Nerval Gerard De ZWIERZENIA MIKOŁAJA RESTIFA


Nerval Gerard

Zwierzenia Mikołaja Restifa

Część Pierwsza

I. PAŁAC HOLENDERSKI

W lipcu roku mieszkał w Paryżu pewien młody mężczyzna lat dwudziestu pięciu, wykonujący zawód składacza w drukarni, która się mieściła w galeriach Luwru, nazywany w warsztacie po prostu Mikołajem i znany tam tylko z imienia, bo nazwisko trzymał w rezerwie do czasu, aż będzie mógł założyć jakieś przedsiębiorstwo albo dojść do wybitnego stanowiska. Nie myślcie jednak, że był to człowiek ambitny, nic poza miłością nie zajmowało jego myśli i chętnie by poświęcił dla niej nawet sławę, której może był godny, choć nigdy jej nie zdobył.

Ktokolwiek w tych czasach odwiedzał Komedię Francuską, ten na pewno zauważył w pierwszym rzędzie parteru pociągłą twarz z orlim nosem, o brunatnej cerze ze śladami ospy, o czarnych, pełnych wyrazu oczach, której zuchwały wygląd złagodzony był widoczną subtelnością rysów. Ten niebrzydki zresztą kawaler o smukłej figurze i kształtnych, muskularnych nogach, starannie obuty, ale jak na bywalca królewskiego teatru ubrany nieco za skromnie, pokrywał swoje ubóstwo wdziękiem mężczyzny przyzwyczajonego do

błyszczenia na balach publicznych. Był to właśnie robotnik Mikołaj, który prawie każdego wieczoru poświęcał sporą część dziennego zarobku, aby rozkoszować się sceną, oklaskiwał bez opamiętania arcydzieła repertuaru komicznego (tragedyj nie lubił) i okazywał szczególny entuzjazm dla pięknej panny Guéant, cieszącej się w owym czasie dużym powodzeniem w Wychowanicy i Mylących pozorach.

Nie ma nic bardziej niebezpiecznego dla ludzi skłonnych do marzycielstwa niż poważna miłość do osoby z teatru; taka miłość to nieustanne oszustwo, to chorobliwa mrzonka, to przywidzenie szaleńca, który splątał swoje życie z nieziszczalną chimerą i czuje się szczęśliwy dopóty, dopóki nie wychodzi ze stanu pragnienia i aspiracji, ale z chwilą kiedy chce dotknąć bóstwa, chimera rozpływa się w oczach.

Od roku już Mikołaj podziwiał pannę Guéant w sztucznym świetle pająka i rampy, aż któregoś wieczoru przyszło mu do głowy popatrzyć na nią bardziej z bliska. Stanął przy wyjściu dla aktorów, które łączyło się wtedy z pasażem prowadzącym do Carrefour de Bussy. Małe drzwiczki teatru były gęsto obstawione przez lokajów, nosicieli lektyk i nieszczęśliwych wzdychaczy, którzy podobnie jak Mikołaj płonęli nieśmiałą namiętnością do tej lub owej z aktorek. Byli to przeważnie subiekci sklepowi, studenci albo też wstydliwi poeci, przybiegający z kawiarni Procope, gdzie podczas antraktu napisali madrygał lub sonet. Co innego szlachta, sądownicy, zarządcy majątków i dziennikarze, ci nie dochodzili do takiej ostateczności. Przedostawali się do gmachu teatru dzięki szczególnym względom czy środkom pieniężnym i najczęściej ku wielkiej rozpaczy zgromadzonych na ulicy świadków towarzyszyli aktorkom wracającym do domu.

W tym to zakątku Mikołaj upajał się jałowym

szczęściem podziwiając wysmuklą talię, olśniewającą cerę, uroczą nóżkę pięknej panny Guéant, która zwykle po wyjściu z teatru wsiadała do lektyki i kazała się nieść prosto do domu. Mikołaj nabrał zwyczaju chodzenia za lektyką aż do samego końca; widział, jak panna Guéant wysiada, i nigdy nie zauważył, aby jakiś kawaler ją odprowadzał. Posuwał swoją dziecinadę tak daleko, że tracił część nocy na spacerowaniu pod oknami aktorki, śledząc grę świateł i cieni na zasłonach, jak gdyby mogło to mieć dla niego jakieś, choćby najmniejsze znaczenie, kiedy w rzeczywistości on, żyjący z pracy rąk ubogi widz teatralny, przenigdy nie śmiałby zbliżyć się do tej, która zamykała drzwi przed bogaczami i wielkimi panami.

Któregoś wieczoru po wyjściu z teatru panna Guéant zamiast, jak zwykle, wziąć lektyką, poszła przed siebie pieszo podając ramię jednej ze swoich towarzyszek, minęła pasaż i u wylotu wskoczyła do czekającego na nią powozu, który szybko ruszył. Mikołaj pobiegł w jej tropy; konie pędziły tak prędko, że wkrótce wpadł w zadyszkę. Dopóki powóz jechał ulicami, nie było jeszcze najgorzej; ale whet zaczęła się długa seria wybrzeży, gdzie pościg zdecydowanie przerastał jego siły. Na szczęście, pod osłoną nocy uczepił się powozu, złapał oddech i jechał tak, zachwycony tą pozycją, ale serce miał zranione zazdrością. Było to dla niego oczywiste, że powóz zdąża do jakiegoś ustronnego domku. Naiwna wychowanica, którą tylko co podziwiał na scenie, tym razem miała wstąpić w jakieś tajemnicze związki.

Ale jakież miał prawo ten niemądry bywalec teatralny, przejęty jeszcze niedawnym spektaklem i wyniesioną z niego sceniczną ułudą, zajmować się nocnymi wyprawami pięknej panny Guéant? Gdyby tego wieczoru grała w Mylących pozorach, a nie w

Wychowanicy, czy uczucia Mikołaja byłyby takie same? Kochał kobietę idealną, skoro nigdy nie przyszło mu na myśl zbliżyć się do niej; ale serce ludzkie jest ulepione ze sprzeczności. Odtąd Mikołaj czuł się zakochany w kobiecie, a nie tylko w aktorce. Miał odwagę badać jej sekrety i był zdecydowany wtrącić się w razie potrzeby do tej nocnej przygody, tak samo, jak to się zdarza czasem, że w marzeniach sennych budzi się w nas poczucie realności i że chcemy za wszelką cenę położyć im kres.

Powóz przejechał mosty, zapuścił się w ulice na prawym brzegu i wreszcie przystanął na dziedzińcu domu w dzielnicy Tempie. Mikołaj ześliznął się na ziemię nie dostrzeżony przez dozorcę i poczuł się zakłopotany swoją sytuacją. Tymczasem usłyszał łagodny stonowany głos panny Guéant, która powiedziała do swojej towarzyszki:

— Wysiądź pierwsza, Junio.

Junia! Na dźwięk tego imienia zamglone wspomnienie przemknęło przez głowę Mikołaja: tak było na imię niejakiej pannie Prudhomme, tancerce z Opery Komicznej, którą kiedyś spotkał na wycieczce za miastem.

Poszedł, aby jej podać rękę w chwili, kiedy wysiadała z powozu.

— Aha, pan też na przyjęcie? — spytała poznając Mikołaja. Zanim zdołał odpowiedzieć, panna Guéant, która miała wysiąść za Junią, oparła się lekko na jego ramieniu. Wrażenie było tak silne, że Mikołaj stracił mowę. W tej samej chwili jakiś pułkownik dragonów, który wyszedł na spotkanie pań, powiedział spojrzawszy na niego:

— Panno Guéant, oto jeden z pani najwierniejszych wielbicieli.

Rzeczywiście, często widywał Mikołaja w teatrze,

kiedy ten, jak zwykle, z zapałem oklaskiwał piękną aktorkę. Panna Guéant obróciła się do młodego mężczyzny i ze swoim najbardziej uroczym uśmiechem powiedziała najbardziej wzruszającym tonem:

— Jestem zachwycona, że spotykam pana wśród gości.

Mikołaj był przerażony: ten głos, znajomy ze sceny, teraz oto zwracał się wprost do niego, ta uwielbiana postać zeszła z piedestału i uśmiechnęła się do niego, pełna życia. Starczyło mu na tyle przytomności umysłu, że odpowiedział:

— Pani, jestem tylko miłośnikiem teatru, zachwyconym, że mogę panią podziwiać dłużej.

Przenikało go to szczególne wrażenie, jakiego doświadczają ci, którzy po raz pierwszy widzą z bliska kobietę znaną ze sceny, wrażenie, że zawierają znajomość z osobą, którą dobrze znają. Najczęściej zdarza się tak, że niebawem spostrzegają wielką różnicę: subretka jest bez dowcipu, kokietka — bez wdzięku, wielka miłośnica — bez serca, a poza tym światła rampy tak dalece zmieniają rysy twarzy! Tymczasem panna Guéant wychodziła zwycięsko z tych wszystkich porównań. Mikołaj patrzył oszołomiony na jej śnieżną szyję i falującą kibić, kiedy wchodziła po schodach oparta na ramieniu pułkownika.

— No więc? Na co pan czeka? — powiedziała panna Prudhomme. — Proszę mi podać ramię i wejdźmy.

Mikołaj powoli wracał do siebie. Tego dnia, na szczęście, miał na sobie nieposzlakowaną bieliznę, nowe prawie ubranie z lustryny, w końcu wyglądał przyzwoicie, zresztą widział mijających go innych gości bardziej niedbale ubranych niż on.

— Gdzie my właściwie jesteśmy? — spytał po cichu Junii (panny Prudhomme) i wchodząc po schodach

wyłożył jej powód swojego zakłopotania. Ta wybuchła śmiechem i powiedziała:

— Mój przyjacielu, bądź spokojny, co do mężczyzn, to są tu sami książęta i poeci, jak mówi pan de Voltaire. Towarzystwo jest mieszane... Czy nie jest pan po trosze księciem?

— Pochodzę od cesarza Pertinaxa — powiedział poważnie Mikołaj. — Mój dziadek przechowuje w Nitri, w Burgundii, nasze drzewo genealogiczne, przepisowo sporządzone.

— No więc! To wystarczy — powiedziała Junia nie zastanawiając się nad wiarygodnością tych wyjaśnień. — Wolałabym pana jako poetę, bo mógłby pan zarecytować coś lekkiego przy deserze; ale co za różnica? Książę to już całkiem nieźle, a zresztą ja pana wprowadzam.

— Ale gdzie jesteśmy?

— Jesteśmy — powiedziała Junia — w pałacu Holenderskim, ambasador Wenecji wydaje tu dzisiaj przyjęcie.

Weszli do sali (do tej samej, gdzie później Beaumarchais, który zajmował ten dom, zainstalował sobie bilard). Mikołaj, któremu od czasu, jak zamieszkał w Paryżu, w ciągu kilku miesięcy nie zdarzyło się zjeść kolacji w innym lokalu, jak tylko U Świniarków, był oszołomiony wystawnością stołu, przy którym miał usiąść. W jego powierzchowności było jednak tyle dystynkcji, że gdziekolwiek by się znalazł, wszędzie by był na swoim miejscu. Dziwiono się tylko, że go nie znano, ile że były tu wyłącznie znakomitości światowego towarzystwa i literatury. Kobiety były to aktorki z różnych teatrów. Podziwiano pannę Hus, dowcipną, wyzywającą, ale mniej piękną niż panna Guéant; smukłą i powiewną pannę Halard; pannę Arnould, która zdobyła już sobie rozgłos w roli Psyche w Festach

pafijskich; młodziutką Rozalią Levasseur z Komedii Włoskiej, która sprowadziła ze sobą jakiegoś labusia; dalej panny Guimard i Camargo drugą, która była pierwszą tancerką w Teatrze Francuskim. Pani Favart siedziała po lewej ręce Mikołaja. Otoczony tak świetnym kręgiem słynnych piękności, Mikołaj nie odrywał oczu od panny Guéant, usadowionej przy drugim końcu stołu obok pułkownika, który ją wprowadził. Junia dokuczała mu z tego powodu i doprowadziła do tego, że opowiedział jej całą historię swojej namiętności.

— To niewesołe dla mnie — powiedziała ze śmiechem — bo mam tylko pana za kawalera; ale nie szkodzi, pan mnie bardzo bawi.

Kiedy się kolacja skończyła, Rozalia Levasseur, która miała miły głos, zaśpiewała kilka kupletów; panna Arnould wygłosiła wiersz Blade płomienie; panna Hus odegrała scenę z Moliére'a; pani Favart zaśpiewała aryjkę ze Służącej panią; Guimard, Halard, Prudhomme i Camargo druga wykonały fragment baletowy z Medei, panna Guéant odegrała scenę z listem z Wychowanicy. Potem przyszła kolej na poetów: każdy zarecytował swój wiersz albo odśpiewał piosenkę. Była już późna noc; najznakomitsi autorzy, wielkie osobistości, słowem ciężka powaga odjechała. Kółko stało się bardziej intymne; Grécourt wyrecytował jedną ze swoich bajek; poeta nazwiskiem Robbé odczytał poemat przeciwko księciu de Conti, który dał mu dwadzieścia tysięcy liwrów za nieogłoszenie go drukiem. Piron wyrecytował kilka namiętnych strof w duchu tej epoki, która nie uznawała niczego, nawet miłości. Zebrani czuli jeszcze dreszcz wywołany tą gwałtowną poezją, kiedy pani Favart, zwracając się do sąsiada z prawej strony, powiedziała:

— Teraz kolej na pana.

Mikołaj zawahał się, tym bardziej że oczy pięknej panny Guéant były w ten chwili zwrócone na niego. Chcąc mu dodać otuchy, spytała z czarownym uśmiechem:

— Pan nam coś powie?

— To jest mały książę! — zawołała Junia. — On się nie nadaje, on nic nie napisał... To potomek cesarza Per... Per...

Mikołaj zaczerwienił się aż po uszy.

— Pertinaxa, o właśnie! — dokończyła Junia.

Ambasador Wenecji ściągnął brew: nie bardzo wierzył w potomków cesarzy rzymskich i, należąc samemu do rodu Mocenigo, wpisanego do złotej księgi Wenecji, chlubił się, że zna wszystkie największe nazwiska Europy. Mikołaj poczuł, że będzie zgubiony, jeżeli się nie wytłumaczy. Podniósł się i zaczął wywodzić swoją genealogię; opowiedział, jak to Helvius Pertinax, syn następcy Commodusa, zdołał uniknąć śmierci, którą chciał mu zgotować Karakalla, i schroniwszy się w Apeninach poślubił Didię Julianę, córkę również prześladowanego cesarza Juliana. Labuś towarzyszący Rozalii Levasseur, który miał niejakie pretensje do uczoności, słysząc tę argumentację potrząsnął głową, na co Mikołaj wyrecytował w najczystszej łacinie akt ślubu dwojga małżonków i przytoczył mnóstwo innych tekstów. Księżyk uznał się za pokonanego, Mikołaj spokojnie wyliczył potomków Helviusa i Didii aż do Olibriusa Pertinaxa, o którym wiadomo, że był łowczym króla Chilperyka, potem jeszcze nieskończoną liczbę Pertinaxów, ludzi rozmaitych kondycji, kupców, prokuratorów, strażników, aż do sześćdziesiątego potomka cesarza Pertinaxa, nazwanego Mikołajem Restif, które to nazwisko jest przekładem nazwiska łacińskiego wprowadzonym od czasu, jak zaczęto w aktach publicznych używać wyłącznie języka francuskiego.

Towarzystwo nie byłoby słuchało tego długiego wyliczenia, gdyby nie to, że uwagi, które Mikołaj dodawał w najważniejszych miejscach, przekonały wszystkich, iż była to krytyka wszelkich genealogii. Poeci i aktorki śmieli się z całego serca; wielcy panowie, którzy znaleźli się w towarzystwie, chcieli okazać swoje poczucie humoru, więc przyjmowali z uznaniem jawną ironię tego popisu. Werwa i ożywienie gawędziarza zjednywało mu wszystkie głosy. Zainteresowanie było tak wielkie, a Mikołaj, opowiadając przy wyliczanych imionach rozmaite anegdoty, potrafił tak umiejętnie trzymać umysły w napięciu, że kiedy doszedł do swojej osoby, poproszono go, aby opowiedział coś z własnego życia. Zgodził się opowiedzieć o swojej pierwszej miłości.

Względy okazywane Mikołajowi przez panie zraziły kilku nadętych gości, którzy się też niezadługo wynieśli, tak że na sali pozostało tylko małe życzliwe kółko słuchaczy. Wyznania były wtedy w modzie. Spowiedź Mikołaja była krótka, żarliwa, z oznakami naiwnej amoralności, które pociągały wulgarnych słuchaczy; ale dochodząc w swoim opowiadaniu do prawdziwie ludzkiego pierwiastka, ukazał się takim, jakim był w głębi, szlachetnie i szczerze oddany gorącemu uczuciu; potrafił przejąć wzruszeniem to frywolne towarzystwo i rozbudzić w tych zagubionych sercach iskierkę czystej miłości wczesnego wieku. Nawet panna Guéant, równie zimna, jak piękna, która uchodziła za osobę rozważną, nie mogła się obronić przed żywą sympatią do tego młodego człowieka, który miał tak czułą i wrażliwą duszę. Przy ostatnich scenach opowiadania, które Mikołaj kończył zdławionym głosem i ze łzami w oczach, zawołała:

— Czy to możliwe? Czy można aż tak bardzo kochać?

— O tak, pani — zawołał Mikołaj — to wszystko jest prawdą, tak samo jak rodowód Pertinaxów... Co do osoby, którą kochałem, to była podobna do pani, miała chyba coś z pani rysów i pani uśmiechu; nic mnie nie może pocieszyć po jej utracie, chyba tylko możność podziwiania pani.

Wtedy zerwała się burza oklasków. Kilku entuzjastów nie wahało się twierdzić, że mają przed sobą powieściopisarza świetniejszego niż Prevost d'Exiles, czulszego niż Arnaud, poważniejszego niż Crébillon syn i że chwilami ten powieściopisarz daje świadectwo nie znanego dotąd realizmu. No i ubogi wyrobnik został przyjęty na równej stopie przez świetne nazwiska, świetne umysły i świetne wyuzdane piękności tego czasu. Dalsza jego droga w życiu światowym zależała już tylko od niego. Jednakże wszystko, co mówił, było prawdą; uważał się za potomka Pertinaxa i opowiadał o swojej miłości do kobiety, która umarła na kilka miesięcy przedtem. A że było to serce nie znoszące pustki, więc miłość idealna i na wskroś poetycka do panny Guéant powoli je pocieszyła po stracie tamtej, której ślad pozostawał jeszcze ciągle żywy.

Podobno ta kolacja miała dziwaczne zakończenie, zresztą zakończenie dość często spotykane na tego rodzaju nocnych przyjęciach. Na dany sygnał światła pogasły i w ciemności zaczęła się zabawa w ślepą babkę; był to podobno ostateczny cel tego spotkania; przynajmniej dla wtajemniczonych, którzy nie odjechali ze zwykłymi gośćmi. Każdy miał prawo odprowadzić damę, którą schwytał po ciemku w tym chwilowym zamieszaniu. Oficjalni kochankowie łatwo się rozeznawali; ale raz dokonany, choćby przypadkowy wybór był uświęcony. Mikołaj nieoczekiwanie poczuł czyjąś dłoń, która ujęła go za rękę i pociągnęła o kilka kroków, wtedy podano mu drugą dłoń, ciepłą

i drżącą; była to dłoń panny Guéant, która go poprosiła, aby ją odprowadził. Kiedy schodzili ukrytymi schodami na dziedziniec, usłyszał głos wołającej za nimi Junii: — Poświęcam się, będę pocieszała pułkownika.

II. KTO TO BYŁ MIKOŁAJ

W trzydzieści lat później ten sam mężczyzna, znany już wtedy pod swoim rodowym nazwiskiem Restif, do którego dorzucił Labretonne, od wiejskiego gospodarstwa ojca, miał okazję wrócić do pałacu Holenderskiego przy starej ulicy Tempie, należącego w tym czasie do Beaumarchais. Uczestnikom tamtego spotkania przypadły w udziale różne losy. Ambasador Wenecji, którego nisko szacowano w świecie i uważano niekiedy za szpiega i oszusta, marnie skończył, doścignięty wyrokiem Rady Dziesięciu; piękna panna Guéant umarła na chorobę piersiową i Mikołaj długo ją opłakiwał, choć zdołał nawiązać z nią tylko przelotny związek. Co do niego samego, to nie był to już dawny ubogi robotnik drukarski; stał się mistrzem w swoim zawodzie i, co więcej, łączył go w osobliwy sposób z zajęciami literata i filozofa. Jeżeli raczył jeszcze imać się pracy ręcznej, to przedtem zawieszał obok siebie na kółku aksamitną kurtkę i szpadę. A zresztą składał tylko swoje własne dzieła i okazał się tak niezmiernie płodny, że nie zadawał już sobie trudu pisania: stojąc przed basztą, z blaskiem

zapału w oczach, łączył litery na swoim winkielaku układając natchnione i najeżone błędami stronice, które uderzały wszystkich czytelników niezwykłą ortografią i zamierzonymi dziwolągami. Z reguły używał w tym samym tomie czcionek różnego rozmiaru i zmieniał je zależnie od znaczenia, jakie przypisywał temu lub tamtemu okresowi. Cycero był czcionką namiętności, nadawał się do miejsc efektownych, borgis — do zwykłego skromnego opowiadania i do obserwacji moralnych, antykwa gromadziła na niewielkiej przestrzeni tysiące nudnych, ale koniecznych szczegółów. Czasami podobało mu się spróbować nowego systemu ortografii; niespodzianie powiadamiał o tym czytelnika w nawiasie, po czym ciągnął dalej swój rozdział, bądź to usuwając część samogłosek, jak w piśmie arabskim, bądź zakłócając spółgłoski; zastępował tedy c przez s, s przez t, tę znowu literę przez c itd., zawsze według prawideł, które obszernie rozwijał w odsyłaczach. Dość często, chcąc zaznaczyć na modłę łacińską długie i krótkie głoski, wprowadzał w środku wyrazów duże litery albo litery z drobniejszego składu; najczęściej akcentował w osobliwy sposób samogłoski i szczególnie nadużywał znaku accent aigu. Ale żadna z tych ekscentryczności nie zrażała niezliczonych czytelników Chłopa wykolejonego, Współczesnych i Nocy paryskich; był to w owym czasie modny gawędziarz, rozgłos i powodzenie książek, które wypuszczał na rynek w półtomowych zeszytach, nie da się z niczym porównać, chyba z sukcesem osiągniętym u nas przez niektóre romansfeuilletons. Odnaleźć tu można taki sam tok opowiadania zapierający dech w piersi, przecięty dialogami, które przynajmniej w zamierzeniu są zawsze dramatyczne, nagromadzenie epizodów, zbieraninę typów kreślonych wielkimi krechami, sztucznych, ale przejmujących sytuacji, wieczne polowanie na

najbardziej zdeprawowane obyczaje, na najbardziej wyuzdane obrazy, jakich może dostarczyć wielka stolica w epoce zepsucia, a wszystko to obficie zaprawiane humanitarnymi lub filozoficznymi maksymami i reformatorskimi projektami, gdzie przebłyskuje jakiś bezładny, ale niezaprzeczalny geniusz, który sprawił, że nazwano tego dziwnego pisarza Janem Jakubem z hal.

Nie było to byle co; tymczasem jako człowiek Restif był chyba lepszy od swoich książek; miał dobre intencje pomimo wybryków rozkiełznanej wyobraźni. Często całymi nocami przebiegał ulice, zaglądał do najbardziej cuchnących nor i odwiedzał jaskinie opryszków, już to dla obserwacji, już to z myślą o tym, aby udaremnić zło i uczynić coś dobrego. Brał na siebie, jak mówił, rolę Piotra Sprawiedliwego nie z racji królewskiego majestatu, ale z powinności moralisty. Te same pretensje moralne rościł sobie w życiu towarzyskim, pasując się na rozjemcę w kłótniach i rozdźwiękach rodzinnych lub na pośrednika w dobrym i złym. Przypisywał sobie również tę zasługę, że podczas swoich nocnych wędrówek pocieszył i wspomógł niejednego nędzarza, że ocalił kilka dziewcząt od hańby i zbrukania: za co powinno mu się wybaczyć wiele jego błędów i pomyłek.

