Scott Paul Klejnot Korony 03 Wieże milczenia


Scott Paul - WIEŻE MILCZENIA

Część I

NIEZNANY HINDUS

I

We wrześniu 1939 roku, na samym początku wojny, panna Batchelor przeszła na emeryturę ze stanowiska naczelnej inspektorki protestanckich szkół misyjnych w mieście Ranpur.

Awans na to stanowisko otrzymała pod koniec swojej kariery, na początku 1938 roku. Wiedziała, że to tylko gest dla osłodzenia pigułki, ale zabrała się do roboty z właściwą sobie dbałością o każdy błahy szczegół, w wyniku czego jej na­stępczynię, niejaką pannę JoKey, czekało rozplątywanie różnych węzłów, które panna Batchelor potrafiła zwykle zamotać i porzucić, niczym owe kawałki papie­ru rozrzucone przez wesołego i niezmordowanego lidera biegu na przełaj i wska­zujące cel niejasny dla każdego, z nią włącznie.

Panna Batchelor, ochrzczona imieniem Barbara (w skrócie Barbie), wiedziała, że źródłem większości jej licznych niedociągnięć są dwie uprzykrzone wady. Mó­wiła niemal bez przerwy oraz skłonna była działać bez zastanowienia. Często mo­dliła się o dar ostrożności i spokojniejszy charakter, zawsze jednak czyniła to padając z entuzjazmem na kolana i głośno przemawiając do Boga, co być może sprawiało, że jej modlitw nigdy nie wysłuchał. Usiłowała się poprawić bez boskiej interwencji, ale też na próżno. Kiedy milczała, ludzie pytali z niepokojem o jej zdrowie — nie bez powodu, bo wysiłek siedzenia cicho przyprawiał ją o ból głowy; a znów ból głowy nie ustępował, denerwowała się bowiem zaległościami narasta­jącymi w pracy, gdy ją odkładała, żeby się najpierw nad nią zastanowić. W końcu więc znosiła cierpliwie brzemię swego usposobienia, wierząc, iż Bóg wie najlepiej, jaka być powinna. W skrytości dumą napawał ją własny głos. Był donośny.

Barbie wierzyła w dobrą wolę i rozsądek ustanowionej władzy. Gdyby powie­dziano jej w zarządzie misji, że nie zaorała pola, że przyda się jeszcze przez parę lat, rozprostowałaby ramiona, splunęła w dłonie i zabrała się do roboty z wdzięcz­nością, że ktoś chce korzystać z jej usług. Ale w misji niczego takiego nie powiedzieli, na zewnątrz więc pogodziła się z sytuacją i krzątała nadal ze zwykłym spokojem ducha. Wewnętrznie przyjęła ją z mieszaniną ulgi i niepokoju.


— Chętnie zwolnię tempo — mówiła. Ludzie się uśmiechali. Trudno było wy­obrazić sobie Barbie inaczej jak w biegu. Wysyłając ją na zieloną trawkę misja, która zawsze dbała o swoich pracowników, mogła przejściowo zaoferować jej miesz­kanie w Ranpurze i pomóc zainstalować się w Dardźilingu lub Naini Talu. gdzie miała domki dla emerytów. Mogła również pomóc jej finansowo w powrocie do kraju, ale sprawę utrudniała wojna, zresztą Barbie oświadczyła, że nie chce. Nie­była w Anglii od trzydziestu lat.

Wyglądało na to, że nie chce niczego poza emeryturą oraz swobodą udania się, dokąd zechce, i robienia, co się jej spodoba. Napomknęła, że ma pewne plany. Nie zamierza próżnować na emeryturze. Znajdzie sobie jakieś pied-a-terre i poświęci się pracy społecznej. Zaoszczędziła pewną sumę. Czuje się absolutnie zadowolona, absolutnie szczęśliwa. Zawsze znajdzie czas. gdyby misja potrzebowała jej pomocy lub rady. Wystarczy ją poprosić, a przybiegnie natychmiast.

Faktem było. że nic miała żadnych planów ani nawet pomysłu, dokąd się udać i co robić. Chętnie by się komuś lub czemuś przydała, ale nie wyobrażała sobie komu lub czemu. Właściwie nie miało to większego znaczenia, byle tylko przy­dawanie się zostawiało jej dość czasu na zajęcie się pewnym osobistym problemem.

Barbie dręczyło coś. co jej matka nazwałaby tajemną troską. W swoim czasie była dość dobrą nauczycielką, zwłaszcza małych dzieci, wyzwalały w niej bowiem instynkty macierzyńskie, i często otrzymywała dowody serdeczności i szacunku, które potrafiła rozbudzić w sercach uczniów i ich rodziców. Ale dla Barbie nauka czytania, pisania i arytmetyki nigdy nie miała takiego znaczenia jak nauka religii chrześcijańskiej.

Odkąd sięgała pamięcią, zawsze wierzyła w Boga. w Chrystusa Odkupiciela i w istnienie nieba. Ta wiara była dla niej czymś bardzo rzeczywistym, równie rze­czywistym jak los niewierzących, zwłaszcza niewierzących nie z własnej winy. Dla­tego po śmierci rodziców porzuciła pracę w szkole przykościelnej w południowym Londynie, wstąpiła do misji i przybyła do Indii.

Wydawało jej się. że przyprowadzenie do Boga choćby jednego dziecka hinduskie­go lub muzułmańskiego będzie czymś bardzo satysfakcjonującym; wyobrażała sobie, że misja da jej okazję óo spełnienia tego zadania w stosunku do dziesiątków, może nawet setek dzieci. W Indiach jednak czekało ją rozczarowanie, okazało się bowiem, że w misji kładziono nacisk na funkcje oświatowe, że bramy misji uchylone były dla dzieci hinduskich, które miały się uczyć rzeczy użytecznych, ale nie były otwarte tak szeroko, by zachęcić nauczycieli do wyjścia w teren i przyprowadzenia do niej dzieci niby do owczarni.

Zaniepokojona z początku taką świecką postawą i narzuconą w misji dyscypliną, która zniechęcała jej członków do przesadnego okazywania zapału, zaakcepto­wała je wkrótce jako rozsądne sposoby działania, ustanowione przez ludzi świa­domych, co robią, i pragnących utrzymać i zachować to, co zdobyli, zamiast ry­zykować utratę wszystkiego, gdyby chcieli zyskać coś więcej. Odkryła, że misje nie cieszą się sympatią administracji cywilnej ani władz wojskowych, a datowało się to od powstania 1857 roku. które, jak twierdzono, wybuchło dlatego, że sipąje sądzili.

10


iż będzie się ich nawracać przymusowo, przedtem zaś ulegną skażeniu przez wpro­wadzenie nabojów nasmarowanych tłuszczem wieprzowym. Ponadto, zarówno władze cywilne, jak wojskowe bardzo się starały, by hindusi żyli nadal po hin-dusku, muzułmanie zaś po muzułmańsku; pozwalano im więc korzystać z wszel­kich sposobności do sprawowania swych obrzędów i obchodzenia świąt religij­nych oraz oficjalnie uznawano różnice między tymi dwoma społecznościami.

— Ano, krok po kroku — powiedziała sobie Barbie i zabrała się do uczenia dzieci z małżeństw mieszanych, eurazjatyckich, których rodzice byli już chrześcijanami, dzieci konwertytów oraz dzieci rodziców hinduskich i muzułmanów, którzy chcieli, aby ich synowie, czasami córki, nauczyli się dobrze języka angielskiego, potrzebnego im do kariery; niewiele z nich jednak zamierzało kiedykolwiek się ochrzcić.

Z upływem lat przyzwyczaiła się do tego systemu. Szkoły imienia biskupa Bar­narda, jednego z założycieli misji, do której należała, bardzo się rozwinęły w okresie międzywojennym i w głównych miastach cieszyły się doskonałą opinią, a co za tym idzie, przyciągały małe Hinduski i Hindusów, których rodzice byli na tyle postę­powi, że życzyli sobie, aby ich dzieci osiągnęły poziom naukowy umożliwiający dostęp do rządowych szkół średnich i uniwersytetów indyjskich. W miarę zyskiwa­nia coraz lepszej opinii i coraz większej liczby uczniów rosto również zapotrze­bowanie na nauczycieli o odpowiednich kwalifikacjach. Rok po roku kruszały religijne podstawy nauki, przetrzymywano więc kobiety pokroju Barbie na niż­szych stanowiskach lub przesuwano wzwyż do administracji, gdzie niewiele mogły szkodzić ambicje misjonarskie (właściwie ich resztki) czy brak pozycji naukowej. Ale nominacja panny Jolley na miejsce Barbie oznaczała naruszenie nawet tego rezerwatu starej gwardii. Panna Jolley była młoda, miała tytuł naukowy, a w jej teczce personalnej zanotowano, że jest nonkonformistką, nie anglikanką. co w cza­sach Barbie było wymogiem podstawowym. '

Ale nie to było źródłem tajemnej troski Barbie. Płynęła ona stąd, że od kilku lat
czuła, iż wiara jej słabnie. Wierzyła w Boga równie mocno jak dawniej, ale nie wy­
dawało jej się już, że On w nią wierzy lub jej słucha. Czuła się od Niego odcięta,
jak gdyby spędziła życic na robieniu czegoś, co On potępia. Dziwiło ją to, nic przy­
puszczała bowiem, że mógłby cokolwiek potępiać. Można było lepiej Mu się przy­
służyć, ale to już zupełnie inna sprawa, w dodatku ani ona, ani misja nie ponosiły
za to wyłącznej odpowiedzialności. Każdy robił, co mógł. a nie musi się być świętym
ani męczennikiem, by wyczuwać Jego obecność. Lecz ona już jej nie wyczuwała.
Winą za to obarczała po trosze misję. Nie bardzo potrafiła się od tego powstrzy­
mać i myślała, że teraz, gdy przechodzi na emeryturę, może odzyska owo radosne
poczucie kontaktu. Nie chciała nikogo urazić wyjaśnieniami, ale pogodny wyraz
twarzy zachowywała nie tylko z przyzwyczajenia; chociaż to też był powód, bo po
cichu obawiała się samotnej starości.

Adres w ogłoszeniu w sprawie samotnej kobiety, która zechciałaby dzielić miesz­kanie z inną, opublikowany w „Kanpur Gazette" na tydzień czy dwa przed przej-

11


ściem Barbie na emeryturę, brzmiał atrakcyjnie. Pani Mabel Layton, Różany Domek ulica Klubowa, Pankot.

Barbie nigdy nie była w Pankocic. W tej górskiej miejscowości większość oficjal­nych osobistości Ranpuru spędzała gorąca porę roku i tam część z nich przenosiła się po przejściu na emeryturę. Ponieważ tak się złożyło, że kariera panny Batchelor dobiegła kresu akurat w Ranpurze, pomysł przeniesienia się do Pankotu uznała za atrakcyjny. Natychmiast napisała do pani Layton, kim jest i na jaką sumę ją stać, sugerując, że gdyby na krótkie wakacje pojechała do Pankotu zamiast do Dardźilingu, gdzie zamierzała odwiedzić starych znajomych z, misji, wówczas mo­głyby się poznać i powziąć ostateczną decyzję.

Wywnioskowała, że pani Layton jest wdową i sądząc z ogłoszenia ma równie jak ona ograniczone dochody. Wskazywała na to poniekąd nazwa domu, chyba małego. Barbie dawo już pozbyła się nieomylnych cech angielskiego ubogiego drobnomieszczaństwa i potrafiła w każdym towarzystwie uchodzić za osobę z dobrej rodziny, jak mawiano w jej dawniejszym życiu, ale wciąż jeszcze nieco się lękała kobiet z wyższych sfer, zwłaszcza jeśli miały pieniądze dla podtrzymania swej po­zycji.

Odpowiedź Mabel Layton była zachęcająco prosta i przyjazna.

Droga Pani, otrzymałam wiele zgłoszeń, ale z Pani odpowiedzi wnoszę, że życie mogłoby się nam obu dobrze układać. Jeśli nie zmieniła Pani zdania, a gdyby tak, proszę mnie o tym powiadomić, nie będę robić żadnych dalszych starań w sprawie mieszkania, dopóki go Pani nie obejrzy. Gdyby przyjechała Pani do Pankotu na wakacje, to może zechciałaby Pani spędzić je tutaj, w Różanym Domku. Hotel Smitha — maht lilia tego, który zna Pani z Ranpuru jest obetnie dość przepełnio­ny i raczej drogi. Jeśli chodzi o ewentualną umowę na stale, to wymieniona przez Panią suma jest o dziesięć rupii miesięcznie wyższa od tej, której zamierzałam za­żądać i której się spodziewam. Różany Domek to bardzo stary bungalow, jeden z najstarszych w Pankocie. Główną jego atrakcję stanowi ogród. Jest trochę niewy­godnie usytuowany, ale przypuszczam, że po długim i ciężkim okresie pracy w misjach nie ma Pani specjalnej ochoty na przebywanie w samym centrum spraw. Jeśli zde­cyduje się Pani przyjechać, proszę mi napisać albo zadepeszować godzinę przy­jazdu, a wyślę mego starego służącego Aziza na dworzec, aby pomógł Pani z bagażem. Prawdopodobnie wie Pani, że pociąg odjeżdża z Ranpuru codziennie o północy i przybywa do Pankotu około ósmej rano.

Życzliwy ton listu złagodził pierwsze wrażenie Barbie po jego otrzymaniu. Ko­perta miała podszewkę, papier był wysokiej klasy. Adres i numer telefonu wy­drukowano w nagłówku; właściwie wyrytowano. Barbie przekonała się o tym gła­dząc go palcami. Zaniepokoiła się, niepewna, czy potrafi się dostosować do takiego poziomu. Ale po przeczytaniu listu odczuwała już tylko przyjemność i wdzięczność. Mabe) Layton wybrała ją spośród wiciu zgłoszeń i zamierzała nawet czekać z ofertą, póki Barbie nie przyjedzie do Pankotu i osobiście nie obejrzy Różanego Domku. Znaczyło to, pomyślała, że chociaż Mabel Layton potrzebuje kogoś, kto by dzielił z nią wydatki, to jednak potrzeba ta nie jest tak wielka, żeby nie mogła czekać na

12


odpowiednią osobę. Wyglądała na kobietę lubiącą się utrzymywać na pewnym poziomie, bądź w sprawach ważnych, jak wybór przyjaciół, bądź i w małych, na przykład w rodzaju papieru listowego, na którym do nich pisała.

Barbie zasiadła do odpowiedzi.

Droga Pani! Dziękuję za lisi i za przemiłą propozycję spędzenia wakacji w Ró­żanym Domku. Jestem za nią bardzo wdzięczna. Oficjalnie przekazuję swoje sprawy mojej następczyni 30 września. Jest bardzo dobrym pracownikiem, a moje obo­wiązki teraz są już niewielkie. Wobec tego mogę wyjechać natychmiast po przeka­zaniu jej spraw. Mogłabym przyjechać pociągiem, który przybywa do Pankotu 2 października rano. Jak tylko zarezerwuję bilet, napiszę do Pani albo zatelegrafuję. Tymczasem zaraz zacznę się pakować. Mam nadzieję, że nie będzie mi Pani miała za złe, jeśli przywiozę więcej bagażu, niżby należało jadąc do Pankotu tylko na wakacje. W tutejszych warunkach nie można pozostawiać cudzych bagaży na dłuż­szy czas, wolałabym więc zostawić ich jak najmniej, choćbym musiała przywieźć ze sobą rzeczy, których zwykle nie potrzebuję w czasie wakacji i które będę musiała zabrać z powrotem, jeśli nie dojdziemy do porozumienia. Na szczęście zawsze podróżuję z niewielką ilością bagażu. Długie doświadczenie przenosin z jednej miejscowości do drugiej nauczyło mnie...

W tym momencie Barbie uzmysłowiła sobie, że rozpędziła się na temat, który mógłby zanudzić biedną panią Layton na śmierć.

Ale sprawa bagażu była priorytetowa. Chciała ten punkt wyjaśnić. Często nie zwraca się uwagi na znaczenie bagażu. Barbie zawsze o tym pamiętała, odkąd jednak napisano jej oficjalnie z Kalkuty, że „nie potrzeba" odwlekać jej emerytury, może zanadto troszczyła się o swój dobytek. Pod koniec'kariery lala angażujących ją spraw cofnęła się, pozostawiając ją bez osłony. A lego, co się odsłoniło, nie było zbyt wiele, każdy więc szczegół miał znaczenie. Przede wszystkim była ona sama, ale oprócz niej jeszcze tylko jej bagaż, niewielki, choć względnie liczny: pościel, sprzęt obozowy, odzież, bielizna, dużo nie przeczytanych książek, papiery, albumy z fotografiami, listy, pamiątki z podróży, podarki od dawnych uczniów, pewien ważny obraz w ramach, trochę ozdób i jeden mebel. Było to biurko, jedyna pozo­stałość 7 rzeczy przywiezionych pierwotnie z Anglii. Miało składane nogi, było więc przenośne. Ktoś jej kiedyś powiedział, że pochodziło z późnej epoki georgiańskiej lub wczesnej wiktoriańskiej i że prawdopodobnie należało niegdyś do jakiegoś generała, który na nim pisał w namiocie rozkazy i raporty z kampanii wojennych. Bardzo je lubiła, czyściła do połysku i przyklejała wytłaczaną skórę blatu w rogu, w którym ciągle odstawała. Właściwie irytowało ją, gdy panna Jolley pisała przy nim, jak gdyby należało do misji, nie zaś do niej; dotychczas jednak nie śmiała jej ostrzec, że gdy odejdzie, zabierze z sobą biurko.

Trudno, aby pani Layton interesowała się takimi sprawami, dla Barbie jednak ważne było ustalenie, że istnieją, nierozerwalnie z nią związane, a zatem trzeba je uwzględnić w jakimkolwiek planie przyjęcia jej w Pankocie. Wiedziała, że sam bagaż, z wyjątkiem biurka, jest po prostu bagażem, ale bez niego zdawała się pozba­wiona cienia.

13


Przeważył jednak zdrowy rozsądek. Zmięła list i zaczęła od początku, zdecydo­wana postawić się w miejscu odbiorcy, jak uczył jej pierwszy instruktor misyjny w terenie, i napisać tylko to. co było potrzebne do prozaicznego zawiadomienia o przyjęciu propozycji Mabel Layton i o czasie planowanego przyjazdu.

Skończywszy zakleiła list i zawołała Thomasa Aquinasa. Nie był to jej osobisty służący. Należał do bungalowu naczelnego inspektora. Zawsze chodził na palcach, ale trzaskał drzwiami tak głośno, że można było czasem wyskoczyć ze skóry. Cier­piał również stale na katar i wiecznie pociągał nosem. Nazywał się Thomas Aąuinas, bo katolicy pierwsi go dostali. Dała mu list i poleciła nie wrzucać go do skrzynki na drodze przy bazarze Koti, której nie dowierzała, lecz wysłać z poczty przy fon­tannie Elphinstone'a. Nie chciała, aby cokolwiek list opóźniło. Patrząc, jak Thomas go bierze, pomyślała, że chyba uderzyła we właściwy ton.

— Proszę zawsze pamiętać — powiedziano jej kiedyś — że list nigdy się nie uśmie­
cha. Pisząc go pani może się uśmiechać, ale odbiorca zobaczy tylko słowa.

Rok był rokiem 1914, rozmówcą pan Cleghorn, miejscowością Muzzafirabad. Pan Cleghorn oddawał jej brudnopis podania, adresowanego do zarządu misji, z prośbą o specjalne dyskonto na następne pół tuzina Pierwszych kroków w czy­taniu Biblii, miękko oprawionej książki ilustrowanej rysunkami do kolorowania przez dzieci, za co dostawały stopnie — dobre za barwy delikatne, gorsze za mocne. Mała Hinduska obdarzyła kiedyś Jezusa jaskrawobłękitną cerą, bo taki był kolor twarzy Kriszny na obrazku wiszącym w domu jej rodziców.

Barbie westchnęła, wstała od biurka, otworzyła almirę i wyjęła walizkę. W Muz-zafirabadzie objęła stanowisko po młodszej, bardzo inteligentnej, wręcz boha­terskiej kobiecie i już wtedy zdawała sobie sprawę ze swych braków. Należała do nich skłonność do wydawania zarządzeń bez uprzedniego przemyślenia ich kon­sekwencji. Po epizodzie z Kriszną odebrała dzieciom niebieskie kredki. Nie miały więc czym kolorować nieba.

II

Kiedy 2 października o 8.12 przybyła do Pankotu, Aziz, stary służący pani Layton, czekał na dworcu, porównując to tę, to inną Europejkę wysiadającą z pociągu z fotografią, którą posłała w drugim liście, aby uniknąć nierozpoznania natych­miast po przybyciu i czekania do czasu, aż na peronie zostaną tylko ona i jakiś obcy stary człowiek i nie będzie już wątpliwości, że czekają na siebie. Chciała się wydać sprawna i myśląca. Poza tym przerażała ją zawsze myśl, iż mogłaby zostać na lodzie. Ledwo zdołała się powstrzymać od wysłania dwóch różnych fotografii • w dwóch listach, zreflektowała się jednak w porę, że mogłoby to zirytować panią Layton i zmylić służącego.

— Może chciałby ją zachować — powiedziała, gdy pani Layton zapropono­
wała jej zwrot fotografii, chwaląc przezorność Barbie, która częściowo uwolniła

14


Aziza od brzemienia odpowiedzialności. — Tak dobrze zajął się bagażem i pomógł mi w sprawie kutra.

Metalowy kuter pełen był pamiątek z jej pracy w szkołach misyjnych. Zamie­rzała go zostawić wraz z biurkiem w Ranpurze i sprowadzić później, gdyby po­została w Pankocie. Thomas Aquinas nie zrozumiał i załadował kuter na wóz. który pojechał na dworzec wcześniej niż Barbie. Kiedy tam przybyła, furgonetka już odjechała, a kufer, walizki i pudła tekturowe stłoczone były w przedziale, którego pilnował Thomas Aquinas. Mniej ją dręczyła perspektywa przybycia do PankoUi z kufrem niż pozostawienie biurka bez opieki. Natychmiast napisała do panny Jolley kartkę, wyjaśniając, co się stało, i potwierdzając, że przyśle po biurko przy najbliż­szej okazji. Powierzyła kartkę Thomasowi i dorzuciła pięć rupii do pięćdziesięciu, które mu dała jako odprawę pożegnalną.

Służący pani Layton. Aziz, kazał dwóm longom czekać na placu przed dworcem. Na widok kutra oświadczył, że jest zbyt ciężki, by go lądować na tongę. zajął się nim i pozostawił w kasie biletowej; miał być dostarczony przez jakąś tajemniczą silę, którą Aziz zgodnie ze swym zapewnieniem dysponował. Załadował Barbie i podręczny bagaż na jedną tongę. walizkę, pościel, pudla tekturowe z drobiazgami i siebie na drugą. Usiadł na miejscu dla pasażera, i rzy mając się całego lego maj­danu, i poinformował, że jego tonga pojedzie pierwsza.

W starych dwukołowych konnych tongach siedziało się tylem do konia i po­wożącego; droga odwijała się spod podnóżka w tyl do miejsca, skąd się wyjechało., lak jadąc z dworca, Barbie głównie widziała ścianę skalną, która zagra­dzała trakt kolejowy, potem wąską szutrową drogę z szerokimi ziemnymi pobo­czami, strome kamieniste brzegi i drzewa o zwisających gałęziach. Ulica wiła się pod górę, to tu, to tam. Niewiele można bvlo zobaczyć, ale w porówna­niu z niziną powietrze wydawało jej się na tej wysokości łagodne i życzliwe. Po chwili wyczuła, że koń idzie z większym wysiłkiem, a tonga zwalnia, jak gdyby osiągnęła szczyt. Wreszcie stanęła. Obróciwszy się. aby zapytać o przyczynę po­stoju, zobaczyła, że druga tonga również się zatrzymała i Aziz z niej wysiada.

— Mem-sahib — zawołał dość ostro. — Pankol.

Wyciągnął ramię w kierunku widoku rozpościerającego się z tej strony miniatu­rowej przełęczy górskiej. Wysiadła, by lepiej mu się przyjrzeć, i stalą dobrą minutę, zanim odezwała się głośno:

— Chwała Bogu!

Na dole, w Ranpurze. po deszczach, tam, gdzie rosła trawa i drzewa, zieloność ich objawiała się w pełni. Przez większość miesięcy rosły zakurzone, wysuszone i brunatne. Ale na nizinach, po deszczowej porze roku, takiej zieleni nie było. Wszy­stko przypominało tu bujne prywatne pastwisko. Stada czarnoglowych owiec i długowłosych ke z, pilnowane przez krzepkich chłopów w okrągłych czapeczkach, podzwaniały na stoku, kierując się w stronę drogi, którą miały jechać tongi: dłu­giej prostej drogi, prowadzącej wprost do doliny u podnóża trzech wzgórz; Barbie stała na szczycie jednego z nich. Cienka zasłona porannej mgły rozpościerała się nad doliną. W samym jej środku rozłożyło się miasteczko: bazar, trójkątny układ drew-

15


nianych budynków, których górne piętra, ustrojone w góralskim stylu indyjskim werandami i ozdobnymi dachami, rysowały się wyraźnie ponad mgłą. Za bazarem jeden pagórek wznosił się na lewo, drugi, o wiele bardziej stromy, na prawo. Odgadła, że Brytyjczycy pobudowali się na prawo. Dostrzegła dachy licznych bungalowów i budynków, pole golfowe i wieżę kościoła. Z tej strony miasta rozróżniała niere­gularny układ obiektów wojskowych.

Szczyty wzgórz porastał las. Poza brząkaniem dzwonków owiec i kóz cisza pa­nowała jak w kościele.

— Różany Domek kiddher hai? ' — zapytała Aziza.

Odpowiedział jej po angielsku, znów czyniąc gest wyciągniętym prawym ramie­niem:

— Tam. Po drugiej stronie wysokiego wzgórza.

Spojrzała w tym kierunku i zobaczyła, że za wzgórzem ciągną się kolejne łań­cuchy aż po górski horyzont. Czy to był śnieg, czy blask słońca na najdalszym szczycie? Westchnęła ucieszona, że dane jej było zobaczyć takie piękno, nawet gdyby nie miała tyle szczęścia, by oglądać je codziennie do końca swych dni.

Odwróciwszy się od panoramy, którą jej Aziz ukazał, spostrzegła, że ją obser­wuje. Kiwnęła głową w podzięce i zdecydowanym, męskim krokiem wróciła do tongi.

Dopiero na długiej drodze wiodącej z bazaru pod górę, kiedy mijali pole golfowe
i klub, poczuła nagle, że przeszła zwycięsko próbę, na jaką wystawił ją Aziz. „Mem-
-sahib, Pankot" — rzekł. Jakby wydał rozkaz. A ona spojrzała i powiedziała: „Chwa­
ła Bogu." Jeśli nawet Aziz nie dosłyszał lub dosłyszał, lecz nie zrozumiał, pochwała
malująca się na jej twarzy musiała być oczywista.

Powiedziała pani Layton. iż Aziz może sobie fotografię zatrzymać (odkryła później, że ją włożył do małej srebrnej ramki), prawdopodobnie więc istnieje jeszcze dziś i nawet wisi na poczesnym miejscu pośród innych obiektów ikonograficznych na chropowatych ścianach chaty w dalekiej wiosce pankockiego pogórza, skąd pochodził Aziz. Jeśli tak, to ciekawe, co o tym myślą jego potomkowie, bo wraz z fotografią odziedziczyli pewnie również wiedzę o przedstawionej na zdjęciu białej kobiecie: Baba Baćlew, która miała bardzo dużo saman (bagażu) i dużo bat-ćit (gadania), świątobliwa kobieta z misji, zamieszkała w domu z ogrodem pełnym róż.

Fotografia (Barbie miała kilka odbitek, bo było to jej ulubione zdjęcie) ukazy­wała siatkę linii, jak kanałów, na pergaminowej skórze. Szpakowate włosy, krótko, prawie po męsku przycięte, układały się ładnymi, miękkimi, naturalnymi falami i sugerowały raczej ofiarny hart ducha niż płciową dwuznaczność. Kostium o su-

1 gdzie jest? (przvp. tłum.)

16


rowych liniach, uszyty z trwałego materiału, nie krył zaokrąglonych kształtów jej niechcianych piersi.

Nosiła wprawdzie suknie, ale wolała kostiumy. Do nich wkładała kremowe bluzki jedwabne lub gładkie białe bawełniane. Na szyi miała zawsze cieniutki zloty łańcuszek z krzyżykiem, również złotym. Urodzinowy prezent z wody kolońskiej dostarczał jej przez rok przyjemności, jak również podarowane na Boże Naro­dzenie batystowe chusteczki, które nią skrapiała. Te coroczne dary wystarczały dla usatysfakcjonowania zmysłowej strony jej natury. Jak wszystko, co posiadała, tak i wodę kolonską, i chusteczki otaczała tkliwym uczuciem, ale wody, choć oszczędnie, używała co dzień, tak że zawsze przyjemnie było przebywać w jej po­bliżu. Myła się z rozmachem i śpiewała w wannie; nie psalmy, lecz stare piosenki z epoki musie hallu, o miłości w biedzie. Takie piosenki lubił jej ojciec.

— Mój ojciec kochał życie — opowiadała Mabel Layton w okresie, który obie uznały za próbny. — Nigdy nie słyszałam, żeby się skarżył. Ale, oczywiście, nie było powodu do skarg. To znaczy, biedak mógł siebie tylko winić. Grał i pił. Gusty szam­pańskie, a dochody piwne, jak mówiła moja matka. Ludzie twierdzili, że mógł był zostać dobrym prawnikiem, lecz nie zdał potrzebnych egzaminów. Nie ukończył żadnych studiów, nie stać go było na to, ale pracował w pewnej firmie prawniczej na High Holborn i bardzo go tam ceniono. No, chyba tak. bo przecież na tyle dro­biazgów musiano przymykać oczy. Nie żeby, broń Boże, był nieuczciwy. Ale narwa­ny i strasznie rozrzutny.

Chciała mieć pewność, że Mabel Layton wie, jak bardzo drobnomieszczańską rodziną byli Batchelorowie. W Różanym Domku stały fotografie Laytonów oraz. pierwszego męża Mabel i jego rodziny (okazało się, że Mabel była dwukrotnie zamężna i dwukrotnie owdowiała) i wszyscy mieli bardzo dystyngowany i zamożny wygląd osób z. wysokich sfer; byli to przedstawiciele warstwy rządzącej w Indiach, to oni stanowili radź. Co prawda Mabel się opuściła, ale tak, jak tylko ludzie jej pokroju potrafili to robić nie tracąc prestiżu ani autorytetu.

Przy pierwszym spotkaniu Barbie zobaczyła bezkształtną starszą kobietę w zabło­conych szarych spodniach i pomarańczowej bawełnianej bluzce z rękawami i koł­nierzykiem oderwanymi dla większej swobody ruchu i możliwości wystawienia na słońce opalonych, piegowatych i pomarszczonych ramion, szyi i rąk. Stary słom­kowy kapelusz z wystrzępionym rondem osłaniał jej twarz. Zdawała się niechętnie odrywać od roboty, od pielenia jednej z rabat róż, co robiła bez rękawic, klęcząc w trawie na starym gumowym termoforze, wypchanym, jak się Barbie później prze­konała, starymi, bardzo pocerowanymi bawełnianymi pończochami. Nie podniosła głowy, dopóki Barbie, zachęcona przez Aziza gestem zezwolenia i zaproszenia, nie zbliżyła się na odległość kilku kroków i cień jej nie padł na pracowite, zniszczone dłonie.

Przez cały rok pracuje w ogrodzie, powiedziała. Mali wykonywał zwykle tylko cięższe roboty, jak kopanie i strzyżenie trawy, a i to pod nadzorem pani Layton. W porze deszczowej chodziła po ogrodzie w gumowych butach, rybackim kapeluszu nieprzemakalnym i płaszczu deszczowym, szukając jakiejś roboty. Większe ulewy

17


wpędzały ja na werandy tętniące życiem krzewów i pnączy: azalii, bougainvillii i wistarii. oraz kwiatów — pelargonii i nasturcji. Wszystkie wymagały ciągłej troski.'

Barbie, patrząc na ogród przy Różanym Domku, uświadomiła sobie, że zawsze tęskniła za ogrodem. Wstydziła się swej nieznajomości nazw i cecli różnych roślin.'

Zbudowany w starym stylu angloindyjskim. Różany Domek był dużym prosto­kątnym bungalowem o kremowych ścianach stiukowych i podpartych kolumnami werandach od frontu, tyłu i po bokach. Miał dwie duże sypialnie i trzecią, zwaną małą gościnną, jadalnię i salonik. Pośrodku pokoi znajdował się kwadratowy hall wejściowy, wyłożony w latach dwudziestych boazerią przez poprzedniego właś­ciciela. Na tej boazerii Mabel porozwieszała różne miedziane i mosiężne tace. Z obu stron drzwi do saloniku stały stoliki z palisandru. a na nich kryształowe wazony z kwiatami — zwykle z różami, jak w dzień przyjazdu Barbie. Można je było ciąć z krzewów niemal bez przerwy od lutego do listopada.

Sypialnia Barbie znajdowała się po prawej stronic hallu, pani Layton zaś po lewej. Okna obu pokoi wychodziły na werandę frontową, drzwi balkonowe zaś na werandy boczne. Pokój Barbie dzielił łazienkę z małym gościnnym. Mabcl Layton miała własną łazienkę. Sypialnia jej łączyła się z jadalnią, która podobnie jak salon wychodziła na tylną werandę. Jadalnia i salon także były połączone. Z wy­jątkiem zimnych dni drzwi między nimi otwierano zawsze dla przewiewu. Za ja­dalnią znajdowała się kuchnia i spiżarnia. Tu Aziz ścielił sobie łóżko. Do pomiesz­czeń służbowych wiodła ścieżka z kuchni, ale od ogrodu zasłaniał je żywopłot.

Mabel Layton wyraziła nadzieję, że Barbie się zgodzi, aby tylko Aziz ją obsłu­giwał, .lej samej nigdy nie zależało na pannach służących, a w ostatnich latach zu­pełnie się bez nich obchodziła. Aziz, mówiła, potrafi się zająć garderobą równie dobrze jak kobieta. Żona małego przychodzi zabierać brudną bieliznę stołową, pościelową i osobistą i mogłaby obsługiwać Barbie, gdyby to jej bardziej odpowia­dało. Barbie odparła, że przyzwyczajona jest do męskiej służby i ma pełne zaufanie do Aziza. Jak się okazało, Aziz również gotował. Po pierwszym południowym po­siłku nie zastanawiała się już. dlaczego pani Layton, wyraźnie dużo zamożniejsza, niż Barbie przypuszczała, tak bardzo polega na Azizie. Jedzenie było skromne, ale znakomicie ugotowane i podane.

— Dopóki mam Aziza i małego do grubszych robót w ogrodzie — mówiła Ma­bel — dopóty nie chce mi się zawracać głowy służbą. Pozostawiam do uznania Aziza, kogo najmuje i kogo zwalnia. W ten sposób żyje nam się doskonale. Jest u mnie od śmierci mego drugiego męża, w przyszłym miesiącu będzie dwadzieścia dwa lata. Nie wiem na pewno, ile ma lat, ale James zaangażował go w Ranpurze na mie­siąc przed swoją chorobą i już wtedy Aziz wydawał się starszawy.

Na wstępie uzgodniono, że wakacje Barbie potrwają trzy tygodnie. Podczas pierwszych kilku dni wpadali wciąż goście; Barbie przypuszczała, że Mabel poddaje ją w ten sposób próbie swoich wybranych przyjaciół.

Notowała starannie nazwiska w przekonaniu, że mogą to być nazwiska, które powinna znać każda kobieta zasługująca na to. by mieszkać w Różanym Domku. Pani Paynton, pani Fosdick. pani Trehearne: te były najgroźniejsze. Przypuszczalnie

18


leli mężowie byli wszyscy generałami lub przynajmniej pułkownikami. Sama Ma-bel Layton należała, jak to się określało w towarzystwie angloindyjskim. do wojska: do wojska przez pierwszego męża. do służby państwowej przez drugiego i znów do wojska przez syna drugiego męża. swego pasierba, ni mniej, ni więcej tylko do­wódcę Pierwszego Pułku Strzelców Pankockich, o których Barbie tyle słyszała, że wiedziała, jak bardzo wybitny jest to pułk, zwłaszcza w oczach obywateli Pan-kotu. Ominęło ja spotkanie z pułkownikiem Laytonem, jego żona i dwiema córkami, które właśnie wróciły ze szkoły w Anglii, ponieważ wszyscy znajdowali się w tym czasie w Ranpurze. Była pewna, że młodsza pani Layton również okaże się groź­na, a jej córki twarde i pewne siebie.

Właściwie dziwiła się, dlaczego osoba taka jak Mabel Layton zamieściła ogło­szenie o wolnym pokoju i kłopotała się poddawaniem próbie mało stosowną kan­dydatkę w osobie emerytowanej nauczycielki misyjnej. Zdecydowała, że najlepiej sprosta sytuacji będąc sobą. Mabel Layton mało przypominała bara mcm, choć niewątpliwie nią była. Lecz przy tamtych kobietach, które przychodziły na kawę, Barbie czuła się przedmiotem niezupełnie życzliwej ciekawości.

Przyznawała, że nie ma głowy do brydża, ale nie ganiła gry hazardowej, chociaż ojciec jej stracił na wyścigach więcej, niż było stać kierownika kancelarii adwo­kackiej, wskutek czego matka musiała dorabiać szyciem.

— Mieszkaliśmy w Camberwell — tłumaczyła Barbie — i bardzo lubiłam cho­dzić z, nią do wielkich domów w Forest Hill i Dulwich. Pomagałam jej upinać suknie. Okropnie się bala kłaść szpilki do ust, słyszała kiedyś o kimś. kto potknął szpilkę i zmarł w męczarniach. Więc ja trzymałam poduszkę ze szpilkami. Nazywałam ją jeżem. Była wypełniona piaskiem i cała najeżona, i naprawdę strasznie ciężka, ale pokryta wspaniałym fioletowym aksamitem i oblamowana perełkami, a ja stałam jak mały ministrant, trzymając ją wysoko, jak długo mogłam. Powiadam paniom, ramiona mnie bolały, ale warto było, bo zachwycał mnie widok mamy, gdy zmie­niała kupon jedwabiu czy atłasu w suknię godną królowej. Nie znosiłam tylko, kiedy szyła żałobę, obie musiałyśmy wtedy być ubrane na czarno, a domy, które odwiedzałyśmy, pachniały zwiędłymi kwiatami. No i oczywiście wiedziałyśmy, że trzeba będzie wieki czekać na zapłatę. Śluby to była wielka rzecz. Dostawałyśmy różnego rodzaju gratyfikacje.

Po takich opowieściach zapadało zwykle krótkie milczenie, podobnie jak gdy kropelka wody, skapując ze stropu podziemnej jaskini do znacznie niżej położonej sadzawki, spowoduje o wiele większy hałas, niżby wypadało w danej sytuacji. A sy­tuację pogarszała Mabel Layton, która siedziała bez ruchu, z twarzą pozbawioną wyrazu, jak gdyby to, czego zdawała się chętnie słuchać, gdy były same z Barbie, choć i wtedy reagowała późno lub z oporami, nudziło ją opowiadane w gronie jej przyjaciółek. Do gości należało reagowanie, co czynili milcząc przez chwilę, a na­stępnie przypominając sobie, jak gdyby nagle powracali do rzeczywistego życia, o innych obowiązkach i wizytach, które zmuszały ich do odejścia z zaaferowanymi minami. Przecież w Europie zaczęła się wojna. Lada chwila przyszłość Imperium może zostać zagrożona.

19


— No, no, Batchelor — powiedziała do siebie Barbie pewnego poranka, kiedy
zdecydowała, że w Różanym Domku nie ma dla niej widoków na przyszłość — głowa
do góry. — Poszła do swego pokoju, gdyż Mabel wróciła do ogrodu. Usiadła przy
pożyczonym mahoniowym biurku, aby napisać kolejny list na pięknym papierze
z nagłówkiem, którego większy zapas umieszczono dla jej wygody w drewnianym
stojaku. Były tam również koperty z fioletową podszewką i znaczkami do wysyłki
w kraju, lecz ten przejaw miłej gościnności sugerował zarazem pewne ograniczenia,
kopert było bowiem tylko dwanaście; ktoś ich nie pożałował, ale może w znaczący
sposób wyliczył, że cztery listy tygodniowo przez tr7y tygodnie w pełni zaspokoją
wymogi każdego rozsądnego gościa.

Pozostały już zaledwie cztery ofrankowane koperty, czyli że w ciągu tygodnia zużyła zapas dwutygodniowy. Pisała mnóstwo listów. Uważała, że należy podtrzymy­wać korespondencję. Kiedyś obliczyła, iż w stosunku do jednego listu, jaki dostaje, sama pisze ponad tuzin, ale proporcja zmieniła się od tego czasu na jej niekorzyść.

— Wiem — powiedziała głośnym szeptem, bo tego ranka zapanowała niezwykła
cisza, jak gdyby brzemienna jej natychmiastową eksmisją — że moje nałogowe uży­
wanie pióra i papieru jest formą folgowania sobie. Jest oczywiście także formą po­
chwały, to znaczy pochwały uroków i różnorodności życia, bo jeśli samemu sieje do­
strzega, przyjemnie jest zwrócić na nie czyjąś uwagę. Napisałam osiem listów, co ozna­
cza, że teraz osiem osób dowiedziało się o rzeczach przedtem im nie znanych, na przy­
kład o tym, jaki piękny jest Pankot i że mam nadzieję tu zamieszkać. Wiedzą, że moje
stanowisko zajęła panna Jolley. Wiedzą, że jestem szczęśliwa, że mam dobre wa­
runki i spodziewam się żyć spokojnie. Wiedzą o śmiesznej pomyłce Thomasa
Aquinasa i o Azizie, i o tym. jak był pomocny, i żc kufer wciąż jest na stacji. Nie
wiedzą, że trochę się martwię o ten kufer i o biurko, ho to nieładnie zdradzać innym
swoje obawy, tak jak słusznie jest dzielić się swynii nadziejami. A teraz podzielę
się z kimś jeszcze moimi nadziejami.

Kiedy już jednak ułożyła równo papier listowy na bibularzu i przygotowała do pisania wieczne pióro Watermana (które się napełniało wciskając je przez gumowy korek butelki z atramentem i pompując ruchem trochę jakby nieprzyzwoitym, co stanowiło dla niej ciągłe źródło lekkiego zażenowania), uświadomiła sobie, że za chwilę zacznie przenosić swoje myśli nie do jednej z rozlicznych osób. do których miała zwyczaj pisywać, lecz do głębiny, o której powiedziano kiedyś, że nad nią jest ciemność.

I nagle poczuła to, co już raz czy dwa odczuła w Ranpurze, obecność jaJxicjś dziwnej emanacji, jakiejś słabości, jakby nudności, której nie doznawała ona, lecz. ktoś inny, i siedziała nieruchomo, jak gdyby w pokoju czaiło się coś groźnego, czego uwagę nieroztropnie byłoby przyciągnąć. Poprzednio przypisywała ową emanację czemuś w atmosferze ranpurskiego bungalowu, zdziwiło ją więc to ponowne spotkanie. Czuła instynktownie, że jeśli ta słabość ją ogarnie, to zemdleje. A potem, oprzytomniawszy, zastałaby przy sobie Mabel Layton. która by jej powiedziała, że Aziz znalazł ją nieprzytomną, trzymającą kurczowo kartkę papieru, na której na­pisała: „Kochana...", i nic więcej.

20


Odczekała chwilę i poczuła, że pokój wrócił do normy.

Wyprowadziłam to coś — pomyślała. I zaraz przypomniała sobie, do kogo po­winna napisać. Wzięła wieczne pióro, napisała datę, 9 października 1939 r., zaczęła: „Droga Edwiho", i zabrakło jej słów, rzadkie u niej zjawisko, ale taki właśnie wpływ miała zawsze na nią Edwina Crane. Była to ta osoba, która poprzedziła Barbie na stanowisku w Miizzafirabadzic, a Barbie pamiętała ją zawsze jako bohaterkę sprzed ćwierć wieku, kiedy to sama, z grupą dzieci kryjących się w klasie ze strachem za jej plecami, siała dzielnie w otwartych drzwiach. Działo się to w czasach, gdy poważne zamies::ki wśród ludności osiągnęły szczyt, a ona broniąc wstępu bandzie osza­lałych i wściekłych muzułmanów, którzy przybyli spalić misję, powiedziała im, żeby się wynosili; co też uczynili (jak wieść niosła) posłusznie, z głupimi minami, po czym panna Crane przy otwartych drzwiach, bo było bardzo gorąco, wróciła na katedrę i kontynuowała lekcję, jak gdyby właśnie odmówiła wsparcia jakiemuś nie zasługującemu na nie żebrakowi; lekcję bez wątpienia skupiającą się na obrazie, który rzekomo potrafiła znakomicie wykorzystać w nauce języka angielskiego, tak że Barbie nigdy nie ośmieliła się z nią w tym współzawodniczyć i wprowadziła na jego miejsce Pierwsze kroki w czytaniu Biblii, ucząc z nich niemal dosłownie w cieniu obrazu zawieszonego na ścianie za katedrą.

Obraz ten, którego miniaturową replikę miała w kufrze z pamiątkami, był ko­lorową ryciną przedstawiającą królową Wiktorię, gdy przyjmuje hołd przedsta­wicieli jej indyjskiego imperium, i początkowo wzbudzał w Barbie lekką niechęć; modliła się o oczyszczenie z tego uczucia, podejrzewała bowiem, że nie do obrazu, lecz do panny Crane czuje niechęć, a wówczas nie znała nawet tej kobiety. Edwina opuściła Muzzafirabad, zanim Barbie przybyła na jej miejsce. Duchowo była jednak wciąż jak najbardziej obecna, tak w obrazie za plecami Barbie, jak w umysłach chłopców i dziewczynek, siedzących naprzeciw niej i oczekujących, że choć w części sprosta swojej poprzedniczce. Pan Cleghorn zaś skłonny był porównywać metody Barbie i panny Crane.

Panna Crane, mówiono jej, otrzymała w darze dużą reprodukcję obrazu w zło­conej ramie, jako pamiątkę jej stanowiska w Miizzafirabadzic i bohaterskiej postawy.

21


Którą pochwaliły nawet władze cywilne i wojskowe. Kiedy Barbie przeniesiono na południe, zaledwie po roku spędzonym w Muzzafirabadzie, otrzymała minia­turę tego samego obrazu, jak gdyby wieczne przypominanie o jej mniejszych za­sługach miało wywierać na nią korzystny wpływ. Możliwe, iż pan Cleghorn zacho­wał w pamięci wyraz jej twarzy, gdy otrzymała dar, i że wyraz ten przeniknął przez opary łagodności, w jakich normalnie egzystował, docierając do precyzyjniejszego, jaśniejszego rejonu głębszych pokładów sumienia, bo napisał do niej do Madrasu:

Miała Pani trudne, może wręcz niemożliwe do spełnienia zadanie. Postawiła je sobie panna Crane i dlatego poprosiła o przeniesienie: Nie znosiła aureoli bohaterki. Mówiła, że dzieci przestały zwracać na nią uwagę, że wciąż patrzały na drzwi w ocze­kiwaniu powtórnego przyjścia bandy, którą ona raz jeszcze uspokoiłaby swym spojrzeniem, swym potokiem słów. Może powinienem był to Pani wyjaśnić. Pani następczyni będzie miała stosunkowo łatwą pracę. Uwielbienie dzieci dla panny Crane zatraciło już swą świeżość w trakcie porównywania panny Crane z panną Batchelor. Tak więc jest szansa, że młodej panny Smithers nie będzie się z nikim porównywać i że dzieci przyjmą ją taką, jaka jest. Życie będzie nudniejsze, ale wszy­scy będziemy kontynuować swą pracę tak, jak się tego po nas spodziewają.

Byłam świnką morską — pomyślała Barbie trzymając pióro w gotowości, choć list do Edwiny wciąż nie posunął się poza nagłówek. — Gniewało mnie to, ale re­welacją dla mnie była wiadomość, że Edwina tak poważnie traktowała swą pracę, iż nie chciała pozostać w Muzzafirabadzie. Chyba do tej pory sądziłam, że złapa­ła awans jako rzecz należną i odeszła świadomie w blaskach glorii, którą ja miałam przesłonić na własne ryzyko. Prawda była zupełnie inna. Kiedy ją w końcu poznałam, jej skromność stała się dla mnie natchnieniem. Nie znosiła przypominania tamtej sprawy. Od owego czasu zagrzebała się w pracy i szukała najtrudniejszych i nie­popularnych, a nawet niebezpiecznych stanowisk. Prawdziwie Bóg jest z nią.

Zaczęła pisać: „Wydaje się, że wieki minęły od ostatniego kontaktu", po czym ciągnęła list w owym bezbarwnym i przyziemnym stylu, jaki narzucał jej się często niczym wędzidło na myśli, kiedy pisała do Edwiny, podobnie jak przy spotka­niach z nią co jakieś dwa lata na ważniejszych konferencjach misyjnych, kiedy to nietypowa dla niej niemota tamowała swobodny nurt rozmowy. W 1938 roku, w cza­sie ostatniego spotkania, mogła przysiąc, że Edwina z początku jej nie poznała i że kiedy sobie ją przypomniała, ich wspólna pamięć o Muzzafirabadzie okazała się dla Edwiny większą niż kiedykolwiek przeszkodą w rozmowie.

Teraz, przed zaklejeniem listu, Barbie sprawdziła adres w notatniku i przejrzała ostatni numer kwartalnika misyjnego, aby się upewnić, że nie przeoczyła notatki o nowym stanowisku. Nie, nie przeoczyła: książeczka adresowa była aktualna. Napisała na kopercie: Panna Edwina Crane, Bungalow Kuratora, Protestancka Misja Szkolna im. Biskupa Barnarda, Majapur.

Aziz oznajmił, że obiad podany.

Poszła do salonu, gotowa tam zastać kolejnych gości, którzy wpadli ot, tak sobie, a w rzeczywistości po to, aby ją ocenić, następnie zaś poinformować Mabel Layton, czy jej ewentualna lokatorka jest dość bystra. Lecz Mabel siedziała sama przy tacy.

22


na której stalą karafka sherry i dwa kieliszki. Nikt nie przyszedł na obiad. Mo­gło to mieć specjalne znaczenie. jak gdyby osiągnięto punkt. z którego nie ma po­wrotu.

Po skończonym posiłku rozstały się z Mabel. obie miały się udać na spoczynek; przez chwilę Barbie próbowała zasnąć. Wyciągnęła się na łóżku z ramionami uło­żonymi wzdłuż ciała i zamknęła oczy, licząc urojone puszki dmuchawca, które zdmuchiwała rytmicznie, wydymając usta jak ktoś. kto słodko drzemie. Często zalecała tę metodę znajomym, jako skuteczniejsze kojarzenie pojęć niż liczenie owiec; jednakże tego popołudnia wyczarowany dmuchawiec okazał się twardym orzechem do zgryzienia. Żaden puszek nie drgnął. Zrób wysiłek (mówiła) i bądźże bardziej chętny; leć. leć. leć. kiedy ja chuchani i dmucham. Zastąpiła upartego dmuchawca wizerunkiem żółtej róży. Przestała dmuchać i zaczęła powoli, regular­nie wdychać powietrze i zapach, po czym usiadła, aby uchronić się przed czymś niewypowiedzianym, co wydawało się poleczone z całym jej życiem w Indiach.

W domu panowała cisza, a świat za oknami pełen był kości zmarłych.

Wyszła z pokoju na tylna werandę.

— Ach. pani też nie śpi — rzekła z najstaranniejszą dykcji). — Podziwiam pani pracowitość. I jej rezultaty.

Wpatrywała się w krzewy doniczkowe na balustradzie i w ogród z jego pięknie strzyżonym gazonem, w którym owalne i prostokątne klomby róż niosły oczom nieskończona, rozkosz, umysłowi spokój i duszy pociechę. Za trawnikiem i okala­jącymi go krzewami, tam. gdzie ogród się kończył, grunt opadał, wznosił się zaś kilka mil dalej stokami porośniętych sosną wzgórz, skąd zdawały się stale płynąć szepty wonnych wietrzyków. A dalej jeszcze dźwigały się wierzchołki wyższych wzgórz i pasma gór sięgające niebios.

Znów spojrzała na Mabel. lecz pani Laylon nadal zajęta była przy doniczce z sa­dzonkami. Barbie zmieszała się tym nieoczekiwanym i całkowitym lekceważeniem. Usiadła przygnębiona na jednym z trzech wyplatanych krzeseł, ustawionych wokół stołu na werandzie, zerkając na panią Layton, gotowa się uśmiechnąć, gdy tylko przestanie pracować i przysiadzie się do niej. Zbadała swoje sumienie, ale nie zna­lazła niczego nagannego w swoim zachowaniu się tego ranka. Z drugiej strony trudno było winić panią I.ayton o to. że uznała Barbie za nieodpowiednią dla siebie towarzyszkę. Pani layton, choć dziwnie zamknięta w sobie, skrupulatnie zabie­gała o zapewnienie gościowi wygód. Najwyraźniej jednak widzi. że są niedopaso­wane charakterami. Prawdopodobnie nigdy w życiu nie miała lokatorów i oczy­wiście trudno jej przychodziło otworzyć swój piękny dom komuś obcemu. Pani Layton potrzebowała chyba towarzystwa, nie pieniędzy, i prawdopodobnie już żałuje swojego ogłoszenia danego do gazety. Możliwe, że później dowiedziała się o kimś bardziej odpowiednim — jakiejś dawnej przyjaciółce ze ster wojskowych, na przy­kład — ale honor nakazywał jej wywiązać się z propozycji, by Barbie spędziła wa­kacje w Pankocie. Może — Barbie poczuła współczujący dreszczyk zrozumienia — pani Layton uzbraja się w męstwo, zanim ją zawiadomi, że stały pobyt nie wchodzi już w grę. Barbie nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy martwić. Kiedy była sama

. 23


z panią Layton, zdawały się zupełnie dobrze ze sobą zgadzać, ona zaś już się zdążyła zakochać w bungalowie i ogrodzie, w widokach zewnętrznego świata i gotowa była je pokochać jeszcze bardziej, świadoma, że pobyt tutaj pozwolił jej zaznać czegoś, czego życie jej odmawiało, ale do czego nie była niezdolna, o co modliła się kiedyś, choć w innej formie: spokoju umysłu i przyrody. Może nigdy tego nie osiągnie, ale tutaj wyczuwało się ten spokój, tę pogodę ducha, w którą ktoś taki jak ona mógł wniknąć, odczuć jej muśnięcie, może powierzchowne, nie sięgające głęboko.

Gdy tak obserwowała, jak Mabel Layton krząta się koło doniczek z roślinami, wydało jej się, że i ona nie osiągnęła jeszcze tego spokoju w pełni, że próbuje i nie potrafi dokonać tego sama. Mogłybyśmy wzajemnie sobie pomagać — pomyślała Barbie — ale rozczarowała się do mnie. Po prostu do niej nie pasuję. Wie chyba o mojej obecności tu na werandzie, ale udaje, że nie wie, i uzbraja się w odwagę, aby mi powiedzieć, iż ostatecznie pokój nie będzie wolny.

Wpatrywała się w plecy pani Layton, próbując perswazji telepatycznej, aby ją zmusić do obrócenia się i wyrzucenia z siebie całej prawdy, co wyjaśniłoby sytuację i położyło kres niepewności. Zauważyła wahanie Mabel. Pracowite, badawcze palce nagle znieruchomiały. Przez kilka sekund zdawało się, że palce i ramiona zesztywnia­ły dla podtrzymania ciężaru. Po czym pani Layton jedną rękę odjęła od doniczki, położyła na piersi u nasady szyi i przez chwilę zdawała się patrzeć na ogród, jak gdyby nasunął jej jakąś myśl.

Barbie wstała, podeszła trochę bliżej i stwierdziła, że Mabel wcale nie patrzy na ogród. Oczy miała otwarte, na twarzy malowała się jednak rezygnacja tak głę­boka, jakiej Barbie nigdy jeszcze nie widziała.

— Pani Layton? Czy źle się pani czuje?

Barbie mówiła wyraźnie i spokojnie, lecz nie osiągnęła celu. jakim było poinfor­
mowanie pani Layton, że jeśli potrzebna jest pomoc, to ona nią służy. Tamta nadal
stała w tym przedziwnym bezruchu i powoli Barbie uświadomiła sobie, że niezależnie
od tego, dlaczego Mabel Layton stoi, jak gdyby czekała, aż zniknie trapiący ją
ból, jest ona po prostu głucha. Nie usłyszała kroków, gdy Barbie wychodziła z po­
koju, nie usłyszała jej słów.

— Pani Layton?
Tamta się obejrzała.

' Takie cudowne popołudnie.

Nie usłyszała i nie zrozumiała pytania. Ale nie była zaskoczona. Dotknięcie było zaledwie jego zapowiedzią, a teraz znów zajęta ziemią w doniczce z sadzonkami, zaczęła ją przyklepywać.

— Właściwie — mówiła do Barbie poprzez doniczkę — rzadko zażywam po­
obiedniej drzemki, więc proszę nie uważać, że pani musi, jeśli to pani przychodzi
z trudem. Pewnie pani do tego nie przywykła.

24


Przeszła do następnej doniczki, by coś tam z wprawą przyciąć.

Mabel przestała sadzić i patrzała na Barbie, której pod ciężarem owego zrezygno­wanego wyrazu twarzy zaczęło się zdawać, że nic nie rozumie. Pozornie pogodny uśmiech sprawił, że usta jej przybrały grymas tak trudny do zniesienia jak coś. co Bóg mógł był dodać do jej osoby w przystępie twórczego roztargnienia.

— Nie. nie — rzekła Mabel — chyba pani nie zrozumiała. Chciałam powiedzieć,
że jeśli zdecyduje się pani tu pozostać, to musi pani uważać Różany Domek za swój
dom na równi ze mną i że może pani zapraszać przyjaciół, ilu i kiedy pani zechce,
i wychodzić, kiedykolwiek przyjdzie pani ochota, nie zwracając na mnie uwagi
i bez względu na to, czy ja się przyłączę, czy nie. Wiem, że to egoizm z mojej strony
prosić osobę tak towarzyską, jaką się pani wydaje, aby tu zamieszkała. Z drugiej
strony dzielenie domu z kimś tak samolubnym jak ja byłoby nieszczęściem i —
przerwała, gestem wskazując na ogród, bungalow, całe obejście, w którego sercu
tkwiła owa idea spokoju — chyba mogłabym się tym podzielić, ale tylko z kimś.
kto to docenia. Z listu pani odniosłam wrażenie, że pani by potrafiła docenić. Nadal
tak sądzę, ale nie chciałabym, aby się pani zdawało, że trzeba to docenić na mój
sposób i na żaden inny. Nie chciałabym, aby się pani czuła odcięła od świata.

Spojrzała na ogród.

— Czasem wydaje mi się, że co bogowie niegdyś ukochali, ale później o tym
zapomnieli, powinno umrzeć młodo i że tylko ja to kocham. Nie będę tu zawsze
i nie jestem pewna, czy kocham to coś, jak należy.

Barbie powiedziała głośno, aby ją na pewno dosłyszano i zrozumiano.

— Bardzo chętnie zostanę, proszę pani. Ja z przyjemnością zwolnię tempo i po­
żyję spokojniej. Tego właśnie chciałam. Mieć trochę czasu dla siebie.

Mabel spojrzała na nią. Wydało jej się, że spojrzenie to przeniknęło do głębi jej tajemną troskę, po czym się cofnęło, zaabsorbowane własną troską.

— Tak się cieszę — rzekła Mabel powracając do zajęcia przy roślinie. — Niech

25


pani zadzwoni i poprosi Aziza. aby nam wcześniej podał herbatę, jeśli to pani odpo­wiada. Ja się chętnie napiję. Już. niedługo zrobi się tak chłodno, że trzeba będzie jeść podwieczorek w domu. a to zawsze mnie trochę przygnębia. Niech mu też pani przypomni o swoim kufrze. Biedaczek robi się jakby zapominalski. I proszę posłać po wszystko, co pani zostawiła w Ranpurze.

Modliła się dłużej niż zwykle, czekając na odrodzenie się zagubionego poczucia kontaktu. Nie odrodziło się jednak. Czuła, że modły padają w próżnię, jak małe odrzuty z machiny dewocyjnej. którą kiedyś opanowała do perfekcji. W górnych warstwach atmosfery, tak kiedyś ciepłej, a teraz tak mroźnej, modlitwy tężały i spa­dały z brzękiem. Ona jednak nie ustawała pochylając głowę w tej burzy gradowej

III

.,. Gdyby chodziło o kobietę z mniej wiarygodną angloindyjską przeszłością i po­zycją społeczną niż pozycja Mabel Layton. wówczas to, co uchodziło za ekscentryczność. byłoby pewnie poczytane za wrogość w stosunku do ideałów Indii angiel­skich, lecz przeszłość i status Mabel były nieposzlakowane; nie krytykowała nikogo i rzadko wypowiadała jakąś opinię, a już nigdy wrogą. Jej zaabsorbowanie ogrodem i domem, jej zwyczaj samotnych spacerów, odrzucanie zaproszeń, nawet tych .powszechnie uważanych za obowiązkowe, jej całkowite oderwanie od publicznego - życia Pankotu przypisywano osobistej wrażliwości kobiety, która straciła dwóch mężów w służbie Imperium, jednego w ogniu karabinowym na przełęczy Chajber. drugiego na infekcję amebową; odznaczywszy się w ten sposób, usunęła się z pola obowiązków, by pozostawić na nim miejsce dla innych. Jej wycofanie przyjęto z mieszanymi uczuciami, oscylującymi pomiędzy szacunkiem i żalem; co oznaczało, że zawierały lekką dezaprobatę, dlatego też rzadko je wyrażano. Kiedy jednak do tego dochodziło, dawano do zrozumienia, iż. odosobnienie pani Layton ma zna­czący związek z wcześniejszym złotym wiekiem. Wszyscy wprawdzie wiedzieli.


że wiek ten przeminął, ale pamięci jego strzegła ona, o kamiennej twarzy, bezkom­promisowa; smętny punkt odniesienia, niczym boja znacząca miejsce zatonięcia statku pełnego skarbów, których nigdy nie da się odzyskać; przypomnienie i ostrze­żenie dla statków jeszcze pływających na wodach z każdym rokiem coraz bardziej zdradzieckich.

Do tego poczucia niebezpieczeństwa, podnoszenia się poziomu morza, zalewania
równin i zagrożenia wzgórz, poczucia nadciągającej powodzi, ludzie zaczynali się
przyzwyczajać, a chociaż wybuch wojny w Europie sugerował przez chwilę wyło­
nienie się skalistego cypla, na którym można by się utrzymać, to jednak cypel ten
był daleko w Anglii, Indie zaś blisko i dookoła. W miarę jak wojna w Europie stop­
niowo wchodziła w przykre fazy, cypel zdawał się być albo mirażem, albo ostatnim
desperackim, zataczającym się ruchem tego wszystkiego, do czego przywiązywano
wagę i w czym oczy, patrzące z Pankotu na zachód, były lojalnie utkwione przez
wszystkie te lata, kiedy słabło krzepiące poczucie, że ktoś tak samo lojalnie spoj­
rzenie to odwzajemnia; słabło, aż do wyczekiwania na powódź dołączało się podej­
rzenie, że powódź tę ledwo by zauważono, a gdyby nawet zauważono, nie wzbu­
dziłaby żalu.

Lekka dezaprobata, równoważąca szacunek odczuwany w stosunku do starej Mabel Layton, mogła prawdopodobnie być następstwem uprzykrzonej myśli, iż pomimo wszystko należy ona do tych osób, w których powódź nie wzbudziłaby żalu. Istotnie, zachowywała się jak ktoś, kto spostrzegł, że otaczają go wody, znalazł swoją łódź i nie chce, by nią kołysało.

Interesująca sytuacja powstała w kilka miesięcy po przybyciu panny Batchelor w odpowiedzi na ogłoszenie o mieszkaniu dla samotnej kobiety. Z perspektywy wyglądało to', jak gdyby Mabel Layton przewidziała tę sytuację i z jakiegoś nie­zrozumiałego, ale typowego dla niej powodu przedsięwzięła kroki we własnej obro­nie.

Sytuacja powstała w związku z mieszkaniem w Pankocie dla Mildred Layton, żony pasierba Mabel. podpułkownika Johna Laytona, i jego dwóch dorosłych córek. Sary i Susan, które przywiózł do tej górskiej miejscowości na początku go-'•icej pory roku 1940 i umieścił w jedynym wolnym miejscu: dość ciasnym służbo­wy" bungalowie na terenie dowództwa Pułku Strzelców Pankockich, naprzeciw kasyna. Bungalow, który zajmowali przez kilka tygodni późnym latem 1939 roku, zanim we wrześniu wyjechali do Ranpuru, zabrało dowództwo okręgu na kwatery dla młodszych nieżonatych oficerów, pułkownikowi Laytonowi zaś nie udało się przekonać oficera kwaterunkowego, aby go zwrócił.

Umieściwszy rodzinę, jak mógł najwygodniej, wrócił do Ranpuru, gdzie Pierwszy Batalion Strzelców Pankockich, którym dowodził, oczekiwał odkomenderowania za granicę. Pierwszy Pankocki wypłynął na Bliski Wschód w kilka tygodni później, a w Pankocie słomiana wdowa, Mildred Layton, urządziła się w bungalowie służ-

27


bowym z córkami, które powróciły ze szkoły w Anglii dopiero w lipcu poprzedniego roku.

Przed 1939, rokiem połączenia się rodziny, Laytonowie przez wicie lat nie prze* bywali w garnizonie, ale oboje należeli do społeczności ranpurskiej i pankockiej. Rodzice pobrali się w Pankocic i tam urodziły się obie dziewczynki. Dość szybko przyjaciele Laytonów przypisali ich w myśli do Różanego Domku i dostrzegli, że arytmetycznie wszystko się zgadza. Sara i Susan mogły dzielić drugą dużą sypialnię, zajętą obecnie przez pannę Batchelor. Mabcl pozostałaby w swoim pokoju, a Mildred spałaby w małym gościnnym.

Wprawdzie w służbowym bungalowie na terenie garnizonu Strzelców Pan-kockich były trzy sypialnie, ale małe, cały zaś budynek tchnął atmosferą koszar: meble z departamentu robót publicznych, z frontu widok na tyły kasyna, a z tyłu na goły mur z cegły zasłaniający pomieszczenia służbowe. Ogród był ponury — trawa zachwaszczona, żadnych kwiatów — a ciszę w domu i na zewnątrz przerywały hałasy dolatujące z placu ćwiczeń. Po żonie wojskowego i jej córkach można się było spodziewać, że będą się gnieździć w takich warunkach bez skarg, jeśli niczego lepszego nie dało się dla nich znaleźć. A jednak niewygody tego domu i niedogodne położenie (przeciwna strona bazaru, dwadzieścia minut tongą do klubu), czaru­jąca uroda Susan, koło której zaczynali się już gromadzić pankoccy mężczyźni, spokojna, lecz oczywista zaradność starszej córki Sary, wszystko to utwierdzało innych w przekonaniu, że Różany Domek jest właściwym dla nich miejscem, słusznie im należnym.

Mildred Layton nie wypowiadała się na ten temat, ale gdy zadawano jej jedno z licznych okrężnych pytań, znaczących po prostu: czy Mabcl radziła się pułkowni­ka Laytona w sprawie lokatorki, nie pozostawiała najmniejszej wątpliwości, że odpowiedź jest negatywna i że oboje z Johnem dowiedzieli się o tym w Ranpurze, kiedy zobaczyli ogłoszenie.

Mimo to wyglądało, że Mildred i Mabcl Layton łączą stosunki absolutnie przy­jazne. Panie ze ścisłego grona towarzystwa pankockiego, które przychodziły się upewnić, czy Mabel wciąż istnieje i reprezentuje to, co należy reprezentować, nie zauważyły żadnego nienormalnego napięcia. Mildred i jej dwie córki też. często wpadały do Różanego Domku. Właściwie w pierwszych tygodniach po przybyciu z Ranpuru Mildred korzystała z niego swobodnie, jak gdyby był logicznym prze­dłużeniem jej życia, czym był istotnie, bo znajdował się w odległości zaledwie kilku minut jazdy od klubu; i jakby miała do niego prawo, co również zgadzało się z praw­dą, gdyż po śmierci Mabel pułkownik Layton dziedziczył posiadłość wraz z po­kaźną, jak sądzono, sumą pieniędzy.

Dziewczęta korzystały z niego trochę mniej; Sara częściej niż Susan, która zajmo­wała się raczej zaspokajaniem życzeń jak największej liczby młodszych oficerów, którzy zasypywali ją zaproszeniami na pływanie, jazdę konną i tenisa. Jeśli chodzi o starszą siostrę, goście zauważyli, że wykorzystywanie domu nie było wyrażeniem właściwym. Sara była mniej swawolna od Susan, miała o wiele słabiej niż matka rozwinięty bezceremonialny instynkt posiadania. Zdawała się bardzo lubić po-

28


siadłość, zwłaszcza ogród, i znacznie częściej rozmawiała z Mabel (obie siostry nazywały ją ciocią). Okazywała również, więcej cierpliwości pannie Batchelor, która gadała do niej jak do innych, ale otrzymywała uprzejme odpowiedzi na swoje uwagi i pytania.

Sara była cicha i spokojna. Według jej matki cierpiała bardzo podczas periodu, lak bardzo, jak Mildrcd przed jej urodzeniem. Pani Paynton, pani Fosdick i pani Trehearne. trzy kobiety, które mogły się uważać za osoby bliskie milczącej gospo­dyni Różanego Domku, obserwowały te dobie maniery Sary i jej przypuszczalnie okresowe stoickie zachowanie z sympatią i aprobatą. Starsza córka pułkownika Laytona była skromną i inteligentną dziewczyną o twarzy nieco zbyt kościstej, by mogła uchodzić za ładną. Swoje obowiązki najwidoczniej traktowała serio. Ten spokój sugerował, że po latach spędzonych w Anglii nie opuściła jej odczuwana tam stale niepewność. Prawdopodobnie miała jakieś dziwne poglądy, bo życie w kraju różniło się od dawnego, ale cechował ją mocny charakter. W porównaniu z nią druga dziewczyna wydawała się jasna i nieskomplikowana, jak światło dnia. Anglia jej nie tknęła, oskrobała ją tylko ze skorupiaków, klórymi obrosła w ciszy morskiej swego angloindyjskiego dzieciństwa; takie doświadczenie mogło się oka­zać zgubne bez korygującego wpływu szkoły angielskiej: sanie przywileje i żadnej odpowiedzialności. Teraz jednak młoda Susan przybyła tu wprost z kraju czysta, pełna zapału. Sam jej widok dodawał otuchy. Zdawała się wiedzieć o tym. co mogło się okazać niebezpieczne, ale niedługo się ustatkuje i powaga angloindyjskiego ży­cia dość szybko dotknie jej ładnej buzi.

Znikną rumieńce. Czarujący uśmiech ustąpi miejsca śmiechowi, który odzwier­ciedla wdzięczność za wszystko, co działa jeszcze na poczucie humoru i chroni je przed atrofią. Lata zrujnują tę różaną cerę, usztywnią ruchliwe usta, odsłonią ży­lastą budowę szyi, która tak wdzięcznie odchyla się teraz, gdy Susan spogląda dokoła, zawsze gotowa reagować na każdą podnietę otoczenia, które budziło zarówno jej dorosłe odczucia, jak wspomnienia dzieciństwa.

W ogrodzie Różanego Domku wesołość Susan szczególnie była podobna do kwiatu. Dla innych kobiet urzekający wdzięk podkreślała smutna świadomość, że jej świeżość zwiędnie tak, jak ich już zwiędła. Lecz jeszcze nie teraz. A zanim się to stanie, ktoś ją zerwie i zabierze. Rzadko przyjeżdżała do bungalowu nie w to­warzystwie młodych ludzi. Gdy była sama. zjawiali się później i porywali ją jedną lub z Sarą w roli statecznej starszej siostry.

Mabel zdawała się doskonale godzić z tym wszystkim, choć najwyraźniej niezbyt lubiła czarnego szczeniaka Susan, labradora, wabiącego się Lampart, który mógłby dokonać spustoszeń wśród klombów róż, ale przybiegał na wołanie Susan i boleśnie uczył się rozumieć, że ogród nie należy do niego. Takie tresowanie psa (dopóki wy­chodząc do ogrodu nie posuwał się przy nodze Susan jakimś niezgrabnym krokiem, na rozczapierzonych łapach, świadom, że dostąpił szczególnej łaski) było — poza bardziej nieśmiałym podejściem Sary do aktu obecności w Różanym Domku — jedynym publicznym przyznaniem się Mildrcd i Susan, że i one dostąpiły tylko łaski. Fakt, iż uczyniły zwierzę symbolem tego przyznania się. wskazywał na to, jak bar-

29


dzo są niezadowolone z układu stosunków, który nie dopuszczał, by tam zamieszka­ły. Udawana surowość tonu w glosach Susan i Mildred i niecierpliwość gestów Susan, gdy ganiła psa, nakazując mu być cicho, leżeć, przyjść tutaj, przestać się ślinić, zdjąć łapy ze stołu i zachowywać się przyzwoicie, miały oczywiście na celu nie karcenie go, lecz głoszenie swego zirytowania czymś innym niż żywością psa, a zarazem dawanie upustu tej irytacji.

Mabel nie protestowała przeciwko takiemu najazdowi na swój dom i nie próbo­wała go ograniczać, aż w końcu nie było prawie dnia bez ciągłego ruchu na fron­towej werandzie, zasiadania w krzesłach na tylnej, uporczywego brzęku telefonu, ale też nie brała w tym wszystkim udziału; podkreślało to jej oderwanie, potęgo­wało je nawet, zwiększało zasięg. Teraz więcej było spraw, od których mogła się odsuwać. Schwytana w wir tych niezwyczajnych działań, przybrała barwy ochronne i wtopiła się w tło normalności wytworzonej przez, owe działania.

Jeśli Mildred zamierzała wymusić rozwiązanie sprawy, to umiejętność, z jaką Mabel wytwarzała złudzenie, że nie posiada niczego, co ktoś chciałby jej ewentualnie odebrać lub z nią dzielić, była skutecznym środkiem odstraszającym, o wiele sku­teczniejszym niż fizyczna obecność panny Batchelor.

W sposób dość oczywisty panna Batchelor cieszyła się tym, czego przypuszczal­nie pożądała Mildred, lecz sądząc z jej reakcji coraz jaśniej uprzytamniała sobie ten fakt, co dzień bardziej kłopotała się świadomością, że korzysta z czegoś, do czego właściwie nie ma prawa, i była najwidoczniej rozdarta między sprzecznymi przekonaniami, iż powinna albo być bardzo miła, albo się usunąć.

Jakkolwiek się ta biedna kobieta zachowywała, skutek, jeśli chodzi o Mildred, był ten sam. Na zewnątrz przybrała postawę niezmiennej obojętności w stosunku do misjonarki, panna Batchelor zaś nie potrafiła ukryć przed gośćmi, że się jej boi. Paplaninie Barbie towarzyszyły teraz nerwowe gesty: kładła rękę na piersi, tarła dłoń o dłoń, chwytała się za łokieć. Wciąż się zrywała, by coś przynieść, zadbać o czyjąś wygodę, odebrać telefon. Cała ta energia wskazywała na przeciążenie nawel jej wyjątkowej siłowni. W każdej chwili mogła się pojawić rysa na tej strukturze, a wle-dy rozpadłaby się na kawałki i obłoczek pyłu; od takiego widoku Mildred I.aylon z pewnością by się odwróciła, jak gdyby to było codzienne wydarzenie, warte za­ledwie króciutkiej chwili żalu, kiedy to uwagę zwraca się na jakiś inny dowód osobli­wości życia Anglików w Indiach.

W towarzystwie Mabel nie robiła nic, aby ustrzec pannę Batchelor przed obec­nością Mildred. Stało się wątpliwe, czy misjonarka przetrzyma w tych warunkach, a wcale nie było jasne, czy Mabel na tym w ogóle zależy. Pojawienie się żony jej pasierba i dwóch przyrodnich wnuczek, ich bliskość, ich potrzeby i stanowisko społeczne mogły przecież przypomnieć jej o własnym obowiązku wobec placówki wojskowej.

Albowiem — niech co do tego nie będzie żadnej wątpliwości — Mildred Layton cechowała pewna wyższość, która odróżniała ją od otoczenia i przydawała jej wagi całkiem niezależnie od zajmowanego stanowiska. Pod tym względem nie stała wyżej od Nicky Paynton, której mąż dowodził batalionem Pułku Ranpurskiego,

30


lub Klary Fosdick, wdowy po chirurgu i szwagierki sędziego Sądu Najwyższego w Ranpurze. W hierarchii wojskowej zajmowała miejsce poniżej Maisic Trehearne. żony pułkownika, dowódcy garnizonu Strzelców Pankockich. oraz, rzecz jasna, poniżej żony każdego oficera zamieszkującego rezydencje dowódcy okręgu.

Specjalnego przymiotu Mildred l.ayton nie należało się dopatrywać ani w jej miejscu w formalnej hierarchii, ani w tym. że jej ojciec, generał Muir, dowodził wojskami w Ranpurze w latach dwudziestych, ani też. w tym, że wraz z siostrami mieszkała jako dziewczynka w rezydencji dowódcy w Ranpurze i w Pankocic. Ce­chy tej nie tłumaczyło również to, że była żoną człowieka, którego ojciec (drugi mąż Mabel) wyróżnił się w służbie państwowej i nie został jeszcze zapomniany w Pan-kocie, jego portret zaś wisiał w sali pałacu rządowego w Ranpurze. gdzie odbywały się posiedzenia rady i gdzie dalej się wyróżniał, zanim zmarł na infekcję amebową w 1917 roku.

Stanowisko Mildred jako żony Johna l.aytona pomaga poznać tajemnice jej przy­miotu, mógł on jednak umknąć obojgu albo przyozdobić kogoś innego. Cala his­toria jej wybitnych koneksji zaczynała się liczyć z chwilą, gdy owa cecha właśnie jej przypadła, sama zaś cecha była darem pewnej kondycji, której widome źródło leżało tam. w dolinie, w owym bezładzie obiektów wojskowych dojrzanych przez, Barbie z miniaturowej przełączki; prawdziwym jej ośrodkiem był niski, brzydki, nieforemny budynek z cegły i drewna: kasyno Strzelców Pankockich.

Budynek ten, jak świątynia, był tylko przypadkowym pomieszczeniem, ale i miej­scem, gdzie symbolicznie skupiał się szczególny duch Pankotu. Tak jak i w innych placówkach wojskowych, których historia stanowiła integralną część historii pułku, duma, uprzedzenia i tradycje Pankotu zakorzenione były głęboko w jego sławnych strzelcach. Łagodnie sfalowane wzgórza, świeża zieleń, zwiewne mgły, to była ułuda. Jak daleko wzrok sięgał i dalej, w poszarpanym terenie ciągnącym się aż do gór na horyzoncie, każda wioska tkwiła głęboko w tradycji pułkowej Pankotu.

Z codziennym dymem porannych i wieczornych ognisk mieszał się widmowy dym dawnych kampanii. Atmosferze zawsze brakło przejrzystości. Światło sło­neczne, choćby padało na nią czysto, twardo i jasno, zdawało się padać na spiż. W upalny dzień trzask łamiącej się gałęzi leśnej sosny brzmiał jak strzał snajpera. Nagłe poderwanie się ptaków odwracało od nich wzrok w stronę podejrzanych odło­gów, skąd się uniosły. Uprawa roli sprawiała tu wrażenie czegoś niestosownego.

Trudno było się całkiem uwolnić psychicznie od twardej konieczności narzu­conej przez związek z wojskiem. Można było z niej kpić, ale tkwiła głębiej, niż się­gały żarty o honorze pułku. Obcy przybywający do Pankotu, uprzedzony, że tego ma upatrywać, po dziwnie martwym wzroku rozpoznałby oficerów Strzelców Pankockich pośród grupy mężczyzn w cywilnych ubraniach. W mundurze jeszcze łatwiej było zauważyć ową ostrożność wejrzenia, ten widomy znak świadomości danego mężczyzny, że jego szczególna cecha domagała się natychmiastowego uzna­nia, które on sam uważał za ciężar, ale którego oczekiwał. Starsi oficerowie mogli okazywać i okazywali to uznanie młodszym kolegom z tego samego pułku, lecz w takim przypadku uznanie owej cechy było wzajemne. Prawdziwe, subtelne jej


znaczenie tkwiło w uznaniu, które w Pankocie należało się ze strony każdego ofi­cera, nawet starszego, ale z innego pułku czy innej broni. W życiu Pankotu istniała skala, według której porucznik Strzelców Pankockich, na placówce, liczył się wyżej od generała, który okazał mniej ambicji w wyborze pułku.

A jeszcze istniała skala wewnątrz skali i na tym właśnie polegała tajemnica Mildred Layton. Blask szczególnego przymiotu mężczyzn padał na ich kobiety, a skala wewnątrz skali obdarzała pierwszeństwem zależnie od batalionu oraz. rangi. Porucznik Pierwszego Pankockiego pełniej uosabiał ową właściwość niż porucznik Pułku 4/5, który w porze chłodów stacjonował w odległym Majapurze. Sięgając na zewnątrz i w górę, poprzez niezliczone permutacje stanowisk pułkowych i pozapułkowych, dochodziło się do logicznego szczytu hierarchii, do najwyższego dowództwa pułkowego w służbie czynnej, mianowicie do dowództwa Pierwszego Batalionu. Dodatkowy blask opromieniał ów szczyt, jeśli wyróżnienie to osiągnął oficer, dla którego był to batalion macierzysty — jak w przypadku Johna Laytona — żaden jednak oficer Strzelców Pankockich nie przyjąłby z własnej woli naj­bardziej nawet atrakcyjnego stanowiska, gdyby miał powód przypuszczać, że do­wództwo Pierwszego stanowi osiągalną alternatywę; chociaż piastowanie raz tej godności nie upoważniało go do owej specjalnej zalety na przyszłość. Przechodziła jak korona, sama w sobie wieczysta, zdobiąc kolejne głowy. Trehearne miał ją kie­dyś (sam był z 4/5); teraz nosił czerwone naszywki i otok przy czapce jako pułko­wnik; w rezultacie był ojcem pułku; ale korona należała obecnie do Johna Laytona, na którego głowie lśniła w słońcu Bliskiego Wschodu; żona jego, Mildred, według tej skali, stała wyżej od pani Trehearne, która pod każdym innym względem miał;; przed nią pierwszeństwo.

Za pośrednictwem Pierwszego Batalionu swoich strzelców Pankot specjalnie osądzał sam siebie, czuł się sądzony przez innych, obarczał się obowiązkami, wy­syłał posłów w świat. Na tym poziomie dozwolony był pewien element sentymentu, ale sentyment ten podtrzymywał układ, którym jedno tylko mogło wstrząsnąć lub go osłabić: ujawnienie skazy w opoce, zniechęcenie, nielojalność. Wszystko inne było wybaczalnc: niekompetencja, niepowodzenie, klęska, a nawet tchórzostwo, będące sprawą prywatną, niepowodzeniem osobistym, nie zespołowym.

Oto więc mamy Mildred Layton, kobietę jeszcze piękną, której twarz, jak przy­stało, nie zdradzała najlżejszego niepokoju o męża na dalekim froncie w Afryce Północnej, a kiedy patrzała na i poprzez gadatliwą i onieśmieloną towarzyszkę swej teściowej, zachowywała wyraz ciągłej i absolutnej wierności obowiązkowi, który jej nakazywał ignorować niezliczone źródła irytacji, na jaką z, natury rzeczy narażone są Angielki w Indiach.

Jeżeli oczy mężczyzn patrzyły martwo, to oczy kobiet — sądząc po Mildred — były lekko przysłonięte powiekami, jak gdyby, dzięki swej przynależności do płci słabszej, kobiety miały prawo do tej dodatkowej ochrony; ustom zaś, znów sądząc po niej, mniej stanowczym niż u mężczyzn, wolno było wyginać się z lekka ku do­łowi, co niesłusznie mogło uchodzić za wyraz niezadowolenia, tak jak leniwa poza siedzącej Mildred mogła niesłusznie uchodzić za wyraz ennui (bliższa obserwacja

32


Mildred, gdy stała lub szła, sugerowała, że prawdopodobnie osiągnęła ową oszczęd­ność ruchów w wyniku długoletniego doświadczenia osoby na jej stanowisku — która wie, że dzień należy przeżyć kosztem najmniejszego wysiłku).

A jednak w sprawie Różanego Domku wyróżniający ją przymiot na nic się nie zdał. Do starszej pani Layton świadomość o nim nie docierała, a coś z tej niewra-żliwości zdawało się z wolna udzielać Barbarze Batchelor. Wyobrażano sobie, że misjonarka musiała chyba spytać wprost Mabel, czy powinna odejść, a usłyszawszy, że ma zostać, zabrała się do tego na serio. Stopniowo zmieniał się powód, dla któ­rego chciała być miłą, ale zbyt powoli, by dało się określić dzień i okoliczności, w jakich niepewność ustąpiła miejsca poczuciu pewności.

Panna Batchelor nieznacznie nabierała atrybutów współgospodyni i członka rodziny. Do pomocy w różnych posługach wciągała Aziza, z początku dyskretnie, później zaś otwarcie, ponieważ zwykł był przychodzić i pytać, co mu każe zrobić dla gości. Przyjęła na siebie odpowiedzialność za psa; zaprzyjaźniła się z nim. rzu­cała mu piłkę w obrębie niewidzialnej, ale wyraźnie wytyczonej strefy, w której granicach nie mógł zrobić szkody, pilnowała, aby dostał jeść, i zabierała na spacer, gdy jego pani, Susan, opuszczała go szukając ciekawszych przygód.

Wobec dziewcząt zachowywała się jak ciotka, która wie, że siostrzenice słyszały o niej niepochlebne zdania, ale mimo to musi okazywać im zainteresowanie i choć trochę serdeczności. W istocie stała się jakby nieco gruboskórna, co było potrzebne takiej kobiecie, jeśli uczuć jej nie miał ustawicznie ranić brak odpowiedzi na zada­wane pytania, obojętność na opinie i zapas nudnych anegdotek.

Po miesiącu czy dwóch wizyty zdarzały się coraz rzadziej, jak gdyby skończyły się wakacje i uwagę przyciągały ważniejsze sprawy. Wyglądało na to, że pogodzono się, acz niechętnie, z mieszkaniem w ciasnym bungalowie służbowym. Był wygod­niejszy (zdawała się sugerować Mildred) dla adoratorów Susan i wygodniejszy dla niej, bo jej obowiązki wiązały się ściśle z życiem pułku, na przykład, gdy trzeba było pomóc Maisie Trehearne w matriarchalnej opiece nad wojennym przychów­kiem młodych ludzi, którzy mieli szczęście zostać jego oficerami czasu wojny. Wy­raz twarzy Mildred wprawdzie to sugerował, ale pozostał taki sam jak wówczas, gdy napawał lękiem pannę Batchelor. Nie musiał się zmieniać, ponieważ był to wy­raz twarzy na wszystkie okazje, wyraz twarzy osoby, która nie pozwala sobie po­wątpiewać o swej racji, zawsze będzie robić to, co należy, a więc nie musi się z ni­czego tłumaczyć, nawet jeśli w stosunku do niej ktoś zachowuje się, jak należy, chy­ba że osobom, które tego nie rozumieją, ale takim ludziom nie trzeba się tłu­maczyć.

Bez względu jednak na wyraz twarzy Mildred w głowach znajomych zakiełko­wała myśl, że poniosła porażkę. Zadawano sobie pytanie, czy ją to boli. Później, gdy jej pozornie nieugięty pancerz zaczął ujawniać pewną słabość, wydawało się prawdopodobne, że rana jest głębsza, niż Mildred sama przed sobą chciałaby przyznać.

Kłótnia rodzinna miała w sobie coś szczególnie niesmacznego, ponieważ mogła podkopać podstawy ogólniejszej i bardziej istotnej solidarności. Nic nie było wia-

33


domo o jakiejś kłótni między Mabel i Mildred, nie ujawniano jednak uczuć ro­dzinnych w sposób widoczny. Więzy krwi nie okazały się silniejsze.

— Mabel tak się zachowuje, odkąd ją znam — powiedziała kiedyś Mildred. —
John twierdzi, że taka już była wtedy, gdy wrócił z pierwszej wojny światowej, zu­
pełnie inna od tej, którą zapamiętał jako porucznik. Sądzi, że nigdy się nie pogo­
dziła ze śmiercią jego ojca.

To była jedyna uwaga, jaką kiedykolwiek wypowiedziała w związku z negatywną postawą jej teściowej w sprawie pozbycia się tego babska Batchelor, utwierdziła ona jednak wrażenie, iż Mabel i Mildred nigdy się właściwie nie lubiły. Zastana­wiano się dlaczego, nawet jeśli Mabel nie była osobą, z którą łatwo łączy się pojęcie ścisłych stosunków rodzinnych.

Dziwne, że Mabel traciła na emerytowaną misjonarkę to, do czego Mildred miała bezsprzeczne prawo i czego byłaby ozdobą w przeciwieństwie do tej Batchelor. Pozbawiając Mildred tego prawa, Mabel pozbawiała ją również innego: prawa do zaufania, jak gdyby w oczach Mabel Mildred nie była godna zaufania, co uważano wówczas za wręcz, śmieszne, równie śmieszne i później, gdy zaczęła się ujawniać jej słabość.

Tę słabość, tak wspaniale i charakterystycznie kontrolowaną, należało złożyć na karb szczególnej przyczyny, mężnie znoszonego ciosu — wiadomości o poważnej klęsce poniesionej w 1941 roku przez Pierwszy Pankocki w północnej Afryce i o tym, że pułkownik Layton wraz z niedobitkami swych żołnierzy dostał się do niewoli włoskiej (szczególny cios dla dumy).

Przez tydzień czy dwa po otrzymaniu tej wiadomości Mildred Layton okazywała hart ducha, którego nigdy później nie straciła, ale który w tym pierwszym okresie uważano za przykładny. Żaden z zabitych lub wziętych do niewoli oficerów, towa­rzyszy jej męża, nie miał żony w Pankocie, napisała jednak do tych wszystkich kobiet z wyrazami współczucia i ofertą pomocy w razie potrzeby. Konno, w towa­rzystwie oficera gospodarczego Kevina Coleya, odwiedziła pobliskie wsie, by po-, rozmawiać z żonami i wdowami po oficerach z nominacji wicekróla, podofice­rach i szeregowych Pierwszego Batalionu. Każdy, kto przybywał z odległych okolic, aby uzyskać potwierdzenie lub wyjaśnienie wiadomości, pomoc, radę czy zapew-nienie o wypłacie świadczeń, i kto wyrażał chęć zobaczenia jej, mógł z nią porozma­wiać w garnizonie lub na werandzie oficera gospodarczego; raz czy dwa przyjęła deputację na terenie służbowego bungalowu.

— Smutna sprawa — powiedziała do swojej starej znajomej, Isobel Rankin,
nowej pani domu w rezydencji dowódcy — wyobrażają sobie, że John będzie mógł
się nadal opiekować ich mężami w obozie jenieckim, ale oczywiście szeregowców
oddzieli się od oficerów, a ja muszę im to wytłumaczyć. A wtedy proszą mnie,
abym napisała do włoskiego generała i upewniła się, że Johnowi będzie wolno ich
odwiedzać, a ja muszę im mówić, że jest mato prawdopodobne, aby mu pozwolono,
ale ze jeśli pozwolą, to nie potrzebuję mu o tym przypominać, i to je chyba zado­
wala.

W ten sposób Mildred dała do zrozumienia dowódcy okręgu i jego żonie, Dickowi

34


i Isobel Rankinom, których oboje z Johnem widywali w Lahaurze, New Delhi i Ra-walpindi i z którymi byli po imieniu, że jej to nie zadowala.

Garnizon się z tym zgadzał. Jak gdyby nie dość było tego nieszczęścia, jakie spadło na Pierwszy Pankocki, w obozie jenieckim szeregowcy pozbawieni będą swego niezbywalnego prawa do braterstwa broni, porad i nieograniczonej podpory moralnej ze strony oficerów, oficerowie zaś przywileju ich udzielania. Takie ry­zyko wiązało się z wojną, ale dla pułku w rodzaju Strzelców Pankockich, stacjo­nowanego w dolinie między wzgórzami, z których tradycyjnie rekrutowali się jego żołnierze, był to cios wymierzony w same podstawy zaufania między oficerami i szeregowcami.

Czyżby próby utwierdzenia tego zaufania tak wyczerpały Mildred, czy też reakcja na jej własne nieszczęście? A może odwiedzając konno wioski uświadomiła sobie nagle, że odgrywa komedię, w którą ani ona, ani pocieszane przez nią kobiety nie wierzą ani przez chwilę.

Najczęściej właśnie poczucie nieznośnej komedii życiowej zapala ognie, które ugasić może tylko nałogowe picie. Niezależnie od przyczyny w przypadku Mildred pojęcie o jej przykładnym harcie nie wytrzymało dyskretnego, lecz niewątpliwego świadectwa, że zbyt wcześnie zaczyna co dzień zaglądać do butelki dżinu i że zjawia się na brydżu, posiedzeniu komitetu, porannej kawie lub obiedzie jak gdyby mniej uwrażliwiona od innych zgromadzonych osób na krzyżujące się prądy uczuć i opinii w pokoju, do którego wchodzi. Jej naturalna, dobrze wszystkim znana indolencja, osłaniająca niby lekkim płaszczem ochronnym, zdawała się nieco cięższa, jej ruchy bardziej wystudiowane, jak gdyby wymagały troszeczkę większego wysiłku niż zazwyczaj. Z początku wyraz twarzy pozostawał niezmienny, taki jak zawsze, powoli jednak, choć wciąż nie zmieniony, zaczynał tracić ostrość, jakby twarz, którą opa­nował, stopniowo się rozluźniała.

W tym czasie ludzie tak dalece przyzwyczaili się już do faktu, że Mildred pije, iż nie komentowali go specjalnie; zresztą Mildred czyniła to w takim stylu, że nałóg nie umniejszał wcale jej zalet. W jakiś dziwny sposób pogłębił nawet jej wyróżnia­jącą się indywidualność. Alkohol nie wyzwalał w niej żadnych wulgarnych czy że­nujących cech, ukrywanych pod pokrywką trzeźwości przez osoby o miększym cha­rakterze; przydawał ostrości tym cechom jej osobowości, które sprawiały, że nikt zdrów na umyśle nie chciałby się jej sprzeciwić. Podchodzono do niej z tą samą rozwagą, jaką okazywała swoim zachowaniem, tyle że może z nieco większą świa­domością potrzeby takiego zachowania.

Ponieważ przestała być przykładem, wspierała się zaś alkoholem, na który, jak wiedziano, nie było ją stać, przeto zdarzały się chwile, kiedy jej dobrzy znajomi czuli, że okazuje hart nie tylko w swoim, ale i w ich imieniu, a więc pije również w ich imieniu; miał to być opór wobec nacisków, których byli tak świadomi, iż uznawali je za wspólne i coraz silniejsze. W przysłoniętych powiekami oczach, lekkim wygięciu w górę ust o opuszczonych kącikach czaił się autorytet starego porządku i inteligencja zdolna cłoktadnic obliczać szanse, interpretować je jako oznaki, że gra, która nigdy grą nie była, prawdopodobnie zbliża się ku końcowi.

35


Tak więc Mildred piła; nałogowo i systematycznie: była już po dwóch kieliszkach lub więcej, gdy zaczynało się picie w dość tęgo pijącym towarzystwie, i o wiele więcej pod koniec zabawy. Przyzwyczajono się do tego tak dalece, że w połącze­niu z nieskazitelną przeszłością i nienagannym zachowaniem picie pomagało w za­pewnieniu jej opinii absolutnej niezawodności. Nawet mało ważną sprawę jej ros­nących długów brydżowych można było w jakiś sposób uważać za wyjątek, który potwierdzał regułę jej solidności Zapominanie o długach było przykre i żenujące, lecz bez względu na to, jakie miała szczęście, wygrywała czy przegrywała (prze­ważnie przegrywała), trudno się było opędzić wrażeniu, że myślała o długach w kon­tekście spraw większych i ważniejszych; kiedy zaś przypominano o tym delikatnie Sarze (jedyny pewny sposób uzyskania zapłaty), rozumiano, oczywiście, że w tym bardziej znaczącym kontekście nawet rzecz tak świętą, jak dług karciany, osnuła aurą nieważności.

Ostatecznie nie była to sprawa tylko honoru, lecz pieniędzy, do pieniędzy zaś Mildred najwyraźniej miała pogardliwy stosunek osób z wyższych sfer, co ozna­czało, że uskarżała się na ich brak, ale nie ograniczała wydatków. Osobiście nie ponosiła winy za nie zapłacone rachunki w miejscowych sklepach i zaległe rachunki w dziale wysyłkowym londyńskiego domu towarowego Army and Navy. Musiała utrzymywać odpowiedni poziom życia, ubierać siebie i dziewczęta, zwłaszcza Susan, która odznaczała się pewną cechą, usprawiedliwioną przez jej urodę i figurę, a mia­nowicie rozrzutnością. Obje siostry zaciągnęły się do Kobiecego Korpusu Służby Pomocniczej i pracowały w biurze dowództwa okręgu wraz z Carol i Christine Beames, córkami chirurga; większą część dni pracy w tygodniu spędzały w mun­durze, co zmniejszyło liczbę nowych sukien potrzebnych Susan cło możliwych roz­miarów, jak to wyraziła Mildred, chociaż w przeciwieństwie do Sary. która często pozostawała w mundurze, Susan natychmiast się przebierała po przyjściu do domu; co się dość często i dość wcześnie zdarzało. Niewiele było pracy w biurze dla dziew­czyny, która uważała, że nie do niej należy uganianie się za robotą i że głupio jest udawać zapracowaną, jeśli się nią nie jest; a w przypadku Susan praca w biurze Dicka Rankina podwoiła liczbę adoratorów. Obowiązkiem jej było wyglądać świeżo i ładnie, obowiązkiem Mildred zaś pomagać w tym córce.

Ludzie zastanawiali się, jak często ratowała sytuację stara Mabcl Layton. Jak często rachunki (w których regulowaniu Sara była tak pomocna, pilnując, by nie stały się źródłem nieprzyjemności) płacono czekami mającymi pokrycie w banku w pieniądzach uzyskanych przez Mildred od macochy nieobecnego męża? Pobory podpułkownika nie pozwalały na styl życia, do którego Mildred przywykła i który potrafiła zachować lepiej niż ktokolwiek inny. Nie miały go umożliwiać w czasach pokoju. Co za ironia, że dużo składników elegancji angielskiej warstwy rządzącej, prowokującej wybuchy gniewu Hindusów, pochodziło z prywatnych dochodów. Od wicekróla w dół różnica między płacą i świadczeniami a koniecznymi wydatkami oznaczała, że człowiek tracił finansowo na administracji lub obronie Imperium. Przyzwyczajano się do długów, ograniczeń, do poczucia grożącego ubóstwa po przejściu na emeryturę. Po roku czy dwóch wojny widmo ubóstwa jakby się przy-

36


bliżyło. Zdawało się osiadać niczym warstwa kurzu, przesłaniając pewne problemy, na przykład powody obecności w Indiach. Cokolwiek okazywało się trwałe i odporne na kurz, co zachowało blask wyrazistego przekonania, było cenne, ponieważ się wyróżniało, jak wyzwanie rzucone ciemnym, może wyższym siłom, to zaś znaczyło, że jeśli się przegra, to będzie wiadomo, czego się w tej przegranej broniło.

Mildred się wyróżniała. Niemal pogardliwie. Jej wyższość moralna, płynąca z faktu, że była żoną pułkownika Laytona, krystalizowała się dzięki jej innym rodzinnym powiązaniom z garnizonem. Wystarczyło (jak to zrobiła Barbie) pójść na cmentarz przy kościele Św. Jana i popatrzeć na nazwiska Laytonów i Muirów na nagrobkach, aby sobie uświadomić, że w tych omszałych reklamach dusz kryło się określenie Mildred. a w z lekka pijanym nachyleniu owych nagrobków, które, choć jeszcze nie ona, zestarzały się i osunęły — wręcz nawiązanie do jej nowego nałogu.

Wiek i osiadanie by jej nie dotknęły. Czuło się, że tam nie spocznie, nie będzie chciała. Powolność jej nie wynikała z żalu osoby wyższej za odchodzącym złotym wiekiem. Wyjaśnienie osobowości Mildred Layton, zawarte w kamieniach pochy­lonych w kępach trawy, płynęło z kontrastu; kontrastu między wnioskami i na­dziejami wysnutymi z identycznych przesłanek i identycznych ocen. Wrogiem Mildred była historia, a nie przedwczesna śmierć na wygnaniu, ale żadnego z tych rozwiązań nie można było ani dawniej, ani teraz założyć, a dowód na ustanie wszy­stkiego, jaki bystre spojrzenie w przyszłość mogłoby odsłonić, nie odwoływał zo­bowiązań wobec istniejącego porządku, o ile nadal weń wierzyła.

I tu widok, jaki mogłaby przedstawiać, gdy sięgała do niezbyt tajnego zapasu (butelka w almirze, by zaoszczędzić jej nudy posyłania Mahmuda do kredensu z alkoholami, lub flaszka w torebce, na przypadek znalezienia się w jakimś bez­alkoholowym miejscu o niewłaściwej porze), stawiał pytanie o tę wiarę, odpowiedź zaś mogła być tylko dwuznaczna; ale obraz podobny był bardzo do obrazu Barbie, gdy klęczała w burzy gradowej (jedyny rodzaj burzy, jaki machina dewocyjna po­trafiła teraz wywoływać). Gdyby Mildred była kobietą religijną, modliłaby się może za Johna i resztki jego batalionu, za żony i wdowy, do których się łaskawie udała, udzielając pociechy, jakiej żadna kobieta dać nie mogła nikomu, nawet samej sobie. Na przełomie roku 1941 —1942 mogłaby była się modlić za ciała i dusze tych, którzy walczyli z niszczącym zalewem nieprawdopodobnych i okropnych małych Japończyków, mieli w nim zginąć lub się uratować; między innymi, o czym nie wiedziała, za swego przyszłego zięcia, Teddie'ego Binghama, który z początkiem 1942 roku pojawia się niejako na marginesie: niewyraźna postać kuśtykająca na czele zdziesiątkowanej kompanii Muzzafirabadzkiego Pułku Lekkiej Kawalerii, prze­prawiającej się przez wzgórza górnej Birmy w stronę Indii, chwilowego bezpie­czeństwa, ramion Susan, chwili prawdy i płomiennego zatracenia. Choć udział Teddie'ego wygląda dość przygnębiająco, można być pewnym, że on sam zapatry­wałby się nań dość wesoło.

Lecz Mildred się nic modliła; a jej zwyczaj picia sugerował, że gdyby się modliła, to tak jak Barbie, nie o jakieś szczególne łaski, ale o jedną ogólną:

37


o łaskę wyjścia z błędnego a rosnącego i irytującego przekonania (łagodzonego alkoholem), że pozostawiono ją samą, aby radziła sobie z problemami stylu życia, atakowanego teraz ze wszystkich stron, i że jedynym honorowym roz­wiązaniem była jego kontynuacja.

IV

W przeszłości zarówno władze wojskowe, jak cywilne spędzały po pół roku w Ran­purze i Pankocie, co oznaczało, że od kwietnia do października górska placówka stawała się oficjalną siedzibą gubernatora, który wraz z żoną mieszkał w letniej rezydencji, oraz generała głównodowodzącego, zajmującego z żoną rezydencję dowódcy.

Ostatnim pełnym oficjalnym sezonem było lato 1939 roku. Skończył się on 1 paź­dziernika, kiedy gubernator wrócił do Ranpuru, przed nim i po nim zaś jego per­sonel, urzędnicy, kartoteki, ciężarówki i pociągi załadowane bagażami; dzień wcześ­niej, nim Barbie przyjechała z przeciwnej strony wraz ze swymi manatkami.

Kilka tygodni później, podobnie jak gubernatorzy innych prowincji, w których Partia Kongresowa objęła rządy po wyborach 1937 roku, gubernator Ranpuru przyjmował dymisje wszystkich członków gabinetu z panem Mohammedem Alim Kasimem na czele, wybitnym muzułmaninem w Partii Kongresowej, którą wielu Anglików podejrzewało, iż jest partią hindusów wbrew zapewnieniom, że repre­zentuje całe Indie.

Wbrew konstytucji wymusiła te dymisje na ministrach poszczególnych prowincji partia, której przywódcy nie ponosili żadnej centralnej odpowiedzialności wobec ograniczonej liczby wyborców indyjskich i najwyraźniej nie chcieli pomóc Bry­tyjczykom w zachowaniu demokracji i daniu Hitlerowi nauczki. Następnie guber­nator objął nadzór gubernatorski, do czego uprawniała go klauzula zabezpieczenia ustawy z 1935 roku, uwzględniającej w pewnej mierze uporczywe żądania auto­nomii ze strony indyjskiej; po czym z siedziby W pałacu rządowym w Ranpurze rządził prowincją bezpośrednio, w dawnym stylu sprzed reformy.

W 1940 roku Pankot cieszył się tylko półsezonem. Rezydencja dowódcy była
otwarta, a właściwie nigdy jej nie zamknięto, ponieważ po wypowiedzeniu wojny
głównodowodzący w Ranpurze, spędzający lato w Pankocie, postanowił tam
zostać, gubernator jednak i jego żona nie mogli przyjechać przed majem, w czerwcu
zaś musieli nagle wrócić do Ranpuru. Jednym ze skutków kadencji ministrów z ra­
mienia Kongresu, trwającej od 1937 do 1939 roku, było zmniejszenie skali corocz­
nej przeprowadzki Sekretariatu w góry; aczkolwiek gubernator, objąwszy z po­
wrotem władzę autokratyczną, chętnie byłby na nowo wprowadził te tradycyjne
przenosiny w całej pełni, to jednak nie znalazłby pomieszczenia dla wszystkich urzę­
dów, albowiem w owym czasie wojsko dokonało już penetracji zespołu budynków,
w których urzędy zażywały kiedyś przez sześć miesięcy w roku chłodniejszego po­
wietrza. .

38


Kiedy udaremniono mu próbę kierowania z Pankotu Sekretariatem, podczas gdy jego większa część pozostała w Ranpurze, nowe zaś wysiłki wicekróla, aby dojść do porozumienia z opornymi przywódcami indyjskimi po upadku Francji, prze­szkodziły mu w pędzeniu spokojnego życia, gubernator, rozjuszony i wściekły, wpadł do Ranpuru w drodze do Simli. Jak się wyraził, na dalsze bezowocne konferencje z wicekrólem, który prowadził dalsze bezowocne konferencje z cholernym Gandhim i cholernym Jinnahem, usiłując bezowocnie zaprowadzić cholerną Pax Brittanica, gdy tymczasem, aby zmusić strachem Hindusów do posłuchu i zabrania się do wojny, wystarczyłby jeden czy dwa pułki piechoty brytyjskiej oraz odważny brygadier pokroju starego generała Dyera, który w 1919 roku w Amritsarze powystrzelał setki cholernych czarnuchów. Nikt nie chciał mu przypomnieć, że namiestnika Pendżabu, który popierał Dyera zarówno wówczas, jak i w latach późniejszej jego niełaski, zastrzelił teraz właśnie w Londynie Hindus wykonujący spóźniony wyrok, i to akurat w Caxton Hall.1 Zresztą uważano, iż nie trzeba o tym gubernatorowi przypominać. Był człowiekiem starej szkoły — właściwie trochę kłopotliwym — z rodzaju tych, co wolą awanturę, jeśli trudno o spokój, i mógłby nawet cieszyć się z możliwości strzelania do niego teraz czy za dwadzieścia lat. Towarzyszyła mu żona, równie blada, jak on był szkarłatny, i równie gadatliwa, jak on milczący w przer­wach między wybuchami gniewu; tak więc Pankot stracił dwoje ludzi, którzy byli największą ozdobą oficjalnych wystąpień publicznych.

W 1941 roku, po upływie kadencji cholerycznego gubernatora, na jego miejsce przyszedł nowy gubernator, sir Cieorge Malcolm, i trudno mówić o sezonie w Pan-kocie (jeśli nie liczyć prób dokonywanych przez energiczną żonę nowego główno­dowodzącego, Isobel Rankin, w ich rezydencji). Rankinowie zaznaczali swoją obec­ność, ale w sposób właściwy. O Malcolmie powiadano, że jest przedstawicielem niepokojącego gatunku osób, które wypłynęły w czasie wojny, osób o olbrzymiej i męczącej zdolności do pracy, nie hołdujących tradycjom takim, jak doroczne prze­nosiny całej administracji z Ranpuru do Pankotu i z powrotem, jeśli wymagały najmniejszego choćby dodatkowego wysiłku od przepracowanego wysokiego urzędnika.

— Sir George .się uspokoi — mówiono; spodziewano się pełnego sezonu w 1942 roku; ale na przełomie roku wojna, pozornie tak odległa, pojawiła się nagle u progu Indii. Najpierw Japończycy zdobyli Malaje, potem Singapur. Następnie Birmę. Po tych oszałamiających stratach nadzieja na powrót czegokolwiek, co było w prze­szłości, powoli się rozwiewała. Jakby nie było dosyć wrogów u bram, coraz bar­dziej kłopotliwy stawał się wróg wewnętrzny; przywódcy indyjscy krzyczący, że klęska na Malajach i w Birmie zapowiada klęskę w Indiach, że Brytyjczycy nie po­trafili obronić tego, czego mieli obowiązek bronić, ale czego nie trzeba by bronić, gdyby ich tam nie było, gdyby nie drażnili Japończyków, którzy żadnych sporów z Hindusami nie mieli.

Niebezpieczne wrzenie polityczne trwało od marca 1942 roku przez całe lato, aż.

Urząd stanu cywilnego znany z eleganckich ślubów (prz.yp. tłum.).

39


w sierpniu wybuchło z taką gwałtownością, że zaczęto mówić o nowym Powstaniu.

