Ziegesarcily von Plotkara Nikt nie robi tego lepiej


Cecily von Ziegesar

Nikt nie robi tego lepiej

plotkara 7

Przekład Małgorzata Strzelec

Tytuł oryginału

NOBODY DOES IT BETTER

Chcąc być łagodnym, okrutnym być muszę.

William Szekspir Hamlet

przekł. J. Paszkowski

0x08 graphic
0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Zostały dwa tygodnie, żeby się zdecydować, do którego pójść college'u - oczywiście dotyczy to tylko tych, którzy mają jakiś wybór. Ćwiczymy się właśnie w trudnej sztuce: jak totalnie nie zawalić ostatniego semestru w szkole, jak najrzadziej bywając na zajęciach i nie odrabiając prac domowych. Jeśli zobaczycie dziewczyny, które zrzucają biało - niebieskie szkolne mundurki i kładą się na Owczej Łące w Central Parku w ślicznych, szpanerskich bikini, to właśnie my A jeśli zobaczycie grupę biegają­cych boso chłopaków bez koszul, w podwiniętych spodniach khaki, z platynowymi zegarkami od Cartiera połyskującymi na opalonych, umięśnionych od gry w lacrosse rękach, to właśnie będziecie podziwiać naszych chłopaków. No dobra, jest dopie­ro jedenasta przed południem w piątek i powinnyśmy być na WF - ie albo francuskim dla zaawansowanych, ale zbliżamy się do końca najtrudniejszego roku w naszym życiu i naprawdę mu­simy wyluzować, więc odpuście nam trochę, w porządku?

Albo lepiej przyłączcie się do nas.

A na wypadek, gdybyście do tej pory chowali się pod jakimś kamieniem i jeszcze nas nie znali - no bo znają nas już chyba wszyscy - to właśnie my jesteśmy tymi najpiękniejszymi na balach; księżniczkami i książętami z Upper East Side w No­wym Jorku. Przez większość czasu mieszkamy w rezydencjach przy Park Avenue albo Piątej Alei lub w ogromnych willach, More zajmują pół kwartału. Resztę czasu spędzamy w naszych „domkach na wsi”, co może oznaczać rezydencję w Connecti­cut lub w Hamptons, średniowieczny zamek w Irlandii albo willę na St. Barts z widokiem na morze. W tygodniu uczymy tlę - nuda - w którejś z tych małych, prywatnych, żeńskich lub męskich szkół na Manhattanie, gdzie obowiązują mundurki. W weekendy ostro balujemy, zwłaszcza teraz, gdy pogoda jest piękna i nasi rodzice są na swoich jachtach, w prywatnych od­rzutowcach albo limuzynach z kierowcą i zostawiają nam, swo­im zwariowanym dzieciakom, zupełną swobodę.

A nas najbardziej teraz rajcuje coś, co nazywa się na literę „s”. Może jeszcze tego nie robicie, ale na pewno o tym mówicie. Wszyscy o tym mówią. A niektórzy też to robią. Zwłaszcza...

PARY, KTÓRE RÓWNIE DOBRZE MOGŁYBY JUŻ BYĆ MAŁŻEŃSTWAMI

Razem śpią, razem jedzą, pożyczają sobie ubrania. Nie zwra­cają uwagi na oddzielanie jego i jej rzeczy ze stosu ubrań po­rzuconych koło łóżka i po prostu wskakują w pierwszy lepszy ciuch, wiedząc, że i tak za chwilę go zrzucą. Żadne z nich nie może nigdzie pójść samo i nie usłyszeć pytań „A gdzie jest to...?” lub „Gdzie jest tamto...?”, jakby nie potrafili się rozdzie­lić na dłużej niż trzydzieści sekund. Wiem, już słyszę, jak się nabijacie. Przecież to takie nudne mieć jednego chłopaka. Ale spójrzmy prawdzie w oczy, oni na pewno robią coś więcej, niż tylko rozmawiają o tym słowie na „s” - a niewielu z nas może to o sobie powiedzieć.

Wasze e - maile

P: Droga P!

Mój ojciec jest niezależnym producentem filmowym i właśnie wyjechał na festiwal do Cannes. Wszyscy tam mówią o filmie dokumentalnym na temat „uprzywilejo­wanych nastolatków z Nowego Jorku”, ale nikt nie wie, kto go nakręcił. Po pierwsze, występujesz w tym filmie? Po drugie, to ty go zrobiłaś?

dziewczyna z LA

O: Droga dziewczyno z LA!

Nie mogę odpowiedzieć na twoje pierwsze pytanie, bo nie widziałam tego filmu, ale brzmi przerażająco znajo­mo... Kilka tygodni temu pewna dziewczyna z ogoloną głową chodziła za wszystkimi z kamerą... A co do twoje­go drugiego pytania - ledwo daję sobie radę z robie­niem zdjęć moją komórką!

P

Na celowniku

Po północy S wybiega na paluszkach do skrzynki pocztowej przed swoim mieszkaniem przy Piątej Alei. W rękach trzyma plik wielkich białych kopert z herbami różnych college'ów. Ma na sobie skąpą błękitną koszulkę nocną Cosabella, która led­wo zakrywa jej słynną, prześliczną pupę (ku uciesze wszyst­kich portierów na służbie i taksówkarzy, którzy stoją w korku). Potem jednak wraca na paluszkach do domu, niczego nie wy­sławszy. Pewnie trudno jej podjąć decyzję co do przyszłego roku, skoro dostała się do wszystkich szkół, do których złożyła papiery, i może nawet do paru takich, gdzie w ogóle się nie zgłaszała! C zabiera swoje straszliwe wojskowe buciory do Toda, żeby je trochę odszykować. Będzie pierwszym kadetem w historii z różowymi frędzlami przy butach. D i J walczą o lu­stro w H&M. Wygląda na to, że teraz, kiedy oboje są tacy staw­ni, zaczęta się typowa dla rodzeństwa rywalizacja. V w kafejce internetowej w Williamsburgu gawędzi na czacie z przypad­kowymi nieznajomymi. Ta kobieta niczego się nie boi. K i I objadają się i knują intrygi w Jackson Hole. Boże, co tym ra­zem? Nie widać nigdzie N i B... Jezu, czy oni nigdy się sobą nie znudzą? A co, jeśli w przyszłym roku będą musieli się rozstać?

Decyzje, decyzje, decyzje... Gdzie będziemy za rok? Czy zdoła­my przetrwać bez siebie? Spróbujcie nie oszaleć. Wiecie, gdzie mnie szukać, gdybyście potrzebowali pomocy, towarzystwa albo gdybyście chcieli mnie zaprosić na jedną z tych słynnych spontanicznych imprez na dachu, które maturzyści organizują pod koniec roku.

Wiecie, że was kocham.

plotkara

sypialnia N to 100% czystej miłości

- Obudź się! - Blair Waldorf szarpnęła kołdrę w kratę i po­zwoliła jej opaść na podłogę obok antycznego łóżka.

Nate Archibald, całkiem nagi, leżał rozciągnięty swobod­nie na materacu. Blair usiadła obok niego i z całej siły zatrzę­sła parę razy łóżkiem. Nate nie otwierał oczu. chociaż złoto­włosa głowa podskakiwała mu na poduszce. Dlaczego seks sprawiał, że ona była taka nakręcona, a on taki śpiący?

- Nie śpię - wymamrotał.

Otworzył jedno błyszczące zielone oko i natychmiast po­czuł, że jest znacznie bardziej obudzony niż jeszcze sekundę temu. Blair też była naga - cały jej metr i sześćdziesiąt dwa centymetry, od lśniących, pomalowanych na koralowo paznok­ci u stóp po kasztanowe falujące włosy, które już nieco od­rosły po króciutkim ścięciu. Miała tego rodzaju ciało, które nago prezentuje się jeszcze lepiej niż w ubraniu. Zaokrąglone, ale bez zbędnego tłuszczu, delikatniejsze, niż to zdradzały jej grzeczne, porządnie zaprasowane dżinsy i kaszmirowe sweterki albo krótkie, obcisłe czarne sukienki. Była jak wrzód na jego tyłku, bo odkąd skończyli jedenaście lat wiele razy rozstawali się i godzili. A on pragnął jej nagości chyba jesz­cze dłużej. Jakie to typowe, że Blair potrzebowała sześciu lat i pół roku. żeby przestać się kłócić i w końcu pójść z nim do łóżka.

A kiedy już raz to zrobili, nie potrafili przestać.

Nate złapał ją i wciągnął na siebie. Całował namiętnie gdzie popadło, napawając się myślą, że w końcu jest jego, cała jego.

- Ej! - zachichotała Blair.

Granatowe jedwabne rolety były podciągnięte, a okna otwarte, ale Blair miała gdzieś, czy ktoś ich zobaczy. Byli za­kochani, piękni i uprawiali seks. Każdego, kto na nich patrzył, mogła zżerać jedynie zazdrość.

Poza tym uwielbiała zwracać na siebie uwagę, nawet przy­padkowych, zboczonych podglądaczy, którzy akurat obserwo­wali ich z okien otaczających domów przez złocone lorgnon.

Całowali się przez chwilę, ale Nate był zbyt wycieńczony, żeby zrobić coś więcej. Blair sturlała się z niego i zapaliła pa­pierosa. Co jakiś czas posyłała do Nate'a małe obłoczki dymu, jak aktorzy w Do utraty tchu, rewelacyjnym czarno - białym francuskim filmie, który widziała wcześniej tego dnia na zaję­ciach z francuskiego dla zaawansowanych. Główna bohater­ka, blondynka, zawsze wyglądała stylowo, była piękna i nigdy nie pokazywała się bez szminki. Ludzie w tym filmie nie robili nic oprócz tego, że jeździli na skuterze Vespa, kochali się, prze­siadywali w kafejkach i palili. I oczywiście przez cały czas rewelacyjnie wyglądali. Ale Blair musiała utrzymać oceny, je­śli chciała wyskoczyć z listy rezerwowych do Yale, a skoro miała na głowie szkołę, prace domowe i codziennie po lekcjach seks z Nate'em, niewiele czasu zostawało jej na dbanie o urodę, Ciemne, falujące włosy Blair były zmatowione i przepocone, usta spierzchnięte od długich pocałunków, a brwi zarośnięte. Tak naprawdę wcale jej to nie przeszkadzało. Zdecydowanie warto było poświęcić sprawie seksu trochę czasu przeznaczonego do tej pory na zabiegi upiększające. Poza tym przeczytała gdzieś, że godzina seksu pozwala spalić trzysta sześćdziesiąt kalorii, więc nawet jeśli trochę się zaniedbała, to przynajmniej była chuda!

Musnęła dłonią i wyczuła odrastające włoski między ciem­nymi, pięknie wygiętymi w luk brwiami. No dobra, może odro­binkę jej to przeszkadzało, ale zawsze mogła złapać taksówkę i pojechać do salonu Elizabeth Arden na regulację brwi.

Pomijając kwestię brwi, Blair nigdy w życiu nie była tak szczęśliwa. Odkąd prawie dwa tygodnie temu zrobili to z Nate'em po raz pierwszy, czuła się zupełnie inną kobietą. Jedyną ciemną chmurę na jej różowym niebie stanowił irytujący fakt, że znalazła się tylko na liście rezerwowych do Yale. Jak będzie spędzać z Nate'em każde popołudnie, jeśli ona wyląduje w Georgetown - w jedynej szkole, do której ją przyjęli - a on pójdzie do Yale w New Haven, w Connecticut, albo do Brown w Providence, na Rhode Island lub do którejś z pozostałych świetnych szkół, gdzie zupełnie niesprawiedliwie się dostał. Nie przemawiała przez nią gorycz - po prostu Nate miał szczęście. Przychodził na egzaminy ujarany, nie brał żadnych dodatkowych zajęć i jego średnia wynosiła zaledwie cztery, podczas gdy ona chodziła na wszystkie zajęcia dla zaawansowanych, na egzami­nie końcowym zdobyła tysiąc czterysta dziewięćdziesiąt punk­tów i miała średnią prawie pięć z plusem.

No dobra, może rzeczywiście była trochę zgorzkniała.

- Jeśli zgłoszę się do Korpusu Pokoju i przez kilka lat będę budować kanały i robić kanapki dla głodujących dzieci w Rio czy gdzieś indziej, to będą musieli mnie przyjąć do Yale, praw­da? - zapytała.

Nate uśmiechnął się szeroko. Właśnie to uwielbiał w Blair. Była rozpieszczona, ale nie leniwa. Wiedziała, czego chce, a ponieważ niezachwianie wierzyła, że może mieć wszystko, czego zapragnie, jeśli tylko się postara, nigdy nie przestawała próbować.

- Słyszałem, że w Korpusach Pokoju wszyscy chorują. I trzeba mówić miejscowym językiem.

- Wobec tego będę pracować we Francji. - Blair wy­dmuchnęła dym w stronę sufitu. - Albo w którymś z tych afry­kańskich krajów, gdzie mówią po francusku.

Próbowała sobie wyobrazić siebie, jak rozmawia z tubylca­mi w jakieś spalonej słońcem wiosce, trzymając na głowie gli­niany dzban z kozim mlekiem, ubrana w pięknie farbowany, dłu­gi wschodni kaftan, który może wyglądać niezwykle seksownie, jeśli się go przewiąże w odpowiednich miejscach. Miałaby za­bójczą opaleniznę i ciało składające się tylko z mięśni i kości z powodu ciężkiej pracy i straszliwej choroby jelit. Dzieci krę­ciłyby się wokół jej kolan, domagając się czekoladek Godivy, które zamawiałaby dla nich, a ona uśmiechałaby się do nich ła­godnie jak piękna, niepomarszczona matka Teresa. Po powrocie do Stanów zdobyłaby nagrodę dla najlepszej wolontariuszki Korpusu Pokoju, a może nawet Pokojową Nagrodę Nobla. Zja­dłaby kolację z prezydentem, który napisałby jej rekomendację do college'u, a Yale stanęłoby na głowie, żeby ją przyjąć.

Nate był pewien, że Korpus Pokoju pomaga tylko w krajach Trzeciego Świata, a nie w kwitnących pod względem go­spodarczym państwach, takich jak Francja. Był też przekona­ny, że Blair nie wytrzymałaby nawet jednego dnia w jakiejś dalekiej, afrykańskiej wiosce, gdzie nie byłoby perfumerii Sephora ani nawet toalet ze spłuczką. Biedna Blair. To była rażą­ca niesprawiedliwość, że on się dostał, bez najmniejszych sta­rań, podczas gdy ona. dziewczyna, która naprawdę chciała studiować w Yale, odkąd skończyła dwa latka, dostała się na lisię rezerwowych. Z drugiej strony Nate przyzwyczaił się do tego, że bez wysiłku dostaje różne rzeczy.

Uniósł głowę i oparł ją na ręku. Czule odgarnął ciemne włosy z czoła Blair.

- Obiecuję, że nie pójdę do Yale. chyba że ciebie też tam przyjmą - przysiągł. - Równie dobrze mogę iść do Brown albo gdziekolwiek indziej.

- Naprawdę? - Blair zgasiła papierosa w marmurowej po­pielniczce w kształcie lodki, która stała koło łóżka, i objęła Nate'a za szyję.

Nate był zdecydowanie najlepszym chłopakiem, jakiego dziewczyna mogła sobie wymarzyć. Blair nie potrafiła zrozu­mieć, dlaczego z nim zerwała, i to nie raz, ale wiele, wiele razy.

Bo ją zdradzał wiele, wiele razy?

Teraz wiedziała tylko jedno: że nigdy, przenigdy go nie opuści. Oparła policzek na jego szerokiej, nagiej piersi. Właś­ciwie, gdy się teraz nad tym zastanowiła, wprowadzenie się do domu Archibaldów było całkiem dobrym pomysłem, zwłasz­cza że jej obecne własne mieszkanie nie miało nic wspólnego ze scenerią z filmu Siódme niebo. Jej matka raptem dwa tygo­dnie temu urodziła córeczkę i teraz przechodziła ciężką depre­sję poporodową. Dziś rano Blair zostawiła matkę szlochającą nad DVD przysłanym przez farmę peruwiańskich alpak. Jeśli adoptuje się stado roczniaków, można zamawiać ręcznie tkane koce i swetry z wełny zwierząt ze swojego stada. Mała sio­strzyczka Blair będzie niedługo dumną posiadaczką włochate­go białego koca z alpaki, który do niczego się nie przyda przez całe lato i pewnie tak już zostanie przez resztę jej życia. No chyba że jako nastolatka mała Yale przejdzie okres hipisowskiej mody na własnoręcznie robione rzeczy, wytnie w kocu dziurę na głowę i przerobi go na poncho.

Kiedy matka Blair była jeszcze w ciąży, poprosiła swoją córkę o wymyślenie imienia dla dziecka, a ona z czystego oddania dla ukochanego college'u nazwała siostrę Yale. Teraz mała Yale była żywym i bardzo hałaśliwym przypomnieniem faktu, że niezależnie od tego, jak oszałamiające były osiągnięcia jej Starszej siostry, szkoła ma ją po prostu w nosie. Na dodatek dziecko przejęło sypialnię Blair, transportując ją do pokoju przy­rodniego brata. Aarona, aż do czasu jesiennego wyjazdu do col­leges. Aaron był rastafarianinem. weganem i miłośnikiem psów, więc z myślą o nim pokój urządzono samymi ekologicznymi, przyjaznymi środowisku rzeczami w odcieniach oberżyny i szał­wii. Na domiar złego kotka Blair, Kitty Minky, zaczęła sikać na poduszki wypełnione łupinami z jęczmienia i wymiotować na maty z trawy morskiej, żeby zabić w pokoju zapach wiecznie śliniącego się psa Aarona, boksera Mookiego.

Obrzydliwość, prawda?

„Zamieszkać u Nate'a”. Blair nie wiedziała, dlaczego wcześ­niej nie wpadła na ten pomysł. Ogłupiała matka, przesiąknięty kocim moczem pokój i nowo narodzona siostrzyczka o imie­niu Yale nie sprzyjały ani nauce, ani seksowi. Było więc natu­ralne poszukać dla siebie nowego miejsca. Oczywiście w grę wchodził jeszcze dom Sereny, ale raz już próbowały i skoń­czyło się kłótnią. Poza tym Serena niewiele by jej pomogła w kwestii seksu.

No chyba, że te stare plotki były prawdziwe...

Nate leniwie wodził dłonią po jej nagich plecach.

- Nie myślałaś nigdy o tatuażu? - zapytał ni stąd, ni zo­wąd, gdy głaskał ją po łopatkach.

Poza krótkim okresem na odwyku na początku tego roku Nate niemal codziennie od jedenastego roku życia był upalony trawą i Blair przyzwyczaiła się do jego dziwacznych pytań. Zmarszczyła spiczasty, lekko zadarty nosek na myśl o wielkiej bliźnie wypełnionej czarnym tuszem.

- Ohyda - odparła.

Zostawiała takie pomysły aktorkom, które lubią odstręcza­jący wizerunek, jak Angelina Jolie.

Nate wzruszył ramionami. Zawsze uważał, że dobrze do­brany, maleńki tatuaż w odpowiednim miejscu może być sza­lenie seksowny. Na przykład czarny kotek między łopatkami naprawdę idealnie by pasował do Blair. Ale nim zdążył powie­dzieć coś więcej, Blair szybko zmieniła temat.

- Nate? - Otarła się policzkami o jego męski, idealnie kształtny obojczyk. - Myślisz, że twoi rodzice mieliby coś przeciwko, gdybym została...

Nim zdołała skończyć zdanie, na dole rozległ się dzwo­nek.

Część domu, która należała do Nate'a. zajmowała cale ostat­nie piętro - stąd osobny dzwonek przy frontowych drzwiach.

Nate odsunął się od Blair i spuścił nogi na podłogę.

- Tak? - zawołał przyciskając guzik domofonu.

- Dostawa! - wrzasnął Jeremy Scott Tompkinson chrapli­wym, ujaranym głosem. - Pospiesz się, póki gorące!

Nate usłyszał śmiech i jakieś inne glosy w tle. Blair pocze­kała, aż jej chłopak ich spławi, ale on nacisnął guzik, żeby ich wpuścić.

- Pójdę się ubrać - stwierdziła krótko.

Wyśliznęła się z łóżka i pomaszerowała do sąsiadującej z sypialnią łazienki. Jak to możliwe, że Nate był dość inteli­gentny, by dostać się do Yale, a jednak za głupi, żeby zrozu­mieć, że zapraszając swoich naćpanych przyjaciół do ich par­nego, miłosnego gniazdka, całkowicie zniszczy nastrój?

Ale Yale nie przyjęło Nate'a ze względu na jego intelekt: szkoła potrzebowała kilku dobrych graczy lacrosse. I tyle.

Przynajmniej Blair miała teraz pretekst, żeby użyć cud­nego sandałowego mydła w płynie L'Occitane, które gospo­dyni przynosiła Nate'owi pod prysznic. Wytarła się grubym granatowym ręcznikiem od Ralpha Laurena, wskoczyła w ró­żowe, cieniutkie, jedwabne figi Cosabella, w spódnice od wio­sennego mundurka szkolnego Constance Billard z biało - niebieskiej krepy i zapięła białą, lniana bluzkę z rękawami trzy czwarte od Calvina Kleina na dwa z sześciu guzików. Bez sta­nika i boso wyglądała dokładnie w stylu „moja dziewczyna Właśnie wyszła spod prysznica, więc moglibyście sobie pójść?” Miała nadzieję, że znajomi Nate'a zrozumieją aluzję, strzelą parę dymków i wyniosą się w podskokach. Roztrzepała wil­gotne włosy palcami i otworzyła drzwi łazienki.

Bonjour!

Piersiasta, kruczowłosa i długonoga dziewczyna z L'École powitała Blair z łóżka Nate'a. Blair widziała ją już na paru im­prezach. Nazywała się Lexus albo Lexique czy jakoś równie irytująco. Miała szesnaście lat i jako dziecko była modelką w Pa­ryżu, a teraz pracowała nad doprowadzeniem do perfekcji wize­runku jednej z francuskich hipisowskich zdzir. Lexique, która tak naprawdę nazywała się Lexie, miała na sobie wiązaną, ręcz­nie farbowaną, lawendowo - musztardową sukienkę, która wy­glądała na uszytą przez kompletnego laika, ale która w rzeczy­wistości została kupiona u Kirny Zabete za czterysta pięćdziesiąt dolarów. Lexie nosiła też brzydkie sandały na płaskim obcasie w stylu pasterzy z Pakistanu, które można było kupić w Barneys i które wszyscy poza Blair najwyraźniej uważali za świetny po­mysł na ten sezon. Lexie nie miała makijażu, a w chudych rę­kach trzymała gitarę. Obok niej leżała torebka pełna trawy.

Prawdziwa buntowniczka. Większość dziewczyn z L'École nie ruszała się nigdzie bez gitanów. czerwonej szminki i wyso­kich obcasów.

- Chłopcy szykują fajkę na dachu - wyjaśniła Lexie. Prze­jechała kciukiem po strunach gitary. - Alors, chcesz ze mną poimprowizować, póki nie wrócą?

Poimprowizować?

Blair zmarszczyła nos jeszcze bardziej niż wtedy, gdy usły­szała o tatuażu. Zdecydowanie nie odpowiadało jej popalanie, granie na gitarze oraz śmianie się z idiotycznych uwag najaranych znajomych. I absolutnie nie miała ochoty spędzać czasu z la Lexique, która najwyraźniej uważała się za najbardziej od­lotową Francuzkę w Nowym Jorku. Blair wolała już oglądać potworki Ophrah w śmierdzącym kocimi sikami pokoju w to­warzystwie szlochającej matki, wzruszonej losem małych alpak.

Ktoś wbił płonące kadzidełko o zapachu ambry w korko­wy obcas jej nowych espadryli w kolorze mięty od Christiana Diora. Złapała kadzidełko i wepchnęła je do iluminatora jed­nego z ukochanych modeli łódek Nate'a, które stały na biurku. Zawiązała buty, porządniej zapięła bluzkę i złapała torbę z bambusowymi uszami od Gucciego.

- Powiedz, proszę, Nathanielowi, że poszłam do domu - rzuciła ostro.

- Pokój wszystkim! - Lexie zasalutowała, wesoła po traw­ce. - Au revoir!

Na łopatce miała tatuaż ze słońcem, księżycem i gwiazdami.

Stąd u Nate'a to nagle zainteresowanie tatuażami?

Blair zeszła po schodach i wyszła na Osiemdziesiątą Dru­gą. Miało się wrażenie, że lato już się zaczęło. Do zachodu słońca brakowało jeszcze dwóch godzin, powietrze pachniało świeżo skoszoną trawą w Central Parku i balsamem do opala­nia półnagich dziewcząt spieszących do swoich domów przy Park Avenue. Stado nieudaczników z klasy Nate'a i Jeremy'ego kręciło się na dole przy dzwonku. Jeden z nich miał przewieszoną przez ramię gitarę.

Bien sûr. Wchodźcie! - Blair usłyszała głos Lexie, wo­łającą do chłopaków przez domofon. Zupełnie, jakby tam mieszkała.

Dom Nate'a najwyraźniej przyciągał wszystkie upalone trawą dzieciaki z Upper East Side, jak jakiś magiczny magnes. A Blair przysięgała, że nie ma nic przeciwko - naprawdę nie miała nic przeciwko - pod warunkiem, że nie musi z nimi sie­dzieć i patrzeć, jak „improwizują”. Po tym wszystkim, co Blair i Nate razem przeszli, wiedziała, że tym razem będzie inaczej. Byli jednością w sensie duchowym, a teraz także fizycznie, dzięki czemu mogła go zostawić samego i mieć absolutną pew­ność, że jej nie zdradzi.

Ruszyła Osiemdziesiątą Drugą w stronę Piątej Alei. Co chwila sprawdzała na komórce, czy nie ma wiadomości od Nate'a. To oczywiste, że w każdej chwili mógł zadzwonić. Na­wet powinien. Jak każda zaborcza, agresywna i obsesyjna dziewczyna lubiła sobie wyobrażać, że Nate nie ma poza nią żadnego życia.

Z drugiej jednak strony, gdyby rzeczywiście nie miał, do­prowadziłby ją do szału.

gwiazdka daje kilka rad wielkiej gwieździe

- Dali nam pięć rozkładówek - wyjaśniała Serena van der Woodsen, przeglądając egzemplarz „W” prosto z drukarni. - To cale dziesięć stron!

Znany na całym świecie projektant mody Les Best przy­słał właśnie do jej mieszkania nowe wydanie pisma z modą oraz liścik: Jak zawsze jesteś bajeczna, kochanie. Tak samo jak ta mata, słodka brunetka, twoja przyjaciółka!

Owa rzekomo mała, słodka brunetka, czternastoletnia Jen­ny Humphrey, z całych sił próbowała nie zsikać się w majtki z przejęcia. Serena, najbardziej podziwiana dziewczyna w Constance Billard. absolutnie przesławna i najpiękniejsza modelka, znana na całe miasto mieszkanka Upper East Side, poprosiła, żeby spotkały się dziś po szkole. Teraz Jenny sie­działa w ogromnej, staromodnie urządzonej sypialni Sereny - w jej prywatnym sanktuarium - na jej osobistym łóżku i prze­glądały najnowsze wydanie najbardziej odlotowego czasopi­sma o modzie na świecie. Oglądały strony, na których we dwie jako modelki prezentowały niesamowite markowe ciuchy. Jen­ny zawsze tęsknie patrzyła na takie ubrania w sklepach, ale nigdy nawet nie marzyła, że będzie je nosić. To było tak nie­rzeczywiste, że aż jej dech zaparło.

- O, popatrz! - pisnęła Serena, stukając w kartkę długim, smukłym palcem. - Wyglądamy jak ostatnie jędze, nie?

Jenny pochyliła się, żeby się przyjrzeć. Uszczęśliwiona za­ciągnęła się słodkim zapachem mieszanki olejków paczuli robionej specjalnie na zamówienie dla Sereny. Na pięknych, idealnych kolanach starszej koleżanki leżała rozkładówka z dwiema dziewczynami ubranymi od stóp do głów w stroje Lesa Besta. Dziewczęta jechały po plaży małą terenówką, a za nimi widać było rozświetlony diabelski młyn na Coney Island. Zdjęcie było typowe dla stylu Jonathana Joyce'a - supersławnego fotografa mody, który stworzył tę rozkładówkę - wyglą­dało naturalnie - zupełnie jakby dziewczyny akurat jechały so­bie plażą o zachodzie słońca w terenówce i świetnie się bawiły. Rzeczywiście wyglądały jak ostre jędze w tych zwariowanych turkusowo - czarnych leginsach w pasy. turkusowych skórza­nych kamizelkach, białych górach od bikini i w białych, wyso­kich do kolan kozakach z cieniutkimi obcasami. Rozwiane włosy, paznokcie pomalowane na biało, cukierkowo różowe usta... Z uszu zwisały im kolczyki z pawich piór. To było bar­dzo w stylu lat osiemdziesiątych, a zarazem futurystyczne i sty­lowe. I absolutnie czadowe.

Jenny nie mogła oderwać oczu. Oto ona. w czasopiśmie, i po raz pierwszy w życiu jej ogromny biust nie był w centrum zainteresowania. Obie wyglądały tak świeżo i niewinnie, że fotografię chciało się po prostu schrupać. Jenny nawet nie ma­rzyła, że zdjęcie wyjdzie tak dobrze. Było boskie.

- Strasznie mi się podoba wyraz twojej twarzy - zauwa­żyła Serena. - Wyglądasz tak. jakby właśnie ktoś cię pocało­wał albo coś w tym rodzaju.

Jenny zachichotała. Czuła się właśnie tak. jakby ktoś ją pocałował.

- Ty też ładnie wyglądasz.

Ups, patrzcie, któż to się podkochuje w Serenie! Tak samo zresztą jak cala reszta wszechświata!

Ale uczucie Jenny było głębsze niż innych - tak naprawdę to ona chciała stać się Sereną. Brakowało jej jeszcze jednej rzeczy - zagadkowej przeszłości, ponętnej atmosfery absolut­nie niezgłębionej tajemnicy.

- Założę się, że ledwo pamiętasz czas, kiedy wyrzucili cię ze szkoły z internatem - zaryzykowała odważnie Jenny, nie odrywając oczu od pisma.

- Bałam się. że przez to nie przyjmą mnie do żadnego college'u - westchnęła Serena. - Gdybym wiedziała, że przyjmą mnie do wszystkich, nie wysłałabym aż tylu podań.

Biedactwo. Gdybyśmy wszyscy mieli takie problemy.

- Podobało ci się w szkole z internatem? - dopytywała się Jenny, patrząc na Serenę wielkimi brązowymi oczami. - To znaczy bardziej niż w normalnej szkole?

Serena położyła się na łóżku z baldachimem i popatrzyła na biały materiał nad głową. Dostała to łóżko, gdy miała osiem lat, i co wieczór, kiedy szła spać, czuła się jak mała księżnicz­ka. Prawdę mówiąc, nadal czuła się jak księżniczka, tyle że starsza.

- Uwielbiałam to wrażenie, że mam własne życie, nieza­leżnie od rodziców i przyjaciół, których znałam praktycznie od urodzenia. Podobało mi się chodzenie do szkoły z chłopca­mi, jedzenie z nimi w stołówce. Jakbym miała całą klasę braci. Ale tęskniłam za własnym pokojem i miastem, i za wyjściami w weekendy. - Ściągnęła białe bawełniane skarpetki i rzuciła je przez pokój. - I pewnie wyjdę na strasznie rozpieszczoną, ale brakowało mi pokojówki.

Jenny kiwnęła głową. Podobała jej się myśl o stołówce peł­nej chłopców. Nawet bardzo. I nigdy nie miała pokojówki, więc nie odczułaby jej braku.

- To chyba był dobry trening przed college'em - Serena rozmyślała na glos. - Oczywiście, jeśli w końcu zdecyduje się pójść do college'u.

Jenny zamknęła magazyn i przycisnęła go do piersi.

- Myślałam, że pójdziesz do Brown.

Serena zakryła twarz poduszką z gęsiego puchu, którą po chwili odłożyła. Czy naprawdę musiała odpowiadać na tyle pytań? Nagle pożałowała, że zaprosiła do siebie Jenny.

- Nie wiem, gdzie pójdę. Może nigdzie nie pójdę. Na­prawdę nie wiem - wymamrotała, rzucając poduszkę na pod­łogę obok skarpetek.

Jasne jak len włosy rozsypały się wokół jej twarzy o ideal­nie wyrzeźbionych rysach, kiedy zapatrzyła się w dal wielkimi błękitnymi oczami. Wyglądała tak ślicznie, że Jenny wyobra­ziła sobie, że spod łóżka wyfruwa stado białych gołębi.

Serena wzięła z nocnego stolika pilota do wieży i włączyła starą płytę Ravesów, której ostatnio często słuchała. Płyta wyszła zeszłego lata i przypominała jej czas, kiedy żyła zupełnie beztrosko. Jeszcze nie wywalili jej ze szkoły z internatem. Jeszcze nie myślała o poda­niach do college'ów. Jeszcze nie zaczęła pracy jako modelka.

- A co jest takiego super w Brown? - zapytała, chociaż studiował tam jej brat. Erik, i pewnie wściekłby się jak diabli, gdyby nie poszła do tej szkoły.

Poza tym poznała tam seksownego latynoskiego malarza, który zakochał się w niej po uszy. Ale co z Harvardem i wraż­liwym krótkowidzem, jej przewodnikiem, który też się w niej zabujał? Albo z Yale i Whifteopoofs, którzy napisali dla niej piosenkę? No i jeszcze zostawało Princeton, do którego nawet nie pojechała. W końcu ten college był najbliżej miasta.

- Może powinnam poczekać z rok albo dwa lata i zała­twić sobie własne mieszkanie. Może popracowałabym trochę jako modelka albo spróbowałabym aktorstwa?

- Albo jedno i drugie. Jak Claire Danes - podsunęła Jen­ny. - No bo gdy raz przerwiesz szkolę, to pewnie trudno potem wrócić.

Jakbyś coś o tym wiedziała, mała mądrala.

Serena sturlała się z łóżka i stanęła przed wysokim lustrem, które wisiało na szafie. Miała pogniecioną niebieską bluzkę w rustykalnym stylu od Marni, a biało - błękitna spódniczka Z krepy od mundurka wisiała krzywo na jej biodrach. Dziś rano jak zwykle biegła spóźniona i się potknęła. Zgubiła pomarań­czowy drewniak na korkowym obcasie od Miu Miu i wylądo­wała jak długa na chodniku. Teraz połyskujący różowy lakier na dużym palcu lewej stopy odprysł, a na prawym kolanie wid­niał wielki, fioletowo - żółty siniak.

- Co za rozpacz - jęknęła.

Jenny nie wyobrażała sobie, jak Serena może codziennie stawać przed lustrem i nie mdleć, patrząc na swoją idealną twarz. To było całkiem niezrozumiale, żeby ktoś tak perfek­cyjnie piękny jak Serena mógł mieć jakieś problemy.

- Na pewno uda ci się to rozwiązać - powiedziała Jenny.

Nagle jej uwagę przyciągnęło zdjęcie Erika van der Woodsena - seksownego, starszego brata Sereny. Fotografia stała na nocnym stoliku w srebrnych ramkach od Tiffany'ego. Wysoki i smukły, miał tak samo jasne włosy, dość długie i pięknie oka­lające twarz - męska wersja Sereny. Miał też identyczne ciem­noniebieskie oczy, takie same usta z uniesionymi kącikami, takie same proste, śnieżnobiałe zęby i arystokratyczny pod­bródek. Na zdjęciu stał na kamienistej plaży, opalony i bez koszuli. Jenny zacisnęła kolana. Ta klatka, ten brzuch, te ra­miona... och! Jeśli w szkole z internatem są chłopcy chociaż w połowie tak śliczni jak Erik van der Woodsen. już by ją mo­gli przyjąć!

Spokojnie, kowbojko!

Różowy iMac Sereny zapiszczał, co znaczyło, że przyszedł e - mail.

- Pewnie ktoś z naszych fanów - zażartowała Serena, cho­ciaż Jenny pomyślała, że mówi poważnie.

Serena pochyliła się nad antycznym sekretarzykiem, klik­nęła myszką i sprawdziła najnowszy list.

Do: SvW§vanderWoodsen.com

Od: Sheri@PrincetonTriDs.org

Droga Sereno!

Nasze stowarzyszenie studentek absolutnie wielbi Lesa Besta. Kilka dziewczyn od nas było tej wiosny na jego nowojorskim pokazie, więc możesz sobie wyobrazić naszą radość, gdy się dowiedziałyśmy, że bierzesz pod uwa­gę studiowanie w Princeton. Jeśli wybierzesz nasz college, musisz przyłączyć się do Tri Delt. Mamy już mnóstwo pomysłów na imprezy charytatywne, łącznie z pokazem Lesa Besta, z którego pieniądze poszłyby na dzikie konie w Chincoteague. W pokazie jako modelki wzię­łybyśmy udział my - członkinie Tri Delt. Naj­lepsze jest to, że nie musisz nawet przecho­dzić ślubowania i reszty - nasze gratulacje, Sereno, już jesteś naszą siostrą! Musisz tylko przywieźć swój tyłek do Princeton kilka dni wcześniej w sierpniu, żebyś dostała dobry pokoik w naszym domu.

Nie możemy się doczekać. Całusy.

Twoja siostra,

Sheri

Serena przeczytała wiadomość raz jeszcze, a potem się wylogowała. Zszokowana gapiła się jeszcze przez chwilę na pu­sty ekran. Namolne siostrzyczki ze stowarzyszenia to ostatnie osoby, od których chciałaby dostać teraz list. A poza tym. czy Princeton to nie jest uczelnia z intelektualnymi ambicjami? Podniosła słuchawkę i wybrała numer do Blair, a polem cisnę­ła ją z powrotem, zdając sobie sprawę, że zupełnie zapomniała o swoim gościu. Jenny była słodka, milutka i w ogóle, ale czyż nie miała do odrobienia żadnej pracy domowej, nie musiała obejrzeć jakiegoś filmu czy coś takiego?

Widzicie, nawet chodzące ideały mają wredną stronę.

Jenny ześliznęła się z łóżka i poprawiła ramiączka superszerokiego. wzmacnianego stanika, zgadując, że zaraz zosta­nie pożegnana.

- Wiesz, mój brat, Dan. śpiewa teraz z Ravesami - oznaj­miła. - Jutro wieczorem ma pierwszy koncert. Mogę cię wpi­sać na listę specjalnych gości, jeśli masz ochotę przyjść.

Jenny nie była pewna, czy w ogóle istnieje taka lista spe­cjalnych gości. Wiedziała tylko, że wchodzi za darmo, bo jest siostrą wokalisty. Dan uważał, że jest taki sławny, skoro nale­ży do kapeli, która wydała najlepiej sprzedający się album na wschodnim wybrzeżu. Gdyby jednak pojawiła się na koncer­cie z Sereną - dwie najładniejsze modelki w Nowym Jorku w takich samych sukienka od Lesa Besta - przebiłaby go o gło­wę.

Serena zmarszczyła nos. Chciała iść na koncert Ravesów, naprawdę chciała, ale już potwierdziła rodzicom, że jutro wie­czorem pójdą razem na przyjęcie zapoznawcze dla przyszłych studentów Yale. Nie za bardzo mogła ich teraz wystawić.

- Chyba nie mogę - powiedziała przepraszającym tonem. - Muszę iść na imprezę organizowaną przez Yale. Ale spróbu­ję dojechać, jeśli wyrwę się wcześniej.

Jenny kiwnęła głową i rozczarowana wsadziła „W” do tor­by z uszami Gapa. Już sobie wyobrażała, jak robią we dwie wielkie wejście do klubu w Lower East Side. Zapomnijcie o Ravesach - to tylko gwiazdy rocka, wielkie mi co. One z Se­reną były supermodelkami, a przynajmniej była nią Serena. Na pewno wszystkie głowy odwróciłyby się w ich kierunku.

Chyba będzie musiała zadowolić się statusem siostry lide­ra zespołu. Jakby to komukolwiek wystarczało.

kryzys tożsamości

- Strzaskaj mnie jak jajko!

Daniel Humphrey spiorunował wzrokiem swoje odbicie w lustrze w sypialni i zaciągnął się do połowy wypalonym camelem. Mięczak o beznadziejnym glosie w znoszonych sztruk­sach w kolorze khaki i bordowej koszulce Gapa. Prawie gwiaz­da rocka.

- Strzaskaj mnie jak jajko! - jęknął znowu, próbując wy­glądać jednocześnie na udręczonego, zbuntowanego i totalnie wyluzowanego.

Problem polegał na tym, że głos łamał mu się za każdym razem, gdy wchodził na wyższe rejestry. Wydawał z siebie dychawiczny szept, a jego twarz wyglądała łagodnie, młodo i bez cienia pozy.

Dan potarł kościsty podbródek i zastanawiał się, czy nie zapuścić koziej bródki. Vanessa zawsze była zdecydowanie przeciwna zarostowi, ale odkąd przestali być parą, jej zdanie już się nie liczyło.

Prawie dwa tygodnie temu na osiemnastce Vanessy w jej mieszkaniu w Williamsburgu, w Brooklynie. Dan został odkry­ty przez megapopulamą kapelę grającą indie - Raves. A właści­wie odkryto jego wiersze. Myśląc, że oboje od przyszłego roku będą studiować na NYU i żyć długo i szczęśliwie. Dan wpro­wadzi! się do Vanessy raptem parę dni przed imprezą. Ale ich związek szybko zaczął się sypać. Bardziej przygnębiony niż zwykle Dan siedział na imprezie w kącie i żłopał prosto z bu­telki wódkę Grey Goose. W tym czasie pojawili się Ravesi i ich gitarzysta. Damian Polk, napatoczył się na stos czarnych notatników z wierszami Dana. Damian i jego zespół zwario­wali na punkcie tej poezji. Upierali się. że to świetne teksty do piosenek. Ich wokalista zniknął w tajemniczych okoliczno­ściach - czyżby jakiś odwyk? - więc postanowili zapropono­wać fuchę autorowi wierszy. Dan był już wtedy zalany w pest­kę i uznał, że cala ta sytuacja jest przezabawna. Rzucił się do roboty z pijackim zapałem, przyciągnął całą uwagę i wszyst­kich nakręcił swoim bezwstydnym występem.

Myślał, że to była jednorazowa propozycja, coś, co pomo­że mu przestać myśleć o tym. że właśnie zerwał z jedyną dziew­czyną, która go kochała. Następnego dnia odkrył, że jest ofi­cjalnym członkiem zespołu i że tkwi w tym po uszy.

W czasie prób Dan zorientował się. że jego normalne, trzeź­we ja jest fizycznie niezdolne do występów z tą samą brawurą co w czasie imprezy i że przy pozostałych członkach zespołu, którzy byli już po dwudziestce i nosili ubrania szyte na miarę przez awangardowych projektantów, takich jak Pistolcock albo Better Than Naked, czuł się jak niezręczny, piszczący dzieciak. Zapytał nawet Damiana Polka, dlaczego do diabła Ravesi chcą. żeby dla nich śpiewał. Damian odpowiedział po prostu:

- Chodzi tylko o słowa.

Kurczę, to, że potrafił pisać, nie znaczyło, że potrafi śpiewać. Ale gdyby wyglądał bardziej jak ktoś, kto potrafi śpiewać, to może przekonałby publiczność, że zasługuje na bycie w zespole.

Dan przegrzebał przepełnione szuflady biurka w poszukiwa­niu maszynki na baterie do przycinania brody. Kupił sobie to urzą­dzenie w zeszłym roku, gdy przez tydzień eksperymentował z dłu­gością bokobrodów. Poszedł do pokoju młodszej siostry, Jenny, i w końcu znalazł maszynkę pod jej łóżkiem, z niewyjaśnionych przyczyn zawiniętą w stary różowy ręcznik kąpielowy.

Lekcja numer jeden na temat młodszych sióstr: jeśli chcesz zachować swoje śmiecie, załóż kłódkę na drzwiach.

Nawet nie kłopotał się. żeby wrócić do własnego pokoju - podszedł do lustra na drzwiach szafy Jenny i pociągnął się za włosy. Odrosły mu już po fryzurze w stylu „modnego artysty”, którą zafundował sobie zaraz po tym, jak opublikowano jego wiersz w „New Yorkerze”. Teraz, kiedy z poety zamienił się w przebojową gwiazdę rocka, nadszedł czas na zmianę.

Fuj! Przecież wszyscy wiedzą, że w dzień przed wielkim występem nie wypróbowuje się nowego wizerunku!

Włączył maszynkę i zaczął golić kark. Patrzył, jak jasnobrązowe pasemka pokrywają czekoladowy dywan. Przerwał, bo nagle zaniepokoił się, że maszynka nie ma odpowiednich ostrzy do golenia głowy. Mogłaby zostawić dziwne, czerwone ślady na całej czaszce albo ogolić go nierówno i wyglądałby, jakby ktoś wygryzł mu włosy.

Pewnie, że chciał wyglądać jak twardziel, ale niekoniecz­nie jak twardziel z wygryzioną głową.

Zastanawiał się. co dalej. Jeśli zostawi tak jak teraz, ogolo­ny kawałek będzie zasłonięty przez resztę włosów do chwili, kiedy Dan się nie pochyli - a wtedy voila - wyłoni się ogolona szyja. Właściwie to fajne wiedzieć, że ma się taki wygolony ka­wałek, ale nie musi go pokazywać. Z drugiej jednak strony, nie­zauważalna fryzura to nie było dokładnie to, o co mu chodziło.

Odłożył golarkę, wsadził do ust camela i sięgnął po tele­fon Jenny. Jeśli ktoś zna się na goleniu głowy, to na pewno Vanessa. Goliła sobie włosy od dziewiątej klasy. Unikała dro­gich salonów, takich jak Frederic Fekkai i Elizabeth Arden Red Door, gdzie regularnie chodziły jej wyfiokowane koleżanki z klasy, i upierała się, żeby golić włosy samodzielnie w domu. W głębi duszy zawsze uważał, że gdyby miała odrobinę wię­cej włosów, wyglądałaby trochę lepiej, ale skoro najwyraźniej myślała, że jako łysa prezentuje się świetnie, nic jej nie mówił.

- Jeśli dzwonisz w sprawie wynajmu mieszkania, oddzwonię zaraz po przejrzeniu oferty online - Vanessa automa­tycznie wyrecytowała formułkę.

- Hej, to ja, Dan - odpowiedział wesoło. - Co u ciebie?

Vanessa nie od razuzareagowała. Chciała dać Danowi tro­chę przestrzeni, żeby podrósł i rozkwitł jako nowy Kurt Cobain. Jon Keats czy czym tam do cholery chciał być, ale zerwanie z nim i wyrzucenie go z mieszkania nie było dla niej takie ła­twe. Zwyczajny, przyjacielski ton w jego głosie sprawił, że serce jej oklapło jak balon bez powietrza.

- Jestem trochę zajęta. - Wystukała na klawiaturze jakąś bzdurę, żeby sprawiać wrażenie dramatycznie zawalonej pra­cą. - Mam mnóstwo ofert do przejrzenia, no wiesz, w sprawie mieszkania.

- Och.

Dan nie wiedział, że Vanessa szuka współlokatora. Ale Z drugiej strony, skoro jej starsza siostra Ruby pojechała w tra­sę ze swoim zespołem, pewnie Vanessie nudziło się samej w mieszkaniu, zwłaszcza że on już nie dotrzymywał jej towa­rzystwa.

Na ułamek sekundy Dana ogarnął taki żal, że miał ochotę złapać ołówek i napisać tragiczny wiersz o rozstaniu, używa­jąc słów. takich jak „ciąć” i „golić”, ale jego świeżo ogolony kark zaczął go piec i szczypać, więc od razu przypomniał so­bie, po co dzwonił do Vanessy.

- Mam tylko pytanko. - Zaciągnął się kilka razy papiero­sem, a potem wrzucił go z roztargnieniem do wazonu ze stokrot­kami więdnącymi na biurku Jenny. - Jak golisz głowę, no wiesz... Używasz konkretnej golarki, czy jak? Jakiegoś ostrza?

W pierwszej chwili Vanessa chciała mu powiedzieć, że z ogoloną głową będzie wyglądał jak chudy siedmiolatek z bia­łaczką świeżo po chemioterapii, ale miała już dość chronienia go przed własnymi błędami, zwłaszcza teraz, gdy byli „tylko przyjaciółmi”.

- Wahl, ostrze numer dziesięć. Słuchaj, muszę kończyć.

Dan obejrzał swoją golarkę. Kupił ją w drogerii. Nie było na niej informacji o rozmiarze ostrza. Może lepiej pójść do fryzjera.

- Dobra. Zobaczymy się jutro wieczorem na moim kon­cercie, tak?

- Może - odparła beztrosko Vanessa. - Jeśli uporam się z tym szukaniem współlokatora. Zmykam. Cześć!

Dan odłożył słuchawkę i znowu obejrzał golarkę.

- Strzaskaj mnie jak jajko! - wrzasnął, trzymając maszyn­kę przy ustach, jakby to był mikrofon. Ściągnął koszulkę i wy­stawił blady, chudy brzuch, próbując wyglądać jak ktoś zu­chwały, znudzony i zbuntowany - taka niższa, chudsza i mniej narąbana wersja Jima Morrisona. - Strzaskaj mnie jak jajko! - jęknął, opadając na kolana.

Nagłe w progu stanął jego ojciec, Rufus, w poprzypalanej papierosami szarej bluzie Old Navy i różowej opasce frotté, której Jenny używała do odgarniania włosów, gdy myła twarz.

- Dobrze, że twoja siostra jest już zbyt zajęta, żeby sie­dzieć z nami po szkole. Pewnie nie byłaby zachwycona, gdyby zobaczyła, jak robisz striptiz w jej pokoju - stwierdził.

- Mam próbę. - Dan wstał, starając się zachować resztki godności. - Mógłbyś mi nie przeszkadzać?

- Mną się nie przejmuj.

Rufus nadal siał w drzwiach, drapiąc się po piersi i macając camela bez filtra, którego wsunął za lewe ucho. Był samotnym ojcem pracującym w domu. wydawcą mniej znanych poetów - bitników i pisarzy ezoterycznych, o których nikt nie słyszał.

- Myślę, że jakbyś akcentował co drugie słowo, lepiej by to brzmiało.

Dan przechylił głowę i podał ojcu golarkę.

- Pokaż mi.

Rufus wyszczerzył zęby.

- Dobra, ale nie zdejmę koszuli.

Bogu dzięki.

Odsunął golarkę od twarzy, jakby się bal. że może się włą­czyć i przyciąć jego słynną, niepielęgnowaną brodę.

- Strzaskaj mnie jak jajko! - zawył. Jego brązowe oczy rozbłysły.

Oddał synowi maszynkę do strzyżenia.

- Teraz ty.

Oczywiście Rufus zabrzmiał właśnie tak, jak chciał brzmieć Dan. Dan rzucił golarkę na łóżko Jenny i włożył z powrotem koszulkę.

- Mam pracę domową do zrobienia - wymamrotał.

Ojciec wzruszył ramionami.

- Dobra, zostawiam cię w spokoju. - Mrugnął do syna. - Zdecydowałeś już, gdzie pójdziesz na jesieni?