Restif jest przede wszystkim znany jako powieściopisarz; napisał jednak również kilka tomów filozoficznych, moralnych i nawet politycznych; tyle że nie ogłosił ich pod swoim nazwiskiem. Filozofia pana Mikołaja zawiera cały system panteistyczny, w którym Restif usiłuje na modłę filozofów tej epoki wyjaśnić istnienie świata i ludzi serią aktów stworzenia albo raczej kolejnych, spontanicznych rozkwitów; ten system ma wiele wspólnego z kosmogonią Fouriera, który mógł od niego niejedno zapożyczyć. W swojej myśli politycznej i moralnej Restif jest po prostu

komunistą. Według niego własność jest źródłem wszelkiej zlej skłonności, wszelkiego występku, wszelkiego zepsucia; jego projekty reformy społecznej są obszernie wyłożone w książkach zatytułowanych: Antropogiat, Gynograf, Poinograf itp., które mogą poświadczyć, że nowocześni myśliciele nie wynaleźli w tej dziedzinie nic nowego. Te same zresztą idee zjawiają się w wielu jego powieściach. Drugi tom Współczesnych zawiera cały system wymiany zaprowadzony przez pracowników i kupców, mieszkańców tej samej ulicy, którzy tworzą między sobą wspólnotę mającą już charakter falansteiii.

Powróćmy przede wszystkim do biografii tego osobliwego umysłu; urywki swojego życiorysu Mikołaj porozsiewał po wielu utworach, gdzie maluje siebie pod różnymi imionami, do których później dał klucze. W serii sztuk teatralnych i dialogów scenicznych, którą zatytułował Dramat życia, wpadł na dziwaczny pomysł przedstawienia, jak w magicznej latarni, głównych scen ze swojej egzystencji: zaczyna się to od pierwszych igraszek młodości, a kończy po masakrze września, nad którą autor gorzko boleje.

Inna książka, Serce ludzkie odsłonięte, drobiazgowo opisuje wszystkie doznania tego pracowitego i burzliwego życia. Tylko pięciu ludzi przed Restifem powzięło zuchwały projekt odmalowania siebie: święty Augustyn, Montaigne, kardynał de Retz, Jeremiasz Cardano i Rousseau. Jak dotąd, tylko ci dwaj ostatni całkowicie poświęcili swoją miłość własną; Restif może poszedł jeszcze dalej. „W sześćdziesiątym roku życia, przygnieciony długami, wyczerpany chorobami, jestem zmuszony obnażyć swoją moralność, aby przetrwać jeszcze kilka dni, jak Anglik, który sprzedaje swoje ciało".

Czytając to wyznanie, które musiało mu przysporzyć wiele cierpienia, trudno się oprzeć litości dla biednego

starca, który stojąc nad grobem zdobywa się na odwagę i energię rozpaczy, zaczyna odgrzebywać błędy młodości i grzechy wieku dojrzałego, i może je wyolbrzymiać umyślnie, aby zaspokoić zdeprawowany gust epoki, która wielbiła Faublasa i Valmonta.

Od tego czasu nadużywano tego nader realistycznego trybu postępowania, który polega na traktowaniu własnej osoby jako przedmiotu anatomicznego; będziemy się tutaj starali wyciągnąć z tego naukę, aby ją skierować na studiowanie pewnych jednostek, u których zapatrzenie w siebie dochodzi do najsmutniejszych iluzji i wywołuje najbardziej niewytłumaczalne wyznania. Będziemy próbowali opowiedzieć przebieg tej dziwnej egzystencji, bez żadnego uprzedzenia i bez żadnej sympatii, na podstawie dokumentów dostarczonych przez samego autora, wyciągając z jego zwierzeń pouczający wniosek, że nieszczęścia spadały na niego jak zsyłane z nieba kary za przewinienia. Nasza epoka jest równie spragniona pamiętników i wyznań, jak minione stulecie, współcześni jednak pisarze nie bywają tak dalece prostoduszni i otwarci. Będzie to w każdym razie porównanie pożyteczne, jeśli prawda może mieć w sobie coś z przyciągającej siły powieści.

III. DZIECIŃSTWO

Wieś Saci leży w Szampanii na pograniczu Burgundii, o pięćdziesiąt mil od Paryża i trzy mile od Auxerre, przecięta wzdłuż całego obszaru tylko jedną ulicą z setką zabudowań po każdej stronie. Na jednym z jej końców, nazywanym Górną Bramą, po przejściu przez rzeczułkę Farge natrafia się na obejście Labretonne, którego białe mury odcinają się na tle zielonych lasów i wzgórz. Tutaj właśnie urodził się Mikołaj Restif, którego dziadek, człowiek wykształcony i mający koligacje w sądownictwie, uważał się za potomka cesarza Pertinaxa. Wolno niech będzie sądzić, że drzewo genealogiczne, które z tą myślą sporządził, było jedynie żartem ośmieszającym pretensje kilku szlachciców z sąsiedztwa, których gościł przy swoim stole. Jakkolwiek tam było, rodzina Restifów była szanowana w okolicy ze względu na mienie i stosunki: wielu jej członków poszło na służbę Kościoła; z początku miano zamiar skierować młodego Mikołaja na tę samą drogę, ale jego niezależna i nawet trochę dzika natura przez długi czas stawała tym projektom na przeszkodzie. Chłopiec czuł się dobrze tylko wśród pastuchów

w lasach Saci i Nitri, z ochotą dzielił ich wędrowne życie i trudy. Miał jakieś dwanaście lat, kiedy niespodzianie nadarzyły się sprzyjające tym upodobaniom okoliczności. Pastuch jego ojca imieniem Jaquot wyruszył nagle, bez uprzedzenia z pielgrzymką na MontSaintMichel, co dla chłopców z okolicy miało takie samo znaczenie, jak dla dziewczyn udanie się do AliceSainteReine. Chłopiec, który nie wybrał się na MontSaintMichel, uchodził za tchórza. Tak samo wydawało się jakimś uszczerbkiem dla skromności młodej dziewczyny, jeżeli nie odwiedziła grobu pięknej królowej Alice, dziewicy nad dziewicami. Po zniknięciu Jaquota nie było komu pilnować stada. Mikołaj natychmiast zaofiarował się zastąpić pastucha. Rodzice się wahali: chłopiec był jeszcze mały, a wilki często ukazywały się w okolicy; ale nie było na fermie nikogo odpowiedniego; podróż Jaquota miała trwać dwa tygodnie i mianowano Mikołaja pastuchem w zastępstwie.

Jaka radość! Jakie upojenie pierwszym dniem wolności! Oto wychodzi o brzasku dnia z zagrody Labretonne prowadząc za sobą trzy tęgie psy — Pincarda, Robillarda i Friqueta. Dwa najsilniejsze barany niosły na plecach zapas żywności z butelką wody zaprawionej winem i z chlebem dla psów. Oto jest wolny, wolny w samotności! Oddycha pełną piersią, pierwszy raz czuje, że żyje... Białe obłoki sunące po niebie, pliszki kołyszące się na wzgórzach, jesienne kwiatki bez listków i bez zapachu, jednostajny, cichutki śpiew samotnej białorzytki, w oddali zielone łąki skąpane we mgle, wszystko to wtrąca go w słodkie rozmarzenie. Przechodząc koło krzaka, gdzie przed dwoma miesiącami Jaquot pokazał mu gniazdo dzwońców, myśli o biednym pastuchu, którego zastępuje, o niebezpieczeństwach, na jakie się naraża w swojej śmiałej podróży. Oczy zachodzą mu łzami, wyobraźnia go unosi i po raz

pierwszy zaczyna układać wiersze na melodią pielgrzymów do Świętego Jakuba, którą zasłyszał od żebraków.

Otóż i pierwszy krok na niebezpiecznej drodze. Mikołaj źle oceniał swoje upodobanie do samotności. To upodobanie nie zapowiadało pastucha, ale poetę. Biada baranom, które zapędza do najdzikszych zakątków, najuboższych w paszę! Chłopiec lubi ruiny kaplicy Świętej Magdaleny i często tu zachodzi pod pretekstem zbierania jeżyn; a tymczasem to miejsce podszeptuje mu słodkie, melancholijne myśli. Nie koniec na tym. Koło lasu Za parkiem, naprzeciw winnic Montgré, ciągnęła się mroczna, obrębiona wielkimi drzewami kotlina. Mikołaj z początku bał się tam zapuszczać; przypominały mu się często opowiadane przez Jaquota historyjki o złodziejach i kacerzach przemienionych w dzikie bestie. Ale zwierzęta, mniej bojaźliwe od pastucha, same skaczą do kotliny. Stado jest mieszane,kozy wspinają się po zaroślach, baranki szczypią trawę, prosiaki grzebią w ziemi, szukając pewnego gatunku dzikiej marchwi, którą chłopi nazywają échavie. Mikołaj szedł za nimi, chcąc przypilnować, aby się zbytnio nie oddaliły, gdy naraz zauważył pod dębem wielkiego, czarnego odyńca, który miał ochotę pofiglować i przyłączył się do czeredy bardziej ucywilizowanych prosiąt. Młodociany pastuch drżał równocześnie ze zgrozy i radości, bo widok tego zwierzęcia wzmagał jeszcze bardziej dziki charakter ustronia, które miało dla niego tyle uroku. Starał się nie poruszać w listowiu. Po chwili jelonek, a potem zając przybiegły pobawić się w pobliżu na skraju trawnika; potem dudek przysiadł na grubej gruszy z tego gatunku, który rodzi gruszki nazywane przez chłopów miodówkami. Rozmarzony chłopiec miał wrażenie, że przeniesiono go do krainy czarów; nagle w zaroślach wilk ukazał swoją

płową sierść, spiczasty nos i dwoje oczu świecących jak rozpalone węgle... Psy się rzuciły za nim w pościg — i żegnaj, piękny obrazie, jelonku, zajączku, odyńcu! Nawet dudek, ptak Salomona, uleciał; tyle że, jak na zlecenie dobrej wróżki, wskazał mu drzewo rodzące miodówki, tak delikatne i słodkie, że pszczoły je pożerają. Mikołaj napełnił kieszenie tymi owocami i potem obdzielił nimi braci i siostry.

Myśląc o tym wszystkim, Mikołaj powiedział sobie: „Ta kotlina nie należy do nikogo... Zajmę ją, będzie moja: to moje małe królestwo! Muszę tu wystawić jakiś znak na dowód posiadania, jak to zwykle dzieje się w Biblii, którą czyta mój ojciec". Przez wiele dni pracował nad wzniesieniem kopca. Kiedy już był gotowy, przyszło mu na myśl, znowu pod wpływem Biblii, złożyć na nim przepisową ofiarę. „Stworzenie wolne, jak ja — powiedział sobie — które nie potrzebuje niczyjej pomocy, powinno być równocześnie królem, kapłanem, sędzią, pastuchem, piekarzem, rolnikiem i myśliwym". Z racji tych licznych tytułów zaczął upatrywać sobie ofiarę, aż udało mu się dosięgnąć z procy drapieżnego ptaka zwanego myszołowem, uważał, że postąpił z nim sprawiedliwie, bo drapieżnik zakłócał spokój i bezpieczeństwo gości tej kotliny. Być może jego sumienie zaprzeczyło temu rozumowaniu, kiedy poznał z czasem harmonię uniwersalną i zrozumiał pożyteczność stworzeń szkodliwych. I my też zatrzymujemy się przy tej dziecinadzie tylko po to, aby zasygnalizować mistyczne zabarwienie pierwszych idei tego marzyciela. Tymczasem trzeba było znaleźć świadków dla tego aktu religijnego. Koło południa, po

zakończeniu porannych prac prowadzi się zwierzęta pociągowe na pastwisko. Mikołaj zaczekał do tej godziny i przywołał okrzykami pastuchów, którzy przechodzili w pobliżu. Natychmiast przybiegli do niego zwykli towarzysze jego zabaw, jak również dwie ładne pastuszki, Maria Fouare i Magdalena Piat. „Chodźcie! Chodźcie! — wołał Mikołaj. — Chcę wam pokazać moją dolinę, moją gruszę, no i mojego odyńca, i mojego dudka". (Ale te stworzenia wzbraniały się przyjść na wezwanie właściciela). Mikołaj wyłożył gromadce swoje prawo zajęcia utwierdzone przez kopiec i ołtarz. Uznano to prawo za nienaruszalne. Wtedy zaczął się ceremoniał: podpalono trochę suchego drzewa i rzucono do ogniska wnętrzności ptaka zgodnie z patriarchalnym rytuałem; potem Mikołaj położył na małym stosie ciało ptaka i zaimprowizował modlitwę, do której dodał kilka wersetów z psalmów. Stał wyprostowany, poważny, przejęty wielkością swojego działania; potem rozdzielił między obecnych upieczone szczątki ptaka, sam połknął pierwszy kawałek mięsa, które okazało się okropnie niesmaczne. Tylko trzy jego psy z radością się uraczyły resztkami tej rytualnej kuchni.

Kto by mógł wtedy przewidzieć, że ten zapobiegliwy posiadacz stanie się jednym z zagorzałych komunistów, których doktryny miały rozpalić epokę rewolucyjną. W każdym razie jego uroszczenia wywoływały zazdrość wśród pastuchów z Saci; bo tajemnica została wykryta, ofiarę z ptaka uznano za ohydną profanację świętości i ksiądz Tomasz, przyrodni brat Mikołaja, przebywający o kilka mil od Saci, umyślnie przyjechał do Labretonne, aby dać baty małemu heretykowi; ksiądz motywował to ostre pouczenie tym, że jako bliski krewny winowajcy pośrednio odpowiadał za jego grzechy. Biedny człowiek nie pomyślał, że się bardzo nierozważnie angażuje wobec nieba.

Mikołaj miał dwóch przyrodnich braci, których rzadko widywano w rodzinie; starszy był proboszczem w Courgis; młodszy, któregośmy przed chwilą poznali, ksiądz Tomasz, był preceptorem u jansenistów w Bicetre i odwiedzał rodzinę podczas wakacji. Kiedy odjeżdżał tego roku, powierzono mu małego braciszka, któremu wypadało nareszcie wpoić jakieś poważniejsze myśli. Przeprawili się do Auxerre na krypie. Ksiądz Tomasz był to wysoki chudy młodzieniec z plamami wątrobiarza na pociągłej twarzy, o świecącej piegowatej cerze, orlim nosie i czarnych gęstych brwiach, jak u wszystkich Restifów. Był skupiony w sobie i pełen wigoru, choć na to nie wyglądał, miał wybuchowy i gwałtowny temperament, który zdołał opanować żelazną wolą i uporczywą walką. Z chwilą kiedy umieścił Mikołaja między innymi dziećmi w Bicetre, zaczął traktować go jak obcego. Kiedy chłopiec znalazł się sam w gromadzie tych księżulków, jak ich określał, zagubiony w długich sklepionych korytarzach tego klasztornego więzienia, chwyciła go tęsknota za domem. Monotonia ćwiczeń religijnych bynajmniej go nie bawiła, a książki z biblioteki, Prowincjałki Pascala, Próby Nicole'a, Życie i cuda diakona Pârisa, Życie pana Tissard i inne dzieła jansenistyczne również nie przypadały mu do gustu. Późniejszy pisarz miał jednak wspominać z rozczuleniem lekcje jansenistów. Według niego Pascal, Racine i inni pisarze z PortRoyal zawdzięczali edukacji jansenistycznej bystrość i ścisłość rozumowania, dokładność, umiejętność zagłębiania się w szczegóły, czystość wysłowienia, cechy tym bardziej zadziwiające, że jezuici w tym czasie wyprodukowali jedynie Annatów, Caussinów itp. To dlatego, że janseniści, poważni, skłonni do refleksji, uczą myśleć intensywniej, wcześniej i owocniej niż moliniści; sprzecznościami pobudzają namiętności; wytwarzają

logików, którzy stają się skończonymi dewotami albo zdecydowanymi filozofami. Molinista jest uprzejmiejszy, nie sądzi, iżby człowiek miał zawsze Boga przed oczami, aby drżeć przy każdym uczynku, przy każdym akcie woli; ale mniej zdolny do refleksji, tolerancyjny, powierzchowny, częściej dochodzi do obojętności, niż tamten do bezbożności.

Tymczasem w sytuacji jansenistów w Bicetre gotowały się poważne zmiany. Arcybiskup Gigot de Bellefond, który ich popierał, rozstał się ze światem i miejsce jego zajął Krzysztof de Beaumont. Ten mianował nowego rektora, który od pierwszego dnia swojej instalacji patrzył się krzywym okiem na nauczyciela chóru dziecięcego i na wychowawców jansenistycznych. Ten intruz był to człowiek popędliwy i pełen złych zamiarów; zażądał, aby mu pokazano bibliotekę, i ściągnął brwi na widok książek kontrowersyjnych, których ksiądz Tomasz nawet nie próbował ukryć, chlubiąc się swoimi uczuciami. Rektor zaczął wykrzykiwać, że takie książki nie powinny znajdować się w bibliotece dla dzieci.

— Na poznanie prawdy nigdy nie jest za wcześnie — odpowiedział ksiądz Tomasz.

— Świeżo upieczony kleryku, ty chciałbyś nas uczyć religii! — zawołał rektor.

Upokorzony nauczyciel zamilkł. Uczniowie cieszyli się z tej sceny z nieubłaganą złośliwością młodego wieku. Od książki do książki, rektor trafił na Nowy Testament z objaśnieniami Quesnela.

— No, nie — powiedział — to już sprzeciwia się specjalnemu orzeczeniu Kościoła!

I ze zgrozą rzucił książkę na podłogę. Biedny ksiądz Tomasz podniósł ją pokornie i ucałował zbrukaną okładkę.

— Czy ksiądz pomyślał — zapytał rektora — że mieści się tu cały tekst ewangelii?

Rektor, jeszcze bardziej rozgniewany, chciał zabrać uczniom wszystkie egzemplarze Nowego Testamentu. Wtedy ksiądz Tomasz podniósł głos:

— O mój Boże! — zawołał. — Twoje dzieci bądą pozbawione Słowa!

Tym razem uczniowie stanęli po stronie nauczyciela. Mikołaj ośmielił się podejść do rektora i powiedział:

— Wiem to od mojego ojca i wierzę mu bardziej niż księdzu, że to jest Testament Jezusa Chrystusa.

— Twój ojciec był hugenotem — odpowiedział rektor.

Słowo to było wtedy synonimem ateusza. Scena skończyła się interwencją dwóch księży z zakładu, którzy zajęli się uspokajaniem umysłów; ale ksiądz Tomasz poczuł, że trzeba porzucić miejsce. W rzeczy samej, w kilka dni później uprzedzono go, że ma być wydany rozkaz wygnania jansenistów. Przezornie ubiegł to zarządzenie. Uczniowie zostali odesłani do rodziców, po czym nauczyciel ze swoim zastępcą i Mikołajem ruszył w drogę powrotną do Saci.

IV. JOASIA ROUSSEAU

Wracając do rodzinnej wsi Mikołaj drżał z radosnego podniecenia; kiedy zobaczył wzgórza Długiego Zbocza, serce zaczęło w nim skakać i łzy popłynęły obficie. Wkrótce zobaczył Vendenjeau, Farge, Triomfraid i wreszcie las Za parkiem, opodal którego znajdowała się jego kotlina. Chciał się podzielić swoją radością z księdzem Tomaszem i zapuścił się w malowniczy opis, na co tamten odpowiedział:

— Wnioskuję, że to wszystko jest bardzo wzruszające, skoro płaczesz; ale zbliżamy się do Saci, zmówmy godzinki, zanim dojdziemy.

Ksiądz Tomasz nie czuł się dobrze w domu ojcowskim. Nazajutrz zaprowadził Mikołaja do starszego brata, proboszcza w Courgis, aby uczyć chłopca łaciny. Bajki Fedrosa i eklogi Wergiliusza otwarły wkrótce przed wyobraźnią Mikołaja nowe, pełne uroku widnokręgi. W niedziele i święta kościół się zapełniał tłumem dziewcząt, na które rzucał ukradkowe spojrzenia. W dzień Wielkanocy los jego się rozstrzygnął. Wielka msza była odprawiona z diakonem i subdiakonem: dźwięki organów, zapach kadzidła, przepych

nabożeństwa, wszystko to naraz wprowadziło go w uniesienie; czuł się jak pijany. Podczas Ofiarowania widać było komuniantki przesuwające się w pięknych strojach, za nimi ich matki i siostry. Na samym końcu szła młoda dziewczyna, wysoka, piękna i skromna, o bladej cerze, „jak gdyby dla dodania większego blasku rumieńcom wstydu"; była ubrana z lepszym smakiem niż jej towarzyszki, jej postawa, strojność, uroda, jej dziewicza cera, wszystko było wcieleniem idealnej postaci dziewczęcej, o której marzą młode dusze. Po zakończeniu mszy Mikołaj wyszedł za nią. Niebiańska piękność poruszała się harmonijnym krokiem, jaki się zwykle przypisuje antycznym gracjom. Zatrzymała się spostrzegając gospodynię proboszcza, Małgorzatę Pâris. Ta podeszła do młodej dziewczyny i powiedziała:

— Dzień dobry, panno Rousseau. I ucałowała dziewczynę.

„Znam już jej nazwisko" — powiedział sobie Mikołaj.

— Moja droga Joasiu — dodała Małgorzata — pani jest aniołem z wyglądu i pod każdym względem.

„Joasia Rousseau! — powiedział sobie Mikołaj. — Jak pięknie się nazywa!"

I młoda dziewczyna odpowiedziała łagodnym jasnym głosem o czarującym brzmieniu.

Od tej chwili Mikołaj był zajęty wyłącznie Joasią. Szukał jej oczami przez całą resztę dnia i zobaczył ją dopiero podczas palenia kadzidła na Magnificat, kiedy wszyscy stojący w prezbiterium obracają się do nawy. Nazajutrz wrażenie było jeszcze silniejsze; przyrzekł sobie, że będzie się przykładał do nauki, aby stać się godnym tej dziewczyny; od tego dnia umysł jego nabrał więcej powagi i oderwał się na zawsze od dziecinnej swawoli. Któregoś dnia, kiedy proboszcz i ksiądz Tomasz poszli doglądać siewów na polach należących do prebendy i zostawili go samego, wpadł na osobliwy pomysł, postanowił mianowicie odszukać w księgach parafialnych zapis chrztu Joasi, aby się upewnić co do jej wieku; sam miał w tym czasie piętnaście lat i wydawało mu się, że Joasia jest od niego starsza. Zaczął sprawdzanie od roku i z przejmującą radością odczytał następujący zapis: „Dnia grudnia urodziła się Joanna Rousseau, córka z legalnego małżeństwa Jana Rousseau i Małgorzaty, itd." Dwadzieścia razy odczytywał tekst ucząc się go na pamięć wraz z nazwiskami świadków i oficjantów; zapamiętał sobie zwłaszcza datę grudnia, która stała się dla niego święta. Martwiły go tylko wnioski, które wynikały z tego odkrycia, mianowicie, że Joasia jest o trzy lata starsza od niego i może wyjdzie za mąż, zanim on będzie mógł się o nią starać. Dowiedział się, gdzie jest siedziba rodziny Rousseau, i odtąd codziennie przechodził koło domu stojącego w głębi doliny w otoczeniu topól zwilżanych wodą Zimnego Źródła;

witał się z tymi drzewami jak z przyjaciółmi i wracał z duszą pełną słodkiej melancholii.