Chociaż przy odrobinie rozsądku można to było przewidzieć i chociaż sprawa była przykra, to jednak nową sytuację przyjęto z pewną ulgą. Atmosfera się oczy­ściła. Polityka uspokajania Hindusów i jednoczesnego prowadzenia wojny spaliła na panewce, bo tak być musiało. Teraz można było stanowczo odłożyć na okres wojny sprawę dalszych postępów Hindusów na drodze do autonomii. Żałowano, że nie odłożono jej wcześniej, gdy politycy indyjscy wykazali, że nie ma pośród nich prawie nikogo o cechach męża stanu.

Po bezsensownej debacie 1939 roku, kiedy Indyjska Partia Kongresowa zrezygno­wała z wszystkich uprzednich zdobyczy politycznych, zrzucając z siebie odpowie­dzialność za zarządzanie prowincjami ze względów zasadniczych (niezasięgnięcie przez wicekróla jej zdania przed ogłoszeniem deklaracji o przystąpieniu indyjskiego imperium Jego Królewskiej Mości do wojny z Niemcami, odmowa Partii współpracy w wojnie, której cele pozornie aprobowała, lecz uważała, iż powinny były obejmo­wać natychmiastową swobodę Hindusów w robieniu, co im się podoba), kłopot-liwszych podżegaczy (na przykład tego Subhasa Chandrę Bose'a) wsadzono po prostu do mamra mocą przepisów Ustawy o obronie Indii, ludzie uważali jednak, że wicekról powinien był znacznie szerzej je zastosować.

Tym wicekrólem był Linlithgow; w Pankocie określano go jako dziwaka, roz­sądnego, ale nietaktownego i, jak zwykle, niezupełnie nadającego się na swoje stanowisko, ponieważ za mało znał kraj. Wicekrólowie rzadko go znali, niewielu zaś odznaczało się fantazją Curzona, który próbował niewiedzę przekształcić w za­letę samą w sobie. Faceci z Kongresu przechytrzyli Linlithgowa stosując politykę oficjalnego uznania wojny przeciw Hitlerowi, ale nie sposobów, w jakie miano im zezwolić na współpracę; i tylko ci, którzy występowali na placach targowych i zbyt szeroko otwierali usta, musieli zamilknąć znalazłszy się w więzieniu.

Gdyby faceci z Kongresu mieli, poza uporem politycznym, choć trochę poli­tycznego sprytu, byliby pozostali na swych urzędach w prowincjach, jak to uczy­nili nieliczni członkowie rządu tam, gdzie władzę sprawowała Liga Muzułmańska, współpracowaliby tyle, ile trzeba, w prowadzeniu wojny, poszerzyli swoje doś­wiadczenie polityczne i zakres władzy, a jednocześnie wpływ na administrację tak, aby po wojnie trudno było odmówić im racji, gdy będą twierdzić, że mówią i dzia­łają w imieniu większości Hindusów i mają prawo do stałych postępów w kwestii autonomii wewnątrz wspólnoty.

Jednakże odrzucili tę szansę i zaczęto się zastanawiać, czy tym zachowaniem nie cofnęli swej sprawy do punktu, w którym niepodległość wydawała się równie odległa na horyzoncie powojennym, jak na przedwojennym. Zdarzali się między nimi ludzie rozsądni, na przykład były premier w Ranpurze, M.A. Kasim (znany powszechnie jako MAK), jednak albo znajdowali się pod świątobliwym urokiem Gandhiego, albo zbyt byli miękcy, by go wyegzorcyzmować, zresztą świątobliwy urok pana Gandhiego został zdemaskowany; był to po prostu płaszczyk, kryjący polityczne machinacje ambitnego, lecz naiwnego prawnika indyjskiego, któremu powodzenie uderzyło do głowy.

40


Jego żądanie, aby Brytyjczycy wynieśli się z. Indii i pozostawili je „Bogu lub anarchii", miało wydźwięk wspaniały, odważny, desperacki i natchniony, ale zna­czyło, że mają oni pozostawić Indie Japończykom, którzy dotarli już nad Czinduin, ale z którymi Gandhi najwidoczniej spodziewał się zawrzeć jakiś układ politycz­ny. Tylko idiota mógł zawierać polityczne układy z Japończykami, z nimi można było tylko wojować. Nawet ten liberalny Żyd amerykański, Roosevelt, musiał to zrozumieć i wyłącznie w celu ułagodzenia Roosevelta Churchill (który znał się na rzeczy, między innymi wiedział o tym, że zainteresowanie Amerykanów Indiami ogranicza się jedynie do tego, żeby podkontynent na tyłach Japończyków stale za­grażał ich ambicjom na Pacyfiku) wysłał tego starego zrzędę, fabianina Stafforda Crippsa, aby zrobił coś, o czym Churchill wiedział, że jest nie do zrobienia: po­derwał do czynu indyjskich cywilów i polityków, oferując im to, co już przedtem im oferowano, ale co taki umiarkowany czerwony drań, jak Cripps, nieprzyzwy-czajony do sprawowania urzędu, uważał za nowe, szlachetne, korzystne i wynale­zione przez lewicę. Społeczność angielska zorientowała się w farsowości tej oso­bliwej konfrontacji między angielskim czerwonym draniem i zachłannymi przy­wódcami indyjskimi. Całkowita i nieunikniona klęska misji była policzkiem wy­mierzonym Crippsowi, który wrócił do kraju, zjadłszy tę żabę i swoje sakramen­ckie jarzyny '. Dano mu okazję dowieść, że nowoczesny socjalista brytyjski może dokonać tego, co nie udało się staroświeckiej prawicy, to jest zjednoczenia Hin­dusów, oraz doprowadzić do współpracy politycznej między Hindusami i Anglikami, i jeszcze obarczono odpowiedzialnością urzędową; która to odpowiedzialność ozna­czała po prostu, że sprawy mają wreszcie ruszyć z miejsca.

Jasne, że nie mógł ruszyć spraw, skoro politycy indyjscy zawsze chcieli więcej niż to, co im proponowano. Nie zrozumiał tego i wrócił do ministerstwa z uśmie­chem błyszczącym jak mosiężna tabliczka na trumnie i przekonaniem, że wpraw­dzie ktoś nie był chętny do współpracy, ale nie jest jasne, kto właściwie. Zaraz po jego wyjeździe kampania „Opuśćcie Indie" nabrała rozmachu; co też było zabawne, ponieważ wyglądało, że to Cripps ją wymyślił; w początkach sierpnia Partia Kon­gresowa przyjęła oficjalnie rezolucję wzywającą Brytyjczyków, by odeszli albo ponieśli konsekwencje tego, że pozostaną. Choć raz rząd w New Delhi zdawał się przygotowany. W ciągu kilku godzin wybitnych członków Kongresu w całym kraju aresztowano na mocy Ustawy o obronie Indii; w operacji tej zatrzymano wszystkich od Gandhiego w dół całej skali, aż do członków lokalnych podkomitetów w miastach i miasteczkach. Podobno aresztowano nawet umiarkowanego byłego premiera Mohammeda Alego Kasima.

Kraj wstrzymał oddech, po czym pozbawione przywódców tłumy powstały z wściekłością przewyższającą wszystko, o czym pamiętali żyjący, i na trzy tygodnie machina administracyjna właściwie przestała funkcjonować.

Stafford Cripps byt wegetcrianinem (przyp. tłum.).


.RanpurGazette" z15 sierpnia 1942

NAPADY NA ANGIELKI

Źródła oficjalne ujawniły właśnie, że po południu i wieczorem dnia 9 sierpnia dwie Angiel­ki padły ofiarą napaści w majapurskim okręgu naszej prowincji. W pierwszym przypadku, który zdarzył się w wiejskiej okolicy Tanpuru, nie aresztowano jeszcze nikogo. W związku z drugim, w mieście Majapur, zatrzymano sześciu młodych Hindusów. Prawdopodobnie będą oni oskarżeni z paragrafu 375 Indyjskiego Kodeksu Karnego. Policji majapurskiej na­leżą się słowa uznania za szybką akcję, która doprowadziła do ujęcia podejrzanych w ciągu mniej więcej godziny od popełnienia ohydnego czynu. Oddziałem, który dokonał aresztowa­nia, dowodził osobiście okręgowy nadinspektor policji.

W oświadczeniu dla prasy oficer ten powiedział: „Ujawnienie nazwiska dziewczyny nie leży w tej chwili w interesie społecznym. Pracowała ochotniczo w szpitalu ogólnym w Ma-japurze. Pochodzi z jednej z tych rodzin, które odznaczyły się w służbie Indii. Według jej oświadczenia, napaści dokonało około sześciu Hindusów, którzy ją zatrzymali, gdy wracała wieczorem do domu z miejsca, gdzie również pracowała ochotniczo i ofiarnie wśród chorych i umierających członków kast niższych. Ściągnięto ją z roweru i zabrano siłą do opuszczo­nego miejsca zwanego Ogrodem Bibighar, gdzie w sposób zbrodniczy nadużyto jej osoby."

Nadinspektor potwierdził, że wśród aresztowanych znajduje się ktoś, kogo poznała w czasie swej pracy w przychodni dla biednych.

Wcześniejszy incydent w Tanpurze zdarzył się w pełnym świetle dziennym. Pannę Edwinę Crane, kuratorkę protestanckich szkół misyjnych w okręgu Majapur, napadł duży tłum, któ­ry zagrodził drogę jej samochodowi, gdy wracała z Dibrapuru do swojej siedziby w Maja-purze. Towarzyszył jej nauczyciel z Dibrapuru, pan D.R. Caudhuri. Opuścił szkołę, aby w razie potrzeby chronić kuratorkę przed bandami badmaśów, którzy rzekomo krążyli po okolicy w związku z wiadomością o aresztowaniu pana Gandhiego i innych przywódców Kongresu.

Zastępca komisarza, J. Poulson, oświadczył, że wyjechał z Majapuru furgonetką policyjną około 345 po południu 9 sierpnia, po otrzymaniu meldunków, że przecięto linie telefoniczne między Dibrapurem i Majapurem i że podżegacze gromadzą się na terenach wiejskich. Stwier­dził: „W Candgarhu okazało się, że miejscowych policjantów zamknięto na ich własnym posterunku: uwolniwszy ich pośpieszyliśmy w pościg za bandą terrorystów. Padał deszcz. Kilka mil przed Tanpurem zobaczyliśmy najpierw spalony samochód, a sto jardów dalej pan­nę Crane, siedzącą na poboczu drogi i pilnującą ciała pana Caudhuriego, którego tamci za­tłukli na śmierć. Była przemoczona do nitki. Próbując ratować pana Caudhuriego przed bandą, niezadowoloną widocznie, że Hindus jedzie samochodem z Angielką, panna Crane otrzymała kilka ciosów. Po odzyskaniu przytomności stwierdziła, że Caudhuri nie żyje, banda zaś zniknęła.*'

Panna Crane przebywa obecnie w szpitalu ogólnym w Majapurzc; w zdrowiu jej zaszła pewna poprawa, wciąż jednak istnieje zagrożenie. Wprawdzie w Ranpurze panuje spokój, ale Dibrapur i Majapur były widownią poważnych zamieszek, w Dibrapurze zaś wywieszono flagi Kon­gresu na gmachu sądu i prywatnej rezydencji sędziego. Podobno oddziały wojskowe są w dro-

42


dze do Dibrapuru, gdzie mają zaprowadzić porządek; w Majapurze wojsko jest w stanie goto­wości na wypadek wezwania o pomoc ze strony władz cywilnych. Wyższym oficerem w Ma­japurze jest brygadier A.V. Reid, odznaczony Orderem Zasługi i Krzyżem Wojennym.

Szybkość, z jaką sytuacja się pogorszyła wkrótce po przyjęciu przez komisję Kongresu w Bombaju w dniu 8 sierpnia rezolucji Gandhiego w sprawie opuszczenia Indii przez Bry­tyjczyków, sugeruje, że plany takiej insurekcji były przygotowane dużo wcześniej. Skala pro­testów obywatelskich w tej i innych prowincjach, ciągłe meldunki o zamieszkach, bezsen­sownych zniszczeniach, podpalaniu i grabieży niezbyt pasują do opinii wyrażanej w pewnych kołach, że są to „spontaniczne manifestacje gniewu ludu wywołanego niesprawiedliwym uwię­zieniem jego przywódców".

Władze wykazały dalekowzroczność aresztując członków Kongresu w kilka godzin po uchwaleniu rezolucji przez komisję. Nam przystoi być równie ostrożnymi. Należy się spo­dziewać, że winni tych występnych i oburzających napadów na dwie niewinne Angielki oraz zabójstwa indyjskiego nauczyciela będą szybko postawieni przed sądem.

To potwierdzenie krążących po Pankocie pogłosek o napadach na Angielki na nizinnych równinach kraju sprawiło, że na zebraniu klubu sala była wypełniona. Ludzie przybywali z egzemplarzami „Ranpur Gazctte" otwartej i złożonej na stronie z artykułem, bo a nuż ktoś go nie czytał.

— Jak widzę, wszyscy mają bilety — rzekł jeden z członków, Nikomu nie było
jednak do śmiechu.

Na zebraniu zapowiedzianym kilka dni wcześniej miano przedyskutować kroki, jakie należało podjąć dla ochrony życia i mienia w razie wybuchu zamieszek w Pan­kocie. Perspektywa ta wydawała się tak mało prawdopodobna, że liczono na przy­bycie tylko połowy faktycznej liczby członków. Zebranie opóźniło się o kwadrans, trzeba było bowiem przynieść więcej krzeseł do głównej sali. W końcu zebranie otworzył pułkownik Trehearne jako starszy członek zarządu garnizonu. Głos jego, choć dźwięczny, nie był donośny.

— Nie słyszę! — krzyknął ktoś z głębi sali. Uciszono go. Starzy bywalcy wie­
dzieli z doświadczenia, że wkład Trehearne'a do jakiegokolwiek publicznego ze­
brania miał się tak do dalszego ciągu, jak uwertura do opery. Jeżeli ktoś przyszedł
po tym, jak pułkownik skończył mówić, to niczego nie stracił.

Po nim przemawiało dwóch urzędników cywilnych z dowództwa okręgu w Nan-serze: Bill Craig, zastępca komisarza okręgowego, zapewnił zebranych, że jak dotąd okręg nie ucierpiał z powodu zamieszek na równinach i że w dalszym ciągu nie zanosi się na nic złego; łan Macintosh z policji indyjskiej potwierdził sprawozdanie i opinię Craiga oraz dodał, że trzech mężczyzn z Ranpuru, których śledzili agenci depar­tamentu kryminalnego, właśnie aresztowano za naruszenie spokoju publicznego, kiedy próbowali przemawiać do mieszkańców pobliskiej wioski. Macintosh dodał.

43


że rozmyślnie użył słowa „próbowali", ponieważ chłopi wręcz, wyśmiewali tych ludzi i byliby ich ukamienowali, gdyby nie nadjechała ciężarówka z policjantami i nie odwiozła ich w bezpieczne miejsce: do więzienia.

Atmosfera w klubie, z początku dość napięta skutkiem artykułu w „Ranpur Gazette", powróciła teraz prawie do normy. Fala oburzenia, determinacji, obaw, smutnego skłopotania obrotem spraw, opadła wobec kontrnacisku ogólnego dobrego humoru; niemal wesołości.

W tym momencie indyjski oficer ze sztabu generała Rankina, major Catab Singh, znany wśród przyjaciół angielskich jako Chatty (czyli gaduła, którym był w isto­cie), wstał i naszkicował ogólne plany cywilne i wojskowe zmierzające do utrzy­mania władzy w Pankocie i Nanserze (dziesięć mil w stronę Ranpuru), gdyby miało się faktycznie zdarzyć to, co było nie do pomyślenia. Wyznaczono punkty zborne dla osób, które pragnęłyby się schronić przed zamieszkami i napadami na mienie i obiekty Europejczyków; na przykład dla kobiet mieszkających samotnie lub z dzieć­mi oraz kobiet, których mężowie przebywali poza garnizonem lub mogli zostać odkomenderowani w razie poważnych zakłóceń w okolicy. Jednym z takich ośrod­ków miał być właśnie klub. Chatty powiedział, że zdaje sobie sprawę, iż takie miej­sca zyskają odtąd miano kryjć wek .dla strachajłów, ale się spodziewa, że nie znie­chęci to ludzi do korzystania z nich w razie potrzeby.

Mówił dowcipnie i precyzyjnie. Jego piękna żona, która przewodziła grupce żon indyjskich wojskowych, notowała dokładnie. Śmiano się z jego dowcipów, choć niezbyt były dobre. Gdyby były, wzbudziłyby podejrzenie, że w swej starannie oturbanionej głowie Chatty hoduje gorzkie myśli.

Po krótkiej chwili na pytania i odpowiedzi wstała Isobel Rankin i oświadczyła, że po przerwie odbędzie się w pokoju karcianym spotkanie przewodniczących róż­nych komitetów kobiecych. Miały one utworzyć specjalny pankocki komitet ko­biet do spraw wyjątkowych. Spodziewała się, że spotkanie to będzie inauguracyjne i ostatnie zarazem. Odwołała się do notatki w „Ranpur Gazette" i do coraz czę­stszych ostatnio pogłosek o podobnych napadach, twierdząc, że bardzo są prze­sadzone, jeśli chodzi o liczbę rzekomo poszkodowanych kobiet.

Nie zamierza (mówiła) umniejszać wagi tego, co się podobno zdarzyło w Maja-purze, lecz ostrzega przed skutkami, jak się wyraziła, przesadnej reakcji. Przed zejściem z podium zapytała, czy jest na sali pani Smalley, a gdy się okazało, że tak (w co nie mogła wątpić), zaproponowała jej, by została sekretarką nadzwyczajnego komitetu. Pani Smalley była już sekretarką trzech stałych komitetów.

Większość garnizonów miała swoich Smalleyów; sporo z nich gościło kiedyś tych właśnie Smalleyów. Ponieważ, mieli nieokreślony wygląd i nie wydawali się ambitni.

44


nie wzbudzali zazdrości, a bardzo rzadko podejrzenia. W Pankocie, dokąd przy­byli pod koniec 1941 roku, przychodzili na przyjęcia razem, w zgodzie, po czym się rozchodzili, jak gdyby chcieli obdzielić swymi tuzinkowymi osobowościami jak najwięcej miejsc w salonie. Wychodzili pod rękę, sprawiając wrażenie, że dzięki odegraniu indywidualnych ról w społecznej imprezie zdołali zachować coś, co sta­nowiło integralną część ich ż.ycia prywatnego i wzajemnego uczucia.

Smalleyowie byli nudnawi, ale bardzo użyteczni; major Smalley ze względu na doskonałą znajomość codziennych spraw organizacyjnych i kwatermistrzowskich w dowództwie okręgu, mała Lucy Smalley ze swą znajomością stenografii i cier­pliwością w zapisywaniu papieru: idealny wól roboczy w każdym komitecie. Uwa­żano ich za nudnych towarzysko, ale dobrze było mieć trochę oczywistej nudy pod ręką. Widok Lucy i Tuskera, stojących pod rękę na ganku po jakimś cocktailu, wypatrujących w ciemnościach longi, która znów na nich nie czekała albo po nich nie wróciła, wyzwalał instynkt samarytański u weselszych i lepiej zorganizowanych gości. Wszak to ciągłe załamywanie się planów, ułożonych przez Smalleyów dla zapewnienia sobie wygody, zdawało się podkreślać ich ochoczą sprawność w ma­teriach dotyczących całej społeczności. Zawsze w końcu znalazł się ktoś, kto ich podwiózł.

Mieszkali w hotelu Smitha. Mieli tam apartament: mały ciemny salonik i jesz­cze mniejszą i ciemniejszą sypialnię. Tusker twierdzi), że bardzo mu się ta kwa­tera podoba (otrzymywał specjalny dodatek za mieszkanie poza obrębem garni­zonu), a chociaż Lucy często mówiła, że chciałaby znaleźć mały bungalow, gdzie łatwiej byłoby im zaprosić przyjaciół na kolację, Pankot cieszył się z takiego układu. Cocktaile to jedno, a proszona kolacja to coś zupełnie innego. Te osoby, którym na oficjalnym przyjęciu wypadło siedzieć obok jednego ze Smalleyów — on w przy­ciasnym w ramionach paradnym mundurze, noszonym uparcie, choć w czasie wojny zezwolono na odstępstwo od tej formalności, ona zaś w czerwonej taftowej sukni (znanej po pewnym czasie na tyle, że zaczęto uważać L.ucy za borykający się z. trudnościami, skromny i cierpliwy punkcik odniesienia w niespokojnym i niekiedy zachłannym świecie) — rozpowszechniły w Pankocie rozsądną opinię, że Smalleyowie są wręcz idealnie uplasowani. W istocie niemal przykro było wyobrażać ich sobie poza kontekstem Smitha; pasowali do tamtejszej bielizny stołowej i palm w do­niczkach; mieszkanie w hotelowym pokoju sypialnym obdarzyło ich interesującymi atrybutami wiecznej młodej pary podczas miodowego miesiąca nawe! po dziesięciu latach bezdzietnego małżeństwa. W tym świetle ich trzymanie się pod rękę nie tylko wyglądało przyjemnie, ale było wytłumaczalne.

Kiedy Lucy Smalley usiadła w pokoju karcianym, zgrabnie balansując notes i ołówek na zgrabnie ułożonych nogach, było to jak gdyby ostatnie dotknięcie pędzla na obrazie hierarchii kobiecej, której częścią przypuszczalnie chciała być —

45


we właściwy sobie sposób, nieśmiało, lecz wytrwale i niezależnie od tego, w jakim garnizonie mieszkała. Potulne spojrzenie było przenikliwsze, niż się zdawało. Wy­starczało jej, że się wydawała przeciętna i tępa, szukała jednak okazji do wyra­żania opinii, które uderzały trafnością, ale tylko na tyle, na ile trzeba było, żeby utwierdzać ludzi w ich własnej opinii, że choć jest tępa, to nie za tępa, a przeciętna na tyle, na ile trzeba, aby być obowiązkową i pomocną.

Zestawiono sześć stolików do gry tak, by komitet mógł wygodnie pracować. Zasiadły przy nich Isobel Rankin, Maisie Trehearne, Mildred Layton, Nicky Paynton, Klara Fosdick i Klarysa Peplow, żona wielebnego Artura Peplowa, bene­ficjanta kościoła Św. Jana i kapelana garnizonowego. Lucy Smalley siedziała, odsunąwszy się trochę, przy jednym końcu, naprzeciw Isobel Rankin, która oparła łokcie na drugim końcu szeregu stolików. Poza wyborem miejsca przez Isobel nikt nie zachował wymogów pierwszeństwa. Prawdopodobnie zrobiono to rozmyślnie. Zapanowała więc pewna równość.

Zebranie było nieoficjalne. Isobel napisała projekt porządku dziennego i co chwilę na podstawie ogólnej rozmowy formułowała zdania do protokołu Lucy.

Najmniej mówiła Maisie Trehearne. Wysoka, szczupła i majestatyczna, jak to potrafi kobieta zajęta prywatnymi sprawami, jeśli ma odpowiednią figurę. Nikt nie wiedział, jakie to sprawy pochłaniają uwagę Maisie Trehearne. Można też było inaczej tłumaczyć wrażenie, jakie sprawiała: że ma do przemyślenia rzeczy ważniej­sze od spraw dyskutowanych.

Niektórzy twierdzili, że pustka w jej głowie dorównuje stosunkowo i niespra­wiedliwie mało pomarszczonej bladej patrycjuszowskiej twarzy; nigdy jednak się nie zająknęła, kiedy ją proszono o skomentowanie czyjegoś właśnie wyra­żonego poglądu. Rzadko się uśmiechała. Ale równie rzadko wyprowadzało ją coś z równowagi. O życiu uczuciowym Maisie Trehearne wiedziano tylko, że kocha zwierzęta i nienawidzi okrucieństwa w stosunku do nich. Mówiła jednak zarówno o tej miłości, jak i o nienawiści tym samym tonem, jakim wyrażała się na inne te­maty.

Nikt nigdy nie odsłonił u niej stalowego rdzenia, niezbędnego normalnie do kariery wojskowej w Indiach, który prawdopodobnie sprawiał, że się tak prosto trzymała nawet siedząc. Tę jej postawę mógł tłumaczyć niewygodny gorset, zbyt jednak była spokojna. Spokój stanowił cechę Maisie Trehearne. Gdyby nie woj­na, mąż jej przeszedłby już w stan spoczynku, nie okazywała jednak ani zadowolenia, ani rozczarowania z powodu zwłoki w wyjeździe do bardzo w jej przypadku sto­sownego Cheltenham.

Spośród reszty kobiet tylko Klarysa Peplow miała fizycznie coś wspólnego z Maisie. Klarysa również była blada, ale przy tym pulchna. Była majestatyczna, w jej przypadku jednak majestatyczność cechowała osobę świadomą godności wo­jującego Kościoła Chrystusowego. Z wyjątkiem Lucy Smalley, Klarysa była naj­mniej ważną kobietą w pokoju: nieważną w pojęciu doczesnym. Jej jasnoniebieskie oczy mówiły o okolicznościach, w których przeważały inne pojęcia.

Naprzeciw niej siedziała owdowiała Klara Fosdick, której siostra wyszła za

46


mąż za sędziego Spendlove'a z Sądu Najwyższego w Ranpurze. Klara miała grube kości i była korpulentna. Głos dźwięczny, kontraltowy, pozwalał jej argumento­wać przekonywająco nawet wtedy, gdy jasne było, iż wyrobiła sobie o czymś zdanie rozumując emocjonalnie, nie zaś wnioskując logicznie. Młodzi ludzie ją lubili. Pod wieloma względami uosabiała dla nich ideał matki. Uważali, że jest serdeczna, zrównoważona, łagodnego usposobienia, spokojna, ostra, gdy zachodziła potrzeba, ale wiele rozumiejąca, ze względu zaś na jej wiek i tuszę można było powiedzieć, ż« pierś ma przepełnioną pobłażliwością. Tacy młodzi ludzie bez zdziwienia dowia­dywali się od jej przyjaciółki Nicky Paynton, że pani Fosdick straciła jedyne dziecko, pięcioletniego chłopca, który zmarł na tyfus w Pendżabie.

Pani Paynton, najgadatliwsza kobieta przy stole, z którą Klara Fosdick dzieliła bungalow, była sucha, sprężona w sobie, energiczna. Mąż jej, Bunny Paynton, do­wódca Pierwszego Ranpurskiego, przebywał na froncie w Arakanie. Miała dwóch synów w szkole w Wiltshire, ale nie widziała ich od urlopu spędzonego z mężem w Anglii w 1938 roku. Męża również rzadko widywała. 1 tylko częstotliwość, z jaką wspominała w rozmowie nieobecnego Bunny'ego i dalekie dzieci, pozwalała od­gadnąć, że rzadkie są chwile, kiedy o nich nie myśli. Zawsze jednak wzmianki te brzmiały niefrasobliwie, zgodnie z rygorami, jakie stosownie do przewidywań gar­nizonu musiała sobie narzucać taka kobieta. Akurat teraz mówiła o Bunnym i o wia­domości wydrukowanej w „Ranpur Gazette", w której wymieniono niejakiego brygadiera Reida jako dowódcę wojsk w Majapurze, gdzie zdarzyły się napady na dwie Angielki.

Postukała ołówkiem w kartkę papieru. Zwracały uwagę kostki jej palców. Wy­glądały na twarde. Paznokcie miała jaskrawoczerwone. W Isobel Rankin nie było cienia nonszalancji. Pozwalała na krótkie plotki w czasie takiego przyjacielskiego zebrania, ale nie brała w nich udziału i pilnowała porządku. Prowadziła obrady tak, jak sobie zamierzyła. Najmniejszy ruch — poprawienie wskazującym palcem okularów na nosie — pełen był dynamizmu.

Koncentracja energii odróżniała ją od reszty zebranych kobiet, nawet od Nicky Paynton, której żywotności, potencjalnie równie wielkiej, brakowało jak gdyby treści. Lecz Isobel Rankin nie mogła się zrelaksować jak jej koleżanki. Dźwigała ciężar dowództwa. Mógł on był spaść na kilka innych kobiet — na Mildred, na Nicky, na Maisie — zniosłyby go równie kompetentnie. O kwestii, kto zasiądzie u szczytu stołu jako żona głównodowodzącego, przesądzał ich wybór mężów. Przy długiej

47


wojnie i odrobinie szczęścia Bunny Paynton mógł skończyć nie tylko jako dowód­ca brygady, lecz nawet dywizji, a mąż Mildred miałby już teraz pewnie brygadę, gdyby jego wojenne nadzieje na awans nie rozbiły się z trzaskiem w Afryce Północnej.

Były to jednak role wojskowe. Dick Rankin nigdy by nie otrzymał frontowego dowództwa. Jako administrator wojskowy, młody i ustosunkowany, mógł liczyć na uwieńczenie swej kariery stanowiskiem wojskowym w rządzie.

Z Isobel emanowało poczucie władzy znacznie silniejsze, niż gdyby miało źródło tylko w wojskowości. Przygotowywała się do odegrania roli w świecie, gdzie kre­ślono plany i gdzie zapadały decyzje w sprawach ważnych. Pewna tajemniczość, ubrana w pozory dyskrecji, już obecnie implikowała znajomość działań zakuli­sowych.

Poza kręgiem najbliższych przyjaciół często się, oczywiście, zdarzało, że ją źle oceniano. Ci, którzy uważali, że nie odnosi się do nich, jak na to zasługują, tłuma­czyli jej przebłyski dowcipu i przyrodzoną oschłość głosu złośliwością, a niecier­pliwość w dyskusji brakiem elastyczności umysłowej. Nie była ani głupia, ani złoś­liwa, w rzeczywistości szybko dostrzegała głupotę i złośliwość u innych. Nie była również wcale ograniczoną pedantką w przestrzeganiu reguł, za jaką mogła ucho­dzić w oczach osób, które — zdziwione jej ostrą reakcją wobec ludzi marnujących czas, ignorantów i stronniczych sądziły, że popełniły jakiś błąd towarzyski.

Dziś jednak, jeśli nie liczyć Klarysy i Lucy, była wśród przyjaciół i gdyby, po­prawiwszy okulary, dała wyraz swym osobistym przekonaniom zamiast zapowie­dzieć następny punkt porządku dziennego — specjalne przygotowania dla indyjskich matek i dzieci, przybyłych do okręgów bronionych, aby schronić się przed za­mieszkami, gwałtami i podpalaniem — byłaby się spotkała z pewnym zrozumie­niem, ponieważ uosabiała czynną postawę chylącego się do upadku, lecz wciąż jeszcze odpowiedzialnego imperializmu.

Dla ludzi i kraju, w którym spędziła tyle lat życia, odczuwała coś w rodzaju su­chej, rzeczowej serdeczności i nie żywiła uprzedzeń osobistych do Hindusów jako Hindusów. Podobnie jak z członkami własnej rasy, polegała na instynkcie, kiedy trzeba było oddzielać Hindusów, z którymi lubiła przebywać, od tych, z którymi stykała się oficjalnie lub których mogła ignorować. Przyjaźniła się z wielu Hindusami i Hinduskami, ale byli to ludzie, jak jej angielscy przyjaciele, na których można było polegać, że zachowają dla Indii wszystko to, co Anglicy zrobili wespół z Hindusami, a co posiadało wartość trwałą. Nie miała wątpli­wości co do błędów popełnionych niegdyś i nadal popełnianych przez jej ro­daków w Indiach, ale gdyby ją spytano, jakie największe korzyści Indie wyniosły z powiązania z Brytyjczykami, co można było zaoferować dla zatarcia błędów, pomyłek, niegodziwości nawet, odpowiedziałaby stanowczo, że częsty przykład osobistej spolegliwości: cnoty płynącej z odwagi, uczciwości, lojalności i rozsądku w czymś, co było dla niej jedyną definicją dobra. Nie rozumiała, w jaki sposób człowiek lub kraj mógłby przetrwać bez tej cnoty.

Była przekonana, że większość rzeczy, które choć w części zapewnią Indiom przetrwanie o własnych siłach w powojennym świecie, będzie odzwierciedlać

48


przykład osobistej spolegliwości dany przez jej rodaków w przeszłości. Co do zysków, jakie mogłyby płynąć z przedłużenia związku z Anglią, nie miała wyro­bionego zdania. Przyjmowała fakt, że w kraju wiele osób okazywało często obojętność wobec spraw indyjskich i że ta obojętność płynęła z ignorancji. Ale kiedyś, gdy kodeks moralny, którym się kierowała, powszechnie uznawano w Anglii, ta obojętność na sprawy indyjskie nie miała większego znaczenia, bowiem ci, którzy wyjeżdżali i brali na siebie odpowiedzialność, w dużej mierze mogli polegać na moralnym poparciu w kraju. Wiedziała jednak, iż ostatnio w Anglii wartości te mocno się zachwiały, i przypisywała temu wielkie znaczenie, bo żeby nie wiedzieć jak dobrze rządzono Indiami z pałacu wicekróla, pałacu rządowego, bungalowu komisarza, sądu okręgowego lub dowództwa wojskowego, źródło rządów zawsze i nadal tkwiło w kraju macierzystym i panujący tam klimat moralny musiał wpływać na klimat, w jakim rządzono posiadłością imperialną.

W osądzaniu klimatu moralnego nie brała pod uwagę czynników przytacza­nych zwykle jako dowód chylenia się do upadku. Była kobietą tolerancyjną w wielu sprawach wzbudzających u innych nietolerancję. Uważała za rzecz złą, jeśli społeczeństwo trwało w bezruchu, za pożądaną, gdy było w ruchu i dzie­liło zyski sprawiedliwiej a szansami obdarzało w sposób równiejszy. Nie wyda­wało jej się, aby istniał konflikt między jej pojęciem kierunku, w jakim społe­czeństwo powinno się zmieniać, a przekonaniem, że pewne zasady winny się sprzeciwiać zmianie. Świadoma była wszaKże 'akiego konfliktu u innych. Nie lubiła zarówno uprzedzeń nieustępliwego tradycjonalizmu, jak anarchicznego wpływu osób, które często usiłowały go zniszczyć. Wierzyła, że próby odebra­nia starym autorytetom ich mocy mogłyby doprowadzić do ustalenia się opinii, że każda władza jest podejrzana. Dla Isobel Rankin świat bez autorytetu nie miał sensu. Nie będzie łańcucha zaufania, jeśli nie stanie łańcucha władzy. Obawiała się, że w takim klimacie możliwe byłoby zrzeczenie się władzy w Indiach przez jej rodaków, które można by tylko określić jako haniebne, jeśli przez zrzecze­nie rozumie się, a tak rozumieć należy, pełne wywiązanie się z wszelkich zobowią­zań.

Właśnie teraz zamierzała wywiązać się z jednego z tych zobowiązań.

49


Lucy Smalley zakaszlała.

Wszystkie panie słuchały uważnie. Jedną z dobrych stron członkostwa pani Smalley w komitetach była jej lepsza znajomość tego, co działo się w niższych sferach. Isobel zwróciła się do Mildred.

Isobel popatrzyła znów na panią Smalley i uniosła brodę zapraszając do dalszej informacji.

— Sama bym nie wiedziała — rzekła Lucy — gdybym nie spotkała jej na
bazarze jakieś dwa dni temu. Bardzo była wtedy przejęta wiadomościami o zaj­
ściach w Majapurze. Niezbyt uważnie słuchałam, no bo straszna z niej gaduła.
Właściwie nie potrzeba słuchać każdego jej słowa, prawda? Ale kiedy przeczy­
tałam dziś rano „Gazette" i zobaczyłam nazwisko tej kobiety, przypomniałam
sobie, że panna Batchelor opowiadała mi o znajomej z misji w Majapurze o nazwi­
sku Crane, która była bohaterką w czasach chyba średniowiecznych. Więc
zadzwoniłam do niej po śniadaniu. Właśnie przeczytała artykuł i wręcz bełko­
tała. Zdaje się, że wzięła mnie za kogoś innego, kto telefonuje z wiadomościami
o jej przyjaciółce. Więc nie myślę, żeby wiele z niej było pożytku, gdyby miała się
zająć dziećmi w razie zamieszek w Pankocie. Z tego, co mówiła, można by są-

50


dzić, że jej przyjaciółka to tamta biedna dziewczyna, kimkolwiek jest, którą napadnięto.

Isobel nie powiedziała, co słyszała. Znów zastukała w kartkę z porządkiem dziennym.

— Dobrze. Oczywiście wykluczamy pannę Batchelor, a ja nie bardzo chcia­
łabym obarczać żonę Chatty'ego Singha odpowiedzialnością za wszystko,
co dotyczy społeczności indyjskiej. Już i tak jest przeciążona. Może więc biblio­
tekarka, pani Stewart?

)|e ' . f

Moja droga, biedna Edwino (pisała Barbie). Wstrząsnęła mną opublikowana w „Ranpur Gazette" wiadomość o Twoich strasznych przejściach. Godzinami kręciłam się jak oszalała, chciałam Ci pomóc, ale nie wiedziałam jak. Majapur jest tak daleko, a ja, cóż mogłabym zrobić? Moja kochana przyjaciółka Mabel, kiedy weszła i zobaczyła, co się ze mną dzieje, w jakiej jestem strasznej rozter­ce, dowiedziawszy się przyczyny, natychmiast powiedziała, jeśli tylko ci się uda, to zadzwoń i dowiedz się, jak się czuje, i zostaw dla niej wiadomość. Co za praktyczna kobieta! Posłuchałam jej rady. Trwało to wieki. Ale w końcu przebiłam się do centrali w Majapurze, potem do szpitala i mówiłam z jakąś siostrą Lukę. która powiedziała, że czujesz się nieźle, kryzys minął, że przekaże Ci serdeczności ode mnie i oczywiście listy, jeśli napiszę. Minął kryzys! Nie ośmieliłam się pytać jaki. Siostra Lukę zdawała się uważać, że wiem, o co chodzi, ale skąd bym miała wiedzieć? I znowu Mabel rozwiała moje wątpliwości sugerując, że po takim szoku i przemarznięciu, kiedy czekałaś i czekałaś w deszczu, musiałaś dostać gorączki, może zapalenia płuc. Moja biedna Edwino. Musisz teraz, skoro już zdrowiejesz, uważać, bardzo uważać.

To było wczoraj. Zwlekałam z napisaniem listu do dzisiaj, żeby jakoś uporząd­kować myśli. Chodzi o to, że niedługo, kiedy będziesz się czuła lepiej, na pewno misja udzieli Ci urlopu zdrowotnego, żebyś odzyskała siły. Proszę Cię, zachowuj się rozsądnie. Bóg jeden wie, jak długo będą trwać te okropne zamieszki — tutaj, w naszej uroczej, spokojnej miejscowości nie mamy takich kłopotów — możemy

51


tylko żywić nadzieję i modlić się, aby skończyły się szybko, zanim będzie więcej ofiar śmiertelnych. W końcu to oni, o n i, ci biedni ludzie, najbardziej ucierpią.

No,więc, kiedy się lepiej poczujesz, kiedy będziesz gotowa, znajdziesz tu u nas pokój. To pomysł Mabel. Mówi, że nigdy nie miałam gości. Istotnie. Byłoby cu­downie, gdybyś tu przyjechała, na jak długo zechcesz, zanim znów zabierzesz się ostro do roboty, czego jestem pewna, ale nie trzeba tego robić za wcześnie. Prze­myśl to sobie. Pankot jest śliczny. Jestem tu szczęśliwa, jak Ci to już pisałam. Mo­żesz być pewna bardzo serdecznego przyjęcia, jak również zacisza i samotności, jeśli taka czy inna będzie Twoja wola. Bardzo szybko dowiedziano się, że Cię znam. i wszyscy się o Ciebie życzliwie dopytują. Dzisiaj wielokrotnie zatrzymywano mnie na bazarze i pytano o wiadomości o Tobie. Wszyscy, o których Ci przedtem pi­sałam, proszą, aby Ci przekazać ich najlepsze życzenia. Wielebny Artur Peplow i Klarysa, pan Maybrick. który gra na organach u Św. Jana, oczywiście Mabel i ko­chana Sara. Nie widziałam Susan od kilku dni. Strasznie tym dziewczętom współ­czujemy z uwagi na okropne doniesienia w sprawie tamtej biedaczki w Majapu-rze. „Gazette" nie podała jej nazwiska, ale rozeszły się tutaj pewne pogłoski, a te­raz ludzie, którzy wydają się poinformowani, powiadają, że nazywa się Manners i że jest bratanicą byłego gubernatora prowincji. Biedna, biedna dziew­czyna. Pewnie ją znasz, bo podobno dużo zajmowała się pracą dobroczynną wśród niedotykalnych i mieszkała z Hinduską, przyjaciółką swej ciotki, obecnie wdowy, zamieszkałej w Rawalpindi, która musi bardzo cierpieć. Takie to wszystko zawiłe. Wyczuwa się jakąś tajemnicę, coś nieuchwytnego — mam na myśli tych, którzy tak jak Ty, Edwino, zostali skrzywdzeni. Przecież Twoje życie im poświęciłaś całkowicie. Już wkrótce znów do Ciebie napiszę. Tymczasem wiele serdeczności, modlę się za Ciebie. Niech Bóg Cię chroni w Jezusie. Najszczersze, najlepsze ży­czenia. Barbie.

Panna Crane, panna Manners; panna Manners, panna Crane. Czasami je mie­szano; zapominano na chwilę, którą z dwóch ofiar zna panna Batchelor, po czym, po kilku sekundach zastanowienia, przypominano sobie o związku poprzez misję; wtedy pojawiał się nowy kłopot, ponieważ, nikt nic nie wiedział o pannie Crane, więc najłatwiej było utożsamić ją ze znajomą twarzą i postacią jej przyjaciółki, panny Batchelor. W każdej więc chwili, gdy Barbie maszerowała w dół na bazar, mógł mignąć obraz, owej Crane również schodzącej tam w niewiadomym celu, chyba po to, aby przyciągnąć myśli obserwatora i ześrodkować je na specjalnej sprawie: bezpieczeństwa kobiet.

W pachnącym sosną, stalowoszarym powietrzu zrywał się nagle silny podmuch, taki, który chłodzi, ale którego się nie czuje, a za panną Batchelor, panną Crane, gromadziły się rozmaite potworności i mnożyły się nadając jej wygląd kobiety w niebezpieczeństwie, która o tym nie wie, idzie w biały dzień, naraża się na atak, tworzy okoliczności sprzyjające napaści.

Kiedy się ją spotkało oko w oko, sprawiała wrażenie osoby zdziwionej i zado-

52


wolonej, że właśnie udało jej się wyjść cało z jakiejś napaści. Irytujący był jej brak wiadomości: to znaczy takich, które wytrzymałyby próbę odsiania prawdy z hałdy jej bezładnej gadaniny.

— Przypominam sobie — mówiła — pannę Sherwood. Amritsar, rok 1919. Ona
też była kuratorką szkół. Nie znałam jej, nie należała do Misji imienia Biskupa
Barnarda, ale jestem prawie pewna, że Edwina ją znała. Miała takie ładne imię.
Marcella. Może nas, misjonarki, oni specjalnie wyróżniają, ponieważ widzą w nas
wysłanniczki ciemności, chociaż właściwie powinno być światłości. Ledwo uszła
z życiem. Jakaś Hinduska ją uratowała z tego okropnego miejsca, tej uliczki, którą
później zamknęliśmy i kazaliśmy ludziom czołgać się na brzuchach, w kurza
i pyle, żeby ich ukarać. Czasem wydaje mi się, że tego wszystkiego nam nie W)(ł-
baczono. ,:

W obecnych okolicznościach słowo „wybaczono" wydawało się niestosowne,
a wprowadzenie jeszcze jednego nazwiska, panny Sherwood, niepotrzebnie kompli­
kowało sprawę. Panna Sherwood nie była panną Crane, nie była nią też panna
Batchelor. która ostatecznie była tylko sobą i nic jej nie groziło, chyba ze ze stro­
ny przejeżdżających pojazdów. Naprawdę to udało jej się przetrwać w Pankocie
czasu wojny nie będąc całkowicie jego częścią; trzy lata życia względnie na uboczu*
przerwane teraz krótkim rozgłosem z powodu przyjaźni z jedną z dwóch, tą mniej
interesującą ofiarą w Majapurzc. •?

Była jednak postacią dość znaną i rozpoznawalną z daleka, powiedzmy, na całą długość bazaru, którego zatłoczoną ulicą przechodziła z jednej strony na drugą albo pędziła jej środkiem pełną parą, z trudem unikając tong, rowerów i ciężarówek wojskowych; pochłonięta załatwianiem niezliczonych i widocznie pilnych spraw w banku, na poczcie i w sklepach w jak najkrótszym czasie; najkrótszym według niej. Oszczędność jej metody była bowiem wątpliwa, lecz przypuszczalnie stara Mabel Layton była zadowolona. Panna Batchelor powoli przejmowała prowadzenie gospodarstwa Mabel. Jeśli Mabel szukała kogoś, kto by jej ułatwił odsunięcie się od świata, to nic mogła wybrać nikogo lepszego od tej emerytowanej misjonarki; jasne, że była to osoba, która marzyła o tym, aby się komuś przydać, jak krowa z pełnymi wymionami, wzywająca żałośliwie pastucha, aby zaprowadził ją do doju.

Jednakże jej zasób informacji był skąpy, zrodziły się więc podejrzenia, że nie zna panny Crane tak dobrze, jak to z początku powszechnie wnioskowano z jej zachowania. Gdyby sprawa napadu na misjonarkę nie była tak poważna, związek między nią i panną Batchelor mógłby wprowadzić nutę komediową; była jednak bez wątpienia poważna, rodziły się też pytania, na które chętnie usłyszano by odpo­wiedź. Na przykład czy miał jakieś znaczenie fakt, że spalony samochód znajdował się o sto jardów od ciała martwego nauczyciela. Czy wyskoczył z. niego i pobiegł z powrotem drogą do Dibrapurii, próbując ratować własną skórę, zanim tłum go dogonił? 1 dlaczego, po jego śmierci, pozostała przy zwłokach, nie próbowała się schronić w pobliskiej wiosce? Czy rozpoznałaby kogokolwiek spośród mężczyzn, którzy ją pobili?

Chociaż dobrze byłoby ustalić odpowiedzi na te pytania, to jednak obraz starej


panny Crane siedzącej przy zwłokach na drodze w ulewnym deszczu nie był tak szalenie interesujący jak obraz owej dziewczyny, ofiary zbrodniczej napaści, panny Manners, której nikt w Pankocie nie znał, o której nikt nie słyszał, chociaż nazwisko Manners znane było osobom związanym z prowincją od lat dziesięciu czy piętnastu. To, że wdowa po zmarłym gubernatorze, sir Henrym, żyje i mieszka w Rawalpindi, zdziwiło większość ludzi; wiadomość, że jego bratanica mieszkała w Majapurze u jakiejś Hinduski (jak wieść niosła), była jeszcze większą niespodzianką.

Podobno na imię miała Daphne, co u tych, którzy jeszcze pamiętali coś niecoś z mitologii klasycznej, wywoływało obraz dziewczyny uciekającej przed pieszczo­tami boga słońca Apollina. Jej ramiona i rozwiane włosy już przybierały drzewne kształty, w jakich zachować się miała na wieki jej czystość, zamknięta niczym w san­ktuarium, wiecznie zielona. Teraz bóg mógł zrywać z niej tylko liście. Trudno jednak było ten obraz długo utrzymać w wyobraźni, toteż ta druga, nieznana Daphne wychodziła niepewnie z antycznego blasku słońca cętkowanego liśćmi wawrzynu w zwykłą ciemność domową, odziana w anonimowość i coś prostego, białego, pa­sującego do jej wyobrażalnej kruchości, urody i wrażliwości; a teraz wpółsiedziała, wpołleżała na kanapie w zaciemnionym pokoju, z zamkniętymi oczami i jedną dłonią przyciśniętą do obolałego czoła, bez słowa wobec przyjaciół, którzy uśmie­chali się do niej, kiedy ją odwiedzali, ale w ogóle spoglądali posępnie.

Zadany jej gwałt jeszcze się nie skończył. We właściwym czasie będzie musiała opuścić zaciemniony pokój, pójść na pół oślepiona światłem słońca (lub przemo­czona deszczem) na męki zeznań sądowych, chyba że miano jej tego oszczędzić, co mało było prawdopodobne, tak głęboko bowiem demokratyzacja podkopała osobiste przywileje. Nie będzie drzwi zamkniętych dla panny Manners. Prasa już to załatwi. Aresztowani zaś znajdą pod dostatkiem sprytnych prawników bengal­skich, którzy będą bronić bezpłatnie, szukając rozgłosu i okazji do obrzucania błotem i kwestionowania moralności angielskiej dziewczyny. Sprawa znajdzie się w Sądzie Najwyższym, z kompletem na galerii dla publiczności i oddziałem policji na mieście dla zapobieżenia nieuniknionym manifestacjom na rzecz oskarżonych. Sędzią bę­dzie prawdopodobnie Hindus. Miejmy nadzieję. Lepiej, żeby na dożywotnie osadze­nie w kolonii karnej skazywał sędzia Chittaranjan ' niż Billy Spendlove, szwagier Klary Fosdick. Dopiero wtedy, dopiero wtedy biedna panna Manners usunie się w zapomnienie, z którego tak ją okrutnie wyrwano.

Ale nazwisko jej zapisane będzie na kamiennych tablicach.

*

Zamieszki dotarły do Ranpuru. Kilka ciężarówek z brytyjskimi i indyjskimi żoł­nierzami opuściło Pankot, udając się rzekomo na ćwiczenia konwojowe, lecz w rze­czywistości do obozu poza obrębem miasta. W Ranpurze policja strzelała, by roz­proszyć tłumy, dwukrotnie przy pomocy wojska. W samą porę wykryto próbę sabo-

Wym. Ćittarandźan.

54


tażu na kolei między Ranpurem i Pankotem. Nocny pociąg do Pankotu i dzienny do Ranpuru jechały teraz pod uzbrojoną strażą. Przez kilka godzin nie działały telefony. Kiedy je naprawiono, posypały się meldunki. W redakcji „Ranpur Ga-zette" wybito szyby. Jedna z band przedostała się do dzielnicy administracyjnej z zamiarem otoczenia pałacu rządowego. Tłum niósł iransparenty z żądaniem uwol­nienia „niewinnych ofiar Bibighar", to znaczy chłopaków aresztowanych za gwałt. Pokazały się obelżywe ulotki oskarżające policję majapurską o torturowanie i po­hańbienie owych sześciu młodych Hindusów przez użycie chłosty i zmuszanie ich do jedzenia wołowiny. Fabryki stały, jak również komunikacja miejska. W ran-purskiej dzielnicy garnizonowej panował spokój, wyczuwało się jednak, że jesl to niewątpliwie cisza przed burzą. Podobno dalej w terenie działy się rzeczy niedobre, zwłaszcza w Majapurze i Dibrapurze.

Pod względem politycznym sytuacja w Ranpurze była ciężka; w Pankocie spo­kojna, a pod względem klimatycznym wręcz wspaniała: niebo czyste w dzień, odświe­żający deszcz w nocy, czyli idealna kombinacja, przy tym rzadka nawet w tej miej­scowości osłoniętej przed monotonnym, ulewnym i parnym monsunem południo-wo-zachodnim tymi samymi wzgórzami, które sprawiały, że klimat Ranpuru był tak deszczowy i wilgotny. Jak mówiła Isobel Rankin — przynajmniej pogoda oka­zała się probrytyjska.

W Różanym Domku grano w brydża; po raz pierwszy od dość dawna. Mildred oświadczyła, że ma dość klubu, gdzie odbywały się posiedzenia pankockich nad­zwyczajnych komitetów. Przez otwarte drzwi balkonowe dolatywał aksamitny zapach róż i skoszonej trawy. W południe Aziz przyniósł na werandę napoje i prze­stano grać. Mabel nadal ścinała w ogrodzie kwiaty do wazonów. Panna Batchelor załatwiała sprawunki na bazarze. Cały doui by! do dyspozycji Mildred Layton, Maisie Trehearne, Klary Fosdick i Nicky Paynton. Za chwilę miały przyjść dziew­częta z kilkoma młodymi ludźmi; wszyscy wybierali się do klubu na obiad z potraw indyjskich.

Tę idyllę, tę scenę przypominającą spokojniejsze czasy przerwała nieoczekiwanie Barbie z ciągnącymi za nią widmami poszarpanych krwawych ofiar oraz żona wie­lebnego Artura Peplowa, błękitnooka Klarysa, o takim wyrazie twarz.y, jakby stale wyzywała diabla; niewygodna lo była cecha, lecz użyteczna, dopóki nie wymykała się spod kontroli, co jak dotąd nigdy się nie zdarzyło. Obecność jej była czymś w rodzaju przeciwwagi dla zbytniego optymizmu, a jednocześnie działała kojąco. Klarysa miała spokojny jasny glos, którego używała umiejętnie, jak daru opano­wanego dla celów zawodowych.

— Oczywiście — mówiła panna Batchelor — lakie rzeczy nas nie obowiązywały w Misji imienia Biskupa Barnarda. O. dzień dobry, dzień dobry. Właśnie mówi­łam Klarysie. że nauka była najważniejszym obowiązkiem, no, mówiąc konkretnie, to znaczy szczególnie po wielkiej wojnie. Panna Jolley jest nonkonformistką, co tuszuje mnóstwo grzechów. W moich i Edwiny czasach trzeba było być anglikanką. Jest, a w każdym razie powinien być w moim kufrze. Pójdę poszukać i przyniosę go tutaj, żeby wszyscy mogli zobaczyć. Jeżeli go znajdę. Wbrew postanowieniom.

55


żeby być porządną i systematyczną, istota ludzka, jak mawiał mój ojciec, nie lepsza jest od sroki.

Weszła do środka. Zapadło wymowne milczenie. Przerwała je Mildred, wyprze­dzając Klarysę ledwie o głowę.

— Co za przyjemność nas czeka? — zapytała.

Opierała się łokciami o poręcze wyplatanego fotela, trzymając szklankę na wy­sokości piersi palcami wiotkich dłoni, określając jak gdyby tą pozycją granice własnego wkładu do ogólnego zainteresowania panną Batchelor jako przyjaciółką ofiary zamieszek. Mildred nie zmieniła swej obojętności w stosunku do Barbie jako do osoby dzielącej z Mabel jej królestwo. Klarysa siedziała na stołku wyprostowana, trzymając nogi razem, a torebkę na kolanach; skierowała swe chrześcijańskie spoj­rzenie w stronę Mildred, nie znalazła w niej nic niewłaściwego, jeśli nie liczyć dużej szklanki dżinu z sokiem cytrynowym, i powiedziała swym spokojnym jasnym gło­sem:

Szła nieuważnie, stwarzając niebezpieczeństwo dla siebie i innych, długim od­cinkiem od ulicy Kościelnej, na którym tongi toczyły się w dół lub wlokły pod górę. Nikt nigdy tam nie chodził, a jeśli już ktoś szedł, to pamiętał o możliwości wy­padku, trzymał się wysokiego skraju od strony pola golfowego i podążał przodem do kierunku ruchu, do koni, rowerów i pojazdów; nie —jak Barbara — lewą stro­ną, a już z pewnością nie środkiem. Tymczasem ona się zatrzymywała, to znów ruszała, zwracając uwagę lub wskazując niewidocznej towarzyszce jakiś aspekt sceny ulicznej, który musiała przecież oglądać setki razy. I mówiła. Niegłośno. Wyraźnie jednak mówiła. Do siebie.

— Wydało mi się — ciągnęła Klarysa, opisawszy owo dziwne i niebezpieczne
zachowanie — że we własnym wyobrażeniu przebywa w towarzystwie swej przyja­
ciółki, panny Crane. Zatrzymałam tongę i poprosiłam, by wsiadła, a ona z miejsca
powiedziała, jak to ładnie ze strony Mabel, iż pozwoliła jej zaprosić pannę Crane
do Różanego Domku, gdy tylko wydobrzeje. Potem zaczęła mówić o jakimś obrazie
i nalegała, bym przyszła go zobaczyć.

Wszystkie głowy i oczy, na ostatku Klarysy, zwróciły się po kolei w stronę ogro­du, gdzie Mabel stała nieruchomo, poruszając tylko rękami i ramionami i tnąc róże. W ciężkim powietrzu słychać było wyraźnie klekot sekatora. Ten dźwięk lekko de­nerwował, nagle jednak dały się słyszeć inne dźwięki, głosy wewnątrz domu, wszy­stkie, poza jednym, męskie. Zaszczekał pies i na werandzie pojawił się czarny Lam­part, szurając nogami, witając się z każdym, obwąchując ciekawie i machając poddańczo ogonem, po czym odbiegł w podskokach do drzwi balkonowych, szcze­kając i drobiąc tyłem. Z domu wyszła Susan, a za nią czterech poruczników o przy­jemnym wyglądzie.

56


Mężczyźni się rozstąpili. W ręku miała oprawiony obrazek — mierzył dwanaście cali na osiem — i przecierała szkło rękawem żakietu, trzymając mankiet palcami, aby wygodniej było trzeć.

— Czy to nie nadzwyczajne, kiedy się ogląda coś, czego się dawno nie widziało,
i okazuje się, że jest bardzo dobrze znajome. Jak ten stary człowiek trzyma miseczkę
na jałmużnę, a ten drugi opiera się na kiju. Gdybym miała narysować to z pamięci,
nigdy bym nie potrafiła, ale wystarczy teraz jedno spojrzenie i myśli się, ależ oczy­
wiście! Tak właśnie stali, tak narysował ich artysta i pozostawił w pół ruchu, ciągle
więc ten ruch robią i nie sprawiają wrażenia zmęczonych.

Podała obrazek pani Peplow i stanęła z boku i o krok z tyłu, z rękami założonymi za plecy i rozstawionymi nogami (naciągając łydkami spódnicę), z pochyloną gło­wą, patrząc przez ramię Klarysy.

Oddała obrazek, panna Batchelor chwyciła go, przeszła stanowczym krokiem na drugą stronę i podsunęła Mildred, która trzymała napełnioną szklankę w obu dłoniach, tak że piegowaty młody człowiek, o rudych włosach, eleganckim ruchem

57


wziął go i potrzymał tak, aby spojrzenie pani Layton mogło nań paść; padło prze­lotnie.

— Proszę podać go wszystkim, po kolei — rzekła panna Batchelor. — To kopia
obrazu, którym posługiwała się przed łaty moja przyjaciółka Edwina Crane. Dzieci
go uwielbiały. Obrazki bardzo się przydają w nauczaniu młodzieży. Ale trzeba
uważać. Edwina powiedziała mi kiedyś, że podejrzewała, iż w końcu dzieci zaczęły,
ją identyfikować z Wiktorią! Czy to nie zabawne? Musi pani przyznać, pani Fosdiclc,
że artysta wszystko tu zmieścił. Jest Disraeli. ten ze zwojem i zadowolonym wy­
razem twarzy. Generałowie, admirałowie, mężowie stanu, książęta, biedacy, urzęd­
nicy, kupcy, wojownicy, chłopi, kobiety, dzieci. A w środku poczciwa Wiktoria
siedzi na tronie pod baldachimem, i to pod gołym niebem, doprawdy, jest to bez­
sens, ale oczywiście alegoryczny, nigdy nie była w Indiach. Wygląda na zaskoczo­
ną, prawda, pani Trehearne? Ale wydaje mi się, że to z powodu zmniejszenia. Odbit­
ka na ścianie klasy była dziesięciokrotnie większa, pamiętam, że wyglądała na niej —
dziękuję, pani Paynton — na bardzo mądrą, dobrą i wyrozumiałą.

Odebrawszy obrazek od pani Paynton za pośrednictwem młodzieńca o jasnym
wąsie, znów na niego popatrzała. .

— Zawsze mi się wydawało, że jest to wizerunek miłości raczej niż. lojalności.
Może to jedno i to samo. Co państwo o tym myślą?

Spojrzała na wąsatego młodego człowieka, który ściągnął usta w zamyśleniu. Skubał się w lewe ucho.

— Czy macie jakiś pojazd? — spytała Mildred jednego z mężczyzn, który od­
powiedział, że tak. — Wobec tego, jak tylko wypijecie piwo, musimy ruszać do
klubu.

Zaczęto się zbierać do wyjścia. Dwóch młodzieńców udało się do ogrodu, Susan na odsiecz.

— O, wszyscy wychodzicie? — odezwała się panna Batchelor swym donośnym
głosem nauczycielki. — Pozwólcie, że podziękuję wam za dobroć i troskę o Edwinę.

Wbiła gwóźdź w ścianę nad biurkiem polowym i zawiesiła obraz. Azizją pochwalił. Przerywał czasem robotę, by mu się przyjrzeć. Stał jak jedno z owych dzieci z Muz-zafirabadu. które się zestarzało, ale wciąż było pod urokiem. Opowiedziała mu o swej przyjaciółce, pannie Crane, która przebywa w szpitalu w odległym Maja-purze, chora, bo próbowała ratować kogoś, kogo napadnięto i zabito, a która może. gdy wyzdrowieje, zamieszka w matym gościnnym przez tydzień lub dwa. Kiwnął ze zrozumieniem głową na indyjski sposób, to znaczy skłaniając ją na ramię. Był to u Aziza ruch bardzo oszczędny. Odznaczał się on godnością miesz­kańców wysokich gór, którzy poruszali się okryci kocami i tajemniczością i poja­wiali się czasem w Pankocie w jakichś nieznanych celach, które jej umykały, po­nieważ przychodzili i odchodzili z pustymi rękami, jak gdyby chcieli tylko popatrzeć i zyskać pewność, że w dolinie nie dzieje się nic. czego by nie pochwalali.

58


Podczas swych samotnych spacerów Mabel chodziła w stronę gór, ostatnio jednak o wiele rzadziej. Barbie zaś na swoich spacerach w dół wzgórza przyzwyczaiła się do wrażenia, że jest gołębicą wysłaną dla sprawdzenia poziomu wód. Po trzech latach dusza Mabel wciąż pogrążona była w ciemnościach i Barbie czuła się nieco rozczarowana. Jednakże od incydentu na drodze z Dibrapuru charakter jej spa­cerów jakby się zmienił, a znajoma trasa stała się nieznajoma. Czekała na obja­wienie.

W myślach i ona czuwała nad zwłokami. Leżały przy kamieniu milowym na pół drogi w dół (lub w górę) ulicą Klubową. Kręciło jej się w głowie, gdy przechodziła obok tego kamienia; doznawała niemalże uczucia lewitacji. Edwina, czuwając nad ciałem, spełniła czyn zaskakujący w swej prostocie i czystości, jaki prawdopodobnie tylko kobieta pokroju Edwiny mogła mieć okazję spełnić, a spełniwszy go, podsu­mować znaczenie swego życia w Indiach. Odległość od drzwi klasy w Muzzafira-badzie do miejsca na drodze z Dibrapuru można było zmierzyć w milach, w latach, nie było wszakże odległości między tymi dwoma zdarzeniami. Od samego początku Edwina była blisko Boga, a więc i blisko siebie. Nie nauczanie, lecz miłość. Trudno by było to odgadnąć z jej nieładnej twarzy, jej sposobu zachowania. Tylko z jej czynów. A w tym ostatnim czynie, w tym czuwaniu nad ciałem martwego Hindusa, Edwina, tak się wydawało Barbie, osiągnęła swą apoteozę.

Ach, jakże bym chciała — powiedziała Barbie, stając nagle po przejściu obok kamienia milowego i skonstatowaniu smutnego faktu, że nie ma tam dla.niej żad­nych zwłok do strzeżenia — jakże bym chciała osiągnąć swoją apoteozę, zresztą nic efektownego, nic tak wspaniałego czy nawet po prostu dostojnego, ale coś cichego, jak czyn Edwiny, z ośrodkiem spokoju, który by zademonstrował moje uwolnienie się, nie od życia doczesnego, choć i tak mogłoby się zdarzyć, lecz od jego mętności i niepewności, jego rozpaczliwego zwyczaju wiecznego wykazywa­nia, że każda sprawa ma dwie strony; oswobodziłam się od tego wszystkiego i po­grążyłam w spokoju, jaki daje świadomość, że moją pracę uznano, że była dobra, może pożyteczna, może nie, ale bądź co bądź wykonywana z miłością, z miłością i, oczywiście, w pokorze, tak jest, w pokorze i w jednym jedynym celu. To jest naj­ważniejsze.

Nie wiedząc jednak, jaka to miała być apoteoza, szła dalej w kierunku bazaru, aby zapłacić rachunki u Dżalala ud-Dina i Gulaba Singha Sahiba oraz kupić znaczki na listy do Edwiny, która nie odpowiadała. Nie mam żadnych wiadomości, powie­działa do Sary, która również była u Dżalala ud-Dina, gdzie kwestionowała ra­chunek świadczący o wzroście kosztów utrzymania podczas coraz dłuższej nieobec­ności jej ojca, a brak wiadomości to dobre wiadomości. Tego się przynajmniej spodziewała dla nich obu.

Kochała Sarę Layton, także i Susan, ale Sara zdawała się potrzebować więcej miłości. Kochała Pankot i swe życie w tym mieście, i obowiązki wobec Mabel, i wiatr w zimie. Bała się pokochać pana Maybricka, który grał na organach u Sw. Jana, był wdowcem i emerytowanym plantatorem herbaty, ponieważ po pierwsze był mężczyzną, a po drugie mężczyzną skorym do gniewu i zamkniętym w sobie, który

59


normalnie nie oczekiwał dowodów przywiązania, nawet takich, jakie mogła dać Barbie, daleka od spraw cielesnych. Zresztą miał duże ręce i więcej włosów na nad­garstkach niż na głowie; kiedy grał na organach, te ręce sprawiały wrażenie wyjątko­wo żywych i przedsiębiorczych. Mieszkał sam ze służącym Asamczykiem w ma­lutkim i bardzo nieporządnym bungalowie niedaleko plebanii, na tej samej cie­nistej ulicy. W domu pełno było fotografii jego zmarłej żony, na większości z nich osłaniała dłonią oczy przed słońcem, sprawiało, że Barbie zawsze zdawało się, iż jest na zewnątrz, kiedy rzeczywiście była wewnątrz domu.

W drodze powrotnej z bazaru wstąpiła do Św. Jana po rozlatujące się nuty Haen-dla, które obiecała naprawić. Pan Maybrick właśnie ćwiczył. Zbliżając się do drzwi kościoła, słyszała jego grę. Bach. Toccata i fuga.

Usiadła w ławce i słuchała. Wyobraziła sobie czerwoną twarz pana Maybricka i jego łysą głowę widoczną w lustrze wiszącym nad klawiaturą. Lustro stało się opra­wionym w ramy obrazem. Kto to jest? To jest plantator. Twarz plantatora jest zaczerwieniona od słońca. Tu jest jego żona. Osłania oczy przed światłem. Pocho­dzi z północy i klimat jej nie służy. Lecz ona się trzyma. Co robi plantator? Poka­zuje kulisom, że mają zrywać tylko młode liście. W tym czasie Bóg śpiewa przez jego palce. Liście są zielone. Kiedy wyschną, staną się brązowe. Muzykę przechowa się w puszkach na herbatę. Plantator wraz z kulisami dostarczy herbatę do czaj­ników narodu.

Myślała: Przyprowadzę do kościoła Kdwinę, aby posłuchała pana Maybricka, gdy ćwiczy, a w niedzielę kazania Artura Peplowa. A potem wrócimy do Różanego Domku. 1 znów będę duża i kształtna, świadoma celu i tak bliska Edwiny, że Bóg przypomni sobie o mnie i już nie zaznaczy mojej nieobecności na liście.

Postać starej królowej, lekko pochylona, z wyciągniętymi rękami, stała się nagle wizerunkiem Edwiny na drodze z Dibrapuru, gdy chroni swymi dłońmi ciało Hin­dusa. Płomienie z palącego się samochodu odbijały się w niebie, gdzie anielska światłość przeświecała przez ciężkie chmury monsunowe.

Ten obraz dawał jej namiastkę Boga, jakąś stację pośrednią w orędownictwie,
zdolną może wzmocnić słabe sygnały z. trzcinowej maty i przekazać je przez burzli­
wy przeładowany eter, nieprzenikniony dla jej bezpośrednich modlitw. Uklękła
sztywno na wprost biurka i obrazka, który wskazywał na realność chrześcijań­
skiego aktu, i obróciła dłonie wewnętrzną stroną do góry, chcąc przyjąć w nie, co­
kolwiek będzie jej dane. Odsłoniła pierś poniżej złotego krzyżyka, aby mając wię­
cej miejsca spełnił rolę odgromnika: chwilami czuła, jak nagrzewa się światłem
odbitym od płonącego pojazdu, co już stanowiło obiecujący początek. Poza tym
wszystko było po staremu. ••


Raz na tydzień wstępowała do wypożyczalni po książkę dla Mabel, nie dla siebie; dla niej bowiem to, co pan Cleghorn nazywał księgą życia, było wystarczające) ciekawe i dziwne i wypełniało jej czas tak, że nie musiała się uciekać do druko­wanych i papierowych, wydumanych lub odkurzonych przygód.

Zagubiona między półkami, gdzie w przyszłości mogłaby wędrować wraz z Edwin-
ną, usłyszała głos mówiący:

— Podobno cały kłopot w tym, że zakochała się w owym Hindusie. Zrobiłaby
wszystko, aby go uratować.

Poznała głos małej pani Smalley, miejscowej plotkarki, a następnie głos Klarysy,

— Tego nie może pani wiedzieć.
Na co Lucy Smalley odpowiedziała:

— Tak mówią w Majapurze, według Tuskera, a tam ludzie mogą wiedzieć. Po-
dobno stale z nim chodziła, trzymając go za rękę w miejscach publicznych. A terajz
grozi, że będzie mówić straszne rzeczy przeciwko władzom, jeśli oskarży się areszto-
wanych i wytoczy im sprawę, dlatego że o n znajduje się między nimi. Oficer po-
licji, który ich aresztował, jest bliski obłędu.

Barbie wynurzyła się z otwartym tomem Emersona, trzymając palec na: wicr-
szu: „Człowieka można zrozumieć jedynie poprzez całą jego historię", który przed
chwilą przeczytała ze zdumieniem.

— O kim mówicie? — wykrzyknęła.
Jak się okazało, nie o Edwinie — wyjaśniła Lucy Smailey szybko odzyskawszy

równowagę po przykrym wstrząsie spowodowanym widokiem Barbie, która wy-
łoniła się nagle i szła wprost na nią jak furia — ale o „tej Mannners”, tamtej drugiej
ofierze.

— Chyba nie myślała pani, że ojej przyjaciółce?

Barbie zabrała Emersona do domu. Nie zamierzała początkowo tego robić, ale
trzymała go podchodząc do biurka pani Stewart, zapisano go ,więc na nią, chociaż
pani Stewart uniosła brwi zdziwiona; pani Stewart, wdowa z Madrasu, odznaczała
się gustami literackimi i przyzwyczaiła się do tego, że Barbie, interpretując po
swojemu stałe zamówienie Mabel na coś lekkiego, wybiera rzeczy tak lekkie zarówno
pod względem treści, jak wagi, że Mabel, siedząc w swym głębokim fotelu, zasypia
nad książką, pochwaliwszy ją wprzódy jako „właśnie to".

Na widok esejów Emersona Mabel powiedziała:

Barbie usiadła przy biurku i otworzyła odrzuconą książkę „Jeśli całości historii to jeden człowiek — przeczytała — wówczas wszystko należy tłumaczyć przez indy


widualne doświadczenie. Istnieje związek między godzinami naszego życia i wiekami czasu." Zamknęła nagle książkę i zakrzątnęła się po pokoju, otwierając szuflady i układając na nowo ich zawartość.

Nie zwróciła Emersona, lecz powracała do niego co dzień jak wróbel, którego najmniejszy hałas łatwo może odstraszyć od smakowitych okruchów, z przykrym uczuciem, że ma więcej obowiązków niż inteligencji. Jasne, że nie nadawała się do życia filozoficznego, jednak za sprawą Emersona kładło się ono na jej własne, jak cień nachylonego drapieżnego ptaka, obserwującego cierpliwie widoczny poniżej rytuał przetrwania. Ptak powinien by być aniołem.

Zaczęła odczuwać to, co jak jej się zdawało, było celem Emersona: że w jej włas­nym doświadczeniu tkwiło wyjaśnienie nie tylko historii, lecz również życia innych ludzi, a tym samym wyjaśnienie rzeczy, które zdarzyły się Edwinie i pannie Man-ners. Bardzo niejasny obraz, stworzony przez Barbie i ogół mieszkańców Pankotu, przedstawiał pannę Manners jako osobę w bieli, spoczywającą w zaciemnionym pokoju. Teraz jednak obraz się zmienił. Ręka dziewczyny nie przyciskała już czoła, lecz trzymała inną, brunatną, jak dłoń martwego nauczyciela. Obraz ten lśnił, zani­kał. Barwy i kształty się rozmazywały. Kiedy Barbie siedziała przy biurku wpatrzo­na w zawieszony nad nim obraz, nie była już pewna, co widzi: Edwinę czuwającą .nad zwłokami, Mabel klęczącą i pielącą chwasty lub pochyloną nad różami; czy też siebie w otoczeniu dzieci, które zamierzała przyprowadzić Bogu; czy pannę Manners w jakimś niedopuszczalnym związku z mężczyzną innej rasy, którego ko­niecznie chciała ratować.

Z tego wszystkiego wyłaniała się postać nieznanego Hindusa: martwego pod pewnym względem, żywego pod innym. A po chwili przyszło jej na myśl, że w ży­ciu jej w Indiach chodziło właśnie o tego nieznanego Hindusa. To ją zaniepokoiło. Dawniej nie rozważała tego w ten sposób i nie umiała sobie z tym teraz poradzić. Trudno było go szukać, bo nie wiedziała gdzie. Na przykład Aziz zdawał się być zadowolony nawet w swym alternatywnym wcieleniu człowieka z gór, osłoniętego kocem i tajemnicą. Nie był chyba w żadnej rozterce.

Lecz martwy człowiek w pobliżu kamienia milowego się poruszył. W nocy nastąpiło
przesunięcie w jego położeniu, jak gdyby usiadł w mrokach. I zawył. W górach po­
lowały szakale. Ludzie by tego nie zauważyli. Zdawało jej się jednak, że odtąd
potrafi odróżnić krzyk owego człowieka od wycia zwierząt.

Zaczęła kolejny list do Edwiny.

„4 września. Edwino. dlaczego nie piszesz? Potrzebny mi jest list od Ciebie", po czym podarła go i zaczęła inny, rozsądniejszy.

Przyjechali tu jacyś ludzie z Majapuru. Nie widziałam się z nimi, ale pewna ko­bieta nazwiskiem Smalley, która mieszka w hoteliku Smitha, gdzie się te osoby zatrzymały na parę dni, powiedziała Klarysie Peplow, że według nich, nazywają się chyba Patterson albo Pattison. jesteś już w niezłym zdrowiu i wkrótce opuś­cisz szpital. Wdzięczna jestem za te wiadomości. Nie telefonowałam ponownie do

62


szpitala, bo to i drogo, i długo trwa, zanim połączą, a w końcu otrzymuje się tylko króciutką oficjalną odpowiedź na pytanie. Ale pisałam kilkakrotnie. Mam nadzie­ję, że wszystkie listy doszły. Są teraz bardzo opóźnione, z uwagi na częste przerwy w funkcjonowaniu poczty. Jeśli już wróciłaś do domu, to chyba szpital prześle Ci ten list. Zaznaczę na kopercie „proszę przesłać" i pewnie napiszę do Ciebie osobno do; domu. Jakże będziesz zadowolona z powrotu! Taką mani nadzieję, żeś już na­prawdę zdrowa, Edwino.

Czy Twój przyjazd do Pankotu jest możliwy? Zaproszenie wciąż pozostaje aktu­alne.-Mabel prosiła, abym to podkreśliła i dodała, że będziemy Cię chronić przed wścibskimi i ciekawymi. Spodziewam się, że nie masz zbyt wielu przykrości z po­wodu tamtej okropnej sprawy. Mówi się oficjalnie, że kraj wraca do normy i nastał czas na wspaniałomyślność. Dochodzą tu jednak bardzo niepomyślne relacje i nie­przyjemne uwagi. Moja droga Fklwino, niepokoję się trochę o Ciebie z powodu cze­goś, co powiedziała Klarysa, powtarzając po Lucy Smalley i prawdopodobnie tych Pattersonach Pattisonach. To byłoby potworne, gdyby po tym, co przeszłaś, krytykowano Cię w najmniejszej mierze za oświadczenie, że nie potrafisz ani opisać, ani rozpoznać poszczególnych osób spośród tej ohydnej bandy. To był chyba koszmar, a po koszmarze zapomina się na szczęście często o szczegółach. Tylko ludzie 7. natury mściwi mogliby chcieć, abyś wyciągnęła na światło dzienne jakiś detal, na podstawie którego mogliby następnie zadziałać może z przesadną mo­ralnością, a według wszelkiego prawdopodobieństwa niesprawiedliwie. Ną pewno czujesz tak jak ja, że Bóg ukarze, może nawet już ukarał, kogo należy. Jak mówi Klarysa, niektórzy z tych ludzi, winnych Twojej krzywdy i zabójstwa nauczyciela, zginęli może podczas rozruchów. Kara boska.

Tu pióro Barbie zawahało się jakby samo z siebie; nie mogła pisać dalej. Kara boska — w porządku. Niewiele by poradziła w sprawie nieznanego Hindusa, który tego ranka zdawał się krzyczeć z całych sil, choć wciąż bezgłośnie, prosząc nic o ulgę, lecz o sprawiedliwość. Barbie trudno było odróżnić nauczyciela, który zgi­nął podczas napadu na Edwinę, od Hindusa, który podobno rozkocha! w sobie pannę Manners. Według Lucy Smalley, miody Hindus musiał być kimś w rodzaju hipnotyzera, jeżeli panna Manners wyobrażała sobie, że go kocha. Może jednak miłość jest zawsze formą hipnozy. Czyż Barbie sama dawno, dawno temu nie czuła się zahipnotyzowana?

Moje życie, pomyślała, bardzo się skomplikowało. Jest we mnie więcej niż jedna osoba, a jedna z nich, nie orientuję się która, ma do spełnienia poważne zadanie.

To okropne (zaczęła pisać, oddając wiecznemu pióru wszelką swobodę słowa), jak w ciągu kilku tygodni biedna Daphnc Manners przekształciła się w „tę Man­ners".

Jeszcze przez parę stron rozpisywała się na ten temat, stając się jak gdyby cieniem owej nieszczęsnej skrzywdzonej istoty, o której mówiono, że wcale nie jest krucha i ładna, lecz duża, niezgrabna i powinna nosić okulary; w ten sposób łatwiej było dokonać współczującej przemiany Barbie w Daphne i z powrotem, niż. gdyby praw-

63


dziwy okazał się obraz panny Manners jako osoby kruchej, eterycznej i pięknej w ofiarnej bieli.

Tymczasem, według relacji osób dobrze poinformowanych, ubrana w dość brudną suknię, stosowną do okoliczności wywołanych jej niezwykłym zachowaniem, podno­siła żaluzje patrząc oczami krótkowidza i grożąc zrobieniem sceny; stała w pro­mieniach blasku słonecznego, w którym tańczyły cząsteczki pyłu. Barbie lepiej rozumiała ten obraz od tamtego.

Panna Manners powiedziała, że aresztowano niewłaściwe osoby. Barbie dzi­wiła się, jak to możliwe, ale była pod wrażeniem rzekomego uporu panny Manners, który zdawał się oburzać innych tak samo jak oburzające mogło być dla nich upor­czywe twierdzenie Edwiny, że nie potrafi się przyczynić do zidentyfikowania kilku mężczyzn w dużym tłumie. Ostatecznie, w takich okolicznościach wszyscy wyglą­dają podobnie w swych usmolonych dhoti, czapkach Gandhiego i brudnych tur­banach. No i ten zapach. Cierpiąca, spocona, śmierdząca, niepohamowana w od­ruchach ludzkość. Na tym tle należało sobie wyobrazić Jezusa w działaniu. Ludzie nie pamiętali tej ważnej rzeczy związanej z Jego obecnością. Edwina pamiętała. A panna Manners? Może chciała tylko wywołać zamieszanie wśród policji, aby uratować swego kochanka? Podobno wciąż zmieniała zeznania. Według Pattersonów, zagroziła, że jeśli się oskarży o gwałt sześciu młodzieńców łącznie z jej ukochanym i wytoczy im sprawę, to ona stanie w sądzie i powie, że mężczyźni winni napadu na nią mogli równie dobrze być żołnierzami brytyjskimi, którzy sobie ucz.ernili twarze.

W tej groźbie, w tym wybuchu gorszącym dla jej rodaków Barbie dostrzegła coś, co uznała za objaw rozpaczy dziewczyny, i współczuła jej. Chętnie przytuliłaby i pocieszyła pannę Manners. Nie była jednak pewna, czy panna Manners mówi całą prawdę, więc żałowała również oficera policji, który aresztował owych męż­czyzn, przekonany o ich winie. Pattersonowie Pattisonowie powiadali, że ostrzegał on pannę Manners przed zadawaniem się z tym właśnie Hindusem, który był przy­stojny, jeśli komuś się tacy podobają, i rzekomo wykształcony w Anglii, ale na pewno wychylił się ze swojej sfery, a już kiedyś przesłuchiwano go na temat jakichś po­wiązań politycznych. Zdaniem Barbie, tak na pierwszy rzut oka Hindus mógł równie dobrze być winny, jak niewinny. Mógł zbałamucić pannę Manners, wyśmiewać się z niej za jej plecami, jak to sugerowała Lucy Smalley, planować napaść na nią w ciemnościach, gdy będzie wracała do domu z jakiejś swojej miłosiernej posługi. Mógł w towarzystwie pięciu zeuropeizowanych przyjaciół, studentów, rzucić się na nią od tyłu, ściągnąć z roweru i zawlec do Ogrodu Bibighar, gdzie zarzucili jej na głowę własną pelerynę od deszczu, zgwałcili i puścili do domu, dokąd przy­wlokła się w bólu, rozterce, całkowicie zdezorientowana.

Jeśli zakryli głowę, to jak mogła ich widzieć? Kiedy zakryli głowę? Dopiero po tym, jak zdążyła przelotnie (podobno tak zaczęła mówić) ich dojrzeć, ale na tyle dobrze, aby podkreślać, że byli to brudni chłopi, nie zaś zadbani, z europejska ubrani aiesztowani chłopcy? Była też jakaś niejasna sprawa z jej rowerem. Poli­cja znalazła go w rowie pod domem Hindusa? Tak mówiono z początku, ale później

64


zaprzeczył temu sam oficer policji. Nie zaprzeczono jednak faktowi najbardziej obciążającemu. Młody Hindus, kiedy przyszli go aresztować, obmywał podrapa­ną i posiniaczoną twarz. Nie chciał powiedzieć, jak odniósł te obrażenia; nie po­wiedział nigdy, w ogóle nic zgadzał się mówić. Tamci wyparli się wszelkiej współwiny. wszelkiego związku z młodą Angielką, twierdzili, że cały wieczór spędzili pijąc samogon w chacie niedaleko Ogrodu Bibighar, gdzie dokonano napaści. Aresztowani zostali w tej chacie.

Teraz wszyscy siedzą w więzieniu bez sprawy, jako politycznie podejrzani. Panna Manners na pozór wygrała. Ale co jej to dało poza hańbą w oczach własnych ro­daków? A ten jej indyjski przyjaciel; czego udało mu się bezkarnie dokonać?

Barbie nie znała nawet jego imienia. Zaczęła o nim śnić. lecz w tych snach sta­wał się Hindusem, którego próbowała ratować Edwina. W tym jej śnie oczy miał przysłonięte kataraktami. Szyja była silna, umięśniona, widoczna, gdyż głowę uniósł do góry. usta zaś rozwarł szeroko w ciągłym bezgłośnym krzyku. .

Najbardziej bolała pogardliwa odmowa zawarta w każdwn gwałtownym wyzwa­niu rzuconym wladzy. niszcząca wszelkie pędy serdecznego uczucia, które opla­tają i podtrzymują rozsypujące się kolumny gmachu. Na twarze zmiz.erowane wy­siłkiem wyrażania wiary w siebie oraz uporczywym złym samopoczuciem, wy­nikłym z niedostosowania organizmu do klimatu, padały — w owych okresach nacisku — cienie posępnej melancholii, nawet gdy twarz wyrażała pogardę lub obojętność, rozbawienie czy wściekłość; cokolwiek, co w danej chwili odczuwano lub chciano okazywać. Do okrzyków przerażenia i oburzenia, którymi przyjmowano i dalej przekazywano wieści o ofiarach, do żądań o należytą karę wkradała się żałośliwa nutka, odpowiadająca owemu cieniowi melancholii: nuta świadomości, że ofiarami padają ludzie, u których impuls okazywania, jak również odczuwania miłości w trakcie pełnienia obowiązków stał się silniejszy, niż to było w zwyczaju, silniejszy nawet od rozsądku, tak że losy tych ludzi jawiły się w całym owym splo­cie nieszczęść i okoliczności jako ofiarne.

Lecz później, kiedy przywrócono status quo, te pierwotne ofiary zastąpiono po­staciami osób. które próbowały je pomścić i same stały się ofiarami, a wtedy ów melancholijny cień spłonął w ogniu ironii, który oświetlając ich twarze nadawał im blask przynależności do ludzi kategorii pośredniej, pomiędzy męczennikiem i brutalem.

Ironia polegała na tym, że nowe ofiary poświęcała własna strona w charakterze środka łagodzącego, aby przywrócić porządek i odzyskać zaufanie Hindusów. Zda­rzało się to już dawniej, zdarzy się jeszcze, ale fakt. że działo się teraz, nie czynił rzeczy strawniejszą. Już w początkach września, kiedy więzienia były przepełnio­ne, kraj zaś i administracja powróciły niemal do normy, mówiono, że generał Reid.

65


oskarżany przez Hindusów otwarcie o nadmierne stosowanie siły w uśmierzaniu rozruchów, nie otrzymywał ze strony władz poparcia takiego, jakiego miał prawo oczekiwać. Pod koniec miesiąca rozeszła się wiadomość o jego przeniesieniu na inne stanowisko dowódcze.

— Wydaje mi się — powiedziała Nicky Paynton — że Alec Reid zrobił bardzo dobrą robotę. Władze cywilne stale oczekują od nas, że będziemy zawsze gotowi wyciągać za nie kaszlany z ognia, ale kiedy to robimy, zaczynają się skarżyć, że poparzyliśmy i m palce.

Mówiła to. co w powszechnym odczuciu uchodziło za prawdę. Do Reida spo­łeczeństwo odnosiło się z wyraźnym współczuciem, bo chociaż w Majapurze użył swego brytyjskiego batalionu, dowodził również batalionem pankockim (4/5 ) i jednym z ranpurskich. To współczucie pogłębiło się na wieść, że w kulminacyj­nym momencie rozruchów w Majapurze żona jego zmarła w Rawalpindi na raka. Wiadomo było także, iż jedyny syn generała dostał się z początkiem roku do nie­woli japońskiej w Birmie, która to wiadomość nie ułatwiła ostatnich miesięcy życia Meg Reid ani jej mężowi. Jednak, wezwany przez władze cywilne do udzielenia pomocy wojskowej, uczynił to chyba zdecydowanie i skutecznie. Jeśli zginęło lub zostało rannych więcej niż zwykle Hindusów w Majapurze i Dibrapurze, stało się tak dlatego, że w obu tych miastach rozruchy były gwałtowniejsze niż gdziekol­wiek indziej, i dlatego, że władze cywilne wahały się i nie chciały zawezwać wojska dopóty, dopóki sytuacja nie wymknęła im się z rąk.

Dla wojskowych było jasne, że władzy cywilnej w Majapurze brakowało klepek. Nie mówiąc już. o zgoła zbrodniczym niedbalstwie, które polegało na tym, że tak długo nie wzywano wojska, pozwolono na dodatek obrzydliwej sprawie gwałtu dokonanego na pannie Manners rozpłynąć się w sposób absolutnie skandaliczny. W opinii Pankom honorowo z zamieszek w Majapurze wyszli jedynie dowódca brygady i okręgowy nadinspektor policji, który aresztował podejrzanych o gwałt mniej więcej w godzinę po jego dokonaniu. A teraz, tak jak generał Reid, oficer ten był podobno źle widziany przez władze.

Potrzebowano, oczywiście, informacji z pierwszej ręki, a na to trzeba było czekać, aż z Majapuru przybędą osoby takie jak Pattersonowie. Interesująco opowia­dali o sprawie panny Manners, ale jako cywile byli kiepskim źródłem informacji o rzekomym nadużyciu siły. Bardzo modny towarzysko stał się pewien młodszy oficer pułku brytyjskiego niedawno przybyłego z kraju, który pierwszy przyjechał do Pankotu z Majapuru. Zdawał się jednak myśleć o czymś innym. Na przykład w sprawie gwałtu powiedział: „Doprawdy mogłoby się w końcu wydawać, że żadnego gwałtu nie było." Akcję wojskową, przedsięwziętą dla wsparcia władzy cywilnej, określił jako „pomieszanie operetki Gilberta i Sullivana z ostatnim aktem Hamleta". Dość wcześnie odkryto, że ów młody człowiek jest w cywilu aktorem i że przejeżdżał przez Pankot w drodze do Delhi na synekurę w wydziale opieki społecznej i rozrywki, aby jego opinie traktować pod odpowiednim kątem. Odznaczał się wulgarną urodą. Prawdopodobnie chórzysta zespołu rewiowego, stwierdziła pani Fosdick.

Po wyjeździe teatralnego porucznika zjawiło się z tuzin osób, które przebywały

66


w Majapurze w czasie rozruchów. Mówili, że na liczbę ofiar śmiertelnych, zdaniem władz niezwykle wysoką, składali się głównie ludzie, którzy utonęli w rzece podczas panicznej ucieczki spowodowanej odgłosami strzałów i widokiem żołnierzy ustawio­nych po obu stronach Mostu przy Bramie Manclir. Inaczej wyglądała sprawa w Dibra-purze. Tam buntownicy użyli bomb i min lądowych domowej produkcji. Dostali to, na co zasłużyli. Generał Reid omal nie stracił całej kompanii strzelców, odciętej po wysadzeniu mostu: biorąc pod uwagę to oraz fakt, że kompania była częścią brygady, którą usiłował przygotować do walki z Japończykami, aby przeszkodzić im w inwazji na Indie, należy uznać za nieludzkie zarzuty, iż okazał nieco stanowczości. Jasne, że Reid miał więcej stanowczości, niż w oczach strategów zza biurka powinien jej mieć w owym czasie oficer brytyjski. Gotowali się więc, by go wykończyć. Po raz pierwszy od przeszło dziesięciu lat Alec Reid zaangażowany był czyn nie w sprawy wo­jenne jako dowódca brygady. Gdyby nie debacie na Malajach i w Birmie, zakoń­czyłby prawdopodobnie karierę niecierpliwiąc się za biurkiem. Teraz otrzymał dowództwo brygady niemal gotowej do powrotu na front, rozeszły się jednak pogłoski, że zdaniem dowództwa lepiej będzie awansować go na stanowisko, na którym szybko okaże się nieprzydatny, niż potulnie odesłać go do pracy sztabowej dlatego, że władze cywilne w Majapurze awanturowały się z jego powodu.

Wśród Hindusów majapurskieh krążył dość kiepski dowcip, że gdy się czyta Reid wspak, wychodzi coś jak Dycr. który wystrzela! tyle bezbronnych osób w ogrodzie Dźallijanwala w Amritsarze w 1919 roku. Ludziom nigdy nie trzeba wiele, by się rzucać jak sępy na reputację absolutnie przyzwoitego i zdolnego oficera. Jedyną pociechą w tej całej sprawie było. że gdyby Reid okazał się za stary na dowodzenie brygadą bardziej zahartowanych żołnierzy, spotkałby go los lepszy niż starego Dyera. Otrzymałby pewnie czapkę generalską, a gdyby nawet mógł ją wieszać tylko na haku w klimatyzowanym gabinecie, uposażenie, dopóki by je wypłacano, a póź­niej emerytura stanowiłyby jakąś rekompensatę.

Pierwszym z oficerów, którzy w pełni przyciągnęli uwagę Pankom, byl oficer gospodarczy batalionu pułku brytyjskiego, tworzącego w celach szkoleniowych wraz z batalionem ranpurskim i batalionem pankockim brygadę pod dowództwem Reida. Oficer len przebywał na krótkim miejscowym urlopie. O Indiach wiedział nieskończenie mało, był to jednak żołnierz regularny i fascynująco opowiadał o akcji pomocy dla władzy cywilnej w Majapurze koło Mostu przy Bramie Mandir, po której znaczna, niestety, liczba kobiet i dzieci zginęła w rzece. Naturalnie znał nieobecnego już teatralnego porucznika, ale zadziwił wszystkich opisując go jako pierwszorzędnego dowódcę plutonu, który zdobył Medal Wojskowy jako starszy strzelec pod Dunkierką. Rzekomo to on był autorem słynnego komentarza na temat tego odwrotu: Co za hałas! Co za ludzie! Oficer gospodarczy zwierzył się męż­czyznom, że prawdopodobnie młody X jest nielichym pedziem, ale jeśli tak. to odznacza się odwagą Amazonki. Znajdował się wśród tych, którzy dowodzili od­działem żołnierzy brytyjskich, wysłanym na pomoc władzy cywilnej. Zachował się dobrze, możliwe jednak, że od strzelania do bezbronnych cywilów go „zemdliło".

67


Oficer gospodarczy pamiętał, że zastał go wymiotującego na kwaterze, kiedy po­szedł zapytać, dlaczego nie zameldował się w biurze wojskowym po powrocie z akcji wspomagającej w mieście. „Mój drogi — powiedział aktor-żołnierz — wymiotuję dlatego, że w porządnie zorganizowanym przedstawieniu statyści nigdy nie giną. O wiele za mało było prób tej dzisiejszej scenki."

Następny przybysz okazał się jeszcze bardziej obiecującym źródłem inlormacji. Byl to major Kwart Mackay. którego nowy dowódca brygady zastąpi! własnym człowiekiem. Mackay przebywał w Pankocie parę dni. Zrobił tam przerwę w po­dróży do swego pułkowego ośrodka zapasowego w Muzzafirabadzie, w Północno--Zachodniej Prowincji Granicznej, gdzie spodziewał się otrzymać dowództwo batalionu Lekkiej Kawalerii Muzzalirabadzkiej. który kompletowano po żałosnym powrocie z Birmy.

Z początku zdawało się, że bardziej interesuje go picie w klubowym barze dla panów niż odpowiadanie na pytania o Majapur, które odpierał mroźnymi powie­wami dżinu, oddechem schłodzonym kostkami lodu i zimnym spojrzeniem bystrych niebieskich oczu. Jasny rozwichrzony wąs utrzymywał w pozycji pionowej bez­ustannym manipulowaniem niespokojnych palców.

Ale po wypiciu w ciągu dwóch godzin dwunastu głębszych, jak przysięgał jeden z członków klubu, Mackay się ożywił, zaczął udzielać informacji i wprowadził pewien element spekulatywny do bezspornego dotąd twierdzenia, że Reida skrzy­wdzono.

Okazało się, że Hwart Mackay bardzo ceni While'a, komisarza okręgowego w Majapurze. Powiedział:

— Wszyscy wiedzieliśmy, że syn generała jest w niewoli japońskiej i że jego żona leży w szpitalu w Pindi. Ale tylko ja wiedziałem, że umiera na raka, a dowiedzia­łem się o tym bardzo późno. "Według mnie, gdyby komisarz okręgowy o tym wie­dział, lepiej by się rozumieli z generałem, bo wziąłby tę okoliczność pod uwagę. A tymczasem często musiałem działać uspokajająco, zwłaszcza wtedy, gdy generał naciska! na niego, aby wezwał wojsko, komisarz zaś upierał się i powtarzał, że policja sama sobie poradzi. To nonsens twierdzić, że przesadzono z użyciem siły. możliwe jednak, że gdybyśmy wprowadzili wojsko do akcji dzień wcześniej, rezulta­ty nie byłyby tak złe. Komisarz byłby chyba wezwą! wojsko dzień wcześniej, gdy­by bardziej ufał generałowi, że odpowiednio się nim posłuży. Stary Alec Reid to. wiecie, trochę pożeracz ognia. A teraz cywile patrzą na nas nieufnie, gdy zdajemy się palić do bitki. Pewnie jeśli się ma umierającą żonę i tkwi w takiej dziurze jak Majapur. gdzie rozpętało się piekło, bierze ochota wziąć w tym udział, ale niedobrze jest, gdy człowiek na wysokim stanowisku działa w napięciu uczuciowym. Mimo to Aleka Reida źle potraktowano. Oddanie mu tamtej brygady pod rozkazy było po prostu ratowaniem twarzy jego i armii. Nie utrzyma jej. Znam człowieka, któ­remu powiedziano, że ją dostanie. Reid będzie w Delhi na Boże Narodzenie.

A panna Manners? Nie. nie miał przyjemności znać panny Manners. Wymawiał jej nazwisko z kpiącym szkockim akcentem, jak gdyby z towarzyszeniem piskliwych dźwięków dud i wirujących kiltów. Oczywiście od czasu owej przykrej sprawy

68


dowiedział się o niej sporo. Nie, nie była specjalnie ładna, jak mu mówiono. Du­ża i niezgrabna, jak się wydaje. Mieszkała w jednym z najstarszych domów w Maja-purze, zwanym Domem MacGregora, zbudowanym przez jakiegoś szkockiego nababa w początkach XIX wieku, obecnie zaś należącym do lady Chattcrjee. Hin­duski, z grona Hindusów, z którymi komisarz okręgowy i jego żona grywali w bry­dża. Panna Manners niedawno przybyła do Indii. Urodziła się tu wprawdzie, ale rodzice zabrali do kraju, gdv była małym dzieckiem. Straciła oboje przed wojną. brat zaś poległ. W Londynie była w czasie blilz.u kierowcą karetki pogotowia, ale zwolniono ją ze względu na zdrowie. Najbliższa żyjąca krewna, stara lady Manners, wdowa po byłym gubernatorze sir Hcnrym, jej ciotka, sprowadziła ją do siebie do Rawalpindi. Tam poznała lady Chattcrjee. Sir Henry Manners i sir Nello Chattcr­jee, przemysłowiec z Bengalu, przyjaźnili się od dawna; po ich śmierci wdowy pozo­stały przyjaciółkami, l.ady Chattcrjee byta Radżputką, za Nella Chattcrjee wyszła po śmierci pierwszego męża, księcia, który skręcił kark grając w polo. Chattcrjee otrzymał tytuł za założenie i sfinansowanie wyższej szkoły technicznej w Maja-purze, kształcącej młodych inżynierów indyjskich, nie zaś magistrów nauk huma­nistycznych, którzy nie mogli znaleźć zatrudnienia. I.ady Chattcrjee uważano za osobę okej.

Major Mackay raz. tylko spotkał lady Chattcrjee w towarzystwie. Możliwe, iż panna Manners brała udział w (ej samej imprezie, ale nic pamiętał, by ją widział. Prawdopodobnie zajęta była gdzie indziej. Po przybyciu do lady Chattcrjee pra­cowała ochotniczo w szpitalu ogólnym i zaprzyjaźniła się z tym dziennikarzem indyjskim, jednym z sześciu młodych ludzi aresztowanych przez okręgowego nadinspektora policji za jej zgwałcenie.

Mackayowi zaproponowano następnego drinka. Przyjął zaproszenie i nie odezwal się. dopóki mu go nie przyniesiono. Po kilku rykacli podkręci! znów wą.sa i rzckl:

— W ogóle dziwna sprawa. W dodatku utrudniła życie, bo dostarczyła prowody­rom specjalnego powodu do krzyku. Słyszeliście zapewne pogłoski o tym, iż policja torturowała chłopaków i zhańbiła ich zmuszając do jedzenia wołowiny, aby wy­musić zeznania, co jej się nie udało. Wielu naszych ludzi uważało, że jeśli te po­głoski są prawdziwe, to tamtym dostało się tylko to. na co zasłużyli. Nie przypusz­czam, aby ich potraktowano zbyt łagodnie. Niektórzy ci indyjscy inspektorzy i podinspektorzy policji potrafią być bardzo bezwzględni, tu jednak motloch oskar­żał samego okręgowego nadinspektora. Doszło do tego. że komisarz okręgowy zle­cił, aby indyjski sędzia przeprowadził śledztwo w sprawie każdego z nich, żaden jednak nie poskarżył się na złe traktowanie. Może się bali. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia. Tłumy nadal wrzeszczały nieprzytomnie. Osobiście nie darzy­łem okręgowego nadinspektora specjalną sympatią, to nic mój typ, ale brygadier go lubił, on sam zaś. biorąc pod uwagę, że tłumy żądały jego głowy, zachował zimną krew. Widziałem go raz konno, w gęstwinie ludzi, jak zbierał oddział policji, który, zdawało się, wszystkiego miał dosyć. Gdyby znalazł się tam jeden człowiek ze strzelbą, nadinspektor nie uszedłby z życiem. Tymczasem cholernie wielki kamień przeleciał zaledwie o kilka cali od niego. Ale odwaga się nie liczy, jeśli poniosło się

69


porażkę na innym polu. Nigdy nie zdołał dowieść słuszności oskarżenia o gwałt i nie przypuszczam, aby jego departament pozwolił mu o tym zapomnieć. Takie jest życie. Temu, kio wykaże się rezultatami, wiele się wybacza. A jak się ktoś nie wykaże, to leży.

— Z tego, co słyszeliśmy — odezwał się jeden z mężczyzn — nie była to jego wina,
tylko dziewczyny. Mnie się wydaje, że jest pomylona.

Mackay spojrzał na niego, opróżni) kieliszek, postawił na kontuarze i zamówił następną kolejkę.

Kieliszek Mackaya był pusty. Postawił go na ladzie. Ktoś zamówił kolejkę.

70


— Bo nie ma on nic do rzeczy. Powiedzenie „nic do rzeczy" zabrzmiało trochę niewyraźnie i wrażenie, jakie

major robił na swych słuchaczach, nieco osłabło. Ale po następnym zdaniu odzy­skał i utwierdził panowanie nad nimi.

— Wiecie, ona jest w ciąży. Wróciła do Rawalpindi w ciąży. Ludzie mówią, że
załatwi sobie spędzenie płodu. Osobiście wątpię. Koncentruję się na twierdzeniu,
że byli oboje zakochani, nadal są, on w mamrze, ona. brzemienna, w Rawalpindi.
Uważa, że dziecko jest jego. Uważa, ma nadzieję albo wie. Trudno powiedzieć. Może
i ona nie wie i tylko tak po kobiecemu wnioskuje. Intuicja po prostu.

Mężczyzna o czerwonej twarzy i rzadkich włosach, cywil, zapytał:

Major Mackay zrobił gest ramieniem.

71


ciu. Tej nocy spodziewano się wybuchu zamieszek, a nie wróciła o zwykłej godzi­nie. Nie było jej w klubie ani u nikogo z przyjaciół starej lady. która bardzo się tym denerwowała. A kiedy wróciła tło domu, trudno było ukryć, co się stało. Miała podartą suknię i była w strasznym stanie. Lady piorunem sprowadziła lekarkę ze szpitala kobiecego. Może panna Manners wpadła w panikę. Powiedziała jednak, że napadła na nią banda mężczyzn; tak wyglądała sytuacja, gdy przyszedł nad­inspektor. Nie zamierzał się patyczkować z Kumarem. Od dawna miał go na oku. Ostrzegał pannę Manners przed takim towarzystwem. Więc pierwszą jego myślą jest. że to Kumar. Pędzi do Bibighar. znajduje kolegów Kumara pijących w po­bliskiej chacie, aresztuje ich i pędzi do domu Kumara. gdzie zastaje go obmywa­jącego podrapaną i posiniaczoną twarz; tak można wyglądać, gdy się napadnie na dziewczynę, która się broni. Jakich innych dowodów potrzebował? Wyciągnął z tego takie same wnioski, jakie wyciągnęłaby większość ludzi. Według mnie na ogól miał rację, wyjąwszy właśnie ten jeden przypadek, przypadek pana Kumara. który nigdy nie wyjaśnił, dlaczego ma podrapaną twarz, i po prostu się upierał, podobnie jak ona. że nie widzieli się od wieczoru, w którym odwiedzili świątynię.

72


w gazecie należącej do Hindusa, ale probrytyjskiej. Chociaż to niewiele znaczy. Widocznie policja miała dość dowodów na wszystkich sześciu, bo władza cywilna zdecydowała się zamknąć ich bez sprawy, jako więźniów politycznych, kiedy nie udało się dowieść im zgwałcenia, ale wszyscy wiedzą, źe posadzono ich, aby zacho­wać twarz. Temu ona nie mogła przeszkodzić. Ale. na Boga, udało jej się przeszko­dzić oskarżeniu i nic dopuścić do procesu. Zastępca komisarza bał się jak ognia tego, co mogłaby powiedzieć. Nie mieli najmniejszej szansy postawienia tych łobuzów przed sądem, skoro panna Manners, jako jedyny świadek oskarżenia, gotowa była przysiąc na wszystkie świętości, że zgwałcili ją chłopi, i jeszcze Bóg wie co gadać. Trzeba ją podziwiać. Tak. Podziwiać. Jeśli się przyjmie moje twierdzenie, że Kumar ją miał, ale jej nie zgwałcił, i że oboje są w sobie cholernie zakochani.

Nikt nie miał. Teoria zaś była dziwnie nie do przyjęcia. Godzinę później, kiedy bar był już od pewnego czasu zamknięty, trzech służących ściągnęło majora Mackaya ze stołka i zaniosło do jego pokoju, gdzie go rozebrali i położyli do łóżka. Uśmie­chał się we śnie. Tak więc można powiedzieć, że kłopoty skończyły się szczęśli­wie.

Barbie wstała z. trzcinowej maty i zapięła nocną koszulę wysoko pod szyją: prze­szył ją dreszcz. Zimno już było tak. że przydałby się piecyk elektryczny w sypialni, ale właśnie zaczęła próbować samoumartwiania się w drugorzędnych sprawach i poprosiła Az.iza. aby nie włączał go na godzinę przed jej pójściem do łóżka, jak to czynił w pokoju Mabel. Położyła się zziębnięta, zgasiła lampę i przez chwilę zdmuchiwała puszyste kulki mleczów, ale bezskutecznie. Szarobiałe kłębuszki unosiły się. niemal zanim dosięgła ich oddechem, w ręku pozostawała tylko miękka, soczysta łodyżka. Nic też. nie wychodziło dziś wieczór z alternatywnego wąchania róż. Należały do odmiany bezwonnej, poza tym więdły już i były to właściwie tylko torebki nasienne z kilkoma przekwitającymi płatkami tak słabo osadzonymi, że ledwo ośmielała się je tknąć. Zaczęła liczyć owce, ale byty uparte, a furtka za wy­soka.

Liczyła dzieci. Poddawały się jej obliczeniom ze źle ukrywaną niechęcią do ta­kiej dyscypliny. Odczytała listę obecności, wykreślając nazwiska niebieskim ołówkiem. Kiedy wykreśliła już wszystkie, pozostało jedno dziecko nie wywołane: mała Hinduska, do której należał niebieski ołówek. Nie mogła sobie przypomnieć

73


imienia tej dziewczynki. Dziewczynka też go nie pamiętała i oskarżała ją w mil­czeniu o pozbawienie jej zarówno imienia, jak ołówka. Dziewczynka nie chciała odejść, dopóki nie przeczyta się jej imienia. Były w ślepej uliczce. Nie możemy się od siebie odczepić — powiedziała Barbie — co jest absurdem, ponieważ ty masz Krisznę, a ja mam Jezusa. Opiekują się nami różne osoby. Podajmy sobie ręce i skończmy z tym. Ale dziewczynka założyła ręce do tyłu i nie zmieniała po­zycji.

Potrzymaj wyżej, mówiła jej matka, więc trzymała jeża wysoko i liczyła szpilki, które jej matka wpinała tam, gdzie trzeba było poprawić dekolt i ramiona. Wpi­nała je zbyt głęboko. Pokazały się koraliki krwi, jak krople czerwonego potu na białym atłasie. Panna młoda nadal się uśmiechała, jak mały Spartanin ukrywający skradzionego lisa pod koszulą. Zauważ, rzekła jej matka, korzyści płynące z suro­wego wychowania w rodzinie z wyższych sfer.

Ojciec śpiewał jedną ze swoich uciesznych piosenek. Dobrze się w życiu ubawi­łem. Barbie zaśpiewała ją matce. Przestań, to ordynarne, powiedziała matka. Śpie­wała więc sama sobie po cichutku, zapomniała jednak wszystkiego poza pierwszym wierszem. Schody zawsze były ciemne, pachniały wilgocią, gazowym płomieniem i starym linoleum. Tapety na ścianach brunatne i obdarte. Powtarzała wciąż pier­wszy wiersz wulgarnej piosenki wchodząc na stopnie, zawsze jednak bezgłośnie, bo schody ją przerażały. Liczyła stopnie, ale było ich tylko dwadzieścia łącznie z po­destem. Dwadzieścia stopni nie wystarcza do uśpienia.

Zapaliła lampę. Powoli znalazła się znów w Indiach, a w miarę jak powracała do Indii, zaczynała tęsknić za krajem, tęsknić śmiesznie, niewytłumaczalnie, nie­wypowiedzianie. Stary ćokidar spał pewnie na frontowym ganku, owinięty w koc, jak zmęczony pastuch. Ogarnął ją niepokój, a gdy posłyszała niesamowite wycie szakali, poczuła się zagubiona w ogromnym obszarze doświadczeń, w całym tym obszarze, który dzielił ją od dzieciństwa i młodości. Określała to jako obszar, po­nieważ rozdział wydawał jej się istnieć w przestrzeni, nie w czasie.

Usiadła otulając się ramionami. Światło nocnej lampki nie sięgało przeciw­ległych ścian, ale szyba osłaniająca obraz jaśniała słabo. Za szybą nie było nic. Obraz odszedł.

Myślała: Ja odeszłam, ty odszedłeś, on odszedł, ona odeszła, ono odeszło.

Sięgnęła po Emersona. który nie odszedł, wciąż bowiem przedłużała termin zwro­tu ku zdumieniu pani Stewart.

„Każde nowe prawo i ruch polityczny znaczy coś dla ciebie — czytała Barbie przekonana, że to chyba prawda, skoro mówi jej tak Emerson. — Stań przed każdą z jego tablic i powiedz: «Oto jedna z moich osłon. Pod tą fantastyczną, nienawistną lub wdzięczną maską ukryła się moja proteuszowa natura.» W ten sposób usuwa się wadę zbyt wielkiego zbliżenia do nas samych."

