Conan 43 Conan nieugięty

background image

1

Roland Green / Conan nieugięty

 

 

 

Roland Green 

 

Conan nieugięty 

 

 

 

przełożył Marek Mastalerz 

 

 

Pamięci Roberta Adamsa 

 

background image

2

Roland Green / Conan nieugięty

Prolog 

 

Noc  na  pustkowiu  Królestwa  Kresowego  wydawała  się  czymś  więcej  niż  tylko 

całkowitym brakiem światła. Ciemność była istotą samą w sobie. Zamykała człowieka w 

swoich objęciach bez możliwości wydostania się, powrotu do jasności. 

Mężczyzna, który twierdził, że nazywa się Aibas i jest szlachcicem, obudził się właśnie 

pod osłoną mroku. Dawno temu, gdy nosił inne imię, mógł pić i zabawiać się z kobietami, 

dopóki świt nie zabarwił nieba na różowo, po czym podjąć zwykłą codzienną aktywność. 

Tak  było  dawniej.  Obecnie  nazywał  się  inaczej,  służył  też  innemu  panu  ‐  o  wiele 

sroższemu  niż  ten,  którego  rozkazów  słuchał  w  Aquilonii.  W  Królestwie  Kresowym 

zwykle przychodziło też Aibasowi sypiać w o wiele podlejszych warunkach, na posłaniu 

z gałęzi czy trzcin, nawet na zgarniętych liściach lub gołych górskich skałach. 

Przebudził  go  dźwięk  przypominający  niesiony  nocnym  wiatrem  łoskot  kopyt 

oddziału  konnicy  na  kamiennym  dziedzińcu.  Aquilończyk  wiedział,  co  nastąpi  później. 

Gdyby mógł zasnąć, nie słyszałby kolejnych odgłosów; być może wówczas nie nękałyby 

go koszmary. 

Hałas  się  nasilił.  Nie  był  to  ryk,  pomruk,  syczenie  ani  grzechot.  Przypominał  nieco 

wszystkie  te  odgłosy,  miał  jednak  własną,  odmienną  naturę.  Gdyby  Aibasowi  kazano 

określić ten nadnaturalny dźwięk, nazwałby go chłeptaniem, może siorbaniem. Błagałby 

również, by nie musiał opisywać go dokładniej. Gdyby to uczynił, zdradziłby, że zna jego 

źródło. A wiedza ta była wyklęta przez bogów i ludzi, chociaż zarówno pierwszych, jak i 

drugich nie obchodziło, co się dzieje na tym odludziu. 

Aibas  zrzucił  z  siebie wreszcie  baranicę  i  wstał.  Wiedział,  że  tej  nocy  już  nie  zaśnie  ‐ 

jeśli  nie  ustanie  piekielny  hałas.  Czarownicy  potrafili  uśpić  istotę,  będącą  źródłem  tych 

odgłosów,  lub  przynajmniej  uciszyć  ją  do  świtu.  Często  jednak  dawali  jej  zajęcie  przez 

całą noc. 

Gdyby  nawet  Aibas  zdołał  zasnąć  mimo  odrażającego  dźwięku,  nie  czekałby  go 

spokojny sen. Zbyt wiele widział, by móc zapomnieć cokolwiek z ujrzanych okropności. 

background image

3

Roland Green / Conan nieugięty

Wspomnienie  wydarzeń,  których  był  świadkiem  od  przybycia  na  ziemie  plemienia 

Pougoi, umrą razem z nim. 

Nie  szukał  śmierci,  nawet  gdyby  przyniosła  mu  ukojenie.  Uciekł  z  rodzinnej 

Aquilonii,  by  uniknąć  prześladowań.  Zmienił  nazwisko,  zaprzedał  miecz,  honor  i 

wszystko, na co zdołał znaleźć nabywcę. W ten sposób trafił do Królestwa Kresowego. 

Według  przekazywanych  aquilońskim  dzieciom  opowieści,  była  to  kraina  występku 

ustępująca  sławą  jedynie  Stygii,  w  której  wszystko  było  możliwe  ‐  i  dozwolone,  i  gdzie 

nie  można  liczyć  na  honor  i  sprawiedliwość.  Aibas  już  dawno  się  zorientował,  że  w 

opowieściach  o  Stygii  tkwiło  wiele  prawdy.  Obecnie  przekonywał  się,  że  to  samo 

dotyczyło Królestwa Kresowego. 

Zaskrzypiały deski, gdy Aquilończyk podszedł do drzwi. Jak większość chat w wiosce, 

domostwo  postawiono  na  tak  stromym  zboczu,  że  jedną  ze  ścian  musiano  podeprzeć 

pniami, by chata nie ześlizgnęła się po stoku. 

Drzwi  umocowane  na  rzemiennych  zawiasach  również  niemiłosiernie  skrzypiały. 

Aibas  wyszedł  na  główną  drogę  wioski.  Były  to  właściwie  schody,  częściowo  wyryte  w 

skale,  częściowo  złożone  z  nie  heblowanych  desek.  Połać  równego  terenu,  należąca  do 

plemienia znajdowała się na dnie doliny, u stóp wzgórza. Ziemia była w tym miejscu zbyt 

żyzna, by zastawiać ją chatami i szopami. 

Aibas dawno doszedł do wniosku, że jeśli zostanie dłużej w wiosce Pougoi, wyrośnie 

mu ogon, umożliwiający łatwiejszą wspinaczkę po wzgórzach i drzewach. Gdyby zdołał 

ujść  z  życiem,  znalazłby  pewnie  zajęcie  jako  cyrkowa  małpa,  obwożona  po  jarmarkach 

przez kushyckich handlarzy. 

Wioskę  oświetlały  jedynie  pochodnie  zatknięte  przed  chatami.  Od  czasu  gdy  Aibas 

udał  się  na  spoczynek,  chmury  zdążyły  pokryć  niebo.  Czarownicy,  nazywający  siebie 

Bractwem  Gwiezdnym,  działali  pod  osłoną  ciemności  ‐  z  wyjątkiem  okazji,  gdy  chcieli 

przerazić ludzi pokazując w blasku dnia, czym się parają. 

Aibasowi dech zamarł w piersiach, gdy dostrzegł uchylone drzwi jednej z chat w dole 

stoku.  Stała  w  nich  dziewczyna;  za  nią  widać  było  męską  sylwetkę  pogrążoną  w  cieniu. 

Kobieta miała na sobie jedynie skórzaną spódnicę, sięgającą do krągłych kolan. Od pasa 

background image

4

Roland Green / Conan nieugięty

w górę była naga. Pochodnia rzucała zimne żółte światło na jej włosy miedzianej barwy, 

sprężyste  młode  piersi  i  muskularne  nogi,  które  Aibas  tak  często  wyobrażał  sobie 

oplecione wokół niego... 

Jak gdyby wyczuwając myśli Aquilończyka, dziewczyna odwróciła się w jego stronę i 

popatrzyła  mu  prosto  w  oczy.  Aibas  spuścił  głowę.  Wciąż  wlepiał  spojrzenie  w  ziemię, 

gdy dobiegł go szorstki głos: 

‐  Wracaj  do  środka,  Wylla.  Nie  masz  po  co  tu  sterczeć,  pozwalając,  by  się  na  ciebie 

gapiono. 

‐ Nie po to wyszłam, ojcze. Myślałam... Miałam nadzieję, że ci na górze mnie zobaczą... 

że będzie to może dla nich pociechą. 

‐ Szszsz! Nie mów tak ‐ widzisz, że o n może cię usłyszeć! 

Słowa  mężczyzny  były  tak  jednoznaczne,  jak  gdyby  wskazał  Aibasa  palcem.  Gdy 

drzwi się zatrzasnęły za Wyllą, Aquilończyk wypuścił długo wstrzymywane powietrze w 

przeciągłym, smętnym westchnieniu. Niestety, strach Wylli przed Bractwem Gwiezdnym 

minął ‐ przynajmniej na tyle, że ośmielała się okazywać współczucie jego ofiarom. 

Była to postawa częstsza wśród członków plemienia, niż przyznawali sami czarownicy 

czy mocodawca Aibasa. W istocie gdyby wszystkich wątpiących w cnotę ‐ jeśli nie moc ‐ 

Bractwa złożono w ofierze, dolina zapewne by opustoszała. 

Być  może  nadszedł  czas  na  kolejną  lekcję  posłuszeństwa?  Gdyby  jej  ofiarą  stała  się 

Wylla,  Aibas  mógłby  wspaniałomyślnie  prosić  o  miłosierdzie  dla  niej  ‐  oczywiście  w 

zamian za dawno wymarzone łaski... 

Myśl  ta  sprawiła,  że  zimna  górska  noc  wydała  się  Aquilończykowi  nagle  cieplejsza. 

Czując pot na czole, otarł go wytłuszczoną dłonią. Wzdłuż drogi szedł powiew, rozsypując 

w ciemności iskry z pochodni przed chatą Wylli. 

Jakby  za  ich  sprawą  nad  doliną  pojaśniało.  Drobny  z  początku  świetlny  punkt 

zamienił  się  wkrótce  w  surową  błękitną  światłość,  zdzierającą  miękką  opończę  nocy  z 

górzystej krainy. 

Blask  padał  znad  wysokiej  tamy,  skonstruowanej  ze  skał,  kłód  i  ubitej  ziemi. 

Zagradzała  wylot  wąwozu  odchodzącego  od  doliny.  Za  nią  znajdowało  się  głębokie 

background image

5

Roland Green / Conan nieugięty

jezioro. Wokół wąwozu skały piętrzyły się niemal pionowo, tworząc grzbiet, przywodzący 

na myśl smoczy łeb. 

Na szczycie grani widniały dwie ludzkie sylwetki ‐ wysoka i niska. Błękitna poświata 

odbijała się od ich skór i pętających łańcuchów. Więźniów skuto, by nie mogli uciec przed 

tym, co z woli Bractwa Gwiezdnego miało się wyłonić wkrótce z jeziora. 

Aibas  poczuł,  że  czas  skryć  się  w  chacie.  Nie  zawsze  był  w  stanie  znieść  widok 

pożywiającego się podopiecznego czarowników; Bracia Gwiezdni mogli potraktować jego 

słabość  jako  wyraz  wrogości.  Wówczas  pan  Aibasa  musiałby  obdarować  ich  większą 

ilością  złota  niż  byłby  skłonny  poświęcić.  Sam  Aquilończyk  miałby  szczęście,  gdyby 

zdążył  uciec  z  Królestwa,  w  którym  przysporzył  sobie  wielu  wrogów.  Inaczej  zapewne 

skończyłby  na  skale  przypominającej  smoka,  wyczekując,  aż  usiane  paszczami  macki 

sięgną po je g o krew i szpik... 

Na  tę  myśl  Aibasowi  zrobiło  się  niedobrze;  o  mało  nie  dostał  torsji.  Zataczając  się, 

wrócił do chaty i zwalił na pryczę. Nie zdołał nawet zatrzasnąć drzwi, dlatego słyszał, jak 

podopieczny  Bractwa  Gwiezdnego  wspina  się  nad  powierzchnię  wody.  To  właśnie 

przyczepiające  się  do  skał  przyssawki  potwora  były  źródłem  odrażającego  mlaskania  i 

trzaskania. 

Aquilończyk wetknął sobie w uszy kawałki nie wyprawionej skóry, zanim rozległo się 

granie piszczałek. 

 

Rybak i jego syn na szczycie skały mieli więcej szczęścia. Dźwięk piszczałek brzmiał w 

ich uszach dobitnie i pokrzepiająco, jak odgłos trąbek, wzywających jazdę do szarży. 

Mężczyzna  wiedział,  że  same  piszczałki  nie  mogły  wydawać  tak  silnego  dźwięku. 

Grajek Marr władał magią równie silną, co czarownicy plemienia Pougoi. Nie było to dla 

rybaka zaskoczeniem. Zdawał sobie sprawę, na co się naraża, zapuszczając się z synem za 

Wzgórze Trzech Dębów, na tereny wojowniczego plemienia. Nęciły go jednak strumienie 

i stawy pełne łososi, pstrągów, szczupaków, a nawet słodkowodnych ostryg. 

Nic  w  życiu  nie  przychodziło  bez  narażania  się  na  wielkie  niebezpieczeństwa;  taka 

była wola bogów. Na im większe ryzyko wystawiał się człowiek, tym większej mógł się 

background image

6

Roland Green / Conan nieugięty

spodziewać  wygranej.  Rybak  nie  żałował  przedwczesnego  opuszczania  tego  padołu, 

przeklinał  się  jednak  za  to,  że  zabrał  ze  sobą  syna.  Chłopak  stał  teraz  obok  niego,  nie 

mając  nadziei  na  dożycie  swych  czternastych  urodzin.  Zachowywał  się  jednak  jak 

mężczyzna, mimo łańcuchów i krwawych pręg pokrywających grzbiet. Czarownikom nie 

spodobało się, że zbyt śmiało wyrażał się w ich obecności; może zresztą pragnęli jedynie 

pognębić ojca, sprawiając chłostę synowi. I tak nie miało to już znaczenia. Te i wszystkie 

inne pytania pozostaną na zawsze bez odpowiedzi. 

Czarnoksięskie  światło  nadało  wodzie  przed  zaporą  błękitnego  blasku.  Nad 

powierzchnią unosiły się skłębione niebieskie opary. Stwór, wyłaniający się z topieli,  był 

większy niż wszystkie rzeczne łodzie, jakie widział rybak. Macki wystawały z ciała bestii 

w miejscach, jakich nie wyśniłby szaleniec w najgorszym koszmarze. Potwór nie miał nóg 

ani oczu. Barwą przypominał rybę rozkładającą się w blasku słońca na piaszczystej łasze. 

Wydawane  przez  niego  odgłosy  przyprawiłyby  rybaka  o  wymioty,  gdyby  nie  miał 

pustego żołądka. 

Czarnoksięski pojedynek piszczałek i śpiewów Bractwa Gwiezdnego rozpoczął się, w 

chwili gdy stwór począł się wspinać na tamę. Pętające ojca i syna łańcuchy zaczęły wić się 

jak węże. Nagle pękły w wielu miejscach. 

Dźwięk  piszczałek  sprawił  również,  że  bestia  znieruchomiała  na  chwilę.  Jej  ryk 

zamienił się w syczący pomruk, macki daremnie wiły się w powietrzu. 

Rybak rozejrzał się dookoła. Nie sposób było zejść ze skały; od reszty wzgórza dzieliła 

ją  szczelina  zbyt  szeroka,  by  ją  przeskoczyć.  Wojownicy  wepchnęli  ofiary  na  miejsce 

kaźni po moście z wiązanych trzcinami gałęzi, po czym ściągnęli go na przeciwną stronę 

rozpadliny. 

Jedyna droga prowadziła w dół ‐ w objęcia śmierci. Ojciec wciąż błagał bogów swego 

ludu i rzeczne duchy o błogosławieństwo dla Grajka Marra, dzięki któremu mieli szansę 

na godny koniec. 

‐ Synu, potwór wkrótce nas dosięgnie. Zrobisz to, co ja? 

Chłopiec ujrzał w oczach ojca, co go czeka. 

‐ Podążę za tobą wszędzie. 

background image

7

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Wiedziałem, że wraz z matką wychowaliśmy prawdziwego mężczyznę. 

Rybak uścisnął dłoń syna. Odwrócili się plecami do doliny. Dwa krótkie kroki, długi 

trzeci, i wreszcie wielki skok w pustkę... 

W uszach ojca rozległ się świst wiatru. Miał wrażenie, że to witające go w domu głosy 

rzecznych duchów. Dobiegły go jeszcze krzyki czarowników. Najwyraźniej nie spodobało 

się im, że ofiary nie czekały posłusznie na ich podopiecznego. 

Był  to  ostatni  dźwięk,  który  rybak  usłyszał  na  tym  świecie.  Skały  pomknęły  na 

spotkanie jego i syna. 

 

Aibas po przebudzeniu nawet nie starał się ponownie zasnąć. Zresztą zapanował zamęt 

tak wielki, iż mógłby pobudzić dzieci i wyczerpanych miłością kochanków w Iranistanie. 

Wycie potwora, jazgotanie Braci Gwiezdnych, pomruki mieszkańców wioski i ryk bydła 

odbijały się echem od zboczy doliny po sam świt. Nie rozległ się tylko jeden dźwięk, na 

który czekał Aibas ‐ i, jak sądził, inni. Marr najwidoczniej zakończył nocne granie i udał 

się na spoczynek. 

Nie  było  to  dla  Aquilońcyzka  zaskoczeniem.  Grajek  stał  się  legendą  dla  ludu 

zamieszkującego  obecnie  Królestwo  Kresowe,  nim  jeszcze  Aibas  trafił  tu  z  rodzinnego 

kraju.  Dopiero  mniej  więcej  rok  temu  Marr  podjął  walkę  z  Bractwem  Gwiezdnym. 

Najwidoczniej  jego  magia  miała  swoje  granice,  chociaż  Aquilończyk  nie  łudził  się,  że 

zdoła je odkryć. 

Po  wschodzie  słońca  mieszkańcy  wioski  rozeszli  się  do  swoich  zajęć  lub  nadrabiali 

zaległości  w  spaniu.  Najważniejszy  w  Bractwie  Gwiezdnym  czarownik,  którego  Aibas 

nazywał Widłobrodym, wspiął się pod górę i zatrzymał przed Aquilończykiem. 

‐ Trzeci raz Marr skalał nasze obrządki ‐ powiedział. 

‐  Dwa  pierwsze  razy  miały  chyba  miejsce,  gdy  mnie  tu  jeszcze  nie  było?  ‐  odparł 

Aquilończyk. 

‐ Wątpisz w to, co mówię? ‐ zapytał Widłobrody ostrym tonem. 

‐  Niewłaściwie  tłumaczysz  sobie  moje  słowa  ‐  odpowiedział  Aibas,  starając  się  we 

właściwych  proporcjach  połączyć  pokorę  ze  zdecydowaniem.  ‐  Chciałem  ci  tylko 

background image

8

Roland Green / Conan nieugięty

przypomnieć,  że  jestem  w  wiosce  od  niedawna.  O  tym,  co  działo  się  tutaj  ponad  trzy 

miesiące temu, mogę usłyszeć tylko od ciebie i twoich braci. 

‐ Moi rodacy nadal nie rozmawiają z tobą? 

Aibas pokręcił głową. 

‐  Chętnie  mówią  o  wielu  sprawach,  takich  jak  myślistwo  czy  uprawa  roli,  lecz  jeśli 

chodzi o waszą ... działalność, są nadzwyczaj powściągliwi. 

Skinieniem głowy wskazał tamę zagradzającą wąwóz. Czekał, aż czarownik zapyta go, 

czy  ktoś  przewodzi  milkliwym  wieśniakom,  lecz  członek  Bractwa  pogładził  jedynie 

spiżowe  druty  spowijające  trzy  odnogi  siwiejącej  brody.  Mag  sprawiał  wrażenie 

zmęczonego  i  zaniepokojonego.  Być  może  moc  Marra  była  większa,  niż  Aibas 

podejrzewał. 

Z pewnością Aquilończyk nie miał szans na namówienie Widłobrodego do pomocy w 

podboju Wylli. Aibas modlił się, by do tego doszło, nim zapomni, co się robi z kobietą w 

łóżku. 

Gdy  czarownik  odezwał  się  po  chwili  milczenia,  jego  słowa  odbiegały  od  tego,  czego 

się spodziewał Aquilończyk. 

‐ Musimy przeczesać wzgórza i las wokół doliny, by znaleźć grajka lub jego kryjówkę. 

‐ Będziecie do tego potrzebowali wielu ludzi. 

‐  Wiem,  że  zdążyłeś  nieźle  poznać  okolicę.  Jeżeli  twój  pan  mógłby  przysłać  więcej 

żołnierzy, zwłaszcza łuczników, byłoby to dla nas bardzo pomocne. 

Aibasa ogarnęły na przemian zaskoczenie i obawa. Zdumiało go, że członek górskiego 

plemienia dobrowolnie deklarował gotowość przyjęcia obcych w swe strony. Obawiał się 

reakcji  Widłobrodego  na  wieść,  że  nie  ma  szans  ściągnięcia  większej  liczby  żołnierzy. 

Jego panu nie brakowało zbrojnych, lecz potrzebował ich do realizacji swoich zamierzeń. 

Na  pewno  nie  zgodziłby  się  na  uszczuplenie  szeregów  z  powodu  jakiegoś 

czarodziejskiego grajka. 

Widłobrody zdążył zmarszczyć czoło, nim Aibas wpadł na szczęśliwy pomysł. 

background image

9

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Mój  pan  chętnie  przyśle  każdego,  kogo  w  danej  chwili  nie  potrzebuje,  ale  co  za 

pożytek  z  najlepszego  choćby  wojownika,  jeżeli  nie  zna  okolicy?  Siedzę  u  was  trzy 

miesiące, lecz wasze dzieci i tak lepiej orientują się w terenie niż ja. 

‐  Masz  trochę  racji  ‐  przyznał  Widłobrody.  ‐  Młodzież  naszego  plemienia  ma  jednak 

inne  zajęcia.  Jeżeli  mają  się  od  nich  oderwać...  ‐  Zdawało  się,  że  mag  podjął  wreszcie 

decyzję.  ‐  Czy  twój  pan  przysłałby  trochę  złota,  byśmy  zdołali  inaczej  zaspokoić  nasze 

potrzeby? Wówczas młodzi mogliby ruszyć na poszukiwania Grajka. 

Aibas nie wiedział, jakie bogactwa kryły kufry jego mocodawcy. Zdawał sobie sprawę, 

że  jeżeli  były  puste,  wkrótce  opuści  Królestwo  Kresowe.  Służył  już  panom, 

wyobrażającym  sobie,  że  gładkie  słówka  i  szczodre  obietnice  wystarczą  zamiast  złota  i 

srebra. Była to marna służba, zwykle prowadząca mało ostrożnych do niemiłych spotkań z 

katem. 

Ponieważ  Aibas  sądził,  że  jego  pan  jest  jeszcze  wypłacalny,  wolał  zaczekać  w  wiosce 

do  czasu  przysłania  złota.  Zamierzał  wówczas  zadbać,  by  do  jego  kiesy  trafiła  cząstka 

wystarczająca na opłacenie bezpiecznego wyjazdu z Królestwa Kresowego. 

‐ Moi mocodawcy z chęcią przyślą wam złoto lub towary ‐ powiedział. ‐ Musicie tylko 

określić, czego potrzebujecie, a natychmiast wyślę wiadomość. 

‐ Niczego więcej od ciebie nie chcemy. 

Mało kto zrobiłby aż tyle, pomyślał Aibas. Bracia Gwiezdni winni dziękować bogom, 

że  hrabia  Syzambry  przysłał  do  nich  człowieka,  dla  którego  bramy  do  zbyt  wielu  miast 

były zamknięte. 

background image

10

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 1 

 

Blask  świtu  roztoczył  się  po  przejrzystym,  chłodnym  stawie  na  skraju  nieprzebytej 

puszczy Królestwa Kresowego. Mroczna toń na krótko nabrała różanego odcienia, by po 

chwili zabarwić się na szafirowo. 

Ze  skraju  lasu  nad  brzeg  stawu  cicho  jak  przyczajony  kot  prześlizgnął  się  samotny 

mężczyzna.  Uważnie  rozglądał  się  wokół.  Jego  oczy  miały  zimny  niebieski  odcień,  co 

kontrastowało  z  czarnymi  włosami  ‐  przynajmniej  w  mniemaniu  tych,  którzy  nie  znali 

Cymmerian. 

Mężczyzna  nazywał  się  Conan.  Z  własnej  woli  używał  tego  imienia  podczas  swoich 

licznych  wędrówek,  ponieważ  imię  człowieka  miało  wielką  moc  w  zimnej,  jałowej 

Cymmerii, gdzie życie i śmierć spacerowały ręka w rękę. 

Conan  zawędrował  daleko  od  rodzinnej  wioski,  zaznając  na  swej  drodze  doli 

niewolnika, złodzieja, wojownika i dowódcy. Obecnie zmierzał na południe po licznych 

przygodach  w  ojczystej  krainie,  znów  bowiem  zapragnął  zaznać  smaku  cywilizacji.  W 

Cymmerii trudno było o wino, kobiety i złoto. Liczył, że nie będzie narzekał na ich brak, 

jeśli wstąpi na służbę w Nemedii jako najemny wojownik. By jednak tam dotrzeć, trzeba 

się  było  zapuścić  się  między  wyniosłe  szczyty  i  zwaśnione  plemiona  Królestwa 

Kresowego. Conan, od urodzenia skory do walki, wybrał najprostszą drogę na południe. 

Tego  ranka  Cymmerianin  rozpoczął  czwarty  dzień  podróży  po  ziemiach  Królestwa. 

Niewiele z ujrzanych rzeczy mogło stanowić dla Conana zachętę , by zatrzymać się tu na 

dłużej,  a  to,  czego  był  świadkiem  ubiegłej  nocy,  dodało  mu  sił  do  jeszcze  szybszego 

marszu  na  południe.  Na  szczytach  wzgórz  ujrzał  nie  dające  się  z  niczym  pomylić 

magiczne  ognie.  Płonęły  w  znacznej  odległości,  lecz  nawet  gdyby  znajdowały  się  w 

dalekim Kitaju, dla nienawidzącego czarów barbarzyńcy wciąż byłyby zbyt blisko. 

Nad brzegiem stawu Conan przyklęknął i zanurzył w wodzie pusty bukłak. Pojemnik 

zabulgotał  przez  chwilę  i  szybko  się  napełnił.  Cymmerianin  przywiązał  go  do  pasa  i 

wrócił pod osłonę lasu. 

background image

11

Roland Green / Conan nieugięty

Barbarzyńca  miał  ponad  sześć  łokci  wzrostu  i  potężną  muskulaturę.  Każdy  rozsądny 

człowiek  ominąłby  go  z  daleka.  Strój  Cymmerianina  stanowiła  niedźwiedzia  skóra, 

wysokie  buty,  obcisłe  skórzane  spodnie  i  kolczuga  równie  zużyta,  jak  miecz.  U  bioder 

wisiały sztylet oraz sakwa z płótna porządnie wysmarowanego tłuszczem, zawierająca sól, 

orzechy i resztki królika złowionego poprzedniego wieczora. 

Jedynie dureń wędrowałby pieszo, gdy mógłby jechać konno. Ponieważ Conan nie był 

głupcem,  w  podróż  wyprawił  się  na  końskim  grzbiecie.  Stracił  jednak  wierzchowca  po 

drodze,  niemal  nie  tracąc  przy  tym  również  życia.  Przyszło  mu  walczyć  z  monstrualnym 

jakmarem ‐ opiewanym w legendach lodowym czerwiem. 

Okazało  się,  że  mityczny  stwór  istnieje  naprawdę.  Potężny  rzut  garścią  rozżarzonych 

węgli sprawił, że przynajmniej jeden z potworów leżał martwy pod Lodowcem Śnieżnego 

Diabła. Conan nie należał do ludzi zawracających bogom głowę prośbami o pomoc, lecz 

miał nadzieję, iż nie planowali umieścić na jego drodze kolejnego jakmara. 

Ponieważ  z  walki  z  potworem  Cymmerianin  wyszedł  z  prawie  kompletnym 

ekwipunkiem,  podjął  na  nowo  wędrówkę  na  południe.  Liczył,  że  zdoła  kupić  konia  w 

którejś  z  wiosek  na  północnej  granicy  Królestwa  Kresowego,  lecz  w  żadnej  nie  znalazł 

rumaka na sprzedaż. Miał jeszcze mniejsze szanse na zyskanie wierzchowca jako zapłatę 

za swe usługi, a żadne na jego kradzież. Wieśniacy strzegli koni bardzo czujnie. Poza tym 

miejscowy  lud  był  spokrewniony  z  Cymmerianami.  Conan  nie  miał  ochoty  okradać 

swoich ziomków ani zasłużyć na złą opinię wśród nich. 

Im dalej barbarzyńca zapuszczał się w głąb Królestwa Kresowego, tym mniej odczuwał 

brak konia. Zdawało się, że cała kraina stanowi przechyloną półkę. Trzykrotnie już trafił 

na połacie równego gruntu na tyle duże, że mógłby na nich urządzić manewry turańskiej 

jazdy  dowodzonej  niegdyś  przez  siebie.  Pozostała  część  Królestwa  zdawała  się  składać 

wyłącznie  ze  wzgórz  z  gołymi  szczytami,  z  łagodnych  dolin,  bystrych  strumieni, 

nielicznych cichych stawów i nie kończącej się puszczy. W takiej okolicy górale, a więc i 

Cymmerianin,  posuwali  się  szybciej  pieszo  niż  konno.  Pieszego  trudniej  było  również 

wypatrzyć w tej niebezpiecznej krainie. Conan dwukrotnie natrafił na ślady bandyckich 

napaści.  Za  pierwszym  razem  natknął  się  na  rozkładające  się    trupy,  za  drugim  na 

background image

12

Roland Green / Conan nieugięty

niedawno zabitych i dwóch jeszcze żywych mężczyzn. Muchy obsiadły gęsto niezliczone 

rany  tych  ostatnich.  Błagali,  by  Conan  zadał  im  ciosy  miłosierdzia.  Cymmerianin 

wysłuchał ich próśb. 

Conan  uniósł  głowę,  by  dojrzeć  przez  korony  drzew  słońce.  Mógł  sobie  pozwolić  na 

ponad pół dnia wędrówki, nim nadejdzie konieczność zdobycia pożywienia. Przedzierał 

się przez puszczę wolniej, niż by pragnął, lecz dzięki słońcu stale zmierzał na południe. 

Im dokładniej przyglądał się Królestwu Kresowemu, tym mniejszą miał ochotę zostać w 

nim na dłużej. 

Do  południa  Conan  dowiedział  się,  że  przemierzana  puszcza  nie  jest  ani  tak 

bezgraniczna,  ani  odludna,  jak  mu  się  wydawało.  Dwukrotnie  trafił  na  porządnie 

wydeptane  ścieżki,  raz  zaś  minął  grupę  chat  zbyt  małą,  by  obdarzyć  ją  mianem  wioski. 

Ogródki z warzywami i wędzarnie zaświadczały, czym żywili się mieszkańcy. 

Burczenie  w  brzuchu  przypomniało  Conanowi,  że  najwyższa  pora  na  obfity  posiłek. 

Przeważył  jednak  rozsądek,  podpowiadający,  że  przemykanie  się  daleko  od  ludzkich 

sadyb  cicho  jak  dym  na  wietrze  jest  najlepszym  sposobem  na  opuszczenie  tej 

niegościnnej krainy. 

Cymmerianin utwierdził się w tym postanowieniu około południa, gdy wyszedł z lasu 

na  skraj  zadrzewionej  doliny.  U  jej  wylotu,  wysoko  na  grani  po  lewej  stronie,  stał 

zrujnowany zamek. U jego podnóża zaś rozpościerała się opustoszała wioska. 

Przed  najmniej  zniszczoną  chatą  stała  szubienica  z  długim  drągiem,  wystarczająca  do 

uśmiercenia  naraz  pół  tuzina  ludzi.  Wiatr  kołysał  trzema  cienkimi  pętlami;  tylko  dwie 

zaciskały  się  na  szyjach  ofiar.  Egzekucja  musiała  odbyć  się  już  dość  dawno,  o  czym 

świadczyła roznosząca się wokół woń. Conan skrzywił się na widok kołyszących się ciał. 

Jeżeli  miejscowy  władca  zdołał  doprowadzić  do  wymierzenia  sprawiedliwości  jedynie 

dwóm  bandytom,  stanowiło  to  jeszcze  jeden  dowód  wątłości  prawa  w  tej  krainie. 

Cymmerianin  nie  przejmował  się  prawem,  gdy  stawało  na  drodze  pomiędzy  nim  a 

łatwym  bogactwem,  lecz  w  Królestwie  Kresowym  najwyraźniej  brak  było  i  jednego,  i 

drugiego. 

background image

13

Roland Green / Conan nieugięty

Bez  wątpienia  ostało  się  tu  jednak  paru  łuczników,  dlatego  Conan  unikał  otwartych 

przestrzeni  po  drodze  do  wylotu  doliny,  by  nie  stać  się  łatwym  celem.  Łuk  nie  był  jego 

ulubioną  bronią,  lecz  opanował  władanie  nim  na  tyle  dobrze,  że  orientował  się,  gdzie 

może się kryć potencjalny strzelec. 

Do  tej  pory  Cymmerianin  nie  natknął  się  na  żadne  ślady  ludzkiej  obecności.  Między 

zboczami  płynął  strumień,  nieomal  zasługujący  na  miano  rzeki.  Obok  niego  biegła 

ścieżka, na której widniały wyraźne ślady kopyt i obutych stóp. 

Conan wdrapał się na stok tak szybko, jak gdyby ścieżka zaroiła się od węży. Wróciłby 

na nią jedynie wówczas, gdyby zmusiło go do tego ukształtowanie terenu, lecz wolał, by 

raczej inni czynili z siebie łatwy cel. Dawno zdał sobie sprawę, że zapewne nie umrze w 

łóżku  ze  starości.  Nauczył  się  również,  jak  nie  zginąć  młodo  wskutek  idiotycznych 

omyłek. 

Po  południu  dotarł  w  głąb  doliny.  Nad  niewielkim  strumieniem  zjadł  upolowanego 

królika i trochę grzybów. Gdy mył ręce, wydało mu się, że słyszy odległe dzwonienie, lecz 

doszedł do wniosku, że zwiodło go zawodzenie wiatru. 

Dotarł  w  końcu  do  zębatej  grani  czerwonawych  skał  zagradzającej  drogę.  Przeszkoda 

wyglądała na niemożliwą do pokonania. Conan z niechęcią zdecydował się na powrót na 

ścieżkę. 

Pokonał  mniej  więcej  połowę  odległości  do  dna  doliny,  gdy  ponownie  usłyszał 

dobiegające zza skalnej ostrogi pobrzękiwanie. Tym razem nie było wątpliwości, że to nie 

wiatr.  

W  chwilę  później  Cymmerianin  usłyszał  krzyk  ptaka  ‐  a  raczej  człowieka 

naśladującego  ptaka,  nie  na  tyle  jednak  zręcznie,  by  obyte  z  leśnymi  odgłosami  ucho 

Conana  nie  wykryło  fałszerstwa.  Zaraz  potem  drugi  ptasi  zew  rozległ  się  spomiędzy 

drzew. 

Miecz  Cymmerianina  znalazł  się  natychmiast  w  jego  dłoni,  jak  gdyby  był  obdarzony 

własnym  życiem.  Barbarzyńca  rozejrzał  się  po  gęstych  zaroślach  i  schował  pałasz.  Do 

walki wśród gęsto rosnących drzew lepiej nadawał się sztylet. Conan był pewien, że nie 

uniknie potyczki; mógł się założyć, że przeciwnicy przegrają. 

background image

14

Roland Green / Conan nieugięty

Najpierw  jednak  chciał  zadać  im  parę  pytań.  Padłszy  na  kolana,  Cymmerianin  zaczął 

powoli pełznąć w dół stoku. Był w tej chwili równie czujny, jak nad stawem; skradający 

się w porównaniu z nim kot wydawałby się hałaśliwą niezdarą. 

Nim  Conan  pokonał  pięćdziesiąt  kroków,  usłyszał  pobrzękiwanie  ponownie.  Tym 

razem rozpoznał wreszcie stukanie podków o kamienie. Wytężając słuch stwierdził dzięki 

niosącemu się w jego stronę powiewowi, że jeźdźców jest co najmniej kilku. Znajdowali 

się w dalszym ciągu po drugiej stronie skalnego grzbietu. 

Gdyby  konie  należały  do  niego,  Conan  poowijałby  im  kopyta  szmatami  do  czasu 

wyjechania  z  puszczy,  w  której  grasowali  rozbójnicy.  Na  twarzy  barbarzyńcy  na  chwilę 

pojawił się posępny uśmiech. Cymmerianin miał nadzieję, że po walce parę koni wpadnie 

w jego ręce. 

Prawdopodobnie zbliżający się jeźdźcy mieli takie samo prawo do wierzchowców, jak 

zaczajony  na  ich  drodze  barbarzyńca.  Cymmerianin  zamierzał  doprowadzić  do  tego,  by 

zwierzęta przeszły z kolei w jego ręce. Był gotów opuścić Królestwo Kresowe pieszo, lecz 

wolałby  uczynić  to  z  zapłatą  za  co  najmniej  jednego  wierzchowca.  Wtedy  dotarłby  do 

Nemedii nie jako żebrak, lecz ktoś, komu gotowi byliby zaufać najemni wojownicy. 

Nadal cicho jak kot Conan zaczął się skradać w kierunku, z którego rozlegał się stukot 

kopyt.  Ani  jeden  potrącony  kamień,  ani  jedno  trzaśnięcie  gałązki  nie  mogło  zdradzić 

obecności  barbarzyńcy  niewidocznym  jeźdźcom.  Gdy  Cymmerianin  zobaczył  ich 

wreszcie,  trzech  wyglądało  wroga  z  przodu,  jak  gdyby  nie  mógł  zaskoczyć  ich  od  tyłu. 

Towarzyszący im łucznik odwrócony bokiem wtykał strzały grotami w ziemię. 

Wszyscy  mężczyźni  wyglądali,  jak  gdyby  od  pół  roku  nie  najedli  się  do  syta  ani  nie 

wykąpali. Mieli włosy, wąsy i brody wystarczające do wypchania materaca. Z ich odzienia 

z trudem dałoby się skompletować jeden ubiór, w którym bez wstydu można by pokazać 

się  na  ulicy  miasta.  Mimo  to  oczy  i  broń  mężczyzn  lśniły.  Conan  zdał  sobie  sprawę,  że 

będzie  mieć  do  czynienia  z  trudnym  przeciwnikiem  ‐  o  ile  nieznajomi  zdecydują  się  na 

walkę z nim. 

Łucznik pierwszy dostrzegł Conana. Jego oczy rozszerzyły się na widok górującego nad 

nim Cymmerianina. Sięgnął spiesznie po broń, lecz nim zdołał wyjąć ją z pętli, dotarł do 

background image

15

Roland Green / Conan nieugięty

niego  barbarzyńca.  Muskularna  dłoń  zacisnęła  się  na  jesionowym  drzewcu.  Strzelec 

spróbował wyszarpnąć swą broń, lecz równie skutecznie mógłby walczyć z trollem. Oczy 

rozszerzyły się mu jeszcze bardziej. 

‐  Spokojnie,  człowieku  ‐  powiedział  Cymmerianin  zniżonym  głosem,  wyraźniejszym 

niż szept, lecz nie niosącym się dalej. ‐ Na kogo się zasadziliście? 

‐ Na królewską karawanę ‐ odpowiedział łucznik. 

‐ Którego króla? 

Conan nie miał ochoty narażać się niektórym monarchom. Byli wszakże i tacy, którzy 

już dawno wyznaczyli cenę za jego głowę. 

‐ Władcy Królestwa Kresowego, naturalnie ‐ stwierdził łucznik takim tonem, jak gdyby 

zwracał się do półgłówka. 

Niewiele  to  mówiło  Conanowi,  lecz  skoro  i  tak  za  parę  dni  miał  otrząsnąć  kurz 

Królestwa ze swych stóp, dlaczego by nie zabrać części dóbr z koronnej karawany? 

‐ Ilu was jest i jak jesteście rozstawieni? ‐ zapytał. 

Czterech mężczyzn popatrzyło po sobie. Odgłosy zbliżających się jeźdźców zamieniły 

się w niemal ciągłe pobrzękiwanie, przypominające hałas z kuźni. 

‐  Nie  zwrócę  się  przeciwko  wam,  jeżeli  nie  dacie  mi  powodu  ‐  powiedział 

Cymmerianin.  ‐  Nie  liczcie  jednak  na  łaskawość,  dopóki  się  nie  dowiem,  czy  możemy 

zostać przyjaciółmi. ‐ Bandyci w milczeniu spoglądali na Conana. Jeden z nich zaczął się 

przesuwać  w  stronę  barbarzyńcy,  ale  spojrzenia  towarzysza  i  Cymmerianina 

przygwoździły go do miejsca. 

Najbardziej krzepko zbudowany bandyta zadecydował za pozostałych. 

 ‐  Po  czterech  z  obydwóch  stron  traktu  po  tej  stronie  ostrogi  ‐  powiedział,  wskazując 

kciukiem skały. 

‐ Nikogo więcej? 

‐  Jeszcze  po  dwóch  z  drugiej  strony.  Skarpa  ciągnie  się  w  poprzek  doliny,  trakt  zaś 

biegnie  przez  szczerbę  w  niej.  Ludzie  z  tamtej  strony  mają  popędzić  karawanę  w 

kierunku szczeliny. Kupcy będą myśleli, że znajdą się w bezpiecznym miejscu, lecz wtedy 

natkną się na nas. 

background image

16

Roland Green / Conan nieugięty

Wówczas  pozostali  rozbójnicy  wjechaliby  za  karawaną  w  szczelinę.  Stłoczeni  jeźdźcy 

straciliby  przewagę  w  walce  z  pieszymi  przeciwnikami.  Conan  nauczył  się  tego  podczas 

służby w turańskiej armii, gdy lekkozbrojni piesi często pokonywali jazdę koczowników, 

jeżeli tylko zdołali doprowadzić do starcia na dogodnym dla nich gruncie. 

‐ Doskonale ‐ odparł Conan. ‐ Gdzie się mam ustawić? 

Herszt rozbójników znów wykonał gest kciukiem, tym razem w lewo. Conan odgadł, o 

co  mu  chodziło.  Na  wskazanej  pozycji  Cymmerianin  byłby  uwięziony  między 

pozostałymi  rozbójnikami  i  skalną  skarpą.  Gdyby  spróbował  zdrady  lub  ucieczki, 

zapewne nie wyszedłby żywy. 

Tak przynajmniej sądzili rozbójnicy. Conan nie zamierzał bez potrzeby wyprowadzać 

ich  z  błędu.  Postanowił  jednak  przekonać  ich,  że  nie  należy  pochopnie  oceniać 

Cymmerian. 

Rozbójnicy rozstawili się w szereg o długości około czterdziestu kroków. Jego koniec 

niknął z oczu Conana w zaroślach. Ledwie był w stanie dostrzec ich herszta; znaczyło to 

zapewne,  że  przywódca  bandytów  stracił  go  z  pola  widzenia.  Jedno  spojrzenie 

wystarczyło  Cymmerianinowi  do  znalezienia  w  zasięgu  paru  kroków  kilku  miejsc,  w 

których stałby się całkowicie niewidoczny. Ocenił, że w jednym z nich mógłby nie tylko 

schować  się  przed  swymi  wątpliwymi  wspólnikami,  lecz  również  dostrzec,  co  się  dzieje 

na drodze. Barbarzyńca nie zamierzał wdawać się  w niemożliwą do wygrania  walkę czy 

też napadać na kogoś, w kim nie chciałby mieć wroga. 

Zaledwie  Cymmerianin  dotarł  do  upatrzonego  miejsca,  rozbójnicy  z  drugiej  strony 

skarpy  ruszyli  do  ataku.  Rozległy  się  mrożące  krew  w  żyłach  wrzaski,  wtórowało  im 

rżenie koni, ugodzonych strzałami lub ostrą stalą. Ci, którzy nie jęczeli z bólu, obrzucali 

się wojennymi okrzykami. Słychać było łomotanie kamieni o tarcze. 

Po  chwili  wśród  zgiełku  walki  rozległo  się  bojowe  zawołanie  ‐  imię,  pod  wpływem 

którego krew zaczęła krążyć żywiej w żyłach Cymmerianina: 

‐ Raina! Raina! Raina! 

background image

17

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 2 

 

Conan nigdy nie znał tej kobiety pod innym imieniem niż Raina ‐ imieniem, które jako 

bojowe  zawołanie  dobywało  się  teraz  gromko  z  płuc  dwudziestu  mężczyzn.  Poznał  ją 

jednak  jako  doskonałego  wojownika  znawczynię  koni,  swawolną  kochankę  ‐  i 

towarzyszkę podczas koszmarnych przejść w Górach Ibarsyjskich. 

Jeśli to ta sama Raina. Było to dość pospolite imię w Bossonii i paru innych krainach. 

Conan nie miał ochoty nadstawiać głowy w obronie zupełnie nieznajomej kobiety. 

Cymmerianin  rzucił  na  ziemię  niedźwiedzią  skórę,  przesunął  pochwę  z  mieczem  za 

siebie, by nie uderzała o skały, i wskoczył na zbocze skalnej ostrogi. Wyszukując obutymi 

stopami punkty zaczepienia, szybko wspiął się w górę, w stronę szczeliny zapewniającej 

bezpieczeństwo i dobrą widoczność. 

Rozbójnicy  ponownie  zapomnieli,  że  mogą  zostać  zaatakowani  od  tyłu,  nie  zadbali 

również o zabezpieczenie swych boków. Żaden z nich nie zwrócił uwagi na Conana. 

Kobietą po przeciwnej stronie była ta sama Raina, którą znał Conan. Znajdowała się w 

samym środku walczących. Dosiadała przysadzistej, silnej klaczy. Hełm skrywał większą 

część  twarzy,  piersi  opinała  wielokrotnie  reperowana  kolczuga.  Cymmerianin  rozpoznał 

ją po dużych, szarych oczach, piegach na zadartym nosie i długiej, pełnej wdzięku szyi. 

Gdy kobieta wykrzyczała kilka rozkazów, Conan upewnił się, że to właśnie Raina. Jej 

głos  stał  się  nieco  bardziej  szorstki,  lecz  spędzone  na  wędrówkach  lata  i  wchłonięty 

podczas nich w płuca pył odcisnęłyby piętno nawet na spiżowym gardle. 

Jeden  z  rozbójników  zeskoczył  z  drzewa  na  zad  klaczy  Rainy.  Koń  ugiął  się  pod 

niespodziewanym  ciężarem,  lecz  dosiadająca  go  kobieta  bez  trudu  sprostała  zagrożeniu. 

Nie będąc w stanie zamachnąć się mieczem, przez co mogłaby zranić któregoś ze swoich 

towarzyszy,  walnęła  napastnika  rękojeścią  broni  w  twarz.  Krótki  miecz  bandyty 

zazgrzytał  po  jej  kolczudze,  aż  jego  szpic  natrafił  na  pęknięte  ogniwo  i  przebił  skórę. 

Conan ujrzał, jak Raina zaciska wargi z bólu. 

Kobieta natychmiast wyciągnęła zza cholewy wysokiego buta długi aquiloński sztylet. 

Rozbójnik  był  tak  zajęty  wpychaniem  broni  w  dziurę  w  kolczudze,  że  nie  dostrzegł 

background image

18

Roland Green / Conan nieugięty

ruchów  Bossońki.  Poderżnęła  mu  gardło.  Z  szeroko  rozwartymi,  nie  widzącymi  oczyma 

runął na ziemię, ochlapując Rainę i konia fontanną krwi. 

Conan  rozejrzał  się  w  poszukiwaniu  oparcia  dla  stóp.  Musiał  zejść  na  dół;  nie  miał 

łuku,  poza  tym  nie  był  zbyt  doświadczonym  strzelcem.  Tylko  łucznik  o  graniczącej  z 

czarami  celności  trafiałby  wyłącznie  w  nieprzyjaciół  w  panującym  u  podnóża  skały 

zamęcie. 

Jeden  z  rozbójników  wreszcie  dostrzegł  Conana.  Oczy  rozszerzyły  się  mu  z 

zaskoczenia,  potrząsnął  głową,  wreszcie  otworzył  usta  do  krzyku.  Bandyta  sprawiał 

wrażenie, jak gdyby nie miał pojęcia, skąd Cymmerianin wziął się na szczycie skały. Jego 

zdziwieniu  położył  kres  jeden  ze  strażników,  wbijając  mu  miecz  między  żebra. 

Rozbójnik  skonał  z  szeroko  otwartymi  oczyma,  nie  doczekawszy  się  wyjaśnienia 

dziwnego zachowania Conana. 

Gdy  Cymmerianin  szukał  kolejnego  oparcia  dla  stopy,  obok  niego  w  skałę  uderzyła 

strzała. Opuściwszy wzrok, stwierdził, że może bez ryzyka zeskoczyć na ziemię. Chociaż 

zderzył  się  z  gruntem  z  siłą,  która  połamałaby  kości  zwykłemu  śmiertelnikowi, 

natychmiast  przetoczył  się  i  sprężył  gotów  do  działania.  Usłyszał  wrzaski  bandytów; 

pośród wymysłów, jakimi obrzucali łucznika, najłagodniejszy głosił, że miał więcej ojców 

niż pies pcheł. 

Strzelec  widocznie  nie  zaczekał  na  komendę  herszta.  Kłótnia  rozbójników  stwarzała 

Cymmerianinowi wymarzoną sposobność do walki ‐ po stronie Rainy i jej ludzi. Honor, 

przychylność  bogów  i  zwykła  solidarność  wobec  dawnej  kochanki  nie  pozwalały 

Conanowi postąpić inaczej. 

Musiał  uderzyć  jak  najszybciej.  Rozbójnicy  po  drugiej  stronie  skały  dopinali  swego: 

spychali  karawanę  w  stronę  szczerby,  która  pozornie  obiecywała  wędrowcom 

bezpieczeństwo. W rzeczywistości czekałaby ich tam rzeź. Oczywiście zorientowawszy się 

w  sytuacji,  strażnicy  karawany  drogo  sprzedaliby  życie,  znacznie  przerzedzając  szeregi 

rozbójników. 

background image

19

Roland Green / Conan nieugięty

Kłócący  się  bandyci  czynili  rejwach  nie  mniejszy  niż  tłum  pijaków  w  aghrapurskiej 

winiarni.  Gdyby  nie  to,  że  bitewny  zamęt  za  skałą  był  jeszcze  głośniejszy,  strażnicy 

karawany na pewno zorientowaliby się, co im grozi. 

Okazało się, że łucznik zauważył Conana. Obrócił się, naciągnął strzałę i wypuścił ją w 

chwili, gdy herszt schwycił go za ramię. Pocisk poszybował bogom w okno; instynktowny 

skok Cymmerianina za pień drzewa nie był na dobrą sprawę konieczny. Zaskoczył jednak 

bandytów.  Rozbójnicy  rozglądali  się  bezradnie  na  wszystkie  strony,  jak  gdyby 

barbarzyńca rozpłynął się w powietrzu. Gdy Conan wyskoczył zza drzewa z mieczem w 

jednej ręce, a niedźwiedzią skórą w drugiej, wszyscy zwróceni byli w innym kierunku. 

Cymmerianin  rzucił  rozpostartą  skórę;  opadła  na  głowę  i  ramiona  strzelca.  Łucznik 

zdołał zedrzeć ją wystarczająco szybko, by wystrzelić do wroga. 

Conan nie był jednak zwykłym przeciwnikiem, o czym łucznik przekonał się szybko i 

boleśnie.  Gdy  naciągał  strzałę,  pałasz  Conana  uderzył  w  jego  broń.  Jesionowe  drzazgi 

prysnęły w powietrze, kawałki przeciętej cięciwy chlasnęły w przeciwne strony. Strzelec 

upuścił resztki łuku, odskoczył w tył ‐ i wpadł na herszta. Na moment uniemożliwił mu 

przez to ruszenie do ataku na Cymmerianina. 

Być  może  herszt  się  łudził,  że  nikt  nie  zdoła  w  jednej  chwili  wykorzystać  takiej 

sytuacji.  Jeżeli  tak,  pomyłka  ta  kosztowała  go  życie.  Miecz  Conana  zatoczył  ze  świstem 

śmiercionośny  łuk  i  z  głuchym  łoskotem  trafił  w  głowę  rozbójnika.  Chociaż  rozbójnik 

nosił  skórzany  hełm,  wzmocniony  zardzewiałymi  żelaznymi  prętami,  ostrze  rozpruło  go 

tak  gładko  jak  pergamin.  Broń  ugrzęzła  w  czaszce  na  tyle  głęboko,  że  Cymmerianin 

musiał mocować się przez chwilę, by ją wyrwać. 

Zdesperowany  łucznik  wyjął  z  pochwy  sztylet,  zamierzając  przyciągnąć  do  siebie 

nieprzyjaciela  i  nadziać  go  na  ostrze.  Zdołał  co  prawda  szarpnąć  Cymmerianina,  lecz 

ostrze okazało się za słabe, by rozedrzeć kolczugę. Conan wolną dłonią rąbnął łucznika w 

podbródek z taką siłą, że złamał mu kark. Mężczyzna runął na pień drzewa z tak wielkim 

impetem, że pękła również jego czaszka. 

Conan wyrwał w końcu miecz i stanął do walki z kolejnym przeciwnikiem. Rozbójnik 

nie  miał  broni,  z  którą  mógłby  stawić  czoło  ciemnowłosemu  olbrzymowi;  nie  miał  też 

background image

20

Roland Green / Conan nieugięty

ochoty  młodo  umierać.  Wycofał  się.  Sądząc  po  hałasach  w  zaroślach,  jego  towarzysze 

obrali podobną taktykę. 

Ku  niezmiernemu  zadowoleniu  Cymmerianina,  żadnemu  z  pozostałych  przy  życiu 

bandytów  nie  przyszło  do  głowy,  by  wykrzyczeć  ostrzeżenie  dla  kompanów  za  skałą. 

Conan miał wolną rękę w wyborze sposobu ataku. 

Przyklęknął  i  obejrzał  łuk.  Broń  znacznie  ucierpiała,  gdy  wytrącił  ją  z  rąk  strzelcowi. 

Martwy  łucznik  miał  jednak  owiniętą  wokół  pasa  zapasową  cięciwę.  Szybkimi, 

sprawnymi  ruchami  Conan  naciągnął  ją.  Podniósł  jedną  z  rozsypanych  na  ziemi  strzał  i 

napiął łuk. 

Była to nie najgorsza broń, chociaż nie mogła się równać wielkim bossońskim łukom 

ani  zakrzywionej  odmianie  oręża,  której  Conan  nauczył  się  używać  w  Turanie.  Z 

jeździeckiego łuku można było z odległości dwustu kroków umieścić pięć strzał w tarczy 

wielkości  człowieka  tak  szybko,  iż  ostatnią  wypuszczało  się,  nim  pierwsza  dotarła  do 

celu.  Wystrzelone  z  długich  bossońskich  łuków  strzały  długości  ramienia  przebijały 

aquilońskie kolczugi i grzęzły w ciele na głębokość dłoni. 

Conan  nie  potrzebował  aż  tak  dobrej  broni.  Łuku  zamierzał  użyć  wyłącznie  do 

poinformowania  rozbójników  za  skałą,  że  tam,  gdzie  wcześniej  byli  ich  towarzysze, 

znaleźli  się  wrogowie.  Reszty  powinien  dokonać  strach.  Tego  nauczył  Cymmerianina  i 

innych oficerów‐cudzoziemców kapitan Khadjar z turańskiej armii. ʺZwycięża ostatecznie 

ten,  kto  na  polu  boju  staje  się  panem  umysłów  walczącychʺ  ‐  powiedział  kiedyś.  ʺKto 

pozwala zawładnąć sobą strachowi, kończy jako pozbawiony honoru dezerter lub pastwa 

dla sępówʺ. 

Mądre  słowa  mądrego  człowieka,  obecnie  tropiącego  Piktów  na  aquilońskim 

pograniczu ‐ jeżeli nie wysłano za nim najemnych zabójców. Barbarzyńca miał nadzieję, 

że może Raina wiedziała coś o losie Khadjara. 

Jeżeli  nawet,  to  by  opowiedzieć  o  tym  Conanowi,  wpierw  musiała  przeżyć  walkę  z 

rozbójnikami.  Cymmerianin  naciągnął  cięciwę  i  wypuścił  strzałę.  Poszybowała  między 

drzewami i zniknęła w lesie po drugiej stronie traktu. 

background image

21

Roland Green / Conan nieugięty

Dopiero  po  trzech  strzałach  w  gęstwinie  rozległ  się  krzyk.  Jednak  było  to  tylko 

przekleństwo,  rzucone  na  głowę  marnie  celującego  kamrata.  Dopiero  za  szóstym  razem 

rozległ się wrzask bólu. 

Cymmerianin  wypuścił  dwie  kolejne  strzały  i  zakładał  trzecią,  gdy  rozbójnicy 

zaatakowali. 

Z  gęstwiny  wyskoczyło  nie  czterech,  lecz  co  najmniej  dwakroć  więcej  bandytów. 

Conan  zwolnił  cięciwę.  Grot  wbił  się  w  pierś  jednego    rozbójnika.  Mężczyzna  runął  na 

ziemię  z  charczeniem,  lecz  pozostali  biegli  dalej.  Wyglądało  na  to,  że  wiedzieli,  jak  na 

nowo zastawić zasadzkę. Gdyby zdołali odpędzić wroga, który wyrósł jak spod ziemi za 

ich plecami, odzyskaliby panowanie nad obydwoma odcinkami traktu. 

Rozbójnikom nie brakowało odwagi. Z początku sprzyjało im nawet szczęście. Conan 

nie miał czasu wybrać miejsca dogodnego do obrony. Zza skalnego wyłomu wyłoniła się 

przednia straż karawany. Po chwili rozbójnicy, juczne zwierzęta i strażnicy ‐ dosiadający 

koni i piesi ‐ przypominali kłębowisko węży z vendhiańskiej dżungli. Cymmerianin nie 

ryzykował kolejnego strzału. Zdołał zmusić przeciwników do działania, lecz postąpili w 

sposób, jakiego sobie nie życzył. Gdyby walczący ludzie i przerażone zwierzęta pozostały 

dłużej w skalnej szczelinie, zostałaby zablokowana tak dokładnie, że rozbójnicy mieliby 

wolną rękę. 

Ponieważ  jeden  plan  zawiódł,  Cymmerianin  bez  chwili  namysłu  przystąpił  do 

realizacji  następnego.  Rzucił  się  w  dół  stoku  z  połyskującym  mieczem  i  sztyletem  w 

rękach,  wymijając  drzewa  i  przeskakując  krzaki  i  głazy.  Nie  wydawał  bojowych 

okrzyków, zależało mu bowiem na zaskoczeniu przeciwników, lecz jego bliskość zdradził 

trzask roztrącanych gałęzi. 

Na szczęście usłyszeli je zarówno rozbójnicy, jak i wędrowcy. Gdy bandyci na trakcie 

zwrócili  się  w  jego  stronę,  strażnikom  nie  zabrakło  przytomności  umysłu,  by  to 

wykorzystać.  Z  góry  zakładali,  że  stający  do  walki  z  napastnikami  człowiek  chce  im 

pomóc. 

Bystrość  strażników  ocaliła  Conanowi  życie.  Gdy  Cymmerianin  zadał  pchnięcie 

sztyletem  w  stronę  jednego  z  bandytów,  ten  rzucił  się  naprzód  i  zdołał  chwycić 

background image

22

Roland Green / Conan nieugięty

barbarzyńcę  za  nogi.  Conan  zdołał  jeszcze  zastawić  się  przed  cięciem  drugiego  z 

nieprzyjaciół, nim stracił równowagę. 

Jeden  ze  strażników  przeskoczył  przez  jucznego  muła  i  wylądował  na  plecach 

mężczyzny  wczepionego  w  nogi  Cymmerianina  mężczyzny.  Nie  wydobył  broni;  nie 

musiał. Mimo zgiełku Conan usłyszał trzaśnięcie łamanego karku i poczuł, jak uścisk na 

jego kostkach słabnie. 

Odskoczył  od  konającego  rozbójnika  i  zręczną  szermierką  przez  chwilę  utrzymał 

następnego  napastnika  na  odległość  wyciągniętego  ramienia.  Instynkt  ostrzegł 

barbarzyńcę  o  kolejnym  niebezpieczeństwie.  Wykonał  zwód.  Gdy  bandyta  się  cofnął, 

Conan  jednym  ciosem  odciął  zbliżającemu  się  od  tyłu  mężczyźnie  włochatą  rękę  z 

zakrzywioną szablą. Rozbójnik zawył, daremnie starając się zatamować buchającą krew, 

po czym osunął się na ziemię, krzycząc wniebogłosy. 

Nim Conan zdołał się odwrócić do pierwszego napastnika, ten już nie żył ‐ rozbójnik 

natknął  się  bowiem  na  strażnika,  któremu  nie  brakowało  ani  broni,  ani  umiejętności. 

Wystarczył jeden cios, by bandyta padł prawie odciętą głową. 

Strugi  krwi  zaczynały  sprawiać,  że  skalista  ścieżka  pokrywała  się  grząskim  błotem 

utrudniającym  poruszanie.  Conan  przeskoczył  duży  głaz  i  znalazł  się  na  pewniejszym 

gruncie. Przybliżył się również do samego centrum walki. 

Jeden z rozbójników, przekonany, że w pobliżu nie ma nieprzyjaciół, chciał odciąć juki 

zdychającego konia. Skonał przed nim ‐ Conan chwycił go za tłuste związane włosy i wbił 

sztylet w plecy. Bandyta osunął się na półotwarte sakwy, z których wysypywały się fiolki 

i buteleczki o pieczęciach pokrytych nie znanymi Cymmerianinowi runami. 

Do Conana dołączył strażnik, który wcześniej pospieszył mu z pomocą, dzięki czemu 

obydwaj  mogli  osłaniać  się  nawzajem.  Jeden  z  bandytów,  który  wcześniej  rzucił  się  do 

ucieczki, wystawił głowę z krzaków w nowym przypływie odwagi lub w nadziei na łatwe 

łupy.  Czy  kierował  nim  hart  ducha  czy  łapczywość,  skończyło  się  to  dla  niego  rychłą 

śmiercią. Gdy rozbójnik wyskoczył z zarośli, Conan był gotowy na jego przyjęcie. Z siłą 

kafara kopnął mężczyznę ciężkim butem, nim ten zdążył wylądować na ziemi. Rozbójnik 

zgiął się wpół. Nim zdołał się podnieść, Cymmerianin rozłupał mu mieczem czaszkę. 

background image

23

Roland Green / Conan nieugięty

Później  walka  przybrały  typowy  dla  takich  starć  przebieg.  Zamieniła  się  w  zbiór 

rozmytych  plam  zderzających  się  i  odskakujących  od  siebie  ostrzy,  w  zgiełk  ludzkich 

krzyków i jęków, w kłębowisko ciał ‐ nieruchomych i zdradzających jeszcze oznaki życia. 

Conan miał wrażenie, że toczy walkę z o wiele większą liczbą przeciwników, niż sądził na 

początku. Przez moment poczuł zgrozę na myśl, że spod ziemi wyrastają nowi bandyci, a 

może zabici ożywają na nowo. 

Po  chwili  się  zorientował,  że  wrażenie  natłoku  sprawiali  uciekający  nieprzyjaciele. 

Raina  lub  ktoś  inny,  kto  nie  stracił  głowy,  rozkazał  zablokować  skalną  szczelinę,  co 

odcięło rozbójnikom drogę odwrotu. W ten sposób szczerba w skale została wykorzystana 

przeciwko tym, którzy zaplanowali w niej zasadzkę. 

Walka zamieniła się w istną rzeź. Gdy było po wszystkim, ogarnięty bitewnym szałem 

Cymmerianin  doszedł  z  wolna  do  siebie.  Zdał  sobie  sprawę,  że  jest  cały  zlany  krwią,  w 

dłoniach  dzierży  połyskujący  szkarłatem  oręż,  a  u  jego  stóp  na  ziemi  przesiąkniętej 

posoką piętrzą się nieruchome ciała. 

Odzyskując  jasność  umysłu,  zauważył  również,  że  strażnicy  trzymają  się  z  dala  od 

niego.  Jeden  z  łuczników  nie  zluzował  cięciwy,  aczkolwiek  nie  założył  na  nią  strzały. 

Inny, śniady brodacz, czynił raz za razem gest odczyniający złe uroki. 

‐  Raina!  ‐  krzyknął  Cymmerianin,  choć  bardziej  przypominało  to  skrzeczenie 

olbrzymiej żaby. 

Zdał  sobie  sprawę,  że  walczył  z  zapamiętaniem  godnym  aesirskiego  berserkera  ‐ 

ogarniętego  ślepą  furią  wojownika  z  Północy.  Nic  dziwnego,  że  bali  się  go  ci,  którym 

pospieszył z pomocą. 

‐ Raina! 

Tym  razem  jego  wołanie  bardziej  przypominało  głos  ludzkiej  istoty.  Słysząc  to  imię, 

strażnicy  utkwili  w  Cymmerianinie  pełne  zdziwienia  spojrzenia.  Kobieta  zauważyła 

Conana. Jej jasne, pokryte piegami oblicze również znaczyły plamy krwi. 

Conan  się  roześmiał.  Niemal  słyszał,  jak  Raina  rozmyśla:  ʺGdzie  już  spotkałam  tego 

olbrzymiego barbarzyńcę, że woła mnie, jak byśmy byli starymi przyjaciółmi?ʺ 

background image

24

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Jestem  Conan  Cymmerianin,  Raino  z  Bossonii  ‐  powiedział  spokojnie.  ‐  Przysięgam 

na bogów mojego ludu i wszystko, co chcesz, że to prawda. 

Wiedział o niej wystarczająco wiele, aby rozproszyć jej podejrzliwość... sam zaś wątpił, 

by  chciała  słuchać  w  obecności  swoich  ludzi,  jaką  ją  zapamiętał.  Raina  jeszcze  przez 

chwilę  marszczyła  brwi,  po  czym  jej  czoło  się  wygładziło.  Na  zaciśniętych  wcześniej 

ustach  pojawił  się  z  wolna  uśmiech.  Płynnym  ruchem  schowała  miecz,  ześlizgnęła  się  z 

siodła i podeszła do Cymmerianina. 

‐ Conan? ‐ W jej głosie brzmiała równocześnie radość i niepewność. 

‐ O ile mi wiadomo, nie mam brata bliźniaka, a żadnemu z czarowników nie udało się 

stworzyć mojego sobowtóra. Wierz mi, Raino, to ja we własnej osobie. 

‐ Och, na Mitrę! 

Przez  chwilę  Conan  miał  wrażenie,  że  Raina  zemdleje.  Wyciągnął  rękę,  zamierzając 

oszczędzić  jej  tego  wstydu.  Mimo  bitewnego  zaślepienia  odniósł  wrażenie,  że 

towarzyszyła  jej  grupa  doświadczonych  wojaków,  niechętnie  godzących  się,  by 

rozkazywała  im  kobieta.  Chociaż  nie  byle  jaka  kobieta,  Rainy  bowiem  nie  sposób  było 

zaliczyć do pospolitych przedstawicielek swej płci. Conana nie zaskoczył fakt, że widzi ją 

z  własnym  oddziałem  konwojującym  karawany  oddziałem  w  niecałe  dwa  lata  po  tym, 

gdy  sama  opuszczała  Turan  jako  zwykła  strażniczka  wędrownych  kupców.  Był  jednak 

zdziwiony,  że  ich  szlaki  przecięły  się  ponownie  na  smętnym  odludziu,  mieniącym  się 

Królestwem Kresowym. 

Raina  odzyskała  panowanie  nad  sobą.  Wyciągnęła  dłoń  i  odgarnęła  z  czoła  Conana 

splątane włosy. 

‐ Na bogów, dobrze cię znowu widzieć, chociaż mam... mamy teraz wobec ciebie dług 

do spłacenia. Przysięgam, że znajdę jakiś sposób, by... 

‐  ...go  wyrównać?  ‐  dokończył  Cymmerianin  z  posępnym  uśmiechem.  Znów 

przypomniawszy sobie, że Raina jest teraz dowódcą, rzekł zniżonym głosem: ‐ Najlepiej 

spłać go, zbierając ludzi i ruszając dalej. 

Opowiedział w paru słowach o swej walce, zanim karawana pokonała skalną szczerbę. 

Zamiar przyłączenia się do rozbójników pominął milczeniem. 

background image

25

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Masz  rację,  Conanie.  Być  może  ci  szubrawcy  mogą  nam  sprowadzić  na  kark 

kompanów. 

Barbarzyńca miał wrażenie, jak gdyby w ciągu kilku chwil Raina urosła. Odwróciła się 

i  spiesznie  wykrzyczała  serię  rozkazów.  Mężczyźni  rzucili  się  je  wypełniać,  jak  gdyby 

patrzyła na nich bogini walki. 

W trakcie rozmowy Conan stwierdził, że mniej powinien się przejmować autorytetem 

przyjaciółki,  a  bardziej  ‐  jak  zostanie  przyjęty  przez  jej  ludzi.  Wyświadczył  oddziałowi 

Rainy ‐ ujmując to oględnie ‐ przysługę, lecz wielu mieszkańców królestwa Południa nie 

znało Cymmerian. Część z nich, jak głupcy na całym świecie, bała się nieznanego. 

Ponieważ strażnicy bez szemrania jęli wykonywać polecenia kobiety, Conan spokojnie 

ruszył pod górę. Wrócił z ciałem herszta i orężem zabitych przez siebie rozbójników. 

‐ Lepiej zabrać broń, by nie wpadła w ręce byle obwiesi ‐ powiedział.  

Raina pokiwała głową i spojrzała na trupa.  

‐  Ci  łotrowie  słuchali  jego  rozkazów  ‐  dodał  barbarzyńca.  ‐  Nieco  dalej,  u  podnóża 

wzgórza  ze  zrujnowanym  zamkiem  na  szczycie,  stoi  szubienica.  Jeżeli  go  na  niej 

powiesimy,  może  da  to  do  myślenia  tym,  którzy  mieliby  jeszcze  ochotę  się  na  nas 

zasadzać. 

‐ Nigdy nie brakowało ci sprytu mimo młodego wieku. ‐ Raina ponownie przytaknęła. 

‐ Powiedziałaś to, jak gdybym był żółtodziobem! ‐ roześmiał się Cymmerianin. 

‐ O nie! Nie jesteś żółtodziobem. 

Zarówno  głos,  jak  i  spojrzenie  kobiety  świadczyły,  że  odezwały  się  w  niej 

wspomnienia, przez które i Conanowi krew żywiej krążyła w żyłach. Po chwili ponownie 

przybrała  minę  dowódcy  i  nakazała  strażnikom,  by  martwego  bandytę  umieścić  na 

którymś z jucznych zwierząt lub noszach. 

Barbarzyńca  przysłuchiwał  się  temu  z  uśmiechem.  Raina  złożyła  obietnicę  spłacenia 

długu i potwierdziła, że gotowa jest ją spełnić. Teraz potrzebowali jedynie ciemności. 

background image

26

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 3 

 

Kilku ludzi Rainy chciało ścigać pozostałych przy życiu rozbójników. 

‐  Jeśli  ich  znajdziemy,  to  już  nie  ostrzegą  swoich  kompanów  ‐  wyraził  prosto  swoje 

myśli jeden ze strażników. 

‐  Założę  się,  że  chcielibyście  rozdzielić  między  siebie  łupy  z  innych  karawan?  ‐ 

powiedziała Raina z uśmiechem, lecz jej głos był twardy jak skała. 

‐ No... nie zaprzeczę, pani. 

‐  Wspaniale.  Chociaż  brakuje  ci  rozumu,  przynajmniej  jesteś  szczery.  W  dzisiejszej 

walce  straciliśmy  czterech  ludzi,  a  sześciu  odniosło  rany.  Nie  możemy  się  rozdzielać  w 

puszczy, którą nasi wrogowie znają na wylot. 

Mężczyzna przyjął pouczenie ze wzruszeniem ramion i uśmiechem, po czym zabrał się 

do naprawy uprzęży jucznego muła. 

Karawana niezwłocznie ruszyła w dalszą drogę. Gdy orszak mijał zrujnowany zamek i 

szubienicę,  Cymmerianin  wyjechał  na  przód.  Raina  została  w  środku  kolumny.  Jechało 

przy  niej  zbyt  wielu  podwładnych,  by  barbarzyńca  zdołał  zamienić  z  nią  słowo  na 

osobności.  Nie  miał  zresztą  w  tej  chwili  ochoty  na  pogawędki.  Należało  skupić  całą 

uwagę na obserwacji otoczenia. 

Rozciągające  się  na  zachodzie  chmury  sprawiły,  że  podróżujący  dotarli  do  szubienicy 

w gęstniejącym zmroku. Raina ściągnęła wodze, zatrzymała konia obok Cymmerianina i 

spojrzała na zburzoną wioskę. 

‐ Nie podoba mi się tutaj, Conanie. 

‐ Nikt z twoich ludzi nie pochodzi z tej okolicy? 

‐ Nauczyłam się, że ci, którzy zdołali wyrwać się z Królestwa Kresowego, niechętnie do 

niego wracają. 

Conan  obawiał  się,  że  rodowici  mieszkańcy  Królestwa  mogli  być  w  zmowie  z 

rozbójnikami. 

‐ Nocujemy w zamku czy w wiosce? ‐ zapytał. 

background image

27

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Droga  do  zamku  jest  za  stroma  dla  zwierząt.  Nie  zamierzam  rozdzielać  oddziału  ‐ 

odrzekła Raina. 

‐ W takim razie wjeżdżamy do wioski albo marzniemy i mokniemy pod gołym niebem 

‐ odparł Cymmerianin, spoglądając w niebo. 

Od  chwili  gdy  się  zatrzymali,  by  przyjrzeć  się  wisielcom,  chmury  stały  się  jeszcze 

ciemniejsze. 

‐ Nie pomogłoby to rannym ‐ rzekła Raina i przyłożyła dłonie do ust: ‐ Hej! Rozbijamy 

obóz na noc w wiosce. Znajdźcie dla siebie najmniej twarde kamienie i najsuchsze błoto. 

Oporządźcie  konie  i  osły!  Pierwszy  straż  pełni  niebieski  zastęp!  ‐  Odwróciła  się  do 

Cymmerianina. ‐ To znaczy, że również i ja. Dowódca niebieskiego zastępu został ranny. 

Ale nie będę czuwać przez całą noc. 

‐  Chcesz  przez  to  powiedzieć,  że  nie  pełnisz  warty  do  samego  rana?  ‐  Conan  się 

uśmiechnął. ‐ Czy zaśniesz, czy nie... 

‐ Wydajesz się pewny swych sił, Cymmerianinie. 

‐ Jeżeli zależy ci na odpowiedzi, to istotnie nie wątpię.  

Te  słowa  sprawiły,  że  Raina  również  się  uśmiechnęła.  ‐  Powiedz  mi,  co  cię  tu 

sprowadza z Turanu? Znów wstąpiłeś na służbę u arcyszpiega Miszraka? 

Conan wyraził przekonanie, że Miszrak spółkował z kozami i sikał w studnie, po czym 

się roześmiał. 

‐ Nie, ani on, ani nikt inny nie przysłał mnie tutaj. W istocie, im dalej będę trzymał się 

przez parę lat trzymał się od Turanu, tym lepiej. ‐ Opowiedział o ostatnim roku służby w 

turańskiej  armii  i  swoim  nagłym  odejściu,  gdy  wysoko  postawionemu  oficerowi  nie 

spodobały  się  kontakty  barbarzyńcy  z  jego  kochanką.  Streścił  również  przebieg 

późniejszych wędrówek na północ, do Cymmerii i z powrotem na południe. ‐ Nie wątpię, 

że Miszrak utrudniał mi z początku drogę, zanim do reszty nie pozbyłem się turańskiego 

kurzu  z  moich  butów  ‐  podsumował.  ‐  Niech  Crom  mnie  chroni,  bym  miał  mu  jeszcze 

kiedykolwiek służyć. 

Raina niespokojnie zacisnęła rękę na dłoni Conana. Po chwili się uśmiechnęła i zsiadła 

z konia. 

background image

28

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Muszę zabrać się do roboty. Zajmij się wierzchowcami i bagażem. Dołączę do ciebie, 

kiedy znajdę czas. 

Conan  przyglądał  się,  jak  kobieta  podchodzi  do  ludzi  pętających  i  rozładowujących 

juczne zwierzęta. Bossonka wyglądała pięknie, lecz widać było, że jest o parę lat starsza. 

Po chwili Cymmerianin doszedł jednak do wniosku, że nie chodził o wiek, a o obowiązki 

dowódcy ‐ brzemię poznane przez barbarzyńcę dokładniej, niż miałby ochotę. 

Conan  planował  przyłączyć  się  do  Rainy,  jeżeli  zamierzała  ruszyć  na  południe  po 

dotarciu  z  karawaną  do  celu.  Ciężar  dowodzenia  był  łatwiejszy  do  zniesienia,  jeżeli 

spoczywał na dwóch osobach. 

 

Aibas  przespał  większość  dnia.  Aquilończyk  czuł,  że  czarownicy  żyli  w  trwodze. 

Obawiali  się  czegoś  potężniejszego  od  nich  samych.  Ich  strach  sprawiał,  że  rozsyłali 

wojowników coraz dalej w poszukiwaniu nowych ofiar dla potwora. 

Zeszłej  nocy  rzucono  bestii  aż  pięciu  nieszczęśników,  między  nimi  młodziutką 

dziewczynę.  Tajemniczy  grajek  nie  użył  piszczałek,  by  umożliwić  skazanym  na  zagładę 

ludziom  godną  śmierć.  Zdawało  się,  że  nieznany  czarodziej  chwilowo  nie  chciał  drażnić 

Bractwa  Gwiezdnego.  Aibas  przyłapał  się  na  myśli,  że  z  przyjemnością  patrzy,  jak 

krwiożerczy magowie przewracają oczyma ze strachu, słysząc dochodzące z oddali granie. 

Bogowie byli jednak świadkami, że również Aquilończyk od chwili znalezienia się w 

dolinie  niejednokrotnie  zaciskał  oczy  z  trwogi.  Trzymała  go  tu  tylko  nadzieja,  że  jego 

zadanie  niedługo  dobiegnie  kresu.  Aibas  zdawał  sobie  również  sprawę,  że  gdyby  teraz 

zdecydował  się  na  próbę  ucieczki,  najprawdopodobniej  nie  opuściłby  żywy  Królestwa 

Kresowego. 

Stukanie do drzwi jego chaty było dość głośne, by obudzić umarłego. Aibas wsłuchał 

się w dobiegające z zewnątrz głosy. Zanim uchylił drzwi, wpuszczając do środka członka 

Bractwa Gwiezdnego, wyciągnął miecz. Ujrzał, że na zewnątrz stoi kilku wartowników z 

niewyraźnymi minami. 

‐  Grajek  wyprawił  jakąś  nową  sztuczkę?  Przestraszył  waszego  pupila  tak,  że  nie  chce 

się wynurzyć ze stawu? 

background image

29

Roland Green / Conan nieugięty

Czarownik  spojrzał  gniewnie  i  uczynił  ‐  Aibas  miał  nadzieję,  że  bezskuteczny  ‐  gest 

odpędzający nieprzyjazne duchy. Aquilończyk postanowił powściągnąć swoją złośliwość. 

Co  prawda  Syzambry  potrzebował  wojowników  Pougoi,  lecz  zależało  mu  również,  by 

magowie  trzymali  górali  w  karbach.  Do  tego  niezbędna  była  bestia,  bestia  zaś 

potrzebowała ludzkiego mięsa. 

‐  Przybyszu  z  nizin,  jesteśmy  zadowoleni  ze  złota,  które  przysłał  twój  pan.  Pamiętaj 

jednak, że możemy zaszkodzić ci łatwiej niż ty nam. 

Aibas  nie  był  pewny,  czy  czarownik  groził  mu  oczernieniem  przed  Syzambrym,  czy 

rzuceniem zaklęć. 

‐ Wybacz mi. Jestem rozespany i mam... ‐ Zawahał się. Nie chciał powiedzieć ʺgorączkęʺ 

z obawy, że czarownik wyraziłby gotowość, by go uleczyć. ‐ ... rozwolnienie. 

Tak,  rozwolnienie.  Nawet  w  tych  nie  ucywilizowanych  okolicach,  rojących  się  od 

czarowników, biegunkę kurowano ziołami i miksturami przyrządzanymi przez wiedźmy, 

a  nie  czarami,  pochodzącymi  z  królestw,  których  nazwy  nie  powinny  pojawiać  się  na 

ludzkich ustach. 

