Angora 2010 02 21

background image

ISSN 0867 8162 Nr indeksu 378739 K 45850

PRZEGLĄD
PRASY
KRAJOWEJ
I ŚWIATOWEJ

Nakład:

493 711

egz.

TYGODNIK

WARSZAWA-CHICAGO-DORTMUND-TORONTO-NOWY JORK Nr 8 (1027) Rok XXI 21 lutego 2010 r.

Cena 3,50 zł

(w tym 7 % VAT)

www.angora.com.pl

wap.angora.com.pl

USA – 3.00 USD; CANADA – 3.10 CAD; EUROP

A – 1.50 EUR, UK

– 1.80 GBP

Prywatnie czy z ubezpieczalni?

Ile kosztuje twoje zdrowie

Fot. P

A

P.

Collage: T

o

masz Wilczkiewicz

– czytaj str. 22-23

R E K L A M A

a0801.qxd 2010-02-13 15:41 Page 1

background image

R E K L A M A

Jeszcze dziś poznaj mobilne technologie jutra!

TESTY TELEFONÓW:



Nokia N900 Maemo



Nokia 6730



MyPhone 1170 (dual SIM)



Sony Ericsson Yari



Sony Ericsson Jalou



Trak CP-310



BlackBerry Curve

Wszystkie

informacje

są w Twoim telefonie!

Portal

www.mobile-internet.pl

wszedł do komórek!

„Mobile Internet” – największy polski magazyn nowoczesnych technologii

...piszemy dla Was o telekomunikacji

...testujemy najnowsze

i te trochę starsze telefony komórkowe

...opisujemy usługi telekomunikacyjne

i internetowe

…rozwiązujemy Wasze problemy

Od 10 lat...

Od 10 lat...

Pytajcie w kioskach i salonach prasowych o najnowszy numer miesięcznika „Mobile Internet”

Bądźcie z nami!

Bądźcie z nami!

Mobile Internet to strzał w

10!

Trak

CP-310

Nokia 6730

MyPhone

1170

Sony Ericsson

Jalou

TESTY

Testujemy mobilny szybki internet HSPA+

ZESTAWIENIE

TELEFONÓW

FELIETONY

PORADY

NOWOŚCI

APLIKACJE

Sony Ericsson

Yari

Komórkowe nowości z Las Vegas

Co się dzieje z Naszą-Klasą?

Maemo - nowy system operacyjny Nokii

Nexus One - komórka od Google

Nr 2 (110)

LUTY

2010

Mobile Internet to strzał w

10!

W lutym piszemy o:

 HSPA+ w praktyce! – testujemy superszybki mobilny

internet

 Miniaturyzacja technologii – Coraz mniejsze, a coraz

bardziej zaawansowane sprzęty cyfrowe są znakiem
naszych czasów. Najbardziej wyrazistym symbolem
przemian, którym uległa technologia, i kierunkiem,
w którym ciągle podąża. Gdzie jest granica? Jak mały
jeszcze może być telefon, notebook i inne sprzęty?

 Relacja z CES! Odwiedziliśmy salon nowoczesnych

technologii – Consumer Electronics Show w Las Vegas

 Opisujemy NEXUS One. Nowy telefon Google, pojmo-

wany jako potężne działo na froncie z iPhone’e m

 Z archiwum GSM – wspominamy stare telefony. Sony

CMD-J70

 Nasza-klasa na zakręcie. Jaka przyszłość czeka

największy portal społecznościowy w Polsce i jego
użytkowników?

 Opisujemy programy dla telefonów z systemami:

- Windows Mobile
- Symbian
- Android
- iPhone

a0802 mobile.qxd 2010-02-12 14:42 Page 2

background image

KTO CZYTA, NIE BŁĄDZI

3

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

AKTUALNOŚCI

10 Największym zabójcą był

kawałek chleba (Angora)

Przed 70 laty zaczęły się masowe
wywózki Polaków do sowieckich łagrów.

12 Gwałciciel zjednoczył Zieloną

Górę (Rzeczpospolita)

Choć miasto żyje w strachu, nikt nie
mówi już: „Mnie to nie dotyczy”.

14 W żadnym szambie udziału

nie brałem (TVN 24)

Fragmenty rozmowy z Andrzejem
Lepperem.

16 Biały pociąg (Radio Kraków)

Przed lawiną nie da się uciec.

18 „Teleranek” pomścimy!

(Angora)

Telewizja Polska zamiast mądrze sobą
zarządzać, likwiduje kultowe programy.

SPOŁECZEŃSTWO

19 Fotoradary zamiast dróg

(Angora, Onet.pl)

Przygotowania do Euro 2012

(2)

.

20 Szukamy ciągu dalszego

– „W polityce zasmakowałem
wszystkiego”
(Angora)

Krzysztof Janik był posłem, liderem
SLD. Dziś jest nauczycielem
akademickim.

22 Wylecz się za własne

(Gazeta Wyborcza)

– 100 tysięcy za przeszczep szpiku,
50 tysięcy za pół roku chemioterapii
raka piersi.

24 Pluszak na każdą okazję

(Angora)

„Gonzo” to jeden z największych
polskich producentów pluszowych
maskotek.

26 Podziemny Rynek Krakowa

(Polska – Gazeta Krakowska)

...będzie kosztował 42 miliony złotych.

26 Tunel pod Grapą

(Gość Niedzielny)

Przedziurawił górę Sobczakowa Grapa
w Beskidach, obok wsi Laliki.

28 Gdy niemożliwe jest możliwe

(Angora)

Podróże w świat innej rzeczywistości
geometrycznej Michała
Jędrzejewskiego.

32 Na randkę do kościoła

(Rzeczpospolita)

W intencji znalezienia małżonka
zamawiają msze, a e-maile kończą
pozdrowieniem: „Z Panem Bogiem!”.

POZA PRAWEM

34 Więcej pytań niż odpowiedzi

(Angora)

Proces w sprawie zabójstwa generała
Marka Papały.

36 14 tysięcy za 2,5 km

(Gazeta Wyborcza)

– zażądał od klienta pseudotaksówkarz
z Krakowa. Sprawa trafiła do sądu.

OBYCZAJE

48 Dziewczyny górą! Machulski też

„Angora” na salonach warszawki.

49 Lubię wracać tam, gdzie

byłem

Jak powstają przeboje

(82)

.

50 Dyplom z prowadzenia domu

(NTO)

Przez całe życie prały i gotowały
w ramach domowych obowiązków.
Teraz chcą na tym zarabiać.

52 Blondynki na wymarciu (NTO)

Nawet jeśli naturalne blondynki podzielą
los dinozaurów, to jasnowłosych i tak
nie zabraknie w naszym otoczeniu.

54 W niepodległej Polsce

Uczuciowe perypetie Józefa
Piłsudskiego

(5)

– fragmenty książki

Sławomira Kopera „Życie prywatne elit
Drugiej Rzeczypospolitej”.

KULTURA

56 „Avatar” poruszył miliony

(Angora)

Okrzyknięto go przełomem w historii
kina, rewolucją porównywalną do
stworzenia filmu dźwiękowego.

58 Salonowe burze Bohdana

Gadomskiego (Angora)

Maciej Miecznikowski, wokalista
zespołu Leszcze śni o wielkiej scenie
operowej.

60 Tak, jestem dumny

(Gazeta Lubuska)

– potwierdza Romuald Koperski, który
pobił rekord Guinnessa, grając na
fortepianie 103 godziny i 8 sekund.

ŚWIAT – WYDARZENIA

69 Igrzyska rozpoczęte!

(The Vancouver Sun)

Otwarcie XXI Igrzysk Olimpijskich
kosztowało 40 milionów dolarów.

71 Walentynki z pupilem

(Der Spiegel)

72 Komu pokaże figę

Janukowycz? (Peryskop)

Eksperci przepowiadają nowemu
prezydentowi Ukrainy klęskę polityczną.

73 Putin i Katyń (Peryskop)

Krzysztof Mroziewicz komentuje.

ŚWIAT – OBYCZAJE

74 Małżonkowie

ze Skype’a (SMH, 2010)

...marzą o pierwszym pocałunku.

75 Królowa samby (O Globo)

Ma dopiero siedem lat i jest bardzo
wstydliwym dzieckiem.

76 Pasy cnoty XXI wieku

(The Local)

Co roku w RPA prawie dwa miliony
kobiet pada ofiarą gwałtu.

76 Mała rewolucja obyczajów

(Die Welt)

W USA powstaje dom publiczny dla...
pań.

77 Wojna cieni Mossadu

(Le Figaro)

Jak izraelski wywiad wyeliminował
jednego z przywódców Hamasu.

ŚWIAT – TURYSTYKA

78 Drażniący zapach nędzy

(Le Monde Diplomatique)

Prawie 38% populacji ludzi nie ma
dostępu do toalet i kanalizacji.

ŚWIAT – ROZMAITOŚCI

82 Igloo nie tylko dla Eskimosów

(Die Presse)

Lodowe i śnieżne hotele w górskich
kurortach mają coraz więcej
zwolenników.

83 Rozkosznice płatnej miłości

Korespondencja własna Leszka
Turkiewicza z Paryża.

Prawybory

Ścisłe kierownictwo PO zebrało się

na tajnej naradzie.

– Jesteśmy tu, żeby wybrać nasze-

go kandydata na prezydenta – zaczął
Donald Tusk.

– Głosuję za prawyborami! – pod-

niósł rękę Janusz Palikot.

– Wiemy – mruknął Tusk. – Zdąży-

łeś już zarazić tym głupim pomysłem
partyjne doły.

– To nie będzie prawyborów? – za-

niepokoił się Palikot.

– Będą. I to zaraz.
Tusk wyciągnął zza pazuchy dwa

worki.

– Proszę bardzo. Bronek Komorow-

ski i Radek Sikorski będą się ścigać
w tych workach. Zwycięzca bierze
wszystko!

Zaskoczeni kandydaci stali jak za-

murowani.

– No, co się tak gapicie? Do boju!
– To idiotyczny pomysł! – zaprote-

stował Sikorski. – O wygranej powin-

ny zadecydować argumenty meryto-
ryczne!

– Wszyscy członkowie partii powin-

ni zagłosować – poparł go Komorow-
ski.

– Nie mamy czasu na taki medialny

spektakl – przeciął dyskusję Tusk.
– Bierzcie worki i kicajcie. Żeby było
trudniej, macie trzymać w zębach łyż-
kę, a na niej jajko. Komu spadnie jaj-
ko, ten odpada z gry.

Pomstując na premiera, zawodnicy

ustawili się na starcie.

– Ty biegniesz z nimi, będziesz

sprawdzać, czy nie oszukują – polecił
Palikotowi Tusk.

– Raz! Dwa! Trzy! Bomba w górę!
Zawodnicy ruszyli. Minister spraw

zagranicznych od razu wyszedł na
prowadzenie przed marszałkiem Sej-
mu.

– Na jakiś czas mamy ich z głowy

– odetchnął Tusk. – Teraz spokojnie,
w wąskim gronie zdecydujemy, kto
naprawdę będzie naszym kandyda-
tem!

Wakuła

W tym tygodniu imieniny obchodzą:

Poniedziałek 15.02.

Faustyna, Jowita, Georgina

Wtorek 16.02.

Ostatki

Danuta, Julianna, Daniel, Szymon

Środa 17.02.

Środa Popielcowa

Łukasz, Zbigniew

Czwartek 18.02.

Konstancja, Maksym, Zuzanna

Piątek 19.02.

Arnold, Konrad

Sobota 20.02.

Leon, Ludmiła, Ludomir

Niedziela 21.02.

Eleonora, Kiejstut, Feliks

F

ot. P

A

P.

Oprac.: Katarzyna Zalepa

Na dobry początek

F

ot. P

A

P/EP

A

69

a0803.qxd 2010-02-13 15:47 Page 1

background image

WORLD PRESS PHOTO 2010 – NAJLEPSZE ZDJĘCIA NA ŚWIECIE

4

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Prenumerata krajowa: do 5 każdego miesiąca poprzedzającego okres rozpoczęcia prenumeraty w kasach oddziałów Ruchu SA. Prenumerata zagraniczna: infolinia 0-800 1200-29. Wpłaty na prenumeratę
kartami kredytowymi i w internecie www.ruch.pol.pl. Ceny prenumeraty zagranicznej – priorytet – wysyłanej przez redakcję (kwartalnie): Europa 180 zł (50 euro), USA 220 zł (88 USD), Australia 350 zł (140 USD).
Wpłat należy dokonać na konto: Wydawnictwo Westa-Druk, Bank PEKAO XI O/Łódź 57124030731111000034646955. Bank Swift: PKOPPLPWLDZ. IBAN: PL

Prenumeratę dostarczono do Urzędu Przewozu Poczty w Łodzi 14 lutego 2010 r. o godz. 8

00

TYGODNIK ANGORA działa na podstawie przepisów art. 25, 26,
29 (zamieszczając także wypisy dla celów dydaktycznych) 33 i 49
ust. 2 ustawy o prawie autorskim i „prawach pokrewnych z dn. 4 lu-
tego 1994 r. (DzU z dn. 23 lutego 1994 r. nr 24, poz. 83) oraz przy-
jętych zwyczajów edytorskich. Szczegóły wyjaśniamy w rozesłanym
do redakcji i udostępnianym na żądanie liście intencyjnym. Spro-
stowania i odpowiedzi drukujemy jedynie po opublikowaniu w pi-
smach, skąd dokonaliśmy przedruku. Redakcja nie zwraca nieza-
mówionych materiałów. Zastrzega sobie prawo do skrótów i opra-
cowań tekstów. Tygodnik ANGORA płaci autorom za przedruki.

Tygodnik ANGORA nie odpowiada za treść ogłoszeń i reklam.
DYREKTOR WYDAWNICTWA – Jerzy Wyrozumski
REDAKTOR WYDAWCA – Anna Kuliś
REDAKTOR NACZELNY – Paweł Woldan
SEKRETARZ REDAKCJI – Janusz Glanc-Szymański
KIEROWNIK REDAKCJI – Henryk Krupiński
SEKRETARIAT – Elżbieta Białkowska, Elżbieta Walecka
FOTOSKŁAD – Zbigniew Galant (kierownik), Małgorzata
Kruczkowska, Grzegorz Ożga, KOREKTA – Alojza Toma-
szek, Agnieszka Freus-Garbala, AGENCJA RYSOWNI-
KÓW – ANGORA – Jolanta Piekart-Barcz (kierownik),
Sławomir Kiełbus, Marek Klukiewicz, Piotr Rajczyk, Paweł
Wakuła, Tomasz Wilczkiewicz, REKLAMA – Robert Kuliś,

Bogdan Wojdyła, PROMOCJA – Andrzej Wójtowicz,
DZIAŁ SPRZEDAŻY – Mariusz Witkowski, Krzysztof
Kosiński, Adam Piotrowski, Bogdan Witkowski, ZESPÓŁ
– Andrzej Berestowski, Jacek Binkowski, Mirosława Ga-
brysiak, Bohdan Gadomski, Tomasz Gawiński, Katarzyna
Gorzkiewicz, Danuta Kotkowska, Adam Lewaszkiewicz,
Bogda Madej, Bohdan C. Melka, Zbigniew Natkański, Ka-
tarzyna Pastuszko, DZIAŁ ŁĄCZNOŚCI Z CZYTELNI-
KAMI – Mateusz Koprowski.
Adres redakcji: 90-103 ŁÓDŹ, ul. Piotrkowska 94,
tel. 0-42 632-61-79, fax 0-42 632-07-67, nasz adres
e-mail: redakcja@angora.com.pl; nasza strona www
w internecie: www.angora.com.pl, www.angorka.com.pl;

Wydawnictwo Westa-Druk Mirosław Kuliś, 90-103 Łódź,
ul. Piotrkowska 94, Druk: Drukarnia Prasowa SA
w Łodzi, al. Piłsudskiego 82; Nakład: 493 711 egz.;
Nr indeksu 37-87-39, ISSN 0867-8162.
Cięgi za numer zbierają: PAWEŁ WOLDAN
i sekretarz odpowiedzialny: JACEK BINKOWSKI

At the area of the USA PETER RACZKIEWICZ is an exclusive-
ly authorised distributor, 3148 N. Laramie, Chicago Il 60641,
tel. 1-773-2867169.
Herausgeber in Deutschland; Niemcy: Verlag Hübsch
& Matuszczyk KG, Postfach 101723, 44017 Dortmund,
tel. 0231-101948, fax 0231-7213326; www.angora-online.de.
Dział reklamy: 0231/92527276

ZDJĘCIE ROKU 2009. Trzy kobiety wyszły na dach jednego z budynków Teheranu, by wykrzyczeć swój sprzeciw wobec sfałszowanych
wyborów prezydenckich.

Pietro Masturzo, Włochy

a0804-05.qxd 2010-02-13 15:52 Page 2

background image

WORLD PRESS PHOTO 2010 – NAJLEPSZE ZDJĘCIA NA ŚWIECIE

5

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Fot. PAP/ANP,

opracował: PIOTR KAMIONKA,

p.kamionka@angora.com.pl

I NAGRODA W KATEGORII „NATURA – ZDJĘCIA
POJEDYNCZE”.
Polujący zimorodek.

Joe Petersburger, Węgry

I NAGRODA W KATEGORII „WYDARZENIA – ZDJĘCIE
POJEDYNCZE”.
Afgańska kobieta ucieka z miejsca samobójczego
ataku.

Adam Ferguson, Australia

I NAGRODA W KATEGORII „WYDARZENIA – ZDJĘCIE
POJEDYNCZE”.
Tuzzach, Strefa Gazy.

Kent Klich, Szwecja

I NAGRODA W KATEGORII „LUDZIE – REPORTAŻ”. Zaprzysiężenie
na urząd prezydenta Baracka Obamy, 20 stycznia 2009.

Charles Ommanney, Wielka Brytania

I NAGRODA W KATEGORII „SPORT – ZDJĘCIE POJEDYNCZE”. Kibice New York Yankees próbują zdekoncentrować
graczaLos Angeles.

Robert Gauthier, USA

a0804-05.qxd 2010-02-13 15:52 Page 3

background image

PIWO (W UMIARZE) DOBRE

DLA KOŚCI

Miłośnicy piwa mają powody do za-

dowolenia. Najnowsze badania nauko-
we potwierdzają, że złocisty trunek ma
działanie korzystne dla zdrowia, bo po-
maga zapobiegać osteoporozie. Na-
ukowcy z University of California w Davis
podkreślają jednak, że ważny jest umiar.
Choć krzem zawarty w piwie wzmacnia
nasze kości i zwiększa ich gęstość, to
jednak nadmierne spożycie napojów al-
koholowych ma działanie dokładnie od-
wrotne i szkodzi zdrowiu. Wyniki badań
wskazują na to, że zależnie od rodzaju
piwa, zawartość krzemu zmienia się
w granicach od 6 do 56 miligramów
na litr. Jasne piwa zwykle mają go więcej
niż ciemne. Tymczasem przeciętna dieta
dostarcza nam dziennie od 20 do 50 mi-
ligramów krzemu. Co istotne, piwo za-
wiera go w postaci kwasu ortokrzemo-
wego, o którym wiadomo, że jest dla or-
ganizmu łatwo przyswajalny.

RMF FM, Fakty, 8.02.

PO 2 LATACH ODZYSKALI APARAT,

KTÓRY WPADŁ DO OCEANU

O niezwykłym szczęściu może mówić

pewne małżeństwo z Wielkiej Brytanii.
Para odzyskała aparat fotograficzny,
który dwa lata wcześniej wpadł do mo-
rza podczas rejsu z Nowego Jorku,
a dwa lata później został wyciągnięty
z sieci przez hiszpańskiego rybaka. Kil-
ka zdjęć przetrwało na karcie pamięci,
dlatego Hiszpan z pomocą brytyjskich
mediów postanowił odszukać właścicie-
li aparatu. Państwo Gregory oglądali
właśnie telewizyjne informacje, gdy na
ekranie pojawiły się ich fotografie z po-
kładu Królowej Marii. Teraz zdjęcia – już
oprawione – zawisły na ścianie ich do-
mu. Co ma wisieć, nie utonie...

RMF FM, Fakty, 11.02.

MOŻNA ZŁAMAĆ KOD

KAŻDEJ KARTY KREDYTOWEJ

Naukowcy z Uniwersytetu Cam-

bridge złamali zabezpieczenia kart kre-
dytowych i płatniczych. Za pomocą nie-
zbyt skomplikowanych środków można
sprawić, że karta z elektronicznym chi-
pem przyjmie każdy PIN i transakcja zo-
stanie dokonana. Wystarczy przechwy-
cić elektroniczną komunikację między
kartą a czytnikiem i – za pomocą kom-
putera – przekazać terminalowi informa-
cję, że karta zaakceptowała wprowa-
dzony PIN. Metoda ta nie działa w przy-
padku bankomatów, ponieważ tam we-
ryfikacja PIN dokonuje się na serwerach
banku. Jednak ujawniona luka w zabez-
pieczeniu tłumaczy wiele przypadków
posłużenia się przez złodziei kradziony-
mi kartami do robienia zakupów. Coraz
mniej wiarygodne stają się zapewnienia
banków, że winę ponoszą klienci, którzy
nie pilnowali swych numerów PIN i po-
dawali je osobom trzecim.

Wiadomości Radia Zet, 12.02.

B.W.

STRACONE ZŁUDZENIA

Niezwykle pouczający trzyczęściowy

serial brytyjski opowiada o zderzeniu
naszej cywilizacji ze światem Wschodu.
Dokument opowiada historię Petera
Owena Jonesa, pastora Kościoła angli-
kańskiego. Zanim został wielebnym du-
chownym, przez osiemnaście lat nie
czuł powołania i pracował w branży re-
klamowej. Tam z powodzeniem wciskał
ludziom towary i usługi, nie zawsze im
do życia potrzebne. Korzystał z życia,
nie odmawiając sobie żadnych przy-
jemności – ani kobiet, ani alkoholu, ani
innych używek. Żyjąc tak intensywnie,
poczuł pustkę i bezsens. Odnalazł w so-
bie powołanie i poświęcił się pracy
wśród wiernych Kościoła anglikańskie-
go. Udziełał im ślubów, prawił kazania,
radził im w sprawach trudnych i odpro-
wadzał zmarłych na cmentarz. Niestety,
ten dostatni żywot i praca wcale nie
przybliżyły go do Boga. Nie uszlachetni-
ły jego duszy. Postanowił swoje dotych-
czasowe życie znów odmienić i poszu-
kać wsparcia duchowego wśród wy-
znawców innych religii. W tym celu udał
się do mnichów buddyjskich, którzy
w szkole Ta Gou, położonej niedaleko
klasztoru Shaolin, uczyli podstaw kung-
-fu i medytacji. Został poddany niezwy-
kłemu treningowi na wytrzymałość fi-
zyczną. Dotychczas bowiem nie na-
uczył się wykorzystywać w swoim życiu
mięśni. Codzienne ćwiczenia w celu
osiągnięcia odpowiedniej figury zamiast
przyjemności przynosiły cierpienie i nie
przyczyniały się do poprawy stanu du-
chowego pastora. Zaczął się żalić, że
nie potrafi wykonywać wszystkich in-
strukcji zalecanych przez mnichów. Mój
organizm wyje z bólu. Każdy centymetr
błaga, żebym przestał ćwiczyć.
Ale to
był dopiero początek jego udręki. Jesz-
cze gorszą przeszkodą okazały się me-
dytacje polegające na uwolnieniu ludz-
kiego umysłu od dręczących myśli.
Wszystko tylko po to, by osiągnąć spo-
kój duszy, ciszę bezgraniczną. Stanu ta-
kiego nie osiągnął nigdy. Człowiek Za-
chodu jest przyzwyczajony do zamiesz-
kiwania w przestrzeni, która bombardu-
je go nieustannie dźwiękami i obrazami.
Czarę goryczy przelało odkrycie, że był
traktowany przez swoich azjatyckich to-
warzyszy jako niegroźny wariat z Zacho-
du, zepsuty dobrobytem. Oznajmili mu,
że ich celem nie jest osiągnięcie ducho-
wej kondycji, lecz ćwiczą po to, by po-
lepszyć swoje życie. Nie zamierzają być
mnichami, lecz po wyjściu z klasztoru
będą ochroniarzami bądź instruktorami
trenującymi innych w sztuce kung-fu.
Tego było już za wiele dla zagubionego
pastora, który postanowił porzucić
szkołę Ta Gou i wyruszył szukać święte-
go spokoju do klasztoru San Yang...

TVP 2, „Ekstremalne wędrówki”

7.02.

ZBIGNIEW NATKAŃSKI

NA SKRÓTY...

6

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Złapane w sieci

Obejrzane

Przeczytane

Usłyszane

SZEREGOWY JARUZELSKI?

Jak doniósł „Nasz Dziennik”, Porozu-

mienie Organizacji Kombatanckich i Nie-
podległościowych w Krakowie wystąpi
z apelem do najwyższych władz, by
w nadzwyczajnym trybie prawnym dopro-
wadzono do degradacji gen. Wojciecha
Jaruzelskiego. Kombatanci wyrażają znie-
cierpliwienie przeciągającymi się proce-
sami, które do tej pory nie doprowadziły
do wymierzenia sprawiedliwości człowie-
kowi odpowiedzialnemu m.in. za wpro-
wadzenie stanu wojennego.

 To błazenada! Sami nie nie mają dla

kraju żadnych zasług, to się pastwią na
generale. Kombatanci wojny styropiano-
wej. (Janka fr.)

 Jaruzelski jako szeregowiec też mo-

że być bohaterem... (walkerjohn)

 Prawda jest taka, że w praworząd-

nym kraju już dawno by siedział w więzie-
niu jako więzień szeregowy Jaruzel. (sie)

 Poza tym nie pasuje do prawdzi-

wych patriotów jak generał Grot, Anders,
Maczek itp. I właśnie dlatego powinni go
zdegradować, a razem z nim Kiszczaka,
Siwickiego i całą resztę pseudooficerów.
(zeb)

 Stetryczali wojskowi nieudacznicy

dali głos, który w ocenie normalnych Po-
laków brzmi jak pis(k) myszy, której na-
depnięto na ogon. (obserwator)

 Można zdegradować raczej niektó-

rych kombatantów; jak się im przypatrzy,
to mieli podczas wojny 7 lat! Pewnie sika-
li wtedy na gąsienice niemieckiego czoł-
gu (...). (edek)

 Nie sikali, bo w czasie wojny nosili

pieluchy... (nooe)

 Ale będzie śmiechu: stan wojen-

ny wprowadził szeregowy Jaruzelski.
(bumbum)

 Za to w Moskwie pozostanie gene-

rałem na zawsze! (nocnaja zmiena)

 A moim zdaniem to kopanie leżące-

go tak charakterystyczne dla katolibów.
Trzeba było go degradować, jak był
w pełni sił. (alfa)

 Gdy był w pełni sił, to wysyłał na lu-

dzi czołgi. (mariusz)

 Jaruzelski powinien awansować, bo

to geniusz. Przy pomocy garstki żołnie-
rzy pokonał 10-milionowy ruch oporu.
Straty po stronie ruchu oporu wyniosły
10 zabitych. Po kilku miesiącach był spo-
kój. Dzielna armia USA i mniej dzielne ar-
mie satelickie już 7 lat siedzą w Iraku.
Straty własne – kilka tysięcy zabitych,
straty irackie – kilkaset tysięcy zabi-
tych(...). (realista)

 Zastanawiam się, czy jesteś debi-

lem, czy prowokatorem? (dr)

 Bądźmy konsekwentni. Trzeba

też rozliczyć papieża za inkwizycję!!!
(neron)

 To wszystko przez to, że z „Cztere-

ma pancernymi” nie wyszło, że zakłamu-
ją historię. (jan)

(bin)

www.onet.pl, www.interia.pl

JESTEM ZABORCZA

„Wprost” drukuje wywiad z Beatą

Kempą z PiS, członkiem komisji hazar-
dowej:

„Jaki ma pani sposób na relaks po

posiedzeniach komisji? Kąpiel w małej
sejmowej wannie, muzyka, książka?

– Trafił pan w dziesiątkę. Wanna. Za-

mieniłam pokój w hotelu sejmowym na
taki z niewyremontowaną łazienką, żeby
tylko mieć wannę zamiast kabiny (...).
Kąpiel to dobry sposób na relaks. Do te-
go gazeta z dużą liczbą obrazków, by
nie trzeba było myśleć. I rozmowa z mę-
żem. Jak się uda nie utopić w wannie te-
lefonu, co mi się zdarza. Topiłam też te-
lefon w kawie (...). Jechałam samocho-
dem, kupiłam kawę w kubeczku bez
pokrywki. Gdy skończyłam rozmawiać,
wrzuciłam telefon do tego kubka. To
może zrobić tylko blondynka. Dlatego
zmieniłam kolor włosów”.

Wprost nr 7/2010

Oj, ale już chyba odrosty widać!

ZAPOMNIANY KOD DOSTĘPU

„Żyją jeszcze na Ziemi wspólnoty

– w Kanadzie i w północnej części Ala-
ski – które nie znają przemocy. Jeśli jed-
na osoba ukradnie coś drugiej czy do-
puści się innego przewinienia, spotyka-
ją się przedstawiciele obu rodzin (...),
przedstawiciele społeczności, w której
rodziny żyją i razem zastanawiają się, co
zrobić, aby doszło do pojednania. Nikt
nie idzie do więzienia, bo nikt nie wierzy,
że karanie ma sens. Inny sposób:
sprawca zostaje postawiony w środku
kręgu utworzonego przez ludzi, którzy
go znają. Każdy z nich po kolei zabiera
głos. Przypominają mu, co uczynił
wspaniałego, jaki jego czyn wzbogacił
ich życie (...). W tej kulturze nie wierzy
się, że ktoś jest zły. Jeśli zrobił coś złe-
go, to dlatego, że stracił poczucie har-
monii z własnym człowieczeństwem...”.

Zwierciadło nr 2/2010

Są jeszcze szczęśliwi ludzie na

świecie...

SKOŁOWANY AMOR

„Kiedy na stronie dziennik.pl internau-

tom zadano pytanie: co wolicie – 150 zł
czy satysfakcjonujący seks, prawie
40 proc. głosujących wybrało pieniądze
(...). Z tysiąca ankietowanych w USA (...)
klientek (...) sześć na dziesięć twierdziło,
że utrata ulubionego ciucha byłaby gor-
sza niż zrezygnowanie z uprawiania
seksu na miesiąc. Rekordzistki gotowe
były na trzyletnią abstynencję seksualną
(...). Natomiast mężczyzn bardziej niż
seks mogą ekscytować elektroniczne
gadżety. Jeden na trzech wolałby przez
rok powstrzymać się od seksu niż przez
ten czas obejść się bez (...) telefonu ko-
mórkowego”.

Newsweek nr 7/2010

Nokia zamiast orgazmu? Wibro-

wać, powibruje, ale dzieci nie zrobi.

EWA WESOŁOWSKA

a0806.qxd 2010-02-13 15:27 Page 2

background image

R E K L A M A

a0807.qxd 2010-02-12 14:43 Page 1

background image

FELIETONY NIEKONTROLOWANE

8

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Zaczynają się Igrzyska Olimpijskie

w Vancouver. I, jak zwykle: młodzi entu-
zjazmują się tym, jak skacze p. Adam
Małysz czy jakiś inny neo-Marusarz
– a starzy sobie narzekają...

W Kanadzie narzekają na to, że znów

będą musieli do tych Igrzysk dopłacić
paręset milionów dolarów – choć gdy
Vancouver ubiegało się o organizację tej
Olimpiady, to wyliczało, ile samo m.Van-
couver i Kanada na tym zarobią. A ja
wzruszam ramionami...

D***kracja to rządy przygłupów, którzy

nie wyciągają żadnych wniosków z prze-
szłości. Przecież ten sam spektakl powta-
rza się co cztery lata. Jakieś miasta ubie-
gają się o organizację jakiejś imprezy,
przedkładają plany, dowodzące, że mia-
sto czeka Jasna, Świetlana Przyszłość
– po czym przecina się jakąś wstęgę, za-
pala jakiś znicz, potem gasi ten znicz...
i wychodzi, że trzeba było dopłacić...

Dlaczego właściwie Vancouver dopła-

ci do Igrzysk kilkaset milionów dolarów?
Dlatego, że w

Kanadzie panuje

względ na uczciwość. Gdyby panowało

tam takie łapownictwo, jak w Grecji,
w Polsce, na Ukrainie czy we Włoszech –
to Vancouver dopłaciłoby ładne parę mi-
liardów...

Czy to znaczy, że w Vancouver polity-

cy nie biorą łapówek? Nie znaczy. W go-
tówce nie biorą – ale samo pokazanie się
na tle Flagi Olimpijskiej czy Zapalonego
Znicza, wręczenie jakiegoś medalu, po-
kazanie się ze słynnym kanadyjskim
sportowcem – to niemal pewny ponowny
wybór. To wziątka w naturze.

Tę łapówkę inkasuje polityk – a za

Igrzyska w podatkach płaci szary obywa-
tel, który nie tylko nic z tego nie ma, ale
na czas Igrzysk ucieka z miasta.

Należy pozbyć się wszelkich złudzeń,

że z tego kraj może mieć jakiś dochód.
Właśnie Portugalia, która gościła ME
w 2004, przystąpiła do rozbierania pobu-
dowanych wtedy stadionów. Portugalii
nie stać, by do nich dopłacać. To znaczy:
od początku nie było stać – ale siłą roz-
pędu dopłacano – tak jak my dopłacamy
do tego i owego. W końcu ktoś odważył
się podnieść świętokradczą rękę na sta-
dion, po którym biegał w krótkich
spodenkach sam sir Dawid Robert Józef
Beckham. I rozbierają te cuda architektu-
ry, które tak sławiono osiem lat temu...

W Wiedniu jeszcze dopłacają...
W Polsce będzie dokładnie to samo.

W projekcie pisało się, że Mistrzostwa
będą dochodowe – przy kalkulacji, że
np. „Stadion Narodowy” kosztować bę-
dzie 500 milionów. Teraz wycena docho-

dzi do 2 miliardów – ale mamy czas: dwa
i pół roku, po których okaże się, że ten
Stadion MUSI kosztować 3 miliardy.

Byłoby, oczywiście, znacznie taniej

kupić każdemu z kibiców, dla których
starczyłoby miejsc, bilet na stadion
w Rzymie czy w Kijowie – i pokryć mu
koszta dojazdu, a nawet hotelu...

Tyle że wtedy nie nakradliby się ci, któ-

rzy obławiają się teraz. Jak za coś warte-
go 500 mln zł zapłacimy choćby 2 miliar-
dy – to jasne, że jest co ukraść.

Dlatego wszyscy działacze, politycy

i inni oficjele tak biją się o prawo do or-
ganizacji rozmaitych deficytowych im-
prez. Żyjemy w d***kracji – więc głupi
podatnik dopłaca, i jeszcze jest z tego
dumny!

Zresztą: te 4 miliardy, które dopłacimy

do Euro 2012, nie będą w całości zmar-
nowane. To, co rozkradną politycy,
urzędnicy, budowlańcy i inni tacy – to zo-
stanie przecież w kraju – no nie? Z tym,
że już widzę te posiedzenia sejmowej
komisji śledczej w sprawie „afery Euro
2012”...

Spokojnie: gdy we Francji w 1892 wy-

buchła „afera panamska”, na której na-
kradła się – jak to w d***kracji, cała „kla-
sa polityczna” – to poszedł siedzieć tylko
jeden: ten, który się przyznał i jeszcze
oskarżał innych.

Więc jeśli nadal będzie trwał ten kre-

tyński ustrój, to raczej nie da się tych
cwaniaków rozliczyć...

http://korwin-mikke.pl

Wyroki Trybunału

Konstytucyjnego pozo-
stają martwe
– wynika
z raportu Instytutu Prawa
i Społeczeństwa, cyto-

wanego przez „Dziennik – Gazeta Praw-
na”. Zaledwie połowa przepisów uzna-
nych przez TK za wadliwe i skierowane
do poprawki została przez parlament na-
prawiona. Tempo poprawy zakwestiono-
wanych przepisów jest szalone. Trwa
średnio... 444 dni. Już wiemy, dlaczego
posłowie biorą za darmo pieniądze.

Do następnej klasy zdasz nawet

z naganą dzięki nowemu rozporządzeniu
Ministerstwa Edukacji Narodowej, które
ma wejść w życie we wrześniu 2010 r. Do-
tychczasowy przepis wprowadzony przez
ministra Romana Giertycha w 2007 r. jest
mało skuteczny i wcale nie wpływa na po-
prawę zachowania uczniów. Zdaniem mi-
nister Katarzyny Hall, uczniowie – mimo
złego zachowania – z nauką radzą sobie
świetnie, nie ma więc sensu, by repeto-
wali i musieli uczyć się tego samego.
Po-
mysł zyskał poparcie największej organi-
zacji nauczycielskiej – ZNP. I znów ciężar
wychowania spadnie na rodziców.

Coraz więcej bankructw w Polsce.

W minionym roku upadłość ogłosiło
691 firm z branży przemysłowej, handlo-
wej i budowlanej – wyliczyła firma Cofa-
ce. Eksperci Szkoły Głównej Handlowej
ostrzegają, że już co szóste przedsiębior-
stwo w Polsce ma problemy z utrzyma-
niem płynności finansowej. Czyżby
świadczyło to, że kryzys dotknął Polskę?

Kredytowe szaleństwo opanowało

Polaków. Wartość pożyczek gotówko-
wych, ratalnych, samochodowych i tych
zaciągniętych na kartach kredytowych
stanowi już blisko 10,5 proc. naszego
PKB. W UE ten wskaźnik nie przekracza
7,5 proc. Winę za tę lekkomyślność nale-
ży rozłożyć po równo między banki i klien-
tów
– mówi „Gazecie Wyborczej” Mariusz
Karpiński, ekspert Gdańskiej Akademii
Bankowej. Już teraz ponad 170 tysięcy
naszych rodaków ma do spłacenia 10 lub
więcej kredytów. Kto na tym zarobi? Na
pewno banki, a stracą podatnicy.

Porzucamy tradycję. Nie chcemy ku-

pować rodzimej odzieży z wełny czy
skór, ponieważ kożuchy nie są już mod-
ne. Zanika tradycja jedzenia baraniny,
a jagnięcina jest dla polskiego zjadacza
zbyt droga. Nic dziwnego, że maleje po-
głowie owiec. Według grudniowych da-
nych GUS-u z 2009 r., w Polsce jest
223 tysiące sztuk owiec, czyli o ponad
17% mniej niż w roku 2008. No cóż, wi-
docznie pokochaliśmy zwierzęta i wolimy
jeść warzywa.

Skończyły się mistrzostwa Polski

księży i kleryków w narciarstwie alpej-
skim
, które odbyły się w Wiśle-Łabajowie
w czterech kategoriach wiekowych. Pu-
char im. Jana Pawła II otrzymali: ks.
Krzysztof Sontag, ks. Henryk Urbaś, ks.
Grzegorz Szwarc i ks. Szymon Kos. Gra-
tulujemy.

BOHDAN MELKA

ZBIGNIEW NATKAŃSKI

Janusz

Korwin-Mikke

EURO

2004, 2008,

VANCOUVER...

PRZEGLĄD TYGODNIA

Zakaz!

Afera hazardowa już zdążyła znudzić

Polaków, bo okazało się, że przed sejmo-
wą komisją śledczą stają same anioły,
którym w głowach jedynie pomyślność
i dobro Ojczyzny, a nie prywata i lewa ka-
sa. Uwaga Rodaków skupiła się na pro-
jekcie tzw. ustawy antynikotynowej. Od-
było się drugie czytanie, wniesiono po-
prawki i projekt trafił do komisji sejmo-
wych. Potem już tylko trzecie czytanie,
klepnięcie i po zawodach. Palacze zejdą
do podziemia (jedni dosłownie, drudzy
w przenośni).

Powszechnie wiadomo, że papierosy

to trucizna, świństwo i nic dobrego. Od
tej nikotyny i związków smolistych ma-
my raka w każdej postaci, zawał serca,
rozedmę płuc, chroniczne zapalenie
oskrzeli, bezpłodność, łysienie placko-
wate, impotencję, czyli w każdej chwili
do piachu. Słuszna jest więc walka z tą
papierosową zarazą. Zakazanie palenia
wydaje się jak najbardziej wskazane
i celowe. Bo przecież chyba żadnemu
rządowi na świecie nie zależy, by własny

Naród wytruć dymem papierosowym.
Nie zależy, a jednak przemysł tytoniowy
pracuje pełną parą. Wszędzie można ku-
pić papierosy, zaś Skarb Państwa posia-
da monopol na tę wyjątkowo groźną tru-
ciznę. To jakaś schizofrenia. Politycy
dyskutują nad całkowitym zakazem pa-
lenia, a z drugiej strony państwo nie ma
nic przeciwko temu, żeby papierosy na
rynku były. Można je kupić w nocy o pół-
nocy, w niemal każdym sklepie. Wycho-
dzi na to, że IDEALNYM ROZWIĄZA-
NIEM DLA PAŃSTWA BYŁOBY, GDYBY
PALACZE PAPIEROSY KUPOWALI,
ALE ICH NIE PALILI!
Wszyscy byliby
zadowoleni. Państwo, bo do budżetu,
tak jak do tej pory, wpływałaby olbrzy-
mia kasa, koncerny tytoniowe pracowa-
łyby pełną parą, a Naród wolny był od
dymu papierosowego. Sytuacja, którą
mamy obecnie, jest niemoralna i niedo-
rzeczna. Z jednej strony walka ze zgub-
nym nałogiem, a z drugiej powszechne
udostępnianie trucizny. Nasze państwo
zachowuje się jak właściciel agencji to-
warzyskiej, któremu odbiło i popiera
zwalczanie prostytucji.

Ta ustawa antynikotynowa to, niestety,

kolejny przykład obłudy, z jaką bez prze-
rwy spotykamy się w Przenajświętszej
Rzeczpospolitej nr 3. Nas zadowala sam
fakt zakazu, a jaki ma sens i czym będzie
skutkował, już nas nie obchodzi. Jest za-
kaz aborcji, więc ustawodawcy w ogóle
nie interesuje, że Polki dokonują zabie-

gów przerwania ciąży pokątnie lub za
granicą? Oficjalnie problem aborcji nie
istnieje. Statystyki co roku podają, że
zgodnie z ustawą dokonano zaledwie kil-
kunastu takich operacji. Nie ma również
domów publicznych, gdyż jest zakaz
tworzenia takowych. Są za to agencje to-
warzyskie. I nie ma bólu głowy. Problem
prostytucji jest zupełnie marginalny. I tak
mniej więcej jest ze wszystkim, czego
nasi rządzący dotkną. Obrzydliwa obłu-
da! Na fali tych kretyńskich zakazów,
w ustawie hazardowej wprowadzono za-
kaz reklamowania firm bukmacherskich.
Świetnie! Czekamy na przyjazd do Polski
Realu Madryt, którego koszulki ozdobio-
ne są logo takiej firmy, jednego z głów-
nych sponsorów klubu. Czy na organiza-
tora meczu lub sam Real zostanie nało-
żona grzywna za złamanie zakazu, pano-
wie i panie ustawodawcy? Bo organiza-
torzy Pucharu Świata w skokach narciar-
skich w Zakopanem już mają kłopot, po-
nieważ skoczkowie takie logo mieli na
kombinezonach. Podobno kara może
wynieść nawet 12.000.000 zł. Gratuluje-
my rozumku!

SOBCZAK i SZPAK

PS Panie i panowie z Wiejskiej. Dzięki

wam palenie będziemy mieli z głowy.
A co z wódeczką? Toż ona królowa tru-
cizn! Ona przyczyną nieszczęść i rozkła-
du podstawowej komórki społecznej!
Czekamy na zakaz. W bufecie sejmo-
wym też!!!

a0808 MIKKE I SZPAKI.qxd 2010-02-13 13:51 Page 2

background image

PISANE PO OBIEDZIE

9

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Nigdy nie spotkaliśmy się, Strusiu.

Znam Twoją twarz z nielicznych zdjęć,
jakie publikuje prasa, znam Cię z wypo-
wiedzi kolegów i czynu, jakiego doko-
nałeś. Nie znałem Cię osobiście, po-
dobnie jak nie poznały Cię osobiście
miliony Polaków, których Twoja śmierć
zszokowała, pogrążyła w najprawdziw-
szym żalu i głębokim współczuciu dla
Twoich najbliższych.

Byłeś policjantem, funkcjonariuszem

państwa. To prawda, od was wymaga
się więcej, a Ty byłeś nielicznym z tych,
którzy byli tego całkowicie świadomi.
Byłeś chlubą państwa i chlubą służby,
która odpowiedzialna jest za bezpie-
czeństwo nas, obywateli. Udowodniłeś,
Strusiu, że służbę traktowałeś dosłow-
nie, tak jak się powinno ją traktować.
Nawet poza nią, na urlopie, gdy posze-
dłeś zrobić zakupy, nie przestałeś wy-
pełniać swej misji. To akurat nikogo nie
dziwi, Twoi bliscy wiedzieli, że służba
w policji była Twoim marzeniem
od dziecka.

Ciosy noża, które przerwały Twoje

życie, zraniły nas wszystkich. I blizny
po nich pozostaną w nas na zawsze.
Ale też bandycki czyn dwójki morder-
ców, i na Boga! – nie nazywajmy ich
młodocianymi, bo ten eufemizm niepo-

trzebnie nadaje im jakieś cechy ludzkie,
był wymierzony w nas wszystkich.
Na nasze szczęście byłeś na miejscu,
Strusiu, i zasłoniłeś nas swoją pier-
sią. I tylko ty zginąłeś. Ale może dzięki
temu ktoś z nas przeżył?

Człowiek w chwili śmierci zawsze jest

sam. Samotność jest jego ostatnią i je-
dyną towarzyszką. Czy umiera w bólu
w szpitalu, czy niespodziewanie w tra-
gicznym wypadku, zawsze w takiej
chwili jesteśmy sami. Twoja, Strusiu,
samotność była jeszcze bardziej doj-
mująca, bo wcale nie musiałeś być aż
tak samotny na swym ostatnim patrolu,
na który posłał Cię los. To my, obywate-
le, w których obronie zginąłeś, odsunę-
liśmy się od Ciebie w decydującym mo-
mencie, kiedy nawet najdrobniejszy
gest, żaden wielki heroizm, lecz cień
obywatelskiego wsparcia, mógł urato-
wać Twoje życie. Pozostaniemy na za-
wsze Twoimi dłużnikami.

Socjologowie twierdzą, że poczucie

lęku i zagrożenia będzie rosło. Nie tylko
wśród warszawiaków. Lęk nie ma mel-
dunku. Lęk jest wszechobecny. Ow-
szem, duże miasto sprzyja anonimowo-
ści, ale są miasta większe od polskiej
stolicy, w których sobie skutecznie po-
radzono z bandytyzmem. Narastający
lęk przed agresją, chamstwem, bandy-
tyzmem paraliżuje nas, ofiary. Niemniej
policjanci wręcz nakazują, by zwalczać
w sobie psychozę strachu. W sytuacji
krytycznej, gdy widzimy zagrożenie,
powinniśmy krzyczeć – radzą, by de-

prymować napastnika, a jednocześnie
nie narażać swego życia i zdrowia.

Tymczasem powszechnie obojętnie-

jemy na akty codziennej przemocy. Po-
strzegamy je jak obrazki z wiadomości
telewizyjnych. Póki nas nie dotkną. Pó-
ki sami, zrządzeniem losu, nie staniemy
na drodze jakiegoś tępego bydlaka
z kijem, nożem czy pistoletem. Może
tak być. Ale nie musi tak być. Pomóż
nam, Strusiu, raz jeszcze, żebyśmy naj-
pierw potrafili sobie uświadomić, a po-
tem wykrzesać z siebie odwagę. Nie tę
odwagę wojennego bohatera, który
rzuca się na czołg, ale szarą odwagę
obywatela, czującego elementarną od-
powiedzialność za swego sąsiada,
za osiedlowy sklepik i trawnik parkowy.
Mieliśmy już wiele przykładów, gdy so-
lidarność małej społeczności okazywa-
ła się bronią silniejszą niż zmasowana,
ostentacyjna prewencja sił porządko-
wych...

Twoi zabójcy, Andrzeju, trafią za kra-

ty. Spędzą w więzieniach wiele lat swe-
go niepotrzebnego nikomu życia. Bar-
dzo długich lat, które Ty mogłeś prze-
żyć, patrząc z radością, jak rosną i pięk-
nieją Twoje córki, jak poznają cudny
świat, który dzięki Tobie stawałby się
lepszy, bo bezpieczniejszy. Mogłeś
z satysfakcją patrzeć, jak Twoje dzieci
zakładają nowe rodziny i zaczynają żyć
własnym, dorosłym życiem. Nie zoba-
czysz już tego, ale wierzę głęboko, że
dla najbliższych pozostaniesz na za-
wsze w centrum ich świata.

Z ŻYCIA SFER

POLSKICH

Henryk

Martenka

Jestem zwornikiem między SLD

a innymi środowiskami.

Bartosz Arłukowicz

poseł SLD o sobie

A nie zwieraczem?

* * *

Może jak się Polacy sparzyli na

kilku gorących politykach, to dadzą
szansę letniemu?

Andrzej Olechowski o sobie

Letni nie znaczy wystygły.

* * *

Jazzman jest człowiekiem wol-

nym. Niestety, czasami zbyt wol-
nym.

Michał Urbaniak, jazzman

A nawet frywolnym.

* * *

Doda ma się tak do Marilyn Mon-

roe jak koza Cela do kozicy gór-
skiej.

Piotr Tymochowicz, spec od PR

o Dorocie Rabczewskiej

Przyganiał kozie koziołek…

* * *

Palikot bardziej pasuje do spelu-

ny, w której się ludzie biją.

Michał Kamiński, europoseł PiS

Ocknął się wykidajło.

* * *

To pic. Drzewiecki powinien

przyjść i zacharcholić.

Jacek Kurski, europoseł PiS

o uniku posła PO

…a potem solidnie odkrztusić.

hm

...wróblem wyleci,
a wołem powraca

Będzie ich o wiele więcej. Zaistnieli

dzięki publicznemu dręczeniu, powodu-
jącemu wzrost społecznej sympatii i za-
nik zbiorowej pamięci o zawiłych powo-
dach ich cierpień.

Wojciech Jaruzelski wygląda w telewi-

zji na tak udręczonego, że starsi widzo-
wie wolą puścić w niepamięć to, co zawi-
nił, a młodsi wręcz boją się spytać, o co
chodzi. W ten sposób w programie To-
masza Lisa 80% głosujących poparło
Generała, a zdumiony Lis zapomniał ten
wynik skomentować.

Sterana życiem i karierą Violetta Vil-

las została sama, biedna i opuszczo-
na w Kotlinie Kłodzkiej. Odebrano jej
psy, zdrowie i najlepsze lata kariery,
na które tak liczyła. Pozostały toalety,
krynoliny, peruki i repertuar, którego
nie ma przed kim prezentować. Pod-
czas każdego spotkania z publiczno-

ścią ludzie pytają o smutny los Violet-
ty Villas.

Wojciechowi Kroloppowi dorośli chó-

rzyści wytoczyli proces, że ich molesto-
wał, gdy byli jeszcze dziećmi. Przed
gmachem sądu tłumnie demonstrowali
wtedy rodzice poznańskich słowików,
twierdząc, że to wszystko nieprawda.

W sprawie Krzysztofa Piesiewicza se-

natorowie Rzeczypospolitej nie pozwolili
swemu koledze uchylić immunitetu, wzo-
rując się zapewne na przedwojennym
precedensie o ochronie czci marszałka
Piłsudskiego. Obejrzałem w internecie
senatora przebranego za kwiaciarkę
w niebieskiej sukience i białych skarpet-
kach, biegającego po ulicach Warszawy
w rozwianej damskiej peruce i śpiewają-
cego: „Ole, ole ole ole, nie dajmy się”.
Występ ten przypominał gwiazdy Rewii
na Karowej, Syreny na Litewskiej czy
Operetki na Puławskiej.

Jeśli Roman Polański nie popełni recy-

dywy, zasłuży na beatyfikację jeszcze za
życia. Ofiara tej frywolności już dawno
wszystko wybaczyła, a reżyser umknął

z Ameryki, bo sędzia był wyjątkowo
wredny. Ludzkość dzięki temu otrzymała
kolejne arcydzieła sztuki filmowej.

Jaki sens miało robienie zamieszania

wokół dr. Jana Kulczyka? Kiedy biznes-
men otrząsnął się z kalumni, pomówień
i inwektyw, wyniósł swe interesy z Polski,
kilkakrotnie powiększył i tak niewyobra-
żalnie wielką fortunę, dokupił kilka samo-
lotów, jachtów, zamków i rezydencji.
W kraju pozostawił poważną lukę
w sponsorowaniu kosztownych wyda-
rzeń artystycznych, wspierania nauki
i kultury, stypendiowania talentów i finan-
sowania interesujących przedsięwzięć.

Wreszcie afera wokół arcybiskupa Ju-

liusza Paetza. Do dziś nikt nie zobaczył
skrzywdzonego księdza, kleryka lub ko-
ścielnego. Główny oskarżyciel Ekscelen-
cji, były rektor Seminarium Duchownego,
dawno zrzucił sutannę, wystąpił z Kościo-
ła (co nazywamy apostazją), ożenił się
i przybrał nazwisko żony. Natomiast arcy-
biskup Paetz pozostał wśród swoich
Wielkopolan, rezygnując z propozycji pły-
nących z Italii, Europy i innych części

świata. Pytany – dlaczego, odpowiada
niezmiennie, że przez te wszystkie lata
nie usłyszał od nikogo złego słowa, a lud
boży wszędzie wita go serdecznie, mani-
festując przywiązanie i sympatię. Tylko
media są innego zdania. Nawet wtedy,
gdy Ojciec Święty dłużej niż z innymi roz-
mawia z poznańskim hierarchą seniorem.

Poprzestaję na siedmiorgu współcze-

snych naszych męczennikach. Bowiem
po wyroku na Leppera i Łyżwińskiego
oraz w świetle obrad komisji hazardowej
liczba ich znacząco wzrośnie. Zwłaszcza
w wyniku zadawania pytań, na które nie
ma dobrych odpowiedzi.

Podczas wystawnego obiadu, w cza-

sach kiedy każdy chciał być na festiwalu
w Łańcucie, pewna była śpiewaczka za-
pytała pewną znaną aktorkę, kto był lep-
szy w łóżku – Cyrankiewicz czy Ro-
kossowski. Zgromadzeni przy stole zanie-
mówili i w konsternacji przerwali obiado-
wanie. Natomiast znana aktorka zamiast
odpowiedzieć – zemdlała z zakłopotania.

Róbmy tak dalej, a jedynym rezulta-

tem tak pojętych debat publicznych bę-
dą zakłopotania, konsternacje, omdlenia
i cały ten arsenał źle wymyślonych ko-
medii.

Siedmiu męczenników polskich

WEJŚCIE

DLA

ARTYSTÓW

Sławomir Pietras

Epitafium dla Andrzeja

a0809 martenka.qxd 2010-02-13 12:33 Page 1

background image

NIE TYLKO NA SYBIR

10

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Razem z pięcioma tysiącami więź-

niów, wśród których trzy tysiące sta-
nowili Polacy, przywieziono mnie po-
ciągiem do przystani nad Morzem Bia-
łym, gdzie załadowano na barki – mó-
wi JERZY JOCHIMEK. – Gdy przypły-
nęliśmy do końcowej przystani, po-
gnano nas jeszcze piechotą około
20 kilometrów i tak znaleźliśmy się
w centrum tajgi, na terenie łagru nu-
mer 40 – obozu położonego między
Archangielskiem i Biełomorskiem.

Jego głównym zadaniem było zbudo-

wanie linii klejowej, która połączyłaby li-
nie Moskwa-Archangielsk i Leningrad-
-Murmańsk.

Zabójcze normy

Łagier otoczony był drewnianą palisa-

dą, drzewo przy drzewie, a na rogach
znajdowały się „gołębniki” ze strażnika-
mi. Oprócz palisady rozstawiono także
zasieki z drutu kolczastego, a między ni-
mi szedł „tramwaj”. Przeciągnięte stalo-
we linki, na nich kółka, a do tych kółek
przymocowane psy. Dzienna norma
żywnościowa takiego psa wynosiła
800 gramów mięsa i na dodatek jeszcze
dostawał michę kaszy.

W przydzielonej nam części obozu,

nazywanego później polską kolonią, na
środku placu zobaczyliśmy wielki niewy-
kończony barak oraz ogromny namiot.
Rozpoczął się wyścig, gdyż każdy chciał
wybrać dla siebie jak najlepsze miejsce.
Ci, co pobiegli do namiotu, wpadli w pół-
metrowe błoto. W środku nie było nawet
jednej pryczy. W okolicy leżały wielkie
okrąglaki ściętych drzew. Przyciągnęli-

śmy je do środka i na nich spędziliśmy
pierwszą noc. Po kilku dniach sami mu-
sieliśmy zrobić drewnianą podłogę i na-
ry (prycze).

Gdy w nocy ktoś chciał wyjść do latry-

ny, to żeby nie został zastrzelony przez
strażnika na gołębniku, musiał głośno
krzyczeć, że idzie za potrzebą. Ale czasem
zdarzyło się, że strażnik i tak strzelał...

Już po dwóch tygodniach pojawił się

szkorbut i pelagra i ludzie zaczęli umie-
rać.

W baraku, w którym spało kilkaset

osób, w zimie stały dwie beczki przero-
bione na piece. Przy piecu było gorąco
ale dalej, na dolnych narach, gdy tempe-
ratura na dworze spadała do -55 stopni,
głowa mogła przymarznąć do belki.

Zostaliśmy podzieleni na brygady ro-

bocze. W mojej byli sami młodzi ludzie.

Strażnicy nas nie bili, nawet specjalnie
się nad nami nie znęcali. Nie musieli.
Niezwykle skutecznie wyniszczały nas
obozowe warunki i zbrodniczy system
pracy. Pracowaliśmy po 12 godzin przy
budowie drewnianej drogi biegnącej
przez tajgę. Jedne brygady wbijały pale
i co 1,2 m układały specjalne poprzecz-
ki, inni więźniowie kładli na to ścięte jo-
dły i sosny o długości 20-25 m. Nasza
robota polegała na tym, że ręcznymi
świdrami wierciliśmy w pniach dziury
o głębokości 50 cm, a w dziurę wbijali-
śmy kołek. Dzienna norma na jednego
więźnia wynosiła 130 dziur lub wyciosa-
nie 250 kołków albo wbicie drewnianym
młotem 400 kołków. Wykonanie jej –
nawet w teorii – było niemożliwe. Co
więc robiliśmy? Wierciliśmy płytkie dziu-
ry, a w nie wbijaliśmy krótkie kołki i tym
sposobem wyrabialiśmy normę. Każdy,
kto wykonał normę, dostawał 900 gra-
mów chleba i dwa razy dziennie klajster
– nieosolone kluski z czarnej mąki. Gdy
ktoś wykonał 50% normy, dostawał 300
gramów chleba i jeden klajster dzien-
nie. Za wyrobienie 25% dostawał 300
gramów chleba, jeden klajster, ale na
noc szedł do karceru, szałasu z okrą-
glaków, którego dach przepuszczał na-
wet niewielki deszcz.

Żeby zrobić 100% normy i dostać

900 gramów chleba, ludzie wypruwali
z siebie żyły, pracowali ponad siły i umie-
rali. Dlatego na pytanie, kto w łagrze jest
największym mordercą, więźniowie od-
powiadali: wielki kawał chleba.

Ci, którzy mieli więcej sprytu, zajmo-

wali się łagrowym handlem. Sprzedawali

Rosjanom polskie buty i ubrania, które
– nawet podniszczone – były dla nich
szczytem mody i luksusu.

Ucieczka

Do pracy w tajdze wyprowadzano nas

z kolonii pod konwojem.

Pracowaliśmy w nieogrodzonej tajdze

i strażnik co jakiś czas robił zbiórkę, żeby
nas policzyć.

Chociaż byliśmy w sercu bezkresnego

lasu, ludzie próbowali uciekać. Uważali,
że najlepszym momentem do ucieczki
jest czas, gdy byli w pracy poza obozem.
Ale za mojej bytności w tym łagrze nie
udało się to nikomu.

Za uciekinierami ruszała w pogoń ochro-

na. Najbardziej niebezpieczni byli „łowcy
głów” – strażnicy z psami, którzy dobrze
znali się na tropieniu ludzi i zwierzyny.

Po kilku tygodniach pobytu w łagrze

poznałem Siemiona „Maga”, który
mieszkał w tzw. rosyjskiej kolonii. To był
książę rosyjskich złodziei, który na swo-
im koncie miał ucieczkę z Kołymy. Ja nie
znałem wówczas rosyjskiego i rozma-
wialiśmy ze sobą po francusku. Wypyty-
wałem go o to, jak uciec z łagru, a on ka-
zał mi godzinami opowiadać, jak wyglą-
da życie w Paryżu.

Po kilku miesiącach z 3 tysięcy Pola-

ków żyła zaledwie połowa. Wówczas
zdecydowałem się na ucieczkę. Razem
ze mną uciekało 23 więźniów. Polak, któ-
ry pracował w narzędziowni, wrzucił
psom do jedzenia haczyki do wędek.

Psy wyły i rzucały się jak oszalałe.

Strażnicy uznali, że zaraziły się wściekli-
zną i wszystkie zastrzelili.

W nocy udało się nam wydostać

z obozu podkopem, który nie musiał być
zbyt głęboki gdyż palisada była płytko
wkopana w ziemię.

Mimo przebywania w tak złych warun-

kach nadal znajdowałem się w niezłej
formie fizycznej. Przed wojną uprawia-
łem alpinizm, jeździłem na nartach. Wie-
logodzinne forsowne wędrówki to był
mój chleb powszedni.

Z naszej grupy wszyscy poszli na za-

chód, w kierunku fińskiej granicy, gdzie
nie tylko było wiele innych łagrów, ale
stały też radzieckie wojska. Ja wybrałem
drogę na północ, w kierunku Morza Bia-
łego. Miałem porządne buty, dużo jedze-
nia, pieniądze, potrafiłem rozpalić ogień
za pomocą kory brzozowej, miałem też
haczyki do wędek. W tych okolicach nikt
nie łowił ryb. Pewnie dlatego po wrzuce-
niu haczyka natychmiast łapała się na
niego jakaś ryba. No i miałem jeszcze
kuszę, którą zrobiłem w łagrze. A muszę
powiedzieć, że z kuszy i łuku umiałem
strzelać od dziewiątego roku życia. Żeby
nie zostać wytropionym przez psy, całą
noc szedłem na zachód, brodząc po
kostki w morzu. Liczyłem kroki, więc ob-
liczyłem, że przeszedłem 17 kilometrów.
Gdy zaczęło świtać, wszedłem na jodłę
znajdującą się na wydmie. Z korony
drzewa widać było samochody jadące
po budowanej przez nas drewnianej dro-
dze. Po południu usłyszałem strzały.

Gułag, bolszewicki system obozów

(łagrów) pracy przymusowej, czasem
nazywanych także koncentracyjnymi.

Jeszcze w czasie rewolucji Lenin mó-

wił o potrzebie osadzenia w kopalniach
milionerów sabotażystów. W 1919 r. wy-
dano pierwsze dekrety dotyczące obo-
zów specjalnych.

W 1923 na Wyspach Sołowieckich

założono słynny obóz dla więźniów po-
litycznych.

W szczytowym okresie czerwonego

terroru w kilku tysiącach łagrów przeby-
wało 5% obywateli ZSRR. Według róż-
nych danych, od końca rewolucji do paź-
dziernikowej odwilży 1956 r. w łagrach
zmarło od 42 do 60 milionów więźniów.

* * *

10 lutego 1940 r. miała miejsce pierw-

sza wielka deportacja Polaków w głąb
Rosji. Wywieziono 220 tys. osób, głów-
nie urzędników i osadników wojsko-
wych wraz z rodzinami. 13 kwietnia
przeprowadzono drugą deportację. Do
obozów i łagrów wysłano 320 tys. pol-
skich obywateli (w tym także setki ro-
dzin oficerów uwięzionych w obozach
w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobiel-
sku).

Podczas trzeciej deportacji (dwa i pół

miesiąca później) wysłano na Sybir
240 tys. Polaków, a rok później, kolejne
300 tys.

Prezentowane zdjęcie, które ma przedstawiać pracę w łagrze,
prawdopodobnie zostało sfabrykowane przez NKWD, a rolę
dobrze odżywionych więźniów odegrali przebrani strażnicy

Zdjęcie: z archiwów sowieckich

Przed 70 laty zaczęły się masowe wywózki Polaków do sowieckich łagrów

Największym zabójcą
był kawałek chleba

a0810-11.qxd 2010-02-13 15:23 Page 2

background image

NIE TYLKO NA SYBIR

11

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Następnej nocy skierowałem się

w głąb tajgi. Przeszedłem 50 tys. podwój-
nych, tzw. rzymskich kroków. W ten spo-
sób pokonałem ponad 70 kilometrów.

Podczas ucieczek strażnicy starali się

dopaść uciekinierów w jak najkrótszym
czasie. Ciała zastrzelonych ku przestro-
dze układano przy wejściu do łagru. Im
dłużej trwała ucieczka, tym pościg był
słabszy, gdyż strażnicy nie chcieli chwa-
lić się przed ochroną innych łagrów, że
nie potrafią upilnować swoich więźniów.

„Łowca głów”

Wówczas nie wiedziałem, że w tym sa-

mym czasie z łagru uciekł także Siemion
„Mag”. Wysłano za nim najlepszego
„łowcę głów” z najlepszym psem. Mia-
łem pecha, gdyż ten pies zamiast na Sie-
miona wpadł na mój trop. Strażnik pro-
wadził psa na 10-metrowej lince, a gdy
zwierzak mnie wywąchał, puścił go lu-
zem. Słyszałem szczekanie, miałem
czas, żeby się przygotować i gdy był ode
mnie kilka metrów, strzeliłem mu w pysk
metalową strzałą, którą zrobiłem z gru-
bego drutu.

Strażnik był pół kilometra z tyłu, więc

żeby go nie spłoszyć, zacząłem szcze-
kać. Gdy się zbliżył, zaszedłem go od
tyłu i zabrałem karabin. Łowca powie-
dział, że nie ściga mnie, lecz „Maga”, za
którego wyznaczono gigantyczną na-
grodę 10 tys. rubli. Oprócz karabinu za-
brałem mu chleb, cebulę, XVIII-wieczny

zegarek i zostawiłem przywiązanego do
drzewa. Po kilku dniach w tajdze spo-
tkałem Siemiona. Powiedział mi, że na-
tknął się na przywiązanego przeze mnie
do drzewa strażnika i go ukatrupił. Dalej
szliśmy razem. Po jakimś czasie spo-
tkaliśmy kapitana Stanisława Polanow-
skiego – polskiego oficera, którzy ra-
zem z Bolesławem Hermanem uciekł
na tratwie z barki, którą bolszewicy za-
topili ma morzu. Herman już nie żył. Zgi-
nął w walce, gdy razem z Polanowskim
napadł na dwóch Rosjan, którym zabra-
li broń. Polanowski też nie miał szczę-
ścia, wpadł w sidła zastawione przez
myśliwych i stracił nogę. Zmarł kilka dni
po naszym spotkaniu.

Razem z „Magiem” poszedłem do

Wołogdy. Tam pomogli nam miejscowi
złodzieje. Dali lipne dokumenty. Wsiedli-
śmy do pociągu i pojechaliśmy do Azji
Środkowej. Po kilku miesiącach, zupeł-
nie przypadkowo, zostałem aresztowany
i to był dopiero początek mojej łagrowej
odysei.

Po powrocie do kraju Jurek Pomia-

nowski poznał mnie z Tadkiem Borow-
skim, który zapytał, czy – moim zdaniem
– gorszy był obóz koncentracyjny, czy ła-
gier. Powiedziałem mu, że sowiecki ła-
gier nie był taki straszny jak niemiecki
obóz koncentracyjny. Teraz myślę, że
zmieniłbym zdanie.

Relacji wysłuchał:

KRZYSZTOF RÓŻYCKI

JERZY JOCHIMEK

urodzony

w 1920 r. w Łodzi w spolonizowanej ro-
dzinie żydowskiej. Jego ojciec, dyrek-
tor finansowy w jednej z łódzkiej fa-
bryk, zarabiał 2 tys. zł miesięcznie,
dzięki temu syn miał zapewnioną sta-
ranną edukację. Ukończył Społeczne
Polskie Gimnazjum Męskie w Łodzi,
gdzie chodził do klasy z Jerzym Po-
mianowskim, a jego nauczycielami by-
li znani literaci: Mieczysław Jastrun
i Tadeusz Landecki.

Nie mając jeszcze osiemnastu lat,

zaczął studiować fizykę na paryskiej
Sorbonie. Latem 1939 roku przyjechał
do Łodzi na wakacje, gdzie zastała go
wojna. Po klęsce wrześniowej wyje-
chał na południe Polski i zajął się prze-
rzutem Polaków, którzy przez Węgry
chcieli przedostać się do Francji przez
zieloną granicę. Gdy wreszcie sam po-
stanowił wyjechać na Zachód, prowa-
dzoną przez niego grupę na terytorium
Węgier zaatakowali sowieccy żołnie-
rze. Jochimek został aresztowany
i osadzony w więzieniu w Nadwórnej.
Specjalny Sąd Wojenny skazał go na
pięć lat gułagu. Zesłany nad Morze
Białe i Kołymę przeszedł przez kilkana-
ście obozów. Z kilku udało mu się
zbiec, za co podwyższano mu kolejne
wyroki, łącznie do 45 lat. W 1948 roku
został zwolniony i razem z innymi pol-
skimi więźniami wysłany specjalnym

pociągiem do kraju (podczas podróży
karmiono go wodą i solonymi rybami).

Był tak wyniszczony fizycznie, że

matka (jedyna z całej rodziny, która
przeżyła Holocaust) nie była w stanie
poznać go po godzinnej rozmowie.

Dokończenie nauki w Paryżu było

niemożliwe. Ponieważ w komunistycz-
nej Polsce został uznany za „element
niepewny”, wiele kierunków studiów
było przed nim zamkniętych. Z ko-
nieczności ukończył więc filologię ro-
syjską.

W latach pięćdziesiątych napisał

cztery powieści, których akcja rozgry-
wa się w sowieckich łagrach.

Wiele razy bezskutecznie starał się

o paszport. W 1967 r. jako żeglarz do-
stał zgodę na rejs klubowym jachtem
wokół Europy. We Francji zszedł na ląd
i poprosił o azyl. Współpracował z Ra-
diem Wolna Europa. Spotykał z Czap-
skim i Giedroyciem. Rok później osie-
dlił się w Stanach Zjednoczonych.
Obronił doktorat z filologii. Prowadził
wykłady na amerykańskich uczel-
niach, pracował dla agencji rządo-
wych, wreszcie zajął się budową jach-
tów w Tampie na Florydzie.

Jesienią 2009 r., po 42 latach, od-

wiedził Polskę. Miał spotkania autor-
skie w Warszawie i Łodzi.

Pisarz planuje na stałe osiedlić się

w kraju.

R E K L A M A

a0810-11.qxd 2010-02-13 15:23 Page 3

background image

STAN ZAGROŻENIA

12

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Nr 36 (12 II). Cena 3,40 zł

Dorota Haładyn jest przekonana

– bandyta zostanie złapany. To kwe-
stia dnia, dwóch, może trzech. Ale
zanim do tego dojdzie, trzeba zdo-
być wiedzę. Dlatego Babska Agen-
cja Rozwoju, na czele której stoi, or-
ganizuje spotkania z policjantami, in-
struktorami sztuk walk. Kobiety do-
wiadują się na nich, że: należy uni-
kać odludnych miejsc, rezygnować
z samotnych spacerów, częściej za-
mawiać taksówki, a w kieszeni nosić
gwizdek albo garść soli, którą moż-
na sypnąć napastnikowi w oczy.

– W sobotę zaczynamy kurs sa-

moobrony. Mamy profesjonalnego
instruktora i salę gimnastyczną
w jednej ze szkół. I wszystko za dar-
mo – mówi Haładyn. – Każdy ma ja-
kąś siostrę, żonę, córkę, matkę albo
choćby sympatię. Dlatego nikt nie
może powiedzieć: „Ta sprawa mnie
nie dotyczy”.

Zielona Góra się boi. Ale strach

zbliżył ludzi do siebie.

Zaczęło się 9 stycznia. Na jednym

z osiedli nieznany mężczyzna rzucił
się na samotnie spacerującą kobie-
tę. Potem były jeszcze cztery ataki
w Zielonej Górze, jeden w sąsiedniej
Świdnicy i jeden w oddalonym o bli-
sko 50 km Lubsku. Ofiary mają
od 16 do 32 lat. Dwie z nich zostały
zgwałcone, a dwie pocięte ostrym
narzędziem.

Napady wiele łączy. Bandyta za-

chodził kobiety od tyłu i zadawał cio-
sy brzytwą lub nożem. Są także róż-
nice. Do jednego napadu doszło
wieczorem, do innego około dzie-
siątej rano. Mężczyzna atakował
w parkach, ale też na klatce schodo-
wej.

Policja nie odpowiada jedno-

znacznie, czy mamy do czynienia
z jednym napastnikiem, czy było ich
kilku. Na podstawie zeznań kobiet
policyjny rysownik sporządził trzy
portrety pamięciowe. Dwa przedsta-
wiają chudego mężczyznę w wieku
od 20 do 25 lat, z twarzą przeoraną
bliznami po trądziku. Na trzecim
– podejrzany ma około czterdziestki,
owalną i gładką twarz.

– Nad sprawą dzień i noc pracuje

specjalna grupa operacyjno-śledcza
powołana przez komendanta woje-
wódzkiego. W

środę dołączyli

do nas dwaj specjaliści z Komendy
Głównej Policji. Każdego dnia na uli-
ce Zielonej Góry i pobliskich miej-
scowości wyrusza ok. 150 policjan-
tów w umundurowaniu i po cywilne-
mu – podkreśla nadkomisarz Agata
Sałatka z Komendy Wojewódzkiej
Policji w Gorzowie Wielkopolskim.

Lada dzień będzie gotowy portret

psychologiczny sprawcy, a policjan-
ci analizują akta podobnych spraw
z całej Polski. Biorą pod uwagę kilka
hipotez – według jednej, sprawca to
ktoś z miejscowych, według innej,
bandyta pojawia się w Zielonej Gó-
rze tylko przy okazji „łowów”.

W tej sprawie pewne jest tylko jed-

no – lubuska policja nigdy jeszcze
nie miała do czynienia z podobną
serią.

Troska o sąsiadów

To teraz oblężone miasto

– wzdycha pani Helena. Dzieli nas
szyba budki z biletami, w której sie-
dzi od świtu do zmierzchu. Widzi
z niej ulicę okalającą jedno z naj-
większych osiedli w Zielonej Górze.
Za dnia ruch jest spory. Wieczorem
chodniki pustoszeją. – Nie ma się co
dziwić. Kawałek stąd był pierwszy

napad, dalej drugi. Ludzie się boją
– mówi.

Ale przecież żyć trzeba. Dlatego

mieszkańcy starają się chodzić
grupkami, odprowadzać do domów
czy sklepów. A kogo stać, woła tak-
sówkę.

– Kierowcy to dopiero mają zaro-

bek. Oni jednak też wiedzą, że sytu-
acja jest wyjątkowa. Teraz to żaden
nie odjedzie, dopóki nie zobaczy,
jak kobieta znika za drzwiami swoje-
go domu – mówi Haładyn.

Podobnie jest w Świdnicy. – Naza-

jutrz po napaści było spotkanie
z dziećmi w szkole, potem z sołtysa-
mi okolicznych wsi. Na stronie inter-
netowej gminy do dziś wisi informa-
cja na temat zagrożenia – wylicza
Stefan Brzozowski, sekretarz gminy.
– Ludzie starają się patrzeć nie tylko
na siebie. Interesują się także tym,
co się dzieje z sąsiadem.

Solidarność w obronie

Na obrzeżach Zielonej Góry, gdzie

doszło do większości napadów, por-
trety pamięciowe domniemanego
sprawcy wiszą w sklepach i na przy-
stankach. Im bliżej centrum, tym ich
mniej. Ale wszędzie gwałciciel jest
tematem numer jeden.

Na deptaku zaczepia nas dwóch

mężczyzn. – Jesteście dziennikarza-
mi? Czy to prawda, że go złapali?
– dopytują. I zaraz opowiadają, że
kilkanaście minut temu policjanci
wyprowadzali z zakładu fryzjerskie-
go skutego mężczyznę. Podobno
fryzjerka rozpoznała w nim zboczeń-
ca z listów gończych.

– Podobnych sygnałów otrzymu-

jemy kilkadziesiąt dziennie. Reagu-
jemy na każdy. Niektóre wymagają
sprawdzenia w komendzie – tłuma-
czy nadkomisarz Sałatka.

Za pomoc w wykryciu sprawcy na-

padów prezydent Zielonej Góry wy-
znaczył 20 tys. zł nagrody. 3 tys. zł
dorzucił komendant miejski policji.
Ale pieniądze to niejedyny czynnik
aktywizujący ludzi. – Mamy już dość
życia w strachu – mówi Anna, eks-
pedientka w jednym ze sklepów.
Do tego stopnia, że mieszkańcy sa-
mi organizują się w grupki i szukają
sprawcy.

– Doceniamy chęć pomocy, ale ta-

kie działania należy pozostawić poli-
cji – zastrzega nadkomisarz Sałatka.

– Wspólny wróg jednoczy, solidar-

ność to odruch obronny – komentu-
je prof. Janusz Czapiński, psycho-
log społeczny. – Nie ma jednak
szans, by przetrwać dłużej.

Dorota Haładyn jest jednak pew-

na, że jakiś ślad po tej historii pozo-
stanie w mieszkańcach Zielonej Gó-
ry: – Inne miasta, jeśli nie daj Boże
znajdą się w podobnej sytuacji, mo-
gą czerpać z naszego doświadcze-
nia. A jeśli choć niewielka liczba ko-
biet nauczy się, jak radzić sobie
w chwili zagrożenia, to już będzie
bardzo dużo.

ŁUKASZ ZALESIŃSKI

Choć miasto żyje w strachu, nikt nie mówi już: „To mnie nie dotyczy”

Gwałciciel zjednoczył Zieloną Górę

Nr 37 (13-14 II). Cena 1,40 zł

Psychoza strachu, jaka opano-

wała Zieloną Górę, narasta. Zbo-
czeniec, który sterroryzował to
miasto i jego okolice, znów za-
atakował. 12 lutego napadł
na 40-Ietnią ekspedientkę, ale ta
obroniła się przed zwyrodnial-
cem. Kilka godzin później rzucił
się na 20-letnią dziewczynę. Naj-
pierw pociął ją nożem, a potem
zgwałcił.

Trwa obława na potwora. Setki po-

licjantów patrolują drogi, lasy, parki
i miejskie zaułki, w których zwykle
atakuje bandzior. W miastach ludzie
tworzą specjalne patrole, które
na własną rękę szukają brutalnego
dewianta. Ale jak dotąd nie przynosi
to rezultatu. A przestępca poczyna
sobie coraz bezczelniej.

