Legut czekając na dziurę w niebie


Lucyna Legut

Czekając na dziurę w niebie

Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Rozszalały się telefony w pewnym mieście. Oto przyjechała ekipa filmowa i
angażują aktorów
do filmu. Tych do głównych ról już mają. Mają ich u swego boku, w przytulnym
domku
na przedmieściu, w domku wynajętym na pewien okres tylko w tym celu, aby służył
filmowi.
Kierownicy produkcji i zastępcy kierowników, i zastępcy zastępców, wszyscy
gorliwie
pracują nad wyłapywaniem aktorów do mniejszych ról. Dzwonią do każdego, kto
posiada
telefon i prowadzą krótkie i nader uprzejme rozmowy:

Halo! Tu mówi Ważniński z Filmu Polskiego. Czy pan dysponuje czasem w piątek i
ewentualnie w sobotę? Chcielibyśmy pana prosić o zagranie w naszym filmie...
Przypuszczalnie
dwa dni kręcenia, wynagrodzenie według stawki, jaką pan miał ostatnio...
Głos po drugiej stronie słuchawki oczywiście się zgadza i wyraża gotowość
przyjścia o
piątej rano w umówione miejsce, gdzie będzie poddany zabiegom charakteryzacji,
gdzie
przebierze się w przeznaczony dla niego kostium, aby potem już jako postać z
przyszłego
kolorowego filmu zasiąść w autokarze, który przewiezie go na plan. Tam, gdzie z
pospolitych
na oko miejsc, przetworzonych chytrą ręką artysty plastyka, powstanie obraz
dziwnego, tajemniczego
okresu, który już dawno minął, a który reżyser chce przekazać na ekranie
milionom
widzów, aby tak jak on, jak plastyk, jak pierwszy i drugi asystent, jak operator
i kamerzysta
oraz czwarty i piąty kierownik planu, jak każdy największy i najmniejszy
wtajemniczony,
odczuli tajemniczość i dziwność minionego czasu. Wtajemniczeni mają wszystko
punkt po punkcie zanotowane w scenopisie. Wtajemniczeni wyczarują wizję, która
potem
dreszczem zachwytu przejmie odbiorców. Aby to wszystko mogło się stać, najpierw
ludzie z
"fabryki złudzeń" muszą pozałatwiać milion drobnych spraw, a między innymi
zaangażować
aktorów również na te mniejsze i najmniejsze role. Dlatego w pewnym mieście
dzwonią telefony,
dzwonią jak na radosny alarm, wzywający chętnych do zarobienia pieniędzy oraz do
pokazania swoich licznych talentów na filmowym ekranie.
Pani Telimeny Szaleńskiej nie było w domu, kiedy telefon rozbrzmiewał tym
radosnym
dzwonieniem. Nie było pani Telimeny, ale była jej sąsiadka zamieszkująca wspólne
mieszkanie.
Telefon wprawdzie dzwonił nie u sąsiadki, a u pani Telimeny, jednak sąsiadka,
chociaż
mówiła o sobie, iż "posiada bogate życie wewnętrzne", lubiła interesować się
życiem innych,
być może po to, aby wzbogacać bez przerwy własne, toteż słysząc terkoczący
telefon, nie
mogła spokojnie smażyć kotletów we wspólnej kuchni, dopóki nie dowiedziała się,
kto też tak
dzwoni do pani Telimeny Szaleńskiej?... Weszła do pokoju, który pani Telimena
zawsze pozostawiała
nie zamknięty, ujęła słuchawkę, a potem długo gratulowała sobie tego czynu, gdyż
dzięki niemu mogła powiadomić panią Telimenę, iż jest koniecznie potrzebna do
filmu.
Pani Telimena, miała właśnie dwa wolne dni w teatrze i przebywała na wsi,
prowadząc
żywot harcerki, chociaż już bardzo dawno minął okres, w którym mogłaby włożyć na
siebie
harcerski mundurek. Mieszkała w namiocie nad samym brzegiem jeziora, kąpała się
w jeziorze
i nawet zęby myła, przykucnąwszy nad brzegiem; maczała szczotkę do zębów wprost
w
jeziorze, nie zważając na defilujące kaczki, które w rytmicznych nurknięciach
zanieczyszczały
wodę. Oczywiście pani Telimena nie miała nad brzegiem jeziora telefonu, telefon
miała
natomiast leśniczyna, do której właśnie dzwoniła sąsiadka pani Telimeny,
prosząc, aby natychmiast
dano znać pani Telimenie, iż o piątej rano ma być w filmie.
Leśniczyna zostawiła na płycie kuchennej garnek z mlekiem i nie dbając o to, że
najtłuściejszy
kożuch może za chwilę, nie dopilnowany wypłynąć, wybiegła z domu, po drodze
szturchnąwszy kręcącego się na podwórku prosiaka. Za leśniczyną wybiegły dwa psy
obojętnej
maści, za psami dwoje dzieci leśniczyny i kurczak, który skorzystał z otwartej
furtki
i
wszyscy udali się nad brzeg jeziora, gdzie niczego nie przeczuwająca pani
Telimena myła
właśnie w jeziorze swoje długie, piękne włosy.

Pani Telimeno!
krzyczała już z daleka leśniczyna.
Pani musi być jutro o
piątej rano
na występie! Był telefon! Prosiła pani sąsiadka, żeby to powiedzieć!
Pani Telimena przekrzywiła głowę, wystukując palcem wodę z ucha; wydawało jej
się, że
się przesłyszała.

Kto dzwonił? I że o której mam być na występie? O piątej rano? Na jakim
występie?

Nie mogła absolutnie nic zrozumieć.

Proszę pani, ja nic więcej nie wiem. Telefonowała pani sąsiadka i że ma pani
być o piątej
rano na występie, i żeby pani zaraz dzisiaj przyjechała, a jak pani przyjedzie,
to ma pani zadzwonić...
Zapisałam tu na kartce numer, gdzie pani ma zadzwonić
wyjaśniła jednym tchem
leśniczyna, z podziwem przyglądając się pani artystce, która występuje gdzieś
nawet o piątej
rano, w godzinie, kiedy ona, z przeproszeniem, dopiero zaczyna krowy doić.
Pani Telimena, wracając do swego mieszkania w mieście, uwięziona między szybą
pekaesu
a lesistym krajobrazem za szybą, nie zwracała uwagi na piękno natury, zajęta
gorączkowymi
rozważaniami na temat porannego występu: Co za występ, u licha? O piątej rano?!


rozmyślała.
Nic innego tylko występ dla dozorców nocnych. Ale skąd oni wzięli
tylu dozorców
nocnych?... Była pewna, że to jakiś występ organizowany przez Estradę, w żadnym
jednak wypadku nie przyszło jej do głowy, że mogła otrzymać propozycję do filmu.
Toteż
kiedy wróciwszy do domu zatelefonowała pod wskazany numer, dosłownie osłupiała
ze
zdziwienia i zachwytu. Nawet nie zapytała, w jakim filmie ma grać i jaką rolę.
Jeżeli ją poszukiwali
telefonicznie, to już oni tam dobrze wiedzą, że właśnie nie kto inny, tylko ona
jest
potrzebna do zagrania tej roli... Dwa dni
dumała pani Telimena
to niedużo,
ale może ten
reżyser szybko pracuje i rolę, którą mam zagrać, jest w stanie opracować przez
dwa dni... W
końcu wszędzie musimy myśleć o oszczędnościach, więc w filmie także...
Pani Telimena zabrała się raźno do przygotowania całej siebie na tę okazję
wystąpienia w
filmie. Tam przecież są ludzie, którzy w przyszłości mogą jej dać wielką rolę!
Trzeba wyglądać
jak anioł! Kto wie, może jakiś nieżonaty, przystojny mężczyzna w średnim
wieku... powiedzmy
nie sam reżyser, ale jego asystent albo kierownik produkcji... w najgorszym
razie
operator lub choćby nawet kamerzysta... Kamerzyści też bywają inteligentni...
Jak już się
przekroczyło okres pierwszej wiosny, nie ma co znowu tak wybierać... Ktoś taki
może zwrócić
na nią uwagę i żegnaj stanie odwiecznego panieństwa! Trzeba będzie poczłapać do
ołtarza...
Pani Telimena zaczęła w myślach wybierać suknię na ten wielki obrzęd; nie mogła
się
zdecydować, czy iść w kapeluszu z woalką, czy tylko w samej woalce upiętej na
włosach w
kształcie róży, czy też bez nakrycia głowy, jedynie z pękiem sztucznych konwalii
we włosach?...
Konwalie wydały się jej zbyt pretensjonalne, zwłaszcza że muszą być sztuczne, bo
niby skąd o tej porze prawdziwe konwalie?... No, chyba że sprawa ślubu
przeciągnęłaby się
do wiosny... Ale ON na pewno będzie chciał, żeby to JUŻ załatwić! ON też już ma
dosyć
samotności i jeżeli spotkał nareszcie PRAWDZIWEGO CZŁOWIEKA, kogoś, na kogo
czekał
całe życie, nie będzie tracił czasu i odkładał w nieskończoność ostatecznego
połączenia.
Pani Telimena zastanowiła się: Może by jednak trochę zagrać na zwłokę? Niech
sobie nie
wyobraża, że z miejsca padnę w jego objęcia! Potem całe życie by mi wymawiał, że
byłam
gotowa pójść za nim w ogień, na skinienie palca. Nie! Niech się trochę pomęczy!
Będę mu
tym droższa, z im większym trudem mnie zdobędzie!... Pani Telimena z całą
bezwzględnością
przesunęła datę ślubu na wiosnę, a nawet na początek lata. Tymczasem energicznie
zabrała
się do przygotowań poprzedzających ślub i poznanie przyszłego męża. Więc
najpierw
fryzjer!

Panie Zbyszku! Robimy wszystko
patrząc w lustro wydawała rozkazy odbiciu
twarzy
fryzjera. Pan Zbyszek stał za jej fotelem z grzebieniem w ręce, skupiony i już
tworzący w
myślach fantazyjne uczesanie, które panią Telimenę odmłodzi co najmniej o
dwadzieścia lat.
Za chwilę pani Telimena z przykrością przyglądała się swojej głowie, z
przylepionymi
mokrymi kosmykami, które
ciach! ciach
spadały z grzebienia przycinane
brzytwą. Wyglądam
jak wróbel zmoczony deszczem
pomyślała pani Telimena.
Dobrze, że ON mnie
nie widzi. W ogóle mężczyźni powinni mieć zabroniony wstęp w miejsca, gdzie
kobiety się
upiększają. Sypialnie również powinny być oddzielne. Nie można się przecież
pokazać mężczyźnie
w papilotach i z nasączoną kremem twarzą... Taka Tasia... Ona podobno kładzie po
pół kilo gliceryny na szyję, żeby ją zjędrnić. Trzeba będzie spróbować z tą
gliceryną... Może
to dobry sposób? Szyja się najprędzej starzeje. Właściwie gdyby nie szyja, to
nikt by nie był
w stanie odgadnąć, ile się ma lat. Coś powinno się zrobić z szyjami. Szyje są
kompromitujące.
Przecież ja cała jestem po prostu piękną kobietą! Ciekawa jestem, kto ma takie
nogi jak
ja? W ogóle jestem szalenie zgrabna, mam interesującą twarz i fascynujące oczy,
tylko ta
szyja... Może Tasia ma rację z tą gliceryną?...

No, co pani powie na swoją główkę?
Pan Zbyszek oderwał panią Telimenę od
ważnych
spraw szyi.
Spojrzała w lustro: mokre kosmyki sterczały tak jak przedtem, tyle że nieco
krótsze, ale
pan Zbyszek miękkim ruchem, jakby poruszał kocią łapką, przygładzał te kosmyki,
układał
je, zawijał, podrzucał i tworzył obraz wspaniałej fryzury, która po prostu
będzie "jedwabistym
jasnym bukietem, złotym szaleństwem, metaforą falujących łanów pszenicy,
zjawiskiem"!
Istotnie, po trzech godzinach tlenienia, zwijania na wałeczki, utrwalania,
mycia, suszenia,
układania
powstało coś, co pan Zbyszek miał prawo nazwać jasnym bukietem i
złotym
szaleństwem. Pani Telimena z rozkoszą oglądała w czterech lustrach swoją śliczną
głowę.
Jeszcze tylko skubanie brwi, henna na brwi i rzęsy, manicure, pedicure i już
pracowity
dzień się kończył, dzień, który cały przeznaczony był na to, aby pani Telimena
mogła w pełni
blasku i urody wkroczyć w świat filmu. Jeszcze przed zamknięciem sklepów,
dosłownie w
ostatnie, minucie zdążyła wpaść do sklepu z konfekcją damską, aby nabyć śliczny
komplet
bielizny. Kosztowało to majątek, ale co znaczą pieniądze wobec spraw tak
niesłychanej wagi!
Przecież będzie musiała się przebierać w obecności scenografa, aby przymierzyć
kostium.
Być może to właśnie będzie ON! Ten lila kolor haleczki wspaniale harmonizuje z
jej karnacją
ON to chyba natychmiast zauważy...
Kiedy pani Telimena kładła się do łóżka, z szyją na wałku, z głową poza wałkiem,
żeby
nie niszczyć fryzury, w uszach szumiało ze szczęścia i zmęczenia i jakby
dzwoniły dzwony...
Być może były to dzwony kościelne, towarzyszące obrzędom zaślubin, bo może pani
Telimena
zdecyduje się jednak nie czeka do wiosny...
Marianna robiła pranie. Jej mąż bezustannie wszystko brudził. Zużyte części
garderoby
rozrzucał po całym mieszkaniu. Marianna chodziła i zbierała z; nim podkoszulki,
swetry, koszule,
skarpety i slipy które ciągle zmieniał. Musi mieć jakąś babę, skoro bez przerwy
się
przebiera
dumała, wyciągając z kieszeni szlafroka skarpety, które tam upchał.

Bez powodu
nie szykowałby się tak codziennie, jak do ślubu.
Patrzyła złym okiem, jak wyciąga wielką flachę z "Tabakorą" i pryska pachnącą
wodą po
twarzy, po szyi i pod pachami... Osioł! Zachowuje się, jak reklama firmy
Lechia... Zresztą
czort wie, kto wyrabia tę "Tabakorę"... I gdzie on chodzi rozsiewać te zapachy?
Myśli, że
jestem już tak zupełnie głupia, że uwierzę w jego opowieści o spotkaniach z
kolegami?! Może
to koledzy wsadzają mu nos pod pachę, żeby się oszałamiać "Tabakorą"? Raz zrobię
z tym
ostateczny koniec! Rozwiodę się i już! Być może, że się wścieknę potem bez
niego, ale w
każdym razie nie będę musiała patrzeć co dzień, jak się oblewa "Tabakorą"... Czy
te dziewczyny
mają dobrze w głowie? Na co one lecą? Jeżeli tak je usidlają zapachy, mogłyby
sobie
postać parę godzin w sklepie z kosmetykami i na to samo by wyszło... Nienawidzę
go! Uszu z
długów nie widać, ale jego to nic nie obchodzi. Całe jego zajęcie to nasączyć
się pachnidłami
i prysnąć z domu. Doczeka się jeszcze ten łobuz! Oj! On się jeszcze doczeka!...
Ciekawa jestem,
czy te jego baby będą za nim łaziły i zbierały brudy, które po domu porozrzuca?
Każda
sobie wyobraża, że spotkała objawienie, ale niechby tylko która spróbowała z nim
żyć na co
dzień... Oszust matrymonialny! Kłamca! Zboczeniec zapachowy! Krwiopijca! Leń!
Brudas!...
Jeszcze dzisiaj pójdę do adwokata!... Nie, dzisiaj nie, bo przecież muszę wyprać
po nim te
wszystkie brudy...
Marianna wściekła wsypała do wanny trzy garści płatków mydlanych i zalała je
wrzącą
wodą. Siedziała na wannie, czekając aż płatki rozpuszczą się w ciepłej wodzie i
rozmazywała
palcem łzy. Nagle uprzytomniła sobie, że ma przecież wymalowane oczy, więc
delikatnie,
wierzchem dłoni wytarła mokry policzek, podeszła do lustra i widząc czarne
placki z tuszu
pod oczyma, rozpłakała się na dobre: znowu będzie musiała myć twarz i robić od
początku
cały makijaż, nie pójdzie przecież z taką twarzą do teatru! Zawsze kiedy się
najgorzej wygląda,
musi się kogoś znajomego spotkać na ulicy. Przy tym całym cholernym życiu nie ma
prawa
pozwolić sobie na zaniedbanie. A w ogóle nie życzy sobie takich pytań, jak: "Co
ty tak źle
wyglądasz? Masz jakieś kłopoty?"... Nikt nie powinien wiedzieć, że ma kłopoty,
od razu każdy
by się domyślił przez KOGO.
Marianna starła tłuszczem resztki tuszu spod oczu, potem pod kranem wymyła
twarz,
wklepała w nią krem i zrobiła nowy makijaż. Tymczasem płatki w wannie już się
rozpuściły,
dolała więc wody i wrzuciła w to stertę brudów przygotowanych obok wanny. Potem
przyniosła
sobie kawę, postawiła na zamkniętym sedesie, wzięła do ręki maszynopis
monodramu,
który postanowiła przygotować, aby zdobyć trochę dodatkowego grosza, zdjęła
pantofle i
pończochy i weszła do wanny. Pranie załatwiała zawsze na zasadzie starego
zwyczaju "ubijania
kapusty", to znaczy deptała w wannie zamoczone w mydle rzeczy, jako że noga może
spełniać taką samą rolę, jak ręka, prócz tego nie trzeba się schylać przy praniu
i do tego jeszcze
można robić coś innego, na przykład czytać, piorąc równocześnie.
Nie bardzo się mogła skupić nad tekstem. Cały czas myślała o tym, że musi się
nauczyć
tego tekstu, a było go "przeraźliwie dużo"! Jeżeli nauczy się możliwie szybko,
będzie mogła
tu i ówdzie wystąpić z tym monodramem i wreszcie zarobi te dodatkowe pieniądze,
które
może chociaż trochę pokryją ich długi. Jego oczywiście nic nie obchodziły żadne
kłopoty.
Być może otępiał przez to nadmierne skrapianie się wodami kolońskimi. Podobno
można
zatracić zmysł węchu, jeżeli się na przykład smaruje ciągle pod nosem wodą
kolońską... Może
też działa to na głowę? Co to można wiedzieć... W każdym razie, że on jest
idiotą, to fakt!
Każdy normalny mężczyzna w ich sytuacji próbowałby skądś zdobyć pieniądze; długi
sięgały
już drugiego piętra, na którym mieszkali, lada moment wierzyciele zaczną się
stawać nachalni,
widmo niewypłacalności za drzwiami, a on sobie po prostu pstryka "Tabakorą" tę
głupią
gębę i wychodzi!... Marianna ze złością tarmosiła mokre szmaty w wannie, skakała
po nich,
jakby to była właśnie ta jego głupia wyperfumowana gęba, nawet w pewnej chwili
napluła do
wanny, w ten sposób dając wyraz swojej pogardzie i nienawiści do niego. Kiedy
chciała napluć
po raz drugi, doszła do wniosku, że to nie ma sensu, bo przecież ON nic o tym
nie wie.
Szkoda śliny dla niego!
pomyślała.
Kiedyś jednak zemszczę się na nim!
Przyjdzie taki
dzień, że to ja będę wychodzić sobie z domu, a on będzie się wgapiał we mnie
baranimi
oczyma i błagał, żebym została! A ja nie zostanę! Skropię się "Tabakorą"... Nie!
Nienawidzę
tego zapachu! Skropię się... czymś innym i wyjdę sobie, a on zostanie; pokręcony
kaleka, z
dwoma kulami pod pachą... Przecież jasne, że przy jego trybie życia albo go
sparaliżuje, albo
mu ktoś, kiedyś kręgosłup przetrąci, co na jedno wychodzi; wszystkie sprawy z
babami i z
wódką muszą się źle skończyć!... I będzie musiał sam prać swoje brudne bety!
Niech się taszczy
na dwóch kulach do łazienki! Niech sapie nad wanną i pierze! Nawet mu nie pomogę
wycisnąć prania! Ja już połamałam zęby na tej trującej kości, jaką było nasze
życie, niech on
teraz swoją część ogryza! Nie będę miała w ogóle litości!
Zadzwonił telefon. Marianna postanowiła go nie odbierać. Niech sobie dzwoni...
To na
pewno do niego, któryś z koleżków albo jakaś idiotka... Telefon nie przestawał
dzwonić.
Cholera jasna! Przez tego osła muszę wychodzić z wanny i załatwiać jego
kretyńskie telefony!
Wyszła z wanny i nie wycierając nóg pobiegła do pokoju, gdzie dzwonił telefon.
Za nią
zostały na parkiecie mokre ślady. Patrząc na te ślady, wściekła chwyciła
słuchawkę i wrzasnęła:

No?! Co tam? O co chodzi?!

Przepraszam bardzo, czy to mieszkanie pani Marianny Klęskow?
zapytał głos w
słuchawce.
Marianna już spokojniej odpowiedziała:

Tak. Słucham. O co chodzi?

Tu mówi kierownik produkcji filmu "Nietoperze"... Zresztą to jest roboczy
tytuł, ale nie
o to chodzi... Czy pani mogłaby poświęcić nam czas w piątek i ewentualnie
sobotę... Chcieliśmy
zaprosić panią do małej roli w tym filmie... Zresztą może będzie więcej niż dwa
dni kręcenia.
Płatne za każdy dzień zdjęciowy, według stawki...
Marianna zaniemówiła: Film! Dwa dni zdjęciowe, a może więcej! O Boże! Będzie
można
popłacić część długów!

Halo! Halo! Zdaje się, że nas rozłączyli
krzyczał głos w słuchawce.
Nie
słyszę pani!
Czy pani się zgadza?

Czy się zgadzam?
Marianna ocknęła się.
Tak. Zgadzam się, oczywiście. Nie
mam
prób. Jestem zajęta w teatrze tylko wieczorem.

Och, to potrwa najwyżej do godziny osiemnastej. Zresztą będziemy mogli odwieźć
panią,
w razie potrzeby, naszym samochodem.
Mogą mnie odwieźć samochodem! Cóż za uprzejmy mężczyzna!
pomyślała Marianna i
zrobiło jej się nagle bardzo radośnie.

Możemy więc na panią liczyć?
zapytał ten uprzejmy głos.

Oczywiście, że tak! W ogóle bardzo się cieszę i dziękuję panu. Będę
punktualnie tam
gdzie trzeba.
Po skończonej rozmowie Marianna jeszcze chwilę trzymała słuchawkę w ręce,
przyglądała
się jej jakby z niedowierzaniem, że przekazała tak radosną wiadomość. Potem
rzuciła słuchawkę,
nie zwracając uwagi na plamy na parkiecie pobiegła do łazienki i już nie
wchodziła
do wanny, tylko szybko kończyła pranie. Wypłukała wszystko byle jak, byle jak
wykręciła,
śpiewając przy tym na całe gardło, jakby była najszczęśliwszym człowiekiem na
świecie,
jakby przed chwilą całe jej życie nie było wcale zrujnowane przez jednego
człowieka, którego
treść życia stanowiły tylko "Tabakora", wódka i baby. Wieszając na nylonowych
żyłkach
ociekające wodą pranie rozmyślała, co zrobi z zarobionymi pieniędzmi: przede
wszystkim
zapłaci się raty i wyśle się mamie chociaż pięćset złotych... Nie, pięćset to za
mało... Wyśle
się tysiąc. I kupi się temu draniowi buty; wygląda jak ostatnia łajza w tych
starych butach. A
gdyby było tak z pięć dni kręcenia, można by mu jeszcze kupić ten angielski
sweter... Bardzo
by mu się przydał... Kochani ludzie! Może ktoś nie wierzy w cuda, ale ja wierzę!
Dzisiaj właśnie...
Którego to mamy?... Nieważne! W każdym razie dzisiaj stał się cud! Rany boskie!
Ja
chyba zwariuję z radości! Kręcimy film! I zarabiamy pieniążki!!!
Marianna pobiegła do teatru, nie mogąc się doczekać chwili, kiedy zacznie
kręcić. Wydawało
jej się, że kiedy ona będzie się śpieszyć, to i ta chwila nadejdzie szybciej.
Pani Dusia wyszła z domu o dziewiątej pięć. Wyszła z parasolem, no i całe
szczęście, bo
właśnie zaczęło padać, a ona miała na głowie śliczny pilśniowy toczek w
rezedowym kolorze.
Otworzyła parasol, stwierdzając przy okazji, że amarantowy kolor parasola nie
bardzo harmonizuje
z rezedą toczka, ale: Co mnie to wszystko obchodzi
pomyślała
nie będę do
każ-
dego kapelusza kupowała innego parasola. Deszcze padają od czasu do czasu, a
kapelusze
nosi się bez przerwy. W każdym razie kobieta dbająca o swój wygląd powinna
zawsze nosić
kapelusz. Kiedyś było niepodobieństwem, aby prawdziwa dama wyszła bez kapelusza.
Dzisiaj
oczywiście nikt o to nie dba. Dzisiaj nie tylko nie zakrywa się głowy, ale nawet
rozpuszcza
się włosy do pasa, co jest po prostu nieprzyzwoitością. Rozpuszczać włosy można
w łóżku,
do intymnych praktyk, a nie biegać z nimi pośród ludzi, dając do zrozumienia, że
się w
każdej chwili jest gotową do położenia się z kimś w łóżku! Ale w końcu co mnie
to wszystko
obchodzi!
pomyślała pani Dusia.
Niech się nawet te wszystkie młode smarkule
powieszą
na swoich długich włosach, ja się w to nie będę wtrącać, bo mnie to po prostu
nie obchodzi.
Pani Dusia była trochę w kwaśnym nastroju. Być może innym razem darowałaby
dziewczętom
ich długie włosy, w każdym razie przynajmniej nie myślałaby o jakichś długich
włosach,
które mogły sobie być lub nie, gdyby tego ranka jej mąż, siedząc naprzeciw niej
przy
śniadaniu, nie zauważył:

Dusiu, powinnaś coś zrobić z twoimi włosami... Strasznie są popalone i jakieś
takie
martwe... Nie wiem, co się na to robi, ale jakieś sposoby muszą być. Może nie
powinnaś ich
stale fryzować? Kiedy tak siedzisz pod światło, to wyglądasz po prostu okropnie.

Przestań się mnie czepiać od samego rana!
zdenerwowała się pani Dusia.

Dziwne, że
akurat dzisiaj to zauważyłeś? Mam, dzięki bogu, takie włosy od stworzenia
świata! Bo to jest,
mój drogi, delikatny włos, a nie koński! Właśnie całym wdziękiem kobiety są
delikatne włosy,
ale co ty się tam na tym znasz?..

Ależ moja droga, czemu się tak denerwujesz?
zdziwił się mąż pani Dusi.
nie
miałem
nic złego na myśli, po prostu dzisiaj dopiero zwróciłem na to uwagę. A co do
tego, że ja się
na niczym nie znam, to na pewno nie masz racji. Znam się z całą pewnością na
wszystkim, co
jest piękne.
Ostatnie słowa mąż Dusi wymówił z naciskiem i z jakąś mściwą
satysfakcją, w
każdym razie ona to tak odczuła.
Oho! Bądźmy czujni!
pomyślała pani Dusia.
Tu się coś zaczyna święcić! Nagle
mu się
moje włosy nie podobają... Spostrzega we mnie braki... zaczyna wyszukiwać
mankamenty...
Jest bardzo niedobrze!
Kiedy mąż pani Dusi wychodził z domu, doszła do wniosku, że jest nawet gorzej,
niż mogła
przypuszczać; na plecach ciemnego palta tkwił przylepiony długi blond włos!...
Teraz już
nie miała żadnych wątpliwości, że rozmowa przy śniadaniu miała jakiś związek z
tym włosem
na palcie. A może jakaś długowłosa topielica przesunęła się w tramwaju obok
niego i
zostawiła ten włos?
pomyślała z resztką nadziei.
Dlaczego niby miało się to
nie stać w
tramwaju? A może w pracy powiesił swoje palto obok palta jakiejś długowłosej?
Przecież
ONE w pracy też mają zwyczaj rozpuszczać włosy! To kiedyś było nie do
pomyślenia, żeby
przyzwoita, pracująca kobieta mogła wyglądać tak, jak dzisiaj!... Weźmy taki
urząd pocztowy...
Tam się już nie zobaczy schludnej, skromnej urzędniczki! Każda albo obcięta "na
zapałkę",
albo włosy po pas, powieki niebieskie albo zielone, rzęsy wytuszowane, że się
nimi
podeprzeć można i te pazury! Długie na metr i wymalowane na granatowo lub
fioletowo, a do
tego jeszcze palce obwieszone tanimi pierścionkami, że to ledwo ręką może wodzić
po papierze.
Nic dziwnego, że są kolejki. Każdy za okienkiem przestępuje z nogi na nogę, aż
taka
upierścieniona panienka wreszcie wyskrobie kwitek tymi na wpół sparaliżowanymi
od świecideł
łapami, a do tego jeszcze przerywa sobie pracę wydmuchiwaniem dymu i piciem
kawy,
bo "ONE przecież też są ludźmi i mają prawo do kawy i do papierosa"!... Otóż to
właśnie, w
jakim kierunku poszła demokratyzacja! To jest to fałszywe zrozumienie idei. To
jest to przylepianie
demokratycznej etykietki w każdym miejscu i na siłę! Nigdy nic w życiu nie
zrobimy,
jeżeli będziemy rozdrabniać się na bzdury, a nie zadbamy o zasadę! Ale właściwie
co
mnie to wszystko obchodzi? Ja nie zaczęłam budować socjalizmu, więc nie ja będę
dbać o
jego właściwe formy. Niech to robią fachowcy tacy jak mój mąż... Właśnie,
ciekawe, czy on
poszedł budować swój socjalizm, czy też najpierw wstąpił do tej od długiego
włosa (na pal-
cie)?... Jak bardzo można się pomylić, jeśli chodzi o człowieka?... Taki niby
szlachetny, taki
działacz, sama chodząca prawość, a jednak potrafi w nikczemny sposób oszukiwać
własną
żonę! Miałby chociaż na tyle przyzwoitości, żeby moich włosów nie porównywać z
włosami
swojej kochanicy!... Nagle ktoś popchnął panią Dusię, tak że wypadła jej
parasolka z ręki,
trącając przy tym rezedowy toczek, który przekrzywił się i zasłonił jej całkiem
jedno oko;
dziewczyna z długimi włosami, wskakując do tramwaju, obejrzała się na moment,
krzyknęła
tylko:
O rany! Przepraszam panią!
i już tramwaj ruszył.
Pani Dusia stała chwilę, nie mogąc się zdecydować, czy najpierw podnieść
parasol, czy
włożyć z powrotem na swoje miejsce rezedowy toczek. Tymczasem podbiegł mały
chłopiec,
podnosząc jej parasol.

Potrzymaj chwilę, dobrze?
zwróciła się do chłopca pani Dusia. Wyjęła z
torebki lusterko
i roztrzęsionymi rękami układała na głowie toczek; w jednym miejscu wgniótł się
i trzeba
go było całkiem zdjąć z głowy, od spodu wypchnąć palcem i dopiero założyć.
Chłopiec stał z
parasolem, przypatrując się pani Dusi.

No? Co się tak gapisz?
ze złością powiedziała pani Dusia.
Nigdy nie
widziałeś rezedowego
toczka?
I wyszarpnęła parasol z rąk chłopca, zapominając nawet powiedzieć:
dziękuję. Kiedy sobie za chwilę zdała sprawę ze swojej nieuprzejmości, zrobiło
się jej wstyd;
nie miała zwyczaju zapominać o swoim dobrym wychowaniu, a zwłaszcza o dawaniu
dobrego
przykładu młodzieży; uważała, że wszystko zło, które się pleni, bierze początek
w obecnym
złym wychowaniu młodzieży, a raczej w zupełnym braku wychowania, dlatego zawsze,
ilekroć nadarzała się okazja, starała się dawać dobry przykład. No tak! Ale ja
też jestem
człowiekiem! Kiedy ktoś mi wbija kapelusz na oczy, mam prawo się zdenerwować i
zapomnieć
o dobrych manierach
pomyślała pani Dusia i z rozpostartym amarantowym
parasolem,
który nie harmonizował z rezedą toczka, ruszyła przed siebie, aby za chwilę
znaleźć się
w budynku teatru, gdzie jak co dzień zjawiała się na próbę.
Wchodząc na korytarz zauważyła jakiś szczególny ruch i podniecenie. Rano na ogół
wszyscy
byli ociężali i senni, jakby z pretensją do całego świata o to, że musieli wstać
z łóżek,
chociaż wcale nie mieli na to ochoty. Dlatego właśnie byli niezbyt przyjaźnie do
siebie nastawieni,
każdy drobiazg stawał się pretekstem do niezadowolenia, ba, nawet do obrazy. Ten
stan rzeczy zaczynał ustępować po pierwszej kawie, a już w południe człowiek
człowiekowi
był przyjacielem. Tego rana jednak wyraźnie dał się zauważyć dobry nastrój, a
nawet radość
u większości osób. Ciepłe, przyjacielskie uczucia panoszyły się po wszystkich
kątach. Powód
był prosty: oto kierownik produkcji filmu pt. "Nietoperze" (tytuł roboczy,
oczywiście) zjawił
się w teatrze przed próbą, aby angażować aktorów na jeden lub dwa dni zdjęciowe

ale może
się okazać w trakcie kręcenia, że będzie więcej tych dni
wszystko płatne
według stawki za
każdy dzień kręcenia, czyli za dzień, w którym aktor będzie miał chociaż jeden
"klaps".
Każdy z aktorów wie, co to jest "klaps"; dla aktora jest to gwarancja, iż będzie
miał wypłaconą
stawkę za ten dzień, dla niewtajemniczonych jest to moment, kiedy ludzie z
kamerą
filmową ustawiają się w pełnej gotowości na planie, kiedy ani deszcz, ani ciemna
chmura nie
przesłoni słońca, kiedy nie wysiądzie żaden kabel elektryczny umożliwiający
właściwe
oświetlenie reflektorami, kiedy nie zabraknie najmniejszego nawet rekwizytu,
czyli kiedy
wszystko będzie zapięte na ostatni guzik i reżyser zaryczy przez tubę: "Uwaga!
Cisza na planie!
Kręcimy!" Wtedy panienka (na ogół z długimi włosami i zmęczonym wyrazem twarzy)
podejdzie przed kamerę trzymając czarne deszczułeczki złożone z dwóch części,
jednej szerszej,
drugiej węższej, i połączone z boku zawiasem; na tej szerszej części będzie
napisane
kredą powiedzmy "Nietoperze" 121
jeżeli to będzie sto dwudzieste pierwsze
ujęcie w filmie
pt. "Nietoperze". Panienka ta po słowach reżysera, obojętna na wszystko, biorąc
tylko odpowiedzialność
za klapnięcie czarnymi deszczułeczkami, zewrze nagle te dwie deszczułeczki,
czyli zrobi "klaps", a kamera zaterkocze swoim charakterystycznym terkotem.
Do "klapsa" jednak jeszcze daleko. Na razie kierownik filmu pt. "Nietoperze"
angażuje
aktorów. Jest więc nastrój radosnego rozgardiaszu. Wszyscy skupiają się przy
kierowniku
produkcji, czekając, kiedy wymieni potrzebne nazwisko. Ktoś z tyłu przeciska się
i częstuje
pana kierownika zagranicznymi papierosami. Kierownik dziękuje, nie pali, ale
zatrzymuje
wzrok na twarzy uprzejmego mężczyzny i pyta:

Czy pan miałby dla nas czas w piątek f sobotę?

Właściwie to mam próbę
odpowiada zagadnięty
ale myślę, że uda mi się
załatwić z
reżyserem, żeby mnie zwolnił z próby na te dwa dni. Ostatecznie nie co dzień ma
się propozycję
zagrania w filmie.
Kierownik produkcji zapisuje więc nazwisko aktora, uważając sprawę za
załatwioną, i już
zwraca się do kogoś innego. Ci, którzy grają w sztuce duże role, są wściekli;
ich oczywiście
nie zwolni reżyser. Można się obejść na próbie bez epizodycznych postaci,
natomiast trzeba
by zerwać całą próbę, gdyby zabrakło kogoś grającego główną rolę. Próbują
sugerować kierownikowi
produkcji, aby porozmawiał sam z reżyserem lub z kierownikiem teatru, może
wtedy udałoby się uzyskać zgodę na zerwanie próby, ale kierownik produkcji nie
chce nawet
o tym słyszeć; wiadomo, do czego prowadzą takie pertraktacje: dyrektor jest
gotów się zgodzić,
ale zażąda takiego ekwiwalentu pieniężnego, że film polski "poszedłby z
torbami", gdyby
musiał wykupywać od dyrektorów wszystkich aktorów. Robi się to oczywiście,
jeżeli film
koniecznie potrzebuje aktora na główną rolę, wtedy trzeba zapłacić, bo nie ma
innego wyjścia,
natomiast do epizodów można po prostu angażować, tego, kto jest wolny.

Nie! Nie ma mowy o żadnych rozmowach z dyrektorem!
wykrzykuje kierownik
produkcji
i nie zawraca sobie więcej głowy aktorem, któremu zarobek w tak nikczemny sposób
uciekł sprzed nosa.
Pani Dusia idąc korytarzem do garderoby z daleka zauważyła tę grupkę osób
stłoczoną
przy kimś siedzącym przy stoliku w klubie teatralnym. Najpierw pomyślała sobie,
że należało
by zajrzeć, co oni tam robią, ale potem skrzywiła się, jeszcze pełna porannego
niezadowolenia
i z jedną myślą: A co mnie to zresztą wszystko obchodzi?
skierowała swe kroki
do garderoby.

Duśka!
zwróciła się do niej koleżanka, przerzucając przez poręcz krzesła
ręce z świeżo
wymalowanymi paznokciami.
Masz pojęcie? Otworzyli nam granicę do Kanady!

Co za bzdury!
Pani Dusia usiadła przy stoliku z lustrem, delikatnie
ściągając z głowy
rezedowy toczek.

Jak boga kocham, Duśka! Idź zobacz, co się dzieje w klubie! Prawdziwa Kanada!
Angażują
kogo się da do filmu!

Ach, to?
Pani Dusia wzruszyła ramionami, a potem zajęła się oględzinami
toczka,
zwłaszcza tego miejsca, gdzie, wydawało się jej, pilśń się trochę załamała pod
niedawnym
uderzeniem parasola.

Dusiu, nie lekceważ sobie tej sprawy
mówiła koleżanka, dmuchając na
paznokcie, żeby
prędzej przeschły.
Ten facet, co tam siedzi, pytał o ciebie. Powiedzieliśmy
mu, że możesz
być wolna w piątek i w sobotę, bo w planie jest tylko pierwszy akt na piątek i
sobotę,
więc nie będziesz na próbie potrzebna.

Co to za film?
zainteresowała się pani Dusia.

Nie mam pojęcia. Chyba jakiś przyrodniczy. Szczury czy myszy?... A nie,
nietoperze, ale
to na jedno wychodzi, bo nietoperz jest przecież myszowaty.

Przyrodniczy film, mówisz? W takim razie będą mniejsze stawki. Oświatówka
płaci
mniej niż tabularny.
Zdaje mi się, że ten facet mówił, że to fabularny.
Zresztą nie jestem pewna. Ja się nie interesowałam, bo i tak nie zwolnią mnie z
próby. Idź
do niego i zapytaj.

A po co? Jeżeli jestem mu potrzebna, to niech on sam do mnie przyjdzie. Nie
będę biegać
i dopytywać się, jakby mi na tym zależało.

No chyba zależy ci, żeby zarobić parę złotych?

To już moja sprawa. Nie chcę, żeby on wiedział, że mi zależy. Zaraz gotów dać
najmniejszą
stawkę.

Przecież i tak płacą według stawki, jaką się miało w ostatnim filmie?

Nie jest powiedziane.
Za chwilę kierownik produkcji zastukał do garderoby, prosząc panią Dusię o
chwilę rozmowy.

Jestem kierownikiem produkcji filmu pt. "Nietoperze", tytuł roboczy,
oczywiście... Czy pani
zechciałaby wziąć udział w tym filmie, przewidujemy dwa dni zdjęć, a być może
nawet więcej,
wszystko zależy od tego, jak sprawnie pójdzie praca... Jaką pani miała stawkę
ostatnio?

Ostatnio miałam dziewięćset złotych.

W takim razie, jeżeli pani się zgadza, sprawdzimy stawkę przez Warszawę i
poprosimy
panią w piątek o godzinie piątej rano na plan.

Jeżeli chodzi o stawkę, to nie zgadzam się na mniej niż tysiąc złotych. Na te
dwa dni
miałam umówione imprezy z Estradą o wyższych zarobkach i nie opłaca mi się brać
udziału
w filmie, jeżeli miałabym zarobić mniej.

Proszę pani, pani musi zrozumieć, że my nie możemy więcej płacić.

Toteż nie musicie więcej płacić, tylko po prostu proszę mnie nie brać pod
uwagę w tym filmie.

Hm... Rozumiem... Oczywiście nie ma powodu. aby pani rezygnowała z większych
zarobków...
zwłaszcza że już pani sobie zaplanowała... Ale, jeżeli pani pozwoli, to ja
porozmawiam
z Warszawą... Gdyby udało się podwyższyć pani stawkę, natychmiast zawiadomię
panią.
O której można do pani przedzwonić?

Będę w domu już o dwudziestej drugiej trzydzieści, może pan dzwonić do
dwudziestej
czwartej, o tej porze jeszcze nie śpię.

Uprzejmie pani dziękuję. Będę dzwonił punktualnie o dwudziestej drugiej
trzydzieści.
Po wyjściu z garderoby kierownika produkcji koleżanka pani Dusi, której już
paznokcie
zdążyły przeschnąć, wyjęła z pudełka papierosa, zapaliła zapałkę, ale nim
przytknęła ją do
papierosa, najpierw zaciekawiona zapytała:

Co ty masz za imprezy z Estradą? Przed południem i za taką forsę?

Nie mam żadnych imprez
odpowiedziała spokojnie pani Dusia.
Chciałam sobie
podwyższyć
stawkę. Jeżeli teraz zapłacą mi tysiąc, to w następnym filmie będę już miała
stawkę
tysiąc, a nie dziewięćset.

Stara!
krzyknęła koleżanka pani Dusi
ale przecież to ryzyko! Jak się nie
zgodzą, to i
tego nie zarobisz!

W takim wypadku tracę tylko tysiąc osiemset złotych. A jeżeli się zgodzą, to w
przyszłości
zyskuję o wiele więcej. Zresztą nie przypuszczam, aby oni tam w Warszawie
stawiali
przeszkody z powodu stu złotych, przecież nie wiedzą, co ja tu mam grać i jeżeli
film zażąda
podwyżki dla mnie, to się zgodzą; będą myśleli, że im na mnie zależy.

Nieźle to wykombinowane. Żeby tylko się zgodzili...
Jednak zgodzili się, bo już następnego dnia przed godziną piątą rano pani Dusia
w rezedowym
toczku i z amarantową parasolką wychodziła z domu, aby wsiąść do taksówki i
pojechać
na plan.
Trochę słońca na odrapanym murze domu. Świt. Pierwszy głos ptaka odezwał się pół
godziny
temu. Głos samotnego ptaka i cisza. I znów ten głos i cisza. Coraz krótsze
chwile ciszy
przerywane niecierpliwym krzykiem ptaka. A potem rozkrzyczały się wszystkie
ptaki i było
pełne rano.
W starym domu na poddaszu rozwarło się okno, pchnięte od wewnątrz ręką. Za ręką
pojawiła
się głowa mężczyzny, oczy ciekawie spojrzały w górę, potem mężczyzna zwilżył
śliną
palec, uniósł go i powiedział;

Oho! Wiatr od północy. Sztorm idzie.
Mężczyzna odszedł od okna. Pod szklanym kloszem na stole leżał chleb i ser.
Mężczyzna
odkroił kromkę chleba, skruszył ją w sękatych, niezgrabnych palcach, okruchy
zmiótł ze stołu
na podstawioną tekturkę i znów podszedł do okna, wysypując zawartość na parapet.
Dokładnie
otrzepał tekturkę i zaniósł ją z powrotem na półkę kredensu. Kredens był biały,
ze śladami
wymalowanych niegdyś kwiatów. Były to prawdopodobnie chabry albo jakieś inne
kwiaty w
błękitnym kolorze; kredensy są pamiętnikami, w których czas spisał całe
dzieciństwo człowieka.
Kredensy mają zapach kminku, zupy kminkowej z lekkimi płatkami łazanek, ten
ostry
zapach, ten smak wspaniały, jakiego już nigdy potem się nie odczuje, smak, na
który składają
się pływające skwarki i małe ziarenka kminku. Kiedy ręka dorosłego człowieka
otwiera już
pusty kredens, ciągle tam jeszcze są, w tym kredensie, słoiki z wiśniami w
syropie; chciałoby
się wyciągnąć rękę, sięgnąć nią w głąb kredensu, gdzie zawsze stały... już ich
tam nie ma, ale
wspomnienie ich jest całkiem żywe.
Na samym środku stała filiżanka z wymalowanym misiem; miś grał na bębenku...
Chociaż
już nie ma tej filiżanki, to ona tam ciągle stoi i w kryształowym małym
spodeczku leżą kluczyki
nie wiadomo od czego, prawdopodobnie od jakiejś komody, która już dawno została
wyrzucona. Kluczyki pozostały i nikt ich nie rusza, gdyż kredens jest pełen
niezwykłych i
zarazem tajemniczych przedmiotów, które istnieją po to, aby były w kredensie.
Mężczyzna przymknął drzwiczki kredensu, zostawiając w nim tekturkę na okruchy
dla
ptaków, dwa talerze, fajansowy dzbanek na mleko, kubek do kawy i całe
wspomnienie swojego
dzieciństwa. Dawno już przestał być dzieckiem i od lat był samotnym człowiekiem,
który
sprzątał molo. Kiedyś jego dziad był rybakiem, potem jego ojciec, i było
zupełnie jasne, że
i on zostanie rybakiem. Mieszkał z ojcem i matką w tym domu, wówczas nowym, a
teraz już
przeznaczonym na rozbiórkę. Dom stał na skarpie i było z niego widać morze.
Matka uparła
się, aby mieszkać w murowanym, piętrowym domu i niezbyt blisko morza; bała się
wilgoci,
która mogłaby zaszkodzić jej synowi. Ojciec się zawsze śmiał, że kiedy syn
zostanie rybakiem,
będzie miał tej wilgoci tyle, że mu może na wszystko zaszkodzić, jeżeli takie
jego przeznaczenie.
A jemu zaszkodziło zupełnie coś innego: choroba nie z wilgoci, ale skądś sama ze
siebie. Po tej chorobie jego nogi stały się niezdatne do normalnego chodzenia. W
szpitalu
powiedziano, że ta choroba nazywa się Heine-Medina. Wszystko jedno, jak się
nazywała, w
każdym razie już z nim na całe życie została. I nic nie pomogło. Nawet najlepsi
zielarze i
znachorzy nie byli w stanie przywrócić dawnej władzy jego nogom. Potem ojciec
pewnego
dnia nie wrócił z połowu i on został sam z matką. Matka wkrótce zaczęła
sprzedawać z
mieszkania różne przedmioty, żeby mieli z czego żyć, tylko kredensu nie
sprzedała, bo nikt
nie chciał go kupić; kredens już wówczas był stary i kwiatki na nim były
wyblakłe, chociaż
nie tak bardzo jak w tej chwili.
Mężczyzna od dawna był sam. Miał pięćdziesiąt lat. Sprzątał molo. Był blisko
swojego
morza, na które nigdy nie wypłynął na połów, ale i tak był potrzebny morzu. Molo
należy do
morza, on sprzątał molo. Każdy człowiek jest potrzebny. Każdy człowiek może
dobrze zrobić
swoją robotę, nawet jeżeli to jest sprzątanie mola. I to się liczy. Takie było
jego zdanie. Codziennie
z brzaskiem dnia wstawał, karmił ptaki i szedł na molo.
Mężczyzna zamknął za sobą drzwi. Robił to zawsze bardzo cicho, żeby szczęk zamka
nie
mącił snu sąsiadów. Schodząc trzymał się mocno poręczy; każdy jego niezgrabny
krok wydobywał
z drewnianych schodów nieprzyjemne skrzypienie. Trzeba było powoli i ostrożnie
schodzić, cały ciężar ciała opierając na rękach, wczepionych w balustradę. Z
wysiłku twarz
mężczyzny stawała się czerwona, pozostawiając białą plamę między górną wargą a
nosem.
Schodów było trzydzieści dziewięć. Trzydzieści dziewięć razy trzeba było wczepić
się rękami
w balustradę i oprzeć na nich ciało. Kiedy znalazł się na ostatnim schodzie,
przystanął i otarł
ręką pot z czoła.
Uchyliły się drzwi na parterze i wyjrzała głowa starawej kobiety: włosy domowym
sposobem
farbowane na rudo, ujęte w podartą miejscami siatkę, pofałdowana skóra powiek i
worki
pod oczyma, ziemista cera, w której barbarzyńsko i dziko czerwieniły się
wymalowane mocno
usta. To była Stefka. Wszyscy ją tak w kamienicy nazywali i wszyscy wiedzieli,
że Stefka
kiedyś w młodości uprawiała płatną miłość. Nikt jej tego zresztą nie brał za złe
w tym domu
przeznaczonym na rozbiórkę, w którym mieszkali ludzie o życiu naznaczonym
również jakimiś
skazami. Ci ludzie mieszkali tu wspólnie od tylu już lat, że zdążyli się do
siebie przyzwyczaić
i tolerować błędy drugich, tak jak się to robi w rodzinie, w której ktoś jest
pijakiem lub
złodziejem, a przecież mimo to nie przestaje się go uważać za członka rodziny i
nawet można
go kochać, mimo jego błędów. Nie znaczy to, że w domu przeznaczonym na rozbiórkę
Stefka
była przedmiotem czyjejkolwiek miłości, po prostu nie robiono jej wstrętów za
to, że uprawiała
niegodną kobiety sprzedajną miłość.
Stefka już dawno wyszła z obiegu, ale zachowała dawny styl: w pokoju paliły się
zawsze
dwie lampki z czerwonymi abażurami. Paliły się w ciągu całego dnia, ponieważ
okno Stefki
wychodziło na podwórko-studnię, w którym jeden obok drugiego stały pojemniki na
śmieci.
Aby tych śmieci nie oglądać, musiała Stefka mieć zawsze przysłonięte storami
okna, musiała
więc również cały dzień palić lampy, a to że były one ozdobione czerwonymi
abażurami, to
już właśnie sprawa jej stylu. Łóżko w ciągu dnia przykryte było zieloną pluszową
kapą z
żółtymi frędzlami, podłoga wyszorowana do czysta ze strzępkiem dywanika, stół
przykryty
folią w kolorowe kwiaty, w rogu małego, jedynego zresztą pokoju, który był
zarazem kuchnią,
stała płyta kuchenna, również jako środek ogrzewania, pod łóżkiem wielki
porcelanowy
nocnik malowany w rajskie ptaki; nocnik był najpotrzebniejszym przedmiotem,
bowiem W.C.
mieściło się na podwórku, po którym wieczorem przechadzały się gromady szczurów.
Trzeba
było przejść przez to podwórko, wejść na drewniane schodki, gdzie troje drzwi
prowadziło do
trzech pomieszczeń z kamienną posadzką i trzema drewnianymi pudłami z wyciętą w
środku
dziurą. W zimie chłód tam był nie do zniesienia i trzeba było nosić ze sobą
kubeł z gorącą
wodą, żeby wszystko nie zamarzło, a potem nie utworzyła się z tego wielka,
obrzydliwa
cuchnąca góra.
Stefka codziennie rano czuwała pod swoimi drzwiami, czekając na kroki mężczyzny.
Kiedy
przystawał na ostatnim stopniu, uchylała drzwi i mówiła mu "dzień dobry".
Niezmordowanie,
od wielu lat, odkąd stał się już dorosłym mężczyzną, zapraszała go do siebie na
kawę,
ale on zawsze dziękował. Mówił, że już jest po śniadaniu i starając się nie
patrzeć na jej wymalowane
usta, które budziły w nim dziwne uczucia, odchodził tak spiesznie, jak tylko
pozwalały
mu na to jego kalekie nogi. Tego dnia również powtórzyła się scena trwająca od
lat:

Dzień dobry! Ale dzisiaj mamy wietrzyk, co? Sztorm idzie!
jakby ucieszyła
się Stefka.

Może pan wstąpi do mnie na kawusię? Dzisiaj się pan wyziębi na molo... Kawusia
by panu
dobrze zrobiła.

Dziękuję pani. Ja już jestem po śniadaniu
odpowiedział mężczyzna, unikając
spojrzenia
Stefki.

No, co z panem jest? Nigdy pan nie chce do mnie wstąpić, jakby się pan bał
kobiety.
Niech się pan nie boi! Nic panu nie zrobię. Ja nie jestem z tych, co siłą biorą
mężczyznę.
Chwała bogu nie potrzebuję tego robić. Jeszcze wielu za mną goni, że się opędzić
nie mogę.
Zapraszam pana, bo pana lubię. Mam miękkie serce. Kobiecie żal jest, kiedy
widzi, że mężczyzna
jest taki samotny. Pan na pewno nie potrafi sobie zrobić dobrej kawy. To nawet
nieładnie
kopać w czyjeś czułe serce... Pan nie powinien się tak zachowywać, jakby pan mną
gardził. Ja bym też mogła panem gardzić, że pan tylko sprząta molo. Co to za
zajęcie? A ja
nie gardzę. I przecież nic od pana nie chcę, tylko żeby pan wypił ze mną kawę.
Samej się nie
chce. Lepiej smakuje, jak się z kimś siądzie do stołu.
Mężczyzna pozwolił ująć swoją rękę i pozwolił się wciągnąć do wnętrza z
czerwonymi
abażurami. Czerwone abażury przychylnie rozpraszały światło, zachęcając do
intymności.
Stał zaskoczony, że nagle się tu znalazł. Jeszcze nie zdążył pomyśleć, dlaczego
przekroczył
próg mieszkania, którego zawsze unikał. Być może był z nim jeszcze ciągle zapach
kredensu i
minionych lat, i kobiecej ręki, która przesuwała po stole filiżankę z kawą i
talerzyk pełen
świeżych, chrupiących bułek... A może tego właśnie dnia odczuł swoją samotność
tak dotkliwie,
że zapragnął przez chwilę być z drugim człowiekiem... A może przeniknął go chłód
otwartej bramy domu i zrodziła się chęć skorzystania z zaproszenia, aby
odgrodzić się od tego
chłodu... Być może... W tej chwili tego nie wiedział, ale na pewno przyjdzie
taki czas, kiedy
zastanowi się, dlaczego tego dnia wszedł do pokoju z czerwonymi abażurami.
Usiadł przy małym stoliku pod oknem, sztywny, z rękami na kolanach, wpatrzony
uparcie
w podłogę, jakby w niej miał znaleźć odpowiedź na nie postawione jeszcze pytanie
"dlaczego"?
Stefka ściągnęła siatkę z marchewkowych włosów i ruchem, który ciągle jeszcze
miał coś
z kokieterii, poprawiła postrzępione włosy. Koniec wepchniętej w pośpiechu w
kieszeń siatki
fruwał lekko, kiedy Stefka biegała po mieszkaniu, stawiając naczynia na kuchni,
potem przenosząc
je na stolik i znowu ze stolika na kuchnię, aby najpierw zaścielić stolik
serwetą i dopiero
potem wszystko na nim poukładać.
Mężczyzna wpatrywał się w koniec fruwającej siatki, a w jego głowie było miejsce
tylko
na jedną myśl: Czemu ta siatka tak fruwa? Przecież tu nie ma wiatru...

Bo widzi pan, panie Witku
mówiła Stefka, podsuwając mu talerzyk ze świeżymi
bułkami

ja to już o piątej rano jestem zawsze na nogach i zaraz lecę do mleczarni po
bułki.
Lubię świeże bułki. Dawniej nie jadłam ich tyle, bo od tego się tyje, a teraz
już mi wszystko
jedno. Ale to źle. Człowiekowi nigdy nie powinno być wszystko jedno. Zawsze
powinien
czegoś chcieć. Jak jest wszystko jedno, to już nie ma po co żyć. Ja to nieraz
nawet sobie wymyślam,
że czegoś chcę. Kiedyś wmówiłam sobie, że chcę mieć kota... Kot zawsze się w
domu
przyda... No i wzięłam takiego jednego, ale to była świnia, a nie kot.
Stefka
podsunęła
mężczyźnie filiżankę z kawą.
Niech pan pije, panie Witku, rozgrzeje się pan.
Okropny ziąb.
Co to z tym naszym klimatem? Raz jest gorąco, że się upiec można, a na drugi
dzień zimno
jak w jesieni.
Mężczyzna wyciągnął rękę i ujął filiżankę za koniec uszka. Filiżanka drżała w
wyciągniętej
ręce. Ostrożnie niósł ją w kierunku ust, aby nie rozlać płynu.