‐ Wezwałeś wiedźmę? ‐ zapytał mag. 

‐  Nie,  ale zrobię  to  po naszej  rozmowie.  Cielesne  dolegliwości  są  dla  mnie  nieważne, 

jeśli tylko przynosisz dobre wieści. 

Układny ton Aibasa sprawił, że czarownik przestał się krzywić, lecz nie wystarczył, by 

wywołać  uśmiech  na  jego  ustach.  Członek  Bractwa  Gwiezdnego  skłonił  się,  wyrażając 

dobitnie ‐ w swoim mniemaniu ‐ uznanie dla Aquilończyka. 

‐  Na  razie  nie,  ale  niewątpliwie  wkrótce  nadejdą  ‐  powiedział  czarownik.  ‐  Pierwsza 

grupa  jest  już  gotowa.  Dziś  w  nocy  dotrze  do  pałacyku  myśliwskiego  i  wykona  swoje 

zadanie. 

‐ Czy górale wiedzą, że księżna i jej syn zostaną tu przywiezieni? 

‐ O księżnej na pewno. Co do niemowlęcia, trudno powiedzieć. 

Aibas miał chęć się modlić, by wnuka starego króla Eloikasa, księcia Urrasa, nie było w 

pałacyku,  z  którego  zamierzano  porwać  jego  matkę.  Lecz  modły,  płynące  z  Królestwa 

Kresowego  zdawały  się  raczej  ściągać  gniew  bogów  niż  ich  wsparcie.  Aquilończykowi 

background image

30

Roland Green / Conan nieugięty

pozostawała  wyłącznie  nadzieja,  że  Urras  zostanie  wywieziony  przed  pojawieniem  się 

górali,  a  ofiarą  porwania  padnie  tylko  księżna  Chienna.  Zmuszenie  księżnej  do 

poślubienia  Syzambrego  powinno  wystarczyć  do  nakłonienia  Eloikasa  do  ustąpienia  z 

tronu. W najgorszym wypadku król mógł podjąć otwartą walkę z siłami hrabiego. Tak czy 

inaczej,  równało  się  to  zakończeniu  misji  Aibasa  i  szansie  na  opuszczenie  Królestwa 

Kresowego. 

Na  razie  wszakże  Aquilończyk  wciąż  się  znajdował  w  górskiej  dolinie  i  nie  mógł 

nawet  wyprosić  z  chaty  członka  Bractwa  Gwiezdnego.  Sądząc  po  minie  brodatego 

czarownika, miał on w zanadrzu jeszcze parę informacji. 

‐ Coś przebiega nie po waszej myśli? 

‐  Grupa  Wolnych  Druhów  (tak  określali  się  tutejsi  rozbójnicy)  próbowała  jakiś  czas 

temu  napaść  na  królewską  karawanę.  Gdyby  się  udało,  osłaniałaby  powrót  naszej 

wyprawy do doliny. 

‐ Ale bandytom się nie powiodło? 

‐  Zginęli  prawie  wszyscy.  Ci,  którzy  ocaleli,  opowiadali,  że  powodem  ich  klęski  był 

olbrzym z ożywionego kamienia. Nasi wrogowie widocznie znają się na magii lepiej, niż 

myśleliśmy. 

‐ A może mają więcej ludzi? ‐ Aibas powstrzymał westchnienie. ‐ Posłuchaj, dostojny 

mędrcze. Bogowie mi świadkami, że ty i twoi towarzysze potraficie się posługiwać magią 

lepiej,  niż  uważałem  to  za  możliwe.  Wiem  jednak  więcej  od  was,  jak  toczy  się  bitwy  i 

wojny  w  krainach  poza  tą  doliną.  Obawiajcie  się  nie  czarów,  lecz  tego,  że  strażnicy 

karawany  wzięli  paru  rozbójników  do  niewoli  i  zmusili  ich  do  ujawnienia,  co  wiedzą  o 

naszych  planach.  Rozkażcie  góralom,  którzy  mają  porwać  księżnę,  wracać  inną  drogą. 

Niech  wędrują  w  nocy,  a  w  dzień  się  kryją.  Będzie  to  dla  nich  równie  pomocne,  jak 

wszystkie  wasze zaklęcia i dwie dziesiątki... ‐ Aibas wstrzymał się przed słowami ʺofiar 

dla potworaʺ i dokończył: ‐ ...nowych więźniów. 

‐ Nie oduczysz się bezczelności, przybyszu z nizin? 

W ustach  czarownika zabrzmiało to jak obraza. Aquilończyk miał ochotę powiedzieć, 

że  jego  bezczelność  jest  niczym  w  porównaniu  z  zuchwałością  Syzambrego,  lecz 

background image

31

Roland Green / Conan nieugięty

powściągnął język. Niech czarownicy sami się zorientują, z kim zawarli przymierze, gdy 

hrabia przywdzieje koronę. Dostaną wówczas srogą nauczkę. Aibas miał nadzieję, że do 

tego czasu znajdzie się daleko od Królestwa Kresowego. 

‐  Wybacz,  jeżeli  uraziły  cię  moje  słowa.  Nie  było  to  moim  zamiarem.  Niezmiernie 

zależy mi jednak, by nasze tak dobrze rozpoczęte dzieło nie spełzło na niczym z powodu 

niepotrzebnych zaniedbań. 

‐ Przekażemy twoje rady. Czy to ci wystarczy? 

‐ W zupełności. 

Aquilończyk  wiedział,  że  na  więcej  nie  ma  co  liczyć,  nawet  gdyby  oferował 

czarownikom wszystkie skarby kapłanów Seta. 

 

Z  przesuwających  się  nisko  po  niebie  chmur  spadały  rzadkie  krople  deszczu.  Na 

zachodzie szalała burza, lecz karawana rozbiła obóz na niemal suchym gruncie. 

Chociaż  Conan  nie  miał  żadnych  obowiązków  po  dopilnowaniu  rozpakowania 

ładunków  karawany,  pomagał  jednak  w  rozbijaniu  obozu.  Niektórzy  z  wojowników 

wyraźnie  domyślali  się,  że  Cymmerianin  i  Raina  byli  niegdyś  kochankami.  Żołnierze 

chcieli dowiedzieć się czegoś o człowieku, któremu niewątpliwie zawdzięczali życie. 

Dzięki gościnności strażników Conan wypił tyle wina, na ile miał ochotę, chociaż nie 

więcej, niż nakazywał rozsądek. Wręczył też swój miecz zbrojmistrzowi, by ten wyrównał 

szczerby  na  ostrzu.  Barbarzyńca  spędził  z  rzemieślnikiem  nieco  czasu  na  pogodnej 

pogawędce.  Pomógł  także  pachołkowi  oliwić  skórzane  bukłaki,  które  zaczynały 

przeciekać. Wraz z dwoma nowo zaciągniętymi do oddziału młodzieńcami zapakował na 

powrót  rozsypane  podczas  walki  flaszeczki  z  wywarami  ziół  i  leczniczymi  miksturami. 

Kolejnemu  młodemu  mężczyźnie  pomógł  naprawić  nadkruszony  dzban  o  zawartości 

rozsiewającej niewiarygodnie ohydny smród zawartości. 

‐ Słyszałem, że ta maź może niesłychanie pomóc Eloikasowi w walce z nieprzyjaciółmi 

‐ wyjaśnił garncarz. 

background image

32

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Fuj! ‐ parsknął Conan, marząc o zaczerpnięciu świeżego powietrza lub przynajmniej 

jak najszybszym zatkaniu dzbana. ‐ Co król ma w tym celu zrobić? Zaprosić nieprzyjaciół 

na ucztę i odkorkować podczas niej dzban? Jestem pewny, że umarliby od smrodu. 

Garncarz zmarszczył brwi i nie odpowiedział. Cymmerianin poczuł przenikliwy chłód, 

wywołany  obawą,  iż  Eloikas  istotnie  para  się  magią.  Gdyby  nawet  król  zgłębiał  tajniki 

zakazanej  wiedzy,  by  zwyciężyć  z  wrogami,  Conan  nie  miał  ochoty  trafić  w  pobliże 

magicznego  pojedynku.  Ponieważ  jednak  Raina,  którą  zobowiązał  się  wspierać,  jechała 

do  pałacu,  być  może  to  go  nie  minie.  Cymmerianin  miał  jednak  nadzieję,  że  tak  się  nie 

stanie; żywił również przekonanie, że z mieczem w dłoni zdoła się wyrwać z najgorszych 

opresji. 

Przez dwadzieścia trzy latażycia Conan nauczył się, że czarnoksiężnicy rzadko dobrze 

kończyli. Na dodatek zwykle ściągali nieszczęścia na wielu ludzi. 

‐ Zapomnij o moim pytaniu ‐ powiedział. ‐ Nie żywię wobec Eloikasa niechęci. Jeżeli 

trzeba, zawiozę mu nawet ten śmierdzący garnek. 

Czoło garncarza się wygładziło. Conan porozmawiał z nim jeszcze parę chwil, po czym 

ruszył do chaty, w której złożono rannych. Zostało ich już tylko pięciu; jeden zmarł przed 

dotarciem  do  wioski.  Gdy  barbarzyńca  wszedł  do  chaty,  medyk  pochylał  się  nad 

mężczyzną, właśnie żegnającym się z tym światem. 

Mężczyzną? Był to jeszcze chłopiec, konający z dala od rodzinnych stron, rozżalony, że 

nie  sprawił  się  dzielnie  w  swej  pierwszej  i  ostatniej  walce.  Cymmerianin  przyklęknął 

przy nim. 

‐ No już, spokojnie. Jak się nazywasz? 

‐ Rasmussen, panie kapi... tanie. 

‐ Jesteś Aesirczykiem czy Vanirczykiem? 

‐ Vanirczykiem! 

Umierający chłopiec znalazł dosyć sił, by okazać rozdrażnienie, że wzięto go za członka 

wrogiej nacji. Conan się uśmiechnął. 

‐  Czy...  czy  widziałeś,  jak  walczyłem,  panie?  Czy  dobrze  się  spisałem?  ‐  wyszeptał 

umierający. 

background image

33

Roland Green / Conan nieugięty

Twarz  Rasmussena  o  charakterystycznej  dla  mieszkańców  Północy  jasnej  cerze 

przybrała odcień świeżego śniegu. 

‐ Dwakroć, gdy miałem czas się rozejrzeć ‐ powiedział Conan. 

W  istocie  widział  chłopaka  po  raz  pierwszy,  lecz  było  to  godne  uczciwego  człowieka 

kłamstwo, jakie wybaczali wszyscy bogowie. 

‐ Dobrze się sprawiłem? 

‐ Rasmussen, oszczędzaj siły... ‐ odezwał się medyk. 

‐ Ja... powiedz mi, kapitanie! ‐ przerwał mu chłopak. 

‐  Warto  było  zabrać  cię  z  sobą  ‐  powiedział  Cymmerianin.  ‐  Niewielu  sprawiłoby  się 

lepiej w pierwszej walce. 

‐  Conan  mówi  prawdę  ‐  rozległ  się  zza  pleców  barbarzyńcy  głos  Rainy.  ‐  Dobrze 

zrobiłam, kiedy zgodziłam się, byś do nas przystał. 

Tych  słów  Rasmussen  już  jednak  nie  usłyszał.  Jego  twarz  znieruchomiała,  źrenice 

zrobiły  się  szkliste.  Bossonka  dołączyła  do  dwóch  mężczyzn  przy  pryczy  i  palcami 

pokrytymi  odciskami  od  miecza  zamknęła  chłopakowi  oczy.  Po  chwili  zachwiała  się;  na 

szczęście Conan zdołał ją podtrzymać. 

Raina szybko odzyskała panowanie nad sobą. Bez zbędnych słów wróciła z Conanem 

do  wybranej  przez  nich  chaty.  Również  w  milczeniu  usiadła  naprzeciw  Cymmerianina. 

Barbarzyńca wylał resztę wina z bukłaka do dwóch drewnianych kubków. 

‐ Za starych towarzyszy ‐ powiedziała. 

Stuknęli  się  kubkami  i  wypili.  Opróżniwszy  naczynie,  wojowniczka  otarła  usta 

wierzchem  dłoni.  Odzyskawszy  nieco  pewności  siebie,  potrząsnęła  głową  i  uśmiechnęła 

się smutno. 

‐ Conanie, żałuję, że nie potrafię łatwo kłamać, by przynieść ulgę umierającym ‐ rzekła. 

‐  Kłamać?  ‐  mruknął  Cymmerianin.  ‐  Powiedziałem  chłopakowi,  że  dał  z  siebie 

wszystko w swej pierwszej walce. Nie uciekł, a rany zadano mu z przodu ciała. Niczego 

więcej nie można było od niego wymagać. 

‐ Mam wrażenie, że miałeś sto lat, kiedy się urodziłeś ‐ pokręciła głową Raina. 

background image

34

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Powiedz to zingarańskim złodziejom. ‐ Conan odchylił głowę i się zaśmiał, aż pogłos 

odbił  się  od  wypełnionych  kurzem  zakątków  chaty.  ‐  Kiedy  uczyłem  się  ich  fachu, 

powiadano,  że  mądrzy  złodzieje  trzymają  się  z  dala  od  kwartałów,  w  których  grasuje 

Conan  z  Cymmerii.  Twierdzono,  że  wielki  osiłek  ‐  to  znaczy  ja  ‐  płoszy  ofiary  i  ściąga 

warty, trzeźwych i pijanych żołnierzy, a nawet pchły ze strażniczych psów! 

‐ Tak o tobie mówili? 

‐ Zaręczam ci, że tylko za moimi plecami. Niektórzy co prawda zapominali, że mogę ich 

usłyszeć,  ale  darowałem  im  to.  ‐  Conan  ściągnął  buty.  ‐  W  gardle  mi  zasycha,  gdy 

opowiadam o przeszłości, nie mając pod ręką wina. A ty co powiesz? Pilnowanie karawan 

wyraźnie ci służy. 

Podwładni Rainy byli dobrze uzbrojonymi, doświadczonymi wojownikami ‐ jeżeli nie 

liczyć nowych nabytków w oddziale. Mieli niezłe wyposażenie, w tym i zioła spędzające 

gorączkę oraz zapasowe pary butów. Cymmerianin wiedział, że ich brak potrafił znacznie 

uszczuplić siły wojska, nawet jeżeli nie toczyło walki z wrogiem. 

Raina  miała  na  sobie  szerokie  spodnie,  nie  zakrywające  jednak  zarysu  kształtnych, 

długich nóg, oraz argosańskie buty jeździeckie najlepszego rodzaju. Sztylet przy jej pasie 

i  leżąca  w  kącie  kolczuga  zrobione  zostały  przez  wytrawnych  aquilońskich 

zbrojmistrzów.  Koszulę  uszyto  z  czerwonego  kitajskiego  jedwabiu;  była  wystarczająco 

obcisła, by podkreślać piersi piękne i kuszące jak we wspomnieniach Conana piersi. 

‐ Należę do tych, którym się powiodło ‐ stwierdziła Raina. 

Opowiedziała  Cymmerianinowi  swoje  dzieje.  Jej  historia  była  prosta.  Dozorowanie 

karawan  przyciągało  wielu  ludzi,  lecz  mało  kto  utrzymywał  się  dłużej.  Strażnicy  ginęli 

wskutek napaści rozbójników, chorób i wysiłku. Niektórzy ulegali pokusie obrabowania 

strzeżonych  przez  siebie  orszaków.  Część  pozostałych  rezygnowała,  rozczarowana,  że  w 

legendarnych,  dalekich  miastach  równie  trudno  znaleźć  wieże  z  kości  słoniowej  i 

ociekające złotem kobiety, jak w ich rodzinnych stronach. 

‐  Uszłam  z  życiem  ze  wszelkich  możliwych  niebezpieczeństw  i  nauczyłam  się  bronić 

innych  ‐  podsumowała  Raina.  ‐  Zostało  mi  tylko  zebrać  własny  oddział.  Trudno  jest 

zysakć dobrą reputację. 

background image

35

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Dlatego tu trafiłaś? 

Skinęła głową. 

‐  Król  Eloikas  nakazał  kupno  wielu  różnych  towarów,  lecz  wysłał  do  ich 

konwojowania tylko dziesięciu ludzi. Jego wysłannik nie miał ochoty sprawić upominku 

bandytom.  Większość  dowódców  nawet  nie  chciała  z  nim  rozmawiać,  bo  Królestwo 

Kresowe  cieszy się złą opinią. Uważa się je za krainę pełną gołych  skał i twardszych od 

skał ludzi. 

‐ Na razie nic, co widziałem, nie kazało mi w to wątpić. 

‐  Mnie  również.  Wychowałam  się  jednak  w  biedzie.  Nie  boję  się  niczego,  z  czym 

mogłabym się tu zetknąć, a moi ludzie pójdą za mną wszędzie. 

‐ Gdzie podziewają się żołnierze króla? 

‐ Pojechali przodem dziś rano, by powiadomić dowódcę królewskich wojsk o naszym 

przybyciu. 

‐ Tak twierdzili? ‐ mruknął Conan pod nosem. 

Cymmerianin  podejrzewał,  że  żołnierze  mogli  powiadomić  o  powrocie  karawany  nie 

tylko nie znanego mu generała. Nie mógł również zapomnieć, że część bagaży związana 

była magią. 

Conan wstał i się odwrócił. Był gotów bronić opinii Rainy wśród jej ludzi do ostatniej 

kropli krwi i ostatniego ciosu miecza, lecz będąc z nią sam na sam, czuł się zmuszony do 

zadania  kilku  drażliwych  pytań.  Poprosił  bogów,  by  nie  zaczęła  ciskać  w  niego 

naczyniami. 

Odwrócił  się  z  powrotem  do  Bossonki  i  myśli  o  poważnej  dyskusji  pierzchły  mu  z 

głowy jak szczury z płonącej stodoły. Jego towarzyszka ściągnęła koszulę. Powyżej pasa 

miała tylko bandaż na ranie na żebrach. 

Conan  przyglądał  się,  jak  Raina  zdejmuje  buty  i  zsuwa  spodnie,  zdawałoby  się,  nie 

kończących  się  nóg.  Był  to  praktyczniejszy  strój  niż  jedwabne  zasłony  tancerek  z 

zajazdów, lecz kobieta pozbyła się go równie łatwo, w niemniej kuszący sposób. 

‐ Ciągle jesteś piękna ‐ powiedział Conan. 

background image

36

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Mało  która  kobieta  zamienia  się  przez  rok  w  wiedźmę.  Naucz  się  panować  nad 

językiem, Cymmerianinie, albo przemów do mnie w inny sposób. 

Wyciągnęła  do  niego  ramiona.  Barbarzyńca  nie  mógł  się  oprzeć  tak  sformułowanemu 

zaproszeniu. 

Minęło  wiele  czasu,  nim  obydwoje  zasnęli.  Gdy  to  wreszcie  nastąpiło,  ich  sen  był 

niemal  równie  głęboki  jak  śmierć.  Żadne  z  nich  nie  słyszało  przetaczającego  się  po 

wzgórzach gromu, ani rozlegającej się blisko gry piszczałek. 

 

Aibas słyszał grom. Dobiegł do niego także ryk potwora Bractwa  Gwiezdnego. Tylko 

nieboszczyk  nie  dosłyszałby  go  z  tego  miejsca:  Aquilończyk  znajdował  się  u  podnóża 

tamy. 

Ryk  bestii  różnił  się  od  wszystkich  innych  dźwięków,  chociaż  potwór  mógł 

naśladować  głos  każdego  ziemskiego  zwierzęcia.  Przeciągłemu,  świszczącemu 

zawodzeniu  towarzyszyło  odrażające  bulgotanie.  Był  to  dźwięk,  jakiego  nie  powinno 

słyszeć żadne ludzkie ucho ‐ głos z innego świata, gdzie panowało zło pragnące wedrzeć 

się  w  ziemską  domenę.  Zło,  którego  nie  nazwano  w  żadnym  ludzkim  języku.  Aibas  bał 

się, że już wkrótce się z nim zetknie. 

Strach  nie  pozwalał  mu  cieszyć  się  z  wieści,  że  porywacze  księżnej  Chienny  zdołali 

ujść  wraz  z  ofiarą  przed  pościgiem.  Aquilończyk  nie  wiedział,  czy  porwano  również 

dziecko,  lecz  milczenie  czarowników  zdawało  się  temu  zaprzeczać.  To  również  cieszyło 

Aibasa ‐ przynajmniej do chwili, gdy rozległ się grom i bestia zawyła. 

Pewną  pociechę  dla  Aquilończyka  stanowił  fakt,  że  członkowie  Bractwa  Gwiezdnego 

również  okazywali  nerwowość.  Być  może  nie  tylko  Aibas  bał  się  złowrogiej  istoty, 

nieustannie  dążącej  do  zaspokojenia  potwornego  głodu,  chętnej  do  wyrwania  się  spod 

pętających ją czarów. 

Zwracając  się  do  najbardziej  opanowanego  z  czarowników,  Aquilończyk  odezwał  się 

ostrym tonem: 

‐ O co chodzi? Wasz pupil zachorował? 

‐ Odczuwa strach ‐ odparł czarownik. 

background image

37

Roland Green / Conan nieugięty

Aibas nie zadał sobie fatygi, by ukryć odrazę. Każdy człowiek przy zdrowych zmysłach 

musiał bać się tego, co wprawiało w lęk gwiezdnego potwora. 

Grom  rozległ  się  ponownie.  Bestia  zza  zapory  milczała.  Aquilończyk  wbił  wzrok  w 

mroczne  niebiosa.  Przez  moment  blask  błyskawicy  padł  na  daleki  zaokrąglony  szczyt, 

niepokojąco przypominający ludzką czaszkę. 

Chwała  bogom,  grom  nie  miał  nic  wspólnego  z  siłami  nadprzyrodzonymi.  Aibas 

wstrzymał  się  od  dziękczynnych  gestów.  Nie  chciał  narazić  się  czarownikom.  Ujrzał 

jednak, że magowie byli tak zajęci kłóceniem się we własnym gronie, że nie zwróciliby na 

niego uwagi nawet wówczas, gdyby bił w bęben i śpiewał pieśni wojenne. 

Aibas  i  ruszył  do  wioski  po  przeciwnej  stronie  doliny.  W  połowie  drogi  wypatrzył 

dwie  sylwetki,  na  poły  schowane  za  kępą  jeżyn.  Dzięki  kolejnej  błyskawicy  dojrzał 

miedziane  włosy  Wylli  i  jej  wzniesione  w  modlitwie  dłonie  o  długich  palcach.  Obok 

widać było znajomą, krępą sylwetkę ojca dziewczyny, Tyrina. 

Aquilończyk nie wiedział, czy tych dwoje się modli, czy odprawia jakiś tajemny rytuał. 

Braci  Gwiezdnych  mogłyby  zainteresować  tego  rodzaju  zakazane  obrzędy.  Może  Aibas 

zdołałby zasłużyć sobie na wymarzoną wdzięczność Wylli, wstawiając się wówczas za nią 

u czarowników. 

Ten  pomysł  nie  pociągał  już  go  tak  bardzo  jak  poprzednio,  chociaż  Aquilończyk  nie 

przestawał rozmyślać o dziewczynie. Zbędne kontakty z Bractwem Gwiezdnym stanowiły 

zbyt wysoką ceną za zdobycie kobiety. 

Bliskość  zwycięstwa  sprawiała,  że  najlepiej  było  poczekać.  Rozmowa  z  Syzambrym 

powinna  wystarczyć,  by  hrabia  wybił  góralom  z  głów  protesty,  że  bawiący  u  nich 

przejazdem Aquilończyk zamierza odjechać z kupioną przez siebie córką plemienia. 

Oczywiście  hrabia  mógłby  nie  zechcieć  udzielić  Aibasowi  pomocy.  Mimo  to  odmowa 

spotkałaby  Aquilończyka  z  ust  śmiertelnika  ‐  ambitnego  i  gotowego  do  poświęcenia 

wszystkiego,  byle  zasiąść  na  tronie  Królestwa  ‐  nie  zaś  jednego  z  czarowników, 

przekazujących sobie wieści bez posłańców i hołubiących oswojoną nieziemską istotę. 

 

‐ Pani! Pani! 

background image

38

Roland Green / Conan nieugięty

Wołanie  sprawiło,  że  Conan  przebudził  się  z  wolna.  W  końcu  dwoma  szybkimi 

krokami dotarł do wyjścia z chaty. 

Kątem  oka  dojrzał  spieszne  ruchy  śniadych  ramion  ubierającej  się  Bossonki. 

Cymmerianin  odryglował  drzwi  i  dopuścił,  by  łomoczący  w  nie  człowiek  uchylił  je  na 

szerokość dłoni. 

‐ Pani kapitan! ‐ nie przestawał wołać mężczyzna. 

‐ Znowu zostaliśmy zaatakowani? ‐ zawołała Raina. 

Mężczyzna  nie  odpowiedział.  Rozchylił  usta  na  widok  olbrzymiego  niekompletnie 

odzianego  Cymmerianina.  Conan  potrafiłby  odgadnąć  myśli  krążące  mężczyźnie  po 

głowie.  Cymmerianin  ujrzał,  że  strażnik  pochyla  się,  by  zajrzeć  w  szparę  między 

rozeschniętymi  deskami.  Barbarzyńca  zacisnął  gigantyczną  pięść  na  kołnierzu  koszuli 

ciekawskiego  żołnierza.  Przytrzymując  mężczyznę,  uchylił  drzwi  szerzej,  zasłaniając 

jednak swym ciałem wnętrze chaty. 

‐  Twoja  dowódczyni  zadała  ci  pytanie,  przyjacielu  ‐  powiedział  zwodniczo  łagodnym 

głosem. ‐ Zwykłeś ignorować jej wolę? 

‐ Ghhh...! ‐ stęknął strażnik. 

Conan zdał sobie sprawę, że za silnie zacisnął dłoń na kołnierzu mężczyzny. Rozluźnił 

uchwyt. Strażnik potarł gardło. Łypnął złowrogo, lecz natychmiast zdał sobie sprawę, na 

co w ten sposób się naraża. 

‐ Do wioski dotarł orszak hrabiego Syzambrego ‐ powiedział. 

Wojowniczka  wdziała  strój,  który  trudno  by  uznać  za  przyzwoity.  Nie  zapomniała  o 

mieczu, sztylecie i hełmie. 

‐ Pani, hrabia twierdzi, że zeszłej nocy porwano księżną Chiennę. Chce przepytać nas 

wszystkich oraz przeszukać obóz i bagaże. 

‐ Najpierw pogrzebię go w wielbłądzim łajnie! ‐ wykrzyknęła Raina. 

‐ Pani, hrabia prowadzi pięćdziesięciu zbrojnych. 

‐ Prowadzi czy tylko tak twierdzi? ‐ spytał Conan. 

Mężczyzna  wyraził  spojrzeniem  zdumienie,  że  Cymmerianin  miał  czelność  zadać 

pytanie. Na widok karcącego wzroku Rainy skrzywił się tylko i wzruszył ramionami. 

background image

39

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Nie widziano więcej niż dwudziestu, a i ci nie dotarli jeszcze do wioski. 

‐ Dobrze. Powstrzymajcie ich do mojego przybycia ‐ poleciła Raina. 

‐ Tak jest! 

Za  mężczyzną  zatrzasnęły  się  drzwi,  przez  parę  chwil  było  słychać  tupot  jego  stóp. 

Conan i Raina popatrzyli po sobie. 

Nawet  gdyby  Syzambry  miał  dwudziestu  ludzi,  jego  siły  byłyby  i  tak  liczniejsze  od 

oddziału  Rainy.  Jeżeli  miał  ich  pięćdziesięciu,  jak  twierdził,  stanowił  poważniejsze 

zagrożenie niż rozbójnicy. 

Bossonka  zarzuciła  Conanowi  ramiona  na  szyję  i  na  chwilę  przytuliła  się  do  jego 

szerokiej piersi. Wreszcie pocałowała go i cofnęła o krok. 

‐  Pilnuj  swojego  języka,  przyjacielu,  i  wspomóż  mnie  w  razie  potrzeby.  Nie  po  to 

dotarliśmy  z  dobrami  króla  Eloikasa  tak  daleko,  by  odebrał  je  nam  syn  oślicy,  mieniący 

się hrabią! 

background image

40

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 4 

 

Obdarzony  małym  wzrostem  hrabia  Syzambry  dosiadał  jabłkowitego  ogiera,  jak 

gdyby  urodził  się  w  siodle.  Arystokrata  miał  na  sobie  pancerz  chroniący  pierś  i  plecy, 

hełm ze szkarłatnym pióropuszem pozbawiony osłony na twarz i wysłużony pałasz przy 

lewym boku. 

Hełm  zasłaniał  sporą  część  oblicza  hrabiego;  widać  było  jedynie  kędzierzawą, 

przetykaną siwizną brodę, sterczący czerwony nos i duże, ciemne oczy. Syzambry zwykł 

wpatrywać się w ludzi tak uporczywie, jak gdyby chciał ich przekonać, że potrafi czytać w 

myślach. 

Conan nie przejmował się teatralną pozą możnowładcy. 

‐  Nadawałby  się  do  prowadzenia  świątynnych  procesji,  a  nie  wojska  ‐  mruknął 

barbarzyńca pod nosem. 

Raina była na tyle blisko, by ścisnąć go za ramię. Czując pod palcami twarde jak skała 

mięśnie, szepnęła Cymmerianinowi do ucha: 

‐ Jeżeli ci życie miłe ‐ twoje i moje ‐ milcz, aż dam ci znak, że możesz się odezwać. 

Conan  skinął  nerwowo  głową  na  znak  zgody.  Odezwanie  się  bez  zaproszenia  mogło 

doprowadzić Syzambrego do szewskiej pasji. 

Cymmerianin  cofnął  się,  niepostrzeżenie  przyglądając  się  przeciwnikom.  Było  ich 

ponad dwudziestu; żaden nie miał tak solidnej broni jak hrabia ani nie dosiadał równie 

dorodnego  konia.  Wielu  z  nich  nosiło  kolczugi.  Conan  dojrzał  też  paru  biedaków  w 

kaftanach  z  wygotowanej  skóry,  sczepionej  żelaznymi  ogniwami.  Ludzie  hrabiego  mieli 

miecze,  część  również  krótkie  jeździeckie  łuki  lub  kusze.  Nie  sposób  było  się  domyślić, 

jak  wielkim  zapasem  strzał  i  bełtów  rozporządzają  podwładni  Syzambrego.  Conan 

obawiał się, że wystarczającym, by za ich pomocą wygrać walkę. 

Nie  tylko  Cymmerianin  zdawał  sobie  z  tego  sprawę.  Podwładni  Rainy  popatrzyli 

kolejno na przeciwników i dawane przez swoją dowódczynię znaki, po czym jak gdyby 

rozpłynęli się w powietrzu.  

background image

41

Roland Green / Conan nieugięty

Jeden  ze  strażników  karawany  wyłonił  się  zza  chaty,  w  której  nocowała  Bossonka,  i 

podszedł do Cymmerianina. 

‐ Zebraliśmy się na środku wioski ‐ szepnął do Rainy wystarczająco głośno, by Conan 

go dosłyszał. ‐ Mamy zacząć blokować uliczki? 

Kobieta pokręciła głową. 

‐  Niech  łucznicy  ustawią  się  w  miejscach,  skąd  będą  mieli  dobrą  widoczność  i  pole 

ostrzału.  Nie  zapominajcie  o  części  wioski  po  stronie  zamku.  Jeżeli  jego  brodatość  ma 

więcej ludzi, pewnie wysłał ich dookoła wzgórza, żeby zaskoczyli nas od tyłu. 

‐ Niech bogowie cię strzegą, pani. 

‐ Was również. 

Mężczyzna zniknął. Raina uderzyła się po ramieniu lewą dłonią zwiniętą w pięść. 

‐ Żałuję, że nie pojechaliśmy do zamku. Byłoby nam łatwiej się bronić. 

‐  Do  tej  pory  wciągalibyśmy  na  górę  juczne  zwierzęta...  te,  które  nie  rozbiłyby  się  na 

miazgę, spadając z urwiska ‐ mruknął Conan. ‐ Nie zawracaj sobie głowy tym, co mogłoby 

być, a nie jest. 

‐ Kolejne powiedzonko kapitana Khadjara? 

‐ Każdy nie pozbawiony rozumu człowiek uczy się tego najpóźniej przed piątą swoją 

bitwą, inaczej kończy jako padlina dla sępów. 

Raina złożyła ramiona na piersiach. 

‐ Hrabio, jestem Raina z Bossonii, przewodzę tej karawanie i jej straży. 

‐  Tak  mi  doniesiono.  Powiedziano  mi  również,  że  towarzyszą  ci  królewscy  żołnierze. 

Gdzie się podziewają? 

Raina powtórzyła hrabiemu to, co wcześniej powiedziała Conanowi. Syzambry zaśmiał 

się  nieprzyjemnie.  Kobieta  zarumieniła  się;  tym  razem  to  barbarzyńca  musiał  ująć  ją  za 

ramię. 

‐  Jestem  Conan  z  Cymmerii,  byłem  kiedyś  oficerem  w  Turanie.  Obecnie  pomagam 

dowodzić Rainie. Co cię tak rozśmieszyło, hrabio? 

background image

42

Roland Green / Conan nieugięty

Możnowładca  utkwił  w  Conanie  nieprzychylne  spojrzenie.  Gdy  Cymmerianin 

popatrzył na niego równie srogo, hrabia zareagował tym razem wymuszonym śmiechem. 

Syzambry pierwszy spuścił wzrok; jego dłoń drgnęła, jak gdyby szukała rękojeści miecza. 

‐  Nie  twierdzę,  że  kłamiecie  ‐  odrzekł  hrabia.  ‐  Bez  nadzoru  żołnierzy  króla  możecie 

jednak źle mu się przysłużyć. Mogłoby to zaszkodzić twojej reputacji, pani, jeżeli ją sobie 

cenisz. 

‐  Nie  zrobiliśmy  niczego  niewłaściwego  ‐  powiedziała  Raina.  ‐  Z  pewnością  nic,  co 

miałoby jakikolwiek związek z porwaniem księżnej Chienny. Dowiedzieliśmy się o tym 

dopiero wtedy, gdy twoi ludzie spotkali się z naszym wartownikiem. 

‐ Gdyby zostali wpuszczeni do obozu, nie stalibyśmy tutaj, patrząc na siebie spod oka 

jak dwa stada wilków nad martwym, wyleniałym jeleniem. 

Wyraz oczu hrabiego przeczył jego gładko brzmiącym słowom. 

‐ Wartownik wypełniał moje rozkazy, a ja ‐ polecenia króla Eloikasa, zgodnie z którym 

nie  wolno  mi  dopuścić,  by  ktokolwiek  nas  wypytywał  czy  sprawdzał  zawartość  juków 

bez królewskiego nakazu. 

‐  Szlachcic  taki  jak  ja  ma  do  tego  prawo  z  racji  wysokiego  urodzenia  ‐  prychnął 

Syzambry. ‐ Nie musisz bać się, pani, że słuchając mnie, postąpisz wbrew woli króla. 

‐  Wybacz  mi,  panie,  lecz  śmiem  w  to  wątpić  ‐  odparła  Raina.  ‐  Jesteśmy  obcy  w  tym 

kraju. Nie znamy jego praw ani obyczajów, więc nie możemy ocenić prawdziwości twoich 

słów. 

Conan  widział,  że  Bossonka  chciałaby  dodać:  ʺNie  wiemy  też,  czy  rzeczywiście  jesteś 

hrabiąʺ, lecz powstrzymała się przed obraźliwymi słowami. 

‐ Ja tu jestem sędzią ‐ powiedział możnowładca; brzmiało to niemal jak warknięcie. 

Conan ocenił dzielącą go od Syzambrego odległość. Hrabia popełnił poważny błąd, być 

może  nie  zdając  sobie  z  tego  nawet  sprawy.  Zatrzymawszy  się  przed  Cymmerianinem  i 

Rainą, znalazł się w zasięgu strzału łuczników wroga. Przy łucie szczęścia Conan mógłby 

ściągnąć  go  z  siodła,  nim  łucznicy  zdołaliby  wystrzelić.  Gdyby  doszło  do  walki, 

przesądzałoby to z góry o jej wyniku. 

background image

43

Roland Green / Conan nieugięty

Hrabia  spojrzał  ponownie  na  Cymmerianina.  Conan  stał  nieruchomo,  starając  się 

wyglądać  nieszkodliwie  jak  jagnię.  Po  wyrazie  twarzy  jeźdźca  ocenił,  że  jego  wysiłki 

przyniosły pożądany rezultat. 

Syzambry otworzył usta, lecz nim zdołał coś powiedzieć, z głębi wioski zabrzmiał ryk 

jucznego  muła.  Po  nim  rozległy  się  kolejne  porykiwania  i  krzyki  ludzi.  Barbarzyńca 

rozpoznawał niektóre głosy. Raz za razem słychać było również okrzyk: ʺStalowa Dłoń!ʺ 

Conan  popatrzył  na  Rainę.  Bossonka  skinęła  głową.  Cymmerianin  odwrócił  się  w 

stronę wioski. 

Hrabia  wydał  nieartykułowany  okrzyk.  Barbarzyńca  usłyszał  dźwięki  napinanych 

kusz.  Poderwał  z  ziemi  kamień  i  cisnął  go  z  olbrzymią  siłą.  Trafił  w  bok  konia 

Syzambrego. Wierzchowiec zarżał i stanął dęba. Zaskoczony jeździec rozpaczliwie starał 

się uczepić grzywy, wodzów ‐ czegokolwiek, co pozwoliłoby mu utrzymać się w siodle. 

Conan tymczasem otoczył Rainę w pasie ramieniem, poderwał ją i zaczął biec w stronę 

chat. Hrabia dalej bronił się przed upadkiem, niezdolny do kierowania koniem. 

‐  Jeżeli  ten  szakal  w  ludzkiej  skórze  osłoni  nas  jeszcze  przez  chwilę...  ‐  zaczął  wołać 

Conan, lecz przerwał mu świst pocisków. 

Strzały  i  bełty  zaczęły  wbijać  się  w  ściany  i  w  ziemię,  wzbijając  obłoczki  kurzu. 

Syzambry  klął  bez  chwili  przerwy.  Jego  koń  zarżał  z  bólu.  Barbarzyńca  podejrzewał,  że 

któryś  ze  źle  wymierzonych  pocisków  ugodził  wierzchowca.  Ostrzał  stał  się  mniej 

intensywny, lecz nie ustał. 

Na  wprost  Conana  znajdowała  się  opustoszała  chata  z  ziejącym  otworem  okna. 

Cymmerianin  wrzucił  Rainę  do  środka,  jak  tragarz  ciskający  belę  tkaniny  na  pokład 

statku, po czym wylądował tuż obok niej. 

‐  Eeech!  ‐  jęknęła  Bossonka.  ‐  Conanie,  uważaj  na  moje  palce,  jeżeli  chcesz,  żebym 

pomogła ci w walce! 

Cymmerianin  się  cofnął,  Raina  błyskawicznie  stanęła  na  równe  nogi  i  wyciągnęła 

miecz.  Na  zewnątrz  chaty  ostrzał  się  skończył,  a  krzyki  hrabiego  przycichły.  Wrzawa  z 

głębi  wioski  stawała  się  jednak  coraz  głośniejsza.  Słychać  było  głównie  wykrzykiwane 

obelgi i bojowe zawołania, nie zaś szczęk stali. 

background image

44

Roland Green / Conan nieugięty

Conan  naparł  ramieniem  na  drzwi  chaty.  Drewno  i  rzemienie  poddały  się  z 

przeraźliwym skrzypieniem. Cymmerianin o mało nie wypadł na zewnątrz. Odzyskawszy 

równowagę, poprowadził Rainę w głąb wioski. 

Conan  pozwolił  sobie  tylko  na  rzut  oka  na,  by  odróżnić  przyjaciół  od  wrogów.  Zza 

wzgórza  do  wioski  wkroczył  co  najmniej  tuzin  ludzi:  dosyć,  by  wszcząć  walkę  z 

podwładnymi Rainy, lecz zbyt mało, by atak zakończył się powodzeniem. 

Napastnicy  okazali  się  za  mało  przezorni,  by  zostawić  czujki  na  flankach.  Conan  i 

Bossonka  wykorzystali  ich  błąd.  Rzucili  się  z  boku  na  nieprzyjaciół,  płazując  ich 

niemiłosiernie  mieczami.  Instynkt  nakazywał  Cymmerianinowi  zabijać,  a  nie  tylko 

ogłuszać  przeciwników,  lecz  doświadczenie  wyniesione  z  lat  wędrówek  podpowiadało 

mu,  że  jeżeli  uśmierci  chociażby  jednego  z  ludzi  Syzambrego,  hrabia  zażąda  jego  krwi. 

Jego, Rainy i jej podwładnych. Gdyby nie Bossonka, Conan zniknąłby po krwawej bitwie 

tak  szybko,  że  wszyscy  możnowładcy  Królestwa  Kresowego  mogliby  szukać  go  równie 

skutecznie  jak  wiatru  w  polu.  Wątpił  zaś,  czy  w  Nemedii  lub  Aquilonii  liczono  się  z 

pretensjami pośledniej arystokracji prowincjonalnego państwa. 

Musiał jednak powściągać swą siłę, zdając się przede wszystkim na szybkość ruchów, 

by  nie  zasłać  uliczek  wioski  trupami.  Powalał  przeciwników  ze  skutecznością, 

wystarczającą,  by  przerażeni  napastnicy  zaczęli  się  cofać,  jak  gdyby  Cymmerianin 

rzeczywiście zaszlachtował połowę z nich. Barbarzyńca walił w czerepy i karki, łamał ręce 

dzierżące  miecze,  kopał  w  brzuchy.  Posuwająca  się  obok  niego  Raina  czyniła  to  samo  z 

nieco mniejszą siłą, lecz identyczną szybkością i skutecznością. 

Wspólnie  spychali  nieprzyjaciół  w  tył  równie  szybko,  jak  złodzieje  zwijający 

zrabowany  gobelin.  Ludzie  hrabiego,  którzy  widzieli,  jaki  los  spotyka  ich  towarzyszy. 

Uciekli z wioski na przylegające do niej wzgórze. 

Gdy  łucznicy  Rainy  zaczęli  ostrzał,  Bossonka  natychmiast  krzyknęła,  by  przestali. 

Usłyszeli jej rozkaz, lecz nie wszyscy się do niego zastosowali. 

‐  Dosyć  rozlewu  krwi,  bałwany!  ‐  zagrzmiał  Conan.  ‐  Przestańcie,  jeżeli  chcecie, 

żebyśmy wyszli stąd żywi! 

‐ Zabieraj się... ‐ zaczął wołać jeden z łuczników, ale Conan nie czekał na koniec obelgi. 

background image

45

Roland Green / Conan nieugięty

Podskoczył,  chwycił  strzelca  za  kostki  i  przewrócił  go  na  strzechę.  Przegniłe  krokwie 

nie  wytrzymały  ciężaru  mężczyzny  zwalił  się  do  wnętrza  chaty  pośród  kłębów  kurzu. 

Dobiegające stamtąd przekleństwa świadczyły, że strzelec nie był ranny, tylko wściekły. 

‐ Pani! Garzo zginął, a jeszcze dwóch ludzi zostało rannych! Nie wspomnę o zabitych i 

okaleczonych zwierzętach! ‐ zawołał drugi łucznik nieco bardziej umiarkowanym tonem. 

‐ Ci szubrawcy są nam coś winni! 

‐ A my jesteśmy winni królowi Eloikasowi dotarciu do stolicy z nietkniętą karawaną! ‐ 

odpaliła  Raina.  ‐  Przysięgliście,  że  będziecie  walczyć  by  zapewnić  bezpieczeństwo 

ładunku! Chcecie złamać tę przysięgę w obliczu wroga i człowieka, który ma pojęcie, jak 

korzystać z siły i rozumu?! 

Po  słowach  Rainy  zapanowało  wymowne  milczenie.  Conan  zdawał  sobie  sprawę,  że 

autorytet  Bossonki  wisi  na  włosku.  Miał  nadzieję,  że  wojowniczka  zdoła  go  zachować, 

dopóki Syzambry nie opamięta się ‐ lub przystąpi do otwartej walki. 

Świst  strzał  ostrzegł  na  czas  Cymmerianina  i  Bossonkę.  Rzucili  się  na  bok,  gdy 

wystrzeliwane  ze  wzgórza  pociski  zaczęły  spadać  między  chaty.  Zaryczały  juczne 

zwierzęta.  Jeden  z  mułów  pocwałował  uliczką;  krew  tryskała  szerokim  strumieniem  z 

jego  gardzieli.  Wyleniały  konik  o  krzepkich  nogach  ruszył  do  galopu  w  kierunku 

napastników; z boków i zadu zwierzęcia sterczały strzały. Gdy mijał zdychającego muła, 

ugodziły go kolejne pociski i osunął się obok niego na ziemię z żałosnym rżeniem. 

‐  Założę  się,  że  hrabia  chce  nas  tu  zatrzymać,  skoro  nie  może  pokonać  ‐  powiedział 

Conan do Rainy. 

‐ Aż ściągnie więcej ludzi? 

‐  Dlaczego  nie?  Idę  również  o  zakład,  że  jeżeli  nie  uda  mu  się  to  do  zachodu  słońca, 

zdołamy się przedrzeć. Na razie ludziom hrabiego brakuje odwagi do natarcia. 

‐ Nie zdołamy przedrzeć się ze zwierzętami. 

‐ Czasami... 

‐ Czasami zbyt łatwo przychodzi ci mówienie mi, co mam robić! 

‐ Czy mówię, czy milczę, prawda pozostaje prawdą. 

background image

46

Roland Green / Conan nieugięty

Raina potrząsnęła głową, jak gdyby mogła w ten sposób zmienić ich położenie. Otarła 

oczy wystrzępionym rękawem, przez co uniosła się jej ledwie okryta pierś. Posiniaczona, 

podrapana i pokryta kurzem Bossonka mimo to mogłaby wkroczyć do dowolnego zajazdu 

i za swoje piękno zebrać pełny trzos srebra. 

Ostrzał  wrogich  łuczników  zelżał.  Conan  wdrapał  się  na  dach  i  podpełzł  w  górę 

wystarczająco  wysoko,  by  się  rozejrzeć.  Sam  jednak  pozostawał  nie  zauważony  przez 

wroga. 

Hrabia wymachiwał ramionami tak gorączkowo, że wydawało się, iż ma ich więcej niż 

jedną  parę.  Po  chwili  Conan  się  zorientował,  że  Syzambry  zdążył  zdać  sobie  sprawę,  że 

ma  do  czynienia  z  ludźmi  zdolnymi  do  skutecznej  obrony,  jeśli  tylko  potrafili 

przewidzieć  plany  przeciwnika.  Wydając  rozkazy  wyłącznie  za  pomocą  znaków,  hrabia 

najwidoczniej szykował się do zaskakującego manewru. 

To,  że  możnowładca  przygotowywał  się  do  natarcia,  napełniło  Conana  nadzieją. 

Pododdział  Syzambrego,  który  zaatakował  zza  wzgórza,  stracił  połowę  ludzi  i  nie 

nadawał  się  do  dalszej  walki.  Siły  hrabiego  ledwo  wystarczały  do  natarcia  na  dobrze 

uzbrojonego nieprzyjaciela, broniącego się na znanym sobie terenie i dowodzonego przez 

wytrawnych wojowników. 

Conan  pozostał  na  dachu  nieco  dłużej.  Gnieżdżące  się  w  strzesze  robactwo  oblazło 

barbarzyńcę. Cymmerianin nawet nie mrugnął okiem. Walcząc z górskimi plemionami na 

turańskim pograniczu, nauczył się znosić niewygody w milczeniu i bezruchu.Inaczej już 

dawno by zginął. 

Barbarzyńca  usłyszał  świst,  odgłos  uderzenia  i  poczuł  woń  spalenizny.  Obejrzawszy 

się w prawo, ujrzał dym wzbijający się ze strzechy sąsiedniej chaty. 

Nieprzyjaciel  zaczął  używać  płonących  strzał.  Cymmernianin  przeklął  przebiegłość 

Syzambrego  i  brak  deszczu  poprzedniego  wieczora.  Gdyby  na  wpół  zgniłe  strzechy 

ociekały wodą, pomysł hrabiego spełzłby na niczym. 

Nim Conan skończył kląć, trzy strzały wbiły się w dach chaty, na której się znajdował. 

Wszystkie  trafiły  w  suche  miejsca,  poszycie  bowiem  niemal  natychmiast  stanęło  w 

płomieniach.  Ogień  rozprzestrzenił  się  tak  szybko,  że  osmalił  Cymmerianinowi  włosy. 

background image

47

Roland Green / Conan nieugięty

Strzecha ugięła się pod nim, usłyszał trzeszczenie więźby. W końcu krokiew się złamała i 

Conan runął do wnętrza chaty pośród płonącej i zgniłej słomy oraz kawałków drewna. 

Olbrzym  natychmiast  poderwał  się  na  równe  nogi,  gasząc  dłońmi  płonące  źdźbła  we 

włosach  i  na  ubraniu.  Gdy  skończył,  w  drzwiach  pojawiła  się  Raina.  Jej  podarte  lniane 

spodnie okrywały mniej ciała, niż niektóre przepaski na biodra; koszula zamieniła się w 

zbiorowisko  łat  płótna  grożących,  że  lada  chwila  poodrywają  się  od  siebie.  Mimo  tak 

opłakanego wyglądu była bardzo opanowana. 

‐ Moi ludzie zbierają najważniejsze towary. Wiedzą sami, czego nie można zostawić. ‐ 

Przez chwilę wargi Bossonki drżały. ‐ Miałeś rację: staniemy przed Eloikasem jak żebracy, 

błagając, żeby... 

Nie była w stanie mówić dalej. Conan chciał ją przytulić, lecz nie sądził, by miał na to 

czas ani by przyniosło to Rainie ulgę. 

‐  Posłuchaj  ‐  rzekł.  ‐  Będziemy  musieli  zostawić  w  wiosce  tylną  straż,  podczas  gdy 

pozostali  ludzie  pokonają  wzgórze.  To  konieczne,  by  nie  dopuścić  do  pościgu  konnych 

łuczników  Syzambrego.  Zostaw  mi  dwóch  ‐  trzech  ludzi  i  jednego  łucznika,  będziemy 

osłaniać wasz odwrót. 

‐ Conanie... ‐ Raina utkwiła w barbarzyńcy takie spojrzenie, jak gdyby zamienił się w 

smoka lub zaczął mówić po kitajsku. 

‐ Na Croma, nie mamy czasu na sprzeczki! ‐ powiedział podniesionym głosem. ‐ Nadaję 

się  najlepiej  do  tego  zadania.  Zostaw  mi  paru  porządnych  ludzi,  żeby  wspierali  mnie  z 

boków i tyłu, a poradzę sobie! 

Raina uniosła dłoń. Przez moment Conan miał wrażenie, że chce go spoliczkować, lecz 

Bossonka musnęła delikatnie jego twarz. 

Stali tak przez chwilę, świadomi upływu cennego czasu i napierających przeciwników, 

aż na zewnątrz rozległo się niskie granie bojowych trąbek. Zrazu rozbrzmiewało daleko, 

po drugiej stronie wzgórza, po chwili zawtórowały mu rozlegające się bliżej sygnały. Tuż 

potem zagrały jeszcze dwie trąbki, coraz bliżej wioski. 

Chwilę potem usłyszeli szybko narastający tętent kopyt. Cymmerianin położył dłoń na 

ramieniu Rainy i pchnął ją lekko. 

background image

48

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Czas,  byś  się  stąd  wyrwała;  na  mnie  pora,  by  walczyć.  Chyba  przybyli  przyjaciele 

hrabiego. 

 

Decius, głównodowodzący Armii Pogranicza, wiedział, co chce osiągnąć dzięki graniu 

trąbek. Oddział Syzambrego znajdował się w wiosce. Jeżeli hrabia nie postradał rozumu, 

powinien uciekać z niej jak kuropatwa wypłoszona ze zboża. Generał modlił się jednakże 

do wszystkich szacownych bogów, by zamiast uciekać, zdesperowany Syzambry stanął do 

walki. Decius marzył, by przyłapać ludzi hrabiego na plądrowaniu wioski. 

Eloikas  nie  byłby  zadowolony,  gdyby  Syzambry  stoczył  walkę  i  zdołał  uciec.  Gdyby 

jednak  w  czasie  bitwy  zdradziecki  arystokrata  poniósł  śmierć,  generał  mógłby  liczyć  na 

łaskawość króla. 

Decius pochylił się w siodle i po chwili wyprostował. Generałowi nie wolno sprawiać 

wrażenia zaniepokojonego, zwłaszcza wówczas, gdy prowadził dwie dziesiątki żołnierzy 

przeciwko  dwukrotnie  liczniejszym  nieprzyjaciołom.  Wieśniak,  który  doniósł  o 

przemarszu  oddziału  Syzambrego,  mógł  źle  policzyć  ludzi,  lecz  równie  dobrze  hrabia 

mógł prowadzić pięćdziesięciu zbrojnych. 

Gdy  trąbki  zagrały  ponownie,  Decius  skinął  głową  żołnierzowi  ze  sztandarem. 

Chorągiew  z  godłem  przedstawiającym  srebrnego  niedźwiedzia  uniosła  się  i  załopotała 

na wietrze. Generał dał znak jadącemu tuż obok giermkowi. Chłopak podał swemu panu 

tarczę. 

Wsuwając  na  przedramię  rzemienie  grubego  owalu  z  dębowego  drewna  okutego 

metalową  taśmą,  Decius  miał  wrażenie,  jak  gdyby  ściskał  dłoń  dobrego  przyjaciela.  Nie 

wyciągnął miecza. Nie nadszedł jeszcze czas, by na nierównym gruncie kierować koniem 

tylko za pomocą kolan. 

Ostatnie  dźwięki  nuty  sygnału  odbiły  się  echem  od  zboczy  wzgórz.  Pokonawszy 

ostatni zakręt, konnica generała ruszyła kłusem. 

Przed  żołnierzami  rozpostarł  się  widok  na  zrujnowany  zamek  i  równie  zniszczoną 

wioskę  u  podnóży  zamkowej  góry.  Zaścielone  ciałami  ludzi  i  zwierząt  zbocze 

pokonywała kolumna mężczyzn dźwigających wielkie ciężary. 

background image

49

Roland Green / Conan nieugięty

Decius zatrzymał wierzchowca przed ruinami wioskowej kapliczki. Na ziemi widniały 

ślady wielu podkutych koni. Pył na niknącej w lesie ścieżce wskazywał, gdzie podziali się 

jeźdźcy. 

‐ Kim jesteście? ‐ rozległ się nieprzyjazny głos. 

Od  zdobycia  ostróg  w  siedemnastym  roku  życia  Decius  nie  pozwalał,  by  ktokolwiek 

zwracał  się  do  niego  tym  tonem.  Jeżeli  jednak  wołający  przeżył  walkę  z  pachołkami 

Syzambrego, miał dostateczne powody do podejrzliwości. 

‐ Słudzy króla Eloikasa! ‐ krzyknął generał. Nie podał swojego imienia; nie zamierzał 

stać się łatwym łupem, jeżeli w wiosce pozostała tylna straż oddziału hrabiego. 

‐ Zbliż się, byśmy zdołali się ci przyjrzeć! 

Głos  niewidocznego  mężczyzny  złagodniał  nieco.  Decius  odniósł  wrażenie,  że  ma  do 

czynienia  z  doświadczonym  dowódcą.  Generał  zsiadł  z  konia,  złożył  tarczę  na  ziemi, 

wyciągnął miecz i minął kapliczkę. 

‐ Możesz się zatrzymać! ‐ rzekł niewidoczny mężczyzna. 

‐  Spokojnie,  Conanie  ‐  dał  się  słyszeć  drugi,  niewątpliwie  kobiecy  głos.  ‐  Żołnierze 

walczą pod chorągwią Srebrnego Niedźwiedzia, opatrzoną na dodatek godłem Królestwa. 

Założę się, że to sam Decius. 

Nastąpiła  krótka  dyskusja,  zbyt  cicha  jednak,  by  generał  zdołał  dosłyszeć  słowa.  Po 

chwili dwóch ‐ nie, dwoje ‐ ludzi wyszło zza chaty. 

Mężczyzna był wyższy od Deciusa o głowę. Miał na sobie wysmoloną koszulę, obcisłe 

spodnie i wysokie buty, w dłoni dzierżył solidny miecz. Kobieta zaś... 

‐ Pani! A więc to ty? 

Wieśniak  wspomniał,  że  w  wiosce  pod  zamkiem  zatrzymała  się  na  noc  karawana. 

Przyłapanie  Syzambrego  na  rabowaniu  kupców  oznaczałoby  wyrok  śmierci  na  niego. 

Decius nie liczył jednak, że schwyta go na plądrowaniu długo wyczekiwanej królewskiej 

karawany, osłanianej przez oddział Rainy. 

‐ Istotnie ‐ odparła kobieta. ‐ Nie cieszysz się, generale? 

Decius  uświadomił  sobie,  że  na  jego  twarzy  odmalowało  się  niezadowolenie,  że 

Syzambry uciekł przed jego przybyciem. 

background image

50

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Cieszę się, i to bardzo, pani. 

Pragnął dodać: ʺCieszę się zwłaszcza, widząc ciebieʺ. Była to prawda, lecz czuł, że to nie 

najwłaściwsza  chwila  na  komplementy.  Wiedział  od  dworzanina,  prowadzącego 

wcześniej  karawanę,  że  Raina  nie  grzeszy  brakiem  urody,  nie  zdawał  sobie  jednak 

sprawy, jak bardzo piękna jest Bossonka. Łatwo mu było to ocenić, gdyż resztki odzienia 

bardziej odsłaniały, niż okrywały jej ciało. 

Decius  nie  sądził,  by  był  to  typowy  dla  niej  strój  do  walki,  jednak  widok  ten 

przykuwał  wzrok  i  cieszył  oko.  Generałowi  przemknęło  przez  myśli  pragnienie,  by 

stojący obok kobiety czarnowłosy olbrzym rozpłynął się w powietrzu. 

‐ Żałuję, że Syzambry uciekł, usłyszawszy nasze sygnały. Miałem nadzieję, że wciągnę 

go w rozstrzygającą walkę. Dzięki temu... 

‐ Chwała bogom, że do niej nie doszło ‐ mruknął olbrzym. ‐ Liczyłbyś w tej chwili ciała 

zabitych ‐ i nas wśród nich, generale. 

‐  Kim  jesteś?  ‐  zapytał  Decius,  nie  siląc  się  wobec  nieznajomego  wojownika  na 

uprzejmość. 

‐ Wybacz, panie ‐ rzekła Raina. ‐ To Conan z Cymmerii... służy pode mną. 

Jej  niezbyt  fortunne  sformułowanie  wywołało  sprośne  śmiechy  wśród  żołnierzy.  Ani 

Conan, ani Raina nie zareagowali. 

‐ Cóż... O ile się nie mylę, walczyliście z oddziałem Syzambrego? ‐ zapytał Decius. 

‐  Jeżeli  to  drobny  mężczyzna  o  wielkiej  dumie,  którego  zawołaniem  bojowym  jest 

ʺStalowa Dłońʺ... ‐ zaczęła mówić Raina. 

‐  Mieliście  do  czynienia  z  Syzambrym  ‐  przerwał  jej.  ‐  Opowiedzcie  mi,  co  się 

wydarzyło. 

Relacja nie trwała długo. Decius stwierdził, że chociaż nie spuszczał wzroku z Rainy, 

wsłuchiwał  się  w  słowa  Conana.  Cymmerianin  obdarzony  był  niepospolitą  bystrością, 

chociaż  nie  miał  zapewne  jeszcze  dwudziestu  pięciu  lat.  Wytrawnych  dowódców 

poznawało  się  jednak  po  ilości  stoczonych  bitew,  nie  zaś  wieku.  Decius  dobrze  o  tym 

wiedział ‐ w istocie lepiej, niż życzyłby komukolwiek. 

background image

51

Roland Green / Conan nieugięty

Gdy opowieść dobiegła końca, generał się zorientował, że jego ludzie patrzą na Conana 

i Rainę z nietajonym podziwem. Zrobiłby to samo, miał jednak obowiązki wobec króla. 

‐ Każcie wracać tym, których wysłaliście na wzgórza ‐ powiedział. ‐ Myślę, że zdążymy 

stąd wyjechać przed południem. 

‐ Straciliśmy wierzchowce i juczne zwierzęta ‐ odrzekła Raina. 

‐  Już  to  mówiliście  ‐  odparł  Decius  z  nutą  zniecierpliwienia.  ‐  Jeżeli  wasi  ludzie  są 

zdolni  do  drogi,  będą  maszerować  wraz  z  moimi,  a  juki  załadujemy  na  konie. 

Powinniśmy zdołać zabrać wszystkie bagaże. 

‐ A ranni? ‐ zapytał Cymmerianin tonem przypominającym odgłos ostrzenia bojowego 

topora. 

‐ Zaczekają, aż dotrzemy do zamku, skąd przyślemy im wsparcie. 

‐  Nie  ‐  rzekł  spokojniejszym  głosem  Cymmerianin.  ‐  Raina,  jeżeli  Decius  będzie 

nalegał,  zostanę  z  rannymi.  Inaczej  Syzambry  przyśle  tu  ludzi,  by  poderżnęli  im  gardła 

lub torturami zmusili do mówienia. 

Generał stwierdził, że barbarzyńca pomyślnie przeszedł próbę, której został poddany. 

Obawiał  się,  że  Conan  będzie  chciał  pilnować  pozostawionych  bagaży  lub  nie  przejmie 

się  losem  rannych.  Cymmerianin  zachował  się  jednak  inaczej,  okazując  nie  tylko 

rozsądek, lecz również poczucie honoru. Raina nie sprowadziła do Królestwa Kresowego 

sroki złodziejki ani, co gorsza, węża. Zbyt wielu ludzi przybywało do ojczyzny Deciusa z 

większym szumem niż Cymmerianin i zostawiało za sobą ruiny. 

‐ Jeżeli większość z nas zgodzi się maszerować, zdołamy zabrać wszystkich rannych ‐ 

powiedział  generał.  ‐  Wyruszymy  jutro.  Zamiast  się  spieszyć,  by  dotrzeć  przed  nocą  do 

najbliższego zamku, rozbijemy obóz tutaj. 

‐  Złożyłam  przysięgę  razem  z  moimi  ludźmi,  że  będziemy  chronili  się  nawzajem  ‐ 

rzekła zdecydowanie Bossonka. 

‐ A ja ślubowałem wspierać Rainę ‐ dodał Conan. 

Decius  oddałby  dobry  miecz,  by  się  dowiedzieć,  co  jeszcze  przysięgło  sobie  tych 

dwoje. Nic w ich zachowaniu nie świadczyło, że byli kochankami, lecz generał założyłby 

background image

52

Roland Green / Conan nieugięty

się o ten sam miecz, że tak było. Napełniało go to niezadowoleniem, chociaż nie umiałby 

powiedzieć, dlaczego. 

 

Następnego  ranka,  gdy  połączone  oddziały  wyruszyły  w  drogę,  Conan  i  Raina  razem 

zamykali pochód. 

‐  Król  Eloikas  dokonał  niezłego  wyboru,  powierzając  Deciusowi  swoją  chorągiew  ‐ 

powiedział Cymmerianin. 

‐  Tak  sądzisz?  Nie  przeszkadzało  ci,  jak  generał  gapił  się  na  mnie?  ‐  odparła 

wojowniczka. 

‐  Mężczyzna  może  być  równocześnie  dobrym  dowódcą  i  znawcą  kobiecego  piękna  ‐ 

odrzekł Conan, powstrzymując się przed dotknięciem Rainy. ‐ Czy inaczej spędziłbym z 

tobą ubiegłą noc? ‐ dodał cicho. 

Raina zarumieniła się przez chwilę. 

‐  Przyjmuję  twoją  uwagę  ‐  roześmiała  się.  ‐  Tak  czy  inaczej,  Eloikasowi  musiało 

brakować szczęścia lub trafności sądu, skoro pozwolił, by zaczęli go nękać łotry pokroju 

Syzambrego. 

‐ Słyszałaś o hrabim, zanim ruszyłaś na północ? 

Raina zarumieniła się ponownie. Tym razem dłużej trwało, nim odzyskała panowanie 

nad sobą. 

‐  Zależało  mi...  zależało  mi,  by  ugruntować  swoją  pozycję.  Wiedzieliśmy,  że  w 

Królestwie  Kresowym  jest  sporo  potężnych  baronów‐rabusiów.  Nie  sądziliśmy  jednak... 

że są groźniejsi od tych, których się spotyka w niecywilizowanych krainach. 

Conan  ujrzał  na  twarzy  Rainy  ból  i  wstyd.  Bossonka  popełniła  najwidoczniej  błąd, 

którego nie zamierzała powtórzyć. Poza tym wyraźnie nie miała ochoty słuchać kolejnych 

rad, jak powinna dowodzić swoim oddziałem. 

‐  O  ile  się  nie  mylę,  Syzambry  nie  boi  się  ani  bogów,  ani  Eloikasa,  ani  kogokolwiek 

innego ‐ powiedział Cymmerianin. ‐ Rzadko spotyka się takich ludzi i można spodziewać 

się po nich najgorszego. 

background image

53

Roland Green / Conan nieugięty

Na twarzy Rainy pojawiło się przerażenie. Conan wolał nie pytać, co mogło wywołać w 

kobiecie taki strach. 

Wiedział,  że  opuściła  Bossonię  z  przyczyn,  o  których  nie  chciała  rozmawiać. 

Cymmerianin spotkał ją, gdy służyła jako przyboczna strażniczka czarodziejki Ilianny w 

czasie poszukiwań klejnotów Kuraga. Co działo się z Bossonką przed podjęciem służby u 

Ilianny stanowiło tajemnicę znaną tylko Rainie. 

Musiał  się  z  tym  pogodzić.  Raina  była  dlań  kochanką,  towarzyszką  walki  i  godną 

dowódczynią.  Znał  ją  dość  dobrze,  by  mieć  pewność,  że  złe  przeżycia  nie  nadwątliły  jej 

zdrowego rozsądku. Więcej Conan nie żądał od mężczyzn, kobiet ani bogów. 

Zamierzał  jednak  zadać  kilka  pytań  Eloikasowi  lub  komuś  z  najbliższego  otoczenia 

króla.  Dopóki  przysięga  zmuszała  Cymmerianina  do  wspierania  Rainy,  nie  mógł  ruszyć 

na południe. Zobowiązał się  do pozostania w Królestwie Kresowym i w razie potrzeby do 

walki z Syzambrym. 

Tego  rodzaju  wojny  były  zwykle  bardzo  wyniszczające.  Nadarzały  się  w  nich  jednak 

liczne okazje do zdobycia sowitych łupów. 

Conan  zdawał  sobie  sprawę,  że  może  zajść  wysoko  na  Południu,  nawet  jeżeli 

przybędzie  tam  jako  nędzarz.  Jednak  z  pełnym  trzosem  wędrówka  na  szczyty  byłaby  o 

wiele szybsza. 

background image

54

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 5 

 

Gdy księżna Chinna została przywieziona do wioski Pougoi, Aibas nie spał. Nie był w 

stanie zasnąć od chwili, gdy ujrzał Braci Gwiezdnych przygotowujących się do obrzędu. 

Aquilończykowi  brakowało  odwagi,  by  zapytać,  czy  czarownicy  zamierzali  złożyć  w 

ofierze samą księżnę. Powtarzał sobie, że gdyby nawet się im sprzeciwił, i tak niczego by 

to  nie  zmieniło.  Wielokrotnie  wyjaśniał  im,  jaka  jest  wola  Syzambrego.  Jeżeli  Bractwo 

Gwiezdne  zamierzało  zlekceważyć  arystokratę  i  jego,  pozostałoby  mu  tylko  złożenie 

hrabiemu  wiernej  relacji.  Następnie  musiałby  zapewne  natychmiast  uciec  jak  najdalej. 

Możnowładca  traktował  przynoszących  złe  wieści  równie  nieprzychylnie,  jak  większość 

ambitnych ludzi. 

Przybycie wojowników oznajmiły dźwięki gongów, bębnów i ohydnych drewnianych 

trąbek. Ton używanej w Królestwie Kresowym zwykłej trąbki bojowej był odrażający dla 

ludzkich  uszu.  Aibas  nie  miał  pojęcia,  dlaczego  korzystali  z  nich  także  wojownicy 

plemienia Pougoi. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek dane mu będzie znów posłuchać gry 

argosańskiej  flecistki  lub  nemediańskiej  lirniczki,  czy  usłyszy  jeszcze  zawodzenie 

piszczałek  i  łomot  bębnów,  zwiastujących  przemarsz  aquilońskiej  piechoty  podczas 

pogodnego jesiennego dnia. Szczerze w to wątpił. 

Wątpił również, czy użalając się nad sobą cokolwiek osiągnie poza zamętem w głowie. 

I  to  wówczas,  gdy  potrzebował  jasnego  umysłu.  Zaczerpnąwszy  głębokiego  oddechu, 

Aibas otulił się szczelniej peleryną i wyszedł na ulicę wioski. 

Wzdłuż  chat,  ciągnących  się  w  głąb  doliny,  widać  było  głowy  wysuwające  się  przez 

drzwi.  Paru  górali  stanęło  nawet  na  progach, utkwiwszy  wzrok  w  ciemnościach.  Mijając 

ich, Aibas spostrzegł, że niektórzy krzywili się na jego widok z odrazą. Zastanawiał się, 

czy było to wywołane niechęcią wobec niego, Bractwa Gwiezdnego, czy też lękiem przed 

wszelkimi nieszczęściami, jakie mogło ściągnąć na plemię Pougoi mieszanie się do spraw 

królów i szlachty. 

Aquilończyk już dawno zdał sobie sprawę, że zamieszkujący wzgórza lud był o wiele 

bardziej przewidujący, niż wyobrażał sobie Syzambry. Żadną ilością złota nie zamknąłby 

background image

55

Roland Green / Conan nieugięty

ust  góralom.  Jeżeli  hrabia  zdołałby  zrealizować  swe  plany,  musiałby  zachowywać  w 

kontaktach  z  Pougoi  taką  samą  ostrożność,  jak  wobec  innych  górskich  plemion,  których 

członkowie przez pokolenia stanowili karmę dla pupila czarowników. 

Aibas  ukrył  się  za  tą  samą  kępą  jeżyn,  co  Tyrin  i  Wylla  dwie  noce  wcześniej.  Zza  jej 

osłony wyjrzał na obsiane jęczmieniem kamieniste poletka. Wkrótce majaczące w oddali 

światełka okazały się szkarłatnymi ogniami pochodni. Ciężki odór ziół, którymi nasycali 

je Pougoi, sprawił, że Aquilończyk zakichał. 

Nie zwróciło to niczyjej uwagi. Gdy wojownicy plemienia dotarli w równym szyku do 

czarowników, ich przywódca wzniósł oburącz poziomo trzymaną włócznię. 

‐  Witajcie,  Bracia  Gwiezdni.  Wypełniliśmy  waszą  wolę.  Udzielcie  nam 

błogosławieństwa. 

Nie przypominało to pokornej prośby, lecz raczej żądanie dowódcy, gotowego w razie 

odmowy  wziąć  siłą  to,  na  czym  mu  zależało.  Aibas  modlił  się,  by  wzbudziło  to  gniew 

Braci  Gwiezdnych  i  stało  się  wstępem  do  waśni  z  wojownikami.  Zatarg  uniemożliwiłby 

realizację planu uśmiercenia księżnej ‐ o ile to ona znajdowała się w zasłoniętej lektyce. 

Przekreśliłoby  to  jednak  widoki  na  nagrodę  dla  Aquilończyka  ‐  a  być  może  i 

przypieczętowało los jego samego. 

Zagłada  Braci  Gwiezdnych  mogłaby  również  doprowadzić  do  przebudzenia  potwora. 

Bestia  zapewne  rozpoczęłaby  orgię  zniszczenia  na  wzgórzach,  pożerając  wszystko  na 

swojej drodze. Bez czarowników ani ludzie, ani czary nie byłyby w stanie jej spętać czy 

uśmiercić. 

Bracia  Gwiezdni  jeden  po  drugim  pokiwali  głowami.  Gdy  ostatni  czarownik 

wyprostował  chudy  kark,  ich  przywódca  wzniósł  dłonie.  Pojawiła  się  między  nimi 

ognista  kula  barwy  złoto  nakrapianego  cynobru,  zamieniając  wojowników  i  magów  w 

kontury  kreślone  szkarłatem  i  cieniem.  Czarownik  wzniósł  ręce  jeszcze  wyżej.  Pozostali 

Bracia rozpoczęli monotonny śpiew. Aibas nigdy go wcześniej nie słyszał; podobał mu się 

jeszcze mniej niż inne pieśni Bractwa. 

background image

56

Roland Green / Conan nieugięty

Ognista  kula  uzniosła  się  ponad  szczyt  tamy,  wyżej  od  zwieńczenia  najwyższej 

wieżycy największej aquilońskiej świątyni. Z kuli dobyło się przenikliwe wycie, zdające 

się płynąć z żywej gardzieli. Potwór zawtórował w odzewie. 

Po chwili kula rozpadła się w deszcz złotych i cynobrowych ogników spadających na 

wojowników. Członkowie plemienia wznieśli ku górze twarze ‐ i broń. 

Gdy ogień opadł, usta i oczodoły górali zamieniły się w gorejące czeluści. Aibas miał 

wrażenie,  że  stojący  ludzie  przemienili  się  w  człekopodobne  istoty,  w  których  żyłach 

krążyła krew smoków lub bazyliszków. 

Ogień nie ogarnął broni. Mżący delikatnym blaskiem oręż wojowników wzbił się nad 

ich głowy jak bańki mydlane. Z zapartym tchem Aibas przyglądał się, jak broń unosi się 

niemal równie wysoko co ognista kula. 

Gdy  zawisła  na  jednej  wysokości,  przez  chwilę  obijała  się  o  siebie  jak  patyki  w 

bystrym strumieniu. Niektóre włócznie obracały się, część mieczy zdawała się tańczyć, jak 

gdyby wywijały nimi niewidzialne dłonie. 

Jeden  miecz  zderzył  się  w  powietrzu  z  bojowym  toporem.  Iskry  posypały  się  na 

pochodnie  wojowników,  lecz  te  ostatnie  zgasły  natychmiast,  jak  gdyby  spadła  na  nie 

woda, a nie ogień. 

Aibas  na  moment  zamknął  oczy,  przez  co  nie  dojrzał,  jak  poświata  otaczająca  broń 

gaśnie, a miecze, topory i włócznie spadają wprost na swych właścicieli. Usłyszał jednak 

chrupnięcie, przypominające odgłos pękającej przegniłej dyni ‐ bojowy topór zmiażdżył 

czaszkę  mężczyzny.  Do  Aquilończyka  dobiegł  też  krzyk  innego  wojownika,  którego 

włócznia minęła wyciągnięte dłonie i pogrążyła się w jego trzewiach. 

Wrzask  umierającego  musieli  słyszeć  wszyscy  w  dolinie  ‐  podobnie  jak  reakcję 

potwora. Aibas gotów byłby przysiąc, że siorbanie i mlaskanie nie może wywoływać echa 

jak grom ‐ gdyby nie słyszał tego na własne uszy. W chwilę później zdał sobie sprawę, że 

ohydnym  dźwiękom  towarzyszył  magiczny  grzmot  bez  błyskawicy.  Rozlegał  się  on  już 

wcześniej, za każdym razem wywołując niepokój czarowników. 

Rozpętane  pandemonium  sparaliżowało  zarówno  wojowników,  jak  i  magów.  Jeden  z 

górali pokonał wreszcie oszołomienie, nachylił się nad krzyczącym w agonii towarzyszem 

background image

57

Roland Green / Conan nieugięty

i uciszył go, podrzynając mu gardło. Gdy zapanowała cisza, inny z wojowników uchylił 

zasłonę lektyki. 

Kobieta, która się z niej wyłoniła, poruszała się z gracją godną królowej, mimo że była 

boso  i  miała  na  sobie  tylko  wybrudzoną  nocną  koszulę.  W  normalnych  okolicznościach 

jej  długie,  ciemne  włosy  spływałyby  na  ramiona;  obecnie  tworzyły  plątaninę 

przypominającą  kępę  jeżyn.  Krwawe  pręgi  na  szyi  i  uszach  świadczyły,  jak  brutalnie 

pozbawiono ją biżuterii. 

Na  szczupłym  ramieniu  kobieta  niosła  zawiniątko.  Aibas  zmówił  krótką  modlitwę 

prosząc,  by  znajdowało  się  w  nim  tylko  ubranie,  które  pozwolono  Chiennie  zabrać  ze 

sobą. Po chwili z zawiniątka dobiegło kwilenie. Księżna poprawiła tobołek na ramieniu, 

by uciszyć niemowlę. 

Aibas  poczuł  nienaturalny  spokój.  Płacz  Urrasa  był  pierwszym  całkowicie 

zwyczajnym, ludzkim dźwiękiem, jaki usłyszał w górskiej dolinie od wielu dni. 

Po  chwili  na  nowo  rozległo  się  przejmujące,  chrapliwe  zawodzenie  trąbki  i  łomot 

bębnów. Aquilończyk uznał, że czas na ujawnienie swej obecności. Lepiej, by czarownicy 

nie zastanawiali się, czy Syzambremu rzeczywiście zależy na księżnej. Gdyby zaczęli w to 

wątpić, czekałaby ją rychła śmierć. 

Aibas podniósł się z ziemi, otrzepał kurz oraz pyłek kwiecia z ubrania, po czym ruszył 

w stronę Braci Gwiezdnych z dłonią na rękojeści miecza. 

 

Widok  mężczyzny  w  cywilizowanym  stroju  nie  natchnął  księżnej  Chienny  otuchą. 

Miała  do  tego  dwa  powody.  Pamiętała  nauki  Deciusa,  swojego  ojca  i  nieżyjącego  męża, 

hrabiego  Elkoruna.  Wszyscy  trzej  twierdzili,  że  złudna  nadzieja  w  trudnym  położeniu 

pogłębia jedynie późniejszą rozpacz. Księżna zamierzała walczyć tak długo i tak zajadle, 

jak będzie to możliwe. 

Poza  tym  Chienna  zdawała  sobie  sprawę,  że  ujrzany  mężczyzna  mógł  być  wyłącznie 

sługą  jej  nieprzyjaciół  ‐  najprawdopodobniej  Syzambrego  lub  innego  szlachetki, 

wrogiego jej ojcu. 

background image

58

Roland Green / Conan nieugięty

Księżna miała pewność, że Syzambry poniesie klęskę. Nie wiedziała, czy dożyje tego, 

ale przysięgła teraz na wszystkich bogów, że obejrzy to choćby zza grobu. 

Gniew matki udzielił się księciu. Niemowlę rozpłakało się na nowo. Surowo nakazując 

sobie  spokój,  księżna  zaczęła  kołysać  je  w  ramionach.  Urras  nie  przestawał  płakać. 

Chienna pomyślała, że dziecko najprawdopodobniej jest głodne. 

‐ Znajdzie się tutaj mamka? ‐ zapytała, pragnąc dokończyć: ʺw tej zatraconej dziurzeʺ. 

‐ Zapytam, Wasza Wysokość ‐ odpowiedział mężczyzna. 

Chienna  ukryła  zaskoczenie.  Na  Pas  Wielkiej  Macierzy,  ten  człowiek  znał  się  na 

etykiecie! 

‐ Zrób to ‐ powiedziała nieco łaskawiej, kołysząc niemowlę. ‐ Moje dziecko jest głodne. 

A jego śmierć nie leży chyba w waszych planach. 