W kościele nieziemskie zjawisko wracało w całym swoim uroku. Mikołaj ułożył modlitwę, którą powtarzał nieustannie, aby pogodzić religię z miłością. „Unam petii a Domino — mówił po cichu — et hanc requiram omnibus diebus vitae meae!" (Prosiłem Pana o jedną i tej będę poszukiwał przez wszystkie dni mego życia!) Ufny w tę modlitwę, odczuwał radość,

o jakiej nikomu się nie śniło. Dzwonnik był winiarzem

i praca w kościele odciągała go od właściwych zajęć. Mikołaj zaofiarował się go zastąpić; przychodził więc

o wczesnej porze do kościoła, kiedy jeszcze nie było tam żywej duszy, biegł na zwykłe miejsce Joasi, klękał, opierał się o te same oparcia, co ona, całował kamień, którego dotykały stopy młodej dziewczyny,

i wypowiadał swoją ulubioną modlitwę.

Któregoś dnia latem, w posuchę, zabrakło wody do podlania ogrodu na plebanii. Ksiądz Tomasz polecił Mikołajowi i chłopcu z chóru nazwiskiem Huet: „Idźcie po wodę do studni pana Rousseau". Ale jak okazało się, u studni brak było sznura. Co robić? Huet zauważył gdzieś w pobliżu pannę Rousseau i powiedział do Mikołaja, że pójdzie ją poprosić o sznur. Mikołaj, drżąc na całym ciele, chwycił Hueta za kurtę. Odezwać się do niej?... Trząsł się nie z zazdrości, ale na myśl o zuchwalstwie Hueta. Tymczasem Joasia, widząc ich zakłopotanie, sama przyniosła sznur i w trakcie tego, jak pomagała umacniać go Huetowi, ręce jej chwilami dotykały rąk chłopca. Mikołaj nie zazdrościł mu jego szczęścia, dotknięcie tych delikatnych rąk byłoby dla niego dotknięciem ognia. Nie mógł mówić ani oddychać, dopóki Joasia nie odeszła. Dopiero potem uprzytomnił sobie, że Joasia ani razu nie odezwała się do niego, chociaż rozmawiała z jego towarzyszem, i że

spuściła oczy przechodząc koło niego. Czy zauważyła może w kościele, że ciągle się w nią wpatrywał? Faktem było, że po niejakim czasie pewna pobożnisia, niejaka panna Drouin, ostrzegła gospodynię proboszcza, iż Mikołaj podczas kazania zawsze obraca oczy w stronę panny Rousseau. Małgorzata z dobroci serca powtórzyła to chłopcu, dodając, że już wiele osób zwróciło na to uwagę.

V. MAŁGORZATA

Małgorzata Pâris, gospodyni proboszcza w Courgis, zbliżała się do czterdziestki, ale była jeszcze świeża świeżością nabożnisi, która nie zaznała w życiu niedostatku. Czesała się gustownie i w podobny sposób, jak Joasia Rousseau. Sprowadzała sobie obuwie z Paryża, na cienkich i wysokich obcasach, które uwydatniały piękny kształt nogi w dobrze obciągniętej bawełnianej pończosze z niebieską piętką. Był to dzień Wniebowzięcia; było upalnie; gospodyni po nieszporach rozebrała się do bielizny. Dzieci z chóru bawiły się na dziedzińcu, ksiądz Tomasz był w kościele, Mikołaj uczył się przy swoim stoliku pod oknem; Małgorzata w tym samym pokoju skubała sałatę; chłopiec odrywał co pewien czas oczy od książki i śledził ruchy Małgorzaty, zajęty myślą o Joasi. Przypomniało mu się spotkanie Małgorzaty z Joasią na jakiś czas przedtem, przy wyjściu z kościoła.

— Siostro Małgorzato — zapytał — czy panna Joasia Rousseau jest bardzo zamożna? Pani wie, córka notariusza...

Małgorzata poruszyła się, zaskoczona, porzuciła sałatę i podeszła do Mikołaja.

— Dlaczego pytasz mnie o to, moje dziecko?

— Dlatego, że siostra ją zna... a moi rodzice byliby może bardzo zadowoleni, gdybym ożenił się z zamożną panną...

Spryt tego ucznia, który chciał pogodzić rodzicielską przezorność ze swoją młodzieńczą platoniczną miłością, nie uszedł uwagi gospodyni, ale jakaś nieoczekiwana myśl przebiegła jej nagle przez głowę; rozczulona, z piersią wezbraną od westchnień, usiadła przy stoliku Mikołaja. Opowiedziała mu wylewnie, jak to niegdyś pan Rousseau, ojciec Joasi, starał się o jej rękę i nie mógł jej dostać.

— Dlatego — powiedziała — kocham tę ładną dziewczynę i mówię sobie po cichu, że mogłabym być... jej matką! No i dlatego — dodała — dlatego, mój biedny chłopcze, twoja miłość interesuje mnie tak bardzo i gdybym mogła coś dla ciebie zrobić, poszłabym z tym do twoich i do jej rodziców; ale jesteś za młody, a ona jest starsza od ciebie o dwa lata...

Mikołaj zaczął płakać i rzucił się na szyję Małgorzacie; łzy ich się zmieszały, przy czym ani chłopcu, ani kobiecie nie przyszło na myśl, że wzruszenie każdego z nich było innej natury... Małgorzata opamiętała się i wstała, poważna, zarumieniona ze wstydu; ale Mikołaj, który ściskał jej ręce, poczuł, że serce w nim zamiera. Wtedy poczciwa dziewczyna, która przez chwilę chciała się okazać surową, wzięła go w objęcia, skropiła mu twarz wodą i kiedy odzyskał przytomność, spytała:

— Co ci się stało?

— Nie wiem — odpowiedział Mikołaj. — Kiedy mówiłem o Joasi, kiedy patrzyłem na siostrę, kiedy siostrę obejmowałem, poczułem, że serce mi zamiera... Nie mogłem sobie zabronić oglądania białej szyi siostry z opadającymi na nią włosami. Pani oko, zwilżone

łzami, przyciągało mnie, jak wąż patrzący na ptaka; ptak czuje niebezpieczeństwo i nie może uciec...

— Ale jeśli ty kochasz Joasię... — powiedziała Małgorzata.

— To prawda, kocham ją!...

Mówiąc te słowa Mikołaj poczuł zimne dreszcze. Zadzwoniono na wieczorne błogosławieństwo i poszedł do kościoła. Nic na to nie mógł poradzić, że postać Małgorzaty, z oznakami wewnętrznego poruszenia, z piersią wezbraną od westchnień, stawała mu przed oczami, wypierając czysty obraz Joasi. Zjawienie się Joasi na zwykłym miejscu w kościele uspokoiło poruszone zmysły młodzieńca: Joasia nigdy nie wytrącała ich z równowagi; jej władza rozciągała się na najszlachetniejsze rejony duszy, pobudzała w niej chlubne uczucia i przymioty.

Małgorzata nie była ani kokietką, ani obłudną dewotką; odnosiła się do Mikołaja z macierzyńską dobrocią; miała czułe serce, potrafiła kochać. Dlatego ta młodzieńcza miłość, przypominająca jej najpiękniejsze lata, rozczulała ją ponad miarę. Biedny Mikołaj nie podejrzewał, o czym ona wiedziała, ile niebezpieczeństwa kryje się w tych zwierzeniach, w tych wylewnych spowiedziach, w tych uniesieniach duszy, w których udział zmysłów nie bywa zbyt czysty. Któregoś dnia Mikołaj, przechodząc koło domu panny Rousseau, zobaczył ją, jak siedząc na ławce przędła razem z matką, i uderzył go drobny kształt jej stopy poruszającej się w rytmie kołowrotka. Wróciwszy na plebanię zajrzał do pokoju Małgorzaty i zauważył tam pantofelek na cienkim obcasie z zielonego marokinu, którego szwy zachowały jeszcze swoją biel pierwotną. „O, jakby ładnie wyglądał na stopie Joasi!" — powiedział sobie z westchnieniem. I zabrał pantofelek do siebie, aby go do woli podziwiać.

Nazajutrz rano, w niedzielę, Małgorzata szukała swojego obuwia po całym domu. Mikołaj drżał ze strachu, że Małgorzata odkryje jego wybryk, i wchodząc do jej pokoju opuścił pantofelek do kufra najzręczniej, jak tylko potrafił; ale gospodyni nie dała się zwieść tym manewrem: na razie włożyła pantofelek nic nie mówiąc. Mikołaj podziwiał, jak łatwo ten drobny przedmiot przybierał kształt jej stopy.

— Przyznaj się — powiedziała Małgorzata z uśmiechem — to ty ukryłeś mój pantofel?

Mikołaj zaczerwienił się, ale wyznał prawdę. Pantofelek przeleżał się przez noc w jego pokoju.

— Biedne dziecko! — powiedziała. — Wybaczam ci, ale widzę, że jesteś gotów tyle zrobić dla Joasi Rousseau, co niejaki Louis Denesvre zrobił... dla innej.

— Dla kogo, siostro Małgorzato? (Tak ją nazywano na plebanii).

Małgorzata nie odpowiedziała. Mikołaj długo rozmyślał nad tym półzwierzeniem. W dwa dni później gospodyni miała coś do załatwienia w pobliskim mieście, to znaczy w Auxerre. Osiołek proboszcza, zwierzak bardzo uparty, nieraz już pozbawił jego gospodynię spokoju i pewności w podróży. Mikołaj, silniejszy od chłopców z chóru, którzy zwykle osła prowadzili, został wyznaczony do tego zadania. Małgorzata lekko wskoczyła na siodło. Na głowie miała czepek z cienkiego muślinu, stan obciśnięty gorsetem o giętkich fiszbinach, na nim białą bawełnianą kazakinę, fartuszek w czerwoną kratkę, jedwabną mieniącą się spódniczkę i osławione pantofelki z marokinu, których ozdobne klamerki były wykładane kamyczkami. Mimo zwykłego swojego uśmiechu zaciekawiała Mikołaja wyrazem jakiejś tęsknoty, czarne jej oczy były słodkie i błyszczące. Przy zejściu do doliny Montaleri, które okazało się trudne, Mikołaj wziął Małgorzatę w objęcia,

aby ją zdjąć z osiołka, i podtrzymywał ją, dopóki nie zeszli na dno doliny, gdzie mogła stąpać jakiś czas po trawie. Potem trzeba ją było z powrotem wsadzić na osiołka, bo od tego miejsca droga biegła prosto do miasta. Mikołaj co pewien czas poprawiał spódniczki na jej nogach, układał jej stopy pod obręczą rogówki; ona się uśmiechała widząc, jak dotykał zielonych pantofelków, co naprowadzało ich w rozmowie na Joasią; potem osiołek robił fałszywy krok, Mikołaj podtrzymywał siostrę w pasie, a wtedy czerwieniła się jak róża.

— O, jak ty musisz kochać Joasię — zawołała — jeżeli teraz jeszcze myślisz o tym, że te zielone pantofelki nadawałyby się dla niej.

— To prawda — powiedział Mikołaj cofając z zakłopotaniem ręce.

— No, trudno! Ja także — powiedziała Małgorzata — nie mogę się wyzbyć czułości dla córki człowieka, który był mi drogi i który nigdy wobec mnie nie zawinił świadomie. Pochwalam więc twoje zamiary, staraj się o rękę tej ładnej dziewczyny, ale bądź przede wszystkim ostrożny i nic o tym nie mów swoim braciom, oni cię nie lubią, bo są dziećmi z pierwszego małżeństwa... Podejmuję się sama pomówić z Joasią, usposobię ją dobrze dla ciebie, a potem odwiedzę jej rodziców.

Mikołaj przypadł do rąk Małgorzaty i oblewał łzami jej ramiona, delikatne i o wiele ładniejsze niż u Joasi, która, jak wszystkie młode dziewczyny, nie miała jeszcze ramion dobrze ukształtowanych. Siostra Małgorzata, trochę tym poruszona, chcąc położyć kres tej egzaltacji, przypomniała młodzieńcowi, że pora na odmówienie kanonicznej prymy. Mikołaj opamiętał się natychmiast i zaczął pierwszy jako mężczyzna, siostra na zmianę odmawiała swój werset, on znowu małą lekcję, pacierz i wszystko, co należy do godzinki, tak że bezgrzesznie dotarli do miasta.

Małgorzata załatwiła zlecenia proboszcza, potem kilka zakupów, następnie zaprowadziła Mikołaja na obiad do pani Jeudi, jansenistki, sprzedawczyni towarów łokciowych, u której zwykle kupowała trochę pasmanterii i koronek kościelnych, jak również wstążki i różne gałganki dla siebie. Owa pani Jeudi miała bardzo ładną córkę, którą niedawno wydała za młodego jansenistę z Clamecy dla obopólnej korzyści dwóch rodzin. Matka swoją dewocją prześladowała młodą parę na każdym kroku, tak dalece, że nie mogli bez jej pozwolenia zamienić ze sobą słowa czy choćby się spotkać. Ciągle jeszcze nazywano młodą mężatkę panną Jeudi. Taki sposób postępowania był zresztą dość rozpowszechniony między porządnymi ludźmi, jak nazywali siebie janseniści. Co więcej, była w tym domu dorosła bratanica, osoba dwudziestosześcioletnia, której polecono mieć na oku młodą parę i w razie jakiegoś wykroczenia z ich strony potraktować ich surowo. Kiedy pani Jeudi wychodziła z domu, nakazywała bratanicy spisywać w zeszycie wszelkie naruszenie konwenansów, jakie zauważy w zachowaniu się jej zięcia czy córki. Taki surowy obyczaj panował w tym domu.

Mikołaj, usadowiony między dwiema młodymi osobami, rzucał od czasu do czasu ukradkowe spojrzenie na młodą mężatkę, której smutny los bardzo go obszedł, i mówił sobie, że gdyby był na miejscu jej męża, wykazałby więcej charakteru w domaganiu się swoich praw; dorosła bratanica, którą miał po swojej lewej ręce, naprowadziła go swoją białą uroczystą podwiką na bardziej przykładne myśli. Na razie, siedząc za stołem ustawionym w izbie za sklepem, miał jeszcze tę rozrywkę, że mógł oglądać przechodniów idących ulicą.

— Ach, jakie ładne są dziewczyny w Auxerre! — zawołał nagle.

Pani Jeudi obrzuciła go piorunującym spojrzeniem.

— Ale najładniejsze siedzą przy tym stole — pospieszył dodać Mikołaj.

Młody małżonek spuścił głowę i zarumienił się po uszy; bratanica była purpurowa; Małgorzata nie szczędziła wysiłków, aby udać zgorszenie, a pani Jeudi spoglądała na Mikołaja z cichym politowaniem.

— To brat proboszcza z Courgis? — spytała surowo jansenistka zwracając się do Małgorzaty.

— Tak, proszę pani, brat proboszcza i księdza Tomasza, ale nie przeznaczają go na księdza.

— Co za różnica? Spojrzenie ma zuchwałe i radziłabym braciom zwrócić na niego szczególną uwagę.

Mikołaj z gospodynią wyruszyli z Auxerre koło czwartej, aby wrócić do Courgis przed nocą. Minąwszy SaintGervais, wspólnie odmówili nonę i nieszpory, potem rozmawiali o stosunkach panujących w rodzinie, którą odwiedzili. Małgorzata nie burczała zbytnio na Mikołaja za jego niestosowną uwagę przy stole i nawet chętnie się śmiała z żałosnej sytuacji biednego młodożeńca. U wejścia do doliny Montaleri ciągnęła się łączka ocieniona wierzbami i topolami, przecięta źródełkiem, które sączyło się między kamykami. Podróżni zatrzymali się tutaj na wieczorny posiłek. Mikołaj wyciągnął prowianty z koszyka i dla ochłody wstawił butelkę z rozcieńczonym winem do źródełka. Podczas jedzenia opowiedział Małgorzacie, że widział u pani Jeudi, jak młody mąż zatrzymał żonę w przejściu między drzwiami i pocałował czule, korzystając z tego, że matka i bratanica były zajęte przygotowaniem deseru.

— Dosyć już! — powiedziała Małgorzata wstając; ale Mikołaj zatrzymał ją czepiając się ręką sukni i okazał się tak silny, że musiała usiąść z powrotem.

— No dobrze! Pomówimy jeszcze trochę — powiedziała Małgorzata po daremnej próbie oporu.

— Chcę pani pokazać, jak pocałował swoją żonę.

— Achl Panie Mikołaju, to grzech! — zawołała Małgorzata, która nie potrafiła obronić się przed tą niespodzianką. — A Joasia? Co by Joasia powiedziała, gdyby ciebie teraz zobaczyła?

— Joasia! Och! Tak, Małgorzato... ma pani rację, ale nie wiem, dlaczego moje myśli są przy niej, a tymczasem serce moje bije tak silnie, że nie mogę oddychać...

— Chodźmy już, mój synku — powiedziała gospodyni łagodnie, tonem tak poważnym i czułym, że Mikołajowi przypomniał się głos matki. Podsadzając ją na osiołka, dotykał jej jak gdyby z bojaźnią, i teraz Małgorzata złożyła na jego czole niewinny pocałunek.

Zamyśliła się nad czymś głęboko, jak gdyby przejęta bolesnym wspomnieniem, i wreszcie przerwała milczenie, mówiąc do niego:

— Proszę uważać, panie Mikołaju, na tę swoją zapalną duszę, która wyrywa się do wszystkiego, co cię otacza! Jesteś skłonny do grzechu, jak pan Polvé, mój wuj, u którego się wychowywałam. Namiętności, których się nie tłumi, mogą zaprowadzić człowieka nie wiadomo dokąd; umacniają się w wieku dojrzałym i nawet starość nie ochroni przed nimi zepsutej duszy; wtedy dochodzą do brutalności, która budzi grozę nawet w osobie ukochanej. Mój wuj stał się przyczyną wszystkich moich nieszczęść i chociaż wszelkim wysiłkiem zwalczał w sobie grzeszną miłość do mnie, nie mógł się ustrzec okrutnej zazdrości, tak że odprawił z kwitkiem pana Rousseau, który się o mnie starał. Oświadczył mu, że nie chce mnie wydawać za niego, że przeznacza mnie do zakonu i aby na wszelki wypadek uniemożliwić ten związek małżeński, postarał się w porozumieniu z rodzicami pana Rousseau doprowadzić do innego związku, i tym sposobem w końcu pan Rousseau poślubił tę... która potem mu urodziła... twoją Joasię. Wycofanie się pana Rousseau ośmieliło innego

młodego człowieka, pana Denesvre, do starania się o mnie; ale byłam taka bojaźliwa i tak nieświadoma skrytych motywów, jakimi się mój wuj kierował, że nie śmiałam otworzyć listu otrzymanego od pana Denesvre, więc w końcu ten postanowił oficjalnie oświadczyć się o mnie. Pan Polvé odpowiedział, że „nikt z tutejszych nie dostanie jego siostrzenicy". Wtedy pan Denesvre znalazł sposób, aby przemówić do mnie w ukryciu; skargi jego były tak przejmujące, że godziłam się słuchać go nocą przez niskie okno. Którejś nocy mój wuj się zbudził, zobaczył, co się dzieje, pobiegł do stodoły i stamtąd strzelił z fuzji do pana Denesvre. Nieszczęśnik powstrzymał się od krzyku i powlókł się, brocząc krwią, poza uliczkę prowadzącą do mojego okna. Nie dał się opatrzyć... z lęku, aby mnie nie narazić na obmowę... i zmarł po kilku dniach. Otrzymałam jego list pisany na łożu śmierci... Przechowuję ten list... i od tego czasu nigdy nie myślałam

o zamążpójściu!

Małgorzata w trakcie tej opowieści zalała się gorącymi łzami; zagłębiała ręce we włosy Mikołaja i nie mogła się powstrzymać od patrzenia na niego z czułością, dlatego że przypominał jej pana Rousseau przez swoją miłość do Joasi, a biednego Denesvre — swoją egzaltacją i płomiennymi spojrzeniami, jak również

i dlatego, że przyjemnie jej było czuć się przez chwilę przedmiotem wzruszenia, które odwróciło jego myśli od Joasi. Zresztą jeżeli dawne przejścia skłaniały ją do pobłażliwości, to różnica wieku zapewniała jej bezpieczeństwo.

Było koło dziewiątej, kiedy gospodyni i Mikołaj wrócili na plebanię. Położono się spać o dziesiątej. Jakieś nieskładne myśli odpędzające sen uzupełniały w wyobraźni młodzieńca to wszystko, co usłyszał od Małgorzaty. Sypiał w tym samym pokoju, co ksiądz Tomasz,

na parterze; były tam poza tym jeszcze dwa małe legowiska Hueta i Melina, chłopców z chóru. Pokój Małgorzaty, położony w drugim skrzydle domu, miał niskie okno wychodzące na ogród. Nagle w myślach Mikołaja żywo maluje się obraz młodego Denesvre'a, który nie dba o niebezpieczeństwo, byle tylko zobaczyć się z Małgorzatą. Wyobraża sobie, że sam jest tym młodym człowiekiem, że jest coś pięknego w przelaniu swojej krwi na miłosnej schadzce, i na wpół zbudzony, na wpół ogarnięty gorączkową halucynacją wyśliznął się z łóżka, potem wyszedł do ogrodu przez drzwi kuchenne. Znalazł się przed oknem, którego Małgorzata ze względu na upał nie zamknęła na noc. Małgorzata spała, długie rozpuszczone włosy okrywały jej ramiona; księżyc rozjaśniał miejsce, gdzie odcinała się jej kształtna postać, w tym korzystnym półświetle piękna i młoda jak niegdyś. Mikołaj wywołał hałas przełażąc przez parapet okna. Małgorzata we śnie szepnęła przez wpółuchylone usta: „Zostaw mnie, kochany Denesvre, zostaw mnie, proszę!" O straszna chwilo, podwójna iluzjo, którą czeka być może smutne przebudzenie!

— Umrzeć, jeśli trzeba! — zawołał Mikołaj chwytając śpiącą kobietę za rozwarte ramiona... Brakowało w tej chwili tylko wystrzału z fuzji zazdrosnego wuja. Inna katastrofa zastąpiła ten efektowny splot wydarzeń. Ksiądz Tomasz śledził Mikołaja podczas jego nocnej wyprawy. Brutalnym kopniakiem wyrwał go w jednej chwili z pełnej poetyckiego uroku sytuacji. Tymczasem biedna Małgorzata zbudziła się pod straszliwym wrażeniem, że po dwudziestu latach odnawia się w innej postaci to samo ponure zakończenie miłosnego dramatu, który jej śnił się przed chwilą. Dwoje dzieci z chóru, usłyszawszy hałas, przybiegło, aby uzupełnić ten obrazek. Ksiądz Tomasz wypędził je z wściekłością, potem biorąc Mikołaja za ucho zaprowadził go

z powrotem do pokoju, kazał mu się natychmiast ubierać i, nie czekając do świtu, ruszył z nim w drogę do rodzicielskiego domu.

Skandal był tak wielki, że nazajutrz odbyła się rada familijna, na której postanowiono oddać Mikołaja do terminu do pana Parangon, drukarza w Auxerre. Zarzucono też Małgorzacie, że pobłażaniem i kokieterią doprowadziła do sceny, która się rozegrała nocą w jej pokoju, usunięto ją z plebanii i zastąpiono przez pobożną babę, niejaką siostrę Pilon.

W kilka dni później, odprowadzony przez ojca do Auxerre, Mikołaj drugi raz poszedł na obiad do zaprzyjaźnionej z jego rodziną handlarkijansenistki, pani Jeudi. Spokój tego domu był tak samo zburzony, jak spokój na plebanii w Courgis. Młoda małżonka odprawiała pokutę i zjawiła się przy stole w dużym czepcu i papierowych oślich uszach. Występek jej polegał na tym, że wymknęła się spod podwójnej opieki pani Jeudi i bratanicy i że dała temu jawny wyraz skracając spódnicę bez wiedzy matki. Zięć został odesłany do swoich rodziców jako libertyn i gorszyciel. Pani Jeudi bez ustanku wykrzykiwała płacząc: „Moja córka po raz drugi zbrukała się grzechem pierworodnym!" A tymczasem zięć, widocznie już nie tak potulny jak dawniej, wystąpił do sądu o swoją żonę i jej posag.