Dał o sobie znać 12 lutego rano

po kilku dniach przerwy. Próbował
zgwałcić idącą do pracy 40-letnią
ekspedientkę ze sklepu na rogatkach
Krosna Odrzańskiego. Na szczęście

mu się nie udało. Zaatakowana ko-
bieta kopnęła go w podbrzusze. Sko-
wycząc z bólu, zwyrodnialec uciekł.
Ale kilka godzin później znów się po-
jawił. Ofiarą bandyty padła 20-letnia
mieszkanka Leśniowa Wielkiego.

Gwałciciel podał się za komorni-

ka, ale kiedy kobieta nie wpuściła go
do domu, wyczekał, aż wyjdzie
po opał. Wtedy wepchnął ją do do-
mu i brutalnie zgwałcił. Pociął też
straszliwie nogi kobiecie (...).

DARIUSZ DUTKIEWICZ

Obława na potwora

Tak atakował wampir

9 stycznia – ul. Ułańska w Zielo-

nej Górze. Wampir zaatakował
ostrym narzędziem i zgwałcił
22-letnią kobietę.

19 stycznia – ul. Chmielna

w Zielonej Górze. Zwyrodnialec
napadł na 30-latkę. Kobieta zosta-
ła zgwałcona.

21 stycznia – ul. Zawadzkiego,

Zielona Góra. Napastnik rzuca się
na 32-letnią kobietę. Nie dochodzi
do gwałtu.

22 stycznia – ul. Zawadzkiego,

Zielona Góra. Kolejna ofiara psy-
chopaty ma 30 lat.

2 lutego – Świdnica. Wampir

atakuje Wiolettę N. (16 l.).

4/5 lutego – ul. A. Krzywoń, Zie-

lona Góra. Kolejna kobieta zostaje
ranna.

8 lutego – Lubsko. Dewiant do-

pada Patrycję T. (17 l.).

11 lutego – Wschowa. Ofiarą

zostaje 19-latka.

12 lutego – Krosno Odrzańskie.

40-letniej kobiecie udaje się wy-
rwać z rąk napastnika.

12 lutego – Leśniów Wielki.

Zboczeniec najprawdopodobniej
gwałci 20-latkę.

(„Super Express” nr 37)

a0812.qxd 2010-02-13 14:49 Page 2

background image

Demokracja czy...?

Ryszard Kalisz, kiedyś główny praw-

nik prezydenta Aleksandra Kwaśniew-
skiego, dziś stanął w obronie obywateli
i demokracji. Przyczynkiem była konfe-
rencja szefa rządu, podczas której za-
prezentowano propozycje zmian
w ustawie zasadniczej.

Konstytucja jest nie dla polityków, ale

dla obywateli, i nie jest po to, by ułatwiać
politykom rządzenie, ale by tworzyć de-
mokratyczne państwo prawne. W demo-
kracji wygrywają ci, którzy mają większe
poparcie, ale jednocześnie miarą kultury
państwa i kultury rządzących jest szacu-
nek dla mniejszości. Inaczej mówiąc,
weto prezydenta spełnia rolę konsultacji
rządzących i powstrzymywania ich przed
świadomością wszechwiedzy. Te trzy
piąte
(potrzebne do odrzucenia weta
prezydenta – przyp. red.) to wynik kom-
promisu. Przypomnę państwu, że
w „małej konstytucji”, która obowiązywa-
ła do 17 października 1997 roku, było aż
dwie trzecie. I dalej – dzisiejsza konfe-
rencja premiera Tuska i przewodniczą-
cego Schetyny była dla mnie widokiem
nawet miłym, bo obydwaj panowie ład-
nie prezentowali się na giełdzie, ale wy-
kazali się populizmem i niewiedzą.

Kiedyś premier rządu Jej Królewskiej

Mości Elżbiety II Winston Churchill po-
wiedział, że demokracja jest najgor-
szym z systemów politycznych, ale nie
wymyślono lepszego. Ma rację. I nawet
tak tęga prawnicza głowa, jaką nosi po-
seł Kalisz, nie wymyśli. No, chyba że się
mylę.

Głos na puszczy

Grażyna Gęsicka, szefowa Klubu Par-

lamentarnego Prawa i Sprawiedliwości,
zaapelowała w sprawie białoruskich
obywateli.

Wzywamy premiera Donalda Tuska,

ale też ministra spraw zagranicznych, do
tego, żeby wystąpili do Unii Europejskiej,
do Rady Europejskiej o wprowadzenie
embarga handlowego dla Białorusi.
Wzywamy ministra spraw zagranicznych
do tego, żeby podjął działania, by nie
przyjmowano na terenie całej Unii Euro-
pejskiej, w tym również na terenie nasze-
go kraju, wizyt administracji publicznej,
pracowników wymiaru sprawiedliwości,
pracowników represji oraz ważnych
działaczy politycznych Białorusi, którzy
doprowadzili do tego stanu. Również
oczekujemy, że nie będzie wpuszczany
na terytorium naszego kraju pan Stani-
sław Siemaszko, który mianuje się prze-
wodniczącym Związku Polaków na Bia-
łorusi. Oczekujemy, że polska reprezen-
tacja dyplomatyczna na Białorusi zosta-

nie ustanowiona na poziomie poniżej
ambasadora. Oczekujemy, jak już po-
wiedział pan przewodniczący Adam Li-
piński, że pan Siarhiej Martynau, minister
spraw zagranicznych, nie zostanie
wpuszczony do Polski, a jego wizyta zo-
stanie anulowana. Oczekujemy, że wła-
dze białoruskie muszą skończyć wszel-
kie represje wobec Polaków, wobec
Związku Polaków, wobec szkół, wobec
instytucji mniejszości polskiej i dopiero
wtedy będzie można podjąć z nimi dia-
log, nie wcześniej.

Jak się później okazało, wezwania

i oczekiwania były wołaniem na pusz-
czy. Polski rząd i ministrowie nie mają
czasu oglądać konferencji opozycji
i słuchać jej opinii. Ale taka to już dola
opozycji i „prawo” zwycięskich partii.
Moim zdaniem, apel w sprawie obrony
praw Polaków poza krajem jest bardzo
ważny i warto go wesprzeć.

Nowy POPiS

Wicemarszałek Sejmu Stefan Niesio-

łowski wypowiedział się w sprawie usta-
wy... utrudniającej życie palaczom:

Odpowiadając kolegom z lewicy na

zarzuty utworzenia jakiejś rzekomej
egzotycznej koalicji z PiS, mówię, że je-
żeli ktoś sam utrzymuje koalicję „Pisole-
wu”, która działa zarówno w komisjach,
jak i w mediach, to usiłuje przerzucić od-
powiedzialność na kogoś innego. My
w żadnym „Pisolewie” ani „Pisoprawie”
nie uczestniczymy, nie ma takiej koalicji.
Platforma Obywatelska będzie popierała

wnioski mniejszości, które idą, jak mówi-
li posłowie, w kierunku złagodzenia zbyt
daleko idących restrykcji, jakie forsuje
pan poseł Piecha. Ja nie reprezentuję
żadnego lobby papierosowego ani żad-
nego innego. Ostatni raz paliłem papie-
rosy w szkole podstawowej i złapał mnie
woźny, tak że mam złe doświadczenia.
Muszę powiedzieć, że istota poprawek
mniejszości, wniosków mniejszości
zmierzała do niszczenia lokali gastrono-
micznych i restauracji. One szły tak dale-
ko, że to by oznaczało – według naszych
obliczeń i różnych sygnałów – bardzo
mocne uderzenie akurat w ten bardzo
ważny i potrzebny sektor. Chcemy tu
wprowadzić z jednej strony ogranicze-
nie, na ile to możliwe – zwalczanie tzw.
biernego palenia, ale z drugiej strony od-
rzucamy rewolucyjne pomysły, które
w ogóle eliminują papierosy i sprowa-
dzają palenie papierosów do pewnego
rodzaju przestępstwa.

Palenie papierosów nie jest przestęp-

stwem, a papierosy to nie narkotyki. Ale
są używkami i uzależniają. I nie tylko pa-
laczy, ale też budżet państwa. O ile był-
by on uboższy, gdyby – jak to kiedyś
nieodpowiedzialny poseł rzucił pomysł
– zakazano palenia. Mielibyśmy nowe-
go Ala Capone, budżet poszedłby z tor-
bami, a z nim również wicemarszałek
Niesiołowski i poseł Piecha, na których
pensje zrzucają się wszyscy podatnicy,
w tym palacze.

Patrz też: www.angoratv.pl

WOJCIECH NOMEJKO

Mikrofon ANGORY

ADR-4 to dysk ceramiczny z wbudowany-

mi silnymi magnesami. Powoduje on ważne
dla zdrowia zmiany właściwości fizycznych
wody zawartej w napojach i pokarmach,
m.in. zmienia jej strukturę, obniża napięcie
powierzchniowe. Polscy naukowcy opaten-
towali tę technologię jako pierwsi na świe-
cie! Trudno uwierzyć, że postawienie wody
na ADR-4 może przynieść poprawę zdrowia,
ale badania potwierdzają skuteczność dys-
ku. Posiada on europejski cer-
tyfikat CE jako urządzenie
medyczne klasy I.

Stosuje się go bardzo

prosto – na ok. 4 min. sta-
wia się na nim naczynie
z wodą lub pokarmem
(wszystko co jemy i pije-
my zawiera przynajmniej
40% wody). Spożywamy i...
to wszystko. ADR-4 znaczą-
co poprawia krążenie. Naj-
szybciej efekty zauważają osoby
z marznącymi dłońmi i stopami. Poprawa
ukrwienia powoduje lepsze odżywienie i do-
tlenienie organizmu, usprawnia procesy

oczyszczania z toksyn, nawet z metali cięż-
kich. Poprawa krążenia jest istotna jako pro-
filaktyka powikłań cukrzycy. Zaćma czy sto-
pa cukrzycowa i idące za nią amputacje, to
czarny scenariusz zaniedbanej cukrzycy.
O dziwo, wielu cukrzyków zauważa zaska-
kujące dla nich uregulowanie się poziomu
cukru we krwi oraz ciśnienia. Czasem uzy-
skiwany efekt porównywalny jest do tego,
jaki daje zażycie leków! ADR-4 przynosi ko-

rzystne efekty także w niedomaga-

niach i chorobach nerek – zna-

cząco poprawia ich pracę, co
często znosi obrzęki lub opu-
chliznę.

Większość osób odczuwa

wodę z ADR-4 jako smaczniejszą

i bardziej jedwabistą. Powinno się

go stosować regularnie – przynaj-
mniej 2-3 szklanki płynu z ADR-4

dziennie, lecz można na nim sta-

wiać wszystko co spożywamy.

Można go stosować profilaktycznie,

w każdym wieku i bez ograniczeń. Z dysku
tego może korzystać cała rodzina, działa
ponad 5 lat a jego koszt to ok. 160 zł.

Innym wynalazkiem, który uzupełnia

działanie ADR-4, jest ADR Protect (z ang.
chronić). Ten mały stymulator magnetycz-
ny działa przez kontakt z ciałem. Można go
np.: nakleić pod zegarek, na wkładkę
w bucie. ADR Protect podnosi także odpor-
ność układu nerwowego na zaburzające
wpływy pól elektromagnetycznych. Wytwa-
rzają je: telefony komórkowe, komputery,
telewizory i inne urządzenia elektryczne.
Warto nakleić go na telefon, zwłaszcza
dziecka. Stosowanie ADR Protect poleca-
ne jest też dla osób z kłopotami krążenio-
wymi, zaburzeniami snu lub z obniżoną od-
pornością. Także ten nowatorski wynala-
zek jest w pełni polski i ma europejski cer-
tyfikat urządzenia medycznego klasy I.
Koszt ADR Protect to ok. 30 zł.

Ostatnio zespół polskich naukowców

opracował Maty ADR. Jeszcze nikomu nie
udało się stworzyć tak cienkiej włókniny,
która pochłania prawie w 100% szkodliwe
pola wytwarzane przez większość urządzeń
domowych i kable. Maty chronią miejsce
snu przed wpływami pól elektrycznych, któ-
re mogą być przyczyną zaburzeń snu, cią-
głego zmęczenia, rozkojarzenia, drażliwo-
ści. Mogą zakłócać procesy odbudowy i na-
mnażania się komórek, które zachodzą
głównie we śnie, a nawet być przyczyną kło-
potów z odpornością, w tym alergii. Dzięki
Matom sen jest zdrowszy i głębszy. Wystar-
czy umieścić ją pod materacem lub w po-
szwie kołdry, a jej koszt to od 125 do 490 zł.
Jednak Mata ADR już znajduje zastosowa-
nie w budownictwie. Mata ADR nie wymaga
zasilania i uziemienia.

W Polsce, pomimo braków środków

na wynalazczość, powstają wynalazki
na poziomie światowym. ADR-4 i ADR Pro-
tect zdobyły do tej pory wiele trofeów
na światowych wystawach wynalazczości
i przynoszą zdrowie dziesiątkom tysięcy lu-
dzi. Więcej na www.biomagnetica.pl lub
w folderach, które można zamówić bezpłat-
nie w firmie Biomagnetica: (022) 397 77 02
do 04 (pon.–pt. 10.00–16.00).

R

ADOSŁAW

A

RASZKIEWICZ

Prawidłowe krążenie to objaw zdrowia i podstawa dobrego funkcjonowania
organizmu. Dłonie grabiejące na chłodzie, stopy zimne mimo ciepłych butów, to
ciągła udręka dla wielu osób. Zaburzenia krążenia mogą powodować rozliczne
dolegliwości – od ciągłego marznięcia, przez zaburzenia erekcji u mężczyzn,
po powikłania cukrzycy. Polscy naukowcy opracowali urządzenie, które przynosi
znaczną poprawę obiegu krwi i przynosi ulgę w niektórych przypadłościach.

Krążenie to podstawa

Typowa poprawa ukrwienia rąk u osób

z zaburzonym krążeniem. Badanie wyko-
nano za pomocą kamery termograficznej
– kolory oznaczają różne temperatury. Im
jaśniejszy kolor, tym wyższa temperatura,
a więc i poprawa ukrwienia.

A – pierwsze badanie
B – u tej samej osoby po tygodniu sto-

sowania ADR-4.

P R O M O C J A

a0813.qxd 2010-02-13 15:39 Page 1

background image

ZBRODNIA I KARA

14

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

11.02.

BOGDAN RYMANOWSKI: – Bardzo

jest pan przybity?

ANDRZEJ LEPPER: – Przybity tym,

co się stało w sądzie, nie jestem tak moc-
no. Tego mogłem się spodziewać, jeżeli
przed sądem przesłuchano ponad
170 świadków, w tym zdecydowaną
większość kobiet i tylko pani Aneta Kraw-
czyk pikantnie opowiada o jakichś zbliże-
niach ze mną (...). Ja przedstawiłem do-
wody na to, że w tym czasie i w tych miej-
scach nie byłem. Są artykuły prasowe, są
zdjęcia, gdzie jest pani Krawczyk w in-
nym mieście, a ja jestem gdzie indziej
całkowicie. Są kasety z telewizji publicz-
nej! No i jeżeli moje dowody nie przeko-
nały sądu, to jest mi bardzo przykro (...).

– Sąd uznał, że w latach 2001-2002

żądał pan i przyjmował, w związku
z pełnioną przez siebie funkcją, ko-
rzyści osobiste o charakterze seksu-
alnym od pani Anety Krawczyk. Od
tego miało zależeć jej zatrudnienie
w biurze poselskim pana Łyżwińskie-
go. Był też zarzut usiłowania dopro-
wadzenia innej kobiety do obcowania
płciowego. W obu przypadkach wy-
korzystał pan stosunek zależności
w Samoobronie. Sąd dzisiejszym
werdyktem, panie przewodniczący,
stwierdził, że wiarygodność pani
Anety Krawczyk jest wyższa od pań-
skiej wiarygodności

– Panie redaktorze, ja mogę się tylko

powołać na kilka wyroków wcześniej-
szych. Na przykład sąd stwierdził, że
Andrzej Lepper pomówił pana Cimo-
szewicza z art. 226 – 9 lat temu byłem
skazany. W ubiegłym roku Trybunał
Konstytucyjny orzekł, że artykuł, z któ-
rego mnie skazano, był niezgodny
z konstytucją.

– To jest zupełnie inna sprawa, pa-

nie przewodniczący. Rozmawiajmy
o sprawie, za którą został pan skaza-
ny dzisiaj.

– Ten wyrok jest przede wszystkim

nieprawomocny.

– A jaki był charakter pana stosun-

ków z Anetą Krawczyk?

– Żaden! Nie mogło być żadnej zależ-

ności. Do partii wstąpiła dopiero w 2003
roku... Więc jaka była zależność w la-
tach 2001-2002?

– A dlaczego pana nie było w piotr-

kowskim sądzie podczas odczytywa-
nia wyroku?

– A dlaczego pani Krawczyk nie by-

ło w sądzie, kiedy było moje ostatnie
słowo...

– ...Ale dzisiaj była...

– A po co ja miałem być dzisiaj?
– Nie miał pan odwagi spojrzeć jej

w twarz?

– Ja mam odwagę każdemu spojrzeć

w twarz, tylko czy pani Krawczyk ma
odwagę spojrzeć w twarz ludziom, kie-
dy mówiła, że dziecko jest Łyżwińskie-
go i Leppera, a później jeszcze pojawiał
się ktoś inny. I do dzisiaj nie wiemy, czy-
je jest to dziecko (...).

– Pan chce mi powiedzieć, że zo-

stał skazany za niewinność?

– Oczywiście! Jest to proces poli-

tyczny!

– A sędzia należy do jakiejś partii?
– Nie... panie redaktorze. Ale sąd

przede wszystkim utajnił to wszystko.
A ja chcę jawnego procesu. Chcę być
jawnie przesłuchany i nie będę mówił
o żadnych rzeczach, które mogą zbul-
wersować ludzi czy zniesmaczyć.

– Mam rozumieć, że sąd panu nie

pozwala mówić?

– No tak!
– Zarzuca pan sądowi, że nie był

obiektywny?

– Tak, i w związku z tym jestem nie-

winny (...). Ja poddawałem się bada-
niom na prawdomówność. Wariografy
są w Polsce. A to nie jest uważane jako
dowód w Polsce.

– Wariograf też można oszukać.
– Ale proszę zbadać innych w tej

sprawie, a jeżeli nie, to proszę umożli-
wić mi złożyć zeznania, które nie będą
nikogo gorszyć. O żadnych świń-
stwach opowiadał nie będę. Tylko do-
wody.

– Czyli miały miejsce jakieś świń-

stwa jednak?

– Nie będę o tym mówił, bo żad-

nych styczności z jedną czy drugą
w cudzysłowie pokrzywdzoną nie
miałem. Nikogo nie krzywdziłem, nie
było nic takiego.

– Ale może to, że sąd utajnił ten

proces, jest paradoksalnie dowodem
na to, że jednak doszło do zachowań
drastycznych, które mogą narazić ko-
goś na utratę godności, panie prze-
wodniczący.

– Chodzi mi o to, żebym nie miał za-

mkniętych ust.

– Ale kto panu zamyka te usta?

– No, nie mogę tu u pana nic powie-

dzieć... (...). Powiem tylko, że przedsta-
wiłem dowód na datę w lutym, w maju,
w czerwcu, że nie byłem w danym miej-
scu. Policjant to potwierdził. Jest jego
protokół z tego dnia – że nie byłem tam
w tym miejscu, bo byłem w innym mie-
ście w Polsce.

– Chce mi pan powiedzieć, że sę-

dzia nie wzięła tego pod uwagę?

– Ależ oczywiście. Jak ja mogę być

o siedemnastej w jednym mieście
w Polsce, a o godzinie osiemnastej być
na żywo w telewizji? Kasetę z tego
przedstawiłem.

Inna pani zarzuca mi, że w adrzejki

roku któregoś tam składałem jej
o godz. 20 jakieś propozycje. Określa
datę, dzień, godzinę, wszystko określa.

A ja przedstawiam pismo z LOT-u, że
w tym czasie o 19.30 byłem w samolo-
cie na trasie Warszawa-Gdańsk! To też
nie jest dowód? Nic więcej nie mogę
powiedzieć. No...

– Panie przewodniczący, pytanie

podstawowe: czy miał pan stosunek
seksualny z Anetą Krawczyk?

– Nigdy! Absolutnie nigdy! To mnie

poszargano imię. Jako polityk mogę się
wszystkiego spodziewać, bo pan wie,
kiedy to się zaczęło wszystko? Najpierw
była seksafera, później pismo do Sejmu
o areszt dla Łyżwińskiego – to mogę
mówić, bo to jawne było. Tam pisano
dwukrotnie, że wobec Leppera nie ma
podstaw do postawienia zarzutów. Upa-
dła później afera gruntowa, jak wiemy,
upadł przeciek... (...).

– Rozumiem, że pan zaprzecza, ja-

koby miał pan stosunki seksualne
z panią Anetą Krawczyk.

– Oczywiście, że tak!
– Ale czy doszło do jakichś innych

czynności seksualnych?

– Żadnych czynności. Jak mogło

dojść, powtarzam któryś raz, kiedy
świadkowie, zdjęcia i artykuły prasowe
udowodniły, że mnie w tym miejscu nie
mogło być (...).

– Zapewne widział pan łzy pani

Anety Krawczyk w chwilę po ogłosze-
niu wyroku. Czy tak po ludzku pana
to nie ruszyło, czy nie chciałby pan
powiedzieć jakiegoś słowa, słowa
przepraszam?

– Panie redaktorze, czy pan ze mnie

chce zrobić tutaj sadystę i przestępcę?
Ja nie mam za co przepraszać. Ja tej
kobiecie współczuję. To ona w pierw-
szym artykule powiedziała: „Gdybym
została radną w sejmiku, to tego naj-
prawdopodobniej by nie było. Gdyby
złożyli mi propozycję pracy, to tego naj-
prawdopodobniej nie byłoby”. To, panie
redaktorze, ja mam przepraszać? Ja jej
współczuję i nie żywię żadnej urazy.

– Mówi pan szczerze, że współ-

czuje?

– Oczywiście, że szczerze. Współczu-

ję za to, co ta kobieta zrobiła. Pytam zaś,
kto ją na tę drogę naprowadził? (...).

– Rozumiem, że pański kolega Łyż-

wiński też został skazany za niewin-
ność.

– Ja z Łyżwińskim 24 godziny na do-

bę nie przebywałem...

– Czyli dopuszcza pan możliwość,

że popełnił przestępstwo?

– Niczego nie dopuszczam, bo

wszystko trzeba udowodnić (...).

Wyroki za seksaferę w Samoobronie. Andrzej Lepper, wicepremier w rządzie Jarosława
Kaczyńskiego: 2 lata i 3 miesiące więzienia. Stanisław Łyżwiński, były poseł: 5 lat

W żadnym szambie udziału nie brałem

Fragmenty rozmowy z ANDRZEJEM LEPPEREM

Andrzej Lepper i Stanisław Łyżwiński na ławie oskarżonych
w piotrkowskim sądzie

Fot. M. Tuliński/Forum

a0814-15.qxd 2010-02-13 14:48 Page 2

background image

ZBRODNIA I KARA

15

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

– Sąd stwierdził, że jest dowód na

to, że pan Łyżwiński zgwałcił.

– Sąd pierwszej instancji stwierdził, że

miał tego gwałtu dokonać tam, gdzie
obok w biurze siedziało kilkanaście
osób. No, panie redaktorze, wychodzi
do drugiego pokoju i gwałci?

– To jest możliwe, panie przewodni-

czący.

– Dajmy sobie spokój... Naprawdę

sprawa wyszła na jaw po 5 latach, kiedy
nie została ta i ta druga pani radną...

– Dla takich przestępstw, i chyba się

pan zgodzi, nie powinno być żadnego
przedawnienia. I nie ma znaczenia,
czy to jest 5, 10 czy 15 lat temu.

– Ale też mamy kodeks karny, który

wyraźnie mówi, że przestępstwo trzeba
udowodnić, umieścić je w czasie. Musi
być data, godzina, minuta, miejsce.
A każda sprawa, która jest niewyjaśnio-
na do końca, w której nie ma dowodów
i świadków na niezbitą winę – działa na
korzyść oskarżonego.

– Poczekajmy, panie przewodniczą-

cy, na apelację, bo rozumiem, że bę-
dzie?

– Oczywiście.
– Proszę powiedzieć, czy po tym

werdykcie rozmawiał pan ze swoją ro-
dziną? (...).

– Tak. Córka była u mnie nawet. Żona

naprawdę mocno to przeżywa i tu koń-
czą się żarty. Żona jest z tego powodu
po prostu chora. Naprawdę robię
wszystko, żeby jak najmniej to przeżywa-
ła. Żona nigdy nie dopuszcza myśli, że ja
coś takiego zrobiłem. Natomiast ja
o swoją godność, o to, żeby moje dzieci,
moje wnuki nie wstydziły się mnie, będę
walczył do końca, nawet w Strasburgu.
Udowodnię swoją niewinność.

– Gdyby pan spojrzał na swoje życie

wstecz... Nie dostrzega pan żadnego
momentu w relacjach pańskich i ko-
biet z Samoobrony, w którym przekro-
czył pan granicę, której nie powinien
przekroczyć?

– Nie. Absolutnie. Powtarzam: kilka-

dziesiąt, a nawet ponad 100 kobiet prze-
słuchanych i tylko pani Krawczyk stawia
mnie zarzuty. Bo druga pani nawet nie
była przesłuchana przez sąd. Rozumie
pan to?

– Czy z chwilą ogłoszeniem wyroku

skończył się Andrzej Lepper jako poli-
tyk?

– Mam ciężkie chwile. Powtarzam, ro-

dzinne chwile. Nie dlatego, że żona cze-
ka z wałkiem na mnie, że dzieci wyrzek-
ną się ojca. Absolutnie nie. Ciężkie chwi-
le ze względu na stan zdrowia żony
i dzieci, które cierpią przez to wszystko
i które muszą przez ten ogień, przez to
piekło przejść. Nie będę jednak sztucz-
nie płakał, bo mógłbym też się tu u pana
rozpłakać, mógłbym rozpłakać się w są-
dzie (...).

– Co ze startem pana w wyborach

prezydenckich?

– Zobaczymy, co będzie. Myślę, że nie

jest to czas najlepszy, abym mówił dzi-
siaj o jakichś decyzjach, i myślę, że ten
czas przyjdzie.

– A gdyby pan miał już dziś podjąć

decyzję?

– Na pewno zdecydują o tym władze

partii. Ludzie mnie znają przez tyle lat
i nikt mnie nie widział w Sejmie hulające-
go. Żaden pracownik Sejmu nie zezna
i nie zeznał, że u Leppera były libacje, tak

jak to zeznawały inne osoby w tym pro-
cesie.

– Czyli prowadził się pan jak święty?
– Nie jak święty. Świętych ludzi nie ma.

W życiu popełniłem dużo błędów i dużo
grzechów mam. Ale na pewno nie mam
grzechu wykorzystywania seksualnego
działaczek Samoobrony (...).

– Chciałbym jednak dowiedzieć się,

czy wycofa się pan z życia polityczne-
go? Pomyślał pan o tym?

– Zrobiłbym największą krzywdę sobie

i rodzinie, a przede wszystkim działa-
czom Samoobrony. A swoją niewinność
udowodnię.

– Trzy lata temu o tej samej porze

był pan jeszcze wicepremierem, a dzi-
siaj tak naprawdę jest pan skazany za
przestępstwa seksualne.

– Wyrok jest nieprawomocny.

– Ma pan poczucie, że znalazł się

pan na dnie?

– Ja na dnie nigdy nie byłem i nigdy

w żadnym szambie udziału nie brałem.
Po prostu taki mam charakter i takim je-
stem człowiekiem.

Opr. (MEL, bin)

Przez kilka godzin grał z komisją

hazardową. Odmawiał odpowiedzi
na pytania albo zasłaniał się niepa-
mięcią. Sobiesiak konsekwentnie
powtarzał jak mantrę: „Proszę
o uchylenie pytania” i „Odmawiam
odpowiedzi”. Dzięki temu dopiął
swego. Sejmowi śledczy, którzy po-
czątkowo odrzucili wniosek biznes-
mena Ryszarda Sobiesiaka o prze-
słuchanie za zamkniętymi drzwiami,
ugięli się i zgodzili się przesłuchiwać
go bez udziału osób postronnych.
Lud nie dowiedział się, kto jest „ch.”,
występującym w stenogramach pod-
słuchowych afery hazardowej...

– Są różne szkoły zeznawania. Jedna

z nich to szkoła, którą zastosował So-
biesiak. To szkoła mechanika z filmu
Barei, zamykająca się w słowach: „Nie
wiem, nie znam się, nie orientuję się,
zarobiony jestem!”. No, niewątpliwie
jest zarobiony, zapewne głównie dlate-
go, że wie, kiedy powiedzieć, że nie
wie, nie pamięta oraz zupełnie się nie
orientuje. Takim to wyciągi narciarskie
rosną jak grzyby po deszczu
– pisze
Piotr Cybulski (http://piotrcybulski.sa-
lon24.pl). – Druga szkoła to ta, z której
skorzystał Jarosław Kaczyński. To z ko-
lei zeznawanie na Elektryczne Gitary:
„Co ja robię tu, co ty tutaj robisz, to nie
jest moja afera, więc mnie w nią nie
wrobisz”. To niewątpliwie jeden z naj-
lepszych sposobów, pod warunkiem
że okrasi się go odpowiednią ilością
dowcipów oraz nie pozwoli się pew-
nym typkom zrobić z siebie wielbłąda,
z przyczepionym do grzbietu garbem
cudzych win. No i jeszcze jedna szkoła

zeznawania, z której skorzystał Zbi-
gniew Chlebowski. Ten to w pocie czo-
ła uczył się całe noce i ranki ze swej
marketingowej czytanki o tym, jak zro-
bić dobre wrażenie i nie wyglądać na
winnego, nawet w najmniejszym stop-
niu. To jest zeznawanie na „Pannę An-
dzię”. To od tej piosenki „Padam do
nóżek, panno Andziu, całuję rączki tra-
lala itd.”. Mówienie co dwa słowa
zwrotu „szanowna pani” było dobrym
wybiegiem. Dzięki temu w przekazach
mówiono o szarmanckim Chlebow-
skim, a nie o umoczonym Chlebow-
skim.

Oni i my...

Spektakle w postaci posiedzeń sej-

mowych komisji śledczych rozpatrywa-
ne są oczywiście głównie w kontekście
spraw, które są przedmiotem prac
tychże parlamentarnych ciał. Mało kto
zwraca uwagę w tym natłoku komenta-
rzy i analiz na rzecz dość istotną, jak mi
się wydaje. Otóż te komisje pokazują
bez żadnego znieczulenia i z całą
ostrością, jak mocno polscy politycy
wyalienowali się z rzeczywistości. Mam
coraz większe przekonanie, że „oni”
i „my” żyjemy w zupełnie innych świa-
tach
– zauważa Islander (http://islan-
der.salon24.pl). – „Oni” żyją w świecie
zamkniętym. To świat sejmowych sal,
partyjnych i urzędowych gabinetów,
partyjnych i politycznych intryg oraz
oceanu haseł i nowomowy. I tylko cza-
sami ma okazję stanąć z nimi twarzą
w twarz ktoś, kto powie im parę słów
o tym, jak wygląda świat codzienny,
świat, którego centrum to nie ulica

Wiejska. Weźmy takiego Sobiesiaka.
Niezależnie od tego, co myślimy o tym
facecie w kontekście tak zwanej afery
hazardowej i tego nieszczęsnego wy-
ciągu w Zieleńcu, i niezależnie od oce-
ny tego, co wyczyniał, nie odpowiada-
jąc na pytania posłów. Czy jest wśród
nas ktoś, kto nie zgodzi się z tymi sło-
wami tego człowieka: „Jako polski
przedsiębiorca muszę codziennie ra-
dzić sobie w absurdalnym świecie
wzajemnie sprzecznych przepisów
prawnych, pracowicie tworzonych
przez posłów i zwalczać bezprawne
decyzje podejmowane przez bezmyśl-
nych urzędników, opłacanych także
z moich podatków. Zamiast mi poma-
gać, robią wszystko, aby zniszczyć
tworzone przeze mnie miejsca pracy,
zlikwidować źródła dochodu z tytułu
podatków, bo to, że ja zarabiam na
swoich pomysłach – kłuje w oczy
i przeszkadza”.

Dwuręki kieszonkowy bilard

Podczas wyjaśnień specjalistów

dowiedzieliśmy się, że za uporczywe
uchylanie się od odpowiedzi przesłu-
chiwanemu grozi maksymalna grzywna
10 tys. zł oraz miesiąc odsiadki. Zakła-
dając, że drugie rozwiązanie jest tylko
straszakiem (wszak mamy demokra-
tyczną Polskę), aż dziwne, że Sobie-
siak nie położył tej kwoty na stole i nie
wyszedł ze swoim pełnomocnikiem
„na miasto”. W końcu poseł Arłukowicz
zadał pytanie z kropkami. – „Stwierdza
pan, że ten ch... nie chce dobrze dla
państwa. Kto jest ch...?”. I tutaj mamy
ciekawą językowo-psychologiczną za-

gadkę. Skoro poseł wymawiał (dzienni-
karze nie mieli podglądu) „ch” (albo
„h”), które przecież w naszym języku
brzmi dokładnie jak „h” (albo „ch”) i tyl-
ko niewielu z nas potrafi wymawiać na
dwa sposoby, to skąd wiadomo, w jaki
sposób zasłyszane „ch/h” zapisać?
Dziennikarze zapisali jako „ch”, bo-
wiem wiedzieli, że wahania „ch/h” są
dawno rozstrzygnięte i przecież dosko-
nale wiedzą, co posiadają (i w jaki spo-
sób onego się opisuje), zaś dziennikar-
ki mamy równie nowoczesne, wyzwo-
lone i językowo obyte (sic!), zatem
obie płcie doskonale wiedzą, o co
chodzi i jak się to pisze (albo po prostu
przedstawicielki i przedstawiciele me-
diów świetnie znali zapisy z podsłu-
chów i taka będzie oficjalna wersja).
Jeśli można było mieć wątpliwości co
do znaczenia (czy jednak nie „h”, bo
może jednak: harpagoni, hieny, hipo-
kryci, homosie, hucuły, hulajdusze, hul-
taje, hycle), to już w następnym zdaniu
nie było już żadnych wątpliwości – „Al-
bo oni ze mną w ch... grają, albo się
ze mną umówili”, bowiem to powiedze-
nie jest tak ogólnie znane, że nawet pa-
cholę wie, o co chodzi, zaś ludzie po
studiach muszą wiedzieć – jak to się pi-
sze... Ponieważ komisja badała sprawę
gier hazardowych, to nawet zdanie to
mogłoby być dowodem na to, że zain-
teresowane firmy mają zamiar nie tylko
grać z zastosowaniem jednorękich
bandytów, ale także grać w „ch”, czyli
może w tzw. dwuręki kieszonkowy bi-
lard. Jest bardzo prawdopodobne, że
jedyną sprawą, która zostanie zapa-
miętana z tej afery, to prawidłowa pi-
sownia męskiego atrybutu i choć za to
komisji cześć i chwała!
– pisze Mirnal
(http://mirnal.salon24.pl)

Wybrał: (WA)

Blogi i blagi.pl

Kto jest ch.? Sobiesiak: Nie pamiętam...

a0814-15.qxd 2010-02-13 14:48 Page 3

background image

REPORTAŻ RADIOWY

16

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

8.02

Turystka: – Podchodziliśmy z ko-

legą z Zielonej Doliny, na Słowacji,
na Przełęcz Bielską między Kopami.
Śnieg był coraz głębszy. W pewnym
momencie poprosiłam znajomego,
który był po raz pierwszy w Tatrach,
żeby poczekał na mnie w bezpiecz-
nym – moim zdaniem – miejscu.
Śnieg był najpierw do pół łydki,
a później już po kolana. Zaczęłam
tak kopać, że nie zauważyłam, iż je-
stem w środku żlebu pod przełęczą.
W pewnym momencie usłyszałam
głuche tąpnięcie. W tym samym
czasie śnieg zaczął pękać mi mię-
dzy nogami z paskudnym sykiem.
Pomyślałam: Jezu, lawina! A ona już
leciała. Potem moim zachowaniem

były już tylko odruchy. Wyskoczy-
łam maksymalnie w górę, jak tylko
się dało. Kiedy spadłam, to główny
śnieg zszedł. Zaczęłam się zsuwać,
udając ruchy pływaka, o których wy-
czytałam wcześniej. Szczęśliwie
udało mi się zaczepić czekanem
o trawę, która była pod spodem,
i zatrzymałam się.

Obracało mnie

jak w pralce...

Porucznik: – To był lany ponie-

działek. Zamiast wstać o trzeciej
w nocy, wyszliśmy o szóstej. To był
kardynalny błąd. O tej godzinie czło-
wiek powinien być już w ścianie,
a my dopiero się zbieraliśmy do wyj-
ścia. Wiał halny. Mogłem przewi-
dzieć, że wszystko zejdzie i nie po-
winienem wychodzić ze schroniska.

Nawet nie walczyłem. Przebłysk

– widziałem w schronisku napis:
– Jeśli wpadniesz w lawinę, nie pani-
kuj, po prostu walcz. Usłyszałem ta-
ki trzask, jakby ktoś wszedł na eter-
nit. I to była lawina deskowa.

Bo są lawiny: deska, gruntowa

i pyłowa. Deska – to najczęściej wy-
stępująca w Tatrach Zachodnich.
Ten śnieg płynie jak woda. Lawina
gruntowa to taka, która szarpie
wszystko razem z ziemią. Te lawiny
schodzą wiosną.

A w pyłowej obrywa się nawis

u samej góry. Wpada w dolinę i tnie
żlebem. Zaczynają wznosić się
chmury pyłu w spektakularny spo-
sób. Słychać ją. Takie lawiny obser-
wujemy w filmach. Totalny beton
i ciemność.

Kiedy wpadłem, nie myślałem na-

wet, by się ratować. Byłem przeko-
nany, że to koniec. Wyrwało mnie
głową w dół i obracało jak w pralce.
Szarpało na różne sposoby. W pew-
nym momencie poczułem, jakby
ktoś wepchnął mi szuflę śniegu. Po-
czułem, jakbym się zasklepiał. Wy-

toczyłem się z lawiny i miałem racjo-
nalne uczucie, jakbym był nieucze-
sany. Jak mnie wyrzuciło, siedzia-
łem na bezdechu i zacząłem wymio-
tować tym śniegiem.

Ratownik, który miał wtedy dyżur,

nazywał się Kazimierz Szych. Zapa-
miętałem, bo później robiłem u nie-
go kurs. Mówił, że po tej historii po-
winienem trzy razy do roku chodzić
na kolanach na Jasną Górę.

Siedziałem na tyłku i zjeżdżałem

na dół do Czarnego Stawu co
najmniej kilometr, nie mogąc się za-
trzymać.

Ratownicy TOPR-u: – Ostatnia la-

wina?... Śnieg leżał tylko w żlebach
– nawiany na lód. Stąd był pierwszy
stopień. Zdjęcia są robione dzień
wcześniej. To rejon Żabiego Oka
– Żabi Niżni. Lawina spadła w miej-
scu, gdzie nikt by się jej nie spodzie-
wał. To było pod koniec grudnia
2009 roku. Wszyscy zostali bardzo
szybko zlokalizowani, bo tego śnie-
gu było niedużo.

– Czas jest kluczowym elemen-

tem, jeśli chodzi o przeżycie zasypa-
nych osób pod lawiną, w sytuacji, je-
śli dochodzi do zasypania całkowi-
tego. Na podstawie kilku tysięcy wy-
padków lawinowych wykreślamy ta-
ką krzywą przeżycia. W ciągu pierw-
szych 18 minut od zasypania aż
90% osób żyje. Gdybyśmy zdążyli
w ciągu 18 minut ich odkopać, to tyl-
ko jeden na dziesięciu byłby nieży-
wy. W wymienionej wcześniej minu-
cie jest dramatyczny spadek krzy-
wej. W 35. minucie od zasypania, to
już tylko 35% jesteśmy w stanie ura-
tować. Kolejny spadek następuje
w 120. minucie, wtedy tylko 7% wy-
dobywamy żywych. Nie ma takiej or-
ganizacji ratowniczej na świecie,
która byłaby w stanie dotrzeć wcze-
śniej niż w ciągu 20 minut.

– To jest tak zwane ABC. Pips, ło-

patka i sonda. Ludzie generalnie
rozbierają się. Zrywają plecaki, ubra-
nia, czapki, rękawiczki, kijki, narty…
to wszystko fruwa.

Pips to taka ogólna nazwa. Wszyst-

kie urządzenia pracują na tych sa-
mych częstotliwościach. Gdyby za-
sypała mnie lawina i miałbym to
na sobie, moje szanse na ocalenie
byłyby dużo większe. Przede wszyst-
kim łatwiej byłoby mnie zlokalizować
pod śniegiem. Urządzenie wskazuje,
czy dana osoba żyje. Wtedy na ekra-
nie mojego „informatora” pojawia się
pikające serduszko. Jeśli odnajdę
człowieka, który już nie oddycha, ta-
kowe serduszko nie miga. Omijam to
miejsce i szukam żywych ludzi.
Wiem, że jeśli nawet wydobędę mar-
twą osobę pół godziny później, to nic
to nie zmieni. Skupiam się najpierw
na tych, którym mogę jeszcze po-
móc.

– Bardzo niebezpiecznym zjawi-

skiem są lawiny powtórne. Ekipa ra-

Przed lawiną nie da się uciec

Biały pociąg

Tędy przeszła lawina

Fot. Reuters

a0816-17.qxd 2010-02-13 15:48 Page 2

background image

townicza wchodzi, by odnaleźć zagi-
nionych, i bywa, że sama staje się
ofiarą śniegu.

– Pod Szpiglasową Przełęczą ze-

szła lawina, która przysypała tury-
stów. Naszych dwóch kolegów po-
szło po nich z Pięciu Stawów. W cza-
sie podejścia w to miejsce znaleźli-
śmy już jedną osobę. Okazało się,
że nie będę potrzebny do pracy
z psem, więc zawróciłem z czworo-
nogiem do

schroniska. Kiedy

po 15 minutach już byłem na miej-
scu, usłyszałem hałas. Obejrzałem
się i już wiedziałem, że muszę wra-
cać. Kolegów zasypało. Niestety, mi-
mo najszczerszych chęci i pracy nie
udało się ich wszystkich ocalić.

Światełka pod śniegiem

– Miałem szczęście, ciągnąłem

za sobą tzw. punki, środek transpor-
tu. Ręka znajdowała się ponad śnie-
giem i trochę głowy też mi wystawa-
ło. Miałem wrażenie, że tylko mnie
zasypało. Ciemno dookoła. Poczu-
łem, jak ten śnieg zaczyna tward-
nieć i mnie zgniatać. Czułem coraz
większy napór na klatkę piersiową.
Dziwne myśli człowiekowi do głowy
przychodzą. Czy głowa zastanie
przysypana za chwilę, czy nacisk
tych mas śniegu będzie tak silny, że
nie będę mógł oddychać. Miałem
radio na wierzchu, więc zawołałem,
że wszystko w porządku.

Zawołałem raz jeszcze i usłysza-

łem, że wszyscy jesteśmy zasypani.
Wtedy tą jedną ręką odgrzebałem
drugą, by jak najszybciej uwolnić się
z zaspy i zdjąć narty.

Pierwszy obraz, jaki ukazał mi się,

gdy uwolniłem się ze śniegu, to wy-
grzebujący się kolega oraz noga in-
nego, który także starał się wydo-
stać. Po charakterystycznym kombi-
nezonie poznałem Maćka,
a po światełkach pod śniegiem zlo-
kalizowałem jeszcze dwóch kole-
gów, którzy wychodzili spod śniegu.
Kolejnych naszych przyjaciół nie
zlokalizowaliśmy, więc skupiliśmy
się na ich poszukiwaniu.

– Zginęło dwoje naszych – Bartek

i Maja. Chyba ze dwa lata wcześniej
– Maciej.

– Ci, którym udaje się ujść z ży-

ciem, to albo zostali wyrzuceni
na bok lawiny, albo byli zakopani
na tyle szybko, że zdołali się uwolnić
sami.

– Tylko w książkach i filmach jest

tak, że lawina spada i ludziom udaje
się uciec. To jest straszna siła i szyb-
kość. Jak kogoś dopadnie, to ginie
jak topielec. Nie może wciągnąć po-
wietrza. Dusi się.

Deska strąca ludzi, a potem zasy-

puje. Mieliśmy w Świstówce taki
przypadek, że gość dopiero po go-
dzinie został wykopany i żył. Przysy-
pała go właśnie lawina deskowa,

a płyty ułożyły się tak, że miał czym
oddychać. Jeden z ratowników usły-
szał go, jak wołał.

– Największa lawina w Polsce,

pod względem ofiar, zeszła w Karko-
noszach. To było około 30 lat temu.
Kilkanaście osób wtedy zginęło.

– Człowiek nie zastanawia się, że

coś takiego może się przydarzyć,
kiedy idzie i patrzy na wędrującego
przed nim kolegę. I nagle... wszyst-
ko się urywa.

– Są wyjątki. W 2002 roku nie-

miecki snowboardzista spędził pod
śniegiem 20 godzin. To niewiary-
godne, ale udało mu się przeżyć.
Nawet najmniejsza przestrzeń
w okolicach ust i nosa umożliwiają-
ca oddychanie daje nadzieję
na ocalenie.

– Jedni płaczą, inni krzyczą, jesz-

cze inni chodzą w kółko i czegoś
szukają. Są w szoku, histeryzują.
Rzadko zdarzało się. że z odrato-
wanym można było od razu normal-
nie porozmawiać.

Granica pułapu

Turystka: – Kiedy człowiek idzie

w góry, zawsze liczy się z tym, że może
to być jego ostatnie wyjście, ale jest
tak, że podejmuje to ryzyko. Ustala so-
bie jakiś jego pułap i stara się go nie
przekraczać. Raz się uda, to może i na-
stępny. Ten pułap coraz to sobie pod-
nosi i w pewnym momencie przegina.

– Weekend. Trudno się wstrzelić

w pogodę. Myślę, że to najczęstsza
przyczyna wypadków. Tatry to ma-
łe góry, jeśli chodzi o turystykę.
Jest tam kilka miejsc i szlaków tu-
rystycznych, które są często od-
wiedzane latem. Ludzie zwykle my-
ślą sobie tak: byłem latem, to i zi-
mą też mogę wejść. Lawin schodzi
bardzo dużo. Sławne robią się te,
które kogoś przysypią. Jak się my-
śli i niezdrowe ambicje schowa
w kieszeń, to da się i wejść, i jest
bezpiecznie. Trzeba też mieć tro-
chę szczęścia, ale szczęście nie
przychodzi samo.

– Jak walczyć z lawinami? Profi-

laktyką, bo już w samej lawinie czło-
wiek nic nie zrobi. Tatry stoją tu, po-
dobno, 35 tysięcy lat. Będą jeszcze
stały. Przyjedziesz za rok czy
dwa, też będą stały, a życie można
stracić bardzo łatwo.

REPORTAŻ:

EWA SZKURŁAT-ADAMSKA

OPRACOWAŁA:

AGNIESZKA PACHO

W reportażu wystąpili ratownicy

Tatrzańskiego Ochotniczego Pogo-
towia Ratunkowego: Roman Szad-
kowski, Sylweriusz Kosiński, Jerzy
Maciata, Edward Lichota oraz po-
rucznik Andrzej Gilarok. Kobieta pro-
siła o anonimowość.

Jed no jest pew ne – naj lep szym spo so bem na za po -
bie ga nie gry pie i zi mo wym cho ro bom, jest sku tecz ne
wzmoc nie nie od

por no ści. Na

sze bab

cie już la

tem

przy go to wy wa ły „amu ni cję” na zi mo wą wal kę z wi ru -
sa mi. W tym ar se na le jed no z głów nych miejsc zaj mo -
wał sok z bzu czar ne go. Na tu ral ne skład ni ki te go
owo cu wręcz dzie siąt ku ją wi ru sy i od tru wa ją or ga nizm.
Ta kie, lecz wie lo krot nie sil niej sze wła ści wo ści, ma eks -
trakt z gra na tu. Ten smacz ny, choć ma ło u nas po pu -
lar ny owoc, do

pie ro nie

daw no zo

stał od

kry ty dla

me dy cy ny. Ale już sta ro żyt ni ce ni li go za nie zwy kłą
moc lecz ni czą. Nie do syć, że ma on dzia ła nie od mła -
dza ją ce, to po li fe no le w nim za war te bar dzo wzmac -
nia ją na szą od por ność. Wie le do wie dzieć się o nim
mo żna na stro nie www.drja cobs.pl. Eks trakt z gra -
na tu ma też sil ne dzia ła nie prze ciw za pal ne. Po łą cze -
nie eks trak tu z gra na tu z dzi kim bzem da je

nie mal po dwo je nie

lecz ni czych sił po li fe no li. Jed na kże na ukow cy za uwa -
ży li, że je że li uzy ska ną mie szan kę pod da się fer men -
ta cji za po

mo cą bak

te rii pro

bio tycz nych, to si

ła

eks trak tów po tę gu je się. Opa ten to wa li tę tech no lo gię
i tak po wstał pre pa rat no wej ge ne ra cji – Gra na imun.
Gra na tem w gry pę? Cze mu nie!

W eks trak cie Gra na imun si ła gra na tu zo sta ła spo tę go -
wa na przez do da nie wi ta mi ny D, któ ra zwy kle ko ja rzy
się z moc ny mi ko ść mi i za po bie -
ga niem krzy wi cy. Jest ona jed nak
szcze gól nie wa żna dla ukła du od -
por no ścio we go. Na tu ral nie wy twa -
rza na jest w skó rze pod wpły wem
pro mie ni sło necz nych. Je sień i zi -
ma, zwłasz cza po prze dzo na ma ło
sło necz nym la

tem, ozna

cza dla

nas jej po wa żne bra ki. Stąd u wie -
lu osób bio rą się znacz ne zi mo we
spad ki od por no ści, bo bez wi ta mi -
ny D nie ma pro duk cji wie lu prze -
ciw ciał. Lecz ma ona jesz

cze

jed ną bar dzo wa żną ce chę – za -
po bie ga nad

mier nym re

ak cjom

za pal nym. A prze cież czę sto

nie sa ma gry pa

jest pro ble mem, lecz jej po wa żne
po wi kła nia – głów nie za pa le nie
płuc. To ono wła

śnie jest przy

czy ną

więk szo ści zgo nów po gry pie. Eks trakt z gra na tu
i wi ta mi na D ha mu ją sta ny za pal ne i pod no szą od por -

ność. Dla

te go chro

nią nie tyl

ko przed gry

pą ale

i przed jej po wi kła nia mi.
Do peł nie niem eks trak tu Gra na imun jest bo gac two ła -
two przy

swa jal ne go cyn

ku i se

le nu. Pier

wiast ki te

uszczel nia ją bło

ny ślu

zo we i wzmac

nia ją ko

mór ki

obron ne. Ma ją jed nak jesz cze jed ną nie zwy kłą ce chę
– znacz nie spo wal nia ją, a na wet unie mo żli wia ją na mna -
ża nie i po wsta wa nie no wych mu ta cji wi ru sa gry py.

Eks trakt Gra na imun

ma jesz cze jed ną wa żną za le tę. Dzię ki lek kie mu prze -
fer men to wa niu uwol nio ne zo sta ły lecz ni cze po li fe no le,
któ re nor mal nie wchła nia ne są do pie ro po prze tra wie -
niu. Dla te go war to ścio we skład ni ki wchła nia ją się już

w ustach i gar dle. Odro bi na al ko ho lu za war ta
w eks trak cie uła twia je go szyb kie prze ni ka nie
do ślu zó wek. To znacz nie pod no si od por ność

tych naj bar dziej na ra żo nych na atak wi -

ru sów miejsc. War

to ścio we skład

ni ki

Ga na imun nie są nisz czo ne przez so ki

żo łąd ko we i słu żą na wet oso bom ze

sła bym tra wie niem.

Ga na imun po pra wia wy gląd skó ry,

wzmac nia ko ści, zę by, pa znok cie
i

wło sy. Po

ma ga prze

trwać

w zdro wiu nie

przy jem ny czas

chło dów i wejść w wio snę z peł nią
sił. Gra

na imun jest no

wo ścią

w Pol sce i mo żna go ku pić w do -
brych ap te kach. Za mó wić go mo -
żna ta kże wy sył ko wo na stro nie
www.gra na imun.pl

lub pod nu -

me rem te le fo nu 071 373-84-58.

R

A DO SŁAW

A

RASZ KIE WICZ

Siarczyste mrozy chyba już za nami, choć luty może nas jeszcze nimi
zaskoczyć. Pomimo wielu kłopotów jakie przynoszą, mają także jeden plus
– w powietrzu nie ma wilgoci. A to gwarantuje, że choroby przenoszone drogą
kropelkową „śpią” snem zimowym. Jednak nieuchronnie idzie odwilż, a z nią
znowu masowe zachorowania na grypę. Na szczepienie już dawno za późno
ale jest jeszcze czas żeby dobrze przygotować się na spotkanie z wirusem.

Gra na tem w gry pę

R E K L A M A

Informacja dla aptek

– produkt dostępny w hurtowniach:

Farmacol, Phoenix, Slawex.

a0816-17.qxd 2010-02-13 15:48 Page 3

background image

KUKURYKU!!!

18

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Oskarżam ministra skarbu Alek-

sandra Grada o działania, prowadzą-
ce do nieuchronnej śmierci jednej
z największych firm państwowych
wraz z jej regionalnymi oddziałami.
Oskarżam Grada o permanentne
działanie na niekorzyść Skarbu Pań-
stwa i obywateli. Oskarżam ministra
o bezmyślne doprowadzenie do sy-
tuacji, w której Telewizja Polska SA
stała się symbolem medialnego i fi-
nansowego dna. Boję się też, że
bezkarny Grad to, na co zezwolił
w TVP, zaadaptuje na przykład
w KGHM albo Orlenie. Czy nie ma
w rządzie nikogo, kto mógłby prze-
szkodzić mu w tym eksperymencie.

Telewizja Polska SA stała się w pa-

noramie krajowych przedsiębiorstw
firmą najgorszą, fatalnie zarządzaną,
w praktyce rzuconą na łup partiom
politycznym, czyli stołecznej łobuze-
rii. Telewizję Polską SA można dziś
pokazywać publicznie jako podręcz-
nikowy wzór, jak pod żadnym pozo-
rem nie wolno kierować firmą. To tłu-
maczy, dlaczego Telewizja Pol-
ska SA stała się biznesowym trupem
podobnym Stoczni Gdańskiej im. Le-
nina i wkrótce podzieli jej los. Nie ma
najmniejszego uzasadnienia, by taki
nowotwór, jaki otorbił się przy Woro-
nicza w Warszawie, miał prawo ist-
nieć dalej.

O TVP napisano już wiele. Za wie-

le. Niewiele zrobiono. Na normalnym
rynku żadna firma prowadzona tak,
jak TVP, nie dotrwałaby do końca ro-
ku fiskalnego. Tysiące zatrudnionych
ludzi, setki dyrektorów, tuziny związ-
ków zawodowych, gigantyczne pie-
niądze. I nieprawdopodobny bała-
gan. Gdzie znajdziemy na świecie ta-
kie monstrum gospodarcze jak TVP,
które przeżyłoby zgodnie z zasada-
mi rynkowymi i korzyścią dla kogo-
kolwiek choćby rok? Nie, nigdzie
czegoś takiego nie znajdziemy, bo
coś takiego nie ma prawa istnieć.
Nawet gdyby kierował nim jakiś nad-
zwyczajny orzeł biznesu.

„Wyborcza” doniosła o zastana-

wiających decyzjach, które nas, tele-
widzów, niebawem czekają. Decy-
zjach programowych rzecz jasna, bo
na strukturalne liczyć nie możemy.
Oto dyrekcja programu I postanowi-
ła zdjąć z ekranu kultowy program
dla dzieci, istniejący w TVP od

1972 roku – „Teleranek”. Bo słaba
oglądalność, wyczerpana formuła
i w ogóle brak kasy. Ale „Teleranek”
nie jest byle czym. Przecież to na je-
go braku wyrosło pokolenie naj-
ostrzejszych krytyków PRL-u. Ani
przedtem, ani potem nie pojawili się
publicyści surowiej osądzający stan
wojenny i Wojciecha Jaruzelskiego,
jak ci, którzy 13 grudnia 1981 roku
siedzieli rano na nocnikach, a tu ki-
cha! Nie ma „Teleranka”! – pokazują
za to generała, który ogłasza coś,
czego nikt rozumem nie ogarnia. Kto
miał więc wyrosnąć z tych, co wów-
czas cichutko stękali na emaliowa-

nych nocniczkach? Wiadomo! Re-
wolucjoniści. Oby teraz, kiedy kole-
sie z TVP SA znów rżną po ramówce,
historia się nie powtórzyła i nie naro-
dziło się kolejne pokolenie zbunto-
wanych.

Telewizja Polska nigdy nie miała

dość pieniędzy. Nie ma zresztą na
świecie żadnej telewizji, która miała-
by kasy dość na wszystko. Trzeba
umieć ją zarabiać, ale jeszcze bar-
dziej trzeba umieć ją wydawać. Tym-
czasem nasza telewizja publiczna nie
wydaje pieniędzy, ona nią szasta bez
opamiętania. Pensje, przywileje, od-
prawy, eksperci, kary, odsetki... Z fir-
my wypływa nieustannie strumień
pieniędzy. Naszych i państwowych.
Tego nikt nie pilnuje. To tylko pozór,

że TVP jest spółką akcyjną, więc
podmiotem prawa handlowego.
W spółce prawa handlowego zarzą-
dy, które tak prowadziłyby firmę, sie-
działyby od dawna w Białołęce lub
Rawiczu z długimi wyrokami. Bo nie
ma bardziej wkurwiającej winy, jak
działanie na szkodę własnej firmy.

Telewizja publiczna od lat jest pu-

bliczna jak dom. Dziś, gdy na rynku
operują z sukcesem prywatni nadaw-
cy, niemający abonamentu, więc za-
trudniający niewielki procent boha-
terskiej załogi TVP, bez biurokracji,
która tylko do kolaudacji trzech pro-
gramów w miesiącu wymaga ośmiu

redaktorów (!), nikt nie uwierzy, że nie
może być lepiej. Ale nie ma tu od-
ważnego (nawet właściciel się boi
swego przedsiębiorstwa), żeby to
dziadostwo zamknąć, wyrównać po-
le i zacząć wszystko od nowa. To dla-
tego minister Grad, ciężko grzeszący
przez zaniechanie, powinien stać
przed sądem, zostać skazany w try-
bie doraźnym i przez pięć najbliż-
szych lat wdzięczyć się nie do kamer,
ale klawiszy. Pisze „Wyborcza”: Auto-
rzy programów dla dzieci twierdzą,
że koszt realizacji premierowego od-
cinka to kilkanaście tysięcy złotych,
czyli mniej więcej wysokość pensji
dyrektora w TVP średniej rangi. Ale
jak wyliczył związek zawodowy Wi-
zja, w TVP pracuje 482 dyrektorów

i kierowników, a ci muszą być, jak
wiadomo, ważniejsi od „Teleranka”.
Szyderstwem historii jest natomiast
fakt, że w miejsce zdjętego dziś „Te-
leranka”, TVP z dumą emituje sojusz-
niczą sagę Janusza Przymanowskie-
go wyklętą od Wildsteina „Czterech
pancernych i psa”.

Należę do telewizjotów od telewizji

uzależnionych i od zawsze płacą-
cych abonament. Takich osłów jak
ja, są w Polsce miliony, dlatego czu-
ję się głęboko zażenowany, gdy wiel-
ka pani Schymalla w autoreklamie
TVP, głosem Godzilli, obiecuje mi raj,
hurysy i inne gadżety, jeśli tylko jej
zapłacę. Tymczasem ja oczekuję tyl-
ko jednej nagrody – dobrego progra-
mu telewizyjnego. Bo za to płacę. Ja
jestem wobec TVP w porządku, ale
TVP nie jest w porządku wobec
mnie. Jest skandalicznie niepunktu-
alna, archaiczna i zarazem cwaniac-
ka, a co najgorsze, jest przede
wszystkim telewizją powtórkową. To,
co kiedyś było przekleństwem let-
nich wakacji, trwa obecnie 12 mie-

sięcy. Nowe są tylko reklamy, bo to
one są dla bankrutującej TVP naj-
ważniejsze. Lektura programu TVP
w jednym, dowolnie wybranym tygo-
dniu, to literalny przegląd dorobku
produkcyjnego telewizji z lat 70.
ubiegłego wieku. A ja już płaciłem
wtedy abonament, więc kiedy dziś
oglądam po raz siedemset trzydzie-
sty czwarty „Stawkę większą niż ży-
cie”, „Doktor Ewę” czy „Czarne
chmury”, to mam nieprzeparte wra-
żenie, ba! – pewność nawet mam, że
ja już za to kiedyś swoim abonamen-
tem opłaciłem! A firma, która wielo-
kroć sprzedaje to samo, jest zwy-
czajnym złodziejem.

HENRYK MARTENKA

Telewizja Polska zamiast zarabiać tnie koszty. Zamiast mądrze
sobą zarządzać likwiduje kultowe programy

„Teleranek” pomścimy!

Korespondencja własna sprzed telewizora

Rys. Katarzyna Zalepa

a0818.qxd 2010-02-13 12:07 Page 2

background image

KATASTROFA!

19

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Lenistwo urzędników Minister-

stwa Infrastruktury nie jest jedyną
przyczyną katastrofalnych opóź-
nień w przygotowaniu Polski do
Euro 2012. Z protokołów NIK, do
których dotarły „Angora” i Onet.pl,
wynika, że równie ważnym powo-
dem tej sytuacji jest fatalny spo-
sób gospodarowania publicznymi
pieniędzmi przeznaczonymi na
modernizację dróg.

7,3 mln zł – taką kwotę w 2010 ro-

ku wyda warmińsko-mazurska poli-
cja na sprzęt do ścigania kierowców
łamiących przepisy ruchu drogowe-
go. Za tę kwotę kupi m.in. 18 samo-
chodów wyposażonych w wideoreje-
strator, w tym 12 nieoznakowanych,
20 specjalistycznych laserowych
mierników prędkości i 20 alkomatów
najnowszej generacji. Z budżetu
warmińsko-mazurskiej policji na te
kontrowersyjne zakupy przeznaczo-
nych zostanie niecałe 1,5 mln zł.
Resztę – prawie 5,9 mln zł wyłoży
Europejski Fundusz Rozwoju Regio-
nalnego.

– Wszystko po to, aby poprawić

bezpieczeństwo na drogach nasze-
go województwa
– tłumaczy komi-
sarz Anna Fic – rzeczniczka komen-
danta wojewódzkiego policji
w Olsztynie. Fic tłumaczy, że Unia
Europejska zobligowała Polskę do
ograniczenia o 50 proc. liczby śmier-
telnych wypadków. Policja wychodzi
naprzeciw tym oczekiwaniom w ten
sposób, że zamierza skuteczniej ści-
gać sprawców wykroczeń drogo-
wych. – Piraci drogowi nie będą mie-
li na naszych drogach żadnych szans
– przekonuje Fic. – Będziemy rów-
nież z całą surowością karać osoby
kierujące pojazdami pod wpływem
alkoholu.

Opóźnione remonty

Zakup nowych fotoradarów, wideo-

rejestratorów i laserowych mierników
prędkości to najbardziej sprawnie
przeprowadzona „inwestycja” w wo-
jewództwie warmińsko-mazurskim.
Sprzęt do ścigania kierowców to je-
dyna pozycja, którą zrealizowano
szybciej, niż przewidywał plan. W po-
zostałych aspektach przygotowań do
turnieju piłkarskiego opóźnienia są
kompromitujące. O

ile bowiem

urzędnicy spieszą się z zakupem
i ustawianiem nowych fotoradarów,
o tyle koniecznym remontom dróg
nie poświęcają już tyle energii. Dla
przykładu: w tym samym wojewódz-
twie warmińsko-mazurskim
w 2009 roku prowadzono roboty na

170 kilometrach dróg. W większości
(146 km) były to kontynuacje prac
rozpoczętych w 2008 roku, które
z kolei stanowiły kontynuację prac
z... roku 2007. W najbliższych
12 miesiącach roboty będą prowa-
dzone na 260 kilometrach, w tym na
130 kilometrach, których „nie zdążo-
no” poprawić w ciągu prawie 3 ostat-
nich lat. „Przedłużające się remonty
nawierzchni mogą nie zostać ukoń-
czone przed rozpoczęciem turnieju
UEFA 2012”
– ostrzega raport NIK.

Wspomniany bałagan odbił się

oczywiście na najważniejszej inwe-
stycji drogowej w województwie war-
mińsko-mazurskim. To budowa drogi
S-7 między Pasłękiem a miejscowo-
ścią Napierki. Dopiero w styczniu
2010 roku, a więc kilka tygodni temu,
Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych
i Autostrad podpisała umowę z firmą,
która wygrała przetarg. W komunika-
cie GDDKiA czytamy: „Wykonawca
stwierdził, że droga zostanie oddana
do użytku do 31.05.2012”.
Są to
oczywiste mrzonki. Protokół NIK
zwraca uwagę, że przetarg na wyko-
nanie tej trasy winien być zakończo-
ny najpóźniej w roku 2008. „W związ-
ku z opóźnieniami realne szanse na
wykonanie drogi S-7 zgodnie z wyma-
ganiami UEFA należy ocenić na lata
2013-2014”
– czytamy w dokumen-
cie. Jeśli wierzyć protokołowi, to
główna droga ekspresowa na Warmii
i Mazurach zostanie oddana do użyt-
ku najwcześniej... rok po zakończe-
niu piłkarskich finałów.

NIK: radary

nieuzasadnione

„Angora” i Onet.pl spróbowały po-

liczyć, ile publicznych pieniędzy zo-
stanie w 2010 roku wydanych na fo-
toradary. Zapytania wysłaliśmy do
policji, ministerstw, urzędów woje-
wódzkich, straży miejskich i gmin-
nych. Nie mogliśmy wykonać precy-
zyjnych wyliczeń, ponieważ wiele
wspomnianych urzędów nie podało
nam dokładnych kwot, twierdząc, że
będzie to zależało od wielu czynni-
ków, m.in. od sytuacji budżetowej
każdego pytanego i od ogólnej sytu-
acji gopodarczej kraju. Udało nam
się ustalić, że w województwie war-
mińsko-mazurskim, oprócz zakupów
Komendy Wojewódzkiej Policji, gmi-
ny, powiaty i urząd wojewódzki wy-
dadzą dodatkowo 1,1 mln zł na foto-
radary, które staną przy najważniej-
szych drogach (dodatkowe urządze-
nia pomiarowe dostaną straże miej-
skie i gminne). Daje to więc 8,6 mln
zł wydanych na ten cel. Przyjęliśmy
optymistycznie, że przeciętne pol-

skie województwo wyda na te urzą-
dzenia tylko połowę tej kwoty. W Pol-
sce mamy 16 województw. Oznacza
to, że w 2010 roku na fotoradary zo-
stanie przeznaczonych ok. 70 mln zł.
Jeśli przyjąć, że tyle samo pieniędzy
inwestowano w ten sprzęt w ciągu
ostatnich lat, wychodzi, że w latach
2007-2010 wydatki na sprzęt do ka-
rania kierowców zamkną się w kwo-
cie ok. 280 mln zł. Za te pieniądze
można byłoby zbudować przynaj-
mniej kilkanaście kilometrów nowo-
czesnej autostrady np. z Krakowa do
Rzeszowa (ten ostatni odcinek wy-
daje się szczególnie ważny w związ-
ku z Euro).

Co ciekawe: zakupy fotoradarów

dla organizacji turnieju nie mają żad-
nego znaczenia. „Wymagania piłkar-
skiej federacji UEFA w zakresie infra-
struktury transportowej nie obejmują
urządzeń elektronicznych do pomia-
ru prędkości pojazdów (...). W kwestii
spełniania wymogów UEFA w zakre-
sie infrastruktury transportowej na
turniej UEFA Euro 2012 inwestycje
w te urządzenia nie znajdują uzasad-
nienia”
– czytamy w protokole NIK.

Miliony od kierowców

– Fotoradary to inwestycja, która

nie tyle ma poprawić bezpieczeń-
stwo na polskich drogach, ile zapew-
nić większe wpływy do rozmaitych
urzędów
– mówi Jan Pietrzak – twór-
ca kabaretu „Pod Egidą”, głośny kry-
tyk obecnego systemu ścigania wy-
kroczeń drogowych. – Cały system
represjonowania kierowców ma nas
ukarać za głupotę i nieudolność wła-
dzy, która nie umie budować dróg.
Pietrzak podkreśla, że surowe kara-
nie kierowców wcale nie przyczyniło
się do zmniejszenia liczby wypad-
ków. Jego słowa potwierdzają staty-
styki: od 10 lat na polskich drogach
dochodzi do 45-55 tys. wypadków,
w których ginie 5,1-5,5 tys. osób.
– Urzędnicy chcą z nas zedrzeć pie-
niądze
– mówi bez ogródek Pietrzak.
Kierowcy są dla nich wymarzonym
celem, bo można tę pazerność tłu-
maczyć troską o nasze bezpieczeń-
stwo.
W 2008 roku do kasy Mazo-
wieckiego Urzędu Wojewódzkiego
z

tytułu mandatów wpłynęło

71 mln zł. W 2009 roku już prawie
80 mln zł. Co się stało z tymi pie-
niędzmi? – Zatrudniliśmy nowe oso-
by w urzędzie, które zajmują się ścią-
ganiem mandatów
– mówi Ivetta Bia-
ły, rzeczniczka urzędu. – Przyznali-
śmy również podwyżki i premie
wszystkim naszym pracownikom.

W 2008 roku do urzędów woje-

wódzkich w całym kraju wpłynęło

723 miliony złotych z tytułu manda-
tów karnych. W poprzednim roku już
ponad 918 milionów. Nic więc dziw-
nego, że policja i samorządy inwestu-
ją ogromne pieniądze w sprzęt do ka-
rania kierowców. Dla przykładu: w sa-
mym tylko 2008 roku Komenda Głów-
na Policji zakupiła 119 wideorejestra-
torów. Po drogach całej Polski jeździ-
ło wówczas 175 nieoznakowanych
radiowozów wyposażonych w to
urządzenie. Rok później takich pojaz-
dów było 260. Pod koniec tego roku
ma ich być już 341.

Wycieczki na Ukrainę

Fotoradary to niejedyny przykład

złego gospodarowania pieniędzmi
przeznaczonymi na organizację Eu-
ro 2012. Urzędnicy, planując organi-
zację mistrzostw, pomyśleli przede
wszystkim o własnym komforcie
i własnych przywilejach. Wiosną
2007 roku, kilka dni po ogłoszeniu
decyzji UEFA o przyznaniu prawa do
organizacji turnieju Polsce i Ukrainie,
w Ministerstwie Sportu i Turystyki po-
wstał specjalny fundusz na delega-
cje zagraniczne pracowników resor-
tu zajmujących się Euro 2012.
– Szkoda, że urzędnicy wykazali się
energią w działaniu tylko wtedy, gdy
chodziło o ich przywileje i luksusy
– ubolewa Robert Gwiazdowski, wie-
loletni prezes Centrum im. Adama
Smitha.

Do końca 2007 roku w budżecie

resortu sportu przeznaczono na de-
legacje zagraniczne 290 tys. zł. Ce-
lem wyjazdów były takie kraje jak:
Jordania, Argentyna, Chiny, Brazy-
lia, Kolumbia i Meksyk. Rok później
na podróże zagraniczne pracowni-
ków resortu wydano 497 tys. zł,
a delegacje zaplanowano m.in. do
Maroka, Kanady, Chile i Peru oraz
do krajów Zatoki Perskiej. Po co
urzędnicy tam wyjeżdżali? – Wyjazdy
służbowe wynikały z konieczności
poszukiwania partnerów bizneso-
wych zainteresowanych inwestycja-
mi w organizowanie turnieju Euro
2012 w Polsce
– napisało nam Biuro
Prasowe resortu.

Z protokołu NIK, który ujawniliśmy

tydzień temu, wynika, że opóźnienia
w przygotowaniach infrastruktury do
Euro 2012 są wręcz katastrofalne.
Według dokumentu, najważniejsze
inwestycje drogowe i kolejowe nie
zostaną ukończone przed pierw-
szym gwizdkiem. Jest więc możliwe,
że UEFA podejmie decyzję o ode-
braniu Polsce i Ukrainie prawa do or-
ganizacji mistrzostw. Na otarcie łez
zostanie nam wówczas... gęsta sieć
fotoradarów.

LESZEK SZYMOWSKI

PS Więcej o kuriozalnym gospo-

darowaniu publicznymi pieniędzmi
przeznaczonymi na Euro 2012 czytaj
na portalu Onet.pl

Przygotowania do Euro 2012

(2)

Fotoradary zamiast dróg

a0819.qxd 2010-02-12 13:10 Page 1

background image

LEW LEWICY

20

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Z wykształcenia jest prawnikiem,

z zamiłowania wykładowcą akade-
mickim. Przez 23 lata był w PZPR,
potem zakładał Socjaldemokrację
RP. W 1999 roku przystąpił do SLD,
z ramienia tej partii był posłem, mi-
nistrem, zajmował też fotel sekreta-
rza generalnego i przewodniczące-
go. Uważany jest za specjalistę od
kampanii wyborczych. W 1995 r.
odpowiadał za program w sztabie
Aleksandra Kwaśniewskiego. Był
podsekretarzem stanu w Kancelarii
Prezydenta, zajmował się sprawa-
mi samorządowymi. Kierował kam-
panią samorządową SLD w 1998 r.
W wyborach prezydenckich w 2000
roku należał do sztabu Kwaśniew-
skiego. Zaufany człowiek lewicy.
Od pięciu lat na uboczu. Zajął się
działalnością dydaktyczną
.

Kiedyś dla Radia TOK FM powie-

dział, że już był wszystkim w naszym
kraju. I dziś przyznaje, że tak było.
– Nie ma takiego miejsca w polskiej
polityce, którego nie obejrzałbym
z bliska. Zasmakowałem wszystkiego.
Pracowałem z prezydentem i z kilko-
ma premierami. Mam z tymi ludźmi
dobre kontakty.

Spotykamy się w

Warszawie.

Uśmiechnięty, wyluzowany. Obaj pali-
my, więc rozmawiamy o hipokryzji
władzy, która z jednej strony wciąż
podnosi akcyzę i żyje z palaczy,
a z drugiej chce im zabronić palenia
w lokalach gastronomicznych, hote-
lach itp. Trochę też plotkujemy o poli-
tyce i politykach.

Nazajutrz wyjeżdża z żoną i wnu-

kiem do Zakopanego na zimowe fe-
rie. – Wnuczek ma osiem lat, jadę
w charakterze jego kierowcy, ochro-
niarza i sponsora. Ma chłopak szczę-
ście, bo trafił na faceta, który ma do-
świadczenie w tej mierze. Ale cóż, ta-
ka już rola dziadka.

Pochodzi z tzw. szkieletczyzny, czy-

li krainy fruwających siekier, urodził
się bowiem niedaleko Kielc. Marzył,
by zostać nauczycielem, ale rodzice,
którzy byli belframi, odradzali mu to.
Namawiali, by został prawnikiem.
Chciał zdawać na studia do Lublina,
bo tam mieszkała jego ciotka, ale
akurat za Władysława Gomułki
wprowadzili rejonizację i trafił do Kra-
kowa. Na prawo na Uniwersytecie Ja-
giellońskim dostał się bez proble-
mów. Był dobry z geografii i zadziwił
komisję, gdy śpiewająco odpowie-
dział na pytanie o uprawę czterech
zbóż w Chinach.

Jeszcze w liceum zapisał się do

Związku Młodzieży Wiejskiej. – To by-
ło dla mnie oczywiste, chcieliśmy ra-
zem coś zrobić. We wsi była jedna
świetlica, a w niej jeden telewizor. Or-
ganizowaliśmy się, żeby mieć dostęp
do tego miejsca.
Na studiach też
działał w związku, został wiceprze-
wodniczącym ZMW. – To mi pomogło,

gdy dostałem stypendium fundowa-
ne. Musiałbym je spłacić, pracując
w Kolegium Orzekającym w Kielcach,
a działalność w ZMW zwalniała mnie
z tego. A poza tym mogłem utrzymać
związek z moją przyszłą i obecną żo-
ną. Nie musiałem iść drogą prawni-
czą. Do dziś

jestem wierzącym,

ale niepraktykującym

prawnikiem.

Po studiach został w Krakowie,

przez dwa lata pracował w ZMW jako
etatowy sekretarz zarządu wojewódz-
kiego. Kiedy zaczęło się rozwiązywa-
nie organizacji młodzieżowych i bu-
dowanie nowego, uznał, że ma już
dość i zajął się pracą dydaktyczną.
Rozpoczął studia doktoranckie na
Uniwersytecie Śląskim. Po obronie
został na uczelni i dalej pracował
z młodzieżą. – Podobała mi się ta ro-
bota, naukowiec zarabiał wtedy mnó-

stwo pieniędzy. Jednak najbardziej
pociągał mnie kontakt z młodymi ludź-
mi, lubiłem te zajęcia, spotkania, dys-
kusje. I do dziś to lubię. Nauczyciel to
nie jest kwestia wykształcenia, może
nawet nie powołania, ale umiejętno-
ści.

Do PZPR zapisał się po maturze.

Hasła równości społecznej, sprawie-

dliwości przemawiały do jego świa-
domości. Nie działał aktywnie, był
szeregowym członkiem. – Do zapisa-
nia namówił mnie kolega. To był po-
czątek lat 80. Mówił, że trzeba odrzu-
cić to całe zło i zbudować autentycz-
ny ruch młodzieżowy.
W 1981 roku
mieliśmy do czynienia z rewolucją,
zmieniała się mentalność Polaków
.

Wylądował na ul. Smolnej w War-

szawie, gdzie miał siedzibę Zarząd
Główny Związku Socjalistycznej Mło-
dzieży Polskiej. Wybrano go na se-
kretarza. Przyznaje, że popłynął na
fali zmian. – Gdyby nie „Solidarność”
i lata 1980 i 1981, zostałbym zapewne
szanowanym profesorem
. Od razu
skonfliktował się z tzw. Białym Do-
mem, czyli KC PZPR. – Podczas wy-
borów w ZSMP jako jedyny nie mia-
łem rekomendacji, a zostałem sekre-
tarzem. Nie wszystkim się to podoba-
ło. Zabrano mi nawet przepustkę do
stołówki w KC. Tak naprawdę uratował
mnie gen. Wojciech Jaruzelski, który

powiedział: „Skoro młodzież chciała
go wybrać, to co my mamy do niego”.
Dwa lata później, prof. Marian Orze-
chowski
zaprosił go do pracy w Bia-
łym Domu, twierdząc, że należy od-
młodzić kadry. Został kierownikiem
sektora analiz i programów. Odszedł
z ZSMP.