‐ Na pewno nie w moich ‐ rzekł mężczyzna. 

Nieznajomy  odziany  był  w  nową  koszulę  i  pelerynę  oraz  zniszczone  wysokie  buty  i 

obcisłe spodnie. Jego miecz, aczkolwiek wyglądał na niedawno wykuty, niewątpliwie był 

często używany. 

Chienna zorientowała się, że mężczyzna znacząco podkreślił słowo ʺmoichʺ. Odważyła 

się  spojrzeć  na...  Braci  Gwiezdnych,  tak  właśnie  się  nazywali.  Mieszkającymi  na 

wzgórzach  czarownikami  straszono  dzieci  już  za  młodych  lat  Chienny.  Magowie 

spoglądali  wrogo  na  przybysza,  najwidoczniej  mając  mu  za  złe,  że  odezwał  się  bez  ich 

pozwolenia. 

Czyżby  nie  zgadzali  się  ze  sobą?  Mało  prawdopodobne,  żeby  ich  waśń  była  na  tyle 

wielka,  by  księżna  mogła  to  wykorzystać,  lecz  może  zdołałaby  ją  zaognić.  Nie  od  razu; 

wszyscy,  którzy  uczyli  ją  wojennego  rzemiosła,  radzili,  by  przed  atakiem  koniecznie 

poznać przeciwnika i pole walki. Później... Przypomniała sobie słowa Deciusa: ʺNajgorsze 

jest bezczynne siedzenie i pozwolenie przeciwnikowi na działanie bez przeszkód. Należy 

zaatakować,  choćby  było  się  zdolnym  jedynie  do  najsłabszego  uderzenia!ʺ  Dowódca 

powinien  się  dowiedzieć,  że  miał  pojętną  uczennicę,  chociaż  prawdopodobnie  nie  zdoła 

mu sama o tym powiedzieć. 

‐ Hej, przywołajcie mamkę dla dziecka! Natychmiast! ‐ zawołał mężczyzna. 

background image

59

Roland Green / Conan nieugięty

Księżna  zauważyła,  że  po  tej  komendzie  czarownicy  wyglądali  na  jeszcze  bardziej 

niezadowolonych. Ich dezaprobata nie powstrzymała jednak ani nieznajomego, ani paru 

wojowników. Górale pobiegli po zboczu, jak gdyby palił im się grunt pod nogami. 

Mężczyzna  zbliżył  się  do  księżnej.  Przyjrzawszy  się  mu,  stwierdziła,  że  bladą  twarz 

okala  rzadka,  przetykana  siwizną,  brązowa  broda.  Wzniesiona  w  pozdrowieniu  dłoń  i 

oblicze  o  regularnych  rysach  znamionowały  szlachetne  urodzenie.  Chienna  gotowa  była 

się założyć, że trafił do tej doliny po ciężkich przejściach. 

‐ Nazywam się Aibas. Pochodzę z Aquilonii. ‐ Również akcent mężczyzny świadczył o 

dobrym  pochodzeniu.  ‐  Wojownicy  dopilnują,  by  twojemu  dziecku  niczego  nie 

brakowało. Czy mogę ci czymkolwiek służyć, pani? ‐ Poza uwolnieniem lub przynajmniej 

zdjęciem oków z nóg nic nie przychodziło Chiennie na myśl. Pokręciła przecząco głową. ‐ 

W takim razie ośmielam się zaproponować, byś usiadła na najmniej twardym kamieniu, 

jaki  zdołasz  znaleźć.  ‐  Uśmiechnął  się  blado.  ‐  Bractwo  Gwiezdne  ma  najwidoczniej 

ochotę  ukazać  ci  moc,  którą  potrafi  skierować  przeciwko  nieposłusznym  i 

nieprzyjaciołom. 

Aibas wskazał w głąb doliny, gdzie po lewej stronie tama ze skał przegradzała wylot 

wąwozu.  W  tym  samym  momencie  nad  szczytem  zapory  pojawiło  się  jakieś  stworzenie. 

Wiło się jak wąż, lecz było dłuższe od wszystkich widzianych przez Chiennę gadów. 

Po chwili do odnóża dołączyło drugie, tuż potem trzecie. Wkrótce pojawiło się ich tak 

wiele,  że  nie  sposób  było  ich  zliczyć.  Za  nimi  po  pionowej  ścianie  tamy  wyłoniło  się 

ociekające wodą potworne cielsko, wydające trudne do opisania dźwięki. 

Urras  wyczuł  strach  matki  poprzez  przyspieszone  bicie  serca  i  rozpłakał  się  jeszcze 

głośniej.  Rezygnując  z  dumy,  księżna  usiadła  i  zajęła  się  niemowlęciem.  Kołysała  je, 

huśtała i pieściła, lecz nic nie było w stanie go uspokoić. 

Mimo  to  nie  uważała,  że  wszystko  jest  stracone.  Nie  śmiała  zamknąć  oczu,  unikając 

widoku  istoty  na  szczycie  skalistej  grani.  Wiedziała,  że  ściągnęłaby  w  ten  sposób  na 

siebie karę, co pozbawiłoby ją sił, które mogłyby się okazać przydatne później. 

Nie  była  na  szczęście  zmuszona  słuchać  krzyków  ludzkich  ofiar.  Zagłuszył  je  płacz 

niemowlęcia. 

background image

60

Roland Green / Conan nieugięty

 

Wylla,  usadowiona  na  gałęzi  wysoko  nad  doliną,  widziała  koniec  ofiarnej  ceremonii. 

Ponownie  podziękowała  bogom,  że  nie  powiedziała  nikomu  o  uschniętym  drzewie. 

Dzięki temu mogła wiele zobaczyć, nie ryzykując, że sama zostanie zauważona. 

Któraś kolejna wichura z pewnością powali drzewo; wówczas będzie musiała poszukać 

innej  kryjówki  do  podglądania  poczynań  czarowników.  Jednak  na  razie  zamierzała 

korzystać  z  dotychczasowego  punktu  obserwacyjnego,  nie  mówiąc  o  tym  nikomu  w 

wiosce, nawet swojemu ojcu. 

Odczekała,  aż  w  mgle  gęstniejącej  nad  wąwozem  znikną  ostatnie  odnóża  potwora. 

Powietrze  zawsze  gęstniało,  gdy  bestia  kończyła  ucztę.  Wylla  była  ciekawa,  czy  za  tym 

również stoi gwiezdna magia czarowników. 

Nie  miała  żadnego  sposobu,  by  się  o  tym  przekonać.  Nie  była  nawet  pewna,  czy 

widziana  przed  chwilą  kobieta  i  niemowlę  to  Chienna  i  jej  syn.  Wiedziała  jedynie,  że 

musi  jak  najszybciej  powiedzieć,  co  zobaczyła,  ukrytemu  na  wzgórzach  Grajkowi 

Marrowi. 

Nie czekała jej daleka droga. Tej nocy nie słychać było grania piszczałek, lecz gromy i 

czar rzucony na broń świadczyły o bliskości Marra. 

Wylla  miała  na  sobie  pelerynę  wojownika,  a  pod  nią  sukienkę  o  typowym  dla 

przedstawicielek  plemienia  Pougoi  prymitywnym  kroju  na  nogach  skórzane  pantofle, 

przyozdobione kolorowymi kamieniami z górskich strumieni. 

Dziewczyna  zdjęła  ubranie.  Pod  spodem  miała  tylko  pas  zdobiony  piórami  z 

zatkniętym  zań  sztyletem  z  doskonale  wypolerowanego  mamuciego  kła.  Blask  gwiazd 

igrał po jej ciele, gdy przez chwilę stała w bezruchu. 

Po  chwili  zawiązała  pelerynę  na  biodrach,  uklękła  i  kilkakrotnie  wciągnęła  głęboko 

powietrze, jak nauczył ją Marr. Poczuła, jak wzbierają w niej siły życiowe, sprawiając, że 

krew  żywiej  zakrążyła  w  żyłach.  Gdy  wydawało  się,  że  lada  moment  stanie  w  ogniu, 

poderwała się i zaczęła biec. 

Daleko przed nią w ciemnościach rozległ się delikatny zew piszczałek. 

background image

61

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 6 

 

Niedługo  po  tym,  jak  Wylla  spotkała  się  z  Grajkiem  Marrem,  Conan  zetknął  się  z 

Gwardią Pałacową króla Eloikasa. 

Karawana i żołnierze Deciusa rozbili obóz na noc w odległości dwóch strzałów z łuku 

od małej wioski, położonej u stóp pasma wzgórz porośniętego gęstą puszczą. Osada była 

zamieszkała, lecz niemal równie zrujnowana, jak to, gdzie urządzono postój przed dwoma 

dniami. 

Ludzie Deciusa zdołali kupić od chłopów jedynie parę kur i trochę marnie zmielonego 

jęczmienia  

Jeżeli  tak  wyglądały  wszystkie  wioski  w  Królestwie  Kresowym,  Conan  miał  nikłe 

widoki  na  wzbogacenie.  Wdzięczność  Eloikasa  nie  wystarczy  do  kupienia  koni  ani 

polerowanej  zbroi.  Na  to  trzeba  złota  ‐  które  najwidoczniej  zdobyć  w  Królestwie  było 

niełatwo.  Cymmerianin  pogodził  się  z  tą  myślą.  Honor  nakazywał  mu  dotrzymać 

towarzystwa  Rainie  dopóty,  dopóki  go  potrzebowała.  Miał  nadzieję,  że  zdoła  jednak  w 

jakiś inny sposób napełnić kiesę; jeżeli nie, zamierzał ruszyć na poszukiwanie szczęścia w 

Nemedii z pustym trzosem. 

Conan  dokonywał  przeglądu  wart,  gdy  zjawił  się  oddział  Gwardii  Pałacowej.  Decius 

ufał  strażnikom  karawany  na  tyle,  że  pozwalał  im  na  rozstawianie  wart  wspólnie  ze 

swoimi  ludźmi,  nie  dopuszczał  jednak,  by  Cymmerianin  pilnował  obozu  w  pojedynkę. 

Barbarzyńca uznał, że nie warto z tego powodu wszczynać sprzeczki z generałem. 

Podwładni  Deciusa  doskonale  znali  się  na  swoim  rzemiośle.  Conan  radził  właśnie 

jednemu  z  łuczników  Rainy,  by  się  lepiej  ukrył,  gdy  dał  się  słyszeć  tętent  kopyt  i  tupot 

obutych  nóg.  Cymmerianin  ruchem  ręki  nakazał  skryć  się  wartownikom.  Gdy  wykonali 

jego polecenie, ruszył ścieżką w stronę niepokojących odgłosów. 

Po  drodze  ujrzał  doskonałą  kryjówkę  wśród  korzeni  wielkiego  dębu.  Conan 

przycupnął między nimi, przyłożył do ust zwinięte dłonie i krzyknął do przybyszów: 

‐ Stój! Kto idzie?! 

‐ Gwardia Pałacowa pod dowództwem kapitana Ojzyka! 

background image

62

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Podejdźcie, żeby było was widać! 

Conan  usłyszał,  jak  jeden  z  podwładnych  Deciusa  biegnie  powiadomić  swojego 

dowódcę. Po chwili stukot kopyt i odgłos kroków ucichły. 

Cymmerianin  utkwił  w  ciemnościach  bystry  wzrok.  Zdołał  dojrzeć  żałośnie 

postrzępiony  proporzec  z  monarszymi  barwami,  zwisający  ze  skrzywionej  lancy. 

Zorientował  się  również,  że  w  Gwardii  służy  tylko  garstka  starych  wygów,  reszta  to 

rekruci.  Dostatecznie  długo  był  żołnierzem  w  Turanie,  by  móc  odróżnić  jednych  od 

drugich. 

Mężczyzna,  który  mienił  się  kapitanem  Ojzykiem,  również  należał  do  typu  ludzi 

znanego  Conanowi.  Niemal  całkowicie  łysy,  o  wiele  za  tłusty,  dosiadał  wierzchowca 

wartego  trzykroć  tyle,  co  koń  Deciusa.  Zbroja  oficera  była  całkowicie  gładka;  zza  barku 

wystawała  złocona  głownia  miecza  przewieszonego  przez  plecy,  inkrustowana 

klejnotami, które nie wytrzymałyby w oprawach pierwszej bitwy. 

‐  Kapitanie,  wezwano  już  generała  Deciusa  ‐  zawołał  Conan.  ‐  Zatrzymaj  się  z  łaski 

swojej, aż tu dotrze. 

‐  Moi  ludzie  mają  za  sobą  długi  i  uciążliwy  marsz  z  rozkazu  Jego  Królewskiej 

Wysokości  ‐  odpowiedział  Ojzyk  tonem  tak  gładkim,  jak  jego  zbroja.  ‐  Należy  się  im 

natychmiastowy odpoczynek. 

Conan  wątpił,  czy  zbieranina  starzejących  się  wojaków  i  gołowąsów  byłaby  w  stanie 

ruszyć w długą i męczącą drogę nawet z boskich rozkazów. Po prostu Ojzyk miał ochotę 

przenieść  swój  tłusty  zadek  z  końskiego  grzbietu  na  jakieś  wygodniejsze  siedzenie. 

Cymmerianin  zaśmiał  się  pod  nosem.  Kapitana  czekała  przykra  niespodzianka,  jeżeli 

liczył na cokolwiek, co można by nazwać ʺwygodąʺ. 

Odgłos  zdecydowanych  kroków  powiadomił  Conana  o  zbliżaniu  się  Deciusa. 

Cymmerianin  wstał  przywitać  generała  i  ruszył  za  nim,  gdy  ten  wyszedł  na  spotkanie 

gwardzistów. 

‐ Co cię tu sprowadza, Ojzyk? ‐ zapytał Decius. 

background image

63

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Doszły do nas wieści, że hrabia Syzambry i jego sprzymierzeńcy zbierają ludzi. Nie 

wiedzieliśmy,  jak  silna  jest  eskorta  karawany,  dlatego  król  zarządził  zamknięcie  bram 

pałacu i wysłanie Gwardii, by osłaniała was do końca podróży. 

Conan  z  powątpiewaniem  słuchał  przemowy  Ojzyka.  Nie  wierzył,  by  zbieranina 

nosząca miano Gwardii była w stanie ochronić sad jabłkowy przed bandą rozwydrzonej 

dzieciarni.  Służba  panu,  któremu  brakowało  złota  i  zdrowego  rozsądku,  miała  duże 

szanse zakończyć się w bezimiennej mogile na pustkowiu. 

‐  Dziękujemy,  kapitanie  ‐  powiedział  Decius.  ‐  Kapitanie  ‐  zwrócił  się  tym  razem  do 

Conana  ‐  wracaj  do  obozu,  obudź Rainę  i  mojego  zastępcę.  Zwijamy obóz  i  natychmiast 

ruszamy dalej. 

‐ W środku nocy? ‐  Głos dowódcy Gwardii Pałacowej zabrzmiał piskliwie, jak gdyby 

go kastrowano. 

‐  Mamy  teraz  znaczną  przewagę,  Ojzyk  ‐  odrzekł  Decius.  ‐  Droga  jest  wolna,  inaczej 

byś  tu  nie  dotarł.  Poza  tym  nasi  nieprzyjaciele  nie  spodziewają  się,  że  będziemy 

wędrować w nocy. 

Starającemu  się  nie  wybuchnąć  głośnym  śmiechem  Conanowi  przyszła  do  głowy 

jeszcze  jedna  korzyść  z  nocnego  przemarszu.  Po  drodze  tłusty  oficer  Gwardii  mógł  się 

zwalić z konia lub przynajmniej zasłabnąć z wyczerpania. 

Cymmerianin  zdołał  zachować  spokój  do  chwili,  gdy  Decius  zezwolił  mu  odejść. 

Barbarzyńca  pospieszył  ścieżką  w  stronę  obozu.  Gdy  dojrzał  ogniska,  wybuchnął 

śmiechem  tak  gromkim,  że  połowa  ludzi  obudziła  się  od  razu.  Raina  wysunęła  głowę  z 

dzielonego z Cymmerianinem namiotu. 

‐ Podziel się żartem, Conanie, skoro jest tak zabawny. 

Barbarzyńca  zdołał  jedynie  pokręcić  głową  i  wybuchnął  jeszcze  donośniejszym 

śmiechem. Nie warto było oczerniać Gwardii Pałacowej w oczach podwładnych Deciusa. 

‐  Przypomniały  mi  się  stare  dzieje.  Najnowsze  wieści  głoszą  jednak,  że  możemy 

natknąć się na ludzi Syzambrego. Dotarła do nas Gwardia Pałacowa, a generał chce ruszać 

dalej, nie dając im chwili odpoczynku. 

background image

64

Roland Green / Conan nieugięty

Raina  skinęła  głową  i  zniknęła  w  namiocie.  Dookoła  Conana  ludzie  jęli  wdziewać 

odzienie i rynsztunek. 

 

Ujrzawszy na pałac króla Eloikasa Conan zaczął się zastanawiać, czy w ogóle warto go 

strzec. Widział wystawniejsze domki myśliwskie zwykłych szlachciców, i to nie tylko w 

tak zamożnych królestwach jak Turan. Znał Vendian, którzy w tak nędznej budowli nie 

zakwaterowaliby nawet łowców tygrysów. 

Nie  domykała  się  brama.  Zmurszały  mur  ogrodzenia  można  było  w  niektórych 

miejscach  przeskoczyć.  We  wszystkich  dachach  ziały  dziury.  Cymmerianin  nie  miał 

wątpliwości,  że  po  każdym  deszczu  mieszkańcy  tonęli  w  strugach  wody.  Wydeptana 

połać  ziemi,  okolona  kolczastymi  zaroślami,  stanowiła  zapewne  plac  musztry.  Baraki, 

którymi  wzgardziłyby  świniopasy,  pełniły  funkcję  koszar  Gwardii.  Conan  nie  widział 

innych  budowli,  w  której  mogliby  stacjonować  żołnierze  ‐  ani  gdzie  mogliby  znaleźć 

schronienie ludzie Rainy. 

Od  chwili  spotkania  oddziału  Deciusa  Cymmerianin  niejednokrotnie  słyszał 

wzmianki  o  ʺtajemnym  skarbieʺ  władców  Królestwa.  Niektórzy  chyba  rzeczywiście 

wierzyli,  że  pałac  jest  zaniedbany,  ponieważ  Eloikas  oszczędza  złoto  na  czarną  godzinę. 

Conan uwierzyłby w istnienie skarbu, gdyby na własne oczy ujrzał dowód jego istnienia. 

Na  razie  był  skłonny  przypuszczać,  że  miejsce  ukrycia  złota  osłaniała  tak  głęboka 

tajemnica, że nawet Eloikas o nim zapomniał. 

Ojzyk  pospieszył  do  pałacu  donieść  monarsze  o  przybyciu  karawany.  Conan  i  Raina 

zajęli się rozlokowywaniem ludzi i zwierząt. Starannie omijali grząskie poletka i nędzne 

budy,  rozpościerające  się  u  podnóża  pałacowego  wzgórza.  Dopilnowali,  by  karawana 

znalazła  się  poza  zasięgiem  strzału  Lucznika  mogącego  kryć  się  w  gęstym  lesie  na 

przeciwległym stoku. Rosły tam drzewa, jakich Cymmerianin jeszcze nigdy nie widział, i 

nigdy więcej nie chciał oglądać. 

Conan  zatrzymał  się  blisko  Rainy,  unikał  jednak  dotykania  Bossonki.  Obydwoje 

zdawali  sobie  sprawę  z  rzucanych  w  ich  stronę  ‐  a  zwłaszcza  ku  kobiecie  ‐  spojrzeń 

Deciusa. 

background image

65

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Z każdą przebytą milą ten kraj coraz mniej mi się podoba ‐ powiedziała Raina. ‐ Czy 

ruszysz z nami, jeżeli postanowimy natychmiast opuścić Królestwo? 

‐  Lepiej  zaczekaj  na  należną  zapłatę...  Przepraszam,  że  znów  ci  mówię,  co  powinnaś 

zrobić. 

‐ O ile nie przyjdzie nam czekać na nią tak długo, że można będzie za nią sprawić sobie 

jedynie  marny  pogrzeb.  ‐  W  uśmiechu  kobiety  kryła  się  wdzięczność  za  to,  że 

Cymmerianin  udawał,  iż  nie  dostrzega  jej  graniczącego  z  lękiem  niepokoju.  ‐  Conanie, 

jeżeli  zrezygnujemy  z  zatrzymania  się  tu  dłużej,  czy  dotrzymasz  nam  towarzystwa 

przynajmniej do najbliższego cywilizowanego królestwa? ‐ kontynuowała Raina, unosząc 

dłonie, jak gdyby chciała oprzeć mu je na ramionach. ‐ Mam wrażenie, że liczyłeś na to, iż 

dorobisz się tutaj... 

‐  Pustego  brzucha  lub  zimnej  mogiły?  Chyba  nie  można  się  tu  spodziewać  niczego 

więcej. Powiedziałem ci wyraźnie, że będę towarzyszyć ci wszędzie, dokąd podążysz. Czy 

tarcza porzuca wojownika, jeżeli uważa, że natknął się na silniejszego od niego? 

Raina zapewne objęłaby go mimo obecności Deciusa, lecz w tym momencie w bramie 

pojawił się pałacowy sługa, a za nim Ojzyk. 

‐  Panie  generale,  kapitanowie  Raino  i  Conanie  z  Cymmerii,  Jego  Najmiłościwsza 

Wysokość Eloikas Piąty Tego Imienia, Król Kresów, raczy udzielić wam posłuchania. 

 

Z zewnątrz pałac wyglądał tak, jak sobie wyobrażał Conan. Dziedzińce były zarośnięte 

sięgającym pasa zielskiem. Nad resztkami murów zwisały nie przycinane gałęzie drzew. 

Zastałe  bajora  pokrywały  ogrody,  w  których  dawno  temu  arystokraci  zażywali 

odpoczynku  na  wyściełanych  jedwabiem  sofach,  sącząc  wonne  wino  ze  złoconych 

pucharów. 

W  jednej  z  komnat  ostała  się  niemal  w  całości  kunsztowna  mozaika  na  posadzce. 

Conan  musiał  pociągnąć  swoją  towarzyszkę  za  sobą,  gdyż  zagapiła  się  na  nią  jak  na 

cudowny skarb z odległej krainy. 

Cymmerianin  stracił  orientację,  przez  ile  pomieszczeń  przeszli  po  drodze  do  sali 

tronowej.  Zaczynał  czuć  świerzbienie  między  łopatkami,  którego  nie  ukoiłoby 

background image

66

Roland Green / Conan nieugięty

najsilniejsze  drapanie.  Z  każdym  krokiem  znajdował  się  coraz  dalej  od  osłony  ludzi 

Rainy,  coraz  głębiej  w  labiryncie,  w  którym  mogli  czyhać  śmiertelni  wrogowie.  Conan 

przysiągł sobie, że przynajmniej część z nich przed śmiercią nauczyłoby się, że nie należy 

zastawiać  zasadzek  na  Cymmerianina.  Ani  na  bossońską  łuczniczkę,  dodał  w  myślach, 

widząc, że mina Rainy również wydłuża się z każdym krokiem. 

Po  pokonaniu  kolejnego  zakrętu  stanęli  w  miejscu,  jak  gdyby  rozpostarła  się  przed 

nimi ognista czeluść. Znaleźli się na skraju dziedzińca oczyszczonego z błota i chwastów. 

Przylegające  do  niego  komnaty  wyglądały  na  dostatecznie  zadbane,  by  zadowolić 

przeciętnego kupca. 

Każde  wejście  było  strzeżone.  Wygląd  wartowników  również  odbiegał  od  tego,  co 

Conan widział do tej pory w pałacu Eloikasa. Strażnicy byli w sile wieku. Nosili porządne 

zbroje,  miecze  i  łuki;  paru  z  nich  dzierżyło  halabardy.  Cymmerianin  ocenił  ich 

żołnierskim okiem. Większość należała do znanego mu typu wojowników, którzy chociaż 

stracili szybkość ruchów, zyskali doświadczenie, stając się godnymi przeciwnikami. 

Wartownik z najkunsztowniej wykutą halabardą wzniósł ją w salucie. 

‐ Witaj, generale. Jego Wysokość czeka. 

Decius skinął głową i odsunął się na bok. Wartownicy zajęli miejsca po bokach Conana 

i  Rainy,  stając  tak  blisko,  że  żadne  z  nich  nie  zdołałoby  wyciągnąć  broni,  gdyby  nawet 

przyszło  im  to  do  głowy.  Pozbawieni  w  ten  sposób  swobody  ruchu,  weszli  do  sali 

tronowej króla Eloikasa. 

Komnata  miała  rozmiary  sali  biesiadnej  w  przyzwoitym  zajeździe.  Była  tak  zadbana, 

że  można  było  jeść  w  niej  z  posadzki.  Widać,  że  nie  szczędzono  złota,  by  przynajmniej 

tutaj  utrzymać  czystość,  naprawiać  gobeliny,  odnawiać  freski  na  ścianach  i  polerować 

złocenia na spiżowym tronie. 

Rzucało się również w oczy ‐ a przynajmniej nie uszło uwadze Conana ‐ podobieństwo 

między  siedzącym  na  tronie  mężczyzną  a  generałem,  który  uklęknął  przed  nim. 

Cymmerianin  i  Raina  poszli  za  jego  przykładem.  Barbarzyńca  nie  odrywał  wzroku  od 

gospodarzy. 

background image

67

Roland Green / Conan nieugięty

Conan był gotów się założyć, że będzie pić przez rok wyłącznie wodę, gdyby okazało 

się,  że  Decius  nie  jest  synem  Eloikasa  z  nieprawego  łoża.  Obydwaj  byli  średniego 

wzrostu,  obdarzeni  żołnierską  posturą.  Król  miał  nieco  rzadsze,  posiwiałe  włosy,  lecz 

obydwóch  wyróżniały  ostre  jak  rylce  nosy,  wystające  kości  policzkowe  i  szerokie,  szare 

oczy. 

Conan wyszukiwał podobieństwa między nimi z takim zapamiętaniem, że nie dotarło 

do  niego  zezwolenie,  by  wstać  z  klęczek.  Raina  musiała  szturchnąć  go  w  żebra,  co 

wywołało śmiech królewskiej wysokości. 

Widać było, że król od dawna z rzadka miał powód do śmiechu, lecz nie zapomniał, jak 

to się robi. Mimo swoich podejrzeń Conan poczuł, że zaczyna darzyć Eloikasa sympatią. 

Decius przedstawił zwięźle Cymmerianina i Rainę. Obydwoje ponownie przyklęknęli. 

Władca powitał ich jeszcze zwięźlej, po czym zezwolił wstać. 

‐  Pani,  zasłużyłaś  na  naszą  wdzięczność.  Otrzymasz  więcej,  niż  wynosi  wcześniej 

uzgodniona  zapłata.  Nie  tylko  przywiozłaś  nam  to,  co  powierzyliśmy  twojej  opiece  i  co 

sprawi,  że  silniej  uderzymy  w  niegodziwców,  którzy  uprowadzili  naszą  córkę  oraz 

następcę tronu... Zadałaś również dotkliwy cios naszym wspólnym nieprzyjaciołom. Jest 

naszą  wolą,  pani,  byś  została  w  Królestwie,  by  wspomóc  nas  w  walce.  Zamierzamy 

szczodrze cię wynagrodzić, jeżeli zgodzisz się przystać do nas na służbę. 

Eloikas złożył po tych słowach ręce na brzuchu, wyjątkowo płaskim na kogoś w jego 

wieku. Król odziany był w wielokrotnie łataną i farbowaną brythuńską szatę. Monarcha 

wzniósł spojrzenie, jakby wpatrywał się we fresk za plecami Cymmerianina. 

Conan zdał sobie sprawę, że Raina oddałaby połowę zapłaty za to, by zostać z nim na 

osobności i móc pomówić swobodnie. Przez chwilę Bossonka również sprawiała wrażenie 

zapatrzonej w dal, po czym zebrała myśli i odparła: 

‐  Wasza  Wysokość,  twoje  zaufanie  jest  dla  mnie  zaszczytem,  lecz  pragnęłabym,  byś 

odpowiedział na dwa moje pytania. 

Kapitan  Ojzyk  zasyczał  jak  obrażona  gęś,  lecz  Decius  gestem  nakazał  mu  milczenie. 

Generał  nie  odrywał  wzroku  od  króla,  nie  zaniedbał  również  dać  paru  dyskretnych 

background image

68

Roland Green / Conan nieugięty

znaków  wartownikom.  Strażnicy  pozostali  na  miejscach,  tylko  dłonie  przesunęli  niemal 

niepostrzeżenie bliżej broni. 

Eloikas skinął głową. Conan dostrzegł, że Raina rozluźniła się jak zwolniona cięciwa. 

‐ Nasza wdzięczność jest tak wielka, że jesteśmy gotowi do odpowiedzi na wiele pytań, 

a już przede wszystkim na twoje, pani. 

Raina  nie  traciła  czasu.  Chciała  się  dowiedzieć,  czy  od  razu  otrzyma  zapłatę,  by  móc 

rozdzielić ją między swoich ludzi. Niektórzy z nich nie ujrzeli grosza od chwili, gdy się 

do niej przyłączyli; dostali jedynie godny przyodziewek i broń. 

‐ Podejrzewamy, że chcesz zapewnić pieniądze na drogę dla tych, którzy nie zostaną na 

naszej służbie? ‐ rzekł Eloikas. 

‐ Nie mogę tego potwierdzić, Wasza Wysokość. ‐ Tym razem Raina odpowiedziała tak 

szybko,  jak  zrywająca  się  do  biegu  łania.  ‐  Gdyby  tacy  ludzie  rzeczywiście  się  znaleźli, 

czy chciałbyś ich zatrzymać w Królestwie wbrew ich woli, panie? 

‐  Nie  byłoby  to  naszym  zamiarem.  Podejrzewamy,  że  gdybyśmy  tak  postąpili, 

usłyszelibyśmy od Deciusa, co o tym myśli. 

Spojrzenie,  jakim  Eloikas  obrzucił  generała,  nie  sposób  było  nazwać  inaczej  jak 

ojcowskim. 

‐  Cieszy  mnie  twoja  łaskawość,  najjaśniejszy  panie  ‐  odrzekła  Raina.  ‐  Pragnęłabym 

także, byś rozważył przyjęcie na służbę mojego pomocnika, Conana z Cymmerii. 

Tym razem Eloikas popatrzył na Deciusa jak na zaufanego doradcę. Generał wzruszył 

ramionami. 

‐ Poparłbym Conana w mniej burzliwych czasach. Tak, jak się sprawy mają, można się 

spodziewać, że cudzoziemcy służą niejednemu panu... 

Tym razem Conan musiał szturchnąć Rainę pod żebra, by oburzona nie wypowiedziała 

niebacznych słów. 

‐ Wasza Wysokość, czy mogę przemówić w swoim imieniu? ‐ spytał Cymmerianin. 

Ojzyk syknął ponownie. 

‐ Kto cię prosił... 

background image

69

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Spokojnie,  kapitanie  ‐  przerwał  mu  Eloikas.  ‐  Nawet  skazaniec  ma  prawo  do 

ostatniego słowa. 

‐  Wasza  Wysokość,  zanim  skażesz  mnie  na  porzucenie  służby  w  oddziale  Rainy  ‐  a 

przysiągłem  pełnić  ją  tak  długo,  aż  sama  mnie  z  niej  zwolni  ‐  racz  wysłuchać  z  moich 

własnych ust, czego dokonałem. 

‐ Mów. 

Conan spełnił polecenie władcy. Jego opowieść o przejściach w Królestwie Kresowym 

była  prosta  jak  ostrze  miecza.  Żadne  ozdobniki  nie  uczyniłyby  jej  bardziej  wiarygodną. 

Cymmerianin nie potrzebował niczego więcej do przekonania króla, że nie służył i nigdy 

by nie przystał na służbę u hrabiego Syzambrego. Gdy skończył, Eloikas pokiwał głową. 

‐ Mówisz bardzo swobodnie w obecności króla. 

‐ Wasza Wysokość, stawałem do walki z ludźmi ‐ i nie tylko ludźmi ‐ wywołującymi o 

wiele większy lęk niż królowie. 

‐ I nauczyłeś się dzięki temu sztuki pochlebstwa? 

‐ Nazywaj to, panie, jak zechcesz. Ja zwę to prawdą. 

Eloikas  zaśmiał  się,  lecz  w  jego  oczach  malowało  się  szczere  zadowolenie.  Nim  król 

odezwał się ponownie, nastąpiła długa chwila ciszy. 

‐  Uważamy,  że  Cymmerianin  wystarczająco  zasługuje  na  zaufanie,  by  wyznaczyć  mu 

miejsce  w  naszej  służbie.  Ojzyk,  wielokrotnie  powtarzałeś,  że  potrzeba  ci 

doświadczonych żołnierzy do uczenia rekrutów. 

Kapitan  Gwardii  długo  milczał.  Sprawiał  wrażenie  gotowego  do  wyparcia  się  tych 

słów, lecz dostrzegł zwrócone nań spojrzenie Deciusa. Wzrok generała twierdził dobitnie: 

ʺSkłam, a srogo za to zapłacisz!ʺ 

‐  To  prawda,  że  mogę  zapewnić  rekrutom  naukę,  tylko  uszczuplając  szeregi 

doświadczonej kadry ‐ powiedział Ojzyk z niechęcią. 

‐  Wobec  tego  sądzimy,  że  przybycie  Conana  z  Cymmerii  do  naszego  królestwa  jest 

znakiem  łaski  bogów.  Conanie,  czy  zgadzasz  się  zostać  sierżantem  w  drugiej  kompanii 

Gwardii, jeżeli pani Raina nie ma nic przeciwko temu? 

background image

70

Roland Green / Conan nieugięty

Barbarzyńca  popatrzył  pytająco  na  swoją  towarzyszkę.  Bossonka  skinęła  głową. 

Cymmerianin przyklęknął raz jeszcze. 

‐ Zgadzam się z przyjemnością, Wasza Wysokość. Przysięgam na wszystkich łaskawych 

bogów tego i innych krajów, że nie pożałujesz swojej decyzji. 

‐ W takim razie wstań, sierżancie Conanie. 

Bogowie  mogli  nie  dopuścić,  by  Eloikas  pożałował  swojej  decyzji.  Jedno  spojrzenie 

wystarczyło  wszak  Cymmerianinowi,  by  stwierdzić,  że  nie  odnosiło  się  to  do  Ojzyka. 

Gdyby  kapitan  Gwardii  zdołał  czarami  zwalić  dach  na  głowę  swojego  władcy  i  świeżo 

upieczonego podoficera, zapewne by to zrobił. 

 

Conan, tak jak się spodziewał, został zakwaterowany tam gdzie Gwardia ‐ w barakach. 

Ludzie Rainy zmuszeni byli poszukać suchych miejsc na nocleg w  samym pałacu ‐ o ile 

takie  można  było  w  nim  znaleźć.  Cymmerianin  zdołał  się  spotkać  z  Rainą  na  osobności 

dopiero  o  zachodzie  słońca.  Zabrali  trochę  jedzenia  na  plac  musztry  i  rozsiedli  się  na 

kocu. 

‐ Szkoda, że nie możemy służyć razem ‐ powiedziała Bossonka. 

‐  Już  czujesz  się  samotna?  ‐  zażartował  Conan.  ‐  Rzuć  jedno  przeciągłe  spojrzenie 

Deciusowi, a... uff! ‐ urwał, gdy wbiła mu łokieć w żebra. 

‐ Wiem, że mu się spodobałam; nie jestem ślepa. Zorientowałam się również, że Eloikas 

to jego ojciec. 

‐  Zastanawiam  się,  czy  Decius  maczał  palce  w  porwaniu  księżnej  Chienny.  Bękarci 

niejednokrotnie obejmowali tron, gdy brakowało prawowitych następców. 

‐ Jestem ci bezgranicznie wdzięczna, Conanie. Wiesz, jak zadbać o mój spokojny sen. 

‐  Ja  też  nie  mam  szans  zasnąć  spokojnie  ani  dzisiaj,  ani  przez  wiele  kolejnych  nocy. 

Jeżeli Decius nie jest naszym wrogiem, pilnujmy, by nim nie został. 

‐ Bardziej obawiam się Ojzyka. 

‐  Łatwiej  jest  mieć  na  oku  otwartego  wroga  niż  takiego,  który  nie  zdradza  swych 

zamiarów. To chyba najważniejsza z lekcji, jakie wyniosłem z Turanu. Co więcej, założę 

się  o  całe  wino  w  Królestwie,  że  Eloikas  lub  Decius  mają  swoich  ludzi  w  Gwardii, 

background image

71

Roland Green / Conan nieugięty

obserwujących zachowanie Ojzyka. O ile jego przełożonym nie zależy na mojej śmierci, 

Ojzykowi nie będzie łatwo się mnie pozbyć. 

‐  Marną  wybrałeś  stawkę  ‐  powiedziała  Raina,  splunęła  na  ziemię  i  przepłukała  usta 

wodą. ‐ W niektórych krajach te popłuczyny nie zasługiwałyby nawet na miano octu. 

‐ Słyszałem wiele opowieści o Królestwie Kresowym, lecz żadna z nich nie głosiła, że 

można tu żyć pośród dostatków ‐ odparł Conan. 

Nie  dodał,  że  większość  tych  opowieści  pouczała,  że  w  Królestwie  jest  wyjątkowo 

łatwo  natknąć  się  na  prastare,  złowieszcze  czary  i  najohydniejszą  magię,  jaką  można 

znaleźć na ziemskim obliczu od upadku Acheronu. 

Czy na tym polegało jądro tajemnicy Królestwa Kresowego? Czy właśnie tu, pośród gór 

o stromych szczytach i puszczach mrocznych jak śmiercionośne zaklęcia, ostały się resztki 

zła wycofującego się z cywilizowanych krain imperium? 

Noc była względnie ciepła, jak na panujący w Królestwie Kresowym klimat. Na myśl o 

pozostałościach Acheronu Conan poczuł jednak lodowaty dreszcz na grzbiecie, jak gdyby 

dosięgnął go wiatr od hyperborejskiego lodowca. 

background image

72

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 7 

 

Następnego  dnia  Conan  rozpoczął  pełnienie  obowiązków  sierżanta  drugiej  kompanii 

Gwardii Pałacowej. 

Zabrał się do tego, gdy tylko różany blask świtu zabarwił niebo i rysujące się na jego 

tle postrzępione szczyty. Nie przypadło to do gustu części rekrutów, przyzwyczajonych do 

wstawania wedle własnego uznania lub wtedy, gdy pozwoliły im na to ustępujące opary 

opilstwa. 

‐  Od  dzisiejszego  dnia  nie  macie  prawa  do  żadnych  swawoli,  o  ile  wam  na  nie  nie 

zezwolę!  Na  razie  nie  było  takiego  rozkazu!  ‐  Conan  okrzyknął  gromko  mrużących  oczy 

mężczyzn, wyłaniających się na chwiejnych nogach z baraków. Splunął z niesmakiem na 

ziemię.  ‐  I  nie  wydam  go,  zapchlone  wilcze  syny,  dopóki  nie  będziecie  przynajmniej 

przypominać żołnierzy! Sądząc po waszym wyglądzie, najpierw osiwieję! 

Założył ręce na biodra i powiódł wzrokiem po szeregach. Nikt się nie roześmiał; żaden 

z  gwardzistów  nie  śmiał  nawet  mrugnąć.  Paru  spoglądało  Cymmerianinowi  prosto  w 

oczy,  jak  gdyby  mieli  ochotę  wypróbować  siłę  jego  woli.  Conan  był  z  tego  zadowolony. 

Może  brakowało  im  wyszkolenia,  lecz  przynajmniej  byli  hardzi.  W  świetle  brzasku 

odrobinę bardziej przypominali żołnierzy niż wtedy, gdy ujrzał ich po raz pierwszy. 

‐ Doskonale. Teraz pokażcie swoją broń. 

Conan milczał, dopóki się nie okazało, że mniej niż połowa gwardzistów zabrała broń 

ze  sobą.  Ten  fakt  oraz  opłakany  stan  ich  rynsztunku  wywołało  kolejne  siarczyste 

przekleństwa z ust barbarzyńcy. Wymownie opisał przodków żołnierzy zapominających o 

broni i dorzucił proroctwa co do czekającego ich losu, o ile nie zmiłuje się nad nimi jakiś 

kochający głupców bóg. 

Gdy  Conan  rozkazał  nie  uzbrojonym  gwardzistom  wracać  do  baraków  po  broń, 

większość z nich zerwała się do biegu, nie czekając na ponaglenia. 

Pierwszy  dzień  stanowił  pasmo  błędów  i  zaniedbań,  przerywanych  pomniejszymi 

katastrofami i pokazami głupoty. Następnego dnia druga kompania doszła do siebie ‐ i do 

wniosku, że nowy sierżant poważnie traktuje swoją funkcję. 

background image

73

Roland Green / Conan nieugięty

Trzeciego dnia gwardzistom zaświtało w głowach, że ani kapitan Ojzyk, ani dowódca 

drugiej  kompanii  nie  kiwną  palcem,  by  powściągnąć  zapędy  Cymmerianina.  Żołnierze 

mieli  do  wyboru  posłuszeństwo  lub  bunt.  Ku  skrywanemu  zadowoleniu  Conana,  liczba 

posłusznych  przeważała  nad  wichrzycielami.  Podejrzewał,  że  brało  się  to  w  znacznym 

stopniu z obawy niepokornych, iż mieliby do czynienia z doświadczonymi wojownikami 

Deciusa. 

W  późniejszym  okresie  szkoleni  przez  Cymmerianina  rekruci  poczęli  czynić  szybkie 

postępy.  Conan  dobrze  zapamiętał  udzielane  przez  jego  mistrza,  Turańczyka  Khadjara, 

lekcje, jak należy ćwiczyć nowy zaciąg. Cymmerianin chciał sprawić, by druga kompania 

była  warta  przynajmniej  swoich  marnych  racji  żywnościowych.  Najistotniejsze  było 

jednak,  że  większość  żołnierzy  odkryła  zadowolenie  płynące  z  tego,  co  przynosiło 

satysfakcję również Cymmerianinowi. Nie byli wyzuci z dumy na tyle, by nie cieszyć się, 

że pstra zbieranina zamienia się w wyszkoloną kompanię. Piątego dnia Conan wyznaczył 

z  szeregów  rekrutów  czterech  swoich  zastępców.  Trzej  z  nich  należeli  do  tych,  którzy 

pierwszego  dnia  na  zbiórkę  zabrali  wyczyszczoną  broń,  czwarty  jako  pierwszy  wrócił  z 

ekwipunkiem z baraków. 

Do tej pory Conan przekonał się, że ze strony Ojzyka czy dowódcy drugiej kompanii 

nie  może  się  spodziewać  niczego  dobrego  ‐  ale  i  niczego  złego.  Przełożony  Conana 

spędzał  większość  czasu  w  kwaterze,  upijając  się  lub  śpiąc.  Trudno  było  uwierzyć,  że 

można  wypić  dość  miejscowego  wina,  by  się  upić,  lecz  postępowanie  dowódcy 

świadczyło, że miał strusi żołądek. Ojzyk z kolei zajmował się umacnianiem fortyfikacji 

pałacu  na  wypadek  napaści  Syzambrego,  dzięki  czemu  oddziały  Deciusa  mogły  bez 

przeszkód  wyruszyć  w  pole,  by  stawić  czoło  siłom  hrabiego  i  odszukać  ślad  porwanej 

księżnej.  Tak  przynajmniej  głosiła  oficjalna  wersja.  Conan  być  może  uwierzyłby  w  nią, 

gdyby Decius niemal codziennie nie zjawiał się w pałacu. Rzadko przepuszczał również 

okazję, by spędzić choćby chwilę z Rainą ‐ tak przynajmniej twierdziła Bossonka. 

‐  Przestałam  się  dziwić,  dlaczego  narzekasz  na  Deciusa  ‐  powiedziała 

Cymmerianinowi. ‐ Nie jest mi łatwiej przez to zasnąć, ale to nie twoja wina. 

background image

74

Roland Green / Conan nieugięty

Conan się uśmiechnął. Ponieważ byli sami, poklepał ją po pośladku. Raina należała do 

kobiet  nie  śpiących  samotnie,  jeżeli  nie  były  do  tego  zmuszone,  lecz  bliskość 

niezliczonych niezbyt przychylnych par oczu sprawiała, że zimna, wąska prycza była dla 

niej najbezpieczniejsza. 

Sporo  dziewczyn  z  podgrodzia  obrzucało  Cymmerianina  zapraszającym  wzrokiem. 

Conan zdawał sobie jednak sprawę, że towarzyszą temu nieprzyjazne spojrzenia zarówno 

gwardzistów,  jak  i  żołnierzy  Deciusa.  Przygadanie  którejkolwiek  z  nich  zostałoby 

niewątpliwie  odebrane  jako  kłusownictwo.  Barbarzyńca  wolał  spać  samotnie,  jeżeli 

dzięki temu nie musiał się obawiać ciosu w plecy. 

Miał  również  szeroko  otwarte  oczy  i  nadstawiał  uszu,  by  nie  przepuścić  okazji 

zdobycia  wystarczającej  ilości  złota,  by  nic  nie  trzymało  w  Królestwie  oddziału  Rainy. 

Gdyby brak pieniędzy nie zatrzymywał go w służbie Eloikasa, jeszcze tego samego dnia 

Cymmerianin i jego towarzyszka ze swoimi ludźmi ruszyliby na południe.  

 

Nastał  ósmy  dzień  służby  Conana  w  Królestwie  Kresowym.  Słońce  wzniosło  się  już 

wysoko  na  niebo.  Cymmerianin  przyglądał  się  turniejowi  łuczników.  Nie  wszyscy 

gwardziści  mieli  łuki;  nie  wszyscy,  którzy  byli  w  nie  wyposażeni,  potrafili  się  nimi 

posługiwać. 

Gdy Conan trafił do Turanu, zaledwie odróżniał grot od upierzenia. W niecałe dwa lata 

nabrał wystarczającej wprawy, by posługiwać się łukiem na polu walki. 

Przysiągł  sobie,  że  każdy  gwardzista  w  jego  oddziale  zdobędzie  przynajmniej 

podstawowe  umiejętności.  Wówczas  kompania  mogłaby  wystrzelić  w  dowolnym 

kierunku  salwę  z  czterdziestu  pocisków,  celną  na  dwieście  kroków.  Conan  uważał,  że 

byłaby to nie najgorsza przysługa dla króla Eloikasa. 

Turniej nie dobiegł połowy, gdy sierżant Kalk podszedł do Cymmerianina. 

‐ Sierżancie, wypatrzyłem podkradających się do grani mężczyzn. Jestem pewny, że to 

nie nasi ludzie. 

background image

75

Roland Green / Conan nieugięty

Conan zwrócił wzrok ku wzniesieniu zwieńczonemu ostrą jak brzytwa granią. Zbocze 

pokrywały  niskie  drzewa  lub  wysokie  krzewy.  Bez  względu  na  faktyczną  naturę 

roślinności, była wystarczająco gęsta, by mogła się ukryć wśród niej cała kompania. 

‐  Nie  musimy  jeszcze  wszczynać  alarmu  ‐  odparł  Conan.  ‐  Wybierz  pięciu  ludzi,  a 

reszcie każ kontynuować zawody. Zbierzemy się tutaj i ruszymy nauczyć nieproszonych 

gości lepszych manier. 

Kalk  skinął  głową,  po  czym  przypomniał  sobie,  że  powinien  wznieść  dłoń  na  znak 

przyjęcia  rozkazów  do  wiadomości.  Gdy  odwracał  się,  na  jego  ustach  malował  się  cień 

uśmiechu.  Podobnie  jak  wielu  rekrutów,  łatwo  uczył  się  żołnierskiego  rzemiosła,  jeżeli 

miał  dobrego  nauczyciela.  Ojzyk  nigdy  nim  nie  był;  Conan  zastanawiał  się,  ilu 

gwardzistów  zginęło  przez  lenistwo  kapitana.  Był  pewny,  że  Ojzyk  miał  do  spłacenia 

rodzinom zabitych krwawy dług. 

Słońce rozpraszało resztki mgły, gdy Conan prowadził sześciu mężczyzn w górę stoku. 

Kiedy dotarli do najbardziej stromej części wzniesienia, Cymmerianin pozwolił Kalkowi 

przejąć prowadzenie. Pilnując, by pozostać niezauważonym, barbarzyńca zajął miejsce za 

pozostałymi gwardzistami, skąd mógł wygodnie obserwować stok przed i za sobą.. 

Podczas  wspinaczki  gwardziści  narzucili  szybkie  tempo.  Wszyscy  byli  rodowitymi 

mieszkańcami  Królestwa  Kresowego.  Wdrapywali  się  na  wzgórza  od  dziecka;  nawet 

długonogiego Cymmerianina mogli poduczyć, jak poruszać się po nierównym terenie. 

Za krawędzią grani znajdowało się urwisko, na którego szczyt z dołu mógł się dostać 

tylko  ptak  lub  zwinna  małpa.  Było  tak  wysokie,  że  płynący  u  jego  podnóża  strumień 

przypominał  srebrną  nić,  wijącą  się  między  skałami  pozornie  drobnymi  jak  kamyki  i 

ciemnozielonymi drzewami podobnymi do kwiecia. 

Na  zalanym  słońcem  stoku  za  plecami  Conana  panowała  cisza.  O  ile  Kalk  nie 

wyobraził  sobie  kryjących  się  intruzów,  zniknęli  lub  czekali  w  ukryciu  na  odejście 

gwardzistów. 

Conan popatrzył na Kalka ze zmarszczonymi brwiami. Sierżant rozpostarł ręce. 

‐ To nie było złudzenie wywołane słońcem ‐ stwierdził spokojnie. 

background image

76

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Niczego  takiego  nie  powiedziałem  ‐  odparł  Conan.  ‐  Po  drodze  na  dół  zachowamy 

większe odstępy między sobą. Zachowujcie się, jakbyście mieli oczy na plecach i uszy w 

tyłkach, to może coś dostrzeżecie. 

Przeszukanie  zbocza  w  sześciu  ludzi  trąciło  niemożliwością.  Sześćdziesięciu 

gwardzistów  nie  podołałoby  temu  zadaniu;  dopiero  wysłanie  trzykroć  większej  liczby 

ludzi miałoby sens. 

Mężczyźni rozstawili się w tyralierę wzdłuż grani, gdy Kalk krzyknął: 

‐ Sierżancie! Nie myliłem się! Chodź, wyjrzyj za brzeg urwiska! 

Cymmerianin miał ochotę dobyć miecz, lecz zdał sobie sprawę, że będzie potrzebował 

obydwóch  wolnych  dłoni.  Podszedł  powoli  do  Kalka,  lecz  żadna  doza  ostrożności  nie 

uchroniłaby go przed zastawioną poprzedniej nocy przez sierżanta pułapką. 

Conan  uratował  się  nie  dzięki  ostrożności,  lecz  sile  i  szybkości  ruchów.  Gdy  poczuł 

rzemienie  zaciskające  się  na  jego  kostce  jak  węże,  rzucił  się  w  przeciwną  do  skraju 

urwiska  stronę.  Ponieważ  jego  miecz  wciąż  tkwił  w  pochwie,  zdołał  obydwoma  rękami 

złagodzić upadek. 

Cymmerianin  przetoczył  się  i  wierzgnął.  Potężne  szarpnięcie  muskularnych  nóg 

sprawiło,  że  rzemienie  pękły  jak  parciany  sznurek,  nim  Kalk  zdążył  wyciągnąć  miecz. 

Ostrze tkwiło jeszcze częściowo w pochwie, gdy Conan kopnął powtórnie. 

Tym  razem  obcas  Cymmerianina  trafił  Kalka  w  kolano.  Sierżant  wrzasnął  pod 

wpływem bólu w zgruchotanej rzepce i zatoczył się za skraj urwiska. Krzyczał, spadając, 

aż rozległ się odgłos przypominający uderzenie dojrzałego arbuza o kamienną posadzkę. 

Conan  nie  nasłuchiwał,  jaki  będzie  los  niedoszłego  zabójcy.  Musiał  uporać  się  z 

wspólnikami Kalka. 

Z dwoma z nich poradził sobie gradem ciosów miecza, zakończonych śmiercionośnymi 

trafieniami.  Gdy  obydwaj  padli,  zbroczeni  krwią,  rozległ  się  krzyk.  Odwróciwszy  się, 

Conan zobaczył, że jeden z gwardzistów szarpie się z łucznikiem zakładającym strzałę na 

cięciwę.  Cymmerianin  rzucił  się  w  ich  stronę;  jego  nieoczekiwany  sprzymierzeniec 

wyciągnął  sztylet  i  dźgnął  łucznika  w  udo.  Strzelec  zawył  z  bólu,  lecz  zdołał  rąbnąć 

przeciwnika łukiem. Gwardzista zatoczył się do tyłu i upadł na sam skraj urwiska. Skała 

background image

77

Roland Green / Conan nieugięty

pod  nim  rozkruszyła  się  i  zaczął  zsuwać  się  w  przepaść.  Conan  ledwie  zdążył  chwycić 

wojaka za rękę ‐ w tym momencie jedyną część jego ciała, widoczną nad skrajem urwiska. 

Cymmerianin  z  trudem  mógł  utrzymać  skrwawione  palce  gwardzisty,  zdołał  jednak 

zacisnąć  drugą  dłoń  na  jego  nadgarstku.  Dzięki  temu  dał  radę  podciągnąć  go  w  górę  i 

pewniej uchwycić. 

W  tym  momencie  do  uszu  Conana  dotarł  chrzęst  suchej  trawy.  Gdy  obrócił  głowę, 

ujrzał, że siedzący na ziemi, chwiejący się łucznik podniósł strzałę i stara się założyć ją na 

cięciwę.  Zamierzał  strzelić,  korzystając  z  tego,  że  znajduje  się  poza  zasięgiem  miecza 

Cymmerianina. Gdyby mu się to udało, na pewno trafiłby do celu. 

Conan  zdał  sobie  sprawę,  że  za  chwilę  może  go  spotkać  śmierć.  Nie  mógł  jednak 

zdobyć się na wypuszczenie ręki człowieka, który uratował go od podzielenia losu Kalka. 

Poza tym nie miał żadnej gwarancji, że dzięki temu. 

Cymmerianina  uratował  mężczyzna,  który  niespodziewanie  wypadł  zza  krzaka. 

Mężczyzna skoczył łucznikowi na plecy, zasypując go gradem ciosów i kopnięć. Strzelec 

zdołał  się  wyrwać  i  dźwignąć  na  równe  nogi,  po  chwili  jednak  osunął  się  Conanowi  na 

piersi. Barbarzyńcy zabrakło tchu, przez moment musiał walczyć o zachowanie uścisku na 

ręce gwardzisty. Dopiero wtedy, nie dowierzając własnym oczom, zdał sobie sprawę, kto 

przyszedł mu z pomocą. 

Mężczyzna  miał  na  sobie  spłowiałe  skórzane  spodnie  i  przepocony  lniany  kaftan. 

Wyglądał  dwadzieścia  lat  młodziej  niż  zwykle,  był  to  jednak  bez  wątpienia  generał 

Decius. 

‐  Skoro  lubisz  zabawiać  się  trzymaniem  przyjaciół  nad  przepaścią,  nic  dziwnego,  że 

musisz chadzać własnymi ścieżkami, Conanie. 

Decius  przyklęknął  i  chwycił  drugą  rękę  wiernego  gwardzisty.  Wspólnie  z  Conanem 

bez trudu przeciągnęli go nad skraj urwiska. Zaraz potem mężczyzna zemdlał. 

Conan wstał ostrożnie i podniósł miecz. 

‐ Tu się podziewałeś przez ostatnie dni, kiedy nie prawiłeś komplementów Rainie? 

‐  Tu,  ówdzie  i  zupełnie  gdzie  indziej  ‐  odparł  Decius.  ‐  Towarzyszyli  mi  moi  ludzie. 

Nie traktuj tego jako obrazy, ale mogę im ufać bardziej niż ty swoim podwładnym. 

background image

78

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Na spiżową rzyć Erlika, oby tak było! ‐ powiedział Conan, któremu na chwilę stanął 

przed oczyma widok rozciągniętego na skrwawionej skale ciała Kalka. 

Decius  podarł  na  pasy  koszulę  łucznika  i  zaczął  opatrywać  jego  krwawiące  udo.  Gdy 

skończył, wytarł dłonie w resztki koszuli i wstał. 

‐ Wytrzyma, aż skończymy go przesłuchiwać. Wątpię, byśmy dowiedzieli się od niego 

wiele o knowaniach Ojzyka, a Kalk zamilkł na zawsze. 

‐  Nie  ja  kazałem  Kalkowi...  ‐  zaczął  mówić  Conan,  po  czym  zdał  sobie  sprawę,  że 

Decius  się  uśmiecha.  Cymmerianin  zorientował  się,  że  jego  mina  musi  być 

wymowniejsza, niż miałby na to ochotę. 

‐  Ja  również  nie  ufam  Ojzykowi,  jeżeli  to  cię  ciekawi,  co  zaś  do  twoich  podejrzeń 

wobec mnie... ‐ Decius wymownie wzruszył ramionami. 

‐  Zdołałeś  je  rozwiać  ‐  burknął  Conan  i  z  łoskotem  wsunął  miecz  do  pochwy.  ‐  Ty 

również mi nie ufałeś. 

‐  Tak  było,  ale  to  już  przeszłość  ‐  odparł  Decius.  ‐  Chciałbym  cię  jednak  prosić  o 

przysługę. 

Generał wypowiedział ostatnie słowa dziwnym tonem. Pocił się bardziej, niż można by 

to wyjaśnić ciepłem słońca. Zdawał się nie wiedzieć, co począć z rękami. 

Conan  przez  chwilę  poczuł  niepokój,  jakiej  przysługi  może  zażyczyć  sobie  Decius. 

Doszedł  jednak  do  wniosku,  że  ściągnąłby  na  siebie  niełaskę  bogów,  gdyby  okazał 

niewdzięczność  człowiekowi,  który  nie  dopuścił,  by  dołączył  do  Kalka  na  skałach  u 

podnóża urwiska. 

‐ Mów, chociaż nie mogę przyrzec, że zdołam ją spełnić ‐ powiedział Cymmerianin. 

‐  Co  łączy  ciebie  i  Rainę?  ‐  wypalił  Decius  jednym  tchem,  jak  gdyby  obawiał  się,  że 

inaczej zawiedzie go głos. 

Conan  miał  ochotę  się  roześmiać.  Decius  liczył  sobie  niewiele  mniej  lat,  niż  miałby 

ojciec  Cymmerianina,  gdyby  żył.  Generał  był  również  wdowcem,  który  prócz  żony 

pogrzebał trójkę dzieci. Mimo to zachowywał się jak zauroczony młodzieniaszek. 

Podobnie jak zaślepionego miłością gołowąsa, łatwo byłoby go urazić. Decius z trudem 

puściłby urazę w niepamięć. Ta myśl ułatwiła Conanowi znalezienie odpowiednich słów. 

background image

79

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Przysięgam  na  wszystkich  łaskawych  bogów  tej  i  mojej  krainy,  że  Raina  i  ja  nie 

jesteśmy  sobie  poślubieni,  związani  małżeńskim  węzłem,  zaręczeni,  przyrzeczeni...  Czy 

coś opuściłem? 

‐  Nic  nie  przychodzi  mi  do  głowy.  ‐  Decius  uśmiechnął  się  niepewnie.  ‐  Jesteście 

jednak... kochankami? 

Conan  z  trudem  przełknął  tę  pełną  rozdrażnienia  wypowiedź.  Decius  nie  tylko  ocalił 

go  przed  podzieleniem  losu  Kalka;  dokonał  tego,  ryzykując  własnym  życiem.  Generał 

zapewne  nie  wyprawił  się  sam  na  wzgórza,  lecz  z  pewnością  znalazł  się  z  dala  od  ludzi 

mogących  go  wesprzeć.  Okazana  przezeń  odwaga  zasługiwała  przynajmniej  na  oględną 

odpowiedź na niedelikatne pytanie. 

‐ Byliśmy i możemy być znowu. To nasz własny wybór. 

‐ No cóż... ‐ rzekł Decius; wyraźna ulga na moment odebrała mu mowę i sprawiła, że się 

zachwiał. ‐ W takim razie... wiem, że żądam od ciebie wiele... ale czy mógłbyś wstawić się 

za mną u Rainy? 

Cymmerianin w duchu wezwał imiona kilku bogów i bogiń miłości. Najwyraźniej nikt 

z  nich  nie  pomagał  Deciusowi  odzyskać  rozsądku.  Conan  żywił  nadzieję,  że  dojdzie  do 

tego wkrótce; na razie musiał jak najoględniej odpowiedzieć na prośbę generała. 

‐  Nie,  i  to  z  dwóch  powodów.  Po  pierwsze,  Raina  pomyślałaby  że...  pomyślałaby  nie 

najlepiej  o  tobie,  gdybyś  osobiście  nie  wyjawił  swych  pragnień.  Po  drugie,  wątpię,  że 

ocaliłeś moją głowę tylko po to, by sama mi ją rozbiła. 

‐ Chyba na nic innego nie mogłem liczyć ‐ odparł Decius. 

Generał  przyłożył  dłonie  do  ust  i  wydał  bojowy  zew,  nie  zawierający  słów,  które 

Cymmerianin zdołałby rozpoznać. 

Spośród zarośli wyłoniły się trzy głowy i trzy uzbrojone dłonie. Oceniwszy dzielącą go 

od  nich  odległość,  Conan  stwierdził,  że  w  istocie  Decius  nie  znalazł  się  poza  zasięgiem 

wsparcia  swoich  ludzi.  Żołnierze  pozostali  w  ukryciu,  podczas  gdy  ich  dowódca 

rozpytywał, czy jego wybranka jest wolna! 

Okazało  się,  że  Decius  nie  postradał  całkowicie  głowy.  Barbarzyńca  wymamrotał 

kolejną  modlitwę,  by  bogowie  miłości  przywrócili  generałowi  resztę  rozumu. 

background image

80

Roland Green / Conan nieugięty

Cymmerianin  nigdy  nie  słyszał,  by  mieszanie  miłości  i  wojny  przynosiło  dobre  skutki, 

zwłaszcza dla dowódców, w których dłoniach znajdowały się losy innych ludzi. 

 

‐  A  zatem  Ojzyk  uciekł  ‐  powiedziała  ponuro  Raina.  ‐  Czy  powinniśmy  obawiać  się 

jego pachołków, których zostawił za sobą? 

‐ Ojzyk to dureń; niemal na pewno za towarzyszy dobierał sobie podobnych głupców. 

Bardziej  możemy  obawiać  się,  że  Syzambry  przekabaci  ich  na  swoją  stronę  ‐  odrzekł 

Conan. 

Jednym łykiem osuszył pół kielicha wina, jak gdyby chciał wypłukać z ust poprzednie 

słowa. Trunek okazał się przynajmniej na tyle dobry, że bardziej nadawał się do picia niż 

zmywania  latryn.  Wino,  podobnie  jak  futra  na  łożu  Rainy  i  włożona  przez  Bossonkę 

wyszywana  nocna  szata  z  kitajskiego  jedwabiu,  stanowiło  nagrodę  za  wykrycie  zdrady 

Ojzyka. 

‐ Za dzień czy dwa będziemy wiedzieli więcej ‐ dodał Cymmerianin. ‐ Moja kompania 

dostała  zadanie  wyszukania  pułapek,  które  miał  zastawić  Ojzyk.  Wiemy,  że  zamierzał 

ujawnić  ich  położenie  ludziom  Syzambrego  lub  sprawić,  byśmy  sami  w  nie  wpadli.  ‐ 

Nalał  wina  do  podstawionego  kielicha  Rainy.  ‐  Decius  chce  unieszkodliwić  wszystkie 

pułapki. Twierdzi, że to haniebny sposób walki. Powiedziałem mu, że Syzambry zdążył 

udowodnić, że ma tam honor, gdzie słońce nie dochodzi. Sądzę, że król i księżna powinni 

zrozumieć, że trzeba nawiązać równą walkę z tym synem setki ojców! 

‐ Decius chyba zdaje sobie sprawę... 

‐  Jest  tak  naiwny,  że  w  Turanie  traktowano  by  go  jak  dzieciaka!  Żałowano  by  go  lub 

nie zwracano na niego uwagi, dopóki ktoś nie rozgniótłby go jak karalucha! 

‐ Conanie, sądzę, że przemawia przez ciebie wino, nie rozum. Chciałam powiedzieć, że 

Decius chyba zdaje sobie sprawę, że może teraz spać spokojniej ‐ podobnie jak ty. A może 

to innego Cymmerianina o imieniu Conan uratował dziś przed śmiercią? 

Barbarzyńca przyznał się do winy i poprosił o wybaczenie. 

‐ Udzielę ci go, jeżeli nalejesz sobie znów wina i wzniesiesz ze mną toast! ‐ roześmiała 

się  Raina.  Gdy  usłuchał  jej,  uniosła  kielich.  ‐  Za  kapitana  Conana,  dowódcę  drugiej 

background image

81

Roland Green / Conan nieugięty

kompanii Gwardii Pałacowej Królestwa Kresowego! Niech jego i gwardzistów czeka jak 

najwspanialsza przyszłość! 

Conan  spełnił  toast,  nie  mogąc  jednak  powstrzymać  się  od  wątpliwości.  Powierzenie 

mu dowództwa wydawało się rozsądnym i sprawiedliwym posunięciem ‐ o ile gwardziści 

będą  mu  posłuszni.  Awansowanie  poprzedniego  dowódcy  drugiej  kompanii  na  miejsce 

Ojzyka  stanowiło  mniej  roztropne  posunięcie,  chyba  że  liczono,  iż  bardziej  zaszczytna 

ranga sprawi, że zachowa on trzeźwość. 

Trudno  było  nie  podejrzewać,  że  Decius  ostatecznie  stanie  się  zwierzchnikiem 

zarówno  nad  Gwardią,  jak  i  własnymi  oddziałami.  Chociaż  był  dobrym  dowódcą,  nie 

posiadł wszak sztuki bycia naraz w trzech miejscach ani obywania się bez snu, jedzenia i 

chodzenia do latryny. Najlepszy wódz nie mógł przeciwstawić się naturze bez płacenia za 

to srogiej ceny, zwykle płaconej krwią podwładnych. 

Conan  podejrzewał  również,  że  Decius  starał  się  wykorzystać  prastary  obyczaj:  jeżeli 

chciało  się  zdobyć  kobietę  i  zapewnić  sobie  jej  wierność,  obdarzało  się  zaszczytami  i 

pieniędzmi lub awansowało ludzi jej bliskich. 

Cóż,  Decius  będzie  musiał  się  nauczyć,  że  postępując  w  ten  sposób,  ryzykował 

napotkanie  niebezpieczeństw  gorszych  niż  najzmyślniejsza  z  zasadzek  Ojzyka.  Język 

Rainy byłby pierwszym z nich, lecz nie ostatnim. 

Bossanka stanęła obok Conana podczas wznoszenia toastu. Po chwili położyła mu dłoń 

na ramieniu i oparła się lekko o niego. Cymmerianin nie był zbyt zaskoczony, czując, że 

kobieta  jest  naga  pod  nocną  szatą.  Wsunął  dłoń  pod  jej  połę,  potwierdzając  swoje 

wrażenie. Popieścił jej gładki bok, gibkie plecy. 

Raina odwróciła się, rozchyliła szatę, zsunęła ją z ramion i usiadła na kolanach Conana. 

Strój opadł na posadzkę, zdając się tworzyć złotoniebieską kałużę. Bossonka krzyknęła z 

udawanych  strachem,  gdy  Cymmerianin  dźwignął  ją  w  potężnych  ramionach,  przeniósł 

przez pokój i rzucił na pościel. 

‐ Chyba o to ci chodziło, prawda? ‐ zapytał. 

Raina  się  roześmiała.  Śmiała  się  wciąż,  gdy  jej  ramiona  i  usta  przywitały  go  obok 

siebie. 

background image

82

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 8 

 

Dobre wino i spędzona na miłości noc sprawiły, że Conan i Raina wstali późno. Dobrze 

się  stało,  że  postanowiono  już  rano  zawiadomić  ich  o  wyznaczonej  u  króla  Eloikasa 

audiencji, chociaż miała się odbyć dopiero po południu. Cymmerianin i Bossonka zdołali 

dzięki temu bez pośpiechu zjeść śniadanie i odziać się w najlepsze stroje. 

Na  obliczu  witającego  ich  monarchy  widniał  pogodny  wyraz.  Twarz  stojącego  obok 

tronu  Deciusa  przypominała  maskę,  lecz  Conan  miał  wrażenie,  że  generał  również  jest 

zadowolony  z  ich  widoku.  Głównodowodzący  wojsk  Pogranicza  wodził  wzrokiem  za 

Rainą od chwili, gdy weszła do sali tronowej. 

Conan  przyklęknął  przed  tronem.  Decius  podał  władcy  jedwabną  sakwę.  Szybkim, 

świadczącym  o  sile  ruchem  monarcha  wyjął  z  torby  kunsztownie  wykonany  łańcuch  z 

grubych  złotych  ogniw.  Dekorował  go  medalion  w  kształcie  komety.  Głowę  komety 

stanowił  wielki,  wypolerowany  błękitny  kamień,  przybrany  naokoło  słodkowodnymi 

perłami. 

‐  Oto  honorowy  łańcuch  kapitana  królewskiej  Gwardii  ‐  powiedział  Eloikas.  ‐  Ojzyk 

uciekł ze swoim; zresztą gdyby go nawet zostawił, wręczyć ci go byłoby nie na miejscu. ‐ 

Przez  chwilę  Conan  miał  wrażenie,  że  w  oczach  monarchy  zabłysły  łzy.  ‐  Ten  łańcuch 

nosił mój syn, książę Gulain, gdy dowodził kompanią Gwardii. Nie pochowano go z nim, 

bogowie bowiem zesłali mi wizję, że może się przydać godnemu noszenia go mężczyźnie. 

Conan się nie mylił: po policzkach Eloikasa pociekły dwie łzy. Cymmerianin zauważył 

również,  że  król  zrezygnował  z  używania  wobec  siebie  liczby  mnogiej.  Barbarzyńca 

zdążył  wysłuchać  niejednej  opowieści  o  dzielności  i  mądrości  księcia  Gulaina  ‐  brata 

Chienny, który zginął wskutek upadku z konia. Pozwoliło to Conanowi odpowiedzieć z 

czystym sumieniem: 

‐ Wasza Wysokość, mniemam, że okażę się godny tego zaszczytu. Wiem, że przyjmuję 

tę odznakę po godniejszym od siebie, lecz mam nadzieję, iż zdołam przyprawić naszych 

nieprzyjaciół o parę bezsennych nocy i trudnych dni, z pomocą innych prawych mężczyzn 

‐ i kobiety. 

background image

83

Roland Green / Conan nieugięty

Skłonił się przed Rainą i Deciusem. 

Przemowa  Cymmerianina  wywołała  dobre  wrażenie,  jednak  Raina  nie  mogła  się 

powstrzymać od chichotu, gdy byli już sami. 

‐ Można by pomyśleć, że wychowałeś się na dworze i w dzieciństwie służyłeś jako paź 

‐ powiedziała, widząc jego zdezorientowaną minę. 

‐ Robię wszystko, by nie skończyć ze sztyletem w plecach ‐ prychnął Cymmerianin jak 

wół,  który  ugrzązł  w  błocie.  ‐  Im  mniej  języków  będzie  roznosić  wiadomość  o  mojej 

nowej  randze,  tym  mniej  będę  miał  wrogów.  Wystarczy  mi  tych,  z  którymi  będę  się 

musiał zmierzyć twarzą w twarz! 

Barbarzyńca  nie  miał  ochoty  dzielić  się  z  Rainą  pozostałymi  swoimi  przemyśleniami. 

Wystawność  łańcucha  świadczyła  sama  za  siebie.  Być  może  osławiony  skarb  Królestwa 

Kresowego  istniał  nie  tylko  w  marzeniach  opitych  winem  obiboków.  Dzięki  oddanej 

służbie Conan miał szanse zasłużyć na większą jego część. 

W  górach  Królestwa  można  było  zresztą  zdobyć  nie  tylko  złoto.  Cymmerianin  nie 

zabrałby  Eloikasowi  ani  jego  poddanym  nawet  zardzewiałej  podkowy,  lecz  nie  miał 

takich oporów wobec hrabiego Syzambrego i jego kompanów. Honor nie powstrzymywał 

go przed dobraniem się do ich kufrów; być może to wynagrodziłoby mu czas spędzony w 

Królestwie. 

Oczywiście  należało  się  liczyć  z  plotkami,  iż  mikrego  arystokratę  wspierają  potężni 

czarownicy.  Conan  nie  zamierzał  się  jednak  tym  zamartwiać.  Moc  czarnoksiężników 

zwykle  okazywała  się  większa  w  opowieściach  niż  w  rzeczywistości.  Zazwyczaj  bystry 

umysł i zręczne władanie mieczem wystarczały, by sobie poradzić z każdymi czarami. 

 

Aibas nie skłonił się przed księżną Chienną, wiedział bowiem, iż członkowie Bractwa 

Gwiezdnego  nie  zwykli  okazywać  szacunku  więźniom.  Aquilończyk  nadaremnie  starał 

się  przekonać  ich  do  okazywania  księżnej  uprzejmości,  dowodząc,  że  znajdowała  się  w 

niewoli hrabiego Syzambrego, a nie ich. W końcu zdał sobie sprawę, że na próżno strzępi 

język. Ryzykował, że jeżeli narazi się na niełaskę czarowników, będą utrudniali mu życie 

na każdym kroku ‐ w tym i jego plany wobec Wylli. 

background image

84

Roland Green / Conan nieugięty

Aibas  utwierdził  się  w  postanowieniu  zdobycia  dziewczyny  bez  pomocy  Bractwa 

Gwiezdnego.  Gdyby  magowie  dowiedzieli  się  o  jego  uczuciu,  pewnie  rzuciliby  ją  na 

pożarcie  potworowi,  by  uniknąć  komplikacji.  Co  więcej,  gdyby  Aquilończyk  próbował 

protestować, najprawdopodobniej podzieliłby jej los. 

‐ Wnoszę z twojego akcentu, że wywodzisz się z Aquilonii. ‐ Brak respektu ze strony 

Aibasa  wzbudził  urazę  Chienny.  ‐  Uczono  mnie,  że  w  tym  królestwie  przestrzega  się 

cywilizowanych manier. Zwykli śmiertelnicy, a nawet osoby błękitnej krwi okazują przed 

księżnymi więcej szacunku, niż zdajesz się mieć w zwyczaju. 

Wyprostowana  jak  świeca  Chienna  dorównywała  wzrostem  Aibasowi;  była  niewiele 

szczuplejsza  od  niego  w  ramionach.  Jej  uroda  sprawiała,  że  Aquilończyk  musiał  się 

pilnować,  by  nie  zbliżać  się  do  niej  za  bardzo.  Księżna  miała  wciąż  skute  kostki, 

pokrywające się z wolna nalotem kurzu. Aibas nie zamierzał jednak ryzykować dostanie 

się w zasięg rąk księżnej, chociaż marne racje nadwątliły jej siły. 

‐ Wasza Wysokość, obawiam się, że ci, którzy władają w Dolinie Pougoi, uznają tylko 

własny  autorytet  ‐  powiedział,  zadowolony,  że  czarownicy  nie  zakazali  przynajmniej 

używać  przysługującego  córce  Eloikasa  tytułu.  Gdyby  się  do  tego  posunęli,  byłoby  tego 

dla  Aquilończyka  za  wiele;  nie  zawahałby  się  przed  wzywaniem  klątwy  bogów  na  ich 

głowy. 

‐ Nie uznają nawet woli hrabiego Syzambrego? 

‐ Dlaczego pytasz o niego? 

‐ Bo nie jestem na tyle naiwna, by sądzić, że ty i czarownicy zdołaliście mnie tu uwięzić 

bez  jego  pomocy.  I  ty,  i  oni  służycie  hrabiemu:  czarownicy  dlatego,  że  mają  nadzieję,  iż 

ich plemię dzięki temu się wzbogaci, a ty... Bogowie jedni wiedzą, dlaczego. 

W słowach księżnej było zbyt wiele racji, by Aibas zdołał zapanować nad swoją miną. 

Księżna wykorzystała to, kontynuując: 

‐ I ty, i czarownicy jesteście głupcami, jeżeli sądzicie, że hrabia dobrowolnie dotrzyma 

danych wam obietnic. Z drugiej strony mój ojciec i ja kierujemy się regułami honoru. Po 

co... 

‐ Dosyć! 

background image

85

Roland Green / Conan nieugięty

Dłoń Aibasa uniosła się. Gdyby księżna wyrzekła chociaż słowo więcej, zapewne by ją 

uderzył. 

‐ Nie ukarzemy cię za hardość ‐ powiedział Aibas, modląc się w duchu, by nie była to 

obietnica bez pokrycia. ‐ Nie zjawię się jednak tu więcej sam. 

Dotrzymanie tego przyrzeczenia poprawiłoby jego relacje z czarownikami i oddaliłoby 

groźbę dostania w macki bestii. 

Księżna  potrząsnęła  głową  jak  nękana  przez  gzy  klacz  i  znacząco  popatrzyła  na 

wejście. Aibas nie potrzebował niczego więcej; po chwili ryglował drzwi z drugiej strony. 

Znalazłszy  się  na  zewnątrz,  zdał  sobie  sprawę,  że  się  spocił,  chociaż  utrzymywał  się 

jeszcze  przejmujący  chłód  górskiego  poranka.  Aquilończyk  miał  nadzieję,  że  swoim 

zachowaniem dowiódł lojalności ewentualnym niewidzialnym uszom i oczom, chociaż z 

drugiej strony nie chciał niepotrzebnie ściągać na siebie wrogości księżnej. 

‐ Bogowie, jak mogłem postąpić inaczej? ‐ wyszeptał, lecz ani władcy niebios, ani skały 

pod stopami nie odpowiedziały na jego rozpaczliwe pytanie. 

 

Conan liczył, że wyprowadzi drugą kompanię Gwardii w pole, by po ostrym szkoleniu 

nadać jej ostateczny szlif. Decius miał jednak inne plany. 

‐  Jeżeli  Syzambry  ma  choćby  połowę  liczby  ludzi,  o  której  krążą  pogłoski,  nie  mamy 

szansy  stawić  im  czoła  w  otwartym  boju  ‐  stwierdził  generał.  ‐  Im  dokładniej  będziemy 

strzegli pałacu, tym mniej grożą nam przykre niespodzianki. 

‐  Im  dokładniej  strzeżemy  pałacu, tym  swobodniej  może działać  hrabia  poza  stolicą  ‐ 

odparł Conan. ‐ Jestem tu obcy, nie wiem, ilu sprzymierzeńców ma Eloikas na prowincji... 

‐ Dla ciebie: Jego Królewska Wysokość, Cymmerianinie ‐ skarcił go Decius. ‐ Poza tym 

masz rację ‐ jesteś tu obcy. 

‐  Tak,  ale  naoglądałem  się  wystarczająco  wiele  bitew  i  intryg  ‐  przypomniał  Conan 

starszemu  mężczyźnie.  ‐  Dosyć,  by  Jego  Królewska  Mość  uczynił  mnie  kapitanem 

kompanii Gwardii. Czyżbyś tego pożałował? 

Cymmerianin  przypierał  w  ten  sposób  starszego  rangą  oficera  do  muru,  jednak  nie 

bardziej, niż uważał za konieczne. Miał nadzieję, że sztubackie zadurzenie w Rainie nie 

background image

86

Roland Green / Conan nieugięty

wywołało  u  generała  zmącenia  jasności  umysłu  i  ślepej  wrogości  wobec  nowo 

upieczonego kapitana. 

