1985 09 Z ćwiczeń do boju

background image

Bolesław Jagielski

Z ĆWICZEŃ DO BOJU

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1985

Okładkę projektował: Marek Soroka

Redaktor: Elżbieta Skrzyńska

Redaktor techniczny: Grażyna Woźniak

background image

Lejtnant Piotr Nieczajew...
Niewiele powie to nazwisko nawet zawodowemu historykowi wojskowości, przed którym II wojna

światowa nie ma tajemnic. Zauważy co najwyżej, że jest on najmłodszy stopniem spośród radzieckich
wojskowych, którym na ziemiach polskich wzniesiono pomniki.

To prawda, Iwan Koniew, który dzięki mistrzowskiemu manewrowi swych wojsk ocalił Kraków, był

generałem, awansowanym później do stopnia marszałka Związku Radzieckiego. Wasilij Skopenko,
wyzwoliciel Sandomierza, gdzie spoczywa zgodnie ze swym życzeniem wyrażonym przed śmiercią, która
spotkała go nad Odrą, był pułkownikiem. Oleg Matwiejew, pilot-instruktor z 1 pułku lotnictwa myśliwskiego
„Warszawa”, poległy śmiercią lotnika koło Piły — kapitanem.

... W przeszło tysiącletniej historii Przemyśla, bo właśnie w tym mieście wznosi się pomnik-obelisk z

nazwiskiem lejtnanta Nieczajewa wyrytym w kamieniu, okazji do zdobycia sławy nie brakowało.

W końcu XVIII wieku gościł tu dwukrotnie austriacki cesarz Józef II, przyczyniając się do wykupienia

Przemyśla z rąk prywatnychi i nadania mu ponownie statusu wolnego miasta — odnotowano ten fakt jedynie
na papierze, który trafił do archiwum.

W 1809 roku otarł się o Przemyśl książę Józef Poniatowski na czele wojsk polskich, biorących udział

po stronie Francuzów w wojnie austriacko-francuskiej; nie na długo jednak zaświtała wówczas jutrzenka
swobody mieszkańcom ziemi przemyskiej i całej Galicji, pozostającej pod zaborem austriackim, pewnie
dlatego i „księcia Pepi” nie ma wśród uhonorowanych przez przemyślan.

Być może liczyli — jeśli nie na pomnik, to przynajmniej na wdzięczność potomnych — uczestnicy

spisku z 1840 roku, mającego na celu porwanie, podczas przejazdu przez Przemyśl, austriackiego
arcyksięcia Franciszka Karola i wywołanie zbrojnego powstania. Niestety, zostali zdradzeni i zapłacili za tę
próbę wybicia się na niepodległość ciężkim więzieniem w twierdzach Spielbergu, Kufsteinu i
Theresienstadtu, gdzie warunki życia równały się śmierci, tyle że powolnej.

Wkrótce potem zaczęto wznosić twierdzę również w Przemyślu. Miała zabezpieczyć drogi i szlaki

kolejowe, krzyżujące się w Bramie Przemyskiej, a prowadzące w kierunku przełęczy karpackich na
Węgrzech i po części w kierunku zachodnim na Śląsk. Po wybuchu I światowej była ona — po twierdzy w
Antwerpii — największa w Europie. Oblegali ją dwukrotnie żołnierze wojsk rosyjskich, za drugim razem z
powodzeniem (z braku żywności została poddana), co pozwoliło 3 kwietnia 1915 roku zwiedzić jej forty
carowi Mikołajowi II — żaden to jednak dla Przemyśla tytuł do chwały, tym bardziej że w kilka miesięcy
później znów znalazła się ona w rękach austro-węgierskich.

Nie sposób nie odnotować powstania w Przemyślu w listopadzie 1918 roku jednej z pierwszych na

ziemiach polskich Rad Robotniczo-Żołnierskich i utworzenia Republiki Przemyskiej z własnym rządem
koalicyjnym, jednakże z czasem i to poszło w zapomnienie.

W chwili wybuchu II wojny światowej Przemyśl pełnił rolę ośrodka administracyjno-wojskowego, ale

już nie był miastem-twierdzą, gdyż forty zostały w znacznej części rozebrane. Stacjonowało w nim
dowództwo X okręgu korpusu, którego wojska, wysłane przeciwko hitlerowskiemu najeźdźcy na front
południowo-zachodni, w niewiele dni potem, zdziesiątkowane i zdrożone, wycofywały się przez Przemyśl
na nowe, ostatnie już, miejsce koncentracji w rejonie Lwowa, pozostawiając obronę miasta nad Sanem
załodze liczącej siedem batalionów piechoty, wzmocnionych artylerią. Począwszy od dnia 11 września,
kiedy to Polacy odparli atak niemieckiego oddziału rozpoznawczego, nieprzyjaciel rozpoczął systematyczne
ostrzeliwanie centrum miasta ogniem dział. Po trzech dniach, rankiem 14 września, Niemcy zajęli Zasanie,
zaś o godz. 15.00, po silnym przygotowaniu artyleryjskim, sforsowali San na zachód od miasta i opanowali
jego część południową, gdzie zostali zatrzymani. Wieczorem tego samego dnia na rozkaz dowódcy Frontu
Południowego gen. Kazimierza Sosnkowskiego załoga Przemyśla wycofała się w kierunku Medyki.
Postawione jej zadanie powstrzymania Niemców, by mogła dojść do skutku koncentracja wycofujących się
jednostek polskich w rejonie Lwowa, zostało wykonane. Niemała w tym zasługa podpułkownika Jana
Matuszka, uczynionego dowódcą tej załogi niemal w przeddzień nadejścia wojsk niemieckich.

Po raz drugi w ciągu niedługiego czasu to samo miasto stało się terenem walk w czerwcu 1941 roku,

podczas których na tytuł do sławy — a na wzniesionym po wojnie obelisku na miejsce dla swojego nazwiska
— zasłużył właśnie lejtnant Piotr Nieczajew.

NIESPOKOJNA GRANICA

Gąszcz, gąszcz, gąszcz dokoła... Ale nie drzew, lecz trzcin, wysokich na kilka metrów, stanowiących

ostoję tygrysów i lampartów. Człowiek, żeby móc się w nim poruszać, musiał wycinać ścieżki, na których
nietrudno było o spotkanie z owymi dzikimi bestiami. Tak w każdym razie działo się nad Amu-Darią, w

background image

górnym biegu nazywaną „Besz-Kapa”, co znaczyło „Pięć rękawów” lub „Pięć rzek”. W takiej scenerii, po
ukończeniu szkoły oficerskiej, rozpoczynał swą zawodową służbę wojskową na granicy radziecko-afgańskiej
młodszy lejtnant Piotr Nieczajew.

Ale nie tylko w takiej. Nie na całej bowiem długości granica ta biegła wzdłuż rzeki. Na innych

odcinkach miała ona charakter bardziej symboliczny niż faktyczny, bowiem słupów granicznych nie
stawiano, a jeśli próbowano to uczynić, szybko zasypywał je piasek. Wybór miejsca na strażnicę uzależniony
był przede wszystkim od istnienia studni lub choćby nadziei na dokopanie się do wody. Stąd brały się
odchylenia od linii granicy państwowej — pas między radzieckimi a afgańskimi strażnicami, przez nikogo
nie strzeżony, sięgał niekiedy setek kilometrów.

W latach, gdy trafił tam Nieczajew, nie było już basmaczy, zaciekłych przeciwników młodej władzy

radzieckiej, operujących z terytorium Afganistanu lub Iranu, którzy nie ograniczali się do aktów terroru, lecz
także zmuszali ludność do emigracji, przeprowadzając ją przez granicę. Skończyli z nimi pogranicznicy-
-czekiści w latach trzydziestych.

Nadal jednak trzeba było walczyć z przemytnikami. W klimacie strefy Kara-Kum, charakteryzującym

się nagłymi zmianami pogody, zadanie to nie należało do łatwych. W każdej chwili mogła zerwać się burza
piaskowa, nadciągająca z ogromną prędkością i siłą zwykle od strony Afganistanu. Wzniecany przez nią
gęsty, żółty pył dławił i oślepiał. Nie bez powodu każdy pogranicznik był wyposażony w ochronne okulary.
Poważne zagrożenie stanowiły również powodzie, występujące zwykle w lipcu, gdy w górach, w których
biorą początek rzeki środkowej Azji, gwałtownie taje śnieg. Przeprawić się wówczas przez te rzeki, szerokie
na kilkaset metrów, można tylko na tratwach, z bronią i zwiniętym w węzeł mundurem w rękach.

Nieczajew był oficerem do spraw szkolenia ogniowego w oddziale Wojsk Ochrony Pogranicza,

stacjonującym w Kerkach. Jeździł od strażnicy do strażnicy, konno lub na wielbłądzie, sprawdzając
umiejętności strzeleckie ich załóg. Takie sprawdziany nie wystarczały, trzeba było również przeprowadzać
treningi. Postrzelał sobie wówczas do syta, nie odmawiając też udziału w polowaniach, urządzanych na
prośbę mieszkańców kyszłaków, gdy zbytnio dawały im się we znaki szkody, wyrządzane przez dziką
zwierzynę.

Przyzwyczaił się już do miejscowych warunków i poznał tajniki służby granicznej w tym rejonie —

wiedział, jak uchronić się przed ukąszeniami skorpionów i jak się zachować przy spotkaniu oko w oko z
tygrysem — gdy poprzez Sztab Okręgu w Taszkiencie otrzymał skierowanie do Okręgu Wojsk Ochrony
Pogranicza w Charkowie, a stamtąd do Przemyśla...

*

Przenoszenie na zachodnią granicę takich jak Nieczajew — młodych, lecz już zahartowanych w służbie

oficerów — mogło oznaczać tylko jedno: że właśnie ta granica staje się teraz najważniejsza.

Przemyśl, do którego trafił wraz z kilkoma rówieśnikami, musiał zrobić na nim niemałe wrażenie.

Żadnego porównania z ni to miasteczkami, ni to kyszłakami, najczęściej spotykanymi w Turkmeńskiej SSR,
chyba żeby porównać z Przemyślem jej stolicę — Taszkient.

Imponująco prezentowały się tutejsze koszary z czworobokiem kilkupiętrowych bloków ze spadzistymi

dachami, krytymi czerwoną dachówką. Widać było jednak po nich, że niejednokrotnie przechodziły z rąk do
rąk. Podczas I wojny światowej Austriaków wyparli z nich na krótko Rosjanie, od Austriaków przejęli je na
dwadzieścia lat Polacy, po wybuchu II wojny światowej zostały zdobyte — wraz z całym miastem — przez
Niemców, którzy przekazali je następnie żołnierzom radzieckim.

Z polskiej wojny obronnej 1939 roku miasto wyszło stosunkowo mało zniszczone. Gdy ustały działania

wojenne, podzielono je wzdłuż linii Sanu na część niemiecką, obejmującą Zasanie, i część radziecką,
obejmującą centrum i pozostałe dzielnice.

Stacjonującym w Przemyślu żołnierzom radzieckim mógł się on wydawać nieco egzotyczny, choćby

jako miasto kościołów, ale nie czuli się nim całkiem obco. Wielu miało w mieście swoich pobratymców z
Ukrainy, przeważnie osiadłych przed wiekami. Stanowili mniejszość narodową przynajmniej w samym
Przemyślu, lecz teraz, w związku z włączniem go do obwodu drohobyckiego, wchodzącego w skład
Ukraińskiej SRR, czuli się bardziej niż kiedykolwiek przedtem współgospodarzami miasta. Przemyśl tętnił
życiem, przynajmniej w swej prawobrzeżnej części. Kwitł handel, inna sprawa, że głównie na „czarnym
rynku” rojącym się od przemytników. Przekraczali oni San i z Zasania przenosili do Przemyśla głównie
zapalniczki, zegarki i sacharynę, a zabierali ze sobą kupowane po radzieckiej stronie lekarstwa, tłuszcze,
papierosy i srebrne monety.

Radzieckich pograniczników interesowały nie tyle przenoszone przez nich towary, ile informacje o tym,

co dzieje się po drugiej stronie rzeki. Wiele dowiadywali się na ten temat od przybywających do Przemyśla

background image

zagrożonych aresztowaniami polskich komunistów, socjalistów i ludowców, Polaków ze Śląska, a nawet —
zdarzało się — żołnierzy niemieckich o lewicowych poglądach.

Pogubili się trochę, gdy późną jesienią 1939 roku nastąpił exodus mężczyzn z Przemyśla i okolic,

przeprawiających się przez San z prawego brzegu na lewy, na którym zaczynał się obszar okupowanej
Polski, nazwanej przez Niemców Generalnym Gubernatorstwem. Szybko się jednak wyjaśniło, że dzieje się
tak za sprawą odezwy generała Sikorskiego, stojącego na czele polskiego rządu emigracyjnego, by
ochotniczo zgłaszać się do organizowanego we Francji Wojska Polskiego. Przy okazji dowiedzieli się, jaki
był przebieg kampanii wrześniowej, z której armie polskie wyszły pokonane, ale nie do końca rozbite.

Lejtnant Nieczajew, ciekaw wszystkiego, co działo się w polityce, sięgnął przy tej okazji po mapę

Europy. Prześledził na niej szlak, który przemierzyć musieli Polacy, by w dalekiej Francji na powrót stać się
żołnierzami: wiódł on z Podkarpacia przez Kraków i Tatry, Słowację, Węgry...

— Mołodcy! — skomplementował ich w duchu.
Nie on jeden. Początkową nieufność „ludzi radzieckich” wobec często niezrozumiałych dla nich

zachowań i poczynań Polaków, w miarę jak coraz lepiej poznawali się wzajemnie, zastępował podziw dla
ich woli przeciwstawienia się hitleryzmowi.

Na pozyskaniu zaufania miejscowej ludności szczególnie zależało radzieckim oficerom wywiadu.

Przemyśl, miasto garnizonowe, ze względu na swe strategiczne położenie, ciągle był penetrowany przez
wywiad niemiecki. W tej sytuacji nieodzowne stało się — oprócz wzmożenia czujności na granicy —
utworzenie własnej siatki wywiadowczej po drugiej stronie Sanu.

Wbrew początkowym obawom, że brakować będzie chętnych (na co liczyli Niemcy), udało się

zwerbować i przeszkolić kilka grup współpracowników, złożonych niemal w całości z Polaków,
zamieszkałych w mieście i okolicznych wioskach. Jedną z aktywniejszych była grupa zorganizowana i
kierowana przez Władysława Króla z Tarnawki, wioski położonej nad Sanem na zachód od Przemyśla, w
skład której wchodzili między innymi Franciszek Pękalski i Dymitr Kopko z Bachowa. Po odbyciu
przeszkolenia znaleźli się za Sanem, gdzie pozyskali do współpracy Wojciecha Kurasza z Nienadowej,
Teodora Kosztyła z Łubnej koło Dynowa i kilku innych znajomków. Grupa Władysława Króla utrzymywała
bezpośredni kontakt z oficerem wywiadu granicznego Petrowem z Birczy, a także Katelinkowem i
Nazarowem — funkcjonariuszami placówki granicznej w Brzusce. Zbierała ona wiadomości o strażnicach
nad Sanem w rejonie Krzywczy, Dubiecka i Dynowa, o dyslokacji niemieckich oddziałów w tym rejonie, o
placówkach żandarmerii w przygranicznych miejscowościach oraz o prowadzonej przez Niemców
przebudowie dróg i mostów, mającej na celu przystosowywanie ich do ruchu już nie tylko ciężarówek, ale i
czołgów.

Niektórzy spośród współpracowników wywiadu radzieckiego woleli nie pokazywać się w mieście. Z

nimi to pod osłoną nocy spotykał się w umówionym miejscu, ubrany po cywilnemu, radziecki pogranicznik,
udający wędkarza. Wysłuchiwał, co tamci mają do powiedzenia, dziękował, prosił o kolejne informacje. Na
odchodne wręczał zwykle owinięty w pergamin połeć słoniny, bo czego jak czego, ale „szpeku” Niemcom
zawsze było za mało i znajdujący się pod ich okupacją Polacy musieli obywać się jego smakiem.

Raz jednak udało się jednemu z takich wywiadowców amatorów zrewanżować się swemu wspólnikowi

— zawodowcowi.

— A to dla was coś na ząb — rzekł niespodziewanie, wręczając mu sporej wielkości pstrąga,

wyciągniętego spod koszuli, poprzednio podejrzanie wybrzuszonej. — Nadepnąłem na niego, to i
wyłowiłem.

— I mnie go oddajecie?!
— Złapię sobie w drodze powrotnej drugiego — rzekł. — A tobie, synu, jak już udajesz wędkarza,

wypadałoby mieć jakąś rybkę — zawstydził na koniec pogranicznika.

Wielu z tych Polaków pozostawało długo anonimowymi, jak choćby ów mieszkaniec Zasania,

przesyłający do budynku dawnego starostwa przemyskiego, w którym mieściła się komendantura 92
Oddziału Wojsk Ochrony Pogranicza, informacje bezcennej wręcz wagi. Czyni to zawsze za pośrednictwem
innej osoby i zawsze z użyciem koperty opatrzonej tajemniczymi literkami „p/g”, którą ów zaufany „ktoś”
wrzucał do specjalnej skrzynki na listy, umocowanej obok wejścia do budynku komendantury. Czy trzeba
było aż deszyfrantów, by ustalić, że owe tajemnicze literki stanowiły po prostu skrót konwencjonalnego
zwrotu „przez grzeczność”?

— Ci Polacy... — kręcił głową szef wywiadowców-pograniczników. — Wciąż tylko konwenanse im w

głowie...

Ale to było nic w porównaniu z późniejszym ustaleniem, że nadawcą tych informacji (sprawdzono także

ich wiarygodność) jest były oficer Wojska Polskiego, komendant obwodu Związku Walki Zbrojnej. Trudno
uwierzyć, że Feliks Pikulski — „Sęp” — bo takie nazwisko i pseudonim nosił ów polski patriota — czynił to

background image

jedynie „przez grzeczność”, ale nadal korzystano z danych, które przekazywał na stronę radziecką.

Regularnie co dwa tygodnie przekraczał San, udając przemytnika, mieszkaniec Zasania Władysław

Hołod, noszący pseudonim „Bojko” — chyba dla przypomnienia, że niegdyś na tych ziemiach zamieszkiwał
szczep Bojków. Spotykał się on z oficerem wywiadu granicznego Ziminowem.

Być może wyda się to niezbyt poważne, ale radzieccy pogranicznicy odróżniali „prawdziwych”, niejako

zawodowych przemytników od podszywających się pod nich potencjalnych szpiegów lub dywersantów na
hitlerowskim żołdzie po... kolorze spodni, które u tych pierwszych raz były zielonkawe od rzecznego
planktonu, a kiedy indziej żółtawe od niesionego przez fale Sanu mułu.

Najczęściej jednak, gdy tylko utrzymywała się pogoda, Sanem płynęła woda krystalicznie czysta. I jak

przystało na rzekę górską — wartkim nurtem. Pozwoliło to żołnierzom Wojsk Ochrony Pogranicza odkryć w
odległości 7 kilometrów na południowy wschód od Przemyśla kabel telefoniczny, przeciągnięty przez San z
brzegu niemieckiego na radziecki. Maskujące go kamienie w niektórych miejscach porwała woda, czego
dywersanci telemechanicy nie przewidzieli. Nie zdołali tym samym dokończyć operacji podłączenia się po
stronie radzieckiej do podziemnego kabla. Podsłuch rozmów telefonicznych między Przemyślem a Lwowem
(siedzibą dowództwa 26 armii) i Kijowem (siedzibą Kijowskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego) został
udaremniony.

PRZYPADKOWE ODKRYCIE

Lejtnat Piotr Nieczajew był zastępcą dowódcy strażnicy umiejscowionej pod bokiem Komendantury 92

Oddziału Granicznego w samym centrum Przemyśla. Roboty mu nie brakowało, głównie jednak
papierkowej, a po służbie prowadził życie w gruncie rzeczy uregulowane, by nie rzec — monotonne.
Nieczajew trochę zazdrościł oficerom wywiadu granicznego, którzy wykonywali ciekawe, nierzadko
wieńczone zdemaskowaniem i schwytaniem lub zlikwidowaniem niemieckich dywersantów, zadania.
Tęskno mu było do przygód, w których zasmakował, pełniąc służbę na granicy z Afganistanem. Choćby
takich, jakie można przeżyć podczas polowań. Co prawda zwierzyny w lasach otaczających Przemyśl nie
brakowało. Polowali na nią niekiedy przełożeni, ale o tym, żeby jemu zaproponować udział w łowach, nikt
jakoś nie pomyślał. Wprosić się — nie miał śmiałości. Zresztą nie leżałoby to w jego naturze.

Zdarzyło się jednak, że zaprosił go do swego domu pewien mieszkaniec Przemyśla — starszy już

człowiek, nie tylko trochę już znajomy, ale i „sprawdzony”, jako że wynajmował oficerom kwatery. Do
Nieczajewa — choć ten mieszkał u niego krótko — ów przemyślanin zapałał szczególną sympatią. Znany
był z tego, że lubił wspominać, jak to za młodu „z Japońcami wojował”, będąc żołnierzem carskiej armii.
Przewidując mały poczęstunek, Nieczajew przyszedł z butelką wódki „Moskowskiej”, do której gościnny
gospodarz na zakąskę podał kiełbasę o nadzwyczajnym smaku, która wprost rozpływała się w ustach.

— Z dziczyzny — domyślił się Nieczajew.
— Nie da się ukryć, panie dzieju.
— Kupna czy własnej roboty?
Dla gospodarza byłoby bezpieczniej — wszak miał przed sobą „władzę” — odpowiedzieć, że kupna;

nie takie specjały można było nabyć na czarnym rynku. Ale zwyciężyła w nim męska próżność.

— Skąd miałbym wziąć pieniądze? — spytał, jakby się usprawiedliwiając. — Dopóki ręka jeszcze

pewna, a zwierzyna w lasach, trzeba sobie radzić bez pieniędzy, panie dzieju.

Po kilku kolejkach dogadali się. Stary obiecał, że zabierze młodego podporucznika na swoją następną

wyprawę w podprzemyskie lasy.