I co było z tym kotem?
zapytał uprzejmie, kiedy upił łyk kawy i postawił z
powrotem
filiżankę na stole.

To był drań, nie kot!
powiedziała Stefka, machnąwszy lekceważąco ręką.
Ale
nie
chcę przy śniadaniu o tym mówić, bo może pana obrzydzić.

Dlaczego? Mnie nic nie obrzydza. Może pani mówić.

Eeee, co tu o tym mówić! Koty bywają świńskie. Może pan zje trochę szyneczki?

Pytaniu
towarzyszyło przechylenie głowy i jakieś niestosowne do pytania, przymilne
spojrzenie
w oczy.
Mężczyzna poczuł skrępowanie. Wyciągnął rękę po szynkę, ale nagle ją cofnął,
jakby
jeszcze nie był czas na szynkę i najpierw trzeba było absolutnie do końca
załatwić sprawę
kota.

No co ten kot mógł zrobić?
zapytał nie patrząc na Stefkę, ale ponad jej
głową, na ścianę,
gdzie wisiał drewniany krzyż z Chrystusem, krzyż w wianuszku zeschniętych,
przykurzonych
kwiatów.

No i uparł się pan z tym kotem! Po co ja w ogóle zaczęłam o tym mówić? Chce
pan wiedzieć,
to panu powiem: miałam natopiony cały garnek słoninki ze skwarkami... Taka
stopiona
słonina może stać w garnku nie wiem jak długo, a ja lubię mieć w domu coś
takiego, bo jak
nie ma co zjeść, to chleb ze skwarkami jest bardzo dobry... No i ten drań...
Zrobił mi to chyba
przez złośliwość, bo podobno koty są złośliwe... On, proszę pana, ten drański
kot wygrzebał
w tym smalcu dołek i zrobił mi tam, z przeproszeniem, kupę.
Mężczyzna nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Powinien może się oburzyć, że kot
zachował
się w tak nikczemny sposób, ale jakoś nie znalazł w sobie oburzenia; kot ma
prawo
tak postąpić, bo przecież nie zastanawia się, że z wdzięczności za dach nad
głową nie powinien
robić dobroczyńcy takiego draństwa. Ludzie robią draństwa jeden drugiemu bez
żadnego
powodu, to czego wymagać od kota? Nie wypowiedział jednak tej myśli i milczenie
stało się
długie. Zaczął się denerwować, że coraz bardziej przedłuża się to milczenie, a
już teraz nie
umiał go przerwać. Po długim milczeniu należałoby powiedzieć coś mądrego, a co
tu mądrego
powiedzieć o kocie? Siedział zaciskając nerwowo sękate ręce. Czemu dzisiaj dał
się wciągnąć
do tego mieszkania? Nim przestąpił ten próg, powinien był pomyśleć, że nie
wystarczy
tylko wejść i usiąść, że trzeba będzie o czymś mówić, ale o czym tu mówić? Kot
jest kotem i
tyle. Wstał niezgrabnie, przytrzymując się rękami stolika, i nie patrząc na
Stefkę powiedział:

Bardzo dziękuję za wszystko, ale muszę już iść.

Jak to? Przecież pan jeszcze kawy nie dopił?
Stefka zerwała się również,
zasłaniając
sobą przejście, ale on przesunął się obok niej, starając się nie trącić jej
wyciągniętego ramienia,
uważając na to ramię i na wszystkie przedmioty, które były specjalną przeszkodą,
zagradzającą
mu drogę do drzwi. Przebrnął wreszcie całą przestrzeń pokoju, chwycił za klamkę
i
po chvili był znowu wolny, sam na pustej jeszcze ulicy, gdzie zimny wiatr był
teraz jego
sprzymierzeńcem, ponieważ nie musiał z wiatrem rozmawiać ani o kocie, ani o
niczym innym.
Stefka usiadła na opuszczonym przez mężczyznę miejscu. Za oknem lepka szarość
słotnego
poranka i wielkie, nieprzyjazne pojemniki na śmieci. Oparła głowę na ręce i
wpatrzyła się
w okno. Szczur wyjrzał spod drewnianych schodków prowadzących do drzwi z napisem
W.C.
Łeb szczura poruszył się szybko w kilku kierunkach, potem szare ciało
podskoczyło i szczur
znalazł się na środku podwórka. Przystanął i znów wykonał kilka ruchów głową.
Stefka obojętnie
patrzyła na szczura. Na ogół w takich razach otwierała okno i krzyczała jakieś
"a kysz"
albo "huzia!" i szczur umykał. Tego dnia pozwoliła mu spokojnie baraszkować w
pojemniku
ze śmieciami. Niech żre!
myślała.
Co on mnie obchodzi? Pluję na niego i na
wszystkie
szczury! Głupie, świńskie życie! Po co człowiek się rodzi, jeżeli musi zdechnąć
samotny?
Wszystko jest źle ułożone... Powinno się umierać, zanim człowiek poczuje swoją
samotność.
Umierają ci, którzy są bardzo kochani i ktoś bliski pragnie, aby oni żyli, a oni
umierają... Co
za głupota!
Szczur na stercie śmieci zastygł w pozycji pełnej czujności i nagle zesunął się,
jakby
zdmuchnięty strachem, przemknął przez podwórko i znikł między papierami i
brudnymi
szmatami upchanymi pod drewnianymi schodkami.
Ten nagły rajd szczura wyrwał Stefkę z zadumy. Uchyliła palcem firanki i
spojrzała w
prawo, gdzie były drzwi od kuchennych schodków. Oczywiście, ta stara łamaga już
od samego
rana wlecze się ze śmieciami
pomyślała ze złością.
Na podwórko wszedł stary mężczyzna. Malutki i siwy. Idąc mówił sam do siebie. W
jednej
ręce trzymał kubeł ze śmieciami, drugą gestykulował.
Stefka podparła brodę obydwiema rękami i uważnie obserwowała, jak stary człowiek
najpierw
ugniata w pojemniku śmieci, potem wysypuje śmieci ze swojego kubła, skrobie
patykiem
po dnie i znów wytrząsa pozostałe resztki, następnie otrzepuje wielkie bambosze,
przytupując
przy tym stopami, nagle gwałtownie odstawia kubeł i biegnie w kierunku
drewnianych
schodków, nad którymi uchylone drzwi objawiają fragment deski z dziurą. Stary
człowiek
wszedłszy do środka długo szarpie się z drzwiami, aż wreszcie zamyka je
dokładnie.
Stefka patrzy na te drzwi, potem na pozostawiony kubeł i już w niej powstaje
myśl, zrodzona
z niechęci do świata, do życia, do wszystkich ludzi; cicho skrada się na
podwórko i
natychmiast wraca z kubłem, który wpycha pod łóżko, zasłaniając go dokładnie
zwisającą z
łóżka kapą, po czym narzuca na szlafrok płaszcz i wybiega z mieszkania. Tylko
raz przekręca
klucz w zamku, szybko wychodzi na ulicę, kierując się do sklepu spożywczego w
drugim
domu.
Ekspedientka kroiła właśnie dla kogoś żółty ser. Na moment uniesiona ręka z
nożem zastygła
nad serem i nieprzyjazne oczy zatrzymały się na Stefce. A ta czego tu znowu?

pomyślała
ekspedientka.
Cały dzień biega do sklepu po każdą rzecz z osobna, jakby nie
można
było za jednym razem wszystkiego kupić. Taka to ma dobrze. Wyłajdaczyła się w
życiu, a
teraz nic nie robi, tylko zawraca głowę człowiekowi, który haruje już od świtu.

Nóż ze złością
spadł na żółtość sera i "ciach"! Ekspedientka zacięła się w palec.

Cholera jasna!
zaklęła rozgniewana ekspedientka.
Alem sobie ciachnęła! Aż
do paznokcia!

Zobaczyć rano krew, to szczęście
powiedziała Stefka, zadowolona, że się
dostało tej
"wstrętnej babie", która jeszcze nigdy nie była dla niej uprzejma.

Co mi tu pani zawraca głowę z jakimś szczęściem?
rozwrzeszczała się
ekspedientka.

Człowiek kaleką może zostać, a ktoś tutaj sobie żarty stroi!
Rzuciła nóż na
podłogę, przydeptując
go ze złością i zawzięcie zaczęła ssać krew z palca.

Proszę pani, ja się śpieszę, bo mąż idzie do pracy
upomniała ją nieśmiało
kobieta czekająca
na ser.

A jakbym palec sobie odcięła, to co? To by się musiało obejść bez tego żółtego
sera, no
nie?! Widzi pani, że nie stoję i nie romansuję z amantem, tylko ratuję swój
palec! Chyba mam
do tego prawo? A może ja już nie jestem człowiekiem, skoro jestem ekspedientką?
Skarcona kobieta już nic nie powiedziała, tylko zdenerwowana spoglądała na
zegarek,
wreszcie machnęła ręką i wyszła ze sklepu.
Stefka stała z boku, oparta o szklaną gablotę i z uwagą oglądała lizaki za
szkłem.
Na ulicy rozległ się krzyk. Stefka obojętnie odwróciła głowę, natomiast
ekspedientka, zostawiwszy
w spokoju krwawiący palec, podniosła wieko lady i wybiegła przed sklep.
Stary mężczyzna stał przed bramą swojego domu i krzyczał coś o kradzieży i o
złodzieju,
którego trzeba łapać. Podbiegł do ekspedientki i mówił jej chaotycznie o czymś,
co mu przed
chwilą zginęło. Nagle spostrzegł we wnętrzu sklepu Stefkę. Odtrącił
ekspedientkę, wpadł do
sklepu i zaczął tarmosić Stefkę, szarpiąc klapy jej płaszcza.

To ty! Ty mi ukradłaś kubeł! Nikt inny tego nie mógł zrobić!
Stefka strząsnęła jego ręce.

Przede wszystkim łapy przy sobie, stary idioto! Jaki kubeł?! Co za kubeł?!
Niech pani
mu powie, pani Geniu
zwróciła się do ekspedientki
że ja tu stoję już dosyć
długo, bo
przecież nim pani coś zrobi z tym palcem, to rok upłynie... i nie wiem o żadnym
jego kuble.

Niech pani mu sama to powie! Czemu ja? Ja nie będę jeszcze na to czasu tracić,
żeby się dogadać
z głuchym! Też sobie tłumacza znalazła. A poza tym proszę stąd wyjść i nie robić
zamieszania!
To jest sklep! Nie będzie się tu żadnych prywatnych spraw załatwiać! Już was nie
ma!

Przyszłam po kawę i nie wyjdę bez niej
powiedziała spokojnie Stefka,
odwracając się
tyłem do mężczyzny.
Stary człowiek podszedł do lady i pochwycił rękę, którą ekspedientka w miejscu
skaleczenia
zaklejała właśnie papierem.

Niech pan zostawi moją rękę! Nie widzi pan, że się zarżnęłam?!
Stary człowiek, nie słysząc słów, nie zwrócił uwagi na skaleczony palec. W
dalszym ciągu
trzymał rękę, którą ekspedientka próbowała wyszarpnąć.

Proszę pani
tłumaczył, jakby od ekspedientki zależało wydanie wyroku na
winnego

ja zostawiłem na podwórku kubeł. Wysypałem śmieci. To był prawie nowy kubeł. Ale
mu-
siałem na moment odejść. Ja jestem stary i miałem operowany pęcherz... Pani
sobie nie wyobraża,
jaka to jest straszna dolegliwość... Tylko jedną chwilę mnie nie było... I już
kubeł
zniknął! To ona go wzięła! To jest kobieta, która przynosi wstyd całemu
społeczeństwu! Pani
mnie zrozumie, bo pani jest prawdziwym człowiekiem, który żyje z pracy rąk
własnych.

Ty stary trutniu! A z czego ja żyję?!
wściekła się Stefka i chociaż
wiedziała, że głuchy
człowiek nie słyszy jej słów, mówiła niby do niego, ale słowa były przeznaczone
dla ekspedientki.

Zapomniałeś już, że kiedy ty się wylegiwałeś na emerytalnej pensyjce, to ja
jeszcze
stałam w nocy z karabinem przy składach rybnych! Każdy dobrze wie, że pracowałam
przez
pięć okrągłych lat jako strażnik nocny przy składach rybnych! Zima, nie zima,
sztorm, nie
sztorm, a ja sterczałam w nocy z karabinem i nie narzekałam! Ciekawa jestem,
która baba z
naszej okolicy potrafi się obchodzić z karabinem? A ja potrafię! Bo ja w
okupacji nie zabawiałam
się z chłopami, a siedziałam w lesie! Wtedy kiedy tyś wygrzewał tyłek za piecem,
to ja
nadstawiałam karku dla ciebie, żebyś mógł wrócić do nowego koryta, na twoim
zakichanym
statku! Na mnie każdy wszystkie parszywe psy wiesza dlatego tylko, że się
podobałam mężczyznom!
No i co z tego, że umiałam wykorzystać to podobanie? Głupia bym była jakbym nie
brała, skoro chcieli dawać! Każdy z was za gołym tyłkiem przeszedłby piechotą do
Chin, a jak
się ten tyłek zestarzeje, to byście go potem obcasami wgnietli w ziemię! Dranie!
Szubrawcy!
Ekspedientka najpierw z zainteresowaniem słuchała słów Stefki, w końcu jednak
obudziła
się w niej duma porządnej kobiety.

Proszę opuścić mój sklep
rozkazała.
Nie będę słuchać takiego kretyńskiego
gadania!
Wstyd, żeby w tym wieku o takich rzeczach mówić!

A według pani, to do jakiego wieku można o tych rzeczach mówić i te rzeczy
robić?

zapytała zaczepnie Stefka, uśmiechając się ironicznie.
Ekspedientka udała, że nie dosłyszała pytania.

Nie chcę tu was dłużej widzieć! Ja mam swoje sprawy na głowie! Proszę wyjść!

wskazała
ręką na drzwi.
Stary człowiek przytrzymał tę wyciągniętą rękę.

Tak jest! Słusznie pani robi, wskazując drzwi tej kobiecie! Ja pani wszystko
opowiem!
Wszystko!

No, to teraz sobie pani posłucha!
zaśmiała się Stefka i wyszła ze sklepu.
Stary człowiek, trzymając rękę ekspedientki, żarliwie wyjaśniał:

To jest zakała społeczeństwa, proszę pani. Ona nikomu nie przepuści! Nawet ja
boję się
przejść obok jej drzwi. Zawsze czyha tam na mnie, a przecież ja już mam swoje
lata i mam
żonę. Pani zna moją żonę, kobieta przyzwoita, była nauczycielką... Może jest
trochę chytra,
ale pochodzi ze strasznej biedoty, więc to się samo tłumaczy. Ja jestem z dobrej
rodziny, nie
mówię o tym nigdy, bo to dzisiaj nie jest dobrze być z dobrej rodziny, ale pani
powiem, pani
wzbudza zaufanie... Mój ojciec, proszę pani, miał dwa własne młyny. Jeden młyn
to już dużo,
a co dopiero dwa! Bardzo zamożni byli moi rodzice i to mnie zgubiło... Wie pani,
jak to jest,
syn jedynak... Byłem trudnym dzieckiem. Ale ja mam dla siebie usprawiedliwienie;
byłem
mały i to mnie złościło. Chciałem stać się kimś wielkim. Jeżeli nie mogłem być
wysoki, to
przynajmniej chciałem być wielkim człowiekiem. Chciałem zostać kapitanem statku.
No i
uciekłem od tych naszych młynów w stronę morza... Ale to nie tak łatwo zostać
kapitanem
statku... Tułałem się trochę, wierząc, że mi się to kiedyś uda... Na razie
pracowałem w knajpie,
jako pomywacz... We wszystkich powieściach awanturniczych chłopcy szukający
przygód
pracowali jako pomywacze... Potem zostałem kelnerem, a potem pomagałem w kuchni.
Miałem do tego dryg. No i wreszcie okazało się, że mogę być świetnym kucharzem.
I tak oto
trafiłem kiedyś na wymarzony statek. Proszę pani, ja byłem jednym z najlepszych
kucharzy
na statku! Przez czterdzieści lat byłem najlepszym kucharzem! Najlepszym!

Stary człowiek
zastygł ze wzniesionym w górę palcem.
Stefka tymczasem pobiegła do domu. Obiecywała sobie w myśli, że następnym razem
zrobi
temu staremu idiocie jeszcze coś gorszego! Zawiesi mu bebechy z kury na klamce!
Będzie
mu pod drzwiami zostawiać różne świństwa! Zatruje mu życie!... Jakim prawem taki
ogryzek
człowieka ośmiela się ją osądzać? I to jeszcze po tym wszystkim, jak się
napraszał do jej łóżka?
Tylko że nigdy nie chciał dać grosza, świński sknera! Niby że taki elegancki i
nie wypada
mu sąsiadce proponować pieniędzy. Chciał się wykpić kawałkiem starego tortu,
którego jego
żona nie chciała już zjeść... No to teraz on zobaczy!... Skończyły się żarty i
zacznie się wojna!
W domu Stefka przypomniała sobie, że nie ma papierosów. Ręce jej się trzęsły ze
złości i
musiała natychmiast zapalić. Nałożyła więc znowu palto i wybiegła do kiosku.
Kiedy płaciła
za papierosy, kioskarka zaśmiała się do niej:

Pani Stefo, może by pani zagrała w filmie... Pani taka świetna kobietka...
Czytam wczorajszą
gazetę i piszą tutaj, żeby się zgłaszać do filmu.

E, co mi pani takie rzeczy opowiada
powiedziała rozgniewana Stefka, ale
jednak zajrzała
przez ramię kioskarki. Kioskarka podsunęła jej gazetę, podkreślając palcem
miejsce, w
którym było ogłoszenie o angażowaniu statystów: "Potrzebna większa liczba
statystów do
filmu (bez względu na wiek i płeć). Chętni proszeni są o zgłoszenie się w dniu
jutrzejszym

od godz. 6 do 8 rano w muzeum".

Którą teraz mamy godzinę
zapytała zdenerwowana Stefka.

Szósta czterdzieści pięć odpowiedziała kioskarka i zanosząc się ze śmiechu
patrzyła, jak
Stefka pędzi w kierunku domu.
Och! To dopiero będzie artystka!
śmiała się
sama do siebie
kioskarka i łzy ciurkiem ciekły jej z oczu.
Kiedy Stefka za chwilę wybiegła z domu. ubrana w odświętny kostium we wściekłym
kolorze
lila, w butach na wysokich wykręconych obcasach, nad którymi sterczały
patykowate
nogi, i z rozwianą marchewkową czupryną, kioskarka aż wychyliła się ze swojego
kiosku i
machając do Stefki ręką, krzyczała:

Powodzenia, pani Stefo! A niech pani nie zrobi wstydu naszej ulicy i niech
pani zagra
jak sama Marlena Dietrich!
Stefka nie oglądając się odkrzyknęła:

Już wy tu wszyscy nie martwcie się o mnie! Zawsze dawałam sobie radę w życiu,
to i teraz
dam!
Stefka miała swój cel w tym wszystkim. Pomysł zrodził się nagle przy kiosku;
uwierzyła,
że to był szczęśliwy przypadek. Zawsze wierzyła w szczęśliwe przypadki: gdyby
nie wściekła
się na tego starego osła, nie pobiegłaby do kiosku po papierosy, ale widocznie
było jej przeznaczone,
aby tam pobiec i dowiedzieć się o filmie... Jeżeli zagra w filmie, pan Wituś
będzie
inaczej na nią patrzył; nie było mężczyzny, który by się oparł artystce... A na
Witusiu Stefce
zależało
Bardzo...I co z tego, że był kaleką?... Może nawet dlatego bardziej
go lubiła, niż
innych; potrzebował pomocy, a ona chciała być komuś potrzebna. Ale żeby zdobyć
mężczyznę,
trzeba mu czymś zaimponować... Czym mogła mu do tej pory imponować? A teraz
trafiła
się okazja! Ta kioskarka może sobie kpić z niej, ile się jej podoba, a ona
wszystkim pokaże!
Teraz już nie będzie się mówiło na ich ulicy: "To jest ta k...", będzie się
mówiło: "Zobaczcie!
To ta, co grała w prawdziwym filmie!"
Punkt zborny był w muzeum. Na pobliskiej wieży kościoła złota wskazówka zegara
zbliżała
się do godziny piątej. Ulica była prawie pusta. W gęstej mżawce małe figurki,
szare i
skurczone, szybko wbiegały na schody muzeum. Jedną z tych poszarzałych od
deszczu i
chłodu figurek była pani Telimena. Wyskoczyła z taksówki, zawinięta w
nieprzemakalny
płaszcz i kaptur, wbiegła po schodach, z trudem popchnęła ciężkie drzwi, aby
znów wejść na
następne schody i znów w jeszcze jedne drzwi, za którymi siedział zaspany i
niezadowolony
portier.

Proszę pana, tutaj w muzeum ma być gdzieś ekipa filmowa?
Pani Telimena
zwróciła
się do portiera i jednocześnie rzuciła okiem na boki, czy ją aby ktoś nie widzi
w tym nietwarzowym
nieprzemakalnym płaszczu; natychmiast zresztą zaczęła go ściągać ze siebie,
poprawiając
loczki, które z takim trudem układał poprzedniego dnia pan Zbyszek, a które z
całą
pewnością zgniotły się pod tym "obrzydliwym kapturem".

Tam!
pokazał sękatym paluchem portier, wskazując w kierunku wąskich
schodków,
zakręconych zawile i opatrzonych pięknie rzeźbioną balustradą.
Pani Telimena poczuła mocniejsze uderzenie serca. Tam, te zakręcone schody
prowadzą
do... O Boże! Czy aby nos mi się nie zaczerwienił z zimna?... Wyjęła lusterko i
na zakręcie
schodów sprawdziła swoją twarz; wszystko było w najlepszym porządku: oko miało
piękny
blask po kompresie z herbaty, cera była delikatna i subtelna po maseczce z
plasterków cytryny;
tylko w jednym miejscu jeszcze był wyraźny ślad odciśniętego plasterka, ale pani
Telimena
nasunęła na to miejsce loczek i sprawa została załatwiona. Schodkami weszła do
obszernego
pomieszczenia, z którego prowadziło kilkoro drzwi, jednak wszystkie drzwi były
zamknięte,
nigdzie żadnego napisu i nie było wiadomo, gdzie właściwie znajdują się ludzie z
filmu. Pani Telimena stanęła na środku, rozglądając się bezradnie. Daleko w
kącie, w zupełnym
mroku ktoś się poruszył.

Cześć, Telka!
doleciał głos z ciemnego kąta.
Nie ma się co śpieszyć,
jeszcze nic się nie dzieje.

A, to ty?
ucieszyła się pani Telimena, rozpoznawszy w mówiącej swoją
koleżankę Mariannę.

Co znaczy, że nic się nie dzieje?

No bo ja tu już jestem chwilę, ale nikt jeszcze nie przyszedł z tego całego
filmu. W charakteryzatorni
są już fryzjerki i paćkają tych od głównych ról, ale one nic nie wiedzą. Mamy
czekać, aż ktoś z filmu przyjdzie, jakiś reżyser czy inny diabeł...

Hm... Ciekawe... W takim razie po co nam kazali przyjść na piątą? I jeszcze
proszono,
aby się nie spóźnić.

Płacą, więc żądają. Najważniejsze, że jesteśmy, a o resztę to ich niech głowa
boli.

Wydaje mi się, że to nie jest w porządku... O! Duśka idzie!
wykrzyknęła pani
Telimena,
widząc rezedowy toczek.
Powiedz, Dusiu, czy to jest w porządku? Kazali nam
przyjść o
godzinie piątej, przychodzimy, a tu nikt nic nie wie...

A co ciebie to obchodzi?
odpowiedziała pani Dusia, wzruszając ramionami i
krzywiąc
twarz w ironicznym grymasie.
Tak się rwie do pracy! O piątej rano!... Kazali
przyjść, jesteś.
A więcej nic cię nie obchodzi. Siedź i czekaj. W filmie płacą za czekanie, a nie
za granie.
Pani Telimena była jednak innego zdania. Ona wszystko musiała wiedzieć do końca.
W
żadnym wypadku nie potrafiła usiąść bezczynnie i czekać. Być może dawne nawyki
harcerskie
kazały jej być zawsze czynną. Natychmiast więc udała się szybkim krokiem do
pokoju,
gdzie były fryzjerki, aby zasięgnąć jakichś bliższych informacji.
Zmrok długiego, kiszkowatego pomieszczenia rozjaśniały cztery lampy umieszczone
przy
lustrach, przed którymi w sennych pozach na wpół leżały jakieś dziwne postacie,
z twarzami
trupimi, sztywnymi, jak z drewna, niektóre z plamami zastygającej złotej farby.
Na jednym z
krzeseł pudło chyba z dwoma kopami skorup po jajach. Na stoliku, w blaszanej
misce rozpaćkane
białka, które jedna z fryzjerek leniwym ruchem nakładała na jakąś twarz. Druga
fryzjerka
siedziała na małym krzesełku i w olbrzymim garnku ukręcała kogel-mogel z żółtek.
Pani Telimena stanęła w drzwiach, nikt jednak nie odwrócił głowy w jej kierunku.
Jedna z
fryzjerek dalej paćkała czyjąś twarz, druga dalej kręciła kogel-mogel, a
drewniane twarze
pozostały wpatrzone w lustra półprzymkniętymi oczyma, jakby nikt w ogóle nie
wszedł, aby
zakłócić senność szarych godzin wczesnego poranka.

Dzień dobry
powiedziała pani Telimena, ale nikt nie odpowiedział na
pozdrowienie,
lub też odpowiedział tak cicho, że nie zdołała tego posłyszeć.
Czy panie się
nie orientują

zwróciła się do mieszającej koge-mogel fryzjerki
co mają robić aktorzy, którzy
byli zamówieni
na piątą rano?

A czy pani do "maski", czy do zwyczajnej charakteryzacji?
zapytała ta, co
mieszała
kogel-mogel. Pytając nie oderwała się od swojego zajęcia, nawet nie odwróciła
głowy, w dalszym
ciągu zajęta powolnym i uważnym mieszaniem żółtek.

Ja nie mam pojęcia do czego! To panie powinny wiedzieć! Chyba paniom podano
nazwiska,
kogo i na co charakteryzować!
zdenerwowała się pani Telimena.

Nic nie podano
padły słowa znad żółtek.
Nam nie są potrzebne żadne
nazwiska. Od
świtu tu harujemy, ale nic nas nie obchodzi, kto ma być na co charakteryzowany.
Przyjdzie
asystent, to powie.
Pani Telimena delikatnie przymknęła drzwi do sanktuarium żółtkowo-białkowego.
Pozostawiwszy
senność i otępienie tamtych ludzi za zamkniętymi drzwiami, natychmiast zaczęła
działanie. Podeszła do swoich koleżanek, siedzących w ciemnym kącie.

Trzeba się absolutnie dowiedzieć, co my mamy robić! Widziałam, jak przede mną
wchodzili
do muzeum jacyś ludzie, a teraz ich nie widzę. Trzeba zobaczyć, gdzie oni
poszli. Może
przecież gdzieś już się coś dzieje, a my tutaj siedzimy i nic!

Kiedy przyszłam, to ktoś się taszczył tymi schodami na górę
powiedziała
Marianna

ale mnie się nie chciało tam iść i sprawdzać.

Oczywiście
poparła Mariannę pani Dusia
dlaczego mamy gdzieś chodzić i
szukać nie
wiadomo czego? Jeżeli będziemy potrzebne, to nas znajdą.
W tym momencie na szczycie schodów ukazał się mężczyzna w kolorowych trykotach,
wypchniętych przez pękate łydki, w buraczkowej kurteczce ozdobionej wyleniałym
barankiem
i przepasanej cienkim rzemykiem, do którego przymocowana była skórzana sakiewka.
Zaraz za nim pojawiła się inna postać, której płci na razie nie można było
odgadnąć, gdyż
postać miała długie kasztanowe włosy w lokach, długą suknię i złocistą pelerynę,
spiętą wielką
klamrą pod szyją. Kiedy zeszli niżej, okazało się, że postać z kasztanowymi
lokami to aktor
z muzycznego teatru, znajomy trzech pań, ponieważ kiedyś pracował razem z nimi w
teatrze
dramatycznym. Do muzycznego przeniósł się "nie chcąc marnować talentu", jak
mówił,
gdyż posiadał "kawał głosu" (to także jego słowa) i chociaż słabo, ale grał na
gitarze.

Czołem, dziewuszki!
ucieszył się Kawał Głosu.
Czemu tutaj sterczycie? Tam
na górze
jest kostiumernia. Idźcie się przebrać, zanim się nie zwalą tłumy i nie
powybierają co lepszych
kostiumów!
Po tych słowach powiedział do towarzysza.
Chodź, Loluś! Nałożysz
sobie "czaszkę", maźniemy się szminką i zejdziemy na papierosa.
Ten, którego Kawał Głosu nazywał Lolusiem, miał krótkie, gęste, kędzierzawe
włosy, ale
ponieważ rola tego wymagała, nałożono mu "łyskę", czyli świecącą, gładką łysinę
z odrobiną
sterczących ryżych włosów po bokach. Natomiast Kawał Głosu, już od dawna
całkowicie
łysy, pysznił się teraz wspaniałymi kasztanowymi lokami.
Panowie zniknęli za drzwiami, gdzie w dalszym ciągu rozgrywała się "tajemnica
jajek".
Panie jedna za drugą wspięły się po kręconych schodach, aby za chwilę znaleźć
się przed
drzwiami, na których na świstku papierka był wyskrobany ołówkiem napis
"kostiumernia".
Serce pani Telimeny biło coraz żwawiej. Być może za tymi drzwiami rozstrzygnie
się zaraz
jej los... Żeby tylko ten scenograf był wysoki! I żeby, na miłość boską, nie był
alkoholikiem!
Pani Telimena miała po prostu wrodzony wstręt do alkoholu. Wstręt, który
graniczył z obsesją;
w każdym mężczyźnie upatrywała utajonego alkoholika. Już niejeden raz była o
krok od najbliższych
kontaktów z interesującym mężczyzną i zawsze w jakimś momencie dochodziło do
zdemaskowania
ten człowiek też pił! Nie pomogły żadne tłumaczenia, że on tylko
czasem i
zupełnie niewinnie... Pani Telimena znała te niewinne sposoby picia: zaczyna się
od jednego
kieliszka, a może się skończyć na nałogowym pijaństwie. Niestety, nie udało się
jej, jak dotąd,
spotkać mężczyzny, który by w ogóle nie pił. Ale nie ustępowała w
poszukiwaniach. A tam, za
tymi drzwiami z napisem "kostiumernia", może właśnie czeka ON, ten abstynent,
ten jedyny
mężczyzna, dla którego warto było tak długo czekać, aby go wreszcie spotkać...
Pani Telimena
drżącym palcem zastukała do drzwi i weszła. Za nią wkroczyły Marianna i pani
Dusia.
W pobliżu drzwi siedziała drobna kobieta w szarej, wyciętej na ramionach sukni,
a za jej
plecami stał młody, blond, bardzo kędzierzawy osiłek i leniwymi ruchami ugniatał
jej kark.
Kobieta krzywiła się i urywanym głosem skarżyła się:

To mnie chwyciło w nocy. Prawdopodobnie z powodu otwartego okna. Myślałam, że
już
po prostu nie doczekam rana... Teraz jest lepiej... 0! Bardzo dobrze...
Przy jednym z okien stała blondynka o krowich oczach i w stercie kolorowych
łachów,
rozrzuconych zresztą wszędzie, nie tylko na parapecie okna, wyszukiwała coś,
rzucając niepotrzebne
przedmioty na stół, na którym już piętrzyła się sterta innych kolorowych łachów.
Obok stołu stała maszyna do szycia, a przy maszynie, na krześle, z jedną ręką
opartą o maszynę
łokciem, podpierając umęczoną głowę, siedziała kobieta w białym golfie i białym
szalu,
w czarnych spodniach i złotych sandałach. Pod ścianą długi wieszak, cały
zawieszony kostiumami,
a pod wieszakiem ułożone rzędem buty z długimi nosami.
Na odgłos otwieranych drzwi spomiędzy kostiumów wyjrzała głowa kobiety z włosami
związanymi z tyłu w pędzel i z grzywką z przodu. Pod grzywką były senne,
umęczone oczy.
Tylko przez moment zatrzymała spojrzenie na wchodzących, potem wydostała się z
gąszcza
kostiumów, zdjęła nitkę ze swoich brązowych, lśniących spodni, otuliła się
szczelniej czarnym
koronkowym szalem, podeszła do maszyny do szycia, na której znajdowała się
paczka
papierosów i zapałki, leniwym, zmęczonym ruchem wyciągnęła papieros, zapaliła go
i zwróciła
się do osiłka:

Tuptuś, jak skończysz, to potem ja.

O nie, najpierw jeszcze ja
odezwała się właścicielka krowich oczu.
Ja
sobie już
wcześniej zamówiłam Tuptusia.

Dobrze, dobrze. Zrobi się wszystkie
powiedział Tuptuś, tonem absolutnie
obojętnym i
beznamiętnym.
Pani Telimena poczuła się trochę nieswojo. Co to wszystko ma znaczyć? Kim jest
ten
Tuptuś? Czyżby lekarzem ekipy filmowej? I dlaczego nagle wszystkich tak
połamało, że
trzeba ich masować? A gdzież scenograf?

Przyszłyśmy w sprawie kostiumów
zwróciła się do kobiety o krowich oczach,
którą,
wydawało się jej, że już skądś zna.
Czy ktoś z państwa wie coś na ten temat?

A panie kto? Statystki czy aktorki?
zapytała obojętnie kobieta w czarnym
koronkowym
szalu.
Pani Telimena poczuła, jak krew uderza jej do głowy: co za bezczelna baba! Dobre
sobie!
Statystki! Sama pewnie jest statystką, skoro nie potrafi właściwie ocenić
człowieka!

Jesteśmy aktorkami
wycedziła zimno.
Zaangażowano nas do tego filmu.
Chciałybyśmy
zobaczyć się ze scenografem, żeby omówić sprawę kostiumów.

Co tu jest do omówienia
wzruszyła ramionami ta w czarnym koronkowym szalu.

Kostiumy
wiszą, trzeba tylko sobie dobrać.

Chyba scenograf powinien być przy dobieraniu kostiumów?
Już ze złością
powiedziała
pani Telimena.

Ja jestem scenografem
odpowiedziała obojętnie ta w czarnej koronce.
Niech
się panie
rozbiorą i dopasują coś sobie, a ja potem sprawdzę, czy jest w porządku.
Pani Telimena odwróciła się do swoich koleżanek, robiąc porozumiewawcze i pełne
oburzenia
miny. Zbite ciasno w grupkę przesunęły się na drugi koniec pokoju, gdzie stał
wielki
wiklinowy kosz, również zarzucony łachami. Odsunęły na bok te łachy i
porozkładały swoje
torebki oraz palta, które dotąd trzymały w rękach.
Pani Telimena rozejrzała się po kątach.

Gdzie mamy się rozebrać?
skierowała pytanie do tej, która ośmieliła się być
scenografem,
jakby już innych zajęć dla kobiet nie było, i właśnie musiała odebrać stanowisko
komuś,
kto tu z pewnością powinien być, zamiast tej nieuprzejmej baby.

Może się pani rozbierać, gdzie pani chce
padła odpowiedź, szal został
mocniej zaciśnięty
wokół ramion i jeszcze dały się słyszeć dodatkowe słowa:

O boże! Od rana człowiek haruje jak wół, a w nocy wcale nie mogłam spać. Tu
jest
podły klimat. I ta cisza... Jak ludzie żyją w tej ciszy? Przecież tutaj słychać
nawet własne wyrzuty
sumienia. Straszne.
W głosie mówiącej nie dało się jednak wyczuć oburzenia na
straszliwą ciszę, a raczej niezmierne zmęczenie, zmęczenie tak wielkie, że tylko
śmierć mogłaby
wybawić z takiego zmęczenia.
Im bardziej zmęczeni wydawali się napotkani ludzie, tym większe podniecenie
odczuwała
pani Telimena. Podniecenie to rosło na podłożu wściekłości. Jak oni w tym filmie
traktują
aktorów? Co to wszystko ma znaczyć? I gdzie ja mam się rozbierać? Czyżby na
oczach tego
bubka? Zwróciła się do osiłka:

Czy mógłby pan, z łaski swojej, wyjść? Chcemy się przebrać.

A po co mam wychodzić?
padło zmęczone pytanie.
Mnie to nie obchodzi, że
pani się
przebiera.

Ale mnie obchodzi! Nie będę się przebierała przy obcym mężczyźnie!

Tuptuś nie jest obcym mężczyzną. Tuptuś jest z naszej ekipy
padło
wyjaśnienie spod
czarnego koronkowego szala.
Pani Telimena wściekła schwyciła pierwszy lepszy kostium z wieszaka.

Nie. Nie ten
zaprotestowała leniwie pani scenograf.
Ten już jest dla kogoś
innego
przeznaczony.

To w takim razie może mi pani wskaże, który jest przeznaczony dla mnie?
Pani
Telimenie
już się trzęsły ze złości ręce.

Może pani zobaczy ten niebieski, z bufkami. Jeżeli pani w niego wejdzie, to
może zostać.
Potem pani dobiorę coś na głowę.
Pani Telimena pochwyciła niebieski kostium, już miała zamiar zdzierać ze siebie
suknię,
na oczach tego osiłka "niech go szlag trafi!", ale spostrzegła za wieszakiem
jakieś drzwi. Były
to drzwi do toalety, więc ze słowami: "Nie mam ochoty obnażać się przy obcych"
pobiegła
tam i zrzuciwszy na brudną posadzkę swoją najlepszą suknię, przebrała się w
niebieski kostium.
Roztrzęsionymi rękami zapinała z tyłu haftki. Okazało się, że dwóch haftek jest
brak,
ale pani scenograf powiedziała, że to nic nie szkodzi. Zapnie się na agrafkę. I
zapięło się.
Pani Dusia najpierw zgarnęła część rzeczy z parapetu okna, potem kawałkiem
papieru toaletowego,
który zawsze miała w torebce, oczyściła parapet z kurzu i na tym miejscu ułożyła
starannie swój rezedowy toczek. Nie zwracając uwagi na osiłka, zaczęła się
rozbierać,
wszystkie swoje rzeczy złożyła starannie w kostkę i poukładała na koszu.
Marianna rozebrała się, byle jak rzucając swoje rzeczy na kosz, i w samej tylko
halce stanęła
przed panią scenograf:

Niech mi pani coś dobierze, bo ja nie wiem, czy w coś z tych rzeczy wejdę...
Wszystko
będzie za ciasne.
Osiłek na chwilę zatrzymał rękę na karku i odwrócił głowę w kierunku Marianny,
potem
uśmiechnął się z dezaprobatą i znów powrócił do masażu drobnych pleców. Wnikając
głębiej
w myśli osiłka, można by się dowiedzieć, że nie lubi tęgich kobiet, nawet się
nimi brzydzi i w
ogóle nie wie, po co takie baby żyją na świecie.
Pani scenograf, jęknąwszy w najwyższej męce, wstała jakby miała u ramion
stukilowe ciężary
i z trudem wyciągając obarczone tymi ciężarami ręce zaczęła przesuwać kostiumy
na
wieszaku. W ustach tlił się papieros, złota grzywka opadła niżej na umęczone
oczy. Wreszcie
wyciągnęła zieloną suknię z postrzępioną koronką.

To będzie dla pani dobre
powiedziała.
Nakrycie głowy też pani śliczne
dobiorę. Pani
gra żonę rajcy... Zresztą wszystkie panie grają rajczynie.
Marianna jednak nie była w stanie wcisnąć się w suknię.

O jej! I co my zrobimy?
zasępiła się, ale bez przesady, pani scenograf.

Można było wypożyczyć z naszego teatru suknię dla mnie
powiedziała Marianna.


Jest pełno moich sukien i to z tego samego okresu.

Chyba pani nie sądzi, że z powodu pani kostiumu będziemy robić specjalne
wyprawy do
teatru?
Tu już z pewną nutą zaangażowania skarciła Mariannę pani scenograf.
Marianna, dotąd spokojna, teraz jednak wściekła się.

A broń boże! Gdzieżbym się ośmieliła żądać, aby z mojego powodu ktoś się
trudził i robił
specjalne wyprawy do teatru po kostium! Ale skoro już mnie zaangażowano, to ten
facet,
co do mnie dzwonił, mógł chociaż zapytać, ile ja ważę, jeżeli już inne cechy
osobiste nie
miały znaczenia dla roli, którą mam zagrać!
Być może pani scenograf budziła się z otępienia dopiero w chwili, gdy ktoś na
nią podniósł
głos, dosyć na tym, że nagle jakby ożyła, a co dziwniejsze, stała się prawie
uprzejma i
jakoś ochoczo zaczęła przerzucać kostiumy, nawet nie wydając przy tym żadnych
jęków z
racji zmęczenia. Po niedługiej chwili wyciągnęła suknię tak szeroką, że hamak
dla niedźwiedzia
można by z niej zrobić, i własnoręcznie przyodziała Mariannę w tę suknię, przy
czym
gdy się okazało, że suknia jest za wielka, natychmiast rozkazała... no, może nie
rozkazała, ale
poprosiła bardzo zmęczoną kobietę siedzącą w białym szalu przy maszynie do
szycia, a która
okazała się krawcową, aby suknię dopięła i dopasowała.
Krawcowa westchnęła i bez szemrania, choć ociężale, wstała i zaczęły się
poszukiwania
nici. Suknia co prawda miała kolor cegły, a nici w tym kolorze nie było, ale i
białymi można
zeszyć, byle szew dobrze ukryć. Skubnęła igłą w dwóch miejscach, robiąc zmyślną
draperię, i
już było gotowe. Okazało się jednak, że już przy pierwszym ruchu nici puściły,
znów więc
zaczęły się poszukiwania agrafki, agrafka bowiem jest w takich przypadkach
niezawodna.
Bardzo trudno było znaleźć agrafkę, ale w końcu i to się udało. Teraz ustawiono
Mariannę
naprzeciw pani krawcowej i pani scenograf; obydwie panie zapaliły papierosy i z
troską przyglądały
się Mariannie: Co tu dodać do tej sukni, żeby powstał kostium rajczyni?
Przymierzały
złotem podbite peleryny, drapowały kawałki lśniącego jedwabiu, ale rzecz stale
była niedoskonała.
W końcu pani scenograf zadecydowała:

Będzie pani grała przekupkę. Jakby ktoś pytał, to powie pani, że jest
rajczynią, a ja już
wszystko potem wyjaśnię.
Nałożono więc Mariannie fartuch z worka, a na głowę wciśnięto jakby biały
naleśnik z
fruwającymi z boku kawałkami płótna
i oto Marianna z rajczyni przeistoczyła
się w przekupkę.
Było jej wszystko jedno. Bała się tylko, czy jako przekupka będzie miała
obiecaną
liczbę dni zdjęciowych, czy też, nie daj boże, mniej... To by było straszne! Już
sobie obmyśliła,
co zrobi z zarobionymi pieniędzmi.
Tuptuś masował następne plecy, które były własnością "krowich oczu", kiedy pani
Dusia,
lekko sina z chłodu, przymierzała już piątą z kolei suknię. W końcu zdecydowała
się na
szkarłatny aksamit, gęsto usiany fałszywymi szafirami.
Tymczasem pani Telimenie dobierano stroik na głowę. W ciągu krótkiej chwili
zniszczona
została cała żmudna praca pana Zbyszka-fryzjera. Pani Telimena próbowała ocalić
chociaż
jeden loczek, wysuwając go chytrze spod opinającego głowę zwoju płótna,
zakończonego na
czubku głowy wałeczkiem i fruwającym welonikiem, ale pani scenograf surowo
rozkazała:

Proszę pójść do fryzjerek. Niech pani tak upną włosy, aby ani kosmyczka nie
było widać.
Złoty bukiet! Jedwabisty poemat! Wszystko to zostało brutalnie wepchnięte pod
obrzydliwą
szmatę z idiotycznym wałkiem na czubku, który wcale nie ozdabiał głowy, a robił
ją szeroką
i niezgrabną. Ślad po odciśniętej cytrynie był teraz całkiem widoczny na czole,
ale pani
Telimenie zaczęło już być wszystko jedno... Jeżeli sprawy w dalszym ciągu
potoczą się tak,
jak do tej pory, trzeba będzie prawdopodobnie zapomnieć o tym, że gdzieś tutaj
miał czekać
na nią filmowy książę z bajki... Zwłaszcza że gdyby nawet się znalazł, byłby z
całą pewnością
tak samo senny i przepracowany, jak fryzjerki, krawcowa, pani scenograf, Tuptuś
i tamte
dwie, co to nie wiadomo kim są, ale chyba kimś ważnym, skoro osiłek tak wytrwale
je masuje.
Kiedy trzy aktorki zostały jako tako przyodziane, nagle przypuszczono szturm na
kostiumernię.
To wpuszczono statystów, chyba ze dwieście osób obojga płci, które trzeba było
obuć
i przyodziać.
Pani scenograf schwyciła się za głowę.

Na miłość boską! Nie wszyscy na raz!
Tłum jednak nie słuchał. Tłum napierał i wypełniał sobą każdy najmniejszy kącik
kostiumerni.
Osiłek porzucił kark pani scenograf, do którego właśnie się dobierał, pozostawił
ten kark
na pastwę bólu po przeciągach nocnych i zwiał, a za nim podążyły kobieta o
krowich oczach i
kobieta wątła.
Panie: Telimena, Dusia i Marianna przerażone pochwyciły swoje torebki i pomknęły
w
ślad za osiłkiem i dwiema nie znanymi, ale z pewnością ważnymi paniami.
Na placu boju pozostała krawcowa, którą tłum zastał ze szpilką w zębach i
przerażonym
wyrazem oczu, oraz pani scenograf, z obnażoną do zabiegu masowania szyją. Tłum
dopadł
wieszaków i nie pytając o nic szarpał kostiumy, wrzeszcząc przy tym, popychając
się i kwicząc
radośnie. Pani scenograf, uważając, aby jej nie stratowano, wcisnęła się w kąt i
trzęsącymi
się rękami zapaliła papierosa. Krawcowa stała z otwartymi ustami, teraz już nie
tylko
przerażona widokiem tłumu, ale i myślą, czy aby nie połknęła szpilki, nie miała
już jej bowiem
w ustach i nie pamiętała momentu, aby ją wyjmowała, albo więc szpilka sama jej z
ust
wypadła, albo ją połknęła. Delikatnie dotknęła przełyku... Coś jakby piekło...
Ale może to
zgaga po wczorajszej twardej pieczeni albo z powodu papierosów... Próbowała
schylić się i
poszukać tej szpilki, powinna być gdzieś tutaj... Ktoś nadepnął jej na rękę,
wyszarpnęła tę
rękę i uciekła w kąt, tam gdzie ukryła się przedtem pani scenograf.

Każdy kto się już ubierze, niech czeka za drzwiami! Sprawdzę, czy kostiumy są
w porządku!

krzyczała pani scenograf, jednak szalejący tłum nie zwracał na jej krzyki
uwagi.
Dorwawszy się do kostiumów i czapek, ludzie przymierzali wszystko, zdzierali
nakrycia z
głowy, aby znów przymierzyć coś innego. Kiedy wreszcie dorwali się do zabawy w
film,
chcieli to wykorzystać do końca. Tak zabawnie było stać się nagle
przebierańcami!...
Podczas kiedy tłum szalał w kostiumerni, trzy panie próbowały dostać się do
charakteryzatorni,
aby załatwić sprawę charakteryzacji, a potem gdzieś spokojnie w kącie usiąść i
czekać.
Jednak już cały kiszkowaty pokój zapełniony był ludźmi. To byli aktorzy, których
co
jakiś czas przywożono grupami z bazy, aby nie musieli zbyt długo tutaj czekać.
Teraz każdy
pchał się, zabierał drugiemu spod ręki szminki i paćkał się, czasem nie patrząc
nawet w lustro.
Kogel-mogel żółcił się w wielkim garnku, ktoś w nim umoczył palec, co zauważyła
fryzjerka,
poprzednio zajęta ukręcaniem żółtek. Pochylona nad głową, na którą zakładała
perukę,
krzyknęła ze złością do łakomcy:

Proszę to w tej chwili zostawić!
Pozostawiła krzywo nałożoną perukę, zabrała
garnek z
żółtą masą i schowała go do szafy między torby z pudrem, szminki i sztuczne
zarosty.
I
proszę nie robić tłoku!
powiedziała zamykając szafę.
My tu od rana harujemy
i potrzebujemy
trochę powietrza i spokoju.
Brudne płachty ligniny fruwały w powietrzu, ktoś się pośliznął na rozdeptanej na
podłodze
szmince, trzy nowe twarze przy lustrach czekały na swoją porcję białek, które
zastygłe
upodobnią te twarze do drewnianej faktury, jaką właśnie mają posiadać. Druga z
fryzjerek z
nie zmąconym spokojem, jakby film miano rozpocząć dopiero za sześć tygodni, a
nie za
chwilę, nakładała na twarz te białka, równocześnie odwracając głowę i
przesyłając słodkie,
omdlewające spojrzenie osiłkowi, który siedział rozwalony na schodkach
fryzjerni, obojętny
na przeciskających się z trudem obok niego ludzi.
Wpadł jakiś mały mężczyzna. Sądząc z bardzo groźnego wyrazu twarzy był to
czwarty albo
piąty asystent reżysera. Już drugi asystent nie musiał przybierać tak groźnych
min, bowiem
był i tak wystarczająco ważny i nie musiał podpierać swojego autorytetu minami.

Dlaczego aktorzy nie są jeszcze gotowi?!
krzyczał ten czwarty lub piąty
asystent.
Za
godzinę zaczynamy plan i wszyscy mają być gotowi!

Od piątej rano harujemy. Szybciej się nie zrobi, niż można. Nikt nie ma
dziesięciu rąk

powiedziała ta od kogla-mogla.
Czwarty lub piąty asystent wybiegł, nie powiedziawszy już ani słowa. Być może
tym
krzykiem wypełnił już plan obowiązków na dany dzień i reszta go nie obchodziła.
Pani Dusia stanęła za plecami osiłka, delikatnie dotykając jego ramienia.

Może by pan postarał się dla nas o szminki?
zapytała uprzejmie.
Osiłek spojrzał kątem oka, ale nawet w samym tym kąciku oka można było zauważyć
najwyższą
pogardę i coś jeszcze, chyba obrzydzenie.

Niech pani sobie sama weźmie. Dlaczego ja?
odpowiedział i powrócił do
schodowej
kontemplacji.
Pani Dusia przecisnęła się więc obok jego pleców i pochwyciła jakąś szminkę,
leżącą na brzegu
stolika, potem wydłużając palce dotarła do pudełka z pudrem, wszystko to zabrała
i wyniosła, znowu
przeciskając się za plecami osiłka, tam gdzie czekały jej koleżanki. Obwieściła
z tryumfem:

Dziewczynki! Zdobyłam podkład i puder! Charakteryzujemy się tutaj! Tam się
nikt nie wciśnie!
Trzy panie stłoczyły się więc w oknie ozdobionym witrażami, wyciągnęły z torebek
lusterka
i łapiąc odrobinę światła od okna, opracowywały filmowy makijaż. Potem już
spokojne
usiadły na stylowych krzesełkach pod ścianą. Natychmiast jednak skądś, nie
wiadomo skąd,
zjawiła się przed nimi kobieta o niedobrych oczach i wrzasnęła:

Tutaj nie wolno siedzieć! To są stylowe meble! Można by pamiętać, że się jest
w muzeum,
a nie w kawiarni!
Trzy panie, zawstydzone, że zapomniały, gdzie się znajdują, natychmiast
podniosły się z
krzeseł i znów stanęły przy oknie. Ze schodów z dołu i z góry zaczęły nadchodzić
postacie w
kostiumach. Zrobiło się gorąco i ciemno od dymu papierosów. Znów pojawiła się
kobieta o
złych oczach i jeszcze bardziej złym głosem krzyknęła:

Proszę tu nie palić! To jest muzeum!
Nikt na jej słowa nie zwrócił uwagi. Razem z dymem gęstniał gwar. Gęstniał coraz
bardziej,
aż sala w muzeum pomału przybrała wygląd bufetu dworcowego, tyle tylko, że z
odległych
czasów, kiedy noszono takie właśnie stroje, ale jeszcze nie było dworcowych
bufetów.
Przez ten gwar ledwie można było dosłyszeć rozkaz trzeciego czy też czwartego
asystenta,
który zagubiony w tłumie starał się wiosłować rękami, aby dostać się w sam
środek, skąd by
go najlepiej można było posłyszeć.

Wszyscy, którzy są już gotowi, proszeni są do autokaru! Zaraz zaczynamy
zdjęcia!

krzyczał ten trzeci czy czwarty asystent reżysera i chociaż jego głos dźwięczał
ledwie jak
brzęczenie pszczółki, jednak odniósł natychmiastowy skutek: tłum runął schodami
w dół i za
chwilę nie było już nikogo. Został tylko przykry zapach po papierosach oraz
liczne niedopałki
rozrzucone na stylowej podłodze. Ekipa wyjechała na plan.
Krzywa, wąska uliczka z kocimi łbami. Na tę uliczkę przyjeżdżają autokary z
obsadą filmu.
Autokary wciskają się między dwa wozy milicyjne, ambulans ze znakiem czerwonego
krzyża, radiowóz i stragany z zielenią, ustawione po dwóch stronach uliczki.
Stragany zielenią
się selerami, pietruszką, porem, koprem w wielkich wiązkach, czerwienią się
marchewką i
papryką, złocą warkoczami cebuli i bieleją drobnymi warkoczykami czosnku. Nikt
tam nic
nie sprzedaje i nikt nie kupuje, to będzie w przyszłości zadaniem statystów,
kramy z zielenią
ustawiono tu bowiem specjalnie dla potrzeb filmu.
Czwarty asystent reżysera nagania tłum w bramę z okrągłym sklepieniem. Tłum
rozradowany
wtłacza się na dziedziniec kościoła. Z jednej strony jest kościół z szerokim
wejściem,
naprzeciw kościoła długi jednopiętrowy budynek o małych oknach, na których
fachowcy
malują właśnie czarną farbą krzywe paski imitujące łączenia między szybami, z
boku jest
wysoki mur, a do niego przylepiona przybudówka z ganeczkiem i drzwiami
zamkniętymi na
drewniany skobel. Na środku dziedzińca stoi wielki stół, a na nim trzy olbrzymie
świeżo
upieczone chleby, w drewnianych miskach owoce i orzechy, na środku stołu
blaszane dzbany i
kubki. Obok stołu dwie ławy i drewniane, wielkie, ciężkie rzeźbione krzesła. Kto
szybszy ładuje
się na ławy i krzesła, reszta tłumu rozgląda się za jakimiś siedzącymi
miejscami, niektórzy
wchodzą do kościoła. Przed samym murem podium. Młoda dziewczyna przykucnąwszy
przybija
do brzegów podium wstążeczki i rozetki. Co pół minuty jedno kłapnięcie młotkiem,
potem
przykucnięta postać prostuje się, odchodzi kilka kroków w tył i przymrużonymi
oczyma przygląda
się dokonanemu dziełu. I znów kłapnięcie młotka, odejście i przymrużenie oczu.
Pani Dusia rozejrzała się. Wszystkie miejsca były zajęte, a więc pani Dusia
podeszła do
podium, usiadła, potem otworzyła torebkę, wyciągnęła papierosa i zapaliła.
Panienka od rozetek
bez złości, ale stanowczo zwróciła jej uwagę:

Oj, proszę pani, tylko proszę uważać na rozetki! Ja tu od piątej rano haruję.
Może mi pani
przez nieuwagę zniszczyć rozetki. Lepiej gdyby pani gdzieś indziej usiadła.
Pani Dusia wstała, ale usiąść nie było gdzie, przysiadła więc na drewnianej
poręczy ganeczka
okalającego przybudówkę. Marianna poszła za jej przykładem i również zapaliła
papierosa.
Pani Telimena oczywiście nie usiadła. Najpierw musiała się wszystkiego
dowiedzieć
i to szczegółowo: kiedy się zaczną zdjęcia, co mają ze sobą zrobić, nim to
nastąpi i w ogóle
gdzie są przeznaczone miejsca dla aktorów.
Podeszła do trzeciego asystenta, zadała mu te wszystkie pytania. Asystent
spojrzał zdumiony.
Asystent nic nie mógł pojąć, wszystko jest przecież zupełnie jasne: trzeba
czekać na
reżysera, a poza tym każdy może robić, na co ma ochotę i tymczasem zajmować
miejsca,
gdzie sobie życzy. Przyjedzie reżyser, to dokładnie wyznaczy pozycje, tymczasem
prosi nie
zawracać mu głowy! Harują tu od piątej rano!...
Pani Telimena odwróciła się obrażona. Trzeci asystent patrzył na nią. Zaczął od
stóp i
skończył na głowie. Z wyrazu jego oczu można tylko tyle odczytać, iż zmierzył,
że ona ma
metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, co jednak dla niego nie ma żadnego znaczenia.
Zmięty welonik na głowie pani Telimeny zadrżał pod wpływem gwałtownego
wzburzenia.