‐  Stanąłem  po  twojej  stronie  i  będę  się  tego  trzymać,  cokolwiek  byś  powiedział  ‐ 

odrzekł Decius, kręcąc głową. ‐ Lepiej jednak zastanów się, nim coś powiesz ‐ o ile jesteś 

do tego zdolny. 

‐  Słuszne  słowa,  mój  panie  ‐  odpowiedział  Conan  z  drapieżnym  uśmiechem.  ‐  Jego 

Królewska  Mość  musi  mieć  sprzymierzeńców  w  Królestwie,  inaczej  Syzambry 

usadowiłby tłusty zadek na tronie już wiele lat temu. 

‐ Być może. 

‐ Diabli, to niemal pewne! Co powiedzą królewscy przyjaciele, jeżeli będziemy kryć się 

w  pałacu  jak  krety  w  norach?  Obydwaj  wiemy,  że  król  nie  jest  tchórzem,  ale  co  z  jego 

lennikami?  Nawet  jeżeli  zdecydują  się  opowiedzieć  po  stronie  prawowitego  władcy,  co 

poczną,  jeżeli  oddziały  Syzambrego  będą  bezkarnie  grasować  po  kraju?  Gdy 

którykolwiek  ze  zwolenników  króla  chociażby  krzywo  popatrzy  na  hrabiego,  postrada 

życie,  jeżeli  nie  zdąży  uciec  ‐  uciec  pod  naszą  ochronę,  chociaż  i  tak  mamy  pełne  ręce 

roboty. 

Decius  powiódł  powoli  po  Cymmerianinie  zatroskanym  spojrzeniem,  jak  gdyby 

młodszemu mężczyźnie na jego oczach wyrosły błyszczące łuski lub kolczasty ogon. 

‐  Conanie,  jeżeli  kiedykolwiek,  jak  to  określasz,  ʺusadowisz  zadekʺ  na  tronie,  nie 

chciałbym mieć za zadanie usunąć cię z niego ‐ powiedział generał, kręcąc głową. 

‐  Widziałem  niejednokrotnie,  jak  zdobywano  i  tracono  korony.  ‐  Cymmerianin 

wzruszył  ramionami.  ‐  Byłbym  głupcem,  gdybym  nie  pamiętał  płynących  z  tego  nauk. 

Zakarbowałem sobie na przykład, że noszenie korony czyni z człowieka wielki, wyraźny 

cel.  Jeżeli  kiedykolwiek  mój  zadek  znajdzie  się  na  tronie,  będziesz  mógł  nazywać  mnie 

durniem. 

‐  Mała  szansa,  że  którykolwiek  z  nas  tego  dożyje  ‐  odparł  Decius.  ‐  Bardziej 

prawdopodobne  jest,  że  hrabia  Syzambry  niedługo  złoży  nam  wizytę.  Zadaniem  twojej 

kompanii  jest  zadbanie,  by  w  takim  przypadku  spotkał  się  z  należytą  gościnnością.  O 

wyruszeniu w pole podyskutujemy innym razem. 

background image

87

Roland Green / Conan nieugięty

To,  czego  dowiedział  się  Conan  w  ciągu  kolejnych  dni,  sprawiło,  że  zamiast  ʺinnym 

razemʺ można by równie dobrze powiedzieć ʺw następnej epoceʺ. Nie miał jednak czasu 

się  tym  przejmować,  druga  kompania  bowiem  była  nieustannie  zajęta;  jej  żołnierze  i 

dowódca harowali jak galernicy. 

Ojzyk  zadbał  o  zastawienie  wielu  pułapek,  przeważnie  jednak  marnych  i  marnie 

ukrytych. Conan zastanawiał się, czy poprzedni kapitan nie uczynił tego celowo, by mieć 

pewność, iż ludzie jego nowego pana nie wpadną w nie, jeżeli nie zdoła unieszkodliwić 

ich  w  czasie  szturmu  na  pałac.  Jakkolwiek  rzecz  się  miała,  jedna  przemyślna  i  dobrze 

zamaskowana  zasadzka  warta  była  tuzina  łatwych  do  wykrycia  nawet  przez  dziecko 

pułapek.  Cymmerianin  zadbał,  by  zastawianych  przez  niego  zasadzek  nie  było  w  stanie 

odkryć  ani  dziecko,  ani  dorosły.  Wykorzystał  w  tym  celu  nawet  niektóre  z  pułapek 

Ojzyka, udoskonalając je w dokładniejszy, krwiożerczy sposób. 

Conan  przy  zastawianiu  zasadzek  zachowywał  dużą  ostrożność.  Pałac  był  obszerny, 

zbudowany  jeszcze  w  czasach,  gdy  Królestwo  Kresowe  nosiło  inne  miano  i  broniono  go 

głównie  przez  wysyłanie  armii  na  granice  z  tymi  sąsiadami,  z  którymi  właśnie  toczono 

wojny. Królewska rezydencja była wiekowa; minęło kilka pokoleń od chwili, gdy po raz 

ostatni zatrudniono kamieniarzy, by podreperowali spękane ściany i łuki. 

Niektórych  z  części  pałacu  z  dawien  dawna  nie  odwiedziła  żywa  dusza.  Conan 

poświęcił  im  szczególną  uwagę,  podejrzewał  bowiem,  że  Syzambry  będzie  chciał  się 

wedrzeć do środka przez nie wykorzystywane pomieszczenia. Cymmerianin pilnował, by 

jego ludzie nie pozostawiali łatwych do wykrycia śladów niedawnej bytności ludzi, lecz 

jeszcze bardziej trzeba było uważać, by stropy korytarzy i mury komnat nie zwaliły się na 

głowy gwardzistom zamiast pachołkom hrabiego. 

Podczas  któregoś  z  kolei  dnia  urządzania  pułapek  Conana  odszukała  Raina. 

Cymmerianin  miał  w  dłoni  miecz,  a  na  sobie  tylko  przepaskę  na  biodra  i  szczodrą 

warstwę  kurzu  i  zmielonego  tynku.  Barbarzyńca  siedział  wraz  z  grupką  podobnie 

prezentujących  się  podwładnych.  Przed  nimi  widniał  rezultat  porannej  pracy:  ziejąca  w 

posadzce dziura, w środku której sterczał zaostrzony pal. 

background image

88

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Kiedy  ją  zakryjemy,  przyszykujemy  jeszcze  jedną  niespodziankę  ‐  powiedział  jej 

Conan,  wskazując  przyległą  komnatę.  ‐  Wstawimy  tam  starą  katapultę,  załadowaną 

beczką smoły. Uruchomi ją przerwanie sznurka rozciągniętego w korytarzu. W beczce na 

glinianej miseczce stać będzie zapalona świeca. Gdy wystrzelona beczka rozbije się przy 

upadku, smoła rozleje się po całym korytarzu, zajmując ogniem od płomienia świecy. 

Opis  Conana  wywołał  uśmiechy  zadowolenia  na  twarzach  kilku  gwardzistów. 

Pozostali, powitawszy Rainę, jęli prosić, by pomogła im w pracy. 

‐ Tylko przebierz się w taki strój roboczy, jak my! ‐ zawołał jeden z nich. 

Raina  położyła  dłoń  na  rękojeści  miecza,  marszcząc  nos  w  wyrazie  udawanej  furii. 

Cofnęła się o krok, potrącając przy tym stertę gruzu. Kłęby pyłu wzbiły się w powietrze 

jak dym z ogniska. Bossonka niebacznie wciągnęła powietrze w płuca, kaszlnęła i zaczęła 

niepowstrzymanie kichać. 

Na  ścianie  po  lewej  stronie  tuż  pod  sklepieniem  zarysowała  się  raptownie  rosnąca 

szczelina  i  sięgnęła  posadzki  z  szybkością  lisa  goniącego  za  zającem.  Po  chwili  z 

przejmującym  trzeszczeniem  kawał  muru  odłupał  się,  rozsypując  w  gruz,  nim  runął  na 

posadzkę.  Jego  śladem  poszła  zaraz  potem  część  sklepienia,  lecz  Raina,  Conan  i 

gwardziści zdołali dotrzeć w bezpieczne miejsce. 

Gdy kurz opadł, Cymmerianin popatrzył na stertę gruzu i splunął, by oczyścić gardło. 

‐ Widzicie? ‐ burknął. ‐ Ostrzegałem was, że byle kichnięcie może zwalić nam sufit na 

głowy, ale nie chcieliście mi wierzyć! 

Niektórzy  z  mężczyzn  wyrażali  gestami  obrzydzenie,  większość  jednak  się  śmiała. 

Mogli  obrócić  całą  sprawę  w  żart,  ponieważ  żaden  z  nich  nie  został  ranny.  Gwardziści 

zabrali  swoje  racje  żywnościowe,  które  nie  zostały  zasypane  lub  pokryte  kurzem  w 

stopniu uniemożliwiającym ich zjedzenie, i wrócili do posiłku. 

Conan  zaprowadził  Rainę  do  pustej  komnaty,  w  której  w  spękaną  ścianę  była 

wbudowana  kamienna  ława.  Zatrzeszczała,  gdy  na  niej  siadali,  lecz  nie  zwaliła  się  na 

posadzkę pod ich ciężarem. 

‐  Lepiej  naradzę  się  z  Deciusem,  czy  pracować  tu  dalej  ‐  powiedział  Cymmerianin.  ‐ 

Zastawiliśmy  już  pułapki  we  wszystkich  nie  zrujnowanych  częściach  pałacu.  Jeżeli 

background image

89

Roland Green / Conan nieugięty

zaczniemy  grzebać  w  starych  rumowiskach,  zawalimy  całą  budowlę,  ułatwiając  robotę 

Syzambremu. 

‐ Pozwól, że najpierw sama porozmawiam z generałem i zorientuję się, co o tym sądzi ‐ 

odparła  Raina.  ‐  Dosyć  się  nasłuchał  od  ciebie  o  konieczności  wyruszenia  w  pole. 

Domyślam się, jak zareagowałby, gdyby odniósł wrażenie, że znów chcesz wrócić do tego 

pomysłu. 

Conan zaklął ‐ ściszonym głosem, gdyż obawiał się nowego zawaliska. 

‐  Niech  Mitra  pogrzebie  Deciusa  pod  oślim  łajnem!  ‐  powiedział  nadal  zniżonym 

głosem, tym razem jednak dlatego, by słowa te nie dotarły do niepowołanych uszu. ‐ Nic 

nie daje nam większej szansy zwycięstwa, niż uderzyć jako pierwsi. Zachowujemy się jak 

głupcy. Zaszywamy się w pałacu niczym szczury, czekające, aż wyciągną je łasice! 

‐  Uważam,  że  źle  oceniasz  Deciusa  ‐  powiedziała  Raina,  kładąc  Conanowi  dłoń  na 

ramieniu. 

Cymmerianin rzucił Bossonce ostre spojrzenie, lecz nie odpowiedział. Gdyby miał do 

czynienia z inną kobietą, mógłby podejrzewać, że Decius zawrócił jej w głowie.  Zdawał 

sobie jednak sprawę, że Raina zachowuje zdrowy rozsądek, chociaż się z nią nie zgadzał. 

‐ Niby dlaczego? ‐ spytał wreszcie. 

‐  Gwardia  Pałacowa  nie  nadaje  się  do  wymarszu.  Decius  zdaje  sobie  sprawę,  że  na 

podobną  wyprawę  mógłby  zabrać  tylko  swoje  oddziały,  lecz  przez  to  Gwardia  miałaby 

wolną rękę. 

Conan powoli pokiwał głową. Był świadkiem dostatecznie wielu intryg w Turanie, by 

się  orientować,  że  Decius  ma  prawo  do  podobnych  obaw.  Czuł  jednak  rozdrażnienie  z 

powodu postawy generała. 

‐  Obawia  się  mnie,  pozostałych  dowódców,  zwykłych  gwardzistów  czy  jeszcze  kogoś 

innego? 

‐ Ludzi Ojzyka, których nie zdołałeś wykryć. Decius wierzy w twój honor i dzielność, 

lecz zdaje sobie również sprawę, że jesteś tu obcy. 

‐  Zwłaszcza  że  pozornie  wierni  ludzie  mogą  łatwo  nabrać  ochoty  do  zdrady,  skoro 

dowodzenie  nimi  objął  nieznany  cudzoziemiec  ‐  Cymmerianin  dokończył  myśl 

background image

90

Roland Green / Conan nieugięty

wojowniczki. Pożałował, że nie ma przy sobie wina, którym mógłby spłukać z ust kurz ‐ i 

wywołany  intrygami  niesmak.  Musiał  jednak  zadowolić  się  powtórnym  splunięciem. 

Wstał  i  rzekł:  ‐  Być  może  Decius  ma  rację,  ale  nie  zamierzam  narażać  moich  ludzi  na 

pogrzebanie w rozsypującym się pałacu. Czy są wierni królowi, czy nie, nie zasługują na 

zgniecenie jak winogrona pod prasą! 

Raina uścisnęła dłoń Cymmerianina. 

‐ To samo zamierzałam powiedzieć Deciusowi. Jestem pewna, że jeżeli usłyszy te słowa 

z moich ust, odniesie się do nich ze zrozumieniem. 

Odeszła wdzięcznym jak zawsze krokiem, pozostawiając Conana zastanawiającego się, 

dlaczego  była  tak  pewna  dobrej  woli  Deciusa.  Szybko  jednak  pocieszył  się  myślą,  że 

kobiety  miały  na  to  swoje  sposoby.  Gdyby  zazdrość  z  tego  powodu,  zasługiwałby,  by 

następny  płat  sufitu  zwalił  się  jemu  na  głowę.  Nie  miał  żadnych  praw  do  Rainy. 

Wojowniczka  była  panią  swojego  postępowania;  równie  dobrze  mógłby  próbować  ją 

okiełznać,  jak  rozkazywać  tajemniczym  gromom,  które  ostatnio  przynajmniej  raz 

dziennie przetaczały się nad wzgórzami otaczającymi pałac. 

Warto  było  się  zastanowić  nad  zagadkowymi  grzmotami,  chociaż  trąciły  one  magią. 

Rozpamiętywanie  nie mającego  z nimi  nic  wspólnego  zachowania  Rainy  było  natomiast 

pozbawione wszelkiego sensu. 

Conan wrócił do swoich podwładnych. Gwardziści zabrali się znowu do pracy, chociaż 

zwolnili jej tempo, częstokroć obrzucając ściany i sufit trwożliwymi spojrzeniami. 

‐  Dobre  wiadomości!  ‐  powiedział  Conan.  ‐  Kończymy  na  dzisiaj.  Decius  duma,  czy 

pozostałych pułapek nie zastawić tam, gdzie ich ofiarami padną ludzie Syzambrego, a nie 

my. 

‐  Harowałbym  nawet  przez  miesiąc,  gdyby  tylko  w  tę  zasadzkę  wpadł  sam  hrabia!  ‐ 

zawołał jeden z gwardzistów, co spotkało się z potakiwaniami pozostałych. 

‐  Może  tu  wrócisz,  ale  już  nie  dzisiaj  ‐  odparł  Conan  i  dał  przykład  pozostałym, 

zbierając lewary i młoty. 

Wśród szczęku ładowanych do koszy narzędzi Cymmerianinowi przyszło do głowy, że 

Decius  mógł  kierować  się  jeszcze  innym  względem,  nie  dopuszczając  do  wymarszu  w 

background image

91

Roland Green / Conan nieugięty

pole.  Garstka  wiernych  Eloikasowi  żołnierzy  mogła  długimi  miesiącami  nadaremnie 

ścigać hrabiego. Gdyby nawet mikry arystokrata został wciągnięty w walkę i udało mu się 

wymknąć,  niewątpliwie  wkrótce  zwerbowałby  kolejną  armię.  Jego  uśmiercenie 

równałoby  się  jednak  końcowi  rebelii.  Jak  łatwiej  można  było  tego  dopiąć,  niż  przez 

zwabienie hrabiego pod mury pałacu? Syzambry musiał się tu zjawić, jeżeli rzeczywiście 

pragnął zdobyć tron. 

Conan  doszedł  do  wniosku,  że  najprawdopodobniej  nie  było  podstaw  kwestionować 

wierności  ani  rozumu  Deciusa.  Cymmerianin  nie  czuł  się  jednak  z  tego  powodu 

szczęśliwszy,  równało  się  to  bowiem  konieczności  siedzenia  w  ciasnych  murach 

rozpadającego się pałacu zamiast, wyruszenia na spotkanie nieprzyjaciela. 

 

Z  zewnątrz  chaty  wodza  dobiegał  grzmot.  Wyjrzawszy  przez  szczelinę  między 

belkami,  Aibas  nie  dostrzegł  błyskawicy.  Zdał  sobie  sprawę,  że  to  znów  czarodziejski 

grom. Gdyby żywił co do tego jeszcze jakieś wątpliwości, do ich ostatecznego rozwiania 

wystarczały dobiegające z wioski odgłosy bębnów i granie rogów. 

Syzambry  odczekał  z  podjęciem  rozmowy,  aż  ucichnie  grzmot  ‐  i  hałas,  wyprawiany 

przez górali, by go zagłuszyć. Hrabia nie odrywał wzroku od Aibasa i Ojzyka, siedzących 

obok siebie na sianie naprzeciw niego. 

Gdyby  Aquilończyk  już  jakiś  czas  temu  nie  oduczył  się  mrużyć  oczu  na  dźwięk 

magicznego gromu, zapewne nie zdołałby się zmusić do spokojnego zniesienia bacznego 

spojrzenia  stojącego  na  wprost  niego  arystokraty.  Ojzyk  zachowywał  się  nerwowo,  jak 

gdyby siedział na rozpalonych węglach. Po czole byłego kapitana Gwardii ciekły strużki 

potu. Aibas wolałby wspiąć się na tamę i rzucić w oślizgłe objęcia potwora niż wywrzeć 

wrażenie bardziej tchórzliwego niż Ojzyk. 

‐ Czy góralom można ufać? ‐ zapytał kapitan po raz trzeci. 

Na twarzy Syzambrego pojawiła się mina, nie dająca określić się słowami. 

‐ Można liczyć, że zdołają wykonać to, czego od nich żądam ‐ odparł arystokrata. 

background image

92

Roland Green / Conan nieugięty

Aibas  miał  dość  zdrowego  rozsądku,  by  nie  pytać  hrabiego,  w  jaki  sposób  plemię 

Pougoi  miało  mu  pomóc  zdobyć  tron.  Gdyby  nawet  Syzambry  był  gotów  odpowiedzieć, 

nie zdążyłby. 

Na zewnątrz chaty rozległy się kroki. Drzwi otworzyły się z przeciągłym piskiem. Do 

środka wkroczyła szóstka wojowników Pougoi, a za nimi jeden z członków Gwiezdnego 

Bractwa. Wojownicy mieli ze sobą włócznie i topory z kamiennymi ostrzami, czarownik ‐ 

skórzany worek. 

‐ To on ‐ powiedział Syzambry. 

Wojownicy  otoczyli  siedzących  mężczyzn.  Hrabia  nakazał  Aibasowi  wstać  i  podejść 

bliżej.  Aquilończyk  zdołał  zmusić  nogi,  by  nie  uginały  się  pod  nim,  a  kolana,  by  nie 

stukały o siebie jak rozchwierutane żarna. 

Ojzyk  uchylił  usta,  ale  czterech  spośród  wojowników  dopadło  go,  nim  zdołał  wydać 

głos.  Skórzany  knebel  zdusił  jego  krzyki,  rzemieniami  spętano  mu  kostki  i  nadgarstki. 

Ciągnąc za pęta i skórzane odzienie, wojownicy wywlekli kapitana z chaty. 

Aibas  stał  nieruchomo,  aż  ciężki  krok  górali  ucichł  wśród  nocy,  po  czym  cofnął  się  o 

krok, patrząc wszędzie i nigdzie. 

‐ Decius oddałby wiele, by to zobaczyć ‐ powiedział cicho. 

‐ Ba! ‐ Przy tym wykrzykniku Syzambry poruszył wyłącznie ustami. Po chwili hrabia 

skrzyżował  chude  nogi  w  farbowanych  spodniach  jeździeckich  i  wzruszył  ramionami.  ‐ 

Jeżeli  nasz  dostojny  generał  ma  krew  w  żyłach,  a  nie  mleko,  już  dawno  ująłby  w  swoje 

ręce to, co mu się należy. Gdyby tak postąpił, służyłbym mu z radością. 

Aibas  pomyślał,  że  równie  dobrze  jak  tego,  że  Syzambry  zgodzi  się  służyć 

komukolwiek,  można  by  spodziewać  się  dnia,  gdy  sępy  postanowią  spędzać  życie  na 

poście i modłach. 

‐ Ojzyk zostanie rzucony potworowi? ‐ zapytał. 

‐ Ważysz się kwestionować moje decyzje? ‐ rzucił zwodniczo łagodnym tonem hrabia. 

‐  Niczego  nie  kwestionuję,  a  już  zwłaszcza  twoich  rozkazów,  panie  ‐  odrzekł  Aibas.  ‐ 

Gdyby  nie  ich  mądrość,  nie  znaleźlibyśmy  się  tak  blisko  zwycięstwa.  Chciałem  tylko 

przypomnieć, że składanie ofiar bestii napawa trwogą górali. 

background image

93

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Tchórze! ‐ skwitował te słowa hrabia. 

Można  by  spierać  się,  że  zbyt  wielka  liczba  tchórzy  zamieniała  najlepiej  wyposażoną 

armię  w  motłoch.  Można  by  również  stwierdzić,  że  każdy,  kto  widział,  w  jaki  sposób 

księżna  pojawiła  się  w  dolinie,  miał  prawo  marzyć,  by  znaleźć  się  jak  najdalej  stąd. 

Żadnej  z  tych  rzeczy  nie  mógł  jednak  hrabiemu  powiedzieć  nikt,  kto  pragnął  dożyć 

następnego poranka. Aquilończyk musiał się zadowolić wzruszeniem ramionami. 

‐ Jestem pewny, że wojownicy nie wypuszczą Ojzyka ‐ powiedział Aibas. ‐ Jego krewni 

zbyt ochoczo poczynali sobie wypędzając Pougoi z rodzimych ziem do tej doliny. Górale 

mają długą pamięć. 

‐  Odwrotnie  niż  mieszkańcy  dolin  ‐  odparł  Syzambry  niemal  z  uśmiechem.  ‐  Kiedy 

dowiedzą się, że Ojzyk został rzucony bestii na pożarcie za zdradę, nie zwrócą uwagi, w 

jaki  sposób  obejmę  tron.  Uwierzą  mi  ‐  przynajmniej  częściowo  ‐  gdy  zapewnię,  że 

zdobyłem  pałac,  by  ochronić  koronę  przed  Deciusem  i  Ojzykiem,  że  Eloikas  umarł 

wcześniej,  a  księżna  potrzebowała  pociechy.  Dadzą  wiarę,  że  panowanie  Eloikasa 

skończyło się z woli bogów, a nie wskutek moich działań. 

Aibas pomyślał o ludziach, których spotykał w ciągu wielu lat tułaczki. W porównaniu 

z  ich  intrygami  niektórych  z  nich  knowania  Syzambrego  wydawały  się  równie  naiwne, 

jak szachrajstwa malców przy grze w kamyki. Mimo to przypominający posturą dziecko 

arystokrata  mógł  pozbyć  się  swego  sługi  jak  niepotrzebnego  kamienia,  gdyby  tylko 

domyślił się, co chodzi mu po głowie. 

‐ Zapewne, mój panie ‐ powiedział Aibas. ‐ Czym jeszcze mogę ci służyć? 

‐ O świcie wyruszam, by dołączyć do moich ludzi. Zdołasz znaleźć dla mnie kobietę? 

‐  Obawiam  się,  że  nie  ma  tu  takich,  które  ucieszyłyby  twe  oko  ‐  odpowiedział 

Aquilończyk, modląc się, by Syzambry nie wypatrzył przypadkiem Wylli. 

‐  Tak  podejrzewałem.  Trudno  ‐  odparł  hrabia.  ‐  Strzeż  do  mojego  powrotu  tej  sakwy 

jak własnego życia. Podziękowania za oddaną służbę. Bywaj! 

ʺJaʺ Syzambrego brzmiało niemalże jak monarsze ʺmyʺ. Aibas skłonił się, pozostając w 

tej pozie do chwili, gdy za hrabią zamknęły się drzwi. 

background image

94

Roland Green / Conan nieugięty

Zaraz potem przyklęknął przed sakwą, wykonaną ze skóry i spiętą żelazną taśmą. Rzut 

oka  na  runy  pokrywające  metal  sprawił,  że  Aibas  zrezygnował  z  dokładniejszego  ich 

studiowania.  Mimo  słabego  światła  łojowej  lampki  zorientował  się,  że  przypominały 

znaki widniejące na tamie. Wyczuł, że w torbie znajduje się coś ciężkiego, lecz nawet nie 

dopuszczał do siebie myśli, że mógłby ją otworzyć. 

Syzambry  pozbył  się  wszelkich  oporów  w  korzystaniu  z  magii  Pougoi.  Aquilończyk 

był  pewny,  że  hrabia  nie  wie,  jaka  jest  natura  tych  czarów  ‐  ani  jakiej  zapłaty  może 

ostatecznie zażądać w zamian Bractwo. 

background image

95

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 9 

 

Conan przebudził się w ciemnościach. Z początku nie wiedział, co go wytrąciło ze snu. 

Przyczyną  tego  mogło  być  łoże  zbyt  duże  nawet  jak  na  niego.  Cymmerianin  zgodził  się 

spać  w  nim,  gdyż  nie  miał  innego  wyboru.  Przysiągł  sobie  solennie,  że  zanim  znów 

położy się do snu, odszuka pałacowego stolarza i poprosi go o zbicie nowego łóżka. Był 

gotów znieść nawet niewybredne żarty rzemieślnika. 

Conan opuścił stopy na popękane płytki posadzki, naciągnął spodnie, przypasał miecz. 

Do  jego  uszu  dobiegały  odgłosy  chlupotu  i  postukiwania  nocnikiem  o  kamienie,  krzyk, 

wywołany przez koszmar lub miłosne uniesienie, chrobotanie myszy lub szczura w kącie. 

Cymmerianin  w  dalszym  ciągu  był  przekonany,  że  nie  obudził  się  bez  powodu. 

Instynkt,  dzięki  któremu  utrzymywał  się  przy  życiu,  podszeptywał  mu  naglące 

ostrzeżenia. 

Barbarzyńca naciągnął koszulę i wetknął obydwa sztylety do pochwy. Zastanowił się, 

czy nie zabrać łuku, lecz w końcu pozostawił go u stóp łoża. 

Zdawał  sobie  sprawę,  że  tylko  on  przeczuwa  czyhające  niebezpieczeństwo.  Widok 

krążącego  w  pełnym  rynsztunku  Cymmerianina  mógł  wywołać  jedynie  pytania  bez 

odpowiedzi.  Niewiedza  i  lęk  mogły  doprowadzić  jedynie  do  wywołania  paniki,  co 

uniemożliwiłoby w przypadku napaści obronę pałacu. 

Wtem  w  oddali  rozległy  się  dźwięki  rogów  i  bębnów;  zawtórowało  im  granie  w 

obrębie murów. Również wewnątrz królewskiej rezydencji zaczęły rozbrzmiewać bojowe 

zawołania  i  głośne  rozkazy.  Słychać  było  okrzyki  strachu;  bardziej  nerwowi  słudzy  dali 

się ponieść trwodze. 

Cymmerianin  nie  musiał  budzić  swej  kompanii,  ulokowanej  w  sąsiedniej  komnacie. 

Dowodzący  nią  sierżant  podrywał  już  ‐  w  razie  potrzeby  nawet  kopniakami  ‐  żołnierzy, 

przekleństwami nakazując im wdziewać bojowy rynsztunek. Podoficer przywitał Conana 

uniesieniem dłoni. 

‐ Pchnąłem gońca do baraków. Gwardziści powinni zająć pozycje wewnątrz pałacu. 

background image

96

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Dobrze.  Wyślij  jednak  jeszcze  jednego  posłańca  na  wypadek,  gdyby  pierwszy  nie 

zdołał dotrzeć do celu. Poszukam Deciusa. Zarządzam zbiórkę w Komnacie Czerwonych 

Ryb. 

‐ Tak jest, kapitanie. 

Conan  pomyślał,  że  powinien  ustalić  drugie  miejsce  zbiórki  na  zewnątrz  pałacu. 

Ujawniłby  jednak  w  ten  sposób  wątpliwości  co  do  wyniku  walki  jeszcze  przed  jej 

rozpoczęciem. Nie był w stanie się na to zdobyć. 

Zachowując  wzmożoną  ostrożność,  Cymmerianin  ruszył  w  milczeniu  do  Komnaty 

Czerwonych  Ryb.  Sala  wzięła  nazwę  od  mozaiki,  niegdyś  stanowiącej  dno  ozdobnego 

basenu.  Garstka  ludzi  mogła  bronić  jej  przed  szturmem  znacznie  liczniejszych  sił.  W 

komnacie znajdowały się również zdewastowane, lecz nadające się do użytku schody, po 

których można było wspiąć się na dach, by zyskać rozeznanie w sytuacji. 

Dotarłszy  do  sali,Conan  stwierdził,  że  znajdowała  się  w  niej  już  połowa  ludzi  Rainy. 

Pozostawiając  ich  przy  budowaniu  barykad  z  kamieni  i  starych  mebli,  Cymmerianin 

wspiął się po schodach. 

Rogi  i  bębny  umilkły.  Ciemność  skrywała,  jakim  napastnikom  przygrywały:  ludziom 

czy potworom. 

Conan  spojrzał  na  niebo.  Nisko  zalegające  chmury  co  chwila  przesłaniały  księżyc. 

Barbarzyńca nie zdziwiłby się, gdyby wnet rozległ się magiczny grom. Zamiast tego ujrzał 

sunący  się  w  dół  zbocza  rubinowy  blask.  Światełko  zmieniło  się  w  ognistą  kulę,  która 

przybrała barwę starego wina. 

W  jej  świetle  Conan  dojrzał  zbierającą  się  pod  pałacem,  nieprzeliczoną  na  pierwszy 

rzut oka armię. Po chwili jednak zorientował się w sytuacji. 

Na  czele  zastępów  znajdował  się  hrabia  Syzambry  na  jabłkowitym  ogierze,  otoczony 

przez  mniej  więcej  czterdziestu  jeźdźców.  Za  konnymi  widać  było  wielu  pieszych 

wojowników  ‐  uzbrojonych  jednak  wyłącznie  w  łuki  i  lekkie  zbroje.  Ostatni  oddział, 

liczący  około  sześćdziesięciu  ludzi,  otoczył  baraki,  odcinając  Gwardii  drogę  do  pałacu. 

Wrogowie nie zbliżali się do zabudowań garnizonu, co świadczyło, że gwardziści nie śpią 

i ani myślą o kapitulacji. 

background image

97

Roland Green / Conan nieugięty

To  wystarczało  Conanowi.  Syzambrego  być  może  wspierali  czarownicy,  lecz  na  razie 

hrabia  ujawnił  tylko  szczupłość  swoich  szeregów.  Jego  oddziały  nie  składały  się 

wyłącznie  z  gołowąsów.  Z  drugiej  strony  wynik  walki  nie  był  bynajmniej  z  góry 

przesądzony. Gdyby tylko gwardziści zdołali  zaatakować tyły oddziałów Syzambrego w 

chwili, gdy wojska hrabiego ruszą do ataku... 

Ognista  kula  nabrała  odcienia  zakrzepłej  krwi.  Rozrosła  się  tak  bardzo,  że  Conan  z 

trudem  dostrzegał  arystokratę.  Nagle  niski  Syzambry  rozpostarł  szeroko  ręce.  Z  kuli 

wypadło coś dymiącego i potoczyło się w dół. 

Rozniosła się woń rozgrzanego metalu i spalonej trawy. Gdy to coś wpadło do kałuży, 

rozległ  się  gniewny  syk,  uniosły  się  kłęby  dymu  i  pary.  Świetlista  kula  skurczyła  się  z 

powrotem do rozmiarów gorejącego ognika. Dym utworzył słup chwiejący się na wietrze. 

Rozjarzony punkcik kołysał w górze jak kwiat na giętkiej łodydze. 

W  chwilę  później  ziemia  zadygotała.  Dym  i  krwawoczerwone  światełko  zaczęły 

przesuwać się w stronę pałacu, jak gdyby ciągnęła je tam przemożna, niewidzialna siła. 

Nie  tak  zupełnie  niewidzialna,  stwierdził  po  chwili  Conan.  Ognisty  punkcik 

pozostawiał  za  sobą  wyrytą  w  ziemi  bruzdę  szerokości  łokcia.  Buchał  dym,  na  boki 

odpryskiwały pacyny błota i kamienie. Drżenie gruntu narastało z każdą chwilą. 

Conan  zwątpił  już,  że  Gwardia  podejmie  próbę  otoczenia  ludzi  Syzambrego. 

Najistotniejszym  zadaniem  królewskich  dowódców  było  w  tej  chwili  dopilnowanie,  by 

ich  podwładni  nie  znaleźli  się  na  drodze  posuwającej  się  w  stronę  pałacu  okropności. 

Niewykluczone,  że  oficerowie  mogli  nakazać  odwrót,  by  ich  oddziały  nie  zostały 

pogrzebane  pod  ruinami...  Jeden  z  baraków  rzeczywiście  legł  w  gruzach;  łoskot 

rozpruwanej  ziemi  zagłuszył  odgłosy  walących  się  murów.  Przez  kłęby  kurzu  i  dymu 

widać było gwardzistów wyłaniających się z resztek baraku. Przypominali oni kręcące się 

owady wokół rozrzuconego kopniakiem mrowiska. Żołnierze nie porzucili jednak broni i 

wynosili rannych towarzyszy. 

Conan zmusił się do oderwania wzroku od tej sceny i zszedł po schodach. Uwięzieni w 

barakach gwardziści musieli radzić sobie sami. Cymmerianina czekała zaś walka w pałacu 

‐ o ile można było mówić o stawianiu czoła magii. 

background image

98

Roland Green / Conan nieugięty

Barbarzyńcę  dzieliły  trzy  stopnie  od  podnóża  schodów,  gdy  cały  pałac  zatrząsł  się  w 

posadach. Schody, część murów i sklepienie pokryły się pęknięciami. Ziemia pod stopami 

Cymmerianina  zaczęła  się  obsuwać.  Conan  skoczył  do  przodu.  Odskoczył  znowu,  by 

uchylić się przed spadającym gruzem. Potknął się. 

Wylądował  na  kolanach  naprzeciw  Rainy.  Bossonka  uśmiechnęła  się  do  niego,  lecz 

widać  było,  że  czyni  to  wyłącznie  dla  uspokojenia  ludzi.  Cymmerianin  odpowiedział 

uśmiechem i poderwał się na równe nogi. 

W  komnacie  nadal  znajdowała  się  większość  ludzi,  których  minął  przed  wejściem  na 

górę.  Paru  uciekło,  lecz  Raina  sprowadziła  resztę  swojego  oddziału.  Niestety,  wielu  z 

mężczyzn przywaliły kamienne bloki sypiące się ze sklepienia. 

Conan otoczył potężnymi ramionami najbliższy z głazów i dźwignął go. Zanim rozległ 

się krzyk bólu przywalonego mężczyzny, Cymmerianin posłyszał własny ciężki oddech. 

Doszło do niego również granie piszczałek tak słabe, że mogło się wydać zawodzeniem 

wiatru w oddali. 

 

Dźwięk  fletni  istotnie  dobiegał  z  daleka.  Syzambry  miał  jednak  wrażenie,  jak  gdyby 

piszczałki grały mu tuż nad uchem. 

Wiedział,  co  oznaczał  ten  dźwięk.  Pamiętał  również  słowa  powtarzane  przez 

czarowników Pougoi tak często, że zbrzydły mu, chociaż były prawdziwe: 

ʺJeżeli strach pokona twoją wolę, wraz z nią runie twa moc. Rozkazuj bez lęku temu, co 

ci  powierzamy,  a  stanie  się  to,  czego  sobie  zażyczysz.  Nie  zdołamy  dotrzymać  naszych 

obietnic, jeżeli ten, któremu je składamy, pozwoli zawładnąć sobą trwodzeʺ. 

Nikt  nie  był  bliżej  otwartego  nazwania  Syzambrego  tchórzem  od  czasu,  gdy  hrabia 

dorósł  na  tyle,  by  móc  zażądać  krwi  za  taką  obrazę.  Tym  razem  puścił  ją  płazem,  gdyż 

czarownicy  mówili  prawdę:  wszystkie  jego  plany  ległyby  w  gruzach,  gdyby  opuściła  go 

odwaga. 

Hrabia  starał  się  nie  zwracać  uwagi  na  piszczałki,  chociaż  nie  mógł  nie  słyszeć 

dobiegających  z  oddali  treli  dźwięcznych  jak  kryształ,  nie  dopuszczał,  by  zwodnicza 

background image

99

Roland Green / Conan nieugięty

muzyka  otoczyła  go,  okryła  jak  owijane  w  pieluchę  niemowlę,  by  odbijała  się  echem  w 

jego umyśle aż do zatracenia. 

W  przerwie  między  kolejnymi  oddechami  Syzambry  zorientował  się,  że  odniósł 

zwycięstwo.  Magiczne  dźwięki  nie  zdołały  zawładnąć  jego  umysłem.  Granie  piszczałek 

przypominało  mu  teraz  odległy  lament  nad  poległymi  i  konającymi,  nad  skazanymi  na 

śmierć, nieświadomymi czekającej ich zagłady. 

Płynąca  z  czarodziejskiej  fletni  moc  była  zwrócona  przeciwko  czarom  Pougoi 

rozpętanym  nad  królewskim  pałacem.  Ryta  w  ziemi  bruzda  sięgnęła  zewnętrznych 

murów twierdzy. Posypały się odłamki kamieni. 

Z bruzdy buchał dym tak gęsty, że zdawało się, iż można by go krajać. Po dostaniu się 

w zasięg wiru kamienie wylatywały na wszystkie strony z taką siłą, że jeden z nich omal 

nie  zabił  żołnierza  hrabiego.  Konie  stawały  dęba;  ich  paniczne  rżenie  ginęło  w  łoskocie 

katowanej  ziemi.  Podkomendni  Syzambrego  zwracali  ku  sobie  pobielałe  z  przerażenia 

twarze. Hrabiemu ponownie przyszło walczyć z trwogą, grożącą odebraniem mu nie tylko 

odwagi, lecz i rozumu. 

Kamienie latały ze świstem wysoko nad głowami ludzi Syzambrego i spadały między 

budynki garnizonu. Był wśród nich głaz na tyle wielki, że zgruchotał doszczętnie jeden z 

baraków.  Hrabia  miał  wrażenie,  że  słyszy  krzyki  uwięzionych  pod  gruzami  ludzi. 

Modliłby się, by kamienie pogrzebały resztę Gwardii Pałacowej, lecz prośby do bogów, a 

nawet demonów, wydawały się nie na miejscu w obliczu gwiezdnej magii. 

Syzambry  oderwał  wzrok  od  zniszczenia  wywołanego  magią.  Próbował  dojrzeć  coś 

przez  tumany  pyłu.  Miejscami  nocny  wiatr  rozpędzał  kurz.  Oczom  hrabiego  ukazał  się 

widok , który sprawił, że serce podeszło mu do gardła. 

Pałac  rozsypywał  się  w  gruzy.  W  dachach  tworzyły  się  dziury,  ściany  zwijały  się  jak 

zetlały pergamin, całe komnaty przez moment stawały odsłonięte pod otwartym niebem, 

nim ich mury rozpadły się na pojedyncze głazy. W powietrze wzbijały się kłęby pyłu. Po 

paru chwilach stały się tak gęste, że przesłoniły hrabiemu doszczętnie obraz zniszczenia. 

Syzambry  miał  już  zresztą  go  dosyć.  Obrońców  pałacu  niebezpieczeństwo  dosięgło  ze 

wszystkich stron. Było wykluczone, by zdołali stawić skuteczny opór. 

background image

100

Roland Green / Conan nieugięty

Czarownicy powiedzieli hrabiemu, że liczy się wyłącznie jego wola, bez względu na to, 

gdzie  będzie  się  znajdował.  Syzambry  stwierdził  jednak,  że  poprowadzenie  ludzi  do 

szturmu na pałac jest najlepszym sposobem na wzmocnienie hartu ducha. 

Hrabia rzucił wodze konia giermkowi i zsunął się z trudem z siodła. Ziemia trzęsła się 

pod  stopami  arystokraty  jak  pokład  łodzi  na  rzece  wzburzonej  podczas  powodzi,  lecz 

zdołał  uchronić  się  przed  upadkiem.  Dobył  oburącz  miecz,  podrzucił  go,  schwycił  za 

ostrze i wskazał nim pałac. 

‐ Sami bogowie niosą zgubę Eloikasowi i jego pachołkom! Za mną! 

Przez moment słychać było wyłącznie łoskot ziemi ogarniętej szaleństwem, lecz potem 

rozległy się odgłosy wydobywanej broni i narastające wołanie: 

‐ Stalowa Dłoń! Stalowa Dłoń! Stalowa Dłoń! 

 

W  pałacu  Eloikasa  panował  zamęt  ‐  nieopisany,  niesamowity  nawet  dla  tak 

doświadczonych wojowników jak Conan i Raina. Żadnemu z nich nie przyszłoby zresztą 

do  głowy,  by  próbować  ująć  go  w  słowa.  Byli  całkowicie  pochłonięci  staraniami,  by  ich 

towarzysze nie zostali pogrzebani pod gruzami. 

Po pewnym czasie rozległy się bojowe okrzyki, głośniejsze nawet od łoskotu głazów. Z 

ciemności  wibrującej  hałasem,  zza  krwawo  zabarwionych  obłoków  pyłu  wynurzyły  się 

atakujące oddziały Syzambrego. 

Jeżeli nawet przeciwnicy rozpoczęli szturm w szyku, to teraz, gdy znaleźli się w pałacu, 

nie pozostało z niego ani śladu. Przedzieranie się przez spiętrzone wały ziemi unicestwiło 

dyscyplinę  wśród  nieprzyjaciół.  Przebijające  się  nad  bojowe  zawołania  wrzaski 

świadczyły, że nie wszyscy ludzie hrabiego dotarli żywi pod pałacowe mury. 

Cymmerianin złorzeczył w duchu, że nieznany sprzymierzeniec Eloikasa posługuje się 

magią niemal równie potężną jak czary Syzambrego. Obrona pałacu przez zwalenie go na 

głowy żołnierzom korony nie wydawała się Conanowi ani rozsądna, ani godna. 

Za  plecami  obrońców  znajdowała  się  wyłącznie  rozpadająca  w  gruzy  rezydencja.  Z 

przodu ‐ nieprzyjaciele i piekielne czary, a nad nimi ‐ obojętne niebo. 

‐ Eloikas! ‐ gromki głos Conana przebił się ponad bitewny zgiełk. 

background image

101

Roland Green / Conan nieugięty

Olbrzymi  Cymmerianin  przyciągał  obrońców  jak  magnes  opiłki  żelaza;  podobny 

wpływ miała posuwająca się kilka kroków za nim Raina. 

Choć  lepiej  uzbrojeni,  ludzie  Syzambrego  byli  rozproszeni,  niepewni  terenu,  przez 

który  się  przedzierali;  miejscami  obrońcy  mieli  nawet  nad  nimi  liczebną  przewagę. 

Wynik  Welli  nie  był  więc  przesądzony.  Miecz  barbarzyńcy  przecinał  ze  świstem 

powietrze,  uderzał  z  łoskotem  w  zbroje,  ciął  mięso  i  kości  z  odgłosami  z  rzeźni  rodem. 

Gdy  napastnicy  zbliżali  się  za  bardzo  lub  było  ich  zbyt  wielu,  używał  sztyletu  lub 

masywnej pięści. 

Cymmerianin pokonał pół tuzina nieprzyjaciół, nim podążający za nim ludzie starli się 

z  wrogiem. Na  widok  przeciwników  zmiecionych  z  drogi  przez  Conana  obrońcy  podjęli 

bój z zapałem. 

Gdy  hrabia  wspiął  się  wreszcie  na  szczyt  wału,  jego  ludzie  byli  spychani  w  tył. 

Arystokrata  miał  wrażenie,  że  patrzy  na  istny  pogrom.  Bitewne  zawołania  słabły, 

zastępowane ostrzegawczymi krzykami i wrzaskami nie skrywanej grozy. 

Syzambry  wykrzyczał  rozkaz  dla  łuczników.  Strzelcy  posłusznie  wychylili  się  nad 

skraj  wału.  Poczęli  w  nierównym  tempie  naciągać  cięciwy  i  wypuszczać  pociski.  Strzały 

posypały  się  jak  grad  na  szeregi  żołnierzy  wiernych  królowi.  Okrzyki  bólu  poczęły 

rozbrzmiewać  nie  tylko  wśród  napastników,  lecz  również  obrońców  pałacu.  Syzambry 

uśmiechnął się z zadowoleniem. 

Conan  miał  nadzieję,  że  ze  względu  na  pył  i  zamęt  na  polu  walki  łucznicy  hrabiego 

będą strzelać ostrożniej, by nie trafić swoich towarzyszy. Tak było, lecz strzelcy mimo to 

w szybkim tempie dziesiątkowali oddziały Gwardii. 

Cymmerianin  ocenić  dokładnie  odległość  dzielącą  go  od  Syzambrego.  Gdyby  zdołał 

przedrzeć się przez zrytą połać gruntu i wspiąć na wał, by dosięgnąć hrabiego... 

Strzały  wbijały  się  z  głuchym  łoskotem  w  ziemię,  jak  gdyby  słały  Conanowi 

ostrzeżenie. Łucznicy wypatrzyli barbarzyńcę wśród obrońców skierowali na niego ogień. 

Gdyby podjął próbę dotarcia do hrabiego, stałby się naszpikowanym strzałami trupem. 

Mimo, Conan cofał się bardzo powoli. Ustępowanie pola nie leżało w jego naturze, nie 

chciał także wywołać paniki wśród towarzyszy. 

background image

102

Roland Green / Conan nieugięty

Gdy  obrońcy  się  cofnęli,  łucznicy  Gwardii  poczęli  strzelać  ze  zdwojonym  zapałem,. 

Tylko  szczęście  chroniło  odsłoniętych  strzelców  nieprzyjaciela  przed  stalowymi  grotami 

pocisków  obrońców.  Wielu  napastników  zakończyło  życie  na  świeżo  wyrytym  wale. 

Pozostali spiesznie szukali schronienia pod przeciwległą skarpą. Żadne błagania i groźby 

hrabiego nie były w stanie zmusić ich, by podjęli na nowo ostrzał. 

Umożliwiło  to  Conanowi,  Rainie  i  ich  ludziom  odwrót  pod  wątpliwą  osłonę  pałacu. 

Walka  sprawiła,  że  Cymmerianin  nie  zauważył,  iż  magiczny  pojedynek  dobiegł  końca. 

Pomagając Bossance zabandażować ranę na ramieniu, barbarzyńca zauważył w końcu, że 

ziemia przestała dygotać i zapanowała względna cisza. Z pałacowych murów przestały się 

sypać kawałki mozaik i tynk. 

‐ Co teraz? ‐ zapytała Raina, zazgrzytawszy zębami, gdy Cymmerianin ściągnął bandaż, 

by  nie  dopuścić  do  rozchodzenia  się  brzegów  rany.  ‐  Walka  jeszcze  nie  skończona;  z 

trudem odparliśmy pierwsze natarcie. 

‐  Założę  się,  że  Syzambry  nie  spodziewał  się  po  nas  nawet  tego  ‐  mruknął 

Cymmerianin.  Oddałby  cały  legendarny  skarb  Królestwa  Kresowego  za  łyk  wina,  by 

wypłukać kurz i piach z ust. ‐ Jeżeli gwardziści utrzymali baraki, mogliby zaatakować od 

tyłu  siły  hrabiego  ‐  kontynuował.  ‐  Niech  to  diabli!  Powitałbym  z  radością  nawet 

czarownika, gdyby tylko zdołał zanieść im wiadomość... 

Raina  chwyciła  go  za  ramię  i  wyciągnęła  dłoń.  Jeden  z  młodych  oficerów  Deciusa 

ostrożnie  przedzierał  się  przez  ruiny.  Żołnierz  co  chwila  spoglądał  w  górę,  by  upewnić 

się, że nic mu nie runie na głowę; za każdym razem potykał się o odłamy gruzu leżące na 

ziemi. 

W  końcu  Raina  zlitowała  się  nad  nim,  pobiegła  przez  wielki  przedsionek  i 

przeprowadziła  żołnierza  przez  resztę  drogi.  Wraz  z  Conanem  we  troje  zaczęli  się 

naradzać przy pozostałościach muru w galerii rzeźb. 

‐  Decius  chce,  byście  dołączyli  do  niego.  Wówczas  wspólnie  ruszymy  do  odwrotu...  ‐ 

zaczął mówić posłaniec, lecz przerwał mu gromki głos Cymmerianina: 

‐ Czy Decius osza... postradał zmysły, czy wysłał jako gońca tchórza? 

background image

103

Roland Green / Conan nieugięty

Cymmerianin zadał pytanie tak głośno, że pod wpływem echa odbijającego się od na 

poły  zburzonych  murów  posypały  się  grudki  tynku.  Raina  ponownie  chwyciła  go  za 

ramię i zatkała mu usta dłonią. 

‐  Conanie,  na  miłość  bogów!  Powinieneś  powiedzieć  to  Deciusowi,  jeżeli  masz  na  to 

ochotę, a nie wrzeszczeć tak, by usłyszał cię Syzambry! 

Posłaniec  pobladł  pod  wpływem  spojrzenia  Cymmerianina.  Wciąż  z  szarawą  jak  u 

nieboszczyka twarzą podjął przekazywanie wiadomości: 

‐ Kapitanie, plan generała to nie sugestia, lecz rozkaz. 

‐  Nie  obchodzi  mnie  to,  choćby  go  wydali  Mitra  i  Erlik  naraz!  ‐  warknął  Conan.  ‐  W 

barakach zostało sporo gwardzistów. Gdyby zdołali zaatakować tyły Syzambrego... 

‐ Król Eloikas nie może poruszać się tak szybko, jak by sobie życzył ‐ odrzekł z uporem 

młody  oficer.  ‐  Monarcha  musi  opuścić  pałac,  by  wymknąć  się  oddziałom,  mającym 

zaatakować nas od tyłu. 

Być  może  z  powodu  bitewnego  uniesienia  Conan  miał  wrażenie,  że  oficer  wie  coś 

więcej o przyczynach spiesznego odwrotu. 

‐ Nie sądziłem, że król sam poprowadzi wojsko do ataku ‐ powiedział Cymmerianin. ‐ 

Powinniśmy  jednak  podjąć  ostatnią  próbę  odniesienia  zwycięstwa.  Może  zdołamy  zabić 

hrabiego. Jeżeli nie, to chociaż przerzedzimy jego szeregi i opóźnimy pościg. 

‐ Zapewne... 

Posłaniec sprawiał wrażenie rozdartego między obawą przed Deciusem i lękiem przed 

Conanem, może także zdawał sobie sprawę, że rada Cymmerianina jest rozsądna. 

‐ Zbierz z sześciu strażników i każ im przygotować się do walki ‐ polecił barbarzyńca 

Rainie. ‐ Wespnę się tak wysoko, jak zdołam, by zobaczyć, jak radzą sobie gwardziści w 

barakach. Jeżeli poddali się lub uciekli, dostosujemy się do woli Deciusa. 

Goniec  otworzył  usta,  by  zaprotestować.  Ujrzał  jednak,  że  Raina  chwyciła  rękojeść 

miecza. To wystarczyło, by mężczyzna zaniechał wszelkiego oporu. 

Conan  zorientował  się  po  minie  Rainy,  że  kobieta  wolałaby,  by  Cymmerianin  wysłał 

na  zwiady  posłańca  generała.  Wojowniczka  zdawała  sobie  jednak  sprawę,  że  wszelkie 

background image

104

Roland Green / Conan nieugięty

protesty  byłyby  bezskuteczne.  Cymmerianin  nie  zwykł  posyłać  innych,  zwłaszcza 

niedoświadczonych żołnierzy, tam, gdzie sam nie miał ochoty się znaleźć. 

Barbarzyńca  złożył  na  ziemi  niedźwiedzią  skórę  i  przerzucił  sobie  przez  plecy  łuk  i 

kołczan. Zdjął buty, by przy wspinaczce móc posługiwać się palcami nóg i rąk. 

Gdy Raina uniosła rękę, Conan podszedł do muru. Dłoń wojowniczki opadła, łucznicy 

wypuścili strzały, a Cymmerianin rozpoczął wspinaczkę. 

background image

105

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 10 

 

Hrabia Syzambry nie należał do ludzi, gotowych pogodzić się z porażką, nie mówiąc o 

klęsce. Jeżeli jego plany spalały na panewce, potrafił je zmienić. 

Wdarcie  się  do  pałacu  od  frontu  wymagało  większej  liczby  ludzi,  niż  miał  do 

dyspozycji.  Syzambry  musiałby  nie  tylko  pokonać  żołnierzy  króla,  włącznie  z 

czarnowłosym  olbrzymem,  który  w  pojedynkę  wystarczał  za  całą  kompanię.  Przy 

szturmowaniu  pałacu  podwładni  hrabiego  ginęliby  również  na  murach,  w  pułapkach, 

zasadzkach i bogom jednym wiadomo, wskutek jakich jeszcze zagrożeń. Gdyby zdołano 

związać  walką  obrońców  od  frontu,  wówczas  ruszyłyby  do  walki  oddziały,  gotowe  do 

szturmu tyłów pałacu. 

Syzambry podjął szybko decyzję; jeszcze szybciej wydał rozkazy: 

‐  Niech  połowa  ludzi  spod  garnizonu  dołączy  do  szyku.  Reszta  ma  zająć  pozycję 

między naszymi tyłami i gwardzistami. Niech wszyscy przygotują się do natarcia. 

Niektórzy  uważali  rozkazy  hrabiego  za  dowód  głupoty,  inni  ‐  bezmyślnego  uporu. 

Syzambry  dostrzegał  to  wyraźnie  w  spojrzeniach  towarzyszy.  Podwładni  jednak  nie 

protestowali,  dzięki  czemu  nie  musiał  niepotrzebnie  tracić  ludzi,  każąc  ich  za 

niesubordynację. 

Osłabienie straży wokół baraków groziło przerwaniem okrążenia. Każdego gwardzistę, 

któremu by się to udało, trzeba by później ścigać. Wojownicy plemienia Pougoi odmówili 

Syzambremu  pomocy  w  zdobywaniu  pałacu,  lecz  zapewne  nie  mieliby  oporów  przed 

wyłapywaniem  królewskich  sług.  Gdyby  było  inaczej,  Bractwo  Gwiezdne  powinno 

przypomnieć im o konieczności zapewnienia pożywienia potworowi. 

 

Conan  wyszukał  na  szczycie  murów  możliwie  najbezpieczniejszą  pozycję,  zanim 

łucznicy Rainy wystrzelili po trzykroć. Gdy ostatnia salwa poszybowała w stronę wroga, 

Cymmerianin się zorientował, że łucznicy hrabiego nie odpowiadają ogniem. Co więcej, 

wydawało  się,  że  ludzie  Syzambrego  zrezygnowali  z  walki,  chociaż  nie  opuszczali 

background image

106

Roland Green / Conan nieugięty

zajętego  terenu.  Conan  próbował  dojrzeć,  co  się  dzieje  za  ziemną  skarpą  usypaną  w 

magiczny sposób. 

Kurz  unosił  się  jeszcze  w  powietrzu,  lecz  czarodziejski  blask  zniknął  całkowicie, 

ustępując  słabej  poświacie  księżyca.  Barbarzyńca  nie  życzył  sobie  magicznego  światła, 

wieszczącego  kolejną  rundę  pojedynku  nadprzyrodzonych  sił,  lecz  nie  miał  również 

ochoty  toczyć  walki  w  ciemnościach  jak  ślepiec,  opędzający  się  po  omacku  od  szczurów 

stłoczonych w zatęchłej piwnicy. 

Cymmerianin pomyślał, że wytężając słuch, mógł dowiedzieć się tego, czego nie mógł 

zobaczyć.  Ostrożnie  wstał,  zdjął  z  pleców  łuk,  założył  strzałę  na  cięciwę  i  posłał 

świszczący pocisk w stronę baraków Gwardii. 

Pięć  strzał  wywołało  dostateczny  zgiełk,  by  Conan  mógł  orzec,  że  ludzie  hrabiego 

nadal  okrążają  garnizon.  Gwardziści  wciąż  byli  otoczeni  lub  zdołali  się  wymknąć  tak 

zręcznie, że pachołkowie Syzambrego ich nie usłyszeli. 

Część ludzi hrabiego przemieszczała się w prawo. Napastnicy najprawdopodobniej nie 

zamierzali  przystąpić  do  szturmu,  chcieli  jedynie  utrzymać  kontakt  ze  swoimi 

towarzyszami. 

Była  to  odpowiednia  chwila  do  zaskoczenia  wojsk  Syzambrego,  zaskoczenie  zaś  to 

połowa zwycięstwa. 

Conan  przywołał  machnięciem  ręki  Rainę  i  porucznika,  który  przedarł  się  z 

wiadomościami od Deciusa. Nachylił się ku nim, by móc mówić jak najciszej. Wysłuchali 

go w milczeniu, chociaż na twarzy mężczyzny odmalowało się powątpiewanie. 

‐ A jeżeli siły Syzambrego zajdą nas od tyłu i odetną od Deciusa? ‐ zapytał posłaniec. 

Cymmerianin pomyślał, że nie docenił podoficera. 

‐ Powinieneś wrócić do generała i ostrzec go... 

‐  Nie  mam  zamiaru  stąd  uciekać.  Meldunek  może  zanieść  któryś  z  twoich  ludzi.  ‐ 

Porucznik  potrząsnął  głową.  ‐  Poza  tym  wiem,  gdzie  powinniśmy  dołączyć  do  Deciusa  i 

królewskiej asysty, jeżeli zdołamy wyrwać się z pałacu. 

background image

107

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Doskonale.  ‐  Conan  upewnił  się,  że  bezpodstawnie  powątpiewał  w  odwagę 

podoficera.  ‐  Jeśli  jednak  chcesz  skrzyżować  stal  z  hrabią,  powiedz  nam  lepiej,  gdzie 

wyznaczono miejsce spotkania. 

Podporucznik  uśmiechnął  się,  widząc,  iż  Conan  rzuca  na  dół  łuk  i  kołczan,  po  czym 

podążył  za  nim.  Hrabia  Syzambry  przeklinał  nie  znanego  łucznika,  czynił  to  jednak 

ciszej,  niż  jego  ludzie  skarżący  się  na  spadające  między  nich  strzały.  Dwóch  żołnierzy 

zginęło  z  wrzaskiem,  co  nie  wpłynęło  korzystnie  na  bojowego  ducha  pozostałych.  Nie 

miało sensu tłumaczyć im, że martwi towarzysze padli ofiarą strzelca, który niewątpliwie 

nie widział dalej niż na odległość własnej wyciągniętej ręki. Czary bez względu na to, czy 

rzucali je sprzymierzeńcy czy przeciwnicy, przyprawiały ludzi o strach. Męstwo odzyskać 

mogli jedynie przez zaciętą, bezpośrednią walkę ze stalą w dłoni z nieprzyjaciółmi z krwi 

i kości. 

Przez  szeregi  podwładnych  Syzambrego  poniosły  się  szepty,  docierając  w  końcu  do 

ukrytego za przedpiersiem ziemnej skarpy hrabiego: 

‐  Koronne  wojska  ruszają!  Wiedzą,  że  jesteśmy  blisko,  zastawiają  pułapkę!  Jeżeli 

ruszymy do natarcia, na pewno zginiemy! 

Syzambry  zagroził  okrutnymi  karami  dla  tchórzy.  W  szeregach  zapanowała  cisza.  Na 

wprost  hrabiego  znajdował  się  pałac  ‐  labirynt  cieni,  kryjący  zdeterminowanych 

nieprzyjaciół, a może i coś więcej. 

Syzambry zorientował się, że niektóre cienie się poruszają. 

‐  Stalowa  Dłoń!  ‐  wykrzyczał  bojowy  okrzyk,  starając  się,  by  nie  zabrzmiało  to  jak 

kobiecy  pisk.  Musiał  zaczerpnąć  głęboko  tchu,  nim  zdołał  krzyknąć  znowu:  ‐  Wstawać! 

Do boju! Ruszyli na nas! 

 

Ani  alarm  w  szeregach  nieprzyjaciół,  ani  głos  Syzambrego  nie  wstrzymały  Conana. 

Cymmerianin  miał  jeszcze  czas  na  przelotną  myśl,  że  hrabia  musi  być  bardzo  blisko, 

skoro słychać go tak wyraźnie. 

Po chwili na nowo zapanował chaos. 

background image

108

Roland Green / Conan nieugięty

Połowa  ludzi  Conana  ustępowała  mu  pod  względem  bitewnego  zahartowania. 

Niektórzy zatrzymali się z półotwartymi ustami Inni zaczęli krzyczeć. Paru rzuciło się do 

ucieczki.  Wszystko  to  sprawiło,  że  natarcie  straciło  impet.  Jednocześnie  na  baraki 

garnizonu poczęły spadać płonące strzały. Suche jak pieprz strzechy natychmiast stanęły 

w ogniu. Parę chwil wystarczyło, by jęzory płomieni zaczęły pełgać po dachach baraków. 

Któremuś z dowódców hrabiego najwyraźniej bardzo zależało na dobrej widoczności. 

Dzięki płonącym barakom także Conan i jego ludzie nie mieli trudności z wypatrzeniem 

wroga. 

Łucznicy  nie  potrzebowali  rozkazów,  by  zacząć  strzelać  do  tych,  którzy  zagrażali  ich 

towarzyszom.  Wypuszczali  pociski  tak  szybko,  że  były  one  niemal  równie  groźne  dla 

swoich, jak dla wrogów. 

Cymmerianin  pozostawił  Rainie  zadanie  przywołania  łuczników  do  porządku.  Sam 

starał  się  uformować  towarzyszących  mu  ludzi  w  szyk,  umożliwiający  przeprowadzenie 

błyskawicznego ataku. W blasku bijącym od gorejących baraków dojrzał coś, w co ledwie 

uwierzył: hrabia znajdował się przy skarpie z zaledwie garstką ludzi. 

‐  Haroooo!  ‐  rozległ  się  krzyk  porucznika,  wdzierającego  się  pod  górę.  Podoficer 

wydawał nieartykułowane okrzyki, aż znalazł się w odległości wyciągniętego miecza od 

Syzambrego.  Ostrze  broni  zabłysło  w  blasku  ognia.  ‐  Jestem  Mikus,  syn  Kijoma,  śmierć 

dla buntowników, zdrajców i wrogów króla Eloikasa Piątego. 

Hrabia  stał  nieruchomo  naprzeciwko  tego,  który  mienił  się  śmiercią.  Jeden  z 

towarzyszy Syzambrego wyciągnął zza pleców krótką lancę i wbił ją Mikusowi w brzuch 

z taką siłą, iż jej skrwawiony grot wynurzył się z grzbietu podoficera. 

Conan  rzucił  się  pod  górę,  nim  miecz  wysunął  się  z  bezwładnych  palców  Mikusa. 

Zanim dotarł na szczyt skarpy, hrabia zniknął, natomiast na jego miejscu pojawił się tuzin 

pachołków, tworzących między Cymmerianinem i arystokratą ścianę stalowego oręża. 

Barbarzyńca  zdołał  pokonać  trzech  przeciwników;  dwaj  wyzionęli  ducha  na  ziemi, 

trzeci odtoczył się w bok z broczącymi krwią ramieniem i nogą. Pozostali jednak otaczali 

Cymmerianina coraz ciaśniejszym kręgiem. Zaczęli również strzelać w tę stronę łucznicy 

hrabiego. 

background image

109

Roland Green / Conan nieugięty

Strzelcy nie przestali wypuszczać pocisków, gdy Conan zbiegł z powrotem po skarpie. 

Nie przestali strzelać nawet wówczas, gdy znalazł się w bezpiecznej od nich odległości, a 

ludzie hrabiego rzucili się za nim w pościg. Być może uważali celowanie do towarzyszy za 

doskonałe  ćwiczenie;  może  uznali,  że  dziewięciu  ludzi  stanowi  lepszy  cel  niż  samotny 

Cymmerianin. Podczas gdy dowódcy sił hrabiego starali się zaprowadzić porządek, Conan 

czynił  to  samo  wśród  swoich  ludzi.  Dopiero  gdy  mu  się  to  udało,  rozejrzał  się  po  polu 

walki. 

Baraki  stanęły  w  ogniu.  Otaczający  je  ludzie  hrabiego  cofali  się  w  stronę  swoich 

towarzyszy. Po przeciwnej stronie widać było znikające w mroku sylwetki gwardzistów, 

którzy zdołali ujść z życiem. Conan wyklinał ich tchórzostwo, nie przejmując się, kto lub 

co  może  go  usłyszeć.  Z  ich  pomocą  atak  miałby  większe  szanse  powodzenia.  Ponieważ 

zabrakło  im  odwagi,  ludzie  hrabiego  mieli  okazję  wedrzeć  się  do  pałacu,  nim  obrońcy 

zdołają się pozbierać. 

Cymmerianin  zaklął  ponownie.  Tym  razem  ciszej,  przeklinał  bowiem  przede 

wszystkim  siebie.  Okazało  się,  że  Decius  miał  najprawdopodobniej  rację,  Mikus  zaś 

wykazał zarówno odwagę, jak i rozsądek. W porównaniu z nimi kapitan Conan z drugiej 

kompanii  nie  zasłużył  tej  nocy  na  uznanie.  Niewiele  mógł  jednak  na  to  poradzić.  Jeżeli 

połączone  siły  koronne  będą  w  stanie  się  oprzeć  Syzambremu,  należało  jak  najszybciej 

doprowadzić  do  ich  zjednoczenia.  Po  pokonaniu  wojsk  hrabiego  odzyskanie  pałacu  nie 

stanowiłoby  problemu.  Jeżeli  jednak  król  straciłby  swoich  zbrojnych,  równałoby  się  to 

jego nieodwracalnej klęsce. 

‐ Dokąd teraz, Conanie? ‐ zapytała Raina. 

Przez chwilę Cymmerianin nie był w stanie udzielić sensownej odpowiedzi. 

‐ Tam, gdzie ma czekać na nas Decius. Nie podziękuje nam za to, jak sprawiliśmy się 

dzisiejszej nocy, ale przynajmniej usłyszymy to z jego własnych ust. 

‐ Jeżeli bogowie pozwolą. Kto obejmie prowadzenie? 

‐  Będę  dowodzić  tylnymi  strażami.  Najlepiej  widzę  w  ciemnościach;  będzie  nam  to 

potrzebne, by umknąć się przed pościgiem. 

background image

110

Roland Green / Conan nieugięty

Raina  pobiegła  naprzód.  Conan  odczekał,  aż  ostatni  z  żołnierzy  minie  środek  linii 

płonących baraków, i wynurzył się z ukrycia, by ubezpieczać odwrót. W tej samej chwili 

usłyszał  trzeszczenie  i  łoskot,  dobiegające  pałacu.  Moment  później  rozległy  się  krzyki  i 

jęki. 

Cymmerianin  nie  wiedział,  czy  powodem  zamieszania  była  jedna  z  pułapek,  czy 

jedynie  nieostrożność  wojownika,  który  oparł  się  o  nadwątlony  mur.  Nie  miało  to  i  tak 

żadnego  znaczenia.  Śmierć  każdego  z  ludzi  Syzambrego  w  pałacu  oznaczała,  że  w 

późniejszych bitwach będzie o jednego przeciwnika mniej. 

 

Wrzask  z  wnętrza  pałacu  odbił  się  echem  w  umyśle  Syzambrego.  Hrabia  przygryzł 

wargi,  dusząc  w  zarodku  własny  krzyk.  Rana,  którą  zadał  mu  młody  głupiec  imieniem 

Mikus, nie była pierwszą odniesioną w bitwie i nie ostatnią. Zdobytego bezprawnie tronu 

nie  można  utrzymać  bez  walki.  Na  bogów,  cóż  za  ból!  Żadna  rana  nie  sprawiła  jeszcze 

Syzambremu tak wielkiego cierpienia. Hrabia zanosiłby pod niebiosa błagania o pomoc, 

lecz  wątpił,  czy  jego  modły  zostaną  wysłuchane.  Nie  miał  siły  nawet  przywołać  imiona 

przychylnych bogów. 

Sercem  i  trzewiami  Syzambrego  targały  lodowate  dreszcze,  sprawiając,  że  niemal 

zapominał  o  bólu.  Hrabia  wziął  to  za  dowód,  że  bogowie  uznali  go  za  nieczystego  i 

odwrócili od niego. Podejrzewał, że złamał niebiańskie zakazy i dlatego właśnie cierpiał 

okrutny ból. Obawiał się, że czekają go jeszcze sroższe katusze... 

Ciągle powstrzymywał się od krzyku. Nie zdołał jednak stłumić jęku. 

Ze  zdawałoby  się  niezmierzonej  dali  dotarły  do  niego  podobne  do  omamu  dźwięki. 

Syzambremu  wydawało  się,  że  usłyszał  wśród  nich  słowa:  ʺnasenny  wywarʺ  i  ʺmagia 

Pougoiʺ. 

Magia  Pougoi.  Na  myśl  o  niej  poczuł  nadzieję.  Skoro  jego  bezgraniczne  męki 

wywoływały  czary,  inne  zaklęcia  powinny  położyć  kres  cierpieniu.  Musiały  ‐  inaczej 

Syzambry przestałby darzyć górskie plemię łaską. Zamierzał uzbroić wojowników Pougoi 

i  wyznaczyć  im  rolę  obrońców  swego  tronu.  Obecnie  uczyniłby  to  wyłącznie  pod 

background image

111

Roland Green / Conan nieugięty

warunkiem,  że  czarownicy  plemienia  wybawią  go  od  męczarni.  Gdyby  im  się  to  nie 

udało, nawet nie wspomniałby o ich straconej szansie. 

Hrabia  przysiągł  sobie  wrócić  do  zdrowia,  z  pomocą  medyków  i  znachorów,  a 

chociażby o własnych siłach. Ta druga ewentualność zabrałaby więcej czasu, lecz wraz z 

jego  upływem  zemsta  stałaby  się  słodszą.  Syzambry  przyrzekł  sobie,  że  w  przypadku 

bezsilności  Bractwa  Gwiezdnego  wykorzysta  potęgę  tronu  do  uzbrojenia  wszystkich 

wrogów Pougoi. Nieprzyjaciół plemienia było dość, by zdołali unicestwić zarówno górali, 

jak i ich potwora. Nie można przecież pozostawić go przy życiu, by zdołał to wykorzystać 

ktoś pragnący zostać następnym władcą Królestwa Kresowego. 

Znów zabrzmiały dźwięki ‐ odległe, nie przypominające ludzkiej mowy. Zimny kubek 

dotknął spękanych ust hrabiego. Syzambry wyczuł najpierw woń ziół i mocnego wina, a 

później ich smak, gdy wlano mu do ust uzdrawiający napój. 

Przez  chwilę  myślał,  że  się  udławi.  Na  szczęście  tego  uniknął.  Zasnął,  nim  odjęto 

naczynie od jego ust, chociaż minęło nieco czasu, nim ból przestał nękać go we śnie. 

 

Odgłosy  walki  ucichły  w  oddali.  Conan  i  towarzyszący  mu  ocaleni  żołnierze  słyszeli 

wyłącznie,  szmer  wiatru  nad  gołymi  zboczami  wzgórz  i  dochodzące  z  lasu  w  dole 

nawoływania nocnego ptactwa. 

Nagle rozległo się przeciągłe wycie wilka. Odpowiedział mu głos nie dzikiego zwierza, 

lecz czegoś olbrzymiego jak góra, przypominający odgłos trzęsienia ziemi podczas walki. 

Na twarzach towarzyszy Conana odmalował się strach, słychać było szeptane pod nosem 

przekleństwa. 

Gdy mijano pole wątłego zboża, do Cymmerianina dołączyła Raina. 

‐ Bogowie nie interesują się nami tej nocy ‐ stwierdziła z zaciętą miną. 

‐  Nigdy  nie  są  tak  blisko,  jak  się  wydaje  kapłanom  ‐  odpowiedział  Conan,  ocierając 

dłonią kurz z jej policzka. ‐ Przeżyliśmy bez ich pomocy, więc założę się... 

‐ Psst! 

Raina nie musiała chwycić Conana za ramię; równocześnie ujrzeli niknący w lesie rząd 

sylwetek  spowitych  w  mrok.  Wątły  blask  księżyca  wystarczył  jednak,  by  wypatrzyć 

background image

112

Roland Green / Conan nieugięty

miecze,  włócznie,  skąpe  zbroje  i  obdarte  stroje.  Wojownicy  pozbawieni  byli  chorągwi  i 

proporców. 

Raina  pomknęła  jak  łania  na  czoło  kolumny,  machaniem  ręki  nakazując  ludziom,  by 

się zatrzymali. Usłuchali jej. Towarzyszyło temu jednak szczękanie rynsztunku i stukanie 

butów,  które  nie  mogło  ujść  uwagi  doświadczonych  wojowników.  Maszerujący  w  dole 

nieprzyjaciele  niczego  jednak  nie  zauważyli.  Conan  ocenił,  że  byli  jeszcze  mniej 

przygotowani do walki niż rekruci drugiej kompanii. Cymmerianin dostrzegł, że zataczali 

się ze znużenia i opuszczali szyk, by napić się ze skórzanych bukłaków. Ponieważ oddział 

nie utrzymywał równomiernego tempa, z oddali przypominał na przemian rozciągniętego 

węża  lub  rząd  fasoli  w  strąku.  Barbarzyńca  zdążył  to  zauważyć,  przechodząc  do  przodu 

kolumny i ostrzegając ludzi, by zachowywali się cicho, byli jednak gotowi do walki. 

‐ Zejdę, żeby im się dokładnie przyjrzeć ‐ powiedział w końcu Rainie. ‐ Jeśli zobaczysz, 

że wyciągam miecz lub wydaję okrzyk bojowy Syzambrego, poderwij ludzi do ataku. 

‐  Syzambrego?  ‐  zapytała  ze  zdziwieniem  kobieta,  jednak;  barczysty  Cymmerianin 

ruszył już w dół stoku. 

Conan  podczas  zbliżania  się  do  wrogów  zapamiętywał  położenie  każdego  głazu  i 

krzaka,  za  którym  mógłby  znaleźć  schronienie.  Było  ich  wystarczająco  wiele,  więc  przy 

przychylności  bogów  miał  szanse  podejść  niepostrzeżenie  wędrujących  wojowników. 

Bogowie okazali się jednak niełaskawi. 

‐ Jak przebiega walka o pałac? ‐ zawołał ktoś tonem każącym podejrzewać, że opróżnił 

niejeden bukłak napitku mocniejszego niż woda. 

Conan milczał jeszcze przez chwilę, przyglądając się ponad setce zbrojnych. Większość 

z  nich  stanowił  rzeczywiście  motłoch,  lecz  tu  i  ówdzie  widać  było  doświadczonych 

najemników. 

Król  Eloikas  nie  przyjmował  najemników  na  służbę.  Inaczej  jednak  postępował 

Syzambry... 

Miecz  Conana  zazgrzytał  przy  wyciąganiu  z  pochwy.  Cymmerianin  błyskawicznie 

rozpłatał gardło najbliższego i krzyknął gromko: 

‐ Stalowa Dłoń! Stalowa Dłoń! 

background image

113

Roland Green / Conan nieugięty

Ze  szczytu  wzgórza  rozległ  się  odzew  Rainy.  Okrzyk  Bossonki  brzmiał  przeraźliwie 

jak zawodzenie strzygi, czyhającej nad polem bitwy na dusze zabitych. Po chwili wołanie 

podjęli pozostali; z nieprzyjacielskim hasłem na ustach rzucili się do ataku. 

Towarzysze Conana dotarli do nieprzyjaciół w chwili, gdy ci się zorientowali, że czeka 

ich  walka.  Ktokolwiek  komenderował  kolumną,  zdał  sobie  sprawę,  że  znajomy  okrzyk 

bojowy jest podstępem. Dowódca zaczął wykrzykiwać rozkazy. 

Najgroźniejszymi przeciwnikami towarzyszy Conana byli najemnicy. Co najmniej pół 

tuzina  rzuciło  się  w  wir  walki  z  człowiekiem,  który  zabił  ich  towarzysza.  Cymmerianin 

musiał bronić się mieczem i sztyletem przed zachodzącymi go z boków najemnikami. 

W  chwilę  później  towarzysze  Conana  wpadli  między  wrogów,  siejąc  popłoch  i 

spustoszenie  w  ich  szeregach.  Wielu  przeciwnikom  nie  pomogła  nawet  ucieczka.  Na 

samym  początku  natarcia  zginęło  około  dwudziestu  pachołków  hrabiego;  drugie  tyle 

skonało  z  ranami  w  plecach.  Gwardziści  byli  pełni  bitewnego  zapału;  zamienili  się  w 

zgraję ogarów, których żaden myśliwy nie zdołałby odciągnąć od zdobyczy. 

Conan  nawet  się  o  to  nie  starał.  Toczył  walkę  z  dwoma  najemnikami,  dopóki  nie 

dołączyła  do  niego  Raina.  Zaszła  ich  z  boku  tak,  jak  wcześniej  oni  zachodzili 

Cymmerianina,  i  pozbawiła  życia,  nim  zdążyli  zdać  sobie  sprawę  z  nowego  zagrożenia. 

Czterech 

ocalałych 

najemników 

rozdzieliło 

się 

parami 

zaatakowali 

dwójkę nieprzyjaciół. 

Walka  z  parą  wytrawnych  wojowników  była  zadaniem  niełatwym  nawet  dla 

Cymmerianina. Sytuację pogarszał fakt, że jeden z nich niemal dorównywał barbarzyńcy 

wzrostem.  Conan  przewyższał  jednak  obydwóch  szybkością.  Wykorzystując  ją  do 

utrzymania napastników na dystans, wyczekiwał szansy do ataku. 

Doczekał  się  jej,  gdy  wyższy  z  najemników  zagrodził  drogę  swojemu  towarzyszowi, 

najwidoczniej pragnąc samemu wymierzyć decydujący cios. Conan rzucił się między nich 

i  wykonał  markowane  pchnięcie  sztyletem,  zmuszając  niższego  z  przeciwników  do 

kolejnej  zmiany  pozycji.  Zwód  przyniósł  spodziewany  skutek.  Conan  mógł  zająć  się 

jednym  nieprzyjacielem.  Cymmerianin  uderzył  z  całych  sił  w  wystawiony  miecz 

nieprzyjaciela i wytrącił mu go z ręki. Kolejnym ciosem uciął ją w nadgarstku. Najemnik 

background image

114

Roland Green / Conan nieugięty

zatoczył  się  w  tył,  nie  mogąc  oderwać  wzroku  od  dłoni  zwisającej  z  kikuta  na  kawałku 

skóry.  Wpatrywał  się  w  nią  jeszcze,  gdy  Cymmerianin  zdzielił  go  głownią  w  twarz. 

Najemnik zwalił się na ziemię pośród rozpryskujących się zębów i krwi. 

Conan obrócił się, pewny, że niższy z nieprzyjaciół ponowi atak. Okazało się jednak, 

że najemnik leżał na ziemi, przywalony ciężarem czterech gwardzistów. 

‐ Nie... ‐ zaczął wołać. 

‐ Conanie! ‐ przerwał mu krzyk Rainy, zbyt dumnej, by otwarcie zawołać o pomoc. 