Odłożyła Emersona i wzięła słownik kieszonkowy. Proteusz. Osoba lub rzecz zmienna lub niestała. Ameba. Rodzaj bakterii. Zamknęła słownik i sięgnęła po leżącego na kołdrze Emersona. Zgubiła stronę, ale z Emersonem nie miało to nigdy znaczenia.

74


„Świat istnieje dla edukacji każdego człowieka. Nie ma takiego wieku czy stanu społeczeństwa, lub trybu akcji w historii, do którego nie można by odnieść czegoś w jego życiu. W cudowny sposób wszystko dąży do skrótów, do oddania mu włas­nych zalet. Powinien zrozumieć, że może przeżyć całą historię w swej własnej osobie. Musi siedzieć w domu, gromadząc wszystkie swoje siły i energię, i nie pozwolić, by go terroryzowali królowie czy imperia, lecz wiedzieć, że jest większy od całej geografii i wszystkich rządów świata..."

Uświadomiła sobie nagle, że w Różanym Domku panuje głęboka cisza. Głęboka cisza i lekki zapach spalenizny. Odłożyła Emersona, wstała z łóżka, włożyła pan­tofle i długi niebieski szlafrok. Zaniepokoiła się, czy Mabel nie zapomniała zgasić piecyka, czy coś się nie przypala lub nie płonie.

Zostawiła drzwi otwarte, aby oświetlić sobie przejście przez hall. Spod drzwi Mabel widać było pasemko światła. Zawahała się. Zapach spalenizny znikł. Po­deszła do drzwi i lekko zapukała. Nie było odpowiedzi. Znów zapukała i powie­działa: Mabel. Wróciłaby do siebie, zrozumiała bowiem, jaką głupotą jest się spo­dziewać, że głucha coś usłyszy, a nie chciała otwierać drzwi i jej przestraszyć. Lecz potencjalne niebezpieczeństwo dziwnie ją fascynowało. Otworzyła drzwi do po­koju Mabel na tyle, by wsunąć głowę i jedno ramię.

Mabel spała oparta wysoko o poduszki. Lampa wciąż się świeciła. Głowa Mabel opadła na bok, okulary zsunęły się na czubek nosa i wyglądało, że za chwilę oderwą się, złamią . poranią jej oczy i twarz. Na kolanach śpiącej leżała otwarta książka. Ręka, która ją trzymała, zwisała bezwładnie.

Piecyk był wyłączony. Barbie podeszła do łóżka. Zabrała książkę i położyła na stoliku, zaznaczając stronę zakładką. Potem, bardzo ostrożnie, zdjęła niebezpiecz­ne okulary i włożyła z powrotem do skórzanego futerału. Poprawiła poduszki i pod­ciągnęła wyżej prześcieradło i koce. Chciała przykryć ręce Mabel, ale zdecydowała, że tego nie zrobi, bo mogłaby ją obudzić. I tak wydawało się, że ją czymś zaniepo­koiła. Posłyszała westchnienie. A potem jakiś dźwięk głęboko w gardle, prawie tak, jak gdyby Mabel coś powiedziała.

Barbie przyglądała się swej przyjaciółce. Bardzo szybko przemknęła jej śmieszna myśl że jej nie lubi. Jednocześnie wiedziała, że ją kocha. I wiedziała, iż Mabel bar­dzo ją lubi, choć nie zdawała się specjalnie lubić nikogo. Ich wzajemny stosunek był dziwny, jak gdyby chodziło o dwie osoby, które jeszcze się nie spotkały, ale które się pokochają, gdy spotkanie nastąpi. Mabel zbliżyła się do niej bardziej niż ona do Mabel. Po trzech latach Barbie wciąż niczego prawie nie wiedziała o swej przyjaciółce, z drugiej strony, jeśli nawet wyłączyć fakty, które nie dotarły do Mabel wskutek głuchoty, Mabel wiedziała o Barbie chyba wszystko, ponieważ Bar­bie wciąż jej o sobie mówiła. Opowiadanie Mabel różnych historii wchodziło w za­kres opieki nad nią, było niemal ważniejsze od wykonywania czynności mających ją uwolnić od trosk i obowiązków domowych. Barbie sądziła, że bez realności jej głosu, mówiącego coś bezustannie. Mabel nie doceniałaby należycie milczenia, w którym zdawała się egzystować. Jedynie o swej tajemnej trosce nigdy jej Barbie

75


nie wspomniała. Kiedy, tak jak teraz, przyglądała się Mabel, wierzyła, iż przyja­ciółka wie o niej i od początku wiedziała.

Pomyślała: W jakiś sposób to Mabel jest moją tajemną troską. Nie wiem, co ze mnie do niej dociera. Jestem jak fala uderzająca o skałę, takie właśnie wydaję dźwię­ki. Oto Mabel. oto skała, oto Bóg. W istocie to jedno i to samo.

Mabel się poruszyła, ale spala dalej. Jakże staro wyglądała w łóżku, niezmier­nie staro. Barbie wyciągnęła rękę, aby zgasić lampę. Stara kobieta znowu wydala gardłowy dźwięk, jak gdyby zaniepokoił ją cień ramienia Barbie. Znów go powtó­rzyła. Mamrotała coś. ale dźwięk wychodził z gardła, gdyż, wargi jej zbyt się już rozchyliły pod narkotycznym wpływem codziennej malej śmierci, by móc się dom­knąć należycie. Mruczała przez kilka sekund, potem zamilkła, a potem powiedzia­ła coś. co sprawiło, że Barbie się zatrzymała, czujna i niezdecydowana z palcem i kciukiem na małym hebanowym przełączniku staroświeckiej lampy z mosiądzu, chcąc, aby echo owego dźwięku również się zatrzymało, zanim podejmie swój lot do stanu istnienia, z którego nie ma powrotu. Najpierw uchwyciła rytm, polem dźwięki samogłosek, potem spółgłosek. Imię, kobiece imię. Gillian Waller.

Wpatrywała się w twarz Mabel, ale niczego nie mogła z niej wyczytać. Mamro­tanie ucichło. Dokądkolwiek Mabel dążyła, dotarła tam wreszcie. Poza Gillian Waller odnalazła mroki snu bez marzeń sennych.

Tragiczna śmierć misjonarki angielskiej

Ranpur. 29 października 1942

Jak donoszą z Majapuru, dwa dni temu noniosła śmierć panna Edwina Crane. kuratorka protestanckich szkól misyjnych, która podczas rozruchów sierpniowych została napadnię­ta przez jakąś bundę i ledwie uszła z życiem, gdy zamordowano innego nauczyciela, pana D.R. Ćaudłuuiego. Policja dotychczas nie zdołała zatrzymać sprawców napadu.

Wczoraj, podczas śledztwa w sprawie przyczyny zgonu, służący panny Crane złożył po­licji zeznanie. Twierdzi on. że jego pani posłała go na bazar o godzinie 345 pp. po paczkę z apte­ki. Odkąd wróciła ze szpitala, często takie sprawy załatwiał. Tym razem jednak apte­karz oświadczył, że nic nie wie o recepcie dla panny Crane. Wobec tego służący wróci! do domu.

Dochodząc tam poezul swąd spalenizny i zobaczył dym. W obejściu paliła się gwałtownie szopa, a służący z sąsiednich domów usiłowali gasić pożar. Jeden z nich zawołał, że w szo­pie jest panna Crane.

Policja przedstawiła oświadczenie tego człowieka. Na krótko przed 4 pp. spostrzegł na te­renie bungalowu kuratorki kobietę w białym sari. Sądząc, że to ktoś, kto nie powinien tam przebywać, okrzyknął ją. Dała mu znak. by sobie poszedł. Wtedy zauważył, że kobieta w bia­łym sari to panna Crane. Ani on, ani jej służący nigdy nie widzieli jej w takim stroju. Widział, jak wchodzi do szopy, po czym wrócił do swej pracy. Wkrótce poczuł dym i zobaczył, że szopa płonie.

Policja przedstawiła również list znaleziony w gabinecie panny Crane. zaadresowany do koronera. Urzędnik z. misji panny Crane potwierdził autentyczność jej pisma. Listu nie odezy-

76


tano w śledztwie, ale policja uznała go za wystarczające świadectwo decyzji panny Cranc o odebraniu sobie życia.

Doktor .layaprakash. konsultant w szpitalu kobiecym imienia Hcgum Mumtaz Zaidklian i lekarz służby zdrowia w szkołach misyjnych, stwierdził, że od kilku łat leczył pannę Cranc. Noimalnic cieszyła się doskonałym zdrowiem, nie odzyskała go jednak po sierpniowym na­padzie. Kiedy wyszła ze szpitala, przepisał jej środki wzmacniające i radził wziąć urlop. Pod­czas jego ostatniej wizyty, mniej więcej na tydzień przed swa tragiczna śmiercią, powiedziała imi. że zamierza przejść na emeryturę.

W orzeczeniu stwierdzono samobć jstwo przy zakłóconej równowadze umysłu.

Wzruszający był moment, kiedy służący panny Cranc. który, zdaje się. pomylił postępowa­nie w sprawie zgonu ze sprawą sądową, zapylał, czy „teraz panią zwolnią i mu przywrócą". Koleżanka misyjna panny Crane. która wyprowadziła go płaczącego z sali sądowej, powie­działa waszemu reporterowi, że człowiek ten, imieniem Joseph, służył pannie Crane od czasu, gdy był kuchcikiem w misji w Muz.zalirabadzic (Północno-Zachodnia Prowincja Graniczna), gdzie panna Cranc uczyła przed pierwszą wojną światową. „Dla niego była bohaterką. Sama stanęła w drzwiach szkoły, osłaniając dzieci, i przcciwslayyila się bandzie uzbrojonych chu­liganów, którzy grozili podpaleniem budynku."

lego samego dnia odbył się pogrzeb. Na zewnątrz cmentarza zgromadziły się grupki Hin­dusek, matek niektórych dzieci uczęszczających do szkół misyjnych. Po zakończeniu obrzędu pogrzebowego wasz. reporter zauważył, że kobiety te weszły na cmentarz i złożyły kwiaty na grobie.

Weszła do łazienki i zamknęła drzwi do swojego pokoju na werandę i do małego gościnnego. Uklękła na zimnej podłodze i chwyciła rękami brzeg gładkiej białej porcelanowej umywalki; poszukała po omacku wilgotnej myjki i wepchnęła do ust. aby nie zakłócić spokoju domowego. Wyciągnęła rękę i otworzyła kran. Woda trysnęła do umywalki, wpłynęła do rury i wypłynęła na zewnątrz do otwartego przewodu. Barbie opadła niżej, aż przysiadła niemal na udach, i głośno załkała.

łkłwina zgrzeszyła. Ale nie dlatego Barbie płakała. Rozwiązanie kwestii tego, co czeka duszę Edwiny, przekraczało możliwości Barbie. Znajdzie się w otchłani, która dla Barbie była miejscem ponurym, niezrozumiałym, lecz istniejącym, oziębionym oddechem Boga i zaciemnionym chmurą na czole diabła; pusty, neutralny obszar, gdzie umarli czekają nadzy i drżący, niezdolni uzasadnić swego prawa do którego­kolwiek z dwojga królestw. Zabić siebie to grzech. Jej ojciec zabił się alkoholem, gdy zalany wpadł pod kopyta i koła konnego wozu na Thames Embankment. Jej owdowiała matka zabiła się nie pracą, jak mówili ludzie, ale kombinacją miłości bez serca i dumy bez serca, lepiej znaną jako zachowywanie pozorów. Ich śmierci stanowiły małe grzechy w porównaniu ze straszliwym aktem samodestrukcji Edwiny, lecz. dawno już nauczyła się widzieć w ich osobistych rozpaczach, wyrażających się w piciu i dumie, błysk diabelskiej twarzy; zamyślony, z brodą opartą na ręku, ofiarowywał nagrody, sugerował środki łagodzące, które wcale nie były nimi, tylko środkami nałogowego pobudzania zła, jakie czynił.

77


Diabeł Barbie nie był demonem, lecz upadłym aniołem, a jego piekło nie miej­scem ziejącym ogniem i siarką, lecz obrazem straconego nieba. Nie było samotniej-szej od niego duszy. Jego namiętność do dusz dorównywała boskiej, ale ofiarować mógł tylko własną rozpacz. Ofiarowywał ją tak nieskończenie szczodrze, jak Bóg ofiarowywał miłość. Był rozpaczą tak pewnie, jak Bóg był miłością.

I dlatego płakała. Oślepiona łzami, wciąż klęcząc sięgnęła przed siebie i weszła w czas, który powinien był ją zaprowadzić do wnętrza podniosłej tajemnicy, ale tak się nie stało, gdyż tajemnica nie istniała. Była starą kobietą jak Edwina, a jej życie w Indiach, obrócone wniwecz, zmieniło się w to martwe ciało, którego strze­gła Edwina.

Płakała, gdyż gest, który wydał jej się wzniosły, odsłonił Edwinę niemą z roz­paczy, nie oczyszczoną przez miłość. Objawienie rozpaczy Edwiny odkryło jej własną rozpacz, pokazało jej głębię, jej ogrom. Ona sama potrafiłaby znieść tę świa­domość, musiałaby ją znieść. Dla Edwiny było to chyba czymś okrutnym. Edwina zawsze wydawała się tak silna i tak pewna Boga, celów bożych, tak wspaniale uzdol­niona, że sama jej bliskość umożliwiała dzielenie z nią jej daru i poczucie, iż wszel­kie wątpliwości więdną z braku pożywienia.

A jednak Edwina musiała również czuć ową rosnącą wątłość połączeń, owo od­dalanie w przestrzeni, w miarę jak Bóg z niepojętych przyczyn odwracał twarz od pokornych służb, których nie uważał już za godne przyjęcia, zbyt jednak był dobry, aby je po prostu odrzucić.

Z trudem wstała z klęczek i zmoczyła myjkę pod bieżącą wodą, przyłożyła ją do twarzy i tak długo powtarzała ten zabieg, aż twarz jej ochłodła i tylko paliły ją oczy. Wiara Edwiny była wyższego rzędu od jej wiary, o tym nie wątpiła, w kon­sekwencji rozpacz jej stała się tak wielka, że zamąciła umysł. Nie można jednak tego zamącenia ofiarować dla złagodzenia winy. gdyż było dziełem diabła. Spoj­rzała w lustro nad umywalką. Na przeciwległej ścianie wisiało drugie lustro. Pom nażały ją z przodu i z tyłu. Z przodu zbliżała się do siebie samej, z tyłu była inną so­bą, cofającą się przez coraz mniejsze obrazy, jeden po drugim, w jakąś wstrząsa jącą nieskończoność.

Poczuła, że w miarę jak z krwi jej umyka ciepło, skóra na niej marznie i twardnie­je. Łazienkę wypełnił nagle cuchnący, wstrętny zapach wymiotów, tkwiło jednak w tym plugastwie jakieś poczucie subtelnej cierpliy iści i pragnienia. Chwyciła się za brzuch i gardło, pochyliła nad miską i zwymiotowała. Z trudem łapała oddech, wciąż zbierało jej się na nudności. Kran ciągle był otwarty i woda zmyła całą tę obrzydliwość. Oparta o porcelanową umywalkę, trzymała się jej i pozwoliła wodzie lać się, póki biel znów nie zabłysła. Czuła lepkość na całym ciele. Powoli wracało ciepło.

Wypłukała dokładnie usta, po czym zamknęła kran. Kiedy woda przestała bul­gotać, zapanowała cisza, niczym po westchnieniu.

— Biedne stworzenie — powiedziała. Zamknęła oczy. — Wiem, kim jesteś,
i wiem. że jeszcze tu przebywasz. Proszę cię, odejdź. i

78


Zaczekała, po czym wstrzymała oddech na odgłos powolnego, niezgrabnego odlotu, jak gdyby jakiś ciężki padlinożerny ptak miał trudności z pokonaniem siły ciążenia. Zaczekała jeszcze kilka minut, umyła bardzo dokładnie twarz i ręce, po czym — wciąż niezadowolona — otworzyła drzwi do swojej sypialni, wzięła czystą odzież, wróciła do łazienki, gdzie każdą zdjętą część ubrania wrzucała po kolei do kosza na brudy, aż stanęła naga. Ubrała się z powrotem, natarła wodą kolońską, wróciła do pokoju i przyczesała włosy.

Piękno tkwi w oczach patrzącego, mówiła jej matka, ale nie powiedziała, kim jest ten, kto patrzy.


Część druga KWESTIA LOJALNOŚCI

i


Z rubryki: Zawiadomienia w „Times of India" 7 maja 1943 roku.

Urodziny

MANNLRS. W dniu 7 maja w Srinagarze Daphne Manners powita córkę Parwati.

Zgony

MANNLRS. W dniu 7 maja w Srinagarze zmarta Daphne Manners. córka nieodżałowanej
pamięci państwa Manners, ukochana bratanica Hthel i nieodżałowanej pamięci sir Henry'ego
Mannersa.

Małżeństwa

KAPITAN L.A.D. BINGHAM I PANNA SUSAN LAYTON

Zawiadamia się o zaręczynach kapitana Edwarda Artura Dawida Binghama z Muzzafira-badzkiego Pułku Lekkiej Kawalerii, jedynego syna śp. majora A.b.D. Binghama, odzn. Krzy­żem Wojennym, Muzzalirabadzki Pułk Lekkiej Kawalerii, i śp. pani S.A. Hunter, zamiesz­kałej ostatnio w Singapurze, z Susan. młodsza, córka ppułk. Johna Laytona i pani Layton z Pankotu.

Tak oto wkracza na scenę Teddie, od razu naznaczony fatalnym powiązaniem.

Sara Layton określiła go później jako człowieka, który nie zyskiwał w miarę postępu znajomości, którego dało się szybko do gruntu poznać, jednak początkowy jej opis wywoływał obraz pustki, ale pustki wesołej. W owym czasie Mildred, jego przyszła teściowa, skarżyła się, że niewiele się o nim wie, a chociaż rozumowała w kategoriach ściśle praktycznych (co powiedzieć pułkownikowi Laytonowi, prze­niesionemu obecnie z włoskiego do niemieckiego obozu jenieckiego, wskutek czego zdawał się zasługiwać na pełniejszą i bardziej szczegółową opinię o człowieku, któ­rego zamierzała poślubić jego córka Susan), to jednak myśl, że niewiele się o nim wie, w połączeniu ze zdaniem, iż nie zyskuje specjalnie w miarę postępu znajomości, musiała z początku wywoływać obraz kogoś, kto w każdym calu odpowiada ste­reotypowi młodego człowieka z próżnią między uszami, zestawem wyuczonych

83


i wyświechtanych reakcji i pogodnym spokojem ducha wykluczającym popełnianie czynów zarówno wyjątkowo głupich, jak godnych uwagi.

Owego spokoju ducha omal nie postradał raptownie w pierwszych miesiącach 1942 roku w Birmie, a świadczyło o tym jego zachowanie po przybyciu rok później do Pankotu w sztabie Dicka Rankina. Był wtedy „nieco rozczarowany" bezpośre­dnim rezultatem uczęszczania na kursy sztabowe w Quetcie. ale „spodziewał się czegoś lepszego" w przyszłości. Prawdopodobnie rozczarowało go też nieco od­krycie, że Japończycy okazali się „lepsi w starciu" od połączonych wojsk brytyj­skich i indyjskich, gdy zaś z niedobitkami swojej jednostki przedzierał się przez dżunglę z powrotem do Indii (bo w tym kierunku szli wszyscy, którzy jeszcze iść mogli), spodziewał się szybkiej poprawy sytuacji.

Można go sobie było wyobrazić, jak idzie zmęczony, brudny i głodny, dźwi­gając dodatkowy ładunek broni ręcznej (aby odciążyć paru wyczerpanych sipajów). wciąż naprzód i naprzód, z uśmiechem: skoro osobiście nie ponosił winy za coś. co jego zdaniem należało podsumować jako oszałamiającą klęskę, całkowitą kata­strofę, nie miał powodu okazywać rozpaczy, natomiast wiele powodów, aby dawać przykład wytrwałości w marszu nawet wtedy, gdy każda kończyna przyczepiona była do korpusu wiązaniami przypominającymi luźne, rozpalone wąskie paski gumowe.

Ten obraz Teddie'ego opuszczającego Birmę od jego wizerunku po przybyciu w rok później do Pankotu oddziela luka, jedna z wielu, toteż gra on bardzo odpo­wiednią schematyczną rolę w określaniu go, ponieważ samemu 1'eddie'emu zda­wało się, że jego historia składa się z szeregu luk połączonych kilkoma znaczącymi wydarzeniami; można było tak sądzić zważywszy niezwykłą trudność, z jaką Mil-dred wyciągała z niego wszelkie szczegóły poza kilkoma zwięzłymi i niezbyt za­chęcającymi inrormacjami i lekką zmarszczką koncentracji, która mogła wynikać ze świadomości, iż on i Mildred mają do spełnienia pewien obowiązek.

— Mam stryja — powiedział i dodał: — No. w Shropshire — jak gdyby w ten sposób stryj nabrał życia i stał się łatwiejszy do zidentyfikowania. Teddie miesz­kał u tego stryja, gdy wysłano go z Indii do szkoły w Anglii, tak jak Sara i Susan mieszkały u ciotki Lidii, starszej siostry Mildred, przebywającej w Londynie. Ojciec Teddie'ego służył w Muzzafirabadzkim Pułku Lekkiej Kawalerii i dlatego Teddie również w nim teraz służył, ale ojciec skręcił kark na polowaniu, gdy Teddie miał czternaście lat. Jego matka wyszła powtórnie za mąż za handlowca, niejakiego Huntera (co było trochę niesamowite zważywszy przyczynę zgonu pierwszego męża '). Mieszkali w Singapurze aż do śmierci Huntera. „Wyznam pani — powie­dział Teddie do Mildred — ludzie twierdzą, że miała z nim okropne życic." Zmarła nagle w Mandalaj w drodze powrotnej do Muzzatirabadu. Wszystko to zdarzyło się przed powrotem Teddie'ego do Indii na służbę w pułku. W odpowiednim czasie wyjechał do Birmy, gdzie bezskutecznie próbował odnaleźć jej grób, co go trochę martwiło, póki nie przypomniał sobie, że spalono ją w krematorium. W odpo-

Hunu-r — po mig, myśliw\ (pizyp. tłum.).

84


wiednim czasie do Birmy przybyli również Japończycy, nieco później wymasz.e-rował z niej Teddie.

I tyle. Miał rude włosy i jasne rzęsy (Klara Fosdick uważała je za oznakę czło­wieka niegodnego zaufania). Wiek: dwadzieścia pięć lat, ale typowo angielska długa, koścista figura sugerowała, że jeszcze nic przesiał rosnąć i wypełniać się, co ozna­czało, że za kilka lat stanie się nagle muskularnym mężczyzną w średnim wie­ku, wydaje się bowiem, że takim ludziom wszystko zdarza się na raz mniej więcej około trzydziestki; wszystko oprócz siwizny, która zarezerwowana jest na okres przejścia w stan spoczynku, pojawia się równie nagle i jest jedyna oznaką sta­rości.

Szkoła, akademia wojskowa, pułk, chrzest bojowy, kursy sztabowe: następnym logicznym krokiem było małżeństwo, tak aby proces ten mógł się powtarzać w linii męskiej. Po przybyciu do Pankom Teddie metaforycznie odchrząknął, podniósł głowę i rozejrzał się za panną, z którą mógłby ów krok uczynić. Nie mogła to być byle jaka dziewczyna. Idealna wybranka powinna należeć do warstwy oznaczonej nazwą Armia, co właściwie wykluczało Carol i Christine Beamcs, bo ich ojciec, pułkownik Beamcs, służył w cywilnym dziale Indyjskiej Służby Wojskowej. Wy­kluczało także kilka innych, których ojcowie służyli w pułkach nic dorównują­cych, w opinii Teddie'cgo, standardowi jego własnego pułku Muziów; len stal, oczy­wiście, najwyżej, ale znalazłby się jeden czy dwa na tym samym poziomie, laki był pogląd ojca Teddie'ego, a Teddie przejął go po zmarłym, podobnie jak odzie­dziczył niewielki spadek w postaci dochodu z kapitału. Kapitał wszakże przeszedł najpierw przez ręce jego matki i został nieco uszczuplony przez handlowca Huntera, który na szczęście zmarł z przepicia, zanim matka zmarła ze wstydu i zmartwienia, jak uważał Teddie; gdyby nie to. mógłby nigdy nie zobaczyć grosza z lego kapitału, co zmusiłoby go do zajęcia się jakimiś interesami albo do służby w gorszym pułku, a to byłoby chyba okropne. Wątpił, czy stryj „wybuliłby" cokolwiek. Sądził, że stryj nie lubił jego ojca. Stryj bvł starszym bratem.

Całość czy tylko głowa i ramiona?

Teddie miał praktyczne usposobienie. Kompensowało to brak wyobraźni. Nie przyszłoby mu nigdy na myśl podarować pani Layton swą fotografię, ale skoro chciała ją mieć, on zaś nagle 2rozumiał dlaczego, uważał, że trzeba ją zrobić w spo­sób jak najwłaściwszy. W mundurze czy po cywilnemu? Wielkości pocztówki, co było rozmiarem wygodnym, czy coś większego? W czapce czy bez? Sprawiał wra­żenie pozbawionego próżności, toteż trzeba się było ustosunkować do jego pytań poważnie. Nie dało się wykręcić zdawkową odpowiedzią w rodzaju: „Ach. wszy­stko jedno, wystarczy, jeśli będzie podobna do ciebie."

Cechowała go pewna gruboskórność, która jeszcze nie sugeruje niewrażli-wości. Mildred znudziła się sprawą fotografii na długo przed uzgodnieniem szcze­gółów. Teddie nie zauważył, że jest znudzona ani że za dużo pije. Może w ogóle nie zauważał ludzi. Czasami jakby nie zauważał samego siebie. Na przykład nie wy­glądał na skrępowanego czymś, co inny mężczyzna uznałby za sytuację delikatną lub niezręczną w domu, w którym bezustannie natykał się na Sarę. Nim zajął się Susan, zajęty był Sarą i zachowywał się tak, jak gdyby w ogóle nie uświadamiał sobie istnienia młodszej siostry. Obecnie jego uprzedzająca grzeczność w stosunku do Sary sugerowała, że mógłby w każdej chwili zacząć się tłumaczyć, dlaczego ochłódł w uczuciach dla niej, chociaż Sara nigdy nie ośmieliła go na tyle, aby mu­siał się z tego tłumaczyć. Ktoś z zewnątrz, nieświadomy ich historii, mógłby sądzić, że jego uprzedzająca grzeczność była z. gatunku gestów, jakie mężczyzna uważa za właściwe robić w stosunku do dziewczyny, z której siostrą zamierza się żenić; jaki­kolwiek element przeprosin oznaczał tylko przeprosiny za zabranie Susan, nie za porzucenie Sary. Może zresztą tak to widział.

W Pankocie jednak tłumaczono sobie sprawę jego odstępstwa, jego zmiany de­cyzji czy uczuć w różny sposób. Gdyby dowiedział się o jednym z tych rzekomych powodów, byłby zdziwiony (nareszcie), ponieważ, jest mało prawdopodobne, by mógł się spodziewać, że ktoś go określi mianem „niestałego". Gdyby poznał dwa inne z tych powodów, zgodziłby się na pierwszy i przyznał, że musiał w końcu za­uważyć, jak śliczna jest Susan, i że nie potrafił się oprzeć silnemu wzruszeniu, które go ogarniało nagle na jej widok. Co do drugiego powodu, nie zrozumiałby prawdo­podobnie, o co chodzi, a na pewno nie chciałby o tym słuchać.

Mała pani Smalley określiła kiedyś Sarę Layton wystarczająco trafnie, aby nie­trafne wnioski, jakie z tego określenia wyciągnęła w sprawie odstępstwa Teddie'ego, uznano za dość bliskie prawdy. Teddie jednak nic by nie zrozumiał ze Smalleyo-wskiego wizerunku Sary. Z pewnością nigdy nie przyszło mu do głowy, że Sara nie traktuje go poważnie jako człowieka; nigdy nie pomyślał, że gdy chodzi o „to", nie bierze niczego poważnie („to" oznaczało Indie, rolę Brytyjczyków w Indiach, za­dania stojące przed Brytyjczykami w Indiach); nigdy nie odczuł, że ona śmieje się z „tego", a co za tym idzie, i z niego; ponieważ jako mężczyzna traktował „to" o wie­le poważniej, niż musiały „to" traktować kobiety, nigdy nie odczuł, że Sarze, dziew­czynie wspaniałej pod każdym innym względem, brakuje tego nastawienia, które mężczyźni uważali u dziewczyny za ważną podstawę wszystkiego innego, i że to tłumaczy, dlaczego po pewnym czasie czuli się lepiej w towarzystwie młodszej sio-

86


stry. Mógłby się zgodzić z panią Paynton, kiedy zebrawszy wszystkie te potencjal­nie szkodliwe wątki Smalleyowskie w jedną rozsądną nić oświadczyła, że Sara po­winna się ustabilizować, wtedy wszystko będzie z nią w porządku, w zasadzie bo­wiem jest osobą solidną i prawdziwą opoką dla Mildred.

Właśnie ustabilizowania Sary jako pani Bingham chciał z początku Teddie. Nie istniała dla niego kwestia jej solidności. Kiedy weszła do jego biura w dowództwie okręgu zjakimiś poufnymi dokumentami, zapytał swego przyjaciela i kolegę pułko­wego, Tony'ego Bishopa, adiutanta Dicka Rankina, kim jest ten jasnowłosy, szczu­pły kapral z Kobiecego Korpusu Służby Pomocniczej. Można sobie wyobrazić, że odpowiedź była wysoce zadowalająca. W braku panny skoligaconej z Muziami, dziewczyna od Strzelców Pankockich doskonale się nadawała, może nawet lepiej, bo Teddie uważał pewnie, że wżenienie się we własny pułk zalatywałoby kazirodz­twem. Zrobił tak jego ojciec i nic dobrego z tego nie wynikło. O ile z początku los nie sprzyjał Teddic'enui, skoro w randze zaledwie kapitana został odkomendero­wany do szkoleniowego dowództwa, kiedy równie dobrze mógł pojechać do formacji czynnej, może jako major w dziale operacyjno-inlormacyjnym. o tyle teraz wy­dawało się, że przybył do Pankom w jednym i znakomitym celu poznania dziew­czyny z pułku ulubionego na tej placówce.

Działalności Teddie'ego w stosunku do Sary I.ayton nie należy określać jako podrywanie czy zaloty. Zabrał się do niej z taką samą pilnością, z jaką zabrałby się do każdego zadania w obrębie jego kompetencji. Ponieważ jednak potrafi! my­śleć tylko o jednej sprawie naraz, każdemu się wydawało, że przypuścił frontalny atak na dziewczynę, która mu wpadła w oko i obudziła w nim uczucia o charak­terze czułym i namiętnym.

W takim właśnie świetle, jeśli w ogóle o tym myślał, widział zapewne siebie, a musiał myśleć i uważał, że wszystko jest w porządku. Pizccież codziennie ktoś się zakochuje. Nie w tym szczególnego. A ona była naprawdę przemiła. .lego ojciec byłby zadowolony.

Najciekawszymi może lukami w historii Tcddie'ego są te, w których można by prześledzić postępy lub ich brak w stosunkach z. kobietami. Należy przypuszczać, że w wieku dwudziestu pięciu lat nabył już pewnego doświadczenia z przedsta­wicielkami pici przeciwnej, lecz na pytania — z kim? w jakich okolicznościach'.' — o tyle trudno odpowiedzieć, iż pozostaje owiany czystą aurą radosnej męskiej dzie­wiczości, splamionej jedynie śladami czegoś ostrzejszego, zapachu świadomego lub nieświadomego nocnego wytrysku, który nie zmienia jego wyrazu twarzy, lecz podkreśla ukryte cienie skromnego zakłopotania.

Tony Bishop nie pamiętał, aby Teddie kiedykolwiek „zadawał się" z dziewczyną, zanim zaczął z całego serca przykładać się do sprawy zadawania się z Sarą Layton. Bishop znal go przed Birmą i po Birmie, ale nie w Birmie, tak więc jego pamięć nic sięgała ważnego być może okresu w rozwoju Teddie'ego. Widział go właściwie takim, jakim widzieli go pułkowi koledzy, nie miał prywatnego obrazu. Lekka Kawaleria Muzzalirabadzka (twierdził Bishop kpiąc dobrodusznie) była jednym z tych pułków, w których nie tylko obowiązywała reguła niewspominania nigdy

87


w kasynie o kobietach, ale trzymano się jej z tak żelazną konsekwencją, że ktoś z zewnątrz mógłby uwierzyć, iż młodzi oficerowie przestawali o nich mówić, a na­wet i myśleć, dopóki nie osiągnęli pewnego wieku, kiedy to znajdowali się w sy­tuacji, w której musieli podjąć trudną decyzję: zostać kawalerem czy się ożenić. Sprawę tę załatwiała zwykle inna niepisana reguła pułkowa, a mianowicie, że oficer powinien mieć żonę przed trzydziestką, chyba że chce się cieszyć opinią człowieka nieprzyzwoicie frywolnego.

Ponieważ Teddie bardzo był przywiązany do swego pułku — prawdopodobnie to jedno traktował poważnie — pułkowa aura dwuznacznego monastycyzmu tłuma­czyła chyba jego własną aurę człowieka, który albo nigdy się nie wyszumiał. albo szumiał tak daleko, że nie sięgało tam oko pułku, wobec czego jakby nie on szumiał, lecz. ktoś. od kogo w tym celu wypożyczył ciało. Bądź co bądź. bez względu na po­wód istnienia tej aury. świeciła ona w tle jego podejścia do Sary. podejścia męż­czyzny, któremu apetyt seksualny nie sprawiał dotychczas kłopotu, ale w przysz­łości okaże się absolutnie zadowalający, co już teraz było wiadome.

Ostatecznie rzecz sprowadzała się do tego. że Teddie usiłował zrealizować pewną myśl. Myśl początkowo uosobiła się w postaci Sary Layton. Po trzech tygodniach zbliżył się do niej na tyle. że jego zdaniem wystarczyłoby zadać odpowiednie pytanie i sprawę załatwić. Jak można sobie wyobrazić, nie wątpił o rezultacie. Była prze­cież bardzo uległa i absolutnie dostępna. Jeszcze jej nigdy nie pocałował, ale trzy­mał ją często za rękę i czynił różne inne gesty, jakby rościł sobie do niej prawo. Grali w tenisa, jeździli konno, pływali, tańczyli, chodzili do kina, do chińskiej restauracji, na kolację do hotelu Smitha. Przychodził po nią do klubu, do jej domu. raz był w Różanym Domku, gdzie starsza kobieta (miała coś wspólnego z misjami) bardzo dużo mówiła o Muzzafirabadzie. ale nie o znanych mu aspektach tamtejszego życia. Spacerowali z Sarą. dzielili tongę i przednie siedzenie w służbowym samo­chodzie wtedy, gdy udawało mu się zarejestrować wyjazd służbowy i pozbyć kie­rowcy.

Wobec tego następny krok rysował się jasno. Musi tak się urządzić, żeby zostali sami, wtedy otoczy ją ramieniem, pocałuje i powie coś w rodzaju: „Wiesz, strasznie cię lubię", co zabrzmi trochę bezbarwnie, ale jest prawdą. A skoro już to powie, będzie mógł logiczną koleją rzeczy zaproponować, że mogliby, no, zaręczyć się, jeśli jej to odpowiada; bardziej nie trzeba się angażować, bo jeśli sprawy zaszły już tak daleko, wszystko inne na pewno samo się ułoży.

Z początku (twierdzi Sara) nie wyróżniała Teddie'ego Binghama spośród innych młodych oficerów, którzy uważali, że skoro ona istnieje i oni istnieją, to nic można tego faktu ignorować. Jednak po pewnym czasie uświadomiła sobie, że Teddie jest inny. Nakręcił się i nie mógł się zatrzymać, ona zaś nie wiedziała, co z tym zrobić. Miała tylko nadzieję, że nagle stanie albo dostrzeże Susan, jak inni oficerowie. Nie uważała go za nieatrakcyjnego, dowodziło to jednak, że jej zdaniem zbyt łatwo go przejrzeć; był dość zabawny, łatwy w rozmowie i w miarę ciekawy, ale do pewnego punktu, który szybko się osiągało.

Kiedy nadszedł właściwy moment, wyczuła to instynktownie i całkiem nie wie-

88


działa, jak zareagować. Objął ją. pocałował i zaczął okazywać dość kunsztowne podniecenie. Zauważyła, że pachnie mydłem Pearsa '. Spotęgowało to wrażenie przejrzystości, jakie na niej wywierał, bo nagle przestał być przezroczysty, zapienił się z podniecenia. Było ono nieco żenujące, nie zdołał bowiem wywołać u niej żadnej reakcji, tak że zaczęła się zastanawiać, czy to jej wina. czy jego. Nie obawiała się. że Teddie będzie próbował czegoś poważniejszego. Poza tym. że wargi miał przy­klejone do jej ust. nie robił z nią niczego, czego nie mógłby robić w sali balowej albo czego wstydziłby się następnego ranka.

Pomyślała także, iż jego podniecenie wynika nie tyle z faktu całowania jej. ile z poczucia, że wyłamał się. w stopniu dozwolonym, ze ścisłych granic jego normal­nego schematu postępowania. Jednakże mężczyzna taki jak Teddie nie całował dziewczyny w ten sposób dla samej frajdy całowania. W każdej chwili, myślała, może się oświadczyć. Rozważyła tę groźbę jak najspokojniej. Nie miała najmniej­szego zamiaru przyjąć oświadczyn Teddie'ego Binghama, na chwilę jednak uświa­domiła sobie, jak strasznie łatwo cała ta sprawa mogłaby nabrać rozpędu'i obez­władnić oboje. Gdyby nieszczęściem jej nie był umysł skłonny do kwestionowania wszystkiego, możliwość zostania panią Bingham byłaby w tej chwili całkiem realna, ponieważ nie przychodziła jej do głowy żadna praktyczna przyczyna, dla której sprawy nie miałyby przybrać takiego obrotu, jeżeli się wykluczyło kwestię ich wza­jemnej miłości, a tego nikt nie zdawał się traktować poważnie.

Na pozór, bądź co bądź. Teddie dobrze się pod tym względem spisywał za nich dwoje. A raczej spisywał się do tej pory. Sara poczuła się nagle znudzona i uprzy­tomniła sobie, że nudzi się od początku, a teraz i on się znudził. Zrozumiałaby jego depresję lub irytację wywołaną odkryciem, że ona nie odwzajemnia miłosnych za­pałów, czuła jednak wyraźnie, że się znudził. Wciąż ją wprawdzie całował, lecz pocałunek stał się jak gdyby czymś odległym i pozbawionym sensu, niczym konkurs wstrzymywania oddechu, którym był zresztą do pewnego stopnia. Uparła się nie ustąpić pierwsza.

Właśnie gdy zdecydowała, że dłużej już nie wytrzyma, odkleił się i odetchnął głęboko. Wpatrywali się w siebie w mroku samochodu. Dziwne, ale była to chwila powagi, czułości nawet, i ogarnął ją strach, że mimo wszystko się oświadczy, nie uczynił tego jednak. Sara odczuła to. jak gdyby oboje w ostatniej chwili cofnęli się przed uwikłaniem w związek, którego żadne z nich nie chciało, lecz którego zda­niem Teddie'ego chcieć powinni.

Wkrótce przesunął się z powrotem za kierownicę, spojrzał na świecące cyferki zegarka i powiedział:

— Wiesz, chyba powinniśmy wracać.

Dwa dni później zjawił się w bungalowie pod jej nieobecność i znalazł tylko Susan. I stało się. Wciąż był nakręcony, wciąż na chodzie jak zegarek. Sądziła, że się roz­kręci i zniknie podobnie jak inni młodzi ludzie ze świty Susan. których liczba była mniej więcej stała, zmieniały się zaś nazwiska i twarze. A jednak zaręczył się z Susan

Mydło Pc;irsa jest lekko przczroczyMc (przyp. tłum.).

89


w ciągu miesiąca. To właśnie tak zdziwiło Sarę. Dziś był tylko jednym z tłumu krę­cących się wokół jej siostry; nazajutrz byt jedynym. Sara wyobraziła go sobie do góry nogami, kółka się kręciły, sprężyna furczała, oczy miał przymknięte ze szczęścia, że go. wybrano i przyjęto na zawsze do serca Susan.

W rzeczywistości jednak Teddie stał prosto na nogach, oczy miał otwarte i płonące radością zakochania pozbawionego poczucia bólu — czy też tego. co w jego opinii uchodziło za zakochanie; a tylko własna opinia mogła mieć dla niego znaczenie i w tym sensie była równie dobra jak każda inna. Niech sobie będzie szczęśliwy i niech się łuiiz.i. że źródłem tego szczęścia jest Susan. nie zaś z góry powzięty po­mysł. Owa chwila z Sarą w samochodzie mogła się zapewne stać punkiem zwrotnym, wymagałaby jednak olbrzymiego, wręcz niemożliwego wysiłku. Wchodziłoby w grę odstępstwo od wpojonych zasad, całkowite przestawienie osobowości, gruntowne wyłamanie się. wkroczenie w nieznany, dość przerażający świat. Poza tym wygodnie jest przyjąć wytłumaczenie najprostsze, najłatwiejsze; że brak zainteresowania Sary zrozumiał w końcu jako brak oddźwięku fizycznego, jako osobistą odmowę, nie zaś jako ogólny wskaźnik nudnej sztuczności sytuacji, który móglbyotwoizye mu oczy na fakt. że życic jego było dotąd pasmem monotonnych doświadczeń nudy. ponieważ nigdy nie zrobił i nie zrobi niczego, co odbiegałoby od zasad określających, co, jak i dlaczego powinien robić człowiek z.jego slcry i jego zuwochi.

Oczywiście, była jeszcze sprawa krótkiej (charakterystycznej) przerwy między odwiezieniem Sary do domu i pojawieniem się tam dwa dni później, aby zacząć flirt z Susan. Może w tym przypadku przerwa oznaczała mroki nocy w duszy I eddie'ego (powiew owego ostrzejszego zapachu?), walkę między niepokojącym, ledwo odczu­walnym nowym instynktem a starym, bezpiecznym i zadowalającym, znajomym, godnym zaufania i nieuchronnie zwycięskim. W takim przypadku łupem był 1 eddie, nie Susan.

— Wolałabym, żeby poczekali — powiedziała Mildred do Sary. Jasne, że miała na myśli dłuższy okres; chodziło o zaczekanie do powrotu pułkownika Laytona, czyli do końca wojny. Ale Susan nie chciała czekać. Aiii Teddie. Wydawało się, że obojgu zależy na pośpiechu, jak gdyby chcieli postępować zgodnie z zasadami, dopóki te zasady jeszcze istnieją. Zawiadomienie o zaręczynach ukazało się tego samego dnia co tamte dwa inne, ogłaszające fakt złamania już jednej z tych zasad. Ten pierwszy zbieg okoliczności nie pozbawiony by! może znaczenia. Działo się to w drugim tygodniu maja. Mildred zgodziła się na umieszczenie zawiadomienia w „Timesie", ponieważ Susan nalegała. Mildred zaś uważała, że to nic nie szkodzi, zawsze można dać przecież, drugie zawiadomienie o zerwaniu zaręczyn, którego spodziewała się lada chwila — na przykład, gdy Teddie przyniesie fotografię. Susan popatrzy i wyobrazi sobie, że tylko to jej zostanie, gdy Teddie wróci na front, co jest w końcu nieuniknione.

Jednakże fotografia okazała się zdumiewająco dobra. Teddie uśmiechał się ka­pryśnie kącikiem ust, co dolnej części twarzy nadawało wyraz pogodnej, męskiej stanowczości. Typowe sztuczne oświetlenie studia tym razem przypadkowo dało efekt artystyczny w postaci przytłumionej aureoli, którą z kolei odzwierciedlał

90


marzycielski wyraz oczu, tak że Teddie, rzecz dziwna, wyglądał na żołnierza-poete, na człowieka czynu zdolnego do wrażliwych osądów. Susan natychmiast zażądała odbitki formatu gabinetowego, oprawiła ją w ramki i postawiła na nocnym stoliku. Pod koniec maja Mildred, przyznając się tym samym publicznie, że nie potrafi już przedłużać sprawy, oznajmiła, iż ślub odbędzie się wkrótce po dwudziestych pier­wszych urodzinach Susan. przypadających w listopadzie. Nie mogła zrobić nic więcej, by zaznaczyć, że sprawa zależy od okoliczności, na które nie ma żadnego wpływu. Napisała do swej siostry Fenny w Delhi, ta zaś natychmiast przyjechała, aby się przyjrzeć Teddie'emu. Ciotka Fenny uznała go za „dość miłego". Być może ona pierwsza, nie licząc Susan, dopatrzyła się czegoś pod powierzchnią.

II

Zanim odpowiednio nastawimy się w wyobraźni, by rozpatrywać resztę krótkie­go żywota F.dwarda Artura Dawida Binghama prawie wyłącznie z jego punktu widzenia, musimy zwrócić uwagę na pewien drobny i, być może, nie­ważny rys jego zachowania. Otóż doświadczenia frontowe zwulgaryzowały jego słownik.

W pewnych okolicznościach i w męskim towarzystwie pozwalał sobie obecnie używać słów, których potrzebę rzadko odczuwał przed wyjazdem z pierwszym ba­talionem do Birmy. Osiągnięty przez niego poziom wulgarności nigdy jednak nie przekroczył granic dozwolonych oficerom jego typu i pozycji; nie przyszłoby mu na myśl zakląć w kasynie, a cóż dopiero w obecności kobiet. Muziowie z równą, a może nawet jeszcze większą surowością wystrzegali się używania grubych słów w kasynie, jak rozmów o płci pięknej. „Psiakrew" było dozwolone, właściwie się nie liczyło, ale już na „cholerę" marszczono brwi, jeśli słowa tego użył ktoś poniżej rangi wyż­szego oficera służby czynnej. Tak więc Teddie uważał, że rozmowy w kasynie niż­szych oficerów w dowództwie okręgu są niepokojąco i nieprzyjemnie rozwiązłe. Był naprawdę wstrząśnięty. Na regularnych oficerach dobrych pułków można było polegać jak na I cddiem — że grube słowa rezerwują na okazje prywatne i biurowe — kasyno wszakże roiło się od dziwnych niewojskowych facetów, będących oficerami czasu wojny, zachowujących się jak cywile. Na szczęście, jak sądził, rzadko tam jadał. Wraz z Tonym Bishopem i dwoma oficerami, saperem i artylerzystą, mieszkał w kwaterze dla kawalerów, o kilka domów od Nicky Paynton i Klary Fosdick. W ja­dalni zachowywał się według przyjętych reguł, dotyczących manier i sposobu mówie­nia, a raz skarcił artylerzystę za słowa, w jakich wyraził się o pochodzeniu pewnej szkockiej przystawki.

Prywatnie jednak, w sypialni, którą dzielił z Tonym Bishopem, i w biurze Teddie wzbogacał swoje na ogół łatwe do przewidzenia uwagi i odpowiedzi pewnymi barw­nymi obrazami i przekleństwami na tvle często, że Bishop uznał to za coś nowego, za rezultat birmańskich doświadczeń przyjaciela i dowód jakiegoś rozpierającego

91


opanowania nawet tak pogodnego i zrównoważonego faceta jak Bingham, gdy (jak to teraz określał) prało gównem tak, że musiał się kryć.

Bishop posunął się tak daleko, że rozróżniał dwóch Teddiech Binghamów: jeden stał prosto, zakuty w zbroję tajemniczej przynależności do Muziów, drugi zaś w chwi­lach biurowych kryzysów bez żadnego uprzedzenia porzucał podporę w formie zbroi i z naciskiem, choć spokojnie, wypowiadał swą opinię o danej sytuacji, że są to jaja jak berety i że nie zamierza się w to wpierdalać.

*

Depeszę z. rozkazem przeniesienia do miejscowości o nazwie Mirat, gdzie miał objąć stanowisko kapitana w oddziale operacyjno-informacyjnym dowództwa nowej dywizji indyjskiej, posłano najpierw do M u zza fi ni ba d u. Zwłoka i zamie­szanie spowodowane tą pomyłką administracyjną sprawiły, że wysłano następną depeszę, zredagowaną w kategorycznym tonie, sugerującym, że to z jego winy Teddie nie był tam, gdzie go nie było, i że tytułem rekompensaty musi natychmiast wy­jechać do Miratu.

Z drugiej depeszy Teddie dowiedział się po raz pierwszy o swojej nieobecności; przyniósł ją do jego kwatery specjalny goniec wieczorem w połowie lipca 1943 roku. Na dworze szalała burza, co dodawało sytuacji właściwego blasku dramatyczności. Teddie właśnie zanurzał swoje długie kościste ciało w blaszanej wannie w guslkhanic. Była godzina 616 po południu. Miał ciężki dzień w biurze. O 7'" zabierał Susan z bungalowu do kina „filectric" i właśnie zwymyślał służącego za to. że dhobi nie przyniósł mu drugiego letniego munduru. Allah Din, sarkając, wyszedł w burzę. Tymczasem bhiśti zagrzał wodę powyżej stopnia odpowiadającego TeddicYmu, nie pozostawił dzbanka z zimną wodą i gdzieś zniknął.

W miarę jak pośladki Teddie'ego zanurzały się w parującej wodzie, na udach dla równowagi pokazała się gęsia skórka. Kolana pachniały skórą, co przypominało mu czasy, gdy jako chłopiec brał gorącą kąpiel po grze w piłkę nożną. Zanurzył się cały i powoli odetchnął. Sięgnął po mydło marki Lifebuoy (Pearsa używał do twa­rzy i rąk) i właśnie wtedy Tony Bishop wszedł z fatalną depeszą i kwitariuszem gońca do podpisu.

.lako wojskowy Teddie miał jedną wielką zaletę. Nigdy nie wpadał w panikę. Słowo natychmiast nie wywierało elektryzującego wpływu na jego maszynerię inte­lektualną. Natychmiast znaczyło możliwie jak najszybciej, bo nic nie mogło stać się jeszcze wcześniej. W ciągu ostatniego roku uświadomił sobie, że na stanowi­skach władzy istnieją ludzie o odmiennym zdaniu. Wywieszali w swoich biurach sen­tencje i wydawali dyrektywy zalecające przedziwne pomysły: na przykład, że to, co trudne, da się zrobić zaraz, wykonanie zaś rzeczy niemożliwej potrwa zapewne nieco dłużej.

Teddie uważał to za ostentację niewartą zastanowienia. Skłonny był winić o nią Amerykanów, którzy mylili działanie ze sprawnością, oraz owe cywilne elementy w armii czasu wojny, które oczywiście chciały jak najprędzej z tym skończyć i wró-

92


0x08 graphic
cić do handlu będącego ich żywiołem. Amerykanie wraz z cywilami usiłowali narzucać tempo operacji wojskowych i kierować nimi jak interesami. Zachęcali ich do tego karierowicze i dziwacy w regularnej armii, którym wojna stwarzała okazję do wybicia się i propagowania ekscentrycznych pomysłów.

Teddie odnosił się nieufnie do wszystkiego, do czego można by zastosować słowo efektowny. Z drugiej strony podziwiał coś. co jego stryj z Shropshire nazywał sty­lem. Nie orientując się dokładnie, co to jest styl. czasem z. trudnością odróżnia! go od efektowności. Jego zdaniem stryj musiał mieć rację, gdy twierdz.il. że styl zanika i nikt go nie zauważa w czasach, w których wulgarność częściej się podziwia niż jej nie cierpi. Teddie szczycił się posiadaniem pewnego stylu. W tej chwili przejawiał go siedząc w kąpieli co najmniej pięć minut po tym. jak Bishop otworzył i przeczy­tał depeszę, po tym. jak wytarł ręce. aby ją samemu przeczytać, zaklął, podpisał kwitariusz i wyprawi! Bishopa z łazienki.

Takie zachowanie całkiem niesłusznie wyrobiło Tcddie'cmu opinię niezbyt roz­garniętego. W poufnej charakterystyce z Quetty, obok wyrazów uznania dla jego pogody ducha i pracowitości, znalazła się wzmianka o braku „werwy". Nie zmar­twiła go specjalnie.

W istocie Teddie poją! natychmiast wszystkie implikacje przeniesienia. Nieru-cliawość jego umysłu objawiała się jedynie w metodzie, dla niego zupełnie natu­ralnej, polegającej na rozpatrywaniu ich po kolei, po jednej na raz. począwszy od najmniej istotnych; na przykład: gdzie właściwie jest Mi raf? Jak długo się tam je­dzie? Czy ma zabrać ze sobą swego ordynansa'? Czy chciałby go zabrać zważywszy, że facet nie potrafi uporać się z praniem'? Kto jest dowódcą dywizji? Czy słyszą! coś w biurze o tej formacji? Czy uda mu się otrzymać w sierpniu urlop i pojechać do Susan i jej rodziny, która zamierzała spędzić wakacje w Śrinagarze? Czy uda mu się dostać urlop pod koniec roku i wrócić do Pankotu na ślub? Czy Susan zirytuje się z powodu zmiany planów, jeśli zmiana okaże się konieczna? Skoro przeniesie­nie nie pociągało za sobą awansu, to czy warto porozmawiać z generałem Rankinem, żeby je anulowano? A czy chciałby je anulować? Czy uczciwie jest żenić się z dziew­czyną, kiedy wygląda na to. że znów mu zaaplikują dozę służby na froncie? Zasta­nawiał się już nad tym wcześniej, ale czy ona o tym pomyślała? Może powinien ją zapytać, czy chciałaby zerwać zaręczyny?

Perspektywa jej zgody na zerwanie wydała mu się nagle możliwa, a wtedy cały jego świat by się zawalił; można sobie wyobrazić, że tego lipcowego wieczoru Teddie siedząc w blaszanej wannie nie mógł odegnać podejrzenia, iż może jest człowie­kiem, wokół którego rzeczy się walą, niegłośno, ale jakimś gładkim, nieodwołalnym, wszechogarniającym i wszechokrywającym ruchem. Zaczął energicznie trzeć plecy, aby uwolnić się od tej myśli, przestał jednak, gdy stwierdził, że jej miejsce zajęła inna. Tarcie szczotką obuciziło w nim lubieżność. To uczucie było uporczywe. Trwało po odłożeniu szczotki. W istocie nawiedzało go uparcie, choć sporadycznie, od pewnego czasu, odkąd postanowił się ożenić.

Teddie wierzy! mocno w działanie zimnej wody. Krzyknął na nieobecnego bhiś-tiego. Nieoczekiwanie stary służący wszedł chwiejnym krokiem niosąc dwa pełne

93


dzbany. Teddie osłonił się gąbką, sklął bhiśtiego za to, że nie był wcześniej pod ręką, i kazał mu postawić dzbanki koło wanny. Kiedy został sam, stanął i oblał się zimną wodą. Nie nastąpiła żadna znacząca zmiana. Właściwie zimna woda utrwaliła jego stan. Zamknął oczy, powiedział: „A, cholera", wyszedł z wanny na deskę i ener­gicznie jął się wycierać ręcznikiem.

Susan zachowała się wspaniale. Pocałowała go w obecności Mildred i Sary i po­wiedziała „gratulacje", jak gdyby stanowisko oficera wydziału operacyjnego w no­wej dywizji było czymś kapitalnym. Przez chwilę w to uwierzył. Gdy jechali do kina, naszła go brzydka, choć podniecająca myśl o drodze powrotnej. Czuł się jak bohater i czuł, że ona też ma go za bohatera. Nie zrozumiał filmu, ale ożywiał się fizycznie za każdym razem, gdy dziewczynę o olbrzymich piersiach szarpał jakiś mężczyzna, czyli co kilka minut. Pod koniec jednej sceny nic już prawie nie zostało z sukni. Dużo jej zresztą nie było od początku. Żołnierze, siedzący w bliższych rzę­dach, gwizdali i tupali. W końcowej scenie bohaterka, ku rozczarowaniu widowni całkowicie ubrana, całowała faceta o wydatnej szczęce, który podziurawiony kulami leżał na stopniach kościoła. Z jakiegoś powodu padał również śnieg.

W tondze Teddie trzymał dłoń Susan — tę bez rękawiczki — i rzecz dziwna, nie tylko mu pozwoliła, ale nawet zdawała się tego pragnąć. Przestał myśleć w jaki­kolwiek logiczny sposób. Normalnie, gdy byli sami, niewinne pocałunki i serdeczne gesty, na które Susan pozwalała w towarzystwie, stawały się trudniejsze, jak gdyby nie pochwalała tego, do czego mogłyby być wstępem.

1 tyle. Teddie poczuł mrowienie w karku. Nigdy jeszcze nie byli sami w kawaler­skiej kwaterze. Oboje mieli ręce zimne i wilgotne. Nie śmiał ścisnąć jej dłoni, bo mogłaby się przestraszyć. Serce biło mu paskudnie. Z kina do restauracji jechało się dwie minuty. Wszystkie sklepy bazaru były otwarte i jasno oświetlone elek­trycznymi żarówkami lub lampami naftowymi. Na ulicy roiło się od brytyjskich żołnierzy. Jedni stali oparci niedbale o kolumny arkadowe, z rękami znacząco wetkniętymi w kieszenie, i rozmawiali z eurazjatyckimi dziewczynami w białych pantoflach na wysokich obcasach. W którymś ze sklepów rozbrzmiewała przez radio indyjska muzyka filmowa. Tonga stanęła przed restauracją.

Teddie wysiadł. Twarz. Susan lekko barwiły kolorowe światła. Wyglądała cu­downie. Ale niezbyt szczęśliwie.

Wsiadł z powrotem. W lewym policzku drgnął mięsień.


Odwrócił się i podał woźnicy adres. Tonga zakręciła w miejscu, przeszkadzając innym pojazdom. Dorożkarze wrzeszczeli na siebie. Przez chwilę wszystkie tongi stały bez ruchu. Woźnice machali ramionami. Teddie się zirytował, bo znajdowali się z Susan w oku cyklonu. Nie znosił scen, ta scena zaś jak gdyby wszystko wszem wobec reklamowała.

Uderzył dorożkarza po ramieniu i kazał mu ruszyć.

Dorożkarz posłuchał, w dalszym ciągu jednak wymieniał obelgi z każdym woź­nica w szeregu tong, którym zablokował przejazd. Właściciel tongi jadącej bez­pośrednio za nimi również wykrzykiwał obelgi, prawdopodobnie pod adresem do­rożkarza, ale w efekcie przeznaczone dla nich. Ten przeklęty facet jeszcze się w do­datku uśmiechał, jak gdyby wiedział, o co chodzi.

Nie trzymali się za ręce. Kiedy tonga wyjechała z oświetlonej ulicy, też się nie trzymali. Rozsiane wzdłuż, drogi kałuże odbijały światło rzadko stojących latarni. Pomiędzy latarniami noc była obiecująco ciemna i wilgotna. Kiedy przy innych okazjach zapraszał Susan do kwatery, zanim przyjęła zaproszenie, zawsze potra­fiła pokierować rozmową tak. aby się dowiedzieć, kto jeszcze tani będzie. Teraz stawało się coraz bardziej jasne, że nie zamierza o nic pytać i spodziewa się zastać tam dokładnie to, co rzeczywiście miała zastać: nikogo. Tony Bishop jadł kolację w rezydencji dowódcy, saper, Bruce Mackay, przebywał w Ranpurze, a Bungo Barnes, artylerzysta, poszedł się spotkać z siostrą z Korpusu Królowej Aleksandry, zwaną Rozkoszą Panów. Nie wróci przed świtem. Teddie widział Rozkosz Panów tylko raz. Na imię miała Thelma. Wydała mu się wysoce nieatrakcyjna i bardzo wulgarna jak na dziewczynę w randze oficera. Bungo cieszył się opinią człowieka nigdy nie tracącego czasu dla dziewczyny, która — jak to określał — tego nie robiła, przeto Teddie sądził, iż Rozkosz Panów robi to nawet częściej, niż nakazuje roz­sądek, bo od dwóch tygodni Bungo codziennie wychodził wieczorem i do śniadania siadał skonany. Gdzie to robili, Teddie nie miał pojęcia. Nie pochwalał Bungo Barnesa. A także mu zazdrościł.

Po przybyciu do kwatery zazdrościł mu jeszcze bardziej, bo wiedział, że sprawa jest beznadziejna. Susan to nie taka dziewczyna, .lej drobną elegancką figurkę chroniła jakaś specjalna aura, jakby niepodważalne stwierdzenie, że pozostanie dziewicza aż do ołtarza. Może i życzyła sobie czegoś innego, ale taka była prawda i dla niej, i dla niego. Jak zwykle paliło się światło na ganku, w przedpokoju i w sa­lonie. Prabhu, służący Bungo Barnesa, równic jak on rozwiązły, wyszedł z jadalni niczym rajfur, aby zobaczyć, co się dzieje.


Kazał Prabhu przynieść herbatę i dopilnować, by woda się zagotowała.

Stali w pewnej odległości od siebie, oboje uśmiechnięci. Pokój zawsze wydawał się Teddie'emu zbyt przeładowany kwiecistym kretonem jak na męska kwaterę. Dziś wieczór uznał go za pełen uroku ze względu na jej obecność. Miała na sobie suknię w białe i granatowe kwiaty.

Nie zauważył jej w. bungalowie, bo niepokoił się. jak Susan przyjmie wiadomość
o przeniesieniu. Potem było już przeważnie ciemno. Wyciągną! rękę. pogłaska! jej
ramię. Ciało było cieple i miękkie pod cienkim jedwabieni. Suknia miała kwadra­
towy dekolt. Widział początek zarysu piersi. Skórę cęlkowaly malutkie piegi. Ra­
miona także były piegowate. Rozkoszne. Przesunął dłoń po ramieniu i dotknął
miękkiego ciała w załomie łokcia.

Od chwili, gdy dotknął jej ramienia, nie spojrzała na niego. Miała niesłychanie długie rzęsy. Koniuszki zakręcały się w górę. Kilka piegów czaiło się u nasady nosa. Poczuł się bardzo wzruszony i opiekuńczy, .lej uroda była tak prosta, tak natural­na. Jaśniała zdrowiem. Piegi występowały, ponieważ ciągle przebywała na słońcu. Stworzona była do życia czystego, zdrowego, prostego i pełnego miłości. Objął ją nagle, przycisnął do siebie. Włosy jej słodko pachniały. Pocałował ją w czoło przez te włosy. Była bardzo napięta. Całe ciało zdawała się mieć ukryte pod kostną po­włoką. Gdyby ją dalej całował, na pewno by stopniała. Ciała ich zlałyby się w jedno poprzez, odzież. Całował ją i całował, aż osiągnął zawstydzającą, majestatyczną erekcję. Było mu wszystko jedno. I tak osłaniało ją owo niepodważalne stwierdze­nie, lirę keja była też stwierdzeniem — równie niepodważalnym, tyle że negaty­wnym.

— Su. tak cię kocham.

Objął jej głowę, ucałował przymknięte powieki. Miękkie, cudowne, żywe ciepło. Tu zaczęłoby się topnienie.

— Tak bardzo, naprawdę, naprawdę.

Posłyszał stukot zastawy do herbaty, jakby klapanie mnisich sandałów, oderwał się. odwrócił niej i od nadchodzącego Prabhu. i slodko-gorzko okaleczały ruszył do szalki z alkoholami. Kiedy Prabhu postawił tacę, powiedział przez ramię: — Dziękuję. Proszę to zostawić. — Otworzy! butelkę Johnnie Walkera i nalał sobie sporo. W oczach czul pieczenie i pustkę. Panował nad swymi członkami, lecz miał

96


wrażenie, że dygocze. Nie był pewny, czy dość dużo krwi dopływa mu do stóp. Ko­lana sterczały dziwnie, pod lekko niewłaściwym kątem. Wcale nie miał ochoty na wodę sodową, ale na razie nic potrafiłby stawić czoła wszystkiemu, więc otworzył butelkę i szczodrze chlusnął do szklanki. Myślał o alkoholu w kategoriach leczni­czych; o jego działaniu na wątrobę. Drugiemu mężowi matki, Hunterowi, nie po­został chyba ani kawałek wątroby.

Kiedy odszedł od barku, Susan siedziała w jednym z foteli pokrytych kretonem i patrzyła na tacę, którą Prabhu postawił na ozdobnym, chwiejnym stoliku inkrusto­wanym masą perłową. Do szału doprowadzała świadomość, jak łatwo można się podniecić, jak trudno sobie z tym poradzić, jeśli komuś zależy na małżeństwie i na uczciwym postępowaniu wobec partnera. Była bardzo blada. Nie zapytał jej jeszcze, czy wolałaby się uwolnić od obietnicy małżeństwa i umówić z nim. że nie będą związani ze sobą w czasie jego nieobecności; a teraz nie śmiał tego uczynić, nic z obawy, że mogłaby się uchwycić tej szansy, ale dlatego, że byłoby to paskudną obelgą po tym, jak ją przed chwilą tulił. Kiedy sięgnęła nagle po czajnik, wyciągając obie ręce. małe brylanciki w pierścionku zaręczynowym zamigotały złowieszczo, linia, dzieląca poświęcenie się od obrzydliwie chamskiego postępowania, zdawała się niebezpiecznie cienka.

Usiadł na sofie blisko jej fotela i przyglądał się, jak się po kobiecemu krząta. lYzcd nimi rozpościerała się długa perspektywa tac z przyborami do herbaty. Albo mogła się rozpościerać. Przy odrobinie szczęścia. Owiał go chłód, jakby przeczucie, że wyciągnął pusty los z kapelusza szczęścia i że dostał Susan albo na krótko, by mu to wynagrodzić albo by mógł pokosztować zapachu tego. co straci. Już chciał oświad­czyć, że zamierza pomówić jutro z Dickiem Rankinem. aby pociągnął za sznurki i za trzymał.go w Pankocie. kiedy ku jego wielkiej uldze (bo ten zamiar wywoływał widok drżącej niedoświadczonej ręki trzymającej gładkie połyskliwe białe pióro1) Susan powiedziała:

Że to będą długie zaręczyny.

—- A co ty o tym sądzisz?

Zerknęła do czajnika, aby sprawdzić, ile w nim jest herbaty.

— Nie — powiedziała — uważam, że w razie potrzeby należałoby wszystko przy­
śpieszyć.

Podniosła do ust filiżankę. Teddie podniósł szklankę. Oboje drżeli. Teddic nie

Białe pióro — w Anglii symbol tchórzostwa ( przyp.tłum.).

97


pojmował dlaczego, ale było to wzruszające i poważne zarazem. Właśnie wtedy usłyszeli zgrzyt opon na żwirze, a po chwili wszedł Tony Bishop; sprawiał wraże­nie skonanego. Rankinowie gościli u siebie tego wieczoru wysokich oficerów wi­zytujących garnizon, Tony'emu udało się jednak wspomnieć o przeniesieniu Tcd-die'ego. Generał Rankin powiedział, że nowy dowódca Teddie'ego cieszy się opinią zawadiaki; jest względnie młody i ma nieoriodoksyjne poglądy.

Znów poczuł pustkę i oburzenie. Ten nowy generał pewnie ma na ścianie wy­wieszkę: Zrób to Wczoraj, .lak się okazało, Teddie był bliski prawdy. Tyle że napis głosił: Zrób to Teraz.

Teddie odwiózł Susan do domu samochodem, którym Bishop woził gości Ran-
kinów i który przytomnie zatrzymał, gdy tylko zauważył tongę przed kwaterą i do­
myślił się, czyja może być. W przeciwieństwie do dorożkarza, który się skarżył, że
nie odbędzie powrotnego kursu do bungalowu Laytonów, kierowca, starszy strze­
lec, bardzo był zadowolony z nowego układu. Widocznie należał do gatunku Hin­
dusów niezmordowanych za kierownicą i obojętnych na to, jak długo pracują,
byle tylko jakiś oficer podpisał rozkaz wyjazdu. Teddie i Susan siedzieli wygodnie
z. tyłu. Trzymali się za ręce. Teddie'ego przestała nękać pożądliwość, zaczęło ogar­
niać go wzruszenie, ale ożywił się także, znaleźli się bowiem razem w tej samej sy­
tuacji emocjonalnej: ostatni na długo wspólny wieczór, prawdopodobnie ostatnie
kilka minut we dwoje.

98


— Co takiego?

'— Gdybym przyleciał z powrotem na ślub.

— Powiesz im o tym, jak tylko przyjedziesz, dobrze?

Praktyczna dziewczyna z tej Susan!

— Oczywiście, powiem o tym natychmiast pułkownikowi.

— Co będzie, jeśli dywizja prawie zaraz wyruszy?

— To wątpliwe. Jeśli nawet, to w celach szkoleniowych. Zresztą zawsze dają oficerowi urlop na ślub. Nic się nie martw.

— Postaram się.

Przytulił ją. Wciąż była bardzo napięta. Ale cóż to za dziewczyna! Żadnych scen, żadnego niezdecydowania. Nic tylko śmiałość i determinacja.

Kiedy samochód skręcał w ulicę przy strzelnicy, chłodny powiew nocy wtargnął przez uchylone okno z, otwartych przestrzeni koszar Strzelców Pankockich. Ko­smyk jej włosów musnął mu policzek. Za południowym pasmem wzgórz, niebo nagle się rozjaśniło. Niżej, na równinach, monsun szalał jak bestia elektryczna.

Stryj w Shropshire mawiał, że burza powoduje kwaszenie się mleka w spiżarni. Przyszło mu na myśl, że stryj musiał być facetem dość samotnym, aby coś takiego zauważyć.

III

To drugie, puste łóżko w pokoju Teddie'ego zaczynało narzucać swą obecność. Takie samo jak jego ćarpai ze złożoną moskitierą, przyczepioną do czterech prętów bambusowych, uwiązanych do nóg. Trzyczęściowy materac i poduszka we wsypie leżały w głowach. Poza tym łóżko było nie nakryte i czekało na lokatora.

W Miracie deszcz padał bezustannie. Conocnymi gośćmi były gwałtowne burze. Budziły Teddie'ego. Ognie Św. Elma zdawały się oświetlać puste łóżko; tkwiło mocno w nocy, jak skała, półstatek, półkatafalk. Wczesnym cichym rankiem miało prostszą wymowę, wciąż jednak dość poważną.

Elektryczna bestia uspokoiła się w dziesięć dni po jego przyjeździe, spał więc bez przerwy, obudził się jednak, zanim wszedł ordynans Husajn z ćhota hazri. Oczy jego zanotowały fakt, że tamto łóżko jest szczelnie osłonięte moskitierą. a dopie­ro po kilku sekundach uderzyło go to jako coś nowego. Uniósł głowę znad poduszki i patrzał przez oczka własnej siatki. Tamto łóżko było zajęte. Podniósł moskitierę. Dziwne, bardzo dziwne. Cofnął się myślą do swego snu i marzeń sennych, nie mógł sobie jednak przypomnieć niczego, co by tłumaczyło obecność leżącej postaci. Nic nie zamąciło mu snu. To tak, jakby ta postać zmaterializowała się powoli w ciągu nocy. a teraz osiągnęła stan całkowitej pewności co do siebie i swojego otoczenia. Teddie zmarszczył czoło. Nie był przyzwyczajony do myślenia w kategoriach czło­wieka obdarzonego wyobraźnią. Zerknął w stronę okna.

Jego rzeczy leżały na zwykłych miejscach: kurtka rzucona niedbale na poręcz

99


krzesła, spodnie złożone na siedzeniu, bielizna na podłodze. Na drugim krześle również znajdowało się ubranie, ale porządnie poukładane. Opodal stała duża skó­rzana walizka i leżał rulon z pościelą, który najwidoczniej ktoś rozwinął, aby wy­jąć prześcieradła i piżamę, po czym zwinął z powrotem, ale nie zapiął pasów. Facet nie mógł tego wszystkiego zrobić po ciemku. Musiał też mieć do pomocy ordy-nansa, może młodego Husajna.

Teddie sięgnął po pantofle, odruchowo postukał obcasami po podłodze, aby wy­trząsnąć przyczajonego skorpiona, który mógł się tam w nocy ukryć, postawił je­den obok drugiego, usiadł i wsunął w nie stopy. Łóżko zaskrzypiało. Tamten mu­siał się chyba poruszać jak kot; Widocznie człowiek uważający. Teddie chwycił szlafrok. Powietrze było bardzo wilgotne. Wiatrak u sufitu szemrał obracając się na najniższych obrotach. Przesunął tarczę o dwie kreski i w nagrodę poczuł słaby i jednostajny powiew chłodzący czoło. Odszedł od tablicy rozdzielczej i stanął pod wiatrakiem, przyglądając się kurtce nowego towarzysza. W randze kapitana. Pułk Pendżabski, ale na oparciu krzesła wisiała zielona opaska. Wywiad. Pewnie jakiś uczony typ; wcale nie prawdziwy oficer pendżabski. Mundur i dystynkcje miały wygląd nowy. Za to bagaż sprawiał wrażenie bardzo starego. Teddie przekręcił głowę, aby dojrzeć nazwisko. Rulon z pościelą leżał tak, że zasłaniał oznakowanie na płóciennym pokrowcu. Walizka miała więcej do powiedzenia. Nic poza inicja­łami wszakże. R. M. Metalowego kufra nie było. Podobnie jak on sam, R. M. po­dróżował do Miratu z lekkim bagażem. Ale jak?

Następnie Teddie zwrócił uwagę na biurko. Ułożono na nim z widoczną pre­cyzją teczkę, czapkę polową i pałeczkę oficerską oprawioną w skórę. Pałeczka le­żała równolegle do brzegu teczki, czapka zaś pomiędzy nimi, zwrócona oznaką do przodu, dokładnie na niewidocznej linii równoległej do tamtych dwóch przedmio­tów. Te trzy rzeczy leżały na lewo od bibularza, jak gdyby dla zaznaczenia, że ta strona biurka należy do przybysza, podobnie jak ustawione — po lewej stronie pokoju, naprzeciw okna — krzesło z ubraniem nowego lokatora oraz łóżko, na którym spał. Biała linia przeprowadzona od środka okna do przeciwległej ściany wyznaczyłaby przestrzeń skrupulatnie, choć w milczeniu zagarniętą we wczesnych godzinach rannych.

Lecz na bibularzu po stronie Teddie'ego leżał intruz: kartka papieru wsunięta pod jeden ze skórzanych narożników. Teddie rozpoznał ją jako stronę wyrwaną z notatnika polowego. Napisano na niej wyraźnie, dość zwartym pismem:

Mam nadzieję, że Pana nie zbudziłem. Człowiek, który pomógł mi odnaleźć kwa­terę, powiedział, że nasz ordynans nazywa się Husajn. Byłbym wdzięczny, gdyby go Pan poprosił, aby obudził mnie i przyniósł herbatę o 810, ale nie wcześniej, bo przyjechałem dopiero o 300. Pociąg bardzo się spóźnił. Dowiedziałem się, że śnia­danie podają między 800 i 930, ale nie pójdę na ten posiłek. Miło mi będzie poznać Pana później, może na obiedzie, jeśli mamy wspólne kasyno. Tymczasem dziękuję i przepraszam, jeśli hałasowałem w nocy. Ronald Merrick.

Teddie uznał, że list wyraża tyleż pewności siebie, ile delikatności. Poszedł do kasyna, potem pojechał rowerem do biura. O 1130 wrócił na kwaterę, gdzie pośpie-

100


sznie zapakował pościel — Merricka nie było — a w południe jechał z podpułkowni­kiem Selby-Smithem na lotnisko. O 1230 wystartowali RAF'owską Dakotą i pole­cieli do Delhi, gdzie miał po raz pierwszy spotkać się z dowódcą dywizji. Nie było go przez sześć dni. Kiedy wrócił, przemęczony, ale zadowolony, że generał codzien­nie miał przed sobą „młodego oficera Muziów, który chce się żenić", dowiedział się, że kapitan Merrick wyjechał na kurs. Tymczasem z Pankotu nadszedł meta­lowy kufer Teddie'ego; kufer Merricka przysłano skądinąd. Ten Merricka był równie stary i poobijany jak Teddie'ego. Jednakże rangę kapitana namalowano niedawno, a świeży pasek czarnej farby zasłonił coś, co było napisane pod nazwiskiem.

Teddie, który nigdy nie plotkował ze służbą, ledwie powstrzymał się od zapytania młodego Husajna, jak wygląda sahib kapitan Merrick. Zauważył, że chłopak bardzo się troszczy o rzeczy pozostawione przez Merricka, i w jakiś nieokreślony sposób miał mu to za złe, co go w ogóle zniechęciło do organizacji własnego gospodarstwa domowego.

Tak samo zniechęcony czuł się do pracy. Jak doląd nie wszystko grało w organi­zacji dowództwa dywizji, w związku z czym z trudem pojmował, co się dzieje. W Delhi generał dużo mówił o tak zwanej przez niego płynności oraz o tym facecie nazwiskiem Wingate, który ostatnio znalazł się na tyłach wojsk nieprzyjacielskich tam w Hirmie ze specjalnie wyszkoloną brygadą i próbował niszczyć japońskie linie komunika­cyjne, a zaopatrzenie otrzymywał za pośrednictwem lotnictwa. Teddie uważał, że opowieść o tej operacji przypomina kosztowną i spektakularną wariację na temat roli kawalerii, która czasem penetrowała tereny zajęte przez nieprzyjaciela, atakując jego tabory i galopem wracając do siebie: rzecz pożyteczna, antidotum na nudę, ale przecież nie prawdziwa wojenna operacja strategiczna. Podobno ten pomysł zaopatrzenia przez lotnictwo okazał się fiaskiem, kiedy oddziały Wingate'a wyszły z dżungli na równiny i musiały się poruszać tak szybko, aby uniknąć oto­czenia, że zaopatrzenie zrzucano w długi czas po opuszczeniu miejsc wyznaczo­nych przez nie na zrzuty. Oznaczało to, że zrzuty dostały się żółtkom. A co naj­gorsze, według Teddie'ego, kiedy operacja spaliła na panewce, Wingate kazał swoim ludziom podzielić się na grupy i wyrywać stamtąd, jak tylko potrafią. Z punktu widzenia Teddie'ego dowodziło to uchylania się oficera od odpowiedzialności właśnie w tym momencie, kiedy spoczywała na nim największa odpowiedzialność. Fakt, że była to decyzja najmądrzejsza, wskazywał na brak wojskowego myślenia w całej sprawje.

Mimo to straty były zatrważające. Teddie za jeszcze bardziej zatrważający uznał sposób, w jaki jego własny generał mówił o ekspedycji Wingate'a, którą nazwał kluczem do rozwiązania problemu zwycięstwa nad Japończykami. Teddie odczu­wał pogardę zawodowego żołnierza dla wszystkiego, co można było podciągnąć pod miano taktyki partyzanckiej. Nie chciał kręcić się po dżungli, z brodą i wor­kiem ryżu, i wysadzać mostów w powietrze. A teraz nie był pewny, czy rzeczywiście podoba mu się rola posłańca w środowisku wysokich oficerów, jakim było dowódz­two dywizji. Brakowało mu braterstwa broni jego dawnego batalionu. Brako­wało poczucia zadowolenia płynącego z faktu, że zna każdego sipaja po nazwisku,

101


nazwę jego wsi, liczbę i wiek dzieci, stan zdrowia żony, wie wszystko to, dzięki czemu żołnierz z numeru lub pozycji statystycznej w szyku bojowym przeistaczał się w człowieka, którego osobiste dobro staje się przedmiotem największej troski.

Z drugiej strony Teddie myślał o Susan i o zawrotnych wyżynach, które zalecała osiągnąć jej matka, więc zaakceptował swój obecny status jako podstawową próbę i sprawdzian możliwości ich osiągnięcia. Człowiek, co gorsza, nie może przecież być przez całe życie wesołym porucznikiem czy dowódcą kompanii.

W Delhi byłem bardzo zajęty — donosił Susan w pierwszym z listów pisanych dwa razy na tydzień, gdy powrót do Miratu pozwolił mu na ponowne podjęcie ko­respondencji. — Udało mi się odwiedzić Twoich wujostwa, majora Grace i jego żonę. dopiero ostatniego wieczora. Powiedziałem im, że na pewno nie będę mógł przyjechać do Was do Srinagaru ani w sierpniu, ani we wrześniu. Oczywiście jestem bardzo rozczarowany, ale ostatecznie nie spodziewaliśmy się takiej możliwości, prawda, kochanie? Co do ślubu, to sądząc z tutejszych układów można się trzymać naszych planów, ale trzeba też brać pod uwagę nie zapowiedziane zmiany. Miło było zobaczyć znów Twoją ciotkę Fenny. Pozbyła się przeziębienia, którego się nabawiła w Pankocie, ledwie wróciła do Delhi. Bardzo mi się też. podobał Twój wuj Artur. Powiedział, że jest rad z okazji poznania człowieka, któremu przypro­wadzi pannę młodą do ołtarza. Dał mi nazwisko i adres agenta, który ma wynająć Wam łódź mieszkalną w Kaszmirze, tak że będę mógł posłać tam list przed Waszym przyjazdem. Spędzisz rozkoszne wakacje rodzinne, marzę o przyjeździe, ale zbyt będę zajęty, żeby mogła mi dokuczyć chandra, więc się nie martw. Lubię Mirat i powoli się tu zadomawiam. Nie poznałem jeszcze człowieka, z którym dzielę kwa­terę. Proszę Cię, podziękuj ode mnie Tony'emu i powiedz, że kuter nadszedł w po­rządku. Teraz mogę się na dobre zagospodarować. Lało tu okropnie, ale w tej chwili jest przerwa. Jeśli moje listy nie będą nadchodzić regularnie, wiedz, że to tylko sprawa obowiązków przed przyjemnością.

Zamierzał napisać: „wiedz, że to tylko dlatego, iż ganiamy na różne ćwiczenia i wykonujemy zadania", lecz nawet wiadomości o szkoleniu były użyteczne dla szpiegów. Teddie bardzo zwracał uwagę na sprawy bezpieczeństwa od czasu, gdy w Birmie do jego batalionu (mógł na to przysiąc) przeniknęła piąta kolumna.

Daleki fort za zasłoną deszczu przypominał krążownik Osiadły na mieliźnie. Artyleria generała przez dwie godziny biła w jego mury pociskami kalibru 5.5. Za cztery minuty, kiedy ustanie ogień zaporowy, komandosi, zrzuceni z samolotów od strony południowej, zajmą pozycje na zewnątrz fortu, odetną garnizonowi drogę ucieczki, zablokują nadchodzące posiłki nieprzyjaciela i zlikwidują ośrodki miejscowego oporu. Czołgi podejdą od północy, poprzedzając zmotoryzowaną piechotę. Dwa bataliony weszły już do akcji szerokim łukiem, aby zaatakować z lewej strony, trzeci trzymał prawą flankę.

Generał stał z ręką uniesioną, patrząc na zegarek; deszcz kapał z daszka czapki

102


z czerwonym otokiem. Wewnątrz ciężarówki dowództwa trzeszczał radiotelegraf. Nagle ramię generała opadło, podniósł twarz do góry, wprost w deszcz, a po kilku sekundach uśmiechnął się uszczęśliwiony. Kilkunastu oficerów, łącznie z Teddiem na motocyklu, spojrzało w niebo. Ostre widły błyskawicy rozdarły je na chwilę. Teddie zamrugał, oślepiony, błyskiem i ogłuszony przewalającym się grzmotem. Kiedy już grom przetoczył się do dalekich pól, dokąd cisnął go .łowisz, Teddie po­słyszał bardziej przyjazny odgłos, pochwycony wcześniej przez bystrzejsze ucho generała: odgłos ciężko pracujących silników samolotu. Z monsunowych chmur wyłoniła się samotna Dakota, przeleciała z hukiem tak nisko, że widać było postać mężczyzny stojącego w otwartych drzwiczkach — prawdopodobnie oficera łącz­nikowego lotnictwa — po czym pogrążyła się w chmurach.

Od dwóch dni przebywali w terenie. Cieszył się na gorącą kąpiel i odpowiednio dużą szkocką w kasynie. Podczas gdy oficerowie dowództwa dywizji ładowali się do rozmaitych pojazdów terenowych, Teddie kopnął motor i pojechał wyboistą, śliską i błotnistą drogą, aby się upewnić, że samochód służbowy generała czeka na skrzyżowaniu. Kilku oficerów reprezentujących brygadę rezerwową stało smętnie pod rzadkimi gałęziami drzew. Fort w Premanagarz.e znikł całkowicie za zasłoną deszczu, a

Ciemno już było, gdy Teddie wrócił do domu. Oświetlone okno jego pokoju oznaczało, że uprzedzono służbę i że Husajn go oczekuje. Wszedł odpinając prze­moczony ekwipunek, krzyknął na ordynansa, zrzucił na ziemię pas. kaburę, paski od plecaka i plecak i zatrzymał się widząc oznaki ponownej cudzej obecności: rząd znakomicie wyczyszczonych butów, czystą bieliznę i skarpetki — nie jego — leżące na krześle i przygotowane na rano, moskitiery spuszczone na obu łóżkach i dwie pary pantofli ustawione w zasięgu nogi; na biurku zaś po stronie tamtego oficera stos książek i broszur.

Coś jeszcze znajdowało się na biurku po stronie Teddie'ego: okrągła chromo­wana taca, karafka wody i szklanka; oba te naczynia przykryte były ochraniaczami z muślinu, obciążonymi koralikami — taką tacę można było dostać tylko w barze w kasynie: podpisywało się kwit i posyłało z nią ordynansa. Posłyszał, że Husajn woła bhiśtiego. Pod szklanką leżała kartka. Wyciągnął ją.

Byłbym poczekał i zjadł z Panem kolację, gdybym nie był zajęty. Z uwagi na pogodę, jaką wedle tego, co słyszałem, mieliście na ćwiczeniach, pomyślałem, że przyda się to Panu tak samo jak gorąca kąpiel. R. M.

W szklance było whisky na trzy palce.

— No, no — rzekł Teddie.

Cóż za niesłychanie przyzwoity gest. Powąchał i wypił trochę czystej whisky.

10.1


po czym znów wrzasnął na Husajna i siadł w wyplatanym fotelu, wyciągając mokre nogi. Służący wszedł ze świeżo wyprasowanym mundurem z drelichu khaki.

Teddie odwrócił stronę i przesunął kawałek kratkowanego papieru, który wi­docznie posłużył Merrickowi za zakładkę. Widniało na nim napisane zwartym schludnym pismem: Notatka do wykładu. 1942, ok. 10.000. Berlin. Tokio, Sin­gapur, lipiec '43. Mohan Singh. Konf. w Bangkoku.

— Sahib — odezwał się Husajn. Wskazał nieśmiało w kierunku łaźni. Teddie
włożył z powrotem zakładkę do książki, zaniósł whisky do drugiego pokoju i zaczął
się rozbierać.

Wcześnie wrócił z kasyna. Był zbyt zmęczony, aby napisać do Susan. Skreślił parę słów na kartce i przypiął do moskitiery Merricka. „Dziękuję za drinka. Sta­wiam jutro." Zostawił lampę Merricka zapaloną, zgasił swoją, wsunął się pod siatkę i prawie natychmiast zasnął.

Husajn obudzi! go o siódmej. Przyniósł tylko jedną herbatę. Wskazując na sku­loną postać Merricka. przyłożył obie dłonie do policzka, przechylił głowę i zamknął oczy. Teddie podrapał się w głowę, zrozumiał, że jest proszony o zachowanie ciszy, i poszedł do ubikacji. Kiedy o ósmej wychodził do kasyna. Merrick jeszcze się nie poruszył.

Możliwe, iż śmierć potrafi przyjść powoli, łagodnie, nawet uprzejmie, jak gdyby zależało jej na tym. aby cała rzecz była jak najmniej bolesna. Śmierć przychodzi na myśl w tej sytuacji, gdyż Merrick wyobrażał śmierć Teddie'ego. Obok uprzejmości i taktu można było dostrzec pewną niechęć, jak gdyby Merrick wiedział o tym i da­wał mu wciąż szansę spakowania manatków i odejścia, zanim się naprawdę spotkają.

104


Ostateczna okazja nadarzyła się tego rana, ponieważ Teddie widział Merricka i słuchał jego przemówienia przez dobre dwadzieścia minut, zanim nadeszła chwila poznania się i nawiązania szczególnego stosunku. Nic jednak w wyglądzie Merricka nie wywołało u Teddie'ego niepokoju.

Po ćwiczeniach generał zwykł był dokonywać ich analizy niczym sekcji zwłok, za zamkniętymi drzwiami w teatrze garnizonowym. W ciągu swojej kariery Teddie przesiedział niezliczone godziny na modłach, jak to nazywał wspólnie z innymi młodszymi oficerami. Stwierdził, że modły generała odznaczają się zwięzłością, śmiertelną powagą i obecnością — pośród mieszaniny oficerów dywizji, brygad, batalionów i broni pomocniczych — oficerów indyjskich oraz starszych podofi­cerów brytyjskich i indyjskich, którzy mówili po angielsku. Siedzieli niezupełnie pod okiem generała, ale wciąż narażeni na to, że przyciągną jego wzrok.

Do obowiązków Teddie'ego należało, jak się przekonał, sprawdzenie, czy pod­oficerowie z batalionów brytyjskich nie siedzą w wyniosłym odosobnieniu, lecz odpowiednio przemieszani z indyjskimi kolegami. Według Selby-Smitha generał miał hysia na punkcie wzajemnego zaufania, a także wpojenia zwykłemu żołnie­rzowi poczucia, iż „jest członkiem zespołu". Teddie uważał wzajemne zaufa­nie raczej za kwestię szacunku dla dokonań na polu walki niż siedzenia obok faceta, którego się nie zna i nie miało czasu poznać, i nie był przeświadczony o wartości udziału w zespole, kiedy w grę wchodziło ryzyko udzielenia przez oficera głupiej odpowiedzi na pytania generała i ośmieszenia się wobec pod­oficerów.

Analiza rozpoczęła się o jedenastej. Ponieważ dowództwo jednej z brygad znaj­dowało się w odległości dwudziestu pięciu mil na wschód od Miratu, innej dwu­dziestu mil na północ, a niektóre ich bataliony stacjonowały jeszcze dalej, większość oficerów musiała wyjechać wcześnie z rana. Kilku spędziło noc w Miracie, co nie wpłynęło dobrze na ich wygląd, jednakże generał zdawał się nie przywiązywać mię­dzy innymi wielkiej wagi do schludności i przepisowego stroju. On sam miał na sobie kombinezon z bawełnianej siatkowej tkaniny, skrojony na podobieństwo bluzy i spodni battle-dressu, w nowym kolorze zieleni ochronnej do walk w dżun­gli, jeszcze dla ogółu niedostępnym. Czarne buty kuriera motocyklisty opinały mu stopy i łydki. Ku przerażeniu Teddie'ego, tego ranka miał zawiązany na szyi sza­lik o wschodnim wzorze.

Przemawiał z pulpitu na scenie, posługując się notatkami. Jego adiutant i pod­oficer ze sztabu wywiadu przynieśli pięknie wyrysowane mapy szkicowe w gigan­tycznej skali, które sprawnie przymocowywali do tablicy, jedną po drugiej, dla zilustrowania tez generała. Po pewnym czasie Teddie musiał przyznać, że wszy­stko zaczyna nabierać dla niego sensu. Po raz pierwszy w pełni zrozumiał, na czym polegało ćwiczenie. Uświadomił sobie nawet jego swoiste piękno. To piękno, bez określonej formy, niemal bezkształtne, polegało na subtelnej zwartości różno-

105


rodnych z pozoru części oraz na niezwykłej elastyczności każdego układu, który je scalał.

W umyśle Teddie'ego zaczynały nagle zamierać sztywne, dające się przewidzieć układy, dzięki którym tak łatwo było zrozumieć tradycyjne sprawy wojskowe na papierze, tak trudno wprowadzić w życie, gdy osaczała człowieka rzeczywistość. Na chwilę rozpaliło w nim krew nowe poczucie umiłowania swego zawodu. Ge­nerał, mówiący w sposób bezpośredni i apodyktyczny, wypełniał umysł Teddie'ego poezją. Teddie siedział, na zewnątrz jak zwykle opanowany, z pustym wyrazem twarzy człowieka z natury niepodatnego na jakąkolwiek myśl, którą trzeba było dłużej tłumaczyć. Gdyby generał zauważył właśnie jego i przyglądał mu się dość często, aby osądzić, jakie wrażenie wywiera na młodym człowieku, mógłby dojść do wniosku, że nie wywiera żadnego. Zapamiętałby przeto polecić pułkownikowi, aby na jego miejsce wziął bystrzejszego i bardziej agresywnego oficera, a tym sa­mym wyrządziłby krzywdę Teddie'emu, którego dusza, jeszcze przed chwilą obo­jętna, podniosła się i dzielnie próbowała bez reszty poddać się objawieniu.

Gdyby uznanie talentu równało się posiadaniu go, Teddie byłby rozkwitł pod okiem generała. Kiedy dowódca zapowiedział czas pytań, dusza Teddie'ego usia­dła, nie znajdując słów i nie chcąc dalej się narażać, lecz zatknęła pełną nadziei chorągiewkę. Teddie został pozyskany, nie był pewny do czego, ale buty i turecki szalik stanowiły teraz cząstkę człowieka, któremu mógłby się oddać całkowicie. Nie można było uważać butów i szalika za coś ostentacyjnego, zdecydował Teddie. Stanowiły charakterystyczne cechy wyróżniające.

Analizę zakończył generał szybkim, lecz wszechstronnym podsumowaniem głównych wniosków wyciągniętych z ćwiczeń oraz zarysowaniem perspektyw. Teddie uchwycił w tym przelotną, lecz satysfakcjonującą wizję swojej własnej przy­szłości, w której nie było miejsca na natychmiastowe przeniesienie z Miratu. Jego formacja wciąż jeszcze pozostawała na etapie ćwiczeń szkoleniowych. Celem ich będzie intensywny trening do walk w dżungli.

— Moim zdaniem możecie założyć — zakończył generał — że odegramy naszą rolę tam, na wschodzie. Niektórym z nas nieobce są warunki w dżungli. Radzę wam, abyście o nich zapomnieli, bo poznaliśmy je w złym czasie. Mamy obraz niepra­wdziwy. Na szczęście nie wydaje mi się, aby ktokolwiek z nas uwierzył w mit nie-zwyciężoności Japończyków. Gdy zmierzy się żołnierz z żołnierzem, problem nie istnieje. To wszystko, co miałem dziś rano do powiedzenia, a teraz poproszę was o poświęcenie uwagi jednemu z młodszych oficerów, niedawno przydzielonemu do mojego sztabu informacyjnego. Jeśliby wyżsi oficerowie się dziwili, dlaczego mu­szą zostać, by wysłuchać, co ma im do powiedzenia zwykły kapitan, zechcą może opanować swoją niecierpliwość, gdy wyjaśnię, po pierwsze, że to, co wam powie, jest poufne i wielkiej wagi dla dopełnienia obrazu nieprzyjaciela, z którym spo­dziewamy się zmierzyć, a po drugie, że był w służbie rządu indyjskiego dłużej niż wielu obecnych tu oficerów. Jest pewnego rodzaju rzadkością, mianowicie urzę­dnikiem władzy cywilnej, który zdołał przekonać swój departament, aby puszczono go do wojska na przeciąg trwania wojny. Kapitan Merrick miał w cywilu stano-

106


wisko wysokie i odpowiedzialne. Nie bardzo mu wierzę, gdy opisuje swój okręg jako tak spokojny, iż nawet przełożeni zgodzili się z nim, że można by go z większym pożytkiem zatrudnić gdzie indziej. Wierzę natomiast, gdy mówi, jak to po raz pier­wszy zgłosił się do wojska już w 1939 roku i że bezustannie ponawiał swoją proś­bę, i podejrzewam, że sprawę przesądził nie tyle takt braku roboty w jego okręgu, ile świadomość departamentu, iż nie będzie miał spokoju, póki nie pozwolą mu iść na wojnę. Praca kapitana Merricka predestynowała go do służby w informacji, a stanowisko w cywilu kwalifikowałoby do wyższej rangi wojskowej aniżeli obec­na. Nie chciałbym wprawiać go w zakłopotanie, zresztą musi się pogodzić z tym, co ma, ale przypadkowo wiem, że mógł wybierać między obecną nominacją a inną, która dałaby mu bardziej olśniewające epolety. Wybrał aktywniejszą rolę i niższą rangę, ponieważ właśnie szukał roli aktywnej. Miło mi-powitać go w naszej for­macji. Powtarzam, że to, co ma do powiedzenia, jest poufne. Nie należy na ten temat dyskutować w jednostkach, a już na pewno nie poza nimi. Chociaż kapitan Merrick będzie wykonywał normalne zadania oficera wydziału operacyjno-informacyjne-go, temat ten może się stać przedmiotem jego specjalnego zainteresowania, będzie więc nadal utrzymywał z oficerami informacyjnymi brygad i batalionów kontakt w tej sprawie, jak również w sprawie stopnia poufności tego tematu. Brygadier Crawford, kapitan Sowton i ja nie zostaniemy na odczycie, gdyż zapoznał nas w pełni z jego szczegółami wczoraj wieczorem po kolacji. Dziękuję panom. Proszę nie wstawać, to tylko przeszkadza w skupieniu. Pułkowniku Selby-Smith, proszę mnie zastąpić.

Generał zszedł z estrady i w towarzystwie Crawforda i Sowtona wyszedł głównym przejściem między rzędami. Z foyer po drugiej stronie drzwi doleciał stukot butów o kamienną posadzkę, gdy żołnierze na warcie stanęli na baczność. Selby-Smith wstał i uczynił zapraszający gest ręką. Teddie zobaczyl, że z końca drugiego rzędu po prawej stronie podnosi się jego nieuchwytny współlokator. Na pierwszy rzut oka wyglądał młodziej, niż Teddie mógł wnioskować z uwagi generała o jego star­szeństwie. Wysoki blondyn, szczupły i dobrze zbudowany, poruszał się sprężyście, tak jak według Teddie'ego mógłby się poruszać dobrze wyszkolony kadet albo miody, surowy starszy sierżant. Kiedy jednak stanął już. na podwyższeniu przy pulpicie, w blasku reflektora, jasne włosy przygasły i ukazała się zniszczona twarz. Wiek jego zdawał się wahać między trzydziestką i czterdziestką.

W sali panowała niezwykła cisza. Generalska rekomendacja i wyjaśnienie roz­budziły stary instynkt natychmiastowej niechęci Ao każdego, kogo otaczała naj­lżejsza aura tajemniczości, odrębności, kogo nie określały w pełni ranga, zajęcie i pułk, kto zdawał się mieć niejasną, lecz rzeczywistą przewagę nad innymi. Teddie świadom był tego, ponieważ sam poczuł ukłucie lekkiej urazy. Byłby m p o c z e-kał i zjadł z Panem kolację, gdybym nie był zajęty. Kolacja z generałem. Jak i kiedy to zaaranżowano? Generał wrócił służbowym samocho­dem z Premanagaru dwie lub trzy godziny wcześniej, zanim Teddie przytarabanił się na motorze po zabawieniu się w gońca na przestrzeni wielu mil kwadratowych w cholernym terenie i po tym. jak pomógł oficerom z innych placówek znaleźć

107


w Miracie zakwaterowanie na noc. Porcja whisky miała w sobie coś dwuznacznego, podobnie jak pocztówki, które jego matka wysyłała z Singapuru. Pisała: „Tęsknię za Tobą", a przecież cały czas używała sobie z tym Hunterem.

Cisza trwała przez pierwsze kilka minut przemówienia Merricka, przez ten czas straciła jednak coś z gęstości, porysowała się kanałami odbioru, wierconymi z je­dnej strony silnym i dźwięcznym głosem Merricka, z drugiej rosnącym zaintere­sowaniem publiczności tym, co ten głos mówił. W końcu obie strony się spotkały, jak ci, co kopią tunel z dwóch stron góry, spotykają się twarzą w twarz w centrum przebitego, wolnego przejścia. Teraz Merrick, jak gdyby czując, że nawiązał kon­takt, zażartował z poważną miną i został nagrodzony śmiechem głośniejszym, niż dowcip na to zasługiwał. Teddie, kiedy to sobie później przypomniał, pomyślał, że większość ludzi spróbowałaby zażartować na początku i w ten sposób przeła­mać nieprzyjazny nastrój. Merrick musiał być świadomy krytycznej ciszy, jaką przywitano jego pojawienie na mównicy. Lecz ją zignorował, po prostu zaczął mó­wić, stojąc przy pulpicie, wyjmując papiery z teczki, potem kładąc-teczkę na pobli­skim krześle i porządkując notatki. Najwyraźniej nie spieszył się, by wywołać wra­żenie człowieka wygłaszającego odczyt, ale już go wygłaszał.

* . . ..'' !' ''

— W grudniu 1940 roku wybitny członek Indyjskiego Kongresu Narodowego, który swymi ekstremistycznymi poglądami sprawiał pewien kłopot innym człon­kom kierownictwa Kongresu, nie mówiąc już o drażliwej sytuacji, jaką stwarzał dla nas, zbiegł z Indii przez Afganistan, o ile to zdołaliśmy ustalić. Nazywał się Subhas Chandra Bose. Wprawdzie aresztowano go na początku wojny, ale zwol­niono do domu po strajku głodowym w więzieniu, którego śmiertelnych skutków obawiał się rząd indyjski. Chociaż policja i CID1 roztoczyły ścisły nadzór nad do­mem, w którym zamieszkał, zdołał umknąć, prawdopodobnie w jakimś przebraniu, i przedostać się do Kabulu, gdzie, jak się zdaje, był w kontakcie z konsulatem nie­mieckim. Następnie, całkiem logicznie, pojawił się w Berlinie, gdzie oświadczył, iż zamierza prowadzić stamtąd, jak się wyraził, walkę Indii o wolność. W związku z tą sytuacją warto zwrócić uwagę na dwie sprawy. Po pierwsze człowiek, który tak wysoko ceni siebie i swoje talenty, że w swoim przekonaniu będzie mógł sam dokonać tego, co się nie udało Kongresowi jako całości, i który zadał sobie wie­le trudu, aby znaleźć się tak daleko od swych dozorców więziennych, prawdopo­dobnie cierpi w pewnej mierze na manię wielkości. Drugą sprawą wartą zanotowania jest kierunek jego ucieczki i jej cel ostateczny. Berlin. Te dwa czynniki, to jest typ człowieka, za jakiego można uważać Bose'a, oraz miejsce, do którego się udał, da się ze sobą pogodzić, kiedy się ocenia wymowę sytuacji. W istocie wszystko układa się w absolutnie sensowną całość. Hitler, Ribbentrop, Goebbels, Subhas Chandra Bose.

1 CID — Centra] Investigation Department — Centralny Departament Śledczy.

108


Oczywiście na tym etapie wojny, w 1940 roku, pan Bose mógł jeszcze sądzić, że Niemcy i tak wojnę wygrają i że jego misja to akt miłosierdzia mający ulżyć cier­pieniom, jakie mogłyby się stać udziałem Hindusów w razie klęski Brytyjczyków. Można sobie wyobrazić, że pojawienie się pana Bose'a jako gauleitera Indii zapo­biegłoby ekscesom oddziałów szturmowych w takich miastach jak Delhi. I znów płynie stąd nauka, że z punktu widzenia historii postępowanie jakiegoś człowie­ka — niezależnie od tego, jakie w danej chwili budzi zastrzeżenia — na ogół można później wytłumaczyć w sposób zadowalający jako postępowanie altruistyczne. Bez wątpienia pan Bose poświęcał się w interesie swej ojczyzny. Jego odyseja zasługuje na to, by ją lepiej poznać, i na pewno tak będzie, bo jeszcze się nie skończyła. Jak dużo wielkich przygód zawiera ona drugorzędne zabawne elementy. Zapewnia­ją mnie z najlepszego źródła, że chociaż pan Bose przekustykał większą część drogi przez Afganistan na piechotę, to jednak wjazd do Kabulu odbył tongą.

Na sali w tym momencie rozległ się śmiech. Teddie również się roześmiał. Nie był pewny, czy wie dokładnie, kim jest Subhas Chandra Bose. Tylu Hindusów na­zywało się Bose. Zawsze minimalnie interesował się polityką i politykami indyj­skimi. Myślał o nich na ogół jako o zjawiskach komicznych. Obraz dostojnego tę­giego faceta w dhoti, koszuli i czapce gandyjskiej. podskakującego na wybojach w roztrzęsionej konnej dwukótee w drodze na spotkanie z konsulem niemieckim, wydał mu się po prostu wspaniały. Teddie skrzyżował ręce na piersi, co zawsze oznaczało u niego zadowolenie. Ten Merrick naprawdę wie, o czym mówi, mimo iż jego głos, pewny siebie i donośny, nie jest — no — całkiem dystyngowany, ra-czaj nieco mieszczański w sposobie wymawiania samogłosek.

— To, co dotychczas powiedziałem, nie jest poufne. Sprawę ucieczki Bose'a.
i jego działalności w Berlinie, chociaż nie rozgłaszaną przez rząd, zna wiele osób —
może lepiej ją znają cywile niż wojsko i lepiej urzędnicy indyjscy niż brytyjscy. Cy­
wile mają więcej czasu na plotki, czytają też różne mniej ważne artykuły w gaze­
tach. Hindusi prawdopodobnie bardziej niż ich brytyjscy koledzy interesują się
tym, co knuje polityk indyjski. Ale ogólnie biorąc, sprawę Bose'a uważa się raczej
za coś śmiesznego niż groźnego. Przemawiał z Berlina przez radio i równie mało
zdziałał, jak angielski komentator lord Haw Haw1. Ludzie pokroju Bose'a zdają
się w życiu publicznym izolować od tego, co skłonni jesteśmy uważać za rzeczy­
wistość. Tak więc niektórych z was może zdziwić to, co naprawdę robił w Niem­
czech. Za zgodą Hitlera, aby pomóc mu w walce z nami, wystawi! jednostkę w sile
batalionu, złożoną z indyjskich jeńców wojennych, którzy prawdopodobnie zgło­
sili się na ochotnika, uważając to za „wyróżnienie".

Temperatura w sali wyraźnie jak gdyby opadła. Na chwilę znów wyrosła bariera między mówcą i publicznością. Teddie spojrzał na karki dwóch siedzących przed nim oficerów indyjskich i zadał sobie pytanie, jak oni mogą się czuć w tej sytuacji.

— O oficjalnym istnieniu tej jednostki — ciągnął Merrick — dowiedziano się

1 Haw Haw — przezwisko Anglika, który podczas wojny współpracował z radiem niemieckim (przyp. tłum.).

109


w styczniu 1942 roku. Innymi słowy, co najmniej rok zajęło panu Bose wyszuka­nie ośmiuset czy dziewięciuset żołnierzy, którzy dali się wziąć na lep rzekomego wyzwolenia z obozu jenieckiego. Uformowano wtedy grupę bez wątpienia określa­ną przez niego jako zalążek wielkiej armii patriotycznych Hindusów, którzy nie mieli pretensji do żadnego narodu poza Brytyjczykami. Nie wiemy, czy Hitlera roz­czarował słaby oddźwięk, czy też rozbawiło go tylko potwierdzenie jego opinii o panu Bose. Nie wydaje się, żeby owa jednostka przetrwała jako siła bojowa czy choćby jako zwarty oddział. Rozproszona jest podobno po hitlerowskiej Europie, zwłaszcza w Holandii, a używa się jej dorywczo do obrony plaż, zadań policyjnych i wartowniczych. Zanim jednak skrytykujemy tych ludzi, pomyślmy, że jako jeńcy wojenni, przymusowo oderwani od swych dowódców kompanii i batalionów, ogromnie oddaleni od domu, utracili tę jedną rzecz, którą zawsze ze wszech miar słusznie szczyciła się armia indyjska — wielkie zaufanie istniejące między prostymi żołnierzami i oficerami, które zrodziło się z prawdziwej troski o dobrobyt żołnie­rzy, okazywanej przez tych oficerów, zarówno brytyjskich, jak indyjskich. Jest rzeczą jasną, że u podstaw niepowodzeń Bose'a w Niemczech legła prosta niemoż­ność znalezienia odpowiedniej liczby indyjskich oficerów, gotowych mu pomagać i nakłaniać do przestępstwa zmarzniętych, głodnych, nieszczęśliwych sipajów indyjskich.

Pomruk uznania dał się słyszeć z pierwszych rzędów, gdzie siedzieli prawie wszy­scy wyżsi oficerowie brytyjscy.

— Bose nadal przebywał w Berlinie, gdy Japończycy przeprowadzili błyska­
wiczne ataki na Dalekim Wschodzie. Na Pearl Harbor, Malaje i Birmę. Raporty
służby informacyjnej ujawniają jego kontakty z ambasadorem japońskim w Berlinie,
więc przy odrobinie wyobraźni nasuwa się wniosek, że mógł temu panu sugerować,
między innymi, by Japończycy zachęcali do organizowania podobnych oddziałów
złożonych z indyjskich jeńców wojennych, które by im pomogły w operacjach na
froncie dalekowschodnim. I tu natrafiamy na innego dżentelmena nazwiskiem
Bose...

Teddie się uśmiechnął. No właśnie. Tak częste jak Smith.

— Rash Behari Bose1, stary rewolucjonista indyjski, przebywający na emigra­
cji w Japonii, zwrócił się do Japończyków z podobnym pomysłem. Nie udało mu
się nawiązać pierwszego kontaktu z marszałkiem polnym Suguyamą, który prak­
tycznie i po żołniersku uważał, że skoro Indie są częścią Imperium Brytyjskiego, to
Hindusi mogą być zawsze i jedynie poddanymi nieprzyjaciela. Z japońskim mi­
nisterstwem wojny powiodło mu się lepiej. Rash Behari już przedtem kierował czymś,
co nazywało się Indyjską Ligą Niepodległościową w Japonii. Przy poparciu rządu
japońskiego mógł teraz rozszerzyć działalność tej organizacji na wszystkie tereny
okupowane. Na przykład założono filię Ligi w Bangkoku i wysłano jej przedsta­
wicieli z wojskami japońskimi, które napadły na Malaje. Widzicie więc, skąd wiatr
wieje. Pan Rash Behari Bose zapewne rozgłasza wszędzie, że Liga ratowała życie

1 Wym. Rasz Behaii Bosa

110


i majątek Hindusów podczas działań wojennych. Istotnie, w wielu przypadkach żołnierze japońscy, kontaktując się z indyjską ludnością cywilną na Malajach, py­tali Hindusów, czy są stronnikami Mahatmy, i pozostawiali ich w spokoju, gdy usłyszeli odpowiedź twierdzącą.

