Cole Roger Moja podroz ku zyciu po tamtej stronie(1)


Roger Cole

Moja podróż ku życiu po tamtej stronie

Obszerne fragmenty książki Roger'a Cole'a Mission of Love.

Tłumaczenie i dystrybucja bezpłatne za zgodą autora.

W Polsce dostępna jest również wersja wydana przez BK Polska i wydawnictwo Akasha pt. Cud życia, cud umierania, 2002

Wersja oryginalna dostępna przez BK Publications lub stronę internetową autora: www.loveandhealing.com.au

Podziękowania

Pragnę złożyć podziękowania wszystkim Pacjentom i opiekunom, z którymi spotkałem się pracując jako lekarz na wydziale opieki paliatywnej. Tak wiele Wam zawdzięczam. To dzięki Wam nauczyłem się patrzeć głębiej, dostrzegać miłość, mniej osądzać, okazywać więcej współczucia.

Pisząc tę książkę, pisałem o prawdziwych sytuacjach i prawdziwych osobach. W większości przypadków zmieniłem szczegóły historii, imiona, płeć, diagnozy. Jednak niektóre fakty pozostały niezmienione. Tu chciałbym gorąco podziękować osobom, które zechciały wyrazić na to zgodę. Wiecie, do kogo kieruję te słowa i proszę, pamiętajcie, że ma to dla mnie ogromnie znaczenie.

Nie napisałbym tej książki bez mądrości Światowego Uniwersytetu Duchowego Brahma Kumaris. Wiele moich uświadomień jest odzwierciedleniem nauk Raja Yogi. Szczególne wyrazy wdzięczności kieruję do Baby, Dadi Janki i Didi Narmala za ich duchową wiedzę i przewodnictwo podczas pracy nad tą książką. Wszelkie honoraria z tytułu wydania i sprzedaży tej książki dedykuję Uniwersytetowi na działalność w służbie światu.

Chciałbym też podziękować tym, którzy znaleźli czas, aby czytać i przekazywać mi swoje uwagi w trakcie powstawania książki. Therese Nichols i Jo Heathcote, jestem wam bardzo wdzięczny.

Sue, Sam, Lucinda, przyjmijcie ode mnie z głębi serca płynącą miłość i wdzięczność za ten czas, którego z wami nie spędziłem.

Drogi nauczycielu…

John był chory na AIDS. Diagnozę postawiono mu 4 lata temu. Od tego czasu pełen determinacji, aby żyć, walczył, stosując się do zaleceń lekarzy. Z upływem czasu, odwaga i optymizm ustępowały miejsca przygnębieniu i poczuciu beznadziejności. John widział, że przegrywa w tej walce i czuł zbliżającą się nieubłaganie śmierć. Rodzina i bliscy nie poddawali się. Opiekując się nim z miłością i oddaniem, zachęcali do dalszego wysiłku. Nieustannie powtarzali: “Zachowując właściwą postawę, zdołasz pokonać chorobę.” “Bóg mi świadkiem, że się bardzo starałem”, odpowiadał w myślach John. Cierpiał coraz bardziej, na długo przed ostateczną hospitalizacją. Jego ciało było dosłownie zrujnowane. Pozostały już tylko kości pod cienką osłoną skóry pokrytej sączącymi się wybroczynami. Żebra ostro sterczały. Przeraźliwie chude nogi wydawały się niezdolne dźwigać najmniejszy nawet ciężar. Twarz zapadła się, poszarzała. Wokół oczu pojawiły się ciemne obwódki.

John całkowicie stracił samodzielność. Wiedział też, że powoli zaczyna tracić sprawność umysłową. W wyniku powikłań chorobowych dodatkowo cierpiał z powodu niemożności utrzymania moczu i stolca. Bliscy, którzy wytrwale opiekowali się nim, byli u kresu wytrzymałości i poprosili o opiekę szpitalną. John miał zaledwie 26 lat. Kiedy go poznałem, nie miałem najmniejszych wątpliwości, że nie zostało mu wiele życia. Był w stanie zupełnego wyczerpania. Każdym spojrzeniem zmęczonych oczu zdawał się błagać, by zostawiono go w spokoju. Zrozumiałem, że jakakolwiek próba rozmowy o przebiegu choroby nie ma najmniejszego sensu. Potrzebował atmosfery łagodności, zaufania i ludzkiej życzliwości.

Pomimo iż moja osoba wyraźnie go denerwowała, postanowiłem przynajmniej próbować porozumieć się z nim.

“Wszystko cię boli?” - zapytałem.

“Boli wszędzie.” - odparł. - Spójrz na mnie! Myślisz, że może jest inaczej?

W pełnym gniewu głosie dało się wyczuć oburzenie. Zdałem sobie sprawę, że pytanie było nie na miejscu. Nie bardzo wiedziałem, jak kontynuować.

“Zrobię, co będę mógł, żebyś poczuł się lepiej …żeby biegunka tak nie dokuczała.” - powiedziałem spokojnie. - “Tak naprawdę, to nie mam pojęcia, co to znaczy być w na twoim miejscu. Zdaję sobie sprawę, że od dawna strasznie cierpisz. Wyobrażam sobie, że to jest niemal nie do wytrzymania.”

“Niemal nie do wytrzymania!” - jego głos zabrzmiał szyderczo. - “Niemal!” - powtórzył. - “Ja już po prostu nie wytrzymuję.”

“Pomóż mi.” - Poprosiłem go - “Pomóż mi, abym mógł lepiej cię zrozumieć. Co sprawia, że czujesz się tak koszmarnie? Co cię wkurza? Czego nie możesz już znieść?”

W pierwszej chwili dał mi odczuć wielką niechęć do dalszej rozmowy. Po chwili jednak przełamał się i ożywił się nieco. Opowiedział mi o tym, jak tracił zdrowie, wraz z nim marzenia i pragnienia. Opisał, jak postępowało wyczerpanie fizyczne, jak pogrążał się w rozpaczy i jak narastały w nim pretensje i gniew wobec tych, którzy go zawiedli, ponieważ nie potrafili go wyleczyć. Nakreślił mi obraz utraty własnej godność. Powiedział o nienawiści do adwokatów i doradców - wszystkich, którzy jak dzikie bestie żerują na ludziach takim jak on w stanie. Potem uspokoił się. Wydawało mi się, że pogrążył się we własnych myślach. Postanowiłem zaryzykować i zapytałem go: “Czy wierzysz w jakąkolwiek formę życia po śmierci?”

Drgnął, jakby nagle przebudził się. Pomimo wielkiego wyczerpania, jego oczy spojrzały na mnie stanowczo. W lot zrozumiałem, o co chodzi.

“Żadnego nawracania na łożu śmieci”. Znów wyczułem gniew w jego głosie. Słowa zabrzmiały ostro, wręcz ostatecznie. - “Śmierć oznacza śmierć. Nic więcej. Koniec, kropka.”

Zapadło niezręczne milczenie. Znów popełniłem błąd. Nie miałem pojęcia, jak go teraz naprawić. Miałem nadzieję na ciepłą rozmowę o “życiu po śmierci”, która zazwyczaj przynosi choremu ulgę. Niestety, tym razem sam zaprzepaściłem szansę na dobry kontakt z pacjentem. Po chwili przyszła mi do głowy ciekawa myśl. Niewykluczone, że cierpiąc już tak długo, John zaczął utożsamiać życie wieczne z wiecznym cierpieniem i dlatego na najmniejszą wzmiankę o życiu wiecznym reagował źle. Będąc w tak ciężkim stanie, myślał o przyszłości przez pryzmat obecnych doświadczeń. Całą nadzieję pokładał w śmierci, ponieważ tylko śmierć mogła położyć kres tym cierpieniom. A ja, rozpoczynając wątek życia po śmierci, podważałem jego jedyną nadzieję.

Wyczułem instynktownie, że jednak mogę coś zdziałać. Mogę mu pomóc, mówiąc mu, wbrew prośbom rodziny, że umiera i że niedługo ten koszmar skończy się.

“John - zwróciłem się do niego - koniec już blisko. Zostało może kilka dni. Zrobimy tu wszystko, żebyś przez ten czas czuł się jak najlepiej i jak najwygodniej. Nie ma potrzeby walczyć. Twoje cierpienia niedługo się skończą.”

Zauważyłem, że bardzo się zmienił. Jego spojrzenie złagodniało, w oczach zakręciły się łzy, gdzieś zniknął z twarzy cień strachu. Pokłady nagromadzonego w nim gniewu stopiły się wraz z ostatnimi słowami skierowanymi do mnie: “Dziękuję ci”.

Siedziałem na łóżku patrząc, jak powoli odchodzi od niego całe napięcie. Po jakimś czasie poszedłem zobaczyć się z rodziną. Oczywiście mieli mi za złe, że powiedziałem Johnowi o śmierci. Próbowałem im wytłumaczyć, że każdy pacjent wymaga odmiennego podejścia, a wrażliwość na indywidualne potrzeby jest moim obowiązkiem. W przypadku Johna, najlepsze, co mogłem zrobić, to powiedzieć prawdę o jego stanie.

Następnego dnia, tuż przed śmiercią Johna, najbliżsi spędzili z nim trochę czasu. Zrezygnowali z próśb, błagań i zachęt, żeby wytrwale walczył. Pozwolili mu umierać w spokoju. Godząc się z jego śmiercią i w pełni akceptując ją, wspierali go do końca. Byli przy nim, aby pozwolić mu odejść.

Zanim poznałem Johna, od kilku lat byłem już na ścieżce duchowego rozwoju. Jednak dopiero John nauczył mnie, że prawdziwa duchowość oznacza wrażliwość i odpowiedzialność, a nie doktrynę i rytuał. Jedynie będąc otwartym i wrażliwym, mogłem zrozumieć jego najważniejszą potrzebę - potrzebę uwolnienie się od cierpienia. Tylko w ten sposób mogłem dać mu nadzieję. Wierzę, że przynosząc ulgę i spokój jego skołatanym myślom, zdołałem zaspokoić jego potrzeby duchowe. Moja postawa wobec jego bliskich zmieniła ich zachowanie wobec umierającego. Dzięki temu mógł odejść w spokoju.

Pisząc tę książkę, uświadamiam sobie jeszcze raz, jak wiele zawdzięczam Johnowi. To on sprawił, że zatrzymałem się na moment i pochyliłem nad ludzkim cierpieniem. To on sprawił, że zacząłem pytać i zastanawiać się, dlaczego ludzie muszą cierpieć, niektórzy tak bardzo. To on sprawił, że zacząłem się dziwić, dlaczego ludzka istota staje się duchową kaleką, zapominając o sobie jako o duszy. To on sprawił, że zapytałem siebie, jak wyglądałaby wolność od strachu; jakby to było doświadczyć takiego spokoju, jakiego doświadczył John, kiedy dowiedział się, że niedługo umrze; czy odłożę poszukiwania odpowiedzi do czasu własnej śmierci?

Wprawiając mnie w zakłopotanie, John sprawił, że zacząłem szukać zrozumienia.

Subtelna różnica

Odłożyłem słuchawkę telefonu przekonany, że Peter i Wendy czują się szczęśliwi. W ciągu niecałej doby ich rozpacz ustąpiła miejsca nadziei. To był rezultat działania opieki paliatywnej.

Poprzedniego dnia Peter i Wendy przyszli do mnie na konsultację. Peter miał 50 lat. Był nieuleczalnie chory. Właśnie rozpoznano u niego przerzut nowotworu do kręgosłupa i wątroby. Dziesięć miesięcy wcześniej przeszedł operację nowotworu odbytnicy. Chorobę zdiagnozowano we wczesnej fazie, a samą operację lekarz prowadzący ocenił jako pełny sukces. Teraz Peter i Wendy czuli się oszukani. Nie ukrywali pretensji pod adresem chirurga. Sprawę pogorszył lokalny lekarz, który badając Petera, zdiagnozował krwotok do odbytnicy jako hemoroidy. Peter cierpiał fizycznie. Niestety, powiedziano mu, że w takich przypadkach chemioterapia nie przynosi żadnych pozytywnych rezultatów.

Wspólnie z Peterem prześledziłem historię choroby. Szczególną uwagę poświęciłem jego reakcjom na sytuacje krytyczne. Chciałem z nim szczegółowo omówić ten problem. Zadawałem pytania w stylu: „Co pomyślałeś, kiedy po raz pierwszy zauważyłeś krwawienie?” „Co czułeś, kiedy powiedziano ci, że jesteś chory na raka?” Wiedziałem, że od pierwszego objawu do ostatecznej diagnozy upłynęły 3 miesiące, więc zapytałem, czy przez ten czas miał jakieś przeczucia.

Peter powiedział, że jak tylko zauważył krwawienie, natychmiast pomyślał o nowotworze, ponieważ jego ojciec chorował na raka i zmarł po długich i strasznych cierpieniach. Kiedy diagnoza potwierdziła jego przeczucia był w szoku, który szybko przerodził się w złość na doktora. Dlaczego nie działał szybciej? Oboje z Wendy uważali, że diagnoza we wczesnej fazie daje szansę na pełne wyleczenie. Byli zawiedzeni i oburzeni. Słuchałem ich w skupieniu. Chciałem żeby się wyrzucili z siebie dosłownie wszystko. Każdy, aby móc dalej żyć, potrzebuje czasami zrzucić z siebie bagaż nagromadzonego żalu i gniewu.

Zapytałem Petera o reakcję na nawrót choroby. Powiedział, że poczuł się zdruzgotany. Po tamtych wszystkich zapewnieniach chirurga, stwierdzenie przerzutów było większym szokiem niż pierwsza diagnoza. Nie mógł zrozumieć, jak to się stało. Ostatecznie posądził chirurga, że go zwodził.

Stwierdzając kolejny przerzut do wątroby, lekarze dali mu najwyżej sześć miesięcy życia. Peter stracił wtedy wszelką nadzieję i popadł w depresję. Miał przed oczami obraz ojca umierającego w bólach w zaledwie dwa miesiące po rozpoznaniu raka wątroby. Ponadto bardzo martwił się ich sytuacją finansową, co będzie dalej z żoną i dorastającymi dziećmi. Ani on ani Wendy nie mieli pojęcia, co powiedzieć dzieciom. Jak długo zdołają ukrywać prawdę o stanie ojca i udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku? Jak dalej ukrywać ataki bólów? Jak radzić sobie z napięciem i zmęczeniem po nieprzespanych nocach?

Zbadałem Petera i przygotowałem się wewnętrznie do dalszej rozmowy. Mieliśmy z sobą bardzo dobry kontakt. Rozumiałem już, co czuje i z czym najbardziej się obecnie boryka. Słuchając go uważnie, określiłem też, ile wie o swoim stanie. Intuicja podpowiedziała mi, co robić. Peter potrzebował punktu oparcia i nadziei na chwilę obecną. Żadnych fałszywych złudzeń, żadnych obietnic bez pokrycia.

Powiedziałem, że pomimo przerzutu do wątroby, nie ma bezpośredniego zagrożenia jego życia. Wciąż wygląda zdrowo, a wątroba funkcjonuje dobrze. Wytłumaczyłem mu, że aby doszło do zagrożenia życia, wątroba musi stracić ponad 70% objętości. Objaśniłem też podstawowe sprawy związane z rozwojem nowotworu. Dzięki temu Peter mógł lepiej zrozumieć niektóre przyczyny i przebieg choroby. Dodałem, że prawdopodobnie w jego przypadku nowotwór nie jest bardzo złośliwy, ponieważ pierwszy przerzut pojawił się po 10-ciu miesiącach. Jest zatem nadzieja, że będzie rozwijał się powoli, a prognozy dające mu maksymalnie 6 miesięcy życia, są jedynie wynikiem obliczeń statystycznych. Często zdarza się, że chorzy żyją dłużej. Na koniec powiedziałem, że na własne oczy widziałem osoby, które były w stanie podobnym do Petera i żyły ponad 2 lata.

Peter powoli uspokajał się. Zapytał o śmierć i umieranie. W jego zachowaniu zauważyłem pewną prawidłowość. Kiedy znika bezpośrednie zagrożenie śmiercią, pacjent zdobywa się na odwagę, aby o niej porozmawiać. To, co przeraża, to zazwyczaj nie sama śmierć, a proces umierania kojarzony z cierpieniem, uzależnieniem od innych, utratą kontroli, oddzieleniem od ukochanych. Peter opowiadał o wszystkich swoich obawach. W miarę jak mówił, odprężał się. Dzielenie się swoim ciężarem przyniosło mu ulgę. Zapewniłem go, że nad bólem można zapanować, że mamy do dyspozycji doskonałe środki uśmierzające i obecnie naprawdę nieliczni umierają cierpiąc fizycznie. Ponadto całkowite uzależnienie od otoczenia rzadko spotyka się u pacjentów z przerzutem do wątroby, dlatego nie musi się obawiać, że zostanie przykuty do łóżka na kilka miesięcy przed śmiercią.

Konsultację z Peterem i Wendy zakończyłem przepisaniem recepty na środki przeciwbólowe. Podkreśliłem, że pracuję jako członek zespołu, dlatego następnego dnia przed południem odwiedzi ich pielęgniarka i zostawi numery kontaktowe na wypadek, gdyby potrzebna było pomoc wieczorem lub w nocy. Mieliśmy też w grupie specjalistę, który mógł służyć im pomocą i fachową poradą w rozwiązywaniu kwestii finansowych. Co do dzieci poradziłem obojgu, aby powiedzieli im jak jest: tata jest chory na raka, jego stan nie polepszy się, ale będzie z nami tak długo, jak to możliwe. Zaproponowałem też osobiste spotkanie z dziećmi, aby w ten sposób pomóc im lepiej zrozumieć chorobę.

Pod koniec spotkania Peter i Wendy zgodnie stwierdzili, że teraz czują się znaczniej lepiej. Spojrzeli na życie pełni nadziei i optymizmu. Dzięki zrozumieniu istoty choroby i akceptując sytuację, w jakiej się znaleźli, poczuli w sobie więcej siły i odwagi, aby dalej radzić sobie z niepewnościami życia. Teraz z podniesionymi głowami mogli wyjść na spotkanie przyszłości. Kiedy następnego dnia rozmawiałem z Wendy, powiedziała mi, że wizyta pielęgniarki dała jej poczucie bezpieczeństwa i bliskości.

Sekret opieki paliatywnej polega na uśmierzaniu bólu. Trzeba wiedzieć jak ulżyć w cierpieniu. Ci, którzy pracują w opiece paliatywnej wiedzą, ile dobrego może zdziałać rzetelne informowanie pacjentów o ich chorobach, pełna ciepła i bliskości rozmowa, wsparcie emocjonalne i duchowe oraz fachowe doradztwo w różnych obszarach życia Takie działania umotywowane współczuciem i pragnieniem poświęcenia drugiemu człowiekowi uwagi, umożliwiają pacjentom odkryć głębokie pokłady spokoju, miłości i zrozumienia dostępne każdej ludzkiej istocie. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Wiele razy byłem świadkiem jak nieuleczalnie chorzy ludzie, osiągając stan akceptacji, w obliczu nieuchronnej śmierci emanowali wielkim spokojem. Wkroczenie w stan akceptacji może być rezultatem dłuższego procesu, albo po prostu wynurzyć się jako efekt katharsis.

W następnych kilku rozdziałach omówię zagadnienie akceptacji i jej wpływu na duchowy wymiar człowieka.

Sprawy niedokończone

Na przestrzeni lat 70-tych i 80-tych Elisabeth Kübler-Ross ogromnie przyczyniła się do naszego zrozumienia problemu śmierci i umierania. Jej zasługi są wręcz nieocenione. Ta urodzona w Szwajcarii amerykańska doktor psychiatrii wiele podróżowała po świecie, przekazując swoją wiedzę innym specjalistom medycyny. Publikacja książki On Death and Dying (Śmierć i umieranie) stała się przełomowym momentem w jej pracy. Elisabeth uczyła, że potencjałem każdego człowieka jest miłość, z którą w ścisłym związku pozostaje akceptacja. Drogę do prawdziwej miłości i akceptacji zagradzają nam niedokończone sprawy.

Twierdziła, że akceptacja następuje po walce. Walką jest szok, gwałtowne zaprzeczenie, targowanie się, załamanie, czyli normalne i często spotykane reakcje człowieka na umieranie. Niestety, niewielu odchodzi z tego świata emanując pięknem i spokojem płynącym z pełnej akceptacji. Wielu nawet w momencie śmierci nie daje za wygraną. To „niedokończone sprawy” zakłócają im spokój i nie pozwalają osiągnąć stanu akceptacji. Moim zdaniem ten proces ma swój ciąg dalszy po śmierci.

Sprawy niedokończone to nasz „bagaż” z przeszłości. Jego nieodłącznym towarzyszem jest żal. Zmiany zachodzące tuż po katharsis pozwalają dostrzec i ocenić, jakich spustoszeń dokonuje w nas ten dźwigany przez długie lata ciężar. Zajmiemy się tym w następnych dwóch rozdziałach. Ujrzymy duchowy potencjał człowieka ukryty głęboko pod warstwami bólu, samozatracenia i negatywności. Każdy z nas może sięgnąć po ten potencjał, ale najpierw musi zdać sobie sprawę z jego istnienia.

Już w początkowej fazie mojego zainteresowania opieką paliatywną, w praktykę z pacjentami konsekwentnie włączałem pracę nad tłumionym uczuciem żalu. Rezultaty bywały imponujące, ale zdarzały się też przypadki fatalne. Pragnę przestrzec, że opisana tu metoda, na którą zdecydowałem się w przypadku Kristiny, może przynieść nieprzewidziane i potencjalnie szkodliwe skutki.

Kristina pochodziła z Ukrainy. Była 70-cio letnią wdową. Przyjęto ją do szpitala na badania, po których stwierdzono, że ma raka piersi z przerzutami do wątroby. Przypadek był nieuleczalny, ale przepisano jej hormony, aby opóźnić rozwój nowotworu. Kristina mieszkała sama, ale miała córkę, na której wsparcie mogła liczyć, dwoje wnucząt i szerokie grono bliskich przyjaciół.

W trzy miesiące później ponownie przyjęto ją do szpitala z powodu ostrego bólu w górnej części brzucha. Wątroba była powiększona i bolesna przy ucisku, co wskazywało na szybki rozwój choroby. Po aplikacji morfiny, ból szybko złagodniał. Kristina odmówiła poddania się jakiejkolwiek dalszej terapii, więc skierowano ją na konsultacje do mnie.

Pełna akceptacji postawa Kristiny i gotowość na śmierć wydawała się wręcz godna podziwu. Niemniej jednak w jej zachowaniu dostrzegłem pewną sztuczność. Opierając się na filozofii chrześcijańskiej kościoła prawosławnego, Kristina stwierdziła, że „nadszedł jej czas”. Dodała, że chociaż ma bliskie i dobre kontakty z rodziną i znajomymi, nie zamierza roztrząsać z nimi tematu swojej choroby. W trakcie osobnej rozmowy z jej córką, dowiedziałem się, że sprawy wyglądają nieco inaczej. Córka Kristiny zaprzeczyła bliskim kontaktom z matką. Wyznała, że od bardzo dawna utrzymuje się między nimi chłodny dystans i że tak naprawdę nigdy nie czuła się kochana przez matkę. Teraz zachowanie matki jeszcze bardziej oziębiło relacje między nimi. Zarówno Kristina jak i jej córka nie dostrzegały żadnych korzyści z konsultacji ze mną. Poleciłem, aby skierowano chorą pod lokalną opieką medyczną, z zastrzeżeniem, że jeśli uzna, że potrzebuje mojej opieki, będę do dyspozycji.

Dwa miesiące później Kristina pojawiła się na badanie kontrolne. Jej stan wyraźnie się pogorszył. Żółte zabarwienie skóry świadczyło o pogarszającym się funkcjonowaniu wątroby. Miała trudności z oddychaniem, co spowodowane było zaleganiem płynów w płucu.

Córka nie ukrywała, że czuje się załamana, niepotrzebna i brak jej nadziei. Zwierzyła mi się, że kontakty z matką pogarszają się niemal z dnia na dzień. Kristina odrzuciła jej wsparcie i miłość. Unikała też kontaktów ze znajomymi i sąsiadami. Izolowała się od świata z poczuciem niezależności. W ten sposób zraziła do siebie wszystkich, których kiedyś ceniła.

Jakkolwiek jasne było dla mnie, że Kristina robi wszystko, aby uniknąć rozmowy o poczuciu straty czy osamotnieniu, nadal pozostawałem pod wrażeniem, jakie wywierała na mnie jej gotowość na przyjęcie śmierci. W jej duchowej percepcji śmierci proces umierania nabrał wręcz intelektualnych wymiarów. Postanowiłem sprawdzić, do jakiego stopnia tłumi w sobie żal.

„Kristina, czy kiedykolwiek zdarzyło ci się utracić cząstkę siebie? Czy przeżyłaś śmierć kogoś z rodziny?”- zapytałem.

Zawahała się na moment, po czym po raz pierwszy odsłoniła przede mną swoje uczucia. Opowiedziała mi o wypadku na drodze, jaki przeżyła 35 lat temu. Jej 6-cio letni synek został bardzo poważnie ranny. Pogotowie zabrało go w stanie śpiączki do szpitala. Kristina czuwała przy nim. Raz jedyny, na króciutko wyszła ze szpitala. Kiedy wróciła, przeżyła szok. Pokój był pusty. Jej synek zmarł.

W tym momencie Kristina rozpłakała się. To ona zawsze była musiała grać rolę tej silnej i dzielnej w rodzinie. Wspierała każdego kosztem swoich uczuć. Zdławiła w sobie ten żal. Nigdy już nie ujrzała swojego synka, nigdy nie pożegnała się nim, nigdy nie pozbyła się poczucia winy, za to, że nie upilnowała go i wszedł na drogę. Kristina była załamana. Szlochała przed następne 15 minut, dając ujście najskrytszym i najgłębszym uczuciom. Wszelkie słowa stały się zbędne. I tak nie zdołałyby wyrazić tego żalu tłumionego przez długie lata. Cały czas siedziałem przy niej. Powoli uspokajała się, powtarzając wciąż: „….już jest lepiej, teraz już lepiej, już jest dobrze.”

Kristina zmarła miesiąc później. Jej córka zadzwoniła do mnie ze słowami wdzięczności. Oczyściwszy najgłębsze pokłady uczuć, Kristina bardzo się zmieniła. Stała się kochająca, nie ukrywała ciepła, często tuliła swoich bliskich. Przeprosiła wszystkich przyjaciół i powiedziała, że jest nieuleczalnie chora na raka. Rozwinęła w sobie łagodność i spokój, osiągając stan prawdziwej akceptacji.

Proces tłumienia i uwalniania żalu wpływa bezpośrednio na postawę człowieka wobec śmierci. Tłumiąc w sobie żal, ludzie podświadomie unikają psychicznego bólu. W konsekwencji rozwijając odpowiednie cechy charakteru, które zabezpieczają ich przed ciosami z zewnątrz. W taki właśnie sposób Kristina próbowała się bronić. Nadając śmierci wymiar intelektualny, broniła się przed poczuciem straty i odosobnienia. Rozwijając w sobie silne poczucie niezależności, odrzucając rodzinę i przyjaciół chciała uniknąć sympatii i wsparcia, które mogły ją osłabić i w konsekwencji zranić.

Dopiero oczyszczając się z żalu i poczucia winy, Kristina zdołała w pełni pokazać siebie innym i przyjąć wsparcie rodziny.

Przedzierając się przez warstwy spraw niedokończonych, tak jak Kristina, odkrywamy, że akceptacja nie ma nic wspólnego z intelektualnym rozumowaniem. Nie oznacza przyjęcia do wiadomości faktu, że oto nieodwołalnie zbliża się moment śmierci. Akceptacja jest stanem umysłu. Polega na otwarciu się i pełnym spokoju. Prawdziwy spokój, ukryty pod pokładami zgromadzonymi przez kolejne wcielenia, ma głębokie znaczenie duchowe. Zajmiemy się tym w kolejnych rozdziałach.

Jak już wspomniałem, działanie, na które zdecydowałem się w przypadku Kristiny, nie zawsze będzie skuteczne. Niemniej jednak, kiedy umierający człowiek mówi ci, co stracił w życiu, obdarza cię wielkim zaufaniem. Słuchając z oddaniem możesz tylko pomóc. Pozwól mu wypłakać się, jeśli jest taka potrzeba. W ten sposób wspierasz go na drodze do osiągnięcia stanu akceptacji.

Moje katharsis

Byłem 10-cio letnim chłopcem, jak umarła moja siostra.

Elisabeth Kübler-Ross tłumaczyła kwestię „spraw niedokończonych” jako „wewnętrzny obszar bólu”, będący źródłem naszej negatywności i braku zaufania. Uważała, że abyśmy w sposób optymalny mogli nieść pomoc umierającym, sami musimy zmierzyć się z własnym żalem, uwolnić go i oczyścić się z niego.

Moje życie zmieniło się w 1984 roku, kiedy doświadczyłem uwolnienia. Odkryłem wtedy, że prawdziwa miłość przynosi wspaniałe uczucie wolności. Wszystko zaczęło się od pięciodniowego warsztatu z Kübler-Ross podczas jednej z jej naukowych wizyt w Australii. Temat warsztatu brzmiał: Przejście od życia do śmierci. Wzięło w nim udział 90 osób.

Kiedy przybyłem na miejsce, okazało się, że dzielę pokój z pewnym dziwakiem. Miał na imię Phil. Jestem przekonany, że spotkanie z nim było raczej zrządzeniem losu, a nie zwykłym zbiegiem okoliczności. Phil był szpitalnym kapelanem, kompletnie wypalonym, o sercu pełnym gorącego współczucia i gwałtownej złości na kościół katolicki oraz wszelkie przejawy jego działalności. Uważał, że jest to instytucja bezużyteczna, bezosobowa, rozmijająca się z potrzebami społecznymi. Moja opinia na ten temat była podobna, chociaż powody zupełnie inne. Tak jak Phila, odrzucała mnie bezosobowość i beztroska tego systemu.

Warsztat rozpoczął się od dwugodzinnej sesji wprowadzającej. Zebraliśmy się w głównej sali i spędziliśmy ten czas na wzajemnym poznawaniu się. Grupa składała się głównie z lekarzy. Byli też psychoterapeuci, księża, kilku chorych na nowotwory, a także kilka zwykłych osób. Na początku drugiej sesji Elisabeth rozdała nam kartki papieru i kolorowe ołówki. Poprosiła, abyśmy przygotowali rysunki oddające atmosferę naszego życia w chwili obecnej. Kiedy skończyliśmy, wzięła do ręki dwa z nich i zapytała akcentując każde słowo: „Czy jest jakiś cel w tym, że te dwie osoby znalazły się w tym miejscu?” Pytanie było kłopotliwe. W prawej ręce trzymała mój rysunek, w lewej rysunek Phila. Następnie przeszła do omówienia znaczenia naszych rysunków w powiązaniu z tłumionymi uczuciami. Powiedziała, że oba te rysunki są do siebie uderzająco podobne. Jest na nich dużo czerwieni, oznaczającej złość i sporo czerni, symbolizującej tłumienie żalu albo smutku. Elisabeth dodała, że na czterech kwadratowych polach kartki, każdy z nas przedstawił swoją przeszłość, teraźniejszość, bliską i odległą przyszłość.

Ta interpretacja wywarła na mnie wrażenie, a przypadkowy wybór rysunku Phila odebrałem jako coś wręcz zdumiewającego. Ogólnie czułem się dobrze. Z plątaniny czerwieni i czerni oznaczających moją złość i żal, przeciągnąłem linię ku lewemu górnemu rogowi. Na końcu linii było niezwykle purpurowo, co miało oznaczać moment kulminacyjny rozwoju duchowego.

Następna sesja była bardzo odważna. Elisabeth siedziała z przodu. Po obu stronach miała moderatorów. Tuż przed całą trójką leżał materac, a na nim po jednej stronie starannie ułożone książki telefoniczne i po drugiej stos poduszek. Na książkach telefonicznych leżało coś podobnego do gumowej pałki. Bardzo mnie ten widok intrygował. Moje zaciekawienie wzrosło, kiedy Elisabeth zaprosiła do siebie osobę, która czułaby potrzebę wyrażenia jakichkolwiek uczuć. W sali zaległa pełna napięcia cisza. Po chwili podszedł jakiś mężczyzna, uklęknął na materacu i zrobił coś, czego absolutnie się nie spodziewałem - zaczął wrzeszczeć.

Byłem zszokowany, widząc jak Elisabeth umieściła przed nim książkę telefoniczną, wręczyła mu pałkę i powiedziała, żeby całą złość skierował na książkę. Uderzając ze wszystkich sił pałką, rzucał przekleństwa najpierw na ojca, potem na wszystkich, którzy jego zdaniem zranili go. Na koniec rozpłakał się mówiąc o przykrościach, jakich doświadczył w życiu.

W takim duchu przebiegały następne cztery i pół dnia warsztatu. To był proces charakterystyczny dla psychologii Gestalt, umożliwiający pracę z silnie tłumionymi emocjami. Wszystkie „normalne” osoby uczestniczące w warsztacie, w liczbie 90, wzięły udział w wyzwalającym doświadczeniu oczyszczenia, zachęcane atmosferą rosnącego wsparcia i zrozumienia. Elisabeth dodawała odwagi tym, którzy wahali się lub mieli wewnętrzne opory. Zapraszała ich do wyrażenie samych siebie. Praktycznie nazwaliśmy wszystkie możliwe do wyobrażenia urazy: śmierć ukochanej osoby, formy przemocy fizycznej i seksualnej, wykorzystywanie i znęcanie się nad dziećmi, aborcja, porzucenie, rozwód, prześladowanie, gwałt. Była to zadziwiająca lekcja. Przekonaliśmy się na własnej skórze, jak silny wpływ mogą wywierać na człowieka wydarzenia z odległej przeszłości. Ci, którzy sądzili, że mogą je odłożyć na bok i zapomnieć o nich, zdumieli się, doświadczając porażającej siły, z jaką obudziły się w nich dawne emocje. To przeżycie pokazało mi wyraźnie potęgę mechanizmów represyjnych. Jak skutecznie mogą zepchnąć cierpienie do podświadomości i trzymać je w tam w ryzach.

Usiadłem z tyłu sali, czując onieśmielenie i zastanawiając się, co ja tu robię. Z upływem czasu stawałem się coraz bardziej swobodny i jednocześnie coraz bardziej to wszystko mnie fascynowało. Jakby to było gdybym znalazł się na materacu? Kilka razy nawet usiłowałem tam podejść, chcąc zaspokoić własną ciekawość. Czwartego dnia zmotywował mnie Phil. Podszedł do materaca i dał upust furii skierowanej przeciw kościołowi. Jak tylko skończył, poczułem przypływ emocji, podniosłem się i podszedłem do przodu. Klęcząc na materacu, byłem w stanie dziwnego rozdarcia i wyizolowania.

W jednej chwili, jak za dotknięciem różdżki, w ręce pojawiła się pałka, książka telefoniczna otworzyła się przede mną. Nie wiem, kiedy wyrzuciłem z siebie pokłady złości na system opieki medycznej, na rodziców, na rodzeństwo, na żonę, właściwie na każdego, kto kiedykolwiek mnie kochał. W końcu zupełnie wyczerpany, osunąłem się całkowicie pokonany. Wcale nie czułem się lepiej. Odniosłem wrażenie, że było to jakieś bezsensowne doświadczenie.

Elisabeth zarządziła przerwę, prosząc mnie, abym został. „To nie stłumiona złość sprawia ci kłopot” - powiedziała, kiedy zostaliśmy sami. - „To twój żal.” Wydawało mi się, że obecność Elisabeth wypełniła całe pomieszczenie. Kiedy do mnie przemówiła, poczułem, jakby spowiła mnie miłość i światło. Byłem świadomy, że patrzy nie na mnie, a w głąb mnie. Jakby dusza łączyła się z duszą. „Powiedz mi o czymś, co utraciłeś. Kto z twoich bliskich zmarł?”