— Będę wdzięczny, nawet gdybyśmy nic nie upolowali — powiedział na koniec Nieczajew.
— Dobrze będzie — zapewnił go stary.
Sezon polowań dobiegał końca, umówili się więc na najbliższą noc z soboty na niedzielę. Nieczajew, w

oficerskim półkożuszku założonym na mundur, wziął ze sobą pistolet, z którym nie powinien rozstawać się
ani na chwilę (a umiał z niego strzelać tak celnie, jakby to był karabin strzelca wyborowego). Stary
uzbrojony był zrazu tylko w długi, myśliwski nóż, nazywany przezeń kordelasem. Punkt docelowy wyprawy
stanowiło najwyższe na południowy wschód od Przemyśla wzniesienie Kopystańka, otoczone wieńcem
lasów. Było to dość daleko, ale chcieli mieć pewność, że nikt im nie wejdzie w paradę. Zresztą za miastem,
w wiosce Pikulice, stary miał zamiar pożyczyć u znajomego rolnika dwa konie pod wierzch. I nie zawiódł
się na znajomku, choć ten zmieszał się na widok towarzyszącego staremu oficera. Ale i on, ów rolnik, jak
zapewniał, nie miał nic przeciwko władzy radzieckiej. O kolektywizacji, której się trochę obawiał, na razie
było cicho. I dało się żyć... Jeśli ktoś miał konie, tak jak on, woził materiały przeznaczone do budowy
bunkrów nad Sanem. Od czasu gdy za sanacji pozwolono ludziom pozyskiwać cegłę z rozbiórki fortów, nie

background image

trafiła mu się lepsza okazja do zarobku. Na zimę roboty wstrzymano, toteż konie były wypoczęte — mogli
się nie obawiać, że w drodze na Kopystańkę utkną w zaspach śnieżnych. Wynalazł dla nich nawet dwie
kulbaki — jedną kozacką, drugą — austriacką. Widomy dowód, że w przeszłości nieraz musiała przechodzić
tędy kawaleria, bywało, że w rozsypce, jak to na wojnie. U tegoż rolnika, a może gdzie indziej po drodze —
Nieczajew wolał tego nie wiedzieć — stary zaopatrzył się w broń, obrzynek karabinu chyba jeszcze sprzed I
wojny światowej, który przytroczył do kulbaki.

Piękna była ta ich nocna jazda pośród lasów, porastających stoki łagodnych wzniesień. Konie szły

wydłużonym stępem, żując wędzidła, z łbami ozłoconymi poświatą księżyca. W panującej dokoła ciszy
docierało do nich czasem tylko szemranie leśnych strumyków, których nurtu nie wstrzymywał
kilkustopniowy zaledwie mróz. Koni, stąpających po śniegu, nie było słychać prawie wcale, a i oni — nie
umawiając się co do tego, lecz z wewnętrznej potrzeby — prawie się nie odzywali.

Całą tę harmonię zakłóciło niespodziewanie, gdy już byli blisko celu, przeciągłe wycie wilków. Konie

skróciły stęp, odtąd trzeba je było zmuszać do dalszej jazdy.

— Ot, siurpryza — odezwał się stary. — Nigdy tu wilki nie grasowały.
— Wypłoszą nam zwierzynę, co?
— Albo ją nagonią pod lufy, zobaczymy.
Znów rozległo się, już nieco bliżej, wycie drapieżników.
— One już nie polują — stwierdził stary po chwili nasłuchiwania. — One już coś upolowały. I teraz

zwołują się. Zaraz zbierze się cała wataha.

— Zapolujemy na nie?
— Jeśli są głodne, mogą atakować. A wtedy koń wilkowi nie umknie. Lepiej byłoby zostawić je w

spokoju. Ciekawość tylko, co one mają za powód do tego zwoływania się.

Wkrótce otrzymali odpowiedź na to pytanie. W leśnym ostępie, skąd słychać było drapieżniki, ujrzeli

kichę spadochronu, zaczepionego o gałęzie drzew, zaś w jego uprzęży, już na ziemi, tkwił człowiek. O tym,
że już nie żył, nie wiedzieli, więc zaczęli strzelać, żeby odstraszyć krwiożercze bestie. Te rozpierzchły się —
nie były więc specjalnie wygłodzone — ale z pewnością przywarowały gdzieś w pobliżu. Przyjrzeli się
dokładnie człowiekowi, który padł ofiarą wilków. Nie ulegało wątpliwości, że jest to, czy raczej był,
Niemiec-dywersant. Świadczyło o tym jego oporządzenie skoczka spadochronowego, kompletne co do
najdrobniejszego detalu. Pod kombinezonem, z pewnością przeznaczonym, podobnie jak spadochron, do
zakopania, miał cywilne ubranie. Buty oblepiała zakrzepła krew.

— Nie otworzył mu się spadochron główny — stwierdził Nieczajew. — A zapasowy dopiero tuż nad

ziemią.

— Ale żył jeszcze, zanim opadły go wilki. Trupa by nie ruszyły — dodał stary.
— Nie był z pewnością sam, ale kamratom ani w głowie było szukać go po lesie.
— Ziemia parzyła im stopy, mimo że to zima.
— Taka to u nich solidarność.
— Będzie kilka dni, jak tu leży. Ci jego kamraci są już pewnie daleko stąd, szukaj wiatru w polu.
— Można by poszukać, gdyby nie śnieg. Padał przez ostatnie dni, pozacierał ślady.
Nieczajew, zastanawiając się nad tym, jak i komu zameldować o tym makabrycznym odkryciu, żeby

samemu nie narazić się na nieprzyjemności, na razie zaopiekował się bronią i dokumentami niedoszłego
dywersanta, a następnie zaciągnął ciało do leśnego wykrotu i przywalił kamieniami. Dywersant, nie
dywersant — nie można było pozostawić ciała na pastwę wilków. Potem dosiedli koni i nie oglądając się
ruszyli w drogę powrotną. Po strzelaninie, którą urządzili w celu odstraszenia drapieżników, nie mogło już
być mowy o polowaniu.

Taki to ślad pozostawiła po sobie na początku 1941 roku jedna z pierwszych grup dywersantów —

skoczków spadochronowych zrzuconych w okolicach Przemyśla. Wywodzili się oni z szeregów osławionej
formacji „Brandenburg”, sformowanej przede wszystkim z byłych osadników niemieckich, ściągniętych w
1940 roku do Rzeszy z Ukrainy, Besarabii i Białorusi w ramach akcji „Heim ins Reich” („Wracajmy do
Rzeszy”).

Dowódcy grup dywersyjnych przechodzili odpowiednie przeszkolenie w Szczecinie, Królewcu,

Berlinie, Wiedniu. Z nastaniem wiosny 1941 roku liczba dywersantów, wyposażonych w radiostacje, broń
krótką z tłumikami i pistolety maszynowe, materiały wybuchowe, a nawet w mundury i dokumenty
żołnierzy Armii Czerwonej, gwałtownie wzrosła. W rejonie Brześcia, gdzie doszło do regularnej potyczki
grupy dywersantów z żołnierzami grupy manewrowej Wojsk Ochrony Pogranicza, zginęło jedenastu
„brandenburczyków”, a pięciu dostało się do niewoli. Do czerwca w potyczkach na całej granicy Abwehra

background image

straciła około 1300 zabitych i rannych.

ĆWICZYĆ — W KAŻDYCH WARUNKACH

— Huraaa! — oto okrzyk, którym najczęściej rozbrzmiewały w Przemyślu przykoszarowe place

ćwiczeń. Dobywał się z ust żołnierzy, którzy poza tym czołgali się, kopali okopy, w przysiadzie kłuli
bagnetami niewidocznego przeciwnika. A okrzyk musieli powtarzać nieraz po kilka razy, bo wypadał
„słabo”...

Tak więc nie nudzili się piechurzy ze stacjonującej w tym mieście 99 dywizji strzeleckiej, traktowanej

jako pierwszorzutowa, podobnie jak 8 korpus i 26 armia, w skład której wchodziła. Z kolei Kijowski Okręg
Wojskowy, obejmujący obszary na wschód od Sanu i Bugu, należał do największych w ZSRR, a w swej
nazwie miał przymiotnik „specjalny”. Dowodził nim skierowany do Kijowa bezpośrednio z Mongolii, gdzie
stał na czele wojsk walczących z agresorem japońskim, generał Gieorgij Żukow, by — po mianowaniu go
szefem Sztabu Generalnego Radzieckich Sił Zbrojnych — przekazać swe obowiązki generałowi Michaiłowi
Kirponosowi, który odznaczył się jako dowódca dywizji w wojnie radziecko-fińskiej. Można powiedzieć, że
z Kijowa i Przemyśla, z Mińska i Brześcia zrobiło się nagle blisko do Mongolii, Finlandii, a nawet
Hiszpanii. W szkoleniu bojowym wykorzystywano bowiem doświadczenia zdobyte przez żołnierzy Armii
Czerwonej w walkach nad Chałchyn-gołem, na Przesmyku Karelo-Fińskim, nad Ebro; w sztabach
analizowano także działania wojsk hitlerowskich przeciwko państwom europejskim, a więc i w Polsce.

Dywizja była w Armii Czerwonej podstawowym ogólnowojskowym związkiem taktycznym. Zgodnie z

etatem wojennym powinna ona liczyć 14,5 tysiąca żołnierzy, 78 dział polowych, 54 armaty przeciwpancerne
kalibru 45 mm, 12 dział przeciwlotniczych, 60 moździerzy kalibru 82—120 mm, 16 czołgów lekkich, 13
samochodów pancernych, wreszcie 558 samochodów, 99 traktorów i 3 tysiące koni. Organizacyjnie składa
się z trzech pułków piechoty, dwóch pułków artylerii, dwizjonów przeciwlotniczego i przeciwpancernego
oraz dwóch samodzielnych batalionów: saperów i łączności. Jednakże w rzeczywistości większość dywizji
liczyła z reguły 6 tysięcy ludzi, posiadały one 80—90 procent uzbrojenia i sprzętu, notowano w nich także,
jak w całej Armii Czerwonej, pewne braki w kadrze dowódczej.

Szczególnie pamiętna była dla 99 dywizji jesień 1940 roku, kiedy to po raz pierwszy od przybycia do

Przemyśla niemal w całości wyruszyła w pole. Była jedną z kilkunastu w Armii Czerwonej i jedną z dwóch
w Kijowskim Specjalnym Okręgu Wojskowym, w których zarządzono kompleksowe ćwiczenia, oceniane
przez najwyższych przełożonych z ludowym komisarzem obrony ZSRR marszałkiem Siemionem
Timoszenką i dowódcą okręgu generałem Żukowem na czele.

Rozpoczęły się one 25 września w rejonie na północny wschód od Przemyśla, a ich założeniem było

przećwiczenie dwóch elementów taktycznych: natarcia i obrony.

A oto co pisze na ich temat W. Anfiłow w monografii „Krach Blitzkriegu”:
„W pierwszym dniu, po ogłoszeniu alarmu bojowego, oddziały dywizji wykonały 70-kilometrowy

marsz. Według oceny rozjemców marsz ten przebiegał w sposób zorganizowany. Jedynym niedociągnięciem,
na które zwrócił uwagę marszałek Timoszenko, była zbyt daleko jeszcze posunięta umowność w ocenie
możliwości lotnictwa nieprzyjaciela. Rozpatrując działania bojowe w pasie przełamania, które rozpoczęły się
26 września, ludowy komisarz obrony powiedział: »Powinniśmy się zapoznać z regulaminem tych armii, z
którymi przyjdzie nam walczyć, szybko opanować stosowane przez nieprzyjaciela ugrupowania wojsk w
natarciu i obronie, by odpowiednio wykorzystać naszą organizację.«

W trzecim dniu ćwiczeń walka toczyła się w głównym pasie obrony. Podstawa wyjściowa do natarcia

zajęta została pod osłoną nocy. Czołgi rozmieszczono w pobliskim lesie. Szczególnie pouczające były
ćwiczenia na odcinku, gdzie obronę zajmował batalion piechoty kapitana Dracza, a natarcie prowadził
batalion starszego lejtnanta Czikwaidze, wspierany przez kompanię czołgów pod dowództwem lejtnanta
Tarasienki.

Przygotowanie artyleryjskie trwało dwie godziny. Strzelanie prowadzono nad głowami pododdziałów

znajdujących się na podstawie wyjściowej. Pociski celnie trafiały w określone obiekty. W dokładnie
wyznaczonym czasie nad polem walki pojawiły się samoloty bombowe, osłaniane przez myśliwce. Pogoda
była nienadzwyczajna. Samoloty leciały pod samymi chmurami, czasami wchodząc w nie, na wysokości
prawie 400 metrów. Po zrzuceniu bomb przez pierwszą falę pojawiła się następna. W tym czasie artyleria
nadal prowadziła ogień. Gdy tylko druga fala zrzuciła bomby (bombardowanie specjalnie przygotowanego
rejonu prowadzone było amunicją bojową), w kierunku »nieprzyjaciela« ruszyły czołgi, a za nimi
pododdziały piechoty. Artyleria przeniosła ogień w głąb obrony. Rozpoczął się atak, poprzedzany wałem
ogniowym. Żołnierze podbiegali do rozrywających się pocisków na minimalną odległość, wykazując przy

background image

tym duże opanowanie i dyscyplinę.

W czasie ataku zademonstrowano różne sposoby, jakie może stosować broniąca się strona w celu

załamania natarcia. »Widzicie — powiedział ludowy komisarz, zwracając się do towarzyszących mu
generałów i oficerów — ile można znaleźć sposobów przybliżenia szkolenia do sytuacji bojowych, jeżeli
przejawia się rozumną inicjatywę. Żołnierze działają tak, jakby brali udział w prawdziwej walce«.

Artyleria przenosiła wał ogniowy na następne rubieże w głębi głównego pasa obrony. Kiedy atakujący

przeszli całą jego głębokość, zajęcia taktyczne zostały zakończone.

Marszałek Timoszenko, generałowie Żukow i Mierieckow oraz inni generałowie i oficerowie obejrzeli

zniszczenia dokonane przez artylerię i lotnictwo. Były one bardzo duże. Ocalałe okopy i punkty ogniowe
»nieprzyjaciela« niszczyły następnie czołgi i piechota. »Oto jaka powinna być artyleria we wszystkich
dywizjach« — powiedział ludowy komisarz obrony do szefa artylerii Kijowskiego Specjalnego Okręgu
Wojskowego generała lejtnanta N. Jakowlewa i podziękował mu za dobre przygotowanie artylerii dywizji.”

Ale i po tych ćwiczeniach, które okazały się bardzo efektywne, nie dane było żołnierzom 99 dywizji

odpocząć. Ćwiczyli nadal bez względu na pogodę. Siąpił akurat drobny deszcz i dokuczało zimno, gdy na
przykoszarowy plac ćwiczeń 1 pułku przybył, wraz z dowódcą tej jednostki, pułkownik Iwan Bagramin z
dowództwa Okręgu. I tak odnotował później swoje wrażenia z ćwiczeń żołnierzy 1 batalionu tego pułku: „Ze
wszystkiego widać było, że żołnierze przywykli do działań w każdą pogodę. Człowiek mógł pomyśleć, że na
placu ćwiczeń toczy się prawdziwa walka. To tu, to tam wznosiły się ku niebu kłęby dymu po wybuchach,
słychać było zajadły terkot wystrzałów, zagłuszany potężnymi falami okrzyków »hura«. Nawet mnie, nie
nowicjusza w sprawach wojskowych, radował spokój, z jakim piechota oczekiwała na sunące w pełnym
biegu ryczące czołgi. Ukryci w okopach strzelcy przepuszczali nad sobą groźne machiny, a później obrzucali
je wiązkami granatów ćwiczebnych. Zuchy! Komu przypadło doświadczyć czegoś takiego — głuchnąć od
szczęku gąsienic nad samą głową, wdychać swąd spalin i być zasypywanym pacynami błota — ten wie, że to
niełatwa próba. Czy nie na tych placach ćwiczeń wykuwali swą przyszłą sławę żołnierze 99 dywizji
piechoty, żołnierze, o wytrwałości których w lecie 1941 roku powstaną legendy? Równie pocieszające
wrażenia odniosłem z wizyty w innych pułkach. Tak, od ludzi tej dywizji można się było czegoś nauczyć”.

Jeszcze inaczej poligonowe doświadczenia widziane były oczyma szeregowych żołnierzy.
Pod koniec stycznia, w czas największych mrozów i śnieżyc, dywizjon artylerii przeciwpancernej 99

dywizji wyruszył transportem kołowym na zimową szkołę ognia, jak nazywano ćwiczenia na poligonie,
połączone z ostrymi strzelaniami. Miała ona potrwać tydzień albo i dłużej, co oznaczało spanie w namiotach
lub na samochodach, jedzenie z kociołków pod gołym niebem, mycie się w lodowatej wodzie, jeśli nie
zwyczajnie w śniegu, krótko mówiąc — twarde życie.

W długiej kolumnie nie brakowało samochodu plutonu dowodzenia. Żołnierze swobodnie mieścili się

na skrzyni, wzorowym kierowcą był żołnierz nazwiskiem Czerwienko, a w szoferce zajmował należne mu
miejsce dowódca — lejtnant Gawryłow.

Lejtnant był zupełnie inny niż w koszarach, gdzie — bywało — nie krył znudzenia monotonnymi

zajęciami. Teraz wprost rozsadzała go energia. Ilekroć się zatrzymywali, pierwszy wyskakiwał z szoferki, by
zorientować się, jaka jest przyczyna postoju, i ostatni do niej wsiadał, gdy kolumna znowu ruszała w drogę.
Z pewnością najchętniej całą drogę przestałby na stopniu samochodu, by jak najwięcej widzieć i samemu
być widzianym. Ale i to prawda, że wyglądał jak do fotografii. Na piersi lornetka, u jednego boku pistolet, a
u drugiego mapnik, nauszniki czapki podniesione mimo siarczystego mrozu — pełny fason.

Podobnie działo się na biwakach, zarządzanych po drodze, by wojsko mogło posilić się ciepłą strawą z

jadących na końcu kolumny polowych kuchni. Podczas gdy żołnierze zajadali z parujących kociołków, on —
zadowalając się sucharem — rozkładał na masce samochodu sztabową mapę i zawzięcie ją studiował.

Raz zastał go przy tym dowódca dywizjonu, nazywany przez żołnierzy Ojczulkiem, pokręcił z

uśmiechem głową i zażartował przyjaźnie, że od razu poznać prawdziwego dowódcę.

— Staram się, towarzyszu majorze — odpowiedział dziarsko Gawryłow.
Przyszedł zaś Ojczulek po to, żeby spytać, jak się sprawuje nowy samochód, który w plutonie mieli od

niedawna. Poprzedni był starym gratem i dawno już powinien zostać wycofany. Jednak kierowca tak do
niego przywykł — że robił wszystko, żeby przedłużyć jego żywot, twierdząc, iż lepszego mu nie potrzeba.
Lejtnant był innego zdania i usilnie zabiegał o przydział nowego wozu jeszcze przed wyjazdem na poligon.
Ojczulek mu dopomógł, uruchamiając jakieś swoje prywatne kontakty. I oto mieli samochód jak malowanie.

— Tak to szybko poszło, że nawet nie zdążyłem podziękować — skorzystał z okazji lejtnant, by

wyrazić dowódcy wdzięczność za okazaną w tej sprawie pomoc.

— A kierowca też zadowolony? — zwrócił się do Czerwienki.
— Czemu nie? — odpowiedział zapytany, wypadło to jednak jakoś blado.
— Oj, coś nie bardzo — zorientował się Ojczulek i popatrzył po stojących wokół żołnierzach.

background image

Jeden przez drugiego pospieszyli z wyjaśnieniami.
— Czerwienko mówi, że wolał tamten.
— Nawet jak mu coś nawaliło, od razu wiedział, co i dlaczego.
— A teraz ma stracha, że w razie czego nie będzie się mógł rozeznać.
Czerwienko nie protestował, przyznając tym samym, że rzeczywiście tak jest.
— Rozezna się, rozezna — zapewnił ich Ojczulek. — Prawda, że się rozeznacie?
— Tak jest — zebrał się w sobie kierowca.
Po linii podano hasło, przekazywane z ust do ust: Do maszyn!
Kolumna ruszyła w dalszą drogę.
Poligon... Zimno, pusto i do koszar daleko, jak mówili żołnierze. Śnieg wydawał im się tu głębszy niż

gdzie indziej, mróz ostrzejszy, wiatr bardziej porywisty. I jakby tego było jeszcze mało, również sprzęt
nigdzie nie był tak oporny jak właśnie na poligonie.

Był jednak równocześnie poligon jedynym chyba miejscem na ziemi, w którym można się było poczuć

prawdziwym żołnierzem. Zwykle jednak doceniali to dopiero po powrocie do garnizonu. Teraz zaś musieli
mocno zaciskać zęby, żeby jakoś wytrzymać. Wytrzymać i nie kląć, przynajmniej na głos, jeśli chcieli być w
zgodzie z hasłami w rodzaju: „Poligon — szkołą żołnierskiego męstwa”, „Komsomolcy nigdy nie zawodzą”,
„Wszystko dla obrony Ojczyzny”. Sami je przywieźli, wymalowani na dykcie, sami rozwiesili wśród drzew,
co więcej — sami je przedtem, w koszarach, wymyślali...

A strzelań nie mogli się wprost doczekać. Nazywali je nie inaczej jak tylko „wojną”, jako że mieli

strzelać ostrymi pociskami do makiet czołgów. Dowódca dywizjonu i inni starsi oficerowie, choć w
skrytości ducha uśmiechali się z pobłażaniem, podtrzymywali w nich ten „wojenny” zapał i cieszyli się z
niego.

Doczekali się wreszcie żołnierze tych strzelań. Zaczęły się z samego rana i trwały do południa, by po

przerwie, potrzebnej na przygotowanie nowych makiet czołgów, rozpocząć się znowu. Z makietami to
wyszło nawet nieźle... Ktoś nie przewidział, że jeśli raz wystrzelą do nich mistrzowie tacy jak oni, to o
powtórnym ich użyciu nie może być mowy, bo zostaną tylko drzazgi.

Wiadomo, najlepszy dywizjon. Nic dziwnego, że zawitał do nich sam generał. Przybyli z nim również

jacyś dziennikarze popatrzeć, jak się strzela ostrymi pociskami. Trzymali się wprawdzie z daleka od
stanowisk ogniowych, ale i tak chłopaki tremę mieli większą, niż gdyby strzelali bez świadków. Za to potem
być może jeden z drugim poczyta o sobie w gazecie. Ważne, żeby było w niej nazwisko, funkcja i ocena
uzyskana przez działon. Bez żadnych tam dodatkowych opisów, zwykle przesadzonych, przez które niejeden
już gazetowy bohater nie miał w koszarach życia.

Artykuł o strzelaniu ostrymi pociskami mogli zresztą przeczytać jeszcze tego samego dnia we własnej

gazetce-błyskawicy, noszącej tytuł „Echo poligonu”, która została wywieszona na tablicy propagandowej.
Mógł go napisać ktoś, kto sam nie strzelał, bo inaczej nie starczyłoby mu czasu i siły, ale musieli przyznać,
że zrelacjonował wszystko uczciwie, tak jak było:

„Aura okazała się dla nas surowa. Ściskał trzaskający mróz, smagał policzki ostry wiatr. Mimo to

uwijaliśmy się przy działach jak w ukropie, aby jak najszybciej zameldować przełożonym o gotowości do
otwarcia ognia. Cenna była każda sekunda. Lada chwila mogły ukazać się czołgi — nasz przeciwnik,
śmiertelny wróg. Cóż z tego, że były to tylko makiety, zbite z dykty? My przed oczyma mieliśmy prawdziwe
czołgi, sunące na nasze stanowiska. Naszym zadaniem było powstrzymać te stalowe kolosy i postanowiliśmy
wywiązać się z niego po komsomolsku. — Ognia! — padły komendy działonowych. Rozległ się potężny
huk. Lufy dział zakwitły pióropuszami ognia. Zaświszczały pociski mknące przed siebie z olbrzymią
prędkością. To nic, że w uszach dzwoniło od huku, a w gardłach dusił dym. Ważne, że wszystkie pociski
dosięgły celu. Nie bez podstaw się twierdzi, że artyleria jest bogiem wojny. My artylerzyści
przeciwpancerniacy mamy w prawdziwości tego twierdzenia swój nie zaprzeczalny udział. Nasz dywizjon
jest w całych siłach zbrojnych małym ogniwem, ale na pewno ważnym i niezbędnym. Zawsze można na nas
polegać. Wykazały to dobitnie strzelania, które wykonaliśmy na ocenę bardzo dobrą”.