Wtedy doszło do niego, że

wszystko zaczyna się walić. – W siłę
rosła grupa, która twierdziła, że dalej
już tak nie można. I na tej fali, w 1988
roku zostałem szefem wydziału inte-
ligencji w KC. Pojawili się nowi, mło-
dzi ludzie we władzach partii, stary
aparat tracił na sile i wierze. Grupa
trzydziestolatków chciała coś zmie-
niać, walczyć. I ta grupa zdominowa-
ła KC. Aleksander Kwaśniewski,
Leszek Miller, Jerzy Szmajdziński,
Edward Kuczera, Marek Hołda-
kowski
.

Po obradach Okrągłego Stołu i po-

grzebie PZPR zakłada SdRP. W tym
gronie znaleźli się ludzie starego apa-
ratu i nowi, młodzi, z zewnątrz. Roz-
poczęli budowę lewicy. Należał do
ścisłych władz, związał się z Aleksan-
drem Kwaśniewskim. – Wspierałem
go w kampanii prezydenckiej. Specja-
lizowałem się w sprawach samorzą-
dów, przydało się moje prawnicze wy-
kształcenie. Tworzyliśmy fundamenty
dla polskiego samorządu. Do dziś

Polityk i politolog. Był posłem, liderem SLD, szefem MSWiA.
Dziś Krzysztof Janik jest nauczycielem akademickim

W polityce zasmakowałem
wszystkiego

Na scenie politycznej już się nie widzę, no, chyba że będę roznosił ulotki...

SZUKAMY

CIĄGU

DALSZEGO

TOMASZ

GAWIŃSKI

a0820-21 gawina.qxd 2010-02-12 13:07 Page 2

background image

LEW LEWICY

21

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

przyjaźnię się z osobami, które w tym
uczestniczyły, m.in. z Janem Marią
Rokitą
i Michałem Kuleszą.

Kiedy Kwaśniewski został prezy-

dentem, poszedł razem z nim do Pa-
łacu. W Kancelarii Prezydenta był
podsekretarzem stanu i zajął się
sprawami samorządowymi. Chciał
zostać posłem, ale musiał wybierać.
Konstytucja nie zezwala bowiem na
łączenie tych funkcji. Zdecydował się
na pracę w parlamencie. W 1997 ro-
ku został sekretarzem generalnym
SdRP.

Złapałem towarzystwo

za twarz.

Miałem pomysł na funkcjonowanie

tej partii, koncepcję, czym należy się
zająć. Była to partia, gdzie można by-
ło wiele zdziałać, nie tracąc nic z de-
mokracji. Lata 1998, 2000 i 2001 po-
twierdzają, że byliśmy w stanie wy-
grać każde wybory.

W rządzie Leszka Millera zostaje

ministrem spraw wewnętrznych i ad-
ministracji, tym samym rezygnuje ze
wszystkich partyjnych funkcji. Dla-
czego ten właśnie resort? – Bo to by-
ła administracja, a ja jestem człowie-
kiem, dla którego państwo jest naj-
ważniejsze. To resort konstruktywny,
o pewnej ciągłości. Pilnuje się pod-
staw państwa, a nie polityki.

Kiedy zaczęła sypać się jego partia,

podał się do dymisji. Został szefem
klubu parlamentarnego, a później
przewodniczącym SLD. – Próbowa-
łem coś ratować, ale spotkałem się
z kontrofensywą aparatu. Mówili: po
co mamy się starać, skoro i tak mamy
w rękach władzę? Należało więc wal-
czyć z kolegami, którzy koncentrowali
się nie na zmianach Polski, ale na wal-
ce w słabej partii o władzę.

Po wejściu Polski do Unii Europej-

skiej, SLD nie miało pomysłu na Pol-
skę. – Mam w tym, niestety, swój udział
– przyznaje. W grudniu 2004 roku prze-
grał z Józefem Oleksym walkę o fotel
lidera partii. – Przegrała moja wizja, ale
byłem już bardzo zmęczony. Józek miał
dużo optymizmu i woli walki. Potem
okazało się, że nie był to dobry pomysł,
nie poszły za tym działania i SLD słabło.
Zużyło się pokolenie, które SLD zakła-
dało, zrodzone przy Okrągłym Stole
i partia traciła pozycję. Z naukowych ba-
dań wynika, że partia potrzebuje dzie-
sięciu lat, aby się odmłodzić. I nie wy-
starczy zmiana pokoleniowa, musi iść
za tym nowa wizja państwa, nowy język.

Miał świadomość, że lewicy już nie

odbuduje i popierał zmianę pokole-
niową. W kolejnych wyborach do Sej-
mu, przegrał. Przegrała jego lista
i partia. Nie odebrał tego jako trage-
dii, czy życiowej porażki.

Świat mi się nie zawalił.

Ale była to zasadnicza zmiana mo-

jego stylu i sposobu życia. Bo jak dłu-
go można mieć siłę na to, aby rano
być w Szczecinie, a wieczorem
w Przemyślu i rozmawiać z aktywem?
Zużyłem swój kapitał, który mogłem
przeznaczyć na politykę. Dalej jestem
w SLD i w ogólnie pojętych władzach
jako doradca. Ale nie mam woli po-
wrotu do polityki, w której poświęca
się uwagę formie, a nie treści
.

Szukał swojego miejsca w życiu.

Po dwudziestu latach przerwy zdecy-
dował się wrócić na uczelnię. Dostał
wiele propozycji, ale wybrał Kraków.
Został wykładowcą w Krakowskiej
Akademii im. A.F. Modrzewskiego,
prywatnej uczelni. Prowadzi zajęcia
na temat decyzji politycznych na stu-
diach dziennych, wieczorowych i za-
ocznych. Dojeżdża i zatrzymuje się
u przyjaciół. Współpracuje również
z Wyższą Szkołą Zarządzania i Ban-
kowości w Krakowie i z Wyższą Szko-
łą Zarządzania Personelem w War-
szawie. Prowadzi zajęcia licencjackie,
ma wykłady monograficzne. – Waż-
nym doświadczeniem są dla mnie za-
jęcia w Brzesku, gdzie uczelnia nie
ma nawet komputera. Kiedyś dziew-
czyna przyniosła mi pracę napisaną
ręcznie. To jest Polska, której nie zna-

my. Szokuje, ale tak to naprawdę wy-
gląda
.

Politykę zostawił na boku, ale nie

do końca. Z prof. Januszem Rey-
kowskim
założył Centrum Politycz-
nych Analiz, które skupia ludzi o róż-
nych poglądach i politycznych korze-
niach. Zorganizowali m.in. 20-lecie
obrad Okrągłego Stołu, teraz pracują
nad „Projektem dla Polski”. – Polskę
czeka poważna przebudowa sceny
politycznej, sam jednak na tej scenie
już się nie widzę. No, chyba że będę
roznosił ulotki..
.

Wraca do spraw samorządowych.

Opracowuje nowy system lokalnych
instytucji finansowych, chodzi o wy-
korzystanie środków unijnych dla ma-
łych i średnich przedsiębiorstw.

Jest człowiekiem bardzo zajętym.

Żona mówi, że dziś więcej go nie ma
w domu, niż kiedyś, gdy był w polity-
ce. – Mam ten luksus, że lepiej kształ-
tuję dziś swoje potrzeby, zaintereso-
wania, aktywność i życie. Naprawdę
dobrze mi z tym
.

Tekst i fot.:

TOMASZ GAWIŃSKI

Drodzy Czytelnicy, zapraszamy

Was do redagowania „Ciągu dalsze-
go”. Prosimy o nadsyłanie na adres re-
dakcji propozycji dotyczących tego,
o czym chcielibyście przeczytać.

R E K L A M A

a0820-21 gawina.qxd 2010-02-12 13:07 Page 3

background image

SZLACHETNE ZDROWIE

22

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Nr 34 (10 II). Cena 2 zł

Załóżmy, że Kowalski urodził

się zdrowy. Przez pierwsze lata
życia wielokrotnie będzie miał
zapalenie gardła czy oskrzeli. Je-
żeli był karmiony piersią, ma
większe szanse na odporność na
wirusy. Jednak gdy pójdzie do
przedszkola, chorować będzie
często. Odra, różyczka, ospa,
świnka –

każdy te choroby

przejść musi. Kowalski na pewno
łagodniej je zniesie niż jego ro-
dzice. Teraz są odpowiednie me-
dykamenty, które pozwalają
przejść choroby w miarę bezbo-
leśnie.

Rodzice muszą wybrać lekarza

rodzinnego dla dziecka. Jeśli
znajdą prywatnego – za każdą wi-
zytę zapłacą min. 50 zł, a jeśli le-
karz przyjedzie do ich domu – na-
wet 150 zł. Średnio podczas każ-
dej choroby dziecka portfel jego
rodziców zrobi się lżejszy
o 200-400 zł (wizyty plus leki).

Kowalski junior pewnie będzie

alergikiem. Jeśli ma zapalenie

skóry czy katar sienny, wypada zro-
bić testy. Na pierwszą wizytę u pań-
stwowego alergologa poczeka mie-
siąc. Prywatnie czekać nie musi, ro-
dzice zapłacą około 100 zł za wizy-
tę. Za komplet testów alergicznych
trzeba zapłacić od 120 zł w górę.

Prywatny pediatra zapewne po-

radzi rodzicom Kowalskiego, żeby
zafundowali mu komplet szczepio-
nek przeciw pneumokokom. Koszt
to 1000 zł i gwarancja odporności
na sepsę i zapalenie opon mózgo-
wo-rdzeniowych.

Kowalski jest nastolatkiem

Kowalski u lekarza nie pojawia

się często. Chyba że ma – a to co-
raz częstsze – wadę postawy
(skrzywienie kręgosłupa, krótszą
kończynę, niedowład kończyn).
Wtedy potrzebna jest rehabilitacja.
Na pierwszą wizytę w poradni po-
czeka około miesiąca. Na pierwsze
ćwiczenia korekcyjne też poczeka
miesiąc. W zależności od wskazań
będzie na nie chodził nawet kilka
razy w tygodniu. Prywatna rehabili-
tacja kosztuje kilkaset złotych mie-
sięcznie.

Nastoletni Kowalski dostanie

młodzieńczego trądziku. Przy
ostrych objawach niezbędna jest
wizyta u dermatologa. Publiczne
placówki nie są oblegane – na wi-
zytę w najgorszym wypadku po-
czeka kilka tygodni. Prywatnie le-
karz przyjmuje go od razu – za
50 do 100 zł. Jeżeli nie pomogą
apteczne maści, pryszczaty Ko-
walski będzie szukał ratunku
w medycynie estetycznej. Za każ-
dy zabieg leczenia trądziku ultra-
dźwiękami zapłaci od 90 do
130 zł. Będzie potrzebował nawet
kilkunastu.

Młody Kowalski

Kowalski ma 20-35 lat i nie przej-

muje się swoim zdrowiem. Nie do-
sypia, żyje w biegu, je nieregular-
nie – głównie śmieciowe żarcie
z fast foodów. Do tego pali, żłopie
litry kawy, nie stroni od alkoholu.
Czasem nawet popróbuje narkoty-
ków.

Młoda Kowalska po 25. roku ży-

cia powinna zrobić pierwszą cyto-
logię. Będzie musiała pamiętać,
aby powtarzać ją regularnie co trzy

lata. Badanie jest prawie bezbole-
sne i w ramach programu badań
profilaktycznych w większości po-
radni bezpłatne. Warto, bo to spo-
sób na wczesne wykrycie raka
szyjki macicy, a nowotwór ten co-
raz częściej atakuje młode kobiety.

To najlepszy czas, żeby Kowal-

ska zaszła w ciążę. Nie powinna
mieć problemu z dostaniem się
państwowo do ginekologa ani też
ze zrobieniem USG i kompletu ba-
dań. Jednak jeżeli jest to wyczeka-
na, wychuchana i upragniona cią-
ża, to zarówno pan Kowalski, jak
i pani Kowalska będą chcieli mieć
pewność, że ich potomek przyjdzie
na świat, po pierwsze, zdrowy, po
drugie, w najlepszych warunkach.
Prywatne wizyty u ginekologa to
koszt od 100 zł w górę. Takich wizyt
przez dziewięć miesięcy powinno
być co najmniej osiem. Co miesiąc
Kowalska powinna robić podsta-
wowe badania – krew, mocz, cu-
kier, stan czystości. W prywatnej
lecznicy zapłaci za nie ok.
100 zł. I jeszcze co najmniej trzy ra-
zy USG. Na aparacie najlepszej ja-
kości koszt takiego badania to na-
wet 180 zł. Prywatna klinika na
pewno zaproponuje Kowalskim
możliwość nagrania na DVD bada-
nia z USG (50 zł). Za prywatny po-
ród w Białymstoku Kowalscy zapła-
cą 1000 złotych, a za cięcie cesar-
skie – 1800 zł. W Warszawie to na-
wet ok. 10 tys. Prywatne placówki
przyjmują tylko pacjentki zdrowe
(kobieta wysyłana jest przed poro-
dem na badania). A jeśli komplika-
cje pojawią się w trakcie porodu
– zostanie przewieziona do szpitala
publicznego.

Kowalski

dobija czterdziestki

Teraz zarówno Kowalski, jak i Ko-

walska mają już pod górkę. Nad-
ciśnienie tętnicze, choroba niedo-
krwienna, cukrzyca, otyłość. A ma-
ją na głowie pracę, dom, dzieci
– brakuje czasu, by zająć się swo-
im zdrowiem. Chodzą więc tylko na
badania okresowe, bo wymaga te-
go pracodawca. Te są zazwyczaj
pobieżne – wzrok i ogólny wywiad
lekarski.

O problemach ze zdrowiem mo-

gą się dowiedzieć dość późno.

Kolejny problem – zęby. Zwłasz-

cza u Kowalskiej dają znać o sobie
paradontoza i próchnica. Niektórzy
stomatolodzy w publicznych lecz-
nicach zakładają plomby starego
typu – amalgamaty, a za lepsze ka-
żą sobie płacić. Szkoda zębów (na-
wet tych zepsutych) na publiczne
leczenie. Fachowy stomatolog to
prywatny stomatolog.

Dwa-trzy zęby i 500 zł z głowy.

Jeśli trzeba wstawić koronę, to też
wydatek min. 500 zł. Gorzej, jeśli

Czy wiesz, ile kosztuje leczenie poważnych chorób? 100 tys.
– przeszczep szpiku, 50 tys. – pół roku chemioterapii raka piersi

Wylecz się za własne

Po co my płacimy te składki

zdrowotne i ciągle wysłuchuje-
my narzekań na NFZ? To pytanie
wraca do mnie co jakiś czas.
Młody kolega z redakcji oznaj-
mia ni stąd, ni zowąd, że ubez-
pieczenia w ogóle nie są mu po-
trzebne, bo kiedy zachoruje,
i tak leczy się prywatnie. Nie ma
czasu i nerwów na kolejki do le-
karzy w publicznych przychod-
niach i szpitalach.

Ale pierwszy taki zarzut padł

11 lat temu z ust emerytki. – Za
60 zł miesięcznie w ciągu roku
mogłabym wyleczyć sobie wszyst-
kie zęby, a teraz mnie na to nie
stać – mówiła. Widać z tego, że
wątpliwość, czy należy się podda-
wać powszechnym ubezpiecze-
niom, jest niezależna od wieku
i zamożności. Może najbardziej
zależy od niedostatku wiedzy.

Do 1999 r. były czasy, kiedy skła-

dek nie było. Ale zorganizowana
opieka zdrowotna dla obywateli
podlegających powszechnym
ubezpieczeniom społecznym była.

Opłacana z budżetu, czyli z na-
szych podatków. Wprowadzenie
wydzielonej składki było operacją
dla obywateli neutralną, jeśli cho-
dzi o dochody. 7,5 proc. zarobków
zostało policzone jako składka,
o tę kwotę zmniejszał się ich poda-
tek. To działa automatycznie. Kilka
lat temu zasada, że składka jest
wydzieloną częścią należnego po-
datku, została złamana i wzrost był
już naliczany z naszych kieszeni.
Teraz wynosi 9 proc., przy czym
1,25 punktu proc. nie jest rekom-
pensowane zmniejszeniem podat-
ku. To dużo czy mało?

Jeśli chodzi o potrzeby opieki

zdrowotnej, stanowczo za mało.
Ale wyższe opłaty to decyzja poli-
tyczna.

Natomiast z punktu widzenia

obywatela trzeba coś wyjaśnić.
Emerytka, która chciała wyleczyć
sobie zęby prywatnie, zapomniała,
że od lat bierze leki na nadciśnie-
nie i serce i że te leki kupuje w ap-
tece z 70-proc. zniżką. Akurat tu
łatwo było wyliczyć, że dopłaty do
jej leków kosztują system ubezpie-
czeń więcej niż 60 zł. A jeszcze
koszt wizyt u lekarzy, którzy jej te
leki zapisywali.

Może trudniej polemizować

z młodymi, zdrowymi i dobrze za-
rabiającymi. Oni rzeczywiście są
pacjentami raz do roku albo i rza-
dziej, idą wtedy do prywatnego
gabinetu albo mają abonament
wykupiony przez firmę. Tylko jeśli
takiemu młodemu przydarzy się
nieszczęście, np. rak albo po-
ważny wypadek samochodowy,
to wtedy prywatna wizyta u leka-
rza nie wystarczy. A koszty lecze-
nia poważnej choroby bywają
niebotyczne. A jeśli urodzi mu się
dziecko z wadą genetyczną? Czy
można przewidzieć, że przez ca-
łe życie unikniemy nieszczęścia?
Choroba nie wybiera.

Dlatego nie ma w żadnym cywi-

lizowanym państwie na świecie
wyłącznie prywatnej opieki me-
dycznej, bo to było możliwe
w XIX w., ale dzisiaj już nie. Za du-
żo kosztuje i za mało można prze-
widzieć, kogo i kiedy może czekać
niebotyczny wydatek na leczenie.

ELŻBIETA CICHOCKA

(„Gazeta Wyborcza” nr 34)

Groźny mit

Tytuł oryginalny: „Groźny mit,

że wyleczysz się za własne”

a0822-23.qxd 2010-02-12 13:07 Page 2

background image

SZLACHETNE ZDROWIE

23

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

korona nie pomoże – za jeden im-
plant trzeba zapłacić ok. 4 tys. zł.

Kowalski w średnim wieku

Wychodzą problemy ze wzro-

kiem. To „zasługa” komputerów.
Wypadałoby zrobić badania na ja-
skrę i zaćmę. W zależności od te-
go, gdzie mieszka Kowalski, na wi-
zytę poczeka od kilku tygodni (ten
z Suwałk) nawet do kilku miesięcy
(Kowalski z Białegostoku, który
chce iść do specjalisty od zaćmy).

Na prywatną wizytę Kowalscy bę-

dą musieli przygotować od 100 do
200 zł od osoby. Jeżeli okaże się,
że niezbędne są okulary, to już go-
rzej. Mogą kosztować od 100 zł do
kilku tysięcy. Soczewki i płyny
– średnio ok. 100 zł miesięcznie.

Dokucza już nadciśnienie. Do

kardiologa przy dobrych wiatrach
Kowalski poczeka rok. Albo zapła-
ci za prywatną wizytę 50-100 zł,
czasem więcej. Teraz trzeba do-
brać leki, co może potrwać kilka
miesięcy. W tym czasie Kowalski

będzie odwiedzać kardiologa na-
wet co dwa tygodnie (później, gdy
leki są już jako tako dobrane, raz
na dwa-trzy miesiące). No i same
leki obciążą domowy budżet na
50-150 zł miesięcznie.

Co piąty Kowalski około pięć-

dziesiątki zachoruje na cukrzycę.
Poradnie cukrzycowe zapisują na
za kilka miesięcy. Koszt prywatnej
wizyty to 100-200 zł.

Kowalski może mieć też kłopoty

z potencją (prawie 50 proc. męż-
czyzn w wieku 40-70 cierpi na za-
burzenia erekcji). Może się zała-
mać, potraktować to jako „koniec
męskości” – zrezygnuje wtedy
z aktywności seksualnej, będzie
miał poczucie winy wobec partner-
ki, pogorszy mu się nastrój, być
może nawet przytrafi mu się depre-
sja. Wizyta u prywatnego psychia-
try to najmniej 100 zł. Za sesję (do
12 spotkań) trzeba zapłacić ok.
1000 zł. Jeśli skorzysta z pomocy
lekarza urologa, dowie się, że no-
we metody leczenia impotencji

umożliwiają normalne życie seksu-
alne. Na wizytę u państwowego le-
karza poczeka najwyżej dwa tygo-
dnie.

Kowalski po pięćdziesiątce

To chyba najgorszy okres zarów-

no dla Kowalskiego, jak i Kowal-
skiej. Mogą zdarzyć się nowotwory
(piersi, płuc, jelita grubego, żołąd-
ka), choroby przewlekłe płuc, wą-
troby, nerek. Leczenie powinno się
zacząć najpóźniej cztery tygodnie
od wykrycia nowotworu. Rzadko
się to udaje. Wszystkiemu winne
kolejki.

Pani Kowalska powinna zadbać

o regularne robienie mammografii
– na raka piersi każdego roku za-
choruje 30 na 100 tys. kobiet. Le-
czenie nowotworów dostępne jest
wyłącznie w publicznej służbie
zdrowia.

U pana Kowalskiego w tym wieku

może dać znać o sobie choroba
wrzodowa (wrzody żołądka trzy ra-
zy częściej występują u mężczyzn

niż u kobiet). Winowajcami są: ka-
wa, alkohol, papierosy, złe żywie-
nie i stres. Do woreczka z lekami,
które codziennie łyka, dojdą te na
żołądek. A z jadłospisu zniknie wie-
le potraw i używki.

Kowalski jest seniorem

Ma 60-75 lat. Może nawet więcej.

Jeżeli jeszcze żyje, da mu się we
znaki serce. Prawdopodobnie bę-
dzie jeden zawał, drugi, może na-
wet trzeci. Co roku w Polsce doty-
ka 100 tys. osób. Dla co trzeciego
zawał kończy się zgonem.

Może Kowalski doczeka zabiegu

koronarografii czy wszczepienia
by-passów (za każdym razem spę-
dzi kilka miesięcy w kolejce). Nie-
stety, w Polsce nie ma prywatnego
ośrodka kardiologii inwazyjnej
i w tej dziedzinie pieniądze nie po-
mogą.

U Kowalskiej wyjdzie na jaw

osteoporoza – złamania i zwichnię-
cia będą na porządku dziennym.
Niestety, na wszczepienie endo-
protezy stawu biodrowego kobieta
poczeka średnio dwa-pięć lat. Chy-
ba że odłożyła ok. 30 tys., wtedy
może zrobić operację prywatnie.

Cały czas i u niego, i u niej może

się pojawić nowotwór. Oboje też są
już narażeni na choroby wieku star-
czego – pojawią się zaniki pamięci,
alzheimer. Staruszek Kowalski do
neurologa w państwowym szpitalu
poczeka co najmniej rok. Prywatnie
zapłaci około 100 zł za wizytę i zo-
stanie przyjęty praktycznie od ręki.

Na operację zaćmy Kowalscy po-

czekają nawet 13 miesięcy. Mogą
oczywiście zrobić to prywatnie, ale
za jedno oko trzeba zapłacić nawet
3,5 tys. zł.

AGNIESZKA

DOMANOWSKA

Tytuł oryginalny:

„Kalendarz zdrowia i choroby”

R E K L A M A

Infografika Ag. Gazeta

a0822-23.qxd 2010-02-12 13:07 Page 3

background image

POLSKA DA SIĘ LUBIĆ

24

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Łódzka firma skutecznie daje
sobie radę z zalewem
chińskich zabawek, gdyż
dwie trzecie produkcji
zamawia w Chinach.

W długiej jasnej hali słychać mia-

rowy turkot kilkudziesięciu maszyn.
Doświadczone szwaczki machinal-
nie wykonują poszczególne czynno-
ści. Tu nie ma przestojów, zbędnych
przerw na herbatę. Panuje porządek
i dyscyplina. A mimo to zatrudnio-
nym kobietom daleko do wydajno-
ści i zaangażowania robotnic pracu-
jących w chińskich fabrykach.

„Gonzo” to jeden z dwóch naj-

większych polskich producentów
pluszowych maskotek.

Właścicielami firmy są Anna

i Krzysztof Łuszczowie.

W czasach PRL-u pani Anna była

zakładowym fotografem, a jej mąż
imał się różnych zajęć.

W 1987 r. małżonkowie postano-

wili otworzyć dziewiarstwo maszy-
nowe. W tamtych czasach do takiej
działalności wymagana była konce-
sja. Łuszczowie dostali pozwolenie,
ale na dziewiarstwo ręczne i – nie
mając lepszego pomysłu – rozpo-
częli produkcję maskotek z wełny
i dzianiny.

– Wstawialiśmy je do sklepów

„1001 drobiazgów” i

wszystko

sprzedawało się na pniu – wspomi-
na pani Anna.

Na początku lat dziewięćdziesią-

tych zaczęły upadać spółdzielnie in-
walidów, wówczas główny produ-
cent rodzimych zabawek. W ich
miejsce w sklepach pojawiły się plu-
szaki Łuszczów. Firma przyjęła na-
zwę „Gonzo”, jednego z bohaterów
„The Muppet Show”. Z powodów
ochrony praw autorskich łódzki
Gonzo nie przypominał amerykań-
skiego. Zamiast nosa-trąby, miał
dziób, a na głowie pióropusz.

Koziołek superstar

Wszystko zaczyna się od opraco-

wania wzoru. Czasem klient ma wła-
sny pomysł, ale najczęściej wszyst-
ko rodzi się dopiero w firmie. Projek-
towaniem zajmują się cztery osoby.
Przez kilkanaście lat stworzyły dwa
i pół tysiąca pluszaków!

Najpierw projekt powstaje na pa-

pierze, a następnie robi się kilka
„prototypów”.

Na tym etapie zapada też decyzja

o ilości elementów, z których skła-

dać się będzie dana postać (niektó-
re zabawki są szyte, z ponad 30 czę-
ści) oraz materiału. Do niedawna
spółka kupowała materiały u pol-
skich producentów. Jednak dziś
dzianiny i futerka z Tajwanu są nie
tylko ładniejsze, ale i tańsze.

Z wzorcowni projekt trafia do kro-

jowni, gdzie każda część, w odpo-
wiedniej liczbie, zostaje precyzyjnie
wykrojona według dokładnych sza-
blonów. Kolejnym etapem produkcji
jest szwalnia. Tu istnieje ścisła spe-
cjalizacja. Jedne pracownice zszy-
wają korpusy, inne głowy, nogi, uszy
lub ubranka. Następnie w kolejnym
pomieszczeniu do środka maskotki,
pod ciśnieniem, zostaje wtłoczony
specjalny wypełniacz. Potem trzeba
już tylko wszyć oczy, nosy, włożyć
ubranko i gotowy pluszak może
przejść kontrolę jakości.

Od kilku sezonów największym hi-

tem spółki jest postać Koziołka Ma-
tołka.

– Kupiliśmy licencję od spadko-

bierców Kornela Makuszyńskiego
i Mariana Walentynowicza i to był

strzał w

dziesiątkę –

dodaje

Łuszcz. – Koziołki duże, średnie
i małe, nieme i mówiące głosem
z kreskówki, wszystkie sprzedają
się wyśmienicie.

Firma ma także prawa do pro-

dukcji postaci Bolka i Lolka. Jed-
nak obaj bohaterowie nie mogą już
pochwalić się tak świetnymi wyni-
kami sprzedaży jak koziołek z Pa-
canowa.

„Gonzo” to także cały katalog plu-

szowych misiów. Te najmniejsze,
kosztujące 25 zł (cena producenta),
mają zaledwie 30 cm, największy

niedźwiedź mierzy 1,2 metra i kosz-
tuje 220 zł.

Wszystkie misie, osiołki, pszczółki,

pieski, wiewiórki i ptaszki można ku-
pić w ponad 500 sklepach z zabaw-
kami.

Jednak produkcja zabawek dla

dzieci stanowi zaledwie 20% obrotu
firmy, gdyż zakład specjalizuje się
przede wszystkim w produkcji ma-
skotek reklamowych.

Podobno maskotka ociepla sto-

sunki z klientem, dlatego pluszaki
tak często wykorzystywane są
w wielu kampaniach reklamowych.

Pani Anna niechętnie mówi

o największych klientach. Wiado-
mo jednak, że agencje reklamowe
zamawiają maskotki dla banków,
firm ubezpieczeniowych, ale
przede wszystkim producentów
żywności, słodyczy, środków czy-
stości oraz koncernów farmaceu-
tycznych.

To w Łodzi powstawały stworki,

które reklamowały serek mający nie-
zwykle skutecznie zaspokoić nie-
wielki głód.

Tu szyto maskotki, które lecą

w kulki.

W zależności od wielkości kampa-

nii reklamowej „Gonzo” dostaje za-
mówienia na zrobienie od kilkuset
do ponad 100 tys. pluszaków.

– Do tej pory szyliśmy maskotki

właściwie tylko na krajowy rynek
– wyjaśnia właścicielka. – Teraz to
się zmienia. Mieliśmy zamówienia ze
Szwecji i Francji, a obecnie negocju-
jemy kontrakt z europejską centralą
wielkiego koncernu, który chciałby
nasze wyroby wykorzystać w swojej
kampanii reklamowej w całej Unii.

EKONOMIA U LEGOWICZA

Lot z drogim
drinkiem

Pluszak na każdą okazję

Wiktor Legowicz: – Bardzo do-

bra wiadomość dla podróżują-
cych samolotami. Na rynek wejdą
trzej nowi przewoźnicy. Być może
już w przyszłym roku potanieją
w związku z tym wycieczki zagra-
niczne. Wiadomość zła jest nato-
miast taka, że linie lotnicze wpro-
wadzają coraz więcej dodatko-
wych opłat. Podobno za piwo i in-
ne alkohole w Locie będziemy
niebawem płacić.

Andrzej Kublik („Gazeta Wy-

borcza”): – Przypuszczam, że nie-
bawem będziemy płacić też za to-
aletę w samolocie. Nie pozostaje
więc nic innego, jak wzmocnić rolę
urzędów ochrony konsumentów.
Tak, żeby konsument wiedział, ile
tak naprawdę kosztuje go przelot.
Żeby nie było tak, że lot ma pier-
wotnie kosztować tanio, a potem
okaże się, że dodatkowe opłaty
podwajają koszty. Zaczyna to przy-
pominać praktykę niektórych ban-
ków, które mówiły o superatrakcyj-
nych warunkach kredytowania,
a drobnym maczkiem podawały
różne wyjaśnienia uzupełniające,
które w innym świetle stawiały całą
reklamę.

Legowicz: – Tanie linie w pew-

nym sensie tworzą konkurencję.

Kublik: – Tylko w pewnym sen-

sie. A to dlatego, że działalność, na-
wet tych tanich linii, ograniczają co-
raz wyższe standardy techniczne.
Na przykład obniżenia hałasów sa-
molotów. Niebawem będzie też wy-
móg ograniczenia emisji CO

2

, opła-

ty lotniskowe i tak dalej. Samolot
staje się coraz mniej atrakcyjnym
środkiem lokomocji.

Mniej pijemy

Legowicz: – Za to mniej wódki

o 10 procent, piwa o 8 i wina
o 5 procent sprzedali producenci
w ubiegłym roku, w porównaniu
z poprzednim. Mniej pijemy?

Kublik: – Jeżeli chodzi o piwo, to

w zeszłym roku było chłodniejsze
lato, co od razu ograniczyło spoży-
cie. Ale też rząd zadbał o ograni-
czenie spożycia tego alkoholu,
podnosząc stawki podatku akcyzo-
wego. Jeżeli chodzi o wino, to wia-
domo, że trudniejszy jest to rynek
i szkoda, że zmniejsza się spożycie.
Chyba że to są sikacze jakieś dziw-
ne. A jeżeli chodzi o wódkę... Jest
kryzys, to ludzie oszczędzają. A po-
za tym niektórzy pędzą sami u sie-
bie. Księżycówka jednak ma u nas
tradycje.

Sercem firmy jest pracownia projektowa

a0824-25 rozycki.qxd 2010-02-12 15:51 Page 2

background image

50 zatrudnionych w firmie pracow-

ników jest w stanie rocznie uszyć
ponad 100 tys. maskotek. Jednak to
zaledwie jedna trzecia całej produk-
cji. Reszta powstaje w Chinach.

– Współpracujemy z kilkoma fabry-

kami w okolicach Szanghaju – mówi
pani Anna. – Szyjemy u nich plusza-
ki, których seria przekracza 10 tys.
sztuk. Najpierw wysyłamy prototypo-
wy model, następnie ustalamy prób-

ki materiałów i wszystkie szczegóły.
Potem wyrywkowo sprawdzamy każ-
dą partię, czy wszystko zrobione jest
zgodnie z projektem. Wiele razy od-
wiedzałam naszych chińskich part-
nerów i jestem pełna podziwu dla ich
dyscypliny pracy. Oczywiście zdaję
sobie sprawę, że żadna Polka nie by-
łaby gotowa pracować przy maszy-
nie ponad 10 godzin przez siedem
dni w tygodniu (z miesięczną prze-

rwą na chiński Nowy Rok) za mniej
niż 100 dolarów miesięcznie.

Nie zatrudniamy dzieci

Ale to właśnie sprawia, że – nawet

licząc koszty transportu – produkcja
w Chinach jest o 50% tańsza niż
w Polsce. Mogę jednak zapewnić, że
nigdy nie widziałam, żeby w którejś
z współpracujących z nami fabryk
zatrudnione były dzieci. Jeżeli nawet
pojawiają się w zakładzie, to tylko
dlatego, że matki nie mają je z kim
zostawić, ale na pewno nie są za-
trudnione przy produkcji.

„Gonzo” specjalizuje się także

w produkcji strojów reklamowych.
Dwumetrowa pszczoła, ogromna
puszka napoju czy wielki owoc są
bardziej skomplikowane niż „misie”
pozujące do zdjęć na Krupówkach.
Najbardziej pracochłonne ubrania
kosztują nawet tysiąc złotych.

Taka żywa reklama szczególnie

chętnie stosowana jest w hipermar-
ketach lub latem na ulicach. Wszyst-
kie stroje szyje się w Łodzi, a liczba
zamówień wynosi kilkaset sztuk
rocznie.

– W kryzysie szefowie wielkich

spółek cięcie kosztów zawsze za-
czynają od marketingu i reklamy.
Dlatego w ostatnim roku nasze ob-
roty spadły o 30% – skarży się szefo-
wa. – Ale i tak trzymamy się mocno.
Mamy ponad 3 miliony rocznego
obrotu i z miesiąca na miesiąc po-
woli wracamy do dawnej kondycji.
Niebawem zaczniemy dużą inwesty-
cję, prawdopodobnie wejdziemy
na kilka zagranicznych rynków. Je-
stem pewna, że nasza firma ma
przed sobą przyszłość.

Tekst i zdjęcia:

EWA KAMIŃSKA

POLSKA DA SIĘ LUBIĆ

25

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

EKONOMIA U LEGOWICZA

Łatwiej z fiskusem?

Legowicz: – Wkrótce będziemy

mieli nowy PIT. Rozliczenie stanie
się dużo łatwiejsze. Przy okazji
przypomnę, że ten PIT, który teraz
obowiązuje, pochodzi z 1991 roku.
To były zupełnie inne czasy.

Jacek Mojkowski („Polityka”):

– Bardzo dobrze, że Ministerstwo Fi-
nansów kombinuje co zrobić z tymi
PIT-ami. Tych nowelizacji i rozma-
itych poprawek do ustaw było
po prostu multum. Mało kto się
w tym orientuje. Przypuszczam, że
tylko kilku facetów w Polsce wie, o co
naprawdę chodzi.

Legowicz: – Ponoć było 100 no-

welizacji.

Mojkowski: – Na razie sytuacja

podatnika, który wchodzi w spór
z urzędem skarbowym, jest napraw-
dę bardzo zła. Uproszczenie tych
ustaw byłoby ruchem w dobrym kie-
runku.

Polak jeść musi

Legowicz: – Podobno warto za-

inwestować w bar czy restaurację
szybkiej obsługi.

Łukasz Bąk („Wprost”): – P

r

aw-

dę mówiąc, to nie jest nic odkryw-
czego, że inwestycja w bary szybkiej
obsługi czy w ogóle w gastronomie
jest opłacalna. Stare porzekadło mó-
wi o tym, że ludzie być może nie bę-
dą się ubierać, ale jeść muszą.

Legowicz: – W czasie tego spo-

wolnienia gospodarczego nic się
nie zmieniło, to znaczy bary
i szybkie restauracje były bardzo
popularne.

Bąk: – Myślę, że właśnie zmieniło

się i te bary stały się jeszcze bardziej
popularne w tym kryzysie. Dlatego
że ludzie zrezygnowali z wyjść
do droższych restauracji, ale chcieli
jeść „na mieście”. Nie ukrywajmy,
gdybyśmy w domu mieli przygoto-
wać sobie obiad i policzyli czas, jaki
na to potrzebujemy, opłaty – prąd,
gaz i tak dalej, to ta cena de facto
byłaby niewiele niższa niż w takim
barze szybkiej obsługi.

J.B.

Opracowano na

podstawie

codziennych audycji Wiktora Lego-
wicz w

radiowej „Trójce” od

8 do 12 lutego 2010 r.

Mimo kryzysu „Gonzo” sprzedaje rocznie ponad 300 tys. pluszaków

Rys. Katarzyna Zalepa

Zabawki są stare jak cywilizacja,

ale pluszowe przytulanki pojawiły
się dopiero w XIX w. Margarete Ste-
iff, przykuta do fotela z powodu
choroby Heinego-Medina, dla pod-
reperowania rodzinnego budżetu
przez wiele lat szyła pluszowe
zwierzątka. W 1880 r. jej bratanek
Richard Steiff postanowił wykorzy-
stać umiejętności ciotki i w Gien-
gen an der Brenz otworzył zakład,
który istnieje do dziś. W 1903 r. Ste-
iff zaprezentował swoje zabawki
na targach w Lipsku, gdzie naj-
większą sympatię wzbudził zapro-
jektowany przez niego miś. 3 tys.
pluszowych niedźwiadków od razu
zamówił amerykański kupiec.
Za

oceanem zabawki

Steiffa stały się tak wielkim przebo-
jem, że natychmiast, na masową
skalę, zaczęły kopiować je amery-
kańskie firmy.

Istnieje też alternatywna historia

narodzin pluszowego misia.
W 1902 r. prezydent Theodore
Roosevelt, który był namiętnym
myśliwym (przez kilkadziesiąt lat
polowań zastrzelił ogromną liczbę

niedźwiedzi, słoni, lwów, nosoroż-
ców, jeleni), postrzelił małego
niedźwiadka. Był jednak wspaniało-
myślny i zamiast dobić zwierzaka
puścił go wolno. Dziś tę historię
uznalibyśmy za barbarzyńską, ale
wówczas zainspirowała ona Cliffor-
da Berrymana, znanego twórcę ko-
miksów, do stworzenia serii rysun-
ków które opublikowano w gaze-
tach. Na ich podstawie Morris Mich-
tom zaprojektował i uszył pluszo-
wego niedźwiadka, którego nazwał
Teddy (od imienia prezydenta).

W 1910 r. pluszowy miś pojawił

się w Wielkiej Brytanii, a kilka lat
później we Francji. Po drugiej woj-
nie światowej najbardziej znanym
projektantem pluszowych niedź-
wiadków stał się Wendy Boston.
Jego zabawki, szyte z naturalnych
materiałów, można było nawet prać
w pralce.

Niedźwiadki, zwłaszcza te z po-

czątku XX wieku, osiągają dziś
na aukcjach wysokie ceny. Przed
kilku laty misia z pionierskiego
okresu istnienia firmy Steiffa sprze-
dano za 176 tys. dolarów.

Historia pluszowego misia

a0824-25 rozycki.qxd 2010-02-12 15:51 Page 3

background image

ALE CUDA!

26

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Nr 32 (8 II). Cena 1,70 zł

Krakowski Rynek po wakacjach
stanie się najważniejszym
punktem turystycznych
wycieczek. Wszystko dlatego,
że jednocześnie otworzy swe
podwoje największe w Europie
podziemne muzeum,
odnowiona hala Sukiennic
z kramami projektu Matejki oraz
Galeria Sztuki Polskiej XIX
wieku – po kapitalnym remoncie
(na pierwszym piętrze
Sukiennic).

Za tydzień pod płytą Rynku za-

kończy się konserwacja pozostało-
ści po Kramach Bogatych. Dobiega-
ją też końca prace przy zabezpie-
czeniu zagrzybionej Wielkiej Wagi.
Naukowcy uporali się z tym proble-
mem – odpowiednia wentylacja usu-
nęła to zagrożenie. W najbliższych

dniach rozstrzygnięty zostanie prze-
targ na wyposażenie podziemnej
galerii.

Jak będzie wyglądało muzeum

pod Rynkiem? Do podziemi dosta-
niemy się przez ostatni kram w Su-
kiennicach od strony ul. św. Jana.
Spacerując po szklanych kładkach,
zawieszonych nad średniowieczny-
mi traktami, będzie można podzi-
wiać stare domy i kramy, wodociągi,
a nawet groby. – Wszędzie obecna
będzie najnowsza technika, np. ścia-
ny średniowiecznych warsztatów,
stojące na odkrytych przez archeolo-
gów fundamentach, będą hologra-
mem, a w specjalnej części ekspozy-
cji będzie multimedialna sala przed-
stawiająca historię Rynku od najdaw-
niejszych czasów – opowiada Michał
Niezabitowski, dyrektor Muzeum Hi-
storycznego Krakowa, które otrzyma
we władanie podziemia. – Trasa po-
prowadzi aż do Wielkiej Wagi, a po
powrocie na parter Sukiennic będzie
można zejść do piwnic i podziwiać
„kapsuły czasu”, obrazujące dawne
życie na Rynku.

Największe podziemne muzeum

w Europie będzie kosztowało 42 mln
złotych; Unia Europejska sfinansuje
budowę w 50 procentach.

Wielka budowa trwa jednak nie

tylko pod ziemią. – W czerwcu za-
kończone zostaną wszystkie prace
w hali parterowej Sukiennic, czyli tu,
gdzie stoją kramy kupieckie zapro-
jektowane przez Jana Matejkę, oraz
w pomieszczeniach na zewnątrz ha-
li – opowiada Tadeusz Trzmiel, za-
stępca prezydenta miasta. – Odno-
wiona zostanie elewacja, a cały
obiekt będzie nowocześnie ilumino-
wany – podkreśla.

Jeśli dodamy, że w tym samym

czasie Muzeum Narodowe po re-
moncie otworzy na piętrze Galerię
Sztuki Polskiej XIX wieku, to śmiało
można powiedzieć, że Kraków zy-
ska kolejny atrakcyjny obiekt dla tu-
rystów z całego świata.

– Nie ma żadnych zagrożeń termi-

nowego zakończenia prac – informu-
je Michał Pyclik z Zarządu Infrastruk-
tury Komunalnej i Transportu. – Kon-
sorcjum, któremu przewodzi firma
„Pracownie Rewaloryzacji Zabyt-
ków”, zapewnia, że prace zostaną
na czas ukończone. Najważniejsze
jest to, że mamy zagwarantowane fi-
nansowanie. Z 42 mln zł, jakie po-
chłonie budowa, wydaliśmy już 13
mln.

MARIAN SATAŁA

Największe podziemne muzeum w Europie będzie kosztowało 42 mln zł

Podziemny Rynek Krakowa

Nr 5 (7 II). Cena 4 zł

To fragment budowanej właśnie

drogi ekspresowej S-69 z Bielska-
-Białej do Zwardonia. Długi na
678 metrów tunel jest częścią eu-
ropejskiego korytarza transporto-
wego, który ma połączyć Gdańsk
z

portami nad Adriatykiem.

W Zwardoniu polska ekspresówka
S-69 ma zetknąć się ze słowacką
autostradą D-3, budowaną od gra-
nicy do miasta Żylina.

W Alpach znacznie dłuższych

i szerszych tuneli jest na pęczki. Dla
Polski drogowy tunel pod górą w La-
likach, na granicy Beskidu Śląskiego
i

Żywieckiego, jest debiutem.

Uwzględnia za to wieloletnie do-
świadczenia w dziedzinie bezpie-
czeństwa, zebrane między innymi
przez kraje alpejskie. Gdyby zdarzył
się tu taki pożar, jak w 1999 roku w tu-
nelu pod Mont Blanc między Francją
a Włochami, skutki nie byłyby tak tra-
giczne. W tamtym tunelu przed 11 la-
ty zapaliła się ciężarówka, która prze-
woziła ładunek margaryny, a później
płomienie ogarnęły też cysternę z pa-
liwem. Kierowcy kryli się w specjal-
nych schronach przeciwpożarowych,
ale nie ocaliło im to życia, bo pożar
szalał przez kilkadziesiąt godzin.

W tunelu w Lalikach zamiast zwy-

kłych schronów zbudowano zupeł-
nie osobny tunel ewakuacyjny. Bie-
gnie równolegle do tunelu drogowe-
go. W razie jakiegoś zagrożenia
w tunelu drogowym, wystarczyłoby
tylko podejść do drzwi ewakuacyj-
nych i przedostać się przez nie do
tunelu ewakuacyjnego. Takie drzwi
ewakuacyjne tkwią w ścianie tunelu
co 150 metrów. Co kilka metrów na
ścianach wiszą też jarzące się ja-
skrawozielonym światłem tablice
z informacjami, że najbliższe drzwi
znajdują się np. o 128 metrów w le-
wo i 22 metry w prawo. W kabinach
w ścianie są też telefony. – Wystar-
czy tylko nacisnąć guzik i powie-
dzieć do mikrofonu, że coś się stało
– pokazuje Dorota Marzyńska, rzecz-

Powstał pierwszy
w Polsce tunel drogo-
wy wydrążony poza
miastem. Przedziura-
wił górę Sobczakowa
Grapa obok wsi Laliki
w Beskidach

Tunelem
pod Grapą

Wizualizacja: Bartłomiej Woch/Muzeum Historyczne Krakowa

a0826-27.qxd 2010-02-12 15:53 Page 2

background image

ALE CUDA!

27

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

R E K L A M A

nik katowickiego oddziału General-
nej Dyrekcji Dróg Krajowych i Auto-
strad.

W Polsce dłuższy tunel ma tylko

Warszawa. To tunel biegnący wzdłuż
Wisły. Nie było jednak dotąd wcale
drogowych tuneli w górach, ani
w ogóle wydrążonych poza miastami.

Przed wjazdem do tunelu jest już

gotowe centrum monitoringu. Przy-
glądamy się testom systemów bez-
pieczeństwa, które prowadzą pra-
cownicy GDDKiA. Szlaban przed
wjazdem do tunelu opada i podnosi
się, zmieniają się komunikaty na
ustawionej nad szosą tablicy świetl-
nej. Tunel nagle wypełnia się hukiem
ogromnych wentylatorów, a z głośni-
ków rozlega się stanowcze: „Uwaga,
proszę o opuszczenie tunelu!”. – To
do nas? – zastanawiamy się niepew-
nie. – Trwają testy systemów nagło-
śnienia, instalacji oddymiającej, sys-
temu kamer, instalacji mierzącej po-
ziom spalin – wyjaśnia Dorota Ma-
rzyńska. – Tunel zostanie otwarty
jeszcze w tym kwartale – dodaje.

Zbudowanie tunelu w Lalikach

kosztowało 147 mln zł. Kolejne dwa
tunele przewiercone przez góry są
planowane także na drodze ekspre-
sowej S-69. Będą miały łączną dłu-
gość dwóch kilometrów.

PRZEMYSŁAW KUCHARCZYK

Tunel już czeka na otwarcie

Fot. H. Przondziono/„Gość Niedzielny”

W XXI wieku znajomość języka

obcego niesie same korzyści. Wy-
bierając metodę nauki, warto się-
gnąć po sprawdzone sposoby przy-
swajania wiedzy. Taką metodą jest
SITA – ciesząca się zaufaniem Po-
laków od prawie 20 lat, co roku wy-
różniana prestiżowymi nagroda-
mi.

Język pilnie poszukiwany

Potrzeba znajomości języka ob-

cego staje się coraz bardziej po-
wszechna. Można pokusić się
o stwierdzenie, że standardem spo-
łecznym jest znajomość obecnie
przynajmniej jednego języka obce-
go. Tak samo w aspekcie zawodo-
wym, jak i czysto prywatnym;
umiejętność komunikowania
otwiera perspektywy i drogi do lep-
szego życia. Warto zadbać o rozwój
zawodowy, zwiększyć własną war-
tość na rynku pracy.

Wybór należy do nas

Wybierając metodę nauczania

języka, warto kierować się dwoma
głównymi zasadami. Po pierwsze
– określić cel nauki, po drugie –
pamiętać, że nauka będzie naj-

efektywniejsza jeżeli uczyć się bę-
dziemy z przyjemnością. Osobom
zainteresowanym rozwinięciem
kompetencji porozumiewania się
(mówienia i rozumienia ze słu-
chu) polecam system SITA – to
metoda nauczania języków obcych
w stanie relaksu. Ta przełomowa,
opracowana w Niemczech meto-
da, wykorzystuje wpływ relaksu
na zdolność szybkiego zapamięty-
wania informacji. Stosując SITA,
naukę języka obcego możemy re-
alizować w zaciszu własnego do-
mu, jak również w laboratoriach
SITA pod okiem wyspecjalizowa-
nych lektorów. Nauka w stanie re-
laksu będzie należeć do jednych
z najprzyjemniejszych momentów
dnia codziennego; ponadto szyb-
kość przyswajania nowych słów
i zwrotów zachęcać nas będzie
do dalszej nauki.

Relaks i nauka

Fundamentem metody SITA

jest stan relaksu, podczas którego
zaktywizowane są obie półkule
mózgowe, a tym samym możliwo-
ści naszego mózgu zwiększają się
kilkakrotnie. Przebywanie w re-

laksie ułatwione jest przez specja-
listyczne urządzenie. Charaktery-
styczne w tej metodzie są kursy ję-
zykowe składające się z podręcz-
nika i nagrań dialogów wraz z tłu-
maczeniem. Zawierają one teksty,
które w znacznej mierze są dialo-
gami lub scenami z codziennego
życia, gramatyka przyswajana jest
jakby przy okazji. Nauka przypo-
mina naukę języka ojczystego,
gdzie najpierw porozumiewamy
się, a potem zostają nam uświado-
mione kwestie gramatyczne. Każ-
da lekcja przyswajana jest według
ściśle określonego planu. Praca
z urządzeniem to podstawa w tej
metodzie, jednak poza tym jest
określony czas na pracę z pod-
ręcznikiem i aktywizację zapamię-
tanego materiału. Po każdej lekcji
następuje powtórka poprzednich
zajęć.

Technika dla języka

Dzięki połączeniu najnowszych

osiągnięć metodyki nauczania ję-
zyków obcych i technik szybkiego
zapamiętywania z technologią,
użytkownik systemu SITA dostaje
do ręki nowoczesne narzędzie

do nauki, które pozwala zaoszczę-
dzić czas i zwiększyć efektywność
przyswajanej wiedzy. I to wszyst-
ko w sposób łatwy, przyjemny
i powszechnie dostępny. SITA
cieszy się uznaniem Polaków już
prawie 20 lat. W samym 2009 ro-
ku, przyznany jej został Europej-
ski Certyfikat Bezpieczeństwa
oraz Certyfikat Europejskiej
Gwarancji Najwyższej Jakości.
Firma została też wyróżniona na-
grodą Złoty Laur 2009 i nagrodą
główną: Fotel Lidera, w konkur-
sie Mazowiecki Znak Jakości.
Więcej informacji na www.sita.pl

Anna Makowska

Z językiem za pan brat!

a0826-27.qxd 2010-02-12 15:53 Page 3

background image

ZRÓB TO SAM

28

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Patrząc na te rysunki, czujemy
się sfrustrowani. Oko
dostrzega bowiem coś, czego
nie potrafimy zrozumieć,
a mózg, nie mogąc znaleźć
dla nich odpowiednika
w świecie realnym, po prostu
odrzuca je.

– Bryłami niemożliwymi, czyli

obiektami, których nie można fi-
zycznie wykonać, ale bez proble-
mów można rysować, zaintereso-
wałem się całkiem przypadkowo
– wspomina profesor Michał Ję-
drzejewski, wykładowca na Wydzia-
le Architektury Wnętrz i Wzornictwa
Przemysłowego Akademii Sztuk
Pięknych we Wrocławiu. – Pewnego
wiosennego dnia na początku lat
siedemdziesiątych ubiegłego wieku
jechałem tramwajem na zajęcia i za-
stanawiałem się, jakie zadanie zle-
cić studentom podczas ćwi-
czeń. I wtedy właśnie przyszedł mi
do głowy pomysł z bryłami niemoż-
liwymi. Doszedłem bowiem do
wniosku, że projektowanie tych
struktur przestrzennych może być
świetnym ćwiczeniem sprawnościo-
wym w zakresie tak zwanej komuni-
kacji wizualnej. Pomysł okazał się

strzałem w dziesiątkę. Młodzi ludzie
wykazali się nie tylko wspaniałą wy-
obraźnią, ale też stworzyli wiele cie-
kawych szkiców, które po dopraco-
waniu graficznym zostały opubliko-
wane w ogólnopolskim czasopi-
śmie „Projekt” wraz z artykułem
profesora Krzysztofa Meisnera. Ja

natomiast zacząłem od tego czasu
zbierać figury niemożliwe i wymy-
ślać nowe. Najchętniej podczas
nudnych, długich narad lub konfe-
rencji. Ich zbieranie, projektowanie
i rysowanie to nie tylko zaspokaja-
nie ciekawości, ale także nieskoń-
czone podróże w nieznany świat,

gdzie istnieje inna rzeczywistość
geometryczna.

Mogą powstać

tylko na papierze

„Bryły niemożliwe to przykłady pa-

radoksów, by nie powiedzieć graficz-
nych absurdów. Ich konstrukcja kłóci
się z elementarnymi prawami per-
spektywy, toteż całkowite zrozumie-
nie takich obiektów, istniejących wy-
łącznie na papierze, jest w zasadzie
niemożliwe. Co innego wyłapuje bo-
wiem oko, co innego znowu interpre-
tuje mózg. Gdzieś „po drodze” nastę-
puje błąd w postrzeganiu, rozumowa-
niu lub interpretowaniu” – napisał
Marcin Nowoszewski w artykule opu-
blikowanym w magazynie „BRIEF”.

Figury niemożliwe można znaleźć

na freskach pochodzących sprzed
tysiąca lat, a także w pracach Giam-
battisty Piranesiego (1720-1778),
włoskiego grafika, architekta i teore-
tyka sztuki.

Jednak pierwszym w historii, który

świadomie zajął się projektowaniem
rysunkowych niebytów, był, żyjący
w latach 1915-2002, szwedzki arty-
sta Oskar Reutersvärd, autor około
2500 tego typu obiektów. Jego
pierwszy rysunek – niemożliwy trój-
kąt z serii kostek – który narysował
w roku 1934, został upamiętniony na
znaczku poczty szwedzkiej wyda-
nym w 1982 roku. Wśród badaczy
i kreatorów brył niemożliwych należy
wymienić jeszcze Rogera Penrose,
wybitnego angielskiego fizyka i ma-
tematyka, oraz Holendrów Mauritsa
Cornelisa Eschera i Brunona Ernsta.

Diabelskie widły

W Polsce figurami niemożliwymi

zajmował się w latach siedemdzie-
siątych ubiegłego wieku profesor
Zenon Kulpa, matematyk z Instytutu
Biocybernetyki PAN a zarazem gra-
fik, autor wielu krajowych i zagra-
nicznych publikacji oraz wystaw po-
święconych temu tematowi. We
Wrocławiu obok fizyka profesora Ja-
na Mozrzymasa oraz architekta pro-
fesora Jana Zipsera znawcą tej te-
matyki jest właśnie profesor Michał
Jędrzejewski, który ma nie tylko po-
kaźną kolekcję rysunków brył nie-
możliwych, ale również wiele z nich
sam wymyślił.

– Taki rysunek dostarcza mózgowi

informację mylącą i wówczas zaczy-
na się on borykać z zadaniem nie do
rozwiązania – mówi profesor. – Kie-
dy wreszcie pojmie, że to, co zosta-
ło narysowane, nie jest możliwe jako
byt realnie istniejący, doznaje fru-

Schody Michała Jędrzejewskiego

Kamienica Michała Jędrzejewskiego

Podróże w świat innej rzeczywistości geometrycznej

Gdy niemożliwe jest możliwe

a0828-29.qxd 2010-02-12 13:09 Page 2

background image

ZRÓB TO SAM

29

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

stracji. A frustracja, jak wiemy, to
stan przykrego napięcia emocjonal-
nego jednostki wywołany pojawie-
niem się przeszkód uniemożliwiają-
cych chwilowo lub na stałe zaspoko-
jenie jej potrzeb, pragnień czy za-
mierzeń.

Właśnie taki stan zagadkowej nie-

pewności odczuwa każdy z nas,
przyglądając się na przykład diabel-
skim widłom Oskara Reutersvärda.
Choćbyśmy nie wiem jak długo
wpatrywali się w ten szkic, potrzeba
racjonalnego wytłumaczenia tej za-
gadki pozostanie niezaspokojona.
U góry widzimy bowiem trzy równo-

ległe rurki, u dołu zaś prostą dwura-
mienną sztabę wygiętą w kabłąk. Je-
żeli spojrzymy na środek rysunku,
lub staramy się ogarnąć wzrokiem
jego całość, dostajemy oczopląsu.
Wszystko zaczyna się nam mylić
i natychmiast tracimy orientację,
gdzie się jedno kończy, a drugie za-
czyna.

Przedstawiciele

innych geometrii

Według profesora Jędrzejewskie-

go bryły niemożliwe można interpre-
tować jako kategorię błędów rysun-
kowych związanych z odtwarzaniem
lub projektowaniem obiektów trój-
wymiarowych; można też uznać je
za sygnał istnienia innych zagadko-
wych geometrii. To, że interesują się
nimi zarówno artyści, jak i wybitni
przedstawiciele nauk ścisłych,
świadczy raczej na rzecz drugiej in-
terpretacji. Założenie, że są błędami,
również nie odbiera im istotnego
znaczenia. W postęp cywilizacyjny
wpisane były bowiem niezliczone
pomyłki prowadzące do kolejnych
pomyłek wyższej generacji. Kolumb
płynął do Indii. Antybiotyki mamy
dzięki nieporządkom w laborato-
rium. Ziemia przez stulecia wydawa-
ła się płaska, co budziło naturalne
podejrzenia, że jest inaczej i tak da-
lej. Tak, więc błędne bryły również
mogą się do czegoś przydać.

WOJCIECH CHĄDZYŃSKI

MICHAŁ JĘDRZEJEWSKI urodził

się 27 września 1934 roku. Profesor
Akademii Sztuk Pięknych we Wrocła-
wiu. Studiował na tej uczelni w latach
1952-1960. Dyplom z malarstwa u pro-
fesorów Eugeniusza Gepperta i Stani-
sława Pękalskiego (1958) i z architek-
tury wnętrz u prof. Władysława Wincze
(1960). W latach 1967-1977 główny
scenograf Ośrodka Telewizji Polskiej
we Wrocławiu – scenografie do około
60 spektakli telewizyjnych. Liczne
udziały w wystawach rysunku i malar-
stwa oraz plakatu i scenografii. Ponad
12 wystaw indywidualnych, w tym pre-
zentacja Bryły niemożliwe w Utrechcie
w 1988 r. Rektor ASP w latach 1984-
1990. Komisarz generalny wystawy
„Wrocław 2000 – moje miasto”.

Belweder Mauritsa Cornelisa Eschera

R E K L A M A

Taboret Michała Jędrzejewskiego

a0828-29.qxd 2010-02-12 13:09 Page 3

background image

Nr 5 (4 II). Cena 2,80 zł

– Jak nie odzyskam licencji, od-

dam konie na rzeź – zapowiada Jan
Czernik, fiakier, który stracił pozwo-
lenie na przewóz turystów do Mor-
skiego Oka z powodu przeładowa-
nia fasiągów. Władzom gminy za-
rzuca mataczenie przy typowaniu
osób, którym przyznawana jest
przez TPN licencja.

Znowu emocje wokół przejazdów

fiakierskich do Morskiego Oka. Tym
razem nie za sprawą oskarżeń o za-
męczanie koni, ale z powodu utraty li-
cencji przez jednego z woźniców.

Przewozy fiakierskie z Palenicy Biał-

czańskiej do Morskiego Oka to niezły
biznes. Licencję na 3 lata otrzymuje
60 fiakrów, podzielonych na 3 grupy.
Każda z grup wozi turystów przez
10 dni. W sezonie każdy fiakier robi
trasę średnio 2-3 razy (zmieniając ko-
nie). Fasiągami mogą przewozić do
14 turystów. Jazda w górę kosztuje
40 zł, w dół – 30 zł. Wystarczy pomno-
żyć te liczby, by szacunkowo obliczyć
miesięczne zarobki fiakrów. Oczywi-
ście fiakier w sezonie pracuje na cały
rok, do tego dochodzą niemałe kosz-
ty utrzymania koni i opłata wnoszona
do parku. I tak pozostaje suma do po-
zazdroszczenia. Nic więc dziwnego,
że przyznawaniu licencji towarzyszą
takie emocje.

Lista fiakrów przygotowywana jest

w Urzędzie Gminy Bukowina Tatrzań-
ska przez specjalnie do tego powoła-
ną komisję, jednak zatwierdza ją Ta-
trzański Park Narodowy, który wydaje

licencje. Termin obecnej wygaśnie
w grudniu tego roku. Tymczasem kil-
ku z fiakrów straciło prawo do prze-
wozu turystów.

Jan Czernik jest jednym z dwóch

fiakrów, którzy w sierpniu ubiegłego
roku stracili licencję z powodu przeła-
dowania fasiągów. Po głośnej historii
z Jordkiem służby parku bardzo rygo-

rystycznie kontrolują przewozy. Na
wozie może być tylko 14 turystów,
a Jan Czernik na fasiągach miał
16 dorosłych osób, co – jak podkreśla
Edward Wlazło, szef straży parku
w TPN – było powodem odebrania
mu licencji.

– Aż przez 6 lat czekałem na liście

rezerwowej. I tylko trzy lata jeździłem
do Morskiego Oka, do sierpnia. Zain-
westowałem w konie. Latem miałem
ich 15. Wziąłem kredyt na budowę
stajni. Spośród 200 koni poddanych

kontroli moje miały najlepsze wyniki,
a na moje miejsce wszedł człowiek,
którego konie nawet na rzeź się nie
nadają – nie kryje żalu. – Co mam te-
raz zrobić? Z czego utrzymać rodzi-
nę? Jak nie odzyskam licencji, konie
oddam na rzeź – odgraża się góral
z Bukowiny Tatrzańskiej. – A sprawie-
dliwości zacznę szukać po góralsku
– dodaje. – Na 100-lecie schroniska
w Morskim Oku wiozłem w swoim fa-
siągu same grube ryby – wójta, staro-
stę i innych. Chociaż wóz był przeła-
dowany, nikt nie chciał czekać na na-
stępny, nawet flaszkę za to dostałem.
Nikt koni nie żałował. A jak wziąłem

dwoje dzieci więcej na wóz, to ode-
brali mi licencję – nie kryje oburzenia.

– Powodem wstrzymania licencji

była nadmierna liczba turystów na
wozie. Według regulaminu, może być
tylko 14 osób i ewentualnie dwoje
dzieci do 4. roku życia. Pan Czernik
w momencie kontroli miał 16 osób.
Fiakrzy sami podpisali ten regulamin
i muszą go przestrzegać. Nie ma żad-
nego pobłażania, żadnego kumoter-
stwa, czy to się komu podoba, czy nie
– twierdzi Edward Wlazło, szef straży

parku. Dodaje, że od czasu wpadki
tych fiakrów inni bardziej się pilnują.
Już w styczniu tego roku straż prze-
prowadziła 5 podobnych kontroli – na
drodze do Morskiego Oka i w Dolinie
Kościeliskiej. Żadnych uchybień nie
stwierdzono. A były to kontrole bar-
dzo szczegółowe. Strażnicy spraw-
dzają, oprócz liczby turystów na wo-
zie, między innymi ważność licencji,
„paszporty” i wyniki badań lekarskich
koni, czystość i wygląd fasiągów.

Czernik, bardziej niż do straży par-

ku, ma pretensje do władz gminy i ko-
misji, która przygotowuje listę fiakrów
do zatwierdzenia przez TPN. – Przy tej
liście są same machloje. Swoich tam
upychają, jak chciałem w gminie zo-
baczyć tę listę, to okazało się, że są
dwie – twierdzi fiakier, który stracił li-
cencję.

– Pan Czernik jest sfrustrowany, ale

stracił koncesje z własnej winy.
W gminie przy listach nie ma żadnego
kombinowania – zapewnia Sylwester
Pytel, wójt gminy Bukowina Tatrzań-
ska. Na liście rezerwowej jest ponad
20 fiakrów. Potwierdza, że rzeczywi-
ście są 2 listy, ale nie z powodów ja-
kichkolwiek machlojek. – Do grudnia
2005 roku TPN żądał od gminy listy
rezerwowej. Są na niej osoby, które
na nią trafiły przed tą datą. Od 2006 r.
TPN nie zwraca się już do nas o listę,
są na niej nazwiska osób, które wysła-
ły wnioski, od tego czasu zapisywane
są według kolejności złożenia doku-
mentów – tłumaczy wójt. – Pan R.,
który wszedł za pana Czernika, był na
tej pierwszej liście sprzed 2005 r. na
pierwszej pozycji. Oczekiwał ok. 10 lat
– dodaje. Wójt podkreśla, że jedynym
kryterium jest czas oczekiwania, nie
ma więc możliwości żadnych kombi-
nacji. – Nasz regulamin dopuszcza
natomiast przekazanie licencji komuś
z rodziny, np. w razie choroby fiakra
– zastrzega wójt.

BEATA ZALOT

A TO POLSKA WŁAŚNIE

30

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Nr 31 (6-7 II). Cena 1,50 zł

65-letni Kazimierz Galla, taksów-

karz z Opola, stał się ofiarą poje-
dynku przestępców z policją. Ma
pokiereszowaną twarz, a noc spę-
dził „na dołku”.

Pan Kazimierz to spokojny, dobro-

duszny człowiek. Od kilkunastu lat za-
rabia na życie, świadcząc usługi
transportowe. Ogłasza się m.in. w in-
ternecie. W środę tuż po godz. 12 za-
dzwonił do niego człowiek proszący
o dostarczenie przesyłki.

– Powiedział, że mam pojechać na

ul. Księdza Duszy w Krapkowicach,

odebrać pakunek i zawieźć go do Gli-
wic – mówi Kazimierz Galla. – Wsia-
dłem w samochód i pojechałem.

Na miejscu zobaczył stojącą przed

klatką kobietę.

– Wyszedłem z auta i powiedziałem,

że to chyba do niej przyjechałem
– opowiada pan Kazimierz. – W tym
momencie otworzyły się drzwi, z bu-
dynku wyszło dwóch mężczyzn, do-
skoczyli do mnie. Nic nie mówiąc,
chwycili mnie za ubranie. Zacząłem się
więc bronić, próbowałem się wyrwać.

W pewnym momencie mężczyźni

przewrócili go, przycisnęli głowę do
ziemi i założyli kajdanki.

– Dopiero wtedy zorientowałem się,

że to chyba policjanci, zresztą kiedy

miałem już skute ręce, to powiedzieli,
kim są – mówi pan Kazimierz.

Do dzisiaj ma jeszcze strupy za-

schniętej krwi, pamiątkę po tym za-
trzymaniu. – Potem posadzili mnie na
śniegu i wezwali radiowóz – mówi Ka-
zimierz Galla. – Marzłem tak z 10 mi-
nut.

Policjanci zawieźli go na komendę.

Tam trafił „na dołek”.

– Wyzywali mnie od złodziei, cały

czas byłem też w kajdankach. Jestem
starszym, schorowanym człowiekiem,
szybko zdrętwiały mi ręce. Prosiłem,
by mi zdjęli kajdanki, zrobili to dopie-
ro po godzinie – żali się taksówkarz.

Podczas przesłuchania Kazimierz

Galla dowiedział się od policjantów,

że jest członkiem szajki wyłudzającej
pieniądze tzw. metodą na wnuczka.
W policyjnym areszcie spędził noc.
Wypuszczono go w czwartek. Usły-
szał zarzut usiłowania wyłudzenia pie-
niędzy.

– Jestem uczciwym człowiekiem,

sumiennie wykonującym pracę, niko-
go nigdy nie oszukałem, a policjanci
potraktowali mnie jak zbira i pobili
– mówi Kazimierz Galla.

Krapkowiccy policjanci nie mają so-

bie nic do zarzucenia:

– Mieszkanka miasta zadzwoniła do

nas z informacją, że ktoś chce wyłu-
dzić od niej 14 tysięcy złotych i że za-
raz przyjedzie po pieniądze – mówi
komisarz Jarosław Żak, naczelnik Wy-
działu Prewencji i Ruchu Drogowego
Komendy Powiatowej Policji w Krap-
kowicach.

SŁAWOMIR DRAGUŁA

Taksówkarza wystawili oszuści, a poturbowała policja...

Wzięli go za przestępcę

Na Podhalu aż wrze między góralami o to,
kto może wozić turystów i na jakich zasadach

Bój o licencję!

Rys. Mirosław Stankiewicz

a0830-31 POLSKA.qxd 2010-02-12 14:37 Page 2

background image

A TO POLSKA WŁAŚNIE

31

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Taka gmina!

Czarnków

(woj. wielkopolskie)

Tegoroczna zima nie szczędzi

śniegu, którego szczerze nie znoszą
dozorcy, drogowcy i kierowcy. Ale są
wyjątki. W Czarnkowie mieszka czło-
wiek, który bezinteresownie odśnie-
ża setki metrów chodnika w centrum
miasta – piszą „Echa Nadnoteckie”.
Pan Janek wyręcza w pracy służby
miejskie i właścicieli posesji. Pana
Janka niejeden nazwałby głupcem
lub naiwniakiem. A to po prostu do-
bry człowiek...

Zamość

(woj. lubelskie)

Pracownik zamojskiej firmy kon-

wojenckiej przywłaszczył sobie
95 tys. zł i ślad po nim zaginął. Do
czasu. Policja odnalazła rabusia w...
szpitalu psychiatrycznym, wszak rze-
czony zwariował – wyjaśnia „Kronika
Tygodnia”
. Nie wiadomo, co 52-la-
tek zrobił z łupem, zanim znalazł się
w wariatkowie. Nie wiadomo, jakie
dolegliwości dopadły umysł rabusia.
Wiadomo jednak, że w mig ozdro-
wiał na widok mundurowych, którzy
przyszli w odwiedziny. Przyznał się
do zarzucanych mu czynów i zmienił
miejsce pobytu z wariatkowa na
areszt śledczy...

Leszno

(woj. wielkopolskie)

Do 10 lat więzienia grozi 33-letniej

mieszkance Leszna, podejrzanej
o włamanie do jednego z mieszkań.
Jej akcja była przygotowana bardzo
precyzyjnie. Sforsowała drzwi i...
można powiedzieć, że miała pecha.
Lokalna gazeta „ABC” donosi, że
złodziejski plan kobiety zakładał ra-
bunek gotówki i kosztowności. Po-
nieważ takowych nie znalazła, na
otarcie łez zajrzała do lodówki, z któ-
rej wyniosła dwa kawałki kaszanki
warte 4 zł. I ją capnęli...

Świnoujście

(woj. zachodniopomorskie)

Do sądu cywilnego w Szczecinie

wpłynął pozew przeciwko gminie
Świnoujście! – piszą „Nowiny”. Le-
sław Maciejewski, malarz budowlany,
uznał, że eksponując krzyże w Urzę-
dzie Miasta, gmina naruszyła jego do-
bra osobiste. Wszczęcia postępowa-
nia w sprawie krzyży odmówiła świno-
ujska prokuratura, ale zgodę na zba-
danie sprawy wyraził sąd. Maciejew-
skiego do walki z krzyżami w magi-
stracie zainspirował wyrok Trybunału
w Strasburgu, który nakazał zdejmo-
wanie krzyży ze ścian włoskich szkół.
Niektórzy to mają czas i fantazję...

WOJCIECH ANDRZEJEWSKI

Nr 1763 (5-7 II). Gazeta bezpłatna

Po przeceniony – ale pełnowar-

tościowy – cukier i konserwy usta-
wiają się kolejki.

O tym, że polskie wojsko posta-

nowiło opróżnić swoje magazyny
z żywności i ruszy z wielką (pierw-
szą taką w historii) wyprzedażą,
„Metro” poinformowało już dwa ty-
godnie temu. Chodzi o gigantyczną
ilość ponad 1800 ton różnych pro-
duktów – m.in. 200 ton makaronu,
100 ton grochu i fasoli, 270 ton
chleba, 380 ton konserw, 60 ton
konserwowanej słoniny. Powód?
Armia przechodzi na zawodow-
stwo, poborowym nie trzeba już go-
tować.

Pierwsi, najlepiej poinformowani

zaczęli bombardować Agencję Mie-
nia Wojskowego pytaniami już na
początku stycznia. Wojskowa wy-
przedaż słynie z atrakcyjnych cen
(w poprzednich latach np. ciepłe zi-
mowe kurtki wyprzedawano po 4 zł,
a pełnowartościową bieliznę po
20 gr). Ale sami pracownicy AMW
przyznają, że to, co się dzieje
w ostatnich dniach, przekracza naj-
śmielsze przypuszczenia: – Jeste-
śmy dosłownie zasypywani telefona-
mi i e-mailami – mówi Maciej Macios
z AMW. Dzwonią nie tylko Kowalscy,
czy domy opieki społecznej albo ho-
spicja, ale głównie przedsiębiorcy
wypytujący o ilości hurtowe.

Bezkonkurencyjny jest cukier (AMW

ma do sprzedania aż 540 ton), któ-

rego na światowych giełdach brakuje.
W styczniu jego ceny pobiły kilkudzie-
sięcioletnie rekordy. – Wypytują o nie-
go zarówno firmy produkujące słody-
cze, jak i zrzeszenia pszczelarzy, za-
kłady cukiernicze, producenci lodów,
napojów – mówi Macios i dodaje, że
wojsko nie wyklucza, że sprzeda cu-
kier firmom w formie przetargów.

Prywatne osoby zainteresowane

wyprzedażą mogą zgłaszać się po
żołnierską żywność na zasadzie „kto
pierwszy, ten lepszy” do jednego
z oddziałów terenowych AMW, m.in.
w

Gorzowie, Gdyni, Olsztynie,

Szczecinie, Warszawie i Wrocławiu.
Dokładne informacje mają się zna-
leźć się na stronie www.amw.com.pl.

MISTA

Wojsko zaczyna wielkie wietrzenie magazynów...

Walczą o żołnierski cukier

Nr 18 (27 I). Cena 1,50 zł

Dwaj znudzeni gimnazjaliści po-

stawili na nogi policję w dwóch
województwach. Jeden z nich
wcielił się w rolę mordercy tak re-
alnie, że późną nocą do podzale-
szańskiej wsi pomknęły radiowo-
zy. W domu zamiast zakrwawione-
go desperata znaleźli uśmiechnię-
tego od ucha do ucha małolata.

– Stłuc gówniarzowi tył pasem to ma-

ło – sierdzi się jeden z policjantów
uczestniczących w sobotniej akcji.
– Ciężka noc, siarczysty mróz, wypad-
ki, a gnojkom wygłupów się zachciało.

W sobotę wieczorem do 15-letnie-

go chłopaka przyszedł o rok młod-
szy kumpel. Młodzieńcy nie mieli
pomysłu na wolny czas, więc zaczę-
li zabawiać się telefonem komórko-
wym. Gdy znudziły się im gry, zaczę-
li wybierać przypadkowe numery
i ucinali sobie krótkie pogawędki,
które kwitowali salwą śmiechu. Nie
inaczej było po tym, jak starszy
z nich zawiadomił zupełnie obcego
mężczyznę, że właśnie siekierą zabił
żonę i musi o tym komuś powie-
dzieć. Wiadomość ta została ode-
brana w podkrakowskich Zielon-
kach. – Zdaniem mężczyzny, który
odebrał telefon, dzwoniący miał
„przerażony głos zdesperowanego
człowieka” – słyszymy od asp.
sztab. Andrzeja Walczyny, oficera
prasowego policji w Stalowej Woli.
– Mieszkaniec Zielonek potraktował

sygnał zupełnie poważnie i zawiado-
mił policję. W takich sprawach dzia-
ła się błyskawicznie.

Policjanci w Krakowie zidentyfiko-

wali numer telefonu, z którego
dzwonił „morderca”. Okazało się, że
należy on do mieszkańca powiatu
stalowowolskiego i zaalarmowali na-
szą policję. W ten sam sposób poli-
cjanci w Stalowej Woli doszli, że wła-
ścicielem numeru jest mieszkaniec
gm. Zaleszany. Reszta jest już jasna.

Domownicy byli niezwykle zasko-
czeni nocną wizytą policji, a najbar-
dziej młody autor fałszywego alar-
mu. Nie trzeba było nawet sięgać po
groźby; przyznał się od razu i bły-
skawicznie wydał wspólnika. Teraz
policjanci sprawdzają, do kogo jesz-
cze chłopcy dzwonili w sobotni wie-
czór. Jest całkiem prawdopodobne,
że w ciągu najbliższych dni z innych
rejonów kraju zaczną do stalowo-
wolskiej komendy napływać infor-
macje o morderstwach, włamaniach
i

wypadkach, jakie powstały

w szczenięcej fantazji. Fantazja ta
zaprowadzi najpierw obu chłopców
przed oblicze sądu dla nieletnich.

JERZY MIELNICZUK

Kretyński żart nastolatków postawił na równe
nogi policję na Podkarpaciu i w Małopolsce

Zabiłem żonę! Pomocy!

Byle do wiosny...

Zdjęcia prosimy nadsyłać pocztą lub na adres: fotoszopa@angora.com.pl wraz z danymi autora oraz
dopiskiem, gdzie i kiedy zdjęcie zostało zrobione.

Wybrała: AP

Zdjęcie zrobione w lutym br., w Katowicach Zawodziu.

Nadesłał: Zbigniew Al. Wieczorek

FOTOSZOPA

a0830-31 POLSKA.qxd 2010-02-12 14:37 Page 3

background image

WIARA W SIECI

32

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Nr 31 (6-7 II). Cena 3,40 zł

W Internecie można dziś prawie

wszystko. Nawiązać flirt, zamówić
cheerleadera, umówić się z pro-
stytutką. Nikogo nie dziwią ogło-
szenia o poszukiwaniu „życiowej
partnerki, która będzie miłością,
przyjaciółką, kochanką. Przy któ-
rej można się budzić i zasypiać”.
Albo „pewnego siebie, inteligent-
nego mężczyzny, który zachwyci
i rozbawi, rozbudzi”. Na portalach
randkowych czekają informacje
o „nowych, gorących singlach. Za
darmo!”.