Przeżyłem śmierć dwóch bliskich mi osób - mojej babci, która zmarła stosunkowo niedawno i mojej siostry Julie, która zmarła w bardzo wczesnym dzieciństwie, kiedy ja miałem 10 lat. Rozmawialiśmy o moim stosunku do obu i o moich uczuciach, kiedy zmarły. Elisabeth wręczyła mi miękką poduszkę, nakłaniając mnie, abym wyobraził sobie jakby to były one i powiedział im, co czułem. Zrobiłem jak mówiła, ale było w tym coś mechanicznego i powierzchownego. Chciałem płakać, ale nie mogłem. Kiedy stało się jasne, że utknąłem w martwym punkcie, zabrzmiał głos Elisabeth: „ Największą stratą, jaką w życiu poniosłeś, był brak bezwarunkowej miłości w dzieciństwie. To największa i najpoważniejsza strata, jakiej skutki każdy w sobie nosi.”

Te słowa przeniknęły mnie i w przedziwny sposób, poruszyły dogłębnie. Poczułem się w pełni spokojny i natchniony. Jakby ktoś mnie pobłogosławił. Ziarnko padło na glebę. Wykiełkowało następnego dnia. Jedna z uczestniczek bolała nad dzieckiem, które zginęło w wypadku na łódce. Nigdy nie odnaleziono ciała, a matka rozpamiętywała najdrobniejszy szczegół. Tak jak siedziałem, poczułem rozdzierającą od wewnątrz pustkę, tę samą pustkę, która towarzyszyła świadomości, że już nigdy więcej nie ujrzę Julie. Rzucony w otchłań winy, wstydu i udręki, złamany bólem, z twarzą ukrytą w dłoniach, kołysałem się bezradnie w przód i w tył. Cofnąłem się o 20 lat. Z osoby dorosłej, pełnej racjonalnego chłodu i nie mającej sobie nic do zarzucenia w związku ze śmiercią siostry, stałem się na powrót dzieckiem. Oto byłem dziesięcioletnim chłopczykiem, któremu siostra dusi się w pokoju obok. To była moja wina. Doznałem przytłaczającego i irracjonalnego uczucia dławienia. Serce we mnie pękło.

Nastąpiło oczyszczenie z siłą i intensywnością przewyższającą ból największej straty. Przeniosłem się w obszar poza śmierć Julie. Poprzez Julie i dzięki niej oczyściłem siebie z tłumionego tak długo żalu i smutku. Uzmysłowiłem sobie, że Julie zasiała we mnie ziarnko miłości i świadomości, które przez te wszystkie lata pozostawało głęboko uśpione. Czyż to nie dzięki Julie przebudziłem się duchowo?

Moje serce pękło i opróżniło się ze smutków. Otworzyłem się. Wówczas nagi i bezbronny poczułem jak spływa na mnie nieziemskie uczucie miłości i spokoju, a ja oddzielam się od fizycznego ciała. Byłem jak skąpany w świetle. Grzmiąca cisza splotła się z czystą, bezwarunkową miłością. Czas zamarł w miejscu. Jakby boska obecność napełniała każdą najskrytszą cząstkę mojego jestestwa bezwarunkową miłością, aż poczułem, że stapiam się z nią w jedno. Było to doświadczenie spełniające, które przeniosło mnie poza wymiary i granice materialnego świata. Później, kiedy wróciłem do pokoju, miałem w sobie zatrważająco piękne uczucie zaspokojenia. Do końca warsztatu i przez następne kilka tygodni pozostawałem w stanie boskiego natchnienia. Promieniałem miłością do każdej ludzkiej duszy i manifestacji duchowej natury.

Przeżyłem katharsis, które poprowadziło mnie ku oświeceniu. Oczyszczenie się z żalu i smutku pozwoliło mi na ułamek sekundy uchwycić naturę duszy, poznać jej ukryte właściwości. Chwila wejrzenia w duchowość stała się dla „duchowym oknem”, przez które ujrzałem moją prawdziwą tożsamość, cel i przeznaczenie. Odkryłem, kim mogłem się stać. Poznając prawdziwą miłość, zdałem sobie sprawę, że ona zawsze we mnie była, ukryta pod warstwami nagromadzonego bólu. Wierzę, że podobnie dzieje się z człowiekiem przed śmiercią. Oczyszczając się i wkraczając w stan akceptacji, doświadcza bezwarunkowej miłości i szczęścia.

Akceptacja

„Moja mama promieniała spokojem, a pokój wypełniał się miłością.” - tak June opowiadała mi o śmierci swojej matki Margaret. Kiedy Margaret dowiedziała się, że jest chora na nowotwór jajnika i nie ma szansy na wyleczenia, była wstrząśnięta. Nie chciała w to wierzyć i początkowo myślała, że lekarze się pomylili. Kiedy jednak zdała sobie sprawę, że choroba jest faktem, natychmiast odrzuciła możliwość śmierci z tego powodu. W miarę jak pogarszał się jej stan zdrowia i śmierć stawała się coraz bardziej realna, pogrążyła się w złości na cały świat. „Dlaczego ja? - krzyczała ze łzami. W takich chwilach June często stawała się dla matki obiektem wyładowania złości, po których następowały łzy z powodu poczucia winy i wyrzuty sumienia. Na szczęście June była kochającą i mądrą córką i w pełni rozumiała, że matka musi znaleźć jakieś ujście dla emocji.

Stopniowo Margaret słabła, a jej złość ustępowała miejsca załamaniu i rozpaczy. Zaczęła martwić się z powodu rosnącego prawdopodobieństwa, że już niedługo będzie mogła cieszyć się rodziną. Bardzo pragnęła dożyć chwili, kiedy wnuczek skończy uniwersytet, ale niestety, musiała pogodzić się z faktem, że będzie inaczej. Powoli ustępowała, aż zaniechała walki i zaczęła akceptować to wszystko, z czym dotychczas uparcie się zmagała. Rozmawiała z June, jak przygotować pogrzeb i jak podzielić majątek. Ku zdziwieniu wszystkich wokół, Margaret akceptując swoją śmierć, stała się szczęśliwsza i bardziej zadowolona niż wcześniej. Zamiast strachu przed śmiercią i szamotania się z powodu niesprawiedliwości, jaka ją spotkała, Margaret pozwoliła wszystkiemu odejść. Wtedy jej cierpienia skończyły się. Powiedziała June, że „umieranie jest niczym spacer w parku.”

June opowiadała, jak razem z siostrami były obecne przy śmierci mamy. „To było piękne.” - powiedziała. „Mama była zupełnie przytomna, a jej uczucie pełnego zaspokojenia sprawiło, że wszyscy staliśmy w uniesieniu, szczęśliwi. Do końca życia nie zapomnę emanującej z niej potęgi miłości. To było coś wyjątkowego.”

June wspaniale opisała stan akceptacji, jaki rozwinęła jej matka. Byłem dociekliwy i zapytałem: „Czy pod koniec nie martwiła się swoim wyglądem, chorobą, albo tym, że umiera?”

„Mama była w pełni pogodzona z sobą.” - odparła June. „Pomimo wyniszczenia przez chorobę, wyglądała jakby po prostu jej ciało przestało istnieć. Pełna spokoju, nie pozostawiła w sobie cienia strachu.”

„Czy wtedy mama wyrażała jakieś zainteresowanie czy niepokój o którąś z was?” - pytałem dalej.

„Zupełnie nie.” - odpowiedziała.- „Wiedziała, że jesteśmy przy niej wszystkie, ale wyglądało, jakby była gdzieś poza sprawami tego świata. Nie interesowało ją, jak my sobie z tym radzimy i co czujemy.”

„A co z problemami na świecie? Czy przejmowała się, tym, co się dzieje, aktualnymi konfliktami?”

June uśmiechnęła się i powiedziała:

„Mama zawsze miała samodzielnie wyrobioną opinię na temat, tego, co się dzieje. Często ekscytowała się i roztrząsała wiele spraw, ale wtedy…, to ciekawe, że o to pytasz… nie, zupełnie niczym się nie przejmowała. Myślę, że uwolniła się od wszystkiego.

June zawahała się na sekundę, jakby sięgając pamięcią do tamtej chwili, po czym powtórzyła głosem pełnym ciepłych uczuć: Pozwoliła wszystkiemu odejść.

Zadałem ostatnie pytanie: „Czy może tuż przed śmiercią poczuła ciężar obowiązków, albo swoich zadań w życiu?”

„Nie. Stała się wolna….zupełnie wolna.

To prawdziwe szczęście i przywilej widzieć osobę umierającą w stanie pełnej akceptacji. W ciągu ostatnich dni życia Margaret stała się wolna. Zanim opuściła ciało, pokazała siebie w prawdziwej naturze - jako dusza. Odsłaniając ukrytą prawdę o duchowej tożsamości człowieka, stała się najwspanialszym darem dla rodziny. Ci, którzy jej towarzyszyli, mogli zobaczyć i poczuć, jak dusza emanuje miłością i spokojem. June wyznała też, że przeżycie śmierci matki, utwierdziło ją w przekonaniu o życiu wiecznym. Powiedziała, że jej matka stała się dla wszystkich zwierciadłem prawdy o duszy.

Dla mnie jest to przykład prawdziwej akceptacji. Określiłbym ten stan jako wyzwolenie. Matka June jest żywym przykładem prawdziwej godności duszy. W stanie wyzwolenia, pomimo wycieńczenia fizycznego ciała i całkowitej zależności od otoczenia, rozwinęła wdzięk i pokazała swoje wewnętrzne piękno. Dusza wyzwala się, kiedy traci zainteresowanie ciałem i jego wyglądem, kiedy przestaje martwić się rolami i zadaniami, kiedy uwalnia się od wszystkich związków, kiedy wznosi się ponad problemy komplikującego się świata fizycznego. Uwolniona od ciała, świata i związków Margaret weszła w stan świadomości duszy. W tym stanie wypełniła pokój promieniejącą miłością, która odzwierciedlała powrót do jej prawdziwego stanu - duszy pełnej spokoju.

Przykład Margaret wspaniale pokazuje, jak w obliczu śmierci ujawnia się duchowa tożsamość człowieka. Czy musimy czekać aż do śmierci, żeby odnaleźć prawdziwy spokój? Czy trzeba nas zmusić do bezwarunkowego poddania się, żebyśmy mogli uwolnić się od wszystkiego i kochać? Teraz wierzę, że możemy wyzwolić się za życia i ponownie odkryć naszą duchową tożsamość.

Zatem wyruszamy w podróż po życiu, podczas której dowiemy się, czym jest niewinność i jak ją tracimy na rzecz świata, w którym żyjemy.

Utracony raj

W czasie jednej z moich podróży naukowych po Australii, przy okazji wygłaszanych wykładów prosiłem publiczność, aby zechciała podzielić się ze mną uwagami na temat, co sprawia że istota nowonarodzona przyciąga nas jak magnes? Co takiego jest w niemowlęciu, szczenięciu, małym kotku? Co chwyta każdego za serce? Wszyscy jednogłośnie mówili niewinność. Każdy zgadzał się, że niewinność obejmuje znaczeniem czystość, otwartość, ufność i bezbronność. Wszyscy urodziliśmy się tacy!

Pewnego dnia siedziałem sobie w parku i przyglądałem się dwojgu dzieciom bawiącym się na huśtawce. Miały może po dwa lata. Po skończonej zabawie obie mamy zaproponowały, aby podały sobie rączki. Dziewczynka z radością wyciągnęła rączkę do chłopczyka, ale ten w jednej chwili przewrócił ją na ziemię. Wstała nieutulona w żalu. Nie z powodu fizycznego zranienia, ale z powodu wstrząsu. To był niespodziewany atak. Chłopczyk dostał burę, dziewczynka słowa otuchy. Szykując się do powrotu matka chłopca kazała mu grzecznie podać koleżance rączkę. Z miną niewiniątka wyciągnął do niej dłoń. Nie było szans na porozumienie. Cofnęła się o krok. Schowała rączki za plecy. Wzięła lekcję strachu. Raz doświadczywszy zdrady, stała się nieufna i chciała się chronić. Już nie była tak niewinna jak chwilę przed przykrym wydarzeniem. Teraz stała się bardziej doświadczona. Nie będzie już tak otwarcie i bezwarunkowo ufać. To przeżycie pozostawiło na niej trwały ślad, maleńką bruzdę w osobowości - gotowość do obrony w relacjach międzyludzkich. Kosztem splamienia wewnętrznego piękna, stała się mniej podatna na zranienia.

Zastanówmy się przez chwilę, jakie wyzwania stawia nam dzisiaj życie? Z jednej strony doświadczamy radości i szczęścia, z drugiej strony w tym samym czasie spotyka nas wiele przykrych wydarzeń? Każdy z nas przeżywa rozmaite formy bólu fizycznego, psychicznego, emocjonalnego. Na przykładzie dziewczynki widzimy, jak niewiele trzeba, aby pod wpływem doświadczenia zmieniła się nasza oryginalna osobowość. Skrywając głęboko zaufanie i otwartość, wznosimy mury obronne. Tracimy niewinność.

Na drodze życia wykształcamy nawyk postrzegania siebie w kategoriach istot materialnych, budując swoją tożsamość choćby na podstawie nazw odgrywanych ról, czy fizycznych ciał. Na samych początku nasza tożsamość jest relatywnie prosta, z biegiem czasu coraz bardziej komplikuje się. Poprzez fałszywą tożsamość uczymy się izolować i dyskryminować innych na podstawie płci, bliskości związków, koloru skóry i kultury. Skutecznie pielęgnujemy poczucie indywidualności, a wraz z nim żądzę posiadania. Tak rozrasta się ego. Wraz z nim rosną jego pragnienia, rozwijają się jego potrzeby, a my dobrowolnie stajemy się jego niewolnikami. Konsekwentnie pogłębia się w nas strach przed utratą czegokolwiek, co zaspokaja potrzeby ego.

Dziecko potrafi radować się bez powodu. W miarę dorastania jego szczęście uzależnia się od stanu zaspokojenia rosnących pragnień. Wrodzona nam miłość idzie w niepamięć. Zaczynamy intensywnie szukać jej na zewnątrz. W efekcie tracimy nasz własny spokój, szczęście i miłość. Uzależniamy te uczucia od zewnętrznych okoliczności i związków międzyludzkich.

Kiedy przychodzimy na ten świat, stan naszego istnienia możemy określić jako świadomość duszy. Jesteśmy niewinni, ale i nieświadomi rzeczywistości wokół nas. Z upływem czasu dusza zaczyna ulegać złudzeniom i rozwija stan określany świadomością ciała, inaczej ego. Pragnąc być kochani, szanowani i bezpieczni, odwołujemy się do zdrowia, bogactwa, statusu i związków. Ponieważ w ten sposób uzależniamy szczęście od bardzo zmiennych czynników, nasze poczucie spokoju i szczęścia pozostaje w stałym zagrożeniu. Cechy negatywne, takie jak chciwość, żądza posiadania czy złość, pomagają nam zabezpieczyć się przed poczuciem niepewności, skuteczniej zaspokajać potrzeby ego i osiągać poczucie kontroli nad światem. Jednakże wszystkie te środki okazują się złudne. Zawodzą nas, a my tracimy kontrolę nad sytuacją. Wtedy stajemy się niespokojni, przestraszeni, popadamy w rozpacz i załamujemy się.

Takie są przejawy świadomości ciała, która niczym całun spowija tożsamość duszy. Jednak nie znaczy to, że bezpowrotnie straciliśmy spokój, miłość, czystość, otwartość, zaufanie i niewinność, inaczej mówiąc świadomość duszy. Świadomość duszy jest naszą oryginalną naturą. Jest prawdą ukrytą w głębi każdej ludzkiej istoty. Tę prawdę odkrywamy ponownie, kiedy jako dusze w stanie pełnej akceptacji powracamy do prawdziwej miłości.

Uważam, że Kübler-Ross pod określeniem „sprawy niedokończone” rozumiała świadomość ciała. Pod tą zasłoną ukrywa się nieskalana czystość. Miałem szczęście, że mogłem skorzystać z jej wiedzy, podobnie jak i wielu moich kolegów. Moje doświadczenie świadomości duszy, które nastąpiło po emocjonalnym oczyszczeniu, stało się dla mnie niezbitym dowodem, że zachowujemy niewinność. Ona drzemie w nas ukryta, ale pewnego dnia ponownie obudzi się. Kiedy budzi się w ciągu życia, doświadczamy oświecenia, które wręcz paradoksalnie, jest momentem ponownego odkrycia prawdziwej tożsamości.

Rozwój duchowy wymaga uwolnienia się od nawyków i przełamania świadomości ciała. Lepiej jest odzyskać niewinność w ciągu życia, dopóki możemy i potrafimy uczyć się poprzez akceptację. Pomaga w tym duchowy styl życia, dzięki któremu poprzez związek z najwyższą energią możemy rozwijać samoświadomości. Pomagają też zjawiska świadczące o istnieniu wymiaru duchowego i życiu po śmierci.

Oświecenie

Dla większości ludzi sfera duchowości w życiu nie ma większego znaczenia. Doświadczenie oświecenia zmienia taką postawę nieodwracalnie. Dzieje się tak dlatego, że oświecenie przynosi duchowe zrozumienie, któremu już nic nie zaprzeczy. Oświecenie uznaje się za dar, nadający egzystencji uzasadnienie wykraczające poza wymiar fizyczny.

Oświecenie ma dwie płaszczyzny. Są to doświadczenie miłości, spokoju i czystości oraz rozpoznanie ich jako oryginalnych cech duszy albo najwyższej energii.

Kilka lat temu poznałem Joe, żonatego, 50-cio paroletniego kierowcę ciężarówki. Ponieważ Joe skarżył się na silny ból, uniemożliwiający mu praktycznie wizytę w szpitalu, lokalny lekarz poprosił, aby ktoś ze szpitala przyjechał zbadać go w domu. Joe posiadał skromne gospodarstwo położone w odległości ładnych paru kilometrów od głównych dróg, na terenach lasu tropikalnego. Dotarłem tam wczesnym rankiem. Na dworze było rześko. Kiedy zamknąłem samochód i stanąłem pośrodku starannie utrzymanego ogrodu, spowiła mnie niczym nie zmącona cisza.

Piękno i spokój panujące w ogrodzie kontrastowały z atmosferą w domu. Anna, żona Joe, otworzyła drzwi. Zapadnięta twarz, zmarszczki na czole i cienie pod oczami świadczyły o skrajnym wyczerpaniu kobiety. Była u kresu sił.

Joe spokojnie leżał na tapczanie. Ujrzawszy mnie podniósł się, aby się przywitać. Ten, zdawałoby się, niewielki wysiłek spowodował gwałtowne bóle w nogach i pośladkach. Nie mógł złapać oddechu. Po chwili opadł na poduszki. Zrobiłem mu zastrzyk z morfiny, a następnie wytłumaczyłem powód mojej wizyty. Morfina zaczęła działać i Joe trochę się odprężył.

Trzy lata wcześniej Joe przeszedł operację nowotworu pęcherza. Po roku stwierdzono przerzut do kręgosłupa. Zastosowano radioterapię. Początkowo przynosiła ulgę, ale choroba sukcesywnie rozwijała się atakując, kości pleców i miednicę. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy bóle ciągle narastały, a radioterapia działała już tylko miejscowo. Joe przyjmował morfinę doustnie, ale pomimo tego przy najmniejszym ruchu przeszywał go przejmujący ból. Co gorsze, oddychał z coraz większym trudem. Prześwietlenie płuc wykazało kolejny przerzut. Joe umierał.

Kiedy sprawdziłem lekarstwa, jakie przyjmował, nabrałem przekonania, że jestem w stanie mu pomóc. Sądziłem, że będzie mógł cieszyć się większą swobodą ruchu, a przez to polepszy się jakość jego życia. Powiedziałem mu o tym . Na myśl, że nie będzie skazany na cierpienie do samego końca, Joe poczuł ulgę. Zapytałem go, jak w chwili obecnej ocenia swoją sytuację.

Odpowiedział natychmiast, że nie ma już nadziei na dalsze życie. Joe cierpiał, ponieważ pragnął rozmowy o śmierci, ale tego tematu nikt z najbliższych nie chciał z nim poruszyć. Zapytałem go o odczucia związane ze śmiercią. Powiedział, że nie boi się, zwłaszcza teraz, kiedy zrozumiał, że ból można kontrolować. “Czy pomaga ci w tym jakaś wiara albo filozofia?” - podtrzymałem wątek.

Widziałem, jak zawahał się, więc cierpliwie poczekałem. Wydawało się, że przestrzeń wokół nas przepełniła się spokojem i ciszą. Cały pokój zastygł. Po chwili Joe wyznał, że doświadczył czegoś, o czym nikomu dotychczas nie powiedział. Był przekonany, że i tak nikt by w to nie uwierzył, a do tego mógłby go uznać za szaleńca. Ze szczerym zainteresowaniem nalegałem, aby kontynuował. W wieku 32 lat Joe miał operację przepukliny w lewej pachwinie. W sali pooperacyjnej stwierdzono u niego zatrzymanie akcji serca. Poczuł jak wypływa z ciała i kieruje się w stronę sufitu. Następnie otoczyło go złociste światło i poczuł nieopisany spokój. Znajdował się w stanie błogości i wolności. Był w pełni świadomy i wyzwolony z cielesnych odczuć. Poniżej trwała reanimacja jego fizycznego ciała, powyżej ujrzał tańczącą światłość. Przywoływała go. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że może wybierać, w którą stronę powędruje. W następnej chwili coś gwałtownie nim wstrząsnęło. Palący, fizyczny ból rozdzierał mu klatkę piersiową. Nie mógł złapać oddechu. Nadal w niepojęty sposób pozostawał w stanie oderwania od fizycznego ciała. Pomimo ostrego bólu i nieprzyjemnego uczucia po reanimacji, nie czuł najmniejszego strachu przed śmiercią. Od tej pory przestał bać się śmierci.

Niewątpliwie, to przeżycie utwierdziło Joe w przekonaniu, że istnieje wymiar duchowy. W konsekwencji jego charakter zmienił się znacząco. Z nieznośnego perfekcjonisty stał się człowiekiem otwartym i tolerancyjnym, nieco na luzie. Znajomi i przyjaciele mówili mu, że można na nim polegać. Aż do dnia mojej wizyty Joe wszystko to trzymał w tajemnicy, bojąc się, że nawet najbliżsi wyśmieją go i odrzucą. Teraz, w obliczu śmierci, dzielił się sekretem ze mną. Napełniał się radością i znów doświadczał siebie jako duszy.

Joe opisywał obie płaszczyzny oświecenia - doświadczenie i rozpoznanie. Zrozumiał, że jest wieczną istotą. To uświadomienie spowodowało w nim wielką zmianę, widoczną dla wszystkich wokół. Tego przestraszył się. W obawie przed kpinami porzucił możliwości dalszych doświadczeń. Porzucił szansę pogłębienia zrozumienia.

Postępując w taki sposób człowiek, na powrót usypia potencjał, rozbudzony w chwili oświecenia. Natomiast pogłębienie rozpoznania i pragnienie przekształcenia wiodą go ku ścieżce samorealizacji. Może nią podążać każdy, kto uświadomił sobie duchową naturę i postawił sobie za cel pełny rozwój możliwości ludzkiej istoty.

Ścieżka samorealizacji

Rozpoznać to inaczej “poznać coś ponownie” albo “zidentyfikować coś jako już znane”. Użycie słowa rozpoznać na oznaczenie relacji w wymiarze fizycznym nie sprawia kłopotów. Mówi się na przykład o rozpoznaniu swoich rzeczy, starego przyjaciela. Znacznie trudniejsze, ale i ważniejsze jest zastosowanie tego słowa w połączeniu z “wewnętrznym ja”. W poprzednim rozdziale zachęcałem czytelnika, aby spojrzał na tożsamość duchową człowieka jako podmiot ciągłych przekształceń. Głęboko wierzę, że doświadczając życia, ludzka istota zapomina, kim jest.

W chwili oświecenia człowiek rozpoznaje siebie jako duszę i pojmuje swoją prawdziwą, oryginalną naturę. Fakt rozpoznania siebie oznacza, że nie odkrywa on niczego nowego, sobie nieznanego, a jedynie staje się świadomym, kim naprawdę jest. W tym momencie rozumie, że rozwój duchowy jest procesem paradoksalnym, umożliwiającym powrót do jego oryginalnej natury.

Realizacja oznacza urzeczywistnienie. Kiedy człowiek realizuje siebie jako istota duchowa, jego duchowa tożsamość staje się faktem. Pojmując sprawy w takich kategoriach, dostrzegamy rzecz wspaniałą - prawda jest w nas, a urzeczywistnienie prawdy odsłania naszą duchową tożsamość.

Ścieżka samorealizacji prowadzi do wewnętrznego uzdrowienia i odnowy. W tym procesie stajemy się w pełni otwarci i kochający, bez cienia zależności, bez poczucia zagrożenia. To podróż, której celem jest powrót do czystej miłości. Miłości bezwarunkowej, duchowej. Samorealizacja, bez względu na to czy osiągana jest na drodze wiary czy poprzez oświecenie, wymaga duchowej świadomości i osobistego wysiłku. Musimy dołożyć wszelkich starań, aby pielęgnować spokój i działać w oparciu o duchowe wartości, żyjąc w świecie, który nieustannie wystawia je na próby.

Wierzę, że stan samorealizacji wykracza poza granice wytyczane przez systemy religijne, ponieważ istotą i wspólnym celem wszystkich religii są wartości nieodłączne od miłości. Poprzez te wartości wyraża się duchowa tożsamość człowieka, bez względu na to czy jest ona rezultatem jego osobistego doświadczenia, czy wynikiem podążania konkretną ścieżką duchowego rozwoju. Wierzę też, że każdy człowiek ma swoją ścieżkę duchową, ukrytą głęboko do chwili, gdy coś otworzy mu na nią oczy. Prawdziwa natura duszy drzemie w każdej ludzkiej istocie, czekając tylko na moment doświadczenia, rozpoznania i realizacji.

Ból emocjonalny, strach i tłumienie uczuć uniemożliwiają doświadczanie wrodzonego nam piękna. Jeśli tylko zdołamy nadać przeciwny kierunek tym negatywnym uczuciom warunkującym nasze życie, urzeczywistnimy prawdę, która jest w nas. Zatem ścieżka samorealizacji jest podróżą w głąb siebie, w trakcie której wydobywamy na światło dzienne boskie piękno duszy.

Jakiego wysiłku wymaga proces przekształcania naszych ułomności będących tak wielką przeszkodą w doświadczaniu miłości, jedności i spokoju? Negatywne cechy osobowości są uwarunkowanymi nawykami i nie stanowią części naszej oryginalnej natury. Zgromadziliśmy je na drodze budowania fałszywej tożsamości - świadomości ciała - i możemy je w całości przekształcić poprzez rozwijanie duchowej wiedzy i świadomości.

Medytacja

Byłem zatwardziałym ateistą. Zmieniło się to po warsztacie z Kübler-Ross, kiedy doświadczyłem duchowej miłości. Wtedy uwierzyłem, że Bóg natchnął moje życie, że odsłonił przede mną najwyższą miłość, a moją rolą jest ją utrzymać i dzielić się z innymi. Dzierżyć najwyższą miłość - to miało okazać się nielada wyzwaniem.

Na dobry początek zmieniłem w swoim życiu dwie rzeczy. Pierwsza zmiana dotyczyła mojej kariery jako onkologa. Przed wspomnianym warsztatem niewiele uwagi poświęcałem sprawom cierpienia w chorobach nowotworowych. Po doświadczeniach z Kübler-Ross rozwinąłem w sobie szczere pragnienie niesienia pacjentom ulgi w bólu, tak fizycznym jak i emocjonalnym. Rozbudziło się we mnie uczucie głębokiego współczucia, służenie innym przynosiło zadowolenie, coraz więcej pracowałem z umierającymi. Poczułem, że jako lekarz staję się pełniejszy, a moje podejście do pacjentów zmienia się na prawdziwie holistyczne.

Druga zmiana, której wtedy dokonałem, dotyczyła medytacji. Uznałem, że poprzez regularne medytacje zatroszczę się o siebie, aby tym lepiej troszczyć się o innych. Dzięki temu odkryłem, że zachowanie równowagi pomiędzy medytacją a służeniem innym jest najlepszym sposobem dzielenia się najwyższą miłością.

Uczyłem się medytować poprzez lekturę i codzienną praktykę. Dążyłem do świadomego utrzymania więzi z Bogiem opartej na czystej miłości, uczuciu, którego doświadczyłem podczas warsztatu. Zwykłem siadać na skarpie, tuż obok mojego domu. Rozciągał się stamtąd widok na leśne połacie i wielki ocean. Kiedy sięgam myślami do tamtych chwil, czuję rozbawienie. Pamiętam ten mój wysiłek i gorące pragnienie doświadczenia Boga. Potrafiłem tak przesiedzieć godzinę z zamkniętymi oczami, próbując połączyć się z Bogiem. Ogólnie stałem się bardzo spokojny i zadowolony, ale nigdy nie poczułem tak gwałtownego przypływu miłości, jakiego doświadczyłem w czasie warsztatu z Kübler-Ross.

Pewnego dnia, ot tak, pomyślałem sobie, że może Bóg próbuje jakoś do mnie dotrzeć, a jedyną rzeczą, jaką ja mam zrobić, to przyzwolić Bogu na to. I wtedy otworzyłem się z uczuciem prawdziwego oddania, i w tej sekundzie spłynęła na mnie miłość, wypełniając po brzegi moje serce. Subtelność takiego podejścia polega na tym, że „przyzwolenie Bogu” oznaczało przyjęcie warunków i pojęć Boga w miejsce moich. Powoli zacząłem pojmować, że to moje własne ego oddzielało mnie od miłości Boga. Moje ego było przeszkodą, którą należało pokonać.

Od tego czasu około 20-stu minut każdej medytacji poświęcałem na czytanie wzniosłych tekstów, aby uduchowić umysł. W ten sposób poznałem swoją wieczną tożsamość, odczuwałem miłość Boga i pojąłem istotę służenia ludzkości. W ciągu dnia rozważałem o tym, co przeczytałem podczas porannej medytacji, a to sprawiało, że doświadczenia z medytacji były żywe i aktualne w czasie godzin pracy. Tak rozpocząłem proces integracji duchowych wartości z życiem codziennym, co z kolei pozostaje w zgodzie ze wschodnim pojmowaniem religii, czyli pojęciem: dharma - prawa utrzymania życia.

Minęło około ośmiu lat od czasu pamiętnego warsztatu. W mojej grupie pracowała pewna pani doktor, która przedstawiła mi interesujące koncepcje. Uważała, że dusza manifestuje się, czyli myśli, mówi i działa, poprzez narzędzie jakim jest ciało. Im silniej dusza ulega świadomości ciała, tym bardziej zanieczyszcza się, tracąc swoją pierwotną czystość i spokój. Powstają na niej skazy, ale poprzez medytację dusza może na powrót odzyskać swoją oryginalną czystość. Powiedziała mi, że medytacja polega na właściwym ukierunkowaniu myśli, panowaniu nad umysłem i zmysłami. Jesteśmy twórcami własnych myśli i one wpływają na stan naszego samopoczucia. Gdyby nasze myśli nie ulegały wpływom świata zewnętrznego i nie koncentrowały się na zaspokajaniu zmysłów, bylibyśmy spokojnymi i pełnymi miłości istotami.

Chociaż w pierwszym odruchu przeciwstawiłem się tym ideom, to stopniowo nabierały one dla mnie sensu. Dotychczas wierzyłem, że dusza jest wiecznie czysta, pozostaje poza wpływami świata i jedynie czeka, aby ją odkryć. Teraz zacząłem zadawać sobie pytania: kim jestem?, kim jest dusza?. Pamiętam jak wszedłem do pokoju zmarłego przed chwilą pacjenta. Podczas badania ciała wyraźnie odczułem obecność ducha, który je właśnie opuścił. Pomimo martwoty ciała, poczułem wokół obecność osobowości. Pozbawione duszy ciało nie miało postaw, wspomnień, tożsamości, nie mogło porozumieć się z otoczeniem. Dusza opuściła ciało zabierając z sobą to, co nazywamy indywidualnością albo osobowością. Teraz zrozumiałem, o czym mówiła koleżanka. Sam odpowiedziałem sobie na pytanie, kim jestem: jestem duszą i manifestuję się poprzez ciało.

Utrzymać najwyższą miłość - wielkość tego wyzwania polega na tym, że bezustannie i skutecznie sami się od niej oddzielamy. Oddzielamy się od miłości negatywnie reagując na krytykę, podsycając gniew, szerząc plotki. Oddzielamy się od miłości poprzez zazdrość, załamania, agresywne postawy i strach. Wprowadzając medytację w swoje życie, zmieniamy się. Zmieniamy nasze postawy, zachowania i reakcje na wpływy z zewnątrz. Medytacja, rozwijając w nas duchową świadomość, dodaje nam sił, które kierują nasze umysły ku spokojowi i szczęśliwości. Porzucając myśli będące źródłem wszelkich negatywności, mamy możliwość w sposób zbawienny i bez wysiłku wpływać na nasze otoczenie.

Medytacja uwrażliwia i czyni umysł zdolnym do przyjmowania miłości, nie jako zwykłej namiętności, ale jako potęgi czynienia dobra. W następnym rozdziale skupimy się na wysiłkach, które umożliwiają duszy pozostawanie w spokoju i łączenie się z najwyższą miłością. Kiedy sam po raz pierwszy zetknąłem się bezwarunkową miłością, stała się ona całym moim doświadczeniem. W trzy tygodnie po przeżytym katharsis, ja cały byłem miłością. To był stan bycia. Na przestrzeni minionych sześciu lat praktykowałem medytacje, co pozwoliło mi przekształcić negatywne cechy i rozwinąć duchowe wartości. Pierwszym krokiem na tej drodze duchowego wysiłku jest zrozumienie potencjału własnej świadomości. Następnym jest uzdrowienie samego siebie. Kolejnym przekształcenie się w czystą miłość.

Duchowy wysiłek: docenianie

Poznałem Margo, kiedy miała 53 lata. Od 4 lat chorowała na raka piersi. W początkowej fazie choroba przebiegała raczej łagodnie, natomiast ostatni rok przyniósł gwałtowne pogorszenie. Pomimo kilku serii chemioterapii, stwierdzono kolejne przerzuty do wątroby i płuc.

Rozmawialiśmy z Margo o chorobie, życiu i rodzinie, o dążeniach i rozczarowaniach. Przed 10-ciu laty Margo rozwiodła się, przejmując opiekę nad córką Gerano. Nigdy się nie rozstawały. Margo bardzo bolała, że opuszcza córkę i nie zobaczy dorastających wnucząt. Czuła się oswojona z myślą o śmierci, jednak niepokoiła ją przyszłość najbliższych. „Ja po prostu patrzeć nie mogę, jak się martwią z mojego powodu.” - wyznała mi kiedyś.

Jako nastoletnia dziewczyna, Margo przez rok mieszkała wśród rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. Doświadczenia tamtego czasu zaowocowały pewnym ekscentryzmem duchowym, który pozostał żywy w jej dorosłym życiu. Przejawiała głęboki szacunek do ziemi i każdej żywej istoty. Wierzyła, że jej duch powróci tu i będzie dalej istniał w konarach drzew, szumie wiatru, wodach oceanu. Mówiła, że świecie duchów odwiedzi rodzinę i spotka przodków. Kochała naturę. Nic dziwnego, że chciała, aby po śmierci spalono ją pod otwartym niebem w otoczeniu lasu.

W ostatniej fazie choroby Margo nie mogła poruszać się samodzielnie. Potrzebowała pomocy w toalecie i kąpieli. Nie była w stanie przejść sama kilku kroków.

Od pewnego czasu zacząłem przyjeżdżać na konsultacje do domu. Mieszkała w otoczeniu gęstych zarośli, u stóp skalistego wzgórza. Z domu rozciągał się wspaniały widok na morze. Gerano zamieszkała z matką, aby lepiej się nią opiekować.

Był listopad. Przyjechałem rankiem. Gerano powitała mnie z uśmiechem na twarzy. Była bardzo spokojna. Zapytałem, jak czuje się mama.

„Sam zobacz.”- odparła. „Jest w ogrodzie. Zostawię was samych.”