Skandal!
wykrzyknęła pani Telimena zbliżając się do Marianny i Dusi.
Co
oni sobie
wyobrażają? Każe nam się przyjść o piątej rano, zwozi się nas na plan, jak z
przeproszeniem
bydło, i każe się czekać! Na co? Gdzie jest ten ich jakiś reżyser? Dokąd mamy
czekać?! Nawet
usiąść nie ma gdzie! Już jest godzina dziesiąta! Ciekawa jestem, kiedy oni mają
zamiar
kręcić? W tym tempie ani za rok nie zrobią tego filmu!

A co ciebie to wszystko obchodzi?
zapytała apatycznie pani Dusia.
Jeżeli
kazali czekać,
to czekaj. Ty za to nie płacisz, lecz film.

No właśnie! Jeżeli będą się tak grzebać, to nie będzie żadnego "klapsa" i nie
zapłacą.
Marianna przeraziła się; rzeczywiście może nie być "klapsa" i całą nadzieję na
zarobki
diabli wezmą! Kto popłaci długi! Ci lenie z filmu gotowi ją wpędzić do grobu!
Przecież już
dokładnie rozdzieliła pieniądze, komu i za co... Rany boskie! Może nie dojść do
"klapsa"!
Welonik na głowie pani Telimeny miotał się, kiedy odwracała głowę z jednej
strony w
drugą; pani Telimena upatrywała reżysera, żeby mu powiedzieć, co o tym wszystkim
myśli.
Ale reżysera ciągle nie było. Nogi wbijały się już w uszy od tego stania, zimny
wiatr urzędował
w głębokim wycięciu sukni, wszystko zaczynało być nie do zniesienia. Pani
Telimena
odrzuciła głowę do tyłu zdecydowanym na wszystko ruchem, wtedy welonik podfrunął
i zaczepił
o wystający gwóźdź, czego jednak nie zauważyła ruszając energicznym krokiem do
przodu. Najpierw zrobiło się małe "trach", a potem nakrycie głowy zesunęło się
do tyłu,
uwalniając spod czepka ściśnięte złote pukle.

Żeby to diabli wzięli!
krzyknęła pani Telimena, zapominając o dobrych
manierach.

Nawet nie mam solidnego lustra, żeby doprowadzić swoją głowę do porządku!

Potem byle
jak wcisnęła włosy pod czepek, po prostu poupychała je, jakby to wcale nie był
cudowny
złoty bukiet, nad którym wczoraj pan Zbyszek tak się napracował, ale coś na co
nawet nie
warto zwracać uwagi. Być może w pani Telimenie zaczął się już proces
zobojętnienia na
wszystko, nawet na to, czy zjawi się wreszcie ON. Wgniótłszy włosy pod czepek,
podbiegła
do stołu i schwyciła za wielką ławę:

Państwo się już dosyć nasiedzieli
zwróciła się cierpko do zajmujących ławę
osób

proszę zwolnić ławę, zwłaszcza że na niej będą siedzieli rajcowie i rajczynie,
czyli my. Tłum
ma być przy straganach.
Zaskoczeni rozkazem ludzie, nim zdążyli pomyśleć, że mogliby się sprzeciwić,
zwolnili
ławkę. Wtedy pani Telimena powlokła ją w stronę przybudówki, rozkazując dwom
mężczyznom,
ciągnącym właśnie długi kabel, aby tę ławkę ustawili za ogrodzeniem, pod samym
murem, gdzie przynajmniej można się trochę schronić przed wiatrem. Ci z kablami
nie bardzo
mieli ochotę zajmować się ławką, "harowali" tu już od piątej rano... Jednak głos
pani Telimeny
nie dopuszczał sprzeciwu, odłożyli więc kable i przenieśli ławkę, a potem
leniwie poszli
dalej "harować".
Trzy panie zasiadły rzędem na ławie. Zapanowało milczenie. Przedłużał się czas
oczekiwania
na reżysera i na to, aby coś się wreszcie zaczęło dziać. Na razie wszystko
działo się
tylko w ich myślach. Pani Dusia ciągle wracała do tematu długiego włosa na
palcie męża.
Być może byłaby już o tym zapomniała, gdyby nie statystki, które potrząsały tymi
długimi
włosami, jak zwycięskimi chorągwiami, kręcąc się wszędzie, plącząc się między
elektrykami,
rekwizytorami i wszystkimi asystentami, z których każdy wydawał im się drogą do
zrobienia
kariery w filmie.
Jacyż głupcy są ci mężczyźni
dumała pani Dusia.
Szaleją za młodymi
dziewczętami o
długich włosach. Na jak długo wystarczą długie włosy? Skruszą się po paru latach
i co? W
kobiecie winno się widzieć człowieka, a nie długie włosy!
Marianna zabrała się do ogryzania paznokci. Już coraz bliżej południe, a oni nie
zaczynają
kręcić! Na niebie jakieś dziwne chmury... Jeżeli zacznie padać, to można się
pożegnać z myślą
o "klapsie". Czemuż ten cholerny reżyser nie przychodzi?! Co on sobie wyobraża?!
Kto
popłaci jej długi, jeżeli zdjęć nie będzie? Może się przecież zdarzyć, że deszcz
będzie już
codziennie padał i oni będą zmuszeni w ogóle zrezygnować z tych ujęć! Rany
boskie! Tylko
nie to! Sprowadź tu Panie Boże tego reżysera! Wyciągnij go, wszystko jedno skąd!
Nawet z
łóżka żony czy kochanki! Żeby on już w życiu nie mógł być mężczyzną, jeżeli
teraz leży z
jakąś babą, zamiast być tu na planie!
Marianna zerwała się z miejsca.

Co cię kopnęło?
zapytała pani Dusia.

Nic, nic. Muszę na chwilę wpaść do kościoła, mam ważną sprawę do załatwienia!

W kościele?
zdziwiła się pani Dusia.
Marianna wbiegła do kościoła, rozejrzała się, szukając swojej ulubionej świętej.
Drobny
mężczyzna klęczący w ławce i z przejęciem szeptający modlitwy wstał, wyprostował
się na
całe metr pięćdziesiąt pięć i ze słowami: To skandal, żeby w takim komedianckim
kostiumie
wchodzić do domu Bożego!
wyszedł z kościoła, powłócząc z godnością sztywną
nogą.
Marianna postukała się w głowę, patrząc na mężczyznę, potem uklękła przed
bocznym ołtarzem,
w pośpiechu wznosząc modły do swojej patronki o możliwie szybkie sprowadzenie
na plan reżysera.
Pani Telimena siedząc na ławce pod murem traciła resztki nadziei na połączenie
swego losu
z losem drugiego człowieka.
Dziewczyny z długimi włosami kręciły się bez przerwy, jakby absolutnie nie mogły
wysiedzieć
pięć minut w jednym miejscu. Grupami wpadały do kościoła, aby zachichotać rado-
śnie, bez powodu, czując młodość i radość życia, i natychmiast wybiegały, aby
poszumieć
długimi spódnicami znów w innym kącie kościelnego podwórka. Ciągnęły za sobą
swoje
blond lub ciemne włosy, oplatały podwórko włosami, opajęczały, wciągając w sieci
włosów
ogłupiałe spojrzenia elektryków, którzy choć "harowali od piątej rano", nie
potrafili być obojętni
wobec dziewcząt przeciskających się obok nich ze swoimi młodymi ciałami i
włosami
topielic.
Pod murem kościoła, między kocimi łbami, które mogły przywodzić na myśl resztki
czaszek
ludzkich chowanych pod tym kościołem (tak były gładkie i wypolerowane), rósł
mizerny
krzak róży z jednym tylko bladoróżowym kwiatem na szczycie. Jedna z długowłosych
zakręciła
się wokół krzaka i zerwała ten kwiat. Trzymała go w dłoni nie wiedząc, co z nim
zrobić.
Nie odważyła się przypiąć do włosów czy do sukni, trzymała więc kwiat w ręce,
obdłubywała
paznokciem gładkość łodyżki, skubnęła jeden różowy listek, dmuchnęła w środek
korony
kwiatu, wreszcie zmięła go w dłoni i rzuciła na bruk. Oddaliła się w kierunku
starej szopy, w
której mieściła się rekwizytornia pracowników filmu. Przez uchylone drzwi
zajrzała do wnętrza;
elektrycy właśnie konsumowali ćwiartki pieczonej kury, która miała być podana na
stół,
kiedy zacznie się ujęcie.
"Kawał Głosu" kręcił się przy bramie wejściowej, usiłując zdobyć jakieś
informacje od zaczepianych
ludzi. Z gestów i min można się było domyśleć, że nikt absolutnie nic nie wie,
"będzie wiadomo, jak przyjdzie reżyser". "Kawał Głosu" machnął ręką i ruszył w
kierunku
przybudówki, pod dachem której trzy panie siedziały na ławce, przytulone do
siebie, próbując
się ogrzać bliskością ciał. "Kawał Głosu" szedł szybko, wiatr podrzucał jego
kasztanowe loki
i rozchylał pelerynę. Jedna ręka pozostawała pod peleryną, druga mocniej
zaciskała się na
purpurowym aksamicie.

Co on tam dźwiga pod pachą?
zapytała Marianna.

A co ciebie to obchodzi?
Pani Dusia wzruszyła ramionami.
Może ukradł
warkocz cebuli
ze straganu...

E nie, jakby kradł to chyba raczej czosnek.
Czosnek jest droższy.
"Kawał Głosu" pośliznął się. Chwilę chybotał się w przód i w tył na jednej tylko
nodze,
drugą próbując utrzymać równowagę, rękę przytrzymującą aksamit wyciągnął przed
siebie i
wtedy rozwarła się peleryna, ukazując drugą rękę kurczowo przyciskającą do boku
skórzaną
aktówkę.

On tam ma to!
powiedziała pani Dusia spoglądając na teczkę.

Co?
zdziwiła się pani Telimena.

Człowieku! Myśl trochę!
skarciła ją ostro pani Dusia.
Co on może mieć w
teczce,
którą tak starannie ukrywa?

Naprawdę go podejrzewacie, że kradł czosnek?

Rany boskie, Marianna! Zabierz ją sprzed moich oczu! Czemu ona jest taka
głupia... On
ma wódkę!
Pani Telimena szeroko rozwarła oczy.

Wódkę? No to co? Jeżeli ją kupił za własne pieniądze, to chyba nie musi jej
ukrywać?

No pewnie!
zadrwiła pani Dusia.
Powinien nawet wyciągnąć flaszkę i
postawić na
środku dziedzińca, żeby się częstował każdy, kto zechce... Już i tak Tropczyński
nie spuszcza
z niego oka, bo dobrze wie, co jest w tej teczce. Za chwilę będzie miał więcej
przyjaciół niż
włosów na głowie!

To by ich nie miał wielu
zakpiła Marianna.
"Kawał Głosu" nie wywrócił się jednak. Stanął wreszcie na obydwu nogach, schylił
się i
podniósł zdradliwy kwiat, po którym przejechał obcasem.

Wiecie, dziewczyny, byłbym rozkwasił twarz na płatku róży
zwrócił się do
trzech pań.
Potem urągał na wandala, który zerwał jedyną różę i w ten sposób pozbawił ponury
dziedziniec
kościoła jedynej pięknej rzeczy, na której oko mogło spocząć.

To kłamstwo!
powiedziała spokojnie Marianna.
Jedyne piękno na tym podwórku
to
my.
"Kawał Głosu" otoczył ją wolnym ramieniem, pod którym nie miał teczki. Marianna
uniosła
głowę, szukając jego oczu za rogowymi okularami. Były na swoim miejscu, dwie
wypłowiałe
szparki rozciągnięte w bladoniebieskim uśmiechu.

Dla mnie jesteście całym ogrodem róż!
swój zachwyt poparł "Kawał Głosu"
szerokim
uśmiechem, po którym Mariannie zebrało się na mdłości; nigdy nie lubiła mieć
blisko swojej
twarzy czyichś sztucznych zębów. Zęby "Kawała Głosu" były nie tylko sztuczne,
ale do tego
lekko żółte, prawdopodobnie noc spędził poza domem i nie zdążył zadbać o
higienę.

Dziewczynki! Napijecie się?
zapytał "Kawał Głosu". Był to z jego strony gest
świadczący
o niekłamanej sympatii; nie ofiarowuje się byle komu butelki, wyciągniętej po
prostu
spod serca. Wiadomo przecież, że tu na planie żadnej knajpy nie ma i nie będzie
szans zaopatrzyć
się w nową porcję, kiedy butelka zostanie już pusta.
Pani Dusia skrzywiła się.

Czy ja wiem?... Od rana pić?... Jeszcze przecież nie zaczęliśmy zdjęć...

I nie ma zagrychy
dorzuciła Marianna.

A ja się napiję!
Pani Telimena zdecydowanym ruchem wstała z ławki,
wyprostowała
się, w bojowej gotowości zalania się na śmierć.

Nie wiedziałem, że ty pijesz?
zdziwił się i jakby wystraszył "Kawał Głosu".

Nigdy nie wiadomo, co ona zrobi. Nie znasz jej? Ona jest szurnięta

powiedziała pani
Dusia, szczelniej otulając się suknią, której szerokie fałdy podwinęła i
zarzuciła na plecy.

Cholera, a nie pogoda
zmieniła nagle temat.
Siedzenie mi stwardniało z
zimna.
"Kawał Głosu" zachichotał.

To wspaniale! Lubię dziewczyny z twardym siedzeniem!

Ty wszystko lubisz
powiedziała pani Dusia i lekko kłapnęła z zimna zębami.
"Kawał Głosu" był już w swoim temacie.

To fakt! Lubię wszystko! A raczej wszystkie? Byle były cieplejsze od żaby!

O Jezu!
westchnęła pani Dusia, wznosząc oczy do nieba.
Wolę już raczej
napić się z
tobą, niż gadać... Erotoman.

Nic podobnego. Właśnie jestem zupełnie normalny. To, że reaguję na widok
każdej kobiety,
jest zjawiskiem, z punktu widzenia naukowego...

No nie! Stary! Jak jeszcze zaczniesz naukowe wywody, to już koniec! Daj tę
butelkę!
Wszystkie zęby mi wypadną, jak mnie tak dalej będzie trzęsło!
Pani Dusia już
teraz wyraźnie
kłapała zębami.

Nie tak głośno!
zasyczał "Kawał Głosu". Odwrócił głowę i mówił tylko połową
ust, co
miało oznaczać całkowitą konspirację.
Musimy to tak urządzić, żeby nikt się
nie domyślił.
Tropczyński już w muzeum chodził za mną i pociągał nosem. On czuje przez szkło!
Tylko
Lolka dopuścimy do spółki. On zresztą też ma "pół ela".
Lolo właśnie zaglądał w wycięcie sukni wysokiej blondynki i tłumaczył jej z
naukową
powagą, na czym polega gra aktorska, równocześnie rozważał w myślach swoje
możliwości:
Da się poderwać ta blondyna czy nie? Raczej się da... Trzeba tylko się
zorientować, czy to
będzie kosztowało kino i kolację, czy też ma większe wymagania, na przykład
nocny lokal
kategorii S...
Blondyna jednym uchem słuchała słów Lola, drugie miała w szparze drzwi
prowadzących
do rekwizytorni, gdzie panowie elektrycy, podlawszy filmową kurę czymś
mocniejszym, stali
się rozmowni i weseli; klepali się po udach i spoglądali na dziedziniec,
szperając wzrokiem
pośród tłumu młodych dziewcząt. Blondynie poznanie wiedzy filmowej wydawało się
waż-
niejsze od zgłębiania tajników wiedzy teatralnej. Uśmiechała się co prawda bez
przerwy, kiedy
Lolo do niej mówił, ale wzrok jej i myśli były gdzie indziej. W momencie kiedy
Lolo obliczał,
ile go będzie kosztowała noc w lokalu kategorii S, biorąc pod uwagę, że blondyna
była
młoda i mogła sporo wypić, ona odwróciła się nagle bez słowa i przesunęła w
kierunku szopy.
Lolo pozostał sam z nie dokończonym zdaniem o technice całowania w rękę na
scenie.
Co za idiotka!
Lolo z goryczą popatrzył za blondyną.
Myśli, że zrobi karierę
w filmie!
Już tam na nią czekają! I właśnie nie kto inny, a któryś z tych elektryków rzuci
wszystkie
kamery filmowe do jej stóp!
Z nastroju żalu przeskoczył Lolo w nastrój
radości. Jego portfel
nadal pozostał pełny! Postanowił, że złoży na PKO te pięćset złotych, które
musiałby z
całą pewnością wydać na blondynę. Ten drobny przypadek w przyszłości stał się
powodem,
dla którego Lolo po raz pierwszy stanął przy okienku na poczcie, aby wpłacić
pieniądze na
PKO. Kiedy już miał wpłacone pierwsze pięćset złotych, zaczęło go kusić, aby tam
dokładać
co jakiś czas. Dzięki blondynie za rok wyjechał z Orbisem do Gruzji, podczas
wycieczki poznał
ognistą brunetkę, dla której potem był zmuszony wyjąć wszystkie oszczędności z
PKO...
Tymczasem jednak Lolo znajdował się jeszcze na dziedzińcu kościoła i rozglądał
się za
przyjaciółmi, którzy byli prawdziwymi ludźmi, a nie jakimiś tam głupimi,
smarkatymi blondynkami...
"Kawał Głosu" kiwnął na Lola ręką. Lolo rzucił okiem na teczkę
była tam pod
pachą
"Kawała Głosu" i czekała ze swoją rozkoszną zawartością na Lola.

Gdzie my to wypijemy?
zapytał "Kawał Głosu", kiedy Lolo zbliżył się do nich.


Trzeba znaleźć jakieś zaciszne miejsce...
Lolo rozejrzał się.

Chyba tylko w kościele. Nie widzę innych możliwości.

Słuchajcie!
Pani Telimeńa zebrała wszystkie głowy wokół swojej.
Ja coś
widzę! Tylko
nie patrzcie w tamtą stronę, żeby się nikt nie domyślił... Tuż za naszymi
plecami są drzwi
zamknięte tylko na skobel. Skoczę tam za chwilę, że niby szukam, gdzie tu można
zrobić siusiu...
Jeżeli miejsce będzie odpowiednie, to dam wam znać.
Odczekali więc chwilę dla niepoznaki, potem pani Telimena powierciła się,
wreszcie podeszła
i delikatnie wyjęła skobel z drzwi. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Nagle zaczęli
żywo o
czymś rozmawiać, Jakby te drzwi i odejście pani Telimeny nie miały dla nich
najmniejszego
znaczenia. Pani Telimena wróciła ostentacyjnie poprawiając suknię.

Tam jest wspaniała piwniczka!
szepnęła przez zaciśnięte zęby.
I w ogóle
dobrze, że
odkryłam to miejsce. Można tam też zrobić siusiu. Przecież to skandal! Będziemy
tu siedzieć
cały dzień, a w ogóle nie ma takiego miejsca!
Po chwili "Kawał Głosu" wszedł do piwniczki ze swoja teczką. Kiedy wrócił,
teczka była
już płaska.

Postawiłem flaszkę za drewnianym słupkiem z boku
poinformował wszystkich.

Teraz
niech każdy po kolei tam zejdzie i łyknie. Niestety kieliszków nie ma. Trzeba
pić z flaszki.

Ja pójdę po tobie
powiedziała Marianna i odczekawszy chwilę weszła do
piwniczki.
Było zupełnie ciemno. Wąskie kamienne schodki prowadziły w dół. Zaraz za
drzwiami
były dwa słupy podtrzymujące skośne sklepienie. Pachniało myszami i wilgocią. Za
jednym
ze słupków Marianna namacała butelkę. Z obrzydzeniem wypiła spory łyk wódki,
która była
ciepła i w złym gatunku. "Kawał Głosu" nie zapraszał na imieniny, więc nie
musiał zadbać o
jakość alkoholu
pomyślała Marianna.
I tak liczy mu się na plus, że częstuje
wódką. Mógłby
ją przecież sam wypić.
Kiedy minęło pierwsze obrzydzenie pociągnęła jeszcze
jeden łyk,
żeby od razu wprowadzić się w dobry nastrój i nie musieć jeszcze raz tu
przychodzić. Potem
sunąc ręką wzdłuż ściany zeszła niżej, aż na ostatni schodek. Szukała miejsca,
gdzie by można
zrobić siusiu. Dotknęła stopą czegoś miękkiego. Szybko wróciła na górę.

Słuchajcie! Tam coś jest na dole! Stanęłam na czymś miękkim. Co to może być?

Na pewno opłatki
powiedziała pani Telimena.
Kiedyś w kościele Ojców
Jezuitów...
oczywiście nie w tym mieście, grałam w jasełkach Matkę Boską. Zupełnie niezwykła
historia!
Była jeszcze okupacja i graliśmy konspiracyjnie, dla wybranych, w podziemiach
kościoła...
Przebieraliśmy się w piwnicy i tam na kamieniach wszędzie leżały ogromne płaty
opłatków.
Nie kradliśmy tych opłatków, bo to by było świętokradztwo.

Nie zawracaj głowy!
powiedziała speszona Marianna.
Pani Telimena myśląc, iż Marianna nie daje wiary faktowi, że ona brała udział w
konspiracyjnych
przedstawieniach, krzyknęła;

Ależ przysięgam ci! Mam zresztą na to świadków! Możesz zapytać! Moja siostra
grała
ze mną, tylko że ona grała pastuszka. Niema rola. Zupełne nic. Wariatka!...
Miała chyba dziesięć
lat, kiedy to grała, a malowała sobie wąsy jak kiełbasy i straszliwie czarne
brwi! Tak jakby
nie było młodych pastuchów, a każdy rodził się od razu z wąsami. Dostawaliśmy za
to od
ojca Turbaka... jeszcze dziś go pamiętam, był zawsze spokojny i jakiś taki
ciepły... Rozdawał
nam wszystkim cukierki... Potem go zamknęli, ale chyba nie za te jasełki, i
zginął w Oświęcimiu.
Bardzo mi go było żal. Już nigdy potem nie graliśmy jasełek.

To nie mogły być opłatki
powiedziała Marianna
to było miękkie, ale
szeleściło...

Lolek, jak myślisz, co może być miękkie i równocześnie szeleścić?
zapytał
"Kawał
Głosu".

Nie wiem. Moja babka szeleściła nakrochmalonymi spódnicami
odpowiedział
Lolo.

Wy ze wszystkiego robicie problem!
zdenerwowała się pani Dusia.
Co was
obchodzi,
że coś jest miękkie i szeleści? Zresztą, jeżeli to wam nie daje spokoju, zaraz
zejdę i sprawdzę...
Gdzie ta flaszka stoi?

Zaraz po prawej, za drzwiami!
wyjaśnił "Kawał Głosu".
Pani Dusia wstała, wyprostowała się, ujęła w garść fałdy długiej sukni i z
godnością ruszyła
w kierunku piwniczki. W drzwiach zatrzymała się.

Telka! Przytrzymaj drzwi, nie chcę sobie zębów wybić, a poza tym muszę
przecież
sprawdzić. czv to. co jest na dole, to opłatki twojego ojca Turbaka. czv też
zdechłe myszy.
Czytałam w jednej książce... polecam wam, bardzo dobra książka, kolumbijskiego
pisarza...
Tam gospodyni pewnego księdza stale łapała w pułapkę myszy, a potem składała je
w pudełku
Może tu składają myszy w piwnicy?...

Obrzydliwość!
wzdrygnęła się pani Telimena.
Jesteś makabryczna.

Ja? Raczej ten pisarz.
Po tych słowach już nie było widać pani Dusi. Najpierw dało się słyszeć
kilkakrotne potężne
gulgnięcie, a więc pani Dusia odnalazła już flaszkę, potem stukot obcasów na
kamiennych
schodkach i cisza. Pani Telimena próbowała zajrzeć w głąb piwniczki, ale z góry
nic nie
było widać, natomiast można było posłyszeć leciutki szelest, widocznie pani
Dusia szeleściła
tym czymś szeleszczącym i miękkim. Za chwilę znowu stukot obcasów i pani Dusia,
otrzepując
suknię, stanęła w drzwiach.

Eee... zawracanie głowy! Zeschnięte liście tataraku! Diabli wiedzą, po co oni
je tam złożyli.
W każdym razie te liście niedługo przestaną być suche, jeżeli jeszcze kilka razy
odwiedzimy
piwniczkę.

Teraz twoja kolej, Telimena! Biegnij!
powiedział "Kawał Głosu".
Pani Telimena zniknęła więc za drzwiami piwniczki. Wróciła z lekkim rumieńcem na
twarzy,
widocznie alkohol zadziałał natychmiast.

Wiecie, okropna jest ta "czyściocha"!
krzywiąc się, powiedziała pani
Telimena.
Nie
rozumiem, jak ludzie mogą być alkoholikami! Co oni w tym widzą?

Za chwilę sama zobaczysz!
pocieszył ją "Kawał Głosu".

Och! Rozumiem, ze chodzi o stan euforii i samozadowolenia, ale uważam, że to
jest za
duża cena, aby osiągnąć taki stan. Przedtem i potem jest obrzydliwie. Tylko
środek może być
przyjemny... Niestety, środek szybko mija...
odpowiedziała pani Telimena.
Lolo ostatni poszedł się uraczyć swoją porcją alkoholu. Tymczasem pani Dusia i
Marianna
przyjaźnie poszturchiwały "Kawał Głosu", nawet próbowały go wcisnąć między
siebie na
ławkę, żeby się nie męczył staniem.

Jesteś w porządku.
Pani Dusia poklepała "Kawał Głosu" po kolanię.
Już mi
nawet
nie jest tak zimno, a w każdym razie mam pewność, że się nie przeziębię.

Bardzo dobrze grzeje od środka
zgodziła się pani Telimena.
Nienawidzę
ludzi, którzy
piją, ale wypicie alkoholu w celach leczniczych ma rację bytu. Podobno wszyscy
zawałowcy
noszą przy sobie "piersiówkę" z koniakiem i jak tylko źle się poczują,
natychmiast wypijają
kieliszek, bo to działa rozkurczowo. Oczywiście lekarze nie mówią tego głośno,
już i tak jest
dosyć kłopotu z alkoholikami, jeszcze im powiedzieć, że picie jest zdrowe, to
przecież mielibyśmy
na ulicach wyłącznie pijanych mężczyzn. Pijaństwo jest naszą narodową klęską!
Tysiące
znakomitych umysłów marnuje się przez wódkę.

A co ciebie to obchodzi?
Pani Dusia przerwała ten wywód.
Egzaltujesz się
jak na
wiecu antyalkoholowym. Jesteś śmieszna. W końcu my w tej chwili też pijemy...

O! Przepraszam! Myśmy tylko wypili dla zdrowia!
żarliwie sprzeciwiła się
pani Telimena.

Spokojnie, spokojnie!
łagodził "Kawał Głosu".
Lolo ma jeszcze jedną
butelkę nie
wypiliśmy więc, a wypijemy, i kto wie, czy na tym się skończy...

Ja w żadnym wypadku więcej nie piję!
powiedziała ostro pani Telimena, a
potem już
łagodniej dodała:
Chyba że mi znów będzie zimno.
Marianna siedziała, nie zabierając głosu w dyskusji nad alkoholizmem. Znała to z
życia.
Jej mąż starał się, aby miała dokładny obraz człowieka, który żyje w przyjaźni z
alkoholem.
Marianna nie chciała w tej chwili myśleć o mężu i o jego wariackich alkoholowych
wyczynach,
myśl jednak była natrętna i tak wyraźna, jakby to się działo w tej oto chwili, a
nie dwa
tygodnie temu... Wrócił pijany. Marianna uczyła się roli. Spojrzała na niego
wściekła. Był w
bohaterskim nastroju, który zmniejszał się dopiero w momencie wyparowywania
alkoholu z
organizmu. Na razie świat był wspaniały, jedynym cierniem dokuczliwym i
drażniącym była
żona
siedziała bez odrobiny fantazji, bez możliwości zrozumienia drugiego
człowieka, w
którym po prostu kipiało życie, który był w stanie zwalczyć każdą przeszkodę
pojawiającą się
na jego drodze! Tam, przy stole siedziała kupa sadła i miała mu wszystko za złe!
Czy można
żyć w takim domu, gdzie wiążą wolnego ducha?!


Słuchaj! O co ci właściwie chodzi?!
zapytał, a raczej zaryczał mąż
Marianny.
Nie
ma mnie w domu
źle! Przyszedłem do domu
też źle! Co ty za człowiek jesteś?!

Jeżeli masz przychodzić pijany, to lepiej żebyś w ogóle nie przychodził

odpowiedziała
Marianna.
Mąż wpatrzył się w nią nienawistnym wzrokiem.

Coś ty powiedziała?
zapytał, przekrzywiając lekko głowę, jakby nagle
przytępił mu się
słuch i trzeba było nadstawiać ucha, aby dokładniej zrozumieć słowa.

Daj mi spokój i połóż się spać! Nie mam ochoty na kretyńskie rozmowy

powiedziała,
już trzęsąc się Marianna.

O nie, moja droga!
Mąż Marianny zatoczył się, jego ciało już zamierzało
zwalić się na
stolik z telewizorem, ale Marianna błyskawicznie poderwała się z krzesła i
chwytając go za
marynarkę, odciągnęła w bezpieczną odległość. Popchnęła go w kierunku tapczanu.

Ty kretynie! Ty kretyński pijany kretynie! Jeżeli potrafiłeś dojść do domu, to
teraz chyba
też potrafisz utrzymać się na nogach i nie rozbijać mi mebli?!

Telewizor to nie jest mebel. A zresztą jak będę chciał, to go rozbiję! No co?
Kopnąć w
telewizor?
drażnił Mariannę mąż.

Nie mów do mnie! Niedobrze mi się robi, kiedy cię słyszę!
Marianna już się
na dobre
roztrzęsła. Ręce jej dygotały i była całkiem zielona.
Mąż patrzył na nią przymrużonymi oczyma i uśmiechał się jadowicie.

Ty wstrętny grubasie!
cedził przez zęby, rozwłócząc słowa, aby dłużej
brzmiały w
uszach Marianny.
Ty głupia babo! Myślisz, że mnie nie jest niedobrze, kiedy
ciebie widzę?
Rzygam! Rozumiesz?! Rzygam na wszystko!
Przy tych słowach nie zwrócił
wprawdzie
żadnej potrawy, ale za to tak szeroko machnął ręką, że strącił ze stolika lampkę
nocną. Zgasło
światło. Abażur potoczył się po parkiecie, jak obcięta głowa.
Marianna wściekła kopnęła w ten abażur.

Niech cię cholera weźmie! Kiedy nareszcie będę mogła żyć spokojnie i nie
patrzeć na
ciebie?!

Kiedy? Natychmiast!
krzyknął mąż Marianny i próbował przyjąć bohaterską
postawę.
Niezupełnie mu się to udało, musiał poszukać pomocy w szafie, o którą oparł
plecy.
Wyjeżdżam!

Wyjeżdżaj! Byle szybko! Nie mogę już znieść twojej pijackiej gęby!

Licz się ze słowami!
powiedział groźnie mąż Marianny, stając przed nią na
chwiejnych
nogach.

Aaaa! Całuj psa w nos!
zlekceważyła go Marianna, odwracając się plecami.

Wiedźma!
powiedział, wykrzywiając usta, jakby grał w amatorskim teatrze rolę
strasznej
wiedźmy.

Pijak
zemściła się Marianna.

W porządku... Bardzo dobrze... Znakomicie... Wyjeżdżam... Czy możesz mnie
spakować?
Marianna nie odpowiedziała. Usiadła przy stole, zatykając rękami uszy, i
próbowała nie
zwracać na niego uwagi. Podszedł do niej i wyciągnął rękę:

Chciałem się pożegnać...

Odczep się, dobrze?
Marianna odtrąciła jego rękę.

Nie pożegnasz się? Widzimy się po raz ostatni!
Próbował ująć jej rękę.

Powtarzam ci, odczep się! Nie mam ochoty brać udziału w twoich komedianckich
numerach!

Mnie nie obchodzi, w czym nie chcesz brać udziału! Chcę tylko się pożegnać!

ryczał
mąż Marianny.

Daj mi spokój, do jasnej cholery!
Marianna też już ryczała.
Idź, gdzie
chcesz! Rób,
co chcesz, tylko daj mi spokój!
Mąż Marianny pochylił się nad nią i próbował je] zajrzeć w twarz. Odwróciła
głowę w kierunku
ściany. Postał więc chwilę, a raczej pokiwał się nad nią, potem zaczął powoli
gromadzić
przedmioty potrzebne do dalekiej podróży: szczotka do zębów, maszynka do
golenia,
gitara... Gitarę przewiesił przez ramię. Rozejrzał się po pokoju, sięgnął na
szafę biblioteczną i
zaczął zbierać leżące tam paczki papierosów, które upychał w kieszenie.
Kieszenie stały się
pękate; papierosów było ze dwadzieścia paczek. Machnął ręką, rzucił gitarę na
podłogę, przysłuchując
się chwilę jękowi strun, i zaczął opróżniać kieszenie z papierosów.

Wystarczy mi jedna paczka
powiedział, ptrząc chytrze na Mariannę.
Postaram
się
władować samochód w pierwsze porządne drzewo.
Marianna udawała, że czyta, że nie zwraca na niego uwagi.
Postał chwilę na środku pokoju, już o wiele mniej bohaterski, ziewnął kilka
razy, zwalił się
na fotel, skulił się i wymamrotał:

Tak mi się chce spać, że nie jestem w stanie się ruszyć...
I zasnął.
Marianna rozebrała go, ściągając z niego brutalnie ubranie. Dał się rozebrać,
dał się zaprowadzić
do łóżka i chociaż niby spał, ale starał się pomagać w tych zabiegach wokół
niego.
Nim zapadł w głęboki sen, zaskomlał jeszcze cichutko:

Piiić...
Z zamkniętymi oczami pił podaną wodę ze sokiem i był chyba bardzo szczęśliwy, że
jednak
nie musiał udać się w tę podróż, którą sobie narzucił, chcąc zaakcentować swoją
wolną
wolę i bohaterstwo.
Marianna, kładąc się spać, szturchnęła go w biodro:

Posuń się, ty opoju!
Być może bohaterstwo i niezależność królowały tej nocy w jakiejś knajpie i przy
jakimś
stole zasłanym wymiętym obrusem, ale w domu Marianny była już cisza i spokój.
Wyczerpała
się miara bohaterstwa.

Skocz na łyk do piwniczki!
nad Marianną stał "Kawał Głosu" i lekko potrząsał
jej ramieniem.

Coś się tak zamyśliła?

Co?
Marianna trochę nieprzytomna popatrzyła na "Kawał Głosu".
Nie
wiedziałam,
że już moja kolej.

Twoja, twoja. Wszyscy tam już byliśmy po raz drugi.
Jestem absolutnie wykończona nerwowo!
pomyślała Marianna, trzymając flaszkę
oburącz
trzęsącymi się rękami.
Jak tylko o nim pomyślę, zaczynam się trząść...
Dlaczego on tak
marnuje swoje życie? Każdy jakoś tam szamoce się, usiłując znaleźć swoje miejsce
w życiu, i
w końcu znajduje to miejsce. Jeżeli nie jest ono nawet pierwsze, to zawsze
zostaje nadzieja,
że się do pierwszego miejsca można kiedyś dopchać. On nie zadaje sobie trudu,
żeby walczyć.
Jedyna walka, którą podejmuje, to przy barze, walka o ilość wypitych kieliszków,
i w
końcu zawsze pada zmożony przez wódkę, ale uważa, że to są bohaterskie upadki.

Marianna
łyknęła sporo z flaszki. Oparła się o ścianę piwniczki.
Rany boskie! Chyba się
upiłam!
Gdyby on to widział!... Jego zdaniem tylko mężczyzna ma się prawo upić. Każdemu
pijanemu
mężczyźnie szedłby natychmiast z pomocą, jak choremu dziecku, natomiast pijana
kobieta
jest tak godna pogardy i potępienia, że powinno się ją pozostawić na pośmiewisko
tłumowi,
aby ją to oduczyło nawet zbliżania się do alkoholu. Ma swoje męskie teorie nie
do
obalenia...

Stara! Chcesz tu obciągnąć całą półlitrówkę?
W szparze drzwi pojawiła się
głowa
"Kawał Głosu", podejrzliwie spoglądając na butelkę.
Marianna uśmiechnęła się przepraszająco.

Wypiłam tylko łyk, ale mi się strasznie zakręciło w głowie. Zresztą jeżeli
uważasz, że za
dużo wypiłam, to natychmiast daję pieniądze na następne pół litra.

Pomyślimy o tym. Na razie zwolnij lokal, bo poniektórzy już podejrzliwie
zaczynają
spoglądać na piwniczkę. Jak nas odkryją, jesteśmy zgubieni! Nie mam ochoty
częstować
wódką byle łachudry.
Marianna wyszła z piwniczki i usiadła na ławie. Rajca Tropczyński, czyli
Tropczyński
przebrany za rajcę, stał oparty o drewnianą balustradkę, rzucając szybkie,
przebiegłe spojrzenia
na siedzące panie.

Mogę skoczyć do piwniczki?
zapytał.
Chyba dopuścicie mnie do spółki?

Do jakiej spółki?
oburzyła się pani Dusia.
Siedzimy tu sobie w swoim
gronie i byłoby
nam miło, gdyby tak mogło pozostać. Pan, zdaje się, też tam miał towarzystwo...
tych długowłosych?

Widzę, że moja obecność jest niepożądana... nie jestem ćwierćinteligentem,
żeby nie
domyśleć się, że chcecie się mnie pozbyć.

Jak to dobrze, że mamy coraz więcej ludzi inteligentnych.
Pani Dusia
zwróciła się do
Marianny i z wielką troską zaczęła jej poprawiać czepek, jakby w tej chwili było
dla niej najważniejsze
tylko to, czy czepek Marianny posiada nieskazitelny kształt.
Tropczyński z nienawiścią przyglądał się pani Dusi i jej zabiegom. Szukał w
myślach
słów, którymi mógłby ją dotknąć, jednak chęć wypicia alkoholu przezwyciężyła
nienawiść,
uśmiechnął się i zagadał:

Okropne zimno! Tylko kielich może nas uratować przed zapaleniem płuc.
Pani Dusia w dalszym ciągu pracowała przy czepku Marianny. "Kawał Głosu" i Lolo
nagle
oddalili się, zniknęli w tłumie statystów, nie chcąc brać udziału w odprawie
Tropczyńskiego.
Wiedzieli, że kobiety sobie z nim poradzą.
Zapanowało milczenie. Tropczyński skulił się i zaczął podzwaniać zębami. Schował
głowę
w ramiona i otulił się szczelnie zieloną pluszową peleryną, której ozdoby z
imitacji gronostajowego
futra odrywały się kawałkami przy podmuchach wiatru.

Niechże pan stanie trochę dalej!
powiedziała z gniewem pani Dusia, kiedy
kawałek futra
sfrunął na nią, przylepiając się do ust.
Nie mam ochoty, aby wszystkie mole z
pańskiego
futra przeniosły się na mnie.
Tropczyński skrobnął brudnym paluchem w futro. Natychmiast posypała się sierść,
pozostawiając
białą łysinę w skórce.

Ten gronostaj to zając. Zające najbardziej linieją
powiedział
usprawiedliwiając się.

To nie jest liniejący zając, lecz zając zjedzony przez mole
spokojnie, ale
stanowczo
powiedziała pani Dusia.
Już pana prosiłam, aby pan te mole zabrał trochę
dalej.
Tropczyński jeszcze nie rezygnował:

Ubiorą człowieka w takie łachy i chcą, żeby wyglądał jak rajca! Przecież to
kompromitacja
dla filmu!

Niech pan się nie martwi. Nikt pana w tym tłumie nie zauważy
nie patrząc na
Tropczyńskiego
powiedziała pani Dusia.

Nie jestem tego pewien. Reżyser jest moim dobrym znajomym i na pewno każe mi
zrobić
jakieś zbliżenie
powiedział z dumą Tropczyński.
Pani Telimenie natychmiast podskoczył puls: Tropczyński zna się z reżyserem!
Tropczyński
może być mostem wiodącym do szczęścia!

Słuchajcie!
zwróciła się do obydwu pań, ale właściwie patrzyła tylko na
Dusię.
Może
by panu Tropczyńskiemu pozwolić wejść do piwniczki.

W żadnym wypadku!
wycedziła pani Dusia, mierząc panią Telimenę karcącym i
złym
spojrzeniem.
Jakim prawem rządzisz się piwniczką? To nawet jest nieprzyzwoite.

Potem,
nie licząc się z obecnością Tropczyńskiego, nachyliła głowę pani Telimeny do
swoich ust i
szepnęła jej w ucho:
Tyś chyba zwariowała! Jakim prawem chcesz częstować
wódką, na
którą nie dałaś ani grosza?! Ja tutaj wszystko robię, żeby się pozbyć tego
natręta, a ty go zapraszasz!
Co ci strzeliło do głowy?
Tropczyński jednym susem przesadził drewnianą balustradkę i już chwytał za
skobel. Pani
Dusia poderwała się, odtrąciła jego rękę i rozkrzyżowała ramiona na drzwiach.

Niech pan przestanie być natrętem! Nie ma pan tam nic do szukania!

Mam prawo tam pójść w sprawie potrzeby fizjologicznej!
rozzłościł się
Tropczyński.

Nie, drogi panie! Gdybyśmy tam wszyscy chodzili, powstałby drugi biblijny
potop w tej
piwniczce! Niech pan sobie poszuka innego miejsca! Zresztą co mnie to obchodzi,
gdzie pan
pójdzie? W każdym razie nie tutaj!
Tropczyński stał i patrzył na panią Dusię, jakby ją chciał unicestwić wzrokiem,
ponieważ
jednak stała w dalszym ciągu, realna i nieustępliwa, doszedł do wniosku, że nie
ominie tej
przeszkody, w każdym razie w danej chwili było to nie do załatwienia. Czując
straszliwą
czczość w żołądku, oddalił się zły, z pewnym jednak zamiarem, który pragnął
niedługo zrealizować.
Odszukał w tłumie znajomego aktora w kostiumie ubogiego żaka i coś długo
tłumaczył
mu, wskazując głową na piwniczkę. Panie siedziały na ławce; Marianna obojętna,
Telimena zawstydzona burzliwymi wymysłami ze strony pani Dusi.

Zastanów się zawsze, nim coś powiesz!
łajała panią Telimenę Dusia.
Co cię
podkusiło,
żeby tego idiotę zapraszać do piwniczki?! Teraz już wie, że tam coś mamy! Wiesz,
że
całe życie chodzi z suchym pyskiem i naprasza się o kieliszek... Takich ludzi
powinno się
tępić! Każdemu takiemu trzeba dać do zrozumienia, że jest łachudrą i nie ma
czego szukać
pośród porządnych ludzi! Nagle się zrobiłaś taka litościwa! Co cię napadło?
Oczywiście, że pani Telimena nie mogła wyjawić, co ją napadło... Dusia mogła
lekceważyć
Tropczyńskiego. Dusia miała męża, i to wspaniałego człowieka, o czym każdy
wiedział.
Dusia była kochana, Dusia nie miała powodu do zmartwień. Kobieta, której każdy
dzień... ba!
każda godzina zaczyna się liczyć, musi sama zadbać o swój los. Przez Dusię może
nigdy nie
stać się to, co już było tak blisko!... To jest zbrodnia stanąć na czyjejś
drodze do wielkiego
szczęścia! Żal odezwał się łkającym tonem w pani Telimenie, potem nagle zrodził
się bunt
przeciw niesprawiedliwości losu.

Jesteś chytra i nieludzka!
rzuciła w twarz pani Dusi.
Żałujesz człowiekowi
kropli alkoholu!
Może ten biedak naprawdę nie jest w stanie obejść się bez wódki? Trzeba mieć
litość
i wyrozumienie dla takiego wykolejeńca!
Pani Dusia z podziwem przysłuchiwała się żarliwemu przemówieniu pani Telimeny.

Patrzcie! Patrzcie! Ta co brzydzi się alkoholem, po dwóch kieliszkach już jest
w stanie
zbratać się z całym światem alkoholików!
zwróciła się do Marianny.
Podobno
pijak pijakowi
zawsze przyjdzie z pomocą... Zaczynam podejrzewać, że nasza Telka jest pijaczką!

Ty niczego nie rozumiesz
powiedziała pani Telimena, szukając wzrokiem
Tropczyńskiego,
zagubionego w tłumie. Postanowiła odnaleźć go i załagodzić zajście, a przy
okazji
zapytać o reżysera; najważniejsze dowiedzieć się, ile reżyser ma lat i czy jest
żonaty... no i
oczywiście, czy nie pije...
Tłum statystów rozgościł się już na dobre na dziedzińcu kościelnym. Zachowywali
się tak,
jakby to był ich dom, w którym spędzili całe życie. Byli swobodni i naturalni.
Wielogodzinne
zmęczenie wydobywało tę ich naturalność. Teraz można było poznać, kim każdy z
nich jest
"w cywilu".
Cztery starszawe panie rozsiadły się w stylowych fotelach umieszczonych przy
stole; dwie
robiły na drutach, a dwie przyglądały się i podziwiały ścieg, którego nie znały.
Włóczkowa
robótka jednej z pań była dziełem już prawie na ukończeniu
skośna chusta,
która przez
nadmiar dodawanych oczek stała się falującą pelerynką.

To będzie bardzo elegancka rzecz
powiedziała twórczyni pelerynki i skinęła
głową w
kierunku sąsiadki.
Niech no pani wstanie! Przymierzymy, jak to wygląda na
człowieku!
Zaczęła się przymiarka. Pelerynka w kolorze wściekłej zieleni otoczyła ramiona
tłustej sąsiadki,
gęsty klosz rozgościł się na bochnach biustu. Gruba pani przybrała pozę modelki,
przeginając plecy w tył i wysuwając wielki brzuch do przodu. Okręciła się kilka
razy, żeby
każdy mógł dokładnie zobaczyć, jak "dzieło" leży na plecach.

Bardzo ładne!
zachwycała się twórczyni pelerynki, równocześnie poprawiając
jakiś
krzywy fałd.
To miała być chusta dla mnie, ale ponieważ wyszła mi pelerynka,
podaruję ją
córce. Będzie miała w sam raz do kawiarni. Teraz to bardzo modne. Zarzuci się na
sukienkę i
będzie bardzo elegancko.

A ja zrobię dla siebie taką samą pelerynkę!
powiedziała "modelka".
Muszę
tylko
uważnie patrzeć, jak pani to robi, bo jeszcze nigdy nie robiłam na drutach.

Coś takiego?!
zdziwiła się twórczyni pelerynki.
Jak można nie umieć robić
na drutach?
Ja bez drutów nie mogłabym żyć! Człowiek przecież musi mieć jakieś przyjemności.
Mój mąż ogląda w telewizji wszystkie mecze i do tego chodzi na ryby...

Mężczyźni w ogóle mają więcej przyjemności
przerwała jej "modelka".
Mój to
tylko
pije i gra w karty. Mówi, że jak się naharuje w pracy, to potem ma prawo do
przyjemności.
Żebym mogła sobie znaleźć innego mężczyznę, to bym go rzuciła.
I znowu
wykonała kilka
obrotów, rozrzucając fałdy wściekłej zieleni.

Niech no pani to da, bo mi pani oczka pospuszcza
zwróciła jej uwagę
twórczyni pelerynki
i delikatnie ściągnęła pelerynkę z modela.

Nie macie panie przy sobie jakichś nici
zapytała chuda kobieta, która
również siedziała
bez zajęcia.
Mam tu kawałek szmatki i szydełko, mogłabym obrobić koronkę przy
chusteczce,
ale zapomniałam zabrać nici.

Czerwony kordonek może być?
zapytała pani z robótką z grubej wełny,
wyciągając z
torebki kłębek czerwonych nici, do których przylepiły się okruszyny chleba i
jakieś zeschłe
liście.

Bardzo pani dziękuję. Chętnie skorzystam. Zaraz jutro pani oddam...
mówili,
że jutro
mamy też przyjść do statystowania...

No chyba!
powiedziała "modelka", z której już ściągnięto pelerynkę.

Mówili, że nas
potrzebują na dwa dni. Jak tylko przeczytałam w gazecie, że potrzebują do filmu,
to zaraz
przyleciałam. Lubię życie artystyczne. W gazetach zawsze wszystko czytam o
aktorach. A
zresztą nie lubię siedzieć w domu; w domu się umiera.

A kto za panią robi w domu?
zapytała pani pochylona nad pelerynką.

Ja się tam nie przejmuję robotą
odpowiedziała "modelka".
Koń niech haruje,
bo ma
siły, ja nie jestem koniem.
Chuda kobieta, obdziergująca czerwonym kordonkiem kawałek wymiętej i brudnej
szmatki,
uniosła głowę i spojrzała na "modelkę".

Ma pani rację. Koń niech haruje, a nie człowiek! Ja też nic nie robię w domu.
Zdrowia
nie mam. Mąż mi stargał zdrowie.
Wszystkie trzy panie spojrzały na nią zaciekawione. Czując zainteresowanie,
odłożyła
brudną szmatkę, która miała być w przyszłości chusteczką z czerwoną koronką,
nerwowym
ruchem palców przebiegła po guzikach wypłowiałego szarego sweterka, zatrzymała
dłoń na
piersi, skubiąc jakiś wystający węzełek, wpatrzyła się rozbieganymi oczyma w
przestrzeń
przed sobą i powiedziała:

Mój mąż mnie rzucił. I nie mogę sobie w żaden sposób dać rady. Już mnie nawet
dwa
razy zabrali do szpitala na leczenie, ale nic nie pomogło. Nie mogę sobie dać
rady. Coś się ze
mną dzieje. Chyba sobie życie odbiorę.

Co też pani mówi!
skarciła ją oburzona pani od pelerynki, nie przestając
jednak dziergać
oczek, tylko od czasu do czasu podnosząc podejrzliwy wzrok na chudą i nerwową
kobietę.

To istna głupota, żeby z powodu mężczyzny odbierać sobie życie!... Dzieci pani
nie ma?

zapytała dodając jeszcze jedno oczko do pelerynki.

Mam. Dwoje. Ale mi je zabrali.
Ręka wykonywała coraz szybsze ruchy przy
sweterku,
oczy biegały coraz gwałtowniejszymi skokami ponad dachem kościelnej przybudówki.

Gdyby je odebrali, dlatego że pani dzieci biła, to by się pani nie przyznała
do tego nikomu

powiedziała flegmatycznie kobieta robiąca czapkę z grubej wełny.

Ja nie wiem, czemu je biłam... Taka jestem nerwowa... On mi zjadł zdrowie i
nerwy. Nie
mogłam sobie dać rady i biłam dzieci.
Chuda kobieta zamyśliła się na chwilę.
Nie padło ani jedno zdanie ze strony pozostałych pań. Słychać było tylko szczęk
drutów.
Opustoszał plac przy kościele, tylko samotny ogromny stół moknął na deszczu, a
przy
stole chuda kobieta, nerwowo głaszcząca kawałek brudnej szmatki. Kłębek
czerwonego kordonka
rozwinął się, potoczył się po stole i upadł w mokrą glinę. Kobieta bezmyślnie
nawijała
czerwoną nitkę na palec.
Na dziedzińcu kościelnym zaczęły się tworzyć małe, lustrzane kałuże. Stopy w
obuwiu z
długimi, wąskimi nosami zatrzymały się przed jedną z kałuż. Noga próbowała
uczynić krok,
zatrzymała się wzniesiona w połowie drogi, ostrożnie wycofała się, szukając z
powrotem suchego
miejsca przed kałużą, potem nogi w obuwiu z długimi nosami, powłócząc lekko,
stopa
przy stopie, ominęły kałużę, kierując się w kierunku stołu. Czerwona nitka
zaczepiła o długi
nos trzewika, ciągnąc się za nim w brudnej mokrej glinie. Kobieta pochyliła się,
aby podnieść
czerwony kłębek; patrzyła na stopy w obuwiu z długimi nosami, na niewiarygodnie
chude
nogi w żółtych trykotach, jej wzrok od tych chudych żółtych nóg przeniósł się na
zielone fałdy
aksamitnej szaty, przebiegł szybko zielony aksamit i utkwił w twarzy tak samo
żółtej jak
nienaturalnie dzika żółć farbowanych pończoch.
Chuda kobieta o nerwowych dłoniach upuściła dopiero co podniesiony kłębek
czerwonych
nici i nagle jakby zastygła w przerażeniu czy też oczekiwaniu czegoś strasznego
i niepojętego.
Patrzyła w upiornie żółtą twarz mężczyzny, jakby oczekując zniknięcia tej
twarzy, czy też
snu lub wyobrażenia twarzy, która nie miała prawa istnieć w rzeczywistości.
Twarz mężczyzny
nie miała żadnego wieku albo miała miliony lat wszystkich straszliwych śmierci,
jakie
przychodzą po człowieka. Na kościach czaszki skóra była naciągnięta, jakby ktoś
wcześniej
wziął dokładny wymiar czaszki i dopasował tyle skóry, aby nawet milimetr nie
zbywał. Dwie
plamki błękitu, dalekie i obojętne, tkwiły głęboko w oczodołach, prawie nie
poruszały się, nie
patrząc na nic, w każdym razie na nic z zewnątrz. Wydawało się, że plamki te są
przeznaczone
do oglądania czegoś, co znajduje się w głębi czaszki. Olbrzymi nos sterczał nad
lekko rozchylonymi
ustami, nierówno pociągniętymi karminem, a zza karminu żółciły się zęby równie
nieżywe jak cała twarz. Jedynym żywym elementem wydawały się złote loki,
rozsypane wokół
twarzy, spływające na ramiona, lekko unoszące się pod podmuchem wiatru. Nad
lokami
sterczała zielona aksamitna czapa ze sztucznym klejnotem.
Mężczyzna usiadł przy stole w głębokim fotelu z oparciem. Przymknął oczy,
zakrywając
powiekami małe plamki błękitu. Chuda kobieta wpatrywała się teraz w dwie
malutkie czeluście,
w których przedtem była ta odrobina błękitu i bezmiar śmierci
bezmiar
obojętności.
Mężczyzna nie otwierał oczu. Deszcz moczył jego złote loki, gromadził się na
czole, spływając
strużkami wzdłuż twarzy i tworząc małe jeziorka w pustych oczodołach.

Nie mogę patrzeć na Frankowskiego!
powiedziała pani Telimena, przecząc
własnym
słowom, gdyż właśnie szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w mężczyznę przy
stole.

On nie powinien tutaj przychodzić ze swoją śmiercią. Nie będę mogła w nocy
spać... Zawsze
unikam pogrzebów, bo to sprowadza straszne myśli.

Kto ci każe iść na jego pogrzeb?
wzruszyła ramionami pani Dusia.

Jakby nie było, to nasz kolega, więc by wypadało... A zresztą ja muszę iść z
ramienia
SPATiF-u.

Moja droga! Ty sobie sama narzucasz te spatifoskie obowiązki. W czasie urlopu
masz
prawo zawiesić swoją działalność i nikt ci słowa nie powie.

Jaka ty jesteś, Dusiu! A skąd mamy pewność, że on umrze w czasie urlopu? Może
umrzeć po urlopie, a wtedy będę musiała pójść jako SPATiF i do tego jeszcze będę
musiała
stać najbliżej grobu, bo przecież ktoś musi wygłosić mowę.

Ciekawa jestem, co ty będziesz mówić o Frankowskim? To jest w ogóle idiotyzm z
tymi
mowami pogrzebowymi
denerwowała się pani Dusia.
Co kogo obchodzi Frankowski?
Był
średnim aktorem, żył i umarł. I co tu dużo na ten temat mówić?