VI. W TERMINIE

Drukarnia pana Parangon w Auxerre mieściła się tuż obok klasztoru Franciszkanów. Prasy były ustawione na parterze, kaszty — w wielkiej sali na piętrze. Pierwsze czynności, jakie poruczono Mikołajowi, nie miały w sobie nic pociągającego: musiał wygrzebywać ze śmieci czcionki, które upadły składaczom pod nogi, następnie rozkładać. Potem je kasetować. Trzeba było również załatwiać sprawunki dla trzydziestu dwóch robotników, czerpać dla nich wodę i znosić ich grubiańskie fantazje. Wychowanek jansenistów, zakochany w pięknej Joasi Rousseau, boleśnie odczuwał te upokorzenia; tymczasem jego inteligencja, chęć do pracy, a przede wszystkim znajomość łaciny wkrótce pozyskały mu szacunek składaczy. W gabinecie właściciela leżało kilka książek; Mikołaj, który w dni świąteczne wolał czytać niż chodzić z innymi na wesołe spacery, nabrał wielkiego podziwu dla powieści pani de Villedieu. Łatwość, z jaką zakochani w tego rodzaju utworach pisują do siebie listy, tak mu się spodobała, że uznał za rzecz zupełnie naturalną napisanie do Joasi miłosnego listu wierszem ośmiozgłoskowym;

jednakże przez niewiarygodny w podobnych okolicznościach brak ostrożności wrzucił po prostu list do skrzynki pocztowej; list zatem znalazł się w rękach rodziców, następnie został przesłany na plebanię, gdzie proboszcz, ksiądz Tomasz i siostra Pilon powitali to pismo okrzykami zgorszenia. Tym bardziej winszowano sobie w rodzinie, że w porę oddalono z okolicy tak niebezpiecznego uwodziciela; ten postępek odciął mu drogę powrotu do Courgis, co głęboko przygnębiło zakochanego chłopca.

Wkrótce jednak niespodziewane zdarzenie miało zwrócić jego myśli w zupełnie innym kierunku i zaznaczyć się w jego życiu silnym wpływem, wywołując całkowitą zmianę losu. Pani Parangon, żona właściciela, której Mikołaj dotąd nie widział, wróciła z podróży po wielotygodniowym pobycie w Paryżu. Oto jej portret, jaki w wiele lat później nakreślił pisarz, doszedłszy do szczytu swojej działalności literackiej: „Wyobraźcie sobie piękną kobietę, cudowną w swoich proporcjach, twarz w równej mierze piękną, szlachetną i obdarzoną tym przyjemnym pieprzykiem, który łagodzi u Francuzek majestat urody; żywą biel skóry cenniejszą od kolorów; włos cienki, popielaty, jedwabisty; łuki brwi gęste i ciemne; piękne błękitne oczy zasnute długimi rzęsami, nadające jej wygląd anielski i skromny, największy urok piękności; głos nieśmiały, czysty, dźwięczny, przenikający w głąb duszy; chód lekki i stateczny; dłoń miękką, ale nie pulchną, ramię toczone i najzgrabniejszą nóżkę, jaką kiedykolwiek miała piękna kobieta. Ubierała się z wybornym smakiem; zdawało się, że najskromniejszy strój na jej ciele ma powab pasa Wenery, któremu nie sposób się oprzeć. Uprzejmy, ujmujący ton rozmowy był jednym z najsłodszych jej wdzięków; dlatego też musiało się ją lubić, jeżeli różnica płci nie zniewalała do uwielbienia".

Taka była pani Parangon, od niedawna zamężna, której mąż wydawał się niezbyt godnym tak miłej towarzyszki życia. W pierwszych tygodniach terminowania Mikołaj, pilnując którejś niedzieli pustego warsztatu, usłyszał kobiecy krzyk dobiegający z gabinetu pana Parangona. Wbiegł do pokoju i zobaczył pryncypała trzymającego na kolanach służącą Tiennettę, która błagała go, aby ją puścił.

— Jesteś bezczelny! — zawołał pryncypał. — Wchodzisz tu, gdzie ja jestem! Zabieraj się stąd.

Mikołaj przybrał tak zdecydowaną postawę, że pryncypał musiał spuścić z tonu, a Tiennetta miała czas uciec z gabinetu. Pan Parangon, w głębi duszy trochę zawstydzony, szukał odtąd okazji, aby się odwzajemnić za nazbyt ugruntowane podejrzenia czeladnika.

Mikołaj był przy pracy, kiedy oznajmiono:

— Pani szefowa wróciła!

Trudził się zbieraniem czcionek, spacji i kadrów, ścierając nosem pył z podłogi. Zaledwie miał czas opłukać się wiadrem wody i zszedł na parter, gdzie cisnął się tłum pracowników. Pani Parangon, uprzejma dla wszystkich, dla każdego miała ujmujące spojrzenie i słówko. Niebawem zwróciła uwagę na Mikołaja.

— To nowy uczeń? — spytała majstra.

— Tak, proszę pani... Będzie tu miał robotę.

— Ale go wcale nie widać — powiedziała pani Parangon, kiedy młody człowiek, złożywszy ukłon, na powrót zniknął w tłumie.

— Prawdziwa cnota jest skromna — zauważył z przekąsem któryś z robotników.

Czeladnik pojawił się znowu, czerwony z zakłopotania.

— Panie Mikołaju — odezwała się pani Parangon — jesteś synem przyjaciela mojego ojca; zasłuż więc na to, aby być również naszym przyjacielem...

I pełen wdzięku uśmiech młodej kobiety w ciągu jednej chwili nasunął Mikołajowi jakieś zatarte wspomnienie. Widział tą kobietę niegdyś, ale nie w tej postaci, w jakiej zjawiła się przed nim teraz; jej twarz się na poły wynurzała z tych niejasnych wrażeń dzieciństwa, które chwilami powracają jak wspomnienie jakiegoś snu.

— Jak to? — zawołała pani Parangon. — Pan nie poznaje małej Coletty z Vermanton?

— Coletta? To ty?... To pani! —wykrzyknął Mikołaj.

Robotnicy wracali do swoich zajęć; młody czeladnik został sam, rozmyślając nad tą sceną, która była następstwem zwykłego przypadku. Tymczasem pani Parangon poszła do sąsiedniej izby i służąca pomogła jej zdjąć okrycie podróżne. Wyszła stamtąd po kilku chwilach.

— Tiennetta powiedziała mi, że pan jest przyzwoitym chłopcem... i bardzo dyskretnym — dodała robiąc z pewnością aluzję do tego, co się zdarzyło w gabinecie pana Parangon. — Proszę przyjąć ten drobiazg, który przyda się panu przy pracy.

I dała mu srebrny zegarek.

Od tej chwili zaczęto szanować Mikołaja w warsztacie i zwolniono go z najprzykrzejszych robót. To, że lubił naukę, że stronił od rozrywek i rozpusty, w jaką wpadał niejeden z jego towarzyszy, dodawało mu bardzo wiele w oczach pani Parangon, która lubiła rozmawiać z młodym czeladnikiem i często wypytywała go o przeczytane książki. Powieści pani de Villedieu i nawet Księżna de Cleves były jej zdaniem nie dość budujące.

— Ale czytam również Terencjusza — powiedział Mikołaj — i nawet zacząłem go tłumaczyć.

— Ach! Proszę mi to przeczytać! — zawołała pani Parangon.

Mikołaj przyniósł swój zeszyt i odczytał partię z Andrii. Wygłaszał ją z takim zapałem, zwłaszcza kiedy doszedł do miejsca, gdzie Pamfil wyznaje miłość do pięknej niewolnicy, że pani Parangon przyszło na myśl dać mu do odczytania Zairę, którą widziała na scenie w Paryżu. Wodziła oczami po tekście i od czasu do czasu wskazywała mu intonacje użyte przez aktorów Komedii Francuskiej; ale wkrótce zaczęła jej się bardziej podobać naturalna, prosta wymowa młodzieńca; oparła ramię na grzbiecie krzesła, na którym siedział, i bliskość tego ramienia, którego słodkie ciepło czuł na swoim karku, wywoływała w głosie Mikołaja tembr dźwięczny i drżący ze wzruszenia. Jakaś wizyta przerwała to czytanie, które przedłużał z rozkoszą. To przyszła pani Minon, żona notariusza, krewna pani Parangon.

— Jestem jeszcze cała przejęta — powiedziała pani domu. — Pan Mikołaj czytał mi Zairę.

— Tak dobrze czyta?

— Wkłada w to duszę.

— Och! Tym lepiej... — zawołała pani Minon klaszcząc w ręce. — Pan nam poczyta Darczankę, to także utwór pana de Voltaire'a. To będzie bardzo zabawne.

Mikołaj w swojej ignorancji, a pani Parangon w swojej niewinności podchwycili ten pomysł, który zresztą nie doszedł do skutku; ledwie pani domu otworzyła książkę, z miejsca oceniła, że to jednak zbyt swawolne.

Tymczasem moralność Mikołaja miała być wystawiona na cięższą próbę. Któregoś wieczoru był sam w sali na parterze, kiedy zobaczył wchodzącego ukradkiem mężczyznę w nie dopiętym ubraniu, a właściwie na wpół ubranego, w którym poznał franciszkanina z klasztoru sąsiadującego z drukarnią. Osobnik ten nazywał się Gaudet d'Arras; powiedział Mikołajowi, że

go ścigają, że wciągnięto go w zasadzkę i że, co gofsza, nie może w tym stanie wrócić do klasztoru przez główną furtą, bo tam by go zapytano, co zrobił ze swoją sukienką. W drukarni były drzwi prowadzące na dziedziniec klasztorny; korzystając z tego przejścia mógł uniknąć skandalu. Mikołaj zgodził się ocalić biednego mniszka, którego wyprawa do miasta pozostała dla niego nadal tajemnicza.

W kilka dni potem franciszkanin zjawił się znowu, tym razem w habicie, i zaprosił Mikołaja na śniadanie do swojej celi. Wyznał mu w chwilach wylewności, które nastąpiły po doskonałych potrawach zakrapianych wybornym winem, że życie zakonne ciąży mu od dawna, ile że sam go sobie nie wybierał, ale tylko spełnił żądanie rodziny. Miał zresztą zamiar skorzystać z możliwości unieważnienia ślubów, co powinno było usprawiedliwić jego lekkomyślne postępowanie.

Rzecz naturalna, że w niezależnej duszy Mikołaja tkwiła głęboka niechęć do feudalnych obyczajów, które przetrwały jeszcze w tolerancyjnym społeczeństwie XVIII wieku, zniewalając część dzieci z wielkich rodów do składania wbrew swojej chęci surowych ślubów, które mogły potem do woli łamać, byleby tylko nie narażały się przy tym na skandal. Mikołaj z początku nie czuł wiele sympatii do tego mniszka, który zgubił swój habit w jakiejś przygodzie; ale argument, że Gaudet d'Arras korzystał tylko zawczasu ze swobód, które miały mu niezadługo przysługiwać, względnie go usprawiedliwiał. Między Mikołajem a franciszkaninem zawiązała się trwalsza znajomość. Jeśli można było dotychczasowe postępki Mikołaja oceniać wyrozumiale, uznając w nim ciągle jeszcze serce uczciwe, choć łatwo poddające się egzaltowanym marzeniom, to co do franciszkanina — był to już umysł całkowicie opanowany materializmem epoki. Matka wypłacała mu

dużą pensję, dzięki czemu Gaudet d'Arras mógł często zapraszać innych zakonników na obiad do swojej bardzo wesołej, wychodzącej na ogród celi. Mikołaj brał czasami udział w tych zgromadzeniach, na których tęgo pito i wygłaszano doktryny bardziej filozoficzne niż religijne. Wpływ tych idei wyznaczył późniejsze tendencje pisarza; on sam to często wyznaje.

To niebezpieczne zbliżenie naturalną koleją rzeczy pociągnęło za sobą zwierzenia ze strony Mikołaja. Franciszkanin raczył się zainteresować pierwszymi przeżyciami miłosnymi młodzieńca, uśmiechając się z jego niewinności.

— Trzeba z zasady unikać wszelkiego sercowego przywiązania — powiedział. — Jedyny sposób na to, aby nie być ujarzmionym przez kobiety, to uzależnić je od siebie. Dobrze jest potem krótko je trzymać, wtedy cię będą jeszcze bardziej kochały. Zauważyłem twoją słabość do pani Parangon; pozbądź się uwielbienia, którym ją otaczasz. Jesteś myszką, którą ona się bawi, pokornym sługą, którego chciałaby jak najdłużej utrzymać w tym położeniu. Do ciebie należy piękna rola pozbawienia tej pani tytułu do chwały, że potrafiła ci się oprzeć...

Mikołaj nie rozumiał tych zuchwałych poglądów i nawet cierpiał widząc, jak jego przyjaciel profanuje czyste uczucie, które wiązało go z żoną jego szefa.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał wreszcie.

— Mówię, że już czas, abyś przestał darmo połykać ślinki. Zdobądź się na wyznanie i raźnie bierz się do rzeczy albo też zajmij się inną kobietą, ta przyjdzie sama do ciebie i będziesz miał dwie pieczenie upieczone przy jednym ogniu.

— Nie — powiedział Mikołaj — nigdy się na to nie zdobędę!

— Doskonale po tym poznają — odpowiedział Gaudet d'Arras — zacnego wielbiciela Joasi Rousseau.

Mikołaj przyrzekł sobie, że nie zobaczy się więcej z franciszkaninem, ale trucizna już się wsączyła w serce; miał odtąd zamienić swoje ciche życie, swoje nie wyznane, prawdziwie chrześcijańskie uczucie, które nie wskazywało mu innego celu poza czystym związkiem dusz, ten promienny, szlachetny obraz, który nawet nie wypierał z jego serca Joasi Rousseau, ale zatrzymywał ją przy sobie jak ukochaną siostrę, te wszystkie czarowne doznania poetyckiego ducha, który się zadowala marzeniem, zamienić na żar na wskroś materialnej namiętności. Nakarmiony nowymi ideami, czerpanymi z lektury filozoficznej, nie był już w stanie uciec od dobrych rad Gaudeta d'Arras; nawet samotność rozbrzmiewała kpiącymi i melancholijnymi głosami, które pochodziły od muz łacińskich i streszczały zasłyszane niedawno sofizmaty: „Kobieta jest jak cień! Biegniesz za nią, ucieka; uciekasz, biegnie za tobą". Franciszkanin nie powiedział nic innego.

W najlepszej chęci wszedł do kościoła, gdzie śpiewano nieszpory. Franciszkanie, których Gaudet d'Arras podejmował z rana u siebie, odprawiali modły chóralne z niezwykłym wigorem. Mikołaj rozpoznawał głosy poszczególnych współbiesiadników, zaprawione najtęższymi winami Burgundii; wyszedł na cmentarz, aby oderwać się od tego wspomnienia, i zaczął machinalnie odczytywać napisy na bardzo starych nagrobkach. Jeden z nich, ryty gotykiem, brzmiał: Guillain, . Zastanawiając się na tym, że dwa wieki dzieliły śmierć nieznajomego od chwili jego własnych narodzin, Mikołaj jak gdyby odczuł nicość śmierci i życia; poddał się temu rozkosznemu smutkowi, który niegdyś Rzymianie lubili wywoływać na swoich ucztach; zawołał

do siebie jak Trymalchion: „Skoro życie jest tak krótkie, to trzeba się spieszyć..."

Wróciwszy do drukarni, wziął jakąś książkę, aby zmienić bieg swoich myśli; ale po niedługim czasie zobaczył panią Parangon wracającą z obiadu u żony notariusza. Na nogach miała pantofle z języczkami, o zielonych brzeżkach i obcasach, spięte brylantową rozetką. Pantofle były nowe i prawdopodobnie uwierały, a że Tiennetta nie wróciła jeszcze z miasta, pani Parangon poprosiła Mikołaja, aby uwolnił dla niej karmazynowy fotelik. Z chwilą kiedy na nim usiadła, Mikołaj rzucił się do jej stóp i ściągnął z niej pantofle bez rozpinania. Pani Parangon uśmiechnęła się tylko i powiedziała:

— Wobec tego proszę mi podać inne.

Mikołaj pośpiesznie wykonał to polecenie, ale kiedy wrócił do niej z pantoflami, pani Parangon ukryła stopy pod suknią, bo chciała je włożyć sama, bez jego pomocy.

— Co pan tam czytał? — spytała.

— Cyda, proszę pani — powiedział Mikołaj i dodał: — Ach, Chimena była taka nieszczęśliwa! A przecież zasługiwała na miłość!

— To prawda, znalazła się w okrutnej sytuacji.

— W bardzo okrutnej!

— Myślę, doprawdy, że takie sytuacje... wzmagają miłość.

— Z pewnością, proszę pani, wzmagają do pewnego stopnia...

— Eh! Skąd pan to może wiedzieć w pana wieku? Mikołaj zmieszał się i poczerwieniał. Po chwili

ośmielił się powiedzieć:

— Wiem o tym równie dobrze, jak Rodryg.

Pani Parangon wybuchła śmiechem, wstała z fotela

i poważniejszym nieco tonem powiedziała na pożegnanie:

— Życzą panu zalet Rodryga, a przede wszystkim jego szczęścia!

Mikołaj wymiarkował z tej życzliwej ironii, którą zakończyła rozmowę, że posunął się nieco naprzód. Pani Parangon odeszła, ale pantofle o iskrzących się sprzączkach zostały koło fotela. Mikołaj pochwycił je z niejaką egzaltacją, oglądał z zachwytem ich kształty, potem ośmielił się napisać drobnymi literami we wnętrzu jednego z tych uroczych przedmiotów: „Uwielbiam panią!"

Kiedy Tiennetta wróciła, polecił jej odnieść pantofle.

VII. GWIAZDA WENERY

Ten dziwny postępek, to miłosne wyznanie tak osobliwie umieszczone, to zuchwalstwo czeladnika, który zwracał się z tym do żony pryncypała, było pierwszym krokiem na niebezpiecznej pochyłości, na której Mikołaj nie miał się zatrzymać. Jak dotąd, widać było niewątpliwie, że łatwo się poddawał porywom serca; musieliśmy tutaj przemilczeć wiele przygód, których bohaterkami były dziewczęta z Saci i Auxerre, częstokroć uwielbiane, częstokroć zdradzane... Ta młodziutka jeszcze dusza nie czuła się już niewinną; tego dnia przeżyła chwilę wahania między dobrem a złem, która zaznacza się w życiu każdego człowieka i decyduje o jego przeznaczeniu. Ach, gdyby można było zatrzymać wskazówki zegara i cofnąć z powrotem. Ale wynikłoby z tego tylko tyle, że zepsuto by zegar pozorów, kiedy czas wieczny biegnie bez przerwy.

Tego samego dnia pan Parangon i prot brali udział w bankiecie wolnomularzy; Mikołaj miał więc jeść obiad we dwoje z żoną drukarza. Nie śmiał podejść do stołu. Pani Parangon powiedziała nieco zmienionym głosem:

— Proszę usiąść.

Mikołaj usiadł na swoim zwykłym miejscu.

— Niech pan siada naprzeciw mnie — powiedziała pani Parangon — skoro jesteśmy tylko we dwoje.

Obsłużyła Mikołaja. Jadł w milczeniu i powoli podnosił kąski do ust.

— Niech pan je, skoro jesteśmy przy obiedzie — powiedziała pani domu. — O czym pan rozmyśla?

— O niczym, proszę pani.

— Był pan na sumie?

— Tak, proszę pani.

— Dostał pan święconego chleba?

— Nie, proszę pani, stałem w nawie, gdzie nie rozdzielają.

— Tu leży kawałek. — I wskazała mu kawałek chleba na miedzianej tacy, ale musiała sama mu podać. — Pan jest zatopiony w myślach — zauważyła.

— Tak, proszę pani...

I poczuwszy naraz niestosowność tej odpowiedzi, zdobył się na trochę odwagi; przypomniał sobie, że był to właśnie dzień urodzin pani Parangon.

— Myślałem o tym, że dziś jest święto... Chciałbym zaofiarować pani bukiet kwiatów, ale mam tylko serce, które już należy do pani.

Uśmiechnęła się i odpowiedziała:

— Dobre chęci dla mnie wystarczą.

Mikołaj wstał, zbliżył się do okna i popatrzył w niebo.

— Pani — dorzucił — gdybym był jednym z bogów, nie myślałbym o kwiatach dla pani, wolałbym ofiarować pani najpiękniejszą gwiazdę, tę, którą teraz widzę. Podobno to Wenus...

— Och! Panie Mikołaju! Co za dziwny pomysł?

— To, czego nie można dosięgnąć, niebo pozwala nam przynajmniej podziwiać. Ile razy będę patrzył na

tę gwiazdę, będę sobie myślał: „Oto piękna gwiazda, pod którą urodziła się pani Coletta". Wydawała się tym poruszona i powiedziała:

— To bardzo miłe, panie Mikołaju, i bardzo ładne! Mikołaj winszował sobie, że uniknął skarcenia, na

jakie z pewnością zasługiwał; ale wydawało mu się, że powaga, zachowana przez żonę szefa, tchnie oziębłością. Pani Parangon wróciła do swojego pokoju. Młody człowiek był tak podniecony, że nie mógł usiedzieć na miejscu. Nie było jeszcze późno, wyszedł na miasto i spacerował koło muru benedyktynów. Kiedy wrócił, dom był pusty. Pan Parangon otrzymał jakiś list handlowy, po którym wyjechał do Vermanton; żona odprowadziła go do pojazdu i wzięła ze sobą do towarzystwa służącą Tiennettę. Mikołajowi było ciężko na sercu, rozglądał się zmartwiony, że nie ma z kim zamienić słowa. Rzuciwszy przypadkowo spojrzenie na dziedziniec franciszkanów, zauważył Gaudeta d'Arras, który przechadzał się wielkimi krokami, wpatrzony w gwiazdy.

Ten filozof w habicie był to, jak mówiliśmy, osobliwy umysł. Miał w głowie jakąś mieszaninę spirytualizmu i idei materialistycznych, która w pierwszej chwili zadziwiała każdego, kto się do niego zbliżył. Jego natchnione wypowiedzi dawały mu nad słuchaczem władzę, od której nie sposób było się uwolnić. Mikołaj parokrotnie okrążył z nim dziedziniec, sekundując w miarę możności marzycielskim wzlotom Gaudeta d'Arras. Miłość platoniczna do Joasi, zmysłowa miłość do pani Parangon rozpierały go tak dalece, że nie mógł się powstrzymać, aby się nie zdradzić ze swoimi myślami. Franciszkanin zareagował na to jak gdyby mimochodem.

— O, młody człowieku — powiedział — miłość idealna to szlachetny napój, który perli się na brzegu

pucharu; nie kontentuj się podziwianiem różowej piany; natura otwiera w tej chwili swoje nie wysychające źródło, ale masz tylko jedno mgnienie do napojenia się jej boskimi smakami, które są przeznaczone dla innych po tobie!

Te słowa wywołały jeszcze większe zamieszanie w umyśle Mikołaja.

— Jakże to? — mówił. — Czy nie ma żadnych racji, które by się sprzeciwiały naszym szaleńczym zapałom? Czy nie ma sytuacji, które trzeba uszanować, istot boskich, które się wielbi na klęczkach, nie śmiąc ich nawet prosić o łaskę, o uśmiech?