Jeden tylko żołnierz nie emocjonował się tak jak inni ćwiczeniami: starszy szeregowiec Czerwienko —

kierowca. Tkwił przy samochodzie, stojącym samotnie między drzewami, z dala od obozowiska.
Podniesiona maska, narzędzia wydobyte na wierzch, czarne od smarów ręce kierowcy mówiły wszystko.
Stało się: silnik nie palił. Wyszło to na jaw tuż przed rozpoczęciem strzelań, gdy lejtnant zażyczył sobie,
żeby go gdzieś tam podrzucić. Nic z tego nie wyszło, więc machnął ręką i poszedł. Lecz już w przerwie
strzelań znowu zjawił się przy samochodzie, i to z miną nie zwiastującą niczego dobrego.

— Mam nadzieję, że znaleźliście ten defekt?
— Nie, obywatelu dowódco.
— Jak to nie?

background image

— Chłopaki z warsztatów też nie znaleźli. Powiedzieli, że mogą nas wziąć na hol.
— Co takiego?! Wóz plutonu dowodzenia na holu?! I to w pościgu za nieprzyjacielem!
— Raz już tak było podczas ćwiczeń, przenieśliśmy się z manelami na inny wóz.
— Jaki inny?
— No, na ciągnik artyleryjski, miejsca na nim nie brakuje.
— Nie chcę o tym słyszeć. Macie znaleźć i usunąć defekt, rozumiecie?
— Tak jest.
Wkrótce nad poligonem zaczął zapadać wczesny zimowy zmierzch. Wraz z nim nadeszła pora kolacji,

pierwszego po strzelaniach jakże zasłużonego posiłku. Żołnierze jedli, gdzie który stanął, najchętniej jednak
w pobliżu kuchni polowych, przy których można się było ponadto ogrzać. Zazdrościli im tego popatrujący z
daleka wartownicy, którzy dla rozgrzewki mogli jedynie podreptać w miejscu. Z wozu propagandowego
niosła się muzyczka, nierzeczywista na tym pustkowiu, lecz przez to jeszcze bardziej chwytająca za serce.

W plutonie dowodzenia humory dopisywały. Chwalono jedzenie — gulasz z kaszą, prześcigano się w

pomysłach na otrzymanie repety. Z początku nikt nie zwrócił uwagi na nieobecność Czerwienki. A jeśli
nawet — nikt nie przejął się tym specjalnie. Kierowcy jak koty lubią chodzić własnymi drogami, lubią też
przysnąć w zaciszu kabiny, gdy jest ku temu okazja.

Wreszcie któryś poszedł zawołać kolegę na kolację. Ale w kabinie Czerwienki nie było. Ani na skrzyni.

Także w żadnym z namiotów, w żadnej z ziemianek. Więc podniósł alarm, zaczęli go szukać także inni.

Aż znaleźli. Leżącego pod samochodem. Na cienkiej płachetce brezentu, rozścielonej na.śniegu. Z

kluczem francuskim w zgrabiałej, zesztywniałej dłoni. Zmęczony, zasnął przy pracy. Gdyby nie koledzy —
zamarzłby na śmierć. Było o czym mówić na zwołanym tego samego dnia zebraniu komsomolskim żołnierzy
dywizjonu...

OSTATNIE DNI POKOJU

Pamiętna była dla 99 dywizji także wiosna 1941 roku. Podobnie jak w większości jednostek okręgów

nadgranicznych wzrosła jej liczebność dzięki powołaniu do służby rezerwistów.

Tak wspominał to wydarzenie ówczesny szef sztabu Generalnego Radzieckich Sił Zbrojnych generał

Żukow:

„W połowie marca S. Timoszenko zwrócił się wraz ze mną do Stalina z prośbą o wyrażenie zgody na

powołanie rezerwistów przewidzianych dla dywizji piechoty, których należałoby szybko przeszkolić w
duchu współczesnych wymagań. Początkowo nasza prośba została odrzucona. Powiedziano nam, że
powołanie dużej liczby rezerwistów może stanowić dla Niemców protekst do wojny. Pod koniec marca
zezwolono jednak na powołanie 500 tysięcy szeregowców i podoficerów oraz skierowanie ich do
przygranicznych okręgów wojskowych w celu uzupełnienia jednostek, z założeniem doprowadzenia
liczebności dywizji piechoty przynajmniej do 8 tysięcy ludzi. Po kilku dniach otrzymaliśmy zgodę na
dodatkowe powołanie 300 tysięcy rezerwistów w celu uzupełnienia specjalistami rejonów umocnionych oraz
różnych rodzajów wojsk i rodzajów sił zbrojnych, artylerii odwodu Naczelnego Dowództwa, wojsk
inżynieryjnych, wojsk łączności, wojsk obrony przeciwlotniczej oraz oddziałów tyłowych wojsk lotniczych.
Tak więc w przededniu wojny Armia Czerwona została powiększona o około 800 tysięcy ludzi. Ćwiczenia z
rezerwistami planowano przeprowadzić w okresie maj — październik 1941 roku.”

— Tylko kłopot z tą rezerwą — zwykli mawiać, jak wojsko wojskiem, żołnierze służby zawodowej i

czynnej. Tym razem w jednostkach przygranicznych, takich jak 99 dywizja, powstrzymywano się przed
wygłaszaniem tego rodzaju opinii. W obliczu narastającego zagrożenia liczył się każdy żołnież, który
potrafił posługiwać się bronią.

Mógł być tą bronią dobrze znany rezerwistom — jako broń pojedynczego żołnierza — pięciostrzałowy

karabin typu Mosin, wzór 1891—-1930, o masie 4,5 kilograma, z lufą przystosowaną do osadzania bagnetu
„na sztych”. Ale mógł być także nie znany im, od niedawna wchodzący w skład uzbrojenia pistolet
maszynowy Psz, nazywany „pepeszą”, przydzielany w pierwszej kolejności zwiadowcom i żołnierzom
pododdziałów szturmowych — fizylierom. Nowością były też ręczne karabiny maszynowe konstrukcji
Diegtiariewa i tegoż konstuktora rusznice przeciwpancerne.

Rezerwiści dość szybko opanowali umiejętność posługiwania się nową bronią, wśród której — w

przypadku na przykład artylerzystów — znalazły się także nowe typy dział przeciwlotniczych i
przeciwpancernych. Jeśli coś im się nie podobało z nowości, to parciane pasy i paski oporządzenia; nie dało
się na nich ostrzyć brzytew. Nic też dziwnego, że na czarnym rynku w Przemyślu cena pasków skórzanych
biła wszelkie rekordy. Najłatwiej było na tym rynku o końskie podkowy różnej wielkości, jak przystało na

background image

miasto garnizonowe, w którym przez całe dziesiątki lat stacjonowała jak nie kawaleria, to artyleria konna, a
zawód kowala przechodził z pokolenia na pokolenie. Podkówki do butów — tak, ale po co końskie podkowy
żołnierzom piechoty? Wielkie więc było zdziwienie żołnierzy 1 pułku, gdy jedną, w dodatku starą podkowę
nabył żołnierz nazwiskiem Polewoj, znany jako czołowy śpiewak jednostki.

— Na szczęście — tłumaczył, gdy pytano go, po co mu ten złom.
Śpiewak to był w jednostce ktoś. W jednostkach okręgów nadgranicznych nie żałowano środków na

popieranie amatorskiej twórczości artystycznej. Nie brakowało instrumentów muzycznych: harmoszek,
mandolin, gitar, bałałajek. Ewidencjonowano żołnierzy umiejących grać, śpiewać i tańczyć, a także
szachistów i sportowców. Chodziło o to, by w każdym pododdziale znaleźli się żołnierze, którzy potrafią
wypełnić kolegom wolny czas grą lub śpiewem. Na przepustki puszczano ich rzadko, a w zamian urządzano
koncerty. I właśnie taki koncert odbył się wkrótce po tym, jak Polewoj sprawił sobie podkowę. Okazało się,
że była mu potrzebna jako rekwizyt, bo gdy przyszła jego kolej, zaśpiewał piosenkę o koniach — niegdyś
wiernych rowarzyszach żołnierzy-kawalerzystów, dziś już odchodzących do legendy.

Bułane i deresze, kasztany, siwki białe.

Brygada kawalerii szła stępem opłotkami.
Dzwoniły podkówkami, wśród pól zielonych, sennych,

koniki roztańczone, jak panieneczki zgrabne.

I cóż się nagle stało, że dziś na defiladzie
Dowódca garnizonu stał w czarnym samochodzie?

Bułane i deresze, koniki moje, nie ma was,
Lecz wszyscy słyszą, jak przez plac przeciąga kawaleria.

Ach, czemuż, odpowiedzcie mi, tak konie skrzywdził czas i los

Że z defilady odszedł dziś weteran tamtych dawnych szarż.
Cisawy konik, trudna rada, w motoru wiek nie wpisze się

A jednak słuch nie myli was: przeciąga kawaleria.

Przeciąga kawaleria, strzemieniem srebrnym dzwoni
A piosnka jej zamiera w oddechu pól zielonych.

Nie zdradzi koń-towarzysz, nie zdradzi szabla wierna
Widzicie to, słyszycie to, przeciąga kawaleria.

Po występie brawom nie było końca. A obecni na nim oficerowie ze sztabu dywizji i korpusu żałowali,

że nie ma wśród nich na przykład generała Żukowa, kawalerzysty od najmłodszych lat, któremu teraz — na
stanowisku szefa Sztabu Generalnego Radzieckich Sił Zbrojnych — wypadło optować za zastępowaniem
brygad kawalerii brygadami zmechanizowanymi.

Zaskoczenia nie było. O tym, że do Przemyśla wybiera się nowy dowódca Kijowskiego Specjalnego

Okręgu Wojskowego generał Michaił Kirponos, dowiedziano się tu kilka dni wcześniej. Znalazł się również
oficer, który potrafił przedstawić przebieg jego służby wojskowej, bowiem dotąd wiedziano o generale
niewiele ponad to, że niedawno otrzymał tytuł Bohatera Związku Radzieckiego. I tak: służbę wojskową
rozpoczął jeszcze w armii carskiej, po czym w okresie rewolucji lutowej 1917 roku został wybrany
przewodniczącym pułkowego komitetu żołnierskiego. Podczas wojny domowej był pomocnikiem dowódcy
słynnej 1 Dywizji Ukraińskiej, w niej też dowodził pułkiem. W 1927 roku ukończył Akademię Wojskową
imienia Frunzego. Od 1934 do 1939 roku był komendantem Kazańskiej Oficerskiej Szkoły Piechoty imienia
Rady Najwyższej Tatarskiej ASRR. Następnie w kampanii fińskiej dowodził 70 dywizją piechoty. W zimie
1940 roku dywizja ta po niezbyt mocnym lodzie szczęśliwie przedarła się na tyły pozycji obronnych Finów
— pozycji nie do zdobycia atakiem od czoła ze względu na silne umocnienia, przy których wznoszeniu
użyto nie znanego dotąd gatunku cementu o symbolu „600”. Ostatnio pełnił obowiązki dowódcy
Leningradzkiego Okręgu Wojskowego.

Nie było w Przemyślu nikogo, kto miałby prawo zwrócić się do nowego dowódcy per „Michaile

Pietrewiczu”, ale nie szkodziło zapamiętać, że takie właśnie były jego imiona. Nie wiedziano jedynie, jak
daleko posunąć się z generalnymi porządkami. Bielić wapnem krawężniki w koszarach, jak to było dotąd w
zwyczaju, czy wręcz odwrotnie poddać koszary zabiegom maskującym? Tym bardziej że w rejonach
zakwaterowania zieleni było jak na lekarstwo... Austriacy, którzy je urządzali, przedkładali mur nad zieleń.
Nie wiedziano teraz: dobrze to, czy źle?

background image

Generała Kirponosa interesowała jednak przede wszystkim panorama Przemyśla i okolic.

Najrozleglejszy widok rozpościerał się ze szczytu Kopca Tatarskiego na Zniesieniu, tam też kazał się
zawieźć.

— Kopiec Tatarski, mówicie — zainteresował się — Dobrze wiedzieć, że jest miejsce o takiej nazwie.

Powiem o tym swoim wychowankom ze szkoły Kazaniu, gdy któregoś rozpoznam wśród młodych
dowódców.

Znalazł się wśród towarzyszących generałowi miejscowych oficerów historyk-hobbysta, który

opowiedział o związanych z tym miejscem legendach. Jedna z nich mówiła o zniesieniu, czyli pobiciu, pod
Przemyślem przed wiekami zagonu tatarskiego na czele z chanem, który poległ w boju, co było takim
wydarzeniem, że upamiętniono je usypaniem owego kopca.

Oficerowie ciekawie przyglądali się generałowi. Wysoki, dobrze zbudowany, z gęstymi włosami, z

twarzą niemal bez zmarszczek, nie wyglądał na swoje prawie pięćdziesiąt lat. Tym większy budziła szacunek
błyszcząca na jego piersi Złota Gwiazda, taki młody, a już — Bohater...

— Widok stąd rzeczywiście piękny, rozległy — przyznał. — Tylko co dla nas z tego dzisiaj wynika?
Znów się zamyślił. Wszyscy stali w milczeniu, jakby wsłuchiwali się w świat tatarskich strzał. I wtedy,

poprzedzony narastającym warkotem, pojawił się samolot. Nadleciał z zachodu, przeciął linię Sanu,
wyznaczającą granicę, po czym skierował się w głąb terytorium Kraju Rad.

Czoło dowódcy okręgu przecięła bolesna krecha.
— Mamy zakaz otwierania ognia — całkiem niepotrzebnie wyrwał się szef ochrony przeciwlotniczej 26

armii. — Z kwietnia ubiegłego roku, ale ciągle obowiązuje...

— A gdyby nie było takiego rozkazu?
— To daleko by ten psubrat nie zaleciał.
— Tak wierzycie w swoich przeciwlotników? Czy raczej w lotników?
— W jednych i drugich — wybrnął pułkownik. — A o swoich przeciwlotnikach mogę powiedzieć tylko

tyle, że za to latanie nad naszymi głowami mają do Niemców taką złość...

— Złością wojny się nie wygra.
— Toteż ćwiczą. Byli i teraz na stanowiskach, prowadząc tego fryca i strzelając do niego na sucho.
— Szkoda — wyrwało się generałowi.
— Nie rozumiem — speszył się pułkownik.
— Że tylko na sucho.
Popatrzyli na siebie i obaj — powodowani tą samą myślą — bezradnie rozłożyli ręce.
W drodze powrotnej do Kijowa generałowi Kirponosowi wypadło być świadkiem jeszcze jednego

pirackiego rajdu niemieckiego samolotu. Leciał tuż nad szosą, nad dachami samochodów z generalskiej
kolumny. Komendant ochrony o mało nie zarządził alarmu, na końcu języka miał już zawołanie „lotnik kryj
się”.

— Nie trzeba — powstrzymał go dowódca okręgu.
— A jeśli to zwiastun wojny?
— Nie jeden, lecz setki samolotów będą taki zwiastunem — stwierdził generał Kirponos. — I nie w

samo południe.

— Trzeba ich strącać! —- dowódca lotnictwa okręgu generał J. Płochin machnął ręką w powietrzu. —

Dobrze pamiętam hitlerowców z walk Hiszpanii. Są tacy bezczelni, że nie przestaną, dopóki nie chwyci się
ich za gardło. Poradzą sobie z nimi nasze Migi. — Miał na myśli nowoczesne, szybkie myśliwce, wchodzące
właśnie do uzbrojenia.

— Ile ich mamy w okręgu? — spytał Kirponos.
— Ponad sto.
— A piloci już nauczyli się na nich latać?
— Jeszcze trochę i będą umieli.
— Jeszcze trochę... — powtórzył dowódca okręgu. — Powiedzcie to Niemcom. Żeby jeszcze trochę

poczekali.

W Kijowie generał Kirponos dowiedział się, że powietrzny intruz wylądował omyłkowo koło Równego.

Na pokładzie samolotu znaleziono aparat fotograficzny, rolki wykonanych filmów, mapy obszarów
przygranicznych położonych nad Sanem.

W Sztabie Generalnym, dokąd trafił odpowiedni meldunek, odnotowano, że był to już sto sześćdziesiąty

w tym roku wypadek naruszenia obszaru powietiznego ZSRR przez Luftwaffe.

Tego dnia dowódca okręgu raz jeszcze kazał sobie przedstawić dyrektywę — tak, jakby jej nie znał

niemal na pamięć — w której zawarta była odpowiedź na pytanie, w jakich wypadkach artyleria
przeciwlotnicza może otworzyć ogień do niemieckiego samolotu naruszającego radziecki obszar powietrzny.

background image

Brzmiała ona następująco: „Jeśli wydany zostanie specjalny rozkaz Rady Wojennej Okręgu, gdy zostanie
ogłoszona mobilizacja — przy realizacji planu osłony, jeśli nie nastąpił przy tym specjalny zakaz”. Clou
dyrektywy stanowiło sformułowanie, że „nie otwiera się ognia artylerii przeciwlotniczej do samolotów
niemieckich w czasie pokoju”.

Teraz dużo by dał za to, żeby móc zmienić w tej dyrektywie choć kilka słów. Nie wchodziło to jednak w

rachubę. I tak był jedynym dowódcą okręgu, który z pominięciem drogi służbowej zwrócił się listownie do
Stalina, proponując — wobec oznak świadczących o przygotowaniach niemieckich do agresji —
ewakuowanie mieszkańców zagrożonych rejonów, przygotowanie tam pozycji i zbudowanie zapór
przeciwpancernych. W odpowiedzi przeczytał, że takie przygotowania byłyby prowokacją wobec Niemiec i
że nie należy dostarczać pretekstów do agresji. Koniec, kropka...

Tak nadszedł czerwiec — ostatni miesiąc pokoju. Rozpoczęła się wiosenno-letnia runda rozgrywek

piłkarskich, po których wiele sobie obiecywała choćby drużyna „Pogoni-Lwów”, mająca w swym składzie
tak miejscowych Polaków, jak i Ukraińców, W kinach wyświetlano film „Świat się śmieje”. Ludzie byli
zajęci swymi zwykłymi, codziennymi sprawami, pracowali i robili zakupy w nieźle zaopatrzonych sklepach.
W jednostkach — po krótkotrwałym okresie podwyższonej gotowości — oficerowie przestali nocować w
koszarach, a żołnierze zaczęli się rozbierać do spania.

Natomiast lejtnant Nieczajew, oddawszy do naprawy zegarek, wciąż przekonywał się, że usługa nie

została jeszcze przez „mistrza” wykonana. I nie był jedynym spośród wojskowych, których zamówienia,
przyjęte przez prywatnych rzemieślników, nie mogły się doczekać realizacji.

GDY PRZEMÓWIŁY TELEGRAFY I DZIAŁA

Było 25 minut po północy z 21 na 22 czerwca, gdy na węźle łączności dowództwa Kijowskiego

Specjalnego Okręgu Wojskowego telegraf zaczął wystukiwać zaszyfrowaną depeszę. Oto jej treść:

„1. W czasie 22—23.6.41 r. możliwa jest niespodziewana napaść Niemców na frontach

Leningradzkiego, Nadbałtyckiego, Zachodniego, Kijowskiego, Odeskiego Okręgów Wojskowych. Napad
może się rozpocząć od działań prowokacyjnych.

2. Zadanie naszych wojsk — nie dać się wciągnąć w żadne prowokacyjne działania, mogące

spowodować duże komplikacje. Jednocześnie polecam wojskom Leningradzkiego, Nadbałtyckiego,
Zachodniego, Kijowskiego i Odeskiego Okręgu Wojskowego być w pełnej gotowości do odparcia
ewentualnego zaskakującego uderzenia Niemców lub ich sojuszników.

Rozkazuję:
a) w ciągu nocy na 22.6.41 skrycie obsadzić punkty ogniowe rejonów umocnionych na granicy

państwowej;

b) przed świtem 22.6.41 r. rozśrodkować na lotniskach polowych całe lotnictwo, w tym także jednostki

lotnicze rodzajów sił zbrojnych, i dokładnie je zamaskować;

c) wszystkie jednostki doprowadzić do stanu gotowości bojowej, wojska utrzymywać w stanie

rozśrodkowanym i zamaskowanym;

d) doprowadzić do stanu gotowości bojowej obronę przeciwlotniczą nie powołując na razie

rezerwistów, poczynić wszelkie przygotowania w zakresie zaciemniania miast i obiektów;

e) żadnych innych przedsięwzięć bez specjalnego zarządzenia nie podejmować.”
Treść depeszy, podpisanej przez Timoszenkę i Żukowa i nazwanej na Kremlu dyrektywą nr 1, nie była

specjalnym zaskoczeniem dla szefa sztabu Kijowskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego generała Maksima
Purkajewa. Znano go zresztą z opanowania i spokoju, które to cechy do niedawna tak bardzo były mu
przydatne jako attache wojskowemu ambasady ZSRR w Berlinie. Wszak to on, pełniąc tej nocy dyżur, kilka
godzin wcześniej odebrał meldunek, że do jednego z oddziałów ochrony pogranicza przedostał się dezerter-
-feldfebel, z informacją, że wojska hitlerowskie zajmują pozycje wyjściowe do natarcia, mającego rozpocząć
się 22 czerwca. O tym zdarzeniu zameldował natychmiast przez aparat wcz (wysokiej częstotliwości)
generałowi Żukowowi, spodziewając się, że ten z kolei przekaże meldunek jeśli nie bezpośrednio Stalinowi,
to już na pewno Timoszence. Tak też się stało.

W chwilę po otrzymaniu dyrektywy dowódca okręgu generał Kirponos, również przebywający już na

SD, mógł zameldować generałowi Żukowowi, że na stronę radziecką przeszedł jeszcze jeden żołnierz
Wehrmachtu; według niego o godzinie 4.00 armia niemiecka ruszy do natarcia. W odpowiedzi szef Sztabu
Generalnego polecił, by jednostki okręgu jak najszybciej zostały postawione w stan gotowości bojowej.

To było jasne. Ale nie rozumiano w sztabie okręgu, dlaczego zamiast rozwlekłej dyrektywy nie

przekazano z Moskwy krótkiego, umownego sygnału, po przyjęciu którego jednostki mogłyby w szybkim

background image

tempie wprowadzić w życie „Kowo-41”, czyli plan osłony granicy. Może tylko generał Kirponos wiedział,
że oznaczałoby to nie tylko zaalarmowanie wojsk, ale i przeprowadzenie mobilizacji na całym obszarze
okręgu, a tego w Moskwie chciano uniknąć, łudząc się, że ów zapowiadany atak jest tylko niemiecką
prowokacją.