Cymmerianin  nie  zwlekał  z  ruszeniem  w  kierunku  Bossonki  i  jej  przeciwników.  Nie 

zmarnował  również  okazji,  jaką  stwarzał  zwrócony  w  jego  stronę  grzbiet  jednego  z 

wrogów. Doskoczył do niego, chwycił za kark i dźwignął w powietrze. Cisnął najemnika 

z  łoskotem  i  szczękiem  rynsztunku  na  ziemię  i  waląc  jego  głową  o  kamienie  pozbawił 

nieszczęśnika  przytomności,.  W  ten  sposób  zadbał,  by  po  walce  pozostał  przynajmniej 

jeden jeniec. 

Raina zdołała oderwać się od drugiego. Najemnik miał jednak dłuższy miecz; zdawało 

się,  że  jego  jedynym  celem  w  życiu  było  zatopienie  ostrza  w  ciele  Bossonki.  Nie  zdołał 

jednak zrealizować swego zamiaru, nie zadbał bowiem o własną gardę, mimo że posłyszał 

kroki  Cymmerianina.  Raina  wykorzystała  okazję  i  jednym  cięciem  niemal  zdjęła 

najemnikowi  głowę  z  ramion.  Gdy  runął  na  ziemię,  skróciła  jego  agonalne  drgawki, 

wbijając mu sztylet w pierś. 

Gdy  Bossonka  wyprostowała  się,  barbarzyńca  dostrzegł,  że  z  jej  twarzy  zniknęło 

napięcie.  Wojowniczka  przypominała  w  tej  chwili  wilczycę,  która  zdołała  złowić 

najwspanialszego  jelenia  w  puszczy.  Porozcinany  strój  ukazywał  fragmenty  ciała 

splamionego krwią, jej pierś wznosiła się i opadała w rytm przyspieszonego oddechu. 

Raina podeszła do Conana i nie wypuszczając miecza z dłoni, pozwoliła mu objąć się 

przez chwilę, po czym odrzuciła w tył głowę i odgarnęła sprzed oczu przepocone włosy. 

‐ Będziemy mieli na to czas, kiedy rozbijemy obóz, przyjacielu. Powiedz mi wreszcie, 

dlaczego użyłeś zawołania Syzambrego? 

background image

115

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Miałem  nadzieję,  że  jeżeli  to  jego  ludzie  ‐  jak  słusznie  podejrzewałem  ‐  stracą  parę 

cennych  sekund,  zanim  się  zorientują,  z  kim  mają  do  czynienia.  Liczyłem,  że  zdołacie 

wykorzystać tę zwłokę. 

‐ Miałeś rację. A jeśli okazałoby się, że to sprzymierzeńcy? 

‐ Wtedy skłonilibyśmy ich, aby udowodnili, kim są naprawdę, i przyłączyli się do nas. 

Najwyżej  by  uciekli.  Gdyby  do  tego  doszło,  na  pewno  omijaliby  z  daleka  pałac.  Na 

wiernych Eloikasowi ludzi czeka w nim teraz wyłącznie sroga śmierć. 

Bossonka pocałowała go, odsunęła się i przyłożyła dłonie do ust. 

‐ Druga kompania! Zbiórka przy dowódcy! Noc się jeszcze nie skończyła! 

Raina  miała  rację.  Conan  zdawał  sobie  sprawę,  że  nim  nastanie  ranek,  śmierć  może 

dosięgnąć  ich  wszystkich.  Syzambry  stracił  jednak  setkę  ludzi:  zabitych  lub 

rozpędzonych  na  cztery  wiatry.  Był  to  motłoch,  lecz  taka  strata  mogła  być  dotkliwa  dla 

uzurpatora. 

background image

116

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 11 

 

W  normalnych  okolicznościach  po  stoczeniu  dwóch  bitew  Conan  nie  zmuszałby 

gwardzistów do marszu do rana. Co więcej, niektórzy żołnierze odnieśli rany, po których 

powinni  dochodzić  do  zdrowia  w  łóżku,  a  nie  maszerować.  Ciężej  rannych  niesiono  na 

naprędce  skleconych  noszach,  by  nie  porzucać  ich  na  pastwę  bandytów  i  wilków  czy 

wątpliwą łaskę ludzi Syzambrego, którzy zapewne nadal znajdowali się w okolicy pałacu. 

Z  tych  względów  gwardziści  maszerowali  do  samego  świtu,  chociaż  wielu  z  nich  pod 

koniec  ledwie  przebierało  nogami,  niemal  śpiąc  na  stojąco.  Za  przewodnika  musiała 

niektórym  wystarczyć  dłoń  na  ramieniu  przewodnika  idącego  przed  nimi.  Dzięki 

miłosierdziu bogów zdołali przynajmniej pokonać najtrudniejsze do przebycia wzgórza. 

W  pustej  wiosce  na  skraju  dziewiczej  puszczy,  pełnej  drzew  pnących  się  wyżej  niż 

świątynne wieżyce, doszło do spotkania z żołnierzami, którzy zdołali uciec z podpalonych 

baraków.  Było  ich  około  siedemdziesięciu,  w  większości  uzbrojonych.  Jedynie  paru 

odniosło rany. Gwardzistami dowodzili doświadczeni podoficerowie. 

Sierżant z pierwszej kompanii uniósł dłoń, witając podchodzącego ku niemu Conana. 

‐ Witaj, kapitanie. Czekam na twoje rozkazy ‐ jesteś tu jedynym oficerem Gwardii. 

Cymmerianin  miał  ochotę  przede  wszystkim  nakazać  sierżantowi  rozstawienie  wart, 

by  żołnierze  z  drugiej  kompanii  włącznie  z  ich  dowódcą  zdołali  się  wyspać.  Stwierdził 

jednak, że pilniejsze jest wysłuchanie raportu podoficera. 

Relacja  sierżanta  okazała  się  prosta.  Po  znalezieniu  się  w  bezpiecznej  odległości  od 

pałacu  gwardzista  zaczął  szukać  oficera,  któremu  mógłby  oddać  się  pod  komendę. 

Ponieważ  żadnego  nie  znalazł,  sam  podjął  obowiązki  dowódcy.  Jego  ludzie  uformowali 

kolumnę marszową i dość sprawnie dotarli do wioski na godzinę przed brzaskiem. 

‐ Porzucono ją wcześniej, więc nie widziałem przeszkód, by rozlokować w niej ludzi. 

‐ Naprawdę? 

Conan nie miał ochoty na kłótnię z człowiekiem, który mógł się okazać przydatny, lecz 

nie chciał również mieć do czynienia z kimś, kto przepędził z domostw swych rodaków. 

background image

117

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Przysięgam na Czerwoną Opokę, że tak było. ‐ Wiekowy tron Królestwa Kresowego 

darzono  tak  wielkim  szacunkiem,  że  mało  kto  powołałby  się  nań  przy 

krzywoprzysięstwie.  Przyciskanie  sierżanta  do  muru  wydawało  się  bezcelowe.  ‐ 

Wieśniacy  naprawdę  uciekli,  kapitanie.  Wygląda  na  to,  że  dobytek  wynieśli  na  plecach. 

Widzieliśmy paru ludzi z włóczniami ‐ zapewne osłaniających ich ucieczkę. Nie chciałem 

wysyłać żołnierzy, by ganiali za nimi po lesie. 

‐ Bardzo roztropnie. 

Rewanżując się, Conan opowiedział o przejściach drugiej kompanii. 

‐  Idę  o  zakład,  że  wieśniacy  uciekli,  kiedy  dotarli  tu  szubienicznicy,  których 

przegnaliśmy z pola walki. Przy odrobinie szczęścia wydębimy prawdę z jeńców. 

Sierżant zaprowadził Cymmerianina do chaty, w której kącie leżała sterta sienników. 

‐ Niestety, roi się tu od szczurów, ale... 

Conan przerwał jego przeprosiny, kładąc mu dłoń na ramieniu. 

‐ Sierżancie, jeżeli tylko nie są większe ode mnie, poradzę sobie z nimi. 

Cymmerianin udał się na spoczynek dopiero wtedy, gdy obydwie kompanie podzieliły 

się  pełnieniem  wart.  Wówczas  barbarzyńca  wrócił  do  chaty,  ściągnął  buty  i  wsunął  się 

pod liniejące baranice na pryczy. 

Spał  głęboko.  Gdy  się  przebudził,  okazało  się,  że  obok  niego  znalazła  się  Raina. 

Bossonka zdjęła nie tylko buty; jak gdyby było to niewystarczająco wyraźne zaproszenie, 

objęła  Cymmerianina  i  zdecydowanie  przyciągnęła  do  siebie.  Później  obydwoje  zasnęli 

jeszcze głębiej.  

Gdy rozległa się gra piszczałek, była tak cicha, że nawet wartownicy sądzili, iż to tylko 

złudzenie. Sierżant niczego nie słyszał; poza tym starał się unikać budzenia zmęczonych 

oficerów.  Dzięki  jego  postawie  Conan  i  Raina  mogli  spać,  aż  słońce  opuściło  się  niemal 

nad widnokrąg. 

 

Aibas  chciał  zapomnieć  sen  z  minionej  nocy.  Jeszcze  bardziej  pragnął,  by  mu  się  w 

ogóle nie przyśnił. Wiedział jednak, że to daremny trud. Bardziej realne było udzielenie 

pomocy księżnej Chiennie, o ile tylko koszmar nie odbierze mu hartu ducha. 

background image

118

Roland Green / Conan nieugięty

Nieproszone,  oderwane  fragmenty  snu  nawiedzały  Aquilończyka  bez  względu  na  to, 

czym się zajmował. W chwili gdy stał przed drzwiami chaty księżnej, na nowo przeżywał 

skok  w  przepaść  za  jej  dzieckiem.  Pamiętał,  że  wiatr  zdawał  się  go  podtrzymywać,  lecz 

również  nieść  w  stronę  przeciwną  niż  niemowlę.  Wyciągnął  ręce,  by  chwycić  drobną 

stópkę, lecz sięgały po nie macki potworów, których nie okiełznaliby wszyscy czarownicy 

świata. Obmierzłe odnóża wyłaniały się ze skłębionego bagniska pośród płomieni barwy 

gorejących rubinów i skał czarniejszych niż bezgwiezdna noc... 

‐ Księżna poleciła, byś wszedł do środka. 

Ton  głosu  i  wymowa  świadczyły,  że  wypowiadająca  te  słowa  kobieta  pochodziła  ze 

wzgórz,  lecz  zaproszenie  sformułowała  jak  prawdziwa  dwórka.  Aibas  z  trudem  stłumił 

rozbawienie. Księżna przestrzegała zasad etykiety i posłuszeństwa tak konsekwentnie, że 

nikomu nie przyszłoby do głowy jej się sprzeciwić. 

Nikomu  ‐  oprócz  Bractwa  Gwiezdnego.  Aibas  poprosił  o  spotkanie  z  Chienną  w 

nadziei, że zdoła zniweczyć plany czarowników. 

Kobieta  uchyliła  drzwi  na  skórzanych  zawiasach.  Trzcinowe  knoty  lampek  rzucały 

wątłe światło, lecz można było dostrzec księżnę siedzącą na taborecie. Chienna miała na 

sobie strój góralek Pougoi, włącznie z obcisłymi spodniami i grzebieniami z ptasich kości 

upinającymi długie czarne włosy. Jej poza była równie pełna godności, jak gdyby odziana 

w jedwab i złotogłów przyjmowała w pałacu obcego posła. 

‐ Chciałabym stwierdzić, że miło mi cię widzieć, lecz wątpię, czy ktokolwiek w służbie 

twojego pana zasługuje na takie powitanie. 

‐ Wasza Wysokość, nie  sądź... ‐ Aibas urwał i  popatrzył znacząco na najwyraźniej nie 

kwapiącą się do wyjścia służkę. 

‐  Możesz  mówić  przy  niej  otwarcie.  ‐  powiedziała  księżna.  ‐  To  krewna  jednego  z 

wojowników,  którzy  zginęli  tej  nocy,  gdy  tu  trafiłam.  Nieudane  zaklęcia  czarowników 

były przyczyną jego śmierci 

Polecenie to sprawiło, że Aibas na chwilę stracił głos. Czy gdyby księżna dowiedziała 

się,  że  nie  darzył  czarowników  przyjaźnią,  wieść  ta  rozniosłaby  się  dalej?  Pomyślał 

jednak, że można równie dobrze wisieć za kradzież jednego konia, jak i dwóch. 

background image

119

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Wiem,  że  wśród  kobiet  tutejszego  plemienia  wyszukano  mamkę  dla  twego  syna. 

Według tutejszych obyczajów czyni go to mlecznym bratem Pougoi, w tym plemieniu zaś 

mlecznych braci traktuje się niemal na równi z rodzonymi. 

‐ Tak słyszałam ‐ powiedziała księżna. 

Aibas  sądził,  że  Chienna  chciała  w  ten  sposób  ukryć  swoją  niewiedzę,  niewielu 

bowiem mieszkańców nizin znało poznanie góralskie obyczaje. Pomyślał, że gdyby było 

inaczej, być może w Królestwie zdarzałoby się mniej waśni. 

Bez względu na to, czy księżna znała zwyczaje Pougoi czy nie, dobrze odgrywała swoją 

rolę. Aibas ocenił, że nadeszła odpowiednia pora do odkrycia kolejnej karty. 

‐ Do mlecznego brata Pougoi odnosi się wiele plemiennych praw. Mężczyzny, kobiety 

ani dziecka z plemienia Pougoi nie można złożyć w ofierze, jeśli nie wyrazi na to zgody 

lub nie popełni wielkiego występku. 

‐  Niemowlę  przy  piersi  nie  może  zgodzić  się  na  cokolwiek!  ‐  rzuciła  księżna 

podniesionym  głosem,  lecz  po  chwili  na  jej  ustach  pojawił  się  uśmiech.  ‐  Może  z 

wyjątkiem zaśnięcia, zanim swoim płaczem doprowadzi matkę lub niańkę do obłędu. 

Aquilończyk  nie  odzywał  się,  dopóki  nie  zyskał  pewności,  że  Chienna  skończyła 

mówić.  Księżna  milczała,  lecz  napięcie  widoczne  w  jej  oczach  świadczyło,  że  stara  się 

ukryć lęk o dziecko. Aibas odgadł myśli władczyni tak łatwo, jak gdyby były wypisane w 

powietrzu  ognistymi  runami:  ʺJeżeli  uznam,  że  Urrasa  obowiązują  jakiekolwiek  prawa 

Pougoi, i nie będę tego ukrywać, może to wywołać wątpliwości, czy ma prawo zasiąść na 

tronie.  Wielu  już  teraz  obawia  się  koronowania  niemowlęcia.  Dołączą  do  nich  kolejni, 

jeżeli  dojdą  do  wniosku,  że  faktyczną  władzę  będzie  sprawować  plemię  zawszonych, 

obszarpanych  górali.  Jeżeli  jednak  uznam,  że  mój  syn  należy  do  plemienia,  czarownicy 

nie  będą  mogli  złożyć  go  w  ofierze  bez  złamania  własnych  praw.  Ich  pobratymcy 

odwróciliby  się  wówczas  od  nich.  Skoro  zaś  nie  będzie  można  poświęcić  Urrasa, 

największy atut czarowników w walce ze mną jest wart tyle, co złamana trzcina!ʺ 

‐ Właśnie ‐  szepnął do siebie Aibas, zgadzając się z nie wypowiedzianą, mądrą oceną 

księżnej.  Chienna  była  bezpieczna,  dopóki  hrabia  zamierzał  pojąć  ją  za  żonę.  Jej  syn, 

zarazem następca tronu, znajdował się w odmiennym, znacznie gorszym położeniu. 

background image

120

Roland Green / Conan nieugięty

Aquilończyk modlił się bezgłośnie, by księżna domyśliła się, jak należy postąpić. 

‐  Ja  i  mój  ród  zawsze  respektowaliśmy  obyczaje  Pougoi  ‐  powiedziała  Chienna,  jak 

gdyby zwracała się do całego dworu. ‐ Jest przeto słuszne i konieczne ogłosić mego syna 

mlecznym  bratem  tego  plemienia.  Otrzyma  prawa,  przysługujące  wszystkim  synom 

Pougoi  w  tym  samym  wieku,  a  gdy  dorośnie  podejmie  również  przypadające  z  tego 

względu obowiązki. 

Służąca przez chwilę wyglądała, jak gdyby miała wybuchnąć. Aibas ponownie poczuł 

lęk,  lecz  po  chwili  zdał  sobie  sprawę,  że  kobieta  powstrzymuje  się  przed  śmiechem  na 

samą  myśl  o  księżnej  ‐  matce  i  córce  królów,  deklarującej  szacunek  dla  góralskiego 

plemienia. 

‐ Wiedz, pani... ‐ zaczął mówić Aibas. 

‐  Jestem  Myssa  ‐  przedstawiła  się  góralka,  gdy  zdała  sobie  sprawę,  że  Aquilończyk 

zwraca się do niej. ‐ Jestem świadkiem tego przyrzeczenia. Gotowam nawet przelać krew, 

byle tylko stało mu się zadość. 

Aibas był ciekaw, czyją krew kobieta chciałaby przelewać, lecz uznał, że lepiej będzie 

tego  nie  dociekać.  Nie  miał  ochoty  na  dalsze  studiowanie  zwyczajów  plemienia,  skoro 

dowiedział się już, jak można ocalić księcia Urrasa. 

‐  Bardzo  dobrze  ‐  powiedział  Aibas.  ‐  Przysięgam,  że  przekażę  to  prawowitym 

członkom  plemienia,  by  przyjęli  przyrzeczenie  zgodnie  ze  swymi  zwyczajami. 

Przysięgam również, że od tej chwili będę traktował księcia Urrasa jako mlecznego brata 

Pougoi. 

Obietnica  mogła  się  okazać  niewygodna,  gdyby  Syzambry  przysłał  polecenia, 

bezpośrednio  dotyczące  losu  księcia.  Aibas  jednak  nie  sądził,  by  hrabia  zdecydował  się 

szybko  na  konkretne  kroki.  Ponieważ  słyszał  o  ciężkiej  ranie  Syzambrego,  wątpił,  by 

arystokrata zdołał w najbliższym czasie zażądać czegoś więcej niż przyniesienia nocnika. 

Hrabia mógł zresztą umrzeć. Wówczas  Aibasowi przydałaby się dobra wola  Chienny. 

Syzambry  nie  zdołał  na  razie  zagarnąć  tronu,  a  jedynie  wtrącił  kraj  w  jeszcze  większy 

chaos.  Wygnańcowi,  pragnącemu  przeżyć  ten  zamęt,  byli  przydatni  wszyscy  możni 

przyjaciele, jakich mógł sobie zjednać. 

background image

121

Roland Green / Conan nieugięty

Aibas  skłonił  się  i  wyszedł.  Ponieważ  było  już  zupełnie  ciemno,  potknął  się 

dwukrotnie, nim jego oczy przywykły do mroku. 

Okazało  się,  że  koszmarny  sen  przestał  go  nękać.  Nie  spodziewał  się  takiego 

błogosławieństwa.  Zadawał  sobie  pytanie,  czy  znaczyło  to,  że  zyskał  uznanie  w  oczach 

bogów? 

Być  może.  Bractwo  Gwiezdne  znajdowało  się  jednak  bliżej  niż  niebiosa,  a  jego 

członków przekonać było o wiele trudniej niż Chiennę. Wspinając się wiejską dróżką do 

swojej  chaty,  Aibas  zaczął  obmyślać  przemowę,  którą  chciał  wygłosić  przed 

czarownikami.  Tak  go  to  pochłonęło,  że  potknął  się  jeszcze  dwa  razy.  Minął  również 

Wyllę, jak gdyby była niewidzialna, i nie usłyszał magicznego gromu, przetaczającego się 

po niebie, gdy wchodził do środka chaty. 

 

Ludzie  Conana  i  Rainy  maszerowali  nieustannie  przez  następne  dwa  dni. 

Cymmerianin  udawał,  że  nie  zauważa  gwardzistów,  dezerterujących  pod  osłoną  nocy,  a 

czasem i za dnia. 

Raina zamartwiała się zarówno ucieczkami, jak i pozorną obojętnością Conana. 

‐  Jeżeli  to  potrwa  dłużej,  za  dziesięć  dni  zostanie  z  nami  wyłącznie  garstka  starych 

wygów ‐ stwierdziła. 

‐ Oraz twoi ludzie. 

‐ Naturalnie. 

Wyrzekłszy to słowo, Bossonka ze złości o mało nie przygryzła sobie warg. Conan nie 

naciskał  na  nią,  ponieważ  wiedział,  że  i  tak  przeciągająca  się  wędrówka  po  wzgórzach 

będzie najlepszym sprawdzianem dla ich towarzyszy. 

‐ Nie mamy gdzie się podziać, o ile król i Decius nie odzyskają pałacu ‐ powiedział. ‐ 

Żołnierze  zdają  sobie  z  tego  sprawę.  Wiedzą  również,  że  jeżeli  Syzambry  zwycięży, 

każdego, kto pozostanie w szeregach Gwardii czeka krótki żywot i długie umieranie. Ci, 

którzy  dotrą  do  domów,  by  udawać  spokojnych  rolników,  może  zdołają  ocalić  życie 

swych rodzin i własne. 

background image

122

Roland Green / Conan nieugięty

Cymmerianin  nie  dodał,  że  Raina  powinna  sama  się  tego  domyślić.  Córka 

bossońskiego  wolnego  chłopa  ‐  jak  głosiła  najprzychylniejsza  wersja  ‐  musiała  nauczyć 

się w dzieciństwie, że dodatkowa para rąk podczas zbiorów mogła zadecydować o życiu 

lub śmierci rodziny w zimie. 

Raina  po  chwili  zrozumiała,  o  czym  mówi  Conan.  Przymknęła  na  chwilę  oczy  i 

położyła mu dłoń na ramieniu. 

‐  Wybacz  mi.  Zżera  mnie  wstyd,  że  tak  fatalnie  dowodziłam  moimi  ludźmi,  dlatego 

tracę rozum. 

‐ W takim razie odnajdź go i umieść na swoim miejscu ‐ powiedział, klepiąc ją poniżej 

pleców. ‐ Nieźle się spisujesz, kiedy go używasz. 

Conan nie udawał ślepego i głuchego, gdy niektórzy gwardziści zaczęli przebąkiwać o 

plądrowaniu gospodarstw i wiosek. 

‐ Zabraniam tego z całą surowością ‐ zdusił te pomysły w zarodku. ‐ Z trzech powodów. 

Po  pierwsze,  potrzebujemy  przychylności  wieśniaków,  a  przynajmniej  nie  chcemy,  by 

popędzili  do  Syzambrego  z  doniesieniami,  gdzie  się  znajdujemy.  Po  drugie,  żywiąc  się 

dziczyzną, rybami i jagodami, zdołamy jeszcze przez jakiś czas nie opuszczać lasów. 

‐ Wystarczająco długo, by odszukać króla? ‐ zapytał ktoś, skryty bezpiecznie za plecami 

towarzyszy. 

‐  Króla  lub  jego  mogiłę  ‐  odrzekł  Conan.  ‐  Dopóki  żyje  Eloikas,  obowiązuje  nas 

przysięga gwardzistów. Jeżeli zginął, nakazuje nam ona odszukać jego dziedzica i osadzić 

go na tronie. ‐ Ostatnie słowa wywołały tak głęboką ciszę, że trzaskanie gałązek zdawało 

się  równie  głośne,  jak  padanie  ściętych  drzew.  Conan  wsparł  wybrudzoną  dłoń  na 

rękojeści  miecza.  ‐  Po  trzecie,  macie  zostawić  wieśniaków  w  spokoju,  bo  każdy,  kto 

złamie ten zakaz, odpowie przede mną i moją przyjaciółką. 

Jednym  płynnym  ruchem  wyszarpnął  broń  z  pochwy,  zawirował  nią  i  schował  z 

powrotem. 

Żołnierze  podjęli  marsz.  Słowa  Cymmerianina  zdawały  się  poruszyć  nawet  Rainę. 

Dołączyła do barbarzyńcy idącego w tyle kolumny. 

background image

123

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Rzeczywiście  chcesz...  ‐  zaczęła  mówić  pełnym  podniecenia  tonem,  lecz  syknął, 

nakazując jej milczenie, i zwolnił kroku. 

‐ Dlaczego nie, na Croma? ‐ rzekł, gdy znaleźli się poza zasięgiem słuchu tylnej straży. ‐ 

Jeżeli Eloikas nie żyje, dziecko jest prawowitym władcą Królestwa Kresowego. Zasługuje 

na  lepszy  dwór  niż  wioska  Pougoi.  Jeżeli  zaś  król  żyje,  Syzambry  ma  go  w  szachu  tak 

długo, dopóki księżna i Urras znajdują się w rękach czarowników. 

Conan  nie  dodał,  że  starałby  się  wyrwać  z  rąk  Bractwa  Gwiezdnego  nawet  dziewkę 

kuchenną  czy  parobka.  Cymmerianin  nie  życzył  niewoli  wśród  czarowników  nawet 

najgorszemu wrogowi. 

‐ A jeżeli Syzambry nie żyje? ‐ Conan pokręcił głową na znak, że nie wierzy tej plotce. ‐ 

Czy gdyby żył, jego oddziały nie przeczesywałyby kraju, szukając nas? 

‐ Nie wiemy, ilu ludzi mu zostało ‐ odparł. ‐ Poza tym ‐ chociaż z trudem przychodzi mi 

mówienie dobrze o tym bękarcim synu kushyckiego złodzieja wielbłądów ‐ kogoś takiego 

niełatwo zabić. 

‐ Potrafisz natchnąć otuchą ‐ skrzywiła się Raina, lecz dalsze wymówki zamarły jej na 

ustach. 

W oddali rozległ się słaby, lecz nie dający z niczym pomylić dźwięk piszczałek. 

Dłoń  Conana  ponownie  powędrowała  do  rękojeści  miecza,  lecz  powstrzymał  się  z 

wydobyciem go. W zamian wciągnął głęboko powietrze i wypuścił je powoli, rezygnując 

z wypowiedzenia na głos przekleństw, przemykających mu przez głowę tak natarczywie, 

iż miał wrażenie, jak gdyby odbijały się echem od otaczających go wzgórz: 

ʺPokaż się, świszczący błaźnie! Pokaż się, koźli pociotku! Pokaż się, i określ, po czyjej 

naprawdę jesteś stronie, jeżeli po czyjejkolwiek!ʺ 

 

Widłobrody  ‐  mistrz  Bractwa  Gwiezdnego  ‐  wpatrywał  się  w  Aibasa.  Na  twarzy 

czarownika  malowały  się  na  przemian  wszystkie  uczucia,  jakie  dane  było 

Aquilończykowi widzieć na ludzkich obliczach, z wyjątkiem jednego ‐ zaskoczenia. 

background image

124

Roland Green / Conan nieugięty

Aibas  się  nie  modlił.  Modły  do  uczciwych  bogów  wydawały  się  nie  na  miejscu  w 

wilgotnej  grocie,  w  której  unosił  się  ciężki  odór  bestii.  Aquilończyk  nakazywał  jedynie 

swojemu żołądkowi, by go nie zhańbił. 

Jeżeli  Aibas  żywił  do  tej  pory  wątpliwości,  że  czarownicy  żywili  się  mięsem 

gwiezdnego  potwora,  mógł  się  ich  pozbyć.  Nie  było  innego  wytłumaczenia  dla  tego,  co 

widział w zakątkach jaskini pogrążonych w cieniu i co czuł przy każdym oddechu. 

Dusiło go w gardle, czuł zaczątek skurczów w żołądku. Bogowie okazali jednak nieco 

łaski, nawet nie proszeni. Widłobrody opuścił wzrok na stół z surowych dębowych desek 

i nie widział, jak Aibas stara się opanować mdłości. 

Gdy  czarownik  spojrzał  ponownie  na  Aquilończyka,  wyraz  twarzy  Widłobrodego 

świadczył o furii i zawodzie. Zaczął walić dłońmi w blat, aż spiżowa misa stoczyła się z 

stołu  i  szczękając  o  podłoże,  potoczyła  się  do  nóg  Aibasa.  Aquilończyk  zmusił  się,  by 

nawet nie mrugnąć, gdy stuknęła o jego stopę. 

‐ Aibas! ‐ powiedział czarownik głosem zupełnie wyprutym z szacunku, zapominając, 

że wcześniej zwracał się do niego ʺpanieʺ. 

‐ Jestem na twoje rozkazy. 

‐ Na... na moje... 

Furia  sprawiła,  że  czarownikowi  po  paru  nieartykułowanych  dźwiękach  całkowicie 

odebrało mowę. Aibas zastanawiał się, czy nie prosić o wybaczenie, lecz zdecydował się 

zachować  milczenie. Nie  wierzył,  by  był  w  stanie  wyrzec  uniżone słowa,  nie  tracąc  przy 

tym panowania nad wyrazem twarzy. 

Cisza  przeciągała  się;  żaden  z  mężczyzn  nie  był  w  stanie  jej  przerwać.  Aibas  miał 

wrażenie,  że  będzie  trwać  tak  długo,  aż  kamienne  sklepienie  skruszeje  pod  wpływem 

czasu i potwór oraz wody stawu wtargną do groty. 

‐  Aibasie,  czy  podzieliłeś  się  z  kimkolwiek  pomysłem,  że  książę  Urras  stał  się 

mlecznym bratem Pougoi? ‐ wydusił z siebie w końcu czarownik. 

‐ Z wyjątkiem księżnej i jej służącej nie powiedziałem o tym żywemu duchowi, nawet 

sobie samemu na głos. Nie wiem, gdzie, komu i co powiedziały kobiety, lecz pilnowałem 

swojego języka. Przysięgam na to, co dla was najcenniejsze, że to prawda. 

background image

125

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Byłaby  to  bezwartościowa  przysięga,  bo  nie  jesteś  członkiem  Bractwa  ‐  powiedział 

czarownik,  zapewne  tylko  po  to,  by  udowodnić  swoją  wyższość  nad  rozmówcą.  ‐  Może 

nie  należy  cię  za  to  winić...  Wiedz,  że  wojownicy  Pougoi  dowiedzieli  się  o  twoim 

pomyśle... o prawdzie. Podzielają twoje zdanie. Podoba się im myśl, że przyszłym władcą 

Królestwa zostanie mleczny brat ich plemienia. 

Widłobrody nie dodał: ʺi nie mają ochoty składać go w ofierze gwiezdnej bestiiʺ. Nie 

musiał.  Aibas  miał  wrażenie,  jak  gdyby  słowa  te  zostały  wykrzyczane  na  cały  świat.  Z 

trudem  ukrywał  triumfalny  uśmiech.  By  zająć  usta  czymś  innym,  podniósł  głowę  i 

powiedział: 

‐  Jestem  zadowolony,  że  między  Bractwem  Gwiezdnym  i  wojownikami  plemienia 

panuje zgoda. Wielka będzie ich potęga, gdy silna prawica i lewica Pougoi dzierżyć będą 

ten sam oręż. 

Widłobrody rzucił Aquilończykowi podejrzliwe spojrzenie. Po chwili wstał. 

‐  Masz  rację.  Wojownicy  to  nasza  prawa  ręka.  Prawica  i  lewica  nie  mogą  walczyć  ze 

sobą, inaczej bowiem Pougoi zostaną wydani na pastwę wrogom. 

Czarownik  mógł  ująć  swą  myśl  w  ten  sposób  wyłącznie  dlatego,  by  efektownie 

zabrzmiała, lecz Aibas podejrzewał, że za jego sformułowaniem kryje się coś więcej. Od 

upadku  pałacu  i  ucieczki  króla,  Aquilończyk  nie  dostał  żadnej  wiadomości  od 

Syzambrego.  W  istocie  rzeczy  nie  miał  żadnych  informacji  z  obozu  arystokraty.  Czyżby 

hrabia  nie  przeżył  momentu  swego  triumfu?  Czy  też  Marr  zdołał  zatrzymać  w 

czarodziejski  sposób  posłańców  Syzambrego do  Bractwa  Gwiezdnego?  Jak  potężna  była 

naprawdę magia Grajka? 

‐  Książę  Urras  jest  mlecznym  bratem  Pougoi.  Zostanie  to  powszechnie  oznajmione  ‐ 

oświadczył  Widłobrody.  ‐  Odejdź  w  pokoju,  Aibasie,  ale  pilnuj  swego  języka  i 

postępowania. Nie jesteś niczyim mlecznym bratem, może z wyjątkiem zapchlonej suki, 

która cię wykarmiła... 

Czarownik  zatrzymał  się  na  dłużej  przy  opisie  rozmaitych  nieprzyjemnych  i 

wstrętnych zwierząt, które podejrzewał o bliskie pokrewieństwo z Aibasem. Aquilończyk 

zniósł obrazę z godnością. Roześmiał się dopiero, gdy znalazł się blisko swojej chaty. 

background image

126

Roland Green / Conan nieugięty

Ogarnęła  go  wesołość  tak  wielka,  że  musiał  się  zatrzymać  i  przysiąść  na  ziemi,  by 

odzyskać oddech. Wraz z tchem wróciła mu jasność umysłu. 

Kto doniósł wojownikom o wymyślonym przez niego fortelu? Nie znał nikogo, komu 

mógłby zaufać; sądził, że tak samo jest z księżną. Chiennie nie brakowało przenikliwości, 

chociaż  była  wystarczająco  młoda,  by  móc  być  córką  Aibasa.  Czyżby  jednak  zdołała  w 

ciągu kilku dni niewoli poznać obyczaje i nawyki Pougoi? Graniczyłoby to z cudem. 

Po  chwili  przyszło  mu  do  głowy  imię,  pod  wpływem  którego  poczuł  się  jak  rażony 

gromem. 

Wylla! 

Dziewczyna musiała podsłuchać jego i księżnę, być może dzięki magii, być może tylko 

dlatego, że w odpowiedniej chwili zaszyła się we właściwym miejscu. Mimo podeszłego 

wieku,  jej  ojciec  sporo  znaczył  wśród  wojowników.  Z  pewnością  wysłuchał  córki, 

przemyślał,  którym  z  pobratymców  może  zaufać  i  opowiedział  im  o  pomyśle  Aibasa. 

Ponieważ  prawo  i  obyczaj  dawały  wojownikom  argument  w  sporach  z  Bractwem 

Gwiezdnym, można było liczyć, że dokończą dzieło, zapoczątkowane przez Wyllę. 

Aibas przyklęknął, wsparł jedną dłoń na ściętym pniu, a drugą przyłożył do serca. Po 

raz  pierwszy  od  opuszczenia  Aquilonii  złożył  przysięgę  tak,  jak  nauczył  się  tego  w 

dzieciństwie, na wyznawanych wówczas przez niego bogów. 

Poprzysiągł  sobie,  że  nie  wypowie  złego  słowa  ani  nie  uczyni  niczego,  co  mogłoby 

zaszkodzić Wylli i będzie strzegł jej przed językami i uczynkami innych. Przyrzekł sobie, 

że  nie  tknie  jej  bez  jej  zgody  ani  nie  pozwoli  na  to  innym.  Gdyby  złamał  przysięgę, 

winien  zginąć  w  tej  dolinie,  pozbawiony  imienia,  honoru,  właściwych  modłów  i  ofiar 

przy pogrzebie. 

 

Nastał czwarty dzień po upadku pałacu i ucieczce króla. 

Plotki  krążyły  po  Królestwie  tak  gęsto,  jak  gęsi  odlatujące  jesienią  na  południe. 

Powiadano, że Syzambry został zaczarowany, nie żyje, umiera, jest przykuty do łoża lub 

wszystko  to  równocześnie.  Conan  zastanawiał  się,  ile  prawdy  może  się  kryć  w  tych 

background image

127

Roland Green / Conan nieugięty

pogłoskach  i  w  jaki  sposób  sprawić,  by  jego  żołnierze  nie  czynili  sobie  zbyt  wielkich 

nadziei. 

‐  Gotów  jestem  założyć  się  o  własną  męskość,  że  coś  złego  stało  się  z  samym 

Syzambrym,  jego  planami  lub  i  tym,  i  tym  ‐  powiedział  Rainie,  jedynej  osobie,  której 

mógł się zwierzyć. ‐ Nie mam jednak pojęcia, co się właściwie stało i w jaki sposób może 

nam to pomóc. 

Rozpostarł ręce w geście bezradności. Raina zsunęła się z głazu, na którym usadowiła 

się podczas ostrzenia sztyletu. 

‐ Zważywszy na to, co stawiasz, będę się modliła, byś nie przegrał zakładu. 

‐ Czyżbyś zapomniała o Deciusie? 

‐  Kobieta  może  myśleć  naraz  o  dwudziestu  przystojnych  mężczyznach,  Conanie,  i 

obdzielać swoimi wdziękami tylko jednego. 

Cymmerianin otoczył Rainę ramieniem, wyśliznęła się mu jednak i pobiegła ścieżką. 

‐ Za zakrętem strumienia jest rozlewisko. Ścigajmy się, kto pierwszy wskoczy do wody! 

Raina  zaczęła  pierwsza,  lecz  Conan  dzięki  dłuższym  nogom  szybko  nadrobił  różnicę. 

Skończyli bieg tuż obok siebie; Cymmerianin obejmował Bossonkę ramieniem. 

Pluskali się w rozlewisku, gdy Conan odniósł wrażenie, że słyszy odgłos stóp. Oderwał 

wzrok od opalonych ramion i cętkowanych piegami piersi Rainy i rozejrzał się czujnie po 

otaczających ich drzewach. 

Górski  wiatr  wprawiał  wysokie  gałęzie  w  stateczne  kołysanie.  Cymmerianin  nie 

wierzył, by dał się zwieść szumowi listowia czy odgłosom wiatru. Być może był to jeleń; 

Conan i jego towarzyszka znaleźli się dalej od obozu niż zwykle. Mimo to Cymmerianin 

opuścił dłoń do kostki, by się upewnić, że może swobodnie wyciągnąć dobrze naoliwiony 

sztylet  z  rzadko  zdejmowanej  pochwy.  Gdy  to  czynił,  Raina  wynurzyła  się  z  wody  tuż 

przed nim i zarzuciła mu ramiona na szyję. Przyciągnęła jego głowę między swoje piersi, 

sprawiając, że stracił równowagę. Obydwoje pogrążyli się w rozlewisku i po chwili odbili 

od jego dna. 

background image

128

Roland Green / Conan nieugięty

Gdy się wyprostowali, Conan dostrzegł w oczach kobiety pożądanie. Przyciągnął ją do 

siebie  i  rozejrzał  się  nad  jej  ramieniem  za  spłachetkiem  czystego  piasku.  Dostrzegł  go, 

lecz ujrzał również coś, co odebrało mu ochotę do miłosnych zmagań. 

Na  kopczyku  igliwia  stał  mężczyzna.  Trudno  byłoby  go  opisać.  Był  niższy  i 

delikatniejszej  budowy  niż  Conan  ‐  lecz  tak  się  sprawa  miała  z  większością  ludzi. 

Nieznajomy nosił niepospolity strój: luźną tunikę i spodnie z płótna domowego wyrobu, 

ufarbowane w nieregularne zielonobrunatne łaty. Przez ramię miał przerzuconą skórzaną 

sakwę, w lewej dłoni trzymał długi drewniany kostur. 

Wyglądał na nie uzbrojonego, lecz Cymmerianin nie mógł oderwać wzroku od tego, co 

nosił  przy  pasie:  siedmiu  związanych  razem  piszczałek.  Najmniejsza  z  nich  była  nieco 

krótsza niż kciuk Cymmerianina, najdłuższa ‐ niemal równie długa jak jego przedramię. 

Piszczałki z ciemnego drewna wykonano starannie i z wielkim kunsztem. Miały srebrne 

ustniki i pierścienie. Fletnię spajały posplatane i związane ze sobą, delikatne jak nić pasy 

srebra. 

‐  Błagam  o  wybaczenie,  jeżeli  was  zaskoczyłem  ‐  powiedział  mężczyzna.  ‐  Jestem 

Grajek Marr. 

‐ Jak gdybym się tego nie domyślił ‐ burknął Conan. 

Ruszył powoli do brzegu rozlewiska, powstrzymując się od nagłych ruchów, mogących 

zaskoczyć  lub  spłoszyć  intruza.  Żałował,  że  Raina  przeszkodziła  mu  w  wyciągnięciu 

sztyletu,  lecz  po  chwili  przestał  mieć  do  niej  pretensje.  Bossonka  stała  po  pas  w 

rozlewisku  i  nie  starając  się  ukryć  nagości,  wyciskała  wodę  z  włosów.  Nie  miała  broni, 

lecz  obnażona  piękna  kobieta  dysponowała  orężem  nie  gorszym  od  najlepszego  miecza. 

Mogła bez reszty zawładnąć męskim umysłem. 

Conan  dotarł  do  stromego  brzegu,  jednym  skokiem  wydostał  się  z wody  i  chwycił  za 

pałasz. Marr odwrócił się w jego stronę. 

‐ Nie będzie ci potrzebny. 

‐ Nie będę chciał czy mógł go użyć? 

‐ Dlaczego sądzisz, że nie mógłbyś go użyć? 

‐ Jeżeli nie jesteś czarownikiem... 

background image

129

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Kimkolwiek jestem, nie jestem wrogiem twoim i twoich przyjaciół. 

‐  Będziesz  to  musiał  udowodnić.  ‐  Conan  nie  opuścił  miecza,  lecz  odezwał  się  mniej 

groźnym tonem. 

‐ Jeżeli wystarczy nam czasu... 

‐ Wystarczy, przyjacielu. Jeżeli nie, droga wolna. 

Grajek przeniósł spojrzenie z Conana na Rainę; dostrzegł w jej oczach taki sam chłód, 

co we wzroku Cymmerianina. 

‐  Bardzo  dobrze.  ‐  Marr  skinął  głową.  ‐  Wielokrotnie  byliście  świadkami  tego,  co 

robiłem. Słyszałem też, jak wołałeś, Conanie, bym okazał, po czyjej jestem stronie. 

‐  Co?!  ‐  Pytanie  wyrwało  się  jak  strzała  z  ust  zarówno  Cymmerianina,  jak  i  Rainy, 

odbijając się echem od skał. 

‐  Jeżeli  będziecie  mi  przerywać  po  co  drugim  słowie,  stracimy  tylko  mnóstwo  czasu  ‐ 

pokręcił głową Marr. ‐ Zbyt wiele, skoro mogę was zaprowadzić do króla i Deciusa. 

Tym  razem  ani  Conan,  ani  Raina  nie  odezwali  się  słowem.  Popatrzyli  na  siebie  w 

milczeniu, po czym utkwili wzrok w Marrze. Gdy Conan doszedł do wniosku, że wraz z 

Bossonką  nie  przesłyszeli  się,  skinął  na  nią.  Raina  wyszła  z  wody.  Srebrzyste  krople 

perliły się na jej skórze od głowy do stóp. Conan rzucił jej miecz i ubrał się, podczas gdy 

Raina pełniła straż. Po chwili zamienili się rolami. 

Nim obydwoje ubrali się, Grajek spoczął. Siedział tak nieruchomo, jak gdyby zamienił 

się  w  kloc  drewna.  Jedynie  wątły  uśmiech  na  jego  ustach  świadczył,  że  żyje.  Conan 

schował miecz i utkwił w Grajku nieprzychylny wzrok. 

‐ Jak widzisz, nie marnujemy czasu. Twierdzisz, że król i Decius są bezpieczni? 

‐ Powiedziałem, że nie zginęli. Nie wiem, jakie mogą grozić im niebezpieczeństwa. 

‐  Odpowiedz  równie  uczciwie  na  jeszcze  jedno  pytanie,  a  złożę  ci  propozycję, 

chociażbyś był czarnoksiężnikiem. 

‐ Jaką? 

‐  Najpierw  odpowiedz  na  pytanie  ‐  burknął  Conan.  Nie  lubił  ludzi  mówiących 

zagadkami tak samo, jak magów. 

‐ Pytaj, a odpowiem. 

background image

130

Roland Green / Conan nieugięty

W  głosie  Grajka  brzmiała  śpiewna  nuta,  odróżniająca  go  od  głosu  jakiegokolwiek 

mężczyzny, kobiety czy dziecka, które dane było słyszeć Conanowi. 

‐ Umiesz czytać w ludzkich myślach? 

‐ Gdy dana osoba tego pragnie ‐ jak ty, gdy żądałeś, bym się ujawnił ‐ wówczas mogę je 

odczytać, do pewnej odległości. 

‐ Lecz nie wtedy, gdy chce je zachować dla siebie? 

‐ Nie. 

Ton  głosu  Marra  sugerował,  że  w  takich  sytuacjach  raczej  nie  chciał,  niż  nie  mógł 

czytać  myśli.  Conan  zaklął  w  duchu,  lecz  ocenił,  że  powinien  obdarzyć  Grajka 

przynajmniej  częściowym  zaufaniem.  I  to  im  szybciej,  tym  lepiej,  jeśli  istotnie  leśny 

czarodziej mógł zaprowadzić ich do Deciusa i Eloikasa. Cymmerianin przeczesał palcami 

grzywę czarnych włosów, wyciskając ostatnie krople wody. 

‐  Jeżeli  powiedziałeś  prawdę,  oto,  co  proponuję.  Zaprowadź  nas  do  króla  i  Deciusa. 

Zachowuj  się,  jakbyś  był  zwykłym  myśliwym  czy  wypalaczem  węgla  drzewnego.  Nie 

zdradzaj  ani  słowem,  nawet  mrugnięciem,  że  znasz  się  na  magii.  To  znaczy,  że  masz 

schować piszczałki. 

‐ Stawiasz surowe warunki, Cymmerianinie. 

‐ Prowadzę ponad stu porządnych ludzi. Nie chcę, by rozpierzchli się w strachu o swoje 

życie. Ich zdążyłem poznać. O tobie wiem tyle, co nic. Nawet jeżeli chcesz nam pomóc, nie 

możemy zapomnieć o zamęcie, jaki wywołałeś w pałacu. 

‐ Dowiodę swojej wartości dla was, zanim dotrzemy do króla i Deciusa. Co zrobisz, gdy 

się z nimi spotkasz? 

‐ Wstawię się za tobą, a im pozostawię resztę. 

Odpowiedź  wyraźnie  nie  zadowoliła  Marra.  Conanowi  przeszło  przez  głowę,  że  być 

może  Eloikas  i  generał  wiedzieli  o  Grajku  coś,  z  czego  Cymmerianin  nie  zdawał  sobie 

sprawy.  Nie  mógł  się  jednak  od  nich  tego  dowiedzieć,  jeśli  nie  zaufałby  stwierdzeniu 

Marra, że go do nich doprowadzi. 

Po  chwili  Grajek  skinął  głową.  Zsunął  sakwę  z  ramienia,  wyciągnął  sztylet,  kawałek 

chleba  i  lniany  woreczek  z  runami  wyszytymi  błękitną  nicią.  Wsunął  do  niego  fletnię  i 

background image

131

Roland Green / Conan nieugięty

schował do sakwy, po czym przekroił chleb na dwie części i podał je Cymmerianinowi i 

Bossonce. 

‐ Jeżeli to ma być zawarcie przymierza... ‐ zaczęła mówić Raina. 

‐ Oczywiście, przez wspólne zjedzenie soli. 

Grajek  wystawił  przed  siebie  obydwie  ręce  dłońmi  do  góry.  W  okamgnieniu  pokryły 

się białym nalotem soli. Strzasnął go na kawałki chleba i dał znak Conanowi i Rainie, by 

jedli. 

Conan  usłuchał  go,  lecz  chleb  z  trudem  przechodził  mu  przez  gardło.  Skoro  Marr 

potrafił wyczarować sól z powietrza, jakie miało znaczenie, że schował piszczałki? 

background image

132

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 12 

 

Hrabia Syzambry obudził się z bólem nie mniejszym niż poprzednio. Nadal brakowało 

mu  sił,  by  w  odpowiedzi  na  pytania  medyka  zdobyć  się  na  coś  więcej  niż  niewyraźne 

pomruki.  Usiłował  nie  krzyczeć  ani  nawet  nie  jęczeć,  gdy  podczas  zmieniania  pościeli  i 

opatrunków silne dłonie dźwigały go jak worek jęczmienia. 

Umyty  i  nieco  silniejszy  dzięki  kubkowi  bulionu  i  łykowi  wywaru  z  maku,  hrabia 

leżał  jednak  nadal,  udając  odrętwiałego  i  oszołomionego.  Podejrzewał,  że  tylko  dzięki 

temu fortelowi ma szansę usłyszeć, jaki jest rzeczywiście jego stan. Medycy i wartownicy 

lekceważyli żądania, by mu to powiedzieć. 

To,  co  usłyszał,  nie  napawało  otuchą.  Okazało  się,  że  leżał  nieprzytomny  prawie  pięć 

dni.  Jego  rana  była  poważna,  nie  goiła  się  też  z  szybkością  właściwą  tego  rodzaju 

obrażeniom. 

Nikt nie użył słowa ʺczaryʺ. Syzambry miał nadzieję, iż nie z obawy przed mówieniem 

o nich, a dlatego, że rzeczywiście nie znaleziono ich śladów. Gdyby istotnie potrzebna mu 

była  pomoc  czarowników  z  Bractwa  Gwiezdnego,  nie  chciałby,  by  przesądy  jego 

podwładnych stały się przeszkodą w odzyskaniu zdrowia ‐ i sięgnięciu po tron Królestwa 

Kresowego.  Chociażby  wyzdrowiał,  zapowiadało  się  jednak,  że  walka  o  panowanie 

będzie  dłuższa,  niż  się  spodziewał.  Król  Eloikas,  generał  Decius  i  spora  liczba 

gwardzistów  zdołała  uciec  w  dwóch  grupach  z  pałacu.  Na  szczęście  siły  korony  zmalały 

do  kilkuset  ludzi.  Wystarczyło  to  jednak  do  pokonania  jednej  z  kompanii  najemników, 

wyczekujących  na  rozkaz  Syzambrego,  by  przystąpić  do  pustoszenia  kraju.  Obecnie 

wojska hrabiego z trudem chroniły ruiny pałacu i jego okolice. 

Tam,  gdzie  nie  dotarły  wici  hrabiego,  ludność  nie  spieszyła  się  do  opowiedzenia  po 

jego stronie. Na szczęście nie kwapiła się także do okazania wierności monarsze. 

Syzambry zdawał sobie dobrze sprawę, że król nie może liczyć na wzmocnienie swoich 

sił. Sam hrabia natomiast mógł ogałacać swoje ziemie ze zdolnych do walki ludzi, a także 

tereny  swoich  sprzymierzeńców  i  wszystkich,  którzy  obiecali  czy  chociaż  wspomnieli  o 

udzieleniu mu wsparcia. Był gotów do wcielenia gołowąsów i starców, do odebrania ich 

background image

133

Roland Green / Conan nieugięty

rodzinom  przegniłych  łuków  i  zardzewiałych  mieczy,  trzymanych  dla  ochrony  przed 

bandytami.  Równałoby  się  to  jednak  wystawieniu  tych  ziem  na  łatwy  łup  dla  resztek 

wojsk Eloikasa i Deciusa. 

Kolejną rezerwę stanowili dla Syzambrego najemnicy. Wiedział, że zjawią się tłumnie, 

bo zadbał o rozejście się wieści, że na tych, którzy przyłączą się do hrabiego na drodze do 

tronu, czekają w Królestwie Kresowym bogate łupy. 

Najemnicy  niewątpliwie  zażądaliby  także  złota  ‐  którego  Syzambry  nie  był  w  stanie 

wypłacić przed zdobyciem skarbca Eloikasa. 

Z ust hrabiego wydobył się długo wstrzymywany jęk. Nie wywołała go sama rana, lecz 

gniew wskutek świadomości, że mogła ona pokrzyżować jego plany. Przykuty do łoża czy 

w  najlepszym  razie  skazany  na  podróż  w  lektyce  nie  miałby  szans  w  sytuacjach,  gdzie 

liczyła  się  szybkość  manewru.  Wiedział,  że  mając  tylko  garstkę  wiernych  ludzi,  może 

ocalić swe plany jedynie wiodąc ich z mieczem w dłoni przeciwko wrogom. 

Syzambry jęknął ponownie, lecz tym razem ciszej. Być może zaczynał działać nasenny 

wywar, przepędzając z głowy zdradzieckie myśli... 

Zapadł w sen, marząc, by równie łatwo mógł się pozbyć krążących w jego ciele jadów. 

 

Decius  obudził  się  w  swoim  namiocie,  słysząc  wartowników  krzyczących  równie 

głośno  jak  znakowane  bydło.  Generał  zrazu  pomyślał,  że  Syzambry  zdołał  odszukać 

królewski obóz i rzucił do ostatecznego, rozpaczliwego ataku wszystkich swoich ludzi. 

Decius  spał  wyłącznie  w  przepasce  na  biodra.  Wytoczył  się  spod  koców  i  naciągnął 

bryczesy.  Z  rynsztunku  zabrał  jedynie  hełm  i  miecz,  po  czym  wyskoczył  z  namiotu. 

Natychmiast  zawadził  stopą  o  linę  i  o  mało  się  nie  przewrócił,  lecz  zdołał  ocalić  skórę, 

chociaż nie godność. Ruszył dalej nieco ostrożniej, chociaż nie mniej spiesznie. 

Żołnierze  oraz  garstka  gwardzistów  i  uzbrojonych  służących  formowała  szyk  tak 

szybko, jak gdyby połowa z nich nie spędziła nocy na warcie. Miejsce Deciusa było na ich 

czele.  Dotarł  do  wylotu  ścieżki  tuż  za  pierwszą  szóstką.  Zatrzymał  się  na  chwilę 

wystarczająco  długą,  by  poczuć  na  nagiej  piersi  przenikliwy  poranny  powiew,  po  czym 

rozkazał jednemu z wartowników przekazać wiadomość królowi. 

background image

134

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Powiedz,  że  zbliża  się  do  nas  grupa  nie  znanych  ludzi.  Zwiadowcy  dowiedzą  się 

więcej. Wszyscy mają zająć stanowiska i przygotować się do walki. 

Nie  dodał,  że  zapewne  sam  poprowadzi  zwiad.  Eloikas  najprawdopodobniej  by  mu 

tego  zabronił;  oznaczało  to  stratę  czasu  na  wybranie  kogoś  innego  w  sytuacji,  gdy 

najważniejszy był pośpiech. 

‐ To wszystko, generale? ‐ zapytał goniec. 

‐ Mało? ‐ warknął Decius, lecz wziął się w karby. ‐ Przekaż królowi, że gdy dowiemy 

się czegoś więcej, powiadomimy go natychmiast... 

Decius urwał, opadła mu bowiem ze zdumienia szczęka. Nie był w tym odosobniony. 

Ścieżką  zbliżał  się  ku  niemu  kapitan  Conan  z  drugiej  kompanii  Gwardii. 

Cymmerianin wyglądał na wysmaganego wiatrem i chudszego niż dawniej, lecz rześkiego 

i  gotowego  do  walki.  Rozlegające  się  za  nim  szczękanie  oraz  majaczące  w  oddali 

niewyraźne sylwetki świadczyły, że Conan miał towarzystwo. 

Decius opanował oszołomienie. 

‐  Cóż,  kapitanie,  widzę,  że...  ‐  Urwał,  zdał  sobie  bowiem  sprawę,  że  ʺrozmyśliłeś  się 

wreszcie  i  przestałeś  uciekaćʺ  stanowiłoby  śmiertelną  obrazę  i  byłoby  zapewne 

fałszywym  oskarżeniem  ‐  ...zjawiłeś  się,  by  w  jakiś  sposób  wytłumaczyć  swoje 

postępowanie? 

‐ Nie tylko ‐ odparł Conan, sprawiając wrażenie równie odpornego na ironię Deciusa, 

jak zamkowe mury na strzały z dziecięcego łuku. ‐ Powinieneś wiedzieć, że rozniosłem w 

pył  kompanię  najemników  Syzambrego.  Chciałbym  przekazać  ci  także  parę  innych 

rzeczy,  o  których  lepiej  nie  mówić  przy  wszystkich.  Sądzę,  że  kiedy  o  nich  usłyszysz, 

uznasz, że dostatecznie się wytłumaczyłem. 

Decius  zaczynał  wierzyć,  że  Conan  mówi  prawdę,  nie  tylko  wskutek  zdecydowanego 

tonu Cymmerianina. Do królewskich oddziałów dotarły pogłoski o pokonanym oddziale 

najemników oraz tym, że Syzambry został niemal śmiertelnie ranny. 

Postać za plecami Conana zdjęła hełm i potrząsnęła jasnymi włosami. Deciusowi serce 

skoczyło do gardła. 

‐ Witaj, pani. 

background image

135

Roland Green / Conan nieugięty

Uśmiech  Bossonki  sprawił,  że  generał  ledwie  mógł  ustać  na  nogach.  Po  chwili  z 

szeregów  towarzyszy  Conana  wystąpił  mężczyzna  w  zielono‐brązowym  stroju  z 

przerzuconą  przez  ramię  sakwą  i  laską  w  dłoni.  Sposób,  w  jaki  ludzie  Cymmerianina 

rozstępowali się przed nim, świadczył, że człowiek ten dobrze się im przysłużył. 

‐ Oto drwal, który dowiódł nas do waszego obozu ‐ powiedziała Raina. 

‐  Wiedział,  gdzie  jesteśmy?  ‐  mruknął  nieprzyjaźnie  jeden  z  wartowników,  unosząc 

rękę do łuku. 

‐  Spokojnie  ‐  odparł  Conan.  ‐  Drwal  jest  nam  wierny.  Nawet  łamany  kołem  i 

przypalany kleszczami nie zdradziłby swej wiedzy Syzambremu. 

Decius  był  gotów  w  to  uwierzyć.  Wątpił  jednak,  by  mężczyzna  był  rzeczywiście 

drwalem  czy  parał  się  jakimkolwiek  innym  zajęciem,  o  którym  można  by  wspomnieć 

przy co trwożliwszych rekrutach. Cymmerianinowi i ʺdrwalowiʺ należało się posłuchanie 

u króla. Decius przywołał podejrzliwego wartownika. 

‐ Idź do Jego Wysokości. Powiedz mu, że wrócił kapitan Conan z niedobitkami drugiej 

kompanii i informacjami, którymi chciałby się podzielić. 

Gdy  mężczyzna  oddalał  się  spiesznie,  Decius  wrócił  do  przyglądania  się  ʺdrwalowiʺ. 

Było to mniej miłe zajęcie od patrzenia na Rainę, lecz generał postawił obowiązek przed 

przyjemnością. Mężczyzna zachowywał niezmącony spokój. Znosił cierpliwie natarczywy 

wzrok  Deciusa,  aż  wrócił  wartownik  z  królewskim  wezwaniem.  Do  tego  czasu  generał 

doszedł  do  wniosku,  że  ʺdrwalʺ  nie  zdradzi  się  z  niczym,  na  co  nie  będzie  miał  ochoty. 

Oznaczało  to,  że  Decius  powinien  traktować  Cymmerianina  przychylnie,  chyba  że 

barbarzyńca zrobił coś absolutnie niewybaczalnego. Generał liczył, że okazywanie atencji 

Conanowi wystarczy do poznania dokładnej relacji z ostatnich wydarzeń. 

 

Namiot  króla  miał  tylko  trzy  ściany  i  sklepienie.  Tył  namiotu  stanowiła  goła  skała  u 

podnóża urwiska. Grube płótno barwiono w wywarach z ziół tak długo, aż nabrało barwy 

leśnego  runa.  W  skale  znajdowała  się  szczelina,  pozwalająca  królowi  na  bezpieczne 

wymknięcie się, gdyby nieprzyjaciele wdarli się do obozu. 

background image

136

Roland Green / Conan nieugięty

Conan pomyślał, że skalna szczelina stanowiłaby raczej sposób na szybszą i łaskawszą 

śmierć  dla  Eloikasa.  Cymmerianin  wątpił,  by  król  zdołał  wytrzymać  długie  przeciskanie 

się  przez  tunele  wewnątrz  wzgórza.  Gdy  barbarzyńca  widział  monarchę  poprzedni  raz, 

Eloikas  sprawiał  wrażenie  rześkiego  sześćdziesięciolatka.  Obecnie  król  wyglądał  na 

wyczerpanego, schorowanego siedemdziesięciolatka. Ręce wychudły mu tak, że sprawiały 

wrażenie  przezroczystych.  Jego  wargi  miały  sinawy  odcień;  oddychał  z  wyraźnym 

wysiłkiem. 

Mimo  wszystko  król  nadal  dowodził  swoimi  wojskami,  co  cieszyło  Conana. 

Cymmerianin opowiedział o swoich przejściach po opuszczeniu pałacu w skrócie, by nie 

męczyć  Eloikasa.  Czegokolwiek  dokonał  i  doznał  Conan,  podejrzewał,  że  dla  króla  o 

wiele cenniejsze okażą się słowa Grajka Marra. 

Barbarzyńca  podejrzewał,  że  Decius  może  być  innego  zdania.  Sam  przestał  wątpić  w 

wierność generała. Decius zbyt zacięcie walczył i zbyt wiele przeszedł w trakcie służenia 

królowi, by można podejrzewać go o zdradę. Cymmerianin nie mógł jednak rezygnować z 

podejrzeń,  że  zauroczony  wdziękami  Rainy  mężczyzna  może  pragnąć,  by  jego  rywala 

otoczyła niesława. Conan zbyt dobrze zdawał sobie sprawę, że tak zazdrość, jak i zemsta 

stanowiły  czasem  przyczynę  wyjątkowo  haniebnych  czynów.  Gdyby  było  inaczej, 

Cymmerianin zapewne nadal służyłby jako kapitan w turańskiej armii, zamiast wspinać 

się na wzgórza Królestwa Kresowego. 

Generał  wysłuchał  Conana  w  milczeniu,  po  czym  odczekał,  aż  król  zada  kilka 

przenikliwych pytań. Eloikasa zawodziło ciało, lecz nie umysł. 

‐  Sądzimy,  że  dobrze  przysłużyłeś  się  koronie  ‐  stwierdził  w  końcu  Eloikas.  ‐  Nie 

wątpimy w twoje zdolności i wierność. Deciusie, czy chciałbyś zapytać o coś jeszcze tego 

dzielnego Cymmerianina? 

W  myślach  dzielny  Cymmerianin  zaklinał,  by  Deciusowi  nie  przyszło  to  do  głowy. 

Zaklęcia,  ton  głosu  króla  lub  być  może  po  prostu  zdrowy  rozsądek  sprawił,  że  generał 

powstrzymał się z pytaniami. 

‐  Nie,  Wasza  Wysokość.  Niewielu  zachowałoby  się  równie  odważnie  jak  kapitan,  a 

mało który z nich zdołałby przewyższyć go śmiałością. 

background image

137

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Dziękuję,  generale  ‐  powiedział  Conan  z  wyszukaną  uprzejmością.  ‐  Na  zewnątrz 

czeka  Raina  i  drwal,  który  nas  tu  przywiódł.  Czy  Wasza  Wysokość  zezwoli,  by  ich 

wprowadzić? Uważam, że opowieść drwala jest godna wysłuchania. 

Opowieść  okazała  się  krótsza,  niż  Conan  się  spodziewał,  Marr  bowiem  od  razu 

wyciągnął  zza  pasa  piszczałki.  Decius  niespokojnie  wciągnął  powietrze  przez  usta,  oczy 

króla rozszerzyły się ze zdumienia. 

‐ Sądziłem, że mało kto mnie zna ‐ stwierdził spokojnie Grajek, siadając bez pytania o 

pozwolenie. ‐ Okazuje się, że nie miałem racji. 

‐  Twoje  piszczałki  stały  się  legendą  w  królestwie,  zanim  jeszcze  urodziła  się  moja 

córka ‐ powiedział Eloikas. Starał się zachowywać pozory spokoju, lecz Conan zauważył, 

że Eloikas użył liczby pojedynczej, nie zaś mnogiej, przysługującej władcy. 

‐  Ciebie  samego  otacza  równie  wielka  sława  ‐  dodał  Decius.  ‐  Co  cię  tu  sprowadza? 

Zważywszy na to, że swoją magią wstrząsnąłeś posadami pałacu i zabiłeś wielu naszych 

ludzi, racz nam to przejrzyście wyjaśnić. 

‐ Nic nie powie, jeżeli nie dasz dojść mu do głosu ‐ powiedziała Raina, skrzyżowawszy 

spojrzenia z generałem. 

Decius pierwszy spuścił wzrok. Marr westchnął. Był to najzwyczajniejszy dźwięk, jaki 

Conanowi było do tej pory dane usłyszeć z jego ust. 

‐  Przebyłem  długą  drogę.  Proszę,  byście  nie  czynili  jej  dłuższą,  gdyż  u  jej  kresu 

zastałem scenę, jakiej miałem nadzieję nigdy nie oglądać. ‐ Położył dłoń na piszczałkach. ‐ 

Mogę zagrać przez chwilę? Znam parę melodii, które mogłyby nam ułatwić rozmowę. 

‐ Czarodziejskich? ‐ mruknął Decius. 

Eloikas  popatrzył  pytająco  na  Cymmerianina  i  Rainę,  nie  zaś  na  generała.  Dwoje 

cudzoziemców pokręciło przecząco głowami. Eloikas skinął, Marr zaś zaczął grać. 

Conan  zapamiętał  niewiele  z  wrażeń,  które  przepływały  przez  jego  ciało  jak 

podziemny strumień. Jednym z nich było zaskoczenie, że muzyka niemal nie różniła się 

od  pospolitej  gry  na  piszczałkach  pasterzy  dodających  sobie  otuchy,  gdy  zachodziło 

słońce i wilki wychodziły na łowy. Innym ‐ zdumiewające uczucie pogodzenia się z sobą 

background image

138

Roland Green / Conan nieugięty

samym i wszystkimi stworzeniami na świecie. Nie objąłby Syzambrego jak brata, lecz gdy 

brzmiały piszczałki, hrabiemu nie groził miecz Cymmerianina. 

Conanowi  z  trudem  przyszłoby  opisanie  innych  doznań.  Później  przypominał  sobie 

jedynie,  że  gdy  gra  ustała,  król  i  generał  wyglądali,  jak  gdyby  właśnie  obudzili  się  z 

uzdrawiającego snu. 

Marr owinął piszczałki i włożył je do sakwy. 

‐  Zrobiłem  tyle,  ile  tylko  mogłem  w  tej  chwili  ‐  powiedział.  ‐  Niech  mówi  kapitan 

Conan.  Jestem  pewny,  że  po  drodze  obmyślił  plan  ocalenia  księżnej  Chienny  i  księcia 

Urrasa. 

Conan  wymamrotał  pod  nosem  parę  słów,  nie  nadających  się  do  uszu  królów  i 

czarnoksiężników.  Marr  zachował  się  w  sposób  typowy  dla  magów:  wspomniał,  że 

potrzebny  jest  cud  i  zrzucił  brzemię  jego  sprawienia  na  barki  zwykłego  śmiertelnika,  w 

pełni świadomy, że niepowodzenie groziło królewskim gniewem. 

Po  chwili  Cymmerianin  zdał  sobie  jednak  sprawę,  że  ma  więcej  pomysłów,  jak 

uratować córkę i wnuka króla, niż by podejrzewał. Miał również wrażenie, że łatwiej niż 

zwykle  jest  mu  ująć  je  w  słowa.  Czyżby  Marr  umieścił  te  myśli  w  jego  głowie?  A  może 

jedynie ułatwił mu wyrażenie tego, co się w niej kołatało? 

 

Wracającemu  wolnym  krokiem  przez  obóz  Deciusowi  biła  w  nozdrza  woń  dymu  z 

płonących  ognisk,  gotowanego  jadła  i  świerkowych  igieł.  Kiedy  generał  dotarł  do 

namiotu Cymmerianina, do zapachów tych dołączył aromat skóry i oliwy. 

‐ Jesteś sam, kapitanie? ‐ zapytał Decius. 

‐ Tak. 

‐ W takim razie... Mogę wejść? ‐ Przedkładając układność nad przywilej przełożonego, 

generał zastąpił polecenie pytaniem. 

‐ Oczywiście. 

Ton  odpowiedzi  Cymmerianina  świadczył,  że  Decius  postąpił  słusznie.  Siedząc  ze 

skrzyżowanymi  nogami  na  ziemi,  Conan  wcierał  oliwę  w  skórzane  elementy  swojego 

background image

139

Roland Green / Conan nieugięty

rynsztunku.  Naostrzony  i  naoliwiony  już  miecz  leżał  na  płóciennym  prześcieradle  obok 

pryczy. 

‐ Witaj, generale ‐ powiedział Cymmerianin. ‐ Obawiam się, że nie mogę ci zapewnić 

porządnej gościnności, lecz czuj się jak u siebie. 

Decius potraktował to jako zaproszenie, by usiąść. 

‐  Kapitanie,  nie  zabiorę  ci  wiele  czasu.  Bardzo  pragnąłbym,  byś  albo  ty,  albo  Raina 

pozostała w obozie. Źle by się stało, gdybyście oboje wpadli w ręce Pougoi. 

‐ Czy zależy ci na tym, które z nas miałoby pozostać? ‐ zapytał Conan. 

Ton  Cymmerianina  sprawił,  że  Decius  się  zaniepokoił.  Po  chwili  zrozumiał,  o  co 

chodziło barbarzyńcy i się roześmiał. 

‐  Nie  zamierzam  zalecać  się  do  ciebie!  ‐  powiedział.  ‐  Nie  będę  zalecać  się  także  do 

Rainy, dopóki nie upewnię się, że mogę z nią dzielić coś więcej niż bezimienną mogiłę na 

wzgórzach. 

‐  Generale,  nie  zazdrościłbym  nikomu  zadania  pogrzebania  cię.  Twój  trup  pewnie 

ugryzłby grabarza ‐ odparł Conan. 

‐  Dziękuję  ‐  powiedział  Decius.  ‐  Pomówmy  otwarcie.  Obydwoje  z  Rainą  jesteście 

doświadczonymi  dowódcami.  Brakuje  nam  takich  ludzi.  Wystawienie  was  na 

niepotrzebne niebezpieczeństwo naraża pośrednio króla. 

‐  Razem  mamy  większe  szanse  na  odzyskanie  księżnej  i  dziecka  ‐  odparł  Conan  ze 

wzruszeniem ramion. ‐ Sądzę, że nikomu innemu by się to nie udało. Jeżeli okaże się to 

niemożliwe, czy to ważne, ilu oficerów zostanie królowi? 

‐ Nie. ‐ Decius westchnął. ‐ Medycy mówią, że będzie mieć szczęście, jeżeli dożyje do 

pierwszych śniegów. Jeśli straci nadzieję ujrzenia córki... 

Milczenie było wystarczająco wymowne. 

‐ Gotów byłbym zostawić Rainę i zabrać jednego z twoich wojaków, ale Marr twierdzi, 

że musimy ruszyć tam we dwójkę i nikt poza nami ‐ powiedział Conan. 

‐ Czy to znaczy, że któreś z was jest... ‐ Decius zawiesił głos, zmarszczywszy czoło. 

‐  Taki  ze  mnie  czarnoksiężnik  jak  tancerka  z  oberży.  Z  Rainy  również  ‐  odparł 

Cymmerianin.  ‐  Grajek  ujrzał  w  nas  coś...  coś,  o  czym  nawet  nam  nie  powiedział.  Nie 

background image

140

Roland Green / Conan nieugięty

mam pojęcia, jak mógłbym go nakłonić do szczerości; zresztą nie zamierzam tracić na to 

czasu. 

Decius  miał  ochotę  przeklinać  bogów,  plemię  Pougoi,  ich  czarowników,  hrabiego 

Syzambrego i wszystko inne, co doprowadziło do obecnego układu spraw. Miał uczucie, 

że każe lepszemu od siebie człowiekowi wskoczyć w kłębowisko węży, nie spodziewając 

się, iż ujrzy go jeszcze żywego. 

‐ Chciałeś coś powiedzieć? ‐ spytał Cymmerianin. 

‐  Pomyślałem,  że  powinniśmy  urządzić  pożegnanie  dla  was.  Z  winem,  pieczystym 

mięsiwem, muzyką, wszystkim, co chcecie. 

‐  Nie  kuś  bogów  ‐  odparł  Conan,  wstał  i  się  przeciągnął.  Głową  niemal  sięgał 

sklepienia  namiotu;  rozpostartymi  rękami  dotykał  jego  boków.  ‐  Zostaw  ucztowanie  na 

czas, gdy wrócimy do pałacu. Może jednak macie w obozie trochę wina? 

Decius przypomniał sobie balon najlepszego nemediańskiego trunku, oszczędzanego z 

myślą  o  ludziach,  wyruszających  z  najniebezpieczniejszymi  zadaniami.  Balon  zapewne 

nie ocalał, pogrzebany pod ruinami pałacu ‐ podobnie jak niemal cała przeszłość. 

background image

141

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 13 

 

Conan,  Raina  i  Marr  stawali  w  obliczu  wszelkich  niebezpieczeństw,  z  jakimi  można 

było  się  spotkać  w  Królestwie  Kresowym.  Gdyby  chcieli  zabezpieczyć  się  przed 

wszystkimi, potrzebowaliby całego taboru. 

‐ Rozejrzymy się za mułem dla księżnej, gdy dotrzemy do wioski Pougoi ‐ powiedział 

Cymmerianin. ‐ Najlepiej podróżować szybko i bez zbędnego obciążenia. Syzambry może 

umrzeć,  lecz  może  również  wyzdrowieć  ‐  o  własnych  siłach  lub  z  pomocą  Bractwa 

Gwiezdnego. 

‐  Czarownicy  Pougoi  nie  znają  się  na  leczniczych  zaklęciach  ‐  odparł  Grajek.  ‐  Ich 

gwiezdna magia... 

‐ Pytał cię ktoś? ‐ przerwał mu Decius. 

Generał  siedział  przy  wejściu  do  namiotu,  czekając,  aż  troje  jego  towarzyszy  się 

spakuje.  Conan  miał  wrażenie,  że  Decius  nie  chce  pokazywać  się  na  oczy  królowi.  Być 

może liczył również, że Raina pokłóci się z Marrem i zostanie w obozie. Równie dobrze 

mógłby marzyć, że nauczy się latać. 

‐ Nikt mnie nie pytał, ale czy mądry człowiek ma czekać na zaproszenie, kiedy trzeba 

powiedzieć prawdę? ‐ rzekł Marr. 

Conan pomyślał, że gdy nikomu nie zależy na prawdzie, mądrzy ludzie trzymają język 

za zębami, by uniknąć połamania kości. Cymmerianin zachował milczenie, przyglądając 

się szwom na pochwie od miecza. Po ukończeniu tej wędrówki musiał znaleźć nową, na 

razie jednak musiała mu wystarczyć stara. 

W  końcu  zrobiono  wszystko,  co  należało;  niektóre  rzeczy  nawet  po  dwa  razy.  Conan 

wyszedł  z  namiotu,  zabierając  Marra  ze  sobą,  by  umożliwić  nie  skrępowaną  rozmowę 

Deciusowi i Rainie. 

Zapadał zmierzch. Pragnąca ocalić księżną i jej syna trójka zgodziła się, że wyruszą w 

nocy.  Gdyby  w  pobliżu  znajdował  się  ktoś  niepowołany,  piszczałki  Marra  powinny 

odebrać mu wzrok i słuch. 

‐ Kim jesteś, Cymmerianinie? ‐ zapytał Grajek. 

background image

142

Roland Green / Conan nieugięty

W  gasnącym  świetle  twarz  czarodzieja  wyglądała  równocześnie  młodo  i  wiekowo. 

Wrażeniu  młodości  najsilniej  przeczyły  oczy:  ciemne,  rozszerzone,  wyraźnie  dostrzegały 

rzeczy, ukryte przed zwykłymi śmiertelnikami. 

‐  Imię,  które  ci  podałem,  jest  prawdziwe  ‐  odparł  Conan.  ‐  Chociaż  niejeden 

czarnoksiężnik starał się użyć go na moją niekorzyść, jak dotychczas nic z tego nie wyszło. 

Liczysz, że tobie się uda? 

‐  Nie  o  to  mi  chodziło  ‐  odpowiedział  Marr.  ‐  Kim  jesteś,  że  znalazłeś  się  tu  w  tym 

czasie, że zgodziłeś się ruszyć na niebezpieczną wyprawę? 

Cymmerianin wzruszył ramionami. 

‐ Myślę, że po prostu człowiekiem, który nie ucieka przed walką, gdy jego przyjaciele 

są w potrzebie. 

‐  Taka  postawa  przenosi  góry  i  sprawia,  że  padają  królestwa.  Mogę  uważać  się  za 

twojego przyjaciela? 

‐ Będziesz mógł, jeżeli przestaniesz mówić zagadkami i zadawać pytania, na które nie 

potrzebujesz odpowiedzi. 

‐ Kim jesteś, by sądzić, jakich odpowiedzi nie potrzebuję? 

‐ Na Croma! Na pewno nie zostanę twoim przyjacielem, jeżeli będziesz rozprawiać jak 

czarnoksiężnik czy kapłan, unoszony mistycznymi porywami diabli wiedzą gdzie. Kiedy 

tak mówisz, mam wrażenie, że postradałeś rozum. Po raz ostatni pytam cię: czego jeszcze 

chcesz się dowiedzieć o naszej wyprawie? 

‐ Wybacz mi, nie chciałem cię obrazić. Pragnę jedynie wiedzieć, czego się spodziewać 

po naszym powrocie. 

‐ Mój muzykalny przyjacielu, dojdziesz do tego sam, kiedy znajdziemy się tutaj znowu 

‐  wraz  z  księżną  Chienną.  Zamiast  kusić  bogów,  może  przyłączysz  się  do  mnie  w 

poszukiwaniu przyzwoitego wina? Nie zamierzam opuścić obozu o suchym gardle, nawet 

gdybym miał zwilżyć je popłuczynami, które zwą tu winem! 

 

Conan,  Raina  i  Marr  spędzili  w  drodze  całą  noc  i  zatrzymali  się  nad  ranem.  Nie 

rozpalali ogniska, ale też nie rozdzielili między siebie wart. 

background image

143

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Jeżeli Syzambry rozpuścił po Królestwie tylu ludzi, że znajdą trójkę wędrowców bez 

dymu  z  ogniska,  król  nie  ma  szans  na  wygraną  ‐  zawyrokował  Conan.  ‐  Musimy  być 

wypoczęci i gotowi do walki, kiedy dotrzemy do doliny. 

Cymmerianin  nie  dodał,  że  po  dotarciu  do  siedziby  plemienia  Pougoi  potrzebna  im 

będzie  nie  tylko  siła,  lecz  sprawiony  przez  Marra  cud  lub  dwa.  Do  tej  pory  Grajek 

zachowywał  się  odmiennie  od  przeciętnych  czarowników.  Cymmerianin  powątpiewałby 

w magiczne zdolności Marra, gdyby nie widział, jak Grajek posługuje się piszczałkami. 

Druga  noc  i  następujący  po  niej  dzień  wędrówki  przebiegły  podobnie.  Podczas 

zwijania  obozu  o  zachodzie  słońca  do  Conana  i  jego  towarzyszy  doszły  odgłosy 

maszerujących  ludzi.  Cymmerianin  udał  się  na  zwiady  i  wrócił  z  informacją,  że  była  to 

grupa wieśniaków. 

‐ Robią tyle hałasu, że zdążyłbym podjechać do nich na smoku, nim by mnie dostrzegli 

‐ powiedział. ‐ Zaczaiłem się na drodze i dokładnie im przyjrzałem. Było ich co najmniej 

czterdziestu. Mieli na sobie ubrania do pracy i w rolnicze narzędzia. Paru tylko dźwigało 

miecze, z którymi pewnie ich dziadkowie walczyli jako najemnicy. Nikt nie zapewnił im 

jednak zbrój ani rynsztunku. 

‐ Brzmi to pocieszająco ‐ oceniła Raina. ‐ Gdyby zaciągnęli się do Syzambrego, hrabia 

na pewno nie dopuściłby, by służył mu motłoch. 