Inżynier Douglas Hines, specjali-

sta od IT, ogłasza właśnie światu
swój nowy wynalazek: sekslalkę Ro-
xxxy z miękką, silikonową skórą,
która rozpoznaje głos, odpowiada
na pytania i choć nie gotuje, to bez
szemrania spełnia wyrafinowane
erotyczne oczekiwania. W Wielkiej
Brytanii portal Zdrada Małżeńska re-
klamuje się na stronie internetowej:
„Potrzebujesz trochę więcej stymu-
lacji w swoim życiu? Dlaczego więc
nie zacząć się cieszyć randkami
z ludźmi, którzy myślą tak jak ty?
Mogą mieszkać tuż za rogiem”.

Z tego punktu widzenia portal

Przeznaczeni.pl to fenomen. Skiero-
wany jest do osób, które myślą ina-
czej. Wierzą w Boga i w to, że stały
związek na całe życie jest wartością.
Pięć lat temu Maciej Koper, absol-
went Politechniki Warszawskiej, na-
trafił w Stanach Zjednoczonych na
matrymonialny portal dla katolików.
Tam portale takie jak Catholicsin-
gles.com działają z sukcesem od kil-
kunastu lat, łącząc tysiące par o ta-
kim samym światopoglądzie. Koper
postanowił przenieść amerykańskie
doświadczenia na polski grunt. Moż-
na powiedzieć – wyszedł naprzeciw
własnym potrzebom. Sam szukał
żony. A jak wyjaśniał kolegom, trud-
no podrywać dziewczynę w kościel-
nej ławce. Tak powstał portal Prze-
znaczeni.pl, który reklamuje się ha-
słem „Łączymy ludzi z wartościami”.

Portale randkowe w Internecie

dzielą się na trzy kategorie. Najczę-
ściej opierają się na założeniu, że
użytkownicy mają ochotę na niezo-
bowiązujący flirt. I starają się to
umożliwić.

Drugi rodzaj to portale matrymo-

nialne oparte na technikach doboru

partnerów. Tu – w zamian za mie-
sięczny abonament – zleca się wy-
konywanie indywidualnych profili
psychologicznych. Doboru – w tro-
sce o czas klienta – dokonują fa-
chowcy, co w opisie przypomina in-
żynierię społeczną.

Trzeci rodzaj to strony internetowe

grupujące ludzi według wartości,
które wyznają. Portal Przeznacze-
ni.pl należy do tej właśnie kategorii.

Każdy dzień

to 100 zgłoszeń

Przez niecałe pięć lat poznało się

u nas 355 małżeństw. 622 pary spo-

tykają się ze sobą. I mówimy tu
o osobach, które to zgłaszają, a są
przecież i tacy, którzy po poznaniu
kogoś po prostu rezygnują z aktyw-
ności w Internecie – mówi Karol Wy-
szyński z działu PR serwisu.

Skalę zainteresowania pokazują

także inne liczby. W pierwszym roku
działalności na Przeznaczonych.pl
zarejestrowało się ponad 13 tys.
osób, w kolejnym – 30 tys., dziś jest
ich już ponad 170 tys. Każdego dnia
przybywa średnio około 100 no-
wych zgłoszeń. W styczniu było ich
5 tys.

Użytkownicy to zazwyczaj osoby

w wieku 25-35 lat. Choć zdarzają się
i dwudziestolatki, i osoby po czter-
dziestce. Czasem mają za sobą złe
doświadczenia z dotychczasowego
związku, czasem brak doświadczeń.

Skończone szkoły, studia, rozpoczę-
tą pracę. A przed sobą frustrującą
perspektywę życia w samotności
lub w przelotnych, singielskich ukła-
dach, których nie akceptują. Do In-
ternetu sięgają w poczuciu buntu.
Niezgody na scenariusz, który dyk-
tuje życie.

Proporcje kobiet do mężczyzn są

jak 60 do 40. Ona z portalu to zwy-
kle panna. Dobrze wykształcona,
lecz zabiegana. W wolnych chwi-
lach, które jednak czasem się jej
zdarzają, próbuje korzystać z życia.
Dba o siebie, chodzi na fitness,
uprawia sporty. Ma wiele pasji i przy-

jaciół. Czyta, chodzi do kina, teatru,
fotografuje, nurkuje, gotuje. A mimo
to czuje się bardzo samotna.

On ma w kieszeni dyplom magistra,

często studia podyplomowe. Jest
spokojny, może nawet za bardzo.
Opanowany i zrównoważony, lubi
pracę i zacisze domowe. Status ma-
terialny dobry lub bardzo dobry.
Chciałby stworzyć szczęśliwą rodzi-
nę. Marzy o kobiecie życia i gromad-
ce dzieci. Coraz boleśniej odczuwa,
że życie tylko dla siebie nie ma sensu.

Chodzą do kościoła co najmniej

raz w tygodniu. O rodzinie myślą, że
jest instytucją trwałą jak twierdza,
dobrem danym człowiekowi przez
Boga. Wierzą, bo wiara pozwala od-
różnić dobro od zła, przenosi góry,
czyni cuda. Na bezludną wyspę za-
braliby Biblię.

W rubryce „autorytet” wpisują naj-

częściej: Jan Paweł II lub Jezus
Chrystus. W punkcie „cel” – niebo.
Co lubią? Gdy kolęda „Bóg się ro-
dzi” rozbrzmiewa na pasterce oraz
dzwony, które podczas rezurekcji
obwieszczają zmartwychwstanie
Chrystusa.

Kiedyś bale, dziś portale

Dlaczego takie chodzące ideały

nie znajdują partnerów? Czego im
brak? – To nie jest kwestia braku
– mówi Wyszyński. – Czasy się
zmieniły. Kiedyś młodzież miała wię-
cej możliwości, by się poznać. Były
bale, potańcówki. Teraz są portale
randkowe, które dają po prostu ko-
lejną możliwość. Tu można poznać
kogoś dokładniej, zanim się go na-
prawdę spotka.

Renata z Krystianem poznali się

na portalu. Ona, psycholog spod
Warszawy, lat 30, nie przypuszczała,
że będzie w ten sposób szukać mę-
ża. Po studiach znalazła się w oto-
czeniu, w którym nie było interesują-
cych kandydatów na trwały związek.
W radiu usłyszała, że jest specjalny
portal dla katolików. Zaryzykowała.
– Moje wyobrażenia o spotkaniu te-
go jedynego mężczyzny życia były
inne, bardziej romantyczne. A tu się
okazało, że to ja muszę być stroną
aktywną. Do tego udział techniki
w tym wszystkim mnie przerażał
– opowiada.

Na potrzeby nowej sytuacji spisa-

ła sobie kodeks moralny. Pierwszym
punktem było założenie, że nie bę-
dzie umawiała się na spotkania
w realu przed upływem miesiąca in-
ternetowej znajomości. – Jednak
kiedy w skrzynce otrzymałam list od
mojego przyszłego męża, złamałam
się. E-mail był krótki, kończył się
propozycją spotkania za dwa dni.
Wiedziałam, że pójdę – opowiada.
Umówili się w walentynki w kościele.
Po konferencji mieli pójść razem na
herbatę. To była miłość od pierwsze-
go wejrzenia. Pobrali się w styczniu
następnego roku. Są małżeństwem
od dwóch lat, mają kilkumiesięczne-
go syna.

Podobne historie – zakończone

ślubem, udokumentowane zdjęcia-
mi z uroczystości – to wizytówka
portalu.

Wiele jest w nich odniesień do Bo-

ga. Karolina i Marcin dzięki Przezna-
czonym.pl poznali się, gdy on był
w Warszawie, a ona w Irlandii. Spę-
dzili ze sobą dwa dni, ale zakochali
się w sobie dopiero wtedy, gdy się
okazało, że samolot, którym ona ma
odlecieć, ma kilkugodzinne opóź-
nienie. „Czy to przypadek? Oboje
wiemy, że nie! To ręka Boga, który
prowadzi nas swymi przedziwnymi
drogami” – piszą. Historia Anety
i Krzyśka: „Spotkaliśmy się tydzień
od pierwszego e-maila przy Tesco,

Są młodzi, atrakcyjni, wykształceni. Słuchają rocka, soulu lub
hip-hopu. W intencji znalezienia małżonka zamawiają msze.
A e-maile kończą pozdrowieniem: „Z Panem Bogiem!”

Na randkę do kościoła

Rys. Katarzyna Zalepa

A0832-33.qxd 2010-02-12 16:30 Page 2

background image

WIARA W SIECI

33

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

na rowery (to była miłość od pierw-
szego e-maila). I zaraz tego samego
dnia poszliśmy wieczorem do kina
(«Karol – papież, który pozostał czło-
wiekiem»). I tak już się spotykamy
prawie rok. Bóg kształtuje nasz
związek, w którym mamy wiele rado-
snych momentów. Bywają też trud-
niejsze chwile, z którymi radzimy so-
bie razem, w nich uczymy się dużo
o sobie i przybliżają nas one do sie-
bie jeszcze bardziej. Uczymy się
dojrzałej, odpowiedzialnej miłości”.
„Codziennie modliliśmy się, by Pan
Bóg nas prowadził, i czuliśmy, że tak
się dzieje” – pisze Ewa.

Wiele osób zarejestrowanych

w portalu przeszło przez ruchy ko-
ścielne – takie jak Światło-Życie czy
Ruch Odnowy w Duchu Świętym.
Jako spoiwo związku pojawiają się
zatem wspólne pielgrzymki. E-maile
kończą pozdrowieniem „Z Bogiem!”
lub „Chwała Panu!”. I zapewniają
o modlitwie.

Z uwodzicielskim

spojrzeniem

Nikt jednak nie podaje tu nazwiska.

Ci, którzy zaczynają szukać partnera
w Internecie, opowiadają, że najgor-
szy jest zawsze strach przed utratą
anonimowości. Choć w ankietach
wpisuje się tylko imię, zwykle dołącza
się także zdjęcie, bo fizis ma przecież
znaczenie. Marta, lat 24, muzykolog,
przyznaje, że największym stresem
było dla niej właśnie zamieszczenie
anonsu. Szukanie osoby, która ma
być tą najbliższą w życiu, jest jednak
czynnością intymną. – Bałam się, że
spotkam kogoś znajomego, kto logu-
je się na takich stronach tylko dla za-
bawy – opowiada. Rozpoznał ją kole-
ga z uczelni, ale wbrew obawom był
dyskretny.

Inny problem to komentarze. Ob-

raźliwe się nie zdarzają, nie zawsze
są jednak takie, jakie inni chcieliby
czytać na swój temat. „Szczerzy” nie
mogą się przed nimi powstrzymać,
wrażliwi z trudem je znoszą. – Napi-
sałam, że lubię gotować, poznaję
kuchnię włoską i arabską. Na to do-
stałam odpowiedź, że sądząc po
zdjęciu, przy mojej figurze powin-
nam raczej zgłębiać ascezę – przy-
znaje Anna. Dlatego często się ase-
kurują. „Nie jestem Marilyn Mon-
roe”, „Nie jestem Leonardo DiCa-
prio”, piszą.

Tak jak na każdym tego rodzaju

portalu dzielą się na forach wska-
zówkami, jak atrakcyjnie wyjść na
zdjęciu – kobiety powinny być
przede wszystkim uwodzicielskie,
a mężczyźni błądzić wzrokiem po
ścianach, w ten sposób stają się ta-
jemniczy.

Na początku portal przeznaczony

był dla ludzi ściśle przestrzegają-
cych zaleceń Kościoła. Żyjących
wiarą. Dla innych – katolickich orto-

doksów, talibów czy, jak kto woli,
moherów. Stąd ankietowy wyróżnik
Przeznaczonych.pl – seria pytań
o wartości: wiarę, uczestnictwo
w niedzielnej mszy św., stosunek do
antykoncepcji, współżycia przed-
małżeńskiego, rozwodu. Z czasem
ujawnił się problem związany z nie-
jednoznacznym stosunkiem zdekla-
rowanych katolików do zaleceń Ko-
ścioła. Wypełniający ankiety wpisy-
wali odpowiedzi zgodne z oczekiwa-
niami, nie zawsze jednak zgodne
z własnymi przekonaniami. – Zda-
rzało się, że użytkownicy zgłaszali
potem zastrzeżenia, że niektóre
osoby oszukują. Często też przy de-
klaracjach moralnych dopisywane
były zastrzeżenia, na przykład: „je-
stem przeciw antykoncepcji, ale...”
– mówi Karol Wyszyński.

Poszukiwanie wartości

Od ubiegłego roku portal zmienił

więc założenia. – Przekonaliśmy się,
że wartość taka jak założenie rodzi-
ny i poszukiwanie jej trwałego mo-
delu jest atrakcyjna nie tylko dla ka-
tolików, ale również dla osób poszu-
kujących wiary i wartości w życiu.
Uznaliśmy więc, że jest to szansa,
by katolicy skupieni na portalu stali
się także ewangelizatorami – mówi
Wyszyński.

Twórcy portalu postawili zatem na

szczerość. Najważniejsze, by w an-
kiecie wpisać prawdę, w ten sposób
inni użytkownicy mogą wybierać
świadomie. Teraz można więc spo-
tkać wpisy: „stosunek do antykon-
cepcji, współżycia przedmałżeńskie-
go – nie mam zdania”, „stosunek do
aborcji – obojętny”. – Nasi użytkow-
nicy są tak zróżnicowani jak polscy
katolicy – tłumaczy Wyszyński. Po-
kłosiem poluzowania katolickich
norm są dyskusje o problemach,
które młodych wierzących nurtują.

Ktoś pyta o seks przed ślubem:

po co czekać, skoro seks jest tak
istotnym elementem każdego
związku? A co będzie, jeśli po ślu-
bie czeka nas przykra niespodzian-
ka związana z niedopasowaniem?
Czy nieszczęśliwe małżeństwo nie
jest większym grzechem? Czy nie-
ślubny seks Panu Bogu przeszka-
dza?

I już forum zarzucane jest argu-

mentami. Człowiek to nie towar – je-
go nie dopasowuje się do swych po-
trzeb. Skoro ludzie nie umieli wy-
trwać przed ślubem, nie mieli zbyt
silnej woli, ciężko im będzie wytrwać
w życiu, gdy pojawią się problemy.

Ktoś inny wywołuje temat wspól-

nego mieszkania przed zawarciem
związku małżeńskiego. Pojawiają
się komentarze, że problem tkwi
w społeczeństwie. „Tak jesteśmy na-
siąknięci tym całym cywilizacyjnym
syfem, że wspólne pożycie bez ślu-
bu wydaje się nam normalne”.

Mniejszość, ale bardzo aktywną,

stanowią zarejestrowani na portalu cy-
wilnie rozwiedzeni. Mają po
30-40 lat, dziecko albo dzieci. Piszą
z poczuciem życiowej przegranej,
lecz jeszcze nie klęski. Zawstydzeni
swoją sytuacją, o wartościach mówią
mniej. Więcej o żalu, jaki mają do
świata. Bo partner zostawił, a Kościół
nie pozwala związać się z następnym.
Deklarują jednak wiarę i chodzenie do
kościoła. „Czy jest szansa na miłość
i szczęście po rozwodzie?” – pada py-
tanie. I zdania są podzielone. Od pryn-
cypialnego: „Chyba że małżeństwo
było nieważne i sąd kościelny to
orzeknie”, po trywialne: „Ty się nie
szczyp, tylko znajdź gościa godnego
zaufania, związuj się z nim, a Kościół
pobłogosławi dobremu związkowi”.

Są też i spontaniczne akcje miło-

sierdzia. Jak ta, którą użytkownicy

Przeznaczonych.pl przeprowadzili
na rzecz znajdującego się w tragicz-
nej sytuacji materialnej małżeństwa
z Chrzanowa. Przeczytali o tym
w gazecie, pomogli.

Wyszyński przyznaje, że po pięciu

latach Przeznaczeni.pl stali się także
w pewnym sensie portalem społecz-
nościowym. Ci, którzy znają się
z netu, czują potrzebę spotkania na
żywo. Organizują w realu karnawa-
łowe bale. Zapraszają się na reko-
lekcje, konferencje. I wzajemnie się
za siebie modlą. Ostatnia inicjatywa
to comiesięczne msze w intencji
szukających męża lub żony. Po raz
kolejny okazuje się, że wszystko
w rękach Boga. Maciej Koper – zało-
życiel i właściciel portalu – chociaż
odniósł sukces, nadal szuka żony.

AGNIESZKA RYBAK

R E K L A M A

A0832-33.qxd 2010-02-12 16:30 Page 3

background image

Z WOKANDY

34

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Nie ma co owijać w bawełnę.
Śledztwo, które miało
wyjaśnić okoliczności
zabójstwa generała Marka
Papały, to porażka. Dopiero
po 12 latach od jego śmierci
rozpoczął się proces
oskarżonych o zlecenie
i współudział w morderstwie
byłego szefa polskiej policji.

Krótko mówiąc, dwaj oskarżeni są

tylko pośrednikami. Pierwszy z nich
to Andrzej Z., ps. „Słowik”. Zdaniem
prokuratury, właśnie on dał zlecenie
na zabójstwo Papały za 40 tysięcy do-
larów. Obok niego na ławie oskarżo-
nych zasiada Ryszard Bogucki. Jego
również prokuratura oskarża o nakła-
nianie do zabójstwa Papały, tyle że in-
nego bandyty ze Śląska. Bogucki
miał mu oferować 30 tysięcy dolarów,
ale tamten propozycję odrzucił. We-
dług śledczych, oskarżony w dniu
śmierci generała, a więc 25 czerwca
1998 roku, stał także na czatach
przed jego blokiem. Małgorzata Pa-
pała, żona zamordowanego, rozpo-
znała, że mężczyzną, który mijał ją za-
raz po strzale, był Bogucki.

Choć proces dotyczący zabójstwa

Marka Papały już się rozpoczął, wciąż
jeszcze trwa śledztwo wobec Edwar-
da Mazura, polonijnego biznesmena
z Chicago, podejrzanego o zlecenie
tego mordu. To z pewnością wielki
nieobecny tego postępowania przed
sądem. I także niejedyny. Na ławie
oskarżonych nie ma również tego,
który faktycznie Papałę zabił. Nie ma,
bo być nie może. Śledczy do tej pory
nie ustalili, kto w czerwcu 1998 roku
strzelił w czoło byłemu szefowi policji.
Przez 12 lat nie udało się również
ustalić motywu zabójstwa.

Fryzjer i „złote dziecko”

Obaj oskarżeni są świetnie znani.

Już wiele lat temu media niejeden raz
rozpisywały się na ich temat. Andrzej
Z. to właściwie Andrzej B., bo obecne
nazwisko przyjął po swojej żonie.
Urodził się w Stargardzie Szczeciń-
skim. Z zawodu jest fryzjerem. Dzisiaj
jednak najbardziej znany jest jako je-
den z sześciu członków zarządu, czy-
li grupy kierującej gangiem prusz-
kowskim. Szybko porzucił wyuczony
zawód. Już jako młodzieniec zaczy-
nał od drobnych przestępstw; wła-

mań, oszustw. Na początku lat dzie-
więćdziesiątych został skazany za
wymuszenia i haracze. Po wyroku
ukrywał się i nie stawił do więzienia
w celu odbycia kary, a mimo to został
ułaskawiony przez ówczesnego pre-
zydenta RP Lecha Wałęsę.
W 1998 roku znowu trafił do aresz-
tu. I po raz drugi spokojnie opuścił je-
go mury. Tym razem powodem był zły
stan zdrowia. Na wolności miał
przejść operację kręgosłupa. Oczywi-
ście „Słowik” przez cały czas symulo-
wał chorobę, a po rzekomej operacji
zbiegł do Hiszpanii. Został złapany
dopiero w 2001 roku w Walencji i wy-
dany Polsce. Andrzej Z. przyznał się
do kierowania grupą przestępczą
o charakterze zbrojnym i dostał sześć
lat więzienia.

Początki kariery Ryszarda Boguc-

kiego były o wiele bardziej kolorowe
niż jego dzisiejszego kompana z ła-
wy oskarżonych. Przede wszystkim
nie zaczynał od włamań, ale od biz-
nesu. Był nawet na początku lat dzie-
więćdziesiątych nazwany „złotym
dzieckiem polskiego biznesu”.
W 1992 roku otworzył salon z luksu-
sowymi autami „High Life” w Katowi-
cach. I to jak luksusowymi! W swoim
salonie sprzedawał marki Ferrari i Po-
rsche. W tamtych latach przyznano
mu nawet nagrodę „Srebrnego Asa
Polskiego Biznesu”. Na otwarcie
swojego salonu ściągnął wielu zna-
komitych gości, nawet ówczesną
Miss Świata z Wenezueli. Bogucki lu-
bił otaczać się pięknymi kobietami.
Jego firma „High Life” została głów-
nym sponsorem konkursu Miss Polo-
nia 1992. Nagroda ufundowana dla
miss w tamtych latach musiała robić
wrażenie – czerwony amerykański
ford probe. Właśnie w trakcie finału
konkursu Miss Polski 1992 poznał
Elżbietę, ówczesną zwyciężczynię.
Ich znajomość bardzo szybko
skończyła się zaręczynami, a pod ko-
niec 1992 roku ślubem. Dla przyszłej
pani Boguckiej oznaczało to jednak
rezygnację z korony Miss Polski. Re-
gulamin mówi bowiem wyraźnie, że
przystępując do konkursu oraz przez
czas panowania, laureatka musi być
niezamężna.

W 1993 roku szczęście Boguckie-

go jednak zaczęło opuszczć. I to na

wszystkich frontach. Okazało się, że
biorąc ślub z Miss Polski, był już...
żonaty z inną kobietą. Była to Mał-
gorzata, pracownica jednego z to-
ruńskich hoteli. Bogucki mieszkał
w tym hotelu, gdy zdawał egzaminy
na studia. Sytuacja stała się mniej
przyjemna, kiedy dodatkowo wyszło
na jaw, że ma z nią dziecko, a także
i drugie, ale z jeszcze inną kobietą.
Jedna z nich wniosła sprawę o nie-
płacenie alimentów. Skończyło się
to wyrokiem i grzywną. Sprawy za-
wodowe też nie wyglądają najlepiej.
Niemiecki właściciel aut oferowa-
nych w salonie Boguckiego nie
otrzymał za nie pieniędzy, a sam Bo-
gucki pod zastaw tych aut zaciągnął
ponoć spore kredyty w bankach.
W międzyczasie „as biznesu” po-
znał ludzi ze światka przestępczego.
Zaczął załatwiać na zlecenie „Prusz-
kowa” najróżniejsze sprawy. Na po-
czątku były to haracze i wymusze-
nia. Później zabójstwa. W 1999 roku,
wraz z Ryszardem Niemczykiem
– ps. „Rzeźnik” – zastrzelił w Zako-
panem Andrzeja K., ps. „Pershing”,
jednego z szefów gangu pruszkow-
skiego. Uciekł po tym do Meksyku,
gdzie został zatrzymany na począt-
ku 2001 roku. Skazano go na 25 lat
więzienia.

„Słowik” bez twarzy

Warszawski Sąd Okręgowy nie do-

robił się oddzielnego wejścia do sali
rozpraw dla szczególnie niebez-
piecznych oskarżonych. I, mimo za-
powiedzi mediów o szczególnych
środkach ostrożności, w czasie pro-
cesu „Słowika” i Boguckiego ich
przejście po sądowych korytarzach,
nawet w obstawie antyterrorystów,
wygląda raczej groteskowo. Obaj
ubrani w czerwone drelichy więzien-
ne, ze skutymi kajdankami rękami
i nogami. W sali sądowej Bogucki
siada niemal naprzeciwko żony za-
mordowanego. Małgorzata Papała,
jako oskarżyciel posiłkowy, zajmuje
miejsce obok dwójki prokuratorów.
Elegancka, ubrana w białą bluzkę,
właściwie cały czas zachowuje spo-
kój i skupienie. Dopiero drastyczne
szczegóły z aktu oskarżenia porusza-
ją wdowę po generale. Kobieta cho-
wa na chwilę twarz w dłoniach.

Proces w sprawie zabójstwa generała Marka Papały

Więcej pytań niż odpowiedzi

Oskarżeni: Andrzej Z., ps. „Słowik” (50 lat), Ryszard Bogucki (41 lat)
O: zlecenie i współudział w zabójstwie
Ofiara: generał Marek Papała, były szef polskiej policji
Oskarżenie: Jerzy Mierzejewski i Elżbieta Grześkiewicz, Prokuratura Ape-

lacyjna w Warszawie

Sąd: Paweł Dobosz, przewodniczący składu orzekającego, Ireneusz Szu-

lewicz, drugi sędzia zawodowy, Sąd Okręgowy w Warszawie

Angielski humor

Otyłość jest niebez-

pieczna dla zdrowia

ostrzegają dietetycy.

Któż jednak mógłby przy-

puszczać, że ludziom z nadwagą grożą
poważniejsze problemy. Tymczasem
okazuje się, że „kiedy przybędą kosmi-
ci, najpierw zjedzą grubych” – twierdzi
zielony ludek z plakatów, które niedaw-
no pojawiły się w Wielkiej Brytanii. Jest
to kampania reklamowa jednego z naj-
większych klubów fitness, który działa
przy hotelu Cadbury House w Bristolu.
– Miała ona w żartobliwy sposób poka-
zać, że ludzie stają się po świętach
grubsi, i zachęcić do zrzucania zbęd-
nych kilogramów – tłumaczył menedżer
klubu Jason Eaton. Ale Brytyjczycy nie
wykazali w tej kwestii poczucia humoru.
Wiele osób zaczęło dzwonić do klubu
z pretensjami – poczuły się urażone, bo
odebrały hasło jako atak na siebie.
– Większość ludzi z nadwagą ma kom-
pleksy – tłumaczy dietetyk Ewa Cebor-
ska.

W Wielkiej Brytanii kampania straszą-

ca grubasów kosmitami nie przyniosła
rezultatów. Czy w Polsce byłoby podob-
nie? – Wywołałoby to jeszcze większe
oburzenie, bo jesteśmy bardzo poważ-
nym społeczeństwem – uważa Ewa Ce-
borska. („Rzeczpospolita” nr 6)

A tymczasem wniosek jest prosty:

puszyści smakują lepiej!

Jak ci rozgrzeją,

tak się wyśpisz

Londyńskie hotele sieci

Holiday Inn włączyły się
w walkę z mrozem i oferują
rozgrzewanie łóżek ludz-

kim ciepłem. Na życzenie klienta pra-
cownik hotelu wskoczy do jego łóżka
i przeleży w nim wystarczająco długo,
by pościel nagrzała się do ok. 20 stopni,
czyli temperatury dogodnej do zasypia-
nia. Ze względów higienicznych roz-
grzewacze będą świadczyli usługę
ubrani od stóp do głów w szczelny kom-
binezon, a w celu uniknięcia nieporozu-
mień mają opuszczać pokój przed przyj-
ściem klienta. („Polityka” nr 5)

A szkoda, bo takie rozgrzewanie

pościeli byłoby znacznie skuteczniej-
sze (a jakie przyjemne!) w parach.

Sceny na scenie

W wielkie pijaństwo prze-

rodziło się czytanie groteski
„ M o s k w a - P i e t u s z k i ”
na scenie teatru Schauspiel

we Frankfurcie nad Menem. Aktorom
plątał się język, potykali się, a w końcu
jeden z nich zasłabł. Prawdziwa wódka
lała się i na scenie, i na widowni.

Autorem satyryczno-groteskowej

opowieści „Moskwa-Pietuszki” z 1970
roku jest rosyjski pisarz Wieniedikt Jero-
fiejew (1938-1990). Aktor Marc Oliver
Schulze zasłabł na scenie i karetka po-
gotowia odwiozła go do szpitala.
(„Express Ilustrowany” nr 17)

Znak, że niemieckie głowy nie są

przystosowane do wschodnioeuro-
pejskich standardów picia.

ZSYP

a0834-35.qxd 2010-02-12 17:37 Page 2

background image

Z WOKANDY

35

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Zanim jednak sąd odda głos proku-

ratorom, chce załatwić kwestie for-
malne i porządkowe. Głównie doty-
czą one dziennikarzy. Adwokaci,
oskarżonych godzą się na filmowanie
ich klientów, ale bez wizerunku i po-
dawania danych osobowych. Sąd
przychyla się do tej prośby, jednak
oskarżony Bogucki protestuje: – Hi-
pokryzją byłoby stwierdzenie, że taki
zakaz ma jakiś sens. Przecież moje
nazwisko zostało już dawno podane
we wszystkich mediach.

Oskarżony zgodził się zatem na po-

dawanie jego nazwiska i ujawnienie
jego wizerunku w mediach. Andrzej
Z. przeciwnie. Będzie więc wyłącznie
Andrzej Z., „Słowik”, i bez wizerunku.

Dożywocie

lub uniewinnienie

12 lat śledztwa prokuratorzy za-

mknęli w 60 tomach akt. Przesłuchali
w tym czasie blisko 400 świadków.
Kilkudziesięciu z nich to gangsterzy.
Przynajmniej kilku już nie żyje. Ten
najsłynniejszy to z pewnością „Iwan”,
który na początku tego roku zmarł na
zator płucny w szpitalu gdańskiego
aresztu. Tam odsiadywał wyrok za in-
ne zabójstwo. Jego zeznania były i są
dla oskarżycieli bardzo ważne. Artur
Zirajewski, ps. „Iwan”, poszedł z pro-
kuraturą „na współpracę” i opowie-
dział, że był świadkiem rozmów mię-
dzy innymi „Słowika” z Edwardem
Mazurem. Miały one dotyczyć oczy-
wiście zabójstwa generała Papały. Zi-
rajewski twierdził też, że proponowa-
no mu zastrzelenie byłego szefa poli-
cji, ale odmówił. W czasie śledztwa
„Słowik” potwierdził słowa „Iwa-
na”. I to on, jako pierwszy, zabiera
głos po odczytaniu aktu oskarżenia.

– Nie przyznaję się. Nie wiem, kto

zabił generała Papałę – stwierdza
oskarżony zaraz po pytaniu sędziego,
czy przyznaje się do zarzucanych mu
czynów. – Nie uczestniczyłem w żad-
nym spotkaniu, na którym planowano
zabójstwo.

„Słowik”, krótko ostrzyżony i posi-

wiały, stoi tyłem do publiczności.

– Doszło do porozumienia z pro-

kuraturą, które miało polegać na
tym, że ja potwierdzę sam fakt spo-
tkania (tego samego, o którym ze-
znawał „Iwan”) i obecności, a za to
w niedługim czasie miano uchylić
mi areszt. Później zrozumiałem, że
zostałem oszukany – dodaje An-
drzej Z.

Sąd natychmiast pyta prokurato-

rów o ewentualne porozumienia czy
obietnice. Oskarżenie jednak zaprze-
cza i „Słowik” więcej nie chce już mó-
wić. Zastrzega, że nie odpowie też na
żadne pytania. Jego kolega jest dzi-
siaj o wiele bardziej aktywny i roz-
mowny. Jeszcze przed odczytaniem
aktu oskarżenia poprosił sąd o możli-
wość zabrania głosu.

– Wysoki sądzie, proszę o rozważe-

nie zasadności zwrotu aktu oskarże-
nia do prokuratury – mówił Bogucki.
– Te akta zawierają takie luki i błędy,
że według mnie, ten akt oskarżenia
jest obrazą dla osoby średnio inteli-
gentnej.

Po odczytaniu aktu oskarżenia Ry-

szard Bogucki mówił dużo więcej. Za-
czyna od żądań.

– Niech sąd mnie w tej sprawie ska-

że na dożywocie bez możliwości
ubiegania się o warunkowe zwolnie-
nie albo całkowicie uniewinni – mówi
pewnie oskarżony.

Jest spokojny, rozluźniony. Kiedy

mówi, patrzy najczęściej w stronę
Małgorzaty Papały.

– Nie mam za co przepraszać pani

generałowej Papałowej – ciągnie swój
wywód. – Jest mi przykro, że jej mąż
nie żyje. Ale nie wiem, kto go zabił. Nie
będzie z mojej strony skruchy, bo żeby
była skrucha, musi być też i wina. Ja
z tą sprawą nie mam nic wspólnego.

– Proszę zwracać się do sądu, a nie

do oskarżycielki posiłkowej – sędzia
upomina oskarżonego.

– Biorąc pod uwagę ten akt oskar-

żenia, to ja na życzenie prokuratora
będę musiał udowadniać, że nie je-
stem wielbłądem – Bogucki dalej
przemawia niezrażony upomnieniem
sądu.

– W akcie oskarżenia nie ma nic

o wielbłądach – sędzia po raz kolejny
przerywa Boguckiemu.

W trakcie przerwy, kiedy Bogucki

jest wyprowadzany z sali, dziennika-
rze liczą pewnie na jego dalszą gada-
tliwość:

– Panie Bogucki! Panie Bogucki!
Oskarżony na chwilę odwraca

głowę.

– Kto zabił generała Papałę?! – wy-

krzykują pytanie, na które do tej pory
nikt głośno nie odpowiedział.

Ryszard Bogucki odwraca się. Już

nie jest gadatliwy.

Małgorzata Papała też nie chce roz-

mawiać z mediami. Jak najszybciej
stara się opuścić sądowy korytarz.

– Czego pani oczekuje po tym pro-

cesie! – krzyczą jednak do wdowy
niestrudzeni dziennikarze.

– Sprawiedliwości – mówi cicho

wdowa i schodzi już spokojniej po
schodach.

KATARZYNA PASTUSZKO

Ryszard Bogucki zgodził się na ujawnienie swojego wizerunku i nazwiska

Fot. PAP/Tomasz Gzell

Pomysł nie od rzeczy

Ministerstwa w Caracas

i urzędy w całym kraju
funkcjonują od ponie-
działku tylko od godz. 8

do 13. Przywódca Wenezueli Hugo
Chavez chce w ten sposób zmniejszyć
zużycie energii. Pozostałe trzy godziny
urzędnicy poświęcą na pogłębianie
wiedzy o wenezuelskim socjalizmie
(...). („Rzeczpospolita” nr 10)

No proszę... Ile w takim razie za-

oszczędzą łódzcy urzędnicy pod-
czas święta Trzech Króli!

Rąbek u spódnicy

Koszykarze New York

Knicks są przekonani, że
za ich poniedziałkową po-
rażką z Oklahoma City

Thunder (88:106) stoi... nawiedzony ho-
tel, w którym mieszkali przed meczem.
– Jestem o tym przekonany. To miejsce
straszy – powiedział mierzący 210 cm
skrzydłowy Jared Jeffries, który – po-
dobnie jak wielu innych kolegów – miał
kłopoty ze snem. Obiekt ten cieszy się
złą sławą – od lat klienci skarżą się na
dziwne dźwięki i informują, że widzieli
ducha. („Express Ilustrowany” nr 11)

Ileż takich hoteli musi być na świe-

cie... No, a już te, w których mieszka-
ją nasi piłkarze, na pewno są nawie-
dzone.

Wuwuzele na niedzielę?

Przygotowania do mun-

dialu w RPA zdominowała
awantura o trąby. Nazare-
tański Kościół Baptystycz-

ny (4 mln wiernych) domaga się zaka-
zu dęcia w wuwuzele, które obok bęb-
nów są ulubionymi instrumentami po-
łudniowoafrykańskich kibiców. Kościół
uznaje stosowanie przez kibiców wu-
wuzeli (używa się ich także podczas
uroczystości religijnych) za profanację
i apeluje do międzynarodowych władz
piłkarskich, by do tego świętokradztwa
nie dopuściły. („Polityka” nr 5)

A następnym krokiem będzie za-

kaz śpiewania na stadionach
– w końcu gardła też są używane
podczas uroczystości religijnych.

„Czy się stoi,

czy się leży...”

Władze ligi koszykówki

NBA ukarały dwa kluby
grzywną w wysokości
10 tysięcy dolarów, bo

zawodnicy zbyt długo stali przed ław-
ką rezerwowych. Nowy przepis został
wprowadzony przed rozpoczęciem
bieżących rozgrywek i ma zapobiec
zasłanianiu widoku kibicom, którzy
płacą duże pieniądze za miejsca
w pobliżu parkietu. („Express Ilustro-
wany” nr 11)

Bardzo słusznie, bo zawodnicy

mają biegać po boisku i rzucać do
kosza, a nie stać przed ławką rezer-
wowych!

SZPERACZ

ZSYP

a0834-35.qxd 2010-02-12 17:37 Page 3

background image

PRAWO I BEZPRAWIE

36

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Nr 33 (9 II). Cena 2 zł

162 zł za kurs z ul. Lubicz na al. Mickie-

wicza zażądał od klienta pseudotaksów-
karz. Mężczyzna nie miał przy sobie ta-
kiej sumy, podsunął mu więc do podpi-
sania zobowiązanie do spłaty długu i 50
proc. odsetek za każdy dzień zwłoki.
Choć było to niezgodne z prawem, kie-
rowca upomina się o pieniądze w sądzie.

Piotr przyjechał do Krakowa we wrze-

śniu ubiegłego roku. Właśnie został stu-
dentem pierwszego roku, miasta nie znał,
był tu dopiero drugi raz. – Wyszedłem
z dworca i spieszyłem się na uczelnię. Na
kładce na ul. Lubicz zobaczyłem wielką
tablicę z napisem „TAXI”. Poszedłem tam
i zapytałem kierowców, czy są taksówka-
rzami. Jeden z nich odpowiedział, że tak.
Wsiadłem, więc i poprosiłem o podjecha-
nie pod AGH – opowiada Piotr.

Na miejscu, po przejechaniu około

2,5 km, kierowca zażądał od niego 162 zł
za kurs. – Byłem zaskoczony i zapytałem,
czy aby kierowca się nie pomylił. Ten jed-
nak bardzo pewnie wyjaśnił mi, że to są
normalne ceny taksówek w Krakowie. Nie
miałem tylu pieniędzy przy sobie, ale tak-
sówkarz był na to przygotowany – od ra-
zu kazał mi pokazać dowód osobisty
i podpisać poświadczenie o zadłużeniu.
Przestraszony i przyparty do mury podpi-
sałem je – przyznaje Piotr.

Na kartce, poza żądaną przez taksówka-

rza ceną za kurs, numerem jego konta
i dwudniowym terminem zapłaty, znalazł się
też dopisek: „W przypadku niedotrzymania
terminu oddania pieniędzy będą naliczane
odsetki w wysokości 50 proc. za każdy
dzień opóźnienia, na co wyrażam zgodę”.

– To są niedopuszczalne żądania. Ko-

deks cywilny nie dopuszcza takich li-
chwiarskich odsetek – nie ma wątpliwości
mecenas Maciej Pietrzykowski.

Piotr postanowił, że nie zapłaci taksów-

karzowi żądanej kwoty. – Zostałem oszu-
kany. Złożyłem skargę w Wydziale Ewi-
dencji Pojazdów i Kierowców Urzędu Mia-
sta Krakowa.

– Żądanie 162 zł za 2,5-kilometrowy

kurs jest niezgodne z prawem. Ten kie-
rowca posiadał licencję taksówkarską,
więc naruszał tym samym uchwałę
o maksymalnych urzędowych cenach za
przewóz taksówkami – tłumaczy Wiesław
Szanduła z WEPiK.

Piotr napisał wypowiedzenie umowy

usługi przewozowej taksówką i wpłacił na
konto kierowcy 14 zł – czyli tyle, ile powin-
na wynosić cena zgodnie z przepisami
miejscowymi w sprawie cen za przewozy
taksówką.

Po miesiącu od zajścia Piotr dostał jed-

nak od taksówkarza wezwanie do zapłaty.
– Żądał 2187 zł i groził, że jeśli nie zapła-
cę, pozwie mnie do sądu – opowiada.
Kiedy taksówkarz pieniędzy nie dostał,

w grudniu faktycznie złożył pozew do są-
du, żądając 162 zł plus odsetki.

W tym samym czasie WEPiK złożył

w prokuraturze zawiadomienie o popeł-
nieniu przez kierowcę taksówki przestęp-
stwa. – Już wcześniej udzieliliśmy mu pi-
semnego ostrzeżenia za zawyżanie na-
leżności za przewozy, wszczęliśmy postę-
powanie o cofnięcie licencji i skierowali-
śmy dwa wnioski do sądu o ukaranie za
wykroczenia przeciwko interesom konsu-
mentów – wyjaśnia Szanduła i dodaje:
– To zuchwałe, aby działając niezgodnie
z prawem, jeszcze domagać się pienię-
dzy w sądzie.

Rozprawa odbędzie się 3 marca. Jak

wyliczyliśmy, tego dnia wysokość odse-
tek żądanych przez kierowcę taksówki

osiągnie 14 013 zł (plus oczywiście 162 zł
za kurs).

– Takie powództwo zasługuje na odda-

lenie, bo podstaw do oddalenia jest kilka
– przekonuje mecenas Pietrzykowski i do-
daje: – Z prawnego punktu widzenia mo-
żemy mówić o nadużyciu uprawnień
przez taksówkarza, z czysto ludzkiego
punktu widzenia myślę, że jest to skandal.

Policja namawia, by każdy, kto znajdzie

się w podobnej sytuacji, od razu wzywał
patrol. – Policjanci przyjadą na miejsce,
sprawdzą, czy doszło do przestępstwa,
zapytają, na jakiej podstawie taksówkarz
nalicza taką kwotę i pomogą wyjaśnić
sprawę – radzi Dariusz Nowak, rzecznik
małopolskiej policji.

DOMINIKA WANTUCH

10 września „rachunek” za kurs opiewał jeszcze na 162 zł, ale
już 8 października „dług” urósł do 2187 zł

R E K L A M A

14 tysięcy za 2,5 km

a0836.qxd 2010-02-12 15:31 Page 2

background image

Pozwolenie na broń

W radiu usłyszałem, że planowa-

na jest zmiana przepisów o posiada-
niu broni. Co ma się zmienić w tym
zakresie?

– Jan Kozłowski (e-mail)

Wstępny projekt nowelizacji

ustawy z dnia 21 maja 1999 r. „o bro-
ni i amunicji” (tekst jednolity DzU
z 2004 r., nr 54, poz. 525 z późn. zm.)
ma przede wszystkim ograniczyć
uznaniowość w przyznawaniu pozwo-
leń na posiadanie broni. Obecnie
można je otrzymać, gdy okoliczności,
na które powołuje się osoba ubiegają-
ca się o pozwolenie, uzasadniają jego
wydanie, a żadne przepisy nie precy-
zują, jakie dokładnie okoliczności
„uzasadniają”.

Projekt nowelizacji zakłada istnienie

pięciu kategorii pozwoleń na broń
(obywatelska karta broni oraz pozwo-
lenia: podstawowe, rozszerzone,
obiektowe i muzealne). Pozwolenie
dostawałby każdy, kto spełniałby kon-
kretne warunki wskazane w ustawie.
W założeniu autorów projektu skoń-
czyłaby się więc uznaniowość przy
wydawaniu pozwolenia. Decyzję w tej
sprawie mieliby podejmować komen-
danci powiatowi policji, oceniając tyl-
ko to, czy wnioskodawca spełnia
obiektywne kryteria ustawowe (np.
ukończenie określonego wieku, nieka-
ralność za określone przestępstwa,
wskazanie przyczyny, dla jakiej chce
się posiadać broń).

Kilka pytań w sprawie

spadku

Kupiłem mieszkanie zakładowe

PKP o powierzchni 44 m

2

. Warunki

zakupu były takie, że kupującym
mogła być także osoba z rodziny,
która mieszkała w nim ponad 5 lat.
Lokal wykupiłem więc razem z żoną.
Czy po naszej śmierci nasze dzieci
otrzymają to mieszkanie do podzia-

łu? Czy będą musiały płacić poda-
tek od spadku? Czy musimy sporzą-
dzić testament?

– Czesław Motyl z Przemyśla

Sporządzenie testamentu jest wy-

borem spadkodawcy, który może
w ten sposób zadysponować swoim
majątkiem na wypadek śmierci. W ta-
kim razie, każdy spadkodawca musi
sporządzić własny, osobny testament
(małżonkowie nie mogą sporządzić
wspólnego testamentu). Jeśli testa-
ment nie zostanie sporządzony (albo
będzie nieważny), będzie miało miej-
sce dziedziczenie ustawowe, na pod-
stawie kodeksu cywilnego.

W skład spadku wchodzą wszystkie

prawa i obowiązki zmarłego (z wyjąt-
kiem praw i obowiązków zmarłego ści-
śle związane z jego osobą, jak również
praw, które z chwilą jego śmierci prze-
chodzą na oznaczone osoby niezależ-
nie od tego, czy są one spadkobierca-
mi). Jednym z takich praw będzie
udział we współwłasności mieszkania
(stanowi ono współwłasność małżon-
ków, więc do spadku wejdzie tylko
udział przynależny spadkodawcy).

Nabycie spadku przez zstępnych

i małżonka spadkodawcy jest zwolnio-
ne z podatku od spadkowego, jeżeli
zgłoszą nabycie praw majątkowych
właściwemu naczelnikowi urzędu skar-
bowego w terminie 6 miesięcy od dnia
uprawomocnienia się orzeczenia sądu
stwierdzającego nabycie spadku.

Chcemy cofnąć darowiznę

Synowi i synowej darowaliśmy

połowę domu. W związku z darowi-
zną liczyliśmy na dobre traktowanie
z ich strony, ale nasze stosunki ule-
gły ochłodzeniu i sami ponosimy
koszty utrzymania całego budynku.
Obdarowani nie zamierzają zmienić
tego stanu rzeczy, co uważamy za
rażącą niewdzięczność. Czy w takiej
sytuacji możemy cofnąć darowiznę?
Po jej odwołaniu nie chcemy wy-
dziedziczać syna – do spadku chce-
my powołać jego i synową, ale też
dwójkę ich dzieci. Czy sąd może od-
mówić cofnięcia darowizny?

– Maria i Edward Wypych

z woj. śląskiego

Zgodnie z art. 898 § 1 kodeksu

cywilnego, darczyńca może odwołać
darowiznę nawet już wykonaną, jeżeli
obdarowany dopuścił się względem
niego rażącej niewdzięczności. Pod
pojęcie rażącej niewdzięczności pod-
padają tylko takie czynności obdaro-
wanego, które są skierowane przeciw-
ko darczyńcy ze świadomością
i w nieprzyjaznym zamiarze. Otrzyma-
nie darowizny domu, a następnie nie-
uzasadniona (np. sytuacją ekono-
miczną) odmowa współponoszenia

kosztów jego utrzymania, w pewnych
okolicznościach może zostać uznana
za rażącą niewdzięczność i być pod-
stawą do złożenia oświadczenia o jej
odwołaniu. Jeśli syn i synowa nie bę-
dą chcieli dobrowolnie przenieść na
Państwa z powrotem własność otrzy-
manego udziału w nieruchomości, bę-
dziecie zmuszeni złożyć powództwo
o wydanie przez sąd wyroku zastępu-
jącego takie oświadczenie woli obda-
rowanych.

Wedle art. 899 § 1 i § 3 k.c., daro-

wizna nie może być odwołana z powo-
du niewdzięczności, jeżeli darczyńca
obdarowanemu przebaczył. Jeżeli
w chwili przebaczenia darczyńca nie
miał zdolności do czynności praw-
nych, przebaczenie jest skuteczne,
gdy nastąpiło z dostatecznym roze-
znaniem. Darowizna nie może być od-
wołana po upływie roku od dnia,
w którym uprawniony do odwołania
dowiedział się o niewdzięczności ob-
darowanego.

Mogą też Państwo wystąpić do są-

du z powództwem przeciwko obdaro-
wanym o zwrot zapłaconych przez
Was, a przypadających na nich kosz-
tów utrzymania nieruchomości.

Płacić alimenty czy nie?

Mam 66 lat i płacę alimenty na

córkę, która niedawno skończyła 25
lat. Córka wychowuje swojego dwu-
letniego syna razem z jego ojcem.
Nie mam z nimi żadnego kontaktu.
Córka uczy się na pięcioletnich stu-
diach magisterskich. Czy w opisa-
nej sytuacji muszę płacić alimenty?

– Stanisław Roszkowski z Sokołów

Zgodnie z art. 133 § 1 kodeksu

rodzinnego i opiekuńczego, rodzice
obowiązani są do świadczeń alimenta-
cyjnych względem dziecka, które nie
jest jeszcze w stanie utrzymać się sa-
modzielnie, chyba że dochody z ma-
jątku dziecka wystarczają na pokrycie
kosztów jego utrzymania i wychowa-
nia. Poza powyższym wypadkiem
uprawniony do świadczeń alimenta-
cyjnych jest tylko ten, kto znajduje się
w niedostatku (§ 2). Oznacza to, że
dopóki dziecko nie zdobędzie kwalifi-
kacji zawodowych niezależnie od
osiągnięcia wieku, to jest uprawnione
do alimentów.

W uchwale z dnia 16 grudnia

1987 r. (sygn. III CZP 91/86, OSNP
1988/4/42) pełny skład Izby Cywilnej
i Administracyjnej Sądu Najwyższego
wskazał, że „uzyskanie pełnoletności
nie zmienia sytuacji prawnej dziecka
w zakresie alimentów, jeżeli dziecko
pobiera naukę w szkole lub na uczelni
i czas na nią przeznaczony wykorzy-
stuje rzeczywiście na zdobywanie
kwalifikacji zawodowych. W praktyce
mogą występować różnorodne stany
faktyczne, mające wpływ na istnienie
obowiązku alimentacyjnego. Jeżeli
np. czas pobierania nauki wydłuża się
nadmiernie poza przyjęte ramy, gdy

studiujący nie czyni należytych postę-
pów w nauce, nie zdaje egzaminów
i ze swej winy powtarza lata nauki
w szkole lub na uczelni oraz nie koń-
czy jej w okresie przewidzianym
w programie, a ze względu na wiek
i ogólne przygotowanie do pracy mo-
że ją podjąć, rodzice nie są obowiąza-
ni do alimentowania pełnoletniego
dziecka”. Tego typu sytuacja znalazła
odbicie w § 3 dodanym w 2009 r. do
art. 133 k.r.o., na podstawie którego
„rodzice mogą uchylić się od świad-
czeń alimentacyjnych względem
dziecka pełnoletniego, jeżeli są one
połączone z nadmiernym dla nich
uszczerbkiem lub jeżeli dziecko nie
dokłada starań w celu uzyskania moż-
ności samodzielnego utrzymania się”.

Jeśli więc córka stara się i studiuje,

żeby zdobyć zawód, to co do zasady
powinien jej Pan jeszcze pomagać.
W innym przypadku można rozważać
złożenie pozwu o wygaśnięcie obo-
wiązku alimentacyjnego.

Zapis z poleceniem

Moja matka mieszka w Polsce

i chce zapisać w spadku dom
z działką wnukowi – również za-
mieszkałemu w Polsce. Czy może
skutecznie zastrzec w testamencie,
że odziedziczonego domu i gruntu
spadkobierca nie będzie mógł
sprzedać przez jakiś czas od
otwarcia testamentu, na przykład
przez 10 lat?

– Jacek Goleśny (e-mail)

Zgodnie z art. 982 kodeksu cywil-

nego, spadkodawca może w testa-
mencie włożyć na spadkobiercę lub
na zapisobiorcę obowiązek oznaczo-
nego działania lub zaniechania, nie
czyniąc nikogo wierzycielem (polece-
nie). Polecenie niemożliwe do wyko-
nania w chwili otwarcia spadku, jak też
sprzeczne z ustawą lub zasadami
współżycia społecznego należy uznać
za nieważne. Z reguły nie pociągnie to
za sobą nieważności testamentu,
gdyż zgodnie z treścią art. 58 § 3 k.c.,
jeżeli nieważnością jest dotknięta tylko
część czynności prawnej, czynność
pozostaje w mocy co do pozostałych
części, chyba że z okoliczności wyni-
ka, iż bez postanowień dotkniętych
nieważnością czynność nie zostałaby
dokonana.

W zależności od konkretnych oko-

liczności towarzyszących powstaniu
opisanego w pytaniu zastrzeżenia, na
podstawie wyżej wymienionych prze-
pisów powstaną takie lub inne skutki.
Wydaje się jednak, że co do zasady
powyższe zastrzeżenie powinno być
uznane za nieważne.

WARTO WIEDZIEĆ

37

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Prawnik radzi

(316)

Pytania, z dopiskiem „Prawnik radzi”,

prosimy wysyłać pod adresem redakcji lub
elektronicznym: redakcja@angora.com.pl.
Z uwagi na ogromną ilość pytań prosimy
o cierpliwość.

Mecenas JAN PARAGRAF

Rys. Piotr Rajczyk

a0837_prawnik.qxd 2010-02-12 13:02 Page 1

background image

Dowcipy lat pięćdziesiątych

PRL. Bar mleczny.
Głos z kuchni:
– Kto prosił ruskie?
Głos z sali:
– Nikt nie prosił. Sami przyszli.

***

Nauczyciel pyta ucznia:
– Jaką mamy teraz Polskę?
– Ludową.
– Jaką jeszcze?
– Demokratyczną.
– I jeszcze jaką?
– Socjalistyczną.

– A przed wojną jaka była?
– Niepodległa.

***

– Czy w czasach PZPR można mó-

wić wszystko o wszystkim?

– Tak, ale lepszy jest chleb biały

nad Morzem Czarnym niż chleb czar-
ny nad Morzem Białym.

***

Konkurs na pomnik Puszkina, który

ma stanąć w setną rocznicę jego
śmierci:

III nagroda – Puszkin czyta dzieła

Stalina.

II nagroda – Stalin czyta dzieła

Puszkina.

I nagroda – Stalin czyta dzieła Stalina.

***

– Dlaczego partyjni sekretarze się

nie pocili?

– Bo mieli lud w dupie.

***

Mówca na wiecu oznajmia triumfal-

nie:

– Towarzysze, już za pięć lat będzie-

my mieć w Polsce komunizm..

Odpowiada mu głos z tłumu:
– Ja się nie boję, mam raka.

***

Na wieść o śmierci Stalina dwóch

robotników wyskoczyło z Pałacu Kul-
tury i Nauki.

Jeden po wódkę, drugi po zakąskę.

***

– Słyszałeś, że profesor Iwanow wy-

nalazł metodę przedłużania życia
ludzkiego do 150 lat?

– No, teraz to dopiero będą wyroki!

„Humor polski”, opracowanie

Ewa Rychlewska, Wydawnictwo

Vesper, Poznań 2008

ANGORA POD GRUSZĄ

38

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Wystartowały Zimowe Igrzyska Olim-

pijskie. Z tej okazji serdecznie współ-
czujemy polskim sportowcom biorą-
cym w nich udział. Szczególne wyrazy
współczucia kierujemy w stronę Justy-
ny Kowalczyk, Adama Małysza i Toma-
sza Sikory. To ich starty w Igrzyskach
nasi telewizyjni spece od sportu przez
ostatnie tygodnie zapowiadali jako
JEDNO WIELKIE PASMO SUKCE-
SÓW! Oczywiście, my polskim spor-
towcom życzymy jak najlepiej i będzie-
my za nich kciuki trzymać. Jednak do
szewskiej pasji doprowadzają nas ko-
mentatorzy, którzy przed takimi ważny-
mi zawodami pompują bez opamięta-
nia balon z nadziejami na medale. To,
niestety, działa w dwie strony. Kibice
podświadomie łykają tę propagandową
papkę i zaczynają wierzyć w to, że Ma-
zurek Dąbrowskiego
będzie niemal co-
dziennie rozbrzmiewał na olimpijskiej
arenie. Z kolei zawodnicy są wprowa-
dzani w dodatkowy stres, bo wiedzą, że
każdy wynik gorszy od miejsca na po-
dium to będzie PORAŻKA! W przypad-
ku Justyny Kowalczyk, nawet srebrny
medal będzie traktowany jak klęska.
Przypomnijmy sobie Mistrzostwa Świa-
ta w piłce kopanej. Według tych dzienni-
karskich mądrali medal był nasz. Dysku-
towali jedynie o kolorze. Jak się skoń-
czyło, wiadomo. To samo było z Mi-
strzostwami Europy w Piłce Ręcznej.
Rozbuchane przez media nadzieje
sprawiły, iż ewidentny sukces, jakim by-
ło czwarte miejsce, tak naprawdę uzna-
ny został za porażkę. Wszyscy czuli się
zawiedzeni i rozczarowani. Dlatego ta-
kie piękne i wspaniałe są sukcesy nie-
oczekiwane, odnoszone przez tych, po
których nikt się specjalnie niczego wiel-
kiego nie spodziewał. Polscy dziennika-
rze sportowi na błędach się nie uczą.
Mają gdzieś fakt, iż wywołany przez nich
nacisk na nasze gwiazdy sportu może
mieć wręcz odwrotny skutek. Nawet
najwybitniejsi, najbardziej rutynowani
sportowcy też mają ograniczoną odpor-
ność psychiczną. Pomagajcie, wspieraj-
cie, a nie wymuszajcie ani nie stresujcie!
Na Igrzyskach spotkają się najlepsi
z najlepszych z całego świata. I każdy
z nich chce wygrać. To wystarczająca
dla nich motywacja i wcale nie potrzeba
im medialnego, agresywnego dopingu.

TELEWIZOR

POD GRUSZĄ

Radosław Sikorski (47 l.) przyszedł

o kulach na posiedzenie Rady Ministrów.
Jak donosi „Fakt”, szef MSZ spędzał zi-
mowe ferie na nartach w szwajcarskich
Alpach, w znanym i drogim kurorcie Da-
vos. Niestety, okazał się marnym narcia-
rzem. Jeden z jego zjazdów skończył się
upadkiem i naderwaniem ścięgna. Ko-
nieczny był zabieg operacyjny. – Zrobił
to bardzo doświadczony lekarz, który
wcześniej przeprowadził sześć tysięcy
takich zabiegów – powiedział Piotr Pasz-
kowski, rzecznik MSZ. Radosław Sikor-
ski, jak przystało na dzielnego faceta
i kandydata na urząd prezydencki, nie
poddaje się i, mimo bolesnej kontuzji,
nie korzysta ze zwolnienia lekarskiego.

  

Andrzej Lepper (56 l.) coraz rzadziej

pokazuje się w polskich mediach i powo-
li popada w zapomnienie. Ale – jak się
okazuje – pamiętają o nim Ukraińcy. „Su-
per Express” wyśledził, że szef Samo-
obrony złożył właśnie wizytę nowo wybra-
nemu prezydentowi Ukrainy, Wiktorowi
Janukowyczowi. Był pierwszym i, jak do
tej pory, jedynym polskim politykiem
goszczącym w Pałacu Prezydenckim
w Kijowie. Dziennik informuje, że wizyta
trwała 40 minut, a Andrzej Lepper tak ją
skomentował: – To była bardzo sympa-
tyczna i owocna rozmowa. Złożyłem gra-
tulacje i wymieniliśmy kilka uwag na temat
relacji między naszymi krajami. Prawdo-
podobnie była to ostatnia polityczna po-
dróż byłego wicepremiera, bo właśnie za-
padł wyrok w sprawie tzw. seksafery
w Samoobronie skazujący go na 2 lata
i 3 miesiące więzienia bez zawieszenia.

  

Szef komisji hazardowej, poseł PO Mi-

rosław Sekuła (55 l.) ma już dość zasia-
dania w Sejmie. „Super Express” ujaw-
nił, że w jesiennych wyborach samorzą-
dowych zamierza kandydować na pre-
zydenta w swoim rodzinnym mieście.
Poczynił już pewne przygotowania do

przeprowadzki. Wraz z żoną buduje
w Zabrzu nowy dom. Na tę inwestycję
wziął kredyt w banku PKO BP w wysoko-
ści 160 tys. zł. Dom ma być oczywiście
wart dużo więcej. Rzeczoznawcy twier-
dzą, że około pół miliona złotych.

  

Jedno z najpopularniejszych mał-

żeństw Rzeczypospolitej weszło w fazę
ostrego kryzysu – ogłosił „Fakt”. Kazi-
mierz Marcinkiewicz (51 l.)
wyraźnie
nie nadąża za swoją młodą żoną Isabel
(29 l.)
i ma już dość imprezowania.
W jednym z warszawskich nocnych klu-
bów doszło do sprzeczki między mał-
żonkami. Gdy nadąsani i obrażeni na

siebie opuścili zabawę, były premier na-
gle przyspieszył kroku, zostawiając Isa-
bel na środku jezdni. Jak widać, różnica
wieku i upodobań coraz bardziej daje się
we znaki Marcinkiewiczom.

  

„Super Express” przyłapał Grzegorza

Schetynę (47 l.) na Charytatywnym Ba-
lu Walentynkowym w Bądzowie koło
Głogowa. Jak zauważyli dziennikarze,
szef klubu PO brylował na parkiecie nie-
mal bez przerwy, rozchwytywany przez
wszystkie zaproszone panie. Niestety,
opuścił zabawę już o 22. – Czyżby za-
wiodła go kondycja? – pyta dziennik.

  

Wśród starszych panów zapanowała

moda na śluby. Aleksander Gudzowaty
(72 l.)
, posiadacz fortuny wartej 1,5 mi-
liarda złotych, stanął na ślubnym kobier-
cu. Żoną jednego ze 100 najbogatszych
ludzi w Polsce została Danuta Korycka.
„Super Express” napisał, że wydarzenie
miało miejsce w Krakowie, w kościele
Sióstr Norbertanek, a podczas uroczy-
stości odczytano specjalny list, który na
tę okoliczność wystosował kardynał Sta-
nisław Dziwisz. Gazeta informuje, że jest
to już drugie małżeństwo biznesmena.
Z pierwszego ma dwóch synów – Toma-
sza, znanego fotografa, i nastoletniego
Michała. Miliarder poza nową żoną ma
jeszcze jeden powód do szczęścia – nie-
dawno został dziadkiem.

  

Łukasz Tusk (25 l.) nie ma nic wspól-

nego z Donaldem Tuskiem, ale sławne
nazwisko ułatwiło mu wygranie wyborów
do Sejmu. „Fakt” zanotował, że młode-
mu posłowi PO ostatnio całkiem prze-
wróciło się w głowie. Przed wyborami do
parlamentu pracował jako pomocnik ta-
picera we wsi Woskowice i zarabiał
700 zł netto. Teraz dostaje 9 tys. zł i na-
rzeka. – Biorąc pod uwagę najbardziej
drażliwy temat, czyli wynagrodzenia po-
słów, należy stwierdzić, że od 10 lat jest
to niezmienna kwota. Zbadałem to. Uwa-
żam, że posłowie za mało zarabiają
– orzekł zachłanny młodzieniec.

Zebrała: E.W.

Supereksfakty

Zebrał: R.K.

SOBCZAK i SZPAK

Pierwsze małżeństwo Rzeczypo-

spolitej, czyli Kazio Marcinkiewicz
i słodka Isabel, weszło w fazę kryzy-
su. Były premier nie nadążą za swo-
ją młodziutką żoną i ma już dość cią-
głych balang

Fot. East News

a0838 superfakty.qxd 2010-02-12 15:52 Page 2

background image

PROSIMY POWTARZAĆ

47

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

– Dlaczego Toyota wycofała się

z zawodów Formuły 1?

– A widział ktoś kiedyś bolidy bez

hamulców i z zacinającym się ga-
zem?

www.joemonster.org

***

Przed szpital położniczy z piskiem

opon zajeżdża samochód. Wyskaku-
je z niego zdenerwowany mężczyzna,
podbiega do tylnych drzwi, otwiera je
z impetem i... przerażony krzyczy:

– O, Matko Boska! Zapomniałem

żony!

(„Miasto. Dziennik Koszaliński” nr 31)

***

Do gabinetu chirurga plastyczne-

go wchodzi kobieta w średnim wie-
ku:

– Chciałabym mieć większe oczy.
– Trzydzieści tysięcy złotych.
– Cooooooooooooo?!

(„Dziennik Wschodni” nr 6)

***

Żyd pyta syna:
– Ile jest dwa razy dwa?
– Sześć!
– Nieprawda, cztery!
– Oj, tate, wiem. Chciałem się tyl-

ko potargować.

(„Świeże dowcipy” nr 2)

***

Facet ogląda Discovery i słyszy,

jak spiker mówi:

– Pandy mają ich 16, rekiny 100,

a u człowieka norma to 32 zęby.

Facet podrywa się z

fotela

i wrzeszczy:

– Jasna cholera! Jestem pandą!

(„Sztafeta” nr 5)

***

– Czy pani jest przesądna?

– Ależ skąd! Przecież zawsze

można odpukać...

(„Życie Podkarpackie” nr 5)

***

W czasie rozprawy rozwodowej

sędzia zwraca się do męża:

– A więc zawsze wieczorami, kie-

dy wracał pan do domu, zastawał
pan w szafie ukrytego mężczyznę?

– Tak.
– I to było powodem nieporozu-

mień?

– Tak, bo nigdy nie miałem gdzie

powiesić ubrania.

(„Kontakty” nr 6)

***

Kolega do kolegi:
– Ty wiesz, wczoraj zauważyłem,

że mam w portfelu fałszywą stuzło-
tówkę!

– I co z nią zrobiłeś?
– Dałem żonie. Ona wszystko po-

trafi wydać...

(„Kronika Tygodnia” nr 3)

***

Przychodzi baba do lekarza:
– Panie doktorze, co mam robić,

żeby tak nie tyć?

– Niech pani mniej je.
– Ale ja mało jem! Tylko resztki po

dzieciach.

– A ile ma pani dzieci?
– Czternaścioro.

(„Dziennik Elbląski” nr 33)

***

Tata i synek poszli do zoo. Męż-

czyzna ma dość ciągłych pytań
malca.

– Nie mów tyle, tylko patrz i po-

dziwiaj – upomina go ojciec, poka-
zując lwa w klatce.

Chłopczyk stoi i patrzy, ale po

chwili znów otwiera usta:

– Tatusiu, a jak ten lew wyskoczy

i ciebie zje, to do jakiego tramwaju
mam wsiąść, żeby wrócić do do-
mu?

(„Gazeta Olsztyńska” nr 32)

Natasza Urbańska (33 l.) pogodziła się już ze

swoją przegraną w ostatniej edycji „Tańca
z gwiazdami”. Tuż po feralnym finale odcięła się
od świata, wyłączyła komórkę, zrezygnowała
z zaproszenia do programu Szymona Majewskie-
go i wyjechała z rodziną na wieś, a później na wa-
kacje do Brazylii. Jak mówi, było jej przykro i żal,
i nie miała ochoty na żadne występy w telewizji.
Ale to już przeszłość. Po powrocie powstały nowe
plany, które zaczęła energicznie realizować. – Ży-
czę wszystkim artystom takich przegranych jak
Nataszy. Ona idzie swoją drogą i wie, dokąd
zmierza – mówi o żonie Janusz Józefowicz w wy-
wiadzie dla tygodnika „Gala”. W tej chwili najważ-
niejsze jest dla niej nagranie własnej płyty. Aby
zrealizować to marzenie, zrezygnowała z udziału
w serialu „Apetyt na życie”, choć wiązały się z tym
duże pieniądze. Natasza przygotowuje piosenki
ze znanym amerykańskim producentem muzycz-
nym Jimem Beanzem, współpracującym m.in.
z Shakirą. Już teraz cieszy się na wyjazd do Sta-
nów, gdzie będzie powstawać jej pierwsza płyta.

  

Wielką aferę wywołała Doda, gdy na Balu

Dziennikarzy pocałowała prezydenta Lecha Ka-
czyńskiego. Tygodnik „Wprost” spekuluje, że pio-
senkarka mogła spełnić po prostu prośbę swego
ojca, Pawła Rabczewskiego (61 l.), kulturysty
i radnego Ciechanowskiego Bezpartyjnego Ugru-
powania Wyborczego. – Uważam, że pan prezy-
dent i jego brat są wielkimi patriotami, tak jak ja
radykalnymi w działaniach. Uwielbiam panią Ma-
rię Kaczyńską za jej mądrość i wielkość. Tak jak ja
pochodzi z Wilna i czuję z nią szczególną wspól-
notę ze względu na gehennę, jaką przeszły nasze
rodziny – powiedział tata Dody.

  

Gwiazdka serialu „Na Wspólnej”, 25-letnia Jo-

anna Jabłczyńska, wyznała „Gwiazdom”, że dla
niej kariera prawnicza jest ważniejsza od bycia
aktorką. Jabłczyńska skończyła prawo na Uni-
wersytecie Warszawskim i pracuje w wyuczonym
zawodzie. – Dostałam pracę w jednej z warszaw-

skich kancelarii. Jestem normalnym pracowni-
kiem. Na razie – co prawda – tylko praktykantką,
ale jestem na aplikacji i przygotowuję się do by-
cia radcą prawnym. Serial nie zajmuje mi wbrew
pozorom dużo czasu. Wypada mi najwyżej jeden
dzień w tygodniu. Na szczęście w kancelarii mam
nienormowany czas pracy i udaje mi się to
wszystko połączyć – zdradziła aktorka (prawnicz-
ka?).

  

50-letnia Grażyna Torbicka przeżywa rozterki.

Coraz częściej zastanawia się nad tym, co zrobi,
gdy zabraknie dla niej miejsca w telewizji, która
przecież stawia na młodość. Co będzie, jeśli oka-
że się, że szefowie nie są zadowoleni z jej progra-
mu „Kocham kino”. – Sama często o tym myślę,
ale nie boję się takiej sytuacji. W moim życiu za-
wsze było tak, że kiedy dochodziłam do ściany,
otwierały się kolejne drzwi. Jeśli okaże się, że nie
ma już dla mnie miejsca, wymyślę na siebie inny
sposób. Pomysłów na szczęście mi nie brakuje
– wyznała dziennikarzowi „Rewii”.

  

Piotr Rubik (42 l.) jest świetną nianią. Potrafi

zrobić wszystko przy swojej 9-miesięcznej có-
reczce Helence. Przebrać, nakarmić, utulić, gdy
płacze. I ponoć opieka nad dzieckiem sprawia
mu dużo frajdy. Zwłaszcza że w ich domu nie ma
niani, a żona Agata tuż po urodzeniu dziecka wró-
ciła na studia. Postanowiła zostać magistrem
dziennikarstwa i właśnie zalicza egzaminy
na pierwszej sesji.

„Rewia” dowiedziała się, że kompozytor jesie-

nią jedzie na miesięczną trasę koncertową
po USA i Kanadzie. Nie wyobraża sobie jednak
rozstania z córeczką na tak długo i chce ją zabrać
do Ameryki.

  

Dwutygodnik „Party” odkrył, że rewelacje o ślu-

bie Anny Przybylskiej (32 l.) z wieloletnim part-
nerem i ojcem jej dzieci Jarosławem Bieniukiem
(31 l.)
to bzdura i wymysł kolorowych pisemek.
Ślubu nie było i w ogóle nie będzie! – Paparazzi
zrobili Ani zdjęcie z obrączką na planie serialu
„Klub Szalonych Dziewic”, gdzie gra żonę – po-
wiedziała Małgorzata Rudowska, menedżerka ak-
torki. A sama aktorka tak skomentowała całą
sprawę: – Fortunę, którą miałabym wydać na we-
sele, wolę przeznaczyć na „wypasioną” włoską
kanapę. Bieniuk i Przybylska mają dwójkę dzieci
– 7-letnią Oliwię i 4-letniego Szymona i według ar-
tystycznego światka są idealną parą.

– Jestem absolutnie spełnioną i szczęśliwą

dziewczyną. Jarek jest miłością mego życia. Naj-
pierw wmawiano nam kryzys i rozstanie, ślub bra-
liśmy też kilka razy. Raz skromny, innym razem
z pompą, za granicą – żartuje Ania.

  

– Nie jestem niewolnicą! – wyznała dwutygo-

dnikowi „Party” 33-letnia Anna Wiśniewska. Je-
stem tylko żoną Michała, dlatego po trzech latach
od ślubu z liderem Ich Troje postanowiła wyjść
z jego cienia i nagrała własną solową płytę. Roz-
ważała też udział w „Tańcu z gwiazdami”. – Moja
płyta nie ukazała się po to, by ratować domowy
budżet. Wtedy nagrałabym coś bardziej komer-
cyjnego. Zrobiłam pierwszy krok i mam nadzieję
oraz... ochotę na ciąg dalszy”.

Zebrała: E.W.

Zebrał: R.K.

Doda kocha swoich rodziców, dlatego
lubi spełniać ich prośby. Ponoć
zaprzyjaźniła się z Lechem Kaczyńskim
dla swojego ojca Pawła Rabczewskiego,
który jest wielkim fanem naszego
prezydenta

Fot. Fotolink

SPODPRASY

a0847 spodprasy.qxd 2010-02-12 15:50 Page 1

background image

ŚWIATOWE ŻYCIE

48

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Juliusz Machulski nakręcił nowy

film. Mówiąc krótko, „Kołysanka”
jest straszna. Można jeszcze dodać
– potworna i przerażająca. To pełno-
krwista komedia, jak reklamuje ją re-
żyser, i choć krew wcale nie tryska
z ekranu, to i bez tego historii o ro-
dzinie współczesnych wampirów
można się w ciemnym kinie nieźle
przestraszyć. Kołysanka jest też bar-
dzo zabawna, świetnie zagra-
na, a na dodatek – i nie zdradzę tu
żadnej tajemnicy – ma przewrotną,
„polityczną” puentę. Znanego twór-
cę wsparł świetną, genialną w na-
stroju muzyką Michał Lorenc. Może
nawet bez jego dźwięków „Kołysan-
ka” nie byłaby aż tak dobra? Nie da
się ukryć, że do sukcesu filmu zna-
cząco przyłożył się też autor scena-
riusza Adam Dobrzycki. Machulski
przyznaje, że podjął się realizacji te-
go filmu ze względu na dystans,
grozę, ironię i potencjał komediowy
zawarte w scenariuszu. Na wielkie
oklaski zasługują też aktorzy – Ro-
bert Więckiewicz
, Janusz Chabior,
Małgorzata Buczkowska
. W war-
szawskim Cinema City po premiero-
wym pokazie oklaskiwali ich koledzy
po fachu: Magdalena Cielecka
i Anna Korcz, która mimo przekro-
czonej 40. wkrótce zostanie po raz
trzeci mamą. W czarnym, godnym
wampira kożuchu przyszedł Szy-

mon Majewski. W filmie grają akto-
rzy z jego telewizyjnego show – Mi-
chał Zieliński
i Katarzyna Kwiat-
kowska
.

– Małgosiu, jaka ty jesteś pięk-

na – zachwycała się Małgorzatą

Buczkowską Anna Romantowska.
Sama Buczkowska ma do swojej
urody dużo dystansu: „Wyglądam,
jak wyglądam, nie było sensu za du-
żo do tego dodawać” – komentowa-
ła ze śmiechem swój filmowy niepo-

kojący wizerunek. Robert Więckie-
wicz – też piękny, choć inaczej
– do swojej roli zgolił włosy zainspi-
rowany widokiem znanego wiele lat
temu wokalisty Sala Solo z zespołu
Classix Nouveaux. Jego filmowy oj-
ciec (Janusz Chabior) miał za to
w filmie włosów w nadmiarze i tylko
dwa zęby. Na planie filmowym jego
wizerunek powstawał codziennie
prawie dwie godziny. Jak to dobrze,
że Machulski wciąż jest w formie. Że
bez poczucia straty czasu i pienię-
dzy znów można pójść do ki-
na na polski film. I dlatego chociaż
prawdziwego Polaka bardziej niż
własny sukces cieszy cudza poraż-
ka, to tu, wbrew naszej narodowej
naturze, będziemy dziś chwalić pol-
skie sukcesy. Sukcesy prawdziwe,
które coraz częściej przekraczają
nie tylko salony zblazowanej war-
szawki, ale i granice Warszawy. Kilka
dni temu Ilona Felicjańska przywio-
zła z Kopenhagi nagrodę Walk In
Style. Od trzech lat marka ECCO
przyznaje ją „kobietom, których od-
waga i miłość stają się wzorem
do naśladowania”. Ilona Felicjańska
już pięć lat prowadzi Fundację Nie-
zapominajka, pomagającą chorym
dzieciom i właśnie za to odebrała
z rąk księżnej Danii wyjątkową statu-
etkę w kształcie damskiego panto-
felka. Sukces Polki jest tym większy,
że pokonała aż pięć konkurentek
z różnych krajów. „Bez wiary potyka-
my się o źdźbło słomy, z wiarą prze-

Dziewczyny górą! Machulski też

ANGORA

NA SALONACH

WARSZAWKI

Juliusz Machulski, twórca „Kołysanki”, w towarzystwie Roberta Więckiewicza

Fot. AKPA

Ciemnoskóra aktorka Mia Frye (z prawej) od lat jest wierną klientką Ewy Minge

Fot. Sipa Press/East News

a0848-49 ploty + Halber.qxd 2010-02-12 16:32 Page 2

background image

ŚWIATOWE ŻYCIE

49

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Jest taki odcinek serialu
„39 i pół”, kiedy główny
bohater chce otworzyć klub
muzyczny. Już prawie mu się
udaje, kiedy sąsiadka
na wieść o sprawie grozi,
że przedsięwzięcie zablokuje.

Jedynym rozwiązaniem jest

„zmiękczenie” niechętnej kobiety.
Ma zmięknąć na wiadomość, że
w klubie wystąpi Zbigniew Wodec-
ki. Kluczową sceną wieczoru jest,
wspólne z gospodarzem, odśpie-
wanie piosenki „Lubię wracać tam,
gdzie byłem”.

To ty wybrałeś tę piosenkę? – py-

tam artystę.

A skąd. Nie miałem na to żadne-

go wpływu, tak zażyczyli sobie
twórcy serialu. Może któryś z nich
się przy niej zakochał?
– padła od-
powiedź.

I była to odpowiedź trafiająca

w sedno. Bo to jedna z najpiękniej-
szych piosenek o miłości, jakie po-
wstały w ostatnim półwieczu.

Kraków. Pod Wawelem jest ulica

Koletek. Tam mieszka Zbigniew
Wodecki. W domu słynny fortepian
po ciotce, profesorce Millerowej.
Strój „wiedeński”, obniżony o pół
tonu. To na tym instrumencie mały
Zbysio, jak powiada, „plumkał”
swoje pierwsze melodyjki, ale to
też i na tym instrumencie tworzył
swoje pierwsze, poważne kompo-
zycje „Zacznij od Bacha”, „Izoldę”.
W takim to otoczeniu zasiadł do pi-
sania kolejnego utworu.

To mi się układało takt po takcie

– opowiada. Szło jak po ma-
śle. I kotły, i to symfoniczne brzmie-
nie. Melodię pisałem od razu
z aranżem. Jak wokal szedł tak, to
smyki musiały być tak napisane. To
mi się tak układało jako całość.

Ta łatwość pisania przełożyła się

o dziwo na wyjątkową urodę dzie-
ła. Twórca zdawał sobie z tego
sprawę i postanowił, że opatrzyć je
tekstem może tylko twórca najwyż-
szej próby. Najlepiej Wojciech Mły-
narski.

To był 1983 rok – wspomina Zbi-

gniew Wodecki. Miałem już za sobą
jakiś dorobek, znałem branżę i mia-
łem odwagę zwrócić się do Wojtka
z prośbą o tekst. Nie był daleko.
Mieszkał wtedy w Zakopanem,
więc nagrałem taką fortepianową
wersję, przyjechałem, on mówi:
„Ładne, ładne. Napiszemy, napi-
szemy”. No i jak po jakimś czasie
dał mi tekst... wspaniale współgra-

jący z muzyką – ba! – moim zda-
niem on tę muzykę swoją jakością
przebił.