Dyrektywę nr 1 odbierano już nie w Kijowie, lecz w Tarnopolu, gdzie dowództwo okręgu — z chwilą

wybuchu wojny miało się ono stać dowództwem Frontu Południowo-Zachodniego — zdążyło zainstalować
swoje stanowisko dowodzenia, i to szczęśliwie przed terminem, określonym w wytycznych Sztabu
Generalnego na 22 czerwca.

I tak było w Kijowskim Specjalnym Okręgu Wojskowym. Niczego, co można było zrobić dzisiaj, nie

odkładano na jutro. We wszystkich przedsięwzięciach wykazywano inicjatywę i zdecydowanie. Wychodzono
z założenia, że jeśli wojska znajdują się w pobliżu granicy, to już sam ten fakt zobowiązuje do wzmożonej
czujności bez oglądania się na dyrektywy, które mogą okazać się spóźnione, jakoż zawarte w dyrektywie nr
1 polecenie, żeby „być w pełnej gotowości do odparcia ewentualnego zaskakującego uderzenia”, dotarło do
wielu związków taktycznych już po napaści armii niemieckich na Kraj Rad...

*

„Przemyską” 99 dywizję piechoty noc z 21 na 22 czerwca zastała w polu; w mieście znajdowały się

tylko 197 pułk oraz 52 i 150 samodzielne bataliony karabinów maszynowych, wyznaczone do obrony
rejonów umocnionych. 206 pułk obozował w pobliżu Medyki, 1 pułk w odległych o kilkanaście kilometrów
Siedliskach (dwa bataliony) i Niznakowicach (jeden batalion). W lasach na wschód od miasta przebywały:
22 pułk artylerii, 71 pułk artylerii haubic i 113 samodzielny dywizjon artylerii przeciwlotniczej. Na szczęście
artylerzyści zdążyli wcześniej odbyć swe pierwsze, od czasu otrzymania uzupełnień, strzelania szkolno-
-bojowe na poligonie. Teraz, kiedy czekali na następne strzelania, domem był im las, korony drzew
zapewniały ukrycie sprzętu, dla którego brakowało siatek maskowniczych.

Żeby tylko siatek... Kłopot był również z namiotami dla wojska, a dokładniej mówiąc z ich kolorem.

Niegdyś zielone, po kilku latach użytkowania — na zmianę moknąc na deszczu i płowiejąc w słońcu — stały
się niemal śnieżnobiałe. Nie dawało to spać oficerom odpowiedzialnym za prawidłowe urządzenie obozów
letnich. Niewielką było dla nich pociechą, że gdzie indziej rzeczy miały się jeszcze gorzej, o czym mówił
rozkaz ludowego komisarza obrony, poświęcony w całości sprawie maskowania rejonów rozlokowania
wojsk oraz innych obiektów w okręgach nadgranicznych: „Nadmierne skupienie i liniowe uszeregowanie
samolotów na lotniskach, brak maskowania, jak również niedociągnięcia w organizacji obsługi lotniczej oraz
nieostrożność w stosowaniu znaków i sygnałów — demaskują lotniska. Podobnie lekceważąco traktują
maskowanie jednostki artylerii, zmotoryzowane i zmechanizowane. Nadmiernie zatłoczone parki
samochodowe i czołgowe stanowią nie tylko doskonałe obiekty do obserwacji, ale także wygodne cele do
zniszczenia z powietrza. Czołgi, samochody pancerne, wozy dowodzenia i inne pojazdy specjalne, zarówno
w wojskach zmotoryzowanych i zmechanizowanych, jak i innych, zostały pomalowane farbami dającymi
jaskrawy odblask i dlatego są one widoczne nie tylko powietrza, lecz i z ziemi...”

Niestety, nie było w rozkazie mowy o tym, jak zamaskować — obozując na otwartej przestrzeni

spłowiałe, rzucające się w oczy namioty. Niemal wszystko, co na szczeblu plutonu czy kompanii można było
zrobić w sprawie maskowania, to zakazać żołnierzom czyszczenia (kredą lub popiołem) do połysku
metalowych guzików z pięcioramienną gwiazdą przy bluzach — gimnastiorkach. I jeszcze elegantom,
nadużywającym kieszonkowych lusterek — można je było odebrać i oddać do depozytu.

*

W obozowisku 1 pułku 99 dywizji (bez jednego batalionu rozłożonego obozem gdzie indziej) dawno już

przebrzmiał sygnał capstrzyku. Mimo to nie wszystkich żołnierzy zdążył zmorzyć sen. Nie spał choćby
trębacz pułku. Zgubił dopiero co w ciemnościach jedyny ustnik swej ukochanej trąbki — sygnałówki i
martwił się, co będzie z ogłoszeniem pobudki, jeśli nie odnajdzie go z nastaniem dnia. Gdyby wiedział, kto i
w jaki sposób go w tym wyręczy...

Nie mógł zasnąć żołnierz nazwiskiem Polewoj, ów śpiewak-romantyk od „bułanków, dereszy”, nad

którymi użalał się w swej piosence, że muszą ustępować miejsca koniom mechanicznym. Wrażliwe ucho
pozwoliło mu szybciej niż innym usłyszeć grzmot uruchamianych gdzieś daleko silników...

Nie spał niejaki Wasiliew, niedawno powołany do służby z rezerwy. Miał kłopoty ze strzelaniem z nie

znanego mu do niedawna peemu, polegające na tym, że nie wychodziło mu prowadzenie ognia
pojedynczymi pociskami. Gdyby wiedział, że już wkrótce przyjdzie mu ostrzeliwać się prawie wyłącznie

background image

seriami...

Miał powody, żeby nie spać, dowódca pułku, pułkownik Korotkow. Ciągle było za mało lub wręcz

brakowało czegoś z uzbrojenia i wyposażenia jednostki. Niezbyt zadowalające wyniki osiągali w szkoleniu
ogniowym strzelcy wyborowi — poprzednio chluba pułku. Pracując na równi z innymi żołnierzami przy
budowie umocnień nad Sanem, stracili w rękach czucie, i to się mściło. No i ci rezerwiści... Trzeba czasu,
żeby się zaaklimatyzowali, również w sensie dosłownym, gdyż na przykład Sybiracy nie byli
przyzwyczajeni do tutejszych upałów, nadciągających z południa fala za falą. Jeśli miał tej nocy czyste
sumienie, to tylko o tyle, że nie pojechał na sobotę i niedzielę do Przemyśla — do żony i dzieci. Za jego
przykładem pozostali w obozowisku także inni oficerowie. Sobota minęła jednak spokojnie i z pewnością
niejeden teraz tego żałował, ale żaden nie zdradził się z tym przed dowódcą. Jeśli nie spali i oni, to z
tęsknoty za najbliższymi, niekiedy nie widzianymi już od kilku tygodni.

Ale dlaczego nie spał starszyna Iwanow, dowódca pocztu sztandarowego pułku, żołnierz bez skazy,

zdrowy jak rydz, prostoduszny, a w dodatku zaprzysięgły kawaler? Wszak o sztandar mógł być spokojny.
Zwykle zabierano go na poligon. Tam umieszczano w specjalnie wykonanej, oszklonej gablocie, przy której
w dzień i w nocy po dwóch żołnierzy, zmieniając się co kilka godzin, trwało na honorowym posterunku.
Jednakże tak częste były ostatnio wyjazdy na ćwiczenia, że zaczęło się to odbijać na wyglądzie sztandaru,
raz po raz zwijanego i rozwijanego. Dlatego tym razem po raz pierwszy — z inicjatywy dowódcy pułku —
pozostawiono go w koszarach. Był tam przechowywany w lepszych warunkach, ale czy bezpieczniejszy?
Dywersanci, pojawiający się w okolicach Przemyśla — zdarzało się, że przebrani w mundury
czerwonoarmistów — stawali się coraz bardziej zuchwali. Z pewnością to ich dziełem była przed kilkoma
tygodniami eksplozja w magazynach amunicji. Tacy nie zawahają się nawet przed tym, by wedrzeć się do
koszar, w których warty pełnią rezerwiści. A sztandaru nie będą musieli długo szukać — jest eksponowany
w holu budynku sztabu, wystarczy rozbić szybę gabloty. Oto co nie dawało spać starszynie Iwanowowi...

*

Mieszkańcy Przemyśla, obudzeni rankiem 22 czerwca odgłosami wybuchających pocisków, mogli

sądzić w pierwszej chwili, że są to odgłosy strzelań artyleryjskich, dobiegających z niewielkiego poligonu,
usytuowanego tuż za miastem na wzgórzach Zniesienia. Ale nie mogli mieć tego rodzaju złudzeń dowódca 8
korpusu generał major M.G. Sniegow czy dowódca 99 strzeleckiej dywizji piechoty pułkownik N.
Diemientiew. Toteż natychmiast opuścili swoje kwatery i udali się do budynku, w którym mieściły się ich
dowództwa i sztaby ze wspólnym węzłem łączności w podziemiu. Gdy znaleźli się na miejscu, telegraf
kończył właśnie wystukiwać treść dyrektywy nr 1, przekazywanej z dowództwa 26 armii, które miało swą
siedzibę we Lwowie. Nie tylko dla korpusu i dywizji, ale i dla pułków dyrektywa była już nieaktualna, a
sformułowanie: „nie dać się wciągnąć w żadne prowokacyjne działania, mogące spowodować duże
komplikacje”, wywoływało tylko rozdrażnienie. Sprawdzono więc jedynie, czy dowódcy jednostek
przebywających na obozach ćwiczebnych zaczęli je doprowadzać do stanu gotowości bojowej. Zaraz po tym
stracono z nimi łączność (przerwaną, jak się potem okazało, przez grupy dywersyjne), wobec czego
oficerowie łącznikowi pobiegli uruchomić motocykle, a szeregowi łącznicy — siodłać konie, nieważne teraz,
że pociągowe, „artyleryjskie”, skoro innych nie było.

W tym czasie w 1 pułku wszyscy, poczynając od dowódcy, byli już na nogach i — domyślając się, że

wybuchła wojna — czekali na dalsze rozkazy, choć bynajmniej nie bezczynnie: zwijano namioty, wygaszano
ogień w kuchniach, w których wcześniej kucharze zdążyli zagotować wodę na kawę, pobierano amunicję
strzelecką i granaty.

Jednym z pierwszych, którzy zameldowali się u dowódcy pułku, był starszyna Iwanow.
— Sztandar — wyjąkał wielce przejęty. — Sztandar jest tam, a my...
Dowódca zagryzł usta. Wiedział już z rozmowy telefonicznej z dowódcą dywizji, że pociski niemieckiej

artylerii, ostrzeliwującej Przemyśl, dosięgły również koszar ich pułku. Sam zadecydował przed wyjazdem na
poligon, żeby sztandar pozostawić w koszarach. „Żadnych szyb w strefie przygranicznej — grzmiał
wówczas, mając na myśli gablotkę, w której był eksponowany sztandar. — Żadnych błyskotek!”

I miał rację. Z drugiej jednak strony musiał się teraz liczyć z tym, że wypadnie im wyruszyć do boju bez

sztandaru i — nie mógł spojrzeć w oczy starszynie-chorążemu. Toteż wielką ulgę sprawił im obu rozkaz
dowódcy dywizji, by pułk ruszył w kierunku Przemyśla na pomoc jego obrońcom.

background image

MOST NA SANIE

Dokładnie w połowie mostu kolejowego na Sanie w Przemyślu bieliła się zaznaczona farbą olejną,

biegnąca w poprzek toru linia graniczna. Jeździły po tym moście pociągi z towarami przewożonymi w
ramach wymiany handlowej między Niemcami oraz Rumunią i ZSRR. Niemieckie (głównie z węglem)
jedną stroną, a radzieckie (głównie z ropą naftową i drewnem) — drugą, po torach o szerszym o 89 mm
rozstawie.

Ale już ludzi trzymały z daleka od rzeki posterunki graniczne. Ci spośród żołnierzy-pograniczników z

obu stron, którym wypadała służba na samym moście o długości 200 metrów, mieli prawo podejść do białej
linii, po czym wykonywali „w tył zwrot” i zawracali.

Wszystko to miało przekreślić umowne słowo „Dortmund”, będące dla Wehrmachtu hasłem do

rozpoczęcia działań zbrojnych przeciwko Związkowi Radzieckiemu według wcześniej opracowanego planu
„Barbarossa”. Znalazło się w tym planie także miejsce poświęcone mostowi kolejowemi w Przemyślu,
jedynemu tego typu mostowi na całym obszarze działania Grupy Armii „Południe” — żelaznemu, z
podwójnym torowiskiem, o solidnej konstrukcji i kratowych przęsłach. Zakładano, że musi on być zdobyty
w stanie nie uszkodzonym. Odpowiadał za to dowódca Grupy feldmarszałek von Rundstedt, który z kolei
zadanie opanowania prawobrzeżnej części Przemyśla postawił dowódcy 101 dywizji ze składu 17 armii,
wzmocnionej w przeddzień agresji kilkoma jednostkami berlińskiej 257 dywizji piechoty.

Jednak nawet użycie wielokrotnie większych sił nie gwarantowało, że most ocaleje. Dlatego

rozpatrywano po kolei takie oto koncepcje zdobycia go w stanie nie uszkodzonym:

— z użyciem pociągu pancernego o szerszym, według systemu radzieckiego, rozstawie kół (generał

Heinrich von Stüpnagel, dowódca 17 armii),

— z użyciem pociągu towarowego, zapowiedzianego jako „tranzyt do Rumunii”, w którego

zaplombowanych wagonach znajdowaliby się żołnierze batalionu szturmowego (generał Kurt von Briesow,
dowódca 52 korpusu),

— z użyciem, poprzedzanego przez pociąg pancerny, pododdziału specjalnej formacji Abwehry

„Brandenburg” — na przykład batalionu „Nachtigal”, sformowanego z nacjonalistów ukraińskich (szef
wydziału I Abwehry generał Ervin Lahousen).

A co temu „trustowi mózgów” mogli przeciwstawić radzieccy pogranicznicy? Czy tylko ileś tam

kilogramów trotylu, potrzebnych do wysadzenia mostu? Taką możliwość traktowano jako ostateczną.
Żołnierze „przemyskiego” 92 oddziału Wojsk Ochrony Pogranicza zdecydowani byli za wszelką cenę
powstrzymać agresora. Oddział ten posiadał 21 stałych strażnic z załogami od 40 do 70 żołnierzy, kilka
komendantur i konną grupę manewrową, wszystko to na odcinku długości 215 kilometrów. W skład
uzbrojenia załóg strażnic wchodziły karabiny, pistolety maszynowe i po dwa ciężkie karabiny maszynowe.
Nie były one wyposażone w środki do walki z czołgami, zakładano bowiem, że w wypadku działań
zbrojnych obronę granicznych umocnień przejmą czerwonoarmiści z pierwszorzutowych pułków i dywizji
piechoty.

Co się dzieje? — zastanawiał się Nieczajew, którego o czwartej rano obudziły pierwsze pociski

artyleryjskie, wystrzelone z Zasania i eksplodujące w prawobrzeżnej części Przemyśla. Powtórzył to pytanie
meldując się w chwilę potem w pełnym oporządzeniu u dowódcy strażnicy lejtnanta Aleksandra Potarkina.
Ten jednak wiedział tyle samo co on. Nieczajewowi nie pozostawało nic innego, jak tylko, zgodnie z
wcześniejszymi ustaleniami, wraz z pięcioma przydzielonymi mu żołnierzami wzmocnić ochronę — czy
może już obronę — mostu kolejowego.

Ze strażnicy, mieszczącej się w sąsiedztwie budynku dowództwa 92 oddziału pogranicznego, było doń

niedaleko, zaledwie kilkaset metrów. Przebiegli je, pochyleni. Wszyscy mieli pistolety maszynowe, także
Nieczajew, który przed opuszczeniem strażnicy pobrał z magazynu broni „pepeszę”, zdając sobie sprawę, że
pistolet — etatowa broń oficera — może mu nie wystarczyć. Poza tym dwóch żołnierzy ciągnęło za sobą
ciężki karabin maszynowy, słynnego Maxima, którego żelazne kółka z turkotem toczyły się po bruku.
Pokonali schody. U ich szczytu, już na koronie nasypu, znajdowała się budka wartownicza. Zastali obok niej
jednego z dwóch żołnierzy elementu granicznego, jak się okazało — dowódcę, podoficera. Palił papierosa,
trzymanego w rękawie bluzy.

Nieczajew puścił płazem to niewinne w końcu wykroczenie — sam by zapalił, gdyby był na jego

miejscu.

— Gdzie wasz żołnierz? — zapytał.
— Na moście, tam gdzie linia — zameldował dowódca elementu.
— Jesteście pewni, że jeszcze tam jest? Żywy?
— Mogę to zaraz sprawdzić — odrzekł podoficer, po czym włożył dwa palce do ust i przeciągle

background image

gwizdnął.

Odpowiedzią był taki sam gwizd dochodzący z głębi ażurowego tunelu mostu.
— Żywy — zameldował lakonicznie dowódca elementu, rozładowując w ten sposób na chwilę napięcie.
— Idźcie i sprowadźcie go tutaj — rozkazał Nieczajew.
— A jakby ktoś chciał przekroczyć linię?
— Robi się coraz jaśniej. Lada chwila będziemy widzieć linię i z tego miejsca — uspokoił go

Nieczajew.

W chwilę potem całą ósemką, zaczajeni pośród kratownic mostu po obu stronach podwójnego

torowiska, czekali na dalszy bieg wydarzeń. Obowiązujący ich rozkaz był jednoznaczny: strzelać tylko w
wypadku podejmowania prób przekroczenia granicy. Mijały jednak pełne napięcia minuty i godziny, a na
moście nikt się nie pojawiał. Co się dzieje? — kolejny raz spytał sam siebie lejtnant Nieczajew...

„Po zakończeniu artyleryjskiego ognia obserwatorzy niemieccy, nie widząc ruchu oddziałów

radzieckich ani działania radzieckiej artylerii, a tylko zamieszanie na ulicach wywołane pożarami,
meldowali, że przemyski garnizon wycofał się miasta w kierunku wschodnim i południowym — ustalił po
latach kronikarz dziejów Przemyśla Jan Różański. — Tej treści meldunki postawiły w nieco kłopotliwej
sytuacji dowódcę 101 dywizji piechoty i oficerów do spraw transportu 17 armii. Nie sprawdziła się bowiem
informacja o podminowaniu mostu i o możliwości jego wysadzenia w momencie wybuchu wojny, a
tymczasem — jak dotąd — z ich strony nie podjęto żadnych prób jego zdobycia ani zastosowania
któregokolwiek z omawianych wcześniej wariantów opanowania tego obiektu. Toteż gdy około godziny
szóstej z dowództwa korpusu generał Marcks otrzymał telefonogram: »Wyjaśnić położenie pod Przemyślem
przez rozpoznanie, możliwie także w kierunku Medyki«, zapadła decyzja zdobycia mostu przy użyciu 3
batalionu 228 pułku, gdyż tylko ten wariant z licznych wcześniejszych koncepcji był wówczas możliwy do
zrealizowania. Dowódca batalionu — podpułkownik Kissek wyznaczył do szturmu pluton saperów i część
12 kompanii piechoty. O godzinie 7.10 oddział uderzeniowy uzbrojony w automaty i granaty bez przeszkód
dotarł do połowy mostu, do miejsca, gdzie białą farbą wyznaczona była granica. Po jej przekroczeniu
powitani zostali huraganowym ogniem radzieckiej straży granicznej. Biegnący na czele oddziału
podporucznik padł martwy, pozostali napastnicy, szukając schronienia pomiędzy żelaznymi wiązaniami
mostu, ginęli jeden po drugim od kul. Ranni wzywali głośno pomocy. Po paru minutach oddział szturmowy
przestał istnieć. Wśród kilku żołnierzy, którym udało się wycofać z tego piekła, był kontuzjowany podoficer.
Po powrocie zameldował, że udało mu się zerwać kabel, łączący prawdopodobnie materiały wybuchowe z
detonatorem. Po porażce na moście hitlerowcy zaczęli ściągać dziesiątki zabitych i rannych z niedawnego
terenu walki. Odbywało się to bez interwencji ze strony radzieckiej, gdyż pogranicznicy nadal ściśle
przestrzegali rozkazu o strzelaniu do wroga tylko w przypadku, gdy przekroczy on graniczną linię. Te
pierwsze ofiary działań wojennych wywożono małymi ręcznymi wózkami do ulicy Krasińskiego, gdzie
ładowano je na kryte samochody.

Do kolejnego ataku na most skierowany został 3 batalion 228 pułku, wzmocniony kompanią saperów.

Dla zapewnienia powodzenia tej akcji przygotowaniem artyleryjskim kierował dowódca dywizji — generał
Marcks. Gdy przemówiła artyleria, na prawym brzegu rzeki poczęły wybuchać dziesiątki pocisków, siejąc
znów śmierć i zniszczenie. I tym razem hitlerowców, przekraczających na moście linię graniczną i
próbujących pontonami sforsować San, również spotkała zdecydowana odprawa. Celne strzały radzieckich
żołnierzy topiły pontony, zabijały i raniły napastników na moście i wodzie, zresztą niezbyt wtedy głębokiej
(1—1,5 metra). Niemcy jednak nie rezygnowali; ze swej bazy wypadowej, zlokalizowanej na podwórzu
klasztou benedyktynek, wysyłali za San coraz to nowe pontony, zmuszając mieszkańców okolicznych
domów do wynoszenia ich na brzeg.

W tym samym czasie bohatersko walczyły załogi pozostałych strażnic 92 oddziału granicznego. Nie

udało się Niemcom przejść przez San obok rzeźni (rejon działania 15 strażnicy) i koło parku miejskiego
(odcinek broniony przez załogę 13 strażnicy). Grupa hitlerowców z 229 pułku piechoty, stacjonująca w
Ostrowie, której udało się osiągnąć prawy brzeg w rejonie wodociągów, silnym ogniem ze schronu w
Prałkowicach, dowodzonego przez lejtnanta Zaworonkowa, została zdziesiątkowana, a pozostali przy życiu
wycofali się na pozycje wyjściowe. Podobny los spotkał żołnierzy 2 batalionu 228 pułku piechoty, którzy z
rejonu Buszkowic czynili próby sforsowania Sanu. Największe spustoszenie wśród wrogów czyniła załoga
schronu bojowego, usytuowanego naprzeciw wylotu ulicy Sienkiewicza, odległego o 80 metrów od Sanu.
Dowodził nią lejtnant P. Czaplin, który dotarł tam o godzinie 6 rano. Ten schron miał trzy piętra, z tego dwa
pod ziemią, i był jednym z nielicznych dobrze uzbrojonych. Posiadał półautomatyczne działo 76 mm z
optycznym celownikiem i 2 ciężkie karabiny maszynowe. Załoga lejtnanta Czaplina utrudniała Niemcom
przeprawę przez San, podpaliła skład paliwa na Zasaniu i uszkodziła stojący tam pociąg. Niemcy
ostrzeliwali więc ten schron bez przerwy, usiłując go zniszczyć — mimo otrzymania przeszło 500 trafień,

background image

odpowiadał zajadle ogniem na każdy strzał wroga”.