‐ Być może, jeżeli Syzambry ma dość broni ‐ odparł Conan. ‐ Chłopi jednak mogli sami 

wpaść  na  pomysł  wstąpienia  do  oddziałów  hrabiego,  licząc,  że  przez  to  zabezpieczą  los 

swoich wiosek. 

‐  W  takim  razie  to  matoły.  ‐  Raina  splunęła.  ‐  Spieszą  na  służbę  u  człowieka,  który 

okaże im taką wdzięczność, jak głodny niedźwiedź. 

‐ Nie mają o tym pojęcia ‐ powiedział Marr. ‐ Znaleźli się w rozpaczliwym położeniu, 

co mąci jasność ich sądów. Zawędrowałaś tak daleko od swojej wioski, że zapomniałaś o 

chłopskiej doli? 

Raina prychnęła gniewnie i utkwiła w Grajku ponure spojrzenie. Conan przyłączył się 

do  niej.  Jego  wzrok  twierdził  wyraźnie:  ʺNie  mówiłem  ci,  skąd  pochodzi  Raina. 

Rzeczywiście czytasz w myślach ‐ i to wbrew jej woli?ʺ 

background image

144

Roland Green / Conan nieugięty

Marr odwrócił wzrok i uniósł piszczałki. Conan wyciągnął rękę, gotów mu je odebrać. 

Spojrzenie  Cymmerianina  mówiło  tym  razem:  ʺZasłuż  na  przebaczenie  słowami,  nie 

magią!ʺ 

‐  Pani,  wybacz  mi,  że  cię  uraziłem  ‐  rzekł  Grajek.  ‐  Nie  zasłużyłaś  na  te  słowa. 

Usłyszałem jednak w twoim głosie bossoński akcent, a wiem co nieco o tym kraju. 

‐  Jeżeli  myślisz,  że  rodzą  się  tam  głupcy,  to  się  mylisz  ‐  mruknęła  nieco  uspokojona 

Raina. 

Niedługo  odgłosy  wędrujących  wieśniaków  ucichły  w  oddali.  Marr,  Raina  i  Conan 

ruszyli w dalszą drogę przez milczący, pogrążony w mroku bór. 

 

Pragnąca  ocalić  Chiennę  trójka  nie  napotkała  nikogo  więcej  po  drodze  do  doliny 

Pougoi.  Nie  stało  się  tak  zupełnie  przypadkowo.  Marr  znał  tu  wszystkie  wzgórza,  jary  i 

parowy.  Conan  chwilami  miał  wrażenie,  że  Grajek  zna  nawet  wszystkie  drzewa. 

Czarodziej wiedział, gdzie można się natknąć na myśliwych i drwali oraz gdzie mieszkały 

tylko wilki i ptactwo. 

‐  W  tych  lasach  niegdyś  było  mnóstwo  niedźwiedzi  ‐  wyjaśnił  Grajek  piątego  dnia 

wędrówki.  ‐  Większość  z  nich  ubito  jednak  już  kilka  pokoleń  temu.  Znam  parę  wiosek, 

gdzie  chłopi  nadal  żyją  w  strachu  przed  niedźwiedziami;  pewnie  nie  tylko  w  nich 

wieśniacy  budują  wysokie  palisady  i  karmią  się  wyłącznie  mięsem  jeleni  i  nielicznych 

owiec. 

‐  Co  z  tego?  Nie  przybyliśmy  tu  łowić  zwierzyny  do  królewskiej  menażerii  ‐ 

skwitowała jego słowa Raina. 

‐ Nie paplam bez celu ‐ odparł Marr. ‐ Jedna z tych wiosek leży blisko naszego szlaku. 

‐  W  takim  razie  masz  pilnować,  byśmy  okrążyli  ją  szerokim  łukiem,  na  Croma!  ‐ 

wypalił Conan. 

Marr  mówił  zagadkami  rzadziej  niż  poprzednio,  lecz  gdy  tak  się  działo,  Conan  tym 

łatwiej  tracił  cierpliwość.  Z  chęcią  stanąłby  do  walki  z  wojownikami  Pougoi  czy  nawet 

potworem Bractwa Gwiezdnego, byle tylko wyrwać się z niegościnnego królestwa. 

background image

145

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Nie możemy jej ominąć, chyba że chcecie wkroczyć na Spustoszone Ziemie ‐ odrzekł 

Grajek. 

‐ Po tym, co o nich słyszałam, jestem gotowa spotkać się z niedźwiedziami i chłopami 

naraz ‐ powiedziała Raina. 

Conan kiwnął głową, zgadzając się z wojowniczką. 

‐  Mądry  wybór  ‐  rzekł  Marr.  ‐  Pougoi  pilnują  przeciwległego  krańca  Spustoszonych 

Ziem.  Mało  kto  potrafi  wymknąć  się  ich  strażom,  jeśli  nawet  nie  nabawi  się  wcześniej 

trawiącej kości gorączki. 

‐  Jeżeli  nasze  gnaty  zaczną  zamieniać  się  w  galaretę,  nie  zdołamy  stawić  czoła  ani 

potworom, ani czarownikom ‐ burknął Conan. ‐ Prowadź nas, gdzie chcesz. 

 

Syzambry miał wrażenie, że podłoga pod jego stopami dygocze. Poczuł lęk na myśl, że 

wrogowie wywołali czarami trzęsienie ziemi. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to 

on  sam  chwieje  się  jak  trzcina.  Kołysał  się  jak  młode  drzewko  targane  wichurą.  Hrabia 

zacisnął dłoń na zagłówku łóżka i wyciągnął drugą rękę przed siebie. 

‐ Dajcie mi miecz! 

Zylku,  uczeń  medyka,  utkwił  w  hrabim  baczny  wzrok.  Jeden  ze  zbrojnych  podniósł 

oręż Syzambrego z ławy w nogach łóżka. 

‐ Nie rób tego, panie! Nie wiemy, czy stal nie... 

‐  Jestem  pewny,  że  z  mieczem  w  dłoni  poczuję  się  lepiej  ‐  przerwał  mu  Syzambry 

nierównym,  chrapliwym  głosem,  zdołał  jednak  tchnąć  w  swe  słowa  rozkazujący  ton. 

Podobnie  jak  władza  w  nogach,  hrabiemu  wracała  zdolność  zmuszania  innych  do 

posłuszeństwa.  ‐  O  wiele  lepiej  ‐  powtórzył.  ‐  Zwłaszcza  gdy  skończę  z  twoim 

marudzeniem. 

Zacisnął dłoń silniej na rękojeści, lecz udało mu się to tylko przez chwilę. Potem ciężar 

broni sprawił, że wypadła mu spomiędzy palców, niemal pozbawiając go równowagi. 

Miecz  szczęknął  o  podłogę.  Hrabia  nie  podnosił  wzroku.  Nie  miał  ochoty  ujrzeć 

triumfującego wzroku Zylku i nie chciał, by uczeń ujrzał łzy w jego oczach. 

background image

146

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Z  mieczem  w  dłoni  poczuję  się  o  wiele  lepiej,  kiedy  tylko  zdołam  nim  władać  tak 

pewnie  jak  wcześniej  ‐  powtórzył  uparcie  Syzambry.  ‐  Wydaje  się,  że  jeszcze  na  to  za 

wcześnie. ‐ Zmusił się do popatrzenia na Zylku. ‐ Przywołaj swojego nauczyciela. Każ mu 

przygotować się do odpowiedzi na pytanie, ile czasu będę powłóczył nogami, nim znowu 

zdołam poprowadzić swoich ludzi na wrogów. 

‐ Przydatna byłaby konna lektyka... ‐ zaczął mówić Zylku. 

‐  Powiedziałem:  p  o  p  r  o  w  a  d  z  i  ć  !  ‐  zagrzmiał  hrabia.  Siła  głosu  Syzambrego 

zaskoczyła zarówno jego samego, jak i pozostałych ludzi w komnacie sypialnej. ‐ Lektyki 

są dobre dla dzieci, niemowląt i wszystkich tych, którzy nie nadają się do wzięcia udziału 

w bitwie. Wódz powinien dosiadać konia, albo nie zasługuje na to miano! 

‐  Stanie  się  według  twojej  woli,  panie  ‐  powiedział  uczeń.  ‐  Zasięgnę  również  rady 

znajomych mi ludzi, obdarzonych wiedzą, o jakiej medycy nie mają pojęcia. 

‐  Doskonale  ‐  odparł  hrabia.  ‐  Jakiej  się  za  to  spodziewasz  nagrody?  Nie  wątpię,  że 

czyniąc to, narazisz się na gniew swojego nauczyciela. 

‐  Proszę  o  milczenie  twoje,  panie,  i  twoich  ludzi  ‐  odrzekł  Zylku.  ‐  Również  o  taką 

nagrodę,  jaką  uznasz  za  stosowną,  jeżeli  zdołam  pomóc  ci  wrócić  do  zdrowia.  Wierzę  w 

twą sprawiedliwość. 

‐  W  takim  razie  nie  trać  czasu  ‐  powiedział  hrabia.  ‐  Pamiętaj  tylko,  że  moja 

sprawiedliwość oznacza katowski miecz dla tych, którzy mnie oszukują. 

‐ Przysięgam na wszystko, co dla ciebie najświętsze, że żywy czy martwy nie oszukam 

cię, panie ‐ powiedział Zylku. 

Hrabia pomyślał, że dla niego samego w gruncie rzeczy nie było niczego świętego ‐ za 

wyjątkiem miecza w pewnej dłoni. Miecza, który z pomocą bogów już niedługo powinien 

znów  udźwignąć.  Gdyby  Zylku  zdołał  przyspieszyć  tę  chwilę,  zasłużyłby  na  każdą 

nagrodę, jaką by sobie wymarzył. 

 

Nastała  szósta  noc  wędrówki;  jak  wynikało  z  informacji  Marra  ‐  o  ile  rzeczywiście 

dobrze  znał  te  strony  ‐  ostatnia.  Conan  cieszyłby  się,  gdyby  Grajek  miał  rację,  chociaż 

czarodziej stałby się prawdopodobnie dzięki temu jeszcze bardziej pewny siebie. 

background image

147

Roland Green / Conan nieugięty

Cymmerianin nie miał ochoty zabawić dłużej w tej okolicy; znajdowała się zbyt blisko 

Spustoszonych  Ziem,  by  czuć  się  bezpiecznie.  Mimo  ciemności  barbarzyńca  orientował 

się,  że  mijane  drzewa  mają  nienaturalne  kształty.  Odgłosy  ptactwa  były  rzadkie  i 

ukradkowe;  w  ogóle  nie  było  słychać  owadów.  Poza  tym  panowała  zupełna  cisza,  nie 

przerywana nawet szumem nocnego wiatru. 

Trójka  wędrowców  posuwała  się  ostrożnie,  starając  się  nie  potrącić  choćby 

najmniejszego  kamyka,  nie  złamać  najmniejszej  gałązki.  Marr  twierdził,  że  Pougoi  nie 

pilnują  tych  okolic,  sama  zaś  ich  bliskość  wystarcza  do  odstraszenia  intruzów.  Mimo  to 

tak blisko Spustoszonych Ziem można się było spodziewać obecności innych strażników, 

nie mających nic wspólnego z ludźmi. 

Grajek nie dodał nic więcej. Wszelkie starania Conana, by skłonić Marra do większej 

szczerości, kończyły się fiaskiem. Czarodziej nie chciał nawet zdradzić, czy owi strażnicy 

mogą  być  groźni,  chociaż  w  tej  kwestii  Cymmerianin  nie  potrzebował  jego  informacji. 

Barbarzyńca był przygotowany na najgorsze i rzadko zdejmował dłoń z rękojeści miecza. 

Grajek  pełnił  rolę  przewodnika.  Skręcił  w  prawo  za  wielkim,  pokręconym  dębem, 

wznoszącym się nad ziemię na tuzinie korzeni grubszych od człowieczego tułowia. Mimo 

chmur księżyc lśnił wystarczająco jasno, by można dostrzec żołędzie u podstawy drzewa. 

Między  nimi  leżał  szkielet  stworzenia  przypominającego  dzika,  chociaż  żaden  dzik  nie 

miał tak szerokich kopyt i równie kulistej czaszki. 

Conan przypomniał sobie wszystkie zasłyszane opowieści o Spustoszonych Ziemiach. 

Zagłada  dotknęła  ich  jednej  nocy,  gdy  na  wielkim  głazie  zstąpił  na  ziemię  z  niebios 

potwór Bractwa Gwiezdnego. Ogień i odłamki niebieskiej skały wyryły w ziemi bruzdę 

szerszą  niż  odległość,  jaką  można  było  przejechać  konno  w  ciągu  dnia.  W  ciągu  roku 

zaczęły tu znów rosnąć rośliny i wróciła zwierzyna, lecz wszystkie żywe istoty nosiły od 

tej pory piętno okrutnych zmian. 

Grajek  wzniósł  dłoń.  Raina  i  Cymmerianin  zatrzymali  się  w  jednej  chwili.  Ich 

przewodnik zniknął w mroku. Zdawało się, że do jego powrotu upłynęło dość czasu, by 

książę Urras stał się mężczyzną. 

background image

148

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Nic  nie  zobaczyłem,  ale  wyczuwam  myśli  jednego  ze  strażników  tych  ziem  ‐ 

wyszeptał  Marr.  ‐  Nie  chce  lub  nie  może  ich  ukryć  ‐  dodał,  widząc  nieprzychylne 

spojrzenie Conana. 

‐ To człowiek czy zwierzę? ‐ zapytała Raina. 

‐ Idę o zakład, że ta istota stanowi ich połączenie. ‐ Grajek wzruszył ramionami. ‐ Jedno 

jest pewne: wyczuła nasze myśli i kierując się nimi, będzie starała się nas odnaleźć. 

‐ Nie posiadam się z radości ‐ rzekła Raina i sprawdziła, czy jej sztylet i miecz gładko 

wychodzą z pochew. ‐ Zaczekamy, aż to... coś do nas dotrze czy ruszymy mu na spotkanie? 

Conan się rozejrzał. 

‐ Możemy tu poczekać, chyba że to coś potrafi latać. To nie najgorsze miejsce. 

Grajek najwyraźniej chciał odpowiedzieć, gdy na wprost wędrowców coś się poruszyło 

w ciemności. Z początku zdołali dostrzec jedynie niewielki zarys, aż wreszcie przybrał on 

znajomą,  straszną  postać.  Przed  wędrowcami  stanął  gigantyczny  niedźwiedź  brunatny  z 

kryzą  srebrzystego  futra  niemal  równie  bujną  jak  lwia  grzywa.  W  blasku  księżyca 

pobrużdżony pysk zadawał się dowodzić, że zwierzę jest bardzo stare, lecz jego futro było 

gęste  i  równe,  nie  poznaczone  ranami.  Pysk  zwierza  był  krótszy,  a  czaszka  bardziej 

wysklepiona niż u jakiegokolwiek napotkanego przez Conana niedźwiedzia. 

Cymmerianin i Raina zdjęli łuki. Marr cofnął się za ich plecy i wydobył piszczałki, lecz 

nie  zaczynał  grać.  Gdy  Conan  i  Bossonka  naciągnęli  strzały  na  cięciwy,  niedźwiedź 

zboczył  ze  ścieżki.  Chociaż  brak  było  cieni,  w  których  mógłby  doszczętnie  zniknąć,  stał 

się  mimo  to  trudnym,  ruchomym  celem.  Conan  starał  się  odgadnąć  jego  położenie  po 

odgłosach  łap,  zwierzę  poruszało  się  jednak  zbyt  cicho.  Zdawało  się,  że  niedźwiedź 

skrada się po nierównym gruncie wiedziony nieziemskim sprytem. 

Decius  zdołał  wyszukać  tylko  po  dwa  tuziny  strzał  dla  Conana  i  Rainy.  Część  z  nich 

stracili  już,  łowiąc  zwierzynę  na  posiłki  podczas  wędrówki.  Gdyby  nawet  mieli  pod 

dostatkiem  pocisków,  nie  ryzykowaliby  strzelania  na  oślep,  z  obawy,  że  tylko  zranią 

zwierza.  Cymmerianin  wiedział,  do  czego  zdolne  są  rozwścieczone  niedźwiedzie. 

Wiedział  również,  iloma  strzałami  można  naszpikować  je  bez  zadania  śmiertelnej  rany. 

background image

149

Roland Green / Conan nieugięty

Był  gotów  do  strzału  jedynie  w  wypadku,  gdyby  niedźwiedź  ustawił  się  tak,  by  mógł 

trafić w miejsce gwarantujące jego zabicie. 

Jedynie  cichy  szelest  i  niewyraźny  cień  pozwalały  się  zorientować  Cymmerianinowi, 

gdzie  znajduje  się  niedźwiedź.  Zwierzę  okrążało  ich,  jak  gdyby  zamierzało  wrócić  na 

ścieżkę i dotrzeć do dębu. 

Na  długą  chwilę  zapanowała  całkowita  cisza.  Po  chwili  rozdarło  ją  skrzypienie 

pękającego drewna. Conan starał się przebić wzrokiem ciemność, lecz księżyc skrył się za 

chmurami.  Cymmerianin  zdołał  jedynie  dojrzeć,  że  gałęzie  dębu  kołyszą  się,  jak  gdyby 

targał nimi silny wiatr. 

Księżyc  wynurzył  się  wreszcie  zza  obłoków.  Raina  jęknęła,  Conan  zacisnął  zęby. 

Ujrzeli, że niedźwiedź odłamał dwukrotnie dłuższy niż wzrost mężczyzny konar, równie 

szeroki  jak  bark  Cymmerianina.  Bestia  dźwignęła  się  na  zadnie  łapy,  dzierżąc  gałąź  w 

przednich...  nie  łapach,  lecz  r ę k a  c h.  W  blasku  księżyca  wyraźnie  widać  było  kciuki, 

chociaż kończyły się pazurami równie długimi, jak sztylet Rainy. 

Czy bestia była tworem magii, czy zniekształconym płodem natury, wreszcie stała się 

dla  Cymmerianina  dobrze  widocznym  celem.  Strzała,  pofrunęła  prostu  ku  stworowi  i 

przeszyła splątane brunatne futro tuż za jego łopatką. 

Noc  przeszył  niedźwiedzi  ryk  tak  głośny,  iż  mogłoby  się  zdawać,  że  świat  od 

stworzenia  nie  zaznał  ciszy.  Bestia  przełożyła  konar  w  jedną  rękę,  by  wyrwać  strzałę. 

Conan  wypuścił  dwa  kolejne  pociski,  opuścił  głowę,  przesunął  stopy  jak  biegacz, 

któremu zależało na jak najdogodniejszym starcie, i pomknął naprzód. 

Trójka przeciwników niedźwiedzia rozpierzchła się jak listowie na wietrze. Nie mieli 

wyboru;  nawet  Conan  miał  w  starciu  z  bestią  takie  szanse,  jak  gdyby  starał  się 

powstrzymać  lawinę.  Wiedział,  że  w  walce  z  tak  mocarnym  przeciwnikiem  musiał  się 

trzymać  w  bezpiecznej  odległości  i  starać  się  go  zmęczyć,  równocześnie  zadając  mu  jak 

najwięcej ran i nie odnosząc żadnej. Wiele drobnych obrażeń wystarczało do nadwątlenia 

sił stworzenia, lecz rana zadana przez potwora, byłaby niemal na pewno śmiertelna. 

Raina  poczynała  sobie  śmielej.  Przebiegła  skulona  pod  wyciągniętymi  rękami 

monstrum  i  cięła  w  jego  łapy.  Niby‐niedźwiedź  zamachnął  się  gałęzią,  konar  rąbnął  z 

background image

150

Roland Green / Conan nieugięty

łoskotem  w  ziemię.  Bossonka  odskoczyła  w  tył  przed  ciosem,  który  roztrzaskałby  jej 

czaszkę.  Trafiła  jednak  na  nierówny  grunt  i  straciła  równowagę.  Niedźwiedź  ruszył 

naprzód i zamachnął się kolejny raz. Raina padła na plecy i wzniosła wysoko długie nogi 

‐  jak  się  okazało,  nadające  się  nie  tylko  do  obejmowania  kochanka  podczas  miłosnych 

zapasów.  Bossonka  włożyła  całą  siłę  w  pchnięcie,  wymierzone  w  brzuch  bestii. 

Niedźwiedź  był  od  niej  dziesięciokrotnie  cięższy,  lecz  nawet  grube  futro  nie  zdołało 

dostatecznie złagodzić siły uderzenia. 

Potwór  stęknął,  gałąź  w  jego  ręce  mocno  się  zakołysała.  Raina  odtoczyła  się  w  bok, 

równocześnie wymierzając cięcie w lewą łapę niedźwiedzia na wysokości kostki. Ostrze 

broni  przecięło  ścięgno.  Bestia  nie  zdołała  utrzymać  się  na  dwóch  łapach  i  opadła  na 

czworaka.  Nie  wypuściła  jednak  gałęzi,  którą  przygniotła  goleń  Rainy.  Kobieta  nie 

krzyknęła, lecz Conan zobaczył, że skrzywiła się z bólu. 

Cymmerianin ujrzał również kolejną okazję do ataku. Przez chwilę niedźwiedź wahał 

się,  czy  używać  broni  przystojącej  rozumnej  istocie,  czy  tylko  zwierzęcych  sposobów 

walki. W końcu instynkt zwyciężył nad myślą i bestia rzuciła się na Rainę z rozdziawioną 

paszczą.  Wypuszczenie  gałęzi  sprawiło,  że  Bossonka  zdołała  się  oswobodzić. 

Wojowniczka przetoczyła się i wymierzyła kolejny cios, tym razem w pysk niedźwiedzia. 

Zwierz zaryczał z mocą, zdawałoby się, wystarczającą do wstrząśnięcia górami i obrócił w 

stronę podrywającej się na równe nogi kobiety. 

W tym momencie Conan wskoczył na jego grzbiet. Zacisnął wolne ramię na kudłatym 

gardle  niedźwiedzia  z  mocą  gigantycznego  węża  z  vendhiańskiej  dżungli,  miażdżącego 

kości szczególnie dorodnego wieprza. Cymmerianin ciął w dół mieczem i prawa przednia 

łapa  potwora  zwisła  bezwładnie.  Bestia  ryknęła  tak  przeraźliwie,  że  jej  wcześniejsze 

odgłosy wydały się ciche jak szum deszczu. 

Piekielny  hałas  jednak  nie  wystarczył,  by  zniechęcić  Cymmerianina  do  ataku. 

Niedźwiedź starał się strząsnąć uprzykrzoną istotę uczepioną jego karku, lecz było już za 

późno.  Cymmerianin  wydobył  sztylet  i  wbił  go  w  gardziel  bestii.  Polała  się  krew. 

Barbarzyńca pchnął ponownie, strumień krwi zamienił się w fontannę. Raina skorzystała 

z okazji, podbiegła do zwierza i zadała cios mieczem wprost w jego serce. 

background image

151

Roland Green / Conan nieugięty

Ledwie  zdążyli  uskoczyć  przed  padającym  cielskiem.  Wielkie  łapy  przez  parę  chwil 

grzebały  w  skalistej  ziemi,  podczas  gdy  pod  gardzielą  i  piersią  niby‐niedźwiedzia 

zbierała się kałuża krwi. W końcu potwór znieruchomiał. 

Nim Conan podniósł się z ziemi, przeliczył swe kończyny i sprawdził, czy nadają się 

do  dalszego  użytku.  Krótka  walka  wystarczyła,  by  jego  ciało  pokryły  zadrapania  i 

stłuczenia.  Raina  wyglądała  nie  lepiej;  na  dodatek  bestia  zdarła  z  niej  rękaw  koszuli  i 

niemal  całe  spodnie.  Wojowniczka  kulała,  zapowiadało  się,  że  do  ranka  jej  policzek 

zamieni się w jeden wielki siniec. Conan podtrzymał Rainę, przytulił do siebie i dźwignął 

na nogi. 

‐  Dzięki  bogom,  że  szybko  się  uporaliśmy  z  tym  potworem  ‐  powiedziała  Bossonka, 

gdy  odzyskała  dech  w  piersiach.  ‐  Gdybyśmy  walczyli  z  nim  dłużej,  pewnie  nie 

nadawalibyśmy się do niczego. 

‐ My nie, ale Marr tak ‐ powiedział Conan, rozglądając się za ich towarzyszem. 

Grajka  nie  było  nigdzie  widać,  lecz  Cymmerianinowi  wydało  się,  że  słyszy  dźwięk 

piszczałek  z  oddali.  Barbarzyńca  zastanawiał  się,  czy  Marr  przypadkiem  nie  uciekł  po 

wciągnięciu ich w zasadzkę. Sądząc po minie Rainy, Bossonka odczytała malujące się na 

twarzy Conana podejrzenie. 

‐ Warto go szukać? ‐ zapytała i gwałtownym ruchem wcisnęła miecz do pochwy. 

Conan  pomyślał,  że  Bossonka  dobędzie  go  równie  energicznie,  jeżeli  tylko  Marr 

pojawi się znowu. 

‐  W  środku  nocy?  Lepiej  znajdźmy  bezpieczne  miejsce  na  nocleg  ‐  odrzekł.  ‐  Bez 

przewodnika  będziemy  musieli  pokonać  resztę  drogi  za  dnia,  inaczej  z  pewnością 

zabłądzimy. 

‐ Przynajmniej będziemy mieli niedźwiedzie mięso na śniadanie ‐ stwierdziła Raina. 

‐  Nie  ryzykowałbym  takiego  posiłku  ‐  rozległ  się  znajomy  głos  znad  głów  dwojga 

wojowników. 

Conan obrócił się dookoła, aż wreszcie podniósł wzrok. 

‐ Na spiżową rzyć Erlika! 

background image

152

Roland Green / Conan nieugięty

Marr  ześlizgnął  się  po  pniu  dębu  i  pewnym  krokiem  podszedł  do  Cymmerianina  i 

Bossonki. Conan był tak oszołomiony, że Grajek mógłby wybić mu wszystkie zęby. Raina 

chwyciła  barbarzyńcę  za  ramię  i  wyciągnęła  dłoń  przed  siebie.  Conan  popatrzył  we 

wskazanym przez nią kierunku i jeszcze szerzej uchylił usta. 

Za  Marrem  z  drzewa  zszedł  młodzieniec  ‐  nie,  dziewczyna.  Włosy  miała  splecione  w 

warkocze  na  modłę  Pougoi.  Jej  twarz  była  albo  niewiarygodnie  brudna,  albo 

wysmarowana błotem, by trudniej było ją wypatrzeć. Nawet w ciemności Conan zwrócił 

uwagę na grację jej ruchów i zgrabną kibić, obleczoną w obszerną koszulę. 

‐  Wybaczcie  mi  ‐  powiedział  Marr.  ‐  Conanie,  Raino,  przedstawiam  wam  Wyllę. 

Pochodzi z plemienia Pougoi i jest po naszej stronie. 

‐  Wobec  tego  podzielimy  się  z  nią  niedźwiedzim  mięsem,  jeżeli  tylko  wyjaśnisz,  co 

robiłeś,  gdy  go  ubijaliśmy  ‐  prychnęła  Raina  z  gniewnym  spojrzeniem,  skrzyżowała 

ramiona na piersiach i dodała po chwili milczenia: ‐ Czekamy! 

‐ Nie przystoi jeść mięsa tego stworzenia ‐ odrzekł Grajek. ‐ Niedźwiedź był obdarzony 

człowieczą  przebiegłością,  przeto  spożywanie  jego  ciała  trąciłoby  ludożerstwem.  ‐  Raina 

zaniemówiła. Conan przytaknął. ‐ Dobrze, że zgadzasz się ze mną, kapitanie ‐ stwierdził 

Marr. ‐ Gdzie byłem? Ukryłem się, by móc grać. Inaczej myśli niedźwiedzia dotarłyby do 

Bractwa Gwiezdnego. Równie dobrze moglibyśmy wysłać im list z zapowiedzią naszego 

przybycia.  Zanim  nabrałem  pewności,  że  powstrzymałem  rozchodzenie  się  myśli  tego 

stworzenia, wyczułem zbliżanie się Wylli. Musiałem grać dalej, by zdołała do nas dotrzeć, 

i nie mogłem dopuścić, by bestia wykryła jej obecność. 

Conan  pokiwał  głową,  udając,  że  rozumie  słowa  Grajka,  mimo  że  nie  wszystko  było 

dla  niego  jasne.  Zaczynał  wierzyć,  że  Marr  posługuje  się  rodzajem  magii,  z  jakim 

Cymmerianin  jeszcze  nigdy  nie  miał  do  czynienia:  czarami  zapobiegającymi 

niepożądanym  wydarzeniom,  nie  zaś  wywołującymi  takie  nieszczęścia,  jak  zawracanie 

biegu  rzek,  rozstępowanie  się  gór  czy  ożywianie  martwych  bogów,  żądnych  pustoszyć 

ludzkie  siedliska.  Barbarzyńca  nie  wątpił,  że  nawet  dobroczynna  magia  doprowadza  z 

czasem  do  deprawacji  tego,  kto  się  nią  posługiwał,  lecz  w  tym  wypadku  mogło  do  tego 

dojść  o  wiele  wolniej.  Być  może  wystarczająco  powoli,  by  Conan  i  Raina  zdążyli 

background image

153

Roland Green / Conan nieugięty

wykorzystać  moc  Marra  do  uratowania  księżnej  i  uwieńczonej  powodzeniem  ucieczki  z 

doliny Pougoi. 

‐  Jak  wspomniałeś,  powinniśmy  przenieść  się  w  bezpieczniejsze  miejsce  ‐ 

kontynuował Grajek. ‐ Zanim ruszymy dalej, będziemy musieli się zastanowić na nowo, 

w jaki sposób uwolnić księżnę. Wylla przynosi wieści, których się nie spodziewałem. 

‐ Zdawało mi się, że stary plan jest wystarczająco dobry ‐ powiedział Conan. ‐ Chyba że 

skręcona  kostka  uniemożliwi  ci  pokonywanie  zboczy  doliny  ‐  dodał,  zwracając  się  do 

Rainy. 

‐  Zdołam  schodzić  w  dół,  ale  wspinać  się...  ‐  Bossonka  wzruszyła  ramionami.  ‐  Ten 

potwór wyrządził mi więcej szkód niż boląca kostka. 

‐  Myślę,  że  wspinaczka  okaże  się  niepotrzebna  ‐  rzekł  Marr.  ‐  Wylla  twierdzi,  że  w 

wiosce znajduje się nasz sprzymierzeniec. ‐ Dziewczyna szepnęła coś do ucha Grajkowi, 

po czym Marr dodał: ‐ To ktoś, kto przynajmniej nie jest wrogiem księżnej, chociaż służy 

Syzambremu. 

‐ Co? ‐ Conan krzyczałby nadal, głośniej od niedźwiedzia, gdyby Raina nie zatkała mu 

dłonią  ust.  Po  chwili  powiedział  nieco  spokojniej:  ‐  Musisz  to  wyjaśnić  lepiej,  niż 

powody, dla których wlazłeś na drzewo grać, podczas gdy my walczyliśmy z potworem! 

‐  Wytłumaczę  ci,  gdy  znajdziemy  się  w  bezpiecznym  miejscu  ‐  odparł  Marr.  ‐  Mam 

nadzieję,  że  Bractwo  Gwiezdne  nie  odebrało myśli  niedźwiedzia.  Właściwie  jestem  tego 

pewny.  Obawiam  się  jednak,  że  niedźwiedź  mógł  mieć  krewniaków.  Macie  ochotę 

walczyć z nimi? 

 

Zanim  Marr  i  Wylla  skończyli  opowiadać  o  Aibasie  i  jego  osobliwym  zachowaniu, 

zrobiło  się  zbyt  późno,  by  dotrzeć  do  doliny  przed  wschodem  słońca.  Czwórka 

wędrowców  pokonała  mniej  więcej  dwie  trzecie  dzielącej  ich  od  wioski  odległości  i 

zaszyła  się  w  kępie  jodeł  tak  gęstej,  że  mogłaby  przeoczyć  ich  przeczesująca  okolicę 

armia. 

Relacja  Wylli  byłaby  o  wiele  dłuższa  i  mniej  przekonująca,  gdyby  dziewczyna  nie 

stwierdziła,  że  Conanowi  i  Rainie  można  zaufać.  Z  tego  względu  nie  ukrywała,  że  zna 

background image

154

Roland Green / Conan nieugięty

język  dolin,  i  sama  opowiedziała  niemal  wszystko.  Dzięki  temu  z  kolei  Cymmerianin  i 

Bossonka byli bardziej gotowi jej uwierzyć. 

Opowieść  Wylli  nie  w  pełni  przekonała  Rainę.  Bossonka  powiedziała  o  tym  dobitnie 

Conanowi, gdy gotowali się do snu. 

‐  Czuję,  że  Aibas  może  knuć  intrygę  zbyt  zawikłaną,  by  Wylla  mogła  ją  wykryć  ‐ 

stwierdziła. 

‐  Zbyt  pokrętną,  by  nasz  muzykalny  przyjaciel  przeniknął  jego  plany?  Nie  wierzę. 

Równie dobrze mogłabyć uważać mnie za Stygijczykia, jak wątpić, że Marr jest mistrzem 

w intrygach ‐ odparł Conan. 

‐ Grajek może wiedzieć tylko to, co powiedziała mu Wylla ‐ zasugerowała Raina. 

‐ Prawda ‐ odrzekł Conan. ‐ Nie możemy jednak zrezygnować tak blisko celu i zawrócić 

jak  psy  z  podwiniętymi  ogonami.  Dotrzemy  do  wioski.  Jeżeli  to  pułapka,  powinienem 

przynajmniej zdołać poderżnąć Aibasowi gardło. 

‐  Tak,  a  ja  Wylli.  ‐  Raina  objęła  Cymmerianina.  ‐  Cieszę  się,  że  wzdragasz  się  przed 

zabiciem  kobiety.  Ja  jednak  nie  mam  takich  oporów.  Jeżeli  Wylla  nas  zdradzi,  podzieli 

nasz  los.  Zawsze  wyobrażałam  sobie,  że  będę  miała  służącą,  jeżeli  nie  za  życia,  to  w 

zaświatach. 

Conan odpowiedział uściskiem na jej objęcia, lecz nie mógł się powstrzymać od myśli, 

że dni każdego, kto narażał się Rainie, były policzone. Cymmerianin się zastanawiał, czy 

Decius poznał już tę cechę charakteru swojej bogdanki. 

background image

155

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 14 

 

Aibas  przebudził  się,  zrazu  mając  wrażenie,  że  ogarnął  go  nowy  koszmar.  Na  wprost 

niego  stał  olbrzym  o  sylwetce  tak  ciemnej,  iż  zdawała  się  pożerać  światło.  W  mrocznej 

postaci  dojrzeć  można  było  wyłącznie  oczy  o  barwie  lodowatego  błękitu.  W  koszmarze 

wokół  Aibasa  znajdowały  się  i  inne  osoby,  lecz  widok  giganta  sprawił,  że  niemal  nie 

zwracał na nie uwagi. 

Po  chwili  Aquilończyk  poczuł  chłód  stalowego  ostrza  na  gardle.  Albo  demony,  z 

którymi  miał  do  czynienia,  rozporządzały  niezwykłą  władzą  nad  doznaniami  śpiących 

ludzi,  albo  nie  był  to  sen.  Aibas  przyjął  tę  drugą  hipotezę  i  zadał  pytanie,  które 

przynajmniej nie mogło mu zaszkodzić: 

‐ Czego ode mnie chcecie, przyjaciele? 

‐  Ha!  ‐  prychnął  olbrzym.  ‐  Nie  nazywaj  nas  tak  albo  wyrzecz  się  wysługiwania 

uzurpatorowi! 

Odpowiedź  pozwoliła  Aquilończykowi  zorientować  się,  że  niespodziewani  goście  to 

ludzie  wierni  królowi  Eloikasowi.  Zyskał  dzięki  temu  pewność,  że  rzeczywiście  nie  są 

przyjaciółmi i podejrzenie, że jego koniec mógł być blisko. 

Aibas  uśmiechnął  się  mimo  przyłożonego  do  gardła  ostrza.  Noc  zgotowała  mu 

niespodziankę; zamierzał zrewanżować się intruzom tym samym. 

‐ Jeżeli chcecie uwolnić księżnę Chiennę, jestem na wasze rozkazy. 

Olbrzym  mruknął  coś  nieartykułowanego,  co  mogło  oznaczać  zdumienie.  Aibas  z 

trudnością  mógł  dostrzec  w  panującej  w  chacie  ciemności  zarys  jego  twarzy.  Po  chwili 

oderwał wzrok od giganta. 

Za  plecami  olbrzyma  stała  jasnowłosa  kobieta.  Obok  niej  ‐  Aibas  z  wysiłkiem 

przełknął ślinę ‐ mężczyzna drobnej w porównaniu z gigantem postury, lecz roztaczający 

aurę  potęgi  niewiele  mającej  wspólnego  ze  wzrostem.  U  pasa  nieznajomego  wisiała 

fletnia  z  piszczałek  zdobionych  srebrem.  Aibas  nie  musiał  się  im  przyglądać,  by  zdać 

sobie sprawę, z kim ma do czynienia. Miał przed sobą Grajka Marra, przeszkadzającego 

background image

156

Roland Green / Conan nieugięty

Bractwu  Gwiezdnemu  w  rzucaniu  czarów,  jak  kocur  bawiący  się  z  myszą.  Czarodziej  ze 

wzgórz najwidoczniej wstąpił na służbę u Eloikasa. 

‐ W takim razie wstawaj i prowadź nas do księżnej ‐ powiedział olbrzym. 

‐ Uczynię to, i nie tylko to, pod jednym warunkiem ‐ rzekł Aquilończyk. Ostrze miecza 

poruszyło  się  na  szyi  Aibasa.  Wystarczyłby  ruch  nadgarstka  giganta,  by  krew 

Aquilończyka zalała pryczę. ‐ Zaczekaj! Najpierw mnie wysłuchaj! Może ci się to opłaci. 

‐ Może ‐ powtórzył Marr. 

Aibas poczuł wesołość. Krążące o Grajku opowieści głosiły, że jest on niemy. Okazało 

się, że są to pogłoski wyssane z palca. 

‐ Musimy uratować kapitana Ojzyka ‐ powiedział Aquilończyk. 

Olbrzym  odjął  miecz  od  gardła  Aibasa,  lecz  jego  spojrzenie  mogło  obudzić  trwogę  w 

każdym  człowieku.  Przyjrzawszy  się  uważnie,  Aibas  stwierdził,  że  gigant  wyglądał  na 

Cymmerianina.  Być  może  był  to  nowy  kapitan  Gwardii,  o  którym  rozeszły  się  plotki? 

Skoro tak, nic dziwnego, że Cymmerianin nie darzył Ojzyka zbytnim szacunkiem. 

‐  Dostaliście  się  tu  ze  względu  na  wierność  królowi,  aby  ocalić  Chiennę  przed 

Bractwem  Gwiezdnym  i  Syzambrym.  Ratując  Ojzyka,  możecie  wyświadczyć  Eloikasowi 

jeszcze jedną przysługę ‐ dodał Aibas. 

‐ Jaką? ‐ Wyglądało na to, że Cymmerianin nie zwykł marnować na próżno słów. 

‐ To prawda, że Ojzyk zdradził króla. Zna jednak wiele sekretów Syzambrego. Zdrada 

przyniosła  mu  marną  zapłatę:  Bracia  Gwiezdni  trzymają  go  w  niewoli  i  zamierzają  w 

dogodnej  chwili  złożyć  w  ofierze  potworowi.  Jeżeli  go  uratujemy,  mamy  prawo  się 

spodziewać, że z wdzięczności wyjawi nam to, co wie. 

‐  Ojzyk  ma  takie  pojęcie  o  wdzięczności  jak  burak!  ‐  powiedziała  kobieta.  ‐  Jeżeli 

jednak król udzieli mu wybaczenia... 

‐  Raina!  Postradałaś  rozum  tak  samo  jak  ten  zaprzaniec?  ‐  warknął  Cymmerianin, 

wskazując Aibasa. 

‐ Nie ‐ odpowiedziała kobieta. ‐ Myślę jedynie, że warto postarać się wygrać pierwszą 

potyczkę i jednocześnie zapewnić sobie zwycięstwo w kolejnej walce. 

background image

157

Roland Green / Conan nieugięty

Raina  najwyraźniej  podjęła  już  decyzję.  Sądząc  po  minie  Marra,  Grajek  zgadzał  się  z 

wojowniczką. Cymmerianin był jednak innego zdania i wyglądał na gotowego do dalszej 

sprzeczki. 

W  tym  momencie  drzwi  do  chaty  stanęły  otworem.  Do  środka  wsunęła  się  cicho  jak 

dym Wylla. 

‐ Ostrzegłam ojca. Nie wierzy nikomu na tyle, by go tu przyprowadzić, ale spotka się z 

nami przy chacie księżnej. 

‐ Ktoś coś zwietrzył? ‐ zapytał Conan. 

‐ Nie widziałam nikogo z Bractwa Gwiezdnego ani ich zwolenników ‐ odparła Wylla. ‐ 

Sądzę, że gdyby cokolwiek podejrzewali, urządziliby alarm. 

‐ Najprawdopodobniej ‐ przyznał Cymmerianin. Wzniósł oczy w górę, jak gdyby prosił 

bogów o cierpliwość w znoszeniu głupców i mądrość, pozwalającą odróżnić durniów od 

tych,  którym  nie  brakowało  rozumu.  Po  chwili  opuścił  wzrok  na  Aibasa  z  taką  miną,  iż 

Aquilończyk pożałował, że to jednak nie koszmar. 

‐  Przyjmiemy  przysięgę,  że  nam  pomożesz.  Jeżeli  ją  złamiesz  czy  choćby  nagniesz, 

pożałujesz, że nie zginąłeś z ręki Pougoi. 

‐ Honorowy układ. 

Przybysze  nie  spodziewali  się  przysięgi,  którą  usłyszeli  z  ust  Aibasa.  Aquilończyk 

wypowiedział  długą  rotę,  powołując  się  na  mnóstwo  bogów  ‐  częściowo  po  to,  by 

przekonać  intruzów  o  swych  szczerych  intencjach,  lecz  również  po  to,  by  samemu  się 

uspokoić. Niektórych ze świętych imion użył po raz pierwszy od dzieciństwa. Nie żałował 

tego. Zapewne była to jego ostatnia przysięga w życiu, a zarazem pierwsza od dwudziestu 

lat,  której  nie  zamierzał  złamać.  Oczywiście,  jeżeli  pogłoski  o  śmierci  lub  przynajmniej 

poważnej  ranie  Syzambrego  są  fałszywe,  porzucenie  służby  hrabiemu  grozi  srogimi 

konsekwencjami.  Aquilończyk  liczył  jednak,  że  chyże  nogi  pozwolą  mu  na  czas  znaleźć 

się  w  bezpiecznej  odległości,  po  zdobyciu  tronu  zaś  hrabia  miałby  dość  roboty  z 

poważniejszymi przeciwnikami. 

 

background image

158

Roland Green / Conan nieugięty

Ku rozczarowaniu Conana, księżnę i Ojzyka trzymano w przeciwnych końcach wioski. 

Cymmerianinowi i jego towarzyszom przyszło się rozdzielić. Jako miejsce zbiórki przed 

odwrotem wyznaczono podnóże zapory. 

Po  Chiennę  udali  się  Aibas  i  Marr.  Bez  Aquilończyka  Grajek  musiałby 

prawdopodobnie  uspokoić  księżnę  swoją  muzyką;  a  niemal  na  pewno  niemowlę. 

Chociażby z tego względu obecność Marra była konieczna. 

Ojzyk  był  pilnowany  tak  dokładnie,  że  jeden  człowiek  ‐  nawet  Conan  ‐  nie 

wystarczyłby do jego odbicia. Wylla obiecała odszukać ojca. 

Conan  przeklinałby  wniebogłosy  Aibasa,  Ojzyka  i  Bractwo  Gwiezdne,  gdyby  nie 

zależało mu na uniknięciu hałasu i pośpiechu. Być może prostszym rozwiązaniem byłoby 

odrzucenie  przysięgi  Aquilończyka  i  uciszenie  go,  lecz  skoro  Cymmerianin  tego  nie 

zrobił,  wiązała  go  tak  silnie,  jak  jego  nowego  sprzymierzeńca.  Świat,  gdzie  przysięgi 

łamano  równie  łatwo  jak  źdźbło  słomy,  był  skazany  na  władanie  łotrów  pokroju 

Syzambrego i Braci Gwiezdnych. 

Cichy jak spadający płatek, niemożliwy do odróżnienia od cieni Cymmerianin pokonał 

odległość, dzielącą go od chaty czarowników po drugiej stronie doliny. Nad skrajem tamy 

kłębiła  się  mgła,  słaby  powiew  donosił  odór  bestii  do  nozdrzy  barbarzyńcy.  Conan 

skrzywił się pod wpływem smrodu. Domyśliłby się, że za zaporą kryje się istota nie z tego 

świata, nawet gdyby nie powiedziano mu tego wcześniej. 

‐ Psst! 

‐ Pięć? ‐ zapytał Conan. 

Jeżeli  miał  przed  sobą  ojca  Wylli,  liczby  z  hasła  i  odzewu  powinny  dawać  razem 

dziesięć. 

‐ Pięć! ‐ rozległ się gardłowy pomruk. 

Po  chwili  cień,  który  Cymmerianin  wziął  wcześniej  za  krzew,  ruszył  w  jego  stronę. 

Okazało  się,  że  był  to  mężczyzna  niemal  dorównujący  Conanowi  wzrostem.  Posiwiałe 

włosy  i  krótka  broda  przydawały  mu  patriarchalnego  wyglądu,  lecz  Cymmerianin 

dostrzegł pod poznaczoną bliznami skórą mężczyzny mięśnie godne wojownika. 

‐ Witaj, Conanie z Cymmerii. Jestem Tyrin, ojciec Wylli. 

background image

159

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Kapitan  Conan  z  drugiej  kompanii  Gwardii.  O  ile  mi  wiadomo,  nie  jestem  niczyim 

ojcem ‐ odparł Cymmerianin. ‐ Córka jest z tobą? 

‐  Chciała  się  do  nas  przyłączyć,  ale  kazałem  jej  iść  z  pozostałymi.  Może  w  razie 

potrzeby zająć się dzieckiem, a poza tym z nimi będzie bezpieczniejsza. Dlaczego tak się 

troszczysz  o  Ojzyka,  Cymmerianinie?  Gdyby  córka  nie  powiedziała  mi,  że  bardziej 

zaszkodzi naszym wrogom żywy niż umarły, sam przebiłbym go włócznią. Z kimś takim 

jak Ojzyk możemy mieć kłopoty z dostaniem się w bezpieczne miejsce. 

‐  Jestem  tego  samego  zdania.  Przynajmniej  Marr  będzie  się  starał  nie  dopuścić  do 

podniesienia alarmu. Prowadź, Tyrinie. 

 

Aibas był gotów ruszyć prosto do chaty księżnej, liczył bowiem, że pilnujący jej górale 

wpuszczą  go  bez  kłopotów  do  środka.  Raina  doradzała  jednak  zachowanie  większej 

ostrożności. 

‐ Gdybym przewodziła Bractwu Gwiezdnemu... 

‐ Nigdy nie zdołałabyś stać się tak szpetna na ciele ani na duchu, pani ‐ rzekł Aibas. 

‐  Na  piękne  słówka  można  pozwolić  sobie  na  aquilońskim  dworze,  ale  nie  tutaj.  ‐ 

Raina równocześnie uśmiechnęła się i obrzuciła Aibasa karcącym spojrzeniem. ‐ Gdybym 

przewodziła  Bractwu  Gwiezdnemu,  nakazałabym  pilnowanie  księżnej  najbardziej 

zaufanym ludziom, zwłaszcza teraz, gdy krążą pogłoski o kłopotach Syzambrego. 

‐  Bracia  Gwiezdni  wysyłają  najbardziej  zaufanych  górali  do  pilnowania  ofiar  dla 

potwora ‐ odparł Aibas. ‐ Conan i Tyrin będą mieli trudniejsze zadanie. 

‐ Nie powiedziałeś nam tego! ‐ powiedziała Raina podniesionym głosem. 

‐ Bo mnie o to nie pytaliście ‐ odparł z niezmąconym spokojem Aquilończyk. 

‐ Gdybyś miał tyle rozumu, co wesz, ostrzegłbyś nas przed tym bez pytania! ‐ warknęła 

wojowniczka. 

‐ Posłuchaj, pani... ‐ zaczął mówić Aibas, lecz powstrzymał się od protestów, gdy ujrzał, 

że Raina sięga po miecz. 

background image

160

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Spokojnie  ‐  wtrącił  się  Marr.  ‐  Mogę  otumanić  nawet  najwytrawniejszą  straż. 

Pamiętajcie  również,  że  Bracia  Gwiezdni  uważają,  iż  księżnej  nie  trzeba  strzec  z  całą 

pilnością, bo jest kobietą. 

Raina udała, że przebija Grajka mieczem. Wylla, która dołączyła do nich w tej chwili, 

zrobiła posępną minę na ten widok. Zapadło napięte milczenie. Po chwili Wylla pokazała 

język  obydwóm  mężczyznom.  Chwilowa  sprzeczka  skończyła  się  wspólnym,  ściszonym 

śmiechem. 

 

Zadanie  Conana  ułatwił  fakt,  iż  Ojzyka  trzymano  w  innej  chacie  niż  tej,  do  której 

wtrącano  pozostałe  ofiary.  Niewątpliwie  Bracia  Gwiezdni  nie  życzyli  sobie,  by  wieści  o 

złym traktowaniu kapitana dotarły przypadkiem do jego przyjaciół lub Syzambrego. Nie 

budziło wątpliwości, że czarownicy zamierzali trzymać Ojzyka w niewoli, aż oni lub ktoś 

inny podejmie decyzję o jego losie. 

Chata,  w  której  więziono  oficera,  przylegała  do  urwiska.  Stało  przed  nią  czterech 

wartowników  zbrojnych  w  miecze.  Dwóch  miało  dodatkowo  łuki,  dwóch  pozostałych 

tylko  włócznie.  Było  to  niezwykle  hojne  uzbrojenie  jak  na  górali,  nawet  zważywszy  na 

fakt, iż stanowili oni doborową gwardię czarowników. 

Odbicie  Ojzyka  utrudniało  również  to,  że  chata  stała  zaledwie  o  sto  kroków  od 

głównego domostwa Bractwa Gwiezdnego. Gdyby nie udało się szybko i po cichu zabić 

czwórki  wartowników,  dziesiątki  ich  ziomków  ruszyłyby  im  na  pomoc,  nim  Conan  i 

Tyrin zdążyliby uwolnić oficera. 

‐ Czy ofiarom zakłada się kajdany? ‐ szepnął Conan. 

Tyrin pokręcił przecząco głową. 

‐  Tylko  w  wypadku,  gdy  chce  się  je  ukarać.  Czarownicy  nie  ośmieliliby  się  zrobić 

niczego, co zostawiłoby ślady na ciele Ojzyka. 

Zalegające  w  leśnym  poszyciu  cienie  mogły  ukryć  dwudziestkę  mężczyzn  wzrostu 

Conana lub Tyrina. Wartownicy zdołaliby ich wykryć tylko wówczas, gdyby wyruszyli na 

obchód, lecz stali przed chatą nieruchomo jak świątynne rzeźby. 

background image

161

Roland Green / Conan nieugięty

Blask  księżyca  i  bystry  wzrok  pozwolił  Cymmerianinowi  wkrótce  wypatrzeć  drogę, 

którą  można  było  wspiąć  się  na  urwisko.  Nie  nadawała  się  ona  jednak  do  wydostania  z 

doliny  z  brzemieniem  w  postaci  Ojzyka.  Jedynie  ktoś  znający  się  na  wspinaczce  tak 

dobrze jak Cymmerianin mógł przedostać się na dach chaty. 

‐ Wejdę na górę ‐ powiedział Conan. ‐ Kiedy będę już blisko, pomacham ręką. W razie 

potrzeby  zaczekam  na  wyjście  księżyca  zza  chmur.  Wówczas  postarasz  się  odwrócić 

uwagę  wartowników,  dopóki  nie  zejdę  na  dach.  Potem  schowasz  się  przed 

czarownikami... 

‐ Sądzisz, że jesteś odważniejszy ode mnie, Cymmerianinie? ‐ Tyrin popatrzył na niego 

wzrokiem  tak  twardym,  że  zdawało  się,  iż  mógłby  gruchotać  nim  kamienie.  ‐  Skoro 

wątpisz  w  mój  honor,  przynajmniej  nie  poddawaj  w  wątpliwość  mojego  rozumu.  W 

najlepszym  razie  po  tej  nocy  wraz  z  Wyllą  zostaniemy  wyjęci  spod  plemiennego  prawa, 

nawet jeżeli nikt nas nie zauważy. 

Conanowi  nie  pozostało  nic  więcej  do  powiedzenia.  Cymmerianin  zniknął  w  cieniu  i 

wyłonił  się  zeń  ponownie  u  podnóża  urwiska.  Odczekał,  aż  księżyc  wynurzy  się  zza 

chmur. Nie zastanawiając się dłużej, zaczął wspinaczkę. 

 

‐ Hej, przyjaciele! ‐ zawołał Aibas. ‐ Księżna u siebie? 

Dwaj włócznicy przy wejściu roześmiali się hałaśliwie. 

‐  A  gdzie  mogłaby  się  podziać?  Wie,  co  by  ją  spotkało,  gdyby  spróbowała  uciec.  Jak 

wszystkie mieszkanki nizin jest zbyt nadęta, by spodobali się jej tacy jak my ‐ powiedział 

jeden z włóczników, aż wreszcie dostrzegł Rainę. ‐ A może nie wszystkie damulki z nizin 

nie lubią górali? 

‐  Istotnie,  przybywam  z  nizin.  ‐  Uśmiech  Rainy  był  wymuszony,  lecz  zdawali  sobie  z 

tego sprawę tylko dwaj towarzyszący jej mężczyźni. ‐ Służę hrabiemu Syzambremu. Jako 

kobiecie, polecił mi zbadać księżnę, czy zdoła rodzić mu synów. ‐ Aibas stłumił śmiech. 

Jeszcze  nigdy  nie  widział  przedstawicielki  płci  niewieściej  mniej  przypominającej 

położnej.  Nim  wartownicy  zdołali  wyrazić  powątpiewanie,  Raina  dodała:  ‐  Przybywam 

również nagrodzić tych, którzy dobrze służą hrabiemu. 

background image

162

Roland Green / Conan nieugięty

Sposobu, w jaki zakołysała przy tych słowach  biodrami, nie powstydziłaby się żadna 

tancerka.  Wartownicy  nie  mogli  nie  zrozumieć,  o  jakiej  nagrodzie  myślała,  Aibas  zaś 

wątpił, by którykolwiek z nich był eunuchem. 

Podczas  gdy  strażnicy  gapili  się  na  Rainę,  Aquilończyk  i  Marr  ruszyli  do  dzieła. 

Obydwaj  wyminęli  wartowników,  wyciągnęli  zza  pasów  krótkie  pałki  i  zdzielili 

mężczyzn w podstawy czaszek. Strażnicy runęli na ziemię jak ubite woły. 

‐ Połóżmy ich na ławce ‐ powiedział Aibas. ‐ Często przysiadają na niej podczas warty. 

Wylla, zostań na straży. Udawaj, że... hm, dotrzymujesz wartownikom towarzystwa. 

Wylla ponownie wystawiła język, lecz zaraz potem ściągnęła bluzę i opuściła spodnie 

na  biodra. Widok  jej  wspaniałych  piersi  i  giętkiej  kibici  sprawił,  że  Aibas  pomodlił  się, 

by  dziewczyna  przeżyła  tę  noc.  Nie  była  mu  przeznaczona,  to  pewne,  lecz  nie  powinna 

umierać tak młodo z powodu obłędu innych. 

Podczas gdy Marr i Raina dźwignęli wartowników na ławkę, Aibas zastukał do drzwi. 

W  chwili,  gdy  Wylla  przysiadła  między  strażnikami  i  otoczyła  ich  ramionami, 

Aquilończyk posłyszał kroki wewnątrz chaty. 

‐ Kto tam? 

‐ Aibas, na Pana Mitrę. Mam złe wieści. ‐ W odpowiedzi Aquilończyk usłyszał jedynie 

pisk,  przypominający  odgłos  schwytanej  myszy.  Zaklął  pod  nosem.  ‐  Mam  mówić  przez 

drzwi, by słyszeli nas wszyscy Pougoi i Bracia Gwiezdni? Może lepiej wejdę do środka, 

bym nie musiał podnosić głosu. 

Po  chwili  pozornie  tak  długiej,  że  wystarczyłaby  do  stopienia  się  lodowca,  Aibas 

usłyszał  szczęk  unoszonej  zasuwy.  Pchnął  drzwi  i  wszedł  do  chaty  obok  usługującej 

księżnej  kobiety.  Służąca  jęknęła  ponownie  i  ucichła,  gdy  Raina  zatkała  jej  usta  i 

pokazała trzymany w drugiej dłoni sztylet. 

Księżna  jeszcze  nie  spała.  NIemowlę  obudziło  się  w  chwili,  gdy  do  izby  wtargnęli 

nieznajomi ludzie. Podniosło płacz, zdawałoby się, dość głośny, by obudzić wszystkich w 

dolinie. 

background image

163

Roland Green / Conan nieugięty

Marr  zagrał  na  piszczałkach  cichą  melodię.  Płacz  dziecka  stopniowo  przycichł,  a 

wreszcie  ustał  zupełnie.  Gdy  księżna  wzięła  Urrasa  na  ręce,  dziecko  zamknęło  oczy  i 

zasnęło na nowo. 

‐ Nie zrobiłeś mu nic złego? ‐ zapytała Chienna Marra, przekładając niemowlę na jedno 

ramię. Drugą opuściła do boku, zaciskając ją, jak gdyby irytowała ją własna bezbronność. 

‐  Proszę,  Wasza  Wysokość  ‐  powiedział  Aibas,  wyciągając  sztylet  z  wysokiego  buta  i 

podając go księżnej. Chienna popatrzyła na broń. Przeniosła spojrzenie na Rainę i o mało 

nie upuściła dziecka. 

‐  Bardziej  zaszkodziłby  mu  upadek  niż  moja  muzyka  ‐  powiedział  Marr.  ‐  Po  prostu 

zasnął; będzie spać, dopóki nie będzie można bezpiecznie go obudzić. 

‐ Bezpiecznie...? 

Zdawało  się,  że  księżna  nie  jest  zdolna  jasno  myśleć.  Aibas  zacisnął  zęby, 

zastanawiając się, dlaczego kobiety traciły rozsądek w najmniej właściwych chwilach. 

‐  Wasza  Wysokość,  przybyłem...  przybyliśmy,  by  zabrać  ciebie  i  Urrasa  do  twojego 

ojca.  Król  żyje  i  ma  się  dobrze,  aczkolwiek  pozostaje  w  ukryciu.  Towarzystwo  twoje  i 

wnuka sprawi, że całe królestwo stanie po jego stronie. 

Księżna potrząsnęła głową, przez co jej czarne włosy omiotły wyłaniające się z nocnej 

koszuli śnieżnobiałe ramiona. Gest ten wytrącił ją z osłupienia. 

‐  W  takim  razie,  dobrzy  ludzie,  pozwólcie  mi  przynajmniej  wdziać  przyzwoity  strój  ‐ 

powiedziała  z  władczą  godnością.  ‐  Nie  przystoi  mi  ani  nie  zapewni  bezpieczeństwa 

spacer po górach w nocnej koszuli. 

Pełnym  dostojeństwa  gestem  księżna  skinęła  na  służebną.  Raina  wypuściła  kobietę. 

Góralka  i  arystokratka  przeszły  do  izby  sypialnej,  pozostawiając  niemowlę  na  rękach 

Rainy.  Wojowniczka  instynktownie  zaczęła  je  kołysać.  Z  wyrazu  twarzy  Bossonki  w  tej 

chwili Aibas wyczytał wiele rzeczy, które nigdy nie przeszłyby jej przez usta. 

Księżna  i  służąca  wróciły  z  drugiej  izby  w  czasie  o  wiele  krótszym,  niż  potrzebna  na 

pokrojenie  sztuki  przedniej  wołowiny.  Przez  ten  czas  jednak  księżyc  zaszedł,  a  blask 

przedświtu  zaczął  się  kłaść  na  górskich  szczytach.  Księżna  wdziała  strój  wojowników 

Pougoi oraz rzemienne nosidło dla niemowlęcia na plecach. 

background image

164

Roland Green / Conan nieugięty

Aibas  nie  wiedział,  że  Chienna  zdążyła  je  zdobyć;  szacunek  Aquilończyka  dla  córki 

króla  wzrósł  jeszcze  bardziej.  Po  raz  kolejny  doszedł  do  wniosku,  że  wiążąc  się  z 

Syzambrym,  postawił  na  złego  konia.  Gdyby  nawet  nie  czekała  go  nagroda  za 

wyrzeczenie się swojego pana, przynajmniej umierałby z dobrym mniemaniem o swojej 

decyzji. 

Aquilończyk  podszedł  do  drzwi.  Wylla  złożyła  sobie  na  piersi  głowę  jednego  z 

wartowników,  drugi  zsunął  się  z  ławy.  Dziewczyna  rozpięła  spodnie,  by  bardziej 

przekonująco udawać, że zabawia się ze strażnikami. 

‐ Wszystko w porządku? ‐ zapytał Aibas. 

Wylla  wzruszyła  ramionami,  przez  co  jej  piersi  uniosły  się  w  sposób  niezmiernie 

godny  uwagi.  Wsparty  o  nią  do  tej  pory  wartownik  dołączył  do  swojego  towarzysza  na 

ziemi. 

Aibas  przyjął  gest  Wylli  za  potwierdzenie  i  dał  znak  pozostałym,  że  mogą  wyjść. 

Księżna nie bardzo kwapiła się do opuszczenia chaty. Aquilończyk zaczął się zwracać do 

niej w słowach nie przystojących członkini królewskiego rodu. Po chwili zorientował się, 

że Chienna wskazuje na służącą. Marr skinął głową i zaczął grać. 

Melodia  była  tak  cicha,  że  nie  sposób  byłoby  jej  usłyszeć  w  izbie  sypialnej,  muzyka 

zdawała się jednak przenikać do szpiku kości. Aibas miał wrażenie, że nogi ma miękkie 

jak trawa. Powieki ciążyły mu niczym młyńskie kamienie. Musiał przytrzymać się belki 

ganku, by nie osunąć się na ziemię... 

Muzyka nagle ustała. Aibas puścił się belki i otworzył oczy. Zobaczył, że służąca leży 

bezwładnie na podłodze. Aquilończyk machnął ręką w sposób świadczący o niechęci do 

czarów. 

‐  Mieliśmy  do  wyboru:  muzyka  lub  cios  w  głowę  ‐  odparł  Marr.  ‐  Inaczej  czekałby  ją 

los ofiary dla potwora. 

Aibas wystawił łokieć, Wylla wzięła go pod ramię. Aquilończyk zdał sobie sprawę, że 

dziewczyna po raz pierwszy go dotknęła. 

Po  chwili  zwiastujące  alarm  odgłosy  bębnów  i  trąb  Bractwa  Gwiezdnego  wybiły  mu 

podobne myśli z głowy. 

background image

165

Roland Green / Conan nieugięty

 

Conan pokonał ostatni odcinek urwiska pod osłoną ciemności, gdy księżyc schował się 

za  chmurami.  Kiedy  znów  zrobiło  się  jaśniej,  Cymmerianin  leżał  już  na  dachu  chaty, 

przyglądając się, jak Tyrin podchodzi do strażników. 

‐ Witajcie, bracia. Jak wam mija noc? ‐ zapytał góral. 

‐  Nie  najgorzej  ‐  mruknął  jeden  z  łuczników.  ‐  A  ty  dlaczego  się  kręcisz  w  nocy  po 

obozie? 

Podejrzliwość w jego głosie brzmiała wyraźnie nawet dla Cymmerianina. Nim jednak 

strażnicy  wyciągnęli  broń,  Conan  zaatakował.  Najpierw  użył  kamienia  wielkości  pięści, 

którym trafił w tył głowy łucznika. Mężczyzna nosił hełm, lecz Cymmerianin cisnął z siłą, 

wystarczającą  do  przetrącenia  dębowej  deski.  Pocisk  strzaskał  hełm  i  czaszkę,  łucznik 

osunął się na swojego towarzysza. 

Tyrin wywinął mieczem młyńca i rozpłatał pierś drugiego z wartowników. Wojownik 

upuścił włócznię i zacisnął ręce na ranie. Otwierał usta do bezgłośnego krzyku, gdy drugi 

cios zmiótł mu głowę z ramion. 

Conan  zeskoczył  z  dachu  na  pozostałych  strażników.  Stali  tak  blisko  siebie, że  impet 

lądującego  Cymmerianina  powalił  ich  na  poły  ogłuszonych  na  ziemię.  Barbarzyńca 

przypieczętował ich los sztyletem, a po chwili przy jego pomocy uporał się z zasupłanym 

rzemieniem,  przytrzymującym  blokującą  wejście  belkę.  Przy  otwieraniu  drzwi 

zaskrzypiały niemiłosiernie. Conan skrzywił się, czując buchający ze środka odór. 

‐ Śmierdzi jak w agrapurskiej kloace ‐ mruknął, starając się przebić wzrokiem zatęchłe 

ciemności i dojrzeć Ojzyka. Gdy mu się to udało, zaklął po żołniersku. 

Nieprzytomny  Ojzyk  leżał  bezwładnie  z  pustym  kubkiem  do  wina  na  przegniłej 

słomie.  Nie  było  wątpliwości,  w  jaki  sposób  kapitan  spędzał  czas  w  niewoli.  Dawało  to 

przynajmniej gwarancję, że więzień nie będzie stawiać oporu przy wywlekaniu z celi. 

Conan musiał się pochylić, by wejść do chaty. Zgiąwszy się wpół, dźwignął Ojzyka na 

masywne barki. Gdy się odwrócił w stronę drzwi, ujrzał, że Tyrin nakazuje gestem dłoni 

ciszę, wskazując coś drugą ręką. 

background image

166

Roland Green / Conan nieugięty

Cymmerianin  podszedł  do  drzwi  i  ujrzał,  na  czym  polegało  niebezpieczeństwo.  Zza 

siedziby  Bractwa  Gwiezdnego  wymaszerowała  zmiana  warty.  Właśnie  mijała  ognisko; 

Conan  naliczył,  że  strażników  jest  co  najmniej  czterech.  Nie  można  było  umknąć  przed 

nimi  bez  walki.  Najlepiej  rozpocząć  ją  na  własnych  warunkach,  wykorzystując 

zaskoczenia. Conan zsunął Ojzyka na ziemię i wyciągnął miecz. 

‐ Haaajjaaa!!! 

Tak  straszliwego  okrzyku  bojowego  wartownicy  jeszcze  nigdy  nie  słyszeli.  Widok 

pędzącej w ich stronę gigantycznej postaci sparaliżował ich. Po chwili olbrzym znalazł się 

pośród strażników, wymachując mieczem dłuższym od wszystkich, jakie dotąd widzieli ‐ 

tak przynajmniej zdawało się tym, którzy przeżyli dość długo, by go ujrzeć. Dane to było 

tylko  dwóm  strażnikom.  Pozostali  zginęli  natychmiast  z  rozszczepionymi  od  sklepienia 

po brwi czaszkami. Dwóch ostatnich zginęło w trakcie próby ucieczki. Jeden z nich zdążył 

krzyknąć.  Wrzask  ginącego  mężczyzny  i  bojowy  okrzyk  Conana  wystarczyły  jednak  do 

zaalarmowania pozostałych wojowników. 

Górale nie kwapili się do opuszczenia domostwa Bractwa Gwiezdnego. Ich zaspanym 

oczom wróg jawił się jako istota nadludzka. Byli pewni, że legendarny włochaty człowiek 

z gór zjawił się, by ukarać ich za to, że przestali go czcić. 

‐ Bractwo Gwiezdne kłamało! ‐ zawołał jeden z górali. 

‐ Wybacz nam, wielki panie! ‐ zawtórował mu drugi. 

Conan nie zatrzymywał się, by poprawić ich omyłkę. Rzucił się do drzwi, zatrzasnął je 

tuż  przed  zatrwożonymi  wartownikami  i  zaklinował  długim  polanem.  Chwycił  płonącą 

żagiew z ogniska, zakręcił nią nad głową i wrzucił na suchą strzechę wielkiej chaty. 

Potrzaskiwanie płomieni stawało się coraz donośniejsze, gdy Conan ponownie zarzucił 

sobie kapitana na barki. Kiedy się wyprostował, nad odgłosy pożaru przebiło się trąbienie 

i łoskot bębnów. Tyrin zaklął. 

‐ Modliłem się o ciszę, ale bogowie... 

‐  Zostaw  bogów  w  spokoju  ‐  warknął  Conan.  ‐  Teraz  liczy  się  tylko  to,  jak  szybko 

potrafimy biegać. 

background image

167

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Nie  jestem  kaleką,  Cymmerianinie  ‐  odrzekł  Tyrin.  ‐  Ostrzegam  cię,  że  droga,  którą 

dostaliście się do doliny, jest już najpewniej strzeżona. Znam inną, w istocie łatwiejszą do 

pokonania dla kobiet i niosących ciężary... 

‐ Pokaż mi ją! ‐ przerwał mu Conan. 

Zastanowił się, czy nie powinien przekazać Ojzyka Tyrinowi, by uciszyć górala, ale się 

rozmyślił. Cymmerianin był młodszy; istniała mniejsza szansa, że ʺprzypadkiemʺ upuści 

kapitana do studni lub w przepaść. 

‐  Poprowadzę  cię,  ale  będę  się  modlić,  by  Marr  również  wiedział  o  tej  drodze  i 

bezpiecznie ją pokonał. 

‐ Kolejna niewiadoma ‐ powiedział Conan. 

‐  Droga  jest  łatwa,  ale  żeby  do  niej  dotrzeć,  trzeba  przejść  po  tamie  przy  stawie 

potwora. Szczyt zapory znajduje się na wysokości człowieka od powierzchni wody ‐ jest 

w zasięgu bestii. 

Odraza  wobec  magii  sprawiła,  że  serce  podeszło  na  moment  Conanowi  do  gardła. 

Wzruszył jednak ramionami. 

‐ Trafiałem bliżej koszmarów gorszych niż wasz gwiezdny potwór i z pomocą miecza 

zawsze dawałem sobie radę ‐ powiedział. ‐ Prowadź na tamę, przyjacielu. 

background image

168

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 15 

 

Wkrótce  po  ogłoszeniu  alarmu  Aibas  zdał  sobie  sprawę,  że  ma  ją  odciętą  drogę 

ucieczki.  Przynajmniej  księżna  nie  była  zmuszona  do  wspinaczki  z  niemowlęciem  na 

plecach. 

Do  chwili,  gdy  Aquilończyk  przypomniał  sobie  o  drugiej  drodze  poza  dolinę,  zdążył 

niemal  zupełnie  postradać  nadzieję.  Czekała  ich  łatwa  wspinaczka  ‐  ale  również 

konieczność  minięcia  najgorszego  z  możliwych  niebezpieczeństw.  Potwór  Bractwa 

Gwiezdnego był głodny; najprawdopodobniej przebudziłby się, nim jeszcze uciekinierzy 

zdołaliby dotrzeć na bezpieczną odległość. 

‐  Być  może  ‐  przyznał  Marr.  ‐  Zastanówcie  się  jednak:  jeżeli  miniemy  bestię,  zanim 

zdoła  się  na  dobre  przebudzić,  będzie  skutecznie  osłaniać  nasze  tyły.  Nawet  wszyscy 

Bracia Gwiezdni naraz nie są zdolni zapanować nad głodnym i rozgniewanym potworem. 

‐ Jak zdołamy zapobiec zbyt wczesnemu przebudzeniu stwora? ‐ zapytała księżna. 

‐  Mam  zdolności,  które  mogą  nam  pomóc  ‐  powiedział  Grajek,  kładąc  dłoń  na 

piszczałkach u boku. 

Spojrzenie  Chienny  przypomniało  Aibasowi  wyraz  twarzy  Cymmerianina,  gdy 

wspominano  o  magii.  Księżna  zaczynała  zdawać  sobie  sprawę,  jak  bardzo  była 

uzależniona od czarów tej nocy. Aquilończyk nie wątpił, że z jego twarzy wyczytać można 

podobne odczucia. 

Przez dwa miesiące marzył o tym, by znaleźć się daleko od Bractwa Gwiezdnego i jego 

piekielnych zaklęć. Obecnie jego marzenie mogło się spełnić ‐ lecz na drodze do wolności 

czekał go kontakt z magią równie nieczystą, jak moc góralskich czarowników. Godził się 

z  tym,  miał  bowiem  do  wyboru  jedynie  pozostanie  w  dolinie  i  śmierć  z  rąk  Pougoi. 

Aquilończyk był pewny, że nie minie go kara za służbę Syzambremu, lecz wolałby, by nie 

dosięgła go tej nocy. 

‐  Doskonale  ‐  powiedział  Marrowi.  ‐  Obejmiesz  prowadzenie.  Raina,  będziesz  strzec 

Marra. Wasza Wysokość, nade wszystko pilnuj dziecka. Ja będę osłaniał tyły. 

background image

169

Roland Green / Conan nieugięty

Jak  łatwo  było  znowu  wydawać  rozkazy,  zamiast  je  wykonywać.  Aibas  zdał  sobie 

sprawę,  że  jeżeli  przeżyje  tę  noc,  będzie  godzien  stanowiska  przynajmniej  kapitana  w 

królewskich wojskach. 

 

Pogrążona w mroku tama piętrzyła się nad Conanem, dziesięciokroć wyższa od niego. 

Cymmerianin  badawczo  się  jej  przyjrzał  powierzchni.  Na  szczyt  nie  wiodły  schody  ani 

drabiny, było jednak dość szczelin i wgłębień, by szybko wspiąć się na górę. 

‐ Na brodę Erlika, skąd wzięliście dość ludzi, by ją wybudować? ‐ zapytał. 

‐ Gdy Bractwo Gwiezdne znalazło potwora, dowiedziało się od niego, jak tego dokonać 

‐ odparł Tyrin. ‐ Wykorzystali tę wiedzę do ułożenia głazów i ich spojenia. 

Bliskość  tak  potężnej  magii  sprawiła,  że  noc  wydała  się  barbarzyńcy  chłodniejsza. 

Conan wsparł dłoń na rękojeści miecza, szukając w ten sposób otuchy. 

‐  Powiada  się  też,  że  sama  bestia  pracowała  przy  budowie  tamy  ‐  dodał  Tyrin.  ‐ 

Podejrzewam, że to tylko legenda. Jedynie Bracia Gwiezdni byli blisko zapory podczas jej 

budowy...  a  przynajmniej  nie  przeżył  nikt,  kto  mógłby  opowiedzieć,  co  tu  się  wówczas 

działo. 

‐ Czarownicy lubią, gdy ich sekrety giną wraz z nimi ‐ powiedział Conan. ‐ Chociaż nie 

jest to pewnie magiczną regułą, wszyscy się tak zachowują. 

Dwaj  mężczyźni  umilkli.  Byli  ukryci  za  chlewem.  Roztaczał  się  tu  smród,  jakiego 

należało  się  spodziewać,  lecz  zmniejszało  to  ryzyko  niepożądanego  natknięcia  się  na 

mieszkańców  wioski.  Obudzone  i  zaniepokojone  świnie  parskały  i  piszczały.  Czyniony 

przez nie hałas zagłuszał wywoływane przez Tyrina i Conana odgłosy. 

Cymmerianin  miał  nadzieję,  że  nie  będzie  skazany  na  długie  oczekiwanie.  Trwał 

wyścig między wojownikami, Braćmi Gwiezdnymi, potworem oraz księżną i tymi, którzy 

przyszli jej z pomocą. Wszystkim zależało na wygranej ‐ równającej się pozostaniu przy 

życiu. 

Nad  tamą  kłębiła  się  gęsta  mgła.  Nagle  Conan  usłyszał  odgłos  przewalającego  się  w 

wodzie wielkiego cielska i ujrzał się wyłaniający z oparów kształt. Nie był pewien, czy to 

jest złudzenie, czy rzeczywiście widział mackę potwora. 

background image

170

Roland Green / Conan nieugięty

Była gruba jak męski tułów i długa jak mały statek. Conan miał wrażenie, że dostrzega 

pokrywające ją na całej długości szeroko rozwarte przyssawki. 

 

Towarzysząca  Aibasowi  grupka  zdołała  pokonać  prawie  całą  drogę  do  tamy  w 

ciemności. Nie trzeba było zachowywać ciszy. Od zboczy doliny odbijały się odgłosy bicia 

w  bębny  i  grania  trąbek,  nie  mówiąc  o  nawoływaniach  i  gniewnych  wrzaskach 

wojowników. Hałasowanie górali i odbite od skał echa były tak donośne, że momentami 

Aibas  miał  wrażenie,  iż  zgiełk  rozlega  się  wewnątrz  jego  czaszki.  Aquilończyk  przestał 

się  przejmować,  że  ktokolwiek  ich  usłyszy.  W  panującym  rejwachu  po  dolinie  mogłyby 

niepostrzeżenie galopować cztery dziesiątki rozwścieczonych wołów. 

Aibas zaczął dla odmiany martwić się losem doliny. Wiedział, że za tamą znajduje się 

jezioro  dostatecznie  duże,  by  w  przypadku  runięcia  zapory  zatopić  całą  wioskę. 

Aquilończyk  zdawał  sobie  sprawę,  że  donośny  hałas  mógł  bez  pomocy  magii 

doprowadzić do pękania skał i obsuwania się lawin. 

Przyspieszył,  by  podzielić  się  swoimi  obawami  z  Marrem.  Po  drodze  minął  księżnę. 

Chienna dzielnie maszerowała, chociaż pot lśnił na jej twarzy i zlepiał włosy. Córka króla 

nie  była  zaprawiona  jak  Wylla  do  życia  na  wzgórzach,  lecz  nie  zamierzała  stać  się 

ciężarem dla swoich wybawców. 

Gdy Aibas zrównał się z Marrem, ujrzał, że Grajek trzyma fletnię przy ustach. Muzyki 

nie  było  słychać  z  powodu  panującego  w  dolinie  hałasu,  lecz  Aquilończyk  poczuł,  jak 

jeżą mu się wszystkie włosy na ciemieniu i brodzie. 

Marr doprowadził jego i pozostałych uciekinierów do podnóża tamy. Włosy zjeżyły się 

Aibasowi  jeszcze  bardziej,  gdy  dojrzał  dwie  wyłaniające  się  z  mroku  gigantyczne 

sylwetki. Dopiero po chwili rozpoznał Conana i Tyrina. 

Wylla  wydała  cichy  okrzyk  i  rzuciła  się  ojcu  w  ramiona.  Raina  sprawiała  wrażenie, 

jakby  miała  ochotę  zrobić  to  samo  wobec  Cymmerianina.  Barbarzyńca  jednak  wyglądał 

równie ponuro, jak jego wyniosły bóg Crom. 

‐ Oszczędźcie sobie powitań i opowieści, aż znajdziemy się w bezpiecznym miejscu ‐ 

powiedział  Conan.  ‐  Nie  widzieliśmy  po  drodze  wojowników,  a  wy?  ‐  Aibas  i  Raina 

background image

171

Roland Green / Conan nieugięty

pokręcili  głowami.  Conan  nieco  się  uspokoił.  ‐  Przyjacielu  ‐  zwrócił  się  do  Marra  ‐ 

nadszedł  czas  udowodnić,  czy  potrafisz  uśmierzyć  potwora.  Raina,  zostaniesz  ze  mną  i 

Tyrinem. 