Ogród był odbiciem wewnętrznego świata Margo. Górną część zdobiły krzaki i skały. Dolna część była dzika. Rosły tu olbrzymie drzewa gumowe ocieniające wąski strumyk. Na wystającej z wody skałce wygrzewała się w słońcu jaszczurka. Ptaki beztrosko fruwały z gałęzi na gałąź. Ponad wszystkim królowało skaliste wzgórze, jakby opiekując się tym miejscem, gdzie człowiek stapiał się w jedno z naturą.

Margo siedziała w cieniu. Wpatrzona we wzgórze, wsłuchana w szum wody, nie widziała, jak podchodziłem do niej z patio. Pomimo zaawansowanej choroby, ciągle wyglądała stosunkowo dobrze. Zbliżyłem się. Sprawiała wrażenie wręcz zatopionej w pięknie ogrodu. Jej twarz wyrażała coś, czego nie potrafiłem uchwycić: bezruch i łagodność. Zauważyła mnie i uśmiechnęła się serdecznie. W chwili, kiedy spojrzeliśmy na siebie, niespodziewanie pojąłem, co wyrażała ta twarz. Było to głębokie spełnienie Ona i wszechświat stanowili jedno. Nie było już nękanej problemami. Margo, jaką pamiętałem sprzed dwóch tygodni. W tym dniu inaczej postrzegała sprawy świata.

Odwzajemniłem uśmiech, przywitałem się i usiadłem. „Zadumałaś się nad pięknem ogrodu, Margo?” Szare oczy patrzyły na mnie miękko. Uśmiechała się łagodnie. ”Nie, nie…”- odpowiedziała ciepło. „To raczej moje własne piękno zachwyca mnie.” Westchnęła. Ile było w tym szczęścia!

Po chwili zaczęła mówić dalej: „Przez te wszystkie lata kochałam naturę, ale nie wiedziałam, że w ten sposób odnajduję i doceniam siebie. Szłam do lasu, by zaznać spokoju, szłam nad morze, by odnaleźć piękno, wspinałam się na góry, by doświadczyć cudów. To mnie uszczęśliwiało i dawało natchnienie. I pomyśleć, że dopiero teraz zrozumiałam, dlaczego. Wszystko, czego doznawałam poprzez naturę, było we mnie, od zawsze. Idąc w tamte miejsca, na jakiś czas zostawiałam za sobą kłopoty i konflikty. Spoglądając na górski szczyt wzbudzający we mnie grozę, doznawałam prawdziwie cudownych odczuć.”

Chyba wyglądałem na zakłopotanego.

„Nie rozumiesz?”- zdziwiła się. „One nie były częścią góry! One były częścią mnie! Kiedy udajemy się w takie miejsca, uwalniamy się od wszystkich powierzchownych spraw naszego życia. Uczucie prawdziwej wolności uszczęśliwia ducha. Wtedy doświadczamy miłości, spokoju i prostoty. Gdybyśmy tylko potrafili nauczyć się słuchać duchem, zatopiliśmy się w jego pięknie.” Przerwała na chwilę. Zabrakło jej tchu. Choroba dawała o sobie znać.

„Przez całe życie uzależniałam szczęście od natury. A przynajmniej do teraz. To tak jakbyś szukał na zewnątrz czegoś, co sprawia, że czujesz się dobrze wewnątrz. Ale kiedy odnajdziesz i docenisz własne wewnętrzne piękno, odkryjesz duszę. Spokój lasu musimy uczynić naszym własnym… bo i prawda taka, że ten spokój jest częścią nas. Natura jedynie go rozbudza.”

Na dłoni Margo usiadł motyl. Leniwie poruszał skrzydełkami, które w promieniach słońca mieniły się odcieniami błękitu. Margo mówiła dalej, jakby niepomna maleństwa.

„Wkrótce umrę.” - rzekła uśmiechając się. „To znaczy przekroczę próg, który bywa nazywany śmiercią.” - uściśliła. „Chciałabym jeszcze troszkę pożyć i przekazać światu wiadomość: niech każdy zda sobie sprawę, że wszystko, czego mu potrzeba, jest w nim. Przynajmniej tak jest w moim przypadku. Może ty rozgłosisz to? Zrobisz to dla mnie?”

„Napiszę o tym książkę.” - odpowiedziałem z nutką żartu w głosie. Oboje roześmialiśmy się. „Wygląda na to, że już niczego ode mnie nie potrzebujesz. Czy tak jest?”

„Niczego nie potrzebuję. Tylko tej książki!”

Idąc z powrotem ku domu, spojrzałem za siebie. Twarz Margo znów wyrażała głębokie spełnienie. Motyl zerwał się, na moment zawisł w powietrzu i odfrunął. Dwie godziny później Margo odeszła.

Słowa Margo poruszyły mnie. Wziąłem wspaniałą lekcję: kiedy staniesz się świadomym swojego wewnętrznego piękna, osiągniesz stan głębokiego spełnienia. Życie nadaje nam różne odcienie. Piękny widok, brak pośpiechu sprawiają, że odczuwamy spokój, szczęście i komfort. Trudne związki, konflikty, natłok odpowiedzialności blokują nas, wprowadzają w stan napięcia i wywołują złe nastroje. Jak w kalejdoskopie zmienia się nasze samopoczucie. A gdybyśmy mieli siłę, która pozwoliłaby nam trwać w stanie spełnienia bez względu na okoliczności? Zamiast ulegać zewnętrznym wpływom, sami moglibyśmy pozytywnie oddziaływać na świat wokół i jakość naszych związków. Margo miała rację, mówiąc, że spokój lasu musimy uczynić naszym własnym, bo w istocie należy do nas.

Prawdziwa tożsamość i świadomość duszy znajdują wyraz w duchowym wymiarze ludzkich postaw, czynów i związków. Duchowość oznacza bowiem wewnętrzne piękno ujawniane w widocznej formie cnót. Działając duchowo, odnosisz się do każdego, bez wyjątku, ze spokojem, zrozumieniem, mądrością i miłosierdziem. Ludzie zaufają takiej miłości i akceptacji. To właśnie wysiłek włożony w docenianie siebie prowadzi do ukształtowania takiej osobowości.

Docenić siebie to innymi słowy umieć w każdym dostrzec silne strony, pomimo słabości i błędów, których byliśmy świadkami. Jakże często krytykujemy ludzi za ich cechy charakteru. Plotkujemy o ich negatywnościach, rozgłaszamy je wszem i wobec, tracąc w ten sposób spokój umysłu. Nawet czujemy się do tego upoważnieni. Czy w ten sposób czynimy dobro? Kiedy nasze własne błędy i słabości zaczynają nam dokuczać, zachowujemy się podobnie. Zamiast skupić się na własnych zaletach, mocnych stronach i cnotach, zaprzątamy sobie głowę negatywnościami. Wysiłek doceniania oznacza decyzję, że będziemy zwracać uwagę tylko na wartości, zarówno u siebie jak u innych. Oznacza decyzję, że od tej chwili odcinamy się od wewnętrznej krytyki w stylu: „Jestem do niczego.” albo „Oni są nie w porządku.”

Za fasadą egoizmu i arogancji kryje się piękno ludzkiej duszy. To świadomość ciała tłumi duchową miłość i niewinność, ustępując miejsca negatywności. Bez względu na słowa i czyny, wewnątrz ludzkiej istoty ukrywa się prawdziwe piękno. Jakkolwiek trudno jest czasami w to uwierzyć, nie ma wyjątków. Piękno duszy można docenić jedynie na drodze zrozumienia i akceptacji prostej zasady: jeśli odkryjesz piękno drzemiące w tobie, dostrzeżesz je u innych; jeśli przestaniesz dostrzegać piękno u innych, nie zdołasz go odnaleźć w sobie.

Poszukując cnót w drugim człowieku, masz szansę poznać, jak on je rozumie. W ten sposób przyswajasz sobie nowe aspekty i poszerzasz percepcję. Przyjmijmy, że twój szef odnosi sukcesy, ale jest chciwy. Chciwość źle wpływa na pracowników. Zdecydowanie jest jego mocną stroną, ale, koncentrując się jedynie na swoich potrzebach, używa tej cnoty w sposób niszczący. Reakcja na jego chciwość, krytyka i podważenie uczciwości wpędzą cię jedynie w złość i zawiść. Zachowując się w taki sposób, ty sam „wybierasz” niepokój i niczego nie zmieniasz w jego zachowaniu. Co więcej, atakujesz duszę ludzką, która jest zagubiona w świadomości ciała i zaślepiona materialnymi pragnieniami. Ulegasz chciwości i pozwalasz, aby rozproszył się twój wewnętrzny spokój. Jeśli jednak nie zareagujesz na chciwość, a dostrzeżesz i przyswoisz sobie cnotę zdecydowania, w waszych stosunkach zmienią się trzy rzeczy. Po pierwsze, ty będziesz spokojny, po drugie, wzbogacisz swoje wewnętrzne piękno o kolejną cnotę, po trzecie, okażesz mu szacunek i docenisz go. Chociaż popadając w chciwość biznesmen wypaczył cnotę zdecydowania, ona nadal w nim żyje. Wciąż można ją dostrzec w cechach charakteru. Prawdopodobnie dzięki tej właśnie cnocie odnosi sukcesy. Możemy uznać, że zdecydowanie wręcz jedną z jego specjalności.

Czyste intencje w świadomości duszy czynią zdecydowanie cnotą boską. Zdecydowanie, aby dostrzegać we wszystkim korzyść. Zdecydowanie, aby nie sprawiać nikomu przykrości. Zdecydowanie, aby mieć do wszystkiego pozytywne nastawienie. Zdecydowanie, aby rozwijać się. Jeśli tylko oddzielisz zdecydowanie od chciwości, nauczysz się czegoś, rozbudzisz w sobie tę cnotę i wzbogacisz swoje wewnętrzne piękno.

W stanie świadomości duszy przejawia się pełnia boskich cnót. W stanie świadomości ciała cnoty pozostają w ukryciu albo ich intencje ulegają wypaczeniu. Zatem wysiłek doceniania polega na duchowym dążeniu do dostrzegania i wyrażania cnót w sposób przynoszący korzyść. Jak w każdej dziedzinie, tak i tu praktyka czyni mistrza. Jeśli chcę dobrze grać na fortepianie, muszę brać lekcje i regularnie ćwiczyć. Początki wymagają dużej koncentracji. Czuję się jak niezdara. Z czasem gra staje się czymś naturalnym i nie wymaga dużego wysiłku.

Kiedy na nowo odkrywamy prawdziwe cnoty, emanujemy łagodnością, szacunkiem i pokorą. Potrafimy je łączyć z pewnością i odwagą i w naturalny sposób być sobą. Pielęgnując szacunek do samych siebie, jesteśmy w stanie bezwarunkowo szanować innych. Stajemy się w pełni zadowoleni, co z kolei przyciąga i pozytywnie wpływa na innych. Doświadczyłem tego przy Margo. Stan głębokiego spełnienia jest niczym duchowy aromat. Możemy służyć innym w sposób naturalny, pozostając jednocześnie sobą.

Przyjmując od świata jedynie cnoty, nieustannie uczymy się patrzeć na nowo. Jest to boska wizja prowadząca do osiągnięcia stanu spełnienia. Aby ją realizować taką wizję niezbędny jest wysiłek i uwaga.

Praktyka medytacji: przyswajanie i rozwijanie cnót

Chciałbym teraz pokrótce omówić, w jaki sposób rozpoczynać medytację, a następnie skupić się na przedstawieniu poszczególnych cnót. Poniżej zamieszczam listę 36 cnót, pochodzących z mojej praktyki medytacji Raja Yogi. Być może uznacie je za przydatne w pracy nad sobą. Możecie pracować w dwóch kierunkach: rozwijać i pogłębiać cnoty, które już są wam znajome i bliskie oraz przyswajać te, których nam brak.

Oto lista boskich cnót:

Radość Skupienie Dojrzałość

Słodycz Tolerancja Pokora

Uczciwość Miłosierdzie Lekkość

Nieustraszoność Zadowolenie Cierpliwość

Mądrość Pewność siebie Czystość

Dobroczynność Szczodrość Prawda

Niestrudzoność Posłuszeństwo Królewskość

Dokładność Oddanie Wolność od trosk

Odwaga Dyscyplina Schludność

Stabilność Łagodność Zdecydowanie

Niezależność Prostota Współdziałanie

Szacunek Pogoda ducha Elastyczność

Praktykując regularnie, coraz głębiej rozumiemy i coraz lepiej używamy poszczególnych cnót. Cnoty rozwijają spokój i potęgę naszych umysłów, pomagają utrzymać życzliwe nastawienie do innych.

Na początek usiądź w spokojnym i wygodnym miejscu. Jeśli masz już doświadczenia w medytacji, rozpocznij zgodnie ze swoją praktyką. Jeśli nie, spróbuj najpierw odprężyć ciało i uspokoić myśli. Dobrze jeśli nauczysz się medytować z otwartymi oczami. Będziesz mógł włączyć praktykę medytacji w codzienne życie.

Usiądź wygodnie i wyprostuj się. Świadomie rozluźnij każdą część ciała, od stóp po czubek głowy. Możesz próbować na przemian naprężać i rozluźniać mięśnie. Lepiej poczujesz różnicę pomiędzy jednym a drugim stanem. Stopniowo wejdziesz w stan głębszego odprężenia.

Ważne, aby zaczynać od rozluźniania stóp i powoli przechodzić do łydek - naprężaj i rozluźniaj mięśnie. Czy czujesz, co powoduje w tobie rozluźnienie? Następnie zajmij się udami: rozluźnij każdy mięsień. Niech odejdzie całe napięcie. Teraz kolej na pośladki - znów napinaj i rozluźniaj. Pozwól, aby ogarnęło cię uczucie głębokiego odprężenia.

Powtórz ćwiczenie na mięśniach brzucha, klatki piersiowej, ramion, przedramion i dłoni. Kiedy skończysz napinanie i rozluźnianie dłoni, połóż je spokojnie i obserwuj przez kilka sekund. Poczuj rozchodzące się po całym ciele odprężenie.

Teraz czas na szyję i szczęki. Zaciśnij zęby, a następnie rozchyl usta. Następne w kolejności są oczy. Dla mnie każdorazowo jest to niezwykle odprężające ćwiczenie. Rozmasuj gałki oczne, lekko uciśnij i rozluźnij ucisk. Na koniec poćwicz czoło, marszcząc i rozciągając je na przemian.

Kiedy skończyłeś ćwiczenia wstępne, posiedź jeszcze kilka minut, zagłębiając się w doświadczaniu całkowitego odprężenia. W tym stanie pomyśl: „Jestem duszą pełną spokoju.” i po prostu siedź, obserwując, jak się czujesz.

Następnie rozpocznij pracę z wybraną cnotą lub właściwością. Niech to będzie na przykład tolerancja. Im więcej masz tolerancji, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że wpadniesz w gniew. Najpierw pomyśl o niej, potem zacznij doświadczać. Możesz to robić na kilka sposobów. Jeśli z natury jesteś osobą tolerancyjną, rozwijanie tej cnoty nie powinno sprawić ci większych trudności. W zasadzie możesz od razu przejść do etapu doświadczania. Jeśli tak nie jest, wyobraź sobie kogoś znajomego, wyróżniającego się tą cnotą. Spróbuj doświadczyć tolerancji jakbyś ty był tą osobą. W ten sposób pobudzisz drzemiącą w tobie cnotę i bardzo szybko zaczniesz jej doświadczać.

Jeśli doświadczyłeś, czym jest cnota tolerancji, spróbuj zastanowić się nad jej wartością. I znów jest na to kilka sposobów. Możesz wizualizować siebie w okolicznościach, gdy jest ona niezbędna albo kiedy używasz jej w sposób efektywny. Możesz też sięgnąć myślą do sytuacji, kiedy straciłeś panowanie nad sobą. Przywołaj tę scenę. Przyjrzyj się uważnie. Następnie spróbuj wyobrazić sobie, co wtedy mogłaby zdziałać cnota tolerancji. Nie próbuj zmieniać tego, co się stało, ale jedynie przekształcić negatywne doświadczenie w lekcję.

W taki sposób, poprzez medytację, uczysz się, praktykujesz i doświadczasz cnót. Poznając cnoty i właściwości potrzebne w różnych okolicznościach, coraz łatwiej ich używasz i lepiej stawiasz czoła wyzwaniom. Po pewnym czasie przekonasz się, że pielęgnując cnoty i stosując je w codziennym życiu, znacznie lepiej się kontrolujesz.

Zanim rozpoczniesz proces ćwiczeń z cnotami, zastanów się i zapisz, które należą do twoich silniejszych stron. W tym celu możesz skorzystać z mojej listy. Te, które wydają ci się najbardziej znajome, są twoimi najsilniejszymi cnotami. Spośród pozostałych wybierz trzy, najwyżej cztery, a nad którymi chciałbyś szczególnie popracować.

Stosuj zasadę: praca nad jedną cnotą w czasie jednej medytacji. Zacznij od tych bardziej ci znanych. Możesz sięgać do opisów i definicji słownikowych. Często pomagają odczuć charakter poszczególnych cnót. Codziennie rano medytuj 10-15 minut. W ciągu dnia utrzymuj świadomość: „za każdym razem, kiedy używam cnoty, rozwijam ją”. Wieczorem poświęć kolejne 15-20 minut na medytację lub refleksję podsumowującą dzień. Ponownie wejdź w doświadczenie praktykowanej cnoty. Przypomnij sobie, w jaki sposób ją stosowałeś, co wtedy odczuwałeś. Pomyśl też o sytuacjach, w których mogłaby okazać użyteczna, albo wręcz powinna być użyta. Wyobraź sobie, jak ty jej używasz. W pracy nad sobą niezwykle motywujące jest prowadzenie dziennika. Dziennik daje wspaniałe możliwości obserwowania własnych postępów.

Kiedy w znacznym stopniu opanujesz metodę, rozpocznij ćwiczenia z cnotami, które chcesz rozwinąć. Pamiętaj, że je posiadasz. Jedyne co robisz, to rozbudzasz je. Użyj techniki wizualizacji kogoś znajomego, kto posiada wybraną przez ciebie cnotę. Doświadczaj jej, wyobrażaj sobie, jak jest używana. Myśl o niej w ciągu dnia. Wieczorem podsumuj, czego dokonałeś. Nigdy nie bądź sobą rozczarowany. Potknięcia traktuj jako szansę na dalszą naukę. Sam się zdziwisz się, jak szybko poprawi się jakość twojego życia.

Zawsze miej pozytywne nastawienie, doceniaj siebie, dostrzegaj cnoty w innych i przyswaja je sobie. Raduj się nowym życiem.

Duchowy wysiłek: pozytywne myśli, pozytywne postawy

Pozytywne myśli i uczucia to najwspanialszy pokarm dla umysłu podczas medytacji. Stały wysiłek zmierzający do utrzymania pozytywnej postawy to podstawowy warunek na ścieżce samorealizacji. W życiu codziennym także często mówi się o pozytywnych postawach. Podkreśla się ich znaczenie i rolę na drodze do osiągania dóbr materialnych, zachowania kondycji i zdrowia fizycznego. Myślę, że poprzez kontekst ograniczony jedynie do potrzeb związanych ze świadomością ciała, określenie „pozytywna postawa” straciło swoje znaczenie i sens.

Veronika okazała się kimś wyjątkowym w moich doświadczeniach klinicznych. Zbliżając się do 40-stki zachorowała na złośliwą odmianę czerniaka. Od początku wykazywała chęć walki z nowotworem. Z czasem ta chęć przerodziła się w przeżyciem o wielkim znaczeniu. Kiedy powiedziano Veronice, że choroba jest śmiertelna, w pierwszym odruchu nie uwierzyła. Była wstrząśnięta. Po jakimś czasie szok ustąpił miejsca zdecydowaniu. Miała silną wolę i wiele powodów, żeby żyć: kochającego męża, dwie dorosłe córki, dobrą pracę oraz wielu wspierających przyjaciół i znajomych wokół. Nie zamierzała godzić się z ponurą prognozą.

Wybrała walkę, wierząc, że dzięki pozytywnej postawie i odpowiedniemu stylowi życia zdoła pokonać nowotwór. Wspólnie z mężem Davidem wzięli udział w specjalnym programie dla pacjentów z nowotworami i ich partnerów. Rezultat był wspaniały. Wrócili w pełni spokojni i zadowoleni. Nauczyli się wiele o leczeniu uzupełniającym, między innymi o roli odpowiedniej diety, medytacji i „duchowym uzdrawianiu”. Nawiązali też budujące kontakty z innymi uczestnikami. Veronica nabrała przekonania, że jest w stanie się wyleczyć i dokona tego, uzbrojona w wiedzę, umiejętności i techniki.

Wszyscy zgodnie twierdzili, że Veronika wykazuje nad podziw pozytywną postawę. Przyjaciele, bliscy i znajomi gorąco wspierali jej zrozumienie sytuacji, zrównoważenie i energię. W lokalnej parafii wierni modlili się o jej zdrowie, a David wspaniale wspierał ją na każdym kroku. Wziął na siebie nowe obowiązki w domu, dbał o świeże warzywa i owoce, tak ważne w diecie przeciw-nowotworowej. Nawet stworzył dla niej kącik do medytacji. Pomimo wysiłków, zaczęły się pojawiać kolejne przerzuty. Rozwijały się powoli i nieubłaganie. Można je było wyczuć pod skórą i zobaczyć. Przez prawie rok nie sprawiały większych kłopotów i nie bolały. Veronica czuła się dobrze i trwała w przekonaniu, że pewnego dnia, już niedługo, znikną, rozpłyną się. Innego rozwiązania nie brała pod uwagę.

Na dwa miesiące przed naszym spotkaniem, guzy zaczęły gwałtownie rosnąć. Veronika straciła apetyt, energię i dobre samopoczucie. Z powodu zwiększającego się bólu i braku snu stała się bardzo drażliwa. Pomimo tego nie dopuściła do siebie myśli, że umrze na raka.

Bóle narastały i powoli zwykłe środki przeciwbólowe przestały pomagać. Lokalny lekarz namówił ją, aby spróbowała morfiny. Następnego dnia spotkała się ze mną. Nie cierpiała z powodu fizycznego bólu, ale była wewnętrznie rozbita. Jak tylko posadziłem ją w pokoju, wybuchła płaczem. To nie były zwykłe łzy. To było łkanie rozpaczy i porażki. Obok siedział David pełen smutku i skruchy. Nic nie mówił od siebie, ale rozumiał wszystko. Będąc świadkiem niezachwianej wiary małżonki w wyleczenie, starannie ukrywał złe przeczucia. Wiedział, że powoli przegrywają walkę.

Jak tylko Veronica uspokoiła się trochę, zapytałem ją o powód tych łez.

„To przez morfinę.” - powiedziała.

„Morfinę?”

„Tak, przez morfinę!” - jej głos zabrzmiał gniewnie. „Morfina oznacza, że przegrałam. Przegrałam, przegrałam, przegrałam…!” Była na granicy utraty kontroli. Z trudem się opanowała. „Do dziś ani przez moment nie pomyślałam, że umrę. Dziś wiem, że nie ma nadziei …nie ma już żadnej nadziei.”

Rozpacz ustąpiła miejsca rezygnacji. Wahałem się przez chwilę, nie bardzo wiedząc, jak zareagować. „Veronico, muszę poznać prawdę. Wróćmy do samego początku. Do tego dnia, kiedy pojawił się problem. Czy zdołasz prześledzić ze mną całą historię?”

Skinęła głową. Chyba poczuła ulgę, że może na jakiś czas zapomnieć swoim obecnym stanie. Opowiedziała mi o wszystkim, także o udziale w programie i o zdecydowanej walce z nowotworem. Mówiła o dyscyplinie, diecie, medytacjach, wierze, o duchowym wsparciu ze strony kościoła i o tym, jak wszyscy wokół serdecznie jej pomagali.

Opowiadając, stawała się coraz bardziej spokojna.

„Wydaje mi się - zacząłem powoli - że morfina jest tu kroplą w morzu. Guzy rosły, a ty traciłaś siły, energię i wagę. Wbrew wszystkiemu, utrzymywałaś się w przekonaniu, że i tak wyzdrowiejesz. Wykazałaś niezwykłe zdecydowanie, wytrzymując dwa miesiące ostrych bólów. Morfina ugodziła w najbardziej bolesne miejsce. Nic i nikt nie przygotował cię na wstrząsającą prawdę, że żadna metoda nie była w stanie pomóc.”

„Tak. Ale to coś więcej. Ja czuję, że przegrałam.”

„W jaki sposób?”

„Czuję, że wszystkich zawiodłam. Davida i dziewczynki. Tak mnie wspierali, tak zię zaangażowali w moje leczenie. A ja ich zdradziłam. Wszystkich moich przyjaciół, wszystkich, którzy byli dla mnie dobrzy. Wszystkich, którzy modlili się za mnie.”

Po policzku Davida spłynęła łza. Veronica mówiła dalej: „Gdybym tylko bardziej się starała. Gdybym mocniej wierzyła. Jestem do niczego. Wszystkich unieszczęśliwiłam. Czuję się tak …… taka bezradna. Tak niepotrzebna. Wszystko, co robiłam przez ostatni rok, poszło na marne.” Zamilkła.

Zapytałem ją spokojnie: „Czy potrafiłabyś znaleźć w swojej chorobie jakiekolwiek pozytywne doświadczenie?”

Spojrzała na mnie zdziwiona, otarła oczy i zamyśliła się na krótką chwilę.

„Cóż, chyba tak. - zaczęła powoli - Mam teraz bliższy kontakt z córką. Kiedyś nie mogłyśmy się obyć bez konfliktów. Ale przez ten cały czas była taka cudowna. Jakby wydoroślała. Stała się taka czuła i delikatna. A David ….” - skierowała się do męża. Spojrzeli na siebie z miłością i wzajemnym zrozumieniem. „Przed moją chorobą nasz związek nie był najlepszy. W ciągu tego roku znów zbliżyliśmy się do siebie. David był dla mnie taki kochany… To wspaniałe.”

„Więc tak naprawdę choroba na powrót spoiła rodzinę?”

Zastanowiła się. Po chwili powiedziała: „I ja sama się zmieniłam. Stałam się bardziej wyrozumiała. Sprawy, o które kiedyś się martwiłam, teraz po prostu przemijają obok. Nie przywiązuję już tak wielkiej wagi, do tego, co myślą ludzie. Każdego dnia czuję, jak wspaniale jest żyć. Teraz naprawdę doceniam życie. Wschód słońca, śpiew ptaków, chwile bliskości. Zmieniły się moje wartości. Bardzo dojrzałam.”

Jej oczy zajaśniały i rozpoczęła nowy wątek. „David się też zmienił. Znajduje radość w codziennych, prostych sprawach. Przestał się koncentrować na rzeczach materialnych i stał się bardzo uczynny. Przez ten czas oboje bardzo dojrzeliśmy. Być może bardziej niż zdołalibyśmy dojrzeć w ciągu całego życia bez mojej choroby.”

Veronica wyraźnie cieszyła się tym, co mówiła. „Jest jeszcze jedna rzecz. Przez ostatnie 12 miesięcy bardzo zbliżyłam się do Boga. Przedtem byłam po prostu wierzącą katoliczką, teraz poczułam więź z Bogiem. Tak jakby sam Jezus wkroczył w moje życie, ucząc mnie czegoś nowego i jednocześnie wspaniałego.”

Kiedy skończyła mówić, sprawiała wrażenie uspokojonej. Wróciła jej ufność. Smutek i żal znikły bez śladu. Spojrzała na mnie. Wiedziałem, że przyszła moja kolej.

„Veronico, wszystko, co zrobiłaś przez ostatni rok to wielki sukces. Choroba się rozwinęła i atakuje cię coraz bardziej. Ale tyle się w was zmieniło, tak dojrzeliście.” Przez następne kilka minut starałem się podkreślić wartość wszystkich jej wysiłków. „Dzięki dyscyplinie, diecie i stylowi życia wzmocniłaś swoją wolę. Dzięki medytacji stałaś się spokojna i zadowolona. Poprzez swoją postawę stałaś się wsparciem i przewodnikiem dla rodziny. A do tego zrealizowałaś prawdziwy cel wiary - nawiązałaś kontakt z Bogiem.”

Przerwałem, a po chwili spokojnie dodałem: „Ale za bardzo skoncentrowałaś się na pokonaniu raka i nie zwracałaś uwagi na postępy choroby. Rak stał się miarą sukcesu lub porażki. Nie doceniłaś znaczenia samego procesu leczenia. Wierzę, że choroba może spowodować nasz rozwój. Świadomych bądź nie, nowotwór może naprowadzić nas na ścieżkę duchową. Pomimo nieustannych postępów choroby, ty doświadczyłaś uzdrowienia. Więc rób dalej to samo. Może trochę złagodź dietę i staraj się znaleźć równowagę pomiędzy duchowym uzdrawianiem i leczeniem fizycznym. Nie trać nadziei na wyzdrowienie, ale nie przywiązuj się do tej myśli. Postępy choroby nie zdołają udaremnić procesu uzdrawiania. Jeśli masz umrzeć młodo, warto sobie uzmysłowić, że niewielu ludzi starszych doszło do takiego zrozumienia. Wszystko, co zyskałaś dzięki rozwojowi i duchowej wiedzy, będzie pozytywnie oddziaływać na rodzinę. Nawet kiedy cię zabraknie, nadal będziesz odgrywać w ich życiu ważną rolę.”

Siedząc tak, wszyscy poczuliśmy się natchnieni i połączeni w jakiś przedziwny sposób. Veronica zastygła w błogości. Przyszła załamana i zrozpaczona. Uważała, że poniosła klęskę. Podczas konsultacji wspólnie odkryliśmy, że jej jedynym celem i miarą sukcesu było pokonanie nowotworu. Teraz, kiedy dostrzegła i doceniła nowe, duchowe cele życia, ujrzała swoją chorobę w nowym świetle. Jej dotychczasowe wysiłki i starania nabrały nowego znaczenia.

Veronica uwolniła się od strachu przed śmiercią. Obdarowała wszystkich wokół swoją duchowością. Stała się przykładem włączenia wartości duchowych w ludzkie dążenia do pozytywności.

Myśli to nasiona naszych doświadczeń. Jeśli zdalibyśmy wyćwiczyć umysł w tworzeniu tylko pozytywnych myśli, doświadczalibyśmy życia tylko pozytywnie. Kiedy Veronica usłyszała diagnozę, pomyślała jasno i zdecydowanie: „Mogę pokonać raka.” Przez 12 miesięcy, pomimo skrywanego głęboko strachu przed śmiercią, była promieniejąca i pozytywna. Morfina odsłoniła ten strach. Myśl o zwycięstwie nad rakiem przerodziła się w rozpacz. Jednak, kiedy Veronica zdołała porzucić myśl o śmierci jako o porażce, w miejsce postawy typowej dla świadomości ciała pojawiła się nowa myśl: „Jestem duszą realizującą duchowy cel mojego życia.” Ta myśl przyniosła doświadczenia głębokiej radości, satysfakcji i akceptacji. Wokół nic się nie zmieniło. Zmieniła się wewnętrzna postawa. Uwolniwszy się od ograniczonego, materialnego celu utrzymania zdrowia, Veronika wyraziła swoją duchową nieśmiertelność.

Na tym przykładzie widzimy, że wysiłek skierowany na utrzymanie pozytywnej postawy wymaga spełnienia dwóch warunków. Pierwszy polega utwierdzaniu siebie w duchowej tożsamości i pamiętaniu, że: „Jestem duszą realizującą duchowy cel mojego życia”. Drugi polega na wyrażaniu świadomości duszy w postawach i działaniach bez względu na czas i okoliczności.

Ćwiczenia medytacyjne - stawanie się pozytywnym

Pozytywne myśli, słowa i czyny przynoszą innym korzyść, sprawiają, że czujemy się dobrze i stwarzają dobrą atmosferę. Rezultaty negatywnych myśli, słów i czynów są dokładnie odwrotne. Ranią i psują atmosferę.

Zadaniem naszych intelektów jest dokonywanie wyborów. Intelekt pełni rolę filtra pomiędzy umysłem, odpowiedzialnym za tworzenie myśli a ciałem, odpowiedzialnym za działanie. Dzięki zdolnościom rozróżniania, oceniania i podejmowania decyzji intelekt „zarządza” umysłem. Wykorzystując możliwości intelektu, możemy w myślach, słowach, czynach i związkach wyrazić duchowy cel życia. Wtedy nasze postawy stają pozytywne.

Zatem zanim zdecydujesz się, jak działać, dokonaj rozróżnienia pomiędzy prawdą i fałszem i oceń, jaki czyn jest duchowo właściwy. Poprzez systematyczne ćwiczenia właściwego rozróżniania, oceniania i działania, wyrazisz swoją duchowość.

Prawdziwie pozytywni ludzie, to ci, których decyzje dają pozytywne wyniki:

Oceniając siebie z takiej perspektywy, możemy sprawdzić własne postępy. Poprzez obserwacje skutków naszych słów i czynów, weryfikujemy jakość oraz trafność decyzji i ocen. „Czy wniosłem spokój, czy przyczyniłem się do współpracy i wzrostu duchowej świadomości?” Z popełnionych błędów wyciągamy wnioski, co pozwala nam konsekwentnie wzmacniać intelekt. Dzięki takiej postawie nie utwierdzamy się w słabościach, ale wręcz przeciwnie, każdy błąd prowadzi nas do dalszego rozwoju.

Niemniej jednak duchowa postawa nie uchroni nas przed trudnościami w podejmowaniu właściwych działań. Przyczyna leży w osobowości, która wywiera silny wpływ na nasze czyny. Nasza obecna natura stanowi wielką przeszkodę na drodze duchowego rozwoju. Jej trzy najważniejsze aspekty to:

Prawdziwa, czysta osobowość pozostaje w uśpieniu. Jest głęboko ukryta pod warstwami kolejnych życiowych doświadczeń. Rozwijają się jedynie nasze uwarunkowania, uzależnienia, ego, uprzedzenia, które stopniowo dokonują spustoszeń w intelekcie, sposobie myślenia i zachowaniach. Zdolność rozróżniania, oceniania, podejmowania decyzji i duchowego działania słabnie do tego stopnia, że dusza ulega całkowicie wpływom zewnętrznych uwarunkowań. Zatem wysiłek stawania się pozytywnym polega między innymi na odnowie przewagi intelektu nad uwarunkowaniami i obudzeniu świadomości duszy.

Zaczynamy od prostej myśli: „Jestem duszą i realizuję duchowy cel mojego życia. Koncentrując się na niej, stopniowo rozwijamy potęgę skupienia i wzmacniamy intelekt. Jednocześnie staramy się kontrolować uprzedzenia i eliminować nawyk dostrzegania słabości u innych. Regularnie praktykujemy samoobserwację, która w tym procesie jest niezbędna. Bez obserwacji własnych postaw i działań, nie zrobimy kroku do przodu. Ponadto dokładamy wszelkich starań, aby przynosić światu spokój i prawdę oraz przyczyniać się do współpracy.

Po pewnym czasie staniemy się spokojni, rozwiniemy w sobie miłość i prostotę i będziemy skutecznie chronić się przed negatywnościami płynącymi z zewnątrz.

Ćwiczenie 1: Prawdziwa tożsamość i cel

Rozpocznij medytację zgodnie z wskazówkami zamieszczonymi w rozdziale 12. Kiedy wejdziesz w stan medytacji, pomyśl: „Jestem duszą pełną spokoju realizującą duchowy cel mojego życia. Jestem świetlistą energią …. istotą wieczną...” Rozwijając pozytywne myśli, utwierdzaj się w prawdziwej tożsamości i umacniaj cel. W ten sposób rozbudzasz wewnętrznie miłość do swojej prawdziwej natury. Powtarzaj myśli, rób długie przerwy wewnętrznej ciszy, doświadczaj pięknych uczuć, jakie przynosi każda myśl.

Codziennie poświęcaj na to ćwiczenie 10-15 minut rano, 1-2 minuty co około 2 godzin w ciągu dnia i 10 minut przed pójściem spać. Na początku musisz być zdyscyplinowany, ale po jakimś czasie ćwiczenie stanie się przyjemnością. Przyjemność łatwo staje się przyzwyczajeniem i to co na początku wynikało z dyscypliny przekształca się w czynność miłą i pożądaną.

