1986 14 Bomby na Tarent

background image

Andrzej Stuglik

BOMBY NA TARENT

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1986

Projekt okładki i strony tytułowej: Jerzy Rozwadowski

Redaktor: Wanda Włoszczak

Redaktor techniczny: Danuta Wdowczyk

Korektor: Barbara Szmagalska

background image

Rok 1940 w Europie nie zapowiadał się spokojnie. Wprawdzie w pierwszych miesiącach żadna ze stron

znajdujących się w stanie wojny nie rozpoczęła nowych działań, ale atmosfera napięcia wzrastała i rządy
państw zachodnich przestały się łudzić, że faszystowskie Niemcy zadowolą się osiągniętymi zdobyczami.

W kwietniu 1940 roku zaczęło się. Padła Dania i Norwegia, a potem przyszła kolej na Francję. Na placu

boju pozostała Wielka Brytania, która długo nie mogła ochłonąć po ciosie zadanym jej przez stalowe
kolumny Wehrmachtu na piaskach Dunkierki. Nie miała zresztą na to zbyt wiele czasu, gdyż na brytyjskim
niebie pojawiły się samoloty z czarnymi krzyżami, a w portach położonych po drugiej stronie Kanału
Niemcy zaczęli gromadzić sprzęt desantowy. Dla każdego było oczywiste, w jakim celu to czynią. Wielkiej
Brytanii groziła inwazja. Nad porty francuskie, do których Niemcy ściągali sprzęt desantowy, ruszyły więc
samoloty brytyjskie. Nie było ich wiele, ale przeprowadzone przez nie ataki okazały się skuteczne. Z trudem
gromadzony sprzęt był niszczony, a barki płonęły.

Sytuacja ta budziła niepokój admirała Raedera, twórcy planu inwazji na Wyspy Brytyjskie, i

spowodowała, iż niemieccy sztabowcy doszli do wniosku, że nie pokona się Albionu, jeśli nie zniszczy się
brytyjskiego lotnictwa i nie przetnie jego morskich komunikacji. Termin operacji desantowej przesunięto, a
tym samym w miarę upływu czasu z rąk niemieckich zaczęła się wymykać inicjatywa strategiczna — Hitler i
jego armie utraciły raz na zawsze możliwość uderzenia na nie przygotowanych i oszołomionych niedawną
klęską Brytyjczyków.

W tym czasie Wielka Brytania miała nieliczne i niezbyt nowoczesne lotnictwo, a jej flota broniąca

interesów kolonialnego imperium była zaangażowana w odległych częściach kuli ziemskiej. Zarówno
wojskowi, jak i cywilni przywódcy tego kraju zdawali sobie sprawę z groźby, jaka zawisła nad Wyspami w
przypadku długotrwałej blokady morskiej i przecięcia szlaków wiodących z kolonii do metropolii. Państwa
osi dysponowały przecież dużą liczbą okrętów, których stale im przybywało na skutek zdobyczy wojennych
oraz pracujących na pełnych obrotach stoczni. Szczególnie poważny problem wyłonił się przed
Brytyjczykami po klęsce Francji, kiedy to okręty niedawnych sojuszników schroniły się w afrykańskich
portach i nie było wiadomo, po czyjej stronie staną do walki. Najwięcej jednostek francuskich znalazło się w
porcie Mers el-Kebir. Dowodzący flotą francuską wiceadmirał Gensoul dysponował czterema pancernikami,
sześcioma niszczycielami, transportowcem lotniczym oraz kilkunastoma mniejszymi jednostkami. Brytyjska
Admiralicja bez trudu zdołała przekonać Churchilla o potrzebie neutralizacji tak poważnej siły, która mogła
znaleźć się w rękach przeciwnika.

Trzeciego lipca eskadra brytyjska, nosząca taktyczną nazwę ,,Force H”, pod dowództwem wiceadmirała

J. F. Somerville'a zablokowała port Mers el-Kebir. Brytyjczycy zażądali, aby Francuzi przystąpili do walki u
boku floty brytyjskiej, odeszli do brytyjskich portów i tam podporządkowali się „Wolnym Francuzom”,
popłynęli do Indii Zachodnich lub zatopili własne jednostki. Wiceadmirał Gensoul nie wyraził zgody na
żadną z tych propozycji i wówczas eskadra brytyjska otworzyła ogień z dział artylerii pokładowej. W
wyniku ostrzału trafiony został pancernik „Bretagne” i zatonął wskutek wybuchu własnej amunicji, a dwa
inne, uszkodzone, by uniknąć podobnego losu, wyrzuciły się na mieliznę. Jedynie pancernik „Strasbourg”,
osłaniany przez pięć niszczycieli, podjął nierówną walkę, przerwał się przez kordon brytyjski i zawinął do
Tulonu. W wyniku tego ataku zginęło 1279 marynarzy z niedawnej armii sojuszniczej.

Admiralicja Brytyjska uznała, że atak na Mers el-Kebir nie załatwił do końca sprawy floty francuskiej.

Ósmego lipca zaatakowali Brytyjczycy port w Dakarze i uszkodzili francuski okręt liniowy „Richelieu”. We
wrześniu ponownie pojawili się pod Dakarem, ale tym razem napotkali twardy, zdecydowany opór. W
rezultacie musieli wycofać się.

Te dość wątpliwe z wojskowego i politycznego punktu widzenia sukcesy nie zmieniły nastrojów w

społeczeństwie brytyjskim, które w tym właśnie czasie przeżywało nieustanne naloty niemieckich
bombowców. Toczyła się bowiem bitwa o Wielką Brytanię, bitwa zacięta, na śmierć i życie.

Przystąpienie wojsk włoskich do działań wojennych po stronie Hitlera dodatkowo skomplikowało

trudną sytuację Wielkiej Brytanii, zmieniając niekorzystnie dla niej układ sił w rejonie Morza Śródziemnego.
Na jednym tylko jego krańcu Brytyjczycy zachowali zdecydowaną przewagę nad wszystkimi
przeciwnikami. Strzegła go twierdza gibraltarska, niezatapialny okręt armady admirała Cunninghama. U
podnóży wyniosłej skały Gibraltaru rozsiadły się zabudowania portu wojennego, a jej wnętrze zryte było
korytarzami i umocnionymi platformami, w których oczekiwały na ewentualny atak dobrze wyekwipowane
oddziały brytyjskie, jak dotąd nikt nie kwapił się specjalnie do ataku na Gibraltar. Hitler przez pewien czas
przewidywał takie działanie, a niemiecki wywiad, przedstawiciele dyplomacji i sztaby czynili przygotowania
do przechwycenia brytyjskiego przyczółka na Półwyspie Pirenejskim (operacja „Izabella Felix”), jednak na
szczęście dla Wielkiej Brytanii plany tego przedsięwzięcia spoczęły na półkach naczelnego dowództwa
Wehrmachtu.

Na przeciwległym krańcu basenu śródziemnomorskiego kontradmirał A. L. Lyster, dowodzący eskadrą

background image

aleksandryjską, nie miał tak dogodnej sytuacji. Flota brytyjska i okręty sojusznicze były tu narażone na ataki
włoskiego lotnictwa, a lądowe zaplecze nie dawało takich gwarancji jak gibraltarska skała. Te dwa rejony
ześrodkowania sił brytyjskich w tym rejonie świata uzupełniała Malta położona niemal w centrum Morza
Śródziemnego. Mimo niewielkiego obszaru ta skalista wysepka odegrała doniosłą rolę w zmaganiach
wojennych tamtego okresu.

Już następnego dnia po przystąpieniu Włoch do wojny silna eskadra brytyjska znalazła się w rejonie

wód wewnętrzych nowego przeciwnika. Brytyjczycy nie ograniczyli się do demonstracji siły i
zaakcentowania wszechobecności najpotężniejszej dotychczas floty świata, ale dokonali ataku na port w
Tobruku. W wyniku bombardowania artyleryjskiego został zniszczony krążownik „San Giorgio”.
Współpracujące jeszcze wówczas z Brytyjską Admiralicją dowództwo francuskiej floty wysłało eskadrę,
która otworzyła ogień z dział pokładowych do urządzeń portowych w Genui i Vado, a następnie ten sam los
spotkał północnoafrykański port Bardia. Po obu stronach zaczęły tonąć okręty.

Był to jednakże dopiero początek wielkich zmagań, jakie niebawem miały rozegrać się na tych wodach.

Zarówno doświadczona Admiralicja Brytyjska, jak i znająca doskonale ten akwen włoska Supermarina nie
były pewne, jaką mają obrać taktykę wobec przeciwnika. Włoski admirał Campioni, mimo iż dysponował
liczną i silną flotą oraz miał możliwość wykorzystywania lotnictwa wspierającego jego operacje, czuł
wyraźny respekt przed Brytyjczykami. Tego stosunku do brytyjskiej floty nie zmieniło nawet włączenie się
do działań lotnictwa niemieckiego. Ta rezerwa, a może raczej przyjęta taktyka była dość nieudolnie
realizowana przez szefa sztabu Supermariny admirała Cavagnari, co spowodowało, że zarówno
głównodowodzący, jak i jego szef sztabu musieli podać się do dymisji. Nowi admirałowie kierujący włoską
flotą — głównodowodzący admirał A. Jachino i szef sztabu admirał Ricardi — nie byli w stanie zmienić na
korzyść Włoch przebiegu morskich zmagań na Morzu Śródziemnym.

*

Latem 1940 roku pierwszy lord Admiralicji, Dudley Pound, wiele uwagi poświęcił rozwojowi sytuacji

w rejonie Morza Śródziemnego, gdzie flota brytyjska miała do wykonania poważne zadania. Jej rola
polegała nie tylko na trzymaniu w szachu Włochów i niedopuszczeniu do pojawienia się na tych wodach
okrętów niemieckich, ale miała również blokować wojskom osi dostęp do bogatych złóż surowców na
terenie swych kolonii, a przede wszystkim do arabskich źródeł ropy naftowej.

Jak wspomnieliśmy, zadania to były poważne, a ich wykonanie nie należało do łatwych, gdyż flota

włoska na Morzu Śródziemnym dysponowała czterema okrętami liniowymi, siedmioma ciężkimi i
czternastoma lekkimi krążownikami, stu dwudziestu dziewięcioma niszczycielami i torpedowcami oraz
niepokojącą aliantów liczbą stu piętnastu okrętów podwodnych.

Tymczasem dowodzący brytyjską flotą admirał Cunningham mógł wystawić przeciwko włoskiej

armadzie zaledwie sześć okrętów liniowych, trzy lotniskowce, piętnaście krążowników, trzydzieści sześć
niszczycieli i osiemnaście okrętów podwodnych operujących z trzech baz na Morzu Śródziemnym. Cóż to
znaczyło wobec potęgi Włochów, którzy mogli przecież w czasie przeprowadzania morskich operacji
wykorzystywać również lotnictwo, operujące z dogodnie położonych baz. Mieli wprawdzie i Brytyjczycy
swoje mocne punkty — skałę gibraltarską i małą skalistą Maltę, ale na tej ostatniej Admiralicja nie
przygotowała należycie garnizonu do działań, jakie miały być prowadzone w tym rejonie. O tym, że mimo
wszystko sztab brytyjski przywiązywał duże znaczenie do tej wysepki, świadczy fakt zainstalowania tam
ściśle tajnych stacji podsłuchowych do przechwytywania radiowej korespondencji nieprzyjaciela. Zdobyty w
ten sposób materiał był niezwłocznie przesyłany samolotami kurierskimi do Bletchley pod Londynem, gdzie
mieścił się centralny ośrodek deszyfrażu. Specjaliści kryptologii odczytywali jego treść, znając już tajemnicę
niemieckiej „Enigmy”. Funkcjonowała tam jej odwzorowana kopia pod nazwą „Ultra Secret”. Do tego
ośrodka trafiały również skrycie rejestrowane radiogramy z włoskiej sieci łączności, ale ten szyfr był
wielokrotnie zmieniany i jego złamanie było niemożliwe.

Wróćmy jednak do problemów, jakie wyłoniły się przed Brytyjczykami z chwilą przystąpienia Włoch

do wojny. Na Morzu Śródziemnym zakorkowanym twierdzą gibraltarską znajdowało się wiele okrętów
przeciwnika, z których szczególnie groźne mogły się okazać okręty podwodne. Pierwszy lord Admiralicji
Dudley Pound, nie mógł przestać o nich myśleć. Wiedział, że we włoskich portach znajduje się ich znacznie
więcej niż w bazach brytyjskich, i zdawał sobie sprawę, że gdyby zostały równie skutecznie wykorzystane
jak niemieckie, to brytyjska flota na Morzu Śródziemnym wkrótce przestałaby istnieć. Wprawdzie ten akwen
nie sprzyjał operowaniu okrętów podwodnych, gdyż wody były nazbyt przejrzyste i stosunkowo płytkie, ale
mimo to zagrożenie istniało. Lord Pound denerwował się, kiedy jego oficerowie przypominali mu, że
błękitne wody śródziemnomorskie to nie ponury Atlantyk, ale on nie mógł zlekceważyć niebezpieczeństwa.

background image

Lord patrzył na wolno sunące po niebie punkciki eskadry lotniczej. Był zmęczony poranną naradą i nie

chciało mu się opuszczać swego gabinetu. Z niechęcią myślał o tym, że po wyjściu z tego w gruncie rzeczy
zacisznego pokoju mógłby spotkać któregoś z uczestników porannej odprawy.

— Ciekawe — mruknął do siebie odchodząc od okna — czy byłby to przedstawiciel obozu

defensywnego czy ofensywnego.

Z westchnieniem zasiadł za potężnym biurkiem i zabrał się do studiowania leżących na nim

dokumentów. Praca szła mu niesporo. Wyraźnie odczuwał ciągły brak snu i ruchu. Po kilku minutach
oderwał wzrok od zapisanych drobnym drukiem kartek, znów spojrzał w okno i zamyślił się głęboko.
Sytuacja na Morzu Śródziemnym była niepokojąca, członkowie Admiralicji nie potrafili zająć jednolitego
stanowiska co do formy przyszłych działań na tym akwenie, a on ciągle nie mógł się zdecydować, kto ma
rację. Czy ci, którzy przekonywali, że brytyjska flota może jedynie przyjąć pozycję defensywną, czy ci, co
twierdzili, że należy przejść do ataku. Wprawdzie jako pierwszy lord Admiralicji powinien słuchać i
analizować wypowiedzi innych dowódców, ale w końcu będzie musiał podjąć jakąś decyzję, będzie musiał
zająć zdecydowane stanowisko w tej sprawie. Tymczasem w trakcie sztabowych narad i podczas
indywidualnych spotkań ciągle mieszano argumenty natury wojskowej i politycznej, brano pod uwagę
elementy mogące wpłynąć na rozwój wydarzeń w tym rejonie świata w ciągu najbliższych kilku tygodni lub
miesięcy, a także zastanawiano się nad sytuacją, jaka może wytworzyć się w kolejnych latach wojny. Bo
teraz w Wielkiej Brytanii nikt już się nie łudził, że ta wojna trwać może krócej niż kilka lat. Państwa
faszystowskie prezentowały zaszokowanemu światu swoją zbrodniczą potęgę, a alianci, jak dotąd, byli
ciągle w odwrocie i mogli poszczycić się zaledwie kilkoma zwycięskimi epizodami. Faszyści parli naprzód
na wszystkich frontach, a sztabowcy brytyjscy dyskutowali zawzięcie i ciągle zastanawiali się, w którym
rejonie świata można by było powstrzymać zwycięski pochód wroga. Alianci mieli w swych rękach wiele
atutów, ale, jak dotąd, zawodziła koordynacja działań i stale powtarzał się jeden błąd — brak było
właściwego przygotowania kampanii na wielu szczeblach dowodzenia.

Lord Pound ocknął się z zamyślenia, zjadł szybko przyniesiony mu do gabinetu posiłek i poprosił do

siebie dowodzącego siłami morskimi na Morzu Śródziemnym admirała Cunninghama, z którym chciał
spokojnie porozmawiać na temat najwłaściwszej taktyki działań w rejonie śródziemnomorskim.

Przez moment w gabinecie panowała cisza. Pound pragnął, aby ta rozmowa przybrała półprywatny

charakter, toteż zaczął od niewiele znaczącego pytania.

— Czy miał pan spokojny lot, admirale? — zapytał, biorąc do cęki leżącą na biurku fajkę.
— O tak, dziękuję, sir. — Cunningham uśmiechnął się lekko, wiedząc jak zresztą wszyscy z otoczenia

Pounda o jego niechęci do latania. — Pogoda była dobra, ale teraz raczej należy wypatrywać chmur i szybko
znikać przed każdą maszyną, która pojawi się w zasięgu wzroku pilota.

Gospodarz ze zrozumieniem pokiwał głową. Chętnie by jeszcze porozmawiał o samej podróży i

warunkach życia w tak bezpiecznym miejscu jak Gibraltar, gdzie nie lecą na głowę bomby, jednak nie po to
przecież zapraszał do siebie admirała.

— A na morzu? — nawiązał do wypowiedzi swego rozmówcy. — Czy uważa pan, że i tam powinniśmy

znikać z pola widzenia ludzi Campioniego? — Uważnie obserwował reakcję Cunninghama na to sięgające
sedna sprawy pytanie.

— Ależ, sir, nigdy nasze okręty tego nie robiły, o ile mnie pamięć nie myli. — W głosie admirała

zabrzmiała nuta oburzenia. — Ani na tym akwenie, ani na żadnym innym — dodał.

— Ale Włosi zgromadzili w swych portach wiele ciężkich jednostek. Mają nad nami przewagę

ilościową i jakościową — dalej sondował Pound.

— Zawsze byłem zdania, sir, że większa liczba okrętów przeciwnika daje gwarancję, że wystrzelone

przez nas pociski i torpedy znajdą jakiś cel. — Obaj panowie uśmiechnęli się po tym żartobliwym
stwierdzeniu Cunninghama. — Jestem zdania — już z powagą dodał admirał — że powinniśmy walczyć.
Wypływać w morze na tym, co mamy. I w żadnym wypadku nie oddawać Campioniemu inicjatywy.

Zapadło krótkie milczenie.
— A ich pancerniki? — zaczął z wahaniem Pound. — A ich lotnictwo? Przecież samoloty startują z baz

lotniczych rozmieszczonych w wielu dogodnych do działań punktach półwyspu i wysp. Całe zaplecze
techniczne mają w zasięgu ręki. — Pierwszy lord Admiralicji wypowiedział wreszcie to, co mu od pewnego
czasu nie dawało spokoju i co jego zdaniem stanowiło o faktycznej przewadze przeciwnika w tym rejonie.

— Nie mam zamiaru wystawiać swoich jednostek pod ich bomby. Ale przecież obaj wiemy, że duże

formacje okrętów muszą mieć właściwie przygotowane działanie, a także wymagają odpowiedniego
kierowania w czasie samej akcji.

— Tak, oczywiście — mruknął lord po przetrawieniu tego, co jego gość zawarł w podtekście swej

wypowiedzi. Nie musiał słuchać dalszych argumentów, które mógł lub chciał przytaczać admirał. To, co

background image

powiedział dotychczas, dostatecznie jasno świadczyło, że jest on zwolennikiem ofensywnej postawy sił
morskich Wielkiej Brytanii w rejonie Morza Śródziemnego. Ale czy jego poglądy wynikają z obiektywnej
oceny faktów. Może po prostu ambicja wzięła górę nad rozsądkiem. Pound przez moment zastanawiał się, co
jest gorsze: nadmiernie ambitny czy nierozsądny dowódca — Potrzeba nam wielu okrętów na innych
akwenach, gdzie sytuacja jest równie trudna — przytoczył jeden z koronnych argumentów zwolenników
defensywy.

Tym razem admirał nie pozwolił mu dokończyć rozpoczętej kwestii:
— I uważa pan, że Gibraltar spełni rolę strażnika? — Odrobinę podniesiony głos, jakim Cunningham

zadał to pytanie, i sam fakt, że przerwał lordowi, świadczyły, iż mocno przeżywa tę rozmowę. — Mogę pana
zapewnić — kontynuował już spokojnym, rzeczowym tonem — że Włosi nie wypłyną na Atlantyk, ale na
tym swoim, wewnętrznym bajorku będą robili, co tylko zechcą. A będą przede wszystkim zatapiali nasze
statki transportowe. A ich armia w Afryce? Jeśli nie będziemy im przeszkadzali na morzu, to ją dobrze
wyekwipują i uzyskawszy wsparcie niemieckich sojuszników ruszą na Egipt. I wtedy może się okazać, że
nasze okręty mają niewiele do strzeżenia na Bliskim i Dalekim Wschodzie. — Admirał Cunningham nie
spuszczał wzroku z twarzy lorda Pounda.

— Tego nie można wykluczyć — westchnął lord.
— Może się okazać, że stracimy dostęp do ropy naftowej, a co gorsza nasze imperium zniknie z

umysłów tamtejszej ludności, a potem zostanie wymazane z mapy świata.

Admirał Cunningham nie odzywał się. Milczał też lord Pound. Właściwie to mógł już zakończyć tę

rozmowę, gdyż zorientował się, jakie poglądy reprezentuje admirał, ale chciał jeszcze dowiedzieć się, czy
ma jakiekolwiek wątpliwości.

— Jednak możemy stracić zbyt wiele jednostek potrzebnych gdzie indziej, a Włosi wtedy będą i tak

spokojnie przerzucali przez morze zaopatrzenie dla swoich wojsk w Afryce — zawiesił głos i spojrzał
wymownie na swego gościa.

— Znamy dobrze te wody i tych, którzy uważają je za swe wewnętrzne morze. Mamy u nich swoich

ludzi. Aby jednak zbytnio nie prowokować losu, powinniśmy uderzać tylko tam, gdzie nasza przewaga
będzie oczywista. W ten sposób my będziemy zwycięzcami. Poza tym takie uderzenia nie wymagają
znaczącej przewagi w ilości lub jakości sprzętu. Zresztą obaj dobrze wiemy, że w marynarce niemal
najważniejszą rolę odgrywają ludzie. Nie tylko ich zapał do walki, ale również przygotowanie i wyszkolenie.
Tutaj jest to ważniejsze niż w innych rodzajach broni. No, może jeszcze tak samo jest w lotnictwie — dodał
po chwili.