- Nie - odparł ponuro Dan.

Wyszedł z pokoju Jenny, powłócząc nogami, i wrócił do siebie. Ojciec tak przeżywał tę sprawę college'ów, że zaczynał się robić naprawdę denerwujący.

- Columbia jest blisko! - zawołał za nim Rufus. - Mógł­byś mieszkać w domu!

Jakby nie wspomniał o tym już tysiąc razy!

W pokoju Dan znalazł w szufladzie biurka gumkę i spiął nią włosy w krótki kucyk, odsłaniając wygoloną część. Złapał znowu golarkę.

- Strzaskaj mnie jak jajko! - szepnął, naśladując ojca naj­lepiej, jak umiał.

Skrzywił się. Jego głos nie był dość zachrypły, żeby za­brzmiało to przekonująco.

Zamienił maszynkę na stos informatorów z college'ów, które przeglądał przez ostatnie trzy miesiące, i rzucił się na łóżko. Jeszcze tydzień, żeby wybrać między NYU, Brown, Co­lumbią i Evergreen. Otworzył katalog na zdjęciu ze studentem z Brown ubranym w tweedową marynarkę i wyglądającym na intelektualistę. Stał oparty o pień drzewa i bazgrał coś w notat­niku jak młody Keats. Wyglądał właśnie tak. jak Dan wyobra­żał sobie siebie za rok - zanim został odkryty przez Ravesów i zanim ogolił sobie tył głowy.

Przejechał palcem po ogolonym kawałku i zerknął na swo­je ubranie. Będzie musiał iść na zakupy, bo nic z jego ciuchów nie pasuje już do włosów.

A myśleliście, że takimi rzeczami martwią się tylko dziew­czyny.

Szkoda, że nie ma Jenny do pomocy, pomyślał ponuro Dan. Ale jego młodsza siostra była zbyt zajęta karierą supermodelki. żeby przejrzeć jego ubrania i powiedzieć mu, co jest do bani. a co da się włożyć. Dan wziął kubek z kawą rozpuszczalną,, która od rana stygła na podłodze, i wypił łyk. Skrzywił się do swojego odbicia w lustrze i przez chwilę wyobrażał sobie, że na scenie krzywi się tak samo do publiczności - wściekły i rozdrażniony. Może. może jednak da sobie jakoś radę z tym wszystkim bez pomocy siostry. A może nie.

druga połowa zamiast współlokatora

Połykaczkaognia: mam raczej chory cykl dobo­wy, śpię za dnia i pracuje nocami

Łysakotka: co robisz?

Połykaczkaognia: ech... występuje

Łysakotka: naprawdę połykasz ogień?

Połykaczkaognia: pracuje nad tym. najczęściej tańczę z wężami.

Łysakotka: wężami?

Połykaczkaognia: aha, mam cztery węże.

Połykaczkaognia: nie masz nic przeciwko zwie­rzakom, nie?

Połykaczkaognia: jesteś tam?

Połykaczkaognia: ej?

- Próbuj dalej, frajerko! - Vanessa Abrams wylogowała się i podeszła do szafy.

Dwie godziny temu zdjęła swój ciepły, a zarazem okropny, bordowy wełniany mundurek szkoły Constance Billard - zimo­wy, ale jedyny, jaki miała - i do tej pory niczego nie włożyła. Chociaż dziewczyna, z którą Vanessa miała spotkać się za trzy minuty, w porannych e - mailach wypadła całkiem fajnie, pewnie trochę by się przestraszyła, gdyby Vanessa otworzyła jej drzwi tylko w czarnych bawełnianych figach. Na oślep wyciągnęła z górnej półki złożone spodnie Wszystkie jej ubrania były czar­ne, a poza tym Vanessa wierzyła w sens podwójnych zakupów. Jeśli masz sześć par prostych, czarnych, dopasowanych dżin­sów Levisa, to nigdy tak naprawdę nie zastanawiasz się, co włożyć, i wystarcza, jak raz w tygodniu robisz pranie. Wciągnęła spodnie na blade i trochę zbyt pulchne biodra, a potem nacią­gnęła czarną koszulkę z długimi rękawami i dekoltem w szpic. Przeciągnęła dłońmi po ogolonej głowie. Dla tak zwanych nor­malnych dziewczyn, z którymi chodziła do szkoły, wyglądałaby dziwnie, ale ta, z którą miała się spotkać, zapowiadała się na­prawdę interesująco - żadna z tamtych gęsi nie mogła nawet marzyć, żeby wypaść równie ciekawie. No, przynajmniej tak wynikało z rozmowy online.

Zgodnie z oczekiwaniami odezwał się dzwonek. Vanessa podeszła do okna i odsunęła zasłonę (tak naprawdę to było czar­ne prześcieradło z bawełny z domieszką sztucznych włókien, które kupiły z Ruby, jej siostrą, w Kmart w poprzednie Hallo­ween). Na ulicy dwa piętra niżej pijany bezdomny wrzeszczał na puste zaparkowane samochody. Chłopczyk z zielonymi, na­stroszonymi włosami, bez koszulki, pędził chodnikiem na gór­skim rowerze, który był zdecydowanie dla niego za duży. Kru­szący się kawał betonu, który robił za schodek do domu Vanessy, był pusty. Przyszła współlokatorka już wchodziła na górę.

- Proszę, bądź normalna - mruknęła Vanessa.

Nie chodziło o to, że tak naprawdę lubiła normalne dziew­czyny. Normalne dziewczyny, jak te z jej klasy w Constance Billard. malowały usta na różowo i nosiły różne wersje do­kładnie tej samej pary butów, z nabożeństwem traktując takie rzeczy jak pasemka albo pedikiur. W e - mailowym zgłoszeniu Beverly napisała, że studiuje w Pratt, więc jest starsza - to już coś, a poza tym prawdopodobnie woli bardziej alternatywny styl życia. Vanessa miała nadzieję, że dziewczyna wypadnie równie dobrze, jak się zapowiadała.

Otworzyła drzwi mieszkania w chwili, gdy gość doszedł do końca schodów. Tyle, że ku kompletnemu zaskoczeniu Vanessy gość okazał się facetem.

Vanessa zapomniała zaznaczyć w ogłoszeniu w Interne­cie, że na współlokatora szuka dziewczyny.

Tak całkiem przypadkiem o tym zapomniała?

- Założę się, że spodziewałaś się dziewczyny, nie? - za­pytał Beverly, wyciągając rękę do Vanessy. - To imię jest po­twornie staroświeckie i absolutnie mylące. Nie martw się, przy­zwyczaiłem się.

Vanessa starała się nie wyglądać na zaskoczoną, co nie było dla niej zbyt trudne. Dawno temu podczas samotnych lunchów w szkolnej stołówce Constance Billard, kiedy wyłączała się z paplaniny pięknych, jędzowatych koleżanek z klasy, do mi­strzostwa opanowała zupełnie obojętne spojrzenie. Wsadziła palce do tylnych kieszeni dżinsów i nonszalancko wpuściła go­ścia do mieszkania.

- Właśnie gadałam na czacie z jakąś zwariowaną panien­ką, która tańczy z wężami. Ty nie hodujesz węży, prawda?

- Nie.

Beverly złożył ręce jak do modlitwy i przyjrzał się ponuro urządzonemu mieszkaniu. Ściany były białe, a drewniane pod­łogi nagie. Maleńka kuchnia wychodziła na salon, pełniący funkcję drugiej sypialni, w którym leżał materac i stał telewi­zor. Jedyna dekoracja to kadry z ponurych filmów, które Va­nessa ciągle kręciła w wolnym czasie.

- Czyja to praca? - zapytał Beverly, wskazując na czar­no - białą fotografię gołębia dziobiącego zużyty kondom w par­ku przy Madison Square.

Vanessa złapała się na tym, że gapi się na mocny, okrągły tyłek Beverly'ego, więc szybko odwróciła wzrok.

- Moja - odparła chrapliwym głosem. - To z filmu, który nakręciłam w tym roku.

Beverly pokiwał głową, nadal trzymając złożone dłonie i przy­glądając się pozostałym zdjęciom. Vanessie bardzo spodobało się to, że nie zacząć od razu paplać, jakie są przygnębiające i oryginal­ne, jak to zwykle robili ludzie. Już sam sposób, w jaki zapytał „czy­ja to praca”, sprawił, że poczuła się jak prawdziwa artystka.

- Masz ochotę na piwo? - zapytała.

Chociaż to nietypowe dla niej, w lodówce stało mnóstwo piwa, które zostało po jej szalonej osiemnastce dwa tygodnie temu. Teraz korzystała z każdej okazji, żeby się go pozbyć”.

- Przykro mi, ale poza wodą niczego więcej nie mogę za­oferować.

- Woda to dobry pomysł - odpowiedział Beverly, a Va­nessa poczuła, że jeszcze bardziej go lubi.

Zapytaj jakiegokolwiek chłopaka ze szkoły średniej, czy chce piwa, a ten w trzy sekundy wyżłopie cały sześciopak. Be­verly potrzebował tylko trochę wody do moczenia pędzli i miej­sca do mieszkania, na przykład z nią...

Prrr, szalona! A co ze wstępną rozmową?

Vanessa poszła do maleńkiej kuchni, wyjęła starą szklan­kę ze Scooby - Doo, trochę lodu i dzbanek ze schłodzoną wodą Z lodówki. Nalewała do szklanki powoli, jednocześnie podejrz­liwie przyglądając się Beverly'emu. Jego małe oczy o inten­sywnym spojrzeniu były bladoniebieskie, a krótkie, potargane włosy prawie czarne. Dłonie i paznokcie miał poplamione ja­kimś czarnym tuszem, którego pewnie używał do pracy, a jego burozielona koszulka była przyprószona czymś, co wyglądało jak trociny. Miał czarne luźne spodnie z bawełny, które sama nosiłaby codziennie, gdyby była facetem, a na nogach cienkie pomarańczowe klapki z gumy, jakie można kupić za dziewięć­dziesiąt dziewięć centów w drogerii. Był tak różny od ludzi, z którymi chodziła do szkoły, że Vanessa zaczęła się strasznie ekscytować - zupełnie nie potrafiła się opanować.

Czy to mogło mieć coś wspólnego z faktem, że okazał się facetem?

Obeszła blat i podała Beverly'emu wodę, już wyobrażając sobie, że siedzą razem do późna i oglądają filmy. Ona podawa­łaby mu wodę, a on kiwałby głową w podziękowaniu w ten swój zamyślony, seksowny sposób. A potem przeanalizowali­by dorobek Stanleya Kubricka. film po filmie... nago.

Vanessa usiadła na materacu, a Beverly przysiadł obok niej.

- W tej chwili właściwie tylko pomieszkuję, nie mam sta­łego miejsca - wyjaśnił. - Mieszkałem w akademiku, a teraz jestem z grupą artystów. Mamy mieszkanie i pracownię w ma­gazynach przy stoczni marynarki wojennej w Brooklynie. Ale czasem to prawdziwy dom wariatów. - Zaśmiał się cicho. - Potrzebuję miejsca, gdzie mogę spokojnie się zdrzemnąć i nie bać się, że ktoś w czasie snu odrąbie mi palce. No wiesz, do rzeźby z ludzkich części ciała albo czegoś w tym stylu.

Vanessa pokiwała entuzjastycznie głową. Doskonale wie­działa, o co mu chodzi.

Serio?

Oczywiście nie spodziewała się. że będzie mieszkać z fa­cetem - innym niż Dan - ale miała już osiemnaście lat. była dorosła, zdolna do podejmowania samodzielnych decyzji i dość dojrzała, żeby mieszkać z chłopakiem i nie mieć ochoty od razu wskoczyć mu do łóżka.

Jasne.

- Ale problem w tym, że to trochę dziwne, zamieszkać z kimś. z kim nigdy nie oddychało się tym samym powietrzem, rozumiesz? - ciągnął Beverly.

Wielkie brązowe oczy Vanessy zrobiły się jeszcze więk­sze. Więc nie chciał z nią mieszkać?

- Chyba - odpowiedziała ponuro.

- Zastanawiałem się, czy może moglibyśmy najpierw spę­dzić trochę czasu razem, przez kilka tygodni. Porobić różne rze­czy. Poznać się trochę. Sprawdzić, czy coś z tego będzie - dodał.

Vanessa przysiadła na dłoniach. Czuła się zakłopotana, jak te tak zwane normalne dziewczyny, których tak nie cierpiała, kiedy jakiś przystojniak zaprasza je na bal czy jak tam nazy­wali te idiotyczne imprezy, na które trzeba się odstawić i na które nieustannie chodziły, bo miały pretekst, żeby kupować nowe sukienki. Beverly miał ochotę z nią zamieszkać, tylko najpierw chciał ją poznać. Jakie to odświeżające i jakie ekscy­tujące poznać nareszcie kogoś, kto jest inteligentny, w porząd­ku, twórczy i... seksowny!

- Cóż. mam jeszcze kilka spotkań z chętnymi - odparła, żeby nie wykazać zbyt dużego entuzjazmu. - Ale jak dla mnie, to dobry pomysł. To znaczy, masz rację. To ważne wiedzieć, do kogo człowiek się wprowadza.

- Właśnie.

Beverly dopił wodę. wstał i odstawił szklankę do zlewu.

Rety, w dodatku sprząta po sobie.

Wrócił do salonu, postukując klapkami.

- Moglibyśmy spotkać się w ten weekend albo...

Nagle Vanessę olśniło. Czy istnieje lepszy pomysł, żeby pokazać Danowi, że jej już przeszło i że ma własne życie, nie­zależnie od Dana i jego egoistycznego ,ja”, niż przyjść na jego pierwszy koncert z chłopakiem?

- Mój stary znajomy śpiewa jutro wieczorem z Ravesami. Masz ochotę pójść?

Na szczęście Beverly był dość dojrzały, żeby nie zacząć podskakiwać i głupieć z powodu tego, że Vanessa znała kogoś, kto śpiewa w Ravesach. Złożył dłonie i kiwnął głową w ten swój seksowny, uduchowiony sposób.

- Jasne. Zadzwonię jutro to ustalimy resztę.

Vanessa zaprowadziła go do drzwi i popędziła do okna. Odprowadziła spojrzeniem zgrabny tyłeczek Beverly'ego. Chłopak poszedł Szóstą Południową i zniknął w labiryncie sta­rych magazynów, które tworzyły krajobraz Williamsburga. W sobotnie poranki siadywaliby z Beverlym właśnie przy tym oknie, korzystając z tego, że wychodzi na południe, i zajmo­waliby się swoją sztuką. On pracowałby w milczeniu nad płót­nami, brudząc sobie całe dłonie czarnym tuszem, a ona by go filmowała. I oboje byliby... nadzy.

Oczywiście.

Jakie to ekscytujące mieszkać z artystą. Owszem, Dan był poetą, ale to co innego. Przez cały dzień tylko bazgrał w notat­nikach, pil okropną kawę i z godziny na godzinę stawał się coraz bardziej roztrzęsiony i neurotyczny.

Oczywiście nadal będzie spotykała się z ludźmi z ogłosze­nia, a przynajmniej będzie z nimi rozmawiała w Necie. Była jednak pewna, że już znalazła to, czego szukała: idealnego part­nera.

Czekajcie. A czyż nie szukała współ lokatora?

B ciągle ucieka z domu

- Przepraszam, co wy robicie? - zapylała ostro Blair. Eleanor Waldorf i przyrodni brat Blair, Aaron Rose, stali nad łóżkiem Blair w jej zaimprowizowanym pokoju i przypi­nali pinezkami do ściany jakąś wielką mapę. Blair stanęła w progu ze skrzyżowanymi rękoma i czekała na wyjaśnienia.

- Nic nie mów - szepnęła do Aarona podekscytowana matka.

Eleanor miała na sobie dziwny strój od Versace, który aż krzy­czał; „fatalny zakup na wyprzedaży”. Strój składał się z bluzki bez pleców w pionowe pomarańczowo - czarne pasy połączonej Z rybaczkami w zielono - czarne poziome pasy masą złotych łań­cuszków i guzików. Rybaczki miały nawet złotą lamówkę.

Dlaczego tak jest, że największe błędy projektantów za­wsze przyciągają populację matek?

Nie dość, że strój był brzydki, to w kolejnym ataku depre­sji poporodowej Eleanor zrobiła coś strasznego z włosami. Jeszcze rano były do ramion i w kolorze blond. Teraz były ciemnorude i króciutko przycięte, jak u Sharon Osbourne. Nie trzeba mówić, że Blair ledwo mogła patrzeć na matkę.

Aaron wcisnął ostatnią pinezkę w róg mapy i zeskoczył z łóżka. Miał krótkie rastafariańskie dredy, które obijały mu się wesoło o zapadłe od wegetariańskiej diety policzki.

- Przykro mi to mówić, mamuś, ale trzeba jej co nieco wyjaśnić.

Rzucił Blair przepraszające spojrzenie.

- Przykro mi. siostruniu, to miała być niespodzianka.

Blair lubiła swojego przyrodniego brata - o wiele bardziej niż tego tłustego frajera, jej ojczyma. Cyrusa Rose - ale wku­rzał ją jak diabli, gdy mówił do Eleanor „mamuś” albo do niej „siostruniu”. Koniec końców rodzice pobrali się raptem w Święto Dziękczynienia, więc Eleanor zdecydowanie nie była jego mamą, a ona jego siostrą. Mimo że miała młodszego bra­ta, Tylera (ale w końcu to chłopak), i Yale (ale to tylko nie­mowlę), Blair zawsze uważała się za jedynaczkę, poza tymi rzadkimi sytuacjami, gdy tak dobrze układało im się z Sereną, że czuły się jak siostry.

Eleanor szybko zeszła z łóżka, złapała Blair za rękę i po­ciągnęła ją do Ściany w kolorze szałwii, żeby popatrzyła na mapę. To była szczegółowa mapa Australii i Pacyfiku. Zakre­ślono cztery czerwone kółka wokół punkcików na morzu mię­dzy Vanuatu a Fidżi. Pod kółkami czarnym tuszem Eleanor napisała ozdobną kursywą imiona: Yale, Tyler, Aaron i Blair.

Pardonnes - moi ?

Blair przekręciła kilka razy na palcu rubinowy pierścionek.

- Co do cholery? - dopytywała się niecierpliwie.

Eleanor nadal trzymała córkę za rękę i zaciskała dłoń na jej palcach z maniakalną radością.

- Kupiłam ci wyspę, kochanie, i nazwałam twoim imie­niem. Każde z moich kochanych skarbów ma własną wyspę na Pacyfiku! W przyszłym roku, kiedy wydrukują nowe mapy, wasze imiona pojawią się tuż koło Fidżi! Prawda, że to fanta­styczne?

Blair gapiła się na mapę. Fidżi zawsze kojarzyło jej się dość egzotycznie, ale Wyspa Blair prawdopodobnie składała się z paru krzaków na kawałku rafy usianej klującymi jeżow­cami i wodorostami.

- Tyler już planuje nam wielką wyprawę na południowy Pacyfik w czasie Bożego Narodzenia - paplała Eleanor. - Sprawdza, która z naszych wysp ma najlepsze warunki do sur­fowania.

Blair zauważyła, że Aaron ma paznokcie pomalowane na czarno.

- Chodzi o nasz zespół - wytłumaczył, rejestrując jej spoj­rzenie. - To w związku z tym, że obecnie żaden z nas nie ma dziewczyny.

Żadna niespodzianka, pomyślała Blair. Jeśli nie będzie ostrożny, Aaron skończy jako jeden z tych bladych, chudych, aseksualnych starszawych wegetarian jak Morrissey, rozpły­nie się w powietrzu i nikt nawet nie będzie pamiętał, że kiedy­kolwiek istniał. Aaron i Serena spotykali się ostatniej zimy i przez chwilę byli w sobie zakochani, ale Aaron nie był dość ekscytujący, żeby utrzymać zainteresowanie Sereny na dłużej niż pięć minut.

Choć z drugiej strony, kto był?

Blair nie ciekawiło za bardzo, co Aaron i jego beznadziej­ni kumple ze szkoły Bronxdale, z którymi grywa, robią dla rozrywki. Nie interesowały jej też przypadkowe i całkowicie bezużyteczne zakupy matki w stylu wysp, alpak i desek do surfowania. Chciała tylko wiedzieć, dlaczego Kitty Minky, jej kotka rasy błękitnej rosyjskiej, grzebała wśród okazałego sto­su jedwabnych zagłówków, poduszek i jaśków u wezgłowia jej łóżka.

- Miau? - Blair zagadnęła kotkę.

Od dziewiątego roku życia udawała, że mówi do niej w ko­cim języku.

Nagle Kitty Minky zaczęła siusiać.

- Nie! - wrzasnęła Blair i rzuciła w kota skórzanym san­dałem w ceglastym kolorze od Manolo.

Kitty Minky zeskoczyła z łóżka, ale było już za późno: różowa jedwabna narzuta i stos jaśków całkiem przesiąkły.

- Ojej! - wykrzyknęła Eleanor, załamując ręce. Wyglądała, jakby miała się rozpłakać. - Och, co za bałagan - dodała z rozpa­czą, błyskawicznie przechodząc od uniesienia do przygnębienia.

- Nie martw się, Blair. Możesz spać ze mną i Tylerem w naszym pokoju, dopóki Esther tu nie sprzątnie - zapropono­wał Aaron.

Pokój Tylera i Aarona pachniał piwem, skarpetami, hot do­gami z tofu i tymi obrzydliwymi, ziołowymi papierosami, któ­re wiecznie palił Aaron. Blair zmarszczyła nos.

- Wolę spać na podłodze w pokoju Yale - odparła z żało­sną miną.

Eleanor znowu załamała ręce.

- Ale mała Yale ma kwarantannę na najbliższych kilka dni. Złapała jakąś wysypkę na buzi w gabinecie pediatry, kie­dy była wczoraj na kontrolnej wizycie. Najwyraźniej wysypka jest bardzo zaraźliwa.

Fuj.

Blair zmrużyła niebieskie oczy. Uwielbiała siostrzyczkę, ale nie miała zamiaru ryzykować, że złapie wysypkę, zwłasz­cza na twarzy. A to sprawiało, że nadal nie znalazła odpowie­dzi na zasadnicze pytanie: gdzie do cholery ma spać?!

Apartament nie nadawał się do mieszkania. Dom Archibaldów jeszcze godzinę temu wydawał się oczywistym wybo­rem, ale okazał się miejscem popołudniowych zajęć dla ujaranych wielbicieli Nate'a. Drzwi Sereny zawsze stały otworem, ale van der Woodsenowie byli trochę staroświeccy i pewnie by się im nie podobało, gdyby Blair zaprosiła do siebie chłopaka i zamknęła drzwi lub coś w tym stylu.

Chwileczkę! A czy Serena nigdy nie zapraszała do siebie chłopaka i nie zamykała drzwi?!

Poza tym Blair próbowała już przez kilka dni tej wiosny mieszkać z Sereną. Ciągle się kłóciły. Oczywiście to był okres, kiedy Blair próbowała uwieść brata Sereny, Erika, żeby w ten sposób odciągnąć uwagę Nate'a od tej zaćpanej, puszczalskiej panienki, którą poznał na odwyku. Ale mimo wszystko, cho­ciaż znowu były przyjaciółkami, lepiej nie ryzykować.

Jakby nie potrafiły znaleźć sobie innego pretekstu do kłótni.

Blair otworzyła górną szufladę mahoniowej, przyjaznej środowisku komody. Miała kartę kredytową, a w okolicy znaj­dowało się mnóstwo przyjemnych hoteli. Złapała parę czystych białych fig Hanro i biały podkoszulek. Jedną z korzyści nosze­nia do szkoły mundurka była mała ilość bagażu. A zaletą małego bagażu było to, że na pewno będzie potrzebowała czegoś, czego nie wzięła, i w związku z tym będzie musiała to kupić w którymś z trzech B: u Bendela. Bergdorfa albo w Barneys.

- Chcesz zobaczyć, co Tyler wyszukał na temat naszych wysp? - zapytał Aaron. - Właśnie ściąga z Internetu mnóstwo informacji.

- Mężczyzna, z którym rozmawiałam, powiedział, że tem­peratura na tych wyspach przez cały rok wynosi od dwudzie­stu pięciu do trzydziestu stopni - dodała radośnie Eleanor. Zer­knęła na złoty zegarek od Cartiera. - O rety. spóźniłam się już pięć minut na makijaż w salonie Red Door. - Zachichotała kon­spiracyjnie i klasnęła w ręce jak mała dziewczynka. - Cyrus zabiera mnie dziś wieczór do Four Seasons. Nie mogę się do­czekać, żeby powiedzieć mu o niespodziance dla niego.

Blair nawet nie chciała słyszeć, jakim zakupem matka za­mierzała zaskoczyć Cyrusa. Kupiła jakiś kraj?

- Pewnie wpadnę jeszcze, żeby zabrać parę rzeczy - po­informowała matkę. - Trzeba kupić do tego pokoju nowy materac, poduszki i pościel. Ale nie jestem pewna, czy jeszcze lulaj wró­cę, no wiesz, żeby tu mieszkać.

Eleanor zamrugała zdziwiona, patrząc na Blair. Po siedem­nastu latach i pół roku bycia jej matką nadal nie potrafiła zro­zumieć córki.

- Na wypadek, gdyby na twojej wyspie wybuchła wojna domowa albo pojawiła się nowa dostawa francuskiej bielizny. gdzie będzie można cię znaleźć? - zapytał z przemądrzałym uśmieszkiem Aaron.

- W hotelu Plaza. - Blair odpowiedziała mu podobnym uśmieszkiem.

Najpewniej w apartamencie.

łatwo wyprowadzić N na głębokie wody

Taras na dachu trzypiętrowego domu Nate'a nie znajdo­wał się dość wysoko, żeby oferować ładne widoki. Mimo to przyjemnie się tam siedziało, popalało z ogromnej fajki wod­nej z zielonego szkła, która należała do Jeremy'ego, i wspomi­nało wszystkie zwariowane numery, jakie wykręcali, kiedy byli młodzi i beztroscy - to znaczy, zanim zaczęli się martwić college'ami i przyszłością.

Jakby naprawdę się tym martwili.

- Stary, pamiętasz te zajęcia z łaciny, kiedy byłeś tak ujarany, że myślałeś, że jesteś na francuskim? - zapytał przecią­gle Charlie Dern, wypuszczając dym kącikiem szerokich, pajacowato uśmiechniętych ust. - Paplałeś po francusku jak jakiś pochrzaniony świr, a pan Herman, nasz She - Man, rzucił tylko: „Przepraszam bardzo, panie Archibald, ale chociaż wszystkie języki romańskie mają swoje korzenie w łacinie, nigdy nie opa­nowałem francuskiego”.

Anthony Avuldsen i Jeremy Scott Tompkinson wybuchli śmiechem, przypominając sobie tamten dzień.

- Cholera, i w dodatku mówiłem perfekcyjnie - stwier­dził Nate. - Chyba przez moment myślałem, że naprawdę je­stem Francuzem. Mówiłem jak urodzony we Francji.

- Jasne - rzucił sarkastycznie Charlie. - Człowieku, led­wo w ogóle byłeś w stanie coś wybełkotać.

Lexie tańczyła boso w batikowej sukience, wymachując rękoma przed swoją twarzą. Flamastrem świecącym w ciemnościach, który znalazła na biurku Nate'a, namalowała sobie kwiatki na palcach rąk i stóp. Teraz, w zapadającym zmierz­chu, rysunki zaczynały jaśnieć neonową zielenią. Uczesany w kucyk chłopak o imieniu Malcolm grał na gitarze i śpiewał stare jak świat piosenki Jamesa Taylora.

Wystarczy, że mnie zawołasz,

A wiedz, że gdziekolwiek będę,

Natychmiast do ciebie przybiegnę.

- Szkoda, że nie jesteśmy na plaży - westchnął Jeremy i przeciągnął palcem po brzegu fajki wodnej. - Byłoby po pro­stu idealnie, gdybyśmy siedzieli teraz na plaży.

Nate pokiwał złotobrązową głową.

- Niedługo będziemy. Za dwa tygodnie ruszamy z rodzi­cami w rejs charytatywny do Hamptons. Łódź już dokuje w Battery Park. Płyniecie z nami, nie?

Chłopcy z młodszych klas podnieśli głowy z nadzieją, że Nate mówi też do nich.

Marne szanse.

- Pewnie, że wszyscy płyną - odparł Anthony Avuldsen, a młodsi chłopcy jeszcze bardziej poczuli się jak skończeni frajerzy. - To otwarcie sezonu, absolutnie odjazdowego lata.

- Klasa Blair urządza sobie wagary następnego dnia - my­ślał głośno Nate.

Dotarło do niego jak przez mgłę. że Blair ani razu nie po­jawiła się na dachu. Może nadal brała prysznic, a może poca­łowała go na pożegnanie i wróciła do domu? Szczerze mó­wiąc, nie mógł sobie przypomnieć. Gdyby dalej brała prysznic, mógłby zakraść się na dół i ją zaskoczyć. Na myśl o nagiej i mokrej Blair uśmiechnął się rozkosznie.

Charlie wyciągnął z kieszeni spodni koloru khaki torebkę pełną trawy i zaczął ładować fajkę.

- Mówisz, że łódź stoi w porcie?

Zanim Nate zdążył odpowiedzieć, zadzwoniła jego komór­ka. Na ekranie rozbłysło imię Blair.

O wilku mowa.

Nate bez słowa przyłożył telefon do ucha.

- Zgadnij, gdzie jestem - rzuciła radośnie Blair. - W ho­telu Płaza. Więc natychmiast przytargaj tu swój tyłek. Mam apartament.

Hotel Plaza znajdował się raptem dwadzieścia przecznic dalej. Nate zerknął w kierunku centrum. Wydawało mu się, że to strasznie daleko, ale milo by było położyć się na wielkim, białym hotelowym łóżku, oglądać mnóstwo filmów i zamówić posiłek do pokoju. Zrobił się porządnie głodny.

Blair niezupełnie to miała na myśli.

- Zabierz szczoteczkę do zębów. Poza tym mam wszyst­ko, co potrzebne - dodała nieśmiało.

Miała na myśli trzy rzeczy na „k”: kawior, kondomy i ko­niecznie szampan.

- Brzmi kusząco - odparł ochoczo Nate. - Do zobaczenia za chwilę. - Rozłączył się.

Jeremy podsunął mu fajkę.

- Więc myślę sobie... - tłumaczył dalej Nate'owi z twarzą pełną skupienia, jakie pojawia się tylko u kogoś, kto wypalił tonę trawy. Oderwał aligatora od czarnej koszulki Lacoste'a i teraz naszywka wisiała mu na piersi jak częściowo zerwany strup - ...że moglibyśmy wszyscy pójść na łódź twoich starych. Pełno tam gorzałki, a załoga pewnie ogląda miasto i nawet nie zauważy, że na chwilę wypłynęliśmy, nie? Ty pływasz jak mistrz. Może byśmy urwali się na krótką wycieczkę przed im­preza, w Hamptons, powiedzmy na...

- Bermudy! - wypalił Charlie.

- Cholera, właśnie! - przytaknął Anthony.

Wszyscy trzej spojrzeli na Nate'a. Wiedzieli, że proszą go o zrobienie czegoś absolutnie skandalicznego, ale po zacieka­wionym błysku w oczach Nate'a zorientowali się, że uda się go namówić.

Myśli Nate'a pędziły w przedziwny, zakręcony i ujarany sposób. Popłynąć na Bermudy? Jasne, czemu nie? Byli w ostat­niej klasie, mogli robić, co chcieli. Blair też mogłaby przyjść - piliby drinki z szampana i pomarańczowego soku i kochaliby się na plaży w ciepłym słońcu. Zawsze mówiła o tym, że chcia­łaby gdzieś z nim wyjechać.

Lexie podeszła i usiadła Nate'owi na kolanach. Pachniała kadzidełkami z ambry i pasztetem z gęsich wątróbek. Koniu­szek kruczoczarnego kucyka muskał tatuaż ze słońcem, księ­życem i gwiazdami na jej łopatce.

Alors, co robimy? - pociągając dymka z fajki, ziewnęła.

Nate poczekał, aż dziewczyna zaciągnie się, a potem ze­pchnął ją z kolan i wstał. Klasnął w ręce, jakby był ujaranym opiekunem na letnim obozie dla dzieci.

- Zbieramy się, czas na wielką przygodę.

Wśród młodszych chłopców rozległ się podniecony po­mruk. Nie dość, że dostali się na imprezę u Nate'a Archibalda, to jeszcze teraz on gdzieś ich zabierał - pewnie w tak czadowe miejsce, jakiego w życiu nie widzieli.

- Wszyscy, którzy rzygają na łodziach, powinni zostać - ostrzegł ich Jeremy.

- Za cholerę - szepnął chłopak ze szkoły Świętego Judy. Tak się składało, że nazywał się Nate Lyons i naśladował swojego imiennika tak wiernie, że nawet nosił identyczne granato­we skarpetki Brook Brothers.

Zapanowało pełne podniecenia zamieszanie. Nate Archi­bald, najfajniejszy chłopak z Upper East Side, zabierał ich na swoją łódź. Cholera, to ich wielki dzień!

Nate ruszył na dół z chłopakami pełen dobrodusznego roz­bawienia. Zupełnie zapomniał, co zamierzał zrobić, zanim wy­płynął temat Bermudów. Jego komórka została na tarasie na dachu. Przez następne półgodziny ekranik rozbłyskiwał co dwie minuty imieniem Blair.

Zimą, wiosną, latem czy jesienią

Wystarczy, że zawołasz,

A od razu przybiegnę!

Aha. Jasne.

kolejna zmarnowana para fig la perla

- Nate właśnie jedzie - z zadowoleniem oznajmiła Serenie Blair.

Zadzwoniła do przyjaciółki, żeby się pochwalić, że śpi w hotelu Plaza. Gdy wybierała numer, czuła pewne wyrzuty sumienia, ale kiedy czekała na połączenie, zaczęło jej prze­chodzić. Pochyliła się ku wielkiemu lustru w łazience, opra­wionemu w złotą ramę i nałożyła kolejną warstwę szminki Chanel. Była ciemnoczerwona, więc zwykle używała jej zimą, ale kiedy siedzi się ze swoim chłopakiem w luksusowym hote­lu i nie wychodzi się z łóżka, kto by się przejmował porą roku?

- Nie wściekaj się - Blair prosiła najlepszą przyjaciółkę. - Możemy spotkać się w moim apartamencie jutro popołudniu albo jakoś tak, dobra? - Uśmiechnęła się do swojego odbicia w sek­sowny, wymowny sposób. - Jak się już z Nate'em obudzimy.

- Wy dwoje jesteście po prostu śmieszni. - Serena nabija­ła się z niej bez cienia zazdrości.

Blair już następnego ranka przyznała się jej. że straciła dziewictwo z Nate'em, ale odmawiała wchodzenia w szczegó­ły, a Serena zadawala za dużo pytań - W końcu Serena i Nate razem stracili dziewictwo, więc seks był trochę niezręcznym tematem do rozmów.

- Muszę iść na tę imprezę dla przyszłych studentów Yale - odparła Serena. - Nie, żebym już wybrała Yale - pospiesznie się poprawiła. To. że przyjęto ją do Yale. było jeszcze gorszym tematem do rozmowy. - Moi rodzice nas zgłosili, więc muszę iść.

- Och.

Blair wydęła usta z niezadowoleniem i odwróciła się, żeby obejrzeć swój tyłek w nowym, czarnym komplecie z jedwabiu La Perła. Oczywiście formalnie nie przyjęto jej jeszcze do Yale. ale w końcu była na liście rezerwowych, więc mimo wszystko mogli ją zaprosić.

- Miałam nadzieję, że pójdziesz ze mną - dodała Serena. - Bo to o niebo bardziej prawdopodobne, że w Yale wylądu­jesz ty, a nie ja.

Blair poprawiła ramiączka stanika. Nate też dostał się do Yale, ale nic nie wspominał o imprezie. A jeśli on nie idzie, to ona też się nie wybiera. Mogą mieć... inne plany na wieczór.

Jasne.

- Zaczyna się dopiero o siódmej - przekonywała ją Sere­na. - Do tego czasu powinniście być już gotowi do wyjścia.

- Zadzwonię do ciebie jutro w tej sprawie, dobrze? - Blair zapytała z wahaniem.

- Jak chcesz. - Serena nie miała nic przeciwko pójściu samej, bo nigdy zbyt długo nie siedziała sama. Chłopcy kręcili się wokół niej jak muchy nad piknikiem. - Baw się dobrze. Do zobaczenia, kochanie.

Blair rozłączyła się w chwili, gdy zjawił się boy hotelowy z butelką szampana Dom Pérignon oraz z talerzem kawioru i tostami, które zamówiła do pokoju. Zawinęła się w jeden z ho­telowych grubych szlafroków frotté i otworzyła drzwi.

- Postaw przy łóżku - poleciła.

Spodobało się jej, że powiedziała to takim znudzonym to­nem w stylu Joan Crawford. Dała facetowi napiwek i poczekała, aż zamknie za sobą drzwi. Potem zrzuciła szlafrok, wskoczyła na swoją połowę ogromnego łóżka i sięgnęła po pilot. W ciągu kilku sekund znalazła AMC - program z amerykańskimi kla­sykami, kanał, na którym regularnie puszczano jej ulubione filmy typu Śniadanie u Tiffany'ego z Audrey Hepburn albo My Fair Lady, też z Audrey Hepburn.

Ku jej rozczarowaniu, puścili Dirty Dancing. Od kiedy to. co nakręcono po tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym, było prawdziwą klasyką, zastanawiała się Blair. Nagle poczuła się staro. Ale z drugiej strony wydawało się to całkiem na miej­scu, zwłaszcza że właśnie szykowała się do gorącego spotka­nia ze swoim kochankiem w luksusowym apartamencie hote­lowym. A właściwie to gdzie podziewał się Nate? Taksówką z jego domu do hotelu powinno się jechać z siedem minut. Na miejscu Nate'a przyjechałaby w pięć minut. Wybrała do niego numer, nawet nie patrząc na telefon, ale nikt nie odbierał. Może brał prysznic i zakładał seksowne czarne bokserki Calvina Kleina, szykując się do ich randki, zastanawiała się.

A może jednak nie.

Blair wstała i przygasiła światła. Rozsmarowała odrobinę kawioru na toście i, stojąc, patrzyła w ogromne lustro w zło­tych ramach, jak zajada. Na ekranie telewizyjnym Baby wła­śnie starała się wyglądać niewinnie po całej nocy spędzonej na gorącym seksie z Patrickiem Swayze, instruktorem tańca w let­nim kurorcie, do którego wybrała się jej rodzina na wakacje. Ojciec Baby był tak wściekły, że Blair przez ułamek sekundy zastanawiała się. jak czułby się jej własny ojciec, gdyby wie­dział, że wprowadziła się do apartamentu hotelowego, żeby mieć trochę prywatności z Nate'em. Oczywiście jej ojciec, gej. mieszkający w rezydencji we Francji, noszący pastelowe skar­petki w kratę i błękitne okulary przeciwsłoneczne od Gucciego, pod żadnym względem nie przypominał odpowiedzialnego doktora z Dirty Dancing, Znowu wybrała numer do Nate'a, ale nie odbierał. Zrobiła więc sobie kolejną kanapkę z kawio­rem i zadzwoniła do południowej Francji, gdzie jej ojciec mieszkał od dwóch lat, odkąd rozstał się z Eleanor z powodu swojego homoseksualizmu.

- Misiaczku? Wszystko w porządku? Odezwali się już ci kretyni z Yale? Przyjęli cię? - zaczął dopytywać się ojciec, gdy tylko usłyszał jej głos.

Blair widziała go oczami wyobraźni, w samych niebieskich jedwabnych bokserkach, że śpiącym kochankiem - Françoisem albo Edwardem czy jak tam miał na imię - chrapiącym cicho tuż obok. Wielmożny pan Harold Waldorf był kiedyś członkiem zarządu poważnej kancelarii prawniczej, ożenił się z damą z to­warzystwa, Eleanor, i mieszkał w apartamencie razem z dwójką dzieci: Blair i Tylerem. Teraz butelkował własne wino z winnic otaczających jego rezydencję, robił zakupy w milutkich francu­skich butikach, które zaopatrywały tylko opalonych gejów, i pły­wał we własnym basenie, podczas gdy jego opaleni kochanko­wie czekali z czystymi ręcznikami i kieliszkami koniaku.

To było życie w luksusie, nie da się ukryć.

- Zgadnij, gdzie jestem? - Blair pochwaliła się tym sa­mym tonem, którym przechwalała się Serenie.

Właściwie to rozmowa z ojcem nie różniła się za bardzo od rozmowy z którąś z przyjaciółek. Nawet mu nie przeszka­dzało, że we Francji dochodziła druga w nocy i pewnie go obu­dziła.

- W Paryżu? - zapytał z nadzieją ojciec. - Wyślę po cie­bie samochód. Będziesz tu w godzinę.

- Nie. tato - jęknęła Blair, chociaż tak naprawdę nie mia­łaby nic przeciwko temu, żeby znaleźć się teraz w Paryżu, jeśli mogłaby zabrać ze sobą Nate'a i apartament w hotelu Plaza. - Jestem w Plaza. Mieszkam tu teraz, mam apartament.

- Brawo, córeczko! - Wykrzyknął ojciec. - Pewnie miesz­kanie jest teraz trochę zatłoczone. Odkąd się urodziło dziecko i w ogóle.

W tle Blair usłyszała odgłos nalewania czegoś do kieliszka. Zajmował się teraz ostatnią partią białego wina i pewnie trzymał przy łóżku chłodzącą się butelkę specjalnie na takie okazje.

Na Dirty Dancing wredna siostra Baby właśnie brała udział w idiotycznym konkursie talentów, mając na sobie zdecydo­wanie za małą górę od bikini. Blair wyłączyła dźwięk w tele­wizorze, rozsmarowała kolejną porcję kawioru na toście, za­paliła papierosa i westchnęła dramatycznie.

- Chodzi o to, że prawie kończę szkołę i potrzebuję tro­chę przestrzeni... No wiesz, żeby zająć się nauką i zastanowić się nad przyszłym rokiem, i...

Nagle bardzo wyraźnie zobaczyła siebie w roli stroniącej od ludzi gwiazdy filmowej - kogoś jak Greta Garbo - rzadko opusz­czającej hotelowy pokój i komunikującej się ze światem ze­wnętrznym tylko poprzez role, które zdecyduje się zagrać. Ob­sługa grzebałaby w jej śmieciach i kradła jej ubrania, a turyści stawaliby na ulicy naprzeciwko hotelu, mając nadzieję, że zoba­czą ją przez ułamek sekundy. Całe miasto mówiłoby o niej.

Jakby już o niej nie mówiło.

- O, założę się, że dużo się uczysz... - Ojciec naśmiewał się z niej między łykami czegoś, co właśnie popijał. - Założę się. że właśnie twój przystojny chłopak masuje ci stopy.

Byłoby pięknie.

Blair zachichotała i między jednym a drugim dymkiem me­rita ultra light pochłonęła kolejną kanapkę z kawiorem.

- Tak naprawdę to Nate właśnie do mnie jedzie - przy­znała się.

Przyjrzała się butelce z szampanem, chłodzącej się w srebr­nym wiaderku z lodem. Nate chyba nie miałby nic przeciwko, gdyby otworzyła butelkę i wypiła maleńki kieliszek przed jego przyjazdem?

Pewnie, że nie.

- Tak myślałem - odparł ze zrozumieniem ojciec. - Ale zasługujesz sobie na to, kochanie. Zasługujesz na wszystko.

Jasne. Przecież to wie.

Blair złapała butelkę szampana, przy trzymała ją kolanami, z wprawą rozkręciła drut wokół korka, a potem powoli... po­wolutku... po troszku... wyciągała korek... aż...

Buch!

- O! Mój Boże! Ty tam rozkręcasz prawdziwą imprezę! - wykrzyknął ojciec. - W środku tygodnia? - udał przejętego zgrozą, jakby był surowym rodzicem, który przejmował się takimi rzeczami jak szkoła. - Natychmiast daj mi do telefonu tego twojego przystojniaka.

Blair nalała szampana do wysokiego kieliszka, wychyliła go jednym haustem i znowu sobie nalała. Na ekranie telewizo­ra Patrick Swayze stał właśnie twarzą w twarz z ojcem Baby.

- Nikt nie będzie stawiał Baby do kąta - powtórzyła bez­głośnie słowa, chociaż telewizor miał wyłączony dźwięk.

To był najbardziej czerstwy film na świecie, ale nadal fan­tazjowała sobie, że Nate staje w jej obronie z równą determi­nacją i złością. Nate robił się niesamowicie seksowny, gdy się wkurzał, co zdarzało mu się... Praktycznie nigdy.

Trudno się wkurzyć, kiedy przez cały czas jest się upalo­nym trawą.

- Już ci mówiłam, tato - tłumaczyła ojcu Blair. - Nate jesz­cze nie przyjechał. - Zazgrzytała zębami i wypiła kolejny łyk szampana. Tylko, do cholery, nie wiedziała, co go zatrzymało.

- A tak w ogóle... - powiedziała, wydymając usta do od­bicia w lustrze albo do kamery, albo do kogoś, kto akurat ob­serwował ją przez teleskop z czubków drzew w Central Parku. - Skoro na to wszystko sobie zasłużyłam, to dlaczego nie przy­jęli mnie do tego durnego Yale?

- Och, misiaczku - - ojciec powiedział to męskim, a za­razem matczynym głosem, który sprawiał, że i kobiety, i męż­czyźni natychmiast się w nim zakochiwali. - Przyjmą cię, do cholery, na pewno przyjmą.

Blair sięgnęła po następny tost i odkryła, że zjadła już wszystkie. Przez telefon usłyszała, jak ktoś mruczy po francu­sku zaspanym głosem.

- Słuchaj, słoneczko, późno już. Muszę kończyć - powie­dział ojciec, zagłuszając mamrotanie. - Poza tym u ciebie wszystko w porządku, prawda? Baw się dobrze.

Blair spojrzała krzywo na do polowy opróżnioną butelkę szampana i resztki kawioru na talerzu z białej porcelany. Dirty Dancing skończył się.

- Dobranoc, tato - odpowiedziała z odrobiną smutku.

Rozłączyła się i znowu wybrała numer komórki Nate'a. Żadnej reakcji. Zadzwoniła do niego do domu. Żadnej reakcji, poza spiętym głosem admirała na automatycznej sekretarce. Nagrał tekst z instrukcji do sekretarki, którego żaden normal­ny człowiek by nie wykorzystał:

- Dodzwoniłeś się do rezydencji Archibaldów. Proszę zostawić krótką wiadomość. Jak najszyb­ciej oddzwonimy.

Właśnie miał zacząć się Tramwaj zwany pożądaniem z Marlonem Brando i Vivien Leigh. Kolejny z ulubionych kla­syków. Blair z powrotem włożyła biały szlafrok frotte' i popra­wiła poduszki na wielkim łóżku. Zadzwoniła do obsługi.

- Poproszę deser lodowy z gorącym sosem czekoladowym i paczkę meritów ultra light.

Opadła na poduszki i zamknęła oczy. Kiedy wychodziła z jego domu. Nate imprezował z grupą ujaranych dzieciaków, między innymi z tą denerwującą francuską hipiską, Lexique. Ten głupi, leniwy dupek, który nie zasługuje, żeby iść do Yale, pewnie nawet nie zauważył, że Blair wyszła. Łzy wypłynęły jej spod zaciśniętych powiek. Nate się nie zmienił. Nic się nie zmieniło - poza tym, że straciła dziewictwo. Przygryzła usta i próbowała powstrzymać pełen wściekłości płacz. No więc co z tego? Nate nie zasługiwał na seks. Poza tym jedzenie lodów z sosem czekoladowym w łóżku hotelu Plaza i planowanie ze­msty na swoim już wkrótce byłym chłopaku, frajerze i dupku w jednej osobie, było lepsze od seksu.

O niebo lepsze.

K oraz I niezmiernie poważnie traktują swoje zadanie

DROGIE KOLEŻANKI!

Nie możemy się już doczekać przyszłego piątku, w któ­ry, jak wiadomo, cały ostatni rok wagaruje - to będzie nasz pierwszy dzień weekendu piękności!!!!! Zgadza się, powin­nyśmy być wtedy w szkole. Niestety, będziemy zbyt zajęte szykowaniem się do maseczek z gorącej glinki i okładów z wodorostów, żeby pamiętać o lekcjach! Proszę, nie mar­twicie się. że będziecie mieć jakieś kłopoty - nie, żebyście rzeczywiście się tym przejmowały. Dzień wagarowicza to stara tradycja w Constance BiIlard i nigdy nikt z jego po­wodu nie został wydalony ani nawet ukarany

Oto nasz plan:

W czwartek po południu o godzinie osiemnastej trzy­dzieści meldujemy się na wielkiej łodzi Archibaldów, która cumuje w Battery Park. Archibaldowie wyruszają w swój coroczny rejs do Hamptons i zaproponowali, że nas pod­rzucą. Gdy tylko zatrzymamy się w Sag Harbor, odbierze nas flotylla limuzyn i zabierze do absolutnie niesamowite­go domku na plaży Isabel Coates, gdzie odbędzie się największa i najlepsza impreza piżamowa tylko dla dziewczyn. Chłopcom wstęp wzbroniony! Rano zjemy śniadanie przy basenie przygotowane przez... To się jeszcze okaże (pra­cujemy nad tym, żeby dorwać szefa kuchni, który pomógł Julii Roberts zrzucić wagę po urodzeniu bliźniąt). A potem Origins zapewni nam cały dzień różnych zabiegów. Każda dostanie torbę z prezentami od Origins wartymi trzysta dolarów, które zabierze do domy całkowicie odświeżona i zregenerowana!

Strój: zwykły, jak do kurortu. Ręczniki, suszarki do wło­sów, produkty do kąpieli oraz pielęgnacji zapewniamy na miejscu - będzie tego w bród. I prosimy żadnych psów. nawet naprawdę małych. I żadnych facetów!

Hip. hip hura na cześć niesamowitego weekendu tylko dla dziewczyn!

Wielkie całusy!!

Pozdrawiamy,

Wasze koleżanki Kati Farkas i Isabel Coates

PS W szatni dla najstarszej klasy wystawimy skrzy­neczkę na listy z sugestiami od was - wasze pomysły są mile widziane, chociaż już zaplanowałyśmy wam idealny dzień!

PPS Raz, dwa, trzy słuchajcie matoły, już za miesiąc koniec szkoły!!!

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

KILKA NAJŚWIEŻSZYCH SPOSTRZEŻEŃ

ROZBITKOWIE

Muszę szczerze przyznać, że nie mam pojęcia, co się ostatnio stało z pewną grupą ludzi. No bo w końcu, czy to w porządku tak nagle zniknąć?? Najwyraźniej grupa chłopców, których znamy i kochamy (albo raczej zwykle kochamy), porwała bardzo dużą, dobrze wyposażoną łódź i ruszyła na Atlantyk. To mógłby być kolejny wygłup maturzystów, gdyby nie to, że połowa chłopców na łodzi jest z młodszych klas. To nie najlepszy moment na znik­nięcie, zwłaszcza że my wszystkie chętnie byśmy się trochę ro­zerwały. Co oni sobie myślą? Że są Krzysztofami Kolumbami?