Z jednym nie sposób się zgo-

dzić – dobrze się pod Reglami pi-
sało liryki mistrzowi Wojciechowi.
Stąd tekst odwołujący się do wspo-
mnień, do lat, kiedy czas biegł wol-
niej, kiedy barwy i zapachy i w ogó-
le odczucia i uczucia były bardziej
intensywne. Refleksyjny, melan-
cholijny, w którym pojawiają się
„dziewczyna z warkoczami” i „chło-
pak ze skrzypcami”.

I ten tekst, jak sądzę, spowodo-

wał, że Zbigniew Wodecki zmienił
aranżację. Zastosował dość rzadko
spotykany chwyt. Zaczyna piosen-
kę od wspomnianych kotłów i sym-
fonicznego brzmienia, ale kończy
ją już kameralnie solową partią
skrzypiec i towarzyszącego im for-
tepianu. Nagranie jak nagranie, ale
widziałem parę razy piosenkę tę
wykonywaną na żywo. Moment,
w którym artysta bierze do ręki
skrzypce, ich dźwięk, ruchy smycz-
ka, zarys sylwetki muzyka wywołu-
ją u widzów dojmujące przeżycia.

To tylko podkreślenie walorów

tekstu – skromnie mówi kompozy-
tor – ale śpiewam tę piosenkę
do dziś i nieodmiennie czuję, jak
przez publiczność przebiegają ciar-
ki, a czasami i jakaś łza się puści.

Jeszcze w tym samym 1983 roku

pojechałem z tą piosenką do Pragi
na festiwal OIRT
(to organizacja
zrzeszająca nadawców radiowo-te-
lewizyjnych z Europy Wschodniej
zwana też Interwizją – przyp. A.H.).
Troszkę się bałem, bo wydawało mi
się, że to nie jest materiał na prze-
bój, taki, co to wszyscy do taktu
klaszczą albo kiwają się w rzędach,
ale okazało się, że konkurs wygra-
łem. Na poczet spodziewanej na-
grody wydałem niesamowite przyję-
cie w luksusowym hotelu, które...
spłacałem chyba ze trzy lata. Oka-
zało się bowiem, że jedyną nagrodą
w tym konkursie była... róża.

Wróćmy na moment do tekstu.

Jak mu się dokładniej przyjrzeć,
widać, że to także świetny materiał
na duet. I zdarzało się, że jako duet
był wykonywany. Najbardziej zna-
ny – Zbigniew Wodecki i Halina
Frąckowiak. Chociaż, chyba nie.
Najbardziej znany to Zbigniew Wo-
decki i Tomasz Karolak. Miało być
śmiesznie, takie pomieszanie styli-
styk, a tu wyszedł bardzo porządny
kawałek, którego brzmienie od-
świeżyła rockowa gitara, zaś sam
aktor nadspodziewanie dobrze się
sprawił. No i kolejne pokolenie po-
znało sentymentalny przebój z cza-
sów młodości swoich rodzi-
ców. I o to w tej piosence chodzi.

Jak powstają przeboje

(82)

Szło jak po maśle. I kotły, i to symfoniczne brzmienie
– wspomina Zbigniew Wodecki

Fot. A. Halber

nosimy góry. Za tę wiarę we mnie ser-
decznie Państwu dziękuję. Dzięki niej
mogę teraz przekazać słabszym na-
dzieję, która jest również darem
od Was
” – mówiła podczas wielkiej
gali. Laureatka dostała też całkiem
sporą nagrodę pieniężną – 33 500 eu-
ro. Nie zatrzyma z tego jednak ani
centa, takie są bowiem reguły wy-
różnienia – wszystkie pieniądze mu-
szą trafić do potrzebujących. W tym
roku Felicjańska pomoże kobietom,
które znalazły się w trudnej sytuacji
życiowej.

Swoje chwile chwały miała w innej

europejskiej stolicy również Ewa Min-
ge
– tym razem w Paryżu. Nasza pro-
jektantka zaprosiła francuskich dzien-
nikarzy i

śmietankę towarzyską

na swój trzeci już pokaz w stolicy wiel-
kiej mody. Przed luksusowym Hote-
lem Crillon utworzył się korek samo-
chodów – tylu gości przyjechało obej-
rzeć suknie rodem z Polski. Na wi-
downi wśród wielu miejscowych cele-
brytów zasiadła m.in. ekscentrycz-
na ciemnoskóra aktorka Mia Frye.
Jest od lat wierną klientką Ewy Minge,
a momentami wygląda jak jej siostra
bliźniaczka. Barokowy styl Minge nie
zawsze podoba się nad Wisłą, ale
w Paryżu nasza projektantka znów
zebrała pochlebne recenzje francu-
skiej prasy. Nic dziwnego, że niedłu-
go planuje otwarcie swoich butików
w Paryżu i Cannes. Może już wkrótce
największe fanatyczki mody będą wy-
jeżdżać z Francji nie tylko z torebką
od Louis Vuittona czy spódnicą Diora,
ale także z kreacją Ewy Minge?

PLOTKARA

ADAM HALBER

halber@onet.eu

Lubię wracać tam, gdzie byłem

Piękne suknie rodem z Polski
pokazano w Paryżu

Fot. Sipa Press/East News

a0848-49 ploty + Halber.qxd 2010-02-12 16:32 Page 3

background image

GLEJT OD UNII

50

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

JOLANTA PIEKART-BARCZ

jola.b@angora.com.pl

Przysyłajcie zdjęcia Waszych pięk-

nych, ulubionych roślin, skalniaków,
oczek wodnych, ciekawych aranżacji.
Pochwalcie się swoimi ogrodami i na-
piszcie o nich. Podzielcie się swoim
doświadczeniem z innymi czytelnika-
mi. Najciekawsze listy ze zdjęciami
opublikujemy.

Wysiewamy do pojemników rośliny

jednoroczne, które mają najdłuższy
okres wegetacyjny: lobelię, szałwię,
żeniszki, tunbergię, kobeę. Nasiona
siejemy, nie za gęsto, do pojemników
z lekkim podłożem (torf z piaskiem).
Przysypujemy cienką warstwą ziemi
i delikatnie podlewamy. Najlepiej uży-
wać do tego celu spryskiwacza. Przy-
krywamy podziurawioną folią lub szy-
bą. Stawiamy w jasnym i ciepłym miej-
scu. Sadzimy również bulwy begonii,
ale do próchniczej lekko kwaśnej gle-
by. Doniczki nie mogą stać w miejscu
bardzo nasłonecznionym.



Witam serdecznie. To nasz ole-
ander. Nasza duma i pełne po-

dwórko włoskich zapachów, kiedy kwit-
nie latem. Teraz zimuje w jasnej piw-
niczce, ale już w kwietniu stanie na

swoim zwykłym miejscu, to znaczy na
tarasie, aby – jak co roku – obdarzyć
nas swoimi kwiatami. To nasza mała Ita-
lia, jako że ten kwiat jest narodową ro-
śliną Włoch. Pozdrawiam serdecznie

B. Naporowska

Przygotowania
do sezonu

Nr 30 (5 II). Cena 2 zł

Dwadzieścia pań,

w większości emerytek po
pięćdziesiątce, odebrało
właśnie unijny certyfikat
z „profesjonalnego
zarządzania gospodarstwem
domowym”, pierwszy taki
w kraju. Kolejna dwudziestka
dostanie go za tydzień. Ale
kursantkom daleko zarówno
do stereotypu przeciętnej
emerytki, jak i wizerunku
gosposi, do którego
przywykliśmy.

– Bo gosposia do tej pory to była

taka pani Zosia z miotłą i w fartuchu,
co lepi rano pierogi albo klepie scha-
bowego – mówi Małgorzata Kozłow-
ska-Lelito z Wrocławia, absolwentka
kursu. Ma czółenka dobrej firmy,
choć mróz za oknem siarczysty,
i długie paznokcie pomalowane la-
kierem w karminowym odcieniu, do-
branym do eleganckiej bluzki z żabo-
tami. – Ja mam trzy fakultety, życio-
we doświadczenie, a teraz jeszcze
papier z profesjonalnego zarządza-
nia gospodarstwem domowym wy-
dany w trzech językach i będę się ty-
tułować house keeperką, żadną tam
domową pomocą. Tym bardziej że
sama to pojęcie wymyśliłam.

Być jak Martha Stewart

House keeperka dla pani Małgorzaty

to świetnie przygotowana do zarządza-
nia domem osoba, która skalkuluje bu-
dżet gospodarstwa, zadba o to, by
przygotowywane posiłki były smacz-
ne, zdrowe i odpowiednio kaloryczne,
urządzi domowy bankiet, fachowo zaj-
mie się dziećmi, a w razie czego udzie-
li pierwszej medycznej pomocy gospo-
darzowi. To wszystko umieją już absol-
wentki kursu.

– Na zajęciach, które trwały od

14 grudnia, panie uczyły się między in-
nymi, jak planować domowe wydatki
w Excelu i jak gotować w stylu fusion
– nietłusto, niezbyt kalorycznie i smacz-
nie – wyjaśnia Aleksandra Trocha
z „Kancelarii Projektów Europejskich
Mirosława Adamczak”, która zorganizo-
wała kurs. – Na spotkaniach z pedago-

giem i psychologiem panie dowiedziały
się, jak rozmawiać z dziećmi niczym te-
lewizyjna superniania, a wizażystki z te-
lewizji podpowiedziały, jaki jest dress
code, czyli zasady ubioru w tej pracy,
jak się malować, dbać o włosy i dłonie.

– Bo kto powiedział, że osoba pro-

wadząca dom ma być szara i ubrana
byle jak? – pyta zaczepnie pani Małgo-
rzata i narzuca na ramiona eleganckie
futro.

Od listopada jest na emeryturze, ale

wcześniej imała się wielu zajęć. Z wy-
kształcenia jest ekonomistką, ale ma
też fakultety z księgowości i rachunko-
wości oraz zarządzania nieruchomo-
ściami. Była m.in. księgową. Na eme-
ryturę odeszła, kiedy zlikwidowano jej
stanowisko pracy.

– No, ale z założonymi rękami w do-

mu albo z różańcem w dłoni w koście-
le siedzieć nie będę – odgraża się.
– W trakcie kursu zaczęłam już małą
działalność cateringową. Zrobiłam dwa
bankiety, w tym jeden na 180 osób...
A w przyszłości może otworzę gospo-
darstwo agroturystyczne.

I dodaje: – Jak usłyszałam ogłosze-

nie o tym szkoleniu, to pomyślałam, że
to taki kurs na polską Marthę Stewart,
która w Ameryce kreuje wzorce prowa-
dzenia domu. Czyli coś w sam raz dla
mnie.

Mąż się zdziwił

Krystyna Biernaczyk, wrocławianka,

jeszcze nie wie, jak spożytkuje wiedzę
z kursu i certyfikat. Może zostanie pro-
fesjonalną gosposią u kogoś. Wie na-
tomiast na pewno, że kurs odmienił jej
życie.

– Jestem jedyną osobą w grupie,

która przesiedziała w domu ostatnie
trzydzieści lat – opowiada. – Byłam
zwykłą kurą domową – sprzątałam,
prałam, gotowałam. I grosza z tego nie
miałam. To mąż utrzymywał dom, miał
kasę. Teraz to, co robiłam przez te trzy-
dzieści lat za darmo, chcę robić u ko-
goś, ale za pieniądze – kwituje.

Na kurs wypchnęły ją dorosłe już

dzieci. Chciały, żeby wyszła z domu,
nauczyła się obsługi komputera, poby-
ła z paniami w swoim wieku.

– Na kwalifikacje przyszłam z córką

– wspomina. – I dobrze, bo jak zoba-
czyłam ponad setkę chętnych, to
chciałam stąd uciec. Na szczęście cór-
ka mnie powstrzymała i okazało się, że
przeszłam rekrutację.

Najbardziej zdziwiony sytuacją był

mąż pani Krysi. Kiedy oświadczyła, że
idzie na kurs, zapytał, kto mu będzie
gotował obiadki...

– Powiedziałam, że ma przecież

dwie rączki i na pewno sobie poradzi
– opowiada pani Krystyna.

I poradził. A w dodatku zmienił na-

stawienie do żony. Teraz pyta ją cza-
sem, jak się czuje, dopytuje, czego się
nauczyła.

– A jak dziewczyny z grupy szły któ-

regoś wieczoru do klubu na spotkanie,
to sam zaproponował, żebym z nimi
poszła – uśmiecha się pani Krysia.
– Kamień mi spadł z serca, bo nie wie-
działam, jak go o to zagadać...

Ale były też takie panie, które zrezy-

gnowały z zajęć, bo bliskim – głównie
mężom – nie spodobał się ten pomysł.

– Z tego powodu tuż po rekrutacji

wypisało się kilka osób – przyznaje
Aleksandra Trocha.

Krystyna Biernaczyk najbardziej

chwali dziś sobie to, że nie boi się już
komputera. Surfuje po sieci swobodnie,
nawet pierwszego e-maila do syna wy-
słała. Ale najbardziej zadowolona jest
z przemiany, jaka zaszła w niej samej.

– Na pierwszym spotkaniu z psycho-

logiem, gdy padło pytanie, co umiem,
miałam pustkę w głowie – wspomina.
– Bo co ja niby umiałam: prać, wycie-
rać kurze, wychowywać dzieci, ugoto-
wać... Ale po tych kilku tygodniach od-
kryłam, że potrafię dużo więcej, choć-
by dlatego, że czasem mężowi poma-
gałam w pracy.

Dlatego pani Krysia chce jeszcze

pójść na kurs języka, najlepiej angiel-
skiego (bo przecież w dzisiejszych
czasach choć trochę trzeba go znać)
i dokształcić się z obsługi komputera.

– No i myślę też o zrobieniu prawa

jazdy... – mówi nieśmiało. – A gdybym
miała drugi raz przeżyć swoje życie, to
nigdy bym nie zrezygnowała z pracy
zawodowej.

Wakacje od codzienności

Barbara Gnoińska z Bolesławca cer-

tyfikat gospodyni domowej zrobiła
z kolei po to, by mieć odskocznię od
pracy, z którą rok temu się rozstała.

– Niby jestem na emeryturze, ale jak

ktoś był księgowym, to się od fiskusa
nie może długo uwolnić – śmieje się
pani Barbara. – Ciągle ktoś przycho-
dzi, żeby pomóc coś wyliczyć.

Dlatego pani Basia, gdy usłyszała

o kursie, czym prędzej się zapisa-
ła. I miała wakacje od codzienności
przez półtora miesiąca. Jako uczest-
niczka spoza Wrocławia przez pięć dni
w tygodniu, gdy trwał kurs, mieszkała
w hotelu. Koszty noclegów, tak jak na-
uki czy wyżywienia w trakcie kursu, po-
kryła Unia.

– Zajęcia z gastronomii miałyśmy

w soboty i niedziele, więc we Wrocła-

Przez całe życie prały i gotowały w ramach domowych obowiązków.
– Teraz chcemy na tym zarabiać – mówią dyplomowane gosposie

Dyplom z prowadzenia domu

a0850-51 ogrod i janik.qxd 2010-02-12 15:57 Page 2

background image

GLEJT OD UNII

51

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Coraz więcej osób kupuje kompute-

ry przenośne w miejsce głośnych i zaj-
mujących miejsce typu tower. Wyko-
rzystanie laptopa jako komputera sta-
cjonarnego powoduje jego znaczne
obciążenie, czas pracy jest przedłużo-
ny, a poszczególne elementy składo-
we poddane szybszemu zużyciu w wy-
niku nadmiernego nagrzewania. Mini-
malna przerwa między spodem lapto-
pa a blatem roboczym nie zapewnia
szybkiego odprowadzenia ciepła. Za-
pewnienie optymalnej cyrkulacji po-
wietrza od spodu laptopa mogą za-
pewnić specjalne podkładki chłodzą-
ce, wyposażone w wiatraczek i podłą-
czane do portu USB. Praca ich jest po
pewnym czasie głośna i uciążliwa dla
ucha. Bardzo proste rozwiązanie za-
pewnienia cyrkulacji powietrza pod
laptopem zaproponował Pan Marcin
Seweryś z Dąbrowy Górniczej
. Do
podstawy laptopa w jego tylnej części
zostały doklejone za pomocą taśmy
samoprzylepnej dwie trójkątne pod-
pórki pod półki meblowe. Możemy je
zakupić w każdym markecie budowla-
nym lub w sklepie z akcesoriami me-
blowymi (ich koszt to 1 zł). W celu
ochrony blatu przed ewentualnym po-
rysowaniem podpórki zostały oklejone
filcem samoprzylepnym. Zastosowane
rozwiązanie spowodowało podniesie-
nie laptopa pod ekranem o 25 mm
i zapewnia cyrkulację powietrza. Jed-
nocześnie pochylenie klawiatury po-
prawia ergonomię pracy.

ALEKSANDER JANIK

janik@angora.com.pl

Chłodzimy
laptopa

wiu byłam od piątku do środy – opo-
wiada. – Ja się zbyt dużo gotować nie
nauczyłam, w końcu robiłam to przez
całe życie. Za to mąż – z konieczności
– odnalazł się w kuchni. Został w domu
sam i musiał coś sobie upichcić. Robi
teraz pyszny rosół i zupę przecieraną.
Jak wracam po tygodniu do domu, to
on mi podaje obiad. Taki kurs widać
dobrze działa na obie strony, polecam
– uśmiecha się pani Basia.

– Szkoda tylko, że nie było na tym

szkoleniu kursu językowego, bo kilka
z nas rozgląda się za pracą za granicą
– dodaje 56-letnia Danuta z Wrocła-
wia. – Tam i propozycji jest więcej,
i płacą lepiej. A ja bym chciała jeszcze
coś na czarną godzinę odłożyć, po-
tem może gdzieś wyjechać, kawałek
świata zobaczyć. Na to nigdy nie było
pieniędzy, a teraz warto spróbować je
zarobić. Dzieci są na swoim, praca się
skończyła.

Można kupować

o połowę taniej

Każda z dyplomowanych gospodyń

domowych na kursie znalazła coś, co
szczególnie ją urzekło.

– Dla mnie absolutnym odkryciem

jest kalkulowanie domowych wydat-
ków! – nie kryje zachwytu Magdalena
Zybura, była dyrektor przedszkola,
babcia piątki wnucząt. – Okazuje się,
że jeśli dokładnie przemyślimy zakupy,
to możemy na nie wydać nawet poło-
wę mniej!

Jak? Wystarczy z ołówkiem w dłoni

wypisać, czego i ile dokładnie nam
trzeba – przekonuje pani Magdalena
– a potem trzymać się listy i kupować

tam, gdzie jest taniej. Niby proste, a jak
rzadko stosowane.

– Do tej pory, jak szłam po produkty

na sałatkę, to kupowałam kilogram te-
go, kilogram tamtego – wspomina wro-
cławianka. – A przecież można kupo-
wać warzywa na sztuki. Wydaje się
mniej pieniędzy i wyrzuca mniej zepsu-
tej żywności.

Magdalena Zybura certyfikat gospo-

dyni domowej chciała zdobyć po to,
by być babcią na topie.

– Skusił mnie kurs komputerowy

i kuchnia fusion – mówi. – Teraz nie
dość, że surfuję po sieci, z czego cie-
szą się dzieci i wnuki, to jeszcze potra-
fię z ziemniaczanego ciasta na kopytka
zrobić istne cuda. Jak się do niego do-
da migdały, zioła czy szpinak, to wy-
chodzą fantastyczne rzeczy! Zrobiłam
takie ziemniaczane przyjęcie z okazji
Dnia Babci. Wnuki były zachwycone!

– A mnie się marzy, żeby na podsta-

wie tego wszystkiego, czego się tu na-
uczyłam, zrobić przyjęcie na przykład
w którymś z domów opieki dla star-
szych osób – mówi z kolei Małgorzata
Dróżdż, kolejna absolwentka kursu.
Była policjantka, windykatorka i pani
taksówkarz. Wdowa z dwójką doro-
słych dzieci, po pięćdziesiątce plus
VAT – jak się sama określa.

– Chciałabym to zrobić w ramach

wolontariatu – deklaruje. – Tak jak nas
tu uczono – pięknie przystroić stół wa-
rzywami i ugotować zdrowe potra-
wy. I wcale nie trzeba by na to wielkich
pieniędzy. Okazało się, że za kilkana-
ście złotych, z jednego kurczaka,
dwóch bułek i kilku przypraw można
zrobić 54 porcje pysznej galantyny!

Pani Małgosia ma też dalekosiężne

plany: – Kto wie, czy nie zacznę swojej
działalności albo nie zostanę kimś, kto
profesjonalnie poprowadzi jakiś dobry
dom – mówi.

Najlepszy towar na rynku

W ostatnim dniu kursu przyszłe go-

spodynie domowe miały spotkanie
z przedstawicielką agencji pracy, która
zatrudnia m.in. opiekunki do dzieci,
osób starszych oraz pomoce domowe.

– Jakie są stawki za taką pracę na

polskim rynku? – dopytywały panie.

– Pomoc domowa zatrudniana za

naszym pośrednictwem dostaje za-
zwyczaj 9-10 złotych netto za godzinę,
opiekunka do dzieci – 12 złotych,
a opiekunka do osób starszych, w za-
leżności od stopnia ich sprawności,
12-14 złotych – wyjaśniała przedstawi-
cielka agencji.

– Ale my nie jesteśmy zwykłymi

opiekunkami – przekonywała Małgo-
rzata Kozłowska-Lelito. – My przecież
nie dość, że przeszłyśmy kurs pierw-
szej pomocy, zajęcia dla nowocze-
snych niań, to jeszcze mamy glejt na
profesjonalne zarządzanie gospodar-
stwem domowym. Jesteśmy w tym
kraju elitą.

– Działamy w różnych częściach kra-

ju, więc stawki płac są uniwersalne...
– tłumaczyła się paniom przedstawi-
cielka agencji.

Bo papier jest, owszem, ważny, ale

jeszcze ktoś musi chcieć za coś takie-
go zapłacić. Zawsze najtrudniej mają
ci, którzy przecierają szlaki...

KATARZYNA KOWNACKA

Od lewej: Maria Wojciechowska, Małgorzata Kozłowska-Lelito, Magdalena Zybura. Pieczenie
i gotowanie to nie wszystko. Dyplomowana gospodyni musi umieć znacznie więcej

Fot. Paweł Stauffer/NTO

a0850-51 ogrod i janik.qxd 2010-02-12 15:57 Page 3

background image

GINĄCY GATUNEK?

52

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Nr 25 (30-31 I). Cena 1,50 zł

„Bycie blondynką to inny stan umy-

słu. To takie seksowne” – uważa Ma-
donna, rozjaśniana brunetka. Męż-
czyźni za blondynkami szaleją, a na-
ukowcy szukają przyczyn tego zjawi-
ska. Muszą się spieszyć, bo kobiet
o jasnych włosach ubywa.

Zdaniem seksuologów to nie nogi,

usta czy piersi decydują o naszej atrak-
cyjności, lecz właśnie włosy. A te jasne,
według mężczyzn, są symbolem kobie-
cości, niewinności i bezbronności.
Wszystkie królewny i dobre wróżki były
jasnowłose (z wyjątkiem Królewny
Śnieżki). Ludzie większą uwagę zwra-
cają na blondynki. Badania dowiodły,
że ekspedientki o jasnych włosach
sprzedają więcej towarów, a sprzedaż
pism rośnie nawet o 30 procent, gdy na
okładce jest seksowna blondynka.

Znana dziennikarka telewizyjna Moni-

ka Richardson jakiś czas temu zadziwi-
ła wszystkich metamorfozą na brunet-
kę. Ale szybko wróciła do złocistego ko-
loru włosów. – Blondynce jest łatwiej za-
istnieć, bo bardziej przyciąga wzrok.
Może to zabrzmi banalnie, ale ja
w ciemniejszych włosach naprawdę
zniknęłam w tłumie! – wyznała tygodni-
kowi „Twoje Imperium”.

Na piedestał wyniósł blondynkę

Hollywood. Ale, jak to w fabryce snów
i oszustwa nierzadko farbowaną. Już
w 1901 roku w dużym zbliżeniu ekspo-
nowano podświetlane włosy Lilian
Gish. Później boginią ekranu została
zrobiona na platynę Jean Harlow. Mar-

lenę Dietrich rozjaśniono po roli w „Błę-
kitnym aniele”. Jasnowłose aktorki
uwielbiał Hitchcock, który mawiał, że
„blondynka jest jak thriller – im więcej
niedopowiedzeń, tym większe wraże-
nie”. Do dziś najsłynniejszą blondynką
świata jest Marilyn Monroe. Jako Nor-
ma Jean była ciemnowłosa. Będąc
gwiazdą, zwierzała się Trumanowi Ca-
pote: „Nie ma autentycznych blondy-
nek. Ja jestem blondynką, ponieważ
się nią czuję”.

W 1953 roku Howard Hawks wyreży-

serował film z Marilyn pod tym właśnie
tytułem. To były narodziny mitu, który
w takim samym stopniu potwierdzają
mężczyźni w różnych sondażach, jak
i uporczywie podtrzymują kobiety. „Kie-
dy jestem blondynką, mężczyźni zacze-
piają mnie trzy razy częściej, niż gdy je-
stem brunetką – wyznaje Jessica Alba,
popularna amerykańska aktorka.

Podobno 40 procent Polaków prefe-

ruje panie o jasnej czuprynie.

– Jasne włosy przyciągają uwagę.

Doświadczam tego sama i przyznają to
moi koledzy – śmieje się blondynka Jo-
anna Łyszczarczyk, wizażystka z opol-
skiego salonu De Legge. – Lubię być
blondynką. Czuję się promienna.

– Mężczyźni wolą blondynki, bo one

wyglądają młodo, ładnie, świeżo. Posia-
dają cechy, które socjobiolodzy wiążą
z atrakcyjnością seksualną – mówi
dr Alicja Głębocka (blondynka), psy-
cholog z Uniwersytetu Opolskiego.
– Dowodzi tego jeden z eksperymen-
tów. Kiedy pokazano mężczyznom
zdjęcie tej samej kobiety o różnych ko-
lorach włosów, oni najchętniej wybierali

blondynkę. Badania robione w hipnozie
wykazują jednak, że panom bardziej
podobają się brunetki.

Chcemy czy nie, rządzi nami biolo-

gia, głęboko zakodowana w naszych
genach. Mężczyźni, choć sobie tego
nie uświadamiają, cenią w kobietach
najbardziej potencjał rozrodczy, a ten
wiąże się właśnie z jasnym kolorem
włosów.

Jaskiniowa kariera

Blondynka pojawiła się stosunkowo

niedawno. Jakieś 10-25 tysięcy lat temu
w północnej Europie. Jest dziełem przy-
padku (a dokładnie mutacji genu
MC1R), ale od razu zrobiła ogromną ka-
rierę. Rozwój tej kariery wyjaśnił kana-
dyjski antropolog Peter Frost.

Na całym świecie przeważają ludzie

ciemnowłosi i ciemnoocy. Tacy byli też
nasi prapra, którzy przybyli z Afryki, ale
na skutek zupełnie innych warunków
klimatycznych i związanych z tym moż-
liwości zdobywania pożywienia musieli
zmienić podział ról między płciami,
a także obyczaje seksualne. W Afryce
pożywienie zdobywali i prafaceci, i pra-
kobiety. Ponieważ kobieta mogła się
sama wyżywić, mężczyznę stać było
na kilka partnerek i było mu wszystko
jedno, co bierze. W polodowcowej Eu-
ropie na panów spadł jednak przykry
obowiązek bycia jedynym żywicielem
rodziny. Żeby przeżyć, trzeba było po-
lować. Panie czekały w jaskiniach,
a panowie szli na łowy i często ginęli.
Ci, którzy wracali, mogli przebierać
w partnerkach. Zdaniem Frosta, wybie-
rali te, które się najbardziej wyróżniały

w jaskini – czyli blondynki zrodzone
w wyniku rzadkich mutacji. Niekoniecz-
nie dlatego, że były ładniejsze, raczej
bardziej płodne. I faktycznie, jak dowo-
dzą współczesne badania, blondynki
mają wyższy poziom estrogenu.

O ile przed tysiącami lat sytuacja

kryzysowa pchała panów do blondy-
nek, to teraz jasnowłose – wyzwalają-
ce opiekuńcze instynkty – mają więk-
sze wzięcie w czasach dobrobytu fi-
nansowego. A kiedy trzeba zacisnąć
pasa, panowie chętniej wybierają
ciemnowłose, uchodzące za bardziej
silne i na których oparcie można li-
czyć. Tak wynika z badań przeprowa-
dzonych na zlecenie firmy Lycos, zaj-
mującej się kojarzeniem par. Panie nie
są jednak głupie i w kryzysie farbują
się na blond. Ostatnio sprzedaż utle-
niających specyfików do włosów
wzrosła o 67 procent.

Wojownicza blondie

Czy kolor włosów ma związek z ty-

pem osobowości? Niemieccy uczeni
Isabelle Welpe i Wictor Bernhard uwa-
żają, że tak – każdy kolor włosów, to in-
ny temperament i psychika. Według
nich blondynki są bardziej ruchliwe
i zręczne, ale też są większymi egoist-
kami niż brunetki czy rude. Szatynki ce-
chuje większa wrażliwość i wyrozumia-
łość dla innych, ale także płochliwość.
Brunetki mają większy temperament
i są bardziej uparte.

Innego zdania są uczeni z Uniwersy-

tetu Kalifornijskiego, którzy całkiem nie-
dawno obwieścili światu, że blondynki
łatwiej wpadają w złość, są bardziej
agresywne, zdeterminowane i skłonne
do stawiania na swoim niż kobiety
o ciemniejszych włosach. Blondynki po
prostu przyzwyczaiły się, że mają świat
u stóp (na pocieszenie – blondynki ma-

Blondynki na wymarciu

Która to już doba w hotelu w Warsza-

wie? Przyjechaliśmy tu z biznesmenem
Romkiem i jego kumplem oraz Henią
w interesach, a skończyło się na balan-
dze... Usnęłam, a kiedy się budziłam,
do łba mi dotarło, że tabletki przeciw-
depresyjne i wódka to petarda. Zerwa-
łam się i zobaczyłam Henię jak smako-
wicie ucztowała. Ucieszona jej obecno-
ścią, dołączyłam do picia. Przez myśl
przebiegły mi słowa Marka: „Małymi
łyczkami”. Wzięłam szklankę wódki
i pomaleńku, łyk za łykiem, wypiłam
około stu gramów gorzały. – Psiakrew,
pomaga
. Nigdy nie lubiłam smaku al-
koholu, tylko jego działanie. Złapałam
szklankę z tonikiem i wypiłam jednym
haustem. Oczy stanęły mi w słup, bo
nim Henia zdążyła zareagować, ja już
wiedziałam, że w szklance zamiast po-
pitki była wódka. Długi czas nie mo-
głam złapać powietrza; czułam, że się
uduszę. Żołądek podszedł mi do gar-

dła i zaczęłam wymachiwać rękami.
Złapałam róg stołu. Oddychałam przez
nos pełny alkoholu. Łzy popłynęły mi
po policzkach. Po dłuższej chwili do-
szłam do siebie i wyrównałam oddech.
Uspokojona faktem, że nie ma już we
mnie leku, a alkohol działa prawidłowo,
po godzinie, w towarzystwie Heni, ma-
szerowałam do delikatesów. Noc była
przed nami. Musiałyśmy przejść na
Marszałkowską ciemną przejściówką.
Mówiłam coś do niej, ale Henia zniknę-
ła. Po chwili zorientowałam się, że po-
ślizgnęła się na psiej kupie i, ilekroć
próbowała wstać, tyle razy upadała.
Wyglądała jak „sprawna inaczej” łyż-
wiarka figurowa lat siedemdziesiąt.
Upaprała się ze wszystkich stron. Po-
dając jej rękę, umorusałam się tymi od-
chodami. Okropny smród rozszedł się
dookoła. Nie powstrzymałam odruchu
żołądka i zwymiotowałam... wprost na
Henię. Tym łatwiej, że zasłaniając usta,

umazałam się tym świństwem. Musiały-
śmy wrócić do hotelu. Po drodze kupi-
łyśmy chusteczki i dezodorant. Nie za-
pomnę nigdy ogromnych, przerażo-
nych oczu kioskarki.

Zużyłyśmy całe opakowanie i z więk-

szą odwagą dotarłyśmy do pokoju. Do-
prowadziłyśmy się do porządku i po-
nownie udałyśmy do delikatesów...

Towarzyszył nam smród. Ludzie od-

suwali się z obrzydzeniem. Przed wyj-
ściem walnęłam z butelki spory łyk.
W delikatesach poczułam jego działa-
nie. Tuż przed nami, na ladzie, w luzac-
kiej pozie spoczywał Roman Wilhelmi.
Henia, to jest... – Wiem, jeszcze widzę
burknęła. – Nie waż się brać autogra-
fu.
Ekspedientka zapytała, co podać,
a ja zaordynowałam: – To samo co Pan
Roman, ale podwójnie.
Słusznie domy-
śliłam się, że to będzie wódka. Pod-
chmielony artysta złożył autograf na
mojej butelce i oświadczył: – Pierwszy
raz, z ogromną przyjemnością, składam
podpis na półlitrówce
. Wódkę z podpi-
sem aktora niosłam przed sobą jak reli-

kwię. Henia, widząc, jak traktuję tę zdo-
bycz, zakpiła: – Musisz iść, nie możesz
płynąć?
Odwróciłam głowę i mówiąc:
– Nie kracz, zazdrośnico – potknęłam
się. Widziałam, jak pół metra przede
mną rozpryskuje się moje trofeum. Nie
mogłam odżałować, że jej nie utrzyma-
łam. Wolałabym pokaleczyć ręce, niż
stracić cenną zdobycz. Oczami wy-
obraźni widziałam mojego idola w fil-
mowych scenach „Kariery Nikodema
Dyzmy” czy „Zaklętych rewirów”.

W hotelowym pokoju płakałam, że

tylko ja mogę mieć pecha, żeby stracić
flaszkę z autografem taaakiego aktora.
Zostały mi tylko wspomnienia. Pozostał
w mojej pamięci uśmiechnięty, życzli-
wy, fajnie ubrany (w kolorze khaki,
w militarnym stylu) tak jak lubię.

Krótko po tym dowiedziałam się

o Jego śmierci, a przecież, gdy widzia-
łam Go ostatni raz, nic nie wskazywało
na śmiertelną chorobę. Kiedy oglądam
jego filmy, wspominam ten trudny dla
mnie czas z odrobiną rozrzewnienia.

JANA KOPROWA

Pić albo nie pić

(16)

a0852-53.qxd 2010-02-12 15:55 Page 2

background image

GINĄCY GATUNEK?

53

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

ją mniejsze szanse zrobienia kariery za-
wodowej w porównaniu z brunetkami
o tych samych kwalifikacjach). Co cie-
kawe, badacze zauważyli, że kobiety,
które farbują włosy na blond, szybko
zaczynają czerpać korzyści z tego po-
sunięcia.

– Trudno uwierzyć, że farba na wło-

sach zmienia naszą osobowość – po-
wątpiewa jednak w te rewelacje dr Ali-
cja Głębocka. – Raczej chodzi o to, że
nowy wygląd daje im zadowolenie i po-
czucie pewności siebie. Bo kiedy podo-
bamy się same sobie, to czujemy się
pewnie, a to pociąga odpowiednie za-
chowania oraz emocje wobec siebie
i otoczenia.

Opowiada się o nich tysiące złośli-

wych dowcipów. Ta fala narosła w la-
tach 90., gdy na ekranach królowała Pa-
mela Anderson. Plastikowa blondyna
z wydatnym biustem i ustami oraz nie-
specjalnie widocznymi walorami umy-
słu stała się symbolem głupoty i naiw-
ności. Ale przypuszczenie, że blondyn-
ki są „mądre inaczej”, nie jest wymy-

słem naszych czasów. Całkiem poważ-
nie zajmował się nim ojciec teorii ewolu-
cji Karol Darwin. Zakładał on, że brunet-
ki, powszechnie uważane za mądrzej-
sze i bardziej zaradne, chętniej są wy-
bierane na żony i matki. Natomiast
blondynki, z etykietką niezbyt lotnych
za to rozrywkowych, skazane są na sta-
ropanieństwo. W ten sposób chciał wy-
jaśnić, dlaczego na świecie jest znacz-
nie więcej ludzi ciemnowłosych. Po-
święcił tym zagadnieniom bite dziesięć
lat, a w końcu skapitulował. „Muszę
chyba porzucić całą swoją teorię” – na-
pisał w jednym z listów.

Mądre czy nie, wiadomo natomiast

na pewno, że blondynki potrzebują
6 minut więcej na przygotowanie się do
wyjścia niż brunetki. Naukowcy odkryli,
że blondynki, aby zrobić się na bóstwo,
potrzebują dziennie 72 minut, co ozna-
cza rocznie 22 dni (brunetki tylko 19).
Może w tym tkwi tajemnica ich bogat-
szego życia społecznego – z badań wy-
nika, że wychodzą ze znajomymi czę-
ściej niż ciemnowłose.

We Francji 33 proc. kobiet uważa się

za blondynki, choć tak naprawdę jest nią
tylko co dziesiąta. Jasnowłosych Amery-
kanek jest więcej – około 30 procent, ale
chciałoby nimi być – ze względu na męż-
czyzn – 84 procent. W Niemczech 90
procent blondynek to farbowane lisy.
Najwięcej prawdziwych blondynek jest
w Finlandii.

Blondynka jest pożądana, bo rzadka.

W ciągu ostatniego ćwierćwiecza liczba
blondynów na świecie zmalała o poło-
wę. Według niemieckiego antropologa,
Friedricha Rausinga ciemnowłosi będą
coraz bardziej wypierać blondynów. Od-
powiedzialny za ten kolor włosów gen,
jest genem recesywnym. Oznacza to, że
jeśli choć jedno z rodziców jest ciemno-
włose, to i taki potomek narodzi się pa-
rze. Kilka lat temu świat obiegła wiado-
mość – podała ją między innymi poważ-
na CNN – że blondynki (blondyni też)
ostatecznie wyginą w 2200 roku. Parę
dni później Światowa Organizacja Zdro-
wia, która była źródłem tej rewelacji, wy-
cofała się z niej jak niepyszna.

Ratunek w H

2

0

2

Nawet jeśli naturalne blondynki po-

dzielą los dinozaurów, to jasnowłosych
i tak nie zabraknie w naszym otoczeniu.
W 1867 r. Anglik E.H. Thiellay i Francuz
Lason Hugo zaprezentowali paryskim
damom „Eau de fontaine de jouvence
d’or”, mniej poetycko określaną H

2

0

2

,

czyli wodę utlenioną. To ona sprawia, że
z każdej kobiety da się zrobić blondynkę.

– Decyduje się na to co trzecia klient-

ka naszego salonu – mówi Joanna Łysz-
czarczyk z salonu De Legge. – Starsze
– chcą wyglądać młodziej. Młode – bo
chcą być adorowane przez panów.

Ale czy warto niszczyć włosy dla pierw-

szego z brzegu faceta? W filmie „Męż-
czyźni wolą blondynki” platynowa Mari-
lyn śpiewała, że „diamenty są najlepszym
przyjacielem kobiety”. Obsypywać bry-
lantami mogą jednak tylko milionerzy,
a 78 procent finansowych władców tego
świata ma za żony kobiety ciemnowłose.

IWONA

KŁOPOCKA-MARCJASZ

Zbliżała się godzina trzecia. Zmęczeni kelnerzy,

sprzątając salę, z irytacją spoglądali w kierunku ostat-
nich gości, którzy, mimo późnej pory, wcale nie zamie-
rzali opuścić lokalu.

Około godziny czwartej Andrzej i Krystyna pożegna-

li rozbawione towarzystwo i ruszyli w kierunku wyjścia.

– Ta Krysia przy swoim mężu wygląda jak krasnolu-

dek – mruknęła nieźle już wstawiona Irena do kolegi
nalewającego kolejną kolejkę tym, którzy zostali przy
stoliku.

Faktycznie, różnicę wzrostu między małżonkami wy-

raźnie było widać. On – dwumetrowy dryblas, ona – fi-
ligranowa kruszynka, niższa od niego o prawie trzy-
dzieści pięć centymetrów.

Na parkingu, tuż obok restauracji, między małżonka-

mi doszło do ostrej sprzeczki. Krystyna prosiła, aby do
domu wracać taksówką, Andrzej upierał się, że pojadą
ich samochodem.

– W takim razie ja poprowadzę. Piłam tylko kawę

– zaproponowała Krystyna.

– Nie przesadzaj! – warknął zdenerwowany nalega-

niami żony Andrzej. – Wypiłem tylko dwa kieliszki wód-
ki i jedno piwo, a potem sporo zjadłem. Nic mi nie jest
i czuję się świetnie. Jeździłem już po większej ilości
i jak do tej pory nic się nie stało. Teraz też będzie okay.

Posłuszna jak zawsze małżonkowi niewiasta zamil-

kła i bez słowa wsiadła do auta. Andrzej ruszył spokoj-
nie, odgwizdując pod nosem ulubiony przebój.

Tego starszego mężczyznę, który wyszedł nagle zza

zaparkowanego na skraju chodnika minibusu, Andrzej
dostrzegł w ostatniej chwili. Na jakikolwiek manewr by-
ło już za późno. Potrącony prawym błotnikiem prze-
chodzień wpadł na maskę samochodu, uderzył w szy-
bę i zsunął się na jezdnię. Małżonkowie przerażeni wy-
siedli z auta i podbiegli do leżącego. Był nieprzytomny,
ale oddychał. Andrzej rozejrzał się i nie widząc nikogo
na ulicy, przed wezwaniem policji i pogotowia, oznajmił
żonie:

– Glinom powiemy, że to ty prowadziłaś. Alkoholu

nie piłaś, więc nic ci nie grozi. Mnie od razu zapudłują.

Po kilku minutach na miejsce wypadku przyjechało

pogotowie ratunkowe i policjanci z Wydziału Ruchu
Drogowego. Przypadek sprawił, że chwilę później tą
samą ulicą przejeżdżał wracający z dyżuru do domu
inspektor Nerak. Widząc radiowóz i odjeżdżającą ka-
retkę, zatrzymał swój samochód i podszedł do kolegi
z drogówki, który spisywał zeznania Krystyny B.

– Ten facet nagle wtargnął na jezdnię tuż przed ma-

ską naszego auta – mówiła zdenerwowanym głosem
przesłuchiwana. – Nie dał mi żadnych szans, abym
mogła go ominąć.

Inspektor podszedł do samochodu małżonków i zaj-

rzał do wnętrza. Spojrzał na fotele i między nimi do-
strzegł leżącą na podłodze otwartą damską torebkę.
Wśród drobiazgów, które się z niej wysypały, Nerak do-
strzegł zapalniczkę, skórzane etui, z któ-
rego wysunęły się okulary, klucze od
mieszkania oraz kosmetyczkę.

„Musiało to wszystko wylądować na

podłodze, kiedy gwałtownie zahamowa-
li” – pomyślał Nerak i zadowolony z wy-
niku lustracji, wyciągnął z kieszeni nie-
wielki notesik i zaczął zapisywać w nim
swoje spostrzeżenia. W pewnym mo-
mencie kątem oka dostrzegł, jak stojąca
kilka kroków od niego Krystyna B., dmu-
chając w probierz trzeźwości, ukradkiem
usiłuje przeczytać to, co napisał. Pod jej
lekko przymrużonymi powiekami in-
spektor dostrzegł niebieskie źrenice.

– Ależ piękne oczy ma ta kobieta

– westchnął cichutko Nerak i odwrócił się
do niej tyłem. Skończył notować w chwi-

li, gdy Krystyna oddawała probierz policjantowi z dro-
gówki. Ten spojrzał na przyrząd i stwierdził:

– W porządku, nie jest pani pod wpływem alkoholu.
Krystyna lekko się uśmiechnęła i oświadczyła:
– Naprawdę bardzo mi przykro, ale ten mężczyzna

nagle pojawił się na jezdni, wychodząc zza stojącego
samochodu...

– Kłamie pani, mówiąc, że prowadziła samochód

– przerwał kobiecie inspektor. – To pani mąż siedział za
kierownicą, kiedy doszło do wypadku.

Na jakiej podstawie inspektor Nerak zorientował

się, że Krystyna B. kłamie, twierdząc, że prowadzi-
ła samochód? Powody były dwa.

WOJCIECH CHĄDZYŃSKI

Kto kierował?

ZAGADKA KRYMINALNA NR 18

Rys. Mirosław Stankiewicz

Rozwiązanie zagadki za dwa tygodnie. Na odpowie-

dzi Czytelników detektywów czekamy do 21 lutego.
Wśród osób, które udzielą poprawnej odpowiedzi, roz-
losujemy nagrodę książkową.

Rozwiązanie zagadki prosimy przesyłać pod

adresem: redakcja@angora.com.pl lub na kart-
kach pocztowych: Tygodnik ANGORA, 90-103
Łódź, ul. Piotrkowska 94.

Rozwiązanie zagadki sprzed dwóch tygodni.

Wpłynęło 11 prawidłowych odpowiedzi na kart-

kach pocztowych i 76 e-mailem.

Okradziona kasjerka. Odcinki przekazów ban-

kowych były ułożone chronologicznie, co oznacza-
ło, że mężczyzna kłamał, mówiąc, iż to one wypa-
dły mu na ladę. Zgarniając je, nie mógł przecież
ułożyć ich według dat.

Książkę Michaela Connelly’ego „Ołowiany

wyrok” wylosował pan Wojciech Kulig z miej-
scowości Kozy. Gratulujemy! Nagrodę wyśle-
my pocztą.

a0852-53.qxd 2010-02-12 15:55 Page 3

background image

NIE TYLKO KASZTANKA

54

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Józef i Aleksandra spotkali się

dopiero 10 listopada 1918 roku, po
zwolnieniu Komendanta z interno-
wania. Nie widzieli się przez półtora
roku – Piłsudski ze zbuntowanego
dowódcy polskich oddziałów u bo-
ku Austrii i Niemiec przeistoczył się
w pierwszego obywatela odrodzo-
nej Polski. Jako Tymczasowy Na-
czelnik Państwa zamieszkał w Bel-
wederze, ale jego partnerka nie mo-
gła do niego dołączyć. Maria nadal
była jego legalną żoną i Piłsudski
chciał uniknąć skandalu. Aleksan-
dra przeniosła się do mieszkania
przy ulicy Koszykowej, dzięki cze-
mu mogli się częściej widywać.
Rzadko jednak odwiedzała Belwe-
der, nie chcąc przyczyniać się do
powstawania plotek.

Nie udało się jednak uniknąć nie-

zdrowej sensacji. Skomplikowane wa-
runki rodzinne Naczelnika rychło spo-
wodowały niewybredne ataki na ła-
mach prasy. Szczególnie dziennikarze
związani z prawicą prześladowali Pił-
sudskiego i jego partnerkę. Sytuację
rozwiązała dopiero śmierć Marii Pił-
sudskiej 17 sierpnia 1921 roku. Stron-
nicy marszałka odetchnęli z ulgą, nie
ukrywali, że podczas ciężkiej choroby
Marii liczyli na jej śmierć. Nie wiado-
mo, co myślał na ten temat Piłsudski,
ale warto zauważyć, że nie znalazł
czasu, aby odwiedzić chorą żonę.

Prawdziwy skandal wybuchł jednak

dopiero po pogrzebie Marii. Zgodnie
z jej ostatnim życzeniem uroczystości
odbyły się w Wilnie, ale Komendant
nie wziął w nich udziału! Mszę żałob-
ną celebrował biskup Władysław Ban-
durski, a męża reprezentował młod-
szy brat, Jan Piłsudski. Tego było już
za wiele dla opinii publicznej – szcze-
gólnie nie

szczędziła krytyki

prasa prawicowa. Zachowanie Na-

czelnika uznano za podłe, niegodne
mężczyzny i polityka. Możemy przy-
puszczać, że największy żal miał do
Piłsudskiego Roman Dmowski
– przed laty konkurent do względów
Marii. Piłsudski odebrał mu ukochaną
kobietę, a teraz nie potrafił zachować
się z klasą.

Po latach można jednak lepiej zro-

zumieć motywy postępowania Piłsud-
skiego. Zamierzał niezwłocznie poślu-
bić Aleksandrę i obawiał się, że opo-
zycja natychmiast wypomni mu udział
w dwóch uroczystościach: pogrzebie
pierwszej żony i ślubie z drugą. Miał
zapewne nadzieję, że absencja na wi-
leńskim pogrzebie osłabi krytykę i cel
swój osiągnął. Ale zignorować po-

grzeb kobiety, z którą spędził tyle lat?
Maria Piłsudska zasłużyła chociaż na
taki gest.

Dwa miesiące później Ziuk poślubił

Aleksandrę. Skromna uroczystość
odbyła się w Belwederze – ślubu
udzielił prałat domowy papieża Bene-
dykta XV, ksiądz Marian Tokarzewski.
Po dwunastu latach życie prywatne
pierwszego obywatela kraju zostało

uregulowane, jednocześnie zalegali-
zowano dwie córki Józefa i Aleksan-
dry, Jadwiga urodziła się 28 lutego
1920 roku.

Pomimo trosk i licznych zajęć zwią-

zanych z wojną z bolszewikami i od-
budową państwa, Piłsudski znajdo-
wał czas na rozrywki. Jak wielu mu
współczesnych interesował się pa-
rapsychologią, szczególnie zaś tele-
patią i kryptoskopią (odczytywaniem
zaklejonych listów). Nie mogło oczy-
wiście zabraknąć Komendanta na
niezwykle popularnych w tych latach
seansach spirytystycznych. Brał
udział w pokazach sławnego medium
Teofila Modrzejewskiego. 30 sierpnia
1919 roku wyłoniono zjawę drapież-
nego ptaka, co poświadczyli tacy nie-

dowiarkowie jak Tadeusz Boy-Żeleń-
ski i Stanisław Witkiewicz (prywatnie
kuzyn Piłsudskiego). A obaj panowie,
znani ze swoich alkoholowych
upodobań, byli tego dnia całkowicie
trzeźwi.

Innym razem Komendant wziął

udział w seansie słynnego Stefana
Ossowieckiego. Piłsudski napisał na
kartce kilka słów, włożył ją do koperty,

zalakował, odciskając swoją pieczęć.
Obecny przy eksperymencie Kazi-
mierz Sosnkowski potwierdził, że ko-
perty nie można otworzyć bez złama-
nia pieczęci. Adiutant przekazał ko-
pertę jasnowidzowi, który, dotykając
jej od zewnątrz, napisał na kartce
treść listu. Była to znana reguła sza-
chowa, ale napisana błędnie, i okaza-
ło się, że to Piłsudski popełnił błąd!

Marszałek wierzył szczerze w tele-

patię. Uważał, że „do telepatii, jak do
innych niewyjaśnionych dotąd przez
naukę zjawisk psychicznych, trzeba
odnosić się poważnie albo nie zajmo-
wać się nimi wcale”. Wydaje się, że
Komendant utwierdził się w swoich
przekonaniach podczas pobytu
w Magdeburgu, kiedy w dniu naro-

dzin pierwszej córki usłyszał płacz
dziecka.

Sulejówek

Po wyborach prezydenckich Piłsud-

ski złożył urząd Naczelnika Państwa
i 13 grudnia 1922 roku rodzina opuści-
ła Belweder. Po okresie chwały (odro-
dzenie państwa, triumf nad bolszewi-
kami) przyszły trudne dni – zamieszka-
li w Sulejówku, z trudem utrzymując
się z niewielkich dochodów marszał-
ka. Komendant zrezygnował z przysłu-
gującego mu uposażenia (przekazy-
wał je na cele dobroczynne) – rodzina
żyła z jego tantiem literackich oraz do-
chodów z odczytów i wykładów. Nie
były to duże sumy i Aleksandra z tru-
dem utrzymywała dom. Felicjan Sła-
woj Składkowski (przyszły premier),
odwiedziwszy Sulejówek, nie ukrywał
smutku:

„Wyznaję, że zaproszenie Komen-

dantowej [na kolację – S.K.] przyjąłem
z ciężkim sercem. Wiadomo było mię-
dzy nami, że na skutek nieprzyjmowa-
nia przez pana Marszałka należnych
mu poborów w Sulejówku «nie przele-
wało się». W stołowym pokoju siedzia-
ły już przy stole dwie córeczki państwa
Piłsudskich, Wandzia i Jagódka. Pani
Marszałkowa bardzo gościnnie zapra-
szała do jedzenia. Serce ściskało się,
gdy widziałem, w jakich warunkach
musi żyć Komendant i jego rodzina”.

Chorobliwa uczciwość Komendanta

miała swoje źródło jeszcze w okresie
konspiracyjnym. Organizacja Bojowa
PPS dokonywała wielu napadów, któ-
rych celem było

zdobycie gotówki.

Rychło pojawili się naśladowcy,

zwykli kryminaliści, którzy działali pod
pozorem walki z caratem, nie brako-
wało również renegatów z szeregów
własnej partii. Natura ludzka jest ułom-
na i niejednego skusiły łatwe i duże
pieniądze.

Niestety, dla ludzi o słabszych cha-

rakterach akcje ekspropriacyjne sta-
nowiły czasami zbyt dużą pokusę
działania wbrew obowiązującemu pra-
wu, napadów z bronią. Każda wojna
czy rewolucja owocowała gwałtow-
nym wzrostem bandytyzmu, jednak
wydarzenia z

lat 1904-

-1907 całkowicie wymknęły się spod
kontroli.

Podczas napadów wypłacano bo-

jownikom gotówkę ze zdobytych pie-
niędzy, a wypłatę uzależniano od po-
wodzenia przedsięwzięcia. To demo-
ralizowało, a szeregi rewolucjonistów
zasilali również zwyczajni kryminaliści,
zwabieni okazją łatwego zarobku. Nie-
bawem pojawiły się nowe „partie re-
wolucyjne” dokonujące operacji na
własną rękę. Zakładali je działacze wy-
daleni z dotychczasowych organizacji,
czasami wspólnie z pospolitymi prze-
stępcami (np. Partia Niebarłożnych).

Uczuciowe perypetie Józefa Piłsudskiego

(5)

W niepodległej Polsce

Sulejówek, córki Wanda i Jagódka

Repr. P. Mecik/Forum

a0854-55.qxd 2010-02-12 13:08 Page 2

background image

NIE TYLKO KASZTANKA

55

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Mnożyły się napady na dwory, pleba-
nie, rezydencje przemysłowców, rabo-
wano sklepy, ze szczególnym
uwzględnieniem monopolowych. Nie-
którzy „działacze” zainteresowani wy-
łącznie rozbojem przechodzili od partii
do partii, kończąc ostatecznie na szu-
bienicy. Osobnik o nazwisku Lis, usu-
nięty za kradzieże z PPS, wstąpił do
SDKP, a na koniec rabował na własną
rękę. Ostatecznie kilkudziesięciu poli-
cjantów osaczyło go w jakiejś kuźni
koło wioski Sławinki. Nie mogąc sobie
dać z nim rady, wezwano na pomoc
wojsko, a kiedy Lis (samotnie!) odparł
atak kompanii piechoty, przybyła arty-
leria. Po zniszczeniu kuźni pociskami
armatnimi okazało się, że bandyta po-
pełnił tam samobójstwo.

Skandaliczne rzeczy działy się rów-

nież w PPS-Frakcji Rewolucyjnej. Oto
fragmenty odezwy z 1907 roku, która
rozwiązywała łódzką organizację tej
partii:

„Popełniano nadużycia moralne

i pieniężne dochodzące do tysięcy ru-
bli. Połowa pieniędzy zbieranych na
cele partyjne ginęła. Nadużywano bro-
ni do celów osobistych. Uprawiano
w formach jawnych i ukrytych terror
ekonomiczny. Doszło do tego, że or-
ganizacja łódzka utrzymywała stosu-
nek z bandytami i popierała ich. Wielu
wybitnych towarzyszy przeszło do or-
ganizacji bandyckich. Nastąpiło tak
straszne obniżenie moralne całej or-
ganizacji łódzkiej, że odróżnić w orga-
nizacji bandytę od niebandyty było nie
sposób. Wreszcie doszło do tego, że
kilkunastu wybitnych byłych towarzy-
szy, członków okręgowego i dzielnico-
wego komitetu, korzystając z podstę-
pem zdobytej broni partyjnej i miesz-
kania partyjnego, urządziło przed
dwoma tygodniami bandycki napad
na kasjera kolejowego i zrabowało 22
tys. rubli. Wobec tego, że organizacja
łódzka mająca pięć tysięcy członków
i 1500 rubli miesięcznego dochodu nie
odpowiadała najprostszym wymaga-
niom moralnym, hołdowała lub tolero-
wała poglądy i czyny jak najbardziej
nam wrogie, a często niskie, postana-
wiamy całą organizację łódzką
z dniem dzisiejszym rozwiązać”.

Piłsudski walczył z bandytyzmem

i złodziejstwem w szeregach własnej
organizacji. Pragnąc osobiście od-
ciąć się od podejrzeń, prowadził nie-
zwykle skromny (wręcz spartański)
tryb życia, potwierdzający jego pry-
watną uczciwość finansową. Zasady
te rozciągnięto na czasy II Rzeczypo-
spolitej, kiedy jego niechęć do korzy-
stania z pieniędzy publicznych osią-
gała czasem niespotykany poziom.
Podobnie postępowali jego współ-
pracownicy wywodzący się z Organi-
zacji Bojowej PPS. Walery Sławek,
kończąc urzędowanie jako premier,
spakował się do jednej walizki (!),
a następnie planował rezygnację
z trzypokojowego mieszkania w stoli-

cy, gdyż nie stać go było na czynsz.
Aleksander Prystor (również były
premier) wraz z żoną mieli skromny
mająteczek pod Wilnem, gdzie naj-
większym luksusem były dwa konie.

I jeszcze jedna sprawa. Organizacje

rewolucyjne w imperium Romanowów
były infiltrowane przez carską policję,
liczba prowokatorów czy też informa-
torów była ogromna. Zajmowali naj-
wyższe stanowiska organizacyjne, wy-
starczy wspomnieć słynnego Azefa
czy też popa Hapona. Prowokatorzy
i konfidenci działali również w PPS, ale
nigdy w najbliższym otoczeniu Piłsud-
skiego. Przyszły marszałek potrafił do-
bierać sobie ludzi, z którymi współpra-
cował. I zachował tę umiejętność
przez całe życie.

W niepodległej Polsce Piłsudski nie

mógł sobie pozwolić na zarzut marno-
trawienia publicznych pieniędzy. Po
osiedleniu się w Sulejówku marszałek,
podróżując po kraju, odmawiał korzy-
stania ze specjalnego wagonu kolejo-
wego (tzw. salonki), zadowalając się bi-
letem drugiej klasy.

Czasami jednak chorobliwa uczci-

wość Piłsudskiego stwarzała proble-
my otoczeniu. Tak było przy zdawaniu
urzędu Naczelnika Państwa, kiedy Pił-
sudski oficjalnie przekazywał władzę
Narutowiczowi. Uroczystość w Belwe-
derze przebiegała

w nerwowej atmosferze,

marszałek zażądał dodatkowego

protokołu, chcąc się rozliczyć z posia-
danej w kasie gotówki. Ostatecznie
spór załagodzono i dostojnicy poszli
na śniadanie.

Piłsudski nie przykładał wagi do ze-

wnętrznych oznak władzy (szczegól-
nie po przewrocie majowym). Na co
dzień nosił szarą bluzę wojskowego
kroju, bez żadnych odznak. Doprowa-
dzał do rozpaczy swoją ochronę, kate-
gorycznie zakazując przebywania
w pobliżu swojej osoby. Jak przystało
na doświadczonego rewolucjonistę,
ignorował zabiegi ochroniarzy, zdając
sobie sprawę z ich nieskuteczności
w przypadku determinacji zamachow-
ców. Sam nosił zresztą stale przy so-
bie rewolwer, w nocy kładł go obok
łóżka. Dla mieszkańców stolicy nor-
malną rzeczą był widok marszałka idą-
cego Alejami Ujazdowskimi wyłącznie
w towarzystwie adiutanta.

Skromny tryb życia nie stanowił dla

Piłsudskiego większego problemu.
Osobiście miał niewielkie potrzeby, nie
interesował go codzienny jadłospis.
Lubił proste posiłki, lista potraw, któ-
rych nie tolerował, jest wyjątkowo dłu-
ga (znajdują się na niej m.in.: bigos,
kołduny i wszelkie zupy z grochówką
na czele!). Właściwie nie używał alko-
holu, podobno pijał tylko dobry tokaj
w niewielkich ilościach, a jego praw-
dziwą namiętnością były papierosy
i herbata, której wypijał koło dziesięciu
szklanek dziennie. Przejawiał również

ogromną słabość do wedlowskich
herbatników (krakersów również), gar-
dząc bardziej wyrafinowanymi produk-
tami słynnej firmy.

„Jak za najmłodszych lat – wspomi-

nała Aleksandra Piłsudska – zawsze lu-
bił różne słodkie leguminy i domowe
ciastka. Nasza wieloletnia służąca Adel-
cia [...] piekła doskonały kruchy placek
z masą suszonych śliwek i zapiekaną
pianką na wierzchu. Zawsze w domu
były też litewskie sucharki zrobione ze
specjalnych bułeczek, posypane cu-
krem i cynamonem [...]. Za kawą nie
przepadał. Przy łóżku stał zawsze talerz
z owocami i pudełko landrynek”.

Po latach pani Piłsudska wspomina-

ła niezwykle ciepło pobyt w Sulejów-
ku. Z perspektywy czasu można po-
twierdzić, że był to chyba ostatni do-
bry okres w ich małżeństwie. Józef
miał czas dla rodziny, co wcześniej się
nie zdarzało, początkowo między mał-
żonkami również panowała harmonia.
Rodzina żyła razem, ale w rytm po-
trzeb Komendanta, co żona i córki
w pełni akceptowały:

„Dnie nie różniły się wiele od siebie

– pisze Aleksandra Piłsudska. – Ja
wstawałam wcześnie, bo dzieci budzi-
ły się koło ósmej, mąż spał do dziesią-
tej. O tej godzinie podawałam mu
śniadanie do łóżka. Przynosiłam mu
także «Kurier Poranny» i «Expres».

Spał potem jeszcze godzinę, a nie-

raz i dwie. Po wstaniu szedł do ogrodu
i kontrolował stan drzewek – grusz
ofiarowanych mu przez legionistów;
jabłonki posadzonej przeze mnie na
imieniny i najmłodszych lipek, ofiaro-
wanych mi przez mego dobrego zna-
jomego z Suwałk. Obiad jadaliśmy za-
wsze o godzinie trzeciej. Mąż bardzo
nie lubił, gdy służąca spóźniała się
z podaniem, ale w drobiazgach co-
dziennego życia nie miał wymagań ani
grymasów. Był w ogóle w pożyciu nie-
zwykle prosty i łatwy. Nigdy nie okazy-
wał

złego humoru

i nigdy nie rzucał złego słowa. Do

obiadu siadaliśmy zawsze wspólnie
całą rodziną i wtedy nie lubił obecno-
ści obcych osób. Przy stole prowadził
zawsze wesołe rozmowy, opowiadał
zabawne anegdoty albo epizody hi-
storyczne. Sam lubił historię i chciał
przyzwyczaić córki do jej studiowania.
Bardzo często powtarzał dziewczyn-
kom i znajomym: uczcie się historii,
znajomość jej jest bardzo potrzebna
w życiu”.

Można tylko współczuć Aleksandrze

– najpierw wiele lat spędzonych
w konkubinacie, a po zalegalizowaniu
związku zmagania z niedostatkiem.
Mąż nie przejawiał ochoty do pomocy
w zwykłych domowych sprawach.
W Sulejówku nie pomagał jej nawet
przy utrzymaniu ogrodu:

„[...] nie przepadał za tym – wspo-

minała Aleksandra Piłsudska – cho-

ciaż bardzo lubił kwiaty, jak wszystko
co jest związane z przyrodą. Ale cho-
dzić koło kwiatów nie umiał. Jeden
tylko raz w czasie naszego pobytu
w Sulejówku kopał w ogrodzie przez
całe popołudnie. Następnego dnia
był tak obolały, że z trudnością mógł
się ruszać. Od tego czasu praca
w ogrodzie należała wyłącznie do
mnie”.

Podobno Komendant bardzo lubił

siadać na werandzie z książką w ręku
i przyglądać się, jak żona pracuje.

W Sulejówku Piłsudski nie zajmował

się wyłącznie wypoczynkiem. Inten-
sywnie pracował, pisząc „Rok 1920”
i „Wspomnienie o Gabrielu Narutowi-
czu”. Nie lubił jednak własnoręcznie
przelewać myśli na papier – w rolę se-
kretarki wcielała się najczęściej Alek-
sandra:

„Pracę zaczynaliśmy w jego gabine-

cie koło jedenastej wieczorem, a koń-
czyliśmy, pracując bez przerwy, do
drugiej, trzeciej nad ranem. Przez cały
czas mąż chodził po pokoju, paląc pa-
pierosa za papierosem, i dyktował
płynnie, bez zająknienia, tak że ledwo
mogłam nadążyć z pisaniem. Po skoń-
czonej pracy piliśmy herbatę. Przez
okno wpływał chłodny powiew poran-
ka; gdzieś w akacjach śpiewał słowik.
Byliśmy sami wśród śpiącego świata”.

Piłsudski dyktował, chodząc, często

również, chodząc, rozmawiał z ludźmi.
Wydaje się, że była to cecha rodzinna,
albowiem młodsi bracia, odwiedzając
marszałka, również postępowali w ten
sam sposób:

„W saloniku – wspominała Aleksan-

dra – który był większy i po którym sta-
le chodził, były wydeptane ślady na
zakrętach. Bardzo zabawnie wygląda-
ło, kiedy on i bracia, Ziunio i Adaś, któ-
rzy mieli ten sam zwyczaj, dyskutując
ze sobą chodzili po jadalnym pokoju
dookoła stołu”.

SŁAWOMIR KOPER

Sławomir Koper, „Życie prywatne

elit Drugiej Rzeczypospolitej”.
Wydawnictwo BELLONA, Oficyna
Wydawnicza RYTM, Warszawa 2009.

a0854-55.qxd 2010-02-12 13:08 Page 3

background image

PÓŁ ŚWIATA O TYM GADA

56

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Światowa premiera filmu Jamesa Camerona odbyła się

18 grudnia 2009 roku. Pierwsza wersja scenariusza powsta-
ła już w latach 90., ale – jak mówi reżyser – musiała czekać
na taki rozwój techniki, by możliwa była realizacja jego wizji.
W 2005 roku, gdy kino było już gotowe na stworzenie cał-
kiem nowego świata w technologii 3D, Cameron przystąpił
do realizacji „Avatara”.

Koszt produkcji filmu wraz z wydatkami na marketing wyniósł

ok. 500 milionów dolarów. Te gigantyczne wydatki zwróciły się
już po kilku dniach wyświetlania. Po 6 tygodniach projekcji do-
chód przekroczył 2 miliardy dolarów. „Avatar” stał się najbardziej
dochodowym filmem w historii światowej kinematografii i ode-
brał pierwsze miejsce „Titanicowi”. Opowieść o plemieniu Na’vi
zamieszkującym idylliczną Pandorę zarobiła dotychczas ponad
630 milionów w USA i Kanadzie oraz 1,58 miliarda dolarów
w pozostałych krajach. Otrzymał dwa Złote Globy, dla najlepsze-
go filmu fabularnego i dla najlepszego reżysera, dostał 8 nomi-
nacji do brytyjskiej nagrody filmowej BAFTA i 9 nominacji
do Oscara. Okrzyknięto go przełomem w historii kina, rewolucją
porównywaną do stworzenia filmu dźwiękowego, a Jamesa Ca-
merona mianowano królem Hollywood.

Krytycy zachwyceni

– „Avatar” Jamesa Camerona jest najpiękniejszym filmem,

jaki widziałem w ciągu ostatnich lat.

David Denby, New Yorker

– Czy filmy takie jak „Avatar” są przyszłością kina? Jeśli

tak, to nie będę narzekać.

Colin Newton, Sunday Mail

– To prawdziwe „Gwiezdne wojny” naszego wieku.

Kevin Maher, Times (UK)

– Najlepszy obraz 2009 roku, jeden z najlepszych filmów

dekady, tak naprawdę jeden z najlepszych filmów, jakie kie-
dykolwiek widziałem.

Kevin N. Laforest, Montreal Film Journal

– „Avatar” jest najbardziej zadziwiającym... nie, czekaj

– najbardziej zdumiewająco cudownym, budzącym respekt
filmem, jaki kiedykolwiek został nakręcony. Kurt Loder, MTV

– „Avatar” jest nie z tego świata.

Anita Singh, Daily Telegraph

– „Avatar” to naprawdę coś innego, cudownie szczegóło-

wa wizualna ekstrawagancja, całkiem niepodobna do wszyst-
kiego, co widziałeś przedtem. David Edwards, Daily Mirror

To plagiat!

– Jeden z poczytniejszych serwisów zajmujących się tema-

tyką sci-fi, dzięki swoim czytelnikom zauważył, że (…)
„Avatar” ma dużo wspólnego z opowiadaniem Paula Ander-
sona pod tytułem „Call Me Joe” z 1957 roku. W opowiadaniu
tym:

 Główny bohater jest sparaliżowany i porusza się na wózku.

 Będąc nieszczęśliwym z powodu swojego stanu, jedyne

prawdziwe chwile szczęścia przeżywa, gdy za pomocą swo-
jego umysłu kontroluje sztucznie wyhodowaną obcą istotę,
za pomocą której podróżuje po obcej planecie.

 Obcy są niebiescy, podobni do kotów i używają prymi-

tywnej broni przeciw drapieżnikom zamieszkującym planetę.

 Bohater z czasem poznaje kilka obcych istot płci żeń-

skiej. Zakochuje się w jednej z nich. Wypisz, wymaluj – sce-
nariusz „Avatara”.

www.bagno.wieża.org

– „Avatar” i jego twórca James Cameron już wkrótce mogą

się znaleźć w nie lada kłopotach, a wszystko przez jedną
z największych kasowych porażek w historii – film „Delgo”.
Otóż ci, którzy animację widzieli, z niepokojem zauważyli, jak
wiele podobieństw czy to w fabule, czy to w samej formie wi-

zualnej istnieje między obiema produkcjami. Przedstawiciel
Fathom Studio, które zrealizowało „Delgo”, przyznał, że firma
została zalana e-mailami od osób, które zauważyły podo-
bieństwa. Obecnie prawnicy studia przyglądają się sprawie
i zastanawiają, czy wytoczyć Cameronowi i 20

th

Century Fox

proces o plagiat. „Delgo” trafiło do kin w grudniu 2008 roku
i przy budżecie mniej więcej 40 milionów dolarów zarobiło
niecałe 700 tysięcy. Patrząc na datę premiery, wydawać by
się mogło, że nie ma sprawy. Produkcja „Avatara” ruszyła bo-
wiem w 2006 roku. Jednak na stronie Delgo.com już
w 1998 roku pojawiły się pierwsze szkice koncepcyjne, a po-
tem kolejne materiały multimedialne pokazujące pomysły
rozwiązań wizualnych i fabularnych.

www.filmweb.pl

– Widzowie kinowi w Rosji zwrócili uwagę, że „Avatar” ma

wspólne elementy z Południem, cyklem 10 bestsellerowych
powieści science fiction autorstwa braci Strugackich napisa-
nych w połowie lat 60. Arkadij Strugacki zmarł w 1991 roku.
Żyjący do dziś, Borys, powiedział, że jeszcze nie widział
„Avatara”. 76-letni Strugacki wzrusza ramionami na sugestię
o podobieństwie „Avatara” i Południa i zaprzecza jakoby
oskarżył Camerona o plagiat. Jednak gazeta „Komsomolska-
ja Prawda” poświęciła tej sprawie całą stronę i przeprowadzi-
ła dokładne porównanie „Avatara” z Południem.

www.guardian.co.uk

Wrogowie atakują

1) Watykan
– To technologia bez emocji – tak filmową superprodukcję

Jamesa Camerona oceniły Radio Watykańskie i dziennik
„L’Osservatore Romano” (…). Watykańska gazeta zwróciła
uwagę na „ogromne koszty i efekty specjalne najnowszej ge-
neracji”, przypominając, że film wyprodukowano za rekordo-

Trendomierz kulturalny

„Avatar” poruszył miliony

W CHMURACH

Jestem pewna

Ryan Bingham

(George Clooney),
przystojny, inteli-
gentny i samotny
z wyboru mężczy-
zna ma życie po-
układane od A
do

Z. Kobiety

traktuje instru-
mentalnie, pracę
szanuje, a jedy-

nym jego marzeniem jest wejście do eks-
kluzywnego klubu dżentelmenów, którzy
przelecieli samolotami 10.000.000 mil.
Ryan zatrudniony jest w firmie specjalizu-
jącej się w doradzaniu zmian w karierze
zawodowej. Brzmi to dość intrygująco
i całkiem interesująco. W rzeczywistości
sprowadza się to do wręczenia w imieniu
dyrektorów, prezesów różnych przedsię-
biorstw i korporacji zwolnień z pracy.
Krótko rzecz ujmując, podłe i obrzydliwe
zajęcie. Żeby to robić, trzeba być czło-
wiekiem bezwzględnym, nieczułym i cy-
nicznym. Kimś takim jest właśnie Bin-
gham. Niewzruszony, w białych ręka-
wiczkach, wyrzuca pracowników
na bruk. Celowo tak szczegółowo opisa-
łam bohatera filmu „W CHMURACH”, bo
to oryginalna postać warta bliższego
przyjrzenia się. Zaś to, czym Bingham
trudni się, jest bardzo wymowne i daje
wiele do myślenia o kondycji współcze-
snego kapitalizmu. Film Reitmana utrzy-
many jest w tonacji gorzkiej satyry. Dzię-
ki temu łatwiej go przyswoić, a jego wy-
dźwięk i przesłanie bardziej dociera
do widzów. W USA szybko zyskał uzna-
nie publiczności, a krytyka wręcz upatru-
je w nim jednego z głównych pretenden-
tów do Oscarów. Nie wiem, czy
„W CHMURACH” podbije również na-
szych widzów, ale jednego jestem pew-
na, na wszystkich zrobi wrażenie, nie po-
zostawiając nikogo obojętnym.

„UP IN THE AIR”, USA 2009

DAYBREAKERS – ŚWIT

Nie pomogło

W „DAYBREAK-

ERS – ŚWIT”
wampiry rządzą
światem, ale
szczęśliwe nie są.
Brakuje im krwi.
Ludzi, dostarczy-
cieli tej pożywnej
juchy jak na le-
karstwo. Roz-
paczliwie więc

poszukują substytutu krwi. W przeciw-
nym wypadku głód zajrzy wampirom
w oczy, dojdzie do krwawych rozruchów
i pożerania się nawzajem. Niestety, wam-
pir hematolog, który pracował nad wyna-
lazkiem sztucznej krwi, zbiesił się i posta-
nowił zostać człowiekiem. Pomogła mu
w tym (hi, hi) kąpiel słoneczna. Filmowi
nic nie pomogło, jest kretyński od po-
czątku do końca!

„DAYBREAKERS”, AUSTRALIA/USA 2009

BEATA KLAPS

KINO

W Chinach zdobycie biletu na „Avatara”
graniczyło z cudem

Fot. MAXPPP/Forum

a0856-57 trendomierz.qxd 2010-02-12 13:10 Page 2

background image

PÓŁ ŚWIATA O TYM GADA

57

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

wą sumę ponad 400 milionów dolarów. Ale za tymi obrazami
kryje się niewiele – podkreślono w recenzji opublikowanej
w związku z włoską premierą 15 stycznia. „Tyle zdumiewają-
cej technologii, która oczarowuje, ale mało prawdziwych
emocji, ludzkich emocji w świecie alienów, choć jest on nad-
zwyczajnie wymyślony i przedstawiony” – czytamy na ła-
mach dziennika. Według „L’Osservatore Romano” efekt wi-
zualny jest „fascynujący”, ale pozbawiony głębi. „Wszystko
sprowadza się do bardzo prostej antyimperialistycznej i anty-
militarnej paraboli, ledwie naszkicowanej, która nie ma takiej
żarliwości, jak filmy bardziej zaangażowane na tym froncie”.
Radio Watykańskie negatywnie oceniło zaś „panteizm” filmu
Camerona, wytykając mu, że „zręcznie wyżyma wszystkie
pseudodoktryny, które czynią z ekologii religię tego tysiącle-
cia” i że „popada w sentymentalizm”. „Avatar” ze wszystkimi
jego „technologicznymi cudami” nie przejdzie do historii kina
i to mimo spodziewanych także we Włoszech rekordowych
wpływów do kas – zaznaczyły watykańskie media.

www.fakty.interia.pl

2) Katoliccy konserwatyści w Polsce:
– Z filmu można wysnuć wniosek, że dobrze się stało, że

zamieniony w „Avatara” Jake będzie mieszkał ze stojącymi
wyżej cywilizacyjnie od ludzi plemionami na dalekiej plane-
cie. Rasa ludzka na Ziemi uległa bowiem demoralizacji i de-
generacji. Cameron nie walczy więc o naprawę cywilizacji
na Ziemi, przyszłość widzi na planecie Pandora. „Avatar” jest
filmem olśniewającym technicznie, lecz pod względem wy-
mowy ideologicznej lewicowym, dwuznacznie ekologicznym
i pogańskim.

tyg.Idziemy

3) Prawicowi publicyści w Ameryce:
– Po raz pierwszy byłem w kinie, gdzie widzowie wiwatowa-

li na cześć lasu i niebieskich ludzi atakujących byłych marines
– Tom Roeser, publicysta CBS2

www.cbs2chicago.com

– Bezmyślne uwielbienie natury, plemienna adoracja po-

gańskich rytuałów, nienawiść do wojska i amerykańskich in-
stytucji i przekonanie, że bycie człowiekiem nie jest cool
– John Podhoretz z „Weekly Standard”

www.weeklystandard.com

– Gdyby Na’vi byli katolikami, byłyby bojkoty i protesty. Ale

gdy z przerośniętych smerfów robi się szlachetnych dziku-
sów, każdy kiwa głową z aprobatą – Jonah Goldberg.