Jednakże linia, która dzieliła ratowanie niewinnych cywilów przed bestialstwem Japończyków od przekupywania żołnierzy indyjskich, była bardzo cienka. Można powiedzieć, że nie istniała. Na tym etapie naszej opowieści na scenie pojawia się, niestety, nie zmarznięty i głodny sipaj, lecz oficer, kapitan Mohan Singh z 1z14 Pułku Pendżabskiego. Kapitan Mohan Singh dostał się do niewoli na samym po­czątku kampanii na północnych Malajach, według posiadanych raportów, w Alor Starze. Następnie dowiadujemy się, że stanął na czele grupki oficerów indyjskich współpracujących z japońskim oficerem wywiadu nazwiskiem Fujiwara. Fujiwara miał również, przy sobie przedstawiciela Ligi Niepodległościowej w Bangkoku. Tak więc można wykreślić prostą linię od Rasha Bcharicgo Bose'a przez Bangkok, Fuji-warę do kapitana Mohana Singha. Mohan Singh zaczął organizować wziętych do niewoli żołnierzy indyjskich w małe grupy bojowe, towarzyszące wojskom japoń­skim do końca kampanii malajskiej i birmańskiej.

I tu znów mamy dowody, że ratowano życie indyjskich żołnierzy i ludności cy­wilnej. Ale w jakim celu? Jednoznacznej odpowiedzi dostarcza nam niezwykłe wy­darzenie, jakie odnotowano w Singapurze w lutym zeszłego roku, gdy generał PercivaI poddał się dowódcy japońskiemu. Niezgodnie z normalną procedurą Hin­dusów — to znaczy oficerów indyjskich — oddzielono od oficerów brytyjskich, jak również żołnierzy indyjskich od brytyjskich. Oficerów i żołnierzy indyjskich zebra­no w Parku Farrera i tam dowódca japoński przekazał ich oficjalnie — komu? Ano, naszemu staremu znajomemu, już nie kapitanowi, lecz generałowi Mohanowi Singhowi, który przemówił do tych oddziałów, obarczył Brytyjczyków winą prze­granej i opuszczenia indyjskich towarzyszy broni, oświadczył, że skończył się czas imperializmu brytyjskiego i że obowiązkiem każdego indyjskiego patrioty jest ufor­mować armię, która pomoże Japończykom wyrzucić Brytyjczyków z Indii raz na zawsze.

Tu Merrick przerwał i spojrzał na słuchaczy, jak gdyby chciał się zorientować w ich nastrojach.

— Warunki były teraz, idealne dla celu obu BoscYw: potencjał — idący w ty­siące — wyszkolonych i doświadczonych żołnierzy indyjskich, których wystar­czyłoby nakłonić, aby sprzeniewierzyli się reżimowi całkowicie, zdawałoby się, a można by wręcz powiedzieć, haniebnie pokonanemu, i zorganizować w takie woj­sko, jakie sobie wyobraził Rash Behari w Tokio, a Subhas Chandra w Berlinie, w armię nowych Indii, wolnych Indii. Azad Hind Faudż1 Indyjska Armia Naro­dowa. Armia, która maszerowałaby u boku Japończyków nie jako armia zdrajców i pionków, lecz patriotów i mężów opatrznościowych. Uważam, że musimy jasno zdawać sobie sprawę z tego — z emocji leżących u podłoża czynu, który w ściśle

1 Wym. Azad Hind Faudz — Indyjska Armi;i Narodowa.

III


prawniczym znaczeniu trzeba określić jako zdradę. Wymieniłem kapitana Mohana Singha. Byli z nim inni, których nazwiska również znamy. Może nie powinno się go wyodrębniać, nie wszystkie jego późniejsze poczynania rysują obraz człowieka bez poczucia honoru, człowieka szukającego zysku. W rzeczywistości przecho­dził zmienne koleje losu, jak to nazywamy. Lecz historia będzie musiała wymienić go jako oficera królewskiego, który stanął po złej stronie bariery w Parku Farrera i przyjął od Japończyków dar, dar dowodzenia żołnierzami, wprawdzie jeńcami, ale nadal żołnierzami Króla-Cesarza.

Nie wiemy, czy łatwo, czy trudno przyszła Mohanowi Singhowi decyzja, najwi­doczniej podjęta już w Alor Starze, gdy klęska Brytyjczyków, nawet jeśli była praw­dopodobna, to jeszcze nie stała się faktem. Czas zmiany lojalności i szybkość, z ja­ką nastąpiła, przemawiają raczej na jego niekorzyść, z czym się na pewno zgodzi cie, nie należy jednak zapominać o obecności człowieka Rasha Behariego Bose'a, cywilnego przedstawiciela Ligi z Bangkoku. Niewątpliwie przekonująco mówił do oficerów indyjskich wziętych do niewoli. Możliwe jednak, że Mohan Singh od pewnego już czasu rozmyślał o sytuacji swojej jako indyjskiego oficera Jego Kró­lewskiej Mości. Mógł w końcu dojść do wniosku, że nie da się jej pogodzić z żarli­wością nacjonalisty. Według naszych informacji, będąc dowódcą Indyjskiej Armii Narodowej, umiejętnie wygrywał zarzuty, że na Malajach indyjskiego oficera trakto­wano zawsze jak oficera drugiej klasy, o niższej gaży i mniejszych przywilejach niż jego brytyjscy towarzysze, że oficerowie brytyjscy rościli sobie pretensje do wyższego statusu jako członkowie klasy rządzącej, od których głównie zależało bezpieczeństwo Indii, że w czasie działań wojennych przeciwko Japończykom i niezależnie od tak zwanej grubej niekompetencji dowództwa oficerowie brytyjscy wpadli w panikę i myśleli wyłącznie o ratowaniu własnej skóry, krótko mówiąc, że wiali, gdy tylko nadarzyła się sposobność, i pozostawiali oficerów indyjskich własnemu losowi: oddawali im dowództwo tylnej straży osłaniającej odwrót.

Zważywszy, że brytyjski dowódca batalionu Mohana Singha został wzięty do niewoli razem z nim, w tym samym czasie i w tym samym miejscu, pogląd ten nie jest w danym przypadku odpowiednio udokumentowany. Jednakże moim zdaniem należy stwierdzić, że rozczarowanie Mohana Singha było zamierzone. Postanowił wierzyć, że katastrofa malajska na zawsze zniszczyła mit wyższości władzy bry­tyjskiej, a więc pozbawiła również tę władzę prawa do decydowania choćby jeszcze przez jeden dzień o przyszłości Indii; sądził też pewnie, że ma teraz obowiązek myśleć tylko o tym, jak najlepiej służyć swojemu krajowi i swym rodakom.

Tu w Indiach pewne koła nacjonalistyczne żywiły, jak wiecie, dziwne i naiwne dla większości z nas przekonanie, że Japończycy nie mają nic przeciwko Indiom i Hindusom, że jedynie obecność brytyjska i wykorzystanie Indii jako bazy dla operacji zbrojnych zmusiły Tokio do zagrożenia subkontynentowi. Tak myślał Gandhi i dwanaście miesięcy temu ten pogląd doprowadził do poważnych roz­ruchów.

Jeśli pan Gandhi może tak oceniać Japończyków i sprawiać, że wierzą temu milionowe rzesze cywilnej ludności indyjskiej, to i kapitan Mohan Singh nie na-

112


potka) prawdopodobnie wielkich trudności w nakłanianiu tysięcy nie bez powodu wylęknionych jeńców indyjskich, aby w to uwierzyli. Jest być może znamienne, że choć wielu zdołał chyba przekonać, to równie wielu — a właściwie bez porówna­nia więcej — nie udało mu się zjednać. Mówię znamienne, gdyż konsekwencje opie­rania się perswazji nie mogły być i nie są przyjemne. Na oczach upartego jeńca, oficera, podoficera czy sipaja, działy się z pewnością rzeczy, które utrudniały de­cyzję pozostania jeńcem i dochowania lojalności Koronie. W dodatku jeńcy ci wi­dzieli, jak ludzie, z których składał się niedawno radź, biali sahibowie, muszą zno­sić różne upokorzenia ze strony Japończyków, bardzo, jak już wiemy, w tym wzglę­dzie pomysłowych. Jeśli do widoku tych upokorzeń dodać groźbę głodu, pragnie­nia i przymusu fizycznego, to oczywiście potrzeba niezwykłego hartu ducha, aby się oprzeć pochlebstwom ludzi, którzy wczoraj byli waszymi przywódcami i towa­rzyszami i którzy obiecują, że znów będą przywódcami i towarzyszami w przed­sięwzięciu pozornie patriotycznym. Jeniec zawsze tęskni również za krajem, a tu kapitan Mohan Singh, niestety wspomagany teraz przez wielu innych oficerów indyjskich, obiecuje w sposób wyjątkowo chwalebny zaprowadzić go do ojczyzny, którą Brytyjczycy opuścili na zawsze, ojczyzny, gdzie starzy przywódcy narodowi, często wyniszczeni więzieniem, przywitają go jak bohatera, jak wyzwoliciela, jak prawdziwego syna Indii, o które sami również walczyli.

Merriek znów przerwał.

— Niełatwo odpowiedzieć na pytanie, czym jest lojalność.
Ta uwaga pogłębiła jeszcze ciszę. Merriek zajrzał do swych notatek.

— Indyjska Armia Narodowa pod dowództwem Mohana Singha liczyła około
dziesięciu tysięcy byłych jeńców, oficerów i szeregowców, ale według naszych in­
formacji, tylko trochę więcej niż połowa z nich miała broń. Jednakże, gdyby dys-(
ponowano większą ilością broni i sprzętu, liczba ta znacznie by wzrosła. Z grubsza
rzecz biorąc, jeńcy indyjscy dzielą się obecnie na trzy kategorie — tych, którzy jak
dotąd oparli się wszelkim perswazjom i nadal są jeńcami, tych, którzy się nie oparli,
ale dali do zrozumienia, że gotowi są służyć, oraz tych, którzy już zostali zwer­
bowani. Ta informacja jest poufna. Łatwo zrozumieć, gdy się ma w pamięci ową
liczbę dziesięciu tysięcy i oficjalne komentarze i kontrpropagandę rządu indyjskiego,
że chodzi mu o odwrócenie uwagi od tej sytuacji, co można osiągnąć minimalizu­
jąc jej znaczenie i wyśmiewając nieprzyjacielskie roszczenia. Ale audycji wroga słu­
chają regularnie ci obywatele cywilni tego kraju, których stać na aparaty radiowe
odbierające ten zakres fal. Obce audycje to, oczywiście, właśnie ta forma komuni­
kacji, na którą rząd nie może nałożyć embarga. Bywa, że rodziny indyjskie roz­
poznają głosy krewnych, oficerów armii indyjskiej, obecnie zaś oficerów IAN, opo­
wiadających o wspaniałych wyczynach, jakich wkrótce IAN dokona.

Nasuwa się pytanie, czy rzeczywiście? Wspomniałem o zmiennych kolejach losu. Wydaje mi się, że od samego początku istniał bynajmniej nie zaskakujący element pogardy Japończyków dla Azad Hind Fauj, jak również element podejrzeń w Azad Hind Fauj co do intencji japońskich, połączony z pewnym oporem, który budziły próby traktowania IAN tylko jako dodatku do japońskiej armii imperialnej. Pod

113


dowództwem Mohana Singha IAN była teoretycznie wojskowym ramieniem cy­wilnego ruchu niepodległościowego pod kierownictwem Rasha Behariego Bose'a, a po konferencji w Bangkoku ruch ten postanowił podjąć działalność całkowicie zgodną z polityką nacjonalistyczną, którą tu w Indiach prowadził Indyjski Kon­gres Narodowy.

Jak panowie pamiętacie, od lutego do sierpnia 1942 roku Kongres w Indiach żądał odejścia Brytyjczyków z Indii i pozostawienia ich. jak to w pamiętnych sło­wach określił Gandhi, Bogu lub anarchii. Na papierze nie wyjaśniono, co by się stało, gdyby Brytyjczycy nie opuścili Indii. Ale to tylko dygresja. To, co się stało, było dostatecznie jasne.

Moim zdaniem trzeba pamiętać o wrażeniu, jakie wiadomość o żądaniach Kon­gresu i skutku tych żądań musiała wywrzeć na indyjskich jeńcach na Malajach i w Birmie, zwłaszcza na tych, którzy zaangażowali się w IAN. Musiało im się wy­dawać, że Indie już wkrótce powstaną i wyrzucą Brytyjczyków, że zbliżają się wielkie wydarzenia, że historia decyduje za nich. Prawda, że technicznie winni byli wier­ność królowi i ojczyźnie, ale jeśli ich kraj rodzinny nie chciał króla i zamierzał się go pozbyć, to pozostawała im już tylko ojczyzna. Do niej należeli na pewno. Osta­tecznie był to ich kraj rodzinny. Jednakże oprócz problemu brytyjskiego istniał również problem japoński. Jakie naprawdę intencje mieli Japończycy? Czy rzeczy­wiście pozostawią Indie w spokoju, jeśli usunie się Brytyjczyków? Oficerowie IAN otwarcie mówili żołnierzom, że mają wprawdzie być gotowi do walki z Brytyjczy­kami — nawet ze swoimi dawnymi oficerami i towarzyszami — lecz muszą być równie gotowi do walki z Japończykami, gdyby ci zdradzili jakiekolwiek zamiary zastąpienia Hagi brytyjskiej Wschodzącym Słońcem. Jeszcze inna wielka niepewność trawiła IAN. Czy Kongres naprawdę zaaprobuje Azad Hind Fauj?

Merrick przerwał, pozornie w tym celu, by pytanie zdążyło zapaść głęboko. Może taką miał pierwotną intencję, nagle jednak spojrzał na pułkownika Selby--Smitha i powiedział:

— Panie pułkowniku, zdaje się, że zakaz palenia dotyczy tylko dyskusji w spra­
wie ćwiczeń. Chyba wiele osób będzie wdzięcznych, jeśli zechce pan pozwolić na
zapalenie papierosa.

Przypuszczalnie Selby-Smith skinął potakująco, bo Merrick spojrzał na sali; i kiwnął głową. Sala po cichu ożyła. Teddie otworzył papierośnicę z nerwów;] wdzięcznością. Po kilku sekundach sala przypominała bazar indyjski podczas festiwalu świateł Diwali, ale uporano się z zapalaniem niezwykle szybko. W nieca­łe pół minuty cisza zapanowała z powrotem.

— Oto było pytanie. Czy Kongres naprawdę zaaprobuje Azad Hind Fauj? Czy
udzieli błogosławieństwa operacji, która mogłaby doprowadzić do krwawego starcia
buntowniczej armii nacjonalistycznej z regularną armią indyjską? IAN zakładała
że z chwilą gdy się pojawi na ziemi indyjskiej, właściwa armia indyjska się rozpadnie
jej sipaje zaś połączą się ze swymi zbuntowanymi braćmi. Jednakże, nawet gdyb\
Kongres również tak rozumował, to czy mógł uznać IAN za legalne narzędzie reali
zowania własnej polityki niepodległościowej?

114


Niezależnie od ludzi umiarkowanych i zwolenników konstytucjonalizmu, to znaczy tych członków Kongresu, którzy uważali swego kolegę Subhasa Chandrę Bose'a za człowieka niezwykle niebezpiecznego, istnieli zwolennicy gandyjskiej zasady walki bez użycia siły. Aby znaleźć odpowiedź na to pytanie, postanowiono wysłać do Birmy grupę oficerów IAN, dobrze wyposażonych w środki łączności radiowej, w celu tajnej infiltracji Indii i skontaktowania się z indyjskimi przywód­cami politycznymi. Stało się lo w sierpniu 1942 roku. Impreza skończyła się zu­pełnym niepowodzeniem, ponieważ jeden z wybranych oficerów przy pierwszej nadarzającej się okazji porzucił kolegów, skontaktował się z nami i wszystko wy­gadał. Reszta, rozczarowana, wróciła na Malaje, ów zaś oficer, który się ich za­parł, dostarczył bardzo pożytecznych dokumentów i informacji. Nie wymienia się go z nazwiska, jest jednak jasnym punktem na cokolwiek ciemnym horyzoncie. Są­dzi, że wielu oficerów i żołnierzy wstąpiło do IAN z tym samym co on zamiarem, to znaczy albo w celu rozbicia jej od wewnątrz, albo powrotu do swych obowiązków natychmiast po nawiązaniu kontaktu z armią, do której naprawdę należą. Innymi słowy, sugeruje się, że wykorzystali IAN jako dość specjalny sposób ucieczki z obo­zu jenieckiego, co, jak wiemy, jest obowiązkiem każdego żołnierza.

Jakiś oficer w pierwszym rzędzie głośno przytaknął. Ktoś inny zaklaskał. Merrick odczekał chwilę. Nie odrywał oczu od pulpitu i odwrócił stronę z notatkami. Po czym ciągnął dalej:

— Ów punkt na horyzoncie byłby jednakże jaśniejszy, gdyby wszyscy oficero­wie w grupie infiltracyjnej zachowali się dokładnie tak samo. Należy bardzo ostroż­nie oceniać, do jakiego stopnia takie wstępowanie do wojska z myślą o późniejszym powrocie do służby może decydować o formowaniu się i pobudkach IAN. Mimo to w każdej przyszłej konfrontacji zbrojnej z jednostkami i formacjami IAN na­leży, oczywiście, pamiętać, że nie wszyscy jej żołnierze po tamtej stronic drutów, że się tak wyrażę, koniecznie chcą nas atakować. Niektórzy mogą tylko wyglądać okazji, aby przejść do nas z bronią w ręku i obrócić tę broń przeciw Japończykom. Nie potrafimy powiedzieć, ilu ich będzie, dopóki nie nadejdzie pora —jeżeli w ogóle nadejdzie.

Jednakże indyjscy sipaje i żołnierze z batalionów brytyjskich będą naturalną koleją rzeczy ustosunkowywać się wręcz wrogo do tych pozornych dezerterów i zdrajców, będą skłonni nie przestrzegać w stosunku do nich dobrych obyczajów wojskowych, jakie obowiązują wobec poległych na polu bitwy, rannych i wziętych do niewoli.

Mój wykład ma na celu przede wszystkim ustalenie pewnych faktów i dostarcze­nie pożytecznych, mam nadzieję, wiadomości ogólnych, abyśmy mogli uniknąć najgorszych skutków zarówno bagatelizowania, jak przeceniania wagi problemu, który stwarza istnienie tej armii. Osobiście sądzę, że bez względu na indywidualne reakcje, należy zaczekać z zespołowym osądem, aż poznamy wszystkie fakty. Tym­czasem poufna informacja, przedstawiona tutaj przed chwilą, będzie mogła spo­kojnie zapaść w umysły i pomóc w wywieraniu uspokajającego wpływu na waszych podkomendnych, w razie gdyby nasza dywizja znalazła się w akcji przeciw jed-

115


nostkom lub formacjom IAN. Zakończę ten przegląd relacją o tym, co się wyda­rzyło po nieudanej akcji grupy infiltrującej.

Bez wątpienia wypadki polityczne w Indiach w sierpniu 1942 roku, których kul­minacją były rozruchy po aresztowaniu członków komitetów i podkomitetów Partii Kongresowej, potencjalnie przynajmniej ożywiły werbunek jeńców do IAN, sama jednak IAN, jak się zdaje, przeżyła dość poważny kryzys zaufania, nurtowały ją bowiem wątpliwości co do zamiarów Japończyków, a również i własnych. Ważne pytanie, czy Partia Kongresowa zaaprobuje ich, pozostawało dotąd bez odpowiedzi, teraz zaś, gdy wszyscy wpływowi politycy kongresowi znaleźli się w więzieniu, nie było nadziei na taką odpowiedź.

Kapitan Mohan Singh tkwił, oczywiście, w samym centrum tego kryzysu zaufa­nia. Nie posuwając się tak daleko, by twierdzić, że osobiście zgadzał się ze stano­wiskiem zajmowanym przez Azad Hind Fauj, musimy przyjąć, że nieuchronnie identyfikowano go z nim jako dowódcę IAN, i możemy w tej wątpliwej sytuacji przy­pisać kapitanowi dobre intencje, pewien upór, jak to już przedtem sugerowałem, w trzymaniu się tak zwanych uczciwych zasad. Zdaje się, że główny problem stanowiła sfera odpowiedzialności. IAN twierdziła, że oną i tylko ona ma działać w sprawie Indii. Jednocześnie oświadczała, iż nie będzie miała nic wspólnego z japońskimi operacjami gdzie indziej na przykład przeciwko nacjonalistycznym partyzantom birmańskim. Dla tych osób w japońskiej armii cesarskiej, które z pogardą trakto­wały IAN zaledwie jako podrzędną jednostkę, taka postawa była absolutnie nie do przyjęcia, możemy więc założyć, że wywierały na Mohana Singha silną presję, aby się dostosował i oddał swoje oddziały do ich dyspozycji bez żadnych zastrzeżeń. Bez wątpienia tak samo naciskali na niego ci oficerowie IAN, którzy opowiedzieli się za postępowaniem tylko według zasad Kongresu i uważali je za integralną część zasad działania i myślenia także w IAN. Mamy tu obraz całej organizacji IAN roztrzę­sionej i na granicy rozpadu.

W grudniu zeszłego roku Japończycy aresztowali Mohana Singha. Nie wiadomo jeszcze dlaczego, chociaż istnieją podejrzenia, że krył się za tym Rash Behari Bose. Prawdopodobnie jako polityk Rash Behari potrafił, niczym korek, utrzymać się na powierzchni najburzliwszych wód, ponieważ jego własna pozycja dotychczas nie ucierpiała. Przez pierwsze sześć miesięcy bieżącego roku jednak ruch Azad Hind i IAN przypominały coś w rodzaju złamanej trzciny. Do naprawienia szkód potrzebny był człowiek silny, człowiek na tyle utalentowany, aby obie strony, za­równo Hindusów, jak Japończyków, zadowolić swoimi poglądami, polityką i zdol­nościami przywódczymi.

Któż by jeśli nie Subhas Chandra Bose? Był jednak w Niemczech. B y ł w Niem­czech. Kilka tygodni temu, w czerwcu, ten Wszędobylski jegomość pojawił się w Tokio. Według naszych informacji, przybył łodzią podwodną — typowo spekta­kularne, niby to niebezpieczne przedsięwzięcie — ale, zauważmy, nie takie, na które można się zdobyć bez zgody czy wręcz życzenia rządu w Tokio. Z Tokio za­czął wygłaszać radiowe przemówienia, nie pozostawiając wątpliwości, że jest we własnych oczach mężem opatrznościowym, na którego czekał ruch Azad Hind i Ja-

116


pończycy. W zeszłym miesiącu, w Singapurze, wybrano go prezydentem Indyjskiej Ligi Niepodległościowej, tamten Bose — Rash Behari — zrezygnował bowiem ze stanowiska, aby zrobić miejsce dla tego. A wiec mamy następującą sytuację: Mohan Singh uwięziony, zdaje się, na Sumatrze, Rash Behari zaś wycofany z obiegu, co jest nagrodą za niepowodzenie. Na ich miejscu — Subhas Chandra Bose.

Nie objął jeszcze formalnie dowództwa Azad Hind Fauj, ale to tylko kwestia czasu. Należy się w istocie spodziewać, że pan Bose będzie rościł sobie pretensje do władzy nad wszystkimi obywatelami indyjskimi na Dalekim Wschodzie i wy-manipuluje legalizację całego tego przedsięwzięcia przez ustanowienie jakiejś formy wolnego rządu indyjskiego na emigracji, uznanego, przynajmniej na papierze, przez Japończyków i ich sprzymierzeńców w ramach tworu nazywanego azjatycką strefą dobrobytu. Jest to tego rodzaju człowiek. Nie wolno nie doceniać jego zalet przy­wódczych. Właśnie te cechy odstraszyły od niego w przeszłości wielu starszych polityków kongresowych. Uważali, że ma w sobie zadatki na dyktatora. Można by się z tym zgodzić.

Mój przegląd kończę więc nutą przekonania, że IAN będzie trwać i rozrastać się jako machina wojenna i że byłoby głupotą zarówno jej nie doceniać, jak pozwo­lić, aby jej istnienie i nieuchronny wzrost odwracały uwagę od głównego, wciąż bardzo niebezpiecznego i ambitnego wroga, to jest od Japończyków. Wydaje mi się mato prawdopodobne, aby nawet pod dowództwem Bose'a, któremu japońskie dowództwo naczelne będzie prawie na pewno okazywało pozorną życzliwość i go­towość współpracy, IAN mogła się bezkonfliktowo wtopić w japońską machinę wojskową, te zaś konflikty mogą się przyczynić do jej upadku. Innymi przyczy­nami tego przypuszczalnego upadku są, oczywiście, problemy logistyczne oraz różne nastawienie psychiczne i pobudki jej członków. Jeśli chodzi ojej możliwości zaopatrzenia w sprzęt, czy to we współpracy, czy w drodze rywalizacji z Japoń­czykami, armia ta musi być traktowana jako organizacja o niskim priorytecie. Je­śli chodzi o psychikę i motywy, nie dorównuje z pewnością armii zdolnej osiągnąć wysokie i trwałe morale. Na ile nie dorównuje, zależeć będzie od magii pana Bose'a. Ale nawet najzręczniejszy magik nie potrafi długo podtrzymywać złudzenia wspól­nego celu, kiedy cel ten jest tak niezwykle złożony. Fakt len ujawni się jako ważny czynnik, gdy indyjscy żołnierze IAN — zdecydowani wyzwalać Indie — spotkają się twarzą w twarz z żołnierzami indyjskimi służącymi pod naszym dowództwem, którzy są lojalnie zdecydowani bronić Indii przed kimkolwiek, kto ośmieli się po­stawić stopę na ziemi indyjskiej, celując do nich z karabinu.

Merrick zebrał notatki i wziął z krzesła teczkę, zanim słuchacze się zorientowali, że skończył. Chociaż oklaski rozbrzmiały, kiedy jeszcze stał na estradzie, nie zatrzy­mał się, aby przyjąć coś, co mogłoby wtedy wyglądać na osobistą owację. W mo­mencie największego nasilenia oklasków schodził ze stopni i kierował się do swego miejsca.

Selby-Smith wstał i wszedł na estradę. Znalazłszy się przy pulpicie klasnął w rę­ce ze cztery razy, aby zademonstrować swą aprobatę i zaznaczyć, że owacja się kończy. Przestał klaskać, prosząc jakby o ciszę, i cisza szybko zapadła.

117


— Chociaż to zebranie — zaczął — trwało dłużej, niż wielu z was przewidywało,
warto było z pewnością usłyszeć to, co nam tu tak inteligentnie i interesująco przed­
stawiono. Sądzę, że wszyscy są co do tego zgodni. W waszym imieniu dziękuję ka­
pitanowi Merrickowi za trud, jaki podjął, aby wyraziście i zrozumiale przedstawić
ten dość zagmatwany temat. Zamykając nasze zebranie, pragnę powtórzyć sta­
nowczo, że dowódca dywizji nie życzy sobie, abyście sprawę IAN omawiali, czy
to w aspekcie ogólnym, czy mimochodem. Innymi słowy, proszę zachować dla sie­
bie wszystko, o czym dzisiaj mówiono. Młodsi oficerowie i podoficerowie winni
być szczególnie uczuleni na wszystkie plotki i pogłoski krążące wśród żołnierzy
oraz meldować o nich, nie mają natomiast im przeciwdziałać, dopóki nie otrzy­
mają instrukcji co do postępowania w takim przypadku. To wszystko, panowie.

Teddie, oszołomiony nieco tym, co usłyszał, nie skorzystał z nadarzającej się teraz sposobności poznania swego współlokatora. Łatwiej mu było iść z prądem do drzwi aniżeli pod prąd na przód sali, gdzie Merrick stał sam i zapinał rzemie­nie teczki. W drzwiach foyer, otwartych i zahaczonych przez wartowników, żeby się nie zamknęły, Teddie omal nie zmienił decyzji, ponieważ myśl, że Merrick został sam, wywołała w nim uczucie, że zachował się nie tak przyjaźnie, jak powinien, ale w tej chwili ktoś się do niego odezwał, a gdy znów przypomniał sobie Merricka, ten wsiadał właśnie do furgonetki Chevroleta jako ostatni z grupy pięciu osób. Kie­rowca zamknął klapę i po chwili ciężarówka dołączyła do kolejki czekającej na wy­jazd z dziedzińca.

W kasynie B Teddie usiadł w westybulu z dwoma oficerami i zamówił piwo. Za pięć pierwsza zobaczył wchodzącego Merricka. Tym razem nie był sam. Towarzy­szyli mu dwaj oficerowie, Hindus i Anglik, goście z jednej z brygad. Teddie znów się zawahał, lecz akurat wtedy wzrok Merricka padł na niego i jakby się zatrzy­mał. Teddie wstał, podszedł i wyciągnął rękę.

— Jestem Teddie Bingham — powiedział. — Czego się pan napije?

Przez sekundę ledwie zdawało się, że Merrick nie wie, czy zna to nazwisko. Podał rękę raczej z wahaniem, jak gdyby fizyczny kontakt z kimś bliżej nie znanym za­zwyczaj sprawiał mu przykrość. Uścisk dłoni był niezbyt udany. Teddie chciał wła­śnie wyjaśnić, kim jest, gdy Merrick rzekł:

— Wreszcie się spotkaliśmy. — Wciąż trzymał dłoń Teddie'ego i nagle, nieocze­
kiwanie, ścisnął ją, po czym szybko puścił.

Teddie dostrzegł jakąś rozbieżność między człowiekiem z estrady a człowiekiem, który stał przed nim. Myśląc o tym później, doszedł do wniosku, że była to taka sama rozbieżność, jaką zauważył dawno temu w Londynie, kiedy miał może dwa­naście lat i matka zabrała go na poranek do teatru, a potem za kulisy, by poznał człowieka, który grał jedną z ról w sztuce i wciąż jeszcze był ucharakteryzowany, ale mówił zwykłym głosem i wydawał się nieśmiały; odrobił to wszakże, gdy wy­chodzili, bo objął Teddie'ego ramieniem i dał mu dziesięć szylingów.

11X


błękit oczu tego faceta nabiera szczególnej intensywności, gdy tak uważnie przygląda się rozmówcy. — Ale dość się spieszę. Mam być gdzieś o drugiej, mu­szę więc zaraz iść do jadalni. Może dziś wieczorem?

— Ależ oczywiście.
Merrick skinął głową.

Patrzał, jak Merrick steruje swych gości w stronę jadalni i przeprowadza przez drzwi, kładąc pomocną dłoń kolejno na plecach każdego z nich. Służący przyniósł Teddie'cmu piwo. Obok Teddie'ego stał oficer gospodarczy brytyjskiego batalio­nu z brygady stacjonującej w pobliżu Premanagaru.

— To było interesujące, dziś rano — zauważył. — Nie miałem pojęcia, że coś
takiego się dzieje, ale jestem tu dopiero od sześciu miesięcy. Czym on byt, nie wie
pan? W rządzie indyjskim?

Facet chciał powiedzieć „w administracji cywilnej". Zdumiewająca niewiedza. Teddie odparł, że nie ma pojęcia, co powinno było wystarczyć, ale nie wystarczyło.

— Czymś w rodzaju szpiega, jak pan myśli? — zapytał tamten.

Miał akcent i maniery plebejskie. Tego rodzaju ludzi spotykało się w barach zajazdów naśladujących styl Tudorów w kraju, niedaleko Kingstonu nad Tamizą. Facet nawet mrugnął, jak to zwykle tacy faceci. Wulgarność współczesnego życia w Anglii uderzyła nagle Teddie'ego. Przenikała do Indii, niweczyła wszystko. Uśmiechnął się lekko do oficera gospodarczego i odszedł, mruknąwszy coś na wy­tłumaczenie. Zamierzał przełknąć piwo i pójść do kasyna, ale ostrzegawcze uczu­cie łagodnej, choć nagłej wewnętrznej niestabilności sprawiło, że odstawił szklan­kę i poszedł w kierunku drzwi prowadzących do ubikacji. Tam zamknięty spostrzegł, że jego normalnie zdrowy i regularny stolec stał się nieprzyjemnie wolny, niere­gularny. Pot wystąpił mu na czoło, źle się czul. Nie bardzo mu się chciało jeść. Wi­docznie coś złapał.

Wyszedł bocznym wejściem i znalazł się w labiryncie krytych przejść, łączących budynek kasyna B z barakami młodszych oficerów. Wszystko tu sprawiało wra­żenie prowizorki. Ostatnimi lokatorami tych właśnie koszar byli członkowie per­sonelu kursów wojny chemicznej i psychologicznej. Pozostawili po sobie zapach peleryn przeciwgazowych i propagandy. Teddie usłyszał to od kogoś. Uderzyła go trafność tego powiedzenia. Drzwi swego pokoju znalazł zamknięte na kłódkę. Hu­sajn miał dyżur w kasynie. Teddie zaklął z irytacji na obecne warunki domowe. Zaczął szukać klucza, ale przerwał, zauważył bowiem coś niezwykle dziwnego. Pod oknem stał oparty o ścianę rower, a raczej resztka roweru. Przez chwilę myślał, że ktoś był w pokoju, wziął rower jego albo Merricka. odkręcił koło i zgiął jeden z błotników dla żartu. Ale laki rower nie byłby zardzewiały. Poza tym wrak pod

119


oknem nie miał poprzeczki: damski rower. Mimo to szybko zdjął kłódkę i otworzył drzwi.

Rowery trzymano w pokojach z uwagi na kradzieże. Oba stały na swoich miejscach. Teddie wyszedł spojrzeć jeszcze raz na ów bezużyteczny i tajemniczy przedmiot i wtedy spostrzegł coś innego: znaki kredą na deskach werandy, ozdabiające próg. Jakiś rysunek. Przypominał znaki kabalistyczne.

Wciągnął powietrze, chcąc pochwycić pozostałości zapachu źle życzącego czło­wieka, zastanowił się jednak, czy potrafiłby wyodrębnić taki zapach spośród wszy­stkich tych, do których się przyzwyczaił. Nie potrafił. Przeszedł ponad znakami kredowymi i stanął przy balustradzie werandy. Nie było żywej duszy; nic poza per­spektywą jednakowych drzwi zamkniętych na kłódki, a za barakiem pusta prze­strzeń i w dalszej perspektywie następny barak. Wprost przed nim, po drugiej stro­nie niczym nie porośniętego terenu, druciane sztachety w stylu obozu jenieckiego oddzielały koszary od pustego pola. Nikt nie mógłby się przedostać przez druty, ale też nikt nie musiał. W koszarach zawsze pełno było nieznanych osób. Wcho­dziły tam, gdzie nie było ogrodzenia, gdyż albo wydział robót publicznych znudził się jego wznoszeniem, albo zużył cały surowiec. Nie był to teren, na który wstęp był wzbroniony. Przypuszczalnie miał nim być kiedyś w czyichś zamiarach.

Teddie obejrzał znów połamany rower. Może Husajn znalazł go i postawił tu, aby pokazać, jaki z niego uczciwy służący. Mógł przecież otrzymać za wraka kilka ann od sprzedawcy rowerów na miejscowym bazarze. Musiał jednak istnieć jakiś związek między rowerem i znakami kredą. Znaki mógł napisać Husajn. Gdyby był hindusem, Teddie gotów byłby uwierzyć w takie wyjaśnienie; że rower i znaki kredowe to w jakiejś dziwnej formie pudźa czy ofiara dla dobra mieszkańców po­koju, mająca zapewnić im bezpieczną podróż, dokądkolwiek mieliby się udać, dzięki wstawiennictwu współczesnego dodatku do panteonu hinduskiego: boga transportu mechanicznego.

Lecz Husajn był muzułmaninem. Mało prawdopodobne, iż bhiśti czy zamiatacz interesowali się na tyle oficerami, którym służyli, aby zdobyć się na tak życzliwy gest w stosunku do jednego z nich czy do obu. Poza tym te znaki wydzielały jakąś aurę nieprzychylności. Teddie zawahał się, opanowując pragnienie ich starcia. Znów dały o sobie znać kiszki. Chwycił go nagły ból, na czoło wystąpił pot. Patrzał na znaki kabalistyczne; nagle zdały mu się odpowiedzialne za rozstrój kiszek, za zamieszanie w życiu, na które, wydało mu się teraz, złożył się cały ranek. Zaszu-rał butami o gumowych podeszwach, zacierając kontury znaków. Szurał i tarł, dopóki nie pozostała tylko popielata smuga. Poczuł się lepiej.

W pokoju znalazł list od Susan, leżący na jego stronie biurka. Rozerwał kopertę. List datowany był przed pięcioma dniami. „Drogi Teddie, jutro wyruszamy do Kaszmiru. Ciotka Fenny i wuj Artur spotkają się z nami w Delhi i pojedziemy razem do Pindi." Są już w Srinagarze. Wepchnął list do kieszeni kurtki i wyszedł do ubikacji. Poprawy nie było, ale przestał się pocić. Miał nadzieję, że jednak się nie rozchoruje. Przeczytał list Susan do końca. Po powrocie do pokoju położył się na łóżku w nadziei, że się zdrzemnie. W dziesięć minut później, wciąż rozbudzony,

120


usiadł, zapalił papierosa i po raz drugi przeczytał list Susan. Pewnie w Srinagarze roi się od oficerów na urlopie. Zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa utracenia jej na rzecz kogoś, kto miał coś więcej do zaoferowania, człowieka utalentowanego i z pieniędzmi, człowieka dobrze zorientowanego w różnych sprawach, który zro­zumiałby wszystko, o czym mówił Merrick tego ranka, i potrafiłby uwierzyć mu bez poczucia, że jeśli to wszystko jest prawdą, to nie ma już nic świętego, na nikim nie można polegać i wszyscy żyją w jakiejś cholernej dżungli.

Teddie wsta! z łóżka i zdusił papierosa. Czuł się poruszony, choć -iie potrafił sobie wytłumaczyć z jakiego powodu, chyba że bał się utraty Susan albo wiado­mości, że cały malajski batalion Muziów. wzięty do niewoli pod Kuala Lumpur, przeszedł na stronę tego typa Bose'a. Wyjaśnił sobie jednak, że wszystkim jego nie­powodzeniom winien był ten łobuz Hunter, który przepił pieniądze matki, a potem zniszczył jej siły żywotne, a kiedy już nie żył, wpędził ją do grobu. Tyle że grobu nie było. Czułby się bardziej ustabilizowany, gdyby wiedział, że taki grób istnieje.

Znów padało, gdy gotów był na czczo iść do daftaru. Nie miał sił wkładać prze-poconej peleryny i jechać rowerem. Wcisną! czapkę i zamknął za sobą drzwi na kłódkę. Zniszczony rower wydał mu się śmieszny. Ruszył krylymi przejściami do kasyna, gdzie udało mu się przywołać gwizdem jedną z tong Towerowych, których kierowcy zbierali się za główną bramą.

IV

W ciągu popołudnia Teddie zapomniał o rowerze i znakach kredowych, ale przy­pomniał sobie o nich, gdy o szóstej wracał do baraku. Husajn siedział w kucki na werandzie, drzwi do pokoju stały otworem, przymocowane do zewnętrznej ściany, tak że widać było zasłonę z siatki. Na widok Teddie'ego wchodzącego po stopniach ordynans wstał. Siedział tam, gdzie znajdowała się smuga po znakach. Po rowe­rze nie było ani śladu.

Teddie zapytał, gdzie się podział. Husajn wyciągnął rękę w stronę pokoju, wszedł pierwszy i pokazał palcem dwie całe maszyny. Teddie wytłumaczył, że chodzi o po­łamany rower. Husajn wyszedł na dwór, rozejrzał się i wrócił mówiąc, że nie ma żadnego roweru.

— Wiem — rzekł Teddie — ale był. Kiedy wróciliście z dyżuru w kasynie?
Husajn powiedział, że wrócił o wpół do trzeciej, ale udał się wprost do swojej

kwatery, przebrał i poszedł na bazar załatwić coś dla sahiba Merricka. Po powro­cie z bazaru o wpół do piątej otworzył pokój. Nie było wtedy żadnego roweru. Jeśli był przedtem, ktoś musiał go zabrać, prawdopodobnie osoba, która go zostawiła. Zapyta innych ordynansów i bhiśtiego. Ale na co komu rower z jednym kołem?

— Właśnie. O to mi chodzi.

Teddie się zirytował, ponieważ Husajn patrzył na niego, jak gdyby myślał, że Teddie chce narobić kłopotu służbie z powodu czegoś, co sobie tylko wyimagi­nował. Nagle Merrick zawołał z łazienki. Husajn krzyknął „Sahib!" i wyszedł szybko.

121


Nie było to winą Merricka, ale bez wątpienia od chwili jego przybycia Husajn traktował go jak osobę uprzywilejowaną. Śmieszne, takie dzielenie się ordynan-sem. A jeśli już o to chodzi, cholernym kretyństwem jest dzielić z kimś pokój.

Teddie usiadł w swoim fotelu i wyciągnął nogi w pozycji do zdjęcia butów. Po chwili usłyszał śmiech Husajna i jakiś ciepły, przyjazny odgłos ze strony Merricka. Niespełna minutę później posłyszał otwieranie tylnych drzwi i głos Husajna, który wołał bhiśtiego, po czym Merrick wszedł człapiąc w nie zapiętych sandałach; na sobie miał lylko zawiązany w pasie ręcznik. Drugim ręcznikiem wyciera! głowę.

Pierwszą reakcją Teddie'ego na widok Merricka był podziw pomieszany z ukry­tą zazdrością, bo na ciele Merricka odcinał się jasno i wyraźnie każdy muskuł, o na­leżytych proporcjach i powiązaniach. Facet nie miał chyba ani krzty tłuszczu. Można było policzyć mięśnie wyściełające ścianki brzuszne.

Teddie poczuł niechęć, ale także wdzięczność. Przypominało to kazanie star­szego chłopca na temat troski o zdrowie; albo zabranie do izby chorych, bo ktoś zauważył, że cierpisz w milczeniu. Merrick wrócił z buteleczką i łyżką. Husajn wszedł za nim.

Merrick dał znak Husajnowi, który ukląkł i rozwiązał Teddie'emu sznurowadła. Merrick zabrał butelkę z lekarstwem i łyżkę z powrotem do łazienki i wrócił znów wycierając głowę ręcznikiem.

122


Teddie kiwnął głową. Okręgowy nadinspektor, to znaczy główny facet po za­rządcy okręgu i sędzim. Dobrze, że Merrick nie był urzędnikiem w Indyjskiej Służ­bie Państwowej. Nieliczni członkowie administracji, których znał, byli to ludzie mądrzy, trzymający się z daleka, zbyt intelektualni na jego gust. Policjanci to co innego, łatwiej się z nimi dogadać. Niektórzy zazdrościli tym z wojska. Teraz, kie­dy Teddie ustawił już Merricka ku swojej satysfakcji i wyjaśnił go sobie, z przy­jemnością stwierdził, że choć tamten miał wysoką rangę w policji, jemu samemu pewną wyższość zapewnia zawód, jak również typ, wychowanie i stosunki rodzinne oraz — im dłużej słuchał Merricka, tym stawało się to jaśniejsze — klasa. Policja nie zawsze była równie wyczulona na takie sprawy jak inne służby.

Przypomniał sobie o rowerze i znakach kredowych dopiero w kąpieli, a wtedy olśniła go pewna myśl. Uznał, że cały incydent łączył się nie tyle z nim, co z Mer-rickiem, i choć wolałby o tym nie wspominać, postanowił to zrobić z uwagi na bez­pieczeństwo.

Do pokoju wrócił wytarty, w czystej bieliźnie pod płaszczem kąpielowym i za­czął: — Niech pan posłucha — lecz urwał, bo wydało mu się, że nieproszony za­stał Merricka i Husajna w sytuacji, której nie potrafiłby opisać, ale która jak gdy­by nabrzmiała jakimś bardzo osobistym gniewem czy gwałtownością. Husajn patrzył ponuro, zarazem bliski łez. Wyszedł. Merrick, już ubrany, zdradzał przelotne roz­targnienie, jak gdyby na skutek wejścia Teddie'ego nic mógł udowodnić ezegoś. na czym mu przed chwilą zależało.

Merrick wyszedł. Teddie rozejrzał się po pokoju, spodziewając się zobaczyć coś, co by wytłumaczyło niewytłumaczalne. Wzruszył ramionami, zawołał Husajna i za­czął się ubierać. Na etapie wkładania butów znów zawołał Husajna. Wkładanie i zdejmowanie butów były czynnościami, których nigdy nie wykonywał sam, jeśli pod ręką miał człowieka przeznaczonego do takich posług. Nauczył się tego w Muz-zafirabadzie, gdzie jego pierwszy dowódca, pułkownik Gawstone, udzielił mu do­brej rady, mianowicie, aby nigdy się nie schylał, jeśli nie jest to konieczne. Klimat nie był odpowiedni. Pani Gawstone schyliła się, aby podnieść rękawiczkę, zemdla­ła i nigdy się już nie podniosła. Pochowano ją nazajutrz.

Teddie przypomniał sobie słowa starego Hooghly Gawstone'a:

— W Indiach wszystko dzieje się nagle, Bingham. Wschód słońca, noc, śmierć,
pogrzeb. Nic się w tym upale nie utrzymuje. — A w Shropshire mleko się warzyło
przy parnej pogodzie. Przedziwny ciąg myśli. Zapomniał, dlaczego Gawstone'a

12.1


nazywano Hooghly, pamiętał tylko niejasno jakąś historię o słoniu i unoszącym się na wodzie ciele martwego sadhu. A może to była inna historia? Może nawet dwie historie?

Podszedł do drzwi i wyjrzał. Ani żywej duszy. Nie widać było kredowej smugi, bo się ściemniało, a światło lamp w pokoju rzucało jego cień na miejsce, w którym się ciągnęła. Nagle zza węgła wyłonił się człowiek. Był to Merrick. Wszedł po stop­niach mówiąc:

— Zapomniałem czegoś.

Brzmiało to nieprzekonywająco: Czegoś. Czego? Klucza? Portfelu? Dlaczego
nie powiedzieć? Czyżby wrócił, aby się przekonać, czy Husajn opowiada Teddie'emu,
o co była awantura? Jeżeli w ogóle doszło do awantury. Nie słychać było jej odgło­
sów.

Teddie wrócił do pokoju, usiadł i zaczął wsuwać stopy w czystą parę butów.

Teddie chciał już wyjść z pokoju i udać się do kasyna na dwa głębsze, ale Merrick zagradzał mu drogę. Twarz jego wyrażała coś, co Teddie wziął za dezaprobatę. Może Merrick należał do tych facetów, którzy z przyczyn moralnych sprzeciwiazi się przekleństwom. Choć Teddie sam niekoniecznie w nich gustował, ostatnio ule­gał rosnącym wewnętrznym presjom, których nie rozumiał, używanie zaś ordynar­nych słów przynosiło mu ulgę; to znaczy przynosiło wtedy, gdy ktoś taki jak Merrick

124


nie sprzeciwiał im się w milczeniu i nie wpychał ich z powrotem do gardła. Może był religijny.

Może to sposób, w jaki Merrick na niego patrzał (Teddie byłby go nazwał prze­myślnym,.gdyby nie pełen wahania, przyjazny uśmiech), sprawił, że poczuł się na­rażony na oskarżenie, którego chyba Merrick chciał mu oszczędzić.

— Czy Husajn skarżył się na mnie? — zapytał.

Merrick zdawał się do tego stopnia nie spieszyć z odpowiedzią, iż w końcu stała się niepotrzebna. Ale Merrick owinął ją w bawełnę.

Cóż więcej można było powiedzieć? Z drugiej strony Teddie nie poczuł się tak zaszokowany lub urażony, jak prawdopodobnie powinien był się poczuć. Głęboko w pamięci tłoczyły mu się sprawy ukazujące stosunki między białym człowiekiem i Hindusem w promiennym, jasnym świetle; żaden jednak przypadek nie wyróż­niał się, żaden nie przebił się przez głębokie pokłady tak, aby Teddie mógł wymownie bronić tych stosunków. Merrick ustąpił z drogi i Teddie po chwili wahania wyszedł na werandę. Bądź co bądź Husajn niedobrze ilustrował typ człowieka, o którym chciałby myśleć. Czekał, aż Merrick zamknie drzwi na kłódkę.

Teddie nie miał pojęcia, o co Merrickowi chodzi. Zrównał z nim krok.

— Przez chwilę — ciągnął Merrick — pod koniec, odnosiłem wrażenie, że trzy­
mam w rękach honor Armii Indyjskiej. Bardzo ścisły związek zachodzi między

125


człowiekiem i tematem, który porusza. Ludzie skłonni są mylić te dwie rzeczy. Nie mogłem pozostawić taktów, aby same mówiły za siebie. Trzeba je było zaprezen­tować w najkorzystniejszym i najstrawniejszym świetle. Niekoniecznie po to. aby słuchacze opuścili salę z dobrą opinią o mnie, wbrew wszystkiemu, co im powie­działem, ale aby wyszli z optymistycznym spojrzeniem na przyszłość. Trzeba wy­woływać oddźwięk pozytywny, nie negatywny. Tymczasem takty dotyczące I.AN przeczą większości zasad, w które armia, wszyscy jej żołnierze, wierzyła jako w ko­deks możliwego postępowania.

Upłynęło kilka chwil, zanim Merrick się odezwał:

126


wadzić swoich żołnierzy — naszych żołnierzy — przeciwko nam, to absolutna ohyda.

Teddie przytaknął. Poczuł dziwny zawrót głowy. Miał wrażenie, jak gdyby nie­zupełnie był sobą, a zarazem uznawał, że Merrick jest jednym z najbardziej nie­zwykłych ludzi, jakich spotkało to drugie ja. Czul, że się wydłuża, powiększa. To było niebezpieczne, bo jeśli ktoś się powiększa, to go jest więcej, tymczasem roz­miary świata nie zmieniają się wcale. Świat nie staje się większy, żeby się w nim zmieścić.

Westybul kasyna B okazał się prawie pusty. Nie było to miejsce, w którym można by się czuć jak w domu. Przejściowym charakterem przypominało poczekalnię. Teddie był zadowolony, że ma ze sobą Merricka. Zamówił szkocką z wodą sodo­wą i pomyślał, że przyjemnie byłoby upić się trochę. Może nawet zalać.

— Kiedy ślub? — zapytał Merrick.
-— W grudniu albo wcześniej.

127


Podkreślił ostatnie słowo. Zaczęło się powtarzać w kółko w głowie Teddie'ego, Sytuacja. Sytuacja. Jaka sytuacja? Ożenić się to najprostsza rzecz na świecie. Po­trzebna jest tylko dziewczyna, obrączka, kapelan i kilka minut; i tyle. Chodziło o załatwienie tych kilku minut i przedłużenie ich na godziny, dnie, tydzień lub dwa. Sytuacja polegała na czasie; za mało czasu, aby go mieć dla siebie, chyba ż.e dzięki jakiemuś układowi, dzięki zezwoleniu. Całe życie tak czy owak było pod­porządkowane zezwoleniom.

Teddie zmarszczył czoło i przełknął whisky z. wodą sodową. Każdy żył za zezwo­leniem. Czyim? Pełno było dokoła ludzi, których należało prosić o zezwolenie, ale ci ludzie, aby zezwolenia udzielić, sami musieli otrzymać je od kogoś innego. Do­kąd to wszystko, do diabła, prowadziło? Gdzie był najwyższy, ostateczny autory­tet? Człowiek powinien wiedzieć, ponieważ, rozumując logicznie, właśnie ten naj­wyższy, ostateczny autorytet tworzył sytuację, w której taka prosta sprawa jak ślub z Susan staje się piekielnie trudna.

Przywołał znów kelnera, zamówił następne dwie duże whisky i z uśmiechem nie zgodził się, aby Merrick postawił drugą kolejkę.

— Przypuszczam, że dzień ślubu powinien być najważniejszym dniem w życiu
tego, kto się żeni — powiedział. — Dla innych to źródło irytacji, prawda?

Poczucie, że powiedział coś nieoczekiwanie głębokiego o względnej nieważności jednostki w szerszym układzie spraw, zaostrzyło przyjemne wrażenie, jakie odniósł tego wieczora, iż niezupełnie jest tym. za kogo mają go przyjaciele. Merrick. jak mu się wydało, patrzył na niego z wyraźnym szacunkiem, typowym dla człowieka bardziej niż inni zdolnego docenić możliwości intelektualne rozmówcy. Zachę­ciło go to do dalszych głębokich uwag. lecz stwierdził, że droga do nich jest zablo­kowana.

— Czy jest pan żonaty? — spytał.

Merrick palił papierosa. Niespiesznie wciągał i wypuszczał dym.

Z nie wyjaśnionych przyczyn druga whisky uderzyła mu do ^lowy. Pozbawio­ny fizycznego kontaktu z Susan, która uosabiała teraz wszystkie kobiety, zapragnął substytutu; intymnego zespolenia z jakimś mężczyzną, tu uosobionym przez Mer­ricka. który siedział wspaniale opanowany, spokojny, z tymi swoimi ukrytymi mięśniami, wprawdzie rozluźnionymi, lecz stanowiącymi niewątpliwie źródło ufności i pewności siebie, a zazdrości i niechętnego szacunku ze strony Teddie'ego. Ted-die'emu przyszło na myśl, że Merrick — jak by to wyrazić? — jest osobą tajem-

128


niczą, która go pociąga. Uświadomił sobie, że opowiada mu o swych rodzicach. o Hunterze i nieudanych poszukiwaniach grobu matki w Mandalaj. Na otwartej, przystojnej, lecz doświadczonej twarzy Merricka dojrzał wyraz, który wywołał uczucie, że panuje nad swoimi sprawami i pojmuje znaczenie własnej historii, ku jego zdziwieniu nieoczekiwanie bogatej. Dzięki rozmowie z Merrickiem odnosił wrażenie, że osobiście niemal się przyczynił do całości spraw świata. Chyba Merrick zorientował się w tym i ocenia ów wkład dokładnie i dodatnio. Sprawiło mu przy­jemność, że tamten okazywał wciąż zainteresowanie i zadawał mu pytania, gdyż oznaczało to. iż nie uważa on wkładu za nieistotny. Przy trzeciej większej, posta­wionej przez Merricka. Teddie odczuł w stosunku do niego coś w rodzaju nieśmiałej tkliwości.

Poczuł też mdłości; i to dosyć nagle. Lekarstwo scementowało go może z jednego końca, ale nie z drugiego. Zastanawiał się. czy mdłości ustąpią, jeśli je zignoruje. Zaczął opisywać Susan mówiąc, jaka to wspaniała dziewczyna i jaki z niego szczęś­ciarz. Im więcej o tym myślał (powiedział), tym bardziej doceniał swoje szczęście, ł.adne dziewczęta są zwykle płoche, nieprawdaż? Jest śliczna, ale niezwykle roz­sądna, a poza tym świetny z niej kompan.

Skinął na kelnera, żeby przyniósł następne dwie whisky, ale Merrick odmówił.

Merrick się uśmiechnął.

— Tego porto się nie odkładało. To było australijskie wino typu porto. Jako
chłopiec myślałem, że każde wino to porto i że całe porto pochodzi z Australii. Takie
właśnie rzeczy utrudniają życie zdolnym dzieciom ze skromnych rodzin. Cierpi
się nieproporcjonalnie. Młodzi są bardzo okrutni dla siebie, starsi zaś nie zawsze
wolni od przesądów. Wątpię, czy istnieje coś gorszego jak widok nauczyciela.

129


który stara się pozyskać względy klasy, dokuczając chłopcu o innym pochodzeniu społecznym niż jego koledzy. W takiej sytuacji dobrze jest być zarówno silnym, jak zdolnym. Na szczęście byłem jednym i drugim.

Nic innego nie przyszło Teddie'emu do głowy.

W tej chwili przypomniał sobie rower i znaki kredowe oraz przypuszczenie, że ktoś chciał w ten sposób przekazać coś Merrickowi, że ostrzegał go sympatyk IAN, który się dowiedział o zainteresowaniu Merricka tym tematem, a może również o jego porannym wykładzie. Tajemnicą wszakże pozostawał związek między rowe­rem i znakami kabalistycznymi a tematem czy zaangażowaniem się Merricka.

— Czy rower ma dla pana jakieś specjalne znaczenie? — zapytał Teddie.
Nigdy jeszcze nie obserwował takiej zmiany w człowieku. A w każdym razie nie

przypominał sobie. Trwała ona krótko, ale była — to jedyne określenie — elektry­zująca. Teddie poczuł coś w rodzaju mrowienia. Przez moment Merrick wyglądał jak wyprodukowany przez maszynę i zdawał się czekać na kogoś, kto by przyszedł i go wyłączył, dzięki czemu mógłby się rozpaść na części składowe, ponieważ nie istniała możliwość pobudzenia go ożywczą iskrą. Później Teddie się dziwił, że potrafił w ten sposób określić zmianę w Merricku. Zastanawiał się, czy nie jest przewrażliwiony, czy nie złapał czegoś, co zaatakowało jego system nerwowy, przy­śpieszyło reakcje i pozbawiło kontroli nad wyobraźnią. Coś dziwnego działo się z nim od chwili przybycia do Miratu. Na przykład to szczególne przywidzenie, że

130


wolne łóżko jest płonącym statkiem albo katafalkiem. Może podziałały tak na niego samoloty. Wysokość szkodziła jego uszom i po każdym locie źle słyszał przez dzień lub dwa. Mogło to zachwiać równowagę fizyczną, nie było więc powodu, dla którego nie miałoby zachwiać i równowagi psychicznej.

— Rower? — zapytał Merrick. — Co pan ma na myśli mówiąc o specjalnym zna­
czeniu?

— Boja wiem. Czy jest to jakiś symbol IAN?.

Nic o tym nie wiem. Dlaczego?

Teddie mu powiedział.

— To wszystko? — spytał Merrick, kiedy Teddie skończył. — Zepsuty rower?

— Były jeszcze znaki kredowe, które niestety starłem.

Po chwili Merrick się odezwał:

— Szkoda. — Pociągnął resztki whisky. — Czy dokładnie pamięta pan te znaki?

— Przykro mi, ale nie. Sądzi pan, że słusznie się domyślałem?

— Czego?

— Że to ma związek z IAN?

Merrick ociągał się z odpowiedzią. Przyglądał się wewnętrznej stronie lewej dłoni. Po czym rzekł:

Teddie domyślił się jakiejś tajemnicy i poczuł się zaszczycony zaufaniem.

— Nie mówiłbym nikomu. — Merrick spojrzał na szklankę Teddie'ego. — Poz­
woli pan zamówić jeszcze jednego, zanim pójdziemy jeść. Dla zabicia mikrobów.

Zawołał kelnera. Dziesięć minut później, gdy wstali, aby się udać do kasyna, Teddie był w euforii. Do kolacji pił piwo. Potem wypił kilka koniaków, Merrick zaś tylko jeden kieliszek. Bez Merricka byłby zabłądził w gmatwaninie krytych przejść. Kiedy dotarli do swego pokoju, Teddie byt już porządnie zalany, ale trzy­mał się jeszcze na nogach. Zaprotestował, gdy Merrick pomógł mu zdjąć buty. Nie pamiętał, jak się znalazł w łóżku.

Obudził się z ciężką głową, kiedy Husajn przyniósł o wpół do ósmej herbatę, i przy­pomniał sobie sen, tak żywy, że wcale nie zdawał się snem. ale musiał nim być, bo przecież Teddie nie mógł się obudzić głęboką nocą i zobaczyć Hindusa — Pathana w długiej szacie — stojącego pośrodku pokoju.


Kiedy za radą Merricka przedstawił sprawę swego ślubu, nie mógł już dłużej ignorować jej ogromnej nieprzystawalności do sytuacji swojej i innych oficerów w dowództwie dywizji. Zrozumiał, że musi tę kwestię traktować z takim samym zrozumieniem i niecierpliwością, jakie okazał Selby-Smith (marszcząc się i odry­wając chwilowo umysł od głównego nurtu swych licznych trosk), toteż dopiero zna­lazłszy się u siebie docenił w pełni fakt, że wie tyle samo co przedtem, ale że zobo­wiązał się do jakiejś akcji podyktowanej paniką. Nie miał pojęcia, co teraz robić ani jak zawiadomić Susan i jej matkę. Żałował, że nie zdał się na bieg wypadków, jednocześnie wszakże rozumiał, że mogłoby się to okazać katastrofalne. Wzglę­dem Merricka miał teraz uczucia ambiwalentne. Wdzięczny mu był za radę, lecz musiał dostrzegać, że zastosowanie się do niej przyniosło niezadowalający wynik.

Między połową października i Bożym Narodzeniem, powiedział Selby-Smith, Teddie nie będzie mógł zapewne wyrwać się, gdyż w ciągu tych kilku tygodni miały się odbyć bardzo ważne ćwiczenia, prawdopodobnie gdzieś na trudnych terenach Bengalu. Po świętach urlop był bardzo problematyczny. Selby-Smith sądził, że niemożliwy. Według rozkładu urlopy w batalionach i w brygadzie już się kończyły. Z wyjątkiem Teddie'ego wszyscy oficerowie w dowództwie dywizji wzięli urlopy przed przeniesieniem. Generałowi bardzo zależało na ustanowieniu tak zwanego systemu pełnej ciągłości roboczej po sformowaniu dywizji. Nie zgodzi się na udzie­lenie urlopu żadnemu oficerowi, chyba że w wyjątkowych okolicznościach. Selby--Smith obiecał porozmawiać z nim podczas obiadu, bo okoliczności Teddie'ego były, jeśli nie wyjątkowe, to w każdym razie inne. Po południu Teddie uzyskał decyzję generała. Mógł albo przełożyć ślub na po świętach i ryzykować, że się w ogóle nie odbędzie, albo wziąć go w Miracie w porze dowolnej, poczynając od zaraz do trze­ciego tygodnia października, i dostać trzydniowy urlop dla nacieszenia się kon­sekwencjami.

Początkowo nabrał otuchy. Jadąc rowerem z daftaru patrzył na Mirat słodkimi oczami rozpłomienionego młodego żonkosia, nagle jednak uderzyła go obcość tego miejsca i nie potrafił wyobrazić tu sobie Susan. Różne praktyczne szczegóły dotyczące ślubu wymagały rozwiązania, a tymczasem nie potrafił rozważać każdego po kolei. Dojechał do kwatery niezdolny myśleć logicznie i zastanowił się, jak zła­pać Tony'ego Bishopa. który jako drużba powinien był myśleć za niego. Husajn przyniósł herbatę i Teddie zaczął list: „Susan, kochanie..."

Czysta kartka papieru podkreślała dzielącą ich olbrzymią odległość a była to odległość, której nie czuł się na siłach pokonać. Zrezygnował z listu na korzyść spisu, ale ten po pierwszych paru punktach zaczął podejrzanie przypominać no­tatkę oficera sztabowego do kwatermistrzostwa. Właśnie napisał słowo zakwa­terowanie, co jako pomysł było słuszne — wręcz istotne — lecz natychmiast za­częły się ujawniać rozgałęzienia tego słowa; nazwiska i twarze osób, które trzeba będzie zakwaterować, tłoczyły się, wysuwając obiekcje, żądając uwagi, wygód, nawet luksusu w granicach rozsądku. Panna młoda; druhna (Sara); matka panny młodej; pani Grace (ciotka Fenny); facet, który poprowadzi pannę młodą do ołta­rza, major Grace (wuj Artur); drużba. Prościej byłoby pojechać do Pankolu. Odjęło-

1.12


by to jednak czterdzieści osiem od marnych siedemdziesięciu dwóch godzin, jakie otrzyma. Prawie nie starczy na noc dla niego i Susan.

Krzyknął na Husajna, kazał powiedzieć bhiśtiemu, aby zabrał się do przygoto­wania kąpieli. Rozpętała się burza. Przez piętnaście minut nie było elektryczności. Wachlował się blokiem listowym. Rozwiązanie sprawy nasunęło się we własnej absolutnie nieciekawej, podyktowanej szacunkiem i logicznej postaci. Nie będzie ślubu przed cholernymi świętami i przed cholernym Bengalem. Prawdopodobnie nie będzie w ogóle cholernego ślubu. Poszedł do ubikacji i usiadł zgarbiony, przygnębiony, z czołem wspartym na obu pięściach.

Jako chłopiec, w pierwszym roku swego wygnania do Anglii, w domu stryja w Shropshire, często chronił się w nieżyczliwe zacisze zimnego angielskiego klo­zetu, by rozmyślać nad niezwykłymi niedolami życia. Oczy zamgliły mu się na to miłe wspomnienie. Dopiero po kilku sekundach uświadomił sobie, że dzieje się coś niesłychanie wstydliwego. Beczał.

[Susan. kochanie] — zaczął znów w kilka dni później, kiedy ten niezwykły i użyte­czny człowiek, Merrick, rozwiązał za niego problem. 1 zawiadomił ją o nowym projek­cie. Kntuzjastycznie. — Jeśli chodzi o urządzenie się tutaj — ciągnął — to sprawa jest całkiem prosta. Właściwie nawet dość podniecająca. Nie pamiętam, czy wspominałem o tym, że Mirat jest księstwem indyjskim. — (Nie wspominał; fakt ten umknął jego uwadze; Merrick mu o tym powiedział.) — Pałac i inne tego rodzaju zabudowania znajdują się po drugiej stronie jeziora — (jeziora także prawie nie zauważył) — ale po­dobno stary nabab ma tam pałacyk gościnny; użycza go naszej placówce dla specjal­nych gości, którzy nie mogą gdzie indziej dostać przyzwoitego zakwaterowania. Roz­mówiłem się ze starszym oficerem zaopatrzeniowym, pałacyk jest wolny w podanych przeze mnie terminach październikowych. Zresztą zamówiłem go na wszelki wy­padek, zawsze mogę zmienić decyzję, jeśli nie będzie to Wam odpowiadało. Jest tam podobno mnóstwo miejsca dla wszystkich, łącznie z ciotką Fenny i wujem Arturem. Nasz zaopatrzeniowiec ręczy za wszelkie wygody, za warunki wręcz luk­susowe. Z wyjątkiem wyżywienia, które trzeba samemu zorganizować, reszta jest całkowicie za darmo. Podobno stary nabab lubi mieć u siebie Anglików. Dom stoi na terenie pałacowym, ale osobno, jest oczywiście strzeżony, więc nie ma po­wodów do niepokoju. Może to być bardzo zabawne. W dzielnicy garnizonowej jest ładny stary kościół i tam się wszystko odbędzie, a potem będziemy mogli wy­skoczyć do Nanury w ciągu kilku godzin...

Przerwał, wpatrzył się w deszcz za oknem, przeżywając lub próbując przeżywać wieczność po ostatnim słowie. Nie znał Nanury, trudno mu więc było wyobrazić sobie tło do włosów Susan, których wygląd i zapach pamiętał. Tłem do jej włosów wciąż okazywał się Pankot. Ale stać się nim mogła także Nanura. Wszystkie miejsco­wości są do siebie podobne, jeśli się w nich zadomowić. Pochylił się znów nad biur­kiem i ciągnął;

133


Napiszę do Tony'ego Bishopa, ale może byś Ty albo Twoja matka również do niego napisała. Nie wątpię, że generał Rankin udzieli mu dłuższego urlopu, aby mógł Wam towarzyszyć w podróży, nawet jeśli przyjedziecie na tydzień przed ślu­bem. Mogę go zakwaterować w klubie. Nie kłopocz się więc z tego powodu. Mo­ja droga Susan'. Baw się dobrze w Stinagarze. Jakże bym chciał być tam z Tobą. Ale widać nie było nam to pisane.

Jeszcze inna rzecz nie była im pisana. Pięć tygodni później, na tydzień przed przyjazdem całego towarzystwa do Miratu, Susan zatelefonowała z dowództwa okręgu w Pankocie do dowództwa dywizji w Miracie, gdzie przełączono ją do Ted-die'ego; oznajmiła mu, że Tony Bishop leży w szpitalu chory na żółtaczkę i nie będzie mógł być drużbą. Teddie'ego zaniepokoiła nie tyle ta wiadomość i problem, jaki nastręczała, ile rzeczowy i absolutnie pozbawiony romantyzmu ton głosu Susan, którego nie słyszał od bardzo dawna i który najwyraźniej rozkazywał mu przedsięwziąć stanowcze kroki zapobiegające wszelkim dalszym komplikacjom.

Biurko Teddie'ego stało przy oknie wychodzącym na główną werandę wydziału operacyjnego. Susan mówiła właśnie: — Więc, Teddie, musisz wyznaczyć kogoś ze swego terenu, kto by cię trzymał za rękę w zastępstwie Tony'ego — gdy Ronald Merrick przeszedł koło okna.

Teddie się uśmiechnął.

— Nie ma zmartwienia, moja droga. Nic łatwiejszego. Pewnie poproszę faceta,
z którym dzielę kwaterę. To człowiek uczynny i chętny.

KODA

Stary, mam do ciebie straszną prośbę, zrobisz mi zaszczyt, powiedział, ale właści­wie było na odwrót, to Merrick dostępował zaszczytu, przecież gdy był chłopcem, nie śniło mu się nawet, że mógłby kiedyś zostać drużbą na ślubie oficera Muzzafi-rabadzkiego Pułku Lekkiej Kawalerii: takiej godności nie dostępuje się bez zasta­nowienia, a już na pewno nie odpłaca za nią w ten sposób, przeciętym policzkiem i kawałkiem plastra, co bardzo przeszkadza w czułym kontakcie naskórków.

Podczas golenia poczucie, że go wykorzystano, że nadużyto przelotnej przyjaźni, pazurami przejechało mu po plecach (gładkich poza tym, nie pokiereszowanych szponami żądzy. Palce jej wyrażały jakąś niechęć, w jego mniemaniu o stopień lepszą od wstrętu.) Teddie wytarł lekko policzki i brodę, odciął kawałek nowego przylepca i przyłożył na ranę.

Rana Merricka. Teddie zniósł ją ze spokojem maskującym niedowierzanie.

Tego ranka jednakże twarz w lustrze należała do kogoś na tyle dobrze znanego i budzącego zainteresowanie, że koniecznie trzeba było wyjaśnić to, co się zdarzyło podczas ślubu, a zanim się wyjaśni, wytłumaczyć, że było to nieprzekonywające, faktycznie niewiarygodne, że między innymi polegało na wyjątkowo chytrym nad­użyciu zaufania. Twarz w lustrze należała do człowieka, któremu Teddie nie mógł ufać. Oczy były zbyt wąskie i spoglądały fałszywie spod jasnych rzęs. Policzki się zapadły, jak gdyby z prób rozpusty, które spełzły na niczym. Kości rzucały na nie cień wstydu pomieszanego z niezmiennymi zamiarami.

134


Wczoraj przybyli do Nanury. Jutro muszą wracać. Zaczął się ich jedyny kom­pletny i nieprzerwany dzień. Godzin było nieomal zbyt wiele jak na jego możliwości, cały bowiem ich ciężar zdawał się dźwigać na swym grzbiecie. Jak gdyby wymyślił ten dzień dla swojej wygody. Wrócił do sypialni, gdzie Susan leżała zmięta, pogrą­żona we śnie, a może tylko marząca o śnie. Nie był pewny. Wyglądała na porzuco­ną, nie przez innych, lecz. przez siebie samą. Zbyt wielkie okno wciąż jeszcze zasła­niała kotara, skrajem włamywały się promienie wędrującego słońca. Poza tym pokój nadal stanowił część prywatnych rewelacji jego nocy poślubnej i takim miał pozostać, dopóki służący nie przyniesie herbaty i nie rozsunie zasłon: ale to nastąpi dopiero za czterdzieści minut.

Po prysznicu i ogoleniu się Teddie zdał sobie sprawę z pragnienia i głodu. Nękał go wszakże inny, jeszcze bardziej dokuczliwy apetyt; tak intensywny, że chyba nigdy nie mógłby go zaspokoić. Nigdy nie będzie miał dosyć. Sam jej widok zaostrzył ten apetyt i wzmocnił. Czuł ból w genitaliach, przekrwionych, żądnych zaspokoje­nia. Umysł zlodowaciał. Rozebrał się i wsunął bezgłośnie do łóżka; wydało mu się jednak, że jęknął. Ramiona drżały w przewidywaniu wysiłków. Pachniała nocą, była ciepłym, wonnym połączeniem piersi, ud i zmarszczonej przezroczystej koszuli nocnej, która nie dawała spokoju jego grabieżczym rękom, lecz wywoływała nie­ustanne napięcia, wyczerpujące i przemożne.

Jęknęła cichutko, widać obudzona brutalnie. Nagle odetchnęła ciężko, przy­zwalająco, rozsunęła nogi, ale nie otworzyła oczu; okazywała wszelką pomoc, jaka jej przychodziła do głowy; lecz dwoistość ich działań nie przyniosła zespolenia. Tylko on osiągnął kontakt, choć z jej strony zaznaczył się pewien postęp w tym kierunku, jedynym, który się w tej chwili liczył, na który się zarobiło, zapracowało cierpliwie, jakby z zaciśniętymi ustami. Po walce leżał zwiotczały, łagodząc jej rany pocałunkami.

Później nalał jej wody do wanny, sypiąc garściami wonne, idiotycznie różowe sole kąpielowe. Przez pół godziny siedział przy oknie w sypialni, przypatrując się nieznanym widokom Nanury, zaskoczonym światłem dnia. Popijał herbatę i przy­słuchiwał się nieregularnym, lecz nieustającym odgłosom zanurzania i wyciskania gąbki. Chciał wierzyć, że łazienka nie jest dla niej schronieniem, lecz miejscem, gdzie się przygotowuje do wspólnego życia, do udźwignięcia tej części dnia, który — mówiąc obrazowo — miał przenieść całą przyszłość — niczym samica swoje małe — w jakieś bezpieczne miejsce.

Co takiego zrobił? Czy uraził ją fizycznie? Zaszokował zmysłowym podejściem? Czy przy całej delikatności i cierpliwości nie okazał się bezmyślny w swej potencji i nieskrywaniu szczytu osiągniętego szczęścia? On sam przeżył szok radości prawo­witej, usankcjonowanej, pobłogosławionej, nie tającej w sobie nic ciemnego, żad­nych restrykcji. Odkrył prywatny obszar wolności wewnątrz palisady. Nie weszła tam razem z nim. Musi to być jego wina. Nie zdołał jej rozbudzić. Odnosił przykre wrażenie, że go nie lubi. Całym swym jestestwem pragnął jej uczucia.

135


Część trzecia SREBRO W KASYNIE


I

Barbie nigdy nie poznała burzliwszych tajemnic życia ani nie miała klucza do jego najgłębszych rozkoszy zmysłowych. Toteż mistyczny element ślubu był dla niej czymś realnym. Z przyjemnością obserwowała wdzięk i wyciszenie, jakie stały się głównymi atrybutami Susan, gdy tylko ogłoszono jej zaręczyny. Dziewczyna się zmieniła. Uświadomienie sobie miłości przepędziło jej z głowy wszelkie inne myśli i obdarzyło ją fizycznym spokojem. Kiedyś pracowała ciężko, aby stać się ośrodkiem zainteresowania, a teraz znalazła się, niejako na mocy przysługującego jej prawa, w samym środku i tam pozostała, uśmiechnięta do świata; nawet do tej części, którą zamieszkiwała Barbie.

Barbie bacznie obserwowała Sarę i upewniła się, że nie ma tam mowy o złamanym sercu. Nigdy w ciągu tych krótkich kilku tygodni, kiedy Teddie i Sara wszędzie chodzili razem, nie wierzyła, że do siebie pasują. Wyobrażała sobie te dwie dziew­czyny jako własne córki, z niej urodzone, rozdzielone z nią dramatycznie, teraz jednak zamieszkałe w pobliżu, nieświadome jej macierzyńskich roszczeń. len nie­szkodliwy akt oszustwa w stosunku do siebie nikogo nie krzywdził z, wyjątkiem może jej samej.

Bardzo się rozczarowała, gdy panie Layton wróciły wcześniej z rodzinnych wa­kacji w Kaszmirze i oznajmiły, że ślub nie odbędzie się w Pankocie w grudniu, lecz w możliwie najwcześniejszym terminie w Miracic, dokąd przeniesiono Tcddie'ego. Zamierzała pójść do kościoła, nawet gdyby Mildred nie potrafiła się przemóc i za­prosić ją na przyjęcie. Wmówiła w siebie, że na pewno otrzyma zaproszenie, i za pośrednictwem Gulaba Singha obstalowała na prezent ślubny komplet dwunastu łyżeczek do herbaty z wizerunkami apostołów. Postanowiła uszyć sobie nowy kos­tium w jakimś wesołym kolorze. Przejrzała bele różnych tkanin u darziego. Spo­dobał jej się materiał barwy heliotropu. Uważała, iż należy planować z wyprze­dzeniem, ale nic nikomu nie powiedziała. Obawiała się, że wbrew jej instrukcjom darzi zjawi się w Różanym Domku i rozrzuci wszystkie swe barwne materiały na werandzie, zdradzając w ten sposób jej nadzieje i oczekiwania.

1.19


Tak właśnie zrobił wieczorem po powrocie pań Layton z Kaszmiru, kiedy nie zaproszone zebrały się w Różanym Domku w towarzystwie Klary Fosdick i Nicky Paynton, by przedyskutować problemy wiążące się z nagłą zmianą planów; z po­czątku wydało się im wszystkim, że darzi usłyszał nowinę i zareagował natychmiast, w przewidywaniu pilnego zamówienia na wyprawę, zamówioną bez przekonania.

— Pełne uznanie dla waszej orientacji i przedsiębiorczości — powiedziała Mil-
dred. — Pokażcie, co macie.

Położył na podłodze tobół owinięty w białe prześcieradło, ale u stóp Barbie, roz­wiązał go, zmieszany tak liczną publicznością i jej zainteresowaniem, i rozłożył sztuki wełnianych materiałów w kolorach i wzorach, które mogły zgasić każdą ko­bietę z wyjątkiem jednej: tej, której sekret się ujawnił. Darzi ujął fioletowy materiał w dwa palce i odezwał się:

Lecz prawda była aż nazbyt jasna. Nigdy nie nosiła „kolorów". Materiał nadawał się na specjalną zimową okazję. — Nie mogę się zdecydować, a ten biedak chce to zrobić za mnie. Jak wam się zdaje? — Zwróciła się o pomoc do psa. — No, Lam­parcie, co ty o tym sądzisz? — W odpowiedzi zamerdał bez sensu ogonem. W tym klimacie zwierzęta domowe więdły szybciej nawet niż kobiety.

— Pytanie, czy byłoby mi w tym do twarzy. Moja matka mówiła tak swoim
klientkom. Wątpię, czy byłoby w tym pani do twarzy, albo nie nadaje się to dla
każdego, ale pani będzie w tym dobrze wyglądać. Zawsze wyobrażałam sobie trudny
do noszenia materiał jako ogromny ciężar.

I słusznie. Chętnie by się pozbyła ciężaru tych materiałów i jednocześnie zatarła pamięć o tej kłopotliwej scenie; wiedziała nawet, jak to zrobić — skoczyć na nie i rozrzucić, jak olbrzymie, nieporęczne papierowe łańcuchy, póki weranda nie po­kryje się stosem fioletów, błękitów elektrycznych, żółtawych zieleni i jaskrawych różów. Uśmiechnęła się w radosnym, choć zabarwionym frustracją uniesieniu.

Aziz wykonał polecenie. Darzi, zadowolony, zawiązał tobół, pokłonił się i od­szedł; stary, zgarbiony człowiek, zawsze gotów służyć w obu aspektach swego za­wodu — sprzedawaniu i szyciu. Jego materiały były lepsze i tańsze niż u Dżalala ud-Dina. Wieczorem w swym otwartym sklepiku siedział na skrzyżowanych nogach na drewnianej platformie pod naftową lampą i oleodrukiem przedstawiającym boga Krisznę grającego dziewczętom na flecie w świetle księżyca. Nosił półokulary, sponad których patrzał na ludzi i uśmiechał się, składając dłonie, jak gdyby na głównie muzułmańskim bazarze potrzebna była czujność i dobre maniery oraz prze­znaczenie, aby być hindusem. Barbie wyobraziła sobie, że leży rozpostarty pod to­bołem, uduszony w drodze do domu przez thagów w ofierze bogini Kali; spuchnięty

140


język był koloru odrzuconego materiału; a teraz słuchała, co Mildred opowiada Klarze Fosdick i Nicky Paynton.

Okazuje się. że w Kaszmirze, na usilne żądania Mildred. barkę mieszkalną prze­sunięto z pierwotnego postoju — hałaśliwego miejsca między dwiema innymi ło­dziami wynajętymi przez oficerów amerykańskich, grających na przenośnych gra­mofonach do wczesnych godzin rannych i sprowadzających sobie dziewczęta mie­szanej krwi, które rozkładały się na pokładzie pod markizami. Próbowali nawet wciągnąć Sarę i Susan do swych nocnych zabaw.

Mildred kazała przeciągnąć łódź na odległe miejsce, gdzie spędziła z Johnem I.aytonem część miodowego miesiąca, i zacumować o sto jardów od kogoś, kto przy­płynął tam wcześniej, ale zachowywał się tak cicho, jakby w ogóle nie istniał; łódź była wyciszona do tego stopnia, że zdawała się tworzyć iluzję samej siebie, jak gdy­by każdej chwili mogła się rozpaść na części składowe: powietrze, światło i wodę.

Taki obraz przynajmniej wywołała w swojej wyobraźni Barbie, chłonąc różno­rodne szczegóły z opowiadania Mildred i budując z nich jedną całość. Trzeba za­cząć od tego. że nigdy nie była w Kaszmirze i musiała go sobie wyobrazić na pod­stawie zapamiętanych ilustracji w książkach i kartek pocztowych. Kaszmir widzia­ła jako krainę pokrytą śniegiem, z dostatkiem jabłek o tej samej porze roku, oraz jako głębokie jezioro, w którym śnieg topniał, a jabłka tonęły. Na wiosnę pokazy­wały się owce dostarczające wełny na cienkie szale; w jesieni rozchodził się zapach ciesiołki. Woda była zawsze spokojna, choć szara i omglona. Nocą świeciły gwiazdy, niebo zaś wydawało się bardzo dalekie, za gwiazdami, jak to bywa w miejs­cowościach, gdzie są góry. Słuchając relacji, po raz pierwszy uznała istotną wartość barwy i blasku słońca, tak że woda była teraz zielona i głęboka, ocie­niona wierzbami, których gałęzie omiatały ozdobne rzeźbione dachy barek mieszkalnych.

W to długie, cieple, senne popołudnie wdarł się, przez stujardową przestrzeń wody. krzyk, krzyk dziecka, co wydawało się dziwne. Na statku zauważono dotychczas, poza służbą, tylko starszą kobietę. Po przedyskutowaniu sprawy posłano tej ko­biecie wizytówki, krzyk dziecka zabrzmiał początkowo jak dwuznaczna odpowiedź i brzmiał tak, dopóki nie nadeszły prostokątne kartoniki z nazwiskiem odbitym z kaligraficznie rytej płyty.

Lady Manners.

Jezioro wciąż było spokojne; ani zmarszczki. W dali góry wciąż rysowały się ostrymi konturami. Cień nadal przypominał ciemnobłękitny aksamit. Motyle hafto­wały ten dotykalny materiał, Barbie — która to przeżywała — przyglądała się im, słyszała powtarzający się płacz i wyczuła fascynację tej sytuacji, zanim zrozumiała jej kłopotliwość, stworzoną przez sąsiedztwo, okropną bliskość niedotykalności przywiązanej do nazwiska Manners. będącego nazwiskiem tej kobiety, jak również, za jej niewytłumaczalnym przyzwoleniem, dziecka, którego ojcem byt jeden z sześciu obrzydliwych chuliganów. No i proszę, ta stara kobieta, kiedyś dystyngowana, kiedyś elegancka pani pałacu rządowego w Ranpurze oraz obecnie prawie nie uży­wanej rezydencji letniej w Pankocie, pędziła wygodne życie na pokładzie statku

141


mieszkalnego; daleko od świata, który bratanica jej męża, a teraz ona sama, zgor­szyła.

Dziewczyna, to znaczy ta Manners (biedna, uciekająca, zdyszana Daphne), przy­płaciła śmiercią swoje szaleństwo po urodzeniu potworka z Bibighar. którego na­leżało zniszczyć w jej łonie i, jak ktoś sugerował, wepchnąć w gardła winowajców oraz ich przeklętych kapłanów. Chyba panna Manners nie żywiła religijnych skru­pułów względem usuwania ciąży? Wiedziała raczej, kto jest ojcem. Implikacje tej świadomości były tak zdumiewające, że aż trudne do wyobrażenia, podobnie jak motywy starej kobiety, gdy oznajmiała śmierć i narodziny światu, który wolał o tym zapomnieć.

Oczywiście, powiedziała Mildred, było rzeczą niemożliwą kontynuować rytuał, rozpoczęty w nieświadomości wymianą wizytówek. Oczy jej spod lekko opada­jących powiek spojrzały znacząco na ogród, gdzie dziewczęta bawiły się niewinnie z, psem na dozwolonym obszarze, wytyczonym kiedyś przez Barbie. Ale, dodała, zdarzały się chwile kłopotliwe, kiedy z obu łodzi mieszkalnych wyruszały w tej samej minucie śikary albo gdy nie dało się uniknąć czegoś, co, gdyby nie kilka jar­dów wody, faktycznie byłoby spotkaniem. Odległość była wtedy tak mała. że wy­magała skinięcia głową, skoro lokatorzy obu łodzi poznali się na podstawie kar­toników i nie chcieli wziąć na siebie ciężaru niekulturalnego udawania, że takiego poznania nie było; nie mogli też założyć, że się wcale nie znają, nawet jeśli w milcze­niu zgodzili się nie podtrzymywać znajomości, która żadnej stronie nie mogła przy­nieść korzyści. Tymczasem jednej ze stron (dziewczętom bawiącym się piłką i psem, tymi akcesoriami nie splamionego angielskiego stylu życia) mogła wyrządzić bez­sporną krzywdę.

List Teddie'ego o nowych planach dotyczących ślubu był niemal wybawieniem, dostarczył bowiem uzasadnionego powodu do odpłynięcia na dawne miejsce (choć mogło to wyglądać na odwrót z poczucia zakłopotania), aby ułatwić zrobienie w ostatniej chwili nieoczekiwanie wcześniejszych zakupów i zorganizowanie po­wrotu do Pindi samochodami, pociągiem do Delhi (gdzie się odłączyli ciotka Fenny i wuj Artur), a potem do Ranpuru i z powrotem do Pankotu. do ekscytacji za­barwionej lekką histerią z powodu przyśpieszenia ślubu i transferu do Miratu: miejsca pełnego pałaców, meczetów i minaretów.

Będą gośćmi nababa! Barbie oglądała teraz swoje urojone obrazy przez ażuro­
we kamienne osłony, które tak pięknie zdobiły architekturę mogolską. Patrzała
przez nie na trawniki, jeziora i fontanny i widziała Susan w tym jej nowym ucisze­
niu, w ślubnej bieli; pachnące różami powiewy, nadlatujące przez pustynie, unosiły
jej welon,

148)


Dość szybko wyczuła, że książkę otacza jakaś tajemnica, ale przypisała to dziwnej skłonności do wymijających odpowiedzi, którą Sara przywiozła z Kaszmiru, jak nabytą cechę, z której się jeszcze nie otrząsnęła.

^ Książka była elegancko oprawiona w ciemnoczerwoną skórę, ze złotymi tłocze­niami, z widocznymi na papierze wiórkami drewna z masy celulozowej. Tekst wydrukowany pismem arabskim, którego Barbie, mówiąca płynnie językiem tirdu, nigdy się nie nauczyła czytać. Widziała jednak, że są to poezje.

Książka miała być prezentem dla nababa Miratu w podziękowaniu za pobyt w pa­łacyku gościnnym. Mildred wspomniała o książce, a teraz Sara ją przyniosła, aby pokazać Mabel. Rozwinęła paczkę i podała, jakby to był dar, który ona sama otrzy­mała, a nie coś, co rodzina miała ofiarować.

— Nie wiem. Wiem jednak, że w każdym wierszu poeta zwraca się do siebie po
imieniu tylko raz, zdaje się. Nie używa wtedy prawdziwego imienia, lecz pseudo­
nimu. Nie wiedziałam, że Gafur był Kasimcm.

Zawahała się, podniosła palec:

— „Nie twoja sprawa, Gafurze, mówić, że róża jest jednym z tworów Boga. Choć
bez wątpienia woń wydaje niebiańską." Coś tam, coś tam, coś tam. Nie. nic z tego.
Zupełnie zapomniałam. Czy jest jakiś związek między nababem i panem Mo-
hammedem Alim Kasimem, tym politykiem?

— Tak — odpowiedziała Sara. — Oni też są krewnymi, choć dość dalekimi.
-— Niesłychane, no i brzemienne. To znaczy, czy to właściwe słowo?

143


— Jak się nazywa?
Pauza.

— Tak to jakoś wynikło w rozmowie. Poznałyśmy tyle osób w Srinagarze -
odpowiedziała po chwili Sara.

Kiedy Sara wzięła książkę z powrotem, Barbie przypomniała sobie starą grę towarzyską, w którą grali w Londynie. Otwieram książkę. Spoglądam na książkę. Zamykam książkę. I przesyłam dalej. Chodziło o to, by skrzyżować nogi przy prze­kazywaniu książki następnemu graczowi, inaczej wypadało się z gry. Podobnie jak inne gry, tak i ta napełniała ją strachem, póki nie dorosła na tyle, że uznała ją za głupią, ale nawet wtedy lodowata rączka dotykała Barbie z tyłu u nasady szyi. ręka niewidzialnego gościa, ducha-demona zabawy, który znał odpowiedzi na wszy­stkie dziwne pytania i zagadki i który przewodniczył zebraniu z jakąś emocjonu­jącą złośliwością, dodając punkty i wyznaczając specjalne ofiary na pośmiewisko, jeśli nie coś gorszego: głupią ciotkę, chorowitą kuzynkę, która płakała, gdy ojciec Barbie odgrywał swoją groteskową rolę dzieci zagubionych w lesie, siedząc w balii pod stołem, spod którego widać było tylko gołe kolana, a na każdym kolanie ro­ześmianą buzię z zamkniętymi oczami, naszkicowaną osmalonym korkiem.

Sara wzięła książkę i spojrzała na nią. Wdzięk Sary różnił się od wdzięku Susan. Jeśli wdzięk był właściwym słowem, to Susan zdawała się weń wchodzić. Sara zaś wyglądała, jak gdyby się tam urodziła i tylko czekała, aby sformował się w spo­sób widzialny wokół niej, a wtedy będzie istnieć z nim w stanie symbiozy. Jeszcze się to nie stało, ale w Kaszmirze zdarzyło się coś. co podkreśliło inną jej cechę: nigdy nie przyjmowała niczego, zawsze pragnęła wyrobić sobie własne zdanie; podkreśli­ło tę cechę i prawdopodobnie świadomość, że nie jest to takie tatwe. Barbie przyszło do głowy, że być może Sara zobaczyła dziecko, może rozmawiała z lady Manners. skorzystała ze sposobności, gdy, co dla niej charakterystyczne, była sama, i złożyła wizytę, od której odżegnywała się jej rodzina.

Nie twoja sprawa. Gatfurze. mówić. Że róża jest jednym z tworów Boga.

Choć bez wątpienia woń wydaje niebiańską. Oboje, róża i poeta, umrą w swoim czasie. Któż wtedy poweźmie taką decyzje?

(Tłum. Kdwin Tippitt zemer. major Armii Indyjskiej:)*

Nie powinieneś mówić. Gafurze.

Iż róże stworzyl Bóg.

Bez względu na ich niebiańską woń.

Musisz myśleć o czasie. kiedy oboje

Bedzieeie martwi i woń wydawać ohydną.

Ludzi zaś obchodzić będą tylko wasi następey.

(Tiuni. Dymitr Bronowsky.) I

144


Barbie tak to sobie wyobraziła: młoda dziewczyna i stara kobieta, i gdzieś w po­bliżu dziecko. Przyszłam — mówiła dziewczyna — by nie wyjechać bez przywitania. Przywitała się więc, porozmawiała, a później pokazano jej dziecko. Jedno z bo­skich stworzeń. Chociaż, jak to dla jakichś powodów chciał wyrazić Gafur. tego samemu nie powinno się mówić. Pomysł książki mógł się zrodzić podczas tej wi­zyty, ponieważ rozmowa mogła zejść na temat bliskiej podróży do Miratu i powodu tej podróży. Była to właśnie jedna ze spraw, które stara kobieta powinna dobrze znać: ów związek między poetą i księciem, i uwięzionym politykiem.

Barbie, przekonana, że trafiła na rozwiązanie tajemnicy książki, patrzyła na Sarę z lękiem i ciekawością; z obawą przed jej siłą i śmiałością. Sara miała w sobie god­ność swego ojca, ale angażowała ją lub zdawała się ją angażować w inną sprawę; mianowicie w poszukiwanie sfery, gdzie czułaby, iż na nią zasłużyła, gdzie leżał jej obowiązek. Ojciec nie miał. oczywiście, żadnych wątpliwości, gdy chodziło o obowiązki. Toteż jego godność była natury ogólnej. Ludzie widzieli tę różnicę w godności i błędnie ją interpretowali w stosunku do Sary; tacy jak ta Smalley, dla której owa różnica była czymś niebezpiecznie bliskim „braku równowagi" — stanu, który prowadził do niemożności zachowania uczuć odpowiednich i godnych mło­dych oficerów. Barbie pomyślała: co za głupcy. Sara warta jest dziesięciu takich jak większość tych oficerów; szczęśliwy ten. który ją pozyska, ale będzie to musiał być ktoś wyjątkowy. Patrzy na moją poczciwą, głupią twarz i widzi, co się za nią kryje, widzi, jak sądzę, co kryje się pod jej ruiną, słyszy poprzez bezsensowną nie­ustającą paplaninę, sięga wzrokiem aż, do rozpaczy, ale także jeszcze dalej, do tej wspaniałej rzeczy, faktycznie tkwiącej we mnie, do radości, którą mogłabym znaleźć . w Bogu. a którą ona znajdzie w życiu, co jest prawie jedno i to samo. Ale jeżeli nie będzie uważać, okaże się. że sama nie żyje. lecz pomaga żyć innym. Może ja tylko tego dokonałam? Jeśli tak. jest to niewiele, nie dosyć, jak sądzę. Zwłaszcza jeśli za­pytam siebie: ile z tych dzieci naprawdę przyprowadziłam Jezusowi?

Sara zerknęła na nią.

145


Wstała, pochyliła się i ucałowała Mabel, która podziękowała jej za przyniesienia tomiku poezji. Barbie wyszła z Sarą przed dom, gdzie czekała tonga.

Siedząca już w tondze Sara spojrzała z góry na Barbie.

— Taka długa podróż bez mężczyzny, który by się wami opiekował?
Sara się uśmiechnęła.

— Na pewno znajdzie się mnóstwo oficerów w pociągu. Będziemy zupełnie bez­
pieczne. Nic się nie martw.

Barbie chciała powiedzieć o łyżkach. O dwunastu apostołach. Przyszły dzisiaj. Mój dar dla Susan i Teddie'ego. Dwunastu świadków najwznioślejszej miłości. Ale, otrzymawszy je, nie wiedziała, jak i kiedy ofiarować swój dar. Patrzyła na za­wracającą tongę i pomachała w stronę oddalającej się postaci Sary. Dziewczyna jedną ręką trzymała się podpórek budy, drugą przyciskała książkę do kolan.

Nie twoja sprawa, Gafurze, mówić, że róża jest jednym z tworów Boga, choć bez wątpienia woń wydaje niebiańską.

— Moja pamięć — powiedziała Barbie głośno, wracając do domu —już nie jest
taka jak kiedyś.

Zastanawiała się, gdzie są wszystkie myśli, które kiedyś się gromadziło, a zwłasz­cza, co się stało z tymi zagubionymi, których nie udało się uchwycić. Stała po­środku swego pokoju, wyobrażając sobie, że składa się ze zbiornic, i poczuła lekkie ukłucie przerażenia na myśl, że ktoś mógłby przyjść i żądać oddania choćby jed­nego przedmiotu z kolekcji umieszczonej w każdej z nich. Ta myśl byta przeraża­jąca, bo jeśli się zgodziło na możliwość jednego roszczenia, trzeba było się godzić na kilka, a potem na wiele innych, wreszcie na tysiące; tak więc logicznym zakoń­czeniem myśli była całkowita ewakuacja pokoju, jego ciała i duszy, a wreszcie i sa­mej siebie, martwej, lecz wyprostowanej, niczym pomnik upamiętniający jakieś historyczne wydarzenie.

146


lir

Rozczarowanie, jakie ogarnęło ludzi, gdy się okazało, że nie będą świadkami wydarzenia, które dodałoby nieco potrzebnego blasku ich życiu, trochę zmalało po powrocie pań Layton, gdy się dowiedziano, iż różne drobne nieszczęścia mąciły bieg uroczystości ślubnych.

Początkowe wysiłki Mildred, aby umniejszyć ich znaczenie, przyniosły tylko ten rezultat, że przypisano im dużą wagę, a wkrótce określenie katastrofa wkradło się w ludzkie umysły i kilkakrotnie zostało nawet użyte.

Gdyby sama Susan wyglądała na przybitą, myśl o katastrofie mogłaby się zako­rzenić; ale jak gdyby chciała wynagrodzić Pankotowi to, co stracił, wręcz rozsiewała wokół siebie blask, wlokąc za sobą daleką uroczystość i przyjęcie niczym przej­rzysty cień, który skrzył się w świetle późnego października, cień o stopień lub dwa ciemniejszy, niż wypadało, ale nie przysparzający kłopotu, co wzbudzało jakiś nowy, należny jej teraz szacunek; dziewczyna opuściła Pankot blada i piękna, powróciła zaś zarumieniona, szczęśliwa, taka sama jak przedtem, ale dodatkowo podbudowana wejściem do czcigodnego towarzystwa słomianych wdów, z kwiatem pomarańczo­wym ocieniającym jeszcze jej policzki, podczas gdy mąż już był w drodze na pier­wszy odcinek powrotny na front, aby walczyć o zachowanie surowszego świata, który teraz zamieszkiwała.

Kiedy zaś ułożono niefortunne przypadki w chronologicznym porządku, kiedy spojrzano na nie spokojnie, wówczas nawet kamień, który stłukł szybę i zranił Teddie'ego w policzek W drodze do kościoła, można było potraktować jako symbol ataków, do których ludzie wykonujący po prostu swoje obowiązki byli aż nadto przyzwyczajeni.

Podobno kamień nie był przeznaczony dla Teddie'ego, ale dla jego towarzysza, owego zastępcy Tony'ego Bishopa, znalezionego w ostatniej chwili, człowieka nie­zmiernie interesującego pod każdym względem, który miał się narazić na taką nie­nawiść ze strony Hindusów pewnego pokroju, że go prześladowali, śledzili każdy jego ruch, po czym wybierali odpowiednią chwilę, by go nękać lub wprawiać w za­kłopotanie. W dniu ślubu były dwa takie momenty: w drodze do kościoła i na pe­ronie dworca w Miracie, właśnie gdy Susan i Teddie zaczęli się żegnać, machając rękami z okna swego przedziału.

Pomiędzy tymi dwiema chwilami znalazła się jeszcze jedna, za którą kapitan Merrick nie był odpowiedzialny, chyba że się oczekuje od drużby, aby myślał o wszy­stkim, nie tylko o stanie nerwów pana młodego; lecz z punktu widzenia ślubu ten środkowy incydent był najgorszy lub prawie najgorszy. Pod pewnym względem dla panny młodej nie może być nic gorszego od wiadomości przekazanej tuż przed wy­jazdem na uroczystość, że stało się coś, co spowoduje półgodzinną zwłokę. A po­tem, gdy już szła przez nawę, zobaczyła pana młodego, bladego z krzywym uśmie­chem i wielkim opatrunkiem z gazy przyklejonym plastrem do policzka.

— Muszą panie przyznać, że jest w tym coś komicznego — powiedziała Lucy

147


Smalley, nikt jednak nie zamierzał przyznać, że ma rację w przypadku, gdy w grez wchodzili panna Layton i oficer pułku kawalerii Muziów.

Właśnie zaangażowanie w tę sprawę panny Layton i oficera Muziów najbar­dziej obciążało zastępczego drużbę, który pod każdym innym względem stał się niewinnym celem nikczemnej napaści. Powinien był wyjaśnić Teddie'emu, kim jest naprawdę.

Mildred mówiła, że po ślubie przyznał, iż był ofiarą różnych prześladowań od chwili wyjazdu z Majapuru do okropnej dziury zwanej Sundarnagar, gdzie nadal pełnił funkcje okręgowego nadinspektora policji, póki nie udało mu się uciec do wojska na czas trwania wojny. Przypuszczała, że nie mógł przewidzieć demon­stracji przeciwko niemu samemu w dniu ślubu, ale gdyby to był wyjaśnił, gdyby zaraz na początku powiedział Teddie'emu: „Słuchaj, jestem policjantem, którego zrobiono kozłem ofiarnym w tej okropnej sprawie Mannersówny, człowiekiem, który aresztował tamtych łobuzów", wówczas, nawet gdyby nie dodał: „I wciąż mnie śledzą i dokuczają mi Hindusi, którzy uważają, że aresztowałem niewłaściwych ludzi i potraktowałem ich w jakiś okropny sposób"; nawet gdyby nie dodał tak uży­tecznej informacji, wówczas, gdy do samochodu, wiozącego Teddie'ego i jego do kościoła, wpadł przez okno kamień, mógłby stwierdzić: „To było przeznaczone dla mnie", i wtedy lub później wyjaśnić dlaczego. Chociaż byłoby to bardzo nudne, wściekle nudne, wszyscy by wiedzieli, o co chodzi, Teddie zaś nie mógłby powie­dzieć, że go nie ostrzeżono, iż jego drużba był bohaterem nieprzyjemnej afery. Po­dobno Teddie zawsze się obawiał zamieszania w wulgarną scenę. Zrazu myślał, że kamień był jemu przeznaczony, ponieważ jest oficerem brytyjskim, albo że cisnął go ktoś demonstrujący przeciw nababowi, bo wszystkie samochody były wypoży­czone na ślub z pałacu i miały herby na drzwiczkach. Bez względu na przyczynę przygnębiło go to, oczywiście. Nie mówiąc już o jego biednym, pokiereszowanym policzku.

Tu, jeśli chodzi o sprawę kamienia, Mildred przerywała przy odgłosie tłuczonego szkła, wywołując wrażenie, że Teddie trochę się zanadto zdenerwował, pan Merrick zaś zachował się niezupełnie jak przystało na oficera i dżentelmena; wrażenie to spotęgowała informując, że nawet ktoś obdarzony najbujniejszą wyobraźnią nie mógłby go uważać za człowieka z wyższej sfery, tak że wybór na drużbę zdawał się niemal uprzejmością, nieświadomym wynagrodzeniem za marne potraktowanie go przez władze w sprawie Mannersówny po tym wszystkim, co zrobił, aby tę sprawę rozwiązać i załatwić.

Po incydencie z kamieniem nastąpił incydent w klubie; rozsądek nakazywał przy­puszczać (sugerowała Mildred), że gdyby nie sprawa kamienia, nic strasznego nie zdarzyłoby się w klubie.

Nababowi i jego świcie odmówili wejścia na przyjęcie brytyjscy żandarmi sto­jący na warcie przed klubem. Wezwano ich w ostatniej chwili na wypadek, gdyby znów zdarzyły się jakieś niefortunne czy niewyjaśnione incydenty. W przekona­niu, że żaden Hindus nie jest persona grata w mirackim Klubie Sportowym, za­trzymali nababa, jego premiera i sekretarza prywatnego, nie pozwalając im prze-

148


kroczyć progu, co mogło spowodować przykre reperkusje dyplomatyczne, gdyby sekretarz klubu nie dowiedział się o tym i osobiście ich nie wybawił, osobiście nie zaprowadził na przyjęcie. Było to pierwsze spotkanie państwa młodych i ich ro­dziny z nababem i jego premierem, hrabią Bronowskym, białym emigrantem ro­syjskim, który przypominał teraz wysuszonego muzułmanina typu Jinnaha. Obaj wrócili niedawno z wizyty w sąsiednim państwie. Prywatny sekretarz to było coś zgoła innego, może nawet kłopotliwego. Był nim Ahmed Kasim, młodszy syn by­łego kongresowego premiera w Ranpurze, M. A. Kasima. Jeden Pan Bóg wiedział, co Ahmed o tym wszystkim myślał. Jeśli myślał źle, to po sobie nie dał tego poznać. Bardzo się okazał przydatny w ciągu całego tygodnia — nic można powiedzieć, że czarujący, zbyt był sztywny i oficjalny. Towarzyszył raz Sarze w porannej prze­jażdżce konnej, nie miała żadnych zastrzeżeń co do jego Zachowania, o co niepokoiła się ciotka Fenny. Nigdy nie wspominał o ojcu ani o fakcie jego uwięzienia. Wyda­wał się wcale nie interesować polityką i może właśnie dlatego ojciec wysiał go do pracy w księstwie jako beznadziejnego reakcjonistę. W przypadku swych synów stary członek Kongresu musiał chyba przełknąć dumę i rozczarowanie polityczne, ponieważ starszy był oficerem z nominacji króla, obecnie jeńcem wojennym na Malajach, a ten młodszy w służbie indyjskiego księcia troszczył się o wygody wi­zytujących członków radźu.

— To Susan uratowała sytuację — mówiła Mildred, — Kiedy stary nabab po­
jawił się wreszcie na trawniku, jeszcze wzburzony obelgą, podeszła do niego i zło­
żyła mu dworski dyg, co nie było przewidziane protokołem, ale załagodziło wszy­
stko.

Pełne podziwu spojrzenia zwracały się w stronę Siisan. stojącej lub siedzącej, zależnie od tego. kiedy i gdzie Mildred odtwarzała obr;iz jej na trawniku, w blasku słońca, w ślubnym welonie i sukni, ratującej sytuację, która groziła rozpadnięcicm się. Wspaniała dziewczyna. Nababowi musiało to niezwykle pochlebić.

Barbie najbardziej się przejęła i zdziwiła trzecim incydentem, z tego bowiem, co zrozumiała, wnosiła, że był innego rodzaju, że sięgał poza ślub i rzucał mnóstwo świateł i cieni. Światła niczego nie odkrywały, bo nie padały na nic, raczej pulso­wały sporadycznie, tak że plamy jasne podobne były tajemniczym połyskliwym obszarom próbującym wypalić sobie drogę z osaczającej je gęstwy mroku. Nie poru­szały się; zapalały się i natychmiast gasły, zanim można było zanotować ich poło­żenie czy nawet wzajemny stosunek.

— Co się właściwie stało na dworcu? — zapytała Sarę.

Spacerowały po ogrodzie Różanego Domku; raczej spacerowała Sara, a Barbie do niej dołączyła. Wyglądało, że są razem, Barbie jednak odczuwała to inaczej. Wystrzegała się jakiegoś zbliżenia, zdawało jej się, że nie powinna Sary dotknąć. Mildred powiedziała, że nabab ucieszył się tomikiem wierszy Gafura. Sara już o nich nie wspominała. Nie wspomniała również o Miracie ani o konnej wycieczce z mło­dym Kasimem, Ahmedem; Barbie chętnie by o niej posłuchała. Sara sprawiała takie

149,


wrażenie, jak gdyby nie była na ślubie albo była, ale nie wróciła, tylko wysłała do domu swoje odbicie. Spojrzała teraz na Barbie z tego rodzaju odległości.

gdyby widziała tam ową kobietę.

— W białym sari?

150


trochę niesprawiedliwe, ale chyba ktoś już zdążył zasugerować, że jeśli pan Merrick był okręgowym nadinspektorem w Majapurze w czasie sprawy Mannersówny, to kamień wymierzono prawdopodobnie w niego, nie zaś w samochód nababa. A póź­niej to, co zdarzyło się na dworcu, ukoronowało sprawę. Wciąż jednak trudno to było zrozumieć. Zorientowałam się w tym dopiero, gdy pan Merrick przyszedł do nas wieczorem, aby przeprosić mamę.

Mildred nigdy nie wspomniała o przeprosinach — pomyślała Barbie.

— Ale tylko mnie zastał — ciągnęła Sara — wszyscy jeszcze odpoczywali. Ja cze­
kałam na zapadnięcie zmroku i na świetliki. Więc pan Merrick usiadł ze mną i ra­
zem czekaliśmy. Wyjeżdżał tego wieczora z Miratu na nowy poligon w Bengalu.
Opowiedział mi wiele rzeczy. Zdawało się, że chce o tym mówić teraz, gdy się
wszystko wydało. Wytłumaczył, kim była kobieta w białym sari. Powiedział, że mu

jej żal, bo jest to, według niego, zwykła, porządna osoba, która zrobiła wszystko, co w jej mocy, dla swego bratanka, tego w więzieniu. Nie widział jej po wyjeździe z Majapurti. wiedział jednak, że śledzą go ludzie, którzy próbują wykazać, iż areszto­wał niewłaściwe osoby i źle je traktował, ludzie odpowiedzialni za przykre incy­denty zaistniałe podczas uroczystości ślubnej. Mówił, że wyzyskiwali tę kobietę do swego planu, który miał go przekonać, że jest człowiekiem napiętnowanym. To wszystko wydało mi się sporą przesadą, ale chyba nie ma innego wytłumaczenia.

Doszły do cienia pod sosną rosnącą blisko końca ogrodu. Stamtąd rozpościerał się widok na dalekie wzgórza i góry. Za tydzień lub dwa ośnieżone szczyty będą często przesłonięte chmurami. Sara usiadła. Barbie poszła za jej przykładem.

— Uważa, iż miał rację — odpowiedziała Sara. — Bardzo był tego pewny. Ale
im więcej mówił na ten temat, tym silniejsze budził we mnie przekonanie, że się abso­
lutnie myli. A to byłoby straszne, prawda? Gdyby się mylił, ale całe życie wierzył,
że nie. Rozumiesz, co mam na myśli? Wiem, że to okropne jeszcze w inny sposób,
dla tych chłopców, którzy poszli do więzienia, i dla — no — ona już nie żyje, a to
znów inna sprawa, inny rodzaj okropności. Ale pomylić się i nigdy tego nie pojąć,
nigdy nie uwierzyć,...