WY PIERWSI O TYM USŁYSZYCIE

Mają spory wybór facetów, a jednak z jakiegoś powodu mo­delki uwielbiają facetów z gitarami. Według plotek, najnow­sza para to pewna blondynka z Piątej Alei, kończąca w tym roku szkołę, i gitarzysta z Ravesów. Jak, kiedy i gdzie się po­znali to kompletna tajemnica, ale to dopiero idealna para!

GAPIĆ CZY NIE GAPIĆ?

Nawet nie próbuj udawać, że to byt ktoś inny: widziałam cię, jak zakradłaś się do Gapa przy Osiemdziesiątej Szóstej i Madison. W dziale dziecięcym przymierzałaś śliwkową zapina­ną na suwak bluzę frotté z kapturem, podróbkę Juicy Cou­ture. Wiem, jestem jędza, która wszystko wyniucha. Ale wy­dałam cię dlatego, że przymierzałam dokładnie taką samą bluzę i w przeciwieństwie do ciebie (chociaż wiem, że miałaś ochotę) kupiłam sobie trzy! A dlaczego nie? Są słodkie, a tego lata przyda nam się sporo rzeczy frotte po wyjściu z basenu. Poza tym na pewno oblejemy się campari, likierem mięto­wym albo czymś równie niszczycielskim, więc potrzebna nam będzie więcej niż jedna bluza. Poza tym frotte to frotté i czy istnieje lepszy sposób, żeby popisać się nowym, białym, ża­kardowym bikini od Gucciego, jak wkładając śliczną śliwko­wą bluzę z kapturem? Pomyśl o tym jak o dyspensie - nadal nie wolno ci kupować tam dżinsów - niech Bóg broni! - ale teraz masz moje pozwolenie, żeby kupować w Gap pewne niezbędne rzeczy.

Wasze e - maile

P: Droga P!

Powiesz nam, gdzie zamierzasz się uczyć w przyszłym roku? Zdecydowałaś się już?

pytek

O: Drogi pytku!

Moja rzecz wiedzieć, twoja - się dowiedzieć. Pozwól jed­nak, że się zapytam: czy ja się czepiam ciebie za to, że nie potrafisz się zdecydować?

P

P: Droga P!

Słyszałam, że Damian Polk z Ravesów mieszkał kiedyś w tym samym domu co ta blond modelka, o której ciągle piszesz. Znają się od dziecka i kiedyś po nocach spoty­kali się w windzie, gdy portier drzemał.

ewi - dentna

O: Droga ewi - dentna!

To świetna historia, ale słyszałam, że rodzina Damiana mieszkała w Irlandii, dopóki nie skończył trzynastu lat. To tłumaczy, skąd ma ten śmieszny akcent i dlaczego zawsze wygląda na lekko podchmielonego.

P

P: Droga P!

Dowodzę załogą na łodzi należącej do znanej nowojor­skiej rodziny. Ich syn, który - jak słyszałem - miał ostat­nio spore problemy, wypłynął wczoraj wieczorem i do tej pory nie wrócił. Jak wróci, będzie miał przerąbane, bo jego ojciec to twardy gość.

kapitan

O: Drogi kapitanie!

Już ma przerąbane i to nie tylko z powodu łodzi!

P

Na celowniku

S i niezidentyfikowany przystojniak w kolorze blond - być może jej brat, a być może gitarzysta z Ravesów - w Central Parku karmią Iwy morskie resztkami sushi, które im zostały po lunchu u Nicole. B kupuje dwie koszulki nocne La Perla w Barneys. Najwyraźniej uzależniła się od kupowania bielizny, ale z drugiej strony co można nosić, kiedy się kobieta samot­nie obija w apartamencie w hotelu Plaza i czeka, aż wróci jej chłopak? D przymierza wszystkie czapki w Yellow Rat Bastard na Broadwayu. V kupuje sobie nowy kolczyk do ust - fuj! - w Williamsburgu, w gabinecie, w którym robią piercing. J przy­mierza w Barneys wszystkie pary dżinsów Seven, ignorując uwagi sprzedawczyni, że może łatwiej będzie jej znaleźć coś dla siebie w dziale dziecięcym w Bloomingdale. K oraz I zno­wu siedzą w Jackson Hole i znowu coś knują. N - brak. Gdzie on do diabła się podział?

Nie martwcie się, znajdę go.

Wiem, że mnie kochacie.

plotkara

modelki, które spotykają się i gwiazdami rocka

- Jak to jest, że niezależnie od lego - co włożę, zawsze wy­glądam jak posiać z kreskówki? - Jenny skarżyła się swojej przyjaciółce i zarazem koleżance ze szkoły Constance Billard. Elise Wells.

Był sobotni wieczór i szykowały się na koncert Dana z gru­pą Raves w Funktion, nowym klubie muzycznym, który urzą­dzono w wyremontowanej remizie strażackiej przy Orchard Street. Jenny zerknęła na Elise.

- A ty zawsze wyglądasz tak normalnie.

Obie dziewczyny przyjrzały się sobie w wysokim lustrze na drzwiach szafy. Jenny włożyła obcisły czerwony top bez rękawów z głębokim dekoltem w kształcie U. w którym jej piersi wyglądały monstrualnie. Miała ledwo metr pięćdziesiąt dwa wzrostu i jej nowe spodnie - pierwsza w życiu para dżin­sów Seven - były na nią zdecydowanie za długie, gdy kupo­wała je w Bloomingdale. Poprosiła więc panią w pralni che­micznej na rogu Broadwayu i Dziewięćdziesiątej Ósmej, żeby skróciła je o jakieś dwadzieścia pięć centymetrów. Dopiero teraz zauważyła, że spodnie były specjalnie wytarte na kolanach - u niej wytarcia wypadały w połowie łydki. W przypad­ku Jenny jedynie głowę dało się zaakceptować. Lubiła swoje wielkie, szeroko otwarte brązowe oczy, czystą, jasną cerę, czer­wone usta i kręcone brązowe włosy z prostą, ciężką grzywką opadającą na czoło. Według Sereny wyglądała jak modelka Prady - tyle że z za dużymi implantami piersi i kikutami za­miast nóg, ale tego akurat Serena nigdy by nie powiedziała.

Pod względem figury Elise stanowiła przeciwieństwo Jen­ny. Była prawie dwadzieścia centymetrów wyższa, miała dłu­gie, chude nogi, długie, chude ręce i maleńkie piersi. Żadna rzecz nigdy nie była na nią za ciasna, no może z wyjątkiem okolic brzucha, wokół którego zrobiła się jej mała oponka. Ale łatwo to było schować pod koszulką. A Jenny w żaden sposób nie mogła ukryć swoich piersi. Z drugiej strony Elise miała skórę usianą piegami - miała piegi nawet na powiekach - oraz długie do podbródka słomkowożółte włosy, które były tak gru­be i tak sztywne, że ledwo dawało się je związać gumką.

Cóż, nie ma ideałów. Może z wyjątkiem kilku z nas.

- Zamieńmy się bluzkami - zaproponowała Elise.

Zdjęła czarną koszulkę z dekoltem w szpic i podała ją Jen­ny.

- No dobra - odparła z wahaniem Jenny i zdjęła top. Bluzka Elise pochodziła z Express, a jej z Anthropologic, czyli była trochę fajniejsza, ale Jenny nie chciała urazić uczuć przyjaciółki i nic nie powiedziała. Poza tym efekt był wstrzą­sający. W czarnej koszulce piersi Jenny wyglądały prawie nor­malnie, a czerwony top sprawił, że włosy Elise rozbłysły ruda­wymi pasemkami - żadna z nich nie wiedziała, skąd się wzięły.

- Założę się, że Serena van der Woodsen nawet nie oglą­da się przed wyjściem - stwierdziła Jenny. Uklękła i zaczęła chodzić na kolanach po pokoju. - Pewnie nawet nie musi ni­czego przymierzać, może z wyjątkiem butów.

Elise oparła rękę na biodrze.

- Co ty robisz?

- Wycieram moje nowe dżinsy - odpada Jenny, nie prze­rywając chodzenia na czworaka. - Słyszałaś o Serenie i Da­mianie z Ravesów?

Elise pokiwała głową. Wszyscy o nich słyszeli.

Szorując kolanami o różowy dywan. Jenny przeszła do sza­fy, żeby wybrać buty. Oczywiście Serena nigdy nie musiała ła­zić na czworaka jak pies, żeby jej dżinsy wyglądały normalnie.

- Nie wiem, jak ona to robi.

Wyciągnęła nowe złote sandały z pętelką na palec od Mi­chaela Korsa i wsunęła w nie stopy. Ojciec powiedział, że coś takiego mogłaby nosić tancerka brzucha, ale dostała je za dar­mo po sesji zdjęciowej dla „W” i były to najładniejsze buty, jakie miała.

Jakie to dziwne, że przez chwilę była supergwiazdą - dzię­ki tym zdjęciom z Sereną - a teraz znowu wróciła do swojego starego, zwykłego ja. Znowu była czternastolatką - prawie pięt­nastolatką - z wielkimi ambicjami i jeszcze większymi pier­siami. Oczywiście jej życiową ambicją nie było rzucenie szko­ły w wieku czternastu lat i zostanie supermodelką, ale byłoby miło, gdyby ktoś ją o to poprosił.

Jenny wstała, otrzepała kolana. Dżinsy były całkowicie i rozczarowująco niewylarte. Jeśli zapomnieć o dziwacznym umiejscowieniu oryginalnych wytarć, spodnie wyglądały zu­pełnie normalnie, tak jak wszystkie inne ubrania w jej szafie. Ubrania Sereny zawsze były idealnie wystrzępione, wyblakłe i znoszone, sugerując, że nosząca je osoba ma za sobą koloro­wą i tajemniczą przeszłość. Jenny cały czas zastanawiała się. czyjej własne ubrania też by tak wyblakły i nabrały charakte­ru, gdyby została wyrzucona z Constance i wysłana do szkoły z internatem.

- Nigdy nie myślałaś o szkole z internatem? - Jenny za­pytała przyjaciółkę.

Elise skrzywiła się.

- Trzy razy dziennie jeść szkolne posiłki i mieszkać z na­uczycielami? Ohyda!

Jenny zmarszczyła brwi. Nie tak wyobrażała sobie inter­nat. Dla niej taka szkoła oznaczała wolność: z dala od maniakalno - depresyjnego brata, boga poezji i rocka, z dala od ma­niakalnego, nadopiekuńczego i tak zaniedbanego, że można się było go wstydzić ojca, z dala od straszliwych mundurków Constance Billard. z dala od jej starej, zakurzonej sypialni oraz od codziennej nudy i robienia w kółko tego samego nudziarstwa przez następne trzy lata. Internat oznaczał też okazję: żeby mieszkać i chodzić do szkoły razem z chłopcami, chłopcami i chłopcami oraz żeby stać się dziewczyną, jaką zawsze chcia­ła być: dziewczyną, o której ciągle się mówi.

Rufus wsadził głowę do pokoju, nawet nie myśląc o tym, że Jenny już dawno nie ma pięciu lat i może być całkiem naga albo coś w tym stylu. Niesforne włosy związał w kucyk ka­wałkiem jasnoniebieskiej torebki, w której przynoszono rano „New York Timesa”.

- Dziewczyny, chcecie, żebym wam zamówił taksówkę? - Jego głos był pełen troski.

Jenny widziała, że ojciec bardzo chciałby iść z nimi na kon­cert, ale dziś wieczór były, jak co miesiąc, warsztaty pisarzy - anarchistów - jedyna rzecz, którą traktował równie poważnie jak wychowywanie dzieci, chociaż nigdy niczego nie wydał.

- Nie trzeba, tato. - Jenny uśmiechnęła się słodko, pod­puszczając go. aby powiedział coś niegrzecznego na temat jej sandałów. - Gotowa? - zapytała przyjaciółkę.

Elise nałożyła jeszcze raz ulubiony błyszczyk Jenny na i tak już lśniące usta.

- Gotowa - odparła.

- Wyglądacie tak... - Rufus pociągnął się za zmierzwioną brodę, szukając stosownego określenia - dorosło - stwierdził w końcu.

Aha, ale nie jak materiał na modelki, które spotykają się z gwiazdami rocka, dodała w myślach Jenny. Obie dziewczy­ny popatrzyły na swoje odbicie w lustrze. Elise nałożyła zde­cydowanie za dużo błyszczyku, a Jenny żałowała, że jej san­dały nie mają jednak jakiegoś obcasa, bo wtedy wyglądałaby na ciul wyższą. W końcu nie idzie na koncert po to, żeby zoba­czyć Dana. Chciała poznać Damiana Polka oraz resztę zespołu i zrobić na nich wrażenie.

Jenny stanęła na palcach, a potem z powrotem opadła na pięty.

- Mamy szczęście, że jesteśmy na liście gości - westchnę­ła. - Bo inaczej w ogóle by nas nie wpuścili.

Właściwie to z takimi piersiami wszędzie by ją wpuszczo­no. Ale sama musi to odkryć.

czasem V bywa całkiem zwyczajną dziewczyną

- Co do cholery? - zapytała ostro Vanessa.

Jak mogła ich nie zauważyć przez wszystkie te lata? Nie miała pojęcia. Obróciła głowę i znowu sprawdziła swoje odbi­cie w łazienkowym lustrze. Były tam - cztery wielkie brązowe pieprzyki, ustawione na jej karku za uchem jak jakaś cholerna konstelacja. Czuła się jak dziewczyna z reklamy clearasilu, któ­ra panikuje z powodu pryszcza tuż przed wyjściem na randkę. Ale pryszcze kiedyś znikają. Pieprzyki zostają na cale życie. Kto przy zdrowych zmysłach goliłby głowę, mając na karku takie znamiona?

Szarpnęła szufladę pod umywalką w łazience, szukając tego kryjącego dziadostwa w cielistym kolorze, którego uży­wała jej siostra pod oczy, gdy zarwała noc. Znalazła sztyft, który nazywał się Peekaboo. Był odrobinę bardziej różowy niż odcień jej skóry, ale wystarczająco dobry. Nałożyła trochę na pieprzyki, roztarta i obejrzała się. Teraz wyglądała jakby dostała poparzeń po trującym bluszczu. Przez chwilę zastana­wiała się, czy nie nakleić plastra, ale nie miała dość dużego, który zasłoniłby wszystkie cztery znamiona, a sam plaster i tak będzie przyciągał uwagę. Zmylą korektor i zaczęła grzebać w szufladzie w poszukiwaniu czegoś, co odwróciłoby uwagę Beverly'ego od odrażającego zniekształcenia na jej szyi.

Jakby niezagojona przekłuta górna warga nie odciągała wystarczająco uwagi od szyi. Beverly był dość uprzejmy, żeby nie wspomnieć o tym wcześniej, ale teraz, kiedy będą pozna­wać się lepiej, może zapytać, czy paprząca się ranka nad kol­czykiem w ustach sprawia jej ból.

I właściwie, dlaczego Beverly miałby oglądać jej szyję? Wybierają się dzisiaj na koncert Ravesów, spędzą razem tro­chę czasu, żeby sprawdzić, czy nadają się do wspólnego miesz­kania, ale jako współ lokatorzy, a nie para, która ogląda sobie szyje. Poza tym Beverly to artysta. Może nawet uznać, że pieprzyki są fajne.

Próbka perfum, które nazywały się Pewność, walała się na dnie zagraconej szuflady toaletki. Nazwa kojarzyła się bardziej z tamponami albo testami ciążowymi, ale mimo to Vanessa zdjęła czarny korek i skropiła odrobiną perfum nadgarstki i skronie. Zapach był tak piżmowy i ciężki, że mógł całkiem odciągać uwagę Beverly'ego od ohydnej konstelacji pieprzyków na szyi Vanessy. Może nawet zadziałają jak czar. Ona wejdzie do klubu, gdzie Dan i Ravesi będą już grali. Dan po­czerwienieje z pożądania, żalu i wściekłej zazdrości, a Beverly natychmiast poczuje, że chce z nią mieszkać. Jako przyjaciel, rzecz jasna.

Oczywiście.

kiepsko, gdy ubranie nie pasuje do twojego nastroju

- Na pewno nic ci nie jest? - Damian zapytał po raz drugi przez zamknięte drzwi do toalety.

- Aha - odkrzyknął Dan zza drugiej strony drzwi, modląc się, żeby Damian i reszta zespołu uznali, że to jego zwykle zachowanie przed koncertem, i wrócili do gry w pokera, obalania stolicznej czy co tam robili za kulisami.

- No dobra. Do zobaczenia za chwilę - odpowiedział Da­mian. - Ładne sznurówki - dodał i wyszedł z łazienki.

Siedząc na pokrywie muszli klozetowej. Dan spojrzał ża­łośnie na nowe trampki i absurdalnie szerokie nogawki spodni, które prawie je zakrywały. Wczoraj zaszedł do Pięćset Pięć­dziesiątej Piątej Soul na Broadwayu w SoHo i dał się namówić sprzedawcy na kompletnie nową garderobę z okazji koncertu. Wielki żółto - czarny T - shirt, potwornie wielkie i workowate spodnie dresowe ze sznurkami do ściągania, przetyczkami i kieszeniami we wszystkich możliwych miejscach, czarne płó­cienne trampki Converse z żółtymi sznurówkami oraz czapkę Z daszkiem w kolorze khaki z wielkim żółtym znakiem nakazu­jącym ustąpienie pierwszeństwa przejazdu. Czapka pozwalała mu zapanować nad zmierzwionymi włosami i odsłaniała ogo­loną szyje, co sprawiało, że wyglądał groźniej, niż potrafił to sobie wyobrazić. Właściwie to w tym nowym ubraniu prezen­tował się jak niższa, chudsza wersja Eminema. Zdecydowanie nie tak zamierzał wyglądać.

Żaden z chłopaków z zespołu nie skomentował jego stro­ju, ale z drugiej strony, właściwie nie dał im szansy cokolwiek powiedzieć. Raz tylko zerknął na ogromną kolejkę stojącą przed wejściem do klubu, na instrumenty i mikrofony usta­wione na scenie i od razu popędził do łazienki, żeby wyrzygać flaki. Od tej chwili nawet na minutę nie wyszedł z toalety.

Gdyby tylko miał jakiś talizman, coś w rodzaju ręcznie robionej sprzączki do spodni albo wisiorka z zęba rekina, jakie pewnie mieli najsłynniejsi gwiazdorzy rocka. Założyłby go i przestałby się denerwować, potem śpiewałby bez opamięta­nia i doprowadził tłumy do szału. A tak siedział na kiblu w po­malowanej na jaskrawozielono męskiej toalecie i palił swoje camele - wypalił już jakieś czterdzieści - czując się coraz go­rzej i gorzej.

Nagle z jękiem otworzyły się drzwi do toalety i pod drzwia­mi do kibla pojawiły się znowu czarne buciory o pozdziera­nych noskach należące do Damiana.

- Pociągnij sobie i od razu będzie ci lepiej - poradził, wsu­wając zamkniętą butelkę stolicznej pod drzwi.

Dan wziął butelkę. Jeśli ma dziś wieczorem wystąpić, bę­dzie musiał być równie ostry jak jego nowy wizerunek. Otwo­rzył butelkę i pociągnął łyk. Miał wrażenie, że ma żołądek bez dna - zupełnie jakby wlał raptem łyżeczkę wódki do pustej studni. Wziął następny łyk i otarł usta wierzchem dłoni.

- Do zobaczenia za chwilę, dobra? - odezwał się znowu Damian. - Ale może zdejmij tę czapkę - zasugerował delikat­nie przed wyjściem z łazienki.

Ravesi dbali, żeby nie bazować na wyglądzie i nie wypaść zbyt zaangażowanie. Większość nadal nosiła ubrania, które ku­piły im matki, gdy chodzili do szkoły średniej: koszulki polo Lacoste'a, spodnie khaki z Brooks Brothers w zestawieniu z czymś absolutnie czadowym i absurdalnie drogim, typu szy­ty na zamówienie płaszcz od Dolce & Gabbana. Ale matka Dana uciekła do Czech z jakimś łysiejącym, napalonym hra­bią, nim Dan zaczął chodzić do szkoły średniej, więc nie miał żadnych koszulek polo ani spodni khaki, tylko ubrania, które sam wybrał i zdołał za nie zapłacić z głodowego kieszonkowe­go od Rufusa. Poczuł, jak ogarnia go panika. Kto będzie słu­chał wymiotującego, chudego nastolatka z ogolonym karkiem w potwornych żółto - czarnych trampkach?

Jeszcze się zdziwisz.

jesteś piękna, a twoja matka śmiesznie cię ubiera

Spódnica, koszulka, bielizna, buty, zegarek, kolczyki i ob­różka z pereł. Serena gapiła się na ubranie, które jej matka wy­łożyła schludnie na łóżko córki. Wszystko, co wybrała matka, było szare lub granatowe. Akurat tak się składało, że były to kolory uniwersytetu Yale. Ma robić za kretynkę? Naprawdę potrzebowała matki, żeby wybierała jej ubrania? Ile w końcu miała lat? Pięć?

Jej rodzice byli w swoim apartamencie i szykowali się do przyjęcia organizowanego przez uniwersytet Yale pod hasłem „Yale kocha Nowy Jork” dla przyszłych studentów z Nowego Jorku. Miało odbyć się z apartamencie Stanforda Parrisa III na rogu Park Avenue i Osiemdziesiątej Czwartej. Dla nich to ko­lejne koktajl party - okazja, żeby spotkać się z rodzicami dzie­ci, z którymi ich własne dzieci chodziły do szkoły, na lekcje tenisa albo kursy przygotowujące do końcowych egzaminów. Nikt tam nikogo nie zna naprawdę dobrze, ale każdy każdego kojarzy. Ludzie tacy jak van der Woodsenowie myśleli o wszyst­kich ze swojego kręgu towarzyskiego jak o najbliższych przyjaciołach, ale jak blisko można przyjaźnić się z kimś takim jak Stanford Parris III?

- Jesteś już prawie gotowa, kochanie?! - Serena usłysza­ła wołanie matki.

- Aha! - odkrzyknęła.

Czuła się jak uparta, nadąsana i rozłoszczona dziewczyn­ka. Fakt był jednak laki. że mogła jechać na koncert Ravesów. zamiast iść z rodzicami na kolejne nudne i bezsensowne przy­jęcie. Ignorując ubranie, które naszykowała jej matka, usiadła przed iMackiem i zalogowała się. Większość e - maili przysłały domy mody typu Burberry albo Missoni. Zapowiadały wyprze­daż próbek albo przyjęcia, na których można zdobyć sygno­wane nazwiskiem znanych osób perfumy albo buty, ale na sa­mej górze listy była nowa wiadomość z Brown, potem z Harvardu i na końcu z Princeton.

Do: SvW@vanderWoodsen.com

Od: malarz@brown.edu

Carina Serena!

Kiedyś malowałem anioły bez twarzy i bezcie­lesne dłonie. Byłem martwy. Teraz moja sztu­ka ma twarz. Gdybyś w przyszłym roku była tutaj, w Brown - żywa, oddychająca muza! - to byłoby dla mnie wskrzeszeniem. Kleczę u Two­ich stóp.

Christian

PS Krążą plotki, że zaręczyłaś się z tym wariatem, gitarzystą z Ravesów. Moja miła, modlę się, aby to była tylko plotka.

Do: SvW@vanderWoodsen.com

Od: chłopak2@harvarduniversity.edu

Droga Sereno!

Wiem, że ty i ja jesteśmy z różnej gliny, jeśli można tak to ująć. Ja jestem osiłkiem ze wsi, a ty boginią z Nowego Jorku - ale jak to mówią w starej piosence, nie mogę prze­stać o tobie myśleć. Kiedy przypominam sobie ciebie, zaparowują mi okna w dżipie i nie mogę oddychać. Przez ciebie zawale egzaminy. Nie sądzę, żeby trzeba było powtarzać rok, jeśli zawali się semestr w college'u, jak to było w szkole średniej, ale nie miałbym nic przeciwko, bo wtedy moglibyśmy dłużej być razem. Wiem, że takie słowa to czyste wa­riactwo, ale jesteś moją dziewczyną, więc lepiej przyjedź w przyszłym roku do Harvardu. Wznieśmy toast za nas przez następne czte­ry lata i do końca życia.

Wade (kolega z pokoju twojego przewodnika z Harvardu, pamiętasz?)

Do: SvW@vanderWoodsen.com

Od: Sheri@PrincetonTriDs.org

Droga Sereno!

Chcemy ci powiedzieć, że cały czas gadamy o tym, jaką to wspaniałą parę tworzycie z Da­mianem z Ravesów!! Nie możemy się doczekać, kiedy go poznamy, ale najpierw musimy pościągać wszystkie jego zdjęcia ze ścian w naszym domu - to takie żenujące! Ucałuj od nas Damiana i powiedz mu, że go kochamy (chociaż nigdy w życiu nie ukradłybyśmy ci Twojego faceta).

Całujemy,

Twoje siostry z Princeton, Tri Delt.

Serena wykrzywiła się i skasowała wszystkie trzy wiado­mości od natrętów, mając nadzieję, że ostatni zniknie też z jej pamięci.

Nie ma nic gorszego od grupy dziewczyn udających twoje najlepsze przyjaciółki, chociaż nawet ich nie kojarzysz, i tylko plotkujących na temat twojego chłopaka - gwiazdy rocka, któ­rego tak naprawdę nawet nie znasz. Dzięki takim listom traciła wszelką ochotę na pójście do college'u.

Wylogowała się, nie czytając reszty e - maili, i związała bu­rzę jasnych włosów w niezbyt porządny kucyk zwykłą białą gumką. Potem posmarowała usta wazeliną i wyszła z sypialni, żeby poszukać rodziców.

Starsi van der Woodsenowie mieli osobny apartament skła­dający się między innymi z ogromnej sypialni z potężnym łóż­kiem z baldachimem, dwóch garderób z ogromnymi szafami - pokojami. dwóch łazienek z pełnym wyposażeniem, saloniku z barem z alkoholami i plazmowym telewizorem, którego ni­gdy nie oglądali, i biblioteki pełnej rzadkich książek, których nigdy nie czytali, ponieważ wiecznie wychodzili na jakieś ko­lacje dobroczynne, do opery albo mecze polo w Connecticut. Już sam ten apartament mógłby stanowić samodzielne miesz­kanie, a zajmował zaledwie ćwierć powierzchni całego lokalu van der Woodsenów przy Piątej Alei.

- Nie zauważyłaś ubrań, które ci naszykowałam? - zapy­tała matka, oglądając z rozpaczą strój córki.

Pani van der Woodsen była wysoka, miała jasne włosy jak Serena i równie harmonijne rysy, które z wiekiem stawały się coraz bardziej arystokratyczne.

- Dżinsy z dziurami na pupie nie pasują na taką okazję, chyba się ze mną zgodzisz, kochanie?

- To nie są po prostu stare dżinsy - odparł Serena, patrząc na swoje wyblakłe spodnie. - To moje ulubione dżinsy.

Właściwie to miała ze dwadzieścia par dżinsów, ale w tym tygodniu Blue Cults były dżinsami, bez których nie potrafiła żyć.

- Spódnica i bluzka, które ci wybrałam, są w sam raz. - Matka upierała się nadal.

Zapięła żakiet od złotego kostiumu Chanel i zerknęła na platynowy zegarek - antyk od Cartiera, który nosiła na opalo­nym na San Domingo nadgarstku.

- Wychodzimy za pięć minut. Będziemy z ojcem czytali gazetę w jego gabinecie. Nie rób problemów, kochanie. To tyl­ko przyjęcie. Lubisz przyjęcia.

- Ale nie takie - burknęła Serena.

Matka uniosła jasną brew tak groźnie, że Serena postanowiła nie wspominać o tym, że wolałaby pójść na koncert Ravesów, niż paplać z bandą dzieciaków i ich rodziców, upajających się faktem przyjęcia do najbardziej prestiżowych college'ów na świecie.

Serena wróciła do swojego pokoju. Z niechęcią zdjęła dżin­sy i włożyła szarą plisowaną spódnicę Marca Jacobsa, która le­żała na łóżku, a do niej błękitną koszulkę z paciorkami i poma­rańczowe drewniaki Miu Miu zamiast nudnej granatowej bluzki i błękitnych mokasynów z Tod's naszykowanych przez matkę.

A perły? Przykro mi, mamo.

Na koniec rozpuściła kucyk i przeczesała jasne włosy pal­cami. Potem, nawet nie zerkając w lustro, wyszła z pokoju i sta­nęła w korytarzu pod drzwiami wyjściowymi.

Gdybyśmy wszystkie mogły być równie pewne swojej po­walającej urody.

- Mamo! Tato! Jestem gotowa! - krzyknęła, próbując uda­wać podekscytowaną.

Pobędzie na przyjęciu pięć, dziesięć minut, akurat tyle. aby jej rodzice wdali się w jakąś nadzwyczaj nudną i angażującą rozmowę z Stanfordem Parrisem III albo z innym, starym jak świat, nudnym absolwentem Yale, który od wieków chodził na takie przyjęcia. Potem wymknie się i pojedzie do centrum na koncert Ravesów.

W końcu, jeśli przez następne cztery lata ma robić za inte­lektualistkę, musi się bawić, póki ma okazję.

Zaraz, zaraz, czy już nie zabawiała się przy każdej nada­rzającej się okazji?

płyń, płyń po morzach i oceanach!

Jeremy, Charlie i Anthony ciągle gadali o Bermudach, więc kiedy weszli na pokład Xharlotte”, nazwanej tak na cześć bab­ki Nate'a ze strony ojca, Nate poszukał w komputerze łodzi portu na Bermudach i zaprogramował kurs na zatokę Horse­shoe. Ustawił prędkość kilometr na godzinę, co oznaczało, że płynęli na Bermudy bardzo wolno. Chociaż opuścili port w Dol­nym Manhattanie prawie dwadzieścia godzin temu, dopiero przepływali obok Coney Island w Brooklynie.

Piątkowy wieczór zamienił się w sobotni. Słońce wisiało nisko nad Staten Island, podczas gdy łódź powoli płynęła na południe. Powietrze było chłodniejsze niż nad lądem i pach­niało mokrym psem. Nate i cała reszta towarzystwa na łodzi nadal byli ujarani. Wyciągnęli się leniwie na pokładzie z przy­mkniętymi oczami i otwartymi ustami albo niespiesznie drep­tali boso pod pokład, żeby uzupełnić zapasy piwa i przekąsek.

Dopiero niedawno dotarło do Nate'a, że Blair nie ma na pokładzie. Przypomniał sobie, że dzwoniła do niego zeszłego wieczoru z hotelu Płaza i że chyba zapomniał o umówionym spotkaniu. Oczywiście zadzwoniłby do niej, ale zniknął jego telefon komórkowy, a kiedy pożyczył komórkę od Jeremy'ego, zorientował się. że nie zna numeru do Blair, bo zawsze wybierał go z książki telefonicznej w telefonie. Kiedy człowiek jest przez niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę upalony tra­wą, zadzwonienie do informacji i sprawdzenie numeru do dziew­czyny wydaje się niemal przekraczać ludzkie możliwości.

Ofiara losu do kwadratu, nie?

Nate i jego ojciec sami zbudowali „Charlotte” w posiadło­ści Archibaldów na Mt. Desert Island, w Maine. To był ponadtrzydziestometrowy kecz. dość duży, żeby wygodnie zabrać około setki pasażerów z parku Battery do Hamptons albo siedemnaścioro dzieciaków na Bermudy. W związku z przygoto­waniami do nadchodzącego rejsu do Hamptons kuchnia była pełna najlepszych serów, lekkich krakersów, wędzonych ostryg, belgijskiego piwa, szampana Veuve Clicquot i starej whisky. Cztery łazienki wyposażono w prysznice z gorącą wodą, granatowe ręczniki Frette oraz ręcznie robione mydełka w kształcie muszelek ze złotym nadrukiem Charlotte. Kabi­na kapitana miała najnowsze systemy nawigacji i komunika­cji, a na pokładzie i pod nim zamontowano wspaniały system nagłośnienia - prawdziwy majstersztyk.

Po kolacji składającej się z piwa. sera brie i chipsów ziem­niaczanych odpuścił sobie kolejną fajkę z trawką w towarzy­stwie kumpli i wdrapał się na bocianie gniazdo na wyższym maszcie łodzi. Usiadł, objął kolana i zamyślił się nad sytuacją, patrząc na wszystko z wysoka. Ponieważ tylko dryfowali, był pewien, że do poniedziałku nie dopłyną dalej niż do brzegów New Jersey. Nie miał nic przeciwko temu. Był też pewien, że ominie go przyjęcie organizowane przez Yale. na które miał iść z rodzicami. I pewnie ominie go masa wściekłych, smut­nych i być może nawet zmartwionych telefonów od Blair.

Być może.

Nate'a dręczyło przeczucie, że mały wypad łodzią to był zły pomysł. Załoga będzie się potwornie denerwować, gdy odkryje, że „Charlotte” zniknęła, a ojciec wścieknie się jak diabli. Ale jeżeli zdążą wrócić przed planowanym rozpoczęciem rejsu do Hamptons, nikomu żadna krzywda się nie stanie, prawda? Pod­ciągnął czarną koszulkę i sprawdził, czy jeszcze widać malin­ki, które zostawiła mu przedwczoraj na brzuchu Blair. Zrobiły się ciut bladsze, ale tak, nadal tam były. Wspomnienie Blair uspokoiło go. Nawet jeśli przez osiemdziesiąt procent czasu była na niego wkurzona, na zawsze pozostaną razem i miejmy nadzieję, razem pójdą na Yale. Jak to dobrze, pomyślał sobie w sposób, w jaki potrafi myśleć tylko na wpół ujarany chło­pak, „mieć kogoś, kogo można trzymać za rękę, wchodząc w wielkie nieznane”.

- Pokój wszystkim, stary! - rozległ się z pokładu dziew­częcy głos. - Alors, znalazłam parę herbatników Oreos na de­ser!

Nate zerknął w dół na Lexie. Z góry wyglądała na bardzo niską. I miała błyszczące oczy - zupełnie jak mała dziewczyn­ka.

Na pokładzie grupki chłopaków i parę dziewczyn paliło i popijało jasne belgijskie piwo z kryształowych kufli. Na ru­fie łodzi z wodoodpornych głośników sączył się leniwy fran­cuski jazz z jednej z ulubionych płyt mamy Nate'a.

- Chcesz trochę? - zapytała Lexie. - Mogę wejść tam do ciebie.

Przez chwilę Nate nie odpowiadał. Popatrzył na jasno oświetlony diabelski młyn na Coney Island, kręcący się powo­li i migoczący na zielonobrązowej wodzie. Był całkiem pew­ny, że nie chce, aby Lexie wchodziła do niego na bocianie gniazdo. Po pierwsze, ledwo mieściła się tam jedna osoba. Po drugie, musiałby ją pocałować, bo była ładna, miała taki sek­sowny tatuaż i ewidentnie się w nim podkochiwała. Jednak ostatnio naprawdę nie miał ochoty całować nikogo innego poza Blair. W końcu mieli razem z Blair pójść do college'u i pobrać się. Spędzą razem resztę życia.

Czekaj no. Doznał objawienia, czy jak?

Nate wstał i zaczął schodzić z bocianiego gniazda. Nie mógł siedzieć na górze przez całą noc i czekać, aż łódź sama zawróci. Nie - kiedy czeka na niego Blair - nie, kiedy całe życie jest przed nim.

Zeskoczył z drabiny, a Lexie podała mu ciastko.

- Na wodzie czuję się taka wolna - mówiąc to, Lexie za­toczyła się lekko, bo „Charlotte” przepływała przez nieco bar­dziej wzburzoną wodę.

Jej batikowa sukienka rozwiązała się albo rozdarła, ramiączka opadły, odsłaniając opalone plecy i tatuaż przedsta­wiający maleńkie słońce, księżyc i gwiazdy.

Nate wziął ciastko, rozdzielił herbatniki i wylizał spomię­dzy nich krem. Tak, przed nim całe życie, ale czasem ważniej­sze jest, żeby cieszyć się prostymi przyjemnościami.

wyspa B

- Panienka zje dziś w domu czy mamy przesiać kolację do apartamentów w hotelu Plaza? - zapytał Aaron wyniosłym tonem angielskiego kamerdynera.

Blair spiorunowała wzorkiem denerwującego brata, który właśnie wsunął swoją głowę z dredami do jej tak zwanego po­koju.

- Właściwie to wychodzę - odparta i wyszarpnęła z szafy nienoszoną, granatową, obcisłą sukienkę z satyny od Calvina Kleina.

Od Nate'a wciąż nie było wiadomości, a ona właśnie mia­ła za sobą upokarzające zdarzenie - wracając z hotelu, musiała złapać taksówkę ubrana w szkolny mundurek. A była sobota i nie miała dziś szkoły.

Dziewczyny, które muszą nosić do szkoły mundurki, robią wszystko, co w ich mocy, aby poza godzinami zajęć nikt nie zobaczył ich w takim stroju. A zwłaszcza w czasie weekendu.

Wcześniej tego popołudnia zamówiła parę dżinsów Earl, które dostarczono jej do pokoju w hotelu prosto z Barneys, ale przyniesiono spodnie zupełnie w innym stylu niż te, które zwy­kle nosiła. Były proste jak spod linijki i trzeba je było nosić tak nisko, że odsłaniały najmarniej piętnaście centymetrów pośladków. Blair ledwo wciągnęła je do kolan. Miała jedynie szkol­ny mundurek, bieliznę La Perla oraz hotelowy biały szlafrok frotte' i nic do roboty poza oglądaniem przez szesnaście godzin bez przerwy telewizji, więc powoli zaczynała wariować. Przy­jęcie organizowane przez Yale, o którym wspomniała Serena, oferowało miłą odmianę, a poza tym okazję, żeby zemścić się na Nacie.

Włączyć kamerę!

Zjawiłaby się na przyjęciu w chmurze perfum i dymu pa­pierowego niczym jakiś dżinn, ubrana tak, że nikt się jej nie oprze. Wszyscy przyszli studenci i nawet zwaliści, starzy ab­solwenci Yale porzuciliby swoje szkockie i padliby na kolana u jej nieskazitelnie zadbanych stóp. Wdałaby się w gorący, gło­śny romans z najprzystojniejszym i najbardziej wpływowym facetem z tej bandy, upewniając się, że Nate się o tym dowie, a potem zażądałaby od wyżej wspomnianego absolwenta, aby zapewnił jej dostanie się do Yale. Wtedy powiedziałaby Nate'owi, żeby się od niej odchrzanił i wynosił do Brown, albo jeszcze dalej, bo szczerze mówiąc, nie chce już więcej patrzeć na tę jego żałosną gębę.

- Dzwoniła mama Nate'a. Była dość oschła. Powiedziała, że byłoby miło, gdybyście pojawili się z Nate'em dziś wieczorem na przyjęciu „Yale kocha Nowy Jork” - poinformował ją Aaron.

Że jak?

Blair zmarszczyła brwi, patrząc na sukienkę, którą trzy­mała w rękach. Miała prześliczny odcień granatu Yale, ale nie była tak kusząca, jakby tego chciała Blair. No, chyba że włoży do niej powalająco seksowne sandały na paski i z wysokimi obcasami - miała takich mnóstwo.

- Myślałam, że przyjęcie jest tylko dla tych, którzy na pewno idą do Yale tej jesieni - upierał się Aaron. - A ty jesz­cze się nie dostałaś, nie?

Blair zignorowała go i wyciągnęła z szafy miniponcho - nawet nie pamiętała, że je kupiła. Było w szaro - niebieskie pa­ski, nowy ścieg Missoni. Przyłożyła je do sukienki, żeby zoba­czyć, czy pasuje. Pasowało, ale nie dawało tego ponętnego efektu typu „wiesz, że mnie pragniesz”, jakiego potrzebowała, aby podbić serca facetów z Yale.

Rzuciła Aaronowi lodowate spojrzenie mówiące „spadaj, próbuję się ubrać”.

- Skoro pytasz: nie, jeszcze się nie dostałam. Ale jestem pewna, że w końcu się dostanę, więc nie rozumiem, dlaczego miałabym nie iść na to przyjęcie.

Podeszła do drzwi i złapała za klamkę, gotowa trzasnąć Aarona w twarz drzwiami. On już wcześniej dostał się do Harvardu. Co go to wszystko obchodzi?

Aaron wycofał się. Podniósł ręce, pokazując, że nie miał na myśli nic złego.

- Nie ma co się tak unosić.

A nic tak nie wkurza dziewczyny, jak oskarżenie jej o to, że się wkurza.

Blair trzasnęła drzwiami. Kilka minut później otworzyła je znowu, mając na sobie niebieską wąską sukienkę i srebrne sandały Manolo na ośmiocentymetrowych obcasach. Chybo­tliwym krokiem przetruchtała korytarzem do swojego dawne­go pokoju. Mała Yale miała sypialnię wyposażoną we wspa­niałe urządzenia monitorujące. Gdyby tylko Blair udało się wejść tam niepostrzeżenie...

Pokój Yale urządzono w odcieniach bladej żółci i brzoskwi­ni. Pełny był pluszowych zabawek i maleńkich drewnianych mebelków. Nad łóżeczkiem udrapowano gęstą białą moskitierę sprowadzoną z Indii, więc trudno było zobaczyć, czy Yale śpi, czy nie, jednak cisza w pokoju sugerowała, że dziecko drzemie. A także, że mała nadal przechodzi kwarantannę. Ups.

Blair podeszła na palcach do żółtej wolno stojącej szaty, uchyliła górna szufladę i wyjęła z niej maleńkie pudełeczko na biżuterię z białego aksamitu. Potem zamknęła drzwi i podeszła do łóżeczka.

- Przyniosę z powrotem, obiecuję - szepnęła do zawiniąt­ka w kocu, które spokojnie leżało.

Uniosła moskitierę i pocałowała Yale w delikatny policzek, zbył skupiona na zdobyczy, żeby zauważyć, że dziecko ma ma­leńkie rękawiczki na rączkach, zapobiegające drapaniu się po zaróżowionym, pokrytym wysypką ciele.

Zwykle to młodsze siostry podkradają rzeczy z pokoju star­szych sióstr, ale jak Yale wkrótce się przekona, Blair nie jest zwyczajną starszą siostrą.

a skoro mowa o młodszych siostrach...

Lower East Side było jedną z łych szczęśliwych dzielnic w Nowym Jorku, które zawsze były fajne, ale dość nie po dro­dze i wystarczająco brudne, aby turyści i kawiarnie Starbucks trzymały się od nich z daleka. Opierało się pokusie stania się modną dzielnicą sezonu, jak to ostatnio przydarzyło się Meat­packing District. Kolejka dziewczyn w bluzkach bez pleców i plisowanych minispódniczkach oraz chłopaków w dżinsach i koszulkach polo z podniesionymi kołnierzykami ustawiła się przed Funktion, klubem przy Orchard Street, gdzie występo­wał zespół Raves.

Jenny złapała Elise za łokieć, rozkoszując się w głębi du­szy tym, że nie muszą czekać w kolejce razem z innymi i mar­twić się, czy bramkarz je wpuści. Podała mu nazwisko, aksa­mitny sznur zniknął i obie weszły.

Ta - dam! Pełen luz w dwie sekundy.

W środku Funktion był mniejszy, niż to sobie Jenny wy­obrażała, i chociaż dopiero go otwarto, miejsce sprawiało wra­żenie starego. Podłogę klubu pomalowano na czarno, a ściany były z pustaków pomalowanych na czerwono. Panował tłok. Zamiast siedzieć przy stolikach w czarno - białą szachownicę, ludzie tłoczyli się przy scenie, trzymając w rękach piwo. Najfajniejszą i najbardziej staromodną rzeczą w klubie była rura do zjeżdżania dla strażaków, która pozostała po dawnej remi­zie. Wychodziła z sufitu pośrodku sceny, dodając dramatyzmu wszelkim występom.

Jenny zastanawiała się, czy powinny zebrać się na odwa­gę, podejść do baru i zamówić drinki, czy raczej usiąść, wy­glądać na znudzone i wyrafinowane i poczekać, aż w końcu kelnerka sama podejdzie, żeby przyjąć zamówienie. A może w ogóle nie musiały pić. Każda dziewczyna w wieku od dzie­więciu do dwudziestu dziewięciu lat była zakochana w zespo­le Raves. Już samo przebywanie w tym samym pomieszczeniu co oni, na żywo, przyprawiało o zawrót głowy.

Pociągnęła Elise za pasek czarnej torebki z cekinami i po­prowadziła na tyły klubu, żeby mogły usiąść i sprawiać wraże­nie podchmielonych i znudzonych, jak zawsze wyglądają mo­delki na robionych z ukrycia zdjęciach w „New Yorkerze”.

Basista i perkusista z Raves już byli na scenie. Grzebali przy instrumentach i sprawdzali mikrofony.

- „A, b, c, d, e, f, g” - zanucił do mikrofonu perkusista z zamkniętymi oczami i pełną uczucia twarzą, jakby śpiewał najbardziej porywającą piosenkę, jaką kiedykolwiek napisa­no. - Powiedz mi, co o mnie myślisz.

- Milusi! - szepnęła Jenny do przyjaciółki.

- Kto? - dopytywała się Elise, zerkając na scenę, - Per­kusista? Ale on ma ze dwadzieścia pięć lat!

I co z tego?

- I co z tego? - zapytała Jenny. - Przecież wszyscy tyle mają.

- Ale on nosi roboczy kombinezon. - Elise zmarszczyła piegowaty nos z niesmakiem. - Ten gitarzysta, jak mu tam... Damon... nie... Damian... ten, z którym spotyka się Serena. Ten to jest milusi - upierała się. - Jest piegowaty jak ja i ma śliczny akcent! - zachwyciła się. - I nie zapominaj o swoim bracie. On jeszcze nie ma dwudziestu pięciu lat.

Jenny przewróciła oczami. No dobra, perkusista nosił kom­binezon malarski, koszulkę polo w różowo - zielone paski i bia­łe tenisówki Trelom. Jego strój był zaskakująco niewinny i grzecz­ny, jak na kogoś, kto w czasie koncertów łamał sobie pałeczki na czole. Ale na tym polegał jego urok, a właściwie urok całe­go zespołu. Ravesi stanowili idealne połączenie psychotycz­nego seryjnego mordercy i kochanego, głupiutkiego mamin­synka, coś jak skrzyżowanie Marilyna Mansona ze strachem na wróble z Czarnoksiężnika z Krainy Oz.

- Podoba mi się - upierała się Jenny.

Przesunęła się na krześle tak, żeby patrzeć prosto na per­kusistę. Mrugnął w jej stronę, a ona zachichotała, potwornie się czerwieniąc.

- Mnóstwo tu ślicznych dziewczyn dziś wieczór - rzucił przeciągle do mikrofonu i uśmiechnął się szeroko do Jenny.

Miał proste białe zęby i szerokie usta, zupełnie jak Kot z Cheshire. Ciemne włosy były krótko ostrzyżone i porządnie uczesane, jakby dopiero co wrócił od tego starego fryzjera przy Osiemdziesiątej Trzeciej i Lexington, gdzie chodzili wszyscy mali chłopcy z Upper East Side razem z tatusiami.

- Przypomina mi tego grubego gościa z tamtego filmu - zauważyła Elise, jakby ktokolwiek wiedział, o czym ona mówi.

- On nie jest gruby - odgryzła się Jenny.

Elise wyciągnęła z błyszczącej torebki zamkniętą paczkę marlboro light i rzuciła ją na stolik.

- Nie można stwierdzić, że ktoś nie jest gruby, dopóki nie zobaczy się go nago.

Jenny zastanowiła się nad tym. przyglądając się perkusiście. Nawet nie wiedziała, jak się nazywa, ale podobał się jej. Po prostu. I nie miała nic przeciwko obejrzeniu go nago. W końcu ilu całkiem nagich facetów widziała w swoim życiu? Zero?

Klub wypełniał się ludźmi. Jenny poznała nawet parę osób z kolejki na zewnątrz, które w końcu się dostały. Nagle zgasły wszystkie światła z wyjątkiem jednej nagiej żarówki oświetla­jącej rurę strażacką. Jenny złapała Elise za rękę pod stołem i mocno ścisnęła, ledwo kryjąc podniecenie. Potem Damian, główny gitarzysta Ravesów zjechał po rurze. Jego rudawe wło­sy stały śmiesznie, jakby nie uczesał się po wstaniu z łóżka. Miał na sobie białą koszulkę z wielkim, czarnym drukowanym „R” To była nowa koszulka promocyjna Ravesów, którą Da­mian sam zaprojektował.

Jeśli można to nazwać projektem.

Jeśli idzie o Ravesów. to mogli nosić, co chcieli, i robić, co im się zamarzyło, bo naprawdę byli czystej krwi elitą - dobry­mi dzieciakami z dobrych rodzin z Upper East Side, które ra­zem uczyły się w szkole z internatem, a potem stworzyły ze­spół zamiast pójść do college'u. Kilka miesięcy temu „Rolling Stone” opublikował kawałek, w którym opisano, jak to każdy z członków zespołu dostał się do Princeton i jak to pewnego pamiętnego majowego wieczoru przed ukończeniem szkoły grali w kafejce Deerfield. Jakiś dzieciak siedzący na widowni akurat gadał przez telefon ze swoim ojcem, szefem wytwórni, który z miejsca podpisał kontrakt z Ravesami. Cała czwórka postanowiła nie iść do college'u. bo jak lepiej odwdzięczyć się rodzicom, którzy ofiarowali ci wszystko, czego dusza zapra­gnie, niż kupując sobie własny wóz i dom przed dwudziestką? W końcu bycie gwiazdą rocka jest o wiele bardziej zyskowne niż ukończenie w college'u jakiegoś zupełnie nieużytecznego kierunku typu filozofia. Poza tym tak się akurat składało, że len producent był mężem szefowej francuskiej agencji mode­lek, dzięki czemu członkowie zespołu mogli przez cały czas spotykać się z pięknymi, francuskimi modelkami - całkiem miły bonus.

Jenny patrzyła z niepokojem na zjeżdżającego za Damia­nem Dana, który wylądował boleśnie na kolanach. Miał zielo­ną twarz i włosy posklejane od potu, a oczy uciekały mu gdzieś w głąb czaszki. Ubrany był jak początkujący hip - hopowiec, co absolutnie kłóciło się ze stylem wyrośniętych uczniaków, jaki wybrali pozostali członkowie zespołu.

- Co z jego spodniami? - zapytała zaniepokojona Elise, jakby nie mogła uwierzyć, że kiedyś pozwoliła Danowi, żeby ją pocałował. - I co z jego włosami?

Jenny wzruszyła ramionami. Musiała przyznać, że Dan wyglądał cokolwiek dziwnie, ale wolała raczej robić słodkie oczy do perkusisty, niż próbować rozgryźć, dlaczego nagle jej brat postanowił wyglądać jak Eminem. Perkusista znowu się do niej uśmiechnął, a ona zatrzepotała rzęsami, żałując, że nie ma dłuższych albo że nie nałożyła więcej tuszu. Żałowała też, że nie ma odwagi, żeby wstać i zamówić u barmana czegoś dla perkusisty. Miała wrażenie, że coś takiego zrobiłaby Serena. Gdyby tylko tam była. A może lepiej, że nie przyszła. W koń­cu perkusista uśmiechał się właśnie do Jenny. A gdyby była tu Serena, Jenny mogłaby pozostać niezauważona.