— Zapewne ma pan rację — mruknął Pound. — Czyli proponuje pan zadać cios i odskoczyć?
— Tak, sir. Mamy już przecież pierwsze wyniki.
— Tak, tak, przypominam sobie. — Lord Pound chciał podkreślić, że orientuje się w sytuacji. —

Słyszałem o zatopieniu w pobliżu przylądka Matapan włoskiego niszczyciela „Espero”, a w kilka dni później
niszczyciela „Zeffiro” w Tobruku. Znał pan trasę ich eskadry? — zapytał.

— Tak, sir — odpowiedział Cunningham i obaj dżentelmeni uśmiechnęli się; należeli do ścisłego grona

oficerów armii brytyjskiej, którzy nie tylko wiedzieli, co się robi w Bletchley, ale wykorzystywali w
praktyce informacje płynące z tego tak pilnie strzeżonego źródła. — Otrzymujemy rozszyfrowane depesze z
Malty — dodał po chwili — mamy swoich ludzi na półwyspie, a poza tym nasze lotnicze rozpoznanie też nie
próżnuje. Nad Włochami zazwyczaj jest pogodne niebo. Bezchmurne.

— Wspomniał pan o Malcie — wtrącił Pound. — Obawiam się o tę wyspę. Czy nasza załoga zdoła się

tam utrzymać?

W gmachu Admiralicji coraz częściej szeptano, że zbyt późno zaczęto myśleć o możliwości

bezpośredniego starcia w rejonie Morza Śródziemnego, że nie wyposażono garnizonu Malty w odpowiedni
sprzęt i nie zgromadzono zapasów umożliwiających długotrwałą obronę. I teraz ta wyspa mogła jedynie
liczyć na hart swych obrońców i twardość pokrywających ją skał. Lotnictwo włoskie i współdziałająca z
nimi marynarka wojenna nie dopuszczały do portu w La Valletta jednostek nawodnych, a nawet największe
okręty podwodne nie mogły zabierać wiele na swoje pokłady, a raczej pod pokłady. Sytuacja obrońców
wyspy była trudna, a mogła stać się tragiczna, jeżeli przez dłuższy czas nie zdoła dotrzeć do wyspy większy
konwój.

— Będziemy łączyli wypady naszych zespołów bojowych z konwojami, chociaż ze względu na różne

prędkości współdziałanie między tymi jednostkami jest utrudnione. Co gorsza, Morze Śródziemne to tak
mały obszar, że wszystko można wytropić. — Cunningham mówił to pewnym głosem.

— Ale czy mamy inne wyjście? Po zdobyciu Malty Włosi zyskaliby jeszcze jedną bazę dla swego

lotnictwa, a ich okręty podwodne znacznie zwiększyłyby zasięg efektywnego pływania — głośno myślał
Pound. — A nie obawia się pan desantu powietrznego?

background image

— Sir, taka operacja wymaga odpowiednich sił i zgrania wielu czynników. Nie sądzę, aby admirał

Campioni zdecydował się na tak ryzykowne posunięcie. To starej daty oficer i w jego sposobie dowodzenia
nie ma miejsca na takie wyczyny. A my mamy niezawodnych informatorów, którzy w porę by nas ostrzegli o
niebezpieczeństwie. Jestem pewien, że garnizon Malty zdążyłby się przygotować do przyjęcia gości.

Admirał Cunningham, który podczas porannej narady nie doczekał się wypowiedzi Pounda, teraz, po tej

szczerej rozmowie, wiedział, że może liczyć na poparcie Pierwszego Lorda Admiralicji. Gdy uświadomił
sobie ten fakt, jego samopoczucie znacznie się poprawiło. Spojrzał na lorda i dostrzegł jakby cień uśmiechu
na jego twarzy. A więc i gospodarz był zadowolony. Cóż, każdy z nich osiągnął zamierzony cel.

Po rozstaniu się z przełożonym admirał Cunningham opuścił zwalisty budynek Admiralicji i wsiadł do

samochodu, by udać się na lotnisko. W miarę jak jego wóz przemierzał ulice Londynu, dobre samopoczucie
opuszczało admirała. Nie poznawał tego miasta. Zaciemnione ulice, zburzone domy, leje po bombach i
dająca się wyczuć nerwowość przechodniów, wszystko to sprawiało niezwykle przygnębiające wrażenie. W
głębi duszy admirał stwierdził, że w jego ciasnym gibraltarskim królestwie jest o wiele bezpieczniej, i
zapragnął znaleźć się tam jak najprędzej, by natychmiast przystąpić db nękania podwładnych admirała
Campioniego.

— Z morza i powietrza — mruknął do siebie, patrząc na ludzi krzątających się przy usuwaniu tego, co

pozostało ze zbombardowanego budynku.

Myśl o wykorzystaniu możliwości, jakie daje mu pozostające pod jego rozkazami lotnictwo morskie,

zaprzątnęła całkowicie jego umysł. Przestał zwracać uwagę na otoczenie. Należy wykorzystać lotnictwo
bombowe, szczególnie zaś samoloty torpedowe i myśliwskie, zaczął snuć konkretne plany. Przecież bazy
przeciwnika leżą w ich zasięgu. Coraz bardziej podobał mu się ten pomysł. A baza to nie tylko
unieruchomione okręty wroga, ale zniszczone jego zaplecze.

Celne bomby, a od morza salwy ciężkiej artylerii mogą przynieść pożądane wyniki, a przede wszystkim

skłonić Włochów do przyjęcia taktyki defensywnej. Trzeba to będzie dokładnie przemyśleć i szczegółowo
opracować.

*

Od momentu przystąpienia Włoch do wojny flota tego kraju musiała stanąć oko w oko z groźnym i

doświadczonym przeciwnikiem. Admirał Cavagnari będący szefem sztabu włoskiej marynarki wojennej nie
miał łatwego zadania. Z materiałów analitycznych i dziennych meldunków wynikało, że jego okręty znajdują
się w stałej defensywie, że pomimo przewagi liczebnej i znajdujących się w pobliżu baz lotniczych nie
przejawiają ochoty do działań zaczepnych. Nie starają się też szukać dość ruchliwego przeciwnika, a
ograniczają się jedynie do konwojowania statków wiozących zaopatrzenie dla armii marszałka Grazianiego
prowadzącej walki na kontynencie afrykańskim. Wychodziły wprawdzie w morze, by patrolować rejony,
którymi powinny iść konwoje alianckie, nie zapędzały się jednak pod główne porty brytyjskie — Gibraltar i
Aleksandrię. Wszystko to było niepokojące i admirał Cavagnari zdawał sobie sprawę, że nie mogło
przynieść sukcesów.

Jedynym jaśniejszym punktem na Morzu Śródziemnym była Malta. Tylko w tym rejonie działo się coś,

co można było uznać za osiągnięcie. Położona w pobliżu podeszwy włoskiego buta znajdowała się w zasięgu
włoskiego lotnictwa i była niemal bezkarnie zasypywana bombami. Mieszkańcy wyspy powoli zmieniali się
w ludzi jaskiniowych, szukających schronienia pod skalistymi zboczami. Ale czy mogli wszystko ukryć pod
ziemią? Admirał Cavagnari nie mógł pojąć, dlaczego ci przezorni Anglicy wykazali taki brak
przewidywania, dlaczego nie zgromadzili na wyspie odpowiednich zapasów sprzętu i żywności? A teraz nie
będą mieli innego wyjścia, tylko kierować w stronę Malty konwoje. A konwoje to łatwa zdobycz i na nią
właśnie liczył Cavagnari przygotowując plan działań na najbliższy okres.

*

Sztab admirała Cunninghama z zadowoleniem przyjął wiadomość, że Admiralicja ostatecznie odrzuciła

strategię defensywną. Można było przystąpić do działań nękających przeciwnika, zadawać mu ciosy w
wybranym przez siebie momencie i miejscu. Niebawem nadarzyła się okazja do pierwszej tego rodzaju akcji.

Na początku lipca 1940 roku obie walczące strony wyprawiły w morze statki wiozące zaopatrzenie dla

swych walczących armii. Szóstego lipca z Neapolu wypłynął składający się z pięciu statków konwój włoski.
Transportowce wiozły zaopatrzenie dla marszałka Grazianiego, którego armia z coraz większym trudem
opierała się brytyjskim oddziałom dowodzonym przez generała Wavella. Sztab włoskiej floty zdawał sobie
sprawę, jak wielkie znaczenie ma ten konwój dla walczących piechurów, toteż w jego osłonie znalazło się

background image

wiele ciężkich okrętów pod dowództwem admirała Campioniego. Wolno płynące transportowce osłaniane
były przez dwa pancerniki „Conte di Cavour” i „Giulio Cesare”, siedem ciężkich i dwanaście lekkich
krążowników oraz przez dwadzieścia cztery niszczyciele.

W tym samym czasie na wody Morza Śródziemnego wyszły brytyjskie okręty wojenne, mające osłaniać

dwa konwoje opuszczające port La Valletta. Na wychodzących z Malty statkach znajdowała się ludność
cywilna, gdyż zdaniem admirała Cunninghama silnie bombardowana wyspa nie była odpowiednim miejscem
dla kobiet i dzieci. Poza tymi humanitarnymi względami istotne znaczenie miał również fakt, że z uwagi na
trudności z zaopatrzeniem na wyspie powinni znajdować się tylko jej obrońcy i ludzie świadczący usługi na
rzecz obrony. Flotą brytyjską stanowiącą osłonę konwojów dowodził osobiście admirał Cunningham, a
składała się ona z trzech pancerników: „Warspite”, „Royal Sovereign” i „Malaya”, lotniskowca „Eagle”,
pięciu lekkich krążowników i siedemnastu niszczycieli.

Na Marginesie chcielibyśmy dodać, że wśród osłaniających konwoje niszczycieli znalazł się polski

„Garland” dowodzony przez komandora podporucznika A. Doroszkowskiego. „Garland” od maja znajdował
się w rękach Polaków j stacjonował na wodach śródziemnomorskich w bazie aleksandryjskiej. Polska załoga
objęła ten okręt po Brytyjczykach i spotkała się tam z wieloma nie znanymi jej urządzeniami. Nie stanowiło
to jednak problemu dla doświadczonej i świetnie wyszkolonej załogi. Szybko opanowała wszelkie tajniki
nowej jednostki, ale o dziwo, co wszystkich niepokoiło i denerwowało, nie mogła sobie poradzić z działami
artylerii pokładowej. Mimo ćwiczeń i odrębnych studiów prowadzonych przez oficerów-artylerzystów salwy
„Garlanda” nie trafiały do celu.

Ta sytuacja wzbudziła zainteresowanie oficera łącznikowego floty brytyjskiej, Pattersona. Anglik

najpierw ze zdziwieniem, a następnie ze wzrastającą z dnia na dzień podejrzliwością obserwował fontanny
wody tryskające wokół celów podczas treningowych strzelań. Zawsze zbyt blisko lub zbyt daleko. Poza tym
poszczególne działa nie były w stanie oddać ześrodkowanej salwy. Było oczywiste, że taka jednostka nie
może wykonywać zadań bojowych. Patterson w swych raportach zaczął sugerować, że Polacy robią to
celowo. Sztab brytyjski po zapoznaniu się z tymi stwierdzeniami zaczął domagać się zmiany dowódcy
„Garlanda”. Sztab polskiej marynarki wojennej w Londynie przychylił się do tych żądań i polecił, aby
komandor podporucznik Konrad Niemieśniowski przygotowywał się do objęcia dowództwa.

W tym czasie zdesperowana i urażona w zawodowej ambicji załoga postanowiła znaleźć przyczynę

braku celności obsługiwanych zgodnie z instrukcją dział. Rozbierano wszystko, co rozebrać się dało, i po
dokładnym obejrzeniu oraz oczyszczeniu składano ponownie. Okazało się, że nie był to daremny wysiłek.
Wykryto przyczynę braku celności dział „Garlanda”. Był nią drucik, który pozostawili w mechanizmie
angielscy robotnicy, a który uniemożliwiał prawidłową pracę przyrządów celowniczych. Usunięcie tej
usterki sprawiło, że Polacy szybko wykazali się sprawnością bojową i załoga „Garlanda” mogła uczestniczyć
w akcjach floty brytyjskiej.

Siódmego lipca, polska załoga znalazła się wśród okrętów płynących w kierunku skalistej Malty.
Brytyjski dowódca, aby zapewnić maksymalne bezpieczeństwo konwoju, podzielił swój zespół na trzy

grupy. Zadaniem pierwszej, złożonej z pięciu krążowników i flotylli niszczycieli, było rozpoznanie. Tą
szybką eskadrą dowodził admirał J. C. Tovey. Grupa podstawowa, w skład której weszły pancernik
„Warspite” z admirałem Cunninghamem na pokładzie oraz pięć niszczycieli, miała charakter uderzeniowy.
Natomiast stosunkowo powolne pancerniki, „Royal Sovereign” i „Malaya”, lotniskowiec „Eagle” i pozostałe
niszczyciele tworzyły grupę ubezpieczenia.

Konwój włoski szczęśliwie pokonał trasę Neapol — Benghazi i okręty admirała Campioniego wracały

do bazy. Takiego szczęścia nie miała flota brytyjska. Zaledwie jednostki admirała Cunninghama zdołały
opuścić Aleksandrię, a już zostały dostrzeżone przez włoski wodnosamolot, którego pilot przekazał swoim
przełożonym meldunek określający kurs, prędkość i skład sił brytyjskich. Admirał Campioni
poinformowany o pojawieniu się w pobliżu jednostek przeciwnika nie uczynił nic, aby przeszkodzić
Brytyjczykom w wykonaniu zadania. Jedynie włoskie lotnictwo wykorzystując swoje bazy na Dodekanezie
rozpoczęło wściekłe ataki. Podczas jednego z nich bomba zrzucona z wysokiego pułapu trafiła i uszkodziła
krążownik „Gloucester”.

Jednak Brytyjczycy mieli nie tylko pecha. Tego samego dnia, ósmego lipca, jeden z brytyjskich

samolotów rozpoznawczych dostrzegł włoską eskadrę. Admirał Cunningham został poinformowany, że w
odległości stu mii od Benghazi znajdują się okręty włoskie, płynące najkrótszą drogą do swojej bazy.
Cunningham uznał, że nie ma chwili do stracenia. Brytyjskie ugrupowanie zwiększyło prędkość i zmieniło
kurs, by przeciąć drogę Włochom. Następnego dnia o świcie rozpoznanie lotnicze meldowało, że flota
włoska płynie nie zmienionym kursem, tyle tylko, że wzmocniła się o kilka krążowników i niszczycieli.

Admirał Cunningham miał już pewność, że dojdzie do kontaktu bojowego, gdyż eskadra wroga nie

miała szansy ominięcia jego okrętów. Jedynym problemem było położenie przypuszczalnego miejsca starcia.

background image

Z wyliczeń brytyjskich nawigatorów wynikało, że do spotkania dojdzie w rejonie przylądka Stilo, a więc
niepokojąco blisko wybrzeży włoskich. To z kolei oznaczało, że lotnictwo włoskie będzie mogło atakować
brytyjskie okręty niemal w poligonowych warunkach.

W południe dziewiątego lipca odległość pomiędzy obiema flotami wynosiła około dziewięćdziesięciu

mil. Admirał Cunningham doszedł do wniosku, że jeśli Włosi będą nadal płynęli z taką jak dotychczas
prędkością, zdołają dotrzeć do baz nie nawiązując z Brytyjczykami kontaktu bojowego. Postanowił więc
spowodować zwolnienie marszu jednostek nieprzyjaciela. Z pokładu lotniskowca „Eagle” wystartowały
samoloty torpedowe, by zaatakować włoską flotę. Niestety, atak nie przyniósł oczekiwanych wyników i
Włosi umykali dalej w kierunku ojczystych wybrzeży.

W kilka godzin później grupa krążowników włoskich otworzyła ogień do jednego z okrętów

dowodzonych przez admirała J. Toveya. Ostrzelaną jednostką był niszczyciel „Neptune”, który nie mógł
podjąć walki, gdyż Włosi znajdowali się poza zasięgiem jego artylerii. Jednostka brytyjska szukała ratunku
w raptownych zmianach kursu i w ten sposób uniknęła nakrycia którąś z salw. Dopiero około piętnastej
dwadzieścia pięć przyszło ocalenie. Do nierównej walki włączył się pancernik „Warspite”. Teraz role się
zmieniły. Kilka salw z jego ośmiu dział o kalibrze ponad trzysta milimetrów oraz pociski mniejszego kalibru
sprawiły, że włoskie okręty raptownie zwiększyły prędkość i wyszły z zasięgu dział pancernika. W
kilkadziesiąt minut później, o godzinie piętnastej pięćdziesiąt trzy, marynarze z „Warspite'a” i „Malaya”
dostrzegli wyłaniające się zza linii horyzontu górne fragmenty nadbudówek włoskich pancerników. Dla
wszystkich stało się oczywiste, że starcie głównych sił jest nieuniknione. Na brytyjskich okrętach narastało
napięcie. Artylerzyści, szczególnie ci w wieżach dział najcięższego kalibru, zastygli w oczekiwaniu na
rozkazy, a oficerowie artylerii głównej prowadzili gorączkowe zliczanie kursów. Nie tylko najcięższa
artyleria była gotowa do walki. Z pokładu lotniskowca „Eagle” poderwały się ponownie samoloty
torpedowe. Brytyjczycy wiedzieli, że przeciwnik w każdej chwili może wprowadzić do akcji lotnictwo, a
wtedy samoloty na pokładzie lotniskowca byłyby kulą u nogi.

Wprawdzie obie eskadry dzieliła olbrzymia przestrzeń wodna, gdyż okręty miały do przebycia jeszcze

dwadzieścia pięć tysięcy metrów, ale dla artylerii „Warspite'a”, której pociski miały kaliber 381 milimetrów,
nie był to zbyt wielki dystans. Osiem dział tego kalibru zainstalowanych w wieżach-warowniach otworzyło
ogień. Po chwili zagrzmiały też działa pancernika „Malaya”. Jedna z kolejnych salw „Warspite'a” była celna.
Na burtach i pokładach potężnego pancernika włoskiego „Giulio Cesare” wykwitły płomienie, którym
wkrótce zaczął towarzyszyć dym. Włoch wyraźnie zwolnił, a to oznaczało, że niebawem znajdzie się w
zasięgu dział mniejszego kalibru.

Ten nieoczekiwany rozwój sytuacji mocno zaniepokoił admirała Campioniego. Jego zadaniem było

doprowadzenie pięciu statków do Benghazi i zadanie to zostało wykonane. A teraz groziła mu utrata jednego
z najwartościowszych okrętów. Nie widząc innego wyjścia wydał rozkaz, by podległe mu jednostki
postawiły gęstą zasłonę dymną. Manewr ten utrudnił prowadzenie ognia przeciwnikowi, ale jednocześnie
wykluczał celność własnych salw. Jedyną szansą była ucieczka. Ponieważ jednak sama zasłona dymna nie
gwarantowała oderwania się od znajdujących się coraz bliżej jednostek brytyjskich, admirał Campioni rzucił
do walki niszczyciele. Zdecydowany atak szybkich i zwinnych okrętów sprawił, że pękł szyk bojowy
eskadry brytyjskiej. To zadecydowało o dalszym przebiegu i ostatecznym rezultacie bitwy.

Po uporządkowaniu szyku admirał Cunningham podjął pościg za Włochami, ale już nie zdołał nawiązać

z nimi bojowego kontaktu. Do akcji weszło włoskie lotnictwo, które nękało znajdujących się w pościgu
Brytyjczyków. W końcu zapadł zmrok i pod jego osłoną płynąca zaledwie z prędkością osiemnastu węzłów
eskadra włoska dotarła do portu. Okręty brytyjskie zawróciły, aby podjąć osłonę konwoju maltańskiego.

Dopiero następnego dnia Brytyjczycy mogli poszczycić się pewnym sukcesem, choć nie był to sukces

brytyjskiej marynarki. W sycylijskim porcie Augusta ofiarą bomb RAF padł niszczyciel „Pancaldo”. Został
on zatopiony. Tym razem los uśmiechnął się również do admirała Campioniego. Mógł on zameldować
swojemu duce, że okręt podwodny o nazwie „Marconi” dostrzegł wracającą z pościgu flotę brytyjską i
przywarował na jej kursie. W odpowiednim momencie wystrzelił celną torpedę i z szeregów brytyjskich ubył
niszczyciel „Escort”. Włoscy podwodniacy zdołali szczęśliwie przeczekać zarządzone przez okręty
nieprzyjaciela polowanie. W ten sposób bitwa nie została rozstrzygnięta, choć Brytyjczycy odnieśli
zwycięstwo moralne, zmuszając przeciwnika do ucieczki.

Ta nie rozstrzygnięta bitwa potwierdziła wcześniejsze przypuszczenia Brytyjczyków, że dowództwo

włoskie będzie unikało bezpośrednich starć na wodach Morza Śródziemnego. Kolejnym dowodem, że
admirał Campioni jest zwolennikiem taktyki uników, były wydarzenia z dziewiętnastego lipca w rejonie
przylądka Spatha.

Osiemnastego lipca 4 niszczyciele brytyjskie, („Hyperion”, „Hero”, „Hasty”, i „Ilex”), dowodzone

przez komandora podporucznika Nicholsona, patrolowały wody w rejonie Krety. Dzień minął spokojnie i

background image

komandor podporucznik Nicholson z ulgą obserwował kryjące się za horyzontem słońce. Wraz z nim znikały
z nieboskłonu nieprzyjacielskie samoloty. Noc gwarantowała pewien wypoczynek i spokojniejszą służbę.
Przynajmniej dla części załogi. Sprawdziwszy, czy jego polecenia zostały wykonane, Nicholson udał się do
swojej kabiny. On też pragnął nieco odpocząć, by następnego dnia być w pełnej formie. Zaledwie zasnął, a
przynajmniej tak mu się wydawało, w stalowe drzwi jego kabiny zaczął stukać dyżurny marynarz.

— Panie komandorze, na horyzoncie nieprzyjaciel! — usłyszał podniecony głos podwładnego.
W jednej chwili oprzytomniał, zerwał się na nogi, chwycił kurtkę, sięgnął po leżącą na

przyśrubowanym do podłogi krześle czapkę oraz wiszącą na jego oparciu lornetę. Po chwili był już wśród
swoich oficerów na pomoście bojowym. Nawet nie musiał pytać, w którym sektorze dostrzeżono okręty
przeciwnika. W szkłach lornety wycelowanej w tym samym co pozostałe kierunku ujrzał groźny widok. Zza
horyzontu wyłaniały się nadbudówki i wieże dwu włoskich okrętów.