Sara zanurzyła rękę w pokład igieł sosnowych, przesiewając je przez palce, obser­wując. Nagle podjęła:

— Powiedział, że kiedyś go pociągała, może nawet był w niej zakochany. Brzmia­
ło to jak spowiedź, jak zdecydowana chęć uczciwego rozpatrzenia każdego moż­
liwego aspektu, ale cały czas czułam, że tak nie jest. Nie wiem, dlaczego tak to
odczułam. Wszystko, co mówił, brzmiało jak wyuczone. A kiedy o tyrn mó-

151


wił. zdawał się obserwować, jakie to wywiera wrażepie, a nawet wyglądało, że wie. jakie.

— Nie podobał ci się.

Po chwili Sara potrząsnęła głową.

— Nie. Chyba wcale mi się nie podobał.

Może dlatego, pomyślała Barbie, że widziałaś dziecko i rozmawiałaś ze starą ko­bietą, i widziałaś tamtą kobietę, tę w białym sari, i wyczułaś obecność nieznanego Hindusa. I zastanawiałaś się, jak w tej całej złożoności wina może towarzyszyć niewinności i czy pan Merrick nie mógł oddzielić ich od siebie.

Nadal siedziała, choć nogi jej zdrętwiały, bo Sara się nie ruszała, Barbie zaś nie chciała pozostawić jej samej.

Sara patrzyła na nią przez chwilę, wreszcie powiedziała:

— Przepraszam, zdawało mi się.

I Barbie pomyślała, że może istotnie coś mówiła.

Latami prowadziła rzeczywiste i urojone rozmowy z ludźmi, ze sobą, z Bogiem, z kimkolwiek, kto słuchał lub nie słuchał. Lecz urojone milczenie było czymś no­wym. Jeśli nie wiesz, że mówisz, to nie wiesz, co mówisz. Próbowała przypomnieć sobie dokładnie, o czym myślała, bo może głośno wyraziła niektóre z tych myśli, ale w głowie miała pustkę po tym. jak wywołała obraz Sary siedzącej ze starą kobietą i dzieckiem, rozważającej kwestię winy i niewinności oraz rolę, jaką odegrał lub nie odegrał Merrick usiłując je ustalić.

Barbie była teraz pewna, że ma rację: Sara odwiedziła kobietę i zobaczyła dziecko. Chciałaby potrzymać dziecko, zanieść do Św. Jana i ochrzcić.

— Tak. Może powinno nas — przyznała Barbie. Wstała. — Zostań tu. Mam
coś. co chciałabym, abyś zabrała dla Susan.

Weszła do domu, po chwili wróciła z pudełkiem apostolskich łyżeczek i dołączo­nym do nich liścikiem. Znów uklękła i podała je Sarze.

— To łączny prezent z okazji ślubu i pełnoletności. Nic wielkiego. Tuzin łyżeczek.
Byłabym ci wdzięczna, gdybyś je dla niej wzięła.

— Dziękuje. Barbie. To miło z twojej strony.

Sara położyła pudełko na poduszce z igieł i spojrzała na kopertę, na której Bar­bie napisała: „Pani Susan Bingham".

152


— Bo musiałabym opuścić matkę i Susan. Odkąd ojciec jest w niewoli, zawsze

się zdawało, że mam obowiązek troszczyć się o wszystko.

Sara spojrzała na nią. Przez chwilę patrzyły na siebie poważnie.

— Chciałabym widzieć rzeczy na tyle jasno, aby móc wyrobić sobie taki pozy­
tywny osąd — powiedziała Sara. — Ale nie potrafię. Pójdę już...

Wstała nagle.

— Dziękuję ci za prezent dla Susan. Nie odprowadzaj mnie. proszę.
Odeszła, zanim Barbie się podniosła. Barbie patrzała za nią. póki dziewczyna

nie znikła, po czym ruszyła powoli w tym samym kierunku.

Mabel nie pracowała z tyłu domu ani na werandzie, co oznaczało, że albo jest w ogrodzie od frontu, albo wyszła na jeden ze swych córaz rzadszych, ale zawsze samotnych spacerów.

Muszę przeprowadzić badania — pomyślała Barbie: głośno powiedziała: — Mu­szę zbadać tę tajemnicę urojonego milczenia — podczas gdy głos jej brzmiał jesz­cze, odkryła, iż potrafi oderwać się od jego dźwięku, tak jakby się oddalał lub ona się oddalała, aż wreszcie osiągnęła stan bezruchu czy wstrzymanego ruchu, pogrą­żona w stanie, który umiała określić tylko jako żywe odczucie, że jest osobą nową i nie używaną, bez zapisu zarówno po stronie „ma", jak i „winien", już nie zalegającą z żadnymi płatnościami, bo rachunek nie został jeszcze otwarty.

Było to dla niej zupełnie jasne, rozumiała jednak, że wszystko się zmieni, gdy ustanie bezruch. Pomyślała: Emerson się mylił, nie tłumaczy nas wcale nasza his­toria, w rzeczywistości nasza historia przeszkadza w klarownym wytłumaczeniu u;\s samych.

Wrażenie, iż historia jej własna i innych osób ulatuje, wywiana jak zeschłe liście, zaczęło sprawiać Barbie przyjemność: uświadomiła sobie jednak, że pośród liści znajdowały się jej zasady i wierzenia religijne, i — widząc uroczysty, wiecznie zielony bezruch lesistych wzgórz — poczuła się spokojna i mądrze pouczona.

Urojone milczenie nie powinno służyć do niszczenia, lecz do tworzenia kon­taktu. Obeszła dom. by poszukać Mabel. ale ogród z frontu był pusty. Laska leżała na werandzie, więc Mabel nie spacerowała. Barbie weszła do środka, za­pukała do drzwi pokoju Mabel. po czym je otworzyła.

Mabel siedziała na skraju łóżka patrząc, jak Aziz wyjmuje rzeczy ze starej szafy i układa ostrożnie na kocu rozścielonym na podłodze.

— Halo. Barbie — odezwała się na jej widok Mabel. — Sortujemy rzeczy
zimowe.

Barbie nie oglądała tego rytuału Różanego Domku, wiedziała o nim jednak. Weszła do pokoju zafascynowana, jak od czasów dzieciństwa, perspektywą oglą­dania cudzej własności; kryła się w niej bowiem magiczna cecha niedotykalności. należąca do świata bajek, a w takich bajkach rozdział dóbr był możliwy, choć nie

153


nieunikniony, toteż każde zaproszenie do podejścia bliżej stawało się słodkim darem.

— Ach nic, Aziz — zaprotestowała Mabel, gdy usunął warstwy bibułki i odsło­
nił żakiet od szarego kostiumu.

— Han ' — powiedział z naciskiem — Bond istrit.
Mabel się uśmiechnęła.

Teraz cały kostium leżał rozłożony. Odznaczał się prostą elegancją wszystkich drogich rzeczy.

Aziz, ośmielony zainteresowaniem Barbie, powiedział:

Mabel sięgnęła po kostium i przyciągnęła do siebie, pokręciła nim i Barbie zastanowiła się, czy łatwo, czy trudno byłoby namówić ją do zainteresowania się znów sprawami związanymi z Różanym Domkiem: sukniami, wizytami, rozrywkami. Mogłyby obie wyjechać na krótkie wakacje, gdzieś niedaleko. Mo­głyby zjechać do Ranpuru na świąteczne zakupy. Pokazałaby Mabel Misję im. Biskupa Barnarda i przedstawiła Helenie Jolley. Sprawiłaby sobie heliotropowy kostium na takie wakacje.

— Dobrze. Aziz. Połóż to tutaj — poleciła Mabel.

Aziz kiwnął głową. Złożył kostium z szacunkiem, przesypał znów suchymi gałązkami lawendy, których zapach mieszał się z wonią drzewa sandałowego i kulek antymolowyeh. Kostium, owinięty w bibułkę, znalazł się na mniejszym z dwóch stosów. Nagle Aziz sięgną! do szaty i powiedział do Barbie:

— Han. Sara-mem.

Tak.

154


Aziz złączył kciuki i pomachał rozstawionymi palcami. — Batta faj' — powie­dział i roześmiał się widząc zdziwienie na twarzy Barbie. Wsunął rękę pod kre­mową koronkę, z której zrobiona była sukienka. Barbie zakrzyknęła. Dół cien­kiej batystowej haleczki obszyty był rzędem perełek. Czekało ją coś jeszcze bar­dziej zachwycającego. — Proszę popatrzyć — odezwał się poruszając ręką. Koronka ożyła. Motyle zatrzepotały na jego różowo-brązowej dłoni. Trzy. Pięć. Siedem. Tuzin. Więcej jeszcze. Cała sukienka uszyta była z koronkowych motyli.

Skoro już koronkę wyjęto, Mabel jak gdyby uznała jej istnienie. Lecz Barbie, wyciągającej rękę, aby jej dotknąć, wydało się, iż narusza jedną z wielu tajemnic w sekretnej historii Mabel. Cofnęła rękę.

— Nie, wyjmij — zaprotestowała Mabel. — To piękna koronka. Matka
mojego pierwszego męża podarowała mi ją dla naszych przyszłych dzieci, ale
nigdy ich nie mieliśmy. Mam jeszcze cały kupon nietknięty. Wystarczy na szal.
Aziz, pokaż go Barbie-mem.

Aziz sięgnął do szaty i wyjął inną paczkę owiniętą w bibułkę. Otworzył ją i roz­winął koronkę, tak jak darzi rozwijał sztuki materiałów. Koronka spadla kaska­dą na kolana jego i Barbie. Motyle uniosły się w powietrzu, usiadły, uleciały, znów usiadły. Jedne miały skrzydła złożone, inne tylko częściowo. U niektórych rozpostarły się szeroko.

Barbie wsunęła obie dłonie pod koronkę i uniosła je. Motyle zadrżały jak w naprężonej siatce. Były częścią siatki.

— Tak. Są jakby schwytane, prawda? Jak wspaniale zachowałaś tę koronkę —
powiedziała.

— Aziz się tym zajmuje. Czy chciałabyś ten kawałek?
Barbie opuściła koronkę.

Batta taj. zniekształcone ang. bultcrlly — niolyt (przyp. tłum.).

! H5


Pani Mildred Layton, brzmiało zaproszenie, panna Sara Layton i pani Susan Bingham mają zaszczyt prosić na przyjęcie do kasyna oficerskiego Strzelców Pankockich. Przyjęcie miało się odbyć za dwa tygodnie, w południe. W prawym dolnym rogu napisano: Bufet, a w lewym RSVP. Do Różanego Domku przynie­siono dwa zaproszenia.

W kopercie z zaproszeniem dla Barbie był jeszcze liścik od Susan.

Droga Barbie — pisała — dziękuję serdecznie za piękny komplet łyżeczek z apo­stołami. Piszę o tym do Teddie'ego, który chciałby na pewno, abym Ci podzię­kowała również w jego imieniu. Kilka dni temu miałam od niego wiadomość, pisze, że czuje się świetnie, ale oczywiście bardzo ciężko pracuje. Zdecydowa­łyśmy z mamą wydać małe przyjęcie tutaj, ażeby wynagrodzić ludziom decyzję o ślubie w Miracie. Za najlepszą datę uznałyśmy dwudzieste pierwsze urodziny. Mnóstwo naszych prezentów ślubnych przeznaczonych było na obie okazje. Mam nadzieję, że Ty i ciocia będziecie mogły przyjść. Mama mówiła, że ciocia od lat nie odwiedza kasyna, wielu zaś młodych oficerów, którzy o niej słyszeli, ale nigdy jej nie poznali, marzy o tym, aby ją zobaczyć, bo jest naprawdę sławną osobą, nie tylko przez wzgląd na tatę, ale także z powodu sreber, które jej pierwszy mąż sprezentował i których używa się podczas specjalnych okazji. Zrobimy wystawę prezentów ślubnych, Twoje łyżeczki będą bardzo ładnie wyglądać w swym błękitnym pudełku. Serdeczności, Susan.

Sprawię sobie heliotropowy kostium, postanowiła. Kiedy patrzę w lustro i widzę moje siwe włosy, to wiem, że ten kolor do mnie pasuje.

Udała się na bazar pod wieczór, najbardziej bowiem lubiła tę porę. zwłasz­cza w listopadzie, kiedy było już dość zimno, płonął węgiel w metalowych koszach i paliły się latarki, w powietrzu unosił się zapach węgla drzewnego i kadzidła. Stanęła w wejściu do sklepu krawca. Siedzący tam ćhokra zaprosił ją gestem do środka, wytarł i podsunął krzesło, po czym znikł za portierą, która po chwili się rozchyliła, aby przepuścić starego człowieka i ćhokrę niosącego sztukę fioleto­wego materiału.

156


Miara była czystą formalnością. Rok po roku manewrował precyzyjnie nożycz­kami i igłą, rok po roku nie zyskiwała ani nie traciła na wadze, nie zmieniała się jej figura. Wystarczyło, że sprawdził wymiary przechowywane w jakiejś szulladzie albo w głowie pod nazwiskiem Baćlew, Baba; świątobliwa kobieta z misji. Wyzna­czył miarę za tydzień od tego wieczoru, gotowy zaś kostium obiecał dostarczyć rankiem dnia poprzedzającego przyjęcie. Dal jej małą próbkę materiału. Schowała go do torebki. Przyda się, jeśli będzie dobierać buty, rękawiczki i torebkę czy też kolor bluzki lub gałązki aksamitnych kwiatów do wpięcia w klapę.

— O, jak ładnie wyglądasz, Barbie, to dobry kolor — zauważyła Mabel; zda­
wała się niemal palić do wyjścia; lecz w połowie ulicy Klubowej obróciła się nagle,
jak gdyby zmieniła zamiar i chciała powiedzieć dorożkarzowi, by zawrócił. W kla­
pie kostiumu z Bond Street błyszczała mała brylantowa broszka, miniaturka godła
Strzelców Pankockich. Innej biżuterii na sobie nie miała. Broszka była prezentem
od pierwszego męża, który zmarł na przełęczy Chajber. Twarz Mabel ocieniał szary
filcowy kapelusz o szerokim rondzie. Zamiast wstążką obwiązała go szyfonowym ja-
snobrązowym szalem, którego luźno zwisające końce osłaniały jej kark. Nogi, zbyt
często ukryte w wyświechtanych roboczych spodniach, wciąż miała szczupłe i kształt­
ne. Kiedy siedziała, spod skróconej spódnicy widać je było do kolan; gdy stała, spód­
nica sięgała nieco niżej. .lasnobrązowe rękawiczki okrywały spracowane dłonie.

Mogłybyśmy pojechać do Ranpuru, powiedziała Barbie poprzedniego wieczo­ra. Po zakupy świąteczne.

— Ach, nigdy już nie pojadę do Ranpuru — odparła Mabel — dopiero jak mnie
pogrzebią — co wydało się Barbie dziwaczne, póki nie przypomniała sobie, że tam,
na cmentarzu przy kościele Św. Łukasza, był pochowany drugi mąż jej przyjaciółki;
ten jej nagły obrót w stronę dorożkarza, jakby chciała powiedzieć, żeby zawrócił,
zdawał się wynikać z chwilowej kontuzji, sugerującej, iż przede wszystkim myślała
o tym, że ma jechać do Ranpuru w owym makabrycznym celu, ale uświadomiła
sobie, że nie nadeszła jeszcze właściwa pora i że należy podróż odwołać, a przy­
najmniej przełożyć. A wtedy uwagę jej zwrócił ponownie heliotropowy kostium

157


Barbie i przypomniała sobie rzeczywisty cel podróży. Tak więc usiadła z powrotem i spoglądała na drogę, odwijającą się wstęgą pod jej stopami, i w milczeniu słuchała albo nie słuchała, podczas gdy Barbie mówiła —

Mabel machinalnie położyła rękę na jego przegubie, ale na usilną nutę w głosie znieruchomiała. Zdawało się, że zesztywniała pod wpływem niepewności czy nie­pokoju. Służący znów coś powiedział i Barbie przysłuchiwała się uważnie, aby móc przekazać Mabel głośniej i po angielsku jego słowa.

Barbie powtórzyła, nie była jednak pewna, czy Mabel rozumie. Spoglądała zgóry na tego człowieka, wciąż trzymając jego przegub.

— Czy to Ghulam? Ghulam Mohammad? — zapytała w końcu.

Stary kiwnął głową i przez chwilę spoglądali na siebie. Obrócił przegub, tak że jego dłoń dotknęła jej ręki. ,- .— Jesteście zdrowi, Ghulamie Mohammadzie? — zapytała w urdu.

— Jestem zdrów. A pani też?— Ja też.

— Bóg jest dobry.

— Chwała niech będzie Bogu. Ghulamie, to moja przyjaciółka, panna Batchelor ' — Mem-sahib.

158


Hall wspierał się na kolumnach. Głosy dolatywały z pokoju na lewo, dwuskrzy­dłowe drzwi do niego były otwarte. Barbie dostrzegła Mildred w kapeluszu z kwia­tami, pułkownika Trchearne z żoną i Susan, która nie wyglądała na swoje dwa­dzieścia jeden lat, rozmawiającą z Kevinem Coleyem, oficerem gospodarczym ośrodka szkoleniowego; stracił żonę w trzęsieniu ziemi w Quetcie, teraz zaś był najstarszym kapitanem w pułku i podobno nie miał większych aspiracji. Barbie zawsze uważała, że ma twarz średniowiecznego męczennika, jednego z tych mniej ważnych, co to szli na stos całymi gromadami.

Kiedy podeszły do drzwi, zmienił się rytm głosów, uspokoiły się, tempo spowol­niało; Barbie zawsze później przypominała sobie to wyciszenie, rozprzestrzenia­jące się na cały pokój, co sprawiło, że ludzie obracali głowy, aby obserwować wej­ście Mabel, jej powrót po długiej, niewytłumaczalnej nieobecności do miejsca, do którego weszła po raz pierwszy dawniej niż ktokolwiek z obecnych, w związku z czym jej obecność miała teraz znaczenie mistyczne. Skupiała chyba w sobie pier­wotnego ducha trudnych warunków, ducha, który panował w dniach prawd nie­zbitych, pewności siebie, całkowitego przekonania.

Mając przed sobą jeszcze kilka kroków, Mabel zawahała się, jak gdyby chciała się cofnąć, i nagle Barbie zapragnęła, aby obie mogły stąd wyjść. Ale Mabel powie­działa: — Straszny tłum — po czym niepowstrzymanie ruszyła naprzód w chwili, gdy Mildred wyszła jej naprzeciw. Ronda ich kapeluszy wymusiły pewien dystans w uścisku. Mildred jednak zdawała się rzeczywiście zadowolona i nawet wdzięczna Barbie, której drżącą rękę uścisnęła w sposób implikujący silniejsze uczucie, ani­żeli okoliczności towarzyskie pozwalały jej okazać.

— A więc obie jesteście, jak to miło — powiedziała Mildred. — Mabel. kilku
chłopców marzy o tym. żeby cię poznać, ale są okropnie przestraszeni, obchodź
się z nimi łagodnie, na miłość boską. Jeden z nich to Dicky Beauvais. którego wuj
jako porucznik służył pod Bobem Bucklandem. Wiem, że on szczególnie gorąco
pragnie porozmawiać z tobą.

— Halo, ciociu — zawołała Susan. — Jak miło, że przyszłaś. I dziękuję za cu­
downy prezent. — Ucałowała ciotkę, a potem Barbie, ku jej zdziwieniu, i powie­
działa: — Jaki ładny kolor — po czym poprowadziła je w stronę wciąż uciszonego
towarzystwa, gdzie odległość między Barbie i Mabel zaczęła się niepostrzeżenie
wydłużać, ponieważ rozdzielili je.Trehearnowie. kierując Mabel stopniowo w stronę
Rankinów, podczas gdy Peplowowie wysunęli roszczenia do osoby Barbie. Mabel,
zmieszana, spojrzała przez ramię, ale cienka już więź przerwała się na skutek dzia­
łania uprzykrzonego kapelusza Mildred i męczeńskiego ramienia Kevina Coleya,
toteż Barbie poczuła się zepchnięta z centrum na peryferie. Nigdy nie mogłam zro­
zumieć, mówiła pani Stewart, pani nagłego zainteresowania Fmersonem. Nie chcę
rozmawiać o Emersonie ani właściwie o niczym innym, odpowiedziała Barbie, ale

159


tylko z wnętrza obszaru prywatności i milczenia. Głos jej mówił coś zupełnie innego. Czy jest Sara? — pytała Klarysę. Nie było jej przy drzwiach, chyba że ją przeoczy­łam, co byłoby okropne. Nie. nie znam pani Jason. dzień dobry pani.

Od czasu do czasu migał przed oczami filcowy kapelusz i szal szyfonowy. Sta­nowiły punkt odniesienia. Wzrok jej wciąż go szukał. W pokoju o ciemnej boazerii, wysłanym perskimi dywanami, było nieprzyjemnie gorąco i duszno. Na wpół opusz­czone maty na otwartej werandzie chroniły przed blaskiem słońca. Służący podał jej tacę. wzięła kieliszek sherry, by zająć czymś ręce. Nie liczyła się z taką możliwością separacji i przyszło jej na myśl, że została ona wcześniej ułożona, zorganizowana przez Mildred przy niewinnym współudziale Klarysy Peplow, która, jak się zdaje, wzięła na siebie obowiązek dopilnowania, aby Barbie się nie nudziła, miała co wy­pić, poznała jednych ludzi, od innych zaś pozostała z daleka. Barbie ogarnęła obawa, że gdy nadejdzie pora. kiedy trzeba będzie pomóc Mabel w dyskretnym wyjściu, wówczas jej nie znajdzie, co było śmieszne, ponieważ w grę wchodził tylko jeden pokój oraz weranda za długim stołem bufetowym, gdzie otwarte okna wpuszczały nieco świeżego powietrza. Poszukała wzrokiem wystawy prezentów ślubnych, ale jej nie znalazła. A teraz nie widziała już kapelusza z szyfonowym szalem. Pokój ją przerażał.

— Barbie, jaki ładny kostium.

To Sara. Barbie chwyciła ją za rękę.

IM)


Prezenty byty jednak wystawione na werandzie, a strzegł ich naik i dwóch sipa-jów. Stali sztywno w pozycji spocznij i nie patrzyli na gości, ponieważ nie gości' mieli podejrzewać, lecz intruzów lub pracowników przedsiębiorstwa obsługującego przyjęcie, którzy zanadto się zbliżali do połyskliwej wystawy srebra stołowego,' szkła, serwisów do kawy i herbaty, tac, lamp stojących, wazonów i rzeźbionych' szkatułek. Uformowało się coś w rodzaju kolejki, jak przy rytuale przechodzenia koło katafalku, pomyślała Barbie, kiedy w kwadrans później towarzyszyła Pe-plowom i pani Stewart w inspekcji pozostałości po ślubie. Weranda również była zatłoczona.

Drzewa zasłaniały częściowo widok na służbowy bungalow, w którym Barbie nigdy nie była, ponieważ zawsze odmawiała Sarze, gdy ta zapraszała ją. kiedy — jak to się czasem zdarzało — dzieliły tongę jadąc z bazaru, Barbie zaś zbaczała z drogi, aby odwieźć Sarę do domu. Wydawało jej się. że słyszy szczekanie Lam­parta. Z placu ćwiczeń dochodziły okrzyki. Ale weranda kasyna zdawała się nie mieć warunków potrzebnych dla echa. Głosy i dźwięki brzmiały jak pusty mo­siądz. — Wavell jest naszym pierwszym wicekrólem, który coś wie o kraju, a poza tym oczywiście jest żołnierzem — poinformował ją ktoś, kiedy jednak rozejrzała się dokoła, dostrzegła twarz mówiącego zwróconą nie do niej, lecz do innego męż­czyzny, żadnego z nich zaś nie znała. Kiedy doszli do obładowanego stołu, nigdzie nie zauważyła łyżeczek.

— Rzeczywiście, wspaniałe — rzekła odpowiadając Klarysie — wspaniała wy­
stawa.

Po chwili przestała gorączkowo szukać łyżeczek i podzieliła stół uważnie, powoli na kwatery od krawędzi do krawędzi i od przodu do tyłu. Choć marzyła o tym. nic śmiała zapytać Klarysy. czy widzi gdzieś jej łyżeczki z apostołami. Podejrzewa­jąc, że chyba źle wyobraża sobie ich wygląd w pudełku, dwuk rolnie przyjrzała się widelczykom do ciast, szukała też szkatułki z zamkniętym wieczkiem; pochyliła się, aby sprawdzić, czy nie leżą tak. że nie widać ich z pozycji stojącej. — Przepra­szam — powiedział ktoś; prostując się szybko, aby przepuścić jakąś kobietę za sobą. musiała dla równowagi oprzeć rękę zbyt raptownie i ciężko o stół. tak że przez chwilę bała się. czy nie spowoduje haniebnego i niewybaczalnego incydentu.

Myśl. że ktoś mógł uświadomić sobie, o co jej chodziło, była upokarzająca. Lecz łyżeczek nie wystawiono, a to było wystarczającym upokorzeniem, i to takim, od którego nie ma odwrotu. Kierunek ucieczki od walących się wież jej słów był zablo­kowany.

— Taki tu ścisk — powiedziała — a ja zapomniałam, jak zachowywać się w tłu­
mie. Nie słyszę też własnych myśli, chociaż pewnie sobie nie wyobrażasz, że to
w ogóle potrafię. — Uśmiechnęła się do Klarysy. która wydawała się niespokojna.
Z takim wyrazem twarzy Klarysa mogłaby obserwować dobrego Samarytanina przy
pracy.

161


— Czy wiesz — ciągnęła Barbie — że nigdy nie byłam w kasynie. To znaczy w Ka­
synie przez duże K. Czy to nie dziwne, jak myślisz? Przypuszczam, że tamten pokój:
to westybul. Czy to właściwy wyraz? Miejsce, gdzie oficerowie zbierają się przed
pójściem na kolację, gdzie wznoszą toasty na cześć króla i cesarza i rzucają kie­
liszki cło kominka, a może tak dzieje się tylko w kinie?

Ach, i ja mogłabym rzucić kieliszek do kominka, powiedziała (mówiąc co innego do Klarysy i odnajdując drogę z powrotem do owej błogosławionej prywatności, gdzie faktycznie wypowiadane słowa nie miały znaczenia), rozbić na tysiąc ostrych odłamków tak, aby dźwięk zwrócił uwagę. On zaś rzekł: „Co cię trapi? Jak się na­zywasz? Kiedy ostatnio rozmawialiśmy?" Bo przecież ja przede wszystkim chcę, aby ze mną rozmawiano. Chcę stworzyć wokół siebie okoliczności milczenia, które mogłoby być przerwane, ale nie przeze mnie. Otoczona jednak jestem okolicznoś­ciami wieży Babel. Cały mój życiowy wkład do nich wystarczy dla tuzina osób. A On zatyka uszy i zostawia nas samym sobie.

Ruszyła popychana miłosierną ręką Klarysy i jej chrześcijańskim sercem, aby znów włączyć się w wir towarzyski, i dane jej było zobaczyć coś dziwnego, przy­padkowego i krótkotrwałego. Zbiegiem okoliczności i dzięki falowaniu tłumu otwarł się niby korytarz, na końcu którego ujrzała filcowy kapelusz i szyfonowy szal oraz Mabel siedzącą na skórzanym fotelu, jak na tronie, otoczoną młodymi ludźmi zastygłymi w pozie uszanowania i pytającymi; jeden z nich — Hindus — pochylał się naprzód, podczas gdy Mabel podniosła dłoń do głuchego ucha, po czym złożyła ją z powrotem przy drugiej na kolanach; Barbie dostrzegła uśmiechy mło­dych ludzi, nie tak wszechrozumiejące jak jej uśmiech, lecz gotowe powitać jakieś bliskie odkrycie; tylko oni mogli powiedzieć jakie. Barbie już ich nic widziała, po­nieważ widok zasłoniły bariery mięsistych twarzy, ramion, piersi, bród i epo­letów; szczekanie i świergot głosu ludzkiego produkującego słowa, które stwa­rzały iluzję inteligentnego istnienia.

Za tą masą ludzką Mabel prawdopodobnie również nadal istniała. Barbie chciała się jednak o tym przekonać i zamierzała sforsować przejście i objąć przyjaciółkę ramionami, jak własność, którą należy chronić.

— Dobrze się czujesz? — zapytała Sara. która się znów pojawiła. — Może coś
wypijesz? Czy znasz kapitana Beauvais? Dicky. to jest panna Batchelor. towa­
rzyszka cioci Mabel.

162


kieliszek, z którego zaraz zaczęła sączyć. — Czy zna pan Muzzafirabad? — za­pytała. — Byłam tam wieki temu, ale oczywiście nie ma powodu, aby pan tam był, nie jest pan Muziem.

Oddaliła się od kapitana Beauvais, rozlewając trochę sherry. Przeprosiła kogoś, odstawiła kieliszek i odwróciła się, tłum zaś parł bezwzględnie naprzód, pchając ją z powrotem w stronę stołu, na którym tabuny nędznie ubranej służby, wynajętej na tę okazję, ustawiały półmiski i wazy przynoszone z werandy.

— Przepraszam — powiedziała — muszę znaleźć starszą panią Layton. Prze­
praszam. Och, jak mi przykro. — Wycofywała się z tłumu, oddalała od zimnego
bulionu, pasztetu, kurczaków, indyka i szynki, sałatki z łososia w majonezie i chu­
dych rekrutów kapitana Beauvais, których patykowate ramiona i nogi już się wy­
pełniały dzięki wojskowej wołowinie, i od bezimiennej dziewczynki; od nieznanego
Hindusa. Aby znaleźć Mabel. Która oddaliła się dawno od tych wszystkich rzeczy,
jak gdyby wiedziała, że cała sprawa jest przesądzona i beznadziejna.

Droga do Mabel była otwarta, przebiła się więc i zobaczyła pusty, porzucony fotel. Rozejrzała się, ale nie było śladu filcowego kapelusza i spływającego zeń szy­fonowego szala. W pobliżu na skórzanej kanapie siedziały dwie młode Hinduski w odświętnych sari, zapatrzone z uśmiechem w dalszy plan sceny, wyczekujące chwili, kiedy mężowie znów się o nie zatroszczą.

— Ach nie. Zdaje się, że wyszła.
Nie mogła wyjść, powiedziała Barbie, chyba że jej tu nigdy nie było i to wszystko

jest snem; i znów wcisnęła się w tłum, usiłując wrócić na miejsce, gdzie stała przed-

163


tern, w razie gdyby Mabel zauważyła ją tam i poszła jej szukać, powiedzieć, że już czas. A może skierowała się na werandę, żeby ją znaleźć i zobaczyć prezenty. Nie wyszłaby przecież sama. Nie było jej na werandzie.

Przeszedłszy wzdłuż werandę, Barbie wróciła do westybulu przez otwarte drzwi, których używała służba. Miała stamtąd dobry widok na wciąż pusty fotel. Ruszyła wąskim przejściem między prostą linią ściany i nierówną linią pleców i łokci. Hałas był ogłuszający. Szukała znajomej twarzy, lecz po tej stronie pokoju nie widziała żadnej dostatecznie znajomej. W usta tych twarzy wchodziły widelce. Zdumiewał ją zgiełk rozmów. Zaczęła odczuwać głód zarówno jedzenia, jak pogawędki i zmi­łowania i poczuła się słabo, a potem zrobiło jej się trochę niedobrze, wyciągnęła więc rękę, aby nie stracić równowagi, i zobaczyła, że dłoń jej spoczywa na drzwiach. Na wysokości talii znajdowała się mosiężna gałka, wyglądająca dość chudo. Chwy­ciła ją, obróciła i nacisnęła. Drzwi były bardzo ciężkie. Kiedy już przez nie prze­szła, popchnęła je za sobą i zdziwiła się, że łatwiej je zamykać niż otwierać. Trza­snęły.

Dźwięk odbił się echem w długim korytarzu, w którym się znalazła. Kiedy zanikł, zapanowała głęboka cisza. Gwar rozmów został w cudowny sposób wyeliminowany. Drzwi na drugim końcu zdawały się być w takiej odległości, tak dalekie, tak nie­dosiężne jak podest u szczytu przerażających schodów w ponurym domku w Cam-berwell. Pomyślała, jakim wdziękiem mogłaby ją obdarzyć lewitacja, lecz nie było jej to dane; gdy ruszyła na poszukiwanie Mabel, wciąż tkwiła na ziemi. Korytarz wypełniało wodniste światło płynące z mrocznych półkolistych okien nad drzwiami; długie sznury, służące do otwierania i zamykania tych okien, owinięte wokół haków z wojskową precyzją, zwisały na równo odmierzoną długość. Między sznurami zamontowane były trofea. Pod przeciwległą ścianą stały ciężkie marmurowe po­piersia, mocne jak skała, na solidnych zwężających się cokołach. Musi przejść tym surowym szpalerem, rzucić wyzwanie woskowym i niewidomym twarzom przodków Mabel, kłom i groźnym oczom strzegących ich zwierząt: myśliwym i ich zwierzy­nie, pozbawionym teraz głosu i nieruchomym, lecz trwającym w wiecznym wspól­nym obowiązku terroryzowania obcych i intruzów.

Podłoga wyłożona była czarnymi i białymi kafelkami, ale pośrodku leżał perski chodnik, który głuszył kroki. Zatrzymała się na jednym z niebieskich i czerwonych medalionów wzoru. Kilka kroków dalej, na lewo, znajdowała się szeroka sklepiona wnęka z mahoniowymi drzwiami. Jedno skrzydło było na wpół otwarte. Stała jeszcze w pewnej odległości od zamkniętych drzwi na końcu korytarza. Te zamknięte drzwi nie zdawały się świadczyć o pobycie Mabel w pokoju, do którego wiodły. Z drugiej strony na wpół otwarte drzwi sugerowały, że niedawno tędy przekroczyła ich próg. Barbie zrobiła kilka dalszych kroków, pchnęła drzwi i weszła.

Olbrzymi. Cienisty. Długi pokój, tak długi jak korytarz, lecz wyższy. Główne

164


okna zasłonięte były okiennicami. Znów światło wpadało tylko przez półkoliste górne okienka. Pośrodku pokoju ogromny stół mahoniowy odbijał dwie wielkie patery, pływające po ciemnej, gładkiej powierzchni jak srebrne łodzie na szklistym jeziorze o północy. Po przeciwległych brzegach fotek czekały na lokatorów, stały w zwartej formacji, oparcie przy oparciu. Wnętrze zdobiła ciemna boazeria się­gająca do poziomu wysokich drzwi balkonowych, zasłoniętych okiennicami. Po­wyżej ściany były biało tynkowane. Pokrywały je gęsto, jak motyle w gablocie przyrodnika, flagi, niektóre zniszczone ze starości i cienkie jak bandaże mumii; sztandary i heraldycznie rozmieszczone narzędzia wojny: szpady, szable, lance, muszkiety. Pomiędzy oknami stały kredensy i wózki załadowane srebrem stoło­wym i platerami. Na obu końcach sali znajdowały się monumentalne kominki, nad nimi sceny batalistyczne w złoconych ramach. Pod ścianą od strony korytarza stały trzy oszklone gabloty. Światło padające ukośnie przez okienka odbijało się w ustawionym w nich srebrze. Przed najdalszą gablotą stała Mabel.

Barbie otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, lecz milczała. Mabel stała przed gablotą jak przed relikwiarzem. Była niedotykalna, nieprzystępna, chroniona inten­sywną i mrożącą godnością sali, w której (Barbie to czuła) dawno temu osią­gnięto jakąś absolutną pewność, tak doskonale i nieubłaganie teraz uświęconą, że wymagała tylko całkowitego i bezwzględnego uznania prawdy, na której się opie­rała.

Mabel, wciąż nieświadoma obecności Barbie, obróciła się i podeszła do bliższego kominka, gdzie stanęła przyglądając się ciemnemu obrazowi, na którym Barbie dostrzegła siwego konia z mało widoczną umundurowaną postacią, usadowioną w siodle w pozie deklamatorskiej, na tle chmur i obłoków dymu artyleryjskiego. Niczym scena ukrzyżowania nad ołtarzem, obraz zmuszał pokój do milczącego celebrowania misterium władającego nim ducha.

Straciłam ją, pomyślała Barbie. Mabel nie chciała przyjść, lecz skoro się zgo­dziła, nie potrafiła się oprzeć impulsowi nakazującemu jej wejść do wewnętrznego sanktuarium świata, od którego się odcięła, a gdy już weszła, skojarzenia okazały się przemożne. Tak, straciłam ją, powtórzyła Barbie, ale jeśli o to chodzi, nigdy jej naprawdę nie znalazłam.

Mabel odwróciła się i Barbie zadała sobie pytanie, czy nie wyraziła swych myśli na głos. Dotknęła nerwowo policzka dłonią w rękawiczce. Przez chwilę obie w mil­czeniu patrzyły na siebie przez całą długość niegościnnego stołu, aż Barbie odnio­sła przykre wrażenie, iż Mabel w pierwszych słowach oskarży ją i odprawi.

— Czas na nas, Barbie?

Skinęła głową. Wiedziała, że gdyby przemówiła, nie potrafiłaby się zatrzymać, a zdawało się rzeczą niezmiernie ważną dla ich przyszłości, aby w takim miejscu trzymała język za zębami.

— Przykro mi, że się niepokoiłaś, nie wiedząc, dokąd poszłam — powiedziała
Mabel. Jeszcze przez kilka sekund przyglądała się stołowi, ścianom, gablotom ze
srebrem, po czym podeszła do Barbie i chwyciła ją za przegub, jak to uczyniła z ręką
brodatego starego służącego.

165


Barbie odhaczyła niebezpieczne okulary i położyła je przy lampie. Poprawiła poduszki, podciągnęła prześcieradło i koce, aby zakryć dłonie przyjaciółki. Poczym usiadła na zwyczajowe dziesięć minut przed zgaszeniem światła. Rano przy śnia­daniu Mabel nie powie: To bardzo dziwne, zasnęłam nad książką, ale rano obudzi­łam się bez książki i bez okularów, czy to Aziz, czy ty otulasz mnie na noc? Barbie wiedziała, że nic nie powie, bo nigdy przedtem nic nie mówiła.

Dziś Mabel nie mruczała, nie poruszała nawet wargami. Barbie wstała, zgasiła światło i zaczekała, póki się nie upewniła, że Mabel śpi nadal. W swoim pokoju zbliżyła się do obszaru pokutniczego wyznaczonego przez trzcinową matę, lecz nie miała ochoty komunikować się za pomocą tego środka przekazu. Zrobię sobie uro­jone milczenie, powiedziała; usiadła przy biurku, otworzyła Emersona — własny egzemplarz, kupiony, aby zastąpić tamten z wypożyczalni — i zaczęła czytać głośno klasie wyjątek z eseju o poleganiu na sobie.

„Społeczeństwo jest jak fala. Fala porusza się do przodu, lecz woda, będąca jej składnikiem, wcale się nie porusza. Ta sama cząsteczka nie podnosi się z dna fali na jej grzbiet. Jedność fali to tylko zewnętrzne zjawisko. Osoby, które dziś stano­wią naród, mrą w następnym roku, a wraz z nimi i ich doświadczenie."

Niektórzy są tu pochowani (myślała, podczas gdy głos jej przedzierał się mono­tonnie przez esej, a potem cichł, aż rozpłynął się, w miarę jak opanowywało ją uro­jone milczenie), niektórzy pochowani są tu, na cmentarzu Św. Jana, inni zaś na cmentarzu Sw. Łukasza w Ranpurze, jak drugi mąż. Mabel, ten, który nie był woj­skowym i zmarł na chorobę, a nie z ran. Ostatnim jej życzeniem jest spocząć przy nim, bo powiedziała, nigdy już nie pojadę do Ranpuru, dopiero jak mnie pogrze­bią. Ale kim byli Bob Buckland, Ghulam Mohammad i Gillian Waller?

Jakiś głos odpowiedział: Czy to ma znaczenie?

Pod wpływem przerażenia chwyciła się za gardło. Głos mówił tak wyraźnie. To nie był jej głos. Jej głos wciąż brzęczał monotonnie słowa Emersona. Przestraszo­na, wróciła znów do niego. „Wedle woli pracuj i dorabiaj się, a wtedy przykujesz koło Losu i zawsze będziesz je za sobą ciągnąć. Zwycięstwo polityczne, podwyżka czynszów, powrót do zdrowia bliskich lub powrót nieobecnego przyjaciela, albo jakieś inne wydarzenie, poprawia humor i myślisz, że czekają cię dobre dni. Nie wierz w to. Tak nigdy być nie może. Nic nie przyniesie ci spokoju poza tobą samym. Nic nie przyniesie ci spokoju poza triumfem zasad."

166


Krzyknęła mimo woli, wstała odpychając krzesło. Podeszła do maty i zadrżała, bo nie mogła jakoś do niej dotrzeć, zresztą kolana nie chciały się ugiąć. Zdawało się, że zamarła w tej dumnej i aroganckiej pozycji. Szczęki jej również zdrętwiały, usta miała wciąż otwarte, jak gdyby w oczekiwaniu na powrót krzyku. Nie mogła sobie przypomnieć, jakie miała zasady.

Kilka tygodni później Mildred oznajmiła, że Susan będzie miała dziecko i że Sara, która złożyła podanie o przeniesienie bliżej frontu, wycofała je z poczucia obowiązku.

IV

„Romea. umarłego, powinno się pokrajać na gwiazdki, aby upiększyć niebiosa."

(Esej Emersona o Miłości)

W tym okresie komunikowała się ze światem istniejącym poza Różanym Domkiem za pomocą listów do Heleny Jolley. Nigdy nie znała bliżej panny Jolley. Nie zagra­cona odległość między nimi miała właściwe wymiary. Helena Jolley raz tylko odpo­wiedziała i Barbie nie spodziewała się od niej następnego listu, przestała więc wy­syłać pocztą swoje listy czy też pisać je na papierze listowym. Pisała je w starych zeszytach, wyjmowanych z kufra z pozostałościami misjonarskimi. Wiele z nich, tylko częściowo zużytych, miało sporo czystych kartek do wykorzystania. Stano­wiło to dużą oszczędność na znaczkach pocztowych i papeterii; łatwo też było zajrzeć do nich dla informacji.

24 grudnia 194.1 Droga Panno Heleno!

Dobrze byłoby dzisiejszej wyjątkowej nocy przerwać na chwilę zarządzanie Misją imienia Biskupa Barnarda i zapytać siebie, wzorem mnie, jakie dary nasza misja przyniosła dzieciom indyjskim oraz czy znajdował się kiedykolwiek wśród nich dar miłości. Nie mam na myśli litości, nie mam na myśli współczucia, nie mam na myśli nauki ani poświęcenia się interesom czy to dzieci, czy instytucji. Mam na myśli miłość. Wątpię, żeby bez tego daru można było teraz lub w przyszłości przy­prowadzić kogoś do Jezusa. Przez wiele lat wierzyłam, że wiem, czym jest miłość, ale obecnie podejrzewam, że nie wiem, to zaś oznacza, iż nie wiem i nigdy nie wie­działam, czym jest Bóg. A Pani? Proszę nie dać się zwieść mojej pewności siebie. Pro­szę odrzucić świadectwo mojej zadufanej postawy. Proszę nie słuchać mojego ga­dania. To wszystko jest złudzeniem. Ja kwestionuję swoją egzystencję, moje prawo do niej. Mam nadzieję, że nie oznacza to rozpaczy. A przy tej okazji (myślę o mo­dlitwie, jeśli stosuje się Pani do tej dyscypliny przy wszystkich swoich zajęciach) mogłaby Pani pomodlić się za duszę Edwiny Crane. Odbiór moich modlitw nie jest

167


gwarantowany. Jednakże ona bardziej ich w tejitfiwili pełtfzebuje aniżeli ja^M^lfani. Zwłaszcza dzisiejszej nocy. Pozdrawiam. BB.

8 marca 1944 &; ,

Droga Heleno!

Wszystko w porządku. Jeśli chodzi o Edwinę. Pozwól, że Ci to opiszę, póki mam świeżo w pamięci szczegóły. Od chwili gdy dowiedzieliśmy się o inwazji nieprzyja­ciela na ziemie indyjskie, byliśmy w pogotowiu. Dzisiaj rano. kiedy wstałam, od razu wiedziałam, że zdarzyło się coś istotnego dla naszego bezpieczeństwa. Zawo­łałam Aziza, lecz nie odpowiedział. Zapukałam do drzwi Mabel i weszłam sądząc, że tak wcześnie zastanę ją jeszcze w łóżku. Rozrzucona pościel wskazywała, że w niej spała, teraz jednak pokój był pusty. Zaczęłam szukać. Nigdzie Mabel nie znalazłam. Zniknęła wraz z Azizem. Mieszkania służby były opuszczone. Szybko zrozumiałam, że wszyscy udali się na dworzec i że zarezerwowano dla mnie miejsce przy Mabel. Przypomniałam sobie nawet, że tak właśnie zaplanowałyśmy wcześniej na wypadek, gdyby Pankotowi groził atak ze strony nieprzyjaciela.

Zapakowałam trochę rzeczy, zamknęłam i zaryglowałam wszystkie drzwi, okna i okiennice i wyszłam. Wyobraź sobie, jak się ucieszyłam na widok czekającej tongi. Dorożkarz machnął batem i poradził, abym się pośpieszyła. Pomyślałam, że ja mogę się pośpieszyć, ale czy koń potrafi? Podobniejszy był do osła niż do konia, sądziłam jednak, że woźnica byłby zakłopotany, gdybym mu na to zwróciła uwagę.

— Proszę wskoczyć — powiedział — bo oni już nadchodzą i wszyscy poszli zła­pać ostatni pociąg.

Przestałam mu ufać. Zauważył moje wahanie i odezwał się innym tonem: — Na co czekasz. Barbie? Żywo. — To był pan Maybrick w przebraniu. W tyle tongi pię­trzyły się bezładnie powiązane pliki nut muzyki organowej. Wdrapałam się i po-odsuwalam je, aby zrobić sobie miejsce. Wyruszyliśmy. Koń nie był kulawy, jak się obawiałam. Jechaliśmy bardzo szybko. Czułam się rozradowana, jak wtedy gdy ojciec zabierał mnie na wesołą wycieczkę i musiałam przytrzymywać kapelusz. (Miał szerokie rondo ze sztucznymi kwiatami zrobionymi przez matkę z kolorowych kawałków aksamitu.) Zjeżdżając ze wzgórza koło pola golfowego zobaczyłam, tak mi się zdawało, ludzi w podobnych kapeluszach, ale uświadomiłam sobie, że to ko)orowe parasolki 2 papieru. Pan Maybrick powiedział mi. że to piąta kolumna i że pole golfowe było umówionym miejscem spotkania. Groziło nam odcięcie, nie mogliśmy już zdążyć na pociąg. Trzeba było szukać schronienia w kościele Sw. Jana.

Właśnie w tym momencie wszystko stało się bardzo dziwne. Powiesz, że śniłam. Ale co to jest sen? Wszystko „dzieje się" w umyśle, bez względu na źródło wyda­rzenia. Powożąc teraz czwórką koni popędzałam je batem na przemian z panem Maybrickiem i tak zdążaliśmy ulicą Klubową do schronienia w kościele. Moje krótkie siwe włosy rozwiewały się. czarne teraz i długie, przepełniała mnie radosna tęskno­ta i nadzieja. Nie byłam sobą.

168


Czułam, że potrafię poradzić sobie z każdą sytuacją, i zachowywałam spokój w oczekiwaniu na pomoc Pana. Przybyliśmy na miejsce, gdzie stał kościół, ale zaszła pewna zmiana. Nie staliśmy z panem Maybrickiem (już w zwykłym ubraniu, choć z koloratką, jak pan Cleghorn) na cmentarzu przykościelnym, lecz w obejściu szkoły w Muzzafirabadzie. Mój służący Francis zwoływał dzieci do klasy uderzając w dzwon. Dzwonił jedenaście razy. Przed nami rozciągał się widok na pole golfowe. Liczba papierowych parasolek wzrosła, a do piątej kolumny przyłączyli się teraz Japoń­czycy. Widzieliśmy ich żółte twarze i karabiny, które nosili zamiast torb na kije golfowe. Pan Maybrick również miał karabin. Spojrzał na mnie i powiedział, że musimy zachować dla siebie po jednej kuli. Nie wierzyłam w potrzebę takiego stra­szliwego kroku. Kiedy znów popatrzałam, nie zobaczyłam nieprzyjaciela, lecz szeregi dzieci maszerujących na lekcje. Zawołałam na nie, chcąc je przynaglić, ale nie przestraszyć. Francis szepnął, że niebezpieczeństwo nie minęło. Obawiałam się, że wyrazem twarzy mógłby zdradzić swoją desperację, więc się uśmiechnęłam i każdej mijającej mnie w drzwiach grupie dzieci mówiłam: — Teraz nic już nam nie grozi.

Wreszcie wszystkie dzieci weszły do szkoły. Pan Maybrick i ja przyłączyliśmy się do nich. A wtedy przestałam być Edwina, byłam sobą, klasa zaś stała się koś­ciołem, a ja byłam sama. Pan Maybrick grał na organach. Poza tym kościół był pusty, cichy, bezpieczny, szczęśliwy. Uklękłam w ławce, aby podziękować za nasze ocalenie, w czasie modlitwy zaś opanowała mnie dobrotliwa myśl. Jakiś głos prze­mówił: Już dobrze się czuję. Wiedziałam, że to Edwina. Chciała mnie zawiadomić, że Bóg przebaczył jej grzech śmiertelny i przyjął do swego wieczystego spokoju i miłosierdzia.

To była jakaś forma przekazania wiadomości, prawda? Od Niego o Edwinie. Co znaczy, że nie jestem opuszczona, chociaż wydaje mi się, że teraz, gdy Edwina odeszła ode mnie w tym życiu na zawsze, jestem dość samotna. Ale to samotność, którą potrafię znieść.

28 kwietnia 1944 t Droga Heleno!

Zrób to co ja. Podejdź do okna, gdy się ściemni, i spójrz na nocne niebo, i zadaj sobie pytanie: Czy niebiosa piękniejsze są niż przedtem?

Teddie Bingham nie żyje, zginął na polu bitwy. Dom rozbrzmiewa jeszcze jedy­nym okrzykiem rozpaczy Susan, na brzegu mojego łóżka widać ślady jej ciała tam, gdzie usiadła później w kamiennym milczeniu, odcięta od wszelkich ludzkich kon­taktów. Moja biedna Susan. Brzemienna. Obarczona swą stratą. Sama prawie je­szcze dziecko. Nie mogłam powstrzymać łez w obecności tamtych kobiet.

Płakałam po śmierci ojca. Wydawało mi się, że umarł z mojej winy. Byłam taka brzydka i niezgrabna, i nie tak inteligentna, jak powinny być dziewczynki w moim wieku. Na przykład moja matka krzywiła się widząc, jak szyję, a jego buty tak źle czyściłam czarną pastą, że skarpetki były całe usmarowane, i powiedział: „Dzie-

169


cko, na miły Bóg!", lecz Bóg nie był gotów wziąć mnie do siebie i osłonić przed jego wybaczeniem. Jak to jest w zwyczaju wśród londyńskiej biedoty, pogrzeb miał wspanialszy od życia. Tyle kwiatów! Kościół przepełniony. Mężczyźni, nieznani, bo nigdy ich w domu nie widziałam, usztywnieni czernią ubrań i formalnymi ozna­kami szacunku dla życia weselszego, niż się należało, które odeszło zostawiając za sobą garstkę wspomnień o tajemnym koleżeństwie, niestosownym w naszej ro­dzinie i w domu bożym. Wychodząc moja matka minęła pewną młodą kobietę i ob­sypała ją czarnymi błyskami oczu, raziła elektryczną sztywnością w gorsecie, który czynił z jej talii filar siły. choć niekoniecznie uczucia.

W domu pośród szynek i porteru położyła ostrzegawczo dłoń na sercu i w ten sposób oznajmiła, że zbliżają się lata jej męczeństwa i cierpliwych roszczeń w sto­sunku do mego ciała, duszy i wspomnień. Uświadomiłam sobie wtedy szczególną poezję i różnorodność życia, i jego złożone lojalności, które sprawiły, że poczułam się osierocona i zdecydowana dojść do źródła, jak gdyby do konkluzji objawionej przez zwierciadło, jeszcze zanim cokolwiek się wydarzyło. Zresztą Bóg i tak miał mnie przyjąć, przeto tęskniłam do Niego. Ale czy to On odpowiedział?

Patrzę na nocne niebo, gdzie rozrzucony jest Teddie, i grozą przejmuje mnie taki ogrom. Odległości nie do pomyślenia. Chyba żadna modlitwa nie może ich przebyć. Korzę się przed tak wzniosłą potęgą. Lecz natychmiast próbuję wyobra­zić sobie, co istniało przed jej stworzeniem. Próbuję wyobrazić sobie brak wszech­świata. Nic, nic. Spróbuj sobie to wyobrazić. W całej tej przerażającej czerni spró­buj sobie wyobrazić brak czerni, nic, brak nawet próżni, po prostu nic. Nic nawet w postaci myśli. Przestrzeń pozbawiona przestrzeni, w której mogłaby istnieć. Wciągnij miliardy lat świetlnych przestrzeni, gwiazd i ciemności, ściskaj i ścis­kaj, aż wszelkie istnienie, cała przestrzeń, cały kosmos osiągnie wielkość pyłka kurzu.

A wtedy go zdmuchnij.

Umysł nie potrafi pojąć takiej sytuacji. Umysł żąda, aby coś istniało, a więc aby coś było przed czymś. Czy wszechświat jest konstrukcją bez zasad? Czy Bóg płacze gdzieś poza nim. wołając do jego więźniów, aby się uwolnili i przyszli do Niego? Jeśli to wszystko tłumaczy się chemią, taka chemia jest majestatyczna. Może tylko prowadzić do najwspanialszego wybuchu, któremu Bóg będzie się przysłuchiwał, podczas gdy my będziemy płonąć, rozpadniemy się na kawałeczki i rozproszymy.

Martwię się o Mabel. Mówiła kiedyś nie o Bogu, lecz o bogach, jak gdyby odby­wało się posiedzenie jakiegoś komitetu, przed którym składała zeznania i była już tym zmęczona. W nocy zasypia nad książką z okularami na nosie pod niebezpie­cznym kątem. Dręczą mnie koszmary, w których widzę, jak wtula się w poduszkę, zgniatając i tłukąc szkła, raniąc się i krwawiąc z wolna spod zamkniętych powiek, co wygląda, jakby płakała krwią. Ze spartańską dzielnością czeka, aż życie jej do­biegnie końca. Spędza dnie na obsługiwaniu naturalnego cyklu nasienia, wzrostu, kwiatu, rozkładu, nasienia.

Pewnego dnia powiedziała do mnie: — Żaden kwiat nic jest całkowicie podobny do drugiego z tego samego gatunku. Wciąż napawa zdumieniem szczególny cha-

170


rakter widoczny w każdej pojedynczej róży na tym samym krzaku. Ale z domu widzi się tylko ogród, zresztą na dłuższą metę to jest właściwie wszystko.

Może tak właśnie widzi świat. Kładzie mi rękę na ramieniu, a ja jestem uwięzio­na przez jej zdolność przetrwania. Skazana na dożywocie, które znosi cierpliwie i z wyrozumiałością, ciesząc się małymi przyjemnościami, licząc je w minutach, nie w godzinach. Czy to jest spokój? We śnie nie jest taka spokojna. Wtedy cisną się do niej rzeczy minione.

Walki w Manipurze były bardzo zaciekłe, ale wygląda chyba na to, że ich ode­przemy. Znikną papierowe parasolki z pankockiego pola golfowego. Jak to powie­działa Mabel, wszystko będzie po staremu.

5 czerwca 1944

,( » Droga Panno Heleno!

;•::! Wkrótce po nabożeństwie dla uczczenia pamięci kapitana Binghama zdarzyło się tu coś tajemniczego. W księdze gości wykładanej przy wejściu do rezydencji do­wódcy okręgu pojawiło się pewne nazwisko. Osoba, która się podpisała, nie po­zostawiła żadnych wskazówek co do swego adresu w Pankocie, zadowoliła się sło­wem Rawalpindi po podpisie, może aby nie było wątpliwości i jednocześnie możli­wości kontaktu. Jak gdyby chciała powiedzieć: Jestem tu, pośród was, zastanówcie się nad tym.

Żadna obca osoba nie pokazała się jednak. Nikt nie widział ani jej, ani nikogo, kto mógłby nią być. Wczoraj wieczorem zagabnęłam dyskretnie na ten temat Sarę, sugerując, że skoro były tak blisko niej w Kaszmirze, mogłyby ją rozpoznać; ale Sara powiedziała, że nie. Pomyślałam, że lepiej nie nalegać, nie pytać jej po prostu, czy odwiedziła tę kobietę w Śrinagarze, rozmawiała z nią, widziała dziecko.

Czy dziecko także tu jest? Nie ochrzczone? Domyśla się Pani, o kim mówię, czyj podpis pojawił się w księdze. Ale nie wie Pani, nikt z nas nie wie, dlaczego jest w Pan­kocie ani gdzie mieszka. Jeżeli podpis nie jest jakimś figlem, co sugerowano, mu­siała się ukryć w okolicy Wzgórza Zachodniego, gdzie znajdują się letnie rezydencje bogatych Hindusów z Ranpuru, okolicy, której mieszkańcy Wzgórza Wschodniego nigdy nie odwiedzają. Jej przybycie i jednoczesne zniknięcie podkreślają ostry prze­dział istniejący między naszymi i ich Indiami. Stała się jedną z nich. Wstyd mi tego przedziału. Nie uczyniłam nigdy nic, nic, aby go usunąć. Moja biedna Edwina sie­działa skulona w deszczu na poboczu drog;, trzymając dłoń martwego człowieka. Stale sądzę, że to było znamienne. Dla mnie ta scena podobna jest do starego malo­widła z rodzaju popularnych w zeszłym stuleciu obrazków, które opowiadały jakąś historię i wskazywały na płynący z. niej morał. Widzę podpis: „Za późno."

Wczoraj wieczorem Sara przyszła do nas, aby się pożegnać. Dziś pojechała do Ranpuru, gdzie wsiądzie do nocnego pociągu pocztowego do Kalkuty. Jedzie na krótko, ale w specjalnym celu i ze względu na Susan, aby zobaczyć się i porozma­wiać z niejakim kapitanem Merrickiem, który leży tam w szpitalu ranny. — Susan sądzi, że ciężko — w tej samej walce, w której zginął biedny Teddie. W istocie, zdaje się, że byli wtedy razem, w szczytowym momencie bitwy na równinie Imphalu, i że

171


dokonał jakiegoś bohaterskiego czynu, którego celem, wprawdzie nie osiągniętym, było ocalenie Teddie'ego. Jeden oficer z dywizji Teddie'ego napisał do Susan i opo­wiedział o dzielnym zachowaniu się kapitana Merricka, później zaś otrzymała list od samego kapitana Merricka, pisany w szpitalu, ale nie jego ręką. Susan się tym dręczy. Jeżeli kiedykolwiek winiła go za nieprzyjemności, które zepsuły dzień jej ślubu, to teraz jest zdecydowana wszystko wybaczyć i zapomnieć, zresztą jako córka żołnierza uważa za swój obowiązek wyciągnąć wdzięczną dłoń do towarzysza nie­żyjącego męża. Prosiła Sarę, aby go zapytała, czy nie zechciałby być ojcem chrze­stnym dziecka, kiedy się urodzi.

Wdzięczna jestem za to. W ostatnich tygodniach wydawała nam się niebezpie­cznie zamknięta w sobie; leżała tu na werandzie dzień po dniu, jak dawniej przed śmiercią Teddie'ego, kiedy ciąża zmuszała ją do ograniczenia działalności, ale nie wyglądała, jak gdyby żyła życiem wewnętrznym. Słyszałam, jak pewna kobieta, Lucy Smalley, mówiła, że biedna Susan przypomina jej córkę niejakiej Poppy Browning, zamilkła jednak widząc, że jestem w zasięgu słuchu; dziś wieczorem zapy­tałam Sarę, co to za Poppy Browning. Nie wiedziała. Nie wie także, kim była czy jest Gillian Waller, bo byłam na tyle głupia, że o to również spytałam, a potem mu­siałam wyjaśniać, odsłonić się jako niemądra stara kobieta, która otula na noc drugą starą kobietę mruczącą coś przez sen.

Niedawno wspomniałam Susan o istnieniu koronki i dziś wieczór, kiedy skoń­czyłam rozmawiać z Sarą, poszła ona do Mabel i dostała ową prześliczną sukienkę do chrztu, aby zanieść ją siostrze. Dziecko ma się urodzić w przyszłym miesiącu. W Kalkucie Sara zamieszka u ciotki Fenny i wuja Artura. Przeprowadzili się tam z Delhi. On jest teraz podpułkownikiem. Marzyłam, aby z nią pojechać i skorzy­stać z okazji odwiedzenia naszego starego kierownictwa oraz zobaczyć rannego, który znał może Edwinę.

Czy tym razem Sara nie zapomni go zapytać?

Serdeczności Barbara Batchelor.

Nabazgrała podpis, zamknęła zeszyt, który należał kiedyś do dziewczynki imie­niem Swarup. Rozebrała się, włożyła koszulę i otworzyła drzwi, aby posłuchać i ocenić sytuację. Było po północy. Podeszła do drzwi pokoju Mabel, otworzyła je cicho i stanęła jak wryta. Mabel, oparta o poduszki, obserwowała chyba otwiera­jące się drzwi.

— Ty też nie możesz spać? — zapytała; i Barbie przypomniała sobie ów dzień prawie pięć lat temu, kiedy wyszła.na werandę i zobaczyła pracującą tam Mabel; tego dnia spodziewała się usłyszeć, że musi odejść, gdy skończą się wakacje. Pani też nie może spać — powiedziała wtedy Mabel. — Nie dziwię się, taki piękny dzień.

Mabel odłożyła już książkę i schowała okulary do futerału, a Barbiezucieszyła
się tak, jak ucieszyłaby się, gdyby jakaś uczennica dobrze się nauczyja trudnej
lekcji.;


172


- A, jeszcze nie próbowałam — odparła. — Pisałam zaległe listy i czas szybko mijał. Czy mogę ci coś przynieść?

Mabel skinęła głową, zadowolona widać, że ktoś potwierdził jej wrażenie.

Barbie weszła do pokoju, zbliżyła się do łóżka i sprawdziła muślinową przy­krywkę na dzbanku z wodą, chociaż widziała, że szklanka nie była używana.

Barbie usiadła na skraju łóżka. Nie mogła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek była młoda. I nagle przypomniała sobie.

173


\

drobiazgi, żeby mi nie sprawić rozczarowania, a ja powiedziałam, że była to moja najładniejsza gwiazdka. Może jednak tak to tylko zapamiętała. Ale to dowód, że mnie kochali. Uwielbiałam poranki pierwszego dnia świąt. Zawsze budziłam się, gdy było jeszcze ciemno, i szurałam nogami, aby poczuć ciężar pończochy z po­darunkami i słuchać szelestu i trzasku. A potem siadałam i bardzo ostrożnie pocią­gałam nosem, aby poczuć zapach magii, to znaczy kogoś, kto przejeżdżał po oszro­nionych dachach i musiał się zajmować tyloma kominami, a jednak nigdy o mnie nie zapomniał.

. — Biedna Barbie.

Zapragnęła nagle pochylić się z wolna i znaleźć w ramionach starszej kobiety, i tak leżeć w spokoju i przyjaźni, aż obie zasną. Wystarczyłoby jej wtedy nie obudzić się. lecz śnić wiecznie, przytulonej, bezpiecznej; przez chwilę myślała, że gdyby szukała w ten sposób schronienia, nie spotkałaby się z odmową, że Mabel przyjęłaby ją i wstąpiła z nią chętnie do obszaru niepamięci o ustaniu i wypełnieniu się spraw.

Lecz Mabel powoli zamknęła oczy, jak gdyby odcinając tę drogę ucieczki, i bardzo cicho powiedziała: — Teraz już zasnę, dziękuję ci, Barbie. — Barbie wstała, wy­gładziła pościel, uważając, aby dotknięciem dłoni nie zakłócić spokoju przyjaciół­ce. Szepnęła: — Zgaszę światło — a kiedy Mabel skinęła głową, sięgnęła do heba­nowego wyłącznika. Przeszła w ciemności omackiem do hallu i do swego dobrze znanego pokoju i równie znajomych okoliczności.

, Medytacja w kościele Sw. Jana, 4 30 ppoł., 7 czerwca 1944.

i, Powiedziałaś: Zostań i porozmawiaj ze mną, bo nie mogę zasnąć. Więc zostałam i rozmawiałam. Opowiadałam ci o schodach i prezentach na gwiazdkę, a po bardzo krótkiej chwili powiedziałaś: Teraz już zasnę.

Następnym razem, kiedy cię zobaczyłam, był ranek. Siedziałaś na werandzie pijąc herbatę i przeprosiłaś mnie, że nie czekałaś ze śniadaniem. Nie przyszło mi na myśl zapytać Aziza, co jadłaś. Może nie byłby mi powiedział, bo przedtem go

174


pouczyłaś, aby tego nie robił, gdyż ja bym powiedziała: To żadne śniadanie. I za­częła się krzątać i kłopotać. Tymczasem usiadłam i także wypiłam herbatę,.i nic nie mówiłam, bo niczego nie zauważyłam.

To było wczoraj. Muszę wytropić momenty, kiedy niewiele brakowało, abyś zaapelowała do mnie jak poprzedniej nocy. Zostań. Porozmawiaj ze mną. Tych kilka chwil na werandzie do nich nie należało. Kiedy Aziz zawołał mnie na śnia­danie, nie powiedziałaś nic. Zabrałaś się z powrotem do czytania katalogu nasion. Ale kiedy wróciłam, wciąż jeszcze siedziałaś. Myślałam, że jesteś pochłonięta pla­nowaniem ogrodu na przyszły rok.

Powiedziałam: Zrobię dziś rano rachunki. Jeżeli po obiedzie podpiszesz czeki, zabiorę je na bazar i zapłacę kupcom idąc do pana Maybricka.

Musiałam to powtórzyć. Ale nic w tym niezwykłego. Przypomniałam ci, bo mogło ci wylecieć z pamięci, że trzy dni temu obiecałam panu Maybrickowi przyjść do niego na herbatę i naprawić tom z nutami Bacha. Powiedziałaś: Ach, myślałam, że to jutro. Więc odparłam: Nie, umówiliśmy się na dziś, na szóstego czerwca.

To dzisiejsza data? -— zapytałaś. I spojrzałaś na tegoroczny ogród.

Weszłam do domu i siadłam przy twoim biurku, i zaczęłam robić rachunki za maj. Po chwili usłyszałam, że się poruszyłaś, i zobaczyłam przez okno, że wkładasz słomkowy kapelusz i wychodzisz z koszykiem na słońce. O jedenastej zjawiła się Mildred z. Susan, wkrótce potem przybyły pani Paynton i pani Fosclick. Aziz był zakłopotany. Zwrócił się do mnie: Mem-sahib nic nie mówiła, że ma być obiad dla tylu osób. Zapewniłam go, że tylko Susan zostaje na obiedzie, reszta pójdzie do klubu, gdzie cały dzień będą grać w brydża, i że Mildred wróci po Susan około szóstej po południu.

Zapytał: Mem-sahib, kiedy pani wróci?

Pomyślałam o Bachu i trudnościach, na jakie zawsze napotykałam, gdy stara­łam się przekonać pana Maybricka. żeby mi nie przeszkadzał. Może o siódmej, odparłam. Albo o wpół do ósmej. Ale na pewno o ósmej, w sam raz na kolację.

Po odjeździe pań podeszłam do Susan. luźna suknia ciasno opinała nabrzmiały brzuch. Zapytałam: Czy podobała ci się sukienka do chrztu? Odparła, że tak, że jest śliczna. Opowiedziałam jej więc historię niewidomej, która zrobiła koronkę, o lym, że nazywała motyle swoimi więźniami. Po chwili Susan się odezwała: I.ubię przedmioty z historią, wydają się wtedy bardziej rzeczywiste; a potem zamknęła oczy, dając mi do zrozumienia, że mam odejść. Wróciłam do biurka i skończyłam rachunki. Wypisałam czeki, miałaś je tylko podpisać. Wtedy zjawił się następny gość, kapitan Beauvais, z książką dla Susan. Aziz przyniósł mu drinka; rozma­wiali z Susan przyciszonym głosem. Wyszedł, zanim wróciłaś z ogrodu w porze obia­dowej.

Podczas obiadu zapytałaś: Kiedy Sara ma być z powrotem? A Susan roześmiała się i powiedziała: Ach, ciociu, dopiero wyjechała, dopiero dziś rano będzie w Kal­kucie.

A ty odparłaś: To znaczy, że nie będzie jej jeszcze przez kilka dni.

Po obiedzie pomogłam Susan usadowić się znów na werandzie. Próbowałam

175


namówić ją na krótki spacer w zacienionej części ogrodu, powiedziała jednak, że jest zmęczona. Zastałam cię przy biurku, podpisującą ostatni czek. Powiedziałaś jak zawsze: Dziękuję za załatwienie tych wszystkich spraw. Wzięłam czeki i rachunki i udałam się do mojego pokoju. Położyłam się na chwilę. O trzeciej poprosiłam Aziza, aby posłał syna małego po tongę. Uporządkowałam się trochę przed wizytą u pana Maybricka i poszukałam cię, żeby ci oznajmić, że wychodzę. Byłaś w ogro­dzie, ale nie w cieniu. Zapytałam: Czy nie jest ci strasznie gorąco? Odpowiedzia­łaś: Nie, lubię słońce. Po czym: Długo cię nie będzie? Odparłam: Powinnam wrócić po siódmej. To cię jakby zdziwiło: Znów zapomniałaś o panu Maybricku. Musia­łam ci przypomnieć. Ach tak, oczywiście — rzekłaś. — Baw się dobrze.

Kiedy się obejrzałam, obserwowałaś mnie. I podniosłaś rękę. Co nie było w twoim zwyczaju. Ale zrobiło mi przyjemność. Pomachałam ci w odpowiedzi. Obeszłam dom, żeby nie przeszkadzać Susan.

Czy bardzo duszno? Zostań. Porozmawiaj ze mną. To dzisiejsza data? Kiedy Sara ma być z powrotem? Długo cię nie będzie?

To były twoje apele. Których nie usłyszałam. Nie usłyszałam również apelu Aziza. Kiedy pani wróci? Widział blask słońca i cień i w głębi serca dobrze je rozumiał. Lecz poszedł za twoim nastrojem i przykładem. Kiedy odjechałam tongą, zaparzył dla Susan herbatę. Nikt nie wie, co robił potem. Kuchnia była czysta, sprzątnięta. Zawsze tak ją utrzymywał.

Pan Maybrick wymachuje ramionami. Całe stronice Bacha wylatują mu z rąk, wirują, pikują, dryfują, spadają. Ma wykrzywioną wyrazem udręki twarz czło­wieka, który potrzebuje porządku, ale nie potrafi go utrzymać. Stoimy sztywno pośród tej burzy papierowej muzyki. Po czym się odwracam i udaję, że wychodzę; a dopiero co przyszłam. On czeka, a gdy już jestem przy drzwiach, woła: Wracaj! Przestałam się obawiać pana Maybricka, ale jestem posłuszna, bo jemu sprawia przyjemność udawanie tyrana. Wyobrażam sobie, jak terroryzuje kulisów, którzy śmieją się za jego plecami, bo nigdy nie czyni im nic złego. Wyobrażam sobie, jak rządził swoją żoną, zanim się rozchorowała, i widzę ją, jak osłania jedną ręką nie oczy przed blaskiem, lecz uśmiech, z którym zaczyna robić to, czego on żąda. ale robi to na swój sposób i ku swemu zadowoleniu, wiedząc, że będzie to również ku jego zadowoleniu.

Toż pan sobie narobił bigosu — powiadam mu i siadam na jedynym krześle nie zawalonym rzeczami, które nie mają prawa znajdować się na krzesłach. Brodzi­my po kostki w Bachu. Sytuacja wygląda beznadziejnie, bardziej beznadziejnie dla niego niż dla mnie. ponieważ strony są numerowane i potrzeba tylko cierpliwo­ści i pilności — cnót tych na ogół on nie posiada — aby je należycie uporządkować. Trudniej będzie powtórnie je oprawić. On skarży się na gatunek użytego przeze mnie poprzednio kleju, na gatunek pierwotnej oprawy, na to, że nie ma obecnie gdzie odpowiednio przechowywać nut, na klimat, w którym rzeczy i tak się rozpa­dają, na obniżenie standardów wykonania, na fakt, że, jak mówi, guzik to wszy-

176


stkich obchodzi; i wreszcie — główny kłopot, który tłumaczy, dlaczego rozrzucił kartki w dziecinnej furii — na brak podwójnej strony.

Czy szukał pan na chórze? — pytam. Oświadcza, że brakująca strona w żadnym razie nie może się znajdować na chórze. Powiada: Nic pani nie da takie siedzenie i przyglądanie się, na co pani czeka?

Na herbatę — mówię. Powiadam, że naprzód muszę wypić filiżankę herbaty, a potem przejdę się do kościoła i poszukam na chórze, on zaś w tym czasie ma uporządkować cały ten bałagan.

Idąc do Sw. Jana uświadamiam sobie nagle, jak dobrze pobyt w Pankocie wpły­nął na mój charakter. Pilna byłam zawsze i cierpliwa, ale w sposób cokolwiek wąt­pliwy. Dawniej, w obliczu zniszczonego Bacha, byłabym się skwapliwie rzuciła na rozsypane strony i narobiła jeszcze większego bałaganu. 1 nie śmiałabym żądać herbaty.

Widzę, że nabyłam cech przywódcy i rozkazodawcy. Przez chwilę duma z tego osiągnięcia jest nieproporcjonalna do jego wielkości. Ogarnia mnie ciepło zado­wolenia. Wydłużam krok. Choć dzień jest bardzo gorący, mam na sobie heliotro-powy kostium. Słońce zniża się w kierunku Wzgórza Zachodniego. Zwracam twarz w jego stronę. Jestem szczęśliwa. Wydaje mi się. że zawsze robiłam wszystko, co w mojej mocy, i że teraz cieszę się nagrodą na tej ziemi o spokojnej urodzie w porze wieczora.

Kiedy skręcam na cmentarz, zegar wybija wpół do szóstej. Idę prosto na chór. Oświetlenie jest słabe. Kucam i szukam, przekonana, że znajdę brakującą stronę. 1 znajduję ją w kącie. Widać na niej zakurzony ślad buta pana Maybricka. Uśmie­cham się. I słyszę jakiś odgłos, odgłos podnoszonego rygla u bocznych drzwi, przez które i ja właśnie weszłam, cichy pisk zawiasów, trzask zamykanych drzwi. Pan Maybrick poszedł za mną.

Wstaję i wołam: „Eureka!", i spoglądam w dól, gdzie powinien być. Ale nie ma nikogo. Kościół jest pusty. Znów wołam, mniej śmiało. Nie ma odpowiedzi. Trzy­mam w jednej ręce brakującą stronę. Drugą machinalnie szukam szyi i łańcuszka, wisiorka z krzyżem.

Wychodzę niespiesznie. Mówię sobie, że moja obecność przeszkodziła komuś w modlitwie, komuś, kogo nie zauważyłam wchodząc, a kto skorzystał z mojego pobytu na chórze, aby opuścić kościół nie zauważony. Z wolna idę za tym samotnym wiernym i przemierzam ścieżkę biegnącą obok nagrobków, lecz on — czy ona — wciąż jest niewidzialny. Wracam do domu pana Maybricka.

Zastaję go siedzącego na podłodze, wokół nietknięte rozrzucone strony. Słucha wiadomości radiowych i nakazuje mi milczenie, gdy zaczynam ganić jego lenistwo. Zrezygnowana, zrzucam rzeczy z krzesła, które jest teraz nimi zawalone. Znów mnie ucisza. Opadam na krzesło. Przez chwilę nie słucham dziennika, ale potem zaczynam uważać i uświadamiam sobie, że to ważne wiadomości. Nie mogę jednak uchwycić wątku. Koniec. Spiker powtarza początek, następnie rozlega się muzyka wojskowa.

Okazuje się, że Brytyjczycy i alianci wylądowali w Normandii. Otworzyli drugi

177


front. Pan Maybrick krzyczy na swego służącego, pofywa mnie z krzesła i wykonuje skoczny taniec. Jego entuzjazm jest zaraźliwy. Biednemu Bachowi grozi niebez­pieczeństwo zadeptania. Pan Maybrick każe służącemu przynieść sherry. Po­wiada, że gdy pobije się Niemców, cała siła wojsk alianckich skieruje się przeciwko Japończykom, po czym wszyscy będziemy znów pędzić cywilizowane życie.

I wszyscy jeńcy w Niemczech odzyskają wolność! — wołam. — Muszę zatelefo­nować do domu. Idę do hallu, podnoszę słuchawkę i czekam niecierpliwie na zgło­szenie się telefonistki. Chcę, żeby się Susan dowiedziała, ze względu na ojca. Proszę o numer i nadal czekam. Telefonistka powiada, że numer zajęty. Przygnębiona wracam do pokoju. Tłumaczę sobie, że Mildred dowiedziała się w klubie i zaraz zadzwoniła do Susan. Pijemy sherry. Dziesięć minut później znów dzwonię, ale telefonistka powiada, że wciąż ktoś rozmawia. Pewnie Mildred wróciła do domu i telefonuje do wszystkich znajomych. Rezygnuję z roli zwiastuna dobrej nowiny. No, zaczynajmy robotę z tym biednym Bachem, mówię do pana Maybricka.

— W^ttw&łoić — kijMs. B&tbk — n&wi&c&m w&wąc, jedoo 7. uluhia^ch. stów
mego ojca, chociaż nie jedna z jego cnót, chyba że liczy się wytrwałość względem
butelki i kart, wytrwałość, proszę pana, wieńczy dzieło.

Poklepała ostatnią stronę Bacha, wyprostowała zgarbione plecy i krzyknęła trochę z bólu towarzyszącego uldze, trochę ze zdumienia zdecydowanym pocałun­kiem pana Maybricka. Tylko w czoło. Ale jednak. Fala gorąca rozlała się jej po twarzy i szyi.

— Przeze mnie.

!— Proszę pana, nadużył pan sherry. W pana wieku to nierozsądne.

1 — Pani też nie najgorzej popiła. Potrafi pani pociągnąć.

_- Wypiłam zaledwie dwa kieliszki. -— Z dolewką od czasu do czasu, czego pani nie zauważyła, między fugami.

— Widzę, że się pan uparł i robi trudności. — Wstała bez pomocy. Stawy jej
zesztywniały. Spojrzała na zegarek. Było kwadrans po siódmej. Przez ponad go­
dzinę pełzała po podłodze i klęczała sortując strony. Maybrick bardziej przeszka­
dzał niż pomagał.

178


- Jeśli zostanie pani na kolacji, będzie pani mogła zabrać się potem do opra-,; wiania — rzekł.

— Gdybym została na kolacji, do niczego bym się potem nie brała. Oprawa musi poczekać. Tymczasem wdzięczna będę za wysłanie Kaisy Rama po tongę. Pójdę doprowadzić się do porządku, a gdy wrócę, mam nadzieję, że tonga będzie już w po­bliżu.

Skierowała się do drzwi prowadzących przez sypialnię do łazienki.

Wychodząc zauważyła jednak, że pan Maybrick próbuje ukryć leciutkj uśmie­szek. W sypialni, zatłoczonej monumentalnymi meblami z czasów wygodnego życia na plantacji herbaty, panował jeszcze większy nieporządek niż w salonie, nad wszystkim zaś górowało majestatyczne łoże, wypełniające cały środek pokoju. Jak zwykle, łoże osłaniał królewski baldachim pożółkłej białej moskitiery. W Pankocie moskitiera była niepotrzebna, a gdyby nawet była potrzebna, to siatka pana Maybricka nie zdałaby się na nic, pełno w niej bowiem było dziur i rozdarć, których Kaisa Ram nie naprawiał. Pan Maybrick powiadał jednak, że nie mógłby spać w łóżku bez siatki. Barbie rozumiała to dziwactwo, bo sama, ilekroć przeprowadzała się z miejscowości rojącej się od moskitów do chłodnej, przewiewnej miejscowości, zawsze odczuwała z początku brak moskitiery jako coś przerażającego, źródło nie­pokoju, obaw przed wypadnięciem z łóżka w najlepszym przypadku, a w najgorszym przed napadem nocnych intruzów.

Łazienka był ponura. Pojedyncza żarówka bez abażuru oświetlała obskurne tyn­kowane ściany i betonową podłogę. W kącie stała kabina, w niej zaś ozdobny sedes, z którego pan Maybrick był bardzo dumny. Na szczęście sedes zawsze świecił czy­stością, ale łazienka była brudna. Pokazywały się karaluchy.

Zwykle w trakcie swych wizyt u pana Maybricka Barbie szybko doprowadzała się do porządku. Dziś wieczór jednak zwolniła tempo, uderzona sensem otoczenia, rzeczywistością tej zwykłości, tego ubóstwa, tego świadectwa odpadków groma­dzących się za parawanami potęgi i wspaniałości imperialnej. Odczuwała też nie tyle, że chwała przemija bądź przeminęła, ile jej pierwotny i ciągły brak znaczenia dla sprawy pobytu w Indiach, sprawy dotyczącej zarówno jej i pana Maybricka,

179


jak członków kasyna, w którego sanktuarium stała w zeszłym roku, onieśmielona widmowymi użytkownikami owych zwartych rzędów krzeseł.

Przerwała mycie rąk przed ich opłukaniem, przykuta wizją kapitanów i królów stojących w kolejce do mycia rąk w miednicy pana Maybricka, po użyciu mahonio­wego sedesu pana Maybricka, wyposażonego w porcelanową muszlę w róże, i nie mających nic do zarzucenia, nie odczuwających nic nadzwyczajnego, żadnego uszczerbku dla swej godności; wracali przez okropny bałagan w sypialni pana Maybricka, nie spojrzawszy na półotwarte szuflady z festonami nie zacerowanych skarpetek, podkoszulków i koszul, ponieważ jedyną rzeczą, do której duch czło­wieka potrafił się zawsze dostosować, był chaos i nieszczęście. Wszystko, co bar­dziej uporządkowane lub preferowane, stanowiło premię, do której należało się dostosować.

Przymknęła oczy i znalazła się z powrotem w pomywalni w Camberwell, potem zaś w ciemnym korytarzu, skąd wchodziła na pierwsze stopnie schodów, wszyscy zaś kapitanowie i królowie stali za nią gotując się również do wchodzenia. Pa­trzcie! — powiedziała — przecież tajemnicą szczytu schodów jest, że wszyscy się tam kierujemy, czy chcemy tego, czy nie. Rozumiał to mój ojciec, ale nie matka. Otworzyła oczy. Piana z mydła zaczęła gęstym szronem osiadać na jej dłoniach. Opłukała je i wytarła przybrudzonym ręcznikiem na rolce. Wodą kolońską z fiolki w torebce spryskała przeguby rąk, jak również cienką batystową chusteczkę. Chaos, nieszczęście. Przerywane nieszkodliwymi ucieczkami w osobistą próżność. Zam­knęła torebkę. Trzask zamka był równie zadowalający jak decyzja.

„Rzekłem: «Będę pilnował dróg moich, abym nie zgrzeszył językiem; nałożę na usta wędzidło, dopóki naprzeciw mnie jest występny.» Oniemiałem, zamilkłem pozbawiony szczęścia, lecz moja boleść wzmogła się na nowo. Serce w mym wnętrzu rozgorzało; gdy rozważałem, zapłonął w nim ogień: język mój przemówił. O Panie, mój kres pozwól mi poznać i jaka jest miara dni moich, bym wiedział, jak jestem znikomy."

v

Gdzie przedtem był szron mydlany, teraz znalazła się dłoń Artura Peplowa. W przerwie między słowem „udar" i słowami „to się stało nagle" posłyszała docho­dzące z dala bicie godziny wpół do ósmej.

Peplow powiedział:

— Chyba musimy wierzyć, że nie cierpiała, że zgasła w spokoju. Susan zacho­wała się wspaniale. Biedna dziewczyna była zupełnie sama. Kiedy uświadomiła

180


sobie, co się stało, natychmiast zadzwoniła do pułkownika Beamesa, a potem do matki. Nigdzie nie mogła znaleźć Aziza. Nie wiesz, gdzie się podział?

Obserwowała Artura Peplowa, gdy wstawał. Kilka książek i magazynów, które odsunął, aby zrobić dla nich dwojga miejsce na kanapie, ześliznęło się z powrotem. Zauważyła spojrzenia, jakie wymienił z panem Maybrickiem, zanim odstawił kie­liszek sherry na fortepian. Zadowolona z chwilowej ulgi w coraz bardziej przygnia­tającym koszmarze, doznanej dzięki tak prozaicznemu szczegółowi, przypomniała sobie, że fortepian był bardzo rozstrojony, ponieważ nikt na nim nie grał, odkąd palce Clarice Maybrick po raz ostatni spoczęły na pożółkłych, upstrzonych plam­kami klawiszach. Przypomniała sobie jeszcze, że pan Maybrick opowiadał jej, jak Clarice zawsze zdejmowała pierścionki przed graniem i kładła je na hebanowej listwie przy basowym końcu klawiatury.

Artur Peplow wyszedł do hallu. Usłyszała krótki dźwięk towarzyszący podno­szeniu słuchawki. Nie można było sprowadzić tongi dzwoniąc do centrali telefo­nicznej. Nagle zamknęły się drzwi między hallem i salonem, co znaczyło, że Artur nie chce, aby słyszała, co mówi, lub domyśliła się, z kim mówi. Pozostała na swoim miejscu, powracając do starego przyzwyczajenia: wiary w rozsądek i dobrą wolę ustalonych autorytetów; chociaż narastały już fale buntu i tylko chwilowo — jak sądziła — ucichły. Pan Maybrick podszedł do kanapy i usiadł obok niej, odsuwając książki i czasopisma, aby mu nie przeszkadzały. Siedział oparłszy łokcie na kola­nach, z rękami splecionymi między nimi, i wpatrywał się w zniszczony kawałek dywanu.

— Kiedy wychodziłam po południu — odezwała się Barbie, obserwując drzwi
do hallu, gdzie głos Artura brzmiał jednostajnie, to znów wibrował lub punkto­
wał dłuższe chwile ciszy — obserwowała mnie i czekała, aż się obejrzę, a wtedy pod­
niosła rękę, żeby mi pomachać.

Maybrick skinął głową, ale nic nie powiedział.

181


Sztywniała z niecierpliwości. Tyle było do zrobienia. I to szybko. Takie sprawy w Indiach zawsze załatwiało się szybko. To było konieczne. Mogło się zaś wyłonić wiele problemów związanych ze specjalnymi przygotowaniami. Ona sama musi się przyszykować do podróży do Ranpuru. Pakowanie zajmie ją trochę.

— Muszę się zapakować — ciągnęła. — Muszę być jutro gotowa do wyjazdu.
Kiedyś u Św. Łukasza w Ranpurze pastorem był łan Wright, może nadal tam jest.
Artur będzie wiedział.

Pan Maybrick znów skinął głową. Nie wiedziała, czy słucha, lecz jego milczą­ce potakiwanie dodawało jej odwagi. Drzwi się otworzyły i wszedł Artur, jedną dłonią przygładzając włosy. Zapytał pana Maybricka, czy Kaisa Ram mógłby zro­bić herbatę lub kawę. Pan Maybrick wstał i wyszedł mówiąc, że zobaczy. Gdy tylko zostali sami, Artur powiedział:

182


— O której to było, Arturze?

— Około piątej. Beanies zjawił się o wpół do szóstej.

— Więcej niż dwie godziny temu. Nie rozumiem. Nie rozumiem dlaczego mnie natychmiast nie wezwano.

— Nikt nie wiedział, gdzie jesteś.

Barbie chciała powiedzieć, to bardzo ładnie z twojej strony; nie potrafiła jednak, bo przyszło jej na myśl. że Artur Peplow jest głęboko zamieszany — nawet jeśli sobie tego nie uświadamia — w intrygę zmierzającą do usunięcia jej z drogi, do prze­szkodzenia w powrocie do Różanego Domku. Trudno jej było osądzić, czy chodzi o karę. czy o dobry uczynek. Jeśli o karę. to prawdopodobnie sprężyną tej intrygi była Mildred. Jeśli o dobry uczynek, to śmierć Mabcl nie nastąpiła widocznie tak cicho i spokojnie, jak opisał ją Artur.

Zobaczyła sczerniałą twarz przyjaciółki, wysunięty język i członki zesztywniało w końcowym geście całkowitego i absolutnego przerażenia; i Susan, jak cola się, przyciskając swój nabrzmiały brzuch, woła Aziza i nie otrzymuje żadnej odpowie­dzi, a potem — osiągnąwszy pewną odległość między własnym ciałem i okropnym widokiem — szuka telefonu i krzyczy bezładnie o pomoc, kieruje się do drzwi, bieg­nie żwirowaną drogą do obramowanego skalnymi roślinami wyjścia na ulicę Klu­bową, obejmując słupek otwartej bramy i wrzeszcząc, dopóki cały Pankot nie odbił echa i nie zadrżał.

Oczywiście tak się to nie odbyło i odbyć nie mogło. Płatki tej róży zwijają się inaczej niż tamtej, powiedziałaby pewnie Mabel; i pochyliwszy się do niej, przyj­rzała się lepiej cudowi jej indywidualności, a jednocześnie uświadomiła sobie, że pochyla się nad nią jakiś odpowiednik jej własnego cienia, wyprostowała się więc, aby złagodzić wstrząs i pozostawić różę jej swobodzie i doskonałości; potem obró­ciła się, z koszykiem w ręku, przeszła ostrożnie w stronę drewnianych schodków werandy. Tu znalazła krótkotrwałą obietnicę kontynuacji. Śpiącą postać. W jej wnętrzu inną; cierpliwie osiągającą swój ludzki kształt. Również na krótko zielony liść. jeden z wielu wyrastających z łodyg w doniczkach na balustradzie, zapowiedział kształt i tkankę swych następców palcom wciąż jeszcze posłusznym miłości i przy­zwyczajeniu.

Znów jednak cień się nachyla i dłoń, która dotyka liści, zostaje zatrzymana przez.


inną dłoń. pełną wiedzy wielkiej i przerażającej. I głos — ten sam. który powie­dział: Czy to ma znaczenie? — powiada: To wszystko, to wszystko.

Siada. Łaska dana takiej istocie jak ona. Skała. Fale uderzają. Jedna z nich, ledwie różniąca się od innych, wydaje chybotliwą iskrę. Lecz tam nie ma widocznej róż­nicy między snem i śmiercią. Kiwnęła sennie głową. I zgasła. Pozostaje drogie, nie­zwyciężone ciało. Znacząc miejsce.

Muszę się dowiedzieć, pomyślała Barbie, czy ma otwarte oczy. Wydawało jej się, że powinny być otwarte, chociaż nie wiedziała dlaczego, chyba że w przypadku Mabel rzecz wydawała się na miejscu.

Zanim jednak straciła panowanie nad sobą, uwolniła się od krępującego współ­czucia Artura Peplowa. Wstała, chwyciła torebkę i poszła do sypialni pana May-bricka, zamykając za sobą drzwi. Fizyczny wysiłek hamował upust bezużytecznego żalu. Z daleka dojrzała czekającą na nią Mabel. Osiągnęła stan lewitacji i bez wy­siłku uleciała górą królewskiego baldachimu moskitiery, za nią zaś pozostał pokój wypełniony łopotem ciemnych nietoperzowych skrzydeł duchów jej smutku. Ma­rzyła teraz tylko o tym, aby uciec i zniszczyć odległość między tym okropnym ma­łym bungalowem i Różanym Domkiem.

Zapaliła światło w łazience, zamknęła drzwi, przeszła przez łazienkę do bocznych drzwi i odryglowała je. Ciepłe powietrze nocy pogłaskało jej policzki. Potknęła się, zaskoczona nieznajomym wysokim stopniem, ale utrzymała równowagę. Skiero­wała się przejściem w czymś, co się jej wydało szpalerem. W nocnym powietrzu roz­chodził się mdły zapach jaśminu j dymu węgla drzewnego z przybudówki, w której Kaisa Ram gotował baranie curry. Przechodząc przed frontem bungalowu poruszała się ostrożnie, ale na drodze stąpała już pewnym krokiem.

Spiesznie minęła budynek probostwa, przykucniętego za częściową osłoną z drzew, w którym światło paliło się tylko w jednym pokoju, i skierowała się w dół wzgórza, obok Sw. Jana. Tam, gdzie ulica Kościelna łączy się z Klubową, znajdzie może przy odrobinie szczęścia pustą tongę, wracającą z klubu na bazar. Kiedy tam doszła, ulica była jednak pusta, więc nie mając czasu do stracenia, ruszyła w górę. Po chwili przejechały dwie tongi, obie zajęte; potem musiała stanąć i osłonić oczy przed blaskiem bliźniaczych reflektorów, które ukazały się na horyzoncie i minęły ją z hukiem, pozostawiając za sobą kurz, wyziewy benzyny i echo śpiewających męskich głosów. Przy kamieniu milowym zatrzymała się, by odpocząć. Usłyszała zegar u Sw. Jana wybijający godzinę ósmą w innym świecie. Wstała i z trudem ru­szyła dalej.

184


Kapitan Coley czekał na frontowym ganku, co znaczyło, że Artur i pan Maybrick odkryli jej ucieczkę i ostrzegli go telefonicznie.

Weszła do hallu. Właśnie wtedy Susan krzyknęła. W tej samej chwili dzięki ja­kiemuś specyficznemu rodzajowi dźwięku i echa Barbie zrozumiała, że tej rzeczy, którą chciała zobaczyć, nie ma w domu. Odwróciła się. zamierzając spytać, dokąd zabrano ciało Mabel. ale uprzedziła ją Mildred wołając kapitana Coleya; po chwili sama ukazała się w drzwiach salonu.

Barbie zauważyła nieskazitelność fryzury Mildred. Oczekiwała, że przeżycia ostatnich kilku godzin zostawią jakiś ślad w postaci lekkiego choćby rozrzucenia włosów. Dostrzegła włosy, bo ich wypielęgnowana doskonałość nadawała ton całemu wyglądowi Mildred. Szukając na jej twarzy śladów zdenerwowania, uświadomiła sobie, że przez wymierzalną chwilę, choć to były może ułamki sekundy, obie pa­trzyły na siebie jak starzy wrogowie, którzy wiedzą, iż rozejm. lojalnie przez nich zachowywany, teraz zakończył się oficjalnie.

Mildred kiwnęła głową, skierowała się do wyjścia, ale przystanęła. Spojrzała na Barbie.

1X5


my widocznie nie wiedzieliśmy. Że jest chora. I zwyczajnie zwiał. Zobaczymy, jak daleko zajdzie. Poprosiłam Beamesa, aby zawiadomił policję.

Przerwał jej krzyk Susan. Na chwilę zamknęła oczy. a jedną rękę chwyciła fra­mugę drzwi. Jakiś głos zawołał Mildred. Barbie rozpoznała Klarę Fosdiek. Mildred wróciła do gościnnego pokoju.

Za plecami Barbie odezwal się Coley:

— Jest strasznie zdenerwowana. Proszę nie brać zbyt serio tej historii z polic­
ją. Naprawdę nikt nie podejrzewa starego o kradzież czegokolwiek, to tylko ko­
nieczny środek ostrożności, przynajmniej dopóki Beames nie ustali przyczyny
śmierci.

Odwróciła się do Coleya. na którego męczeńskiej twarzy zdawał się już igrać blask drżących płomieni.

— Co pan ma na myśli?

Zdawał się urażony bezpośrednim pytaniem.

— To tylko formalność. Uważa, że powinien mieć orzeczenie patologa potwier­
dzające jego opinię o udarze mózgu.

Odgłos silnika na dużych obrotach, zmiany biegu przy wjeździe przez bramę wybawiły go od dalszych wyjaśnień. Wyszedł szybko na ganek. Barbie zawahała się, po czym ruszyła do drzwi sypialni Mabel. Ujęła klamkę i stwierdziła, że zgodnie z jej podejrzeniami drzwi są zamknięte. W jadalni powtórzyła próbę. Drzwi między sypialnią Mabel i jadalnią również były zamknięte.

Atmosfera samej jadalni miała w sobie coś nowego i osobliwego. Upłynęło kilka chwil, zanim Barbie zorientowała się dlaczego. Zniknęło kilka srebrnych przed­miotów, które zwykle stały na kredensie. Aziz, Az.iz, wykrzyknęła bezgłośnie: prawie natychmiast jednak pojęła, że Aziz nie ma z tym nic wspólnego. Spróbowała otwo­rzyć drzwiczki kredensu. Te również były zamknięte. Bez wątpienia srebro znaj­dowało się wewnątrz.

Posłyszała głosy Traversa i Coleya; stała nieruchoma i prosta, podczas gdy głosy przesuwały się z hallu do salonu i do pokoju gościnnego. Po czym otworzyła drzwi balkonowe prowadzące na werandę, rozjaśnioną światłem z jadalni i salonu oraz z gościnnego. Stał tam leżak Susan, wyłożony poduszkami. Książka od kapitana Beauvais leżała nie otwarta na podłodze razem z inną książką i bieżącym egzem­plarzem „Onlookera". Taca z resztkami podwieczorku stała na niskim stołku zdru­giej strony miejsca, gdzie Susan leżała drzemiąc, kilka zaś kroków dalej, po tamtej stronie oszklonych drzwi do salonu, ale blisko balustrady, inne krzesło: proste i puste, a obok niego duży koszyk.

Zbliżyła się do krzesła, schyliła i podniosła koszyk. Zawierał sekator, zwiędłe główki róż. ręczne widełki, do których zębów przylgnęły grudki ziemi. Dotykała tych wszystkich rzeczy, upewniając się co do ich istnienia: a w konsekwencji co do swego własnego.

1X6


Wtedy zobaczyła, że na podłodze leży stary wystrzępiony kapelusz słomkowy, który widocznie Beames zdjął i tam upuścił. Schyliła się i też go podniosła.

— Ależ to niemożliwe! — krzyknęła Susan. Barbie usłyszała ją wyraźnie. —
Nie mogło się zacząć. Dziecko jeszcze nie jest skończone.

Barbie usunęła się w cień, widziała jednak przez nie zasłonięte otwarte okno, co się dzieje w gościnnym. Susan stała. Travers trzymał ją za ramię z jednej strony, Mildred z drugiej. Klara Fosdick miała dwie torebki, swoją i Susan. Nicky Paynton otworzyła drzwi do salonu. Dziewczyna zdawała się ciążyć bezwładnie.

— Chodź, Su — odezwał się Travers — niepotrzebne ci nosze. Trzymaj się po
prostu na nogach. Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze.

Przestała się opierać. Posłusznie, choć ostrożnie, jiik gdyby każdy krok stanowił dla dziecka okazję do niebezpiecznego uwolnienia się, pozwoliła się wyprowadzić Traversowi i matce.

Po ich wyjściu Barbie odczekała chwilę, aby doszli do karetki. Następnie skie­
rowała się na oświetlone miejsce i wróciła do krzesła Mabel, wciąż trzymając ko­
szyk i słomkowy kapelusz.
Usiadła.
Wejść jednak nie-było można.

Po chwili uświadomiła sobie, że jakiś cień pada na jej stopy, i poczuła małe ude­
rzeniowe fale czyjegoś strachu czy zdenerwowania. Podniosła głowę. Był to Kevin
Coley. Wydało mu się, że zobaczył ducha. Pan Maybrick przyjechał, aby panią zabrać na noc do Peplowów.

W salonie zorientowała się, że to, co trzyma, nic należy do niej, to zaś, czego brakuje, jest jej własnością.

— Zdaje się, że zostawiłam torebkę na kredensie w jadalni. Czy mógłby pan
sprawdzić? Mam w niej kilka rzeczy, które powinnam oddać.

Wrócił trzymając torebkę wysoko, jak to zwykle czynią mężczyźni. Odłożyła koszyk i słomkowy kapelusz, wzięła torebkę, wyjęła kwity i podeszła do biurka. Wierzch był zamknięty, klucz zabrany. Stała, póki rumieniec upokorzenia nie po­jawił się i nie znikł, po czym odwróciła się i podała kwity Coleyowi mówiąc:

W sypialni wepchnęła do starej walizki fibrowej, której uchwyt powiązany był sznurkiem, koszulę nocną, pantofle ranne, szlafrok, zmianę bielizny i przybory toaletowe. Dziesięć minut później była z powrotem w hallu, gdzie pan Maybrick i kapitan Coley milcząc stali w sporej odległości od siebie.

187


— Gdyby Aziz wrócił, panie kapitanie, proszę mu powiedzieć, gdzie jestem,
dobrze? Wierzę, iż potraktuje go pan z taką samą uprzejmością, jaką okazywali
sobie wzajemnie z Mabel.

Coley wyglądał jak tropione zwierzę. I wtedy uświadomiła sobie, że jest tchórzem i zawsze nim był, pomimo munduru, pomimo swych ważnych dystynkcji. Przykrę­ciła śrubę.

— No więc jak? O.y mam pana słowo? Skn*'o oficera brytyjskiego dane
Angielce?

Coley się zaczerwienił, świadom drwiny i — mając palce splamione kluczami i przedmiotami wartościowymi — jej słuszności; wiedział, że Barbie drwi z niego nie tylko dlatego, że jest właśnie taki, ale że taka zaistniała sytuacja. Było jej wszy­stko jedno. Skończyła się szarada. Mabel odgadła słowo wiele lat temu, nie wy­mówiła go jednak. Słowem tym był przymiotnik „niartwy". Martwy. Martwy. Nie miało teraz znaczenia, kto to powiedział; cały gmach się rozpadł, a fasada nikogo nie oszuka. Można tylko modlić się o wiatr, który rdzwiałby wszystko, albo o takie trzęsienie ziemi jak to, w którym zginęła żona Coleya. Barbie zrozumiała, że mogła­by pewnie przewrócić go jednym palcem, bo trzymał się na nogach wyłącznie dzięki własnej inercji.

Ale miała co innego do roboty. Postanowiła nie czekać na jego odpowiedź; zresztą milczenie, które nastąpiło po jej pytaniu, uświadoniiło jej, jak trudno byłoby po­legać na jego obietnicy. Wymaszerowała do tongi z fibrową walizką w ręce.

Czekała w izbie przyjęć szpitala ogólnego, na niewygodnej, wypolerowanej ławce, patrząc, jak pan Maybrick utrudnia życie jednej z dziewcząt z. informacji. Eurazja-tka o jasnej cerze co chwila podnosiła słuchawkę telefonu, prawdopodobnie pró­bując różnych numerów wewnętrznych w rezultacie nalegań pana Maybricka. Po dziesięciu minutach zapadła chyba jakaś decyzja, co zrobiło na dziewczynie wra­żenie i usposobiło przychylnie. Maybrick podszedł do ławki i usiadł.

Wstał, chwycił walizkę i powiedział:

— Chodźmy, możemy tam pójść, to niedaleko.

Wyszli i skierowali się za znakami wskazującymi drogę wzdłuż wyasfaltowanej

188


dróżki. Oboje dobrze znali lecznicę. Odwiedzali tu Klarysę, kiedy rozchorowała się na zapalenie opłucnej.

Izba przyjęć była mniej odpychająca niż w głównym budynku. Zdobiły ją dy­wany i wazony z kwiatami. Kobieta siedząca przy biurku należała do VAD '. Uży­wała niebieskiej płukanki do swych siwych włosów.

— Panna Batchelor? — zapytała nie zwracając uwagi na pana Maybricka. —
Pułkownik Beames jest zajęty, ale nie będzie pani długo czekać.

Barbie i Maybrick usiedli razem na skórzanej kanapie. Błękitnowłosa kobieta notowała coś w teczce z dokumentami bardzo ostro zatemperowanym ołówkiem. Kiedy odbierała telefon, mówiła: „Lecznica w Pankocie, czym mogę służyć?" Na biurku miała miniaturową centralkę telefoniczną z czerwonymi i zielonymi wtycz­kami, którymi manipulowała wprawnie i pewnie. Raz zadzwoniła ręcznym dzwon­kiem, na co zjawił się portier. Hindus; dała mu złożoną kartkę papieru i poinstru­owała go energicznie. TJziesięć minut później inna VAD weszła przez wyciszone drzwi obrotowe.

— Panna Batchelor?

Barbie wstała. Poszła za nią przez wyfroterowany korytarz, za zakrętem przez drugi i zatrzymały się przed biało pomalowanymi drzwiami z napisem „Wstęp wzbroniony". Kobieta zapukała, otworzyła drzwi i zaanonsowawszy Barbie usunęła się na bok. Pokój wysłany był dywanem. Lekarz wstał zza wielkiego biurka i prze­szedł cicho po dywanie. W ciągu kilku lat przelotnej znajomości zamienili ze sobą niewiele więcej słów. Był wysoki, nos, brwi i szczęki wyglądały jakby zbudowane z pogruchotanych kości.

— Przepraszam, że musiała pani czekać — rzekł. Przysunął skórzany fotel do
drugiego fotela, zaczekał, aż Barbie usiądzie, po czym sam usiadł. Jak gdyby zdal­
nie ją obserwował. Jego twarz nie odbijała żadnego uczucia, niczego nie wyrażała. —
Zapewne był to dla pani jeszcze większy wstrząs niż dla nas. Tak mi przykro. Mam
już jednak orzeczenie patologa, które potwierdza moją diagnozę o wylewie do mózgu.
Chyba powinniśmy być wdzięczni, że nie był to ten rodzaj, udaru, po którym wpra­
wdzie się żyje, ale jest się sparaliżowanym. Czy skarżyła się ostatnio na coś?

Barbie potrząsnęła głową.

— No, gdyby nawet źle się czuła, nie przypuszczam, żeby o tym mówiła albo
wezwała kogoś z nas. Rządziła się własnymi prawami, nieprawdaż? Przykro mi
z powodu tej bardzo zresztą krótkiej zwłoki w wydaniu aktu zgonu, ale zważywszy
okoliczności, doprawdy nie miałem wyboru. Oczywiście zawiadomiłem Mildred...
młodszą panią Layton... o wyniku. Wie pani zapewne, że jest tutaj z Susan. Pójdzie
pani na noc do Peplowów?

Barbie przytaknęła.

— Pani Layton telefonowała do Artura Peplowa i upoważniła go do poczynie­
nia przygotowań. Źle się stało, że Sara jest w Kalkucie. Pani Layton zadzwoni do
siostry, ale nawet jeśli Sara wyruszy zaraz z rana, przybędzie tu dopiero pojutrze.

Yoluntary Aid Dctachment — Ochotnicze Towarzystwo Niesienia Pomocy Rannym. '

189


Niestety, Susan czeka ciężki poród, sądząc z tego, co mówi Travers, więc jej matka nie będzie mogła osobiście zająć się tamtą sprawą. Na szczęście Artur Peplow i ka­pitan Coley obiecali wszystko załatwić. — Wyjął z kieszeni małą kopertę. — Pro­szę wziąć te dwie tabletki z gorącym mlekiem dzisiaj przed pójściem spać. Musi pani porządnie odpocząć. Wzięła kopertę.

Czekała, czy powie coś więcej. Twarz jego znieruchomiała jednak zupełnie. Grube szczęki się zacisnęły.

Wstała. Bynajmniej nie zamierzała polegać na pułkowniku Beamesie; to go jednak nie musi obchodzić, pomyślała. Pozwoliła się odprowadzić do drzwi.

190


i na jej twarzy widnieje podobny wyraz.

Zrobił ruch. jakby chciał ją odprowadzić, zapewniła go jednak, że trafi sama. Wróciła korytarzami do poczekalni. Pan Maybrick wstał. Podeszła do hłękitno-włosej kobiety przy biurku.

Okrutnie wyglądający ołówek pobiegł delikatnie wzdłuż listy.

191


— Potem? Pogrzeb.

Doszli do końca ścieżki.

192


., Dogonił ją, gdy wchodziła na pierwszy stopień.

— Barbie, co robisz?

• — Muszę się zobaczyć z doktorem Iyenagarem.

— Jakim doktorem?

Stali teraz przy drzwiach, każde z nich pchnęło jedno skrzydło z nieskalanego szkła, tak że weszli z impetem, jakby przynaglani gwałtowną potrzebą. Eurazja-tka podniosła głowę, zaskoczona. Barbie skierowała się do biurka bez chwili wa­hania. Wstąpił w nią duch zajadłości: natchnione nawiedzenie.

Barbie poszła za ćaprasim w głąb korytarza, a pan Maybrick za nią.

193


on z powodu wspomnień, ona. bo pierwszy raz zobaczyła, czym jest autentyczne
piekło.

Błękitnowłosa kobieta wciąż jeszcze miała dyżur. Barbie zbliżyła się do niej sama. Na zewnątrz, w tondze, której woźnicę namówiono, aby podjechał wą*ką dróżką asfaltową wzbronioną pojazdom, siedział pan Maybrick. wciąż oniemiały po wstrząsie, jaki wywołało słowo kostnica.

Błękitnowłosa skinęła głową. Podniosła już słuchawkę, przycisnęła jedną z czer­wonych wtyczek i pokręciła małą korbką. Poprosiła siostrę Page do telefonu. Oka­zało się, że siostra Page jes! u pacjentki. Błękitnowłosa przekazała dokładnie wia­domość, wszystko, co powiedziała jej Barbie, ale nazwiska musiała powtórzyć dwukrotnie. Czekała chwilę. W tym czasie zabrzęczała centralka. Dyżurna po­kręciła przełącznikami i powiedziała: — Lecznica w Pankocie, czym mogę służyć? — Potem: — Chwileczkę. — Nacisnęła inne przełączniki, pokręciła korbką, posłu­chała, po czym prawdopodobnie wyłączyła się z rozmowy i wróciła do numeru siostry Page.

— Halo? — Chwilę słuchała. — Zrobi to siostra? Tymczasem każę zaprowa­
dzić gościa na górę. — Odłożyła słuchawkę, zadzwoniła ręcznym dzwonkiem i po­
wiedziała: — Siostra Page jest u pani Bingham, ale pani Layton jeszcze się nie po­
łożyła. Portier zaprowadzi panią na drugie piętro. Proszę poczekać przy biurku
siostry w westybulu, siostra Page albo siostra Matthews przyjdzie tam do pani
i zaprowadzi do pokoju pani Layton.

Poleciła portierowi, który zjawił się na dzwonek, aby towarzyszył mem-sahib do skrzydła Wellesleya.

— Dziękuję — rzekła Barbie i poszła za portierem. Pojechali windą.