Tłum zaczął hałasować i miało się wrażenie, że jest go te­raz dwa razy więcej. Elise zapaliła papierosa i podała go Jen­ny. Nikt im jeszcze nie zaproponował drinka, ale palenie w po­mieszczeniu pełnym dorosłych, kiedy ma się czternaście lat, wydawało im się wystarczająco fajne.

Damian brzdęknął w gitarę, a perkusista zagrał na wer­blach. Anorektyczny. ciemnowłosy basista strzelił palcami. Dan chrząknął prosto do mikrofonu - rozległ się obrzydliwy odgłos odrywającej się flegmy.

Ohyda.

- Chyba powinienem zacząć śpiewać - wybełkotał bez sensu.

Tłum zaśmiał się głupio. Jenny pomyślała, że Dan brzmiał dokładnie tak. jak pewnego ranka, gdy obudził się i okazało się, że w domu skończyła się kawa. Zrobiło mu się tak słabo, że zwymiotował. Jenny musiał biec do delikatesów. Dopiero po czterech kubkach mu przeszło. Przekrzywiła głowę na bok, zaciągnęła się i wydmuchnęła długą smugę dymu. Może tylko udawał, żeby wszystkich zaskoczyć, gdy zacznie szaleć jak na urodzinach Vanessy.

A może nie.

nawet V nie może patrzeć na tę katastrofę

Beverly czekał na Vanessę przed klubem. Miał na sobie te same luźne czarne spodnie i pomarańczowe gumowe klapki co wczoraj. Ciemne włosy uczesał na boki z przedziałkiem po­środku. Bladoniebieskie oczy skrył za małymi, lustrzanymi lennonkami. Skrzyżowanie Johna Lennona z Keanu Reevesem.

- Cześć - przywitała go Vanessa, mając nadzieje, że nie widać po niej, jak bardzo się cieszy ze spotkania. - Ładne oku­lary.

„Uwielbiam ten kolczyk w ustach. Fantastycznie pach­niesz”, podsuwała mu w myślach możliwe odzywki. „I z całą pewnością zamierzam z tobą zamieszkać”. Ale on tylko zapy­tał:

- Wchodzimy?

Zespól zaczął już grać i kolejka przed klubem zmalała. Va­nessa podeszła do przodu.

- Abrams. Jestem na liście gości - oznajmiła bramkarzo­wi.

Nagle ją uderzyło, że Dan pierwszy raz w życiu zobaczy ją z innym facetem. Gdyby tylko miała dość odwagi, żeby złapać Beverly'ego i zacząć się całować tuż pod sceną.

Jeśli Dan w ogóle by ich zauważył.

Bramkarz obrzucił ich spojrzeniem od stóp do głów i od­czepił czerwony aksamitny sznur. Vanessa usłyszała, jak ludzie stojący za nią w kolejce jęczą z zazdrością, gdy wchodziła do klubu. Beverly nic nie powiedział, jakby co dzień przydarzały mu się takie rzeczy.

W Funktion było głośno, tłoczno, szaro od dymu i gorąco - tak właśnie jak powinno być w klubie. Ravesi grali z typową dla nich brawurą, a publiczność śpiewała głośniej od Dana. Vanessa nawet go jeszcze nie zobaczyła, ale odgłosy, które do­biegały ze sceny, sugerowały, że Dan się dławi albo coś w tym stylu.

Strzaskaj mnie jak jajko!

Wypal dziurę w moim palcu, aż odkryję.

Aż odkryję, że cię tracę!

Tracę cię i tęsknię.

Tęsknię za tym, że jak mi skopywałaś tyłek!

No, no! Ta piosenka nie jest autobiograficzna, prawda?

To był nowy tekst, który Dan napisał w zeszłym tygodniu. Jacyś wybitni wielbiciele Ravesów wypuścili wersję bootlegową z nagraniem z próby i zdążyli się już nauczyć tekstu na pamięć. Teraz go wykrzykiwali. To dobrze, bo Dana ledwo było słychać.

Vanessa przepchnęła się przez zwarty tłum na tyły klubu. Młodsza siostra Dana i jej przyjaciółka Elise siedziały przy stoliku w rogu, paliły papierosy i kiwały brodami w takt mu­zyki z wystudiowanym znudzeniem. Było widać, że musiały ćwiczyć to przed lustrem.

Beverly wskazał na stolik w pobliżu wyjścia ewakuacyj­nego, gdzie było jedno wolne miejsce.

- Chodźmy - powiedział do Vanessy.

Przysiadł na stoliku i wskazał Vanessie wolne miejsce.

- Nie wiem. ile tego zniosę.

Vanessa zacisnęła usta i usiadła. Co to miało znaczyć? Nie podobała się mu? Nie chciał z nią mieszkać? Nie to sobie wy­obrażała. Powinni siedzieć w jakimś kąciku, przypadkowo szturchać się kolanami i dotykać łokciami, coraz bliżej się przy­suwając i jednocześnie cały czas udawać, że słuchają Dana.

Ale może z tym po części wiązał się problem. To nie Dan śpiewał, tylko publiczność.

Tęsknisz za mną? Czy ja tęsknię?

Wiem, wiem.

Nie o to do cholery chodzi.

Jesteśmy jak przystrzyżony trawnik -

Ładnie wyglądamy, pięknie pachniemy,

ale kłujemy w tyłek!

Dan złapał się za żołądek, sapnął do mikrofonu, który ści­skał tak, że mu kostki zbielały. Oczy miał zaczerwienione. Ża­łośnie poruszał ustami jak umierająca ryba - Ryba ubrana jak król rapu w MTV w dziwne, workowate spodnie i brzydkie trampki. Włosy miał przepocone i okropne, a szyje nierówno wygoloną.

Widzisz, co się z tobą dzieje, gdy zrywamy? - pomyślała z pewną satysfakcją Vanessa. Z drugiej jednak strony. Dan wy­glądał tak żałośnie, że wstyd było przyznać, że się go zna. Zer­knęła na Beverly'ego. Obgryzał skórki przy paznokciach i ma­chał stopami jak ktoś, kto czeka na autobus.

Nagle z głośników huknął charakterystyczny odgłos wy­miotowania. Dan stoczył się ze sceny, pociągając za sobą mi­krofon. Zespół zaczął grać jeszcze głośniej, podczas gdy w tle Dan walczył z torsjami.

Po prostu ohyda.

Vanessa dotknęła łokcia Beverly'ego.

- Może powinniśmy wyjść - zaproponowała przeprasza­jącym tonem.

Miała wrażenie, że to nie w porządku zostawiać Dana wy­miotującego za kulisami, skoro kiedyś byli tak blisko. Z dru­giej jednak strony, sam chciał zostać gwiazdą rocka. Poza tym pewnie cala banda blond fanek Ravesów ocierała mu właśnie głowę chłodnymi, zwilżonymi ręcznikami i łyżeczką poiła go wodą mineralną. Już jej nie potrzebował.

Beverly kiwnął głową i ześliznął się ze stołu.

- Jest taka impreza, którą moi znajomi z Pratt ciągną już od marca. Zajrzyjmy tam.

Wyciągnął rękę, a Vanessa po raz pierwszy zauważyła, że brakuje mu korka środkowego palca lewej ręki.

Fuj!?!

Starała się nie gapić. Pozwoliła, żeby pomógł jej wstać. Żałowała, że Dan nie wyjdzie już na scenę, żeby zobaczyć, jak idzie z innym facetem. Ale w klubie panował zbyt duży tłok. żeby dostrzec byłą dziewczynę, poza tym Dan miał teraz na głowie co innego.

Znowu z głośników rozległ się odgłos wymiotowania, pra­wie zagłuszając muzykę.

Mała rada. stary: wszyscy wiemy, jak bardzo jesteś przy­wiązany do mikrofonu, ale następnym razem, jak pójdziesz rzy­gać, nie zabieraj go ze sobą!

obcy język

Na szczęście dla Dana, Damian i reszta zespołu miała dość pewności siebie i poczucia humoru, żeby nie denerwować się faktem, że ich nowy lider rzyga jak kot kilka kroków za sceną. Nie przestali grać mimo drobnej wpadki Dana. Dyskretnie od­cięli dźwięk z jego mikrofonu i płynnie przeszli do starej pio­senki, której Dan nigdy wcześniej nie słyszał:

Cukiereczku, na twój widok moje oczy krzyczą

Obliż, co spłynie, a potem wyrzuć rooożek...

Nic dziwnego, że szukali autora tekstów.

Tłum oszalał i zaczął śpiewać z jeszcze większą pasją. Dan został za kulisami z głową wciśniętą między kolana. Próbował sobie przypomnieć, jak w ogóle wpakował się w tę sytuację. Jak. do diabła, z poety - samotnika zamienił się w faceta w wor­kowatych spodniach, śpiewającego ze słynnym zespołem, cho­ciaż nigdy się do czegoś takiego nie nadawał?

Zanim zaczął się występ, Dan zrobił tak, jak zasugerował Damian - napił się wódki. No dobra, wypił prawie pół butelki, ale zamiast się rozluźnić albo nabrać odwagi, kompletnie się przytruł, zwłaszcza że wypalił paczkę papierosów.

Zaskoczony?

Za kulisami światła były przygaszone, a drewniana podło­ga lepka od rozlanego piwa i papierosowego popiołu. Dan za­zgrzytał zębami, gdy złapała go kolejna fala mdłości, ale zaci­snął oczy i spróbował zapanować nad sobą. Nagle ktoś poklepał go w ramię.

- Szystko ghra, mon cher. Napij sze toniku er voilà. Jusz lepiej, nie?

Dan podniósł wzrok i zobaczył prześliczną dziewczynę bli­sko dwudziestki, która stała nad nim z butelką toniku Schweppesa i szklanką z lodem. Nalała toniku i przykucnęła obok Dana.

- Masz. Bez sytryny, pasuje?

Dan nie wiedział, co powiedzieć. Nigdy nie pił toniku bez wódki, ale w tym momencie był gotów spróbować wszystkie­go. Dziewczyna miała długie włosy w kolorze miodu i mocną opaleniznę. Włożyła obcisłą białą koszulkę i elegancką zielo­ną spódniczkę, która ledwo zakrywała jej długie, opalone uda. Oczy miała w kolorze oliwek i jakby pachniała orzeszkami piniowymi. Sięgnął po szklankę i przyłożył do ust. Wziął ma­leńki, niepewny łyk. To byłoby cale jego szczęście, gdyby tonik obrócił się przeciwko niemu i sprawił, że wyplułby wszyst­ko na piękne włosy dziewczyny. Jednak jakimś cudem nic takiego się nie stało. Dan wziął następny łyk, i kolejny, i z każ­dym łykiem odzyskiwał jasność myślenia.

- Wyslahrczy - powiedziała dziewczyna tonem nieznoszącym sprzeciwu i zabrała mu szklankę.

Odstawiła pustą butelkę na nieużywany wzmacniacz i od­wróciła się do Dana.

- Jak chłopcy skońszą, zhrobimy imphrezę - mówiła dalej.

Jej oliwkowe oczy były senne, a ich spojrzenie pewne sie­bie.

- Wtedy pohrozmawiamy.

Dan pokiwał grzecznie głową, jakby dziewczyna mówiła całkiem do rzeczy. Był prawie pewien, że to Francuzka, a kie­dy powiedziała „wtedy pohrozmawiamy”, brzmiało to tak, jak­by miała na myśli coś więcej niż tylko grzecznościową wy­mianę uwag. Ale jakim cudem w jego obecnym stanie mogła go uznać za atrakcyjnego? Może jego występy lepiej wypada­ły, kiedy nie rozumiało się języka.

Dziewczyna stanęła za kulisami i popatrzyła, jak zespół kończy piosenkę.

- Zaghrają jesze dwie piosenki et puis finis - stwierdziła.

Dan znowu pokiwał głową. Chyba miała rację. Dziewczy­na miała tatuaż wokół opalonej kostki. Na pierwszy rzut oka uznał, że to wąż, a potem zdał sobie sprawę, że to lis, zwinięty w kłębek we śnie.

Och. jakie wiersze napisałby o tym lisie, gdyby tylko miał pióro, notatnik i wielkie opakowanie supermocnego środka przeciwbólowego!

Odchrząknął, próbując oczyścić zdarte od tytoniu gardło.

- Nazywam się Dan - wychrypiał, wyciągając rękę, ale nie mając odwagi wstać.

Dziewczyna się uśmiechnęła. Miała seksowną, maleńką przerwę między jedynkami. Podeszła, ścisnęła jego spoconą dłoń i pochyliła się, żeby pocałować go w wilgotny policzek, - Wiem, jak się nazywasz - zamruczała mu do ucha. - Et je m'appelle Monique.

Hm, zastanawiał się niezbyt przytomnie Dan, ciekawe, jak jest po francusku lisiczka.

yale kocha nowy jork

Stanford Parris III mieszkał w apartamencie przy Park Ave­nue numer 1000 na Carnegie Hill, w jednym z najstarszych i naj­elegantszych budynków w Upper East Side. Jednakże większość gości - łącznie z van der Woodsenami - nie dostrzegła mebli w stylu chippendale, średniowiecznych gobelinów ani kolekcji osiemnastowiecznej rzeźby brytyjskiej. Tak przywykli do ele­gancji, że w takim domu czuli się po prostu jak u siebie.

- Mój wnuk chciał, żebym urządził przyjęcie w hotelu - zwierzył się panu van der Woodsenowi Stanford Parris III, ścis­kając jego dłoń na powitanie. - Albo w jachtklubie. - Mru­gnął do maiki Sereny. - Ale nie mogłem przepuścić okazji, aby gościć u siebie tyle pięknych kobiet!

Matka Sereny posiała mu uprzejmy uśmiech, mówiący „możesz gadać, co chcesz, ty stara pijawko, a ja nadal będę się uśmiechała”, a jej córka zachichotała. Może jednak ten stary Stan Parris nie jest taki zły. Uścisnęła rękę podstarzałego ary­stokraty z Nowej Anglii, a potem wspięła się na place i żeby wkurzyć rodziców, kokieteryjnie pocałowała go w pomarsz­czony policzek.

- No proszę! - wykrzyknął pan Parris. - Yale z pewno­ścią wie, co robi!

- Spokojnie, dziadku. - Powiedział wysoki blondyn z uro­czym dołeczkiem w brodzie i niesamowitymi kośćmi policz­kowymi. - Pamiętaj, że masz słabe serce - strofował go.

- Nie o serce się martwię - burknął pan Parris.

Złapał wnuka za ramię.

- Panno Sereno van der Woodsen, to mój wnuk, Stanford Parris V.

Czy kogokolwiek obchodzi, ilu jest tych Stanfordów Parrisów?

Serena poczekała, aż chłopak zaczerwieni się zakłopotany i mruknie, że staremu, dobremu Stanowi nic nie będzie, ale nic takiego się nie siało. Najwyraźniej uważał, że jego tytuł to naj­lepsza rzecz na świecie. Ciekawe, jak na niego wołają w szko­le, zastanawiała się Serena. Numer Piąty? Stan 5?

- To twoja plakietka z imieniem. - Matka Sereny przykleiła córce do piersi plakietkę wielkości nalepki na zderzak ze zrobionym niebieskim flamastrem napisem Serena van der Woodsen, nowa od jesieni, jakby to był jakiś ohydny, samo­przylepny top bez ramiączek.

Serena udawała, że jej to nie przeszkadza.

- Dzięki, mamo - powiedziała i przygładziła dłońmi na­klejkę.

Wszyscy obecni mężczyźni sapnęli, wariując na myśl o ko­edukacyjnych akademikach od przyszłego roku.

Zjawili się bardzo wcześnie i impreza jeszcze się nie rozkrę­ciła. Chłopcy w garniturach od Hugo Bossa oraz dziewczyny w długich spódnicach Tocca i zapiętych pod szyję bluzkach czaili się przy rodzicach, uśmiechali niezręcznie i popijali szampana. To wszystko sprawiło, że Serena poczuła się. jakby znowu była na pierwszych zajęciach z tańca towarzyskiego w piątej klasie.

Ktoś stuknął ją w ramię. Odwróciła się i zobaczyła panią Archibald, melodramatyczną, trochę zwariowaną Francuzkę, matkę Nate'a. Jej rozjaśnione, bursztynowe włosy rozsypywa­ły się kaskadą loków. Wąskie usta miała pomalowane mocną, jaskrawą czerwienią. Szyję ozdobiła sześcioma sznurami pe­reł w różowym kolorze, a uszy różowymi perłowymi kolczy­kami od kompletu. Mimo siedmiocemymetrowych szpilek od Christiana Louboutina była zaskakująco drobna. Ubrała się w jedwabną, wąską wieczorową suknię bez ramiączek w od­cieniu cyny od Oscara de la Renta. Trzymała małą. złotą toreb­kę i złote lorgnon - najwyraźniej Archibaldowie zajrzeli tutaj tylko na chwilę w drodze do teatru. Pocałowała Serenę w oba policzki.

- Widziałaś mojego syna? - matka Nate'a szepnęła jej do ucha z błyskiem w zielonych oczach.

Serena pokręciła głową.

- Nie, ale Blair... - urwała, zastanawiając się, czy pani Archibald rzeczywiście chciałaby usłyszeć, że Blair i Nate za­szyli się w apartamencie w hotelu Plaza i zabawiają się w naj­lepsze.

- Dzwoniła pani do niego na komórkę? - zapytała Sere­na, zamiast skończyć odpowiedź.

Pani Archibald zatrzepotała rzęsami i machnęła lorgnon.

- Ach, nieważne, kochanie - westchnęła i z szelestem suk­ni odeszła do męża admirała.

Stan 5 nadal stał obok, jakby to było naturalne, że najprzy­stojniejszy blondyn powinien rozmawiać z najpiękniejszą blon­dynką na sali. Kobieta w czarnym stroju kelnerki podała Serenie kieliszek szampana.

- A gdzie twoja plakietka z nazwiskiem? - zapytała Sere­na Stana 5, przyglądając się jego rozpiętej czarnej koszuli, do której nie włożył krawata.

Prawdziwy buntownik.

Uśmiechnął się szeroko i odchrząknął.

- Nie sądziłem, że będzie mi potrzebna.

Och, więc niby wszyscy powinni wiedzieć, kim jesteś?

Serena już była gotowa wymknąć się z imprezy - w końcu pokazała się. została dziesięć minut, więc czego jeszcze mogą chcieć od niej rodzice? Ale wtedy, szurając nogami, podszedł do niej starszy pan Parris. Nie chciała być niegrzeczna.

- Twoja matka właśnie mi mówiła, że jesteś wspaniałą ak­torką - zadudnił z nowoangielskim akcentem. Poprawił kra­wat w bordowo - granatowe pasy. - Wiesz, w Yale grałem głów­ną rolę w dziewiętnastu przedstawieniach. Wtedy ta uczelnia przyjmowała tylko chłopców. Mam trochę starych zdjęć, jeśli chcesz obejrzeć.

- Dziadku... - irytował się Stan 5, próbując uciszyć star­szego pana Parrisa.

- Z przyjemnością - odparła Serena szczerze zaintereso­wana.

Bardzo lubiła oglądać stare zdjęcia. Podobały jej się wyra­finowane stroje, natapirowane fryzury i to. że wszyscy nosili kapelusze, rękawiczki i torebki pasujące do butów.

Zaskoczony Stan 5 zmarszczył brwi. jakby nie mógł uwie­rzyć, że dziewczyna zamierza go porzucić dla jego starego, pomarszczonego dziadka. Serena rzuciła mu taki sam uśmiech jak ten, którym poczęstowała starszego Parrisa jej matka, i ru­szyła za staruszkiem do biblioteki. Prawa noga najwyraźniej sprawiała mu kłopot i przechylał się trochę na lewo. Złapała go za łokieć, bojąc się. że starszy pan może się przewrócić.

- O, tu gram w Hamlecie. - Wskazał na wielką czarno - białą fotografię wiszącą nad kominkiem.

Serena spodziewała się, że zobaczy młodego pana Parrisa w pełnej zbroi, wyglądającego groźnie i wyniośle. Zamiast tego ujrzała piękną, młodą dziewczynę o pociągłej twarzy i charak­terystycznym dołeczku w podbródku, ze spuszczonymi oczami i długimi rzęsami opierającymi się o policzki, z dłońmi skrzyżowanymi na piersi. Z jej jasnych, rozpuszczonych wło­sów zwieszał się wieniec stokrotek.

- To pan? - zapytała zaskoczona.

Starszy pan zachichotał.

- Byłem wtedy całkiem ładnym chłopcem. Kazali mi za­grać Ofelię.

Serena popatrzyła na zdjęcie.

- Wyglądał pan rewelacyjnie.

- Sam lubię tak myśleć - odpowiedział, klepiąc ją po ręku. - I byłem lepszy w umieraniu od innych kolegów.

Podszedł do baru w rogu. nalał whisky do dwóch kryszta­łowych szklanek i postawił je na stoliku do kart. Wyciągnął z półki zniszczony, oprawiony w zieloną skórę album. Przekartkował parę stron i wskazał Serenie jeden ze skórzanych foteli.

- Mam setki zdjęć - ostrzegł ją.

Serena usiadła i wzięła łyk szkockiej. Ułożyła się wygod­niej, podciągnęła nogi pod siebie i sięgnęła po album. Było jej przytulnie i wygodnie. Poza tym naprawdę zaciekawiły ją sta­re zdjęcia z Yale pana Stanforda Parrisa III. Kiedy obracała powoli kartki, przyglądając się wspaniałym fotografiom mło­dego pana Parrisa i jego przystojnych kolegów z Yale, zdała sobie sprawę, że nigdy nie myślała o tym. że mogłaby grać w college'u. Wyobraziła sobie, jak gra Ofelię, przymykając oczy i zamykając się jak kwiat w chwili śmierci.

- A tu gram w Pocałuj mnie, Kasiu. - Pan Parris wskazał na fotografię z tą samą pięknością o pociągłej twarzy, która piorunowała wzorkiem aparat fotograficzny. Jej ciemne oczy błyszczały, a podróbek z dołeczkiem unosiła lekceważąco. - Ależ wiedźma z tej Kasi.

Serena przyjrzała się zdjęciu. Pan Parris jako Kasia kogoś jej przypominał, ale nie mogła sobie przypomnieć, kogo.

Podpowiedzmy jej odrobinę. Zaczyna się na literę „B”.

Przeglądała dalsze fotografie, a myśli przelatywały jej przez głowę. Yale to jedyna szkoła, która nie prześladowała jej e - mailami i nadgorliwymi listami od fanów. Nawet chłopcy z Whiffenpoofs - chóru z Yale śpiewającego a capella, który poznała w zeszłym miesiącu - mieli dość przyzwoitości, żeby nie przysyłać jej każdego dnia e - maila. pytając, kiedy zamie­rza przyjechać, żeby mogli pomóc jej nieść torby, zabrać ją na kawę albo coś w tym stylu. I na pewno nie będą jej pytać o Da­miana z Ravesów, którego nawet nie znała.

Pan Parris poklepał ją w kolano.

- Masz twarz gwiazdy - stwierdził. - Yale wie, co robi.

- Tak pan myśli? - Serena odparła z entuzjazmem.

Nagle ucieczka z przyjęcia Yale na koncert wydała jej się całkiem niepotrzebna. Z szacunku do pana Parrisa prawie żyło­wała, że nie włożyła szaro - granatowego stroju, który przygoto­wała dla niej matka. Będzie najlepszą aktorką uniwersytetu Yale od czasów Stanforda Parrisa III. New Haven znajdowało się bli­sko Nowego Jorku, więc nadal będzie mogła pracować jako mo­delka, a mając już pewne doświadczenie aktorskie, może nawet zdobędzie rolę w filmie! Blair strasznie by się ucieszyła, gdyby razem poszły do szkoły, ale oczywiście nic jej nie powie, dopóki przyjaciółka nie dowie się, że też ją przyjęli. Blair potrafiła za­chowywać się dość nierozsądnie, gdy Serena dostawała coś. co ona sama chciała mieć.

Dość nierozsądnie?!

nieproszony gość znajduje bratnią duszę

- Brawo za odwagę!

Wysoki blondyn W rozpiętej czarnej koszuli powitał Blair, gdy tylko wysiadła z windy i weszła do apartamentu Stanforda Parrisa III.

- Cała reszta została tu zaciągnięta przez rodziców. Jeden nawet urwał się, więc jego rodzice przyszli sami.

Ciekawe, o kogo chodzi?

- A tak przy okazji, jestem Stanford Parris V. - Chłopak wyciągnął dłoń i rzucił jej dumny uśmiech, który mówił .jeśli tego nie wiedziałaś”.

Blair odpowiedziała szerokim uśmiechem. Uwielbiała chłopców z tytułami, zwłaszcza wysokich blondynów ze ślicz­nymi dołeczkami w podbródkach, a szczególnie takich, którzy od przyszłego roku będą studiować na Yale.

- Blair Waldorf - powiedziała, odpowiadając uściskiem ręki.

Dotknęła wiszącego na jej szyi zrobionego na zamówienie wisiorka od Cartiera - tego samego, który podkradła młodszej siostrze. To była po prostu plakietka na niebieskiej wstążce z imie­niem, jednym słowem Yale wygrawerowanym złotą kursywą.

- Więc gdzie są twoi rodzice? - zapytała.

- W Szkocji. Mamy tam zamek. - Stan 5 pochwalił się jakby nigdy nic.

Blair zachichotała.

- My też! Moja ciotka tam mieszka.

Och, czyż to nie słodkie? Jeśli się pobiorą i wyjadą na mie­siąc miodowy do Szkocji, będą mogli zmieniać zamki!

- To przyjęcie urządził mój dziadek. Jestem tu tylko... - Stan 5 urwał i odchrząknął, jakby właściwie zapomniał, po co się tu zjawił. A może po prostu wypił za dużo szkockiej. - Żeby nasza klasa miała czym się ekscytować przez następny rok - wyjaśnił w końcu.

Blair zacisnęła wyszminkowane usta. Wnuk Stanforda Parrisa. Bez żadnego starania wpadła na najmłodszego członka najbardziej wpływowej rodziny absolwentów Yale! Jeśli kto­kolwiek mógł ją przenieść z listy rezerwowych, to z pewno­ścią był to właśnie on.

Stan wskazał na wisiorek na szyi Blair.

- To coś nietypowego - zauważył. - Chyba naprawdę nie możesz się doczekać przyszłego roku, nie?

Można to tak ująć.

Blair mocno się zaczerwieniła. Przygotowała się na takie pytanie. „Moi rodzice zamówili go dla mnie, gdy tylko dowie­dzieli się o moim przyjęciu”, tak planowała odpowiedzieć. Ale postanowiła powiedzieć prawdę. Wspięła się na place i przy­sunęła dłoń do arystokratycznego ucha Stana 5:

- Właściwie to jeszcze mnie nie przyjęli - szepnęła mu do ucha. - Jestem na liście rezerwowych.

- Cóż. będziemy musieli zobaczyć, co da się zrobić - Stan 5 zaśmiał się współczująco.

Porwał dwa kieliszki szampana z tacy przechodzącej kelner­ki i podał jeden z nich Blair. Kiedy stuknęli się kieliszkami, Blair przebiegł dreszczyk po plecach. Czuła, że tym razem jej się uda.

I to nie tylko dostanie się do Yale.

Nagle rozległ się szelest tiulu i matka Nate'a zamknęła ją w swoich pachnących Chanel No. 5 objęciach.

- Kochanie, gdzie Nate? - zapytała pani Archibald z melodramatycznym angielsko - francuskim akcentem.

Dobre pytanie.

Blair nie chciała tłumaczyć Stanowi 5, kto to jest Nate, i nie chciała, żeby pani Archibald pomyślała, że Blair nie po­trafi upilnować swojego chłopaka. Nie chciała też dać do zro­zumienia, że coś ukrywa. W końcu tak naprawdę sama bardzo chciała dowiedzieć się, gdzie on się podziewa. żeby mu solid­nie skopać tyłek.

- Zatrzymałam się w hotelu Plaza, więc nie miałam oka­zji sprawdzić automatycznej sekretarki w domu - odparła z wa­haniem. - Myślę, że może komórka mu się zepsuła albo coś takiego, bo w ogóle nie odbiera.

- Wiem. - Pani Archibald zacisnęła pomalowane na czer­wono usta. - Ogrodnik znalazł jego komórkę na dachu. - Unio­sła podejrzliwie podkreślone kredką brwi. - Na pewno nie za­mieszkał razem z tobą w hotelu?

Zażenowana Blair spojrzała na Stana 5 i pokręciła głową, nie mając zamiaru odpowiadać na głos. Jakie to krępujące mu­sieć przyznać matce chłopaka, że nie udało się jej zamknąć go w hotelowym pokoju na całe dnie dzikiego, namiętnego seksu. Albo wręcz przyznać się do kompletnej porażki.

- Wobec tego... - Pani Archibald ucałowała ją w oba po­liczki i uśmiechnęła się powściągliwie, jakby mówiła „Nie wie­rzę w ani jedno twoje słowo, ale spóźnię się do opery, więc cóż. c'est la vie”.

- Jeśli go jednak spotkasz, kochanie, powiedz, że matka i ojciec są na niego dość mocni zdenerwowani i poszli na Cy­ganerię.

Blair złożyła ręce za plecami i pokiwała posłusznie głową. A gdzie właściwie, do cholery, podziewał się Nate? Patrzyła, jak jego ojciec podaje pani Archibald wyszywaną, jedwabną pelerynkę od Oscara dc la Renta i odprowadza do windy. Za­stanawiała się. czy nie podejść się przywitać, ale admirał sły­nął z gwałtownego usposobienia, więc jeśli był wściekły na Nate'a, to lepiej go unikać.

Poza tym miała ważniejsze sprawy na głowie. Na przy­kład flirt Z panem Mogę - cię - wkręcić - do - Yale Piątym.

Blair zauważyła, że Stan nosi coś, co wygląda jak zabyt­kowy sygnet z herbem Yale.

- Należy do dziadka - wyjaśnił. - Dał mi go. gdy się tam dostałem. Yale to całe życie mojego dziadka. Przedstawiłbym cię, ale zniknął w gabinecie z piękną blondynka i kto wie, kie­dy wrócą.' Nie, nie jest żadnym zboczeńcem czy kimś w tym rodzaju. Pewnie zanudzi ją na śmierć opowieściami o Yale.

Blair rozejrzała się po sali. Określenie „piękna blondyn­ka” w podejrzany sposób kojarzyło się z Sereną. Starszy pan Parris był członkiem zarządu Yale i miał daleko większe wpły­wy od wnuka. Jakie to typowe: Serena jak zawsze zmonopoli­zowała jedyną osobę, która pewnie mogłaby załatwić Blair na­tychmiastowe przyjęcie na Yale.

Kelner zabrał puste kieliszki i podał im napełnione.

- Za Yale - wzniósł toast Stan 5. Stuknęli się kieliszkami.

Blair dotknęła wisiorka i wypiła szampana. Zastanawiała się. czy poprosić go, aby przedstawił ją dziadkowi. Stan pod­szedł do niej i obniżył swój arystokratyczny podbródek.

- Nie martw się - uspokoił ją. jakby czytał w jej myślach. - Jesteśmy z dziadkiem bardzo blisko.

Blair mocno chwyciła kieliszek za nóżkę i zatrzepotała rzę­sami, mając nadzieję, że nie zaczerwieni się jak kretynka. Ja­kie miała szczęście, że złapała młodszego, przystojniejszego Stanforda Parrisa, podczas gdy Serena dorwała zatęchłego sta­ruszka!

- Pocałowałam faceta, który przeprowadzał ze mną roz­mowę kwalifikacyjną - zwierzyła się, zanim zdążyła ugryźć się w język.

Nie była dumna z tego epizodu, ale chciała, żeby Stan 5 wiedział, z czym musi się zmierzyć.

Stan 5 uśmiechnął się zachwycony.

- Dziadek urządził tu dla mnie pokój. Mam całą jego ko­lekcję starych katalogów z Yale. Chcesz je obejrzeć?

Blair zachichotała kokieteryjnie. Jakie to cudowne spotkać chłopaka, który miał takiego samego fioła na punkcie Yale jak ona. Z zapałem ruszyła za Stanem 5 do jego pokoju. Nie mo­gła się doczekać, kiedy ucałuje katalogi.

Ucałuje?

Czemu nie, skoro więcej ją łączyło ze Stanfordem Parrisem V niż z jakimkolwiek innym facetem, nie wyłączając jej beznadziejnego chłopaka, który i tak już dostał się do Yale i okazał się nieużyteczny i nieczuły?

Cóż, skoro tak, to chyba rzeczywiście miała na myśli po­całunek.

N opuszcza statek

- Ups, chyba wygrywam! - Lexie zachichotała i wsunęła do ust kolejną połówkę herbatnika.

- Ładnie - odparł Nate, nawet nie próbując odpędzać się od jej czekoladowych ust.

To był pomysł Lexie, żeby wypalić skręta i zagrać w war­caby herbatnikami, więc to ona ustaliła reguły: za każdym ra­zem, gdy zbijała białą połówkę Nate'a swoim całym herbatni­kiem, zjadała połówkę i całowała Nate'a w usta.

Nate nie miał serca do tej gry, co oznaczało, że pozwalał Lexie wygrywać. Jednak całowanie jej na pokładzie, gdzie cią­gle ktoś się kręcił, wydawało się bezpieczniejsze niż siedzenie z nią samotnie w bocianim gnieździe, gdzie wszystko mogło­by się zdarzyć...

Oczywiście nie pozwoliłby, żeby doszło do czegoś poważ­nego. Prawda?

Jak zwykle Nate cierpiał z powodu klątwy Blair. Za każdym razem, gdy zabawiał się z inną dziewczyną, myślał tylko o Blair i zabawianiu się właśnie z nią, przez co czuł się winny i jednocze­śnie napalony. Trudno mu było to ogarnąć i nad tym zapanować.

Kiedy Lexie znów go całowała, nie zamknął oczu, tylko nawiązał kontakt wzrokowy z Jeremym, który na drugim końcu pokładu całował się z jakąś dziewczyną o brązowych oczach i tłustych ramionach - Nate nigdy wcześniej jej nie widział. Nagle poczuł się, jakby znowu był w siódmej klasie na jednej z tych imprez, gdzie wszyscy po prostu leżą i całują się, bo myślą, że powinni to robić, chociaż właściwie to wstrętne, tak ssać język dziewczyny, dajmy na to, przez godzinę i nawet nie móc napić się wody czy innego płynu. Wyjątkiem był tylko czas spędzony z Blair w garderobie Sereny w ósmej klasie... A może w szóstej? Całowali się i rozmawiali tak długo, że Se­rena musiała ich wyciągnąć, żeby nie stracili całej imprezy. Gdyby tylko Blair nagle podpłynęła do burty „Charlotte” ja­kimś małym pontonem i wrzasnęła na niego tym swoim sek­sownym, zjadliwym tonem, którym mówiła, gdy zaczynała się wściekać... Ale gdzie właściwie była Blair, przemknęło mu przez głowę, niezbyt przytomną z powodu trawki i braku snu. Nie było jej z nim?

Ej? Jest tam ktoś? Pobudka!!!

Lexie miała zamknięte oczy i dyszała ciężko, gdy przyssa­ła się do jego ust. Jej język smakował czekoladą i piwem, co nie stanowiło najlepszego połączenia. Nate nie mógł się do­czekać, kiedy zepchnie ją z kolan i zejdzie pod pokład, żeby wypić kilka szklanek zimnej wody. Nie mógł się też doczekać, kiedy powie Blair, że mimo tego niewielkiego, niezbyt przy­jemnego interludium, wszystko dobrze się skończy - gdy tyl­ko dotrze na Bermudy albo do New Jersey czy gdzie tam, do cholery, płynęli.

Jego wzrok powędrował na sterburtę. Słońce zachodziło i w końcu zniknęło za oceanem. Ciemna woda była spokojna. Kilka lodzi rybackich mrugało na horyzoncie. W ciągu ostat­nich kilku godzin Nate ani razu nie sprawdzał systemu nawi­gacyjnego. Od samego początku „Charlotte” płynęła na autopilocie, ale ponieważ jako jedyny potrafił żeglować i był w pewnym sensie odpowiedzialny za bezpieczeństwo wszyst­kich na pokładzie, pomyślał, że może powinien sprawdzić kurs.

Aha, może powinien.

Odsunął się od Lexie i szepnął jej do ucha chrapliwym głosem:

- Muszę zająć się sterami.

Ześliznęła się z jego kolan, wsunęła kolejnego herbatnika do ust i ścisnęła go mocno za biceps.

- Ale ogiehr. Wierz, zawrze chciałam pojechać na Bermudy.

Nate ruszył na rufę do kabiny kapitana, przechodząc nad leżącymi ciałami ujaranych, pijanych i na wpół śpiących współ­pasażerów. Jeden z dzieciaków, z którym chodził na zajęcia o religiach świata, miał na sobie pomarańczową kamizelkę ra­tunkową z „Charlotte”, grał na harmonijce i śpiewał stary ka­wałek Neila Younga:

Bezradny, bezradny, bezradny, bezradny.

Nate'owi przypomniał się dreszczowiec Titanic, który obejrzał z Blair, na jej życzenie, aż cztery razy. A ściślej przy­pomniała mu się chwila, gdy statek zaczynał tonąć.

Charlie i Anthony zamknęli się w kabinie. Siedzieli na pod­łodze ze skrzyżowanymi nogami i palili fajkę. Zdjęli koszule i pokazywali sobie, który potrafi mocniej wypiąć brzuch - idio­tyczne zawody, zwłaszcza że obaj mieli tak płaskie brzuchy, że niemal wklęsłe.

- Hej! - Anthony powitał Nate'a. - Właśnie się zastana­wialiśmy, czy na Bermudach można surfować.

- Bo powinniśmy zabrać swoje deski - dodał Charlie.

Nate pokręcił głową, ignorując obu. W kabinie było tyle dymu. że ledwo mógł odczytać dane z monitorów. Z tego. co zauważył, zbliżali się do Cape May, co oznaczało, że gdyby popłynęli z normalną prędkością, a nie kilometr na godzinę, to w nieco ponad trzy godziny wróciliby do portu w Nowym Jor­ku. Zacumowałby lodź i ruszył prosto do hotelu Plaza.

Raptem jeden dzień spóźnienia.

Nate sprawdził monitor z nadesłanymi wiadomościami, na którym „Charlotte” wyświetlała informacje tekstowe - głów­nie od pobliskich łodzi albo z portów. Nadeszło trzydzieści sie­dem wiadomości z adresu AdArch@nextel.net. czyli z ko­mórki ojca Nate'a.

NATHANIELU, TWOJA MATKA I JA JESTEŚMY W OPE­RZE.

NATHANIELU, ZAWRÓĆ ŁÓDŹ.

POWIADOMILIŚMY STRAŻ PRZYBRZEŻNĄ, MAJĄ CIĘ ARESZTOWAĆ.

NATHANIELU, TWOJA MATKA JEST BARDZO ZDENER­WOWANA. ZAWRÓĆ ŁÓDŹ, SYNU.

I tak dalej.

- Cholera.

Nate wyobraził sobie matkę w czarnej wieczorowej sukni płaczącą w ich loży W Metropolitan Opera, podczas gdy ojciec wściekle wystukiwał wiadomości na komórce. Z drugiej stro­ny, ona zawsze płakała w operze - to część jej melodramatycznego wizerunku francuskiej księżniczki.

Wszystkie wiadomości zostały wysiane w ciągu ostatnich dwóch godzin, więc rodzice nie zamartwiali się zbyt długo. Zwykle surowy ton ojca sprawiał, że prawie sikał ze strachu. ale tym razem Nate tylko szukał pretekstu, by przerwać misję i wrócić do Blair. I teraz go znalazł.

Podszedł do nawigacyjnego monitora i wybrał współrzęd­ne portu w Battery Park, które wypisano żółtą kredą na tablicy. Wcisnął enter i natychmiast silnik przeszedł na jałowy bieg. Potem dziób zanurzył się i obrócił, aż cała łódź zrobiła skręt o sto osiemdziesiąt stopni i zawróciła w stronę Nowego Jorku. Wpisał komendę, żeby zwiększyć prędkość do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, i zerknął na zegar - 8.29 wieczorem. Przed północą będzie z powrotem w łóżku razem z Blair.

- Ej, co jest, stary? - zapytał Anthony, nie podnosząc się z podłogi kabiny, - Odrabiasz pracę domową, czy jak?

Nate uśmiechnął się szeroko i pokręci! głową, czując lekki zawrót głowy od dymu z fajki. Blair tak się ucieszy, widząc go z powrotem, że będzie musiała mu wybaczyć. A on już zadba, żeby o wszystkim zapomniała.

Zakładając, że czeka na niego. I zakładając, że jest sama...

pokręcona siostrzyczka

- Zdjąć buty! Zdjąć buty! Zdją - ąć buu - uu - uuty! - skrze­czał do mikrofonu Damian.

To był końcowy refren z Japońskiej restauracji, ostatnie­go przeboju z ich singla, który napisał Dan Humphrey, i zara­zem ostatniej piosenki na dzisiejszym koncercie.

- Jeśli się teraz wymkniemy - mruknęła Elise - to pewnie zdążymy złapać taksówkę przed resztą.

A kto tu mówi o wychodzeniu?

Jenny zapaliła następnego papierosa, ignorując przyjaciół­kę. Chciała poczekać, aż tłum się przerzedzi, i lepiej przyjrzeć się Damianowi. Sprawdzić, czy jego jasnorude włosy stały same z siebie, czy lepiły się od żelu. Czy jego zęby rzeczywi­ście są idealnie białe i proste, jak wyglądały z miejsca, w któ­rym siedziała. Usłyszeć ten jego słynny irlandzki akcent. I obej­rzeć te mięśnie rąk! Perkusista nadal prezentował się milutko, ale musiała przyznać, że Damian to absolutny odlot. Miał w so­bie taką niesamowitą energię, jakby był nakręcony. Gdyby się tu trochę posnuła, to może Dan przedstawiłby ich sobie, a ona mogłaby jakby nigdy nic napomknąć, że jest przyjaciółką Se­reny, i dowiedzieć się, czy rzeczywiście tych dwoje się spoty­ka.

Jeśli Dan nadal żyje.

Brzdęk! Damian zagrał ostatni akord na gitarze, którą rzu­ci! potem w tłum. Słynął z tego. Następnie wspiął się po rurze dla strażaków, dłoń za dłonią, napinając fantastyczne mięśnie ramion, i zniknął.

- Popisuje się - rzucił szyderczo perkusista.

Wstał sztywno, złapał butelkę piwa stojącą pod perkusją i całą wyżłopał. Potem odstawił butelkę i wyciągnął szyję, jak­by szukał kogoś w tłumie.

Jenny poczuła dreszczyk. Szukał jej?

Chwileczkę, czy z perkusistą nie dała sobie spokoju?

- Powinnyśmy już iść - powtórzyła Elise. Wstała i obcią­gnęła bluzkę. - Wszyscy będą się bić o taksówki.

Basista zaczął rozłączać kable i rozmontowywać sprzęt. Perkusista beknął z lekceważeniem do jednego z mikrofonów.

Ohyda.

Jenny zachichotała, jakby to była najprzyjemniejsza, naj­słodsza rzecz, jaką w życiu słyszała.

- Możesz iść, jeśli chcesz, ale ja zostaję - odparła przyjaciółce.

Miała resztę weekendu spędzić w domu Elise, ale takie okazje nie zdarzają się zbyt często.

Okazje, żeby poznać słynne gwiazdy rocka, czy okazje, żeby nabroić na maksa?

Tłum zaczął znikać. Część ludzi ruszyła do toalet, inni wylewali się przez drzwi na ulicę. Elise kręciła się koło stolika, nie wiedząc za bardzo, co robić. Jenny po raz kolejny zacią­gnęła się papierosem, niezbyt wprawnie, i machnęła niecierpliwie stopą. I wtedy nagle zjawił się przed nimi on, perkusista.

Nie był Damianem, ale był prawie równie dobry.

- Hej. Nazywam się Lloyd. - Kostki miał owinięte wy­strzępionym plastrem, jak bokser, a jego ciemne, porządnie przycięte włosy i ugrzeczniona różowo - zielona koszulka Lacoste'a były całkiem przepocone. - Jesteś siostrą Dana, Jenni­fer, zgadza się?

Jenny pokiwała głową. Uwielbiała, gdy ludzie mówili do niej Jennifer. Chociaż wolałaby, gdyby powiedział: Jesteś Jen­nifer, ta olśniewająca modelka z rozkładówki z »W« w tym miesiącu, nie?”

- Skąd wiesz? - zapytała, chociaż znała odpowiedź.

Mimo że lepiej się ubierała od Dana, była ponad dwadzie­ścia centymetrów niższa i o niebo szersza w klatce piersiowej, z powodzeniem mogliby być dwujajowymi bliźniętami.

Tyle że Jenny była trzy lata młodsza od Dana. Ale nie za­mierzała tego mówić panu perkusiście.

- Twój brat powiedział, że przyjdzie jego śliczna siostra - odparł Lloyd z pełną powagą. Zerknął na Elise, która nadal stalą obok, bawiąc się nerwowo suwakiem od torebki, jakby ześwirowała. - Marc, nasz basista, ma fioła na punkcie starych hoteli - ciągnął Lloyd. - W każdym razie zarezerwował nam wielki apartament w hotelu Plaza. Robimy tam małą imprezkę, może macie ochotę wpaść.

Jenny upuściła papierosa na podłogę. Prawie zapomniała, że go trzyma.

- Jasne! - wykrzyknęła z większym entuzjazmem, niż chciała. - To znaczy, mój brat też idzie, nie? - Tak naprawdę nie obchodziło ją, czy Dan się tam wybiera. Nie chciała po prostu wyjść na dziewczynę, która ciągle baluje w hotelach z obcymi facetami z zespołów.

Jasne.

- Za dziesięć minut muszę być w domu - upierała się Elise. Rzuciła Jenny spojrzenie mówiące: „To twoja ostatnia szansa”.

- W porządku. Zadzwonię do ciebie jutro - odparła Jenny.

Podała Elise paczkę papierosów, ale przyjaciółka machnę­ła na nie ręką.

- Mogą ci się przydać - odparła i się odwróciła.

Jenny wiedziała, że powinna mieć wyrzuty sumienia, bo nie wychodzi z przyjaciółką, ale jak mogła nie skorzystać z takiej okazji? Najgorsze, co może się zdarzyć, to to. że jej ojciec się dowie, ale on nigdy nie był za dobry w karaniu, a poza tym Elise nigdy jej nie zdradzi. Zacisnęła kolana i nerwowo uśmiechnęła się do Lloyda. Podał jej zabandażowaną rękę i pomógł wstać.

- Chodź. Przedstawię cię wszystkim.

Klub wrócił do normalnego stanu. Ludzie gawędzili cicho przy piwie, podczas gdy przez głośniki leciał nowy album Franza Ferdinanda. Dan siedział teraz na krawędzi sceny obok bar­dzo ładnej, opylonej dziewczyny o włosach w kolorze miodu. Trzymał butelkę toniku Schweppesa. Wyglądał na całkiem wyczerpanego, ale dziewczyna gawędziła z nim, śmiała się i uśmiechała, jakby Dan był najzabawniejszym facetem, jakie­go w życiu spotkała.

- Jasna cholera, Yoko wróciła - syknął pod nosem Lloyd, gdy do nich podchodzili.

- Kto? - Jenny zapytała zaciekawiona.

Dziewczyna miała na sobie króciuteńką spódniczkę w ko­lorze jadeitu, a jej odkryte nogi były wspaniale opalone i dłu­gie, jak u tych modelek reklamujących balsam do opalania Bain de Soleil.

Na twarz Lloyda wypłynął szeroki, sztuczny uśmiech.

- Nieważne - odparł, zaciskając lśniące zęby. - Sama zo­baczysz.

Opalona dziewczyna podeszła do nich tanecznym krokiem i pocałowała Jenny w oba policzki.

- Dan mówi. sze jestesz jego siosthrą - powiedziała z moc­nym francuskim akcentem. - Ale ci zazdhroszczę tych wspaniałych piehrsi! - Wyciągnęła obie ręce i ścisnęła mocno piersi Jenny.

Pip - pip!

- To takie kobiece, non?

- Monique, lepiej daj spokój... - Dan chciał ją ostrzec.

- Dzięki - przerwała mu Jenny, zaskakując wszystkich, łącznie z sobą.

Zawsze była niezwykle przewrażliwiona na punkcie swo­ich piersi i miała ku temu powód, ale zachwyt Monique za­brzmiał szczerze. Poza tym właściwie nie miała nic przeciw­ko, żeby Damian i Lloyd mieli świadomość, że ma największe piersi w całej sali.

- Jennifer, to Monique - Monique, to Jennifer - przedsta­wił je sobie Lloyd. - Monique jest dziewczyną Dam...

- Która przyjechała tu z St. Tropez - przerwała mu Mo­nique z płonącymi oczami, które mówiły „zamknij się, idioto”. - Wybiehrasz się z nami do otelu Płaza? - To pytanie skiero­wała do Jenny.

- Nie, musi wracać do domu - wybełkotał Dan. - Późno już. - Rozejrzał się po klubie mętnym wzrokiem. - Prawda?

On na pewno wyglądał na zmęczonego.

Lekcja numer dwa na lemat młodszych sióstr: nawet nie próbuj im mówić, co mają robić.

- Nieprawda - poprawiła brata Jenny. - Zdecydowanie idę.

Damian ześliznął się po rurze i susami doskoczył do nich. Przebrał się w oliwkowy dres, białą farbą miał wypisane na tyłku „ściśnij”.

- Gotowi na bibę? - zapytał Damian, klepiąc Dana i Lloy­da w plecy.

Monique rzuciła mu słodki uśmiech, który mówił: „toleru­ję cię tylko dlatego, że jesteś sławny” i wzięła Dana pod ramię.

Lloyd chwycił Jenny i zamknął ją w niedźwiedzim uścis­ku razem z Damianem.

- Damian, poznaj Jennifer. Jennifer, poznaj Damiana.

Jenny była tak podekscytowana, że gdyby nie mocny uścisk Lloyda, z pewnością osunęłaby się na podłogę. Damian sapnął z przesadnym zachwytem. jak nadzwyczaj gejowski gej, który znalazł cudowny płaszczyk przeciwdeszczowy dla psa. A potem pocałował Jenny w czubek nosa.

Może więc jednak nie był chłopakiem Sereny.

- Może niech Danny i Monique pojadą limuzyną? A my ściśniemy się jakoś w taksówce? - zaproponował Damian.

- Mogę usiąść komuś na kolanach - zgłosiła się na ochot­nika Jenny.

- Pewnie, że możesz - stwierdził Lloyd.

- Pewnie, że możesz - zgodził się Damian.

Pewnie, że może.

nikogo tu nie ma, tylko my, kurczaczki

- Miałam więcej zaawansowanych zajęć niż ktokolwiek inny w klasie i średnią pięć - poskarżyła się Blair.

- Więc trzeba było złożyć podanie o wcześniejsze przyję­cie - poradził Stan 5.