— To chyba krążowniki, sir — przerwał ciszę jeden z młodszych oficerów.
Nicholson jeszcze przez chwilę obserwował zbliżające się jednostki. Nie ulegało wątpliwości, że oficer

miał rację. Sytuacja była groźna. Starcie z Włochami to sprawa z góry przegrana. Zasięg dział krążowników
włoskich, szczególnie ośmiu z nich mających kaliber 152 milimetry, nie dawał niszczycielom żadnej szansy.
Pozostawały wprawdzie manewry i torpedy, ale czy w ten sposób uda się uratować okręty? Nicholson
zastanawiał się przez moment, jak wybrnąć z opresji, w końcu podjął decyzję. Jego zespół nie może stanąć
do walki z mającym zdecydowaną przewagę przeciwnikiem, ale przecież w tym samym sektorze powinien
znajdować się krążownik „Sydney” z towarzyszącymi mu niszczycielami „Garlandem” i „Havockiem”. Jeśli
zdołają się połączyć, będą mogli myśleć o skutecznym przeciwstawieniu się wrogowi. Szybko sprawdził na
mapie rejon operacyjny komandora Collinsa, dokonał błyskawicznych wyliczeń i jego zespół z maksymalną
prędkością ruszył w stronę, w której powinni znajdować się przyjaciele.

Włoskie okręty dostrzegły uciekającego przeciwnika i rozpoczęły pościg. Wkrótce też przemówiły ich

działa. Ciężkie pociski ze złowrogim szumem pruły powietrze i znikały w morzu, nie wyrządzając
umykającym żadnych szkód. Trwał wyścig ze śmiercią.

O godzinie ósmej dwadzieścia pięć na krążowniku „Sydney” dostrzeżono cztery niszczyciele, które

gęsto ostrzeliwując się uciekały przed ścigającymi ich krążownikami włoskimi. Komandor Collins nie
zastanawiał się ani chwili. Już w trzy minuty później w kierunku jednostek wroga pomknęły pierwsze
pociski. Rozpoczął się pojedynek artyleryjski, w którym obie strony miały jednakowe szanse. Oficerowie z
krążownika „Sydney”, kierujący ogniem artylerii, pokazali wielką klasę. Już trzecia salwa była celna. Ofiarą
brytyjskich pocisków padł idący na czele zespołu krążownik „Giovanni delle Bande Nere”.

Na mostku bojowym wokół komandora Nicholsona rozległy się radosne okrzyki. Skończył się trwający

od ponad dwóch godzin wyścig ze śmiercią, w jednej niemal chwili zmieniła się sytuacja. Włosi stracili
ochotę do dalszej walki, zmienili kurs i rzucili się do ucieczki. Niszczyciele Nicholsona zatoczyły ciasne łuki
i poszły, by przeciąć im drogę. Teraz one były myśliwymi. Przygotowywały się do wykonania ataku
torpedowego.

Tymczasem krążownik „Sydney” przeniósł ogień swej ciężkiej artylerii na drugi krążownik. Był nim

„Bartolomeo Colleoni”. Dobrze wstrzelana artyleria w ciągu kilku minut nakryła okręt jedną, a następnie
kolejnymi salwami. Okręty włoskie płynęły coraz wolniej, mimo iż zagrożenie wzrastało z każdą chwilą,
gdyż biły do nich wszystkie działa artylerii sześciu niszczycieli, zbliżających się do rubieży pozwalającej na
oddanie skutecznej salwy torpedowej.

W końcu jeden z pocisków uszkodził urządzenia napędowo-sterowe „Bartolomeo Colleoni”. O godzinie

dziewiątej okręt znieruchomiał. Jego załoga nie mogła liczyć na pomoc swoich ziomków, którzy na
uszkodzonym „Giovanni delle Bande Nere” wolno znikali za horyzontem. Do stojącego „Bartolomeo
Colleoni” zbliżały się niszczyciele. Odpalone z ich pokładów torpedy przypieczętowały los nieszczęsnego
krążownika. Drugi okręt włoski miał więcej szczęścia. Mimo uszkodzeń zdołał umknąć „Sydneyowi”.
Dopiero w dwa lata później, pierwszego kwietnia 1942 roku, został zatopiony przez brytyjski okręt
podwodny „Urge”. Załogi okrętów brytyjskich zadowolone z odniesionego sukcesu wracały do bazy w
Aleksandrii. Ale radość z niedawnego zwycięstwa nie trwała długo, bo oto nad sunącym spokojnie zespołem
pojawiły się włoskie bombowce. Grad bomb posypał się na zygzakujące okręty. Samoloty nadlatywały
falami, schodziły w dół w ostrym nurkowaniu, atakowały zawzięcie, ale bez skutku. Ten dzień należał do
Brytyjczyków. Zwycięska eskadra z „Sydneyem” na czele nie poniosła żadnych strat i szczęśliwie dotarła do
bazy.

Dowódcy poszczególnych jednostek zameldowali się w sztabie. Ze złożonych przez nich relacji

sztabowcy wyciągnęli konkretne wnioski i dwudziestego lipca nad Tobrukiem ukazały się brytyjskie
samoloty z lotniskowca „Eagle”. Otrzymały one zadanie zbombardowania portu, w którym, zdaniem
brytyjskiego dowództwa, mógł schronić się uszkodzony poprzedniego dnia krążownik. Woda w porcie

background image

zagotowała się od spadających z błękitnego nieba bomb i torped. Ich ofiarą padły dwa niszczyciele „Ostro” i
„Nembo” oraz kilka mniejszych jednostek. Dla admirała Campioniego stało się jasne, że w przyszłości nie
może korzystać z tobruckiej redy.

*

Z czasem flota brytyjska, pomimo że nie tak liczna jak włoska, wypracowała sobie dogodne pozycje i

wyraźnie przechodziła do ofensywy. Brytyjczycy nie tylko że nie obawiali się opuszczać swoich baz w
Gibraltarze i Aleksandrii, ale śmiało patrolowali prawie cały akwen śródziemnomorski.

Z wytycznych, jakie spoczęły na biurku admirała Cunninghama, wynikało jasno, że teraz podstawowym

zadaniem jego zespołu jest paraliżowanie zaopatrzenia armii włoskiej w Afryce, które było przerzucane
drogą morską, i to dość regularnie oraz stosunkowo łatwo z uwagi na niewielką odległość Półwyspu
Apenińskiego od kontynentu afrykańskiego. Po otrzymaniu nowych rozkazów admirał Cunningham spotkał
się z kontradmirałem A. L. Lysterem, dowodzącym okrętami brytyjskimi stacjonującymi w Aleksandrii. Nie
była to zresztą pierwsza narada dowódców brytyjskich. W ciągu ostatnich miesięcy często rozmawiali ze
sobą i niekiedy wspólnie planowali konkretne posunięcia skierowane przeciwko Włochom.

— Jak pan widzi, admirale, w Londynie o nas nie zapominają. — Admirał Cunningham uścisnął dłoń

swego gościa.

— Ma pan rację, sir. — Lyster skinął głową i zajął wskazane mu przez gospodarza miejsce — Jeszcze

niedawno mieliśmy tylko trzymać się mocno w naszych bazach, a dziś oczekuje się od nas, że będziemy
szachowali flotę włoską i rozbijali konwoje.

— Trafnie pan to ujął — podchwycił admirał Cunningham. — Mamy ich szachować. A osiągniemy to

tylko wtedy, gdy przejdziemy do ataku. Optymalne byłoby niszczenie ich we własnych bazach.

— Zanim wyjdą w morze — Lyster rozwijał myśl swego przedmówcy — i to wtedy i tam, gdzie tego

nie oczekują.

— Tak, to jest podstawowa zasada. Szkoda tylko, że jesteśmy zmuszeni do operowania z odległych

pozycji wyjściowych. Najkorzystniejszym punktem byłaby Malta. Niestety jest ona bezużyteczna.

— Nie zgadzam się z panem, sir — ostro zaprotestował Lyster. — Zupełnie bezużyteczna to ona nie

jest. Pan wie najlepiej, admirale, ile samolotów odciąga znad naszych głów. Jej obrońcy przeżywają piekło.
A nie mogą wykonywać uników, jak my na naszych okrętach.

— Ma pan rację — westchnął Cunningham. — Gdyby w porę ta baza otrzymała zaopatrzenie i

wyposażenie, mielibyśmy o wiele mniej kłopotów.

W pokoju zapadło milczenie. Obaj admirałowie zgadzali się co do tego, że we właściwym momencie

nie zwrócono uwagi na atuty, jakie dawało położenie Malty, ale mieli odmienne zdania na temat powodów
tego stanu rzeczy, a już zupełnie nie mogli dojść do porozumienia, kiedy rozpatrywali kwestię personalnej
opowiedzialności za to, delikatnie mówiąc, niedopatrzenie. Ponieważ wiele razy omawiali już te sprawy,
teraz nie chcieli poruszać drażliwego tematu. W końcu admirał Cunningham podszedł do mapy, aby jakoś
przerwać panującą ciszę.

— Z rozpoznania naszego wywiadu wynika — zaczął — że ten rejon ma podstawowe znaczenie dla

przerzutu zaopatrzenia materiałowego i uzupełnień stanu osobowego. — Zakreślił łuk wokół kilku punktów
będących w rzeczywistości portami.

— Gdybyśmy mieli w tym rejonie silne lotnictwo, to moglibyśmy niszczyć cele nawet w głębi lądu —

rozmarzył się Lyster.

— Ale nie mamy tych samolotów i nie będziemy ich mieli. — Cunningham był realistą. — Popatrzmy

zatem na to, czym obecnie dysponujemy. Przede wszystkim ciężkie działa i celne torpedy. Zresztą mamy już
pewne doświadczenia w tego rodzaju działaniach. — Spojrzał w oczy swemu gościowi.

— Na szczęście tym razem nie będziemy bombardowali okrętów naszych sojuszników — zauważył

zgryźliwie Lyster, ale admirał Cunningham nie zareagował na tę uwagę.

— Proponuję, abyśmy zaczęli od Bardii — kontynuował swą myśl. — Atak ten powinien nam

przynieść podwójną korzyść. Zniszczymy ważny port nieprzyjaciela, a jednocześnie będzie to sprawdzian
tego typu działań.

— Jestem tego samego zdania, sir. — Lyster skwapliwie wyraził zgodę, gdyż jego okręty cumujące w

bazie aleksandryjskiej nie brałyby w tej akcji udziału, a tym samym on nie miałby żadnych kłopotów. Byłby
po prostu obserwatorem.

Niemal natychmiast po zakończeniu tej rozmowy zapadły konkretne decyzje i Brytyjczycy przystąpili

do przygotowań. Z rozpoznania lotniczego i innych źródeł informacji wynikało, że port Bardia jest
odpowiednim obiektem do bombardowania od strony morza. Nic więc nie stało na przeszkodzie do

background image

przeprowadzenia planowanej akcji.

Rankiem siedemnastego sierpnia 1940 roku mieszkańcy Bardii ujrzeli na linii horyzontu niezbyt

wyraźne sylwetki okrętów. Z tak dużej odległości nie byli w stanie stwierdzić, do której z walczących stron
należą te jednostki, ale w miarę upływu czasu nadzieja, że do portu zmierza grupa włoskich okrętów,
rozwiała się. A nikt już nie miał żadnych wątpliwości, kiedy pojawiły się pierwsze błyski i rozległ się huk
odpalanych dział. Brytyjskie pancerniki, bo one to były, zasypywały port i jego najbliższe otoczenie lawiną
ciężkich pocisków. A potem nadleciały samoloty rozpoznawcze, aby utrwalić na błonie fotograficznej
zrujnowany, płonący port.

Te zdjęcia, jeszcze mokre, zostały doręczone admirałowi Cunninghamowi, a kolejne odbitki stały się

przedmiotem dokładnej analizy, którą przeprowadzili specjaliści od lotniczej fotografii. Wkrótce każde z
nich zostało zaopatrzone w odpowiedni opis.

Rezultaty bombardowania były właśnie takie, jakich oczekiwali sztabowcy. Sprawa była jasna. Z tego

portu Włosi w najbliższym czasie nie zdołają wyprawić w morze nawet niewielkiego statku.

Po tym udanym ataku sztab admirała Cunninghama przystąpił do prac nad przygotowaniem kolejnej

akcji. Tym razem ofiarą floty brytyjskiej padł port o nazwie Bomba. Na jego nadbrzeżne urządzenia i
zacumowane przy brzegu jednostki posypały się ciężkie pociski kanonierki „Ladybird” wspieranej przez
lotnictwo brytyjskie. W tym przypadku testowano nowy wariant ataku. Ze zdjęć lotniczych i informacji
wywiadowczych wynikało, że podczas tej akcji poważnie ucierpiały urządzenia portowe i wiele jednostek
bojowych przeciwnika, między innymi niszczyciel i dwa okręty podwodne.

*

Sierpień 1940 roku był dla admirała Cunninghama okresem nie tylko udanych operacji zaczepnych,

które obnażyły słabości i niedowład operacyjny sztabu włoskiego kierowanego przez admirała Cavagnari,
ale w tym właśnie czasie należało podjąć poważne decyzje, mogące mieć wpływ na dalszy przebieg działań
wojennych na śródziemnomorskim akwenie.

Brytyjczycy z niepokojem obserwowali postępy włoskich budowniczych wykańczających w stoczniach

dwa nowoczesne, potężne pancerniki — „Littorio” i „Vittorio Veneto”. Właściwie prace przy tych dwóch
kolosach były już zakończone i jednostki te mogły w każdej chwili włączyć się do działań bojowych. Co
gorsza, w tym samym czasie we włoskich stoczniach były modernizowane dwa inne pancerniki: „Caio
Duilio” i „Andrea Doria”.

Ze skrupulatnie zbieranych przez wywiad brytyjski informacji wynikało, że nowo budowane pancerniki

mają ponad czterdzieści tysięcy ton wyporności, a na ich pokładach zamontowano po dziewięć dział o
kalibrze 381 milimetrów, dwanaście dział o kalibrze 152 milimetry i masę lżejszego uzbrojenia.

Stare pancerniki, zmodernizowane w tym samym roku, były wprawdzie mniejsze, bo nie osiągały

trzydziestu tysięcy ton wyporności, ale na ich pokładach zainstalowano po dziewięć dział o kalibrze 320
milimetrów i kilkadziesiąt mniejszych. Okręty te w istotny sposób zmieniły układ sił w tym rejonie, rzecz
jasna na niekorzyść aliantów, a to wymagało natychmiastowej reakcji Admiralicji.

W gabinecie admirała Cunninghama zebrali się oficerowie jego sztabu. Wszyscy oni od dłuższego już

czasu z uwagą wpatrywali się w sylwetki pancerników starannie wyrysowane na planszach. Sztabowi
kreślarze przedstawili je w poszczególnych rzutach, z pietyzmem oddając charakterystyczne rysy ich
budowy. Był to przeciwnik, z którym mogli zetknąć się każdej chwili, a zatem ich wygląd powinien utrwalić
się w pamięci oficerów, marynarzy i lotników, aby nie doszło do pomyłki na polu walki. Nie mogło być też
błędów na mapach-planszach, na które nanoszono aktualną sytuację na poszczególnych akwenach. A
przecież takie mapy były opracowywane zarówno w Admiralicji, jak i w sztabach gibraltarskich i
aleksandryjskich.

Brytyjscy oficerowie wiedzieli, że włoskie okręty osiągają większą prędkość od jednostek brytyjskich i

to stwarza im duże możliwości operacyjne. Jak dotąd, Włosi wykorzystywali tę przewagę do szybkiego i
skutecznego opuszczania rejonów walki, ale to się przecież mogło zmienić. Z rozpoznania tzw. dobrze
uplasowanych źródeł informacji, czyli agentów mających kontakty z członkami sfer rządzących i wyższymi
oficerami, wynikało, że niebawem należy spodziewać się zmian na najwyższych stanowiskach dowódczych.
Coraz częściej powtarzało się nazwisko admirała A. Jachino i admirała Ricardiego, a to mogło oznaczać
jednocześnie zmianę stosowanej przez Włochów taktyki.

Admirał Cunningham uznał, że wezwani przez niego oficerowie mieli dość czasu na zapoznanie się z

sylwetkami nowych okrętów wroga.

— Panowie — zaczął i przerwał, aby dać czas zebranym na zajęcie przygotowanych dla nich miejsc. —

Panowie — powtórzył. — Włoskie okręty są na wodzie i tego faktu nikt nie zmieni. Ale Admiralicja nie

background image

została tym faktem zaskoczona. Do naszej dyspozycji zostanie wydzielona specjalna eskadra, która powinna
zniwelować przewagę, którą uzyskali Włosi — przerwał i czekał, kiedy ucichnie przechodzący przez salę
pomruk zadowolenia. — Nowe jednostki powinny wejść w nasz rejon w ostatnich dniach sierpnia —
kontynuował admirał. — Chciałbym, abyśmy ten fakt odpowiednio wykorzystali. Mam na myśli potrzebę, i
to pilną potrzebę — powtórzył z naciskiem — poprawy zaopatrzenia naszej bazy na Malcie. Jak panom
wiadomo, lotnictwo nieprzyjaciela panuje w powietrzu i bombarduje wyspę prawie bezkarnie. Gdyby nie
okresy niepogody, to Włosi byliby w stanie całkowicie wyłączyć jej obrońców z walki. Dlatego chciałbym w
najbliższym czasie przerzucić na Maltę jak najwięcej sprzętu i żywności. Do operacji musimy wykorzystać
poza transportowcami pokłady niektórych okrętów. Proszę, aby teraz przedstawiciele poszczególnych służb
poinformowali nas o stanie przygotowań do tej operacji.

Narada w sztabie na terenie Gibraltaru trwała dość długo, ale i zadanie, jakie postawiła Admiralicja

flocie operującej na Morzu Śródziemnym, miało doniosłe znaczenie, i to nie tylko dla tego rejonu. Gdyby
alianci zostali wyparci z północnej Afryki, w sposób radykalny zmieniłaby się sytuacja na innych frontach.
Jednocześnie pomyślne zrealizowanie zaplanowanych działań floty przyczyniłoby się do istotnej poprawy
położenia aliantów w tej części świata. Zarówno Admiralicja, jak i sztabowcy admirała Cunninghama
zdawali sobie sprawę, że ten stan rzeczy utrzyma się do chwili, kiedy Hitler rzuci w ten rejon swoje dobrze
wyszkolone jednostki lotnicze i lądowe. Dla marynarki brytyjskiej szczególnie niebezpieczni mogli okazać
się hitlerowscy piloci.

*

Trzydziestego sierpnia przez wrota gibraltarskie na błękitne wody śródziemnomorskie wpłynęła

zapowiadana przez admirała Cunninghama eskadra. W jej skład wchodził pancernik „Valiant”, którego
charakterystyki bojowe były zbliżone do „Warspite'a” i „Malaya”, dwa krążowniki, „Coventry” i „Calcutta”,
oraz lotniskowiec „Illustrious”. Admiralicja Brytyjska, przysyłając w ten rejon jednostki mogące
przeciwstawić się lotnictwu przeciwnika, liczyła na istotny wzrost aktywności sił własnych na tym akwenie.
I rzeczywiście. W ciągu tygodnia wzmocnione siły brytyjskie przejęły inicjatywę w zachodniej i częściowo
w centralnej części Morza Śródziemnego. W okresie od trzydziestego sierpnia do piątego września
pomyślnie wykonały postawione przed nimi zadania.

Przede wszystkim wysłano w kierunku Malty konwój ze sprzętem i żywnością. Statki z zaopatrzeniem

dotarły do wyspy, mimo iż włoskie lotnictwo próbowało im w tym przeszkodzić. Gęsto lecące bomby na
skutek sprawnej i zmasowanej obrony przeciwlotniczej były niecelne i do nadbrzeża w porcie La Valletta
przybiły wszystkie jednostki z wyjątkiem jednego transportowca. Sprawnie przebiegł również rozładunek
przybyłych na Maltę statków. Opróżnione jednostki szybko dołączyły do krążących w pobliżu okrętów
wojennych, które trzymały w odpowiednie odległości od portu samoloty włoskie. W drodze powrotnej
jednostki brytyjskie przepłynęły razem najbardziej niebezpieczny odcinek trasy i później rozdzieliły się.
Część okrętów popłynęła do portu w Aleksandrii, podstawowe siły piątego września rzuciły kotwice u
podnóża gibraltarskiej skały.

W tym czasie silna flota włoska nie wykonała żadnego ruchu. Okręty kryły się w dobrze strzeżonych

bazach rozrzuconych wzdłuż wybrzeża. Trudno stwierdzić, co było przyczyną tej wyraźnie pasywnej
postawy. Być może decydowały o tym nie tylko możliwości dowódcze admirałów włoskich. Alianccy
sztabowcy byli zdania, iż w siłach zbrojnych faszystowskich Włoch brakowało woli walki. Potwierdzały tę
tezę potyczki i bitwy, które rozegrały się w okresie letnim oraz na początku jesieni. Obawiano się jednak, że
włoskie okręty w końcu wyjdą w morze.

W nocy z 11 na 12 października brytyjski krążownik „Ajax” podczas rutynowego rejsu patrolowego

natknął się na zespół włoski, składający się z czterech niszczycieli i trzech torpedowców. Brytyjczycy
korzystając z tego, że dysponowali znacznie potężniejszą artylerią, natychmiast otworzyli ogień i dość
szybko zdołali wstrzelać się w jednostki przeciwnika. Dwa okręty — niszczyciel „Artigliere” oraz
torpedowiec „Airone” — zaczęły tonąć. To łatwe zwycięstwo Anglicy osiągnęli tylko dlatego, że Włosi nie
wykorzystali swego podstawowego atutu. Nie przystąpili do koncentrycznego ataku torpedowego. W końcu
zostawili na łaskę losu dwie tonące jednostki i zniknęli w ciemnościach nocy.

Ucieczka spod dział krążownika „Ajax” nie oznaczała jednak końca bitwy. Uszkodzony i dość wolno

płynący torpedowiec „Ariel”, następnego dnia natknął się na inny krążownik brytyjski — „York”. Ale teraz
samotna i okaleczona jednostka nie miała żadnej szansy i wkrótce znalazła się na dnie morza.