Przy biurku siostry Page nie było nikogo. Otaczały je wazony i kosze kwiatów, zabierane na noc z pokoi. Zegar na ścianie za biurkiem pokazywał za dziesięć dzie­siątą. Na prawo namalowano czarną farbą napis: pokoje 20-39; i strzałkę. Na lewo podobny napis wskazywał drogę do pokojów 1-19. Barbie skręciła w lewo szerokim korytarzem. Za zakrętem korytarz się zwężał, z pokoju w jego połowie wyszła pie­lęgniarka kierując się w jej stronę. Miała szerokie biodra i grube nogi.

196


— Pani Bingham czuje się stosunkowo dobrze.

Pokój przesiąknięty by smętnym, uroczystym zapachem. Z pomieszczenia, które było najwidoczniej łazienką, Mildred zawołała:

— Wejdź, Kevin. Na toalecie stoi czysty kieliszek. Nalej sobie i mnie, dobrze?
Zaraz przyjdę. — Przez kilka sekund słychać było lejącą się z kranu wodę. — Co
się stało? — zapytała. — Ostrzegam cię, że jestem już wykończona. Bądź tak dobry
i przynieś mi mój kieliszek. Zwariuję w tym cholernym szpitalu. Dzwonię i dzwo­
nię do Kalkuty, ale u Fenny nie ma nikogo poza jakimś zidiociałym bengalskim
służącym. Skoro już tu jesteś, to może spróbujesz dowiedzieć się czegoś od niego. —
Cisza. — Kevin?

Znów cisza. Drzwi łazienki otworzyły się szeroko. Dostrzegłszy Barbie Mildred chwyciła poły rozchylonego szlafroka i szybko zakryła nagie niemal ciało. Przez chwilę stała nieruchomo. Potem się odezwała:

197


jakaś wrogość przeszkodziła nam w dopełnieniu obowiązku. To zbyt ważne. Przy­kro mi, jeśli zaszło nieporozumienie. Ale to nie moja wina. Musiałam wymienić nazwisko Artura i kapitana Coleya, bo rzecz ich dotyczy, a wiedziałam, że nie przyj­miesz mnie tylko na moją prośbę. Musisz jednak zrozumieć, że nie z mojej winy powiadomiono cię niedokładnie. Czy przypominam kogoś, kto jest kapitanem Coleyem? To czysty nonsens i bardzo nieładnie z twojej strony. Wszystko mi jedno. Możesz mnie wyzywać, jak zechcesz, możesz potem dowolnie mnie karać za co­kolwiek, co twoim zdaniem ci zrobiłam czy z czego cię wyzułam. Ale musisz wy­słuchać tego, co powiem, i musisz to zrobić, musisz. Inaczej ona nigdy nie zazna spokoju. Nigdy. Nigdy. Widziałam ją, więc wiem. Będzie straszyć mnie. będzie straszyć ciebie, nas wszystkich. Przebywa w tym okropnym miejscu, jest w roz­paczy, bo wie, że zapomniałaś o obietnicy albo że jej nie wypełnisz. Mildred podeszła do toalety i nalała sobie kieliszek.

198


Mildred pociągnęła łyczek dżinu, odstawiła kieliszek. I uśmiechnęła się.

Lzy zdumienia, miłości, nadziei i nieznośnego pragnienia spłynęły spod perga­minowych powiek Barbie. Przez chwilę nie czuła warg. Nie chciały się złączyć i pomóc jej w utworzeniu pierwszego słowa supliki. Musiała zrezygnować i rozpo­cząć od wyznania.

— Przepraszam — powiedziała — przepraszam, przepraszam. Jestem taka, jak
mówisz, ale ja ją tak kochałam, wydawało mi się, że jest moją szansą, darem dla
mnie od Boga. abym Mu służyła poprzez nią wtedy, kiedy wszystko inne zawiodło,
do niczego nie doprowadziło, a teraz właśnie próbowała mnie prosić, pomóż mi,
pomóż mi. Mildred, proszę. Tak niewiele chciała, ale tego pragnęła. Dlaczego ja
miałabym o to prosić? Dlaczego miałabym wymyślić taką historyjkę? Zrobię wszy­
stko, co zechcesz, ale proszę, proszę, nie chowaj jej w niewłaściwym grobie. Nie.
nie. tylko nie to.

Poczuła, że Mildred uwalnia ręce. i domyśliła się odpowiedzi. Otworzyła oczy. ale nie widziała jasno. Ogłuszyło ją jakieś uderzenie. Przez chwilę sądziła, że Mil­dred uderzyła ją w twarz otwartą dłonią. Potem jednak poczuła chłód wody wsią­kającej w bluzkę, a gdy wzrok jej odzyskał jasność, spostrzegła pustą karafkę w rę­kach Mildred.

Bez wody nie ma lodu, nie ma zmrożonych cząsteczek, nic ma burzy gradowej. Machina dewocyjna ożyła w postaci Mildred i poręcznego dzbanka, len przeskok sytuacyjny od wzniosłości do przyziemności poraził Barbie jakimś niebezpiecznym spokojem. Czuła, że mogłaby zabić z zimną krwią, że mogłaby pogrzebać Mildred żywą razem z Kevinem Colcycm. pod stosem pustych butelek po dżinie, pewną ilością sreber z kasyna, a na górze położyć jedną z Hag, cienkich jak bandaże mumii, i w ten sposób oznaczyć miejsce.

199


Przytrzymała się krawędzi stołu i wstała, bez godności, ale chyba z honorem. Któż to mógł wiedzieć? Ona nic nie wiedziała. Godność i honor nie były nierozdzie-lne. Czasami, jak tym razem, zdawały się dalekie od nich obu.

Bez słowa podniosła upuszczoną torebkę z podłogi i wyszła. Cicho zamknęła drzwi. Na korytarzu uświadomiła sobie, że mokre kosmyki włosów przylepiły jej się do czoła. Przód heliotropowego żakietu ściemniał z wilgoci. Czuła lodowate zimno w piersiach. Podniosła głowę i energicznym krokiem przeszła obok siostry Matthews i drugiej pielęgniarki, powiedziała dobranoc ich zdumionym twarzom i zeszła ciężko po kamiennych schodach otaczających spiralą szyb windy. Na par­terze błękitnowłosa rozmawiała przez telefon i uśmiechnęła się obojętnie, gdy Bar­bie zawołała dobranoc. Oszczędzono jej więc wstydu bezpośredniego spotkania.

Pan Maybrick spał. Zdjął fibrową walizkę z siedzenia dorożkarza i trzymał ją, przechylając głowę na bok. Wsiadła ostrożnie i cichym głosem wydała polecenie woźnicy. Kiedy pojazd ruszył, pan Maybrick zbudził się przestraszony. Chwyciła jeden koniec walizki, on drugi, aby uratować ją przed katastrofą. I tak pojechali w dobrotliwą noc, kołysząc się i przytrzymując, pilnując jej własności.

vi

Czterech młodych oficerów z Pułku Strzelców Pankockich wzięło ciężar trumny na swe barki. Pozbierani, skąd się dało, niezbyt pasowali do siebie wzrostem, ale stąpając niepewnie krok za krokiem, utrzymywali jakoś brzemię pod takim kątem, że nie zagrażał przykry incydent. Rozpoznała różową twarz kapitana Beauvais, jesz­cze bardziej zaróżowioną od wysiłku, jakiego wymagała ta pogrzebowa służba pułkowa, i zastanowiła się, czy wychodząc odczuwał dodatkowy ciężar wspomnień o Bobie Bucklandzie, kimkolwiek Bob Buckland był czy jest. Jako najniższy z czwórki, szedł z przodu po prawej stronie, więc trumna pochylona była do przodu i poruszała się po linii wiodącej konsekwentnie do ziemi za otwartymi drzwiami, aż do pośpiesznie wykopanego dołu, za co odpowiedzialna była kobieta idąca tuż za trumną.

Obok Mildred kroczył Kevin Coley; za nimi Isobel Rankin i Maisie Trehearne, potem Klara Fosdick, Nicky Paynton i Klarysa. Garstka osób.

Po wyniesieniu trumny i wyjściu ostatniego żałobnika Barbie siedziała jeszcze przez jakiś czas w cieniu filara daleko w tyle kościoła i w gęstszym jeszcze cieniu własnych gorzkich i strasznych konkluzji.

Oto (myślała) odchodzi radź, podtrzymywany nienaruszalnymi kryteriami po­trzeby, gorliwości, poświęcenia nawet, skoro Mildred oderwała się na pół godziny od czuwania nad córką, aby odprowadzić trumnę do otworu, który kazała wykopać. Za chwilę wróci do szpitala, gdzie Susan wciąż leży w połogu. To, co się tu działo, było jednak aktem gruboskórności: grzechem zbiorowego i absolutnego braku troski o spełnienie życzenia czy też nadziei lub obietnicy, jak długo zachowana została osobista godność, i to za cenę nie przysparzającą większego wysiłku.

I tak już będzie (myślała Barbie), tak już będzie w stosunku do naszego tutejszego

200


doświadczenia. A kiedy odejdziemy, niech sobie zabarwią niebo, jak zechcą. Nam będzie to obojętne. W rzeczywistości nigdy nie pragnęliśmy ani nie zamierzaliśmy barwić go na zawsze, chcieliśmy tylko uczynić je dla nas samych najpogodniejszym. Tak więc moje życie tutaj poszło na marne, ponieważ żyłam jako przyniesiony tu dodatek, jako pokojówka, pierwsza w szeregu do porannej modlitwy, podczas gdy pani domu pośpiesznie otula się w swoje okrycie i klęka, jak ja, pobożnie w okre­ślonym celu. Nie mamy jednak celu, który Bóg uznałby za prawdziwy, choćbyśmy go nie wiedzieć jak ubierali, okrywając pośpiesznie naszą nagość i wyrażając pewną godność i dystynkcję, jak to uczyniła Mildred, która wciąż się o to stara. Ma w sobie jakąś szlachetność. Nie wydaje mi się, aby fakt, że pokazuje się rozebrana Kevinowi Coleyowi, miał wielkie znaczenie. Myślę jednak, że przed Bogiem i światem ma znaczenie fakt, iż pojechała z nim konno w dolinę i okazywała swą matriarchal-ną mądrość kobietom starszym i równie mądrym lub mądrzejszym od niej. Była to bowiem arogancja, coś, przeciwko czemu zawsze protestowała Mabel, ponieważ Mabel wiedziała, że sama nie przyniosła pociechy nawet róży, a cóż dopiero życiu. Nie przyniosła i mnie w końcu, wyróżniała się jednak tym, że z góry uważała to za w ogóle niemożliwe. Chyba więc przebacza mi ten grób i zamyka oczy. Nie wszyscy widzieli, że były otwarte.

— To dla.niej te kwiaty, prawda?

To był głos Edgara Maybricka. Wziął bukiet kwiatów leżący obok niej na ławce.

Do Różanego Domku wróciła sama. Kiedy tonga zatrzymała się pod gankiem, zza węgła domu wyszedł stary człowiek i stanął czekając. Wysiadła i zapłaciła. Drzwi frontowe były otwarte, jak również okna jej pokoju. Patrzyli na siebie przez chwilę, po czym zawołała:

— Aziz, czy możesz przyjść mi pomóc? Jestem bardzo zmęczona i marzę o fi­
liżance herbaty. — Weszła po schodach i znalazła się w hallu. Usłyszała za sobą
stuk sandałów zrzuconych na werandzie, zanim ruszył jej śladem.


Część czwarta HONOR PUŁKU


I

Susan urodziła zdrowego chłopca, który był absurdalnie podobny do Tcddie'ego, o piątej rano ósmego czerwca, trzy godziny przed przyjazdem Sary. pilnie wezwa­nej z Kalkuty i jadącej nocnym pociągiem z Ranpuru, a trzydzieści trzy godziny po tym. jak krzyknęła: — Ależ to niemożliwe! Dziecko jeszcze nie jest skończone.

Przez pewien czas Susan nie chciała patrzeć na dziecko. Odwracała głowę bez względu na to. co mówiła jej matka czy Travers, czy też pielęgniarki. Zaczynało to wyglądać na klasyczny przypadek odrzucenia. Dopiero gdy Sara wzięła dziecko na ręce i przekonała Susan. że jest zupełnie normalne, ruchliwe jak należy, a nawet dość wrzaskliwe i bynajmniej nic zdradza zadowolenia z wszystkiego i wszystkich, z którymi się dotychczas zetknęło, dopiero wtedy odwróciła głowę i spojrzała na Sarę. a potem na dziecko i nie powiedziała nic. ale pozwoliła Sarze położyć roz­krzyczany pakunek tak. że mogła widzieć jego czerwoną twarzyczkę i poruszające się bezładnie miniaturowe rączki.

Choć wzięła dziecko na ręce. było oczywiste, że wzdraga się je obejrzeć. Spy­tała: — Czy jest całe? Na pewno? — i upłynęło sporo czasu, zanim uwierzyła świa­dectwu własnych oczu. że nie ma co do tego wątpliwości, gdy siostra I'age odkry­wała szczegół po szczególe. Ten wysiłek ją zmęczył, popłakała więc trochę, uśmiech­nęła się jednak i dotknęła policzka niemowlęcia: polem zasnęła, potem się obu­dziła; a kiedy nadeszła pora, zabrała się do prymitywnego zadania, jakim jest kar­mienie; marszczyła się przy tym w spartańskim skupieniu, które powoli ustępo­wało, pozostawiając na jej czole poświatę zbyt starczą, zbyt ciężką na jej twarz. Ale nikt tego nie zauważył.

Wkrótce zabrakło jej pokarmu, co ucieszyło MiIdred. której zdaniem nie nale­żało się tak angażować fizycznie. Było to szkodliwe i dla dziecka, i dla matki, nie­higieniczne oraz potencjalnie nieznośne dla wszystkich dokoła. Mildred odra­dzała karmienie i zdziwiła się, gdy Susan nalegała choćby na próbę. No. nie zdzi­wiła. Biedna dziewczyna przeszła samą siebie, byle zrobić wszystko, jak należy. Za­chowała się wspaniale.

— Ostatecznie — mówiła Mildred — trudno wyobrazić sobie przykrzejsze oko­liczności. — Wyprowadziła się z pokoju sąsiadującego z oznaczonym pomyślną

205


siódemką pokojem córki i wróciła do służbowego bungalowu, nadal jednak spę­dzała większą część dnia u Susan. Isobel Rankin dopilnowała, aby za pośredni­ctwem Czerwonego Krzyża wysłano depeszę do pułkownika Laytona. Napisano kilka listów. Nie przyznawano się do lekkiego niepokoju, jaki budziło położenie jeńców w Niemczech po inwazji na Europę; sugerowano za to Susan, że ojciec może wrócić do domu na Boże Narodzenie.

— Jak by to było cudownie. Przynajmniej dla nas — rzekła Susan. — Ale wy­
daje mi się to trochę niesprawiedliwe, prawda? Będzie pragnąć tylko spokoju i ciszy,
i opieki, a zastanie wrzeszczące dziecko, na którym skupia się cała uwaga. —
Uśmiechnęła się i dodała: — Nie przypuszczam jednak, żeby miał to nam za złe,
przecież to wnuk — i zamknęła oczy, tak że goście na chwilę zniżyli głosy i jęli roz­
ważać, czy Susan nie powinna wkrótce poważnie się zastanowić nad powtórnym
zamążpójściem, aby chłopiec miał ojca; najlepiej byłoby, gdyby wyszła za Dicky'ego
Beauvais, który okazywał dużą troskliwość i pod każdym względem stanowił do­
skonały wybór.

Podobnie jak w przeszłości inni młodzi ludzie, kapitan Beauvais zdawał się z po­czątku zainteresowany Sarą. W tym przypadku nie mógłby jednak interesować się Susan, ponieważ gdy przyjechał do Pankotu, Susan była mężatką, później zaś mężatką brzemienną. Zachowywał się więc jak brat i dopiero po nadejściu wia­domości o śmierci Teddie'ego Binghama owa braterskość zaczęła się zmieniać w spo­sób sugerujący pewnym osobom, że zawsze ukrywały się pod nią cieplejsze uczucia, które usiłował zarezerwować i wyrażać tylko w stosunku do Sary.

Znów należało poddać Sarę bliższemu zbadaniu. Coś było z tą dziewczyną nie w porządku, coś złożonego, czemu nie zaradziłoby tak proste antidotum, jak powrót ojca lub małżeństwo z odpowiednim oficerem czy też możliwość porzucenia obo­wiązków rodzinnych dla jakiejś żywszej albo cięższej pracy w wojsku bliżej te­renów, na których trwały walki. Owa sugestia małej pani Smalley, wypowiedziana wówczas, gdy Teddie Bingham przeniósł uczucia na Susan — że Sara jest może niezupełnie normalna w swoich przekonaniach — zdawała się doprawdy pozba­wiona podstaw. Można było ewentualnie powiedzieć, że jej zachowanie kwalifiko­wało się nieco poniżej godnego podziwu, brakowało mu bowiem entuzjazmu czy też spontaniczności.

— Za wiele myśli — oświadczyła Nicky Paynton. — A mężczyźni nie lubią, kiedy
to widać, choćbyście były innego zdania. Powinna się nauczyć kryć ten fakt, a nie
będzie to dla niej trudne, bo już teraz potrafi zachowywać swoje myśli dla siebie.

To wszystko jednak działo się przed kryzysem spowodowanym śmiercią Mabel i przedwczesnym porodem Susan, które to wypadki zdarzyły się pod nieobecność Sary, przebywającej w Kalkucie. Podróż powrotna do Pankotu musiała być pełna napięcia i wyczerpująca. Sara bardzo lubiła swoją ciotkę i czyniła niezmor­dowane wysiłki, by pocieszyć Susan po śmierci Teddie'ego. Los sprawił, że nie mogła okazać pomocy w chwilach, gdy pomoc ta była najbardziej potrzebna. Zna­lazła się jednak przy łóżku Susan w niespełna godzinę po przyjeździe nocnym po­ciągiem z Ranpuru. Zarówno matka, jak siostra spały, pozostała jednak w pokoju

206


Susan i zdrzemnęła się w fotelu przy łóżku, położywszy rękę na kołdrze, gdzie Susan, po obudzeniu, mogłaby jej dosięgnąć.

Travers, który zastał obie siostry w tej pozycji, opowiadał wzruszony, jaką ulgę musiał Sarze przynieść takt. że siostra czuje się dobrze, a dziecko urodziło się zdro­we. To właśnie sprawiło, iż uśmiechała się przez sen. Ten sam wyraz szczęścia malo­wał się na jej twarzy, gdy trzymała na ręku niemowlę i przekonała Susan, że należy je przyjąć, i wtedy przyszło na myśl obecnej przy tym Nicky Paynton. iż nareszcie coś jakby entuzjazm zabarwiło życie Sary. nawet jeśli był to entuzjazm z drugiej ręki. wywołany dzieckiem jej siostry. Chodzi o to. myślała pani Paynton. że grunt należy uprawiać. Według niej Sara za długo już. choć nieświadomie, starała się wynagrodzić ojcu fakt, że nie jest synem. W tej chwili dla pani Paynton sytuacja stała się jasna, jak również i przyszłość, o którą nie trzeba się już było kłopotać. Ostatecznie, rozwiązanie sprawy okazało się proste. Ujawnił się w niej tłumiony dotychczas, lecz silnie rozwinięty instynkt macierzyński.

Sara podeszła do biurka siostry Page i zamieniła kilka słów z siedzącą przy nim dziewczyną. Klara Fosdick i Nicky Paynton czekały przy drzwiach windy i spoj­rzały po sobie. Kiedy Sara wróciła do nich, pani Paynton zauważyła:

Nadjechała winda. W ciasnocie wnętrza trudno było rozmawiać, za to Nicky Paynton i Klara Fosdick mogły się przyjrzeć twarzy Sary. później zaś. gdy zostały same. zgodziły się co do tego. że miała wyraz nietypowo dla niej twardy i zdecy­dowany, wyraz zniecierpliwienia, który jeszcze bardziej uwydatniał jej czułość w sto­sunku do siostry i jej dziecka.

Wychodząc z windy do hallu recepcyjnego pani Fosdick dodała:

— Czy zgodził się być ojcem chrzestnym?

207


pieczne miejsce. Odniósł rany od kuli i oparzenia trzeciego stopnia. Kierowcę ura­tował, ale Teddie'egó już nie zdążył. Dostanie medal.

Sara wyszła na podjazd, po chwili wróciła i oznajmiła, że samochód jedzie. Pod­czas gdy kapitan Beauvais płacił czekającemu dorożkarzowi rupią, którą mu dała Klara Fosdick, trzy panie wsiadały na tylne siedzenie samochodu.

208


\Sara opowiada nam o kapitanie Merricku i biednym Teddiem.

Samochód zwolnił przy końcu wjazdu, po czym wyjechał na drogę wiodącą do dowództwa okręgu. Był dobrze zresorowany, o miękko wyściełanym wnętrzu, i po­ruszał sią gładko, bez wstrząsów.

— Mujziowie — ciągnęła Sara — choć nie z oddziału Teddie'ego. Z tego batalio­
nu, któr l dostał się do niewoli na Malajach. Teraz walczą z Japończykami przeciw
nam. Należeli do IAN, o której tyle słyszymy, ale której mamy nie brać na serio.
Kapitan Merrick twierdzi, że jest ich o wiele więcej, niż wolno się nam domyślać,
ale że są źle dowodzeni i uzbrojeni, na pół zagłodzeni, gdyż Japończycy niezbyt
ich poważają, zwłaszcza oficerów. Tak czy owak pojechał za Teddiem innym jeepem
i nagle znaleźli się w ogniu moździerzy i pod ostrzałem Japończyków oraz Armii
Narodowej. Żołnierz, który prowadził jeepa Ronalda, zawrócił, aby pojechać
z powrotem do jednostki, więc Ronald wyskoczył i resztę drogi przeszedł pieszo.
Kiedy dotarł do jeepa Teddie'ego, okazało się, że pojazd płonie, a jeniec znikł, wy­
dobył więc Teddie'ego i kierowcę i odciągnął ich pod osłonę. Wtedy właśnie ostrze­
lano go, a jednocześnie się poparzył. Tego wszystkiego nie powiedziałam Susan,
bo chociaż Ronald Merrick właściwie tak nie mówił, ale chyba wszyscy uważali,
że Teddie nie miał racji i zachował się głupio. Prawdopodobnie nie mógł znieść
myśli o pozostawieniu bez pomocy dwóch dawnych Muziów ukrywających się
w dżungli i czekających na powtórne wzięcie do niewoli. Podejrzewam, że dowódca
dywizji się wściekł, bo w wyniku tej akcji stracił dwóch oficerów sztabowych i jeepa.
Ale oczywiście pułk byłby zadowolony z tego, co Teddie zamierzał zrobić, prawda?
Jak myślisz, Dicky?

Dicky skinął głową, spojrzał jednak na kierowcę, a potem ostrzegawczo na Sarę.

— Ostatecznie — ciągnęła Sara, nie zwracając na to uwagi — zrobił to dla
pułku. Ronald powiada, że kiedy rozmawiali z jeńcem i ten zdał sobie sprawę, że
Teddie jest oficerem pułku Muziów, załamał się biedak, ukląkł i dotknął stóp
Teddie'ego. Ciekawe, ilu z tych żołnierzy, którzy zaciągnęli się do IAN, wiedziało,
co robi. W przypadku oficerów sprawa wygląda inaczej. Ronald mówił, iż Teddie
uważał oficerów IAN za kreatury poniżej wszelkiej krytyki. Zrozumiałam, że coś
podobnego omal nie zdarzyło się w Niemczech, ale na o wiele mniejszą skalę. Czy
to prawda, Dicky?

Dicky milczał.

I znów Sara jakby nie dostrzegła, że on nie chce dyskutować na ten temat w obec­ności kaprala kierowcy, ale jej następna uwaga mogła wyglądać na pośrednią kry­tykę takiej postawy. Powiedziała:

— Nie rozumiem doprawdy, dlaczego się robi z tego taką tajemnicę. Wygląda,

209


jakbyśmy się bali zwiększenia zasięgu tej akcji, ale Ronald Merrick mówił, że trudno
było w Imphalu powstrzymać naszych sipajów od strzelania do żołnierzy IAN na­
wet wtedy, gdy ci próbowali się poddać.

To najlepsze wyjście z sytuacji — rzekła Nicky Paynton. — Zaoszczędzi się później na sznurze.

Tu Nicky Paynton wtrąciła:

— Wydaje mi się. że co jest wskazane dla jednego, jest równie wskazane dla obo­
jętnej liczby osób.

210


— Ueśli się patrzy na sprawę z punktu widziała zasad leżących u jej podstaw.

Ale na to nie będzie nas stać.

Dicky uśmiechnął się blado. Polecił kierowcy skręcić do następnej posesji.

Samochód podwiózł panie Paynton i Fosdick pod ich bungalow. Kiedy zostały same, odezwała się Nicky:

Poszła do swego pokoju, aby się uspokoić, i napisała list do męża, który wreszcie otrzymał brygadę. „Najdroższy Bunny, mam nadzieję, że jesteś w dobrej formie".

211


zaczęła i spojrzała na ostatnią fotografię synów w Wiltshire, uśmiechających się' w blasku słońca z niewinnym wyrazem młodości. „Młodsza córka Mildred, Su, właśnie urodziła synka."

II

Kiedy Mildred oświadczyła, że Susan zachowała się wspaniale, Travers się z nią zgodził. Widząc, jak według jego słów, Susan wraca do siebie, uznał to za dowód, że wbrew błędnemu twierdzeniu różnych osób nie jest niebezpiecznie w sobie zam­knięta, jak ta biedna córka Poppy Browning; zdumienie go ogarnęło, gdy zobaczył zacięty wyraz, twarzy Mildred i usłyszał ostre zapytanie, a zarazem wyraźną repry­mendę: — Kto to powiedział? — Pomyślał, że lepiej nie wspominać imienia Sary, która przytoczyła słowa misjonarki sądząc, że powinien mieć to na uwadze jako lekarz jej siostry.

Poppy, z Pułku Ranpurskiego. miała córkę zamężną za oficerem kawalerii. Ta młoda dziewczyna była w szóstym miesiącu ciąży, gdy jej dziarskiego męża zabiła w Quetcie belka spadla z dachu-na jego plecy i na ramiona leżącej pod nim Hin­duski, która otwarte usta zasypane miała tynkiem i która również zginęła, uduszona ciałem kochanka i gruzami, zanim przybyli ratownicy i wydobyli ich z. ruin bunga­lowu i gmatwaniny własnych ciał: sytuację tę córka Poppy Browning uczciła dusząc własne dziecko w dwa dni po urodzeniu. Sprawę zatuszowano i między innymi dlatego nigdy nie wspominano imienia młodej kobiety, nazywając ją po prostu córką Poppy Browning, obraz samej Poppy zaś pozostał czysty i jasny, Poppy. która wraz z mężem wiodła życie nienaganne i cieszyła się takąż opinią. Ten smutny skandal położył przedwczesny i mroczny kres ich indyjskiej karierze, nie wspomi­nany zaś bezpośrednio, wyniósł ich na specjalne miejsce w umysłach ludzi zdolnych docenić wartość ofiarnej służby, ciężkiej pracy i pogodnych charakterów. Przez trzy lata z rzędu, jeszcze w latach dwudziestych, Poppy wygrywała z mężem mi­strzostwa w grze podwójnej mieszanej, kiedy oboje byli młodzi, a ich córka uczyła się w szkole w Anglii.

Od czasu tragedii w Quetcie imię Poppy kołysało się łagodnie, delikatne, lecz odporne jak mak, który oznaczało, dzielne wśród rżyska zżętego pola ludzkich do­świadczeń. Ta część pola była jednak własnością prywatną. Imienia Poppy Browning prawie nie znano w młodym pokoleniu, a już z pewnością nie zasługiwało na to. by rzucała nim emerytowana misjonarka, wścibska kobieta, której dokuczliwość sięgnęła już zenitu i stała się nieznośna. Tak sugerowała Mildred. Ale miała zwy­czaj posługiwania się półsłówkami, aby dezaprobata mówiła sarna za siebie, wy­krzyknikami potępienia zamiast wyjaśniających słów krytyki, jak gdyby to już do-

212


statecznie informowało słuchaczy, toteż istota naganriego zachowania się Barbie pozostawała niejasna dla osób, które uważały, iż Miki red należy się od nich współ­czucie, i od których tego współczucia oczekiwała; inne postępowanie było nie do pomyślenia, jeśli miano zachować pozór porządku rzeczy.

— Jakiś dziki pomysł, że Mabel chciała być pogrzebana w Ranpurze — powie­
działa Mildred. — Czy można wyobrazić sobie coś bardziej groteskowego? — Wy­
obrazić, nie. Nie trzeba było jednak wyobrażać sobie iiiczego groteskowego, kiedy
rozeszła się wiadomość o makabrycznej i bezprawnej wizycie w kostnicy, która
ściągnęła poważne kłopoty na głowę eurazjatyckiej recepcjonistki i niejakiego
doktora Lala.

Pannę Batchelor widywano codziennie, jak jedzie tongą z pękiem róż na cmen­tarz, którą to wizytę przedłużała ponad czas potrzebny do złożenia kwiatów na grobie przesiadywaniem (jak powiadano) w kościele. Później zaobserwowano, że poza różami trzyma jeszcze walizkę, w której przewozi po trochu swoje rzeczy z Różanego Domku do pokoiku w bungalowie probostwa, gdzie Artur i Klarysa Peplow ofiarowali jej tymczasowe schronienie.

Ani Artura, ani Klarysy nie można było wyciągnąć na rozmowę o groteskowym pomyśle panny Batchelor, dotyczącym życzenia jej zmarłej przyjaciółki, na ogół zaś ludzie powstrzymywali się od pytań, bo gdyby je zadawali, powstałaby kwestia, czy Peplow nie pochował Mabel Layton w niewłaściwym miejscu. Nie pytano też często o ofertę tymczasowego schronienia. Klarysa określała ją jako najpraklycz-niejszy sposób wyjścia z przykrej sytuacji i obowiązek chrześcijański, którego nie należy jednak uważać za prolog do trwałego układn. Pokój był zbyt mały.

— Już teraz niepokoi mnie ilość bagaży, którymi Barbara wydaje się być obar­
czona — mówiła Klarysa. — Jeśli dużo tego jeszcze przywiezie, to będzie się musiała
rozmówić z Dżalalem ud-Dinem w sprawie tymczasowego ich przechowania.

Starą Mabel Layton można było za życia utrzymać W niezbyt pewnych granicach. Jej dar spokoju jednak, płynące od niej poczucie starych i nieodwracalnych zwią­zków, czyniły zadanie takiego utrzymania mniej trudnym, niż to sugerowało jej oderwanie od świata. Nie powinna już była stanowić problemu, lecz pozostać nie­pokojącym kiedyś, obecnie zaś rozmazanym deseniem, niewidocznym na materiale. Po śmierci okazała się jednak monumentem, który swyifl nieoczekiwanym upadkiem spowodował wstrząs rozlegający się echem w ślad za panną Batchelor; ta, jadąc szybko tongą po ulicy Klubowej, strzegła teraz fibrowej walizki, jak gdyby pełnej ponumerowanych kawałków przewróconej wieży, jej przyjaciółki, i jak gdyby za­mierzała postawić ją na nowo w ogrodzie probostwa albo nawet w bardziej publicz­nym miejscu, może na cmentarzu czy na skrzyżowaniu ulic Kościelnej i Klubowej, gdzie — poskładana niezbyt dokładnie — mogłaby się nieco pochylić i górować nad całą okolicą z jakąś szczególną i krytyczną intensywnością, tak że nie dałoby się przejść obok tego miejsca bez dalszego uszczerbku dla własnej pewności siebie i bez pogłębienia wątpliwości spowodowanych tą pośmiertną zmianą ról. Bo pod­czas gdy w przeszłości ludzie zwykli odwiedzać ekscentryczną starszą panią Layton, aby się umocnić w przekonaniu, że wciąż jeszcze rozumie (choć w sposób dla niej

21.1


zaczęła i spojrzała na ostatnią fotografię synów w Wiltshire, uśmiechających się" w blasku słońca z niewinnym wyrazem młodości. „Młodsza córka Mildtep, Su, właśnie urodziła synka."

II

Kiedy Miklred oświadczyła, że Susan zachowała się wspaniale, Travers się z nią zgodził. Widząc, jak według jego słów, Susan wraca do siebie, uznał to za dowód, że wbrew błędnemu twierdzeniu różnych osób nie jest niebezpiecznie w sobie zam­knięta, jak ta biedna córka Poppy Browning; zdumienie go ogarnęło, gdy zobaczył zacięty wyraz twarzy Mildred i usłyszał ostre zapytanie, a zarazem wyraźną repry­mendę: — Kto to powiedział? — Pomyślał, że lepiej nie wspominać imienia Sary, która przytoczyła słowa misjonarki sądząc, że poyvinien mieć to na uwadze jako lekarz jej siostry.

Poppy, z Pułku Ranpurskiego. miała córkę zamężną za oficerem kawalerii. Ta młoda dziewczyna była w szóstym miesiącu ciąży, gdy jej dziarskiego męża zabiła w Quetcie belka spadla z dachu -na jego plecy i na ramiona leżącej pod nim Hin­duski, która otwarte usta zasypane miała tynkiem i która również zginęła, uduszona ciałem kochanka i gruzami, zanim przybyli ratownicy i wydobyli ich z ruin bunga­lowu i gmatwaniny własnych ciał: sytuację tę córka Poppy Browning uczciła dusząc własne dziecko w dwa dni po urodzeniu. Sprawę zatuszowano i między innymi dlatego nigdy nie wspominano imienia młodej kobiety, nazywając ją po prostu córką Poppy Browning, obraz samej Poppy zaś pozostał czysty i jasny, Poppy. która wraz z mężem wiodła życie nienaganne i cieszyła się takąż opinią. Ten smutny skandal położył przedwczesny i mroczny kres ich indyjskiej karierze, nie wspomi­nany zaś bezpośrednio, wyniósł ich na specjalne miejsce w umysłach ludzi zdolnych docenić wartość ofiarnej służby, ciężkiej pracy i pogodnych charakterów. Przez trzy lata z rzędu, jeszcze w latach dwudziestych. Poppy wygrywała z mężem mi­strzostwa w grze podwójnej mieszanej, kiedy oboje byli młodzi, a ich córka uczyła się w szkole w Anglii.

Od czasu tragedii w Queteie imię Poppy kołysało się łagodnie, delikatne, lecz odporne jak mak, który oznaczało, dzielne wśród rżyska zżętego pola ludzkich do­świadczeń. Ta część pola była jednak własnością prywatną. Imienia Poppy Browning prawie nie znano w młodym pokoleniu, a już z pewnością nie zasługiwało na to. by rzucała nim emerytowana misjonarka, wścibska kobieta, której dokuczliwość sięgnęła już zenitu i stała się nieznośna. Tak sugerowała Mildred. Ale miała zwy­czaj posługiwania się półsłówkami, aby dezaprobata mówiła sama za siebie, wy­krzyknikami potępienia zamiast wyjaśniających słów krytyki, jak gdyby to już do-

212


statecznie informowało słuchaczy, toteż istota nagannego zachowania się Barbie pozostawała niejasna dla osób, które uważały, iż Mildred należy się od nich współ­czucie, i od których tego współczucia oczekiwała; inne postępowanie było nie do pomyślenia, jeśli miano zachować pozór porządku rzeczy.

— Jakiś dziki pomysł, że Mabel chciała być pogrzebana w Ranpurze — powie­
działa Mildred. — Czy można wyobrazić sobie coś bardziej groteskowego? — Wy­
obrazić, nie. Nie trzeba było jednak wyobrażać sobie niczego groteskowego, kiedy
rozeszła się wiadomość o makabrycznej i bezprawnej wizycie w kostnicy, która
ściągnęła poważne kłopoty na głowę eurazjatyckiej recepcjonistki i niejakiego
doktora Lala.

Pannę Batchelor widywano codziennie, jak jedzie tongą z. pękiem róż na cmen­tarz, którą to wizytę przedłużała ponad czas potrzebny do złożenia kwiatów na grobie przesiadywaniem (jak powiadano) w kościele. Później zaobserwowano, że poza różami trzyma jeszcze walizkę, w której przewozi po trochu swoje rzeczy z Różanego Domku do pokoiku w bungalowie probostwa, gdzie Artur i Klarysa Peplow ofiarowali jej tymczasowe schronienie.

Ani Artura, ani Klarysy nie można było wyciągnąć na rozmowę o groteskowym pomyśle panny Batchelor, dotyczącym życzenia jej zmarłej przyjaciółki, na ogól zaś ludzie powstrzymywali się od pytań, bo gdyby je zadawali, powstałaby kwestia, czy Peplow nie pochował Mabel Layton w niewłaściwym miejscu. Nie pytano leż często o ofertę tymczasowego schronienia. Klarysa określała ją jako najpraktycz-niejszy sposób wyjścia z przykrej sytuacji i obowiązek chrześcijański, którego nie należy jednak uważać za prolog do trwałego układu. Pokój był zbyt mały.

— Już teraz niepokoi mnie ilość bagaży, którymi Barbara wydaje się być obar­
czona — mówiła Klarysa. — Jeśli dużo tego jeszcze przywiezie, to będzie się musiała
rozmówić z Dżalalem ud-Dinem w sprawie tymczasowego ich przechowania.

Starą Mabel Layton można było za życia utrzymać w niezbyt pewnych granicach. Jej dar spokoju jednak, płynące od niej poczucie starych i nieodwracalnych zwią­zków, czyniły zadanie takiego utrzymania mniej trudnym, niż to sugerowało jej oderwanie od świata. Nie powinna już była stanowić problemu, lecz pozostać nie­pokojącym kiedyś, obecnie zaś rozmazanym deseniem, niewidocznym na materiale. Po śmierci okazała się jednak monumentem, który swym nieoczekiwanym upadkiem spowodował wstrząs rozlegający się echem w ślad za panną Batchelor; ta. jadąc szybko tongą po ulicy Klubowej, strzegła teraz fibrowej walizki, jak gdyby pełnej ponumerowanych kawałków przewróconej wieży, jej przyjaciółki, i jak gdyby za­mierzała postawić ją na nowo w ogrodzie probostwa albo nawet w bardziej publicz­nym miejscu, może na cmentarzu czy na skrzyżowaniu ulic Kościelnej i Klubowej, gdzie — poskładana niezbyt dokładnie — mogłaby się nieco pochylić i górować nad całą okolicą z jakąś szczególną i krytyczną intensywnością, tak że nie dałoby się przejść obok tego miejsca bez dalszego uszczerbku dla własnej pewności siebie i bez pogłębienia wątpliwości spowodowanych tą pośmiertną zmianą ról. Bo pod­czas gdy w przeszłości ludzie zwykli odwiedzać ekscentryczną starszą panią Layton, aby się umocnić w przekonaniu, że wciąż jeszcze rozumie (choć w sposób dla niej

21.1


szczególny), wspiera i podtrzymuje cel i warunki wygnania, teraz spoglądałaby z wysokości na cel, na warunki, oskarżycielsko, nadal milcząco; milcząca jednak jak ktoś, kto wie, że wypadki mogą i będą mówić same za siebie.

Jak na dany znak chmury południowo-zachodniego monsunu, rozrzedzone wsku­tek lądowej wędrówki przez spieczoną otwartą równinę, pojawiły się na niebie pan-kockim i rozlały zawartą jeszcze w nich wilgoć, ustalając model pory deszczowej, na który składały się krótkie ulewy i poranne mgły, rozpraszane blaskiem słońca lub przechodzące w lekki nieustanny kapuśniaczek. Kiedy pokazywało się słońce, nastawał dziwny górski chłód, którego nie odczuwano w ciele, lecz w nozdrzach, gdzie mieszał się z przenikliwymi zapachami gorącego błota i aromatycznej ży­wicy. Tego jednak roku owe znane objawy lata pankockiego zawierały jakiś trudny do zanalizowania, lecz wyraźnie odczuwalny element czegoś, co działało draż­niąco.

Mildred Layton. jak gdyby świadoma szczególnej potrzeby, zwolniła się na jeden dzień ze swych obowiązków, włożyła spodnie do konnej jazdy i w towarzystwie ka­pitana Coleya pojechała na jednodniową wędrówkę po najbliższych wioskach, aby podziękować kobietom, które przysłały drobne dary i życzenia dla młodszej cór­ki sahiba pułkownika i jej dziecka; aby porozmawiać z nimi o realnych już teraz możliwościach wczesnego powrotu długo nieobecnych wojowników zza czarnej wo­dy'. Przez Coleya dowiedziano się, jak to Mildred dzielnie piła filiżankę po fili­żance przesłodzonej herbaty, jadła gorące ćapati, czarkę curry z jarzyn, przemokła w nagłej ulewie między wioskami, brała na ręce piszczące czarne niemowlę, pokle­pała po ramieniu bardzo brzydką kobietę, która płakała, ponieważ od wyjazdu męża postarzała się i utyła; rozmawiała ze starszyzną wiejską o zbiorach, o bar­dziej intymnych sprawach z żonami i matkami, o perspektywach zaciągnięcia się do wojska z nieśmiałymi chłopakami, popychanymi przez ich starszych krew­nych, aby pokłonili się mem-sahib pułkownika, i wróciła zmordowana, lecz wy­prostowana, w blaskach jednego z owych spektakularnych zachodów słońca podczas pory deszczowej, które zabarwiły jej białą bluzkę różowością flaminga, a cienie koni brązem.

Otaczająca ją poświata miała jednak źródło na zewnątrz tej sprawy; była trochę zbyt teatralna, aby przeniknąć do umysłu tam, gdzie powinna. Przydała wyczy­nowi cech zakłopotania, wskutek czego jak gdyby głównym osiągnięciem Mildred stało się zwrócenie uwagi na wyprawę, która mogła sobie rościć pretensje jedynie do nostalgicznego przypomnienia masy obowiązków i zobowiązań, zdezaktuali­zowanych przez czas i okoliczności, tak przestarzałych jak gest Teddie'ego, oce­niany przez dywizję w sposób, w jaki nie byłaby tego uczyniła w lepszych czasach, lecz z czym należało się zgodzić, zważywszy koszt jeepa i braki w sprzęcie, nie mó­wiąc już o zbiegłym jeńcu, poparzonym sipaju kierowcy i lewym ramieniu straco­nym przez kapitana Merricka. Cena pułkowej lojalności i dumy wydawała się nie­pokojąco wysoka.

' Czarna woda — morze, ocean. Dla hindusów wyprawa za czarną wodę oznaczała silne skażenie ry­tualne (przyp. tłum.).

214


Lepiej było nie dyskutować o okolicznościach śmierci Teddie'ego Binghama, ale takie właśnie okoliczności przemawiały głośniej niż słowa i podtrzymywały iluzję Mabel Layton spoglądającej posępnie z wysokości, zmieniającej miejsce zależnie od kaprysu panny Batchelor. która czasami zdawała się niezdecydowana, co robić z zawartością walizki; raz widziano, jak już przy ulicy Kościelnej kazała dorożka­rzowi zawrócić w górę do domku, skąd miała się wyprowadzić, zgodnie z oficjalnym zawiadomieniem, w końcu miesiąca.

Może w szczytowym momencie tej organizowanej na raty przeprowadzki do pro­bostwa zbuntowała się Klarysa.

— Lepiej niech tego nie robi — powiedziała Nicky Paynton. — Dokąd by biedna
stara poszła?

Ludzi opanowała komiczna, lecz przerażająca wizja: oto stara panna Batchelor. bezdomna, siedzi na kutrze pośrodku bazaru, otoczona swoimi odpadkami, wy­pakowując i budując tam ów monument ku uciesze hinduskich i muzułmańskich sklepikarzy, którzy widzieliby w tym dowód, że cały radź będzie wkrótce w podobnej ruinie.

— Pisze do misji, a przynajmniej zapewnia mnie o tym — mówiła Klarysa. —
Można mieć nadzieję, choć to wątpliwe, że wkrótce coś dla niej znajdą, albo pracę
ochotniczą, albo jakieś miejsce na stałe. Wszystko jednak wskazuje na to. że powinna
stąd wyjechać. Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, nigdy by tu nie była szczęśli­
wa.

Sprawy miałyby się inaczej, gdyby w ciągu ostatnich pięciu lal panna Batchelor bardziej się włączyła w życie środowiska; na przykład, sugerowała Klarysa, mogła była zrobić nieco więcej dla kościoła w Pankocie. Była jednak na tyle krótkowzrocz­na, że podporządkowała wszystkie własne zainteresowania zainteresowaniom star­szej pani Layton. zanadto się przejmowała samotnością tej dziwnej kobiety, wbrew — ciągnęła Klarysa — swym prawdziwym instynktom, jak to odczuwałam, które, mówiąc łagodnie, popychały ją do maczania we wszystkim palców, jeśli się nie mylę. Obawiam się jednak, że jest już za późno na powrót do własnej osobowości. A szkoda, bo Barbara urodziła się. aby służyć. Dochodzi jeszcze jej postawa wobec tego starego, co nie ułatwi pogodzenia się z Mildred. Myślę o Azizie. Powiada, że tylko ona i Mabel potrafiłyby naprawdę zrozumieć jego zachowanie, co jest możliwe, ale Mildred mówi. że gdyby się tak nie stało, Mabel by to wymyśliła, nawet zza grobu w razie potrzeby.

Niezwykłe, może nawet złowrogie zniknięcie Aziza sprzeciwiało się całkowicie prawu zwyczajowemu, sprzeciwiało się nagromadzonym świadectwom, które uspra­wiedliwiały głęboką i serdeczną wiarę w spolcgliwość starych wiernych sług. W kłę­bowisku sprzecznych i niezadowalających często reakcji człowieka Wschodu na człowieka Zachodu trwała uparcie jedna prosta zasada, zasada lojalności wzglę­dem mężczyzny lub kobiety, której sól się jadło. Zasada była stara, lecz żywa i nie­zliczone razy honorowana. Ludzie za nią ginęli, nie tylko w młodości na polu bitwy, walcząc w wojnach sahibów, lecz także w starości i słabości na stopniach werand w obronie kobiet i dzieci swych panów. Kobiety również dla niej umierały, a je bro-

215


niąc swych małych podopiecznych, pokojówki — swych pań. Nie skodyfikowana zasada wpisana była w serce, powszechnie zaś sądzono, że u ludzi starych jak Aziz przekroczyła już granicę prawa i zwyczaju, wchodząc w obszar osobistego poświę­cenia.

Ano, tak można było przypuszczać; tak się wydawało, na przykład Mildred i John Laytonowie żywili przypuszczalnie takie przekonanie w stosunku do ich Mahmuda czy Nicky Paynton do jej starego Fariki Khana, który pisał miesięczne raporty do brygadiera Payntona; niezliczeni inni ludzie w Pankocie, w Ranpurze, jak Indie długie i szerokie, gdziekolwiek pan, pani i służący przyzwyczaili się do siebie i po­lubili, razem doświadczyli dobrych i złych losów. Tacy starzy służący byli niepo­cieszeni po śmierci sahiba czy mem-sahib, śmierć zaś Fariki czy Mahmuda zdolna była wycisnąć łzy z oczu przywykłych nie okazywać przy ludziach wzruszenia.

Jednakże Aziz wyłamał się, nie był niepocieszony. Nie płakał, nie właził nikomu w drogę podczas wzruszającego dźwigania swej części smutnych i potrzebnych obowiązków. Nie dźwigał ich. Jego dezercja — bez względu na to, co mówił dy­rektor szpitala o podobnym przypadku — pachniała znieczulicą. Jego powrót i od­mowa wytłumaczenia się wyglądały na deklarację absolutnego prawa do tego, by przed nikim nie odpowiadać za swoje uczynki, do wycofania się, jeśliby chciał, z każdej sytuacji, w której istniały ustalone i pożądane linie postępowania.

Tak więc osobliwe stwierdzenie Mildred, że Mabel wymyśliłaby zniknięcie Aziza, gdyby to było potrzebne, stało się jasne. Mildred uważała krótkotrwałą dezercję Aziza za gest uczyniony zarówno przez Mabel, jak przez niego, podsumowujący, odbijający długotrwałe i krytyczne oderwanie Mabel od życia i ducha spraw. Mil­dred — której, zdawało się, Mabel nie ufała — najwidoczniej nigdy nie ufała Mabel, i to z lepszych powodów. Za życia starszej pani Mildred powstrzymywała krytyczne uwagi ze względu na Johna, ze względu na pułk, na placówkę; nawet teraz nie po­trafiła zniżyć się do czegoś tak wulgarnego jak bezpośredni atak.

Zamiast tego lekkim wzruszeniem ramion skwitowała oświadczenie Kevina Coleya, że Aziz jest nietykalny, chroniony przez pannę Batchelor, która zapewniła, że wrócił, aby jej służyć, że ona będzie potrzebować jego usług (i zdecydowanie ich żądać) przez kilka jeszcze dni pobytu w Różanym Domku, że zapłaci mu pensję od pierwszego czerwca do dnia swego odjazdu na probostwo, jego zaś do rodzinnej wsi i na emeryturę. Mildred wzruszała również ramionami, gdy kwestionowano prawo Aziza do małej renty, którą mu Mabel zapisała w testamencie.

— Należy respektować testament — mówiła. Sprawiała takie wrażenie, jakby winiła Mabel, nie Aziza, i jakby nie chciała wszczynać żadnej kłopotliwej akcji, która zwróciłaby uwagę na fakt, iż żyło się w czasie, kiedy zdawał się grozić ogólny upadek moralny, upadek będący w równej mierze winą Mabel co innych ludzi.

Przypominano sobie, jak to w dzień przyjęcia weselnego starsza pani siedziała, bardziej głucha niż kiedykolwiek, i utrudniała sprawę młodym oficerom, gdy ci pragnęli jej złożyć swoje uszanowanie, zwłaszcza młodemu Beauvais, którego wuj był porucznikiem pod Bobem Bucklandem. ten zaś z kolei jako porucznik był ko-

216


legą pierwszego męża Mabel, znanym jej i lubianym, służącym pociechą w okresie między śmiercią pierwszego męża i małżeństwem z Jamesem Laytonem.

Przypominano sobie również, jak wyszła z przyjęcia bez słowa, podobno tylnymi drzwiami kasyna, „ponieważ czuła się niedobrze i nie chciała straszyć gości". Tak później tłumaczyła Mildred jej nieobecność, która w danej chwili nie wywołała wprawdzie specjalnego zamieszania, ale na pewno dała się odczuć za pośrednictwem pustego fotela, jako krytyka zbyt subtelna, aby móc ją łatwo czy dokładnie zinter­pretować.

Dłużej prawdy nie dało się ukrywać. Była to krytyka podstaw gmachu, poczucia obowiązku, które utrzymywało przy życiu poczucie dumy, lojalności i honoru. Zwracała uwagę na bolesną do uznania sytuację: że bóg opuścił świątynię, a nikt nie wiedział kiedy, jak i dlaczego. Pozostały tylko obrzędy, kiedyś zjednujące, obo­wiązkowe, teraz zaś pozbawione sensu, gdyż nie było już boga, dla którego je odpra­wiano. Biedny Teddie! Jego koniec był czymś w rodzaju wywodu, jak gdyby ostatnią ofiarną próbą odzyskania łask boskich. Gdyby istniał jeszcze jakiś blask, świeciłaby nim ta ofiara, tak się jednak nie stało. Nie świecił nim również czyn Merricka, wbrew dawnym tradycjom, ponieważ nic nie mogło zatrzeć obrazu Merricka jako wcześ­niejszej ofiary zmienionych okoliczności, ogólnej utraty zaufania, złowrogiej zmia­ny podstaw rozumowania w czasach, gdy przerzedzały się pokłady autorytarnych podpór i gęstniały zastępy wrogich duchów.

Gdzieś po drodze wkradły się wątpliwości. Nawet w dzień słoneczny rozpościerały się nad doliną niczym niewidzialna mgła, tworząc barierę dla głośniejszych ech sumienia. Strzał z karabinu nie przecinał już powietrza, nie uderzał twardo o zbo­cze wzgórza i nie odbijał się, pozostawiając po sobie przenikliwy i przekonywa­jący zapach prochu, wyostrzając zmysły i zagęszczając krew. Teraz dźwięk był stłumiony, nieczysty, jego posłanie zniekształcone; wzrok czujny, wyćwiczony w bojach o Chajber, nie biegał po okolicznych wzgórzach w poszukiwaniu ostrze­gawczego śmignięcia złowrogiej szaty, lecz przesuwał się niespokojnie, obserwując stan umysłów w koszarach, szukając oznak buntowniczych ruchów na placach ćwi­czeń, gdzie Strzelcy Pankoccy szkolili bez przekonania następne pokolenie kan­dydatów do rejestru wojskowego, akolitów dla świątyni.

Po pewnym czasie — nie nagle, lecz z coraz większym uporem — zaczęła się wy­różniać osobowość Mildred, jak przypomnienie, czym kiedyś był sens życia, czym ono było; tak jął się wyłaniać interesujący kontrobraz Mabel — obraz Mildred, również zbudowanej z kamienia, wspaniale wyprostowanej, objawiający to, czym się naprawdę wyróżniała: niezgodę na skompromitowanie czy to swego wychowa­nia, czy też pozycji, gdyby uległa jakiemuś nieodpartemu popędowi lub pozwoliła przeważyć dogodnemu postępowaniu nad tym, co uważała za słuszne.

Tak więc blask jednak się pojawił, choć nie rozprzestrzenił. Blaskiem była Mil­dred, jej sławny wyraz twarzy. Nie mógł udzielić się innym, lecz mógł przypominać. A kiedy mówiła: — To, co Teddie próbował zrobić, warte było całej tej cholernej wojny — rozumiano, że swym nieomylnym instynktem trafia w sedno sprawy, nie oglądając się na takie nieważne szczegóły, jak irytacja dywizji, koszt jeepa, utrata


217


jeńca i ramienia Merricka. i myślano już tylko o nienagannej śmierci Teddie'ego,;, jego pochwały godnym poświęceniu dla zasady, której świat nic miał już ani czasu, ani ochoty przestrzegać.

Na tyłach służbowego bungalowu unosił się, pomiędzy ulewami, dym, kiedy Mahmud kierował paleniem rzeczy wyrzucanych przez Mildred. tego, co wbrew chęci nagromadziło się przez lata życia w ciasnocie, które już przeminęły: prze­minęły zbyt późno, rzecz jasna. Różany Domek będzie na pewno wygodniejszy, bardziej odpowiedni do większości rzeczy, całej jednak placówce odebrano sens, jaki mógł się łączyć z jej obecnością. Teraz Mildred zdawała się pragnąć, aby uzna­no, że tylko odbiera to. co stało się własnością jej męża; nie zaś, jak to się mogło kiedyś zdarzyć, że otrzymuje stosowną i właściwą oprawę dla swej wartości du­chowej. Będzie tam mieszkać i zachowa tę własność dla niego.

— Susan postanowiła nadać dziecku wszystkie imiona Teddie'ego — oznajmi­
ła. — Będziemy więc znów mieli Edwarda Artura Dawida Binghama. Pochwalam
tę decyzję.

Była uwrażliwiona właśnie na tę ciągłość, logiczną i niesentymentalną, na myśl, że jeśli chodzi o imię, Teddie trwać będzie długo po tym. jak rozwieje się ostry za­pach straconego jeepa i cholerny główny księgowy zamknie rachunek strat w ru­piach. Dick i Isobel Rankin zgodzili się być rodzicami chrzestnymi. Sara miała być młodszą matką chrzestną, Dicky Beauvais drugim ojcem chrzestnym. Dziecko będzie dobrze wyposażone. Owdowiała siostrzenica Mahmuda. nazywana Minnie, bo nikt nie potrafił wymówić jej właściwego imienia, chętnie podjęła się obowiązków aji. Chrzest miał się odbyć u Św. Jana. w tydzień po dniu. w którym Susan opuści pokój w lecznicy, oznaczony szczęśliwym numerem.

— Po chrzcie urządzimy tu przyjęcie — oświadczyła Mildred. mając na myśli
służbowy bungalow. — Chciałabym już mieć to wszystko za sobą, zanim się prze­
niesiemy, i żeby Su przyzwyczaiła się do myśli, że ma dziecko w domu. Ostatnia
wizyta, jaką lam złożyła, nie była najszczęśliwsza.

Mildred zamierzała zająć sypialnię Mabel, mały gościnny nadawał się idealnie dla dziecka. Susan i Sara zamieszkają razem w pokoju, który opróżniała właśnie panna Batchelor. Nawet dzieląc go. każda z nich będzie miała więcej miejsca niż w malutkich sypialniach służbowego bungalowu.

— Chętnie odnowiłabym dom, ale chyba będę musiała z tym poczekać — mó­
wiła Mildred. — Muszę zatrzymać małego, poleciłam jednak Mahmudowi. by dobrze
go pilnował. Najwyższy czas, żeby mali zaczął na siebie zarabiać. Trudno powiedzieć,
że się za życia Mabel przepracowywał, co?

Spojrzała na kieliszek, opróżniony do połowy. Przez jakiś czas po śmierci Ted-die'ego jakoś mniej piła. ale potem zwyczaj powrócił, jak gdyby zdecydowała. że wyrzeczenie się czegokolwiek oznacza słabość. Teraz, gdy mogła sobie na to pozwolić, skoro wszystkie pieniądze Mabel miały się stać własnością pułkownika Laytona. nikt nie miał już powodu, by zwyczaj ten kwestionować. Jak na ostro pi­jącą kobietę, która ostatnio wiele przeszła, była stosunkowo wstrzemięźliwa. Wspo­minając czasy, gdy zdawało się, że pije zarówno przez wzgląd na placówkę, jak na

218


siebie, ludzie dostrzegali wiele powodów, choć tylko nieliczne dałoby się określić, dla których mogłaby pić więcej. Jak gdyby w przewidywaniu innych jeszcze po­wodów rozmyślnie powstrzymywała się, aby zachować dobrą formę na przyszłą okazję.

Ciało jej stwardniało. Miało hartowność substancji metalicznej. Kiedy chodziła, czuła, jak ciałem przemieszcza powietrze. Między nią i Azizem istniało magne­tyczne pole siły. Rzadko ze sobą rozmawiali. Nie było to potrzebne. W ich krótkich wymianach słów dźwięczała nuta przypowieści.

— Już niewiele zostało — oznajmiła Klarysie po kilku wizytach w probostwie;
i wysunęła się z wąskiego przejścia między ścianą i łóżkiem, zahaczając rękawem
o przygwożdżone stopy na krucyfiksie z imitacji kości słoniowej, tak że Pan prze­
krzywił się, co mogło się było stać kiedyś, gdyby krzyża nie wkopano mocno lub
też, opuszczono do niewłaściwego, zbyt wielkiego dołu.

Wyprostowała ofiarną figurę i obróciła się do Klarysy, aby stanąć wobec prze­baczenia, okazanego szybkim odwróceniem oczu, jak gdyby Klarysa odwracała się od widoku wypadku, który mógł się zdarzyć, wypadku złowrogiego i świętokra­dczego.

Z probostwa Barbie udała się do Sw. Jana, odwiedziła grób, po czym usiadła w cieniu filara, w tej samej ławce co w dniu pogrzebu, aby Mabel mogła ją łatwo znaleźć. Czuwała tak co dzień między czwartą i piątą, po przyniesieniu róż ciętych przy pomocy Aziza. Zainteresowało ją odkrycie, że wiele się chyba nauczył o cięciu kwiatów bez osłabiania krzewu czy naruszania jego kształtu. Nie rozumiała samej zasady, domyślała się jednak jej istnienia i pozwalała sobą kierować, ulegała nie­mym wskazówkom lub nagłym gestom zakazu.

Po powrocie do domu codziennie stawała wobec rosnących dowodów swej roz­rzutności. Czyż samotna kobieta mogła tyle rzeczy nabyć, tylu potrzebować? Szuf­lady komód w Różanym Domku były głębokie. Czasami myślała, że są komicznie bezdenne, że do każdego przedmiotu z nich wyjętego i wciśniętego do walizki do­dają o jeden więcej.

No i buty. W zwartych szeregach. Na palcach wzdłuż równoległych mosiężnych prętów w dole almiry, każda para wyczyszczona i otoczona troską Aziza i syna małego.

— Lubię moje buły — powiedziała odkrywając w sobie to przywiązanie. Wzięła
ulubione pary do probostwa, tam jednak się okazało, że dół almiry jest niechętną
przechowalnią. Nie było mosiężnych prętów, zresztą spódnice kostiumów i suknie
zwisały zbyt nisko, na samo dno szafy. Jeden z rogów pokoju zasłonięty był firanką.
Postawiła obuwie na podłodze, ale firanka go nie zasłoniła. Buty wyglądały jak
stopy starych ludzi, którzy podsłuchują. Łzy pojawiały się teraz dość nieoczeki­
wanie. — Płacz w szczęśliwym domu — ostrzegła ją Klarysa — to jak bałagan w po-

219


rządnym domu. sprawia Panu Bogu zmartwienie. — Barbie osuszyła oczy i rozej­rzała się buńczucznie.

Pokój był ciemny i mały. Wyjrzała przez jedyne okno. wyciągając szyję, gdyż to, co było do zobaczenia, zasłaniał bok miniaturowej toaletki. Widok na boczną stronę posesji zasłaniało pnącze. Otworzyła okno. aby wpuścić trochę powietrza. Od wewnętrznej strony okno miało kratę dla ochrony przed złodziejami. Pnącze westchnęło ; zadrżało. Wici jego, opłakujące parapet, posuwały się po omacku na przód, próbowały zaczepić się od wewnątrz. Uderzyła je i odepchnęła, zamknęła okno i zauważyła jeden wąs. który rósł uwięziony w pokoju. Odcięła go. Podobnie jak ona miał twardą powierzchnię zewnętrzną. Sok był pachnący. Zawsze obawia­ła się dwóch rodzajów śmierci: przez utonięcie i przez uduszenie. Będzie musiała strzec się pnącza. Było wrogiem rozumnym.

Wróciła ciemnym, lecz uświęconym korytarzem do hallu szukając Klarysy, aby się z nią pożegnać do jutra. Klarysa nie rozmawiała już przez telefon, jak w chwili wejścia Barbie, która poprosiła o zgodę na zaniesienie walizki do miejsca tymcza­sowego schronienia; Klarysa skinęła głową.

— Czy coś się stało, Klaryso?
Klarysa zarumieniła się z wolna.

220


Zapach róż był upajający. Barbie oparła się jedną ręką o ciemnozieloną serwetę. Fakturę miała szorstką i drapiącą. Jak włosiennica. Rumieniec znikł z twarzy i szyi Klarysy. Teraz była blada jak gdyby w poczuciu wieczności i woli zasłużenia sobie na pobyt tam.

— Odbiegłam od tematu. Od bolesnego tematu.

Barbie zwilżyła suche zęby koniuszkiem języka. Kulki sandałowe jęły z kleko­tem przesuwać się między ożywionymi nagle palcami Klarysy.

— Byłam dziś przed południem w klubie — zaczęła pedantycznym stylem,
którym wygłaszała uprzednio sformułowane, wyuczone przemówienie lub opinię. —
Nie sama, lecz z innymi, z ludźmi, których szanuję i których zdanie cenię sobie,
z ludźmi, których znasz, ale których nie wymienię. Tak się złożyło, tak się zdarzyło,
że poruszono sprawę twego tymczasowego schronienia tutaj i ktoś powiedział, po­
wiedziano, cóż, szkoda, że po tylu latach nie udało się znaleźć sposobu, byś mogła
pozostać w Różanym Domku i pomóc Mildred, choćby chwilowo. Ulżyłabyś jej
w tym ogromnym ciężarze, jaki będzie dźwigać przynajmniej przez jakiś czas, ma­
jąc pod opieką Susan i dziecko. Jaka szkoda i jaka byłabyś użyteczna, skoro znasz
najdrobniejsze szczegóły prowadzenia tego domu.

Paciorki przestały na chwilę klekotać, uchwycone pulchnymi białymi palcami Klarysy; w jeden z nich wpiła się złota obrączka. Lecz wkrótce palce znów za­trzepotały i ponownie rozległ się klekot.

— Oczywiście była to sugestia niepraktyczna, ale podyktowana dobrą wolą.
Potem jednak powiedziano, że abstrahując od niepraktyczności. byłoby to bardzo,
bardzo niewłaściwe. Niewłaściwe zwłaszcza, powiedziano, z powodu obecności
dwóch młodych, ładnych dziewcząt. A ja nie wierzyłam własnym uszom, wręcz
nie mogłam uwierzyć, tak bardzo nie wierzyłam, że zanim w pełni zrozumiałam,
co mają na myśli, już minął moment, okazja do zakwestionowania, do zdyskredy­
towania. Ale skoro już zrozumiałam, co powiedziano, i to w obecności kilku osób,
muszę przekazać tę wiadomość tobie, inaczej moja sytuacja będzie nie do zniesie­
nia, zarówno dla mnie osobiście, jak publicznie. Bo gdybym to jeszcze raz usłyszała,
musiałabym się sprzeciwić. Nie zamierzam, Barbaro, wracać do tej sprawy z własnej
woli, w domu czy poza nim, ale żądam, dla mojego własnego spokoju pod tym da­
chem, żądam... od ciebie... abyś powiedziała jakieś słowo...

221


Barbie się zmieszała. Nie rozumiała jasno sprawy, co wydawało się jakimś szcze­gólnym niepowodzeniem z jej strony, skoro tak bardzo podniecało Klarysę.

Klarysa znów się zaczerwieniła z wysiłku, z jakim wyraziła swoje żądanie, swoje błaganie, cokolwiek to było. Nagle puściła naszyjnik i położyła rękę pod sercem, toteż Barbie, sądząc, że się źle poczuła, że zmogła ją wilgoć, jaka często towarzy­szyła początkowi pory deszczowej, postąpiła krok w jej stronę, zatrzymała się jednak, bo Klarysa równocześnie i bezwiednie cofnęła się o krok. Barbie, ostrze­żona tym dowodem fizycznego jak gdyby wstrętu, zaczęła uświadamiać sobie, o co chodzi, rumieniec gniewu oblał jej pożółkłe policzki i starczą szyję, rozprzestrze­niając się wraz z elektryczną falą zrozumienia, które obudziło żałosną, uwiędłą potrzebę miłości w zamian za jej dar.

Usta Klarysy wciąż były otwarte. Przytrzymywała je koniuszkami małych palców, nadając im ten kształt wykrzyknika. Oczy miała zamknięte.

— Ach! — szepnęła. — To było ohydne, ohydne.

— Czy nadal się mnie spodziewasz? Tak jak się umawiałyśmy? Pojutrze?
Klarysa otworzyła oczy, nie spojrzała na nią jednak. Po chwili skinęła głową,

a Barbie odwróciła się i wyszła, pozostawiając przyjaciółkę, aby odzyskała poczu­cie głębokiego chrześcijańskiego spokoju, do którego była przyzwyczajona.

Nie dotykając zwiędłych wieńców i spłowiałych kart, uporządkowała zielone blaszane wazony z jej darami, wyjęła kolczaste łodygi, z których opadły ostatnie płatki, i umieściła żółte róże w osobnym wazonie. Gliniany pagórek nigdy nie osią­dzie. Skończywszy, zauważyła, że pada. Weszła do kościoła i usiadła przy filarze; jak zwykle modliła się, aby nie nadszedł list z misji w odpowiedzi na jej zbyt poś­pieszną prośbę lub jeśliby nadszedł, aby zawierał zwroty negatywne albo nieopty-mistyczne. Jednakże w połowie modlitwy wycofała ją i, wciąż klęcząc, otworzyła

222


oczy. Pomyślała: Nie wiem, jak mogę tu zostać, nie wiem, jak stawić temu czoło.

A nie wiedząc jak, uświadomiła sobie całą głębię potrzeby i chęci pozostania, które kształtowały się w jej umyśle i sercu od dnia, kiedy pochowano Mabel w nie­właściwym grobie; chęci pozostania tak długo, jak będzie trzeba, by naprawić wy­rządzone zło, nawet jeśli oznaczałoby to czekanie na powrót pułkownika Laytona, który mógłby się wzruszyć i dałby się nakłonić do wysłuchania słów prawdy. Mabel chciała przecież spocząć u boku jego ojca.

Zaczęła żałować, że napisała do misji, żałować swej oferty dobrowolnej pracy w jakimkolwiek charakterze, nawet gdyby to były tylko posługi w zamian za dach nad głową. Wydawało jej się, że powoli mogłyby się z Klarysą do siebie przyzwy­czaić i stać wzajemnie użyteczne. Zaczęła sobie nawet wyobrażać możliwość napra­wienia stosunków z Mildred. A wszystko dla Mabel. Wszystko po to, aby osiągnąć dla duszy Mabel spokój zależny od właściwego spokoju jej ciała. Uwierzyła, że nie powinna opuścić Pankotu, póki istnieje jakaś nadzieja. Nic czulą wstrętu i przera­żenia na myśl o otwarciu grobu i zabraniu szczątków do Ranpuru. Ta myśl wypeł­niała ją przewidywaniem spokoju ducha, jaki byłby tego następstwem.

Teraz jednak odczuła przerażenie; przerażenie z powodu własnej hańby. Wi­działa przed sobą bladą twarz Klarysy z dłońmi przyciśniętymi do policzków. Pragnęła znaleźć się jak najdalej od swego życia. Jak ja to zniosę? — powtarzała. — Jakże będę mogła chodzić po bazarze lub siedzieć tutaj w niedzielę pośród zgro­madzenia wiernych, skoro wiem, co o mnie mówiono, co sugerowano? Twarz Kla­rysy zmieniała się w twarz Mildred, dłonie nie przyciskały policzków, lecz opusz­czone w nadgarstku trzymały pod brodą kieliszek, a opadające kąciki ust wykrzy­wiał uśmiech, z jakim zbywa się natręta.

— Jak ja to zniosę? — zapytała głośno. I twarz zmieniona w jeszcze inną, z brodą w dłoni, spoglądała na nią ze współczuciem i cierpliwością, z wysublimowanym pragnieniem. Zadrżała i oparła się o filar, kryjąc się w jego cieniu. Marzyła, by się znaleźć w Różanym Domku. Poza nim była tak bardzo podatna na ciosy. Kiedy opuści dom na zawsze, wstąpi na arenę klęski, z której nie widzi wyjścia. W spo­kojnym zachowaniu form przy zastawianiu pułapki tkwiło jakieś piękno. Już teraz odczuwała, że rozwija się zalążek ostatecznej, wielkiej rozpaczy, rozpaczy ocze­kiwanej. Mabel — szepnęła. — Mabel. Mabel.

Zrobiło jej się nagle zimno, usłyszała bowiem odgłos rygla, jak w dniu śmierci Mabel. W drugim końcu kościoła boczne drzwiczki otworzyły się i zamknęły. Roz­legło się słabe echo. Przylgnęła do lihira i słuchała lekkich kroków kierujących się przejściem między ławkami na tył kościoła. Były to kroki kobiece. Skóra na niej ścierpła, oczy jednak napełniły się nagle łzami wdzięczności i grozy, łzami prze­rażenia pełnego miłości. Nadal klęczała przytulona do filara, nie odważając się spoj­rzeć. Nozdrza jej drżały w trwożnym oczekiwaniu słodkiego zapachu ducha, mie­szanki kwiatów i formaliny, który nie opuszcza osób niedawno zmarłych. Jestem tutaj, szeptała, tutaj, tutaj. Przywiązana do tego filara, do życia.

Ukryła twarz w dłoni. Kamień filara ziębił palce jej prawej ręki. Kroki umilkły tuż obok. Coś lekko skrzypnęło, potem nastała cisza. Nie miała odwagi się poru-

223


szyć. Ale wkrótce, ku jej zdumieniu, ogarnął ją spokój, uczuła się pocieszona. Po­myślała: Jeśli spróbuję, to stawię czoło wszystkiemu. Wycofała się z cienia filara. Powietrze wionęło chłodem na jej rozpalone czoło. Zerknęła wzdłuż ławki, niczego jednak nie zobaczyła. Odchyliła się do tyłu i objęła wzrokiem ławki na przodzie; obecność siedzącej postaci pozbawiła ją tchu. Bezwiednie zakryła dłonią usta.

To nie była Mabel. To nie była żadna ze znanych jej kobiet. Na głowie miała staroświecki hełm tropikalny owinięty woalem. Po chwili kobieta poruszyła się niespokojnie, jak gdyby świadoma, że ktoś ją obserwuje. Siedząc wyprostowana w ławce, patrzała na witraż ponad ołtarzem; dotknęła szyi i obróciła się nieco, spo­glądając na prawo i lewo. Uspokojona, zagłębiła się w poprzedniej nieruchomej, milczącej medytacji i tak pozostała do momentu tajemniczej zmiany, małego prze­sunięcia środka ciężkości pustego budynku, jak gdyby na chwilę rozluźniły się jego napięcia i naprężenia, tworząc iluzję echa z niewiadomego źródła, tak że Barbie wydało się, iż anioł stróż kościoła na wpół rozpostarł, a potem złożył jedno ze swych olbrzymich skrzydeł.

Nieznajoma wstała i przejściem między ławkami skierowała się w stronę ołtarza. Była to starsza kobieta, poruszała się ostrożnie, świadoma, że musi nosić swe lata z godnością. Zanim skręciła do bocznych drzwi, oparła się ręką o ławkę i skłoniwszy głowę, zgięła kolano. Wychodząc, cicho otworzyła i zamknęła drzwi. Nieco później Barbie posłyszała odgłos samochodu ruszającego nie ulicą Klubową, lecz od strony ulicy Zachodniego Wzgórza.

Kiedy warkot ucichł, kiedy samochód zabrał ową kobietę w kierunku, który wy­jaśniał zagadkę jej osoby, zrozumiała, kto siedział o kilka stóp od niej, uświadamia­ła to sobie jednak powoli. Zabobonny lęk przed taką bliskością stłumił silniejszy nurt wzruszenia, jaki ogrzał jej ciało i trzymał ją wciąż na klęczkach z jedną ręką na filarze, drugą nadal na ustach.

Zastanawiała się, czy w tym niewielkim kompleksie zdarzeń, jak oczekiwanie ducha, wstrząs wywołany widokiem kobiety, echo z nieznanego źródła wysoko pod dachem (to przede wszystkim), nie mieściło się coś jeszcze, jakieś słabe zakłócenie, zmiana w układzie źródeł, z których otrzymywała wrażenia. Wydawało jej się, że Bóg przelotnie zauważył jej obecność. Klęczała nieruchomo. Wrażenie się nie pogłę­biło, nie potwierdziło w żaden sposób, nie znikło jednak.

Ano, odchodzę, powiedziała do Mabel. Zaczekała. Odpowiedzi nie było. Trzy­mając pustą walizkę fibrową, w której przewiozła obuwie, opuściła kościół. Na zewnątrz podniosła głowę i poszła szukać tongi.

*

Po powrocie do Różanego Domku zapakowała do największej walizki rzeczy, brane na chybił trafił z tego, co zostało w jej pokoju, zachowała trochę miejsca na bieliznę nocną i przybory toaletowe, po czym wysypała zawartość szuflady na roz­łożone na podłodze prześcieradło. Nie patrząc na to, co musi zostawić, zawiązała końce prześcieradła, zrobiła tobół, zawołała Aziza i poprosiła, aby go zabrał, po-

224


nieważ nie potrzebuje zawartych w nim rzeczy, a tobołu nie chce więcej oglądać. Aziz wrócił z chłopcem małego i zamiataczką, którzy wyciągnęli tobół na werandę i usunęli z pola widzenia.

Gdy tylko znikł, uczuła się pomniejszona, odcięta już od źródła energii i mocy tkwiącego w bungalowie. Spojrzała na to, co zostało: walizka, biurko i metalowy kufer z reliktami misjonarskimi, który Aziz pomógł jej tego ranka przesunąć spod ściany pomiędzy toaletą i almirą na środek pokoju. Uklękła przed nim na trzcinowej macie, jak przed ołtarzem, jak przed własnym życiem. Czarna niegdyś farba, odra­pana i porysowana, nosiła blizny podróży i nieuważnego obchodzenia się: wymalo­wane białą antykwą nazwisko — Barbara Batchelor — osiągnęło tego rodzaju po­szarzałą anonimowość, która mogłaby nasuwać dobre wnioski komuś, kto nie znał danej osoby; przypadkowemu odkrywcy w późniejszych czasach.

— Biedny kufer — powiedziała. Dotknęła metalu. Ciepły był jak zwierzę, które
jej ufało, beznamiętnie, lecz. zakładając pewne rzeczy w ich wzajemnym stosunku. —
Nie ma miejsca, nie ma miejsca u Klarysy — rzekła.

Zastanowiła się nad innymi rozwiązaniami. Można by poprosić pana Maybricka, aby przechował go czasowo. Kufer nie przetrwałby jednak w zaniedbaniu pośród tego chaosu. Nie przetrwałby również w obcych cieniach muzułmańskich u Dża-lala ud-Dina. Pogłaskała wieko. Pod nim spoczywały dowody jej klęsk i sukcesów, świadectwo usiłowań i starań. Patrząc na nazwisko wyobraziła sobie, że kuler wy­raża wszystko, czego potrzeba Bogu. by zauważył czy wziął pod uwagę; że ona sama stała się nierzeczywista i nieistotna.

W jej głowie zaczął się kształtować przekonywający pomysł; niczym prąd płynął z kufra przez ramię; pomysł, że kufer powinien zostać tutaj, gdzie była szczęśli­wa. Ale gdzie? Tam, gdzie Mabel mogłaby go zobaczyć albo wyczuć, albo nawet dotknąć, szukając po omacku znanego lub przyjaznego przedmiotu, aby jej duch niespokojny zaznał chwilowej ulgi w swych wędrówkach między domem i obcym grobem.

Mosiężna kłódka z kluczem tkwiła w dolnym kółku głównego skobla. Wystar­czyło otworzyć dwie boczne zasuwki, by unieść wieko; przeraziła ją jednak per­spektywa przejrzenia zawartości. Otworzyła kłódkę, założyła za górne kółko, za­trzasnęła, kluczem zaś zamknęła mniejsze klamry. Odłożyła klucz, aby schować go do torebki, ale nadal klęczała.

Za jej plecami odezwał się Aziz:

— Mem-sahib. Panienka Sara.

Obejrzała się zaskoczona, jak gdyby ktoś przyłapał ją na prywatnej adoracji. W otwartych drzwiach zobaczyła dwie twarze. Aziza i Sary. Zarumieniła się. Wsta­ła niepewnie, podczas gdy Aziz usuwał się na bok, aby przepuścić Sarę. Od wieczora tego dnia, w którym wróciła z Kalkuty, dnia po pogrzebie, Sara nie odwiedzała Różanego Domku, tamta zaś jedyna wizyta była krótka, skrócona wskutek nie­dawnej śmierci Mabel, ich wzajemnej niechęci do mówienia o tym i braku innych tematów. Sara telefonowała później i pytała, czy Barbie dobrze się czuje, więc Barbie miała okazję ją zaprosić. Teraz przyszła z własnej woli, jak gdyby istniały sprawy

225


nie cierpiące już zwłoki, lecz Barbie bała się zostać z nią sama ze względu na to, co mówiono.

Barbie potrząsnęła głową. Sara była w mundurze. Prawdopodobnie przyszła wprost z daftaru. Miała bardzo wojskowy wygląd. Ale kobiecy. Może Mildred na­prawdę podejrzewa, że coś jest z nią „nie w porządku", jak również z Barbie. Wi­działa kiedyś książkę, cieszącą się tajemniczą sławą, której nigdy nie czytała; pa­miętała jednak tytuł. Tak, Barbie krzyknęła w duszy, do siebie, do cichego pokoju, do starych ścian; ja jestem samotna. Samotna. Ale mojej samotności można się dokładnie przyjrzeć, tak mi dopomóż Bóg. Jest tu, pod piersią. Pomiędzy mną i Sarą, pomiędzy mną i żadną kobietą nie ma nic. czego być nie powinno. Zostałam obmówiona. Złośliwie. Za karę. Za moją zarozumiałość.

Poszła do łazienki, zmyła brud z rąk i spryskała twarz, by ochłodzić skórę i gniew, który ją usztywniał i wygładzał. Natarła przeguby wodą kolońską. przeczesała siwe włosy i zawołała do Aziza.

— Jeszcze jeden cały dzień — rzekła Barbie stając przy balustradzie. — Wczesne
ranki i czas między podwieczorkiem i zmierzchem... to moje ulubione pory.

Posłyszała skrzypienie krzesła, na którym usiadła Sara. a po chwili odgłos za­palniczki. Czekała, aż dosięgnie ją zapach dymu, po czym się odwróciła.

Aziz przyniósł herbatę. Kiedy odszedł. Barbie powiedziała: — Może nalejesz? —

226


Usiadła i wzięła filiżankę. Zapytała o Susan. Susan czuje się dobrze, odparła Sara. Zabiorą ją do służbowego bungalowu. Pojutrze. Minnie, owdowiała siostrzenica Mahmuda, która nigdy nie miała własnych dzieci i sama jest jeszcze prawie dzieckiem, bardzo była podniecona, a także bała się swoich nowych obowiązków. Sara będzie musiała jej pomagać przez jakiś czas.

Barbie uznała, że jeśli wkradło się między nie uczucie skrępowania, to tylko z jej winy. Dziewczyna była chyba mniej zamknięta w sobie niż kiedyś, pomimo bladości i śladów zmęczenia na jej lekko zarumienionej twarzy malował się wyraz zadowolenia, jak gdyby powzięła jakąś stanowczą decyzję co do własnej sytuacji.

— Man-bap.
Man-bap. Dawno już nie słyszała tego wyrażenia. Znaczyło ono matka-ojciec,

określało stosunek radźu do Indii, człowieka jak pułkownik Layton do żołnierzy z jego pułku, naczelnika okręgu do mieszkańców na jego obszarze, samej Barbie do dzieci, które uczyła. Man-bap. Jestem twoim ojcem i twoją matką. Tak, obraz ilustrował ten aspekt imperialnego przywiązania; połączenie stanowczości z sen-tymentalnością, od którego Mabel się odwróciła. Jeśli Teddie zginął próbując spro­wadzić zbłąkane owieczki do owczarni, to kapitan Merrick mógł istotnie przy­pomnieć sobie ów obraz. Niejasne natomiast były dla niej przyczyny, dla których Sara o tym mówi. Nie chciała wnikać w to głębiej. Nie chciała rozmawiać o Edwinie,

227


o Teddiem i byłym oficerze policji, który stracił ramię i którego Sara nigdy nie

lubiła.

Ale...

Przez chwilę Sara wyglądała na porażona tym ponurym słowem, jak gdyby tego się najmniej spodziewała; lecz potem uśmiechnęła się lekko ze zrozumieniem.

— Tak — stwierdziła. — To ma sens.

Znów zapadło milczenie, było to jednak milczenie dopasowanych do siebie tem­peramentów.

Sara skinęła głową. Zgasiła papierosa. Barbie myślała, że wstanie i poda jakąś wymówkę, aby wrócić do domu; rozsiadła się jednak wygodnie w wyplatanym fo­telu.


Sara się uśmiechnęła.

Barbie spróbowała to rozważyć. Nie poświęcała jednak Sarze pełnej uwagi. Obraz kufra nakładał się na obraz werandy, stolika z przyborami do herbaty. Sary sie­dzącej po drugiej jego stronic i uśmiechniętej, jak gdyby czekała, aby się jej Barbie odwzajemniła uśmiechem.

Czy dziewczęta Laytonów ominęło „prawdziwe życie rodzinne"? Co to zresztą znaczyło? Czy to ważne je mieć i czy jego brak jest czymś znaczącym? Podobnie jak w innych rodzinach Anglików zamieszkałych w Indiach, dyscyplina polegająca na oddzielaniu dzieci od rodziców prawdopodobnie naznaczyła dzieciństwo Sary. Barbie nie musiała nigdy walczyć z taką separacją. Separacja, której doświadczyła, była trwała i prawdopodobnie łatwiejsza do zniesienia jako konsekwencja, skoro nie dyskutowało się ze śmiercią: jej ojca, później matki. Była dorosła, gdy wyje-

229


chała, a wyjechała odkrywać nowe, nie stare tereny, i to w imieniu swoim własnym oraz, jak sądziła, Boga, i nigdy nie wyszła za mąż, nigdy nie miała dzieci.

Poznanie Sary i Susan stało się dla niej przeżyciem najbliższym tego, które się odczuwa posiadając własne córki. Gdyby były jej dziećmi, czy zniosłaby separację? Czy Susan będzie ją musiała kiedyś znosić, czy też życie w Indiach zmieni się dla Anglików za siedem, osiem lat, gdy dziecko osiągnie wiek, w którym się zakończy pierwsza faza pobytu tutaj, to jest dzieciństwo? Niewiele to lat. Bardzo jednak możliwe, że zmienią się warunki. Może dziecko będzie miało szczęście.

Lecz nie jego rodzice. Nie Susan. Ani Sara. Ani Dicky Beauvais, w którym Kla-rysa Peplow chciałaby widzieć przyszłego męża Susan. Kiedy Barbie patrzyła na Sarę, zdawała się rozumieć coś z owego poczucia dziewczyny, że nie istnieje dla niej jasno określony świat, gdzie mogłaby zamieszkać, lecz świat na pograniczu starego, do jakiego była przygotowana, ale jaki zdawał się umierać, i nowego, do którego w ogóle brakło jej przygotowania. Była młoda, świeża, inteligentna, lecz wszystkie wzory, według których ją szkolono, zanikały i już sobie uświadamiała, dzięki przy­padkowemu lub okolicznościowemu spotkaniu, przepaść między nią i tą osobą, którą by się stała, gdyby nigdy nie wróciła do Indii: osobą, jaką „była naprawdę".

Barbie wyciągnęła rękę, aby odstawić filiżankę, i zawahała się, dokończyła ru­chu świadomie siląc się na opanowanie drżenia ręki i usiadła głębiej w fotelu. Na­stąpiło znów jakieś przesunięcie, jakieś szybkie przesunięcie się powietrza, tym razem niby wiew złego oddechu, emanacji. Czujnie obserwowała werandę, potem ogród, widoczny bardzo wyraźnie, choć zdawał się daleki, halucynacyjny, zależny w swym istnieniu raczej od wyobraźni ludzkiej niż od przyrody, szeroko otwarty na destrukcyjną, zarówno jak twórczą energię umysłu i woli.

Posłyszała, że mówi do Sary: — Mam do rozwiązania coś, co wy teraz, jak się zdaje, nazywacie zadaniem logistycznym — i urwała usłyszawszy również łagodny wiew, który był chyba jej własnym westchnieniem ulgi, ponownego cierpliwego oczekiwania.

— Mój pokoik — ciągnęła — chodzi, rzecz jasna, o mój pokoik u Klarysy. Ma
swoje ograniczenia. Bardzo poważne. Klarysa zaś powiedziała, że poza mną może
przyjąć jeszcze tylko jedną walizkę. Zostają więc dwa przedmioty. Ważne dla mnie,
ale dla nikogo poza tym. Przede wszystkim jest biurko.

Spojrzała na Sarę, która patrzyła na nią nie okazując odpowiedniego w tej chwili zatroskania i zainteresowania. Ale Sara była jeszcze bardzo młoda. Nie nauczyła się, jak dotąd, rozumieć, jaką przeszkodę w swobodnym poruszaniu się stanowią czyjeś bagaże.

— No, jeśli chodzi o biurko — podjęła — to, tak, można sobie z nim poradzić,
bo się składa. Jak skrzydło. Jest przenośne. Może stać pod ścianą, leżeć pod łóżkiem.
Chyba potrafię zabrać moje biurko wbrew Klarysie. Nie mówiąc już o głupim przy­
wiązaniu do niego, na pewno mi się przyda. Przypuszczam, że będę pisać bardzo
dużo listów. Mogę rozłożyć biurko, usiąść na łóżku i pisać, nie troszcząc się o to,
czy zmieniam wygląd pokoju Klarysy, bo wygląd można szybko przywrócić, ale
kufer...

230


Przerwała, aby zebrać myśli.

— Kufer to zupełnie inna historia. W odróżnieniu od biurka, w odróżnieniu
od ubrania, od butów, nie przydaje się. Jest jednak moją historią. A według
Emersona bez niej, bez tego ja pozostaję nie wyjaśniona. Jestem zwykłym sie­
dzącym tu ciałem. Bez niej, według Emersona. nikogo z nas nie można wyjaśnić,
bo jeśli jest to moja historia, jest również twoja, była zaś historią Mabel. Ale u Kla-
rysy nie ma miejsca na mój kufer, nie ma miejsca na wyjaśnianie mojej osoby.

Uśmiechnęła się. Sara zmarszczyła czoło. Barbie nie mogła winić dziewczyny za jej zdziwienie. Sytuacja była bardzo skomplikowana, ona sama nie miała pewności, czy ją dobrze rozumie.

Sara kiwnęła głową, założyła ręce trochę inaczej i zapytała:

— Pozwolisz się odwiedzić u Klarysy?

Barbie nie odpowiadała przez kilka sekund. Po czym: — Lepiej DytoDy, gciyDys nie przychodziła — rzekła. — Przynajmniej na razie. Dopóki się nie zadomowię. Pokój jest za mały na przyjmowanie gości, ja sama jestem tylko gościem, chociaż płacącym za mieszkanie. Oczywiście, zawsze możesz odwiedzić Klarysę i oczekiwać, że i mnie zobaczysz, nie chcę jednak nadużywać, jak to mówią, mojego szczęścia. Nie chcę się narazić na gniew Klarysy sprowadzaniem do jej domu głośnych i roz­buchanych gości. Będę musiała się nauczyć, tak. będę musiała się nauczyć zacho­wywać się jak myszka. Co nie będzie łatwe. Klarysa nie posiada klucza do urojo­nego milczenia. Czy możesz teraz powiedzieć Az.iz.owi o kufrze? Żeby mógł powtó­rzyć małemu. Wtedy będzie to oficjalne.

Sara skinęła głową i Barbie zawołała starego. Kiedy przyszedł. Sara powiedzia­ła mu. o co chodzi. Po chwili się oddalił i wrócił z malim, któremu Sara powtórzyła instrukcje. Po ich wyjściu Barbie podziękowała Sarze, która wstała gotując się do odjazdu. Dzień chylił się szybko ku końcowi.

'

2.31


Poszukała w kieszeni żakietu chusteczki nasyconej wodą kolońską i wytarła nos.

— Moja matka — powiedziała ze śmiechem — była zawsze pod wielkim wraże­
niem słowa dożywocie. Uważała to za oznakę prawdziwego szlachectwa. Dziwne,
jak takie rzeczy tkwią w mojej pamięci. Byłaby bardzo dumna. Moja córka, powie­
działaby, nie musi nigdy troszczyć się o pieniądze, bo ma dożywocie.

Tego wieczora, przed kolacją, siedziała na łóżku i patrzała, jak Aziz i mali mie­
rzą kufer, aby uszyć całun z juty workowej: mali oświadczył, że żona skroi worek
i pomoże obszyć nim kufer. Później, z latarnią w ręku. poszła za „orszakiem" do
szopy ogrodnika i widziała, jak ustawiają przedmiot w pokrowcu w uprzątniętym
kącie. Wychodząc z wysoko trzymaną latarnią posłyszała brzęk łopat i grabi, ostro­
żnie układanych z powrotem przez małego.

Rankiem dnia. w którym opuszczała Różany Domek, obudziła się wcześnie, zanim Aziz przyniósł jej herbatę, banana i cienką kromkę chleba z masłem, co zwy­kle stanowiło jej ćhota hazri. Poprzedniego wieczoru rozsunęła zasłony, aby móc odróżnić pogodny ranek od zachmurzonego. Dniało dopiero, słyszała jednak mo­notonny szept padającego deszczu. Wstała, zbliżyła się do okna boso. aby to spraw­dzić, i dostrzegła owiniętą w koc pochyloną postać ćokidara. który pilnował nocą Różanego Domku i sąsiedniego bungalowu; mimo iż miał patrolować między tymi dwiema posiadłościami, zwykle spał na frontowej werandzie. Deszcz kapał z dachu

232


werandy, cienie ogrodu jednak były lekko rozświetlone, co zapowiadało jasny, może słoneczny ranek nieco później.

Odwróciła się do pokoju, spojrzała na trzcinową matę i wiedziona impulsem uklękła do porannej modlitwy. Modlitwa zawierała, jak się okazało, równie wiele informacji, co próśb. Dziękuję Ci za Twe liczne dobrodziejstwa i za lata w Róża­nym Domku. Proszę, strzeż tego pokoju, gdzie spać będą moje dwie dziewczynki, i przyjm do swego królestwa niespokojną duszę mojej przyjaciółki Mabel Layton. Zostawiłam mój kufer w szopie. Przenoszę się do Klaiysy. To niedaleko.

Powstawszy przyjrzała się zebranym wczoraj różom. Zamierzała ściąć o wiele więcej, jednak zniechęciła ją następna, ostatnia wizyta Sary. Na widok dziewczy­ny idącej późnym popołudniem przez trawnik przestraszyła się. że przychodzi odwo­łać umowę dotyczącą kufra. Ale nie.

Barbie przetrzymała róże całą noc w pokoju; chciała bowiem, aby młode pączki zaczęły się rozwijać i wchłaniać substancję jej snów' i rozmyślań na jawie, później zaś na grobie aby wyraziły jej szczególną miłość i wdzięczność. Pochyliła się nad nimi i wydało jej się, że niewiele, może nawet niczego nie wchłonęły; że każdy zwi­nięty pączek stanowił stwierdzenie własnego istnienia i prostoty królestwa roślin­nego, któremu wystarczał rytm pór roku i który nie dążył do niczego poza natu­ralnym krążeniem soków i silnym uchwytem korzenia. Krzewy, z których te róże pochodziły, przybyły z Anglii, dobrze zniosły podróż i przyjęły to, co im ofiaro­wano. Nie pragnęły przystosować do siebie ziemi ani zasłonić się woalem przed słońcem, ani też rozłożyć deszczów bardziej równomiernie w ciągu roku. Kwitły wspaniale.

— Jesteście teraz różami tubylczymi. Z tego k raj u — powiedziała do nich. —
Ogród jest ogrodem tubylczym. My jesteśmy tylko gośćmi. To był nasz błąd. Dla­
tego Bóg nie przyszedł tu z nami.

Podobnie jak to czynią wyjeżdżający goście, otworzyła szuflady toalety i komo­dy tylko na tyle, by sprawdzić, że są puste. Z tego samego powodu otworzyła almirę. wyjęła kostium podróżny i zostawiła drzwi uchylone- Po kąpieli zastała tacę z ćhota hazri na nocnym stoliku. Siadła w bieliźnie i szlafroku i popijając i pogryzając spo­glądała wciąż na zegarek, i nasłuchiwała, czy nie podjeżdża taksówka, którą pan Maybrick obiecał przysłać nie później niż. o ósmej. Powiedziała Azizowi, że nie bę­dzie czekać na właściwe śniadanie.

Za kwadrans ósma rozpoczęła ostatnie przygotowania. Za pięć minut ósma za­wołała Aziza. Razem podnieśli biurko, które zamknęła poprzedniego wieczoru, i złożyli nogi. Wyniósł je do hallu i wrócił po walizkę. Przyniósł też gazetę, aby owi­nąć róże; potem dał jej klucz.

— Co to jest, Aziz?

Powiedział, że znalazł go na podłodze, że to pewnie klucz od kufra. Teraz go roz­poznała. Włożyła do torebki, a potem usiadła i czekała samotnie na przyjazd tak­sówki.

Deszcz przestał padać. Na zewnątrz, poniżej werandy, ustawiła się reszta służby. Poprzedniego wieczoru dała im wszystkim napiwek po raz ostatni. Teraz uścisnęła

233


dłoń małego i jego żony, zwichrzyła czuprynę chłopca, uśmiechnęła się do zamia-taczki, która trzymała się z tyłu. Ostatni w szeregu stał Aziz. Miał na głowie czapkę futrzaną, na ramieniu zaś złożony szal, sam gotów do podróży.

Wyprostowanym, sztywnym ramieniem i otwartą dłonią wskazał w stronę da­lekich gór. Jeden, dwa dni drogi. Może więcej? Nie wiedziała. Nazwa wioski i okręgu, zapisane dla niej nierównymi drukowanymi literami na świstku papieru, nic jej nie mówiły. Pożyczy kiedyś mapę tego obszaru o dużej skali i poszuka nazwy wsi pośród konturów wskazujących najwyższe wyniosłości.

IV

W pierwszą niedzielę po przybyciu Barbie na probostwo Artur Peplow odprawił poranne nabożeństwo dziękczynne za nieudaną japońską próbę inwazji Indii w Imphalu, za wiadomość o ostatnim żołnierzu japońskim przepędzonym z ziemi indyjskiej i za dalsze pomyślne meldunki z Francji o ofensywie alianckiej przeciwko Niemcom. Oznajmiwszy, że taka będzie myśl przewodnia wszystkich hymnów i modlitw, oświadczył, iż rozpocznie od bardziej osobistego dziękczynienia. Skie­rował się w stronę przedniej ławki, w której siedziała Susan z siostrą i matką.

— Jako że podobało się potężnemu Panu w Jego dobroci sprawić, że nasza sio­stra miała szczęśliwy poród, i zachować ją w wielkim niebezpieczeństwie połogu, podziękujmy z całego serca Panu Bogu i powiedzmy: Jeżeli domu Pan nie zbuduje, na próżno się trudzą ci, którzy go wznoszą. Jeżeli miasta Pan nie ustrzeże, strażnik czuwa daremnie.

Jak gdyby w błogiej nieświadomości, że wielu wiernych (na przykład Smalleyo-wie) uniosło brwi, dziwiąc się takiemu włączeniu formuły dziękczynienia za szczę­śliwy poród do nabożeństwa, w którym uczestniczyli szeregowcy oraz młodzi i wra­żliwi oficerowie, Artur Peplow zapowiedział hymn 358; możliwe, iż w tylnej części kościoła, gdzie grupa młodych żołnierzy brytyjskich wstała z hałasem, któryś z nich spojrzał na starszą kobietę po drugiej stronie filara dzielącego ławki, zaniepoko­jony zduszonym dźwiękiem, jaki spowodować może nagły skurcz w gardle. Jeśli tak było, to uspokoił się wkrótce. Nic się nie stało. Nabożeństwo rozpoczęło się gromkim misjonarskim hymnem biskupa Hebera: Od lodowych Grenlandii gór, który wszyscy znali i potrafili śpiewać z entuzjazmem, nie zastanawiając się nad słowami.

234


Na zakończenie nabożeństwa wybrany był Naprzód, żołnierze chrześcijańscy. Ludzie poczuli, że Artur Peplow dobrze się zasłużył.

Na zewnątrz Nicky Paynton, osłaniając oczy przed wspaniałym blaskiem nie­dzielnego słońca, oświadczyła, że nie zna niczego radośniejszego nad huczny po­ranek w kościele. Wprawia w dobry humor na cały dzień. Przed sobą miała jeszcze perspektywę równie radosnego posiedzenia w barze klubu i spożycia tam na obiad madraskiego curry, które na pewno wywoła oczyszczające łzy i ogólne dobre samo­poczucie. Wieczorem Klara i Nicky zaproszone były na kolację do Trehearne'ów. Zapytały, czy mogłyby po drodze wstąpić i zobaczyć dziecko. Mildred się zgodziła. Kevin i Dicky mieli być u niej na kolacji. Mogliby wszyscy wypić drinka, zanim Klara i Nicky pójdą do Maisie.

Dicky wracał, zażenowany, z wielkim bukietem róż. Prawdopodobnie Mahmud czekał przy bramie cmentarnej. Susan poszła naprzeciw Dicky'ego. Wyglądała szczupło, ładnie i bardzo młodo. Dicky poprowadził ją naokoło kościoła, aby mogła złożyć kwiaty na grobie, który Artur Peplow wybrał na miejsce ostatniego spo­czynku Mabel: cichy zakątek. Susan okazała wiele hartu przychodząc do kościoła tak wcześnie po powrocie z kliniki, zauważyła Klara Fosdick; ładnie, że pomyśla­ła o kwiatach.

Susan wracała z Dickym, zatrzymali ich jednak Lucy i Tusker ' Smalleyowie. Słychać było ich rozmowę.

1 Tusker (ang.) — słoń z długimi kłami (przyp. tłum.).

235


— Nie. nie Teddie. Edward. To ważne. Przestało mi się podobać używanie prze­
zwisk i zdrobnień w stosunku do mężczyzn.

Zerknęła na męża Lucy.

— Dlaczego nazywają pana Tusker. majorze?

Smalley wskazał na odznakę pułku Mahwarów: słoń z wyrastającą z grzbietu kępką winnej palmy, podobną do siodła z baldachimem.

Zapadła cisza. Podmuch wiatru rozwiał suknie kobiet.

— Jaki pułk przeznaczasz dla małego Edwarda? — zapytała Lucy Smalley. —
Będzie to chyba trudna decyzja. Wybór między Strzelcami Pankockimi i Muziami.
Już teraz trzeba by decydować, gdyby można było chłopca zapisać do pułku jak do
szkoły.

Głos pani Smalley rozpłynął się na skrzydłach wietrzyku poganianego silniejszym porywem, który przetoczył się przez cmentarz i pobudził Susan do akcji. Jak gdyby zakręcił nią i nikt nie mógłby powiedzieć, że odwróciła się tylem do Smalleyów ani że przecisnęła się przez grupę osób z jej matką na czele, po prostu stało się coś równoznacznego z konwiilsyjnym ruchem, ze zmianą pozycji, z otwarciem dla niej drogi kończącej się nagle przy siostrze, której łokcia dotknęła, jak gdyby odna­lazła swą bazę; poszła dalej, nieco wyprzedzając Sarę, wzdłuż ścieżki tak prędko, że Dicky musiał ruszyć szybko i wydłużyć krok, aby je dogonić.

Trzymała w miejscu otaczającą ją grupę i nie ruszała się. dopiero kiedy podeszli Smalleyowie. odwróciła się od nich pogardliwie, jak gdyby, jeśli chodziło ojej opi­nię, to Susan zachowała się bezbłędnie, póki jej nie zdenerwowali; Lucy swą wzmian­ką o imieniu Teddie'ego. Tusker słowem „pułk", za który właśnie zginął Teddie; po czym z wolna poszła pierwszą alejką między starymi nagrobkami: oto kobieta, która dowiodła swojej racji, nie tyle określonej, ile odczuwalnej — może chodziło o zachowanie Susan. które można by ocenić jako kolejny dowód, że kończył się czas takich osób jak Mildred. wobec czego kłótnia stawała się czymś wulgarnym, zbyt nieprzyjemnym, by ją brać pod uwagę, a cóż dopiero brać w niej udział.

*

Kiedy Mildred pójdzie znów tą alejką, zrobi to z okazji chrztu, z okazji przyjęcia na łono Kościoła małego Edwarda Artura Dawida; formalnie zakończy to trudny etap odpowiedzialności, jaką dźwigała w nieobecności męża. Ze słów jej wniosko­wano, że nie ma mowy o wyjściu Susan za mąż za Dicky'ego Beauvais czy kogokol-

236


wiek innego, póki John Layton nie wróci do domu. To samo, rozumiano, dotyczyło Sary. Jeden martwy i nigdy nie widziany zięć, jeden żywy wnuk i dwie wciąż zdrowe córki stanowili wystarczające świadectwo, że życie potoczyło się swoim torem, toteż pułkownik Layton mógł wrócić i nie czuć. że sprawy wymknęły się spod kon­troli z braku silnej ręki. Teraz Mildred się zaparła. Drugi raz nie pozwoli, by zmu­szano ją do pośpiesznych decyzji. Raz pozwoliła i skutek okazał się całkiem lub niemal katastrofalny. Prawdziwej katastrofy uniknięto dzięki temu, że Susan nie zrobiła dziecku kawału: nie umarła, ani dziecko jej tego nie zrobiło.

Według Nicky Paynton lekceważące zachowanie się Mildred w stosunku do dziecka, posłużenie się takim słowem jak smarkacz nie przesłaniało faktu, że cieszy ją perspektywa przekazania wnuka pułkownikowi Laytonowi. kiedy zajmie z po­wrotem pozycję głowy rodziny. Chłopczyk był na wpół Laytonem. Prawdopodobnie John często żałował, że sam nie ma syna. który nosiłby jego nazwisko, chociaż dumny był ze swych córek i kochał obie. Cieszył się z małżeństwa Susan i bardzo mu się podobała fotografia Teddie'ego, jak oświadczyła Mildred. Nie wiadomo, z jakim stoicyzmem przyjął wiadomość o śmierci zięcia, listy do Pankom szły długo, istniały leż dowody na to. że ginęły w drodze w obie strony. Może otrzymał wiadomość o urodzinach dziecka, nie wiedział zaś, iż Teddie nie żyje. Mógł być nieświadom obu wydarzeń. Nie miały od niego wiadomości od pewnego czasu, a wraz z otwarciem drugiego frontu należało może przygotować się na długi okres milczenia i niepewności.

Do tego były jednak przyzwyczajone, a nastrój optymizmu Mildred. której nie opuszczało jednak charakterystyczne dla niej opanowanie, udzielał się jej przy­jaciołom. Przyjęcie po chrzcinach, które miały się odbyć u Św. Jana w ścisłym gronie rodzinnym, zapowiadało się na wesoły piknik pośród (jak ostrzegła ich Mildred) skrzyń, w które pakowano prywatną własność Laytonów. oddzielaną od rzeczy należących do wojska i departamentu robót publicznych.

Kiedy już się to wszystko skończy, nie będzie po co zwlekać z przeprowadzką do Różanego Domku. Przyjęcie z okazji chrzcin miało swój aspekt pożegnalny. Pomimo różnych niedogodności służbowy bungalow spełnił swoje zadanie i zasłu­żył na życzliwe rozstanie. Oficer kwaterunkowy już nalegał na przejęcie domu, bo chciał go przeznaczyć na kwatery dla świeżo przybyłych oficerów i zmniejszyć tłok gdzie indziej. Teraz dom był pełen kobiet, później będzie się „roił od facetów" (żarto­wała Mildred). którzy prawdopodobnie nie będą się skarżyć na trąbki budzące ich bladym świtem, a jeżeli tak. to będą mieli mniej powodów do narzekań.

Tu (w klubie w środku tygodnia) Mildred uśmiechnęła się. zwróciła uwagę kelne­ra na swój kieliszek i powiedziała:

237


Kelner przyniósł nimbu-pani. Trzymała szklankę w obu dłoniach i obiema pod­niosła ją do ust.

Szklanka spadła, oblewając spódnicę i nogi Susan lemoniadą i rozbijając się na ostre kawałki o podłogę pod jej nogami. Nadal siedziała. W pokoju zapadła cisza, po czym na powrót podjęto rozmowę. Posłano po zamiatacza. Klara Fosdick przyj­rzała się swoim pończochom i oświadczyła, że oczka nie puściły i że pończochy trochę są tylko wilgotne. Za to Susan, powiedziała, jest przemoczona.

— Może lepiej będzie, jeżeli pójdziesz do toalety i wytrzesz się ręcznikiem. Jak
wrócisz, wypijesz nowe nimbu-pani. Mamy masę czasu.

, — Nie chcę nimbu-pani. , — No to idź się osuszyć. - — Wygodniej mi, jak siedzę spokojnie.

Pojawił się zamiatacz ze szczotką i śmietniczką. Pani Fosdick, nie wstając, prze­sunęła krzesło, co pozwoliło mu wymieść wszystkie odłamki, lecz Susan się nie ruszyła. Patrzała, jak ostrożnie zamiata wokół jej stóp. Kiedy poszedł, Mildred zamówiła następnego drinka, rozmowa jednak się nie kleiła, a Susan nie podniosła już głowy. Mildred, zirytowana, odezwała się:

Uśmiechnęła się i nagle oparła w fotelu, krzyżując ramiona. Zapytała Nicky Paynton, czy miała ostatnio listy od synów z Wiltshire. Nicky odparła, że tak. Star-

238


szy cieszył się, że niedługo kończy osiemnaście lat, opuszcza szkołę i, wyobraźcie sobie, wstąpi do lotnictwa.

Susan nie przestawała się uśmiechać, panie jednak uświadomiły sobie, że znów wypłynął niepożądany temat i wywołał cień Teddie'ego. I znów rozmowa zaczęła się rwać, po chwili zaś Mildred wyjrzała przez okno, skończyła drinka i oznajmiła:

... i weszła w głąb swego wewnętrznego życia, w swą melancholię; w niewytłuma­czalną sprawę, gorszą od sprawy córki Poppy Browning, ponieważ tamta dziew­czyna miała coś na swoje usprawiedliwienie: niewiernego męża, martwego w obję­ciach indyjskiej kochanki. A mąż Susan zginął na polu chwały i chociaż okolicz­ności wtedy i później, w czasie przedwczesnego połogu, były tragiczne, to przecież otoczono ją miłością i oddaniem, dziecko zaś było żywym przypomnieniem tego faktu oraz obowiązku kochania go, okazania mu przynajmniej tyle uczucia, ile jej okazano.

I tak się stało. Toteż incydent, który zdarzył się w bungalowie po południu w przed­dzień uroczystości chrzcin, znalazł się bardziej poza zasięgiem czyjegokolwiek zrozumienia, niż gdyby wciąż zdradzała objawy odrzucania dziecka. Odrzucenie trwało jednak krótko. Późniejsza jej troska o dobro dziecka była równie pełna wdzię­ku, co wzruszająca; trochę przesadzona, ale nie bardziej niż inne cechy charakte­rystyczne, składające się na jej żywą indywidualność, którą zawsze zdawał się rzą­dzić duch szczególnej determinacji, aby robić to, co należy, lecz stylowo i z mło­dzieńczą świeżością; z pewnością zwracała tym uwagę na siebie, lecz również na cel i warunki życia opartego na kilku prostych, ale surowych zasadach.

A teraz jednym czynem roztrzaskała swój obraz, jak dziecko burzy gmach ostroż­nie zbudowany z klocków. W istocie zachowanie jej zawierało jakiś nieprzyjemny element gry, umyślnego niszczenia obrazu zamieszkanego przez nią świata do­rosłych. Z początku powiadano, że czyn jej mógł narazić na szwank życie dziecka, kiedy jednak poznano wszystkie fakty, myśl o tragedii, której ledwo się uniknęło, przesłoniło podejrzenie, że choćby nawet niezamierzona, była to jednak kpina; podejrzenie to okazało się równie silne jak litość w stosunku do dziewczyny po-

239


grążonej w tak głębokiej popołogowej depresji, że trudno ją było odróżnić od obłędu.