Los Angeles Times

4) Amerykańscy wojskowi:
– „Avatar” atakuje naszą kulturę wojskową, wykorzystuje

nasze tradycje i ukazuje przejaskrawione stereotypy wojow-
ników marines – pułkownik Bryan Salas, rzecznik prasowy
Marine Corps.

www.marinecorpstimes.com

Chcą polecieć na Pandorę

P.A.D.D. Post „Avatar” Depression Syndrome – tak nazwali

Amerykanie depresję, w jaką wpadają po obejrzeniu filmu
„Avatar”. – Ponad 1000 Amerykanów wpadło w depresję i no-
siło się z samobójczymi myślami po obejrzeniu filmu „Avatar”
Jamesa Camerona. Fani są załamani, że żyją na Ziemi wśród
ludzi, zamiast w świecie wykreowanym przez reżysera. – Nie
mogę znieść myśli, że nigdy nie będę żył jak Na’vi – napisał
na forum fanów „Avatara” niejaki Elequin. – Od kiedy obejrza-
łem film, jestem w depresji – zwierzył się Mike. – Myślałem
nawet o samobójstwie z nadzieją, że odrodzę się w świecie
podobnym do Pandory, gdzie wszystko będzie tak samo
piękne. Widzom zdegustowanym Ziemią i jej mieszkańcami
pospieszyli z pomocą producenci filmu. Na forum powstał
specjalny wątek dla ofiar depresji. Psychiatrzy jednak nie
podpisaliby się chyba pod radami jego twórców. Zamiast
otrząśnięcia się i spojrzenia szarej prawdzie w oczy, założy-
ciele wątku zalecają: kupno gry wideo „Avatar”, ściągnięcie
ścieżki dźwiękowej filmu tudzież ponowną wizytę w kinie.

www.radiozet.pl

Język na’vi istnieje

– Na stronie www.LearnNavi.org można znaleźć wskazówki

dotyczące konstrukcji języka, słowniczki i rozmówki do pobra-
nia, a także forum, na którym użytkownicy pomagają sobie
w tłumaczeniu codziennych zwrotów na język niebieskich.

www.rp.pl

Szaleństwo w Chinach

– Kupienie biletów na „Avatar” Jamesa Camerona graniczy

w Chinach z cudem. Film ustanowił rekord w noc otwarcia
– zarabiając 5 milionów dolarów, a w kolejnych dniach wyprze-
dano miejsca na niemal wszystkie seanse.

www.tvn24.pl

– Agencja informacyjna Xinhua napisała o premierze:

„Liczba ludzi oczekujących przed kinem była niesamowita.
W Pekinie na bilety rzuciło się 2000 osób, w Szanghaju kolej-
ka oczekujących zakręcona była 18 razy. W Pekinie w dzień
pokazu było bardzo zimno, bogaci ludzie wysłali więc swoich
kierowców po bilety już o godz. 4 rano, a zepsute bachory
posłały do kolejki swoje matki. http://news.xinhuanet.com

– Skalisty szczyt w malowniczej części południowych Chin, pod

wpływem filmu „Avatar” zmienił nazwę. 25 stycznia Filar Południo-
wego Nieba w Zhangjiajie w prowincji Hunan formalnie otrzymał
imię: Góra Avatar Alleluja (…), jak informuje oficjalna strona inter-
netowa władz prowincji. Władze prowincji twierdzą, że pływające
góry Alleluja w filmie były zainspirowane przez Filar Południowe-
go Nieba (…). „Avatar” do tej pory (koniec stycznia 2010 r. zarobił
w Chinach około 80 mln dol. i stał się najbardziej popularnym fil-
mem w historii. Prowincja Zhangjiajie pragnie wykorzystać tę sła-
wę. Turyści będą mogli teraz uczestniczyć w „Magicznych wy-
cieczkach do Pandory” (…) napisał na swojej stronie internetowej
International Travel Service Corp (…), a władze prowincji dodały:
Zapraszamy do Zhangjiajie, aby zobaczyć Górę „Avatar” Alleluja
i odkryć prawdziwy świat Pandory.

www.chinadaily.com

– Rządowa firma China Film Group wydała nakaz, by film

pokazywano tylko w technologii 3D. Posunięcie to od razu
odbiera przeważającej większości kin możliwość projekcji fil-
mu. Centralny Wydział Promocji wydał zakaz reklamy
„Avatara”. Władze mają dwa powody, by zakazać projekcji fil-
mu – po pierwsze chcą, by widzowie wspierali finansowo kra-
jową kinematografię, a po drugie, boją się, że widzowie za-
czną widzieć w nim własny los. To może spowodować agre-
sję i bunt.

www.tvp.info

Największy hit w historii kina w Polsce

„Avatar” w marcu zostanie najbardziej kasowym filmem

w historii Polski z wynikiem przynajmniej 20 mln dol., co bę-
dzie stanowić 1% wpływów światowych filmu. Stanie się naj-
bardziej kasowym filmem w IMAX-ach oraz najpopularniej-
szym filmem 3D w historii. Zostanie też najpopularniejszym
pod względem liczby widzów filmem sci-fi/fantasy w Polsce
od czasu „Gwiezdnych wojen” (wpływami znacznie je wy-
przedzając). Przy bardziej optymistycznym założeniu będzie
dodatkowo najpopularniejszym filmem zagranicznym
po 1989 roku, przebijając „Titanica”.

www.stopklatka.pl

Zabawki XXI wieku

Wytwórnia 20

th

Century Fox podpisała kontrakt z firmą Mat-

tel na produkcję serii zabawek inspirowanych filmem. Są to
postacie z filmu, ptaki, zwierzęta, wozy bojowe i roboty. Za-
bawki wykorzystują tzw. technologię AR (rozszerzona rzeczy-
wistość). Są sprzedawane wraz z kartami, które układa się
w zasięgu kamery internetowej, co sprawia, że na monitorze
komputera pojawiają się trójwymiarowe postacie. Dotknięcie
odpowiednich punktów na karcie powoduje, że postacie
na ekranie poruszają się. Użycie większej liczby kart sprawi,
że wirtualne twory mogą ze sobą współdziałać.

EWA WESOŁOWSKA

WARTO POSŁUCHAĆ

RIHANNA – „RATED R”

Na ostro

Jakie piękne byłoby

życie gwiazdy, gdyby
nie koleżanki z branży.
Takie Maryśki Carey,
Alicje Keys, czy inne
Mary J. Blige zasypują

rynek swoimi tworami, spędzając sen
z powiek utalentowanej Rihannie. Artyst-
ce, która walczy o wizerunek zadziornej
lwicy. Z pazurem, „na ostro” podane są
hity: „Russian Roulette”, „Wait your turn”
czy „Stupid in love”. W każdym czuć
agresję, pasję. Pod płaszczykiem pokor-
nej muzy artystka przemyca dźwięki ma-
jące rządzić XXI wiekiem. Z każdym na-
stępnym odsłuchaniem krążka znajduję
więcej smaczków. Smacznego!

Universal Music. Cena ok. 40 zł.

GAROU – „GENTLEMAN
CAMBRIOLEUR”

Odgrzewane

Lubiany w naszym

kraju Kanadyjczyk wy-
myślił sobie, że nie na-
gra nowych utworów.
Wziął na tapetę kilka
ulubionych i przerobił

je na swoją modłę. Szczerze powie-
dziawszy, mam mieszane uczucia… Ga-
rou ma wrodzony wdzięk i urok, ale „Les
Champs – Elysees” ciekawiej wykonywał
Joe Dasin. Smętnie również brzmi „The
sound of silence” Paula Simona” czy
„Sorry” Madonny. Podobnie, niestety,
rzecz się ma z „I love Paris” i „A ma fille”.
Obroniło się tytułowe „Gentleman Cam-
brioleur”, z drugiej części serialu z lat 70.
przygód Arsena Lupina. Ma ząb i to
„coś”, z czego słynie pupil nie tylko na-
stolatek. Rozgrzeszam przystojniaczka,
bo mógł sobie taki krążek nagrać. Tylko
czy zostanie on odnotowany w anna-
łach? Śmiem wątpić.

Sony Music. Cena ok. 40 zł.

THE BEST OF YUGOTON

Yugopolis

M.in. Kasia Nosow-

ska, Paweł Kukiz, Kazik
Staszewski, Maciej Ma-
leńczuk, Janek Boryse-
wicz – to artyści, którzy
w latach 80. ubiegłego

wieku skrzyknęli się, tworząc team pod
zagadkową nazwą – Yugoton. Poprzera-
biali, tudzież skomponowali na nowo,
bałkańskie nuty, które stały się rodzimymi
przebojami. „Malcziki”, „Miasto budzi
się”, „Gdzie są przyjaciele moi?” czy
„O nic nie pytaj (bo nie pytam ja)”, to już
standardy. Wreszcie wydane na jednym
albumie. Z dodatkową atrakcją, dziś już
nieco śmiesznymi teledyskami na DVD.
Kiedy następne „seminarium”? O nic nie
pytać…?

Sony Music. Cena ok. 40 zł.

Wysłuchał:

PRZEMYSŁAW BOGUSZ

a0856-57 trendomierz.qxd 2010-02-12 13:10 Page 3

background image

BAS Z WYBRZEŻA

58

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Zmienia się niczym kameleon,

co znakomicie pokazuje w 20
piosenkach na nowej płycie
Leszczy „Koniec z dziewczyna-
mi”. Wciela się tam wokalnie
i aktorsko w przeróżne postaci,
co chwilę z innego gatunku mu-
zycznego. Poprzednia płyta była
jedną z najlepiej sprzedających
się w Polsce, najnowsza ma
szanse stać się diamentową.
Wczoraj Leszcze startowały
w preselekcjach Konkursu Pio-
senki Eurowizja 2010. Zaprezen-
towana tam piosenka „Weekend”
już jest przebojem. Z Maciejem
Miecznikowskim, magistrem
sztuki wokalnej, rozmawiałem na
tydzień przed tym konkursem.

– Mam ulubioną polską płytę.

Czy chce pan wiedzieć jaką?

– Oczywiście, umieram z cieka-

wości.

– To „Koniec z dziewczynami”.

Nagrał ją zespół Leszcze z woka-
listą Maciejem Miecznikowskim.

– To miód spływający na moje

serce! Pięć lat czekaliśmy na na-
granie tej płyty, a dwa lata nad nią
pracowaliśmy. Tylko, czy napraw-
dę aż tak wysoko ją pan ocenia?

– Słuchałem jej kilka razy

dziennie, delektując się piosen-
kami „Wycelujcie”, „Weekend”,
„Numer telefonu”, „Napad na
bank”, „Tokio-Gdynia”. Od tamtej
pory mam nowego ulubionego
wokalistę. To Maciej Mieczni-
kowski.

– Byłem przekonany, że usłyszę

Andrzej Lampert, Andrzej Piasecz-
ny, Łukasz Zagrobelny...

– Nie, nie oni, ale pan. Mam też

ulubione piosenki z tej płyty –
bossa novę „Już zapominam cie-
bie Nina” i rockową „Nie dotykaj
mnie” o lekarce z poradni rejo-
nowej.

– Widzę, że ceni pan twórczość

Rudiego Schubertha, bo to on jest
autorem tekstów obydwu piose-
nek. „Halinę” też on napisał. Mu-
zykę skomponował Lucjan Sier-
powicz, wspaniały trębacz z na-
szego zespołu. Wcześniej grał
w filharmonii, zwiedził cały świat,
a teraz jest z nami.

– Kto napisał intrygujące utwo-

ry „Tokio-Gdynia” i „Wyceluj-
cie”?

– Ja. Słowa i muzykę. Prawda, że

romantyczne? Bo w środku jestem

romantyczny. Napisałem też „Ja
się z tobą wykończę”, „Blady
strach”, „Don Badylo”, „Napad na
bank”... Ostatnio sprzyja mi wena
twórcza i piszę bardzo dużo piose-
nek. Mam ich już tyle, że chyba
w przyszłym roku wydam solową
płytę.

– Dlaczego wybrał pan „Week-

end” na preselekcje do Konkur-
su Piosenki Eurowizji w Oslo?

– Daliśmy komisji wszystkie pio-

senki z naszej nowej płyty i to ona
wybrała „Weekend”, co nas ucie-
szyło. Uważamy, że to nośny, ta-
neczny numer, a słowo weekend
dobrze się kojarzy w Europie. Pio-
senka powinna się spodobać.

– Czuje się pan na siłach repre-

zentować Polskę?

– Jeśli nasza publiczność wybie-

rze mnie i Leszcze, to będę się
dwoił i troił, stanę na rzęsach, żeby
godnie wypaść. Ale prawdę mó-
wiąc, dobrze wiem, że Leszcze nie
są zbyt eurowizyjne, a nasza mu-
zyka nie schlebia popularnym, eu-
rowizyjnym gustom. To, co robimy,

brzmi lekko, łatwo i przyjemnie, bo
to są w końcu takie żarty, ale uwa-
żam, na solidnym poziomie.

– Zapewne ma pan świado-

mość, że polskie gwiazdy boją
się występu w tym konkursie, bo
jeśli nie przejdą do finału, a nie
daj Boże zajmą w nim ostatnie
miejsce, to w kraju są spalone?

– Myślałem o tym i też trochę się

bałem. Ale jest ryzyko, jest zaba-
wa. Poza tym dla nas najważniej-
sza jest teraz promocja nowej pły-
ty, a Eurowizja to jeden ze sposo-
bów tej promocji. Dlatego trzeba
czasem wejść w ogień, spłonąć,
ale wejść.

– Przykładem całkowitej kata-

strofy jest Lidia Kopania, która
w ubiegłym roku wystąpiła na
Eurowizji, ale w Polsce zniknęła
z rynku. Czy warto płacić aż tak
wysoką cenę za ten konkurs?

– Piosenka była piękna. Szkoda,

że tak się stało. Jednak Leszcze nie
są gwiazdą, którą wyprodukowano
na jeden festiwal. Zbliżają się nasze
10 urodziny, mamy mnóstwo fanów,

którzy zapewniają, że nas kochają,
zapraszają na koncerty, które mamy
zarezerwowane już na pół roku. Eu-
rowizję traktujemy jako okazję do
przypomnienia o sobie. Idealnie się
składa, że polskie preselekcje są
w dniu premiery „Końca z dziewczy-
nami”.

– Jaki macie pomysł na siebie,

na konkursową piosenkę?

– Pracujemy jeszcze nad kon-

cepcją, mamy często próby, zrobi-
liśmy teledysk. Ja ćwiczę wymowę
słowa „weekend”, aby zabrzmiało
naprawdę międzynarodowo! Wy-
stęp będzie chyba trochę zaskaku-
jący, przygotowaliśmy go z myślą
o polskiej publiczności. O reszcie
Europy na razie nie myślimy.

– Bardzo lubię, gdy śpiewa pan

swoim klasycznie ustawionym
basem. Szkoda, że na płycie tyl-
ko raz używa go pan w piosence
„Spadochroniarz barok”?

– Ten muzyczny żart to mała pa-

rodia opery. Trochę popisuję się tu
głosem, którego normalnie nie
używam. Nazwaliśmy takie śpie-

SALONOWE

BURZE

BOHDANA

GADOMSKIEGO

Czasem śni mi się wielka scena operowa i ja na niej, pośrodku

Śpiewam, bo muszę

Rozmowa z MACIEJEM MIECZNIKOWSKIM, popbasem,
showmanem telewizyjnym, wokalistą zespołu LESZCZE

Uwielbiam kontakt z publicznością – twierdzi Maciej Miecznikowski

Fot. Marek Podolczyński

a0858-59-gadomski.qxd 2010-02-12 13:04 Page 2

background image

wanie barokowym. Daleko odsze-
dłem od opery, chociaż za nią cza-
sem tęsknię. Staram się nie opusz-
czać premier w Operze Narodo-
wej. Niedawno byłem w Berlinie na
„Czarodziejskim flecie” i „Don Gio-
vannim”. Żeby dobrze śpiewać
belcanto, trzeba zmienić styl życia,
dużo się wysypiać, dobrze jeść,
ćwiczyć głos i występować w do-
brych warunkach, gdzie nie pada
i nie wieje. Ja bym chyba tak nie
potrafił. Ale czasami śni mi się, że
stoję na wielkiej scenie i – otoczo-
ny śpiewaczkami – śpiewam arię
operową.

– Wiele lat kształcił się pan na

śpiewaka operowego. Tylko po
co?

– Na początku chciałem śpiewać

w operze i po dyplomie stawałem
na przesłuchania do teatrów ope-
rowych. Byłem w Operze Bałtyckiej
w Gdańsku, gdzie powiedziano, że
owszem, cudownie śpiewam, ale
obecnie nie potrzebują basów i że-
bym przyszedł za pół roku. Przy-
szedłem ponownie i pan dyrektor
stwierdził, że teraz mają trudności
finansowe i nie mogą nikogo no-
wego zatrudnić i żebym przyszedł
za pół roku. Zrezygnowałem i uda-
łem się w kierunku estrady. Tam
znalazłem swoją wspaniałą pu-
bliczność.

– Urodził się pan na skraju lasu

w maleńkiej miejscowości, w ro-
dzinie wcale nie artystycznej.
W jaki sposób trafił pan do mu-
zyki operowej, a następnie do
show-biznesu?

– Moja mama jest matematy-

kiem, ojciec historykiem, uczyli
w małej wiejskiej szkółce. Mama
zauważyła, że ciągle śpiewam.
Obok nas mieszkał emerytowany
nauczyciel pan Kalinowski, który
grał na skrzypcach. Przesłuchał
mnie i orzekł, że mam słuch i talent
i powinienem uczyć się w szkole
muzycznej. Mama wysłała mnie
więc do takiej szkoły i w ten spo-
sób rozpoczął się mój burzliwy
związek z muzyką. Jeździłem 24
kilometry w jedną stronę autobu-
sem, cztery razy w tygodniu. Do
domu wracałem o godz. 22. W sta-
nie wojennym miałem nawet spe-
cjalną przepustkę, co mi się podo-
bało, bo mogłem być poza domem
po godzinie policyjnej, a raczej mi-
licyjnej.

– „Gdybym to ja był słonkiem

na niebie” – śpiewał pan sopra-
nem jako 10-letni chłopiec. Pa-
mięta pan tę ludową piosenkę?

– Oczywiście. Śpiewałem ją na

kolonii zdrowotnej w Kartuzach, bo
byłem dzieckiem bardzo chorowi-
tym. Miałem blond włosy i delikat-
ny sopranik. Publiczność oszalała
i przyznała mi nagrodę. Cztery razy
bisowałem.

– Dzisiaj nie zaśpiewa pan już

tego sopranem.

– Niestety, jestem po mutacji.
– Nie marzył pan, żeby śpiewać

tenorem?

– O tak! Tenor to dopiero ma arie

do wykonania. Marzyłem, żeby
śpiewać arie Pucciniego. Basy
przeważnie grają dziadków, gene-
rałów, nie mają wielu popisowych
arii. Pozostają w cieniu, a ja nie lu-
bię w nim być...

– Podobno nie ma gatunku mu-

zycznego, którego nie potrafiłby
pan zaśpiewać?

– Gdy studiowałem, to rano do-

rabiałem w restauracji, grając wal-
ce Straussa, potem chodziłem na
zajęcia śpiewu operowego, na-
stępnie wykonywałem utwory mu-
zyki dawnej w stylowej Cappelli
Gedanesis, a nocą w klubie grałem
na gitarze bluesa. Grałem też na
pianinie w trio jazzowym.

– I jeszcze musiał pan rozwią-

zywać problemy wykonawcze
w piosenkach satyrycznych Mo-
desta Musorgskiego. Rozwiązał
je pan?

– Taki był tytuł mojej pracy magi-

sterskiej! Studiowałem długo, bo
osiem lat, zmieniałem kierunki, po-
czątkowo zamierzałem przecież
być nauczycielem. W końcu tak
mnie ta nauka zmęczyła, że gdy
byłem już gotowy z moją pracą
magisterską, chciałem jak najszyb-
ciej ją obronić i wreszcie poczuć
się wolnym. A problemy, o których
pan wspomina, rozwiązałem do te-
go stopnia, że ludzie podczas mo-
jego recitalu pękali ze śmiechu.
Niektórzy, zdaje się, nawet pękli...

– Czy gra pan jeszcze na akor-

deonie?

– Naukę w szkole muzycznej za-

czynałem właśnie od akordeonu,
ale po dwóch latach miałem dość
tego instrumentu. Był za ciężki, a ja
byłem zbyt chudy. Miałem proble-
my z kręgosłupem, bolały mnie
plecy, bolała ręka. W końcu zdecy-
dowałem się na trąbkę i dobrze się
stało.

– Ale ostatecznie pochłonął

pana śpiew.

– „Śpiewam, bo muszę”, to tytuł

jednej z moich ulubionych piose-
nek. Wykonuję ją na płycie, którą
nagrałem, z piosenkami Agnieszki
Osieckiej i Andrzeja Zielińskiego.
Utożsamiam się z tą piosenką, bo
we mnie też jest coś, co każe mi
śpiewać.

– Jako chłopiec marzył pan,

żeby zostać kosmonautą.

– Przez kilka dni, kiedy człowiek

po raz pierwszy wylądował na
Księżycu, bo ja wyrosłem w atmos-
ferze podboju kosmosu. Dziś jed-
nak o lataniu w przestworzach już
nie myślę. Odlatuję w inny spo-
sób...

– W programie telewizyjnym

„Tak to leciało” był już pan Je-
rzym Połomskim, Marylą Rodo-
wicz, Krzysztofem Krawczy-
kiem, Grzegorzem Skawińskim.
To były pastisze czy parodie?

– Takie niewinne żarciki. Chodzi-

ło też o fajną ilustrację do wielkich
przebojów, mam nadzieję, że nikt
się nie obraził. Wcielałem się rów-
nież w

Justynę Steczkowską,

Agnieszkę Chylińską, Kasię No-
sowską, Majkę Jeżowską, Ryszar-
da Rynkowskiego, Andrzeja Rosie-
wicza, a nawet Dodę.

– Lepiej czuł się pan w mę-

skich, czy żeńskich wcieleniach?

– Żeńskich, bo mogłem się prze-

bierać w rzeczy, w których na co
dzień raczej nie chodzę... Poza
tym telewidzowie odkryli, że mam
zgrabne nogi.

– Jak traktuje pan swój udział

w tym programie?

– Uwielbiam kontakt z publiczno-

ścią. Do programu przychodzą lu-
dzie, których pasją jest muzyka.
Mogę dzielić z nimi radość śpiewa-
nia, a oni cieszą się, że mogą wy-
stąpić z grającym na żywo zespo-
łem.

– Co jest dla pana najtrudniej-

sze w tym show?

– Przełamanie tremy u graczy,

która zawsze pojawia się na po-
czątku, ale później uczestnicy roz-
kwitają i dają z siebie wszystko.

– Co wywołuje najwięcej emo-

cji?

– Niespodzianki, które przygoto-

wujemy dla widzów.

– Czy „Tak to leciało” ma w za-

łożeniu wyszukanie nowych ta-
lentów?

– Moim marzeniem jest, żeby ja-

kaś gwiazda polskiej piosenki po
20 latach działalności powiedzia-
ła: „Zaczynałam karierę w progra-
mie «Tak to leciało» u Maćka
Miecznikowskiego”. Ale to jest
przede wszystkim show, w którym
ludzie mają dobrze się bawić
i wzruszać.

– W jednym z wywiadów po-

wiedział pan, że najważniejsza
w tym programie jest kasa do
wygrania...

– Kasa jest ważna, ale jest tylko

pretekstem do zabawy. Jak się uda
wygrać, to super, ale teraz myślę,
że to nie jest najważniejsze. Cho-
ciaż nie ukrywam, że ostatnia wy-
grana 150 tysięcy tak mnie ucie-
szyła, że nie mogę już doczekać
się kolejnej!

– Wróćmy do Leszczy. Jak du-

żo dajecie koncertów?

– Od czerwca ruszamy w wielką

trasę, co weekend jesteśmy w kil-
ku różnych miastach. Leszcze gra-
ją zazwyczaj około 100 koncertów
rocznie.

– Gdzie pan był ostatnio?

– W Trójmieście, na spotkaniach

promocyjnych związanych z naszą
płytą. Przedtem były Telekamery
i gala w Hotelu Hilton w Warsza-
wie. Wzruszyłem się, bo na „Tak to
leciało” głosowało aż 126 tysięcy
osób. Nie przypuszczałem, że lu-
dzie tak nas lubią. W porównaniu
z programem „Jaka to melodia”
(13 lat emisji!) dopiero raczkujemy,
poza tym opieramy się wyłącznie
na polskich przebojach.

– A jutro?
– Będę w Kaliszu, pojutrze wra-

camy do Gdyni na benefis Maćka
Łyszkiewicza, założyciela naszego
zespołu. Potem powrót do Warsza-
wy na przygotowania do preselek-
cji i premierę płyty.

– Boję się, że przy takim na-

piętym kalendarzu nie przygo-
tujecie się należycie do Eurowi-
zji!

– Mamy na to jeszcze tydzień. To

nie dużo, ale też nie tak mało. Ma-
my świadomość, że jak będzie źle,
to pan nas odpowiednio podsumu-
je, to też nas dopinguje!

– Rzadko pan bywa w domu.

Co na to żona?

– Ma swoje sprawy, nigdy się nie

nudzi, w miejscu nie usiedzi.

– Żona jest śpiewaczką opero-

wą?

– Dziennikarką, poznaliśmy się

w telewizji.

– A jak dzieci znoszą pana nie-

obecność?

– Tęsknią. Ale też mają aktywne

życie. Lubią uczyć się języków ob-
cych. Zapraszamy studentki z in-
nych krajów, które chcą poznawać
Polskę. Dzieciaki na tym korzysta-
ją, łapią prawidłowy akcent.

– Sądzi pan, że pójdą w pana

ślady?

– Moja czteroletnia córka na po-

czekaniu wymyśla piosenki na do-
wolny temat. Śpiewa, tańczy, recy-
tuje i też lubi się przebierać! Już
jest z niej niezła artystka...

– Podoba się panu rola taty?
– Jestem bardzo rodzinny. Nie

wyobrażam sobie życia bez rodzi-
ny. Uwielbiam siedzieć w domu
i trudno mnie z niego wyciągnąć.

– Każdy ma swoje słabości.

Jak pan sobi radzie ze swoimi?

– Zły humor sprawia, że zamy-

kam się w swoim studiu i tworzę.
Nie lubię, gdy ktoś mi wtedy
przeszkadza. Ale pracuję dużo
także wtedy, gdy wszystko idzie
świetnie.

– Czym kieruje się pan w swo-

ich wyborach zawodowych?

– Dostaję wiele propozycji, ale

staram się wybierać te związane
z muzyką. Jeśli nie mam czasu
zrobić czegoś dobrze, to się tego
nie podejmuję.

Rozmawiał:

BOHDAN GADOMSKI

BAS Z WYBRZEŻA

59

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

a0858-59-gadomski.qxd 2010-02-12 13:04 Page 3

background image

KONCERT ŻYCIA

WITRYNA

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Planeta strachu

Eseistyka Krzysztofa Mroziewi-

cza ma gatunkowy ciężar pod-
ręcznika, za to jej lektura gwaran-
tuje przyjemność nie tylko akade-
micką. Treścią błyskotliwych ana-
liz jest polityka międzynarodowa
w swym najszerszym spectrum,
ale erudycyjna swoboda autora
pozwala mu obudować gęstą, en-
cyklopedyczną kanwę anegdota-
mi, ciekawostkami lżejszego kali-
bru i dowcipem, często zdradza-

jącym prywatne opinie piszącego.

Autor w zgrabnie zszytych ze sobą publikacjach

z wieloletniego, dziennikarskiego dorobku opowiada
o zakamarkach politycznej historii świata, który świet-
nie zna. Indie, Afganistan, Tajlandia, Pakistan, Nepal,
Bhutan, Indonezja, Filipiny, Chiny, Korea, Kenia i wiele
innych, poznajemy od strony sekretnych kulis władzy,
często fascynujących, zawsze napawających stra-
chem. Ale też terror (i terroryzm) to konstrukcyjny leit-
motiv
autorskiego zbioru. I choć terror, jakiekolwiek
przyjmuje dziś oblicze, jest nadal tym samym, starym
jak władza mechanizmem jej zdobycia, utrzymania
i przekazania. Są co prawda miejsca na Ziemi nazwane
przez autora rezerwatami strachu (Irak, Arabia Saudyj-
ska, Sudan, Brunei, Malezja), ale rozpełznięcie się idei
terroru po całym globie sprawia, że świat stracił możli-
wość jego przezwyciężenia. Na terror islamski (al Ka-
ida) odpowiada terrorem, w akcie zemsty, mocarstwo
(USA wraz z NATO), niebezpiecznie eskalując globalne
procesy, którym akurat chciało zaradzić. Czyż wkrótce
rezerwatem strachu stanie się cała planeta?

HENRYK MARTENKA

KRZYSZTOF MROZIEWICZ. BEZCZELNOŚĆ,

BEZKARNOŚĆ, BEZSILNOŚĆ. TERRORYZMY NOWEJ
GENERACJI. Wydawnictwo BRANTA, Bydgoszcz-War-
szawa 2009. Cena 44 zł.

Pisarz z wątróbki

Wydawać by się mogło, że 42-let-

ni pisarz, zabierający się do pisania
autobiografii, nie ma pokory wobec
świata i niewątpliwie jest megalo-
manem. Hubert Klimko-Dobrza-
niecki do własnej biografii podcho-
dzi jednak z dużym dystansem, opi-
sując już na początku kilka wersji
swojego przyjścia na świat w Biela-
wie. Nie mniej oryginalny był też
pierwszy kontakt ze sztuką bohate-

ra tych opowiastek, albowiem doznał on wzwodu, oglą-
dając w krakowskim Muzeum Narodowym słynny „Szał
uniesień” Podkowińskiego. Z kolei to, że zostanie pisa-
rzem, wywróżył mu z… kurzych wątróbek pewien Japoń-
czyk. Jaki zaś jest ciężki los współczesnego pisarza, opi-
sał Klimko-Dobrzaniecki pięknie i szczerze w opowiada-
niu „Bestseller”, wspominając swoją trasę promocyjną
zaproponowaną przez wydawcę i „wzięcie spraw w swo-
je ręce”, czyli wykradanie z Empiku własnych książek
i sprzedawanie ich na wieczorkach autorskich. Hubert
z „Rzeczy pierwszych” przemierza Polskę, ale też wędru-
je przez Niemcy, Anglię, by trafić w końcu na kozetkę
wiedeńskiego psychoanalityka, doktora w sam raz na je-
go szajbkę.

Sam autor już we wstępie zakłada, że napisał powieść,

choć sam dobrze wie, że to tylko zgrabne obrazki. Świet-
nie napisane, przewrotne historyjki, w których ironia go-
ni groteskę. Takie wariacje na temat własnego życia,
a zarazem świetna zabawa z czytelnikami.

JACEK BINKOWSKI

HUBERT KLIMKO-DOBRZANIECKI. RZECZY PIERW-

SZE. Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2009. Cena 25,90 zł.

Nr 31 (6-7 II). Cena 1,90 zł

– Wyczerpany, padnięty, zmęczony... A mo-

że wypoczęty. Jak czujesz się po pięciu
dniach grania non stop na fortepianie?

– Zacząłem w środę rano, skończyłem w nie-

dzielę o 17.00. Dwie i pół godziny później wylą-
dowałem w łóżku. Padnięty, nie wiedziałem, co
się wokół mnie dzieje. Byłem pewny, że prze-
śpię ze dwa dni, a tu proszę: już o godz. 1 by-
łem na nogach. Wystarczyło pięć godzin snu,
żeby zregenerować siły. Myślę, że to przemę-
czenie organizmu. Jakiś tryb awaryjny się włą-
czył, który pewnie zresetuje się za jakiś czas.
Już coś takiego przeżyłem sześć lat temu, gdy
grałem nieprzerwanie przez 54 godziny. Czło-
wiek wiele może.

– Może przekroczyć wszystkie teoretycznie

nieprzekraczalne bariery?

– Tak uważam. Bo wszystko siedzi w głowie.

Potężny kryzys pojawił się już w pierwszej dobie
grania. Wypaliłem się tuż przed koncertem: me-
dia, konferencje, splendor... Ciągły bieg. I gdy
siadłem do fortepianu, byłem po prostu wy-koń-
-czo-ny! Właściwie powinienem sobie odpuścić,
ale chęć stoczenia walki z własnym zmęcze-
niem wzięła górę. Po kilku godzinach mówię so-
bie: do widzenia, Koperski, przesadziłeś... Roz-
dwojenie totalne, bo z jednej strony koncentra-
cja na utworach, z drugiej – te wszystkie myśli,
jakie wciskały się do łba. Owszem, grałem bez-
błędnie, bo komisja powtarzała, że wszystko
pięknie, że tak trzymać. A ja przestałem w któ-
rymś momencie w ogóle słyszeć muzykę. Ze
zmęczenia. Ale brnąłem dalej.

– Po kilku nieprzespanych dobach pojawia-

ją się omamy, przywidzenia, człowiek zaczy-
na tracić kontakt z rzeczywistością. Mnie wy-
starczą dwie takie noce, by odlecieć.

– Ze mną podobnie. Nagle pojawiałem się

w różnych miejscach. Raz była to długa hala, in-
nym razem całkiem przytulne miejsce. A raz pa-
trzę i się wściekam, bo ktoś mi fortepian prze-
stawia. I mówię do ludzi, żeby instrumentu, broń
Boże! nie dotykali. Potem uderzam akordy i pa-
trzę, że coś z tym fortepianem nie tak, że się
schrzanił! Wrzeszczę do komisji: dzwońcie do

gościa od fortepianu, niech przywiezie drugi in-
strument. A oni oczy wybałuszają, że coś ze
mną nie tak. I mówią: graj, graj, wszystko OK.
Jak OK, jak pękła płyta główna?! Nic nie pękło,
to Steinway, najwyższej klasy fortepian. Więc
gram, bo koncertu przerwać nie można i gadam
od rzeczy z komisją. Te urojenia miałem w gło-
wie. Nad ranem w niedzielę TVN przyjechał, pa-
trzą, czy jeszcze żyję. Bo to dopiero byłaby sen-
sacja, gdyby gość zszedł z tego świata albo
mordą zarył w klawiaturę! A tu Koperski gra
i gra... Trochę zawiedzeni byli.

– Pięć dni grania, a co z jedzeniem i pi-

ciem? Moją koleżankę najbardziej intrygowa-
ło, jak sobie radziłeś z siusianiem.

– Jeśli się nie pije, to się nie sika. Z pełną

świadomością odwadniałem organizm. Byłem
osłabiony, ale z drugiej strony musiałem dostać
glukozę, żeby nie paść. Bo glukoza wzmacnia
umysł i pracę mięśni. Kroplówki odpadały,
szprycowanie też, bo zaraz poszłoby w świat,
że Koperski prochy bierze. Kumpel lekarz kazał
mi jeść czekoladę, z apteki przyniósł glukozę
w proszku, rozpuścił w szklance wody. Wypiłem
i dzięki temu nie padłem. Wodę tylko od czasu
do czasu nabierałem w usta, potrzymałem
przez dwa-trzy utwory i dopiero potem połyka-
łem. Przez te pięć dni poszła tylko jedna butel-
ka. Miałem kilkuminutowe przerwy, więc z toale-
ty korzystałem raz na dobę. Nic nie jadłem, po-
za czekoladą i dwoma kawałkami chleba, które
były pokrojone w kostkę. Byłem pod takim wra-
żeniem grania, że apetyt poszedł na bok. Świa-
tełko włączyło się do walki. A gdy się walczy, to
się nie je.

– Ile schudłeś?
– Cztery kilogramy.
– Trzeba mieć w głowie spory repertuar, że-

by grać przez 103 godziny. Tym bardziej że
regulamin zabrania improwizacji, a nakazuje
granie utworów wyłącznie znanych, od klasy-
ki, poprzez muzykę filmową, do standardów
jazzowych. Jak sobie poradziłeś?

– Zagrałem Komedę, Morriconego, znane

standardy jazzowe, było też trochę klasyki. Sta-
wiałem raczej na spokojną muzykę, żeby słu-
chacze mogli sobie pod nosem ponucić. Na
noc brałem wygodny fotel z oparciem, lekko
przygrywałem... Gdy czułem, że dopada mnie
sen, zaczynałem walić mocniejsze akordy.

– Ile utworów zagrałeś?
– Ponad półtora tysiąca. Komisja skrupulatnie

notowała każde rozpoczęcie utworu, długość
grania, nazwę. Nie wolno było ich powtarzać.
W przeciwnym razie zostałbym zdyskwalifiko-
wany. Na te bardziej ambitne miałem nuty, ale
po kilku godzinach nie byłem w stanie ich od-
czytać, bo wszystko się zamazywało, więc
szybko dokonywałem korekt. Prawie cały kon-
cert zagrałem z głowy.

– I po co to wszystko? Chciałeś sobie udo-

wodnić, że człowiek może wiele?

60

– Walka ze snem jest najgorszą torturą, jaką wymyśliło
życie – opowiada Romuald Koperski, który pobił rekord
Guinnessa – grał na fortepianie 103 godziny i 8 sekund

Tak, jestem dumny

WYCIĄG Z REGULAMINU

 czas koncertu musi być monitorowany

z dokładnością do 0,01 s

 repertuar musi składać się z utworów

ogólnie znanych

 zabrania się powtórzenia utworu przed

upływem czterech godzin koncertu

 przerwy między utworami nie mogą prze-

kraczać 30 s

 każda godzina wykonanego koncertu

upoważnia wykonawcę do pięciominutowej
przerwy.

a0860-61_witryna.qxd 2010-02-12 16:37 Page 2

background image

KONCERT ŻYCIA

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

WITRYNA

Relikwia w genach

Robin Cook – lekarz, który

chwycił za pióro i swymi powie-
ściami przebojem wdarł się na
szczyty list bestsellerów – zasły-
nął jako mistrz thrillera medycz-
nego. Jego powieści jednak pory-
wają nie tylko dynamiczną, pełną
zaskakujących zwrotów akcją,
godną najwyższych osiągnięć li-
teratury sensacyjnej. Intryga
u Cooka zawsze obraca się wokół

najnowszych osiągnięć nowoczesnej medycyny
i związanych z tym dylematów moralnych, przed jaki-
mi stają lekarze, oraz zagrożeń cywilizacyjnych zdro-
wia i życia człowieka. Ta powieść jest trochę inna – wy-
daje się, że autor zapragnął co nieco uszczknąć ze
sławy eksploatującego tematykę religijną (zagadki i ta-
jemnice chrześcijaństwa) Dana Browna i... No właśnie
– gdy już czytelnik jest niemal pewien, że tym razem
ulubiony bohater pisarza, nowojorski anatomopatolog
Jack Stapleton, rozprawi się z niebezpieczeństwami,
jakie przynosi łatwowiernym pacjentom poddawanie
się zabiegom medycyny alternatywnej, eksploduje
drugi wątek. Oto przyjaciel Jacka, archeolog, dokonu-
je odkrycia, które może być niezwykle istotne dla hi-
storii wczesnego chrześcijaństwa i, co gorsza, może
podważać kanony teologii katolickiej. Posługując się
wskazówkami papirusowego kodeksu z apokryficzną
ewangelią i tajemniczym listem, zakrada się do pod-
ziemi Bazyliki św. Piotra w Rzymie i wykopuje ossu-
arium – skrzynię z kośćmi. Jeśli badania DNA potwier-
dzą hipotezę, że ten szkielet należy do... Odkrycie to
zachwieje Kościołem, teologią i wiarą!

JACEK MICHOŃ

ROBIN COOK. INTERWENCJA (INTERVENTION).

Przeł. Maciej Szymański. Wydawnictwo REBIS,
Poznań 2009. Cena 33,90 zł.

Raj utracony

W południowej Turcji, przy

granicy syryjskiej, znajduje się
Göbekli Tepe, bardzo ciekawe
stanowisko archeologiczne: ka-
mienne kręgi, rzeźbione filary,
a przede wszystkim ruiny naj-
starszego sanktuarium świata
powstałe dwanaście tysięcy lat
temu. Przez dwa tysiące lat słu-
żyło ludziom, a później zostało
przez nich skutecznie zamasko-
wane, zasypane wieloma tysią-

cami ton ziemi. Co było tego powodem? Co tam było
takiego strasznego, a może wstydliwego, że trzeba to
było skryć na wieki? Redakcja londyńskiego „Timesa”
wysłała do Göbekli Tepe swego bliskowschodniego
korespondenta, Roba Luttrella, aby zebrał materiały
do reportażu. Miejsce okazało się tyle ciekawe co nie-
bezpieczne. Zamieszkującej okolicę sekcie jazydów
bardzo nie podobają się prace archeologiczne. W ta-
jemniczych okolicznościach ginie szef placówki.
W tym czasie w zachodniej Europie dochodzi do serii
rytualnych mordów, z jakich słynęły starożytne cywili-
zacje. Rob Luttrell, jak to rasowy reporter, znajdzie się
w centrum wydarzeń. Na swoje nieszczęście, gdyż ta-
jemniczy zabójcy zagrożą jego najbliższym.

Niezłe czytadło z gatunku sacro thriller w stylu ba-

wiąc, uczyć. Autor bardzo zgrabnie miesza fakty i mi-
ty, aby odkryć czytelnikowi kolejną wielką biblijną ta-
jemnicę. Jaką? Odpowiedź powyżej.

BOGDAN WOJDYŁA

TOM KNOX. SEKRET GENEZIS (THE GENESIS

SECRET). Przeł. Aleksandra Górska. Dom Wydawni-
czy REBIS, Poznań 2010. Cena 30,50 zł.

– Najlepiej w życiu nic nie robić, wtedy to życie

jest proste i nieskomplikowane. Ale jesteś nikim.
Wiem, że niektórzy źle mi życzyli. Bo co może fa-
cet 55-letni? Pogra ze dwie godziny i się wypali,
albo będzie jeden wielki fałsz. Internauci jechali
po mnie równo. Ale nikomu nic udowadniać nie
chciałem. Bo mam taki charakter, że lubię wy-
zwania i idę wtedy na całego. Mam syndrom
psa. Pies będzie leżał, ale przejdź koło niego, to
za tobą pogoni. Dowiedziałem się, że jakiś Wę-
gier pobił rekord świata w grze na fortepianie.
Pomyślałem: nie mogę być gorszy. Jestem
w końcu mężczyzną, a mężczyzna musi walczyć.
Nie ma wojny, nie latam z granatami, nie strze-
lam do wroga, więc ta moja walka musi wyglą-
dać inaczej.

– To walka z sobą samym, własną niemocą,

słabostkami?

– Ja sobie niczego udowadniać nie muszę. Ale

ten koncert na pewno był sporym wyzwaniem.
Pokazałem, że facet, mając 55 lat, nie musi sie-
dzieć w kapciach przed telewizorem. Że planuje
wyprawy, że osiąga cel, że może usiąść do forte-
pianu i stanąć w szranki z młodymi.

– Wezwanie większe od samotnych wędró-

wek po Syberii?

– To dwie zupełnie różne rzeczy. Ale teraz

wiem jedno: że walka ze snem jest najgorszą tor-
turą, jaką wymyśliło życie. NKWD wiedziało do-
brze, jak złamać człowieka, jak więźnia zmusić
do mówienia. Bo każde bicie można wytrzymać,
ale nie wytrzyma się długiej bezsenności.

– Przygotowywałeś się jakoś do tego gra-

nia?

– Wcale. Życie nauczyło mnie jednego: że każ-

da porażka jest doświadczeniem i może być
trampoliną. Odbijesz się i lądujesz wyżej. Prze-
cież świat wali nam się na głowę tysiące ra-
zy. I tysiące razy podnosimy się i idziemy dalej.
Tak było, gdy siadałem do fortepianu. Wykoń-
czony bieganiną, powinienem iść spać. A ja sia-

dam i gram cztery noce i pięć dni. I choć dopa-
da mnie kryzys, wiem, że muszę wytrwać, że za
chwilę będzie lepiej. A kryzys jest jak koszmar:
połykasz ślinę, wstajesz, szczypiesz się, gryziesz
język, chce ci się wyć z bezsilności... Ale trwasz
do końca. I nie poddajesz się! Rekord mojego
poprzednika podawano w wątpliwość, sam nie
bardzo w to wierzyłem, ale przekonałem się, że
jednak można. On miał całe ręce od tego grania
pokrwawione.

– A ty?
– Krwi nie było. Ale mocno spuchnięte dłonie,

w których nic utrzymać nie mogłem. A opuszki
palców jak szpile. Pomału dochodzą do siebie.
Ale na 20 godzin przed końcem palce były jak
z drewna, prawdziwy dramat, że się nie
uda. I w pięciominutowej przerwie, zamiast roz-
prostować kości, ja te palce rozgrzewałem.

– Jesteś z siebie dumny?
– Nie ukrywam: jestem dumny.
– I już wyznaczyłeś sobie kolejne wyzwa-

nie?

– Te wyzwania rodzą się szybko. Właśnie my-

ślę o zimowej wyprawie wielkimi trackami po ko-
lejnych niedostępnych miejscach Syberii.

Rozmawiała:

DANUTA KULESZYŃSKA

61

Mimo że komisja notowała dokładnie wszystkie utwory, i tak się udało

Fot. KFP

ROMUALD KOPERSKI
Pianista, podróżnik, pisarz, dziennikarz, foto-

graf, nurek, pilot samolotowy. Jako pierwszy
człowiek na świecie samotnie przemierzył tra-
sę z Zurychu do Nowego Jorku, przez bezlud-
ne obszary Syberii, Alaskę i Kanadę. Potem na
gumowym pontonie samotnie przepłynął Lenę
– najdłuższą rzekę Syberii. Jako pierwszy z Po-
laków dotarł do grobu Jana Czerskiego w rejo-
nie północnej Kołymy. W latach 1975-1997 był
muzykiem zawodowym.

a0860-61_witryna.qxd 2010-02-12 16:37 Page 3

background image

Wieczorny obrazek

Przelatują wrony przez ciemny skrawek nieba,
krzycząc przeraźliwie – wolność!
Podmuchem skrzydeł łaskoczą osowiałe drzewa
wokół swych ukrytych gniazd krążąc.
Szydzą z ludzi, których nie unosi nieokiełzany wiatr,
może tylko marzenia i posmak przygody,
ale to właśnie ludzie chcą poznawać i zmieniać

niedookreślony świat

łamiąc przyrody tajemne przeszkody.
Wolni na ziemi jak ptaki na niebie jesteśmy
zniewalani przez siebie nawzajem,
zależni od samych siebie
w pułapce pragnień stających się niespełnionym

rajem?

JUSTYNA KOSIOROWSKA, Kolbuszowa

kicia104@interia.pl

Emigracja

Co znaczy bolesna tęsknota
Mickiewicz najlepiej wiedział.

Co znaczy być na obczyźnie
Wie ten, co na niej siedział.

Emigracja dla starego człowieka
To ironiczne losu wyzwanie.
To serca potworne rozdarcie
I duszy powolne konanie.

Tu córka i małe wnuczęta,
Tam syn w młodości durnej.
Pomiędzy nimi ocean
A ja w przestrzeni chmurnej.

LEOKADIA GALLUS, Chicago – USA

* * *

Morze jakie było
takie jest
tylko my nieco inni
Jednak jak dawniej
uparcie budujemy zamki
z piasku
słońcu bałwochwalczo
oddając cześć
Rozochoceni
na deskach tańcbudy
życiu krzyczymy w twarz
Houston zgłoś się

WŁODZIMIERZ RUTKOWSKI, Łódź

w.rutek@gery.pl

Mój wymyślony mistrz świata

W obdartej koszuli
Bez dwóch przednich
Zębów
Wchodzi na salony

Pomylony mówią panie
W ciepłym futrze

A on staje na ambonie
I pieje

Jestem najbogatszym
Człowiekiem świata

Siostro bracie
Panie panowie

Nikt z was tutaj zebranych
Nie ma tylu zebranych
Słów skarbów
Co ja

ALEKSANDRA BOREK, Błonie

aleksandra.borek.to@gmail.com

BARAN 21.03. – 19.04. ÓSEMKA MIECZY

Ósemka Mieczy pomoże przy wszelkiego ro-
dzaju egzaminach i sprawdzianach. Uda się nie
tylko kolejne podejście na prawko, ale i zdoby-

cie wymarzonego certyfikatu. Również w życiowych eg-
zaminach okażesz się mistrzem. Nareszcie rozwiążesz
problemy zawodowe (choć tu może się okazać, że posta-
wisz wszystko na jedną kartę i... wygrasz). Finanse bez
zmian, a totalizator nadal Cię ignoruje. Za to w sprawach
serca – spotkanie, które może odmienić Twoje życie...

BYK 20.04 – 20.05. DIABEŁ

Diabeł z przyjemnością poda Ci pomocną dłoń
(a raczej łapę), gdy poczujesz się zmęczony co-
dziennymi kłopotami. Mało tego – pomoże

w grach zarówno liczbowych, jak i karcianych. A to
wszystko po to, by wzbudzić zazdrość wśród otaczają-
cych Cię ludzi. No i... plotki zaczną się sypać na całego.
Może Ci to przeszkodzić w zdobyciu wymarzonego sta-
nowiska, a ukochana osoba zacznie (bezpodstawnie...?)
czynić głośne wyrzuty. Na szczęście to tylko 7 dni...

BLIŹNIĘTA 21.05. – 21.06. SZÓSTKA MIECZY

Jeżeli to możliwe, nie wybieraj się w dalekie po-
dróże. A gdy musisz – zadbaj wcześniej o zdro-
wie, wzmocnij organizm, gdy trzeba – także

zmianą diety. Niekoniecznie siadaj za kierownicą...
Szóstka Mieczy radzi, w trudnej zawodowo sytuacji,
przypomnieć sobie podobne zdarzenie z przeszłości.
Pozwoli Ci to uniknąć starych błędów. Finanse wyraźnie
zwyżkują. Stać Cię będzie na upominek dla bliskiej ser-
cu osoby. Niby nic, a jak podgrzeje atmosferę...

RAK 22.06. – 22.07. SIÓDEMKA PAŁEK

Nie drażnij otoczenia, chwaląc się swoimi
sukcesami zawodowymi (a będzie czym)
i osobistym szczęściem (też będzie czym!).

Mniej obdarzeni przez Los mogą sprowokować plotki,
a niektórzy nawet napisać (bezinteresownie i anoni-
mowo) jakiś list do (nie)odpowiedniej instytucji. Możli-
wa propozycja dodatkowego zarobku – zastanów się,
czy wysiłek jest wart oferowanych zysków. Może lepiej
zatroszczyć się o, nie najlepsze, zdrowie? W miłości
– nie bój się żądać więcej!

LEW 23.07 – 22.08. DWÓJKA MONET

Pomysły szefa oznaczają dla Ciebie ko-
nieczność kiwania główką i, choćby wymu-
szonego, entuzjazmu. Nawet gdy koledzy

nazwą Cię wazeliniarzem, w końcu racja (i zysk!)
będą po Twojej stronie. Tarot proponuje uporządko-
wać grono znajomych. Niektóre „przyjaźnie” spra-
wiają jedynie kłopoty – również finansowe, gdy dłuż-
nicy zapominają o Twoim istnieniu. Zdrowie coraz
lepsze. W miłości monogamia to... coś wspaniałe-
go. Inaczej być nie może...

PANNA 23.08. – 22.09. PIĄTKA MONET

Masz doskonałe pomysły, w jaki sposób...
pomóc innym w kłopotach. Szkoda, że owi
„inni” nie robią tego samego w stosunku do

Ciebie... Ale Piątka Monet nie zapomni zapewnić Ci
finansowego powodzenia i podpowie, jak zainwe-
stować posiadaną gotówkę. Do propozycji zmiany
pracy odnoś się z dystansem. Wcale nie jest taka
wspaniała, jak Ci się wydaje. Zdrowie bez zmian,
a w miłości – zaszalej bez ograniczeń. Jesteś tego
wart!

WAGA 23.09 – 22.10. AS KIELICHÓW

Choć zima na całego, w Twoim sercu coraz
cieplej. Mróz uczuciom niestraszny, bo wła-
śnie w miłosnej sferze As Kielichów ma naj-

więcej do powiedzenia. Będziesz bardzo emocjonal-
nie podchodzić do codziennych obowiązków. To wy-
klucza sukcesy finansowe, więc nie zaczynaj kolej-
nych inwestycji. W pracy ostrożnie ze słowami – mo-
że się okazać, że... szybciej mówisz, niż myślisz.
Zdrowie coraz lepsze – zakochani nie mają czasu na
choroby!

SKORPION 23.10. – 21.11. KSIĘŻYC

Dla bankowców i... kierowców tarot ma radę:
przydałby się tydzień urlopu. Nie licz na suk-
cesy w zarabianiu gotówki. W wydawaniu za

to okażesz się mistrzem! Za kierownicą nawet do-
świadczeni powinni pamiętać, że Księżyc wskazuje
często niewłaściwą drogę. Jeśli jednak jesteś artystą
– masz okazję, by stworzyć dzieło budzące uznanie.
Tyle tylko, że finansowo wielcy twórcy są często nie-
doceniani. W miłości, w stylu godnym Casanovy, zdo-
będziesz każde serce!

STRZELEC 22.11. – 21.12. RYCERZ KIELICHÓW

Coraz lepsza kondycja, a i uroda sięgnie szczy-
tów. To pozwoli Ci zmierzyć się z dodatkowymi
obowiązkami i zyskać sympatię tych, od któ-

rych zależeć będzie dalsza kariera. Pewne sprawy trze-
ba będzie załatwiać podczas towarzyskich spotkań. Pil-
nuj się, by atmosfera nie rozwiązała Ci nadmiernie języ-
ka. Rycerz Kielichów nie wyklucza szczęśliwych numer-
ków w Lotto (o ile wyślesz kupon...). W uczuciach kilka
trudnych pytań i... równie trudnych odpowiedzi.

KOZIOROŻEC 22.12. – 19.01. SPRAWIEDLIWOŚĆ

Temida tylko symbolicznie ma zawiązane oczy.
Pamiętać o tym powinni szczególnie biznesme-
ni. Nie uda się żaden przekręt, a bałagan w do-
kumentach może być bardzo kosztowny. Jeśli

masz jakieś zobowiązania finansowe – postaraj się je
uregulować. Nie będzie to zbyt trudne – pomocy udzieli
ktoś z majętnych krewnych (po, niestety, długich proś-
bach). Zdrowie takie jak do tej pory. W miłości najmniej-
sze wykroczenie i... ciche dni masz zagwarantowane!

WODNIK 20.01. – 18.02. CZWÓRKA MIECZY

Nie oczekuj rewolucji w sprawach zawodo-
wych. Przez kilka dni możesz zwolnić wyścig
do awansu. Szef nie zauważy Twoich starań,
więc po co się męczyć? Za to pod koniec ty-

godnia postaraj się przedstawić dawno przemyślany
pomysł. Może znacznie przyspieszyć Twoją karierę.
Koniecznie dbaj o zdrowie. Pamiętaj – nie ma drob-
nych dolegliwości! Przy okazji zimowego spaceru (dla
zdrowia!) wstąp do kolektury. W miłości czas głośno
wyrazić pragnienia. A nuż się spełnią?

RYBY 19.02. – 20.03. KRÓLOWA PAŁEK

Najbliższe dni to okazja, by załatwić urzędo-
we sprawy. Królowa Pałek podpowie, jak wy-
korzystać luki w przepisach i... życzliwych
znajomych na odpowiednich stanowiskach.

W pracy koledzy chętnie podejmą się Twoich, co bar-
dziej uciążliwych obowiązków. Ot, tak – z czystej sym-
patii. Portfel nadal pełny, choć wkrótce potrzeby rodzi-
ny odchudzą go nieco. Zdrowie OK, a w sprawach
serca ukochanej osobie niezbyt spodobają się Twoje
nowe znajomości...

MAŁGORZATA KABAŁA

Wróżby spełniają się wyłącznie od 15 do 21 lutego 2010 r.

WIERSZÓWKA

62

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Kochani nasi Poeci i Wierszokleci!

Ujawniajcie się (nadsyłając wiersz, uwzględniajcie rozmiary naszej rubryki).

Najlepsze utwory nagrodzimy publikacją. Nadesłanych wierszy redakcja nie
zwraca. Swoje wiersze możecie zamieszczać także na współpracującym z nami
portalu www.mykulturalni.pl. Życzymy weny!

Wybrał: MATEUSZ KOPROWSKI

Horoskop z tarotem

a0862 - tarot.qxd 2010-02-12 13:08 Page 2

background image

Prześmiewcy z tygodnika „Wprost”

(Zalewski&Mazurek) od pewnego czasu
nazywają przewodniczącego sejmowej
komisji hazardowej Mirosławem „Rozu-
mie” Sekułą. Dzieje się tak dlatego, że
ów jegomość permanentnie używa przed
kamerami błędnej formy czasu teraźniej-
szego (ja) rozumie zamiast mówić (ja) ro-
zumiem
, czyli z konieczną głoską m
w wygłosie. Czyżby poseł PO naprawdę
nie znał gramatyki? A może nieświado-
mie ucieka przed uchybieniem typu
chcem, muszem, popełnianym od lat
przez prezydenta rodem z Gdańska?

Spróbujmy prześledzić całą odmianę

czasownika rozumieć (a także umieć)
w czasie teraźniejszym w obydwu licz-
bach, a tym samym wyjaśnić posłowi Se-
kule (wszystkim innym), dlaczego należy
mówić i pisać (ja) rozumiem, umiem. Oto
ona: l. poj.: (ja) umiem, rozumiem; (ty)
umiesz, rozumiesz; (on) umie, rozumie;
l. mn.: (my) umiemy, rozumiemy; (wy)
umiecie, rozumiecie; (oni) umieją, ro-
zumieją
.

Osobliwość owej odmiany polega na

tym, że w formach 1 os. l. poj. pojawia się
wygłosowe -m (umi-em, rozumi-em),
a nie: -e czy (umi-e, rozumi-e; umi-ę,

rozumi-ę), z kolei w formach 3. os. l. mn.
występuje rozszerzona przyrostkiem -ej
końcówka -eją (umi-eją, rozumi-eją),
a nie: (umi-ą, rozumi-ą). Skąd to się
bierze?

Otóż bezokoliczniki rozumieć, umieć

odmieniały się kiedyś inaczej, tak jak cza-
sowniki koniugacji I (np. bieleć ‘stawać
się białym’), ale ostatecznie przyporząd-
kowano je koniugacji III -e (według innej
klasyfikacji koniugacji IV). Tym samym
znalazły się one w grupie z bezokoliczni-
kami śmieć (‘odważać się coś robić’),
jeść czy wiedzieć.

Poznajmy ową historyczną odmianę

rozumieć, umieć. Wyglądała tak: (ja) ro-
zumieję
, umieję (jak bieleję); (ty) rozumie-
jesz
, umiejesz (jak bielejesz); (on) rozu-
mieje
, umieje (jak bieleje); (my) rozumie-
jemy
, umiejemy (jak bielejemy); (wy) ro-
zumiejecie
, umiejecie (jak bielejecie;
(oni) rozumieją, umieją (jak bieleją).
Z czasem jednak cząstka -eje- w tych for-
mach uległa ściągnięciu w e i otrzymali-
śmy postacie: rozumiesz, umiesz; rozu-
mie, umie
; rozumiemy, umiemy; rozumie-
cie, umiecie
.

A co z formami 1. os. l. poj. i 3. os. l.

mnogiej? – spytają Państwo.

Już odpowiadam... Pierwsza (rozumie-

, umieję) „teoretycznie” mogła przybrać
nową postać (ja) rozumię, umię (przej-
ście -eję w ), a druga (rozumieją, umie-
)? postać (oni) rozumią, umią (ściągnię-
cie -eją w ). Tak się jednak nie stało.

W wyniku gramatycznego „liftingu” cza-
sowniki umieć, rozumieć „przeskoczyły”
bowiem do innej koniugacji, a tym sa-
mym ich formy osobowe musiały przyjąć
końcówki według nowego wzorca.

To dlatego właśnie w 1. os. l. poj. mamy

umiem, rozumiem, czyli -m na końcu (na
wzór wiem, śmiem, jem). Wyjątkowo utrzy-
mały się jednak dawne postacie 3. os. l.
mn. rozumieją, umieją, choć gdyby prze-
szły w rozumią, umią, nic by się takiego
strasznego nie stało, a wręcz odwrotnie
– cała odmiana byłaby regularniejsza.

Pozostano jednak (właściwie nie wia-

domo dlaczego) przy pluralnych posta-
ciach umieją, rozumieją, będących dzisiaj
reliktem, pozostałością historycznej przy-
należności omawianych czasowników
do koniugacji I , -esz, -eją i... przyspa-
rzających Polakom wiele kłopotu.

Ciekawe, że można już powiedzieć

bądź napisać (oni) śmieją albo (oni) śmią
(to zrobić). Proszę zajrzeć do Wielkiego
słownika poprawnej polszczyzny
PWN
pod redakcją prof. Andrzeja Markowskie-
go (Warszawa 2004, s. 1153), żeby się
o tym przekonać. Czyżby zdecydowano
się na to dlatego, że inny czasownik
(śmiać się) ma w 3. os. l. mn. postać (oni)
śmieją się, a więc chodziło o to, żeby nie
było prawie że identycznie śmieją (‘odwa-
żają się coś robić’) i śmieją się (‘radują’)?
Może kiedyś norma dopuści do użytku
i formy (oni) umią, rozumią. Na razie musi-
my mówić i pisać (oni) umieją, rozumieją
i (ja) rozumiem, umiem, panie pośle...

mlkinsow@angora.com.pl

www.obcyjezykpolski.interia.pl

OBCY JĘZYK

POLSKI

(418)

Maciej

Malinowski

Szanowny Panie Henryku, od lat zajmu-

ję się genealogią rodziny. W poszukiwa-
niach dotarłem do kilku tłumaczeń po-
chodzenia nazwiska Dziegieć. Najczę-
ściej powtarzana hipoteza mówi, że na-
zwisko Dziegieć wywodzi się od czynno-
ści wykonywanych podczas wyrabiania
smoły dziegciowej. Zadziwiający jest dla
mnie jednak fakt, że wyrobem smoły
dziegciowej ludność zajmowała się
w dawnych czasach masowo na terenie
całego kraju, ale do powstania i użycia
nazwiska doszło najprawdopodobniej je-
dynie w miejscowości Stobiecko Miej-
skie koło Radomska (obecnie dzielnica
Radomska). Według moich badań, ród
wywodzi się zresztą z wymienionej powy-
żej miejscowości. Prośba dotyczy etymo-
logii nazwiska oraz wyjaśnienia okoliczno-
ści stosowania go na tak małym obszarze.
Pozdrawiam Jacek

Dziegieć

Panie Jacku, nazwisko stare, notowa-

ne już w 1413, rzeczywiście pochodzi od
nazwy pewnego gatunku smoły.
W XV wieku nazywano ją dziegcia i była
to gęsta ciemnobrunatna ciecz uzyskiwa-
na przez destylację rozkładową drewna
(W. Boryś). Etymologia jest więc bezdy-
skusyjna. Wątpliwe jest za to założenie,
że nazwisko uformowało się pod Radom-
skiem. Rozumiem, że przeprowadził Pan

kwerendę genealogiczną i np. w księ-
gach parafialnych znalazł Pan dowód, że
naraz pojawił się zapis wskazujący na ko-
goś, kto produkował lub sprzedawał
dziegieć. Współczesna topografia nazwi-
ska (niespecjalnie licznego jak na pospo-
lite – 230 nazwisk) pokazuje, że Dzieg-
ciów znaleźć możemy w całym kraju.

Chciałbym dowiedzieć się, jak powsta-

ły nazwiska: Makolondra i Buczek. Babcia
Makolondra pochodzi z Rzyczek k. Rawy
Ruskiej, obecnie na Ukrainie. Dziadek H.
Buczek urodził się w Burkanowie, obwód
tarnopolski, również na Ukrainie.

Łukasz Kot

Nazwisko Makolondra, rzadkie, w za-

sobie występujące tylko 9 razy, jest wa-
riantem od nazwy ptaka wróblowatego
– makolągwy (także: makolądwa). Po-
dobnie od makolągwy pochodzą nazwi-
ska takie jak: Makolędro, Mokolondra,
Makowądra. Nazwisko dziadka może po-
chodzić z dwóch źródeł: czasownika bu-
czeć (ryczeć, płakać, brzęczeć, butwieć)
albo nazwy drzewa – mały buk. Nazwi-
sko Buczek jest popularne i występuje
w zasobie 10 241 razy.

W związku z pracą maturalną chciała-

bym prosić o przedstawienie etymologii
nazwisk Kantor oraz Ptak. Z góry dziękuję
oraz pozdrawiam

Klaudia z Krakowa

Klaudio, nazwisko Kantor może po-

chodzić od nazwy śpiewaka kościelnego
(ten zaś od łacińskiego cantare – śpie-
wać), może też pochodzić od dawnej na-
zwy biura. Śpiewak synagogalny też na-
zywany jest kantorem i nie można wyklu-
czyć tropu żydowskiego. W użyciu pozo-
staje 2312 nazwisk. Ptak jest zaś przykła-
dem nazwiska odapelatywnego, czyli po-
spolitego. Początek wziął od fruwającego
inwentarza, a może – co sugeruje
w swym „Słowniku” L. Tomczak – od pe-
nisa. Nazwisko popularne, w zasobie wy-
stępujące 11 472 razy.

JAN CHRYZOSTOM

PRZYDOMEK

henryk.martenka@angora.com.pl

Poczet nazwisk polskich

(260)

Ptak ptakowi niejednaki…

OJCZYZNA POLSZCZYZNA

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Rozumiem

Cold czy cool?

Pogoda powoduje nie tylko utrudnie-

nia w poruszaniu się, ale i sprawia nie-
mały kłopot w komunikacji, zwłaszcza
po angielsku.

Warto uważać już na to, w jaki spo-

sób po angielsku opisujemy tempera-
turę otoczenia. Określając ją przy-
miotnikami warm albo cold, subiek-
tywnie określamy jedynie jej wyso-
kość. Jeśli jednak zaryzykujemy i uży-
jemy stwierdzenia hot albo cool, mo-
żemy zostać zrozumiani niezgodnie
z intencjami. Wyrazy te we współ-
czesnym angielskim opisują nie tylko
temperaturę, ale i emocje, jakie wy-
wołuje opisywany przez nie rzeczow-
nik. Stąd a cool evening opisze nie
tylko chłodny wieczór, ale i przyjem-
ny. A wyrażenie a hot day on the slope
określi dzień na stoku jako zarówno
gorący, jak i pełen wrażeń.

Same zjawiska pogodowe w języku

angielskim mogą również sprawiać nie-
małe kłopoty. Rzadko kiedy bowiem
opiszemy je za pomocą zdań typu:
„Słońce świeci”. Owszem, forma taka
w tym języku istnieje, ale brzmi mało
naturalnie. Wszelkie zjawiska atmosfe-
ryczne lepiej opisywać, tworząc od ich
nazw czasowniki i mówić: It is snowing
zamiast Snow is falling; It is raining za-
miast Rain is falling czy It is sunny za-
miast Sun is shining. Jeśli będziemy
jeszcze chcieli dodać, że opisywane
opady są ciężkie, nie podkreślajmy te-
go za pomocą słowa hardly, które choć
wygląda jak przysłówkowa forma an-
gielskiego przymiotnika hard, oznacza
jednak „ledwo”. Lepiej użyć samego
hard. Pamiętajmy także o tym, że za-
mieć śnieżna to nie snow sweep, tylko
blizzard albo snowstorm. Te z kolei, jak
wszystkie burze po angielsku, nieko-
niecznie wiszą w powietrzu, lecz się
warzą (jak piwo). Stąd powiemy
A snowstorm is brewing, jeśli wszystko
wskazuje, że za chwilę taka burza bę-
dzie miała miejsce. Jeśli ktoś natomiast
właśnie wywołuje burzę w szklance wo-
dy, powiemy He’s brewing a storm in
a teacup
.

Skoro o zimie mowa, warto również

pamiętać, że w języku angielskim szu-
sowania po stoku nie opisuje się długą
frazą to ride skis, tylko czasownikiem
odrzeczownikowym to ski. Inne sporty
zimowe określa się podobnie – jazdę na
łyżwach po angielsku określimy cza-
sownikiem to skate, a coraz popular-
niejszą jazdę na snowboardzie to snow-
board
. Zasada ta nie odniesie się jed-
nak do sportów niemających bezpo-
średniego związku z jazdą. Stąd powie-
my to play hockey albo to play curling,
a nie to hockey albo to curl (forma ta
jest słownikowo poprawna, choć rzad-
ko stosowana). A do spróbowania cur-
lingu gorąco Państwa zachęcam.

MARCIN WILCZEK

(Enjoying a cool book on a cold day)

PODSTĘPNE SŁÓWKA

63

Skąd się wzięło?

Domal,

XV-wieczne nazwisko

utworzone od domu. W zasobie 70.

Czapliński, nazwisko odmiejsco-

we od Czaplina, to zaś od ptaka
czapli. W użyciu 5245.

Kilian, nazwisko odimienne od cel-

tyckiego Kilian, znane w Polsce
od XIII wieku. W zasobie 3232.

Boczula, od boku, albo – co bar-

dziej prawdopodobne – od czasowni-
ka boczyć się. W zasobie 540.

Maćkiewicz, od staropolskiej for-

my mać – matka. W użyciu 2230.

A0863 MALINOWSKI.qxd 2010-02-12 16:12 Page 1

background image

„Bohater”

Wiadomość o dekrecie ustępu-

jącego prezydenta Juszczenki,
uznającym Stepana Banderę za
bohatera narodowego, jest znie-
wagą ocalałych z pogromu i uwła-
czaniem pamięci bestialsko za-
mordowanych przez UPA. Jest też
policzkiem wymierzonym Pola-
kom i najwyższym naszym wła-
dzom, a także „podziękowaniem”
politykom za czynne poparcie po-
marańczowej rewolucji.

Podając wiadomość o dekrecie,

Polsat (telegazeta z 30 i 31 stycz-
nia bieżącego roku) użył sformuło-
wania, cytuję: „czystki etniczne”.
Rzeź niewinnych ludzi to czystki
etniczne, a nie zaplanowany i do-
konany okrutny mord? Ci, którzy
cudem uszli z życiem, pamiętają
okrucieństwo rzezimieszków spod
znaku UPA. Polaków i rodziny mie-
szane zabijano siekierami, szabla-
mi, nożami, przebijano bagnetami,
widłami, palono żywcem w do-
mach i kościołach, rzucano zwią-
zanych do rzek, studni i poddawa-
no wymyślnym torturom. Za te
„bohaterskie czyny” uznaje się ich
za kombatantów.

Po dokonaniu mordu miejscowi

Ukraińcy i banderowcy rabowali
mienie ofiar, a potem podpalali ca-
łe zabudowania.

Znając te fakty, KUL popisał się

przyznaniem Juszczence doktora-
tu honoris causa, a politycy zgo-
dzili się na upamiętnienie w War-
szawie, bodajże krzyżem, wielkie-
go głodu na Ukrainie i uczestni-
czenie w tej uroczystości Jusz-
czenki. Nasuwa się pytanie: jakiż
to był udział Polaków w zagłodze-
niu przez Stalina Ukraińców, że
trzeba z pompą uczcić to nie-
chlubne wydarzenie? Kiedy w każ-
dej wsi na Wołyniu i w Galicji
Wschodniej, z inicjatywy Ukrainy,
zostaną postawione zamordowa-
nym Polakom krzyże lub tablice
pamięci?

Od władz Rosji domagamy się

uznania za ludobójstwo zamordo-
wanie ponad dwudziestu tysięcy
oficerów.

A

czym jest zamordowanie

przez UPA dziesięć razy więcej,
bo około dwustu tysięcy Polaków?
Jakoś nie słychać domagania się,
aby Ukraina uznała ten czyn za lu-
dobójstwo.

IPN wszczął własne dochodze-

nie w sprawie mordu katyńskiego.

Czy wszczął je również w sprawie
dziesięciokrotnie większej rzezi
Polaków przez bandy UPA? Dziwi
mnie, że ze strony najwyższych
władz tak długo nie było żadnej
reakcji.

I jeszcze jedno. Po napadzie na

Polskę we wrześniu 1939 roku
ZSRR zagrabił i przywłaszczył so-
bie wszystkie dobra kultury znaj-
dujące się na tym terenie. Po roz-
padzie ZSRR z kolei Ukraina za-
właszczyła te dobra. Dlaczego
więc, jako rzekomo praworządne
państwo powstałe w wyniku roz-
padu ZSRR, nie zwróciła nam za-
grabionych przez reżim stalinow-
ski zbiorów bibliotecznych, obra-
zów i innych dóbr kultury?

To, co zagrabił najeźdźca, który

już nie istnieje i pozostawił nowo
powstałemu państwu, nie może
być jego własnością i powinno
być zwrócone prawowitemu wła-
ścicielowi, a nie tylko od czasu do
czasu wypożyczane.

Z poważaniem

KRESOWIANIN KAZIMIERZ GÓRALCZYK

(adres internetowy)

Dedykacja

Prezydent Barack Obama

w trakcie orędzia do narodu
28.01.2010, odnosząc się do
urzędników i polityków swojej par-
tii, powiedział: „We are here to se-
rve our citizens not our ambi-
tions”, „Jesteś tu, by służyć na-
szym obywatelom, a nie zaspoka-
jać nasze ambicje”.

Może jestem naiwny, ale chciał-

bym to zdanie zadedykować
wszystkim posłom, wdzięczącym
się do widzów w różnych progra-
mach telewizyjnych, bo często
mam wrażenie, że zapomnieli, po
co zostali wybrani. A ponadto
wszystkim bezdusznym urzędni-
kom w Polsce.

Pozdrowienia

MARIAN J. WASZKIEWICZ, Szwecja

Byle nie psuć słupków

Pan Premier Donald Tusk po

przegranych 5 lat temu wyborach
prezydenckich ciągle się z czegoś
wycofuje. A to ze startu w kolej-
nych wyborach prezydenckich.
A to chce wprowadzić jakąś usta-
wę, np. medialną, po czym po-
zwala ją storpedować Prezydento-
wi (przez brak większości do od-
rzucenia weta). A to ogłasza cię-
cia budżetowe, nieuzgodnione
z koalicjantem, pewnie po to, aby
się szybko z nich wycofać. A to
zgłasza chęć zmiany konstytucji
tak, aby ograniczyć rolę Prezy-
denta, nie mając żadnych szans
na akceptację tego pomysłu przez
wymaganą większość.

Generalnie, zgłasza nierealne

projekty lub nie zgłasza ich wcale.

Dlaczego? Odpowiedź jest prosta.
Fachowcy od PR radzą szefowi
rządu, że skoro słupki sondażowe
stoją w miejscu, wysokim miejscu
– dodajmy – po co to psuć? Każ-
da reforma jest kontrowersyjna,
bo po to, by dać jednemu, trzeba
zabrać drugiemu, gdy budżet na-
pięty. Więc by opozycja nie zarzu-
ciła nicnierobienia, należy zgła-
szać projekty nierealne, właśnie
po to, aby one nie weszły w życie.
To już nie jest hamletyzacja – to
donaldyzacja życia publicznego.

Osobiście cenię Premiera Tuska

za tę rzadką umiejętność pływania
po powierzchni słupków sondażo-
wych, bo Polacy, jak widać, zwy-
czajnie boją się nietrafionych re-
form. Takie reformy lewicowego
premiera Millera odebrały przywi-
leje wielu grupom społecznym,
m.in. emerytom i studentom, ale
pomogły załatać dziurę budżeto-
wą Bauca i Akcji Wyborczej „Soli-
darność”, czyli – wraz z podat-
kiem CIT – spowodowały istotny
krok w kierunku wyjścia z kryzysu.

Śmietankę spijamy do dziś

w postaci zielonej plamy na euro-
pejskiej czerwonej mapie spadku
gospodarczego. Ale gorycz po-
rażki lewicy w kolejnych wyborach
boli. Pytanie – co jest ważniejsze?
Ratowanie gospodarki, czy doraź-
ne cele polityczne? Pytanie oczy-
wiście jest retoryczne, ponieważ
Miller nie jest już premierem,
a Donaldowi Tuskowi nadal ro-
śnie, mimo że nic dla Polski nie ro-
bi. I to od dłuższego już czasu.

Nie wiem tylko, czy Polacy dłu-

go wytrzymają ten stan. Widać
jednak, że jesteśmy narodem cier-
pliwym. Ale czy sprawiedliwym?
Jeśli tak, to tylko czekać aż Mille-
rowi urośnie, a Tuskowi opadnie.

PIOTR SZCZUDŁO, Jaworzno

(adres internetowy)

„Urzędasy, a nie działacze”

Wyznawcy świeczki
i ogarka

Kłaniam się Panu Eugeniuszowi

Guzowi (ANGORA nr 3), który pro-
stym a jaskrawym przykładem po-
twierdził znane porzekadło:
„Gdzie dwóch Polaków – tam trzy
partie polityczne”. Jeżeli rzeczywi-
ście milion rodaków było za, a na-
wet przeciw socjalizmowi, figuru-
jąc równocześnie w PZRR i w „So-
lidarności” – to jesteśmy w domu!
W takim, gdzie zawsze będą nie-
zadowoleni i niezdecydowani, jak
ten – z przeproszeniem – osiołek,
który nie mógł wybrać między
owsem a sianem. Tyle że człowiek
nie zwierzę – spożyje to i to. Także
tamto i owo – gdyby się dało. Stąd
nasza wielopartyjność. Ba, stąd
nawet ta owocowa afera w biblij-

nym raju. Ten synkretyzm (a może
synkretynizm) przybrał dziś formę
kurka na kościele i ludziska, wi-
dząc radnego czy posła co rok
w innej partii, deliberują, czy to
wszystko aby nie jeden diabeł...

Pan Eugeniusz nazywa działa-

czy PZPR urzędasami. Łagodnie
powiedziane. Wiadomo przecież,
kto zdradził, pracował na dwa
fronty, sabotował i zdemolował
system. Pozostaje pytanie, czy by-
li to rzeczywiście działacze z prze-
konania, czy tzw. farbowane lisy?
Ofiarni i zaangażowani działacze
partii robotniczych i chłopskich
istnieli w czasach, gdy nie było za
to sławy, przywilejów, ale surowe
represje władz i potępienie przez
Kościół tych „wywrotowców”,
chcących ulżyć beznadziejnej doli
polskich pariasów. Ci ideowi za-
paleńcy nie znali słowa „intere-
sowność”. Natomiast po wojnie
i zmianie ustroju namnożyło się
– jak to bywa – różnych pseudo-
działaczy, oddanych idei... wy-
godniejszego urządzenia własne-
go życia. Popularnie zwano ich
żłobowcami lub żłobistami. Co
prawda chudy był ten powojenny
żłobek (nie taki jak teraz, z ponad
50-letnim dorobkiem), ale zawsze
coś tam można było uszczknąć...

Oto przykłady z mojego po-

dwórka: pani B., narzekająca na
partię z powodu kolejek w skle-
pach, tłumaczy się sąsiadkom, że
jej mąż to MUSIAŁ się zapisać,
bo... nie dostałby kierowniczego
stanowiska. Pan-towarzysz J. mó-
wi do kolegi: Niewiele mam
wspólnego z tymi prostakami, ale
– jako partyjny – może pomogę
dzieciom dostać się na oblężone
kierunki studiów, a uczą się nie za
dobrze. Pan K. zwierza się przyja-
cielowi: Wiesz, jaki ze mnie komu-
nista, ale MUSZĘ jakoś zabezpie-
czyć mój prywatny warsztacik
przed upaństwowieniem. Itd.,
itp.... Oto ideowość i zaangażowa-
nie! Efekt? Obecna sytuacja. Cóż,
człowiek nie krowa, często kryje
w sobie „drugie dno”. Po latach
wyszło na jaw, że sekretarz POP
w naszym zakładzie, często na ze-
braniach krytykujący księży, wziął
w tym czasie ślub i ochrzcił dziec-
ko w oddalonej o 70 km parafii.
Zaufanym kumom wyjaśnił, że
„Kościół będzie syty i partia cała,
a teściowie dadzą wreszcie obie-
cany warunkowo posag”.