Gaudet d'Arras potrząsnął głową i dalej rozwijał swoje teorie obłoczne i materialistyczne równocześnie. Mikołaj mówił mu o wiecznej sprawiedliwości, o karach przewidzianych za przewinę i występek... Ale franciszkanin nie wierzył w Boga.

— Natura — mówił — jest posłuszna przedustawnym założeniom harmonii i liczb; wszechświatem rządzi prawo fizyczne.

— Dla mnie to jednak byłoby trudne — mówił Mikołaj — wyrzec się nadziei nieśmiertelności.

— Ja sam w nią święcie wierzę — powiedział Gaudet d'Arras. — Kiedy nasze ciało traci życie, dusza się uwalnia i, poczuwszy swobodę, cieszy się i dziwi, że kochała życie... — I poddając się jakiemuś natchnieniu, ciągnął dalej jak gdyby przepełniony duchem proroczym: — Nasza swobodna egzystencja powinna trwać, jak przypuszczam, dwieście pięćdziesiąt lat... jak to wynika z fizycznego obliczenia ruchu ciał niebieskich. Możemy ożywić na nowo tylko materię, z której składała się nasza generacja, prawdopodobnie trzeba takiego okresu, o jakim mówię, aby ta materia rozłożyła się całkowicie i odtąd nadawała się do ponownego ożywienia. W ciągu pierwszych stu lat swojego życia

duchowego nasze dusze są szczęśliwe i nie znają trosk moralnych, podobnie jak my — w naszej młodości cielesnej. W ciągu następnych stu lat przechodzą wiek siły i szczęścia, ale ostatnie pięćdziesiąt lat są okrutne ze względu na strach przed powrotem do ziemskiego życia. Dusza nie ma pojęcia, w jakim się stanie narodzi: będzie panem czy sługą, bogaczem czy nędzarzem, kimś pięknym czy brzydkim, bystrym czy głupim, dobrym czy złym? To ją właśnie przeraża. Nie wiemy na tym świecie, jak jest w tamtym życiu, dlatego że organy, jakie dusza otrzymuje przy powrocie do ziemskiego życia, są nowe i pozbawione pamięci; natomiast dusza swobodna, przeciwnie, przypomina sobie nie tylko to, co się jej zdarzyło w ostatnim życiu, ale i wszystko z poprzednich egzystencji duchowych...

Słuchając tego dziwacznego kazania Mikołaj ciągle snuł swoje miłosne marzenia; Gaudet d'Arras zauważył to po pewnym czasie i dalszy wykład swojego systemu odłożył na kiedy indziej; tyle że zdążył posiać w jego sercu ziarno niebezpiecznych idei, które swoją powierzchowną filozofią kruszyły ostatnie skrupuły, jakie Mikołaj zawdzięczał chrześcijańskiemu wychowaniu. Rozmowa zakończyła się kilkoma banalnymi uwagami o domu pana Parangon. Mikołaj obojętnie wspomniał przyjacielowi, że pan Parangon wyjechał do Vermanton.

— Została piękna wdówka! — zawołał franciszkanin, i na tym się rozstali.

Za powrotem do domu Mikołaj poczuł się jak człowiek pijany, kiedy wprost z ulicy dostał się do rozgrzanego wnętrza. Było późno, wszyscy już spali, ostrożnie otwierał drzwi, aby bez hałasu dojść do swojego pokoju. Kiedy znalazł się w jadalni, zaczął rozpamiętywać obiad, który na kilka godzin przedtem jadł we dwójkę z panią domu, okno było otwarte; poszukał

oczami pięknej gwiazdy pani Coletty, tej gwiazdy Wenus, która wtedy świeciła na niebie jasnym blaskiem: teraz jej nie było. Nagle jakaś niezwykła myśl przyszła mu do głowy; uprzytomnił sobie ostatnie słowa wypowiedziane przez Gaudeta d'Arras i jak łotrzyk, jak zdrajca zakradł się do pokoju, gdzie spała urocza kobieta. Zgodnie z poczciwym, dalekim od podejrzliwości zwyczajem prowincjonalnym proste oszklone drzwi zamykane na zasuwkę stanowiły jedyną obronę tego wstydliwego przybytku, i nawet te drzwi były tylko przymknięte. Równy oddech pani Parangon cichutko odmierzał ulotne chwile tej nocy. Mikołaj zuchwale uchylił drzwi, potem przypadł na klęczki i doczołgał się aż do łóżka, prowadzony światełkiem nocnej lampki; wtedy zaczął się z wolna podnosić na nogi, ośmielony milczeniem i bezruchem śpiącej kobiety.

Spojrzenie rzucone na łóżko, szybkie i lękliwe, nie rozpaliło w jego duszy płomienia, jakiego oczekiwał. Już drugi raz ośmielił się wejść do pokoju uśpionej kobiety; ale pani Parangon nie miała w sobie nic z niedbałości i niebacznej swobody biednej Małgorzaty Pâris. Spała udrapowana surowo jak posąg rzymskiej matrony. Gdyby nie cichy oddech i falowanie zasłoniętej piersi, sprawiałaby wrażenie figury wyrzeźbionej na grobowcu. Szmer wywołany poruszeniem się Mikołaja widocznie ją na wpół rozbudził, bo wyciągnęła rękę i sennym głosem zawołała na służącą Tiennettę. Mikołaj przypadł do podłogi. Strach przed wyciągniętą ręką swojej pani, przed dotknięciem, które byłoby ją na pewno rozbudziło, tak na niego podziałał, że leżał jakiś czas bez ruchu, wstrzymując oddech i trzęsąc się przy tym ze strachu, aby Tiennetta nie weszła do pokoju. Przeczekał tak parę minut. Nic nie zamąciło ciszy i terminatorowi starczyło jeszcze sił, aby wypełznąć na czworakach. Doczołgał się do jadalni i w kącie

koło bufetu wstał na nogi. Po jakimś czasie usłyszał dzwonek; pani Parangon zbudziła służącą i poleciła jej spać koło siebie.

Jakim teraz czołem, po tak śmiesznej próbie, śmiałby się pokazać przed franciszkaninem? Ta myśl zaprzątała Mikołaja nazajutrz jeszcze bardziej niż żal po straconej okazji. Tym sposobem zepsucie szybko postępowało w tej młodej duszy i bóle miłości własnej brały górę nad bólem innej miłości.

Następnego dnia po obiedzie pani Parangon poprosiła Mikołaja, aby jej coś poczytał, i wybrała Listy markiza de Roselle. Nic zresztą w jej tonie i w jej spojrzeniach nie wskazywało, aby znała przyczynę szmeru, który zbudził ją poprzedniej nocy. Toteż Mikołaj szybko odzyskał pewność siebie; czytał z wdziękiem i ogniem; pani domu, na wpół przechylona w fotelu koło kominka, od czasu do czasu przymykała oczy; Mikołajowi ten widok przywodził mimo woli na myśl ów czysty, cudowny obraz widziany w nocy. Głos mu zaczął drżeć, odmawiając posłuszeństwa, wymowę miał zduszoną, potem się zupełnie zaciął.

— Ale ja wcale nie śpię! — odezwała się pani Parangon słodkim tonem. — Zresztą, nawet kiedy śpię, mam sen bardzo lekki.

Mikołaj zadrżał; próbował wrócić do czytania, ale był na to zbyt poruszony.

— Pan się zmęczył — zauważyła pani domu — poprzestańmy na tym. Ta Leonora żywo mnie zainteresowała...

— A ja — powiedział Mikołaj nabierając otuchy — lubię jeszcze bardziej anielski charakter panny de Ferval. Ach! Wyobrażam sobie, że można kochać każdą kobietę, ale bywają takie, które są bóstwami.

— Bywają zwłaszcza takie, które trzeba zawsze szanować — powiedziała pani Parangon. Potem, po chwili

milczenia, którego Mikołaj nie śmiał przerwać, podjęła czulszym tonem:

— Mikołaju, niedługo przyjdzie czas, kiedy trzeba się będzie urządzić... Czy nigdy pan nie pomyślał o ożenku?

— Nie, proszę pani — odpowiedział chłodno młody człowiek i naraz ugryzł się w język, bo uprzytomnił sobie, że dopuszcza się wstrętnego kłamstwa; zagniewany wizerunek pierwszej miłości zjawił się w jego myślach; pani Parangon, nic o tym nie wiedząc, ciągnęła dalej:

— Pana rodzina jest przyzwoita i spowinowacona z moją, niech pan się dobrze zastanowi nad tym, co panu chcę powiedzieć. Mam siostrę znacznie od siebie młodszą... trochę do mnie podobną.

Dorzuciła te słowa z niejakim zakłopotaniem, ale z uroczym uśmiechem.

— No więc! Panie Mikołaju, jeżeli pan będzie dzielnie pracował, to przeznaczam panu swoją siostrę. Niech ta obietnica będzie dla pana zachętą do nauki, celem, dla którego będzie pan strzegł swoich dobrych obyczajów. Pomówimy jeszcze na ten temat, mój przyjacielu.

Szlachetna kobieta wstała i wykonała ruch pożegnania. Mikołaj przypadł do jej rąk i skąpał je we łzach. „Ach, pani!" — zawołał urywanym głosem, ale pani Parangon nie chciała go dłużej słuchać. Zostawiła chłopca samego, zdając go na rozmyślania i podziw dla jej łaskawości i dobroci. Teraz było dla niego jasne, że wiedziała wszystko, że wspaniale wszystko zrozumiała i wszystko naprawiła.

VIII. NIESPODZIANKA

Będziemy teraz śledzili przyspieszony bieg wydarzeń. Mikołaj nie jest już naiwnym, prostym chłopcem, miłośnikiem samotności i muz łacińskich, nie jest już nieokrzesanym, dzikim wyrostkiem wiejskim, jakim był na początku, ani pilnym uczniem jansenistów, jakim był potem, ani wreszcie młodzieńcem kochającym idealnie i platonicznie, patrzącym na kobietę jak na wróżkę, której nie śmiałby dotknąć ze strachu, że sen jego pryśnie. Powietrze miejskie było zabójcze dla tej chwiejnej duszy, silnej jedynie w swoim umiłowaniu natury i rozkoszy. Pod wpływem przewrotnych rad, których chętnie słuchał, pod wpływem dzieł podejrzanej filozofii, gdzie moralność ma uroki grzechu i maskę mądrości , teraz uwolniony od wszelkiej wodzy, piastując w zbyt wcześnie oświeconym umyśle ową zimną zdolność do analizy, którą wiek dojrzały zawdzięcza wyłącznie doświadczeniu, w takim oto rynsztunku rzuca się w wir prostackich rozrywek, przyjmując nawyki zrozumiałe u tych,

którzy się im oddają przez nieznajomość lepszego sposobu życia. Nie odczuwał całej delikatności, z jaką pani Parangon okazała swoje pobłażanie, swoją dyskretną litość, swoją cenną sympatię dla uczciwej miłości, która się zbłąkała. Tyle zrozumiał, że szlachetna kobieta nie była tak rozgniewana jego nocną wycieczką, jak się tego obawiał. Tymczasem przy każdej okazji, kiedy byli we dwoje, powtarzała nieustannie, że chciałaby wydać za niego swoją siostrę, i on sam chwilami zaczynał już myśleć o tym, że któregoś dnia znajdzie w tym dziecku drugą Colettę; w rzeczy samej dziewczynka miała jej urocze rysy, zdawała się obiecywać, że będzie obrazem swojej siostry, ale ile czasu trzeba było czekać! W tych nawrotach poczciwości Mikołaj stawał się marzycielski i pani Parangon nie mogła mu odmówić uścisku dłoni i uśmiechu, o co prosił obłudnie jak o iluzję legalnego szczęścia, które było mu obiecywane. Zrozumiała niebezpieczeństwo kryjące się w tych spotkaniach i ustępstwach, powiedziała więc Mikołajowi:

— Potrzeba panu rozrywki. Dlaczego nie chodzi pan na zabawy, na spacery, jak inni chłopcy? Wszystkie wieczory i wszystkie niedziele pan spędza na czytaniu i pisaniu; pan się wpędzi w chorobę.

„No dobrze — powiedział sobie — niech będzie, trzeba nareszcie żyć!"

I rzucił się z miejsca, z zapamiętaniem umysłów melancholijnych, umysłów zawiedzionych, na poszukiwanie wszelkich rozkoszy w niewielkiej mieścinie Auxerre, która nie była wcale cnotliwsza od Paryża. Stał się bohaterem balów publicznych, duszą towarzystwa na zabawach dla robotników; zdziwieni towarzysze włączali go do każdej wyprawy. Mikołaj im zabiera kochanki, przerzuca się od czarnej Marianny do pikantnej Aglai Ferrand. Słodka Edmea Servigne i

zalotna Delfina Baron kłócą się o jego względy. Układa wiersze dla obu dziewczyn, wiersze w stylu tych czasów,w guście Chaulieu i Lafare'a. Stara się czasem nadać tym związkom gorszący rozgłos, który dochodzi aż do pani Parangon; na wyrzuty, które ona mu robi z wilgotnymi od łez oczami, odpowiada z miną triumfującą: „Przecież młody człowiek powinien się trochę zabawić, pani mi to sama mówiła... Potem będzie z niego lepszy mąż... Proszę, jak pan Parangon!" I biedna kobieta odchodzi bez odpowiedzi, aby rozpłakać się na osobności. Niestety! Mikołaj ma czasem głos przepity, gest opryskliwy, liche obejście pięknych tancerzy z karczmy. Pani Parangon boleśnie notuje w sercu te spostrzeżenia.

Nagle Mikołaj zmienia tryb życia, staje się znowu domatorem, ale pogrążonym w smutku; jedna z jego przelotnych kochanek, Madelon Baron, umarła i chociaż nie kochał jej głęboko, nieszczęście narzuciło powłokę smutku na jego życie. Pani Parangon szczerze współczuła mu w bólu, którego rozmiary z pewnością przeceniała. Jej nieufność zniknęła. Którejś niedzieli, kiedy Tiennetta poszła za sprawunkiem i zostali sami w mieszkaniu, pani Parangon, układając motki w wysokiej szafie, przywołała Mikołaja, aby jej podał pakunki. Stała na podwójnej drabinie i kiedy ją tak obsługiwał, spojrzenie jego zatrzymało się na kształtnej nodze, na trzewiku z białej drogiety, którego cienki wysoki obcas uwydatniał jeszcze bardziej delikatność drobnej stopy, jaką się rzadko zdarza widzieć. Wiadomo, że Mikołaj nigdy się nie mógł oprzeć takiemu widokowi. Działanie tego czaru wzmogło się w dwójnasób, kiedy się okazało, że trudno jej będzie zejść z drabiny na zdrętwiałych nogach i wobec tego, upoważniony do wzięcia pani Parangon w ramiona, miał ją przenieść na stertę lnu, która została na

podłodze. Jak opowiedzieć, co się stało w ciągu tej chwili ulotnej jak sen? Miłość od dawna powściągana, wstyd pokonany przez niespodziankę, wszystko sprzysięgło się przeciwko tej nieszczęsnej, tej szlachetnej i dobrej kobiecie, która natychmiast wpadła w omdlenie głębokie jak śmierć. Mikołaj, nareszcie przerażony, niemałym wysiłkiem zaniósł omdlałą do jej pokoju. Tiennetta wróciła; powiedział jej, że pani źle się poczuła i wzywała go do siebie. Ukrył swoje zmieszanie i rozpacz; potem, kiedy pani Parangon zaczęła wracać do przytomności, uciekł, aby uniknąć jej pierwszego spojrzenia...

Wszystko się więc dokonało. Biedna kobieta może kochała po cichu, ale obowiązek ją stale powstrzymywał; nie wstała następnego poranka. Tiennetta przychodzi do Mikołaja, aby mu powiedzieć, że pani jest chora i że śniadanie jest przygotowane dla niego jednego. Tyle skromności, tyle dobroci — to nowa tortura dla duszy, która czuje się winną. Mikołaj pada do nóg zdumionej Tiennetty i łzami oblewa jej ręce:

— Och! Pozwól mi, pozwól mi ją zobaczyć, błagać ją na klęczkach o przebaczenie, niech wolno mi będzie powiedzieć, jak bardzo żałuję mojej zbrodni.

Ale Tiennetta nic nie rozumie.

— O jakiej zbrodni pan mówi, panie Mikołaju? Pani jest niedysponowana, czy pan jest także chory?... Pan ma na pewno gorączkę.

— Nie, Tiennetto! Ale muszę ją zobaczyć!

— Mój Boże! Panie Mikołaju, kto panu broni zobaczyć się z panią?

Mikołaj był już w pokoju chorej. Przypadłszy na kolana przed łóżkiem, płakał nie odzywając się słowem i nawet nie śmiał podnieść oczu na swoją panią. Ta wreszcie przerwała milczenie.

— Kto by to pomyślał — powiedziała — że syn tak

uczciwych ludzi dopuści się takiego postępku... albo się zechce dopuścić...

— Pani! Wysłuchaj mnie...

— Ach! Może pan mówić... Nie będę miała siły panu przerwać.

Mikołaj chciał ją chwycić za rękę, ale pani Parangon natychmiast ją cofnęła; widział jej rozpaloną twarz odcinającą się na tle świeżej białej pościeli i nie mógł wymówić słowa ani uporządkować myśli. To roztrzęsienie chłopca przestraszyło nawet kobietę, którą tak ciężko obraził.

— Niebo mnie skarało — powiedziała. — To straszliwa nauka! Uroiłam sobie, że ta koligacja zbliży nas do siebie i przyniesie nam szczęście bez występku! Nie czas już o tym myśleć...

— Ach! Co też pani mówi?

— Nie chciałeś być mi bratem! Niestety... — zawołała pani Parangon. — Będziesz kochankiem umarłej; ja nie przeżyję tego wstydu.

— Ach! Pani, te słowa są zbyt surowe.

I Mikołaj wstał, aby wyjść z tego pokoju z ponurą decyzją.

— On jednak ma jeszcze duszę! — powiedziała chora. — Dokąd pan idzie?

— Tam, gdzie zasłużyłem!... Znieważyłem bóstwo w najdoskonalszym odbiciu... nie mam prawa żyć...

— Zostań! — powiedziała. — Pana obecność stała się dla mnie niezbędna... Będziemy na siebie patrzyli z ciągle żywymi wyrzutami sumienia... Moje życie, okrutny człowieku, zależy od twojego: miej odwagę teraz nim rozporządzać!

— Nie jestem godny pani siostrzyczki — powiedział Mikołaj we łzach. — Gdybym się z nią ożenił, zawsze bym kochał tylko panią. Godziłem się na projekt tego związku po to, aby być blisko pani. Ale nie chcę

skazywać się na niewierność wobec pani, nawet dla jej siostry.

I po tych słowach uciekł. Chodził po alejach obrębiających miejskie mury, starając się uśmierzyć wzburzenie duchowe, które mogłoby go zabić po tak bolesnym spotkaniu.

Był to poniedziałek; promenada roiła się od świętujących robotników, którzy grali w rozmaite gry, od dziewczyn spacerujących w osobnych grupkach dwójkami lub trójkami. Mikołaj rozpoznał między nimi kilka bywalczyń sal tanecznych, które niedawno odwiedzał. Chcąc się rozerwać, przyłączył się do jednej z tych rozbawionych wycieczek, które przynajmniej nie poruszały serca i uspokajały myśli szaloną ruchliwością. Po posiłku, który zjedli na wsi, Mikołaj pożegnał znajomych i znowu gorzkie myśli zaczęły się tłumnie gromadzić, kiedy przechodząc ulicą SaintSimon, koło szpitala, nagle usłyszał głośne salwy śmiechu. To trzy dziewczyny śmiały się z czwartej, którą przyłapały na tym, jak całował ją preser z drukarni Parangona, niejaki Tourangeau, tęgi mężczyzna, wielki brzydal, zazwyczaj grubiański, a tego wieczoru podpity. Znieważona w ten sposób biedaczka zemdlała. Rozgniewany preser rzucił się na pękające ze śmiechu dziewczęta i jedną z nich brutalnie uderzył. Ściągnięci hałasem, zbiegli się jacyś młodzi chłopcy, którzy chcieli go obłożyć kijami. Mikołaj pierwszy skoczył do towarzysza z drukarni i chwytając go za ramię, powiedział:

— Zrobiłeś rzecz haniebną. Gdyby nie ja, byłbyś poszarpany na strzępy; ale trzeba to naprawić. Bijmy się natychmiast na szpady. Byłeś w wojsku, powinno ci starczyć ducha.

— Nie mam nic przeciwko temu — powiedział Tourangeau.

Daremnie próbowano ich rozdzielić. Jeden z młodych ludzi przyniósł szpady i w świetle latarni zaczął się przepisowy pojedynek. Mikołaj ledwo potrafił trzymać szpadę, ale i Tourangeau tego wieczoru chwiał się na nogach. Trafiony przypadkowym ciosem bez poszanowania prawideł, bez złożenia, preser upadł na ziemię z obficie broczącą raną w szyi. Cios nie był śmiertelny. Mikołaj musiał się jednak ukryć na jakiś czas przed władzami. Widział tylko przez chwilę panią Parangon, której mąż powrócił do Auxerre. Pani Parangon zrozumiała, że młody człowiek działał pod wpływem rozpaczy i skrytego rozgoryczenia. Zresztą ten pojedynek przyniósł mu zaszczytny rozgłos w Auxerre, gdzie odtąd uchodził za obrońcę ładnych dziewczyn. Ta renoma szła za nim aż do rodzinnego domu, dokąd chwilowo powrócił.

IX. EPILOG MŁODOŚCI MIKOŁAJA

Po tych wydarzeniach, spędziwszy kilka dni u rodziców w Saci, Mikołaj pojechał do Paryża i zaczął wykonywać zawód składacza, w którym terminował w Auxerre. Widzieliśmy, jak dalece każda nowa sytuacja wpływała na tę gorącą duszę, która zawsze była we władzy gwałtownych namiętności i, jak sam to mówił, mocniej naładowana elektrycznością niż u innych ludzi. Na jakiś czas przedtem, zanim nietrwały związek połączył go z panną Guéant, otrzymał nagle wiadomość o śmierci pani Parangon. Po tych bolesnych scenach, któreśmy tu opisali, biedna kobieta przeżyła jeszcze kilka miesięcy. Beztroskie i lekkomyślne życie, jakie Mikołaj prowadził w Paryżu, było jej znane i to z pewnością zatruwało jej ostatnie godziny. Mikołaj, obdarzony z urodzenia dobrymi instynktami, ale z braku solidnych zasad zawsze dążący do złego, miał napisać potem o tym okresie swojego życia: „Obyczaje są kolią pereł; urwijcie węzeł, wszystko się rozsypie".

Tymczasem marnotrawstwo, które weszło mu w nawyk, doprowadziło go równocześnie do utraty zdrowia i środków materialnych. Zwykły robotnik, choćby

nawet tak sprawny jak on, zarabiał najwyżej pięćdziesiąt solów dziennie i nie mógł na dłuższą metę prowadzić takiego trybu życia, jaki mu narzucały nowe znajomości. Nagle otrzymał list z Auxerre... Było to pismo pana Parangon. Fatalnym zrządzeniem losu w chwili, kiedy wręczono mu ten list, był właśnie bez zajęcia i w ostatecznej biedzie, co więcej, czuł w sobie jakąś nostalgię i marzył o tym, aby przez jakiś czas odetchnąć powietrzem stron rodzinnych. Po kilku uprzejmościach i kilku wyrazach bólu spowodowanego śmiercią żony pan Parangon skarżył się na osamotnienie, w jakim się znalazł, i proponował dawnemu czeladnikowi miejsce prota, który go porzucił. „To Tourangeau — dodawał — podsunął mi tę myśl... Pan widzi, jak bardzo jest daleki od tego, aby pamiętać pana cios, który pan mu zadał w piersi".