Okręty włoskie nie czuły się zbyt pewnie w pobliżu swych macierzystych baz, gdzie mogły liczyć na

osłonę własnego lotnictwa, ale znacznie gorzej wyglądała sytuacja, gdy przyszło im działa na innych
akwenach oddalonych od gotowego do pomocy zaplecza. Otóż w drugiej połowie 1940 roku włoskie wojska

background image

lądowe zaczęły domagać się od marynarki osłony od strony Morza Czerwonego. Na próżno. Skierowane na
te wody jednostki nawodne i podwodne niechętnie opuszczały swoje bazy i nie reagowały nawet wtedy, gdy
niemal w zasięgu ich dział pojawiały się alianckie konwoje wiozące zaopatrzenie dla armii generała Wavella.
Nieliczne wypady włoskich okrętów nie stwarzały zagrożenia dla floty sprzymierzonych i Brytyjczycy
uważali je po prostu za wybiegi mające usprawiedliwić dekowanie się Włochów na tym akwenie. Jeśli
dochodziło do starć między jednostkami walczących stron, to na ogół zwycięsko wychodzili z nich
Brytyjczycy. I tak na przykład dwudziestego pierwszego października angielski niszczyciel „Kimperley”
pokonał w pojedynku artyleryjskim należącego do Włochów niszczyciela „Nullo”, który spoczął na dnie
Morza Czerwonego. Równie mało aktywne były włoskie okręty podwodne. Jesienią 1940 roku
wyeliminowały one zaledwie jeden statek z brytyjskiego konwoju.

*

Pomyślna w gruncie rzeczy dla sprzymierzonych sytuacja w rejonie Morza Śródziemnego i Morza

Czerwonego nie pokrywała się z rozwojem wydarzeń na lądzie. Silna armia dowodzona przez marszałka
Grazianiego stanowiła poważne zagrożenie dla brytyjskiego korpusu generała Wavella. Marszałek Graziani
zdołał przegrupować swoje siły i trzynastego września jego oddziały przekroczyły granice Egiptu. Włosi,
mający zdecydowaną przewagę, konsekwentnie posuwali się naprzód i szesnastego września zajęli Sidi
Barrani. Tu natarcie utknęło. Ku zdumieniu i zadowoleniu sztabu brytyjskiego oddziały włoskie przerwały
swój zwycięski marsz i przystąpiły do umacniania zdobytych pozycji. Korpus brytyjski mógł nareszcie
przystąpić do organizowania obrony, a przede wszystkim do uzupełnienia i gromadzenia zapasów, sprzętu
bojowego oraz wprowadzenia świeżych sił.

Dość zagadkowa decyzja marszałka Grazianiego, nakazująca powstrzymanie ofensywy i okopanie się w

rejonie Sidi Barrani, początkowo mogła być niezrozumiała dla dowódców korpusu generała Wavella,
roztrząsających tę sprawę przy filiżance herbaty lub kuflu piwa. Wkrótce jednak wyżsi oficerowie brytyjscy
znaleźli odpowiedź na to istotne pytanie. Stanowisko marszałka Grazianiego stawało się zrozumiałe, gdy
dysponowało się informacjami na temat całokształtu wydarzeń polityczno-militarnych w tym rejonie świata.

W październiku 1940 roku rząd włoski wystosował do swego sąsiada — Grecji — bardzo ostre i

jednoznacznie sformułowane ultimatum, w którym żądał bezwarunkowego oddania dla celów militarnych
Krety, Korfu oraz Salonik. Rząd grecki nie miał innego wyjścia, jak stanowczo i jednoznacznie odmówić.
Ultimatum zostało odrzucone.

Dwudziestego ósmego października wojska włoskie przekroczyły granice państwa greckiego. Nie było

to jednak do końca przemyślane posunięcie ani pod względem militarnym, ani politycznym. Włosi, podobnie
jak w przypadku najazdu na Abisynię, spodziewali się łatwego zwycięstwa, tymczasem napotkali bitne,
dobrze wyszkolone oddziały greckie, które zażarcie broniły ojczystej ziemi. Rychło okazało się, że ta
kampania będzie drogo kosztowała Mussoliniego. Po długich i zaciętych walkach natarcie włoskie utknęło.
Wojska agresora zaległy na zajmowanych pozycjach i czekały na posiłki i uzupełnienia. A zatem w tryby
włoskiej machiny wojennej sypał się nie tylko piasek afrykańskich pustyń, ale i greckie kamienie.

Taki rozwój sytuacji okazał się bardzo korzystny dla Brytyjczyków. Mogli oni stosunkowo skromnymi

siłami podtrzymywać prestiż Imperium, a jednocześnie udało im się zapobiec nadmiernemu zbliżeniu wojsk
państw osi do bazy aleksandryjskiej i oskrzydleniu aliantów w tym rejonie.

W tym czasie dla obydwu walczących stron coraz większego znaczenia nabierała Kreta. Ze względu na

swoje położenie, rozwinięte drogi, bazy wojskowe. oraz porty była niezwykle ważnym punktem
strategicznym. Wprawdzie Włosi w skierowanym do rządu greckiego ultimatum zażądali przekazania im
Krety, ale rozpoczynając działania wojenne zaangażowali całe swe siły na kontynentalnym terytorium
Grecji, mając nadzieję, że wyspę zajmą w następnym etapie. Tymczasem ich oddziały na lądzie doznały
porażki i oczekiwały na wsparcie, i to wsparcie niebagatelne. Sztab włoski ocenił, że prowadzenie dalszej
walki z Grekami będzie możliwe tylko wtedy, jeśli na ten kierunek działań przerzuci się siedemset tysięcy
ton zaopatrzenia i skieruje się sześćset tysięcy żołnierzy. I te właśnie fakty były powodem raptownego i
niezrozumiałego utknięcia wojsk marszałka Grazianiego pod Sidi Barrani.

Admiralicja Brytyjska dość szybko zareagowała na wyżej wspomniane posunięcia przeciwnika i

umiejętnie zdyskontowała jego błędy. Już trzydziestego października u wybrzeży Krety pojawiły się okręty
alianckie z oddziałami desantowymi na pokładach. Brytyjczycy zdobyli przyczółek w dogodnie
ukształtowanej zatoce Suda i wkrótce cała wyspa znalazła się w rękach korpusu, który niebawem rozrósł się
do prawie stutysięcznej armii. Zdobywcy przystosowali istniejące na Krecie urządzenia do obsługi
brytyjskich jednostek i w ten sposób powstała potężna baza lotniczo-morska.

A zatem włoskie dowództwo zamiast przysporzyć przeciwnikowi kłopotów samo znalazło się w trudnej

background image

sytuacji. Na licznych wysepkach Dodekanezu znajdowały się przecież oddziały włoskie, dla których
zaopatrzenie musiało iść drogą morską, poprzez wody oblewające Kretę. Oczywiście Brytyjczycy nie
patrzyli na te jednostki obojętnie i Supermarinie przybył jeszcze jeden poważny problem. I to nie ostatni.

Admiralicja Brytyjska uznała, że należy iść za ciosem i swoją przewagę w rejonie Morza Śródziemnego

podkreślić jeszcze jakąś udaną akcją zaczepną, która poza znaczeniem propagandowym przyniesie realne
korzyści. Dowódcy wojsk lądowych i morskich byli zgodni co do tego, że w ciągu najbliższych miesięcy
lądowe armie włoskie nie będą zdolne do prowadzenia działań zaczepnych, a ich wszelkie poczynania w
przyszłości będą zależały od sprawnego i dostatecznie dużego zaopatrzenia. Aby zapobiec nowym
dostawom, należało więc niszczyć konwoje morskie i utrudniać załadunek transportowców. A zatem trzeba
było w dalszym ciągu atakować włoskie porty, w których stała na kotwicach niemal cała flota nieprzyjaciela.
Z danych rozpoznania wynikało, że pewne ruchy o charakterze rozpoznawczo-operacyjnym wykonywały
jedynie mniejsze jednostki, natomiast ciężkie okręty wojenne kotwiczyły w portach spowite w sieci
zaporowe.

*

Admirał Cunningham nie miał trudności z przekonaniem lorda Pounda, że Włosi unikają walki i w

związku z tym należy zaatakować ich we własnej bazie. Wytypował też nawet konkretny port. Miał nim być
Tarent.

— Uważa pan, admirale, że taki atak jest możliwy? — Pierwszy lord Admiralicji patrzył uważnie na

swego gościa, który siedział wygodnie w fotelu po drugiej stronie kominka i wolno sączył podaną przez
gospodarza whisky.

— Milordzie — Cunningham nie wahał się ni chwili. — Skoro pyta pan o to, czy atak jest możliwy,

zakładam, że poza dyskusją pozostawia pan sprawę celowości tego posunięcia. I słusznie. Zniszczenie
choćby kilku okrętów przeciwnika daje nam olbrzymie korzyści. A czy taki atak jest możliwy...

— To jest właśnie podstawowe pytanie. — Lord Pound nie pozwolił dokończyć admirałowi rozpoczętej

kwestii. — Od tego, jak na nie odpowiemy, będą zależały nasze dalsze czynności.

Cunningham ze zrozumieniem kiwał głową, ale nerwowe ruchy jego rąk świadczyły o pewnym

zniecierpliwieniu.

— Wstępnie mogę powiedzieć — zaczął powoli, cedząc słowa — że tak. Taki atak jest możliwy, choć

będzie wymagał niezwykle starannych przygotowań. I do tych przygotowań chciałbym włączyć nie tylko te
służby rozpoznania i wywiadu, które mi podlegają. — zawiesił głos i popatrzył na przełożonego.

— To zrozumiałe, sir — zgodził się lord Pound. — Może pan liczyć na naszą pomoc. W archiwach

Admiralicji jest wiele materiałów dotyczących bazy w Tarencie. Nie wykluczam, że nasi specjaliści w
Bletchley rozgryzą tajemnicę włoskiego systemu szyfrów. Byłaby to cenna pomoc, przekaz informacji z
pierwszej ręki.

Obaj wiedzieli, że rozszyfrowane depesze włoskiego sztabu marynarki wojennej mogą mieć ogromne

znaczenie, że tego typu informacje, obok danych z biur meteorologicznych, mogą zadecydować o wyborze
terminu ataku z dokładnością nie tylko co do dnia, ale i godziny.

— Mam jednak poważne obawy. — Lord Pound nie spuszczał oczu z twarzy milczącego od dłuższej

chwili admirała. — Przecież oni powinni spodziewać się, a raczej przewidywać możliwość takiego ataku. I
to właśnie na Tarent. Ta baza ma wielkie znaczenie dla ich floty, podobnie jak dla nas Scape Flow. —
Pierwszy lord Admiralicji przerwał i czekał na wypowiedź swego gościa.

— Ma pan rację, milordzie — stwierdził Cunningham. — Ale my powinniśmy zaryzykować. To jest ich

największa baza marynarki wojenpej i jeśli nasz atak się uda, przeżyją ogromny wstrząs. A powinien się
udać — dodał nieskromnie — gdyż nasze dotychczasowe akcje zawsze były dobrze przygotowane i nasze
okręty, jeśli doszło do bezpośredniego starcia, sprawowały się lepiej od włoskich jednostek. Nie mówiąc już
o postawie i wyszkoleniu załóg. Walka jednostek tej samej klasy zawsze kończyła się naszym zwycięstwem
— dodał z dumą w głosie.

— Tak, tak, admirale, ale ta akcja będzie miała nieco inny charakter. — Lord Pound uśmiechnął się

lekko, ale jego gość zdawał się tego nie widzieć.

— Tym razem także wykonamy należycie naszą pracę — mówił z zapałem. — Może pan zapewnić

premiera, że atak będzie dobrze przygotowany i równie dobrze przeprowadzony. A poza tym —
kontynuował — taka akcja stwarza dogodną sytuację do przerzucenia sprzętu oraz zaopatrzenia na Maltę i
ewentualnie czegoś do Aleksandrii.

— Tak, to słuszna uwaga — zgodził się lord Pound. — Powinni mieć w takiej chwili związane ręce. Ale

trzeba się liczyć z aktywnością ich lotnictwa, które ma swoje bazy w bezpośrednim sąsiedztwie portów.

background image

— Milordzie, atak zamierzam przeprowadzić w nocy. — Admirał Cunningham z trudem panował nad

ogarniającym go rozdrażnieniem; miał już dosyć ciągłych zastrzeżeń i wątpliwości przełożonego, który
przecież już wcześniej zaakceptował jego plan. — To jedno z podstawowych założeń naszej akcji —
uzupełnił. — Kiedy ich samoloty będą mogły wystartować, nasze okręty osiągną już pełną manewrowość. A
w takich warunkach niejednokrotnie odpieraliśmy, i to z powodzeniem, ataki z powietrza. Nie sądzę, aby
tym razem było inaczej.

— Zapał i przekonanie dowódcy, że organizowana przez niego akcja jest celowa i zakończy się

sukcesem, to bardzo istotny czynnik, to prawie połowa powodzenia — lord Pound zażartował, ale takim
tonem, jakby prowadził wykład w akademii sztabu.

— Dziękuję, milordzie — podchwycił ton swego przedmówcy admirał Cunningham. — Jeszcze raz

zapewniam pana, że jestem przekonany, iż atak jest celowy i powinien zakończyć się naszym sukcesem.
Liczę również na to, że świadkami naszego sukcesu będą również dyżurne załogi licznie zgromadzonych w
bazie jednostek włoskich. — Obaj panowie śmiejąc się wznieśli w górę szklaneczki.

Admirał Cunningham, sącząc powoli najprzedniejszą whisky, myślał o tym, jak ciężką pracę będą

musieli w najbliższym czasie wykonać jego podwładni i jak wiele on sam może stracić w razie ewentualnej
porażki. Miał jednak nadzieję, ba, był pewien, że nie popełni takich błędów, jak jego przeciwnik dowodzący
flotą włoską.

Teraz, kiedy decyzja już zapadła, kiedy miał już za sobą najtrudniejsze rozmowy, doszedł do wniosku,

że kierownictwo polityczne i wojskowe w Londynie właściwie dość szybko dało się przekonać, że
zaproponowana przez niego akcja jest celowa i ma duże szanse powodzenia. Zdawał sobie sprawę, że poszło
mu tak łatwo chyba tylko dlatego, iż nie żądał dodatkowych sił morskich lub lotniczych. Ale on był realistą i
wiedział, że żadne jego prośby by nie pomogły. Na wzmocnienie nie mógł liczyć i nawet o nim nie
wspominał. A mówiąc szczerze oprócz pomocy w postaci wsparcia wywiadowczego rzeczywiście niczego
więcej nie potrzebował. Z zadowoleniem opuszczał więc Londyn.

W drodze powrotnej do bazy w Gibraltarze jeszcze raz przeanalizował swój tok rozumowania i doszedł

do wniosku, że nie popełnił żadnego błędu. Istotnie Tarent był niemal wymarzonym obiektem do ataku.
Uświadomił sobie teraz, jak wiele już o tym mieście wiedział. Cóż, musiał poznać nawet jego historię.
Pierwsi na miejsce położone w głębi spokojnej zatoki zwrócili uwagę Spartanie. W 705 roku przed naszą erą
założyli tu kolonię, która nosiła nazwę Taras i stała się wielkim portem handlowym Italii. W roku 272 miasto
zostało zdobyte przez legiony rzymskie i z wolna zaczęło tracić swe dawne znaczenie. Obecnie w Tarencie
włoska flota, wykorzystując dobre, lądowe położenie portu i głębokie wody zatoki, przekraczające
miejscami dwa tysiące metrów, założyła swoją bazę.

Wraz z portem wojennym rozwijało się szybko prawie stutysięczne miasto. Jego mieszkańcy żyli na

ogół z tego, co daje duży port i gromady żądnych rozrywki marynarzy. Na brzegach Zatoki Tarenckiej
rozsiadły się stocznie budujące nowe jednostki i łatające wracające z bojowych rejsów okręty. W
bezpośrednim sąsiedztwie powstały huty żelaza znajdujące popyt na swoje wyroby właśnie w stoczniach.
Poza tymi dużymi obiektami przemysłowymi Tarent mógł się pochwalić rafineriami ropy naftowej i
zakładami chemiczno-ceramicznymi. W mieście tym nie mogło, rzecz jasna, zabraknąć ludzi, którzy
każdego ranka dostarczali na deski straganów różnokształtne i kolorowe „frutti di mare”.. Wszystkie obiekty
przemysłowe i port oplatała gęsta sieć kolejowa, niezbędna dla prawidłowego funkcjonowania tarenckiego
organizmu.

Teraz, w czasie wojny, port był silnie strzeżony przez baterie dział, zapory stalowe, uniemożliwiające

skryte wejście do basenów okrętów podwodnych, oraz obłe cielska balonów zaporowych unoszących się w
powietrzu. Miasto zaczęło żyć wojennym rytmem. Wszystko koncentrowało się wokół wychodzących w
morze i wracających z patrolowych rejsów okrętów.

O tym wszystkim wiedział już admirał Cunningham, ale zdawał sobie sprawę, że on i pomagający mu

ludzie muszą poznać to miasto jeszcze dokładniej, muszą je znać lepiej od rodowitego tarentczyka. Dlatego
też po jego powrocie do bazy zaczęła się gorączkowa praca. Oficerowie sztabu dokładnie analizowali
najdrobniejszą nawet informację dotyczącą portu i miasta, a potem długo i zażarcie dyskutowali, z której
strony zaatakować Tarent, a tym samym jakiego rodzaju broni trzeba będzie użyć podczas ataku. Jak dotąd
dobre rezultaty uzyskiwała flota brytyjska, kiedy ostrzeliwała zakotwiczone jednostki ogniem artyleryjskim.
Zatoka Tarencka była dość obszerna i głęboka, mogła pomieścić atakującą eskadrę okrętów, toteż
początkowo większość sztabowców była skłonna zastosować starą i sprawdzoną metodę. Wkrótce jednak
zrezygnowano z tej koncepcji. Przeważyło zdanie tych, którzy twierdzili, że podejście dużej eskadry zostanie
natychmiast dostrzeżone przez obserwatorów rozmieszczonych u wejścia do zatoki, w miejscowościach
Cariati i Galiano del Capo. Poza tym bardzo groźne byłyby dla brytyjskich okrętów różne stateczki i łodzie
krążące po zatoce i przed nią. Ich kapitanowie mogli podnieść alarm, a wtedy okręty włoskie nie tylko nie

background image

byłyby zaskoczone, ale mniejsze jednostki, niszczyciele, a nawet krążowniki zdążyłyby opuścić port.
Wówczas Brytyjczykom groziłby atak torpedowy, a następnie pościg. Wprawdzie, jak dotąd, Włosi nie
przejawiali zbytniej ochoty do walki, nie wykazali się też inicjatywą, ale w tym przypadku nie można było
na to liczyć.

Sporo czasu poświęcono też sprawie pogody, gdyż mogła ona mieć istotny wpływ na powodzenie

planowanego przedsięwzięcia. Atak w czasie niepogody dawał niemal pewną gwarancję zaskoczenia
przeciwnika, ale wówczas nie mogło być mowy o wsparciu lotniczym. Groziło także niebezpieczeństwo ze
strony własnych jednostek, czyli kolizje w sztormowych warunkach. Odwrót z miejsca akcji stawał się
również sprawą skomplikowaną. Ponadto w założeniach owego ataku znalazł się dość istotny punkt. Pod
jego osłoną miał być dokonany przerzut sprzętu i zaopatrzenia na Maltę. A wejście do La Valletty nie było
łatwe w tamtych wojennych dniach. Poza tym trzeba tam było po prostu dopłynąć, co w sztormowych
warunkach dla ciężko załadowanych transportowców stawało się prawie nierealne.

Po rozważeniu wszelkich za i przeciw zrezygnowano ostatecznie z wariantu przewidującego ostrzelanie

bazy tarenckiej z dział. Taki plan ataku byłby prawdopodobnie i tak odrzucony przez Admiralicję, szkoda
więc było czasu na jego opracowywanie, nawet jako założenia alternatywnego. W tej sytuacji admirał
Cunningham miał do dyspozycji tylko jeden atut zaczepny — lotnictwo pokładowe floty, a w nim
najczęściej stosowane samoloty Fairey „Swordfish” w wariancie torpedowym i bombowym z udźwigiem
ponad 800 kG. Wadą tych wysłużonych dwupłatów była niewielka prędkość, wynosząca zaledwie 220 km/h,
ale musiał się z tym pogodzić.

Była wprawdzie jeszcze inna możliwość, obiecująca w teorii, lecz w praktyce niezbyt pewna. Do zatoki

mogły niepostrzeżenie wejść okręty podwodne.

I cóż z tego? Aby oddać strzał torpedowy, podwodniacy musieliby znaleźć się w odpowiedniej

odległości od celu, a to było niemożliwe. Dostępu do zakotwiczonych okrętów włoskich broniły od strony
wody odpowiednio rozmieszczone siatki zaporowe. Można było wprawdzie połączyć podejście okrętów
podwodnych z działaniem grup dywersyjnych, jednak wymagało to odrębnego przygotowania i czasu,
którym Brytyjczycy nie dysponowali.

Obrona bazy w Tarencie składała się z siatek zaporowych oraz gniazd broni przeciwlotniczej i balonów,

które miały za zadanie utrudnić atak z powietrza. O tym wszystkim wiedzieli Brytyjczycy, gdyż samoloty
startujące z pobliskiej Malty wykonały dokładne zdjęcia miasta i portu. W sztabie admirała Cunninghama
przeanalizowano szczegółowo rozmieszczenie dział przeciwlotniczych i balonów zaporowych, aby ustalić
najbezpieczniejsze fazy dolotu nad cel i określić szanse powrotu samolotów rzuconych do akcji. Okazało się,
że te studia, żmudne i czasochłonne, nie poszły na marne. Coraz częściej ślęczący nad zdjęciami oficerowie
dostrzegali, początkowo z niedowierzaniem, a potem z coraz większym zainteresowaniem, pewną
prawidłowość.

Otóż dowództwo włoskie organizując obronę bazy w Tarencie popełniło dość istotny błąd. Osoby

odpowiedzialne za jej obronę zbyt dosłownie pojmowały pojęcie baza morska. Z analizy źródłowych
materiałów dostarczonych przez jednostki rozpoznania i wywiad wynikało, że baza potrafi skutecznie
odpierać ataki od strony morza. Niemal wszystkie gniazda karabinów maszynowych, baterie dział
nabrzeżnych i przeciwlotniczych były wymierzone ku tafli Zatoki Tarenckiej. Wprawdzie obrona
przeciwlotnicza mogła prowadzić ogień w dowolnym kierunku, jednak rzeźba terenu uniemożliwiała
swobodne manewrowanie ogniem w innych sektorach. Brytyjscy sztabowcy z dużym zadowoleniem
konstatowali te fakty. Na ich mapach powstawały dziwne wzory opatrzone mnóstwem liczb. Wszystko to
było barwne i z daleka mogło uchodzić za dzieło jakiegoś awangardowego malarza, ale znawcy przedmiotu
wiedzieli, że były to drobiazgowo wyliczone strefy w miarę bezpiecznych podejść dla lotników, którzy mieli
zadać śmiertelny cios włoskiej marynarce wojennej.

