio, a znasz przecież prawo. Jej oczy rozgorzały, a potem znowu stały się lodowate. - Masz żonę, która cię nie chce. Masz żonę, która jest cudzoziemką i której miejsce jest gdzie indziej. Chyba zdałeś sobie z tego sprawę, skoro ją przepędziłeś. Cofnął się, pragnąc znaleźć się jak najdalej od tej kobiety, pragnąc, by rozjaśniło mu się w głowie. "Przepędziłem?" To słowo przeszyło mu serce jak strzała i ogarnęło go poczucie winy. Jęknął i odwrócił się, żeby odejść. Kapłanka poczuła palący gniew. Był jak zalewająca wszystko, niosąca zazdrość fala przypływu. Patrzyła, jak Atretes odchodzi niepewnym krokiem. Czekała, aż się przewróci, a wtedy podeszła spokojnie i przyklękła nad nim. - Powiedziałeś, że jakaś Julia nosiła w łonie twoje dziecko - powiedziała, odgarniając mu włosy z twarzy. - Kazała położyć je na skale, żeby umarło. - Roześmiał się z goryczą. - Tak czynią Rzymianki. Jeśli nie chcą dziecka, wyrzucają je. Gdyby Rispa go nie wzięła, już dawno by nie żyło. - Nie zasypiaj jeszcze, Atretesie - szepnęła, szczypiąc go z całej siły w bok. - Wzięła twojego syna? A ty o tym nie wiedziałeś? - Przyniosła go pewna niewolnica. - Przypomniał sobie Hadassę stojącą z pogodną twarzą w oświetlonym pochodniami korytarzu efeskiego lochu. "Choćby mnie zabił Wszechmocny, ufam." I przypomniał sobie, jak stanęła w wejściu do pieczary, w której się schronił, kiedy zdradziła go Julia. "Niebiosa głoszą chwałę Boga, dzieło rąk Jego nieboskłon obwieszcza" - powiedziała, patrząc na nocne niebo. Z ust Hadassy usłyszał po raz pierwszy Ewangelię Jezusa Chrystusa i u niej po raz pierwszy zobaczył, jaki pokój może Bóg zesłać na człowieka. Widział teraz gwiazdy spoglądające na niego przez gałęzie drzewa, pod którym siedział. Co by dał, żeby poczuć raz jeszcze ten pokój! "Wybacz nieprzyjaciołom swoim!" Jezus wybaczył. Teofil wybaczył. Anomia zobaczyła, że skrzywił się jakby z bólu. Jęknął i zaczął kiwać głową w przód i w tył. "Rispa!..." - ozwał się cichy, natrętny głos, który wkradł się podstępnie do jego głowy. - Kocham ją! - Przyniosła ci dziecko? Był wzburzony i pijany. - Nie - odparł bezmyślnie. - Musiałem go szukać. Wiedziałem tylko, że wzięła je pewna wdowa. - Wdowa? - Straciła swoje dziecko. - Atretes potarł twarz, próbując rozjaśnić sobie w głowie. - Wziąłem od niej Kaleba, ale on nie chciał piersi innych mamek. - Rzuciła na niego urok. - Jak i na mnie - powiedział posępnie. - Rzuciła na mnie urok za pierwszym razem, kiedy ją zobaczyłem. Nie mogę przestać o niej myśleć. Nie mogę. Pragnął tylko pogrążyć się w otchłań snu bez koszmarów. Zamknął oczy i zasnął. Anomia wykrzywiła usta. Był zbyt pijany, by uświadomić sobie, jaki oręż dał jej do ręki. Pochyliła się nad nim, musnęła nosem jego szyję i szepnęła mu do ucha: - Ale będziesz mógł. Musisz tylko poczekać... Odchyliła jego głowę do tyłu. Był pijany do utraty przytomności. Dotknęła jego twarzy, dziwiąc się harmonii rysów, czując całą gorycz nie spełnionej namiętności, spragniona zemsty, gdyż nią wzgardzono. Skoro ona nie może go mieć, nie będzie go też miała Jonka. - Szkoda, że mnie nie chciałeś. - Przycisnęła usta do jego nieruchomych warg. - Będziesz tego żałował. I to jak! Pozostawiła go w lesie, pogrążonego we śnie. Żniwo Inne w końcu padły na ziemię żyzną, wzeszły, wyrosły i wydały plon: trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny. Rozdział I Atretes obudził się, słysząc, że ktoś wykrzykuje jego imię. Usiadł i uświadomił sobie, że spał w lesie. Tunikę miał przemoczoną od nocnej rosy. Na mrocznym niebie ciągle widać było gwiazdy. Co on tu robi? Przypomniał sobie, jak wychodził z długiego domu, chcąc uciec od zgiełku, by spokojnie pomyśleć. - Atretesie! Nie chciał z nikim teraz rozmawiać, ale głos był tak natarczywy, że Atretes dźwignął się na nogi. - Atretesie! Gdzie jesteś? - Tutaj - odpowiedział krzywiąc się. Ukazał się Herigast. Musiał biegać od dłuższego czasu po lesie, bo nie mógł złapać tchu. - Chodź ze mną. Zabrano twoją żonę z grubenhausu. Zaraz zbierze się Thing. - O czym ty mówisz? - krzyknął Atretes, czując nagłą falę mdłości. - Dokąd? - Do świętego gaju na sąd. Anomia powiedziała, że Rispa żyła z innym mężczyzną. Mgła zasnuwająca umysł Atretesa natychmiast się rozproszyła. Poderwał głowę. Ostrzegł Rispę, żeby nigdy nie mówiła o swojej przeszłości, wiedział bowiem, jak może za to zapłacić. - Co powiedziałeś? - Anomia oznajmiła, że wie od ciebie, iż twoja żona miała przed tobą innego mężczyznę. Zaklął po cichu i spróbował wstać. Poczuł, że ogarnia go chłód i opadł bezsilnie do pozycji siedzącej. - Julia! - Przypomniał sobie, że bredził coś o Julii! - Czy mnie słuchasz? - Herigast chwycił go za tunikę i zaczął szarpać. - Zabiją ją, jeśli nie powiesz, że Anomia skłamała! "Nigdy nie skłamię" - przemknęły mu przez głowę słowa Rispy. Wiedział, że wyzna prawdę, nawet gdyby miała narazić swoje życie. - O Boże - mruknął pod nosem. - O Jezu, co ja zrobiłem? Wyrwał się Herigastowi i ruszył biegiem. Próbował przypomnieć sobie, co powiedział, ile z tego Anomia może wykorzystać przeciwko Rispie. Dość, by skazano ją na śmierć. Kiedy znalazł się w świętym gaju, przepchnął się między