Kiedy list ten nadszedł do Paryża, Mikołaj miał przy duszy dwadzieścia cztery sole; musiał sprzedać cztery płócienne koszule, aby opłacić miejsce w barce do Auxerre. Pan Parangon przyjął go bardzo dobrze, a ponieważ Mikołaj nie chciał zamieszkać w jego domu, drukarz wskazał mu zajazd niejakiego Ruthot.

Przeznaczenie składa się z serii przypadków, na pozór nic nie znaczących, które dzięki jakiemuś nieprzewidzianemu szczegółowi zmieniają całą egzystencję, już to na dobre, już to na złe. Takie było przynajmniej zdanie Mikołaja, który w Opatrzność nie wierzył wcale. Toteż mówił sobie później: „Ach, gdybym nie zamieszkał u Ruthota!" Albo jeszcze: „Gdybym miał więcej niż dwadzieścia cztery sole w tym czasie, kiedy otrzymałem list od pana Parangon". Albo jeszcze inaczej: „Co za nieszczęście, że nie zmieniłem mieszkania, jak miałem zamiar to zrobić, zanim ten list do mnie dotarł!"

Obok zajazdu trzymanego przez Ruthota mieszkała

pani Lebegue, wdowa po aptekarzu, której córka Agnieszka, obdarzona męską nieco urodą, miała podobno niebrzydką fortunę odziedziczoną po ojcu. Ruthot był dość przystojnym mężczyzną i zalecał się do wdowy Lebegue. Kilkakrotnie zapraszał Mikołaja na kolacje, podczas których Agnieszka Lebegue zasypywała młodego drukarza uprzejmościami i nie skąpiła mu względów. Później Mikołaj miał się dowiedzieć, że koszty tych przyjęć pokrywał pan Parangon. Na potwierdzenie tej wiadomości uprzytomnił sobie, że podawano bardzo dobre wina, a pan Parangon był w tej materii znawcą. Zaloty poszły swoją koleją i w końcu zaczęto mówić o ślubie. Mikołaj napisał do rodziców, a ci, otrzymawszy informacje od pana Parangon, chętnie wyrazili swoją zgodę. Wszystko się sprzysięgło, aby zgubić nieszczęsnego Mikołaja. Jego dawny przyjaciel Gaudet d'Arras, który by mógł go tym razem oświecić swoim doświadczeniem, jak niegdyś zgubił go moralnie swoją bezbożnością, od dłuższego już czasu nie przebywał w Auxerre. Co więcej, pan Parangon, który poratował go w biedzie kilkoma pożyczkami, uzyskiwał powoli coraz większy wpływ na Mikołaja. „Kiedy Jowisz przeznacza człowieka na niewolnika, odbiera mu połowę męstwa" — jak mówił poczciwy Homer. Dziwacznym przypadkiem, w ostatniej chwili Mikołaj otrzymał list anonimowy, który zawierał mnóstwo szczegółów dotyczących przeszłości jego przyszłej żony. Okoliczności i tym razem układały się fatalnie: sądząc według pisma, Mikołaj uznał, że ten list pochodzi od kobiety, która była jego kochanką w czasach, kiedy terminował w Auxerre, i że został podyktowany bezsilną zazdrością. Innych przeszkód nie było, więc ślub się odbył. Tylko że przy wyjściu z kościoła na krostowatej twarzy pana Parangon zaczął się rozpełzać szyderczy uśmiech. Mikołaj

poślubił jedną z dziewczyn, które miały najgorszą opinię w Auxerre. Wniosła mu posag obciążony wielką ilością cichych długów, który w ostatecznym obrachunku sprowadzał się do śmiesznej sumy. Wkrótce stało się jasne dla biedaka, że pan Parangon dobrze wiedział o tym, co się swojego czasu działo w jego domu. Do niezbitej pewności w tym względzie Mikołaj doszedł dopiero później, ale już teraz skończyło się na tym, że wyjechał z Auxerre przejęty odrazą. Agnieszka Lebegue jeszcze wcześniej uciekła z którymś ze swoich kuzynów.

Mikołaj wrócił do Paryża i dostał tu zajęcie u drukarza Andrzeja Knapena. „Rękodzieło opłacało się w tym czasie" i dobry składacz zarabiał dwadzieścia osiem liwrów tygodniowo przy druku pamfletów. Ten względny dobrobyt dodał mu otuchy i wkrótce Mikołaj Restif napisał pierwsze swoje powieści, wśród których wyróżniano Niewierną żonę, książkę odsłaniającą tryb życia jego żony, potem ogłosił Chłopa wykolejonego, utwór, do którego wprowadził w formie powieściowej większą część wydarzeń swojego życia.

Część Druga

I. SEPTIMANIA

Gust do autobiografii, pamiętników i wyznań czy zwierzeń — który co pewien czas jak okresowa choroba wraca w naszym stuleciu — doszedł do szału w ostatnich latach ubiegłego wieku. Przykład Rousseau nie znalazł jednak w nikim śmielszego naśladowcy niż w Restifie. Nie dość mu było tego, że przeważnie zapełniał swoje nowele i powieści własnymi przygodami albo przygodami znajomych mu osób; ponadto jeszcze ogłosił dokładny i drobiazgowy dziennik w szesnastu tomach pod tytułem Pan Mikołaj, czyli Serce ludzkie odsłonięte i, nie zadowalając się tym opowiadaniem, powtórzył główne epizody w formie dramatycznej. Stąd dwanaście sztuk, każda w trzech albo pięciu aktach, zapełniających pięć tomów, gdzie pod różnymi imionami on sam występuje jako wieczny bohater.

Jakkolwiek pisarze nowocześni daleko posuwają poczucie swojej osobowości, to jednak wyraźnie zostają w tyle za miłością własną takiego pisarza. Widzieliśmy go już, jak czytał w salonach wielkich panów i ówczesnych finansistów drastyczne przygody swojego

żyda, jak ujawniał swoje miłostki, obnażał niegodziwości, odsłaniał sekrety swojej rodziny czy wstydliwe strony swojego małżeństwa. Zdobył się jednak na jeszcze większą śmiałość: napisał całą serię sztuk, które nazwał Dramatem życia, i wystawiał je w różnych domach, już to z aktorami Komedii Włoskiej, których angażowano do tego celu, już to przy pomocy chińskich cieni, wprawianych w ruch przez włoskiego artystę, przy czym on sam brał na siebie wykonanie dialogu. Doprawdy nie sposób wystawić się bardziej na pokaz jako obiekt patologii i anatomii moralnej. I biada tym, którzy chętnie godzili się oglądać to niebezpieczne widowisko! Nie przychodziło im przez myśl, że się któregoś dnia sami znajdą w tych ramach wypełnionych odbiciem realnego świata ze swoim profilem bezczelnie nakreślonym, ze swoimi śmiesznostkami i wadami; że jakiś komediant będzie nimi poruszał i każe im powtarzać tym samym głosem, nawet z tą samą intonacją, słowa wypowiedziane przez nich tego dnia, na takiej ulicy, w takim salonie, w takim towarzystwie, bardziej lub mniej nadającym się do ujawnienia, w obecności bezlitosnego obserwatora. Któż by nie unikał towarzystwa takiego człowieka, gdyby przewidział, że poniżywszy się samemu publicznie, będzie się mścił na szydercach, na wielbicielach, nawet na zwykłych gapiach? Każdemu z was powtórzy: Quid Tides!... De te fabula narratur. Przeniknie do waszych wspaniałych pałaców, do waszych alków, przejrzy sekrety ustronnych, tak pilnie strzeżonych domków, dowie się o nich wszystkiego uwodząc waszą pokojówkę lub spotykając się w szynku z waszym szwajcarem albo szarym gońcem od specjalnych poruczeń. Taki był ten człowiek, utrzymujący się, co prawda, aż do samego końca w tym dziwnym złudzeniu, które wskazywało mu właśnie obowiązek moralisty w

zawodzie polegającym na powieściowym i sentencjonalnym szpiegostwie.

W postępowaniu Restifa de La Bretonne zawsze brakowało zmysłu moralnego, a w jego wyobraźni — porządku i smaku. Niezmierne zarozumialstwo nie pozwalało mu zauważyć tych niedomagań. Zawsze tłumaczył swoje skazy temperamentem, ubóstwem czy jakąś fatalnością, która nie pozostawiała nigdy jego win bez kary i przez to zapewniała mu odpuszczenie. Stanowiło to cząstkę pewnego rodzaju religii, jaką sobie stworzył, przyjmując, że we wszystkich cierpieniach tego życia dokonuje się ekspiacja wszystkich win. Ten system prowadził do wniosku, że kto zechce się zgodzić na wszelkie cierpienia, ten może sobie na wszystko pozwolić. Przytoczymy tu jeszcze w charakterze epizodów, których miejsce przypada pomiędzy młodością Mikołaja a smutnym zakończeniem jego miłosnych sukcesów, dwie przygody, kontrastujące ze sobą w szczególny sposób. Aby je łatwiej strawić, trzeba się przenieść w myśli do tego dziwnie zdeprawowanego społeczeństwa XVIII wieku, pamiętając, że jego wizerunek przekazywany w takich powieściach, jak Manon Lescaut i Niebezpieczne związki, być może nie odbiega zbyt daleko od rzeczywistości.

II. EPIZOD

W owym czasie, kiedy Mikołaj pracował jeszcze u Knapena, często spacerował wzdłuż wybrzeży Wyspy Świętego Ludwika; lubił to miejsce ze względu na widok, który się stąd rozciągał na dwa brzegi Sekwany pokryte w owych czasach zielenią warzywnych ogrodów i parków. Zwykle przechadzał się tutaj do zachodu słońca. Wracając któregoś wieczoru przez wybrzeże SaintMichel, zauważył w przejściu kobietę otuloną w czarny atłasowy kaptur w towarzystwie poważnego mężczyzny w czworokątnej peruce z harcapem i dwoma puklami, który mógł być jej mężem albo intendentem. Stopa tej pani, obuta w zielony pantofel, wprowadziła go w zachwyt — wiadomo, że było to jego słabością — i mógł ją w myśli porównać jedynie ze stopą pani Parangon albo diuszesy de Choiseul. Twarz była zasłonięta; nie pozostawało mu więc nic innego, jak oceniać osobę według jej stopy, zgodnie z systemem Buffona, który go zastosował do studiowania ras ludzkich.

Strzeliło mu do głowy iść za tajemniczą parą; zobaczył, że poważny mężczyzna z damą przechodzą przez

most i zapuszczają się w ulicą SaintJacques aż do zbiegu z ulicą SaintSeverin. Doszedłszy do tego miejsca mężczyzna wskazał damie jakieś drzwi między murami, popatrzył, jak wchodziła, upewnił się, że została przyjęta w tym domu, potem się oddalił. Rozłączenie się tej pary szczególnie zaintrygowało Mikołaja dlatego, że dom, do którego kobieta weszła, znał jako miejsce dosyć podejrzane; była to szulernia, w której gracze i damy wystrojone na wszystkie sposoby zbierali się za zielonym stołem przy faraonie. Wszedł zdecydowanym krokiem, obojętnie zajął miejsce przy stole i przyjrzał się pantofelkom wszystkich usadowionych tu dam, które od czasu do czasu zrywały się i przebiegały salę. Żadna nie miała zielonych pantofelków; żadna przede wszystkim nie miała stopy pani Parangon ani stopy pani de Choiseul. Co się stało z tajemniczą kobietą?... W końcu zdecydował się zapytać o nią damę zajmującą prezydialne miejsce przy stole gry, ale zbliżając się do niej, Mikołaj poznał w tej osobie pod iskrzącym garniturem klejnotów, pod ryzykownym przybraniem — krajankę, kobietę z Nitri, niegdyś bardzo ładną, która stoczyła się do klasy baronowych od lanca. Spotkanie było wzruszające. Baronowa przypomniała sobie, że w czasach, kiedy była jeszcze wieśniaczką, Mikołaj nieraz skakał na jej kolanach.

— Co tutaj robisz? — spytała. — Mniejsza już o mnie, ale przykro mi widzieć syna uczciwych ludzi w podobnym miejscu.

Mikołaj opowiedział jej o tym, jak oczarował go zielony pantofelek, a zwłaszcza delikatna stopa, uniesiona na wygiętym obcasie wysokim na trzy cale.

— Jak to może być, że widziałem, jak wchodziła, a nie ma jej tutaj?

— Jest tutaj — powiedziała baronowa. — Jest w sąsiednim pokoju, oddzielonym od tego salonu

oszklonymi drzwiami... Staraj się robić dobre wrażenie, ona może w tej chwili patrzy na ciebie.

— Na mnie? — spytał Michał.

— Tak samo jak na tych panów... To wielka dama, ciekawa poznać, co się dzieje w tych domach, do których nie ma dostępu, i jeżeli...

— Jeżeli co?...

— Zresztą już ci mówiłam, rób dobre wrażenie... bądź ujmujący!

Mikołaj nic z tego nie zrozumiał. Nadeszła pora kolacji. Przerwano grę i całe towarzystwo wzięło udział w bankiecie, który zazwyczaj w tego rodzaju domach odbywa się koło pierwszej po północy. Tymczasem nie widać było damy w zielonych pantofelkach. Pani domu, która na chwilę wyszła z sali, niespodziewanie zjawiła się przed Mikołajem i szepnęła mu do ucha:

— Spodobałeś się... Jestem zadowolona, że to szczęście przypada chłopcu z naszych stron. Tylko że jest pewien warunek, na który musisz się zgodzić... Nigdy jej nie zobaczysz! I tego już za wiele, żeś widział jej zielone pantofelki.

Nazajutrz rano Mikołaj zbudził się w jakimś pokoju tego domu. Sen zniknął. Była to historia Amora i Psyche, ale odwrócona. Psyche uleciała przed nadejściem jutrzenki, Amor pozostał sam. Mikołaj, nieco stropiony i tym silniej oczarowany, próbował wypytywać gospodynię, ale była to kobieta zachowująca dyskrecję i na pewno za to opłacana. Chciała nawet przekonać Mikołaja, że przyszedł do tego domu trochę podniecony jakimś mocnym trunkiem... i coś mu się przyśniło. Mikołaj, który pijał tylko wodę, odrzucił tę supozycję.

— No dobrze! — powiedziała Masse (tak się nazywała jego krajanka). — No to drżyj ze strachu. Nie wiesz, kim jest dama w zielonych pantoflach... Nigdy nie będziesz wiedział.

— Jak to? Nie będę mógł jej znowu zobaczyć?

— Wcaleś jej nie widział.

— No to spotkać?...

— Nie waż się nawet szukać jej śladów. Zresztą, bądź pewny, nie będzie już nosiła zielonych pantofli. Nie spotkasz jej drugi raz, jak wczoraj, idącej pieszo. Zapomnij o tym wszystkim.

I na poparcie tej rady wręczyła mu sakiewkę napełnioną pistolami. Oburzony Mikołaj rzucił sakiewkę na ziemię. Dopiero po pewnym czasie, w kilku salonach literackich, gdzie opowiadał o tej przygodzie, zaczęła mu przebłyskiwać jakaś tajemnica dotycząca pewnej wielkiej damy; ale trudno było w tych czasach oprzeć się na tak niejasnych poszlakach. Sądząc po bohaterach nowoczesnych powieści, można się dzisiaj w równej mierze dziwić, że nie stanął na głowie, byleby odnaleźć nieznajomą damę, ale ubogi drukarz prawie bez żadnych środków ponosiłby w takich poszukiwaniach zbyt wielkie ryzyko. Zresztą jego serce łatwo się przerzucało z jednego przedmiotu na inny.

W piętnaście lat później () Mikołaj wyjeżdża do Paryża, aby spełnić smutny obowiązek. Płynie statkiem w kierunku Sens, smutny i zamyślony, spogląda mrocznie na towarzystwo elegancko ubranych pań, które gawędzą i śmieją się na tyle statku: „Iluż to ludzi — woła do siebie — jest mniej nieszczęśliwych ode mnie!... Okrutny los! Jadę zobaczyć umierającą matkę!"

Dwie panie odłączyły się od towarzystwa, przechodzą koło ciemnego kąta, w który się zaszył, i nie spostrzegając go rozmawiają.

— Jak będziemy tu nazywali panienkę — spytała jedna — aby nie znano jej prawdziwego nazwiska?

— Nazywajmy ją Królową — powiedziała druga. — To prawie królowa, rzeczywiście, ale kto w to uwierzy?

— Królowa, no tak — podjęła pierwsza ze śmiechem — gdybyż to była naprawdę córka księcia de Courtenay. Najstarsze nazwisko Francji... ale tylko jej matka tak twierdzi.

— Czy nie miała racji — powiedziała druga dama — że chciała odświeżyć ten stary ród, to najbardziej szlachetne nazwisko w całym świecie chrześcijańskim? Pomyśl, moja droga, że poza Anglią nie byłoby już Courtenayów. Kto by śmiał odtąd używać tarczy herbowej z pięcioma bizantami, świetniejszej od tarczy z liliami?

— Ostatecznie to tylko córka — powiedziała druga dama — wobec tego ona popełniła błąd. Trzeba było chłopca, aby ocalić tytuł i odziedziczyć godności!

— Zrobiła, co mogła. Legalne związki nie zawsze są szczęśliwe.

— A młody człowiek, czy był jak należy?

— Ona go widziała, on jej nie mógł widzieć. Miał jakieś dwadzieścia lat.

W tym momencie panie zauważyły obecność Mikołaja, który siedział w cieniu ściskając głowę rękami; wydawało się, że nie mógł ich słyszeć.

— Biedny człowiek! — powiedziała jedna z pań. — Zdaje się, że ma wielkie zmartwienie: płacze od samego Paryża. Nie jest już młody, ale ma przejmująco żywe oczy... Spojrzyj, z jakim rozczuleniem patrzy na Septimanetkę... Znowu płacze. Może stracił córkę w jej wieku.

Młoda dziewczyna właśnie podeszła do swoich dwóch wychowawczyń; Mikołaj zerwał się, jak gdyby usłyszał ostatnie słowa.

— To prawda, dokładnie w jej wieku! — powiedział z głębokim wzruszeniem, które przemówiło do obu pań i do młodej dziewczyny. — Pozwólcie mi ją uściskać.

Młoda dziewczyna poddała się uściskowi z dziecinnym wdziękiem.

— I z pewnością — powiedział Mikołaj podnosząc głowę — jedna z pań jest jej matką?

— Ani jedna, ani druga... Panienka jest z krwi... Druga z pań dała mówiącej znak ostrzegawczy.

— Och! Z dobrej krwi! — powiedział Mikołaj po daremnym czekaniu na zakończenie niebacznego zdania. — Jej ojciec musi być szczęśliwy!

— Ojciec jej nie lubi dlatego, że to dziewczyna... a spodziewał się...

Ostrzegawcze spojrzenie drugiej pani znowu powstrzymało jej niedyskrecję. W tej samej chwili statek zatrzymał się opodal łąki, za którą widać było zamek. Łódź podpłynęła, aby zabrać obie panie i młodą dziewczynę do powozu z herbami, który czekał na skarpie.

— Niech ją uściskam jeszcze raz! — zawołał Mikołaj.

Pozwolono mu na to z litości nad jego zmartwieniem, chociaż za drugim razem ta prośba wydawała się trochę niedelikatna. Obejmując młodą dziewczynę Mikołaj wyciągnął kwiat z bukietu, który miała w rękach, i włożył go do książki. Statek popłynął dalej w kierunku Sens.

— Jaki to zamek? — zapytał Mikołaj flisa.

— Courtenay.

Było to więc prawdą: nieznajoma dama była to słynna Septimania, hrabina d'Egmont, córka Richelieugo, żona księcia, który nie mógł spłodzić dziedzica. Wszystko się teraz wyjaśniało i Mikołaj żałował, że nierozważnie rozpowiadał o tej przygodzie; bo podawać się za jej bohatera nie było ani rzeczą wysoce zaszczytną,

ani też całkiem bezpieczną. Dopiero w Mikołaj ośmielił się podać do wiadomości ostatni epizod; pierwszy ukazał się w , ale tak zawoalowany, że nie można było rozpoznać wciągniętych w to osób. Tego rodzaju przygody zdarzały się dość często w tej epoce, niekiedy nawet mężowie sami się na to godzili, bądź to z myślą o zachowaniu tytułów i przywilejów rodowych, bądź dla ocalenia wielkich majątków, które na skutek bezdzietności małżeństwa przeszłyby do bocznej linii.

III. ZEFIRA

Po tym opowiadaniu o kaprysie wielkiej damy trzeba będzie zejść znacznie niżej w tłum ludzi, trzeba będzie wspiąć się znacznie wyżej w sferze uczucia, aby sobie wyjaśnić dziwaczne okoliczności wydarzeń, które mamy przekazać. Od śmierci pani Parangon nie było w życiu pisarza bardziej bolesnego epizodu; on sam go odtworzył w trojakiej formie: powieści, dramatu i pamiętników. Epizod rozegrał się w tych czasach, kiedy nadal pracował jako robotnik składacz i nie ogłosił jeszcze żadnej książki. Niewątpliwie zawdzięczał tej przygodzie ideę jednego ze swoich pierwszych utworów.

Mikołaj przechodził którejś niedzieli koło Opery, która w tym czasie stanowiła część PalaisRoyal. Zauważył w jakimś oknie ulicy SaintHonore młodą dziewczynę, która śpiewała i trącała harfę. Wyglądała najwyżej na lat czternaście; uśmiech miała niebiański, twarz łagodną i żywą, jej głos przenikał wprost do serca. Wstała i jej talia na kształt osy, jak mówiono w tych czasach, poruszała się z zachwycającą lekkością. Chwila — i zapomniał o pani Parangon; jeszcze

chwila — i wspomnienie jej, żywsze niż przedtem, dodało Mikołajowi sił, aby uciec przed głosem syreny.

Wieczorem, wracając do siebie na ulicą SaintAnne, szedł tą samą drogą. Młodej dziewczyny nie było już w oknie; spacerowała przed kramami, po zabłoconym bruku, w różowych pantofelkach i w sukni z falbankami. Mikołaj był jeszcze młody i w sercu piastował tkliwe wspomnienia; na widok tej dziewczyny poczuł tylko litość. Zagadnął to biedne dziecko, które mu odpowiedziało, że ma na imię Zefira i że mieszka w owym domu z matką, siostrą i ich przyjaciółkami. W jej odpowiedziach tyle było wyraźnej naiwności, albo raczej tyle nieświadomości dobra i zła, grzechu i cnoty, że wyglądało to Mikołajowi na powtarzanie wyuczonej roli. Odszedł i pogrążony w myślach wrócił do mieszkania, które dzielił z innym robotnikiem drukarskim, niejakim Loiseau. Następnego dnia wracali razem z pracy; Mikołaj pokazał towarzyszowi młodą dziewczynę, litując się nad losem biednego dziecka, które nawet nie zdawało sobie sprawy ze swojego upadku, i chciał się zatrzymać, aby ją znów zagadnąć, ale Loiseau, człowiek surowych obyczajów, który wkrótce miał się żenić, odciągnął Mikołaja, tłumacząc mu, że już samo pochylanie się nad przepaścią jest czymś niebezpiecznym.

— A gdyby trzeba było kogoś ocalić?... — odezwał się Mikołaj.

Loiseau pokiwał głową i Mikołaj wygłosił długą dysertację filozoficzną o wielkomiejskim zepsuciu, o konieczności umoralnienia policji, przetykaną rozważaniami o starożytnej instytucji heter, o potrzebie pewnych zarządzeń w rodzaju tych, jakie Joanna z Neapolu wprowadziła w poczciwym mieście Awinionie. Nigdy mu nie brakło argumentów ani wiedzy. Skromny Loiseau zdobył się tylko na kilka słów o pani

Parangon. Mikołaj zamilkł; jednak wieczorem skusiło go do przejścia lewą stroną ulicy SaintHonoré; wciąż się wpatrywał z zaciekawieniem w biedną dziewczynę i skorzystał z okazji, aby zamienić z nią kilka słów. Loiseau pokłócił się z nim o to i wracając z drukarni w Luwrze na ulicę SaintAnne od tego dnia wybierał inną drogę.