- Ale nie rozumiesz, nie rozumiesz - szepnęła dość gło­śno Blair, jakby zacięła się jej płyta. - Nasza szkolna dorad­czyni stwierdziła, że nie mam szans na wcześniejsze przyjęcie.

Stan 5 wzruszył ramionami.

- Mniejsza pula podań, łatwiej zabłysnąć.

Blair zazgrzytała zębami, żeby powstrzymać lawinę prze­kleństw. Od trzynastego roku życia zamierzała złożyć podanie o wcześniejsze przyjęcie do Yale. Dlaczego posłuchała tej bez­myślnej baby w peruce, która wiecznie miała krwotoki z nosa. zamiast zaufać instynktowi? Dlaczego nie spotkała Stana 5 rok temu, kiedy naprawdę mógł jej się przydać?

Leżeli na brzuchach na podwójnym łóżku w pokoju, który dziadek Stana 5 trzymał dla wnuka. Przejrzeli już wszystkie katalogi, począwszy od tysiąc dziewięćset czterdziestego siód­mego roku, śmiejąc się z ubrań, jakie nosili wtedy ludzie, i czer­stwych tekstów pod zdjęciami typu „tylko spójrz na siebie, skarbie” albo „nikogo tu nie ma. tylko my, kurczaczki”. Pokój był udekorowany drobiazgami z Yale: proporczykiem druży­ny pływackiej Yale, dyplomem Stana III z literatury angiel­skiej i teatru, wycinkami z gazety z New Haven na temat Stana III. jednego z najbardziej utalentowanych młodych aktorów w Yale, i żółtą kartą z wszystkimi semestrami na Yale, kiedy stary Stan III dostał wyróżnienie za wyniki.

- Wygląda na to. że Yale to całe życie twojego dziadka - zauważyła Blair.

Miała na wpół zdjęte buty i kołysała nimi na czubkach pal­ców.

Stan obrócił się na plecy i spojrzał w sufit.

- Aha - odparł bez wyrazu.

Blair nie bardzo rozumiała, dlaczego jest taki przygnębio­ny. W końcu dla niej Yale to też całe życie, ale wylądowała tylko na liście rezerwowych.

Stan 5 wyciągnął rękę i nawinął na palec pasemko ciem­nych włosów Blair.

- Powinniśmy przestać o tym myśleć - powiedział, wy­puszczając loczek - bo inaczej wpadniesz w potężną depresję.

- Ale... - zaczęła Blair.

Kiedy właściwie opracują plan wkręcenia jej do Yale?

Stan 5 przeturlał się. złapał ją za ręce i pociągnął do siebie.

- Powinniśmy skończyć gadać, kropka - stwierdził, przy­glądając się jej twarzy wygłodniałym wzrokiem. - Jak powie­działem, jesteśmy z dziadkiem naprawdę blisko. Więc nie martw się Yale, dobra?

To był ten moment w filmie, kiedy powinna popłynąć ła­godna muzyka, głowy aktorów powinny się zbliżyć i powinien nastąpić tak namiętny pocałunek, że ubrania bohaterów w jed­nej sekundzie lądują na podłodze, a okna zachodzą parą. Stan 5 załatwi jej przyjęcie do Yale! Ale z jakiegoś powodu - może to ta liczba pamiątek z Yale na wszystkich ścianach i podłodze, a może dlatego, że wypiła cztery kieliszki szampana na przy­jęciu, na które nikt jej nie zapraszał, a może dlatego, że do­tykanie warg innego chłopaka niż Nate było naprawdę pa­skudnym uczuciem, Blair nie mogła po prostu zamknąć oczu i pocałować Stanforda Parrisa V. Zdołała tylko prychnąć i za­chichotać jak dwunastolatka.

Odepchnęła go, tak prychając i się śmiejąc, że aż się zakrztusiła.

- Co? - Stan 5 oparł się na łokciach.

Blond włosy opadły mu na oczy, więc je odgarnął.

Blair znowu parsknęła. Kręciło jej się w głowie, była oszo­łomiona i naprawdę potrzebowała krótkiej babskiej rozmowy z Sereną.

- Nie wiem. - Wstała i wsunęła stopy w buty. - Muszę kogoś poszukać. Zobaczymy się później?

Stanowi 5 chyba podobało się to. jaka była rozpalona i zmieszana. Uśmiechnął się do niej zarozumiale i uniósł blond brwi.

- Być może.

Wychodząc, próbowała wziąć się w garść.

Żadne „być może”. Z pewnością.

kobiety są mądrzejsze

- Nigdy nie myślałam o Hamlecie jak o naprawdę tragicz­nej postaci - oznajmiła Serena Stanfordowi Parrisowi III.

Tylko przekartkowała Hamleta, kiedy zadano na jego te­mat esej, ale zawsze była mistrzynią w laniu wody. Nie musiała w ogóle czytać, żeby zorientować się, że Hamlet przypomi­na jej Dana Humphreya, z którym spotykała się ostatniej jesieni. Taki żałosny i znerwicowany.

- Trochę zoloftu albo innego antydepresanta, a pewnie podbiłby całą Skandynawię i miał w każdym kraju żonę.

Ejże, Panienka Wszystkowiedząca, Znawczyni Szekspira?

Pan Parris kiwnął głową.

- Wellbutrin. To brałem.

Jakby ją to interesowało.

- Lubię czytać - ciągnęła Serena, kompletnie oszołomio­na własnymi słowami. - Jeśli nie mam nic lepszego do roboty - poprawiła się.

Czyli praktycznie nigdy.

- Pewnie będę miała z tym problem, rozumie pan, z wy­borem specjalizacji. Nie wiem, co wybrać: literaturę czy teatr. - Uśmiechnęła się i skromnie obciągnęła krótką spódniczkę, żeby zakryć kolana.

Od kiedy to najbardziej imprezowa dziewczyna w tym mie­ście martwi się specjalizacją?

- To dziecinnie proste, moja droga. Po to właśnie wymy­ślono podwójną specjalizacje! - Pan Parris strzelił z szelek, najwyraźniej zachwycony tym, że ma okazje pochwalić się swoją rozległą wiedzą przed młodą dziewczyną o tak wybitnej urodzie i inteligencji.

Nagle do pokoju wpadła Blair, ubrana trochę zbyt seksow­nie jak na uniwersytecką imprezę. Wisiorek malej Yale prze­krzywił się na jej szyi. Serena nigdy nie widziała swojej przy­jaciółki tak zdezorientowanej.

- Bogu dzięki, że cię znalazłam! - wykrzyknęła Blair led­wo łapiąc oddech. Zerknęła na pana Parrisa. - Przepraszam, że przeszkadzam, ale to sprawa niecierpiąca zwłoki!

Serena zorientowała się, że Blair coś kombinuje albo jest bliska paniki, bo nozdrza miała rozszerzone jak u dzikiego zwierzęcia i oczy, które zdawały się nigdy nie mrugać. Wyglą­dała jak wiewiórka chora na wściekliznę. Serena wstała i uści­snęła panu Parrisowi rękę.

- To była prawdziwa przyjemność porozmawiać z panem.

Pan Parris ucałował jej rękę.

- Cała przyjemność po mojej stronie.

Blair kaszlnęła. Oczywiście Serena całkowicie oczarowa­ła tego staruszka, co było absolutnie niesprawiedliwe, bo to Blair powinna go była oczarować.

- To naprawdę pilne - rzuciła niecierpliwie.

Niezbyt to czarujące.

- Dobrze, już idę - mruknęła Serena.

Wzięła Blair pod ramię i dała się wyciągnąć do wyjścio­wego korytarza. Nacisnęły guzik windy.

- Gdzie my właściwie idziemy? - zapytała Serena, gdy otworzyły się drzwi windy.

- Do hotelu Plaza! - pisnęła Blair.

Można chyba bezpiecznie założyć, że na miejscu nie będą rozmawiały o Szekspirze.

a myślałaś, że andy warhol nie żyje

Vanessa i Beverly podeszli do ogrodzonej rampy, która pro­wadziła na teren magazynów w Williamsburgu. gdzie odby­wała się impreza znajomego Beverly'ego. Vanessa słyszała mu­zykę - coś beztroskiego i rytmicznego, mogła to być Björk, ale nie na pewno. Jakaś kobieta otworzyła czarne, metalowe drzwi u szczytu rampy i, głośno tupiąc, wyszła na zewnątrz. Na wło­sach miała żółtą bandamkę, a poza tym nosiła czarne podkolanówki i fluorescencyjnożółte chodaki. Wyglądała, jakby pła­kała. Lewą rękę przyciskała do piersi.

- Hej, Bethene - zawołał do niej Beverly, gdy kobieta za­częła się oddalać.

- Co to? - zapytała Vanessa, zaglądając do wiadra pełne­go czegoś, co przypominało pluszowe zabawki. Wiadro stało w połowie rampy.

- Kocięta - odpowiedział Beverly, jakby niepotrzebne były żadne dalsze wyjaśnienia.

Najwyraźniej rampa została przerobiona na swoistą wy­stawę i stało na niej mnóstwo dość przypadkowych przedmio­tów. Poza wiadrem z kociętami była tam naturalnej wielkości woskowa figura Świętego Mikołaja z ogromnym workiem z przezroczystego plastiku pełnym nagich lalek Barbie bez głów. U stóp Mikołaja stała lampa woskowa, w której pływało coś, co wyglądało jak najprawdziwsze gałki oczne. Rampa przypominała nawiedzony dom, tyle że to miejsce było trochę bardziej niepokojące.

Tylko trochę?

- Wszyscy tutaj to artyści - oznajmił Beverly. - I robią tę imprezę od marca.

Vanessa pokiwała głową, chociaż nie do końca rozumiała, co ma na myśli, mówiąc „robią tę imprezę”. Kojarzyło jej się to happeningami urządzanymi W latach sześćdziesiątych przez Andy'ego Warhola w Factory. Mnóstwo artystów pracowało nad dziwacznymi dziełami sztuki, których nikt tak naprawdę nie rozumiał i które nawet nie były dobre.

Kiedy doszli do szczytu rampy, Beverly pchnął drzwi i we­szli do środka. Zobaczyli ogromny magazyn, zimny i ciemny, oświetlony jedynie czterema gigantycznymi lampami wosko­wymi podobnymi do tej, którą widzieli po drodze. Nikt ich nie powitał. Ku zaskoczeniu Vanessy, w środku było raptem ze trzydzieści osób. Wszyscy siedzieli ze skrzyżowanymi noga­mi w małych grupkach, malowali palcami na stronach starych encyklopedii i wyglądali na nieprzytomnych, jakby od marca nie spali. Nikt niczego nie pił ani nie jadł. ani nawet nie rozma­wiał. Ta impreza w pewnym sensie była antyimprezą.

Vanessa patrzyła, jak kobieta we włochatym czerwonym szlafroku i czerwonych kaloszach odcięła sobie garść dłu­gich, ciemnych włosów i wrzuciła je do ogromnego gara, któ­ry stał na płycie grzejnej na podłodze. Wysoki, blady, chudy facet w czarnym kapeluszu typu fedora i czarnych bokserkach podszedł do kociołka i zamieszał w nim długą drewnianą linij­ką.

- Bruce. - Beverly powitał chłopaka skinieniem głowy. - To Vanessa. Robi filmy.

Bruce kiwnął głową. Kiwał dłużej niż normalny człowiek, nie przerywając mieszania. Vanessa potwornie żałowała, że nie wzięła ze sobą kamery wideo. W życiu nie widziała czegoś podobnego.

- Przyszłaś, żeby się dołożyć? - zapytał Bruce.

Vanessa nie była pewna, kogo pytał. Tak naprawdę to pierwszy raz w życiu czuła się kompletnie zagubiona. Każda impreza, na której była, okazywała się tak przewidywalna, że aż beznadziejnie nudna. Uśmiechnęła się niepewnie do Beverly'ego. Właściwie miło było dać się tak zaskoczyć.

Muzyka nagłe zmieniła się w ścieżkę muzyczną ze Shreka 2 i Vanessa poczuła się jeszcze bardziej zagubiona. Podeszła do kotła i zerknęła do niego.

- A co to właściwie jest?

Bruce uniósł lewą dłoń i zamachał palcami. Brakowało mu końca środkowego palca, tak samo jak Beverly'emu.

- Pracuję nad regeneracją - odparł Bruce, jakby to wszyst­ko wyjaśniało.

Beverly podniósł lewą dłoń i rozłożył palce jak wachlarz. Nie, Vanessa wcale nie oszalała. Jemu też brakowało końca środkowego palca.

- Większość z nas się dołożyła. Ale nie ma żadnego przy­musu ani nic takiego.

Co za ulga, nie?

Niełatwo Vanessę przyprawić o dreszcz, ale tym ludziom prawie się to udało.

- I co robisz z tymi.., kawałkami... w tym garnku... po tym jak już... się ugotują czy jakoś tak?

Bruce wyszczerzył zęby, na szyi wyszły mu błękitne żyłki. Wyglądał tak, jakby od miesięcy nic nie jadł.

- Nie chodzi o robienie, tylko o mieszanie - odparł.

Beverly pokiwał głową w ten sam dziwaczny, przydługi sposób, jak wcześniej Bruce.

- Vanessa ma świetną przestrzeń - oświadczył ni stąd, ni zowąd. - Chyba zostanę u niej na jakiś czas. Byłoby świetnie ze względu na nasz projekt - dodał, nadal kiwając głową.

Nagle Vanessa zdała sobie sprawę z tego, że szukanie współlokatora przez Internet mogło nie być najlepszym po­mysłem. Z początku Beverly wydawał się ciekawy, ale wła­ściwie to wolała już mieszkać z Danem, niezależnie od jego występków, lub jedną z tych jej zepsutych, próżnych, ogar­niętych obsesją mody koleżanek z klasy, niż wracać do domu, gdzie w garze gotują się kawałki palców i Bóg jeden wie, co jeszcze. Jedna rzecz to tworzyć sztukę, o której ludzie pomy­ślą, że jest szokująca i dziwaczna, a inna rzecz to rzeczywi­ście próbować być szokującym i dziwacznym. Beverly i jego znajomi chodzili do college'u - niczego się tam nie nauczy­li?

- Chce ci się pić? - zapytał Beverly. - Wody?

Vanessa zdała sobie sprawę z tego, że to chyba najmilsza rzecz, jaką powiedział jej przez cały wieczór. Nie mogła uwie­rzyć, że przejmowała się konstelacją znamion i że specjalnie dla niego użyła perfum. Ziewnęła i rozejrzała się po ogrom­nym pomieszczeniu.

- Nie wiem, ile tego jeszcze zniosę - odparta, parodiując słowa Beverly'ego na temat śpiewu Dana w klubie. - Idę do domu.

Beverly zagryzł usta.

- Ale przecież jest dobrze, nie? To znaczy, na razie jest dobrze? - zapytał.

- Właściwie to nie - odparła Vanessa i uśmiechnęła się słodko i fałszywie, jak jej koleżanka z klasy, Blair Waldorf, gdy w myślach mówiła nauczycielowi, żeby się wypchał i odchrzanił, jednocześnie próbowała urwać się z lekcji na wyprze­daż butów Manolo Blahnika.

- Na pewno nie chcesz się dołożyć? - zapylał Bruce, na­dal mieszając w kotle.

Vanessa odpięła kolczyk z ust i wrzuciła go do środka.

- Powodzenia - powiedziała i odwróciła się na pięcie.

Beverly i Bruce zaczęli kiwać głowami.

O ile wiemy, nadal nimi kiwają.

co tak naprawdę robią dziewczyny za zamkniętymi hotelowymi drzwiami

- Pamiętasz, jak byłyśmy w piątej klasie i ćwiczyłyśmy całowanie na poduszkach? - Serena zanurzyła twarz w jedną z ogromnych, puchowych hotelowych poduch i zaczęła ją obściskiwać. - Och, kochanie - westchnęła. - Twoje usta są takie słodkie.

Blair rzuciła poduszką w tył głowy Sereny.

- Słuchałaś mnie w ogóle? - zapytała ostro. - Powiedzia­łam, że prawic pocałowałam Stanforda Parrisa Piątego!

Serena przechyliła głowę i zdmuchnęła z twarzy włosy. Zdjęła spódnicę, a białe bawełniane figi zjechały jej do poło­wy chudego tyłka.

- Więc dlaczego tego nie zrobiłaś?

- Nie wiem.

Blair zdjęła złoty wisiorek Yale i rzuciła go na nocny sto­lik. Potem ściągnęła przez głowę sukienkę i rozebrała się do bielizny, Włożyła jeden z hotelowych szlafroków frotte” i z trza­skiem otworzyła puszkę coli.

- Chciałam, ale nie mogłam przestać się śmiać. Potem zro­biło mi się tak głupio, że wyszłam.

Serena przeturlała się na plecy i zaczęła masować swój brzuch, jakby chciała się pozbyć tłuszczu, którego na nim nie było.

- Nie uważasz, że to dziwne, że jesteśmy przyjaciółkami, a pociągają nas tak różni faceci? Moim zdaniem to potworny snob.

Pociągają je różni faceci? A czy nie straciły cnoty z tym samym chłopakiem? Ale żadna z nich nie chciała burzyć ich przyjaźni, przypominając tę historię.

Blair głośno beknęła.

- Twoim zdaniem wszyscy są snobami. A ja miałam wra­żenie, że Stan 5 był trochę zakłopotany faktem, że jego już przyjęli do Yale, gdy mu powiedziałam, że jestem tylko na li­ście rezerwowych. Jest raptem trójkowym uczniem w Andover. Nie chodził na żadne zaawansowane zajęcia. Dostał się tylko dzięki dziadkowi.

Serena otworzyła szeroko oczy. Miała czwórki plus i też nie chodziła na zaawansowane zajęcia, ale ją przyjęli. A w cza­sie rozmowy z panem Parrisem zdecydowała ostatecznie, że Yale to szkoła dla niej. Czy odważy się powiedzieć o tym Blair i popsuje rewelacyjnie zapowiadającą się zabawę w hotelo­wym apartamencie?

Blair znowu beknęła. Serena zabębniła o materac pomalo­wanymi na jasnoróżowo paznokciami nóg. Zastanawiała się. E, nie, doszła do wniosku. Poza tym podejrzewała, że Blair tak się przejmowała Stanem 5 tylko dlatego, że jej zdaniem mógł jej pomóc dostać się do Yale.

Na tym właśnie polega kłopot z najlepszymi przyjaciółka­mi. Czasem znają cię lepiej niż ty samą siebie.

- Ej, podzwońmy po ludziach dla zabawy! - krzyknęła Serena, desperacko próbując zmienić temat.

Usiadła, złapała telefon i szybko wybrała numer.

- Halo? Recepcja? Czy możecie przysłać hydraulika do pokoju 448? Mamy okropny problem z... toaletą. Rozumie pani? Super. Dziękuję. - Wybrała następny numer. - Proszę pana? Pokój 448? Tak, tu recepcjonistka. Chciałam tylko pana zawiadomić, że idzie już do pana pan do towarzystwa, którego pan zamawiał. - Potem zadzwoniła do któregoś z pokojów na tym samym korytarzu. - Tatusiu, nie mogę zasnąć - powie­działa dziecinnym głosikiem. - Zaśpiewaj mi coś. - Facet na drugim końcu zaczął śpiewać piosenkę Ravesów Lody. Miał głos zupełnie taki sam jak Damian.

Ciekawe, jak to możliwe?

- Jej, jesteś naprawdę niezły - sapnęła dziecięcym głosi­kiem Serena. - Kocham cię, tato - zagruchała i się rozłączyła. Odwróciła się do Blair. - No dobra, to było kretyńskie.

Blair nic nie powiedziała. Nadał nie mogła uwierzyć, że stchórzyła ze Stanem 5. To był tylko pocałunek, a Nate'a na­wet nie obchodziło, z kim się całowała, bo najwyraźniej cał­kiem o niej zapomniał.

Nagłe ktoś zapukał do drzwi.

- Cholera! - pisnęła Serena, chowając się pod kołdrę. - To recepcjonistka!

Blair poprawiła szlafrok i podeszła do drzwi.

- Kto tam? - zawołała, dotykając niepewnie drzwi.

- To ja - odpowiedział Nate.

Blair odskoczyła do tyłu. jak porażona prądem. Znowu za­cisnęła pasek szlafroka.

- Kto? - zapytała poirytowana, chociaż doskonale wie­działa, kto.

- To ja, Nate - padła odpowiedź. - Mogę wejść?

- Psst! - szepnęła spod kołdry Serena. - Udawaj, że je­stem Stanem 5!

Blair odwróciła się i zobaczyła, że Serena wyciągnęła się na brzuchu pod kołdrą, długie nogi rozrzuciła szeroko, włosy schowała dyskretnie pod poduszkę, a całkiem spore stopy wystawiła za łóżko. Spokojnie można by ją wziąć za faceta. Na­wet pognieciona szara spódniczka mogła być wzięta za porzu­cone bokserki.

Serena uniosła głowę i uśmiechnęła się szelmowsko. Blair zachichotała i machnęła ręką na przyjaciółkę, żeby położyła się jak przedtem. Potem uchyliła drzwi na parę centymetrów.

- To nie jest najlepszy moment - szepnęła tajemniczo.

Nate był rozczochrany i wyglądał na zmęczonego. Właś­ciwie to była pewna, że miał na sobie te same rzeczy: czarną wyblakłą koszulkę i spodnie khaki, które nosił, gdy wychodzi­ła od niego z domu zeszłego popołudnia. Włosy miał brudne, bo już nie było widać w nich złotych pasemek. Wyglądały po prostu jak brązowe. Miał też między zębami coś brązowego, jak okruszki ciastek czekoladowych.

Albo herbatników.

- Muszę wziąć prysznic - powiedział i ziewnął.

- Ale nie tutaj - upierała się Blair.

Poprawiła szlafrok, sugerując, że pod spodem jest naga. Potem zrobiła krok w tył, odsłaniając widok na pokój.

- Jestem zajęta.

Patrzyła, jak wzrok Nate'a wędruje od pomalowanych na biało i złoto drzwi, przez złoto - beżowy dywan, do wielkiego łóżka. Dwa dni temu złapałaby go za kark i rzuciła na łóżko, żeby się natychmiast dobrać do jego niesamowicie cudnego ciała i żeby on mógł dorwać się do niej, tak jak to robili, odkąd postanowiła iść na całość. Ale przez całe dwa dni nie odezwał się do niej i naprawdę powinien umyć zęby. Stracił swoją szan­sę.

Serena zachrapała spod kołdry - perfekcyjnie udawała mę­skie chrapanie po solidnej dawce seksu. Blair zacisnęła zęby, żeby się nie roześmiać. Właściwie to wcale jej nie było do śmie­chu. Za bardzo była zła na Nate'a.

Nate przycisnął dłonie do policzków, jakby się bal, że eks­ploduje. Liczy! na to, że zostanie dziś wieczór z Blair, bo: a) miała apartament w hotelu i byłoby super wziąć miły, gorący prysznic, zająć się seksem, wziąć kąpiel z pianką, zamówić tony żarcia do pokoju i oglądać filmy aż do zaśnięcia w swo­ich ramionach; b) naprawdę nie chciał wracać do domu i zno­sić napady wściekłości admirała Archibalda. Na pewno dosta­nie szlaban, co oznacza, że nie będzie się mógł umawiać przez resztę życia i pewnie nigdy więcej nie zobaczy Blair. I c) kiedy baraszkował z Lexie, zdał sobie sprawę z tego, że nie ma już ochoty całować nikogo poza Blair.

Cóż, może powinien pomyśleć o tym wczoraj.

Serena machnęła nogą i ryknęła przez nos jak śpiący słoń.

„Kto to do cholery jest?” Nate miał wielką ochotę zapytać, już sobie wyobrażał, jak się zachowa, gdy usłyszy odpowiedź. Spojrzał z powrotem na Blair, która wyglądała, jakby już się znudziła grą, w którą najwyraźniej grali.

- Byłem na łodzi - zaczął tłumaczyć. - Zgubiłem telefon.

Wtedy zdał sobie sprawę z tego, że właściwie to niczego nie wyjaśnia.

Czasem bycie sobą jest naprawdę straszne, nie?

- Wracaj do domu - odprawiła go Blair. - Rodzice cię szukali.

Nate opuścił ręce. schował je do kieszeni i zaczął się cofać do windy. Spodnie miał umazane w kroczu herbatnikami. Był w kompletnym nieładzie.

- Nie odzywali się jeszcze z Yale, nie? - zapytał despe­racko, szukając wspólnego tematu.

- Nie - odparła chłodno.

Nate poczekał, aż Blair powie coś więcej, ale nie odezwa­ła się. Przeciągnęła się i ziewnęła leniwie, jakby tak się zmę­czyła seksem z tym wielkim, napalonym ogierem, który leżał w jej łóżku, że już jej się nawet nie chciało gadać.

- Napisz do mnie e - maila albo coś takiego, dobra? - za­proponowała Nate'owi i złapała za klamkę.

Nigdy nie porozumiewali się z Nate'em za pomocą e - maili. Kiedy widzisz kogoś nago codziennie przez parę godzin po szkole, nie masz potrzeby pisania do niego e - maili.

Kąciki ust Nate'a opadły, jakby miał się rozpłakać. Blair nie zrywała z nim oficjalnie - nigdy nie zrywała oficjalnie i dla­tego przez ostatnie trzy łata ciągle rozstawali się i wracali do siebie. Ale to było, zanim zaczęli być ze sobą tak blisko. A te­raz jakiś przypadkowy facet leżał w łóżku Blair.

- Dobra. Baw się dobrze jutro w szkole.

- Do zobaczenia. - Blair zamknęła drzwi. - Poszedł - szepnęła.

Serena podniosła głowę z kaskadą bładozłotych włosów.

- To dopiero była zabawa - stwierdziła, ale zabrzmiało to bardziej jak pytanie.

Blair podeszła i usiadła na brzegu łóżka.

- Świetny ubaw - stwierdziła bezbarwnym głosem.

Spojrzały po sobie. Żadna się nie uśmiechała.

Wreszcie Serena zachichotała.

- Pewnie byłoby zabawniej, gdybym naprawdę była Sta­nem 5.

Blair nie odpowiedziała. Właściwie to właśnie zerwała z Nate'em - znowu - po tym, jak przegapiła idealną okazję, żeby zabawić się z chłopakiem, który mógł załatwić jej przyję­cie do Yale. Cóż, jedno było pewne: nie zamierzała odpuścić sobie Stana 5.

Serena odrzuciła kołdrę i złapała oprawione w skórę hote­lowe menu.

- Zamówmy befsztyki z polędwicy, frytki i piwo i pooglą­dajmy stare filmy!

Zawsze była mistrzynią w zmienianiu tematu.

Blair podciągnęła stopy pod siebie i złapała pilot. Może będzie jakiś film z Audrey Hepburn na TCM albo AMC. Prze­rzuciła parę programów. Jest! My Fair Lady. No, przynajmniej tyle dobrego.

Serena zapaliła merita ultra light, zaciągnęła się i włożyła papierosa do ust przyjaciółki. Potem wzięła telefon i masując Blair plecy, zamówiła wszystko po kolei z hotelowego menu.

Może życie czasem dokopuje ludziom, ale Serena nie po­zwoli, żeby dokopało im.

dwoje drzwi, dalej impreza no całego

Przy tym samym korytarzu w jeszcze większym aparta­mencie Dan, Jenny i dwoje członków zespołu Raves oraz bar­dzo opalona Francuzka obijali się, paląc cygara, które tego dnia dostarczono kurierem prosto z Kuby. Cały pokój był pełen porozrywanych paczek kurierskich: brzoskwinie z Georgii, świe­ce z Francji, wódka z Finlandii, mocne ciemne piwo z Irlandii, paluszki chlebowe z Wioch, żel pod prysznic z Los Angeles i superostry cheddar z Vermont.

Jakby nie można było tego wszystkiego kupić w mieście, w którym jest wszystko.

Lloyd poprosił recepcjonistkę, żeby przysłała więcej szlaf­roków i wszyscy po kolei zdjęli ubrania i włożyli szlafroki. Jenny nie wiedziała za bardzo, co zrobić ze spodniami i koszulką, poza tym właściwie nie mogła ukryć stanika, ponieważ szlafrok miał okropną tendencję do rozchylania się w okoli­cach dekoltu. Postanowiła wrzucić ubrania do złoto - białej toa­letki pod urny walką, a potem ścisnęła się mocno paskiem szlaf­roka i wyszła z łazienki.

- Poczęstuj się brzoskwinią - zaproponował jej Damian z uroczym irlandzkim akcentem.

Wyjął z pudełka idealnie dojrzały owoc. Też przebrał się w szlafrok. Jenny zastanawiała się, czy nadal ma na sobie bie­liznę. Ta mysi sprawiła, że zaczerwieniła się, a szlafrok znowu jej się rozchylił. Damian poklepał poduszkę ze złotego ada­maszku, która leżała obok niego na szerokiej kanapie.

- Chodź, siadaj. Zjedz sobie jedną, a potem pokaż, jak skopiesz mi tyłek na terminatorze.

Jenny zerknęła na zbiór gier leżący na stoliku do kawy. Nigdy w życiu nie grała w grę wideo.

- A może wolisz coś bardziej wyrafinowanego, na przy­kład świetne paluszki Chlebowe? - zapytał Lloyd siedzący na sofie po drugiej stronie stolika. Bębnił dwoma paluszkami o kolano. - Świetnie wchodzą z piwem. Po prostu zanurz - wyjaśnił, wkładając cały paluszek do butelki irlandzkiego ale - i zjadaj. - Poklepał poduszkę obok siebie tak jak przed chwi­lą Damian. - Spróbuj.

Nie mogąc się zdecydować, który chłopak jest fajniejszy, Jenny ukroiła sobie maleńki kawałek cheddara z wielkiego ka­wałka leżącego na stoliku i przyklęknęła na podłodze. Monique też siedziała na podłodze. Paliła ręcznie zwijaną cygaretkę, czytała francuski magazyn mody i sprawiała wrażenie znudzo­nej, bo Dan poszedł do łazienki wziąć prysznic i przebrać się w szlafrok.

- U - la - la, właśnie skojarzyłam, kim jesteś! - pisnęła Monique. z podniecenia rozrzucając popiół na podłodze. - Jestesz ta modelka z tego fantastycznego pisma „W”. Prześliczne te zdjęcia. I ta blondynka, taka piękna, non?

- Ty jesteś jeszcze ładniejsza - odparła skromnie Jenny, poruszona tym, że została rozpoznana.

Żałowała, że nie ma takiego świetnego francuskiego ak­centu jak Monique. Jak się mówi z takim akcentem, od razu wszystko brzmi lepiej.

Dan wyszedł z łazienki z hiphopowymi ubraniami zwinię­tymi pod pachą. Teraz, gdy już zwymiotował wszystko, co mógł zwymiotować, i trochę otrzeźwiał, miał ochotę wywalić je przez okno.

- Ej, gościu, nie mówiłeś, że twoja siostra to cholerna mo­delka - stwierdził Damian.

- Skoro cholerna Monique jest pod wrażeniem, to Jenni­fer musi być cholernie dobra - dodał Lloyd.

Chłopcy. Dać im trochę mocnego irlandzkiego piwa, a na­gle wszyscy zaczynają mówić z brytyjskim akcentem.

Dan był tak zażenowany swoim występem, że ledwo po­trafił spojrzeć na kumpli z zespołu.

- Pracowała trochę jako modelka - wymamrotał.

Marc, basista z Raves, otworzył drzwi do apartamentu. Wrócił ze spaceru ze swoim psem berneńskim o imieniu Trish. Trish była ogromna, czarna i miała słodką, brązowo - białą mordkę jak bernardyn. Marc nazwał psa imieniem swojej by­łej dziewczyny, miłości jego życia, która zerwała z nim w dzie­wiątej klasie. Nigdzie się bez Trish nie ruszał.

Jakie to słodkie. I chore.

Dan usiadł na podłodze obok siostry. Trish położyła się obok i oparła głowę na jego kolanach. Strasznie jechało jej z pyska, jakby najadła się makreli i kwaśnego mleka.

- Ej, Marc. okazało się, że Jenny jest znaną supermodelką - poinformował kumpla Lloyd.

Basista zerknął nieśmiało na Jenny, a potem wziął ze stosu hotelowy szlafrok i włożył go na ubranie. Wyglądał jak współ­czesna wersja wampira - miał kręcone czarne włosy, bladą cerę i czarne jak węgiel oczy.

Jenny zachichotała, rozkoszując się tym, że cała uwaga skupiła się na niej. Była pierwsza w nocy. a ona siedziała w hotelu Plaza w samym szlafroku i bieliźnie z chłopakami leźć się w takiej sytuacji z bratem, ale z drugiej strony trochę uspokajające.

Monique przyklęknęła i podrapała Trish za uszami. A po­tem przejechała dłonią po plecach Dana.

- Chodź do sypialni - szepnęła mu do ucha.

Jenny słyszała każde jej słowo, chociaż wcale tego nie chciała. Odważnie wstała i usiadła na sofie obok Lloyda. Ko­niec korków była słynną modelką, mogła siadać, gdzie jej się żywnie podobało.

Lloyd dał jej paluszek chlebowy.

- W południowych Włoszech uważa się je za afrodyzjak.

- Kłamczuch! - Damian rzucił dojrzałą, soczystą brzo­skwinią w głowę Lloyda.

Nie trafił i owoc roztrzaskał się na nieskazitelnie białej ścianie za sofą.

- Nie słuchaj tego głupka, on ciągle sypie takimi tekstami - ostrzegł ją Damian, nagle tracąc irlandzki akcent.

Zaniósł na sofę trzy joysticki i usiadł, więc Jenny siedziała teraz wciśnięta między Damiana i Lloyda.

Było jej nawet fajnie.

Stopy ją świerzbiły, a w uszach szumiało. Następnego dnia szła do szkoły, ale była supermodelką i siedziała w hotelu z trzema słynnymi gwiazdami rocka. Szkoda, że Serena jej nie widzi.

Monique zmusiła Dana do wstania. Damian kopnął ją w ty­łek, ale ona udawała, że niczego nie zauważyła. Zaciągnęła Dana do sąsiedniej sypialni i zatrzasnęła za sobą drzwi.

- Nie hałasujcie za bardzo! - wrzasnął Damian.

Marc położył się w miejscu, w którym wcześniej siedzieli Dan i Monique. Oparł głowę na psie. Trish polizała go w blady policzek i objęła za szyję ogromną czarną łapą.

Och. Jaka śliczna para.

Jenny nigdy w życiu nie czuła się tak stawna - i wszystko to zawdzięczała bratu. Zasłużył sobie na jakąś przypadkową francuską dziewczynę. A Jenny zasłużyła sobie na siedzenie między dwoma najsłodszymi facetami, jacy kiedykolwiek zdo­bili okładkę „Rolling Stone”. Gdyby tylko jakiś fotoreporter zapukał właśnie do drzwi i zrobił im zdjęcie. Chciała, żeby świat się o tym dowiedział - to było zbyt piękne, żeby tego nie rozgłosić, nawet jeśli miałaby przez to straszne kłopoty.

Spokojnie, kochana, jakimś cudem świat i tak się o wszyst­kim dowie.

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

A MYŚLELIŚCIE, ŻE HOTEL TRIBECA STAR JEST TAKI SUPER

Hotel Plaza przeżywa odrodzenie, i to wielkie. Kilku naszych ulubieńców szalało zeszłego wieczoru w hotelu Plaza. Sprawa rozegrała się zbyt późno, żeby trafiła do dzisiejszych gazet, ale zalogujcie się na szóstej stronie internetowego wydania „New York Posta”, a wszystko znajdziecie. Całą czarno - białą galerię zdjęć ze śliczną, małą J, którą czołowy gitarzysta Ravesów całuje na pożegnanie w usta na krytych czerwonym dywanem schodach hotelu Plaza i która dostaje klapsa w tyłek pałecz­kami od perkusisty, obejmującego ją po chwili w niedźwiedzim uścisku. Miała na sobie hotelowy szlafrok, bo beztrosko zosta­wiła ubranie w apartamencie. Potem posyłała z taksówki po­całunki jak współczesna Marylin Monroe.

J nie była w tym budynku jedyną modelką, która spędziła czas z gitarzystą z Ravesów. Ktoś z obsługi hotelowej nagrał, jak gitarzysta śpiewał przez wewnętrzny telefon dla S. Zakończy­ła rozmowę, mówiąc „Kocham cię, tatusiu”. Czyżby?

Ale co z jego ślubem z pewną tajemniczą Francuzką, który odbył się jakiś rok temu podczas prywatnej uroczystości na St. Barts? Jeśli się przyjrzycie uważnie zdjęciu, na którym całuje J. to widać, że ma złotą obrączkę na serdecznym palcu lewej ręki... I była tam też pewna śliczna Francuzka, tyle że zajęta D, nowym głosem zespołu. Jego publiczny debiut był właściwie dość żenujący, ale jak to zwykle bywa z Francuzkami, pewnie za bardzo się napaliła, żeby zwrócić na to uwagę.

Najdziwniejsze jest to, że S nocowała w apartamencie B, co przywołuje z powrotem te wszystkie opowieści o ich wspól­nych gorących kąpielach, kiedy zajmowały się czymś, co naj­lepiej można by określić jako mały „kobiecy duecik”. Jakby sprawy nie były już dość skomplikowane i pikantne!

COŚ NA TEMAT FRANCUZEK

Wiem, że już nieraz pomstowałam na ten temat, ale dlaczego dziewczyny, które chodzą do L'École Française, wyglądają na dwa­dzieścia pięć, chociaż mają dopiero czternaście lat? I jak to się dzieje, że wszyscy faceci, za którymi wzdychamy - mniej lub bar­dziej potajemnie - ślinią się na ich widok? A jakie to denerwujące usłyszeć, jak grupka dziewczyn z L'École obgaduje cię na impre­zie - po frangielsku, więc nie rozumiesz z tego ani słowa! Piją tylko gorącą czekoladę i jedzą frytki, palą jednego papierosa za drugim i nigdy nie widzi się ich biegających po parku albo grających w hokeja na trawie w Central Parku. Ale żadna z nich nie jest gruba ani nie ma pryszczy. Zupełnie jakby ich mère i grandmère zapoznały je z kosmetykami Lancôme'a i Chanel, kie­dy jeszcze były maleńkie i teraz ich ciała przesycone są kwasami alfa - hydroksylowymi - albo czymś w tym guście - dzięki czemu mają idealną cerę i idealne ciała oraz stopy, którym najwygodniej jest na siedmiocentymetrowych obcasach. Ich szkoła nawet ze­zwala na obcasy - w przeciwieństwa do pozostałych szkół dla dziewcząt w Upper East Side, co tylko potwierdza moje spostrze­żenia. A jeśli chodzi o edukację, najwyraźniej mają zupełnie inny program. Nie znaczy to, że im zazdrościmy, nic z tych rzeczy.

Inni na celowniku

Mama B we włoskim konsulacie wymachuje książeczką czeko­wą - co ona właściwie kombinuje? K i I fundują sobie wosk w okolicach bikini w Maria Bonita, w maleńkim salonie w NoLita zaraz obok Sigerson Morrisona, gdzie akurat mieli wyprzedaż. C (który wypadł poza zasięg radaru, odkąd nie przyjęli go do żadnego college'u, do którego złożył podanie) zabiera swoją bia­łą małpkę, żeby... hm... pomogli jej w dyskretnej klinice w Chel­sea. Najwyraźniej małpka przejęła od właściciela skłonność do flirtów i rzucała się na każdego psa, kota i fretkę z sąsiedztwa.

Wasze e - maile

P: Droga P!

Wiem, że to ty zrobiłaś ten film, którym wszyscy tak się ekscytują w Cannes. Na co czekasz? Zabieraj tyłek i leć po nagrodę!

gr.ryba

O: Droga gr.rybo!

Możesz sobie myśleć, że damie wypada zaprzeczać, ale powtarzam po raz ostatni: nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz! Miłej zabawy w Cannes.

P

P: Droga P!

Co mamy robić przez resztę roku, skoro już wiemy, do którego college'u idziemy?

znudz

O: Droga znudz!

Błagam - przecież na to właśnie czekałyśmy, nie? Nad­szedł czas na zakupy, picie, jedzenie i cieszenie się życiem, nie? Czas, żeby być sobą. Jeśli nie masz własne­go basenu, postaw sobie za cel zaprzyjaźnienie się z kimś, kto ma dojście do basenu, i przez resztę maja zajmuj się przebieraniem w kolejne bikini Eres!

P

P: Droga P!

Jeśli naprawdę, ale to naprawdę lubi się jakąś dziew­czynę, która cały czas cię olewa, to co robić?

rzuconyrazy2

O: Drogi rzuconyrazy2!

Po pierwsze, zmień swój pseudonim na coś bardziej optymistycznego i atrakcyjnego typu „superprzystojniak”. Po drugie, upewnij się, że twój dezodorant działa jak trzeba i że nie ubierasz się jak ostatni frajer. Potem umów się z nią, najlepiej w takim miejscu, gdzie są lu­dzie, których ona zna i z którymi dobrze się czuje, dzięki czemu będzie się dobrze bawić, nawet jeśli dojdzie do wniosku, że jesteś nieśmiałym frajerem, którym abso­lutnie nie jest zainteresowana. Powodzenia!

P

Jest poniedziałek - czas iść do szkoły. Wiem: nuda! Ale tak realnie rzecz biorąc - czy po takim weekendzie, można się nu­dzić? Jak wilk w owczej skórze wszystkie wyglądamy niewin­nie w naszych szkolnych mundurkach, ale ten weekend nie minie bez echa.

Pierwsza dam wam znać, gdzie będzie najgoręcej!

Wiem, że mnie kochacie.

plotkara

J, B i S zdecydowanie wylatują

- Słyszałam, że ta zdzira była z każdym facetem z zespo­łu, normalnie grupowy seks. Poszła nawet z liderem, a to prze­cież jej brat! - szepnęła Kati Farkas do najlepszej przyjaciółki i współorganizatorki weekendu piękności, Isabel Coates.

Kati rozczesała długie, jasnorude włosy różowym, szylkretowym grzebieniem i wygładziła je dłońmi.

- Widziałaś te zdjęcia w internetowym „Post”? Nawet nie raczyła się ubrać przed wyjściem z hotelu!

Obie dziewczyny wyglądały przez okno biblioteki z dru­giego piętra szkoły Constance Billard. Udawały, że uczą się na pamięć zabawnej ulotki na temat dziewczyn w bikini i z ma­seczkami z błota, które miały zamiar wyłożyć w szatni dla ostatniej klasy, żeby rozreklamować weekend piękności, chociaż takie wydarzenie wcale nie potrzebowało reklamy. Wszyst­kie zaproszone dostaną torbę pełna prezentów - wspaniałych, nowych kosmetyków Origins, a ich cera będzie jaśnieć, aż do rozdania dyplomów. To będzie najbardziej udany dzień wagarowicza w historii szkoły.

Isabel zabrała Kati grzebień i zaczesała gładkie, ciemne włosy w koński ogon.

- Słyszałam, że Nate i jego kumple prawie zginęli w kata­strofie na morzu, ale Blair była zbyt zajęta zabawianiem się - znowu! - z Sereną. Wyobrażasz sobie? Dowiedzieć się, że two­ja dziewczyna zdradza cię z drugą dziewczyną?

Kati wykrzywiła się i wzdrygnęła.

- Ohyda.

Isabel przycisnęła do szyby zadarty nos.

- Patrz!

Blair i Serena szły pospiesznie Dziewięćdziesiątą Trzecią, trzymając się pod ramię i uśmiechając chytrze, jakby dzieliły ze sobą wyjątkowo zabawny sekret. Zamiast powszechnie ak­ceptowanej spódniczki do połowy uda, Blair miała na sobie mundurek sięgający kolan. To było oczywiste, że pożyczyła go od Sereny.

Proszę, proszę.

Kiedy dziewczyny skręcały w stronę wielkich niebieskich drzwi, pod szkołą zatrzymała się żółta taksówka i wysiadła z niej Jenny Humphrey. Zajadała paluszek chlebowy. Udało jej się przebrać. Nie miała już na sobie szlafroka hotelowego, lecz różową koszulkę i biało - niebieski letni mundurek Con­stance Billard. Na nogi włożyła naprawdę ładne, jaskraworóżowe sandały na koturnach od Jimmy Choc, które absolutnie łamały szkolne przepisy, a na nos ogromne, ciemne okulary w różowoszylkretowej oprawce od Jackie O.

Ups, nie patrz w tamtą stronę, ale ktoś tu myśli, że jest superlaską.

- Skąd ona wytrzasnęła te buty? - sapnęła Kati z niedo­wierzaniem.

- To pewnie podróbki, po prostu z tej odległości nie wi­dać - odparła Isabel.

Żadna z dziewczyn nie chciała przyznać, co tak naprawdę sobie pomyślały: że to Damian albo Lloyd z Ravesów dał jej te buty i okulary. Bo to było absolutnie w złym guście zazdrościć takiej gówniarze.

Ledwo Serena, Blair i Jenny przestąpiły próg szkoły, a już zaczepiła je potworna dyrektorka Constance Billard, pani M.

- Dziewczęta - poleciła pani M. - Chce porozmawiać z wami trzema w moim gabinecie. Wasi rodzice już jadą.

Co takiego? - pomyślały jednocześnie wszystkie trzy.

Zapowiada się niezła zabawa.

Twarz pani M. była miękka jak ciasto. Włosy miała ufarbowane na kasztanowo i przypominała lalkę szmaciankę Rag­gedy Ann. Nosiła trwałą w drobne loczki, dzięki czemu wyglądała słodko jak babunia. Ale pozory mylą: w żadnym razie nie była słodka. Właściwie to była wielką, złośliwą, sta­rą lesbą, która podobno miała dziewczynę - traktorzystkę na farmie w stanie Nowy Jork i tatuaż na udzie Ujeżdżaj mnie, Vonda.

- Usiądźcie, dziewczęta - rozkazała, sadowiąc swój sze­roki tyłek, ubrany w granatowy żakiet na krześle - antyku za ogromnym mahoniowym biurkiem.

Cały gabinet pani M. był urządzony w kolorach bieli, czer­wieni i granatu. Uczennice właściwie nie były pewne, czy to znaczy, że uważała się za prezydenta, czy że po prostu czuje się patriotką.

Oszołomione przysiadły posłusznie na twardej niebieskiej sofie naprzeciwko biurka dyrektorki. Ledwo mieściły się na tej dwuosobowej kanapie, ale ściśnięte czuły się raźniej.

- Dwie z was w przyszłym miesiącu kończą szkołę, co oznacza koniec mojej odpowiedzialności - zaczęła pani M, - Ale trzecia dopiero zaczęła swoją karierę w szkole średniej, a już zmierza w bardzo złym kierunku i nie ma za co dzięko­wać starszym koleżankom. - Poprawiła okulary na nosie i przekartkowała stos akt leżący na jej biurku. - Wszystkie trzy zna­lazłyście się w bardzo niepewnym położeniu.

Blair otworzyła usta. żeby się odezwać, ale zamknęła je. gdy w drzwiach gabinetu pojawiła się jej matka w białym stro­ju do tenisa, niosąca kwilącą Yale w nosidełku z Burberry. Pa­ski nie zostały dobrze dopasowane, więc nosidełko obijało się matce o biodro jak nieporęczna torba z uszami.

- Wypróbowuję tę nową rzecz, która się nazywa „umacnia­nie więzi” - wyjaśniła zdyszana Eleanor. - Dzięki temu dzieci są bardziej związane z rodzicami i potem bardziej pewne siebie. - Zachichotała i poprawiła niezgrabnie ramiączko od nosidełka. - Wydaje mi się, że powinno się z tym chodzić przez cały dzień, ale kto ma na to czas? Gram w tenisa w klubie, jem lunch z Danie­lem, mam maseczkę w salonie Arden, a potem wyjeżdżamy w tym tygodniu z Cyrusem do Bridgehampton. Pół godziny w ponie­działki i w środy, tylko tyle czasu mam na tę więź!

Ale i tak należy jej się punkt za starania.

- Och, Blair, u Diora mają wyprzedaż próbek, pomyśla­łam, że możesz mieć ochotę tam pójść. W południe. Możemy się spotkać na miejscu.

Pani M. uniosła nieprzyzwoicie zarośniętą brew. Zakupy w czasie lekcji - niech Bóg broni! Chociaż, gdyby chodziło o wyprzedaż w Talbots. to może sama by się skusiła.

- Pani Rose. - Pani M. wskazała fotel z wysokim opar­ciem stojący obok kapany, na której przysiadły dziewczyny. - Rozumiem, że jest pani zajęta, ale chciałam wyrazić swoje za­niepokojenie faktem, że pani córka mieszka w hotelu. Zwa­żywszy, że przyjęcie do Yale wciąż nie jest pewne, nie sądzę, aby wypadało, by młoda kobieta mieszkała w takim... - urwa­ła, szukając właściwych słów - niestosownym miejscu.

Eleanor rozpromieniła się bezmyślnie do dyrektorki. Za­uważyła. Że Blair zniknęła na weekend, ale nie wiedziała za bardzo, dokąd poszła, i nie zauważyła, że córka nie wróciła wczoraj na noc do domu, ponieważ wyszli z Cyrusem na koktajl party z okazji otwarcia jego nowego budynku i wrócili pra­wie przed drugą. Usiadła w fotelu na lewo od biurka, skrzyżo­wała nogi i wsunęła sobie Yale pod pachę, jakby to była najnowsza torebka z kolekcji Hermes Birkin. Yale zaczęła za­wodzić w proteście, ale Eleanor nadal się uśmiechała, jakby nie bardzo wiedziała, co zrobić.

Blair wierciła się niespokojnie. Czy pani M., widząc jej matkę, nie rozumiała, dlaczego Blair musiała zamieszkać w ho­telu?

- Blair ostatniej nocy spała u mnie - skłamała Serena. Jak na kogoś, kto przypominał Barbie z Upper East Side, potrafiła naprawdę szybko reagować, niezależnie od sytuacji. - Proszę spojrzeć, pożyczyła ode mnie mundurek.

- To dlaczego przez cały ranek musiałam odpowiadać na telefony rodziców uczennic, tych obecnych i tych przyszłych, zatroskanych o swoje córki, które mogą wylądować w hotelu z pijanymi gwiazdami rocka? - zapytała ostro pani M. - Otrzy­małam nawet telefon z wydawnictwa. Poinformowano mnie, że w przyszłym roku Constance Billard przypadnie zaszczyt wpisania na ich listę pięciu najlepszych szkół, do których nale­ży wysłać córkę, jeśli się pragnie, aby została sławą albo spo­tykała się ze sławą.

- Super - wyrwało się Jenny, która natychmiast pożało­wała swojej reakcji.

Pani M. rzuciła jej spojrzenie, które mówiło: „nawet nie waż się zaczynać, ty bezczelna smarkulo”. Dyrektorka nie mia­ła pojęcia, co doradzić Eleanor w kwestii wychowywania cór­ki. Pewnie nieraz jej się to zdarzało, zważywszy, że większość rodziców uczennic z Constance Billard nie wychowywało córek samodzielnie. Wyręczali się wieloma ludźmi.

- Jestem pewna, że jeśli dziewczęta były razem, nie mo­gły za bardzo nabroić - stwierdziła Eleanor z większym spry­tem, niż Blair by ją o to podejrzewała.