wojownikami do wewnętrznego kręgu. Rispa stała pośrodku ze związanymi rękami. - Milcz! - powiedział. - Nie odpowiadaj na żadne pytania! Anomia wystąpiła szybko do przodu i wskazała go palcem. - Trzymajcie go z dala od niej! Rzuciła na niego urok i może zmusić go do mówienia tego, co tylko zechce. Poczuł chwytające go ręce. - Puśćcie mnie! - Wyrywał się, kiedy wojownicy odciągali go do tyłu. - Nie musisz odpowiadać na ich oskarżenia, Rispo! Milcz! Ból przeszywał jego serce, gdyż widział smutek w jej oczach. Zdradził ją. Z jego ust padły słowa, które sprowadzą na nią zgubę. - Sam Atretes wyjawił mi, że rzuciła na niego urok! - krzyknęła Anomia. Wpatrywała się w niego płomiennym wzrokiem. - Jesteś wiedźmą! Rozkoszowała się trwogą i gniewem, które widziała na twarzy Atretesa. Nie próbowała nawet ukryć swojego rozradowania. Niech cierpi za obojętność, jaką jej okazał. - Powiedział, że to nie jej dziecko. - Rispa jest jego matką! - Sam mi wyjawiłeś, że jego matka nosiła imię Julia! Powiedziałeś, że ta kobieta wzięła dziecko... - Nie słuchajcie jej! - Atretes próbował się wyrwać tym, którzy go trzymali, ale inni pospieszyli tamtym z pomocą i rzucili go na kolana. - I powiedziałeś, że rzuciła urok na dziecko, aby nie chciało mleka innej mamki, tylko jej. Rispa spojrzała na niego i Atretes poczuł, że chciałby umrzeć. - Nie słuchajcie tego, co ona mówi - ozwał się nagle głos Rolfa, który ku zdumieniu wojowników wyszedł na środek kręgu. - Zdrajca! - wrzasnęła Anomia i jej oczy rozgorzały. - Śmiesz podważać moje słowo, słowo kapłanki Tiwaza? - Śmiem. Śmiem nawet zrobić coś więcej! - Wskazał na nią, ale zwracał się do wszystkich. - To ona kazała mi zabić Rzymianina! Ma serce mordercy! Nie słuchajcie jej! Atretes wydał z siebie dziki okrzyk i zaczął znowu się wyrywać. - Nie ja cię wysłałam, lecz Tiwaz! - Poczuła na sobie spojrzenie Gundrida i obróciła się ku niemu. - Losy zostały rzucone na białe płótno i zaszczyt przypadł Rolfowi. Rzymianin był zwodzicielem! Gundrid tak się jej bał, że przytaknął. - Rzymianin oszczędził moje życie! - krzyknął Rolf. - Byśmy uwierzyli, że przyniósł nam pokój! - rzuciła z pogardą Anomia. - Przyszedł, by nas zmiękczyć, by nakłonić do wiary w swojego Boga, który każe przebaczać krzywdy, jakie nam wyrządzono! Czy mamy zapomnieć, co zrobił nam Rzym? Czy mamy zapomnieć tych, którzy stracili życie, którzy zostali niewolnikami, tych wszystkich, którzy zostali okaleczeni? Powiodła spojrzeniem po twarzach, wiedząc doskonale, którzy z tych ludzi są najsłabsi, którym trzeba wbić słowa jak sztylet prosto w serca. - Rzymianin przyszedł, żeby odwrócić nas od Tiwaza! - wykrzyknęła. - Odwróćcie się od Tiwaza, a czeka was zguba! Czy to dziwne, że Tiwaz zażądał śmierci Rzymianina? Tiwaz dojrzał prawdę jego serca! Wyrzuciła ramię do przodu. - Tak jak Tiwaz zna prawdę o tej kobiecie! Jest nieczysta! To czarnooka wiedźma! Sam Atretes to wyznał. Powiedział, że przed nim miała innego mężczyznę, może niejednego. Powiedział, że miała z tym innym mężczyzną dziecko, które umarło. Powiedział, że Rzymianki rzucają swoje dzieci na skały. Któryś z mężczyzn wrzasnął: - Nierządnica! Zabić ją! - Ona kłamie! - krzyczał Atretes, daremnie usiłując się oswobodzić. Na środek wyszła teraz Freja. Uniosła ręce, żądając ciszy i pragnąc w duszy swej zachować spokój. - Musisz przedstawić dowody, Anomio. - Nie ma żadnych dowodów! - zakrzyknął Atretes. - Patrzcie, jak ta Jonka go zaczarowała! Rozległ się ryk tłumu. Gundrid uniósł ramiona. - Matka Freja żąda dowodu. Przedstawię dowód innych zbrodni, jakie popełniła ta kobieta, przebywając wśród nas - zaczął głosem wytrawnego mówcy. - Uprawiała kanibalizm, zbrodnię, za którą karzemy śmiercią. Żeby się odmłodzić, zjada ciało i pije krew tego Jezusa Chrystusa, któremu służy. I swoimi czarami wciągnęła Atretesa w te ohydne praktyki. - Zabić ją! - Nie! - Słyszałem, jak Rzymianin mówił, że zjadają ciało i piją krew człowieka o imieniu Jezus! - krzyknął Gundrid, który podkradał się i obserwował ich z ukrycia. - Musimy wytępić zło, które wśliznęło się między nas! - podjęła Anomia. Dostrzegła, że przyszła jej chwila. - Macie wszystko, czego potrzeba. Czy pamiętacie dzień, kiedy Rzymianin i ta kobieta do nas przybyli? Z mocy demonów mówili naszym językiem. To wystarczy! Nie potrzebujemy dowodu na to, że ukradła noworodka, aby zniewolić jego ojca! Nie potrzebujemy dowodu, że spała z innym mężczyzną! Wiem, że tak było. Czyż nie widzicie, jaki wpływ ma już na wszystkie nasze dzieci? Zapytajcie Usipiego o Ludwikę, która biegnie do niej, gdy tylko ją zobaczy! Zapytajcie innych, jak ich maleństwa chodziły do lasu, by słuchać śpiewu Rzymianina. Pozwolicie jej żyć, żeby ukradła dzieci także wam? - Nie! - Jest wrogiem Tiwaza! Freja nie wierzyła własnym uszom, nie była w stanie uwierzyć. - Pozwólcie, by przemówiła w swojej obronie - prosiła. - Tak nakazuje prawo! - Rzuci urok na nas wszystkich - odparła zbita z tropu Anomia. - Trzeba ją zabić, zanim ona zabije nas! - Niech mówi! - rzucił Rolf. - Czy może boicie się, że ma nad wami władzę? - Niech odpowie na oskarżenia! - poparł go Herigast. Anomia spojrzała ze wściekłością