Ćwiczenie 2: Obserwacja umysłu

Jest to ćwiczenie, które prowadzimy przez cały dzień. Polega na kontrolowaniu siebie, wewnętrznej refleksji i stałej gotowości stawienia czoła wszelkim okolicznościom. Celem jest zachowanie pozytywności w działaniach i uświadamianiu sobie negatywnych myśli i uczuć.

Przypominając sobie utwierdzenia z ćwiczenia 1, podejmij decyzję, że w stosunku do siebie i innych będziesz miał tylko pozytywne myśli. Obserwuj przez cały dzień. Co powodujesz słowami i czynami?. Dokonuj rozróżnień i oceniaj, czy realizujesz choć jeden z trzech celów ludzi pozytywnych: czy przynosisz spokój, szczęście i zadowolenie, czy umożliwiasz współpracę, czy rozwijasz samoświadomość?

W początkowej fazie rozróżniania zazwyczaj następuje dopiero po działaniu. Jest to znak, że działasz bezmyślnie. Niewykluczone, że pod wpływem starej natury i nawyków ulegniesz arogancji, złości, egoistycznym pragnieniom. Spróbuj uświadamiać sobie uczucia, towarzyszące działaniom pozytywnym i negatywnym. Nie zapominaj, jesteś obserwatorem. Poznawaj coraz lepiej swój umysł i pamiętaj, że twoim celem jest stopniowa poprawa, a nie wymierzanie sobie kar.

Szczególną uwagę poświęć tym momentom, kiedy sposób świadomy i efektywny rozróżniłeś, oceniłeś i podjąłeś decyzję. Stopniowo twoje konsekwencja w utrzymywaniu pozytywnych postaw będzie rosła. Wzmocni się również kontrola intelektu nad działaniami.

Staraj się przewidywać, co w konkretnej sytuacji może być ci się przydać. Bądź gotów na różne okoliczności. Niech cnoty, takie jak tolerancja, cierpliwość, szacunek do siebie i innych staną się twoim orężem. Pomogą ci pozostawać skupionym i nie ulegać osobistym pragnieniom i oczekiwaniom.

Zauważysz, że kiedy w sposób świadomy używasz potęg intelektu i pozostajesz wierny cnotom, inni stają się gotowi do współpracy. Być może nie natychmiast, ale z czasem. Natomiast ty, dzięki nieprzerwanemu treningowi umysłu, w każdej sytuacji jesteś spontaniczny i postępujesz właściwie. Dostrzegasz, że przygotowania są ci coraz mniej potrzebne. Regularna praktyka uczyniła cię zawsze-gotowym. Nawet w trudnych i niespodziewanych sytuacjach, takich jak konflikty, jesteś całkowicie spokojny, działasz w sposób naturalny i dokładny.

Jako nieodłączną część ćwiczenia umysłu, polecam codzienną refleksję nad rozwojem własnej pozytywności. Dziennik lub wykres przydają się do tego celu znakomicie. Są obrazem twoich postępów na przestrzeni czasu. Każdą porażkę traktuj jak lekcję. Jej celem jest cię wzmacniać. Zatrzymaj się nad nią i zastanów się, co się stało. Słabo rozróżniłeś? Źle oceniłeś? Podjąłeś niewłaściwą decyzję? Uległeś strachowi, starym nawykom, cechom własnego charakteru? Poczułeś się zmuszony do działania, pomimo iż uznałeś je za potencjalnie krzywdzące? Zastanów się, co pchnęło cię do tego działania? Jaki nawyk? Możesz go zmienić dzięki uświadomieniom.

W stosunku do siebie bądź zawsze pozytywny i kochający. Doceniaj swoje postępy i skuteczność. Wzmacniaj samoświadomość, szczególnie, kiedy doznałeś „porażki”. Dostrzegając w przeszkodach szansę na wzmocnienie i nauczenie się czegoś, przekształcisz je w miłość.

Wysiłek duchowy: usuwanie bezużytecznych i negatywnych myśli

Wszelkie śmieci i negatywności w umyśle biorą swój początek w bezużytecznych bądź zawistnych myślach. Doświadczenia wynikające z tych myśli oddzielają nas od miłości.

Śmieci w umyśle to bezużyteczne wzorce myślowe. Nie czynią bezpośrednio krzywdy, ale też i nie mają żadnego pozytywnego celu. Czemu służą rozmyślania o ludziach i sytuacjach, dla których nic już nie można zrobić. Do czego prowadzi zamartwianie się przyszłością albo próba dokonania zmian w przeszłości? Dlaczego marnotrawić czas i energię na myślenie, rozmawianie o działaniach i postawach innych ludzi?

Negatywność odnosi się do zawistnych i krzywdzących myśli, słów lub czynów. Przynoszą one cierpienia nam i innym ludziom.

W ostatnich dwóch rozdziałach mówiliśmy, jak ważny jest wysiłek stawania się pozytywnym. Rozważaliśmy też, w jaki sposób doświadczenia życiowe warunkują naszą naturę i postawy. Tym sposobem określiliśmy pewien zasób energii, który wytycza granice naszej świadomości. Świadomość to inaczej zdolności do myślenia, decydowania, zapamiętywania i wyrażania wspomnień i doświadczeń.

Na tej podstawie możemy przyjąć, że jaźń jest żyjącą i świadomą energią, która manifestuje się poprzez ciało. Wcześniej opisywałem, jak kiedyś badając ciało zmarłego kilka minut wcześniej pacjenta, doświadczyłem szczególnej „obecności”. Czułem, że ten który właśnie odszedł, jest tu w pobliżu, w stanie nienaruszonym. To przeżycie sprawiło, że uznałem duszę za źródło cech osobowości człowieka. Z całą pewnością nie pochodziły one z ciała, które martwe leżało przede mną. Wiedziałem, że to co żyło, odeszło i żyje nadal.

W 1992 po raz pierwszy spotkałem się z medytacją i filozofią duszy Raja Yogi. Odniosłem wrażenie, jakbym się wręcz potknął o coś, co było proste i celne. Zasadnicza idea brzmi następująco: „Jestem duszą, nie ciałem. Moją oryginalną naturą jest spokój. Wszystko, czego doświadczam i co wyrażam, jest manifestacją duszy.” Zgodnie z Raja Yogą dusza posiada trzy aspekty świadomości: świadomy umysł, intelekt i sanskary (podświadomość, natura i osobowość).

Sanskara to termin z języka hindi. Oznacza ślad pozostający na duszy po działaniach i doświadczeniach z przeszłości. W pierwotnej naturze dusza jest czysta i niewinna. Podróżując przez życie napotyka rozmaite negatywności. Tak powstają sanskary. Pod ich wpływem dusza rozwija strach, nieczyste myśli, negatywne tendencje i uczucia. Na drodze życia dusza coraz mocniej ulega świadomości ciała. Wówczas pojawiają się bezużyteczne i negatywne wzorce myślowe.

Sanskary warunkują i zmieniają naszą osobowość. Z upływem czasu jest ich coraz więcej. Przylegają do duszy jak rdza do wypolerowanej igły, skrywając jej oryginalną czystość i blask. Usuwanie rdzy i ponowne odkrywanie oryginalnej czystości, to nic innego jak wysiłek wkładany w usuwanie bezużytecznych i negatywnych myśli.

Wyobraź sobie, że umysł jest ogrodem. Każda bezużyteczna i negatywna myśl jest jak chwast. A chwasty pozostawione same sobie rosną ponad miarę i pochłaniają całe piękno ogrodu. Mądry ogrodnik starannie dba o piękno ogrodu. Sadzi w nim kwiaty i rośliny ozdobne. Nie dopuszcza, aby rozwinęły się w nim chwasty. Ma oko na wszystko, co się dzieje. Usuwa przypadkowe chwasty, zanim zdążą się zadomowić. Niedbały ogrodnik wchodzi do zarośniętego ogrodu i spędza w nim kilka niewdzięcznych dni na pieleniu niepożądanych roślin. Zadowolony, ale wyczerpany, znów pozostawia ogród bez opieki. Po kilku dniach chwasty pojawiają się ponownie. Zaczynają rosnąć i niszczyć ogród. Tak koło się zamyka.

Osoba podążająca ścieżką duchową jest jak mądry opiekun ogrodu umysłu, który w rozsądny sposób pielęgnuje jego piękno i utrzymuje równowagę. Chwasty pozostają pod kontrolą stabilności, tolerancji, cierpliwości. Nasiona cnót kiełkują, rozwijają się, ozdabiając ogród wspaniałymi kwiatami. Pod regularnym i troskliwym okiem chwasty umysłu w postaci bezużytecznych i negatywnych myśli są wycinane, zanim zdążą przerodzić się w czyny.

W poprzednich rozdziałach rozważaliśmy o duchowych wysiłkach doceniania i utrzymania pozytywnej postawy. Jasno widać, że te starania wspaniale pomagają usuwać wszelkie śmieci i negatywności umysłu. W dalszej części tego rozdziału, zastanowimy się, w jaki sposób poprzez niezależność duchową (wolność duchową) i odpowiedzialność, możemy przekształcać niepotrzebne myśli.

Duchowa niezależność nie ma nic wspólnego z odsuwaniem się od życia i chłodnym dystansem i wyrzekaniem się związków z innymi. Duchowa niezależność jest postawą, która chroni przed wpływami negatywności innych i umożliwia zachowanie spokoju w najtrudniejszych okoliczności. Jeśli jej brak, często reagujemy przygnębieniem, zmartwieniem, strachem, drażliwością. Patrząc przez pryzmat samoświadomości, rozumiemy, że ludzie znajdują się pod wpływem świadomości ciała. To właśnie od rezultatów ich działań w świadomości ciała staramy się uniezależnić.

Praca z pacjentami w zaawansowanych stadiach chorób umożliwiła mi nawiązanie bliskich kontaktów z ludźmi w obliczu śmierci, straty i oddzielenia od wszystkiego, co kochali. Moim zadaniem jako lekarza jest przede wszystkim uśmierzanie bólu fizycznego. Niemniej jednak zawsze próbuję rozmawiać z chorymi utrzymując duchową świadomość. Kiedy mi się to udaje, jestem lżejszy, bardziej rozluźniony, skupiony i bardziej wrażliwy na ich potrzeby i cierpienia.

Samoświadomości pomaga mi odczuć wieczną naturę innych ludzi i traktować ludzkie cierpienie jako etap przejściowy, prowadzący do duchowego rozwoju. Dzięki takiemu podejściu rozwijam empatię i uczucie bliskości. Nie wpadam w przygnębienie, nie jestem drażliwy. Odkryłem, że kiedy z taką postawą przychodzę do chorych, oni chętniej otwierają się. Nawiązujemy bliskie relacje, dzięki którym mogę lepiej i głębiej zrozumieć psychiczne, emocjonalne i duchowe potrzeby moich pacjentów.

Tak więc duchowa świadomość poprzez uniezależnienie się od cierpienia, prowadzi do cieplejszych, bliższych i bardziej kochających związków międzyludzkich.

Bez względu na wyznanie, przerażony człowiek w obliczu śmierci, otoczony atmosferą wiary, czuje ulgę i pocieszenie. Wiary, to znaczy obecności spokojnej, duchowej świadomości. Ona mówi sama za siebie, że na drodze przeznaczenia wszystko jest w porządku. Ty nie musisz rzecz ani słowa. Niezależność duchowa pozwala postrzegać ludzi takimi, jakimi są. Pomaga dokładnie rozpoznać ich potrzeby.

Patrząc na świat oczami duchowej świadomości, zachowując niezależność, stajemy się neutralnymi obserwatorami. Rozumiejąc, że negatywne postawy wynikają ze świadomości ciała, rozwijamy cnotę miłosierdzia i akceptujemy ludzi takimi, jakimi są. Nie ma najmniejszej potrzeby ingerować w postawy i życie ludzi wokół. Nie ma sensu tracić czas na negatywne myśli o innych. Natomiast warto być przykładem.

Pielęgnując akceptację, zaufanie i pogłębiając zrozumienie, rozwijamy poczucie głębokiego szacunku do siebie. To on pozwala nam stawić czoła słabościom. Nawet jeśli ktoś ostro krytykuje nasze słowa lub działania, nie czujemy się zranieni.

Kilka lat temu, będąc pracownikiem opieki paliatywnej, poproszono mnie, abym zobaczył się z żoną emerytowanego kolegi ze szpitala. Chorowała na raka jelit z przerzutem do wątroby. Jej stan wykluczał wizytę w szpitalu. Pojechałem więc odwiedzić ją w domu. Kolega przywitał mnie w drzwiach i poprosił o kilka minut rozmowy. Powiedział mi, że starał się uchronić żonę przed prawdą o chorobie i prosił, abym przypadkiem o tym z nią nie rozmawiał.

Konsultacja przebiegła dobrze. Wydawało się, że pacjentka nie chce wiedzieć niczego na temat choroby. Szybko i sprawnie złagodziłem bóle. Kilka tygodni później wezwano mnie ponownie. Stan chorej znacznie się pogorszył. Cierpiała na nieustające mdłości. Kiedy przyjechałem, przekonałem się na własne oczy, że sprawy wyglądały beznadziejnie. Była bardzo wyniszczona. Widać było silne zażółcenie organizmu. Leżała przykuta do łóżka.

Tym razem zapytała mnie: „Jak myślisz, czy będzie ze mną lepiej?” Mając w pamięci, że jest zupełnie nieświadoma, na co choruje, zapytałem: „A jak ty to widzisz? Jak ostatnio się czujesz?”

„Strasznie źle. Ciągle jest mi niedobrze. Staję się coraz słabsza. Sama już prawie nic nie jestem w stanie zrobić.” - zamilkła na chwilę, po czym znów zapytała: „Więc jak, czy będzie ze mną lepiej?”

Być może przeczuwała coś i chciała się upewnić. Poczułem, że usiłuje zrozumieć, co się z nią dzieje i chce szczerej odpowiedzi. „Przykro mi. - powiedziałem - Nie sądzę, aby coś miało się polepszyć. Te dolegliwości związane są z niewydolnością wątroby. Stan się pogarsza.”

„Skąd wiesz?” - jej głos i ciało sygnalizowały niepokój. Łagodnie, jak tylko potrafiłem, odpowiedziałem: „Masz zażółconą skóra i gałki oczne. To symptom choroby.” - Umniejszałem sprawę jak tylko umiałem. Była potwornie żółta.

Łzy spłynęły jej po policzkach. „Niedługo już umrę, prawda?”

„Obawiam się, że może się tak stać. Myślę, że choroba ma powiązania z dawnym nowotworem. Prawdopodobnie teraz zaatakował wątrobę.”

„Co możesz dla mnie zrobić?” - zapytała.

„Przede wszystkim jakoś usuniemy mdłości, które ostatnio ci dokuczają…” Następnie zapewniłem ją, że jesteśmy w stanie poradzić sobie ze wszystkimi nowymi problemami; że nie będzie cierpiała z powodu ostrych bólów; że pomożemy jej przejść w spokoju z tego życia do następnego.

Kilka dni później zadzwoniłem, żeby sprawdzić, czy moje zalecenia poskutkowały i czy ustały wymioty. Było lepiej, ale głos po drugiej stronie brzmiał jakoś nieprzychylnie. Poczułem, że coś jest nie w porządku. Pomimo tego, zapytałem, czy kolega chciałby, abym zbadał chorą za jakiś tydzień.

„Nie, bardzo dziękuję doktorze Cole - odpowiedział - Nie chcemy pana tutaj więcej widzieć. Proszę już nie dzwonić.”

Zamurowało mnie. Poczułem ścisk w żołądku, jakby mnie ktoś z całych sił uderzył kamieniem. Czyż byłem niewrażliwy? A może jeszcze gorzej, okazałem się niekompetentny? Przez resztę dnia nie mogłem normalnie funkcjonować. Umysł odmówił współpracy. Ciągle i ciągle powracałem do tej rozmowy. Nie było końca. Rozum mówił, że postąpiłem jak trzeba, ale emocje wrzały.

Zraniony, pełen wątpliwości sam do siebie poszedłem prosto na dyżur. Czułem, że muszę pomóc jakiemuś pacjentowi. Przynieść ulgę w cierpieniu. Komukolwiek. W pełni i w to sposób widoczny. Chociaż wiedziałem, że postrzegano mnie jako osobę o dość wysokim poziomie szacunku do siebie, potrzebowałem potwierdzenia. Teraz. Z zewnątrz. Chciałem, żeby pacjent powiedział mi, że jestem wspaniały i że dzięki mnie wszystko wygląda jaśniej. Potrzebowałem czyjegoś szacunku albo wręcz podziwu.

Gdybym miał więcej szacunku do siebie, ta nieszczęsna rozmowa telefoniczna nie wpędziłaby mnie w taki stan. Szacunek do siebie albo głęboka akceptacja siebie jest formą pokory, która wyraża się w szacunku do każdego. Gdybym posiadał te cechy, nic nie zachwiałoby mojego przekonania, że wtedy postąpiłem najlepiej jak potrafiłem. Nawet jeśli popełniłem błąd, dostrzegłbym w nim szansę na poprawę, a nie powód do rozpaczy. Szacunek do siebie i pokora nie pozostawiają miejsca na bezużyteczne i negatywne myśli.

Jak dotąd jestem zdania, że duchowa niezależność oznacza ugruntowaną świadomość siebie, która chroni przed wpływami negatywności innych. Wyraża miłość do ludzi jako istot wiecznych i zrozumienie, że ich także oszukuje świadomość ciała.

Chciałbym jeszcze odnieść się do ostatniego aspektu duchowej niezależności. Jest nim boski plan obejmujący wszystko, co się wydarza.

Zastanów się przez chwilę nad światem. Wyobraź sobie, że jest ogromną sceną, na której każda dusza ma dokładnie określoną i unikatową rolę do odegrania. Jest jak aktor na scenie. Każdy aktor odgrywa swoją rolę niezależnie. Do końca sztuki pozostaje skupiony na sobie, obserwując i wchodząc w interakcje z rolami pozostałych aktorów. Nigdy nie próbuje wejść w rolę kolegi. Myśląc w ten sposób, możesz się stać obserwatorem wielkiej sztuki życia. Zdaję sobie sprawę, że nasze czasy są bardzo złożone. Jednocześnie wierzę, że pomimo scen bólu i cierpienia, jest to dramat pełen dobrodziejstwa.

Zachowaj duchową postawę i wyobraź sobie, że siedzisz w kinie. Obserwujesz poszczególne sceny. Teraz, w świadomości duszy, na wszystko patrzysz inaczej i pojmujesz, że nieśmiertelność nie pozostawia miejsca na troski, strach i niepokoje. Poczucie wyższego celu zabezpiecza cię przed bezużytecznymi i negatywnymi myślami i uczuciami.

Jak już wspomniałem, drugą metodą przekształcania niepotrzebnych myśli jest podejmowanie odpowiedzialności. Ostatnio rozmawiałem z koleżanką, która uczy medytacji. Zatroskana zwierzyła mi się, że popełniła błąd. Chodziło o dwoje nowych studentów. Wzięli udział w programie, który prowadziła w ośrodku. Oboje byli bardzo zainteresowani omawianymi zagadnieniami filozoficznymi. Pragnęli w swoim życiu doświadczyć spokoju i pozytywności. Zaangażowali się w 5-cio tygodniowy kurs medytacji. Wydawali się entuzjastyczni. Pierwszego wieczoru spóźnili się. To samo powtórzyło się następnego dnia. Przeszkodzili w zajęciach, wprowadzili zamieszanie, próbując się niezręcznie usprawiedliwiać. Koleżanka postanowiła, że po zajęciach z nimi porozmawia. Powiedziała im spokój i pozytywność odnajdą wtedy, gdy staną się bardziej odpowiedzialni za to, co robią. Nigdy więcej nie przyszli na zajęcia.

Koleżanka uznała, że postąpiła z nimi zbyt surowo. Może ich nawet zaatakowała. Niewykluczone, że było w tym trochę prawdy. Dla mnie był to przykład znakomicie ilustrujący powszechne w dzisiejszym świecie ograniczenie. Wielu ludzi, których pociąga spokój i duchowość, nie potrafi wziąć odpowiedzialności za siebie. Kiedy uzmysłowią sobie, że nikt niczego za nich nie zrobi, że, aby coś zmienić, sami muszą się zdyscyplinować, że wszystko zależy od nich, tracą zainteresowanie. Ludzie chcą spokoju, ale oczekują łatwych i przyjemnych recept na błyskawiczne zmiany. Taka jest natura współczesnego społeczeństwa. Współczesny człowiek cierpi na brak spokoju i ma o to pretensje do ludzi wokół. Nieustannie powtarza oskarżenia:

„Wkurzyłem się, bo ten i ten powiedział, że…”

„To nie jest moja wina.”

„To oni są winni, że tak postąpiłem.”

Dopóki nie zaczniemy być w pełni odpowiedzialni za nasze działania, uczucia, reakcje, będziemy zawsze ofiarami okoliczności. Odpowiedzialność za siebie oznacza zaprzestanie oskarżania innych, podjęcie samodzielnych wysiłków zmierzających ku wewnętrznemu przekształceniu. Zamiast doszukiwać się w otoczeniu przyczyny własnego gniewu, korzystniej jest wziąć sprawy we własne ręce. Lepiej stać się osobą odpowiedzialną, dokonywać zmian w sobie, a w efekcie zwiększyć siłę tolerancji. Odpowiedzialność zapewnia większą samokontrolę, wyraża miłość i pomaga wzrastać.

Ćwiczenie medytacyjne: zachowanie duchowej niezależności

To ćwiczenie można wykonywać z ćwiczeniami opisanymi wcześniej. W połączeniu obejmują wiele powiązanych aspektów rozwoju duchowego. W ten sposób chciałbym pokazać, że rozwój duchowy jest procesem ciągłego, zdyscyplinowanego trenowania siebie. Mam nadzieję, że dysponując różnorodnymi możliwościami w ramach przedstawionych tu ćwiczeń, czytelnik znajdzie inspiracje do doświadczeń na drodze samorealizacji.

Podobnie jak w przypadku wcześniejszych ćwiczeń medytacyjnych, istotne są trzy komponenty:

Najpierw zajmiemy się rozwijaniem szacunku do siebie i akceptacji innych. Rozpocznij medytację zgodnie z wcześniejszymi wskazówkami. Po około 10-ciu minutach odprężenia, pomyśl o kimś, z kim masz jakieś drobne kłopoty. Ważne, abyś nie zaczynał od osoby, z którą radzisz sobie najgorzej. Może być za ciężko jak na początek. Niech to będzie osoba, której wolisz unikać, na której widok reagujesz spięciem. Może być ktoś, kogo celowo nie dostrzegasz na korytarzu, o kim myślisz, że dobrze byłoby, aby i tym razem nie zauważył cię. Albo wybierz kogoś, kto nie zważając na nic, zabiera ci dużo czasu.

Każdy z nas ma wypracowane wzorce postępowania z takimi właśnie osobami. Najpierw kategoryzujemy dusze, zamykając je w pudełkach opatrzonych etykietkami: przyjaciel, wróg, kolega, nieznośny, arogancki, głupi, dobry, zły i tak dalej. Następnie, reagujemy na poszczególne osoby zgodnie z przypisanymi etykietkami. Raz dokonawszy kategoryzacji ludzi, trzymamy ich wyznaczonych miejscach, szczególnie starannie zamykając wieczka pudełek z osobami nielubianymi.

Akceptacja ludzi takimi, jacy są, oznacza bezwarunkowe usunięcie wszystkich etykietek i wypuszczenie„więźniów” z pudełek. Kolejnym krokiem jest całkowita eliminacja nawyku etykietowania ludzi.

Wyobraź sobie osobę siedzącą w zamkniętym pudełku. Przyjrzyj się temu pudełku. Jaką ma etykietkę? Teraz pomyśl: „Jeśli cię uwolnię, ty będziesz mógł być sobą, i ja stanę się wolny w naszym związku.”

Następnie wyobraź sobie, jak usuwasz etykietkę. Zrób to z myślą pełną ciepła i współczucia: „Stałeś się taki tylko dlatego, że w życiu doświadczyłeś strat. Teraz rozumiem, że zapomniałeś, kim jesteś.”

Pozwól, aby myśl wywołała w tobie potrzebę uwolnienia tej osoby. Nie otwieraj wieka, dopóki w pełni nie utwierdzisz się w tym uczuciu. Kiedy to nastąpi, otwórz pudełko. Zobacz osobę wypuszczoną z więzienia twojego umysłu. Ujrzyj ją szczęśliwą. Zaakceptuj w pełni, myśląc: „Teraz rozpoznaję cię jako duszę. Jesteś podróżnikiem, tak jak i ja. Żegnaj przyjacielu.”

Uwolnij każdego, kogo więziłeś w swoim umyśle. Jak się z tym czujesz? To wspaniałe uczucie, prawda? Wzmacnia twój szacunek do siebie. W ten sposób pokonałeś własną słabość postrzegania innych przez pryzmat świadomości ciała.

Ćwicząc, ugruntujesz się w świadomości duszy. Wybaczysz każde złe zachowanie, rozumiejąc, że uwarunkował go żal. Pracując z każdą osobą osobno, będziesz doświadczać wspaniałych uczuć. Zmienią się twoje relacje z otoczeniem. Przestaniesz reagować mechanicznie, w z góry zaplanowany sposób. Uwolnisz się od niepotrzebnych emocji. Po pewnym czasie dostrzeżesz, że ci dotychczas „kłopotliwi” znajomi zachowują się wobec ciebie inaczej. Lepiej. Ponadto dokonasz jeszcze jednej wielkiej rzeczy - położysz kres nawykowi etykietowania ludzi i staniesz się bardziej tolerancyjny.

Etykietki „chronią” przed uczuciami zagrożenia, gniewu, zdenerwowania. Uwalniając się od nich, uwalniasz się od własnego strachu i uczysz się, jak kochać. Uczysz się akceptować ludzi takimi, jacy są. Uczysz się nie osądzać. Pogłębiając zrozumienie, pogłębisz szacunek do siebie. To z kolei uczyni cię silnym obliczu krytyki i pozwoli zachować stałość w zmieniających się okolicznościach.

Z poranną medytacją każdy dzień rozpoczynaj jako obserwator wielkiej sztuki życia. Wszystko, co się dzieje, traktuj jako lekcję, jako „coś co ma znaczenie”. Nie zapominaj, że zachowując duchową niezależność, służysz innym, przyczyniasz się do szerzenia pokoju i szczęścia. W miarę zdobywania umiejętności niezależnej obserwacji, wzmocnisz duchową potęgę rozróżniania. Staniesz się mądrzejszy i bardziej dokładny. Będziesz wiedział, kiedy mówić, a kiedy spokojnie milczeć. Będziesz lepiej rozumiał ludzi. Będziesz wiedział, jak ich wspierać, aby mogli rozwijać się.

Bądź obserwatorem, kiedy cię krytykują i kiedy cię chwalą. Odpowiadaj w sposób właściwy, a poczucie niezależności niech uwolni cię od niepotrzebnych emocji. Na początku będzie ci łatwiej kontrolować reakcje na pochwały. Osiągając to, pogłębisz szacunek do siebie. Uniezależniając się od szacunku innych, będziesz mniej podatny na słowa krytyki.

Jako obserwator stale sprawdzaj siebie i rozwijaj skupienie. Jest to metoda wiodąca ku mądrości i samokontroli. Każdy dzień podsumuj. Wyciągnij wnioski z „porażek”, traktując je jako ukryty potencjał wzrostu. Pamiętaj, że wszelkim wysiłkom towarzyszą porażki. W przeciwnym razie jakiekolwiek starania byłyby zbędne.

Wysiłek duchowy: pozwolić odejść

W rozdziale V na przykładzie umierającej na raka Margaret mogliśmy zrozumieć, na czym polega akceptacja. Pozwalając wszystkiemu odejść, akceptując swój los i podporządkowując się okolicznościom, Margaret stała się ucieleśnieniem miłości i oddania. Tę lekcję możemy wykorzystać w praktyce medytacyjnej. Poprzez medytację możemy poznać, czym jest akceptacja i oddanie. Raja Yoga stosuje na to określenie „umieranie za życia”. Umrzeć za życia to inaczej porzucić starą naturę, podążając ścieżką samorealizacji. Aby tego dokonać konieczny jest duchowy wysiłek zmierzający do pogodzenia się ze wszystkim. Pogodzić się ze wszystkim to inaczej pozwolić odejść wszystkiemu.

Maria miała 47 lat. Zachorowała na raka szyjki macicy. Jak na taką chorobę była stosunkowo młoda. Wyznawała buddyzm, ale bardzo powierzchownie. Była mężatką z dwójką dzieci w wieku 10 i 14 lat. Trzy lata wcześniej badania przeprowadzone w wyniku nagłego krwotoku, wykazały u niej niewielki nowotwór w szyjce macicy. Po operacji wycięcia macicy Maria wróciła do zdrowia i normalnego życia.

Dwa miesiące przed skierowaniem pod moją opiekę, stwierdzono nawrót choroby. Nowotwór zaatakował pęcherz, odbytnicę i kości miedniczne. Chociaż choroba była nieuleczalna chirurg zastosował ostrą terapię z operacją włącznie. Usunął, co mógł wraz z odbytnicą i pęcherzem moczowym. Maria została z woreczkiem kolostomicznym i woreczkiem na mocz. Oba woreczki umieszczono na wysokości żołądka. Zaplanowano 6-cio tygodniową radioterapię.

Nie wyzdrowiała już. Stopniowo traciła wagę, energię, czuła się coraz gorzej. Nie wróciła do pracy. Przyjechała do hospicjum zamknięta w sobie. Była w skrajnej depresji. Bardzo cierpiała fizycznie. Z woreczków umieszczonych na żołądku wydobywał się przykry zapach wydzielin ludzkiego ciała. Najpierw złagodziliśmy ból, a następnie przystąpiliśmy do terapii antybiotykowej, aby choć częściowo zlikwidować przykry zapach.

Odwiedzałem ją dwa razy w tygodniu. Była kompletnie załamana psychicznie. Kiedy pytałem ją, jak się czuje, niezmiennie odpowiadała: „Nie wytrzymam już tego dłużej. Nie chcę już żyć. Proszę, skończcie to.” Czasami ludzie wyrażają takie prośby. Najczęściej jest raczej wyraz rozpaczy niż bezpośrednia prośba o eutanazję. Maria prosiła o śmierć. Była to szczera i usilna prośba. Chciała, abym pomógł jej umrzeć. Patrzyła na mnie wyczekująco. Przy okazji każdej wizyty pytałem ją, czego ma dosyć i dlaczego chce umrzeć.

Powtarzała: „Jestem odrażająca.” Nie mogła pogodzić się z widokiem dwóch woreczków na brzuchu. „Jestem bezużyteczna, bezwartościowa. Moje życie nie ma sensu. Nie mam siły. Niczego nie jestem w stanie zrobić. Nie jestem kobietą. Nienawidzę siebie. Nikt nie może mi pomóc.” Wtedy zapytałem, jak się w tej chwili czuje? Rozpłakała się: „Jestem taka nieszczęśliwa… taka nieszczęśliwa…” Powiedziała mi, że nie może znieść widoku męża i dzieci, ponieważ są żywym wspomnieniem minionego szczęścia. Zazdrościła im, że mają się dobrze.

Rozmawiając z rodziną, zauważyłem, że nie jest z nimi dobrze. Mąż był zrozpaczony. Dzieci były smutne i czuły się odrzucone.

Odwiedzałem Marię regularnie. Najpierw jej słuchałem, potem powtarzałem, że eutanazja jest niemożliwa z dwóch powodów: jest nielegalna i pozostaje w sprzeczności z moją duchową postawą. Akceptowała moje stanowisko, podkreślając, że najcenniejsza jest dla niej sama możliwość porozmawiania o uczuciach i pragnieniach.

Dwa razy na tydzień na przestrzeni 6-ciu tygodni odbywaliśmy dokładnie taką samą rozmowę. Wydawało mi się, że potrzebuje po prostu mówić, co ją gnębi. Raz zdecydowaliśmy się zorganizować jej krótki powrót do domu. Chcieliśmy, aby przez sobotę i niedzielę zbliżyła się do rodziny. Ku naszemu rozczarowaniu, pomysł okazał się totalną klęską. Mieliśmy szczerą nadzieję, że pobyt w domu poprawi jej samopoczucie i odnowi kontakty z bliskimi. Stało się dokładnie odwrotnie. Wróciła bardziej załamana i bardziej zdystansowana w stosunku do dzieci. Wszyscy byli emocjonalnie wzburzeni.

Nie poddawałem się. Utrzymywałem dobry kontakt z Marią. W miarę jak nasze relacje się pogłębiały, łagodniała jej rozpacz. Pamiętam, jak rozmawialiśmy na temat wiary. Podejmując temat religii, Maria rozpogodziła się. Zgodziła się nawet na wizytę mnicha buddyjskiego.

Minęły dwa tygodnie a Maria stała się szczęśliwa. Nie prosiła już o eutanazję. Mówiła, że czuje się zadowolona i przygotowana na śmierć w swoim czasie. Teraz chętnie widywała się z mężem i dziećmi. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Napięcie i wzajemne wycofanie znikły bez śladu. Byliśmy świadkami, jak się wzajemnie tulą, promieniejąc szczęściem.

Pewnego razu odważyłem się zapytać, co takiego ten mnich zrobił i skąd taka zmiana.

„Wytłumaczył mi, że ta choroba jest rezultatem mojej przeszłej karmy (dosł.: działanie) i że muszę to zaakceptować. Powiedział, że jest to proces oczyszczający, przygotowujący mnie do duchowego rozwoju w następnym życiu. Teraz rozumiem, że w ten sposób rozliczam konta karmiczne. Jest to konieczne, aby mogła stać się duchowo wolna.”

Dostrzegając tak wielką zmianę w Marii, poczułem prawdziwą ulgę. Jej gniew i żal rozproszyły się. Odkryła znaczenie swojego cierpienia i odnalazła swój cel. Duchowa wiedza obudziła w niej szacunek do siebie.

Maria mówiła dalej: „Mówił mi też o spokoju. Im bardziej będę spokojna, tym mniej mój duch będzie musiał walczyć przed ponownym wcieleniem. Kazał mi przestać sprawiać rodzinie cierpienia. Sprawił, że zrozumiałam prostą prawidłowość - nie będę dla nich odrażająca, jeśli sama przestanę czuć odrażę do siebie.”

Mnich tłumaczył Marii, na czym polega buddyjska myśl o nietrwałości. Wszystko się zmienia i nic nie pozostaje takie samo. Cierpienie to rezultat próby zatrzymania, czego zatrzymać się nie da, co musi się zmienić. Życie ludzkiej istoty jest jak łańcuch zmieniających się związków w kolejnych wcieleniach. Może kiedyś znów się spotkamy… W innych czasach… W inny sposób... Wszystko, co posiadamy, jest nietrwałe i tymczasowe. A jednak usiłujemy to zatrzymać. Dla bezpieczeństwa. Dla szczęścia. I żyjemy w ciągłym strachu przed utratą. I wpadamy w pułapkę sieci przywiązania. A strata jest nieunikniona, ponieważ nic nie może pozostać takie samo.

„Powiedział mi, żebym pozwoliła odejść wszystkiemu.” - ciągnęła Maria. „Abym uwolniła się od wszystkich przywiązań, bo tędy wiedzie droga do wolności i szczęścia. Więc to właśnie robię. Uwalniam się. Od przywiązania do zdrowia. Od przywiązania do rzeczy, które kiedyś sprawiały mi radość. Od przywiązania do rodziny. Od przywiązania do przyszłości, na którą czekałam. Pokazał mi taką perspektywę. Teraz wszystko stało się łatwe. Nigdy nie czułam się bardziej wolna i bardziej szczęśliwa.”

Maria żyła jeszcze trzy tygodnie. W pełni spokoju przekroczyła próg do życia po tamtej stronie. Jej buddyjski przewodnik stał przy niej, kiedy bez obaw i trosk opuściła ciało.