Takich wyznawców świeczki

i ogarka było wówczas wielu,
a partyjnych „ofiar” rzekomego
musu (dziś zwanego elegancko
apetytem na sukces) obecnie też
nie brakuje. Prześcigają się w wy-
przedaży i

szkalowaniu PRL,

w peanach i wiwatach na cześć
wolnej, demokratycznej – choć
nieco inaczej – III RP. Uprzedzając

LUDZIE LISTY PISZĄ

64

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

a0864-65 listy.qxd 2010-02-12 13:05 Page 2

background image

LUDZIE LISTY PISZĄ

65

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

ich święte oburzenie, zdradzam
publiczną tajemnicę firmującego
współczesną demokrację głoso-
wania. Powszechnie wiadomo, że
firmy ustawiają swoich pracowni-
ków, ci – za małe co nieco – z ro-
dzinami głosują na wskazanego
kandydata, który po udanych wy-
borach odwdzięcza się firmom
zleceniami intratnych usług bądź
inwestycji dla podległych mu pla-
cówek państwowych lub samo-
rządowych. A co się tyczy spra-
wiedliwości...

Trzymający się politycznej klam-

ki mamoniści zajadle trąbią
o „ubeckich katowniach”, perfid-
nie przemilczając przedwojenne
„sanatoria” dla więźniów politycz-
nych: Berezę Kartuską, kazamaty
i ciężkie więzienia, np. we Wron-
kach, Tarnowie, Kielcach, gdzie
– mówiąc hiperoględnie – nie gła-
skano po główkach.

Jeżeli, Drodzy Ziomkowie, nie

uznajemy „grubej kreski”, to przy-
najmniej pokazujmy obie strony
medalu, nie naginając historii.
Każdy z nas wie, że nic nie dzieje
się bez przyczyny. Przemoc
i krzywda rodzą bunt, gwałt czę-
sto gwałtem się odciska. Czy za-
miast pławić się w potępianiu, nie
możemy myśleć bardziej po
chrześcijańsku, wzorem Chrystu-
sa, który przeszkodził w ukamie-
nowaniu Marii Magdaleny przez
tych, którzy sami przyczynili się
do jej grzechu, lub mieli z niego
korzyść? Skoro uparcie domaga-
my się krzyża, jako współsymbolu
Polski, zadbajmy także o szacu-
nek dla treści, które niesie. Po-
zdrawiam Redakcję

BEZPARTYJNY (dane internetowe do

wiadomości redakcji)

„Ma prawo być wszędzie”

Inna definicja
tolerancji

Chciałbym nawiązać do listu pa-

na Piotra Anglera „Ma prawo być
wszędzie” (ANGORA nr 3), w któ-
rym Autor broni obecności krzyża
w przestrzeni publicznej. Chcia-
łem również stanąć w jego obro-
nie, jednak mój punkt widzenia
jest nieco inny.

Po wyroku Europejskiego Try-

bunału Praw Człowieka rozgorza-
ła wielka wrzawa na temat krzyża,
a dokładnie jego obrony (ostatnio
włączył się również nasz Senat).
Zastanawia mnie fakt, dlaczego
grupy obrońców doszukują się
działań jakichś antychrześcijań-
skich sił, skoro sytuacja ta jest je-
dynie wynikiem naszych demo-
kratycznych wyborów. Odkąd
usunęliśmy raz na zawsze wypa-
czony, totalitarny system, zaczęli-
śmy teoretycznie żyć w nowym

(normalnym) państwie prawa, któ-
re gwarantuje nam szereg swo-
bód i ochronę podstawowych
praw, w tym np. prawo do wolno-
ści przekonań religijnych. Teraz
musimy podjąć konsekwencje te-
go, że wybraliśmy demokratyczną
drogę. Musimy się otworzyć na to,
co myślą inni, choćby było ich nie-
wielu. Osobiście jestem za tym,
aby symbole religijne znajdowały
się w odpowiednich miejscach,
np. w kościołach, a nie instytu-
cjach państwowych. Wiara każde-
go z nas jest jego osobistą spra-
wą i chyba każdy się z tym zgodzi.
Mam jednak wrażenie, że – po je-
dynie słusznym ustroju – nadszedł
czas na jedynie słuszną religię.
(Wiadome jest, że gdy na rynku
jest monopolista, jakość usług
spada, a ceny rosną).

Nikt nie ośmieli się jednak na-

zwać chrześcijańskiej ekspansji
totalitaryzmem, chociaż pochło-
nęła niezliczone rzesze istnień
ludzkich w czasie wypraw krzyżo-
wych, chrystianizacji Ameryki czy
całych wieków feudalizmu, pod
którym Polska pozostawała chyba
najdłużej, a to również i za sprawą
Kościoła katolickiego. Może nie-
którzy nie zdają sobie sprawy, że
Kościół nakładał najbardziej wyży-
łowane daniny na poddanych,
wszystko to pod szyldem krzyża.
Jakoś nikt nie kwapi się dziś bu-
dować pomników dla ofiar...

Jest może jeszcze kilka innych

powodów, dla których nie chcę
oglądać krzyża w instytucjach
państwowych, ale najważniejszym
jest ochrona jego samego... Dla-
czego? Odkąd krzyż trafił do bu-
dynku Sejmu, nic się jakoś w gło-
wach polityków nie zmieniło. Ow-
szem, dzieją się tam cuda, ale już
innego wymiaru. Krzyż wisi tam
nadal, coraz bardziej ubrudzony
aferami, korupcją i zakłamaniem.
Zatraca swoje znaczenie – jest te-
raz symbolem władzy, narzędziem
polityki, a także oznaczeniem tery-
torium władzy dla samego Kościo-
ła katolickiego, który ma coraz
bardziej wątpliwą reputację. My-
ślę, że powinno się go usunąć
z Sejmu dla jego – Kościoła – wła-
snego dobra. Nie zgodzę się do
końca z panem Piotrem, że goni-
my gdzieś i nie mamy czasu na
chwilę zadumy nad życiem i wia-
rą. Tak jak emigranci opuszczają-
cy to niesprawne państwo, rów-
nież wielu z nas odwraca się od
zepsutego Kościoła, a zatem
i krzyża...

Może warto byłoby przenieść

go w odpowiednie miejsce, tam,
gdzie chroniliśmy się, gdy władza
czyhała za rogiem w opancerzo-
nym wozie, gdy ludzie zdawali so-
bie sprawę, że może stać się
wszystko, ale nikt nie odbierze im

wiary? Myślę, że siła Kościoła by-
ła największa, gdy był on w prze-
ciwwadze do władzy państwowej,
ponieważ ludzie wiedzieli, że
w nim zawsze znajdą pocieszenie
i zjednoczą się? Może gdy krzyż
zacznie spełniać swoje właściwe,
duchowe funkcje, znów będzie
symbolem wiary, cierpienia i na-
dziei?

Teraz, kiedy władza reprezentu-

je Kościół, a Kościół władzę, może
zabraknąć takiego azylu. Nasza
cywilizacja wyrosła na warto-
ściach chrześcijańskich i powinni-
śmy je chronić, ale zachowajmy
czujność i nie pozwalajmy się wy-
korzystywać. Idąc za panem Pio-
trem, dorzucę inną definicję tole-
rancji, którą zapamiętałem: „...nie
zgadzam się z tym, co mówisz,
ale zawsze będę bronił Twojego
prawa do wypowiadania się”.

Mam nadzieję, że przyda się to

nam wszystkim.

Z poważaniem

WOJCIECH W. (dane internetowe do

wiadomości redakcji)

„O zachowaniu się
w teatrze”

O zachowaniu się
krytyka...

Krytyk teatralny jest jak sędzia.

Feruje wyroki – w poczuciu uczci-
wości wobec sztuki skazuje na
niesławę za przeciętność i byleja-
kość albo nagradza glorią za nie-
zwykłość i polot. To jego prawo,
którego nikt – od zarania teatru –
nie śmie podważać. Warunek jest
jeden. Ten uprawniony do oceny
sztuki człowiek musi być poza
wszelkim podejrzeniem. Nie mogą
nim targać zgubne emocje ani ni-
skie pobudki. W przeciwnym razie
jego głos jest fałszywy, oceny nie-
sprawiedliwe, a wyroki śmiesz-
ne. I tak, a piszę to z bólem, jest
w przypadku Sławomira Pietrasa,
który na Waszych łamach poucza
o „Zachowaniu się w teatrze” (AN-
GORA nr 50). W swoim felietonie,
z piedestału krytyka, pochyla się
nad Pałacem Kultury Zagłębia
w Dąbrowie Górniczej i ubolewa,
że „prości ludzie” nie mają w nim
dostępu do wielkiej sztuki, tylko
karmieni są „marnymi koncercika-
mi”, „popisami amatorów”, „kaba-
retami i zespołami rockowymi”.
Swoim przenikliwym wzrokiem
krytyka dostrzega „źle oświetlone
i zagracone foyer” oraz „ponure
grupki widzów”.

Cóż sprawiło, że – zazwyczaj

wyważony w swoich sądach – nie-
gdysiejszy dyrektor wziętych te-
atrów nie spełnił obowiązku kryty-
ka i chociażby pobieżnie nie prze-
studiował repertuaru Pałacu Kul-

tury Zagłębia? Nie mijałby się
wówczas z prawdą i zapewne z ra-
dością doniósłby Czytelnikom AN-
GORY, że na dąbrowskiej scenie
regularnie goszczą gwiazdy takie-
go formatu, jak Andrzej Seweryn
czy Jerzy Stuhr. Nie mnie oceniać
pamięć Sławomira Pietrasa, ale
przecież nie tak dawno osobiście
oklaskiwał w Dąbrowie Górniczej
Krystynę Jandę i jej znakomity
spektakl „Ucho, gardło, nóż”.
Fakt, że widownia była wypełnio-
na po brzegi i z trudem znaleźli-
śmy wolne miejsce dla niezapo-
wiedzianego krytyka. Ale przecież
te drobne niedogodności nie mo-
gły tak bardzo urazić bywalca te-
atrów, że nie zauważył zapowiedzi
występów Tomasza Stańki, Graży-
ny Brodzińskiej czy Jacka Wójcic-
kiego. Cóż sprawiło, że skupił
swoją uwagę na, niszowych dla
nas, przeglądach amatorskich
grup teatralnych i przez ich pry-
zmat przedstawił działalność Pała-
cu Kultury Zagłębia?

Zbyt wiele jest tutaj pytań, ale

odpowiedź na nie może być ba-
nalna, przyziemna i bardzo ludz-
ka, choć nieprzystająca krytykowi.
W swoim artykule Sławomir Pie-
tras w iście socrealistycznym stylu
(„wielofunkcyjny teatr na miarę
potrzeb społeczności...” – zdania
godne piewców marksistowskiej
kultury), nawiązuje do swoich
prób namówienia prezydenta
i radnych Dąbrowy Górniczej do
wprowadzenia zmian w funkcjo-
nowaniu Pałacu Kultury Zagłębia.
Ale i tutaj nie jest rzetelny i do
końca szczery z Czytelnikami. Bo
tak naprawdę przyszedł do włoda-
rzy miasta z ofertą pracy. Tak, czy-
sto po ludzku, co nie jest samo
w sobie naganne, szukał dla sie-
bie posady. Przedstawił własną
wizję przekształcenia Pałacu Kul-
tury Zagłębia w scenę operetkową
za, bagatela, 30 mln zł. Ale jego
wizja nie zachwyciła nikogo.
Grzecznie, taktownie, żeby nie by-
ło urazy, dano Panu Pietrasowi do
zrozumienia, że Pałac Kultury Za-
głębia będzie realizował swoją mi-
sję w inny sposób. Ale jak widać,
uraz został, bo niczym innym nie
można usprawiedliwić bezpardo-
nowej krytyki, którą wylał na dą-
browską scenę niedoszły pracow-
nik Pałacu Kultury Zagłębia.

Z wyrazami szacunku

GRZEGORZ PERZ, Dyrektor Pałacu

Kultury Zagłębia w Dąbrowie Górniczej

Kolumny opracowała:

BOGDA MADEJ-WŁODKOWSKA

Poglądy i opinie wyrażane w listach

Czytelników nie zawsze są zgodne z po-
glądami redakcji. Ze względu na ograni-
czoną ilość miejsca prosimy Czytelni-
ków o

zwięzłe wypowiedzi (1-

1,5 kartki)

. Redakcja zastrzega sobie

prawo do skrótów.

a0864-65 listy.qxd 2010-02-12 13:05 Page 3

background image

TYLKO DLA ORŁÓW

„Kręci głową”

Jolka nr 208

Znaczenia wyrazów (w zmienionej

kolejności):

 porwie słowem

 dawniej o górniku

 kręci głową

 znawca sztuki wojennej

 zgaduj-zgadula

 mieszkaniec Sofii

 ferment w społeczeństwie

 „... Pickwicka”, powieść Karola

Dickensa

 imię twórczyni programu „Właśnie

leci kabarecik”

 sielanka, idylla

 ... Garcia, kubański aktor („As

w rękawie”)

 chytre, podstępne działanie

 rozszerzona część przełyku kury

 werwa, animusz

 członek załogi „Rudego”

 serwowana na pierwsze danie

 gatunek gołębia

 góra kłamstw

 teren ze zwierzyną przeznaczoną

do odstrzału

 odmiana królików o białej,

delikatnej sierści

 gody cietrzewi

 Sandra Bullock

 zegar słoneczny

 nacięcie na kolbie karabinu

 pożywka drobnoustrojów

 marka japońskich samochodów

 wyręcza panią domu

 wyroby ze sztucznych włókien

 metalowe uchwyty przy koniu

gimnastycznym

 szarfa

 niepracujący już starszy pan

 duch bojowy armii

 dwumetrowa jaszczurka; iguana

 człowiek uwielbiany przez tłumy

 osłabienie objawów chorobowych

 filmowe chwyty komediowe

 powoduje, że szczękamy zębami

 ochotnicze oddziały polskie

w okresie walk napoleońskich

W rozwiązaniu należy podać wyrazy
rozpoczynające się literą Z.

Adam Sumera

66

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Rozwiązanie jolki nr 205:

wiersz, widz

Wpłynęło:



680 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych



215 odpowiedzi nadesłano SMS-em.

Nagrodę, ALBUM – „NAJWSPANIALSZE SZLAKI TURYSTYCZNE ŚWIATA”, wyloso-
wał p. Janusz Syszczewicz z Będzina.

(M-1, C-8, K-8, H-16, C-4, B-9, G-8, A-8, A-4, H-21, B-13) (G-1, C-8, H-18, O-1,

B-13) (K-8, O-1, A-8, F-15,) (M-12, A-4, A18, A-8, F-15, G-8, C-8) (A-8, C-8, B-13,

O-1, C-6, H-19) (A-8, C-4, O-1, I-2, C-4, O-1)

Rozwiązanie krzyżówki nr 5:

Miłość sycić trzeba słodkimi słowy

(Owidiusz)

Wpłynęły:



1364 prawidłowe rozwiązania na kartkach pocztowych



332 odpowiedzi nadesłano SMS-em.

Nagrodę, URZĄDZENIE DO TERAPII DŹWIĘKIEM, wylosowali pp. Janina
i Roger Maikowie z miejscowości Połomia.

Rozwiązanie diagramu nr 5.

Poziomo: kramik, haftki, żętyca, wzgórze, ścinki, setnik,

akt, Azory, szynel, delikt, odludzie, brytan, szkodnik, wotywa, dziad, zryw, laska, ekler-
ki, ceber, nałóg, porto, kolebka, ciekawość. Pionowo: konwojent, bęben, flotylla, ryn-
na, leń, wiara, Kaśka, zwid, ślinka, mantra, szaszłyki, kwik, orda, zgryzota, sreberko, or-
dynans, zawartość, heraldyk, fort, pion, kum, butik.

Nagroda:

ALBUM – MIEJSCA PAPIESKIE

„Adam w stroju adamowym”

Krzyżówka z przymrużeniem oka nr 8

Nagroda:

APARAT DO MASAŻU Z NAGRZEWANIEM

POZIOMO:

A6 taka większa cegła z „kanałami”

A17 średniowieczny wędrowiec

do świętego miejsca

B1 dowcipna „esencja”

B11 towar za towar

C6 winogronowa wódka z Włoch rodem
D1 butki dla domatora

D17 odcień dźwięku?

E6 dochód starczy, co nie na wiele

starczy

E12 coś ze zwad

F17 olejodajny łan stworzony

z warzywnego kłopotu dziadka

G1 stempel zawsze na czasie

G10 specjalista od łez ronienia

H15 pogańska Westa... rodzaju

męskiego

I1 formacja stworzona do strzeżenia

bramki

I8 niewygodna sytuacja

w przeludnionym autobusie

J13 dość gwałtowne przejęcie władzy

przez wojsko

K7 płaci za swój butik od metra

L1 w żaczkowym kałamarzu

L12 ta grożąca część ramienia?

Ł7 wszystkie stoliki jednego kelnera

M12 kościół jeszcze nieochrzczonych

Słowian

N1 on – to dwa razy dwa

O8 zmuszony zająć miejsce na krześle

pod napięciem

PIONOWO:

1F i synek, i dziewczynka w jednym

słowie

2A sufitowa granica możliwości

3F pióro, co wypadło sroce spod

ogona

4A ogień rozpalony

przez wspominających

4M imię ojca... „Imienia róży”

5I Adam w stroju adamowym

6A przywoływacz do paska przypięty
7E książę z Kataru

7J opiekuńczy nabój

9A inteligencja przed naostrzeniem?

9H „hiena”, która... porosła w piórka

11A on zasad nie uznaje?

11F drobiazgowy i na czworo go

podzieli

13A zdolności z zamiłowaniem

14I panie podrzucające z budki

15A poplamiony koń + mistrz = powóz

16H siła nieograniczona i absolutna

17A dziewczę jak msza
19A O w H

2

O

20E pomnikowy stop
21A proszek z niewiadomą

22D obraz... wstępny

Grażyna Anczewska

A0866-67 KRZYZ WKI_1.qxd 2010-02-12 13:02 Page 2

background image

TYLKO DLA ORŁÓW

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

67

Nagroda:

KALKULATOR I KSIĄŻKA

POZIOMO:
1. 8 razy 8 razy 8
3. 4 poziomo plus 13 poziomo
4. 1 pionowo minus

10 poziomo

6. 1 poziomo podzielić przez 4
8. (17 pionowo minus 1 pozio-

mo) podzielić przez 2

10. 15 poziomo plus

9 pionowo

12. 1 poziomo razy 6 poziomo
13. (17 poziomo minus

11 pionowo) podzielić
przez 2

15. 20 poziomo podzielić

przez 5

17. 7 pionowo podzielić

przez 2

5

19. 20 poziomo minus

8 pionowo

20. 18 pionowo minus

9 pionowo

21. 6 poziomo plus

10 poziomo

PIONOWO:
1. 16 pionowo plus 8 poziomo
2. 10 pionowo minus

13 poziomo

3. 18 pionowo minus

3 poziomo

5. 19 poziomo plus 8 poziomo
7. 12 poziomo razy 0,375
8. 2 pionowo razy 0,75
9. (6 poziomo plus

10 pionowo) podzielić
przez 3

10. 18 pionowo minus

1 poziomo

11. 8 poziomo plus

10 pionowo

14. 5 pionowo minus

10 poziomo

16. 14 pionowo razy 1,2
17. 21 poziomo plus

10 pionowo

18. (17 poziomo minus 17)

plus (6 poziomo minus 6)

Uwaga: cyfra „0” nie stoi na początku żadnej liczby.

Rozwiązanie krzyżówki nr 305:

Liczba dziewiątek: 5.

Wpłynęło:



359 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych



73 odpowiedzi nadesłano SMS-em.

Nagrodę, KALKULATOR I KSIĄŻKĘ, wylosowała p. Agata Heil
z Niemiec.

Nagroda miesiąca nr 606

Aby wziąć udział w jej losowaniu, należy zgro-
madzić 4 kolejne kupony, które zamieszcza-
my poniżej. Należy je wyciąć i nadesłać do re-
dakcji do 9 marca 2010 roku wraz z rozwią-
zaniem dowolnej krzyżówki.

UWAGA!!!

Moż-

na też przesłać (do 9 marca) rozwiązanie SMS-em. W tym celu należy pod numer
73550 (koszt 3 zł+VAT) wysłać SMS z hasłem, na które złożą się cztery litery za-
mieszczone kolejno w 4 numerach ANGORY, o treści:
KRANG.606.hasło

Nagrodą lutego jest CYFROWY
APARAT FOTOGRAFICZNY.

Życzymy szczęścia w losowaniu!

Na nagrodę stycznia przysłano listownie 2686 rozwiązań
i 394 SMS-y. Nagrodę: DWUEKRANOWY TELE-
FON KOMÓRKOWY Z KAMERĄ FOTOGRA-
FICZNĄ
wylosował p. Józef Paluch z miej-
scowości Krempachy
. Gratulujemy!

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

Rozwiązania krzyżówek – same hasła – prosimy nadsyłać na kartkach pocztowych do 2 marca 2010 r. pod adresem: Ty-
godnik ANGORA, 90-103 Łódź, ul. Piotrkowska 94. Rozwiązania krzyżówek można nadsyłać również SMS-em. Wśród
osób, które nadeślą prawidłowe rozwiązania krzyżówek, rozlosujemy nagrody, które prześlemy pocztą.
(Nagrody rzeczowe wysyłamy pocztą w terminie jednego miesiąca od ich ogłoszenia).

Wysyłając rozwiązanie SMS-em, wygrasz więcej! Możesz zwielokrotnić szansę wygranej, wysyłając więcej
niż jeden SMS. Informację, że zostałeś zwycięzcą, otrzymasz wyłącznie SMS-em. W treści SMS-a
znajdziesz numer telefonu, pod który należy zadzwonić w ciągu godziny.

Aby przesłać hasło krzyżówki, trzeba napisać SMS o treści: KRANG.XXX.HASŁO KRZYŻÓWKI. (W miejsce XXX wpisujemy numer
krzyżówki. Uwaga, stosować tylko litery, cyfry i kropki. Wielkość liter nie ma znaczenia). Dla przykładu: jeżeli hasłem krzyżówki jest
„Wesołych świąt”, a numer krzyżówki 37, to SMS będzie wyglądał następująco – KRANG.37.WESOLYCH SWIAT. SMS-y należy
wysyłać pod numer

72037

(płatny 2 PLN+VAT). Odpowiedzi przyjmujemy do 2 marca 2010 r.

Wśród osób, które nadeślą rozwiązania SMS-em, dodatkowo rozlosujemy

TYGODNIOWE WCZASY W POLSCE DLA DWÓCH OSÓB.

Dodatkową nagrodę, TYGODNIOWE WCZASY W POLSCE, za rozwiązanie nadesłane SMS-em,

wylosował p. Zbigniew Wasylów ze Stawowa.

Nagrody rzeczowe wysyłamy pocztą w terminie miesiąca. Przesyłkę opłaca redakcja. Zgodnie z obowiązującymi przepisami nagrody są

obciążone 10-procentowym podatkiem. Wylosowane nagrody nie podlegają zamianie na równowartość w gotówce.

Rozwiązanie krzyżówki numer 105:

KTO NIE MA, NIE TRACI.

Wpłynęły:



1804 prawidłowe rozwiązania na kartkach pocztowych



739 odpowiedzi nadesłano SMS-em.

Nagrodę, MATĘ SAMOCHODOWĄ DO MASAŻU Z NAGRZEWANIEM, wylosowała p. Halina
Zawadzka z miejscowości Grochowe.

hak

Nagroda lutego

3

trzecia litera hasła: N

W rozwiązaniu prosimy podać numer krzyżówki oraz liczbę
„piątek” występujących w diagramie.

rk

Nagroda:

APARAT DO MASAŻU STÓP Z NAGRZEWANIEM

„Syn kredki”

Krzyżówka z hasłem nr 108

„8 razy 8 razy 8”

Plus minus nr 308

A0866-67 KRZYZ WKI_1.qxd 2010-02-12 13:02 Page 3

background image

NIE TYLKO DLA ORŁÓW

68

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

NAGRODA KSIĄŻKOWA

Logiczna układanka

Krzyżówka nr 408

Zadanie

nr 508/01

Zadanie

508/02

1

2

3

4

1

5

6

7

1

3

4

5

7

8

1

2

9

7

7

9

2

3

7

9

4

1

5

3

6

4

5

8

1

2

3

1

4

5

6

5

1

2

2

7

4

3

5

8

9

2

5

8

4

7

6

7

5

6

5

8

2

1

9

8

Sudoku

Zadanie nr 508

Nagroda:

MASAŻER ANTYCELLULITOWY

Sudoku to proste i przyjazne puzzle. W grze obowiązuje

tylko jedna prosta zasada: uzupełnić puste pola diagramu
w taki sposób, aby każdy wiersz, każda kolumna oraz
każdy kwadrat 3x3 zawierał wszystkie cyfry od 1 do 9.

Aby wziąć udział w losowaniu nagrody, wystarczy przepisać

na kartkę pocztową pierwszy od góry wiersz z rozwiązanego dia-
gramu wraz z numerem zadania, umieścić swoje dane osobowe
i wysłać (można również SMS-em, np. KRANG.547/01.roz-
wiązanie)
pod adresem redakcji z dopiskiem „Sudoku”. Roz-
wiązanie dwóch zadań zwiększy szansę na wygraną.

Rozwiązanie sudoku numer 505:
505/01

8 5 1 6 9 2 7 3 4

505/02

1 9 6 2 7 8 5 3 4

Wpłynęło:



705 prawidłowych rozwiązań na kartkach
pocztowych



64 odpowiedzi nadesłano SMS-em.

NAGRODĘ, SUSZARKĘ DO WŁOSÓW, wylosowała p. Monika
Przybył z miejscowości Godziesze.

rk

Sudoku można też rozwiązywać w komórce!

Jeśli Twój telefon obsługuje programy Java*, wystarczy wy-

słać SMS o treści ASDK pod numer 71037, a następnie postę-
pować zgodnie z otrzymywanymi instrukcjami. Koszt jednego

SMS-a wynosi 1 zł + VAT. Podając wraz z pierwszym przesyła-
nym rozwiązaniem swoje imię lub pseudonim, zostaniesz auto-
matycznie umieszczony na liście graczy i będziesz mógł spraw-
dzać swoją pozycję na liście rankingowej.

Szczegóły: http://www.angora.com.pl/sudoku/

* Wykaz obecnie obsługiwanych telefonów: Nokia: Series 60,
Series 40 (ekran 128x128), Series 30 color (ekran 96x65), 3410,
6310i; Siemens: S55(i), C60, MC60, M55, SL55, M(T)50, C55,
C65, CX65, M65, S65, CX70; Motorola: T720(i), T722i,V300,
V500, V525, V600; Sony Ericsson: T610, T630, K700i.

Jeśli chcesz dostawać wyniki 30 kolejnych losowań
– wyślij SMS o treści:

a

a

g

g

lotto

lotto

– wyniki Lotto

a

a

g

g

mini

mini

– wyniki Mini Lotto

a

a

g

g

m

m

ulti

ulti

– wyniki Multi Multi

a

a

g

g

n

n

umerek

umerek

– wyniki Twojego Szczęśliwego Numerka

pod numer 79550. Po wysłaniu SMS-a przez 30 kolej-
nych losowań będziesz otrzymywać wyniki.

Chcesz otrzymać wyniki ostatniego losowania?
– wyślij SMS o treści według opisu umieszczonego wyżej
pod numer 71037.

Jeśli chcesz otrzymać wynik najbliższego losowa-
nia, wyślij SMS o treści:

a

a

g

g

x

x

lotto

lotto

– najbliższe losowanie Lotto*

a

a

g

g

x

x

mini

mini

– najbliższe losowanie Mini Lotto*

a

a

g

g

xm

xm

ulti

ulti

– najbliższe losowanie Multi Multi*

a

a

g

g

xn

xn

umerek

umerek

– najbliższe losowanie Twojego

Szczęśliwego Numerka*

pod numer: 71037
*wyniki zakładów zostaną wysłane tuż po losowaniu.

Opłata za SMS wysłany pod numer 71037 wynosi: 1 zł + VAT, pod numer
79550: 9 zł + VAT.

LOTTO

w Twojej komórce

Aby rozwiązać naszą logiczną układankę, należy zaczernić odpowied-
nie pola diagramu, w myśl reguł zakodowanych ciągiem cyfr umiesz-
czonych z jego boku. I tak: przykładowy szereg cyfr „2, 4, 3, 5” w pionie
oznacza, że w odpowiedniej kolumnie należy kolejno zaczernić ciąg
– dwóch, czterech, trzech i pięciu pól
(analogicznie postępujemy w wier-
szach). Oczywiście, liczba zaczernio-
nych pól musi się nam zgadzać w „pio-
nie i w poziomie”. Utworzony w ten spo-
sób rysunek stanowi rozwiązanie łami-
główki. Do redakcji wystarczy przesłać
nazwę obrazka.

Rozwiązanie krzyżówki nr 405:

narciarz na wyciągu

Wpłynęło:



181 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych



10 odpowiedzi nadesłano SMS-em.

NAGRODĘ KSIĄŻKOWĄ wylosował p. Jakub Kręgiel z Gliwic.

rk

Sławomir Bawarski

Prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy

Podróżników Globtroter

Nigdy nie wypeł-

niłem kuponu toto-
lotka. Nie grywam
także na wyści-
gach. Lubię spę-
dzać czas na partyj-
ce brydża, ale
w żadnym wypadku
nie na pieniądze.

Gdybym jednak kiedyś skusił się i wyty-

pował szczęśliwą szóstkę, to oczywiście
pieniądze przeznaczyłbym na podróże.
Byłem już prawie we wszystkich krajach
na świecie, ale zostało mi kilka małych
państewek, do których jeszcze nie zawita-
łem. Z pewnością odrobiłbym te zaległo-
ści.

Typuję: 9, 12, 16, 21, 25, 28.

Notowała: A. Pacho

a0868 krzyzowki_2.qxd 2010-02-12 16:31 Page 2

background image

Przygotowania do
zimowej olimpiady
rozpoczęły się już w 2003
roku wraz z ogłoszeniem
Vancouver gospodarzem
igrzysk. Kanadyjskie
miasto pokonało między
innymi austriacki
Salzburg, koreański
Pyeongchang i Sarajewo.

Na kilka dni przed rozpoczęciem

igrzysk największą zmorą organizato-
rów była pogoda. Zamiast zimy do Van-
couver zawitała wiosna. Termometry
pokazywały nawet powyżej 10 stopni
Celsjusza. Na olimpijskie stoki śnieg
dowożono z wyższych partii gór. Cięża-
rówkami przewieziono w sumie dzie-
więć tysięcy metrów sześciennych

śniegu, a ponad tysiąc sprowadzono
helikopterami. W obawie o „pogodowe
niespodzianki” ceremonia otwar-
cia igrzysk odbyła się pod dachem. By-
ło to pierwsze w olimpijskiej historii „za-
daszone” otwarcie. I całe szczęście, bo
tuż przed rozpoczęciem igrzysk w Van-
couver lało z nieba.

Ceremonia odbyła się w BC Place

Stadium, obiekcie sportowym wybudo-
wanym w 1983 roku, mieszczącym 60-
tysięczą widownię (koszt budowy hali to
126 milionów dolarów). Oficjalną ma-
skotką Vancouver został niedźwiadek
Miga – symbol potęgi, mocy, połączenia
świata ludzkiego ze światem zwierząt.

W loży honorowej w piątkowy wie-

czór zasiadła gubernator Kanady Mi-
chaelle Jean. Igrzyska rozpoczęto od
wciągnięcia na maszt kanadyjskiej fla-
gi, wniesionej przez policjantów z le-
gendarnej Kanadyjskiej Królewskiej Po-
licji Konnej, i wykonania przez 16-letnią
piosenkarkę Nikki Yanofsky (zwanej
w Kanadzie „jazzowym geniuszem”)
hymnu igrzysk – piosenki I Believe.

Zgodnie z tradycją, defiladę spor-

towców rozpoczęła reprezentacja Gre-
cji, a na jej końcu maszerowali gospo-

darze – Kanadyjczycy. Polską flagę
niósł Konrad Niedźwiedzki – panczeni-
sta. Olimpijscy zawodnicy wchodzili
na taflę BC Place Stadium z symbo-
licznymi czarnymi opaskami na ręka-
wach, by uczcić pamięć tragicznie
zmarłego Nodara Kumaritaszwilego.
21-letni saneczkarz, reprezentant Gru-
zji, zginął 12 lutego podczas treningu.
Kumaritaszwili wypadł z sanek pędzą-
cych z prędkością 140 km/godz. i ude-
rzył w barierkę, tracąc przytomność.
Pomimo natychmiastowej reanimacji
Nodara nie udało się uratować. Repre-
zentację Gruzji powitano na stojąco.
Podczas ceremonii minutą ciszy uho-
norowano śmierć sportowca, a flagi
opuszczono do połowy masztów.
Przewodniczący komitetu olimpijskie-
go John Furlong zaapelował do za-
wodników, żeby nieśli na swoich bar-
kach olimpijskie marzenie Kumaritasz-
wilego i współzawodniczyli, mając
w sercach ducha tragicznie zmarłego
saneczkarza. Ceremonię otwarcia
igrzysk zadedykowano właśnie Kuma-
ritaszwilemu.

PERYSKOP

PRZEGLĄD
PRASY
ŚWIATOWEJ

Nr 8. Rok X

21 lutego 2010 r.

PRZEGLĄD TYGODNIA



Iran jest „państwem

atomowym” – obwieścił
prezydent Mahmud
Ahmadineżad, przema-
wiając w rocznicę rewo-

lucji islamskiej z 1979 roku. Rutynowo
zapewnił zarazem, że Teheran nie za-
mierza produkować bomby jądrowej.
– Gdybyśmy chcieli wyprodukować
bombę, ogłosilibyśmy ten zamiar (...).
Nasz naród ma odwagę powiedzieć to
otwarcie, wyprodukować ją i nie bać się
was
(państw zachodnich) – dodał. Kar-
miące się złudzeniami rządy zachodnie
nie uwierzyły. Jak w latach 30. XX wieku.



W zgromadzeniu parlamentar-

nym Rady Europy zamieszał Dariusz
Lipiński, delegat Polski. W piśmie
do Komitetu Ministrów UE zapytał
z głupia frant, co wspólnego ze
swobodami religijnymi ma zakaz wie-
szania krzyży w instytucjach publicz-
nych. Swoje dołożył też nasz ambasa-
dor w Strasburgu Piotr Świtalski,
dziwiąc się niezmiernie decyzji Trybu-
nału Praw Człowieka w tej sprawie.
Znaczy, wolno krytykować wyroki
sądów.



– Dopóki nie będą tworzone miej-

sca pracy zastępujące te, które stracili-
śmy, dopóki Ameryka nie wróci do pra-
cy, to uzdrowienie nie będzie zakoń-
czone
– rzucił złotą myśl prezydent Ba-
rack Obama w raporcie gospodar-
czym dla Kongresu. Mniej więcej na
poziomie studenta I roku studiów. Le-
piej poczytałby sobie do poduszki
o Ronaldzie Reaganie, sprawcy naj-
większej koniunktury w dziejach USA.



58,7% Litwinów rozważa możli-

wość wyemigrowania z kraju – wynika
z sondażu instytutu Spinter Tyrimas.
Większość z nich to młodzi ludzie
w wieku 18-25 lat. Grozi to również
Polsce, jeżeli nie zmienią się absurdal-
ne warunki życia (w tym – prowadze-
nia działalności gospodarczej). Przy-
pomnijmy, że w latach 80. z kraju wy-
jechało ponad 800 tys. osób, a z
II RP ponad 2 mln. I jakoś nie zamie-
rzają wracać...



W Unii miało nie być nacjonali-

zmu. A tymczasem... Ślimaki są ryba-
mi lądowymi, a nie – mięczakami – za-
decydowała Komisja Europejska na
wniosek Francji. Dzięki zmianie w kla-
syfikacji gatunkowej Francuzi będą
mogli dotować hodowle ślimaków, tak
jak wspomaga się rybołówstwo. Lo-
gicznie rzecz biorąc, polscy zbieracze
winniczków winni uzyskać status ry-
baków.



Homoseksualni partnerzy du-

chownych anglikańskich otrzymali ta-
kie same przywileje emerytalne jak te,
które przysługują żonom oraz mężom
zmarłych księży. Zdaniem wniosko-
dawcy, „korzyść dla jego reputacji bę-
dzie ogromna. Nieproporcjonalnie du-
ża w stosunku do niewielkich kosz-
tów”. Niewątpliwie pogłębi to kryzys
Kościoła anglikańskiego wywołany
przez dopuszczenie gejów i kobiet do
posługi kapłańskiej i biskupiej.

BOHDAN MELKA

71





Ceremonię otwarcia XXI Igrzysk Olimpijskich w Vancouver obejrzało
na żywo 60 tysięcy widzów, a ponad trzy miliardy zasiadły przed
telewizorami. Koszty widowiska wyniosły 40 milionów dolarów
– to najdroższe olimpijskie otwarcie w historii

Igrzyska rozpoczęte!

Kanada

Fot. Amy Sancetta/Agencja Gazeta-AP

a0869-71 PERYSKOP.qxd 2010-02-13 14:17 Page 1

background image

LISTONOSZ Z SIECI

ANGORA – PERYSKOP nr 8 (21 II 2010)

70



Piszę niejako w odpowie-
dzi na dwa listy zamiesz-
czone w ANGORZE nr 1,

a konkretnie w PERYSKOPIE, jako że
zgadzając się nieco z jednym z nich
– złapałem się za głowę, czytając
drugi. Zacznę od dygresji: w latach
2001-2002 dwukrotnie wyjechałem
na Zachód do pracy, mianowicie
do Stanów Zjednoczonych. Praco-
wałem tam dwa razy po cztery mie-
siące jako sprzedawca lodów. Praca

ciężkawa, ale opłacalna, pod warun-
kiem, że pracowało się po 12-14 go-
dzin na dobę i 7 dni w tygodniu. Ale
bilans: 30 tys. złotych w kieszeni
na

czysto. Czemu wróciłem?

„Do tych pól malowanych zbożem
rozmaitem”. Kocham Polskę. I pa-
miętam mojego szefa Dicka, świeć
Panie nad jego duszą (zmarł
w 2002 r.), który był typowym amery-
kańskim menedżerem, czyli takim,
u którego uczciwą pracą wywalczy-
łeś wszystko, zaś lizusostwem i ne-
potyzmem – nic. Było to straszną lek-
cją dla mnie, gdyż po powrocie
do kraju i ukończeniu studiów okaza-
ło się, iż takich menedżerów w Pol-
sce prawie nie ma. U nich właśnie
nepotyzm i lizusostwo to podstawa.

Z tego względu już trzykrotnie nie

podpisano ze mną umowy na czas
nieokreślony. Świadczy to o tym, ja-
kim byłem pracownikiem; zresztą je-
den ze współpracowników jednego
z moich szefów powiedział wprost:
gość jest dobry, tyle że do d… wła-

zić nie umie ani racji przyznawać dy-
rekcji, i to go zgubiło. Miałem potem
szefa, który miał gdzieś, czy mu się
podlizują, tylko patrzył na efekty pra-
cy, i rezultat tego: 4 lata skutecznej,
satysfakcjonującej pracy, i dało się
wyżyć. Niestety, on też władzy nie
umiał do d… włazić i się go pozbyto,
mnie zresztą też, i to w pięknym, ne-
potyzująco-wredno-szantażująco-
-polskim stylu. I teraz czytam, że „nie
wyjeżdżałbym z tego kraju, gdyby

nie to, że robotę to się po znajomo-
ściach dostaje, że chamstwo”
itd. I pytam się: A czemuście nie wal-
czyli z lizusami i przydupasami?
Czemu nikt nie podejmuje z tym wal-
ki? Czemu nie mamy w Polsce
spraw o dyskryminację, czemu nie
pozywamy dyrektorów-kolesiów
o zatrudnianie/faworyzowanie pra-
cowników-kolesiów?

– Czemu nie tępiliśmy takich przy-

padków? „Wyjeżdżam z tego popie-
przonego kraju”. No fajnie. Tyle że
nie zostanie już nikt, żeby z tym po-
pieprzeniem walczyć. W Brytanii pra-
cownicy walczyli (vide: bojkot) i wy-
walczyli sobie sprawiedliwość, ale
oni byli na miejscu. Pół Polski cienko
by piszczało, gdyby nie emigracja?
Cała Polska będzie cienko piszczeć,
gdy nie skończymy w kraju z nepoty-
zmem.

Apeluję do ludzi z jajami: jak na-

prawdę jesteście sprytni i mocni, to
wracajcie i bierzmy się do walki tu,
w kraju. Zamiast wybierać „lepszą

Ojczyznę”, przeróbmy własną. Tutaj
potrzeba uczciwych i kompetent-
nych, ale też takich, co nie dadzą się
nikomu. Kiedy jeden pan na rozmo-
wie zaczął mi łgać, że ma kogoś
z lepszymi kwalifikacjami, poprosi-
łem o CV tej osoby; odmówił, więc
mu odpowiedziałem: to jasne, że
przyjmuje pan osobę po znajomości,
więc niech pan nie kłamie. Gościa
zamurowało, ale postawiłem go
do pionu. Możemy wygrać, ale po-
trzeba ludzi, nie kolesiów. Szacunek.

Tomasz Bogusławski

Polska

PS Mam znajomego Angola (mó-

wię i piszę biegle po angielsku),
menedżera, który mówił mi o swoich
podwładnych, Polakach: Ależ oni
grzeczni i usłużni. I zrobią wszystko,
co się im powie. Taaaa…





Witam przyjazną emigran-
tom Redakcję! Przeczyta-
łam, że niejaka Pani Kinga

„wsadziła kij w mrowisko”, pisząc
o idących na łatwiznę emigrantach
nieudacznikach. Cóż, niejeden się
przekonał, że to, co z daleka wydaje
się łatwe, w konfrontacji z rzeczywi-
stością okazuje się czasem bardzo
trudne. To fakt. A druga sprawa: kto
dziś nie szuka łatwego dorobku, ka-
riery, wygodnej pozycji społecznej?
Kto – dla jakiejś idei – wybiera trud-
niejsze życie? Zieloni? Świadkowie
Jehowy? Niektórzy księża i mnisi ka-
toliccy? Niektórzy. Większość woli
poprzestać na celebrowaniu licz-
nych, okazałych obrzędów, odpusz-
czaniu grzechów winowajcom, obie-
cywaniu pokrzywdzonym pośmiert-
nego wyrównania ziemskich niespra-
wiedliwości. Po cóż więc to psiocze-
nie na emigrantów i vice versa,
na „korupcjantów”, faryzeuszy poli-
tycznych? Po co zabieganie o ziem-
skie dobra, skoro właśnie najbardziej
pokrzywdzeni na ziemi dostaną naj-
więcej w przyszłym życiu? (…) Co
wreszcie dadzą nam spory i kłótnie?
Czy ubędzie od nich problemów,
przybędzie jakiegoś dobra? Na pew-
no ubędzie zdrowia, a przybędzie
dodatkowych, niepotrzebnych na-
pięć. Zazdrościć też nie mamy sobie
czego, bo chyba wszyscy
– naiwnie wierząc w obietnice – zo-
staliśmy wyrolowani i możemy się
nazwać „skumbriami w tomacie”.

Dorota D.

Niemcy

Czytelnicy Peryskopu debatują o współczesnej polskiej emigracji

Polacy: Ależ oni grzeczni i usłużni

Na listy Czytelników czekam pod adre-

sem: henryk.martenka@angora.com.pl

Hit internetu

Zła kobieta
siedzi we mnie

Klub Złych Matek (Bad Mothers

Club) to nazwa szokująca i nieodparcie
kojarząca się z patologią. A na dodatek
te degeneratki zakładają stronę interne-
tową www.badmothersclub.co.uk, by
dzielić się swoimi doświadczeniami!
Spokojnie, na szczęście nie taki diabeł
straszny... Domniemane wyrodne ro-
dzicielki nie biją i nie głodzą swoich
dzieci, a nawet mają całkiem rozsądną
filozofię życiową. Są po prostu zmęczo-
ne wszechobecnym w kobiecej prasie,
książkowych poradnikach i progra-
mach telewizyjnych, modelem wzoro-
wej mamuśki. Nie potrafią mu sprostać,
bo jest tak nieskazitelny, że aż niemoż-
liwy do zrealizowania. Przyznają bez
wstydu: nie dajemy rady prasować, wy-
gotowywać, wyparzać, przecierać
przez 24 godziny na dobę z uśmie-
chem na twarzy. Bywają sfrustrowane,
wściekłe, nieuczesane i często czegoś
nie dopilnują. Mimo to ich dzieci żyją
i mają się dobrze. O dziwo!

Na pomysł Klubu Złych Matek wpadła

Brytyjka – Stephanie Calman, dzienni-
karka, pisarka i, oczywiście, matka. Mó-
wi o sobie z humorem: – „Nigdy nie by-
łam na uniwersytecie (…). Zostałam pi-
sarką, ponieważ nie nadaję się do żad-
nej normalnej pracy”. Najpierw założyła
swoją stronę internetową, później napi-
sała bestseller „Wyznania złej matki”.
Zarówno serwis internetowy, jak i książ-
kę poświęciła jednemu celowi: obaleniu
mitu o dojrzałej, zawsze odpowiedzial-
nej, perfekcyjnej pani domu. Szybko
znalazły się naśladowczynie na całym
świecie, także w Polsce. Powstały po-
dobne strony i fora internetowe, gdzie
„złe matki” mają sposobność wyżalić się
i pogadać: – Jestem złą matką, bo na-
krzyczałam na moją 2-letnią córkę, że
nie chce iść spać, a teraz ja sobie blogu-
ję, a jej pozwalam oglądać telewizję.

– Jestem złą matką, bo jestem już

zmęczona sprzątaniem kup mojego
dziecka, praniem ubrań męża i wypro-
wadzaniem psa. Zaczynam wariować.

– Czasami mój 15-letni syn jest takim

przemądrzałym dupkiem i takim rozwy-
drzonym bachorem, że zastanawiam
się, czy zrobiłam dobry uczynek, po-
magając mu przyjść na świat. Może na-
prawdę jestem najgorszą matką
na świecie? A może on jest najgorszym
dzieckiem pod słońcem?

Badmothersclub „to miejsce, gdzie

ludzie mogą wyrazić swoje prawdziwe
uczucia na temat rodzicielstwa, rodzi-
ny, relacji z innymi i życia w ogóle”
– mówi Stephanie Calman. Jest tylko
jeden warunek – ma być szczerze
i otwarcie, bo IDEALNA MATKA NIE
ISTNIEJE.

EWA WESOŁOWSKA

Rys. Katarzyna Zalepa

a0869-71 PERYSKOP.qxd 2010-02-13 14:17 Page 2

background image

VANCOUVER 2010

71

ANGORA – PERYSKOP nr 8 (21 II 2010)

Reżyserem widowiska był David

Atkins, specjalista od olimpijskiej cho-
reografii, znany z igrzysk w Sydney
i Turynie. Motywem przewodnim pro-
gramu artystycznego Kraina marzeń
była wielokulturowość Kanady. Była to
prawdziwa podróż historyczno-geo-
graficzna przez rozległe terytoria Kana-
dy. Spektakularne widowisko zobrazo-
wano indiańskimi tańcami, ukazujący-
mi dzikość kanadyjskiej natury. Mu-
zycznymi gwiazdami otwarcia byli mię-
dzy innymi Nelly Furtado, Bryan
Adams i Garou.

Tuż przed oficjalnym otwarciem olim-

piady przez gubernatora Kanady szef
MKOl, John Furlong, podziękował Ka-
nadyjczykom za siedmioletnie przygo-
towania trzecich z kolei (po Montrealu
i Calgary) igrzysk w kanadyjskiej histo-
rii. Równocześnie zaapelował o sprze-
ciwienie się dopingowi i oszustwom
w czasie mistrzostw.

Historyczną flagę olimpijską z 1920

roku z pięcioma kółkami symbolizujący-
mi pięć kontynentów wnieśli: astronaut-
ka – Julie Payette, aktor – Donald
Sutherland, piosenkarka – Anne Murray,
była łyżwiarka figurowa – Barbara
Ann Scott, senator prowincji Quebec
– Romeo Dallaire, legenda hokeja
– Bobby Orr, kierowca rajdowy – Jacqu-
es Villeneuve oraz Betty Fox, matka
Terry’ego Foxa – kanadyjskiego lekko-
atlety, bohatera narodowego, działacza
na rzecz walki z nowotworami. Odbyło
się także ślubowanie sportowców, któ-
rzy przysięgli nie stosować dopingu.
Olimpijscy arbitrzy ślubowali bezstron-
ne sędziowanie.

Punktem kulminacyjnym rozpoczę-

cia igrzysk było zapalenie olimpijskiego
znicza w BC Place Stadium. Do same-
go końca ceremonii nie było wiadomo,

kto będzie ostatnim uczestnikiem szta-
fety olimpijskiej. Kanadyjczycy byli nie-
malże pewni, że zostanie nim hokeista
Wayne Gretzky. Spekulowano też, że
może to być urodzona w Kanadzie
Pamela Anderson albo gubernator Ka-
lifornii – Arnold Schwarzenegger. Ci,
którzy stawiali na Gretzky’ego, nie my-
lili się. Wybitny hokeista zapalił znicz
umiejscowiony przed BC Place Sta-
dium. Podobny znicz, wewnątrz stadio-
nu, zapłonął z rąk byłych gwiazd kana-
dyjskiego sportu – narciarki alpejskiej
Nancy Greene, panczenistki – Catriony
LeMay Doan i koszykarza Steve’a Na-
sha. Do hali ogień olimpijski został
wwieziony przez paraolimpijczyka
– Ricka Hansena poruszającego się na
inwalidzkim wózku.

W Vancouver Polskę będzie repre-

zentować 47 sportowców (26 męż-
czyzn i 21 kobiet). Polacy wiążą z igrzy-
skami spore nadzieje. W klasyfikacji
medalowej wszech czasów Polska zaj-
muje odległe 26. miejsce. Jednak
przed Polakami szans na medale, bę-
dzie w Vancouver kilka. Murowaną fa-
worytką do złota jest Justyna Kowal-
czyk – polska biegaczka narciarska,
obecna liderka Pucharu Świata. Rów-
nież na zdobycie olimpijskiego krążka
może liczyć Adam Małysz, który w sko-
kach narciarskich zdobył wszystkie
możliwe tytuły oprócz olimpijskiego
złota. Dla 32-letniego skoczka start
w Vancouver jest ostatnią szansą na
spełnienie tego sportowego marzenia.
Kolejnym polskim zawodnikiem, który
ma spore szanse, aby stanąć na po-
dium w Vancouver jest biathlonista To-
masz Sikora. 4 lata temu, w Turynie, Si-
kora zdobył srebro. Czy w Vancouver
będzie równie wysoko?

ZUZANNA WOLDAN

Na podst.: The Vancouver Sun,

Calgary Herald, National Post, www.cbc.ca,

www.vancouver2010.com, Eurosport

Igrzyska...





69

Zwierzęta są wierne, nie sprzeci-

wiają się i nie mają wymagań, są
najlepszymi przyjaciółmi człowie-
ka. Z przeprowadzonej w 23 kra-
jach ankiety, w której przepytano
24 tysiące osób, wynika, że jedna
piąta dorosłych mieszkańców glo-
bu woli spędzić święto zakocha-
nych w towarzystwie psa, kota lub
królika niż u boku własnego part-
nera.

Badania przeprowadzono na zle-

cenie Instytutu ds. Badania Rynku
– Ipsos. Wśród pytań zawartych
w ankiecie znalazło się pytanie o to,
z kim ankietowani chcieliby spędzić

dzień 14 lutego. 21% respondentów
wybrało „randkę” z ulubionym zwie-
rzątkiem.

Największymi miłośnikami zwierząt

okazali się Turcy. W tym kraju aż 49%
pytanych wypowiedziało się za spę-
dzaniem dnia zakochanych ze swoim
zwierzątkiem. W Indiach 41% przed-
kłada obecność pupila nad towarzy-
stwo człowieka, w Japonii 30%,
a w Chinach 29% mieszkańców woli
zwierzęta niż ludzi. W Niemczech tyl-
ko 14% pytanych odpowiedziało, że
woli spędzać czas z pupilem. Zaś na
Węgrzech, w Holandii, Meksyku oraz
we Francji ankietowani wykazali

większe zainteresowanie partnerem
niż ukochanym zwierzakiem. Jak wy-
kazała ankieta, Europejczycy są bar-
dziej romantyczni niż mieszkańcy
Azji. Dzień św. Walentego wolą spę-
dzać w bardziej romantycznych oko-
licznościach niż tylko na spacerze
z psem.

Jak wykazała analiza danych, naj-

ważniejszymi czynnikami, które de-
cydowały o stosunku człowieka do
świata zwierząt, były wiek i zarobki
ankietowanych, podczas gdy płeć
nie odgrywała tu żadnej roli. 25%
osób poniżej 35. roku życia deklaro-
wało, że woli spędzić walentynki

z ulubionym zwierzęciem niż z uko-
chaną osobą. Wśród osób w wieku
od 35 do 54 lat takie deklaracje zło-
żyło 18% ankietowanych, a wśród
osób starszych tylko 14%.

Kupując w prezencie ukochanej

osobie pieska czy kotka, musimy się
zastanowić, czy pupil nie będzie sta-
nowił dla nas zbytniej konkurencji.
Uczestnicy ankiety nie zostali nieste-
ty zapytani, dlaczego wolą spędzać
święto zakochanych ze zwierzakiem,
a nie z bliską im osobą. Odpowiedź
na to pytanie z pewnością stanowiła-
by ciekawy temat do refleksji. (ls)

Na podst.: Spiegel

Zamiast romantycznej kolacji przy świecach wolą spacer z psem. Co piąty mieszkaniec
globu chętniej spędza czas w towarzystwie ukochanego pupila niż partnera

Walentynki z pupilem

OLIMPIADA W LICZBACH:
500 000
– spodziewana liczba kibiców w Vancouver

45 000 – tyle kilometrów przebyła sztafeta z ogniem olimpijskim
12 500 – funkcjonariusze ochraniający olimpijczyków
12 000 – uczestnicy olimpijskiej sztafety
10 000 – akredytowani dziennikarze

2762 – startujący sportowcy (1660 mężczyzn, 1102 kobiety)

216 – najliczniejsza reprezentacja (USA)
206 – (cm) najwyższy – Zdeno Hara – hokeista (Słowacja)
148 – (cm) najniższa – Anabell Langlois – łyżwiarka figur. (Kanada)
116 – (kg) najcięższy – Kevin Kuske – bobsleista (Niemcy)

86 – konkurencje olimpijskie
82 – zgłoszone reprezentacje (rekordowa liczba)
51 – (lat) najstarszy – Hubertus von Hohenlohe – slalom. alp. (Meksyk)
38 – (kg) najlżejsza – Juko Kavaguti – łyżwiarka figur. (Japonia)
15 – (lat) najmłodsza – Britteny Cox – łyżwiarka figur. (Australia)
15 – dyscypliny olimpijskie

Fot. Mark Baker/Agencja Gazeta-AP

a0869-71 PERYSKOP.qxd 2010-02-13 14:17 Page 3

background image

AKTUALNOŚCI

72

ANGORA – PERYSKOP nr 8 (21 II 2010)

Dziwni są ci Ukraińcy… Najpierw

mówili o tym, że wśród 18 kandyda-
tów na prezydenta nie ma kandyda-
tury wartej zaufania, a jednak
17 stycznia oraz 7 lutego – w pierw-
szej i drugiej turze – głosowa-
li… I znów za Wiktorem Janukowy-
czem – premierem z czasów prezy-
dentury Leonida Kuczmy. Ale gło-
sowali też za Julią Tymoszenko
– obecnym premierem, wicepre-
mierem do spraw energetycznych
za rządów Juszczenki i Kuczmy.

Biorąc tę starą talię, wydawało się,

że w „durnia” zagrają tylko

współtowarzysze partyjni

konkurentów. Ależ skąd! Zmysł ha-

zardu zwyciężył Ukraińców i zmusił,
by zapomnieli o pustych brzuchach
i ruszyli, jak na mecz piłkarski, do urn
wyborczych, gdzie szła walka o fotel
czwartego prezydenta niepodległej
Ukrainy. I dokonało się. Za Tymo-
szenko głosował zachód i centrum
kraju, za Janukowyczem – wschód,
południe oraz Krym. Taki rozkład sił
dał mediom powód do dyskusji o roz-
szczepieniu Ukrainy. Ile ma to wspól-
nego z rzeczywistością?

Po pierwsze, elementarna arytme-

tyka mówi, że za Wiktorem Januko-
wyczem głosowało około 12,5 mln
wyborców, a za Julią Tymoszenko
– jeszcze mniej, jakieś 11 mln. Stan
ludności Ukrainy według statystyki
wynosi 46 mln osób. Czyli połowa
ludności kraju albo nie uczestniczyła
w wyborach, albo głosowała przeciw
wszystkim kandydatom, co wychodzi
na to samo. O jakim rozszczepieniu
Ukrainy może być mowa, jeżeli prze-
ciw każdemu wyborowi tych, którzy
głosowali 7 lutego, przeciw stoi co
najmniej 35 mln obywateli?

W 1994 roku rosyjskojęzyczny

dniepropietrowski kandydat Leonid
Kuczma zastąpił na stanowisku
ukraińskojęzycznego Leonida Kraw-
czuka. Cały Lwów pogrążył się wte-
dy w rozpaczy. Lecz warto było dru-
giemu prezydentowi przemówić kil-
ka słów po ukraińsku, a od razu stał
się dla lwowian krewnym nad krew-
nymi... To samo powtórzyło się dzi-
siaj: zachodni Ukraińcy głosowali za
Tymoszenko (też ze wschodu,
z Dniepropietrowska), która nigdy,
o ile pamiętam, nie władała językiem
ukraińskim, a teraz zna go lepiej niż
ktokolwiek.

Ukrainę ominął podział już

17 stycznia, kiedy to ledwie 300 tysię-
cy wyborców stanęło pod sztanda-
rami głównego nacjonalisty kraju Ole-
ga Tiahnyboka. Dlatego nie warto się
martwić! Ubierze się jutro Januko-
wycz w haftowaną koszulę i kozackie
hajdawery, pojedzie do Lwowa,
krzyknie: „Sława Ukrainie!” – i stanie
się, jak niegdyś Kuczma, nadzieją dla
wszystkich zachodnich rodaków. Tam
powiedzenie: „Każdy naród wart jest
swego rządu” odpowiada rzeczywi-
stości – bo Ukrainiec zawsze wybiera
sobie pana nie za jego osobowość
i rozum, tylko za piękne oczy, długi
warkocz, hajdawery lub język.

Naturalnie,

człowiek trzeźwo myślący

będzie raczej współczuł Januko-

wyczowi i Ukrainie, niżeli gratulował
im zwycięstwa i nowej prezydentury.
Stanąć na czele państwa, w którym
w ciągu ostatnich pięciu lat zniszczo-
no wszystko? To może zrobić gra-
barz albo mesjasz, albo... Pinochet.

Janukowycz jak dotąd w niczym

nie przypomina mesjasza. Ale jakie

znaczenie ma wygląd strażaka, który
wynosi z ognia pogorzelca? Warto
przypomnieć, jak okazale wyglądał
niegdyś przystojniak Wiktor Jusz-
czenko! I co z tego? Zostając prezy-
dentem, Janukowycz może zadziwić
bardzo wielu, ale musi wtedy wobec
swego dworu zastosować raczej do-
świadczenie Pinocheta… W przeciw-
nym razie jego dobre zamiary pozo-
staną zamiarami, nic nadto.

Czy Wiktor Janukowycz zdolny

jest mile zaskoczyć świat? Powta-
rzam: tylko w tym wypadku, kiedy
pozrzuca z siebie sznury, jakimi krę-
puje go jego dwór. Nie chciałbym
nastawiać Czytelników przeciw oli-
garchom, finansującym karierę poli-
tyczną Janukowycza, wśród których
główną rolę gra znany Rinat Achme-
tow z Doniecka – zrobił dla futbolu
ukraińskiego – i nie tylko – dużo rze-
czy wartych poszanowania. I jeśli ci
ludzie wreszcie doszli do wniosku,
że w kraju, mimo swego bogactwa
i wpływów, żyć należy zgodnie z pra-
wem wspólnym dla wszystkich
– wtedy świat może być spokojny
o Ukrainę. Wraz z nowym prezyden-

tem naprawdę potrafią zbudować
nowy kraj. Ale jeśli Janukowycz bę-
dzie dalej „rozwijał” na Ukrainie taki
biznes, że na przykład polski przed-
siębiorca musi płacić wszelkie istnie-
jące w tym kraju podatki, a jego kon-
kurent z biletem członkowskim partii
rządzącej – żadnych, wtedy stanie-
my się świadkami zagarnięcia przez
„chłopaków donieckich” całej Ukra-
iny, której stolicą ogłoszą Donieck…
Szczerze mówiąc, obawiam się, że
takiej prezydentury oczekują od Ja-
nukowycza jego koledzy z Partii Re-
gionów.

Natomiast jaka będzie dla nowego

prezydenta droga, jeżeli on napraw-
dę zechce zostać mesjaszem? Dla
współobywateli i inwestorów zagra-
nicznych? Będzie to

droga ciernista.

Musiałby przestać być „swoja-

kiem” dla „swoich”. Także dla Rosji,
która, jak nikt inny, liczy na Januko-
wycza za swe wieloletnie wspar-
cie. I choć wiemy, że nie ma Ukraiń-
ca, który by nie trzymał dla Moskwy
figi w kieszeni, to bardzo trudno jest
dziś powiedzieć, co zrobi Januko-
wycz. Jeśli wybierze wartości euro-
pejskie, to wiele będzie zależało nie
tylko od wiecznie jedynej sojusznicz-
ki demokracji ukraińskiej – Polski, ale
również od całej Europy!

Rzecz nie w tym, żeby Europej-

czycy zgodnie z ustaloną tradycją
obdarowywali sprytnego ukraińskie-
go „chochoła”, który – jak jego po-
przednicy – będzie kusił chytrą miną
Europę, aby zgarnąć kasę, ale
w tym samym momencie obróci się
doń tyłkiem, żeby znacząco mru-
gnąć Rosji.

Janukowycz, ze wszystkimi swymi

wadami, jest chłopem z jajami. Pra-
cowity. Gospodarny. Typ kierownika,
którego rozkazy lepiej wykonać, niż
dyskutować. Dlatego, jeśli Januko-
wycz będzie prowadzić do zmian,
których świat oczekuje od Ukrainy, le-
piej podtrzymać go otwarcie swo-
istym „drugim frontem”, nie zwleka-
jąc, bo zwłoka może okazać się
zgubna dla nas wszystkich.

Eksperci przepowiadają mu klę-

skę polityczną jeszcze przed wyga-
śnięciem kadencji. Janukowycz zaś
z nadzieją zwraca się do tych, którzy
głosowali przeciwko niemu lub nie
poszli głosować, z prośbą o zaufa-
nie i wspólny wysiłek w celu odro-
dzenia kraju!

WALERIJ LUBCZENKO

Dniepropietrowsk

Komu pokaże figę Janukowycz?

Korespondencja własna

Ukraina

Janukowycz, ze wszystkimi swymi wadami, jest chłopem
z jajami. Pracowity. Gospodarny. Typ kierownika, którego
rozkazy lepiej wykonać, niż dyskutować

Fot. PAP/EPA

a0872-73 PERYSKOP.qxd 2010-02-13 14:16 Page 2

background image

AKTUALNOŚCI

73

Premier Rosji Władimir Putin za-

prasza premiera Donalda Tuska do
miejsca zbrodni, która podzieliła
obydwa narody. Za czasów ZSRR
nikt z Polski nie mógł tam pojechać.
Będąc w Moskwie, delegacja Związ-
ku Literatów Polskich z Władysła-
wem Machejkiem na czele poprosi-
ła o wizytę w Katyniu na grobach
pomordowanych oficerów polskich.

– Czyście zwariowali? Wrzasnął na

Machejka jakiś urzędnik z Ambasady
PRL. – Dlaczego zwariowali? – zapytał
Machejek z twarzą niewiniątka. – Czy
to nie Niemcy zrobili?

Kiedy obydwa ustroje padły, do Ka-

tynia jeździli wszyscy kolejni prezy-
denci RP – Wojciech Jaruzelski, Lech
Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski
i Lech Kaczyński. Jeździli do Moskwy,
tam rozmawiali z Gorbaczowem i Jel-
cynem, a potem do Smoleńska
i stamtąd samochodami do Katynia.
O ile sobie przypominam, a obsługi-
wałem dla PAP i „Polityki” trzy pierw-
sze wizyty, nigdy polskim prezyden-
tom nie towarzyszył

wysłannik Kremla.

Rosjanie mieli problem z wzięciem

odpowiedzialności za zbrodnię
i z prawnym sposobem jej kwalifiko-
wania. Najchętniej nie rozmawialiby
o tym w ogóle, a dla polskich polity-
ków udawanie, że nic się w Katyniu nie
stało, było czymś nie do pomyślenia.
Teczka Katynia założona przez Stalina
ciągle jest dla archiwistów i historyków
niedostępna. Zawiera kopertę z kilko-
ma pociskami produkcji niemieckiej
znalezionymi na miejscu egzekucji, co
chciano przedstawić jako dowód
sprawstwa niemieckiego. Wykrył to
profesor Jerzy Pomianowski, znakomi-
ty znawca i tłumacz literatury rosyj-
skiej, przede wszystkim Izaaka Babla
i Aleksandra Sołżenicyna. Podczas wi-
zyty prezydenta Wałęsy doszło do
znamiennego incydentu po tym, jak
piszący te słowa usłyszał na brzeżku
lasu od jakiegoś miejscowego chłopi-
ny mnącego ze zdenerwowania kasz-
kiet w ręce, że „wy tu mówicie ciągle
o oficerach, a ilu cywilów zabito, a ilu
innych cudzoziemców. Ja wiem, kto
zabijał, bo mieszkają tu koło mnie na
dobrych emeryturach i włos im z gło-
wy nie spadł. Podszedłem wtedy do
ołtarza, przy którym pułkownik Rodzie-
wicz, w mundurze oficerskim Armii Ra-

dzieckiej, czytał lekcję, a słuchał jej na
kolanach Lech Wałęsa i Stanisław Cio-
sek, ówczesny ambasador RP w Mo-
skwie. Przyprowadziłem pułkownika
i ambasadora do chłopa w lesie, żeby
im to powtórzył, a sam zawiadomiłem
obecnych na miejscu kolegów z agen-
cji i pism zachodnich. Rodziewicz
zanotował nazwisko i adres chłopiny,
po czym kawalkada samochodów

ruszyła na lotnisko. Moja wołga jecha-
ła na czele, bo nie byłem w kolumnie
oficjalnej, a bałem się spóźnić na sa-
molot. W centrum Smoleńska ruszył
w jej kierunku ciężki samochód bez
numerów i próbował ją staranować.
Nasz kierowca

uciekł między słupami

po chodniku. Za dwa tygodnie je-

stem znowu w Moskwie, dzwonię do
pułkownika Rodziewicza, który był
prokuratorem wojskowym, bo obiecał
mi dla „Polityki” swoją niedokończoną
jeszcze książkę o generale Okulickim.
Jakaś kobieta płacząc, odpowiedzia-
ła, że pułkownik zmarł nagle kilka dni
temu.

O ile wiem, nikt już do tej sprawy nie

wracał i niczego nie próbował wyja-
śnić, a jest znana z kilku polskich pu-
blikacji. Ile jeszcze takich spraw kryją
tajemnice Katynia? Obydwaj premie-

rzy będą tam teraz rozmawiać. Czy
Putin wie wszystko i chciałby coś pol-
skiej stronie przekazać, czy starym
zwyczajem skończy się na wspólnym
nabożeństwie? Do Katynia wybiera
się także prezydent Lech Kaczyński.
Powiedział to wyraźnie. Ale uroczysto-
ści mają się odbywać bez udziału pre-
zydenta Miedwiediewa, czyli bez pre-
zydentów. Poprzednicy pana prezy-
denta Kaczyńskiego mieli zaprosze-
nia od głów państwa do złożenia ofi-
cjalnej wizycie w Rosji. Jak protokół
rozwiąże problem podróży Lecha Ka-
czyńskiego? On to chyba powiedział
po Westerplatte, że uroczystości były
przez rząd Tuska źle przygotowane
i że skoro Putin nie przeprosił za wkro-
czenie wojsk radzieckich we wrześniu

do Polski, to nie wiadomo, po co przy-
jechał. Dyplomacja to jest sztuka

unikania konfliktów.

Jeśli się już obcego premiera zapro-

siło, to nie należy pytać jeszcze
podczas jego pobytu, czy w dzień
później, co on tutaj robi, bo na zasa-
dzie wzajemności może teraz ktoś za-
pytać w Rosji, co Kaczyński na własną
rękę robi w Katyniu.

Sprawa jest tym bardziej zawikłana,

że niemal w tym samym czasie, kiedy
mówiono o wizycie Donalda Tuska,
prezydent Miedwiediew ogłosił nową
doktrynę wojenną Rosji, która de fac-
to
jest starą doktryną wojenną Rosji.
Mowa w niej, że Rosja może użyć bro-
ni jądrowej, jeśli napadną na jej teryto-
rium wojska konwencjonalne. Wojska
konwencjonalne to armia któregoś z
sąsiadów Rosji. Którego? Finlandii,
Estonii, Polski, Białorusi, Chin, Korei

Północnej? Nie. Mowa o drogiej sercu
pana prezydenta Kaczyńskiego Gru-
zji, którą oskarżano już nie bez racji
o czynną napaść na rejony przygra-
niczne. Czy Rosja chciałaby użyć tak-
tycznej broni jądrowej przeciwko Gru-
zji, kiedy normalna bomba atomowa
w rejonie górskim nie spowoduje du-
żych zniszczeń, chyba tylko w przyro-
dzie, to inna sprawa. Ale doktryna mó-
wi też o użyciu broni atomowej prze-
ciwko krajom rozszerzającym sojusz
na Wschód. Rosjanom nie przychodzi
do głowy wstąpienie do NATO, bo
musieliby oddać

swoje siły jądrowe

pod wspólne dowództwo, a tego

nie zrobią. A przecież to m.in. prezy-

dent Kaczyński zabiegał o przyłącze-
nie Gruzji do NATO. Co więc teraz
zrobi? Uda, że nowej doktryny Rosji
nie ma, czy oskarży MSZ o bierność?
Czy nie lepiej prowadzić rozmowy
między tymi, co chcą rozmawiać,
a nie tymi, którzy straszą? Rosja mo-
że nas nastraszyć, natomiast nas się
nie boi – ani naszych sił zbrojnych,
ani prezydenta, ani tym bardziej głów-
nej partii opozycyjnej. Po co nam
więc taka niezręczność i to w świętym
dla polskiej pamięci miejscu histo-
rycznym? Tymczasem poza zapro-
szeniem premiera Tuska mowa jest
też o obchodach zwycięstwa nad fa-
szyzmem. Rosjanie świętują rocznicę
9 maja. Zaprosili polskie oddziały do
wspólnej defilady w Moskwie. I co na
to odpowiemy?

KRZYSZTOF MROZIEWICZ

komentator „Polityki”

Krzysztof Mroziewicz specjalnie
dla czytelników PERYSKOPU

Putin i Katyń

Władimir Putin spotkał się z Donaldem Tuskiem w ubiegłym roku na sopocki molo.
I jest ciąg dalszy...

Fot. East News

(S

J

. Rolke-F

orum

Rosja
Polska

ANGORA – PERYSKOP nr 8 (21 II 2010)

a0872-73 PERYSKOP.qxd 2010-02-13 14:16 Page 3

background image

CZYSTE PRZYPADKI?

74

ANGORA – PERYSKOP nr 8 (21 II 2010)

Wigilijny poranek, 24 grudnia

2009 roku rozpoczął się w rodzi-
nie Hermanstorferów w Colorado
Springs bardzo nerwowo. Dwa ty-
godnie przed terminem porodu
33-letniej Tracy zaczęły od-
chodzić wody. Mike Hermanstor-
fer, nie zwlekając, zawiózł żonę
do szpitala. Została przyjęta, lecz
musiała czekać, aż zwolni się sa-
la porodowa.

Kobieta czuła się coraz gorzej

– odczuwała nieustający ból, bardzo
pobladła. Mike pocieszał ją i uspo-
kajał, jak umiał najlepiej, ale dopiero
gdy dostała zastrzyk, skurcze stały
się mniej dokuczliwe, a na policzki
wrócił

delikatny rumieniec.

Tracy odzyskała też uśmiech i na-

dzieję, że wkrótce zajmą się nią gi-
nekolodzy. Teraz to ona próbowała
wesprzeć męża. W pewnym mo-
mencie, niemal w pół słowa, prze-
stała oddychać.

Wyglądała tak, jakby nagle zapa-

dła w sen. Chwilę potem jej ręka opa-
dła bezwładnie. Zaniepokojony Mike
potrząsnął żoną, ale nie zareagowa-
ła. Położył swoją dłoń na jej czole
– było zimne. Wystraszony już nie
na żarty pobiegł szukać pomocy.

Zanim lekarze dotarli do nieprzy-

tomnej Tracy, jej cera zdążyła przy-
brać kolor popiołu. Umierała. Na-
tychmiast ją zaintubowali i przez dłu-
gie, ciągnące się

jak wieczność

minuty robili masaż serca. Nieste-

ty, bez efektu. W końcu dali za wy-
graną. Mike Hermastorfer usłyszał:
Bardzo nam przykro. Zrobiliśmy, co
było w naszej mocy. Dla pańskiej żo-
ny nie ma już żadnej nadziei. Teraz,
przede wszystkim, musimy się zająć
ratowaniem pana dziecka.
Nadal
trzymałem Tracy za rękę
– wspomi-
nał później Mike Hermanstorfer.
Była zimna jak lód. Powoli dociera-
ło do mnie, że straciłem, co miałem
najdroższego. Całe moje życie legło
w gruzach.

Nieprzytomną, a w zasadzie – jak

wszystko na to wskazywało – już
martwą Tracy Hermanstorfer po-

spiesznie przewieziono na salę ope-
racyjną.

Chirurg, nie aplikując żadnego

środka znieczulającego, dokonał
cesarskiego cięcia. Po chwili wyjął
drobne,

bezwładne ciałko.

Dziecko ani nie krzyknęło, ani nie

zapłakało. Lekarz nie miał wątpliwo-
ści: – Zawał serca jego matki spra-
wił, że zbyt długo było pozbawione
dopływu krwi i tlenu. Nie żyje
. Oddał
martwe maleństwo w ręce ojca.

Dla Mike’a kontakt z nierucho-

mym, niemym noworodkiem był ko-
lejnym bolesnym wstrząsem. Tak
bardzo czekali z Tracy na te narodzi-
ny. Miały być jednym z najszczęśliw-
szych zdarzeń w ich życiu, a zamie-
niły się w niewyobrażalny koszmar.
Jednak, choć zrozpaczony i zrezy-
gnowany, z miłością przytulał do sie-
bie martwe dzieciątko. I nagle po-
czuł, że coś porusza się pod jego rę-
ką, a w następnej sekundzie ponurą
ciszę przerwał długi krzyk. Noworo-
dek ocknął się z letargu i wciągnął
do płuc haust powietrza.

Wszyscy obecni zamarli ze zdu-

mienia. Jakby tego było mało, nie-

mal w tym samym momencie stali
się świadkami kolejnego nadzwy-
czajnego zdarzenia. Ze stołu opera-
cyjnego dobiegło przeciągłe sycze-
nie, a następnie odgłos

ciężkiego oddychania.

Serce Tracy, które zatrzymało się

na kilka minut, znów zaczęło bić.
Pielęgniarka sprawdziła jej tętno.
Było wyraźne, coraz bardziej mia-
rowe.

28 grudnia 2009 roku Mike, Tracy

i noworodek – zdrowi i szczęśliwi
– wrócili do swego domu na peryfe-
riach Colorado Springs. Tracy nie
pamiętała niczego z pięciu minut,
gdy była „martwa”. – Czułam się tak,
jakbym spała
– zbywa krótko pytania
ciekawskich. Jeszcze bardziej za-
kłopotani i zdezorientowani są leka-
rze: – Przeprowadziliśmy całą serię
badań, ale nie znaleźliśmy niczego,
co pozwoliłoby wyjaśnić fenomen te-
go podwójnego zmartwychwstania
przyznają. – Trudno go zrozumieć
nawet naukowcom, ale wygląda to
tak, jakby matka – mimo ustania akcji
serca – czuła, że jej dziecko żyje
i potrzebuje jej pomocy.

– To był cud. Cud Bożego Naro-

dzenia – nie ma wątpliwości Mike
Hermanstorfer.

DANUTA WRONISZEWSKA

Na podst.: CBS News, Fox News

Cud Bożego Narodzenia

USA

Można by powiedzieć, że to
była miłość od pierwszego
wejrzenia. Jednak nie taka,
jaka przytrafia się w ułamku
sekundy na przyjęciu,
w barze czy na zakupach
w sklepie za rogiem.

Przypadek sprawił, że mieszkali

zaledwie 60 kilometrów od siebie
– to znaczy, zanim on poleciał
do Afganistanu. 44-letni Matthew
Howard mieszkał w San Antonio,
a dziewięć lat młodsza od niego
Lanessa Lawrence w New Braun-
fels w Teksasie. – Nigdy nie trzyma-
łem jej za rękę
– mówi mąż. – Nigdy
jej nie pocałowałem. Nigdy nawet
nie przebywałem z nią w jednym
pokoju.

Okazuje, że to nie ma najmniej-

szego znaczenia. Ceremonia ślubna

nie była długa. Pan młody – będący
w Bagram w otoczeniu przyjaciół
z jednostki – i panna młoda – prze-
bywająca we własnym domu – za-
warli związek małżeński online
za pomocą

komunikatora

internetowego

Skype oraz programu do wideo-

konferencji. Ślubu udzielił kapelan
– kapitan lotnictwa Jonathan Run-
nels – który za pośrednictwem inter-
netu poprowadził również zajęcia
przygotowujące narzeczoną do mał-
żeństwa. Miał on świadomość, że
uroczystość będzie niecodzienna.
– Tak czy inaczej, Bóg akceptuje ich
związek – mówi. Z punktu widzenia
prawa małżeństwo jest ważne. Pani
Lawrence udała się do właściwego
amerykańskiego sądu i zgłosiła za-
warcie związku małżeńskiego z nie-
obecnym Howardem. Takie rozwią-
zanie było możliwe, gdyż mąż
uczestniczy w zagranicznej misji
wojskowej.

Para nie przebywa na jednym

kontynencie i po raz pierwszy spo-
tka się dopiero w kwietniu, ale

z ust małżonków padło sakramen-
talne „tak”. Panna młoda miała
coś starego (pierścionek babci),
coś nowego (złoty naszyjnik), coś
pożyczonego (perłową bransolet-
kę teściowej) i coś niebieskiego
(jedną białą gwiazdkę na niebie-
skim tle, którą Howard wyciął ze
starej amerykańskiej flagi i jej
przysłał). – Przedstawiam państwa
Matthew i Lanessę Howard
– ogło-
sił Runnels.

W Afganistanie był wieczór, więc

pan młody i jego przyjaciele wznieśli

toast weselny

piwem. W Teksasie zaś było rano

– panna młoda otworzyła butelkę
szampana i poczęstowała nim świe-
żo upieczonych teściów oraz młod-
szego brata Howarda i jego żonę
– Marka i Tame Howardów z Byrant
w stanie Arkansas.