na tych, którzy ważyli się od niej odwrócić. Zobaczyła zwątpienie na twarzach innych. Pożałują! Jeszcze jej za to zapłacą. - Niech mówi! Atretes znowu zaczął się szarpać. - Nie! Anomia usłyszała jakiś nieoczekiwany ton w głosie Atretesa i zaskoczona zwróciła się w jego stronę. Jego strach był dla niej jak narkotyk, pobudzał zmysły, uderzał do głowy. Atretes nie chce, by ta kobieta mówiła. Dlaczego? Spojrzała bacznie na Rispę. W pierwszej chwili zobaczyła tylko piękną kobietę, swojego wroga. Potem dostrzegła coś więcej. Dostrzegła spokój i pokorę, dostrzegła godność, prawość i zrozumiała, dlaczego Atretes woli, by Rispa milczała. Uniosła dłoń, prosząc o ciszę. - Może powinniśmy ją wypytać. - Nic nie mów - powiedział Atretes, wytężając wszystkie siły. Daremnie. - Rispo! Zwróciła ku niemu bladą, lecz pełną pogody twarz i wiedział, że dotrzyma słowa, które mu niegdyś dała. Powiedziała, że nigdy nie skłamie. Nawet, gdyby przyszło jej zapłacić za to życiem! Rispa zobaczyła cały żal i wstyd Atretesa. - Kocham cię, Atretesie - powiedziała i ujrzała, jak jego oczy napełniają się łzami. Anomia uderzyła ją w twarz. - Milcz, wiedźmo, i nawet nie patrz na niego! - Przyszła twoja godzina, Anomio, godzina mroku - rzekła spokojnie Rispa i spojrzała nieulękłym wzrokiem prosto w nieprzejrzyste błękitne oczy Anomii. - Myślisz, że mnie przestraszysz? Myślisz, że zlęknę się ciebie albo twojego nie istniejącego Boga? - Nadejdzie dzień, kiedy zegnie się przed Jezusem Chrystusem każde kolano, a każdy język wielbić będzie Boga. - Czy słyszeliście? - wrzasnęła Anomia, wybuchając szyderczym śmiechem. Nie spuszczała wzroku z Rispy. - Padniemy na kolana! Doprowadzi do tego, że Chattowie, najdumniejszy lud na ziemi, będzie czołgał się przed ukrzyżowanym Zbawicielem. - Obróciła się do wszystkich, rozkładając szeroko ramiona. - Ile czasu będzie wtedy trzeba, by Rzym zabił nas wszystkich? Rispa spuściła głowę, pogrążając się w niemej, żarliwej modlitwie. "O Boże, znasz głupotę mego serca, znasz każdą mą słabość. Żadna z moich niegodziwości nie jest przed Tobą zakryta, Ojcze. Spraw, żeby Atretes i Rolf, i wszyscy, którzy usłyszeli Twoje słowo i uwierzyli, nie musieli się z mojego powodu wstydzić. O Boże, Panie mój, niechaj tych, którzy szukają Ciebie, nie ogarnie zniechęcenie, niechaj nie stracą przeze mnie honoru!" - Co postanawiacie? - wrzasnęła Anomia. Większość domagała się śmierci, ale byli i tacy, którzy opowiadali się za wybaczeniem. Na środek kręgu wystąpił Herigast. - Ta kobieta wierzy w innego Boga, ale to nie czyni z niej nierządnicy! Wojownicy zaczęli wykrzykiwać gniewnie, wzburzeni tym, że jeden z nich przemawia za Rispą. - Nigdy nie wybaczyłeś Atretesowi, że rozkazał, by utopiono twojego syna w bagnie! - powiedział Holt. - Słyszałem nieraz, jak przemawiałeś przeciwko niemu i jego żonie. Czemu jej teraz bronisz? - wykrzyknął inny. - Ponieważ usłyszałem od Rzymianina słowo Boże - odkrzyknął mu Herigast - które usunęło z mego serca nienawiść i ból! - I odebrało ci siłę - rzuciła z pogardą Anomia. - Jonka rzuciła urok na Herigasta jak przedtem na Atretesa! - oznajmił Gundrid i ze wszystkich stron rozległy się wrzaski. - Na ilu jeszcze?! Anomia spojrzała znowu na Rispę. - Mów prawdę, bo inaczej własny twój Bóg porazi cię śmiercią! "Bądź silna i odważna!" - przypomniała sobie słowa Teofila. I zaraz potem spłynęły na nią słowa Pana: "Sam Pan, który pójdzie przed tobą, On będzie z tobą, nie opuści cię i nie porzuci. Nie lękaj się i nie drżyj!" - Będę mówić prawdę - powiedziała Rispa głośno, żeby wszyscy ją słyszeli. - Słuchajcie słowa Pana! Pan jest naszym Bogiem, Pan jest jeden! On odpuszcza wszystkie twoje winy, On leczy wszystkie twoje niemoce, On życie twoje wybawia od zguby, On wieńczy cię łaską i zmiłowaniem, On zaspokoi twoją duszę! Anomia zawyła z gniewu, gdyż każde z tych słów jak węgle paliło jej duszę. - Bóg nas stworzył! Jest Dobrym Pasterzem, a my owcami na Jego pastwiskach! - Zamilknij! - krzyknął przerażony Gundrid, podnosząc wzrok do nieba. Nad ich głowami zbierały się coraz cięższe, czarne chmury. - Patrzcie, jak jej słowa obraziły Tiwaza! - Rozgniewaliście Boga! - odparła mocnym głosem Rispa. Zobaczyła, jak mrocznieje nocne niebo i rozpaczliwie pragnęła, by ją wysłuchali. - Tiwaz nie ma nad wami żadnej władzy poza tą, którą sami mu dacie. Odwróćcie się! Odwróćcie się od niego, nim będzie za późno! Przyjdźcie do Pana! - Nie słuchajcie jej! Zatkajcie uszy! - rozkazał Gundrid. - Wykrzykujcie do Tiwaza! Krzyczcie! Wojownicy zaczęli wrzeszczeć co sił w płucach. - Pan uczynił niebo, ziemię, morze oraz wszystko, co jest w nich! - wzbił się nad zgiełk głos Rispy. - Tylko Bóg jest święty! Nie ma Boga prócz Niego, nie ma skały prócz Boga naszego! Anomia uderzyła z całej siły Rispę, która osunęła się na kolana. Atretes szarpnął się do przodu, lecz go powstrzymano. Spoczęły na nim ręce następnych wojowników i wgnieciono go twarzą w ziemię. Holt ukląkł mu na plecach, inni trzymali go za ręce i nogi. Zgiełk narastał: okrzyk zagrzewający do wojny przeciwko Panu! "Oblecz pełną zbroję Bożą - przypomniał sobie Atretes słowa Teofila. - Jeden mąż Boży