Nie zgadzam się z tobą.
Pani Telimena patrząc na mężczyznę przy stole
przybrała wyraz
twarzy, jakby się już szykowała do wygłoszenia mowy pogrzebowej; lekko
przechyliła
głowę na bok, wartościując go niejako, i można było odgadnąć, że jednak ma co
nieco do
powiedzenia na temat zmarłego kolegi.
Można o nim powiedzieć, że był
koleżeński, uczynny,
pracowity, że był życzliwy dla każdego...

Idiotyzm! O każdym zmarłym mówi się, że był koleżeński, uczynny, pracowity i
życzliwy
dla każdego. To są banały. Jeżeli już chcesz coś powiedzieć, to wymyśl coś
takiego, żeby
się każdy wzruszył i żałował, że taki świetny facet umarł.

Oczywiście, że coś wymyślę! Na przykład powiem, że do ostatniej chwili trwał
na posterunku...
Wspomnę dzisiejszy dzień i powiem, jak moknął na deszczu...

Jak boga kocham! Panienki! Dajcie spokój!
"Kawał Głosu" zdenerwował się i
otulił
mocniej peleryną, jakby i jego już przeniknął chłód śmierci.
Przecież
Frankowski jeszcze
żyje! A poza tym można by chyba mówić o czymś przyjemniejszym... Kto idzie ze
mną do
piwniczki?
Nikt się nie ruszył. Marianna powiedziała:

Cholera z tym filmem! Jeżeli nie przestanie padać, nie zarobimy ani grosza.
Frankowski
też liczył na to, że załapie jakieś trzy dni w filmie... On ma młodą dziewczynę
i potrzebuje
pieniędzy.

Chyba teraz, kiedy umiera, nie zależy mu już na dziewczynie?
powiedziała
pani Telimena
z lekką naganą w głosie.
To nawet nieprzyzwoite.

Co ty tam wiesz?
Marianna zmarszczyła brwi, spoglądając w kierunku
zachmurzonego
nieba.
Co kto w ogóle wie o Frankowskim?... Co się wie o jakimkolwiek drugim
człowieku?
A zwłaszcza co można wiedzieć o śmierci drugiego człowieka? To są sprawy
najbardziej
osobiste. Chociaż śmierć zostawmy ludziom samym... Idę się napić.
Po tych
słowach Marianna
wstała, nie zdążyła jednak podejść do drzwi piwniczki, gdyż nagle od strony
bramy na
dziedziniec wpadł tłum, a po nerwowości, z jaką ludzie się poruszali i
gestykulowali, można
było się domyślić, że coś się zaraz zacznie dziać. Istotnie, w centralnym
miejscu gestykulującego
tłumu tkwiła postać w granatowej kurtce ze srebrnymi guzikami, czyli sam pan
reżyser,
ten jedyny odpowiedzialny, który miał prawo zadecydować, aby bez względu na
wszystko,
mimo czarnych, bezlitosnych chmur, przygotować się do ujęcia i zacząć kręcić
albo też w
całej gotowości wyczekiwać momentu, kiedy powstanie słoneczna dziura w niebie i
wtedy
"pac! pac!" kłapnąć czarnymi deszczułeczkami z wypisanym numerem kolejnego
ujęcia.
Reżyser ujął podaną mu przez asystenta tubę, przytknął ją do ust i za chwilę
cały dziedziniec
kościoła wypełnił się jego władczym głosem:

Uwaga! Wszyscy niech się przygotują do ujęcia! Jak tylko pokaże się odrobina
słońca,
natychmiast zaczynamy kręcić. Kolejność ujęć będzie następująca: najpierw
rajczynie i rajcowie
przy biesiadnym stole, potem cały tłum
przekupki, lud i tak dalej. Tłum
przejdzie na
prawą stronę! Rajcowie zostają po lewej! Nie wiem, co dzisiaj zdążymy zrobić,
wszystko
zależy od pogody, w każdym razie zaczynamy od rajców!

Rany boskie!
przeraziła się Marianna.
Ja jestem w kostiumie przekupki!
Jeżeli zdążą
zrobić tylko rajców, to nie będę miała ujęcia! Że też te dranie nie mogły dla
mnie dobrać kostiumu!...
Parszywy pech!

O co ci chodzi?
Pani Dusia pociągnęła Mariannę za rękaw i szepnęła jej w
ucho:
Ta
cała pani scenograf powiedziała ci przecież, że jakby się kto pytał, to masz
mówić, że grasz
rajczynię.

Nie mogę mówić, że gram rajczynię, skoro jestem w kostiumie przekupki!

Ty myślisz, że ktoś to zauważy?
Pani Dusia lekceważąco machnęła ręką.

Przecież tu
nikt nie ma pojęcia, co kto robi i po co...

Chyba reżyser nie jest takim idiotą, żeby mi pozwolił siedzieć w fartuchu z
worka przy
biesiadnym stole, obok rajców?

No to zdejm fartuch i po problemie! Fartuch mógłby mu rzeczywiście wpaść w
oko, a na
kostiumach to on się figę zna; od tego ma scenografa. Wciśniesz się między mnie
i "Kawał
Głosu", nawet cię nie będzie widać.
Marianna błyskawicznie zdjęła ze siebie fartuch z worka i rzuciła go w kąt
przybudówki.
Nawet udeptała ten fartuch butem i zastawiła torebką, żeby zatrzeć wszelki ślad
nikczemnego
pochodzenia, natychmiast też przybrała godną minę rajczyni.
Słonecznej dziury w niebie jednak jeszcze nie było, deszcz w dalszym ciągu
bębnił po
drewnianym stole, przy którym siedziały dwie samotne postacie: chudej kobiety i
Frankowskiego.
W tłumie pod kościołem najpierw się trochę zakotłowało, ktoś tam przebiegł, aby
być bliżej
prawej ręki reżysera. Ponieważ jednak reżyser nie zwracał już na nikogo uwagi,
gorliwi z
powrotem powrócili na swoje miejsca pod dachem kościoła, uporczywie wpatrując
się w szare
niebo.
Do grupy stłoczonej obok reżysera podszedł młody człowiek w kurtce identycznej z
kurtką
samego reżysera, to znaczy granatowej ze srebrnymi guzikami. Był to
najwidoczniej asystent
reżysera: trzeci, czwarty lub piąty. Przeciskał się przez tłum, torując sobie
drogę składanym
krzesełkiem obitym szarym płótnem; z tyłu na płótnie wielkimi literami było
wypisane słowo:
REŻYSER. Czwarty lub piąty asystent ustawił krzesełko za plecami reżysera i
delikatnie dotknął
jego ramienia, wskazując na krzesło, równocześnie rozłożył wielki parasol, z
którym
stał jak na posterunku. Reżyser machinalnie usiadł, założył nogę na nogę,
rozprostowując na
kolanie egzemplarz scenopisu. Pierwszy lub drugi asystent reżysera przykucnął
obok krzesełka,
zaglądając w scenopis i śledząc ruch palca reżysera, który przejeżdżał po
kartkach i podkreślał
jakieś ważne miejsca. Nagle ten przykucnięty człowiek wyprostował się, skoczył
na
podium, przy którym stało krzesełko reżysera. Reżyser wpatrzył się z uwagą w
skaczącego na
podium człowieka, który przeginał się, wyciągał przed siebie ręce, jakby w
błagalnym geście,
przyklękał, to znowu na chwilę zamierał w jakichś dziwnych pozach.

Co on robi?
zapytała pani Dusia, przyglądając się szalejącemu na podium
mężczyźnie.

Nic nie mówili, że to będzie film komiczny.

E, on chyba tylko tak prywatnie próbuje rozbawić reżysera
zauważyła
Marianna.
Reżyser
jest wściekły z powodu tego deszczu. Ale jak na moje rozeznanie, to nic ten
facet nie
zdziała. Popatrz na minę reżysera
najwyraźniej coraz bardziej go krew zalewa.
Żeby tylko
tamten nie doprowadził go do szału, bo gotów przerwać zdjęcia i figę zarobimy!
Powieszę
się, jeżeli nie będę miała tych trzech dni zdjęciowych.
Pani Dusia rzuciła ukradkowe, podejrzliwe i złe spojrzenie na Mariannę.

Co ty robisz z pieniędzmi? Wiecznie gonisz z wywieszonym ozorem. Na nic ci nie
starcza.

A nie starcza mi
odpowiedziała zaczepnie Marianna.
Oczywiście, że zarabiam
trochę
więcej od listonosza, a jednak mi nie starcza. Ale to tylko moja sprawa, że mi
nie starcza.
Pani Dusia doznała uczucia niesmaku; czuła się skrępowana tym, że miała więcej
od innych,
chociaż to wcale nie znaczyło, że więcej zarabiała, po prostu potrafiła sobie
zorganizować
życie tak, żeby jej na wszystko starczyło. Ci, którym nie starczało, ustawiali
się w życiu
na zasadzie "cyganerii"
żyli dzisiaj, nie myśląc o dniu jutrzejszym, chlubili
się tym, że właśnie
tak żyją, ale mieli ukryte pretensje do wszystkich, którym starczało na obfite
obiady do
końca miesiąca. A co mnie to zresztą wszystko obchodzi!
pomyślała rozgniewana
pani Dusia.

Niech ta głupia Marianna nawet się powiesi! Powinna się powiesić! Wszyscy
wiedzą,
dlaczego pieniądze rozpływają się jej w rękach... Za błędy trzeba płacić!
Małżeństwo Marianny
było po prostu "błędem fabrycznym". Taki zwyczajny "bubel". Żadna kobieta,
mająca
chociażby krztę rozumu, nie popełniłaby takiego małżeństwa. Niech teraz płaci.
Niech się
wiesza.
Marianna smętnie wpatrywała się w szare niebo. Co by Panu Bogu zależało, żeby
dzisiaj
pokazać choć trochę słońca? Czy człowiek wymaga od Pana Boga podwójnej gaży albo
nagrody
miasta za całokształt twórczości? Nie. Człowiek prosi o małą dziurę w niebie,
przez
którą choć przez pół godziny świeciłoby słońce. To na pewno jest w gestii Pana
Boga, ale co
Pana Boga obchodzi film, nawet jeśli kręci się go na dziedzińcu kościoła? Trzy
razy w ciągu
trzech dni po odrobinie słońca, czy aż cudu na to trzeba?
rozmyślała z goryczą
Marianna.
Pani Telimena wstała ze swojego miejsca z ławki i wspinając się na czubki palców
przyglądała
się scenie, rozgrywającej się między reżyserem i człowiekiem na podium. Reżyser
był
nieco szpetny, z grubą blizną od policzka aż do szyi, ale nie twarzy się szuka,
jeśli chodzi o
towarzysza życia, zwłaszcza jeżeli się szuka w późniejszym wieku... szuka się
CZŁOWIEKA! Niewątpliwie reżyser był nim! Był z całą pewnością! To skupione
spojrzenie...
To zagryzanie wargi... Ta koncentracja wewnętrzna...
Reżyser gwałtownie złożył egzemplarz.

Tak! To będzie to! Bardzo dobre!
zwrócił się do mężczyzny na podium.
Oni
po prostu
muszą zastygnąć w tych pozach! Zabiję każdego, kto się poruszy! To są figury i
na tym
koniec! Nikt nie ma prawa nawet oddychać podczas ujęcia! Proszę ich ustawić i
zaznaczyć
kredą miejsce, gdzie każdy stoi.

Już teraz ich ustawiać?
zapytał człowiek na podium.
Nie robimy najpierw
ujęcia przy
stole?

Ujęcie przy stole?...
zastanowił się przez chwilę reżyser.
Jedno drugiemu
nie przeszkadza.
Zrobimy poprzez figury ujęcie na stół. To nawet będzie lepsze. Niech pan daje
aktorów na
podium!
Asystent reżysera wybiegł przed kościół i wskoczył do autokaru, gdzie
usztywnieni białkiem
aktorzy czekali na rozpoczęcie zdjęć.

Jak to? Mamy iść na plan? Teraz? Przecież jeszcze pada! Zniszczymy sobie całą
charakteryzację!

buntowali się aktorzy.

Już! Już! Nie ma gadania!
popędzał asystent.

Jak tylko zrobi się dziura w niebie zaraz robimy zdjęcia.
Wychodzili z autokaru źli i sztywni; z twarzami sztywnymi od białka i szatami
usztywnionymi
stolarskim klejem.

Jezus Maria! Jezus Maria!
biadoliła jedna z charakteryzatorek.
My tu
harujemy od
piątej rano, po to żeby natychmiast zniszczyć całą charakteryzację!

Niech pani przestanie! Już i tak jest wystarczająco podminowana atmosfera!

skarcił ją
asystent.
Przykryje się wszystkich płótnem, a zresztą od tego jesteście, żeby
poprawiać charakteryzację!
Nie przyszła pani na plan odpoczywać!
Wszystkich aktorów grających drewniane figury zapędzono na plan. Stali na mokrym
podium
i trzęśli się z zimna, złorzeczyli w myślach reżyserowi, który "po prostu
wygłupiał się",
każąc im sterczeć w tej nieprzyjemnej mokrości i czekać na ukazanie się słońca.
Asystent reżysera ustawiał każdego z osobna, pokazując pozę w jakiej aktor ma
zastygnąć.
Człowiek z kubłem wypełnionym do połowy białą farbą podchodził do już
ustawionych postaci
i maczając pędzel w farbie, znaczył nią linie wokół nóg. Nikt za tę linię nie
miał prawa
wystawić nawet czubka buta. Wszystko było obliczone z nadzwyczajną dokładnością.
Panienka od rozetek przykucała przy podium, paluszkiem prostowała rozetkę,
unosiła
głowę w górę, odrzucając długie opadające na oczy włosy, wstawała, przenosiła
się do następnej
rozetki, znów przykucała, poprawiała paluszkiem, odrzucała włosy
w ten sposób
doszła aż do osiemdziesiątej piątej rozetki, która była już ostatnią rozetką
ozdabiającą podium.
Nikt na nią nie zwracał uwagi, ona też na nikogo uwagi nie zwracała; wypełniała
swoją
powinność, harując tak już od piątej rano.
Charakteryzatorka ze złotą farbą w miseczce i małym pędzelkiem wskoczyła na
podium, z
uwagą i troskliwością poprawiała dwie złote kreseczki na jakimś policzku, które
jej zdaniem
zostały za słabo zaznaczone. Twarz aktora biernie poddawała się temu zabiegowi.
Charakteryzatorka
zrobiła krok do tyłu, zadowolona z dzieła znów podeszła i delikatnie machnęła
pędzelkiem.

Niech pani zejdzie z planu!
Reżyser ryknął na charakteryzatorkę.
Muszę
wreszcie
zobaczyć, jak mi się obraz komponuje! Niech mi się tam nikt nie kręci, kto nie
jest potrzebny!
Charakteryzatorka obraziła się:

Nie puszczę aktora w niekompletnej charakteryzacji. Ja za to odpowiadam!

Miała pani dosyć czasu, żeby to zrobić przedtem! Proszę nie dyskutować i zejść
z planu!
Każdemu się wydaje, że tylko on sam robi film, a w końcu dla mnie zostaje
najmniej czasu! Nigdy
nie zrobimy tego filmu, jeżeli każdy zechce się uważać za twórcę! Niech pani się
zabiera z tą
swoją farbą i czeka na moje rozkazy! Jeżeli będzie pani potrzebna, to się panią
poprosi!
Charakteryzatorka zniknęła w szopie przeznaczonej na rekwizytornię. Ze złością
postawiła
miseczkę z farbą, aż się złoto rozprysnęło po stole.

Nie warto się poświęcać dla tego filmu!
powiedziała załamującym się od łez
głosem.

Od piątej rano człowiek haruje, pieści się z charakteryzacją, po to żeby taki
brutal zniszczył
cały efekt! Wolałabym kamienie łupać na ulicy, niż pracować w filmie!
Elektrycy, zajęci ogryzaniem kostek kury, nawet nie raczyli spojrzeć na
charakteryzatorkę.
Oni również woleliby łupać kamienie na ulicy, niż pracować w filmie. Każdy
poszczególny
człowiek, nawet ten z kubłem białej farby, wolałby kamienie łupać na ulicy, niż
pracować w
filmie, a jednak wszyscy w filmie pracowali, złączeni wspólnym filmowym losem i
wspólnym
pragnieniem łupania kamieni.
Na podium figury aktorów stały już na swoich miejscach. Reżyser podniósł się
gwałtownie
z krzesełka, cofnął się o kilka kroków do tyłu i skrzyżował palce obydwu rąk
przed prawym
okiem; układ palców miał stworzyć okienko, kwadracik kamery filmowej, w której
byłby
zawarty obraz. Przesuwał tym kwadracikiem wzdłuż całego podium, aby w końcu
stwierdzić,
że to jest właśnie to, i jak tylko przetrze się ostatecznie, będzie można zacząć
kręcić. Na razie
natomiast należy nakryć aktorów długimi kawałkami płótna, po pierwsze, żeby
deszcz nie
zniszczył charakteryzacji, po drugie zaś, żeby zobaczyć, jak to będzie
wyglądało, na początku
bowiem ujęcia figury muszą być przykryte płótnem.

Jak ciąć płótno?
zapytał pierwszy asystent reżysera.
Reżyser przycisnął dłonie do oczu, prawdopodobnie po to, aby myśl przez oczy nie
uciekła,
potem odjął ręce i zdecydowanie zarządził:

Trzeba ciąć podłużne pasy. Myślę, że szerokie na jakiś metr i długie...
powiedzmy na dwa i pół metra.
W szopie błyskawicznie zebrano ze stołu wszystkie znajdujące się tam przedmioty,
łyknięto
miażdżone w zębach kawałki kury, wytarto ręce w brudne kombinezony, rzucono na
stół bele białego płótna i zaczęło się odmierzanie: szerokość na jeden metr i
długość na dwa i
pół metra... W ten sposób odmierzono siedemnaście kawałków, gdyż tylu było
aktorów oczekujących
na przykrycie płótnem.
Wszyscy asystenci reżysera, z rękami pełnymi białego płótna, wkroczyli na
podium, zarzucając
materiał na nieruchome postacie aktorów.
Deszcz już prawie nie padał. Tylko od czasu do czasu spadała samotna kropla, ale
niebo
było ciągle jeszcze szare.
Reżyser przechadzał się, oczekując zakończenia pracy. Co jakiś czas rzucał okiem
na podium
i za każdym razem w jego oku pojawiało się coraz więcej wątpliwości i
niezadowolenia.

To nie jest dobre
powiedział, kiedy poruszone wiatrem płótna zafalowały na
wszystkich
postaciach.
To jest po prostu złe. Wygląda, jakby ktoś pranie rozwiesił na
kołkach.
Pierwszy asystent podbiegł do reżysera, był o wiele niższy od niego. Teraz szedł
krok w
krok u boku reżysera, tak samo jak reżyser założył ręce do tyłu, co jakiś czas
przeskakiwał z
nogi na nogę, żeby zrównać się z krokiem reżysera, patrzył na smutnie zwisające
płótna i
martwił się w równej mierze, co reżyser:
Wygląda, jakby ktoś rozwiesił pranie... Co zrobić, żeby wyglądało inaczej?

To zostało źle pocięte
zdecydowanie powiedział reżyser, zatrzymując się
pośrodku
drogi.
Trzeba pociąć wielkie kwadraty: trzy metry na trzy i trochę je
udrapować na figurach,
żeby tworzyły fałdy...
Słowa rozkazu natychmiast zostały przekazane do szopy. Znów zmieciono resztki
jadła i
napojów, które tymczasem zostały z powrotem umieszczone na stole, rzucono nową
belę
płótna i zaczęło się odmierzanie" trzy metry na trzy. Nieszczęsne płótna o
węższych wymiarach
zostały po prostu wkopane w kąt szopy, między pudła po żarówkach, kubły,
ogryzione
kości i puste butelki po sokach owocowych.
Na podium pani scenograf drapowała płótna na figurach. Czarny szal zsunął się z
prawego
ramienia i ciągnął po mokrych deskach. Krawcowa zeszywała wskazane przez panią
scenograf
fragmenty płótna. Reżyser stał przed podium, z rękami w kieszeniach kurtki, obok
niego,
w tej samej pozie, o wiele mniejsza postać pierwszego asystenta.
Pani Telimena, unosząc się na czubkach palców, przechodziła wzrokiem od postaci
reżysera
do jego asystenta; przeprowadzała w myślach niebezpieczną grę
hazard uczuć:
Wybieram
reżysera!... Nie, wybieram asystenta... Jest mniejszy, ale za to ma twarz bez
blizny. Taka blizna
z bliska może sprawiać niemiłe wrażenie, na przykład przy obiedzie, bo w nocy to
ostatecznie
można wygasić światło... A jednak wybieram reżysera! Reżyser to nie asystent! To
już jest ktoś!... Chociaż pierwszy asystent ma szansę niedługo zostać
samodzielnym reżyserem...
Gdyby ofiarować mu wszystkie uczucia, zająć się jego domem... Naszym domem...
mógłby poświęcić się wyłącznie twórczości i wreszcie zrobić samodzielny film...
Ale może
nie jest zdolny? Bywają tacy, którzy do końca życia zostają asystentami...
Decyduję się więc
na reżysera... Chyba że jest już żonaty albo co gorsza
pije! Na pewno wpadł w
nałóg przez
fałszywych pochlebców; każdy chce grać w filmie, schlebia więc reżyserowi, że
jest najzdolniejszym
człowiekiem, co oczywiście zostaje powiedziane po zaproszeniu reżysera na wódkę,
gdyż nikt nie jest w stanie na trzeźwo ani wypowiedzieć takiego kłamstwa, ani
też w nie
uwierzyć... W ten sposób rozpija się reżyserów i potem ci biedni ludzie giną!...
Asystenta
można by jeszcze uratować, jego jeszcze tak często nie zapraszają na wódkę i nie
okłamują...
Chyba należy więc zdecydować się na asystenta... Tylko gdzie się podział
Tropczyński?
Tropczyński zna osobiście reżysera, tym bardziej więc będzie znał asystenta. Za
wszelką cenę
trzeba odnaleźć Tropczyńskiego.
Z ulicy przez główną bramę wpadł na dziedziniec człowiek z psem i krzyknął:

Przeciera się! Od zachodu idą już jaśniejsze chmury!
Człowiek z psem był wynajęty do filmu tylko ze względu na czarnego kudłatego
psa, który
miał w filmie zabłysnąć psim talentem. Miał grać tylko pies, a nie człowiek.
Człowiek z psem
chełpił się brutalnymi metodami, które stosował, aby doprowadzić swojego psa do
niezwykłych
umiejętności. Podobno ten pies umiał nawet nurkować i nurkując łowić ryby. Pies
był
smutny i cały czas uważnie wpatrzony w swojego pana, jakby jedyną sprawą jego
życia było
wyłącznie wykonywanie rozkazów, które w każdej chwili mogły paść z ust
człowieka. Człowiek
nie lubił swojego psa, to było widać, lubił natomiast pastwić się nad nim, być
może był
to jedyny wyraz przewagi, jaką mógł nad kimkolwiek lub czymkolwiek posiadać.
Po słowach człowieka z psem zaczął się rzeczywisty ruch na planie, co dla nie
wtajemniczonych
mogło mieć posmak sądu ostatecznego: pani scenograf drapowała, pani krawcowa
zeszywała, charakteryzatorka z miseczką ze złotą farbą biegała od człowieka do
człowieka,
unosiła udrapowane płótna, dodawała na twarze złotych pacnięć, poprawiała
paluszkiem
sztywny loczek, który jej zdaniem osunął się o dwa milimetry. Pierwszy asystent
sprawdzał
pozy, podnosił wyżej jakiś łokieć, inny opuszczał niżej, ustawiał nogi,
sprawdzał, czy się
zgadzają z linią farby, drapał się w głowę, przymrużał oko, oddalał się,
zbliżał, oddalał... Panienka
od rozetek znów przyklękała, odrzucała opadające na twarz długie włosy, oddalała
się,
zbliżała, przyklękała... Elektrycy biegali w labiryncie z kabli, ustawiali
reflektory, oddalali je,
przybliżali... Panienka od "klapsa" stanęła na pozycji, podparłszy jedną ręką
łokieć drugiej
ręki, w której trzymała dwie czarne deszczułeczki z wypisanym na nich kredą
napisem:
"Nietoperze 128"... Zza zakamarków podwórka wyłoniły się postacie rajczyń i
rajców; kostiumy
zaczerwieniły się, zazieleniły, zażółciły, zaliliowiły, zazłociły i
zaniebieszczyły, zrobiło
się tłoczno i kolorowo przy wielkim stole.
Pani Dusia i Marianna wstały z ławy pod przybudówką i złożyły w kącie swoje
prywatne
torebki. Trochę się lękały o ich los bez opieki, postanowiły więc nie spuszczać
z torebek oka,
na razie jednak musiały zająć swoje miejsca przy stole. Pani Telimena, której
właśnie udało
się odnaleźć Tropczyńskiego, przerwała zaczętą z nim rozmowę i przeskakując
kałuże wody
przebiegła szybko przestrzeń podwórka. Z lękiem myślała o możliwości utracenia
miejsca
najbliżej kamery; już tam wszyscy, którzy zebrali się wcześniej, usadowili się
przy stole tak,
aby kamera mogła przede wszystkim ich objąć. Nikt jednak jeszcze nie siadał w
mokrych
fotelach, ludzie rozglądali się bezradnie za kimś, kto umożliwiłby im zajęcie
suchych miejsc.
Tylko dwie osoby siedziały: kobieta, która chciała umrzeć, i mężczyzna, który
umrzeć niedługo
musiał, choć tego nie pragnął.
Pani Dusia podeszła do chudej kobiety i nachyliła się nad nią.

Niech pani wstanie i zwolni miejsce. Pani nie gra rajczyni. Tam, po prawej
ręce reżysera
jest miejsce dla statystów.
Chuda kobieta wstała. Pani Dusia natychmiast zajęła zwolnione miejsce. Rozparła
się w
fotelu i nic już ją więcej nie obchodziło, oczywiście poza torebką pozostawioną
w kącie przybudówki;
co chwila odwracała głowę, sprawdzając, czy nikt się w jej pobliżu nie kręci.
Marianna odsunęła ciężkie krzesło w sąsiedztwie fotela pani Dusi, próbowała
dłonią
strzepnąć wodę zebraną w jego wgłębieniu.

Czy oni się wściekli?
krzyknęła ze złością.
Mamy siedzieć w tych
bajorkach? Im się
wydaje, że skoro płacą, to mogą nas już traktować jak bydło!
Potem potoczyła
wściekłym
wzrokiem po całym podwórku.
Czy w tym filmie nie ma żadnej szmaty?
ryknęła
głośno.

O! jest niejedna!
odpowiedział pod nosem człowiek niosący zwój kabli na
ramieniu i
śmiejąc się przeszedł na drugi koniec podwórka.
Głos Marianny zupełnie niespodziewanie trafił w ucho reżysera; siedział właśnie
skulony
na swoim obitym płótnem krzesełku, czekając, aż ludzie przygotują plan, aż
uporają się z
całym bałaganem, w którym on nie chciał i nie miał potrzeby brać udziału.
Czekał, aż
wszystko będzie mniej więcej gotowe, a wtedy on zacznie działać. O czym myślał
reżyser,
kiedy tak siedział skulony, nikt nie wiedział, a zresztą nie miało to dla nikogo
znaczenia.
Ważne były tylko rozkazy, jakie wydawał, myśli mógł sobie mieć dla prywatnego
użytku.
Pani Telimena obserwując go z pozycji poza stołem była pewna, że on teraz czai
się do
twórczego skoku. Może przeżywa chwilę niepewności, czy ujęcie zrobić w planie
ogólnym,
czy w amerykańskim, czy też dać zbliżenie poszczególnych interesujących
twarzy... Jej twarz
oczywiście była najbardziej interesująca i to na pewno nie ujdzie jego uwagi.
Kiedy wszystko
będzie gotowe, on wstanie, wyciągnie rękę władczym gestem i rozkaże operatorowi:
niech
pan najpierw zrobi zbliżenie twarzy tej pani w czepku z welonikiem. Proszę
pamiętać, aby
kamerę najdłużej zatrzymać na tej pani!
Tymczasem jednak reżyser, nie wstając z krzesełka, odwrócił się w kierunku, skąd
dochodził
głos Marianny, zatrzymał na niej spojrzenie, a potem wrzasnął:

Jak długo aktorzy mają czekać, aż im ktoś powyciera krzesła? Czy mam się
starać o specjalny
etat dla człowieka, który ma to zrobić?!
Na chwilę wszyscy zamarli. Nikt nie wiedział, do kogo należy to zajęcie, a
przecież nonsensem
jest wykonywanie czynności za kogoś.

Niech się pani odczepi od tych rozetek!
krzyknął reżyser do dziewczyny
odrzucającej z
twarzy długie włosy.
Bebechy mi się wywracają, kiedy patrzę, co pani wyprawia!
Ja nie
robię filmu o rozetkach! Może nawet w ogóle nie będzie ich na ujęciu! Niech pani
weźmie
szmatę i wytrze stół i krzesła!
A więc szczęśliwie została rozstrzygnięta sprawa, kto ma wytrzeć krzesła.
Panienka od rozetek,
obrażona, nie spiesząc się, poszła w kierunku szopy.

Jakiejś szmaty potrzebuję
powiedziała do dwóch twarzy wypchanych filmową
kurą.
Ponieważ nie otrzymała odpowiedzi, poczuła się jeszcze bardziej obrażona, co
oczywiście
spowodowało chęć wywarcia zemsty na kimkolwiek, w tym wypadku na tych
obojętnych,
zażerających się i nieczułych mężczyznach.
Jedzcie sobie te filmowe kury

powiedziała
jadowicie, lecz zgodnie ze swoim usposobieniem flegmatycznie.
Ciekawa jestem,
co podamy
do ujęcia na stół?... Uwierzyliście, że dzisiaj nie dojdzie do żadnego ujęcia i
że jutro kupi
się nowe kury, ale ujęcie będzie. Ten człowiek z psem mówił, że się przeciera...
a kur nie
ma...

Niech panią o to głowa nie boli
powiedział jeden z jedzących i delikatnie
wypluł na
dłoń małą kosteczkę. Obejrzał ją z uwagą i zwrócił się do towarzysza:
Trzeba
uważać na te
cienkie kości. To gorsze niż ość z ryby... Kiedyś jednemu facetowi wbiła się
taka cieniutka
kość w podniebienie i szlag go trafił.

Sprawa przypadku
odpowiedział ten drugi, cmokając ustami.
Przypadki
potrafią wyprawiać
cuda z człowiekiem... Słyszałem o facecie, który jechał na rowerze i osa mu
wpadła
do gardła, rąbnęła go i od razu tak spuchł, że się udusił.
Panienka od rozetek stała przed jedzącymi.

Pytam się, czy tu jest coś, czym można wytrzeć mokry stół i krzesła?

My nie jesteśmy od wycierania
odpowiedział ten, co cmokał.
My robimy tylko
to, co
do nas należy. A szmat jest od metra! Leżą tam w kącie; za małe przycięli, już
na nic się więc
nie przydadzą.
Panienka od rozetek schyliła się i zebrała pęk szmat. Wstała, potrząsnęła głową,
aby odrzucić
z twarzy długie włosy, potem, ciągnąc za sobą szmaty, przeszła powoli przez
szopę.
Nie spojrzała już nawet na jedzących, lekko kołysząc ciasno opiętymi udami
przeszła, a raczej
przemajaczyła przez podwórko i za trzymała się przy stole. Teraz ujęła dwoma
palcami
każdej ręki kawałek szmaty i delikatnie przesuwała nią po stole.
Marianna wyrwała jej szmaty z ręki.

Niech no pani to da! Do wieczora nie skończyłaby pani tych pieszczot z
wycieraniem, a
tu trzeba zaraz zacząć ujęcie!
Schwyciła szmaty i energicznie zaczęła wycierać
cały stół i
wszystkie krzesła. Panienka od rozetek wzruszyła ramionami. Splotła ręce,
opuściła je i
oparła na podbrzuszu. Stała i patrzyła na Mariannę, ale z wyrazu jej twarzy nie
można było
nic odgadnąć; twarz jej była absolutnie obojętna; twarz współczesnego
osiemnastoletniego
sfinksa, o wielkich oczach misternie obrysowanych czarną kreską tuszu i włosach,
które opadają
na bladą twarz, a potem są odrzucane powolnym, obojętnym ruchem.

Może to pani już zabrać
powiedziała Marianna, podając panience od rozetek
brudny i
mokry gałgan. Znów po dwa palce każdej ręki delikatnie ujęły podany przedmiot,
który razem
z kolebiącymi się biodrami przemieścił się w kierunku szopy.
Łup! Łup! Trzasnęły nie domknięte drzwi szopy.

Co za świński klimat tutaj mają!
powiedział mężczyzna, który znał przypadek
z osą.

Jak ludzie tutaj żyją? Albo deszcz, albo wiatr!

A niechby nawet mieli codziennie trzęsienie ziemi!
odpowiedział ten drugi.

Skończymy
zdjęcia, zwiniemy cały majdan i już nas tu nie ma! Nie mieszkałbym tu nawet za
gażę
dziesięciu tysięcy miesięcznie. Wiocha! I dziewczyny też są beznadziejne. Na
jedną noc, to
jeszcze oblecą, ale dwa razy to bym się z żadną nie przespał.

Podłapałeś którąś?

Mógłbym mieć ze sześć z tych, które tu są, ale sam wiesz... Jak człowiek jest
żonaty, to
nie może się za byle co łapać... Mógłbym żonie przywieźć prezent, o jakim wcale
nie marzyła.

Ja sobie załatwiłem jedną. Wczoraj spał z nią Bronek, już więc jest
wypróbowana. Obiecałem
jej, że jej załatwię próbne zdjęcia do następnego filmu. Ucieszyła się bidula,
jak nie
wiem co! Bronek mówił, że nawet całkiem milutka i nie zepsuta, tylko koniecznie
chce grać
w filmie. Nie będę jej odbierał nadziei. Tyle jej, co się nacieszy.

Co z panami się dzieje?!
Trzeci asystent reżysera wpadł do szopy obrzucając
złym
spojrzeniem zastawiony stół i biesiadujących mężczyzn.
Zaraz zaczynamy ujęcie,
a panowie
przy stole zamiast przy reflektorach!

Zdąży się. Zdąży. Jeszcze się słoneczko nie przetarło
odpowiedział ten,
który miał już
urobioną na noc dziewczynę. Potem obydwaj wstali, przeciągnęli się, poprawili
paski przy
spodniach i nie śpiesząc się wyszli.
Trzeci asystent spojrzał na panienkę od rozetek.

Krysiu, sprawdź, ile jeszcze kur zostało. Musi być chociaż parę kawałków na
stole, bo
inaczej stary się wścieknie. Daj wszystko, co masz, na stół: napoje, owoce,
orzechy... ale kury
na samym końcu! Jak hołota zobaczy kury, to pożrą, zanim jeszcze zaczniemy
ujęcie. Najlepiej
zapowiedz, że kury są nieświeże, to ich odstraszy.
Panienka od rozetek nie raczyła odpowiedzieć.

Co? Co jest, bobasku?
Trzeci asystent podszedł i próbował palcem unieść
dziewczęcą
brodę, równocześnie szukał spojrzenia za urzęsioną powieką, ale oczy umknęły w
bok.

Daj mi spokój! Jestem zła. Każą mi tu być sprzątaczką i nie wiadomo czym...
Nie angażowałam
się do filmu w tym celu.

Ojej! Robisz sobie coś z gadania starego? Nie może sobie dać rady z filmem, to
się mści,
na kim może. Zobaczysz, jak ja będę kiedyś robił samodzielny film...

Już od roku o tym słyszę i nic...

A co ty byś chciała? Myślisz, że tak od razu można wyskoczyć na pierwszego?
Takie są
układy rozumiesz? Można mieć talent, ale to nie znaczy, że się film dostanie do
zrobienia.

No właśnie. Możesz go nigdy nie dostać.

Przestań mnie denerwować! Dostanę film, tylko muszę się najpierw odpowiednio
ustawić.

Jak się będziesz jeszcze parę lat ustawiał, to ja się tymczasem zestarzeję.
Mam już dosyć
tego wszystkiego.

Proszę cię bardzo! Rób, co chcesz! Powiedziałem ci, że jak dostanę film, to u
mnie zagrasz.
Nie chcesz, twoja sprawa! Nie myśl tylko, że inni na ciebie czekają. Takich
dziewczyn,
jak ty, jest tysiące. U mnie masz szansę, ale jeżeli nie chcesz czekać...

Przestań mnie straszyć... Zresztą zbrzydło mi już to wszystko. Rzucę to i
pójdę się uczyć.
Byłam idiotką, że się dałam namówić na ten cały bałagan... Z bliska to wszystko
całkiem inaczej
wygląda...

Jak chcesz. Jak chcesz, moja droga.

Przestań powtarzać w kółko "jak chcesz"! Pewnie że zrobię, jak chcę!

Widzę, że się dzisiaj nie dogadamy... W każdym razie teraz dopilnuj, żeby
niczego nie
brakowało na stole, a wieczorem porozmawiamy.
Trzeci asystent wybiegł ze szopy, aby dopilnować statystów, którzy wiecznie
rozłazili się i
nigdy nie można ich było wszystkich na raz zgromadzić.
Chmury nad dziedzińcem kościoła rozwlokły się w szarą smugę. Deszcz już nie
padał, ale
słońca widać nie było. Człowiek z psem znowu wybiegł przed bramę, gdzie miał
jakiś własny
punkt obserwacyjny.
Reżyser wstał z krzesełka, odebrał z rąk drugiego asystenta tubę i znów
przemówił:

Proszę uważnie słuchać! Teraz zrobimy próbę, tak żeby każdy wiedział, co ma
robić. Jak
tylko pokaże się słońce, natychmiast zaczynamy ujęcie. Wszystkie panie grające
rajczynie i
panowie grający rajców proszeni są o zajęcie miejsc przy stole. Zaraz podadzą
potrawy, ale
proszę nic nie jeść podczas próby. Jeść będzie się dopiero w czasie ujęcia.
Każdy niech siada
tak, jak mu wygodniej, byle panie były przedzielone panami. Jakieś dwadzieścia
osób z ludu,
to znaczy statystów, niech się ustawi za krzesłami rajców...
Tłum statystów rzucił się w stronę krzeseł. Przepychali się i cisnęli
przyciskając rajców do
stołu, zdzierając nakrycia głowy pań rajczyń, depcząc ich długie suknie,
potrącając krzesła i
ławy.

Mówiłem dwadzieścia osób, a nie sto!
ryczał przez tubę reżyser, ale każdy ze
statystów
uważał, że właśnie on zalicza się do tych wybranych dwudziestu osób.
Reżyser wyrżnął tubą w podium.

Na miłość boską! Niech ktoś wybierze tych ludzi i ustawi ich gdzie trzeba! My
nie gramy
sceny rzezi mieszczaństwa, lecz scenę biesiadowania.
Asystenci zaczęli się uwijać, siłą odciągając statystów od stołu. Dziewczyna o
długich
blond włosach uchwyciła ramię trzeciego asystenta.

Niech mnie pan zostawi! Proszę pana! Spojrzał na nią; miała wielkie zielone
oczy i pieprzyk
nad górną wargą, "trzeba będzie się jej bliżej przyjrzeć".

Dobrze, niech pani zostanie
zgodził się trzeci asystent. Otrzymał uśmiech i
spojrzenie
poprzez przymrużone powieki.
Panienka od rozetek niosła właśnie ogromną tacę z owocami. Pochwyciła to
spojrzenie i
ten uśmiech.

Proszę zrobić miejsce! Widzi pani, że niosę ciężką tacę! I proszę pamiętać, że
nie wolno
nic jeść przed ujęciem!
Tłum odtrącony od stołu stał w pobliżu, czujny i wyczekujący; kiedyś przecież
nadejdzie
taki moment, kiedy będzie się można rzucić na jedzenie. Sami wszystkiego nie
zjedzą.

A więc, proszę państwa
próbował przekrzyczeć szumiący tłum reżyser
po
"klapsie"
wszyscy zaczynają jeść... Jedni niech jedzą owoce, inni drób, ktoś niech pije
wino, ktoś inny
niech nalewa... Zwyczajnie, jak przy biesiadnym stole. Tego przecież państwu nie
potrzebuję
mówić, wszyscy państwo jesteście aktorami... Potem kamera przejdzie na postacie
znajdujące
się na podium, ale państwo nie zmieniacie swoich pozycji... Będzie znowu ujęcie
na stół, z
tym że państwo macie się tak zachowywać, jakby nagle was coś zadziwiło,
zaskoczyło... Niektórzy
przestaną pić, inni zastygną z kęsem kury w uniesionej ręce... Musi powstać
atmosfera
niepokoju i grozy...
Pani Telimena oparła łokcie na stole, podpierając głowę rękami; zamyśliła się.

Słuchaj
zwróciła się do pani Dusi
dlaczego my z ucztowania mamy przejść w
nastrój
grozy?

A co ciebie to obchodzi?
odpowiedziała zniecierpliwiona pani Dusia.

Jak to, co mnie obchodzi? Muszę wiedzieć, co robię i rozumieć, dlaczego to
robię.

Słuchaj! Ty jesteś nienormalna
pani Dusia była wyraźnie coraz bardziej
rozdrażniona.

Płacą ci za to, żebyś najpierw jadła, a potem była zaskoczona. Tylko to masz
robić! Nie
płacą ci za myślenie. Jeżeli reżyser chce, żebyś najpierw jadła, a potem była
zaskoczona, to
widocznie jest mu to do czegoś potrzebne. Zaangażowali cię na dwa dni zdjęciowe,
a ty
chcesz przeanalizować cały scenariusz! Jeżeli musisz wszystko wiedzieć, to zgłoś
się do niego
po filmie, może ci wyjaśni, ale teraz, na miłość boską, siedź cicho i proś boga
o promyk
słońca, żebyś zdążyła w tym czasie coś zjeść, a potem się zadziwić i żeby słońce
nie zaszło,
nim to wszystko zdążysz zrobić.

Tak, tak!
poparła panią Dusię Marianna.
Prośmy pana boga o słońce! Jeszcze
nigdy
tak go nie pragnęłam, jak dzisiaj! Nawet w czasie urlopu.

Uwaga, proszę państwa! Robimy próbę! Na razie bez jedzenia... Może trzeba
będzie zrobić
dwa albo trzy powtórzenia, i mogłoby nam jedzenia nie starczyć.
Reżyser stojąc
przy
swoim krzesełku obserwował stół, potem przeszedł w miejsce, gdzie stała kamera
filmowa i
odsunąwszy szwenkera sam zajrzał w okienko kamery.
Operator spoglądał w niebo. Minę miał bardzo nieszczęśliwą. Podszedł z dziwnym
okrągłym
przedmiotem, którym mierzy się nasilenie światła, i po kolei przykładał go do
twarzy
najbliżej siedzących osób. Zamyślił się i wypuścił z ręki przedmiot, który
zadyndał na łańcuszku
na jego piersi.

Proszę państwa o powtórzenie czynności!
krzyczał reżyser wpatrzony w kamerę.
Aktorzy
podjęli więc trud wyimaginowanego jedzenia. Natychmiast pięciu chłopaków,
usadowionych
na murze kościoła nad przybudówką, zaczęło gwizdać i rzucać w aktorów kamykami,
które obdłubywali z muru.

Złazić stamtąd! Ale już!
ryknął groźnie czwarty asystent, ale odpowiedział
mu jeszcze
głośniejszy gwizd i kamyki gęściej zaczęły spadać na podwórko.
Reżyser wysłał czwartego asystenta, rozkazując mu zrobić porządek z chłopakami.
Nie
wiadomo, jakich argumentów użył asystent, w każdym razie za chwilę chłopców już
na murze
nie było.

A pani kim jest?
zapytał nagle reżyser odsuwając twarz od kamery.
Marianna wiedziała, że pytanie jest skierowane do niej. Zresztą obawiała się
tego pytania.

Jak to kim jestem? Jestem rajczynią
odpowiedziała.
Uzgadniałyśmy to z
panią scenograf...

Aha. W takim razie w porządku
odpowiedział reżyser i poprosił o jeszcze
jedną próbę,
jak obiecał "już ostatnią". Więc znów było wyimaginowane jedzenie, potem nagle
wyraz
bezgranicznego zdumienia i zaskoczenia.
Pani Telimena jadła i zdumiewała się, cały czas jednak cierpiąc w duchu nad
niemożnością
zrozumienia przyczyny tego zdumienia.
No i nagle zaświeciło słońce!
U ramion Marianny wyrosły prawdziwe anielskie skrzydła; unosiła się w powietrzu,
właśnie
w tej smudze słońca, wyfrunęła ponad dziedziniec kościoła, ponad kościół,
szybowała
szczęśliwa i bezcielesna, patrząc z góry z uśmiechem na dobry świat, dobrego
reżysera,
wszystkich dobrych asystentów, kamerzystów, elektryków, kierowników planu, na
cały dobry
filmowy tłum, zwłaszcza na dobrą panienkę z "klapsem", na urocze dwie czarne
deszczułeczki
z napisem "Nietoperze 128", które niedługo kłapną, zwyczajnym drewnianym
kłapnięciem,
ale cudownym w skutkach: jeden dzień zdjęciowy zostanie zaliczony. Osiemset
złotych stanie
się faktem niezaprzeczalnym
osiemset złotych w portfelu, potem niedbale
rzucone na ladę
sklepu z artykułami luksusowymi, gdzie męskie swetry leżą sennie na półkach i
czekają na
szelest banknotów, po którym to szeleście zostaną najpierw spakowane w torebkę z
napisem
"Moda Polska", potem mocno przyciśnięte do zwariowanej ze szczęścia żony
powędrują, a
raczej pogalopują przez ulice, aby znaleźć się w domu, wypaść z torebki na stół
czy też na
tapczan i swoją pięknością oraz miękkością dobrego gatunku wełny oczarować
małżonka
pana, który z trochę głupią miną, by nie zdradzać swoich uczuć i radości,
zgniecie najpierw
mankiet rękawa, niby sprawdzając gatunek, potem powie: "Niezła rzecz, ale chyba
zwariowałaś,
żeby wydawać tyle pieniędzy! Przecież to musi kosztować majątek!" "Zarobiłam w
filmie, wariacie
odpowie żona
po prostu wzięłam tę forsę za darmo! Daję ci
słowo, tam
się nic nie robi, tylko się czeka na słońce, i oni za to płacą".
Ciało Marianny siedziało wciśnięte między panią Dusię i "Kawał Głosu", ale duch
ciągle
jeszcze łopotał skrzydłami i pławił się w tym jedynym promieniu słońca.
Już zapalono reflektory. "Kawał Głosu" odgryzł pół jabłka, żeby na ujęciu
wyglądało to
naturalniej i czyniło wrażenie, że już dawno uczta się zaczęła. Dziewczyna z
blond włosami,
stojąca za plecami pani Dusi, wsunęła rękę między jej ramię i "Kawał Głosu" i
pochwyciła z
misy orzech.

Co to ma znaczyć?
krzyknęła pani Dusia.
Proszę nie dotykać niczego na
stole! I proszę
stanąć trochę dalej. Wali się pani na mnie i miażdży mi klatkę piersiową!
Z
obrzydzeniem
patrzyła na długie blond włosy.
A poza tym nie lubię włosów w talerzu

dorzuciła
mrukliwie.
Długie włosy oddaliły się trochę, dziewczyna skrzywiła się pogardliwie i
wystawiła język
za plecami pani Dusi.

Ohydny babsztyl!
powiedziała do ucha stojącego obok niej młodego człowieka.

Myśli,
że sama wszystko zeżre.
Operator uwijał się między aktorami, przykładając okrągły aparacik do ich
twarzy; minę
miał w dalszym ciągu niezadowoloną.

Nie będę kręcił w "mleku"
powiedział do reżysera.
To jest guzik, nie
ostrość!

Proszę nie dyskutować! Dla mnie ostrość jest wystarczająca! Nie będę czekał na
podzwrotnikowe
słońce! Za chwilę i tego nie będzie!
wściekał się reżyser.
Proszę! Wszyscy
na swoje miejsca! Zaczynamy kręcić!
Nagle uniósł rękę w górę.
Chwileczkę!
Jeszcze raz
chcę sprawdzić obraz!
Podbiegł do kamery i wspinając się na palce zaglądał w
głąb.
Panienka z "klapsem" rozwarła już deszczułeczki.
Nad stołem zawisły ręce, za moment każda z tych rąk miała pochwycić wybraną
potrawę.
Był to moment czujności i napięcia przed mającym nastąpić terkotem kamery.
Pani Dusia rzuciła ostatnie spojrzenie na pozostawioną w kącie przybudówki
torebkę...
Wtedy zobaczyła, że mężczyzna w stroju żaka, przeskoczywszy drewnianą barierkę
przybudówki,
podchodzi do drzwi komórki, odsuwa skobel i wchodzi w głąb piwniczki.

Ten drań idzie żłopać naszą wódkę
powiedziała kątem ust do Marianny.

Ciekawe
tylko, skąd on wie, że my tam coś mamy?

Teraz nic nie możemy zrobić
odpowiedziała równie konspiracyjnie Marianna.

Jeżeli
dosyć szybko uporają się z tym ujęciem, zdążymy jeszcze coś uratować...
Asystenci stali w szeregu przed stołem, wpatrzeni w aktorów, z palcami
przytkniętymi do
ust z nakazem zupełnego milczenia. Ujęcie już, już miało się zacząć.

To nie jest dobre
powiedział nagle reżyser, odstępując od kamery
trzeba
będzie przenieść
stół w inną stronę! Ta ściana kościoła mi nie gra. Jest za płaska. Muszę mieć
fragment
drzwi. Proszę przenieść stół bardziej na lewo. Tymczasem zrobimy ujęcie z ludem.
Proszę
bardzo, państwo przy stole chwilowo są wolni. Statystów proszę podzielić na dwie
grupy;
jedna grupa po prawej stronie podium, druga... trochę mniejsza, po lewej.
Najpierw zrobimy
ujęcie z lewej, a potem zaraz... Myślę, że uda nam się dosyć szybko to zrobić...
przejdziemy
na prawą.
Z wysokości wieży kościelnej duch Marianny, łamiąc skrzydła, leciał na łeb i na
szyję.
Wełniany sweter powrócił na półkę w sklepie z elegancką konfekcją męską. Mąż
apatyczny i
cierpki siedział na pustym tapczanie, na którym nigdy nie leżał sweter w dobrym
gatunku...

Niech to wszyscy diabli wezmą!
zaklęła Marianna, wstając od stołu.
I po co
mi się
zachciało być rajczynią? Może już nigdy nie dojdzie do ujęcia rajców? Gdybym
pozostała
przy postaci przekupki, miałabym za chwilę "klaps". Co za kretyńska historia!

Jeszcze zdążysz
powiedziała pani Dusia.
Włóż fartuch i ładuj się w tłum!
Ja niestety
nie mogę nic zrobić w tym kostiumie z naszywanymi fałszywymi klejnotami. Przy
okazji
skocz do piwniczki i wywal tego faceta!
Marianna jednym susem przesadziła barierkę przybudówki. Człowiek w piwniczce nic

teraz nie obchodził. Pochwyciła swój fartuch z worka i nerwowo wkładała go na
siebie; szelki
nie chciały przejść przez głowę, zaczepiła nimi o czepek, który zsunął się i
spadł na zadeptane
błotem kamienie. Wcisnęła ten czepek byle jak i zmieszała się z tłumem po lewej
stronie.
Oczy przebiegły po niebie, gdzie znów zjawiła się chmura, grożąc jedynemu
promykowi
słońca. Odwrócono reflektory w kierunku tłumu po lewej stronie. Panienka z
"klapsem" przekręciła
się bokiem i znów rozwarła drewniane deszczułeczki. Tłum statystów gotował się
do ujęcia.

Państwo macie tylko stać i po prostu gapić się na podium
poinformował
reżyser.
Proszę
patrzeć tak, jakby działo się tam coś ciekawego.
Kamery skierowano na tłum po lewej. Asystenci ustawili się rzędem z palcami przy
ustach. Moment oczekiwania i napięcia przed ujęciem...
Żeby tylko ta chmura nie doszła do słońca! W każdym razie nie wcześniej, nim
zrobią
"klaps"!!!
już rozpaczliwie myślała Marianna.

Wszyscy rozumieją, o co chodzi?
zapytał reżyser.
Kiwnięto głowami.
W okienku budynku po prawej stronie podium, ponad miejscem gdzie stał drugi tłum
statystów,
pojawiła się głowa Lola, z łysiną otoczoną rzadkimi rudymi włosami. Lolo z braku
innego zajęcia oglądał z góry plan zdjęciowy. Ktoś z tłumu rzucił jakąś uwagę
pod adresem
Lola. Lolo zaśmiał się. Reżyser wściekły odwrócił się w kierunku śmiechu i nagle
zamiast się
rozzłościć, rozpromienił się cały:

Ależ tak! To będzie bardzo dobre! Niech pan tam zostanie w tym oknie!
Zdecydowanie
dobre!... Zmieniamy ujęcie! Kamery na prawą stronę! Lewa strona jest mi
właściwie niepotrzebna.
Państwo się przydadzą do innego ujęcia, w tłumie na ulicy, ale na to jest czas.
Robimy
prawą stronę!
Tłum z lewej próbował się przemycić na prawą stronę.

Proszę się nie ruszać! Wszyscy zostają na swoich miejscach! Już! Już! Szkoda
każdej
minuty! Reflektory i kamery na prawą! Uwaga!
Reżyser stał z rozcapierzonymi
rękami, a
gest ten był wystarczająco wymowny, aby nikt nawet nie próbował ruszyć się ze
swojego
miejsca.
Czarny brzuch chmury zdradziecko sunął w kierunku słońca...

Uwaga! Cisza na planie! Zaczynamy! Klaps!!!
ryknął reżyser.
Szczęknęły czarne deszczułeczki.

Nietoperze sto dwadzieścia osiem
beznamiętnym głosem powiedziała panienka od
"klapsa" i zaterczały kamery...

Koniec ujęcia!
krzyknął reżyser i zwalił się na swoje płótnem obite
krzesełko.
Ucichł terkot kamer. Wiatr trzasnął uchylonymi drzwiami piwniczki, z której
właśnie wyszedł
mężczyzna w stroju żaka. Chmura zasłoniła słońce. Teraz zaczęło się nowe
czekanie.
Czas, w którym zebrani na dziedzińcu kościelnym ludzie zaczęli znów organizować
swoje
prywatne tymczasowe życie.
Panie Dusia i Marianna powróciły na swoją ławkę pod przybudówką, spędziwszy
uprzednio
rozgoszczone tam już dziewczyny.

Ta ławka należy do nas
powiedziała pani Dusia.

Dlaczego?
zdziwiła się jedna z długowłosych.

O ile się nie mylę, to jest ławka należąca do filmu...

Nie będziemy dyskutować na ten temat, droga pani! Siedziałyśmy od początku na
tej
ławce i dalej będziemy siedzieć. Poza tym, proszę nie zapominać, że jesteśmy
aktorkami!
Z
godnością przypomniała pani Dusia.

Phi! Co za różnica? Tak samo statystujecie, jak my
odcięła się długowłosa.

Komentarze proszę zachować dla siebie. My w każdym razie pragniemy pozostać
wyłącznie
we własnym gronie i proszę nam to udostępnić.

Nam też jest zimno!
upierała się długowłosa.
A tu jest jedyne zaciszne
miejsce.

Jeśli się zaczęło marzyć o karierze w filmie
cedziła słowa pani Dusia
to
trzeba być
przygotowanym na wszystko. Na zimno także.

Te aktorki są okropne!
szepnęła długowłosa do towarzyszek, opuszczając
miejsce pod
przybudówką.
I są stare! Dlatego pewnie takie wściekłe. Mężczyźni to
jeszcze... Ale też są
starzy i nudni. Najlepsi są ci faceci z filmu. Zauważyłyście, że oni w ogóle nie
zwracają uwagi
na te aktorki, a na nas patrzą!... Jakby nas chcieli pożreć!... Jeden się ze mną
już dwa razy
próbował umówić! I umówię się! Powiem w domu, że mam nocne zdjęcia. Obiecał mi
rolę w
następnym filmie... Wygląda na przyzwoitego faceta. Jak ja będę grała w filmie
prawdziwą
rolę, to wtedy pokażę tym paniom aktorkom!..

Te dziewczyny to same wydry
powiedziała pani Dusia, kiedy została sama z
Marianną.

Na sam widok tych brudnych strąków na głowie niedobrze mi się robi! I
bezczelne to nieprawdopodobnie!
Kiedyś było nie do pomyślenia, żeby młoda dziewczyna odezwała się w ten
sposób do starszej od siebie osoby!