Oto współczesna historia o woj-

nie i miłości, która zaczęła się
od komputera, klawiatury i nie-
oczekiwanej wiadomości. – To czy-
sty przypadek. Nie umiem tego wy-
tłumaczyć
– mówi Howard. Oboje
doskonale pamiętają dzień, w któ-

rym się poznali – to był 24 wrze-
śnia. Od tego czasu spędzili
800 godzin, odbywając wideokon-
ferencje za pomocą Skype’a.

– Pewnego dnia sprawdzałem

e-mail i była tam wiadomość z por-
talu randkowego Match.com, taka
reklama
– opowiada. – Nudziłem
się, więc przeczytałem i postanowi-
łem zamieścić na tej stronie swój
profil… Kiedy trafiłem na jej ogło-
szenie, od razu wiedziałem, że to ta
jedyna. Spodobały mi się jej oczy
i uśmiech. To było takie naturalne
– tłumaczy. – A kiedy zacząłem
z nią rozmawiać przez internet…
Była taka ironiczna… Mądrala… Ja
jestem taki sam. Trafił swój na swe-
go. To było fajne. Dobrze nam się
rozmawiało. Ona powie to samo
.

Zarówno Howard, jak i Lawrence

byli już wcześniej dwukrotnie
w związkach małżeńskich, ale za-
kończyły się one rozwodami. Jed-
nak wcale ich to nie martwi. Mó-
wią, że są ze sobą całkowicie
szczerzy, więc nie mają powodów
do obaw. Oboje są chrześcijanami
i nie pomyśleliby o przedmałżeń-
skim seksie – nawet gdyby był
możliwy. – Chcę, żeby wszystko
było jak należy
– mówi Howard.
(as)

SIG CHRISTENSON

Na podst.: SMH, 2010

Marzą o pierwszym pocałunku

Małżonkowie ze Skype’a

USA

a0874-75 PERYSKOP.qxd 2010-02-13 14:14 Page 2

background image

SPÓR O TANIEC

75

ANGORA – PERYSKOP nr 8 (21 II 2010)

Kiedy zabrzmi wystukiwany na bę-

benkach rytm samby, Julia zaczyna
tańczyć. Wtedy dziewczynka zmie-
nia się nie do poznania. – Julia
uwielbia publiczność
– gwarantuje
jej matka, policjantka, Monika Lira.
Im więcej osób ją ogląda, tym pew-
niej się czuje
.

Mała Julia tańczy w niedzielę 14 lute-

go przed największą w swoim życiu pu-
blicznością: prawie stu tysiącami osób
zgromadzonych na Sambodromie w Rio
de Janeiro i dziesiątkami milionów tele-
widzów w całej Brazylii. Właśnie z powo-
du tego występu mała tancerka znalazła
się w centrum polemiki. Córka Marca Li-
ry, prezesa szkoły samby Unidos do Vira-
douro,
została wybrana na królową sek-
cji rytmicznej, obejmując jedną z najważ-
niejszych i najbardziej widowiskowych
ról brazylijskiego karnawału.

Właściwie wywiązująca się ze swo-

ich obowiązków królowa

sekcji rytmicznej

to połowa sukcesu szkoły samby

w karnawałowym konkursie. Muza walą-
cych w bębny mężczyzn tańczy przed
dziesiątkami muzyków, przyciągając
oczy widzów, obiektywy kamer i ocenia-
jące spojrzenia jurorów. Szkoła z półmi-
lionowego miasta Niteroi w stanie Rio de
Janeiro poszukiwała nowej królowej od
listopada 2009 roku. Bezskutecznie.
W czasie jednej z prób, szef szkoły, Mar-
co Lira, wstawił siedmioletnią córkę
w miejsce brakującej królowej. – Z po-
czątku dla zabawy
– utrzymuje Marco.
Kiedy jednak zatańczyła jak profesjona-
listka, nie mieliśmy wątpliwości, kto
w tym roku zajmie miejsce na czele gru-
py perkusistów
. Prezes Lira ogłosił, że
Viradouro ma już królową karnawału ro-
ku 2010, małoletnią Julię Lirę. Wtedy do
sprawy włączył się Stanowy Komitet
Ochrony Praw Dziecka.

– Nie mamy absolutnie żadnych za-

strzeżeń do tego, żeby dzieci pod opie-
ką rodziców wzięły udział w zabawie kar-
nawałowej
– zapewnia Carlos Nicode-
mus, przewodniczący Komitetu Ochro-
ny Praw Dziecka. – Nie zgadzamy się
jednak na eksponowanie dziecięcej sek-
sualności przed wielomilionową publicz-
nością. Małoletnia w roli królowej karna-
wału dla dorosłych to jeszcze jeden

aspekt seksualnego wykorzystywania
dzieci i młodzieży. W dorosłym karnawa-
le muzyka i seksapil tancerek są przed-
miotami negocjacji handlowych, a to nie
jest świat dla małego dziecka
– twierdzi
adwokat Nicodemus. Komitet natych-
miast zawiadomił prokuraturę o możli-

wości popełnienia nadużyć wobec
dziecka i zażądał od

władz sądowniczych

kategorycznego zakazu wystawienia

Julii w roli królowej sekcji rytmicznej
szkoły Viradouro. Rodzice dziewczynki
zapewniają, że Julia w żadnym wypad-
ku nie wystąpi w seksownym bikini,
tylko w kostiumie odpowiednim dla
siedmiolatki. – Jestem jej matką – dowo-
dzi pierwsza dama szkoły samby Moni-
ka Lira – a więc osobą najbardziej zain-
teresowaną tym, żeby córka wyglądała
przyzwoicie i czuła się szczęśliwa
w chwili występu. Zamierzam wysłać
karnawałowy kostium Julii do Komitetu
Ochrony Praw Dziecka i zaakceptuję
wszystkie sugestie obrońców praw
dziecka
– dodaje pojednawczym tonem.
Dla Marca Liry uwagi Nicodemusa gra-
niczą z absurdem. – Jeżeli dorosły facet,
patrząc na siedmiolatkę, ma skojarzenia
natury seksualnej, to powinien zostać
poddany leczeniu psychiatrycznemu

twierdzi z przekonaniem. – Adwokaci
chcą zniszczyć nasz karnawał
– konty-
nuuje. – Musimy walczyć o to, żeby dzie-
ci występowały w szkołach samby.
Chcemy zainteresować karnawałem naj-
młodszą publiczność. Dzieci są przy-
szłością karnawału, jego aktorami i wi-
dzami za 10 i 20 lat –
polemizuje ze sta-
nowiskiem komitetu Lira.

Zdania specjalistów są podzielone.

Psychopedagog z kliniki rozwoju Elite
Silvia Amaral popiera uczestnictwo ma-
łych tancerek i tancerzy w karnawało-
wym korowodzie. – Nigdy jednak nie
zgodzę się z pomysłem, żeby małemu
dziecku powierzyć rolę zarezerwowaną
dla dorosłej kobiety
– uściśla swój punkt
widzenia. – Jeżeli będzie ubrana odpo-
wiednio do swojego wieku, a zamiast

zmysłowo kręcić biodrami, zatańczy jak
dziecko, to nie widzę przeszkód
. Ktoś
musi ją też przygotować na kontakt z me-
diami –
dodaje Amaral. – Nie istnieje
samba bez kręcenia pupą –
komentuje
jej wypowiedź socjolog dziecięcy Ceres
Araujo – ani nie ma miejsca w karnawa-
łowym show dla dzieciaków w dresach!
Dziecko powinno mieć swoje własne
miejsce, bawić się w otoczeniu rówieśni-
ków, a nie wśród dorosłych
. Na co cały
nasz trud w zwalczaniu pedofilii, skoro
sami rodzice eksponują własne dzieci
w taki sposób? Zdecydowanie jest to
bardzo zły pomysł, który zagraża harmo-
nijnemu rozwojowi dziecka. Jeżeli rodzi-
ce nie są zainteresowani chronieniem
dziecka przed złymi wpływami, to musi
to zrobić państwo –
dodaje kategorycz-
nie Araujo.

Julia uczęszcza do szkoły samby od

drugiego roku życia, odkąd jej ojciec
przejął kierownictwo tego przedsiębior-
stwa. Od tamtej pory, każdego roku to-
warzyszy ojcu w paradzie karnawałowej.

W czasie sobotnich prób wchodzi na

scenę, kręci biodrami i posyła całuski
muzykom z orkiestry. Wszyscy ją kocha-
ją. W domu także nie przestaje tańczyć.
Szalenie lubi telenowele, w których po-
kazuje się tańczące dziewczęta. Właśnie
z telewizji uczyła się pierwszych kroków.
Patrzyliśmy z mężem, jak pląsa po sa-
lonie
– opowiada Monika Lara – i marzy-
liśmy o tym, żeby kiedyś stanęła na cze-
le orkiestry perkusistów. Julia urodziła
się, żeby tańczyć. Nasze marzenia tak
szybko się spełniły
.

W najnowszej historii karnawału nie-

pełnoletnie dziewczęta zajmowały już
miejsce królowej sekcji rytmicznej.
12-letnia Raissa de Oliveira była królo-
wą szkoły Beija-Flor w 2003 roku. Rok
później szkoła Tradiç

~

ao powierzyła tę

rolę również dwunastolatce Rafaeli Na-
scimento. Jednak zwykle o koronę kró-
lowej toczy się otwarta wojna między
dojrzałymi kobietami, profesjonalnymi
modelkami, aktorkami i piosenkarkami.
Rynek rozrywki nie zna miłosierdzia, tu
nie chodzi o zabawę, tylko o duży biz-
nes
– powtarza po raz kolejny Carlos
Nicodemus. – Królowa musi być atrak-
cyjna dla publiczności i dla muzyków,
którzy z jej tańca czerpią inspirację do
wybijania rytmu. W brazylijskim karna-
wale królowa perkusistów od zawsze
była symbolem erotyzmu
– kontynuuje.
Wystarczy zobaczyć, kto w ostatnich
latach zajmował to miejsce
. Nicodemus
wymienia symbol seksu, modelkę Lu-
mę de Oliveira, i czarną perłę brazylij-
skiego

kina i telenoweli

Julianę Paes. Adwokat podkreśla, że

obie pozowały wielokrotnie do mę-
skich czasopism. – Poza tym nikt nie
może zmusić dziecka do tak ciężkiej
pracy
– utrzymuje Nicodemus. – Królo-
wa samby musi dać z siebie wszystko,
tańcząc przed publicznością przez 90
długich minut. Z kolei konkurs szkół
samby trwa przez całą noc, aż do białe-
go rana
– przypomina adwokat. – Tego
rodzaju wykorzystywanie dzieci jest ka-
ralne.

Według rodziców, Julia nie ma poję-

cia o całej tej polemice. Twierdzą, że
odkąd Komitet Ochrony Praw Dziecka
zainteresował się sprawą, nie pozwala-
ją córce oglądać telewizji i nie rozma-
wiają z nią o karnawale. Monika i Mar-
co skarżą się jednak, że nie zawsze
skutecznie potrafią ochronić Julię
przed wścibskimi reporterami. Pomimo
wrodzonej wstydliwości dziewczynka
chętnie rozmawia z dziennikarzami.
Czy będę w telewizji? – zapytała jed-
nego z nich, patrząc prosto w kamerę.
Ostatecznie jest przecież królową.

JAREK JEŹDZIKOWSKI

Na podst.: O Globo

Z ostatniej chwili: Sąd Rodzinny

w Rio de Janeiro wyraził zgodę na
udział dziewczynki w karnawale.

Julia Lira ma siedem lat i jest bardzo
wstydliwym dzieckiem. Wciąż jeszcze
chowa się za plecami taty, gdy zbliży się
ktoś nieznajomy.

Królowa samby

Brazylia

Julia uczęszcza do szkoły samby od drugiego roku życia

Fot. AP/Agencja Gazeta

a0874-75 PERYSKOP.qxd 2010-02-13 14:14 Page 3

background image

STYL ŻYCIA

76

ANGORA – PERYSKOP nr 8 (21 II 2010)

O te średniowieczne, stalowe na-

dal spierają się historycy. Czy na-
prawdę były wtedy stosowane? Jed-
no jest pewne – w tym stuleciu po-
wstały pasy cnoty i to zdecydowanie
ulepszone.

Grupa szwedzkich nastolatek za-

projektowała pas, który ma powstrzy-
mać gwałcicieli. – To jakby odwrócony
pas cnoty
– powiedziała agencji AFP
jedna z jego projektantek, 19-letnia
Nadja Björk. Odwrócony, bo nosząca
go kobieta

będzie kontrolowała

zamiast być kontrolowaną. Klamra

pasa ma zasuwkę, którą można otwo-
rzyć po przejściu labiryntu i trafieniu
w odpowiednią pozycję zamka. – Aby
ten pas otworzyć, trzeba użyć dwóch
rąk. Gwałciciel nie będzie mógł trzy-
mać kobiety i jednocześnie otwierać
zamek. Poza tym, by go odblokować,

potrzeba sporo czasu – mówi Björk.
Ten nietuzinkowy produkt powstał
w ramach projektu w jednej ze
szwedzkich szkół średnich. Licealistki
sprzedały już w swoim kraju 300 pa-
sów po 150 koron (ok. 60 złotych) za
sztukę. Nadja Björk i jedna z jej koleża-
nek planują rozpocząć masową pro-
dukcję.

Dalej w tworzeniu pułapki na gwałci-

cieli posunęła się pewna rozwścieczo-
na niemocą swojego rządu mieszkan-
ka RPA. Przyrząd – umieszczany jak
tampon – ma chronić kobiety, wbijając
się w męskiego członka. Istotnie
w Afryce Południowej kobiety nadzwy-
czaj często padają ofiarami gwałtu,
a władze tego kraju nie radzą sobie
z przeciwdziałaniem tym przestęp-
stwom. Oburzone tym stanem rzeczy
aktywistki doprowadziły do tego, że
w aptekach i marketach w RPA sprze-
dawany jest Rape-aXe – kondom anty-
gwałtowy. Jednak nie wszystkie kobie-
ty zachwyciły się tym nowym „tampo-
nem”. Kierująca kampanią przeciwko
gwałcicielom Charlene Smith powie-

działa: – To przyrząd rodem ze średnio-
wiecza, bazujący na nienawiści do
mężczyzn i dowodzący niezrozumienia
natury gwałtu i przemocy wobec kobiet
w społeczeństwie. To okropne, mściwe
i obrzydliwe. Kobieta, która to wymyśli-
ła, potrzebuje pomocy.

Noszony jak tampon przyrząd, który

opatentowała Sonette Ehlers, jest pu-
sty w środku. No, prawie pusty. Znaj-
dują się w nim ostre,

maleńkie haczyki.

Nie trzeba dużej wyobraźni, aby

przewidzieć, co stanie się w przypadku
próby gwałtu. Projektantka dodaje, że
nie ma możliwości usunięcia tej „na-
szpikowanej haczykami pułapki” bez
interwencji lekarza. – Musimy coś zro-
bić, żeby się ochronić. Nawet gdyby to
nie powstrzymało faceta przed gwał-
tem, to na pewno pomoże go później
zidentyfikować i skazać –
stwierdziła
Ehlers na łamach „Johannesburg
Star”
. Z kolei Lisa Vetten z Centrum Ba-
dania Przemocy i Pojednania w Johan-
nesburgu powiedziała: – To jakby po-

wrót do czasów, kiedy kobiety były
zmuszane do noszenia pasów cnoty. To
przerażająca myśl, że kobiety muszą
przystosowywać się do gwałtu.

Niektóre kobiece organizacje na-

zwały Afrykę Południową światową
stolicą gwałtu. Według szacunków,
rocznie w RPA gwałconych jest
1,69 miliona kobiet, ale co roku zgła-
szane jest tylko 52 tysiące przypad-
ków. – Ponad 40 procent z tych ofiar
stanowią dzieci –
dodaje Charlene
Smith. Moderatorka radiowego talk-
-show w RPA – Jenny Crwys-William,
określiła Rape-aXe „wyjątkowo niepo-
kojącym”. Jego używanie będzie do-
wodzić, że społeczeństwo zaakcepto-
wało gwałt jako rzeczywistość

dnia powszedniego.

– Potrzebujemy więcej policji, bar-

dziej wrażliwej policji, która będzie re-
agowała na gwałty. Gdy więcej gwałci-
cieli trafi za kratki, wtedy spadnie też
liczba gwałtów –
mówiła radiosłucha-
czom Crwys-William. Ci z kolei krytyko-
wali rząd za chowanie głowy w piasek
i akceptowanie rosnącej w kraju epide-
mii HIV/Aids. Rape-aXe skrytykowała
nawet jedna z ofiar gwałtu: – On zwięk-
szy zagrożenie kobiet, które w czasie
gwałtu i tak są już w dużym niebezpie-
czeństwie
. (pku)

Na podst.: The Times, The Local

Co roku w RPA gwałcone są prawie dwa miliony kobiet

Pasy cnoty XXI wieku

RPA

Zgłosiły się setki chętnych męż-

czyzn. Oceniane będą nie tylko
wygląd i umiejętności, ale także
walory duchowe i intelektualne
kandydatów.

Na zachodzie, na pustyni w Neva-

dzie znajduje się dom publiczny. Ni-
by nic niezwykłego. Jednak skrom-
ny z zewnątrz, drewniany przybytek
ma w niedalekiej przyszłości służyć
nie jako miejsce uciech dla męż-
czyzn, lecz dla kobiet. Jego właści-
ciele chcą także

słabszej płci

umożliwić dostęp do płatnej miło-

ści. Zanosi się na małą rewolucję
obyczajową w pruderyjnej Ameryce.

– Prostytucja to najstarszy zawód

świata. Najwyższy czas, by dostoso-
wać ją do współczesnych wymogów
mówi Jim Davis, emerytowany ar-
chitekt oraz właściciel przybytku.
Od 17 lat 78-letni Jim prowadzi wraz

z żoną Bobbi „Shady Lady Ranch”
– dom publiczny na pustyni. Mał-
żeństwo Davisów chce iść z postę-
pem. Ich erotyczne ranczo byłoby
pierwszym tego typu przybytkiem
w USA, gdzie mężczyźni legalnie
oferowaliby seksualne usługi. Do
pracy zgłosiły się setki chętnych
kandydatów.

– To był pomysł mojej żony, a ja

się zgodziłem – mówi Jim. – Nie ma-
my pojęcia, czy to się przyjmie, ale
chcemy spróbowa
ć. Właściciele ran-
cza ogłosili casting. – Wśród ubiega-
jących się o pracę znalazły się mę-
skie gwiazdy porno oraz byli ochro-
niarze –
relacjonuje 55-letnia Bobbi.
Przy wyborze kandydatów będą
brane pod uwagę nie tylko atrakcyj-
ny wygląd i seksualne umiejętności,
ale także wdzięk, intelekt i osobo-
wość. Bobbi uważa, że

idealny kandydat

powinien mieć poczucie humoru,

by „w porę zareagować śmiechem,
jeżeli dama opowie dowcip”. Bardzo
ważne jest też, by kandydaci byli he-

teroseksualni i wiedzieli, co się po-
doba kobietom. Nie można wyklu-
czyć jednak, że nie będą przyciąga-
li także męskiej klienteli.

Małżeństwo Davisów ma pewne

wątpliwości. Nie wiadomo, czy inte-
res się rozwinie i jaka będzie nowa
klientela przybytku. – Do końca
stycznia pracę podejmą najpierw
dwaj mężczyźni i wtedy będzie wia-
domo, czy jest zapotrzebowanie
– mówią właściciele rancza.

Położone na uboczu „Shady La-

dy Ranch” nie jest miejscem, gdzie
dzieją się przełomowe wydarzenia.
Najbliższe duże miasto Las Vegas
jest oddalone o 250 km. Ale przed-
sięwzięcie Davisów wzbudziło sen-
sację. Prowadzi ono do małej rewo-
lucji obyczajów, gdyż nigdzie in-
dziej na terenie Stanów nie wystę-
puje legalna, męska prostytucja.
Nevada jest jedynym spośród
50 amerykańskich stanów, gdzie
oficjalnie dopuszcza się prostytu-
cję. W 2005 roku hollywoodzka wła-
ścicielka domów publicznych, He-
idi Fleiss, podjęła próbę otwarcia

pierwszego męskiego przybytku
w Nevadzie. Nie udało się. Małżeń-
stwo Davisów przeforsowało po-
mysł po długich i cierpliwych nego-
cjacjach z władzami. Na początku
stycznia nadeszło oficjalne pozwo-
lenie, w którym zawarte są warunki,
jakie muszą spełniać

pracownicy rancza.

Będą musieli się np. regularnie

badać u urologa. Od dawna w Neva-
dzie obowiązują okresowe badania
ginekologiczne dla kobiet, pracują-
cych w licznych w tym stanie ran-
czach miłości.

Formalności zostały pozytywnie

załatwione, teraz brakuje tylko klien-
tek. Wśród ekspertów w tej branży
zdania są podzielone. Dennis Hof,
właściciel domu publicznego
„Moonlite Bunny Ranch”, jest scep-
tyczny. Nie wierzy, że wiele szano-
wanych kobiet pokona tak daleką
drogę przez pustynię, by zakoszto-
wać kilku godzin płatnej miłości.
Za rok będziemy się z tego wszy-
scy śmiać
– przepowiada. Całkiem
innego zdania jest osiadły w Los
Angeles aktor Les Brandt, który
w 2005 roku bardzo popierał upadły
projekt Heidi Fleiss. – Są kobiety,
a nawet jest ich spora liczba, które
chcą i potrzebują takiej opcji –
twier-
dzi aktor. – Niektóre z nich muszą
płacić nawet za okazywaną im zwy-
kłą, ludzką sympatię.
(ls)

Na podst.: Welt Online

W pruderyjnej Ameryce powstaje dom publiczny dla kobiet. Jego
właściciele chcą iść z postępem. Ogłosili casting na nowe
miejsca pracy

Mała rewolucja obyczajów

USA

a0876-77 PERYSKOP.qxd 2010-02-13 14:13 Page 2

background image

BEZ SKRUPUŁÓW

77

ANGORA – PERYSKOP nr 8 (21 II 2010)

Wojna cieni ma swoje prawa. Eks-

plodują bomby, statki toną, a ludzie
giną w tajemniczych okoliczno-
ściach. Jednak za ciosy, które pada-
ją w czasie sekretnej walki pomiędzy
Izraelem, Iranem i organizacjami, ta-
kimi jak Mossad czy Hezbollah, nikt
nie chce brać odpowiedzialności.

Wszystko dzieje się jak w dobrym

kryminale: jedynie kilka osób zna regu-
ły gry i przesuwa pionki. Obserwatorzy
mogą tylko spekulować. Jednym
z tych graczy był Mahmoud al-Mab-
houh, jeden z szefów Hamasu. Znale-
ziono martwego w hotelu w Dubaju kil-
ka dni temu. Ta śmierć mogłaby pozo-
stać niezauważona, gdyby nie Hamas,
który publicznie oskarżył Izrael o jej
dokonanie.

Mossad oczywiście nie przyznał się

do winy, ale też nie zaprzeczył swemu
udziałowi w tej akcji. Podobnie rzecz
się miała

z zabójstwem

syryjskiego generała Mohammeda

Sulejmana. Ten bliski współpracownik
Bachara El Assada został zastrzelony
w sierpniu zeszłego roku w swojej willi
w Rimal al-Zahabiyeh, luksusowej wy-
poczynkowej miejscowości położonej
na północ od syryjskiego miasta Tar-
tus. Temu alawicie, członkowi tej samej
religijnej mniejszości co Assad, zostały
powierzone liczne tajne dokumenty
– zawierające między innymi projekty
sekretnych programów badawczych
syryjskiego reżimu. Miał być odpowie-
dzialny między innymi za wyposażenie
libańskich jednostek Hamasu.

Nikt się nie przyznał do zabójstwa

Imada Moughniyeha, szefa jednej
z gałęzi Hezbollahu – arcymistrza w za-
machach typu samochód-pułapka
i porywaniu zakładników. Został za-
mordowany – nomen omen – w eks-
plozji samochodu w Damaszku w lu-
tym 2008 roku. Tajemnicza pozostaje
też śmierć dwóch członków Hamasu,
zamordowanych w wyniku eksplozji
samochodu-pułapki przed biurem
przedstawiciela organizacji Oussama
Hamdane 27 grudnia 2009 na przed-
mieściach Bejrutu. Nikt nie przyznał się
też do śmierci irańskiego eksperta od
energii atomowej Massouda Ali Mo-
hammeda, zabitego w Teheranie w ze-
szłym miesiącu. Te wszystkie niespój-
ne elementy łączą się w zamgloną ca-
łość, z której jednak jasno wynika, że
pomiędzy tymi wszystkimi graczami
toczy się krwawa walka bez skrupułów.
Każdy element jest częścią nowej zim-

nej wojny toczącej się na Dalekim
Wschodzie.

Życie Mahmouda al-Mabhouha

– a przynajmniej to, co z niego znamy
– przypominało to, jakie wiodą dzie-
siątki innych

bojowników Hamasu.

Według Izraela to terroryści i bandy-

ci, zaś dla Palestyńczyków są bojowni-
kami i bohaterami. Ich życie jest życiem
ludzi, którzy nie mają nic do stracenia.
Są skazani na śmierć, żyją tylko dla
swojej sprawy i przez to nie liczą się
z jakimikolwiek zasadami moralnymi.

Mabhouh urodził się w 1960 roku

w obozie dla uchodźców Jabaliya, na
północy Gazy. Z tych właśnie obozów,
zamieszkałych przez Palestyńczyków
wypędzonych ze swoich domów
w momencie powstania Izraela, wywo-
dzili się najbardziej zdeterminowani
palestyńscy aktywiści. Mabhouh był
jednym z nich. W czasie pierwszej inti-
fady był twórcą jednej z gałęzi Hamasu
– Brygad Ezzedine al-Qassam, które
uzbrajały palestyńską gałąź „Bractwa
Muzułmańskiego” – słynnej, tajemnej
organizacji wojskowej. Znany również
pod konspiracyjnym imieniem Abou
Abdullah, organizował porwanie
dwóch izraelskich żołnierzy i uczestni-
czył w przygotowaniach do wielu za-
machów. Pomimo aresztowania udało
mu się zbiec do Egiptu, a później do
Syrii. Pozostał wojownikiem na wygna-
niu i zajął się logistyką. Organizował
wielkie transporty broni dla Hamasu
z Iranu, Chin i Korei Północnej przez
Morze Czerwone, Sudan i Egipt. To
bardzo niebezpieczne zajęcie. Izrael
uważa, że Hamas jest jednostką irań-
ską w Gazie, która ma za zadanie

utrzymać otwarty front na południu kra-
ju, szuka więc wszelkich możliwości na
przecięcie dostaw do tego terytorium.

W zeszłym roku, w czasie trwania

operacji „Płynny ołów”, skierowanej
przeciwko strefie Gazy, kilkanaście
transportowców załadowanych bro-
nią, gotowych do wyjścia w morze,
niespodziewanie… zatonęło w sudań-
skim porcie. Było to dzieło komando-
sów – najprawdopodobniej izrael-
skich. Na sudańskiej pustyni zaatako-
wano też z powietrza konwój ciężaró-
wek. Atakowały izraelskie samoloty,
znajdujące się ponad tysiąc kilome-

trów od swoich baz. Wiele statków na
Morzu Śródziemnym zostało dokład-
nie skontrolowanych. Ostatni z nich
– „Francop”, zatrzymany w okolicach
Cypru w listopadzie 2009 roku, trans-
portował 300 ton broni i amunicji. Po-
mimo tych utrudnień transport broni
idzie pełną parą. Hamas odnawia ar-
senał, chcąc zaopatrzyć się między
innymi w rakiety dalekiego zasięgu,
które mógłby skierować na Tel Awiw.

Mabhouh przyleciał do Dubaju

19 stycznia 2009 roku, by spotkać się
ze swoim irańskim kontaktem właśnie
w sprawie zakupu broni. Był to czło-
wiek ostrożny, podróżujący pod fałszy-
wym nazwiskiem. Zameldował się
w hotelu w pobliżu lotniska – al-Bustan
Rotana i zablokował drzwi krzesłem.
Nie stawił się jednak na umówione
spotkanie. Jego ciało zostało odnale-
zione w pokoju następnego dnia przez
pracowników hotelu. Nic nie wskazy-
wało na brutalną śmierć do tego stop-
nia, że lekarze początkow orzekli jako
przyczynę zgonu zawał serca.

Skandal wybuchł dziewięć dni póź-

niej, gdy Hamas publicznie oskarżył

Mossad o zabójstwo. Według arab-
skich mediów Mabhouh

został sparaliżowany

elektrycznym pistoletem, a później

uduszony poduszką. Według londyń-
skiego „Timesa”, mordercy wstrzyk-
nęli mu raczej jakąś substancję, która
spowodowała zatrzymanie krążenia.
Zabójcy mogli później niepostrzeże-
nie wyjść z hotelu, udać się na pobli-
skie lotnisko i odlecieć w nieznanym
kierunku, posługując się europejskimi
paszportami. – Musiał dobrowolnie
otworzyć drzwi zabójcom
– powiedział
telewizji al-Arabiya pułkownik Dahi
Khalfan, dowodzący śledztwem w Du-
baju. Wspomina się też o tajemniczej
„cudzoziemce”. – Nie wiemy, jaka
miałaby być jej rola, ale podejrzewa-
my, że to właśnie ona mogła przeko-
nać Mabhouha do otwarcia drzwi
– mówią śledczy.

Pomścimy śmierć tego wielkiego

człowieka – powiedział Khaled Me-
chaal, przywódca na uchodźstwie
palestyńskiego ruchu powstańcze-
go, w czasie pogrzebu Mabhouha na
przedmieściach Damaszku. – Mylicie
się, jeśli myślicie, że porzucimy ruch
oporu. Nie spoczniemy, dopóki trwa
okupacja, kolonizacja naszych ziem,
żywieniowa blokada i mur –
mówił
(...).

Szef Hamasu zna lepiej niż ktokol-

wiek metody Mossadu. Scenariusz za-
bójstwa Mabhouha jest podobny do

próby zamachu

przeciwko niemu, przeprowadzonej

w 1997 roku. Jedyną różnicą jest re-
zultat. Mechaal ciągle żyje, a zamach
przeciwko niemu jest jedną z najwięk-
szych porażek Mossadu. W jego przy-
padku zamach polegał na wstrzyknię-
ciu mu do ucha na ulicy tajemniczej
trucizny. Zamachu dokonali izraelscy
agenci, którzy wjechali do Jordanii na
kanadyjskich paszportach. Zamach
zakończył się fiaskiem dzięki ochro-
niarzom Mechaala, którym udało się
zatrzymać dwóch zamachowców.
Sprawa spowodowała poważny kry-
zys dyplomatyczny pomiędzy Jorda-
nią a Izraelem i zaniepokoiła Kanadę.
Zmusiła też Beniamina Nétanjahu,
ówczesnego premiera Izraela, do hu-
manitarnego rozwiązania. Izrael mu-
siał dostarczyć antidotum, które ura-
towało Mechaala. Zwolnił też wielu
członków Mossadu, między innymi
szejka Yassine, historycznego założy-
ciela ruchu. Ówczesny szef Mossadu
– Danny Yatom został zmuszony do
dymisji. Jego miejsce zajął Mechaal.

Jeśli operacja, która kosztowała ży-

cie Mahmouda al-Mabhouh, była rze-
czywiście dziełem Mossadu, izraelska
organizacja tym razem wszystko lepiej
zaplanowała (...). (msz)

ADRIEN JAULMES

© Figaro Syndication 2010

Wojna cieni Mossadu

2.01.10. Cena 1,5 euro

Izrael

Mahmoudego al-Mabhouha, jednego z szefów Hamasu, znaleziono
martwego w hotelu w Dubaju kilka dni temu

Fot. PAP/EPA

a0876-77 PERYSKOP.qxd 2010-02-13 14:13 Page 3

background image

POZNAĆ I ZROZUMIEĆ ŚWIAT

78

ANGORA – PERYSKOP nr 8 (21 II 2010)

W świecie zagrożonym nadmier-

ną emisją dwutlenku węgla, skaże-
niem chemicznym czy nuklear-
nym, zanieczyszczenie środowi-
ska przez chorobotwórcze ekskre-
menty nie budzi wielkiego niepo-
koju. Od czasów londyńskiego
Wielkiego Smrodu (patrz: ramka)
kraje uprzemysłowione wyłożyły
znaczne sumy na oczyszczanie
i asenizację skupisk miejskich.
W krajach rozwijających się lepsze
zrozumienie przyczyn chorób
zmniejszyło strach przed „złym
powietrzem” („malaria”), które
od wieków obarczano odpowie-
dzialnością za różnego rodzaju
epidemie.

Ale coraz szybciej postępująca

urbanizacja pociąga za sobą nowe
niebezpieczeństwo. Duża część popu-
lacji miast mieszka w ruderach:
w slumsach, townships, favelas... Mi-
liard takich osób cierpi z powodu bra-
ku instalacji sanitarnych i ponosi kon-
sekwencje, jakie ta sytuacja niesie dla
ich godności i zdrowia.

Po tym, jak odnotowano 7 tys. przy-

padków cholery, w tym 62 śmiertelne
(30 w samej Lusace), Zambia zainwe-
stowała właśnie 12,5 mld kwach (1,5
mln euro) w program redukcji zagro-
żenia, zatrudniając więźniów przy
oczyszczaniu kanałów i prowadząc
kampanię informacyjną za pośrednic-
twem koncertów i specjalnych odcin-
ków telewizyjnych seriali.

Nędzne warunki życia peryferii

(a czasem i centrów) szybko rozrasta-
jących się miast Afryki, Azji i Ameryki
Łacińskiej rzadko jednak bierze się
pod uwagę jako poważne zagrożenia
dla zdrowia społeczeństwa. W po-
szczególnych krajach infrastruktura
medyczna zwykle wystarcza, by zapo-
biegać epidemiom na wielką skalę
– w pierwszym rzędzie epidemiom
cholery.

Spłukiwane toalety i kanalizacja

zbiorcza sprawiły, że upowszechniło
się przekonanie, iż zaopatrzenie
w bieżącą wodę samo w sobie roz-
wiązuje problem usuwania ekskre-
mentów. Zapomina się o związku
między chorobami a zanieczyszcze-
niem fekaliami, do tego stopnia, że
nawet polityka zdrowotna przypisuje
biegunki i inne infekcje związane
z wydalaniem do kategorii „dostęp
do wody”.

Obecnie właściciele mieszkań pła-

cą „podatek wodny” za „podłącze-
nie” do życiodajnego płynu, jakby

kanały odprowadzające ścieki
w ogóle nie istniały. Dzięki tej sztucz-
ce językowej nieprzyjemny problem
zniknął nie tylko z rozmów prowa-
dzonych w dobrym towarzystwie, ale
i z perspektywy kręgów decyzyjnych.
W niektórych rozwijających się kra-
jach rzeki płynące przez miasta są
równie cuchnące i wzburzone, jak Ta-
miza, Ren i Sekwana w XIX w.,
i

podobnie jak one niezdolne

do przyjęcia trafiającej do nich
ogromnej ilości nieprzetworzonych
ludzkich odpadów. Ale te „Smrody”
nie budzą już przerażenia i, jak długo
pozostają daleko od drogich hoteli
i atrakcji turystycznych, przymyka się
oko na ich istnienie.

W rezultacie dla 2,6 mld ludzi tzn.

38% populacji świata! – codzienny
problem pozbywania się ekskremen-
tów pozostaje nierozwiązany. Nie
mają oni toalet ani dostępu do kana-
lizacji. Używają latryn, których zawar-
tość trafia następnie do dołów klo-
acznych, ale nie towarzyszy temu re-
gularne ich opróżnianie. A nawet jeśli
dom jest podłączony do kanalizacji,
jedynie 10% fekaliów podlega prze-
tworzeniu; 9/10 trafia do rzek, czego
konsekwencje dla środowiska wod-

nego – ryb, roślinności – i dla zdro-
wia ludzi bywają fatalne.

Rzeki brudu, ustępy

pod gołym niebem

i latające ubikacje

W wielu przypadkach te same pły-

wy są używane do kąpieli i prania,
a czasem nawet czerpie się z nich wo-
dę do picia dla zwierząt i ludzi. Choć
jest skutecznym narzędziem usuwania
odpadów, woda jest zarazem uprzywi-
lejowanym nośnikiem substancji cho-
robotwórczych, takich jak miliardy mi-
kroskopijnych bakterii, jakie znajdują
się w najmniejszej nawet ilości ekskre-
mentów.

Aby oczyścić Ganges, przez lata za-

truwany ściekami i toksycznymi odpa-
dami przemysłowymi, Indie zaciągnęły
właśnie w Banku Światowym 5-letnią
pożyczkę w wysokości miliarda dola-
rów. Ale jeśli nawet zdołają zbudować
i uruchomić wystarczającą liczbę
oczyszczalni ścieków przy ujściach ka-
nałów wpadających do rzeki, nie ma
się co łudzić, że uda się im podłączyć
do tych kanałów domostwa najuboż-
szych, nawet przy tak wielkim nakła-
dzie środków. Prawie wszyscy, którzy

nie mają dostępu do instalacji sanitar-
nych, mieszkają na wsi (70%) w bar-
dzo prymitywnych warunkach albo
w slumsach na obrzeżach miast (30%).

W większości krajów rozwijających

się mieszkańcy stref wiejskich prak-
tykują defekację na wolnym powie-
trzu; po zapadnięciu zmroku wycho-
dzą w pole. Wiąże się z tym wiele
problemów, zwłaszcza dla kobiet,
które muszą być bardzo dyskretne,
jeśli chcą zachować dobrą reputację
i szacunek otoczenia oraz nie uchy-
bić skromności. Nierzadko tym noc-
nym peregrynacjom towarzyszą na-
paści, także o charakterze seksual-
nym. W dodatku obowiązek po-
wstrzymywania się w ciągu dnia mo-
że prowadzić do różnych problemów
zdrowotnych.

Gdy nie ma takiego miejsca, gdzie

można by się udać, np. w mieście,
ale także w przypadku małych dzieci,

osób starszych, zniedołężniałych lub
zbyt chorych, by wychodzić na ze-
wnątrz, trzeba posłużyć się wiadrem
albo ulżyć sobie do torebki foliowej,
którą następnie wyrzuca się do naj-
bliższego śmietnika; bezpańskie psy
albo świnie zrobią z tym porządek
na swój sposób. Te cuchnące pakun-
ki znane są pod nazwą „latających
ubikacji”.

Na wsi niektóre tradycyjne metody

radzenia sobie z problemem były nie-
porównanie lepsze od korzystania

Drażniący zapach nędzy

Nr 1. Cena 7,90 zł

Autor infografiki Philippe Rekacewicz

a0878-79 turystyka.qxd 2010-02-13 14:13 Page 2

background image

POZNAĆ I ZROZUMIEĆ ŚWIAT

79

ANGORA – PERYSKOP nr 8 (21 II 2010)

z brudnych, śmierdzących latryn.
Ludność wiejska czuje niejednokrot-
nie opór wobec pomysłu ubikacji
w domu; ludzie są skłonni jak najbar-
dziej oddalać te sprawy od miejsca
codziennego przebywania. W prze-
szłości wysuszające właściwości
słońca i wiatru, połączone z oczysz-
czającym obiegiem wody w środowi-
sku znakomicie załatwiały sprawę.
Ale w sytuacji tak znacznego wzrostu
gęstości zaludnienia defekacja pod
gołym niebem zaczęła zagrażać
zdrowiu. Miliony ludzi zaczynają cho-
rować na skutek cząsteczek kału
znajdujących się na polach, na dro-
gach i ścieżkach, nad brzegami
mórz, rzek i strumieni. Zarazki osiada-
ją na stopach, dłoniach, jedzeniu, na-
czyniach kuchennych, ubraniach
i na całym ciele ludzi, którzy kąpią się
w jeziorach i stawach. I na skórze ba-
wiących się tam dzieci.

Każdego roku 1,5 mln małych dzie-

ci traci życie na skutek infekcji bie-
gunkowych. Kolejne miliony cierpią
okresowo z powodu gorączki i bólów
brzucha, które nie pozwalają im re-
gularnie uczęszczać do szkoły, ha-
mują rozwój i wiele kosztują całe ro-
dziny – zarówno w sensie psychicz-
nym, jak i materialnym. Infekcje pa-
sożytnicze, spowodowane kontak-
tem bosych stóp z fekaliami, są jesz-
cze częstsze; każdego roku dotykają
one 133 mln osób. Glista ludzka,
okrągły robak, który zagnieżdża się
w jelitach, może pochłonąć jedną
trzecią pożywienia przyjmowanego
przez dziecko i często staje się przy-
czyną astmy. Dziecko żyjące w bar-
dzo zanieczyszczonym środowisku
może być nosicielem nawet tysiąca
pasożytów równocześnie.

Jednak nawet jeśli zdrowotne kon-

sekwencje nieskutecznego systemu
asenizacji niepokoją władze publicz-
ne, ludność nadal postrzega domo-
wą ubikację raczej jako udogodnie-
nie niż środek sanitarny. W miarę po-
stępu urbanizacji znalezienie miejsca
na dyskretne załatwienie swoich po-
trzeb staje się coraz trudniejsze. Gdy
nie ma przeznaczonych na ten cel in-
stalacji, brak intymności zaczyna
mocno doskwierać nawet najbied-
niejszym, a zwłaszcza tym, którzy za-
czynają się wspinać po szczeblach
społecznej drabiny. Toalety stają się
poszukiwaną oznaką nowoczesności
– mniej więcej tak jak telewizor – na-
wet w najskromniejszym domu.

Jednocześnie potrzeba łazienki al-

bo zwykłego prysznica i kanalizacji
odprowadzającej zużytą wodę two-
rzy potężne zapotrzebowanie na te
dobra. Podobnej potrzeby Europej-
czycy doświadczyli ponad 100 lat te-
mu. Brakuje jednak zaangażowania
i środków ze strony lokalnych spo-
łeczności; nie widać żadnych zorga-
nizowanych działań na rzecz rozwią-
zania tego problemu ani ze strony

wpływowych członków klas rządzą-
cych, ani ze strony konsumentów.

Pomocowa nierównowaga

Za ten stan rzeczy po części odpo-

wiedzialni są darczyńcy. Każdego ro-
ku organizacje humanitarne wydają
13 mld dolarów na programy zaopa-
trzenia w wodę, a jedynie miliard
przeznaczają na instalacje sanitarne.
W swoich programach „wodno-ase-
nizacyjnych” często zapominają
o przeznaczeniu jakichkolwiek środ-
ków na edukację w zakresie higieny,
budowanie sanitariatów czy tworze-
nie systemów usuwania ścieków, tak
że słowo „asenizacja” pozostaje wąt-
pliwym ozdobnikiem. Gdy w 2000 r.
ONZ zdefiniowało cele rozwojowe
na kolejne tysiąclecie, asenizacja
w ogóle się wśród nich nie znalazła.
Dopiero intensywny lobbing w czasie
drugiego Szczytu dla Ziemi (w Jo-
hannesburgu w 2002 r.) sprawił, że
postanowiono dodać do listy stara-
nia o to, by do 2015 r. o połowę
zmniejszyć liczbę ludzi, którzy
w 1990 r. nie mieli dostępu do pod-
stawowej infrastruktury sanitarnej.
Tymczasem, zdaniem UNICEF-u, na-
wet ten skromny cel – po jego osią-
gnięciu 1,8 mld osób żyłoby pod tym
względem jak dawniej – nie ma
szans na zrealizowanie.

Opieszałość – finansowa, instytu-

cjonalna, polityczna – starań o po-
prawę warunków sanitarnych skłoni-
ła ONZ do ogłoszenia roku 2008
„Międzynarodowym Rokiem Aseni-
zacji” (AIA). Z pewnym skutkiem; na-
reszcie asenizacja i zaopatrzenie
w wodę zaczynają się jawić decyden-
tom jako dwie odrębne kwestie.

W wielu regionach świata toalety,

które należałoby zainstalować w stre-
fach najuboższych, nie mogą być za-
opatrzone w wodę ani podłączone
do kanalizacji. Ani mieszkańcy, ani

władze lokalne nie dysponują środ-
kami na kanalizację i podziemne
zbiorniki kanalizacyjne, a tym
bardziej na odprowadzanie i oczysz-
czanie ścieków. Znaczna liczba kra-
jów Afryki i Bliskiego Wschodu (po-
dobnie jak Indie i Chiny) ma w ogóle
bardzo ograniczony dostęp do wody.
W rezultacie pomysł powszechnej
asenizacji jest skazany na porażkę.

Wstydliwy problem

Jak to się często zdarza, gdy po-

dejmie się długo zaniedbywany pro-
blem, AIA ujawnił z jednej strony po-
zostający dotąd w cieniu edukacyjny
i technologiczny postęp w tej materii,
a z drugiej – szereg sytuacji o wiele
gorszych, niż się tego spodziewano.
Gdy wzięto pod uwagę ludność żyją-
cą w „nielegalnych” osiedlach, to licz-
ba osób żyjących w skrajnie złych
warunkach sanitarnych podwyższyła
się. Wiele krajów, bojąc się, że ucier-
pi na tym ich turystyczny wizerunek,
ukrywa rzeczywistą liczbę przypad-
ków cholery na swoim terenie, co jest
tym łatwiejsze, że wstyd skłania wielu
chorych do nieprzyznawania się
do tej „brudnej” choroby.

Zanim będzie można mówić o real-

nych postępach na sanitarnym fron-
cie, trzeba promować alternatywne,
tanie technologie – łatwiejsze do za-
instalowania i utrzymania niż kon-
wencjonalne systemy zbiorczej kana-
lizacji, które stosuje się w świecie
uprzemysłowionym i zamożnych
dzielnicach miast.

MAGGIE BLACK

Współautorka (wraz z Benem Faw-

cettem) książki „The Last Taboo: Ope-
ning the Door on the Global
Sanitation Crisis”. Earthscan, Londyn
2008.

Tłum. AGATA ŁUKOMSKA

Wielki Smród w Londynie

Sto lat temu upalne lato zamieniło Tamizę w cuchnącą kloakę. Moda

na spłukiwane toalety, które właśnie wynaleziono, uczyniła z Londynu wiel-
ki rynsztok pod gołym niebem. Wyziewy były do tego stopnia trudne
do zniesienia, że położone tuż nad rzeką sądy były zmuszone skracać swo-
je sesje. Podobnie jak inne europejskie miasta, Londyn regularnie nawie-
dzały w tamtych czasach epidemie cholery, przy czym wierzono jeszcze, że
za rozprzestrzenianie się choroby odpowiedzialne były zawarte w powietrzu
„miazmaty”.

Przekonanie, że smród rychło spowoduje atak zarazy, miało niezwykły

wpływ na skuteczność pracy parlamentu; jako że okna i tarasy Pałacu
Westminsterskiego wychodziły na prawy brzeg rzeki, deputowani pospiesz-
nie uchwalili budżet w oszałamiającej wysokości 3 mln funtów na przebu-
dowę kanałów ściekowych.

Metropolitan Board of Works otrzymał prawo interweniowania we

wszystkich dzielnicach miasta, pracując tam pod kierunkiem inżyniera
Josepha Bazalgette’a. Był to, wraz z ustawami o zdrowiu publicznym i re-
formą lokalnej administracji, zbawienny postęp i początek przemiany
systemu zdrowia publicznego w całej Wielkiej Brytanii, która następnie
rozszerzyła się na inne uprzemysławiające się kraje Europy i Ameryki
Północnej.

MB

Książka w plecaku

Szlaki pielgrzymów

Turystyka piel-

grzymkowa wcale
nie jest owocem
ostatnich czasów.
Istniała od zawsze,
czego dowodzą
utarte szlaki pro-
wadzące do świę-

tych miejsc judaizmu, chrześcijań-
stwa, hinduizmu, islamu… Hiszpań-
skie sanktuarium w Santiago de
Compostela jest pątniczym celem
Europejczyków od IX wieku. Pół stu-
lecia wcześniej niż książę Miesz-
ko I zdecydował się przyjąć chrzest.

Jak piszą autorzy niewielkiego, ale

zwartego przewodnika po Camino
de Santiago, drodze św. Jakuba, „hi-
storia pielgrzymowania do Santiago,
od tysięcznych rzesz w wieku XII,
przez czasy zapomnienia w okresie
poreformacyjnym i w Oświeceniu,
po odrodzenie religijności w ostat-
nich dekadach, odzwierciedla histo-
rię Europy. Dotyczy to jej dziejów po-
litycznych, religijnych i społecznych
w równym stopniu co historii sztuki”.

Według tradycji średniowiecznej,

do Hiszpanii wiodły z Europy cztery głów-
ne szlaki, które już na półwyspie, po prze-
byciu Pirenejów, łączyły się już w jeden
nurt prowadzący do Santiago de Compo-
stela. Do tego dziedzictwa nawiązała
UNESCO dwadzieścia lat temu, przyzna-
jąc niezwykłemu szlakowi miano kulturo-
wego dziedzictwa ludzkości. Zaznaczmy,
wzorem autorów, że mamy dziś do dys-
pozycji dwa równorzędne historycznie
szlaki: Camino Frances oraz Camino Ara-
gones. Obie drogi łączą się niedaleko
Obanos, skąd już tylko jeden szlak pro-
wadzi do celu.

Przewodnik, do czytania w dro-

dze, jest wyczerpującym quantum
wiedzy zaspokajającym każdego,
kto z Francji chce przebyć szlak. Au-
torzy objaśniają też Kartę Pielgrzy-
ma, która tłumaczy historię i sens
paru dokumentów nierozerwalnie
wiążących się z pielgrzymowaniem
do Composteli. Szczegółowo opisa-
ne są miejscowości i znajdujące się
w nich zabytki oraz inne sezonowe
atrakcje. Artykuł o historii Aragonii
opowiedzianej losami jej władców
dopełni naszej edukacji, zaś zesta-
wienie świętych patronów wprowa-
dzi nas w specyficzny klimat hisz-
pańskiej duchowości. Pomoże nam
też w tej integracji minisłowniczek
tłumaczący słówka hiszpańskie
na polski, francuski i angielski.

Ł. Azik

DANUTA HOLATA-LOETZ,

GUNTHER LÖTZ. DROGA ARA-

GOŃSKA. Wydawnictwo Rewasz,

Pruszków 2010, s. 240

a0878-79 turystyka.qxd 2010-02-13 14:13 Page 3

background image

WIEDZA I ŻYCIE

80

ANGORA – PERYSKOP nr 8 (21 II 2010)

Zdemaskowana:

siła napędowa plemników

Przedmiot sprawy:
Amerykańscy naukowcy odkryli

„pedał gazu” plemników, który
umożliwia tym komórkom porusza-
nie się oraz kontroluje ich prędkość.
Już wcześniej zauważono, że pręd-
kość spermy zależy od pH środowi-
ska, w którym się znajduje (im niż-
sza kwasowość, tym większa pręd-
kość). Okazało się, że za regulację
tego procesu odpowiada białko
Hv1, umieszczone w ogonie plemni-
ka i działające jako swego rodzaju
„pompka”, wypuszczająca kwaśne
protony (H

+

) na zewnątrz komórki.

Kontrolując Hv1, możemy mieć
wpływ na szybkość spermy, co moż-
na zastosować w „męskiej antykon-
cepcji”, a z drugiej strony – w lecze-
niu niepłodności, przyspieszając
zbyt powolne plemniki. (SS)

Orzeczenie: Jeśli chodzi o zdol-

ność do zapłodnienia, nie wielkość
ma znaczenie, lecz szybkość!

Podejrzana: przemiana

skóry w neurony

Przedmiot sprawy:
Wprowadzenie zaledwie trzech

genów do komórek mysiej skóry wy-
starczy, by „przeobrazić” je bezpo-
średnio w komórki nerwowe. Tak
uzyskane neurony produkują cha-
rakterystyczne dla nich białka, two-
rzą funkcjonalne połączenia między

sobą oraz są zdolne do przewodze-
nia potencjałów elektrycznych. Do
niedawna wydawało się, że aby
utworzyć zróżnicowane już komór-
ki konkretnej tkanki z komórek skó-
ry, należy przejść przez etap komó-
rek macierzystych, czyli „wszystko-
mogących”, potrafiących się prze-
kształcić w dowolny rodzaj. Teraz
po raz pierwszy udało się bezpo-
średnio „przeskoczyć” od jednej
do drugiej tkanki, a do tego ze sto-
sunkowo wysoką wydajnością,
większą nawet niż wtedy, gdy sto-
sowano metodę z etapem pośred-
nich komórek macierzystych. (MU)

Orzeczenie: Medycyna regene-

racyjna przyszłości może przekro-
czyć nasze najśmielsze wyobra-
żenia.

Oskarżona: relaksyna

o niszczenie kości

Przedmiot sprawy:
Relaksyna – hormon z grupy in-

sulinopodobnych – przyspiesza
niszczenie kości wywołane przez
niektóre rodzaje raka. Cząsteczka
ta już wcześniej podejrzewana była
o współuczestnictwo w nowotwo-
rzeniu, zwłaszcza w tych posta-
ciach raka, które charakteryzują się
wysokim ryzykiem wystąpienia
przerzutów do kości (jak rak piersi
czy tarczycy). Relaksyna wiąże się
ze swoim receptorem na po-
wierzchni osteoklastów – komórek
odpowiedzialnych za wtórną re-
sorpcję kości i uwalnianie dużych
ilości wapnia do krwi. Wiązanie to
powoduje niekontrolowaną akty-
wację osteoklastów nadmiernie
niszczących strukturę kości. Gdy
wiązanie relaksyny do jej receptora
zostało zablokowane, niszczyciel-
ski proces został zatrzymany. Nie-
stety, mimo że istnieją już na rynku
cząsteczki mogące blokować dzia-
łanie relaksyny, to opracowanie no-
wego leku zajmie co najmniej kilka
lat. (AK)

Orzeczenie: Zablokowanie relak-

syny nie pozwoli wprawdzie wyle-

czyć nowotworu, ale może zabloko-
wać niektóre skutki przerzutów.

Wyłoniony:

najlepszy strażnik czasu

Przedmiot sprawy:
Naukowcy stworzyli najdokład-

niejszy na świecie zegar, który ty-
kając przez 13,7 miliarda lat, po-
myliłby się zaledwie o 4 sekundy!
Ten nowy, optyczny zegar atomo-
wy monitoruje oscylacje atomów
glinu i jest ponaddwukrotnie bar-
dziej precyzyjny niż jego poprzed-
nik, bazujący na atomach cezu. Na
razie „aluminiowy” czasomierz nie
ma sobie równych. Częstotliwość
jego oscylacji zbliżona jest do fal
widzialnych (krótszych) niż do mi-
krofal (fale dłuższe), przez co jest
w stanie dzielić czas na jeszcze
mniejsze fragmenty, niż robiły to
dotychczasowe „superzegary”.
(ZK)

Orzeczenie: To już nie szwajcar-

ska, ale aluminiowa precyzja.

Podrobiony:

jedwab z ula

Przedmiot sprawy:
Naukowcy „nauczyli” swą ulubio-

ną bakterię – Escherichia coli (pa-
łeczka okrężnicy) produkcji pszcze-
lego jedwabiu. Osiągnęli to, wpro-
wadzając do niej owadzie geny od-
powiedzialne za produkcję tego
materiału. Już po odczytaniu geno-
mu pszczoły miodnej badacze

przekonali się, że mimo iż pszczeli
jedwab składa się z krótszych nici
białkowych, to jego produkcja jest
„prostsza w obsłudze” od produkcji
„długoniciowych” jedwabi, wytwa-
rzanych przez pająki czy jedwabni-
ki. Sztuczny jedwab pszczeli jest
lekki i wytrzymały, znajdzie zasto-
sowanie nie tylko w produkcji tek-
styliów, kompozytów przeznaczo-
nych dla lotnictwa i marynarki, ale
także w medycynie w produkcji
szwów, sztucznych ścięgien i wią-
zadeł. (SS)

Orzeczenie:

Suknia ślubna

z pszczelego jedwabiu może wpra-
wić w cenowy zawrót głowy niejedną
pannę młodą.

Śledcze:

pszczoły

Przedmiot sprawy:
Pszczoły potrafią rozpoznawać

ludzkie twarze. Australijscy i fran-
cuscy naukowcy nauczyli insekty
odróżniać zdjęcia ludzi od zdjęć in-
nych obiektów, nagradzając je cu-
krem, jeśli usiadły na prawidłowej
fotografii. Dla owadów ludzkie twa-
rze to właściwie odrobinę dziwne
kwiaty. Podobnie jak słupki, pręciki
czy płatki kwiatów, elementy naszej
twarzy ułożone są w pewne proste
wzory i to one rozpoznawane są
przez bystre pszczoły. Aby udo-
wodnić tę hipotezę, naukowcy na-
uczyli owady rozpoznawać „twa-
rze”, składające się z dwóch kro-
pek (oczy) i dwóch kresek (usta,
nos). Jeśli kreski i kropki zostały
ułożone w nieprawidłowy sposób,
owady, wcześniej nagradzane za
rozpoznanie ludzi, nie siadały na
rysunku. (MT)

Orzeczenie: Ciekawe, co widzą

komary...

MARTA KULIŚ

i Naukowy Wydział Śledczy

nauka@angora.com.pl

Proszę wstać! Nauka idzie!

Źródła: Telegraph, Science Daily,

ABC, New Scientist,

Sciencedaily.com, ScienceNow

a0880 nauka.qxd 2010-02-13 14:12 Page 2

background image

W GŁOWIE SIĘ (NIE) MIEŚCI

81

ANGORA – PERYSKOP nr 8 (21 II 2010)

EROSKOP

Rys. Piotr Rajczyk

Rys. Mirosław Stankiewicz

a0881 eroskop.qxd 2010-02-13 14:11 Page 1

background image

ZIMNY HOTEL

82

ANGORA – PERYSKOP nr 8 (21 II 2010)

Austriacki kraj związkowy, Tyrol,

proponuje w sezonie zimowym
2010 nowe możliwości noclegowe.
Już bliżej nartostrad nie da się
mieszkać. Po porannym „sztruk-
sie”, w ciepłych butach, pierwsi zja-
dą mieszkańcy hoteli igloo.

Oficjalne otwarcie, a co za tym idzie

pierwsza impreza w miasteczku ze
śniegu nazwanym White Lounge od-
była się wieczorem 29 grudnia 2009
roku. Bar tego hotelu igloo był pełny.
Specyfiką imprezy było to, że można
zostać całą noc na stoku góry,
a w pobliżu nie ma żadnego tradycyj-
nego schroniska. Ale po kolei.

Jadąc z Polski, 70 kilometrów

przed Innsbruckiem trafiamy do mia-
steczka Mayrhofen. W tym malowni-
czo położonym

w dolinie Zillertal

miejscu od dwóch lat jest najwięk-

sza w Austrii kolejka linowa. Ogromny
wagon na 160 osób w sześć i pół mi-

nuty zabiera miłośników zimowego
szaleństwa na Ahornplateau (Płasko-
wyż Klonowy). Tam, na wysokości
2000 m n.p.m., zbudowano miastecz-
ko z dziesięcioma igloo przeznaczo-
nymi na noclegi turystyczne. Nieprzy-
padkowo wybrano to miejsce. Stąd
rozpościera się najpiękniejszy widok
na dolinę Zillertal, z tego powodu jest
tu też platforma widokowa. Kolej lino-
wa działa do godz. 16.30, kto chce
zostać dłużej... nie ma problemu.

W listopadzie 2009 roku wybudo-

wano na płaskowyżu hotel igloo.
W 30 dni zużyto 15 tys. m

3

śniegu, za-

daszono 400 m

2

powierzchni, co po-

zwoliło na stworzenie 14 igloo o śred-
nicy 5 metrów i trzy ośmiometrowe.
Śmigłowiec dostarczył na płaskowyż
saunę. Na 35 m

2

znajdują się przebie-

ralnie, ogrzewana sala odpoczynku
i sauna fińska z panoramicznym
oknem na górskie szczyty. Oczywi-
ście można się po saunie ochłodzić
bezpośrednio w śniegu, wystarczy
otworzyć drzwi od kompleksu. Aby
dostarczyć wszystkim igloo prąd
i dźwięk, potrzebne było 600 metrów
kabli. Zbudowano też trzy bary nie tyl-
ko dla hotelowych gości. We wnętrzu

igloo panuje temperatura około zera
stopni, dlatego

w przeżyciu nocy

pomagają specjalne śpiwory. Oferta

jest przeznaczona dla ludzi gorącej
krwi, zwłaszcza zakochanych. Dla nich
stworzono w White Lounge pakiet ro-
mantyczny. Bagaże wybrańców zosta-
ną dostarczone do dwuosobowego
śniegowego apartamentu, tam będzie
już czekał szampan. Po ciepłej obiado-
kolacji – relaks w saunie. Później pozo-
staje już tylko mocno wtulić się w part-
nera w dwuosobowym śpiworze.

Oczywiście nie leży się bezpośred-

nio na śniegu, a na specjalnym mate-
racu 2,20 na 4 metry. Dodatkowo jest
on okryty owczymi skórami. Gdy zako-
chani rano otworzą oczy, będzie już na
nich czekało śniadanie. Po nim wystar-
czy wyjść przed igloo i sunąć w dół, na
czym kto potrafi. 5,5-kilometrowy zjazd
po idealnym, świeżym, dziewiczym
„sztruksie” w wysuszonych w narciar-
ni, jeszcze ciepłych butach zapadnie
w pamięć na długo. Taka romantyczna
noc w igloo kosztuje dla dwojga 333
euro (od niedzieli do czwartku), a 366
euro w piątki, soboty i święta. Taniej
wychodzi nocleg w pojedynczym śpi-
worze w czteroosobowym igloo. Wte-
dy za noc (od niedzieli do czwartku)
płaci się od osoby 111 euro, a w pozo-
stałe dni 122 euro. W takim igloo mo-
że się wygodnie wyspać nawet sześć
osób; przy takim obłożeniu cenę moż-
na negocjować. Co wtorek wieczorem
organizowana jest też dla dorosłych
impreza z didżejem. Jeśli ktoś chce
zostać po niej na noc w igloo, to musi
zapłacić łącznie 133 euro. Kto nie bę-
dzie mógł zasnąć, temu z pewnością
pomoże spacer pod gwiaździstym nie-
bem nad Alpami. W miastach nie ma-
my szans na takie przejrzyste powie-
trze, a co za tym idzie na oglądanie ta-
kiej mnogości ciał niebieskich na fir-
mamencie.

Podobna wioska igloo została wy-

budowana przed świętami Bożego
Narodzenia 2009 roku na terenie naj-
większego w Austrii regionu narciar-
skiego tzw. Skiwelt Wilder Kaiser – Bri-
xental.
W pobliżu szczytu Hochbrixen
(1300 m n.p.m.) oprócz hotelu po-
wstały: wystawa figur lodowych, ko-
ściół igloo, bar lodowy i śnieżny, re-
stauracja i sklep w igloo. Plac wioski
ozdobiły liczne figury z lodu i śniegu.
Jej twórca z pomocnikami obrobili
5 tys. m

3

śniegu i około 60 ton lodu.

Oprócz tego sześciu tyrolskich arty-
stów zmierzyło się z tematem „Bajko-
we światy”. Wszystkie lodowe rzeźby
w wiosce przedstawiają postacie ze
znanych bajek. Nawet kościół igloo
został ozdobiony figurami z „Królew-

ny Śnieżki”. Dodatkowo postacie zo-
stały podświetlone kolorowymi dioda-
mi LED. W siedemnastu noclego-
wych igloo pierwsi turyści spali w noc
sylwestrową. Grupy mogą tam noco-
wać od poniedziałku do środy, osoby
prywatne zaś w pozostałe dni.

Wioskę wybudował 44-letni Tyrol-

czyk Benno Reitbauer. Razem ze
swoim kilkunastoosobowym zespo-
łem Alpeniglu jest w stanie budować
całe kompleksy złożone z igloo. Tego
fachu Reitbauer wyuczył się w Finlan-
dii. Tam przez kilka miesięcy praco-
wał przy różnych projektach igloo.
Później przez wiele lat sam ulepszał
technikę ich budowania, którą opisu-
je w ten sposób: – Nie budujemy ich
jak Eskimosi z lodu, lecz ze śniegu.
Najpierw mocujemy do podłoża balon
w kształcie igloo. Później za pomocą
armatek śnieżnych obrzucamy go
świeżym śniegiem. Po jakimś czasie
spuszczamy powietrze i wyciągamy
balon. Otrzymujemy nieobrobione
igloo. Rzeźbimy jego kształt, a wnętrza
wyposażamy w stoły, ławki, bufety, łóż-
ka itd. Z zamrożonej wody powstają
lodowe bloki, a z nich rzeźbimy po-
trzebne sprzęty oraz np. lodowe
szklanki do drinków.

Kolejna wioska złożona z igloo (na-

zwana Iglu-Village) powstała w najwy-
żej położonym w Austrii

kurorcie sportów zimowych.

Leżące na wysokości 2020 m

n.p.m. Kühtai oprócz noclegów
w czternastu igloo oferuje zmarzla-
kom ogrzanie się w podgrzewanym
namiocie. Noc w wieloosobowym
igloo w tej wiosce to wydatek 119 eu-
ro, a w dwójce 359 euro za parę. Wła-
ściciele informują o możliwości zorga-
nizowania w igloo ślubu czy też in-
nych dużych uroczystości.

Także w pobliskim regionie narciar-

skim Hochötz znajduje się śnieżna
osada, którą nazwano po prostu
Schneedorf. Można do niej dotrzeć
kolejką gondolową startującą z miej-
scowości Ötz. Nocleg w czterooso-
bowym igloo, w kompleksie położo-
nym na wysokości 2002 m n.p.m.,
kosztuje 109 euro od osoby.

Jednak budowa turystycznych

igloo wcale nie jest domeną Austria-
ków. Tej zimy powstały już także
w Niemczech, Szwajcarii, Słowenii,
a nawet w Andorze. Zaś hotele lodo-
we i śnieżne budowane są co roku
w Skandynawii, we Włoszech, w Ka-
nadzie, Japonii, a nawet Rumunii.

PATRYK K. URBANIAK

Na podst.: www.white-lounge.at,

www.presse.tirol.at, www.iglu-village.at,

www.schneedorf.com

Igloo nie tylko dla Eskimosów

Austria

R E K L A M A

a0882.qxd 2010-02-13 14:10 Page 2

background image

HIGH LIFE

ZNAD SEKWANY

83

ANGORA – PERYSKOP nr 8 (21 II 2010)

Po francusku: piękności nocy
(belles-de-nuit), żurawice
(grues) albo perypatetyczki
(péripatéticiennes), czyli
przechadzające się niczym
uczennice Arystotelesa w jego
szkole, Likejonie, uosabiające
filozofię rozkoszy – są
bohaterkami paryskiej
wystawy „Domy publiczne
1860-1946”.

W ojczyźnie markiza de Sade’a do-

my publiczne, zwane eufemistycznie
domami tolerancji, były nieodłącz-
nym elementem życia społecznego.
Obok świadczenia bogatej oferty
usług erotycznych pełniły rolę miejsc
rozrywki, życia nocnego, schadzek
towarzyskich, gdzie można spotkać
znajomych, wypić i dobrze zjeść. Ofi-
cjalnie pierwsze burdele zalegalizo-
wał Napoleon, najpierw na potrzeby
wojska, później cywilów. Ich sława
sięgała daleko poza Francję, a krążą-
ce o nich legendy uczyniły z Paryża
światową stolicę erotyki, nową Cyta-
rę starego świata lub dosadniej
– burdel Europy. Każda dzielnica
miała swój Pigalle z upadłymi kobie-
tami o wielkich sercach.

Tak było do 13 kwietnia 1946 roku.

Tego dnia francuskie domy publiczne
wyjęto spod prawa. Deputowani Zgro-
madzenia Narodowego uchwalili
ustawę nakazującą ich likwidację. Za-
mknięto około 200 burdeli w Paryżu,
a w całej Francji ponad 1500. Uczy-
niono tak nie dlatego, że urągały do-
brym obyczajom ani bynajmniej
z chęci ograniczenia rozwiązłości,
która wszak należała do tradycyjnie
paryskiego folkloru. Opiewali ją m.in.
Zola, Balzak, Hugo, Maupassant,
Flaubert. Nie o obyczajność więc cho-
dziło, lecz o kolaborację z niemieckim
okupantem. W ten sposób ukarano
tzw. kolaborację na leżąco. Wyjątek
zrobiono dla lupanarów przy Legii Cu-
dzoziemskiej, które cieszyły się legal-
ną wolnością jeszcze w latach 70.

Na paryskiej wystawie odżył mit

barwnego świata paryskich kurtyzan.
W galerii Au Bonheur du Jour, miesz-
czącej się przy ulicy Chabanais 11,
dokładnie naprzeciwko legendarnego
burdelu o tej samej nazwie, wyekspo-

nowano bogaty zbiór fotografii (Bras-
sai, Zucca, Atget, Doisneau), doku-
mentujący wyposażenie i wystrój
przybytków nierządu, głównie z szalo-
nych lat belle époque. Ze starych fo-
togramów wyłania się świat zmysło-
wych uciech i dziwactw, luksusu i ki-
czu największych świątyń rozkoszy.
Należą do nich wspomniany Le Cha-
banais
, One-Two-Two i Sphinx. Te
prawdziwe fabryki miłości zatrudniały
po kilkadziesiąt prostytutek przyjmu-
jących gości w rozmaitych łożach, ka-
binach, pokojach i salonach, których
buduarowy wystrój nawiązuje do roz-
maitych konwencji: hiszpańskiej,
arabskiej, afrykańskiej, azjatyckiej. Są

też pokoje zaprojektowane na wzór
kajut luksusowych i pirackich statków.

Ekskluzywny „japoński salon”

w Le Chabanais uhonorowano za
wystrój pierwszą nagrodą na Wysta-
wie Światowej w 1900 roku. Do wy-
posażenia innego salonu należała
zdobiona rzeźbami i ornamentami
miedziana wanna, wykonana dla
księcia Walii, późniejszego króla
Wielkiej Brytanii – Edwarda VII. Przy-
szły monarcha napełniał ją szampa-
nem i zabawiał z wybranymi roz-
kosznicami erotyczną kąpielą. Na je-
go potrzeby i jego życzenie zapro-
jektowano też specjalny fotel, w któ-
rym (lub na którym, bo przypominał
fotel ginekologiczny) dostojny bywa-
lec mógł przyjmować miłosne pod-
danie od dwóch żurawic jednocze-
śnie. Innym stałym bywalcem Le

Chabanais był miłośnik prostytutek
Henri de Toulouse-Lautrec. Swego
czasu pomieszkiwał tam nawet, pła-
cąc za wikt i cielesne uciechy swoją
twórczością.

Z kolei do One-Two-Two zajmujące-

go 7 pięter przy ulicy Provence 122
chętnie zaglądały gwiazdy kina i estra-
dy: Charlie Chaplin, Marlena
Dietrich, Humphrey Bogart, Tino Ros-
si, Colette, Edith Piaf... Ale największy
był Sphinx na Montparnasse. Takiego
burdelu nie znano na lewym brzegu
Sekwany. Bywało, że 120 dziewczyn
zajmowało się 1500 klientami jednego
wieczoru. Przychodzili politycy, pisa-
rze, malarze, którzy często wybierali
tam modelki. Sphinx mieścił się przy
bulwarze Edgar-Quinet 31, niedaleko
istniejącej jeszcze restauracji Pod
piękną Polką
. W jej okolicy mieli swe
pracownie Żak, Mehoffer, Kisling, a uli-
ce Grande, Chaumiere i Bara, miały
charakter niemal polskiego osiedla.

Przewróćmy kartę historii. Po dele-

galizacji francuskich burdeli prostytu-
cja rozwija się równie dynamicznie, ty-
le że w innych miejscach i formach.
Szacuje się, że dziś w Paryżu na jej
usługach jest około 10 tys. kobiet. Nie-
daleko galerii Au Bonheur du Jour bie-
gnie królewska droga Saint-Denis, jed-
nocześnie ulica czerwonych latarni
z peep- i sex-shopami, salonami ma-
sażu, hotelikami proponującymi poko-
je na godziny z gotowymi na wszystko
dziewczynami. W okolicznych barach
wciąż słychać stare jak płatna miłość
zaklęcie: Chodź, mój mały coco, zoba-
czysz – nie będziesz się nudził...

Niektóre kurtyzany stały się sławne.

Inne swoje wspomnienia przelały na
papier – jak zmarła w klasztorze Liane
de Pougy, czy ciesząca się lepszym
zdrowiem Nicole Castioni, która
w książce „Słońce na krańcu nocy”
przytoczyła znamienną przygodę, ja-
ka się jej przytrafiła u pewnego kraw-
ca. Ów drobny mężczyzna w okula-
rach szepnął do niej znacząco: – Ile?
– Nie mogłam uwierzyć
– oburzyła
się, bo dawno porzuciła najstarszy
zawód świata. Wytłumaczyła to sobie
w ten oto sposób: – No, cóż: trzeba
zrozumieć, że to nie ubiór czyni z ko-
biety kurwę, lecz w pewnych okolicz-
nościach sam fakt bycia kobietą
.
Castioni się powiodło – została euro-
deputowaną.

Paryski nie-co-dziennik

Rozkosznice płatnej miłości

Korespondenci: Łukasz Jackiewicz (Berlin), Aneta Kubas (Dublin),
Daniel Kestenholz (Bangkok), Walerij Lubchenko (Kijów), Agnieszka
Nowak
(Rzym), Cezary Stolarczyk (Miami), Leszek Turkiewicz (Paryż).
Tłumacze: Andrzej Berestowski (rosyjski), Wojciech Filipiak (angielski,
niemiecki), Cezary Goliński (białoruski), Magdalena
Herman-Milenkowska
(serbski), Jarosław Jeżdzikowski (portugalski,

chorwacki), Katarzyna Merska (litewski), Danka Michalczyk (duński),
Tomasz Ługowski (angielski), Lidia Solarek (niemiecki), Anna Soluch
(niderlandzki), Magdalena Szkulmowska (francuski), Marcin
Szymański
(angielski), Robert Szymański (ukraiński), Patryk K.
Urbaniak
(niemiecki).

Przegląd funkcjonuje na podstawie umowy z wydawcami zagranicznymi.

Kierownik działu zagranicznego: HENRYK MARTENKA
henryk.martenka@angora.com.pl
Sekretarz działu: JACEK BINKOWSKI

LESZEK TURKIEWICZ

turkiewicz@free.fr

Alexander McQueen

Nie żyje

Światem mody

wstrząsnęła wia-
domość o śmierci
brytyjskiego pro-
jektanta. McQueen
popełnił samobój-
stwo, wieszając się
w swojej londyń-

skiej rezydencji w czwartek, 11 lutego
– poinformował dziennik The Sun. Trzy
dni przed tragicznym wydarzeniem
40-letni projektant stracił matkę. Przyja-
ciele Alexandra twierdzą, że bardzo to
przeżył. Na portalu społecznościowym
Twitter publikował posty, w których da-
wał do zrozumienia, jak bardzo było mu
ciężko. W 2004 roku McQueen wraz
z matką udzielili wspólnego wywiadu.
Na pytanie zadane przez matkę – czego
najbardziej obawia się w życiu, odpo-
wiedział: Tego, że umrę przed tobą.

Keira Knightley

Prześladowana przez Polaka

Policja areszto-

wała Marka D., któ-
ry prześladował
brytyjską aktorkę
– donosi portal fa-
m o u s p e o p l e -
news.com
. Polak
został zatrzymany

przed teatrem Comedy Theatre na West
Endzie, gdzie Keira gra w sztuce Molie-
ra Mizantrop. Chociaż tak naprawdę ak-
torce nie stała się żadna krzywda, czuła
się zmęczona częstym nagabywaniem
i nękaniem przez 41-letniego Polaka. Ze-
stresowana aktorka od ponad miesiąca
współpracowała z prywatnym detekty-
wem. Nasz rodak stanie przed sądem
4 czerwca.

Katie Price

Robi z dziecka potwora

Brytyjska model-

ka znana jest
z przesadnej dba-
łości o wygląd, licz-
nych operacji pla-
stycznych i spalo-
nej w solarium ce-
ry. Price doszła do

wniosku, że najwyższy czas popracować
nad wizerunkiem dwuletniej córki, Prin-
cess Tiaamii – czytamy na stronach Daily
Mail
. Dwulatka ma swoją fryzjerkę, która
codziennie układa jej tlenione włosy.
Dziewczynka ma regularnie robiony ma-
nicure. Od pewnego czasu matka nie
wypuszcza nieumalowanego dziecka na
ulicę. Farbowana dwulatka nosi sztuczne
rzęsy, ma mocno umalowane usta i wy-
gląda przerażająco. Katie – nadal nieza-
dowolona z wyglądu córki – ogłosiła, że
nie może się doczekać, kiedy podda ją
serii operacji plastycznych.

Fot. PAP(3)

One-Two-Two przy ulicy
Provence 122

Fot. www.kimedia.org

a0883 turkiewicz.qxd 2010-02-13 14:08 Page 1

background image

DLA TYCH, CO NIE LUBIĄ CZYTAĆ

84

ANGORA nr 8 (21 II 2010)

Kolumnę opracowała: JOLANTA PIEKART-BARCZ

Tygodniówka

AMNEZJA ŚWIADKA. Biznesmen z branży hazardowej Ryszard Sobiesiak składał zeznania przed komisją ds. hazardu – czytaj str. 15.

BEZ ZAWIESZENIA. Sąd ogłosił wyrok w tzw. seksaferze. Andrzej Lepper został skazany na 2 lata i 3 miesiące pozbawienia wolności, a Stanisław
Łyżwiński na 5 lat – czytaj str. 14

Rys. P. Rajczyk

Rys. P. Rajczyk

Rys. Katarzyna Zalepa

Rys. Tomasz Wilczkiewicz

NIEWIELKIE PRZERÓBKI. Władze Ostródy chcą przerobić pomnik ku chwa-
le funkcjonariuszy MO i SB na pomnik Bitwy Grunwaldzkiej.

Rys. Piotr Rajczyk

PRZERWA NA REKLAMĘ...

Rys. Jarosław Szymański

a0884.qxd 2010-02-13 13:50 Page 2


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Prawo cywilne ćw.7 2010-02-21, Prawo Cywilne
Angorka 2010 02 21
21 wiek panorama 2010 02 zima spis tresci
BO I WYKLAD 01 3 2011 02 21
MB ćwiczenia 24 04 2010 (02)
Prawo cywilne wyk.13 2010-02-16, Prawo Cywilne
2010 02 05 09;33;36
GG 2010 3 02
2010 03 21 pieniadz
[W] Badania Operacyjne (2009 02 21) wykład
2011.02.21 - PZPN - Egzamin - I, Testy, testy sędziowskie
MB ćwiczenia 29 05 2010 (02)
SERWIS 2010.02.15
2013 02 21 ergonomia
egzamin kwiecień, 2010 04 21 597 PUSTY
2010 02 24
Śmierć Grzegorza Michniewicza, Katyń - Smoleńsk 2010, Katyń 2010 - 02, Publicystyka
2010 02 15

więcej podobnych podstron