będzie pędził przed sobą tysiąc, albowiem Pan, Bóg wasz, sam walczy za was." - Boże - jęknął. - Boże, walcz za nią! Obezwładniony i bezradny modlił się, wykrzykując w sercu do Boga: "Jezu, zgrzeszyłem. Ja zasłużyłem na śmierć, nie ona. Odwróciłem się od Ciebie, Boże, wybacz, bo odwróciłem się od Ciebie! Nie ma nikogo prócz Ciebie. O Panie, Boże mój, stań między moją żoną a tą rzeszą. O Panie, Boże mój, wybacz". - Jezu! Jezu! - powtarzał łkając. "Boże, nie pozwól, by zginęła przez słabość mej wiary, przez mą głupotę. O Panie, spraw, by nie mogli przemóc Ciebie!" Chmury kłębiły się, burzyły, zasłaniając gwiazdy i księżyc, i tylko światło pochodni oświetlało święty gaj. Rozległo się złowieszcze dudnienie. - Słuchajcie głosu Tiwaza! - wrzasnęła Anomia. - Skruszcie się! - zawołała mocnym głosem Rispa, szlochając ze strachu o tych ludzi. - W pokucie i spokoju będziecie zbawieni, w ciszy i ufności. Zwróćcie serca ku Panu! - Krzyczcie Tiwazowi! - przekrzykiwała tumult Anomia. - Niech usłyszy wasze głosy! Tak! Tak! Niech was słyszy! - Tiwaz! Tiwaz! - wywrzaskiwali wojownicy, tłukąc oszczepami o tarcze. Błysnęło i strzała rozżarzonego światła uderzyła zygzakiem w święte drzewo. Potężny dąb został rozłupany przez środek i runął, aż ziemia zatrzęsła się pod ich stopami. Z jego korzeni buchnęły w górę płomienie. Ludzie krzyczeli, niektórzy uciekali z przerażeniem. Jako jeden z pierwszych - Gundrid. Anomia jednak została, wzywając wojowników: - Krzyczcie do Tiwaza, nim was zniszczy! - Tiwaz! Tiwaz! Znowu pojawiła się błyskawica. Tym razem uderzyła w ołtarz, topiąc złote rogi. Ogarnięta świętym strachem Rispa padła twarzą na ziemię. - Panie, wybacz im. O Boże, wybacz! - łkała. Także Herigast padł i wtulił twarz w ziemię. Tylko Rolf stał, wznosząc w uniesieniu otwarte ramiona do nieba. - Pan wymierza sprawiedliwość! - Uciszcie ich, nim sprowadzą na nas jeszcze większy gniew Tiwaza! - krzyknęła Anomia i jej wybrańcy rzucili się na wyznających Pana. - To ona jest wrogiem! Jej śmierć nas wybawi! - Nie! - krzyknęła Freja, patrząc na wzburzone niebiosa. - Jej Bóg zstąpił na nas. Nie dotykajcie jej! - Musi umrzeć! - Nie! - krzyknęli inni. Anomia zobaczyła przerażenie na twarzach tych, którzy zostali, i wiedziała, że musi to wykorzystać. - Lepiej, żeby jedna umarła niż miałoby zginąć wielu! Freję ogarnęła trwoga. - A jeśli to, co ona mówi o swoim Bogu, jest prawdą? - Zdradziłaś swoimi wargami Tiwaza! Zawsze zdradzałaś go swym sercem! Widziałam! Wiem! Freja cofnęła się. Anomia szarpnęła Rispę za włosy, podrywając ją z ziemi. - A jeśli kłamała w innych sprawach? Gadaj, wiedźmo! Czy dziecko Atretesa jest dzieckiem z twojego ciała? Atretes wbił palce w ziemię i jęknął. - Nie - odparła Rispa. - I jego matka nosi imię Julia? - Tak. - Czy Atretes odebrał ci swojego syna? - Tak. - Czy miałaś dziecko z innym mężczyzną? - Tak. - I to dziecko umarło? Rispa zamknęła oczy. - Tak. - O Boże - jęknął Atretes. - Własnymi ustami wydała na siebie wyrok - oznajmiła Anomia, zaciskając palce na włosach Rispy i patrząc wokół siebie na osłupiałe twarze. - Tiwaz uderzył piorunem w drzewo i święte symbole, bo zdeptaliśmy jego prawo, pozostawiając ją przy życiu. Spójrzcie tylko, oto niebo się rozjaśniło, widać znowu gwiazdy! - Panie, jesteś moją skałą i mym zbawieniem - szepnęła z całkowitą uległością Rispa. Anomia znów szarpnęła Rispę za włosy, odchylając jej głowę tak, że ukazała się biała szyja. - Atretes zna prawo! Sprowadził ją tutaj, bo wiedział w swym sercu, że tylko my możemy zniweczyć urok, którym jego i jego syna zniewoliła ta kobieta. Kiedy ona umrze, on stanie się mężczyzną takim jak dawniej. Poprowadzi nas do zwycięstwa. Atretes dźwignął głowę. Oczy miał pełne łez. - Zabijcie moją żonę, a przysięgam, że poprowadzę was wszystkich do piekła! - Nie, Atretesie - powiedziała Rispa. - Nie, ukochany. Pamiętaj o Panu. Pamiętaj, czego nas nauczono. "Paś owce!" - Zabiją cię przeze mnie! - zaszlochał. - Bóg jest z nami. Kogo mamy się bać? - Kocham cię. Kocham! Przebacz! Widział w jej oczach, że już mu przebaczyła. - Widzicie, jaką ma nad nim władzę! - krzyknęła Anomia. - Nie będzie dla nas wyzwolenia, póki ona żyje. - Do bagna z nią! - wrzasnął Rud. Jako wódz mógł spodziewać się posłuchu. - Do bagna! - podjęli inni i głosy Rolfa i Herigasta utonęły w zgiełku i zamęcie. Oczy Anomii płonęły niegodziwą radością. Spojrzała w twarz Rispy. - Widzisz, jaką władzę mam nad tobą - syknęła. - Masz tyle tylko władzy, ile dał ci Bóg. - Więc nawet On wsłuchuje się w mój głos - zadrwiła. Pochyliła się nad Rispą. - Jakże bym chciała rozerwać ci gardło własnymi zębami, ale to oni muszą cię zabić. - Puściła ją i zrobiła krok do tyłu. Zawołała Ruda, by ten wypełnił prawo. - Ogólcie jej głowę. Rud wyjął nóż i zaczął ścinać tuż przy skórze włosy po lewej stronie głowy Rispy. Z prawej strony zostawił włosy długości dwóch cali. Czarne, bujne loki padały na ziemię wokół skazanej. Rispa zobaczyła, że Freja łka, ściskając w dłoni bursztynowy amulet. - Zwróć się ku Panu, matko. Anomia uderzyła ją znowu i Rispa padła bez przytomności. - Obnaż ją i załóż naszyjnik! Rud rozciął z tyłu suknię Rispy i