Może nie mają nas za takie stare?
bez przekonania powiedziała Marianna.

Nie powiedziałam, że stare, tylko starsze od nich! A w ogóle przestańmy mówić
o idiotkach!
Co one nas obchodzą? Niech sobie latają z tymi długimi włosami! Wyglądają jak
pułapki
na nietoperze, a nie ludzie!

Kwestia mody
powiedziała Marianna, patrząc za długowłosymi.
Mnie to nie
obchodzi.
Za czasów naszej młodości wpinało się we włosy świeże kwiaty. To było piękne,
ale może
też denerwowało panie w naszym wieku...

Co ty pleciesz? O jakim wieku mówisz?!
zdenerwowała się pani Dusia.
Nasz
wiek
jest właśnie najpiękniejszy. Kobieta w naszym wieku jest dopiero prawdziwą
kobietą, kwintesencją
kobiecości. Te idiotki, jeżeli się komuś podobają, to chyba tylko dlatego, że są
niedomyte,
a teraz jest epoka wszelkich wynaturzeń i zboczeń.

Nie rozumiem, czemu się tak denerwujesz? Co cię to obchodzi? Ja jedynie myślę
o tym,
czy aby się przetrze i dojdzie do ujęcia z nami.

Masz rację, co mnie to obchodzi?
wypowiedziała swoje sakramentalne słowa
pani Dusia.

Czasem diabli mnie biorą bez żadnego powodu.
Marianna rozejrzała się.

Ciekawe, gdzie się podziała Telimena?

Jak to gdzie? Szasta gdzieś tyłkiem, żeby wreszcie ktoś ją zauważył. Nasza
Telka nie
przestaje marzyć o karierze. Zaczęła te szczęśliwe marzenia, kiedy była
podlotkiem i nic się
do tej pory nie zmieniło; dalej marzy... Telka nawet w Skolimowie, pośród
emerytowanych
artystów będzie marzyć, że ją tam jeszcze ktoś odkryje i pozwoli jej zrobić
karierę. Szczęśliwi
ludzie, którzy swój obraz widzą taki, jak na zdjęciu z pierwszej komunii.

Skąd wiesz, że Telimena tak właśnie siebie widzi? Ja tego nie jestem pewna

powiedziała
z zadumą Marianna.
Nikt z nas nie wie, jaka ona jest w nocy, przed zaśnięciem,
kiedy
człowiek jest cholernie sam i jest taki, jaki naprawdę jest...

Nie wyobrażam sobie Telki, która przed zaśnięciem pobekuje, litując się nad
sobą, nad
swoim zakichanym życiem i nad tym, że już jest wystarczająco stara, aby wypić
ziółka, włożyć
barchanową koszulę, która chroni przed reumatyzmem i zwalić się w łóżko. Telka
przed
snem na pewno robi sobie lewatywę z rumianku, żeby wypłukać żołądek i mieć na
drugi
dzień płaski brzuch, potem moczy się w dziewięćdziesięciu dziewięciu ziołach,
celem zjędrnienia
ciała, zakręca papiloty, maści się kremami i przygotowuje się do podboju świata.
Przed
zaśnięciem majaczą się jej na pewno podróże dookoła świata i to u boku
wytwornego mężczyzny,
najlepiej Szweda, z którym po podróżach osiądzie na jego własnej wyspie pośród
zielonych jezior; tam jest klimat, który sprzyja wiecznej młodości. Telki nic
nie dobije, mówię
ci, każdą rzecz potrafi sobie wytłumaczyć na własną korzyść.
Marianna wyciągnęła przed siebie stopy, obserwując spuchnięte kostki nóg.

Właściwie można tylko pozazdrościć Telimenie takiego stosunku do życia

powiedziała,
dotykając palcem opuchlizny; po każdym przyciśnięciu palca pozostawał mały
dołek.

Cholera! Nogi mi puchną! Nie wiem, co to jest?...
Pani Dusia nie raczyła zwrócić uwagi na zatroskane słowa Marianny, dotyczące
dolegliwości
nóg. Ciągle tkwiła w temacie Telimeny:

To jest głupi optymizm! To jest naiwność! Może jej to nawet pomaga żyć, ale
dla otoczenia
jest denerwujące i śmieszne. Ja w każdym razie zawsze staram się unikać
śmieszności.

Byłaś kiedyś w Skolimowie?
zmieniła temat Marianna.
Kiedy będę musiała
skończyć
z teatrem, wyniosę się natychmiast do Skolimowa.

Czyś ty zwariowała?!
krzyknęła pani Dusia.
Tam dopiero jest teatr do
kwadratu! Dokąd
muszę, pracuję w teatrze, ale kiedy z nim skończę, to już raz na zawsze! Jeszcze
na starość
dać się zakwasić w teatralnej kiszonce, to już trochę za dużo!
Ty sobie nie zdajesz sprawy, jakie tam dopiero są draki!... Znasz Kaśkiewiczową?

Kaśkiewiczową?
zastanowiła się przez chwilę Marianna.
Czy ona przypadkiem
nie
była kiedyś w naszym teatrze?

Była. Jakieś dwadzieścia lat temu, potem przeniosła się gdzieś na prowincję,
była całkowicie
głucha na jedno ucho i dziwię się, że ją w ogóle gdzieś przyjęli... Ale nie o to
chodzi...
Kaśkiewiczowa wreszcie i na szczęście dla wszystkich teatrów przestała grać i
przeniosła się
do Skolimowa. Zabrała ze sobą nawet kota, chociaż był na wpół wyleniały i miał
egzemę.
Powiedziała, że bez kota się nie ruszy. No i tam od razu zaczęła wodzić rej i
rządzić! Ona
wszędzie rządziła, gdziekolwiek tylko się pokazała... To istna plaga, taka
baba... I wyobraź ty
sobie, Zakrzyńska... Znasz Zakrzyńską?

No chyba. Każdy ją znał. Grała te wszystkie babcie, co to się ciepło koło
serca robi, jak
się taką babcię na scenie zobaczy... Zresztą i prywatnie była bardzo
sympatyczna.

No więc Zakrzyńska trafiła też do Skolimowa. Miała już wtedy siedemdziesiąt
osiem lat.
I wyobraź sobie tę hecę, kiedy Kaśkiewiczowa spotkała się z Zakrzyńską!...
Marianna spojrzała zaciekawiona na panią Dusię.

Nic nie wiem...

Człowieku! Pierwszy mąż Kaśkiewiczowej rozwiódł się z nią dla Zakrzyńskiej! To
było
pięćdziesiąt lat temu, ale Kaśkiewiczowa nigdy tego Zakrzyńskiej nie wybaczyła.
Chociaż
Kaśkiewicz umarł już przeszło trzydzieści lat temu, w Kaśkiewiczowej nigdy nie
umarła
wściekłość i nienawiść do Zakrzyńskiej... Kaśkiewiczowa podbechtała wszystkie
swoje
przyjaciółeczki, nawet mężczyzn wciągnęła do spisku, i po prostu nikt się nie
odzywał do
Zakrzyńskiej. Nikt się jej nie kłaniał! W jadalni siedziała sama przy stole.
Bojkotowali ją jako
nierządnicę i uwodzicielkę! Facetkę, która miała już prawie osiemdziesiąt lat! W
końcu doszło
do interwencji spowiednika Kaśkiewiczowej, kazał im się pogodzić, ale
Kaśkiewiczowa
ani słyszeć o tym nie chciała. Powiedziała, że Zakrzyńska to jest parszywa owca,
a biblia każe
usuwać takie owce oraz oddzielać ziarno od plewy!... No i Zakrzyńska musiała się
wynieść ze
Skolimowa. Miała szczęście, bo jak się pakowała, to się trochę spociła, zawiało
ją, dostała
obustronnego zapalenia płuc i umarła. Ale Kaśkiewiczowa nawet po śmierci jej nie
przebaczyła
i nie poszła na pogrzeb... A ty się chcesz wybierać do Skolimowa! Trzeba mieć
źle w
głowie!

Ja nikomu męża nie odbiłam
odpowiedziała obojętnie Marianna.
Mogę pójść do
Skolimowa.

Nie rób ze siebie durnej!
zdenerwowała się pani Dusia.
Wiesz, że nie o to
chodzi. A poza
tym, o czym ty mówisz? Jaki Skolimów?! Masz jeszcze sporo czasu, żeby o tym
zacząć myśleć!

Czuję się stara
odpowiedziała Marianna.
Kiedy patrzę na te wszystkie młode
dziewczęta,
wydaje mi się, że zabieram im miejsce na świecie. Czuję też ich pretensje, że to
im się
wszystko należy... Kiedyś w zimie szłam w moim kożuszku i w tej wielkiej
czapie... wiesz,
takiej kudłatej... Zostałam po prostu brutalnie zaczepiona przez trzy młode
dziewczęta; stanęły
bezczelnie przede mną i jedna z nich powiedziała: "Patrzcie! Taka stara baba i
tak klawo
ubrana! Po co jej to? Takie szatki powinny być dla nas, bo my jesteśmy młode!
Wyskakuj
babciu z tego kożuszka! I tak na ciebie nikt nie spojrzy!"

Trzeba było zawołać milicjanta!
powiedziała z przekonaniem pani Dusia.
Ja
bym absolutnie
nie tolerowała podobnego chamstwa!

Nie próbowały ze mnie zdzierać tego kożucha, więc nie miałam powodu wołać
milicjanta.
A to że mówiły?... Cóż, fakt pozostaje faktem, nawet jeśli nikt nam o tym nie
przypomina...
Jestem stara.

Jesteś głupia!
wrzasnęła pani Dusia.
Wyprowadziłaś mnie z równowagi tym
gadaniem!
Chodź! Pójdziemy do piwniczki i łykniemy po odrobinie. Zaraz się nastrój
poprawi...
Każda z tych zakichanych długowłosych będzie też stara, tylko że przy okazji
będzie nikim, a
tym jesteś świetną aktorką! Co to za atut
młodość?!... Młodość też się
kończy!... Chodź!
Chodź! Nie rób tych beznadziejnych min! Trzeba mieć trochę wiary w siebie!

Telimenie stawiałaś to jako zarzut...

Och! Telimena!... Ona po prostu przesadza, a złoty środek jest najważniejszy.
Panie zniknęły w piwniczce. Marianna schyliła się i wyciągnęła zza słupka
butelkę. Potrząsnęła
nią.

Jest jeszcze trochę
powiedziała.
Ten typ nie wypił wszystkiego. Skąd on
mógł wiedzieć,
że my tu coś mamy?

Jak znam Tropczyńskiego, to jego robota. Zemścił się na nas
odpowiedziała
pani Dusia.

Wiedział, że w czasie ujęcia nikt z nas nie będzie mógł odejść od stołu,
wysłał więc
tego faceta, żeby tymczasem wypił naszą wódkę. Swoją drogą, to jednak jakiś
straszny cham,
ten facet, może nawet złodziej... Wśród tych statystów są niesamowite typy.
Jakby się tak
rozejrzeć, to mamy tu przekrój wszystkich zawodów i wszystkich charakterów.
Rozpoznałam
nawet jedną pisarkę i pewnego starego prawnika... Opowiem ci o nim potem...
Ciekawe, dlaczego
ludzie tak pchają się do filmu? Co to za magia? Bo już nie mówię o tych
długowłosych
kretynkach, z których każda znalazła się tutaj, licząc na karierę. Ale dlaczego
zaangażowali
się do statystowania poważni ludzie? Przecież nie chodzi chyba o te parę złotych
zarobku?

Myślę, że z ciekawości i może z chęci przeżycia czegoś niebanalnego

odpowiedziała
Marianna.

Co tu można przeżyć, prócz zimna?
Pani Dusia wzruszyła ramionami.
No, pij
i dawaj
butelkę! Przedtem mnie rozgrzało, a teraz się trzęsę.
Marianna wypiła spory łyk, skrzywiła się, wytarła dłonią flaszkę i oddała pani
Dusi.

Ohydne to jest!

No pewnie, że nie smakuje jak lody, ale za to skutek, przynajmniej w pewnych
wypadkach,
jest dobry; jak człowiek rąbnie sobie kielicha, to świat inaczej wygląda. Czasem
to jest
potrzebne. Człowiek nie jest z żelaza i ma swoje złe chwile... Ja dzisiaj jestem
maksymalnie
wyprowadzona z równowagi! Nawet nie wiem, czemu... Ten cały bałagan na planie,
to oczekiwanie
na słońce, zimno, ważniackie miny panów filmowców... Wszystko mnie wyprowadza
z równowagi. Żałuję, że w ogóle zgodziłam się na ten film. Co innego, kiedy w
filmie gra się
rolę, wtedy skaczą koło człowieka, a nas tu mają za nic!
Odstawiając butelkę
za słupek pani
Dusia powiedziała jeszcze:
Choć! Zejdziemy na dół i przy okazji zrobimy
siusiu.... Już mnie
nerki zaczynają boleć z tego zimna...
Podwinęły fałdy długich sukien i przykucnęły na ostatnim schodku.

Żeby nas tylko ktoś tutaj nie nakrył
zaniepokoiła się Marianna.
Jak się
ktoś z obsługi
kościelnej dowie, żeśmy sobie tu zrobili siusialnię, to może być awantura.

Masz się czym przejmować!
powiedziała pani Dusia.
Chodź!
Ciemnymi schodami, sunąc rękami wzdłuż wilgotnej ściany, dostały się na górę.
Kiedy
wychodziły z piwniczki, mężczyzna w stroju żaka przyglądał się im ironicznym i
złośliwym
wzrokiem.
Około godziny trzynastej niebo jeszcze się nie przetarło z chmur, za to
przywieziono na
plan bigos. Bigos był w wielkich blaszanych pojemnikach. Postawiono pojemniki
pod murem
kościoła, a obok kosz od bielizny pełen bułek.
Tłum statystów odsunął się od pojemników, robiąc miejsce dla ludzi z ekipy
filmowej, którzy
podchodzili z talerzami, rozdzielanymi przez panienkę od rozetek. Zapach
gorącego bigosu
wypełnił dziedziniec kościoła. Nosy statystów wchłaniały ten zapach, w brzuchach
podejrzanie
burczało, widocznie soki żołądkowe zbuntowały się nie mogąc połączyć się z
jakimś
konkretnym bigosem; sam zapach nie wystarczał dla zaspokojenia głodu.
Marianna kopnęła w drewnianą barierkę przybudówki, jakby tym ruchem mogła
wykopać
ze siebie złość na tych z filmu za to, że jedli, i na siebie, że była na tyle
głupia, aby nie zabrać
ze sobą nic do jedzenia.

Czy my mamy dobrze w głowie?
zwróciła się do pani Dusi.
Jak można było
przyjść
na cały dzień i nie zabrać jedzenia?

Przecież nikt z nas nie wiedział, gdzie się będzie kręcić
odpowiedziała pani
Dusia,
równie głodna i zła.
Kiedyś kręciliśmy na przystani, blisko baru... Cały dzień
można było
tam siedzieć i jeść. Byłabym przejadła dzienną stawkę... Do głowy mi nie
przyszło, że nas
władują tutaj. Ich to oczywiście nic nie obchodzi. Nie mieli powodu nas
uprzedzać. Płacą, a
to już starczy za wszystko.

Ciekawa jestem, czy zostawią jedzenie, jeżeli się pokaże słońce?

zastanawiała się Marianna.

Na pewno najpierw skończą jeść bigos... Może by któryś z naszych skoczył i
przynajmniej
kupił chleba?... Do wieczora zdechniemy z głodu!

Tutaj w pobliżu nie ma żadnego sklepu, a kto będzie w kostiumie paradował do
miasta?
Zresztą nikt się nie ruszy, żeby nie stracić ujęcia
odpowiedziała pani Dusia.

Lolo już miał ujęcie!
wykrzyknęła Marianna.
Można by go wysłać!

Przecież ci tłumaczę, że nie pójdzie w kostiumie, a ubrania zostały w muzeum.
A zresztą
spróbuj teraz znaleźć Lola albo "Kawał Głosu"... Już się zaszyli w jakimś kącie
z dziewczynami...
Jeżeli nie przyszli dopić swojej wódki, to znaczy, że robią coś o wiele
przyjemniejszego.
Bigos zniknął z pojemników. Mały mężczyzna, o krzywych nogach z wystającymi na
zewnątrz
łydkami, rzucił się na porzucony po bigosie pojemnik. Krótkimi rękami, nie
podwijając
nawet zwisającego szerokiego rękawa, grzebał we wnętrzu pojemnika i wygarniał
ręką
resztki bigosu. Oblizywał tę rękę i znowu ją zagłębiał w pojemniku.

Obrzydliwość!
powiedziała Marianna obserwując mężczyznę, jego ohydną twarz
ze
sterczącym zarostem, kłapciaty nos, malutkie mętne oczka, bezzębne usta i grube
wargi, po
których spływał tłuszcz aż na brodę.
Dlaczego angażują takie okropne typy? To
przecież
jakaś najgorsza szumowina! Nikt z odrobiną godności ludzkiej nie odważyłby się
wylizywać
pustych garnków. Zupełny pies na śmietniku!

Być może to jest pies
powiedziała obojętnie pani Dusia.
Tylko wyjątkowo
szpetny
pies. Nawet uszy ma jak spaniel, tyle tylko że z wyłysiałą sierścią. Widziałaś,
jakie on ma
długie uszy?

Błagam cię!... Daj spokój! Niedobrze mi się robi!

Pierwsza zwróciłaś na niego uwagę. Dlaczego ucho cię bardziej brzydzi, niż
reszta?

Pani Dusia wzruszyła ramionami.

Ja już naprawdę nie mogę!
powiedziała Marianna, trzymając się za żołądek.

Gdyby
nie to, że muszę zarobić te pieniądze, uciekłabym stąd. Czuję się jak śmieć
pośród jeszcze
gorszych śmieci.

Eee, przesadzasz jak zwykle
odpowiedziała pani Dusia, nie przestając patrzeć
na człowieka
wylizującego blaszanki. Nawet szczególnie zainteresował ją ten typ, poza tym
sprawiała
to wrodzona przekora; ona również miała dosyć tego filmu, również była głodna i
denerwowali
ją ci wszyscy ludzie, ale kiedy spotkała się z tym samym odczuciem u Marianny,
natychmiast zajęła odwrotną pozycję.
Mnie to nawet bawi
powiedziała.

Przynajmniej
jest szansa poznania ludzi i życia w różnych jego odmianach. Być może druga taka
okazja się
już nie trafi.
Człowiek o długich uszach spaniela sprawdził jeszcze raz wszystkie blaszane
pojemniki,
wyprostował się, nie racząc nawet wytrzeć tłustej brody, beknął głośno, założył
łapy za sznur
przepasujący jego burą suknię i rozejrzał się po obecnych. Jego wzrok napotkał
spojrzenie
pani Dusi. Uśmiechnął się, ukazując dwa czarne pieńki zębów pod górną wargą.
Kiwając się
na krzywych nogach przeszedł przez dziedziniec i podszedł wprost do pani Dusi.

Podjadło się
powiedział i znowu mu się odbiło
to teraz by się człowiek
czegoś napił!

Wyciągnął zza sznura jedną brudną łapę.
Co łaska, kochana pani! Poproszę o
parę złotych...
Jeszcze nic nie zarobiłem, a wypić trzeba.
Pani Dusia postarała się, aby jej twarz miała wyraz lodowaty.

Jakim prawem pan się zwraca do mnie o pieniądze?
zapytała groźnie.

A takim prawem, że pani na pewno ma pieniądze, a ja nie. Zwykle o tej porze
miałem
już zebrany ładny grosz... Pracuję przy tunelu, jako niewidomy, rozumie pani?

mrugnął
okiem do Dusi.
Dzisiaj zachciało mi się być artystą, no i co z tego mam?...
Same straty. Ale
przecież w takim tłumie znajdzie się paru litościwych?... Niech pani zrobi dobry
początek.
Parę groszy dla biednego kaleki... Pomodlę się za panią i za dzieci...

Proszę szukać szczęścia gdzie indziej!
wycedziła pani Dusia.
Ja nie dam
grosza. To
nawet wstyd żebrać na wódkę!

A co panią obchodzi, na co ja wydaję zarobione pieniądze? Teraz jesteśmy
kolegami, to
mogę bez obawy powiedzieć, że chcę na wódkę. Jakbym panią spotkał koło tunelu,
to oczywiście
powiedziałbym, że proszę o parę groszy na chleb; tutaj wszyscy jesteśmy równi i
mogę
sobie pozwolić na szczerość.

Ja pana o szczerość nie prosiłam, natomiast poproszę, aby pan był łaskaw
zostawić mnie
w spokoju. W przeciwnym razie poskarżę się reżyserowi i wyrzucą pana!

Reżyser mi nic nie zrobi. Reżyser mnie specjalnie wybrał, bo on poszukuje
typów do
filmu. A ja jestem typ! Niech mi pani pokaże tutaj drugą taką gębę jak moja?
No?! To jest
twarz, która zagra w filmie, że "mucha nie siada"! Ale najpierw muszę się napić.
Żeby być
artystą, trzeba mieć natchnienie, a o suchej twarzy nic ze siebie nie
wykrzeszę... Wszyscy
wielcy artyści byli pijakami, słyszało się o tym... A zresztą niech pani nie
myśli, że ja jestem
byle kim... Teraz oczywiście człowiek musiał zrezygnować z wielkich ambicji...
Starość nie
radość. Ale nie narzekam; na pół litra zawsze lekko zarobię, a o zakąskę to już
się Pan Bóg
martwi... No jak? Zrobi pani dobry początek?

Powiedziałam, że nie!

Co za kobieta!... Współczuję mężowi... Panią to i do łóżka pewnie trzeba
prosić na
klęczkach...

Milczeć!
wściekła się pani Dusia.
Obrzydliwa, bezczelna kreatura!

Dobrze, dobrze
powiedział bez obrazy żebrak i poszedł do grupki mężczyzn;
tam widocznie
trafił na litościwych, bo do mycki, którą ściągnął z głowy, zaczęły spadać
pieniądze.

Nieprawdopodobne!
powiedziała pani Dusia, kiedy żebrak już się oddalił.

Co chcesz? To też jest życie!
ze złośliwą satysfakcją odpowiedziała
Marianna.
Nigdy
nie miałybyśmy okazji zostać koleżankami żebraka, gdyby nie ten film... Podoba
mi się to.
Pani Telimena, szperając w tłumie w poszukiwaniu Tropczyńskiego, wreszcie
trafiła na jego
ślad; siedział na stercie desek w pobliżu bramy wiodącej na ulicę. Siedział cały
zasłuchany,
nie zwracając uwagi na nic i na nikogo, i wpatrywał się w twarz jakiejś kobiety.
Chyba to jest ta pisarka
pomyślała pani Telimena. "Ta" miało oznaczać, że to
jest osoba,
którą wszyscy znają, a przynajmniej znać powinni.
Co ona robi w filmie?
Przypuszczalnie
szuka nowych wrażeń czy też nowych tematów... Jeżeli Tropczyński wpatruje się w
nią z taką
uwagą, to chyba nie dlatego, że nie chce stracić ani słowa z tego, co ona mówi,
tylko pewnie
oblicza w myśli, na ile mu się opłaca znajomość z pisarką... Być może liczy, iż
pisarka napisze
kiedyś scenariusz, w którym on zagra główną rolę...

Nie ma takiego wydarzenia... nie ma momentu, który nie byłby przydatny
pisarzowi w
sensie wykorzystania go jako materiału do literatury
mówiła pisarka.

Wykorzystuje się
nawet momenty najbardziej intymne... Pisarz nie może się oprzeć, żeby nie
wykorzystać
wszystkiego... No bo w końcu piszemy o życiu... Wszystko, co jest życiem, a więc
i nasze
własne życie, jest tematem... Proszę sobie wyobrazić taką historię...
Tropczyński cały jakby zamarł w zamiarze wyobrażenia sobie historii, którą miał
posłyszeć.

Zwyczajna sprawa...
zaczęła pisarka.
Opowieść się skończyła, a pisarka siedziała nadal z rękami splecionymi na
uniesionych
kolanach. Patrzyła gdzieś przed siebie i uśmiechała się. Tropczyński patrzył na
nią z głupawą
miną, w której było trochę niepewności, nie wiedział, czy inteligentniej jest
zachować milczenie,
czy też powinien podjąć dyskusję. Na wszelki wypadek odczekał chwilę, potem
chrząknął, aby zbudzić ją z transu i przybrawszy skupiony wyraz twarzy
powiedział:

Tak, to bardzo ładna historia, niby zupełnie prosta, ale właśnie te
najprostsze sprawy są
najbardziej interesujące, jeżeli oczywiście są tak doskonale podane, jak w tym
przypadku...
Pani powinna stworzyć z tego opowiadanie...

Właśnie je stworzyłam. Myślałam, że pan to zauważył
odpowiedziała pisarka i
zaśmiała
się.
Tropczyński był całkiem zbity z tropu. Podejrzewał, że ona kpi sobie z niego i
ma go za
durnia. Po co więc opowiadała mu tę całą kretyńską hecę? Jeżeli się chce mieć
słuchacza,
trzeba go traktować poważnie. Nazwał ją w duchu starą głupią kluchą i postanowił
możliwie
szybko wykręcić się z jej towarzystwa. Pomogła mu w tym Telimena, która właśnie
podeszła i wdzięcząc się do pisarki zaczęła się entuzjazmować na temat jej
książek.

Czytałam wszystkie pani książki!
wykrzyknęła.
Zawsze zadziwia mnie u
pisarza
umiejętność trafiania w myśl drugiego człowieka. To jest tak, jakby ktoś
wypowiadał moje
myśli, którym ja sama nie potrafiłam nadać kształtu. Ale co pani tu robi, w tym
strasznym
filmowym bałaganie?

Jeszcze nie wiem
odpowiedziała pisarka i przyjrzała się Telimenie zmrużonymi
oczami.

Na razie jestem tutaj. Może to będzie mi kiedyś potrzebne. Nigdy tego nie wiem
tak od razu.

No to ja nie będę paniom przeszkadzał w miłej pogawędce
powiedział
Tropczyński i
nim ktokolwiek zdążył zaprzeczyć, że nie przeszkadza, on odszedł; prawie biegł
przez dziedziniec
kościelny i natychmiast zniknął w bocznych drzwiach kościoła.
Pani Telimena zastanawiała się, co go tak pognało... Teraz nie wypadało jednak
biec za
nim. Usiadła więc na stercie desek obok pisarki.

Czy film interesuje panią jakoś szczególnie?
zapytała, zresztą bez
zaciekawienia, jedynie
w celu podtrzymania konwersacji.

Ja nie wiem, czy mnie film interesuje... Chciałam zobaczyć, jak to smakuje.

No i jak smakuje? Bo nam okropnie! No ale cóż, to wchodzi również w zakres
naszego
zawodu.

Nic szczególnego się tu nie dzieje. Ale kto wie?... Może kiedyś o tym pomyślę.
Za pół
roku albo za rok będzie to zupełnie inaczej wyglądało... Kiedyś byłam na
spotkaniu autorskim
w zakładzie odwykowym dla alkoholików... Myślałam, że będę pisać o tym
zakładzie, ale
czas minął, wrażenia stały się już jałowe i nijakie, zostało tylko jedno
wspomnienie... Kiedy
żegnałam się już z kierownikiem tego zakładu, przyprowadzono starego pijanego
człowieka.
To był ich pacjent. Wracał z urlopu z domu... Ci którzy się dobrze sprawują,
dostają takie
urlopy... Kierownik zakładu zbeształ tego starego, że zrobił mu zawód, bo pił
wódkę... A
wtedy ten stary pokornie opuścił głowę i powiedział: Ja nie piłem wódki. Piłem
wino. Z koniem...
Popatrzył na nas strasznie smutnymi oczami, a ponieważ nic nie mówiliśmy, on
zaczął
mówić: Bo ja jestem wozakiem... Mam konia... To mój jedyny przyjaciel... Żona
owszem, nie
powiem, dobra kobieta i szanuję ją, bo wychowuje nasze dzieci... ale żona to
jest kobieta. A
koń... To był mój prawdziwy przyjaciel... No i trafiło się nam to nieszczęście.
Mój koń oślepł.
Wtedy zacząłem pić wino, żeby jakoś zapomnieć o zmartwieniu... Inaczej się nie
dało... A
jemu było chyba jeszcze gorzej, kiedy oślepł. To piliśmy razem. Pocieszaliśmy
się tak, jak
mogliśmy... No a potem to już mnie zabrali na leczenie; koń czeka na mnie. A jak
teraz przyjechałem
na urlop i spotkaliśmy się, to się ze szczęścia upiłem winem, z nim...
pisarka
zamyśliła
się.
Co ja w tej chwili mogę powiedzieć o filmie?... Nic. Ale być może uda mi
się
tutaj spotkać człowieka, który upił się winem z koniem...

W takim razie nie przeszkadzam i życzę szczęśliwych poszukiwań
powiedziała
uśmiechając
się pani Telimena i wdzięcznie oddaliła się. Pokręciła się chwilę po podwórku,
spojrzała
z daleka na Mariannę i Dusię, czy aby jej nie śledzą, i zobaczywszy, że są
zajęte rozmową,
już bez namysłu skierowała swoje kroki do kościoła, gdzie przedtem zniknął
Tropczyński;
siedział w ławce i wściekle ogryzał kawałki suchej bułki.
Kościół był pusty, tylko od czasu do czasu przesuwała się przed ołtarzem postać
kościelnego;
za każdym razem, kiedy znalazł się na środku ołtarza, przyklękał na jedno
kolano, szperał
wzrokiem po kościele i znikał w przeciwległych drzwiach. Kościelny musiał mieć
mało
zaufania do osób, które tego dnia odwiedzały kościół.
Pani Telimena wsunęła się w ławkę i usiadła obok Tropczyńskiego.

Szukam pana od dawna
szepnęła
bo chcę panu wyjaśnić... Jest mi okropnie
nieprzyjemnie
z powodu tego alkoholu, ale my zostałyśmy zaproszone... Rozumie pan?...

Nieważne.
Tropczyński machnął ręką i zakrztusił się bułką.
Hyr, hyr, hyr

dławił się
i hyriał
cholera! Poszło nie w tę uliczkę! Hyr! Hyr! Hyr!... Proszę mnie
uderzyć... Hyr!
Hyr!... W kark! Bo się uduszę!
Pani Telimena przerażona patrzyła na czerwoną twarz Tropczyńskiego, na jego
wybałuszone
oczy, i ze strachu, aby się nie udusił, tłukła go dwiema pięściami po karku.
Kościelny wyszedł z jednych drzwi, doszedł do środka ołtarza, jak zwykle
przyklęknął,
przy czym pozostał w tej pozycji chwilę, z odwróconą twarzą w kierunku, skąd
dochodziła
dziwna bijatyka.
Tropczyński przestał się krztusić, ale łzy jeszcze ciurkiem ciekły mu po twarzy.

Kiedy się je suchą bułkę
mówił cienkim głosem przez zaciśnięte gardło
nie
można
rozmawiać. Sucha bułka jest lekka, przy rozmowie powietrze porywa okruszyny i
roznosi je
diabli wiedzą dokąd.

Proszę nie używać takich słów w kościele!
skarciła go pani Telimena.
A
poza tym
nie tylko suchą bułką można się zakrztusić. Jeszcze gorzej zakrztusić się kłosem
żyta... Jeden
rolnik przy młóceniu zakrztusił się kłosem żyta i to żyto wpadło mu do płuc.
Strasznie zachorował.
Nikt nie wiedział, co mu jest, a to właśnie żyto po prostu kiełkowało w jego
płucach...
Oczywiście okazało się to dopiero na sekcji zwłok.

Cóż za idiotyzm!
wściekł się Tropczyński, przerażony.

Daję słowo honoru, że słyszałam o tym! Nie wiem, czy to jest prawda, ale
przecież nie
będę sprawdzać wszystkiego, o czym ktoś mówi.

Nie powinna pani też powtarzać wszystkiego, co pani słyszy.

A dlaczego?
z całą naiwnością zapytała pani Telimena.
Dlaczego nie mam
powtarzać?...
W ogóle nie rozumiem, dlaczego pan się tak denerwuje? Przychodzę do pana jak do
człowieka, chcę jakoś naprawić przykrość, którą panu wyrządzono, a pan mnie tak
traktuje... To
nieeleganckie... Was, współczesnych mężczyzn, gubi brak rycerskości w stosunku
do kobiet.

A po co nam rycerskość?
Z nonszalancją odpowiedział Tropczyński.
I tak
same gonicie
za nami... mimo braku naszej rycerskości.

A, to już jest gruby nietakt! A poza tym nieprawda, W każdym razie mnie nikt
nie może
powiedzieć, że za kimś gonię!

To po jakie licho przyszła pani tu za mną?

Czy pan zwariował?!
oburzyła się na serio pani Telimena.
Co panu
przychodzi do
głowy? Ja? Za panem?! Mój drogi panie, mam trochę wyższe aspiracje! I nie znoszę
pijaków!

dobiła Tropczyńskiego ostatnim słowem i wyszła z kościoła wściekle wyrżnąwszy
drzwiami.
Bezczelny kretyn! Jeszcze gotów naopowiadać komuś, że ja na niego lecę!!!
Wolałabym
już w życiu nie dotknąć mężczyzny, niż mieć do czynienia z takim typem jak on!
Takie pijackie
bydlę, na pewno nawet kwiatka nie ofiaruje kobiecie, bo wszystko przepije... O
jakichś
subtelnościach z nim, to nawet nie ma co marzyć... Wieczorne rozmowy...
dotknięcie dłoni
dłonią... spojrzenia... zrozumienie się dusz... Skąd to by się znalazło w
Tropczyńskim? I on!
On się ośmiela myśleć, że ja za nim gonię!
Pani Telimena dosłownie zatrzęsła się. Sprawa z reżyserem za pośrednictwem
Tropczyńskiego
została przekreślona, ale już nie o to w tej chwili chodzi... Teraz za wszelką
cenę musi
dać do zrozumienia Tropczyńskiemu, że on nigdy nie istniał dla niej jako
mężczyzna! On
naprawdę gotów powiedzieć komuś, że go szukała w kościele, a wiadomo jacy ludzie
są skorzy
do komentarzy... Takiej kompromitacji by nie zniosła... Posądzać ją o
Tropczyńskiego!...
Z nią sam Holubek prowadził kiedyś intelektualną dysputę i to przez całą
godzinę! A tutaj
nagle taki Tropczyński! Takie zero! Takie dno intelektualne!...

Hej! Hej! Telka! Gdzie cię niesie?
zawołała za nią pani Dusia, kiedy ujrzała
Telimenę
wybiegającą z kościoła.

Ach! Głowa mnie rozbolała z zimna i poszłam się zagrzać do kościoła

odpowiedziała
pani Telimena, unikając spojrzenia Dusi.

Siadaj tutaj!
Pani Dusia zrobiła jej miejsce.
W kościele jest jeszcze
gorzej, bo do tego
wilgoć i przeciągi. Ale przecież cały czas nie siedziałaś w kościele, gdzie więc
byłaś?

Nigdzie nie byłam... Chodzę tu i tam, bo przecież nie sposób siedzieć na
jednym miejscu.
Ach mój boże!
westchnęła pani Telimena.
Żeby tak móc znaleźć się w porządnym
towarzystwie, pośród czystych i dobrze ubranych ludzi... Nie mogę patrzeć na to
łachmaniarstwo...
Oni nawet nie raczyli wyprać naszych kostiumów! Nie wiadomo, kto w nich przedtem
chodził...

A co cię to obchodzi?
odpowiedziała pani Dusia.
Te dwa dni jakoś
wytrzymasz.

Dlaczego dwa dni?
zaniepokoiła się Marianna.
Mówili, że może będą trzy dni
kręcenia...

Może... Ale może też nie być... Płacą tylko za dni zdjęciowe... Niewykluczone,
że wypadnie
nawet mniej niż dwa dni
odpowiedziała obojętnie pani Dusia.

Tego by nam nie mogli zrobić!
denerwowała się coraz bardziej Marianna.

Wyraźnie
mówili, że proszą nas na dwa dni.

Ale też wyraźnie mówili, że płacą tylko za dni zdjęciowe
z uporem prostowała
Dusia.
Zapadło milczenie. Marianna wstała.

Gdzie idziesz?
zapytała Dusia.

Do kościoła.

Jesteś wierząca?

Nie zastanawiam się nad tym. Nie rozmyślam na tematy wiary, to dla mnie za
skomplikowane.
Ale czasem Pan Bóg jest mi potrzebny... Pobyć ze swoimi myślami, to niekiedy
dobrze
robi...

Z tego wynika, że Marianna poszła obcować z własną boskością!
powiedziała
pani Dusia
po odejściu Marianny.
Marianna jednak zawróciła i przechylając się przez drewnianą poręcz próbowała
dosięgnąć
torebki.

Podaj mi, kochanie!
zwróciła się do Dusi.

Modlitewnik masz w torebce?
zapytała pani Dusia, podając Mariannie wypchaną
torbę.

Coś jakby
odpowiedziała Marianna.
Jesteś prawie bliska prawdy, Dusiu!

zaśmiała
się, ale jakoś smutno. Cała była smutna. Smutne nawet były jej lekko
przygarbione plecy.
Dusia patrzyła za nią, bez litości w oku. Nie należy się litować nad mięczakami.
Człowiek
powinien być twardy. Człowiek musi sobie obrać kierunek, w tę albo w tamtą
stronę. I trzymać
się tego kierunku. Jeżeli nawet obrał złą drogę, to jego sprawa. Niech nie
oczekuje
współczucia. Czemu litować się nad kimś, kto koniecznie chce, aby mu było źle? A
zresztą,
co mnie to wszystko obchodzi?
Pani Dusia wzruszyła ramionami, oparła brodę na
rękach,
ręce na drewnianej balustradzie i wpatrzyła się w tłum przed sobą.
Przy małym, bocznym ołtarzu z drewnianą figurą ukrzyżowanego Chrystusa płonęły
dwie
świece. Widocznie ktoś niedawno ofiarował je w darze Chrystusowi i sam je
zapalił, aby płonęły
na intencję jakichś pragnień, próśb czy dziękczynień. Blask żółtej świecy
oświetlał wielkie,
zszarzałe i niezgrabne stopy Chrystusa, przebite gwoździem, z wymalowaną łzą
purpurowej
krwi toczącej się po umęczonej skórze. Z boku ołtarza, w podłużnym wazoniku z
niebieskiego
szkła, polna róża umierała w objęciach białych margerytek, które, sztywne,
podtrzymywały
smutną, zwisającą bladoróżową koronę kwiatu. Drewniane oczy Chrystusa patrzyły
w bok spod przymkniętych, ciężkich powiek, podziurawionych miejscami przez
korniki.
Wąskie okno z witrażem przepuszczało słabe kolorowe światło. Światło kładło się
na rozpiętą
na krzyżu postać Chrystusa, na stary postrzępiony dywanik pokrywający stopnie
ołtarza,
na jedyny klęcznik przed ołtarzem. Marianna oparła ręce na czerwonym pluszu
klęcznika.
Boże, czemu jest mi tak źle na świecie?
westchnęła w myśli, chowając głowę w
dłoniach.
Tropczyński obserwował ją z daleka. Nie obchodziło go, że tam jest i że się
modli. Patrzył
na nią. bo nie miał co robić. Nie chciałbym takiej baby za miliony!
pomyślał i
lekko czknął
po ziedzonej niedawno bez popicia suchej bułce.
Taka baba nie ma już żadnych
szans

medytował dalej.
Żadna z nich nie ma już szans, liczą się tylko młode
dziewczyny. Roztoczył
w myślach obraz wielu pięknych młodych dziewcząt, które mógłby posiadać. Dosyć
to
dziwne, biorąc pod uwagę fakt, iż Tropczyński nie tylko nie był przystojny, ale
nawet nie
posiadał odrobiny wdzięku, który często łata uszczerbki w urodzie. Był jednak
mężczyzną! A
kiedy się jest mężczyzną, jest się wszystkim!
U Tropczyńskiego zaczęła się regularna czkawka. Próbował zatrzymać powietrze w
płucach,
ale nic nie pomogło, chociaż dusił się, przyciskając nos palcami. Wyszedł, aby
napić się wody.
Marianna została sama. O Boże! Czemu jestem taka nieszczęśliwa?
myślała w
kółko
Marianna.
Czemu właśnie mnie w udziale przypadła ta niedobra miłość?... Wiem o
nim
wszystko, co można wiedzieć najgorszego o człowieku... kocham go. Gdybym chociaż
wiedziała,
dlaczego go kocham?... Czy za te jego wszystkie draństwa? Przecież to nie ma
absolutnie
żadnego sensu! Chciałabym raz skończyć z tym wszystkim i nie potrafię... Staram
się
stale przypominać sobie, co mi zrobił złego, żeby go wreszcie znienawidzieć... I
nie potrafię...
Nawet spisuję jego podłości, żeby nie zapomnieć... I ciągle go kocham. Muszę!
Absolutnie
muszę z nim skończyć, żeby zachować dla siebie szacunek... Ale po co mi
szacunek, skoro
jego nie będzie?... Chyba jestem przygłupia?... Muszę pójść do psychiatry.
Tymczasem należy
sobie znów dokładnie przestudiować jego draństwa... Może choć na chwilę mi to
ulży...
Marianna drżącymi rękami wyciągnęła z torebki notes. W tym notesie zapisywała
jego
wybryki. Była to tylko jedna tysięczna część z tego, co on robił. Nie zawsze
miała czas czy
ochotę pisać. Wysunęła ręce poza oparcie klęcznika, przybliżając notes do
żółtego światła
rozproszonego przez migocące świece. Na pierwszej stronie było wypisane
drukowanym pismem:
KSIĘGA JEGO WIELKICH PRZEWINIEŃ ORAZ WSZELKICH
NIKCZEMNOŚCI. Od następnej strony zaczynało się wyliczanie przewinień, z
dokładnymi
datami, a nawet godzinami, było tego pięćdziesiąt cztery strony. Po drugiej
stronie notesu
była ZŁOTA KSIĘGA, a w niej jedna tylko notatka: Dwudziesty pierwszy maja.
Niedziela.
Do godziny siedemnastej był bardzo kochany...
Żółte światło świec kołysało się na cienkich czarnych knotach. Wosk wyżłobił
rowek w
brzegu świecy i szybko spływał w dół. Marianna zamknęła notes i schowała do
torebki. Być
może kiedyś urwę się jak wiejski pies z łańcucha
myślała.
Chociaż taki pies,
jak się urwie,
to stoi ogłupiały i nie wie, co zrobić ze swoją niespodziewaną wolnością...
Marianna wstała i
wyszła z kościoła. Deszcz znowu padał. Wszyscy siedzieli lub stali powciskani w
możliwie
suche miejsca. Tylko na środku dziedzińca, przy stole, w dalszym ciągu tkwiła
nieporuszona
postać w zielonej pluszowej szacie, nad którą żółta obojętna twarz poddawała się
spływającym
kroplom.
O czym można mówić z człowiekiem, który umiera?
myślała Marianna wychodząc z
kościoła
i patrząc na Frankowskiego.
Najlepiej pozostawić w spokoju umierającego
człowieka.
On i tak nie może być już bardziej samotny, niż jest... Marianna podeszła do
ławki, na
której siedziała pani Dusia z Telimeną. Wyjęła papierosy i zapaliła. Siedziały
teraz w trójkę,
milcząc, i choć nie mówiły o tym, wszystkie myślały o Frankowskim.
Chuda kobieta, wlokąc za sobą kordonek, który już był tylko nie kończącą się
nitką nie posiadającą
żadnego kłębka, przeszła ze swoją zaczętą chusteczką, z obdzierganym jednym
czerwonym ząbkiem na brudnej szmatce, i usiadła przy stole.

Wie pan, jestem chora na nerwy
zwróciła się do Frankowskiego.
Dlatego
lubię siedzieć
na deszczu. To mi dobrze robi, bo mi chłodzi głowę. Pan też choruje na nerwy?
Skądś, z bardzo daleka wróciły myśli Frankowskiego. Spojrzał na chudą kobietę i
na jej
nerwowe ręce, trzymające kurczowo brudną szmatkę i szydełko; ręce poruszały się,
ale nie
wykonywały żadnej praktycznej czynności, zaciskały się tylko na szydełku i na
szmatce.

Nie. Nie jestem chory na nerwy.

Nie?
zdziwiła się kobieta, jakby obowiązkiem każdego było chorować na nerwy
i
moknąć na deszczu.
To dlaczego pan tu siedzi?

Czekam, aż przestanie padać. Kiedyś musi przestać padać i wtedy zaczną się
ujęcia.
Nerwowej kobiecie wyjaśnienie wydawało się zupełnie wystarczające.

Pewnie, że musi przestać padać. Czy pan jest żonaty?
zapytała, nie robiąc
nawet pauzy
na oddech po poprzednim zdaniu.
Bo ja miałam męża. Rzucił mnie i od tamtej
pory pomieszało
mi się w głowie. Nie mogę sobie dać rady. Nie wiem, co to jest? Doktorzy też nie
wiedzą.
W żaden sposób nie mogę sobie dać rady. O niczym innym nie potrafię myśleć,
tylko o
tym, że on mnie rzucił. Nie wie pan, dlaczego tak jest?

Nie. Nie wiem. Czasem musi się myśleć tylko o czymś jednym... Ale przychodzi
taki
czas, kiedy się przestaje myśleć... Na pewno.
Uśmiechnął się do nerwowej
kobiety. Ucieszyła
się.

Bo wie pan, mnie już o nic nie chodzi, nawet nie o to, żeby on do mnie wrócił,
tylko żeby
o tym nie myśleć. Bo jak myślę, to nie mogę sobie dać rady... Tak mi się coś
dzieje w
środku...
Inną osobą dobrowolnie moknącą na deszczu był reżyser. Odtrącił asystenta z
parasolem i
siedział na swoim reżyserskim krzesełku, cały zgięty, z głową głęboko schowaną w
rękach.
On także czekał, aż się skończy deszcz. Musi przecież kiedyś przestać padać!
Inaczej cały
dzień zdjęciowy diabli wezmą! Żeby temu Wicherkowi w trumnie tak się sprawdzała
pogoda,
jak ją zapowiada! Żeby mu przez całą wieczność kapało do trumny! Wczoraj
radośnie obwieścił
światu, że dzisiaj będzie pogoda, jakiej jeszcze nie było! Że będzie pogoda
przez cały
okrągły tydzień! Niech go pokręci razem z jego dyżurnym synoptykiem! Jeżeli się
dzisiaj
przetrze, to mu wybaczę, ale nie daj boże, żebym go kiedyś spotkał, jeśli mi się
rozleci ten
dzień zdjęciowy!... Dopiero jedno ujęcie! Rany boskie! Jedno ujęcie!... Już samo
charakteryzowanie
aktorów na drewniane figury trwa kilka godzin i wszystko pójdzie na marne! Nie
mówiąc już o tej bandzie statystów, której niedługo nie da się wcale opanować!
Już przestali
wierzyć w magię filmu i zachowują się jak u siebie w domu... Po jakie licho
brałem się za to
wszystko? Wolałbym kamienie łupać na ulicy, niż być reżyserem filmowym...
Żebrak, zebrawszy w myckę odpowiednią ilość pieniędzy, czekał przy bramie
prowadzącej
na ulicę i wyglądał kogoś z daleka. Cały czas klął pod nosem, wyzywając od szmat
osobę,
która miała nadejść. Wreszcie zobaczył; zza kopca gruzów na końcu ulicy pojawiła
się mała
starucha z nogami owiniętymi szmatami, w wielkich kaloszach na wykrzywionych
stopach, w
łachmanach, z których nie wiadomo co było płaszczem, co suknią, a co swetrem, i
w czarnym
męskim kapeluszu wciśniętym aż na oczy. Starucha szła powoli, prowadząc na
sznurku kurę,
z którą rozmawiała przyciszonym tonem:

Idziemy do pana... Widzisz? Pan już na nas czeka... Żebyś sobie zapamiętała
ten dzień;
pan gra dzisiaj w filmie... Jest prawdziwym artystą!

Gdzieś, wiedźmo, siedziała ta długo?
wrzasnął żebrak, kiedy kobieta zbliżyła
się do
niego.
Każesz mi tu siedzieć o suchym pysku, a sama pewnie już wydoiłaś z
ćwiartkę "jagodówki"!

Nic nie wydoiłam! Przyniosłam wszystko tutaj, ale chyba nie będziesz świnią i
poczęstujesz?

Dawaj! Dawaj! Nie gadaj
krzyknął żebrak wyciągając rękę.
Kobieta podała mu półlitrową butelkę denaturatu do połowy wypełnioną
niebieskawym
płynem. Potem z którejś ze swoich przepastnych kieszeni wyciągnęła papierową
torebkę z
napisem "Napój turystyczny", sięgając jeszcze głębiej wydobyła kufel od piwa i
flaszkę z
czystą wodą.
Żebrak niecierpliwie patrzył na te wszystkie zabiegi z wyciąganiem
poszczególnych
przedmiotów. Szturchnął ją w plecy.

Chodź! Pójdziemy tam za gruzy!
rozkazał.
Tu nawet nie ma gdzie rozłożyć
stołu...
Pobiegł pierwszy, z ćwiartką denaturatu w ręce, za nim podążyła kobieta.
Gwałtownie pociągnięta
kura podskoczyła, wydobywając ze siebie głośniejsze gdaknięcie.

Po co wzięłaś ze sobą Karolinę?
zapytał żebrak i spojrzał złym okiem na
kurę.

Po pierwsze po to, żeby się trochę przeszła, a po drugie zabiorę ją później na
swoje miejsce
przy rynku; może jeszcze coś zarobię, chociaż to już południe... Jak jestem bez
Karoliny,
to nawet nikt na mnie nie spojrzy, a dla Karoliny zawsze ktoś rzuci grosz na
ziarno...
Usiedli na stercie gruzu. Kobieta postawiła flaszkę z wodą i kufel na jednej z
cegieł. Napełniła
kufel wodą i wsypała w to oranżadkę. Woda zapieniła się i zaróżowiła, wtedy
żebrak
wlał w kufel denaturatu z flaszki i wszystko przybrało natychmiast piękny
wiśniowy kolor.
Przytknął kufel do brudnych spieczonych warg i pił nie odrywając go, aż w kuflu
zmniejszyła
się ilość do połowy.

Zostaw też dla mnie!
prosiła kobieta, obserwując go z niepokojem.

Masz!
Podał jej kufel, w którym było jeszcze trochę wiśniowego płynu.
Patrzył, jak
piła łapczywie, a wiśniowa kropla spływała po brodzie gęsto usianej brodawkami.

Masz tu
forsę!
powiedział, kiedy wypiła i odstawiła kufel.
Zebrałem trochę od
frajerów. Pójdziesz
i kupisz teraz coś lepszego! Starczy na całe pół litra. Dziś już nie będę pił
"jagodówki", skoro
gram w filmie. Możemy sobie pozwolić na coś lepszego.

Z kurą mnie nie wpuszczą do sklepu
zmartwiła się kobieta.

Jak się nie będziesz pieprzyć i skoczysz na jednej nodze, to tymczasem
popilnuję twojej
francowatej kury!

Żeby nie Karolina to byś już niejeden raz zdechł z pragnienia! Ona lepiej na
ciebie zarabia
niż ty sam!
powiedziała ze złością żebraczka, wciskając mężczyźnie sznurek do
ręki.
Kura zatrzepotała skrzydłami, chcąc lecieć za oddalającą się kobietą.

Siedź tu, cholero!
krzyknął na kurę żebrak.
Siedź albo ci łeb ukręcę!
Zresztą i tak
zrobię kiedyś z tobą porządek
dodał po chwili.
Kura patrzyła okrągłymi oczami za oddalającą się kobietą.
Żebrak rozparł się na gruzach, przybierając pozycję półleżącą. W jednej ręce
trzymał sznurek
z kurą, drugą obmacywał swoje kieszenie, gwałtownie czegoś szukając. Wreszcie
wyciągnął
na pół wypalonego palmela i zgniecione pudełko zapałek. Zapalił i zaciągnął się
głęboko,
odrzucając do tyłu głowę. Poczuł się bardzo dobrze. Nawet kura mu już nie
przeszkadzała...
Było mu miło, ciepło i przytulnie, przymknął oczy i czuł, jak błogość wstępuje w
całe
jego ciało. Zdrzemnął się. Papieros wypadł z ręki i potoczył się po ulicy. Kura
zagdakała i
podskoczyła do niedopałka. Pochyliła głowę, zatrzymała się nad niedopałkiem i z
rozczarowanym
gdaknięciem skrobnęła dwa razy łapą po mokrym piasku, wypatrując czegoś, co
można by wziąć do dzioba. Żebrak spał ze sznurem mocno okręconym wokół ręki. Na
końcu
wyprężonego sznura kręciła się Karolina, bez ustanku pochłonięta gospodarskimi
zajęciami
przy rozgrzebywaniu mokrego piasku.
O godzinie trzynastej trzydzieści Żabuchna wpadł na plan. Biegł w rozwianym,
przydługim
niemodnym prochowcu, w bereciku tak głęboko naciśniętym na oczy, że wyglądał jak
kokilka w okularach. W ręku trzymał walizeczkę, którą w pośpiechu niezbyt
domknął, gdyż
zwisał z jej boku kawał przytrzaśniętej pomarańczowej peleryny. Peleryna przy
każdym energicznym
ruchu Żabuchny fruwała na wietrze jak świąteczna chorągiewka. Żabuchna biegnąc
trzymał się ręką za wątrobę. Gdy znalazł się na środku dziedzińca, zatrzymał
się, rozejrzał się
zdezorientowany po tłumie, próbując odnaleźć kogoś, do kogo mógłby skierować
słowa
usprawiedliwienia za spóźnienie. Ze zdenerwowania załzawiły mu się oczy, tak że
w ogóle
nie był w stanie odróżnić poszczególnych postaci, stał więc z walizką w jednej
ręce, z drugą
ręką na obolałej wątrobie i kierował słowa usprawiedliwienia do wszystkich
wokół.

Przepraszam najmocniej za spóźnienie, ale nie chciano mnie wcześniej zwolnić z
próby.
Toż to skandal, żeby aktor musiał żebrać o podarowanie mu wolnej godziny!

ryczał Żabuchna,
już teraz obojętny na to, czy go ktoś słucha. Rozjuszył się na dobre, gdy
przypomniał
sobie niewłaściwy stosunek reżysera do niego. Jeszcze teraz go trzęsło na myśl,
że musiał
skomleć i błagać o tę wolną godzinę, a i tak bez skutku, bo zamiast o dwunastej
zwolniono go
o trzynastej.

No i czego on tam stoi i wydziera się?
powiedziała pani Dusia, patrząc na
Żabuchnę
miotającego się na środku podwórka.
Gdyby przyszedł za dwie godziny, jeszcze
by było za
wcześnie. Marianna idź po niego! Niech siada przy nas, przynajmniej się
pośmiejemy.

Dlaczego ja mam iść?
zdziwiła się Marianna.
Czy ty nie jesteś w stanie
ruszyć się z
miejsca?

Potrafisz zrobić problem nawet z orzeszków ziemnych
odpowiedziała pani
Dusia; nie
wiadomo co to miało oznaczać, w każdym razie zostało powiedziane z naganą pod
adresem
Marianny. Przy tych słowach pani Dusia uniosła kraj sukni i pomaszerowała w
kierunku Żabuchny.
Ujęła go pod rękę, tłumacząc mu coś z gestem stukania się w czoło. Żabuchna
jednak
widocznie nie chciał uznać jakichś jej racji, bo wyszarpywał się, machając tą
swoją walizką i
coraz mocniej przyciskając wątrobę, jakby w obawie, że ją, bezcenną może przy
lada ruchu
zgubić. W końcu jednak dał się jakoś przekonać, bo szedł już z panią Dusią do
ławki pod dachem
przybudówki. Rzucił walizkę na wolne miejsce i teraz obydwiema rękami trzymając
wątrobę zachłystywał się swoimi słowami:

Słuchajcie! Nie mogę w to uwierzyć! Jak to? Siedzicie tu od rana i jeszcze nie
miałyście
żadnego ujęcia?! To przecież jest karygodne! Ktoś za to musi być odpowiedzialny!
Ja, powiadam
wam, dosłownie wywalczyłem te kilka minut! Musiałem użyć najbardziej krańcowych
argumentów, żeby przekonać reżysera... swoją drogą, to nie człowiek... to
kamień! I do
tego, powiedziałbym, bezmyślny... Ale czego żądać od kamienia... No więc
dosłownie wyżebrałem
tę odrobinę czasu, żeby być jak najwcześniej, a tu nic jeszcze nie ma!

I bardzo dobrze
powiedziała pani Dusia.
Będziesz mógł się spokojnie
przebrać.