Przywiązujemy się, ponieważ szukamy bezpieczeństwa, dobrego samopoczucia i szczęścia. Gdziekolwiek jest przywiązanie, jest uzależnienie. Siła ludzkiego uzależnienia jest tak wielka, że pozwolenie wszystkiemu odejść i świadomość, czemu pozwalamy odejść stają się prawdziwym wyzwaniem. Sogyal Rinpocze w Tybetańskiej księdze życia i umierania daje przepiękny przykład ilustrujący sens pozwolenia wszystkiemu odejść. Wyobraź sobie, że ściskasz w dłoni monetę. Jeśli wyciągniesz rękę z dłonią skierowaną w dół i puścisz monetę, upadnie na ziemię i stracisz ją. Jeśli zrobisz to samo z dłonią skierowaną ku górze, uwolnisz ją, a ona pozostanie z tobą.

Innymi słowy, pozwalanie wszystkiemu odejść nie oznacza konieczności utraty czegokolwiek. Nie uwalniamy się od aktualnego stanu zdrowia, dobrobytu i związków, tylko od uzależnienia od nich. W uzależnieniu przejawia się ego i świadomość ciała. Stopniowe pozwalanie odejść oznacza przechodzenie do świadomości duszy. Proces uwalniania się od uzależnień rozpoczyna się w momencie rozpoznania siebie jako istoty duchowej i nieśmiertelnej. Niczym chmury przesłaniające słońce, przywiązanie i zależność przynoszą tymczasowe szczęście, ale utrzymują nas w cieniu duchowej ignorancji. Uwalniając się od przywiązań, wychodzimy z cienia i kierujemy się ku światłu.

Pozwolenie wszystkiemu odejść to porzucenie wszelkich zmartwień o to, co było i o to, co będzie. Może to okazać się trudne dla tych, których mocno zraniono i tych, którzy stoją w obliczu wielkiej niepewności. Jednak, aby wyzwolić się od przeszłości, musimy nauczyć się wybaczać; aby wyzwolić się od przyszłości, musimy nauczyć się ufać.

Nie zdołałbym policzyć, ile razy usłyszałem od pacjenta albo jego najbliższej rodziny: ”Nigdy nie wybaczę…i nigdy tego nie zapomnę.” A przecież wspomnienia, które tak hołubią, są dla nich źródłem gniewu i smutku. Cierpią ciągle z powodu przeszłości. Wydaje się, że nie potrafią pogodzić się z tym, co było, aby znaleźć spokój.

Jest nie lada wyzwaniem wybaczyć tym, którzy nas mocno zranili. W pierwszym odruchu możemy nawet pomyśleć, że nie zasługują na wybaczenie. Jednak, jeżeli nie wybaczymy, nie zdołamy zapomnieć. A jeżeli nie zapomnimy, nie uwolnimy się od negatywnego wpływu przeszłości. Trwamy w pułapce.

Może więc zaczniemy od pytania: „Czy zasługuję, aby być wolnym od tamtej osoby, tamtej sytuacji?” Odpowiedź bez wątpienia brzmi: „Tak, ponieważ byłem niewinny.” Wybaczenie jest uwalniające i pozwala zapomnieć. Wybaczenie nie musi być wypowiedziane ani zapisane. Chyba że taka forma ci pomoże. Być może twoje wybaczenie wcale nie zmieni tych, którzy cię skrzywdzili, ale położy kres wpływowi tych osób na twoje dobre samopoczucie. Jeśli nauczysz się wybaczać, ci którym wybaczasz uczynią cię silniejszym.

Czasami musimy wybaczyć sami sobie, aby uwolnić się od poczucia winy. Pomimo że co się stało to się nie odstanie, możemy przyjąć postawę, że uczymy się na własnych błędach. Wybaczaj sobie, uwalniaj się, ale nie zapominaj. Pamięć ostrzeże cię i uchroni przed ponownym popełnieniem błędu. Wybaczanie sobie, poprzez przekształcenie błędów w lekcje, rozwija, czyni nas kochającymi i nieosądzającymi. Nasza miłość w sposób naturalny i bez wysiłku płynie do innych.

Żyj tu i teraz, pokładając ufność w przyszłości, pozwalając odejść pragnieniom, troskom, zmartwieniom o to, co będzie. Uwolnij się od oczekiwań, że sprawy koniecznie muszą iść po twojej myśli. W miarę możliwości planuj, ale żyjąc tu i teraz, pozwól, aby to przyszłość wyszła tobie na spotkanie. Ufność, że cokolwiek się zdarzy, będzie dobre, oznacza stan nieuwarunkowany, bez przywiązania i uzależnień. Spróbuj dostrzec, że wszystko, co się dzieje, ma swoje miejsce w boskim porządku. Jeśli sprawy toczą się niepomyślnie, jest w tym jakieś znaczenie. Czasami takie podejście wymaga głębokiej wiary w duchowy wymiar, w tymczasowość cierpienia, w jakąś formę wyższej energii stwórczej. Jednak zaufanie zbliża nas do stanu wyzwolenia i szczęśliwości, charakterystycznego dla akceptacji.

Wysiłek duchowy zmierzający ku pozwoleniu wszystkiemu odejść polega na stopniowym porzucaniu ego, a w konsekwencji do zerwania ostatniej subtelnej nici przywiązania. Ten ostatni ślad arogancji, inaczej świadomości ciała, to poczucie „ja” i „moje”, odzwierciedlające chęć posiadania oraz pragnienie szacunku i uznania z zewnątrz.

„Co ty powiedziałeś o mojej córce?”

„Powinieneś był mnie o to zapytać.”

„To jest moje, zostaw to.”

Ja to zrobiłem.”

Jakże to zdradliwy, choć subtelny wymiar świadomości. Może się zdarzyć, że choć już w znacznym stopniu porzuciliśmy ego, nadal ulegamy pragnieniom, aby nasze imię było znane, aby o nas dobrze mówiono. Ta delikatna woalka, którą tak trudno rozpoznać, ciągle nas oszukuje i odsuwa od wszystkiego co boskie.

Skutecznym sposobem na uwolnienie się od ostatniego śladu przywiązania jest traktowanie siebie jako „gościa” na tym świecie i powiernika związków oraz rzeczy posiadanych.

Ćwiczenie medytacyjne: w roli powiernika i gościa

W tym ćwiczeniu będziemy doskonalić się w roli powiernika i gościa tego świata. Nic nie należy do powiernika, a gość zawsze jest pełen szacunku i ma dobre maniery. Jest regułą, że bardziej rzeczy pożyczonych używamy z większą troską i uwagą. Będziemy więc ćwiczyć z myślą, że wszystko co „ja” mam, tzn. ciało, bogactwa, związki, w rzeczywistości jest boskim depozytem. Nie jestem właścicielem. Powierzono mi te rzeczy, abym używał ich w imieniu boskim. Będziemy też eksperymentować z myślą, że gdziekolwiek „ja” jestem, jestem gościem w boskim domu, więc zachowuję się z prawdziwie boską godnością.

Od was zależy, co będziecie rozumieć pod określeniem „boski”. Dla mnie jest to Bóg. Postrzegam go jako promieniejący punkt światła, emanujący miłością, mądrością i czystością. Jego siedziba znajduje się poza naszym wszechświatem, wobec którego pełni rolę matki, ojca, przyjaciela i nauczyciela. Wy możecie mieć zupełnie inne wyobrażenie. Jeśli nie wierzycie w żadną zewnętrzną manifestację, przyjrzyjcie się temu co boskie w was samych. Przynajmniej wiecie, że istniejecie. Zatem możecie uznać swoje „wyższe ja” za boski pierwiastek. Dla celów tego ćwiczenia będę używał określeń „boski” i „boski czynnik”, a ich interpretację pozostawiam wam.

Wszystko, co masz, uznaj za boski depozyt; jako powiernik stań się boskim narzędziem; używając tego, co ci powierzono, rozprzestrzeniaj duchowość poprzez czyste uczucia i dobre życzenia. Bądź zawsze mile widzianym gościem, obserwatorem scen wielkiej sztuki życia.

Jak w poprzednich ćwiczeniach, zacznij od porannej medytacji, obserwuj się przez cały dzień, a wieczorem poświęć trochę czasu na refleksję i podsumowanie.

Siadając wygodnie, rozpocznij medytację zgodnie z wcześniejszymi wskazówkami. Rozluźnij się. Skieruj uwagę na ciało, a następnie powoli przechodź do świadomości pozwolenia wszystkiemu odejść: „Boski czynnik wypożyczył mi ciało jako narzędzie. Jestem powiernikiem tego ciała i gościem na tym świecie.”

Pozostań przez kilka minut w tym stanie świadomości. Niech się utrwali. Możesz używać własnych słów, symboli, obrazów. Następnie ogarnij tą myślą wszystkie posiadane przez ciebie rzeczy:

Nic nie jest moją własnością. Każda rzecz należy do boskiego czynnika. To co mam, dano mi, abym służył. Wszystko, co robię, ma przynosić spokój i szczęście. W domu, w którym mieszkam, także jestem gościem.

Następnie rozszerz świadomość na wszystkie swoje role. Niech staną w szeregu przed tobą. Czasami jesteś rodzicem, czasami dzieckiem, czasami małżonkiem, czasami odgrywasz rolę w pracy. Uwolnij się od wszystkich ról, myśląc:

Te role należą do ciała, a za wszystko odpowiedzialny jest boski czynnik. Jako powiernik i jako gość żyję wśród moich duchowych sióstr i braci i odgrywam swoją rolę. Boski czynnik używa wszystkiego, co robię, aby dotrzeć do każdego, kogo znam.

Niech cały świat stanie ci oczami jak ogromna scena. Oto rozgrywa się wielka sztuka życia. Będąc powiernikiem ciała, w wirze codzienności, ty także jesteś tutaj gościem. Boski czynnik jest pisarzem i reżyserem sztuki, a ty odgrywasz swoją rolę. Jesteś gościem w boskim domu i gościem na scenie. Niezależny i spokojny, obserwujesz poszczególne sceny. Nie musisz nic robić. Nic, z wyjątkiem oddania się w ramach scenariusza tej doskonałej, boskiej sztuki.

Pozwól sobie doświadczyć, że wszelka odpowiedzialność jest rękach boskiego czynnika. Twoja odpowiedzialność polega jedynie na poddaniu się boskiemu działaniu. Pomyśl o innych jako dzieciach boskiego czynnika, którzy jak i ty odgrywają swoje unikatowe, indywidualne role. Nic i nikt nie należy do ciebie. W życiu możesz odgrywać rolę matki albo ojca, ale twoje dziecko jest duszą i w rzeczywistości jest twoim „bratem” lub „siostrą”. I jak ty jest tutaj gościem. Pozwól odejść wszelkiemu pragnieniu posiadania. Nikt do ciebie nie należy. Być może powierzono kogoś twojej opiece. Więc bądź pełnym miłości narzędziem w ręku boskiego czynnika.

Przez cały dzień zachowuj taką postawę: nic nie jest moje; ja jedynie odgrywam rolę w boskim planie; nikt do mnie nie należy; uzależnienie jest iluzją, która powstaje gdy zapominam, do kogo należę.

Niech te myśli będą pełne miłosierdzia. Pozostań niezależnym i pełnym miłości obserwatorem w tej wielkiej sztuce życia. Wszystko jest boskie. Nie ma błędu. Odpowiedzialny jest boski czynnik. Z pomocą twojego oddania on wszystko zrobi dobrze.

Wysiłek duchowy - utrzymanie związku z Bogiem

Paula ma 51 lat. Jest rozwódką. Do czasu, kiedy będziecie czytać te słowa, niemal na pewno opuści ciało. 12 miesięcy przed naszym pierwszym spotkaniem wykryto u niej raka jelita z przerzutami. Nie pogodziła się z prognozą, że pozostało jej kilka miesięcy życia. Zdecydowana, aby pokonać chorobę, szukała informacji na temat form leczenia uzupełniającego. Poradziła się kogoś, kto kiedyś chorował na raka. W rezultacie zmieniła styl życia i rozpoczęła program medytacyjny.

Podobnie jak Veronica z rozdziału XIII, Paula nie brała pod uwagę najmniejszej możliwości porażki. Niemniej jednak kiedy ją poznałem, w wyniku przerzutów była po dwóch operacjach. Stawała się coraz słabsza, a bóle narastały. Jej stan pogarszał się z dnia na dzień. Tuż przed moją wizytą rozmawiała ze swoim terapeutą. Zdecydowali wspólnie, że Paula zaprzestanie walki z chorobą, zaakceptuje fakt, że umiera i zaufa temu co nadejdzie.

„Widziałam, że stopniowo słabnę i czułam, że przegrywam.” - powiedziała mi. „Zastanawiam się, dlaczego zachorowałam na raka? Pewnie dlatego, że nigdy na prawdę siebie nie kochałam. Byłam jak wojownik, zdobywca. Samotna matka, profesjonalistka, wpływowa osoba. Byłam tą, która działa. Porównywałam się z innymi. Ale pomimo osiągnięć w życiu, nie opuszczało mnie wrażenie, że w jakiś sposób przegrywam.”

Porozmawialiśmy trochę o tym, jak to często wielcy zdobywcy kierują się strachem przed porażką.

Paula mówiła dalej: „Teraz muszę się poddać, oddać się z ufnością opiece boskiej. Czuję się chora, zmęczona i zbolała. Rozpaczliwie szukam ulgi. Dlatego zwracam się do ciebie.”

Przyjrzeliśmy się ponownie wszystkim objawom choroby. Cierpiała na bóle wątroby spowodowane przerzutem. Skarżyła się na bóle w dolnej części brzucha. Były spowodowane obstrukcjami. Kiedy ją zbadałem, stwierdziłem, że gwałtownie rozwijający się nowotwór objął znaczną część odbytnicy. Zapewniłem, że jestem w stanie jej pomóc i zmniejszyć cierpienia. Usłyszawszy to, Paula zaczęła mówić o wierze.

„Wychowałam się surowej katolickiej rodzinie. Wyniosłam z domu strach i poczucie winy. Kiedyś uczyłam religii w szkółce niedzielnej. Kiedy się rozwiodłam, zweryfikowałam przekonania religijne i bardzo żałowałam, że byłam taka dogmatyczna. Choroba zmusiła mnie do refleksji. Jak wcześniej, tak i teraz wszystko robiłam z myślą, że muszę to robić. Musiałam medytować. Musiałam stosować leczenie uzupełniające. Szczerze mówiąc, mam tego dosyć. To czego naprawdę pragnę, to kochać siebie, ufać, oddać się Bogu i doświadczać jego miłości.”

Kontynuując temat Boga, Paula zwierzyła się: „Ostatnio mówię trochę jak heretyczka, ale wciąż jestem katoliczką. Postrzegam Boga jako wszystko, co dobre w nas i boskie wokół nas. Gdybym umiała wystarczająco mocno zaufać i oddać się, doświadczyłabym tyle miłości. Bóg jest dla mnie jak ocean. Może dlatego zamieszkałam tuż przy morzu.” Paula niedawno przeprowadziła się na wybrzeże. „Tak, jest jak ocean. Bóg jest bezkresny i nieograniczony. Zwykłam siadać na plaży i otwierając się próbowałam doświadczyć obecności Boga i nawiązać z Nim kontakt. Od dziecka jestem wierząca, ale nigdy nie byłam bliżej Boga niż teraz. Ciągły natłok zajęć, dążenia, cele - to wszystko oddzielało mnie od Boga.”

Opowiadając mi o pragnieniu doświadczania Boga, Paula uświadamiała sobie, że Bóg jest zawsze obecny. Zrozumiała, że myśli, słowa, postawy i działania mogą albo budować i wzmacniać więź z Bogiem albo uniemożliwiać jakiekolwiek doświadczanie tego związku. Mogą całkowicie nas oddzielić od wszystkiego co dobre wewnątrz i boskie wokół nas. Czasami myślę sobie, że kiedyś byliśmy prawdziwymi dziećmi Boga. Dziś jesteśmy od niego oddzieleni, jak sieroty.

Wierzę, że w moim życiu były czasy, kiedy doświadczałem związku z Bogiem. Jedno z pierwszych moich spotkań z Bogiem opisałem w rozdziale IV. Kiedy dusza doświadcza związku z Bogiem, jest on rzeczywisty i oczyszczający. Człowiek spostrzega nagle, że otworzyło się przed nim duchowe okno, pozwalające zobaczyć wszystko jasno i wyraźnie.

Doświadczenie związku z Bogiem i utrzymanie tej więzi dzieli przepaść. Można w swoim życiu spotkać Boga, uświadomić sobie wieczną tożsamość istoty ludzkiej, a jednak pozostawać w świadomości ciała i ulegać negatywnym myślom i uczuciom, oddzielających nas od wszystkiego co boskie. Utrzymanie duchowej więzi możliwe jest tylko dzięki wysiłkom i kontroli nad kierunkiem naszych myśli.

Ludzie na wschodzie powiadają, że ostania myśl wiedzie nas ku przeznaczeniu. Przykład Gandhiego doskonale ilustruje tę ideę. Umierając z rąk zabójcy, Gandhi powtarzał: „Rama, Rama.” Jego ostatnie myśli były skierowane ku Bogu (Rama).

Chociaż znaczenie powiedzenia odnosi się bezpośrednio do chwili śmierci, można je rozszerzyć na całe życie człowieka. Umysł ludzki wędruje zgodnie z kierunkiem myśli. Myśli tworzone w świadomości ciała są bezużyteczne, negatywne i pełne zmartwień. Natychmiast oddzielają nas od wszystkiego co boskie. Postrzeganie rzeczywistości poprzez mechanizmy świadomości ciała jest równie zdradliwe. Na pozór barwne i atrakcyjne, w istocie zagradza nam drogę do Boga.

Myśli tworzone w świadomości duszy koncentrują się wokół prawdziwej tożsamości duchowej i cnót, a tym samym wprowadzają nas w związek z Bogiem.

Gdybyśmy potrafili bezbłędnie rozróżniać prawdę i fałsz, tworzylibyśmy jedynie myśli sprzyjające utrzymaniu związku z Bogiem. Myśl, słowo i doświadczenie znałyby tylko spokój i miłość.

Związek z Bogiem mogą utrzymać dusze, które przestają ulegać świadomości ciała. Po raz pierwszy spotkałem je w 1992 r. podczas międzynarodowego zgrupowania medytacyjnego Raja Yogi. Było to w Indiach, w głównej siedzibie Brahma Kumaris, w Mt Abu. Ośrodek położony jest w subtelnej atmosferze góry Abu. Rozciągają się stąd widoki na równiny i łańcuchy górskie Rajastanu. Urzekły mnie oczy rezydujących tu yoginów - łagodne, spełnione, spokojne. Każdy miał takie spojrzenie. To były boskie oczy. Duchowe oczy. Oczy wyrażające oddanie i odsłaniające prawdę.

Na każdym kroku mogłem się przekonać, że związek z Bogiem, świadomość duszy i oddanie tworzą atmosferę pełną miłości i spokoju. Wrażliwa dusza odnajduje tu miłość, będącą czymś znacznie więcej niż zwykłe emocje albo uczucia. Działa tu energia mądrości. Zasiewa w nas prawdę o duchowej tożsamości. W tej atmosferze uświadomiłem sobie, że miłość Boga ma potęgę odkrywania prawdy.

Po raz pierwszy w życiu spotkałem Boga w chwili oświecenia, jakiego doznałem tuż po głębokim emocjonalnym oczyszczeniu. W Mt Abu odkryłem, że związku z Bogiem można doświadczać na drodze medytacji. Tak więc stopniowo zacząłem przyswajać sobie praktyki i zasady Raja Yogi. Celem Raja Yogi jest nawiązanie i utrzymanie oczyszczającej więzi z Bogiem. Wymaga on wysiłku, pogłębiania świadomości, zdecydowania w myśleniu i dyscypliny.

Związek z Bogiem oczyszcza na dwa sposoby. Pierwszy polega na oczyszczaniu duszy z negatywnych sanskar (cech charakteru). Drugi polega na rozpoznaniu i zrealizowaniu jej oryginalnych, czystych sanskar. Inaczej mówiąc oczyszczanie duszy jest procesem samo-przekształcenia. Negatywne sanskary zanieczyszczają duszę, podobnie jak rdza wypolerowaną igłę magnetyczną. Pokryta korozją igła traci czułość i przestaje reagować na magnes. Oczyszczona z rdzy, lśniąca jak dawniej, odzyskuje czułość i ponownie reaguje na przyciąganie.

W podobny sposób dusza pod wpływem świadomości ciała zaczyna korodować. W takim stanie nie rozpoznaje i nie interesuje się Bogiem. Kiedy staje się oświecona, związek z Bogiem usuwa korozję z duszy i przywraca jej magnetyzm czystości. Dusza ponownie kieruje się ku Bogu.

W opisie Boga Paula porównała go do bezkresnego i nieograniczonego oceanu. Kiedy dusze ponownie odkryją Boga podobne są do rzek, które spotykają się z oceanem. Łącząc się z właściwościami oceanu zaczynają rozpoznawać i realizować własne oryginalne właściwości.

Ocean Mądrości rozbudza naszą mądrość.

Ocean Spokoju rozbudza naszą oryginalną naturę spokoju.

Ocean Miłości rozbudza naszą niewinność.

Ocean Miłosierdzia rozbudza nasze zrozumienie.

Ocean Czystości rozbudza nasze szczęście.

Ocean Przebaczenia rozbudza naszą wolność.

Oto jak można postrzegać Boga - jako niezmierzony skarbiec niewyczerpanych potęg i cnót. Wierzę, że dzięki oczyszczeniu z negatywności i rozbudzeniu czystości, możemy ponownie zostać stworzeni na podobieństwo Boga. W procesie stworzenia dusza staje się czysta, świadoma siebie, wyzwolona od ciała, wolna od rdzy, błyszcząca, doskonała … podobna Bogu.

W Mt Abu dowiedziałem się, że aby osiągnąć i utrzymać związek z Bogiem, potrzebna jest dwojakiego rodzaju dyscyplina: medytacja i pamiętanie. Spróbuję opowiedzieć wam w skrócie, czego się nauczyłem.

Pewnego dnia w poszedłem na spacer. Ścieżka zaczynała się przy zabudowaniach medytacyjnych i wiodła wokół góry. Po drodze znalazłem szeroki skalny uskok. Usiadłem. Przede mną rozciągała się panorama zapierająca w dech piersiach. Z równin wysuszonego dorzecza wypiętrzały się góry. Zdawało się, że łańcuch kroczy dostojnie ku granicy z Pakistanem. Gdzieś w dole orły szybowały pogodnie. Ja sam, pogrążony w medytacji, siedziałem na skale około 20 minut.

Podniosłem się i powędrowałem dalej. Ścieżka, skręcała z powrotem ku zabudowaniom ośrodka. Szedłem przez mniej atrakcyjne okolice. Miejscami droga stawała się smolista. Gdy zbliżyła się do brzegu jeziora, zobaczyłem wejście do miasteczka Mt Abu. Zanurzyłem się w tę uroczą krzątaninę i wkrótce dotarłem znów do zabudowań medytacyjnych.

Kiedy wszedłem, grała muzyka. Nie zwróciłem na to większej uwagi. Spokojnie spacerowałem dalej. Nagle moją uwagę przykuł spokój i panująca tu cisza. Wszystko zamarło w bezruchu. Każdy, bez względu na to, czym był wcześniej zajęty, zatrzymał się. Zdania przerwane w pół słowa…. rozmowy przerwane w pół zdania ….Ludzie stali albo siedzieli w kompletnej ciszy.

To była „kontrola ruchu”.

Z szacunkiem zatrzymałem się, znieruchomiałem. Zanurzyłem w atmosferę spokoju. Jednak w tym spokoju było coś większego. Coś znacznie głębszego niż z początku byłem w stanie pojąć. pojąć. W panującym tu spokoju była potęga. Pełna miłosierdzia potęga duchowości bez śladu rywalizacji i egoizmu.

Każdego dnia co dwie godziny przez 3 minuty odbywała się kontrola ruchu. W tym czasie każdy starał się zatrzymać ruch swoich myśli i zwrócić uwagę ku Bogu. W ten sposób praktykował utrzymanie związku z Bogiem i pamiętanie. Wszyscy jednoczyli się w czystych wibracjach miłości i spokoju.

Jedna z praktykujących yogę wyjaśniła mi bliżej, na czym polega kontrola ruchu.

„Bóg uczy nas, że jesteśmy duszami. Każdy jest boską iskierką energii życia, maleńkim punktem duchowego światła, umieszczonym tu, w środku.” Wskazała palcem na środek czoła i mówiła dalej: „Pamiętamy o tym przez cały dzień. Pamiętając pozostajemy w związku z Bogiem, Najwyższą Duszą. Podczas kontroli ruchu najpierw oczyszczamy umysły, a następnie jednoczymy się myślą z Bogiem.” Przerwała na chwilę. Musiałem to jakoś ogarnąć. Po chwili zaczęła dalej wyjaśniać: „Jest kilka sposobów połączenia się z Bogiem. Ja zazwyczaj doświadczam Boga w roli Matki, Ojca, Przyjaciela, Towarzysza, Nauczyciela. Zależy od chwili. Innym razem przypominam sobie o Jego właściwościach czystości, miłosierdzia, miłości, wybaczania. Doświadczam ich i rozbudzam w sobie. Innym razem przyswajam sobie Jego formę.”

„Jego formę?” - zareagowałem.

„Formę punktu.” - odpowiedziała. „Jako dusza, Bóg jest punktem światła i ma swoją siedzibę poza materialnym wszechświatem. Nieskończenie mały, ale będący oceanem wszystkich cnót i potęg. Każdy ma dostęp do Jego natury. Może się wydawać, że Bóg jest wszechobecny, jakby przenikał wszystko i wszystkich. Ale On jest duszą i ma formę duszy. Nie jest rodzaju męskiego ani żeńskiego. Jest maleńkim punktem duchowego światła.”

„Skąd to wiesz?” - zapytałem. Zaśmiała się cicho, wskazała w górę i rzekła: „On sam nam to powiedział.” W następnej chwili zobaczyłem, jak szczęśliwie podąża przed siebie.

Kiedy pojąłem cel kontroli ruchu, zacząłem samodzielnie eksperymentować. Otwierałem się, praktykowałem oddanie i doświadczyłem, że połączenie z Bogiem jest subtelnie proste. Stopniowo coraz dłużej utrzymywałem kontakt z Bogiem, nawet przez cały dzień. Poznawałem też styl życia yoginów. Szczerzy i zdyscyplinowani nie ustają w wysiłkach, aby całkowicie oddać się Bogu. Uważają, że akt oddania jest czynem służącym dobru świata. Raz usłyszałem, że: „Wibracje spokoju płynące od oddanej duszy rozchodzą się na cały świat.”

Wstają o 3.30 rano, starając się obudzić z myślą „Jestem dzieckiem Boga.” Następnie idą na pierwszą medytację dnia. Nazywa się „amrit vela”. Medytacja Raja Yogi stawia za cel dojście do jedności, w której dusza „pamięta” Boga i rozpoznaje w Nim swoją boską Matkę i Ojca. Medytacja, związek z Bogiem i pamiętanie.

Koleżanka praktykująca yogę tłumaczyła mi: „W medytacji Raja Yogi dążymy do jedności z Najwyższą Duszą. Nazywamy to stanem nasienia. Jest to najwyższy stan. W ten sposób pamiętamy naszego Duchowego Ojca i Matkę. Pamiętamy, że jesteśmy duszami. Bóg obdarowuje nas miłością i siłą. Przez cały dzień staramy się utrzymać więź i świadomość Boga. Ale zapomnieć jest tak łatwo. W natłoku obowiązków, zajęć, pracy łatwo przerywamy połączenie z Bogiem. Kontrola ruchu pomaga nam pamiętać i utrzymać związek z Bogiem bez względu na aktualne zajęcie. Tak praktykujemy oddanie, aby stać się narzędziem w ręku Boga.”

Wykonując codzienne czynności takie jak gotowanie, sprzątanie, jedzenie, yogini starają się utrzymać pamięć Boga. Poranna medytacja otwiera każdy dzień inspirując umysły do wysiłku utrzymania ciągłego kontaktu z Bogiem, tak aby stawał się natchnieniem każdej myśli, słowa i działania.

Przy innej okazji dowiedziałem się, na czym polega medytacja. „Najpierw siadamy wygodnie.- mówiła adeptka. Nie przywiązujemy wagi do określonych pozycji ciała. Nie koncentrujemy się na oddechu. Tym zajmuje się Hatha Yoga. W Raja Yodze zajmujemy się utrzymaniem świadomości duszy i związku z Bogiem. Medytujemy z otwartymi oczami, ponieważ sprzyja to koncentracji. W ten sposób uczymy się, jak włączyć tę praktykę w codzienne życie i pamiętać Boga. Rano medytujemy na siedząco, przez resztę dnia medytujemy w ruchu. Yoga jest naszym stylem życia, nie jedynie chwilowym doświadczeniem medytacyjnym. Staramy się, abyśmy w każdej chwili pamiętali o Bogu. W jakim stopniu nawiązujemy kontakt z Bogiem, w takim stopniu On nas wspiera i oczyszcza.”

„Co dokładnie robicie, kiedy medytujecie albo macie yogę?”- zapytałem.

„Jak wygodnie usiądziemy, mając otwarte oczy, najpierw badamy nasze myśli. Sprawdzamy umysł. Następnie delikatnie go uspokajamy. Odsuwamy nasze myśli od ciała, związków cielesnych, otaczającego nas świata, od naszych ról i odpowiedzialności. W pełni zatrzymujemy bezużyteczne i negatywne myśli o innych. Przez pewien czas utrzymujemy świadomość, że jesteśmy duszami, punktami światła umieszczonymi pośrodku czoła. Kiedy utwierdzimy się w tej świadomości, „fruniemy” na skrzydłach umysłu poza świat cielesny, na spotkanie z Bogiem.”

„Opuszczacie ciała? To znaczy, czy podczas medytacji dusza opuszcza ciało?”

„Nic z tych rzeczy.” - uśmiechnęła się. „To umysł podróżuje poza ciało fizyczne i materialny wszechświat. To umysł doświadcza yogi - związku z Najwyższą Duszą. Umysł jest jedną ze zdolności duszy. Podróżuje na skrzydłach myśli, albo czystych pragnień. Nazywamy to stanem fruwania.”

„Dokąd fruniecie?”

„W tej fazie pamiętamy nasz dom, miejsce skąd pochodzimy. Nazywa się światem dusz albo Nirwaną. To miejsce spokoju, poza fizycznym wszechświatem. Pamiętamy Boga, który mam tam swoją siedzibę. Doświadczamy wtedy spełnienia najwyższego stopnia. Doświadczamy tego tutaj, będąc w świecie i służąc mu.” - przerwała na chwilę. Po chwili opowiadała dalej: „Innym kierunkiem stanu fruwania jest rejon subtelny. To wymiar stworzony przez Boga, znajdujący się pomiędzy światem cielesnym i światem bezcielesnym. Królują tu czystość, światło i cisza.”

Rozmawiając ze mną, robiła pomiędzy zdaniami charakterystyczne przerwy. Działały jak hipnoza, pogłębiając spokój i uwagę słuchacza.

„Rejon subtelny jest królestwem aniołów. W tym miejscu na powrót odkrywamy nasze anielskie właściwości. Tutaj doświadczamy siebie nie jako punktu, ale w formie subtelnego światła. Jesteśmy wolni i bezcielesni.”

„A jak kończycie medytację?” - zapytałem.

„Powracamy do świadomości, że jesteśmy w ciele, usytuowani w centralnym punkcie czoła. Ale utrzymujemy stan bezcielesności.”

„Jak to utrzymujecie stan bezcielesności? ” - pytałem dalej.

„Doświadczając siebie jako światła.” - odparła. „Powróciwszy do wymiaru fizycznego pamiętamy Boga i utrzymujemy z nim więź. Pamiętając Boga przez cały dzień, staramy się zachować świadomość formy subtelnej.”

„Czy w tym pomaga kontrola ruchu?” - zapytałem, przypominając sobie wcześniejsze rozmowy.

„Tak. Każdego dnia w porannej medytacji nawiązujemy kontakt z Bogiem. Podczas kontroli ruchu odświeżamy doświadczenie medytacyjne. I tak przez cały czas jesteśmy w stanie medytacji i pamiętamy Boga. Na zewnątrz niczym się nie wyróżniamy. Zajmujemy się zwykłymi sprawami.”

Doświadczenia z Mt Abu sprawiły, że uzmysłowiłem sobie, jak ważne jest skupienie i nieustające wysiłki, aby utrzymać więź z Bogiem. Na drodze rozwoju duchowego musimy stale odnawiać ten związek, czy to w porannej medytacji czy modlitwie. Następnie, w ciągu dnia potrzebna nam praktyka pamiętania. Pierwsze kroki wymagają starań i dyscypliny. Z czasem praktyka stanie się naturalna, jak nasza druga natura.

Ćwiczenie medytacyjne - utrzymanie więzi z Bogiem i praktyka pamiętania

W tym ćwiczeniu przedstawię najważniejszą i najbardziej efektywną metodę na ścieżce samorealizacji. Rankiem, tuż po przebudzeniu, skieruj uwagę ku Bogu i pomyśl: „Jestem dzieckiem Boga” albo „Ja i Wszechświat jesteśmy jednym.” Możesz też wykorzystać jakikolwiek inny sposób, który pomoże ci odczuć boski związek. Wspaniałe rezultaty uzyskasz poświęcają 10-15 minut przed snem na przygotowanie umysłu obudzenia się z myślą o Bogu.

Następnie, jeśli potrzebujesz, odśwież się. Weź prysznic, napij się herbaty, kawy. Przygotuj się do tego najbardziej wartościowego czasu w ciągu dnia. Usiądź do medytacji albo modlitwy w wyznaczonym do tego miejscu. Prowadzenie praktyki duchowej zawsze w jednym miejscu pozwoli stworzyć sprzyjającą atmosferę.

Rozpocznij medytację, modlitwę tak jak dotychczas, ale miej oczy otwarte. W ten sposób nauczysz się utrzymywać doświadczenie przez cały dzień. Podczas kontroli ruchu trudno ci będzie zamknąć oczy, nie wzbudzając zainteresowania ludzi wokół. Kiedy zmieniałem praktykę na medytację z otwartymi oczami, zaczynałem od skupienia z oczami zamkniętymi, a następnie uspokojony i rozluźniony powoli otwierałem oczy. Wyobrażałem sobie, że moje oczy to „okna”, przez które obserwuję świat nie koncentrując się na niczym na zewnątrz. Wszystkie myśli skupiałem na sprawach boskich.

Możesz także używać świeczki. Siedząc w przyciemnionym pomieszczeniu, zawieś wzrok na płomieniu. Niech to będzie dla ciebie punkt stymulujący pogłębianie koncentracji. Płomień świecy może dodatkowo symbolizować duszę jako punkt energii świetlnej.

Odsuń wszystkie myśli związane z ciałem, światem i związkami. Rozwiń świadomość, że duchowym światłem i utrzymując ten stan połącz się ze Bogiem, który jest źródłem cnót i potęg. Jeśli zechcesz, użyj wyobraźni, aby obudzić w sobie duchowe uczucia. Mogą to być obrazy ziemskie, takie jak spacer po lesie. Albo zobacz siebie w otoczeniu aniołów. Możesz też przeczytać fragment inspirującego tekstu.

Kiedy rozbudzisz duchowe uczucia, oddaj się im spokojnie i przyjmij boskie towarzystwo. Na tym polega więź. Utrzymaj ją, doświadczaj, doceń jej wartości, pogłębiaj i pamiętaj ją.

W tym stanie pozostań 10-15 minut. Im dłużej tym lepiej. Niemal u wszystkich pojawiają się myśli, które w końcu przerywają ten kontakt. Jeśli umysł wędruje w niepożądanym kierunku, łagodnie zawróć myśli i ponownie stwórz więź z Bogiem. Możesz też po prostu obserwować te zbłąkane myśli i tak jak obrazom na ekranie, pozwolić odejść. Eksperymentuj i sprawdzaj, co dla ciebie jest lepsze. Czasami, kiedy napotykasz na duże trudności, przerwij na kilka minut i zacznij od początku.