PO PROSTU „UROWCY”

Bunkry nad Sanem? I to nowoczesne, żelazobetonowe? Nie było ich tu jeszcze przed rokiem, ba, nawet

przed kilkoma miesiącami, jednakże gdy nakazem chwili stało się, że muszą powstać — zaczęły wyrastać
jak grzyby po deszczu. Nie tylko nad Sanem. Zachodnia granica ZSRR, biegnąca na znacznej długości
wzdłuż rzek i łańcuchów górskich, przestawała być granicą li tylko naturalną. Począwszy od jesieni 1940
roku przystąpiono na niej do prac fortyfikacyjnych. Powstawały betonowe schrony, mające się składać na
punkty oporu, po 15—20 schronów każdy, a dalej — na węzły obrony z systemem zapor przeciwczołgowych
i przeciw piechocie, wreszcie — na tzw. umocnione rejony.

Wzdłuż całej granicy prowadzono prace przy wznoszeniu około 2500 betonowych schronów bojowych,

przewidując w większości z nich po dwie kondygnacje, od 2 do 3 otworów strzelniczych dla armat i
karabinów maszynowych, ściany od 1 do 2,3 metra grubości, zasilanie w energię elektryczną z
doprowadzeniem wody. Żadnego porównania ze schronami w umocnionych rejonach na dawnej granicy
radziecko-polskiej, w większości ziemnych, których wprawdzie nie zlikwidowano, ale które rozbrojono.

Takie były plany. Nie zdołano ich jednak zrealizować. Budowa więcej niż połowy schronów w nowych

umocnionych rejonach nie została ukończona, a tylko na niektórych odcinkach zdążono je wyposażyć i
uzbroić.

Tak było również pod Przemyślem. Spośród 21 schronów jedynie kilka zostało obsadzonych i

uzbrojonych w działa, przy czym akurat odbywała się ich wymiana: działa kalibru 37 milimetrów
zastępowano działami kalibru 45 i 76 milimetrów. Również tylko w kilku tych znajdujących się najbliżej
granicy na Sanie (80—120 metrów) zgromadzono pełen zapas amunicji.

Mogli więc mówić o szczęściu żołnierze młodszego lejtnanta P. Czaplina, stanowiący załogę jednego z

tych kilku schronów. To oni najdłużej — trwało to prawie przez tydzień, w tym kilkanaście godzin po
opuszczeniu Przemyśla przez wojska radzieckie, kiedy już znikąd nie mogli spodziewać się pomocy —
uniemożliwiali Niemcom korzystanie z mostu kolejowego. Nic to, że ogłuchli od huku, nie mieli czym
oddychać ani ugasić pragnienia. Nie przejmowali się ranami, spowodowanymi przez odpryski betonu.
Ważne, że sami żyli i nie dawali żyć Niemcom. Gdyby tak jeszcze nie musieli oszczędzać pocisków... Ale, z
drugiej strony, czy ich ogień byłby wówczas aż tak skuteczny? Wszak brali na cel hitlerowców dopiero
wtedy, gdy ci znajdowali się tak blisko, że w otworach strzelniczych nie było już prawie widać nieba. Potem
w schronie robiło się jaśniej i dla obrońców był to znak, że kolejny atak został odparty.

Schrony bojowe umocnionych rejonów, obsadzane przez żołnierzy nazywających siebie w skrócie

„urowcami”, były jak maleńkie wysepki pośród szalejącego wokół wrogiego żywiołu. Całkowicie okrążone,
toczyły nierówny bój, dopóki pozostawał przy życiu choć jeden czerwonoarmista. Stanowiły pierwszą
przeszkodę, o którą potknęły się niemieckie armie w swym marszu na wschód. Dopiero gdy napastnicy
wdarli się głęboko na radzieckie tyły, resztki załóg otrzymały rozkaz opuszczenia schronów. Niszczyły
wtedy ciężką broń i torowały sobie drogę do swoich, przebijając się przez zwarty pierścień wroga. Ale ile
było załóg, do których ów rozkaz — wobec braku łączności — nigdy nie dotarł?

Gdzieniegdzie jednak rozkaz wycofania się w odczuciu załóg schronów był rozkazem wydanym

przedwcześnie, zwłaszcza jeśli nie zdążyły one nawiązać kontaktu ogniowego z nieprzyjacielem. Tak było
między innymi w umocnionym rejonie Kamieńca Podolskiego. Żal wypełniał serca wycofujących się
stamtąd „urowców”, a na pytanie: „Jak się wojowało?” odpowiadali prawie z płaczem:

— Wcale się nie wojowało, były same tylko przygotowania. Wstrzelaliśmy się do każdego metra ziemi,

aż do krańcowej donośności naszych dział. I wszystko to nadaremnie. Kazano wysadzić umocnienia i cofnąć
się: hitlerowcy zaczęli nas oskrzydlać. Prosiliśmy o pozostawienie załóg na miejscu. Wystarczyłoby nam
zapasów na trzy miesiące, bez żadnej pomocy mogliśmy wytrzymać obiężenie i za wszystko zapłacić
hitlerowcom z nawiązką. Odmówiono, kazano w tejże chwili wysadzić w powietrze wszystkie schrony. W
środku się człowiekowi przewracało, kiedy otrzymaliśmy taki rozkaz. Nie mogliśmy zrozumieć, o co chodzi,
sądziliśmy, że to jakaś pomyłka, nie chcieliśmy dopuścić saperów. Pułkownik z komisarzem jeździli od
schronu do schronu, namawiając żołnierzy do opuszczenia swoich umocnień. Do każdego schronu wkładano
duże ładunki trotylu, a i tak w niektórych tylko szczeliny się pokazały. Zostawić taką potęgę...

Czuli się pechowcami. Ale przecież — żywymi pechowcami. Historii większości załóg, które

„wojowały”, nie miał kto zrelacjonować. Co najwyżej można je było odtworzyć, na podstawie opowieści
mieszkańców pobliskich wiosek, jak na przykład ta o załodze schronu pod Sokalem:

„Zatrzasnęli za sobą drzwi pancerne i bronili się trzy tygodnie. Co jedli przez cały ten czas, nie

background image

wiadomo. Jak nadciągnęły od Bugu niemieckie czołgi, otworzyli ogień. Kilka trafili od razu, a faszyści, ci,
którzy ocaleli, uciekali w żyto”.

Albo na podstawie zeznań niemieckich jeńców, wziętych do niewoli w kilka miesięcy później, pod

Stalingradem, wśród których był niejaki lejtnant Ludwig Dietz, z zawodu inżynier:

„W całej naszej armii krążyły słuchy o tym bunkrze. Ściągnięto tu oddziały piechoty, saperów, ale

załoga schronu nie poddawała się i w dalszym ciągu podpalała czołgi, zatrzymując nasze natarcie na tej
drodze. Byliśmy już pod Moskwą, a oficerowie nasi ciągle jeszcze wspominali ten bunkier, który powitał nas
na ziemi radzieckiej morderczym ogniem”.

Nie dodał ów „rycerz”, że odpowiedzią na ten ogień były pociski zapalające. Pozostały po nich na

ścianach schronu pod Sokalem plamy termitu, czarne jak smoła. Niemcy łudzili się, że wysoka temperatura
wewnątrz rozgrzanego betonowego schronu zmusi obrońców do poddania się. Gdy nie sprawdziły się te
rachuby, sprowadzili butle z gazem i wytruli czerwonoarmistów.

Trzy tygodnie... Jeszcze dłużej, bo przez przeszło miesiąc, stawiała opór załoga innego, znajdującego

się w pasie natarcia armii generała Kleista, schronu nad Bugiem. Dzięki kulistej budowie wytrzymał on
nawet bezpośrednie trafienia z dział. Pobliski las stwarzał „urowcom” szansę wymknięcia się
niepostrzeżenie z betonowej pułapki i przebicia się na wschód do swoich. Nie skorzystali z niej, podobnie
jak z wielokrotnie ponawianych przez Niemców propozycji kapitulacji. I znowu gdyby nie gaz, kto wie, jak
długo jeszcze stawiałaby opór ta garstka bohaterów...

Na tym samym nadbużańskim odcinku granicy dowódcą załogi jednego ze schronów był lejtnat D.

Kulisz. Już w pierwszych godzinach wojny został on otoczony. Hitlerowcy ostrzeliwali schron z dział,
kierowali nań strumienie płomieni z miotaczy ognia. Były chwile, gdy tylko kaszel świadczył o tym, że jego
obrońcy żyją, po czym znów przemawiały ich karabiny maszynowe, kosząc zbliżających się Niemców.
Wreszcie udało się podejść do schronu saperom z materiałami wybuchowymi. Kiedy mimo dymu zostali
zauważeni, znajdowali się już w martwym polu ostrzału. Nie mogąc otworzyć do nich ognia,
czerwonoarmiści zdecydowali się dokonać wypadu. W zaciekłej walce wręcz wybili saperów i na powrót
zamknęli się w schronie, by już „spokojnie” móc się ostrzeliwać.

Z miejscowości, przez które przeszły już czołgi z czarnymi krzyżami na pancerzach, dowódcy

niemieccy zmuszeni byli depeszować do Berlina:

„Wznowione zostały walki o betonowe schrony bojowe. Rosjanie walczą do ostatniego”.
„Zdarza się, że załogi wysadzają się w powietrze razem ze swoimi schronami, aby tylko nie iść do

niewoli”.

Do niewoli? Pod Medyką załoga jednego ze schronów, niezdolna do dalszej walki z powodu oparzeń III

stopnia, spowodowanych przez miotacze ognia, umieszczone na czołgach, zaryzykowała poddanie się. Po
opuszczeniu schronu czerwonoarmiści zostali związani razem, oblani benzyną i spaleni przy użyciu tychże
miotaczy ognia. Miał to być odwet za śmierć kilkudziesięciu żołnierzy Wehrmachtu, którzy polegli w
ostatnim boju, atakując schron pod osłoną czołgów. Na tym samym terenie spalono żywcem radzieckich
pancerniaków w uszkodzonym czołgu.

Inny schron, położony u podnóża Gór Słonych, którego załoga nie chciała się poddać, został „tylko”

wysadzony trotylem. Pod jego gruzami znaleźli śmierć: 25 żołnierzy ze swym dowódcą kapitanem Rykade,
żona dowódcy i pięcioro jego dzieci oraz nauczycielka i pielęgniarka z pobliskiej Załuża. Po stratach, jakie
zadała ta załoga hitlerowcom na podejściach do szosy i linii kolejowej z Sanoka do Leska, nie mogła ona
mieć najmniejszych nadziei na ocalenie życia, nawet gdyby się poddała.

„Im więcej poległych faszystów, tym mniej zabitych przez nich rodaków” — taka była dewiza

„urowców”.

A powiedział to swoim oprawcom ranny lejtnant Czaplin, przesłuchiwany (po tym, jak został w końcu

zdobyty jego schron nad Sanem) w budynku gestapo w Przemyślu. Tam też go stracono wraz z trzema
rannymi podwładnymi.

Z MARSZU DO BOJU

Pułkownik Diemientiew miał zwyczaj dotrzymywać słowa. Zobowiązał się wobec dowódcy 92 oddziału

granicznego podpułkownika G.J. Tarutina, że w wypadku wybuchu wojny weźmie na siebie ciężar obrony
Przemyśla, i nie zamierzał wycofać się z tego. Inna sprawa, że miał wiele powodów do tego, żeby niepokoić
się o dalszy rozwój wydarzeń. Budynek sztabu dywizji i korpusu, uszkodzony przez artyleryjskie pociski, nie
nadawał się do wykorzystania, trzeba się było zeń ewakuować. Podczas ostrzału koszar poniósł straty 197
pułk piechoty, który na jakiś czas utracił zdolność bojową; jego dyslokacją kierował zastępca dowódcy

background image

dywizji do spraw politycznych pułkownik Opiskin. Z pozostałymi dwoma pułkami Diemientiew nie miał
stałej łączności i nie wiedział, czy nie są już zaangażowane w walkach pod Przemyślem.

Na pociechę nigdzie nie zaobserwowano ani cienia paniki. 197 pułk zajmował wyznaczone mu odcinki

obrony na wzgórzach Zniesienia, skąd później został przerzucony w rejon na zachód od miasta.

— Gdybym mógł mieć na tych wzgórzach artylerię — zamarzyło się dowódcy dywizji.
Ale artyleria dywizyjna, chwalona pół roku temu przez marszałka Timoszenkę, po zwinięciu

poligonowego obozowiska nie była w stanie wykonać tak długiego marszu i zajęła stanowiska na razie na
północny wschód od Przemyśla.

— Dobrze, że nie dała się zniszczyć z powietrza — ucieszył się szef artylerii pułkownik Romanow,

dowiedziawszy się o tym z meldunku.

Natomiast nie trzeba było meldunków, by wiedział, że artylerzystom brakuje amunicji, nie licząc

pocisków ćwiczebno-bojowych. Czym ją dowieźć, skoro park samochodowy dywizji w dzielnicy
Bakończyce został zbombardowany?

— Zbombardowany to jeszcze nie znaczy zniszczony — pocieszył go pułkownik Diemientiew. —

Dowódca kompanii Fircew i dowódca plutonu transportowego Riabow wyprowadzili pod ogniem większość
samochodów. I właśnie ładują na nie amunicję.

— Mołodcy! Pozwólcie, że zabiorę się z nimi, gdy wyruszą do moich sokołów — poprosił Romanow.
— Byle nie na ciężarówce z pociskami — zastrzegł dowódca dywizji.
Mniej pocieszające, wręcz niezrozumiałe wiadomości miał dowódca 8 korpusu, generał Śniegow.

Połączywszy się z dowódcą 26 armii, nie otrzymał zgody na ostrzelanie pozycji niemieckich po drugiej
stronie Sanu. Powiedziano mu, że taką decyzję może wydać wyłącznie Naczelne Dowództwo. Wydawało mu
się to jakimś nieporozumieniem — czyżby w Moskwie nie wiedziano, że wybuchła wojna?

Wiedziano... Ale dyrektywa nr 2, nakazując powstrzymywać i niszczyć wojska nieprzyjaciela, które

wtargnęły na terytorium ZSRR, dopiero zaczęła spływać do dowództw frontów, armii... Zanim dotarła do
sztabu korpusu, generał Śniegow na własną odpowiedzialność zaryzykował wydanie rozkazu otwarcia przez
artylerię ognia.

Był to najwyższy czas. Na pierwszej linii obrony Przemyśla, linii Sanu, jej obrońcy — pogranicznicy

zaczęli ponosić dotkliwe straty. Nie obeszło się bez dramatów — i przykładów bohaterstwa. Oto około
południa 22 czerwca udało się Niemcom w rejonie między mostem kolejowym i drogowym (zniszczonym
we wrześniu 1939 roku i nie odbudowanym) przeprawić przez rzekę i znaleźć na tyłach reduty Nieczajewa.
Pogranicznikom kończyła się amunicja. Kilkakrotnie rannego lejtnanta usiłowano wziąć żywcem. Nie udało
się. Zdołał odbezpieczyć granat, lecz już nie starczyło mu sił, żeby go odrzucić od siebie. Zginął, ciągle nie
wiedząc „co się dzieje” — nikt go bowiem nie powiadomił, że to już nie graniczna potyczka, lecz wojna. Ale
czy to zmieniłoby coś w jego postępowaniu, nacechowanym wolą walki do końca?

Jego los podzielił wkrótce potem młodszy lejtnant Warcz ze swoim plutonem, któremu postawiono

zadanie wysadzenia uszkodzonego w wielu mjejscach, lecz ciągle zdatnego do użytku mostu kolejowego.
Dostali się oni pod tak silny ogień, że zginęli, zanim wykonali zadanie.

„Trwający blisko 10 godzin niemiecki szturm na miasto i most kolejowy został częściowo uwieńczony

sukcesem — pisze cytowany już J. Różański, będący bezpośrednim obserwatorem wydarzeń w pierwszych
dniach bitwy o Przemyśl. — Walka trwała jednak nadal. Wycofujący się pogranicznicy niełatwo ustępowali
wrogowi pola. Dopiero po południu oddziały niemieckie osiągnęły Rynek, dworzec kolejowy i plac Na
Bramie, gdzie ustawili dwa działka przeciwpancerne, skierowane w kierunku wylotów ulic Słowackiego i
Mickiewicza. Próby Niemców wdarcia się w głąb tych ulic kończyły się niepowodzeniami. Radzieckie
karabiny maszynowe ustawione przy wejściu na cmentarz miejski i przy końcu ulic Mickiewicza i
Dworskiego uniemożliwiały hitlerowcom swym ogniem dalsze posuwanie się (...) Po otrzymaniu
wiadomości o zdobyciu mostu w Przemyślu dowódca Grupy Armii »Południe«, feldmarszałek von
Rundstedt, telefonicznie zapytał dowódcę 17 armii, jak zapatruje się na posuwanie się w przód 101 dywizji
piechoty? Generał von Stülpnagel odpowiedział, że chociaż od dwóch godzin przemyski most znajduje się
rękach Niemców, jednakże osobiście uważa, że przy przechodzeniu przez Przemyśl dywizja byłaby
izolowana od innych i zagrożona atakami ze strony Rosjan. A także, że przez Radymno szybciej dopędziłaby
wysuniętą na wschód armię, ponieważ w Przemyślu należałoby wybudować dopiero tymczasowy most
drogowy albo most kolejowy wyłożyć grubymi deskami. Nie przyznając racji tego rodzaj tłumaczeniom,
dowódca Grupy Armii raz jeszcze wskazał na konieczność ruszenia 101 dywizji przez Przemyśl w kierunku
wschodnim, »by wyzyskać dzisiejszą słabość przeciwników«. Otrzymał już bowiem dokładne meldunki o
powstrzymaniu udanego w pierwszej chwili uderzenia na most pod Radymnem i niemożliwości
przeprawienia się przez ten most jego dywizji i pułków w kierunku południowo-wschodnim”.

background image

*

Odbić centrum Przemyśla! Była to myśl przewodnia wszystkich poczynań dowódcy 99 dywizji od

chwili, gdy dowiedział się, że znalazło się ono w rękach Niemców. Czekał z tym jedynie do nadejścia 1
pułku piechoty i wierzył, że uda mu się zrealizować ten zamiar.

Ręce miał już rozwiązane. Radio Moskwa podało w samo południe wiadomość o narzuconej Krajowi

Rad wojnie, ogłaszając równocześnie dekret o mobilizacji. Mógł wreszcie otworzyć kopertę z napisem
„Kowo — 41”, zawierającą wyciąg z armijnego planu osłony granicy, którego zalecenia zaczął już zresztą
realizować.

Z ćwiczeń — do boju. Z marszu — do boju. Taka była tego dnia sytuacja większości jednostek Armii

Czerwonej w nadgranicznych okręgach wojskowych.

W 99 dywizji jako pierwszy wszedł do boju, właśnie z ćwiczeń, 206 pułk strzelców majora Tiulewa. Z

okolic Medyki, gdzie stał obozem, do Przemyśla miał niedaleko, ale jeszcze bliżej do granicznego Sanu —
tu akurat z brzegami płaskimi, idealnymi do urządzenia przeprawy mostowej.

Jakoż właśnie w tym celu o godzinie 8 sforsowali Niemcy rzekę w rejonie Barycz — Stubno i po

zaciętej walce z żołnierzami Wojsk Ochrony Pogranicza uchwycili skrawek radzieckiego brzegu. Ale
piechurzy z 206 pułku jakby tylko na to czekali. W wyniku zdecydowanego kontrataku odbili wioskę
Barycz, a następnie przepędzili Niemców z powrotem.

— Macie swoją przeprawę — skomentował potyczkę major Tiulew, patrząc na ciała napastników,

leżących „mostem” w poprzek płytkiego o tej porze roku Sanu...

Wiedział jednak, że na tym się nie skończy. Wszak od zachodu słychać było potężniejący warkot

czołgów, dla których rzeka na tym odcinku nie była żadną przeszkodą. Nie brakowało napastnikom również
artylerii. Mógł im przeciwstawić zaledwie kilka działek przeciwpancernych, i to bez ciągników. Co prawda
w razie potrzeby mogli je przetoczyć z miejsca na miejsce sami żołnierze, ale cóż z tego — wielokrotnie
szybsi byli od nich choćby niemieccy motocykliści, od których aż się roiło na przeciwległym brzegu.

Żeby tak mieć choć kilka czołgów — marzył dowódca pułku. W kilka godzin później to jego

nieziszczalne, zdawać by się mogło, marzenie, miało się prawie spełnić.

To, że nie było ani jednego czołgu w 99 dywizji, nie znaczyło wcale, że brakowało ich w innych

związkach taktycznych 26 i innych armii Kijowskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego.

Oddzielny problem — to ich walory taktyczno-techniczne. Od 1930 roku przemysł dostarczał armii

czołgi lekkie T-26 i BT w kilku wariantach rozwojowych, trzywieżowe czołgi średnie T-28, produkowane w
małych seriach, i dwa typy tankietek: T-27 i T-37, te ostatnie były wozami pływającymi. Skierowano
również do jednostek pięciowieżowy czołg ciężki T-35 w liczbie niewielkiej, obejmującej zaledwie 62
egzemplarze tych imponujących kolosów. Z biegiem lat okazać się miało, że wartość bojowa całego parku
czołgów nie odpowiada już wymaganiom nowego pola walki. Przed konstruktorami stanęło zatem pilne
zadanie zaprojektowania wozów o nowocześniejszych rozwiązaniach, lepiej opancerzonych i uzbrojonych, o
wyższych walorach trakcyjnych. Dzięki wytężonej pracy licznych zespołów inżynieryjnych na krótko przed
wybuchem wojny przemysł zdołał wdrożyć do produkcji seryjnej trzy nowe typy czołgów: lekki
rozpoznawczy przystosowany do pływania T-40, średni T-34 i ciężki KW-1. Projektowany był również
jeszcze jeden typ lekkiego czołgu T-60, który miał zastąpić już przestarzałe wozy T-26. Konstruktorzy
wywiązali się ze swego zadania bez zarzutu, wyłoniły się jednak trudności technologiczne, toteż produkcja
tych znakomitych czołgów rozkręcała się powoli. Plan przewidywał — przykładowo biorąc — że w 1940
roku wojsko otrzyma 600 czołgów T-34, faktycznie dostarczono ich tylko 115. Do połowy następnego roku
wydajność zakładów znacznie wzrosła, choć nadal odbiegała od planowanych wskaźników.
Wyprodukowano wówczas 1684 czołgi, w tym około 1500 T-34 i KW-1.