- Nawet nie wychodziłyśmy z pokoju - dodała Blair i zno­wu ugryzła się w język.

O co właściwie chodzi? Serena przecież powiedziała, że nocowały u niej.

Wtedy w drzwiach pojawiła się matka Sereny, Lillian van der Woodsen, oraz ojciec Jenny, Rufus Humphrey. Rufus nie przywykł do wychodzenia z domu, a nawet budzenia się przed jedenastą i był jeszcze bardziej niż zwykle potargany i rozwi­chrzony. Długie szpakowate włosy upiął do góry w kok ogrom­ną, błyszczącą fioletową spinką, którą Jenny kupiła w czwar­tej klasie. Miał na sobie szare spodnie od dresu, które przycięto do połowy łydki, i czerwoną flanelową koszulę z podwinięty­mi rękawami. Z kieszeni na piersi wystawała mu paczka cameli - Buty miał całkiem w porządku - brązowe mokasyny - tyle że źle wyglądały ze spodniami od dresu i naprawdę fatal­nie na gołych stopach.

Pani van der Woodsen jak zwykle wyglądała szykownie i była całkowicie opanowana. Roztaczała woń świeżo ściętych lilii i francuskiego mydła. Skrzyżowała długie, opalone ręce na piersi, nie zważając na to, że pogniecie sobie lnianą miętową sukienkę od Chanel. Chciała mieć absolutną pewność, że żadną częścią swojego ciała nie zbliży się za bardzo do Rufusa.

- Przepraszam za spóźnienie na ten proces inkwizycji - burkną! Rufus. Rzucił Jenny groźne spojrzenie. - Za nic w świecie nie chciałbym tego przegapić.

Pani van der Woodsen podeszła do dyrektorki i uprzejmie pocałowała ją w policzek. To był pocałunek w stylu tych, jaki­mi dobroczyńcy obdarzają dyrektorów organizacji, którym hojnie przekazują miliony dolarów.

- To przeze mnie dziewczęta spóźniły się do szkoły - przyznała się pani van der Woodsen. - Kierowca miał szybko odebrać moją sukienkę z pralni chemicznej, więc musiały iść piechotą.

Serena rzuciła matce pełne wdzięczności spojrzenie, a mat­ka zmrużyła oczy z milczącym zrozumieniem.

Teraz już wiemy, po kim Serena odziedziczyła umiejętność wykorzystywania swojego wdzięku w trudnych sytuacjach.

Mała Yale nagle wydała z siebie odgłos, który publicznie mogą wydawać tylko malutkie dzieci. Eleanor wyciągnęła ko­mórkę i wybrała numer do niańki. Miała już dość tego umac­niania więzi, serdecznie dość. Nie zamierzała ryzykować, że przyjdzie jej zmieniać pieluchę.

- Zostań w samochodzie, zaraz przyjdę - poleciła gorącz­kowo.

Pani M. jakby nagle zdała sobie sprawę z tego, że w gabi­necie znajduje się zbyt wiele osób i jeśli czegoś nie zrobi, sytu­acja stanie się naprawdę dziwaczna.

Chociaż już było wystarczająco dziwacznie.

Westchnęła ciężko, jakby weekend w Woodstock przy ko­szeniu siana z Vondą skończył się zbyt szybko i zbliżał się czas, żeby pomyśleć o wcześniejszej emeryturze.

- Sereno, Blair. Jesteście w ostatniej klasie, a wasi rodzi­ce to zajęci ludzie. Zostańmy więc przy tym: może już niewie­le brakuje wam do dorosłości, ale wolę, żebyście spały we włas­nych łóżkach, zwłaszcza jeśli następnego dnia jest szkoła.

Eleanor kiwnęła głową i pospiesznie zgarnęła zawodzącą Yale do nosidełka. Najwyraźniej nie mogła się doczekać, kie­dy bezpiecznie odda córkę w sprawne ręce niani. Pani van der Woodsen uśmiechnęła się smutno, jakby była pewna, że jak­kolwiek Serena narozrabia, da się to łatwo załagodzić demokratycznym pocałunkiem w policzek i obietnicą większej dotacji na fundusz rozwojowy Constance Billard. Rufus chrząk­nął, jakby nie mógł się doczekać, kiedy zostanie sam na sam z Jenny oraz panią M.. żeby mógł wygarnąć obu, co o tym wszystkim myśli.

Rozległ się dzwonek oznaczający koniec pierwszej tury zajęć.

- Możemy już iść do klasy? - zapytała słodko Blair, jakby przegapienie WF - u rzeczywiście mogło jej popsuć dzień.

- Możecie - zgodziła się pani M.

Serena i Blair wstały, zostawiając Jenny samą na kanapie.

- Tylko pamiętajcie, dziewczęta - dodała dyrektorka - col­lege mogą odwołać decyzję o waszym przyjęciu, jeżeli nie utrzymacie stosownego poziomu.

- Dziękujemy za ostrzeżenie - odparła Serena, posłusz­nie kiwając głową i prawie dygając.

Potem złapała Blair za łokieć i wyciągnęła ją z gabinetu. Pocałowały się z matkami na pożegnanie i ruszyły schodami do szatni dla najstarszej klasy, trzy razy po drodze powtarzając sobie po drodze pod nosem: „Co to do cholery było?”

- Jennifer - powiedzieli pani M. i Rufus niemal jednym głosem.

Jenny skrzyżowała nogi w kostkach i przysiadła na dłoniach. Poczuła się bardzo mała i jak na widelcu, kiedy starsze koleżan­ki wyszły. Ojciec usiadł obok niej na kanapie i objął ją za ramię. Pachniał nieświeżymi bajglami z cebulą i kiepską kawą. W spodniach miał powypalane papierosami maleńkie dziurki.

- Zawsze byłaś dobrym dzieckiem. - Uścisnął córkę. - Dobre oceny. Wspaniała artystka. Dużo czytałaś. Byłaś miła dla ojca. Przeważnie. - Rzucił pani M. rozbawione spojrzenie. - Chcesz mi powiedzieć, że przez wszystkie te lata odnosiłem mylne wrażenie?

Pani M. po raz pierwszy od tygodni szczerze się uśmiech­nęła. Lubiła Rufusa Humphreya. Jasne: wyglądał niechlujnie i nieodpowiednio się zachowywał, ale był samotnym ojcem, który wychowywał dwójkę dzieci i odwalał przy tym kawał niezłej roboty. Jedyny kłopot w tym. że mieszkał po drugiej stronie parku i nie przestrzegał reguł, zgodnie z którymi grała reszta mieszkańców Upper East Side, odkąd zaczęli żłobek przy Brick Church na Park Avenue. Nigdy nie dał nawet centa w darze dla szkoły ani nie brał udziału w zbieraniu funduszy, Nigdy nie zaproponował, że wybuduje szkole nową bibliote­kę, salę gimnastyczną albo basen, jeśli to zagwarantuje Jenny po ukończeniu szkoły miejsce w Harvardzie. Był też bardziej opiekuńczy w stosunku do córki niż większość rodziców, z któ­rymi dyrektorka miała do czynienia, głównie dlatego, że sam zmieniał jej pieluchy, siedział przy niej, gdy nie mogła zasnąć, i sam ją karał, gdy zrobiła coś źle, więc czuł większą odpowiedzialność za jej zachowanie.

Rety, niezła wpadka.

Jenny miała nadzieję, że to jeden z tych jej zwariowanych snów, jakie często miewała, kiedy zjadła za dużo czekoladowych pączków. Ale pączków, oczywiście, nie jadła. O ile pa­miętała, na kolację zjadła tylko sześć paluszków chlebowych przywiezionych kurierem prosto z Włoch do pewnego aparta­mentu w hotelu Plaza.

Nie wspominając o siódmym, który jako pamiątkę zawi­nęła w haftowany złotą nicią hotelowy ręcznik.

- Dziękuję za bezzwłoczne zjawienie się, panie Humph­rey - zaczęła pani M. - Muszę przyznać, że się z panem zga­dzam. Jennifer jest inteligentną, twórczą i zwykle niesprawiającą kłopotów dziewczyną. Jednak ostatnio zaczyna słynąć z... różnych drobnych szaleństw, które sprowokowały rodziców jej koleżanek do zadawania pytań.

Rufus z zakłopotaniem pociągnął się za brodę. Jako samozwańczy anarchista musiał czuć się dość niezręcznie, siedząc w patriotycznym gabinecie pani M., przedstawicielki władzy, i wysłuchując jej wynurzeń o rzekomych wybrykach córki.

- Co ma pani na myśli. mówiąc o „różnych drobnych sza­leństwach”?

Pani M. zdjęła okulary i ostrożnie złożyła je przed sobą.

- Panie Humphrey, czy zdaje pan sobie sprawę, że pana córka nie spędziła ostatniej nocy w domu?

Rufus skinął głową.

- To jakiś problem?

Jenny zachichotała, a potem zasłoniła usta dłonią.

- A jak pan sobie wyobraża, gdzie była? - dopytywała się uporczywie pani M., a jej miękka twarz lalki szmacianki sta­wała się coraz bardziej surowa i zawzięta.

Rufus żachnął się, a Jenny wyczuła, że gotuje się w nim krew anarchisty.

- Nie muszę sobie wyobrażać, gdzie była. Powiedziała mi. Nocowała w domu przyjaciółki, Elise. Gdzieś tu w pobliżu.

- Elise Wells - wyjaśniła zachrypłym głosem Jenny. - Chodzi ze mną do klasy.

- Tak. Cóż. Elise nie spóźniła się dziś godzinę do szkoły. Właściwie to zjawiła się tu punktualnie i... sama. Z kolei pana córka dopiero co przyjechała. To dlatego, że musiała pojechać do domu, żeby się przebrać, ponieważ spędziła noc w hotelu, w apartamencie, z dość znanym zespołem rockowym.

Rufus rozdziawił usta, odsłaniając krzywe zęby z nalotem od kawy. Po raz pierwszy odebrało mu mowę. Jenny skrzyżowała ręce na piersiach i wbiła wzrok w ciemnoniebieski dywan.

- I to nie pierwsza jej wpadka - ciągnęła pani M. - Był też kompromitujący film z nią i pewnym chłopcem, film, któ­ry kilka miesięcy temu krążył po Internecie. Po tym zajściu wysłałam panu lisi z sugestią, żeby Jennifer kilka razy w tygo­dniu spotkała się po szkole z terapeutą, ale pan nigdy nie odpo­wiedział. A w zeszłym miesiącu Jennifer pojawiła się w popu­larnym czasopiśmie dla nastolatek w samym staniku do ćwiczeń, co zaniepokoiło sporą grupę rodziców jej koleżanek. Głównie tych, którzy mają dorastających synów.

Rufus otarł twarz ręką.

- Jezu. Jenny - westchnął.

Nawet ona musiała przyznać, że pani M. powiedziała to tak, jakby Jenny była zwykłą zdzirą - ale nie zamierzała się bronić. Poza tym zwykle była grzeczna, więc to było ekscytu­jące okazać się dla odmiany złą dziewczyną.

- Więc zawiesicie ją czy jak? - zapytał ojciec.

Tak. poproszę, pomyślała z radością Jenny. I wyślijcie mnie prosto do szkoły z internatem. Pani M. pokręciła głową.

- Jeszcze nie. To tylko ostrzeżenie. Jeśli jednak Jenny na­dal będzie się zachowywała w sposób rażący albo przysparza­jący trosk koleżankom i ich rodzicom, będę musiała przedsię­wziąć środki, które zadbają o dobre imię szkoły.

Zadzwonił trzeci dzwonek, oznaczający rozpoczęcie się drugiej tury zajęć.

- Stracę lekcję łaciny - pisnęła Jenny. - Mogę już iść?

- Nie tak szybko, panienko! - wrzasnął ojciec, mocniej łapiąc ją za ramiona.

Rufus miał miękkie serce, ale potrafił stosować surowe środki dyscyplinarne, kiedy się naprawdę wściekł.

- Już dobrze, możecie oboje wyjść - odparła pani M.

Odgarnęła włosy i skrzyżowała ręce na piersiach, wyglą­dając na lesbijkę jeszcze bardziej niż zwykle.

Jenny skoczyła na równe nogi i pospiesznie wybiegła z ga­binetu, zanim zdążył dorwać ją ojciec i rzucić swoje ostatnie słowo oraz zanim pani M. zdołałaby odesłać ją do domu za nieprzepisowy strój.

- Wygląda pan na zmęczonego, panie Humphrey. - Jenny usłyszała za plecami glos dyrektorki. - Mam wspaniałą farmę w Woodstock. Proszę nas kiedyś odwiedzić.

- Woodstock... Uwielbiam Woodstock! - wykrzyknął Ru­fus. - Biwakowałem tam w tysiąc dziewięćset siedemdziesią­tym czwartym. Mieszkałem w furgonetce z kilkoma kumplami - poetami...

Jenny popędziła na górę na zajęcia z łaciny, dziwnie pod­ekscytowana tym. jak niewiele brakowało, żeby wydalili ją z Constance. Co z tego, jeśli pojawiła się na zdjęciach w ru­brykach z ploteczkami jako niezidentyfikowana, niska cizia o kręconych włosach, która zachowywała się w skandaliczny sposób? W końcu zostanie rozpoznana jako dziewczyna, która zawsze trzyma się blisko Ravesów. Ludzie ciągle będą ją py­tać, czy spotyka się z Damianem. Będzie twarzą ze strony szó­stej, tak jak zawsze o tym marzyła.

osobisty przypal N

- Pyrrusowe zwycięstwo - pan Knoeder. jak zawsze, mamrotał w sposób, za którym absolutnie nie dało się podą­żyć. - Archibald. Jesteś tu z nami duchem?

Nate nie odrobił pracy domowej. Nawet nie bardzo wie­dział, jaki jest dzień tygodnia. Obudził się, wziął prysznic i po­dreptał do szkoły, mając nadzieję, że się zorientuje. A teraz ten padalec, nauczyciel od historii, chciał, żeby odpowiedział mu na jakieś idiotyczne pytanie dotyczące wojny w Wietnamie, o której wszyscy wiedzieli, że była totalnym przypałem.

- Pyrrus był greckim królem czy kimś takim, który skopał tyłek Rzymianom w czasie jakiejś bitwy, ale było przy tym masę ofiar - usłyszał własne słowa Nate.

Nic dziwnego, że dostałem się do Yale i Brown, pomyślał. Jestem cholernym geniuszem!

- Właściwie to była bitwa pod Pyrrusem - poprawił go pan Knoeder. Zaczął pisać coś na tablicy, jednocześnie grze­biąc małym palcem w uchu. Chłopcy ze szkoły Świętego Ju­dy nazywali go panem Bezinteresownym, bo nosił spodnie tak wysoko podciągnięte i tak obcisłe, że absolutnie nie mógł mieć żadnego interesu. - Ale twoja odpowiedź jest z grubsza dobra.

Nate wyciągnął komórkę i zaczął pisać do Jeremy'ego, któ­ry siedział w tym samym rzędzie, cztery ławki dalej.

EJ, DZIĘKI FRAJERZE - napisał.

WIDZIMY SIE POTEM? - odpisał Jeremy.

NIE. MAM SZLABAN - odpowiedział Nate.

PRZYKROŚĆ - B & TEN DZIECIAK - napisał Jeremy.

Nate pochylił się nad ławką i rzucił kumplowi rozdrażnione spojrzenie, mówiące „wyjaśnij, proszę”.

GOSTEK Z IMPREZY YALE, KTÓRY SPIKNAL SIE Z B - wytłumaczył Jeremy.

Więc to z nim Blair wylądowała w łóżku zeszłego wieczo­ru. Nate był zbyt przygnębiony, żeby odpisać. Zostawił Blair samą na niecały dzień, a ona już musiała spiknąć się z jakimś dupkiem na imprezie Yale, na którą pewnie nawet nie dostała zaproszenia? Powinien się wściec. Zamiast tego jednak czuł się przygnębiony. Powinien zjawić się na tej imprezie. Może nawet zabrałby ze sobą Blair. Mogliby rozmawiać o przyszło­ści, a potem pójść do łóżka. Mogłoby być romantycznie. Ale on jak zwykle wszystko schrzanił.

Cóż, teraz już wie: może zdradzanie nie jest takie nieprzy­jemne, ale bycie zdradzonym zdecydowanie boli.

Chrzanić to, pomyślał Nate. Podniósł rękę.

- Panie Knoeder, czy mogę wyjść? Chyba się zatrułem.

No nie, daj spokój. Stać cię na więcej.

Pan Knoeder nawet go nie usłyszał. Siał odwrócony i był zajęty rysowaniem fioletową kredą szczegółowej mapy Sajgonu. Nate napisał do Jeremy'ego smutne NARA, zebrał rzeczy i wyśliznął się z klasy. Reszta kolegów z lekcji historii Stanów Zjednoczonych popatrzyła za nim, zastanawiając się, dlacze­go oni nie mają dość odwagi, żeby zrobić to samo.

Nate wrzucił książki do szafki w podziemiach i zatrzasnął drzwiczki. Pieprzyć prace domowe, pieprzyć szkołę. Dostał się już do college'u, a skoro ma szlaban, równie dobrze może siedzieć w domu, zajadać czekoladowe ciastka i palić trawę. Urwie się z reszty zajęć, wypali wielkiego, grubego skręta, wy­pełni odpowiednie formularze i wyśle zadatek do Yale. Co z te­go, że obiecał Blair, że nie pójdzie do Yale, jeśli ona się tam nie dostanie? Wszystkie obietnice, jakie sobie złożyli, zostały złamane, a prawda jest taka, że w Yale mają najlepszą drużynę lacrosse i obiecali, że na drugim roku zostanie kapitanem. Chciał tam pójść, przez wzgląd na Blair.

Z posępną stanowczością ruszył do domu. próbując po­zbyć się z pamięci obrazu chudego, chrapiącego dupka krad­nącego cudze dziewczyny, który spał w hotelowym łóżku Blair. Jednakże wysianie zadatku do Yale będzie zwycięstwem krwa­wo opłaconym. Kiedy Blair się dowie, będzie zionąć ogniem.

Chyba że już jej nie zależy - co byłoby jeszcze bardziej przerażające.

D - przyszłość hip - hopu

Szkoła średnia Riverside mieściła się w ceglanym koście­le zbudowanym pod koniec pierwszej dekady dwudziestego wieku - najbardziej osobliwym budynku szkolnym w Upper West Side. Główne wejście do szkoły znajdowało się przy West End Avenue - śliczne jasnoczerwone drzwi, nad którymi wi­siała tablica: Prywatna szkolą średnia Riverside dla chłop­ców. Brzmiało to trochę żenująco, jakby to była szkoła dla ja­kichś bogatych dzieciaków. Na szczęście uczniowie wchodzili bocznym wejściem, przez zwykłe czarne drzwi przy Siedem­dziesiątej Siódmej - idealne miejsce, jeśli do szkoły chce się wślizgnąć człowiek spóźniony dwie godziny.

Dan wszedł dumnie na ostatnie dziesięć minut zaawanso­wanych zajęć z angielskiego. Miał na sobie hiphopowe spodnie i czarno - żółte trampki, które nosił na koncercie Ravesów po­przedniego wieczoru, oraz ciemnoszarą koszulkę z wielkim czerwonym napisem na piersiach Pan Cudowny. Dostał ją od Monique. Ostatniego wieczoru spił się, śpiewał jak ostatni sukinkot, a potem uprawiał odlotowy i absolutnie niezasłużony seks z piękną Francuzką na ogromnym łóżku w hotelu Plaza. Bycie gwiazdą rocka to naprawdę fajna rzecz.

Nawet o tym nie myśl.

- Proszę, czyżby to mój najsławniejszy uczeń? - rzuciła oschle pani Solomon, kiedy Dan powędrował na koniec klasy i zgarbił się, siadając w ławce.

Pani Solomon była świeżo po uniwerku i straszliwe wsty­dziła się tego, że po uszy zadurzyła się w Danie. Zamiast obsy­pywać go pochwałami - bez wątpienia był najzdolniejszym i najbardziej utalentowanym uczniem w tej klasie - to albo z niego szydziła i go krytykowała, albo całkowicie go ignoro­wała. Pewnego razu, żeby ją sprawdzić, Dan przepisał esej na temat nawyków pisarskich Virginii Woolf napisany przez słyn­nego krytyka literackiego Harolda Blooma (jej opiekuna w Princeton) i oddał jej pracę pod swoim nazwiskiem. Pani Solomon postawiła mu cztery z plusem, tak jak oceniała wszystkie jego prace z angielskiego, niezależnie od tego, jak były dobre albo kiepskie.

- Rozmawialiśmy właśnie, czy na zakończenie omawia­nia tragedii Szekspira ma być esej czy egzamin. Co ty na to, Dan? - Zasłoniła usta dłonią i dodała ironicznie. - Och, prze­praszam, może masz już pseudonim sceniczny?

Dan zmarszczył brwi znad ławki, na której ktoś wyrył zie­lonym długopisem napis ZDZIRA. Zwykle wolałby pisać pracę zamiast egzaminu, ale praca wymaga szukania materiałów, szperania i wielu godzin pisania, podczas gdy egzamin jedynie pojawienia się na dwóch godzinach zajęć.

Przynajmniej, jeśli nie masz zamiaru się uczyć, jak to było w przypadku Dana.

Teraz, kiedy był gwiazdą rocka, będzie jeździł w trasy, krę­cił wideoklipy, podpisywał albumy i opędzał się od kobiet i paparazzich. Dwie godziny jednego dnia na głupi egzamin z an­gielskiego to zdecydowanie najlepsze rozwiązanie.

Pani Solomon miała skórę jak suszone jabłko, co sprawia­ło, że wyglądała na czterdzieści lat starszą, a jej włosy, które spinała na karku w koński ogon, miały popielaty kolor i w ostrym świetle fluorescencyjnych lamp wyglądały na siwe. Uwielbia­ła koronkę i wybierała bluzki w kremowym kolorze z koron­kowymi kołnierzykami i mankietami, a do tego spódnice z czar­nej wełny do kolan, czarne pończochy i zaskakująco wysokie pantofle na cieniutkich obcasach. Spódnice zawsze miała moc­no obcisłe i chłopcy podejrzewali, że uważa się za najseksowniejszą kobietę na świecie.

Fuj.

- Połowa klasy woli esej, polowa egzamin. Twój głos przeważy - wyjaśniła.

To znaczy, że cokolwiek wybierze, polowa klasy go znie­nawidzi.

Odchrząknął.

- Myślę, że egzamin będzie lepszym wskaźnikiem tego, ile się nauczyliśmy w ciągu roku - oznajmił jak ostatni głupek.

- Czyżby? - zaszydził siedzący dwie ławki dalej Chuck Bass.

W Riverside nosiło się spodnie khaki albo sztruksy, w brą­zowo albo w czarne paski, białe albo pastelowe koszule oraz czarne lub brązowe mokasyny i ciemne skarpetki. Chuck miał na sobie czarny kombinezon od Prady rozpięty tak, że dosko­nale było widać jego opaloną, świeżo wydepilowaną woskiem pierś i jasnokremowe skórzane sandały Camper, w których wi­dać było jego gładkie, świeżo po pedikiurze stopy. Na podło­dze pod ławką Chucka z pomarańczowo - czerwonej skórzanej torby z uszami Dooney & Bourke małpka Chucka wysunęła futrzasty biały łebek i wyszczerzyła zęby.

Chuck właściwie nie zasługiwał, żeby być na zaawansowa­nych zajęciach z angielskiego. Ledwo potrafił poprawnie pisać, nigdy w życiu nie przeczytał całej książki i myślał, że Beowulf to rodzaj futra na podszewkę do płaszczy, a nie średniowieczny epos angielski. Jednak rodzice uparli się, aby syna wpisano na wszystkie zaawansowane zajęcia, dzięki czemu miał się po­lem dostać do jakiegoś college'u. Okazało się to straszliwą po­myłką. Ponieważ Chuck zdecydowanie bardziej wolał bywać na pokazach mody i robić zakupy, niż chodzić do szkoły i od­rabiać prace domowe, w zeszłym semestrze dostał ze wszyst­kiego najgorsze oceny i nie przyjęto go do żadnego z college'ów, do których złożył papiery. Teraz czekała go akademia wojskowa.

Czy był z tego powodu zgorzkniały? Z pewnością.

- Ej, Panie Cudowny - syknął do Dana Chuck. - Twoje dni w Ravesach są policzone.

Hę?

Dan zgarbił się w krześle i zaczął dłubać długopisem w ławce. Był gwiazdą rocka, nie musiał słuchać tych pierdół. Ktoś go szurnął stopą w plecy.

- Wylatujesz - szepnął Bryce James, jeden z głupich kum­pli Chucka. - Chyba że twoja puszczalska siostra wkręci cię z powrotem.

Dan się zjeżył. Co do tego miała Jenny? O ile wiedział, jego siostra była tylko na doczepkę, jak zwykle. W końcu, jeśli czyjś starszy brat gra w znanym zespole, to wiadomo, że chce się imprezować razem z nim i jego kumplami, nie?

- Słyszałem, że chce śpiewać - wyjaśnił Bryce. - Więc przespała się ze wszystkimi z zespołu.

Dan odwrócił się gwałtownie i pokazał Bryce'owi palec, bo miał za dużego kaca, aby wymyślić cokolwiek inteligent­nego w odpowiedzi. Dziś rano Jenny wyszła z hotelu, zanim on i Monique wstali, ale na co mogła sobie pozwolić zeszłego wieczoru, kiedy on był zajęty czym innym? I dlaczego wszy­scy o tym wiedzą?

- Wobec tego egzamin - ogłosiła pani Solomon.

Zapisała coś w notatniku, a potem wstała i podeszła do ławki Dana.

- Sama trochę jestem fanką Ravesów - mruknęła z lekko zarumienionymi policzkami. - I naprawdę strasznie mnie to ciekawi... - Zatrzymała się przed Danem, oparła dłonie na ław­ce, pochyliła się tak, że mógł wyczuć zapach bajgla z cebulo­wym serkiem, który jadła na śniadanie. - Czy to prawda, że Damian ożenił się ze swoją szkolną sympatią? Jakąś Francuz­ką? - zapytała głośno, najwyraźniej uważając, że to absolutny odlot, kiedy nauczyciel wie coś o tak popularnym zespole jak Ravesi.

Danowi zaczęły się pocić dłonie. Wymacał w tylnej kie­szeni workowatych spodni camele bez filtra. Czy w Riverside nie było żadnych przepisów na temat napastowania uczniów przez nauczycieli?

Zostały tylko dwie minuty do końca zajęć. Mając nadzie­ję, że padnie odpowiedź na pytanie pani Solomon, chłopcy ci­cho zebrali książki i zapięli plecaki.

Wskazówka minutowa zegara nad tablicą pełzła naprzód i korytarz przed klasą się ożywił. Dan wstał, minął wścibską nauczycielkę i ruszył do drzwi.

Uratował go dzwonek.

e - mail wart odpowiedzi

Tego popołudnia w czasie zajęć w sali komputerowej Serenę kusiło, żeby napisać do melodramatycznego artysty z Brown, do rozentuzjazmowanych dziwaczek z bractwa w Princeton i niespełnionego w miłości byczka z Harvardu i życzyć im dużo radości, bo ona teraz zdecydowanie myśli tylko o Yale. Jednak zamiast tego ostatecznie usunęła je z ko­sza. W czasie lunchu wysłała zadatek do Yale - jaka to ulga, wreszcie podjąć decyzje, nawet jeśli nie mogła powiedzieć sło­wa na ten temat swojej najlepszej przyjaciółce. Przejrzała resztę listów, aż w końcu trafiła na e - mail od nieznajomego.

Od: dpolk@raver.net

Do: Svdwoodsen@constancebillard.edu

Temat: nie wierz w to, co piszą

No więc... wszyscy o nas gadają. To bardzo pochlebiające. Problem polega na tym, że na­wet się nie znamy. Chcesz się spotkać? Grupa znajomych wpadnie do mnie w Village w piątek wieczorem. Mam nadzieje, że masz czas. Damian

Serena zachichotała i uniosła się lekko na krześle, żeby poszukać w pracowni ciemnowłosej głowy Blair. Jednak przy­jaciółka pracowała w skupieniu i nawet nie zauważyła, że Se­rena do niej macha. Pan Schneider, sztywniak, który pilnował uczennic przy komputerach i miał zdeformowane nozdrza, spiorunował ją wzrokiem, Serena wróciła więc do poczty. Z wideoklipów wiedziała, że gitarzysta Ravesów jest naprawdę wy­jątkowo przystojny i utalentowany. Czy to nie byłoby szalone, gdyby zaczęli się spotykać, zamieniając mit w rzeczywistość? Co z tego, że właściwie zdecydowała się wybrać poważną dro­gę i w przyszłym roku zająć się na pełen etat studiami? To dopiero w przyszłym roku, a resztę tego może poświęcić na niekończącą się zabawę. Kto wie - może nawet zmieni zdanie, odroczy pójście do college'u, zostanie fanką Ravesów i będzie jeździć z nimi w trasy przez następnych pięć lat!

A jeszcze chwilę temu taka była z siebie zadowolona, ma­jąc świadomość, że umie podjąć decyzję.

Serena przez chwilę gryzła paznokcie, a potem kliknęła „odpowiedz” i na wpół obgryzionym, na wpół pomalowanym paznokciem wpisała odpowiedź w postaci trzech liter.

T - A - K.

niezbyt dobrana para

Blair grzebała w Internecie w poszukiwaniu prześlicznych butów od Jimmy'ego Choo, które widziała w „W”, ale musiała jeszcze znaleźć swój rozmiar. Zrobiono je z zielonego jedwa­biu, a na obcasach ręcznie inkrustowano serduszkami z maci­cy perłowej. Do sklepów na całym świecie dostarczono tylko trzysta par, ale na pewno musiała się znaleźć jedna para w roz­miarze siedem i pół, której jeszcze nikt nie zamówił - może w Mexico City albo Hongkongu, gdzie zwykle mają mniejsze stopy.

Obok niej Vanessa Abrams pisała zawzięcie, pewnie two­rząc jakąś stronę dla feministek albo coś w tym rodzaju. Blair zerknęła na ekran sąsiadki. Szukam współlokatorki - przeczytała nagłówek wypisany dużymi, wytłuszczonymi literami. Tylko kobiety!

Blair nigdy za bardzo nie przepadała za tą dziewczyną o ogolonej głowie, ubierająca się tylko na czarno i kręcącą autorskie filmy. Każde słowo, które Vanessa wypowiadała na zajęciach, mówiło tak naprawdę „odzywam się tylko dlatego, że pytasz”, jakby była znacznie mądrzejsza od wszystkich, nawet od nauczycieli. I w dodatku Blair zawsze podejrzewała, że Vanessa woli dziewczyny.

- Rozmawiałam z jednym facetem w ten weekend. Oka­zało się, że to kompletny czubek.

Blair zerknęła na Vanessę i zorientowała się, że to do niej.

- Postanowiłam zostać tylko przy zgłoszeniach dziewczyn - dodała Vanessa, wciskając enter dla podkreślenia słów.

Blair zacisnęła usta i poprawiła się na krześle. Najwyraź­niej Vanessa naprawdę mówiła do niej.

- Ja też w ten weekend poznałam faceta - przyznała się. Zagryzła usta i wskazała na monitor Vanessy. - A po co właści­wie szukasz współlokatorki? Dałabym wszystko, żeby miesz­kać sama.

Vanessa wzruszyła ramionami. I tak to było dziwne, że roz­mawiała z tą jędzowatą Blair Waldorf, a jeszcze dziwniejsze było to, że jej pytanie warte było przemyślenia.

- Moja siostra wyjechała w trasę po Europie. Sama nie wiem, chyba czuję się trochę samotna - przyznała się Vanessa, nim zdążyła się ugryźć w język. Gdy tylko to powiedziała, mia­ła ochotę zatkać sobie usta. Dlaczego, do cholery, tłumaczę się Blair Waldorf?

- A co z twoim chłopakiem, tym dziwakiem? - Blair przy­gryzła język i się poprawiła. - Z tym chłopakiem... od notatni­ka.

- Zerwaliśmy.

Blair kiwnęła głową. Kusiło ją. żeby powiedzieć, że też zerwała z chłopakiem i że też czuje się samotna. Przyjrzała się dyskretnie Vanessie. Właściwie to spodobało się jej, że Vanes­sa nie ględzi, jakim to frajerem był jej ekschłopak, że nie ma­rudzi z powodu prezentów, które jej dał, nie przedrzeźnia idio­tycznego sposobu, w jaki wiązał buty, i nie powtarza całej tej smutnej opowieści. Powszechnie wiadomo było. że rodzice Vanessy mieszkają w Vermont, więc jeśli jej siostra wyjechała, to naprawdę Vanessa mieszkała całkiem sama.

- Więc jak to jest? - zapytała Blair. - Rozmawiasz z po­tencjalnymi kandydatami?

Vanessa zastanawiała się, do czego zmierza ta rozmowa.

- Najpierw sprawdzam ich w rozmowie przez Internet i je­śli wypadają normalnie, to spotykam się osobiście. Ale jak do tej pory, nie trafił się nikt normalny.

Blair nie mogła uwierzyć, że brała pod uwagę zamieszka­nie z lesbijską, łysą Vanessą, która nie ma przyjaciół, ale na­prawdę musiała znaleźć sobie kąt. Jej własny dom był nie do zniesienia, a po utarczce z panią M. dziś rano wiedziała, że nie może przez resztę roku mieszkać w hotelu Płaza, nie tracąc przy tym szansy na dostanie się do Yale. A co, jeśli będzie musiała... przyjąć jakiegoś gościa? Mieszkanie bez rodziców, niań, pokojówek i kucharzy to idealne miejsce, nawet jeśli przyjdzie jej mieszkać w brudnym, wstrętnym Williamsburgu. Może nawet namówi Vanessę, żeby zatrudniły dekoratora i wprowadziły do mieszkania trochę kolorów. Oczywiście na­wet nie widziała jej domu, ale ponieważ od wieków chodziła z nią do szkoły, była przekonana, że całe mieszkanie było urzą­dzone na czarno. Mogłaby całkowicie odmienić to miejsce, tak jak odmieniono w My Fair Lady Audrey Hepburn - wyglądała jak strach na wróble i mól książkowy, a zamieniła się w olśnie­wającą modelkę.

- Więc przeprowadź rozmowę ze mną - zasugerowała.

- Ale... - sprzeciwiła się Vanessa. - Ja mieszkam w Brook­lynie.

Blair obróciła kilka razy rubinowy pierścionek na palcu lewej dłoni.

- Wiem.

Westchnęła ciężko, patrząc na swoje pantofle z lakiero­wanej czarnej skórki na płaskich obcasach. Zamknęła oczy, próbując wyobrazić sobie siebie jako modną, ekscentryczną osóbkę z Williamsburga. Nosiłaby zgniłozielone koszulki z iro­nicznymi napisami typu Williamsburg - wymarzone dla ro­mantycznych kochanków. Piłaby czarną kawę. Nosiłaby trampki Converse bez skarpetek i fioletową plastikową toreb­kę w starym stylu. Zrobiłaby sobie pomarańczowe pasemka i nosiłaby ciemne okulary w ośmiokątnych, kanciastych opraw­kach. Jadałaby falafele. Pisałaby wiersze. Zaczęłaby nosić kol­czyk w ustach i zrobiłaby sobie tatuaż! Och, Nate'a szlag by trafił!

Na twarzy Blair pojawił się uśmiech.

- Zawsze chciałam zamieszkać na Brooklynie.

Akurat.

- Nie, ty - - zaczęła Vanessa, zamierzając wyperswado­wać koleżance ten pomysł.

- Masz kablówkę, magnetowid i odtwarzacz DVD, nie? - zapytała Blair.

Czekajcie no, kto tu kogo miał przepytywać?

- Muszę oglądać moje filmy - upierała się Blair, jak stara kura domowa, która nie przeżyje bez dziennej dawki swoich ulubionych programów.

- Filmy? - powtórzyła Vanessa, zastanawiając się, czy Blair całkiem odbiło.

Zapomniała, że Blair była wielką fanką starych filmów. W listopadzie wzięła nawet udział w szkolnym konkursie fil­mowym. Jej dzieło składało się z powtórek pierwszych dzie­sięciu minut Śniadania u Tiffany'ego z różnym podkładem mu­zycznym, ponieważ jej zdaniem to było najlepsze pierwsze dziesięć minut w dziejach filmu. Vanessa wygrała konkurs swoją wersją Wojny i pokoju, w której główną rolę umierające­go księcia Andrieja grał jej niegdysiejszy najlepszy przyjaciel, Dan Humphrey. To było, zanim pierwszy raz się pocałowali. Vanessa miała wrażenie, że całe wieki temu.

- Wszystko z Audrey Hepburn. Albo Jimmym Stewartem. Albo Cary Grantem. Albo Lauren Bacall - wyjaśniła jednym tchem Blair. - I oczywiście Przeminęło z wiatrem.

Jeśli czegoś Vanessa miała w nadmiarze, to właśnie sprzę­tu filmowego, telewizorów, magnetowidów i DVD.

- Nie martw się. W przyszłym roku zaczynam specjaliza­cję filmową na NYU. Mam wszystko - zapewniła ją Vanessa. - Całą klasykę.

- A jak dojeżdżasz do szkoły? - dopytywała się Blair, za­stanawiając się, czy będzie musiała zrobić prawo jazdy. Nie spuszczając oczu z monitora, poruszała myszką, udając, że pra­cuje. - Trzeba przejechać jakiś most czy coś?

Zważywszy, że Manhattan to wyspa, to tak, pewnie trzeba będzie zaliczyć jakiś most.

Vanessa postanowiła ustąpić. W końcu to niemożliwe, żeby Blair Waldorf rzeczywiście chciała zamieszkać w jej zapusz­czonym, zabazgranym graffiti domu w Brooklynie.

- Pociąg L dojeżdża do Union Square, a potem przesia­dam się w szóstkę.

Co proszę?

Blair zmarszczyła brwi. Czy ona mówiła o metrze?

- A jeśli pogoda jest naprawdę kiepska albo bardzo się spieszę, to wzywam taksówkę - przyznała Vanessa.

Aha!

- A masz coś przeciwko... no wiesz, odwiedzinom? - za­pytała Blair.

Ma na myśli męskie odwiedziny?

Vanessa się roześmiała.

- Nie, jeśli goście nie śmierdzą i przynoszą jedzenie.

Blair z pełną powagą pokiwała głową. Miałaby własne mieszkanie, w którym mogłaby uprawiać dziki, szalony seks ze Stanem 5 albo jakimkolwiek innym chłopakiem, którego by wybrała. Stałaby się najbardziej seksowną i wytatuowaną dziewczyną w Williamsburgu. Nate oszalałby z żalu.

- Myślę, że mogłoby nam się udać, nie?

Vanessa z wrażenia nawet nie mrugnęła.

- Ale my się nie cierpimy - stwierdziła rzeczowo.

Blair przewróciła oczami i stuknęła Vanessę opalonym ko­lanem.

- Ej, nie bądź taką snobką - mruknęła z urazą, wchodząc w rolę nowej, zaginionej, ekstrawaganckiej siostry Vanessy. - A co do problemów z chłopakiem... - ciągnęła, jakby poprzed­ni temat został zamknięty - problem polega na tym, bez urazy, że przyciągają cię, idę o zakład, raczej „alternatywni” faceci, tacy jak ty... - Blair ugryzła się w język, kiedy nagle doznała olśnienia.

Nie miała pojęcia, dlaczego nigdy wcześniej o tym nie po­myślała, ale jej tak zwany przyrodni brat z dredami i ogolona, ubierająca się na czarno Vanessa stanowiliby absolutnie ideal­ną parę! Mogliby nawzajem malować sobie na czarno paznok­cie u nóg, gotować wegetariańskie sushi, filmować swoje wło­sy tudzież ich brak i zabawiać na tysiące innych sposobów, podczas gdy Blair uwodziłaby chłopaka, który wkręci ją do Yale.

Widzicie, może Williamsburg to rzeczywiście wymarzone miejsce dla kochanków!

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

DZIWNA PARA

Kto by to wymyślił? Dziewczyna, która nie może żyć bez szpi­lek Manolo za osiemset dolarów, wprowadziła się na okres próbny do koleżanki z klasy, która nigdy w życiu nie włożyła niczego poza podkutymi martensami i czarnymi podkolanówkami Danskin. Jedno jest pewne: nie będą sobie pożyczać ciu­chów. Ale ponieważ pochodzą z dwóch różnych planet, na pew­no będą miały o czym rozmawiać i wiele się od siebie nauczą.

Przykładowa rozmowa:

- Widziałaś pędzel do pudru brązującego?

- A co, malujesz coś do szkoły?

Przyjmuję zakłady, jak długo potrwa to szaleństwo!

QUE CATASTROPHE!

Plotki mówią też, że pewna francuska hipiska nosząca batikowe sukienki rozgłosiła całemu światu, że ona i nasz ulubiony, wiecznie ujarany zawodnik lacrosse nie tylko się spotykają, ale są po uszy w sobie zakochani! Ups.

Wasze e - maile

P: Droga P!

Zgłosiłam się na ochotnika do biura rekrutacji w naszym college'u, który - tak się składa - należy do prestiżowych uniwersytetów Ivy League. Ja i moje przyjaciółki poświęciłyśmy mnóstwo czasu, żeby namówić na stu­dia u nas jedną z przyjętych. Uważamy, że idealnie pa­sowałaby do naszego bractwa. Jest prześliczna, mądra i utalentowana, tak jak my wszystkie. Kłopot w tym, że nie odpowiedziała na żaden z naszych e - maili. Wiem, że to zabrzmi czerstwo, ale może powinnyśmy wystać jej jakąś paczkę czy coś takiego? Myślisz, że to by po­mogło?

Mała z Princeton

O: Droga Mała z Princeton!

Przykro mi to mówić, ale chyba nie pomoże.

P

Na celowniku

C w Tower Records kupuje piracką wersję najnowszego singla Ravesów, na którym występuje nie kto inny jak D, osoba, któ­rej nie znosi, jak chyba nikogo innego na świecie. Nie może się oprzeć muzyce czy słowom? K i I sprawdzają próbki ko­smetyków Origins do cery trądzikowej w sklepie przy Madi­son Avenue i niechcący wsuwają do torebek kilka darmowych próbek, gdy sprzedawczyni odwraca się do nich tyłem. B i V nachalnie częstują faceta od dostaw ze spożywczego truflami Godivy, żeby wniósł im zakupy na drugie piętro, pod drzwi mieszkania. I gdzie się podziały te czarno - białe bawełniane zasłony z obfitymi falbankami, które widzieliśmy w oknach? Chyba obie uczą się kompromisów!

CISZA PRZED BURZĄ

W tym tygodniu zauważyłam, że koleżanki z klasy kręcą się przed szkołą po lekcjach i gawędzą o wakacyjnych planach, popijając mrożoną kawę. Kilka tygodni temu urywałyśmy się z lekcji, żeby poopalać się w parku, posłuchać MP3 i prawie się do siebie nie odzywałyśmy. Teraz nie wiemy, co ze sobą zrobić, i nie możemy znieść samotności. Zwalcie to na pochmur­ny, wilgotny, duszny maj i fakt, że za niecałe cztery tygodnie niektórzy z nas więcej się nie zobaczą. Jestem też przekonana, że coś się szykuje. Tylko patrzcie: przyjdzie piątek i rozpęta się piekło.

Z radością się zjawię!

Wiem, że mnie kochacie.

plotkara

na S nie robi to wrażenia

Okrągła sumka z funduszu założonego przez jego pradziad­ka, który miał udział w wynalezieniu zapięcia na rzepy, oraz pieniądze z pierwszej, przebojowej płyty Ravesów Jimmy i Jane pozwoliły dwudziestotrzyletniemu Damianowi Polkowi kupić ładniutki, trzypiętrowy dom otynkowany na biało, z czerwony­mi okiennicami. Znajdował się przy osobliwej ulicy - Bedford Street w West Village. Bedford Street ciągnęła się raptem przez trzy kwartały. Pełno było przy niej intymnych restauracyjek, przy­tulnych kafejek, zabytkowych domów, słynnych z czasów pro­hibicji nocnych klubów oraz przystojnych gejów wyprowadza­jących na spacer małe pieski. Z zewnątrz dom Damiana wyglądał jak zabytkowy domek dla lalek, ale w środku powalał nowocze­snym, minimalistycznym białym wystrojem. Plotki mówiły, że chociaż na scenie Damian nosił się kolorowo, w domu ubierał się tylko na biało i nie pozwalał, aby jego goście wkładali cokol­wiek innego oprócz bieli, choćby to były niebieskie dżinsy.

Szkoda, że zapomniał poinformować o tym pewne osoby.

Frontowe drzwi były otwarte. Serena weszła po marmuro­wych schodach na pierwsze piętro. Miała na sobie ulubione roz­szerzane dżinsy Blue Cult, króciutką jaskraworóżową koszul­kę oraz zwariowane jaskraworóżowe sandały Hollywoold na platformach, w których chodzenie stanowiło prawdziwe wyzwanie. Słyszała jakiś psychodeliczny jazz, brzęk szkła i pomruk głosów.

Jenny Humphrey siedziała ze skrzyżowanymi nogami na bia­łym lakierowanym blacie w rozległej, otwartej, białej kuchni Da­miana i piła mleko. Włosy uczesała w dwa kucyki. Miała na sobie biały, bawełniany podkoszulek i białe bawełniane bokserki.

- Hej! - krzyknęła, zeskakując z blatu, aby przywitać Serenę. - Damian wspomniał, że przyjdziesz. Bierze prysznic. - Pod­biegła do niej boso i przechyliła biały jak lilia podbródek, żeby pocałować Serenę w policzek. - Tak się cieszę, że tu jesteś.

No proszę, mała gospodyni! Co za zmiana! Jeszcze w zeszłym tygodniu Jenny szalała z radości, kiedy Serena zaprosiła ją do domu. I nie miała przypadkiem szlabanu na spotkania z zespołem?

No tak, tylko kogo to obchodzi?

- Wymknęłam się z domu - szepnęła Jenny. - Tata ogląda jakiś nudny film dokumentalny o Allenie Ginsbergu. Myśli, że siedzę w pokoju i maluję albo coś takiego.

Aha, malowanie. To była jej jedyna rozrywka, kiedy była młoda i niewinna.

Serena uśmiechnęła się do swojej małej protegowanej o kręconych włosach. Czuła się dziwnie nie na miejscu. Pozo­stali goście rozkładali się na długiej, zamszowej białej sofie w sklepionym białym salonie połączonym z kuchnią. Od stóp do głów ubrani byli w biel, pili ogromne martini z dżinem z go­towanymi jajkami pływającymi w kieliszkach. Jedna ze ścian salonu była ozdobiona wyciętymi z papieru śnieżynkami - ta­kimi, jakie się wycina w przedszkolu, a na drugiej ścianie wy­malowano półki z białymi książkami.

Bo prawdziwe książki są zbyt kolorowe?

Wysoki, chudy chłopak siedział na wełnianym dywaniku udającym skórę niedźwiedzia polarnego. Miał na sobie tylko biały szlafrok. Obok niego leżał ogromny brązowo - czarny pies z wielkim pyskiem wtulonym w kolana chłopaka - jedyna barwna rzecz w tym całkiem białym pomieszczeniu.

- U - la - la! - zaćwierkała Jenny, gdy zjawił się Damian, nadal mokry po prysznicu. Miał na sobie tylko białe, kaszmi­rowe spodnie od dresu. Rude włosy były jeszcze wilgotne. Krople wody zebrały mu się w zagłębieniach obojczyków. Pierś i ramiona miał usiane drobnymi piegami i mocno umię­śnione. I tak, zgadza się, był jeszcze przystojniejszy, niż widać to było na okładkach płyt.

- Cześć. - Serena powitała go, czując się dziwnie onie­śmielona spotkaniem z gwiazdą. Jak to się stało, że nikt jej nie powiedział o obowiązującym tutaj białym stroju? Skąd miała to wiedzieć?

- Teraz rozumiem, dlaczego wszyscy mówili, że powinie­nem cię poznać - stwierdził odruchowo na jej widok Damian.

Serena zaczerwieniła się, słysząc komplement, ale nie wie­działa, co odpowiedzieć. Rzadko zdarzało się, że zapominała ję­zyka w gębie - van der Woodsenowie zostali tak wychowywani, aby zawsze mówić odpowiednie rzeczy w odpowiedniej chwili.

Jenny wzięła dłoń Sereny, a potem Damiana, stając mię­dzy nimi jak krągła druhna podczas wzniosłej chwili zawarcia związku małżeńskiego.

- Musisz pokazać Serenie swoją sypialnię - oznajmiła Da­mianowi. Potem odwróciła się do Sereny. - Jego sypialnia to czysty odlot.

Tak? A skąd ona o tym wie?

Damian wzruszył ramionami i zaczął iść w stronę salonu, ciągnąc za sobą Serenę i Jenny.

- Chodźcie, siadajcie. Za minutę przywiozą Kelly and Ping.

- Super - odparła Serena, chociaż nie miała pojęcia, o czym mowa. Kelly and Ping - kolejny zespół? Występ klau­nów? Didżeje?

- Pychota. Najlepszy smażony makaron po tajsku! - po­wiedziała Jenny, jakby przez cale życie zamawiała jedzenie z orientalnych knajpek w SoHo.

- Pychota - zgodziła się Serena.

Co się z nią dzieje? Nawet nie była głodna.

Jenny zostawiła ich i przysiadła na kolanie jakiegoś chłopa­ka. Miał ciemne włosy, dołeczki w policzkach i nosił biały kom­binezon malarski. Przypominał perkusistę Ravesów, Collinsa.

No bo to właśnie był on.

- Cześć, Serena - powitał ją Lloyd na swój arogancki, drwiący sposób. - Mam wrażenie, że już jesteśmy siostrami - powiedział, wymachując nadgarstkami i udając zaginionego gejowskiego brata - bliźniaka Damiana.

- Damian właśnie nagrał, jak śpiewam dla siebie Sto lat. Chce to zmiksować z następnym kawałkiem zespołu - oznaj­miła Jenny wszystkim zainteresowanym. - Nie mogę się do­czekać, kiedy Dan to usłyszy.

- Nie ma go tutaj? - zapytała Serena, rozglądając się wo­kół za chmurą dymu z cameli, która zwykle otaczała głowę Dana Humphreya.

- Jeszcze nie - odparł Damian, a Serena wyczuła w jego głosie nutkę złości.

Dan i Serena spotykali się ostatniej jesieni, ale to był tylko epizod - jak wszystkie jej związki - i teraz właściwie nie mieli ze sobą kontaktu. Ale nie chowali do siebie urazy. Milo by było spo­tkać się czasem po przyjacielsku, skoro obydwoje kończą szkołę. Zastanawiała się. czy Dan zamierza pójść w przyszłym roku do college'u, czy też zrobi sobie wolne na trasy z zespołem?

- Cygaro? - zaproponował Damian, podsuwając jej pu­dełko. - Przyszły z Kuby wczoraj wieczorem.

- Paluszek chlebowy? - zapytał Lloyd, podrzucając palu­szek w powietrze, jakby to była pałeczka do perkusji, i łapiąc go w zęby. - Są z Wioch i wspaniale chrupią.