Nie zniechęcaj się. Nie dopuszczaj do siebie myśli o porażce, bo stracisz poczucie celu. W moim przypadku 95% czasu spędzonego w medytacji nie wyróżnia się niczym szczególnym ani nie przynosi zaskakujących doświadczeń, ale ma głębokie znaczenie i wartość w procesie dojrzewania. Miałem okresy, kiedy niczego nie doświadczałem, ale doceniłem je z perspektywy czasu. Żyjemy w społeczeństwie oczekującym szybkich rozwiązań. Ludzie gotowi są niemal natychmiast stwierdzić, że coś nie skutkuje w ich przypadku. Medytacja czy modlitwa wymagają cierpliwości, delikatności i … wiary. Te wartości zawsze prowadzą do pomyślnych rezultatów.

Po zakończeniu porannej medytacji, wchodząc ponownie w świadomość istnienia w ciele, utrzymaj doświadczenie boskiej więzi. Stwórz zdecydowaną myśl, że przez cały dzień pozostaniesz w towarzystwie Boga. Osiągniesz to, postrzegając siebie i innych w świadomości duszy i myśląc o Bogu jak o twoim przyjacielu i towarzyszu. Wyznacz sobie kilka przerw na kontrolę ruchu. Z łatwością wygospodarujesz 2-3 minuty. To tak niewiele, a może zdziałać tak dużo. Będziesz zdumiony.

Osiągnięcia na ścieżce samorealizacji

Pod koniec 1998 roku ponownie odwiedziłem główną siedzibę Brahma Kumaris w Mt Abu. Podczas pobytu poproszono mnie o spotkanie z indyjską grupą studentów Raja Yogi z Mysore. Było w niej około 5 tysięcy praktykujących yoginów. Lokalna koordynatorka grupy roztaczała wokół pogodne wibracje czystości i samorealizacji.

W kontaktach z innymi, zachowywała się z lekkością i swobodą, emanując szczęściem. Wprowadzała innych w taki nastrój. Kończąc rozmowę natychmiast przechodziła w stan spokojnego skupienia, stwarzając atmosferę potęgi przepełnionej spokojem. Robiła to z wysublimowaną prostotą. Jej towarzystwo było dla mnie prawdziwą przyjemnością. Podziwiałem oszczędność, z jaką mówiła i działała. Nic nie było zbędne. Żadnych niepotrzebnych pogaduszek, sztuczności ani barier. W jednej chwili dawała ludziom szczęście, w następnej spokój.

Kiedy patrzyła na mnie, mój umysł porzucał wszelkie myśli, wypełniając się miłością i poczuciem zadowolenia. Odnosiłem wrażenie, że jest duszą spełnioną, której jedynym pragnieniem jest po prostu być. Nie pragnąc niczego więcej, była pełna akceptacji i oddania. Dzieliła się tym z innymi.

Atmosfera, jaką stwarzała wokół siebie w subtelny sposób przypominała akceptację w chwili umierania. Jednak akceptacja osoby umierającej często jest efektem zmagań i walki, które ostatecznie pozbawiają człowieka iluzji. Ktoś taki osiąga świadomość duszy, ale nie ma wiedzy o sobie. U koordynatorki grupy dostrzegłem pełną samokontrolę. Była oddana i służyła umysłem, zachowaniem i obecnością. Jej czystość emanowała taką siłą, że spontanicznie udzielała się wszystkim wokół. Jawiła mi się jako anioł i sługa świata. Świadomość duszy osiągnęła na ścieżce samorealizacji, a nie pod wpływem okoliczności. Mogła w namacalny sposób przyczyniać się do dobra innych, ponieważ żyła.

Na tym świecie ludzi wyróżniają dokonania. Weźmy jako przykład sportowca. Ocenia się go przez pryzmat sukcesów sportowych, ale dyscyplina, wysiłki i poświęcenia pozostają ukryte. Człowiek odznacza się tym, co osiągnął na drodze do celu. Podobnie osiągnięcia na ścieżce duchowej wyróżniają duszę.

Dowiedzieliśmy się już, jakich wysiłków, dyscypliny i poświęcenia wymaga medytacja i proces samo-przekształcenia. Teraz, w uproszczeniu, ale najlepiej jak potrafię, przedstawię, do czego możemy dążyć na ścieżce samorealizacji. Każde z osiągnięć można jednocześnie traktować jako czysty stan akceptacji.

Osiągnięcie łaski albo samozwierzchnictwo

W rozdziale XI spotkaliśmy Margo. Uświadomiła sobie, że piękno, którego szukała na zewnątrz, w istocie pochodzi z jej wnętrza. Odeszła w wielkim spokoju. Kilka miesięcy później spotkałem się z jej córką Gerano. Opowiedziała mi o ostatnich dniach spędzonych wspólnie z matką.

„W ostatnim tygodniu przestała walczyć i wszystko zaakceptowała.” - mówiła. „Jakby pozwoliła odejść wszystkim lękom i oddała się w ręce Boga. Wiem, że to może zabrzmi głupio, ale przy niej czułam się jakbym przebywała w obecności samego Boga.”

„Ja czułem to samo.” - powiedziałem. „Widziałem jak się zmieniła. Skończyły się jej cierpienia i zmagania. Była po prostu sobą.”

„Nawet coś więcej.”- dodała Gerano. „Naprawdę, w niej był sam Bóg. W ogóle nie wyglądała jak moja mama. Jedyne słowo jakie ciśnie mi się na usta to „łaska”. Kiedyś, gdzieś przeczytałam, że gdy tu na ziemi manifestuje się natura samego Boga, można doświadczyć łaski. Serce mamy przepełniała miłość, spokój i szczęście. Patrzyła na mnie, a ja czułam strumień miłości. Nigdy tego nie zapomnę.”

W oczach Gerano zakręciły się łzy. Były to łzy wyrażające piękno i cudowne przeżycia. ”Na początku bardzo mi brakowało mamy. Pewnej nocy, kilka tygodni po śmierci przyszła do mnie. Nie powiedziała ani słowa. Stała u stóp łóżka. Miała na sobie strój Indian północno-amerykańskich. Była młoda, pełna życia i otoczona światłem. Patrzyła na mnie jak przed śmiercią, a miłość i łaska płynące od niej usunęły wszystkie moje smutki. Odeszła, a ja przez resztę nocy czułam się uszczęśliwiona. Pomyślałam, że powinnam ci o tym opowiedzieć, ponieważ będzie to miało dla ciebie jakieś znaczenie.”

Poruszyły mnie te słowa. „Dziękuję ci. Łaska….tak…jestem pewien. Myślałem o tym przez ostatni tydzień. To niesamowite, że wybrałaś ten właśnie moment. Gdybyś mi opowiedziała o tym wszystkim wcześniej, nie miałoby to dla mnie tak wielkiego znaczenia. Podążając duchową ścieżką, odkrywamy głębokie znaczenia pozornie przypadkowych zdarzeń.”

Spoglądając Gerano w oczy zapytałem: „Czy widziałaś ją od tamtego czasu?”

„Nie, ale często czuję jej obecność.” - mówiąc to, Gerano uśmiechała się do mnie. „Nie sądzę, abyśmy miały się jeszcze raz zobaczyć. Zresztą spotkanie nie jest mi już potrzebne. Wiem, że żyje i ma się dobrze. Jest aniołem otoczonym łaską Boga. Czego więcej mi potrzeba?”

„Jednej tylko rzeczy.” - odparłem. „Abyś jak ona stała się aniołem.”

Gerano spojrzała na mnie zdziwiona.

„A więc ona nas spotkała ze sobą! - teraz jej głos wyrażał zrozumienie. „Mam się też czegoś nauczyć od ciebie. Ty nauczyłeś się o łasce. Ja mam rozpoznać w mamie swój własny potencjał.”

Coś we mnie drgnęło. „Tak! Właśnie uświadomiłem sobie coś.” - powiedziałem poruszony. „Doświadczając łaski, myślałaś o mamie jak o kimś wyjątkowym. Ale ważniejsze dla ciebie jest rozpoznanie własnego potencjału.”

Traktując kogoś jako wyjątkowego, oddzielamy siebie od ukrytych w nas możliwości. Powinniśmy doceniać piękno w innych i realizować je w sobie.

„Więc jeśli spotyka nas łaska…” - zaczęła Gerano - „możemy zobaczyć, kim naprawdę jesteśmy. Łaska odsłania Boga i nasz potencjał. Tak jakby sam Bóg próbował pokazać nam, że możemy stać się Jemu podobni.”

Słownik Oxfordzki definiuje łaskę jako: „niezasłużony dar od Boga”, odzwierciedlając tym samym chrześcijańską myśl o niegodnym imienia Boga rodzaju ludzkim. Dlaczego Bóg miałby okazywać łaskę niegodnym ludziom? Na to pytanie nie potrafię znaleźć sensownej odpowiedzi. Jednakże niektórzy za bluźnierstwo uznają traktowanie boskiej łaski jako ludzkiego potencjału. Uważają, że jej źródłem jest tylko Bóg. Sądzę, że taka postawa wynika z uwarunkowań świadomości ciała. Przykład Margo jasno pokazuje, że łaska leży w granicach ludzkich możliwościach.

Stan akceptacji pojawiający się u śmiertelnie chorych jest najczęściej efektem pogodzenia się ze stratą. W świadomości duszy rozwijanej na ścieżce duchowej, akceptacja wyrasta z wiary i samorealizacji. Bez względu na okoliczności, osobowość, postawy, słowa i czyny takich osób emanują łaską. Trudno uznać stan łaski za „niezasłużony dar od Boga”, niezależnie od tego, czy jest następstwem cierpienia czy oświeconych wysiłków. Stan łaski odsłania ludzki potencjał do dokonywania wewnętrznych przekształceń.

Łaska jest źle definiowana i źle rozumiana. Skąd pochodzi? W jaki sposób duchowy wysiłek prowadzi do osiągnięcia łaski? W jaki sposób ludzka istota może stać się podobna Bogu? Jakie cechy umożliwiają człowiekowi bycie łaską? Takie pytania zadałem kiedyś zaprzyjaźnionej adeptce Raja Yogi w Mt Abu. Zakończyłem pytaniem konkludującym: „Jak to jest, kiedy człowiek zachowuje się z łaską?”

„Poruszamy kwestie samozwierzchnictwa.” - odpowiedziała. „Kiedy ludzka istota odnajduje w sobie łaskę, panuje nad wszystkimi swoimi zmysłami. Zazwyczaj to zmysły panują nad nami. Sprawiają, że działamy i reagujemy w określony sposób. Widzimy, że coś się dzieje, słyszymy o czymś i ogarnia nas złość, smutek albo zdenerwowanie. Po chwili zaczynamy myśleć i mówić, o tym czego właśnie byliśmy świadkami. W konsekwencji poprzez myśli, słowa i działania tworzymy negatywne albo bezużyteczne wibracje. Wtedy stan łaski jest nieuchwytny.”

„Nie słyszeć, nie widzieć i nie mówić złego.” - przerwałem jej.

Uśmiechnęła się do mnie szeroko. „Tak. Opowieść o trzech mądrych małpach pasuje tu jak najbardziej.” Zamyśliła się na chwilę. „Ale kiedy mamy na myśli zło, chodzi nam o występki związane z świadomością ciała. Wyróżniamy pięć podstawowych występków. To pożądanie, gniew, chciwość, przywiązanie i egoizm. W świadomości ciała egoizm wykorzystuje zmysły i wzmacnia się w oparciu o pozostałe 4 występki. Pragnienie pociąga nas ku zaspokojeniu, a dusza uzależnia się od niego. Porzucając pragnienia i oddając się Bogu, pozbawiamy zmysły siły. Przestają nami miotać we wszystkich kierunkach. Opanowanie i kontrola zmysłów jest naszym wielkim zadaniem, ponieważ tylko kontrolując zmysły możemy realizować nasz cel, czyli służyć Bogu i światu.”

Rozważałem jej słowa przez chwilę, po czym zapytałem: „Więc lekceważycie wszystko, co dzieje się na świecie?”

„Nie lekceważymy, ale dzięki wiedzy, zrozumieniu i wierze uniezależniamy się. Uznajemy, że cokolwiek się dzieje, ma ściśle określone miejsce w boskim porządku. Wiedząc, że obecnie Sam Bóg przychodzi, aby przekształcić świat, nie pozwalamy, aby problemy wokół przygniatały nas. Staramy się wszystko zaakceptować, rozumiejąc, że Bóg jest potęgą, która wszystko zmieni. Umacniając więź z Bogiem (yoga), odgrywamy nasze role i współpracujemy z Najwyższym. Tak pomagamy Bogu w zadaniu rozwiązania problemów naszego świata.”

Czułem, że potrzebuję dalszych wyjaśnień. Zapytałem więc: „Wspomniałaś o patrzeniu, słyszeniu i mówieniu. A co z innymi zmysłami? Co dokładnie oznacza samozwierzchnictwo?”

„Uwalniamy się od potrzeby dotyku i fizycznego wyrażania uczucia bliskości. Kochamy się nawzajem, ale tę miłość wyrażamy poprzez współpracę i kontakt wzrokowy. Jemy, aby utrzymać przy życiu nasze ciała. Posiłki sprawiają nam radość, ale nie powoduje nami chciwość ani przywiązanie. Nic nie wzbudza naszej odrazy. Jakikolwiek zapach, zachowanie, typ osobowości. Odraza wiąże się ze świadomością ciała. Dusza pełna łaski nie czuje odrazy. Łaska jest jak róża w pełnym rozkwicie. Każdy może radować się jej pięknem. Róża nikomu nie odmawia barwy i zapachu. To od nas zależy, czy docenimy ją czy nie.”

„Więc łaska albo samozwierzchnictwo oznaczają pełną kontrolę nad zmysłami?” - podsumowałem pytająco.

„Taki jest cel.” - potwierdziła. „Pomyśl o swoim ciele jako o królestwie, a o sobie jako o władcy albo zwierzchniku. Zmysły to twoi ministrowie. Mają dla ciebie pracować, abyś ty z ich pomocą mógł służyć. Zmysły współpracują pod twoim przewodnictwem…”

„Ależ one szaleją przez większość czasu.” - wtrąciłem gwałtownie. „Ciągle za czymś biegną. Jak nie za związkiem, to za posiadaniem. Albo za pragnieniem ujrzenia czegoś. Albo za pożądaniem doświadczenia czegoś.”

Zaśmiała się. „Tak jest. Tacy jesteśmy w świadomości ciała. Ministrowie królestwa w szale. Zamiast nimi władać, stajesz się ich sługą. W końcu to oni zaczynają władać tobą. W dzisiejszym świecie ludzie zapomnieli, kim są i stali się niewolnikami pragnienia zaspokojenia zmysłów. W tym stanie nikt nie doświadczy ani nie wyrazi łaski. Poprzez yogę budujemy relację z Bogiem, która pomaga nam powoli uspokajać zmysły. Stopniowo osiągamy stan, w którym możemy działać poprzez zmysły, nie popadając w uzależnienie od nich. Ponieważ Bóg nas spełnia, nie cierpimy z powodu uzależnień typowych dla świadomości ciała i nie mamy żadnych pragnień. A gdzie nie ma pragnień, jest świadomość duszy.”

„I pełnia łaski” - dodałem.

„Osiągamy samozwierzchnictwo.” - mówiła dalej. „Nie ulegamy temu, co widzimy, słyszymy albo czujemy. W zamian uczymy się, jak doceniać boskość w każdej żywej istocie. Dzięki samozwierzchnictwu, używając zmysłów, możemy przekazywać wszystkim szacunek i dobre życzenia.

„A kiedy ktoś spotyka się z łaską i samozwierzchnictwem, znajduje inspirację do przekształcenia siebie.” - podsumowałem, dając jednocześnie wyraz temu, czego doznałem podczas tej rozmowy.

„Tak. To najbardziej uczciwa forma służenia współczesnemu światu. My osiągamy zwierzchnictwo nad zmysłami, one z kolei współpracują z Bogiem, aby przynieść światu spokój i harmonię. Zmysły stają się narzędziami duszy, a dusza narzędziem Boga. Kiedy całkowicie oddajemy się Bogu, jesteśmy czyści, bez egoizmu i wolni od pragnień. Strumień łaski płynie od Boga. Nic mu nie zanieczyszcza jego nurtu.”

Stan łaski albo samozwierzchnictwa polega na oddaniu i samokontroli. Dusza uwolniona od pragnień, nie ma nic do stracenia, niczego się nie lęka. Pozostaje czysta miłość. Oto czym jest łaska.

Stan wolności od skutków czynów - osiągnięcie wyzwolenia

Hinduskie słowo karmateet ma znaczenie „wolny od karmy.” Z kolei słowo karma dosłownie oznacza „czyn, działanie”. Zatem stan wyzwolenia od karmy to stan, w którym dusza nie dźwiga już ciężaru sanskar po negatywnych czynach w przeszłości. Nie ulega już lękom ani poczuciu winy. Innymi słowy, dusza została oczyszczona. Wszystkie przeszłe czyny zostały jej wybaczone. Osiąga stan wyzwolenia - stan miłości, dobrych życzeń, służenia, w którym każda myśl i działanie przynoszą światu korzyść. Aby w pełni zrozumieć, czym jest stan wolności od skutków czynów, musimy najpierw wyjaśnić prawo karmy.

Prawo karmy przypisuje się zazwyczaj wschodnim filozofiom i nurtom religijnym, zapominając, że znalazło odzwierciedlenie w także naukach Jezusa. Apostoł Paweł w liście do Galatów pisze: „A cokolwiek człowiek sieje, to i żąć będzie.” (List do Galatów 6:7, cyt. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Biblia Tysiąclecia; wyd. IV). Myśl ta głosi, że skutki naszych działań powrócą do nas. Dobre czyny przynoszą dobry los; cierpienia są konsekwencją złych działań w przeszłości. Doświadczamy życia odpowiednio do naszych uczynków.

Kwestią sporną pozostaje reinkarnacja, która stoi w sprzeczności z doktryną chrześcijańską. Wiele lat temu, kiedy zaczynałem medytować, przeczytałem podręcznik zatytułowany A Course in Miracles (Szkoła cudów, Foundation of Inner Peace, Viking Penguin, New York 1996). Autorzy, wychodząc z założenia, że dusza ma tylko jedno duchowe życie, przedstawili reinkarnację jako koncepcję niematerialną. Nie ma znaczenia, czy dusza przyjmuje różne formy fizyczne czy też nie. Istnienie duszy jest tylko jedno. Podręcznik A Course in Miracles podkreślał, że prawdziwym wyzwaniem duchowym jest rozwinięcie postrzegania świata wokół nas przez pryzmat boski, uwolnienie się od strachu i powrót do miłości.

W rozdziale XI poznaliśmy Margo. Tuż przed śmiercią przeszła w stan akceptacji. Kiedy ją spotkałem po raz pierwszy, niedługo po zdiagnozowaniu raka, była wstrząśnięta. Zdezorientowana i zła żaliła się: „Dlaczego ja? Czym sobie na to zasłużyłam? Zawsze prowadziłam porządne życie. Dbałam o siebie, opiekowałam się innymi. Nie piję, nie palę. Na tym świecie roi się od łobuzów. Szkodzą sobie i innym. Wychodzą ze wszystkiego bez szwanku. Och, dlaczego Bóg mi to uczynił? To niesprawiedliwe”

Wiemy, jakiego przekształcenia siebie dokonała Margo. Pytania, jakie zadawała w wyniku wstrząsu, niedowierzania, są dosyć powszechne. Skąd ta choroba? Co ją spowodowało? Dlaczego akurat teraz?

Jednak czasem spotykam osoby, które łączą pojawienie się choroby ze szczególnym wydarzeniem w przeszłości.

Manifred trafił na nasz oddział opieki paliatywnej w stanie krańcowego wyniszczenia organizmu na skutek złośliwego nowotworu trzustki. Miał przerzuty. Stracił zupełnie samodzielność. Bardzo cierpiał z powodów chronicznego bólu. To nie był typowy ból. Nie można było go niczym uśmierzyć. Nie rozprzestrzeniał się wraz z nowotworem, a obejmował cały organizm. Manifred był zupełnie wyczerpany. Zastanawiałem się, czy ten ból nie wiąże się przypadkiem z jakąś duchową rozpaczą.

Spróbowałem nawiązać kontakt z Manifredem. Powiedział mi, że właśnie ponosi karę. Nie ma co do tego wątpliwości. Podczas II wojny światowej torturował więźniów, czasami na śmierć. Roztrzęsiony opowiedział ze szczegółami kilka przykładów. Przez około pół godziny wyznał mi wszystko. Na zakończenie dodał, że jest pewien, iż nowotwór jest rezultatem jego dawnych czynów. Kiedy wyrzucił z siebie całe poczucie winy, męczarnie nieco złagodniały. Zdołaliśmy przynieść mu nieco ulgi. Zmarł w ciągu 48 godzin. Był wzburzony do tego stopnia, że przed śmiercią musieliśmy mu podawać środki uspokajające.

Nie potrafię powiedzieć, czy rzeczywiście cierpienia Manifreda miały coś wspólnego z jego działaniami w czasie wojny. Jednak wierzę, że dusza odpowiada za swoje czyny. Jasne było, że Manifred cierpiał z powodu poczucia winy. Patrząc na niego, wiedziałem, że podświadomie wyczuwa działanie prawa karmy. Każdy czyn pozostawia na duszy sanskarę (ślad w podświadomości). Dobre uczynki powiększają kredyt korzyści i powracają jako dobry los. Czasami niemal natychmiast, jako nagroda za wspaniałomyślność. Czasami potencjał kumuluje się i czeka „w magazynie” na wykorzystanie w kolejnym życiu. Jeżeli ktoś w jednym życiu ofiarował datki na cele dobroczynne, w kolejnym może stać się posiadaczem bogactw. Podobnie wszelkie negatywne uczynki, takie jak działania z pobudek egoistycznych, albo wyrządzanie krzywdy innym ludziom, powracają. Manifestują się jako natychmiastowe albo odłożone w czasie cierpienie.

Każda dusza posiada swój karmiczny rachunek. Złe czyny obciążają konto, dobre powiększają jego kredyt. Dusza, przed wejściem w formę fizyczną, ma czysty rachunek. Nie ma na nim długów ani kredytów. Żyjąc w ciele dusza, ulega świadomości ciała i stopniowo traci niewinność. Maleje jej czystość, a na kontach gromadzą się długi. Od czasu do czasu konta wymagają zrównoważenia. Wtedy oczyszczają się sanskary powraca stan wyzwolenia.

Wiele dusz przychodzi na świat, mając za cel przede wszystkim oczyszczenie kont karmicznych. W związku z tym odchodzą w młodym wieku. Kiedy patrzę na dziecko chore na raka, zawsze postrzegam je jako starą duszę. Pomimo iż nie ma kont karmicznych z tego życia i od urodzenia jest niewinne, nowotwór rozwija się nieubłaganie. Pamiętam chłopczyka o imieniu Jordan i jego matkę Lucy. Postrzegała Jordana jako starą i mądrą duszę, która została przysłana, aby ją uczyć.

W wieku 2 lat Jordan zachorował na nerwiaka niedojrzałego miednicy. Od razu pojawiły się przerzuty do wątroby i szpiku kostnego. Nerwiak niedojrzały jest czwartym w kolejności spośród najczęstszych nowotworów dziecięcych. Na tę chorobę zapada 10-cioro dzieci na milion. U dzieci poniżej 1-wszego roku życia jest na ogół uleczalna. U starszych dzieci, zwłaszcza u tych, które w momencie diagnozy mają już przerzuty, leczenie jest bezskuteczne. To choroba wpędzająca onkologów w rozpacz. Zazwyczaj przerzuty są ogromne. I chociaż chemioterapia stosowana w początkowej fazie leczenia przynosi remisję, choroba powraca i co gorsze uodpornia się.

Tyle mniej więcej usłyszała Lucy od onkologa. Na zakończenie lekarz podsumował: „Około 70% dzieci pozytywnie reaguje na chemioterapię, z tego 1 na 5 ma szansę przeżycia więcej niż 3 lat. Bez terapii Jordan umrze w ciągu kilku miesięcy.” Lucy zdecydowała się rozpocząć chemioterapię. Było to w zasadzie jedyne dopuszczalne rozwiązanie.

Jak później mi opowiadała mi, leczenie było koszmarem. Przez kolejne 6 miesięcy Jordan był poddawany regularnym zabiegom agresywnej chemioterapii. Czuł się bardzo źle, wypadły mu wszystkie włosy, nawet brwi. W wyniku leczenia zapadł na poważne infekcje. Dwa razy trzeba było go hospitalizować. Jak mówiła Lucy, czasami czuła, że choroba synka ją przerasta. Przy okazji każdej wizyty w szpitalu Jordan był dosłownie przerażony. Niemniej jednak leczenie poskutkowało. Nowotwór cofnął się.

Lucy była pełna szczęścia i nadziei, że synek został wyleczony. Lekarz wyznaczył Jordanowi regularne wizyty kontrolne oraz wykonywanie testów i zdjęć raz na trzy miesiące. Chłopczyk był bardzo mały i opóźniony w rozwoju, ale ogólnie przez następne 3 lata czuł się dobrze. Pewnego dnia Lucy usłyszała straszliwą diagnozę: rak powrócił, potrzebna jest większa dawka chemioterapii, aby utrzymać Jordana przy życiu. „Niemniej jednak stan jest nieuleczalny.” - usłyszała na koniec.

Koszmar zaczął się od nowa. Częściowo utrzymano chorobę pod kontrolą. Jordan nienawidził szpitala i lekarzy. Histeryzował się za każdym razem, jak szli na zabieg. Po 2 miesiącach Lucy podjęła decyzję o przerwaniu leczenia. Zgodziła się jedynie na regularne badania kontrolne. W miarę jak stan Jordana pogarszał się, lekarze próbowali wywrzeć na nią presję, aby powróciła do chemioterapii. Zarzucali jej brak odpowiedzialności i beztroskę wobec pogarszającego się stanu dziecka. Jordan miał obrzmiały żołądek. Pękały mu się żebra. Miał silne obstrukcje i często wymiotował. Zaczęto podawać mu morfinę.

Lucy nie chciała więcej widzieć specjalistów. Zatroskany o Jordana pediatra skontaktował się ze mną i zapytał, czy jako lekarz opieki paliatywnej nie zechciałbym się włączyć. Bardzo niepokoił się o dziecko. Uważał, że Lucy jest zdystansowana emocjonalnie i lekceważy Jordana. W zasadzie pediatra był zdenerwowany: „Uważam, że jest nieodpowiedzialna.” - powiedział mi. „Wogóle nie dba o niego. Jest taka daleka i chłodna. Nie obchodzi ją, że jest tak poważnie chory. Wszyscy tu czujemy, że lekceważy emocjonalne potrzeby dziecka. Martwi nas teb brak więzi.”

Skontaktowałem się z Lucy. Zgodziła się, abym przyjechał zobaczyć Jordana. Miał teraz 5 lat. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Czy będę w stanie pomóc? Szczególnie martwiła mnie sprawa owego złego traktowania dziecka. Dotychczas nie spotkałem się z taki problemem. Sytuacja na miejscu mile mnie zaskoczyła. Już na pierwszy rzut oka mogłem stwierdzić, że relacje pomiędzy matką a dzieckiem opierają się na bliskiej, pełnej miłości więzi. Lucy była szczerze oddana Jordanowi. Chłopiec miał się bardzo źle. Miał wzdęty brzuch, zapadnięte oczy. Był bardzo przestraszony. Lucy uśmiechnęła się do mnie przepraszająco. „Obawiam się, że widział zbyt wielu lekarzy. Boi się, że coś złego mu zrobisz. Albo że go zabierzesz do szpitala.”

Odwzajemniając uśmiech, powiedziałem: „Nie martw się. Wszystko skonsultuję z tobą. Znasz Jordana lepiej niż ktokolwiek. Najpierw zobaczymy, z jakimi problemami mamy do czynienia. Muszę z nim porozmawiać, ale zbadam go tylko pod warunkiem, że będzie to konieczne.”

Lucy odetchnęła z ulgą. Włączyła Jordanowi wideo. Kiedy mały zrozumiał, że z mojej strony nie spotka go nic przykrego, natychmiast rozweselił się,.

Usiedliśmy w pokoju obok i zaczęliśmy omawiać historię choroby. Lucy była wdzięczna, że może porozmawiać. Ucieszyła się, kiedy poparłem jej decyzję o przerwaniu chemioterapii. Uważałem, że to leżało w interesie Jordana. Mało tego, że w tym stanie chemioterapia nie mogła już pomóc, to powodowała więcej cierpienia niż sama choroba. Na koniec zapytałem Lucy, co czuje w związku z Jordanem, jego chorobą i nieuchronną utratą dziecka.

24 letnia Lucy odpowiedziała mi głębią, która mnie zdumiała: „Nie martwię się o niego.” - odparła. „Wiem, że jest mądrą, starą duszą, która przyszła tu rozliczyć swoje konta karmiczne i uczyć mnie. Wierzę też, że odejdzie stąd i stanie się duszą potężną. Nie czuję, jakbym go traciła. Między nami jest wieczna więź. Mam tylko nadzieję, że to nie potrwa zbyt długo i nie będzie zbyt mocno cierpiał.”

„Wierzysz w reinkarnację?” - zapytałem

„Tak. Wiele o tym czytałam w ciągu ostatnich trzech lat. Tylko wyjątkowe dusze chorują i umierają, kiedy są tak młode jak Jordan. Przychodzą tu, żeby nas uczyć i idą dalej. Jordan jest największym darem w moim życiu. Już na początku wróżka powiedziała mi, że będzie ze mną tylko przez krótki czas. Powiedziała, że mam dać mu miłość w zamian za jego wielką mądrość.”

„Czy Jordan wie o tym?” - zapytałem.

Zaśmiała się. „Nie. Próbowałam z nim porozmawiać, ale on nic nie rozumie. Poznał dzieci chore na raka i wie, że jedno czy dwoje już nie żyją. Wierzy w życie po śmierci. Ciągle rozmawia z tymi dziećmi, jakby były razem z nim w pokoju….” Zamyśliła się na chwilę. „Kiedyś powiedział mi, że po śmierci idziemy do nieba, a kiedy przychodzi nasza kolej Bóg wysyła nas do nowego życia. Skąd on to wziął? Nigdy się nie dowiem. Wróżka tłumaczyła mi, że małe dzieci pamiętają przez jakiś czas, skąd przyszły. Mówiła też, że zapominamy w jakim celu tu przybywamy i że dopóki Jordan nie opuści ciała, nie zrozumie swojego duchowego rozwoju.”

Przez jakiś czas rozmawialiśmy o duchowości i sensie istnienia. Mieliśmy wiele wspólnego. Czułem, że mogę swobodnie przedstawiać swoje poglądy i nie obawiać się, że okażę się natrętny. Zapewniłem Lucy, że nie wyślemy Jordana do szpitala i zrobimy wszystko, aby zmarł w domu spokojnie. Przez następne kilka dni udawało nam się uśmierzać bóle, łagodzić obstrukcje i wymioty. Ostatnie 6 tygodni Jordan przeżył raczej komfortowo i szczęśliwie.

W tym czasie wydarzyła się inna interesująca rzecz. Po mojej pierwszej wizycie u Lucy zadzwoniłem do pediatry. Chciałem zapewnić go, że Jordan jest pod dobrą opieką. Opowiedziałem mu, jak Lucy zapatruje się na sprawy. Zapewniłem go, że jest czułą i kochającą matką, a pozorny dystans odzwierciedla jej duchową świadomość i akceptację śmierci Jordana. Podkreśliłem, że jest dobra dla synka i nie lekceważy najmniejszej potrzeby dziecka.

Pediatra zareagował zdenerwowaniem. Było jasne, że uznał mnie za ekscentryka. Stwierdził, że Jordan niezwłocznie potrzebuje jego nadzoru i regularnych badań. Skontaktowałem się z Lucy i dyplomatycznie powiedziałem jej o tej rozmowie. Okazało się, że już wcześniej zrezygnowała z jego opieki, ponieważ raz próbował zmusić ją do kontynuowania chemioterapii. Nigdy więcej nie poszła z Jordanem do niego.

Wracając do prawa karmy, sądzę, że Jordan w tym wcieleniu oczyszczał swoje konta karmiczne. Tak złożona choroba może dotknąć tylko bardzo doświadczoną duszę. Dusza, która po raz pierwszy wciela się, jest czysta. Nie ma sanskar, które mogłyby się manifestować w dzieciństwie. Inaczej jest w przypadku starych dusz. Doświadczenia i konta karmiczne z wielu poprzednich wcieleń oczyszczają się poprzez nowotwory w dzieciństwie, deformacje albo opóźnienia w rozwoju. Obserwując dzieci chore na nowotwory, utwierdzałem się w przekonaniu, że żyły już wcześniej.

Kiedy zajmowałem się Jordanem, Lucy zadała pytania, które pada bardzo często: „Jak możesz wykonywać ten rodzaj pracy? Czy nie jest smutna? Przygnębiająca? To musi być straszne - mieć świadomość, że nic nie można zmienić.” Sam wiele czasu zastanawiałem się nad tymi pytaniami.

„W takim przypadku jak ty i Jordan rzeczywiście wydaje się, że nic nie można zrobić.” - zacząłem odpowiedź. „Prawdą jest, że kiedy medycyna zawodzi, ludzie często czują się opuszczeni. Jednak my w hospicjum mamy nieco inne podejście. Uważamy, że wiele można zdziałać uśmierzając ból i cierpienie. Rozumiemy, czym jest w takich sytuacjach wsparcie. Na tym właśnie polega różnica. Z tego czerpiemy radość i poczucie sensu naszej pracy.”

W drugiej części odpowiedzi poruczyłem sprawy duchowości.

„Jest coś jeszcze innego, co sprawia, że w tej pracy jestem szczęśliwy. To mój pogląd na życie. Rozpoznałem swoją wieczną tożsamość, więc mogę rozpoznać ją także w innych. Nikt nie umiera. Cierpienie jest przejściowe i doskonaleniu duszy. Zatem tak na prawdę nie jestem świadkiem cierpienia. Obserwuję i przynoszę ulgę, widząc jak dusza oczyszczając konta karmiczne z poprzednich wcieleń, zaczyna realizować swój potencjał. Z taką świadomością pozostaję niezależny od cierpienia i mogę nawiązać bliski i pełen miłości kontakt z pacjentem. Nie zadręczam się. Zamiast zmartwienia przesyłam moim pacjentom miłość. Wydaje mi się, że miłość ma większą wartość niż martwienie się.”

Nie uznaję cierpienia za coś zasłużonego albo karę. Postrzegam je jako naturalny proces oczyszczenia duszy. Dostrzegam w nim ukryty potencjał wzrostu, który w postaci choroby rozlicza przeszłą karma w wymiarze indywidualnym. W dalszej perspektywie proces ten przynosi duszy korzyści i wyzwala ją. Bywa, że dzieje się to bez udziału świadomości duchowej. Niemniej jednak jest to zawsze duchowy proces.

Oprócz karmy choroby, możemy rozwinąć specyficzną karmę grupową albo karmę związku. Skutki czynów popełnionych w przeszłości powodują, że wchodzimy w związki z ludźmi, z którymi łączą nas konta karmiczne. Nie znamy tych, których spotkaliśmy w poprzednich wcieleniach. Rozliczamy konta służąc tym duszom, cierpiąc w związkach albo zadając komuś cierpienia.

Rozliczenia karmy grupowej przybierają formę wypadków i klęsk , takich jak katastrofy lotnicze czy trzęsienia ziemi. Zgodnie z prawem karmy nie ma przypadków, zbiegu okoliczności ani ślepego losu. Cokolwiek zdarza się w życiu jest wynikiem działania w przeszłości i nawiązanych wcześniej związki.

Nie jest regułą, że dusza musi rozliczyć konta karmiczne poprzez cierpienie, ale czasami nie da się tego uniknąć. Dusza cierpiąca wzrasta duchowo w ukryciu. Dusza oświecona wchodzi na ścieżkę samorealizacji i rozwija się. Wówczas wzrost duchowy staje się zauważalnym faktem. Podążając ścieżką duchowego rozwoju, utrzymując związek z Bogiem i służąc ludziom poprzez naszą naturę i postawę, możemy oczyszczać konta i stare sanskary. Wszystkie te starania mogą doprowadzić ostatecznie do osiągnięcia

stanu wyzwolenia od karmy. Im większe nasze wysiłki, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że będziemy cierpieć. W stanie wolności od skutków karmy dusza patrzy na świat z głęboką miłością, zrozumieniem i niezależnością. Jest odbiciem Boga, wolna od strachu, wątpliwości i pragnień. Jest to ostatni punkt na kole naszej podróży od oryginalnej czystości poprzez świadomość ciała do ponownego odzyskania czystości. Na początku drogi jesteśmy niewinni, ale i bezbronni wobec świata. U jej kresu znów stajemy się niewinni, ale dzięki zdobytej wiedzy pojmujemy świat.