Admirał Cunningham i jego oficerowie nie szczędzili trudu przygotowując tę akcję. Zdawali sobie

sprawę, że tak jak pot żołnierzy na poligonie, tak i ich wysiłek może zaoszczędzić krwi na polu walki.
Pragnęli więc wykorzystać wszystkie doświadczenia zbierane przez flotę brytyjską od początku wojny. Nie
chcieli powtarzać błędów popełnionych podczas bombardowania floty francuskiej w Mers el-Kebir czy w
czasie ataków na włoskie porty Bardia i Bomba. Szczególnie drobiazgowo analizowano przyczyny porażki
floty dowodzonej przez admirała Cunninghama podczas próby ataku na francuskie okręty zakotwiczone w
Dakarze. Admirał nie chciał, aby powtórzyła się tamta historia, której wstydził się do dnia dzisiejszego. Nie
mógłby przeżyć, gdyby jego jednostki znów zostały odpędzone z redy portu przeciwnika.

Gibraltar pozostawał w stałym kontakcie z Admiralicją i sztab admirała na bieżąco uwzględniał sugestie

i uwagi przełożonych. Po konsultacjach z szefami określono w końcu termin, w którym atak powinien być
przeprowadzony. Jak już wspomnieliśmy, w dużym stopniu decydowały o tym warunki atmosferyczne, gdyż
lotnictwo było bardzo wrażliwe na pogodę. Tym bardziej że samoloty miały startować z chwiejnych

background image

pokładów lotniskowców. Z długoterminowych prognoz wynikało, że korzystnym okresem powinna być
pierwsza dekada października. W tym okresie miały być również zakończone przygotowania sztabowe.

Wszystko zostało uzgodnione, prace trwały, ciągle jednak jeden punkt nie mógł być wyjaśniony, ale to

już nie zależało od Brytyjczyków. Nie wiedzieli oni, jakie będą decyzje dowództwa włoskiej marynarki
wojennej. Brytyjczycy byli jednakże optymistami. Z dotychczasowych obserwacji wynikało, że dowództwo
włoskie trzymało trzon swych sił morskich w pobliżu tras konwojów brytyjskich zmierzających ku Malcie i
Aleksandrii. A Tarent leżał w takim punkcie, że opuszczające go jednostki mogły szybko przeciąć akwen
śródziemnomorski na dwie połowy. Samoloty rozpoznawcze fotografowały bazę tarencką często i okazało
się, że zawsze znajdowały się w niej opasłe cielska pancerników i innych liczących się jednostek floty
przeciwnika. Zakładano, że podczas ataku w porcie powinno tkwić kilka pancerników, a byłoby najlepiej,
gdyby wraz z nimi w bazie znajdowało się jeszcze kilka krążowników i innych okrętów. Skuteczny atak
brytyjski wycisnąłby również trwałe piętno na psychice żołnierzy i marynarzy włoskich, a także ciężko
doświadczonej warunkami wojennymi ludności.

*

Poranny ruch zamierał. Nie słychać już było wysokich wibrujących w uszach gwizdków i krzyków

bosmanów. Po żelaznych pokładach majestatycznie leżącego na wodzie pancernika „Conte di Cavoure” nie
bębniły buty drużyn gospodarczych. Marynarze zaszyli się w spokojnych zakątkach okrętu, a niektórzy z
nich przygotowywali się do zejścia na ląd. Uzyskanie przepustki dla każego młodego człowieka odzianego w
mundur jest wielkim przeżyciem.

— Mamy wreszcie parę godzin spokoju i nikt nie będzie nam kazał walić w dach — z zadowoleniem w

głosie zwrócił się do swego przyjaciela Paolo, który pochodził z Rzymu, a właściwie z jego przedmieścia, i z
trudem przystosowywał się do dyscypliny, jaka panowała na okręcie.

— W ten dach to jednak trzeba będzie walić — odpowiedział mu po chwili Mario.
Paolo spojrzał uważnie na kolegę i w głębi duszy przyznał mu rację. Wiedział, że ten pochodzący ze wsi

chłopiec trzeźwo patrzy na życie. Od małego wdrażano go do pracy i uczono szacunku dla starszych. Takie
prawa obowiązywały od wieków na wsi. Był powolny i trochę nieśmiały, ale to właśnie podobało się jego
przyjacielowi. Z ciekawością i nieufnością obserwował życie na lądzie w dużej bazie morskiej. W
przełamywaniu pewnych barier pomagał mu pełen fantazji Paolo, on też wyjaśniał mu tajniki miejskiego
życia. Ci dwaj młodzi chłopcy uzupełniali się i darzyli dużym zaufaniem.

— Masz rację, te patrole czasem doprowadzają mnie do szału. Dekownicy zafajdani. Ciągle włóczą się

tam, gdzie człowiek szuka spokojnego miejsca, aby pogadać z dziewczyną.

Paolo narzekał, ale oczy jego śmiały się radośnie. Cieszył się z tego wyjścia na ląd i doprowadzał swój

mundur do idealnego porządku, aby nie cofnięto go od trapu lub nie zatrzymano przy bramie wyjściowej z
bazy. Chciał też, aby jego wygląd wywarł jak najlepsze wrażenie na dziewczynie, z którą spotykał się w
mieście. Częste patrole, o których właśnie mówili również miewały zastrzeżenia co do wyglądu załóg na
przepustkach.

— To gdzie dzisiaj idziemy? — zagadnął Mario kiedy znaleźli się już na lądzie.
— Tam gdzie zawsze — z pewnym zdziwieniem w głosie odpowiedział Paolo i uśmiechnął się, widząc

smutny wyraz twarzy Maria. — Nie martw się, nim ona skończy pracę w tej swojej knajpie, będziemy mogli
zabawić się we dwójkę.

Usiłował pocieszyć kolegę, ale w pewnym momencie dostrzegł, że ten go nie słucha. Mario z wyrazem

uwielbienia patrzył na potężny okręt, z którego przed chwilą zeszli na ląd.

— Ładnie wygląda ta nasza łajba — stwierdził Paolo nie tylko po to, aby zrobić przyjemność koledze.
Mario w milczeniu skinął głową i uśmiechnął się Po chwili raźnym krokiem szli ku znanej im dobrze

knajpce. Pracowała tam Clara, którą Paolo od pewnego czasu uważał za swoją dziewczynę i znikał z nią
wieczorami na plaży. Gdy weszli do niewielkiego i zadymionego pomieszczenia, dziewczyna natychmiast
ich dostrzegła. Uśmiechnęła się szeroko i promiennie, ale Mario wiedział, że ten uśmiech nie jest
przeznaczony dla niego. Zajęli mały stolik stojący w rogu sali i po chwili byli już obsłużeni. Nie musieli nic
zamawiać, bo Clara znała dobrze upodobania swoich gości. Paolo miał tylko krótką chwilę na objęcie
dziewczyny. Mario udawał, że tego nie widzi. Tak samo starał się nie dostrzegać tego właściciel lokalu,
gruby Pasqualo, mający wobec Clary swoje plany i w związku z tym nie darzący sympatią Paola. Ale co
miał zrobić właściciel lokalu z płacącymi za posiłki gośćmi. Tym bardziej że było ich zawsze dwóch i
wyglądali na takich, z którymi najlepiej nie zadzierać. Wywalczył sobie tylko tyle, że dwaj młodzi ludzie
mogli siedzieć przy stoliku tak długo, dopóki mieli co zjeść i wypić. Później musieli opuścić lokal.
Zazwyczaj Clara dawała im dyskretnie znać, że powinni już wyjść i poczekać na nią na świeżym powietrzu.

background image

Mario z zadowoleniem przyjmował ten gest i zazwyczaj pierwszy kierował się do drzwi.

Lubił te godziny spędzane z przyjacielem na włóczędze po mieście. Łazili wąskimi uliczkami,

przyglądali się ludziom i prowadzili długie rozmowy. Właściwie to mówił głównie Paolo. Opowiadał o
wielu ciekawych rzeczach z życia dużego miasta, a Mario z uwagą słuchał tych historii. Czasami zadawał
pytania, gdy czegoś nie rozumiał.

Tego wieczoru dość szybko minęli centrum miasta i poszli nad morze. Wkrótce znaleźli się w pobliżu

urwistego brzegu. W dole widać było port jak na dłoni. Mario odruchowo poszukał wzrokiem ich okrętu i
jak zwykle patrzył na niego z podziwem.

— Jest tam. Dobrze wiesz, że bez nas nie odpłynie — zażartował Paolo, który podzielał uczucia kolegi,

ale nie rozumiał, jak można je tak demonstrować.

Chwilę milczeli, wreszcie Paolo, jak zwykle, zaczął snuć jakąś opowieść, ale widział, że Mario go nie

słucha.

— Co się z tobą dzieje? Nie będę na próżno zdzierał gardła. Milczysz dziś jak zaklęty.
Chciał jeszcze dorzucić jakąś złośliwą uwagę, ale Mario położył palec na ustach, nakazując mu

milczenie. Impulsywny Paolo zniżył głos do szeptu:

— Coś taki tajemniczy, wypatrzyłeś jakąś parkę, czy co? Gdzie oni są? — wypytywał Paolo,

rozglądając się dokoła, ale Mario w dalszym ciągu trzymał palec na ustach i bacznie nasłuchiwał.

Wreszcie Paolo zamilkł. Oderwał oczy od twarzy kolegi i spojrzał w kierunku, który Mario mu

wskazywał. Kilkanaście metrów niżej, za występem skalnym ciemniała sylwetka siedzącego lub kucającego
człowieka. Tyle Paolo dostrzegł w pierwszej chwili. Obaj w dalszym ciągu milczeli i obserwowali
mężczyznę. Po kilku minutach Paolo zauważył, że obok tajemniczego osobnika leży jakiś przedmiot.
Wyglądało to jak książka lub zeszyt, jeszcze moment i młodzi marynarze zorientowali się, że jest to po
prostu arkusz papieru, na którym nieznajomy co jakiś czas coś pisze.

— Uważaj teraz — szepnął Mario.
Obserwowany człowiek wychylił się zza krawędzi skały i przyłożył do oczu lornetkę wycelowaną w

stronę portu.

— Co teraz robimy? — zapytał Mario nie odrywając oczu od ciemnej sylwetki.
Paolo nie odpowiedział od razu. Miał zamęt w głowie i, co zdarzało mu się rzadko, nie umiał podjąć

decyzji.

— Paolo, co powinniśmy zrobić? — nalegał Mario ciągle bacznie obserwujący nieznajomego.
Mężczyzna znów siedział skulony za skałą, a oni nie mieli już żadnych wątpliwości. To był szpieg. Na

okręcie, podczas szkolenia, często mówili im instruktorzy o angielskich agentach, wiedzieli więc, co ich
najbardziej interesuje, orientowali się też, że są to ludzie świetnie wyszkoleni i groźni. Mają broń i potrafią
zabijać skrycie. Paolo, choć na co dzień był impulsywny i zadziorny, w sytuacjach naprawdę trudnych nie
podejmował decyzji pochopnie. Teraz też zastanawiał się, co robić, aby nie popełnić błędu.

— Mario, masz nóż? — zapytał w końcu przyjaciela i sam sięgnął do kieszeni.
Po chwili obaj trzymali noże w rękach. Była to dość mizerna broń, niestety, inną nie dysponowali.
— On może nas zastrzelić, jeżeli go nie zaskoczymy — szepnął Paolo.
Mario w milczeniu skinął głową i czekał na dalsze polecenia kolegi. Paolo westchnął głęboko i zaczął

powoli zsuwać się po pochyłości. Pół kroku za nim znajdował się Mario. Przebyli w ten sposób kilka
metrów. W panującej dokoła ciszy słyszeli tylko swoje przyspieszone oddechy. Paolo chciał coś powiedzieć,
ale zrezygnował. Byli już dość blisko szpiega, w zapadającym zmroku mogli nawet odróżnić jasną plamę
jego twarzy. Przesunęli się jeszcze kilka kroków, i wtedy stało się. Spod ich nóg z głośnym chrobotem
potoczył się kamyk. Marynarze przywarli do ziemi i wstrzymali oddechy. Po kilkunastu sekundach Paolo
podniósł głowę i popatrzył w dół. Za skałą nie było nikogo. Mężczyzna zniknął, jakby rozpłynął się w
powietrzu.

— Szybko za nim — krzyknął Paolo zrywając się na równe nogi.
Mario stał bez ruchu, usiłował zorientować się, w którą stronę pobiegł interesujący ich człowiek. W

pewnym momencie wydało mu się, że w oddali mignęła jakaś sylwetka.

— Chyba tam — wyszeptał przerywanym z emocji głosem.
Zaczęli biec we wskazanym przez Maria kierunku, ale po chwili zatrzymali się. Tamten mógł się

przyczaić za jakąś skałą i mierzyć do nich z pistoletu. Przeszli jeszcze kilkanaście metrów, ale teraz już
wolno, chowając się za kamieniami, wreszcie Paolo przerwał tę beznadziejną gonitwę.

— Mam tego dosyć — wychrypiał. — Mówiłem ci przecież, że złapiemy go tylko wtedy, jeśli uda się

nam go zaskoczyć. A teraz? — zawiesił głos i czekał, co powie Mario.

— Chyba masz rację — westchnął ciężko przyjaciel.
— Co to znaczy „chyba?” — obruszył się Paolo. — Jak chcesz, to goń go dalej.

background image

Mario w milczeniu zaczął otrzepywać swój mundur. On też nie widział już szansy schwytania zbiega.
— Popatrz, która godzina. Trzeba iść po Clarę. — Paolo skierował się w stronę wąskiej uliczki.
Jakiś czas szli w milczeniu.
— Co powiemy naszemu dowódcy — zastanawiał się głośno Paolo. — Na pewno nas nie pochwali.

Może nawet ukarać, jeśli dojdzie do wniosku, że źle działaliśmy. A jak posądzi nas o tchórzostwo?

Tym razem Mario zaklął głośno.
— Sam widzisz, że nie jest to prosta sprawa. — Paolo ucieszył się słysząc przekleństwo przyjaciela. —

Posłuchaj, Mario! — Zatrzymał się i stanął przed kolegą. — Uważam, że nic się nie wydarzyło i nie ma o
czym meldować naszemu przemądrzałemu dowódcy — krótko podsumował.

— Masz rację. — Mario roześmiał się i trzepnął przyjaciela w plecy.
Dalej szli milcząc, bo też i nie było o czym mówić. Paolo jeszcze raz w myślach przeanalizował całe

zajście i doszedł do wniosku, że nie popełnili żadnego błędu. A to, że przemilczą ów incydent... Byli
młodymi ludźmi, którzy chcieli wychodzić na przepustkę, a ta historia mogła spowodować, że przez długi
czas byliby uwięzieni w stalowym pudle okrętu.

Przed lokal grubego Pasquala dotarli, zanim wyszli ostatni goście. Gdy w głębi podwórza, na które

wychodziły tylne drzwi, zastukały obcasy Clary, Mario klepnął Paola i zniknął w ciemnej uliczce.

*

William Doyle służył na lotniskowcu od roku. Początkowo ten liczący prawie ćwierć kilometra kolos

budził w nim ogromny respekt. William, który jako kilkunastoletni chłopiec był niezłym piłkarzem, z
podziwem patrzył na ogromny pokład kojarzący mu się z boiskiem do piłki nożnej. Ale po tym stalowym
boisku kołowały samoloty i można ich było zebrać nawet czterdzieści osiem na raz.

Gdy wcielono go do wojska, William marzył o marynarce wojennej. Udało mu się. Po

kilkumiesięcznym przeszkoleniu stał wyprężony przed bosmanem, który ich drużynę zapoznawał z tajnikami
służby na lotniskowcu. Stanowili cząstkę wielkiej machiny, mającej wyposażać samoloty do lotu. Musieli
sprawdzać i konserwować rozliczne mechanizmy, uzupełniać paliwo, a przede wszystki podwieszać bomby i
torpedy oraz ładować nowe taśmy do karabinów maszynowych. Biegali więc między magazynami a
hangarami, gdy uzupełniali amunicję, a kiedy bosman kazał ładować na stalowe wózki bomby lub torpedy
wówczas windy wynosiły ich aż na pokład.

Dopiero kiedy drużyna Williama kończyła swoje czynności, na pokład wychodzili lotnicy. Zajmowali

miejsca w maszynach i startowali. Nie zwracali uwagi na kulących się z boku marynarzy z obsługi, którzy
machali im rękami na pożegnanie, wykrzykiwali słowa zachęty i życzyli sukcesów. A potem było
oczekiwanie na powrót. Wszyscy dobrze wiedzieli, jak długo samolot może utrzymywać się w powietrzu,
mimo to, gdy mijał ten okres, nikt nie miał ochoty schodzić ze stanowisk. Łudzili się, że może jednak któraś
z maszyn dociągnie. Czasami to się zdarzało, jednak bardzo rzadko. Ale oni zawsze czekali.

Pod koniec października bosman zaczął ostro gonić ich do roboty. Bomby i torpedy były sprawdzane

jedna po drugiej. Każda z nich miała na pojemniku różne symbole i cyfry, które marynarze wykrzykiwali
głośno, a bosman coś sprawdzał i zapisywał w swoim notesie. W jednym z magazynów wygospodarowali
trochę miejsca, które niebawem zostało zapchane nowymi skrzyniami. Ich zawartość nie stanowiła
tajemnicy. Były wypełnione bombami świetlnymi na zaczepie spadochronowym i fosforowymi
wyznacznikami celu, noszącymi nazwę „spot-fires”. Wyglądem przypominały uskrzydloną beczkę, która
spadała do wody podobnie jak bomba, ale w momencie uderzenia w jej lustro następowało samoczynne
zapalenie ukrytego w skorupie ładunku. Płonąca ciecz wylewała się przez otwory, tworząc na powierzchni
dużą plamę określonego koloru, dobrze widoczną w nocy z wysokości nawet pięciu tysięcy metrów.

— Po diabła tyle tego paskudztwa — narzekał William. — Jak nas tym oświetlą i oznaczą, to ułatwimy

tylko robotę samolotom makaroniarzy — mędrkował, ustawiając skrzynie w uchwytach.

— Aleś wymyślił — zaśmiał się William, podając mu następną pakę. — Przecież nie będą robili tego

fajerwerku nad nami. To właśnie makaroniarze będą się zastanawiali, czy to już świta. A nasze bomby
jeszcze bardziej rozjaśnią im noc.

— Masz rację, Williamie — wtrącił bosman. — Radzę jednak, abyście mniej gadali, to i praca pójdzie

szybciej. Poza tym mam dosyć słuchania tych waszych mądrych uwag.

*

Nie tylko sztabowcy i marynarze pracowali w tym okresie ze zdwojoną wydajnością. Także dowódcy

okrętów oraz kierujący eskadrami pokładowymi prowadzili intensywne przygotowania, mające na celu

background image

maksymalne zgranie działań prowadzonych z wody i z powietrza. Wprawdzie w czasie szkolenia nie podano
im nazwy obiektu, który mieli zaatakować, ale ćwiczyli na makietach wiernie odtwarzających rzeczywiste
rozmieszczenie systemu obrony przeciwlotniczej i artyleryjskiej bazy. W planowanym ataku kluczową rolę
mieli odegrać piloci. Chodziło o to, aby jak największa liczba samolotów trafiła nad cel i aby ich załogi
precyzyjnie ulokowały bomby i torpedy w wyznaczonych punktach. W czasie akcji piloci powinni
bezbłędnie i sprawnie omijać stanowiska obrony przeciwlotniczej i zapory balonowe.

I tego mogli nauczyć się na makietach.
Niestety, nikt nie miał metody, która dawałaby stuprocentową gwarancję, że jej zastosowanie pozwoli

wymknąć się pociskom pędzącym na spotkanie samolotów. Dlatego sztab, chcąc zapewnić maksymalną
efektywność wykonania postawionego zadania, poza dobrym rozpoznaniem i przygotowaniem pilotów
zakładał przeprowadzenie kilkakrotnych falowych ataków na te same rejony portu. Wprawdzie zdawano
sobie sprawę, że każdy kolejny nalot będzie trudniejszy i bardziej niebezpieczny dla atakujących, gdyż minie
moment zaskoczenia i Włosi będą prowadzili silny ogień zaporowy, ale nie było innego sposobu osiągnięcia
celu. Doświadczeni dowódcy kluczy twierdzili, że w takich sytuacjach ostrzał jest silny, ale na ogół
chaotyczny, gdyż obsługujący pelotki też są tylko ludźmi i nie lubią, gdy im grad żelastwa leci na głowy.

Trwały więc w Gibraltarze i w Aleksandrii przygotowania do ataku na Tarent, a w końcu włączyła się

też do nich dzielna załoga Malty.

I tam chyba najszybciej zorientowano się, do czego zmierza admirał Cunningham, a raczej co będzie

przedmiotem ataku. Piloci nielicznych samolotów, wzbijających się w niebo z niszczonych systematycznie
pasów startowych, byli ostatnio częstymi gośćmi nad tarencką bazą. Wykonane przez nich zdjęcia,
bezpośrednio przesłane do sztabu, potwierdzały, że w porcie znajduje się znaczna liczba okrętów włoskich, a
wśród nich te najbardziej godne ataku — pancerniki. Wprawdzie widziane na zdjęciach nie budziły żadnego
respektu, gdyż przypominały ziarnka zboża, ale Brytyjczycy znali doskonale ich możliwości bojowe.

W okresie poprzedzającym atak na Tarent na kotwicowisku znajdowało się pięć pancerników i brytyjscy

sztabowcy byli przekonani, że do czasu rozpoczęcia działań przez eskadrę admirała Cunninghama nie
zmienią one bazy. To przeświadczenie miało swoje realne podstawy. Wynikało z danych dostarczanych
systematycznie przez wywiad agenturalny i techniczny.