Lecz słowo obłęd niczego nie tłumaczyło. Jeśli zwariowała, to prawdopodobnie dlatego, że wszystko w jej życiu stało się nie do zniesienia. Bezsensowne. Niewiele pomagała pamięć, że nie tylko się dopasowała, ale innym wydawała się dopaso­wana do okoliczności. Zrobiła ten wysiłek. Nie powinien był być potrzebny. Oka­zało się jednak, że tak, dla niej; nagle przestała próbować; nie tylko przestała, lecz symbolicznie wymazała wszystkie lata wysiłków tym jednym niesłychanym gestem.

Po południu w przeddzień chrzcin, kiedy jej matka doglądała w Różanym Domku kogoś, kto brał miarę na nowe zasłony, Sara zaś wróciła do daftaru pozostawia­jąc Susan samą na stanowisku, ta posłała Mahmuda na bazar, aby kupił niebieską wstążkę do sukienki chrzestnej — dawnej sukienki Sary, którą Mabel latami trzy­mała w kufrze i przekazała na dzień czy dwa przed śmiercią. Kazała Mahmudowi zabrać Lamparta, bo, powiedziała, tyje i rozleniwia się z braku ruchu. Dziesięć minut po jego wyjściu z ociągającym się psem odwołała Minnie od sortowania prześcieradeł i poszewek dla dhobiego i kazała jej pobiec za nim i powiedzieć, że chce mieć białą wstążkę, nie niebieską.

Minnie więc wyruszyła, wróciła jednak. Kiedy ją później pytano o przyczynę, powiedziała, że wszystkie drobne ofiary, które składała od czasu, gdy mała mem--sahib została wdową, nie ułagodziły złych duchów, duchy nie przeniosły się gdzie indziej, wciąż roiło się od nich w bungalowie i w obejściu, ten zaś dzień •— dzień przed obcym obrzędem chrztu — był szczególnie niepomyślny. A z różnych drob­nych czynności małej mem-sahib — takich jak wyjęcie sukienki do chrztu, wygła­dzanie jej, trzymanie, mówienie do niej; jak spoglądanie na niemowlę, bez doty­kania go. jakby z obawy — wnioskowała, że mała mem-sahib również jest świadoma obecności złych duchów. Zawróciła od bramy częściowo ze strachu, co by się mogło zdarzyć, gdyby opuściła swoje stanowisko, częściowo zaś z ciekawości. Przypusz­czała, że mała mem-sahib zamierza odprawić własną chrześcijańską pudźę.

Chociaż Minnie, podobnie jak jej wuj. wyznawała wiarę muzułmańską, to jednak rygory tej surowej religii niezbyt krępowały mieszkańców wzgórz pankockich. Ka­pliczki przydrożne ku czci starych bogów plemiennych nadal przybierano ofiarami z kwiatów, gdzieniegdzie zaś, w miejscach, w których według wierzeń tamtejszych ludzi zamieszkiwały bhuty i demony — na drzewie przy skrzyżowaniu dróg — można było czasem zobaczyć miseczkę mleka lub topionego masła. Od pewnego czasu Minnie przygotowywała i napełniała takimi ofiarami błagalnymi miseczki, i usta­wiała je w różnych ukrytych miejscach na terenie posesji. Interesowało ją. jak mała mem-sahib zabierze się do podobnego przedsięwzięcia.

Powróciwszy do bungalowu skryła się. po chwili zaś. w nagrodę za swój trud, zobaczyła, że Susan siedzi na werandzie i ubiera dziecko w koronkową sukienkę, przemawiając do niego, by je uspokoić, po czym — kiedy skończyła je ubierać — siedzi nadal, ale już w milczeniu, nie patrząc na dziecko, lecz wprost przed siebie, tak że Minnie sądziła, iż pogrążona jest w bezgłośnej inkantacji.

A potem Susan wstała nagle, zeszła z dzieckiem po stopniach werandy i skiero-

240


wała się przez trawnik w stronę nagiego muru z cegły, oddzielającego ogród od po­mieszczeń dla służby. Minnie myślała, że chodzi może o liczbę kroków magicznych, które matka i dziecko muszą przejść razem, i odruchowo zaczęta liczyć. Niepo­kój, jaki mogłaby odczuć, gdy Susan zatrzymała się nagle i położyła dziecko na plecach na mokrej trawie, zażegnała na chwilę fascynacja tym dziwnym postępo­waniem, albowiem nie ulegało już teraz wątpliwości, że jest świadkiem rytuału, jakiego nie widział nigdy żaden Hindus, bo byłaby przecież coś o tym słyszała. Kiedy Susan odeszła od dziecka wzdłuż muru, w tę stronę, gdzie mur się kończył, Minnie znów policzyła kroki, a kiedy Susan się schyliła, podniosła puszkę i wró­ciła, wówczas wyobraźnią Minnie zawładnęła cała owa czynność, nie zaś sama pu­szka, nie powód wzięcia puszki wypełnionej, jak wiedziała, naftą, której Mahmud używał do ognisk, na których palił gromadzące się śmieci. Nafta to olej. Czy dla ludzi pokroju małej mem-sahib był to olej święty?

Następna czynność Susan była najbardziej fascynująca: obeszła dziecko wielkim kołem, przechylając puszkę i zraszając ziemię naftą. Potem postawiła puszkę pod murem, zbliżyła się znów do koła i uklękła. Widocznie przy puszce leżały zapałki, teraz bowiem trzymała w ręku pudełko; potarła jedną zapałkę, rzuciła ją na naftę. Buchnął płomień i pobiegł półkoliście w dwie strony, kreśląc obwód, póki ogniste ramiona nie spotkały się po przeciwnej stronie, nie zamknęły kręgu ofiarnego.

Minnie nic rozumiała z tego nic, zrezygnowała jednak z prób rozwiązania za­gadki, bo rozumiała jedną ważną rzecz. Rozumiała, co to ogień. Krzyknęła, porwała prześcieradło z tobołu dhobiego i pobiegła. Wewnątrz kręgu trawa była zbyt mokra, aby płomienie mogły ją zapalić i rozprzestrzenić się w stronę środka, gdzie dziecko patrzało w niebo, machając rączkami i nóżkami. Minnie jednak tego również nie rozumiała. Działała instynktownie: rzuciła prześcieradło na płomienie, które gasnąc już, błękitniały i żółkły; i po prześcieradle jak po ścieżce dotarła do dziecka, pod­niosła je i wycofała się, wołając cały czas do małej mem-sahib, która nadal klę­czała i wpatrywała się w środek ognistego kola, gdzie przedtem leżało dziecko. Chyba nie zauważyła, że już go tam nie ma i że Minnie do niej woła.

I nadal tak tkwiła, gdy Mahmud wrócił z bazaru i zastał Minnie na werandzie z płaczącym dzieckiem w ramionach; nie śmiała ani zbliżyć się do swojej pani, ani stracić ją z oczu. Susan nadal klęczała, gdy wróciła Mildred, wezwana przez Mah-muda. Na nic się zdały wszystkie rozkazy i prośby matki, aby wstała. Kiedy zjawił się Travers, jego również zignorowała. Pozostała na tym samym miejscu, póki Sara, przywieziona przez Dicky'ego Beauvais, nie podeszła i nie przemówiła do niej. Pozwoliła Sarze zaprowadzić się do domu, a później do wezwanej przez Traversa karetki pogotowia, która zabrała ją z powrotem do lecznicy. Przez cały ten czas nie spojrzała na nikogo, nie przemówiła cło nikogo, lecz uśmiechała się, jak gdyby po raz pierwszy w życiu była szczęśliwa.

*

Wieść szybko obiegła kwatery służby w całej miejscowości. Dotarła do bazaru i okolicznych wiosek tej samej nocy, zanim zalano ostatnie ognisko i zgaszono

241


ostatnie światło. Na małą mem-sahib spłynęła szczególna świętość obłędu, jej me­lancholijne okrzyki słychać było na wzgórzach, trudne do odróżnienia od wycia stad szakali wywołujących niepokój i szczekanie psów. Całą noc rozbrzmiewał ten dźwięk, z nadejściem poranka zanikł jednak, pozostawiając po sobie głęboką, groźną ciszę i bezruch, które zdawały się dzielić rasę brązowoskórą od jasnoskórej i znaczyć każdy ruch tej drugiej jakąś ukradkowością, której ludzie byli świadomi, jeśli sądzić po ich powściągliwym, zaabsorbowanym wyrazie twarzy.

Na pewno ceremonia chrzcin, którą Artur Peplow, ustępując naleganiom Mil-dred, odprawił, jak było zaplanowane, o jedenastej rano, nosiła znamię ukradkowo-ści, gdy wprowadzał gości i mówił do nich szeptem, jak gdyby obrządek był zakazany, a każdy z uczestników mógł się stać męczennikiem, obawiającym się Boga, lecz również zdemaskowania. Słabe kwilenie dziecka stanowiło ciągłą groźbę, podobnie jak nerwowe pokaszliwania. szurania nogami, mamrotanie Artura i szeptane odpowiedzi.

Nie było potem przyjęcia. Mildred je odwołała. Uważano za cud, że potrafiła wziąć udział w uroczystości. Sprzed kościoła Rankinowie, wypełniwszy obowiązki rodziców chrzestnych, wrócili taktownie do rezydencji, Mildred zabrali do domu Sara i Dicky. Isobel opowiedziała w najbliższym kręgu przyjaciół zgromadzonych na obiedzie, że Mildred była spokojna, lecz milcząca, wyjąwszy w jednej sprawie. — Co to cholerne babsko robiło w kościele? — spytała mając na myśli tę Batchelor, którą wszyscy zauważyli siedzącą jak najdalej od chrzcielnicy, w pierwszym rzę­dzie ławek, gdzie nigdy jej przedtem nie widziano; na klęczkach, zatopioną w mo­dlitwie, jak gdyby jej obecność miała zaważyć na różnicy między chrztem, który się „przyjął", a takim, który się „nie przyjął".

— Nie jestem jednak pewna — ciągnęła Isobel — czy Mildred nie ma obsesji na punkcie panny Batchelor. — Zapytana przez Nicky Paynton, co ma na myśli, za­wahała się. Sprawy już i tak źle wyglądały na placówce, rzekła, nie należało ich pogarszać krytycznymi uwagami i plotkami. W końcu jednak wyznała, że Klarysę Peplow, która tak jak Isobel odwiedziła bungalow poprzedniego wieczoru, by za­pytać, czy może w czymś pomóc, Mildred zmusiła do zabrania pudełka z łyżeczkami do herbaty, podarowanymi Susan przez starą misjonarkę w prezencie ślubnym. Klarysa próbowała się z tego wykręcić, ale Mildred „bardzo się zdenerwowała". Przysięgała, że same nieszczęścia spadały na dom, odkąd Susan je otrzymała, i oświadczyła, że nie chce ich mieć w domu ani minuty dłużej. Klarysa może je wy­rzucić, jeśli nie czuje się na siłach ich oddać, musi jednak zabrać je ze sobą. Cała ta sprawa dowodzi, mówiła Isobel, że Mildred wbiła sobie do głowy, iż panna Batchelor wywiera zły wpływ i wszystkiemu jest winna.

W istocie (ciągnęła Isobel) Mildred praktycznie biorąc oskarżała Barbarę Batche­lor o umyślne buntowanie Mabel przeciw rodzinie. Mówiła, że gdyby panna Bat­chelor nie rozpieszczała i schlebiała Mabel od początku, teściowa pozbyłaby się tego babska, przeprowadziła do gościnnego pokoju i pozwoliła Mildred i dziewczętom zająć resztę domu, a gdyby tak się stało, Susan prawdopodobnie nigdy nie wyszłaby za Teddie'ego Binghama, który był wprawdzie przyzwoitym facetem, ale Susan

242


zasługiwała na lepszego męża. Przypuszczalnie nigdy by nie awansował wyżej ma­jora. Tłok w służbowym bungalowie źle podziałał na nastrój dziewczyny, dener­wował ją, zachwiał kompletnie jej równowagę, aż wreszcie uznała, że małżeństwo jest jakimś rozwiązaniem sytuacji, wybrała więc Teddie'ego, nie rozważywszy tego należycie, i wzięła z nim ślub, by, jak się okazało, wrócić do punktu wyjścia, zostać słomianą wdową, potem wdową, wreszcie matką dziecka bez ojca. A teraz sam Bóg wie, co z nią będzie.

— Według Traversa, Susan nie powiedziała słowa do nikogo, po prostu siedzi
w pokoju, w którym ją umieszczono, patrzy przez okno iuśmiecha się — za­
kończyła Isobel.

To właśnie wydawało się tak przerażające: zrobiła to, co zrobiła, i jeszcze się uśmiecha. Co jednak zrobiła? Im więcej o tym myślano, tym bardziej stawało się to niezrozumiałe. Nawet mechanika czynu, nie mówiąc o motywie — nie miała sensu, póki jeden z panów, sam Dick Rankin, nie powiedział, że przypomina mu to pew­ną zabawę dzieci, polegającą na przypatrywaniu się skorpionom, jak zadają sobie śmierć przez ukłucie, aby nie spalić się żywcem.

— Chociaż to nieprawda — oświadczył Rankin — jeśli wsadzi się skorpiona
w środek kręgu ognia, wygina ogon i wygląda, że sam siebie kłuje śmiertelnie, ale
to tylko instynktowna akcja obronna. Te potworki spalają się, ponieważ niezależnie
od swego wyglądu mają bardzo wrażliwą skórę i dlatego wyłażą przeważnie w cza­
sie pory deszczowej. Podczas gorącej, suchej pory ukrywają się pod kamieniami.

Lecz Bóg jeden wie, dlaczego dziewczyna miałaby posłużyć się dzieckiem jak mały chłopak skorpionem. Widocznie ma zupełnego hysia. Może w tym swoim zmą­conym stanie umysłu chciała odtworzyć okoliczności śmierci Teddie'ego, który zginął od ognia. Dlaczego jednak starannie zarysowany krąg? Z logicznego punktu widzenia dziecku nigdy nie groziło niebezpieczeństwo, mogło się najwyżej zazię­bić, ale temu zapobiegła mała aja, bo skorzystała z pierwszej okazji, by dziecko wykąpać i owinąć w coś ciepłego.

— No — podsumował Rankin — przypuszczam, że psychiatrzy czegoś się do­
rozumieją. W takim przypadku trudno stosować normalną logikę. Ale to wszystko
jest okropnie nieprzyjemne dla placówki.

I znów trzeba było wrócić do uśmiechu, poprzez uśmiech zaś do przykrego uczucia, że Susan złożyła oświadczenie na temat swojego życia, które w jakiś spo­sób stało się również oświadczeniem na temat życia każdego z nich: oświadczenie sprowadzające człowieka — kiedy już Dick Rankin powiedział swoje — do roz­miarów owada; owada całkowicie otoczonego destrukcyjnym elementem. Żeby ten owad nie wiedzieć jak się skręcał, obracał, atakował lub bronił, i tak jest ska­zany; nie z powodu sił, które się przeciw niemu sprzysięgły, lecz straszliwej niedo­stateczności własnego opancerzenia. Jeśli zaś przez pancerz rozumiemy zachowa­nie, idee, zasady, kodeks postępowania, wówczas sens bezsensownej skądinąd szarady Susan co najmniej prowokował do myślenia.

243


V

Barbie nie powtórzyła swych słów.

— Wybacz — rzekła. — Okoliczności są rzeczywiście niezwykłe. Nie jestem sobą.
Mildred nie jest sobą. Tyś się nie zmieniła i nie zadrwiono z Boga.

Kiarysa otworzyła usta. Chwyciła różaniec z noszonych po południu korali z san­dałowego drzewa. Barbie położyła pudełko z łyżeczkami obok siebie na łóżku. Z Klarysą w pokoju nie było już stojącego miejsca dla dwóch osób. Z łóżka widzia­ła staruszków ukrytych za zasłoną w rogu.

Droga Pani. pan Studholme z Kalkuty przesłał mi Pani list, ponieważ sam nie miał nic do powiedzenia na temat społecznej pracy w misji. Prosił mnie jednak, aby Pani powiedzieć, że może Pani napisać do niego powtórnie, jeśli sprawa mieszka­nia nie zostanie załatwiona do końca roku. Powiada, że w tej chwili nie nasuwa mu się żadne rozwiązanie, ponieważ w ciągu ostatnich pięciu lat oczywiście inne osoby przeszły na emeryturę, nadal zaś trwające trudności z uzyskaniem przejazdu do kraju doprowadziły do sytuacji, w której popyt na mieszkania w Dardzilingu i Naini Talu przewyższa ich podaż. Głównym wszakże powodem przesłania do mnie Pani listu była nadzieja, iż mamy jakieś możliwości zarówno względem miesz­kania, jak pracy. Niestety, nie mamy żadnych. Ufam. że znajdzie Pani wkrótce od­powiednie miejsce, a tymczasem dobrze się stało, że państwo Peplow przyjęli Panią do siebie. Spodziewam się. że dopisuje Pani zdrowie. Pozdrowienia. Helena Jollcy.

Kiarysa oddała jej list, nie powiedziała nic. tylko zaczęła klekotać koralami.

— Byłam w hotelu Smitha po dzisiejszych chrzcinach — podjęła Barbie. — Bo
dożywocie oznacza, że stać by mnie było na płacenie ich cen przez jakiś czas. Nie

244


mają jednak wolnych pokoi, oficer kwaterunkowy zaś ma. jak się wyraził dyrektor, opcję na każdy zwolniony pokój.

Klarysa puściła naszyjnik i skierowała się ku wyjściu.

— Może go odzyskała — odparła Barbie i podniosła głos, gdyż Klarysa wyszła. —
Może dlatego jest szczęśliwa i dlatego się uśmiecha.

Podniosła pokrywkę pudełka^ wpatrzyła się w dwunastu sztywnych, identycznych apostołów. O jednym z nich. Tomaszu, powiadano, że dotarł do Indii i wygłaszał kazania niedaleko Madrasu w San Tome, nazwanym tak na jego cześć. Która ły­żeczka była Tomaszem?

Zastanowiła się, co by o nich sądziła i oni o niej, gdyby zmaterializowali się nagle i stanęli przed nią, roześmiani, jurni; prości, ciężko pracujący ludzie, zręczni w po­sługiwaniu się sieciami i łodziami, smagli, zalatujący potem, rybą, składem drze­wa; ludzie, których większość żyła z pracy rąk.

— Szybko załatwiono by się z. wami w Pankocie — powiedziała. — Grosza bym
nie dała za wasze szanse, a już najmniej, gdybyście próbowali wejść do miejsca,
w którym leży srebro, zasiąść za tamtym stołem, przełamać się chlebem i wypić wino.

Powoli zamykała pudełko, bo powstrzymywał ją wywołany właśnie obraz apo­stołów w kasynie oraz fakt, że łyżeczki były ze srebra, z masywnego srebra. Koszto­wały, jak na jej możliwości, ogromne pieniądze, podarowała je nie tylko z miłością, ale i z dumą. Zrozumiała, że prawdopodobnie Susan spojrzała na nie raz, napi­sała list z podziękowaniem i zapomniała o nich, co ułatwiło Mildred zadbanie o to, aby nie znalazły się na wystawie prezentów. Nie miała tego Susan za złe, nie mogła ich już jednak ofiarować ponownie, nigdy nie potrafiłaby powiedzieć: „Twoja matka odesłała je, czyżbyś ich nie chciała?" Sama Mildred musi jej odpowiedzieć, jeśli spyta, gdzie są. To Mildred powinna wyznać prawdę lub skłamać.

Nie chciała ich zatrzymać, były jednak zbyt dobre, aby je wyrzucić. Nie mogła przecież ofiarować ich Klarysie. Musi znaleźć cłla nich stosowne schronienie i nagle uświadomiła sobie, że chyba trafiła na najbardziej odpowiednie.

Zamknęła pudełko, wyciągnęła biurko spod ściany, rozłożyła nogi i ustawiła przy łóżku. Otworzywszy szufladę wyjęła niebieski papier listowy i koperty z jasno­niebieską podszewką.

Szanowny Panie Pułkowniku Trehearne!

Posyłam dziś przez oficera gospodarczego mały dar składający się ze srebrnych łyżeczek do herbaty, które chciałabym sprezentować pułkowi do użytku w kasynie

245


oficerskim, ku pamięci pani Mabel Layton. Mam nadzieję, że ten skromny p«tor
rek spodoba się pułkowi.

Serdeczne pozdrowienia,

Barbara Batchelor

Drogi Kapitanie Coley!

Napisałam dziś do pułkownika Trehearne'a zawiadamiając go, że dostarczę Panu to pudełko srebrnych łyżeczek, które ofiarowuję kasynu oficerskiemu dla uczcze­nia pamięci pani Mabel Layton.

Serdeczne pozdrowienia, Barbara Batchelor

Zanim zakleiła koperty, rozważyła dokładnie, czy mieszać w to Coleya. Mogła nie angażując go oddać łyżeczki bezpośrednio w rezydencji dowódcy; jednakże życzyła sobie go zaangażować, ponieważ chciała, aby Mildred się dowiedziała, dokąd posłano łyżeczki, zanim tam dotrą, była zaś pewna, że Coley jej powie i że wtedy Mildred będzie próbowała go przekonać, aby je odesłał. A tego nie mógłby zrobić, skoro będzie wiedział o osobnym oficjalnym liście wysłanym już do puł­kownika Trehearne'a. Nie miałby alternatywy, musiałby łyżeczki przekazać. Są­dziła, że nawet Mildred obawiałaby się zaaranżować ich zaginięcie w drodze i wzdra­gałaby się prosić Trehearne'a, aby okazał się nieuprzejmy i odmówił ich przyjęcia.

W hallu sprawdziła adres rezydencji dowódcy w książce telefonicznej Klarysy. Poszukała również adresu Coleya, ale go nie znalazła. Był tylko numer telefonu z wypisanymi obok słowami: „Biuro of. gosp." Będzie musiała pójść do koszar pan-kockich i spytać. Po powrocie do pokoju zakleiła koperty, zaadresowała list do Trehearne'a i o wpół do trzeciej wyruszyła w solidnych butach, z płaszczem desz­czowym przerzuconym przez ramię, z laską w jednej dłoni, pudełkiem i dwoma listami w drugiej.

Na bazarze, do którego dotarła w dziesięć minut po wyjściu z probostwa, kupiła znaczki i wysłała list do pułkownika Trehearne'a. Gdy list zniknął w skrzynce, po­myślała: Teraz już nie ma odwrotu! Skończone! Marsz! Na barykady! Poszła w kie­runku przeciwnym do ruchu ulicznego, który zdawał się niezwykle nasilony w tamtą stronę, choć w jej stronę nic prawie nie jechało, tak że zaczęła się czuć jak ktoś su­nący pod prąd kolumn uchodźców. Można było sobie wyobrazić, że krzyczący do­rożkarze, tragarze uginający się pod ciężarem bagaży na głowie, przesuwający się rowerzyści i żołnierze trzęsący się w otwartych ciężarówkach i platformach wołają: Nie w tę stronę! Nie w tę stronę! Ta myśl ją rozweseliła. Po raz pierwszy od opusz­czenia Różanego Domku poczuła się silna i wolna, ponieważ głęboka wulgarność gestu Mildred odsyłającej łyżeczki wyzwoliła w niej wulgarność równie głęboką, lecz wspanialszą. Ja, Barbara Batchelor, deklamowała, córka Leonarda i Lucy Batchelor, zamieszkała dawniej przy ulicy Lucknow w Camberwell, podaruję za chwilę srebro stołowe oficerom Strzelców Pankockich. I, jak mawiał mój ojciec, wybiegając z domu nocą lub rankiem, odpieprzcie się wszyscy.

W pół drogi do koszar włożyła list i pudełko do kieszeni płaszcza, ponieważ dło­nie jej się pociły w wilgotnym powietrzu popołudnia. Chmury wisiały nisko. Jesz-

246


cze nie padało, światło było jednak osobliwe: pełne blasku pod ciemnym niebem, potem przyciemnione pod niebem jasnym, jak gdyby istniało jedno pasmo świetlne, które skakało, drżąc, między niebem i ziemią. Nie obawiała się deszczu. Miała w drugiej kieszeni płaszcza ceratowy kapelusz. Parasol, mawiała jej matka, weź parasol. Wstrętny parasol. Czarna bawełniana jaskinia. Martwy nietoperz. Bóg opłakuje grzechy świata, mówiła matka. Chcesz powiedzieć, że się śmieje, odpo­wiadał ojciec pękając •e śmiechu. Deszcz to był jednak tylko deszcz: morze wessane, którym olbrzymi słoń, bóg słoń spryskiwał zeschniętą ziemię.

Zatrzymała się naprzeciw głównego wejścia do szpitala ogólnego. Drzewa i ukształtowanie gruntu zasłaniały przed wzrokiem skrzydło lecznicy. Poszła dalej w towarzystwie widmu bez twarzy, którego blade, jak u Susan, ramiona otwierały przed nią drogę, rozsuwając mgliste zasłony, jedną po drugiej, jak gdyby nalega­jąc na określony kierunek, na cel ostateczny, na wzniosłą rewelację pod koniec trudnej i mrocznej drogi.

Światło stało się apokaliptyczne. Kałuże na drodze świeciły białym blaskiem i odbijały czystość pł nącą z niewidocznego źródła. Pejzaż był posępny, grunt po obu stronach drogi stuł się ugorem: skoszoną wiatrem darnią, poprzerywaną szcze­linami i kanałami. Minął ją ostatni uchodźca, została sama. zdecydowana, choć na obcym terenie, i weszła na ulicę przy strzelnicy, która biegła prosto przez do­linę ku wzgórzom. Nagle powietrze rozdarł huk. najpierw jeden, potem drugi, zanim umilkło echo pierwszego, jak gdyby wybuch nastąpił pod własnym ciężarem; i jesz­cze jeden, i jeszcze, chyba z tuzin. Powietrze drgnęło pod naciskiem przerażonego wiatru od strony wzgórz i spadły pierwsze krople deszczu. Panika jej nic dosięgła, lecz deszcz owszem. Włożyła płaszcz nieprzemakalny i kapelusz, poklepała się po kieszeni, w której spoczywało pudełko z łyżkami, i minęła wylot alejki do służbo­wego bungalowu, ledwie spojrzawszy, czy tam jeszcze stoi. Po chwili skręciła w ulicę Kasynową. To był dzień przyjęcia ślubnego. Mogłybyśmy pojechać do Ranpuru, mówiła Barbie, i zrobić świąteczne zakupy. Ach. nigdy już nie pojadę do Ranpuru. odpowiedziała Mabel, dopiero jak mnie pogrzebią. Ale tamtego dnia świeciło słoń­ce. Wychodzących j cienia portyku m\ bkisk słoneczny aihpiubi bieJ ubnń służby, szmaragdowe zaś liście lśniących roślin w donicach z terakoty błyszczały jak szable ze stali damasceńskiej, rzucając ostre jak brzytwa ciemnobłękitne cienie. Czy to ty, czy to ty, Ghulamje Mohammadzie? — spytała Mabel. I już Barbie wiedziała, o kogo ma pytać. Weszła na dziedziniec kasyna. Żwir alejki lśnił w deszczu. Przed nią, równolegle do wejścia, stała zaparkowana ciężarówka wojskowa, kiedy zaś Barbie schroniła się pod długim portykiem, grupa młodych roześmianych oficerów wyszła i zaczęła się ładować do ciężarówki przez otwartą klapę, podczas gdy jeden z nich. paląc papierosa, przywoływał nieobecnego kierowcę.

Odwrócił się i spostrzegł ją, jak również dwaj z pozostałych trzech, którzy sado­wili się w ciężarówce, z wybuchową, udawaną niecierpliwością bijąc w drzewo i me­tal pojazdu. Napełniła stare nauczycielskie płuca powietrzem, włączyła bieg pań­skiego tonu głosu i zawołała:

— Dzień dobry. Czy któryś z. panów mógłby mi pomóc?

247


Z bliska zauważyła ich zdrowe, młodzieńcze twarze. Pojedyncze gwiazdki pod­poruczników wyglądały nieprzyzwoicie nowo. Żaden z nich nie mógł być osiem miesięcy temu na przyjęciu. Odgadła, jaka myśl usztywniła im karki: Uwagą. Nie wiadomo kto to taki.

Oficer, który wołał kierowcę, spojrzał na trzech kolegów w ciężarówce, potrzą­sających głowami. Jeden z nich odezwał się:

Już wiedziała: niewątpliwie akcent londyński. Rozczulił ją. Jak również zbyt natłuszczone czarne włosy i grubawe, plebejskie, choć niebrzydkie rysy. Jako żoł­nierz musi być pewny siebie i sprawny, inaczej pułk nie byłby go przyjął, nawet na tym etapie wojny, kiedy pułki brały to, co mogły dostać najlepszego, podobno był to bardzo dobry materiał, ale przymykały oczy na niedociągnięcia towarzyskie. Jako dżentelmen nie spełniał oczywiście tradycyjnych wymagań pankockich. o czym wiedział, i nie czuł się dobrze w tym milczącym mauzoleum.

Kelner odparł, że nie zna Ghulama Mohammada. W kasynie nie było żadnego Ghulama Mohammada.

Zapytała więc, od jak dawna tu pracuje; odpowiedź brzmiała niepokojąco. Od listopada.

— Ghulam Mohammad był tu wtedy — nalegała.

Nie. nigdy nie pracował z Ghulamem Mohammadem. Jeśli mem-sahib sobie życzy, zapyta kierownika kasyna.

248


— To nie ma znaczenia. — Odwróciła się do wyjścia. Oficer poszedł za nią. Prawdopodobnie nie zrozumiał ani słowa. Cieszyła się z tego. Sprawy zaczynały wymykać się z jej rąk. Jednakże pojął sytuację.

Kiedy wyszli, kierowca już był i czekał na nich przy drzwiach szoferki. Zapy­tany, czy wie. gdzie mieszka sahib oficer gospodarczy, nie odpowiedział, lecz prze­chylił głowę na bok i powtarzał ten ruch przy każdym jej pytaniu.

Spojrzała na kierowcę. Chuda twarz. Nos jastrzębi. I cera taka spalona, że nor­malny miedziany kolor Pankotu wydawał się w tym świetle błękitnawy. Malutkie czerwone żyłki rysowały się na białkach oczu. Zdziwiła ją ostrość własnego widze­nia. Zalatywał potężnie czosnkiem. Mundur khaki był idealnie nakrochmalony i wyprasowany. Brunatne żyłkowane nogi powyżej i poniżej kolana, między górą skarpet i mankietem na kant zaprasowanych szortów, pokrywał delikatny ciemny zarost. Nad przednią szybą zatknięta była spłowiała pocztówka, fotografia uśmiech­niętej piękności o okrągłej twarzy, wielkich oczach i ze znakiem kastowym między gęstymi brwiami; przypuszczalnie indyjska gwiazda filmowa. Wyobraziła sobie woń jaśminu, wysoki nosowy głos. Jakże odległe było jego życie od jej życia. Mógł jednak pochodzić z tej samej wsi co Aziz lub Ghulam Mohammad.

Nigdy nie spytała Mabel. kim był Ghulam Mohammad. Teraz zaś odszedł, jak córka Poppy Browning, jak Gillian Waller. wraz z. Mabel do jej grobu, do tego.

249


którego nie należało wykopać: wołając bezgłośnie, jak nieznany Hindus na drodze z Dibrapuru i jak biało ubrana dziewczyna, którą wyobraziła sobie uciekającą w mro­ku przed męczeństwem albo przed czymś niewyobrażalnym, co mogło być nawet miłością. Pomyślała: Może powinnam była dać łyżeczki starej kobiecie w zawoalo-wanym kasku tropikalnym, może powinnam była czekać na nią u Sw. Jana. uklęknąć lub siedzieć, wpatrując sic w ołtarz i bezwiednie dzieląc z nią moje czuwanie, i może powinnam była szepnąć do niej: To dla dziecka. 1 dać jej dwunastu małych apo­stołów. Może już jej jednak nie ma w Pankocie. Może nigdy tu nie była. Zresztą i tak jest za późno. Darowuję łyżeczki kasynu.

Uderzyła się dłonią po kieszeni. Tak. pudełko wciąż w niej leży. Patrzyła przez zalane deszczem szyby. Pęd ciężarówki sprawiał, że deszcz wydawał się bardziej rzęsisty. Cała ta część Pankotu była dla niej nowa i dziwna. Wyglądała niegościn­nie. Szeregi baraków, przysadzistych i ciemnych, place apelowe, boiska do koszy­kówki. W oddali gromadki ludzi, zarysowane na tle białego światła, biegły szukać schronienia. W szoferce panował upał. Okno po jej stronie matowiało.

Na skrzyżowaniu oznaczonym wojskowymi drogowskazami kierowca skręcił w lewo. Po chwili droga przekształciła się w zadrzewioną aleję. Mijali bungalowy stojące na lekkim wzniesieniu, po czym zjechali w dół i zatrzymali się. Nie widać było żadnego bungalowu, tylko ziemną drogę wiodącą w lewo przez zagajnik.

Zapytała kierowcę, jak daleko stąd do postoju tong. Wskazał przed siebie i po­wiedział, że pół mili. Podziękowała mu i wysiadła. Włożyła znów kapelusz, ale nie zawiązała tasiemek pod brodą.

•— Bardzo panom dziękuję. Mam nadzieję, że nie spóźnicie się przeze mnie do munśiego. — Wyciągnęła rękę. Zanim ją uścisnął, zdjął czapkę. Słyszała rozmowę tamtych. — Nazywam się Barbara Batchelor. Mieszkam obecnie u Peplowów, w bun­galowie na probostwie obok kościoła Sw. Jana. Artur Peplow zawsze chętnie widzi nowe twarze. Czasami ludzie wstępują do niego na piwo po niedzielnym nabożeń­stwie porannym, przed pójściem do klubu. Proszę więc pamiętać. I życzę wszystkim dużo dobrego, jeśli was już nie zobaczę. Proszę nie przemoknąć. Ja dam sobie radę. Jestem odpowiednio ubrana.

Odeszła i stanęła przy końcu ziemnej drogi. Drzwiczki się zatrzasnęły. Poma­chała ręką. patrząc na ciężarówkę, jak zawraca, i pomachała młodym ludziom w tyle. kiedy jej się ukazali podczas manewrowania pojazdem. Gdy zniknął, odwró­ciła się i przyjrzała tablicy.

250


O rozmiarach jednej stopy kwadratowej, stercząca na dwie stopy nad ziemią, pomalowana była swego czasu na biało. Farba obłaziła, czarne litery spłowiały, a pierwsza litera odpadła wraz z podkładem. Napis brzmiał: apt. K. Coley. Pod nazwiskiem strzałka wskazywała kierunek wzdłuż drogi, a raczej wskazywałaby, gdyby tablica stała prosto. Wskutek przechyłu strzałka wymierzona była w dół, w mieszaninę żwiru, kamyków, ziemi, błota i śladów opon samochodowych, two­rzącą nawierzchnię drogi.

Ze ścieżki nie widać było bungalowu, gdzie mieszkał Coley. Otoczenie paso­wało do człowieka, o którego ambicjach wojskowych powiadano, że zginęły dzie­sięć lat temu pod zwałami cegieł i tynku w Quetcie. Można sobie było wyobrazić, że wybrał to miejsce z powodu jego izolacji, bliskości koszar i biura, które mu wy­starczy do przejścia w stan spoczynku. Barbie słyszała, że się ożywiał tylko wtedy, gdy groził mu awans i przeniesienie na inną placówkę. Znał się doskonale na zarzą­dzaniu pułkowym centrum szkoleniowym. Kolejni dowódcy skrycie popierali jego wysiłki czynione w celu pozostania na miejscu.

Przy wejściu do jego ustronnego zacisza Barbie poczuła wyrzuty sumienia. Nigdy nie polubi Coleya, lecz melancholia emanująca ze spłowiałej koślawej tabli­cy i z całego obejścia skłaniała ją do pewnych ustępstw, do wybaczenia mu zacho­wania, które może nie było naturalne, lecz wymuszone przez Mildred. Może bał się jej opierać, lękając się władzy, którą potencjalnie rozporządzała. Mąż Mildred — jeśli przetrwa obóz jeniecki — zostanie prawdopodobnie następcą Trehearne'a na stanowisku dowódcy. Tego mógł się Coley spodziewać. Przypuszczalnie zaś nie rozporządzał dużym zapasem dumy. Większość jej zginęła wraz z ambicją. Jeśliby rola psa u kolan Mildred mogła mu zapewnić spokojną przyszłość, to odegra tę rolę.

Droga skręciła łukiem i nagle się skończyła: szopa z blachy falistej, garaż. Na prawo wejście bez bramy prowadziło ku z grubsza ociosanym kamiennym stopniom wiodącym do zagajnika.

Weszła po kamiennych schodkach na teren obsadzony żywopłotami, krzewami i krzewinkami zdziczałymi wśród drzew. W gęstwinie bardziej egzotycznych liści rozeznała rododendron i zauważyła, że ścieżkę zaplanowano kiedyś tak, aby jak najdłużej nie było widać bungalowu stojącego na jej końcu; tak że odkrycie czegoś, co było zwyczajne i brzydkie, zmusiło ją na chwilę do uznania tego za rzadkie i piękne. Ściany, okna, dach, weranda — najzwyczajniejsze, skromne nawet — wzruszyły ją surową poezją ich funkcji. Oto tu człowiek chronił się przed obrzydli­wością i wulgarnością świata i pomniejszał je prostotą swego trybu życia na tym świecie.

Alejka przywiodła ją w pobliże schodków frontowych werandy. Weranda była wąska. Z miejsca, w którym stała, Barbie zobaczyła kłódkę na ryglu drzwi fronto­wych. Eden był pusty. Może jednak na tyłach domu znajdzie służącego i zdoła go wyrwać z popołudniowego odrętwienia. Ruszyła, a w tej samej chwili powiew wia­tru podbił liście. Na tyłach bungalowu zobaczyła mały trawnik, chatę służącego.

251


również zamkniętą na kłódkę, oraz otwartą oborę, w której uwiązana koza pogry­zała badyle warzyw.

Deszcz wciąż jeszcze padał rzadki. Zawahała się przed wejściem na schody i szu­kaniem schronienia na tylnej werandzie, po czym weszła ukradkiem, świadoma, że wkracza na cudzy teren pod nieobecność lokatora i służącego. Weranda, głębsza od frontowej, umeblowana była. jak zwykle, wyplatanymi fotelami i stołem. Okna miały okiennice. Drzwi nie były szklane, lecz zwykle, wąskie, również, zamknię­te.

Przygotowała się na przeczekanie, aż deszcz zmieni się w ulewę, po czym albo zniknie, albo przerodzi się w pankoeki kapuśniaczek, bo wtedy będzie można wyjść na poszukiwanie tongi i za bardzo nie zmoknąć. Niebo, gęsto zasnute chmurami, sugerowało ulewny deszcz. Już teraz powietrze nabrzmiewało pomrukami nawał­nicy i dalekim ostrzegawczym poszumem mocy burzowych, gotujących się w górach do uderzenia przez dolinę.

Jednakże po tym pojedynczym powiewie nie nadszedł drugi i deszcz wciąż padał rzadki. Nic w przyrodzie nie potwierdzało rzeczywistości niepokoju w otaczającym powietrzu. Zacisnęła pięść i położyła na piersi; serce jej nie biło mocno, ale coś ją jakby uciskało, coś dokoła pulsowało. Odwróciła się i patrzyła w zamknięte okien­nice, potem w wąskie drzwi, które po otwarciu zahaczano o zewnętrzną ścianę. Haki zwisały luźno. Rygli jednak nie zasunięto. Drzwi nie były zamknięte. Spróbowała ostrożnie poruszyć klamkę. Otworzyła się bez. szmeru, zasłona z drucianej siatki ustąpiła pod dotknięciem.

— Kapitanie Coley? — powiedziała i odkaszlnęła. chcąc zawołać jeszcze raz, głośniej, wewnątrz było jednak tak gorąco i ciemno, że wydało jej się. iż. to wnętrze jakby wysysało z niej oddech, skamląc jednocześnie z ulgą jak pozbawiona wolności istota, która wyczuwa moment oswobodzenia. — Kapitanie Coley? — powtórzy­ła. — Słowa zabrzmiały niepewnie i nie wpłynęły na dalekie, bezładne błagania istoty z jej ledwo dosłyszalnymi westchnieniami i wołaniem. Zasłona z siatki się uchyliła; Barbie pchnęła ją nieświadomie. — Kapitanie Coley? — powtórzyła raz jeszcze; coś ją objęło lepkimi ramionami i wciągnęło do środka; nie owa istota, lecz jej strażnik. Trzymało ją przez chwilę i znikło, rozprysło się złudzenie gorą­cego mroku. Skóra na niej ścierpła, zaatakowana mroźnymi cząsteczkami lęku. ciemny bungalow wypełnił się podziemnym światłem, a w jego wnętrzu istota uwię­ziona była w pokoju oddzielonym od tego. w którym stała Barbie, przez ozdobne drzwi wahadłowe, wypełniające zaledwie środkową przestrzeń otwartego wejścia. Przypominały ów chłodny korytarz, którym podchodziła do kolejnych drzwi o owalnych okienkach. Wciągały ją jęki i krzyki owego stworzenia, aż stanęła wresz­cie w miejscu, skąd patrząc górą nad drzwiami zobaczyła w ciemności ową istotę, nagą, wijącą się, sczepioną z inną, kościstą i męską, w milczeniu dokonującą ludz­kiej parodii boskiego tworzenia.

To nie brutalne objawienie cielesności sprawiło, że Barbie wstrzymała oddech i zakryła usta, albowiem własnym ciałem odgadła zdawkową brzydotę mogącą ce­chować poddanie się zmysłowości. Przeraziło ją natychmiastowe wrażenie braku

252


miłości i czułości: uczuciowej bierności i mechanicznego pompowania ze strony mężczyzny, wrażenie spotęgowane krzykiem kobiety, powodowanym rozpaczą raczej niż tęsknota czy nawet pożądaniem. Jak gdyby świat poza tym podziemnym pokojem umierał lub już wymarł, a bezradosne parzenie się było gorzkim, bez­nadziejnym wyrazem woli kobiety, aby nie zaginął gatunek.

Odwróciwszy się Barbie po omacku dotarła na werandę, zamknęła drzwi i oparła się o nie. z głową odrzuconą do lyłu i olwarlymi ustami, jak pływak wyłaniający się na powierzchnię; po czym w obawie, że ją usłyszano, ruszyła do schodów, pot­knęła się na nich i pobiegła niezdarnie wokół bungalowu, przerażona, że można by odkryć jej obecność i gdyby się odwróciła, zobaczyłaby Mildied i Kevina Coleya w pościgu za nią. nagich, z zaczerwienionymi oczami, zdecydowanych ją zniszczyć jako jedynego świadka ich cudzolożnego czynu.

Pobiegła alejką, ale ponieważ nie mogła połapać się w skrętach, siekły ją gałązki, a gałęzie zagradzały drogę. Schodząc z topornych stopni, znów źle obliczyła odle­głość i padając skręciła nogę w kostce. Pozbierała się i pobiegła drogą, która wy­dawała się nie mieć końca. Kiedy wreszcie wyszła na ulicę, skręciła w lewo w nie­znane.

Kosika zaczęła ją boleć dopiero wtedy, gdy po piętnastu minutach nie doszla do żadnego punktu orientacyjnego ani do większej ulicy, która by ją zaprowadziła do znajomych miejsc; zatrzymała się czując, że coś jest nie w porządku. Pomacała w kieszeni — łyżeczki i list nadał tam leżały. Chodziło widocznie o drugą kieszeń. Nie było w niej kapelusza, ale Barbie nie miała go też na głowie. Włosy ociekały wodą. odwróciła się zamierzając go poszukać, w tym momencie jednak uświadomiła sobie nie tylko ból w kostce, ale i bezowocność takiego szukania. Kapelusz zdarły prawdopodobnie z głowy gałęzie w ogrodzie, lego sobie nie przypominała. lecz nie przypominała też. sobie, czy zdjęła kapelusz na werandzie i zostawiła na stole. Nazwisko jej było wypisane atramentowym ołówkiem na białej podszewce opaski.

Kulejąc, uderzając laską, ruszyła znów w ulewny teraz deszcz. Nie śmiała się zatrzymać i gdzieś schronić, w obawie że kostka odmówi jej posłuszeństwa i że. niezdolna się poruszać, utknie w tych niegościnnych rejonach.


Część piąta . KORT TENISOWY


I

Pannę Batchelor zabrano do cywilnego pawilonu szpitala ogólnego w tym samym dniu, w którym Nicky Paynton dowiedziała się, że jej mąż zginął w Arakanie.

Przez trzy dni Klarysa posyłała Barbie do pokoju posiłki, rozmawiała z nią stojąc w drzwiach, ale trzymała się z daleka, żeby się nie zarazić straszliwym katarem, jakiego nabawiła się stara misjonarka po swej wyprawie w deszcz bez kapelusza, w czasie której zmyliła drogę i do domu wróciła jak zmokły szczur, po powrocie zaś odrzuciła wszelkie rady i propozycję natarcia gorącym balsamem.

Czwartego ranka jednak Klarysa, zaniepokojona najpierw widokiem zaczer­wienionej twarzy Barbie i tym, że chora otworzywszy oczy nie mogła ani mówić, ani się rozruszać, a potem gorącością suchej skóry pod dotykiem własnej chłodnej ręki, zadzwoniła do doktora Traversa. który po krótkim badaniu posłał po karetkę pogotowia.

Klarysa odparła, że nie wie, ale opisała stan, w jakim Barbie przyszła do domu po południu w dzień chrzcin. Wrócili do pokoju i Klarysie wydawało się przezchwi­lę, że Barbie skonała w ciągu tych kilku minut ich rozmowy w hallu.

Travers usiadł na łóżku, trzymając Barbie za rękę i osłuchująe jej piersi przez stetoskop.

257


to już za późno. Moim zdaniem wykończył ją list z misji z wiadomością, że nie jest im potrzebna.

Travers obejrzał się zdziwiony, albowiem głos Klarysy zabrzmiał bardzo nie­pewnie. Zawsze uważał ją za wypraną z wszelkich emocji.

— Czy weźmie ją pani z powrotem? To znaczy, jeśli będzie żyła?
Klarysa skinęła głową.

— Pytam, bo mogłoby to mieć duże znaczenie. Jeżeli wyciągniemy ją z zapalenia
płuc. Wie pani, ludzie umierają nie tylko z powodu chorób.

W tej chwili zadzwonił telefon i Travers sądząc, że może to być wiadomość ze szpitala o opóźnieniu karetki, zapytał Klarysę, czy pozwoli mu odebrać telefon. To nie był szpital, lecz Klara Fosdick, która chciała mówić z Klarysą. Jednakże ucieszyła się słysząc głos Traversa, ponieważ Nicky Paynton otrzymała telegram, że biedny Bunny zginął w akcji, i Klara chciała zadzwonić do pułkownika Beamesa i prosić, by do nich zajrzał. Zdaniem Klary, Nicky jest zbyt opanowana i zbyt zależy jej na tym. aby się nie załamać przy ludziach. Nicky i Bunny wręcz się uwielbiali i dla Klary widok Nicky krzątającej się po domu jakby nigdy nic był okropny; Nicky chciała nawet pójść do klubu na brydża, żeby nie sprawić zawodu Isobel i Maisie, ponieważ wskutek chwilowej nieobecności Mildred trudno było skompletować naprędce czwórkę, a zeszłego wieczoru Isobel zaznaczyła, że ma wolne popołudnie i chciałaby zagrać.

— Nie jestem pewna, czy powinnam odwołać brydża, czy nie — mówiła Klara. —
To znaczy wiem, że powinnam. Właściwie muszę. Ale ona się uparła, że dotrzyma
obietnicy. Powiada, że Bunny by zrozumiał.

Oczywiście brydż się nie odbył. Nicky Paynton nie załamała się jednak przy nikim. Jej zachowanie dziwnie chroniło ją w oczach przyjaciół przed współczu­ciem, choć nie przed podziwem. Po wysłaniu telegramu do swojej przyjaciółki Dory Lowndes w Wiltshire (żony wychowawcy szkolnego obu chłopców, która opiekowała się nimi podczas wakacji) i napisaniu listu do synów żyła jak dawniej, nie jak gdyby nic się nie zdarzyło, lecz jak gdyby się zdarzyło, przeszło i nie za­sługiwało na wzmiankę, albowiem dotyczyło tylko jej i chłopców.

Śmierć Bunny'ego, sugerowała, była wyłącznie jej prywatną sprawą. Od samego początku, chociaż wspominała go jeszcze i Wymawiała jego imię, posługiwała się czasem przeszłym, toteż ludziom się zdawało, że zmarł przed laty i że wdowień­stwo od dłuższego czasu było czynnikiem określającym jej osobowość — czynni­kiem, którego znajomi przedtem nie zauważali, teraz zaś musieli szybko do niego przywyknąć, jeśli chcieli mieć szansę pozostania z Nicky w przyjaznych stosun­kach.

Wszyscy się zgadzali, że był to wyczyn zdumiewający; na nic lepszego nie zdobył się nikt w społeczeństwie dumnym ze swej zdolności do zachowania się w razie potrzeby właśnie tak, jak zachowała się Nicky Paynton. Rozumiano, że jest to

258


także wyczyn pożegnalny. Na pewno Nicky wkrótce oznajmi, iż się pakuje i wy­jeżdża możliwie szybko do kraju, aby połączyć się z synami. Nikt inny nie rościł sobie do niej praw. Indie skończyły się dla niej za jednym zamachem, a chociaż zapewni prawdopodobnie przyjaciół, że wróci, jest to jeden z owych jasnych jak słońce przypadków, kiedy kobieta wyjeżdża świadoma tak wielkiej, iż niemal cał­kowitej znikomości szans powrotu do Indii. Nigdy nie byłoby jej stać na opłacenie biletu. Gdyby któryś z chłopców tu przyjechał, może zechciałaby uciułać dość gro­sza, aby go odwiedzić i odnowić dawne znajomości, ale nie byłoby to mądre z jej strony. Byłoby to nie do zniesienia.

Już teraz zdawała się patrzeć na rzeczy, jakby starała się utrwalić je w pamięci tak mocno, aby zabrać ze sobą niezatarte wrażenia; a potem w ogóle przestała patrzeć, bo tylko utrudniała sobie sytuację wiedząc, że patrzy po raz ostatni.

Nicky miała doprawdy wyjątkowego pecha. Gdyby dzieci były dorosłe lub gdyby wcale nie było dzieci, można by odłożyć decyzję powrotu do kraju przynajmniej do końca wojny, a nawet na czas nieokreślony. Może — jak w przypadku jej przy­jaciółki Klary Fosdick — nie byłoby sprawy. Wszyscy jej najbliżsi przyjaciele znaj­dowali się w Indiach. Pomogliby jej, jak to uczynili przyjaciele Klary — zwłaszcza Nicky i Bunny — gdy Freddie Fosdick zmarł na raka we własnym szpitalu w 1936 roku, bezdzietnie, ale pozostawiając dużo młodszą żonę; choć nie tak młodą, aby żywiła jakieś nadzieje, nawet gdyby skłonna była ponownie wyjść za mąż, czego nie dało się o niej powiedzieć. Stosunki między Klarą i Freddiem były takie jak między Nicky i Bunnym.

Klara wiedziała, że strata, jaką poniosła Nicky, dotyka jej również, ponieważ gdy tylko Nicky spakuje się i wyjedzie, ona straci dach nad głową. Ich wspólny bungalow zajmowała oficjalnie Nicky jako żona pułkownika Payntona z Pułku Ranpurskiego. Klara była jedynie sublokatorką. Najprostszym rozwiązaniem było­by dla niej zamieszkać w Ranpurze z siostrą i szwagrem, sędzią Spendlove, tyle że niespecjalnie lubiła Billy'ego Spendlove'a, o czym jej siostra wiedziała i bro­niła go zawsze, ilekroć sądziła, że go ktoś krytykuje. W czasie krótkich wizyt Klary zwykle dochodziło do kłótni.

Tak więc Klara czekała ze stoicyzmcm, choć niezdolna ukryć wewnętrznego niepokoju, na chwilę, gdy Nicky oznajmi nieuchronną decyzję.

Oznajmiła ją w niestosownym z punktu widzenia Klary.momencie w Różanym Domku i w towarzystwie zebranym jak za dawnych czasów pewnego słonecznego sobotniego poranka.

Siostra Mildred, Fenny, przyjechała z Kalkuty, chcąc być przy rodzinie w cza­sie choroby Susan i pomóc w przeprowadzce do Różanego Domku; przeprowadzki dokonano w kilka dni po otrzymaniu przez Nicky telegramu —jeśli coś tak frag­mentarycznego, tak niekompletnego można uważać za dokonanie. Przenosiny były

259


fragmentaryczne, bo trwały kilka dni, a niekompletne, ponieważ rzeczy Susan znaj­dowały się wprawdzie w dawnym pokoju panny Batchelor razem z rzeczami Sary, a dziecko Susan i aja w małym gościnnym, ale jednak nie było Susan. Lampart zaś dwukrotnie uciekł spod dozoru Mahmuda i dwukrotnie znaleziono go pod dawnym pokojem Susan w pustym chwilowo służbowym bungalowie, z łbem opar­tym na jednej z wyciągniętych przednich łap, zbyt pogrążonego w zwierzęcym cierpieniu, by nadal skomleć i skowyczeć. co w pierwszych dniach nieobecności Susan sprawiło, że Mildrcd straciła panowanie nad sobą i oświadczyła, iż trzeba tę nieszczęsną istotę uśpić.

Po drugiej ucieczce, podczas której pokaleczył zad o drut kolczasty, jak sądził weterynarz. Mildred kazała psa uwiązać w pomieszczeniu dla służby w Różanym Domku. Stał się niebezpieczny. Nikt ze służby nie ośmielał się do niego zbliżyć. Dopiero Sara zaryzykowała ukąszenie, próbując go uspokoić, nakarmić i obmyć ranę. Zostawiła w jego zasięgu wodę i kość z mięsem. Nie tknął niczego. Wyglądało na to, że chce się zagłodzić i w ten sposób dowieść swojej wierności Susan. Stan jego pogarszał się z przerażającą szybkością. Pęta stały się zbyteczne. Nie miał dość energii, aby stanąć. Nie mogąc już ani gryźć, ani warczeć, drżał, gdy Sara głaskała go po głowie. Karmiła go ciepłym mlekiem i brandy przez pipetkę. którą tlał jej weterynarz ze starej Bazy Remontowej, porucznik Firozeh Khan. Porucznik Khan mówił, że największym miłosierdziem byłoby psa uśmiercić. Nie zachowywał się lak podczas nieobecności Susan w okresie porodu. Może uznał, że Susan zabrano, a na jej miejsce, niejako w zastępstwie, pozostawiono dziecko. Obecność psa mo­głaby się okazać niebezpieczna.

— Nie — powiedziała Sara — to czysta fantazja. Trzeba uratować Lamparta. Kapitan Samuels mówił, że może on odegrać ważną rolę, kiedy moja siostra po­czuje się lepiej.

Samuels był psychiatrą z wojskowego korpusu medycznego, przydzielonym do wojskowej części szpitala. W Indiach mieszkał od niedawna, przywykł do zajmo­wania się tylko mężczyznami, głównie szeregowcami brytyjskimi. Mildred zdążyła już powiedzieć, że nie widzi, co on może dobrego zdziałać, skoro jego obowiązki polegają głównie na leczeniu leniów, którym się wydaje, że cierpią na załamanie nerwowe, ponieważ nie dostają smażonej ryby z frytkami. Przyjaciółki zgadzały się z nią. że dla Susan istotnie to nieprzyjemne rozmawiać i odpowiadać na pytania mężczyzny: zwłaszcza mężczyzny takiego jak Samuels, który uchodził być może za mądrego w kraju, gdzie panowała moda na psychoanalizę, ale który ostatecznie jest Żydem. Alternatywą był jednak tylko szpital Samarytańskiej Misji Sióstr Matki Boskiej Miłosiernej w Ranpurze, lecznica dla umysłowo chorych prowadzona przez katolików; głównie dla Lurazjatów i Hindusów; takie samo okropne miejsce z ma­łym pawilonem dla Europejczyków jak to, w którym córka biednej Poppy Browning dokończyła żywota, wykrzykując obelżywie pod adresem matki, która po powrocie do domu z cotygodniowej wizyty myła się w lizolu, ponieważ w szpitalu zmuszano dziewczynę do kąpieli tylko raz w miesiącu, a Poppy dotykała ją i tuliła na znak, że wciąż ją kocha.

260


Susan. dzięki Bogu, zachowywała się zupełnie inaczej; czysta, o dobrych manie­rach, milcząca. Powiedziała kilka słów do matki i do Sary, a prawdopodobnie wię­cej niż kilka do kapitana Samuelsa, który oświadczył Mildred. że jej córka „zaczyna się przystosowywać", cokolwiek by to znaczyło. Przystosowywać się do czego? Podobno Mildred nie zapytała. Nie miała zaufania do psychiatrii i nie znosiła jej żargonu. Mówiła, że Travers zanadto się pospieszył posyłając Susan z powrotem do lecznicy. Dziewczynie nie dolegało nic. czego nie można by wyleczyć wypoczyn­kiem, zmianą powietrza i towarzystwem młodych ludzi. W lecznicy nie mogła wy­począć, skoro kapitan Samuels odwiedzał ją czasami dwa albo trzy razy dziennie. Mildred tak to mówiła, jak gdyby owe wizyty lekarskie oznaczały, że dzieje się coś niezdrowego.

Fenny przerwała i odwróciła oczy od Nicky Paynton, prawdopodobnie sądząc, że należy unikać tematu rannych oficerów. Fenny utyła od swej ostatniej wizyty w Pankocie w okresie zaręczyn Susan, kiedy to oświadczyła, że Teddie Bmgham jest „dość miły". Wypełniała sobą fotel, ten sam, w którym zmarła Mabel. Panie zastanawiały się, czy wie o tym, ale powątpiewały, skoro sama się przyznała, że­nię jest zdolna choćby odwiedzić kogoś chorego.

Była też bardziej elegancka niż kiedykolwiek. Spóźniony awans Artura Grace na podpułkownika i przydział w Kalkucie otoczyły ją swoistym kosmopolitycznym blaskiem. Jak gdyby wskutek tego, że nie zdołała wcześniej wspiąć się na uprag-

' Żartobliwa nazwa Kompanii Wschodnioindyjskiej przyp. tłum.).

261


niony szczyt, należała teraz do nowego rodzaju władzy indyjskiej i w rezultacie wchłonęła, jak się zdaje, i zdusiła mnóstwo grzechów. Jak na Różany Domek była zbyt elegancko ubrana. Z trzech siedzących z nią kobiet, Maisie, Nicky i Klary, tylko Maisie pamiętała ją jako najmłodszą i najładniejszą córkę generała Muira, który mieszkał w rezydencji dowódcy okręgu w latach tuż po zakończeniu wojny 1914—1918 roku. Najstarsza, Lidia, była zimna i raczej wyniosła, bardzo inteli­gentna i wcale nie rozkochana w życiu Indii Brytyjskich. Jej narzeczonego zatopił na Atlantyku niemiecki okręt podwodny; ta strata zaostrzyła północny, arktyczny błysk w jej krytycznym oku. Lidia pojechała do kraju, wyszła za mąż i osiadła w Bayswater. Maisie pamiętała, że w owych czasach Fenny cieszyła się opinią głu­piutkiej i pełnej wdzięku, a chociaż uganiały się za nią dziesiątki przystojnych, obiecujących młodych ludzi, wyszła za człowieka, który kariery nie zrobił. Wszy­stkie trzy panie znały jednak dość dobrze tę Fenny, odznaczającą się w wieku średnim dostojnym i otyłym bezguściem; starała się przezwyciężyć owo bezguście siłą wygłaszanych opinii. Przyjemnie konserwatywnych. Siła pozostała i pasowała do niej teraz. Fenny była w tej chwili szczególnie mile widziana. Promieniowała z niej pewność siebie.

— Tak się cieszę, że zdołałam wyciągnąć Millie z tamtego ciasnego bungalowu —
mówiła dając znak Mahmudowi, by napełnił szklanki. Mildred nadal rozmawiała
przez telefon. — Muszę wam się przyznać, że trzeba ją było trochę poszturchać.
W ostatniej chwili stwierdziła, że nie chce się przenieść. Ale nie chciała też zostać
w bungalowie, zresztą nie miała już wyboru. Powiedziała, że gdyby nie dziewczęta,
poprosiłaby Dicka Rankina o protekcję i załatwienie miejsca w wojskowym samo­
locie, którym wróciłaby do kraju, żeby tam czekać na Johna.

Obejrzała się niepewna, czy Mildred wciąż, jeszcze jest w domu. Po czym, zni­żając lekko głos. podjęła:

262


datki te wzrosły potem niemal w dwójnasób, zwłaszcza w ciągu ostatnich dwóch lat. Jest jeden dar dla Misji imienia Biskupa Barnarda, nie będącej dobroczynną instytucją indyjską, ale pomagającej w kształceniu Hindusów. Wcale nie jestem temu przeciwna, nie mam nic do zarzucenia takim instytucjom, ale Mildred po­wiada, że Misja Barnarda to ta misja, w której pracowała panna Batchelor, co do­wodzi...

Zwłaszcza jeśli chodzi o łyżeczki; mąż Maisie otrzymał w lej sprawie uroczy, jak twierdził, i wzruszający list od starej misjonarki, ale łyżeczki dotychczas nie nadeszły, co go dziwiło, póki się nie dowiedział, że panna Batchelor jest w szpi­talu. Wciąż go to jednak trochę dziwi. Maisie nie wiedziała, co mu powiedzieć. Od kilku lat żył we własnym, staroświeckim i rycerskim świecie. Gdyby nie wojna, byłby przeszedł na emeryturę w 1942 roku. Czasami wydawało jej się, że w rzeczy­wistości przeszedł już na emeryturę. Zrobił się sentymentalny i głupi, czasem kłót­liwy. Nie rozumiał, dlaczego Coley twierdzi z uporem, że nie otrzymał żadnych łyżeczek, tylko ceratowy kapelusz, i codziennie dopytywał się o zdrowie panny Batchelor. Maisie trudno było znieść tę sytuację. Żył tylko dla pułku. Srebro da­rowane kasynu stało się dla niego taką samą obsesją jak, zdaniem Isobel Rankin, panna Batchelor dla Mildred Layton. Gdyby trzeba było wybierać między obsesją Mildred a obsesją jej męża, nie miała wątpliwości, po czyjej stanęłaby stronie. Pra­gnął tych łyżeczek. Liczyła, że nikt mu nie powie o prezencie ślubnym dla Susan w postaci owych łyżeczek i odesłaniu ich przez Mildred w przypływie niesłychanej urazy, którą ostatnio często odczuwała. Inną zagadką było milczenie Mildred na temat łyżeczek. Przypuszczalnie Kevin Coley nie wspomniał, iż panna Batchelor zamierza ofiarować je kasynu. Maisie wydało się to dziwne, bo przecież Kevin i Mildred byli ze sobą tak blisko. Może o tytn mówił teraz przez telefon.

— Oczywiście — ciągnęła Fenny — powiedziałam Millie, że nie ma żadnych

263


dowodów, a z pewnością żadnego powodu, aby Mabel rozporządzała tymi wszy­stkimi pieniędzmi z czyjejś namowy. Millie zapomniała chyba, ale ty. Maisie, pewnie pamiętasz o stosunku Mabel do Dźallijanwala.

— Ach. wcale tak nie uważam — zaprzeczyła Fenny. — Syn MAK-a, młody
Kasim, którego poznałyśmy w pałacu gościnnym w Miracie, wydał mi się przemiły

264


jak na Hindusa. Trudno by go było nazwać buntownikiem, jest w służbie księcia indyjskiego. Właśnie w Miracie odkryłam, że Millie nic nie wie o pieniądzach po­słanych przez Mabel na rzecz sierot i wdów z Dźallijanwala, bo spytałam ją, czy słusznie uważam, że posłała je za pośrednictwem dziadka młodego Kasima, a ona w ogóle nie wiedziała, o czym mówię. Więc się zamknęłam. Mabel jeszcze wtedy żyła. Millie coś jednak zapamiętała i spytała mnie o to w zeszłym tygodniu, gdy gorączkowo szukała innych darowizn.

Zapadło milczenie. Nawet Fenny zdawała się spodziewać tej nieuniknionej de­cyzji ze strony Nicky i sądzić, że właśnie nadszedł moment, by ją oznajmiono.

265


Przez sekundę Nicky zdawała się bliska załamania. Ale żelazna wola wytrzymała.

— Ach, wrócę za rok. dwa. Kiedy nie będę już miała chłopców na głowic. Wy­
obraźcie sobie, że zostało tu dla mnie mnóstwo rzeczy do zrobienia. Bunny zawsze
mi obiecywał, że pojedziemy zimą na wybrzeże koromandelskie, nigdy nam się to
jednak nie udało i nigdy nie byliśmy w Goa. Przyjemnie byłoby też spojrzeć jesz­
cze raz na Tadź. Bunny uważał, że ludzie strasznie przesadzają, ale mnie się wy­
dał wspaniały. No i oczywiście chciałabym zobaczyć jeszcze kiedyś Gulmarg i Utti,
nawet tę okropną Simlę.

Przyjaciółki nic nie odpowiedziały. Kiwały zachęcająco głowami, ale jakby w roz­targnieniu. Nie uszedł ich uwagi pewien przygnębiający fakt. Nicky Paynton mówiła już jak turystka. To właśnie uprzytomniło im straszliwą beznadzieję — poczucie marności nawet —jaka opanowywała każdego (określając ich w jakiś sposób), ko­mu zerwano więzy; a kiedy jedna po drugiej odwróciły od niej litościwie spojrzenia i skierowały je na ogród, Fcnny krzyknęła:

Mildred nie rozmawiała przez telefon. Fenny otworzyła drzwi do pokoju Mabel, który chwilowo zajmowała z siostrą. Ani dawnego łóżka Mabel, ani ćarpai jeszcze

266


nie pościelono. Fenny uznała to za niewybaczalne ze strony służby, ale winą obar­czała Mildred, która nie potrafiła tego dopilnować. Milczała jednak.

Mildred siedziała na brzegu łóżka Mabel i dolewała do kieliszka ze swej prywatnej butelki.

— Ten pies. Urwał się. Nie mogę na niego patrzeć. Wygląda, jak gdyby wy­
szedł po to, aby umrzeć.

Kąciki ust Mildred zadrżały i wykrzywiły się w charakterystycznym uśmiechu.

Fenny spojrzała na zegarek. Była dopiero dwunasta.

— Przecież nigdy nie wraca z daftaru przed pierwszą, kiedy tam idzie w sobotę,
a jeżeli nie zatelefonuje wcześniej po weterynarza, to nie złapiemy go pewnie przed
wieczorem.

— Powiedziałam, że zaraz wróci.
Mildred wypiła łyk i spojrzała na Fenny.

— Sara zemdlała w daftarze. Tylko my nie mamy o tym wiedzieć. Dicky Beauvais
zastał ją w stanie omdlenia, jak on to nazywa, w sali map. Kazała mu obiecać, że­
rni nie powie. Podobno zdarzyło się to już drugi raz w tym tygodniu, więc pomyślał,
że jednak powinnam wiedzieć. Uznał, że nie poniesie uszczerbku na honorze, jeśli
zadzwoni do Kevina i jemu pozostawi decyzję. Będzie tu z nią chyba za dziesięć
minut i poczęstuje nas jakąś historyjką o tym, że w daftarze nie ma nic do ro­
boty.

Fenny ciężko opadła na ćarpai.

Mildred wstała, odwrócona tyłem do Fenny, z założonymi rękami, wciąż jed­nak trzymając kieliszek i patrząc przez okno, które wychodziło na frontową we­randę.

— Jak tylko Dicky Beauvais odjedzie — ciągnęła Fenny — rozmówię się z nią.

267


Pewnie trzeba będzie najpierw zająć się tym biednym psem. ale jedna z nas musi z nią pomówić.

Mildred się nie odezwała.

Fenny roześmiała się z ulgą, sądząc, że nastrój Mildred uległ zmianie.

Fenny zawahała się przed dalszym wypowiedzeniem swej myśli.

— Millie. wiem. że te lata bez Johna były bardzo ciężkie. Nie zrozum mnie źle,
ale zawsze sądziłam, że wiele z tego twojego ciężaru spadło na barki Sary. Wiem,
że leży w jej naturze brać na siebie odpowiedzialność, ale to niedobrze, to nie dla
młodej dziewczyny. To zaczyna być widoczne, potem mogą być trudności. Mani na
myśli mężczyzn. Przecież nie chcemy, żeby Sara została starą panną. Wiem, że
kilka razy mogła wyjść za mąż. a raz na pewno. Był przecież Teddie, zanim prze­
rzucił się na Su. Właśnie o to chodzi. Jeśli taka dziewczyna jak Sara nie będzie uwa­
żać, to zacznie przypominać osobę porzuconą albo gorszego gatunku. A wcale nią
nie jest. Szkoda, że nie widziałaś jej podczas tej krótkiej wizyty u nas. Wyglądała
fantastycznie. Tak na pewno uważali młodzi ludzie, którzy do nas przyszli. Zwłaszcza
jeden...

Mildred obróciła się gwałtownie.

Mildred się roześmiała. Wzięła butelkę, usiadła na łóżku i znów napełniła kie-

26K


liszek. I znów się zaśmiała. Następnie postawiła z hałasem butelkę na stoliku mię­dzy karafką wody i lampą. Łyknęła potężny haust. Ale dżin jej nie uspokoił. Oczy błyszczały spod powiek, przynajmniej raz szeroko otwartych.

Fenny ni-e odpowiedziała od razu. Spojrzała na kieliszek.

— No. jak uważasz.
Mildred dokończyła drinka.

— Tak uważam — rzekła. Czekała chwilę, jakby w przewidywaniu, że Fenny jej
przeszkodzi, po czym z uśmiechem przeszla do hallu, zostawiając otwarte drzwi,
lenny usłyszała dźwięk dzwonka po uniesieniu słuchawki, a potem kilka szybkich
dzwonków, gdy Mildred niecierpliwie pociągała za haczyk, aby obudzić senną te­
lefonistkę. Fenny wstała z westchnieniem i wyszła za siostrą.

Mildred stała przy aparacie, ale słuchawka z powrotem wisiała na haku. Nie dzwo­niła do nikogo. : — Naprawdę chciałaś, żebym zatelefonowała! — wykrzyknęła

269


kami z laki, widniała fotografia ojca Sary. Fenny przypatrywała jej się chwilę z czu­łością. Mildred podeszła do komody i otworzyła drugą z trzech długich szuflad.

— Patrz — odezwała się. Podniosła stos czysto upranej bielizny. Fenny spoj­
rzała. Leżały tam dwie pękate niebieskie paczki, obie nietknięte. Mildred przykry­
ła je z powrotem i zamknęła szufladę. Wyszła z pokoju, a po chwili to samo zrobiła
Fenny. W swoim pokoju Mildred nalewała sobie następną porcję dżinu.

'• — Zamknij drzwi, Fenny. — Fenny posłuchała. — Chcesz się napić? ' . Fenny potrząsnęła głową.

Nagle Mildred zwróciła się do niej z pasją.

Fenny usiadła, podniosła dłonie do twarzy i Zamknęła oczy. Mildred usiadła naprzeciw niej.

— Co teraz robisz? Zastanawiasz się, który to był 7 waszych uwielbiających was
i uwielbianych, rozpalonych chłopaczków? Czy też może nie masz wątpliwości?
Co za głupia kobieta z ciebie. W Miracie wysuwałaś śmieszne obiekcje przeciwko
jej wycieczce konnej z młodym Kasimem w pełnym słońcu. Czy to rozsądne? — py­
tałaś mnie. Rozsądne! Szkoda, że nie pytałaś siebie, czy to rozsądne, zanim rzu­
ciłaś ją w ramiona jakiegoś lubieżnego angielskiego oficerka, diabli wiedzą skąd.
Jaki on był? Mocne białe zęby i wielki kutas? Mo*e tobie się podobał? Może pod­
nieciło cię oddanie mu Sary? Bo to właśnie zrobiłaś i nigdy nie zamierzam o tym
zapomnieć. Nigdy. Tak jak nigdy nie będę chciała wiedzieć, kim jest ten mały tan-
deciarz. To się nie zdarzyło. Zabierzesz ją do Kalkuty i obie załatwicie spra­
wę. Pozbędziecie się tego. Nie chcę wiedzieć ani jak, ani gdzie, ani za ile. Możesz
wziąć pieniądze od swego męża, bo on też ponosi winę. Ale j a nie chcę o tym już

270


nic wiedzieć. Jeśli zdarzy się coś złego, wina spadnie na twoją głowę, nie moją. Bo ja więcej nie wytrzymam. Nie chcę i nie mogę.

Przerwała na odgłos samochodu wjeżdżającego na podjazd. Wstała.

— A teraz się pozbieraj — powiedziała. — Kiedy wszyscy pójdą, będziesz mogła zacząć wydobywać z niej prawdę. Jeśli wolisz, udawaj, że ja o niczym nie wiem. Ale załatw to. Rozumiesz?

- Millie, przecież ty nie wiesz. Przypuszczasz tylko. Nic nie wiesz.

Mildred nachyliła się nad siostrą zniżając glos, ale słowa jej były gwałtowne i wyraźne.

- Dwa przepuszczone okresy? Omdlenia w biurze? Na miłość boską, czego jesz­
cze chcesz? Nie pierwszy raz zastanawiałam się dzisiaj nad tym, co jej dolega. J e-
s t e m jej matką. Cholernie złą matką, ale jestem nią i w i e m, p o z n a j ę po w y-
razie jej twarzy.

Energicznie podeszła do drzwi, otworzyła je i odezwała się swym zwykłym szor­stko wesołym głosem:

- Dicky! Co za miła niespodzianka. Wcześnie oboje wróciliście. Ale to dobrze.
Zostaniesz na obiedzie, Dicky. zgoda? Powiem Mahmudowi. Saro, kochanie, wy­
glądasz na wyczerpaną. Odśwież się trochę i zrzuć ten okropny mundur. Dicky.
idź do mojej łazienki, ale przez jadalnię. Moja siostra jest w sypialni, pudruje sobie
nos. Dosłownie.

Różne kroki kierowały się w różne strony po wyjściu z hallu, po chwili zaś Fenny usłyszała mężczyznę poruszającego się w przyległej łazience i odgłos zamka zasu­wanego po tamtej stronie drzwi. Posłyszała, jak Dicky zaczął siusiać-— plusk, a potem lekki szmerek, kiedy taktownie skierował strumień na porcelanową ściankę miski.

Wstała. W hallu nie było nikogo. Zapukała do uchylonych drzwi do pokoju Sary i weszła. Widziała jego krzepką postać w mundurze. Czuła obezwładniający męski zapach. Chciała go nienawidzić, ale nie potrafiła. Niejasno pojmowała zawsze, że przedstawiał sobą ten rodzaj siły, która uczyniłaby świat bezpiecznym dla niej i Artura, choć śmiałby się z nich. Przez chwilę igrała z absurdalnym pomysłem, że można by go zmusić do postąpienia, jak należy. Wyjechał jednak, jak zwykle tacy mężczyźni — zaangażował się w pozornie nieważne, a w rzeczywistości zło­żone sprawy, związane ze światem takim, jakim był naprawdę. Dla tego mężczyzny stanowisko wojskowe było jedynie częścią gry, którą musiał rozegrać. W głębi ser­ca wiedziała, że Sara posłużyła się nim, jak on posłużył się nią. Ale z mniejszą wpra­wą. Tymczasem wciąż istniała kwestia psa. Nie mogła zapamiętać jego imienia, ale teraz, kiedy je sobie przypomniała, nie mogła go wymówić, bo była to żywa istota, której zniszczeniu Sara opierała się z jakąś znaczącą i niebezpieczną pasją. O Boże, myślała, spraw, żebym się myliła, spraw, żeby Millie się myliła.

Właśnie wtedy dojrzała Sarę przez półotwarte drzwi łazienki; dziewczyna stała przy umywalce, trzymając się jedną ręką, drugą sięgając do kranu. W tej samej chwili w małym gościnnym po drugiej stronie łazienki obudziło się dziecko i za­płakało, przez ścianę dał się wyraźnie słyszeć uspokajający głos Minnie. Sara pod­niosła głowę, nie żeby popatrzeć w stronę pokoju dziecinnego, lecz wprost przed

271


siebie w lustro nad umywalnią, jak gdyby źródło płaczu znajdowało się tam, w jej odbiciu. Po czym spuściła głowę, odkręciła kurek i patrzała, jak woda leje się i ściekaf

Dicky Beauvais klęczał na jednym kolanie przy psie, głaszcząc jego łeb. Panie przyglądały się z bezpiecznej odległości werandy. Pies siedział na wychudłym za­dzie. Chwiał się, gdy go Dicky głaskał.

dziesięć minut później, zerknęła na nią, ale Fenny przeszła nie patrząc. Zbliżyła się do schodów.

— Dicky, powiedziałam Sarze o Lamparcie. Pozostawia to do naszej decyzji.

— Aha. — Znów pogłaskał łeb psa. Szyję miał wygiętą w dół, pysk rozwarty.
Biedak.

Dicky wstał.

— Powinienem zatelefonować do weterynarza, prawda, proszę pani?
Mildred nie odpowiedziała. Spojrzał na Fenny.

— Czy Sara nie wyjdzie, żeby się przekonać, jak jest?

' — Nie.

— Może gdybym zdołał wsadzić psa na wózek, lepiej byłoby go zawieźć niż tu sprowadzać weterynarza.

— Nie zrobiłabym tego na twoim miejscu — zawołała Mildred. — Może dostać
ataku, a wtedy zjechałbyś w dolinę i byłoby po was. Zabierz go z powrotem do szo­
py małego, jeśli ci się uda. Niezbyt to podniosły widok, co? Jeszcze lepiej by było,
gdyby zrobiła to Sara. Ostatecznie jest odpowiedzialna za utrzymanie tego nie­
szczęśnika przy życiu i doprowadzenie do takiego stanu. Nie powinno się pozwolić,
by tak to zostawiła.

— Zaprowadzę go do szopy.
'•' Dicky znów się pochylił.

.'' — Chodź, staruszku, no chodź. Potrafisz przecież.

• Służba zebrała się w bezpiecznej odległości. Dicky próbował skierować na nią uwagę psa.

Mildred zwróciła się do Fenny, która obserwowała Dicky'ego.

— Chodź, Lampart, chodź, stary — mówił Dicky. — Chodźże. Tam królik.
Pies wykonał raz ogonem powolny ruch kosy po trawie i Maisie Trehearne wy­
krzyknęła:

272


— Pomerdał ogonem! Mówiłam wam. Lepiej się czuje. To okropne mówić, że
się go uśpi, po wszystkim, co Sara dla niego zrobiła.

Potem dodała: — Tyle zawdzięczamy psom — i Mildred wybuchnęła śmiechem: Iczystym, dźwięcznym śmiechem prawdziwego rozbawienia, tak że wszyscy poza pickym tam na trawniku obrócili się do niej zdziwieni. Tylko on zauważył, jakie wrażenie wywarły na psie dźwięki wydawane przez Mildred. Lampart podniósł łeb | chapnął powietrze albo raczej rękę Dicky'ego, który ją szybko cofnął. Zwierzę zaczęło drżeć. Nadal kłapało pyskiem, jak gdyby kaskady śmiechu Mildred do­cierały do niego w jakimś widzialnym kształcie: małych drapieżnych ptaszków czy drażniących owadów. Dicky odstąpił do tyłu i krzyknął ostrzegawczo do pani Layton, nie usłyszała go jednak. Zdawała się nie panować nad śmiechem i nagle pies wykonał skręt ciałem i zaczął się wlec w koło, wciąż kłapiąc bezdźwięcznie, coraz, dalej od stopni, rozszerzając krąg swej pogoni, póki nie wpadł w najbliższą rabatę róż, potrącając krzewy i rozsypując płatki.

Służba również się rozbiegła. Dicky, zaniepokojony, stał na górze schodów; miał jedynie gołe ręce do odparcia ewentualnego ataku, gdyby pies kogoś zaatakował. Ale zderzenie z krzewami różanymi zdezorientowało zwierzę. Nie kołowało już, lecz szło na oślep, zataczając się od klombu do klombu, z wygiętym łukowato grzbie­tem i nisko spuszczoną głową, szerząc zniszczenie wśród krzewów i oddalając się od niegościnnej werandy. Nagle wypuściło z siebie strugę jasnożółtych płynnych odchodów, po czym zaczęło wlec za sobą zad, jak gdyby z tego końca postępowała śmierć. Doszło do alejki między dwoma prostokątnymi klombami i przewróciło się na bok. Przez chwilę poruszało przednimi łapami, sennie przebierając nimi w po­wietrzu; potem drgnęło i znieruchomiało; znów drgnęło i znów znieruchomiało. Przerwy między spazmami stawały się coraz dłuższe.

— To nie wścieklizna, Dicky? — zapytała Fenny.

Zszedł ze schodów i zawołał do Fenny:

— Może nie powinienem wchodzić do domu, bo go dotykałem. Czy mogłaby
pani zadzwonić do weterynarza? Przykryję go czymś. Służba ma chyba jakiś worek.

Udał się do pomieszczeń dla służby.

Po kilku minutach ukazał się z kawałkiem workowej juty, zbliżył do psa od tyłu i przykrył nim.

— Dicky, dlaczego nie chcesz wejść do domu?

Głos Mildred brzmiał donośnie. Zeszła do ogrodu. Dicky czekał na nią. Stanęła przy nim. Między nimi leżało ciało psa.

273


zaraz tu będzie. A ty musisz zostać na obiedzie. Potrzebuję ciebie dla rozweselenia Sary. Nawiasem mówiąc, dzwonił do mnie Kevin. Wiem, że się źle poczuła w daf-tarze. Wdzięczna ci jestem za tę wiadomość.

Zrobiła parę kroków. Po chwili Dicky dołączył do niej.

— Muszę pani coś powiedzieć. I o coś zapytać. Miałem to powiedzieć Sarze dziśl
rano, dlatego jej szukałem i znalazłem — w tym stanie, w jakim była.

Mildred przystanęła. Uśmiechnęła się.

Dicky się zarumienił.

Dicky czerwienił się coraz bardziej. Patrzał jej jednak mężnie w oczy.

— Wiem, że nie może to być oficjalne — ciągnął. — To znaczy, w tych okolicz­
nościach. Nie chciałem jednak wyjechać nie powiedziawszy pani, co '"żuję, i nie za­
pytawszy, czy według pani mam jakąś szansę, no i oczywiście, czy się pani zgadza.

274


Mildred położyła mu rękę na ramieniu.

Poklepała go po ramieniu.

Mildred puściła jego ramię. Patrzała na niego badawczo. Rumieniec znikł. Jak na Dicky'ego, twarz miał bardzo bladą.

— A ty?

Potrząsnął głową. Musnęła własną głowę, przeciągając palcem po linii lewej brwi, po czym położyła rękę na szyi i małym palcem zahaczyła o sznur drobnych perełek. Uśmiechała się, jej oczy nie zdradzały jednak rozbawienia ani zresztą zakłopota­nia z powodu pochopnie wyciągniętego błędnego wniosku.

Odsunęła się trochę od niego, przystanęła jednak i powiedziała:

— Oczywiście decyzja należy do ciebie, ale ja radzę, abyś tymczasem nic nie
mówił.

275


— Czy może mi pani powiedzieć dlaczego?

Perły się zaplątały. To była jedyna oznaka zdenerwowania.

Mildred skrzyżowała ramiona, wciąż igrając z. naszyjnikiem. Ruchy palców były teraz pewniejsze.

— Nie. Dicky. I nie wyobrażaj sobie niczego. To wszystko jest zbyt skompli­
kowane. Zresztą dokonałeś wyboru i nie chodzi o Susan. Chodźmy do domu. Marzę
o drinku i ty z pewnością też. Bądź co bądź możemy wypić za twój szczęśliwy powrót.
To jest naprawdę ważne.

Weranda była teraz pusta. Panie weszły do środka, aby nie patrzeć na przykryte workiem ciało psa. Wiele tygodni później, siedząc na pustej skrzynce po amunicji i trzymając na kolanie blok papieru. Dicky kończy! list do Sary:

Miałem Ci tyle do powiedzenia owego ostatniego popołudnia w Pankoeie. ale
wszystko się przeciw temu sprzysięgło. Przesyłam najczulsze serdeczności dla Cie­
bie. Również dla Susan. 1. oczywiście, dla mojego chrześniaka.


II

Obudziła się w pokoju przepojonym silnym, słodkim zapachem róż i nie musiała otwierać oczu, aby wiedzieć, że są żółte. Zresztą gdyby otworzyła oczy. woń i kwiaty znikłyby prawie na pewno, co byłoby przykrym dowodem, że je tytko wyśniła. Obró­ciła głowę i powoli biały pokój się zmaterializował. Zapach był słabszy, nic znikł jednak; odgadła, że nie jest sama.

Spojrzała na masę bladożóhych aksamitnych płatków róż, które Sara położyła na poduszce i przytrzymywała lewa ręką.

— Halo. Barbie. Czujesz się lepiej? Przyniosłam ci te kwiaty z ogrodu. Pamię­
tałam, że najbardziej lubisz żółte.

Barbie uśmiechnęła się i skinęła głowa.

Głos. z którego była kiedyś dumna, stał się teraz czymś upokarzającym. Slaby w spółgłoskach, załamywał się na samogłoskach. Kiedy mówiła, czuła wibracje w na­piętych jak bęben piersiach.

— Dziękuję. Saro. — Próbowała szepnąć, ale pici wszą samogłoska ja zdradziła.
Trzeba się było z tym pogodzić. — Mój stary głupi głos — powiedziała w dwóch
rejestrach jednocześnie. — Musiał się widocznie zaciąć. Niektórzy będą to uważać
za błogosławieństwo, jeśli z tego powodu zamilknę.

Róże zadrżały pod uderzeniem rozbitych dźwięków.

277


wonych kurzyśladów. I okropną rzecz, jak bombę. Ale to był tylko tlen. Dlaczego przeniesiono mnie do pojedynczego pokoju?

Sara się uśmiechnęła.

278


— Mówiłaś, że kufer to twoja historia.

— Jak się tu leży. to nie ma się historii. Tylko godziny dnia Uśmiechnęła się.

— Owszem, ma się historię. I nie musisz się martwić o kufer albo Klaryssę. Skup
się na wyzdrowieniu.

Było to jedno z trudniejszych słów. Wypadło tak zniekształcone, że wątpiła. czy Sara je rozumie. Powieki jej ciążyły. Przymknęła je na sekurulc.

Kiedy otworzyła oczy, Sary już nic było. róże stały w wazonie, a światła i cienie w pokoju zmieniły układ, jak to się dzieje w teatrze dla zaznaczcnia upływu czasu.

Czerwony szpitalny koc otulający pierś i kolana przypominał jej Boże Naro­dzenie. Siedząc w fotelu na kółkach w otwartych drzwiach między pokojem i bal­konem mogłaby być otoczona błyszczącymi różowymi i błękitnymi paczkami i dziećmi, które czekałyby w kolejce, aby wspiąć się na jej kolana i wyszeptać do ucha tajemne tęsknoty i życzenia. Czuła zapach sosen. Przez wpólprzymknięte oczy potrafiła przemienić złoto blasku słonecznego na liściach drzew w śnieg i jechać w swym fotelu jak w saniach wysoko nad dachami szpitala i rzeźbionymi balkonami bazaru, i wieżą Św. Jana. Święta Barbie: która zostawia za sobą snujący się migotliwy i mroźny zapach swych magicznych odwiedzin.

Mogłybyśmy pojechać do Ranpuru, mówiła, po zakupy świąteczne. Ach, nigdy już nie pojadę do Ranpuru, odpowiedziała Mabel, dopiero jak mnie pogrzebią.

Zaczynała ją niepokoić niejasność odpowiedzi, jej osobliwa subtelność. Jej element przepowiedni.

Otworzyła szeroko oczy i przez balaski balkonu spostrzegła dziewczynę idącą w blasku popołudniowego słońca wzdłuż smołowanej alejki prowadzącej z leczni­cy. Sara z różami. Dziewczyna spojrzała w górę. Zauważyła czerwony koc. Po­machała ręką i szła dalej. Długo trwało, zanim Barbie usłyszała, że otwierają się w pokoju drzwi, i glos eurazjatyekiej pielęgniarki:

— Ma pani gościa.

279


— Halo, Saro — zakrakała. — Sama widzisz. Jest mi lepiej, ale ten okropny
głos! Jeśli mnie wtoczysz do środka, będziemy mogły na siebie popatrzeć. Na
balkonie jest miejsce tylko dla jednej osoby.

Róże spadły jej na kolana, poczuła, że Sara chwyta za fotel, przechyla go i ma­newruje nim, aby go wtoczyć z powrotem do pokoju. Kiedy obie już siedziały przy oknie, Barbie się odezwała:

Podniosła bukiet róż i wciągnęła ich zapach. Sara skorzystała z tego, aby się odezwać.

— Barbie, przez jakiś czas nie będziemy się widywać. Jadę z ciocią Fenny
do Kalkuty i zatrzymam się u niej. Jutro wyjeżdżamy. Kiedy Susan wyzdrowieje,
przyjadą do nas z mamą i pojedziemy wszyscy do Dardzilingu. Prawdopodobnie
we wrześniu.

Barbie opuściła róże. Ciało jej jak gdyby samo zareagowało, jeszcze nim za­częło ją z wolna ogarniać uczucie konsternacji, straty.

— A co z dzieckiem? — spytała.

Sara zebrała płatki, które rozsypały się z bukietu na kolanach Barbie.

— Oczywiście przyjadą z ają i z dzieckiem. Kapitan Samuels sądzi, że lepiej
będzie dla Susan, jeżeli nie wróci do swego normalnego otoczenia, więc jutro,
po naszym wyjeździe, matka zamknie Różany Domek i przeprowadzi się do rezy­
dencji, gdzie będzie czekać na wyjście Susan z lecznicy. Przyjadą do Kalkuty,
kiedy kapitan Samuels na to pozwoli.

— Zamknie dom?

280


— Tylko do naszego powrotu. Może do Bożego Narodzenia. Wysyłamy
Mahmuda na urlop, ale mali z żoną będą pilnować dobytku

Sara kiwnęła głową. Patrzała na róże. wciąż ich dotykając, upewniając się, że zebrała wszystkie opadłe płatki.

Barbie obserwowała bladozłote błyski we włosach dziewczyny. W uczuciu jej odezwał się instynkt posiadania. Poruszyła ręką, aby dotknąć Sary, ale Sara źle to zrozumiała. Pomyślała, że ruchy jej palców wśród płatków zaczęły chorą denerwować. Cofnęła dłonie, skrzyżowała ramiona, lecz nadal siedziała nachy­lona, tak że kolana jej niemal dotykały czerwonego koca.

— Czy odwiedzisz kapitana Merricka będąc w Kalkucie? — zapytała Barbie.
Sara potrząsnęła głową.

281


Sara oderwała wreszcie wzrok od róż. Ale w oczach jej nie tliło się nic poza uprzejmym zapytaniem. Może to nie zainteresowanie tym tematem sprawiło, że podniosła głowę, ale takt. że osiągnęła kres poprzedniego ciągu myśli.

Przymknęła oczy. Teraz otworzyła je i zobaczyła, że Sara jej się przygląda.

282


Nadal patrząc na jasną głowę, pochyloną nad różami, ciągnęła:

— Życie mego ojca pełne było anomalii, tak samo mojej matki. Na przykład
bardzo często chodziła do kościoła. Jej niedzielna pobożność robiła na mnie wiel­
kie wrażenie, kiedy byłam małą dziewczynką. To dzięki jej miejscowym stosun­
kom dostałam się do szkoły kościelnej i zostałam w niej jako nauczycielka. Kiedy
jednak dorosłam i oznajmiłam jej. że pragnę służyć Bogu w zagranicznych mi­
sjach, w misjach indyjskich, doznała wstrząsu. Ach. Barbie, mówiła, nie wśród
pogan! Dała mi do zrozumienia, że moje ambicje są niesłuszne, niemal grzeszne.
Może i były. Nawet kiedy już nie żyła i zdobyłam się na odwagę, by złożyć po­
danie, poszłam na moją pierwszą rozmowę z takim uczuciem, jak gdybym wie­
działa, że robię coś wstydliwego. Zwinęłam się wewnętrznie w kłębek. Szłam
ulicami pochylona. Zrobiłam się mała. Żeby się prześliznąć nie zauważona przez
sieć ludzkiej dezaprobaty. Kiedy popłynęłam do Indii, myślałam: Teraz znów
mogę być wielka. Ale to nie było możliwe. Człowiek może nieść Słowo, tak. ale
Słowo bez czynu to abstrakcja. Słowo przenika przez sieć, czyn nie. Tak więc
Bóg nie idzie za Słowem. Może jest głuchy'.' Czemu nie? Na co Mu Słowa?

Zachęcona milczeniem Sary. dotknęła głowy dziewczyny, pogłaskała miękki hełm włosów. Sara pochyliła głowę ruchem nieznacznym, lecz wyczuwalnym pod dotknięciem ręki i poddała się krótkiej pieszczocie.

— Nigdy cię już nie zobaczę — wykrzyknęła nagle Barbie. — Nie jedź do
Kalkuty!

283


Sara się roześmiała; jak dziewczyna, którą w zażenowanie wprawia wyskok niemądrej i natrętnej starszej osoby.

Są jeszcze łyżeczki, chciała powiedzieć; i zaczęła — ale na szczęście głos jej się zaciął, co uratowało ją przed upokarzającym przeskakiwaniem na taki bzdurny temat. Łyżeczki z apostołami! Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Odzyskała głos.

Barbie zaczęła opowiadać o siedzibie misji w Kalkucie, ale glos jej się wy­łączył i pozostało tylko bezdźwięczne echo w białym pokoju.

W mojej torebce jest list od pułkownika Trehearne'a. oznajmiło za nią echo. Ściany lśniły niezwykłą czystością, jak gdyby wchłonęły prostotę dobroci puł­kownika Trehearne'a i przejrzystość oczu Klarysy. Przyszedł do ciebie list, po­wiedziała Klarysa; stała przy łóżku jak kariatyda podtrzymująca ciężar niebiań­skiego szacunku, pod którym ugięłaby się osoba mniejszego kalibru. Przyniosłam go. Na odwrocie koperty widniał błyszczący niebieski znak pułku pankockiego. Droga Pani. Dwie wielkie patery przepłynęły przez pokój. Puste. Czekające na ładunek apostołów. „Jest także twój ceratowy kapelusz — powiedziała Klarysa — ale go nie przyniosłam. Kapitan Coley znalazł go na swoim podjeździe." „Nie by­ło ich w domu" — szepnęła Barbie. „Ich?" „Jego i służącego." Klarysa nie za­pytała, po co Barbie poszła do kapitana Coleya. Prawdopodobnie wiedziała już od pułkownika Trehearne'a. Nikt jednak nie wspomniał o łyżeczkach.

Łyżeczki i list do kapitana Coleya są jeszcze na pewno w jej pokoju na pro­bostwie, zamknięte w szufladzie biurka, gdzie je włożyła wróciwszy, przemo­czona, do domu. „To ładnie, że kapitan Coley zwrócił mój kapelusz" — odezwała się. „Dlaczego nie miałby tego zrobić? — odpowiedziała Klarysa. — Na opasce było twoje nazwisko." Zamknięta w białych ścianach odczuwała ryzyko sytuacji: swojej, nie Coleya, nie Mildred. Odesłanie kapelusza było pociągnięciem mistrzowskim. Nigdy go już nie włoży nie odczuwając nacisku pogardy Mil­dred. Pojęli wymowę kapelusza i skojarzyli ją z tajemnicą zniknięcia łyżeczek. Wiedzą chyba, że nie byli sami. Coley mógł się tym przejąć. Ale nie Mildred.

— Muszę już iść, Barbie — mówiła Sara. — Czy chcesz czegoś?
Potrząsnęła głową myśląc; Chcę, abyś pomogła mi odnaleźć lady Manners,

mogłabym wtedy dać jej łyżeczki jako prezent dla dziecka. Chcę siedzieć razem z tobą u Św. Jana i czekać na nią. i żebyś powiedziała, lady Manners, to moja przyjaciółka, Barbara Batchelor, świątobliwa kobieta z misji. Albo żebyś po­szła ze mną w okolice Zachodniego Wzgórza, gdzie bogaci Hindusi z Ranpuru mają domy letnie, w których mieszkają przez kilka miesięcy w roku, nie

284


interesując się nami ani nie budząc naszego zainteresowania, rzadko poka- żując się na bazarze, bo mają własne źródła zaopatrzenia albo posyłają słusr żących do naszych źródeł po produkty Zachodu. Mogłybyśmy pójść na Za-' chodnie Wzgórze (dziwna nazwa), poszukać, popytać. Ale jedziesz do Kalkuty.j Zresztą nie poznałaś jej, jak się zdaje. A może jednak? Tym razem powstrzy-j małaś się od komentarza.

Dziewczyna nachyliła się i pocałowała ją. Barbie wyciągnęła ramiona. • Sara poddała się uściskowi. Potem poprawiła koce.

Poczuła głowę dziewczyny blisko swojej i oddech głaszczący jej policzek, jak gdyby była starą pożółkłą świecą, którą gasi się bardzo łagodnie. Chwilę później zobaczyła ze zdziwieniem na smołowanej ścieżce Sarę. która zbo­czyła z drogi, by pomachać jej ręką, i machała przez chwilę, a potem zawró­ciła w stronę budynku, by go obejść i z frontu odjechać tongą. która miała ją zabrać na pierwszy etap długiej drogi do Kalkuty.

Barbie spojrzała na znajomy widok, a po chwili podciągnęła koc pod szyję i wtuliła weń brodę. Słońce opadło poniżej wysuniętego dachu balkonu i przeświecało przez powieki. Eurazjatycka pielęgniarka nigdy jej tak długo nie zostawiała na balkonie. Może o niej zapomniała.

Wyobraziła sobie, że opuszczono ją aż do zapadnięcia mroku i dłużej; przez wiele dni. przez zmiany pór roku — z jednej dekady na drugą, podczas gdy budynek z wolna rozpadał się wokół niej. ona zaś pozostawała osamotniona, wysoko na filarze wyszczerbionych, lecz uparcie trzymających się szczątków muru, niczym na tronie, otulona w czerwony koc, przed nią zaś rozpościerał się wyraźny widok nie zamieszkanej doliny aż do ruin kościoła Sw. Jana.

III

Wspaniałomyślność okazana Mildred przez Isobel Rankin. która ją zapro­siła do rezydencji i tym samym umożliwiła zamknięcie Różanego Domku, nie uszła krytyki. Lucy Smalley, w owym czasie mniej lub więcej kojarząca się z palmami w doniczkach i poplamioną bielizną stołową hotelu Smitha, oświad­czyła, że to trochę dziwne zamykać dom. choćby nawet przejściowo, a mimo

2X5


to umknąć sieci oficera kwaterunkowego, który, przysięgała, spał z nakazami rekwizycji pod poduszką w nadziei, że go obudzi pośrodku nocy jeden z jego szpiegów i zawiadomi o pustym przez jeden czy dwa dni bungalowie, tak aby przed świtem można było przybić do drzwi zawiadomienie zabraniające wstępu prawowitym właścicielom.

— Dowiedziałam się o decyzji wyjazdu Nicky Paynton w kilka godzin po
tym, jak o niej oznajmiła — skarżyła się Lucy. — Zaraz do niego zadzwo­
niłam, bo Tusker nie chciał, a on powiedział, że ma listę czekających i już
wystawił tymczasowe przydziały. Był prawie niegrzeczny.

Mimo rozczarowania Lucy Smalley wybrała się w kilka tygodni później na licytację do Nicky Paynton i wędrowała z pokoju do pokoju w domu. do którego przez krótką chwilę wprowadzała się w wyobraźni z Tuskerem. Apatycznie obserwowała licytatorkę — samą Nicky Paynton — wywołującą znajome sprzęty symbolizujące szczątki kariery Anglika w Indiach.

Najwyższą cenę osiągały przedmioty o zastosowaniu praktycznym, rzadkie, o stosunkowo krótkim życiu — radio z adapterem, lodówka, przenośne radio, żelazko elektryczne i deska do prasowania, dwa piecyki elektryczne, wen­tylator elektryczny. Po tych sprzętach, o które licytowano się zawzięcie, choć na skromnym poziomie, Nicky udało się pozbyć zastawy stołowej, sztućców, szklanek, dwóch budzików, koców, prześcieradeł i powłoczek, koszyka na przybory piknikowe, sprzętu campingowego i różnych termosów, które napeł­nione lodem lub dobrą wodą pitną są nieocenione w podróży pociągiem. Najniższe miejsce na liście przedmiotów pożądanych zajmowały ozdobne stoliki do kawy, tace z Benaresu. dywany kaszmirskie. wazony i ozdoby, bo dla większości osób mogących je pomieścić stanowiłyby replikę tego, co same już miały.

W końcu pozostały rzeczy, które w innych okolicznościach zakończyłyby może żywot w jakimś skromnym domu w Surrey, co zresztą nadal było nie­wykluczone, choć już nie jako własność pułkownikostwa Payntonów. Sami Payntonowie zakupili je na licytacji w Rawalpindi. Wiele lat spędziły na prze­chowaniu lub wypożyczone, w okresach kiedy Nicky i Bunny zbyt często zmieniali miejsce pobytu, aby zabierać je ze sobą. Na tej specjalnej liście głównymi przedmio­tami były: mahoniowy kredens o pięknych proporcjach, mahoniowy stół jadalny (z dwoma przedłużaczami) oraz tuzin krzese! w imitacji stylu georgiańskiego plus dwie tace z rączkami. Dodatkowo znajdowały się jeszcze na niej dwa fotele z bocz­nymi oparciami na głowę, pokryte nieco ściemniałym, ale prawdziwym gobelinem — jeden większy dla mężczyzny, drugi mniejszy dla kobiety. Te fotele, oznajmiła Nicky, należały do nieżyjącego już generała sir Horacego i lady Hąmilton-Wellesley-Gore, w jednym z nich zaś siedział książę Walii w czasie podróży po Indiach w 1921 roku.

— Sprzątnął mi je sprzed nosa na licytacji w Pindi — tłumaczyła Nicky — okropny
facet z kupą forsy. W następnym roku zjawił się na podobnej imprezie w Gwaliorze,
a wtedy Bunny, nic mi nic mówiąc, zagrał o nic w pokera i nieoczekiwanie zastałam
je przed drzwiami domu. Jest jakaś oferta? Bez ceny wywoławczej. Oddaję za pół
darmo.

286


Maisie Trehearne zaoferowała sumę, której nie dosłyszał jej mąż. Zaoferował niższą, co wywołało ogólny śmiech, z czego skorzystała Klara mówiąc do Nicky: — Wezmę te fotele. — Podwoiła ofertę Maisie.

— Chyba oszalałaś — zauważyła Nicky. — Ale nie mówię nie.

Fotele poszły do Klary Fosdick. Jej siostra w Ranpurze nie będzie zadowolona — już i tak miała u siebie część starych mebli Klary i Freddie'ego — ale w tych fo­telach Klara i Nicky przesiedziały wiele zimowych wieczorów przy ogniu z sosno­wych bierwion, słuchając dziennika radiowego.

Po skończonej licytacji, choć nikt nie kupił mebli do jadalni, pożegnalne przy­jęcie Nicky zaczęło się dość wesoło. Za kilka dni zlicytowane rzeczy zabiorą ich właściciele, pozbawiając obie kobiety większości przedmiotów, które tworzyły dom. Obie jednak czuły, że tak być powinno. Odejście z miejsca, w którym nic nie należało do żadnej z nich, będzie ulgą, przy odrobinie szczęścia zaś (z punktu wi­dzenia Klary) spędzą kilka dni razem w Ranpurze, może dłużej, ponieważ, mimo iż Nicky miano zawiadomić o locie z Ranagandźu dopiero na pięć dni wcześniej, musiała być przygotowana na zwłokę. Jej ostateczny wyjazd mógłby również przy­nieść ulgę. Już teraz w czasie przyjęcia obie czuły się jak na szpilkach, a stary Farika na pewno zajrzał do butelki z rumem.

Na przyjęcie wtożyi białe spodnie, długą kurtkę, szarfę Pułkuu Ranpurskicgo i turban. Tak ubrany chodził do kasyna, gdy Bunny jadł tam kolację, ale turban zawiązał niedbale, a muślinowy wachlarz, który powinien był sterczeć jak grzebień koguta, zwisał na bok. W miarę jak coraz częściej zaglądał do butelki, przekształ­cał się w coś w rodzaju głównego żałobnika na stypie po Bunnym Payntonie, jedy­nego o posępnej twarzy; spojony alkoholem, który innych wprawiał w do­bry humor.

— Patrząc na Farikę — powiedziała Lucy Smalley. która po latach towarzyskich
frustracji nabyła bezbłędną umiejętność mówienia właściwych rzeczy w niewłaści­
wym czasie — można by pomyśleć, że Nicky jego również wystawi na licytację.

Ocaliło ją od reprymendy, jakiej mogła udzielić Maisie Trehearne, wejście mał­żonki generała, Isobel Rankin, do której zwróciły się wszystkie głowy, niczym igły kompasu na północ magnetyczną. Nie było nic niezwykłego w tym rytuale, tym meta­forycznym zdejmowaniu czapek i zginaniu kolan, tego jednak ranka wiązała się z nim szczególna intensywność spowodowana pewflymi pogłoskami, przybierają­cymi kształt powoli i poważnie zakłócającymi poczucie równowagi i proporcji mieszkańców garnizonu. Obecnie pogłoski te wzmacniały falę niepokoju mącącego stanowczą wolę beztroskiej zabawy na przyjęciu.

Nicky oznajmiła, że zamierza wrócić do kraju, w połowie lipca. Potem, niespiesz­nie i po cicnu, zajęła się swoimi sprawami, uporządkowała je, przesłała pieniądze do Londynu, popłaciła długi, napisała do Dory Lowndes z prośbą, aby nie mówiła

287


nic chłopcom, dopóki nie otrzyma telegramu od Klary Fosdick, potwierdzającego jej odlot. Napisała również do przyjaciół w Indiach i dała im adres Dory Lowndes. W połowie sierpnia gotowa była do ostatniego kroku. Oficer łącznikowy lotnictwa w sztabie Dicka Rankina powiedział jej, że zacznie poruszać sprężyny, gdy tylko da mu znak. Przez tydzień nie odzywała się wcale i zaczynało wyglądać na to. że w ostatniej chwili zmieni decyzję. Ale właśnie w ciągu tego tygodnia pojawiły się pierwsze pogłoski, pod koniec zaś nie było już wątpliwości, że zawierają więcej niż ziarnko prawdy. Jeśli Nicky się wahała, to teraz utwierdziła się w swym posta­nowieniu. Zatelefonowała do pułkownika Pearsona i poprosiła go. aby nacisnął pierwszą sprężynę ostatniego dnia sierpnia. Wyznaczyła licytację i zaprosiła gości na ten dzień.

Pogłoski, które utwierdziły Nicky w jej decyzji powrotu do Anglii, zrodziły się w dowództwie okręgu na skutek obiegu dziwnie sformułowanych dokumentów wyższych władz w sprawie nowego podziału obszarów pod zarządem wojskowym; na pierwszy rzut oka dokumenty te wyglądały niewinnie i pozornie nie odnosiły się do hierarchii wojskowej w Pankocie. Ta hierarchia to było nadal właściwie dawne Dowództwo Ranpurskie. którego władza, pomimo częściowej erozji, rozciągała się nad wielkimi obszarami terytorium prowincji.

Lecz między wierszami niejasnej frazeologii dokumentów pewne aluzje nabierały niebezpiecznie bezpośrednich znaczeń. Młodsi oficerowie zauważyli u starszych członków sztabu Dicka Rankina oznaki żywej fascynacji, jakiej ludzie na wyso­kich stanowiskach nie potrafią ukryć, dostrzegłszy pierwsze sygnały przyszłych przewrotów, które jak wiedzą, nie mogą ich dotyczyć, zbyt wysoką bowiem i bez­pieczną sami zajmują pozycję.

Obraz, jaki się wyłaniał, przedstawiał Pankot odarty z części swego autorytetu jako centralna siedziba władzy i administracji wojskowej. Rozmiarów tej części można się było tylko domyślać, ponieważ jednak w naturze ludzkiej leży pesymi­styczne zapatrywanie się na każdą zmianę pochodzącą z góry, przeto domyślano się. że „część" należy rozumieć jako „większość". Skoro już taki domysł się zrodził, pogłoski zaczęły się mnożyć, a niektóre znajdowały potwierdzenie w coraz liczniej­szych dowodach na to, że domysł był poprawny: pogłoski, jakoby dawne Dowództwo Ranpurskie miało być podzielone na kilka okręgów i rozparcelowane według kry­teriów geograficznych raczej niż wojskowych pomiędzy Środkowe i Wschodnie Dowództwa, jakoby Pankot miał być oddzielony od Ranpuru i przekształcony w ośrodek szkoleniowo-wypoczynkowy z brygadierem jako dowódcą okręgu; jakoby miał powstać nowy Ośrodek Szkolenia Oficerów z większością kadetów rekrutu­jących się spośród Hindusów; jakoby dawna letnia rezydencja gubernatora, domi­nująca nad Wschodnim Wzgórzem i zamknięta niemal przez cały okres wojny, mia­ła zostać otwarta — nie w myśl często powtarzanej propozycji Isobel Rankin jako sanatorium dla rekonwalescentów, rannych brytyjskich i indyjskich oficerów wojsk lądowych, marynarki i lotnictwa — ale jako ośrodek urlopowy dla podoficerów amerykańskich. Tylko na bazarze, dokąd pogłoski docierały bardzo szybko, wia­domość tę powitano z entuzjazmem. Kilka pań przysięgało, że ceny już po-

288


szły w górę, co miało przygotować ludzi na nadejście nowej ery tubylczej pro­sperity.

— Wszystkie będziemy musiały się przyzwyczaić do chodzenia pieszo — powie­działa jedna z pań — bo koszt tongi na wzgórze do klubu, o ile w ogóle znajdzie się jakiś pojazd nie załadowany żołnierzami amerykańskimi, będzie absolutnie nie na naszą kieszeń. — Po namyśle oświadczyła jednak, że prawdopodobnie przestanie się chodzić do klubu, ponieważ będzie w nim pełno oficerów amerykańskich — z kierownictwa ośrodka urlopowego — może nawet sierżantów, choć nie wiadomo co to za gatunek. Sądząc z filmów, to nawet sierżantom w armii amerykańskiej się salutuje, mówią do oficerów po imieniu, więc wszyscy się znajdą w klubie z rękami w kieszeniach, z tyłkami zwisającymi w wyświeconych spodniach i z cygarami w ustach, będą pić, rozbijać meble i przyprowadzać Eurazjatki.