Od pewnego czasu Mikołaj zapadł na zdrowiu, zdarzały mu się okresowe duszności trwające wiele godzin. Nie był w stanie pracować i musiał się położyć do łóżka. Loiseau pracował za dwóch, ale ich środki niedługo się wyczerpały. Nieszczęśnik mieszkał na piątym piętrze, u sprzedawcy owoców, który zajmował się równocześnie rozlepianiem afiszów. Prycza, dwa krzesła, kulawy stół i stary kufer starczyły za całe umeblowanie. Światło dzienne dochodziło do niego przez kocią dziurę obłożoną dwoma kawałkami naoliwionego papieru. Deski przepierzenia, które oddzielało jego część izby od części Loiseau, handlarz owoców pozaklejał teatralnymi afiszami, aby zasłonić szerokie szpary, i jedyną rozrywką chorego było odczytywanie tytułów: tu Meropa, tu Alcyjon, tu owa Cyganka, w której podziwiał panią Favart, gdzie indziej Guwernantka, w której panna Hus była mierna, ale za to ładnie wyglądała; a dalej Mylące pozory, które przypominały mu piękną Guéant, albo wreszcie Dziki arlekin, przedziwny dramat, w którym zabłysła niejaka Coralina, podobna nieco z rysów do... Zefiry. Nagle drzwi się' otwierają, handlarz owoców wtyka głowę i mówi do Mikołaja:

— Pana kuzynka chce się z panem widzieć.

— Nie mam żadnej kuzynki w Paryżu — odpowiedział Mikołaj.

— A mówiłem panience, że się znam na wykrętach? —powiedział handlarz obracając się za siebie.

Nie przyjmuje się w tym domu kobiet ubranych jak pani.

— Ależ mówię panu, że to mój kuzyn Mikołaj — odpowiedział mu słodki głosik — skoro przyjeżdżam z naszych okolic.

— Oho! Pani jest wysztafirowana, a on nie ma co na siebie włożyć...

Nareszcie przybyszka przecisnęła się przez ramię handlarza i weszła do pokoju.

— Och! Jaka nędza!... Ależ, panie, on jest umierający! — zawołała do handlarza owoców.

W samej rzeczy Mikołaj od pewnej chwili zaczął się znowu dusić.

— Czego mu najpilniej potrzeba? — zapytała dziewczyna stanowczym tonem. — Oto pieniądze.

I wyłożyła złote monety.

— Chyba najpilniej potrzeba bulionu — powiedział handlarz udobruchany.

— Niech pan natychmiast przyniesie ze swojej kuchni.

Mikołaj wracając do przytomności poczuł, że dziecinna rączka unosi mu głowę, gdy równocześnie druga rączka zbliża łyżeczkę do jego ust. Nie miał już wątpliwości — tą miłosierną pięknością była Zefira. Widziała na ulicy Loiseau, kiedy szedł do drukarni, pobiegła za nim i spytała:

— Dlaczego pana przyjaciel przestał tędy przechodzić?

— Zachorował — odpowiedział Loiseau i, zapytany o adres, podał go obojętnie.

Mikołaj, poczuwszy ulgę, na tyle odzyskał siły, że mógł się podźwignąć na swojej pryczy do pozycji siedzącej, tymczasem Zefira, w sukni z różowej tafty, zamiatała poddasze, ustawiała krzesła i stół; potem wróciła do chorego, włożyła mu w usta cukierki

nasiąkniete angielskimi kropelkami i wyciągnąwszy z kieszeni chusteczkę otarła mu czoło; otuliła mu głowę swoją chustką na szyję, którą przewiązała wstążką, potem nagle zauważyła:

— Nie jestem odpowiednio ubrana do pielęgnowania chorego, wrócę tu za kwadrans.

Podczas jej nieobecności handlarz przyniósł drugą porcję bulionu.

— Mam wrażenie — powiedział — że pana kuzynka jest pokojówką w wielkim domu; zapłaciła mi komorne za miesiąc i dała mojej małej złoty krzyżyk.

Mikołaj, osłabiony chorobą, widział w tej biednej dziewczynie dobrą wróżkę wstępującą dla niego z przepaści, jak inne zstępują z nieba.

Zefka niebawem wróciła w perkalowej sukience i została przy Mikołaju do wieczora; handlarz przyniósł jej obiad i zachwycony dobrocią i uprzejmością domniemanej kuzynki dodał na własny rachunek maleńki deser, którym Zefira podzieliła się z chorym. Tymczasem noc zapadła; dziewczyna zerwała się poruszona przykrą myślą.

— Dokąd pani idzie? — spytał Mikołaj.

— Do domu, o tej godzinie na mnie czekają — powiedziała Zefira.

I uciekła, aby ukryć łzy. Mikołaj miał zaledwie czas zastanowić się nad ostatnimi słowami Zefiry, kiedy na schodach rozległy się kroki jego przyjaciela Loiseau.

Drukarz wracał w niedobrym humorze, towarzysze z drukarni niewiele mogli mu pożyczyć: przyniósł jedynie trochę cukru dla chorego i chleba dla siebie. Od razu przy wejściu zaskoczył go zapach rosołu i gotowanego mięsa. Był to obiad przyniesiony przez handlarza dla Zefiry, która niewiele zjadła.

— W samą porę! — zawołał Loiseau. — Ten poczciwiec zlitował się nad nami!

I przyciągnął stół, aby skorzystać z okazji. Jakiś woreczek z talarami zleciał na podłogą.

— Co to takiego? — spytał Loiseau. Mikołaj był równie zdziwiony jak on.

— Dostałeś pieniądze od rodziny?

— Eh! Kto by o mnie pomyślał... prócz ciebie i... Ależ to ona!

— Co za ona?

— Zefira, którą spotkałeś dziś rano, przyszła mnie pielęgnować podczas twojej nieobecności.

— Jak to? Dziewczyna ze światka?

Wszystkie wyobrażenia uczciwego Loiseau zostały wywrócone; przez chwilę podziwiał dobroć i uczynność młodej dziewczyny, to znowu chciał odnieść nieczyste pieniądze, podrzucone przez nią w tej izbie. W końcu, wiedząc, że Zefira ma przyjść następnego dnia, włożył pieniądze do kuferka, aby je zwrócić dziewczynie.

Nazajutrz Zefira zjawiła się znowu; tak śliczna, tak naiwna, tak wzruszająca, że udobruchała nawet Loiseau.

— Co mi tam cnota! — zawołał. — Klękam i podziwiam!... Ale tych pieniędzy przyjąć nie możemy.

Zefira zrozumiała, co miał na myśli.

— Te pieniądze pochodzą od mojego ojca — powiedziała. — Moja starsza siostra przechowywała je dla mnie i dała mi je, dowiedziawszy się, że jest jakiś chory, który potrzebuje pomocy.

Loiseau, rozczulony do łez, zgodził się otworzyć kuferek i przeliczyć talary. Dwaj przyjaciele uginali się pod taką ilością naglących długów, że kiedy pomyśleli o nich, skrupuły ich poważnie osłabły. Tego wieczoru Zefira niebacznie zasiedziała się na poddaszu do późnej nocy; Loiseau zastał ją jeszcze, kiedy wrócił z drukarni; poprosiła go, aby ją odprowadził.

— Ja? — zapytał. — Ja mam odprowadzić...

— Inaczej mnie zaaresztują.

— Chodźmy! — zdecydował się Loiseau. — Wyrobię sobie piękną opinię w dzielnicy!

Co do Zefiry, to miała bardzo prosty pogląd na swoją sytuację. Matka ją pouczyła, że kobiety dzielą się na dwie klasy, obie na swój sposób pożyteczne, obie jako tako uczciwe; należała do drugiej klasy, nie urodziła się w pierwszej, ot i wszystko.

Następnego dnia była niedziela; Zefira postanowiła spędzić ją z dwoma przyjaciółmi i powiadomiła ich na wstępie:

— Powiedziałam o wszystkim matce; pozwoliła mi przychodzić tu codziennie. Matka pochwala moje uczucia, woli, abym chodziła do dobrego robotnika, niż do jakiegoś strażnika, który by mnie bił, albo do gracza, który by mi wszystko zabierał. Moja matka jest bardzo dobra...

Loiseau zachował milczenie i tylko ściągnął brwi. Mikołaj, który już wracał do sił, zerwał się z nagłym, jak to zwykle u niego, zapałem i wciągnął na siebie swoje jedyne ubranie.

— Idziemy do jej matki — powiedział do Loiseau.

— Kładź się z powrotem — odpowiedział tamten.

— Nie! Ani chybi, byłbym tu umarł skręcając się z rozpaczy na łóżku. To jest przesilenie, które mnie ratuje!... Nie wolno dopuścić, aby ta dziewczyna wróciła dziś do tego domu... Teraz mi dolega zupełnie co innego, nie czuję już ucisku, ale gorączkę i wściekłość, czuję to każdego wieczoru od chwili, kiedy ona stąd odchodzi; rozumiesz dlaczego?

Loiseau daremnie próbował przemówić mu do rozsądku; Mikołaj w chwilach entuzjazmu nikogo nie słuchał. Poszli na ulicę SaintHonoré, do matki Zefiry. Matka nazywała się Perci dawniej obnosiła towary

po domach i pożyczała pieniądze na zastaw, mieszkanie jej służyło za miejsce schadzek dla galantów i wielkich dam; kiedy straż miejska wykryła ten proceder, nałożono na nią wielką grzywnę, nie tyle za samo przestępstwo, ile za to, że nie opłacała się policji, jak to było w zwyczaju; od tego czasu wzięła patent, aby mieć spokój. Wypytywana przez Mikołaja i Loiseau, przysięgła, że jej córka dotychczas była przyzwoita, ale czekano, aż dojdzie do odpowiedniego wieku, aby ją wprowadzić w świat z upoważnienia naczelnika policji. Dwaj robotnicy drżeli słuchając szczegółów wymienianych przez Perci z największym zadowoleniem. Loiseau nie potrafił ukryć oburzenia.

— Co według pana mam robić? — spytała matka Zefiry. — Czyż nie jestem notowana? Kto się z nią ożeni?... A zresztą, z takim wychowaniem, jakie otrzymała, ładna, z pięknymi talentami, czy zgodzi się zarabiać kilka solów dziennie z igłą w ręce albo iść do ciężkiej pracy, na służbę? Kto by się nią zajął?... I czy na każdym miejscu nie czekałaby jej taka sama zguba? Znamy historie ładnych dziewczyn wśród ludu...

— No dobrze! Ja się z nią ożenię — powiedział Mikołaj — jeżeli zgodzi się na to, aby jej noga nie postała tu więcej, i nauczy się pracować.

Perci rzuciła mu się na szyję.

— Naprawdę, mój chłopcze? Popatrz no, łzy mi lecą, a już się dawno od tego odzwyczaiłam... Posłuchaj dobrze: niech ci się nie zdaje, że moja córka nie będzie miała posagu... no i niezłej uczciwie zarobionej gotówki. Byłam handlarką, pożyczałam na procent; to przyzwoite!

— Nie mówmy o tych sprawach — powiedział Mikołaj. — Czuję się teraz silny, a kiedy pracuję, to dużo zarabiam... Więc pani się zgadza na to, że córka nie

będzie tu przychodziła? W gruncie rzeczy pani jest zacną kobietą.

— Mój Boże! — powiedział Loiseau. — Okazuje się, że jest miejsce na cnotę nawet w takich duszach... Nie wiedziałem o tym, jednakże wolałbym nadal nie wiedzieć.

Loiseau miał rację, w interesie dobrych obyczajów lepiej jest założyć, że występek całkowicie deprawuje swoje ofiary, pozostawiając im tylko szansę ekspiacji i poprawy, niż narażać się na trudny wybór, mając przed sobą dwuznaczną mieszaninę dobra i zła. Było to rozumowanie człowieka prostego, ale roztropnego. Mikołaj na nieszczęście nie miał ani jednej, ani drugiej cechy.

Zefira z radością przyjęła propozycję wyjścia za mężczyznę, którego wyróżniała. Miłość wystarczyła Mikołajowi, aby go upewnić co do jej cnoty. Tyle jeszcze tylko, że zacny Loiseau miał jej dać wychowanie moralne, nauczyć przyzwoitego zachowania i wstydliwości. Dano jej do czytania dobre książki, bo dotychczas czytała tylko powieści Crébillona syna i Voisenona. Nauczono ją innego języka niż ten, z którym się dotąd stykała, i dopiero kiedy zniknęła obawa, że mogłaby się wyrwać ze swobodnymi manierami czy nieoczekiwaną paplaniną, poszukano dla niej zajęcia. Panna Zoe — tak się nazywała wybranka Loiseau — bardzo pomogła dwóm przyjaciołom we wstępnej edukacji Zefiry, potem poleciła ją jako sprzedawczynię właścicielce magazynu mód na rogu ulicy GrandsAugustins. Suknia ze zwyczajnej gryzety, uczesanie bez pudru i płaski tiulowy czepek tak dalece zmieniał Zefirę, że nie można było jej poznać. Matka, powiadomiona przez Mikołaja o tych wszystkich staraniach i zmianach, przyjęła je z uznaniem i zobowiązała się nigdy nie odwiedzać swojej córki, dopóki ta będzie terminowała.

Mikołaj mógł widywać Zefirę tylko w niedzielę; panna Zoe przyprowadzała ją tego dnia i szli we czwórkę z Loiseau na spacer za rogatkę. Mikołaj, zawsze niecierpliwy, nie mógł się powstrzymać, aby nie przejść każdego dnia pod wieczór koło sklepu; patrzył w szyby i uważano go za gorliwego kawalera którejś z panien sklepowych, ale nie wiadomo której. Właściciele sklepów paryskich nigdy się nie dziwią tym amorom na odległość, które zdarzają się bardzo często. Którejś niedzieli Mikołaj umówił się z Zefirą, że będzie do niej pisywał co wieczór. Dziewczyna była usadowiona przy oknie, trzeba więc było zwinąć list w wachlarzyk i przesunąć go przez któryś otwór od sztaby. Zefira zręcznie wyciągała papier i była szczęśliwa do następnego dnia. Czasami, kiedy panny sklepowe już się poukładały do snu, zjawiali się na pustej ulicy we dwójkę z Loiseau, który świetnie grał na lutni, i wyśpiewywali arie z najnowszych oper, jako to Miłość kolorów użycza albo też W tej urocze; ustroni, wybierając ze szczególnym upodobaniem kuplety, w których było słowo Zefir... Miłość korzysta z dowcipu, jak może.

Niedzielne przechadzki odbywały się przeważnie na pagórkach Montmartre'u. Któregoś dnia trzech muszkieterów szło za nimi aż do traktierni, w której mieli jeść obiad. Jeden z muszkieterów poznał w Zefirze dziewczynę, którą widywał na ulicy SaintHonoré. Spotkawszy ją w towarzystwie zwyczajnych robotników ubranych po niedzielnemu, chcieli im odbić dziewczynę. Na szczęście był z nimi handlarz owoców, co zapewniało im równowagę liczebną, tyle że Mikołaj i Loiseau nie mieli rapierów. Za to handlarz owoców, przewidując napaść, pochwycił w kuchni długi rożen.

— Uważaj, błaźnie — powiedział jeden z muszkieterów zagrożony tym narzędziem — jesteśmy szlachtą i każemy cię zamknąć w Châtelet.

— Przynosicie ujmę waszemu honorowi i mundurom! — wołał Mikołaj.

— A jakże, idzie o honor... Ta, co jest z wami, to Zefira. No dobrze! Zapytajcie jej, czy nie woli pana od robotnika?... Mamy złoto, ślicznotko! — dorzucił muszkieter pobrzękując monetami w kieszeni.

Dzięki postawie trzech obrońców kłótnia zmieniała się w wymianę zdań; ale te ostatnie słowa wyprowadziły Loiseau z równowagi.

— Nikczemniku! — zawołał. — Popełniłeś przed chwilą zbrodnię... Zbezcześciłeś powrót na drogę cnoty!

Co do Mikołaja, to ten pochwycił krzesło.

— Cóż on takiego plecie? — zapytał muszkieter bardziej podpity od innych. — Cnota, która grzeszy? A to drugie ladaco to także cnotka?

Równocześnie próbował zbliżyć się do Zoe. Loiseau odepchnął go silnym ruchem.

— Uszanuj narzeczoną obywatela! — zawołał. (Działo się to w roku ).

— Obywatela! — podchwycił muszkieter wybuchając śmiechem. — Tak się mówi tylko w Genewie... Wyglądasz mi na hugenota!

Loiseau pochwycił jakiś stołek i uderzył nim muszkietera. Nastąpiło powszechne zamieszanie. Nadaremnie Zefira i Zoe starały się rozdzielić walczących. Handlarz owoców dokazywał cudów swoim rożnem i muszkieterzy byli już pokonani, kiedy nadeszła straż wezwana przez gospodarza; zrozpaczony Mikołaj chciał nadal stawiać opór, ale jego przyjaciel sprzeciwił się temu stanowczo, mógł więc tylko tyle zrobić, że wyniósł z sali Zefirę, która zemdlała. Kiedy zjawił się komisarz, muszkieterowie, zakłopotani swoim wybrykiem, przypomnieli sobie posądzenie, które uprzednio już padło na wyglądającego poważnie i ubranego na czarno

Loiseau; oświadczyli, że to protestancki pastor, że wygłaszał kazanie i że oni nadeszli w porę, aby rozpędzić heretyków. Komisarzowi nie trzeba było więcej, zakładał już trzem winowajcom kajdanki, obiecując im, że będą wisieli, kiedy wreszcie jeden z muszkieterów, mniej pijany od innych, łaskawie przyznał, że i oni nie byli bez winy.

— Oto szlachetne wyznanie — zauważył komisarz. — Od razu widać osobę dobrze urodzoną.

— Bogiem a prawdą — powiedział muszkieter do robotników — urzędnicze służalstwo doprowadzi mnie kiedyś do wyrzeczenia się przywilejów szlachcica!

Potem, nie mogąc się powstrzymać od przybrania na powrót wyniosłego tonu:

— Do widzenia — powiedział oddalając się — obetniemy wam uszy kiedy indziej.

Komisarz odszedł, ale przedtem zanotował nazwiska i adresy uczestników bójki. Wprawdzie muszkieterorzy wycofali oskarżenia, przygoda mogła mieć jednak opłakane skutki dla takich mizeraków jak Mikołaj i Loiseau; co więcej, mimo że sprawa wygladała teraz niepoważnie, szczególna sytuacja Zefiry, która stała się powodem bójki, acz bez jej winy, musiała nieuchronnie przyciągnąć uwagę w śledztwie. Tymczasem biedna dziewczyna mniej się martwiła o siebie, a bardziej drżała o swoich przyjaciół; kiedy odprowadzono ją do magazynu, po drodze dostała gorączki. Na nieszczęście panny z magazynu wróciły do siebie i słyszały, tak samo jak właścicielka, Zefirę bredzącą w malignie: „Pójdę do matki! Ona ma wpływowych protektorów!... Przysięgłam jednak, że moja noga nie postanie w jej domu... Ale trzeba iść... Matka jest w bliskiej przyjaźni z naczelnikiem policji: to on jej wyrobił patent... I matka ma pieniądze... I zna wielkie damy...

Moja matka jest bardzo uczynna. Ci wszyscy ludzie ją zgubili... Ale ona ma naprawdę dobre serce!... W przeciwnym razie Mikołaj i Loiseau pójdą na szubienicą jako hugenoci i ja będę przyczyną ich śmierci... Dlaczego? Dlatego że jestem córką mojej matki!"

Loiseau i Zoe drżeli słuchając tych urywanych wyznań i widząc zdumienie kobiet z magazynu. Trzeba im było wszystko opowiedzieć; nie zgorszyły się, przeciwnie, słuchały głęboko przejęte nieszczęściem i sytuacją swojej towarzyszki. Mikołaja nie było przy tej scenie, ponieważ nie przychodził do magazynu, bojąc się skompromitować Zefirę. Co więcej, nie podejrzewał w jej stanie nic groźnego, myślał sobie, idąc do domu, że była po prostu osłabiona po zemdleniu. Loiseau, kiedy wrócił wieczorem na poddasze, nie śmiał mu opowiedzieć sceny, której był świadkiem. Nazajutrz rano widząc, że Mikołaj jest nieco spokojniejszy niż dnia poprzedniego, zdecydował się ujawnić przed nim część prawdy. Mikołaj nie dbał już o żadne pozory i pobiegł wprost do właścielki magazynu.

— Niech pan wejdzie — powiedziała kobieta — wiem doskonale, kim pan jest... Niech pan idzie do niej, ona się o pana usilnie dopomina.

Zefira była przybita, cierpiała, ale w milczeniu; udawała, że jest jedynie zmęczona przejściami z dnia poprzedniego; powiedziała Mikołajowi, że powinien iść do swojej drukarni i pozwolić jej odpocząć, potem pocałowała go dwukrotnie: „Do wieczora". Robotnicy dziwili się bladości Mikołaja. O ósmej godzinie Loiseau mu powiedział:

— Zjedzmy coś niecoś, potem pójdę po Zoe i odwiedzimy Zefirę. Nie pokazuj się od razu, żeby jej nie poruszyć; twoja bladość ją zaniepokoi.

W rzeczy samej nie pokazał się Zefirze, został w

sąsiednim pokoju i słyszał, jak rozmawiała. Loiseau mu powiedział:

— Idź lepiej odpocząć, ona się czuje lepiej: to ty mnie niepokoisz...

Po przebudzeniu Mikołaj zdziwił się, że nie widzi przyjaciela; handlarz owoców powiedział mu, że Loiseau spędził noc poza domem. Mikołaj pobiegł do drukarni. Loiseau pracował przy swojej kaszcie.

— A Zefira?

— Zoe i ja siedzieliśmy przy niej w nocy. — O, Boże! Beze mnie?

— Twoja obecność zwiększyłaby gorączkę.

— Jak ona się czuje?

— Znacznie lepiej.

Loiseau zaczerwienił się przy ostatnich słowach. Próbował zmylić niepokój Mikołaja przypominając mu, że mają pilną robotę; ale po kilku chwilach wahania Mikołaj przebrał się i pobiegł do magazynu. Loiseau pospieszył za nim i przybyli na miejsce prawie równocześnie. Zefira z trudem oddychała; ujęła jednak ukochanego za rękę, próbowała się uśmiechnąć, powiedziała: „To nic takiego". Mikołaj postanowił nie oddalać się od niej. Wieczorem, kiedy Zoe przyległa na kanapie, Zefira dała mu znak, że chciałaby oprzeć głowę na jego piersi, że łatwiej jej będzie oddychać... Usadowił się za nią na krześle, na wpół pochylony nad łóżkiem, i podtrzymywał na krawędzi tę jasnowłosą głowę, która jeszcze dwa dni przedtem była tak ruchliwa. Po dwóch godzinach tej męczącej pozycji głośne westchnienie zbudziło Zoe.

— Teraz pan z kolei odpocznie — powiedziała do Mikołaja. I uniósłszy głowę Zefiry ułożyła ją na poduszce. Zefira wydała już ostatnie tchnienie. Mikołaj, zmylony przez przyjaciół, którzy ukryli przed nim groźny stan Zefiry, dowiedział się o tym dopiero nazajutrz.

— Ja także umrę — powiedział spokojnie. Według własnego określenia — był pocieszony rozpaczą.

Zapadł na jakąś ciężką chorobę, w której stan gorączkowy łączył się ze śpiączką. Pierwsze słowa, jakie wymówił po przebudzeniu, brzmiały: „Więc ostatecznie straciłem panią Parangon". Bo rysy Zefiry przypominały mu tę uwielbianą kobietę, tak samo, jak i w tej kobiecie widział pewne podobieństwo do Joasi Rousseau, swojej pierwszej miłości.