Poza pięcioma pancernikami w bazie znajdowały się trzy ciężkie krążowniki. Okręty te zacumowano w

porcie zewnętrznym i były one chronione od strony morza za pomocą stalowej sieci. Przepełniony był
również port wewnętrzny. Stały tam dwa krążowniki, cztery niszczyciele i wiele innych godnych ataku
jednostek. A zatem niemal każda zrzucona tam bomba i torpeda trafi w cel.

Brytyjczycy nie mogli pojąć, czym się kierowało włoskie dowództwo, rozmieszczając w tak bezmyślny

sposób swoje najcenniejsze jednostki. Wytłumaczenie było tylko jedno — beztroska lub nadmierna pewność
siebie.

*

Zbliżał się termin ataku.
Admirał Cunningham zgromadził w Gibraltarze dowódców zgrupowań, które miały brać udział w akcji.

Była już najwyższa pora, aby przydzielić poszczególnym dowódcom konkretne zadania. Podstawowym
zespołem uderzeniowym, w skład którego wchodził lotniskowiec „Illustrious” osłaniany przez cztery
krążowniki i cztery niszczyciele, miał dowodzić kontradmirał Lyster. Ta w gruncie rzeczy samodzielna grupa
bojowa, zdolna stawić czoło silnemu przeciwnikowi, miała zająć pozycję na południowy wschód od Tarentu
i stamtąd samoloty, znajdujące się na pokładzie lotniskowca, powinny rozpocząć swój lot bojowy. Aby
uniknąć przykrych niespodzianek, admirał Cunningham miał zamiar wprowadzić do akcji drugi zespół, na
czele którego postawił wiceadmirała Pridham-Wippella. Ten typowy przedstawiciel kadry wyższych
oficerów brytyjskiej marynarki miał dowodzić trzema krążownikami oraz dwoma niszczycielami.

Dowiedziawszy się, jakimi siłami dysponują i jakie mają do wykonania zadania, dowódcy doszli do

wniosku, że Tarent jest odpowiednim obiektem ataku i że powinni z tej próby wyjść zwycięsko.

Admirał Cunningham był zadowolony z postawy swoich podwładnych. Stał z dyskretnym uśmiechem

na twarzy i demonstrował na makiecie portu, jak bardzo stłoczone w nim zostały jednostki nieprzyjaciela.

Kontradmirał Lyster zainteresował się drogami podejścia do ataku samolotów, które miały startować z

pokładu jego lotniskowca. Admirał Cunningham szybko wyjaśnił tę kwestię. Barwne strzałki na wiszącej na
ścianie mapie pokazywały optymalne kanały przelotu kluczy bombowców i samolotów torpedowych.

Zebrani w gabinecie admirała dowódcy musieli przyznać, że sztabowcy wykonali swoją pracę na piątkę.

Makiety i mapy zaopatrzone były w bogate legendy, mówiące o liczbie dział obrony przeciwlotniczej oraz
pewnych charakterystycznych punktach terenowych, które powinny ułatwić naprowadzenie pilotów nad

background image

cele. Wszyscy też byli zgodni, że dla lotników będzie to ciężka próba, nie tylko z powodu obrony
przeciwlotniczej i zapór balonowych, ale ze względu na ciemności i obecność innych samolotów w
stosunkowo niewielkim obszarze nad bazą. Mimo to byli przekonani, że piloci nie zawiodą.

*

William Doyle wraz z kolegami znalazł się wreszcie na pokładzie lotniskowca i mógł zapalić papierosa.

Marzył o tym od dawna, ale większość pomieszczeń, w których przebywali dotychczas, była objęta zakazem
palenia, a poza tym, jego zdaniem, papieros nigdzie tak nie smakuje, jak na świeżym powietrzu. Marynarze
siedzieli lub leżeli za jedną z nadbudówek i spoglądali na zespół okrętów sunących różnymi kursami w ślad
za ich kolosem. Słońce nie skryło się jeszcze za horyzontem, choć już część ognistej tarczy nurzała się w
morskich falach.

— Mogłoby już zniknąć — mruknął leżący obok Williama kolega. — Nadleci jakiś makaroniarz, za

nim inni, i będą kłopoty.

— Nie martw się — roześmiał się William. — Zaraz będzie ciemno i żadna większa formacja nie

wystartuje. Ale byłoby dobrze — spoważniał — żeby nikt się tu nie zaplątał. Gdyby nas spostrzegli,
zaalarmowaliby bazy.

Pozostali w milczeniu pokiwali głowami. Byli zmęczeni i oszołomieni całodzienną gonitwą pod

pokładem i nie chciało im się rozpoczynać dyskusji.

— Ale chyba o tej porze to oni nie latają na rozpoznanie. — Williama ogarnął dziwny niepokój i byłby

zadowolony, gdyby któryś z kolegów zechciał z nim pogwarzyć. — Najbardziej niebezpieczne są wczesne
godziny poranne — ciągnął uparcie, licząc na to, że może ktoś się odezwie.

Jednak jego towarzysze milczeli. Nie chcieli nawet myśleć, a co dopiero mówić, o tym, jakie problemy

mogłyby wyniknąć, gdyby Włosi zorientowali się, że flota brytyjska zmierza w kierunku ich bazy.

Zespół opuścił Aleksandrię szóstego listopada, jednak załogi okrętów już kilka dni wcześniej nie

otrzymywały przepustek. Marynarze na pokładach i pod nimi mieli pełne ręce roboty, a wyżsi dowódcy i
specjaliści od poszczególnych rodzajów broni znikali na wiele godzin w budynkach sztabowych. Była to
normalna gorączka poprzedzająca wyjście w morze dużego zespołu okrętów.

— W Aleksandrii chyba nikt nie pozostał na redzie. — William obserwował zacierające się w świetle

kończącego się dnia sylwetki towarzyszących im okrętów. Był pewien, że marynarze z tamtych jednostek
znacznie lepiej widzą ich kolosa.

— Martwisz się tym? Przynajmniej dziewczyn nikt nam nie będzie pocieszał — wtrącił jeden z

kolegów, a inni wyraźnie się ożywili.

— Zawsze znajdzie się jakaś łajza sztabowa — sceptycznie zauważył Roy.
Po chwili, podzieleni na dwa obozy reprezentujące odmienne poglądy, dyskutowali zażarcie na temat

życia w porcie po wyjściu w morze ich eskadry.

Tymczasem okręty płynęły spokojnie nie niepokojone przez nieprzyjaciela.
Rozpoznanie lotnicze wroga nie wykryło zmierzającego ku włoskim wybrzeżom zespołu, a i agentura

nie działała dość sprawnie, gdyż w przeciwnym wypadku Supermarina wysłałaby samoloty na zwiad. Nie
spotkali też Brytyjczycy na swojej trasie okrętów podwodnych ani innych jednostek. Szczęście im
dopisywało. W miarę upływających dni admirał Cunningham nabierał pewności, że podstawowy atut, jakim
jest zaskoczenie, nie wymknie mu się z rąk.

W trakcie rejsu załogi przechodziły rutynowe szkolenie, a poza tym wykonywano normalne czynności,

mające na celu utrzymanie wysokiej, bojowej sprawności mechanizmów i dział. Kucharze okrętowi mieli
również coraz więcej roboty. Do ich pomieszczeń nie wracały już nie tknięte lub zaledwie rozpoczęte
posiłki. Załogi przywykły do kołysania i nie musiały składać daniny Neptunowi. Po czterech dniach załogi
czuły się na okrętach jak w domu i sprawność bojowa zespołu osiągnęła najwyższy poziom.

— Zauważyłeś, że stary coraz mniej się nas czepia? — William z Royem siedzieli za nadbudówką i

czekali, kiedy nadciągnie reszta ich paczki.

— Chyba masz rację. — Roy z błogim uśmiechem palił pierwszego dziś papierosa. — W końcu on też

jest tylko człowiekiem. Ile można się wydzierać.

Nadchodzili inni marynarze i młodzi ludzie przerwali prowadzoną dla zabicia czasu rozmowę. Woleli

posłuchać tego, co powiedzą tamci.

William i Roy należeli do drużyny obsługującej magazyny lotniskowca i u nich od wyjścia w morze nic

się właściwie nie działo. Ale w innych zespołach zaczynał się ruch, mogący świadczyć, że wkrótce wejdą do
akcji. Najwyraźniej widać to było w tej części okrętu, którą zajmowali lotnicy.

— Nasi pensjonariusze chyba niebawem będą chcieli wyjrzeć na świat i popatrzeć na wszystko z góry

background image

— informował kolegów mechanik z obsługi samolotów.

Marynarze zawsze traktowali lotników jak intruzów, pensjonariuszy, a ci chyba wyczuwali to

nastawienie, bo jakby nieco zadzierali nosa i trzymali się we własnym gronie.

— Co ty powiesz? — zainteresował się Roy. — Dlaczego ci to przyszło do głowy? Co oni takiego

robią?

— Tak naprawdę, to szkolą się — odparł mechanik. — Codziennie w tych swoich mundurach, z

ręcznikiem na szyi maszerują do sali wykładowej i siedzą tam godzinami. Nam nie wolno tam zaglądać —
powiedział, aby uprzedzić pytania ciekawskich.

— To czemu zawracasz głowę — żachnął się Roy, ale tym razem kolega nie pozwolił mu dokończyć.
— Do tamtej sali to my nie wchodzimy, bo tam są mapy i takie różne sztabowe dzieła. Ale — zawiesił

głos, zaciągnął się papierosowym dymem i czekał jeszcze, by wzrosło napięcie licznej już teraz grupy
słuchaczy. — Ale teraz to oni się wyraźnie zmienili. — Zaczął mówić szybciej, jakby bał się, żeby mu nikt
nie przerwał. — Dawniej to byli strasznie ważni. Wychodzili z tej sali i udawali, że nas nie widzą. A jak
któryś zainteresował się maszyną, to było wielkie święto. No, może przesadzam — uzupełnił po chwili
namysłu. — Czasami to jakiś do nas przyszedł, ale do rozmowy na ogół się nie palił. A teraz to sami
zagadują przy każdej okazji. Siedzą przy maszynach, na ręce nam patrzą. A jak się przy tym mądrzą.

— Ja się im nie dziwię — nie wytrzymał Roy. — W końcu to ich samoloty i żaden by nie chciał, żeby

mu to pudło odmówiło posłuszeństwa kilkaset stóp nad ziemią albo nad wodą.

— A ty myślisz, że my byśmy chcieli? — zaperzył się mechanik.
Awantura wisiała na włosku. Młodzi ludzie gotowi byli skoczyć sobie do oczu.
— Sprawa jest oczywista, musimy być blisko celu — zaczął spokojnie William, co ostudziło nieco i

otrzeźwiło zapalczywych kolegów. — Oni nie latają daleko. Mają mało paliwa, a chcieliby do nas wrócić.
Bo jakie mają wyjście. Jak się któryś za daleko zapędzi, pozostaje mu skok do zimnej wody.

— Oni to chyba przewidzieli, dlatego noszą te ręczniki na szyjach. — Mechanik zapomniał już o

niedawnej kłótni i pierwszy zaczął się śmiać ze swojego dowcipu.

— Co wam tak wesoło, chłopcy? — Do roześmianej grupy przyłączył się bosman.
Trudno zresztą mówić, że się przyłączył. Stał przed nimi w rozkroku, ale jego mina świadczyła, że jest

w dobrym nastroju.

— Tak sobie rozmawiamy, panie bosmanie. Jak to po wachcie. Może pan zapali? — William wyciągnął

w stronę bosmana paczkę papierosów.

— Dziękuję, chętnie zapalę. — Bosman wziął papierosa i zaciągnął się dymem. — Wszyscy po

wachcie? — zapytał na wszelki wypadek i uważnie popatrzył po zebranych, aby upewnić się, czy w tej
wesołej kompanii nie ma jakiegoś obiboka.

— Myślimy o tej robocie, co nas czeka — zaczął Roy, aby podsunąć bosmanowi temat, który

interesował ich najbardziej.

Pozostali patrzyli teraz z uwagą na przełożonego. Nie stał on zbyt wysoko w hierarchi wojskowej, ale

mógł znacznie więcej od nich usłyszeć, a i doświadczenie się liczyło.

— Z tego, co wiem, to już niedługo się zacznie — powiedział bosman po chwili milczenia i uśmiechnął

się z zakłopotaniem; chciałby sam znać dokładniej czekające ich zadanie, niestety, a właściwie na szczęście
tajemnica była skrupulatnie przestrzegana i każdy ze znajdujących się na okręcie ludzi został
poinformowany tylko o tym, co należało do jego bezpośrednich obowiązków.

I tym razem zalegającą na pokładzie ciszę przerwał William: — A gdzie teraz się znajdujemy, panie

bosmanie? Obserwowałem słońce, ale nasz maluszek wykonał już tyle zwrotów, że straciłem orientację.

— A może w nocy minęliśmy Gibraltar i niebawem poczujemy zapach naszych londyńskich pubów —

zażartował jeden z marynarzy, znany amator piwa.

— Pubów to nie zobaczycie — bosman westchnął na wspomnienie atmosfery tych lubianych przez

większość mieszkańców Wysp Brytyjskich miejsc. — Ale gdzie obecnie się znajdujemy, to mogę wam
powiedzieć. — Marynarze zastygli w oczekiwaniu. — Z moich obserwacji i tego co usłyszałem wynika, że
nasz maluszek, jak mówicie o tym pudle, kroi teraz wody Morza Jońskiego.

Znów na pokładzie zapadła cisza. Marynarze niezbyt często obcowali z mapami, nie było im to

potrzebne, więc teraz czynili wysiłki, by sobie przypomnieć położenie wymienionego przez bosmana
akwenu.

— Panie bosmanie, czy to blisko włoskiego buta? — William widział oczyma wyobraźni kształt

Półwyspu Apenińskiego i otaczające go wody śródziemnomorskie, nie był jednak pewien, czy to o nie
właśnie chodzi.

— Masz rację, chłopcze. Morze Jońskie to wody oblewające ich terytorium — przytaknął bosman.
— Chyba nie będziemy im składali wizyty, choć ja bym chętnie poznał jakąś włoską dziewczynę —

background image

wyrwał się Roy, ale tym razem nikt nie zareagował na żart.

Myśleli o tym, co ich czeka w najbliższej przyszłości. Prawdopodobnie w ciągu kilku godzin

nadchodzącej nocy.

— To wszystko przed nami — westchnął William i zapatrzył się w ciemniejącą morską toń.
— Masz rację, chłopcze — pokiwał głową bosman. — Ale wy i tak jesteście szczęściarzami — zmienił

ton, by przerwać zadumę swoich podwładnych. — Przynajmniej możecie odpocząć, bo ci, co teraz mają
wachtę, na pewno nie będą mieli czasu na odpoczynek.

— Dlaczego, przecież... — Roy przerwał zaczętą myśl; zrozumiał, że jednak jest bardzo naiwny, że

stawia pytania, na które bosman, choćby nawet chciał, nie może odpowiedzieć. — To trzeba odpocząć,
dopóki można — pokrył swoje zażenowanie wesołością. — Niech pan usiądzie razem z nami, panie
bosmanie. Jeszcze się nabiegamy.

Bosman usiadł bez słowa i tak jak inni oparł się plecami o nadbudówkę.
— Ładną mamy pogodę — zaczął William. — Niedługo słońce utopi się w morzu. Piloci nie lubią latać

w nocy. Wcale im się nie dziwię. Nic nie widać, tylko ciemności i przyrządy.

— Nie martw się o nich — odezwał się milczący od dłuższego czasu mechanik. — Oni są świetnie

wyszkoleni. Widzą w nocy jak koty. Trafią do celu i powinni wrócić do nas.

— Mnie jednak ciągle nurtuje pytanie — nie dawał za wygraną Roy — gdzie uderzymy?
Zapadła cisza. Marynarze patrzyli na szarzejące powoli niebo, na którym pojawiały się coraz

wyraźniejsze gwiazdy. Kończył się jeszcze jeden dzień wojny. Zdawali sobie sprawę, że ten dzień, jedenasty
listopada 1940 roku, będą pamiętali długo. A właściwie nie tyle dzień, co noc z jedenastego na dwunastego.
Tę noc po wielu latach będą też pewno wspominali Włosi, którym brytyjskie samoloty wkrótce złożą wizytę.
Była to okrutna, twarda prawda okresu wojny.

*

Kontradmirał Lyster stojący na pomoście bojowym lotniskowca „Illustrious”. obrzucił wzrokiem

granatowe wody Morza Jońskiego. Jednostki płynące najbliżej widział jeszcze dość wyraźnie, ale większość
eskadey wtopiła się w ciemności. Łączność z podległymi mu okrętami osłony utrzymywał w klasyczny,
morski sposób. Wyszkoleni marynarze za pomocą krótkich, dla laika nic nie mówiących, błysków
przekazywali rozkazy i polecenia przełożonych lub odczytywali to, co całej eskadrze przekazywał sygnalista
z pomostu zajmowanego przez kontradmirała.

Lyster polecił dowódcy lotniskowca, aby ustalił ostatnią ich pozycję i przez kilkanaście minut

porównywał te dane ze znakami naniesionymi na specjalną mapę, sporządzoną w sztabie Cunninghama.
Dowodzona przez niego eskadra zbliżała się do punktu, który miał być początkiem bezpośredniego wejścia
floty do akcji. Admirał wydał kilka rozkazów, które natychmiast zostały przekazane pozostałym jednostkom.
O godzinie osiemnastej niewidoczne w mroku okręty zaczęły zmieniać kurs.

Kontradmirał Lyster w milczeniu przechadzał się po mostku. Zgromadzeni na pomoście bojowym

oficerowie obserwowali dowódcę. Myśli wszystkich skierowane były ku niezbyt odległemu włoskiemu
portowi. Co się tam teraz dzieje? Czy przypadkiem nie ogłoszono alarmu? Nie, taką możliwość należało
wykluczyć. Gdyby do portu dotarły wieści o ich akcji, natychmiast otrzymaliby sygnał radiowy od
czuwających na lądzie agentów. A zatem Włosi niczego się nie spodziewają.

*

W stalowych pomieszczeniach okrętu rozdźwięczały się dzwonki alarmowe. Nie był to wprawdzie

alarm bojowy, ale mimo to w długich korytarzach lotniskowca zadudniły kroki marynarzy. William Doyle i
pozostali chłopcy z jego drużyny również popędzili na wyznaczone wcześniej stanowiska. Wszyscy byli
skupieni i spoglądali na bosmana, który wydawał krótkie i zrozumiałe polecenia. Zresztą żaden z marynarzy
nie miał zamiaru uchylać się od pracy, a swoje obowiązki znali, zbyteczne więc było pokrzykiwanie i
dodatkowe wyjaśnienia. Praca szła szybko i sprawnie. W milczeniu ładowali do wind skrzynie pełne
amunicji, a windy z delikatnym skrzypieniem wywoziły to wszystko na pokład, gdzie stały przygotowane do
startu maszyny bojowe.

Wokół samolotów, które miały polecieć nad cel w pierwszej grupie, krzątali się mechanicy i specjaliści

różnych służb. Po niezbyt długich pasach startowych biegali marynarze odpowiedzialni za przygotowanie
pokładu do startu maszyn, a z boku stała grupka mężczyzn w skórzanych kombinezonach. To byli główni
bohaterowie tej nocy, piloci. Stali zwartą grupą, palili papierosy, rozmawiali głośno i co chwila wybuchali
śmiechem. Zdawali sobie sprawę, że ci wszyscy pracujący na pokładzie ludzie dyskretnie ich obserwują. Ten

background image

wybuchający co pewien czas śmiech i ożywione rozmowy miały pokryć wzrastające napięcie.

Piloci znali już dokładnie swoje zadanie i cel, do którego zdążali tej nocy. Wiedziała to również

większość biegających po pokładzie ludzi. Nie było już potrzeby utrzymywania w tajemnicy nazwy portu, w
którym miały być zrzucane podwieszane pod samoloty bomby i torpedy. Wiedzieli też wszyscy, że zadanie
będzie trudne do zrealizowania, jednak ci spośród nich, którzy wrócą, będą mieli w aktach personalnych
liczący się zapis. Chociaż akurat o tym oni, bezpośredni wykonawcy bombardowania, w tej chwili nie
myśleli. Dla nich sprawą najistotniejszą było doprowadzenie maszyny nad cel, zrzucenie ładowanego
obecnie żelastwa zgodnie z otrzymanym poleceniem i odskok w zbawcze ciemności. Tam, nad Tarentem,
właśnie noc będzie sojusznikiem. Sytuacja ulegnie zmianie, kiedy będą przygotowywali się do siadania na
pokładzie lotniskowca.

— Mnie jest gorąco od samego ładowania — szepnął konspiracyjnym szeptem Roy do pomagającego

mu Williama. — A co będą czuli makaroniarze, gdy to wszystko zacznie się rwać nad ich głowami?

— Zawsze mogą skoczyć do wody, to ich ochłodzi. — William uśmiechnął się lekko.
Roy zmierzył go dziwnym spojrzeniem.
— Chrzanisz, stary. Nie masz pojęcia, w co zamienia się morze, kiedy z kadłuba zaczyna wypływać

płonąca ropa.

Nie powiedział nic więcej, mocował starannie kolejną bombę do gładkiego brzucha samolotu, ale

Williamowi zrobiło się głupio. Był rad, że zapadły ciemności i Roy nie widzi, jak się zaczerwienił.
Odruchowo palnął o tej wodzie i dopiero odpowiedź kolegi uświadomiła mu, jaki popełnił nietakt. Roy już
tonął, kiedy jego statek został storpedowany przez niemiecki okręt podwodny. Musiało to być straszne
przeżycie, bo niechętnie i bardzo rzadko mówił o tamtym konwoju i atakującym go stadzie niemieckich U-
bootów. Nikt nie miał mu tego za złe, gdyż wszyscy wiedzieli, że on i jego wyratowani koledzy przeszli
wówczas piekło i tylko uśmiechowi losu zawdzięczają to, że jeszcze mogą pływać.

Dalej pracowali w milczeniu.
Powoli na skraju pasa startowego cichła krzątanina i padało coraz mniej komend. Samoloty załadowane

paliwem i amunicją, z obłymi cygarami torped i bomb pod brzuchami, były gotowe do startu.

— Która godzina? — odezwał się Roy, aby w ten sposób przerwać to niezręczne milczenie.
Nie miał żalu do kolegi. Był pewien, że William po prostu nie zastanowił się nad tym, co i do kogo

mówi.