jednym szarpnięciem zerwał ją z jej ciała. Wziął od Anomii ciężki skórzany naszyjnik i założył go Rispie. Potem podniósł ją z ziemi. - Pan sprowadzi na was światło prawdy, jeśli tylko poprosicie - powiedziała Rispa, by wykorzystać cały czas, jaki jej pozostał. - Chrystus umarł za wasze grzechy. Został pogrzebany i trzeciego dnia zmartwychwstał. Przez jednego człowieka, Adama, śmierć pojawiła się na świecie, a przez Jezusa Chrystusa, naszego Pana, mamy życie wieczne. - Uciszcie ją! - rozkazała Anomia. Jej oczy ciskały gniewne błyskawice. Rud uderzył Rispę, a potem pchnął ją w stronę bagna. Reszta poszła za nimi. - Sprowadźcie Atretesa! - krzyknęła Anomia. - Musi patrzeć, jak ta kobieta umiera, by czar przestał działać. Zajrzała mu w oczy, chcąc, by wiedział, że ona pragnie jego cierpienia, nie zaś uwolnienia od czarów. Atretesa dźwignięto na nogi i powleczono za Rispą. Inni pochwycili Rolfa i Herigasta. Anomia przy świetle pochodni prowadziła wojowników przez gęsty las w stronę moczarów. Czuła, że wokół niej zaszła jakaś tajemnicza zmiana, jakby całe powietrze było naładowane mocą. Mijała godzina mroku. Wkrótce przyjdzie świt. Trzeba dokończyć dzieło. Przyspieszyła kroku, pociągając za sobą resztę. Z gałęzi starego drzewa zwieszały się siwe porosty. W powietrzu unosiła się woń rozkładu. Anomia podeszła do skraju bagna i obróciła się, by spojrzeć na wojowników. Atretes nie ukrywał swoich łez. Nie spuszczał wzroku z żony. Kapłanka spojrzała z pogardą na Rispę. Żona Atretesa też została złamana, gdyż zamknęła oczy i poruszała bezgłośnie wargami, jakby ogarnęło ją szaleństwo. - Mocą udzieloną mi przez Tiwaza ogłaszam, że ta kobieta jest nieczysta, że jest szaloną wiedźmą i oszustką, i skazuję ją na śmierć. Rzućcie ją w bagno. xxRispa podniosła głowę i powiodła spojrzeniem po twarzach. - Bóg, któremu służę, może swą mocą ocalić mnie z otchłani. Wojownicy roześmiali się drwiąco. - Ocalić? - szydziła Anomia. - Zostaniesz wessana do trzewi ziemi i nikt cię już nie zobaczy. - Cofnęła się i zwracając się do zgromadzonych, powiedziała głośno: - Słuchajcie i wypełniajcie mój rozkaz! Jej imię nigdy już nie zostanie wypowiedziane wśród Chattów. Niechaj będzie tak, jakby nigdy nie stąpała po obliczu ziemi. Krzykiem wyrazili swoją zgodę. Atretes padł na kolana i jego wargi poruszały się bezgłośnie jak wargi Jonki. Anomia zobaczyła, że Rispa uśmiechnęła się do niego. - Brać ją! Rud chwycił Rispę za ramię. - Nie, Rud - powiedziała, patrząc w jego pomarszczoną twarz. - Wejdę sama, bo ty też mógłbyś utonąć. Zamrugał ze zdumienia. - Jej słuchasz czy mnie? Rud zacisnął dłoń. Pchnął Rispę na szeroką deskę, ale znalazł się blisko jej końca i pośliznął się. Puścił ją, żeby się ratować, stracił jednak równowagę i upadli oboje. - Rzućcie mu sznur! - krzyknął Holt. Na widok wodza pogrążonego w bagnie i wymachującego bezradnie ramionami obecni wpadli w panikę. - Szybciej! - wrzasnął. Sznur świsnął, lecąc w jego stronę, ale Rud już niknął w grzęzawisku. Atretes zacisnął powieki, by nie patrzeć, jak jego żona tonie wraz z przyjacielem. - Panie Jezu, Boże miłosierny - jęknął. Wszyscy wrzeszczeli. Rud dławił się i wzywał pomocy. Mężczyźni ciągnęli z całych sił, ale w pewnym momencie Rud musiał puścić koniec sznura, gdyż wszyscy runęli do tyłu. Zapadła cisza, a potem rozdarł powietrze inny krzyk, krzyk kobiety. - Patrzcie! - krzyczała Freja, wskazując na bagno. Jej twarz była biała jak płótno. - Patrzcie! Widzicie?! Atretes poczuł, że przytrzymujące go ręce cofnęły się. Kiedy otworzył oczy, Chattowie uciekali albo padali z przerażeniem na twarze. Anomia jęknęła przeciągle i patrzyła, nie wierząc własnym oczom. I nagle strach, jakiego nigdy nie znała, owładnął nią, i uciekła, znikając wśród drzew. "Wydobył mnie z dołu zagłady i kałuży błota, a stopy moje postawił na skale i umocnił moje kroki." Rispa szła, aż znalazła się dwadzieścia stóp od miejsca, gdzie Rud zapadł się w bagno, i stała tam pośrodku trzęsawiska, jakby to był pewny grunt. Obok niej stał wysoki i mocarny mężczyzna, promieniujący rozedrganą jasnością. Słońce podniosło się za plecami Rispy i przez głowę Atretesa przemknęła myśl, że oszalał i wyobraźnia płata mu figle. - Rispa! - krzyknął, unosząc ręce, by zasłonić porażone blaskiem oczy i zobaczyć ją znowu. - Rispa! I ujrzał ją. Biegła ku niemu, oświetlona od tyłu przez oślepiający blask. Na brzegu trzęsawiska chwycił ją w ramiona i przycisnął do serca. Wtulił twarz w zagłębienie jej szyi i zakrył jej ogoloną głowę dłońmi. Ugięły się pod nim nogi i oboje padli na kolana. xy Herigast, drżąc gwałtownie, patrzył szeroko otwartymi oczami na trzęsawisko. Światło słoneczne przenikało między odległymi drzewami, niemal go oślepiając. I nagle spostrzegł, że oto on, Herigast, krzyczy i płacze, i śmieje się. Białe światło roztopiło się w miękkich kolorach poranka. Rolf wstał z ziemi, w którą wciskał twarz. Nieliczni, którzy tu zostali, też się podnieśli. Większość uciekła. Wstał też Atretes, pociągając za sobą żonę. - Jezus jest Panem! - powiedział z radosną pewnością jakiej nigdy wcześniej nie było w jego głosie. Echo poniosło się po lesie, wypierając