Aibas  zaczął  protestować  przeciwko  obciążeniu  go  wyprowadzeniem  Chienny  w 

bezpieczne miejsce w sytuacji, gdy potwór miał chronić ich przed pościgiem. Nie uważał, 

by  zdołał  poradzić  sobie  z  tym  zadaniem.  Pamiętał  jednak  o  złożonej  Cymmerianinowi 

przysiędze. Conan z kolei zaufał przebiegłości i honorowi Aquilończyka. Aibas dopuścił 

się  niejednej  zdrady,  nie  zawiódłby  jednak  z  własnej  woli  pokładanego  w  nim  przez 

Cymmerianina  zaufania.  Aquilończyk  pomyślał,  że  barbarzyńca  mógłby  uczyć  sztuki 

dowodzenia wielu jego poprzednich mocodawców. 

Marr  potwierdził  skinieniem  głowy  gotowość  do  wykonania  przydzielonego  mu 

zadania i popatrzył na rozciągniętą pod krzakiem postać. 

‐ Ojzyk utrzyma się na nogach? ‐ zapytał. 

‐ Po wypiciu beczki wina? ‐ burknął Tyrin. ‐ Nie ma czasu na żarty. 

‐ Skoro tak twierdzisz... 

Marr  zaczął  grać  na  nowo.  Tym  razem  muzykę  słychać  było  wyraźnie.  Przenikliwe, 

szybkie nuty w niezwykłej tonacji. 

Melodia  sprawiła,  że  kończyny  kapitana  Ojzyka  ożyły.  Przez  chwilę  tylko 

podrygiwały,  następnie  dźwignęły  go  na  czworaka,  wreszcie  sprawiły,  że  stanął  na 

nogach.  Miał  szeroko  otwarte,  lecz  niewidzące  oczy;  zataczał  się  jak  niedbale  sklecona 

marionetka w dłoniach niewprawnego lalkarza. 

Gdy Marr przestał grać, Ojzyk osunął się na kolana ‐ lecz tylko dlatego, iż ogarnęły go 

torsje.  Zwracał  nie  przetrawione  wino  długo  i  dokładnie.  Aibas  cofnął  się,  by  uniknąć 

zachlapania  butów;  ujrzał,  że  Cymmerianin  uczynił  to  samo.  Nie  sposób  było  orzec,  co 

bardziej zirytowało Conana: pijaństwo Ojzyka czy czary Grajka. 

Gdy Aibas dźwigał pobladłego Ojzyka na równe nogi, odgłosy trąbek i bębnów nagle 

ustały.  Po  chwili  przez  dolinę  przetoczył  się  triumfalny,  pewnie  zagrany  sygnał.  Krzyki 

rozległy się na nowo. Widząc, że Raina wyciąga rękę, Aibas popatrzył we wskazywanym 

przez nią kierunku. 

background image

172

Roland Green / Conan nieugięty

Wielka chata Bractwa Gwiezdnego nadal płonęła; ogień oświetlał ścieżkę prowadzącą 

pod tamę. Biegły nią dwie dziesiątki postaci. Blask płomieni pełgał po grotach niesionych 

przez nie włóczni i ostrzach mieczy. 

 

‐  Zdołali  się  pozbierać!  ‐  zawołał  Conan.  ‐  Marr,  spraw,  by  Ojzyk  zaczął  się  wspinać. 

Raina, Tyrin, będziemy tworzyli tylną straż! 

Grajek  krzyknął  Ojzykowi  wprost  w  ucho.  Kapitan  o  mały  włos  nie  zasalutował,  po 

czym się odwrócił i podskoczył przed ścianą zapory. Powtórzył to raz jeszcze, nim zdołał 

odzyskać  równowagę,  i  ze  zręcznością  godną  małpy  zaczął  się  wspinać  po  konstrukcji  z 

głazów i belek. 

Chienna i Wylla ruszyły jego śladem. Wystający sęk rozdarł nogawkę spodni księżnej 

od uda po kostkę, ale córka króla nie zwracała na to uwagi. 

Conan zapamiętał widok obnażonej kształtnej nogi oraz to, że Chienna dorównywała 

niemal  Rainie  wzrostem  i  szerokością  barków.  Była  nieco  za  szczupła,  jak  na  gust 

Cymmerianina, lecz sądził, że Syzambry uznaje ją za zachwycającą pannę młodą. Conan 

jednak nie był pewny, czy hrabia przeżyłby noc poślubną. 

Aibas,  Wylla  i  Grajek  zaczęli  się  wspinać  na  tamę;  Marr  nie  wypuszczał  piszczałek  z 

dłoni.  Posługiwanie  się  tylko  jedną  ręką  utrudniało  mu  wchodzenie,  w  końcu  Aibas  i 

Wylla musieli zaczekać na niego, by mu pomóc. 

Conan skinął głową Rainie. Wojowniczka wskoczyła na głaz, trzymając w rękach łuk z 

naciągniętą  cięciwą.  Gdy  tylko  znalazła  się  na  skale,  wypuściła  strzałę  w  kierunku  linii 

biegnących mężczyzn. Nim pocisk doleciał do celu, szybował już za nim następny. 

W tym momencie na ramieniu Rainy zacisnęła się wielka dłoń Tyrina. Conan utkwił w 

góralu wrogie spojrzenie i wydobył miecz. Tyrin uspokajająco pokręcił głową. 

‐  Wybaczcie  mi,  ale  to  moi  rodacy.  Niektórych  z  tych  wojowników  sam  prowadziłem 

do walki. Chociaż Bractwo Gwiezdne zwiodło ich na manowce, może zdołam sprowadzić 

ich na właściwą drogę. 

‐ Może krowy zaczną dawać wino zamiast mleka! ‐ warknęła Raina. ‐ Puszczaj! 

‐ Mów, Tyrin, ale szybko ‐ polecił Conan. 

background image

173

Roland Green / Conan nieugięty

Góral przyłożył dłonie do ust, jego wołanie zagłuszyło głos bębnów i trąbek. 

‐ Wojownicy! To, co stało się tej nocy, nie jest wymierzone przeciwko wam ani waszym 

rodzinom.  Pragniemy  wyłącznie  przerwać  hańbiący  związek  z  hrabią  Syzambrym. 

Zrobimy wszystko, by to osiągnąć, ale nic więcej. Wracajcie do domostw, pilnujcie swych 

bliskich! Dajcie nam szansę oczyścić honor plemienia! 

Biegnący  zwolnili  nieco  kroku.  Tyrin  nie  przestawał  wołać,  opowiadając  o  podłości 

Syzambrego  i  wstydzie,  jakim  przyjęcie  jego  złota  okryło  plemię  Pougoi.  Góral  nie 

wspomniał  jednak  o  Grajku  Marrze,  Bractwie  Gwiezdnym  ani  wielu  innych  istotnych 

sprawach. 

Linia  biegnących  wojowników  zaczęła  przypominać  węża  o  przetrąconym  grzbiecie. 

Niektórzy  z  nich  zatrzymywali  się,  inni  szli  dalej  wolnym  krokiem.  Kilku  zaczęło  się 

sprzeczać. 

Conan również naciągnął cięciwę łuku i założył strzałę. Jeżeli próba wpojenia rozumu 

głupcom  zawiedzie,  Cymmmerianin  i  Raina  zdążą  wystrzelić  dziesięć  strzał,  nim 

dopadnie ich pogoń. 

Nagle  dla  odmiany  zaczęli  krzyczeć  wojownicy.  Dwóch  z  nich  zwarło  się  w  walce  na 

stojąco;  pozostali  tarzali  się  po  ziemi.  Błyskała  stal,  ktoś  wbił  włócznię  w  czyjś  brzuch. 

Noc rozdarł przeszywający wrzask. 

Tyrin mruknął, poklepał Rainę i Conana po ramionach. 

‐ Niech wam się wiedzie. Może się jeszcze kiedyś spotkamy ‐ powiedział. 

Raina  otworzyły  szeroko  usta,  choć  nie  wyrzekła  ani  słowa.  Conan  zrozumiał,  o  co 

chodziło wodzowi. 

‐  Zabierz  wszystkich  ludzi,  których  zdołasz  zwołać,  i  zaprowadź  ich  pod  legowisko 

martwego  niby‐niedźwiedzia  pod  wielkim  dębem  na  skraju  Spustoszonych  Ziem  ‐ 

powiedział. ‐ Zabierzemy was do Eloikasa. 

‐  Nigdzie  nas  nie  zabierzecie,  jeżeli  Jej  Wysokość  nie  udzieli  wybaczenia  całemu 

plemieniu ‐ odparł Tyrin. ‐ Poprowadzę ich, by ocalić plemię od hańby, a nie tylko po to, 

by służyli Eloikasowi. 

background image

174

Roland Green / Conan nieugięty

Po  tych  słowach  góral  ruszył  biegiem  w  kierunku  walczących  rodaków.  Conan  nie 

zdążyłby dać mu jakiejkolwiek rady, nawet gdyby przyszło mu coś do głowy. 

Raina przeklinała Tyrina, gdy wraz z Cymmerianinem zaczęła się wspinać na zaporę, 

by dołączyć do towarzyszy. Conan milczał. Wiedział o wiele więcej od niej. Rozumiał, że 

góral  czuł  się  zobowiązany  do  pozostania  ze  swoim  plemieniem,  mimo  iż  zbłądziło  na 

występne ścieżki, omamione mirażem magicznych dobrodziejstw. 

Barbarzyńca  i  wojowniczka  dotarli  niemal  do  połowy  wysokości  zapory,  gdy  przez 

dolinę  poniósł  się  magiczny  grom.  Uwięziony  między  zboczami  grzmot  zdawał  się  być 

odgłosem pękania świata na pół. Raina zacisnęła dłonie na uszach, Conan miał wrażenie, 

że rozpalone igły przebijają mu bębenki. 

Dotarli  do  zwieńczenia  tamy  gdy  magiczny  grom  rozległ  się  ponownie.  Tym  razem 

zawtórowało mu niskie, przeciągłe syczenie spod powierzchni wody. 

Syk  trwał,  gdy  Conan  i  Raina  ruszyli  biegiem  po  szczycie  zapory  długości  trzystu 

kroków. Ich towarzysze zdołali pokonać dopiero połowę tej odległości. 

Zanim się z nimi zrównali, syczenie przeszło w wycie, a wycie ‐ w ryk. Jezioro zdawało 

się  płonąć:  jego  głębia  jarzyła  się  równocześnie  barwą  szkarłatu  i  szafiru,  szmaragdów  i 

topazów.  Na  wzburzoną  powierzchnię  wypływały  wielkie  bańki.  Zdawało  się,  że  cały 

staw zamienił się w kocioł wrzątku. 

Marr nie przestawał grać ani na chwilę. Dźwięk piszczałek ginął jednak w ryku bestii 

jak  płacz  dziecka  w  zgiełku  nacierającej  armii.  Potwór  nie  spał,  zdawał  sobie  sprawę  z 

obecności  intruzów  i  był  wściekły.  Zamiana  spokojnego  stawu  we  wzburzone  piekło 

dowodziła tego wystarczająco dobitnie. 

Chociaż niesłyszalna, muzyka okazywała się przynajmniej częściowo skuteczna. Macki 

‐ istotnie tak grube i długie, jak wcześniej wydawało się Cymmerianinowi ‐ nie zagrażały 

przekradającym  się  po  zaporze  ludziom.  Odnóża  potwora  sięgały  w  powietrze  na  taką 

wysokość, że mogłyby ściągać ofiary ze szczytów sosen czy świątynnych wież. Bez trudu 

mogłyby w mgnieniu oka zgotować zagładę Conanowi i jego towarzyszom. 

Ponieważ do tego nie dochodziło, Cymmerianin poczuł względny spokój, nawet mimo 

czarów Grajka. Barbarzyńca nie spodziewał się, że ten stan rzeczy będzie trwał wiecznie. 

background image

175

Roland Green / Conan nieugięty

Ciągle  podejrzewał,  że  Marr  z  własnej  woli  czy  pod  wpływem  swojej  magii  obróci  się 

przeciwko nim. Mimo że Grajek zdołał czarodziejskim sposobem powstrzymać potwora, 

Conan pragnął jednak jak najszybciej znaleźć się daleko od zapory. 

Cymmerianin  i  Raina  pokonali  pięćdziesiąt  kroków,  dzielących  ich  od  krańca  tamy. 

Wylla nie spuszczała z nich wzroku. 

‐ Gdzie mój ojciec? 

‐  Miał  nadzieję,  że  zdoła  przekonać  wojowników  do  porzucenia  Syzambrego  ‐ 

powiedział Conan. 

Wylla  wetknęła  sobie  pięść  do  ust,  by  stłumić  krzyk,  a  drugą  ręką  uderzyła 

Cymmerianina w pierś. 

‐  Tak  jak  my,  ma  obowiązek  do  spełnienia  ‐  rzekł  Aibas,  otoczywszy  dziewczynę 

ramieniem. 

Z  bliska  wydawało  się,  że  niewiele  dzieli  Marra  od  omdlenia.  Ojzyk  wyglądał  jak 

ożywiony  nieboszczyk.  Jedynie  księżna  trzymała  się  dzielnie  ‐  ona  i  jej  wciąż  śpiące 

niemowlę.  Odruchowo  Conan  przyłożył  dłoń  do  piersi  dziecka,  by  się  przekonać,  czy 

jeszcze oddycha. 

W  tym  momencie  zapora  pod  ich  stopami  zadygotała.  Conan  bardziej  poczuł  niż 

usłyszał  przesuwanie  się  kamieni.  Przeżył  jednak  zbyt  wiele  trzęsień  ziemi,  by  się  nie 

zorientować, co ich czeka. 

‐ Biegnijcie! ‐ wrzasnął przeraźliwie głośno. ‐ Uciekajcie, jeżeli wam życie miłe! Zapora 

się wali! 

Nie potrzebował powtarzać ostrzeżenia. Kolejne drgania w połączeniu z jego słowami 

przydały skrzydeł uciekinierom. Nawet Ojzyk dotarł chwiejnym biegiem do brzegu tamy. 

Księżna gnała tak, jakby uczestniczyła w wyścigu o kiesę złota. 

Przed  nimi  ciągnęła  się  ścieżka  na  szczyt  urwiska.  Okazało  się,  że  istotnie  była  łatwa 

do  pokonania.  Poradziłby  sobie  na  niej  nawet  sześciolatek  ‐  a  także  wojownicy  Pougoi, 

jeżeli Tyrin nie zdołał odwieść ich od ścigania uciekinierów. Conan przyjrzał się urwisku, 

wypatrując  miejsca,  gdzie  wraz  z  Rainą  mógłby  stawić  opór  przeważającym  liczebnie 

przeciwnikom.  Dzięki  łukom  mogli  zasadzić  się  na  wrogów  poza  zasięgiem  macek 

background image

176

Roland Green / Conan nieugięty

potwora  ‐  przynajmniej  do  czasu  opróżnienia  kołczanów  lub  chwili,  gdy  czary  Braci 

Gwiezdnych pokonają magię Marra i sprawią, że bestia zacznie się piąć po urwisku jak w 

noce składania ofiar. 

Tama  zadygotała  po  raz  trzeci.  Tym  razem  wstrząsy  nie  ustały.  Conan  nie  tylko  czuł, 

lecz  również  widział  wibrujące  skały.  Głaz  wielkości  człowieka  oderwał  się  od  zbocza 

zapory  i  poszybował  w  dół.  Spomiędzy  rysujących  się  między  kamieniami  długich 

szczelin buchały kłęby pyłu. 

‐  Co  cię  tu  trzyma,  Conanie?!  ‐  rozległo  się  wołanie.  ‐  Zamierzasz  ubić  potwora  i 

posiekać go na racje żywnościowe? 

Była to Raina; krzyczała, przyłożywszy niemal Cymmerianinowi usta do ucha. Conan 

pchnął  ją  na  ścieżkę  i  skoczył  jej  śladem.  Wstrząsy  były  tak  silne,  że  o  mało  nie  upadł 

przy  lądowaniu.  Zdołał  jednak  odzyskać  równowagę  i  po  paru  chwilach  znalazł  się  z 

Rainą  obok  pozostałych  uciekinierów.  Nie  zatrzymywali  się,  dopóki  nie  dotarli  do 

połowy ścieżki. Dopiero wówczas obejrzeli się za siebie. 

Nikt  zdrowy  na  umyśle  nie  ścigałby  ich  po  tamie  w  tej  chwili,  nawet  gdyby  potwór 

miał lada chwila zginąć. W środku zapory ziała wyrwa szerokości większej niż królewski 

trakt.  Buchała  przez  nią  spieniona  woda.  Mgła  wzbijała  się  nawet  ze  spadających  w  dół 

strumieni. Powierzchnia stawu była niemal zupełnie niewidoczna. 

Podwodne  ognie  przydawały  oparom  tęczowych  barw.  Conan  odniósł  wrażenie,  że 

potwór nieco się uspokoił, lecz zarysy monstrualnych odnóży nie przestawały tańczyć we 

mgle. 

Cymmerianin  odwrócił  się,  by  zadać  pytanie  Marrowi.  Nie  liczył  na  odpowiedź,  nie 

chciał również, by Grajek zaprzestał chociażby na chwilę czarów uśmierzających potwora. 

Chciał się jedynie upewnić, że Marr nadal rozumie ludzką mowę. Cymmerianin otworzył 

usta, lecz nim zdołał wyrzec choć słowo, Grajek zatoczył się, jak gdyby ktoś zdzielił go w 

głowę,  i  zaczął  osuwać  na  ziemię.  Gdyby  Conan  nie  chwycił  go  za  szatę,  stoczyłby  się 

przez skraj urwiska wprost do stawu. 

background image

177

Roland Green / Conan nieugięty

Rozległy się krzyki świadczące, że inni mieli mniej szczęścia. Wylla upadła na twarz i 

zaczęła  się  zsuwać  ze  ścieżki.  Cymmerianin  chwycił  ją  za  kostkę  i  przytrzymał,  aż 

znalazła oparcie dla stóp i dłoni. 

Raina  nie  potrzebowała  pomocy.  Aibas  upadł  na  siedzenie.  Pocierał  je,  klnąc  głośno, 

lecz nikt zdolny do takiej pasji nie mógł być poważnie ranny. 

Ojzyk nie miał jednak żadnych szans na przeżycie. Ledwie zdający sobie sprawę, co się 

wokół dzieje, poruszający się wyłącznie dzięki czarom Grajka kapitan był bezradny, gdy 

ustała muzyka fletni. Conan ujrzał, jak zdradziecki kapitan stacza się w stronę pionowego 

urwiska i leci w dół z szeroko rozstawionymi ramionami i nogami. Ojzyk przypominał w 

tej chwili niepotrzebną lalkę. 

Kapitan  nie  zdążył  pogrążyć  się  w  odmętach  stawu.  Z  mgły  wychynęła  macka  tak 

długa,  iż  jej  koniuszek  wystarczył  do  trzykrotnego  owinięcia  się  wokół  nieszczęśnika. 

Trysnęły strugi krwi. Odnóże potwora zmiażdżyło pierś i brzuch Ojzyka. Przyssawki na 

macce otworzyły się na całą szerokość, by wysysać wnętrzności ofiary. Po chwili odnóże 

bestii zniknęło z powrotem we mgle. 

W tym momencie Conan zdał sobie sprawę, że od paru chwil nie widział księżnej ani 

jej dziecka. Wsparł się plecami o pień karłowatego drzewa i rozejrzał po stoku. Nie było 

na  nim  miejsc,  gdzie  kobietę  i  niemowlę  mogły  przywalić  osuwające  się  skały. 

Cymmerianin  wypatrzył  za  to  miejsce,  w  którym,  stoczywszy  się,  księżna  mogła  znaleźć 

względnie bezpieczne schronienie. 

I  rzeczywiście,  po  chwili  jak  spod  ziemi  na  stoku  pojawiła  się  kobieca  głowa  o 

ciemnych  włosach  i  gorączkowo  wymachujące  szczupłe  ramię.  Conan  podziękował 

bogom za to, że go nie zawiedli, i ruszył biegiem w dół zbocza. 

Cymmerianin  dotarł  do  księżnej,  wyprzedzając  zaledwie  o  parę  kroków  Rainę.  Byli 

gotowi do walki, gdy z mgły wynurzyła się kolejna macka. Czując ofiarę, potwór zaryczał 

niemal  tak  głośno  jak  poprzednio.  Ryknął  jeszcze  głośniej,  gdy  miecze  Conana  i  Rainy 

pogrążyły się w macce. Bestia okazała się być z krwi i ciała, zdolna do odczuwania bólu i 

głośnego jego okazywania. 

background image

178

Roland Green / Conan nieugięty

Cymmerianin  i  Bossonka  sprawili  potworowi  wiele  bólu.  Conan  jeszcze  nigdy  nie 

rąbał bronią tak spiesznie i tak energicznie. Macka wiła się w rytm ryków potwora, z ran 

tryskała zielona posoka. Z przyssawek sączyła się żółta piana, ściekając na ramię Conana i 

sprawiając,  że  trudno  było  mu  zachować  pewny  uchwyt  na  rękojeści  pokrytej  skórą 

rekinią.  Panował  taki  smród,  że  odór  chlewni  wydawał  się  w  porównaniu  z  nim  wonią 

pachnidła dworskiej damy. 

Ostatnie  pasmo  tkanki,  łączące  mackę  z  resztą  ciała  potwora,  puściło  wreszcie  pod 

zdecydowanym ciosem Rainy. Kikut zniknął, bestia ryknęła tak, że z powierzchni jeziora 

bluznęły potoki wodnego pyłu. 

Księżna wyciągnęła ręce nad skraj rozpadliny. Conan zdał sobie sprawę, że trzyma w 

dłoniach  okutanego  w  baranie  futra  księcia  Urrasa.  Niemowlę  już  nie  spało,  ponieważ 

ucichła kojąca je muzyka Marra. 

‐ Trzymaj je! Wyciągnę was oboje! ‐ zawołał Conan. 

‐  Weź  dziecko,  Raino!  ‐  krzyknęła  księżna  tak  stanowczym  głosem,  że  wojowniczka 

usłuchała. 

Nim  Conan  zdążył  dosięgnąć  rąk  Chienny,  Raina  przyklękła,  odebrała  dziecko  i 

pomknęła  w  górę  stoku.  Cymmerianin  również  przyklęknął,  zacisnął  ręce  na  dłoniach  o 

długich  palcach  i  szarpnął.  Księżna  nie  należała  do  delikatnych  dam  dworu.  Conan 

musiał  solidnie  wysilić  swe  mocarne  mięśnie,  nim  zdołał  wciągnąć  ją  na  równiejszy 

grunt. 

Cała  operacja  nie  wpłynęła  również  dodatnio  na  strój  Chienny.  Conan  widywał 

tancerki  z  tawern,  mające  na  sobie  bardziej  kompletne  odzienie  pod  koniec  występów. 

Spotkał  również  niejedną  tancerkę,  mniej  godną  noszenia  tak  skąpego  stroju.  Dzięki 

temu, że ubranie Chienny zamieniło się niemal zupełnie w strzępy, Conan stwierdził, że 

w istocie nie jest tak chuda, jak mu się wcześniej wydawało. 

Księżna  sprawiała  wrażenie  gotowej  rzucić  się  Cymmerianinowi  w  ramiona,  lecz 

zadowoliła  się  złożeniem  mu  dłoni  na  ramionach  i  głowy  na  piersi.  Stali  tak,  aż  z  góry 

dobiegło ich przenikliwe wołanie Rainy: 

‐ Potwór wraca! 

background image

179

Roland Green / Conan nieugięty

Conan  rzucił  okiem  na  zbliżającą  się  ku  nim  mackę  i  wyszczerbiony  miecz  w  swej 

dłoni.  Przeniósł  wreszcie  spojrzenie  na  Chiennę  i  wolną  dłonią  klepnął  ją  tam,  gdzie 

poniżej  pleców  znajduje  się  część  ciała,  mało  szlachetna  nawet  u  księżnych.  Chienna 

wdrapała się po stoku do miejsca, gdzie Wylla czekała z jej synem. Raina zbiegła w dół, 

gotując się do ostatecznej walki z potworem. 

Conana  i  Bossankę  zmiótł  z  nóg  wstrząs  tak  silny,  jak  gdyby  znajdowali  się  na  kocu 

szarpanym  dłońmi  gigantów.  Wylądowali  na  ziemi,  lecz  przynajmniej  żadne  z  nich  nie 

zaczęło  staczać  się  w  przepaść.  Macka  zakołysała  się  w  mgle  i  zaczęła  chylić  w  ich 

kierunku. Conan dźwignął się chwiejnie na nogi, przyzywając wszystkich znanych sobie 

bogów, by pozwolili zginąć mu śmiercią godną wojownika. 

Prześwietlające opar tęczowe ognie przygasły. Rozległ się ogłuszający ryk, przy którym 

wcześniejsze wycie potwora zadawało się ciche jak smętne pojękiwania. Mgła uniosła się 

jeszcze  wyżej,  lecz  nieco  zrzedła.  Cymmerianin  dostrzegł,  że  zapora  zaczyna  się  walić. 

Woda z jeziora wdarła się do doliny jak twarda, biała ściana, posuwająca się szybciej od 

galopującego  konia,  niepowstrzymanie  jak  spadający  jastrząb.  Oznaczało  to  zagładę 

siedziby plemienia Pougoi. 

Cymmerianin  dostrzegł  również  niewyraźny  zarys  ciała  potwora.  Olbrzymi,  pokryty 

skorupą kształt przez chwilę znajdował w polu jego widzenia, po czym runął za wyrwę w 

tamie i zaczął spadać na dno doliny. 

Conan nie ujrzał już więcej bestii, chociaż wiedział, kiedy spotkała ją zagłada: ziemia 

zatrzęsła  się,  rozległ  się  niemal  ludzki  wrzask  bólu,  rozeszła  się  woń  tak  ohydna,  jak 

gdyby naraz otwarły się wszystkie mogiły na świecie. 

Cymmerianin nie miał pojęcia, jak długo wpatrywał się w mgłę, osnuwającą żałobnym 

całunem ginącą dolinę. Odzyskał kontakt z rzeczywistością, gdy poczuł na ramieniu dłoń 

Rainy. 

‐ Conanie, stoisz o krok od urwiska. Jeżeli woda porwie resztki tamy, spadniesz. 

Cymmerianin  opuścił  wzrok  i  zdał  sobie  sprawę,  że  jego  towarzyszka  ma  rację. 

Otrząsnął się z oszołomienia i ruszył pod górę. 

background image

180

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Nie  grozi  nam  przynajmniej  pościg  ‐  powiedział,  gdy  znajdował  się  w  połowie 

wysokości stoku. ‐ Chciałbym tylko wiedzieć, czy Bracia Gwiezdni utonęli wraz z resztą 

plemienia. 

‐  Módlmy  się,  by  tak  było  ‐  odparła  Raina.  ‐  Wątpię,  czy  Marr  jest  teraz  w  stanie 

zaczarować  bezdomnego  szczeniaka.  Poza  tym  nie  wolno  nam  zapominać  o  ludziach 

Syzambrego. 

Nim  Cymmerianin  i  Raina  dołączyli  do  pozostałych,  Grajek  zdążył  odzyskać 

przytomność. Marr tulił do piersi Wyllę, na przemian płaczącą i lamentującą po umarłych. 

Aibas  otulał  właśnie  księżnę  swym  płaszczem.  Chienna  była  od  pasa  w  górę  bardziej 

rozebrana  niż  ubrana.  Księżna  podsunęła  niemowlęciu  palec  do  ssania,  co  nieco 

pohamowało jego płacz. 

‐ Musimy spróbować znaleźć dojną kozę lub owcę, moczyć ściereczkę w mleku i dawać 

ją dziecku do ssania ‐ powiedziała Chienna. ‐ Urrasowi nie brakowało jedzenia, bo Pougoi 

uznali go za mlecznego brata. W drodze do domu pewnie będzie mu się gorzej wiodło. 

‐  Dojną  kozę?  ‐  powtórzył  Conan.  Uświadomił  sobie,  że  oszołomienie  nie  ustąpiło 

jeszcze  całkowicie.  Miał  nadzieję,  że  jego  przyczyną  była  tylko  styczność  z  potężnymi 

czarami. 

‐  Conanie,  nie  proszę  cię,  żebyś  został  mamką  ‐  stwierdziła  księżna.  ‐  Na  tych 

wzgórzach  roi  się  jednak  od  kóz.  Poza  tym  mleko,  nadające  się  dla  mojego  dziecka, 

będziecie mogli pić i wy, prawda? 

‐ Oczywiście, pani... Wybacz, Wasza Wysokość. 

‐ Nie ma za co. Wraz ze swoimi towarzyszami dokonałeś tego, o co nie poprosiłabym 

żadnego z wiernych mi ludzi. ‐ Księżna uniosła wzrok ku niebu, gdzie gwiazdy zaczynały 

słabo  przeświecać  przez  obłoki  i  mgłę  rozganiane  przez  wiatr.  ‐  Noc  dobiega  kresu  ‐ 

dodała Chienna. ‐ Przed świtem musimy się znaleźć znaleźć jak najdalej od górali, którzy 

pozostali przy życiu. 

Conan  miał  nadzieję,  że  księżna  zostawi  szermierkę  tym,  którzy  posługiwali  się 

mieczami  zręczniej  od  niej.  Nie  miał  ochoty  wszczynać  kłótni  z  córką  króla,  kto  ma 

dowodzić podczas drogi powrotnej. 

background image

181

Roland Green / Conan nieugięty

Cymmerianin  spojrzał  w  głąb  doliny.  Znad  ziemi  wciąż  unosiły  się  rzadkie  pasemka 

mgły, lecz dno niecki pokrywała wielka tafla wody. Tu i ówdzie wystawały z niej dachy 

chat i wyższe połaci terenu. Na jednej z nich Conan dostrzegł poruszające się sylwetki. 

Nie było widać ani śladu potwora, Braci Gwiezdnych czy Tyrina. 

Conan wstał, przeciągnął się, by złagodzić skurcze mięśni, i odwrócił do Rainy. 

‐ Raina, jak myślisz, które z nas byłoby lepszym pasterzem? 

background image

182

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 16 

 

Blady świt zastał Conana i jego towarzyszy znacznie bliżej celu wędrówki. 

‐  Pałac  leży  w  ruinach,  Wasza  Wysokość  ‐  powiedział  Cymmerianin.  ‐  Twój  ojciec 

ulokował się w namiocie na pustkowiu. Obawiam się, że zgotowano ci marne przyjęcie w 

rodzinnych stronach. 

‐ Kapitanie, można by pomyśleć, że spędziłeś tyle czasu na dworze, co Aibas ‐ odparła 

Chienna. 

Uwolniona  z  niewoli  górali,  księżna  uśmiechała  się  częściej.  Sprawiało  to,  że  jej 

oblicze  o  wystających  kościach  policzkowych  i  prostym  nosie  nabierało  nieco 

przystępniejszego wyrazu. 

‐  Wiem,  jak  przekazywać  prawdę  wysoko  urodzonym  damom  ‐  odrzekł  Conan.  ‐ 

Przynajmniej takim, które gotowe są jej wysłuchać. Do tych, które tego nie potrafią, wolę 

się w ogóle nie odzywać. 

‐  Nasz  ród  nigdy  nie  zamykał  oczu  na  prawdę  ‐  powiedziała  Chienna.  ‐  Zawsze  też 

uznawaliśmy  całe  Królestwo  Kresowe  za  nasz  dom.  Dopóki  ja  i  mój  ojciec  go  nie 

opuścimy, a prędzej wolelibyśmy postradać życie, nie pozostaniemy bezdomni. 

Conan  pomyślał,  że  hrabia  Syzambry  mógł  mieć  własne  zdanie  co  do  wymarzonego 

miejsca pobytu członków królewskiej rodziny, o ile nie ich życia i śmierci. Cymmerianin 

wiedział jednak, że im szybciej księżna i jej syn połączą się z Eloikasem, tym prędzej król 

zdoła zgromadzić pod swoją komendą tych, którzy gotowi byli mu jeszcze służyć. Gdyby 

się  okazało,  że  znajdzie  się  ich  wystarczająca  liczba,  Syzambry  straciłby  prawo  głosu  w 

jakiejkolwiek kwestii, włącznie ze swym własnym losem. 

Conan  szczerze  życzył  sobie,  by  tak  się  stało.  Ulegnięcie  Syzambremu  byłoby  losem 

gorszym od śmierci, ukąszeń żmii czy rozszarpania na strzępy przez szczury. Taki koniec 

nie przystawał wojownikom ani nikomu, kto zdolny był odczuwać wstyd. 

 

Dwa dni później Conan i jego towarzysze natknęli się na ślady dużej grupy ludzi. 

background image

183

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Pougoi  ‐  orzekł  Marr,  przyjrzawszy  się  odciskom  stóp.  ‐  Przeważnie  wojownicy,  ale 

nie tylko. Są z nimi kobiety i dzieci. ‐ Grajek wstał i uważnie rozejrzał się po zalesionych 

szczytach  wzgórz  roztaczających  się  na  zachodzie.  ‐  Sądzę,  że  starają  się  dotrzeć  jak 

najdalej od swojej doliny. Nie zmierzają jednak w stronę królewskiego obozu, chyba że 

trafią na niego przez przypadek. 

‐ Jeżeli tak się stanie, Decius zajmie się nimi ‐ powiedziała Raina. ‐ Czy górale są dla 

nas groźni? 

‐ Jeżeli szukają schronienia dla swoich kobiet i dzieci, może nie podejmą walki z nami, 

o ile ich do tego nie zmusimy ‐ stwierdził Conan. 

‐ Mogą jednak o niczym innym nie marzyć ‐ rzekła Chienna. ‐ Żądza zemsty sprawia, 

że  mądrzejsze  ludy  ‐  wybacz  mi,  moja  droga  ‐  zwróciła  się  do  Wylli  ‐  zapominają  o 

zdrowym rozsądku. 

Wyllę tak zaskoczyły przeprosiny księżnej ‐ dawnej nieprzyjaciółki swego plemienia, 

że przez chwilę była w stanie tylko przyglądać się jej z oszołomioną miną. Marr otoczył 

dziewczynę ramieniem i ukłonem wyraził Chiennie podziękowanie w imieniu ich obojga. 

‐  Mogę  sprawić  dzięki  magii,  że  nie  zdołają  się  do  nas  zbliżyć  ‐  powiedział.  ‐ 

Podejrzewam  jednak,  że  paru  członków  Bractwa  Gwiezdnego  mogło  ocaleć  i  wędrują 

teraz z resztą plemienia. 

‐ Chyba wraz ze śmiercią potwora stracili moc? ‐ zapytał Aibas. 

Głos  Aquilończyka  świadczył,  iż  ma  żywą  nadzieję,  że  tak  właśnie  się  stało.  Pragnął 

tego  nie  mniej  niż  inni,  lecz  zdawał  sobie  sprawę,  że  nie  potwierdzone  domysły  nie 

zastąpią ostrego miecza. 

‐ Czego mogą dokonać ocaleni czarownicy po zagładzie bestii? ‐ zapytał Cymmerianin. 

‐ W najlepszym wypadku wyczuć, kiedy będę rzucać zaklęcia ‐ odparł Marr. ‐ Jeżeli to 

odkryją, pewnie wyślą górali, by stwierdzić dokładnie, gdzie się znajdujemy. 

‐  W  takim  razie  lepiej  się  zdać  na  osłonę  lasu  i  szybką  wędrówkę  ‐  stwierdziła 

zdecydowanie księżna. ‐ Wolałabym zostawić górali w spokoju. 

W  ten  sposób  wyraziła  zdanie  ich  wszystkich.  Celowo  powiedziała  to  wystarczająco 

głośno, by jej słowa był w stanie usłyszeć ewentualny niewidoczny słuchacz. Ktoś taki w 

background image

184

Roland Green / Conan nieugięty

istocie posuwał się za orszakiem księżnej, lecz nikt z jego członków nie usłyszał odgłosu 

kroków, gdy spiesznie oddalał się, by dołączyć do swoich ziomków. 

Podczas  krótkiego  postoju  książę  Urras  ssał  ściereczkę,  umoczoną  w  resztce  koziego 

mleka. 

‐ Pougoi! 

Krzyk  Rainy  sprawił,  że  pozostali  zerwali  się  na  równe  nogi  i  dobyli  broni.  Conan 

pierwszy dobiegł do Bossonki pełniącej funkcję wartowniczki. Kobieta zdążyła się skryć 

za  najbliższym  drzewem  i  założyć  strzałę  na  cięciwę  łuku.  Cymmerianin  schował  się  za 

innym pniem, by obserwować zbliżanie się wojowników. Naliczył ich dziesięciu; wszyscy 

mieli  włócznie  lub  miecze,  lecz  nieśli  je  ostrymi  końcami  do  ziemi.  Łuki  wojowników 

miały  napięte  cięciwy,  lecz  Pougoi  nieśli  je  przerzucone  przez  ramiona.  Na  końcu  szedł 

jeszcze jeden mężczyzna... 

‐  Ojcze!  ‐  krzyknęła  Wylla  tak  głośno,  że  wołanie  Rainy  wydawało  się  przy  tym 

szeptem. 

Młoda  wieśniaczka  wyskoczyła  na  ścieżkę  i  zarzuciła  ramiona  na  szyję  wysokiego 

górala.  Nachyliwszy  się,  Tyrin  pocałował  ją  w  czoło.  Conan  ujrzał,  że  po  jego 

pobrużdżonej, zbrązowiałej twarzy i zwichrzonej, siwiejącej brodzie pociekło kilka łez. 

‐  Witaj,  Tyrin.  ‐  Cymmerianin  wyszedł  z  ukrycia.  ‐  Dobrze  znów  cię  zobaczyć  i 

wiedzieć, że nie całe plemię zginęło z Bractwem Gwiezdnym i potworem. 

‐ Gdyby tylko wszyscy czarownicy zginęli! ‐ Tyrin odsunął Wyllę od siebie. Radość z 

powodu spotkania z córką ustąpiła miejsca zafrasowaniu. ‐ Dwóch przeżyło i zachowało 

swą  moc.  Nadal  rozkazują  wojownikom.  Słucha  ich  mniej  ludzi,  niż  gdy  wystąpiłem 

przeciwko nim. Zostało ich jednak wystarczająco wielu,  by narobić wam kłopotów, jeżeli 

zdołają dotrzeć do swoich przyjaciół,  

‐  Na  przykład  hrabiego  Syzambrego?  ‐  rozległ  się  głos  księżnej.  Tyrin  i  Conan 

popatrzyli  na  siebie  w  milczeniu.  Żaden  z  nich  nie  spuszczał  wzroku;  w  końcu  ciszę 

przerwała  Chienna:  ‐  Nie  wiem,  czy  obyczaje  waszego  ludu  pozwalają  przyjąć 

przebaczenie mojego rodu. Jeżeli jednak tak jest, możecie na nie liczyć... nie, udzielam go 

background image

185

Roland Green / Conan nieugięty

od  zaraz.  Co  więcej,  dostaniecie  na  własność  ziemie  lepsze  od  tych,  które  utraciliście, 

jeżeli wyświadczycie memu rodowi przysługę. 

Wojownicy  zachowywali  się  tak  cicho,  że  szum  wysokich  sosen  brzmiał  w  uszach 

Conana jak ryk wichury. Tyrin odkaszlnął. 

‐ Gdzie miałby leżeć te ziemie? 

‐  Jeżeli  pokonamy  Syzambrego,  będzie  to  oznaczało  również  koniec  jego 

sprzymierzeńców.  Ich  posiadłości  stanowić  będą  nadania  korony  dla  tych,  którzy 

opowiedzą się po naszej stronie. Nie wiem dokładnie, co to będą za ziemie; na razie mogę 

wam jedynie zagwarantować, że będą wasze, jeżeli przyłączycie się do nas i zwyciężymy. 

Znów  zapadła  cisza.  Tym  razem  przerwał  je  jeden  z  wojowników,  zadając  pytanie, 

które malowało się na twarzach wszystkich jego towarzyszy: 

‐  Mamy  stanąć  u  twojego  boku,  Wasza  Wysokość?  W  walce  z  twoimi  wrogami?  Z 

małym hrabią, tak? 

‐  A  któż  jest  większym  wrogiem  mojego  rodu?  Czy  można  sobie  wyobrazić  gorszego 

nieprzyjaciela? Gdybyście nawet dożyli narodzin synów waszych wnuków, nie spotkacie 

bardziej złego człowieka od Syzambrego! 

Tyrin poprosił o zezwolenie na naradzenie się z towarzyszami na ustroniu. Księżna się 

zgodziła.  Wojownicy  szybko  doszli  do  zgody;  gdy  wrócili,  większość  z  nich  się 

uśmiechała. 

‐  Mamy  przysiąc  wszyscy  razem  czy  każdy  z  osobna?  ‐  zapytał  ten  sam  góral,  co 

poprzednio. 

‐  Tak,  jak  nakazują  wam  prawa  i  obyczaje  ‐  odrzekła  Chienna.  ‐  Nie  żądam,  by  u 

mojego boku stanęli ludzie, którym przysięga nie może przejść przez gardło. 

Wywołało to nie cichnące śmiechy. 

‐  Uciszcie  się!  ‐  nie  wytrzymała  w  końcu  Raina.  ‐  Chcecie,  żeby  całe  Królestwo 

dowiedziało się, gdzie jesteśmy? 

Jej  słowa  zgasiły  radość;  zastąpiły  ją  przygnębione  spojrzenia  i  parę  siarczystych 

przekleństw z ust tych, którym nie brakowało tchu. Conan zrobił krok naprzód. 

background image

186

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Raina  i  ja  dowodzimy  Gwardią  Pałacową  ‐  powiedział.  ‐  Przysięgając  wierność 

królewskiemu  rodowi,  zobowiązujecie  się  równocześnie  słuchać  rozkazów  generała 

Deciusa  i  wszystkich  jego  oficerów.  Nie  musicie  jednak  wypełniać  rozkazów  żadnego  z 

nich, jeżeli nie zostaną zatwierdzone przez wybraną przez was starszyznę plemienia. 

Skończywszy,  Cymmerianin  skłonił  znacząco  głowę  przed  Tyrinem.  Księżna  skinęła 

na Conana. Chociaż była wysoka, musiała wspiąć się na palce, by móc szeptać wprost do 

ucha barbarzyńcy. 

‐  Mam  wrażenie,  że  właśnie  dostałam  lekcję,  jak  powinnam  radzić  sobie  z  góralami  ‐ 

zgadza się, kapitanie? 

‐ Wybacz mi, Wasza Wysokość, jeżeli zachowałem się zbyt samowolnie, ale... 

‐ Spieszyłeś się i nie miałeś czasu zapytać mnie o zgodę? Ojciec i Decius mówili mi, jak 

często  można  usłyszeć  taką  wymówkę,  zarówno  z  ust  dobrych,  jak  i  złych  dowódców.  ‐ 

Conan  nie  odpowiedział,  nie  odrywając  spojrzenia  od  grupy  wojowników.  Po  chwili 

usłyszał  cichy  śmiech.  ‐  Należysz  do  tych  pierwszych,  kapitanie.  Zwołaj  wojowników; 

odbiorę  ich  przysięgę.  Niech  później  przyprowadzą  swoich  towarzyszy  i  rodziny. 

Dzisiejszej nocy wreszcie będziemy mogli spać spokojnie. 

Złożenie  przysięgi  przebiegło  szybko  ‐  dokładnie  tak,  jak  spodziewał  się 

Cymmerianin.  Nie  wątpił  również,  że  pozostali  górale  słuchający  Tyrina  równie  łatwo 

zgodzą  się  na  nowe  przymierze  plemienia.  Na  pewno  część  z  nich  należała  do  frakcji,  o 

której  mówił  Aibas:  zawsze  zachowującej  dystans  wobec  Bractwa  Gwiezdnego  i 

Syzambrego.  Nietrudno  było  się  domyślić,  jaki  los  czeka  plemię  Pougoi,  jeżeli  nie 

znajdzie  sobie  nowych  sprzymierzeńców.  Bezdomne  zastępy  jego  wojowników  zostały 

przerzedzone,  kobiety  i  dzieci  stanowiły  łatwy  łup.  Pougoi  nie  mieli  szans  w  walce  z 

innymi  plemionami,  z  których  sami  uczynili  swych  śmiertelnych  wrogów.  Porywanie 

ludzi na ofiary dla potwora trwało zbyt długo, by mogło zostać łatwo wybaczone. 

Conan  liczył  tylko  na  jedno:  że  Pougoi  nie  wykorzystają  nowej  pozycji  podpór  tronu 

jako odskoczni do dalszego gnębienia swych nieprzyjaciół. Gdyby tak się stało, królewski 

ród  uwikłałby  się  w  krwawe  waśnie  z  pół  tuzinem  plemion  za  cenę  pokoju  z  dawnymi 

wrogami. 

background image

187

Roland Green / Conan nieugięty

Cymmerianin  dziękował  bogom,  że  to  Chiennie  i  Eloikasowi  przyjdzie  rozwiązywać 

ten problem, nie jemu i Rainie. Jeżeli Aibas zamierzał zostać przy księżnej i pomagać jej, 

była  to  jego  sprawa.  W  istocie  doświadczenie  aquilońskiego  wygnańca  w  sztuce  intryg 

uczyniłoby go zapewne wartościowym doradcą władców Królestwa. 

Przede  wszystkim  należało  jednak  zadbać,  by  Aibas  w  ogóle  miał  szansę  doradzać 

tronowi. 

 

Grupie  ponad  stu  ludzi,  w  tym  pięćdziesiątce  wojowników,  o  wiele  trudniej 

przychodziło  krycie  się  niż  garstce  towarzyszy  Conana,  lecz  z  drugiej  strony  nie  było  to 

już  konieczne.  Z  wyjątkiem  wojska  hrabiego  Syzambrego  ‐  o  ile  zdołał  je  zebrać  ‐  oraz 

resztek  koronnych  sił  pod  wodzą  Deciusa  w  Królestwie  nie  było  żadnej  siły,  mogącej 

stanąć z nimi do otwartej walki. 

Czym  innym  była  jednak  groźba  zasadzek,  a  jeszcze  czym  innym  ‐  magia  Bractwa 

Gwiezdnego.  Dlatego  też  Conan  postanowił  wędrować  nocami,  a  odpoczywać  za  dnia. 

Ponieważ  odbieranie  przysięgi  górali  dobiegło  końca  o  zachodzie  słońca,  ostatni  etap 

wędrówki mógł rozpocząć się dopiero nazajutrz. 

Kobiety, dzieci i księżna znaleźli schronienie w grupie chat zbyt małej, by zasługiwała 

na  miano  wioski.  Chałupy  były  brudne,  lecz  nietknięte;  wyglądały  na  porzucone  przed 

paroma dniami. Nie sposób było się domyślić powodu ucieczki mieszkańców. Conan i tak 

nie zamierzał o tym dyskutować z nikim prócz trzeźwo myślących Rainy i Tyrina. 

Gdy  składanie  przysiąg  dobiegło  końca,  Tyrin  jako  wódz  wręczył  dary  Conanowi  i 

jego  towarzyszom.  Jeden  z  nich  stanowiły  usługi  mamki  na  tak  długo,  dopóki  Urras 

będzie jej potrzebować. Innym był namiot dla Conana i Rainy. 

‐ Możesz z niego skorzystać ‐ Raina powiedziała Aibasowi. ‐ Ja i Conan będziemy na 

zmianę pełnić wartę dzisiejszej nocy. 

Conan  milczał,  lecz  pomyślał,  że  Raina  jemu  powinna  powiedzieć  najpierw,  że  nie 

będą  spać  razem.  Mogła  powstrzymać  się  z  tą  decyzją,  aż  dołączą  do  Deciusa. 

Cymmerianin  był  pewien,  że  Raina  jest  zbyt  namiętną  kobietą,  by  przepuścić  okazję 

spędzenia z nim ostatniej, gorącej nocy. 

background image

188

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Tyrin  zaproponował  mi  na  znak  zgody  gościnę  w  swoim  namiocie  ‐  wymówił  się 

Aibas  i  dodał  ściszonym  głosem,  spoglądając  na  stojącą  razem  z  Marrem  Wyllę.  ‐  Łatwo 

mu  to  przyszło,  ponieważ  jego  córka  i  tak  sypia  z  Grajkiem  pod  gwiazdami.  Kogo  w 

gruncie rzeczy obchodzi, gdzie spędzę noc? 

‐  Niezupełnie  ‐  zaprzeczyła  Raina.  ‐  Wyśpij  się  dobrze,  byś  rano  jasno  myślał. 

Potrzebujemy twojego sprytu. 

Mina  Aibasa  świadczyła  dobitnie,  od  jak  dawna  nie  słyszał  pochwały  z  niczyich  ust, 

lecz przyjął ją, jak należało. Skłonił się, ucałował dłoń Rainy i odszedł. 

‐ Kto obejmie pierwszą wartę? ‐ zapytał Conan. 

‐ Pozwól, że ja ‐ odparła Raina. ‐ Powinieneś oszczędzać się chociaż przez jedną noc. 

‐ Od kiedy to towarzystwo kobiet osłabia mnie? Nawet twoje, a poznałem ich parę... 

Raina dała mu lekkiego kuksańca w żebra. 

‐ Sam powiedziałeś: musiało ich być tylko parę, skoro wyobrażasz sobie, że żadna nie 

potrafi odebrać mężczyźnie sił. Idź, wyśpij się dobrze. 

Conan uniósł dłonie w geście udawanego respektu. 

‐ Nie powinienem był traktować cię jak szlachcianki. Co będzie później? Wyjdziesz za 

Deciusa, żeby rzeczywiście zyskać tytuł? 

Raina odwróciła się, wciąż z uśmiechem na ustach. Conan miał jednak wrażenie, że jej 

uśmiech był tym razem wymuszony. 

 

Ani niewyraźna mina Rainy, ani cokolwiek innego nie przeszkodziło Cymmerianinowi 

zapaść  w  sen,  gdy  tylko  się  położył.  Lekko  naoliwił  przedtem  ostrze  miecza  i  sztyletu, 

przyrzekając  sobie,  że  natychmiast  po  przebudzeniu  poszuka  kowala  pośród  górali. 

Pałasz  był  tak  tępy,  że  bez  solidnego  wyklepania  nie  nadawał  się  nawet  do  krajania 

wołowiny. 

Cymmerianin  zdjął  buty,  owinął  się  w  niedźwiedzią  skórę  i  rozciągnął  w  namiocie 

wyścielonym  sosnowymi  gałęziami.  Uderzający  do  głowy  zapach  zgniecionych  igieł  był 

ostatnim wrażeniem, jakie do niego dotarło. 

background image

189

Roland Green / Conan nieugięty

Nagle  obudził  się,  zdając  sobie  sprawę,  że  nie  jest  w  namiocie  sam.  Co  więcej,  ktoś 

wcisnął się pod futra. 

Tym  kimś  była  kobieta.  Na  dodatek  nie  spała.  Udawała  sen,  lecz  Conan  nie  dał  się 

zwieść pozorom. 

Strojem  kobiety  była  tylko  jej  skóra;  t  e  g  o  nie  sposób  było  udać.  Cymmerianin 

przesunął  dłoń  po  jej  gładkich  plecach  i  delikatnie  poklepał  pośladki  o  jędrnych 

mięśniach.  Widocznie  Raina  postanowiła  w  końcu  nie  spać  samotnie.  Zadowoliła  się 

kpiną... 

Kobieta odwróciła się i zdecydowanie otoczyła barbarzyńcę ramionami. 

Nikt  nie  odrzuciłby  tak  bezpośrednio  złożonego  zaproszenia.  Conan  błyskawicznie 

pozbył  się  ubrania  i  odpowiedział  uściskiem  równie  silnym,  jakim  został  obdarzony. 

Przycisnął  kobietę  do  futer,  wplótł  palce  w  jej  włosy  i  złożył  na  ustach  namiętny 

pocałunek. Odpowiedziała gwałtownymi pieszczotami, podsycając rozpalającą się w nim 

żądzę... 

...Do chwili, gdy zdał sobie sprawę, że gładkie, jedwabiste włosy kobiety spływają po 

jej ramionach, sięgając niemal do lędźwi. Włosy Rainy sięgały zaś zaledwie za kark. 

Conan  nie  przerwał  pocałunku.  Kobieta  ‐  której  nie  mógł  już  w  myślach  nazywać 

Rainą  ‐  również  nie  zaprzestała  ekscytujących  pieszczot.  Cymmerianin  wykorzystał 

jednak  wolną  dłoń,  by  paroma  muśnięciami  zorientować  się,  z  kim  może  mieć  do 

czynienia. 

Bez wątpienia nie była to Raina. Równie wysoka i szeroka w ramionach, lecz o mniej 

wyrobionych mięśniach. Dochodziły do tego długie włosy. To wystarczyło, by Conan zdał 

sobie sprawę, kogo trzyma w ramionach. 

Wybuchnął  śmiechem,  który  kobieta  odczytała  jako  oznakę  zadowolenia.  Zdwoiła 

intensywność  pieszczot,  chociaż  nie  mogła  mieć  wątpliwości,  że  jest  pożądaną 

towarzyszką. 

Była to Chienna. W namiocie Conana znalazła się księżna. I co z tego? Był mężczyzną, 

obcującym z piękną kobietą. W takiej sytuacji nie liczyły się zaszczyty, dostojeństwo ani 

background image

190

Roland Green / Conan nieugięty

nic  innego prócz  rytuałów  o  wiele  starszych  niż  czasy,  gdy  ludzie zaczęli  nosić  korony  ‐ 

czy cokolwiek innego. 

Na  rytuałach  tych  minęła  im  większa  część  nocy.  Dla  obojga  stały  się  źródłem 

wielkiego zadowolenia. Gdy księżna w końcu zasnęła, Conan zaczął się zastanawiać, czy 

nie powinien obudzić jej i ostrzec, że do namiotu może wrócić Raina. 

Dopiero  po  pewnym  czasie  z  niebotycznym  zdumieniem  zdał  sobie  sprawę,  jak 

sytuacja wyglądała naprawdę. Raina i Chienna obmyśliły to wspólnie, jako... żart, by użyć 

najłagodniejszego z możliwych określeń. 

Dlaczego  to  zrobiły?  Zaciągnięcie  do  łóżka  panien  z  panujących  rodów  groziło  w 

większości królestw utratą życia. Chienna nie była jednak panną; co więcej, nikt nie miał 

prawa  mówić  jej,  z  kim  ma  spędzać  noce.  Conan  przestał  się  obawiać,  że  jej  żart  może 

mieć śmiercionośny skutek. Był jednak wciąż ciekaw, co się kryje za kobiecym spiskiem. 

Doszedł  wszakże  do  wniosku,  że  do  przeniknięcia  niewieściego  rozumowania 

potrzebowałby potężnego zaklęcia. Czaru, który jak płaszcz zapewniający niewidzialność 

czy  miecz  gwarantujący  niezwyciężoność  okazałby  się  w  ostatecznym  rozrachunku 

bardziej groźny niż pożyteczny. 

Przynajmniej Conan nie musiał się obawiać, co powie Raina, jeżeli zastanie ich razem. 

Naciągnął  z  powrotem  futra  na  siebie  i  księżną,  otoczył  ją  ramionami.  Bardziej  niż 

kiedykolwiek zasługiwała tej nocy, by było jej ciepło. 

Futra  i  księżna  grzały  Cymmerianina  tak,  że  zasnął  ponownie  równie  łatwo,  jak  za 

pierwszym  razem.  Gdy  obudził  się,  Chienny  już  nie  było,  zastał  natomiast  Rainę  na 

zwykłym  miejscu.  W  bladym  świetle  brzasku  Bossonka  wyglądała  bardzo  pociągająco, 

lecz Conan zdecydował się jej nie budzić. 

Obóz  zaczynał  witać  nastanie  dnia  postukiwaniem  krzesiw  i  stali,  szczękaniem 

garnków  i  noży  przy  przygotowywaniu  jadła,  płakaniem  głodnych  dzieci.  Dzienna 

zmiana warty zastąpiła nocną. 

Conan  usłyszał  wzniesiony  w  proteście  znajomy  głos.  Aibas  skarżył  się  wszystkim, 

którzy mieli ochotę go słuchać ‐ i pozostałym ‐ że ledwie się wyspał tej nocy. Reakcją na 

jego słowa było jedynie chrapanie Tyrina ‐ i gromki śmiech Conana. 

background image

191

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 17 

 

Ból  wciąż  nękał  hrabiego  Syzambrego  za  dnia  i  w  nocy,  podobnie  jak  osłabienie  i 

koszmary.  Arystokrata  czuł  wdzięczność  dla  ucznia  medyka  imieniem  Zylku  za  ulgę, 

którą niosły wyszukane przez niego w zrujnowanym pałacu lecznicze mikstury. Bez jego 

pomocy  hrabia  nie  zdołałby  ukryć  wycieńczenia  i  cierpień,  co  niemal  na  pewno 

uniemożliwiłoby  mu  werbowanie  ludzi  pod  swe  sztandary.  Dzięki  uczniowi  Syzambry 

wyspał się dobrze w noc poprzedzającą przybycie czarowników plemienia Pougoi. 

Hrabia  dobrał  straż  przyboczną  spośród  najlepszych  swoich  żołnierzy.  Wartownicy 

donieśli  o  zbliżaniu  się  górali  i  pozostali  na  stanowiskach,  nie  zaś  pierzchnęli  w 

popłochu. Syzambry postanowił ich za to wynagrodzić, tym bardziej, że dowiedział się, że 

wśród przybyszów było dwóch członków Bractwa Gwiezdnego. 

‐  Witajcie,  dostojni  magowie  ‐  rzekł,  gdy  wprowadzono  ich  do  namiotu.  ‐  Mam 

nadzieję, że w przeddzień ostatecznego zwycięstwa przynosicie mi dobre wieści. 

‐  Wieści  mogłyby  być  zarówno  lepsze,  jak  i  gorsze  ‐  odpowiedział  płynnie  językiem 

nizin  starszy  z  Braci  Gwiezdnych  o  długiej  brodzie,  spiętej  brązowym  drutem  w  trzy 

pasma. ‐ Przybywamy bez potwora ‐ nie możemy go wyciągnąć ze stawu, który dla niego 

stworzyliśmy.  Zjawiliśmy  się  też  tylko  z  częścią  wojowników  Pougoi.  Pozostali  muszą 

strzec  kobiet  i  dzieci  przed  plemionami,  które  chętnie  wykorzystałyby  naszą  słabość  do 

zemsty za wierną służbę tobie. 

Syzambry  miał  wrażenie,  że  czarownik  mówił  niecałą,  w  pokraczny  sposób 

wykoślawioną prawdę. Przybrana przez maga dworska maniera nie uspokajała hrabiego. 

Przedstawiciel  Bractwa  Gwiezdnego  zapewne  spędził  pół  życia  na  pozyskiwaniu 

sprzymierzeńców, mówiąc im to, co pragnęli usłyszeć. 

‐  Ilu  wojowników  przyprowadziliście  i  kto  nimi  dowodzi?  ‐  zapytał  hrabia,  mając 

nadzieję, że zdoła wreszcie przycisnąć rozmówcę do muru. 

‐  Pięćdziesięciu  najwytrawniejszych  wojowników  plemienia,  chociaż  nie  ma  z  nimi 

żadnego ze znanych ci wodzów. 

‐ Kto w takim razie poprowadzi ich podczas bitwy? 

background image

192

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Liczymy, że wyznaczysz nam miejsce w pobliżu czoła twoich wojsk ‐ odparł młodszy 

z  Braci  Gwiezdnych.  ‐  Jeżeli  będziemy  towarzyszyć  wojownikom,  powinni  bez  oporu 

podporządkować się naszym poleceniom. 

‐ Niewątpliwie ‐ rzekł Syzambry. Poczuł w głowie pulsujący ból, wywołany nie raną, 

lecz  doznawaną  od  dawna  irytacją  w  obliczu  głupców.  ‐  Czy  jednak  zastosują  się  do 

rozkazów  doświadczonych  dowódców?  Nie  wątpię  w  wasze  dobre  chęci,  ale  czy 

kiedykolwiek braliście udział w bitwie takiej, jaka nas czeka? 

Czarownicy zdobyli się tylko na przeczące kręcenie głowami. 

‐  Tak  myślałem.  Zgodzicie  się,  bym  wyznaczył  jednego  z  moich  kapitanów  do 

dowodzenia  waszymi  rodakami?  Jest  to  korzystne  zarówno  z  naszego,  jak  i  waszego 

punktu widzenia. 

‐ Wątpisz w ich dzielność? ‐ zapytał zirytowany starszy z czarowników. 

‐  Wątpię,  czy  nawet  największy  czarnoksiężnik  na  świecie  byłby  w  stanie  rzucić 

właściwe zaklęcie, broniąc się przed wbiciem ostrza w trzewia ‐ odparł Syzambry, starając 

się zachować spokojny ton. Po spojrzeniach Braci Gwiezdnych zorientował się, że się mu 

to nie udało, lecz przynajmniej przyjęli do wiadomości, że to on tu rządzi. ‐ Świetnie. W 

takim  razie  niedługo  wybiorę  dowódcę  dla  waszych  wojowników.  Pewnie  zdążycie  go 

poznać, nim wyruszymy. Coś jeszcze? 

Czarownicy pokręcili głowami i pożegnali się chłodno. Syzambry odczekał parę chwil 

po  ich  wyjściu,  po  czym  przywołał  Zylku  i  zrelacjonował  mu  przebieg  spotkania  z 

magami. Uczeń medyka wysłuchał opowieści w milczeniu. 

‐ Panie, mam śledzić tych obszarpańców? 

‐  Najpierw  zabierz  trochę  porządnego  wina  i  wproś  się  między  nich.  Nie  jesteś 

żołnierzem,  ale  w  tej  sytuacji  jesteś  wart  o  wiele  więcej.  Masz  bystre  oczy  i  uszu  i 

potrafisz  trzymać  język  za  zębami.  Myślę  również,  że  znasz  się  na  czarach  lepiej,  niż 

byłbyś gotów się przyznać. 

‐  Hm.  ‐  Zylku  zachował  nieprzeniknioną  minę  przy  ostatnich  słowach,  lecz  skinął 

głową i dodał. ‐ Tobie również, panie, nie podoba się postawa czarowników? 

‐ Wykazujesz wielką śmiałość, sugerując, że zachowywałem się jak dureń. 

background image

193

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Wybacz mi, najłaskawszy panie. 

‐ Zasłuż sobie na wybaczenie, dowiadując się, co Bracia Gwiezdni kryją w zanadrzu. 

Być  może  zachowując  się  w  ten  sposób,  Syzambry  popełniał  nie  zasłużoną  obrazę 

wobec Bractwa Gwiezdnego tylko po to, by zaspokoić próżną ciekawość. Mimo to hrabia 

czuł  niemal  pewność,  że  sytuacja  wyglądała  gorzej,  niż  przedstawili  mu  to  czarownicy. 

Był  niemal  pewny,  że  winę  ponosili  za  to  Eloikas  i  jego  pachołkowie.  Jeżeli  król  i  jego 

zwolennicy  zdołali  podreperować  swe  marne  położenie  i  wzmocnić  siły  przed  czekającą 

ich bitwą... 

Syzambry zaklął i trzepnął otwartą dłonią w palik namiotu. Uderzenie sprawiło, że ból 

odezwał się w niejednym miejscu ciała hrabiego. Arystokrata zdusił jęk. 

Postanowił,  że  gdy  zostanie  koronowany,  jego  pierwszym  rozkazem  będzie,  by 

wszyscy,  którzy  pragnęli  zaskarbić  sobie  monarsze  łaski,  usługiwali  mu  w  sypialni. 

Zwłaszcza księżna Chienna; dla niej przeznaczał w wyobraźni specjalny rodzaj posługi. 

 

Gdy Conan wrócił na czele oddziału góralskich wojowników, Decius był niemal gotów 

czuć  współczucie  dla  Syzambrego.  Głównodowodzący  królewskich  wojsk  nie  wątpił  w 

opowieść  Cymmerianina,  chociaż  wydawała  się  niewiarygodna.  Generał  nie  dowierzał 

jednak w lojalność świeżo zdobytych sprzymierzeńców. Swoje obiekcje często wyrażał na 

głos, dopóki księżna Chienna nie wezwała go i nie nakazała mu powściągnięcia języka. 

‐  Ci  ludzie  nie  mają  dokąd  wrócić  ‐  powiedziała  ostrym  tonem.  ‐  Mają  do  wyboru 

śmierć  w  walce  z  plemionami,  którym  się  narazili,  albo  przymierze  z  nami,  co  daje  im 

przynajmniej  cień  szansy.  Liczą,  że  po  bitwie  ‐  która  według  ciebie  okaże  się  jatką  ‐ 

zagwarantujemy im bezpieczeństwo. Im, oraz ich kobietom i dzieciom. 

‐ Niemal mnie przekonałaś, pani ‐ odrzekł Decius. ‐ Jednak jest to tak poważna sprawa, 

iż król Eloikas... 

Przez  moment  Decius  poczuł  strach,  że  księżna  go  spoliczkuje.  Po  chwili  Chienna 

zacisnęła dłoń na rękojeści sztyletu i przemówiła tonem niemal tak kwaśnym, iż mógłby 

zwarzyć mleko. 

background image

194

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Deciusie,  nie  jestem  jeszcze  ani  królową,  ani  regentką.  Niemniej  jednak,  jeśli 

będziesz  zawracać  głowę  mojemu  ojcu,  znajdę  sposób,  by  ci  się  odpłacić,  nawet  z 

naruszeniem prawa. Wracaj robić cielęce oczy do Rainy, albo wydaj patent kapitański dla 

Aibasa. Zajmij się, czym chcesz, ale nie gnęb mojego ojca, bo srogo tego pożałujesz! 

Decius  skłonił  się  i  odszedł.  Był  gotów  przyznać  księżnej  rację.  Serce  Eloikasa  było 

bardzo słabe. Tylko cud mógł sprawić, by dożył dnia zwycięstwa ‐ o ile miał on nadejść. 

Rozgromienie  plemienia  Pougoi,  zagłada  potwora  i  rozpędzenie  Bractwa  Gwiezdnego 

stanowiły  srogie  ciosy  dla  Syzambrego,  lecz  bynajmniej  nie  oznaczały  rozstrzygnięcia 

wojny. 

Pod  sztandary  króla  garnęli  się  mężczyźni  ze  splądrowanych  i  spalonych  przez 

hrabiego  wiosek  i  miast.  Niewielu  z  nich  było  jednak  porządnie  uzbrojonych,  a  jeszcze 

mniej  znało  się  na  żołnierskim  rzemiośle.  Aibas  miał  prawo  spodziewać  się  rangi 

kapitana  lub  jeszcze  wyższej.  Chociaż  Decius  mu  nie  ufał,  nie  miał  wielkiego  wyboru. 

Generał  marzył,  by  w  jego  szeregach  znalazło  się  jeszcze  z  tuzin  oficerów  i  trzystu 

rekrutów. 

Krążyły  również  pogłoski,  że  do  walk  mogły  włączyć  się  plemiona,  które  przestały 

odczuwać  strach  przed  góralami  Pougoi.  Było  jednak  niewiadomą,  po  której  stronie 

mogły  się  opowiedzieć.  Jeżeli  sprzymierzyłyby  się  z  wojskami  króla,  czy  zdołałyby 

walczyć  ramię  w  ramię  ze  swoimi  wrogami  od  wielu  pokoleń?  Być  może  lepiej  by  było, 

gdyby górale nie opuszczali swoich sadyb. 

Te i dziesiątki innych pytań przemykały Deciusowi przez głowę, gdy wracał z namiotu 

Chienny. Nim dotarł do skraju obozu, postanowił, iż istotnie odwiedzi Rainę. Nie po to, 

by ʺrobić do niej cielęce oczyʺ ‐ w marzeniach wykazywał o wiele większą śmiałość ‐ lecz 

aby  zasięgnąć  jej  rady.  Chętnie  podyskutowałby  również  z  Cymmerianinem,  Aibasem  i 

Marrem, gdyby mógł ich zebrać... 

Gdzieś  za  jego  plecami  rozległo  się  bicie  w  bęben.  Odwróciwszy  się,  Decius  ujrzał 

schodzącego po stoku Conana. Barbarzyńca miał zacięty wyraz twarzy. 

‐ Witaj, generale. Jej Królewska Wysokość wzywa cię. 

background image

195

Roland Green / Conan nieugięty

Decius  miał  wrażenie,  że  zimna  dłoń  ściska  jego  serce.  Przeczuwał,  co  zamierza 

powiedzieć Cymmerianin. 

‐  Król  Eloikas  właśnie  skonał.  Jako  najwyższemu  tytułem  spośród  obecnych 

szlachciców przypada ci w udziale... 

‐ Wierz mi, znam prawa i obyczaje Królestwa, Cymmerianinie. 

Głos Deciusa o mało się nie załamał przy ostatnich słowach. Pragnął krzyczeć ʺOjcze!ʺ 

tak głośno, by posłyszały go gwiazdy i księżyc. 

Cymmerianin miał dość delikatności, by odwrócić się do czasu, gdy generał zapanował 

nad  sobą.  Obydwaj  wojownicy  ruszyli  po  chwili  z  powrotem  w  stronę  królewskiego 

namiotu. 

 

Hrabia  Syzambry  wiercił  się  niecierpliwie  na  wyściełanym  fotelu.  Spędził  cały  dzień 

nie  w  łożu,  lecz  przy  organizowaniu  swych  spraw;  zgodził  się  jedynie  na  krótką 

popołudniową  drzemkę;  wymuszoną  przez  medyka.  Jak  gdyby  był  niemowlęciem  w 

powijakach! 

Być  może  nie  potrzebował  już  tak  wiele  snu.  Być  może  właśnie  dlatego  odczuwał 

niepokój, narastający w miarę zniżania się słońca nad horyzont. Blask zmierzchu pozłocił 

śnieżne czapy na wierzchołkach najwyższych szczytów, inne okrył szkarłatem. Zerwał się 

wiatr. Hrabia miał wrażenie, jakby cały świat wstrzymywał dech w niepewności. 

Syzambry  wiedział  doskonale,  na  co  czeka:  na  powrót  Zylku  z  obozowiska 

wojowników  Pougoi.  Hrabia  miał  nadzieję,  że  dowie  się  od  niego,  jak  naprawdę 

wyglądają sprawy w plemieniu. 

Obserwujący  królewski  obóz  zwiadowcy  donieśli  Syzambremu,  że  część  górali 

znalazła  nowych  sprzymierzeńców.  Dowodził  nimi  najprawdopodobniej  Aibas.  Jeżeli 

Aquilończyk  rzeczywiście  zdradził  hrabiego,  żaden  rodzaj  śmierci  nie  był  dlań  zbyt 

okrutny.  Z  informacji  zwiadowców  wynikało  przynajmniej,  że  zdradzieckim 

wojownikom  nie  towarzyszyli  członkowie  Bractwa  Gwiezdnego,  potwór  zaś  nie  żył.  Do 

królewskiego obozu nie można było się zbliżyć ani za dnia, ani w nocy. Tych, którzy tego 

próbowali,  nie  widziano  więcej  ‐  z  wyjątkiem  jednego,  którego  pozbawiono  trzewi  oraz 

background image

196

Roland Green / Conan nieugięty

genitaliów i zadano niezliczone inne rany. To wystarczyło, by przekonać zwiadowców, iż 

nie  warto  się  kręcić  w  pobliżu  wrogiego  obozu.  Większość  przynoszonych  przez  nich 

informacji było wyssanych z palca lub opierało się na pogłoskach. Jedna z nich głosiła, że 

król  Eloikas  nie  żyje.  Syzambry  zastanawiał  się,  czy  w  tym  wypadku  powinien 

zaproponować pokój za cenę ustanowienia go regentem w imieniu księcia Urrasa. 

Hrabia rozpatrywał tę kwestię z różnych punktów widzenia. Tymczasem otaczający go 

świat  stracił  kolory  i  noc  zamknęła  się  nad  jego  obozem.  Gdzieniegdzie  jedynie 

szafranowe  płomienie wzbijały się nad szkarłatnymi bierwionami ognisk straży. Zapadł 

mrok, nim hrabia doszedł do wniosku, że na razie najlepiej wstrzymać się z propozycjami 

rozejmu.  Ponieważ  znał  własną  potęgę  i  słabość  przeciwnika,  sądził,  że  ostra  stal 

przemówi dobitniej niż giętki język. 

Gdzie  podziewał  się  Zylku?  Syzambry  nie  mógł  dokładnie  oszacować  swych  sił,  nim 

się  nie  zapozna  z  sytuacją  wśród  górali.  Do  powrotu  swego  wysłannika  nie  miał  na  to 

szans. 

Nagle  rozległ  się  chrzęst  butów  na  ziemi  pokrytej  żwirem.  Po  chwili  zabrzmiało 

szczękanie  mieczy  i  włóczni:  wartownicy  Syzambrego  wykazywali  czujność.  Hrabia 

dobył miecz, złożył go na kolanach i czekał, aż sługa odchylił połę namiotu. 

W  kręgu  padającego  od  ogniska  blasku  pojawiła  się  sylwetka  wysłannika.  Zylku 

wyglądał  tak  samo  jak  trzy  dni  wcześniej;  był  tylko  nie  ogolony  i  nosił  czarną  opończę. 

Hrabia dojrzał wszak na tle płomieni coś jeszcze: Zylku był bosy. 

Syzambry poderwał się z fotela, wystawiając miecz przed siebie. Stopy ucznia medyka 

były  pokryte  zakrzepłą  krwią,  jak  gdyby  przez  minione  dni  bezustannie  biegał  po 

tłuczonych kamieniach. 

Hrabia  zaczerpnął  ze  świstem  tchu,  gotów  wezwać  straże,  lecz  okazało  się  to 

niepotrzebne.  Wartownicy  dojrzeli  to,  co  ich  pan,  i  ruszyli  naprzód,  by  wypełnić  swoje 

obowiązki. 

Pierwszych dwóch strażników ujęło Zylku za ramiona, jak gdyby mieli do czynienia z 

nieszkodliwym szaleńcem. Posłaniec schwycił ich za gardła z siłą dziesięciu mężczyzn. Z 

mocą  dwudziestu  uderzył  ich  głowami  o  siebie.  Chrzęst  gruchotanych  czaszek  był  tak 

background image

197

Roland Green / Conan nieugięty

głośny, że odbił się echem od wzgórz. Jak gdyby to nie wystarczyło, Zylku zacisnął ręce 

tak mocno na gardzielach strażników, że zmiażdżył im krtanie. Podwójnie zadbawszy, by 

pozbawić ich życia, pchnął martwe ciała wartowników w stronę pozostałych żołnierzy. 

Lojalność i być może lęk przed gniewem ich pana sprawiły, że pozostali strażnicy nie 

uciekli.  Nie  byli  jednak  na  tyle  odważni,  by  ruszyć  przeciwko  opętanemu  posłańcowi. 

Gdy  nieszczęśnik  ruszył  chwiejnym  krokiem  w  stronę  ogniska,  wartownicy  spiesznie 

podbiegli do hrabiego, tworząc przed nim zasłonę z ciał i broni. 

‐ Podnieście mnie, durnie! ‐ wrzasnął hrabia. 

Nienawidził wydawania poleceń, przypominających innym o jego mikrej posturze, ale 

nie miał wyboru. Widział przed sobą jedynie szereg kaftanów i głów w hełmach. 

Słudzy  dźwignęli  fotel,  zataczając  się  pod  ciężarem.  Dwóch  wartowników  skoczyło 

wspomóc  służących  ‐  korzystając  równocześnie  z  okazji,  by  znaleźć  się  jak  najdalej  od 

tego, czym stał się Zylku. 

Czterej mężczyźni wynieśli fotel z Syzambrym i dźwignęli go jak najwyżej, by hrabia 

mógł ujrzeć nad głowami strażników, co się dzieje. Arystokrata przełknął ślinę ze zgrozą, 

zmuszając  się  do  opanowania  przemożnego  instynktu,  by  zeskoczyć  i  uciekać  w  panice. 

Fotel  się  zakołysał.  Mężczyźni  rozpaczliwie  walczyli,  by  utrzymać  go  w  równowadze, 

Syzambry  walczył,  by  utrzymać  jego  poręcze  ‐  i  spokój  ducha.  Zapowiadało  się,  że 

zapanuje ogólny zamęt, jednak na szczęście do niego nie doszło. Syzambry poprawił się 

na poduszkach i zmusił do powtórnego spojrzenia na rozgrywającą się przed nim scenę. 

Zylku  stanął  w  ognisku  pośród  płomieni  sięgających  kolan.  Ogień  zwęglił  jego 

wysokie buty i to samo czynił z ciałem nieszczęśnika. Zylku jednak zdawał się nie czuć 

bólu; zachowywał się, jak gdyby wszedł w ciepłą kąpiel z wonnymi, leczniczymi ziołami. 

Hrabia  odniósł  wrażenie,  że  płonący  mężczyzna  otworzył  usta  ‐  a  przynajmniej  od 

strony ogniska rozległy się słowa. 

‐  Hrabio,  tym  razem  nie  ty  zapłacisz  cenę  za  bezprawną  próbę  poznania  tajników 

naszej  wiedzy.  Nic  ci  nie  grozi,  o  ile  wyciągniesz  z  tego  właściwą  naukę.  Za  każdym 

razem,  gdy będziesz  próbował  zdobyć  zakazaną  wiedzę, czeka  cię  podobna  lekcja.  Ceną 

background image

198

Roland Green / Conan nieugięty

każdej  z  nich  będzie  życie  twoich  podwładnych.  Zastanów  się,  po  ilu  lekcjach  twoich 

ludzi zawiedzie odwaga. 

Syzambry  wolał  nie  myśleć,  kto  i  jakimi  sposobami  nakazał  Zylku  powtórzenie 

wiadomości. Gdy płonący człowiek wypowiedział ostatnie słowa, skończył się chroniący 

go  czar.  W  jednej  chwili  młody  mężczyzna  poczuł  cały  ból,  płynący  ze  zwęglającego  się 

ciała. Wrzasnął tak głośno, że Syzambry gotów byłby przysiąc, iż ludzkie gardło nie jest 

zdolne do takiego wysiłku. 

‐ Zabijcie go! ‐ zawołał hrabia niemal równie donośnie jak gorejący nieszczęśnik. 

Nie  musiał  wydawać  tego  rozkazu.  Pół  tuzina  włóczni  przeszyło  pierś  Zylku,  nim 

zdołał  krzyknąć  ponownie.  Byłoby  ich  więcej,  gdyby  kilku  wartowników  nie  odrzuciło 

broni, by zatkać sobie rękami uszy. Jeden z nich padł na kolana, wstrząsany torsjami. 

Równocześnie ze śmiercią Zylku ognisko przygasło. Hrabia dziękował bogom za mrok, 

skrywający przed podwładnymi jego zbielałe, wystraszone oblicze. Miał nadzieję, że miał 

kto wysłuchać jego modlitw; że nie wszyscy bogowie opuścili tę krainę. 

Strażnicy  i  służący  odzyskali  w  końcu  panowanie  nad  sobą.  Dopełnili  swych 

obowiązków:  gdy  Syzambry  odzyskał  orientację  w  otoczeniu,  leżał  spowity  futrami  w 

łóżku, nad nim zaś pochylał się zatroskany medyk. 

Syzambry  wysłuchał  jednym  uchem  gorliwej  paplaniny  medyka  o  zielonej  żółci  i 

wiatrach,  upustach  krwi  i  lewatywach.  Hrabia  błądził  myślami  zupełnie  gdzie  indziej: 

starał się przeniknąć tajemnicę rzuconych na Zylku czarów i jego koszmarnej śmierci. 