— Już dziesięć po ósmej — poinformował go Willy. — Ale ten czas szybko leci.
Roy popatrzył w niebo.
— Mają niezłą pogodę. Ale nasz „maluch” nie ustawił się jeszcze do wiatru, więc trochę poczekamy na

start.

Na okręcie panował pozorny spokój. Marynarze i lotnicy zdawali sobie jednak sprawę, że dowódcy

niebawem poderwą ich do akcji. W kilkanaście minut później olbrzymi kadłub lotniskowca zaczął lekko
wibrować i okręt zatoczył łagodny łuk. Teraz znajdował się w odpowiednim położeniu w stosunku do
niezbyt silnego wiatru. Piloci skupieni dotąd w dość ciasnym kole zaczęli podchodzić do swoich maszyn. Po
drodze mijali grupki marynarzy, którzy podnosili kciuki do góry. Lotnicy uśmiechali się, dziękując za
życzenia, i kolejno zajmowali miejsca w samolotach. Obsługa sprawnie wybijała spod kół klocki blokujące.

Roy z Williamem, podobnie jak inni marynarze, obserwowali niecodzienne widowisko. Zafascynowani

patrzyli na ciemne sylwetki maszyn mknące po pokładzie lotniskowca i ogłuszeni rykiem silników
odruchowo zaciskali kciuki, kiedy samoloty znikały za krawędzią okrętu. Potem trwały długie jak wieczność
sekundy, podczas których zapierało im dech w piersiach. Oddychali z ulgą, gdy samolot z zadartym nosem
pojawiał się na tle nieba. Jeszcze chwila niepokoju, czy maszyna oderwawszy się od twardego pokładu nie
przyklei się do stalowej powierzchni morza, i napięcie opadało.

Pierwsze maszyny, dziesięć samolotów bombowych, oderwały się od lotniskowca o dwudziestej

czterdzieści i sformowawszy szyk trójkowy, z dowódcą na czele, obrały kierunek na Tarent. W tym
momencie skończył się błogi spokój na okręcie. Na pozycje wyjściowe zaczęto wytaczać kolejne maszyny.

William z Royem nie mieli zbyt wiele czasu na wymianę wrażeń. Znów rozpoczęła się gorączkowa

praca. Teraz do kadłubów samolotów mocowali torpedy.

— Tym to naprawdę nie zazdroszczę — William starannie zamocował uchwyty na tylnej części torpedy

i otarł pot z czoła. — Pierwsza grupa ich na pewno zaskoczy. Będzie tam cholerne zamieszanie. Ale ci... —
Machnął ręką i pochylił się nad obłym cielskiem wypełnionego ładunkiem żelaza.

— Czy widziałeś, jak oni muszą nisko i prosto nalatywać na cel? — zapytał go Roy i nie czekając na

odpowiedź zaklął.

— Jak tylko włoska artyleria trochę się opanuje, to może zacząć się masakra.
— Chłopcy, dość tego krakania. Przypinajcie do następnego — poganiał bosman, starannie oglądając

background image

zaczepione przed chwilą torpedy.

Marynarze dość szybko zakończyli swoje czynności. Nic dziwnego, mieli je przecież opanowane do

perfekcji. Teraz znowu przychodziła kolej na pilotów i dyspozytorów ruchu. Około dwudziestej pierwszej
wzbiły się w niebo kolejne maszyny i po kilku minutach w oddali zamarł huk ich silników.

Teraz zaczęła się denerwująca cisza, która miała trwać aż do powrotu samolotów.
Kierujący akcją lotnictwa wiceadmirał Lyster o skutkach ataku miał dowiedzieć się znacznie później,

kiedy flota będzie w drodze powrotnej do bazy.

— Panie bosmanie — Roy zwrócił się do zapatrzonego w ciemne niebo przełożonego. — Jak długo

będą lecieli do celu?

— Aż dolecą — odpowiedział ostro bosman, ale natychmiast się zreflektował. Przecież ci chłopcy

napracowali się solidnie i zasługują na to, aby znać prawdę, pomyślał. Teraz to już nie jest żadna tajemnica i
tylko nieliczni nie orientują się, dokąd poleciały startujące z ich okrętu maszyny. — Mogę wam to
powiedzieć — wyraźnie zmienił ton, a widząc, że otoczyła go cała drużyna, dodał: — Tylko nie biegajcie po
korytarzach z tą wiadomością. Nad celem będą za kilkadziesiąt minut, może nawet szybciej. Oczywiście ci,
co poderwali się pierwsi.

— Który to będzie port, panie bosmanie? — Roy wyraźnie nie mógł się doczekać odpowiedzi.
Bosman klepnął go po ramieniu.
— Marnie skończysz przez tę ciekawość, Roy. Ale dopiero po wojnie — dorzucił.
Chłopak zaśmiał się, słysząc przepowiednię przełożonego.
— Oby pan miał rację, sir.
— Piloci wypatrują teraz wejścia do Zatoki Tarenckiej — kontynuował bosman. — A bomby polecą na

wielką włoską bazę. Będą mieli w co celować. Albo w ogóle nie będą musieli celować, taki tam tłok.

*

Jedenasty listopada niczym nie różnił się od wielu innych dni spędzonych w bazie. Na okrętach

cumujących na redzie trwały normalne prace konserwacyjne i porządkowe, słychać było pokrzykiwania
bosmanów i krzątaninę marynarzy. Nad tymi odgłosami górowały rytmiczne uderzenia młotków, którymi
zawieszeni na linach marynarze odbijali rdzę, aby inni mogli te miejsca natychmiast pomalować ochronną
warstwą farby. Oficerowie rzadko pojawiali się w zasięgu wzroku tej części załogi, która akurat miała
wachtę. Zresztą nikt nie pragnął zbyt częstych z nimi kontaktów, gdyż zazwyczaj kończyło się to jakąś
dodatkową pracą lub reprymendami.

Połączony z dnem potężnymi łańcuchami kotwic okręt martwo spoczywał na spokojnej wodzie Zatoki

Tarenckiej. Cisza i spokój były zakłócane jedynie przez drużyny dyżurne, które wykonywały nigdy nie
kończące się prace porządkowe, oraz przez te grupy marynarzy, do których należało utrzymanie okrętu w
takim stanie, aby był gotowy do podniesienia kotwic i podjęcia walki. „Conte di Cavour” i inne pancerniki
były tak potężne, że wypłynięcie z redy należało do długotrwałych i skomplikowanych przedsięwzięć.
Manewry takie utrudniała ciasnota, jaka panowała w porcie. A to z kolei było podyktowane potrzebą
chronienia kotwiczących okrętów przed atakami od strony morza i z powietrza. Stalowe zagrody ukryte pod
zaoliwioną powierzchnią zatoki i łagodnie kołyszące się w powietrzu balony zaporowe były tego
najistotniejszą przyczyną. Dowódcy dużych okrętów w razie bezpośredniego ataku mogli liczyć jedynie na
sprawność swych załóg, które obsługiwały działa, oraz mieć nadzieję, że gruby pancerz okrętu nie zostanie
przez wroga strzaskany. Ale większość marynarzy, ludzi na ogół przesądnych, była zdania, że okręty
najlepiej chroni łaskawy los.

Zapadał zmierzch i Paolo żałował, że nie dostał tego dnia przepustki. Patrzył na niknące w mroku

zarysy domów i zastanawiał się, jak ten wieczór, wieczór bez niego, spędzi Clara. Po chwili obok stanął
Mario.

— Ale mnie dzisiaj ciągnie do miasta — zaczął, jak gdyby czytał myśli kolegi. — Mam już dosyć tego

ciasnego, żelaznego pudła. Ciągle się wpada na tych samych ludzi.

Paolo oderwał wzrok od ciemniejących w dali uliczek. Poklepał Maria po ramieniu i westchnął ciężko.

Za dwie godziny zaczynała się ich wachta. Będą musieli zająć się konserwacją kilku mechanizmów, o
których już kilka razy przypominał im bosman. Ale teraz starali się o tym nie myśleć.

— Może wkrótce dostaniemy przepustkę z pozwoleniem na wyjazd do domu? — rozmarzył się Mario.

— Pojechałbyś do mnie? Pokazałbym ci, jak u nas jest ładnie.

Paolo skinął głową.
— Chętnie z tobą pojadę — uśmiechnął się lekko. — Chciałbym poznać twoją rodzinę. I chyba tam u

was nie będzie tych cholernych patroli, które w Rzymie legitymują człowieka co parę kroków.

background image

Zaśmiali się obaj, gdyż przypomnieli sobie w tym momencie marynarza, który niedawno uciekał przed

patrolem po uliczkach Tarentu.

— Taki przyjemny wieczór. Szkoda, że trzeba będzie włazić pod pokład. Popatrz, jakie spokojne jest

morze, a niebo takie rozgwieżdżone.

Paolo westchnął, a Mario z uśmiechem pokiwał głową.
O godzinie dwudziestej przejęli wachtę od swoich kolegów. Czas płynął wolno. Wykonywali znane im

dobrze czynności i wydawało się, że do końca służby nic nie zakłóci toku normalnych zajęć. Tymczasem
mniej więcej po dwóch godzinach na okręcie zawyły syreny alarmowe i rozdzwoniły się dzwonki. Na
korytarzach rozległ się tupot wielu nóg. Paolo i Mario popatrzyli na siebie bez słowa.

— Nalot albo okręt podwodny przedarł się przez zaporę — krzyknął Paolo.
Obaj jak na komendę wybiegli na długą galeryjkę prowadzącą na pokład. Obok nich pędzili

zaaferowani marynarze. Usunęli się pod ścianę.

— Co się dzieje? — wrzasnął Mario, ale zanim ktokolwiek zdążył mu odpowiedzieć, do ich uszu

dobiegły stłumione odgłosy wybuchających bomb.

Nalot na port.
Szybko cofnęli się do kabiny, gdzie w pogotowiu stała już cała ich drużyna. Tuż za nimi do

niewielkiego pomieszczenia wpadł bosman.

— Za mną! — rozkazał krótko.
Wybiegli za dowódcą i po chwili znajdowali się już na jednym z pomostów. Ogarnęły ich ciemności co

jakiś czas rozrywane oślepiającymi błyskami wybuchów. Przez kilka sekund wpatrywali się w zarys
oddalonego brzegu.

— Jakie tam piekło! — krzyknął ktoś z przerażeniem w głosie i niemal w tym samym momencie

olbrzymi kłąb ognia i dymu wzbił się nad portem. Niebo przybrało krwistoczerwoną barwę. Trafiony bombą
zbiornik ropy płonął jak pochodnia.

— Za mną! — powtórzył rozkaz bosman.
Znów pędzili potykając się w ciemnościach i wpadając na siebie. Nagle uświadomili sobie, że robi się

coraz jaśniej. Nad ich głowami rozbłysły spadające wolno bomby świetlne.

— Cholera, robi się widno, jak w dzień — Mario zwrócił się do stojącego obok Paola.
Nie zauważyli nawet, kiedy się zatrzymali. Tkwili bez ruchu przytuleni do stalowej ściany, tak aby

osłaniał ich wiszący nad głową pomost. Z prawej i lewej strony utknęli pozostali członkowie ich drużyny. Za
szarą, pancerną płytą, albo gdzieś obok, waliło małokalibrowe działko sypiąc w niebo świetlistymi
paciorkami pocisków. Dopóki obsługa nie wystrzelała zapasu amunicji, mieli spokój i mogli szukać
schronienia przed odłamkami.

*

Niewidoczne dla Włochów samoloty wykonały z powodzeniem pierwszą fazę zadania. Ich wyznaczniki

celu i bomby sprawiły, że piloci następnej fali będą mieli o wiele łatwiejsze zadanie. Rzecz jasna tylko w
jednym punkcie. Będą widzieli wyraźnie połyskliwą taflę zatoki i rozrzucone na niej ciemne sylwetki
okrętów. A jeśli obrona zostanie uporządkowana? Bo teraz Włosi są w stanie szoku. Strzelają chaotycznie,
obsługi poszczególnych dział przeciwlotniczych wkraczają do akcji zbyt wolno i walą na oślep w ciemne
niebo, byle z lufy działa błyskał płomień. Pociski lecą w kierunku wolno spadających bomb oświetlających,
a nie ku niewidocznym samolotom. Piloci znali ten błąd artylerzystów z teorii, teraz mieli jego
potwierdzenie w praktyce. Zanim otworzył się spadochronik i lunął pod nim snop światła, „Swordfish” był
już o kilkadziesiąt metrów dalej i zataczał kolejny krąg. Dzięki temu pociski z dołu szły w próżnię.

Jednak ostrzał artylerii i ciężkich karabinów maszynowych nasilał się z minuty na minutę. Do akcji

włączało się coraz więcej dział i wielkokalibrowych karabinów umieszczonych na pokładach okrętów
kotwiczących w porcie. Wprawdzie Włosi nie byli w stanie prowadzić skutecznego ognia, gdyż załogi w
momencie nalotu były niekompletne, ale mimo to z każdą chwilą więcej dział wchodziło do walki.

*

Mario i Paolo stali przytuleni do pancernej płyty nadbudówki. Teraz w porcie zrobiło się tak jasno, że

widzieli wyraźnie nie tylko najbliżej zakotwiczone jednostki, ale i płonący pobliski brzeg.

— Skąd te diabły się biorą? Jak do nich trafić? — wykrzykiwał przez zaciśnięte zęby Mario.
Na początku nalotu był po prostu przerażony, jednak w miarę jak bombardowanie przybierało na sile, a

oni przyglądali się biernie szerzonej przez Brytyjczyków zagładzie, wzrastała w nim wściekłość. Mimo

background image

grozy sytuacji Paolo ze zdziwieniem, a nawet zaskoczeniem, patrzył na swego kolegę. To nie był już
powolny, godzący się na wszystko, młody chłopak ze wsi. On chciał walczyć, podobnie jak wielu innych
Włochów, których tej nocy los rzucił do bazy w Tarencie.

Obsługi dział prowadziły już teraz zupełnie skoordynowany ogień. Artylerzyści zwijali się jak w

ukropie i spoceni, zadyszani marynarze ledwie nadążali donosić im skrzynki z amunicją. Po pokładach
bębniły odłamki rozrywających się w ciemnościach pocisków.

Kilka minut po rozbłyśnięciu „żyrandoli” z nocnych ciemności wynurzyły się cztery samoloty, łudząco

podobne do włoskich dwupłatowców Romeo Ro-37. Gdyby nie ten gwałtowny ogień z okrętów, marynarze
na pokładzie pancernika mogliby pomyśleć, że to rzeczywiście pojawił się jakiś klucz z ich własnej Regia
Aeronautica. Na prawie czarnych kadłubach i skrzydłach nie widać było żadnych znaków rozpoznawczych,
posypały się natomiast bomby, dowód oczywisty, kto siedział za sterami tych samolotów. Śmiercionośny
ładunek runął w budynki na brzegu, spowodował pożar zbiorników z ropą i zakotłował się na pokładach
kilku okrętów.

Mario i Paolo co jakiś czas zerkali z niepokojem w podświetlone łuną niebo, ale nie przerywali pracy.

Pomagali teraz kolegom obsługującym działa. Nagle Paolo chwycił sapiącego pod ciężarem skrzyni
przyjaciela.

— Popatrz! — krzyknął, wskazując wyciągniętą ręką brzeg. — Popatrz tam.
Nad samą wodą, w równych odstępach, leciały trzy dalsze samoloty, niczym nie różniące się od

poprzednich, ale ta niewielka wysokość była sygnałem ostrzegawczym, że mogą być uzbrojone w torpedy.
Umiejętnie wykorzystały osłonę, jaką dawała im niewielka wyspa San Pietro na środku zewnętrznego portu,
i sunęły w stronę pancerników. Marynarze patrzyli na nie jak zahipnotyzowani. Ustawione obok siebie
okręty nie miały żadnej swobody manewru, na jakikolwiek ruch było już zresztą za późno.

Rozszczekały się ciężkie karabiny maszynowe, w kierunku samolotów bluznęły świetliste strugi

pocisków, ale ten gwałtowny ogień nie mógł powstrzymać rosnących w oczach maszyn.

Dopiero w niewielkiej odległości od okrętu, kiedy już pilot wyrzucił torpedę, środkowy dwupłat zwinął

się nagle jak w półwywrocie i uderzył w wodę. Dwaj pozostali lotnicy nie zmieniali jednak kursu, ścieżka
zbliżenia malała z każdą sekundą i w pewnym momencie oni też zwolnili z zaczepów groźne cygara. Nikt
nie widział spadających torped, sunącą w zanurzeniu śmierć zdemaskował raptowny skok samolotów w
górę. Bez ładunku stały się lżejsze i mogły rozwinąć większą prędkość. W chwilę potem fontanny wody i
potężny huk oznajmiły Włochom, że otrzymali pierwszy z najboleśniejszych ciosów tej nocy.

Mario i Paolo zamarli, patrząc na przechylający się kadłub „Caio Duilio”. Wyobrażali sobie, co dzieje

się wewnątrz rozprutego torpedami pancernika. Nie mieli jednak zbyt wiele czasu na myślenie o swoich
kolegach i ich tonącym okręcie, z ciemności nocy wynurzyła się bowiem kolejna trójka samolotów
torpedowych i pędziła nad wodą śladem pierwszej. W pewnym momencie lekko zboczyła z obranego przez
poprzedników kursu, gdyż uszkodzony „Caio Duilio” nie wymagał dodatkowego ciosu, a w porcie czekały
na swój los inne pancerniki.

Tym razem uderzenie było straszne. Wystrzelone torpedy znalazły drogę do dwu kolejnych okrętów

liniowych. Wprawdzie potężne cielska pancerników tkwiły wciąż na powierzchni i nie zostały trafione w
najbardziej żywotne miejsca, jednak zniszczenia wewnątrz kadłubów były ogromne. Okręty zostały
wyeliminowane z walki na bardzo długi okres.

Pierwsza fala brytyjskich samolotów wykonała swoje zadanie. Pokiereszowane maszyny odlatywały w

kierunku czekającej na nich eskadry wiceadmirała Lystera, a ich załogi mogły już wymieniać radosne
gratulacje i dopytywać się o kolegów biorących udział w tej fazie nalotu.

Tymczasem w Tarencie szalały pożary i dudniły działa obrony przeciwlotniczej. Mieszkańcy miasta i

marynarze próbowali ratować to, co jeszcze uratować było można. Na brzegu pojawiły się karetki, do
których po spokojnej znów tafli zatoki płynęły powoli wypełnione rannymi szalupy. Nie był to jednak koniec
tej strasznej nocy. Spokój nie trwał długo.

Mario podtrzymywał słabnącego Paola i ostrożnie, powoli odciągał go na bok. Chłopak pojękiwał

cicho. Mario miał więcej szczęścia. W chwili gdy torpeda trafiła w burtę „Conte di Cavour”, trzymał w obu
rękach uchwyt ciężkiej skrzyni z amunicją i dzięki temu wstrząs nie był dla niego groźny. Tymczasem Paolo
poleciał jak wystrzelony z katapulty prosto na stalowe obramowanie drzwi. Był potłuczony, z rozbitej głowy
ciekła mu krew. Mario szybko zorientował się w sytuacji, podbiegł do przyjaciela, chwycił pod ramiona i
odciągnął w róg kabiny. Paolo jęczał cicho, ale nie stracił przytomności.

Gdy po pewnym czasie Mario wracał, dźwigając wraz z innymi skrzynie z amunicją, usłyszał, że woła

go poturbowany przyjaciel. Postawił skrzynię i podbiegł do niego.

— Mario, wynieś mnie na pokład. Tutaj czuję się jak szczur w pułapce — prosił ranny, trzymając

kolegę kurczowo za rękę.

background image

— Dobrze, dobrze, nie denerwuj się, bo będzie cię bardziej bolało. — Mario otarł spocone czoło

przyjaciela.

Znów chwycił go pod pachy i pociągnął do wyjścia. Gdy dotarli do drzwi, wziął Paola na ręce.
— Przeniosę cię przez próg, abyś się bardziej nie potłukł — wyjaśnił.
Znaleźli się na pokładzie. Po ciemnych ścianach nadbudówek pełgało światło z płonącego okrętu. Do

ich uszu dobiegały krzyki rannych i syk płomieni. Mario stał przez chwilę bezradny i oszołomiony.

— Tutaj też nie jest bezpiecznie — stwierdził wreszcie. — Może cię trafić jakiś pocisk. Musimy

poszukać innego miejsca.

Ruszył w stronę schodów wiodących na wyższy poziom.
Potrącani przez marynarzy dotarli do zakamarka pod schodami.
— Tutaj będzie dobrze — uznał Mario i pomógł usiąść koledze w zacisznym kącie. — Jak twoja

głowa? — Popatrzył uważnie na zlepione krwią włosy. — Wszystko będzie dobrze — powtórzył,
uspokojony widokiem krzepnącej krwi. — Nie ruszaj się stąd, żebym wiedział, gdzie cię szukać. — Przez
moment wpatrywał się w bladą, ściągniętą bólem twarz przyjaciela, którego musiał opuścić. Westchnął
ciężko i pobiegł w kierunku oświetlonych błękitnawym blaskiem drzwi.

Nad portem pojawiła się tymczasem kolejna grupa samolotów, powitana ogniem zaporowym. Maszyny

leciały znowu od strony lądu, gdzie obrona była najsłabsza. Światła reflektorów i ogień armat krzyżowały się
nad nimi, bo i tym razem atak miał nastąpić z małej wysokości. Wybór celu nie stanowił żadnego problemu.
Fatalny dla Włochów błąd popełnił ten, kto rozstawił ciężkie okręty na niewielkiej przestrzeni w jednym —
jak na ironię — porcie. Zlekceważyli możliwość uderzenia z powietrza i ta pewność siebie miała ich drogo
kosztować.

Salwa trzech torped rozłupała burtę nowego pancernika „Littorio”, kolejne trafienia otrzymały „Caio

Duilio” i „Conte di Cavour”. Zniszczenia poczynione w labiryncie wnętrzności tego ostatniego były tak
poważne, że w ogóle nie kwalifikował się do dalszej służby. Remont dwóch pierwszych na wiele miesięcy
unieruchomił je w porcie. Bez uszkodzeń wyszły z tego nalotu trzy pancerniki, ostatnie, jakimi dysponowali
jeszcze Włosi, nie licząc budowanego dopiero okrętu tej samej klasy „Roma”. Na czarnej liście znalazły się
także dwa uszkodzone krążowniki, spalone zbiorniki z ropą i zrujnowane budynki warsztatowe w porcie.
Flota włoska poniosła zatem dotkliwe straty, trudne do odrobienia i godzące w jej sztucznie podnoszony
prestiż.