Osiągnięcie pełni wszystkich potęg

Aby stopniowo rozwijać szacunek do siebie, niezbędna jest świadomości duszy. Duchowa perspektywa umożliwia nam postrzeganie świata. z boską wizją braterstwa. Takie duchowe przebudzenie i osiągnięcie jasności wejrzenia określa się na Wschodzie jako otwarcie „trzeciego oka”. W stanie uwarunkowania przez świadomość ciała, nasza wiedza duchowa, cnoty i potęgi duszy pozostają w ukryciu. Nie manifestują się, ponieważ są głęboko uśpione. Poprzez medytację i duchowe wysiłki, stopniowo je rozbudzamy i ponownie wydobywamy na powierzchnię.

Medytacja Raja Yogi uczy, że świadomość duszy osiąga się na drodze zdobywania wiedzy o sobie, utrzymywania więzi z Bogiem, czystości i służenia innym. Kiedy dusza osiągnie już pełnię potęg, wiedzy i cnót, realizuje stan najwyższego potencjału. Wiemy już, czym jest nasza wieczna tożsamość. Rozważaliśmy, jak rozwijać poszczególne cnoty i w jaki sposób dostrzegać je u innych. Teraz zastanowimy się, w jaki sposób obudzić i używać 8 potęg umysłu. Na początku będziemy je stosować, w celu przełamania nawyków i uwarunkowań świadomości ciała. Gdy staniemy się świadomi duszy, staną się one częścią kochającej i pełnej cnót natury.

Najpierw opiszę krótko, czym są i jak stosować potęgi duchowe, aby wzrastać i przekształcać się. W drugiej kolejności omówię, jak potęgi wyrażają się w świadomości duszy.

Potęgi pozwalają nam koncentrować oraz kontrolować myśli i działania. Sprawiają, że zachowujemy jasność, spójność i integrację. Czynią nas godnymi zaufania i pozwalają oddziaływać na otoczenie bez siły i nadzoru. Dzięki nim rozpoznajemy prawdę, odnosimy sukcesy na ścieżce duchowej i utrzymujemy duchową tożsamość w świecie pogrążonym w świadomości ciała.

Potęga skupienia pozwala nam pozostać wewnątrz siebie, kiedy uznamy, że sytuacja może na nas wpłynąć niekorzystnie albo wręcz zaszkodzić nam. Ta potęga umożliwia yoginowi zachowanie „oszczędności”. Pisałem o tym w rozdziale XXI na przykładzie koordynatorki grupy. Wycofując się w głąb siebie, przestawała się angażować, koncentrowała się na swojej prawdzie i uspokajała atmosferę. Praktyka wycofania jest szczególnie ważna. Nawet w największym zamieszaniu, z łatwością osiągamy skupienie. Kiedy ktoś zaczyna plotkować, krytykować, wyrażać złość, wycofaj się do świadomości duszy. Nie angażuj się w coś bezużytecznego. Skoncentruj się i obserwuj wszystko jako kolejne sceny sztuki. Dzięki tej praktyce będziesz mniej narażony na negatywność innych i zachowasz spokój umysłu. Ponadto unikniesz ryzyka rozszerzania negatywności innych osób.

Potęga gotowości to umiejętność pełnego zatrzymania umysłu. Zamiast rozmyślać i martwić się bez końca o ludzi albo sytuacje, uczymy się, jak doprowadzić do końca zadanie albo rozmowę i natychmiast „spakować myśli”. Nie marnuj energii na roztrząsanie konsekwencji po fakcie. W ten sposób w każdej chwili koncentrujemy uwagę i energię na chwili obecnej. Potęga gotowości pomaga porzucić zamartwienia. Jest formą kontroli umysłu. Zapobiega rozszerzaniu się negatywności. Nie dopuszcza, aby niewielki problem stał się wielkim, powodując tym samym niepotrzebne komplikacje, niepokój i napięcie. Kiedy rozwiązujemy duże problemy, potęga gotowości umożliwia nam trafną i trzeźwą ocenę.

Potęga stawiania czoła oznacza posiadanie odwagi i zdolności do zmiany. Pielęgnując nasze wewnętrzne piękno, musimy rozpoznawać słabości, przyznawać się do nich i uwalniać się. Aby podejmować wyzwania świata zewnętrznego, potrzebujemy odwagi. Podobnie w procesie wewnętrznego przekształcania, potrzebna nam odwag stawienia czoła wewnętrznym słabościom wpisanym w naturę świadomości ciała.

Jeśli tylko posiadamy wystarczająco dużo szacunku do siebie i szczerości, to stojąc w obliczu trudnych zadań, krytyki pod naszym adresem, mamy szanse ujrzeć własne słabości. Nie czuj się zraniony. Lepiej zastanów się nad przyczynami.

Sprawdzając siebie, zidentyfikujesz, co możesz zmienić. W rezultacie osoby, które traktowałeś jako „przeszkody” w życiu, wzmocnią cię i utwierdzą w duchowym rozwoju.

Dzięki potędze tolerancji możemy utrzymywać spokój umysłu, okazując jednocześnie innym szacunek. Zachowując swobodę, sprawiamy, że inni w naszym towarzystwie także czują się rozluźnieni. Prawdziwa tolerancja wyklucza tolerowanie kogoś lub czegoś z uczuciem niechęci i napięcia. Tolerancja jest uczuciem pełnym miłości i zrozumienia. Dzięki niej nawet do osób usiłujących nas zranić albo oczernić, kierujemy dobre życzenia. Rozumiemy, że przyczyną negatywnych zachowań i działań tych ludzi jest świadomości ciała. Tolerując w taki pełny i naturalny sposób, wybaczasz bez trudu i nie próbujesz osądzać. Jesteś poza wpływami negatywnych postaw, słów i działań. Prawdziwa tolerancja przejawia się w pełnym miłości podejściu do świata konfliktów i iluzji.

Potęga przystosowania oznacza umiejętność stworzenie w sercu przestrzeni dla każdego. Niezależnie od tego, czy zgadzamy się z kimś czy nie, okazujemy szacunek dla różnorodności poglądów i opinii. Osoby zachowujące się negatywnie obdarzamy miłością. Podobni oceanowi, w którym giną krople deszczu, używając potęgi przystosowania zanurzamy w sobie sytuacje trudne i konfliktowe. Potęga przystosowania zwiększa twoje pokłady miłości, dlatego niespodziewane zdarzenia nie ranią cię.

Potęga rozróżniania to zdolność intelektu do rozpoznania wartości duchowych i działania zgodnie z nimi. Im lepiej rozróżniamy, tym bardziej dokładni jesteśmy. Ofiarując coś, rozróżnij, jakie myśli, słowa i działania przyniosą spokój i szczęście. Wybierz te, które w żadnym wypadku nie przyczynią się do smutku. Biorąc coś, nie przyjmuj niczego, co może spowodować nieszczęście albo wprowadzić cię w świadomość ciała. Gdyby ktoś dawał ci kawałek zgniłego owocu, zachowałbyś się grzecznie i stosownie do sytuacji, ale nie wziąłbyś go. A już z pewnością byś go nie zjadł. Podobnie gdy ktoś kieruje do ciebie słowa złości, zazdrości albo chciwości jeśli musisz, wysłuchaj, ale nie bierz niczego do siebie ani z sobą. Gdy ktoś nieuczciwie chce tobą manipulować, odwróć się. Gdy ktoś chce negatywnie wpłynąć na twoją opinię o kimś innym, nie wchodź w to. Szukaj w ludziach tylko cnót i przyjmuj tylko cnoty. W rozdziale XI poświęconym docenianiu, podjęliśmy decyzję, że pomijając słabości zawsze szukamy w ludziach ich mocnych stron. Tylko takie postępowanie umożliwia osiągnięcie potęgi rozróżniania i odrzucenie wszelkich negatywności.

Potęga dokonywania wyboru czyni nas dokładnymi w decyzjach i działaniach. Wymaga wnikliwego intelektu i potęgi rozróżniania. Kiedy z duchową dokładnością dokonałeś rozróżnienia, możesz podjąć decyzję o działaniu. Efektywne rozróżnianie nie gwarantuje trafnej oceny reakcji innych ludzi. Może się zdarzyć, że będziesz działać z najlepszymi intencjami, a pomimo tego zaatakujesz kogoś albo będziesz narzucać swój punkt widzenia. W takich sytuacjach nie myśl, że to inni są niewdzięczni. Staw czoła prawdzie, że słabo rozróżniłeś. W celu rozwijania potęgi rozróżniania, stale sprawdzaj rezultaty swoich słów i działań. Pytaj sam siebie: „Czy przyniesie to korzyść, czy przyczyni się do czyjegoś cierpienia?” Uwzględnij w tym pytaniu także siebie.

Potęga współpracy ułatwia nam zadanie służenia światu. Dzięki tej potędze rozprzestrzeniamy duchowe wartości i uczucia, a tym samym współpracujemy z Bogiem. Ufając innym, wzmacniasz ich zaufanie do siebie. Mówiąc im o swoich intencjach, sprawiasz, że czują przynależność do całości. Tak ofiarowanej współpracy nikt nie odrzuci, a ty przyczynisz się do rozprzestrzenia duchowych postaw.

Podsumowując, 8 potęg nauczanych w Raja Yodze to potęgi: skupienia, gotowości, stawienia czoła, tolerowania, przystosowania, rozróżniania, podejmowania decyzji i współpracy. Gdy wszystkie współgrają z duchową wiedzą i cnotami, dusza osiąga pełnię i czystość. Spełniona dusza jest stabilna, dojrzała i łagodna. Spokojna, pełna współczucia i dająca. Niezależna, ale wrażliwa i kochająca, doskonale łączy stałość i elastyczność, z miłością przystosowując się do każdej sytuacji. Koncentruje się na prawdzie. Zachowuje czystość, mądrość i odwagę, ponieważ odsuwa się od zanieczyszczeń bezużyteczności i negatywności. Jest rozumiejąca i życzliwa. Każdego traktuje z szacunkiem i pokorą. Nic nie wpływa na nią negatywnie. Doskonale rozwiązuje problemy, a w następnej sekundzie przechodzi w stan gotowości. Ponieważ nigdy nie rozprasza się, pozostaje lekka i zadowolona, ciepła i dostępna. Jest nieustraszona dzięki potędze stawiania czoła życiowym wyzwaniom. Taka dusza rozpoznaje własną wartość i współpracuje w służbie oświecenia ludzkości. Współpracując, potrafi doskonale rozróżniać i wybierać to, co przynosi korzyść. Oddana i wolna zachowuje pełną jasność w podejmowaniu decyzji. Jest naturalnym autorytetem, bez odwoływania się do użycia siły. Zawsze posłuszna wskazówkom Boga. Jest bogata. Wszystko toleruje i wybacza.

Na ścieżce samorealizacji osiągamy wszystkie potęgi i stajemy się wolni od świadomości ciała. Medytując, rozpoznajemy 8 potęg, a następnie używamy ich, aby pokonać świadomość ciała i służyć innym. W świadomości duszy używamy potęg bez wysiłku, dając świadectwo naszych cnót. Stopniowo dusza wraca do miłości i ostatecznie staje się miłością.

W roli sługi świata

Wszystkie nauki duchowe i religijne uznają służenie drugiemu człowiekowi za istotny element na drodze rozwoju. Ścieżka samorealizacji nie jest wyjątkiem. Służymy innym poprzez to, co robimy i jacy jesteśmy. Pracując jako lekarz opieki paliatywnej uświadomiłem sobie, że działanie jest ograniczoną formą służenia. Natomiast służenie poprzez bycie ma znacznie dalszy zasięg. Służąc innym w świadomości duszy, działamy z większą uwagą i troską. Pamiętając Boga i utrzymując z Nim kontakt, emanujemy spokojem, który wyraża naszą wiarę. Jeżeli każdą zwykłą czynność wykonujemy z zadowoleniem, ci którzy przebywają z nami, znajdują się w orbicie wpływu szczęścia. W ten sposób poprzez bycie, czyli nasze postawy i zachowania, służymy naturalnie i bez wysiłku.

W IV rozdziale opisywałem, jak odkryłem moje uśpione duchowe zdolnościami. Było to tuż po głębokim emocjonalnym oczyszczeniu, kiedy doświadczyłem miłości. Takie przeżycia pełnią rolę „duchowych okien”. Pozwalają na sekundę uchwycić nasz prawdziwy potencjał, przynoszą nowe uświadomienia i entuzjazm do dalszej drogi. Kolejne okno otworzyło się przede mną w 1992 roku, kiedy byłem w Indiach, w Mt Abu. Zdarzyło się to podczas porannej medytacji, o wschodzie słońca. Wówczas doświadczyłem uczucia jedności. Pojąłem, że wszystkie podziały pomiędzy mną a innymi są sztuczne. Niemal że nie odczuwałem własnej tożsamości. Poczułem, jakbym się rozpuścił i stał częścią wszystkiego, co istnieje. Zjednoczyłem się z Bogiem. Doznałem wszech-połączenia - siebie jako duszy, Boga i wszystkiego wokół. Przez około 20 minut, kiedy różowe pastele zmagały się z błękitem nieba, czułem, że stałem się narzędziem miłości. W stanie głębokiej medytacji usunąłem się i przyzwoliłem Bogu dosięgnąć duszy i wykonywać przeze mnie swoje zadanie.

Później odkryłem, że przeżyłem opisywany w medytacji Raja Yogi stan nasienia. Polega połączeniu z Bogiem, w którym medytujący wkracza w stan bezcielesności i staje się narzędziem Boga w służenia światu. Z magiczną prostotą dusza pełni rolę czystego kanału dla duchowej miłości, która wyszukuje wrażliwych, rozbudza gotowych i oświeca godnych. Ten sposób służenia światu jest unikatowy i nie zna granic. Unikatowy, ponieważ pochodzi bezpośrednio od Boga, który poprzez jednostkę, oddziałuje na świat. Nieograniczony, ponieważ nie wymaga bliskości fizycznej ani bezpośredniego kontaktu. Służenie światu kontrastuje z ograniczeniami bliższych nam form doczesnego służenia, zazwyczaj kojarzonego z dobroczynnością i zaangażowaniem w codzienne obowiązki. Doczesne służenie ogranicza się do świadomości ciała. I chociaż opiera się na współczuciu i wzajemnym wsparciu, jest ważne i często niezbędne, to służenie w oddaniu i związku z Bogiem jest znacznie szersze i jakościowo lepsze.

Potwierdziło się to w rok po mojej wizycie w Mt Abu. Przeżyłem podobne doświadczenie medytacyjne. Usiadłem i rozwinąłem świadomość istnienia jako dusza, subtelny punkt boskiego światła umieszczony w środku czoła. Z tego punktu połączyłem się z boską naturą, osobowością i czystością Boga. Poczułem „strumień” tej więzi i znów doświadczyłem stanu nasienia. Boska miłość płynęła przeze mnie do każdego, z którym w przeszłości i w teraźniejszości byłem połączony. Kiedy zakończyłem medytację miałem jednoznaczne odczucia, że służyłem. Uświadomiłem też sobie, że poprzez medytację możemy rozliczyć nasze konta karmiczne, które wiążą nas z pewnymi duszami. Te dusze w czasie naszej medytacji otrzymują miłość i siłę.

Tego samego dnia po południu przyszła do mojego biura Fran. Powiedziała, że musi ze mną porozmawiać. Znałem Fran od 10-ciu lat. Była pielęgniarką na wydziale onkologii i opieki paliatywnej. Pamiętam, jak z powodu jakichś zaszłych kłopotów, starała się o pracę nie wymagającą dźwigania ciężkich rzeczy. Poparłem wtedy jej podanie. Tego dnia okazało się, że ostatniej nocy Fran miała znaczący sen i była pewna, że musi mi o nim opowiedzieć.

„Wspinałam się na górę bez lin i asekuracji. Zbliżając się do szczytu poczułam się zmęczona i dotarłam do występu skalnego. Było bardzo niebezpiecznie, ale jedyne co mogłam robić, to iść dalej. Powrót nie wchodził w grę. Zaczęłam wspinać się na ten występ, ale byłam tak zmęczona, że utknęłam. Pode mną była przepaść. Przeraziłam się. Nagle, już niemal spadałam, pojawiłeś się obok i pomogłeś mi pokonać ostatnie metry.”

Fran była trochę zakłopotana patrząc na mnie. „Ale to nie byłeś tak naprawdę ty. Obudziłam się z myślą, że to sam Bóg mi pomógł. Ten sen utwierdził mnie, że nie ma powodu bać się przyszłości. Wiem, że gdzie pojawią się przeszkody, będzie i pomoc. To zrodziło we mnie poczucie pewności.”

Siedziałem jak zauroczony, czując że „przysłano” ją tu, aby potwierdziła moje doświadczenie medytacyjne. Powiedziałem jej o mojej porannej praktyce i jaki związek mogła mieć z tym snem i uświadomieniem. „O której godzinie obudziłaś się?” - zapytałem.

„Tuż przed 4.30.” - odpowiedziała. Było to podczas mojej medytacji.

Dwie sprawy poruszyły mnie szczególnie. Pierwsza to niezachwiana pewność Fran, że wsparcie pochodzi od Boga, pomimo iż to ja pojawiłem się w jej śnie. Ten fakt zgadzał się z ideą oddania i przyzwalania Bogu na działanie poprzez nas. Druga to fakt, że Fran nie pojawiła się w moich myślach w czasie medytacji. Pomimo tego, poprzez nasz kontakt doświadczyła działania Boga. Teraz upewniłem się, że jeśli tylko usuniemy z naszych umysłów wszelkie blokady, możemy realizować nieograniczony potencjał służenia na odległość. Kiedyś, słysząc o ludziach uzdrawiających na odległość za pomocą modlitwy albo medytacji, zachowywałem sceptyczną postawę. Ostatnie doświadczenia zweryfikowały moją opinię na ten temat.

Mając doświadczenie w medytacji, możemy przez cały czas pełnić rolę sługi świata. Potęga skupienia umożliwia nam w dowolnej chwili przejście w bezcielesny stan nasienia. Wówczas ujawniają się nasze oryginalne cnoty i potęgi, a każda myśl niesie światu czystość i dobre życzenia. Kto stał się sługą świata, w naturalny sposób uzdrawia na odległość.

Misja miłości

Elisabeth Kübler-Ross stwierdziła, że w dzisiejszych czasach są tylko 3 typy ludzi szczerych: dzieci, umierający i cierpiący na psychozę. Z punktu widzenia psychiatry ci ostatni byli szczególnie interesujący. Sam w pracy spotykam czasami przypadki stanów psychotycznych i uważnie im się przyglądam. Myślę, że pacjenci psychotyczni niekiedy napotykają na swój potencjał duchowy, ale wyrażają to w sposób nieświadomy i zupełnie niezrównoważony. Określamy to jako złudzenie wielkości. Chorzy psychicznie, nie mając kontaktu z tym światem, nie kłamią i mówią jedynie o tym, co czują.

Na początku mojej pracy w opiece paliatywnej nawiązałem bardzo bliski kontakt z młodym człowiekiem, który umierał na AIDS. Historia Damona Courtney'a stała się powszechnie znana, kiedy jego ojciec wydał książkę April Fool'sDay (Prima Aprilis, Penguin, Melbourne, 1998). Miał 22 lata, kiedy się poznaliśmy. Już wtedy przecierpiał wiele. Urodził się z hemofilią, skazą krwotoczną spowodowaną niedoborem jednego z czynników warunkujących krzepnięcie krwi. Z powodu krwotoków Damon był często hospitalizowany, w celu dożylnego podania brakującego czynnika. Jednym z symptomów tej hemofilii są samoistne krwotoki do stawów. Damon cierpiał z powodu bólów, obrzęków i deformacji funkcji stawów. Choroba upośledzała aparat ruchowy. Damon kulał. Nie znał dnia bez bólu.

Zdarzyło się to w latach 80-tych, tuż przed tym, jak świat zachodni dowiedział się o AIDS. Podano Damonowi czynnik pobrany od dawcy chorego na AIDS. Kiedy odkryto chorobę, poddano Damona kontrolnym testom na obecność wirusa HIV. Były pozytywne. Damon stał się jedną z tych osób, które przeszły przez ogromny trud hartowania charakteru. Miał pozytywny stosunek do życia. Był sympatyczny, bystry, z poczuciem humoru. On i jego opiekunka Celeste polubili mnie od czasu kiedy stwierdziłem, że chroniczna biegunka nie wiąże się z AIDS, ale jest efektem ubocznym środków przeciwbólowych. Dzięki tej diagnozie pozbyliśmy się zadawnionego problemu. Co ważniejsze, mogliśmy kontrolować ból skuteczniej niż kiedykolwiek Damon tego doświadczył. Pomimo ciągle zmieniających się problemów na przestrzeni kolejnych dwóch lat, Damon zawsze był uśmiechnięty. Zawsze miał w zanadrzu jakiś gotowy plan na zbicie fortuny. I chociaż przychodziły chwile wątpliwości i kryzysów, nie widziałem go przygnębionego. Nigdy nie utracił miłości do życia.

Rozmowa ze mną o sprawach duchowości wyraźnie sprawiała mu radość. Ojciec podarował mu w dzieciństwie prawdziwy skarb, ucząc go: „Gdy sprawy przybierają zły obrót, jest miejsce, dokąd możesz się udać. Tam zawsze jest bezpiecznie. Tam jesteś chroniony. To takie małe miejsce w tobie. Idź tam, kiedy musisz uciekać. Idź tam, kiedy chcesz się nad czymś skoncentrować.” Damon nauczył się odnajdować w sobie to miejsce i w dzieciństwie często tam przebywał. W sposób niezamierzony ojciec nauczył go, jak medytować i być świadomym duszy. Myślę, że lekcja ojca była najcenniejszym podarunkiem w stosunkowo krótkim życiu Damona. Była to dla niego naturalna praktyka, a nie świadomość wynikająca z oświecenia. Dzięki niej mógł w każdej chwili przenieść się poza ciało i cierpienia powodowane chorobą.

Chorując na AIDS Damon doświadczył psychozy. Utracił na pewien czas zdrowie psychiczne. Natręctwo jest jednym z neuropsychiatrycznych objawów AIDS. Pacjent może wpaść w złudzenia wielkości, paranoje albo cierpieć z powodu nawału irracjonalnych myśli i działań. W ciągu około 6-ciu tygodni Damon coraz mocniej ulegał urojeniom. Był przekonany, że śledzi go CIA. Zdarzenie kulminacyjne miało miejsce podczas przyjęcia do szpitala na oddział AIDS. Było to miejsce słabo wyposażone pod kątem potrzeb schorzeń psychiatrycznych. W pewnej chwili Damon wpadł w obłęd. Uciekł ze szpitala, przerażony, że przyszli po niego. Następna straszna rozegrała się w domu.

Ponieważ Damon był notowany jako chory psychicznie, wysłano za nim policję. Nie zważając na wyniszczone zdrowie i fizyczną słabość, policjanci użyli siły i na oczach rodziny i opiekunów zaaresztowali Damona. Krzyczącego i przerażonego zabrali do szpitala psychiatrycznego. Tam, również przy użyciu siły, zatrzymano go i podano lekarstwa. Działo się to w czasie, kiedy o AIDS niewiele wiedziano. Krążyły plotki o możliwościach zarażania. Potraktowano go jak trędowatego. Ostatecznie jednak skorzystał na tym, ponieważ przyznano mu oddzielny dom i wyznaczono zespół pielęgniarski. W dzień po przyjęciu poszedłem go odwiedzić.

Dom był stary, drewniany ze wspaniałym ogrodem. Otaczał go wysoki płot. Wchodziło się przez podwójnie zamykaną bramkę. Dyżurny otworzył olbrzymią kłódkę zabezpieczającą łańcuch i wpuściwszy mnie do środka, pokazał drogę. Poszedłem w kierunku domu. Z tyłu usłyszałem brzęk łańcucha. Zostałem zamknięty wraz z Damonem i jego opiekunami. Damon czekał na mnie na ganku. Jak tylko mnie ujrzał, uśmiechnął się szeroko i pomachał ręką. Wydawał się bardzo, bardzo szczęśliwy.

Przywitał mnie nie jak więzień, ale prawdziwy pan na włościach. Natychmiast zaczął oprowadzać mnie po swoim nowym królestwie. Przedstawił mi z imienia wszystkie pielęgniarki, ogłaszając, że to jego służba. Nie pamiętał niczego z wydarzeń poprzedniego dnia. Nie było śladu po wczorajszym obłędzie i traumatycznych zajściach podczas aresztowania. Powiedział mi, że dzięki elektromagnetycznym falom emitowanym przez miedzianą bransoletę na ręce jego choroba została wyleczona. Dodał, że wkrótce cały świat zostanie uwolniony od AIDS i wszelkich innych chorób. Ponieważ on, Damon, odkrył sekret życia wiecznego, był teraz ważną osobistością. Powierzono mu nową centralę w szpitalu. Rząd niedługo usunie wszystkich pacjentów, aby miał miejsce do przeprowadzenia operacji, która zmieni cały świat.

Takie mniej więcej było sedno wypowiedzi Damona. Był podekscytowany. Mówił szybko, przeskakując z tematu na temat. Tworzyło to swoistą mieszaninę słów połączonych bez nadrzędnego związku i sensu. Przytoczyłem tylko główne wątki, aby przedstawić, o czym mniej więcej mówił. Jeden z wielu wątków wiązał się ze słowem „wieczny”. Damon mówił: „Ja wiem. Bóg wyznaczył mi tu zadanie. Bóg chce, aby wszyscy żyli wiecznie. Powierzył mi misję. Tak. To jest misja. Misja miłości. Dlatego tu jestem. To jedyna rzecz potrzebna teraz światu. Teraz. Ja mogę uzdrowić każdego. To jest miłość. To dlatego rząd zrobił mnie tu dyrektorem. Życie wieczne nic nie znaczy bez miłości. Ofiarowanie ludziom życia wiecznego to tylko pierwsza część zadania. Teraz muszę sprawić, żeby się kochali. Realizuję misję.”

Damon promieniał. Był w euforii. Upajał się własnymi „uświadomieniami”. Pogrążył się w psychozie.

Kilka miesięcy później, kiedy wrócił do siebie, wyznał Celeste, że utracił pewność i poczucie, że posiadł niezwyciężoną siłę umysłu i ciała, którą dawała mu mania. W ostatnim roku życia Damon coraz bardziej tracił siły i samodzielność. Czasami tęsknię zwierzał się Celeste: „Wiesz kochanie, to było wspaniałe. Pierwszy raz w życiu czułem, że jestem całością. Byłem potężnym Damonem. Gdybym tylko mógł być zdrowy i poczuć się tak ponownie.”

Pomimo fizycznego wyniszczenia, Damon nie rezygnował z misji miłości. W dzienniku, którego fragmenty zostały opublikowane w April Fool's Day, napisał:

… Czy umiem sięgnąć po siłę drzemiącą w moim umyśle, aby pokonać przeciwności losu, aby przeżyć? Miłość jest największą ze wszystkich sił. To energia. To potęga. Muszę używać jej w sposób twórczy. Muszę przestać słuchać tych zdradzieckich podszeptów, które z całą siłą próbują mnie przekonać, że to początek końca. Pragnę tak wiele ofiarować temu światu, ludziom, których kocham.

Nieco dalej pisze tak:

…Jak zacząć? Pierwszym warunkiem jest odzyskanie wiary w siebie. Muszę przejąć kontrolę nad sobą. Zmusić umysł do pracy. Żyć normalnym życiem. Teraz muszę czytać, muszę pisać, muszę jakoś wesprzeć tę istotę, którą jestem …. muszę znowu nauczyć się żyć.

Kończy w następujący sposób:

… jeśli tylko wola jest wystarczająco silna, nie ma rzeczy niemożliwych. Nadszedł czas, aby odkryć duchową naturę istoty, którą jestem. Używając tego określenia, mam na myśli coś więcej niż serce, wnętrzności i stawy kolanowe. To czyni nas czymś cenniejszym niż ciało i krew. Tam kryje się odpowiedź na pytania o życie i egzystencję, o uzdrowienie i rozkwitanie.

Wierzę, że kiedy Damon umierał w objęciach Celeste, odkrył, że jest tym małym, spokojnym miejscem, o którym mu mówił ojciec. Myślę, że odkrył tam sekret życia wiecznego. Opadły zasłony iluzji - to miejsce było nim samym. Wypełnił swoją misję - to miejsce było miłością. Czuję, że ta dusza, która była Damonem, ruszyła dalej, aby służyć światu. Jej misja miłości jest teraz bogatsza o mądrość krótkiego, ale pełnego życia.

W ostatnich kilku rozdziałach przyjrzeliśmy się, jak wyraża się świadomość duszy. Są to stany, w których realizuje się i wyłania wieczna tożsamość, czyniąc wszystkich wokół świadkami czystości i łaski. Stany, w których dusza posiada siłę wykroczenia świadomością poza ciało fizyczne. Stany, w których dusza staje się kanałem dla boskiej miłości. Damon powiedział, że życie wieczne bez miłości jest niczym. Uważał, że wypełnia misję miłości. Czym jest misja miłości? To poszukiwanie duchowej ścieżki, czynienie wysiłków, aby doskonalić to małe i spokojne „miejsce w środku”. To spotkanie z Bogiem i obejmowanie całego życia jednoczącą, pełną miłosierdzia i współczucia świadomością.

Ku miłości

Od momentu, kiedy przychodzimy na ten świat, nasza niewinność ulega stopniowo wpływom świadomości ciała. Będąc w świadomości ciała dusza, popełnia występki, aby chronić się i zaspokajać pragnienia. Akceptacja śmierci odsłania, w jaki sposób dusza ponownie odkrywa swoją oryginalną naturę spokoju. Doświadczenia emocjonalnego oczyszczenia i umieranie pokazują, w jaki sposób oświecenie może wprowadzić na ścieżkę samorealizacji. Wysiłki duchowe dowodzą, że możemy się uwolnić od świadomości ciała i ponownie odkryć naszą czystość. Zatem rozwój duchowy jest podróżą wstecz, drogą do przypomnienia i pamiętania, kim byliśmy. Ideą tej podróży jest myśl: Stanę się, kim byłem.

Damon Courtney w największym napadzie manii powiedział mi, że wypełnia misję miłości. Później napisał, że miłość jest największą ze wszystkich potęg i trzeba używać jej w sposób twórczy. Jeden z błędów, jakie popełnia dusza w świadomości ciała, polega na poszukiwaniach miłości na zewnątrz, podczas gdy miłość jest w samej duszy. Innym błędem są wszelkie próby ukierunkowania i wykorzystania miłości. Jednak zasadniczym błędem jest mylenie miłości z przywiązaniem. Wówczas spętana pragnieniami i uzależnieniami, staje się miłością uwarunkowaną. Odmawiamy jej tym, którzy nie zachowują się zgodnie z naszymi życzeniami. Jesteśmy źli i nieszczęśliwi, ponieważ ktoś nie odwzajemnia naszych uczuć. Z jednej strony próbujemy nadać miłości kierunek, określając, kto jest jej godny. Z drugiej nie umiemy jej po prostu zaufać.

Miłość, drzemiąca w nas, będąca częścią naszej prawdziwej natury, jest czysta i bezwarunkowa. Jedynie w świadomości duszy możemy pojąć, czym jest uczucie takiej miłości. Możemy go doświadczyć umierając, w chwili oświecenia, w następstwie oczyszczenia emocjonalnego albo na drodze praktyk duchowych. Wtedy stajesz się miłością. Jesteś z nią nierozerwalnie połączony, tak spełniony w tym uczuciu, że nie masz innych pragnień. Kiedy doznałem miłości czystej, po prostu byłem nią. Nie była uczuciem skierowanym do kogoś lub czegoś w moim życiu. Gdybym wtedy miał wyrazić, kim jestem, doświadczając takiej miłości, powiedziałbym: Jestem miłością.

Odkryłem, że nie można kontrolować ani ukierunkować miłości bezwarunkowej. Możesz nią być, ale nie możesz jej dać. W chwili, gdy kierujesz ją do kogoś albo odmawiasz jej komuś, stawiasz warunek. Wkracza twój egoizm i przywiązanie. W świadomości duszy twoja prawdziwa natura emanuje miłością bezwarunkową. Ofiarowanie takiej miłości wynika z jej natury, a nie z wyboru. Taka miłość posiada własną siłę i nie wymaga twojej pomocy. Aby móc kochać w sposób czysty, musimy uniezależnić się od wszystkiego, stać się miłością i pozwolić miłości płynąć.

Misja może być w życiu zadaniem albo formą duchowego służenia. W przypadku Damona Courtney'a była zadaniem, aby ofiarować światu uświadomienie miłości i uzdrowienie. Ci, którym bliska jest duchowość, będą skłaniać się ku pojmowaniu misji jako służenie ludzkości poprzez miłość. Niemniej jednak egoizm i dobre intencje łatwo się mylą, warto więc zastanowić się, jakie zadania ma samej miłości. Zapytajmy siebie: Co to jest misja miłości? Takie pytanie pomaga zachować pokorę, żeby „pozwolić wszystkiemu odejść i pozwolić kochać”. Kiedy ktoś staje się miłością, nie ma potrzeby udowadniania czegokolwiek. Miłość natychmiast pozwala siebie rozpoznać i sama wykonuje swoje zadanie, nie używając siły.

Ludzie umierający w stanie akceptacji pozwalają wszystkiemu odejść i stają się miłością. Świadkowie takich chwil, rozpoznają to uczucie i opowiadają o jego pięknie. W rozdziale V June podzieliła się ze mną doświadczeniem, które utwierdziło ją w wierze w życie wieczne. Jak mówiła, jej matka stała się dla wszystkich zwierciadłem prawdy o duszy. Wiele osób z Mt Abu praktykujących yogę posiadało tę zdolność za życia. Sama ich obecność emanowała taką potęgą miłości, że dawała pewność i tylko pewność wymiaru duchowego. Osobiste doświadczenie miłości przemieniło mnie z ateisty w osobę wierzącą i wprowadziło na duchową ścieżkę.

Miłość odsłania, kim naprawdę jesteśmy, przekształca nasze postawy typowe dla świadomości ciała, jest światłem na ścieżce samorealizacji. Jej misją jest zjednoczenie i uzdrowienie świata. Wypełniając misję miłości, mamy za zadanie stać się miłością i pozwolić, aby swobodnie realizowała swoje cele.

Potęga miłości

W Indiach religię określa się pojęciem dharma. Dharma oznacza „drogę życia”. Na Zachodzie religia jako sposób życia mieści się w pojęciu duchowości. Sposób wyrażania duchowości jest niezależny od wyznania. Czuję, że prawdziwa religia polega na przyswajaniu i wyrażaniu w życie cnót. Prawdziwa religia nikogo nie nawraca, ale umożliwia wszystkim doświadczanie i wyrażanie ich osobistej prawdy. Żadna z duchowych ścieżek nie ma charakteru absolutnego. Wierzę, że boski czynnik jest dla wszystkich religii zewnętrzną siłą przewodzącą, oddziałując potęgą miłości o nieograniczonej mocy uzdrawiania.

Miłość czysta to boska miłość duchowa. Bóg jest jej niewyczerpanym źródłem, w nas pozostaje uśpiona. Jeśli spotkamy miłość Boga, jej potęga rozbudza drzemiące w nas uczucie. Jeśli odnajdziemy ją wewnątrz siebie, rozprzestrzenia się i łączy nas z Bogiem.