ciemność. - Jest Panem nieba, ziemi oraz wszystkiego, co jest w nich. Błogosławione Jego święte imię! - Błogosławione Jego święte imię - powtórzył Herigast, przejęty grozą, z sercem bijącym jak młot. Dźwignęła się też z ziemi Freja. Obracała w drżących rękach bursztynowy talizman ze znakami runicznymi Tiwaza, zdejmując wisiorek z szyi. Krzyknęła i cisnęła talizman w bagno, a potem patrzyła, jak szybko ginie z oczu. Zniknęła cała rozpacz, cały strach, który tak często ją niewolił. Rolf czekał miotany niepewnością. Póki Atretes nie obróci się w jego stronę, nie dowie się, czy będzie żył. Atretes puścił Rispę i spojrzał na niego. Kiedy szedł w jego stronę, Rolf spuścił wzrok, czując całe brzemię każdego kroku Atretesa. - Wybacz mi - powiedział zachrypniętym głosem Atretes. - Byłem głupcem. Rolf podniósł głowę. W jego oczach zalśniły łzy. - O ileż gorszym byłem ja! Atretes ujął ramię młodzieńca. - Wygląda na to, że nikt z nas, ludzi, nie jest wolny od słabości. - Musimy powiedzieć to innym! - oznajmiła Freja z rozpromienioną twarzą. Jednak przedtem ktoś do nich przybiegł pierwszy. Z lasu wypadła Marta i wcisnęła Kaleba w ramiona Rispy. - Musicie uciekać. Atretesie, zabierz ją czym prędzej, bo zabiją także ciebie. - Marto! - powiedziała Rispa, wyciągając do niej rękę. Ale Marta potrząsnęła głową i cofnęła się. - Strząśnijcie ze stóp pył tego miejsca i uchodźcie! - krzyknęła i uciekła, gdyż mieszkańcy wioski już się do nich zbliżali. - Odejdź stąd! - krzyczeli histerycznie. - Zabierz swoją żonę z dalekiego kraju i swojego Boga i idźcie, nim ściągniecie dalsze nieszczęścia na nasze głowy. - Idźcie! - Nie! - krzyknęła Freja. - Pan, Jezus Chrystus jest prawdziwym Bogiem! Wbiegła między nich, szukając wzrokiem Warusa, Usipiego, kogokolwiek, kto zechciałby słuchać. Herigast i Rolf pobiegli po swoje żony. - Ich Bóg zniszczy nas! - Wynoście się stąd! Kilku chwyciło grudy ziemi i kamienie, by w nich cisnąć. - Zostawcie nas! - Zostawcie nas! Atretes pociągnął Rispę. - Musimy odejść. - Nie możemy ich zostawić. Atretes chwycił rzeczy i osłaniając żonę i syna, ruszył szybkim krokiem na wschód od wioski, w głąb lasu. Kiedy Rispa obejrzała się, nie zwalniając kroku, chwycił ją za rękę. "Paś owce!" - powiedział Teofil, ale coś jeszcze pchało Atretesa przed siebie i zakazywało mu się oglądać. "Jeśli w jakim miejscu was nie przyjmą i nie będą was słuchać, wychodząc stamtąd strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo dla nich!" Rispa płakała z powodu straty i on też płakał, lecz dokonali przecież wyboru, jak dokonał go chwilę przedtem Rud, nim wpadł w otchłań. - Zaczekajcie! - zawołał ktoś za nimi. - Zaczekajcie na nas! Atretes zatrzymał się i spojrzał do tyłu. Przełykał z trudem ślinę, patrząc na biegnącego za nimi Rolfa, który trzymał za rękę swoją żonę. Kiedy ich dogonił, Rispa podziękowała Bogu i uściskała oboje. Atretes stał na uboczu i wypatrywał w lesie innych, modląc się żarliwie, by przyszło ich więcej. - Czy inni przyjdą? - Nie wiem - odparł zadyszanym głosem Rolf. - Nie czekałem. Nie oglądałem się za siebie. Atretes poprowadził ich przez bór. Rozdział II Rozbili obóz na wschodnim wzgórzu, daleko od wioski. Kiedy zapadły ciemności, Rispa usiadła z Kalebem na ręku przy swoim mężu i wsparła na nim głowę. Atretes otoczył ją ramieniem i muskał twarzą jej wystrzyżone włosy, dziękując Bogu, że jej nie stracił. Zamknął oczy. Rispa wiedziała, że jej mąż się modli. Przez cały dzień prawie się nie odzywał. Wiedziała, co dzieje się w jego sercu i dołączyła do niego w tych błaganiach. Trzasnęła gałązka i wszyscy podnieśli głowy. Atretes odetchnął chrapliwie i poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. - Dzięki niech będą Bogu - powiedział. Rispa wydała cichy okrzyk i stawiając Kaleba na ziemi, zerwała się na równe nogi. Freja padła w jej ramiona i przycisnęła ją do piersi. - Dokądkolwiek pójdziecie, pójdę z wami. Wasz Bóg będzie moim Bogiem. Przyszli z nią też inni. - Dobrze, że rozbiliście obóz na wzgórzu - powiedział Usipi, robiąc krok do przodu i uderzając dłonią w przedramię Atretesa. Marta postawiła Ludwikę i rzuciła się w ramiona brata. Wokół niej przepychała się gromadka dzieci. Przyszli też Herigast i Anna, a także Helda i jej mąż Sig. Wszyscy mówili naraz. Atretes spojrzał po tych, którzy wyłonili się z ciemności i stanęli w kręgu światła. "Jak niewielu" - pomyślał, ale zaraz odpędził smutek. Musiał przemyśleć wiele innych spraw, wiele rzeczy zrobić, i z takim samym zaciekłym uporem, jakim zawsze odznaczał się w sprawach życia i śmierci, zwrócił się ku temu, co go teraz czeka. "Paś owce - powiedział Teofil. - Paś owce!" Stadko nie jest duże. Lecz to dopiero początek. Epilog Atretes poprowadził małą gromadkę chrześcijan na północno-wschodnie równiny, gdzie założyli małą wspólnotę przy jednej z rzymskich dróg handlowych. Razem z Rispą nauczali tych, którzy dla chwały Ewangelii zostawili wszystko za sobą. Mała gromadka wzrastała w sile wiary i wkrótce zaczęła dzielić się swym świadectwem z wędrownymi kupcami, którzy zatrzymywali się w ich wiosce. I wkrótce słowo Boże szerzyło się ku północy, południu, wschodowi i