Jedynie Bracia Gwiezdni i królewski ród posiedli tajemnice, za których poznanie byli 

gotowi zabijać. Krewniacy Eloikasa nie rozporządzali jednak magią ‐ o ile tylko nie służył 

im Grajek Marr. Mimo zagłady potwora Bractwo Gwiezdne znało dość zaklęć, by dokonać 

tak  okrutnego  czynu  ‐  lecz  wszak  mienili  się  sprzymierzeńcami  Syzambrego!  Czy  w  ten 

sposób  powinni  traktować  swojego  mocodawcę,  który  obiecał  wynieść  Bractwo  i  resztę 

plemienia  na  najwyższe  stanowiska  w  Królestwie?  Czy  można  było  nazwać  lojalnym 

postępowaniem  zamordowanie  zaufanego  człowieka,  zasianie  trwogi  wśród  żołnierzy  i 

wytrącenie z równowagi samego hrabiego? 

background image

199

Roland Green / Conan nieugięty

Było  to  jednak  niewątpliwie  dzieło  Braci  Gwiezdnych.  Okazali  swoją  prawdziwą 

góralską naturę ‐ przestrzegali honorowych zobowiązań tylko wobec członków własnego 

plemienia. 

Od chwili, gdy zgasło ognisko, zapanowały zupełne ciemności. Hrabia miał wrażenie, 

że  nagle  zrobiło  się  znacznie  chłodniej.  Otulił  się  ciaśniej  futrami,  jak  gdyby  nieska 

temperatura  mogła  rozjątrzyć  jego  rany.  Pośród  pulsującego  bólu  zaczął  na  nowo 

rozmyślać o zaproponowaniu królewskiemu rodowi pokoju. 

 

‐  Powiedz  swojemu  panu,  że  pokój  nastanie  tylko  wówczas,  gdy  bezwarunkowo 

przystanie na naszą służbę ‐ powiedziała królowa Chienna. 

Decius  uśmiechnął  się  na  widok  min  garstki  ocalałych  dworskich  dostojników. 

Majestatyczna  liczba  mnoga  przysługiwała  panującej  monarchini,  a  nie  regentce  w 

imieniu  małoletniego  króla.  Uwadze  dostojników  nie  uszło  także,  że  Urrasa  nadal 

tytułowano księciem. 

Wyglądało na to, że sprawa regencji pozostanie w zawieszeniu przynajmniej do czasu 

decydującej  bitwy  z  siłami  Syzambrego.  Decius  odczuwał  z  tego  powodu  zadowolenie. 

Jako  głównodowodzący  królewskich  wojsk  zająłby  czołowe  miejsce  w  dowolnej  radzie 

regencyjnej.  Zgłaszali  się  jednak  i  inni  kandydaci:  co  dnia  do  królewskiego  obozu 

przybywali  nowi  szlachcice.  W  większości  przypadków  ich  głównym  atutem  była 

wierność, nie zaś liczebność prowadzonych oddziałów. 

Niektórzy  z  arystokratów  uważali,  że  posiedli  dogłębną  wiedzę  o  żołnierskim 

rzemiośle.  Nie  podważali  dowodzenia  Deciusa,  nieustannie  doradzali  mu  jednak,  jak 

powinien postępować. Generał był zadowolony, że nie musi na dodatek wysłuchiwać ich 

opinii  o  powołaniu  Conana  na  kapitana  Gwardii,  przydzieleniu  dowódczych  stanowisk 

Rainie i Aibasowi, a nawet o obecności Grajka Marra w królewskim obozie. Wolał słyszeć 

jedynie:  ʺPragniemy,  by  tak  się  stałoʺ  lub  ʺNie  życzymy  sobie  tegoʺ  z  ust  Chienny  i 

spełniać  jej  polecenia.  Zachowanie  królowej  sprawiało,  że  człowiek  gotów  był  uwierzyć 

na  powrót  nie  tylko  w  istnienie  bogów,  lecz  i  ich  troskę  o  sprawiedliwość  i  honor 

pomiędzy śmiertelnikami. 

background image

200

Roland Green / Conan nieugięty

‐  Czy  mój  pan  nie  może  liczyć  chociażby  na  darowanie  win?  ‐  zapytał  posłaniec 

Syzambrego. 

Chienna uniosła brwi w wyrazie, który Decius widział u niej wiele setek razy od czasu, 

gdy była dzieckiem. Królowa powstrzymała się jednak przed gniewną repliką. 

‐ Powiedzieliśmy jasno: bezwarunkowo ‐ odparła z godnym władczyni dostojeństwem. 

‐ Czy ty lub twój pan jesteście głusi, że nie może to do was dotrzeć? 

Posłaniec  zrozumiał  w  końcu,  iż  nic  nie  wskóra,  przeciągając  audiencję,  może  zaś 

stracić szansę wyjścia z niej z honorem. Pożegnał się i w parę chwil później tętent kopyt 

oznajmił o jego odjeździe. 

Decius  dokonał  obchodu  wart.  Nakazał  im  wyglądać  powrotu  oddziału,  zabranego 

przez Conana na ćwiczebny przemarsz. Później generał udał się na krótkie posłuchanie u 

królowej.  W  trakcie  rozmowy  Chienna  przycinała  żołnierskim  nożem  paznokcie  u  stóp, 

lecz mimo to Decius uważał, że wygląda równie wdzięcznie jak zawsze. 

‐  Nie  spytaliśmy  cię  o  zdanie  przed  odrzuceniem  oferty  hrabiego  ‐  powiedziała.  ‐ 

Prosimy  cię  za  to  o  wybaczenie.  Uważasz,  że  powinniśmy  uważniej  wysłuchać  jego 

posłańca? 

‐  Syzambry  stara  się  zaskarbić  twoją  pomoc  w  ratowaniu  przegranej  sprawy,  pani.  ‐ 

Decius zaśmiał się gardłowym tonem. 

‐  Być  może prawdziwe  są  pogłoski,  że  chociaż sprzymierzył  się  z  Pougoi,  lęka  się  ich 

tak  samo,  jak  nas  ‐  wskazała  Chienna.  Godność  nie  pozwalała  Deciusowi  otworzyć 

szeroko  ust,  lecz  jego  mina  była  wystarczająco  wymowna.  Królowa  się  roześmiała.  ‐ 

Deciusie,  powinnam  pogniewać  się,  że  uważasz,  iż  jestem  za  młoda,  by  znać  się  na 

zawiłościach  władzy.  Pamiętaj,  że  jestem  królową  Królestwa  Kresowego.  Być  może 

biedną, lecz jedyną ‐ chyba że sądzisz, iż hrabia Syzambry powinien zasiąść na tronie? 

‐  Kapitan  Conan  nadawałby  się  dziesięciokroć  bardziej  do  noszenia  korony  niż 

Syzambry. ‐ Decius nie był w stanie przyjąć śmiechem jej żartu. 

‐ Przynajmniej ‐ potwierdziła królowa. Odłożyła nóż i obciągnęła wyplamioną szatę. ‐ 

Jesteśmy zadowoleni z twojej służby i cenimy sobie twe rady. Obyśmy zawsze mogli ufać 

im tak, jak dzisiaj. 

background image

201

Roland Green / Conan nieugięty

Decius  skłonił  się  i  wyszedł,  myśląc,  że  nawet  królewskie  chęci  nie  są  wiążące  dla 

bogów.  Generał  był  dwakroć  starszy  od  Chienny;  miałby  szczęście,  gdyby  dożył  okazji 

wpojenia księciu Urrasowi żołnierskiego rzemiosła. 

Decius  pomyślał,  że  może  powinien  powtórnie  się  ożenić.  Po  pogrzebaniu  pierwszej 

żony i trzech synów byłoby to kuszeniem losu, lecz Urras mógłby wychowywać się z jego 

dziećmi. Książę naturalnie potrzebowałby przyjaciół i towarzyszy zabaw, a... 

‐ Generale, życzysz sobie, by ci nie przeszkadzać? 

Jego  rozmyślania  przerwała  Raina.  Wojowniczka  wyłoniła  się  z  ciemności  cicho  jak 

kot.  Decius  początkowo  skinął  głową,  lecz  natychmiast  zdał  sobie  sprawę,  że  właśnie  ta 

osoba może przeszkadzać mu zawsze i wszędzie. 

‐ Pani, prawdę mówiąc, raduje mnie twoje towarzystwo. 

Obydwoje ruszyli w stronę namiotu generała. Szli w odległości miecza od siebie, strój 

Rainy zaś był nie bardziej obcisły niż zwykle, lecz Decius miał wrażenie, że jeszcze nigdy 

tak silnie nie odczuwał jej kobiecości. 

Usiedli  na  futrach  w  jego  namiocie,  tuż  przy  wejściu.  Generał  odesłał  adiutanta  i 

wyciągnął spod skór bukłak z winem. 

‐ Wybacz mi marną gościnność ‐ rzekł. 

‐ Żadna gościna nie jest marna, jeśli gospodarz jest skarbem. 

Decius  miał  nadzieję,  że  mrok  skrywał  jego  sztubacki  rumieniec.  Czuł,  że  za 

komplementem Rainy nie kryła się tylko uprzejmość. 

Wojowniczka upiła głęboki łyk i wręczyła bukłak Deciusowi. Przy okazji parę kropel 

trunku pociekło generałowi na nadgarstek. 

‐ Wybacz mi, panie. Pozwól, że to naprawię. 

Przyłożyła usta do jego dłoni i zaczęła zlizywać wino. 

Długie  lata  wdowieństwa  nie  odebrały  Deciusowi  orientacji  w  sprawach  miłości. 

Wsunął  dłonie  pod  podbródek  Rainy  i  uniósł  głowę  Bossonki,  by  ją  pocałować.  W 

odpowiedzi zapraszająco uchyliła usta i otoczyła go ramionami. 

Niewiarygodnie  szybko  gorliwe  palce  Deciusa  uporały  się  z  węzłami  na  rzemieniach 

skórzanej  zbroi  kobiety.  W  tym,  co  się  stało  później,  nie  było  niczego  zaskakującego,  z 

background image

202

Roland Green / Conan nieugięty

wyjątkiem  stwierdzenia  przez  Deciusa,  że  Raina  okazała  się  jeszcze  piękniejsza,  niż 

przypuszczał. 

Dopiero gdy wojowniczka zasnęła, generał zorientował się, że nie zaciągnął zasłon w 

wejściu  do  namiotu.  Parę  odzianych  tylko  w  blask  księżyca  kochanków  mógł  dojrzeć 

każdy, kogo kroki poniosły w tę stronę. Gdyby znalazł się tu Conan... 

Decius szybko ochłonął. Zarówno Cymmerianin, jak i sama Raina powiedzieli mu, że 

jest panią swojego postępowania. Nic nie stało na przeszkodzie, by spędzał z nią kolejne 

noce, o ile sama miała na to ochotę. 

Do  czasu  rozstrzygającej  bitwy  generał  nie  śmiał  rozmyślać  o  pojęciu  Rainy  za  żonę. 

Narażałby się przez to na nieprzychylność bogów; na razie ich dar był i tak niezmiernie 

szczodry.  Potwierdziła  się  jego  myśl  z  chwili,  gdy  wychodził  z  namiotu  królowej: 

bogowie istotnie troszczyli się o ludzi. 

 

Conan  powrócił  do  obozu  o  świcie.  Ludzie,  którzy  mieli  stawić  czoło  siłom  hrabiego, 

nie potrzebowali dodatkowego szkolenia, może z wyjątkiem urządzania zasadzek w nocy. 

Cymmerianin przekazał im podstawy wiedzy, jak tego dokonywać. 

Conan wiedział, że Pougoi byli nieprześcignionymi mistrzami w prowadzeniu nocnej 

walki. Królowa nie miała jednak ochoty wysyłać górali służących jej zaledwie od paru dni 

daleko poza obóz. Tyrin przyjął to lepiej, niż Conan się spodziewał, chociaż wodza trudno 

było nazwać zadowolonym z takiego obrotu rzeczy. Barbarzyńca liczył, że z boską pomocą 

Tyrin zdoła utrzymać porządek pośród swoich ludzi. 

Cymmerianin nie był zaskoczony, że po powrocie nie zastał Rainy w swoim namiocie. 

Z niejakim zdziwieniem stwierdził, że wojowniczka zabrała ze sobą ubranie i rynsztunek. 

Prawdziwym zaskoczeniem jednak był widok śpiącej pod futrami kobiety. 

Conan  podejrzewał,  że  jest  to  Wylla,  po  barwie  rozpostartych  na  skórach  włosów  i 

wdzięcznym  kształcie  ramienia  zsuniętego  na  ziemię.  Cymmerianin  ściągnął  buty  i  na 

czworakach  przysunął  się  do  dziewczyny.  Wciąż  na  klęczkach  ujął  skraj  futra  w  jedną 

dłoń, a drugą wyciągnął nad jej ramię. 

background image

203

Roland Green / Conan nieugięty

Szarpnięciem  zdarł  futra  ze  śpiącej  postaci.  W  świetle  poranka  potwierdziły  się  jego 

podejrzenia.  Pod  futrami  istotnie  leżała  Wylla:  naga  jak  nowo  narodzona,  lecz 

nieporównanie  przyjemniejsza  dla  oka.  Dziewczyna  spała  tak  głęboko,  że  Conan  zdał 

sobie sprawę, iż do jej przebudzenia potrzebne będą dodatkowe środki. 

Pochylił się nad nią, gotów ją pocałować. 

Ramiona  dziewczyny  nagle  ożyły  i  splotły  się  na  jego  karku.  Wylla  objęła  go  bardzo 

mocno.  Cymmerianin  dźwignął  się,  pociągając  ją  za  sobą.  Dziewczyna  przywarła  doń 

całym ciałem. Conan wyczuwał każdą jego krzywiznę, ciepło tętniącej pod skórą krwi. 

Gdy  Cymmerianin  odpowiedział  na  jej  uścisk,  Wylla  cicho  zamruczała.  Zdziwił  się 

przez  chwilę,  że  zaczęła  śpiewać,  lecz  dziewczyna  zadbała,  by  szybko  przestał  się  tym 

przejmować. 

Skończywszy  śpiewać,  wtuliła  się  w  niego,  nie  wyjmując  dłoni  z  gęstych  włosów 

Cymmerianina. Milczenie trwało do chwili, gdy przerwał je śmiech Conana. 

‐ Co cię tak rozbawiło? 

‐ Mam nadzieję, że traktujesz to tylko jako żart. 

‐ Boisz się Marra? 

‐ Obawiam się narazić komukolwiek, kto włada taką mocą. 

‐  Obydwaj  powinniście  się  wstydzić,  jeżeli  obawiacie  się  tego...  ‐  poklepała  się  przez 

okrywające ją futra. 

‐ Wolę postępować ostrożnie i z tobą, i Rainą ‐ wyjaśnił Conan. 

‐ Dziwisz się, że obydwie same decydujemy, jak postępować? 

‐  Tak.  Nie  sądzę  jednak,  by  Raina  długo  zachowała  niezależność.  Jeżeli  tylko  Decius 

przeżyje bitwę... ‐ Conan zaśmiał się głośniej. ‐ Nie pytam, gdzie Raina spędziła tę noc, bo 

się tego domyślam. Chcę cię jednak zapytać, czy... 

‐ Przysłała mnie tutaj? Oczywiście. Powiedziała, że bogowie nie stworzyli Deciusa do 

tego, by był samotny. Z tobą jest inaczej, lecz żaden mężczyzna nie zasłużył na samotność 

w noc przed walką, która może się okazać dla niego ostatnią. Dlatego tu jestem ‐ byś nie 

był sam. 

‐ Powinienem przełożyć cię przez kolano i wygarbować skórę za złowróżbne krakanie. 

background image

204

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Och, skoro masz na to ochotę... 

Zawierciła  się,  unosząc  nieco,  by  mógł  spełnić  swą  groźbę,  jeżeli  rzeczywiście  mu  na 

tym  zależało.  Równocześnie  przesunęła  dłońmi  po  ramionach  Cymmerianina  w  sposób, 

mogący wywołać tylko jeden skutek. Kiedy było już po wszystkim, Wylla zapadła w sen. 

Conan  nie  mógł  zasnąć.  Po  cichu  wyślizgnął  się  spod  futer,  wdział  odzienie  i 

rynsztunek, po czym wyszedł na zewnątrz, by znaleźć wreszcie odpoczynek pod sosną na 

skraju linii wart. 

Nie  prosiłby  bogów  o  dar  zrozumienia  kobiet,  nawet  gdyby  byli  skłonni  mu  go 

udzielić. Czy jednak prosiłby o zbyt wiele, pragnąc, by przeciwna płeć rozumiała go tak 

dobrze jak Raina? 

background image

205

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 18 

 

Gdy  nadeszła  chwila  próby,  zwiadowca  oglądał  się  przez  ramię;  nie  patrzył  przed 

siebie, jak powinien. Trudno było go jednak za to winić. Był uczciwym synem uczciwego 

myśliwego; przed wieloma laty podjął służbę u hrabiego Syzandrego. Nie miał wówczas 

pojęcia, że skończy jako szperacz armii jedynie tytularnie dowodzonej przez arystokratę. 

Nie  sądził,  że  czarownicy  Pougoi,  Bracia  Gwiezdni,  istnieją  naprawdę,  tym  bardziej  nie 

dopuściłby do siebie myśli, że kiedyś wyjdą poza swoją dolinę. 

Zwiadowca  uznałby  za  płód  chorego  umysłu  ideę,  że  magowie  są  w  stanie  wzbudzić 

strach w hrabim i jego zastępach ‐ co najmniej tysiącu ludzi. Słysząc ją, jeszcze niedawno 

wspomniałby  rozmówcy,  że  powinien  zwrócić  się  do  medyka,  by  szukać  lekarstwa  na 

chorą  głowę.  Gdyby  zwiadowca  dał  wiarę,  że  skończy  jako  pachołek  Bractwa 

Gwiezdnego, uciekłby z Królestwa Kresowego tak szybko, jak tylko by go nogi poniosły. 

Wolałby nawet się czołgać, byle tylko znaleźć się jak najdalej od czcicieli potworów. 

Ponieważ zwiadowca nie uciekł, ani nawet nie zdezerterował ze służby u hrabiego, był 

zmuszony  wypełniać  nałożone  przez  swojego  pana  obowiązki.  Więzy  lojalności  wobec 

towarzyszy  i  przysięgi  wierności  wobec  hrabiego  trzymały  go  równie  silnie,  jak  żelazne 

okowy, lecz przewyższał je niepowstrzymany strach przed Bractwem Gwiezdnym. 

Właśnie  przerażenie  sprawiło,  że  zwiadowca  odwrócił  głowę  w  niewłaściwym 

momencie.  W  chwili,  gdy  doszedł  do  wniosku,  że  nie  podążał  za  nim  żaden  szpieg 

czarowników, na jego prawym ramieniu zacisnęła się stalowa dłoń. 

Zwiadowca  próbował  odwrócić  się,  krzyknąć  i  dobyć  miecza,  lecz  jego  wysiłki  były 

skazane na niepowodzenie. Druga dłoń zacisnęła się na jego ustach, poderwało go w górę 

potężne szarpnięcie i poszybował w krzaki, wypuszczając z ręki. 

Conan  stuknął  lekko  głową  zwiadowcy  o  pień  jodły.  Ciało  mężczyzny  zwiotczało. 

Cymmerianin  wsłuchał  się  w  jego  oddech.  Gdy  doszedł  do  wniosku,  że  zwiadowca  nie 

jest za bardzo poturbowany, przerzucił go sobie przez ramiona. 

background image

206

Roland Green / Conan nieugięty

Dźwigając jeńca jak ubitą łanię, Conan zanurzył się w leśny gąszcz z dala od ścieżki. 

Dopiero  gdy  znalazł  się  poza  zasięgiem  najczulszych  ludzkich  zmysłów,  skręcił  na 

zachód, w stronę wyczekującej go szpicy sił koronnych. 

 

Hrabiemu  Syzambremu  nie  dostawało  wzrostu,  lecz  nie  przenikliwości.  Był  również 

wojownikiem  o  wielkim  doświadczeniu  i  udowodnionej  dzielności.  Gdy  goniec  grupy 

zwiadowców zameldował, że zaginął ich towarzysz, bez wahania wydał rozkaz, by czaty 

pozostały  na  dotychczasowych  pozycjach,  po  czym  wyjechał  z  obozu  wraz  z  niewielką 

eskortą. 

Dotarłszy  na  posterunek  zwiadu,  Syzambry  zsiadł  z  konia.  Potrzebował  przy  tym 

pomocy, gorliwie udzielonej przez podwładnych. Na szczęście przy zsiadaniu hrabia nie 

musiał już tłumić pojękiwania z bólu. Gdy rozejrzał się dookoła, wsiadł na koński grzbiet 

samodzielnie. Z pewnością  w dużej części za  bóle i sztywność mięśni odpowiadała zbyt 

długa jazda. Nie siedział w siodle od tak dawna, że prawie zapomniał tego, czego nauczył 

się jeszcze jako dziecko. 

Hrabia  roześmiał  się,  co  wyraźnie  poprawiło  nastroje  zwiadowców.  Ci,  którzy  służyli 

Syzambremu z oddania, nie zaś z chciwości lub strachu, szczerze współczuli hrabiemu w 

bólu  i  słabości.  Cieszyli  się,  że  arystokrata  znów  pewną  ręką  obejmuje  dowodzenie. 

Dzięki temu rosła ich nadzieja na zwycięstwo i malał strach przed czarownikami. Nie bali 

się  koronnych  wojsk.  Na  co  w  ogóle  liczyła  banda  obszarpanych  zbiegów  pod 

dowództwem kobiety? 

Wesołość  hrabiego  skończyła  się,  gdy  podjechał  do  niego  kolejny  goniec.  Jeździec 

należał  do  plemienia  Pougoi;  przemawiali  poprzez  niego  członkowie  Bractwa 

Gwiezdnego.  Czarownicy  słyszeli  rozmowę  przez  jego  uszy,  lecz  ‐  według  wiedzy 

hrabiego ‐ nie mogli widzieć oczyma posłańca. 

‐ Witajcie, Bracia. Przykro mi, że nie mam lepszych wieści ‐ powiedział hrabia. 

‐ Co się dzieje? 

background image

207

Roland Green / Conan nieugięty

Bracia Gwiezdni dowiedzieli się dosyć o wojnie w ciągu ostatnich dni, by zdawać sobie 

sprawę  z  wagi  straconego  czasu.  Syzambry  wyjaśnił,  co  może  oznaczać  zaginięcie 

zwiadowcy. 

‐ Oczywiście mógł po prostu zdezerterować ze strachu ‐ podsumował. ‐ Gdyby tak było, 

jeżeli go wytropicie, możecie z nim zrobić co chcecie. 

Była  to  sugestia,  by  Bractwo  Gwiezdne  użyło  magii  do  wyjaśnienia  losu  zaginionego 

mężczyzny. Od wyruszenia wojsk hrabiego w pole Syzambry parokrotnie zwracał się do 

Bractwa  z  identyczną  prośbą.  Czarownicy  za  każdym  razem  odmawiało  ‐  rozporządzali 

słabszymi zaklęciami, niż twierdzili, bądź obawiali się magii Grajka Marra bardziej, niż 

byli  gotowi  przyznać.  Był  to  jednak  drobiazg.  Jeżeli  tylko  Bractwo  dałoby  radę 

unieszkodliwić  Marra  przed  nadchodzącą  bitwą,  oznaczało  to  pewne  zwycięstwo 

hrabiego. Syzambry natomiast zamierzał rozprawić się z czarownikami tuż po walce, nim 

staliby się podejrzliwi. 

‐ Nie chcemy tracić mocy na zwykłego śmiertelnika ‐ odparł posłaniec. ‐ Jego śmiercią 

nie zyskalibyśmy niczego oprócz ujawnienia naszej obecności wśród twoich wojsk, panie. 

Wreszcie wyjaśniła się przyczyna skrytości Bractwa Gwiezdnego. Syzambry wątpił, by 

dowódcy  koronnych  wojsk  nie  zdawali  sobie  sprawy,  że  przeciwników  wspierają 

czarownicy. Chociażby nawet tak było, zaginiony zwiadowca szybko wyprowadziłby ich 

z błędu. Nie potrzeba by do tego nawet magii ‐ wystarczyłoby zwykłe rozpalone żelazo. 

Jeżeli jednak Bractwo Gwiezdneżyczyło sobie skrywania do końca swego wsparcia dla 

sił hrabiego, Syzambremu nic nie szkodziło zastosować się do woli swych pomocników. 

Im  bardziej  byli  przekonani,  że  szlachcic  posłusznie  spełnia  ich  wolę,  tym  łatwiej 

przyjdzie mu się ich później pozbyć. 

‐  Bardzo  dobrze  ‐  powiedział  Syzambry.  ‐  Sądzę  wszakże,  że  powinniśmy  już  ruszać. 

Zwiadowcy będą się posuwać się w grupach po dwóch lub nawet czterech; niedaleko za 

nimi podążą łucznicy. Winienem również rozesłać silniejsze czujki na obydwa skrzydła. 

Jakiś  koronny  oficer  wpadł  na  pomysł,  by  porwać  człowieka  z  naszej  szpicy;  pewnie 

przyjdzie mu teraz do głowy, że mógłby zastawić zasadzkę na naszą straż przednią! Jeżeli 

zdołamy wyszukać tyły tych harcowników, zanim dobiorą się do naszych flank... 

background image

208

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Kwestie sztuki wojennej pozostawiamy tobie ‐ przerwał mu posłaniec. 

A  zatem  w  najwłaściwszych  rękach,  pomyślał  hrabia.  Gdyby  Bractwo  Gwiezdne 

spróbowało odebrać mu dowodzenie, byłby zmuszony do walki na dwa fronty. 

 

Conan  widywał  narady  wojenne  zbierające  się  w  lepszym  nastroju,  w  większości  z 

nich  brali  jednak  udział  głupcy,  nie  zdający  sobie  sprawy  z  rzeczywistej  sytuacji  przed 

zbliżającymi  się  bitwami.  Rzadko  się  zdarzało,  by  położenie  było  na  tyle  korzystne,  iż 

szkoda byłoby energii na zamartwianie się. 

Nikomu  z  mężczyzn  i  kobiet,  którzy  zebrali  się  w  namiocie  królowej,  nie  brakowało 

rozumu.  Wszyscy  doskonale  wiedzieli,  że  w  nadchodzącej  bitwie  mają  znikome  szanse, 

chociaż  jej  wynik  nie  był  jeszcze  przesądzony.  Byli  również  świadomi,  że  zarówno 

wygrana, jak i klęska oznaczały rozstrzygnięcie nękającej Królestwo Kresowe wojny. Nie 

groziły  mu  nie  kończące  się  przemarsze  zwaśnionych  wojsk,  nieustanne  pustoszenie 

plonów ani rzezie niewiniątek. 

‐ Wolałabym wygnanie na Czarnym Wybrzeżu niż taki los dla królestwa ‐ stwierdziła 

Chienna.  ‐  Wolałabym  nawet  roztrzaskać  główkę  księcia  Urrasa  o  najbliższą  skałę  i 

przebić się sztyletem. 

Decius zmarszczył brwi i utkwił w królowej pełen trwogi wzrok, słysząc te słowa z ust 

kobiety,  którą  gotów  był  pokochać,  gdyby  nie  kaprys  bogów,  który  uczynił  ją  jego 

przyrodnią  siostrą.  Conan  miał  nadzieję,  że  Decius  dla  własnego  dobra  szybko 

przywyknie  do  wyrażających  się  bez  ogródek  niewiast  o  stalowej  woli.  Skoro  świeżo 

upieczony generał zamierzał jedną z nich pojąć za żonę, powinien pogodzić się z myślą, 

że nie zmieni się dla niego ani żadnego innego mężczyzny. 

‐  Z  całym  szacunkiem,  Wasza  Wysokość,  nie  grzebmy  naszej  sprawy,  dopóki  jeszcze 

nie zginęła ‐ powiedział Cymmerianin. 

‐ Jak myślisz, jak wiele szacunku należy się królowej, kapitanie? ‐ zapytała Chienna z 

surową  miną.  Conan  dojrzał  jednak  cień  uśmiechu  w  kącikach  jej  warg  i  pokaźną  dozę 

wesołości w wielkich oczach. 

background image

209

Roland Green / Conan nieugięty

‐ Tyle, na ile zasługuje ‐ odpowiedział, co wywołało śmiech nie tylko królowej, lecz i 

pozostałych. 

Tematem rozmowy szybko stała się czekająca ich nazajutrz bitwa. Wieść, że wojskom 

hrabiego  towarzyszyli  członkowie  Bractwa  Gwiezdnego,  zawężała  pole  manewru  wojsk 

królewskich.  Grajkowi  należało  zapewnić  ochronę.  Marr  był  pewny,  że  zdoła  osłonić 

towarzyszy  przed  zaklęciami  czarowników,  lecz  nie  potrafił  zagwarantować,  że  do  ich 

unieszkodliwienia wystarczą miecze w pewnych dłoniach. 

‐  Bogowie  nie  powołali  mnie  do  tego  ‐  stwierdził  stanowczo,  zapytany,  czy  zdołałby 

uśmiercić czarowników lub pozostałych przeciwników swoją magiczną grą. 

‐ Nie możesz czy nie chcesz tego uczynić? ‐ spytał Decius. 

‐ Spokojnie, mości panie ‐ wtrąciła się królowa. ‐ Tyrin, chyba chciałeś coś powiedzieć? 

‐  Marr  mówi  prawdę  ‐  rzekł  wódz  plemienia  Pougoi.  ‐  W  odróżnieniu  od  członków 

Bractwa  Gwiezdnego,  nie  może  wykorzystywać  swych  czarów  jako  oręża.  Bardziej 

przypominają tarczę lub porządny skórzany hełm. 

Conan  miał  nadzieję,  że  magia  Marra  okaże  się  bardziej  podobna  do  stali  niż  skóry. 

Sztywny  hełm  uniemożliwiał  przynajmniej  zgruchotanie  czaszki  dobrze  wymierzonym 

ciosem.  Skoro  Cymmerianinowi  przyszło  mieć  czarnoksiężników  za  wrogów,  a 

czarownika  za  sprzymierzeńca,  marzył,  by  ten  ostatni  okazał  się  potężniejszy  od 

pierwszych.  Chciałby  również  wiedzieć,  czy  Tyrin  mówił  prawdę,  czy  też  poparł  Marra 

jedynie  w  nadziei,  że  Grajek  wreszcie  sprecyzuje  swe  zamiary  wobec  Wylli.  Zaślubiny 

córki  z  legendarnym  czarodziejem  sprawiłyby,  że  Tyrin  stałby  się  ważną  osobistością  w 

całym  królestwie,  nie  tylko  wśród  swego  plemienia.  Gdyby  dożył  następnego  zachodu 

słońca, zostałby niekwestionowanym przywódcą wszystkich Pougoi. 

Postanowiono,  że  problem  rozstawienia  wojsk  koronnych  ‐  jeżeli  pięciuset  ludzi 

zasługiwało na ten szumny tytuł ‐ zaczeka do poranka. Oddziały miały wyruszyć w takim 

szyku,  by  mogły  błyskawicznie  zająć  dowolne  pozycje.  Należało  również  zadbać,  by 

Chienna znalazła się w bezpiecznym ‐ a przynajmniej dobrze strzeżonym ‐ miejscu. 

‐  Niech  królowa  ma  prawo  dobrania  sobie  jak  najliczniejszej  eskorty  spośród  tych, 

którzy  nie  ruszą  od  razu  do  walki  ‐  powiedział  Marr.  Wylla  rzuciła  mu  zaskoczone 

background image

210

Roland Green / Conan nieugięty

spojrzenie.  ‐  Nie,  nie  zwariowałem  ‐  dodał,  poklepując  jej  dłoń.  ‐  Żaden  ze  mnie 

wojownik, ale nie brak mi sił w nogach. Jestem pewny, że zdołam uciec przed tym, czego 

nie odwrócę zaklęciami. 

Conan powstrzymał się od komentarza. Jak gdyby czytając w myślach Cymmerianina, 

Chienna wstała i rzekła: 

‐  Moi  poddani,  uważamy,  że  rada  ustaliła,  co  mogła.  Raina,  czy  raczysz  nalać  nam 

wina? 

 

Gdyby  zależało  to  od  Syzambrego,  nie  stanąłby  do  bitwy  tego  dnia,  w  tej  okolicy. 

Decyzja  nie  leżała  jednak  w  jego  rękach.  Zwiadowcy  jego  wojska  posuwali  się  nie 

niepokojeni aż do natknięcia się na przednią straż sił koronnych. Zaskoczeniem było nie 

to,  iż  stanowiła  ją  Gwardia  Pałacowa,  lecz  że  dowodził  nią  zwalisty  Cymmerianin. 

Syzambry przysiągł sobie, że do zachodu słońca ten olbrzym będzie krótszy o głowę. 

Przedtem jednak musiał stoczyć bitwę i ją wygrać. Nie mógł podjąć walki w miejscu, 

wymagającego  rozstawienia  całości  wojsk,  nie  mógł  również  ruszyć  do  odwrotu. 

Odebrałoby  to  ducha  bojowego  słabeuszom,  a  być  może  sprowokowałoby  Bractwo 

Gwiezdne.  Cisza  ze  strony  czarowników  od  wschodu  słońca  była  błogosławieństwem 

bogów. Syzambry nie zamierzał z niego rezygnować. 

Polem  decydującej  bitwy  została  więc  ostatecznie  dolina,  w  której  mogła  uformować 

szyk najwyżej połowa ludzi hrabiego. Nie było to niekorzystne wyłącznie dla jego wojsk. 

Rzeźba  terenu  utrudniała  walkę  również  przeciwnikom;  uniemożliwiała  rozwinięcie 

szybkiego  natarcia  z  obydwóch  stron.  Drzewa  zapewniały  ochronę  łucznikom  hrabiego, 

kilka odkrytych połaci dawało miejsce na rozwinięcie szarży konnicy. 

Syzambry  wydał  polecenia  gońcom  i  przyglądał  się,  jak  odjeżdżają.  Szybko  zniknęli 

nie tylko za sprawą drzew, lecz także mgły. Hrabia daremnie wyklinał obecność gęstego 

oparu. Osiągnął tylko tyle, że po pewnym czasie mgła zalegała jedynie miejscami, nie zaś 

wszędzie równomiernie. 

background image

211

Roland Green / Conan nieugięty

Pougoi  i  Braciom  Gwiezdnym  przydzielono  bezpieczną  pozycję  na  tyłach.  W  środku 

kręgu taboru wozów strzeżeni przez swych ziomków czarownicy mogli rzucać dowolne ze 

znanych im zaklęć, nie przeszkadzając człowiekowi, dążącemu do zdobycia królestwa. 

Powrócił jeden z gońców. Ściągnął wodze spienionego konia i zasalutował, co wszakże 

bardziej przypominało niedbałe machnięcie ręką. 

‐ Przed nami koronne wojska! 

‐ Gdzie? 

‐ Tam! 

Zrazu  hrabia  był  w  stanie  dojrzeć  jedynie  kłęby  gęstej.  Po  chwili  zobaczył 

maszerujących  pod  jej  osłoną  ludzi.  Na  pole  bitwy  wkraczała  Gwardia  Pałacowa  z 

olbrzymim  barbarzyńcą  na  czele.  Syzambry  rozpoznał  go  po  rozwianych  czarnych 

włosach. Przeciwnik był na tyle bezczelny, że stawał do walki z odsłoniętą głową! 

Jakie  to  ma  znaczenie,  czy  głowa  na  pice  przed  namiotem  będzie  odkryta,  czy  w 

hełmie, pomyślał Syzambry. 

background image

212

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 19 

 

Była  to  walka,  jakiej  Conan  wyjątkowo  nie  znosił.  Dwie  armie  ścierały  się  ze  sobą  w 

sposób,  którego  powstydziliby  się  najmarniejsi  zapaśnicy.  Być  może  nie  należało  za  to 

winić  dowódców;  walka  toczyła  się  we  mgle,  na  tak  nierównym  terenie,  że  trudno  było 

dojrzeć przeciwnika. 

Conan  zdołał  dojrzeć,  że  zbrojni  we  włócznie  doświadczeni  wojacy  z  Gwardii 

Pałacowej  i  nowi  rekruci  z  mieczami  zdołali  obronić  zajmowane  pozycje  przed 

oddziałami  Syzambrego.  Widział,  jak  Raina  biega  wśród  walczących,  dodając  ducha 

zarówno swoim ludziom, jak i podwładnym Deciusa. 

Stanowiska  bojowe  zajęli  wszyscy  łucznicy,  lecz  Conan  zezwolił  strzelać  tylko 

najlepszym.  Pocisków  było  zbyt  mało,  by  marnować  je  na  salwy  mierzone  na  oślep  w 

miejsca, w których mogli się kryć nieprzyjaciele. 

Cymmerianinowi  zdawało  się,  że  dostrzega  błyskające  nad  koronami  drzew  i  pośród 

kłębów oparu błękitne ogniki, świadczące o pojedynku Marra i Bractwa Gwiezdnego. Był 

również niemal pewny, że wypatrzył Tyrina i wojowników Pougoi po prawej stronie, nie 

zaś na wyznaczonym dla nich miejscu na lewej flance. Prawdopodobnie zgubili drogę we 

mgle, nie przyzwyczajeni do toczenia walki w uporządkowanym szyku. 

Niespodziewanie  Tyrin  wyłonił  się  zza  kępy  jodeł  zasnutej  oparem,  lecz  Conan  nie 

zapytał  wodza,  gdzie  podziewają  się  jego  ziomkowie.  Cymmerianin  nie  był  w  stanie 

określić liczebności oddziałów ścierających się ze sobą w bitwie; docierała do niego tylko 

wrzawa, godna nacierającej turańskiej armii. Zgiełk był tak donośny, że nie miał nadziei, 

by Tyrin dosłyszał skierowane do niego wołania. 

‐ Stalowa Dłoń! Stalowa Dłoń! ‐ rozległo się bojowe zawołanie oddziałów hrabiego. 

Conan nadaremnie rozglądał się po zasnutych mgłą lasach w poszukiwaniu chorągwi 

hrabiego. Cymmerianin żałował, że nie mógł zapobiec wojnie, uśmiercając arystokratę na 

samym początku bitwy. Po chwili doszedł jednak do wniosku, że należało rozprawić się 

nie tylko z hrabią, lecz również z pozostałymi przy życiu członkami Bractwa Gwiezdnego. 

Już dawno poprzysiągł sobie położyć kres piekielnym czarom góralskich czarowników. 

background image

213

Roland Green / Conan nieugięty

Marr  zostałby  wówczas  jedynym  magiem  w  Królestwie  Kresowym  ‐  dodatkowy 

powód,  by  po  stoczonej  bitwie  Conan  ruszył  natychmiast  na  południe.  Można  było 

jednak  liczyć,  że  nie  sprowokowany  Marr  nie  użyje  czarów  do  dzieła  zniszczenia. 

Wszelako w razie zwycięstwa Chienna i Decius nie mogli sobie pozwolić na narażanie się 

grajkowi ze wzgórz. 

Tymczasem przed Cymmerianinem stanęło zadanie uporania się z czterema zaciężnymi 

żołnierzami  Syzambrego,  którzy  wyłonili  się  z  mgły.  Wszyscy  byli  uzbrojeni  w  miecze; 

dwóch miało tarcze, trzeci zaś używał dodatkowo długiego sztyletu. Conan ocenił, że on 

właśnie jest najniebezpieczniejszym przeciwnikiem. Zaatakował go pierwszego. 

Walczący  dwoma  orężami  niski  wojownik  zapewne  do  tego  dnia  wygrywał  walki 

dzięki  zręczności  i  szybkości.  Niewątpliwie  nigdy  nie  starł  się  z  przeciwnikiem  o  takiej 

sile  i  zasięgu  ramion  co  Conan.  Cymmerianin  już  przy  pierwszym  ciosie  wytrącił 

żołnierzowi sztylet, raniąc go w rękę. Mężczyźnie nie brakowało odwagi i doświadczenie: 

postanowił wykorzystać swą szybkość w walce, dążąc do zwarcia z przeciwnikiem. 

Zadał  cios  w  pierś  Conana.  Cymmerianin  poczuł,  jak  siła  uderzenia  wtłacza  ogniwa 

kolczugi przez nią kaftan w jego skórę. Odpowiedział uderzeniem, którym wytrącił broń 

nieprzyjaciela i rozharatał mu połowę twarzy. 

Miał do pokonania jeszcze trzech przeciwników. Ujrzał, że jeden z nich cofnął  się na 

widok  zbroczonej  krwią  twarzy  dowódcy.  Pozostali  dwaj  nie  rezygnowali  z  ataku; 

prawdopodobnie  byli  zaprawieni  we  wspólnej  walce.  Z  początku  zmusili  Conana  do 

cofnięcia się, lecz już po paru chwilach barbarzyńca zdołał rozpłatać gardę wojownika po 

lewej.  Równocześnie  kopnął  drugiego  w  pachwinę.  Kolejnym  ciosem  Cymmerianin 

odciął pierwszemu żołnierzowi rękę tuż przed łokciem. 

Jednoręki  mężczyzna  zniknął  z  wrzaskiem  we  mgle.  Conan  obrócił  się  w  stronę 

niskiego  dowódcy,  którego  ból  i  utrata  krwi  powaliły  na  kolana.  Na  dobrą  sprawę  cios, 

którym Cymmerianin rozpłatał jego hełm i czaszkę, stanowił akt miłosierdzia skracający 

cierpienie żołnierza. 

Barbarzyńca ujrzał, że czwarty z przeciwników zwija się z bólu na ziemi. Stał nad nim 

gwardzista z włócznią w dłoniach. Cymmerianinowi pozostało przyglądać się, jak młody 

background image

214

Roland Green / Conan nieugięty

rekrut  opiera  grot  o  pierś  wroga  i  wspiera  się  całym  ciężarem  na  drzewcu.  Pokonany 

nieprzyjaciel zarzęził, życie uszło z jego oczu. 

‐ Wracaj na swoje miejsce! ‐ krzyknął Conan. ‐ Skąd masz włócznię?! 

‐  Ten,  któremu  ją  zabrałem,  już  nie  żyje!  ‐  zawołał  młodzieniec  z  oczyma  gorejącymi 

bitewnym uniesieniem i hardością. ‐ Sam wpierw zginę, niż wypuszczę ją z rąk! 

Cymmerianin zaklął pod nosem. Skoro włócznicy ścierali się z szeregami rekrutów, to 

Gwardia  nie  utrzymała  swoich  pozycji.  Oznaczałoby  to  rozbicie  flanki  wojsk 

królewskich. 

Nadeszła najwyższa pora wysłać gońca do Deciusa. Bitwa przypominająca trącanie się 

łbami dwóch baranów toczyła się dość długo. Wszystkie królewskie oddziały zostały już 

włączone do walki. Conan wątpił, by to samo odnosiło się do wojsk Syzambrego. Hrabia 

miał  zapewne  odwody,  przy  pomocy  których  mógł  przełamać  nieprzyjacielską  flankę. 

Należało sprawić, by wcześniej siły króla przypuściły ze skrzydła szturm na wroga. 

‐ Zajmę twoje miejsce! ‐ zawołał Conan do żołnierza z włócznią. ‐ Biegnij do generała, 

przekaż mu... 

Słowa  zamarły  Cymmerianinowi  na  ustach.  Z  mgły  i  magicznych  ogników  wybiegła 

Wylla,  odziana  wyłącznie  w  pas  na  biodrach,  ze  sztyletem  z  kości  słoniowej  w  dłoni. 

Wyraz twarzy dziewczyny zmusił Cymmerianina do stłumienia impulsu, by przerzucić ją 

przez ramię i wynieść w bezpieczne miejsce. 

‐  Conanie!  ‐  zawołała.  ‐  Marr  twierdzi,  że  wojownicy  Pougoi  i  członkowie  Bractwa 

Gwiezdnego zajmują pozycje na tyłach sił hrabiego. Chce, by ludzie mojego ojca natarli 

na nich. Swoimi piszczałkami Marr zdoła ochronić ich przed gwiezdną magią... 

‐ Na Croma! 

Rzucenie  górali  do  natarcia  odkryłoby  i  tak  nadmiernie  rozciągnięte  prawe  skrzydło 

Gwardii.  Szturm  mógł  spowodować  zamęt  na  tyłach  nieprzyjaciela,  lecz  równie  dobrze 

zakończyć się śmiercią wojowników Tyrina, a nawet Marra. Porażce można było zapobiec 

tylko  w  jeden  sposób:  Gwardia  Pałacowa  musiała  ruszyć  do  natarcia  razem  z  góralami. 

Uderzenie  od  czoła  i  z  flanki  doprowadziłoby  do  załamania  sił  Syzambrego,  jednak 

background image

215

Roland Green / Conan nieugięty

powodzenie  tego  planu  zależało  od  przeprowadzenia  kilku  następujących  po  sobie 

ataków królewskich oddziałów. 

Conanowi  nawet  nie  zaświtała  w  głowie  myśl,  by  się  modlić.  W  tym  momencie  dla 

Cymmerianina istniał tylko jeden bóg: wyniosły, obojętny Crom, nie mający w zwyczaju 

wysłuchiwać lamentów śmiertelników. Nakazywał wojownikom dawać z siebie wszystko 

i z godnością przyjmować wyroki losu. 

Cymmerianin  zatknął  miecz  do  pochwy  i  ruszył  biegiem  wzdłuż  pozycji  Gwardii, 

wykrzykując rozkaz się do natarcia. 

 

Syzambry  nie  miał  pojęcia,  co  się  dzieje  na  lewym  skrzydle  jego  wojsk.  Skrywały  to 

nierówności  terenu  i  mgła.  Dobiegający  stamtąd  zgiełk  mógł  świadczyć  o  natarciu 

królewskich  oddziałów.  Prawdopodobnie  do  ataku  rzucono  znaczne  siły,  wysłany 

bowiem  przez  hrabiego  na  flankę  goniec  nie  powrócił.  Syzambry  sądził  jednak,  że 

natarcie  nie  było  wystarczająco  silne,  by  nieprzyjaciele  dostali  się  na  jego  tyły.  Gdyby 

nawet  do  tego  doszło,  Bracia  Gwiezdni  i  wojownicy  Pougoi  stanowili  twardy  orzech  do 

zgryzienia. 

Hrabia  popatrzył  ponownie  na  wprost,  gdzie  widoczność  była  nieco  lepsza.  To,  co 

ujrzał, podnosiło na duchu. Wojska królewskie rozciągnięły się bardziej, niż marzył przed 

bitwą. 

Decius  nie  był  głupcem;  generał  na  pewno  zdawał  sobie  sprawę,  że  nie  można 

dopuścić  do  osłabienia  skrzydeł.  Znajdujące  się  na  wprost  Syzambrego  oddziały  ‐ 

najprawdopodobniej Gwardia Pałacowa ‐ trzymały się nieźle. Pośród kamieni i krzaków 

leżało  wielu  poległych  ludzi  hrabiego.  Trupów  gwardzistów  było  o  wiele  mniej.  Może 

jednak jego siłom udało się przełamać nieprzyjacielskie linie? 

Hrabia  zaczerpnął  tchu,  chociaż  przyprawiło  go  to  o  ból  żeber  pod  zbroją  z  błękitnej 

stali.  Syzambry  miał  w  odwodzie  niewielu  ludzi,  praktycznie  wyłącznie  konnicę  ‐  tak 

rozproszoną,  że  skrzyknięcie  jej  do  ataku  zabrałoby  sporo  czasu.  Gdyby  jednak  jazda 

ruszyła do natarcia, równałoby się to zwycięstwu, i to bez pomocy Bractwa Gwiezdnego. 

background image

216

Roland Green / Conan nieugięty

Hrabia  wzniósł  maczugę,  zwieńczoną  symbolem  jego  władzy  ‐  stalową  dłonią. 

Czekający w pogotowiu gońcy zaczęli dosiadać koni. 

Nadszedł  czas  pokazać  księżnej  Chiennie,  kto  wart  był  władania  Królestwem 

Kresowym. 

 

Aibasowi  nie  przydzielono  konkretnego  miejsca  w  szeregu.  Nie  miał  wątpliwości,  że 

stało  się  tak  dlatego,  iż  nie  ufano  mu  całkowicie.  Zdążył  jednak  zaprzyjaźnić  się  z 

naczelnikiem  wioski,  który  prowadził  wiejskich  ochotników.  Decius  planował  trzymać 

ten  oddział  na  tyłach,  lecz  gdy  wojownicy  Pougoi  znaleźli  się  na  prawym  skrzydle, 

generał  był  zmuszony  do  ustawienia  nowego  szyku.  Ochotnicy  trafili  na  czoło  formacji. 

Aibas znajdował się właśnie tam, gdy siły Syzambrego przypuściły kolejny atak. 

Aquilończyk  nigdy  nie  widział  podobnej  szarży.  Pięćdziesięciu  lub  więcej  jeźdźców 

parło  naprzód  jak  krople  wody  ściekające  po  powierzchni  srebrnego  zwierciadła.  Nie 

utworzyli  szyku;  nawet  gdyby  zdołali,  niewielu  z  nich  miało  porządne  lance,  by  był  on 

rzeczywiście  groźny.  Mimo  to  szybko  zbliżali  się  do  linii  obrony;  miecze  i  maczugi 

dodawały  im  pewności.  Gdyby  zdołali  dotrzeć  do  linii  wojsk  królewskich,  zapewne 

przebiliby się przez nią równie łatwo, jak strzała przez jedwabną koszulę. 

Szarżę  jazdy  można  było  jednak  powstrzymać.  Doskonale  nadawał  się  do  tego 

wzgórek leżący sto kroków od Aibasa. Aquilończyk rozejrzał się po towarzyszach. Widząc 

malujący się na ich twarzach strach, zrozumiał, że sam musi poprowadzić przeciwnatarcie. 

‐ Wino Zwycięstwa! ‐ zataczając mieczem krąg nad głową wydał okrzyk bojowy rodu, z 

którego się wywodził, i ruszył do ataku ‐ jeden człowiek przeciwko pięćdziesięciu. 

Nie liczył, że zdoła żywy dotrzeć do pagórka, lecz jakimś cudem mu się to udało. Nie 

spodziewał się, że ochotnicy ruszą za nim. Nie śmiał nawet się obejrzeć, lecz gdy wdarł się 

na szczyt wzniesienia, okazało się, że nie jest sam. Zanim zdołał zaczerpnąć tchu, otaczało 

go  pięć  dziesiątek  chłopów  wrzeszczących  tak  zawzięcie,  jak  gdyby  już  zwyciężyli. 

Dwóch z nich tłukło drwalskimi siekierami hełm powalonego jeźdźca. 

‐ Zostawcie go! ‐ krzyknął Aibas. 

background image

217

Roland Green / Conan nieugięty

Za młodu nauczył się, że nie przystoi gnębić pokonanego przeciwnika, zwłaszcza gdy 

wokół  było  wielu  zdolnych  do  walki  nieprzyjaciół  ‐  tego  Aquilończyk  nauczył  się  od 

surowych nauczycieli już jako dorosły mężczyzna. 

Krzyk Aibasa sprawił, że ochotnicy zwrócili się w jego stronę w odpowiedniej chwili. 

Dzielniejszy  od  pozostałych  jeździec  docierał  właśnie  do  szczytu  wzniesienia. 

Aquilończyk zdał sobie sprawę, że szczęście w końcu odwróciło się od niego. 

Jeździec  wytrawnie  zakręcił  maczugą  i  się  zamachnął.  Wywijając  młyńca  przed 

uderzeniem,  popełnił  błąd.  Aibas  skoczył  naprzód  z  szybkością,  której  nigdy  by  się  po 

sobie  nie  spodziewał,  i  chwycił  trzon  opadającej  maczugi.  Równocześnie  zadał  cios  w 

nogę przeciwnika i nie rozluźniając uchwytu, odskoczył w tył. 

Broń szczęknęła nieszkodliwie o nagolennik jeźdźca, który nie zdołał jednak utrzymać 

się  w  siodle.  Wyleciał  z  niego  zbyt  zaskoczony,  by  chociaż  krzyknąć.  Runął  na  ziemię 

obok  Aibasa,  z  łoskotem  uderzając  hełmem  o  grunt.  Przekrzywiona  pod  nienaturalnym 

kątem głowa świadczyła, że złamał kark. 

Aquilończyk  poderwał  się  na  równe  nogi  i  chwycił  wodze  wierzchowca  pokonanego 

wroga.  Koń  szarpał  się  tak  zajadle,  że  kołyszące  się  na  wszystkie  strony  strzemiona 

omalże  nie  uniemożliwiły  Aibasowi  wskoczenie  na  jego  grzbiet.  W  końcu  Aquilończyk 

znalazł się w siodle, co spotkało się z radosnymi okrzykami ochotników. 

Jeźdźcy Syzambrego mieli mniejsze powody do zadowolenia. Aibas odniósł wrażenie, 

że nie tylko zrezygnowali z kontynuowania natarcia, lecz nawet zaczynali oglądać się za 

siebie.  Aquilończyk  nie  mógł  się  zorientować,  cóż  takiego  wypatrzyli  na  skraju  lasu 

zasnutego  mgłami.  Zdawało  się  jednak,  że  ktoś  dostał  się  na  tyły  wojsk  Syzambrego, 

wywołując tam nieopisany zamęt. W chwilę później Aibas wiedział już, co się tam dzieje. 

Spod lasu rozległ się czarodziejski grom Marra. 

 

Wśród  drzew  magiczny  grom  był  tak  głośny,  że  na  chwilę  ogłuszył  Conana. 

Cymmerianin się tym nie przejął; w tej chwili potrzebował tylko miecza i wzroku, a także 

nóg, by dotrzeć do członków Bractwa Gwiezdnego. 

background image

218

Roland Green / Conan nieugięty

Na  razie  nie  widział  żadnych  przeciwników.  Wbijając  się  w  tyły  wojsk  Syzambrego, 

gwardziści i wojownicy Pougoi kosili napotkanych wojowników, których hrabia trzymał 

w odwodzie. Nacierający zwolennicy króla napotykali także tych, których żadną miarą nie 

można było nazwać żołnierzami. Większość z nich ratowała się ucieczką, ku zadowoleniu 

Conana.  Cymmerianin  nie  zwykł  zabijać  ludzi  bezbronnych  jak  niemowlęta.  Na  jego 

drodze  stawało  wystarczająco  wielu  mężczyzn  zbrojnych  w  stal,  a  do  ostatecznego 

zwycięstwa było jeszcze daleko. 

Conan  obejrzał  się.  Marr  biegł  razem  z  żołnierzami,  nie  przestając  grać.  Miał 

rozszerzone  źrenice  i  niewidzące  spojrzenie.  Cymmerianin  gotów  był  przysiąc,  że 

tęczówki grajka nabrały jaskrawej niebieskiej barwy. 

Marr bez wątpienia wykorzystywał całą swoją moc. Jak inaczej zdołałby grać w biegu? 

Jakie  szanse  miałby  Conan  na  wygraną  w  starciu  z  członkami  Bractwa  Gwiezdnego  bez 

jego obecności? 

Okazało  się,  że  czarownicy  byli  bliżej,  niż  Cymmerianin  podejrzewał.  Gdy 

barbarzyńca  wypadł  na  otoczoną  karłowatymi  jesionami  polanę,  ujrzał  krąg  wozów 

taboru,  między  którymi  roiło  się  od  górali.  W  środku  kręgu  stało  dwóch  czarowników  z 

Bractwa  Gwiezdnego,  wyśpiewujących  zaklęcia  tak  głośno,  że  Conan  usłyszał  je  mimo 

gry piszczałek. 

Gromki okrzyk bojowy Cymmerianina zagłuszył zarówno śpiewy, jak i dźwięk fletni. 

Do barbarzyńcy zaczęli dołączać gwardziści i wojownicy Pougoi, którzy przeszli na jego 

stronę. 

‐ Łucznicy! ‐ zagrzmiał Cymmerianin. 

Wszyscy jego ludzie uzbrojeni w łuki niemal równocześnie założyli strzały na cięciwy. 

Pociski dosięgły dwudziestu górali i tyle samo zwierząt pociągowych. Chaotyczna salwa 

nie  zostałaby  pochwalona  w  Turanie,  lecz  znajdowali  się  przecież  w  Królestwie 

Kresowym.  Łucznicy  Conana  byli  dostatecznie  wyszkoleni,  by  trafić  w  znajdujące  się 

przed nimi cele. 

Zanim  górale  zdążyli  się  otrząsnąć  z  zaskoczenia,  Conan  rzucił  się  biegiem  w  ich 

kierunku, a kusznicy naciągnęli kołowrotki. 

background image

219

Roland Green / Conan nieugięty

Część bełtów przeszyła poległych i zabite zwierzęta. Jeden utkwił w udzie czarownika. 

Zawodzący  śpiew  maga  przeszedł  we  wrzask  bólu,  mężczyzna  zatoczył  się  na  swojego 

towarzysza. 

Gwiezdne czary nie ustały, lecz góralscy zaklinacze stracili nad nimi kontrolę. Kilku ze 

stojących najbliżej nich wojowników postarzało się w jednej chwili. Ich twarze stały się 

pomarszczone jak pieczone gruszki, a głowy pokryły siwe włosy lub łysiny. 

Ziomkowie  wojowników  patrzyli  z  minami  pełnymi  trwogi.  Zaklęcia  dosięgały 

każdego, kto znalazł się w polu ich działania, sprzymierzeńców i wrogów. Czary polegały 

nie tylko na błyskawicznym starzeniu się. Conan ujrzał, że trzewia, serce i płuca jednego 

z górali nagle znalazły się na zewnątrz jego ciała. 

Innego  pokryły  purpurowe  łuski  z  zielonymi  cętkami,  u  rąk  i  nóg  zaś  wyrosły  mu 

długie pazury. Jego kciuki pozostały jednak na właściwym miejscu, dzięki czemu był w 

stanie zaatakować Cymmerianina bojowym toporem. 

Conan odskoczył od zamieniającego się w gada człowieka. Miał ochotę znaleźć się na 

drugim  końcu  świata,  gdzie  nie  dosięgłyby  go  czary.  Zależało  mu  też  na  umożliwieniu 

łucznikom  trafienia  w  przeciwnika;  nikomu  nie  wydałby  rozkazu,  by  walczyć  z 

ohydnymi maszkarami twarzą w twarz. 

Także  konie,  woły  i  osły  pokrywały  się  gadzimi  łuskami.  Innym  wyrastały  skrzydła 

jak u nietoperzy. Nieszczęsne zwierzęta trzepotały nimi rozpaczliwe, powalając na ziemię 

większość górali, których czary nie pozbawiły ludzkiej postaci. 

Ci,  którzy  nie  ulegli  przemianie  i  zdołali  się  utrzymać  na  nogach,  pierzchnęli 

spomiędzy kręgu wozów, wrzeszcząc w śmiertelnej trwodze. Ze strachu większość z nich 

na  oślep  wpadła  między  swoich  ziomków.  Ludzie  Tyrina  zabijali  ich  z  niepohamowaną 

furią,  jak  gdyby  uśmiercenie  każdego  sługi  Bractwa  Gwiezdnego  przyczyniało  się  do 

zmazania plamy na honorze plemienia. 

Wśród  bitewnego  zgiełku  i  wycia  zaklętych  potępieńców  rozległ  się  chrzęst  i 

skrzypienie.  Wielka  sosna  w  pobliżu  wozów  zakołysała  się  i  zaczęła  się  przechylać, 

obnażając korzenie zagłębione w skalistej ziemi. Drzewo runęło z łoskotem, przy którym 

background image

220

Roland Green / Conan nieugięty

wszelkie  inne  odgłosy  zdawały  się  matczyną  kołysanką.  Konary  sosny  pogruchotały 

wozy, zwierzęta i ludzi. 

Echo  upadku  leśnego  olbrzyma  ucichło  równocześnie  z  grą  piszczałek.  Conan  poczuł 

zwątpienie. Po chwili Marr znalazł się obok Cymmerianina z takim łoskotem, jak gdyby 

zeskoczył z wysokiego muru. Grajek ściskał w dłoni resztki strzaskanej fletni. 

Przez moment barbarzyńca poczuł się tak, jakby ujrzał czekającą nań wreszcie śmierć, 

po  czym  zorientował  się,  co  powinien  zrobić.  Wskoczył  na  pień  zwalonej  sosny, 

pozbawiony  konarów  między  korzeniami  i  koroną.  Przebiegł  po  nim  i  zeskoczył  na 

ziemię tuż obok Braci Gwiezdnych. 

Czarownik,  którego  trafił  bełt,  leżał  w  kałuży  krwi,  wstrząsany  przedśmiertnymi 

konwulsjami.  Jego  towarzysz  utrzymywał  się  na  nogach  i  z  poszarzałą  twarzą  nadal 

zawodził zaklęcia. 

Cymmerianin wymierzył cios w szyję brodatego czarownika. Ostrze pomknęło do celu, 

i  nie  sięgając  go,  odskoczyło,  jak  gdyby  trafiło  na  niewidzialny  mur.  Conan  powtórzył 

atak jeszcze czterokroć, nim zdał sobie sprawę z jego daremności. 

Gdy  szykował  się  mimo  wszystko  do  szóstego  ciosu,  czarownik  podniósł  głos.  Nie 

dosięgnąwszy  celu,  broń  wypadła  Cymmerianinowi  z  dłoni.  Barbarzyńca  schylił  się  po 

miecz, lecz gdy go dotknął, wokół ostrza zaczęły się unosić strużki dymu. W jednej chwili 

broń  rozgrzała  się  tak,  iż  nie  sposób  było  wziąć  jej  do  ręki;  skóra  rekina  spowijająca 

rękojeść stanęła w ogniu. 

Conan  nie  czekał,  aż  miecz  zamieni  się  w  kałużę  stopionej  stali.  Ostatni  z  Braci 

Gwiezdnych  szykował  się  do  rzucenia  nowego  zaklęcia,  przed  którym  Grajek  Marr  nie 

mógł  obronić  Cymmerianina.  Barbarzyńca  musiał  poświęcić  swoje  życie,  by  ocalić  tych, 

których porwał za sobą do boju. 

Nie  mogąc  posłużyć  się  mieczem,  chwycił  pierwszy  z  brzegu  przedmiot,  nadający  się 

do  walki:  złamany  dyszel  ciągniętego  przez  woły  wozu.  Barbarzyńca  rzucił  się  na 

czarownika,  posługując  się  dyszlem  jak  bojową  tyczką.  Improwizowany  oręż  bez  trudu 

pokonał niewidzialną barierę i z rozpędem trafił maga w żebra. Skuteczne wobec żelaza 

zaklęcie okazało się bezwartościowe w przypadku drewna. 

background image

221

Roland Green / Conan nieugięty

Czarownik  zatoczył  się  w  tył  ze  świstem  powietrza  uciekającego  z  płuc  i  upadł  na 

ziemię, wijąc się z bólu. Conan skoczył naprzód i wbił strzaskany koniec dyszla w pierś 

przeciwnika.  Zamiast  zaklęcia  z  ust  maga  wydobyła  się  struga  krwi,  ściekająca  w 

rozczesaną  w  trzy  pasma  brodę.  Członek  Bractwa  Gwiezdnego  po  raz  ostatni  spojrzał  w 

niebo. 

Conan  musiał  przez  chwilę  wesprzeć  się  na  drzewcu,  by  nie  upaść.  Rozejrzał  się  po 

polu bitwy. 

Wojownicy  Pougoi  i  gwardziści  krążyli  wśród  wozów,  upewniając  się,  czy  wszyscy 

ludzie rzeczywiście nie żyją. Kilku wiązało jeńców. Conan był zadowolony, że gwardziści 

zachowywali  dyscyplinę.  Nawet  świeżo  powołani  rekruci  mogli  po  tej  bitwie mienić  się 

weteranami. 

Tyrin  przeskoczył  wóz  i  stanął  obok  Conana.  Oczyszczenie  honoru  plemienia 

odmłodziło ojca Wylli o dwadzieścia lat. 

‐ Marr żyje! ‐ krzyknął. ‐ Stracił piszczałki, ale nie zginął! 

‐  Dobrze  ‐  odpowiedź  przyszła  Conanowi  łatwo,  chociaż  nigdy  wcześniej  nie  czuł 

zadowolenia  na  myśl,  że  jakiś  czarownik  pozostał  przy  życiu.  ‐  Zabierz  Marra  w 

bezpieczne miejsce ‐ dodał. ‐ Gdy Syzambry się dowie, że jesteśmy na tyłach jego wojsk, 

nie zawaha się przed niczym. Chcę, byśmy do tej pory byli znów gotowi do walki. 

Chociaż  rekruci  przeszli  już  chrzest  bojowy,  nie  mieli  jeszcze  prawa  uważać  się  za 

zwycięzców. 

 

Syzambry na czele towarzyszącego mu oddziału zataczał łuk w lewo; ułatwiało mu to 

ukształtowanie  terenu.  Wojska  królewskie  toczyły  najcięższą  walkę  na  lewym  skrzydle. 

Dla  hrabiego  największe  znaczenie  miała  wiadomość  od  wysłanego  wcześniej  gońca,  że 

flanka przeciwnika została przełamana. 

Arystokrata  nie  wiedział  jednak,  co  się  dzieje  na  tyłach  jego  wojsk.  Zasłaniały  mu  to 

drzewa i mgła, widać tam jednak było wojowników Pougoi i podwładnych hrabiego. 

background image

222

Roland Green / Conan nieugięty

Syzambry  ujrzał,  że  jeden  z  Pougoi  z  pniaka  ściętego  drzewa  wskakuje  na  plecy 

jeźdźca. Kolczuga nie ochroniła żołnierza przed silną ręką zaciskającą się na jego gardle i 

ostrym sztyletem, którym góral poderżnął mu odsłonięte gardło. 

‐ Zdrada! ‐ krzyknął hrabia. ‐ Pougoi zwracają się przeciwko nam! Zabić ich! 

Miał  nadzieję,  że  na  tyłach  zostało  przy  życiu  dosyć  podwładnych,  by  jego  rozkazy 

zostały  wykonane.  Inaczej  za  plecami  miałby  wyłącznie  górali  i  ‐  bogowie  uchrońcie  ‐ 

członków Bractwa Gwiezdnego. 

Syzambry wbił ostrogi w boki konia. Hrabia był tak lekki, że nawet po długiej walce 

jabłkowity wierzchowiec niósł go bez trudu. 

Wołanie  Syzambrego  zwróciło  uwagę  wysokiego,  czarnowłosego  mężczyzny,  który 

niepostrzeżenie wysunął się spod osłony drzew. 

 

Aibas  marzył,  by  dotrzeć  do  jakiegoś  głazu,  o  który  mógłby  się  wesprzeć.  Zdołał 

uśmiercić pięciu przeciwników, lecz odniósł dwie rany od miecza. Jedna z nich była tak 

poważna, że wkrótce czekała. 

Niespodziewanie naprzeciw Aibasa pojawił się stojący na zadnich łapach niedźwiedź. 

Aquilończyk był ciekaw, czy zwierzę zostało zmuszone do walki przez grajka Marra, czy 

jego przeciwników ‐ Braci Gwiezdnych. Odniesione rany sprawiły, że nie zdołałby uciec 

przed  niedźwiedziem.  Usiadł,  dzięki  czemu  na  chwilę  odzyskał  jasność  widzenia.  Zdał 

sobie  sprawę,  że  niedźwiedź  jest  jedynie  godłem  na  chorągwi  Deciusa,  niesionej  przez 

Rainę. 

‐  Bądź  dobrej  myśli,  panie!  ‐  zawołał  Decius.  ‐  Moi  ludzie  połączyli  się  z  twoimi. 

Dzięki tobie flanka jest bezpieczna. Panie?! 

Zawołał ostatnie słowo jeszcze kilka razy, lecz mężczyzna, do którego się zwracał, już 

go  nie  słyszał.  W  uszach  Aquilończyka  rozbrzmiewał  zamiast  tego  głos  matki, 

przyzywającej go prawdziwym imieniem. 

‐ W porządku, matko ‐ szepnął. ‐ W porządku. Idę do ciebie... 

 

background image

223

Roland Green / Conan nieugięty

Conan  ocenił  szerokość  pasa  odkrytego  terenu  między  sobą  i  Syzambrym,  sprawdził 

również,  ilu  jest  w  pobliżu  łuczników.  Rozpiął  pas  podtrzymujący  miecz,  lecz  nie  tracił 

czasu na ściąganie kolczugi. Była tak lekka, że nie ograniczała jego ruchów. 

Cymmerianin  wypadł  spod  osłony  drzew.  Błyskawicznie  pożerała  odległość  dzielącą 

go od arystokraty. Przebiegł między ludźmi strzegącymi hrabiego, nim którykolwiek zdał 

sobie sprawę ze zbliżania się nieprzyjaciela. 

Conan  wskoczył  na  zad  konia  hrabiego  i  schwycił  wodze.  Drugą  rękę  zacisnął 

arystokracie na gardle. 

‐ Jedź w stronę chorągwi albo już tutaj pożegnasz się z życiem! ‐ rozkazał. 

Syzambry  podniósł  ręce  do  góry  ‐  w  jednej  z  dłoni  dzierżył  sztylet.  Conan  puścił 

wodze, chwycił obleczone w kolczugę ramię hrabiego i wykręcił je gwałtownie. Syzambry 

stęknął z bólu, sztylet wypadł mu z dłoni. 

Pojmanie  hrabiego  sprawiło  wszelako,  że  Cymmerianin  znalazł  się  wśród 

nieprzyjaciół.  Mógł  zasłonić  się  arystokratą  przed  łucznikami,  lecz  nie  przed 

bezpośrednimi atakami. 

Przeciwników  hrabiego  było  wszakże  jeszcze  więcej.  Właśnie  liczebna  przewaga 

sprawiała, że żołnierze spod znaku srebrnego niedźwiedzia zmiatali nieprzyjaciół ze swej 

drogi.  Conan  ujrzał,  że  obok  Deciusa  maszeruje  piękna  jak  zawsze  ‐  chociaż  pokryta 

kurzem  i  zakrzepłą  krwią  ‐  Raina,  dzierżąc  pewnie  sztandar.  Za  nią  nacierało  ponad 

pięćdziesięciu pieszych i konnych najlepszych żołnierzy Chienny. 

Hrabiego  osłaniało  nie  więcej  niż  dwudziestu  ludzi.  W  chwilę  po  starciu  się  z 

żołnierzami  Deciusa  zostało  ich  dziesięciu.  Podwładni  hrabiego  mieli  dość  rozsądku,  by 

rzucić broń, wznieść ręce w górę i błagać o łaskę. 

‐  Nie  mnie,  lecz  królowej  o  tym  decydować  ‐  zareagował  Decius  na  ich  wołania.  ‐  Na 

razie zsiadajcie z koni i padnijcie na kolana. Conanie, czyżbyś się bał, że nie dostaniesz 

nagrody za swoją dzielność i dlatego postanowiłeś zdobyć ją sam? 

‐ Lubię składać królowym godne ich podarunki ‐ odparł Cymmerianin z uśmiechem. ‐ 

Myślisz, że Chienna ucieszy się z mojego prezentu? 

background image

224

Roland Green / Conan nieugięty

Słowa Syzambrego nie nadawały się do powtórzenia. Conan wzmocnił uścisk i hrabia 

zamilkł. 

‐ Najprawdopodobniej ‐ powiedział Decius. ‐ Czego jeszcze dokonałeś od chwili, gdy 

wraz z całą flanką zniknąłeś w lesie? 

Conan  wstrzymał  się  z  odpowiedzią,  zobaczył  bowiem,  że  Chienna  jedzie  w  jego 

stronę  w  asyście  paru  gwardzistów.  Królowa  miała  na  sobie  napierśnik  i  skórzane 

spodnie  jeździeckie.  Cymmerianin  pomyślał,  że  Królestwo  Kresowe  znalazło  chyba 

odpowiednią władczynię‐wojowniczkę. 

Gdy barbarzyńca przedstawił Chiennie przebieg całodziennej walki, nadjechał Tyrin z 

wiadomością,  że  ludzie  Syzambrego  kapitulują.  Nim  skończono  ich  rozbrajać,  zaczął 

padać deszcz. 

 

Szum  ulewy  nie  zagłuszył  krzyków  rannych  i  konających  ‐  ani  łoskotu  katowskiego 

topora, gdy głowa hrabiego Syzambrego spadła z ramion i potoczyła się po błocie. 

Conan  nie  zamierzał  ująć  topora  w  dłonie.  Chociaż  tego  nie  powiedział,  uważał  to 

zajęcie  za  niegodne  siebie.  Oznajmił,  że  hrabia  powinien  zginąć  z  ręki  jednego  z  tych, 

których najbardziej skrzywdził. 

Rolę  kata  wziął  na  siebie  dowódca  oddziału  chłopskich  ochotników,  który  stracił  pół 

rodziny,  gdy  Syzambry  rozkazał  spalić  jego  wioskę.  Żołnierz  należycie  wywiązał  się  ze 

swego zadania. 

Cymmerianin  zaniósł  ciało  Aibasa  na  stos  całopalny  dla  poległych  z  oddziałów 

królewskich.  Conan  nie  wiedział,  jakim  imieniem  posługiwał  się  Aquilończyk,  ruszając 

na  tułaczkę  po  świecie,  lecz  był  pewny,  że  imię  Aibasa  będzie  otaczane  szacunkiem  w 

kraju, w którym jego dni dobiegły kresu. 

background image

225

Roland Green / Conan nieugięty

Rozdział 20 

 

Kończył  się  właśnie  poranek  jedenastego  dnia  po  bitwie.  Zapowiadała  się  pogoda 

wymarzona  do  szybkiej,  dalekiej  wędrówki.  Wierzchowiec  Conana,  niegdyś  własność 

hrabiego  Syzambrego,  delikatnie,  lecz  uporczywie  drobił  kopytami,  od  czasu  do  czasu 

podnosząc  łeb  i  parskając,  jak  gdyby  chciał  powiedzieć  Cymmerianinowi:  ʺKiedy 

wreszcie skończysz z próżnymi pogaduszkami?!ʺ 

Conan  obrzucił  konia  zniecierpliwionym  spojrzeniem.  Zamierzał  odpowiednio 

pożegnać Deciusa i Rainę. 

‐ Zeszłego wieczora królowa bardzo cię chwaliła ‐ zwierzył się generał barbarzyńcy. 

‐  Naprawdę?  ‐  odparł  Conan.  Był  ciekaw,  czy  Decius  znał  przyczyny  przychylności 

Chienny.  ‐  Mam  nadzieję,  że  zrezygnowała  z  pomysłu  uczynienia  mnie  dowódcą 

Gwardii? 

‐  Tak.  Bogom  chwała,  zrozumiała,  że  wobec  twojej...  hm,  niesubordynacji  byłoby  to 

niemożliwe.  Doszła  do  wniosku,  że  mógłbyś  dzielić  z  Marrem  stanowisko  koronnego 

łowczego. Mógłbyś zamieszkać w pałacu... 

‐ Którym? ‐ spytał Conan. 

Wszyscy troje roześmieli się, nawet ogier zaparskał cicho. Śmierć Syzambrego położyła 

kres  waśniom  w  Królestwie  Kresowym,  lecz  sam  pokój  nie  wystarczał  do  odbudowania 

zrujnowanego  pałacu  ani  opłacenia  królewskiej  służby.  Był  to  główny  powód  podjęcia 

przez  Conana  przerwanej  podróży  do  Nemedii.  Także  dlatego  wyruszał  wyekwipowany 

niemal wyłącznie w konia, nowy miecz, zapas złota na żywność dla siebie i wierzchowca 

oraz zbroję wystarczającą do przekonania rozbójników, iżby nie stanowił łatwego łupu. 

‐  Marr  byłby  chyba  gotów  podzielić  się  swoją  pozycją  ‐  dodała  Raina.  ‐  Obydwoje 

przyrzekliśmy, że po ceremonii zaślubin przekażemy ci propozycję królowej. Jaką mamy 

zanieść jej odpowiedź? 

Uśmiechnęła się, gdyż z góry znała zdanie Cymmerianina. 

‐  Powiedzcie  jej,  że  widzieliście,  jak  rozpaczliwie  poganiałem  konia...  Nie,  poczułaby 

się  urażona.  Przekażcie,  że  służenie  jej  było  dla  mnie  zaszczytem,  stanowiącym 

background image

226

Roland Green / Conan nieugięty

wystarczającą  nagrodę.  ‐  By  poprawić  ton  rozmowy,  Conan  zmienił  temat:  ‐  Mam 

nadzieję, że zaślubiny się udały? Tyrin nie stracił głowy? 

‐ Nie ‐ odparła Raina. ‐ Trudno powiedzieć, czy jest zadowolony z tego, że jego córka 

wychodzi  za  zwykłego  królewskiego  łowczego,  a  nie  za  Grajka  Marra.  Wiem,  że  Wylla 

przedyskutowała  to  z  ojcem  przedwczorajszej  nocy.  Powiedziała  mu:  ʺMarr  stracił 

piszczałki,  a  z  nimi  swoją  magię,  lecz  zachował  moc  rzucenia  czaru  na  kobietęʺ.  Tyrin 

milczał tak długo, jak mu się pewnie nie zdarzyło od obrządku osiągnięcia dorosłości! 

‐  Wylla  zawsze  potrafiła  w  jednym  zdaniu  dotrzeć  do  sedna  sprawy  ‐  powiedział 

Conan. 

Były  czarodziej  i  nieokrzesana  dziewczyna  z  gór  stanowili  osobliwą  parę,  lecz 

Cymmerianin  widywał  jeszcze  dziwniejsze  związki  ‐  chociażby  szlachcica,  rycerza 

Królestwa  Kresowego  z  córką  bossońskiego  pachołka.  Pozwoliło  to  Rainie  zostać 

pierwszą damą dworu królowej Chienny... 

‐ Nie zostaniesz nawet na nasze zaślubiny? ‐ zapytał Decius. 

‐  A  zaręczysz,  że  Chienna  nie  wymyśli  przez  ten  czas  nowego  planu,  jak  mnie  tu 

zatrzymać? 

‐ Przysiągłbym raczej, że dolecę do zamku, machając rękami ‐ odparł generał. 

‐ No  właśnie. Obiecuję, że wrócę na ślub królowej, jeżeli dowiem się o nim na czas ‐ 

rzekł Conan. ‐ Radzę ci też zacząć się rozglądać za odpowiednim dla niej mężem. 

‐  Istotnie,  potrzebny  nam  będzie  u  boku  Chienny  mężczyzna,  który  dowiódł  swej 

dzielności  i  mądrości  ‐  powiedział  Decius.  ‐  Najlepiej  byłoby,  gdyby  okazał  się  bardzo 

wysoki i czarnowłosy... 

Conanowi  opadła  szczęka.  Twarz  generała  przypominała  maskę  ‐  była  to  mina 

człowieka  powstrzymującego  się  ze  wszystkich  sił  od  wybuchnięcia  śmiechem.  Raina 

popatrzyła na swojego narzeczonego, zacisnęła usta i spłonęła rumieńcem. 

Po  chwili  wszyscy  troje  zaczęli  się  śmiać  tak  głośno,  iż  echo  odbijało  się  od  górskich 

zboczy. Nim umilkło, Conan pognał wierzchowca w dół stoku. U jego podnóży pozwolił 

koniowi  przejść  z  cwału  do  galopu.  Gdy  wreszcie  się  obejrzał,  Rainy  i  Deciusa  nie  było 

już widać. 

background image

227

Roland Green / Conan nieugięty

 

KONIEC 


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Conan 43 Green Roland Conan nieugięty
Conan 56 Conan zwyciązca
Conan 51 Conan Pan czarnej rzeki
Conan 60 Conan wyzwoliciel
Conan 12 Conan buntownik
Conan 26 Conan mistrz
Conan Xuthal
Conan 47 Conan i szalony bóg
Conan 4 Conan obieżyświat
Conan 50 Conan Gladiator
Conan 7 Conan wojownik
Conan 63 Conan i Prorok Ciemności
Conan 20 Conan z Aquilonii
Conan 72 conan i widmo przeszłości
Conan 42 Conan i szmaragdowy lotos
Conan i podziemie niewoli
Conan Stygian Spells
Conan 25 Conan bukanier

więcej podobnych podstron