No właśnie, przebrać się.
Żabuchna rozejrzał się wokół, bo już zapomniał,
gdzie położył
walizkę.
Chryste panie! Gdzie jest moja walizka?!

Tu jest twoja walizka!
Marianna wepchnęła mu walizkę w rękę.

Bogu dzięki, że się znalazła
odsapnął Żabuchna
przecież ja tam mam
kostium!
Wczoraj zabrałem z tej ich kostiumerni... Śmiechu warte co to za
kostiumernia!... Stragan z
najgorszą starzyzną! I to się nazywa film!... Wybrałem co najlepsze rzeczy,
tylko kolor nie
bardzo mi odpowiada, a to ma być podobno kolorowy film... Mnie jest najlepiej w
błękitach.
Ja po prostu urodziłem się do błękitów, ze względu na oczy, rozumiecie mnie...
Nie bardzo
teraz widać kolor moich oczu, przez te okropne okulary, ale jak byłem malutki,
miałem najpiękniejsze
błękitne oczy!
Trzy panie wpatrywały się w miejsce, gdzie kiedyś podobno były te wspaniałe
błękity, ale
jakoś nie mogły sobie wyobrazić Żabuchny jako dziecka o ślicznych błękitnych
oczach... Teraz
te oczka były jak dwa małe sztyfciki, ostre, kłujące, zagubione za grubymi
szkłami.

Pomarańczowy kolor
perorował dalej Żabuchna
będę wyglądał jak południowy
owoc... Nic tylko naciąć mnie nożykiem, zdjąć skórkę z wierzchu i dobrać się do
wnętrza... A
propos! Okropnie mnie coś w środku boli! Nie wiem, czy to wątroba, czy serce?
Tam w środku
wszystko leży jedno obok drugiego, człowiek myśli, że wątroba, a to nie
wątroba... Nie
uwierzycie, ale jeden mój znajomy, notabene lekarz, dostał kiedyś zgagi...
zwyczajne pieczenie
w dołku... I co powiecie?... Umarł za chwilę na zawał serca! To nie była zgaga,
lecz serce!
I jak tu człowiek ma się rozeznać w swoich dolegliwościach?...
Żabuchna miał milion dolegliwości. Można śmiało powiedzieć, że cały jego
organizm
składał się wyłącznie z dolegliwości. Były one wszystkim w teatrze dobrze znane,
zaskakiwały
czasem jedynie niezwykłymi sytuacjami, w których się pojawiały. Kiedyś na
przykład...
Było to dwa dni przed Bożym Narodzeniem, kiedy każdy raczej myślał o karpiu w
galarecie,
a nie o próbie, ale próba i tak musiała się odbyć, skoro była wpisana w plan
zajęć. Wszyscy
siedzieli w garderobie, mile gawędząc o świętach i czekając na przyjście
Żabuchny, bez którego
nie można było zacząć próby. Była już godzina dziesiąta, czyli najwyższy czas,
aby Żabuchna
zjawił się w teatrze ze wszystkimi swoimi chorobami i gotowością do pracy;
wiadomo
było, że najpierw każdy musi wysłuchać, co go w nocy bolało, jakie ma sensacje
sercowe
i czego się spodziewa w najbliższej przyszłości po swoim zdrowiu. Wszyscy znali
dokładnie
jego wątrobę, nerki, płuca i pęcherz, jakby to były ich własne wnętrzności,
chodziło tylko o
ustalenie, który organ będzie fatalnie funkcjonował. Tym razem Żabuchna zrobił
wszystkim
niespodziankę: nie przyszedł na próbę, żeby opowiedzieć o swoich chorobach, lecz
zadzwonił.
Dokładnie o godzinie dziesiątej minut pięć Żabuchna obolałym głosem, skądś z
bardzo
daleka, jakby z innego miasta czy świata, informował wszystkich, że stała się
rzecz straszna,
ma on bowiem zranione oko! W tej chwili znajduje się właśnie w klinice, gdzie
mają dokonać
koniecznego zabiegu. W ogóle nie wie, czy jeszcze kiedyś zobaczy ten piękny
świat, w każdym
razie nie należy się go wcześniej spodziewać jak za godzinę. Wszyscy siedzieli,
czekając
i rozmyślając o oku Żabuchny. Po godzinie usłyszeli go już z daleka, kiedy
wkraczał na korytarz.
Tam właśnie zaczął swój wielki monolog o oku, który skończył w garderobie.
Zebrani
siedzieli wpatrzeni w niego:

No nie! Przecież ja nic nie widzę!
krzyczał Żabuchna.
Co to mówić, że się
wyczyściło
oko, kiedy najwyraźniej czuję, że tam coś w dalszym ciągu siedzi! Od razu
wiedziałem,
jak tylko wyszedłem z kliniki, że spaprali... Przecież teraz jeszcze bardziej
boli niż na początku!
Mam całe poranione oko! No mówię wam jedna wielka rana! A ona mówi, ta
lekarka...
Owszem, ładna bestia, zwłaszcza nogi miała śliczne... Ale co to się brać do
leczenia... Ona nie
ma pojęcia o niczym... Mówi mi, że nic nie ma w oku! Ze już samo wypłynęło!
Oczywiście
nie oko, lecz to co tam było w środku... Nic nie wypłynęło! Najwyraźniej czuję,
jak mi tam
siedzi i rani oko! No co za ludzie! Jutro Wigilia, a ja zostanę bez oka!
Przecież oni wszystko
tam zamykają; całe to ich urzędowanie!... Ach! To nie żadna lekarka! Co z tego,
że ładna?
Trzeba przyznać, że śliczna bestia... Ale przecież nawet nie przystawiła mi do
oka magnesu...
no, tego co to wyciąga z oka opiłki! Ona twierdzi, że to nie były opiłki. A z
czego mam całe
oko pokrojone? Musiał być opiłek albo nawet jeszcze coś gorszego... Pielęgniarki
też tam
mają ładne, ale do niczego... Nie mogę na święta zostać bez oka! No przecież
boli, że wytrzymać
trudno! Wywinąć powiekę to i ja potrafię! Mówiłem, że trzeba oczyścić! No,
owszem, dali jakieś znieczulenie, ale co z tego? Teraz boli jeszcze bardziej! W
ogóle nie może
być mowy o żadnej próbie! Ja zaraz idę do telefonu i powiem im, co o nich myślę!
Święta,
a ja bez oka!...
Wszyscy stłoczyli się przy głowie Żabuchny i oglądali jego oko. Nie było widać
żadnych
ran, ale skoro twierdził, że są?... To przecież jego oko i on wiedział
najlepiej.
Żabuchna rozepchnął tłum i pogalopował do pokoju kierowniczki, gdzie znajdował
się
aparat telefoniczny. Tłum za nim. Każdy chciał posłyszeć rozmowę Żabuchny z
oddziałem
okulistycznym i z piękną lekarką.
Żabuchna jedną ręką trzymał zmasakrowane oko, drugą nakręcał numer centrali
Akademii
Medycznej, równocześnie rozmawiał z obecnymi, aby nie tracić cennego czasu
podczas czekania
na połączenie. Właśnie zgłosiła się centrala, ale Żabuchna musiał skończyć
rozpoczęte
zdanie, wobec czego mówiąc do obecnych, przekazywał słuchawce telefonicznej
następujące
słowa:

No mówię wam, bardzo ładne nogi i w całości, owszem... Blondyna!... Halo!
Halo!!! No
co się tam dzieje?!
Widocznie w centrali odłożono słuchawkę, nie mogąc się doczekać zdania o
sensownej
treści.
Żabuchna w niezmiernym zdenerwowaniu ponownie nakręcił numer. Kiedy usłyszał
głos,
zamiast z miejsca poprosić o połączenie z kliniką okulistyczną, najpierw skarcił
okrutnie telefonistkę:

Jezusie Nazareński! Królu Żydowski! Co się tam u was dzieje?! Pani
prawdopodobnie w
tej chwili jest zajęta jedzeniem śniadania, zamiast łączyć. Każdy sobie
lekceważy pracę, a
mnie tu oko wypływa!
Znów odłożono słuchawkę.
Stłoczeni w małym gabineciku koledzy poradzili Żabuchnie, żeby trzymał się
tematu i
mówił tylko to, co jest konieczne, bo może tam w centrali kliniki wyobrażają
sobie, że to jakiś
wariat dzwoni i dlatego nie łączą...
Żabuchna zdenerwował się.

No, a jeżeli nawet wariat?! To czy oni nie mają obowiązku łączyć? Wariat to
także człowiek
chory i potrzebujący pomocy! Ale kogo obchodzi, że człowiek potrzebuje pomocy?
Pewnie w tej centrali też siedzi jakaś ładna dziewczyna z pięknymi nogami i ani
jej w głowie
człowiek i jego kalectwo! A mnie oko już całkiem wypływa!
Znów nakręcił numer
centrali,
ale linia była zajęta. Kręcił więc już bez przerwy, a przy okazji oglądał
rozrzucone na stole
obok telefonu jakieś kolorowe pisma i nie przestawał przy tym mówić; komentował
sprawę
tych pism:
Cóż to za magazyny? Jakieś nagie dziewczyny...
uzyskał
połączenie, ale właśnie
kończył zdanie
...gdzie się człowiek obróci, wszędzie nagie dziewczyny...
Centrala
znów się wyłączyła. Żabuchna bezsilny rzucił słuchawkę na widełki.

No przecież to niemożliwe!
ryczał trzymając się za wątrobę zamiast za chore
oko.

Człowiek może skonać, a oni nie połączą!
Roznoszony furią kręcił się po
maleńkim pomieszczeniu
pokoju kierowniczki, co chwila dotykał serca, oka i wątroby.
Zlitujcie się,
dobrzy
ludzie! Zróbcie coś ze mną! Ja muszę mieć oko! Całe święta na mojej głowie! Jak
ja
wypatroszę indyka?!
Przy okazji Żabuchna zwierzył się wszystkim, że: przegrał całe życie!
Zaprzepaścił
wszystkie szanse i choć miał niejedną okazję osiągnąć szczyty szczęścia i
dobrobytu, przez
swoją lekkomyślność lub też przez brak umiejętności urządzenia się w życiu
doprowadził się
do absolutnej ruiny, do samotności, w której jedynym jego towarzyszem w czasie
świąt będzie
martwy indyk, w dodatku nie wypatroszony, bo jak tu brać się do oporządzenia
indyka,
nie posiadając jednego oka.
Wszystkim zrobiło się niezmiernie żal Żabuchny pozostawionego sam na sam z
martwym
indykiem przez całe święta, bo o czymże rozmawiać z nieżyjącym indykiem? Jeżeli
Żabuchna
czegoś naprawdę potrzebował, to nawet nie lekarstwa na wątrobę czy nerki, ale
przyjaznego
ucha, które wysłuchałoby jego strapień i skarg na oporne wnętrzności, wiecznie
sprzeciwiające
się jego woli i rządzące nim, jak im się tylko podobało; gdy na przykład wątroba
miała ochotę uciskać żebra Żabuchny i sprowadzać piekącą zgagę w jego drogi
pokarmowe,
to choćby sam nie wiem jak chciał mówić o czymś innym, choćby zamierzał
przeprowadzić
najciekawszy z wywodów na temat istnienia Boga w każdym odruchu człowieka,
czując napływającą
gorycz do przełyku musiał zrezygnować z wszelkich intelektualnych czy też
metafizycznych
rozważań i zająć się tą wściekłą zgagą; nie sposób myśleć o nieskończoności,
kiedy
się w krtani czuje nieznośne pieczenie i posmak żelaza w jamie ustnej. W ten oto
prosty
sposób otoczenie Żabuchny często było pozbawione wiedzy o sprawach natury
filozoficznej
na korzyść szczegółowych informacji dotyczących jego systemu trawiennego.
Żabuchna nie
skąpił także wiadomości o swoim uzębieniu; chodził od człowieka do człowieka,
pokazując
swoje piękne białe zęby i skarżył się:

Powiedzmy, że natura nie obeszła się ze mną łaskawie i nie dała mi urody
Apollina... Co
do swoich nóg, mógłbym mieć też pretensję, bo to już skandal, żeby człowiekowi
wyrosły
takie płaskie stopy, a do tego jeszcze kolana mam jakby zrośnięte ze sobą, co mi
oczywiście
utrudnia chodzenie... No, nie oszukujmy się, to jest zwyczajny, pospolity X! I
włosy!... Co na
boga robić, żeby one tak nie wypadały?... No, ale zęby, to była cała moja
ozdoba! Sami zobaczcie!
Piękne białe zęby! I co?... Uśmiejecie się, jak wam powiem, dwa zęby zaczynają
mnie boleć! Jeżeli nie uratuję ich, to już nic we mnie nie pozostanie zdrowego!
Tak. Całe
życie zmarnowałem! Zęby też...
Każdy oglądał zęby Żabuchny, aby chociaż wspomnienie ich wspaniałości pozostało
w
pamięci, kiedy już i one staną się niedługo zmorą życia Żabuchny.
Wracając jednak do oka, które w danej chwili groziło wypłynięciem, to nikt nie
mógł się
zdobyć na jakąś rozsądną radę. O ciepłych kompresach czy przykładaniu wywaru z
rumianku
Żabuchna nawet nie chciał słyszeć. On żądał zabiegu i to dłonią
wykwalifikowanego chirurga-
okulisty. Nawet był rad, że nie zdołał się połączyć z kliniką, bo przecież:
znowu przyszłaby
ta z ładnymi nogami, wymęczyłaby mu oko i zostawiła rozpaprane! Bo co ona może
wiedzieć
o leczeniu? Ładna bestia, owszem, tego nie można powiedzieć, i do tego
blondynka!
Ale na wyjmowaniu czegoś z oka, to się nie zna. Tu trzeba prawdziwego fachowca!
Kierowniczka sceny, która posiadała wyjątkową umiejętność w znajdowaniu rady na
wszystko, znalazła sposób, aby uratować Żabuchnę: poleciła portierce, by ta
ostrożnie poprowadziła
(półślepego) Żabuchnę do ośrodka zdrowia. Najpierw połączyła się jednak z
okulistą,
wyjaśniając, że zaraz tam doprowadzą ciężko chorego i "trudnego" pacjenta...
aktora,
któremu potrzebna jest natychmiastowa pomoc i nikt inny tylko tenże pan doktor
może
mu pomóc.
Żabuchna z miejsca poczuł się raźniej, skoro tylko ujął silne ramię portierki.
Nie zważając
na wrodzone trudności w chodzeniu, pogalopował z nią do lekarza...
Wrócił z triumfującą miną i z okiem całym zaklejonym plastrami i bandażami.

No tak! To jest doktor z prawdziwego zdarzenia!
powiedział do stłoczonych w
korytarzu
kolegów.
Od razu zakleił oko, bo przecież trzeba je unieruchomić.
Wszyscy dopytywali się, co też lekarz znalazł w oku.

W oku już nic nie było
wyjaśnił Żabuchna
ale rany są olbrzymie! Mówię wam,
dosłownie
całe oko jest poharatane! Najlepszy dowód, jakie mi dał wielkie plastry! Ale to
jest
fachowiec! Nie to co tamta smarkata... I co z tego, że ładna? Jeszcze trochę i
nie miałbym oka!
Wszyscy poczuli się zawstydzeni wobec widomych oznak kalectwa Żabuchny.
Żartowali
sobie z niego w nikczemny sposób, podczas kiedy jego oku groziło prawdziwe
niebezpieczeństwo.
Na drugi dzień rano kierowniczka sceny zadzwoniła do Żabuchny, pytając z troską
o jego
zdrowie.

Ach! Szkoda mówić!
jęczał Żabuchna.
Jestem konający!

Tak boli?
dopytywała się przerażona kierowniczka.

Boli?! Rozrywa mnie po prostu!
ryczał w słuchawkę Żabuchna.
Z całą
pewnością
jutra nie doczekam!

To może przysłać panu samochód i jeszcze raz pojedzie pan do okulisty?

dopytywała
się.

Do jakiego okulisty?
zdziwił się Żabuchna.

No, do tego, u którego był pan wczoraj. Jeżeli to oko tak boli...

A niechże pani da spokój!
oburzył się Żabuchna.
Z okiem wszystko w
porządku!
Mnie migdały bolą! Dosłownie śliny przełknąć nie mogę, a cóż dopiero mówić o
indyku!
Święta za progiem, a ja nawet nie skosztuję indyka. Jak się ma mojego pecha, to
i ością z sardynki
człowiek się zadławi... W każdym razie dziękuję za pamięć i proszę już teraz
przyjąć
ode mnie życzenia świąteczne, bo kto wie, czy jutro jeszcze będę chodził po tym
świecie.
Taki był Żabuchna. Teraz stał przy ławce, na której rozłożył swoją walizeczkę i
grzebał w
jej wnętrzu. Wreszcie wyciągnął pomarańczową szatę i takąż czapkę.

To jest zupełny idiotyzm! Przy dziennym świetle jeszcze gorzej wygląda

rozpaczał
wyciągając pomarańczową szatę.
Pójdę do reżysera i powiem, żeby mi kazał dać
coś w innym
kolorze...

Ty jesteś kopnięty
powiedziała pani Dusia, wysoko unosząc brwi.
Idź,
jeżeli chcesz,
żeby cię wylali. Myślisz, że komuś zależy, czy ty będziesz w tym filmie, czy
nie? Akurat będą
sobie głowę zawracać twoim kostiumem!... A poddaj im tylko myśl, że to jest zły
kolor, to
gotowi zrezygnować z ciebie.
Żabuchna wcisnął pomarańczową szatę w walizę i błyskawicznie zakrył wieko.

Cicho bądź!
zasyczał w ucho Dusi i ścisnął jej rękę.
Jeżeli ktoś posłyszy,
jestem
skończony! Ja muszę zarobić te pieniądze, rozumiesz?! Jestem zarżnięty, o tak!

Żabuchna
pokazał jak jest zarżnięty.
Jedyny mój ratunek to ten film! Już i tak płacę
pieniądze za jednego
oszusta... Bydlę nie człowiek! Podał się za mojego kolegę ze szkoły
podstawowej... Czy
ja mogę pamiętać wszystkich ze szkoły podstawowej?... Ile lat temu to było?...
No i ja, naiwny,
dałem się nabrać i podżyrowałem mu weksel na telewizor, a teraz on się
wyprowadził, nie
wiadomo gdzie, pewnie do jakiejś nałożnicy, a ja muszę płacić!!!... Trzeba im
wmówić, że to
jest najwspanialszy kolor!

Przecież to ty zacząłeś wątpić w ten kolor
odpowiedziała pani Dusia i
uwolniła rękę z
uścisku Żabuchny.
I nie ściskaj mnie tak, bo mi porobisz sińce. Nie chcę się
potem tłumaczyć
mężowi, że sińce mam z powodu pomarańczowego koloru.

Przepraszam cię.
Żabuchna pocałował panią Dusię w rękę.
Oczywiście, sińce
są niepożądane.
Twój mąż jest człowiekiem kulturalnym, ale w sprawach zazdrości mężczyzna jest
gotów zapomnieć o dobrym wychowaniu i kulturze. Ja się nie nadaję do żadnych
bijatyk. Jestem
człowiekiem łagodnym, a poza tym bicie się należy zaliczyć do rzędu pewnych
umiejętności,
których, no co tu dużo mówić, ja nie posiadam... Opowiem wam historię, która mi
się
przydarzyła jakieś dobre dwadzieścia lat temu...
Żabuchna rozsiadł się na ławce, zapominając o walizce z pomarańczowym kostiumem,
i
cały pogrążył się w opowiadaniu.

Byłem wówczas dopiero co po ślubie z moją pierwszą żoną... Nie mam pojęcia,
dlaczego
ona mnie chciała? Chyba dla niewątpliwych zalet duchowych... Wyglądałem niewiele
lepiej
niż teraz, tyle tylko że byłem o dwadzieścia lat młodszy... Jechaliśmy jakimś
piekielnym wehikułem...
Autobusów wówczas jeszcze nie było, w ogóle komunikacja pożal się boże... Coś
pośredniego między dzisiejszym trolejbusem a wozem ciężarowym... Nie pamiętam,
ile
kosztował bilet, wiem, że jakaś kobiecina nie miała tyle, ile trzeba i chciała
konduktorowi dać
jajko na dokładkę, ale on się nie zgodził... Konduktorzy, to ogólnie rzecz
biorąc, nie ludzie...
Pod tym względem do dzisiaj niewiele się zmieniło... Niedawno przespałem ostatni
przystanek
kolejki elektrycznej i obudziłem się dopiero na bocznicy. Nade mną stał
konduktor, złośliwie
wpatrując się we mnie, potrząsał moim ramieniem i kazał mi zapłacić dwieście
złotych
kary, jako że była noc i wtedy niby to bilety droższe... Nic nie pomogło
tłumaczenie, że zaspałem,
że nie miałem żadnego celu jechać na bocznicę, skąd i powrotu żadnego nie ma,
ale
czy takie zwierzę zrozumie? On ma swoje paragrafy i na tym koniec! Oświadczam
wam, że
paragrafy zgubią ten kraj! Albo naród zacznie myśleć, albo będzie wyłącznie
paragrafował, a
wtedy koniec z nami...

Czy nie mógłbyś wrócić do tematu?
zapytała pani Dusia.

Do jakiego tematu?
zdziwił się Żabuchna, już cały przejęty wyłącznie sprawą
paragrafów.
Pani Dusia westchnęła.

Zacząłeś mówić o jakiejś bijatyce
wyjaśniła bez nadziei, że doczeka się
końca opowiadania
związanego z bijatyką.

Ach! O bijatyce! Oczywiście o bijatyce
zastanowił się chwilę Żabuchna i
jednak podjął
przerwaną opowieść.
Otóż jedziemy my tym wehikułem, a ciasno jest... można
sobie wyobrazić...
nie więcej niż pięć na dobę chodziło tych pojazdów, a kolejek elektrycznych
jeszcze
nie było... Otóż moja żona... zawsze mnie to denerwowało u niej... przez cały
ten autobus
prowadziła ze mną rozmowę o sztuce, na której byliśmy razem... Nie cierpię tego!
Wreszcie
nadszedł upragniony moment końca podróży, zabieramy się do wyjścia, ja wysiadłem
pierwszy,
bo stałem bliżej drzwi, za mną żona, która nagle odwraca się i mówi do kogoś za
plecami:
cham! Wysiedliśmy wreszcie, za nami tłum ludzi, pytam o co rzecz poszła. Wtedy
ona mi
odpowiada, czerwona z oburzenia, że jakichś dwóch dryblasów przyglądało się jej
przez całą
podróż, a jak wysiadała, to jeden z nich przycisnął ją do siebie i powiedział:
co za śliczna
laluchna... Wtedy we mnie chcąc nie chcąc zakipiała krew, jakby nie było byliśmy
krótko po
ślubie... Mogłem się jednak opamiętać i zareagować w jakiś nie czyniący mi ujmy,
ale bezpieczny
sposób, ale nie
we mnie chyba diabeł wstąpił! Krzyknąłem: Jeżeli mi pokażesz,
który to typ, to ja się z nim policzę!... Idiota! Dureń! Coś takiego
wymyślić?... No i moja żona
odwróciła się i powiedziała: Idą za nami. To ten wyższy... Nie miałem wyjścia;
przystanąłem,
pogroziłem mu pięścią i powiedziałem groźnie: No! No! radzę, aby mi pan nigdy
więcej w
życiu nie stanął na drodze, bo nie będę żartował! Wtedy posypały się pod moim
adresem
ohydne inwektywy i dryblas kiwnął na mnie palcem... Nie było wyjścia; moja co
dopiero poślubiona
żona stała obok mnie i czekała na objawy bohaterstwa z mojej strony.
Przeprosiłem
więc ją na chwilę i podszedłem do tych dryblasów. Ledwo się zbliżyłem, powiadam
wam, nie
pięść, ale bochen chleba wylądował na mojej głowie. Okulary zataczając wielki
łuk sfrunęły z
mojego nosa i zaryły się gdzieś w ornej ziemi... Wtedy jeszcze wszędzie była
skopana ziemia.
No więc schyliłem się i zacząłem szukać tych okularów, gdy tymczasem dryblas
kopał mnie
w siedzenie... Trzeba powiedzieć, że ten drugi zachował się lojalnie, stał z
boku i tylko się
przyglądał, nie pomagał dryblasowi... Kiedy dryblas uznał, że mi już
dostatecznie dokopał,
oddalił się spokojnie razem z towarzyszem. Ja na czworakach szukałem swoich
okularów.
Żona przyświecała mi zapałkami i jakoś na szczęście udało się nam je znaleźć.
Właściwie to
powinienem poprzestać na tej klęsce i starać się ją możliwie szybko zamazać w
pamięci żony,
ale chciałem się jeszcze ratować, toteż kiedy znaleźliśmy się w domu i żona
przykładała mi
kompres na posiniaczoną po uderzeniu twarz, szarpnąłem się ostatkiem sił i
krzyknąłem:
Gdyby ten łotr nie strącił mi okularów, nie wiem, czy pozostawiłbym w nim jedną
całą kość!
Miał szczęście!... Co tu dużo mówić, nawet w chwili najgorszego upadku człowiek
chce wierzyć,
że drzemie w nim wielki bojowy duch, ale mówiąc otwarcie, to ja się do bijatyki
nie
nadaję.

Po co ci to? Wystarczy, że jesteś świetnym aktorem
pocieszała Żabuchnę
Marianna.

Dziękuję ci, moja kochana. Oczywiście, że to w jakimś sensie jest
pocieszające, że człowiek
jednak posiada jakieś plusy, chociaż prawdę mówiąc, na co mi się to zda, że
jestem dobrym
aktorem? Kto to rozumie?... Wy tak, ale oni! Ci wszyscy dyrektorzy i reżyserzy,
czy oni
to biorą pod uwagę? co ja w ogóle gram w tym teatrze?

No, no, nie przesadzaj, grasz dosyć dużo
sprzeciwiła się pani Dusia.

Co znaczy dużo?!
ryczał Żabuchna.
Ja powinienem grać bez przerwy! Oni mnie
chcą
wykończyć! Chcą mnie zmusić, żebym złożył wymówienie! Tylko na to czekają! Gdyby
było
inaczej, wystawialiby dla mnie specjalnie sztuki, gdzie bym mógł pokazać cały
wachlarz
swoich możliwości. I co z tego, że gram? To nie są role! To jest łażenie po
scenie i mówienie
tekstu. Przecież ja widzę, co się dzieje! Chcą mi zatruć życie i na Boga, udaje
im się to! Nie z
innego powodu choruję na wszystkie choroby, tylko z nerwów! Już nawet leczyłem
się w
zakładzie dla psychicznie chorych, ale tam jako jedyną terapię stosują pracę
fizyczną... Dziękuję...
Wyrwałem cały zagon marchewki a potem selerów i uciekłem!
Żabuchną zastygł w
zamyśleniu. Być może duch jego krążył jeszcze po smutnych korytarzach sanatorium
dla
nerwowo chorych, gdzie ściany były malowane od góry do połowy na biało, a w dół
olejną
farbą na bladozielony kolor, drzwi również stanowiły kompozycję bieli i zieleni,
zestawionych
w ukosy
był to prawdopodobnie efekt malarskich upodobań naczelnego lekarza
sanatorium.

Żabuchna, wciśnij się w kostium, bo jak się przetrze, to zaraz zaczynamy
kręcić.
Pani
Dusia dotknęła jego ręki. Spojrzał nieprzytomnie i wpatrzył się w nią trwożliwie
spoza grubych
szkieł okularów.

Co ci jest? Boli cię znów coś?
zaniepokoiła się pani Dusia.

Nie. Na razie nic mi nie jest. Nie wiem tylko, gdzie by tu się przebrać?

A co? Rozbierasz się do gołego?
zdziwiła się Marianna.
Przecież możesz
włożyć to
na siebie tutaj.

A tak. Nie pomyślałem o tym... Oczywiście, że mogę tutaj się przebrać. Wkładam
przecież
tylko szatę i czapkę... Mojego rozmiaru butów nie było, ale powiedzieli mi, że
to nieważne,
bo i tak nie będą robić ujęcia od dołu.
Żabuchna zrzucił prochowiec na ławkę, natychmiast jednak wziął go z powrotem,
delikatnie
i z uwagą otrzepał z niewidzialnych pyłków i zaczął się rozglądać za miejscem,
gdzie by
go można powiesić.

Włóż do walizki
poradziła pani Dusia.
Walizkę postawisz obok naszych
torebek i
będziesz miał na nią oko.
Żabuchna złożył płaszcz w kostkę, ułożył starannie na dnie walizki,
pieczołowicie zamknął
walizkę na kluczyk i postawił w kącie przybudówki. Włożył pomarańczową szatę i
czapkę.

Nie wytrzymam! Jak ty wyglądasz!
zaśmiała się pani Dusia.
Jak krzak
jarzębiny!

Nie zapomnij zdjąć okularów przed ujęciem
dodała Marianna.
Jarzębina w
okularach
to już trochę za dużo, nawet jak dla filmu polskiego.

Co tu w ogóle żartować?
rozgniewał się Żabuchna.
Dla paru nędznych groszy
człowiek
bądź co bądź poważny jest zmuszony robić ze siebie pośmiewisko. Ja w ogóle nie
mogę
zrozumieć, co robię w tym komedianckim zawodzie? Mogłem zrobić karierę w
sporcie! Teraz
jeździłbym sobie na te ich olimpiady i zbierał medale! Zachciało mi się teatru,
to mam!

Ciekawe, za co ty byś mógł dostać medal na olimpiadzie?
kpiąco spytała pani
Dusia.
Żabuchna spojrzał na nią groźnie.

Jak to za co? A choćby za pływanie! Może nie dacie wiary, ale ja świetnie
pływam! Pływam
we wszystkich dostępnych człowiekowi stylach!
Tu zaczął demonstrować niektóre
style. Przy
pływaniu na wznak wyrzucił za siebie gwałtownym ruchem ręce, strącając przy
okazji czepek
pani Telimeny.
Przepraszam cię bardzo
powiedział schylając się i ocierając
wierzchem rękawa
zabrudzony czepek.
Tylko odrobinę się zabrudził. Wyczyszczę tak, że śladu nie
zostanie.

Nie ma znaczenia
powiedziała pani Telimena, wyciągając rękę po czepek.
Daj
mi to.
Tutaj absolutnie nikogo nie obchodzi, jak kto wygląda.
Rozgoryczenie pani Telimeny rosło już od dłuższego czasu. Przestała wierzyć w
możliwość
zrobienia kariery w filmie, w możliwość oczarowania kogoś swoją osobą, w
szczęście,
które miało szansę uśmiechnąć się do niej, a przez głupie kaprysy pogody
oddaliło się na odległość
prawie kosmiczną. Siedziała coraz bardziej markotna, coraz mniej dbając o swój
wygląd.
Jedyne co teraz przynosiło jej ulgę, to myśl o własnym domu, w którym znajdzie
się
wieczorem, usiądzie w głębokim fotelu i włączy magnetofon z taśmą języka
esperanto. Pani
Telimena domowym sposobem opanowała już kilka języków, ostatnio wzięła się do
esperanto,
bowiem jej zdaniem język ten miał przyszłość, a zwłaszcza kuszące były
perspektywy
zjazdu esperantystów, gdzie można było poznać wielu interesujących ludzi z
różnych krajów,
z których każdy był przecież potencjalnym kandydatem na towarzysza życia. Pani
Telimena
zawsze wychodziła losowi naprzeciw. Nie jej wina, że los unikał tych spotkań.
Niebo nie straciło nic ze swojej szarości. Jeszcze przybyło więcej brudnych
strzępków;
rozciągały się po niebie, zwisały coraz niżej i straszyły ludzi na dziedzińcu
kościelnym, że
zaraz mogą się zmienić w krople deszczu, a nawet w całą ulewę.
Dwie panie zajęte robótkami na drutach, wciśnięte w zaciszny kącik pod murem
kościelnym,
spoglądały w niebo i gawędziły.

Pani chyba nie jest z naszych stron?
zapytała ta od pelerynki.
Bo pani ma
taki dziwny
akcent...

Ja jestem z gór
odpowiedziała ta od czapki robionej grubą wełną.
Znalazłam
się tutaj,
bo tak mi wypadło, ale całą młodość spędziłam w górach. Nie mogę zapomnieć gór,
chociaż
wcale tam nie było lekko... Miałam dziesięć lat, kiedy zaczęłam chodzić do
szkoły hafciarskiej
w Makowie. Strasznie chciałam się czegoś uczyć, dlatego chodziłam do tej
szkoły...
Szło się przez góry osiem kilometrów... Najgorzej było w zimie... Czasem się
uczepiłam jakiegoś
wozu, ale woźnica zawsze spędzał batem, bo koniom też było ciężko. Matka dawała
mi na bułkę pięćdziesiąt centów, na cały dzień... musiało starczyć. Moja starsza
siostra
mieszkała w połowie drogi do Makowa... Wyszła tam za mąż... Jak się szkoła późno
wieczorem
kończyła, to zostawałam u niej na noc. Wykładała mi szmatami skrzynkę po węglu i
tam
spałam, byłam mała, to całkiem dobrze mieściłam się w tej skrzynce.

Cóż to za człowiek, ta pani siostra?!
przerwała jej oburzona pani od
pelerynki.
Jak
można tak traktować człowieka? I to własną siostrę?

Tak jakoś było... Miała przecież swoje dzieci i męża, to nie mieli za dużo
miejsca i ona
była zawsze taka jakby obojętna... Za to drugą siostrę miałam bardzo dobrą, ale
umarła...
Kobieta, która robiła pelerynkę, siedziała z rękami na robótce, zapatrzona przed
siebie.
Milczały chwilę, potem każda wzięła się do swojej roboty.

Przeciera się!
krzyknął człowiek z psem, wracając ze swojej pozycji przed
bramą.
Wszyscy z niedowierzaniem spojrzeli w niebo; rzeczywiście, między chmurami
zaczęły
się pojawiać skrawki błękitu.
Na dziedzińcu kościelnym zawrzało. Uprzątnięte poprzednio potrawy znów powróciły
na
stół, aktorzy na podium, charakteryzatorka z pędzelkiem i złotą farbą
przyskoczyła do kogoś,
pacnęła farbą i natychmiast przeniosła się do następnego człowieka. Czarny szal
pani scenograf
przemykał się między postaciami; palec wskazywał krawcowej w białym szalu
usterki,
migała igła, zeszywano, drapowano płótna, wykańczano obraz. Mały asystent uwijał
się,
ustawiając pozy. Człowiek z kubłem z farbą flegmatycznie przesuwał się między
postaciami,
by sprawdzić, czy linie nie zostały zamazane. Człowiek z psem kopnął psa,
zapraszając go do
zajęcia pozycji siedzącej. Reżyser nerwowo zaciskał palce, aż trzeszczały stawy.
Czterech
asystentów przebiegało tam i na powrót podwórko i popędzało elektryków,
dźwigających na
ramionach zwoje kabli. Aktorzy runęli hurmem do stołu, statyści na swoje pozycje
po prawej
i lewej stronie podium. Panienka z "klapsem" stanęła ze swoimi czarnymi
deszczułeczkami,
na których były wypisane kredą "Nietoperze 129". Żabuchna próbował zająć dogodne
miejsce
przy stole, tak aby go było wyraźnie widać w kamerze, ale został brutalnie
odepchnięty.

Każdy ma już swoje miejsce zajęte! Musisz spróbować gdzieś się wcisnąć

powiedział
"Kawał Głosu".

Jak to, ja mam próbować gdzieś się wcisnąć?!
oburzył się Żabuchna.
O czym
wy
mówicie? Zostałem zaangażowany do filmu, a nie do wciskania się! Czegoś takiego
jeszcze
nie widziałem! Pójdę do reżysera i dowiem się!
Idź, idź!
poradziła śmiejąc się pani Dusia.
Pchaj mu się w oczy, tak żeby
mógł zauważyć,
że właśnie o ciebie jest tutaj za dużo.
Żabuchna próbował jeszcze ratować swoją godność aktora:

Jak to za dużo o mnie?! Jeżeli zostałem zaangażowany, to znaczy że byłem
przewidziany
w filmie! Bez względu na konsekwencje muszę tę sprawę wyjaśnić!
Przy tych
słowach miał
jednak dosyć niepewną minę; można było się domyślić, że raczej nie pragnie nic
robić "bez
względu na konsekwencje", mając na uwadze zarobek, który nie trafia się każdego
dnia. Film
dla aktorów, nie mających jeszcze w nim ustalonej pozycji, jest jak podarunek
pod choinkę;
człowiek ma szczęście, jeśli coś dostanie, ale może też na zawsze pozostać
"biednym dzieckiem",
któremu nikt nigdy nie dał takiego podarunku. Żabuchna wiedział, że może stracić

jedyną szansę i tę szansę chciał zachować, ratując jednak swoją godność, co nie
bardzo było
do pogodzenia. Wiercił się więc przy stole i kombinował, jakby tu dać do
zrozumienia, że nie
pozwoli się byle jak traktować, a jednocześnie nie stracić możliwości zarobienia
pieniędzy w
filmie. Na szczęście wyratował go asystent reżysera; zeskoczył z podium,
podbiegł do Żabuchny
i wepchnął go między "Kawał Głosu" i panią Dusię.

Niech pan się postara jakoś schować
poprosił Żabuchnę.
Wystarczy kiedy
będzie widać
tylko pana głowę... Ten kostium ma trochę za jaskrawy kolor...
Żabuchna był zadowolony.

No właśnie!
szepnął w ucho pani Dusi.
Od razu mówiłem, że za jaskrawy!
Wszystko
przez tych niedorozwiniętych pomocników filmowych... Wybiorą coś takiego i potem
są kłopoty...
Mógłbym mieć kilka zbliżeń całej postaci, a tak to zagra tylko głowa. Nie będę
już robił
awantury, żeby nie utrudniać pracy! Przy okazji powiem jednak reżyserowi, że to
jest niedopuszczalne
zaniedbanie! Powinni zmienić tę panią scenograf! Kto to w ogóle jest? Chodzi
śpiąca w
tym czarnym szalu... Bardziej nadawałaby się do trumny, niż do pracy w filmie...
A propos...
Strasznie mnie coś ciśnie w klatce piersiowej! No, powiadam wam, zupełnie jakby
mi ktoś walcem
drogowym przejeżdżał po płucach! A jak tylko wciągnę głębiej powietrze, to
wyraźnie słyszę,
jak tam coś piszczy!... Co to może być? Bez powodu przecież nie piszczy w
płucach...

Może trzeba naoliwić twoje płuca?
zaśmiała
się pani Dusia.
U mnie w domu piszczały drzwi, naoliwiłam i nie piszczą.
Żabuchna nie zdążył odpowiedzieć, właśnie bowiem reżyser podniósł wielki krzyk,
zagłuszający
wszystko inne:

Gdzie jest Tuptuś?! Dlaczego nikt o tym nie pomyślał, że Tuptusia brak na
planie?! Czy
ja muszę za wszystkich myśleć?!
Asystenci, ilu ich było, wybiegli przed główną bramę na ulicę do ambulansu
sanitarnego,
gdzie Tuptuś ubrany w kostium gladiatora, czy też kogoś kto ma za zadanie
popisywać się
siłą fizyczną, siedział w kącie na białych poduszkach i spokojnie czytał
kryminał.
Kilka par rąk równocześnie wyciągnęło się i pochwyciło Tuptusia. Popychali go w
stronę
bramy, potem na dziedziniec kościoła i wreszcie na podium.

Co się z tobą dzieje?!
zaryczał na widok Tuptusia reżyser.
Wszyscy są na
planie, nareszcie
mamy dziurę w chmurach i możemy kręcić, a ty sobie spokojnie gdzieś siedzisz!

Nie będę stał w tym filmie cały nagi
odpowiedział mrukliwie Tuptuś.
Każdy
ma coś
na sobie, a ja tylko przepaskę. Zdechłbym z zimna, nimby się zaczęło.

No dobrze, dobrze, już bez dyskusji
powiedział łagodniej reżyser.

Postawcie go na
miejscu i zaczynajmy wreszcie!
Tuptusia postawiono w kącie z jakimś dziwnym ostrym narzędziem w ręce. Stał w
złotej
przepasce na biodrach, wspaniały, umięśniony, o byczym karku i muskułach jak
liny okrętowe,
i trząsł się z zimna. Tuptuś nie był aktorem, ale był zatrudniany w filmach,
gdzie trzeba
było pokazać kawał pięknego męskiego ciała. Kiedyś ktoś odkrył to ciało, nie
wiadomo już
kto i nie wiadomo przy jakiej okazji, ale jakie to ma znaczenie?... Ciało
Tuptusia było potrzebne
i wykorzystano je już w kilku filmach. Tuptuś był ciałem filmowym, przy okazji
zajmował
się, z amatorstwa, masowaniem obolałych pleców kobiecych, oczywiście pod
warunkiem,
że były to młode plecy i że Tuptuś miał ochotę je masować. Robił te zresztą
bezinteresownie i
beznamiętnie, tak jak beznamiętnie czytał broszurki kryminalne; bo Tuptuś nie
wykazywał w
niczym pasji ani zainteresowania, Tuptusiowi żadna pasja nie była potrzebna, bo
niby do czego?
Miał piękne ciało, które wypożyczano, za które płacono. Mógł sobie spokojnie
żyć, czytając kryminały
w broszurkach, nie troszcząc się o nic, skoro inni się o wszystko troszczyli.
Uważał, że
świat jest stworzony dla pięknych młodych ludzi, którzy zawsze będą piękni i
młodzi, a kiedy się
jest pięknym i młodym, to "człowieka może o nic głowa nie boleć". Głowa niech
boli tych, którzy
są starzy i brzydcy. Gardził starymi i brzydkimi i nie lubił ich. Psuli mu
doskonały obraz
świata. Traktował ich trochę jak węże i inne gady w biblijnym raju, stworzone
chyba tylko dla
kontrastu, żeby można było odróżnić, co jest piękne w zestawieniu z tym, co
brzydkie.
Reżyser stał teraz na środku dziedzińca i przez tubę robił uwagi:

Proszę scenę przy stole zagrać tak, jak robiliśmy to podczas próby! Potem
zrobimy ujęcie
figur na podium, ale państwo niech zostaną na swoich miejscach, bo chciałbym
jeszcze
zrobić zbliżenie niektórych twarzy!
Podczas kiedy reżyser przemawiał, Tuptuś wyciągnął spoza przepaski swoją
kryminalną
broszurę i spokojnie zabrał się do czytania.

Na miłość boską! Ja nic nie wiem, co trzeba robić?!
denerwował się Żabuchna.

Przecież
nie było mnie, kiedy robiliście próbę!

Nic nie masz robić
wyjaśniła mu pani Dusia.
Masz tylko siedzieć i jeść.
Ale uważaj,
bo kury podobno są nieświeże... Przy twoich chorobach mógłbyś się pożegnać z
życiem...
Możesz najwyżej zjeść jabłko.

Nie będę jadł jabłek! Surowe owoce mi szkodzą!
denerwował się Żabuchna i
spoglądał
na stół, co by mógł zjeść bez szwanku dla swojego schorowanego żołądka.

Mógłbym zjeść
kawałek tego chleba...

Już go tysiąc łap macało!
ostrzegła pani Dusia.
Nic nie jedz. Udawaj, że
pijesz coś z kubka.

Skąd mogę mieć pewność, że kubek jest czysty? Przytknę usta do brudnego kubka
i jeszcze
nabawię się zajadów! Kiedyś w restauracji nie wyczyściłem łyżki...
Żabuchna
nie zdążył
skończyć zdania, które na pewno zawierało w sobie straszliwą wieść o zajadach;
reżyser
podniósł rękę do góry i krzyknął:

Uwaga! Cisza na planie! Klaps!
Kłapnęły dwie czarne deszczułeczki z napisem "Nietoperze 129", panienka oddaliła
się i
zaterczały kamery.
Przy stole wznoszono puchary, sięgano po kurczaki, łamano chleb, zajadano owoce,
jednym
słowem biesiadowano. Żabuchna wystraszony rozglądał się, po co by tu sięgnąć...
Zdecydował
się na włoski orzech, leżący między jabłkami... Wyciągnął rękę, a raczej wcisnął

między ręce pani Dusi i "Kawała Głosu", pochwycił orzech i wsadził go między
zęby. Czy ja
oszalałem?!
pomyślał nagle.
Przecież połamię resztki moich zębów! Za te
kilkaset złotych,
które dostanę za film, nie będę zębów narażał!... Wyjął więc czym prędzej orzech
spomiędzy
zębów i próbował go rozgnieść między dłońmi. Kamera terczała. Żabuchna męczył
się z orzechem i trząsł się ze strachu, że nie zdąży rozgnieść orzecha, nim się
skończy ujęcie

a ponieważ było przykazane, że ma się jeść, to jego obowiązkiem jest jeść za
wszelką cenę!...
Orzech jednak okazał się nie do zgniecenia. Żabuchna spocił się z wysiłku i
nerwowego napięcia.
Upuścił orzech na ziemię i jeszcze mocniej wcisnął się między "Kawał Głosu" i
panią
Dusię. Niepewnie macając ręką po stole, gdyż ruchy miał wybitnie ograniczone, na
drodze
swojej dłoni napotkał półmisek z kurą, który ktoś właśnie tam podsunął; nie było
innego wyjścia,
trzeba było sięgnąć po kurę i zdecydować się na zatrucie! Może mały kęsek mi nie
zaszkodzi?

pocieszał się rozpaczliwie.
Szkoda, że nie zabrałem ze sobą tej szwedzkiej
sodki...
To jest lek odkażający i likwidujący każde zatrucie, oczywiście nie
śmiertelne... Już
uniósł rękę z kurzym udkiem do ust, kiedy właśnie reżyser dał znak ręką i
krzyknął:

Koniec ujęcia!
Umilkł terkot kamer.

Nie będziemy powtarzać ujęcia
powiedział reżyser.
Reżyser nie skończył mówić, kiedy już tłum statystów naparł na stół, roztrącając
i przygniatając
aktorów, waląc się na nich poprzez plecy i porywając ze stołu wszystko, co tam
było jadalne.

Proszę państwa!
krzyczeli asystenci i panienka od rozetek.
Proszę nie jeść
drobiu, bo
jest nieświeży! Film nie będzie odpowiadał za zatrucia! Drób był tylko jako
dekoracja!
Nikt nie zwracał uwagi na krzyki. Po chwili stół był opróżniony. Pozostały tylko
talerze,
kubki i dzbany i ani jednego orzecha, ani jednego jabłka, chleb porozrywany na
strzępy, poznikały
nawet okruszyny, a kury ulotniły się, jakby miały skrzydła. Dziedziniec kościoła
pełen
był białych kości z drobiu i łupin po orzechach.

Co za bydło!
powiedział do kolegi elektryk zwijający kable.
Zjedli nam
całą zagrychę!
Gdyby im nawet powiedzieć, że w kurach była trucizna na szczury, też by pewnie
nie
zwracali na to uwagi. Co za chytrość jest w narodzie? Nie przepuszczą żadnej
okazji, żeby się
nażreć za darmo.

Zwijaj kabel, bo chcę przenieść reflektor bliżej podium!
odpowiedział
spokojnie kolega
elektryka.
Wiadomo, że to było na straty. Jeszcze mam w pudle po żarówkach dwa
udka
i całą pierś z kury. Dla nas starczy. Czego ty się spodziewałeś po tym motłochu?
Zbieranina
bez żadnej kultury i elegancji. Jak ja bym był reżyserem, to bym angażował
naprawdę eleganckich
ludzi, a przede wszystkim młode ładne dziewczęta... Z tego zawsze jest jeszcze
dodatkowy
pożytek, a tu?... Popatrz na tego łachudrę!
kolega elektryka wskazał żebraka,
który
siedział pod murem kościoła już całkowicie pijany i brudnymi łapami rozdzierał i
żarł kurę,
wypluwając kości obok siebie. Przy nim stała jego kobieta i przyglądała mu się
łakomym
wzrokiem. Karolina cichutko gdakała i podskakiwała do każdej rzuconej kostki,
obdziobując
resztki mięsa po jakiejś swojej krewnej. W końcu żebrak nasycił się, beknął
głośno i oddał
kobiecie, kość na której jeszcze sterczało sporo strzępów mięsa.

Zeżryj do końca i jazda stąd!
powiedział nieprzyjaznym tonem.
Nie chcę,
żebyś mi
się tu kręciła z tą francowatą Karoliną. W ogóle mam cię dość, stara zołzo!
Żebym nie widział
twojej obmierzłej gęby, kiedy wrócę do domu!
Łypnął na kobietę złym okiem. Nie
zwracała
na niego uwagi, zajęta ogryzaniem kości.
Słyszałaś, co powiedziałem?!
Dodał
groźnie.

Dobrze, dobrze
odpowiedziała bez złości.
Zawsze kiedy się upijesz,
wyrzucasz mnie.
Ale co byś ty beze mnie zrobił? Wszy by cię zjadły...

A tak mnie nie jedzą, co?
zaryczał.
Gosposia się znalazła! Do żarcia i
chlania wódy
niejedna się znajdzie! A zresztą daj mi spokój, bo mi się spać chce
powiedział
już łagodniej
i przymknął oczy. Wpół leżał, rozwalony pod murem, a ślina ciekła z kąta jego
grubych warg.

Ty głupi, stary capie
powiedziała przyjaźnie kobieta
przyjdę po ciebie pod
wieczór,
bobyś się o własnych siłach nie dowlókł do domu. Schlałeś się jak świnia, ale
inaczej, to byś
może nawet nie wiedział, żeś grał w filmie.
Pociągnęła za sobą Karolinę i
wyszły z dziedzińca.
Żebrak rozchylił powiekę i patrzył jednym okiem za oddalającą się. Cały czas,
kiedy stała
nad nim, miał ochotę trzepnąć ją w łeb, ale był zbyt ociężały, aby swój zamiar
wykonać. Kiedy
bił, to lubił już bić dokładnie i z żarliwością. Obiecał sobie, że ją spierze
wieczorem, kiedy
wróci do domu. Bicie swojej kobiety uważał prawie za obowiązek i za konieczność.
Zawsze
kiedy ją zbił, czuł się lepiej, tak jakby mu ktoś przystawił pijawki, celem
upuszczenia nadmiaru
zbełtanej krwi...
Reżyser stanął na środku dziedzińca i znowu przytknął tubę do ust:

Proszę państwa! Wszyscy statyści proszeni są przed podium! Proszę się
przygotować!
Jak tylko zrobimy ujęcie figur na podium, robimy scenę z państwem! To ma być
tłum patrzący
na coś z przerażeniem! Ale proszę się nie przepychać i nie robić zamieszania!

A co ze zbliżeniami! Przecież miały być najpierw zbliżenia twarzy aktorów przy
stole!

zaniepokoił się Żabuchna.

O rany boskie!
rozgniewała się Marianna, odwracając się gwałtownie do
Żabuchny.

Czy nie możesz siedzieć spokojnie i czekać?! O co ci chodzi? Przecież miałeś
ujęcie, leci ci
więc stawka... Czy będziesz miał to zbliżenie, czy nie, to już nie ma żadnego
znaczenia!

Jak to nie ma znaczenia?
zdziwił się Żabuchna.
Nie przyszedłem tylko
zarabiać!
Przyszedłem grać w tym filmie! Powiedziałem już kilku znajomym, że gram...
Ładnie ja będę
wyglądał, jeżeli nikt mnie na filmie nawet nie zauważy... Przecież jeszcze nie
zdążyłem podnieść
ręki z kurą, jak już ci kamerzyści przestali terkotać kamerami... Co to za
ujęcie? To są
kpiny! I na to film polski wydaje pieniądze! To niedopuszczalne!

Zupełny osioł!
wycedziła ze wzgardą pani Dusia.
Co ciebie obchodzi, ile i
na co film
wydaje? Jeżeli wydaje, to widocznie musi wydać. Nie trzeba było się pchać do
filmu! To nie
teatr, gdzie możesz bez przerwy na wszystko narzekać i dyrekcja musi znosić
twoje ględzenie,
żeby cię nie urazić, chociaż na pewno ma własne zdanie o tobie.

Przepraszam cię bardzo, jakie własne zdanie?
zdenerwował się Żabuchna i
natychmiast
chwycił się za miejsce, gdzie znajdowała się wątroba. Dotykał jej, obmacywał,
jakby sprawdzając,
czy aby nie napuchła z powodu wzburzenia.
Jakie własne zdanie może mieć
dyrekcja
o mnie? Czy jestem złym aktorem?... Oni nigdy nie będą już mieli takiego aktora,
jeżeli ze
mną, co nie daj boże, coś się stanie. Gdzie widziałaś w Polsce lepszego aktora
charakterystycznego
ode mnie? Proszę cię bardzo, wymień mi chociaż jednego!

Człowieku!
powiedziała pani Dusia, wznosząc oczy w niebo.
Obojętne, jakim
jesteś
aktorem... W każdym razie w tym filmie nikogo to nie obchodzi... Tutaj jesteśmy
statystami!
Zaangażowali nas tylko dlatego, że film ma przeznaczoną pewną sumę na epizody
dla aktorów
i muszą wykorzystać tę sumę, ale każdy z tych statystów z powodzeniem mógłby
zagrać
to co my. Siedź cicho i ciesz się, że ci zapłacą za rolę, mimo że jej nie grasz.

No właśnie!
Żabuchna ułożył delikatnie drugą rękę na sercu.
To dla mnie
jest najbardziej
dręczące, że nie gram. Ja lubię grać! Oczywiście, o ile się możliwie czuję...

W tym miejscu widocznie
sobie przypomniał o fatalnym stanie swojego zdrowia, bo natychmiast dodał:

Właściwie to nawet jestem zadowolony, że nic wielkiego nie potrzeba tutaj
grać... Coś
okropnego, co się dzisiaj dzieje z moim sercem! Skacze, jakby było przywiązane
do wyprężonej
nitki i jakby ktoś tę wyprężoną nitkę co chwila trącał! Nie wiem, co to jest?!
jakaś ner-
wica czy co?... Współczesny świat zostanie wyniszczony przez nerwice i przez
spaliny. Zatruwają
powietrze!... Pomyśleć, z powodu jednego samochodu mojego dziadka... notabene
był to moczymorda nieprzeciętny, ale z fantazją... całe miasteczko, powiadam
wam... bo my
mieszkaliśmy w takim małym kresowym miasteczku... trzęsło się i pisało petycje
do burmistrza,
żeby zabronił dziadkowi jeździć tym wehikułem, ponieważ zatruwał powietrze! A
dzisiaj?
Nie ma grama nie zatrutego powietrza i nikt nie wnosi żadnych petycji. Ciągle
się co
prawda mówi o ochronie naturalnego środowiska, ale jaka tam ta ochrona? Kpiny!
Tu Żabuchna zapomniał o swoich poprzednich kłopotach z filmem i cały pogrążył
się w
straszliwych kłopotach współczesnej cywilizacji, niosącej światu zagładę.

Weźmy mojego dziadka...
kontynuował.
Ten człowiek po prostu tryskał
zdrowiem, mimo
podeszłego wieku. Swoim automobilem jeździł tylko wtedy, kiedy chciał dokuczyć
babce,
która natychmiast dostawała migreny, słysząc straszliwy jazgot przy zapuszczaniu
motoru. Doprowadzał
ją do migreny i przez tydzień miał spokój, bo babka chorowała i nie wychodziła
ze
swojego pokoju. Dziadek wtedy był szczęśliwy, bo nie musiał słuchać głosu babki.
Babka podobno
tylko w łóżku przestawała mówić. Być może dlatego mieli trzynaścioro dzieci...
Zresztą co
tu mówić! Cały nasz ród był niesłychanie jurny. No, ale wtedy żyło się zupełnie
inaczej. I ryby
były w rzekach zdrowe. A o fenolu to nikt w ogóle nie słyszał, chyba tylko w
laboratorium chemicznym.
Nas wszystkich czeka zagłada! Każdy z osobników zgromadzonych na tym dziedzińcu
kościelnym to już właściwie nieboszczyk. Za kilkaset lat ta planeta będzie już
bez ludzi!

I pomyśleć, że właśnie twój dziadek, jeden z pierwszych przyczynił się do
wyniszczenia
ludzkości
zauważyła pani Dusia.
Żabuchna zaperzył się:

Mój dziadek nie wymyślił automobilu! Mój dziadek tylko nim jeździł. Świat
zgubią ci,
którzy go chcą pchać naprzód! Dziadek był radcą prawnym i nie miał nic wspólnego
z postępem
cywilizacji... Chryste Panie! Jak mnie coś świdruje w uchu!
zasyczał z bólu
Żabuchna.