Od 1940 roku przystąpiono do formowania korpusów zmechanizowanych, ale do rozpoczęcia wojny ani

jeden nie został w pełni zorganizowany; zabrakło sprawnych czołgów, samochodów pancernych, pojazdów
mechanicznych i nawet kierowców. Zabrakło nade wszystko czasu, żeby zrealizować tej wielki plan. W 8
korpusie zmechanizowanym, który miał współdziałać z 26 armią, a więc i 99 dywizją, skompletowano tylko
połowę etatowej liczby nowych czołgów. Pozostałe były wozami przestarzałymi, przeważnie szkolno-
-bojowymi. W pododdziałach rozpoznawczych nadal występowały tankietki T-37 i nieco lepszy ich wariant
T-38, uzbrojone w jeden karabin maszynowy w obrotowej wiedzy. Przewidziany na następcę „malutkich”,
czołg T-40, pojawił się w korpusie tuż przed wybuchem wojny w kilku zaledwie egzemplarzach.

*

Rankiem 22 czerwca kompania tankietek T-37 zbliżała się do Przemyśla, mając za sobą drogę z fabryki

background image

w Odessie, w której poddane zostały generalnemu remontowi. Miały trafić do 99 dywizji, o czym jej
dowódca nawet nie wiedział, a jeśli nawet była o tym kiedyś mowa, to tak dawno, że miał prawo zapomnieć.
Prowadził kompanię oficer, ale nie liniowiec, lecz technik, w roli przedstawiciela wojska przy odeskiej
fabryce budowy maszyn, która — jak wiele innych w Kraju Rad — wspomagała przemysł zbrojeniowy w
jego wysiłkach. Nazywał się G. Pienieżko i był zwyczajnie „na delegacji”, z której — po przekazaniu
tankietek — miał wracać do Odessy „na węgielkach”, czyli pociagiem. Dobrze chociaż, że miał do
towarzystwa młodszego lejtnanta Iwana Krywulę, wyznaczonego na stanowisko dowódcy kompanii do
spraw politycznych, który — choć bardzo młody — zdążył już być dowódcą czołgu, i to podczas kampanii
fińskiej. Pomyślano prócz tego o obsadzeniu tankietek nie tylko kierowcami-mechanikami, ale i strzelcami
wieżowymi — można więc było powiedzieć, że ich załogi były kompletne. Mieli też pod dostatkiem
amunicji do karabinów maszynowach. A w wozie dowódcy kompanii — także sprawną radiostację.

Zboża były dorodne tego roku. Dzięki temu tankietkom -— mimo że ostrzeliwano je z powietrza —

udało się przedostać bez strat do miejsca przeznaczenia: sztabu dywizji na przedmieściach Przemyśla.

Były to pierwsze godziny wojny. Nic więc dziwnego, że lejtnant G. Pienieżko zapamiętał każde

wypowiedziane wówczas słowo, każdy swój krok:

„Gdy wszedłem do sztabu, dowódca dywizji, niemłody już pułkownik, rozmawiał przez telefon,

przynaglał kogoś nerwowo do wymarszu (...).

— Kim jesteście? — zapytał mnie.
Zameldowałem się.
— Dobrze! Dobrze! — powiedział i nagle podniósł głos: — Zaczekajcie, to znaczy, że w kompanii jest

tylko oficer polityczny, a któż będzie dowodził? Faszyści lada moment mogą wtargnąć do Przemyśla. Pułki
nasze dopiero wychodzą z obozów i nie ma czym osłonić ich rozwinięcia. Wobec tego wasza kompania
przydałaby się do rozpoznania. A wy przyprowadzacie mi ją bez dowódcy.

— Towarzyszu pułkowniku — odrzekłem. Pozwólcie mi pozostać tymczasowo w charakterze

dowódcy tej kompanii. Moja delegacja skończyła się. (...)

Upał. Samo południe, słońce praży. Daleko po lewej stronie — Przemyśl. Miasto jest w dymach. Widać

tylko iglice kościołów. Pozostawiwszy kompanię w parowie, wychodzimy z Krywulą oraz moim strzelcem
wieżowym na grzbiet wzgórza. Okopywała się tu rzadka tyraliera żołnierzy z batalionu piechoty. Na skraju
pola słoneczników stała bateria dział przeciwpancernych. Z tyłu za działami leżał zabity lejtnant, dowódca
tej baterii, oraz ciężko ranny sierżant. Baterią dowodził dzielny z wyglądu sierżant — Tatar o czarnych jak
węgiel, błyszczących oczach. (...)

Od zachodu wjeżdżał do futoru oddział nieprzyjacielskich motocyklistów. Z tyłu za nimi, o dobre dwa

kilometry, poruszały się jakieś czarne punkty. Również motocykliści! — pomyślałem i niespodziewanie dla
siebie samego, zapewne dlatego, że po raz pierwszy w moim życiu zobaczyłem przed sobą uzbrojonego
wroga — zawołałem:

— Krywula, hitlerowcy!
Nie poznaję własnego głosu, wydaje mi się obcy. Gorączkowo przebiegam pamięcią to wszystko, czego

uczono mnie w armii, różne przykłady działania czołgów na odsłoniętym skrzydle dywizji, ale nie umiem
zatrzymywać się na żadnym z tych przykładów. Z tego powodu odczuwam grozę. Myśli skaczą w głowie jak
piłki.

— Cel: hitlerowskie motocykle, granatami! — rozlega się z lewej strony komenda sierżanta.
— Ej, puszkarze! Artyleria! Nie spiesz się ze strzelaniem! — woła Krywula.
To gromkie określenie »artyleria« w odniesieniu do malutkich batalionowych działek doprowadziło

mnie od razu do przytomności. (...)

— Zaczniesz strzelać, kiedy oni będą się cofać, a teraz przywaruj — rozkazałem sierżantowi, kładąc się

koło niego.

Wyłuszczyłem Krywuli pokrótce mój plan: Krywula powinien z jednym plutonem pozostać tu i objąć

dowodzenie baterią. Sierżant, usłyszawszy to, z radością oświadczył:

— Zgadzam się, obejmij dowództwo, a ja pójdę do mojego działa.
Krywuli również podobał się mój plan. (...)
Moje »maleństwo« na czele dwu plutonów tankietek, chrobocząc dnem po drogach parowu, rześko

pędzi ku zagajnikowi, z którego skraju dopiero co wytryskiwały czarne fontanny. (...) Możliwe, że robię nie
to, co należałoby — myślę. Nikt mi nie dawał rozkazu nawiązywania walki. Moim obowiązkiem nie jest
okazywanie pomocy sąsiadom, lecz obserwowanie i donoszenie do sztabu o tym, co widzę. Trudno jednak
patrzeć obojętnie na to, jak wróg nas obchodzi. (...)

Udało się nam uprzedzić przeciwnika i zająć zachodni skraj zagajnika. Lewoskrzydłowy pluton

starszyny Zubowa nie zdążył jeszcze przyciszyć silników, kiedy na wzniesienie, które zakrywało przed

background image

naszymi oczami futor, wyskoczyła grupa nieprzyjacielskich motocyklistów. Motocykliści w dalszym ciągu
poruszali się, co mnie uspokoiło: a więc jeszcze nas nie zauważyli. Wtem jeden z motocyklistów zaczął
machać chorągiewką, wskazując w naszą stronę. Nie celując, nacisnąłem spust karabinu maszynowego i w
rozgorączkowaniu wypuściłem cały magazynek.

Kiedy skończyłem z motocyklem, dałem rakietką sygnał »Szturm« i znów się zaniepokoiłem: czy

wszyscy go dostrzegli, odczułem fizycznie swoje odosobnienie od ludzi, którymi powinienem dowodzić —
przecież siedząc w pudełkach ani oni mnie, ani ja ich nie widzę. (...)

Mój sygnał został przyjęty. Na prawym skrzydle nieprzyjaciela pluton Zubowa już tratuje motocykle i

spędza je w moją stronę. Z rozpędu wrzynam się w grupę motocyklistów i zasypuję ją seriami maszynowego
ognia. (...)

W pogoni za nieprzyjacielem oba plutony przeskoczyły grzbiet i wtedy zobaczyłem ponad zielonymi

falami pszenicy łańcuch wielkich, ciemnych samochodów. Ciągnęły za sobą działa.

Niemal jednocześnie daję znak czerwoną rakietą i otwieram ogień do szerokiej szyby samochodu,

jadącego nam na spotkanie. Maszyna drgnęła, pochyla się i zastyga w miejscu. Jestem za pancerzem mojego
małego czołgu, wydaje mi się, że te wyjące postacie, które wyskoczyły z nadwozi samochodowych, są
wobec mnie bezbronne — i jakiś ciężar kładzie mi się na rękę. Usiłuję go przezwyciężyć, jednakże lufa
karabinu maszynowego wciąż idzie do góry. Czuję, że nie mogę strzelać prosto w twarz ludziom biegnącym
w panice.

Niebieskawe pilotki uciekających piechurów nieprzyjacielskich migają w pszenicy. Dymią i płoną

rozrzucone na polu szkielety samochodów terenowych, od których hitlerowcy nie zdążyli odczepić dział.
Pędzimy pośród płonących ciągników, zapomniawszy już o motocyklistach, którzy znikli w kierunku futoru.
Wtem na prawo ode mnie zapaliła sie idąca obok mojej tankietka. Hitlerowcy już się opamiętali i rzucają w
nas granatami. Ciężar od razu spadł mi z ramienia. Żołnierze w niebieskich pilotkach znów uciekają ode
mnie, ale teraz lufa mojego karabinu maszynowego już nie unosi się do góry.

Nagle nad głową coś ostro i dziko gwizdnęło: zobaczyłem ukazujące się od strony futoru wieżyce

nieprzyjacielskich czołgów.

Coraz to nowe czołgi wyłaniają się zza grzbietu wzniesienia. Jasno już zarysowuje się ich szyk bojowy:

»kątem w przód«. Wierzchołek tego kąta czołgów dociąga do słoneczników, zagrażając odcięciem nas od
baterii Krywuli.

Do nieprzyjacielskich czołgów jest nie więcej niż półtora kilometra.
Nie zdążyłem nawet pomyśleć: »wlazłem w nieswoje sprawy«, gdy w słuchawkach zabrzmiał ochrypły

głos sztabowej radiostacji, która przekazywała mi rozkaz dowódcy dywizji: »Zatrzymać i zniszczyć
motocyklistów. Osłaniajcie«.

Zrozumiałem, że mój zwiad jest skończony i że powinienem osłaniać skrzydło i piechotę, która

zapewne już się zbliża. Ale czym osłaniać? Jedyna nadzieja w »artylerii« Krywuli. Trzeba czym prędzej
przeskoczyć na prawo za grzbiet, na którym ta artyleria stoi, gdyż w przeciwnym razie nasze tankietki,
uzbrojone jedynie w karabiny maszynowe Diegtiariewa, będą wybite jak kaczki.

Wyrzuciwszy sygnał »Rób jak ja«, skręcam ostro maszyną w lewo i bez przerwy manewrując śpieszę

się z wyjściem z pola ostrzału.

Tankietki wykonują mój rozkaz. Mechanicy wyciskają ze swych »maleństw« największą szybkość. Jest

już jasne, że staliśmy się celem dla nieprzyjacielskich czołgów. Strzelając w ruchu, zachodzą one bardziej w
lewo i zabiegają nam drogę. Z tankietki, która mnie wyprzedziła, potoczyła się zerwana pociskiem
wieżyczka, maszyna drgnęła i zatrzymała się.

Wydaje mi się, że nie oddycham. Byleby tylko przewalić się za ten zbawczy grzbiet! Oto już mignął

narożnik pola słoneczników. Działa Krywuli stoją na przeciwległym końcu pola, bliżej hitlerowców. Patrzę z
niecierpliwością w tamtą stronę, ale nie dostrzegam ani jednego wystrzału do atakującego nas nieprzyjaciela.
»Czyżby się wystraszył i zwiał?«

... Coś ogłuszającego zadźwięczało w uszach. Moja tankietka zarzuciła tyłem i konwulsyjnie

zahamowała. Z maszyny bluznęło w twarz ogniem. »We mnie« — mignęła myśl i na łeb na szyję wypadam z
wieżyczki na ziemię, przewracam się, przez mgnienie oka leżę ogłuszony. W tankietce rozlega się drugi
wybuch i poprzez właz wieżyczki tryska fontanna płomieni. Usiłuję odczłogać się dalej od ognia, ale nie
mogę się poruszyć. »Pewnia umarłem« — myślę. I wtem słyszę spokojny głos mechanika, starszyny
Nikitina.

— To nic, to nic, towarzyszu dowódco!
Chwycił mnie wpół i uniósł nad ziemią. Wstrząs ten ostatecznie doprowadził mnie do przytomności.
Usłyszałem zgodną salwę naszych dział przeciwpancernych.
— To Krywula! — krzyknąłem z radości, jestem cały i że działa strzelają.

background image

Wychodzimy z pola słoneczników. Z daleka wydaje się, że wystrzały naszych dział błyskają tuż przy

burtach nieprzyjacielskich czołgów. Widzimy, jak nad jednymi maszynami dopiero wzbijają się słabe dymki,
a nad drugimi już wyrastają i ciągną ku niebu gęste kłęby dymu. Ścisły szyk bojowy nieprzyjacielskich
czołgów chwieje się. Teraz faszyści nie myślą już o nas. W odwrocie ostrzeliwują się bezładnie, odchodzą w
stronę futoru i giną z oczu gdzieś za nim, przy pogranicznej rzece. Pozostawiony z Krywulą trzeci pluton
tankietek poszedł do przeciwuderzenia i kosi tyraliery nieprzyjacielskiej piechoty, która nie nadążyła za
swoimi czołgami. (...)

Na tym odcinku hitlerowcy już nie powtarzali ataków, lecz ograniczali się do nieustannego

artyleryjskiego i moździerzowego ognia, prowadzonego zza rzeki. Naszym tankietkom, które ukryły się w
parowie, ogień ten nie uczynił żadnej szkody, ale futorowi i polom słonecznika dostało się porządnie.
Wkrótce podszedł do nas batalion piechoty. Od jego dowódcy dowiedzieliśmy się, że nieprzyjaciel przerwał
obronę pogranicznych placówek na północ od Przemyśla i zajął bezbronne miasto, do którego nie zdążyły
dojść zaalarmowane w obozach pułki dywizji. W chwili obecnej większość sił dywizji rzucono na odbicie
miasta i przywrócenie sytuacji poprzedniej.

Batalion jeszcze nie wszedł na linię, kiedy otrzymałem rozkaz odprowadzenia tankietek do miejsca

postoju sztabu.

W sztabie oczekiwała mnie depesza z okręgu o zmianie przydziału mojej kompanii. Szyfrowa depesza

wymieniała numer dywizji czołgów, do której kompania tankietek szła na uzupełnienie”.

ZWYKŁE ZADANIA

Konni, a jeszcze bardziej zmotoryzowani zwiadowcy są niezastąpieni w warunkach polowych. Ale nie

na wiele mogą się przydać w mieście z jego labiryntami ulic, placyków, zaułków, a w przypadku Przemyśla
— także ze starymi fortami, wzniesieniami i wąwozami na obrzeżach.

W takich warunkach nie ma to jak żołnierz-zwiadowca, zdany tylko na własne nogi, no i spryt, którego

nie powinno mu brakować, równie dobrze posługujący się pistoletem maszynowym, jak i nożem. Z takich
właśnie żołnierzy składał się batalion zwiadowczy 99 dywizji, dowodzony przez lejtnanta Patlenkę, który
wsławił się już w pierwszym dniu wojny zniszczeniem hitlerowskiego desantu, zrzuconego na południowy
wschód od wsi Kruhel Wielki najprawdopodobniej z zadaniem przeszkodzenia w koncentracji radzieckich
oddziałów.

— Trzydziestu — Patlenko policzył trupy spadochroniarzy, z których większość nie żyła, zanim

dotknęli stopami ziemi. — Niech się nie wydaje faszystom, że nie potrafimy strzelaćdo celów powietrznych.
Prawda, że ich samoloty miesiącami hulały bezkarnie nad naszym terytorium, bo przeciwlotnikom nie wolno
było otwierać ognia. Ale to już się skończyło.

I rzeczywiście. Tegoż dnia przeciwlotnicy z 99 dywizji zestrzelili wreszcie pierwszy niemiecki samolot

— upadł tuż za Sanem w wiosce Kuńkowice. Ale cóż mógł znaczyć jeden samolot wobec całych eskadr,
które grasowały nad Przemyślem? Przepędzić je mogliby tylko lotnicy — piloci samolotów myśliwskich. A
tych czerwonoarmiści wypatrywali z ziemi daremnie. Nie rozumieli, dlaczego się nie pojawiają (pogoda była
jak najbardziej lotna), mając do przebycia, na przykład z lotnisk pod Lwowem, tylko kilkadziesiąt
kilometrów w linii prostej.

Nie wiedzieli jeszcze, a dotyczyło to nawet dowódcy dywizji, że nieprzyjaciel pierwsze, najpotężniejsze

uderzenie skierował na radzieckie lotniska. Dla wszystkich niemieckich flot powietrznych wyznaczono ten
sam czas przekroczenia granicy. Samoloty, które bazowały w głębi terytorium okupowanej Polski,
wystartowały odpowiednio wcześniej. Około godziny 4, jednocześnie z pierwszymi salwami artylerii,
tysiące maszyn wtargnęło w przestrzeń powietrzną ZSRR. Przede wszystkim bombardowano te lotniska, na
których bazowały samoloty myśliwskie nowych typów (Jak-1 i MiG-3) i bombowce Pe-2. Atakowano z lotu
koszącego, grupami po 6—18 samolotów. Tylko na dwóch lotniskach, w rejonie Stanisławowa i
Czerniejewic, zniszczonych zostało 57 maszyn. Łączność dowódców lotnictwa frontów i armii z wieloma
związkami taktycznymi została zdezorganizowana już po tym pierwszym uderzeniu, zgranym z aktami
dywersji, dokonywanymi przez zakonspirowanych dotąd agentów z tak zwanej V kolumny, wskutek czego
nie mogli oni dowodzić ani podjąć kroków w celu przebazowania na lotniska polowe. W rezultacie lotnictwo
okręgów nadgranicznych poniosło 22 czerwca poważne straty — w sumie wyniosły one 1200 samolotów,
zniszczonych głównie na ziemi, w tym 180 w Kijowskim Specjalnym Okręgu Wojskowym.

Nie inaczej było we Lwowie. Cóż z tego, że na okolicznych lotniskach bazowało niemało maszyn,

głównie myśliwskich, skoro brakowało na miejscu mieszkań dla lotników. Prawie wszyscy codziennie, a już
z reguły w soboty, udawali się środkami komunikacji podmiejskiej na noc do Lwowa. Na lotniskach

background image

pozostały tylko klucze dyżurne, po trzech pilotów w każdym. I tylko oni zdołali zapobiec zniszczeniu swych
samolotów na ziemi. W 46 pułku lotnictwa myśliwskiego dowodził takim kluczem starszy lejtnant I.
Iwanow. Uprzedzony przez załogi nadgranicznych posterunków obserwacyjno-meldunkowych o zbliżaniu
się od zachodu dużej liczby samolotów Luftwaffe (czy raczej — nie zidentyfikowanych obiektów
powietrznych) poderwał swój klucz w powietrze. Od godziny 4.10 przez przeszło pół godziny ostrzeliwali
we trójkę bombowce nieprzyjaciela, nie dopuszczając ich nad lotnisko lub zmuszając wiele z nich do
zrzucenia bomb jeszcze przed celem. Już w drodze powrotnej na lotnisko, na którym zamierzali zatankować
paliwo i pobrać amunicję, zobaczyli trzy Heinkle He-111. Iwanow rozkazał zaatakować je i sam uczynił to
pierwszy. Kiedy jednak nacisnął spust karabinów maszynowych, okazało się, że nie ma już amunicji.
Wówczas zdecydował się staranować samolot prowadzącego nieprzyjacielski klucz. Bombowiec runął na
ziemię, lecz Iwanow przypłacił to życiem. Za czyn ten przyznano mu pośmiertnie tytuł Bohatera Związku
Radzieckiego. Miał też wielu naśladowców, pozostając pierwszym, który zastosował atak taranem.

Jakże mało heroiczne mogą wydawać się zadania, które wykonywali w tym czasie czerwonoarmiści —

obrońcy Przemyśla. I tak na przykład kilku zwiadowców otrzymało rozkaz przeniknięcia do centrum miasta i
zasięgnięcia tam języka. Zadanie takie to marzenie każdego rasowego zwiadowcy, okazja do odznaczenia
się. A że ryzykowali? Cóż, wojna... Mówili nieźle po polsku, tak więc mogli udawać miejscowych Polaków.
Z kolei tłumacz Bogdanow z komendy Wojsk Ochrony Pogranicza, którego wzięli ze sobą, mógł udawać
także Niemca. Po drodze zaopatrzyli się w butelki z winem domowej roboty — na dowód, że cały dzień
przesiedzieli w piwnicach, jak zresztą większość mieszkańców Przemyśla. Co starsi spośród przemyślan
właśnie dzięki mocnym sklepieniom piwnic przeżyli i pamiętali potężne bombardowanie artyleryjskie miasta
przez Austriaków w 1914 roku, jak się potem okazało — jedno z pierwszych takich bombardowań w
dziejach wojen.

Zwiadowcy pomyśleli o wszystkim, toteż spisali się znakomicie. Od samych Niemców, ucztujących pod

gołym niebem, w blasku pożarów — choć wieczór i bez tego był ciepły i widny — częstowani przez nich
„sznapsem”, dowiedzieli się tego, czego dowiedzieć się chcieli. A więc:

— w mieście znajdowały się dwa bataliony piechoty, dwie baterie artylerii i cztery baterie miotaczy

min,

— nazajutrz rano przez most kolejowy na Sanie, którego torowisko zaczęto wykładać grubymi deskami,

zacznie się przeprawiać cała 101 dywizja piechoty Wehrmachtu. Kierunek marszu — przez Przemyśl do
Lwowa,

— dowództwo 101 dywizji jest przekonane, że poza miastem, na trasie przemarszu, napotka co

najwyżej tylne straże wycofujących się radzieckich jednostek.

Były to wiadomości pomyślne dla dowództwa 99 dywizji, która nie tylko że się nie wycofała, ale

zdążyła podciągnąć swe siły bliżej Przemyśla. I tak na wzgórzach na południowy zachód od miasta
pozostawały 1 i 2 batalion 197 pułku; tam też znajdowały się stanowiska artylerii przeciwlotniczej. 3
batalion tegoż pułku krył się w cieniu potężnego — jak na dzieło ludzkich rąk — masywu Kopca
Tatarskiego. Ze zdrożonego marszem z obozowiska 1 pułku wydzielono 3 batalion, dwa inne pozostawiając
w odwodzie. Miał on być batalionem szturmowym, wspieranym ogniem przez działa 22 pułku artylerii. I to
wszystko?

Nie. Pułkownik Diemientiew wierzył w swoich podwładnych, ale daleki był od tego, żeby ich

przeceniać. Wszak większość z nich po raz pierwszy miała uczestniczyć w walkach ulicznych, a temat
„działania w rejonach zurbanizowanych” był przez nich przerabiany tylko pobieżnie.

Co innego pogranicznicy... Ci mieli za sobą cały dzień takich walk, szczególnie grupa manewrowa 92

oddziału. Mimo to pododdział ten nie tylko nie stopniał, ale jeszcze urósł w siłę. Przyłączyli się bowiem do
niego wycofujący się ze strażnic żołnierze, wojskowi z komendy miasta, a nawet cywile — pracownicy
instytucji radzieckich.