- Nie, dzięki - cicho odpowiedziała Serena.

Oto ona, imprezowa dziewczyna na superimprezie. A mi­mo to zupełnie nie miała nastroju na zabawę. Może zabawę psuł fakt. że wszyscy uważali, że ona i Damian są już razem. A może widok Jenny - obraz jej samej sprzed dwóch, trzech lat - sprawił, że Serena zdała sobie sprawę z tego, że czas spró­bować czegoś nowego. A może to dlatego, że przeżywała ostat­nie tygodnie w szkole średniej - ostatnie tygodnie przez waka­cjami i przed Yale. Nie obchodziły ja. gwiazdy rocka; po prostu chciała spędzić czas z przyjaciółmi.

Blair była teraz w mieszkaniu Vanessy w Williamsburgu - pewnie tapetowała łazienkę we wzorek z różanych pączków albo coś w tym stylu - i tylko tam Serena miała ochotę teraz być.

- Mogę skorzystać z łazienki? - zapytała.

Damian skierował ją za białe aksamitne zasłony, potem bia­łym długim korytarzem do wyłożonej białymi kafelkami z lu­strzanym sufitem marmurowej łazienki. Serena zamknęła za sobą drzwi, wyciągnęła z tylnej kieszeni spodni błyszczyk MAC i nałożyła trochę na usta. Z korytarza po drugiej stronie zasłon dobiegi ją dźwięk dzwonka do drzwi - przywieziono orientalne smakołyki z Kelly and Ping. Otworzyła drzwi ła­zienki i pobiegła korytarzem, przemykając się obok grupy do­stawców z powrotem na chodnik.

Czy tak postępuje dziewczyna słynąca z tańców na stole w barach całej Francji? Dziewczyna, której nieokreślona część ciała została sfotografowana i rozklejona na autobusach i po­ciągach metra w całym mieście? Wymyka się z imprezy, która jeszcze się nawet nie zaczęła?

Z drugiej strony, to nieistotne, czy została na imprezie, czy nie. Niezależnie od tego, co zrobi Serena, i tak nagłówki gazet będą o tym trąbić.

dziwna para

- Więc w tej szufladzie będziemy trzymać mleczka, żele nawilżające, toniki. peelingi, maseczki i płyny do zmywania makijażu. Wszystkie żele do kąpieli będą w dolnej szufladzie, najbliżej wanny. Widzisz? To dywanik z egipskiej bawełny do przykrycia tego lodowato zimnego linoleum. - Blair wskazała na brzoskwiniowy dywanik, który właśnie ułożyła w łazience.

Vanessa otworzyła szufladę w poobtlukiwanej kremowej toaletce pod urny walką. Wszystko w niej zostało ułożone w po­rządku alfabetycznym i według kodu kolorów zgodnie z pe­dantycznymi wytycznymi Blair. Nie znaczy to, że Vanessa miała jakiekolwiek własne kosmetyki. To wszystko i tak nale­żało do Blair.

- Możesz pożyczać, co zechcesz - zaproponowała hojnie Blair.

Wyjęła maleńki porcelanowy słoiczek kremu do oczu La Mer i zaczęła wcierać odrobinę pod oczy.

- Ten krem jest niesamowity - stwierdziła. - Szkoda tyl­ko, że pachnie jak kosmetyk.

Nałożyła trochę kremu Vanessie pod oczy. Jednorazowe użycie niewiele zmieni, ale gdyby namówiła Vanessę do co­dziennego używania, w ciągu tygodnia zniknęłyby te ogromne worki pod oczami. Może nawet Vanessa pozwoliłaby, żeby cał­kowicie ją odmienić. Mogłyby pójść razem na zakupy po dżin­sy do Bloomingdale'a w SoHo, a może nawet kupiłyby dla Vanessy fajną perukę!

Marzenie ściętej głowy.

- Gdzie moja golarka? - burknęła Vanessa, odwracając twarz od Blair jak dziecko, które nie chce, żeby mu myć buzię. - Muszę golić głowę raz w tygodniu, sama rozumiesz.

- Golarka? - powtórzyła bezmyślnie Blair. Wskazała na torbę ze śmieciami przed drzwiami łazienki. - Chyba tam. - Złapała pędzelek do brwi ze świeżo uporządkowanej szuflady i przesunęła nim po kłujących odrostach na głowie Vanessy. - Nie myślałaś nigdy o tym, żeby je zapuścić...?

- Nie! - odparła niewzruszenie Vanessa, gwałtownie od­suwając pędzel.

Opróżniła torbę śmieci na brzoskwiniowy dywanik i od­szukała swoją elektryczną golarkę. Włożyła ją do szuflady w toaletce obok zalotki Blair.

- Przepraszam, powinnam była najpierw zapytać - przy­znała Blair.

- Nie szkodzi. - Vanessa dotknęła z zaciekawieniem za­lotki. - A co to, do cholery, jest?

Blair z zapałem złapała zalotkę i posadziła Vanessę na za­mkniętej muszli klozetowej.

- Nie zamykaj oczu. I nie bój się, to nie boli. - Przysunęła zalotkę do rzęs Vanessy i zmrużyła oczy. A potem ją odłożyła. - Wiesz co? Nie potrzebujesz tego. Masz gęste i podkręcone rzęsy. - Zmrużyła znowu oczy, jakby nie mogła w to uwie­rzyć. - W gruncie rzeczy są po prostu idealne.

Vanessa wstała i przyjrzała się swoim rzęsom w lustrze. Bardzo jej pochlebiały słowa Blair, chociaż nigdy w życiu by się do tego nie przyznała.

- Możemy teraz coś zjeść, do cholery? Przez cały dzień urządzałyśmy mieszkanie.

Raz w życiu Blair była tak zajęta, że całkiem zapomniała o jedzeniu. To będzie ich pierwszy wieczór w mieszkaniu, a ona przez całe popołudnie wypakowywała się i organizowa­ła. Swoją drogą Ciekawe, co Vanessa zwykle jada na kolację. Może sama gotuje?!

Wyszły z łazienki do aneksu kuchennego, przyglądając się mieszkaniu z rękoma na biodrach. Dekorator wnętrz, który urzą­dził dla matki Blair pokój dziecinny, przysłał ekipę malarzy w środę i czwartek, kiedy Vanessa siedziała w szkole, i teraz całe miesz­kanie było seledynowo - szare - w kolorach nie za bardzo dziewczęcych, żeby nie raziły Vanessy. W czwartek po szkole Vanessa odkryła nowe zasłony w Domsey, które jakoś mogła znieść mimo wzorku z egzotycznych ptaków i palmowych liści, bo były biało - czarne. Dziś rano dekorator przysłał sześć dwudzie­stowiecznych, nowoczesnych drewnianych krzeseł, mały owalny stół do jadalni, rewelacyjny szklany stolik do kawy w kształcie fasolki firmy Noguchi oraz dwa pufy z grochem z szarego za­mszu, które teraz ciągle przestawiały w salonie, bo je to bawiło.

- Nie wierzę, że to mówię, ale mi się podoba - przyznała Vanessa.

- Naprawdę? - zapytała ostrożnie Blair.

Mieszkanie przeszło gruntowną przemianę i wcale by się nie zdziwiła, gdyby Vanessa wykopała ją za drzwi, nim zdąży­łaby rozpakować swoje walizki od Louisa Vuittona.

- Mogłybyśmy zaprosić kogoś na kolację - powiedziała Vanessa, podchodząc do owalnego stołu z brzozy i poprawia­jąc ustawienie nowoczesnych obrotowych krzeseł z takiego sa­mego drewna. - Tyle że nie mam kogo.

Nikt nie urządzał imprez lepiej od Blair Waldorf. Nawet jeśli to była szykowna kolacyjka w stylu cyganerii z Brooklynu.

Wyciągnęła telefon komórkowy z kieszeni dżinsów i wy­brała zaprogramowany numer do Sereny.

- Jeśli nie jesteś jeszcze z tym gwiazdorem w łóżku, to może chcesz wpaść do mojego nowego mieszkania na kolację?

- Właśnie do ciebie jadę - przyznała Serena. - Przykro mi jednak, że cię zawiodę, jadę sama.

Drugi telefon był do Stana 5.

- Czemu dopiero teraz dzwonisz? - dopytywał się chło­pak.

Wreszcie zatelefonowała do przyrodniego brata, Aarona.

- A co gotujecie? - zapytał podejrzliwie. - Mam przy­nieść trochę tempehu?

Blair nie przemyślała jeszcze menu.

- Możemy zamówić coś z Nobu. - Zakryła dłonią mikro­fon. - Mają Nobu na Brooklynie?

Vanessa pomachała jej przed nosem ulotką z pizzerii, a Blair zauważyła, że w dziale dla wegetarian mają coś, co nazywa się Bezserowe Rajskie Ciasto.

- Nie martw się - powiedziała do brata. - Będzie coś i dla ciebie.

- A jaka właściwie jest ta Vanessa? - dopytywał się po­dejrzliwie Aaron.

Blair uśmiechnęła się szelmowsko.

- Ja już wiem, a ty się dowiesz.

nawet francuzki bywają spławiane

- Allo? - W domofonie Nate'a rozległ się charakterystycz­ny angielski z francuskim akcentem. - Mogę wejść?

Nate na cały tydzień zamknął się w swoim pokoju. Palił trawkę i grał w Grand Theft Auto: San Andreas na Xboksie. Nie przyjmował w tym czasie żadnych gości poza Jeremym, Anthonym i Charliem, którzy wpadali co jakiś czas. żeby uzu­pełnić mu zapasy i poopowiadać, co dzieje się w szkole. Cale skrzydło domu, które zajmowali, pachniało niedojedzonym burrito, rozlaną wodą z fajki i chrupkami serowymi o smaku pizzy. Ale i tak nikt poza Nate'em tego nie wąchał. Rodzice dali mu szlaban, po czym popłynęli na „Charlotte” rzeką Hud­son, żeby odwiedzić przyjaciół w Kingston i mieć pewność, że Nate nie ukradnie ponownie łodzi przed ich charytatywnym rejsem. Gdyby tylko nie zawalił sprawy z Blair, mieliby dla siebie cały dom i mogliby uprawiać seks nawet na fortepianie w salonie, gdyby naszła ich taka ochota.

Cóż.

- Jestem chory - skłamał. - To naprawdę zaraźliwe. Od tygodnia nie chodzę do szkoły.

- Nie szkodzi, ja też jestem chora! - Lexie odpowiedziała wesoło i na dowód zakaszlała. - Podzielimy się zarazkami!

Pyszna zabawa!

Nate właśnie ukradł hummera, ale Lexie rozproszyła jego uwagę i teraz miał na tyłku gliniarzy. Kopnął konsolę i oblizał spękane od fajki wargi. Czuł w ustach smak jak po smole o aro­macie marihuany. Nie zmieniał koszuli od wielu dni. sam nie pamiętał, od ilu.

- Śmierdzę - przyznał się. - Serio. I to mocno.

- Weźmiemy kąpiel - oznajmiła radośnie Lexie. - Wpuść mnie. Zafunduję ci masahż, mon chéri - dodała z jeszcze wy­raźniejszym francuskich akcentem niż wcześniej.

Nate zorientował się, że dziewczyna nie zamierza się pod­dać, a poza tym Blair sama go ostatnio zdradziła. Lexie była ładniutka i najwyraźniej napalona, a on naprawdę się nudził.

- Dobra - odparł powoli i już miał przycisnąć guzik, żeby ją wpuścić.

- Och, kocham cię! - wykrzyknęła do domofonu Lexie.

Nate zamrugał powoli. Czy ona użyła tego słowa? Opuścił rękę. Dziewczyny - wiecznie się w nim zakochiwały i tylko przysparzały mu problemów. Blair, Serena, Jennifer, Georgie, a teraz ta napalona hipiska ze sztucznym francuskim akcentem - Lexie.

No nie, czyżby doznał kolejnego objawienia?

Dowcip polegał na tym, że on właśnie kończył szkołę i za­mierzał wyjechać do Yale. Chciał się spotykać z dziewczyna­mi, z którymi dorastał, które od zawsze znal i kochał. A nie z jakąś nową laską.

A już na pewno nie z taką, która nawet nie mówi w tym samym języku, co on.

- Słuchaj, mam szlaban - odparł stanowczo. - Wracaj do domu.

Mais non! - jęknęła Lexie i zaczęła płakać.

Mais oui.

S przyzna się czy stchórzy?

Drzwi do mieszkania Vanessy i Blair były otwarte. Sere­na weszła do środka i rozdziawiła świeżo pomalowane błyszczykiem usta. widząc, jak zmienił się wystrój od czasu uro­dzinowej imprezki u Vanessy. Raptem parę tygodni temu w oknach wisiały czarne prześcieradła i tynk sypał się na prak­tycznie gołe podłogi. Teraz ściany były świeżo pomalowane i wszędzie stały nowoczesne meble. Pachnące olejkiem cytronelowym świece paliły się na stoliku do kawy, a w otwartych oknach w salonie wydymały się czarno - białe bawełniane za­słony.

- Wow! - mruknęła.

- Wiem! - zawołała z kuchni Vanessa, która była zajęta napełnianiem małych, ceramicznych miseczek oliwkami, drob­nymi marchewkami i migdałami prażonymi w sosie sojowym tamari, żeby goście mieli co pogryzać, nim przywiozą pizzę.

- Uwierzysz? - zamachnęła się wysoko bladą nogą i po­machała stopą, żeby Serena zobaczyła, że Vanessa pożyczyła od Blair czarne pantofle z lakierowanej skóry z obcasami na klinie. - Podobają ci się moje buty?

Blair wybiegała boso z sypialni z pustą szklaneczką do whisky. W obcisłej czarnej koszulce, w krótkiej czarnej dżinsowej spódniczce Seven i z nowoczesną srebrzystoróżową szminką na ustach wyglądała bardzo w brooklyńskim stylu. Pocałowała Serenę w policzek.

- Prawda, że jest super? - zapytała, wyglądając na szcze­rze podekscytowaną.

Gdy stała w taksówce w korku na moście Williamsburg. Serena zastanawiała się, czy nie powiedzieć Blair, że postano­wiła pójść na Yale. Ale teraz, gdy stały twarzą w twarz, czuła, że stchórzy.

Włożyła rękę do szklanki Blair i wykradła kostkę lodu przesiąkniętą wódką z tonikiem.

- Mam nadzieję, że zrobiłyście zdjęcia przed i po.

- Nie martw się. - Vanessa wyszła z kuchni, głośno tu­piąc butami Blair, i podała Serenie wódkę z tonikiem. - Mam nawet zdjęcia tyłków malarzy.

No pewnie, że ma.

Dziewczyny przysiadły na starym materacu Ruby, które­mu zafundowano nową tapicerkę z. szarego sztucznego zamszu i ramę z brzozy.

- Więc co się stało z Damianem? - dopytywała się Blair. - Myślałam, że będziemy jutro czytać o was w gazecie.

Serena podwinęła dżinsy aż do kościstych kolan.

- Hm... Jest przystojny i w ogóle. ale... - Zawahała się na chwilę i z powrotem spuściła nogawki spodni. Wzięła łyk wód­ki i szybko zmieniła temat. - Więc kto dziś przychodzi?

Blair przygryzła usta. Nie przyszło jej do głowy, że Serena kiedykolwiek może wylądować bez pary.

- Nie spodoba ci się to, ale zaprosiłam tego Stanforda Parrisa z imprezy Yale. I Aarona, no wiesz, mojego przyrodniego brata. Myślę, że będą do siebie pasowali z Vanessą. Są dla sie­bie stworzeni.

Vanessa wzięła potężny łyk coli z rumem.

- Zobaczymy. - Beknęła głośno.

Wielkie ciemnoniebieskie oczy Sereny zabłysły, gdy tra­wiła tę informację. Właściwie to przez tydzień albo dwa tej zimy była zakochana w Aaronie, ale minęło dość czasu, żeby zaciąć traktować go jak kumpla. I Blair miała rację - Vanessa i Aaron idealnie do siebie pasowali.

- Świetnie - stwierdziła uprzejmie, chociaż osobiście uważała, że Stan 5 to zarozumiały dupek.

Na dole rozległ się dzwonek. Blair i Vanessa zerwały się z miejsc i rzuciły do okna wychodzącego na ulicę. Na chodni­ku stali Aaron Rose i Stanford Parris 5. Obaj patrzyli niepew­nie na mieszkanie na pierwszym piętrze.

- O mój Boże. już są! - pisnęły jednocześnie dziwnie do­brane współlokatorki.

Nagle Serena poczuła się jak przyzwoitka na całonocnej imprezie gimnazjalistek. Przewróciła oczami.

- Chcecie, żebym otworzyła drzwi, a wy w tym czasie poprawicie włosy czy coś w tym stylu? - zażartowała.

- Tak, proszę! - krzyknęła Blair.

Złapała Vanessę za rękę i pociągnęła do łazienki.

Serena zgryzła kawałek lodu i czekając, aż chłopcy wejdą na górę. włączyła płytę w odtwarzaczu Vanessy. Zaczęła się piosenka Ravesów Ice Cream, więc szybko wybrała inną pły­tę, jeden z dziwacznym albumów Ruby z niemieckim disco.

Ktoś zapukał do drzwi, więc pobiegła otworzyć. Żeby tyl­ko udało się przez resztę wieczoru uniknąć tematu college'ów...

Mało prawdopodobne.

jak zrazić do siebie siostrę i stracić pracę

Dan byłby absolutnie szczęśliwy, jedząc sushi z Monique i idąc z nią na stary francuski film w tym kinie przy Dwudzie­stej, które ma artystyczne pretensje. Ale Monique upierała się, żeby niezauważenie zakradli się na imprezę Damiana, zwędzi­li butelkę szampana i kilka cygar, wspięli się na jedną z drabin przeciwpożarowych i urządzili sobie własną zabawę.

Bedford Street to właśnie laka okolica w West Village - tyl­ko dla wybrańców i absolutnie na topie - w jakiej Dan wyobra­żał sobie, że zamieszka, gdy zostanie już niesamowicie sławną gwiazdą rocka. Czuł się naprawdę odlotowo, gdy kroczy! ulicą z piękną Monique u boku. Miała na sobie długą do kostek, prze­świtującą sukienkę bez pleców z białego jedwabiu i białe sanda­ły. On włożył ulubione rdzawe, znoszone sztruksy i mięciutką czarną koszulkę. Uważał, że całkiem dobrze razem wyglądali.

Jemu chyba też nikt nie powiedział o białym stroju.

Drzwi do domu Damiana były otwarte. Ze Środka dolatywał zapach smażonego tajskiego makaronu z krewetkami. Zanim wspięli się po marmurowych schodach, Dan wyłapał z tłumu glos swojej siostry, Jenny. I wcale nie rozmawiała, tylko śpiewała.

- „Sto lat, sto lat, niech żyję. żyję ja!”

Dan wypuścił dłoń Monique i zamrugał pod wpływem ośle­piającej bieli. Palce mu zadrżały i dłonie zaczęły mu się pocić. Cale mieszkanie Damiana było urządzone w bieli, bieli i tylko w bieli. Nawet goście ubrali się na biało. Jasne, to naprawdę robiło wrażenie. Szkoda tylko, że nikt go nie uprzedził.

Głośniki nadal ryczały głosem Jenny.

- „Sto łat, sto lat, niech żyję, żyję ja!”

- Hej! - zawołał rozedrganym głosem Dan.

Podszedł do Jenny siedzącej na długiej białej sofie. Tyłek trzymała na kolanach Lloyda, a łydki na kolanach Damiana.

- Co jest grane? Tata powiedział mi. że spędzasz ten week­end w domku na wsi u Elise.

Jenny zachichotała, najwyraźniej zachwycona własnym sprytem.

- Elise rzeczywiście jest na wsi. - Zaśmiała się i oparła o pierś Lloyda. - Ale ja jestem tutaj. Tata jest taki łatwowierny.

Danowi nie podobało się to, że Jenny okłamuje ojca. Pew­nie, że sam miał na koncie parę nieszkodliwych kłamstewek, ale młodsze siostry powinny być czyste, niewinne i prawdo­mówne, a nie zachowywać się jak kłamliwe intrygantki, które siadają starszym facetom na kolanach i flirtują bez opamięta­nia, mając na sobie tylko cieniutki, prześwitujący podkoszulek i chłopięce bokserki. Mógłby napisać wiersz o tym. jak to przy­pomina mu Ofelię, tyle że był za bardzo wkurzony.

- Z tymi piehrsiami nawet mohrdehrstwo uszłoby ci na sucho! - Monique wskazała na ledwo zakryte piersi Jenny.

Danowi ręce drżały teraz tak. że nie mógł nad nimi zapa­nować. Wyciągnął z tylnej kieszeni paczkę cameli i wsunął jednego papierosa do ust.

- Właściwie to nawet nie wiem, co tu robisz - warknął na siostrę z niezapalonym papierosem w ustach. - To mój zespól - dodał, co zabrzmiało po prostu dziecinnie.

Damian uniósł zgrabne loczki jasnorudych brwi.

- Teraz Jenny dla nas śpiewa.

Dan poczekał, aż Damian wybuchnie śmiechem i powie, że żartuje, ale ten zachował poważną twarz.

- Tata zawsze mówił, że muszę sobie znaleźć prace, że­bym miała pieniądze na moje nałogowe zakupy - zaszczebiotała Jenny z promieniejącą twarzą i uroczymi dołeczkami w po­liczkach.

- A my doszliśmy do wniosku, że potrzebujemy nowego, delikatniejszego brzmienia - dodał Lloyd, głaszcząc Jenny po kręconych włosach. - Oczywiście nadal będziemy korzystać z twoich piosenek. Tyle że śpiewać będzie Jenny.

Excusei - moi?

Dan zapalił papierosa jaskrawozieloną zapalniczką Bica i rzucił ją na białą sofę w wyrazie czystego buntu. Sposób, w ja­ki Damian - który nawet nie miał koszuli na umięśnionym mę­skim torsie - trzymał stopy Jenny, doprowadzał Dana do białej gorączki.

Damian zerknął podejrzliwie na Monique.

- Myślałem, że wróciłaś na St. Bans, kochanie.

Monique uśmiechnęła się szeroko.

- Próbowałam namówić Dana, żeby pojechał ze mną. ale stwierdził, że najpierw musi skończyć szkolę. - Przewróciła oczami. - Nuda.

- Była tu Serena van der Woodsen - powiedziała bratu Jenny. - Ale już wyszła. Ciebie to pewnie nie obchodzi.

- Jest ładniejsza od ciebie, Monique - dodał złośliwie Lloyd. Objął Jenny w talii. - Ale nawet w połowie nie tak ślicz­na, jak ty, pączuszku.

Dan zaciągnął się wściekle papierosem, desperacko pró­bując powstrzymać się od gniewnego ryku. Miło byłoby spo­tkać Serenę, ale teraz co innego miał na głowie.

- Hm, Damian, możemy chwile pogadać? - zażądał, zgrzytając zębami.

- Ciao, ciao, kochanie! - zawołała Monique do kogoś na drugim korku salonu i odeszła od Dana, żeby jakiegoś łysego, przypominającego Moby'ego faceta w komplecie z białego lnu obsypać mokrymi, pachnącymi orzeszkami piniowymi, poca­łunkami.

Dan czekał, aż Damian zabierze ręce ze stóp Jenny, wsta­nie - włoży koszulę i pójdzie porozmawiać z nim na osobności, jak mężczyzna z mężczyzną.

Aha.

Ale Damian nie ruszył się z miejsca.

- Wszystko, co masz do powiedzenia, może zostać po­wiedziane przy Lloydzie i twojej starszej siostrze. Jesteśmy jedną rodziną, nie?

Starszej siostrze?

Dan zacisnął spocone dłonie w pięści.

- Jenny nie jest moją straszą siostrą - syknął. - Za dwa tygo­dnie kończę osiemnastkę. Ona w lipcu skończy piętnaście lat.

- Wielkie dzięki - obraziła się Jenny.

Damian i Lloyd wytrzeszczyli oczy, ale nic nie powiedzie­li. Potem perkusista uśmiechnął się szeroko;

- Przynajmniej nie jest mężatką.

Damian strzelił kumpla łokciem w żebro.

- Ja to załatwię.

Wyciągnął z tylnej kieszeni maleńką buteleczkę stolicznej i pociągnął łyk. Jego jasnorude włosy były krótsze niż tydzień temu i w większym artystycznym nieładzie.

Może to dlatego, że wczoraj obcinał się u Sally Hershberger?

- Dan - ciągnął Damian. - W zeszłą sobotę śpiewałeś bez­nadziejnie. I praktycznie porzygałeś się na scenie. A potem dorwałeś się do mojej żony.

Żony?

Danowi wszystko przewróciło się w żołądku. Monique ni­gdy nie mówiła, że jest czyjąś żoną. Nagle poczuł, że potrze­buje bardzo długiego, zimnego prysznica.

- Jesteśmy w separacji - wyjaśnił Damian.

Och. co za ulga.

- Szanuję twoje teksty - dodał poważnie Damian. - Ale chyba ich nie pokochałem.

Dan przeniósł spojrzenie na pozostałych gości - obraz luzu i wyrafinowania; wszyscy ubrani na biało w markowe ubrania, radośnie popijający swoje martini z jajkami na twardo i zaja­dający krewetki z ryżowym makaronem, a ich włosy były rów­nie błyszczące i wystylizowane co fryzura Damiana prosto od Sally Hershberger. Zaś Dan miał na sobie stare sztruksy Old Navy i raz do roku obcinał włosy w Supercuts. Lubił rozpusz­czalną kawę i hot dogi z ulicy. Lubił wracać wieczorem do domu i razem z ojcem śmiać się z lokalnych wiadomości. W je­go pokoju całą podłogę pokrywała zmechacona bordowa wy­kładzina, którą w gruncie rzeczy naprawdę lubił. Miał tylko dwie pary butów. Niepisane mu było zostać gwiazdą rocka.

- Chodź, Jenny, wracamy do domu. - Z ponurą miną wy­ciągną! rękę do siostry.

Jenny spiorunowała go wzrokiem. Oszalał? Facetom z Ra­ves nawet nie przeszkadzało, że ma dopiero czternaście lat. Zdecydowanie zamierzała zostać.

- Ty wracasz do domu - poprawiła go.

Dan szturchnął ją spoconą ręką.

- Możemy wziąć taksówkę, ja płacę.

Jenny strzasnęła jego rękę. przyciskając plecy do piersi Lloyda.

- Proszę, nie rób z siebie idioty, Dan. - Ziewnęła lekce­ważąco. - I nie mów nic tacie. Sama się z nim rozmówię.

- Dobra, - Dan wsunął ręce do kieszeni.

Miał przeczucie, że Jenny wyraźnie prosi się o kłopoty, ale nie miał zamiaru na nią donosić. Sama świetnie sobie radziła z pakowaniem się w kabałę.

- Jeśli jednak myślicie, że dam wam swoje wiersze, to mo­żecie o tym zapomnieć.

Damian uniósł brwi, Lloyd przewrócił oczami, a Jenny kopnęła bosą stopą w śnieżnobiałą sofę - jakby byli bezgranicz­nie znudzeni tyradą Dana. Na drugim końcu salonu Monique wyjadała makaron prosto z półmiska pałeczkami w kolorze kości słoniowej. Dziewczyna w białym haftowanym bolerku, która wyglądała jak Chloe Sevigny, zaplatała długie, miodowe włosy jedzącej Monique.

- Pożegnaj ode mnie swoją żonę - burknął Dan do Da­miana.

Zawahał się, dając Jenny ostatnią szansę wyjścia, ale ona tak usiadła na kolanach Lloyda, żeby być tyłem do brata.

- Cześć, Dan - powiedziała niecierpliwym tonem, jakby nie mogła się doczekać, kiedy brat wyjdzie.

Powłócząc nogami. Dan zszedł po schodach na Bedford Street. Nie bardzo wiedział, czy śmiać się, czy płakać. Ulżyło mu, że już nie będzie musiał śpiewać na scenie. Mógł iść do college'u, żyć jak normalny dzieciak, mieć normalną dziew­czynę i normalne życie.

Cokolwiek to znaczyło.

prawda albo wyzwanie

Blair została w łazience, szykując się do wielkiego wej­ścia, podczas gdy Vanessa kręciła się przy kuchni jak nieśmia­ła trzynastolatka, czekając, aż Serena otworzy drzwi. Vanessa czuła się kretyńsko z mocno błyszczącą szminką Blair na ustach i w obcisłych czarnych levisach, które przestała nosić rok temu, bo uznała, że są zbyt ciasne. Po prostu czuła się kre­tyńsko, i koniec, kropka. Aaron pewnie okaże się jakimś skoń­czonym snobem, który uzna ją za tłustą, łysą dziwaczkę, tak jak zawsze myślała o niej Blair, dopóki całkiem jej nie odbiło i postanowiła się do niej wprowadzić.

- Hej. - Aaron wszedł do mieszkania i pocałował Serenę w policzek. - Też tu mieszkasz?

Miał na sobie pomarańczowy podkoszulek bez rękawów, typowe dla siebie wojskowe spodnie oraz czarne, gumowe klapki, których produkcja nie wyrządzała krzywdy żadnym zwierzętom. Upiął ciemne dredy dwiema turkusowymi spin­kami w kształcie serduszek, które podkradł z łazienki Blair. Najwyraźniej zamierzał sprawdzić, jak bardzo Vanessa jest to­lerancyjna wobec wegańskich dziwaków, starając się wyglą­dać możliwie najdziwaczniej na świecie.

Serena z ulgą stwierdziła, że rzeczywiście nic już do niego nie czuje.

- Nie, ja tu tylko otwieram drzwi - odpowiedziała z uśmie­chem.

Stan 5 stał w korytarzu, trzymając dwa wielkie pudełka z pizzą. W garniturze khaki od Hugo Bossa, w różowej koszuli Brooks Brothers i zielono - różowym krawacie w paski od Turnbuil & Asser wyglądał jak uczniak z plakatu reklamowego.

- Facet od pizzy stał na dole - powiedział. Sprawiał wra­żenie zmieszanego. - Tutaj jest zupełnie inaczej - dodał i stało się oczywiste, że nigdy w życiu nie był na Brooklynie.

- Witam ponownie - odparła Serena. - Chyba już się po­znaliście z Aaronem.

Wzięła pizzę i zaniosła ją do kuchni. Stan trzymał się bli­sko Aarona. Rozejrzał się po mieszkaniu, szukając dziewczy­ny, która go zaprosiła.

Widok dziwacznej fryzury Aarona dodał Vanessie odwa­gi. Podeszła parę kroków.

- Cześć! - powiedziała na przywitanie, żałując, że wypa­dło to tak radośnie i idiotycznie. - Jestem Vanessa.

Aaron uśmiechnął się. a jej od razu spodobały się jego ciemne, wąskie wargi i sposób, w jaki jego prawie czarne oczy błyszczały w świetle świec. Podszedł i uścisnął jej dłoń. Był chudy i nieco od niej wyższy. Mógł mieć metr siedemdziesiąt pięć - tyle samo co Dan - ale wydawał się większy i lepiej zbudowany. Wskazał na jej pantofle.

- Ej, to są buty Blair, nie? Mój pies próbował je kiedyś zjeść na śniadanie.

- I tak by nie zauważyła, ma chyba z osiemset par - stwier­dziła Vanessa.

Zaśmiali się. szczerząc do siebie zęby jak w transie. Auten­tyczne towarzystwo wzajemnej adoracji.

Serena już zamierzała wyciągnąć Blair z łazienki, kiedy ta uprzedziła ją, wychodząc w chmurze perfum Caroliny Herrery. Rzęsy miała świeżo podkręcone, włosy rozczesane, a twarz przypudrowaną brązującym pudrem o różanym odcieniu. Na­dal miała len sam obcisły czarny T - shirt, ale włożyła inny sta­nik i teraz jej biust wyglądał raczej na C niż B.

- Kto ma ochotę się napić? - zapytała, uśmiechając się nieśmiało do Stana 5.

- Ja. Z przyjemnością - odparł Stan 5.

Podszedł i pocałował ją w policzek. Był wyższy, niż go zapamiętała, i bardziej oficjalny. Ale pachniał Polo for Men, a to jeden z jej ulubionych zapachów.

Blair zatrzepotała do niego podkręconymi rzęsami. Dziś wieczór cię uwiodę, powiedziała do niego w myślach.

Serena nie mogła znieść tego, że wszyscy tak dziwnie się zachowywali. Poza tym prawie dochodziła dziesiąta - już daw­no powinna być po kolacji. Otworzyła jedno z pudelek z pizzą.

- Macie coś przeciwko temu, żeby zacząć jeść? Umieram z głodu.

Vanessa i Aaron wzięli po kawałku wegetariańskiej oraz colę z rumem i siedli przy stole. Blair dolała sobie do szkla­neczki i wrzuciła na talerz wielki kawał pizzy z serem i pepperoni; pomyślała, że będzie potrzebowała sporo energii. Stan 5 wziął dwa kawałki pizzy pepperoni - najwyraźniej też uważał, że będzie potrzebował sporo sił. Serena wzięła po jednym ka­wałku z obu, ponieważ zawsze była głodomorem.

- Może w coś zagramy? - zasugerowała, kiedy już wszy­scy usiedli przy stole.

Zwykle miałaby to gdzieś, ale teraz była gotowa zrobić wszystko, żeby przestali się uśmiechać do siebie jak... debile.

Blair wzięła wielki kęs pizzy i spłukała go wódką z tonikiem.

- Tak! - prawie wykrzyknęła. - Zagrajmy w Prawdę albo wyzwanie!

Serena szturchnęła swoją pizzę, jakby sprawdzała, czy na­daje się do jedzenia. Dopóki będzie wybierać wyzwania, nic jej nie grozi.

Aaron złożył swój kawałek na pół i wziął dwa ogromne kęsy. Vanessie podobało się to, w jaki sposób jego śliczne, małe uszka poruszały się, gdy przeżuwał.

- Ja zacznę - zgłosił się na ochotnika, ocierając usta pa­pierową serwetką. - Wyzwanie.

Blair podsunęła mu swoją pizzę. Wielkie plasterki pepperoni przykrywały tłusty ser.

- To proste. Zjedz kawałek.

Aaron przewrócił oczami.

- W życiu. Wobec tego prawda.

Blair próbowała wymyślić dobre pytanie, ale Vanessa ją uprzedziła.

- Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?

Nie podnosiła wzroku znad kawałka pizzy. Odrywała zie­lone różyczki od kawałka brokułu, żeby się nie zaczerwienić z powodu tak czerstwego pytania.

Noga Aarona przesuwała się w stronę Vanessy, aż w koń­cu jego kolano delikatnie otarło się o jej dżinsy. Wziął resztkę pizzy, a potem odłożył ją. nie gryząc.

- Jasne, że tak - oznajmił, uśmiechając się szeroko. - Te­raz tak.

Blair kopnęła pod stołem Vanessę, która natychmiast się zaczerwieniła - twarz miała bordową jak mundurki w Con­stance Billard.

- A nie mówiłam? - zachwycona Blair bezgłośnie poru­szyła ustami. Zdjęła kawałek pepperoni z pizzy i włożyła go ust. - A teraz ja. Wyzwanie.

Każdy próbował wymyślić coś dobrego. Problem z wy­zwaniami byt taki, że zawsze wydawały się trochę głupawe. Prawda okazywała się o wiele ciekawsza.

Chociaż niekoniecznie.

- Całuj mnie - powiedział cicho Stan 5, odsuwając krze­sło, aby Blair mogła podejść. - Przez całe pięć minut.

Zupełnie w stylu siódmoklasisty.

- Dobra.

Blair wstała i odgarnęła ciemne włosy za uszy. Myślał, że go nie pocałuje, myślał, że musi mieć taki pretekst jak wyzwa­nie? Cóż, planowała o wiele więcej niż tylko pocałunki. Przy­siadła mu na kolanie i objęła go za szyję. Miał w kąciku ust odrobinę sosu z pizzy, a ponieważ wypiła odrobinę za dużo i jadła odrobinę za szybko, widok ten sprawił, że zrobiło jej się mdło. Zamknęła oczy i wciągnęła zapach Polo for Men.

- Niech ktoś zacznie mierzyć czas - poleciła.

Przycisnęła usta do jego warg. próbując się rozluźnić i wczuć, ale nie było łatwo, zwłaszcza przy publiczności. Usta Stana 5 były słonawe, nieznajome i dziwnie wilgotne. Już miała się oderwać, żeby złapać oddech, kiedy przypomniała sobie, jak całowała się z Nate'em podczas jakichś zawodów na imprezie w domu Sereny pod koniec siódmej klasy. Weszli do garderoby, a Serena siała pod drzwiami i mierzyła czas, podczas gdy oni się całowali. Wytrzymali czterdzieści siedem minut, ale tak napraw­dę to nie całowali się przez cały czas. Szeptali do siebie cichut­ko, nie odrywając ust - praktycznie całowali się, rozmawiając, i na odwrót. Właściwie to było całkiem romantyczne.

- Czas minął! - zawołał Aaron.

Blair odsunęła się od Stana 5. Wspomnienia o Nacie spra­wiły, że usta Siana zaczęły lepiej smakować.

- Wytrzymałabym dłużej - stwierdziła, zsuwając się z ko­lan chłopaka. Usiadła na krześle i napiła się wódki z tonikiem. - Ty następny - powiedziała do Stana 5. - Prawda czy wyzwa­nie.

- Prawda.

Blair próbowała wymyślić jakieś pikantne pytanie, ale ko­jarzyła go tylko z Yale.

- Gdyby twój dziadek nie był w zarządzie Yale, poszedł­byś do innej szkoły?

Stan 5 odchrząknął i rozluźnił ugrzeczniony. różowo - zielony krawat. Zerknął na Blair i otarł twarz dłonią.

- Nie idę do Yale - powiedział cicho. - Nie dostałem się.

Nikt się nie odezwał. Blair poczuła rosnącą w gardle gulę. Odsunęła krzesło i popędziła do łazienki.

Serena posłała Stanfordowi Parrisowi V wyluzowany uśmiech swojej matki, który mówi „chrzań się”.

- Mam wyzwanie dla ciebie. Wyjdź natychmiast - powie­działa uprzejmie.

Stan 5 wzruszył ramionami, jakby nie rozumiał, o co tyle hałasu.

- Nic jej nie będzie?

Jakby naprawdę go to obchodziło.

- Nic jej nie będzie - zapewniła Serena.

- Za rogiem jest postój taksówek - poinformowała go Va­nessa, zbyt rozkojarzona, żeby załapać, co się dzieje.

Stan 5 wstał i poprawił krawat. Serena odprowadziła go do drzwi.

- Dzięki za pizzę - rzucił niezręcznie i wyszedł.

Vanessa i Aaron spletli dłonie pod stołem.

- Prawda czy wyzwanie? - Vanessa szepnęła.

- Prawda - odparł Aaron.

- Myślisz, że powinnam zapuścić włosy?

Aaron pochylił się i pocałował ją szybko w usta.

- Za cholerę.

Serena poszła zobaczyć, co z Blair. Spodziewała się ujrzeć ją klęczącą nad muszlą klozetową, jak już ją widywała setki razy. Ale Blair wyciągnęła się nago w wannie, cała w zielonej panie z Vitabath i z wilgotnym ręcznikiem na oczach. Wyglą­dała jak przepracowana diwa.

- Nie wiem. co sobie myślałam - jęknęła, odwracając gło­wę do Sereny. Była taka wściekła na Nate'a i tak bardzo chcia­ła dostać się do Yale, a Stan 5 sprawiał wrażenie, jakby już nie musiał się niczym martwić...

Serena zrzuciła buty i podwinęła dżinsy. Siadła na brzegu wanny i zanurzyła stopy w wodzie.

- Ja leż nie wiem.

Poruszyła w wodzie pomalowanymi na różowo palcami, zbierając się, żeby powiedzieć Blair o tym, że wybrała Yale.

Blair wyciągnęła rękę na oślep i umazała policzek Sereny pianą.

- Mam wyzwanie dla ciebie. Wskakuj tu do mnie.

Serena zachichotała i zaczęła rozpinać dżinsy. Pogadają o Yale kiedy indziej.

Tymczasem w salonie zaczęło robić się gorąco.

- To właśnie się powinno robić, gdy kończy się szkołę średnią? - zapytała Vanessa, pomagając Aaronowi zdjąć cie­niutki, pomarańczowy podkoszulek. Obcałowała jego szyję, aż doszła do wąskich, czerwonych ust, które ją oczarowały od pierwszego wejrzenia.

- Masz na myśli przyjaźń z najbardziej jędzowatą i naj­droższą w utrzymaniu dziewczyną z klasy, a potem dobieranie się do jej przyrodniego brata? - Aaron odparł szczerze i się roześmiał. - Nie jestem pewien. - Przesunął palcem po szorst­kiej, ogolonej głowie Vanessy. - Myślę, że to ten czas, kiedy jesteśmy gotowi, żeby spróbować czegoś nowego.

Najwyraźniej!

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

NARODZIŁA SIĘ GWIAZDA, ALE ONA MA TO GDZIEŚ

Pamiętacie, jak kilka miesięcy temu pewna dziewczyna z Brook­lynu o ogolonej głowie wygrała w szkole konkurs filmowy? Na­grodą byt wyjazd na festiwal w Cannes i udział w konkursie dla najbardziej obiecującego młodego filmowca. Każda normalna dziewczyna, gdy tylko dowiedziałaby się o zwycięstwie, pobie­głaby na zakupy po odpowiednią sukienkę i odpowiednie buty, zrobiłaby sobie odpowiednią fryzurę i załatwiła odpowiednie to­warzystwo. Odliczałaby dni do wyjazdu. Wygrana oznaczałaby bycie królową tego dnia. Ale nasz geniusz filmowy ma to wszyst­ko w nosie. Odpuściła sobie całą imprezę, nagrodę w jej imieniu musiał odebrać mistrz ceremonii i niezależny filmowiec Ken Mogul, który nazwał ją „najoryginalniejszym głosem w filmie od czasów Charliego Chaplina”. To kiepski komplement, zważywszy, że Charlie Chaplin kręcił nieme filmy. Jednak nie co dzień tysiące bajecznie odstawionych gwiazd wstaje, żeby cię oklaskiwać. Więk­szość z nas chciałaby tam być. Ale jedno jest pewne: ona nie dba o ciuchy i sławę - i to jest coś, czego nie potrafię pojąć!

A TERAZ O JEJ FILMIE...

Pamiętacie zeszły miesiąc, kiedy ta sama dziewczyna o ogolonej głowie rozbita obóz w parku i robiła wywiady ze wszystkimi z ostatniej klasy, którzy chcieli opowiedzieć o szkołach, do których się dostali albo nie dostali, i o tym, jakie to ich życie jest bezna­dziejne lub wręcz przeciwnie? A teraz zgadnijcie, jaki film wygrał w Cannes? Czy ośmielimy się jeszcze kiedyś pokazać we Francji?

Wasze e - maile

P: Droga P!

Byłam na liście rezerwowych do Yale i właśnie dziś rano dostałam od nich list. Z odmową. Słyszałam, że nie przy­jęli nikogo z listy rezerwowych, bo wszyscy przyjęci wybrali Yale. Dla mnie fatalnie.

matołek

O: Drogi matołkul

To, że nie dostałaś się do Yale, nie znaczy, że jesteś matoł­kiem. Twoja doradczyni w szkole nie pozwoliłaby ci skła­dać tam papierów, gdyby nie uważała, że masz szansę. Znam mnóstwo niesamowicie mądrych ludzi, którzy się nie dostali, i kilka matołów, których przyjęto. Ale czy to znaczy, że wszyscy z listy rezerwowych dostaną w tym ty­godniu zawiadomienia? Pewnie niedługo się dowiemy...

P

P: Droga P!

Proszę, powiedz, jak odzyskać serce chłopaka, którego kocham. Jest załamany, bo ojciec za pewne przewinie­nie nie wypuszcza go z domu. Ale ja go kocham i muszę go zobaczyć, inaczej umrę.

melancholia

O: Droga melancholio!

Zakładam, że angielski nie jest twoim ojczystym języ­kiem. Wyłożę ci więc to w prostych słowach: może wyżej wymieniony chłopak nie szaleje za tobą tak bardzo, jak ty za nim, n'est ce pas?

P

Na celowniku

B i S w Five and Dime w Williamsburgu na filmowej nocy piją cosmo i powtarzają wszystkie kwestie w Szaradzie razem z Audrey Hepburn. V i A w salonie fryzjerskim Mousy Brown w Williamsburgu. Powiedzcie mi, że A nie zamierza zgolić so­bie głowy do pary z V! K i I laminują napisy Chłopcom wstęp wzbroniony w Kinko's w Upper East Side. Głuptasy, nie wie­dzą, że w ten sposób proszą się o kłopoty? Ciemnowłosa Fran­cuzka w poncho z frędzelkami od Prady i mokasynach Fendi wspina się po murach domu N w East Side. N na pewno ma słabość do wariatek. J z resztą grupy Raves śpiewa na cały głos w środku nocy na dachu domu czołowego gitarzysty ze­społu. W nocy z niedzieli na poniedziałek. Zgadnijcie, kto przez cały weekend imprezowa! w domu pewnej gwiazdy rocka? O, to jest dziewczyna, której chodzi o sławę. Stara się, żeby pojawić się w gazetach, czy też samo jej tak wychodzi?

W poniedziałek w szkole będziemy mieli o czym rozmawiać - choć nigdy nie brakuje nam tematów do plotek!

PS W czwartek wieczorem zaczyna się z dawna oczekiwany rejs charytatywny Archibaldów do Hamptons. Nie zapomnij­cie zabrać ze sobą kamizelek ratunkowych z monogramem od Louisa Vuittona!

Wiem, że mnie kochacie.

plotkara

uzdolnieni to coś strasznego

We wtorek rano, kiedy Jenny robiła sobie kreski na powie­kach czarnym flamastrem Chanel, żeby uzyskać efekt, jakby balowała całą noc (taki wizerunek idealnie pasował do jej nowych, ogromnych różowych okularów od Gucciego, któ­rych zazdrościły jej wszystkie dziewczyny z dziewiątej klasy w Constance Billard), do drzwi łazienki zapukał ojciec i oznaj­mił:

- Nie idziesz dziś do szkoły, skarbie.

Jenny odłożyła eyeliner i otworzyła drzwi.

- Co masz na myśli? Dlaczego?

Rufus miał na sobie dziecięcą bejsbolówkę Metsów, którą kupił Danowi, gdy ten miał osiem lat. Czapka trzymała się na samym czubku rozczochranej, siwej szopy włosów. Miał też na sobie bawełniane spodnie w gumkę w niebiesko - białe pasy, które wyglądały zupełnie jak dół od piżamy.

- Wczoraj wieczorem pogadałem sobie nieco z panią M. - odparł Rufus.

Ups.

Jenny obciągnęła króciutki szkolny mundurek z krepy.

- Po co? - zapytała niewinnie, chociaż doskonale znała odpowiedź.

Rufus zignorował jej zachowanie w stylu „chodzącej nie­winności”.

- Właściwie powiedziała to wprost. Albo powtarzasz dzie­wiąta klasę, albo w przyszłym roku idziesz do innej szkoły.

Jenny zwalczyła pokusę, żeby rzucić się ojcu na szyję i go wyściskać. Pojedzie do szkoły z internatem! To naprawdę się dzieje!

Nie tak szybko, panienko!

- Nie wejdę tam - uparła się Jenny, gdy taksówka się za­trzymała.

- Tylko tak sobie myślisz - warknął ojciec. Zapłacił tak­sówkarzowi i otworzył drzwi. - Wyskakuj, nadąsana księżnicz­ko. Obejrzymy sobie to miejsce.

Wysiedli przed Sloan Center. Ośrodkiem dla Wybitnie Uzdolnionych, hipisowską eksperymentalną szkołą, która mie­ściła się w paśmie dwupiętrowych, nudnych budynków we Flu­shing, w Quenns. Znajdowała się całe kilometry od Manhatta­nu i w żadnej mierze nie przypominała porośniętych bluszczem ceglanych budynków szkoły z internatem, o której marzyła. Po drodze Rufus dał jej informator ze Sloan Center, który przekartkowała. Nie mieli tu prawdziwych mundurków, w stołów­ce podawali ekologiczne, wegetariańskie jedzenie, wszyscy uczniowie mieli tłuste włosy i trądzik i żadna z nauczycielek nie nosiła kostiumów od Chanel. Jednym słowem Jenny z miej­sca znienawidziła tę szkołę.

Ogromny znak pacyfistów z kory brzozowej powitał ich. gdy tylko przeszli przez drzwi z prawdziwej, wyhodowanej biodynamicznie dębiny. Pacyfka zwieszała się z sufitu nad wej­ściem. Obracała się na wietrze wytworzonym przez młyn wod­ny wybudowany przez uczniów u podstawy schodów. Czysta źródlana woda spływała kaskadami rynną z bambusa pośrod­ku schodów, zasilając młyn.

- Nasi starsi uczniowie zbudowali ten młyn zeszłej zimy - wyjaśniła im na samym początku ich wizyty Calliope Trask, dyrektorka szkoły. - W styczniu co roku mamy coś, co nazy­wamy zimowymi pracami. Nie ma normalnych zajęć, a ucznio­wie skupiają się na budowie czegoś użytecznego własnymi rękoma. Rok wcześniej mieliśmy kurnik z dwudziestoma kwo­kami, tutaj, na sali gimnastycznej. Zebraliśmy tyle jajek, że zaczęliśmy je sprzedawać i uskładaliśmy pieniądze na nowe konopiane maty do spania w czasie popołudniowej drzemki dla naszych przedszkolaków!

Hura!

Calliope Trask miała siwe włosy splecione w długi aż do pupy warkocz. Nosiła musztardowożóltą lnianą sukienkę na ramiączkach Eileen Fisher, która wspaniale podkreślała kędzie­rzawe czarne włosy pod pachami. Dyrektorka nie goliła też nóg - ciemne, sztywne włoski wystawały między paskami wią­zanych w kostce beżowych płóciennych, ekologicznych bu­tów.

- To naprawdę piękne okulary. - Calliope wskazała na gi­gantyczne okulary od Gucciego, które skrywały lśniące brązo­we oczy Jenny. - Ale tutaj nie pozwalamy nosić markowych ubrań, naszywek ani żadnych innych tego typu rzeczy.

Zanim Jenny zdążyła powiedzieć „Co, do cholery?”, Ru­fus ściągnął jej okulary i schował je do kieszeni marynarki z szarego ortalionu.

- Od razu lepiej. Teraz widzimy twoją śliczną buzię - zaświergotała Calliope, a Jenny wstrętnie się do niej wykrzywiła.

Ruszyła schodami za dyrektorką i ojcem. Kusiło ją, żeby im powiedzieć, by wypalili konopie z mat, a ona w tym czasie ucieknie do Czech i zamieszka ze swoją zwariowaną, ego­istyczną i zaniedbującą dzieci matką. Ravesi mogli zorgani­zować turę we wschodniej Europie, a ona na czarnym rynku nakupowałaby sobie za pół ceny tyle rzeczy Gucciego, ile by zechciała.

Znaleźli się na pierwszym piętrze. Calliope otworzyła drzwi do jednej z klas.