Czy nie ma ktoś przy sobie olejku kamforowego? Jeżeli tu jeszcze z godzinę
pobędę, nabawię
się zapalenia ucha!

Uwaga
krzyczał w tubę reżyser.
Cisza na planie! Proszę się przygotować do
ujęcia!
Kłapnęły czarne deszczułeczki, na których kredą było wypisane "Nietoperze 130".
Panienka z
deszczułeczkami usunęła się na bok. Zaterczały kamery i za chwilę sto
trzydzieste ujęcie filmu
"Nietoperze" zostało ukończone.
Pierwszy asystent podszedł do reżysera.

Co teraz robimy?
zapytał, patrząc z uwagą w oczy reżysera.
Może by
najpierw zrobić
wszystkie ujęcia na podium?... Znowu pewnie zacznie lać, a tyle jest roboty z
charakteryzacją
figur. I nie wiadomo, czy jutro nie będzie jeszcze gorsza pogoda... Figury
musimy mieć, a
zbliżenia przy stole mogą być albo nie.

Racja
zgodził się reżyser.
Figury musimy mieć... Łeb mi pęka! Nie ma pan
jakiegoś
proszka od bólu głowy?... To ten cholerny klimat. Niech pan nie szuka!

zatrzymał asystenta,
który już ruszył z miejsca.
Proszek i tak nic nie pomoże. Jeżeli uda mi się
zrobić ujęcia zaplanowane
na dziś i jutro, głowa sama przestanie boleć... Powinniśmy wszystko zrobić
dzisiaj.
Jutro może cały dzień lać... Te płótna trzeba ściągnąć teraz z figur i jakoś
zgrabnie rozrzucić
na podium... Chodzi mi o akcent bieli... Ale żeby to nie wyglądało jak kupa
śniegu.
Chcę mieć kilka białych plam pośród starego złota. Żeby ta biel jakoś tak się
snuła, a nie była
przyklepana... Chodzi mi o wrażenie lekkości... Niech pan to jakoś wymyśli.
Asystent reżysera poszedł więc wymyślać lekkość bieli, podczas kiedy reżyser,
oczekując
na efekt jego starań, siedział w swoim krzesełku z głową ukrytą w rękach. Głowa
po prostu
pękała! Nie powinienem nawet dotykać koniaku!
pomyślał.
Koniak jest za
ciężki. Jeszcze
przy mojej wątrobie...
Pani Telimena wstała od stołu.

Idę rozprostować kości
powiedziała, nie kierując tej informacji do nikogo
szczególnie.
Przeszła najpierw kilka kroków w kierunku przybudówki, przeginając plecy jakby
je rzeczywiście
prostowała, potem odwróciła się i pomaszerowała wzdłuż dziedzińca. Minęła
krzesełko
reżysera, zawróciła i niby przypadkowo zatrzymała się przed nim
nie miał
obrączki na
palcu, a więc chyba nie był żonaty. Ta myśl wprowadziła ją w trochę lepszy
nastrój. Może
jednak warto podjąć walkę o szczęście osobiste, następna okazja może się
nieprędko nadarzyć,
lecz w jaki sposób zainteresować reżysera swoją osobą, tak aby zaczął myśleć o
niej,
aby spostrzegł jej nieprzeciętność, inteligencję i subtelność. Sprawa była
trudna, biorąc pod
uwagę fakt, że reżyser siedział z głową ukrytą w rękach, być może stroskany
kłopotami związanymi
z filmem, w każdym razie nie zdradzał ochoty do rozmowy. Pani Telimena nie miała
jednak czasu czekać na dobry nastrój reżysera. Stawka była wysoka i trzeba było
się odważyć.
Pomyślała sobie, że delikatnie dotknie jego ramienia i powie: Wszystko jedno,
jaki jest
powód, ale wiem, że pan cierpi... Chciałabym, aby pan wiedział, że nie jest pan
osamotniony.
Może to przyniesie panu choć odrobinę ulgi... Po tych słowach natychmiast by się
oddaliła i
zostawiła go zdumionego jej słowami. Najważniejszą sprawą jest zainteresowanie
kogoś sobą.
Potem wypadki same się toczą. Właśnie kiedy miała zamiar wyciągnąć rękę tym
pełnym
litości gestem, Żabuchna, który nie wiadomo dlaczego także tutaj się znalazł,
chwycił ją za tę
już, już unoszącą się rękę i zapytał:

Moja droga, nie wiesz, gdzie tutaj jest toaleta? Pęcherz mi po prostu pęka.
Rozglądam
się, ale nic takiego nie widzę.
Reżyser oderwał głowę od rąk i spojrzał na Żabuchnę. Pani Telimena cała
zaczerwieniła
się: Cóż za potworny dysonans! W takiej chwili i przy tym człowieku pytać o
podobnie trywialne
sprawy. Odciągnęła Żabuchnę na bok.

Mógłbyś mieć trochę przyzwoitości i przy reżyserze nie pytać mnie o toaletę!

krzyknęła
ze złością.

Dlaczego?
zdziwił się Żabuchna.
On z całą pewnością też tam chodzi. Mając
obciążony
pęcherz nie zrobiłby na pewno nawet najmarniejszego filmu. Nie masz pojęcia, jak
ucisk na pęcherz wpływa źle na myślenie. Ja w każdym razie nie potrafiłbym
powiedzieć jednej
kwestii roli w takiej sytuacji.

W tym filmie nie mówisz ani jednej kwestii, mógłbyś więc poczekać z tym
pęcherzem

powiedziała pani Telimena, rozdymając chrapy ze złości. Być może jedyna okazja w
jej życiu
została zaprzepaszczona. Przez Żabuchnę! Przez ten jego idiotyczny pęcherz. Pani
Telimena z
głową opuszczoną tragicznym ruchem kroczyła po strzępach ślubnego welonu, który
nigdy
nie znajdzie się na jej głowie przez nudziarza Żabuchnę. Żabuchna galopował za
nią, sądząc,
iż prowadzi go do toalety.

No gdzież to jest, u licha?
dopytywał się niecierpliwie.
Na końcu świata
wybudowali
to ustronne miejsce? A mnie pęcherz pęka!

Odczep się!
krzyknęła gniewnie pani Telimena.
Czemu się wleczesz za mną?
Tu w
ogóle nie ma takiego miejsca! Rozumiesz?

Jak to nie ma?
Żabuchna zatrzymał się w pozycji tak zwanej skamieniałej ze
zdumienia.

To jest niemożliwe, aby w cywilizowanym kraju, w miejscu, obojętnie do czego
przeznaczonym,
ale gdzie przebywa stale bądź co bądź pokaźna liczba osób, nie było W.C.

Idź do proboszcza i zażądaj "książki zażaleń"
odpowiedziała pogardliwie pani
Telimena
i skierowała kroki do kościoła; chciała być sama, aby przeżyć swoją gorycz i
uspokoić
nerwy.
Żabuchna zamiast szukać rozsądniejszego rozwiązania, czyli jakiegoś ustronnego
miejsca,
dopadł znowu pani Telimeny, kiedy siadała już w ławce blisko drzwi.

Na miłość boską! Bądź człowiekiem!
błagał, tarmosząc jej ramię.
Nie
uwierzę, aby
siedząc tu od rana nikt z was nie korzystał z W.C.!... Ty po prostu nie chcesz
mi powiedzieć!...
Nie rozumiem dlaczego?

Czemu właśnie mnie się przyczepiłeś? Zapytaj kogokolwiek! Dlaczego właśnie
mnie?
Powiedziałam raz, żebyś mnie zostawił w spokoju i że nic nie wiem!
To była
zemsta pani
Telimeny za nieudany mariaż: Niech mu wreszcie pęknie ten jego kretyński
pęcherz!
Kościelny, zwabiony szmerami i szamotaniną, znów wyszedł z bocznych drzwi. Idąc,
przyklęknął na środku przed ołtarzem, a potem skierował się wprost do miejsca,
gdzie rozgrywała
się mała tragedia Żabuchny.

Co to za hałasy? Proszę opuścić kościół! Jak panu nie wstyd zaczepiać kobietę!
I to
gdzie? w kościele!
powiedział groźnie, patrząc na rękę Żabuchny, która ciągle
jeszcze ściskała
ramię pani Telimeny.
Żabuchna zdenerwował się.

Drogi panie! Pan oszalał! Ja jestem człowiekiem o nienagannej reputacji! A w
ogóle jakim
prawem wtrąca się pan do nie swoich spraw?! Tu nie chodzi o żadne amory, a o
rzecz
raczej natury fizjologicznej...
nie dokończył zdania, gdyż kościelny już nawet
nie zniżając
głosu do szeptu i nie licząc się z miejscem krzyczał na cały głos:

Wynocha stąd! Trzeba nie mieć wstydu, żeby mi w oczy mówić takie bezeceństwa!
I to
starszy człowiek!... Przez takich jak pan musi rychło nastąpić koniec świata!
Bóg tego dłużej
nie wytrzyma! Ale póki co, nie pozwolę na bezeceństwa w kościele!
Uchwycił
Żabuchnę
pod pachy i opierającego się wywlókł z kościoła. Jeszcze w drzwiach krzyknął.

Żeby mi tu
nikt więcej nie wchodził, bo kości połamię!
Żabuchna stał oszołomiony, nie mógł absolutnie nic pojąć z tego, co się działo.
W górnych
partiach ciała, czyli w głowie, szalała wściekłość, w niższych pęcherz groził
rozerwaniem się
w kawałki. Żabuchna cały czerwony z pomieszanych uczuć stał przed kościołem i
wymachiwał
rękami.

Ludzie kochani! Co się dzieje?
krzyczał.
To naprawdę koniec świata!
Kościelny trzasnąwszy drzwiami znikł w kościele. Pani Dusia, ciągle jeszcze
siedząc przy
stole, wychyliła się spoza wysokiego oparcia krzesła.

Co się stało, Żabuchna? Wyglądasz, jakby cię za chwilę apopleksja miała trafić

zażartowała,
uśmiechając się do Żabuchny.
Żabuchna trzymając się obydwiema rękami za pęcherz krzyczał z daleka:

Tutaj uknuto spisek, aby wytępić ludzi! Mnie pęcherz pęka, a nie ma żadnej
możliwości,
żeby mu ulżyć!

Chodź no tutaj!
kiwnęła palcem na Żabuchnę pani Dusia.
Podbiegł, bo czuł, że w tym kiwnięciu kryje się wybawienie.

Mów! Błagam cię! Gdzie jest to miejsce?!

Idź do piwniczki
wskazała głową pani Dusia
tylko odhaczysz skobel i
zejdziesz parę
schodków w dół. Uważaj, żebyś nie spadł, bo tam stromo... Ale czemu od razu nie
zapytałeś,
przecież my wszyscy tam chodzimy?
Żabuchna nie zdążył odpowiedzieć. Jednym susem przesadził drewnianą balustradkę,
dobiegł
do drzwi i zniknął. Nie było go dosyć długo. Wrócił trochę blady, ale z wyrazem
całkowitego
odprężenia.

Powiadasz, że wszyscy tam chodzicie?
zapytał, siadając obok pani Dusi.
Czy
Telimena
też tam była?

Telimena była pierwsza. Ona w ogóle odkryła tę piwniczkę
wyjaśniła pani
Dusia.

Hm... hm... to mnie zastanawia... Powiedziałbym nawet, głęboko mnie zastanawia

dumał
Żabuchna
bo, wyobraź ty sobie, właśnie ją pierwszą zapytałem o to miejsce... I
Telimena
powiedziała, że nic takiego nie istnieje. Zachowywała się dziwnie, jak teraz o
tym myślę,
dochodzę do wniosku, że ludzie tracą rozum, kiedy uda im się dostać do filmu. A
przecież ten
cały film, nie tylko ten, ale film w ogóle jako sztuka, to istna szarlataneria!
To jest, powiedziałbym,
tworzenie sztuki z fikcji, z oszustw! Prawdziwą sztuką jest teatr.
I Żabuchna,
zapominając już o pani Telimenie i o pęcherzu, przeprowadził długi wywód na
temat sztuki.
Ujęcie, w którym grały figury na podium, miało się zacząć od przybudówki;
powinien z
niej wyjść mężczyzna w stroju żaka, prowadząc na sznurku czarnego psa. Kamera
towarzysząca
mężczyźnie i psu miała ich doprowadzić na podium między drewniane figury, a
raczej
między aktorów grających drewniane figury, gdzie następnie mężczyzna miał za
zadanie wykonać
kilka magicznych gestów, wprowadzających w osłupienie tłum oblegający podium.
"Osłupienie" było ujęciem osobnym i ci którzy w przyszłości mieli osłupieć, na
razie byli
wolni i mogli zajmować się swoimi sprawami na terenie dziedzińca kościelnego.
Asystent
reżysera informował aktora, jak ma prowadzić psa i w którym miejscu wejść na
podium.
Statyści wałęsali się z kąta w kąt. Pośrodku dziedzińca leżał żebrak zupełnie
pijany, z ręką
zamiast poduszki podłożoną pod głową, i spał. Trzeba było przeskakiwać przez
niego, jeżeli
się chciało przejść, gdyż dziedziniec był tak zatłoczony, że nie starczyło
miejsca na omijanie
żebraka.
Reżyser wstał ze swojego krzesełka i znów zrobił z palców okienko.

Trzeba to będzie zrobić z dalekiego planu
powiedział do kamerzysty i
trzymając palceokienko
przy oczach zaczął się cofać do tyłu. W pewnej chwili natrafił stopą na jakiś
opór,
próbował odsunąć tę zawadzającą rzecz, ale pozostała na swoim miejscu. Obejrzał
się więc i
zobaczył leżącego żebraka.
Proszę w tej chwili usunąć stąd tego człowieka!

zwrócił się do
jednego z asystentów. Asystent podszedł i próbował podźwignąć żebraka. Ten nie
otwierając
oczu machnął gwałtownie ręką i wymamrotał kilka obelżywych słów. Asystent stał
stropiony.

Na co pan czeka?
denerwował się reżyser.

Powiedziałem, żeby usunąć tego człowieka! Jeżeli sam pan nie może sobie
poradzić,
proszę wziąć kogoś do pomocy!
Asystent pobiegł po dwóch elektryków; jeden wziął żebraka za nogi, drugi
próbował ująć
go pod ramiona.

Wont! Świńskie ryje!
ryknął żebrak i kopnął jednego z elektryków w
siedzenie. Tamten
wzruszył ramionami i odchodząc powiedział:

To nie moja rzecz, ja nie jestem wykidajło. Niech się nim zajmie ktoś inny.
Z tłumu wyszła kobieta o marchewkowych włosach sterczących po bokach
wygniecionego
czepka.

Powiem mu dwa słowa i zaraz wstanie. Niech tylko panowie na chwilę puszczą
mnie do
niego.
Drugi z elektryków zostawił w spokoju ramiona żebraka, puszczając go na kamienie
jak
worek, i stanął z boku. Asystent i reżyser przyglądali się zdziwieni. Kobieta
przyklękła przy
żebraku i przysunęła twarz do jego ucha. Nikt nie dosłyszał, co mówiła, ponieważ
był to najcichszy
szept, trwający tylko krótką chwilę. Żebrak natychmiast się podźwignął, spojrzał
jakby
ze strachem na kobietę o marchewkowych włosach i zataczając się wycofał się z
dziedzińca
do bramy, a stamtąd na ulicę. Poszedł szybko w kierunku gruzów, za którymi znikł
i więcej
już nie wrócił.
Reżyser zajął się ustawianiem kamery, cały czas jednak myślał o kobiecie z
marchewkowymi
włosami. Tyle rzeczy dzieje się obok nas
pomyślał sobie
a my nic nie
zauważamy.
Człowiek powinien jednak szerzej patrzeć i więcej wiedzieć... Ja tych wszystkich
ludzi tutaj
traktuję po prostu jak tłum statystów, jak masę, a to może jednak kopalnia
tematów?... W
każdym razie to dziwne monstrum o marchewkowych włosach jest godne uwagi...
Niesamowita!
Wygląda jakby kiedyś pracowała w cyrku. Może ujarzmiała dzikie zwierzęta i
dlatego
ujarzmiła tego żebraka?... Czechow powiedział, że życie każdego człowieka jest
tematem do
małej noweli... Nie zgodziłbym się z nim... Życie każdego człowieka to temat na
wielką powieść,
na szereg tomów... No ale ja tymczasem robię jeden określony film, na jeden
zdecydowany
temat i tym się muszę zająć. W każdym razie tę marchewkową damę wykorzystam w
moim filmie. Zaciekawiła mnie. Dzięki niej nawet kac mi przeszedł.

Proszę pani
zwrócił się do Stefki
kiedy będziemy robić ujęcie z tłumem,
chciałbym
mieć panią w pierwszym planie...
Panie Staszku
zwrócił się do kamerzysty

zrobi mi pan
zbliżenie tej pani w czasie ujęcia; chcę mieć jej twarz na całym ekranie,
dobrze?

Tak jest, szefie
obojętnie odpowiedział kamerzysta. Rzucił okiem na Stefkę i
pomyślał,
że stary zawsze miał bzika na punkcie typów, ale co go to właściwie obchodzi...
On może
zrobić zbliżenie nawet żaby, nie tylko tej marchewkowej piękności.
Nagle zaświeciło jaskrawe słońce.

Uwaga!
krzyczał w tubę reżyser
robimy ujęcie! Proszę natychmiast opuścić
plan!
Zostają tylko aktorzy na podium! Uwaga! Klaps!
Szczęknęły czarne deszczułeczki.

Nietoperze sto trzydzieści jeden
powtórzyła słowa napisu obojętna panienka,
odsunęła
się na bok i zaterczały kamery.

Koniec ujęcia!
krzyknął reżyser.
Nic nie zmieniamy! Aktorzy zostają na
miejscach!
Proszę cały tłum na prawą stronę! Pani niech stanie tutaj, przy samym podium

zwrócił się
do Stefki.
Panie Staszku, tak jak mówiłem... Z planu średniego przechodzi pan
na bliski i
potem tylko twarz tej pani w kamerze! Państwo wszyscy stoją nieruchomo i z
wyrazem absolutnego
zaskoczenia w oczach! Pani Basiu! Jest pani gotowa? To dobrze. Uwaga. Klaps.

Nietoperze sto trzydzieści dwa.
Po słowach obojętnej panienki kłapnęły
czarne deszczułeczki.
A więc w tym sto trzydziestym drugim ujęciu zawarła się cała przyszłość Stefki.
I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie?
pomyślała Stefka.
Moim przeznaczeniem
było
przyjść tutaj i spotkać tego starego dziada. Reżysera aż zatkało, kiedy
zobaczył, że ja jedna
poradziłam sobie z dziadem, z którym nie mogło sobie dać rady kilku mężczyzn...
Gdyby
wiedzieli o nim to co ja, też by przed nimi zwiewał... Lepiej, że tak się stało,
jak się stało.
Dzięki niemu moja twarz będzie na całym ekranie! A ja zaproszę pana Witka do
kina i on to
zobaczy... Człowiek na starość nie powinien być sam... Szkoda że nikt o tym nie
myśli trochę
wcześniej...
Znów zatrzymał się czas między ujęciami. Trzeba było zmienić plan. Aktorzy-
figury zostali
chwilowo zwolnieni.

Być może jeszcze będziecie państwo potrzebni, wszystko zależy od pogody

powiedział
reżyser
na razie proszę zejść z planu i czekać!
Poszli więc czekać do autokaru. Biegli zmarznięci w swoich usztywnionych klejem
stolarskim
kostiumach, które boleśnie obijały nogi. Biegli, roztrącając brutalnie
statystów, byle
prędzej dostać się do ciepłego, zadymionego autokaru, gdzie co prawda nie można
usiąść w
tych sztywnych szatach, ale można stanąć, człowiek przy człowieku, zapalić
papierosa i spokojnie
złorzeczyć na zimno i cały kretyński świat, w którym kiedyś jakiś idiota wpadł
na pomysł,
aby wymyślić sztukę filmową.
Tuptuś szedł na końcu tego usztywnionego pochodu i czytał swój kryminał. Właśnie
był w
najciekawszym miejscu, gdzie mężczyzna w masce z czarnej pończochy podgląda
przez
dziurkę od klucza rozbierającą się kobietę, a obok na stoliku w sypialni leży
sznur pereł...
Tuptuś cały przejęty zbliżał się do bramy, nagle potknął się o coś; książka
wyleciała z ręki, a
ciało zakołysało się niebezpiecznie, nie mogąc znaleźć równowagi. Tuptuś byłby
upadł na
twarz, gdyby go nie podtrzymał szczupły chłopiec o smutnych oczach, ubrany w
strój halabardnika.
Chłopiec ten od rana, odkąd ich przywieźli, stał w tym samym miejscu w bramie,
bo powiedziano mu, że to jest jego miejsce i kiedy będzie się robiło ujęcie z
halabardnikami,
on ma tam stać. Stał więc, chociaż inni halabardnicy dawno już zostawili pod
ścianą w sieni
halabardy i przeszli na dziedziniec kościoła. Tam znaleźli sobie własny kąt,
rozścielili na kamieniach
gazety i siedząc ze skrzyżowanymi nogami grali w pokera. Ale on nie ruszył się z
miejsca, gdzie go postawiono i czekał na swoją kolej.

No i czego tu sterczysz, łamago?
wrzasnął Tuptuś, kiedy wreszcie stanął
pewnie na
nogach.
Byłbym sobie twarz rozkwasił przez twoją zakichaną halabardę! Nie
możesz gdzieś
spokojnie usadzić tyłka i czekać, aż cię zawołają? Wartę honorową przy bramie
trzyma, psia
krew!
Otrzepawszy broszurkę z kurzu, zaczął pośpiesznie szukać zagubionego
miejsca, w
którym przerwał czytanie. Za chwilę był już w ambulansie, gdzie miał swoje
zastrzeżone
miejsce. Rozwalił się wygodnie w białym fotelu i zagłębił w lekturze.
Żabuchna zerwał się od stołu.

To koniec świata!
krzyknął przytrzymując ręką wątrobę.
Jestem tu nie
więcej niż godzinę
i już po raz drugi muszę biegnąć w sprawach fizjologicznych! Najwyraźniej
przeziębiłem
sobie pęcherz!
Pani Dusia machnęła ręką lekceważąco.

No to co? Już tyle organów wewnętrznych masz uszkodzonych... Co ci tak nagle
zależy
na pęcherzu? A poza tym chyba się pomyliłeś
trzymasz się za wątrobę...

Nie będziesz chyba wymagała ode mnie, żebym na oczach setek ludzi trzymał się
za pęcherz!

skarcił ją Żabuchna.
Nie ma żadnego znaczenia, za co się człowiek trzyma. Na
przykład, trzymam się zawsze za głowę, kiedy słyszę, w jak bezczelny sposób i
bez żadnej ku
temu przyczyny ludzie nagle robią karierę! A przecież w danym momencie, kiedy to
słyszę,
to mnie się flaki wywracają! No a gdzie głowa i wnętrzności brzuszne?...
Skromnie licząc
odległość wynosi jakieś czterdzieści centymetrów.

U ciebie chyba mniej
powiedziała obojętnie pani Dusia.

Dlaczego u mnie mniej?
zaniepokoił się Żabuchna.

Bo u ciebie brzuch zaczyna się zaraz pod szyją.

Jest to złośliwość, powiedziałbym, z gatunku niesmacznych
skrzywił się
Żabuchna.

Zwłaszcza że nie widzę żadnego powodu, abyś właśnie ty robiła mi podobnie
przykre uwagi.
Nigdy w stosunku do ciebie nie pozwoliłem sobie na jakikolwiek złośliwy
komentarz.

Ale tylko w oczy
odpowiedziała pani Dusia, nie spojrzawszy nawet na
Żabuchnę,
przypomniało jej się bowiem właśnie, co kiedyś powiedział na temat jej
rezedowego toczka.

A to już zupełnie inne zagadnienie!
Żabuchna rozłożył ręce gestem obrońcy w
sądzie,
który to gest oznaczał absolutne przekonanie o słuszności swoich argumentów.

Każdy ma
prawo wyrażać swoje opinie o drugim człowieku, przy czym ta opinia może być
czasem
sprzeczna z opinią tegoż człowieka o samym sobie. I to wcale nie jest
przestępstwem ani też
nietaktem. Natomiast na pewno jest nietaktem rzucać komuś tę opinię wprost w
twarz.

Całe twoje gadanie sprowadza się do tego, że jesteś człowiekiem obłudnym!

zaperzyła
się pani Dusia.
Chcesz mi powiedzieć, że można każdego do woli obgadywać, byle
za jego
plecami!

Przepraszam bardzo, obgadywać, to znaczy mówić nieprzychylnie na czyjś temat
bez
żadnego powodu. Natomiast wyrażać swój sąd, choćby nawet najbardziej krytyczny,
w przyzwoitej
formie... Nie! Tego nie można nazwać obgadywaniem! To jest nawet obowiązkiem!
Bez krytyki nie mielibyśmy żadnego postępu!
perorował Żabuchna, krocząc tam i
z powrotem
przed panią Dusią, która za każdym razem z niechęcią odwracała głowę, kiedy na
moment
zjawił się przed jej oczyma.
Z początku, kiedy sobie przypomniała sprawę rezedowego toczka, była tylko trochę
zła i
postanowiła przyciąć Żabuchnie, bardziej dla zabicia czasu niż z urazy, która
już dawno minęła,
teraz jednak wspomnienia zaczęły narastać, a nawet wyolbrzymiać się, a wraz ze
wspomnieniami
wyolbrzymiała się niechęć do Żabuchny.

Ciekawe!
powiedziała zjadliwie pani Dusia.
Czy to jest zdrowa krytyka,
niosąca postęp,
kiedy się mówi o kimś: Czy widzieliście już rezedowy toczek Dusi?!... Żaden
Chagall
nie wpadłby w swoich sennych urojeniach na podobnie koszmarny pomysł!...
Człowiek nie
jest w stanie nic spostrzec: ani galopujących samochodów, ani stłoczonych na
ulicy ludzi, ani
przelatujących ptaków, nic, tylko ten rezedowy toczek, szybujący ponad
wszystkim! Trzeba
być człowiekiem genialnym albo wariatem, żeby wpaść na podobnie rezedowy pomysł!
Ja
osobiście skłaniam się ku tej ostatniej hipotezie!... No. i co ty o tym powiesz?

zapytała po
pauzie pani Dusia.
Czy to jest objaw zdrowej krytyki niosącej postęp, czy
obgadywanie
czyjegoś toczka?
Żabuchna speszony przestępował z nogi na nogę.

Jakby ci tu powiedzieć...
zaczął z namysłem, potem nagle zaśmiał się.
A
wiesz? Ty
masz genialną pamięć! Żeby tak dokładnie zapamiętać moje słowa?... Należy ci się
uznanie.

Nie zależy mi na twoim uznaniu
odpowiedziała wcale nie udobruchana pani
Dusia.

Tobie się natomiast należy, aby ci ktoś także powiedział kiedyś parę słów
prawdy. Otóż
moim zdaniem, jesteś...

Przepraszam cię bardzo!
Żabuchna nie pozwolił jej skończyć.
Nie o to
chodzi, abym
bał się dowiedzieć prawdy o sobie, ale muszę cię na chwilę przeprosić...
Przecież ja jestem
już u kresu sił z tym pęcherzem!
Kiedy Żabuchna przeskakiwał drewnianą balustradkę i chwytał za skobel piwniczki,
z
drzwi kościoła wyjrzał, rozglądając się podejrzliwie, kościelny. Zatrzymał się
zdumiony z
ręką na klamce i czekał tak długo, aż Żabuchna wyszedł z piwniczki, po czym
natychmiast
skierował tam swoje kroki. Wrócił cały wzburzony, trzęsąc się ze złości. Stanął
przed Żabuchną
i wygrażał mu pięścią:

Człowiek dorosły i żeby takie rzeczy robił?! Nie bez powodu mam cię od dawna
na oku,
ty świntuchu! Wszystkie kwiatki do sypania na procesję zalane! Czy tak postępuje
chrześcijanin?
Kalać dom Boży! Zbrodniarz! Przez takich jak ty niedługo nadejdzie koniec
świata!
Żabuchna aż się zatoczył na stół i musiał podeprzeć się ręką, żeby nie upaść.

Niesłychane! Czego ten człowiek chce ode mnie?! Przecież to jawne
prześladowanie!
Wywracanie faktów z białej strony na czarną! To gorzej niż inkwizycja!
Przyzwyczailiście się
do swoich średniowiecznych praktyk i teraz jeszcze chcecie je kontynuować! Ja
wniosę zażalenie!
Nie pozwolę się obrażać! I w żadnym wypadku proszę nie mówić do mnie przez ty!
Wypraszam sobie! Ja w ogóle nic nie rozumiem! Jesteście barbarzyńcy, a nie
chrześcijanie!
Zamknęliście toaletę, a biedni ludzie skręcają się z cielesnych cierpień! I
jeszcze taki bęcwał
ma pretensję, że człowiek zaszedł do jego wstrętnej zapleśniałej piwniczki! To
gdzie ja miałem
pójść, pytam się?!... Gad obrzydliwy! Padalec!... Mnie ubliżać?...

To się jeszcze zobaczy, kto kim jest!
powiedział groźnie kościelny.
W
każdym razie
skończymy z zanieczyszczaniem kościoła! Wpuścili tu tę grzeszną bandę, chociaż
ostrzegałem
księdza proboszcza... Ale ja obronię kościół przed wszetecznikami!
Po tych
słowach
kościelny bardzo szybko się oddalił. Wrócił jeszcze szybciej z olbrzymią kłódką,
którą natychmiast
umocował przy drzwiach piwniczki, uprzednio wyrzuciwszy drewniany skobel.
Mrucząc i patrząc z nienawiścią na Żabuchnę, odszedł, a raczej przytrzasnął się
z hukiem
drzwiami kościoła.
Żabuchna usiadł zdruzgotany przy stole.

Ja oszaleję!
powiedział wpatrując się tępym wzrokiem przed siebie.
Pani Dusi zrobiło się go żal. Już ochłonęła ze złości po rezedowym toczku.
Pomyślała, że
został dostatecznie za wszystko ukarany i teraz należy go trochę pocieszyć.

Nie przejmuj się
powiedziała łagodnie.
Zawsze istniała przepaść między
teatrem a
kościołem. Przecież kiedyś nawet nas nie chowano w święconej ziemi. To są
odwieczne antagonizmy,
a poza tym to prostak! Co od takiego wymagać?

Ależ moja droga!
Żabuchna odwrócił się całym ciałem do pani Dusi.
Co mnie
ten
kretyn obchodzi? Tylko co ja zrobię z moim pęcherzem, skoro on tę piwniczkę
zamknął na
kłódkę? To są właśnie te perfidne jezuickie metody stosowane od czasów Joanny
dłArc!

Przygotujcie plan ulicy ze straganami
zwrócił się reżyser do pierwszego
asystenta
ja
tymczasem się zastanowię, co dzisiaj będzie można jeszcze zrobić. Boję się tego
klimatu.
Musimy zrobić najważniejsze ujęcia.
Przepychając się przez tłum statystów wszyscy asystenci wtargnęli w bramę, a z
bramy na
ulicę. Za nimi elektrycy dźwigali swoje kable i reflektory, na końcu szli
kamerzyści i wózkarze
popychający wózki do kamer. Zamykał ten pochód operator, ze swoim tajemniczym
okrągłym
aparacikiem zawieszonym na piersi. Idąc patrzył w niebo z wyrazem wzgardy i
potępienia
dla chmur, które pojawiały się tylko dlatego, aby utrudnić mu życie. Każde
zjawienie się
chmury traktował jak akt agresji ze strony przestworzy, jak wypowiedzenie mu
wojny, którą,
wiedział z góry, przegra, jeżeli wiatr sprzymierzeniec nie przyjdzie nagle z
pomocą. Od zachodu
nadciąga deszcz
myślał ze zgrozą
nikt mi nie wmówi, że z tych chmur nie
będzie
deszczu. Jeżeli nie skończymy do tej pory, leżymy... Żeby oni tylko przestali
cackać się z
planem, ja na pewno zdążę zrobić swoje... Nie wytrzymam dłużej w tym mieście!
Boli mnie
głowa od tego ustawicznego wiatru. Chcę nareszcie być w domu.

Do licha!
zaklął zadzierając głowę wysoko w górę
najdalej za dziesięć
minut ta
chmura zasłoni słońce. Śpieszcie się!
nawoływał, biegając między elektrykami,
ciągnącymi
wzdłuż ulicy grube kable.

Jak pan nie przestanie skakać tutaj i przeszkadzać, to i za dwa dni nie
zrobimy
powiedział
jeden z nich, ze złością podcinając mu kablem stopy. Operator przeskoczył przez
kabel i
stanął z boku przy straganie. Spojrzał: jarzyny przywiędły, leżały obolałe ze
zwisającymi liśćmi.

Dajcie trochę życia tej zieleninie!
krzyknął.
Gdzie jest ta zakichana
panienka od rekwizytów?
Nie będę filmował zdechłych jarzyn! Polać to wodą, do jasnej cholery! Zaraz
zacznie
lać!

Jak zacznie lać, to już nie trzeba będzie wody
zaśmiał się jeden z
elektryków.

Bez głupich dowcipów! Dobrze?
zwrócił się do elektryka.
Proszę zajmować
się
swoją pracą. Nie jesteśmy kolegami, żeby sobie wzajemnie wymieniać żarciki!
Elektryk pod adresem operatora rzucił w myśli obelgę nie nadającą się do
powtórzenia;
złożona była z rzeczowników, z których każdy posiadał swój własny, bardzo dziwny
przymiotnik.
Reżyser siedział nieporuszony w swoim krzesełku, wciskał się w nie coraz
głębiej, kurczył
i przygniatał brzuch do kolan. Nie powinienem pić koniaku
robił sobie w duchu
wyrzuty

koniak jest zabójczy przy mojej wątrobie... Młoda żona też jest zabójstwem, ale
jakaż ona jest
urocza! I kocha mnie...
Zastanowił się przez chwilę.
Kocha?... w każdym
razie powinna
kochać... Nie jestem piękny i łysieję... Cholera! Co zrobić z tymi włosami?
Zaczesywanie z
jednej strony na drugą trochę pomaga, ale nie daj boże wiatr! Gdy wtedy staną na
głowie, to
zupełnie jakby człowiekowi oskalpowali kawałkami czaszkę... No i w łóżku trzeba
uważać;
śmiesznie się wygląda, kiedy taki strąk się odlepi... Człowiek wygląda
nieprzyzwoicie, jak z
gołym tyłkiem... a żona prawie dziecko... musi mnie jednak bardzo kochać, bo
nigdy mi nawet
nie wspomniała o łysinie ani o tym, że trochę przytyłem. Los jednak jest
sprawiedliwy,
jeżeli nie dał komuś urody, dał mu za to coś innego
talent!

Cześć, stary!
powiedział Tropczyński, który nagle stanął naprzeciw krzesełka
reżysera.

Jak leci?
Reżyser przyjrzał się Tropczyńskiemu spoza przymkniętych powiek, które
natychmiast zacisnął
jeszcze mocniej, jakby chciał, aby niemiła zjawa zniknęła.

O co chodzi?
zapytał nieprzychylnym tonem.

A nic. Fajno jest!
odpowiedział jakoś zbyt wesoło Tropczyński. Cóż ten taki
ważny?

pomyślał speszony
dwa dni temu, kiedy pił na mój koszt, inaczej się
zachowywał.
Jesteś
fajnym chłopcem
mówił.
Lubię fajnych chłopców. Ja też jestem fajnym
chłopcem. W
ogóle świat jest fajny...
Teraz udaje, że mnie nie poznaje! Ważniak!
Tropczyński postanowił, że nie da się byle czym zbyć. Na ogół on pił cudzą
wódkę, jeżeli
raz odszedł od tej zasady i stawiał filmowcom, chociaż serce mu krwawiło z
rozpaczy, to
dlatego, że zamierzał wyciągnąć z tego korzyści dla siebie. Chciał zagrać w tym
filmie i dogadać
się na następny film. Tu nie było wiele do grania, ale gdyby mu zrobili ze trzy
zbliżenia,
to by już było coś. Wycisnę z niego cały koszt za tamten bankiet.
postanowił.

On dobrze
wie, ile taki bankiet kosztuje, niech tylko sobie przypomni, że to ze mną pił i
że pił nawet
brudzia.

Wiesz, że jeszcze dzisiaj łeb mnie boli po tamtym bankiecie?
przystąpił do
akcji.
Reżyser uniósł obolałe powieki, spojrzenie za nimi było pozbawione nie tylko
zainteresowania,
ale wszelkiej wiedzy o jakimś bankiecie.

Nie wiem, o czym pan mówi. I dlaczego do mnie pan to mówi? Jeżeli pana boli
głowa, powinien
pan był zostać w domu. I tak mamy za wielu statystów. A poza tym, przepraszam
pana,
muszę się zastanowić nad następnym ujęciem. Chciałbym, aby mi nikt nie
przeszkadzał.
I reżyser
z powrotem przymknął oczy i mocniej wcisnął się w swoje płótnem obite krzesełko,
w swój
reżyserski tron, na którym był bardziej niedostępny niż jakikolwiek panujący
władca.
Tropczyński powiedział cichym głosem: Przepraszam
i oddalił się. Szedł szybko
przez
podwórko, ślepy od wściekłości, szedł prosto przed siebie, nie wiadomo w jakim
celu, byle
dalej od reżyserskiego tronu i tej gęby, w którą z przyjemnością by trzasnął.
Bezczelne, obojętne
bydlę!
powtarzał w kółko w myślach.
Podłe, nikczemne, obojętne bydlę! Dla
niego
człowiek jest niczym!
Idąc, potknął się o wystającą halabardę.

Niech to wszyscy diabli wezmą! Ten cały obojętny bałagan!
krzyknął nie do
chłopca, na
którego nawet nie spojrzał, ale do swoich myśli, pełnych rozpaczy i
zawiedzionych nadziei.

Czemu tak gorzko?
zaśmiała się pisarka, stojąca w pobliżu?
Nie ma celu
skarżyć się
na obojętność, skoro obojętność jest wszędzie. W każdym z nas. To tak, jak
skarżyć się na
siebie, a przecież na siebie nigdy się nie skarżymy.
Tropczyński popatrzył na pisarkę z wdzięcznością. Przynajmniej ona nie
traktowała go jak
śmiecia... Może naprawdę warto się z nią bliżej zaznajomić? Trzeba by ją
namówić, żeby
napisała scenariusz do jakiegoś filmu. Z rolą dla niego. Podjął temat zaczęty
przez pisarkę:

Ma pani rację. Obojętność jest w nas wszystkich. Powinna pani napisać na ten
temat...
Może nawet jakiś scenariusz filmowy?... To jest temat!

Film o obojętności?
zastanowiła się, nie przestając się uśmiechać, co
Tropczyńskiego
doprowadzało do pasji; ten jej ciągły uśmiech, jakby wszystko wiedziała i kpiła
sobie ze
wszystkiego.
Nie pokazał jednak po sobie, że go coś w niej denerwuje, przeciwnie, uśmiechnął
się również
i wpatrzył się w nią z uwagą.

Właśnie! O obojętności! Niech pani tylko spojrzy na tych wszystkich ludzi
tutaj... Na
tych filmowców!!! Czy to są ludzie? Nie! To są wszystko Wielcy Obojętni!

Jeżeli pana tak pasjonuje temat obojętnych, opowiem panu coś.
Oparła się
plecami o
mur.
To było w Klubie Studentów... Urządzali to swoje "Jam-session". Przyszłam
parę minut
po północy... Potworny tłok! W ogóle nie ma mowy o biletach dla tych, którzy ich
wcześniej
nie zdobyli, ale zawsze istnieją przecież możliwości dostania się na salę, nawet
jeżeli
tam już nie ma ani jednego miejsca...
Korytarze zapełnione starającymi się. Siedzę pod ścianą w kącie i czekam, aż mi
załatwią.
Siedzę i patrzę na tych, którzy już przystąpili do tworzenia atmosfery nocy
jazzowej. Wprowadzono
tam założenie: jesteśmy młodzi, swobodni, bezpośredni, niezakłamani, robimy
wszystko, na co mamy ochotę, jesteśmy bezgranicznie naturalni! Wobec czego
dziewczyna z
diablo tłustymi nogami, oczywiście w czarnych pończochach, siada na kolanach
jakiegoś
chłopca. Wolałabym, aby ten chłopiec ważył trochę więcej; nie uwierzę, żeby mu
było wygodnie
i wszystko jedno, czy ta dziewczyna siedzi na jego kolanach, czy nie... Ale on
wyglądał
na to, że jest mu wszystko jedno.
Pod ścianami, byle gdzie, stoją z instrumentami chłopcy w wieku nieokreślonym,
szalenie
poważni i szalenie obojętni.
Co chwila ciężkie drzwi bramy wpuszczają nowo przybyłych, powitanie z nimi
odbywa się
prosto, bez uśmiechu, bez niepotrzebnych grymasów twarzy
wszystko naturalnie,
beznamiętnie,
obojętnie. Patrzę z całym schyłkowym zainteresowaniem: To jest właśnie obraz
obojętnej epoki, nie wolno mi nic pominąć! Staram się patrzeć tak, aby moje oczy
nie straciły
nic z wyrazu obojętności; nie wolno mi wyskoczyć poza ramy obrazu epoki. Staję
się tak
obojętna, że gdyby nawet w owej chwili na moich oczach uduszono psa (ogromnie
lubię psy)
nie drgnęłabym nawet. Wreszcie otwierają się drzwi sali koncertowej. Wchodzę
obojętnie,
obojętnie zamawiam herbatę z cytryną, piję ją, nie za szybko; nic z objawiania
uczuć, że chce
mi się pić! Ot, po prostu wykonuję obojętną czynność picia herbaty. EPOKA już
teraz w
większej liczbie siedzi na cudzych kolanach, pijąc herbatę. Reszta EPOKI pije z
flaszek eksportowe
piwo. Wygląda to ładnie. Podoba mi się, leniwi obojętni młodzi ludzie siedzą lub
chodzą między stolikami i piją piwo. Przechylają do ust butelki z kolorowymi
etykietami,
piją, nie zmieniając przy tym wyrazu twarzy. A dlaczego mieliby zmieniać wyraz
twarzy?

To jest normalne jam-session, normalne życie i normalne picie piwa.
Zaczęła się noc jazzu i trwa aż do rana. EPOKA wprowadza innowację i woła "bis",
kiedy
coś jest do chrzanu, natomiast aprobatę wyraża się obojętnymi oklaskami, Czasem
jednak
ktoś zapomina o obowiązującej obojętności
gwiżdże z zachwytu, tupie i
klaszcze.
Chyba z pięć kamer filmowych utrwala obojętne twarze na sali. Kamery zbliżają
się do
solistów na podium, ujmując ich w najbardziej efektownych pozach; noc jazzu trwa
w swojej
niezmiennej, epokowej obojętności.
Przy jednym ze stolików siedzi młody mężczyzna spity eksportowym piwem. Nie
wiadomo,
dlaczego pije to piwo ze szklanki, a nie z flaszki. Wszyscy go tu znają,
zapowiadał się
podobno kiedyś znakomicie, najlepszy pianista, teraz mówi się o nim po prostu
"pijak". Pijak
wykrzykuje od czasu do czasu słowa zachwytu, w których zawarta kpina jest
całkowicie jednoznaczna.
Nikt na niego nie zwraca uwagi, ucisza się go tylko wówczas, kiedy jest za
głośny.
Epoka nie rezygnuje ze swojej obojętności także w stosunku do niego.
Właśnie skończono grać i jest chwila na zastanawiacie się, co nosi nazwę
"zmawiania się"
solistów. Pijak wykorzystuje ten moment i siada przy fortepianie. Zaczyna grać.
Zmawiający
się stoją niepewnie na podium. Pijak odwraca do nich głowę i uśmiecha się
zachęcająco; zachęca
ich do włączenia się. Gra, odwraca głowę, uśmiecha się, a oni odkładają
instrumenty,
schodzą z podium, przysiadają się do stolików, piją i jedzą kanapki. Wcale nie
są wściekli. Są
zupełnie obojętni. Kontrabasista niepewnie kilka razy szarpnął strunami, potem
spokojnie
schodzi z podium, siada, pije piwo i obojętnie patrzy przed siebie. Pijak już
nie odwraca głowy.
Gra teraz Bacha. Skończył. Wstał. Uśmiechnął się bezradnie. Podszedł do baru i
zamówił
piwo. Ktoś zaczął bić brawo i nie skończył.
O ósmej rano był koniec jam-session. Wróciłam do domu, aby z absolutną
obojętnością
odnotować spostrzeżenia o obojętnych. Nie wiedziałam tylko, że pijak tego samego
rana jeszcze
utopił się. Zdaje się, że to był przypadek, ot taki zwykły, jakich wiele... No
więc jak? Podobałby
się panu taki film o obojętnych?
zapytała pisarka, gdy skończyła opowiadanie.


Kogo chciałby pan w tym filmie zagrać?

Nie wydaje mi się, aby to był dobry temat na film
odpowiedział Tropczyński.


Współczesny film powinien krytykować, ale powinien też mieć akcenty
optymistyczne. Trzeba
pokazać pełnowartościowych ludzi.

Takich na przykład jak pan?
zapytała, mrużąc w uśmiechu oczy pisarka.

Czy pani zdaniem ja nie jestem pełnowartościowym człowiekiem?
zdenerwował
się
Tropczyński.
Co pani w ogóle może o mnie wiedzieć?

Zupełnie niepotrzebnie się pan denerwuje
odpowiedziała.
Ja naprawdę nic o
panu nie
wiem. Być może, gdybym pana znała bliżej, byłby to pasjonujący temat na wielki
film.
Tropczyński nie miał pewności, czy przypadkiem w tym zdaniu nie zawiera się
jakaś kpina.
Zakręcił się niespokojnie i powiedział:

Przepraszam bardzo, skoczę teraz zobaczyć, co jest z tym planem ulicy. Mam tam
mieć
jakieś zbliżenie przy straganach...
I oddalił się.
Pisarka patrzyła za nim, nie przestając się uśmiechać. Patrząc w ślad za
Tropczyńskim zatrzymała
wzrok na postaci chłopca z halabardą; stał obok, patrząc przed siebie, a łzy
spływały
po twarzy aż na szyję i wsiąkały w trykot kostiumu.

Czemu ty płaczesz?
zapytała.

Nie wiem... Strasznie mi żal tego, co się utopił. Żebym ja tam był, to bym z
nim zagrał...
Tylko że ja nie umiem grać...
Pierwszy asystent wpadł na podwórko i pochylił się nad reżyserem:

Plan przy straganach gotowy! Możemy zaczynać!

Bardzo dobrze
odpowiedział reżyser i przełknął gorzko-kwaśną ślinę.
Niech
pan
zbierze statystów. Jak już wszystko będzie gotowe, przyjdę. Nie czuję się
dzisiaj najlepiej...
Żeby tylko deszcz nie lunął...
Asystent ujął tubę zapowiadając, iż wszyscy statyści i aktorzy mają natychmiast
wyjść na
ulicę, ponieważ będzie robione ujęcie przy straganach, w którym biorą udział
absolutnie
wszyscy!... Oprócz halabardników. Z nimi ujęcie będzie później.
A więc tłum ruszył na ulicę: mieszczanie, przekupki, żebracy, rajcowie i
rajczynie, żacy,
kaleki, oszuści i złodzieje, a między nimi młode dziewczęta z długimi włosami.
Samochód
milicyjny, sanitarny i autobusy z aktorami grającymi figury wycofały się, robiąc
miejsce dla
tłumu.
W sanitarce Tuptuś czytał spokojnie swój kryminał, aktorzy-figury stali w
autokarze w gęstym
dymie papierosów, złorzecząc na los i na reżysera, który kazał im czekać do
ostatniego
ujęcia.
Pierwszy asystent uwijał się z tubą miedzy kolorowym tłumem, krzycząc, kto na
prawo,
kto na lewo, kto przy kramach z warzywami, a kto przy straganach ze słodyczami
albo przy
budach z rozwieszoną odzieżą i trzewikami, zwisającymi ze sznurów rozpiętych pod
dachami
bud.
Panienka z czarnymi deszczułeczkami czekała na znak, aby nimi kłapnąć i
powiedzieć
swoje sakramentalne słowa: Nietoperze sto trzydzieści cztery.
Reżyser, z którego nadkwasota wycisnęła resztki inwencji twórczej, stał z boku,
nie robiąc
już okienka z palców, w którym mógłby ujrzeć obraz jak w kamerze. Patrzył
obojętnie, jak
barwny tłumek kręcił się między kramami, czekał już tylko na koniec ujęcia i na
moment,
kiedy znów zasiądzie w swoim krzesełku, aby przycisnąć obolały żołądek do kolan
i nie ruszając
się, przetrwać jeszcze ten konieczny czas, po którym wreszcie będzie można
powiedzieć:
Na dzisiaj koniec! Dziękujemy państwu. Jutro spotykamy się tak samo, jak
dzisiaj.

Niech pan da znak na zaczęcie!
zwrócił się do asystenta.
Ja popatrzę, jak
to wygląda
w planie średnim.
Po tych słowach oddalił się nieco, jednak wcale nie w tym
celu, aby
przymierzyć się do średniego planu; po prostu musiał gdzieś wypluć kwaśną ślinę.
Doszedł-
szy do ambulansu sanitarnego odwrócił się bokiem i napluł pod koło. Zrobiło mu
się trochę
lepiej. Stał i patrzył, mając przed sobą cały tłum. Nagle: Co to? Jakaś baba ma
w ręku normalną,
współczesną torebkę?!
Zbudził się w nim lew.

Co to ma znaczyć? Co pani ma w ręce?
zwrócił się groźnie do grubej kobiety.

No co? Mam swoją torebkę. Nie zostawię jej przecież, żeby mnie kto okradł!

odpowiedziała
kobieta, która kilka godzin temu przymierzała pelerynkę.

To jest niedopuszczalne!
krzyczał reżyser.
Proszę natychmiast zostawić
prywatne
rzeczy! To jest film kostiumowy! Jak można było dopuścić do podobnej nieuwagi?

zwrócił
się do pierwszego asystenta.
Ładnie my będziemy wyglądać, kiedy przy
przeglądzie materiału
okaże się, że połowa tej hołoty taszczy ze sobą torebki i inne bambetle! W tej
chwili
proszę skontrolować każdego, bez wyjątku! Ja nie będę niszczył materiału dlatego
tylko, że
mam nieudolnych asystentów!
Asystenci rzucili się w tłum. Za chwilę zjawili się z naręczem siatek, torebek,
teczek i nawet
z jedną walizką z zagranicznymi naklejkami.
Reżyser, zapominając o swojej nadkwasocie, biegał i szarpał rzadkie baczki.

Pozabijam was, jeżeli na poprzednim ujęciu zobaczę coś z tych rzeczy! To nie
jest zabawa!
To są milionowe koszty! Ja nie jestem w stanie chodzić za każdym statystą i
zaglądać mu
do garści! Panowie, będziecie za to osobiście odpowiedzialni!
Schwycił się za
żołądek.

Przy takich asystentach nie tylko wrzodu na żołądku można się dorobić, ale
krwawej cholery!

Po tym wybuchu złagodniał nieco i dał znak ręką asystentowi, że można
zaczynać.

Nietoperze sto trzydzieści cztery
powiedziała panienka z czarnymi
deszczułeczkami i
było po ujęciu.

Słuchajcie! Ze mną jest bardzo niedobrze!
powiedział Żabuchna, kiedy
znaleźli się z
powrotem na dziedzińcu kościoła.
Ja absolutnie muszę znowu wyjść!... Co się
dzieje z
moim pęcherzem?! Gdzieś tutaj musi być jakieś miejsce! To niemożliwe, żeby ci
wszyscy
statyści tak od rana do tej pory wytrzymali?...

Czego się nie robi dla filmu?...
odpowiedziała pani Dusia.
Ten motłoch
byłby w stanie
zjeść jeden drugiego, gdyby im tylko powiedziano, że za to dostaną dobrą rolę w
filmie.

Co innego zjeść kogoś, a co innego utrzymać pękający pęcherz
perorował
Żabuchna.

Przykładów ludożerstwa mamy w historii ludzkości dosyć, natomiast nie mamy
przykładu na
to, że ktoś w ogóle wyeliminował ze siebie oddawanie płynu. Ja absolutnie muszę
to zrobić!
Bez względu na miejsce! Ten łotr, kościelny, powinien być oddany pod sąd i
skazany przynajmniej
na dożywocie. Chociaż ja osobiście dałbym mu z czystym sumieniem karę śmierci!

Ja też muszę to zrobić. I zrobię
powiedziała pani Telimena. Z absolutnym
spokojem
przykucnęła za jedynym marnym krzaczkiem dzikiej róży rosnącym na dziedzińcu
kościoła i
wykonała zapowiedzianą czynność.
Żabuchna cały skręcał się z męki.

Zrobiłbym to samo, ale nie jestem w stanie! Ta róża ma trochę liści tylko od
dołu... Co tu
dużo mówić... brakuje liści na poziomie moich możliwości... Zlitujcie się! Już
ani sekundy
nie wytrzymam!

Słuchaj
pani Dusia pociągnęła Żabuchnę za rękaw
w bramie są jakieś
drzwi... Widziałam
wchodzące tam statystki... Możliwe, że to jest jakaś komóreczka, gdzie one
biegają
na pieszczoty z panami elektrykami, ale co ci szkodzi zajrzeć?...
Żabuchna ruszył kaczym krokiem w kierunku wskazanych drzwi. Za chwilę wrócił
uśmiechnięty i cały pokryty jakimś białym pyłem.

Słuchajcie!
wołał już z daleka.
Tam jest doskonale! Tyle tylko, że
nadepnąłem jakiś
papierowy worek i rozdusiłem go butem... To chyba cement... albo, nie daj boże,
mąka na
opłatki! Pełno tych worków i trudno przejść, zwłaszcza gdy się ma moje nogi,
które nie są
stworzone do ekwilibrystycznych wyczynów... To jednak chyba był cement
dumał
po namyśle

inaczej ten pies, kościelny, już by dawno zamknął komórkę.

Może nie ma drugiej kłódki
zaśmiała się pani Dusia.
Nie przewidział, że na
ten dzień
powinien sobie przygotować większą liczbę kłódek.

Nie mówmy o kościelnym, bo się wszystko we mnie burzy! Kiedy skończę ten film,
każę
sobie krwi upuścić, inaczej nie oczyszczę organizmu ze szkodliwych waporów.
Jestem ostatnim
idiotą! Za parę złotych tak sobie zmarnować zdrowie!
Tłum porozmieszczał się znowu w poprzednio obranych miejscach na dziedzińcu.
Dwie
starsze panie przysiadły na swoich kamieniach w zacisznym kąciku pod murem
kościoła i
wyjęły swoje robótki: pelerynkę robioną na cienkich drutach i czapkę o grubym
ściegu.

Nigdy nie byłam w górach
powiedziała pani znad pelerynki.
Góry są piękne.

Tak. Piękne są, ale i smutne
odpowiedziała druga pani, przymierzając czapkę,
z której
sterczały druty i zwisała gruba wełna.
Jeszcze parę ściegów i będzie gotowa.

Dlaczego pani mówi, że góry są smutne?

Bo są smutne. I ludzie w górach są smutni. Dużo dziwnych i smutnych ludzi jest
w naszych
górach i nawet nie wiedzą, dlaczego tacy są... Kiedyś, ale to już dawno, za
czasów mojej
młodości, byłam chrzestną matką takiej jednej Zosi, która potem, jak podrosła,
okazała się
garbata. Często takie rzeczy się zdarzały... Zostawiało się dziecko w kołysce i
szło się do
żniw albo do kopania ziemniaków, a dziecko zostawało samo i płakało, a czasem to
nawet
wypadło z kołyski, no i kiedy podrosło to się okazywało, że jest garbate...
Ludzie na wsi bywają
surowi i okrutni. Dlatego kalekom nie jest łatwo żyć na wsi; nikt nie ma czasu,
żeby się
nad nimi roztkliwiać... Ta Zosia, której byłam chrzestną matką, też swoje
przecierpiała. Często
dostawała po garbie od swojej matki, może za to, że się tak nie udała i że
będzie kłopot z
nią, kiedy dorośnie, bo kto weźmie za żonę garbatą?.... No i rosła, biedactwo, z
tym garbem,
często i jeść do syta nie dostawała, aż któregoś dnia zachorowała i zaczęła
umierać... Wtedy
dopiero jej matka w płacz i chociaż przez piętnaście lat żałowała jej każdego
kęsa chleba, to
wtedy na gwałt wsiadła w pociąg i pojechała do miasta, żeby jej przywieźć
pomarańcze... Jak
wróciła z pomarańczami, to już Zosia nie żyła. I tak to Zosia nie skosztowała
nigdy w życiu
pomarańczy...