Wśród tych ostatnich było kilku zapalonych myśliwych. Nie trzeba ich było specjalnie uzbrajać,

dysponowali własną bronią: sztucerami, dubeltówkami. Mieli też znajomych wśród miejscowych Polaków
— leśników, bez których niewiele by zdziałali podczas polowań. Było prawie pewne, że leśnicy ci od czasu
do czasu polowali także na własną rękę, nie pytając o zezwolenie, również na posiadanie broni, ale
przymykano na to oczy. Zwierzyny na Pogórzu Przemyskim nie brakowało, a każdy chciał mieć co do
garnka włożyć.

Jednych i drugich wiele łączyło, choćby wspólne biwaki przy ognisku, ale i wiele dzieliło, jak to między

rządzącymi i rządzonymi. A jednak do wojskowo-cywilnego pododdziału trafili także ci drudzy — przyjęci
doń za poręką radzieckich towarzyszy, poznanych podczas polowań. Obyło się bez wielkich słów,
uzasadniających ten ich krok.

— Do zwierzyny teraz strzelać nie można, czas ochronny — żartowali. —- Żeby więc nie wyjść z

background image

wprawy...

W rzeczywistości i oni mieli z Niemcami swoje porachunki, choćby z września 1939 roku. Żeby tylko z

Niemcami... Niestety, także z niektórymi mieszkańcami Przemyśla, dla których zdobycie przez Niemców
centrum miasta było sygnałem do przystrojenia czapek lub marynarek w wycięte z blachy „tryzuby” —
znaki organizacji nacjonalistów ukraińskich, kolaborującej z Niemcami, którzy w zamian obiecywali im
ustanowienie w przyszłości „samostijnej Ukrainy”. Miejscowi Polacy lepiej niż wydelegowani do Przemyśla
ludzie radzieccy wiedzieli, jak wielkie niebezpieczeństwo groziło im z tej strony. Teraz, biorąc do ręki broń,
mieli szansę obrony. Byleby tylko nie zadrżała ręka, gdy znajdzie się na muszce akurat sąsiad z tej samej
ulicy.

SZTURM ZBIORCZEGO BATALIONU

Zbiorczy batalion... Taką nazwę nadano pododdziałowi, który — na bazie grupy manewrowej

pograniczników — udało się sformować już nie z dnia na dzień, lecz z godziny na godzinę. Liczył on prawie
dwustu pięćdziesięciu ludzi, a miejscem jego koncentracji był cmentarz, położony u wylotu ulicy
Słowackiego, prowadzącej prosto jak strzelił do dworca, za którym był już tylko most na Sanie.

Dowiedziawszy się o powstaniu batalionu, przyjechał do ochotników dowódca 99 dywizji pułkownik

Diemientiew. Spodziewał się ujrzeć jakąś zbieraninę bez ładu i składu, wielkie więc było jego zdziwienie,
gdy okazało się, że jest to — mimo rozmaitości odzienia i uzbrojenia — zwarty, zdyscyplinowany
pododdział. Wchodzący w jego skład oficerowie zdążyli już nawet wyłonić spośród siebie kandydatów na
dowódcę i komisarza batalionu, którzy przedstawili mu się jako pierwsi:

— Starszy lejtnant Poliwoda.
— Oficer polityczny Tarasienko.
Obaj byli młodzi, młodsi od wielu swoich podwładnych wiekiem, a od niektórych również stopniami.

Pułkownik znał ich tylko ze słyszenia. Poliwodę jako dowódcę grupy manewrowej pograniczników, a
Tarasienkę jako „politruka” z wojskowej komendy miasta. Przypomniały mu się lata wojny domowej, kiedy
to było powszechną praktyką, że żołnierze — czerwonoarmiści sami sobie wybierali dowódców. Nie minęło
dwadzieścia lat i oto historia się powtórzyła. U progu wojny już nie domowej lecz narodowej, obronnej.
Uznał, że widocznie tak już być musi i pozostawił obu na czele batalionu, czyniąc ich tym samym swoimi
podwładnymi.

Nie znam ich zbyt dobrze, ale jeszcze poznam — pomyślał. — Będzie okazja, że lepszej być nie może.
Po krótkim namyśle doszedł bowiem do wniosku, że ten właśnie pododdział ma wszelkie szanse

odegrać istotną rolę w realizacji zadania, które sformułował krótko: Wyprzeć hitlerowców znajdujących się
w mieście i przywrócić granicę państwową na Sanie.

— Przydzielę wam kilka ciężkich karabinów maszynowych z obsługami — obiecał. — Wesprę też w

miarę potrzeby i możliwości ogniem swojej artylerii.

Określił kierunek i szerokość pasa natarcia batalionu, po czym odjechał łazikiem z wygaszonymi

światłami.

Podczas gdy przez całą noc z 22 na 23 czerwca główne siły zbiorczego batalionu przygotowywały się

na cmentarzu do ataku, najodważniejsi i najsprytniejsi pogranicznicy prowadzili rekonesans w mieście.

Na skraju głównych wylotowych magistrali miasta — ulic Słowackiego i Mickiewicza — wypatrzyli

niemieckie armaty i karabiny maszynowe. Pod ich ogniem znajdowały się wszystkie podejścia do
śródmieścia.

Jeszcze silniej obsadzone było centrum, zwane placem Pięciu Kątów. Stał tam ciężki czołg, jakimś

sposobem przeprawiony przez San, a kamienice od piwnic do dachów były najeżone lufami karabinów,
przede wszystkim maszynowych.

Ale Przemyśl, szczęśliwie dla czerwonoarmistów, to nie tylko kamienice, ale i liczne ich przybudówki,

nie tylko ulice, ale i podwórka, skwey, wreszcie park położony na stokach Góry Zamkowej. Na obrzeżach
zaś — wioski z gęstą zabudową.

— Tu ich mamy — uznał Poliwoda. — Założę się, że nie mogąc się w tym wszystkim rozeznać, nie

urządzili na obrzeżach miasta stanowisk ogniowych. Swoją twierdzą uczynili śródmieście, ale nie pomyśleli,
że może się ono okazać dla nich pułapką.

— Dobrze by było — ucieszył się oficer polityczny Tarasienko.
O dziewiątej rano, na sygnał rakiety wystrzelonej na szczycie Kopca Tatarskiego, zbiorczy batalion,

wchodzący już teraz w skład 99 dywizji piechoty, przystąpił do wykonywania zadania bojowego.

Poliwoda bardzo rozsądnie podzielił siły. Część batalionu zaczęła oskrzydlać miasto od północnego

background image

wschodu, od wsi Wowcze, leżącej nad zakrętem Sanu, na tyle w tym miejscu szerokim, że można było nie
obawiać się ognia z przeciwległego brzegu. Druga połowa oddziału miała wdrapać się południowego
zachodu na Górę Zamkową, by potem ze wzniesienia, z tym większym impetem, wedrzeć się do
śródmieścia. Tak to obrazowo przedstawił podwładnym Poliwoda, który stanął na czele właśnie drugiej
połowy batalionu, przewidując, że będzie ona miała ciężki orzech do zgryzienia.

I oto już przed nimi szczyt Góry Zamkowej. Po zamku z czasów Jagiellonów zostały tylko ruiny,

przetrwała natomiast, jeszcze sprzed wojny 1939 roku, letnia restauracja z muszlą koncertową. Dwa dni
temu żołnierze ochrony pogranicza natknęli się obok niej na kilku podejrzanie wyglądających osobników.
Wszyscy byli młodzi, ale — i to właśnie pogranicznikom wydało się podejrzane — nie mieli w swym
towarzystwie dziewcząt. Zatrzymani sięgnęli po broń. Radzieccy żołnierze okazali się szybsi. Jeszcze jedna
grupa dywersyjna spośród tych, którymi Niemcy szpikowali Przemyśl, przestała istnieć.

Teraz była już wojna, zaczynał się jej trzeci dzień, a letnia restauracja jak gdyby nigdy nic

rozbrzmiewała dźwiękami upojnego tanga.

— „Ein Tag für die Liebe”, czyli „Jeden dzień dla miłości” — objaśnił Poliwodę towarzyszący mu

tłumacz Bogdanow. — Taki jest tytuł tego tanga.

Podczołgali się bliżej i ujrzeli grupę wyższych oficerów Wehrmachtu. Popijali, rozparci w ogrodowych

fotelach. Dobrze, że przygrywali im nie Bogu ducha winni cywile, lecz żołnierze, z bronią na podorędziu,
których nie było potrzeby oszczędzać.

— Już ja im dam tango — warknął Poliwoda. Po czym rozkazał podać po linii: — Granatami!
I tak się zaczęła dla tego pododdziału walka o centrum Przemyśla. Z początku był to pogrom nie

spodziewających się niczego czcicieli Bachusa. Przykład idzie z góry — tu szedł z Góry Zamkowej. Toteż i
na Rynku, i na placu Na Bramie natykali się żołnierze zbiorczego batalionu na popijających Niemców;
zanim zdążyli sobie cokolwiek uświadomić — było już po nich. Tylko jeden esesowiec, pewnie abstynent,
usiłował się bronić. Po wyczerpaniu magazynku swojego Walthera odbezpieczył granat, zbyt długo jednak
nie mógł się zdecydować na wykonanie rzutu i to go zgubiło.

Kiedy atakujący dotarli do placu Pięciu Kątów, sytuacja zmieniła się na ich niekorzyść. Niemcy,

postawieni na nogi dookólną strzelaniną, nie dali się zaskoczyć. Tu też przyszła kolej na sprawdzian
indywidualnego wyszkolenia — i męstwa — żołnierzy radzieckich.

Jeden po drugim przedostawali się na podwórka kamienic, a stamtąd kuchennymi schodami do

pokojów, w których przy oknach wychodzących na plac pourządzali się wygodnie niemieccy cekaemiści.
Szkoda było na nich granatów, wystarczyło przejechać serią z pistoletu. Żołnierz, nazwiskiem Szczerbicki,
któremu zaciął się pistolet, wyrzucił jednego z nich przez okno z trzeciego piętra, więc o wynik mógł być
spokojny. Nie szczędzono natomiast granatów Niemcom, usadowionym w piwnicach. Wybuch — i cisza.
Wybuch — i cisza. Tak milkł dom po domu.

Pozostał wreszcie ostatni punkt oporu nieprzyjciela — ciężki karabin maszynowy ustawiony w

podcieniach zabytkowej kamienicy, z polem ostrzału obejmującym niemal cały plac. Można było zmusić go
do milczenia tylko w jeden sposób: przez obrzucenie granatami z bardzo stromego dachu tejże kamienicy.
Podjął się tego, wraz z kilkoma żołnierzami, oficer nazwiskiem Łynar. Na znak, że są dokładnie nad
głowami Niemców, dany z głębi placu przez kolegów, sypnęli z dachu wiązkami granatów. Podcienia to
wytrzymały, dobrzy budowlani je majstrowali, ale Niemców dosłownie wymiotło. Na koniec znalazło się
zajęcie także dla pogranicznika nazwiskiem Andriejew — przewodnika psa. Wraz ze swym Reksem
bezbłędnie wynajdywał w zakamarkach zabudowy zamaskowanych fizylierów, którzy próbowali przeczekać
najgorsze.

Niemcy, których nie dosięgły pociski lub odłamki granatów, ratowali się ucieczką nad San, a stamtąd,

po przeprawieniu się w bród przez rzekę, na Zasanie. Nie było to już jednak to samo Zasanie, z którego
wyruszali do szturmu Przemyśla. Płonęły zbiorniki z paliwem, kłębiły się dymy — był to skutek ognia
artylerii 99 dywizji.

Niestety, ani zbiorczy batalion, którego połówki połączyły się w centrum, ani 1 batalion 1 pułku

piechoty nie zdołały osiągnąć z marszu nabrzeża Sanu. Uciekający Niemcy mieli więc duże szanse
przedostania się na przeciwległy brzeg i wielu się to udało. Ale ani jednemu z tych, którzy przeprawili się w
pobliżu mostu kolejowego...

Znajdował się tam betonowy schron. Od południa poprzedniego dnia, pierwszego dnia wojny, nie padł z

niego ani jeden strzał. Jego obsługa wycofała się pod naporem Niemców, którzy nie omieszkali upewnić się,
że jest pusty. Jakim cudem zainstalowali się w nim, już za plecami Niemców, wkraczających do śródmieścia
Przemyśla, pogranicznicy Tkaczew, Rżecew i Wodopianow, pozostanie ich tajemnicą. Nie zdradzili swej
obecności aż do chwili, kiedy to na brzegu pojawiły się sylwetki Niemców uciekających za San. Oprócz
pistoletów ci trzej żołnierze mieli ciężki karabin maszynowy i pod dostatkiem amunicji. Mogli więc pomścić

background image

swoich kolegów, z lejtnantem Nieczajewem na czele, poległych na moście.

Zaraz potem prawobrzeżny przyczółek mostu na powrót znalazł się w rękach radzieckich

pograniczników. Nie było już pośrodku białej linii granicznej — spłynęła krwią. Zabarwiły się nią wody
Sanu. Wzdłuż jego brzegu ryto na nowo okopy; łatano porozrywane przez pociski zasieki z drutu
kolczastego. Wykonując rozkaz, przywracano granicę, jakby mogło to odwrócić bieg wydarzeń...

W dwa dni później, 25 czerwca, wiadomość o odbiciu Przemyśla została nadana przez moskiewskie

radio na cały Kraj Rad. Była to pierwsza pocieszająca wiadomość od początku wojny, toteż przekazywano ją
sobie z ust do ust. A tak to wyglądało na oblężonej przez najeźdźców strażnicy nad Bugiem, do której udało
się przedostać niepostrzeżenie jakiejś miejscowej babce-Polce z chlebem dla broniących się — i głodujących
— pograniczników. I z nowiną:

— A dziś we wsi jeden człowiek z Sokala zaklinał się na wszystkie świętości, że sam przez radio z

Moskwy słyszał, jakoby Sowiety odbiły Przemyśl.

— Przemyśl?! — wykrzyknął lejtnant Łopatin, dowódca strażnicy. — Brawo! No, teraz to się ruszy.
Ale przedwczesna była jego radość. 27 czerwca to samo Radio Moskwa w kolejnym komunikacie

podało, że ,,na kierunku łuckim i lwowskim dzień upłynął pod znakiem uporczywych i zaciętych walk.
Nieprzyjaciel wprowadził na tych odcinkach do walki wielkie pancerne związki taktyczne...” Tegoż dnia —
o czym komunikat nie informował — przełamana została radziecka obrona między innymi na Wołyniu, w
rejonie Równe — Dubno.

Nie wiedziała o tym pozbawiona łączności załoga trzynastej strażnicy w Skomorochach nad Bugiem. To

pozwoliło jej trwać aż do 6 lipca, dopóki nie zginął ostatni jej obrońca — właśnie lejtnant Łopatin.

Nie wiedzieli również obrońcy Przemyśla. Dni upływały im na odpieraniu wroga, który próbował

przeprawiać się przez San, także na zachód od miasta, gdzie skierowano 197 pułk piechoty. W samym
mieście zaś — na wyłapywaniu dywersantów, których wielu się jednak uchowało, a wśród nich nawet
kobieta-szpieg. Przeprowadzono również ewakuację kobiet i dzieci, przede wszystkim z ulic nadbrzeżnych,
które znajdowały się pod stałym ogniem niemieckiej artylerii. W odpowiedzi artyleria radziecka, ze
stanowisk ogniowych na Zniesieniu i innych wzgórzach, ostrzeliwała Zasanie, niszcząc obiekty wojskowe i
nękając koncentrujące się siły nieprzyjaciela.

„Po niespodziewanym nocnym kontrataku radzieckim dowództwo niemieckie musiało zawiesić

planowany przemarsz oddziałów 101 dywizji piechoty przez Przemyśl — ustalił J. Różański. — Żeby
opanować groźną sytuację, Niemcy zdecydowali się powołać specjalną grupę bojową, przysposobioną do
walk ulicznych. W jej skład wchodziły: pułk piechoty do zadań specjalnych, dwa bataliony strzelców,
oddział policji, 2 dywizjon 221 pułku artylerii z dwiema bateriami haubic polowych, 3 batalion 360 pułku
piechoty wzmocniony plutonem działek przeciwpancernych oraz pluton saperów. Pogrom niemieckich
oddziałów w śródmieściu Przemyśla spowodował wzmocnienie tej grupy bojowej, która otrzymała w
międzyczasie kryptonim »Kathe«. Powierzając jej przede wszystkim obronę pododcinka »most kolejowy«,
dodatkowo przydzielono jej 11 kompanię 360 pułku piechoty, wzmocnioną ciężkimi karabinami
maszynowymi, moździerzami i działkami przeciwpancernymi. Dla wsparcia obrony ściągnięto również z
pociągu pancernego dwa czołgi i skierowano je nad San w pobliże klasztoru benedyktynek (...) W okolicach
Przemyśla Niemcy stale przerzucali przez San lub za pomocą samolotów coraz to nowe grupy dywersantów.
Próbowali też ponownie kilkakrotnie sforsować rzekę około Krasic, by od południa okrążyć Przemyśl.
Broniący tego odcinka 3 batalion 197 pułku skutecznie udaremnił te próby. Załogi betonowych schronów
bojowych w okolicach Krasiczyna i batalionowa artyleria celnie odpowiadały na nieprzyjacielski ogień. (...)
Powołana do obrony Zasania jednostka bojowa »Kathe«, po wizytacji dokonanej przez dowódcę 52
korpusu generała von Briesena, otrzymała rozkaz: »Most musi za wszelką cenę pozostać nie uszkodzony«.
Dowodzący grupą »Kathe« pułkownik Klockenbing uważał, że posiada zbyt małą liczbę żołnierzy, by
ponownie utworzyć przyczółek po prawej stronie Sanu i w ten sposób zabezpieczyć most przed
zniszczeniem, postanowił więc wykonać rozkaz przez utworzenie za mostem zapory ogniowej. Skierował na
przyczółki mostu i jego najbliższe okolice ogień ze wszystkich dział i moździerzy, którymi dysponował, nie
licząc się zupełnie z walorami starego, pełnego zabytków i pamiątek historycznych Przemyśla, który
przecież, według założeń Hitlera, miał zdobyć dla Tysiącletniej Rzeszy.

NIE TYLKO PRZEMYŚL

Niewiele było jednostek, których dowódcy — na własną odpowiedzialność — ogłosili alarmy bojowe

przed wybuchem wojny czy choćby w godzinie „W”. Znajdowała się wśród nich 41 dywizja piechoty z
rejonu Rawy Ruskiej, co budziło tym większe zdumienie, że od wiosny 1941 roku była ona rozśrodkowana.

background image

Dwa pułki artylerii, dywizjon przeciwpancerny i przeciwlotniczy oraz inne pododdziały specjalne
przebywały na obozach ćwiczebnych. Tak było do 19 czerwca. Tego dnia dowódca dywizji generał major N.
Mikuszew, widząc, co się dzieje choćby tylko na niebie, na którym na małych wysokościach latały
niemieckie samoloty, podjął decyzję odwołania swoich podwładnych z kursów, obozów i ćwiczeń oraz z
prac na rubieżach obronnych. Do godzin wieczornych 21 czerwca cała dywizja ześrodkowała się w
macierzystym miejscu postoju. Sztab dywizji utrzymywał stały kontakt z szefem oddziału granicznego i
dowódcę dywizji na bieżąco informowano o sytuacji. Przed północą generał Mikuszew zarządził odprawę
kierowniczej kadry, by oznajmić zebranym: „Jesteśmy w dywizji, która znajduje się w pobliżu granicy. Do
zadań naszych należy obrona spraw państwowych właśnie tu, bezpośrednio na granicy. Zadanie to... nie jest
zdjęte z nas obecnie, kiedy w pasie przygranicznym, jak nam wiadomo, powstała bądź co bądź niejasna i
budząca zaniepokojenie sytuacja. Wśród ludności miejscowej utrzymuje się nadal opinia o możliwości
rychłego wybuchu wojny. Widzicie sami, jak samoloty niemieckie naruszają granicę i latają nad naszym
terytorium. Bezpośrednio przed nami w ciągu ostatnich dni przybyły nad granicę poważne siły niemieckie.
Powinniśmy się przygotować na najgorsze. Szef sztabu dywizji pozostanie w obozie do rana. Dowódcy
jednostek również. Kadrze czas wolny skrócić dziś do minimum, a najlepiej będzie, jeśli pozostanie ona w
obozie.”

W momencie wybuchu wojny dywizja Mikuszewa broniła pasa frontu szerokości 50 kilometrów.

Przeciwko niej, ze względu na znaczenie tego kierunku operacyjnego, działało pięć dywizji piechoty
nieprzyjaciela. Hitlerowcy zamierzali do końca 2 czerwca opanować Rawę Ruską, a po następnych dwóch
dniach zająć Lwów. Jednak się przeliczyli. Żołnierze radzieccy wykazali wielki upór i umiejętności bojowe.
Nieraz dochodziło do walki wręcz, której Niemcy nie wytrzymywali; odchodząc pozostawiali rannych oraz
sprzęt bojowy. Dopiero w szóstym dniu, na wyraźny rozkaz, dywizja odeszła od swej rubieży obronnej. A
przecież walczyła ona bez wsparcia czołgów i lotnictwa, mając prawie odsłonięte skrzydła.

Generał Mikuszew zginął w obronie Kijowa, pozostawiając na zawsze nie wyjaśnione okoliczności, w

których podjął niezwykle śmiałą w tym czasie decyzję ogłoszenia alarmu bojowego jeszcze przed wybuchem
wojny. Czy dokonał tego na własną rękę, czy też z kimś to uzgodnił, rezultaj pozostaje ten sam: dywizja nie
pozwoliła się zaskoczyć.

Również 21 czerwca przed północą, gdy generał Żukow uprzedził szefów sztabów okręgów o tym, że

należy się spodziewać ważnego dokumentu (chodziło o zredagowaną już dyrektywę nr 1, do której Stalin
wnosił w tym czasie poprawki), szef sztabu Odeskiego Okręgu Wojskowego generał major M. Zacharow
wydał natychmiast, z własnej inicjatywy, następujące zarządzenie: Zaalarmować sztaby i wojska i
wyprowadzić je z miast i osiedli. Jednostki osłonowe mają zająć swoje rejony. Nawiązać łączność z
oddziałami Wojsk Ochrony Pogranicza. Natychmiast przebazować lotnictwo na lotniska polowe.

Podobna była postawa dowódcy floty Czarnomorskiej admirała I. Oktiabrskiego. O godzinie 3.17

zatelefonował on przez wcz do generała Żukowa i zameldował:

— Od strony morza zbliża się wielka liczba nie zidentyfikowanych samolotów. Flota znajduje się w

pełnej gotowości bojowej. Proszę o wskazówki.