- Nasze klasy łączą się w grupy w różnym wieku i dzielą się na „paczki”, które mają nazwy od zaginionych gatunków na Galapagos. Jennifer, będziesz w grupie wiekowej trzynaście - piętnaście. Zaprowadzę cię do miejsca, gdzie Żółwie Sło­niowe zebrały się rano przy pracy, i dalej oprowadzi cię któraś z uczennic.

Podłoga klasy wysypana była piaskiem, ściany wyłożone łodygami bambusa, a sufit palmowymi liśćmi. Nad ich głowa­mi wisiał wielki, ręcznie malowany napis NIE PALIĆ.

Jenny nigdy nie przepadała za papierosami, ale teraz ma­rzyła o dymku. Rozpięła biały sweter Miss Sixty, żeby odsło­nić krokodylka Lacoste'a maszerującego na lewej piersi jej nowej, różowej koszulki, którą dostała od Lloyda Collinsa z Ravesów. Była gotowa na wszystko, byleby uniknąć zosta­nia Żółwiem Słoniowym.

Hakuna matata, panno Calliope - powitała ich pulchna dziewczyna ubrana w coś, co wyglądało jak bikini z koziej skóry.

Hakuna matata, Cherisse - odparła z uśmiechem Cal­liope. - Żółwie Słoniowe badają w tym tygodniu Namibię - oznajmiła Jenny i Rufusowi, jakby to wszystko wyjaśniało.

Jenny przyjrzała się pozostałym członkom grupy. Pięć pulchnych dziewczyn o tłustych włosach i krzywych zębach oraz trzech chudych chłopaków w okularach i z trądzikiem. Wszyscy ubrani byli w stroje z koziej skóry, które mogłyby mieć styl, gdyby zaprojektowała je Stella McCartney, a nie Hippies R Us. Stali w kole, trzymali się za ręce i śpiewali namibijską pieśń zaklinającą deszcz.

Nawet Rufus wyglądał na zszokowanego.

- Macie dane, do jakich college'ów dostają się wasi ab­solwenci? - zapytał dokładnie tak samo, jak pytała większość rodziców koleżanek Jenny z Constance Billard.

Chociaż nigdy by się do tego nie przyznał, Rufus bardzo poważnie traktował sprawę college'ów i niewiele brakowało, a sam by otworzył wszystkie listy, które przyszły do Dana. nie czekając, aż syn wróci ze szkoły. Mógł sobie być anarchistą, ale głęboko wierzył w tradycyjną edukację.

Calliope zmarszczyła brwi.

- Staramy się, aby nasza szkoła jak najmniej podsycała rywalizację. Zachęcamy uczniów, aby dali sobie czas na po­znanie świata. Pożyli poza systemem. Kiedy już odkryją swo­je powołanie, mogą ewentualnie zdecydować się na dalsze kształcenie.

Konia z rzędem temu, kto zinterpretuje te słowa.

- Słyszałam, że jesteś artystką. - Cherisse uśmiechnęła się do Jenny, odsłaniając krzywe żółte zęby, - Chodź, pokażę ci nasz fresk. Cały jest z koziego obornika.

Rufus trzymał Jenny troskliwie za rękę, podczas gdy Che­risse poprowadziła ich do dziwnego fresku przedstawiającego słonie i zebry baraszkujące w trawie. Cherisse zanurzyła dłoń w glinianej misie stojącej na podłodze i rozsmarowała coś brą­zowego na zadzie słonia. Rufus ze zmęczeniem pokręcił gło­wą. Pociągnął Jenny do stołu znajdującego się w kącie sali i usiadł. Naprawdę spodobała mu się idea alternatywnej szko­ły, ale w głębi duszy marzył, aby córka ukończyła uniwersytet Berkeley albo Columbia, a nie wędrowała po świecie i malo­wała freski z obornika.

Jenny siadła naprzeciwko niego i wyjęła z różowej torebki DKNY buteleczkę lakieru do paznokci Chanel.

- Więc zapytam jeszcze raz: po co tu właściwie jesteśmy?

Odkręciła buteleczkę i zaczęła malować paznokcie.

Rufus poprawił czapkę z daszkiem i potarł zamglone oczy. Wyglądał, jakby potrzebował jeszcze z sześciu godzin snu i do­datkowych trzech kubków kawy.

- Posłuchaj, Jen. Nie możesz po prostu pomieszkiwać z gwiazdami rocka w hotelu i przez cały czas okłamywać ojca. Ale chcę, żebyś była szczęśliwa. A ty czego chcesz?

Jenny zakręciła buteleczkę z lakierem i schowała ją z po­wrotem do torebki. Wiedziała, że ojcu nie spodoba się to, co zamierzała powiedzieć, bo w głębi duszy uwielbiał dom pełen zwariowanych dzieciaków, które mógł wprawiać w zakłopo­tanie i denerwować. Ale była skłonna zrezygnować z kariery fanki Ravesów tylko pod jednym warunkiem: jeśli zostanie wy­słana do szkoły z internatem, gdzie istniało tysiąc okazji do przygód. Sam to przecież powiedział: chce, żeby była szczę­śliwa.

Na drugim końcu sali Calliope Trask pomagała Żółwiom Słoniowym nakładać obornik na fresk w stylu Jacksona Pollocka.

Jenny spojrzała na ojca sarnimi oczami pełnymi nadziei. Usta złożyła w serduszko, wypowiadając kilka melodyjnych słów:

- Tato, czy mogę wyjechać do szkoły z internatem?

krótkie przypomnienie

Drogie koleżanki z Constance Billard!

Pewnie nie trzeba wam przypominać, ale Jutro zaczyna się nasz weekend piękności! Chcemy wam powiedzieć, że jesteśmy strasznie podekscytowane! Żeby upewnić się. że będziecie ubrane stosownie do rejsu, mamy fantastyczne koszulki z długimi rękawami przygotowane specjalnie dla was przez Three Dots. Pamiętajcie, jesteśmy gośćmi Archibaldów. Spróbujcie zachowywać się jak damy Ale kie­dy tylko dotrzemy do posiadłości Coatesów. wszystko bę­dzie dozwolone!

Nie możemy się doczekać! Do zobaczenia jutro!!!

Całusy.

Wasze koleżanki z klasy. Isabel i Kati

widok z bocianiego gniazda

To było idealne popołudnie na rejs. Słońce przygrzewało i wiała chłodna bryza. Niebo miało błękitny kolor, a woda była spokojna. Pokład był usiany małymi okrągłymi stolikami z je­dwabnymi obrusami w kolorach „Charlotte” - złotym i niebie­skim. Na każdym stała ciężka marmurowa waza z pływający­mi w nich świecami. Na dziobie jachtu mężczyzna w białym smokingu grał na kontrabasie, a kobieta w czerwonym muumuu, tradycyjnej sukience hawajskiej, pięknie nuciła piosenki Niny Simone. Najznamienitsi mieszkańcy Upper East Side trzymali swoje kieliszki z koktajlami i gawędzili. Wszyscy mieli na sobie najnowsze wakacyjne kreacje kupione w Can­nes i na St. Barts. Przed nimi horyzont coraz bardziej się skra­cał, ponieważ płynęli w stronę cieśniny Long Island Sound i Sag Harbor.

- Jak się miewa twój syn? - zapytała panią Archibald Mi­sty Bass, marszcząc z troską cieniutkie, ciemne brwi. Brylan­towy naszyjnik kołysał się na jej opalonej na Cap d'Antibes szyi. gdy „Charlotte” z wydętymi, białymi żaglami podskaki­wała na falach. - Słyszałam, że znowu ma kłopoty. To nie... narkotyki, prawda? - Ciągnęła, mając nadzieję na świeże plo­teczki.

- Nate ma się dobrze - najeżyła się pani Archibald, opusz­czając wyzywająco kąciki pomalowanych na czerwono ust. - Jest w domu, uczy się - skłamała, nie chcą przyznać, że dostał szlaban za kradzież rodzinnej lodzi. - A twój Chuck pewnie nie może się doczekać akademii wojskowej?

Misty Bass wlała do gardła resztkę bourbona. Chuck miał własne mieszkanie, a ona ostatnio sporo podróżowała, więc prawdę mówiąc, dawno z nim nie rozmawiała.

- O. tak - odparła z wahaniem. Rozejrzała się za kelne­rem. - Szkoda, że kieliszki są takie małe.

- Och. Misty! - wykrzyknęła Eleanor Waldorf, zarzuca­jąc starej przyjaciółce ręce na szyję. - Musisz zobaczyć willę w Toskanii, którą kupiłam dla Cyrusa. Ma własną stronę inter­netową i w ogóle!

Na zawietrznej burcie starsze córki gości utworzyły małe grupki. Wszystkie miały na sobie różowe koszulki z długimi rękawami, przygotowane specjalnie na weekend piękności. Chowały się przed rodzicami i udawały, że ich cola jest bez rumu.

- Nie mogę uwierzyć, że Nate Archibald nie zjawił się na własnej imprezie - narzekała Isabel Coates.

- Bo chłopcom wstęp wzbroniony, głupia - odparła Kati Farkas, myśląc, że chociaż raz wyszła na mądrzejszą od naj­lepszej przyjaciółki.

- Nie wygłupiaj się - zbeształa ją Isabel. - Na łódź mogą wejść, tylko nie do mojego domu w czasie weekendu piękności.

No jasne!

- Och... - mruknęła Kati. jakby dopiero teraz załapała.

- Więc gdzie on się skhrywa?

Obie dziewczyny spojrzały na Lexie. Chodziła do L'École. a nie do Constance Billard. co oznaczało, że absolutnie nie została zaproszona na weekend piękności. Poza tym wszyscy wiedzieli, że jej matka i matka Nate'a chodziły razem do kato­lickiej szkoły z internatem we Francji i szczerze się nienawi­dziły. Co więc robiła Lexie na pokładzie „Charlotte”? Miała na sobie tunikę Missoni z głębokim dekoltem, której Kati i Isa­bel pożądały, ale nigdzie nie mogły dostać (nawet w sklepach internetowych!), a długie, ciemne włosy zaplotła w warkocze, jakby była skrzyżowaniem francuskiej hipiski z Heidi.

- Nate ma szlaban - poinformowała je Blair, chociaż nie rozmawiała z Nate'em od czasu ich spotkania w hotelu Płaza. - Nie ma go tutaj.

Pan Archibald byt bardzo ostry - Nate musiał mieć szla­ban. Blair zachwiała się w beżowych sandałach Prady na siedmiocentymetrowych obcasach i wyjadła wisienkę z pustej szklanki po coli. Czuła się bardzo dumna z siebie, bo nie wy - drapała Lexie oczu. A prawda była taka, że wcale nie tęskniła za Nate'em.

Aha, jasne.

Serena podała Blair kolejną doprawioną colę.

- Nie jestem taka pewna, że go tu nie ma.

Była przekonana, że Nate nie odpuściłby sobie rejsu ro­dziców do Hamptons, nawet gdyby miał szlaban, i tylko ukry­wał się gdzieś na lodzi.

- Nate nie jest aż tak pomysłowy - sprzeciwiła się Blair, czytając w myślach Sereny. - Gdyby tu był. już byśmy o tym wiedziały.

- Nate jest doskonały - zamruczała przeciągle Lexie. za­ciągając się skrętem.

Nikt z dorosłych najwyraźniej nie zauważył, że dziewczy­na pali trawkę na pokładzie. Może dlatego, że była Francuzką i nosiła tunikę Missoni.

Blair przewróciła oczami i odwróciła się plecami do tej głupiej francuskiej zdziry. Może i był jedynym chłopakiem, jakiego kiedykolwiek kochała, ale każdy, kto uznaje Nate'a Archibalda za doskonałego, musi być kompletnym idiotą. Pa­trzyła, jak jej przyrodni brat Aaron pędzi pod pokład po kolej­ny rum i dietetyczną colę dla Vanessy. Miał świeżo ogoloną głowę. Aaron ledwo znal Nate'a i z pewnością nie został za­proszony, ale ostatnio pojawiał się wszędzie tam. gdzie była Vanessa. Gdyby obydwoje nie stanowili zaprzeczenia słody­czy, można by ich uznać za najsłodszą parę w dziejach ludzko­ści.

Nagle Serena poczuła, że ktoś ją ciągnie za koszulkę.

- Hej! - powiedziała Jenny i wspięła się na palce, żeby ucałować ją w policzek.

Obok stała Elise. Obie dziewczyny miały na sobie różowe koszulki weekendu piękności i podobne, zdecydowanie za duże, różowe okulary Gucciego.

- Nikomu nie powiesz, prawda?

Serena musiała podziwiać bezczelność Jenny, która naj­wyraźniej zaczęła się specjalizować w byciu niegrzeczną dziewczynką. Położyła palec na ustach.

- Nikomu nie powiem - obiecała, chociaż w ostatniej kla­sie było tylko czterdzieści dziewczyn, więc dwie młodsze nie mogły przejść niezauważone.

Jenny uśmiechnęła się szeroko i pociągnęła Elise pod po­kład, żeby zwędzić szampana i Bóg jeden wie, co jeszcze. Nie było wątpliwości, że im bliżej wieczoru, tym obie będą coraz bardziej niegrzeczne.

- Muszę przyznać, że już się poddałem - westchnął Dan. patrząc, jak młodsza siostra i jej przyjaciółka zniknęły w tłu­mie dziewczyn ubranych w cukierkowo - różowe koszulki.

Jego też nikt nie zaprosił, ale dołączył do Jenny, aby mieć na nią oko. Oparł się o reling i zapalił camela. Czekał cierpli­wie, aż Vanessa go zauważy.

Znajomy zapach cameli przepłynął obok nozdrzy Vanessy. Odwróciła się i zobaczyła Dana uśmiechającego się nie­śmiało. Jego niechlujne włosy i rdzawe sztruksy łopotały na wietrze. To, że którekolwiek z nich wyląduje tutaj, na jachcie żeglującym do Hamptons albo że ona będzie miała na sobie różową koszulkę było tak nieprawdopodobne, że Vanessa wy­buchła śmiechem.

- Co cię tak bawi? - zapytał Dan.

Vanessa wyglądała na tak szczęśliwą, że zrobiło mu się trochę smutno, bo zdał sobie sprawę, że ta euforia nie ma z nim nic wspólnego.

Aaron wrócił z drinkiem i piwem. Kiedy zobaczył Dana i Vanessę rozmawiających ze sobą. natychmiast podał swoje piwo Danowi.

- Przyniosę jeszcze jedno - powiedział usłużnie.

Dan nie mógł w to uwierzyć - tych dwoje pasowało do siebie jak ulał. Nawet głowy mieli takie same.

Vanessa stała z bezmyślnym uśmiechem na twarzy i cze­kała, aż Aaron wróci. Jej szczęście było denerwujące - nawet dla niej samej.

- Przepraszam - powiedziała do Dana. - Nie wiem, co się ze mną dzieje.

Dan wziął łyk piwa i wskazał na jej usta.

- To błyszczyk? - zapytał zaskoczony i rozbawiony zara­zem.

Vanessa zachichotała.

- Firmy Nars, o smaku toffi, jeśli pytasz o szczegóły. Po­życzyłam od Blair.

Spojrzeli po sobie. Każde czekało, aż drugie rzuci jakąś krytyczną i dowcipną uwagę na temat obrzydliwego pokazu bogactwa i bezsensu tej imprezy. Ale prawda była taka. że oby­dwoje pojawili się tu z tego samego powodu. Chociaż całymi latami próbowali się odgrodzić, ci ludzie byli ich rówieśnika­mi i pomimo całego lego krytykowania i izolowania się oboje cieszyli się, że dotyczyli do zabawy.

Słońce przypominające ogromną pomarańczę schowało się za smugą chmur. Woda była lśniąca, zielona i spokojna jak trawnik w bezwietrzny dzień. Aaron wrócił z piwem i nonsza­lancko pocałował Vanessę w policzek.

- Ślicznie wyglądasz - szepnął.

Dan zastanawiał się, czy kiedykolwiek powiedział Vanessie, że ślicznie wygląda, ale było już trochę za późno na takie rozpamiętywanie.

- Gratuluję szybkiego wykopania z zespołu - zadrwił de­nerwująco znajomy glos.

W stronę Dana pochylał się Chuck Bass. Stał na dziobie w dziwnym, błękitnym lnianym stroju żeglarza z nogawkami podwiniętymi do kolan i białą małpką wczepioną w jego ramię - najwyraźniej zwierzątko bało się wpaść do wody. Chuck wy­glądał na podpitego i lekko nieprzytomnego od choroby mor­skiej.

Chuck zdawał się tak odpychający, że wkurzanie się na niego nie miało sensu. Poza tym Dan był zachwycony tym, że jest normalnym dzieciakiem, a nie wielką gwiazdą rocka. Po­dał dłoń koledze i uśmiechnął się beznamiętnie.

- Dzięki, stary.

- Ravesi i tak już długo nie pociągną - zauważył Aaron. - Daję im najwyżej jeszcze jedną płytę, a potem znikną.

- Racja. - Chuck potrząsnął dłonią Dana, jakby byli sta­rymi przyjaciółmi. - Więc dokąd się wybierasz w przyszłym roku, synu?

Synu?

Ravesi to kapela z Nowego Jorku, a Dan słyszał, że Chuck wybiera się do akademii wojskowej gdzieś w północnym New Jersey. Najlepiej byłoby znaleźć się jak najdalej od obu, od niego i od zespołu.

- Do Evergreen - oznajmił, jakby wiedział to od zawsze. - To na zachodzie, w stanie Washington.

- Miło. - Chuck ziewnął, jakby już znudził się rozmową. - Widział ktoś Serenę? Słyszałem, że spotyka się z jakimś osiemdziesięciopięcioletnim członkiem zarządu w Yale. Ale zdzira.

Vanessa parsknęła z niesmakiem i zostawiła chłopców sa­mych. Poszła poszukać Blair i Sereny. Potrzebowała paru chwil z dziewczynami, które pasowały do jej różowej koszulki.

Reszta dziewczyn z klasy zebrała się w pobliżu dziobu. Trochę słuchały muzyki i trochę ściskały reling, próbując po­wstrzymać się od wymiotowania w spienione wody cieśniny Long Island Sound. Słońce świeciło już słabiej, a bryza przy­brała na sile. Parę dziewczyn otuliło ramiona pashminą albo niebiesko - złotymi swetrami pożyczonymi od załogi „Charlot­te”, ale większość pasażerów była zbyt podchmielona, żeby czuć chłód. Za ich plecami Manhattan kołysał się i lśnił ni­czym miniaturowy srebrny raj w kryształowym przycisku do papieru od Tiffany'ego.

Serena i Blair skuliły się razem na prążkowanej, niebiesko - złotej poduszce pod jednym Z masztów i popijały zgodnie heinekena.

- Nie mogę uwierzyć, że za chwilę skończymy szkołę - westchnęła Serena i oparła głowę na ramieniu Blair.

- Bogu dzięki - odparła przyjaciółka bez cienia sentymen­tu. - Szkoda tylko, że nie mam pojęcia, co będę robić w przy­szłym roku.

Serena usiadła prosto, zastanawiając się, czy to dobra oka­zja, żeby powiedzieć Blair o Yale. Ale płynęły łodzią, a ona nie zamierzała wylądować za burtą.

Podeszła do nich Vanessa. Położyła się i oparła głowę na kolanach Blair.

- Przestajcie obgadywać ludzi, jędze - oznajmiła im i le­niwie przymknęła oczy.

- Powinnaś poprawić błyszczyk - zauważyła Blair. Wyjęła z kieszeni dżinsowej spódnicy owocowy błyszczyk Lancôme'a i ostrożnie pomalowała Vanessie usta.

- Dzięki, mamusiu - mruknęła Vanessa, nie otwierając oczu.

Serena roześmiała się i znowu oparła głowę o maszt. To zabawne, jak tuż przed końcem szkoły wszystkie nierówno po­wycinane kawałki układanki, które wyglądały, jakby nigdy nie miały do siebie pasować, nagle zaczęły się układać w jedną całość. Może w końcu obie z Blair pójdą do Yale i będą miesz­kać razem w pokoju. Będą druhnami na ślubie Vanessy i Aaro­na, poznają dwóch braci i wyjdą za nich, zamieszkają w tym samym kwartale na Piątej Alei i wyślą dzieci do tej samej szko­ły - przyjaciółki po grób.

Ale kogoś brakowało. Kogoś, kto zawsze stanowił ważną część układanki na swój własny, pokręcony, cudowny i nie­wierny sposób.

- Szkoda, że nie ma Nate'a - westchnęła Serena.

Blair zakręciła błyszczyk i z roztargnieniem zaczęła maso­wać blade czoło Vanessy. - Czasem zastanawiam się, czy nie lepiej nam bez niego - przyznała się.

No bo w końcu, czy Nate nie był przyczyną wszystkich kłótni między nimi dwiema?

Serena zmrużyła oczy i jeszcze raz przyjrzała się ludziom na pokładzie. Wszędzie już go szukała.

Ale nie przyszło jej do głowy spojrzeć w górę.

Wysoko, wysoko nad ich głowami, na samym szczycie masztu Nate przykucnął w bocianim gnieździe i obserwował dziewczyny. Na górze czuł się trochę samotny i zmarznięty, ale zabrał ze sobą do towarzystwa sześciopak i kilka skrętów. Kiedy tylko zacumują w Sag Harbor, a rodzice i ich znajomi rozejdą się do swoich dworków w Hamptons, zejdzie na dół niczym Spider - Man i wszystkich zaskoczy.

Z góry dziewczyny w różowych koszulkach były praktycz­nie nie do odróżnienia. Nawet ta ogolona mogłaby się nieźle prezentować, gdyby zapuściła trochę włosów. Zapalił skręta. Nagle ogarnęła go tęsknota - tak bardzo je kochał. Kochał je wszystkie.

dziewczyny ekscytują się babską imprezą

W ciepłe dni Hamptons pachniało solą, nową skórą, kre­mami przeciwsłonecznymi i pieniędzmi. Ogromne nowocze­sne domy przycupnęły przy białych piaszczystych plażach, w otoczeniu basenów i czarnych, terenowych mercedesów. Małe dziewczynki w bikini Petit Bateau jeździły na skuterach do miasta na włoskie lody. Lśniące konie wystawowe eleganc­ko kłusowały wzdłuż drogi za śnieżnobiałymi ogrodzeniami Niczym ogromny klub, Hamptons było tego rodzaju miejscem, do którego należeli tylko ci, którzy naprawdę tu pasowali.

Ale oczywiście wszystkie nasze dziewczyny tu pasowały.

- Zbiórka! - Wrzasnęły Isabel Coates i Kati Farkas. gdy uczennice ostatniej klasy Constance Billard wysiadły z flotylli srebrnych limuzyn przed weekendowym domkiem rodziców Isabel w Southampton.

Dom miał kształt litery ,.L” i był nowoczesną, przeszkloną konstrukcją zaprojektowaną przez Philippe'a Starcka. Posia­dał prywatną plażę i lądowisko dla helikopterów na dachu. W zgięciu „L” mieścił się basen wyłożony różowymi kafelkami z podświetlanym dnem oraz otynkowany na różowo domek kąpielowy. Wokół basenu stało czterdzieści białych plastikowych leżaków, a na każdym pysznił się rozłożony różowy ręcznik specjalnie zamówiony na weekend piękności. Obok basenu rozstawiono biały namiot ze stołami przykrytymi różo­wymi obrusami i barem z różowymi serwetkami. Wyglądało to prawic jak wesele, tyle że bez wesela.

Jenny Humphrey i Elise Wells okrążyły dziewczyny, żeby ominęło je sprawdzanie obecności, i popędziły przed podwó­rze do domku przy basenie.

- Ej! - szepnęła Rain Hoffstetter do I.aury Salmon. Obie miały na sobie gigantyczne różowe kapelusze od słońca Kati Spa­de. Ronda kapeluszy ciągle o siebie uderzały. - A co one tu robią?

- Kto? - dopytywała się Laura Salmon, mrużąc oczy za­cienione kapeluszem.

- Częstujcie się koktajlami i kanapkami! - wykrzyknęła przez megafon Isabel, rozkoszując się każdą chwilą, kiedy mo­gła powydawać rozkazy.

Chociaż to nie była tak dobra szkoła jak Princeton, Isabel postanowiła pójść do Rollins razem z Kati - ku wielkiemu roz­czarowaniu rodziców - ponieważ w Rollins zaproponowano jej pozycję szefowej jednego z akademików dla dziewcząt z pierwszego roku, więc przez cały rok jej zadaniem będzie rozstawianie wszystkich, łącznie z Kati. po kątach.

- W domku kąpielowym jest sauna. Mieści naraz tylko sześć osób - ciągnęła z ustami przyciśniętymi do megafonu. - W pokoju do projekcji znajdziecie filmy, a basen jest podgrze­wany, więc możecie pływać całą noc. jeśli tylko zechcecie. Wysokoproteinowe i wysokoenergetyczne śniadanie zostanie po­dane jutro o siódmej, a pierwsza maseczka Origins jest już o ósmej, więc zarezerwujcie sobie czas na sen dla urody. W każ­dym pokoju są wielkie materace. Po trzy na każdym łóżku, dziewczyny - będzie przytulnie!

Powietrze rozbrzmiewało glosami dziewczyn gromadzą­cych się przy barze albo wędrujących do domu na bitwę poduszkami na łóżkach z jedwabna, pościelą lub spenetrowanie torebek z prezentami Origins, które miały zostać otwarte dopie­ro jutro. Kilka odważniejszych dziewczyn rozebrało się do bie­lizny albo przebrało w kostiumy kąpielowe i zaczęło skakać z trampoliny do basenu. Zaś te bardziej leniwe zebrały się w po­koju projekcyjnym pana Coatesa i rozłożyły w skórzanych fote­lach, podczas gdy na wielkim ekranie leciały początkowe napi­sy Wielkiego Gatsby'ego z Robertem Redfordem i Mią Farrow.

Blair, Serena i Vanessa usiadły na brzegu basenu i zaczęły moczyć nogi w wodzie.

- Ale zabawa - stwierdziła Vanessa, próbując okazać tro­chę entuzjazmu.

Zastanawiała się, jak Serena i Blair to robią, że ciągle mają opalone nogi. Jej wyglądały jak nogi trupa.

- Ej, dziewczyny! - Jenny zawołała do nich zza uchylo­nych szklanych drzwi domku kąpielowego. Była w samym ręczniku, a na głowie miała biały turban kąpielowy z brylanta­mi w stylu dawnych gwiazd Hollywoodu. Pani Coates zakła­dała ten turban, żeby nie zmoczyć włosów, gdy pływała w ba­senie. - Musicie zobaczyć saunę!

Blair nie przepadała za tymi gówniarami, którym wydawało się, że mogą kręcić się ze starszymi koleżankami, ale nie przegapiłaby szansy wypocenia kilku zbędnych kilogramów.

- Dobra, ale ja będę nosić turban - oznajmiła. ruszając do domku. Ściągnęła turban z głowy Jenny i sama go włożyła. Na Jenny wyglądał śmiesznie, ale Blair prezentowała się w nim jak królowa.

Tylko prawdziwe diwy dobrze wyglądają w turbanach.

Jenny podała każdej ogromny ręcznik z miękkiej egipskiej bawełny. Dziewczyny rozebrały się do naga. Każda udawała że nie pożera wzorkiem idealnego do granic możliwości ciała Sereny, ale i tak wszystkie zerkały z zazdrością. W głębi ducha miały nadzieję odkryć skrywany kawałek z cellulitem, który od lat chowała pod mundurkiem, ale ona była tak szczupła i nieskazitelna, jak się lego zawsze obawiały.

- Podobno pan Coates pali bardzo dużo trawy - powie­działa Serena, ściągając koszulkę, nieświadoma ich spojrzeń. - To dlatego teraz czyta tylko reklamy zamiast filmów. Pali tyle, że nie może zapamiętać tekstu.

- Wiem - przytaknęła Jenny. - Patrzcie. - Odkręciła gło­wę niewinnie wyglądającego popiersia Apolla i wyciągnęła ogromną torebkę z trawką.

Trzy starsze koleżanki zagapiły się na nią. Po co właści­wie ta mała Jenny Humphrey odkręca głowy posągom?

- Nie znaczy to, że mam ochotę - stwierdziła niewinnie Jenny. - Elise znalazła to przez przypadek.

Nagle łysa głowa Aarona pojawia się w oknie domku i wszyst­kie dziewczyny pisnęły, chowając nagie ciała pod ręczniki. Wy­glądał tak, jakby część drogi do rezydencji Coatesów przepłynął wpław. Miał mokre ubranie, a na policzkach wytrąciła mu się sól.

Vanessa postanowiła schować się przed nim, tak dla zabawy.

- Szybko, do sauny! Teraz!

Jenny otworzyła drzwi i dziewczyny wskoczyły do środ­ka. Sauna była wielkości garderoby Sereny, cała wyłożona bia­łymi kafelkami, z miejscami do siedzenia na dwóch poziomach. W oparach zobaczyły Elise skuloną w kącie na schodku, zawi­niętą w wielki ręcznik, z długą srebrną cygarniczką ze skrę­tem, która zwisała jej w ustach.

- Elise chce się ujarać - wytłumaczyła reszcie Jenny. Przy­siadła na dolnym schodku i podała przyjaciółce butelkę wody mineralnej Poland Spring. - Chce gadać tylko o tym, jaka to jest nadal zakochana w moim bracie.

- Nie jestem. - Elise odkręciła zakrętkę i napita się wody. - A właściwie to jestem.

- Cóż, jest milutki - szczerze stwierdziła Serena.

Wspięła się na wyższy schodek i usiadła, krzyżując swoje wręcz śmiesznie długie i idealne nogi. Gdyby Dan nie podchodził do wszystkiego tak śmiertelnie poważnie, to bez wątpienia zno­wu by się z nim spotykała. Przynajmniej przez dzień czy dwa.

- Fakt - zgodziła się Vanessa, siadając na schodku poni­żej Sereny.

Nadal trochę uważała Dana za swoją własność. Zerwali ze sobą. owszem, ale jeśli ktokolwiek mógł dawać Danowi oce­ny, to z pewnością ona.

- Chyba tak - dodała Blair, rozciągając się leniwie na dol­nym schodku.

Ledwo pamiętała, jak Dan wygląda.

Jenny usiadła na górze obok Sereny i objęła rękoma kolana.

- Serio? - zapytała zaskoczona.

Nagle otworzyły się drzwi i do środka zajrzał nie kto inny jak Dan. Chwilę potrwało, nim w zaparowanym i mrocznym pomieszczeniu wyłoniły mu się przed oczami wyraźne kształ­ty. A cóż to za niespodzianka - sauna była pełna dziewczyn.

- Wchodź, wchodź - wychrypiała Vanessa głosem juk z horroru. - Czekałyśmy na ciebie.

Dan uśmiechnął się nieśmiało i przygryzł dolną wargę.. Miał na sobie tylko czerwone kąpielówki, a jego włosy były mokre. Na bladych ramionach widać było gęsią skórkę.

- Jest tu moja siostra?

- Tak, ty frajerze. I Elise też tu jest - odparła Jenny. - Nadal się w tobie kocha.

- Wszystkie się w tobie kochamy - stwierdziła Serena.

Dan usiadł na stopniu z białych kafelków obok leżącej na brzuchu dziewczyny w białym turbanie z brylantami.

- Ja się w tobie nie kocham - stwierdziła dziewczyna. - Nawet cię nie znam.

Co za ulga.

Drzwi znowu się otworzyły i do sauny zajrzał Aaron.

- Nessa? - zawołał słodko. Zaróżowione policzki całe miał w piasku.

- Tutaj - odparła wśród pary Vanessa. - Chodź do nas, skarbie. Tylko nie patrz na pozostałe nagie dziewczyny.

Aaron w bordowej koszulce Harvardu i umazanych pia­skiem zielonych wojskowych spodniach przeszedł na palcach i usiadł Vanessie na kolanach. Jenny wyciągnęła rękę i prze­kręciła pokrętło, żeby zwiększyć temperaturę pary.

Chociaż naprawdę nie trzeba już było podgrzewać atmo­sfery.

- Wow! Ale zabawa - stwierdziła Serena. Otarła pot znad górnej wargi i wstała. - Muszę siusiu. Ktoś coś potrzebuje?

- Tak. ale nie jesteś w stanie mi pomóc - odparła z zado­woleniem Blair.

Próbowała przekonać samą siebie, że ta impreza tylko dla dziewczyn naprawdę jej pasuje, ale teraz, kiedy wokół pojawiło się tylu facetów, ujawniły się jej prawdziwe uczucia. Chciała, żeby jej chłopak wyłonił się z pary i ją zaskoczył. Wsunąłby jej na palec diamentowy pierścionek, przykrył ramiona kremową kaszmirową peleryną, a potem wywiózłby ją stąd perłowoszarym kabrioletem jaguarem na oświetloną księżycowym blaskiem prywatną plażę i błagał pocałunkami o wybaczenie. O świcie z mgły wynurzyłaby się łódź, która zabrałaby ich daleko od lądu. i resztę życia spędziliby, przeżywając przygody i kochając się. Chciała prawdziwego, hollywoodzkiego zakończenia.

Stąd ten turban.

Serena otworzyła drzwi sauny. Zimne powietrze owiało jej twarz.

- Cholera. Blair - usłyszała głos Aarona za plecami. - Nie wierzę, że o tym zapomniałem. Mam coś dla ciebie.

Co to może być?

jeśli jesteś za bardzo ujarany, żeby znaleźć tę, którą kochasz, kochaj się z tą, z którą jesteś

Kiedy zamknęły się za nią drzwi od sauny, Serena truchci­kiem pobiegła w poszukiwaniu łazienki. Domek, jak na kąpie­lowy, był naprawdę duży. Mieścił stół do ping - ponga, dwie ogromne rozkładane sofy ze skóry w kolorze kości słoniowej i akwarium z żywą barakudą. Nie wspominając o saunie i ła­zience, która gdzieś tu musiała być.

Ktoś dobrał się do zapasów trawki pana Coatesa, bo głowa Apolla leżała pod stołem do ping - ponga jak przerośnięta piłeczka. Obok akwarium znajdowały się białe drzwi z obrazkiem przedstawiającym niebieskiego chłopczyka i różową dziewczynkę trzymających się za ręce. Serena otworzyła je.

Za nimi znajdowała się łazienka ozdobiona złotymi listkami. Była w niej niska urny walka, taka sama, jakie można spotkać w europejskich hotelach, i równie bezużyteczna.

Bo służy do mycia tyłka, ale to po prostu ohyda?

Zasłona prysznica była zrobiona z plastiku w złote gwiazdki. Za nią w wannie, z paczką trawki pana Coatesa na kolanach, w ubraniu mokrym od morskiej wody i oczami zaczerwienionymi i zaspanymi do granic możliwości, siedział Nate Archibald - tak, ten słynny, zaginiony Nate. Serena odciągnę­ła zasłonę i weszła do wanny, przytrzymując ręcznik, w który była zawinięta.

- Nate? Co tu robisz? Dlaczego nie było cię na lodzi?

Nate uśmiechnął się głupio. Serena była naga, jeśli oczy­wiście nie liczyć ręcznika. Nie sposób było nie uśmiechać się do niej. Wyglądała jak grecka bogini. Jej czoło było wilgotne, a jasne włosy zmatowiałe od potu, ale nadal wyglądała prze­pięknie. Bardziej niż przepięknie.

Zwinęła włosy na czubku głowy i powachlowała się dłonią.

- Boże, ale mi gorąco. Nate'owi też zrobiło się gorąco.

- Nie powinienem tu być - przyznał się idiotycznie. - Na tabliczce napisano: „Chłopcom wstęp wzbroniony”.

Serena wzięła szklaną buteleczkę żelu do kąpieli Clarins, która stała na brzegu wanny, i obejrzała ją. Pierwszym skład­nikiem była aqua. ,.To znaczy woda?” - zastanowiła się Sere­na. To dlaczego od razu tak nie napiszą? Odstawiła butelkę z powrotem.

- Nie szkodzi. Jest tu przyrodni brat Blair. I Dan Humph­rey. Zakaz wstępu dla chłopaków i tak by nie wypalił.

Nate nie spuszczał wzroku z jej twarzy. Maleńkie kropelki wody zatrzymały się na jasnych rzęsach. Boże, jaka ona była śliczna. Zjawił się tutaj, żeby szukać Blair, ale naprzeciwko niego siedziała Serena, i to ubrana tylko w ręcznik.

- Postanowiłam w przyszłym roku pójść do Yale - wypa­liła Serena, odgarniając z twarzy wilgotne pasemka włosów. - Nie powiedziałam jeszcze Blair, bo nie chcę, żeby się wście­kła, jeśli ona się nie dostanie. Ale tam właśnie postanowiłam pójść.

Nate pokiwał głową. To zabawne, że twarz, a nawet głos Sereny wydawały się takie delikatne, podczas gdy jej ciała nie można by nazwać delikatnym. Było smukłe, umięśnione i moc­ne jak u maratończyka.

- Ja też tam idę - przyznał się łamiącym głosem. - Już wysiałem im zaliczkę.

Serena uśmiechnęła się szeroko.

- Oboje idziemy do Yale!

Nate pochylił się ku niej i położył dłonie na jej wilgot­nych, nagich ramionach. Zanurzył nos w jej długich, jasnych włosach. Pachniała słodko i ciepło, jak lato.

- Hm - mruknął i pocałował ją delikatnie w ciepłą szyję, smakując mieszankę olejków paczuli, której zawsze używała.

Ejże! To nie ta dziewczyna!

Serena uśmiechnęła się szeroko, podczas gdy jego usta wę­drowały w górę po szyi ku jej wargom.

- Co robisz? - mruknęła, nie odpychając go jednak. Mi­nęło już trochę czasu, odkąd ktoś ją całował, a to jest miłe uczu­cie. Oczywiście, było w tym coś złego, ale przecież całowali się już z Nate'em, a świadomość, że w przyszłym roku będą razem studiować, jakoś usprawiedliwiała tę sytuację.

Zamknęła oczy i poddała się pocałunkom. Jej ręcznik opinii i jakimś cudem wilgotna koszulka Nate też spadła.

Zbliżał się koniec roku szkolnego, za chwilę mieli skończyć szkołę - małe spotkanie najlepszych przyjaciół z tej okazji to przecież nic zdrożnego.

Aha, a co z ich wspólną najlepszą przyjaciółką?

nikt nie robi tego lepiej

Blair spływała potem i rozpaczliwie potrzebowała wódki z tonikiem. Podciągnęła ręcznik.

- Co to jest? Co masz dla mnie? - zapytała brata.

Aaron wstał i zaczął macać kieszenie wojskowych spodni.

- Mam to przy sobie - wyjaśnił. - Przynajmniej tak mi się wydaje.

Przez chwilę grzebał w kieszeniach, po czym wyjął coś, co wyglądało jak mokra, biała koperta.

Blair zacisnęła powieki, a potem z powrotem otworzyła oczy. Była całkowicie pewna, że zna zawartość koperty.

- I od jak dawna to masz? - zapytała wściekła, po czym wyrwała kopertę z rąk brata.

Aaron wzruszył ramionami jak niewiniątko.

- Przyszło dziś rano.

Mimo pary Blair widziała znajomy niebieski herb Yale wy­drukowany w lewym górny rogu koperty. Próbowała ją otwo­rzyć drżącymi, niecierpliwymi dłońmi.

- Cholera - sapnęła i rozdarła ją do końca zębami.

W środku leżała złożona na pół. cieniutka, wystrzępiona kartka. Od kilku miesięcy życie Blair wisiało na włosku. Trud­no uwierzyć, że wszystko zależało od takiego skrawka.

Pozostali czekali w pełnym szacunku milczeniu.

Droga Blair Waldorf

Po długim zastanowieniu z przyjemnością proponuje­my pani miejsce na uniwersytecie Yale od jesieni przyszłe­go roku...

Blair przycisnęła kawałek papieru do piersi i wypadła z sauny.

- Serena! - wrzasnęła, pędząc korytarzem domku kąpie­lowego prosto do łazienki.

Otworzyła z rozmachem drzwi, spodziewając się, że zoba­czy swoją przyjaciółkę niewinnie siedzącą na toalecie.

Tymczasem powitała ją gmatwanina znajomych, pięknych i nagich kończyn w wannie. Nate i Serena zamrugali bezmyśl­nie oczami, patrząc na Blair; ich złote głowy znajdowały się raptem kilka centymetrów od siebie.

- Świętowaliśmy - wyjąkała Serena.

Wyszła z wanny, przytrzymując niezbyt pewnie ręcznik wokół nagiego ciała i spojrzała na przemoczony kawałek papieru w rękach Blair.

- Co to takiego? - zapylała, desperacko próbując zmienić temat.

Blair miała ochotę zmyć len idealną, anielską buźkę w idiotycznym bidecie Coatesów.

- Przyjęto mnie do Yale. Wreszcie. - Zmrużyła oczy. Nie udawajcie, że was to interesuje.

Nate wstał, chwiejąc się i rozsypując ogromną torbę trawki po całej wannie. Zerwał zasłonę od prysznica, gdy próbował złapać równowagę, jak na złość, nadal wyglądał bosko. Złocistobrązowe włosy układały mu się w fale, od wiatru i soli, którą przesycone było powietrze. Policzki miał zaróżowione od słońca, trawki i pocałunków. I ten nagi tors - Blair robiło się niedobrze z pożądania, gdy na niego patrzyła.

- Ej. wiesz, właśnie o tym rozmawialiśmy - bełkotał; ję­zyk miał jak kolek z powodu trawki, zakłopotania i poczucia winy. - Ja i Serena, i teraz ty też. Wszyscy idziemy do Yale. Cała nasza trójka!

Hura!

- Dzięki, że mi mówicie - odgryzła się Blair.

Wyobrażała sobie, że świętując to wydarzenie, wypiją z Se­reną butelkę szampana na prywatnej plaży Coatesów. Potem z pewnością by skapitulowała i zadzwoniła do Nate'a na ko­mórkę, żeby porwał ją z imprezy i kochał się z nią jak wariat na jakieś innej plaży.

Tyle, jeśli chodzi o fantazje.

Nate nadal stał w wannie. Na bosych stopach miał rozsypa­ną trawkę. Blair wyciągnęła rękę i odkręciła mocno prysznic, oblewając Nate'a lodowato zimną wodą. Potem wyszarpnęła ręcznik Sereny i schowała go pod rękę. Trzaskając drzwiami przed ich kłamliwymi, zdradliwymi twarzami, wyszła z łazien­ki.

Lexique. czy jak jej, do cholery, było, dreptała w stronę dom­ku kąpielowego w tej swojej tunice Missoni, która wszystkim dziewczynom działała na nerwy. Warkocze obijały jej się o uwol­nione ze stanika piersi. Blair właśnie wychodziła z domku.

- On tam jest, prawda? Mój kochany Nate?

Blair odsłoniła zęby w demonicznym uśmiechu.

- O, tak. Czeka na ciebie w łazience - odpowiedziała tej głupiej francuskiej jędzy. Zatrzasnęła za Lexie drzwi i ruszyła prosto do baru przy basenie.

W namiocie było chyba więcej chłopaków niż dziewczyn. Damian, Lloyd i Marc z Ravesów rozmawiali z dziewczynami z ostatniej klasy Constance Billard, rozdając cygara i najnow­szego singla Pokręcona siostrzyczka, na którym śpiewał nie kto inny, jak Jenny Humphrey. Dziewczyny zdjęły koszulki. Wszystkie miały na sobie jasne, pastelowe góry od bikini. Wyglądały jak statystki ze starych filmów Elvisa, których ak­cja rozgrywała się na plaży.

Chuck Bass próbował namówić Rain Hoffstetter. Laurę Salmon. Kati Farkas i Isabel Coates. żeby poszły razem z nim do akademii wojskowej.

- To nieważne, do jakiej szkoły się pójdzie. Liczy się to. jak dobrze będziesz się bawić. - Usłyszała jego słowa Blair. - Pomyślcie, jakby było cudownie, gdybyśmy poszli tam wszy­scy razem!

Blair podeszła do baru, złapała do połowy opróżnioną bu­telkę wódki Absolut i udała się z nią nad basen.

- Ej, żadnego szklą w okolicach basenu! - krzyknęła za nią przez megafon Isabel.

Blair zignorowała ją i weszła po drabinie na najwyższą trampolinę. Ręcznik osunął jej się z ciała, gdy stanęła na samej krawędzi, nad przepaścią.

Naga diwa w zdobionym brylantami turbanie wzięła łyk swojego ulubionego napoju.

Ignorując pomruki zszokowanych koleżanek z klasy i pol­ne zachwytu okrzyki chłopców Blair zastanowiła się chwilę nad ostatnimi wydarzeniami. Ona i Nate to najwyraźniej za­mknięty rozdział, tak samo jak ona i Serena. Nie pierwszy raz. Mieszkała nie gdzie indziej jak w Brooklynie z Vanessą, dziew­czyną o ogolonej głowic, z którą zaczęła rozmawiać raptem tydzień temu. No i w końcu, nareszcie dostała się do Yale.

Jej życie składało się z bisów, wypełnionych tymi samymi ludźmi i imprezami. Było nad wyraz przewidywalne. Nawet jej marzenia były przewidywalne i to jej się, owszem, podobało. A teraz nie wiedziała, czego się spodziewać.

Podniosła butelkę do ust i wzięła kolejny potężny łyk, a potem ostrożnie odstawiła ją na trampolinę. Uniosła ramiona, wyprostowała się jak strzała, wspięła na palce i skoczyła. Wstrzymując oddech, zanurkowała pod powierzchnię błękitnozielonej wody, rozkoszując się ciszą. Za nią na powierzch­nię wody wypłynął turban.

Cały ten rok był dla Blair serią wzlotów i upadków, z prze­wagą tych ostatnich. Ale co z tego, że jej życie nie układało się tak, jak sobie wyobrażała, tworząc w głowie własny film? To nie ona, tylko pozostali aktorzy okazali się dupkami. Zamie­rzała przenieść akcję filmu do zupełnie nowego miejsca, gdzie zaangażuje całkowicie nową obsadę. A nikt nie wiedział lepiej od Blair, jak skupić na sobie całą uwagę.

Jej ciemna głowa wynurzyła się z wody z dramatycznym, głośnym pluskiem. Pozostali gapili się, chichocząc głupio w namiocie, ale Blair na nikogo nie zwracała uwagi. Dryfując na plecach, zanuciła małą, głupawą wyliczankę, by dodać so­bie otuchy.

Raz. dwa, trzy, słuchajcie matoły, już za dziewiętnaście dni koniec szkoły.

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

WEEKEND PIĘKNOŚCI WEEKENDEM WYSYPKI

Okazało się, że niemal wszyscy, którzy korzystali z sauny Coate sów albo z ich basenu bądź pożyczali ręcznik od kogoś, kto korzystał z sauny lub basenu, obudzili się z ohydną, swę­dzącą, sączącą się wysypką na twarzy. Ludzie z Origins zostali natychmiast odesłani do domu, wezwano też lekarza derma­tologa, aby ocenił powagę sytuacji. Co ciekawe, nasza kąpią­ca się piękność B nie miała na twarzy nawet najmniejszego śladu. Dermatolog wyjaśnił, że najprawdopodobniej była uod­porniona, ale mogła też być nosicielem. Żeby było cieka­wiej, wysypka wyglądała dokładnie tak, jak pokrzywka na pew­nym dziecku, z którym B miała styczność, mimo że rodzina próbowała je odizolować. No ale przynajmniej wszyscy otrzymali w prezencie dobry pretekst, żeby nie iść w piątek do szkoły! Skoro dziewięćdziesiąt dziewięć procent uczennic ostatniej klasy zostało poddanych kwarantannie, dyrektorka Constan­ce Billard nie miała wyjścia, jak tylko dać im wolny cały tydzień.

B skorzystała z okazji i poleciała do Paryża, aby zobaczyć się z ojcem, i wpadła na matkę u Chanel na lewym brzegu Sekwany. Najwyraźniej mama próbowała wykupić dla niej cała firmę jako prezent z okazji przyjęcia do Yale. Ponieważ firma nie byłą na sprzedaż, B zadowoliła się czterema spódnicami, sześcio­ma parami pantofli bez pięt i trzema wieczorowymi torebkami - jaka z niej rozsądna dziewczyna! V pojechałaby razem z nią, gdyby nie kwarantanna. W nagrodę miała kupę radości z za­bawy w doktora ze swoim nowym chłopakiem. A co z S i N? N widziano w drodze do jej domu przy Piątej Alei. Odwiedzał ją pod pretekstem pożyczenia kremu łagodzącego wysypkę, ale osobiście podejrzewam, że też spodobała mu się zabawa w doktora.

CZEGO NIE MOŻECIE SIĘ DOCZEKAĆ, GDY MINIE WYSYPKA

Szalonych imprez na dachach.

Kupowania białych sukienek na rozdanie dyplomów - takich sukienek, które nie złamią reguły, że nie może być widoczny rowek między piersiami, ale w których nie będziemy wyglą­dać jak tłuste panny młode.

Kupowania towarzyszy na bal z okazji zakończenia szkoły, któ­rzy się nie upiją ani nie obrzygają nam naszych ślicznych no­wych sukienek.

Kupowania idealnych białych szpilek, które włożymy do na­szych nowych sukienek na rozdanie dyplomów. Ale niezbyt wysokich, bo podchodzić będziemy według wzrostu, a żadna nie chce być ostatnia.

Układania listy prezentów z okazji zakończenia szkoły. Chyba nie będzie problemu z napisaniem poprawnie słowa „samo­chód”?

Dostania wszystkiego z listy prezentów. Brum, brum, brum!

Końca szkoły!!!!

KILKA NIEDOKOŃCZONYCH SPRAW

Czy S i N są parą? A jeśli nie, to kim właściwie są?

Czy B jeszcze kiedyś odezwie się do nich? A może się zemści?

Czy B i V nadal będą razem mieszkać, skoro teraz ciągle kręci się tam A?

Czy D nadal będzie zwykłym dzieciakiem - w pewnym sensie? Czy pozna normalną dziewczynę?

Czy J pójdzie do szkoły z internatem? Czy będzie się trzymać z dala od kłopotów, zanim ją tam wyślą?

Czy wszystkim nam się uda skończyć szkołę? Zgadnijcie, kto pozna wszystkie odpowiedzi?

Wiem, że mnie kochacie.

plotkara

plotkara.net jest tłumaczeniem nazwy autentycznej strony interneto­wej: www.gossipgirl.net (przyp. red.).

NYU - New York University (ang.) - Uniwersytet w Nowym Jor­ku (przyp. tłum.).

tempeh - półprodukt sojowy poddany fermentacji (przyp. tłum.).

*



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cecily von Ziegesar 07 Plotkara 7 Nikt nie robi tego lepiej
Plotkara 7 Nikt nie robi tego lepiej
Ziegesar Cecily von Plotkara 07 Nikt nie robi tego lepiej
Plotkara 07 Ziegesar Cecily von Nikt nie robi tego lepiej (Nobody Does It Better)
Cecily von Ziegesar Nikt nie robi tego lepiej
Ziegesar?cily von Plotkara Nie zatrzymasz mnie przy sobie
Ziegesar?cily von Plotkara Bo jestem tego warta
Ziegesar Cecily von Plotkara 04 Bo jestem tego warta
Ziegesar Cecily von Plotkara 08 Nie zatrzymasz mnie przy sobie

więcej podobnych podstron