Miłość zawsze jest w nas, bez względu na to, jak wysokie mury obronne wznieśliśmy w wyniku życiowych doświadczeń i urazów. Chociaż tak bardzo zmieniliśmy się i tak bardzo się zanieczyściliśmy, miłość czeka na przebudzenie, aby nas uzdrowić od przeszłości i uwolnić od teraźniejszości. Kilka lat temu, podczas warsztatu medytacyjnego, poznałem Monikę. Była nauczycielką. Rozmawiała ze mną o przeszłych urazach. Kiedy była dzieckiem, ojciec molestował ją seksualnie. Trwało to dość długo, do czasu, gdy stała się nastolatką. Przez wiele lat myślała, że nękają ją komplikacje pourazowe, z którymi musi sobie jakoś radzić. Pewnego razu jedna z jej studentek zwierzyła się, jak doświadczyła molestowania. Monika próbując pomóc studentce pokonać gorycz, wyrzuty i poczucie winy, odkryła, że ponownie wynurza się jej własny ból.

Poczuła złość i rozgoryczenie, że ojciec już nie żyje i może z nim porozmawiać. Miała również żal do matki za jej bezradność i słabość, po tym jak odkryła, że ojciec molestuje córkę. Dawne wspomnienia poruszyły ją do tego stopnia, że wpłynęły na stosunki z mężem i pracę zawodową. Nie wiedziała, czy i jak rozmawiać z matką, teraz już starą i wątłą kobietą. W końcu panika i bezsenności zaprowadziły ją do psychoterapeuty. Monika powiedziała, że doświadczenie molestowania zanieczyściło jej duszę, pozostawiając ślad na wieczność. Zapytała, co ja o tym myślę.

Zrozumiałem ten ból. Zacząłem rozmawiać z nią o duszy, o oryginalnej jej czystości i o tym ulega uwarunkowaniom życiowych doświadczeń. Po tragicznych urazach szukamy sposobu, aby stłumić ból. Otaczamy duszę warstwami ochronnymi i uczymy się, jak wyrazić siebie, nie narażając się jednocześnie na zranienie. I chociaż ból ukrywamy tak głęboko, że wcale nam nie dokucza, on ciągle pozostaje w nas i w każdej chwili może się ponownie obudzić. Powiedziałem Monice, że pod wszystkimi warstwami ochronnymi leży nasza oryginalna czystość i niewinność. Tłumiąc ból emocjonalny, zapomnieliśmy o nich, ale one także w każdej chwili mogą się obudzić.

„Nic, co cię nawet dotknie, nie może zranić oryginalnej natury.” - powiedziałem. „Nie jest możliwe, aby urazy i życiowe doświadczenia zanieczyściły duszę na wieczność.” Na koniec dodałem, że w następnej części warsztatu z pewnością doświadczy tej najgłębszej części siebie. Czułem, że jeśli tak się stanie, nie będzie chciała konfrontować się ze starą matką i roztrząsać sprawy, które miały miejsce tak dawno temu. W kolejnym tygodniu Monika napisała do mnie list. Już następnego dnia, popołudniu, doświadczyła głębokiej miłości i uzdrowienia. Przyniosły jej uczucia czystości i ulgi. Opisując swoje doświadczenia, stwierdziła, że dzięki sile miłości czuje pełne oczyszczenie. Rozpoznając miłość jako wrodzoną właściwość, wyzwoliła się spod wpływu dzieciństwa, wybaczyła ojcu i pozbyła się potrzeby konfrontowania z matką minionych spraw.

Kiedy w 1998 roku po raz drugi pojechałem do Indii, przybyłem do Mt Abu z celem odkrycia, jak w sposób konsekwentny urzeczywistniać potęgę miłości. O świcie czwartego dnia zostawiłem grupę i udałem się do pobliskiej dolinki na medytację. Otaczało mnie doskonałe piękno, samotność i cisza przerywana porannym śpiewem ptactwa. W medytacji rozmawiałem z Bogiem. Powiedziałem mu: „Porzucam wszelkie przywiązanie do tego świata i oddaję się tobie jedynemu. Pozwalam odejść ciału, związkom, fizycznemu dobru i posiadaniu, nawet poczuciu siebie.” Skończyłem powtarzając: „Oddaję się tobie jedynemu.” I zrobiłem to. Doświadczyłem jak staję się w pełni dzieckiem Boga. Będąc jego dzieckiem, poczułem, że należę do Boga, a Bóg należy do mnie. Z takimi uczuciami spotkałem miłość, o której mogę jedynie powiedzieć, że była czystością i potęgą. Nie uczuciem ani nie emocją, ale pełną mądrości energią przekształcającą życie.

Podobnie jak Monika, doświadczyłem potęgi miłości jako energii oczyszczającej. W wielu sytuacjach, żyjąc albo umierając, możemy doświadczyć jej właściwości uzdrawiających. Wierzę, że źródłem takiej miłości jest sam Bóg. Oddając się Bogu i należąc do niego, rozbudzamy ją w sobie. Czuję, że potęga miłości uczy i czyni nas boskimi. Dokładniej rzecz ujmując, wierzę, że czysta miłość przychodzi, aby obudzić „śpiący” w nas wizerunek Boga. Myślę też, że spodobałoby się Bogu, gdybyśmy wszyscy stali się podobni Jemu/Jej. W ten sposób oddalibyśmy boską miłość.

Miłosierdzie

Dzięki właściwym myślom, słowom i działaniom uwrażliwiamy siebie na doświadczanie potęgi miłości. Jednak, aby móc przesyłać światu tę uzdrawiającą energię, musimy pozbyć się wszelkich napięć i konfliktów oraz przyjąć postawę pełną miłosierdzia. Miłosierdzie eliminuje wszystkie podziały i jednoczy nas z innymi w miłości. Prośba Jezusa ukrzyżowanego „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią.” jest prostym, ale pełnym wyrazem miłosierdzia. Świadomość ciała jak opaska na oczach zasłania nam miłość i prawdę. Oszukuje nas. Pod jej wpływem strach i brak zaufania wypaczają percepcję do tego stopnia, że dusza staje się niezdolna do działania zgodnie z cnotami. Dochodzi do tego, że ”nie wiemy, co robimy”. Duchowe uświadomienia pokazują, że stąd biorą się wszystkie ludzkie słabości. Ta wiedza przynosi zrozumienie, akceptację i wybaczenie.

Wyobraź sobie, że przychodzi do ciebie dziecko, opiera się o drogi wazon i przypadkowo strąca go. Wazon tłucze się na podłodze. Dziecko nie ma pojęcia, czym jest wazon ani jaka jest jego wartość. Nie wiedziało nawet, że wazon może się poruszyć, a co dopiero przewrócić. Uznałbyś je za niewinne i nie karałbyś. Pomimo straty, wybaczyłbyś, ponieważ rozumiesz, że dziecku zabrakło wiedzy i doświadczenia.

Podobnie jest z ludźmi, którzy ulegli świadomości ciała. Oni „zapomnieli” prawdę. Ponieważ działają bez wiedzy i doświadczenia duszy, oddzielają się od miłości. Miłosierdzie jest postawą prawdziwego wybaczenia. Akceptuje wszystkich, traktując ich jako niewinnych. Szerzy wśród ludzi miłość i pozwala realizować jej misję. Rozwijanie miłosierdzia wymaga od wiary w nieśmiertelność, zaufania Bogu i akceptacji toczącej się sztuki życia. Wymaga miłości do całej ludzkiej rodziny. Pomaga rozwijać jednoczące poczucie braterstwa i unikać dostrzegania różnic płci, rasy, postaw i zachowań. Uznając wszystkie dusze za dzieci Boga, czujemy, że jesteśmy rodziną, w której wszyscy należą nawzajem do siebie. Pozostając w świadomości duszy, należymy do Boga i dzięki temu możemy urzeczywistniać potęgę miłości. Miłosierdzie daje uczucie stawania się pomostem łączącym źródło miłości z innymi duszami.

W nauczaniu Raja Yogi jest powiedzenie: „Kiedy ty się zmieniasz, zmienia się świat.”. Odzwierciedla ono dwie rzeczy. Stając się świadomi duszy widzimy i doświadczamy świata inaczej, więc dla nas ten świat zmienia się. Po drugie, zaczynamy brać udział w najważniejszym zadaniu miłości - zadaniu odkrywania prawdy, tworzenia jedności i uzdrawiania świata. Jeśli dobrze odgrywamy naszą rolę i współpracujemy z miłością, miłosierdzie staje się czymś więcej niż tylko sposobem postrzegania świata. Jest to wprowadzanie miłości do świata.

Samorealizacja wpisana w cykl

Rozwijając się i urzeczywistniając naszą oryginalną naturę spokoju, czystości i potęgi, stajemy się uosobieniem miłości. Powracając do miłości, zamykamy cykl, który zaczyna się od świadomości duszy, przechodzi przez świadomość ciała i na świadomości duszy się kończy. Wierzę, że samorealizacja jest częścią cyklu każdej ludzkiej duszy. Każdy z nas traci łaskę i upada. Niektórzy dalej, inni bliżej. Jedna nasza ukryta czystość nie zostaje ujarzmiona na zawsze. Odpowiedzialni za swoje czyny, musimy rozliczyć wszystkie konta karmiczne, ale miłość w nas choć uśpiona jest niepokonana.

Wierzę w narodziny, śmierć i ponowne narodziny. Postrzegam życie jako wielką sztukę rozgrywającą się na scenie świata, w której każda dusza ma do odegrania swoją rolę. Na scenie pojawia się coraz więcej dusz. Ciągle dochodzą nowe, a stare się odradzają w rozwijającej się cywilizacji. Kiedy my tracimy łaskę, to samo dzieje się z naszą cywilizacją. Jej wartości zaczynają coraz bardziej odzwierciedlać świadomość ciała. W przypadku jednostki proces samorealizacji rozpoczyna się często po okresie kryzysu, który podważa albo wręcz niszczy fasadę świadomości ciała. W najszerszym ujęciu, w wymiarach całej ludzkości cykliczność samorealizacji można dostrzec w momentach krytycznych, kiedy cywilizacje rozwijają się i upadają, ulegają samozagładzie i powstają na nowo. Jeśli ten wzór jest prawdą, możemy spodziewać się w dramacie sceny, kiedy świat przekształci się pośród największego chaosu.

W 1987 roku 37-letni Vincent, od dwóch lat chory na AIDS dał mi znak ostrzegawczy. Ponadto miał w stadium zaawansowanym mięsaka Kaposiego, nowotworu złośliwego mającego postać czerwono-purpurowych guzków na skórze. Kiedy poznałem Vincenta miał już przerzuty do wątroby, płuc i śledzionej. Od trzech tygodni był w hospicjum. Poprosił mnie o specjalną wizytę. Ponieważ nie cierpiał na żadne zaburzenia psychiczne, tym bardziej zaintrygowały mnie jego słowa.

Vincent powiedział, że miał wizję przyszłości. Ujrzał dwa zwiastuny nadchodzącego kataklizmu. Zobaczył wojnę nuklearną powodującą masowe zniszczenie ludzkiego życia, a następnie serię klęsk naturalnych osiągających kulminację w trzęsieniach ziemi, falach pływowych i powodzi. Powiedział, że te wydarzenia będą miały miejsce na przełomie wieków. „Pierwszym znakiem - powiedział - będzie tyran, gorszy niż Hitler, który pojawi się na Wschodzie.”

Powiedział, że wszystkie te wydarzenia mają znaczenie duchowe i że to są „czasy biblijne”. Mówił, że Armageddon to nie było zderzenie dobra i zła opisane w Starym Testamencie. To było „nuklearne oczyszczenie” ludzkości. Apokaliptyczne sceny klęsk naturalnych miały przygotować świat na objawienie i nadchodzący nowy wiek. W ostatnich scenach wizji ujrzał zastęp aniołów przynoszących światu miłość, jedność i uzdrowienie w jego najciemniejszej godzinie.

Vincent powiedział: „Doktorze Cole, nie mówiłem nikomu o tych sprawach. Pokazując w górę powiedział: „Zostałem poinstruowany, aby tobie to przekazać, ponieważ w swoim czasie zrozumiesz. Prawdopodobnie pomyślisz, że jestem szalony, ale musiałem to przekazać.” Ostatnie słowa wypowiedział z naciskiem. Podziękowałem Vincentowi. Choć w tamtym czasie byłem sceptykiem, zapewniłem go, że nie uważam do za szalonego.

Pomimo wizji, Vincent nie zaznał spokoju. Kiedy przyjmowano go do hospicjum był skrajnie załamany, prowadził jakieś wewnętrzne zmagania. Trwało to aż do końca. Zmarł trzy tygodnie po naszej rozmowie. Nie rozmawiał już więcej ze mną na temat wizji. Był odległy, wycofany i przygnębiony. Pod koniec nie mógł oddychać i cierpiał z powodu zapalenia płuc, ale odszedł w miarę komfortowa dzięki środkom uspokajającym.

Przepowiednie Vincenta zgadzają się z tym, co mówili wizjonerzy milenijni. Najbardziej znany jest Nostradamus. Sławę i wpływy, jakimi cieszył się za życia, zawdzięczał dokładności swoich przepowiedni. Problem z przepowiednią polega na tym, że uznaje się ją za wiarygodną dopiero po fakcie. Przepowiednie Nostradamusa uznano za wiarygodne, ponieważ okazały się dokładne w odniesieniu do niektórych wydarzeń XX wieku. Niemniej jednak przepowiednia kataklizmu do czasu, aż się wydarzy, spotykać się będzie z powszechnym sceptycyzmem i to właśnie czyni go nieuniknionym. Tak więc przepowiednia ma zasadnicze ograniczenia i nie można jej używać jako narzędzia edukacji szerokich społeczności.

Nie odrzuciłem ostrzeżeń Vincenta, pomimo sceptycznego nastawienia. Sam miewałem tego typu doświadczenia medytacyjne, choć oczywiście o mniej wizyjnym charakterze. Vincenta spotkałem trzy lata po przeżyciach podczas warsztatu z Kubler-Ross. Było to w czasach, kiedy zacząłem medytować nad naturą boską i formą Boga. Odkryłem wtedy, że zamiast próbować dotrzeć do Boga na moich warunkach, łatwiej jest po prostu „przyzwolić Bogu”. Nie musiałem używać siły. Bóg jest zawsze obecny, a wszystko, co musimy zrobić, to jedynie stać się otwartymi i dostępnymi. Oddając się i „przyzwalając” Bogu, uczyłem się podporządkowywać jego woli własne ego woli. W rezultacie zacząłem doświadczać pełnej miłości więzi z Bogiem. Było w niej współczucie dla całej ludzkości. Zaczynałem też odbierać rodzaj wrażeń, nie wizji, dotyczących czasów, w jakich żyjemy. W medytacjach doświadczałem duchowości i prawdy wyłaniającej się w czasach społecznego rozkładu. Poczułem, że pośród tych scen chaosu, konfliktów i rozpaczy poprzedzających samorealizację i spokój w skali światowej, została ustanowiona boska społeczność. W jednym czasie zachodziły dwa procesy: odnowa świata i zniszczenie świadomości ciała.

Gdyby samorealizacja była zjawiskiem cyklicznym, mogłoby to oznaczać, że przepowiednia pochodzi z „pamięci” albo sanskar duszy. Żyjąc po raz kolejny w cyklu, Nostradamus mógł „zapamiętać” przyszłość. Jeśli realizacja jest zjawiskiem cyklicznym, być może znajdziemy świadectwa kulturowe potwierdzające cykliczność czasu. Być możemy znajdziemy dowody, że istniały już cywilizacje zaawansowane technologicznie. Ponadto, jeśli żyjemy w wieku samorealizacji, powinnyśmy znaleźć dowody na to, że ludzkość jest zdolna zgładzić samą siebie.

W książce Wisdom of the Elders (Mądrość przodków, Stoddart, Toronto 1992), uznany naukowiec, pisarz i orędownik ochrony środowiska David Suzuki zestawia naukę Zachodu z diametralnie przeciwnymi tradycjami „starych mądrości” rdzennych mieszkańców różnych zakątków świata. Książka napisana wspólnie z Peterem Knudtsonem bada subtelne relacje pomiędzy istotą ludzką, naturą i środowiskiem. Autorzy uwzględnili rdzenne kultury, które przetrwały w krajach rozwiniętych (Indianie Amerykańscy, Aborygeni Australijscy) i społeczności krajów trzeciego świata.

Piszą, że w zachodnim spojrzeniu na świat koncepcja czasu linearnego, podobnego do strzałki, podkreśla „nasze najukochańsze pojęcie postępu - naszą zbiorową wiarę w nieubłagane, narastające doskonalenie ludzkiego społeczeństwa, technologii i myśli. Czas linearny … starannie porządkuje zamęt przeszłych ludzkich doświadczeń, nadając mu porządek chronologiczny sekwencyjnych wydarzeń i każdemu przypisując wartość. W przeciwnym razie mielibyśmy do czynienia z pozbawionym znaczenia bezładem.”

Inaczej jest w przypadku rdzennych społeczności, które tradycyjnie przyjęły manifestacje cyklicznej natury czasu we wszechświecie i „uświęciły go rytuałem i lękiem”. Suzuki i Knudtson mówią, że patrząc na wszechświat oczami Zachodu, można uznać się za szczęśliwca dostrzegając choćby najbardziej przelotne wrażenie duchowego rytmu i cyklów natury. W oczach przedstawicieli rdzennych społeczności natura cykliczna czasu zanurza się w wymiarze ponadczasowym i odpowiada za aspekt duchowy i materialny. Te społeczności w każdym zakątku świata okazują szacunek ziemi, roślinom i zwierzętom. Wiedzą, że najdrobniejsze zakłócenie cykliczności natury sprowadza zniszczenia. Taka koncepcja świata nasuwa myśl, że: „…wzory znane z przeszłości - cykle wzrostu i upadku, narodzin i śmierci, ekologicznej dewastacji i odnowy mogą i być może będą ponownie wyłaniać się.”

Jako przykład ilustrujący koncepcję cykliczności opisują ludzi Navajo z południowo-zachodniej części Stanów Zjednoczonych. Ich tradycyjne opowieści pokazują czas cykliczny w idei rozszerzania i kurczenia się wszechświata. Ludzie Navajo uważają, że świat najpierw rozciąga się od środka, a następnie powraca do punktu wyjścia. W ciągu całego cyklu porusza się pulsując idealnie symetrycznie. Cykliczność czasu pokazują też opowieści o stworzeniu świętych przodków Navajo. Zgodnie z nimi pierwsi ludzie wyłonili się ze świętych otworów sięgających jądra ziemi żywicielki. Potem rozpierzchli się we wszystkich kierunkach. W wielkim mitycznym cyklu, dusze zmarłych Navajo ciągle powracają i dołączają do nowo-urodzonych dusz, aby zapewnić trwanie naturalnego porządku świata.

Wielu Navaho uważa, że ludzie żyją dziś w sposób przypadkowy i niepewny. Mówią, że postawa białego człowieka zniszczyła święty i naturalny rytm natury i że nadchodzi bardzo ważny czas. W ciągu kilku pokoleń ludzkich ziemia i jej mieszkańcy doświadczą kolejnego okresu kataklizmów i upadku.

Podobnie myśli wiele społeczności rdzennych rozrzuconych po całym świecie. Różnice pomiędzy wierzeniami a przepowiedniami, o których mówiliśmy wcześniej, polega na tym, że wierzenia opierają się na raczej mitologii, a nie na zjawiskach psychicznych. Jak za chwilę zobaczymy, mitologia opiera się na faktach, przekazywanych w postaci opowieści z pokolenia na pokolenia.

To zagadnienie bada Graham Hancock w fascynującej książce Fingerprints of the Gods (Odcisk palca Boga, Crown, New York, 1995). Autor gromadzi dowody na to, że w przeszłości istniały cywilizacje pod względem naukowych i technologicznym bardziej zaawansowane niż my dzisiaj. W podróży po Centralnej i Południowej Ameryce oraz Bliskim Wschodzie kataloguje i gromadzi szczegóły niewyjaśnionych tajemnic tych regionów. Identyfikuje także wspólne wątki mitologicznych wierzeń dawnych, nieistniejących już ludzi, odległych geograficznie i kulturowo.

Mitologie obu Ameryk i Bliskiego Wschodu posiadają scenariusz „arki Noego”, zbioru obrazów kataklizmów, zniszczenia, powodzi i powszechnego rozkładu społeczności. W Amerykach znajdziemy opisy tych, którzy „cywilizowali” społeczności przynosząc im porządek i wysokie wartości życia. Obrazy, rzeźby, posągi pokazują ich jako przedstawicieli ludów Kaukazu, z brodami, w białych szatach, pomimo faktu, że społeczności, do których wkroczyli były nie-kaukaskie. Przedstawiano ich też jako ponownie odchodzących za morze w czasach kiedy prawdopodobnie nie potrafiliśmy nawigować a co dopiero mówić o technologiach umożliwiających podróże przez Atlantyk.

Hancock konkluduje, że cały rozwinięty świat zastał zatopiony w czasach apokaliptycznych ogromnych trzęsień ziemi i aktywności wulkanicznej; że społeczeństwo tamtych czasów było intelektualnie i technologicznie bardzo zaawansowane i że kataklizmy zmiotły większość populacji. Fakt, że istnieją podobne wątki w grupach tak odmiennych kulturowo, sugeruje, że mit może opierać się na faktach. Wydaje się też, że dawne społeczności zapisywały i przekazywały te opowieści następnym pokoleniom. Fakt, że opowieść o „arce Noego” występuje na Bliskim Wschodzie i w Amerykach może oznaczać, że u jej podstaw leży wspólne doświadczenie.

Przytacza też kolejne dowody, że rozwinięte cywilizacje rejony Jeziora Titicaca zostały zniszczone przez powodzie i podniesienie się poziomu morza. Będące niegdyś miejscem zamieszkania nadmorskiej społeczności dysponującej zaawansowanymi technikami irygacyjnymi, obecnie Jezioro Titicaca znajduje się 3820 metrów nad poziomem morza. Dziś studiuje się tamte wyrafinowane techniki z nadzieją, że można będzie je zastosować w czasach współczesnych. Z kolei techniki budowlane w Machu Pichu w Peru podobnie jak piramidy w Egipcie i Meksyku, nadal pozostają owiane tajemnicą. Olbrzymie kamienie o gładko przyciętych powierzchniach, których nie potrafimy nawet odwzorować, zostały ustawione z nieosiągalną dla nas dokładnością. Potrzebowalibyśmy kilku dźwigów, aby podnieść jeden głaz, ale nie zdołalibyśmy ich ustawić z taką dokładnością. Poza tym, obecnie dzięki technikom komputerowym dopiero stawiamy pierwsze kroki w matematycznych obliczeniach stosowanych wówczas podczas planowania.

Dawna kartografia jest kolejną fascynującą tajemnicą. Dokładne odwzorowanie powierzchni lądu Antarktyki można znaleźć na mapach pochodzących z roku 1513 (mapa Piri Reis wykonana w Konstantynopolu). Wiadomo, że linia brzegowa została pokryta lodem przed tysiącami lat. Technologia identyfikacji mas lądowych pod powierzchnią lodu została rozwinięta dopiero w drugiej połowie XX wieku. Te osiągnięcia potwierdziły, że mapy wykonane wieki temu są dokładne. Ponieważ wiemy, że mapa linii brzegowej lądu Antarktyki została wykonana w czasach, których nie sięgają nasze pisane źródła historyczne, Hancock konkluduje, że owa mapa została skopiowana z oryginalnych rysunków i przekazana tysiące lat temu. Na tej podstawie wnioskuje, że tamci ludzie musieli mieć dostęp do zaawansowanych technologii. Ponieważ kartografią zajmują się społeczności na wysokim poziomie rozwoju, te, w których wykonano mapy lądu Antarktyki musiały być cywilizowane i dobrze rozwinięte.

Zatem dysponujemy dowodami, że zaawansowane cywilizacje istniały już wcześniej. Miały dostęp do technologii, których nie potrafimy jeszcze nie znamy. Potencjał nuklearny, jakim dysponujemy, może zniszczyć naszą obecną cywilizację. Niemal ogołociliśmy ziemię z naturalnych lasów, stworzyliśmy dziurę ozonową i nie jesteśmy w stanie kontrolować efektu cieplarnianego. W konsekwencji klimat na świecie zmienia się. W jednej części świata nagminnie występują klęski suszy niszcząc plony. W innej części obserwujemy wielkie powodzie i inne kataklizmy. Wydaje mi się, że ludzkość wypracowała w stosunku do planety wielki karmiczny dług, który natura sama z nami rozlicza.

Patrząc na to, co dzieje się obecnie, dostrzegam możliwości odnowy duchowej. Wyłania się w czasach największego rozkładu i chaosu. Bez względu na wstrząsy, jakich będziesz świadkiem, pamiętaj i umacniaj się w wiecznej tożsamości, pozwalając potędze miłości wspierać dusze w chwilach narastających trudności. Nadchodzą trudne czasy. Niech więc wstrząsająca każda scena wzmocni twoje duchowe wysiłki, aby stale przynosić światu spokój. Nie wikłaj się w to, co się dzieje, ale służ innym duchową wiedzą, miłością i zrozumieniem.

Życie jak świątynia

Siedziałem na walizce na lotnisku Ahmadabad wracając z Indii w 1992. Nie było innego miejsca, żeby usiąść. W sali odlotów krajowych panował chaos. Mój samolot do Delhi był jednym z kilku opóźnionych. Grupa zdenerwowanych biznesmenów indyjskich krzyczała i gestykulowała przy bagażach. Pomimo tego całego hałasu i faktu że niewiele miałem czasu na przesiadkę w Delhi, czułem się błogo niezależny i pogodny. „Słodka sztuka życia”, uśmiechnąłem się w środku. „Przynajmniej mam miejscówkę...”, czyli moją walizkę.

Radowałem się uczuciem absolutnego wewnętrznego spokoju, nie poddającemu się żadnym wstrząsom i chaosowi. Nie martwiłem się połączeniem w Delhi. Po prostu obserwowałem wszystko bez pragnień, troski, niepokoju. Czułem się cudownie wyzwolony.

Rozpierzchły się najmniejsze wątpliwości, jakie pojawiały się podczas programu medytacyjnego w Mt Abu. W tamtej chwili wydało się, że odeszły na zawsze. Tak naprawdę rozwiały się na skałce Baby, w poświacie wspaniałej medytacji o zachodzie słońca. Wysoko w górach Abu odezwał się do mnie boski głos. Odbija się jeszcze echem w moim umyśle. To był sekretny szept o tym jak połączyć się z Jego/Jej boską naturą. Powiedział: „ Poprzez świątynię swojego życia.”

Kończył się program, a ja nie miałem żadnych planów na następny tydzień. Usłyszałem wtedy od adepta Raja Yogi, że odbędzie się specjalne spotkanie. Spotkanie, podczas którego rzekomo sam Bóg przychodzi i udziela wskazówek. Nalegano, abym został. Jednak pojawiło się kilka spraw, o których nie miałem pojęcia. Uczestnicy tego spotkania uzyskali zezwolenie z uwagi na ich duchowe wysiłki, wiedzę o sobie i oddanie. Musieli też przestrzegać określonej dyscypliny i czystości przez kilka miesięcy.

Ja potrzebowałem pozwolenia Dadi Janki, głównej koordynatorki uniwersytetu. Była niskiego wzrostu, emanowała rozbrajającą potęgą duchowości. Postawiła mi subtelne warunki co do mojego zaangażowania duchowego. Gdybym przyjął tę wiedzę, oddał się i zaadoptował reguły czystego życia, mógłbym zostać. W innym przypadku nie jest to możliwe. Miałem sprawę przemyśleć i wrócić z odpowiedzią za kilka dni.

Przed spotkaniem oczekiwałem, że dzięki Dadi Janki będę jasno wiedział, co robić. W rezultacie, po spotkaniu ogarnęły mnie jeszcze większe wątpliwości. Teraz już nie wchodziło w grę pytanie, czy zostać czy nie. Pojawił się nieoczekiwany, nowy wymiar. Czy miałem wystarczająco dużo siły duchowej? Przez następne kilka dni moje uczucia oscylowały pomiędzy wzburzeniem a zwątpieniem w siebie. Jak odrzucić takie spotkanie, jeśli nadarza się okazja? Ale uczucie, że nie zasługuję nie dawało mi spokoju.

Pogrążony w chaosie odkrywałem, że życie yoginów przyciąga mnie. Pociągało mnie ich oddanie i monastyczny wręcz styl życia ashramu. Słowo ashram w języku hindi oznacza społeczność duchową przestrzegającą wspólnych zasad i nauki. Kolejne zwątpienia dołączały do istniejących już wątpliwości i niepewności: Czy powinienem porzucić dla tego celu moje życie? Czy tu odnajdę Boga? Czy mam się oddać i zostać tutaj? Czy to ma być dla mnie zachęta przewidziana w boskim planie?

Odpowiedzi pojawiły się jeszcze tego samego dnia na skałce Baby, najbardziej kochanym przez wszystkim miejscu wieczornych medytacji. Kiedy tego wieczoru znikło słońce moja świadomość, wykroczyła poza granice jego piękna. Nie miałem odczuć fizycznych. Moje ciało, ziemia i wszechświat zamarły. Poczułem jakbym znalazł się w załamaniu czasu, wypełniony boską świadomością i chwilowo nieświadom własnej egzystencji.

Nie mogę powiedzieć, że to co nastąpiło było doświadczeniem miłości. Nie mogę też powiedzieć, że to było doświadczenie spokoju. Doświadczyłem jasności i boskiej obecności. Usłyszałem głos dochodzący z najgłębszej, najstarszej części duszy. Te słowa mądrości i rady rozwiały wszystkie moje wątpliwości związane z odnalezieniem Boga i spotkaniem z Nim. Powiedział mi: Nie odnajdziesz mnie żyjąc w ashramie. Poznasz mnie czyniąc ashram ze swojego życia.”

Bądź przykładem i służ innym - takie było podwójne znaczenie tego przekazu. Jeśli będziesz rozwijać i doświadczać duchowości, stanie się ona potęgą w twoim życiu i poprowadzi cię ku wyrażaniu wewnętrznego piękna, mądrości i siły w sposób naturalny. Obserwując bez oceniania, odsłaniasz miłość. Mówiąc bez arogancji, uczysz miłości. Działając z prostotą, stajesz się miłością. A kiedy stajesz się miłością, należysz do Boga, a twoje życie staje się jego świątynią.

To także jest misja.

Prostota

Nawyki świadomości ciała czynią z duchowego rozwoju i osiągnięć coś ezoterycznego, skomplikowanego i trudnego. Jednak pierwotna natura duszy była najbardziej prosta. Złożoność pojawia się, kiedy świadomość ciała warunkuje duszę, czyniąc ją więźniem uzależnień, pragnień i niepewności. To właśnie świadomość ciała, a nie duchowe osiągnięcia i samorealizacja, jest czymś skomplikowanym i trudnym. Wszyscy szukamy prostoty i prawdy.

Jeśli wykluczysz ciało, pozostaje energia myśli, intelekt i wspomnienia (włączając sanskary). Wszyscy jesteśmy tacy sami bez względu na płeć, wiarę i kontekst kulturowy. Jeśli pozostawimy bieżące życie, jesteśmy tacy sami, jako żyjąca energia - świadomość. Przekształcając świadomość ciała i urzeczywistniając naszą prawdziwą, naturę stajemy się wrażliwi. Możemy patrzeć na ten sam świat i być oszukiwani świadomością ciała albo też rozumieć go dokładnie poprzez świadomość duszy.

Raja Yoga uczy, że świadomość pochodzi z punktu światła, które jest formą duszy. Chociaż forma pozostaje niezmienna, zmieniają się prostota, czystość i potęga. W Raja Yodze Bóg jest jedyną duszą, która nigdy nie wchodzi w cykl narodzin i śmierci. Bez płci, On/Ona nigdy nie staje się świadomy ciała i nigdy nie traci czystości i potęgi. Z taką prostotą Najwyższa Dusza nigdy nie warunkuje ani kontroluje miłości i nie ulega przywiązaniu do niczego. Bóg wiecznie pozostaje w swojej oryginalnej naturze. Nigdy nie przestaje kochać i być miłością. Poprzez tego, który nigdy się nie zmienia wszystkie dusze mogą ponownie odkryć ich prawdziwy spokój, czystość, potęgę.

Kiedy jesteśmy świadomi ciała dusza wydaje się ezoteryczna. Jednak ona jest naszą prawdziwą tożsamością. Zastępujemy ją realnością tego, co nam się wydaje obiektywne mierzalne i konkretne. Odwracamy się od prawdy i chwytamy się czasowej iluzji świadomości ciała. To co tajemnicze, niewytłumaczalne lub cudowne zdumiewa nas, choć to zwykłe przejawy naszej oryginalnej natury. Świadomość duszy po prostu uzdrawia nas z ignorancji oszukiwania, a jednak traktujemy to jako oświecenie. Aby na powrót stać się, czym byliśmy, aby powrócić do miłości, potrzebujemy zrozumienia, że świadomość duszy jest naszym najzwyklejszym, najprostszym sposobem bycia.

Z prostotą świadomości duszy jesteśmy swobodni, otwarci i szczerzy. W prostocie prawda staje się widoczna i urzeczywistnia się bez udowadniania czegokolwiek. W ten sposób doświadczamy głębi naszej własnej prawdy, żyjemy prosto i oszczędnie, będąc pełni dobrych życzeń z naszą miłością.

Nie ma nic skomplikowanego w świadomości duszy. W tej podróży będziesz tym silniejszy im bardziej prosty się staniesz. Nie ma potrzeby zmieniać kogokolwiek, prócz siebie. Miłość zrobi resztę.

Życie jest podróżą, obyś podróżował dobrze

Bądź prosty, bądź sobą

Bądź wrażliwy, bądź prawdą

Om shanti

Nota informacyjna:

Roger Cole jest wysokiej klasy specjalistą, doświadczonym lekarzem onkologiem, dyrektorem hospicjum, który w codziennej pracy z pacjentami odmawia traktowania ich jedynie jako przypadki chorobowe. Roger integruje znakomite wykształcenie, szeroką i głęboką wiedzę specjalistyczną ze świadomością duchową. Oferuje swoim pacjentom rzeczywiste i namacalne holistyczne podejście, terapię łączącą troskę o stronę duchową, jak i cielesną, opartą na szacunku i miłości do człowieka. Roger od wielu lat kroczy ścieżką Raja Yogi. Esencję tej nauki, jak i swoje doświadczenia w pracy z pacjentami opisał w tej książce. Pod względem merytorycznym może ona stać się inspirującą lekturą dla osób poszukujących, dla środowisk medycznych, zwłaszcza tych specjalistów, którzy pracują pacjentami śmiertelnie chorymi.

Jeśli czytelnik doświadczył korzyści z lektury, ocenił ją pozytywnie i chciałby się zrewanżować, najlepszym sposobem jest dzielenie się wiedzą z innymi i działanie na rzecz pozytywnych zmian w najbliższym otoczeniu lub skontaktować się bezpośrednio z autorem poprzez stronę internetową:

http://www.loveandhealing.com.au

KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl

1

4



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cole Roger Moja podróż ku życiu po tamtej stronie 2
Cole Roger Moja podróż ku życiu po tamtej stonie
Roger Cole Moja podroz ku zyciu po tamtej stronie
Roger Co;e Moja podróż ku życiu po tamtej stronie
Roger Cole Moja podróż ku życiu po tamtej
BYTOF Podróż do wnętrza umysłu, Balum Balum, PO TAMTEJ STRONIE
Po tamtej stronie SZALEŃSTWA, Szkoła życia Feliksa
BYTOF Świadomy sen Leksykon PSI, Balum Balum, PO TAMTEJ STRONIE
Cztery wielkie astralne iluzje, Balum Balum, PO TAMTEJ STRONIE
11 latek opowiedział, co jest po tamtej stronie Ta relacja wstrząsnęła światem nauki
Istota snu, Balum Balum, PO TAMTEJ STRONIE
Poza fizycznym cialem, Balum Balum, PO TAMTEJ STRONIE
John Morressy Moggropple po tamtej stronie lustra (m76)
Po tamtej stronie
Siostra Medarda – O ŚMIERCI I SĄDZIE OSTATECZNYM (Co Czeka Nas Po Tamtej Stronie)
Anna Jantar Po tamtej stronie marzeń

więcej podobnych podstron