Lolo i "Kawał Głosu" znowu gdzieś zniknęli!
zaniepokoiła się pani Dusia,
rozglądając
się po dziedzińcu.

Poszli pić
stwierdziła pani Telimena.
Znaleźli pewnie kogoś, kto im
skoczył po alkohol.
Przerażający jest objaw pijaństwa w naszym społeczeństwie! Towarzystwa
antyalkoholowe
nie zdają egzaminu. Ludzie wciąż piją.

Jeżeli alkohol jest sprzedawany w sklepach
wtrącił słysząc to przechodzący
mężczyzna

to znaczy, że jest zdrowy i pić można. Nie sprzedawaliby przecież trucizny.
Pani Telimena przyjrzała się mężczyźnie z odrazą.

To jest typowy przykład trywializowania zagadnień i naginania ich do własnych
potrzeb.
Przez takich ludzi, jak pan, ludzkość stacza się coraz niżej... Poza tym nikt
pana nie zapraszał
do dyskusji
dodała unosząc dumnie głowę.

I o co taki raban, kobietko? Pewnie pani już nie może pić... Zresztą nic
dziwnego
zakpił.

A rewolucji to niech pani nie próbuje robić. Każdy ma prawo napić się za swoje
pieniądze,
no nie?
zwrócił się do Żabuchny.

Gdyby pan po wypiciu alkoholu zobaczył swoją wątrobę, inaczej by pan mówił!

zaprotestował
Żabuchna.
Ja widziałem pod rentgenem wątrobę pijanego człowieka! Mówię
wam, przerażające!

I po co pan na to patrzył?... Niech pan popatrzy na kroplę wody pod
mikroskopem, to
pan raczej umrze z pragnienia, a nie wypije już nic nigdy!
zaśmiał się
mężczyzna.
Po jakie
licho wszystkiego dociekać? Chyba że pan jest naukowcem, ale nie wygląda pan na
to.

A na co ja wyglądam?
zainteresował się Żabuchna.

Bo ja wiem?... Ja tam nie jestem dociekliwy, ale wygląda pan jak ostatnia
łajza.

Precz stąd obrzydliwy alkoholiku!
krzyknęła oburzona pani Telimena.
Czy
pan w
ogóle wie; z kim pan mówi?

A co mnie to obchodzi? On może nawet być królem, i tak nie będę z nim inaczej
mówił.
U nas jest równość, moja panienko. Każdy może z każdym mówić, byle mu nie
wymyślał od
chamów, bo za to leci mandat, a jakby tak co do czego przyszło, to i dla
panienki leci mandat,
bo panienka sikała w publicznym miejscu, a to jest obraza moralności.

Jeszcze nigdy nie spotkało mnie nic takiego, jak w tym filmie!
powiedziała
wzburzona
pani Telimena, odwracając się plecami do mężczyzny.
To są właśnie skutki
wymieszania ze
sobą wszystkich gatunków ludzi! Przecież to jest istna "wieża Babel"! Odchoruję
to z całą
pewnością!
Mężczyzna machnął ręką i oddalił się.

Byle bęcwał podchodzi do człowieka i ośmiela się wypowiadać swoje zdanie

powiedział
Żabuchna trzymając się za wątrobę.
Tak się zdenerwowałem, że już mi wątroba
zaczyna
puchnąć. Wy nie macie pojęcia, jak zgubny wpływ mają stany napięcia nerwowego na
pracę wątroby. A od wątroby zależy bardzo dużo!
Wzniósł ostrzegawczo palec do
góry.

Złe funkcjonowanie wątroby może nawet spowodować zaburzenia hormonalne, co
oczywiście
jest klęską życia seksualnego człowieka!
Żabuchna, zapominając o niedawnych
przykrościach,
dal wykład o wątrobie, z którego można było się jeszcze dowiedzieć, że "wątroba
nie lubi ciężkiej pracy fizycznej, nie lubi też kiedy człowiekowi jest zimno,
najbardziej lubi
spokój i wypoczynek".

Jednym słowem, wątroba najlepiej czułaby się w trumnie
zauważyła pani Dusia,
obdarzając
Żabuchnę uśmiechem pełnym pobłażliwości i politowania.
Dał się na to złapać.

A tak! To by był idealny spokój dla wątroby!
Nagle jednak zorientował się,
że Dusia
najwyraźniej kpi sobie z niego, toteż zdenerwował się.
Dlaczego z wami,
kobietami, nie
można mówić poważnie? Ja tutaj robię, co mogę, żeby wzbogacić waszą wiedzę, a wy
sobie
kpiny urządzacie! To jest właśnie to zgubne zawężenie zainteresowań do jednego
tylko tematu.

Żabuchna!
przerwała mu pani Dusia
Żabuchna kochany! Nie denerwuj się, bo
ci wątroba
zacznie źle działać. Ja chętnie rozszerzyłabym każdy temat, ale nie temat
wątroby. Dajże
spokój! Chodź! Przejdziemy się trochę, to ci dobrze zrobi.
Ujęła go za rękę i
poszli.

Nie mogę patrzeć na te nieszczęśliwe miny Marianny
powiedziała, kiedy się
oddalili.
Całe
miasto wie, że ten facet ją zdradza, ona oczywiście udaje, że się niczego nie
domyśla, ale
wiecznie chodzi jakby ją z krzyża zdjęli.

Swoją drogą to nikczemny facet, ten jej mąż
stwierdził Żabuchna.
Powinien
ją tak
zdradzać, żeby naprawdę się nie domyślała. Zdrada przeprowadzona dyskretnie jest
jakąś
dżentelmeńską sprawą, ale jawnie kobietę zdradzać, to już chamstwo!
Pani Dusia zaniepokoiła się.

Chyba nie wszyscy mężczyźni zdradzają swoje żony?... Bo ty mówisz o tym tak,
jakby
zdrada była zasadą, a chodziło tylko o znalezienie odpowiedniej metody.

No oczywiście!
zapalił się do tematu Żabuchna.
Zmiana partnera to po
prostu konieczność,
jeżeli organizm ma funkcjonować prawidłowo! Jeżeli jesteś żoną jakiegoś
mężczyzny
powiedzmy dwadzieścia lat, to współżycie z takim człowiekiem staje się po prostu
zboczeniem, kazirodztwem? To już nie jest mężczyzna, tylko najbliższy członek
rodziny...
Nie powiesz mi chyba, że po iluś tam latach twoje zainteresowanie jest tak samo
mocne, jak
w pierwszych miesiącach małżeństwa?... Nie jest się w stanie z jednakową siłą
pragnąć ciała,
które się od lat zna i posiada... No nie, to zupełny nonsens! Popęd seksualny
jest w człowieku
najmocniejszy... Nie wiem, czy nie mocniejszy od uczucia głodu...

Jesteś starym erotomanem! Tyle ci tylko powiem!
powiedziała gniewnie pani
Dusia,
potem uchwyciła Żabuchnę za pomarańczowy aksamit pod szyją i zbliżyła jego twarz
do
swojej.
Przyznaj, że mówisz to tylko po to, żeby mnie zdenerwować?...
Żabuchna wyszarpnął aksamit z jej rąk.

Co ty wyrabiasz? Udusisz mnie przecież!... Tłumaczę ci z punktu widzenia
człowieka,
który już wiele przeżył i doświadczył... Po co obłudnie uciekać od prawdy, skoro
to jest tylko
rozmowa między przyjaciółmi?... Gdybym był twoim mężem, nie powiedziałbym ci
tego
oczywiście... Wspominałem przecież o zasadach dżentelmeństwa, które obowiązują w
małżeństwie.
Nie rozumiem, co cię w tym wszystkim, tak denerwuje? Czy nigdy nie miałaś
ochoty na innego mężczyznę?

Może i miałam
odpowiedziała posępnie pani Dusia.
Ale skoro wybrałam sobie
jednego
mężczyznę, to potrafiłam zrezygnować z chęci przespania się z innym. Małżeństwo
to
nie jest tylko spanie ze sobą. Jest jeszcze przyjaźń, czułość, wzajemne
zrozumienie...

Ale gruczoły! Gruczoły, które muszą działać!
przerwał jej Żabuchna.

Wszystko
można zachować: przyjaźń, czułość, oddanie, zrozumienie, z tym wszystkim jednak
pewne
gruczoły nie mają nic wspólnego!

Wspaniała lekcja!
Pani Dusia wycedziła przez zęby.
Pomyśleć, że zawsze
myślałam
tylko o tym, jak uszczęśliwić męża, a nigdy nie pomyślałam o moich gruczołach!

Oddaliła
się szybko.
Żabuchna stał bezradny i zdruzgotany: No i nie ma sposobu, żeby kobieta mogła
cokolwiek
zrozumieć... Obraziła się! Ale o co, na Chrystusa Pana?
Pani Dusia zdenerwowana przemierzała dziedziniec kościoła wzdłuż i wszerz;
rozmowa z
Żabuchną utwierdziła ją w przekonaniu, że długi blond włos na palcie jej męża
nie był żadnym
przypadkowym włosem. Gdybym dostała tę szelmę w swoje ręce!
rozmyślała trzęsąc
się.
Zdarłabym z niej ten blond pokrowiec! Oskalpowałabym!... Chryste Panie,
jaką ja zrobię
awanturę, jak wrócę do domu!... Ja z nim życia nie wiązałam wyłącznie dla
gruczołów!
Nie daruję mu tej blondyny!
Szybko idąc niechcący potrąciła kogoś. Odruchowo powiedziała: przepraszam, nagle
spostrzegła,
że jest to jakaś długowłosa statystka i do tego blondynka! Wszystkie długowłose
blondynki były teraz dla niej niebezpieczeństwem, groziły zagładą jej miłości i
spokojnego
życia.

Czego się pani plącze i nie uważa, jak chodzi?!
krzyknęła ze złością.

Wszędzie was
pełno i waszych brudnych strąków! Nie można przejść bezpiecznie, bo przecież
jeszcze człowiekowi
wpadnie taki włos do gardła i zadusi!
Nie czekając na reakcję blondynki
pobiegła
dalej. Zatrzymała się na środku dziedzińca, gdzie właśnie stali Lolo i "Kawał
Głosu", ten
ostatni wskazał przymrużonym okiem na teczkę ukrytą pod kostiumem, którego rożek
odsłonił,
aby zwrócić uwagę pani Dusi.

Dusiu!
powiedział.
Mamy nowy zapasik czegoś mocnego. Zapraszamy na
przyjęcie.
Jesteś naszą ukochaną przyjaciółką! Jedynym prawdziwym człowiekiem na tym
zakichanym
świecie
roztkliwił się w pijackim nastroju, w którym człowiek staje się
przyjacielem każdego
napotkanego człowieka.

Ja już nie piję
ofuknęła go pani Dusia.

Dlaczego? Kochana moja? Dlaczego?
rzewnie łkał "Kawał Głosu".
Ty jesteś
swój,
fajny człowiek! Ty rozumiesz życie!... Te wszystkie smarkate tutaj to dno! Liczą
się tylko
prawdziwi ludzie! Jesteś najprawdziwszym człowiekiem, jakiego udało mi się
spotkać!
Pani Dusia nie traktowała poważnie słów "Kawała Głosu", jednak nie odeszła.
Słuchała.
Wszystko jedno jej było, o czym mówił, byle mogła na chwilę przestać myśleć o
długowłosych.

Czemu ty tyle pijesz?
zapytała pani Dusia.
Chcesz się doigrać jakiejś
ciężkiej choroby?

Jak mam nie pić, Dusiu kochana! Jak mam nie pić?! "Kawał Głosu" ściskał ramię
pani
Dusi, uważając jednak na teczkę, aby nie wypadła mu spod pachy.
Kiedy widzę,
co się tutaj
dzieje, muszę pić!
Zapłakał i oparł głowę na ramieniu pani Dusi.

Daj spokój! Nie dmuchaj na mnie, bo się upiję od samego twojego oddechu!

Pani Dusia
odchyliła głowę do tyłu.
I co znowu tutaj takiego się dzieje?... Zawracanie
głowy, czekanie
na słońce i czekanie na pieniądze...

Kochana, mnie chodzi o podskórny nurt tego wszystkiego
tajemniczo wyszeptał
w
ucho Dusi.
Tutaj się rozgrywa wielka batalia! O przyszłe role w filmie!
Wszystkie te młode
dziewczyny walczą! Zobacz, jak szastają tyłkami między panami filmowcami!... My
z Lolem
próbowaliśmy im wyjaśnić, że to daremny trud, że nie przejdą przez to "ucho
igielne filmu",
choćby nawet swoją niewinność starły na proszek! Ale one nie chcą wierzyć! Cały
czas działają!
Nic dla nich nie znaczy prawdziwy człowiek! Jedynie filmowiec... I to nas
załamało, że
tak właśnie jest, prawda Lolo?

Oczywiście
odpowiedział krótko Lolo, lekko kiwając się na szeroko
rozstawionych
stopach.

No więc jak, Dusiu, człowieku kochany, wypijesz z nami?
"Kawał Głosu" zwalił
się na
kolana przed Dusią.

Nie rób takich rzeczy i wstań natychmiast!
rozkazała pani Dusia, rozglądając
się
trwożliwie.
Potem będzie się znów mówić, że aktorzy upijają się w filmie!
Każdy cywil
może robić, co chce i nikt tego nie widzi, ale najmniejsze potknięcie aktora
jest traktowane
jak zbrodnia.

Chciałbym być zbrodniarzem
wyszeptał "Kawał Głosu" opuszczając głowę nisko
na
pierś.
Chciałbym być wielkim zbrodniarzem!... W jakiejś sztuce oczywiście. Ale
w moim
teatrze nie ma miejsca na wielką zbrodnię... Jest tylko miejsce na małą
"śpiewogrę"... Nie
zagram nigdy wielkiego zbrodniarza i dlatego piję! Prawda Lolo, że ja dlatego
piję?

Tak jest. Dlatego pijesz
zgodził się Lolo.
Ja też dlatego piję.

Powariowaliście? Nagle wszyscy chcecie grać role wielkich zbrodniarzy?
Pani
Dusia
patrzyła na nich z niechęcią.
Po prostu spiliście się jak bele i mówicie
idiotyzmy!

Nie!
zaprzeczył energicznie "Kawał Głosu".
Mówimy szczerą prawdę! Chcemy
grać
wielkich, szlachetnych zbrodniarzy! Współczesnych Janosików! Bo takie jest
powołanie
prawdziwego mężczyzny! A my jesteśmy prawdziwymi mężczyznami, choć te głupie
smarkule
nie chcą w to wierzyć... A! Pies z nimi tańczył walca! Nie będziemy się
przejmować
Napijemy się, prawda Lolo?

Możemy się napić
Lolo zgadzał się na wszystko. Pani Dusia machnęła ręką.

Pijcie. Co mnie to wszystko obchodzi. Ale idźcie przynajmniej w takie miejsce,
gdzie
was nikt nie zobaczy.
Odeszła" zostawiając "Kawał Głosu" w pozycji klęczącej i
kiwającego
się nad nim Lola.

Duśka też nie jest człowiekiem
powiedział z głębokim smutkiem "Kawał Głosu".


Coraz mniej mamy LUDZI na świecie. Nasza planeta umiera... Chodźmy, wypijmy
jeszcze
po kieliszku przed ostatecznym kataklizmem!
Obejmując się ramionami poszli w kierunku bramy.

Chodźmy do naszej kochanej komóreczki!
powiedział "Kawał Głosu" kierując się
w
miejsce, którego niedawno wyszedł Żabuchna.
W ciemności komórki, potykając się o papierowe worki, przeciskali się do tyłu, w
kąt,
gdzie by nikt nie mógł ich odkryć.

Tu jest bardzo dobrze!
powiedział "Kawał Głosu", oddzielając sylaby czkawką.


Szkoda tylko, że nie widzę twojego kochanego pyska! Szkoda, Lolo, daję ci słowo!
Lubię cię,
jak jasna cholera! Ale cię nie widzę... Zwyczajny pech!

Jeżeli myślisz, że ja ciebie nie lubię, to jesteś podły
odpowiedział Lolo.

Nie chcę, żebyś
tak myślał, bo to jest niesprawiedliwe, a ja nie lubię niesprawiedliwości...
Dlatego nigdy
nie chciałem pracować w sądownictwie... Tam można, przez przypadek, popełnić
niesprawiedliwość.

Nic o tym nie wiedziałem, że miałeś pracować w sądownictwie
zainteresował
się "Kawał
Głosu".

Bo ja nie miałem pracować w sądownictwie
wyjaśnił Lolo.

Jak to nie miałeś? Miałeś!
upierał się "Kawał Głosu".
Ale zraziła cię
niesprawiedliwość...

To nie tak
sennie wymamrotał Lolo.
Mnie chodzi w ogóle o
niesprawiedliwość... Bo
bardzo trudno jest o sprawiedliwość... Wszędzie... Najgorzej w teatrze... Tam
nie ma żadnej
sprawiedliwości... Tam jest tylko niesprawiedliwość... Duża... Wielka... Jak
ogromna bania na
wino... Moja babka... zawsze robiła wino z kapinosów... w takiej wielkiej
szklanej bani... Jak
byłem mały, to zawsze się upijałem... przy ściąganiu wina... z tej bani... można
było pociągnąć
przez gumową rurkę... strasznie głowa boli po takim młodym winie... z
kapinosów...

Chryste Panie!
zajęczał "Kawał Głosu".
Co to jest takiego? Ten kapinos?

Nie wiesz?
już prawie śpiąc zdziwił się Lolo.
Kapinos to jest właśnie
kapinos... Takie
czerwone... podłużne... owoce dzikiej róży... Najczęściej rosną przy
ścieżkach... Białe kamienie
usypane wzdłuż ścieżek... kępy traw... pachnących ziół... i pośrodku krzak
dzikiej róży...
Najpiękniejsze są dzikie róże... Chciałbym być małym chłopcem... i chodzić boso
po ściernisku...
i zrywać kapinosy... O rany!... Czemu ja nie jestem już malutki...
Zapanowała cisza. Lolo zasnął. "Kawał Głosu" wyciągnął rękę, po omacku szukając
ręki
przyjaciela, którą chciał uścisnąć. Chciał z nim razem powędrować w krainę
młodości i kapinosów,
ale Lolo leżał gdzieś, jak mu się wydawało, niezmiernie daleko, ręka ześliznęła
się z
papierowego worka. Jeszcze raz ją uniósł i ręka znów spadła na worek. Wczepił
się paznokciami
w papier i zaczął je wbijać głęboko, aż zanurzył w czymś miękkim i tak pozostał.

Ja też chciałbym być małym chłopcem
zapłakał cichutko.
Nigdy nie zostałbym
aktorem...
i nigdy nie pracowałbym w filmie, żeby nie musieć się podlizywać każdemu
łachmycie...
Chciałbym być małym chłopcem i mieć swoje wielkie marzenia...
Nic nie mam!
Zaszlochał, z całej siły rozdarł papierowy worek i runął głową w
to coś
miękkiego, co tam było. I także zasnął.
Słońce nagle przypiekło. Rozzłocił się i rozweselił dziedziniec kościoła.
Wszystkie głowy
uniosły się w górę. W dziurze chmur świeciło słońce: złote oko otoczone ciemnymi
kłębiastymi
chmurami.

Robimy ujęcie w bramie!
krzyknął reżyser do pierwszego asystenta.
Spieszmy
się,
zanim te wszystkie chmury się zwalą! Niech pan skrzyknie wszystkich na plan!
Cały tłum
napierający na bramę i zatrzymujących ich halabardników!
Tłum już niechętnie słuchał rozkazów. Było popołudnie, ludzie byli zmęczeni,
znudzeni,
zabawa przestała ich interesować. Nie śpiesząc się wcale, rozwleczeni, podążali
w kierunku
bramy. A chmury na niebie gęstniały...
Panie: Dusia, Telimena i Marianna równie niespiesznie zbliżały się do bramy,
trzymając w
rękach długie treny sukien. Tylko Żabuchna pędził szybko, zawracał, namawiał do
pośpiechu.

Zlitujcież się! Czego się tak ciągniecie? Tylko patrzeć, jak deszcz lunie, a
wtedy można
się już pożegnać ze zdjęciami na dzień dzisiejszy! Będzie lało i lało! Od
zachodu idzie jedno
wielkie czarne nieszczęście! W te chmury nawet palca by nie wetknął, a co
dopiero całe słońce!

A co ciebie to obchodzi?
wzruszyła obojętnie ramionami pani Dusia.
Miałeś
już swój
"klaps", więc nic nie tracisz, czy będzie lało, czy nie...

Jakżeż tak można?
oburzył się Żabuchna.
Tu nie tylko o mnie chodzi! Chodzi
o dobro
ogólne! Od chmur nie możemy żądać, żeby zaprzestały swojej szkodliwej
działalności,
która przyczynia się do okradania skarbu państwa, ale my powinniśmy zrobić
wszystko, żeby
zapobiec temu nieszczęściu!

No więc leć i stercz w bramie!
z jeszcze większą obojętnością odpowiedziała
pani Dusia.

Nim tam się wszyscy zbiorą, upłynie wieczność! Dlaczego niby my mamy być tam
pierwsi?
Żabuchna, nie znajdując odpowiedzi, pokręcił się jeszcze chwilę, a potem pobiegł
do bramy.
Ponieważ asystenci nadal nie mogli uporać się z tłumem, Żabuchna doszedł do
wniosku,
że istotnie ma jeszcze trochę czasu, wobec czego zdecydował się wstąpić do
komóreczki w
bramie, żeby znów na jakiś czas mieć spokój z pęcherzem. Zamknął za sobą drzwi i
natychmiast
pogrążył się w ciemności, w której znowu, poprzez worki próbował dostać się do
wiadomego
kącika. Trącił butem w coś, co nie zaszeleściło jak papierowy worek i czego, jak
mu
się zdawało, przedtem tutaj nie było. Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad
tym. Pośpiesznie
wyrzucił z siebie ciepły strumień o mocnym zapachu amoniaku.

Do jasnej cholery...
odezwał się zaspany głos w ciemności
nie chcę więcej
pić... Na
dzisiaj dosyć!
Żabuchna zmartwiał. Nie był w stanie przestać, więc skierował strumień w innym
kierunku,
ale i stamtąd rozległy się złorzeczenia:

Lolo, bądź człowiekiem! Pozwól mi się przespać! To nie wojsko, a ty nie jesteś
moim
kapralem i nie masz prawa budzić mnie za pomocą prysznica...
Żabuchna stał, próbując nie oddychać i czekając, czy głosy nie odezwą się znowu.
Nie
miał pojęcia, jak powinien się zachować, jeszcze nigdy w życiu nie znalazł się w
podobnej
sytuacji; przecież powiedzieć, że mu jest przykro i że przeprasza, nie miało
żadnego sensu. W
takiej sytuacji przeprosiny to po prostu kpina!
rozmyślał Żabuchna.
Jedynym
wyjściem
jest zniknąć tym ludziom z oczu, żeby ich nie rozdrażnić swym widokiem... Tu nie
chodzi o
tchórzostwo! Byłby gotów ponieść wszelkie konsekwencje, ale jakie konsekwencje
ponosić w
podobnym wypadku?! Sytuacja nie do zniesienia! Żabuchna zdenerwowany i
wystraszony nie
ruszał się na wszelki wypadek z miejsca. Wydawało mu się, że stoi tam już całe
wieki.
Trwało to jednak tylko kilkanaście minut. Na szczęście utrudzony "Kawał Głosu" i
Lolo z
powrotem zapadli w sen. Żabuchna odczekał jeszcze chwilę i jak najdelikatniej,
żeby prawie
nie dotykać wydających szelest papierowych worków, wycofał się z ciemnego
pomieszczenia.
Nareszcie namacał drzwi i klamkę. Powoli, bardzo powoli nacisnął klamkę i
znalazł się
na wolności. Uf! Co za historia!
pomyślał i otarł spocone czoło.
Ten film to
zasadzka na
przyzwoitych ludzi! Co krok jakaś straszliwa niespodzianka! Czegoś podobnego w
życiu nie
przeżyłem!...
Żabuchna rozejrzał się zdziwiony; w bramie dziedzińca nie było ani jednego
człowieka,
oprócz chłopca, który stał z halabardą. Ze słońca na niebie też ani śladu, za to
kłębiły się
czarne chmury i pierwsze krople deszczu spadły na uniesioną w górę twarz
Żabuchny.

Co się dzieje?
Żabuchna biegł w kierunku pań, które stały zarzuciwszy na
plecy obszerne
fałdy swoich sukien.
Czyżbyście już zrobili to ujęcie w bramie?

Nic nie zrobiliśmy i nic nie zrobimy
odpowiedziała pani Dusia.
Na dzisiaj
chyba będzie
koniec, bo leje. A gdzieś ty się podziewal? Nagle zniknąłeś, jakby huragan cię
zdmuchnął.
Żabuchna udał, że nie dosłyszał słów pani Dusi, tych o jego nagłym zniknięciu.
Próbował
znowu nawiązać do filmu.

Może jednak pokaże się jeszcze słońce... Gdyby przyszedł wiatr, to by
rozpędził chmury...
U nas nigdy nic nie wiadomo z pogodą... W ciągu dziesięciu minut może być
zmiana.

Powinieneś wziąć etat Wicherka
stwierdziła pani Dusia.
Całkiem
przekonywająco
mówisz o pogodzie i tak samo jak on od rzeczy... Dobrze wiesz, że już będzie
lało bez przerwy.
Panienka z czarnymi deszczułeczkami, na których kredą było wypisane "Nietoperze
135",
zniknęła w szopie przeznaczonej na rekwizytornię, gdzie już tłoczyła się reszta
ekipy filmowej.
Tylko elektrycy uwijali się, zwijając kable i dźwigając reflektory. Zniknęli
również kamerzyści
i ludzie z wózkami od kamer. Operator stał w drzwiach rekwizytorni i okręcał na
palcu łańcuszek od przyrządu służącego do mierzenia światła, przy czym uśmiechał
się jadowicie
i z satysfakcją. Był zadowolony, że już nie będzie ani jednego ujęcia; praca w
tych warunkach
to po prostu marnowanie jego talentu, bo on wiedział, jakie oświetlenie powinien
mieć obraz, żeby stał się prawdziwym dziełem sztuki. Nie był jednak w stanie
walczyć z
chmurami, by wydobyć z ich wnętrza słońce, potrzebne, najważniejsze, którego nie
mógł zastąpić
żaden reflektor.
Za plecami operatora reżyser i pierwszy asystent prowadzili ożywioną dyskusję.

Czy my musimy mieć ten tłum z halabardnikami?
pytał asystent.
Gdyby
zrezygnować
z tego ujęcia oraz z przebitki na figury od tyłu, można by dzisiaj wszystko
skończyć...

Tłum napierający na bramę to bardzo ładny efekt
upierał się reżyser.
I nie
wykorzystałem
halabardników... Ich kostiumy błyszczące w słońcu to sam cymes!... Szkoda mi
tego...

Skąd mamy pewność, że jutro będzie słońce?
niecierpliwił się pierwszy
asystent.

Może będziemy musieli cały dzień czekać na to jedno ujęcie...

Wymarzyłem sobie tych halabardników
już trochę mniej pewnie oponował
reżyser.

Chciałbym mieć słońce na ich złotych kostiumach... Dużo ciepłej złotej barwy...
widzę to...
Nie mogę zrezygnować...

Panie reżyserze
przerwał przysłuchujący się rozmowie kamerzysta
kolorowa
taśma
nam się skończyła. Trzeba by zadzwonić, żeby przywieźli z Warszawy, my nie mamy
żadnego
zapasu...
Reżyser odwrócił się gwałtownie w kierunku mówiącego:

Jak można było nie dopilnować tego! Czy panowie przyjechali tutaj bawić się,
czy robić
film?! Muszę zrezygnować ze znakomitego efektu tylko dlatego, że zabrakło
taśmy!... Postaram
się, aby wyciągnięto z tego konsekwencje!
W gruncie rzeczy jednak był
zadowolony,
że zabrakło taśmy. Te dwa ujęcia nie były znowu takie ważne, natomiast ważny był
fakt, że
nie trzeba było następnego dnia ustawiać z powrotem całego planu, denerwować się
i czekać
na moment, aż się przetrą chmury i wyjrzy słońce.
Dobrze
powiedział
energicznie
w
takim razie dzisiaj kończymy całą zabawę. Proszę zawiadomić aktorów i statystów,
że nie
będą już więcej potrzebni.
Po tych słowach zamknął trzymany w ręku scenopis i
szybko
wyszedł z dziedzińca. Wsiadł do czekającego na ulicy samochodu i odjechał.

Proszę państwa! Proszę państwa!
krzyczał w tubę asystent reżysera.
Proszę
o chwilę
uwagi!... Z przyczyn od nas niezależnych kończymy w dniu dzisiejszym zdjęcia!
Państwo nie
będą już nam potrzebni. Wszyscy teraz mogą udać się do autokarów, które odwiozą
państwa
do muzeum. Tam proszę zostawić kostiumy, a po pieniądze proszę się zgłosić jutro
w bazie
filmu. Dziękujemy państwu uprzejmie za współpracę!
asystent odłożył tubę, a
raczej rzucił
ją na stół z rekwizytami, i wybiegł na ulicę. Rozejrzał się za samochodem
osobowym, niestety
reżyser już odjechał, pobiegł więc do autokaru, gdzie stali aktorzy w swoich
usztywnionych
kostiumach.

Szybko do muzeum!
powiedział i klepnął kierowcę w ramię.
Musicie się
rozebrać,
zanim ta cała hałastra się zwali, a potem do bazy! Skończyliśmy! Wyczekaliście
się, ale za to
jutro sobie odpoczniecie
zwrócił się do aktorów, których miny nie wróżyły nic
dobrego.

Cóż to za draństwo
odezwał się jeden z aktorów.
Nie można było tego
wcześniej powiedzieć?
Już nam się nogi powbijały w uszy od tego stania, a tu się okazuje, że nie
byliśmy
wcale potrzebni!

Bez uwag!
skarcił go ostro asystent.
Otrzymuje pan swoją stawkę, nikt pana
nie zmuszał
do grania w tym filmie! Bywają sytuacje nieprzewidziane, o których wie każdy
aktor
grający w filmie.
Nie było więc już żadnych uwag. Autokar ruszył i tylko zachwiały się usztywnione
figury.
Kierowca autokaru dał znak ręką kierowcy ambulansu sanitarnego.

Jedziemy, kolego!
Tuptuś położył gruby paluch w miejscu, gdzie przerwał czytanie i wyjrzał oknem.

Okropnie klawa ta zbrodnia
powiedział do kierowcy
niech pan jedzie powoli,
żeby
nie bardzo trzęsło. Mam jeszcze tylko dwie strony, a nie wiem, kto zabił...
Dziedziniec kościelny roił się od przebiegających postaci. Osoby w średnim wieku
cisnęły
się do bramy, długowłose dziewczyny jakby się ociągały, rozglądały się,
rozczarowane, zaskoczone
nagłą decyzją, że to już koniec, że jutro nic nie będzie... Jeszcze nie zdążyły
się
dogadać, zaprzyjaźnić, dać się poznać w całej okazałości, nawiązać bliższych
kontaktów,
które mogłyby być dla nich szansą dostania się do filmu.
Pani od pelerynki zwinęła dzierganą robótkę i upychała ją do plastykowej torby.

Cieszę się, że miałam okazję panią poznać
zwróciła się do pani z czapką z
grubej wełny.

Tak się przyjemnie rozmawiało, że nawet nie wiem, kiedy mi ten czas minął.
Może
jeszcze kiedyś w życiu będę w górach... wtedy zawsze przypomnę sobie panią... no
i ten dzisiejszy
dzień, kiedy byłyśmy za artystki...

Ja też się cieszę, że panią poznałam
odpowiedziała pani druga.
Człowiek
nie czuje
się taki samotny, kiedy może z kimś porozmawiać.

Jeśli dobrze pamiętam, mówiła pani, że ma męża
zdziwiła się pani od
pelerynki
chyba
więc ma pani z kim rozmawiać?

Kiedy widzi pani, mój mąż to wszystko już wie... Przez trzydzieści lat
małżeństwa zdąży
się wszystko opowiedzieć... całe życie... A dla mnie, to jakby to wczoraj
było... i stale chciałabym
o tym mówić...
Dwie panie zmieszały się z tłumem w bramie. W zacisznym miejscu, przy murze
kościoła
została tylko beżowa gruba nitka przyczepiona do kamienia, jako jedyny ślad ich
bytności.
Pani Dusia, Telimena, Marianna i Żabuchna czekali, aż tłum się trochę
przerzedzi. Dziedziniec
kościelny był już prawie pusty. Panienka od rozetek najpierw zaczęła sprzątać
rekwizyty
ze stołu, przy którym ciągle jeszcze siedział nieporuszony mężczyzna o żółtej
twarzy.

Proszę pana, już jest koniec zdjęć
zwróciła się do niego.

Wiem. Dziękuję pani
odpowiedział.
Spojrzała na niego wystraszona: Czy ten żółty człowiek w ogóle nie zamierza
ruszyć się z
miejsca? Odniosła rekwizyty i zajęła się zrywaniem rozetek z podium. Co chwila
jednak odwracała
głowę, spoglądając na żółtego mężczyznę. Ogarnęło ją uczucie grozy: ten żółty
człowiek
kojarzył jej się ze śmiercią. Śmierć wydawała jej się czymś, co dotyczy kogoś
tam, ale
w żadnym wypadku nie jej samej, w ogóle nie próbowała nigdy o tym myśleć i nagle
zobaczyła
śmierć najprawdziwszą. Po co ja spojrzałam na tego człowieka? Nie będę mogła w
nocy
zasnąć. Na pewno będę się okropnie bała, kiedy sobie go przypomnę
myślała ze
strachem,
ciągle odrywając rozetki.
Trzeci asystent wyszedł ze szopy, stanął w drzwiach i przyglądał się
dziewczynie. Postanowił,
że spróbuje jakoś ją udobruchać, ale to już ostatni raz! Nie bardzo wiedział, co
robić z
wolnym wieczorem w tym obcym mieście, jeżeli przeszły jej już fochy, nie będzie
musiał
wysilać się na nawiązywanie nowej znajomości, co zawsze jest połączone z
kosztami, choćby
minimalnymi, a on nie lubił wydawać na dziewczyny.

No więc jak? Gniewamy się dalej?
zapytał, kiedy się zbliżył.
Odrzuciła włosy do tyłu i przymknęła powieki.

Mógłbyś mi trochę pomóc
zwróciła się do niego, nie odpowiadając na pytanie.
Była
zadowolona, że znalazł się obok niej. Mogła przestać myśleć o człowieku-śmierci.
Przykucnął obok niej i wyjmując z jej rąk obcążki, przytrzymał ją za rękę.

Przyjdziesz wieczorem?
zapytał.
Pozwoliła trzymać swoją rękę.

Przyjdę, ale wcale nie dlatego, że się chcę przeprosić. Przyjdę, bo się boję
być sama.

O! To coś nowego!
zaśmiał się
zaczynasz dojrzewać wewnętrznie. Zaczynasz
się
czegoś bać... o czymś myśleć... Już ty sobie nie zawracaj głowy myśleniem,
jesteś na to za
ładna i za młoda. Ale dobrze, że przyjdziesz...

Możemy już iść
powiedziała pani Dusia.
Droga wolna. Tylko gdzie się
podział "Kawał
Głosu" i Lolo? Nie widziałam ich w tłumie, a jeszcze niedawno tu się plątali...
Spili się
do nieprzytomności. Nie możemy ich zostawić...

Jeżeli się spili, to właśnie powinniśmy ich zostawić. Za każdy czyn, zwłaszcza
taki, powinno
się ponieść konsekwencje
odezwała się godnie pani Telimena.
Pijaństwa nie
wolno
tolerować! Jeżeli się gdzieś tutaj zaszyli, powinno się ich właśnie zostawić!
Może ich to nauczy
rozumu, kiedy nocą ockną się sami w jakimś kościelnym lochu!
Pani Telimena, jak wiadomo, zawsze zażarcie walczyła z alkoholizmem, jednak tym
razem
jej żarliwość i gniew dotyczyły innej sprawy. Straciła mnóstwo pieniędzy na
przygotowania
do wystąpienia w filmie, zarobkami z tego jednego dnia zdjęciowego nawet nie
będzie w stanie
pokryć tych wydatków, najgorsze jednak były zawiedzione nadzieje: Nigdzie nie
można
spotkać CZŁOWIEKA! Wszędzie miernota, przeciętność i obojętność
zwierzęca!
Nikt nie
zwraca uwagi na prawdziwe wartości, zainteresowania dotyczą tylko zewnętrznej,
marnej,
kłamliwej, gładkiej powierzchowności, w tych warunkach jedynym sprzymierzeńcem
jest
samotność... do końca! Niech świat się toczy dalej aż na dno upadku! Ja
pozostanę czysta.
Przyjdę do domu, włączę magnetofon, posłucham sobie przepięknych nagrań
organowych,
jestem ponad tę miernotę i przeciętność i to mi wystarcza!... Pani Telimena
wyciągnęła dumnie
głowę na cienkiej szyi i majestatycznym krokiem ruszyła przed siebie.

Ja w każdym razie idę, nie będę na nikogo czekać
rzuciła jeszcze odchodząc.

Trzeba to sobie jednak otwarcie powiedzieć, że nas załatwili paskudnie

zagadał Żabuchna,
opóźniając chwilę wyjścia z dziedzińca. Nie miał odwagi, z wiadomych względów,
przyznać się,
iż wie, gdzie znajdują się Lolo i "Kawał Głosu", a sumienie nie pozwoliło mu
zostawić ich tam
samych. Liczył na to, że może się ockną lub ktoś wreszcie zajrzy do komórki.

To jest skandaliczna
historia! Obiecywać dwa dni zdjęciowe, a potem okazuje się, że jest tylko jeden!
Ja już
właściwie wydałem te pieniądze! W każdym razie w myślach dokładnie je wydałem i
teraz będę
musiał stawać na głowie, aby zdobyć tyle, ile wydałem, to znaczy ile chciałem
wydać...

Nie planuje się, jak się nie ma pieniędzy w garści
zauważyła pani Dusia.

Ja tam nigdy
z góry na nic nie liczę. Należy się cieszyć, że już dzisiaj skończyła się ta
filmowa farsa. Ja
w każdym razie nie przyszłabym, gdyby jeszcze jutro były zdjęcia. To był
najobrzydliwszy
dzień w moim życiu.
Żabuchna wpatrywał się w komórkę, przestępując z nogi na nogę. Dziedziniec
kościelny
opustoszał. Nawet Frankowski wstał od stołu i powoli kroczył w kierunku bramy.
Jeszcze
tylko jakaś dziwna chuda kobieta biegała po dziedzińcu, zaciskając nerwowe ręce,
w których
trzymała brudną szmatkę z wbitym w nią szydełkiem. Za kobietą ciągnęła się długa
nitka,
niegdyś czerwona, teraz cała szara i wybrudzona.

Szkoda, że ten film się już skończył
powiedziała zatrzymując się na moment
przed
Frankowskim.
Tyle tu było ludzi, że można było o wszystkim zapomnieć... Bo ja,
proszę
pana, mam straszne zmartwienie, mój mąż mnie rzucił...

Tak, tak, wiem o tym
pokiwał głową Frankowski.

No ale jak ja teraz mam żyć?
zapytała żałośnie. Szła za nim, przebiegała raz
na jedną,
to znów na drugą stronę, za każdym razem wyprzedzając go trochę i zaglądając mu
w oczy; w
tym zaglądaniu było oczekiwanie na odpowiedź i był strach, że odpowiedź może być
nie taka,
jaką chciałaby usłyszeć.
Kościelny wyjrzał szparą drzwi. Uchylił je tylko na tyle, aby zmieścić tam
fragment twarzy
z jednym widzącym okiem. To oko stało się natychmiast jakieś groźne. Przesunęło
się po
całym dziedzińcu kościelnym, spostrzegło rozdeptane setki niedopałków, walające
się w kątach
flaszki, podarte gazety, na których przedtem siedzieli ludzie, zgniecione
torebki, kolorowe
papierki od cukierków, nawet puszki po konserwach. Kościelny pchnął drzwi na
całą szerokość
i stanął w nich jak zapowiedź groźnej awantury.

Jak tu wygląda?!
krzyczał, a głos jego odbijał się od murów.
To był dom
Boży! A teraz
co jest?! Tu ma być zrobiony porządek! Wniesie się zażalenie, jak za chwilę nie
będzie
posprzątane!
przebiegł, a raczej przekuśtykał przez dziedziniec, popróbował,
czy kłódka
przy piwniczce nadal zamknięta i skierował się znowu do drzwi kościoła. Nagle
jednak jakby
sobie coś przypomniał, zawrócił i pobiegł wprost do komórki.
Żabuchna zrobił się czerwony, trzęsącymi rękami zaczął rozpinać kostium pod
szyją.

Chodźmy już!
zawołał energicznie do pań i szybko skierował się w stronę
wyjścia, aby
jak najdalej znaleźć się od komórki. Ten kościelny, który od początku wprowadzał
go w nastrój
przerażenia i obrzydzenia, teraz wydawał mu się najbardziej groźny, zwłaszcza w
obliczu
odkrycia, które za chwilę musiało nastąpić. Absolutnie nie chciał być świadkiem
odkrycia
Lola i "Kawał Głosu" przez kościelnego. Zdążył przemknąć obok komórki, mając już
za plecami
straszliwe złorzeczenia.

Łajdactwo!
krzyczał kościelny.
To jest najgorsze łajdactwo!
Drzwi stały otworem, ukazując zdewastowane wnętrze komórki; porozrywane
papierowe
worki, oblane ze wszystkich możliwych stron, a w kącie Lolo, leżący na plecach,
z rozrzuconymi
ramionami i "Kawał Głosu" z twarzą od brody aż do szyi wciśniętą w białą
zawartość worka.
Kościelny wyglądał jak piekarski szatan
skakał po workach, wymachując rękami,
a nad
nim unosił się biały pył; prawdziwy mączny koniec świata!

Sumienia trzeba nie mieć!
ryczał kościelny.
Cała nasza farba, cośmy mieli
kościół
odmalować... wszystko to poszło na marne!
A więc to była farba, a nie mąka na opłatki
odetchnął z ulgą Żabuchna.

Kto za to wszystko zapłaci?! I kto to posprząta?! Wynosić mi się stąd zaraz!
Pijusy! Nicponie!
Zakichane filmowce!

Tylko spokojnie
trzeci asystent podszedł do drzwi komórki, dotknięty w
godności filmowca.

Proszę tutaj nikogo nie obrażać i zachowywać się przyzwoicie! Po pierwsze to

statyści, a nie filmowcy, a po drugie...

Jacy statyści, do jasnej cholery?!
"Kawał Głosu" zerwał się i chwiejąc się
niepewnie na
nogach stanął na jednym z worków jak na barykadzie.
Nie pozwolę się obrażać!
Jestem
artystą! A nie statystą!!! Proszę to sobie zapamiętać! Lolo! Tu nas obrażają

potrząsnął Lolem
i przy okazji zwalił się na worek obok niego; trzasnęło i smuga farby fuknęla w
górę.

Rany boskie! Zasypało nas!!!
krzyknął Lolo i rozpłakał się.
Zawsze się
tego bałem,
że mnie zasypie... i zasypało... Nie chcę umierać tak młodo!
"Kawał Głosu" próbował podnieść Lola ciągnąc go za ramiona.

To nie to, stary
tłumaczył łagodnie
wojna się skończyła, już dawno... nie
zasypało,
tylko się obsypało.

Co za różnica, jeżeli nie żyję?
zrezygnowany Lolo siąpał nosem.

Panowie!
trzeci asystent zdołał przepchnąć się przez sterty worków.

Panowie, zdaje
się, że było trochę za dużo wypite... Trzeba wstać i wyjść stąd na powietrze...

Kto to jest ten wyskrobek?
zapytał Lolo.
Trzeci asystent postanowił nie słyszeć pytania.

Panowie, bardzo proszę! Nie róbcie zamieszania. Trzeba opuścić to miejsce.
Zdjęcia już
się skończyły, autokary czekają na panów... Bardzo proszę!...

Kto za to wszystko zapłaci?
przypomniał sobie znów kościelny, który przez
chwilę
milczał, przysłuchując się z zainteresowaniem rozmowie pijanych. Nie bardzo
rozumiał, o
czym oni mówią, domyślał się tylko, że jeden z nich czuje się skrzywdzony i
nieszczęśliwy,
to go usposobiło trochę łagodniej, ponieważ sam był nieszczęśliwy przez całe
życie.
Ja tam
nie będę robił nikomu nieprzyjemności
dodał już łagodniej
ale to wszystko ma
być tutaj
wysprzątane i cały dziedziniec kościelny też. Ja tego nie będę robił za żadne
pieniądze, bo tu
się działa obraza boska.
Wyszedł z komórki i nie oglądając się pokuśtykał
szybko w kierunku
kościoła. Otworzył wielkie drzwi i słychać było, jak zamyka je od środka
kluczem.
Trzeciemu asystentowi udało się wreszcie wyprowadzić Lola i "Kawał Głosu" z
komórki.
Siłą powstrzymywał się, żeby się nie śmiać; w świetle dnia wyglądali jak dwa
zwariowane
białe widma.

Przestańcie się wygłupiać!
pani Dusia podeszła do nich i energicznie
zażądała.
Doprowadźcie
się do jakiegoś ludzkiego wyglądu! Żwawo! Ruszajcie się! Postrzepujcie ze siebie
tę farbę!
Natychmiast posłusznie bez słowa zaczęli niepewnymi gestami trzepać na sobie
odzież.

Byli głodni i wypili po kieliszku
próbowała ich usprawiedliwić w oczach
trzeciego
asystenta pani Dusia.
Przecież to barbarzyństwo trzymać ludzi cały dzień bez
jedzenia, bez
szklanki ciepłej herbaty... Tak się nie powinno traktować aktorów. Postaram się,
aby o tym
się dowiedziano gdzie trzeba... Nie jesteśmy towarem, który się kupuje...
wszystko jedno za
jak wysoką cenę... Trzeba nas traktować jak ludzi!
Trzeci asystent zaskoczony takim obrotem sprawy zaczął się gwałtownie
usprawiedliwiać.

Rzeczywiście... Nie pomyśleliśmy... Ale właściwie tu nie było żadnych
warunków, żeby
stworzyć jakiś bufet... Zwykle w filmie robimy coś takiego... Specyficzne
warunki, musi pani
zrozumieć...

Jednak w tych specyficznych warunkach wszyscy z ekipy filmowej się najedli!

powiedziała
pani Dusia już dużo pewniejszym głosem.

Proszę do mnie nie mieć pretensji, ja przecież za to nie odpowiadam

tłumaczył się coraz
gorliwiej trzeci asystent.
Następnym razem, oczywiście, pomyśli się...

Następnym razem nikt w waszym filmie nie weźmie udziału
przerwała mu pani
Dusia.
Trzeci asystent sam osobiście pomagał Lolowi i "Kawałowi Głosu" otrzepywać
kostiumy,
potem troskliwie podprowadził ich do autokaru i nawet pomógł im wdrapać się na
schodki.
Wracając złorzeczył w myślach: Jak trzeba zbierać hołdy, to zawsze jest od tego
reżyser, a od
zbierania po pysku są asystenci. I skąd ja wezmę człowieka, który mi posprząta
tutaj wszystko?...
Jest!
Przypomniał sobie nagle; kiedy po nocnym balu z okazji setnego klapsa
poszedł
z panienką od rozetek na molo trochę się poprzytulać, trochę popatrzeć na wschód
słońca, tam
już był człowiek, który sprzątał molo, wystarczy więc teraz skoczyć i przywieźć
go, na pewno
zechce dodatkowo coś zarobić...
Za chwilę dojechał taksówką na parking przy molo; człowiek o sękatych rękach
kręcił się i
zbierał na cienki szpikulec rozrzucone papierki.

Najmocniej przepraszam, jestem z filmu
zagadał uprzejmie asystent.
Właśnie
dzisiaj
skończyliśmy kręcić ujęcie na dziedzińcu kościoła... Kupa narodu, rozumie
pan?... No i, jak
to bywa, trochę się narobiło bałaganu... Czyby pan nie zechciał nam pomóc?
Oczywiście odpłatnie!
Trzeba tylko podpisać rachunek i z miejsca panu wypłacę.
Z uwagą i
wyczekiwaniem
zaglądał mężczyźnie w oczy.

Co tam od razu mówić o pieniądzach? Jak trzeba pomóc, to pomogę... Ja już
właściwie
jestem po pracy
odpowiedział mężczyzna.

Doskonale! Doskonale!
cieszył się trzeci asystent zacierając ręce.

Zatrzymałem taksówkę,
jeżeli więc pan może, to poproszę od razu ze mną...
W taksówce mężczyzna siedział poważny i godny. Czułby się bardzo skrępowany,
gdyby
musiał z tym panem z filmu rozmawiać, bo to przecież już zupełnie nie wiadomo, o
czym
mówić z tak wykształconym człowiekiem. Na szczęście pan z filmu nic nie mówił,
tylko co
chwila niecierpliwie spoglądał na zegarek i tak dojechali do kościoła.

Tu wszystko trzeba posprzątać
powiedział asystent, kiedy znaleźli się na
dziedzińcu.

I...
zatrzymał na chwilę głos
jest jeszcze najgorszy kłopot... w tej komórce
w bramie są
worki z białą farbą... taką w proszku... Niektóre z tych worków zostały
uszkodzone... Zupełnie
nie wiem, co z tym zrobić?

Będzie pan musiał gdzieś kupić takie worki, a ja już przesypię
odpowiedział
mężczyzna.
Trzeci asystent znowu więc wsiadł w taksówkę i pojechał szukać papierowych
worków.
Chociaż jeszcze nie dochrapał się stanowiska pierwszego asystenta, był jednak
obrotny, wiedział
gdzie znaleźć takie worki, bo jasne, że w sklepie się ich nie kupi. Pojechał na
jakąś budowę
i tam za jedyne pół litra czystej kupił kilkanaście worków, z których uprzednio
wysypano
cement na placyk przed budową.
Kiedy wrócił, dziedziniec kościoła był już wysprzątany. Człowiek o sękatych
rękach stał
na środku i się rozglądał, niezgrabnie obracając się na swoich chorych nogach: W
tym miejscu,
gdzie ja teraz stoję, stali wielcy artyści. Jak czuje się człowiek, który jest
wielki, chciałbym
to wiedzieć? Taki człowiek to pewnie nie ma żadnych zmartwień... Chyba że komuś
matka umrze albo ktoś najbliższy... Wtedy może i artysta płacze i pewnie
prawdziwymi łzami...
a kiedy smutek przeminie, to znowu są szczęśliwi, bo artystów wszyscy kochają...
Gdyby
nie było artystów, nikt by nie zobaczył tych wszystkich filmów... Cuda! Co się
nieraz widzi
w kinie! Ile się można dowiedzieć o świecie i o ludziach... można przeżyć
więcej, niżby
człowiek sam przeżyć potrafił... Ciekawi mnie bardzo, o czym też będzie ten
film? Ale ja też
miałem swoje miejsce w tym filmie... Sprzątałem po artystach!

Są worki!
krzyknął zadyszany trzeci asystent.
Ja panu pomogę! Będę trzymał
worki,
a pan będzie przesypywał! Chodźmy!

Tu to pewnie filmowali jakąś scenę wojny
zauważył mężczyzna, kiedy otworzyli
drzwi
komórki.

Coś jakby
odbąknął trzeci asystent.
Nie będziemy rozwiązywać worków, lecz
trochę
powiększymy dziury i przez te dziury będzie się sypać.

A ta farba może zostać taka mokra?
zapytał mężczyzna rozcierając mokrą
grudkę w
dłoni.

Tak, tak, to nie ma znaczenia, byle szybciej!
ponaglał trzeci asystent.

Co tu tak czuć?
zapytał jeszcze mężczyzna.

Pojęcia nie mam, od początku był ten zapach. Może tu przedtem trzymali
konie...

Konie?
zdziwił się mężczyzna.
Po co w kościele konie?

Pojęcia nie mam!
niecierpliwił się trzeci asystent.
Może wynajmują karety
do ślubów
albo coś takiego... Teraz moda jest na karety. Zresztą to nie ma żadnego
znaczenia. Najważniejsze,
żebyśmy się z tym jak najszybciej uporali.
Mówiąc to patrzył ze strachem w
kierunku
drzwi, czy aby nie pojawi się znowu kościelny i nie zechce wyjawić tajemnicy
dziwnych
zapachów. Kościelny jednak się nie zjawił. Stał za drzwiami kościoła z okiem w
dziurce
od klucza i ze złośliwą satysfakcją obserwował, jak inni sprzątają brudy, z
którymi on choć
raz nie musiał mieć do czynienia.
Kiedy wreszcie skończyli i wyszli z komórki, otrzepując na sobie ubrania z pyłu
farby,
trzeci asystent naskrobał coś na świstku papieru i zwrócił się do mężczyzny:

Jaką sumę mam napisać w rachunku?

W jakim rachunku?
zapytał zagadnięty.

No, ile się panu należy za sprzątanie?

Nic mi się nie należy. Ja to zrobiłem z własnej chęci, bo lubię artystów.
Czasem i ja chodzę
do kina. Pieniędzy nie chcę. Mam swoją pensję i to mi wystarcza.

Co pan mówi?
denerwował się trzeci asystent wymachując kartką papieru

należy się
panu wynagrodzenie... w ogóle nie rozumiem...
zaczął się jąkać.
Jak to
tak?... Ktoś pracuje...
chce mu się płacić... Niech pan nie będzie dzieckiem!

Powiedziałem, że nie wezmę, to nie wezmę
odezwał się stanowczo mężczyzna.

A jeżeli
chciałby mi pan zrobić przyjemność, to mogę przyjąć bilety do kina, jak pójdzie
ten
film... Dwa bilety
dodał.
Trzeci asystent zmiął kartkę papieru i rzucił ją. I co ja mam z nimi zrobić?

wściekał się w
myśli, równocześnie przybierając układny uśmiech, którym obdarzył mężczyznę.

Dobrze, przyślę panu bilety, kiedy pójdzie ten film
powiedział i wyciągnął
do mężczyzny
rękę.
Dziękuję panu. Bardzo serdecznie dziękuję!... Ja jeszcze tutaj muszę
zamknąć
rekwizytornię i oddać klucze
kręcił się i niespokojnie spoglądał na zegarek.

To ja już pójdę. Nie będę panu przeszkadzał
powiedział mężczyzna i odszedł.
Idąc ulicą
myślał o tym, że ten pan z filmu obiecał mu przysłać bilety, ale wcale nie
zapytał o jego
adres... Samemu nie wypadało mu o tym mówić, wyglądałoby na to, że się doprasza
o te bilety,
a on by nigdy czegoś takiego nie zrobił, był za ambitny.
Trzeci asystent zamknął szopę, która jeszcze niedawno była rekwizytornią.
Sprawdził, czy
wszystko zostało zabrane, potem przeszedł przez dziedziniec i skierował się do
drzwi kościoła.
Ujął klamkę, ale drzwi były zamknięte. Chciał podziękować proboszczowi za
umożliwienie
im zrobienia filmu na dziedzińcu kościoła, skoro jednak tak się pozamykali... A
zresztą, to nie moja sprawa
pomyślał
kierownik produkcji od tego jest, żeby
przepraszał i
dziękował. Ja już się wystarczająco naharowałem od piątej rano... Energicznie
przemaszerował
przez dziedziniec, na ulicy przystanął, odetchnął i spojrzał w niebo: Całe
szczęście, że
zabrakło tej taśmy, przecież zaraz zacznie lać i będzie lało przynajmniej przez
tydzień! Co za
cholerny zawód! Pół życia się czeka na dziurę w niebie!
Wiatr trzasnął gdzieś okiennicami, posypało się szkło i deszcz lunął. Trzeci
asystent podniósł
kołnierz granatowej kurtki ze srebrnymi guzikami i biegł ulicą w strumieniach
deszczu.
Deszcz wymył do czysta dziedziniec kościelny. Nic nie pozostało po filmie, tylko
gruba nitka
wełny przyczepiona do cegły kościoła. Ale i tę nitkę za chwilę spłukał deszcz.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
069 Czekając na Bestię
Czekając na Godota sztuka Samuela Backetta
złączenie na sferze niebieskiej trzech jasnych obiektów Księżyca, Marsa i Regulusa
Nie czekaj na cygana Cyganie Tip Top
czekajac na robota
Wiele jest serc ktore czekaja na ewangelie
Kawafis Konstandinos Czekając na barbarzyńców

więcej podobnych podstron