zachodowi. Zbliżając się ku Panu, Rispa i Atretes odnajdowali w swej miłości nową, coraz głębszą radość. A Kaleb był uszczęśliwiony, gdyż przyszedł dzień, kiedy urodziła mu się siostrzyczka, Hadassa. Była pierwszym z wielu dzieci, jakie przyszły na świat w małej wspólnocie: drugie pokolenie ludzi całkowicie oddanych Jezusowi Chrystusowi. Jeśli chodzi o Anomię, rok po ucieczce ze świętego gaju wróciła do swojego ludu i poddała go sobie, twierdząc, że otrzymała objawienie od Tiwaza. Rzym upadnie - oznajmiła - i oni, Chattowie, do tego upadku doprowadzą. Uwierzyli. Zawarli przymierza, zgromadzili się wojownicy. W 83 roku po Chrystusie Chattowie poprowadzili drugi bunt przeciwko cesarstwu. Domicjan, nowy cesarz, posłał legiony na północ. Po dwóch latach Chattowie ponieśli klęskę. Przeżyło niewielu mieszkańców wioski, ale wśród nich była Anomia. Wszyscy umarli na obcej ziemi jako niewolnicy. Kiedy wieść o tym doszła do Atretesa, zwołał swój lud. - Obietnica Pana spełniła się niechybnie - oświadczył dźwięcznym głosem. - Jak niechybny jest Jego sąd. Możemy mieć pewność co do jednego i drugiego tak, jak co do tego, że po nocy przyjdzie brzask. Opłakując naszych zmarłych braci i siostry, radujmy się zarazem wszystkim, co uczynił dla nas Bóg, i pamiętajmy, że jedyną różnicą między nami a tymi, których czeka zguba, jest Chrystus. Bez Niego jesteśmy bezsilni. Z Nim wychodzimy z mroku w świt, bo On daje nam przyszłość i nadzieję. - Amen - powiedziała stojąca u jego boku Rispa. - Amen - odpowiedzieli inni. - Rispo, czy nauczysz mnie czytać? Spojrzała zaskoczona na Atretesa, który uniósł w uśmiechu kąciki warg. - Codziennie słyszę, jak czytasz słowo Boże, i pragnę też to robić, by spędzać czas z tym słowem, by nieść je innym. - Poszukał ręką jej dłoni i uścisnął ją czule. - Proszę cię, kochanie, naucz mnie. Wzruszona pokorą tych słów Rispa skinęła głową. Widziała z każdym dniem, jak gaśnie w Atretesie duma, a na jej miejsce Bóg zsyła mądrość, łagodność i zawzięty upór w naśladowaniu Chrystusa. Patrzyła w twarz męża i przepełniało ją poczucie wdzięczności. "Boże, jaki jesteś dobry!" Po kilku miesiącach Atretes umiał już przeczytać zwój, który Teofil zabrał ze sobą z Efezu, ten zwój, który Agabus przepisywał podczas długiej morskiej podróży sprzed lat. Zwój oryginalny został powierzony Kościołowi w Rzymie. W końcu pewnego wczesnego ranka Atretes zebrał wiernych i usiadł przed nimi. Rispa siedziała obok, trzymając zwój na kolanach. Kiedy Atretes wziął do ręki zwój i rozwinął go, a potem zaczął czytać, w izbie zapanowała cisza. Zebrani słuchali zachłannie gardłowego germańskiego głosu, odczytującego im świadectwa tego, który chodził z apostołem Pawłem i z innymi, którzy rozmawiali twarzą w twarz z Chrystusem. List zaczynał się tak: - "Wielu już starało się ułożyć opowiadanie o zdarzeniach, które się dokonały pośród nas, tak jak nam je przekazali ci, którzy od początku byli naocznymi świadkami i sługami słowa. Postanowiłem więc i ja zbadać dokładnie wszystko od pierwszych chwil i opisać ci po kolei, dostojny Teofilu, abyś się mógł przekonać o całkowitej pewności nauk, których ci udzielono". List napisał pewien lekarz o imieniu Łukasz, przyjaciel Teofila. Po zakończeniu czytania wielu podeszło do Atretesa, żeby uścisnąć jego dłoń i poklepać go po ramieniu. - Prawdziwy wódz nigdy nie przestaje się uczyć - powiedziała Freja do syna i w jej oczach zalśniła duma. Atretes przyciągnął ją do siebie i uścisnął z miłością, a Rispa patrzyła na to ze łzami w oczach. Atretes do końca życia przewodniczył takim zgromadzeniom, ucząc członków wspólnoty słów Bożych. I każdego ranka po wschodzie słońca Atretes i Rispa klękali i modlili się za swoje dzieci. Prosząc Boga o pomyślność dla Kaleba i Hadassy, błagali Go też, by wlał słowa Ewangelii w dziecięce serca, by łaknęły Jego słowa i wyrosły na Jego dzieci, nie zaś tylko na dzieci ich dwojga, Rispy i Atretesa. I Bóg ich wysłuchał. Oboje, i Kaleb, i Hadassa, rośli silni w Panu. Hadassa nie przyniosła wstydu swemu imieniu, stała się bowiem znana w całym regionie jako młoda kobieta pełna mądrości i wielkiej dobroci. Jednak szczególnie oddany sprawom Ducha był Kaleb. Studiował pilnie słowo Boże, jakby nigdy nie mógł się nim nasycić. - Bóg ma swoje szczególne zamysły co do niego - powiedział pewnego wieczoru Herigast, patrząc na pochylonego nad zwojami Kaleba. Rispa i Atretes skinęli z uśmiechem głowami. Nie zdziwiło więc ich to, że po jakimś czasie Kaleb stanął przed nimi pod wieczór z oczami rozświetlonymi podnieceniem. - Bóg przemówił do mnie! - wykrzyknął. Atretes siedział w milczeniu, czekając na dalsze wyjaśnienia. - Ojcze i matko, Bóg wezwał mnie, bym zaniósł słowo Wikingom. Rispa spojrzała z trwogą na Atretesa. - Wikingom? Ależ Kalebie... - Rispo - przerwał jej spokojny głos Atretesa. Spojrzała w jego pełne miłości oczy. - Jest nie tylko nasz, pamiętasz? Skinęła głową i uściskała syna. "Jest Twój, Panie - modliła się. - Był Twój od samego początku!" Przyszedł ranek, kiedy cała wspólnota zebrała się, by pożegnać Kaleba, i była to chwila pełna smutku i słodyczy. Modlili się razem, powierzając go imieniu Bożemu i Jego