— A wasza decyzja? — spytał Żukow admirała.
— Decyzja jest tylko jedna: powitać samoloty ogniem obrony przeciwlotniczej floty.
Generał Żukow, porozumiawszy się z Timoszenką, odpowiedział Okriabrskiemu:
— Wykonujcie.
O godzinie 4.00 admirał znów zatelefonował do Żukowa i zameldował spokojnym tonem:
— Nieprzyjacielski nalot odparty. Udaremniono próbę zbombardowania okrętów.
Flota Czarnomorska była jednym z pierwszych związków operacyjnych, które w sposób zorganizowany

odparły napad wroga. Jednak — nie bez pomocy lotnictwa. Natychmiast po ukazaniu się hitlerowskich
Dornierów i Heinkli zwaliły się na nie małe, tęponose myśliwce I-16 z czerwonymi gwiazdami, startujące z
lotnisk polowych, zastępujących zbombardowane macierzyste.

Gdzie indziej pomógł przypadek.
Na odcinku 15 korpusu piechoty zjawił się 18 czerwca niemiecki dezerter. Uciekł od swoich, ponieważ

po pijanemu uderzył oficera i groziło mu rozstrzelanie. Przesłuchiwany przez oficerów radzieckiej straży
granicznej twierdził, że 22 czerwca wojska niemieckie rozpoczną ofensywę na całej długości granicy.
Dowódca 5 armii generał major M. Potapow, któremu zameldowano o zeznaniach dezertera, oświadczył:
„Niepotrzebnie bijecie na alarm”, ale pod naciskiem zgodził się przesunąć bliżej granicy dwa pułki i wezwać
z poligonów pułki artylerii.

Tak było również w 34 dywizji pancernej, stacjonującej niedaleko Lwowa. Akurat odwiedził ją zastępca

dowódcy 8 korpusu zmechanizowanego do spraw politycznych generał Popiel. Dużo mówił o tym, że
wyszkolenie bojowe należy zbliżyć do rzeczywistych warunków pola walki. Jak zbliżyć, to zbliżyć...

background image

Niewiele myśląc, dowódca dywizji płk Wasiliew rozkazał w obecności generała wyprowadzić jednostki z
koszar. Była pierwsza w nocy, nikomu się to nie podobało. „Wolny dzień, a pospać nie dają — słyszało się
głosy. —- Czyżby nie można było odłożyć alarmu do poniedziałku?” W kilka godzin później, ledwie ostatnia
kompania czołgów opuściła park, na koszary posypały się bomby. Z alarmu ćwiczebnego zrobił się alarm
bojowy. Ale żeby tak postąpić, trzeba było nazywać się Wasiliew i być odznaczonym Orderem Lenina,
bohaterem wojny z białofinami, oficerem wyznającym zasadę: „Gdy dowódca jest twardy, to i żołnierz się
nie chwieje”.

Potem dywizja ta wsławiła się wieloma udanymi szarżami na zagony pancerne wroga. Znalazłszy się w

okrążeniu, wielokrotnie podejmowała próby przerwania się przez pierścień nieprzyjaciela, który za wszelką
cenę starał się temu zapobiec. Gdy skończyło cię paliwo, czołgi okopano, a ich załogi prowadziły ogień z
miejsca. 2 lipca, gdy skończyła się amunicja i nie było żadnej łączności ze sztabem korpusu, komisarz
brygady Popiel i pułkownik Wasiliew zdecydowali przebijać się na wschód. Po zniszczeniu czołgów
żołnierze zaczęli się wycofywać. 24 lipca w rejonie Białokurowic w obwodzie żytomierskim grupa Popiela,
oddziały zbiorcze 124 dywizji piechoty oraz resztki innych oddziałów połączyły się z zasadniczymi siłami
wojsk Armii Czerwonej.

Wreszcie — Brześć. Nazwa — miasta i twierdzy -— która wielokrotnie częściej niż „Przemyśl”

powtarzała się w komunikatach Radia Moskwa. Dowództwo niemieckiej Grupy Armii „Środek”
przywiązywało dużą wagę do szybkiego opanowania tego ważnego węzła komunikacyjnego. Miasto
postanowiono zdobyć z marszu. Mogłyby w tym przeszkodzić radzieckie 42 i 6 dywizje piechoty, jednakże
nie zdołały one rozwinąć swoich oddziałów i zmuszone były wycofać się znad granicy. W Brześciu, pod
osłoną umocnień twierdzy, pozostało tylko kilka pododdziałów ze składu tych dywizji wraz z żołnierzami 33
pułku inżynieryjnego, miejscowymi pogranicznikami i „urowcami”. Oni to uniemożliwili zdobycie Brześcia
z marszu, stawiając opór wielokrotnie liczniejszym oddziałom niemieckich 45 i 31 dywizji piechoty, które
zmuszone były obejść miasto i rozpocząć jego oblężenie. Załoga twierdzy nie ograniczała się do obrony,
dokonując wypadów i utrudniając nieprzyjacielowi korzystanie za znajdujących się w pobliżu miasta szos i
linii kolejowych. Wkrótce Niemcy podciągnęli ciężką artylerię, która na zmianę z lotnictwem bombardowała
umocnienia. 24 czerwca, po kolejnym bombardowaniu, które nie powinno było pozostawić w twierdzy
kamienia na kamieniu, zameldowano do Berlina o jej zdobyciu. Ale po kilku godzinach trzeba było odwołać
ten meldunek. Jak się okazało, „w twierdzy Brześć nadal bronią się resztki załogi, wykazując wyjątkową
zaciętość i wytrwały opór”. Do tego dnia straty niemieckiej 45 dywizji piechoty, wchodzącej w skład 4
armii, wyniosły przeszło 1100 żołnierzy zabitych, rannych i zaginionych, w tym przeszło 60 oficerów. Na
tym się nie skończyło, gdyż dywizja ta w pełnym składzie zmuszona była oblegać Brześć do 1 lipca.

Później jeszcze przez trzy tygodnie walczyły przeciwko załodze twierdzy trzy pozostawione w Brześciu

bataliony piechoty, wzmocnione artylerią. Dopiero 20 lipca, gdy wojska niemieckie zbliżały się już do
Moskwy, zdziesiątkowana załoga twierdzy z powodu braku amunicji, żywności i lekarstw zmuszona była
zaprzestać oporu. Czyż można się dziwić, że po wojnie wszyscy pozostali przy życiu obrońcy otrzymali
wysokie odznaczenia, dowódcy załogi nadano tytuł Bohatera Związku Radzieckiego, a ich reduta otrzymała
nazwę Twierdzy — Bohatera i odznaczona została Orderem Lenina i Medalem Złotej Gwiazdy?!

OSTATNI ROZKAZ

Wojna wojną, a życie — życiem.
Nad odbitym z rąk hitlerowców prawobrzeżnym Przemyślem, zajadle ostrzeliwanym teraz przez

artylerię wroga, unosiły się dymy, ale nie były to tylko dymy z dogasających lub nowo wznieconych
pożarów. W trzech punktach miasta wydobywały się one z kominów piekarni. Na ten sygnał na długo przed
zakończeniem wypieku chleba zaczynały się ustawiać tam kolejki, złożone głównie z kobiet, których głód co
prawda jeszcze nie wygnał z miasta, ale zmusił do opuszczenia piwnic, zapewniających jakie takie
schronienie.

Wcześniej pokazali się na ulicach mężczyźni. Przyłączali się do żołnierzy, wznoszących barykady,

między innymi w poprzek ulicy Mickiewicza, opodal dworca kolejowego, lub — bliżej Sanu — kopiących
rowy o różnym przeznaczeniu, od łącznikowych do przeciwczołgowych. Nie bez zdziwienia mieszkańcy
miasta przekonywali się, że żołnierze ci to w większości dobrze im znani, przynajmniej z widzenia,
pogranicznicy. I trudno było uwierzyć, że to właśnie oni, dysponujący tylko bronią strzelecką, wyrzucili z
miasta uzbrojonych po zęby hitlerowców, mających za sobą czołgi. Wraki kilku owych „stalowych kolosów”
sterczały w centrum Przemyśla. Innych szczegółów mogli się dowiedzieć — tak wojskowi, jak i cywile — z
gazety „Na straży”, której wydawanie udało się wznowić. Znalazł się w niej także opis śmierci Nieczajewa.

background image

Przeczytał go pewien starszy już przemyślanin i — nie wstydząc się łez — zapłakał nad losem znajomego
pogranicznika.

Wojskowym komendantem miasta został również pogranicznik, niedawny dowódca zbiorczego

batalionu starszy lejtnant Poliwoda. Spoczywała na nim tym większa odpowiedzialność, że daleko, coraz
dalej miał do sztabu połączonych jednostek wojsk regularnych z dowódcą 99 dywizji pułkownikiem
Diemientiewem i dowódcą przemyskiej komendy 92 oddziału Wojsk Ochrony Pogranicza podpułkownikiem
Tarutinem na czele. Ale nie wszystko przecież można było uzgodnić — nawet jeśli już było połączenie —
przez telefon czy radiostację.

Ot, choćby sprawa mostu, jego obrona w pierwszych godzinach wojny pochłonęła wiele ofiar, nie tylko

spośród podwładnych bohaterskiego lejtnanta Nieczajewa. Gdy znajdował się już w rękach Niemców,
podjęto próbę wysadzenia go. Poległo wówczas jeszcze kilkunastu czerwonoarmistów.

— Trzeba będzie ich pochować — zwrócił się Poliwoda do oficera politycznego Tarasienki. —

Przynajmiej tych, do których mamy dojście bez narażania życia, jak na przykład Pietkę Nieczajewa.

— Z honorami wojskowymi?
— Honory wojskowe to my im oddajemy przez cały czas. Salutami artyleryjskimi — wskazał w stronę

Zniesienia, skąd strzelały radzieckie armaty polowe.

A co do mostu... Była okazja, żeby zniszczyć go zaraz po wyparciu Niemców za San. Ale właśnie

wtedy mogły zrodzić się wątpliwości, czy jest to rzeczywiście konieczne. Miał je również pułkownik
Diemientiew i podzielił się nimi z komendantem miasta, gdy widzieli się po raz ostatni.

— Odbiliśmy Przemyśl, to dlaczego nie mielibyśmy utrzymać mostu? Rozkazy z dowództwa armii, a

więc i frontu, mówią o konieczności atakowania hitlerowców. A my ich mamy na Zasaniu, po drugiej stronie
mostu, jakże więc z niego rezygnować? Inna sprawa, że jak już atakować, to całą dywizją, dywizją
przeciwko dywizji. Przy wsparciu pancerniaków, nie mówiąc już o lotnikach. Na to jednak nie mamy co
liczyć, jedni i drudzy bardziej są potrzebni gdzie indziej. Niech tam... Ale nie mam tu również dywizji, lecz
zaledwie kilka batalionów. Pozostałe walczą pod Medyką, na otwartym terenie, możecie więc sobie
wyobrazić, jak jest im ciężko. Powinienem być z nimi, toteż nie miejcie pretensji, że zostawiam was tutaj
samego. Trzymajcie się, jak długo się da, a w sprawie wysadzenia mostu czekajcie na rozkazy.

Medyka... Poliwoda po odjeździe dowódcy dywizji popatrzył na mapę i wszystko stało się dlań jasne.

Nie udało się Niemcom zająć Przemyśla atakiem czołowym, więc próbowali dokonać tego manewrem
oskrzydlającym. Ich oddziały przedarły się do Medyki, stwarzając zagrożenie nie tylko dla Przemyśla, lecz
także dla całego Przemyskiego Rejonu Umocnionego.

W tym właśnie momencie dołączył do swoich jednostek dowódca dywizji. Chcąc zlikwidować wyłom i

zapobiec okrążeniu, wprowadził do walki dwa bataliony piechoty i kompanię Wojsk Ochrony Pogranicza.
Stał na ich czele do chwili, gdy został ciężko ranny i trzeba było odesłać go na tyły do szpitala. Odtąd
dowodził jego zastępca do spraw politycznych pułkownik Opiskin. On też musiał wysłuchać ostrych
wymówek dowódcy 26 armii, generała Kostienki, przybyłego niespodziewanie pod Medykę, że pozwolił
dowódcy dywizji pchać się pod ogień.

— Musicie pamiętać, że dowódca zawsze będzie pierwszoplanowym celem dla nieprzyjaciela —

powtórzył za marszałkiem Timoszenką, który nie tak dawno temu, podczas omawiania ćwiczeń, wbijał to do
głowy dowódcom plutonów, kompanii, batalionów. Musicie — grzmiał wówczas marszałek — wypracować
sobie takie umiejętności dowodzenia pododdziałem, abyście mogli dowodzić nim z głębi ugrupowania.
Musicie zdobyć umiejętność wyboru miejsca, z którego najlepiej będzie obserwować prawdopodobny
kierunek natarcia oraz utrzymywać łączność z sąsiadem. A także dobrze widzieć własne ugrupowanie
bojowe i jednocześnie kierować wszystkim, co wam podlega. W tej dziedzinie należy po prostu dokonać
przełomu i samemu zrozumieć istotę zagadnienia. Jeśli tego nie zrobicie, jeśli pozostaniecie wierni starym
zasadom i stale będziecie pchać się do pierwszego szeregu, zapewniam was, że w sytuacji bojowej
znajdziecie się nie na pierwszej linii, lecz w grobie.

Takie były zalecenia, o których dobrze pamiętał dowódca armii. Gdy jednak teraz znów zaszła potrzeba

odrzucenia Niemców, sam ledwie oparł się pokusie poprowadzenia kontrataku — tak bardzo wszystkich
wciągał wir walki.

„Generał lejtnant Fiodor Jakowlewicz Kostienko był człowiekiem niezwykle zacnym, pracowitym, o

silnej woli, mężnym — oceniał go generał Żukow. — Wykształcenie: szkoła średnia i kursy kawaleryjskie.
Pomagało mu nabyte w wojnie domowej doświadczenie bojowe oraz zdumiewająca pracowitość i
wytrwałość w dążeniu do celu. Skończył 45 lat, gdy w 1940 roku mianowano go dowódca armijnej grupy
kawalerii, którą później przeorganizowano na 26 armię. Fiodor Jakowlewicz wyróżniał się dokładnością.
Jeśli otrzymał rozkaz, nie lubił się wdawać w rozważania. Wysoko ceniono go za nieugiętość i ścisłość w
wykonywaniu decyzji dowództwa”.

background image

Tu jednak, pod Medyką, rozkaz odrzucenia Niemców okazał się być niewykonalny. Wszystko, na co

było stać jednostki 99 dywizji, to powstrzymywać ich.

„Z wielkim poświęceniem utrzymywał zajmowane pozycje jeden z batalionów 99 dywizji piechoty,

dowodzony przez kapitana Byczkowa — zanotowano wówczas z myślą o przyszłej kronice bojowej dywizji.

Kiedy nieprzyjacielska kula trafiła jednego z cekaemistów, jego karabin maszynowy długo nie milczał.

Zabitego żołnierza zastąpił politruk Kruglenko. Ponad dwie godziny odpierał batalion wściekłe ataki
hitlerowców. Gdy tylko szeregi nieprzyjaciela przerzedziły się i ataki stały się słabsze, dowódca batalionu
rozkazał wykonać kontratak. »Naprzod! Za Ojczyznę!« — wydał komendę dowódca kompanii lejtnant
Kiszyniec i pierwszy rzucił się na wroga. Za nim podążyła cała kompania. Żołnierze radzieccy przeszli do
walki na bagnety. Nieprzyjaciel nie wytrzymał ataku i ratował się ucieczką. O wyniku walki zadecydował
śmiały manewr plutonu lejtnanta Gordijenki. Wychodząc na tyły, odciął on nieprzyjacielowi drogę odwrotu.
Wielu żołnierzy hitlerowskich rzuciło broń i oddało się do niewoli. Na tym odcinku granicy przywrócone
zostało poprzednie położenie”.

Mimo bohaterstwa żołnierzy radzieckich okrążenie całego przemysko-lwowskiego obszaru stawało się

faktem.

Na szczęście zdawano sobie z tego sprawę w sztabie Frontu. Zapadła decyzja wycofania z tych terenów

w nocy z 26 na 27 czerwca 6 i 26 armii. Wchodząca w skład tej drugiej 99 dywizja piechoty otrzymała
rozkaz opuszczenia swych stanowisk i wycofania się w kierunku Sambora i Stryja. Osłonę miały zapewnić
straże tylne, wzmocnione środkami przeciwpancernymi. Aby odwrócić uwagę nieprzyjaciela, pozostające w
bezpośredniej z nim styczności niewielkie pododdziały nie przerwały ognia, pozorując przygotowania do
dalszej walki.

Grupa saperów z lejtnantem Grigoriewem na czele przeniknęła pod Przemyślem na teren składu z

amunicją, zajętego już przez Niemców, i wysadziła go w powietrze. W tym samym rejonie żołnierze z
korpuśnego pułku artylerii przeniknęli na tyły nieprzyjaciela i zdobywszy trzy działa dużego kalibru
otworzyli ogień do Niemców; wywołane tym zamieszanie pozwoliło pułkowi oderwać się od przeciwnika.

Jako pierwsze z 99 dywizji wycofały się jednostki 206 pułku piechoty, broniące Medyki. Z południowo-

-wschodnich obrzeży Przemyśla wycofywał się 1 pułk piechoty. Jako ostatni odszedł z miasta batalion,
dowodzony przez starszego lejtnanta Poliwodę. Tu i tam pozostały tylko nieliczne grupy, do których nie
dotarł rozkaz odwrotu, walczące z wrogiem aż do rana 28 czerwca. Wcześniej saperzy 99 dywizji,
dowodzeni przez majora Kulickiego, zniszczyli niektóre z wytypowanych wcześniej obiektów wojskowych,
magazynów, odcinków dróg. Na most kolejowy wypchnięto drezynę wypełnioną materiałom wybuchowym.
Osiągnęła ona początek mostu, gdzie wybuch zniszczył betonowe fundamenty i część stalowych konstrukcji.
Wszystko to, choć odbywało się pod ogniem nieprzyjaciela, nie pociągnęło za sobą większych strat w
ludziach. Odwrót odbywał się w sposób zorganizowany.

*

Jednostki Frontu Południowo-Zachodniego przez dłuższy czas groźnie wisiały nad południowym

skrzydłem niemieckiej Grupy Armii „Środek”, która już głęboko posunęła się na wschód. Właśnie to w
drugiej połowie sierpnia zmusiło Hitlera do skupienia głównego wysiłku swych wojsk na kierunku
kijowskim.

Tylko ogromna przewaga sił, zwłaszcza czołgów i lotnictwa, umożliwiła nieprzyjacielowi za cenę

dużych strat osiągnięcie tutaj sukcesu we wrześniu 1941 roku. Wówczas to poległ w boju, okrążony wraz ze
swym sztabem przez hitlerowców, dowódca Frontu generał pułkownik M.P. Kirponos. Zginęło wraz z nim
kilku innych generałów i kilkudziesięciu starszych oficerów, do końca nie wypuszczając broni z rąk.

Wytrwałość i bohaterstwo żołnierzy Frontu Południowo-Zachodniego w znacznym stopniu przyczyniły

się do załamania hitlerowskiego planu ,,wojny błyskawicznej” i wywarły wpływ na rozwój późniejszych
wydarzeń w bitwie pod Moskwą.

A jaki miała w tym udział 26 armia generała Kostienki i walcząca w jej składzie 99 dywizja piechoty

pułkownika Diemientiewa? Złotymi zgłoskami zapisała się na kartach historii tej dywizji przede wszystkim
obrona Przemyśla. Nie sprawdziły się obawy, że obrońcy tego granicznego miasta zostaną odcięci od reszty
sił. A wyrażał je między innymi komentator radia brytyjskiego, mówiąc w audycji z 28 czerwca:

„Nie można nie wiedzieć, że Czerwona Armia wykazuje prawdziwy heroizm. Odnośnie do walk

toczonych w Galicji nie wszystko jest jeszcze jasne. Jeśli prawdą jest, że Rosjanie odbili Przemyśl, to istnieje
tutaj pewne zaniepokojenie, czy ich odwaga i ofiarność sprostają zaistniałemu poważnemu
niebezpieczeństwu. Ich wojskom przyjdzie bowiem wykazać duży talent strategiczny i wysokie umiejętności
wojskowe, by nie zostały okrążone w tym mieście.”

background image

Musiały — i wykazały. Zaplanowane przez Niemców na 25 czerwca osiągnięcie Lwowa zostało

opóźnione o dwa dni. Nacierająca na tym kierunku 17 armia generała Heinricha von Stüplnagela ponosiła w
pierwszych dniach wojny największe straty, najwolniej przy tym posuwając się naprzód. W konsekwencji
odebrano temu generałowi dowództwo, a jego los mieli podzielić także jego następcy.

Uchwałą Prezydium Rady Najwyższej ZSRR z dnia 22 lipca 1941 roku 99 strzelecka dywizja piechoty,

jako pierwsza w tej wojnie, za bohaterską obronę Przemyśla wyróżniona została Orderem Czerwonego
Sztandaru. Odznaczono także wielu żołnierzy 92 oddziału pogranicznego i uczestników walk o Przemyśl ze
zbiorczego ochotniczego batalionu. W trakcie dalszych starć z wrogiem 99 dywizję wyróżniono
przemianowaniem na 88 dywizję gwardii — pod tą też nazwą, w zwycięskim pochodzie Armii Czerwonej na
zachód dotarła latem 1944 roku na ziemie polskie.

I była to jedna z nielicznych dywizji, której żołnierze na swój pierwszy Order Czerwonego Sztandaru

zasłużyli sobie jeszcze w czasie pokoju. A to dzięki wysokiej gotowości bojowej, wykuwanej na placach
ćwiczeń w nigdy przez nich nie zapomnianym, pięknym Przemyślu, o który później tak bohatersko walczyli,
z marszu wkraczając do boju.

Niewielu z nich przeżyło wojnę. Ale wystarczyło, że wśród wyzwolicieli Przemyśla, w lipcu 1944 roku,

znalazł się A. Potarkin, dowódca przemyskiej strażnicy 92 oddziału Wojsk Ochrony Pogranicza, i że
pierwsze swe kroki skierował w stronę mostu na Sanie, w którego obronie poległ jego zastępca, by ożyła
pamięć o tamtych dniach. Pamięć, której wyrazem jest po dziś dzień pomnik-obelisk z nazwiskiem lejtnanta
Piotra Nieczajewa.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ćwiczenia do zadań z okienkiem, Nauka pomoce, DODAWANIE I ODEJMOWANIE
ćwiczenia do wydruku?łość
History part 2 zestaw ćwiczeń do matury
09'10Zagadnienia do kolokwiumid 7865
wprowadzenie 24-05-09, Wprowadzenie do psychologii
09 Cwiczenie6 7
christmas zestaw cwiczen do ma Nieznany
28. Dwudziesta ósma lekcja kursu o relaksacji i medytacji, ĆWICZENIA do medytacji koncentracji oddy
09 Cwiczenie6 7
Do boju Pieśni żołnierskie 1914r
Cwiczenia do modu u
Ćwiczenie 09, Ćwiczenie 09
Ćwiczenia do matury, matura, Zadania maturalne z gramatyki
Cwiczenia do modu u 6
Ekologia ćwiczenia do kolosa 4
cwiczenia do testu mac7 Kopia

więcej podobnych podstron