Poza tym, mówiła, w związku z pomniejszeniem militarnego znaczenia Pankotu coraz mniej młodych oficerów brytyjskich będzie dostawało przydziały do sztabu dowództwa pomiędzy służbą w pułku i na froncie. Z obecnego dowództwa okręgu wybrani zostaną najlepsi wyżsi i niżsi oficerowie i posłani na bardziej obie­cujące stanowiska. Prawdopodobnie tylko ludzie pokroju majora Smalleya prze­żyją przejście od starego do nowego porządku, jeśli można coś podobnego nazwać przeżyciem. Rezydencję zajmie jakiś zgrzybiały, wyciągnięty skądś brygadier. W cza­sach ojca Mildred Dowództwo Ranpurskie mógł otrzymać tylko generał dywizji. Jeszcze teraz dowódcą był generał brygady.

Tu trzeba wrócić do Rankinów. Jakaż to olśniewająca kariera stanie się ich udzia­łem? Ludzie wiedzieli już z dobrego źródła, że czeka ich sztab Mountbattena i uroki stacjonowania na Cejlonie; że przenoszą się do Urzędu do Spraw Indii i do kraju; do Waszyngtonu w misji wojskowej, do Moskwy, Kairu, Persji; a już przynajmniej do Śimli. Dwa dni przed przyjęciem u Nicky Dick Rankin pojechał do Ranpuru, skąd miał lecieć do Delhi. Po powrocie może będzie znał więcej szczegółów na temat przyszłych losów bazy oraz świetlanych widoków dla siebie i Isobel.

A tu właśnie pojawiła się Isobel, spóźniona na licytację, ożywiona, przepełnio­na poczuciem władzy i dyskrecją, nie udzielająca żadnych informacji, co było dobrym znakiem przy założeniu, że nie ma żadnych informacji i że jest równie nieświado­ma tego, co wszystkich czeka, jak najmniej ważna osoba spośród obecnych.

Uścisnęła Nicky na środku przepełnionego salonu i przeprosiła za spóźnienie głosem, który się przebijał przez nawiązane z powrotem rozmowy, po czym, nie zniżając go, zapytała: — Gdzie możemy porozmawiać? — co sprawiło, że dreszcz rozkosznego niepokoju przebiegł towarzystwo i rozmowy na chwilę ucichły. Nicky zaprowadziła ją do jadalni, gdzie nie sprzedane krzesła, stół i kredens już jak gdyby straciły swój połysk.

Nicky, spóźniłam się, bo czekałam na powrót Mildred z wizyty u Susan, za­dzwoniła jednak i prosiła, żebym poszła sama i uprzedziła ciebie, że przyprowadzi Susan.

— Oo. — Obie kobiety spojrzały sobie w oczy. — To znaczy, że Susan wolno już wychodzić?

289


:— Po raz pierwszy.

Wróciły do salonu, rozdzieliły się i puściły w obieg wiadomość, że Mildred przy­prowadza Susan i że kapitan Samuels wpadnie, aby ją zabrać z powrotem do lecz­nicy, a dzięki temu oszczędzić jej matce długiej drogi po wyjściu z przyjęcia. Goście, przygotowani na ważne wiadomości ogólne, dostrzegli w tym przykry kon­trast i dopiero po chwili zapadło to w ich świadomość jako sprawa jednak też ważna, ważna dla dawnego Pankotu, jeśli nie dla tego, który obecnie znajdował się w stanie rozstroju, jak należało się spodziewać, przejściowego, niczym rozstrój Susan Bingham. Ciekawość i nostalgiczne uczucie do niej ogarniały powoli obecnych, za­nim jeszcze się pojawiła. Głowy zwracały się wciąż w stronę drzwi, którymi miała wejść.

Rzeczywiście, weszła nimi w dziesięć minut po pierwszym ostrzeżeniu, nie zaanon­sowana żadnym odgłosem kół tongi czy samochodu, który mógłby zagłuszyć roz­mowy i śmiechy; o parę kroków przed matką, ubrana w skromną rozszerzaną dołem suknię, białą w granatowe kropki; na pozór całkiem nie zmieniona, może o funt czy dwa tęższa, ale równie ładna jak zawsze, kto wie czy nie ładniejsza, ze znajo-

290


mym rumieńcem na twarzy, sugerującym jakieś szczególne, przewidywane lub znów napotkane szczęście.

Patrząc na nią, gdy witała się z Nicky i innymi przyjaciółkami matki, człowiek zaczynał wątpić w prawdę relacji o jej dziwnym zachowaniu i przypuszczać, ze­ta sprawa nigdy nie będzie wyjaśniona. Tak jakby się w ogóle nie zdarzyła. Żadne gorzkie wspomnienie nie kryło się za twarzą Susan. Uśmiech jej nie był uśmiechem osoby kryjącej jakąś tajemnicę życiową. Spoglądała na świat taki, jakim był.

Nie powiedziała niczego, nie zrobiła niczego, co można by uważać za dziwne lub zinterpretować jako sygnał, że umysł ma wciąż jeszcze przyćmiony chorobą i nie­szczęściami. Owszem, były pewne niedomówienia, ale czy ważne? Nie wspomniała dziecka, mogło to być jednak równie dobrze spowodowane troską o cudze uczu­cia, jak inną złowieszczą czy groźną przyczyną. Pamiętała, aby podziękować Isobel Rankin za zaproszenie do rezydencji, i powiedziała, że bardzo się na pobyt tam cieszy. Ponieważ aja i dziecko już tam mieszkali wraz z Mildred, można było chyba przypuszczać, że „się cieszy" również na myśl o zobaczeniu dziecka i to właśnie chce wyrazić. Bądź co bądź kapitan Samuels nie wypuściłby jej, gdyby jej stosunek do małego budził wątpliwości.

Mówiła, że cieszy się też na wakacje w Dardźilingu i Kalkucie. Mówiła, że brak jej wizyt Sary, ale wynagradzają go kartki i listy od siostry. Do Klary Fosdick szep­nęła poza zasięgiem słuchu Nicky, jak bardzo zmartwiła ją wiadomość o brygadierze Payntonie oraz decyzja Nicky o powrocie do kraju, a wreszcie wyjazd Klary z Pan-kotu na stałe do Ranpuru. Miała nadzieję, że pani Fosdick przyjedzie do nich do Różanego Domku na wakacje.

Matka dobrze ją pouczyła. Susan znała pogłoski o nadchodzących zmianach i powiedziała, że to wszystko brzmi dość ponuro. Zapytała Klarysę Peplow o zdro­wie panny Batchelor i wydawała się zdziwiona, że Barbie wciąż jeszcze przebywa w szpitalu, choć czuje się znacznie lepiej. Klarysa pomyślała, że informacje Susan o chorobie panny Batchelor pochodziły od Sary, nie od Mildred.

Dziewczyna nie wspomniała psa, Lamparta. Maisie skorzystała z nadarzającej się sposobności, aby zapytać Mildred, czy Susan wie, że pies nie żyje, Mildred zaś odpowiedziała, że za zgodą Samuelsa zawiadomiła ją o tym, bez brutalnych szcze­gółów, i że Susan zniosła to dobrze, ale więcej do tego nie wracała. Jeśli istniały jakieś tematy zakazane, to były nimi pies i dziecko. Czy Dicky Bcauvais nie był trzecim tematem? Najwyraźniej nie. Powiedziała:

— Miałam niedawno list od Dicky'ego. Trochę się wydaje znudzony. Po całym tym tutejszym pośpiechu okazuje się, że utknął w Komilli w oczekiwaniu na przy­dział. Muszę pamiętać, żeby powiedzieć o tym Sarze, bo list był do nas obu.

Poruszała się z wdziękiem, swobodą, absolutnie rozluźniona. Popijała drinka powoli, jak gdyby chciała, żeby starczył jej do końca przyjęcia, i jak gdyby go wzięła tylko z uprzejmości. Kiedy Lucy Smalley zaproponowała, aby usiadła i nie męczyła się staniem, roześmiała się przyjaźnie i powiedziała, że dość się nasiedziała w ostat­nich tygodniach i potrzebuje ruchu. Przechodziła od grupy do grupy, obserwowana, ale nie śledzona przez Mildred, którą raz tylko zdradziły nerwy, gdy podniosła do

291


ust pełny kieliszek z cocktailem, rozlała kilka kropel i odczekała (zauważyła to Kla­ra Fosdick) co najmniej minutę, zanim znów go podniosła.

To, co Nicky zaobserwowała może dlatego, że żywiej reagowała na formy i układy swego ostatniego przyjęcia niż jej goście — było prawdą. Jeśli zaszła w Su­san jakaś zauważalna zmiana, było nią swobodniejsze poruszanie się i prezentacja siebie samej w obrębie obrazu. Przed chorobą byłaby się ustawiła w jego środku i przyjmowała daniny. Nowa jej ruchliwość sugerowała, że to ona ją oferuje, że potwierdza swoje zaangażowanie w sprawy społeczeństwa, w którym wzrastała od dziecka, obecnie zaś powróciła do niego po krótkim, choć niewytłumaczalnym okresie wycofania.

Wzmagało się zainteresowanie nieznanym kapitanem Samuelsem, Żydkiem akro­bata. Wyjąwszy Mildred nikt z gości go nie znał i nikt nie był na tyle ciekawy, aby poinformować się o nim, kiedy usłyszano jego nazwisko w związku z Susan. Po­stawa Mildred podsumowywała wszystko, co należało wiedzieć czy odczuwać w sto­sunku do psychoanalityka z Królewskiego Wojskowego Korpusu Medycznego. Nie było to zajęcie, które by ktoś normalnie traktował serio. Spośród masy nowych czy przewijających się przez klub twarzy żadna nie pasowała do obrazu wywołanego tym nazwiskiem. Samuels prawdopodobnie się nie udzielał. Ani Beames, ani Tra-vers — którzy mogliby wyrazić opinię zawodową, jeśli nie osobistą — się nie zjawił. Obaj byli zaproszeni, ale widocznie mieli tego ranka dużo roboty w szpitalu.

Ktoś, może nowy właściciel adaptera, nastawił płytę: wybór melodii z „Czu Czin Czau"; ale płyta była tak zdarta, że tylko najbliżej stojący goście mogli coś usłyszeć. Farika i kucharz Nazimuddin roznosili półmiski z sandwiczami i kanapkami.

— Jedzenie — zawołała Nicky. — Za chwileczkę będzie więcej w jadalni, więc
proszę brać. Część gości przeszła do jadalni, aby zmniejszyć tłok w salonie, gdzie
stopniowo ludzie się przegrupowali, tak że na chwilę Susan pozostała sama. Wzięła
sandwicza z półmiska podanego niezbyt pewną ręką widmowego Fariki i stanęła
trochę na uboczu przy oknie, z. którego miała widok na frontową werandę i na całą
posesję.

Natychmiast podeszła do niej matka i przypadkowo lub może umyślnie stanęła między nią i Lucy Smalley, która zauważywszy, że Susan jest sama, zbliżała się do niej. Tak więc nawet Lucy, mimo że była blisko, nie potrafiła powiedzieć, jak to się stało, że kieliszek wypadł Susan z dłoni i rozbił się na parkiecie. Później, dużo póź­niej. Lucy mówiła, że zdawało jej się, iż Susan upuściła kieliszek umyślnie. Nie potrafiła powiedzieć, dlaczego tak sądzi, ale intuicja mówiła jej, że tak się właśnie

292


stało. Mildred rozmawiała z Susan zupełnie naturalnie: — Kochanie, dobrze się czujesz? Nie zmęczona? — na co Susan odpowiedziała również zupełnie naturalnie, choć z lekką irytacją: — Doskonale się czuję. — I w tej chwili rozległ się nagle dźwięk tłuczonego szkła i krótki okrzyk Mildred; Susan nie wydała żadnego odgłosu, za­pamiętała Lucy, tylko Mildred spytała: — Czy cię potrąciłam? — I to był cały incy­dent — jeśli można go nazwać incydentem.

Na spódnicy Mildred pojawiła się plama. Susan schyliła się, podniosła nie stłu­czoną podstawę kieliszka i zaczęła zbierać kawałki szkła. Podała je kucharzowi, który pospieszył na pomoc, po czym się wyprostowała.

— Moja wina — rzekła Mildred, podczas gdy Susan przepraszała Nicky za szkodę.
Susan podziękowała za następnego drinka i podeszła do pani Stewart, Klary-

sy Peplow i podpułkownika Pearsona, pozostawiając matkę z Nicky, która spytała:

Nicky Paynton przecisnęła się z powrotem do drzwi otwartych od strony werandy.

— Proszę wejść — krzyknęła z pewnej odległości. — Jestem Nicky Paynton, to
ja zorganizowałam ten ubaw. — Wyciągnęła rękę i trzymała w powietrzu, póki nie
uwolnił jej, żeby tak powiedzieć, od tego ciężaru. Gwar zaczął przycichać, gdy
tylko zorientowano się, dlaczego Nicky poszła w tę stronę pokoju. Oto pojawił się
obcy: Żydek akrobata. Hałas tak się zmniejszył, że odgłosy wesołej zabawy zda­
wały się dochodzić z innego przyjęcia, niemal z innego świata; świata zabezpie­
czonego przed takim wtargnięciem intruza. Zdziwienie bardziej niż ciekawość spo­
wodowało to wyciszenie, podkreślone monotonnym męskim głosem, którego właś­
ciciel, uświadomiwszy sobie swoje solo, urwał na kilka sekund, po czym konty­
nuował, powoli przywracając do życia ogólną rozmowę.

Kapitan Samuels był szczupły, jasnowłosy. Spoglądał na Nicky z wysoka, byt wzrostu więcej niż średniego. Nie uśmiechnął się. Kiedy uwolniła jego rękę, opuścił ją bardzo powoli. Nie próbował robić żadnych wstępnych posunięć, jakimi mógł się posłużyć gość w szczególnych okolicznościach sprowadzających go na przyję­cie. Zdawało się, że w ogóle nie powiedział słowa. Sprawiał wrażenie człowieka, który wyzbył się okolicznościowych odruchów fizycznych, bo uważał je za stratę czasu.

Obraz Żydka akrobaty rozsypał się całkowicie. Był wyniosły, patrycjuszowski; zdaniem większości obecnych kobiet niepokojąco, chłodno przystojny. Jego młodość zaskakiwała każdego, kto mu się bliżej przyjrzał. Ta młodość sprawiała, że uwaga, którą natychmiast przyciągał, była dla ludzi darzących go tą uwagą równie nieprzy­jemna jak osobisty afront: tym bardziej, że nie zdawał się poczuwać do obowiązku

293


okazywania skruchy z tego powodu, że j e s t młody, co zwykle stanowiło w pewnej mierze o wdzięku młodego człowieka w towarzystwie starszych.

Teoretycznie można było powiedzieć, że Nicky wprowadziła go do pokoju. W prak­tyce szła przed nim, otwierając mu drogę. Na końcu tej drogi stała Isobel Rankin. Zbliżał się do niej bez pośpiechu.

— Pozwolisz, że przedstawię ci kapitana Samuelsa — rzekła Nicky. — Kapitan
Samuels, pani Rankin, żona naszego dowódcy okręgu.

Wymamrotazi słowa powitania.

— Czy jest pan spokrewniony z naszymi przyjaciółmi w kraju, Myrą i Issym Sa-
muelsami? — zapytała Isobel, gdy podziękował za drinka podanego na tacy przez
Nazimuddina.

Przyglądał jej się bystro.

Słuchacze, do tej pory zafascynowani towarzyskimi związkami, jakie łączyły małżonkę generała i młodego lekarza wojskowego dzięki wspólnym przyjaciołom, rozpoznali teraz reprymendę. Kapitan Samuels ani nie posłał Isobel Rankin wi­zytówki, ani nie wpisał się do jej księgi gości u wejścia do rezydencji — a krok ten musiał uczynić oficer, jeśli chciał, aby oficjalnie uznano jego obecność w garnizo­nie. W dawnych czasach byłoby nie do pomyślenia, aby oficer przebywający w bazie od maja nie wpisał się do księgi jeszcze w końcu sierpnia. Obecnie, przy ciągłym ruchu ludzi i tylu czasowych przydziałach, nie przestrzegano tak ściśle tego obrzę­du, ale człowiek ze stałym przydziałem do personelu szpitala popełniał poważny nietakt nie stosując się do niego, dowodził albo zwykłej ignorancji, albo, co gorsza i co w tym przypadku bardziej prawdopodobne, obojętności.

— Nie znam się zupełnie na medycynie psychologicznej — ciągnęła Isobel, kiedy
stało się jasne, że kapitan Samuels nie zamierza jej uwa'gi skomentować. — Wątpię,
żeby Guy Charlton wiedział coś więcej.'— Miała na myśli głównego lekarza wojsko­
wego, odpowiednika Beamesa, też od niedawna przebywającego w bazie. — Przy­
puszczam więc, że rządzi się pan sam w swojej specjalności. Czy jest pan zwolen­
nikiem Freuda, czy Junga? Czy nie o to należy pytać?

Po raz pierwszy kapitan Samuels pozwolił sobie na leciutką zmianę wyrazu twa­rzy: chyba go Isobel rozbawiła.

294


Znów jej się przyjrzał. Lecz Isobel Rankin nigdy, a więc i teraz nie ugięła się pod żadnym spojrzeniem. Zerknął na Nicky, na pułkownika i Maisie Trehearne; prze­lotnie na Lucy i Tuskera Smalleyów, którzy do nich podeszli; albo ich szacował, albo uprzejmie włączał do ogólnej rozmowy.

— Należy rozróżniać między analizą i kuracją. Bez względu na przyczynę ner­
wicy terapeuta interesuje się zdolnością pacjenta do fizycznego odprężenia. To po
prostu rozwinięcie poglądu Reicha, że orgazm ludzki jest ważnym czynnikiem przy­
czyniającym się do zdrowia fizycznego i psychicznego, co jednak nie znaczy, że
wszystkie nerwice są wynikiem tłumienia popędu płciowego.

Upłynęło kilka sekund, zanim Tusker Smalley się zaczerwienił i powiedział:

— Wielki Boże!

Isobel Rankin spojrzała na niego, jak gdyby chciała go powstrzymać przed zro­bieniem kwestii z tego powodu, że oficer ośmielił się wspomnieć o czymś podobnym w obecności pań. Uśmiech na jej twarzy był może trochę sztuczny, ale tak uśmiech­nięta znów zwróciła się do kapitana Samuelsa.

— A jakie są objawy? Stały rozstrój kiszek?
Uśmiechnął się.

— Jest różnica między tą chorobą a dyzenterią wywołaną przez amebę. Nie­
stety, można ją złapać i nosić w sobie latami, póki nie przeżre ścianek jelit i nie
zaatakuje ważniejszych organów. Taką przynajmniej teorię wyznają niektórzy.
Bez ostatecznie przekonywających badań choroba trwa często nie wykryta, objawy
zaś nie są alarmujące. Ogólna ociężałość, osłabienie. Skłonność do obsesji na jakiś
jeden temat.

-— Dlaczego tak trudno o odpowiednie badania?

— Chyba nie powinienem tego tłumaczyć. Wyrobię sobie opinię człowieka nie­
taktownego. Przykro mi, jeżeli poprzednie moje uwagi kogoś uraziły.

Spojrzał na zegarek.

295


Samuels nie odpowiedział. Jedynie lekkim skinieniem głowy skwitował zapro­szenie. Wiele osób w otaczającej ich grupie zdziwił ten gest ze strony Isobel Rankin.

Ona zaś zrobiła ten gest i odeszła, w ten sposób kończąc rozmowę. Grupa się roz­proszyła. Samuels skorzystał z okazji, aby rozejrzeć się po pokoju. Jakby nie zależało mu na tym, by poznać inne osoby. Gdy wzrok jego przypadkiem na kogoś padał, ten ktoś odwracał oczy. Pogłoski o niezwykłym zachowaniu lekarza dotarły już do tych, którzy nie słyszeli rozmowy. Ledwie dojrzał Susan, przecisnął się do niej przez tłum.

Powiedziała, że tak. Przedstawiła go Klarysie, pani Stewart i podpułkownikowi Pearsonowi.

— Muszę się pożegnać z panią Paynton. Pójdziesz ze mną?

Położył rękę na jej ramieniu. Ten gest, choć przelotny, sprawił na tych, którzy go zauważyli, wrażenie czegoś niepotrzebnie władczego. Susan była częścią towa­rzystwa tu zgromadzonego. Samuels nie był. Jednakże ją zabierał. Ona na to zezwa­lała; a przynajmniej dziewczyna w sukni w groszki zezwalała, a tymczasem ludziom ich obserwującym przyszło na myśl, że w jakiś lekko nieprzyjemny sposób ta dziew­czyna ze znanej im Susan przeobraziła się w twór kapitana Samuelsa albo wspólny twór ich dwojga, w osobę, która wyłoniła się na skutek tajemnego procesu nacisku, przymusu, insynuacji, Bóg wie czego jeszcze. I Bóg wiedział, o czym lub o kim roz­mawiali, kiedy byli sami podczas seansów analitycznych, czy jak się to nazywa. Samuels, idąc za nią, rzucał wzrokiem na tego czy tamtego, jakby szukał dowodów zaburzeń umysłowych lub emocjonalnych, podobnych do tych, które w swym mnie­maniu odkrył u niej, a za które o n i ponosili winę. Zachowywał się jak człowiek, który wyprowadza kogoś ze strefy skażenia.

— Dziękuję — mówiła Susan — że pozwoliła mi pani przyjść na przyjęcie. Po­
wiem pani po prostu a u r e v o i r, dobrze?

Trzymając kieliszek i papierosa w jednej ręce, Nicky drugą ręką objęła Susan w uścisku, który stał się częścią jej zbroi przywdzianej na pożegnalne przyjęcie.

— A zatem a u r e v o i r, Susan. Pewnie tak będzie. Wieki mogą upłynąć, zanim
mnie załadują na samolot.

Skinęła głową kapitanowi Samuelsowi.

Mildred czekała w otwartych drzwiach.

296


Tyle usłyszano. Mildrcd wyszła z Susan i kapitanem Samuelsem. Przez chwilę rozmawiali stojąc na werandzie, po czym Samuels i Susan wyszli na dziedziniec i wsiedli do czekającej tongi. Mildred wróciła do domu, nie drzwiami, którymi wy­szli, lecz głównym wejściem. Trwało dość długo, zanim się znów pojawiła w salonie, a wtedy przyjęcie dobiegało już końca.

Kiedy podjechał samochód Isobel, aby ją i Mildred odwieźć do rezydencji, zwró­ciła się do Nicky:

Dokonała tego oznajmiając, że zamyka interes. W ciągu dziesięciu minut dom i dziedziniec opustoszały. Ostatni wyszli Lucy i Tusker Smalleyowie. Ich tonga, oświadczyli, gdzieś się zapodziała.

Ulicą wiodącą do rezydencji jechała limuzyna, jedna z tych, które wynajmuje się w Ranpurze, by wozić grupy urlopowiczów lub wycieczkowiczów w góry i z powro­tem. Ulica była kręta i dwa duże samochody miały trudności z mijaniem, gdy jechały z przeciwnych kierunków. Rzadko się to jednak zdarzało. Ta droga była tylko dla ruchu do i z rezydencji. Zresztą samochód generała zawsze miał pierwszeństwo przejazdu. Świadomy tego wojskowy kierowca, wiozący Isobel i jej gości do domu, jechał spokojnie, a limuzynie pozostawił minimum miejsca, spodziewał się bowiem, że zjedzie na bok i zwolni.

Na dachu limuzyny umocowany był bagażnik pełen walizek i przykryty nieprze­makalną płachtą. Możliwe, iż to dodatkowe obciążenie natchnęło cywilnego kierowcę osobliwym przekonaniem, że jego wóz jest ważniejszy, choć zwinięty proporczyk na masce samochodu generalskiego głosił, że tak nie jest. Jeśli nawet cywil spo­strzegł ten symbol rangi pojazdu, to go zignorował. Nadjeżdżał. W ostatniej chwili wojskowy kierowca krzyknął ostrzegawczo do swych pasażerek i nacisnął hamulce. Limuzyna przejechała dumnie. Samochód generała zadrżał pod naciskiem ha­mulców.

— Boże wielki! — zawołała Isobel. — Co za przeklęty niebezpieczny wariat.
Kto to był, Klaro? Widziałaś coś?

Klara siedziała koło okna od strony drogi.

— Żaluzje były spuszczone, więc nie widziałam.


— Żaluzje?

Kierowca wysiadł, rozprostował ramiona i zwinął dłonie w pieści. Myślał, że tamten kierowca zatrzyma się i przeprosi lub będzie się kłócił. Zamierzał mu na­gadać i zasłużyć się w oczach bara mem-sahib, o której wiedziano, że lubi mężczyzn z natychmiastowym refleksem. Ale limuzyna szybko odjechała. Właśnie brała za­kręt. Nie zdążył nawet zauważyć numeru rejestracyjnego.

Pod koniec droga rozszerzała się tak, że przed imponującą żelazną bramą można było zawrócić. Stał tam wartownik. Obecny był również dowódca straży, jak gdyby go niedawno wywołano do bramy.

— Safi, proszę się zatrzymać przy bramie i zapytać dowódcę straży o ten sa­
mochód.

Posłuchał polecenia. Wartownik prezentował już broń. Szurnął głośno nogami. Dowódca straży podbiegł, stanął ria baczność i zasalutował. Safi zamienił z nim kilka słów. Po chwili powiedział:

Isobel wysiadła z samochodu, podeszła do drugiej budki wartowniczej, gdzie księga leżała na półce, przymocowana łańcuchem. Stała tam przez kilka sekund, po czym wróciła i wsiadła.

— Jedźmy, Safi.

Kiedy samochód wjechał za bramę, odezwała się:

— To nie był żart za pierwszym razem. Teraz się wypisała. „Ethel Manners,
pour prendre conge." '

Zapadło milczenie. Nicky Paynton wybuchnęła śmiechem.

— Co za cudowne zakończenie dnia — zdołała powiedzieć między wybuchami
wesołości. — Pour prendre conge!

Jeszcze się śmiała, gdy samochód stanął pod wielkim gankiem, przed którym,

1 Francuska formuła pożegnania (przyp. tłum.).

298


pośrodku nieskazitelnego gazonu, w kręgu białych kamyków wznosiło się wysokie białe drzewce, przymocowane kablami do ziemi, niczym maszt okrętowy. Z tej wy­sokości rozpościerał się widok na wielkie połacie doliny pankockiej. Leżały w sło­necznym blasku wczesnego popołudnia. Przed wejściem do domu Nicky Paynton przystanęła na chwilę, wciąż jeszcze wstrząsana wybuchami śmiechu, i wpatrzyła się w widok. Potem odwróciła się od niego, otworzyła torebkę, wyjęła chusteczKę, otarła nią dolne powieki i przyłączyła się do przyjaciółek, aby zagrać z nimi w bry­dża, może po raz ostatni.

Rzeczywiście. Dziewięć dni później, czując każdą kosteczkę i głucha na oba uszy, wysiadła z Dakoty na pole startowe lotnictwa RAF-u, wprost w zdumiewającą nie­realność wiejskiej okolicy w Wiltshire.

IV

Z nadejściem października Barbie przestała nosić łyżeczki do kościoła. Starsza pani pewnie już wyjechała. Zapakowała łyżeczki, napisała list i poprosiła Klarysę, aby jeden ze służących zaniósł je do domu komendanta. Klarysa wyraziła zgodę. Stała się troskliwa. Nazajutrz Barbie otrzymała przez gońca list z podziękowaniem od pułkownika Trehearne'a. Prosił ją, aby uczyniła mu ten zaszczyt i przyszła w listo­padzie na kolację z paniami.

Dzień, dwa nie odpowiadała, wiedziała bowiem, że nie przyjmie zaproszenia, póki jednak nie napisała listu z odmową i podziękowaniem, mogła się cieszyć myślą o przyjęciu. Czarna aksamitna suknia .do kostek, planowała; broszka, żadnej innej biżuterii. Specjalne strzyżenie i ondulacja, ułożenie włosów, które podkreśliłoby naturalne fale na głowie i nad czołem. Czarne pantofle i połyskliwa czarna torebka wieczorowa. Może aksamitna róża — czerwona lub fioletowa — zamiast broszki. Nie. Broszka to bardziej dystyngowane. Cieniutki jak pajęczyna czarny szyfonowy szal, ciepły, ale nie całkiem zasłaniający marmurową biel ramion i pleców. Na dojazd luźny płaszcz z tego samego czarnego aksamitu co suknia, ale podbity ciepłą szkar­łatną podszewką. Może złocony lub srebrny łańcuch do klamry pod szyją. Rękawiczki do łokcia. Białe. Czy czarne? Białe, jeżeli przypnie broszkę. Czarne, jeśli kolorową różę z aksamitu. I cienka batystowa chusteczka skropiona wodą kolońską.

Po wymówieniu się w liście złym stanem zdrowia przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze, wychudzonemu kościstemu ciatu i matowym prostym włosom, które wymagały strzyżenia. W takiezsukni widać by było tylko rozczochraną głowę, ster­czące obojczyki i pomarszczoną szyję, i ramiona jak u stracha na wróble, zęby ni­czym kamienie nagrobkowe, zbyt duże jak na jej usta. A ludzie słyszeliby coś, co kiedyś było głosem; ochrypły, zgrzytliwy dźwięk między skrzypiącym szeptem i ner­wowym krzykiem.

Włożyła list pułkownika Trehearne'a do szuflady przenośnego biurka, gdzie leżał już list z banku oraz listy i widokówka od Sary z Kalkuty i Dardźilingu. Zniszczyła

299


natomiast list z misji, który nadszedł w dniu chrzcin, oraz nie oddany list do kapi­tana Coleya. Widokówka od Sary przedstawiała siedzibę Misji imienia Biskupa Barnarda w Kalkucie i nosiła datę 6 września, to jest dnia, w którym Mildred wy­jechała z Pankotu wraz z Susan, dzieckiem i ają, a także dnia poprzedzającego ten, w którym kapitan Travers pozwolił Barbie wrócić na probostwo.

Rozpoznasz łatwo ten widok — pisała Sara na odwrocie. — Mam nadzieję, że się lepiej czujesz. Ja również, i nadaję się już, jak to mówią, do ludzi. Serdeczności, Sara.

Jak tyle spraw dotyczących Sary, i ta pocztówka stanowiła zagadkę. Normalnie taką kartkę można było kupić tylko w siedzibie misji, Sara jednak nie napisała, czy tam była.

Na piechotę trudno jej było pójść dalej niż do kościoła Św. Jana w jedną stronę i do bungalowu pana Maybricka w drugą. Chcąc udać się na bazar, posyłała po tongę i nie wysiadała z niej, dopóki nie wróciła na probostwo.

Na bazarze zatrzymywała się przed Dżalalem ud-Dinern. Za pierwszym razem po jakiejś minucie czy dwóch pojawił się oberwany bosy ćhokra, gotów załatwić jakąś sprawę za drobną opłatą. Obecnie jednak czekało na nią na obrzeżu bazaru ze dwu­nastu lub nawet więcej chłopców, którzy biegli za tongą reklamując swą zręczność, chęć usłużenia i uczciwość.

Z początku jej chłopaczek przyłączał się do konkurentów, później jednak, pewny lojalności Barbie, czekał przed sklepem na jej przyjazd. Aby się do niej dostać, mu­siał torować sobie drogę przez kłębowisko nóg i ramion przeważnie silniejszych niż jego własne. Dawała mu listę zakupów i pieniądze oraz wyraźne instrukcje. Czekając rozdzielała cukierki między pozostałych. Jeśli sprawunki trzeba było za­łatwić w kilku sklepach, dawała mu pojedyncze listy po kolei. Inni chłopcy prze­stawali się nią interesować po otrzymaniu cukierków, ale jej mały chłopak biegał tam i z powrotem między sklepem i tongą, tongą i sklepem, zdając dokładnie spra­wę ze swych czynności za każdym nawrotem. Zakupy robiła głównie dla Klarysy. Kiedy paczek było dużo, ćhokra jechał z nią do bungalowu siedząc obok dorożka­rza i pomagał jej wnosić sprawunki na werandę. Ze swoich pieniędzy dawała mu pewien procent od całej wydanej sumy. Miała nadzieję, że od sklepikarzy dostaje prowizję. Nie zawsze mówiła, do jakiego sklepu ma iść, czasem nie było go dość długo. Niechybnie wracał wtedy z towarem zakupionym po niższej cenie. Klarysa cieszyła się z tego.

Rozmawiali ze sobą w mieszaninie urdu, dialektu górali pankockich i angiel­skiego.

Powiedział, że nazywa się Aśok. Rodzice zmarli w Ranpurze. On sam przybył do Pankotu w poszukiwaniu pracy. Nie miał żadnych krewnych. Wykonywał różne prace. Spał, gdzie popadło, po skończeniu ostatniej pracy danego dnia. Miał osiem lat. Ambicją jego było pracować w stajniach słoni maharadży.

— W Pankocie nie ma słoni — zauważyła Barbie.

300


Nie ma, zgodził się. Jednakże w Pankocie można było zarobić rupie. Potem mógłby pojechać do Radźputany. W Radźputanie były setki maharadżów. Każdy z nich miał tysiąc słoni.

W kraju, mówiła Barbie, większość Anglików w jego wieku zamierzała zostać maszynistami na kolei. Odpowiedział, że maszynista też jest dobry. Jeżeli nie ma słoni.

— Czy trzeba należeć do specjalnej kasty, aby być kornakiem czy choćby zbli­
żyć się do słonia?

Nie zrozumiał. Powiedział, że jego ojciec pracował w magistracie w Ranpurze. Aśok nie mówił, w jakim charakterze. Zdecydowała, że jest haridźanem. dzieckiem Boga, niedotykalnym. Marzył o słoniach. Może w Radźputanie pozwolą mu oczy­szczać stajnie z ich odchodów. Prawdopodobnie jednak tę robotę także wykonywała specjalna kasta. Barbie nie wiedziała. Hinduizm, mówił jej pan Cleghorn, to nie religia, lecz styl życia. Odpowiedziała, że chrześcijaństwo również powinno nim być. Rzucił jej staroświeckie spojrzenie.

Usiadła na stopniach werandy i wyciągnęła do niego rękę. Aśok spojrzał na nią poważnie.

— Pójdź — rzekła. — Jestem twoim ojcem i twoją matką.
Podszedł. Objęła jego chude ramiona.

— Nie rozumiesz — powiedziała po angielsku. Pachniał piżmem. — To wszystko
jest zbyt dawne i zbyt dalekie. Świat, w którym ty i ja żyjemy, jest fałszywy. Przy­
ciskam cię do piersi, ale ty myślisz o tym jak o władzy, która wyzbyła się swej suro­
wości. Ofiarowuję miłość. Przyjmujesz ją jako uśmiech fortuny. Serce twoje bije
z wdzięczności, podniecenia, nadziei na rupie. A moje ledwo, ledwo bije. Jest bar­
dzo zmęczone i stare, i dalekie od domu. Aśoka, Aśoka, Sokam, Sokarum, Sokis,
Sokis. Gdzieś się pomyliła.

Roześmiał się. Oczy mu błyszczały.

— Cało ' — powiedziała.

Włożyła srebrną rupię do małej rączki. Pokłonił się jej i pobiegł. Przy bramie się odwrócił. Pomachali do siebie.

Tu es mon petit Hindou inconnu — szepnęła. — El tu es un papillon brun. Moi,
je suis blanche. Mais nous sommes les prisonniers du bon Dieu.
2

— Nie wiadomo, jak długo będę mogła cię odwiedzać — zwróciła się do Mabel. Zaczynała już myśleć o grobie jako o zamkniętym wejściu do długiego tunelu, ciem-

1 Idź, odejdź, (przyp. tłum.).

-' Jesteś moim matym nieznanym Hindusem. 1 jesteś brayowym motylem. Ja jestem biała. Ale jesteśmy więźniami Pana Boga (przyp. tłum.).

301


nego i krętego, w którym trzeba się czołgać na brzuchu, jeśli ma się kiedykolwiek dotrzeć do promiennego obszaru leżącego na końcu, przypuszczała, że przez chwilę człowiek może klęczeć skulony pod zablokowanym wejściem i zbierać odwagę nie­zbędną do rozpoczęcia podróży. Bywały dnie, kiedy sądziła, że Mabel odeszła, i inne, kiedy silnie odczuwała jej obecność. Dzisiaj zmarła wydawała się bardzo bliska. — Przykro mi, że tak mało jest kwiatów. Nie ma ich wiele w ogrodzie probostwa. Nie chcę ich ciąć bez pytania o pozwolenie, a nie lubię prosić zbyt często.

Za następnym spotkaniem poprosiła Aśoka, by kupił kwiaty. Wrócił do tongi z dłońmi pełnymi obciętych z łodyg aksamitek i jaśniinu. Rozsypała je na grobie, Odtąd miał codziennie dla niej kwiaty: czasem polne, zerwane z żywopłotów, cza­sem (podejrzewała) skradzione z ogrodów. Zwykle nie przyjmował zapłaty za takie kwiaty.

— Czy wiesz, po co są kwiaty, Aśok?

Tak, wiedział. Służyły do pudźy. Do oddawania czci bogom. ; ;(

Aśok się rozejrzał. Czy jest tu teraz? Tak, powiedziała Barbie. Jej przyjaciółka ich obserwuje. Spojrzał dookoła.

— Czy ona jest także moją przyjaciółką?

Barbie potrząsnęła głową.

To mu wystarczyło.

Z numeru „Onlookera" wycięła obrazek przedstawiający słonia z grupą myśli­wych na grzbiecie. Obrazek był nieduży. Włożyła go do przezroczystej koperty, w której trzymała kartę z czytelni, i dała Aśokowi.

— Moja przyjaciółka prosiła, żebym ci to dała, Aśok.

Dłuższy czas wpatrywał się w obrazek. Obok jednego z myśliwych siedziała pani w hełmie tropikalnym.

— Czy to twoja przyjaciółka?

Barbie przyjrzała się z uwagą. Twarz kobiety była niewyraźna.

— Nie, ale podobna do niej.

Dla dziecka obrazki miały duże znaczenie.

— Kiedy pojedziesz do Radźputany, Aśok?
Aśok wzruszył ramionami.

302


— Kiedy będziesz miał dość pieniędzy?

Nie odpowiedział.

Przez dłuższy czas po odebraniu z rąk Klarysy koperty z nazwą misji i stemplem pocztowym z Kalkuty nie otwierała jej. tylko siedziała na brzegu łóżka i obserwo­wała, jak nieruchomi są starzy podsłuchiwacze.

Wiedziała bez czytania, że list napisał pan Studholme i że mógł go napisać jedynie po to, by zaoferować jej miejsce w którymś z bungalowów utrzymywanych przez misję w Dardżilingu i Naini Talu. Ktoś umarł i zwolnił pokój. Nie chciała w nim zamieszkać. Ona sama, niechciana, umarłaby w takim miejscu. Będzie musiała po­jechać, ale to wymagałoby odwagi. Wzięła list i zastanawiała się, co by było, gdyby go zniszczyła nie otwierając koperty. Nie mogła jednak tak oszukać Klarysy. Otrzy­małaś dobre wiadomości w sprawie mieszkania? — zapyta Klarysa podczas obiadu. Wtedy musiałaby skłamać.

Poszła do łazienki i zmyła z zębów smak kłamstwa.

Wróciła do pokoiku, który niemal polubiła, gdyż Mabel wiedziała, że w nim mieszka i że przeżyła chorobę, aby do niego wrócić; Klarysa stała się uległa, a pnącze za oknem nie wtargnęło do wnętrza. Dodatkowy gwoździk utrzymywał krucyfiks pionowo, gdy przeciskała się koło niego. Odkryła, że każdy paznokieć na palcach nóg był przepięknie wyrzeźbiony. Starzy za firanką byli wrogami, ale trzymanymi na odległość. Kiedy przeczyta list, rozsuną zasłonę, zbliżą się i ją uduszą. Akt miło­sierdzia.

Rozcięła kopertę nożem, którego górny skraj ozdobiony był szeregiem rzeźbio­nych malutkich słoni z drzewa sandałowego. Dal go jej pan Maybrick na przywi­tanie po powrocie do krainy żywych, jak się wyraził. Nie cierpiał szpitali. I dlatego jej nie odwiedził. List był długi. Podpisał go pan Studholme.

Droga Pani!

Przede wszystkim muszę Pani powiedzieć, że nie piszę w celu powiadomienia Jej o wolnym pokoju w Górskim Widoku w Dardżilingu ani w Fermie w Naini Talu. Proszę jednak być pewną, że pamiętam, w jakiej sytuacji się Pani znalazła.

Piszę z dwóch powodów i muszę Panią przeprosić za to, że nie napisałem kilka tygodni temu, kiedy poinformowano mnie, że jest Pani chora, ale wraca do zdrowia. My starzy nie dajemy się tak łatwo. Po latach pobytu tutaj nabieramy jakiejś spe­cjalnej odporności (Lawinia Claythorpe w Naini Talu ukończy osiemdziesiąt osiem lat w tym miesiącu).

303


Osobą, która poinformowała mnie o Pani chorobie i powrocie do zdrowia, była panna Sara Layton, której nie miałem przyjemności znać przedtem, ale która odwie­dziła mnie podczas pobytu u krewnych w Kalkucie. A więc to pierwszy powód, dla którego piszę, aby wyrazić nadzieję, że jest już Pani z powrotem w dobrej formie. Dowiedziałem się, z jakim poświęceniem opiekowała się Pani ową biedną damą, której śmierć pogrążyła Panią w niepewności co do znalezienia stałego domu. Drugim powodem jest wybadanie, czy może mi Pani wyświadczyć specjalną przysługę. Za­chęca mnie do tego wcześniejsza Pani oferta zaangażowania się jako wolontariuszka.

Wie Pani zapewne, że od początku wojny coraz mniej przybywa personelu do naszej misji. Młodzi mężczyźni i młode kobiety musieli się poświęcić innym spra­wom w kraju. Coraz trudniej było nam znaleźć dobrych nauczycieli, w jednym zaś okręgu ta trudność z różnych przyczyn bardzo nam w tej chwili doskwiera.

Jestem pewny, że pamięta Pani Edwinę Crane. Była kuratorką naszych szkół w okręgu Majapur, między innymi szkółki na przedmieściu Dibrapuru. Od czasu śmierci tamtejszego nauczyciela Hindusa i panny Crane obsadzenie stanowiska w Dibrapurze nastręcza nam wiele trudności.

Na szczęście pół roku temu udało nam się obsadzić tam pannę Johnson, chrześci­jankę Eurazjatkę, która bardzo dobrze sobie radziła i która, mamy nadzieję, będzie przez dłuższy czas jeszcze sprawować funkcję nauczycielki w Dibrapurze. Nie­dawno jednak panna Johnson zawiadomiła nas o swych zaręczynach i poprosiła o miesięczny urlop od 12 grudnia, bo chce zawrzeć małżeństwo i udać się z mężem do prowincji Madras. Oczywiście spełnimy tę prośbę. Okazało się jednak, że trudno będzie znaleźć dla niej zastępstwo. W Dibrapurze jest przedszkole i szkoła dla młodszych dzieci, większość uczniów pochodzi z, okolicznych wsi, nie z. miasta. W przeciwieństwie do szkół miejskich dla starszych dzieci, szkołę tę zamyka się normalnie tylko na kilka dni w okresie świąt Bożego Narodzenia. W pobliżu jest bungalow dla nauczyciela. Niestety, Majapur odległy jest o 75 mil. Człowiek po­zostaje trochę odcięty od świata. Powietrze w Dibrapurze nie jest zdrowe. Natomiast dawno się skończyły niepokoje nękające niegdyś ten okręg.

Cbodyi o to, czy zechce Pani objąć to stanowisko w zastępstwie panny Johnson'?
Bylibyśmy niezmiernie wdzięczni. Wystarczy telegram potwierdzający lub zawiera­
jący odmowę. Jeśli odpowiedź Pani będzie pozytywna, natychmiast zlecę pannie
Jolley w Ranpurze, aby załatwiła przejazd z Pankom do Majapuru w dniu 5 grudnia
może, lak aby Pani przybyła do Majapuru 6 lub 7 i spędziła parę dni z panną Johnson
w Dibrapurze przed jej wyjazdem. Kuratorką w Majapurze jest pani Lanscombe,
której chyba Pani nie zna. Załatwi ona wszystko co trzeba w związku z przyjęciem
Pani w Majapurze i transportem. Jeśli się Pani zgodzi, poproszę pannę Jolley, aby
zatelefonowała na probostwo, jak tylko załatwi wszystkie rezerwacje, i poinformo­
wała Panią o szczegółach. Tymczasem przesyłam serdeczne życzenia, mgr Cyril
B. Studholme.

30*


Przeczytała list dwa razy, zanim go złożyła i wsunęła z powrotem do koperty. Po drugim czytaniu wiedziała już, co zrobiła Sara. Odwiedziła pana Studholme'a, aby mu wyperswadować wszelkie pomysły, że stara weteranka już nic nie może. Zro­biła to subtelnie, tak że nie uświadomił sobie tego i nawet zapomniał napisać do Barbie z życzeniami powrotu do zdrowia. Ten gest Sary, praktyczny, nie narzu­cający się, przypieczętował jak gdyby ich wzajemny stosunek w sposób, który wzru­szył ją bardziej niż jakikolwiek jawny wyraz szacunku.

Włożyła kopertę do torebki. Podobnie jak w przypadku nieoczekiwanego za­proszenia pułkownika Trehearne'a, chciała zamknąć się w świecie osobistego szczęścia, aby nacieszyć się nim w pełni, aby istnieć przez chwilę w jego spokojnym centrum, które nie było stałym punktem w przestrzeni, lecz punktem ruchomym, szybującym przez płaski krajobraz w długiej prostej linii, jaką w jej wyobraźni sta­ła się droga do Dibrapuru. Zamknęła oczy i w mrocznym pokoju obróciła twarz w stronę ogromnego białego nieba i palącego żaru słońca, który spiekał ziemię i ciało aż do świętego wyczerpania.

Indie, myślała, Indie. Indie.

Indie, szepnęła.

Cilośno powiedziała:

— Indie. Indie. Indie.

Dzieci się roześmiały. Powtórz to, Barbie-mem, wołały chórem. Indie — wy­krzyknęła. Pierwszej sylaby nie było słychać, druga jakby ostrym krzykiem wysko­czyła z jej gardła, utrzymywała się chwilę w powietrzu i spadła niczym ptak ugo­dzony w locie. Zniżyła glos i przemówiła zadyszanym tonem, którego używała w roz­mowie z Arturem, Klarysą. Fdgarem Maybrickiem i małym Aśokicm. Muszę dbać o mój prawdziwy głos, powiedziała. Dbać o niego, aby móc go używać w klasie w Dibrapurze.

Lecz jej prawdziwy głos się skończył. Czy ciepło równin przywróci go do życia i dawnej dźwięczności, czy też jest on nieodwołalnie uszkodzony? Czy pankocka zima z chłodnymi nocami dokończy dzieła zniszczenia? To pytania retoryczne. Uszkodzenie głosu, wbrew zapewnieniom Travcrsa, stanowiło karę, której dotkli­wość dopiero dziś rano naprawdę odczula. Gdyby przyjęła zaproszenie misji, po­stąpiłaby nieuczciwie.

Mogła tylko się modlić, a po modlitwie odmówić, ponieważ od dawna już mo­dlitwa stalą się formalnością, przyzwyczajeniem. Nie próbowała nawet klękać. Ach. Boże. szepnęła, oddaj mi mój głos.

Wszedłszy do hallu zawołała:

— Klaryso!

Koralikowe zasłony drgnęły tylko. Powinny się były rozsunąć.
Trzymając mocno list pana Studholme'a w jednej ręce. rozsunęła kiOraliki drugą
i z hałasem weszła do zielono-morskiego. niezniszczalnego pokoju. I Stanęła.
Podniósł się kapitan Coley.

305


Stare babsko żarty sobie stroi. Był taki wieczór, kiedy wydawało jej się, że mogłaby go przewrócić, dotykając palcem jego piersi. Czy są owłosione? Widziała go przecież tylko leżącego twarzą w dół. Patrzyli wszędzie, byle nie na siebie. Głównie na Klarysę, która lśniła w tak skoncentrowanym świetle.

Klarysa przemówiła: wyrocznia pytająca zamiast udzielać odpowiedzi. W obec­ności Coleya Klarysa powróciła do dawnego nastroju. Nie była już troskliwa. Mó­wiła jak gdyby do dzieci, z których ma obowiązek wyciągnąć różne sekrety.

zwróciła się do niego. Twarz (twarz męczennika) miał zaczerwienioną i. mogłaby przysiąc, na zatroskanym czole kropelki potu, chociaż ciepło listopadowego dnia nie przeniknęło wraz z nim do pokoju Klarysy.

— Byłbym wdzięczny — odezwał się.

Kapitan Coley nie był rozmowny. Prawdopodobnie po dziesięciu czy więcej la­tach na stanowisku oficera gospodarczego w zapasowym pułku słowa straciły dla niego sens. Skoro zajęcia jego nie zmieniały się z tygodnia na tydzień, z roku na rok, używał pewnie tych samych słów dzień w dzień, przez całe życie.

— Ależ skąd. — Przez chwilę zanosiło się omal, że wybuchnie potokiem słów.
Możliwe, że poza przesunięciem służbowym, od którego nie mógłby się wykręcić,
obawiał się również jeszcze czegoś. Słowa „pilne". — Wrócą do domu na Boże Na­
rodzenie. Dokładnie dwudziestego. Mnóstwo czasu. Cały miesiąc.

306


— Chciałby pan jednak powiedzieć Mahmudowi, zanim wyjedzie jutro do Kal­
kuty, że może zapomnieć o kufrze, ponieważ go zabiorę?

Zadzwonił telefon. Klarysa wstała.

Barbie wiedziała, że mówiąc o balu pożegnalnym Klarysa miała na myśli pier­wszy i najważniejszy. Będzie jeszcze kilka innych, coraz mniej ważnych, z mniej­szymi orkiestrami, kończąc na kwartecie. Rankinowie wyjeżdżali dopiero po świę­tach. Nikt nie wiedział dokąd. Oni udawali, że nie wiedzą.

— Co za szkoda — powiedziała Klarysa. Przechodząc koło Barbie dodała: —
Kapitan Coley cudownie tańczy walca.

Kiedy zostali sami, napięcie między nimi osiągnęło szczyt, po czym zupełnie zwyczajnie i niepostrzeżenie zanikło, jak gdyby przetrwali jakiś kataklizm, znaleźli się porzuceni na dalekim lądzie, ale nie walczyli ze sobą.

307


Coley skinął głową. Emanował z niego jakiś dziecięcy wdzięk, który teraz dopiero pojęła i który wydał jej się miły. Wyobraziła sobie, że gdzieś na zapleczu ma pudło z. klockami. Wyszła z nim do hallu, gdzie Klarysa, uśmiechając się w słuchawkę, podniosła dłoń w dostojnym geście pożegnania.

Na stopniach werandy Barbie powiedziała:

— Dziękuję za odesłanie mojego kapelusza, panie kapitanie. Owego popołudnia
usiłowałam przekazać panu łyżeczki, nie było jednak nikogo. Widać zgubiłam go
biegnąc... biegnąc w deszczu.

Zaczerwienił się lekko, ale na króciutką chwilę znikł z jego twarzy męczeński wyraz, jak to mogłoby się zdarzyć przed wiekami, gdyby posłaniec z pałacu biskupa przygalopował na plac egzekucji machając dokumentem, który zagasił ogień, zanim stos się zajął. Wyciągnął dłoń, a ona ją ujęła.

— Dziękuję pani — powiedział. Zawahał się. Ogarnął go lęk przed jakąś
gorętszą deklaracją. — Pułk niezmiernie wdzięczny. Za łyżeczki.

Odwrócił się, zszedł po schodach wkładając czapkę, wsuwając pod lewe ramię swą trzcinkę, i skierował się w stronę starego, poobijanego Austina 7, który — jak oboje wiedzieli — owego dnia stał zamknięty w szopie z blachy falistej.

V

Zapowiedziała dorożkarzowi, że potrzebuje go na cały ranek, i ustaliła cenę. Był to zamknięty w sobie, zniszczony człowiek o orlim nosie i sennych drapieżnych oczach — zgłodniały ptak ze złożonymi skrzydłami.

— Czy koń jest silny? — zapytała. — Czy ma silne kości?

Razem cała trójka mogła się pochwalić mnóstwem kości. Koń jest silny, oświad­czył. Kazała jechać w stronę pankockiego dworca kolejowego.

Na szczycie wzgórza, gdzie droga wyłaniała się z doliny przez miniaturową prze­łęcz, poleciła mu zawrócić i stanąć. Wysiadła i stała przez kilka minut. Nie widzia­ła niebiańskiego pasma osłonecznionych szczytów! Ku północnemu wschodowi nasuwały się chmury niosące górom śnieg, czasami zaś, jeżeli wiatr był dość silny, aby je tu przygnać, zimny deszcz dolinie. Późnolistopadowe słońce grzało jednak mocno i dolina leżała czysta, jasna i skrząca.

Przypomniała sobie Aziza z wyciągniętym ramieniem, ofiarowującego jej Pan-kot. Wyciągnęła swoje ramię, świadomie naśladując jego gest, i poleciła dorożka­rzowi zawieźć się z powrotem na Wschodnie Wzgórze, a gdy tam dotarli, w górę ulicą Klubową. Nie dał po sobie poznać, czy usłyszał, ale ruszył, kiedy wsiadła. Bez wątpienia uważał ją za wariatkę.

308


Dwadzieścia minut później mijali kamień milowy w połowie ulicy Klubowej. Nie leżało tam żadne ciało. Wszystkie ciała pogrzebano, ale stada szakali się rozmno­żyły; ludzie biegali z nimi na czworakach, trawieni głodem kości. Dorożkarz sie­dział zgarbiony, puściwszy konia wolno.

Przy wejściu do klubu koń zaczął skręcać do środka, jakby to było dla niego rzeczą codzienną.

— Nie — zawołała. — Dalej. Dalej. — Koń walczył z człowiekiem o przewagę.
Tonga przechyliła się i wróciła na trasę.

Jechali dalej pod górę, mijając znajome wejścia do bungalowów pomiędzy klu­bem i Różanym Domkiem. Nie czuła emocji. Wszystko to należało do innego życia. Dziwne, że wciąż jeszcze istniało. Wpatrując się w ulicę pod nogami, liczyła kroki konia i w pewnej chwili powiedziała „Stop!", po czym się rozejrzała. Pojazd znaj­dował się na zewnątrz bramy, którą mali zostawił otwartą, prawdopodobnie dla­tego, że kapitan Coley uprzedził go o jej wizycie. Wyobrażała sobie, że pod nie­obecność Mildred brama była prawie stale zamknięta na kłódkę.

Przede wszystkim zobaczyła kufer. Był bez pokrowca. Postawiono go dla wy-. gody właścicielki na frontowej werandzie, na górze schodów. Główne drzwi za nim były zamknięte na żelazną sztabę. Mali znajdował się pewnie w pomieszcze­niach dla służby. Pomyślała, że opuścił się w obowiązkach, bo nie należało zosta­wiać kufra bez opieki i bramy otwartej. Każdy mógł wejść i go zabrać. Może jednak uważał, że jest zbyt duży i ciężki dla przypadkowego złodzieja. Weszła po scho­dach i sprawdziła kłódkę. Była nietknięta.

Kufer rzeczywiście wydawał się dużo większy, niż go pamiętała. Wyobrażała sobie, że łatwo będzie go przywiązać z, tyłu tongi i w drodze powrotnej usiąść obok dorożkarza. Zerknęła na nieruchomy pojazd, na konia z opuszczonym łbem, na zgiętego starego człowieka. Będzie potrzebował pomocy, prawdopodobnie także perswazji.

— Poczekajcie — odezwała się. Nie odpowiedział. Już przecież czekał.
Obeszła kufer, aby się dostać na frontową werandę. I znów nie odczuła emocji

stając na znajomym gruncie. Zaniedbane rośliny na balustradzie sprawiały wra­żenie zmieszanych, bo ktoś ustawił je w sposób niezupełnie dla nich zrozumiały, do czego nigdy nie przywykną. W atmosferze wyczuwało się jakiś element, ani ciepły, ani przyjazny, ale nie całkowicie zimny i wrogi. Okno, przez które mogłaby zajrzeć do swego dawnego pokoju, zamknięte było okiennicą. Zatrzymała się przed nim i opanowała impuls nakazujący jej zastukać w drzewo i krzyknąć: Czy jest tam kto?, a potem przyłożyć ucho do szpary w okiennicy i wsłuchać się w odgłosy lat tam spędzonych, a pierzchających w panice na dźwięk obcego głosu. Przesunęła się do miejsca, gdzie dawniej były jej drzwi balkonowe. Nadal tam były, ale również zasłonięte okiennicami. Znów ogarnęło ją pragnienie, by zapukać, znów je opano­wała, i to w samą porę. Dłoń miała już zwiniętą, kostki przyciskały już drewno, którego jej czoło niemal dotykało. Tak stała czekając, aż odechce jej się pukać. Kiedy impuls ustąpił, poczuła się pusta, bo tak długo przecież nie wracała do swo-

309


jej historii. Rozwinęła dłoń. Zdawało się, że między palcami wyrosły świeże płaty skóry.

Odsunęła się od drzwi i przystanęła, zatrzymało ją bowiem uczucie, że. nie jest sama. Spojrzała w róg bungalowu, gdzie zaczynała się tylna weranda, weranda, na której zmarła Mabel. To uczucie obecności płynęło stamtąd, uczucie, że ktoś jest tutaj obecny i zasiedziały, uczucie czegoś, co sprawiało, że trudno było oddy­chać. Położyła rękę na szyi i wymacała złoty łańcuszek z krzyżykiem, po czym ru­szyła naprzód, obeszła róg i dech jej zaparło — zarówno na widok mężczyzny, jak pod wpływem szkodliwej emanacji, która na podobieństwo niemal widocznych miazmatów otaczała rośliny na balustradzie, rozrosłe i wypuszczające już wici. Mężczyzna stał jak niegdyś Mabel, wpatrując się w ogród, uderzony jakąś myślą o nim, ale również i poza ogród, dalej w stronę wzgórz i tam, gdzie góry leżały za nieprzeniknioną formacją osłonecznionych obłoków: szczupły, wysoki Anglik, w cywilnym ubraniu i miękkim kapeluszu tweedowym, obrócony do niej prawym ramieniem; prawą rękę wyciągnął, dłoń przycisnął do balustrady, patrząc jak gdyby z wyżyn na świat rozpostarty przed nim.

Starając się opanować mdłości powiedziała:

— Przepraszam. Proszę mi wyjaśnić, co pan tu robi.

Dzieliło ich jakieś dziesięć jardów. Posłyszał jej gtos, azc zapewne nie zrozumiał źle artykułowanych słów. Bystremu spojrzeniu w jej stronę nie towarzyszył żaden ruch ciała czy kończyn.

— Panie! — znów zawołała. — Co pan tu robi? To prywatna własność, nie droga
publiczna.

Podeszła do niego. Puścił balustradę, chwycił tweedo\yy kapelusz za wymiętoszone denko i zaczął go unosić; a wtedy ustąpiły jej mdłości i niepokój, wypalone tym uprzejmym gestem. Wydało jej się ni z tego, ni z owego, że mężczyzną tym jest pułkownik Laylon, zwolniony i zwrócony domowi, w którym nie zastał rodziny.

Widziała jednak pułkownika Laytona, a teraz nieznajomy zdjął kapelusz, odkrył głowę i nie ocienioną twarz, której lewa połowa napiętnowana była pod bezrzęsym i nie osłoniętym niebieskim okiem różowo-białą pajęczyną pomarszczonego ciała. Tu po tej stronie głowy człowiek ten doznał oparzeń.

Włożył z powrotem kapelusz.

— Przepraszam — rzekł. A przeprosiny te służyły dwóm celom. — Nazywam
się Ronald Merrick. Przyszedłem odwiedzić panie Layton, mali powiedział mi jednak,
że są w Kalkucie. Zaprosił mnie, abym został, dopóki rni nie zaparzy filiżanki kawy.

Obrócił się i stał teraz twarzą do niej. Lewe ramię wisiało w sposób nienaturalnie sztywny. Prawa dłoń nie miała rękawiczki. Lewa zamknięta była jak w futerale w czarnej skórzanej rękawiczce, której palce i kciuk zgięte były tak, aby móc trzymać coś niewidzialnego i bezużytecznego.

— Ach, bardzo przepraszam. Oczywiście. Kapitan Merrick. Ja się nazywam
Barbara Batchelor. Byłam towarzyszką Mabel Layton. Mieszkałam tutaj.

Wyciągnęła rękę i natychmiast tego pożałowała; nie dlatego, że w ten sposób złamała jeden ze sztywniejszych przepisów, ale dlatego, że on musiał wykonać

310


ogromnie skomplikowane zabiegi. Zdjął znów kapelusz i odkrywszy po raz drugi poryty bliznami krajobraz twarzy, wsunął kapelusz w czarną skórzaną rękawiczkę, ścisnął palce, a potem podał swą jedyną ciepłą, żywą dłoń.

Uświadomiła sobie, że stara się patrzeć na prawą stronę jego twarzy i prawe oko, a ignorować lewe. Krótkie, sztywne i bezbarwne włosy poprzerastane były siwymi po lewej stronie i wyglądały jak poplamione. Czy był kiedyś przystojny? Trudno powiedzieć. Chętnie dotknęłaby pokiereszowanej twarzy i równie silnie pragnęła dotknąć sztucznej ręki w rękawiczce, przesunąć dłonią po ramieniu, cal po calu, aby odkryć, gdzie drewno czy metal się kończą i zaczyna ciało. Chyba Sara mówiła, że amputowano mu ramię powyżej łokcia.

1 przypomniała sobie, że Sara nigdy go nie lubiła. Kochała Sarę i ulała jej, nie mogła jednak z góry się do kogoś uprzedzać. Działał z wielką odwagą fizyczną, może nawet także z odwagą moralną. Głos miał wspaniale wyrobiony: każde słowo wymawiał jasno i wyraźnie. Głos mężczyzny.

Obróciła się w stronę, gdzie zwykle stały krzesła, chcąc go zaprosić, aby usiadł. Umeblowanie werandy znikło. Dopiero teraz to zauważyła.

Zerknęła na jego rękę. Może była nowa i bolała.

— Musiał się pan rozczarować z powodu nieobecności pań Layton. I m też bę­
dzie przykro, że rozminęły się z panem. Zwłaszcza Susan. Była panu niezmiernie
wdzięczna za to, że próbował pan ratować Teddie'ego.

311


Głos jej uderzył w jakąś chrypliwą nutę, lecz uderzyły ją również straszliwe kon* sekwencje, które kapitan Merrick poniósł w następstwie swego bohaterskiego czynu, uderzyły jak nigdy przedtem, nie znała bowiem dawniej tego człowieka i nie po­trafiła wyobrazić sobie w szczegółach jego pokancerowanej twarzy i okropnego sztucznego ramienia.

— Mój głos — zachrypiała i uderzyła się w pierś, jak gdyby chciała usunąć jakąś
wewnętrzną przeszkodę i pragnęła, aby było w jej mocy uleczyć ich oboje. — Bardzo
się zaziębiłam niedawno temu i oto skutek.

Zauważyła jakiś ruch.

— Mali!

Podeszła do mężczyzny, który pojawił się na werandzie z kawą na tacy. Na jej widok natychmiast postawił tacę na ziemi, pokłonił się i ujął obie jej wyciągnięte ręce. Syn szedł za nim.

— Dobrze się czujecie, mali? — zapytała w urdu. — A wasza żona? No i ćhokra.
Ach! Widzę, że ma się dobrze.

— Wszyscy są zdrowi — odparł mali. — Ale proszę popatrzeć, mem-sahib.
Poprowadził ją wzdłuż wyrośniętych roślin na balustradzie na schody, skąd roz­
pościerał się widok na ogród. Spojrzała. I nie uwierzyła.

Wszystkie środkowe klomby drzewek różanych skopano i pokryto darnią. Linie ze sznurów i wapna wyznaczały miejsce, gdzie przygotowywano kort tenisowy. Róże na ocalałych klombach przycięto, tak że przypominały gołe szkielety krze­wów.

— Tenisz — odezwał się mali. Miał łzy w oczach.

Odwróciła się od tego obrazu profanacji i zobaczyła, że kapitan Merrick uśmiecha się do syna małego, bo oczy chłopca przykute są do ręki w czarnej rękawiczce. Spoj­rzał na nią.

Mężczyźni rzadko używali słowa przepiękny, chyba że w związku z kobietą. Wdzięczna mu była za to. Ojciec jej używał go w podobnym kontekście. Z powodu swoich poetyckich skłonności.

Chłopiec podniósł tacę, mali zaś otwierał kłódki okiennic na drzwiach balkono­wych salonu. Odsłonił okiennice, po czym obszedł dom, aby wejść do kuchni.

Okna balkonowe otwarto od wewnątrz. Naprzód jedno, potem drugie otworzyło się skrzypiąc. Mali wyszedł z krzesłem, którego nie poznała; krzesło z jadalni. Po-

312


stawił je, wrócił do pokoju i wyszedł z drugim. Za ostatnim razem wyniósł plecio­ny stolik do herbaty, który widocznie pochodził ze służbowego bungalowu. Chokra postawił na nim tacę.

— Dziękuję, mali. Nie znam tych krzeseł.

Krzesła pochodziły z domu mem-sahib brygadiera Payntona. Mem-sahib bry­gadiera Payntona poleciała do kraju, do bilajatu.

— Tak, wiem. Co się stało ze starym stołem i krzesłami?

Stary stół i kilka krzeseł stało w hallu. Stary kredens był w dużej łazience. Reszta krzeseł zagracała szopę małego. Może sprzeda się wszystkie stiire meble. Właśnie Mahmud, gdy odstawiał krzesła do szopy, zauważył kuter i narobił kłopotu. Całe umeblowanie salonu pokrywano na nowo. Meble z werandy znajdowały się na ba­zarze, gdzie je naprawiano i lakierowano. Indyjski dywan z. salonu przeznaczono do sypialni młodych mem-sahib, w Bombaju zaś zamówiono piękny nowy dywan perski.

Barbie odgadła z jego wyrazu twarzy, że mali. choć lojalny wobec starego po­rządku, jest wszakże pod wrażeniem nowego. Później zrobi na nim wrażenie kort tenisowy. A może już się tak stało i zmieszał się tylko na jej benefis. To byłoby bardzo indyjskie. Łzy w oczach były szczere, ale i to składało się na indyjskość.

Usiedli w obcych, choć eleganckich krzesłach, po czym nalała kawę. To wszystko nie miało znaczenia. Dla niej Różany Domek skończył się wraz ze śmiercią Mabel. Trudno jej było wyobrazić sobie przyszłość, jak:) planowała dla niego Mildred. Perski dywan stanowił dziką ekstrawagancję. A może była to po prostu inwesty­cja. Chłopiec przyniósł drugą filiżankę i spodek oraz talerzyk z wilgotnymi her­batnikami.

— Róże czy piłki tenisowe? — odezwała się nagle. — Co by pan wybrał, panie
kapitanie?

Nie odpowiedział, lecz wziął filiżankę kawy jedyną ręką, którą mógł to zrobić i którą mógłby trzymać rakietę tenisową.

— Bynajmniej. Po prostu zmienia się skala priorytetów i porównań. Trochę
to tak, jakby się człowiek drugi raz urodził. Nawet picie kawy nastręcza nieoczeki­
wane trudności. -— Uśmiechnął się. — lepiej jednak smakuje, gdy się ją utrzyma.

Wsadził spodek pomiędzy skórzany kciuk i palec, ścisnął je, podniósł do ust fi­liżankę i wypił.

Następnie odstawił filiżankę na spodek, wyciągnął rękę i podniósł talerz z her-

313


batnikami, by poczęstować Barbie. Odmówiła, postawił go więc z powrotem na tacy, wybrał herbatnik, usiadł wygodnie i zaczął go pogryzać. Filiżankę i spodek trzymał w sztywnym uchwycie. Barbie zauważyła, że w jakiejś chwili skorzystał z okazji i pozbył się kapelusza, który złożył i zgrabnie schował do prawej kieszeni szarawej marynarki tweedowej. Spodnie uszyte były z beżowego diagonalu, jak spodnie kawaleryjskie; buty barwy kasztanowej, znakomicie wyglansowane, jak to bywa ze starymi butami, kiedyś bardzo drogimi, o które zawsze dbano. Flanelowa koszula otwarta była pod szyją owiniętą zielonym jedwabnym szalikiem.

Wzrok Barbie, chłonący wszystkie te szczegóły, spotkał się z jego oczami. Merrick nie wydawał się wcale zażenowany tym, że stanowi obiekt tak śmiałej obserwacji, zniósł ją, jak sobie wyobraziła, z męskim spokojem. Mimo to się zawstydziła. Badała go, jak gdyby był istotą nierzeczywistą. Skończył jeść herbatnika i dopił kawę. My­śląc o tym, jak płyn w nim spływa, zastanawiała się, jakie ma jeszcze intymne pro­blemy do rozwiązania, i odwróciła wzrok, zasmucona raczej niż zażenowana oraz niepewna, czy powinna mu zaofiarować drugą filiżankę. Popijała z wolna swoją kawę.

Spojrzała na niego. Zdrowe ramię zgiął, łokieć oparł na poręczy krzesła — jak jej się zdawało, krzesło dla pana domu, który kraje mięso przy stole; jej krzesło nie miało poręczy — zdrową dłonią podtrzymywał brodę, jeden palec dotykał pra­wego policzka.

— Zmarła tego dnia, kiedy Sara była w Kalkucie.

— Tak. — Przeniósł palec z policzka do kącika ust, a potem wsunął pod bro­
dę. — Siostra Prior przeczytała notatkę w „Times of India". Zdawało jej się, że

314


chodzi o matkę Sary. Wiedziała, że Sara ma na nazwisko Layton i że przyjechała aż z Pankotu, by się ze mną zobaczyć, a Sara mówiła, że może jeszcze przyjdzie po operacji, ale nie przyszła. Siostra Prior myślała, że Sara musiała wrócić tu w poś­piechu. Zataiła to przede mną. Przez dwa tygodnie nie pokazywano mi notatki w „Timesie". Oczywiście od razu się zorientowałem, kto umarł. Chciałem napisać. Ale jakoś nie napisałem.

315


— Chyba tak. Jest pan sławny. Nie tylko dlatego, że próbował pan ratować
Teddie'ego, ale poprzez związek ze sprawą panny Manners.

Nie spuszczał z niej oczu.

Znów oparł brodę na dłoni i patrzył na nią. Przez krótką chwilę sytuacja wy­dawała jej się niepokojąco znajoma, jak gdyby siedzieli już tak kiedyś w innym życiu. Teraz wysunął filiżankę ze spodkiem z gładkiej czarnej rękawiczki i postawił na tacy. Wyjął papierośnicę.

— Dlaczego mi pani o tym mówi?

— A czy to nieprawda? Zawsze twierdzono, że pańscy przełożeni nie poparli
pana.

Poczęstował ją papierosem. Odmówiła, ale powiedziała, żeby zapalił, jeśli ma ochotę. Rozejrzała się. Syn małego obserwował ich zza węgła bungalowu. Poleciła mu przynieść popielniczkę dla sahiba kapitana Merricka. Merrick wyjął papierosa, schował papierośnicę z powrotem do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął z innej złotą zapalniczkę. Zdrowa ręka była bardzo sprawna. Wydmuchał dym. Syn małego pod­szedł z mosiężną popielniczką. Merrick spojrzał na niego poważnie, po czym wskazał urękawiczony przedmiot. Chłopiec zmarszczył czoło w skupieniu i spróbował umieścić popielniczkę w sztucznej dłoni. Merrick wyciągnął rękę i pomógł ją umo­cować między kciukiem i palcem. Chłopiec się cofnął, założył ręce do tyłu, gotów się przyglądać.

Merrick znów jej się przyglądał. Powieka, z której rzęsy zostały wypalone, zdawała się nieruchoma. Barbie uświadomiła sobie, że jest ciekawa, czy ta powieka nie mrugnie.

316


Ale z moją pełną zgodą — powiedział — i pod warunkiem, że departament nie\będzie przeszkadzał, jeśli ponowię podanie o stopień oficera w wojsku czasu wojny. Pierwszy raz złożyłem podanie w 1939 roku i nic z tego wtedy nie wynikło. Później zaś... — Przerwał, aby znów zaciągnąć się metodycznie papierosem, po czym za każdym słowem wypuszczał kłębuszek dymu. — Właściwie można powie­dzieć, że wojsko stało się dla mnie nagrodą za poprowadzenie sprawy panny Man-ners. — Dym się rozwiał. — Prawdopodobnie jednak tylko inspektor generalny docenia to w pełni.

Zauważył, że spojrzenie jej padło na okaleczałe ramię.

Kiedy tym razem włożył papierosa do ust, wydawało jej się przez chwilę, że palce zadrżały mu lekko, ale chyba się pomyliła. Żywa ręka zwisała obecnie luźno, tylko przedramię wspierało się o poręcz krzesła, a papieros był nieruchomy jak głaz.

— Zwłaszcza jeden jest winien — odezwał się. — Prowodyr grupy. Ponosi winę
za nich wszystkich.

Wpatrywał się w nią poprzez kłęby dymu.

— Dziecko żyje.
Uśmiechnął się.

Wydawał się nieustraszony.

317


— Byłem nią zajęty. Musiałem to wziąć pod uwagę. Chyba jednak przestałem
się nią interesować, kiedy uświadomiłem sobie, w co się wpakowała. Tak że trioje
uczucie nie stało się nigdy poważną zawadą.

Co za dziwne słowo: zawada — pomyślała. — I... wpakowała się. To też ciekawe słowo. Zazdrość seksualna? Zazdrość rasowa?

Zrozumiała nagle, że nie chce, nie może rozważyć tej kwestii. Poczuła się nie­zdolna pobudzić wyobraźnię. Wpatrywała się w zaczątek kortu tenisowego. Nie miał żadnego znaczenia. Było to po prostu miejsce, gdzie się odbija piłki w jedną i w drugą stronę.

Pomiędzy ich stopami korzyła się kobieta w białym sari. Błagała ich. Jesteśmy bogami — myślała Barbie — a to był nasz ogród. Teraz gramy tu w tenisa. Łatwiej jest błagać na tle róż.

Ten błysk natchnienia objawił się w sposób niewytłumaczalny, samotnie. Ale to już nie miało się powtórzyć. Spojrzała na niego. Znów na nią patrzał. Podbródek oparł na ręce. Zgasił papierosa, który leżał martwy, zgięty wpół na małej mosiężnej popielniczce pochodzącej z Benaresu nad Gangesem; na brzegach rzeki palono ciała, a popioły rzucano do wody, którą płynęły, spływały, odpływały do niewy­obrażalnego morza. Ten jej stary kufer z pamiątkami pracy misyjnej. Podskaki­wał na lalach, kręcąc się leniwie pod miedzianym słońcem. Olbrzymie tłumy przyby­wały w dni świąt na brzegi świętej rzeki. Większe tłumy od tych, które przycho­dziły do jakiegokolwiek kościoła. Powietrze ciężkie było od woni jaśminu, gniją­cych ryb, ludzkich i zwierzęcych odchodów. W kutrze obraź Edwiny płynął aż do dalekiego horyzontu.

Uświadomiła sobie, że w jakiś okrężny sposób — w swoich uwagach o Kumarze i pewnym typie Anglika — miał na myśli Teddie'ego, ludzi pokroju Teddie'ego, nie potrafiła jednak zrozumieć jego głębszych aluzji. Ramię, stracone z powodu Teddie'ego, również wirowało na wodzie — unoszone szybkim prądem świętej rzeki: owinięte girlandą kwiatów.

Osunęła się do przodu, z rozstawionymi nogami i kolanami, naciągniętą spódnicą, łokciami na kolanach, dłońmi w uścisku.

— Proszę mi opowiedzieć o mojej przyjaciółce Edwinie Crane. Czy dużo z niej
zostało?

Zapadła długa cisza. Barbie nie patrzała na niego. Nadal siedziała w tej nieładnej pozycji.

— Wystarczyło do identyfikacji.

Skinęła głową. I do pogrzebania. Nigdy nie pomyślała o tym przedtem. Nigdy nie przyszło jej na myśl, że trumna mogła być lekka, skoro zawierała tylko kilka osmalonych kości owiniętych w resztki spalonego sari.

318


- A list? — zapytała. — Co powiedziała w liście, tym, którego nigdy nie odczy­tano w śledztwie?

Podniosła oczy. Wciąż opierał podbródek o zdrową rękę, ale spoglądał na ogród.

Zwrócił ku niej głowę, używając dłoni jako osi do obrotu brody.

— „Nie ma Boga. Nawet na drodze z Dibrapuru."

Niewidzialny grom uderzył w werandę. Czystość tego bezbarwnego ognia pod­kreśliła cienie na jego twarzy. Krzyżyk zabłysnął na jej piersi, po czym jak gdyby zagasł.

— „Nawet na drodze z. Dibrapuru"?
Merrick skinął głową.

Przez chwilę czuła do niego sympatię. Odwdzięczył się jej. Zdawał się zatroskany, jak gdyby odkrycie Edwiny było czymś, o czym wiedział od urodzenia i czego nie mógł znieść, ponieważ urodził się również z plemienną pamięcią owych czasów, gdy autorytet Boga wiele znaczył w świecie. Merrick potrzebował pociechy.

Zdenerwowała się. Poszukała złotego łańcuszka, znalazła go, lecz zdawał się poz­bawiony wagi.

Merrick uśmiechnął się i powiedział:

— Jakże poważnie rozmawiamy. — Wysunął zdrowe ramię i spojrzał na zega­
rek, który nosił tarczą po wewnętrznej stronie nadgarstka. — Powinienem już wra­
cać, żeby spotkać się z sekretarzem klubu.

Wstała.

— Nie, proszę poczekać. Chcę panu coś dać.

Schyliła się i podniosła torebkę z podłogi, gdzie leżała obok nogi obcego krzesła.

— Niech pan idzie ze mną. Pomoże mi pan, jeśli zamki się pozacinały.
Zaczekała, aż wstanie, po czym poprowadziła go wzdłuż werandy na frontową

319


stronę, idąc kilka kroków przed nim. Dorożkarz siedział skulony, na pół śpiący, z głową pod tym samym kątem co łeb konia. Spostrzegła z przerażeniem porządną kupkę końskiego nawozu na przeświętym żwirze podjazdu.

Obeszła kufer i przyklękła na pierwszym stopniu, a następnie pogrzebała w to­rebce szukając klucza. Kłódka otworzyła się łatwo, również lewy zamek. Prawy zawsze sprawiał kłopot. Ale teraz się nie opierał. Podniosła zasuwki.

Chwyciła koronkę i wyciągnęła z kufra. Pod nią leżały jej pamiątki.

— Jak ona się dostała do kufra? — chciała się dowiedzieć Barbie. — Nigdy jej
tu nie chowałam. Nie widziałam jej od dnia, w którym Mabel mi ją pokazała.

Trzymając koronkę oburącz, podniosła głowę i spojrzała błagalnie na kapitana Merricka. Ale koronka pochodziła z czasów wcześniejszych niż on. — Proszę spoj­rzeć — rzekła i rzuciła mu jeden koniec. Pochwycił go zręcznie. Cofnęła ramię. Koronka zwisała między nimi. Motyle zadrżały.

— Czyż nic piękna? Kobieta, która ją zrobiła, była niewidoma. — Patrzała
na ten rajski labirynt entomologa i poprzez niego, ale widziała tylko na odległość
palców starej kobiety. — Mabel chciała, żebym to sobie wzięła jako szal.

Podał jej trzymany przez siebie koniec. Zebrała koronkę w dłoniach i nagle za­rzuciła sobie na ramiona.

— Do twarzy mi w tym? — zapytała ze śmiechem. Koronka pachniała kamforą,
lawendą i drzewem sandałowym. Takie były zapachy daru Mabel i Aziza. — Pewnie
dała ją Azizowi, on zaś mnie. Wtedy, kiedy miał klucz od kufra.

Ściągnęła koronkę z ramion.

— Przepraszam, kapitanie. Nie ma pan pojęcia, o czym mówię. Nie szkodzi.
Otworzyłam kufer — wyjęła obraz — aby dać to panu.

Podała mu obraz. Zrobił ruch, aby go wziąć.

— Nie, tamtą ręką.

Wyciągnęła ramię i pomogła wsunąć go do sztywnej rękawiczki.

— Obraz jest mały, ale dużo większy niż popielniczka. Nie za ciężki? zby

— Chyba nie.
Czarna rękawiczka, zdrowa ręka i jedna z jej dłoni podtrzymywały obrazek;

Powoli każde z nich usunęło ową podporę żywego ciała.

— No. udało się panu. Może pan go trzymać.
Pot wystąpił mu na pokryte plamami czoło. Przyglądał się darowi, lekko wykrzywionemu w uchwycie.

Jedna brew się zmarszczyła. Druga — szczątkowa — może też się skurczyła.

— Dlaczego?
Zastanowiła się.

320


- Zawsze powinno się dzielić z kimś nadzieją — rzekła. — Obraz przedstawia jedną z tych nie spełnionych. Ach, nie chodzi o złote i szkarłatne mundury, o uro­czysty blask, o pokłony. Tego wszystkiego mieliśmy aż za wiele. Mieliśmy wszy­stko, co jest na obrazie, z wyjątkiem tego, co zostało opuszczone.

— A co to było?

Nie chciała użyć owego emocyjnego słowa, odpowiedziała jednak:

— Nazywam to nieznanym Hindusem. Nie ma go t u. Więc obraz jest nie dokoń­
czony.

Kropla potu spadła mu z czoła na lewy dolny róg szyby osłaniającej obraz.

— Pozwoli pan, że uwolnię go od tego ciężaru, kapitanie. Poproszę małego, aby
zapakował go w papier. A tymczasem — zaczęła zamykać kufer — czy byłby pan
tak uprzejmy i powiedział mojemu dorożkarzowi, aby postawił kufer na tylnym
siedzeniu tongi? Poproszę małego, aby mu pomógł i dał jakiś sznur do przywią­
zania tego bagażu. Chyba jednak tylko mężczyzna może kazać dorożkarzowi zabrać
kufer.

Przywiązano kufer ustawiony na sztorc jak trumna; jednym końcem spoczywał na podnóżku przy siedzeniu pasażera, drugim dotykał niemal płóciennego daszka. Dyszle tak się odchyliły w górę, że kościstemu koniowi groziło niemal poderwanie. Ponury woźnica stał przy łbie końskim, ciągnąc go w dół.

Zarzuciła koronkowy szal na głowę, jak welon panny młodej. Kapitan Merrick sprawdzał sznury i węzły okiem uważnego fachowca od takich spraw. Kiedy się zbli­żyła, rzekł:

— Usiądę z przodu, oczywiście.
Kapitan Merrick milczał.

321


' — Przecież j a zrównoważę kufer. Rozumie pan? Przechylimy się do przodu i popłyniemy spokojnie, bez wstrząsów. Czy idzie pan do klubu piechotą?

Zwróciła się do małego. Dała mu dwadzieścia rupii. Poczochrała włosy jego sy­nowi.

— Czy rozumiesz, co do ciebie mówię? — spytała chłopca w urdu.

Skinął głową. Uśmiechnęła się. Może wszystko będzie dobrze w Dibrapurze. Podała rękę kapitanowi Merrickowi. Mali zapakował już dla niego obraz.

— Nie zapomni pan zabrać obrazu? Czy może mi pan pomóc przy wsiadaniu?

Podeszli do tongi. Stopień znajdował się bardzo wysoko. Poczuła, że podpie­ra ją zdrowym ramieniem. Kiedyś musiał być silnym mężczyzną. Usiadła pod dasz­kiem jakoś tym zasmucona. Spojrzała w dół na niego.

— Czy to boli?

Po chwili się uśmiechnął.

Skinął głową. Uśmiechnęła się do niego współczująco. Simla oznaczała deko­rowanie przez wicekróla. Odczuła to jako wielką dla Merricka przyjemność. Przykro mi, że minął się pan z paniami Layton — powiedziała znowu.

Zbliżył się do końskiego łba. Stary obszedł konia, wsiadł, odwiązał lejce z po­ręczy i wyjął bat z osady.

Au revoir, panie kapitanie. — Poprawiła welon i uniosła dłoń.

Ekwipaż ruszył powoli, skrzypiąc, sprzed Różanego Domku. Kiedy skręcił w uli­cę Klubową, zobaczyła dolinę spowitą w cienką zasłonę chmur i poczuła pierwsze krople chłodnego listopadowego deszczu.

322


Nie zauważyła nawet, gdy słońce zaszło za chmury.

Tonga przyśpieszyła. Stary począł zaciągać hamulec. Raz czy dwa koń się po­śliznął. Barbie czuła za plecami ciężar kufra: jej lata cisnęły ją, pchały naprzód, pchały w dół. Wparła się stopami w wygięty podnóżek, lecz nogom jej niewiele po­zostało siły.

Nie ma Boga, nawet na drodze z Dibrapuru. Ależ ja (rozumowała) jadę nie z, lecz d o Dibrapuru. Dorożkarz krzyknął na konia, który się potknął.

Jakieś osobliwe światło błyskało co chwila z. tyłu pojazdu; zimowe błyskawice. Coś ją niepokoiło. Błyskawice przybliżały obraz. To twarz Mildred, z opuszczo­nymi powiekami i kącikami ust; pod brodą sz.klanka trzymana w zwieszonych dło­niach.

Koń się pośliznął, potknął, odzyskał równowagę. Zadarł ogon. Rozszedł się zapach stajni. Koń znów się potknął. Stary mocniej zaciągnął hamulec. Wydało jej się, że czuje swąd spalenizny. Zerknęła na niego. Wreszcie miał oczy szeroko otwarte. Spojrzał na nią przelotnie, zanim znów skierował niespokojny wzrok na drogę i na drżące boki konia; znów pojawiła się twarz Mildred na taki ułamek sekundy, w któ­rym zdążyła się rozpłynąć i uformować w twarz, mężczyzny obserwującego ją z. pod­bródkiem wspartym na dłoni, w zamyśleniu, cierpliwie, lak zdecydowanego zdobyć jej duszę, że porzucił duszę Edwiny.

Zadrżała. Całą siłą wpierała się w podnóżek. Poniżej rozpościerał się Pankot spowity w mgłę zimowego deszczu, który ośnieżył szczyty gór. Mijali pole golfowe. Ludzie biegli schronić się pod kolorowymi parasolami.

*

Czasem, bardzo rzadko, te zimne ulewy — przenikając listopadowe ciepło Pan-kotu — wywoływały zaburzenia atmosferyczne i zakłócenia równowagi, jakiś ka­pryśny element elektrycznej złośliwości, który rozdzierał ciszę niczym papierowa torebka nadmuchana przez dziecko, która pękając wyrzuca błyski papierowego ognia.

Właśnie teraz nastąpił taki wybuch, w chwili gdy stara roztrzęsiona tonga wje­chała na najbardziej stromy odcinek ulicy Klubowej. Ryk przewalił się przez do­linę, poruszając najgnusniejszych naw 5t członków klubu, rozpartych wygodnie na poduszkach wyplatanych mebli; .towarzyszył mu najjaskrawszy stop błękitnego i żółtego światła, jaki kiedykolwiek widziano w tej okolicy: takiego alarmu nie

323


potrafiliby podnieść strzelcy z Pankotu i zamieszkanych przez tubylcze plemiona wzgórz, choćby razem nieprzerwanie strzelali z karabinów.

Koń zarżał rozpaczliwie; zatoczył oczami; stanął dęba wierzgając przednimi kopytami w powietrzu nad smołowaną nawierzchnią, a następnie sita ciężkości i rozpędu pociągnął rozkołysany na wysokich kołach wózek wraz z jego ładunkiem misjonarskich pamiątek.

Ach, to przecież mój sen! — pomyślała Barbie; trzymała się prętów obiema rę­kami i zamykała oczy, aby zawrzeć w nich jego błogosławieństwo. Długie czarne włosy rozwiewały się, oto była znów dzieckiem, które tańczy, wiruje ulicą Lucknow i gna po schodach; podawała poduszeczkę ze szpilkami matce, która ze śmiechu trzymała się za boki obleczone czarną bombazyną, gdy ojciec śpiewał:

Dobrze się w życiu ubawiłem. Szczęśliwy z każdej strony. Mimo talentów tak rozlicznych Nie mogłem zdobyć żony.

0 tym, co w życiu jest najlepsze,
Poznajcie moje zdanie.
Hulanką płoszyć nocy cień,

Do góry brzuchem leżeć w dzień

1 kąpać się w szampanie.
Szampański Charlie ja się zwę,
Szampański Charlie imię me.
Hulajcie ze mną catą noc, druhowie!
Hulajcie ze mną całą noc, druhowie!
Szampański Charlie ja się zwę.
Szampański Charlie imię me.
Hulajcie ze mną catą noc, druhowie!

Na długim zjeździe tonga nabrała prędkości, oszalały koń przestał nad nią pa­nować. Szprychy kół kręciły się odwrotnie niż obręcze. Iskry z rozpalonego ha­mulca i pył wodny unoszący się z mokrej nawierzchni tworzyły falę dziobową i kil— water.

Otworzyła oczy i ujrzała wesołe jak zabawka niebezpieczeństwo życia ludzkiego na ziemi, co było pewnego rodzaju apoteozą, i pojęła, że Bóg zlał na nią wreszcie światłość, rzuciwszy przedtem cień księcia ciemności na jej stopy.

Niepomna na szal z motyli sięgnęła po lejce, aby pomóc staremu, który usiłował się oprzeć dzikiemu pędowi czterech koni. Szarpał się z potworną błoną, oślepia­jącą jego i Barbie niczym silne światło, po którym następowała gigantyczna eksplo­zja, pokaz pirotechniczny, wspanialszy niż listopadowe spektakle na cześć pod­palacza Guy Fawkesa urządzane w Crystal Palące w Londynie.

— Ach! — powiedziała spadając, spadając bez końca jak Lucyper, lecz bez jego pychy i, miała nadzieję, nie tam, dokąd on spadł ostatecznie. — Moje oczy się roz­tapiają, mój cień gorący jest jak żar, przeszłam przez piekło i wydostałam się z niego dzięki miłosierdziu bożemu. Teraz znów wszystko jest chłodne. Deszcz pada na martwe motyle na mej twarzy. Nie ustępuje się beztrosko. Człowiek się trzyma.

324


Jeśli potrafi, i kocha ten swój dobytek, który jest świadectwem postępu przez ten świat radości i smutku.

*

Pamiętam (mówiła Sara) opowiadanie Klarysy Peplow, jak to Barbie wmasze-rowała nagle na plebanię, ochlapana błotem i pokrwawiona, wciąż jednak na no­gach, i oznajmiła: — Niestety, coś się złego stało na skrzyżowaniu. Może ktoś ze­chce się tym zająć. Zobaczyłam Diabła. Czy masz łopatę?

Dorożkarz również przeżył wypadek. Ale konia trzeba było zastrzelić.

KODA

Notatki ze szpitala Samarytańskiej Misji Sióstr Matki Boskiej Miłosiernej

Ranpur, grudzień 1944 — sierpień 1945

— Dzień dobry, Edwino — rzekła siostra Mary Thomas Morę. Miała zepsute
zęby. Czuć ją było czosnkiem i galopującą zgnilizną. — A może dziś jesteśmy Bar­
bie? Na co patrzymy?

Panna Batchelor napisała w notatniku: Na ptaki.

— Nie widzę ptaków, Edwino. Czy dzisiaj także nie mówimy? Czy mamy dzień
milczenia?

Panna Batchelor napisała: Codziennie jest tak samo.

— Wszystkie dni nie mogą być takie same. Jest taki jeden, którego wszyscy
oczekujemy i którego powinniśmy się lękać.

Panna Batchelor napisała: Spieprzaj. Albo przynieś mi łopatę. Co wolisz. Kiedy siostra Mary Thomas Morę ściągnęła swoje usta jak wejście do krypty, panna Batchelor dopisała postscriptum: I pieprzę papieża. Potem był już tylko chleb i woda. To jedyne, co lubiła. Było czyste.

*

— Barbie, Barbie. Czy mnie nie poznajesz? — pytała Sara.

Panna Batchelor nie mogła trzymać ołówka, bo go nie widziała, obie zaś dłonie miała odcięte. Po wyjściu Sary zabrano jej obuwie ze względu na hałas powodowany tupaniem.

*

— Dzień dobry, Edwino. Czy też Barbie? Nie zna mnie pani. Nazywam się Eusta­
cja de Souza. Jestem tu nowa. No, ja wizytuję. Pani jest pierwsza. Musi mi pani
wszystko o sobie opowiedzieć, inaczej nie będę wiedziała, jak pani pomóc, prawda?
I matka przełożona się zdenerwuje.

Może powie mi pani coś o ptakach, napisała panna Batchelor.

Pannie Batchelor podobała się Eustacja de Souza. Eustacja de Souza była czarna jak noc, czarniejsza o kilka odcieni od siostry Mary Thomas Morę. Eustacja de Souza nie była zakonnicą.

325


Panna Batchelor dopisała do swojej notatki: Nazywam się Barbara, nie Edwina. Ślubowałam milczenie.

— Rozumiem, kochana. To znaczy, rozumiem to ostatnie. Nie jestem pewna,
czy zrozumiałam zdanie o ptakach. O jakie ptaki chodzi?

Panna Batchelor wskazała na zakratowane okno. Eustacja włożyła okulary i wyj­rzała.

— Nie widzę żadnych ptaków, kochana, poza kilkoma krukami. Chyba nie
o \ruk! ci chodzi? W Indiach roi się od cholernych kruków.

Panna Batchelor narysowała linię horyzontu i drugi plan. Naszkicowała też punkt odniesienia. Minaret.

— Ach, taka pogańska rzecz.

Panna Batchelor potrząsnęła głową. Przekreśliła ołówkiem minaret, po czym narysowała linię i kółko. Oraz, od niechcenia, kilka jakby liter V. Niczym latające ptaki.

— Chwileczkę, kochana.

Eustacja przycisnęła się do krat, podobna do poczciwej małpki. Była bardzo brzydka. Tyłek jej sterczał pod kwiecistą suknią ze sztucznego jedwabiu. Miała białe pantofle na wysokich obcasach. Czuć ją było pod pachami, był to jednak zapach nadziei.

— Nie widzę tam w tej chwili żadnych ptaków, Barbaro. Jesteś pewna, że wciąż
tam są?

Panna Batchelor popatrzała. Napisała: Nie, ale często są.

Eustacja usiadła na wolnym stołku, zapaliła papierosa i rozgadała się. O dziw­nych rzeczach.

— Trzymamy ich za łeb w Mandalaju, moja droga. Będziemy w Rangunie, jak
w dupę strzelił, zanim słońce wzejdzie. Nie chwalić przedwcześnie. Poczciwy Billy
Slim mógłby mnie chrzanić, ilekroć by chciał. Lepiej niż mój mąż. Chociaż Billy
jest mały, to ja bym każdą okazję uważała za święto. — Eustacja zmarszczyła
brwi. — Kochana, czy zastanawiałaś się kiedyś nad długością?

Chyba nie oczekiwała odpowiedzi. Spojrzała na pannę Batchelor, która siedziała zamknięta w poczuciu godności i pragnienia.

— Czy ty w ogóle rozumiesz, o czym mówię, kochanie? Czy wiesz, gdzie jesteśmy,
no, w jakim mieście, do jasnej?

Panna Batchelor napisała: Ranpur, patrząc na zachód.

Eustacja de Souza uśmiechnęła się i kiwnęła głową. Po czym znów się zmarszczy­ła. — Na zachód? — spytała. Spojrzała. Skinęła głową. Uśmiechnęła się szeroko. — Właśnie tam leży — powiedziała. Pannie Batchelor przypomniał się melon. Po­czuła pragnienie.

Napisała: Musi pani teraz odejść. Nadchodzi niebezpieczna godzina.

Twarz pani de Souza oblała się paskudnym fioletowym rumieńcem. Po jej wyjściu panna Batchelor potłukła filiżanki do herbaty i czekała na ulgę, jaką jej sprawi zimna woda i mokre prześcieradła, w które ją owiną. Krzyczała i szarpała się, bo

326


siostrze Miry Thomas More sprawiało to przyjemność. Pod koniec kornet zakonnicy zmiękł zupełnie.

Krajobraz się zmienił, bo zmieniło się światło. Było bardzo gorąco. Napisała: Kalendarz. Przyniesiono jej kalendarz z zaznaczoną datą 6 czerwca. Podarła go. Nazajutrz przyniesiono jej drugi, bo tego dnia szpital wizytował ksiądz Patrick. Był dzień 7 czerwca 1945 roku. Postawiła kalendarz na nocnym stoliku, a po wyjściu księdza Patricka schowała pod materac. Nie zabrano go jednak.

*

— Jak się czujesz, Barbie? — spytała dziewczyna o jasnych włosach.

Na kalendarzu widniała data 30 czerwca 1945 roku. Napisała: Cieszę się dobrym zdrowiem.

Napisała dłuższe wyjaśnienie:

Za oknem, za minaretem są ptaki. Smugi na niebie. Niekoniecznie w tej chwili. Ale ptaki są tam często. Trudno je dojrzeć, krążą jednak, jakby tam było gniazdo. Jest też wzgórze. Drzewa, zdaje się.

Obserwowała dziewczynę czytającą notatkę. Wyciągnęła rękę, aby jej dotknąć. Dziewczyna drgnęła. Panna Batchelor cofnęła rękę, nie chcąc jej straszyć. Wtedy jednak dziewczyna ją objęła.

— W porządku, Barbie. Chodźmy popatrzeć na ptaki.
Podeszły razem do zakratowanego okna.

Panna Batchelor próbowała coś powiedzieć. Zachrypiało jej w gardle.

— W porządku, Barbie — powiedziała jasnowłosa. — Rozumiem. Gdzie one
są, za minaretem?

Obserwowały razem widok z okna. Daleko, gdzie grunt się podnosił, rozpoście­rała się mgiełka. Nad nią — ptaki.

— Tak, widzę. Nie wiem, dlaczego tam są. Dowiem się. To chyba bardzo duże
ptaki, prawda?

Panna Batchelor skinęła głową. Dumna była ze swoich ptaków. Napisała do dziewczyny: Czy mieszkasz w Ranpurz.e?

— Nie, w Pankocie. W Różanym Domku — odpowiedziała dziewczyna. — Przy­
jechałam do Ranpuru tylko na dwa dni. Jadę do Bombaju spotkać się z moim ojcem.

Panna Batchelor trzymała jej rękę. Czuła, że ma coś ważnego do powiedzenia, ale nie mogła sobie przypomnieć.

327


- Dziewczyna przyszła nazajutrz rano. Powiedziała:

— Ptaki należą do wież milczenia.' Dla ranpurskich parsów.

A potem napisała to w notatniku panny Batchelor, jak gdyby się obawiała, że panna Batchelor zapomni.

Panna Batchelor napisała: Tak, rozumiem. Sępy. Dziękuję ci.

Rozejrzała się po pokoju. Potrząsnęła głową. Napisała: Nic ci nie mogę dać w za­mian. Nawet róży.

Nie wiadomo dlaczego dziewczyna objęła pannę Batchelor i rozpłakała się.

— Och, Barbie — szepnęła — czy nic nie pamiętasz?

Skinęła głową. Pamiętała bardzo wiele. Nie potrafiła jednak powiedzieć co. Ptaki oskubały słowa na czysto.

*

Teraz często zostawała sama. Siostra Mary Thomas Morę użyła słowa niepo­prawna. Siedziała przy oknie, zwężonymi głodnymi oczami obserwując ptaki, które żywiły się zwłokami parsów. Nocą zdmuchiwała puszki mleczy i nie przerywała dmuchania nawet wtedy, gdy łodyżki były już ich pozbawione, ogołocone. Zdmu­chiwanie puszków do czysta stanowiło jedyny niezawodny środek na to, by zasnęła, pewna w wierze w Pana, w zmartwychwstanie i w łopatę.

Widząc ją taką, młoda zakonnica z Madrasu myślała, że nadeszła godzina starej panny Batchelor, więc wybiegła w mroczny, miejscami oświetlony średniowieczny korytarz i przyprowadziła chudą siostrę z nocnego dyżuru, która stanęła w tra­dycyjnej pozie, ze zwiędłymi palcami na pulsie pacjentki i obojętnymi oczami, i zacisnęła tylko usta, niczym panny młode w świetle dziennym, a następnie zro­biła wysoko znak na tablicy w nogach łóżka, na której prowadzono wykres drogi starej misjonarki przez nierówny teren exodusu.

Po zaśnięciu Barbie już nie śniła. Wszystkie sny przychodziły za dnia. Proszę jej nie żałować. Dobre miała życie. Zdarzały się w nim elementy komiczne. Jego roz­rzuconych pamiątek nie zebrano, a teraz już nie da się ich odzyskać; niektórym z nich wszakże błogosławiły ciobre intencje ich twórców.

Pewnego dnia, po takim śnie bez marzeń, obudziła się, wstała, uklękła, pomodli­ła się, spryskała pergaminową twarz woetą z miednicy o różanym wzorze, która jak pół gigantycznego jaja tkwiła w otworze rozmiarów strusia wyciętym we wzo­rzystym marmurowym blacie. I ubrała się. zjadła śniadanie i zaznaczyła w kalen­darzu nieobecność jasnowłosej dziewczyny.

Był dzień 6 sierpnia 1945 roku.

Data nic jej nie mówiła. Żadna data nie miała dla niej znaczenia. Kalendarz był postępem matematycznym urozmaiconym dowolnymi niespodziankami.

Usiadła przy zakratowanym oknie. Dziś padało. Nie widziała ptaków. Wyobra­ziła sobie jednak ich pióra lśniące błyskami szmaragdowymi i indygo. Odwróciła

' Koliste btuiouk- kamii-nne. n;i których parsowie składali eiala zniarhch. b\ pozaih je sepy. Wyznawey zoioaslryzmu uważali, że i!izebanie zwłok skaża ziemię.

32X


się i wstała ze stołka. I poczuła, jak coś ostatecznie obrzydliwego jawi się w po­koju.

Stała nieco chwiejnie, odziana w postrzępiony heliotropowy kostium, popla­miony jajkiem i resztkami zupy, po czym, z ręką na odkrytej szyi, poczłapała w ran­nych pantoflach do bezpiecznego schronienia, jakim było łóżko, i siadła oparta z lekka ramieniem o żelazne wezgłowie.

Natężyła zardzewiały mechanizm swego głosu i posłyszała jego zanikające wi­bracje w zapadłej piersi.

— Nie jestem chora, nie jesteś chory. On. ona, ono nie jest chore. Nie jesteśmy chorzy, nie jesteście chorzy, wszyscy są zdrowi. Wobec tego...

Podniosła pytająco, a może ostrzegawczo palec, by nakazać króciutką chwilę milczenia, w której chciała usłyszeć spodziewany cichutki dźwięk: echo własnego życia.

Tak ją znaleźli: wieczyście czujną, oświetloną niespodziewanym blaskiem słońca, z cieniem wypalonym za nią na ścianie niczym przez jakiś daleki, lecz straszliwy ogień.

Załącznik

„Nie jestem pewny, które z dwóch ostatnich wydarzeń — wybór socjalistycznego rządu w Londynie i zniszczenie Hiroszimy jedną bombą atomową — będzie miało większy wpływ na przyszłość Indii."

Z listu datowanego w sierpniu 1945 roku, pisanego przez pana Mohammcda Alego Kasima do pana Mohandasa Karamcbanda Gandhiego.


SŁOWNICZEK

aya — opiekunka dzieci, niańka

almira (h. almari, z port. almario) — szafa

anna — do niedawna rupia dzieliła się na 16 a^|ł(,

baćća (baćća) — dziecko, cMopak

badmaś (z pers. badmaś) — łotr, chuligan

bara (h. bara) — duży; starszy wiekiem lub stanowiskiem

bara mem (h. bara mem) — wielka pani .

bilajat (z arabskiego) — zagranica

bhiśti (h. bhiśti, z pers.) — nosiciel wody

bhuta (s. bhuta) — duch, demon, upiór

bungalow (h. bangla, dosł. „bengalski" zdomz) — kryty dachówką lub strzechą jednokondygna­cyjny dom mieszkalny, zazwyczaj otoczony werandą; rozplanowaniem i lekkością kon­strukcji bungalow naśladuje pewien typ rezydencji wiejskich z Bengalu

ćapati (h. ćapati) — podpłomyki spożywane w Indiach zamiast chlcoa; ciasto zagniata się

bez użycia drożdży ćaprasi (h. ćaprasi) — goniec; szeregowy funkcjonariusz policji ćarpai (h. ćarpai) — typ łóżka indyjskiego; drewniana runią pokryta plecionką sznurkową.

wsparta na czterech nogach

ćhokra (h. ćhokra)— chłopak

ćhota hazri (h.—ar. ćhóla haziri) — śniadanie ćokidar (h. ćaukidar) — wartownik, stróż

claftar (h. z ar.—pers. daftar — „rejestr, archiwum") — urząd, kancelaria

darzi (h. darzi, czyt. dar-zi) — krawiec

dhobi (h. dhobT) — pracz; w Indiach pracze rytualnie zaliczani są do niedotykalnych ze względu na permanentny kontakt z substancjami skażającymi

dhoti (h. dhoti) — rodzaj ubioru noszonego przez Hindusów w północnych i zachodnich In­diach; długi (około 3,5 m) płat tkaniny bawełnianej, zazwyczaj białej, owijany wokół bio­der; koniec dhoti przekłada się pomiędzy nogami i zatyka z tyłu za pas

330


guslkhana (h. z ar.—pers. ghusl—khana) — łazienka

hawaldar (h. z ar.—pers. haval—dar) — wyższy stopień podoficer.ski w tubylczych jednostkach armii indyjskiej; sierżant, wachmistrz

maharadża (s. maharaja) — dosł. „wielki król"; władca; książę udzielny

mali (h. mali) — ogrodnik

man—bap (h. man—bap) — dosł. „matka-i-ojciec". tj. rodzice; wyrażenie używane często w prośbach i suplikach do osób, od których oczekiwano pomocy

mem-sahib (ang. madam, ar.—pers. sahib — „pan") — pani, jaśnie pani; termin grzecznoś­ciowy używany w stosunku do wysoko postawionych (przez wzgląd na pozycję męża) kobiet europejskich

munśi (h. z ar. munszi) — pisarz; sekretarz; urzędnik; tu nauczyciel lokalnego języka

nabab (h. navab) — tytuł feudałów muzułmańskich w płn. Indiach w czasach władztwa Mo-gołów i kolonizacji brytyjskiej; przen.: bogacz, Europejczyk wzbogacony w Indiach

naik (h. naik) — podoficer najniższej rangi; kapral

nimbu—pani (h. nimbu — „cytryna", pani — „woda") — woda z sokiem cytrynowym, często solona

pakka (li. pakka — „gotowany; dojrzały; twardy") — doskonały; kompletny pars — wyznawca zoroastryzmu w Indiach

prana (s. prana) — tchnienie życia, oddech, oddychanie; moc, energia, wigor pud7.ii (puja) — nabożeństwo, adoracja bogów, oddanie czci wyobrażeniom bogów w świą­tyni

radź (h. raj) — panowanie, władztwo, władza (Brytyjczyków w Indiach)

sadhu (s. sadhu — „prawy, prosty") — wędrowny asceta hinduski; pustelnik

sahib (h. z ar. sahib) — pan

sahib-log — suliks log (podstawowe znaczenie — „ludzie") jest w hindi wykładnikiem liczby

mnogiej. Wyrażenie oznacza więc tu „sahibowic". „sahibowie i ich rodziny", „biali" sari (h. sari) — rodzaj ubioru noszonego przez kobiety indyjskie, szczególnie hinduski; długi

(około 6 m) płat tkaniny bawełnianej lub jedwabnej drapowany wokół ciała; koniec sari

zarzuca się na głowę lub przerzuca przez ramię sipaje (h. sipahi) — żołnierze indyjskich pułków Kompanii Wschodnioindyjskiej

śikara — typ łodzi używanej na jeziorze Dal w Kaszmirze do poruszania się między łodziami mieszkalnymi i brzegiem

thagowie (h. thag — „oszust, rozbójnik") — rozpowszechniona niegdyś w Indiach tajna hin-dusko-muzułmańska sekta rozbójników-dusicieli; thagowie byli wyznawcami bogini Kali

tonga (h. Janga") — dwukołowa lekka bryczka kryta zazwyczaj daszkiem

zenana (pers. zanana) — kobieca część domu


SPIS RZECZY

Część pierwsza

NIEZNANY HINDUS 7

Część druga

KWESTIA LOJALNOŚCI 81

Część trzecia

SREBRO W KASYNIE 137

Część czwarta

HONOR PUŁKU 203

Część piąta

KORT TENISOWY. 255

Słowniczek 330



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Card Orson Scott Opowieść o Alvinie Stwórcy 03 Uczeń Alvin
Paul Park Starbridge 03 The Cult of Loving Kindness
Scott Paul RAJSKIE PTAKI KIK
KURS KREOWANIA Paul the Venetian 03 Stopień wolnaplanetaPL
Donita K Paul [DragonKeeper Chronicles 03] DragonKnight [pdf]
Cecil Scott Forester 03 Hornblower i jego okret Hotspur
0316 03 12 2009, opracowanie nr 16 , Układ rozrodczy zenski Paul Esz(1)
Scott, Martin Thraxas 03 Thraxas and the Sorcerers
Scott G Gier Genellan 03 First Victory
0104 16 03 2009, cwiczenia nr 4 , Proteosomy, Lizosomy Paul Esz(1)
Paul McAuley The Book of Confluence 03 Shrine of Stars
Salvatore R A Drizzt 06 Dolina Lodowego Wichru 03 Klejnot Halflinga
R A Salvatore 03 Klejnot Halflinga
Forester Cecil Scott Hornblower 03 Hornblower i jego okręt Hotspur
Higgins Jack Paul Chavasse 03 Klucze do piekiel
Orson Scott Card Powrót do domu 03 Statki Ziemi
695 Paul Sandra Morskie opowieści 03 Książę oceanu

więcej podobnych podstron