opiece. A chociaż nikt z nich nigdy go już nie ujrzał, wiedzieli, że jest w rękach Boga - jak każdy z nich - i serca mieli pełne pokoju. Słowniczek terminów. Alimenta: pieniądze odkładane na pomoc ubogim. Amorata (l. mn. amoratae): wielbicielka gladiatora. Aureus (l. mn. aurei): rzymska złota moneta odpowiadająca dwudziestu pięciu denarom i ważąca od pięciu do jedenastu gramów. Batawowie : plemię z Galii, które walczyło w przymierzu z Chattami i Brukterami przeciwko Rzymianom. Brukterowie: plemię germańskie, które walczyło u boku Chattów przeciwko Rzymianom. Przed podjęciem wspólnej walki Brukterowie prowadzili z Chattami wojny. Calidarium: pokój w łaźni położony najbliżej kotłów, w których grzano wodę, a przez to najcieplejszy. Zapewne przypominał dzisiejsze jacuzzi albo saunę. Cassis: metalowy hełm zakładany na galeę, często z wyrytymi znakami runicznymi. Centurion: oficer dowodzący centurią (pododdziałem rzymskiego legionu). Chattowie: jedno z germańskich plemion. Cingulum: misternie wykonany skórzany pas noszony w rzymskiej armii i stanowiący odznakę stopnia. Fartuszek z ozdobnych rzemieni chronił w bitwie pachwinę żołnierza. Civitas: (l. mn. civitates): małe miasto lub wieś. Corbita: powolny okręt handlowy. Cubicula: podziemna komnata; główne miejsce rodowego grobowca. Denarius: (l mn. denarii): rzymska jednostka monetarna równoważna dziennej pracy przeciętnego robotnika (zob. też aureus, sesterc, quadrans). Droga: termin używany w Biblii (Dzieje Apostolskie) dla określenia chrześcijaństwa. Chrześcijanie nazywali siebie zapewne "zwolennikami Drogi". EL Elion: Bóg najwyższy. Fanum: (l.mn. fana): świątynia większa od kaplicy, ale mniejsza od normalnej świątyni. Framea: oszczep z wydłużonym, ostrym grotem, broń używana przez plemiona germańskie. Można nim było rzucać albo wywijać podobnie jak maczugą. Frigidarium: pomieszczenie z zimną wodą w łaźni. Galea: skórzana czapeczka germańska. Gladiotorzy: jeńcy, których zmuszano do treningu, a następnie "występowania" podczas rzymskich igrzysk. Ich szkoła-więzienie nazywała się ludus, a ich trener lanista. Było wiele rodzajów gladiatorów zależnie od uzbrojenia i roli, jaką dany gladiator miał odegrać podczas igrzysk. Poza wyjątkowymi sytuacjami gladiatorzy walczyli, dopóki jeden z nich nie poległ. Grubenhaus: germański dom, zwykle podzielony na część mieszkalną i stajnię. Hemiola: prywatny okręt z żaglami i wiosłami, znany także jako "półtorak". Hypocrite: aktor. Hypogeum: grobowiec rodzinny. Lanista: trener gladiatorów. Główny lanista w ludus cieszył się zarówno szacunkiem, jak pogardą. Jednak posiadanie i wynajmowanie gladiatorów było całkowicie zgodne z prawem. Larium: część rzymskiego domu. Było to pomieszczenie, w którym ustawiano posążki bogów. Loculi: komora grzebalna w krypcie. Ludus: szkoła-więzienie, gdzie szkolono gladiatorów. Mandragora: inaczej mandrake. Śródziemnomorska roślina z rodziny psiankowatych, używana jako środek sprzyjający poczęciu, oczyszczający, a także jako narkotyk i środek nasenny. Mensor (l. mn. mensores): robotnik portowy, który ważył towary, a następnie zapisywał ich ciężar w rejestrze. Perystyl: ezęść rzymskiego domu (często drugorzędna), otaczająca dziedziniec, z kolumnami od strony wewnętrznej. Często w perystylu znajdowały się sypialnie rodziny, domowe sanktuarium (lararium), palenisko i kuchnie, jadalnie (triclinium) i biblioteka. W bogatszych domach na dziedzińcu perystylu urządzano ogród. Pollice verso: wskazanie kciukiem w dół. Podczas igrzysk był to znak zgody na śmierć gladiatora. Prokonsul: zarządca albo komendant wojskowy rzymskiej prowincji; odpowiadał przed senatem. Quadrans (l. mn. quadrantes): rzymska moneta z brązu. Cztery q. to miedziak, szesnaście to sesterc, a sześćdziesiąt cztery - denar. Rundling: domostwa rozmieszczone wokół centralnego placu. Sacrarii: robotnicy portowi, którzy zdejmowali towary z wozów i kładli na wagę. Scimitar: szabla (miecz) o wygiętym brzeszczocie i ostrzu od wypukłej strony. Sestercs: rzymska moneta, jedna czwarta denara. Spatha: długi i szeroki miecz. Statio (l. mn. stationes): przystanek przy drodze, gdzie można było zmienić konie i gdzie stacjonowali żołnierze, którzy patrolowali drogi. Na ogół stationes były rozmieszczone co dziesięć mil. Stuppator: robotnik portowy, który stojąc na rusztowaniu, uszczelniał zakotwiczone w porcie statki. Tepidarium: pomieszczenie w łaźni, w którym ciepła woda działała kojąco. Tiwaz: bóg wojny plemion germańskich (Chattów, Brukterów, Batawów). Jego symbolem był łeb kozła. Podziękowanie Pragnę podziękować memu mężowi Rickowi za wytrwałe wspieranie mnie i zachęcanie do rozpostarcia skrzydeł i wzbicia się do lotu. Dziękuję też Bogu za to, że moje dzieci, Trevor, Shannon i Travis, udzieliły mi tak wielu bezcennych nauk o życiu i miłości. Dziękuję również redaktorce moich książek, Karen Ball, która dzięki swym zdolnościom i doświadczeniu mogła podsunąć mi harmonizujące z całością pomysły i udoskonalić moją pracę. Przede wszystkim dziękuję jednak Bogu za to, że poprowadził mnie do wydawcy, który podziela moją wizję świata i którego wiara przerasta moją wiarę.

Wyszukiwarka