Strach ma wielkie oczy, toteż dla ratowania twarzy poszła w obieg fama, że Brytyjczycy rzucili na

Tarent kilkadziesiąt samolotów. W rzeczywistości było ich tylko dwadzieścia jeden w dwóch grupach
podzielonych na klucze. Kontradmirał Lyster odniósł wielki sukces, zawdzięczany głównie pilotom.

*

Na pokładzie lotniskowca „Illustrious” lądowały właśnie pierwsze samoloty, odprowadzane szybko na

stoiska rufowe, aby otworzyć pas dla następnych, które już krążyły w pobliżu okrętu. Wszystko przebiegało
sprawnie, każdy „Swordfish” stawał po krótkim dobiegu, wyhamowany linami gumowymi. Z twarzy
wysiadających pilotów, obserwatorów i strzelców pokładowych biła szczera radość. Wykonali zadanie
zgodnie z rozkazem i mogli być dumni ze swojej roboty. Trzy pancerniki kosztem jednej załogi to wynik
godny najwyższego uznania. Na ich meldunki czekał oficer wywiadu, ale tym razem marynarze z obsługi
pokładowej jako pierwsi dowiedzieli się o przebiegu i skutkach udanego ataku. W tej operacji oni też mieli
swój wkład, wprawdzie skromny, choć nie bez znaczenia.

Gdy wreszcie ostatnia maszyna dotknęła kołami pokładu lotniskowca, eskadra znalazła się na kursie

powrotnym. Poranne słońce oświetlało oddalającą się od włoskich wybrzeży flotę. Każda przebyta mila
zmniejszała niebezpieczeństwo nalotu włoskiego lotnictwa.

*

Jedenastego listopada, kiedy od sił głównych brytyjskiej floty odłączyła się eskadra wiceadmirała

Lystera, zespół lekkich okrętów wiceadmirała Preidhama-Wippella poszedł w kierunku cieśniny Otranto.
Wchodzące w jego skład krążowniki „Orion”, „Sydney” i „Ajax” oraz niszczyciele „Nubian” i „Mohawk”
miały zająć pozycję na prawej flance bazy tarenckiej, aby atakować mniejsze jednostki, które w czasie nalotu
mogły opuścić Zatokę Tarencką i bombardowany port. Sztab brytyjski liczył się też z możliwością
napotkania w tym rejonie włoskich okrętów lub jakiegoś zmierzającego do Tarentu konwoju.

Możliwość taka była o tyle realna, że Włosi uważali akweny otaczające półwysep za swoje wody

wewnętrzne i mimo działań wojennych uznawali je za bezpieczne. Najpewniej czuli się na Adriatyku,

background image

którego obydwa brzegi znajdowały się w ich rękach. Poza tym stosunkowo płytkie wody i obecność
własnego lotnictwa dawały gwarancję, że w tym rejonie nie pojawią się okręty podwodne przeciwnika.

Zgodnie z założeniami taktycznymi jedenastego listopada około dwudziestej czwartej zespół

wiceadmirała Preidham-Wippella znalazł się w wyznaczonym rejonie cieśniny Otranto. Zaczajone w
ciemnościach brytyjskie okręty nie musiały zbyt długo czekać.

Kilkanaście minut po północy jeden z marynarzy, pełniących wachtę na niszczycielu „Nubian”,

zauważył na linii horyzontu ciemne sylwetki sunących okrętów. Były słabo widoczne, ledwie rysowały się
na tle granatowego nieba, ale patrzący w kierunku wskazanym przez obserwatora oficerowie z „Nubiana”
nie wahali się ani chwili. To była duża grupa okrętów i mogły one należeć tylko do przeciwnika.

Kilka minut później zespół otrzymał odpowiednie sygnały świetlne, przyjął szyk bojowy i popłynął na

spotkanie wroga.

Że był to wróg, co do tego wiceadmirał Preidham-Wippell nie miał żadnych wątpliwości. W tym

rejonie, na wodach uznanych przez Włochów za własne, mogły znajdować się tylko ich okręty.
Przypuszczenie to, a właściwie pewność, potwierdzał fakt, że płynęły w konwoju, co nie zdarzało się nigdy
w wypadku statków należących do państw neutralnych.

Zespół Preidham-Wippella zbliżał się systematycznie do statków konwoju. Brytyjczycy na podstawie

kształtu i wielkości widzianych coraz wyraźniej jednostek mogli już określić, że płyną na spotkanie grupy
składającej się z kilku powolnych transportowców, eskortujących ich niszczycieli i kilku mniejszych
okrętów.

Wiceadmirał Preidham-Wippell był pewien sukcesu. Taki przeciwnik nie miał szansy w starciu z jego

zespołem. Jedynym ratunkiem dla Włochów mogła być ucieczka w kierunku bliskiego brzegu.

Gdy oba zespoły znalazły się w odległości, z której i Włosi musieli ich dostrzec, padła komenda:

„Ognia!”

Huk ciężkich dział krążowników zmieszał się z wyższymi o kilka tonów odgłosami wchodzącej do akcji

artylerii przeciwnika. Po kilku salwach Włosi nie wytrzymali. Szybkie niszczyciele i ścigacze wykonały
ostre zwroty, przerwały ogień i zniknęły w ciemnościach. Transportowce zostały skazane na łaskę zespołu
brytyjskiego.

Wiceadmirał Preidham-Wippell nie zamierzał zrezygnować z łatwej zdobyczy. Artylerzyści z jego

okrętów bez żadnych przeszkód wstrzeliwali się w powolne, nie mogące wykonywać szybkich zwrotów
statki. Jeden z nich otrzymał kilka bezpośrednich trafień i stanął w płomieniach. Po paru minutach nakryty
kolejną salwą pogrążył się w wodach cieśniny Otranto. Dwa inne także ucierpiały od brytyjskich pocisków.
Stanęły w płomieniach.

Dopiero teraz wiceadmirał wydał rozkaz wstrzymania ognia. Przeciwnik został pokonany, a strzelanie

do bezbronnych było zakazane. Poza tym należało pomyśleć o własnym bezpieczeństwie. Przecież w każdej
chwili mogły pojawić się w tym rejonie okręty podwodne wezwane przez jednostki osłaniające nieszczęsny
konwój lub wraz z brzaskiem wyłonić się z chmur eskadry samolotów, które są groźne nawet dla
najcięższych okrętów.

W tej sytuacji wiceadmirał Preidham-Wippell dał rozkaz wycofania się w kierunku Aleksandrii.

Zarówno on, jak i jego podwładni odchodzili z miejsca niedawnej potyczki z uczuciem zadowolenia. Z
zadania, które przed nimi postawiono, wywiązali się przecież bez zarzutu. Tarent był w ogniu, w kierunku
Malty nie płynął żaden włoski okręt, a w cieśninie Otranto płonęły ostrzelane przez nich transportowce
wroga. Poza tym wszystkim mieli jeszcze jeden powód do radości. Przeprowadzone tej nocy akcje stanowiły
jednocześnie zabezpieczenie podążającego z Gibraltaru na Maltę własnego konwoju. Nad ranem dotarł on
bezpiecznie do zniszczonego bombami nadbrzeża w porcie La Valletta, gdzie statki zostały błyskawicznie
rozładowane i spokojnie, nie niepokojone przez Włochów, wróciły do bazy.

Brytyjskie dowództwo starało się wyciągnąć jak największe korzyści z ciosu zadanego Włochom w

Tarencie.

Od pewnego czasu miało ono problemy z wprowadzeniem do walki we wschodniej części Morza

Śródziemnego pancernika „Barham”, gdyż przeprowadzenie go przez Cieśninę Sycylijską, ze względu na
operujące w tym rejonie okręty podwodne i lotnictwo, było przedsięwzięciem niezwykle ryzykownym.
Wykorzystując swoistą osłonę, jaką stanowił cios wymierzony w Tarent, eskadra składająca się z
„Barhama”, dwóch krążowników i niszczycieli spokojnie dopłynęła do portu w Aleksandrii. Nikt wówczas
nie wiedział, że pancernik „Barham” znalazł się w ten sposób w miejscu, z którego nigdy już nie wróci do
Scapa-Flow. W rok później seria torped posłała go na dno aleksandryjskiej bazy.

Noc z 11 na 12 listopada dobiegała końca. W Tarencie dopalały się ostatnie pożary, a zwycięskie

jednostki wracały do Aleksandrii. W brytyjskim sztabie panował świąteczny nastrój.

Udany atak na Tarent sprawił, że układ sił w tym rejonie uległ zasadniczej zmianie. Włosi znaleźli się w

background image

defensywie. Ocalałe z pogromu pancerniki wycofali natychmiast z tej dogodnej, wysuniętej w kierunku
Afryki, bazy i umieścili je w Neapolu. Wydłużyło to znacznie ich drogi dochodzenia do rejonów
operacyjnych, ale jednocześnie chroniło przed podobnym do tarenckiego atakiem. Aby wyrównać nieco
zdecydowanie niekorzystny układ sił w rejonie Morza Śródziemnego, krążowniki skierowali do portu w
Mesynie. Posunięcie to jednak nie przyniosło oczekiwanych efektów. Okręty te nie były w stanie zapobiec
wzmożonej aktywności floty brytyjskiej.

W tym czasie podstawowym zadaniem jednostek podlegających admirałowi Cunninghamowi była

ochrona konwojów idących na Maltę. Na kontynencie afrykańskim znajdowały się też brytyjskie jednostki,
do których należało niedopuszczenie Włochów do strefy Kanału Sueskiego i leżących dalej terenów
roponośnych. Siły te wymagały ciągłych dostaw sprzętu. Na szczęście dla Brytyjczyków nie musieli oni
transportować paliwa, jak to czynili Włosi oraz wspierający ich później korpus niemiecki pod dowództwem
Rommla.

Niemal bezpośrednio po ataku na Tarent czujący się znacznie pewniej na Morzu Śródziemnym

Brytyjczycy przerzucili na Maltę i do Aleksandrii kilka konwojów ze sprzętem oraz ludźmi. Sytuacja ta nie
tylko zaniepokoiła Włochów, ale odebrali to jako policzek i wyzwanie dla ich marynarki wojennej. Tym
bardziej że mimo ciężkich strat poniesionych w Tarencie dysponowali jeszcze pancernikami oraz innymi
ciężkimi okrętami i przy umiejętnym zsynchronizowaniu działań mogli mieć miażdżącą przewagę w
lotnictwie.

Dla admirała Campioniego i Cavagnariego, którzy dowodzili flotą włoską, pogrom, jaki urządzili

Brytyjczycy w Tarencie, oznaczał zmierzch ich karier wojskowych. Wprawdzie zdawali sobie sprawę, że
wszystko może jeszcze ulec zmianie, wszakże o tym mogła zadecydować tylko wygrana bitwa. Czekali więc
na dogodny moment i miejsce, w którym mogliby taką walkę stoczyć. Aktywność, a nawet pewna
zuchwałość, cechująca działania floty brytyjskiej, pozwoliła im na doprowadzenie do mającej dla nich
prestiżowe znaczenie konfrontacji.

Dobrze uplasowani w rejonie Gibraltaru i na terenie Hiszpanii włoscy szpiedzy otrzymali konkretne

zadanie. Mieli informować w trybie pilnym o przygotowaniach Brytyjczyków do formowaniu konwojów, a
już bezzwłocznie przekazywać wiadomości o wyjściu takiej grupy w morze. W trzeciej dekadzie listopada
dowództwo włoskie otrzymało informację, że w Gibraltarze i Aleksandrii trwają prace, mogące być
przygotowaniami do wyjścia okrętów w morze. Rzeczywiście Admiralicja Brytyjska miała zamiar wysłać z
Gibraltaru na Maltę konwój składający się z dziewięciu transportowców pod osłoną „Force H”, którą
dowodził admirał Somerville.

Z chwilą wpłynięcia na wody Morza Śródziemnego dziewięciu szybkich transportowców dołączyły do

nich pancernik „Renown”, lotniskowiec „Ark Royal” oraz pięć krążowników i dziesięć niszczycieli. Te i tak
znaczne siły brytyjskie na wysokości Sardynii, a więc w rejonie najbardziej niebezpiecznym, miały spotkać
się z eskadrą z Aleksandrii, która składała się z pancenika „Ramillies”, dwóch krążowników — „Berwick” i
„Newcastle”, oraz pięciu niszczycieli.

O ruchach brytyjskich okrętów dowództwo włoskie było informowane na bieżąco. Wywiad w tym

wypadku nie zawiódł. Sztab admirała Cavagnari, powiadomiony o wyjściu w morze okrętów przeciwnika, w
odpowiednim momencie wyprowadził z portów własną flotę. Na czele eskadry włoskiej stanął admirał
Campioni, który uznał, że ma przed sobą szansę wzięcia odwetu za Tarent. 26 listopada dwa pancerniki:
„Vittorio Veneto” i „Giulio Cesare”, sześć ciężkich krążowników i aż czternaście szybkich i kąśliwych
niszczycieli opuściło włoskie porty, aby przechwycić jedną z brytyjskich grup. Okręty włoskie miały
liczebną przewagę nad rozczłonkowanymi eskadrami brytyjskimi i było oczywiste, że jeśli admirał
Campioni zdoła zaatakować „Force H”, nim połączy się ona z eskadrą aleksandryjską, to zada jednostkom
Somerville'a poważne straty. Tym bardziej że Brytyjczycy nie mogli liczyć na wsparcie lotnictwa, a
dodatkowo ich ruchy krępowało dziewięć transportowców. Zagrażało zatem Brytyjczykom poważne
niebezpieczeństwo, tym większe, że okręty admirała Campioniego przyczaiły się w pobliżu Sardynii, u
przylądka Spartivento, mając za plecami dwie silne bazy lotnicze w Cagliari i Elmas.

Jednak wywiad włoski, który tak doskonale funkcjonował w fazie rozpoznania ruchów przeciwnika,

zawiódł całkowicie, gdy okręty wyszły w morze. Z nie wyjaśnionych przyczyn admirał Campioni nie
otrzymał lotniczego wsparcia, a przede wszystkim nie był informowany przez samoloty rozpoznawcze
dalekiego zasięgu o ruchach Brytyjczyków w dniu 27 listopada. Gdy z pokładów pancerników wystartowały
samoloty rozpoznawcze, okazało się, że możliwość stoczenia walki z rozczłonkowaną flotą brytyjską
przepadła. Jednostki z Gibraltaru połączyły się z grupą, która opuściła Aleksandrię, i znajdowały się w
niewielkiej odległości od sił włoskich. Admirałowi Campioniemu nie pozostało nic innego, jak ruszyć do
ataku.

W południe 27 listopada doszło do pojedynku artyleryjskiego, który rozpoczęły krążowniki. W trakcie

background image

walki okazało się, że marynarze brytyjscy są lepiej wyszkoleni, ich ogień jest celniejszy. Po
kilkunastominutowej wymianie strzałów wiceadmirał L. Holland, obserwujący przebieg starcia z pomostu
bojowego, stwierdził, że włoskie okręty stawiają zasłonę dymną i wycofują się pod osłonę dział
pancerników. Poinformował o tym admirała Somerville'a, który skierował do walki pancernik „Renown”.
Kilkanaście kolejnych minut stanowiło dla Włochów ciężką próbę. O godzinie dwunastej trzydzieści
„Renown” przerwał ogień, gdyż uciekające okręty włoskie wyszły poza zasięg jego dział. Dotychczasowa
wałka przyniosła straty po obydwu stronach. Jeden z pocisków włoskich trafił w krążownik „Berwick”, a
Brytyjczycy z kolei ciężko uszkodzili niszczyciel „Lanciere”.

Włosi utracili inicjatywę taktyczną, a co gorsza z ich zasięgu wymykały się brytyjskie transportowce.

Obie floty mniej więcej na trzydzieści minut utraciły kontakt bojowy.

O godzinie trzynastej włoskie pancerniki znalazły się na kolizyjnym kursie z grupą krążowników

dowodzoną przez wiceadmirała L. Hollanda. Ponieważ krążowniki nie mogły podjąć walki z pancernikami,
wiceadmirał Holland postanowił wycofać się i szukać osłony w postaci dział znajdującego się w pobliżu
pancernika „Renown”. Ku zdziwieniu brytyjskiego dowódcy identyczny manewr wykonała flota włoska.
Posunięcie to było zupełnie niezrozumiałe, ale oznaczało jednocześnie utratę kontaktu z przeciwnikiem.
Wiceadmirał Holland nie namyślał się długo. Ruszył w pościg za potężnymi pancernikami włoskimi i
osłaniającymi je niszczycielami, a o zaistniałej sytuacji poinformował admirała Somerville'a, który wydał
rozkaz, aby do walki weszły samoloty z lotniskowca „Ark Royal”.

Z pokładu „Ark Royal” wystartowało jedenaście samolotów uzbrojonych w torpedy i bomby. Lotnicy

szybko zlokalizowali umykającego przeciwnika i przystąpili do ataku. Nie było to łatwe zadanie, gdyż Włosi
otworzyli gęsty ogień z działek przeciwlotniczych umieszczonych na okrętach, ale piloci zdołali uszkodzić
pancernik „Vittorio Veneto” i dwa krążowniki. Mimo tych strat flota włoska nie zwolniła tempa marszu.
Sunęła ku ojczystym wybrzeżom, mając z lewej strony brzegi Sardynii, znad której w każdej chwili mogły
nadlecieć samoloty. Ten fakt prawdopodobnie zaważył na decyzji podjętej przez admirała Somerville'a.
Wydał on rozkaz natychmiastowego odwrotu.

Eskadra brytyjska po zmianie kursu ruszyła w kierunku płynących ku Malcie konwojom. Po pewnym

czasie nad okrętami brytyjskimi pojawiły się samoloty. Okręty Somerville'a mogły teraz spokojnie odpierać
ich ataki. Czyniły to tak skutecznie, że włoscy piloci nie odnotowali żadnego trafienia.

*

Obie floty nie osiągnęły tego, co leżało w zasięgu ich możliwości. Po stronie włoskiej w decydującej

fazie zawiodły przede wszystkim podstawowe elementy dowodzenia. Zabrakło właściwego rozpoznania w
okresie poprzedzającym bitwę i w trakcie jej prowadzenia. Lotnictwo nie tylko nie wypełniło funkcji
rozpoznawczej, ale zabrakło go również w czasie wymiany ognia artyleryjskiego, kiedy mogło odegrać
decydującą rolę. Niełatwo byłoby przecież brytyjskiej eskadrze ostrzeliwać atakujące samoloty i
jednocześnie wykonywać niezbędne manewry, chroniące przed pociskami miotanymi przez potężną eskadrę
włoską.

Również postawa szefa sztabu, admirała Cavagnari, była dwuznaczna. Informacje napływające do

sztabu, który kontrolował sytuację przed starciem, a następnie przebieg bitwy na mapach i planszach, nie
upoważniały admirała do ingerencji w decyzje głównodowodzącego, admirała Campioniego, a okazało się,
że nie zostawił mu on żadnej swobody działania. W rezultacie negatywną ocenę otrzymali obydwaj
admirałowie i po takiej kolejnej porażce musieli podać się do dymisji. Dowództwo floty włoskiej
powierzono admirałowi Jachino, który przez wiele lat był attaché morskim Włoch na terenie Wielkiej
Brytanii, można więc było przypuszczać, że zna dobrze mentalność brytyjskich oficerów oraz zasady taktyki
ich floty. Jak wykazała historia walk na Morzu Śródziemnym i ten dowódca włoski nie mógł pochwalić się
większymi sukcesami w starciach z najgroźniejszą flotą ówczesnego świata. Miejsce szefa sztabu po
admirale Cavagnarim zajął admirał A. Ricardi, ale on również nie był w stanie zmienić niekorzystnego dla
Włochów rozwoju sytuacji.

Bitwa u przylądka Spartivento nie uzyskała także zbyt wysokiej noty w sztabie brytyjskim. Doceniono

wprawdzie fakt bezpiecznego przeprowadzenia na Maltę konwoju z zaopatrzeniem, pomimo tak poważnej
przeszkody, jaką był zespół admirała Campioniego, jednak oficerowie brytyjscy, którzy analizowali sytuację
powstałą w godzinach popołudniowych dwudziestego siódmego listopada, byli zdania, że admirał
Somerville wydał rozkaz odwrotu zbyt wcześnie. Ich zdaniem istniała możliwość kontynuowania pościgu i
wprowadzenia do walki pozostałych samolotów z „Ark Royal”. Mogły one obok artylerii okrętowej siać
spustoszenie w szeregach wroga oraz wiązać walką ewentualne samoloty, które by się poderwały do boju z
baz na Sardynii. Admirał Somerville usprawiedliwiał swoją decyzję tym, że lotnictwo brytyjskie nie

background image

spowodowało zwolnienia tempa odwrotu floty włoskiej, a zatem jego jednostki nie mogły jej oskrzydlić i
zniszczyć. W ten sposób spotkanie u przylądka Spartivento przeszło do historii jako bitwa nie spełnionych
nadziei obydwu flot. A mogła przecież stać się istotnym przypieczętowaniem ataku na Tarent. W przypadku
zwycięstwa floty brytyjskiej byłoby to podkreślenie efektów osiągniętych przez brytyjskich lotników w nocy
z jedenastego na dwunastego listopada 1940 roku w czasie nalotu na bazę floty włoskiej w Tarencie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
14 Astrometria na plaszczyznie sty (2)
E2 14 zadania na powtorzenie
Standardy sprawozdawczości 14 zagadnienia na egzamin
zaliczenia z hist gosp, ROZDZIAŁ 14, Gospodarka na ziemiach polskich
TTulejski Tematy egzaminacyjne z Doktryn Polityczno Spolecznych 2013 14, Pytania na egzamin z Doktry
14 Globalizacja na przełomie XX i XXI w
14. Doświadczenia na lekcjach przyrody, Przyroda
Mat. 24 w.14 PIONIERZY NA LITWIE, Wiersze Teokratyczne, Wiersze teokratyczne w . i w .odt
14 ćwiczenia na emisję głosu, Materiały na zajęcia teatralne, Praca WARSZTATY TEATRALNE
14 zwierzeta na wsi
14 pomyslow na salatki
Podstawy użytkowania komputera, 14 Uważaj na niskie temperatury
14 operacje na

więcej podobnych podstron