Ta teoria podobieństwa jest jedną z ulubionych idei Restifa, który zbudował wiele swoich powieści na analogicznych założeniach. Jest to właściwość pewnych umysłów, wskazująca raczej, jako przedmiot miłości, kształt zewnętrzny niż duszę; jest to, jeśli się tak można wyrazić, idea pogańska, i nie sposób w tym względzie zgodzić się z Restifem, który utrzymuje, że zawsze kochał tylko jedną kobietę... w trzech postaciach. Podobieństwa tłumaczą się prawie zawsze pochodzeniem z tej samej okolicy czy tego samego plemienia, co w wypadku Joasi Rousseau i pani Parangon mogło się oczywiście zdarzyć. Toteż Restif przypuszcza, że Zefira przez matkę pochodziła z tych samych okolic. W ogóle pewna strona jego poglądów filozoficznych zawsze się łączy z najbardziej wiarygodnymi opowiadaniami z jego życia. Restif wierzył w podział ras jak Indianin i, wychodząc z tego założenia, odrzucał doktryny równości absolutnej; w jego wyobrażeniu nawet krzyżowanie się dalekich od siebie rodzin nie zmieniało tego stanu rzeczy, ponieważ twierdził, że na ogół pewna część potomstwa bardziej wdaje się w ojca, inna — bardziej w matkę, chociaż dopuszczał istnienie w Europie jakiegoś odsetka natur nieokreślonych i zmieszanych. Te dziwaczne problemy bardzo zajmowały wybitnych ludzi XVIII wieku; ale nikt nie zapędził się tak daleko, jak on, w tych paradoksalnych

poglądach rozświetlanych niekiedy przebłyskiem prawdy.

Jakkolwiek przejmująca jest śmierć Zefiry i myśl o ekspiacji, która się z nią wiąże, trudno się powstrzymać od ubolewania nad fatalnym wpływem, jaki ta przygoda miała na twórczość i obyczaje Restifa. Jak to słusznie wyczuł Loiseau, nie dotyka się bezkarnie zepsucia. Owocem rozmyślań Mikołaja nad losem pewnej klasy kobiet, który chciał ukazać ich własnym oczom, jak również oczom całego świata, był Pornograf, utwór z pretensjami moralnymi, w którym autor z upodobaniem jednak wykłada myśli często pod względem moralnym wątpliwe...

IV. SARA

Dochodzimy do epoki obfitującej w głębokie nauki i bolesne wspomnienia. Mikołaj nie jest już pięknym tancerzem z Auxerre, czeladnikiem i ulubieńcem pani Parangon, chłopcem latającym za każdą spódniczką, którego ukochane, a i po trosze ofiary nazywały się Joasia Rousseau, Małgorzata Pâris, Manon Prudhot, Flipota, Tonton Laclos, Colomba, Edmea Servigne, Delfina Baron albo Róża Lambelin; nie jest to również dojrzały kochanek panny Prudhomme czy pięknej panny Guéant ani też nieznany wybranek jasnowłosej Septimanii hrabiny d'Egmont, który miał wynagrodzić jej oziębłość wysoko urodzonego małżonka. Mamy tym razem rok ; Mikołaj skończył czterdzieści pięć lat. Nie jest jeszcze stary, ale już nie jest młody; głos mu się zdziera, skóra się marszczy i srebrne nitki sypią się w kędziorach czarnych włosów wyzierających chwilami spod zaniedbanej peruki. Człowiek bogaty może długo utrzymywać swoje złudzenia w zupełnie świeżym stanie, tak samo jak w środku zimy można po wysokich cenach dostać nowalijki albo rzadkie kwiaty; ale ubogi musi w końcu poczuć smutną

rzeczywistość, długo przysłanianą przez wyobraźnię. Wtedy biada temu, kto się okaże na tyle szalony, że otworzy serce na kłamliwe obietnice młodych kobiet! Do trzydziestego roku życia cierpienia miłosne ślizgają się po powierzchni serca, wywołują ucisk, ale nie przenikają w głąb, po czterdziestce każde świeże cierpienie, związane z przeżywaną chwilą, budzi na nowo minione bóle, człowiek, który doszedł do całkowitego rozwoju swojej istoty, cierpi podwójnie z powodu zranionego uczucia i poniżonej godności.

W czasach, o których mowa, Mikołaj mieszkał na ulicy Bievre u pani DebeLéeman. Ta czterdziestoletnia dama, ładna jeszcze Żydówka z Antwerpii, wdowa po wątpliwym mężu, mieszkała z niejakim panem Florimond, byłym światowcem, zrujnowanym adoratorem, zepchniętym do roli totumfackiego. Na samym początku, kiedy Mikołaj zamieszkał u pani Léeman, ledwie zauważył czternastoletnią dziewczynę, która już zaczynała odtwarzać w daleko świeższej i czystszej odmianie wdzięki swojej matki. W ciągu czterech lat następnych zdarzało mu się myśleć o tym dziecku tylko wtedy, kiedy matka beształa albo biła dziewczynę. Tymczasem wyrosła z niej wysoka blondynka o białej, przezroczystej cerze z pełną wdzięku swobodą w gestach, chodzie i poruszeniach ciała i z tak przejmującą melancholią w spojrzeniu, że od samego patrzenia na nią Mikołaj czuł bardzo często łzy w oczach. Były to znaki ostrzegawcze przesyłane mu z serca, które uważał za umarłe, a które tylko drzemało.

Od dłuższego czasu Mikołaj mieszkał sam, z nikim nie prowadził rozmów, w dzień pracował, wieczorami wałęsał się po pustych uliczkach, idąc bez celu gdzie go oczy poniosą. Z dawnych przyjaciół jedni umarli, inni się rozproszyli, i powoli doszedł do tej głębokiej depresji, do tego zobojętnienia, które następuje

zwykle po zbyt burzliwej młodości. Ostatecznie w tym swoim unicestwieniu żył przynajmniej spokojnie, gdy w pewien niedzielny poranek drobna rączka lekko zastukała do drzwi jego pokoju. Była to Sara.

— Przychodzę, panie Mikołaju — powiedziała — prosić pana, czy pan nie zechciałby pożyczyć mi trochę książek, z których pan chwilowo nie korzysta; pan ma tyle książek, a ja lubię czytać.

— Proszę sobie wybrać, panno Saro — powiedział Mikołaj. — Może pani brać każdą, jedną po drugiej.

Sara wydawała się tak wstydliwa, tak bardzo bała mu się narzucać, jej skromność, rumieńce, zakłopotanie było tak naturalne, że Mikołaj uległ czarowi. Została na chwilkę w pokoju i wychodząc podsunęła pisarzowi czoło do ojcowskiego pocałunku.

Matka ją umieściła u panien Amei, gdzie uczyła się robić koronki; pracowała tam przez wszystkie dni tygodnia, w niedzielę nie wychodziła z domu. Toteż ponawiała wizyty u Mikołaja, zawsze dla pożyczania książek, które w końcu dawał jej na własność. Nie było nic równie czystego, równie wzruszającego, jak te pierwsze spotkania. Doszły do niego pewne słuchy krążące na temat tej młodej dziewczyny, ale uważał je za oszczerstwa. Może po prostu chciwość jej matki z jakichś tam powodów rzuciła cień na dziewczynę; zresztą jej wygląd tchnął taką świeżością, że miałby wyrzuty sumienia, gdyby zmącił jakimś słowem, jakimś ruchem, choćby nawet jakimś spojrzeniem czystość tej niewinnej istoty; dawał jej dowody respektu, poważania i jeszcze jakiegoś uczucia, którego natury sam sobie nie śmiał wyjaśniać. Sara to wyczuła, albo przynajmniej matka jej wyczuła to za nią, i od tej chwili wizyty powtarzały się częściej; rozmowy stawały się bardziej zażyłe. Sara na początek przyniosła mu kilka odpowiednio wybranych piosenek,

nazywanych brunetkami, i zaśpiewała wiersze najbardziej związane z pozycją, jaką chciała zająć wobec Mikołaja. Koło czterdziestki namiętności nie rozpalają się już tak prędko, za to serce bywa bardziej czułe; mężczyzna ma mniej porywu, gwałtowności, zapału; ale w zamian gotów jest kochać z wyrzeczeniem i oddaniem. Przyszłość go przeraża, toteż chwyta się kurczowo przeszłości, próbuje uciec od śmierci; chciałby rozpocząć życie na nowo, a im młodsza jest ukochana kobieta, tym żywsze i rozkoszniejsze będą jego wzruszenia. Można sobie wystawić, z jakim oczarowaniem Mikołaj słuchał następujących wierszy śpiewanych przez najładniejsze usta z najczulszym wyrazem:

Rankiem serce moje wzdycha, W południe łatwo się płoszy, Wieczorem żali się z cicha, Pełne bólu i rozkoszy.

Ty mi się śnisz w każdej dobie, Twe imię słuch mój czaruje; Budzę się z myślą o tobie, Twój obraz za mną się snuje...

— Pani śpiewa z uczuciem — powiedział Mikołaj. — Pani ma głos przejmujący, ale czy serce dorównuje mu czułością?

— Ach, panie — odpowiedziała Sara — gdyby pan znał mnie lepiej, nie stawiałby pan takich pytań; ale

któregoś dnia pan mnie oceni i przekona się, czy jestem stała w uczuciach.

— Oto najmilsze słowa, jakie mogłem usłyszeć z tych ślicznych usteczek.

— Mój Boże! To zupełnie naturalne. Kiedy się raz pokocha, to chyba na całe życie? I czyż można zapomnieć o kimś, kogo się pokochało?

— Jaka przemiła dewiza!

— Wynikająca z natury.

— Dowcip i filozofia nie są pani obce, panno Saro.

— Widziałam trochę świata, to prawda... któregoś dnia opowiem panu o tym.

Mikołaj ściągnął brwi, ale niebawem się uspokoił, bo dziewczyna dorzuciła z naiwnym przejęciem, że bywała z matką na wystawnych obiadach w wiejskim domku o kilka mil od Paryża, u wysokiego sądownika, gdzie zbierało się eleganckie towarzystwo. Może byłby się bardziej nad tym zastanowił, ale dziecinnie rozszczebiotana Sara nagle przeskoczyła na inny temat.

— Pan wie — powiedziała — że byłam w klasztorze... No właśnie! Dano mi staranne wychowanie, tak że nawet nosiłam się z myślą napisania sztuki teatralnej. Och, teatr mnie wykształcił. Chodziłabym jeszcze częściej do teatru, gdyby nie to, że mama nie lubi dobrych spektaklów; komedia ją nudzi, lubi tylko jarmarczne widowiska Nicoleta i Wielkich Tancerzy Królewskich. Nawet Audinot jest dla niej za poważny czy raczej, jak by to powiedzieć, za...

Sara nie ośmieliła się wymówić słowa, które miała na języku. Później Mikołaj doszedł do wniosku, że chciała powiedzieć „za przyzwoity".

— No to świetnie! — podjął po chwili milczenia. — Skoro pani lubi teatr, trzeba wypróbować na tym terenie swoje umiejętności, wdzięk i humor.

— Nie — odpowiedziała — mam coś ważniejszego na uwadze.

— Pod jakim względem coś ważniejszego?

— Strzegę swoich zalet, aby zasłużyć na pana szacunek.

Słowa były celnie wymierzone; Mikołaj spojrzał na nią z rozczuleniem i przycisnął ją do piersi. Przerwy między jedną a drugą wizytą kurczyły się

niepostrzeżenie. Pani Léeman okazywała przy tym niepojętą u matki ślepotę i pobłażliwość. Między sąsiadami nawiązane zostały pewne stosunki. Na Trzech Króli Mikołaj ofiarował ciasto rodzinie, do której zaliczał się również i pan Florimond. Całkowicie uzależniony od pani Léeman, dawny światowiec zabawiał towarzystwo powierzchowną rozmową z wyszukaną uprzejmością, którą pielęgnował przez pamięć dawnych czasów. Zabrano się do deseru, nie odnaleziono jednak bobu w cieście, i Sara wpadła na podejrzenie, że Florimond znalazł go, ale połknął, aby wymigać się od płacenia za intronizację w charakterze króla bobu.

— Na co te pozory? — powiedziała pani Léeman. — Wiadomo, że i tak by płacił z mojej kieszeni.

Pan Florimond z niewzruszoną godnością odrzucał te plamiące jego honor posądzenia.

— Mam raczej wrażenie — powiedział Mikołaj — że to ja przez nieuwagę połknąłem bób; poczuwam się do obowiązku zaofiarować państwu gorące wino.

Satysfakcja Florimonda i podziw obu pań dla zręczności Mikołaja wynagrodziły mu z nadwyżką ten wydatek.

Nazajutrz pani Léeman złożyła mu wizytę.

— Chcę z panem pomówić na temat mojej córki — oznajmiła na wstępie. I opowiedziała mu o tym, że miała ją wydać za niejakiego pana Delarbre, młodego człowieka, który je często odwiedzał, a potem nagle przestał przychodzić. Zapytała Mikołaja, czy jej córka opowiadała mu o tej niewinnej zresztą znajomości.

— Tak — potwierdził Mikołaj — ale mówiła jak o czymś, o czym się ledwo pamięta.

Matka Sary odpowiedziała, że ta partia żadną miarą nie odpowiadała jej córce; potem, zniżając głos, dorzuciła, że otrzymała nową propozycję. Niejaki pan de Vesgon, stary przyjaciel rodziny, ofiarował się przez

pamięć przyjaźni, jaka łączyła go kiedyś z ojcem Sary, powodowany czysto ojcowskim uczuciem, zapewnić dziewczynie przyszłość darowizną dwudziestu tysięcy liwrów... Jednakże Sara odrzuciła ten dar, a pani Léeman, czując bezsilność swojego macierzyńskiego autorytetu wobec uprzedzeń młodej dziewczyny, przyszła poprosić Mikołaja, aby z kolei użył perswazji, na jaką stać jego wyższy umysł.

Mikołaj nie mógł powstrzymać odruchu zdziwienia. Pani Léeman powołała się na zły stan swojego zdrowia.

— Co się stanie z moim biednym dzieckiem, jeżeli mnie straci? — spytała. — Mam ja swoje doświadczenie, mój dobry panie Mikołaju; czas mija, uroda znika; za tę sumę Sara mogłaby kupić sobie dożywocie i z tym drobnym spadkiem, jaki jej zostawię, przeżyłaby swoje lata ciesząc się ludzkim szacunkiem...

Mikołaj kręcił głową. Pani Léeman naciskała na niego w imię przyjaźni, jaką miał dla jej córki, zaproponowała mu nawet wspólny obiad z panem de Vesgon, aby sam się mógł przekonać o czystości intencji tego starca.

Mikołaj po tej rozmowie czuł jakby ranę w sercu i nie mógł spać tej nocy. Nazajutrz rano Sara zajrzała do niego jak zwykle. Otwarcie poruszył sprawę dwudziestu tysięcy franków i zapytał dziewczynę, jak ona uważa, czy mogłaby przyjąć tę sumę bez ujmy dla swojej reputacji. Sara spuściła oczy, okryła się pąsem, usiadła na kolanach Mikołaja i zaczęła płakać. Mikołaj przynaglił ją do odpowiedzi.

— Ach! Gdybym miała odwagę mówić! — zawołała między dwoma westchnieniami.

— Powiedz mi szczerze o swoich zmartwieniach, moje śliczne dziecko.

— Gdyby pan wiedział, jaka ja jestem nieszczęśliwa!

— Nieszczęśliwa! Dlaczego i od kiedy?

— Zawsze byłam nieszczęśliwa... Mam już taką matkę...

— Znam ją.

Sara jak gdyby gwałtownym jakimś wysiłkiem zdobyła się na wyznanie.

— Przez moją matkę — powiedziała — moja siostra umarła ze zmartwienia. Ja byłam jeszcze w tym czasie głupim stworzeniem, trzpiotem i śmieszką... Potem się bardzo zmieniłam! Jeszcze dzisiaj boję się matki; niech tylko usłyszę jej kroki, już cała się trzęsę ze strachu!

I opowiedziała mu historię z czasów, kiedy mieszkała z matką w małej uliczce du Marais u stolarza. Często się zdarzało, że coraz to jacyś nowi osobnicy korzystali z przyjaźni młodej wdowy, a dziewczynkę ciągle zamykano na strychu, gdzie marzła z zimna i nawet głodowała... Kiedy krzyczała za głośno, matka przybiegała rozgniewana, szczypała ją, wykręcała jej ręce, biła ją po twarzy do krwi. Pewnego wieczora jakiś mężczyzna, znajomy matki, ośmielił się wejść na strych i...

— Biedne dziecko! — zawołał Mikołaj.

— Ach, mój przyjacielu! Ach, mój ojcze! — zawołała Sara, cała we łzach, rzucając się w objęcia pisarza. — Dawno sobie przysięgłam, że nie pójdę za mąż... w każdym razie nigdy za młodego mężczyznę...

Mikołaj popatrzył na nią z rozczuleniem.

— Za młodego mężczyznę! A jednak ten młody Delarbre, co przychodził tutaj kilka miesięcy temu... przychodził tak często?

— Ach, tamten — westchnęła Sara — tamten! Mogę to szczerze wyznać, kochałam go... przynajmniej jeżeli można kochać w tym wieku, w jakim byłam... Ale on już nie wróci... Powiedziałam mu wszystko!

Mikołaj opuścił głowę na ręce, zastanowił się chwilę, potem zawołał, przejęty litością:

— I wtedy cię porzucił! Nie zrozumiał, że czystość twojej duszy... tysiąc razy okupuje, nieszczęsno ofiaro, tę nędzną podłość, jaką popełniono wobec ciebie?

Zastanawiając się nad tym, Mikołaj mimo woli pomyślał o pani Parangon. Fatalność, ciążąca nad jego życiem, wracała raz jeszcze w nowej postaci, aby zagłębić swoje mściwe ostrze w jego wiecznie otwartej ranie. Zerwał się i krążył po pokoju wykonując gesty rozpaczy. Sara, która nie rozumiała wszystkich przyczyn tego żywego bólu, podbiegła do niego, usadowiła go z powrotem na miejscu, siliła się na uśmiech przez łzy i obejmując go powiedziała:

— Ach! Po co się tak nade mną użalać? Na co tyle rozpaczy? Czy to może zaszkodzić naszej czułej przyjaźni, mój protektorze, mój przewodniku? Proszę pomyśleć, nie jestem winna, niestety! I nic mi pan nie ma do przebaczenia... A poza tym, gdyby Delarbre mnie nie porzucił, czy byłabym tutaj z panem... W pana objęciach... Czy rozmawiałabym z panem, płakała... Śmiała się?

Znowu usiadła mu na kolanach i objęła jego szyję ramieniem, ukształtowanym już ramieniem młodej Żydówki, mimo że miała dopiero osiemnaście lat, drobną wydłużoną dłonią o różowych palcach, które zanurzały się w obfitych jeszcze lokach czupryny Mikołaja.

Spokój powoli wracał w sercu pisarza; nerwowe podniecenie mijało; Mikołaj obejmował urzeczonym spojrzeniem regularne rysy biednej dziewczyny; nie mógł powstrzymać wyznania, które od dawna cisnęło mu się na usta.

— Co się z panem dzieje? — spytała Sara, widząc, że wpadł w zamyślenie.

— Myślę o tobie, moje cudne dzieciątko! Trzeba ci

to w końcu powiedzieć, kocham cię od dawna... i zawsze uciekałem przed tobą, bojąc się twojej młodości i twojej urody!

— Zawsze, aż do tego dnia, kiedy sama cię przyszłam zobaczyć!

— Cóż ja ci mogę zaofiarować? Serce zwarzone cierpieniem... i żalem?

— Czego żałujesz teraz? Czy twoje serce nie jest uspokojone?

— Bije mocniej niż kiedykolwiek. Proszę! Dotknij mojej piersi.

— Ach! To pewnie dlatego, że tam się odzywa...

— Ech! Co się odzywa?

— Miłość... — szepnęła Sara.

Mikołaj się opamiętał; jego pisarska filozofia zapewniła mu chwilę siły.

— Nie, moje dziecko — powiedział poważnie — mam dla ciebie tylko szczerą i niezłomną przyjaźń.

— A gdyby z mojej strony to była miłość?

— Skończyłaby się bardzo prędko. Sara spuściła oczy.

— Jeszcze rok temu — podjął Mikołaj — byłbym się poddał urokowi...

— Czyjemu? — spytała Sara żywo unosząc głowę.

— Urokowi wyobrażenia, które sam sobie stworzyłem, chimery ulotnej jak sen, mrzonki, o której urzeczywistnieniu nawet bym nie marzył, urokowi rzeczy niemożliwych, za którymi goniłem przez całe życie i które, nie wiem, jakim zrządzeniem losu, czasami stawały się czymś rzeczywistym.

— Ale jakie to było wyobrażenie? Jaki sen?

— To ty.

— Ja? Wielki Boże!

— Ty, któraś biegała po kątach tego domu, ty, któraś mijała mnie na schodach, na ulicy... i rosłaś w

oczach, stawałaś się coraz piękniejsza, ty, którą zastawałem nieraz wieczorem na progu, rozmawiającą z młodym Delarbre'em...

Sara oblała się rumieńcem i powiedziała:

— Ależ przysięgam panu...

— Ech, to nie ma znaczenia! — powiedział Mikołaj stanowczo.— Czy nie był młody, czy nie był piękny i godny ciebie?... Czy nie jest to naturalne, czy nie jest to miły dla ludzkiego serca widok, kiedy czysta miłość łączy dwie piękne, młode istoty?... Ja cię kochałem inaczej; kochałem cię, jak kocha się dziwne widzenia, przemykające we śnie, tak że się człowiek budzi przejęty tkliwym uczuciem, dalekim wspomnieniem doznań młodości... z których się po chwili śmieje!

— Och! Mój Boże! Widać, że pan jest poetą!

— Co prawda, to prawda. My, poeci, nie żyjemy! My analizujemy życie!... Wiecznie bawimy się innymi stworzeniami. Toteż one się mszczą! Przyjaźń, miłość, co to właściwie znaczy? Czy jestem pewien, że kiedykolwiek kochałem? Obrazy dnia są dla mnie jak wizje nocne! Biada temu, kto wtargnie do mojego wiecznego snu nie będąc niedotykalnym widzeniem!... Tak samo jak malarz obojętny na otoczenie maluje sobie spokojnie widowisko bitwy czy burzy, podobnie i my wszędzie widzimy modele do opisania, namiętności do odmalowania, i wszyscy, którzy wkraczają do naszego życia, stają się ofiarami naszego egoizmu, jak my jesteśmy ofiarami naszej wyobraźni!

— Pan mnie przeraża! — zawołała Sara.

— Nie, jestem zupełnie spokojny — odpowiedział Mikołaj. — Mówię z doświadczenia, moje drogie dziecko: nauczyłem się poznawać innych i siebie, i jeśli mam gorycz w sercu, to nie mam przynajmniej ironii na ustach... Czy wiesz, co my robimy z naszych miłości?... Robimy z nich książki, aby zarabiać na życie.

Tak właśnie robił genewczyk Rousseau... Tak ja robiłem w moim Chłopie wykolejonym. Opowiedziałem historię mojej miłości do nieszczęsnej kobiety z Auxerre, która nie żyje... Ale byłem bardziej dyskretny niż Rousseau i nie opowiedziałem wszystkiego... Może i dlatego, że musiałbym opowiedzieć... — urwał.

— Och! Niech mi pan da tę książkę do przeczytania — zawołała Sara.

— Za wcześnie!... Ale uważaj, teraz będziesz wiedziała, jak bardzo moja przyjaźń jest niebezpieczna... Umieściłem cię już w moich Współczesnych!

— Jestem szczęśliwa! — zawołała dziewczyna klaszcząc w ręce. — Ale jak to się mogło stać?

— Jeśli mi zechcesz przebaczyć, urocza dziewczyno, to weź tę książkę. Widzisz tu imię Adelina, to imię nadałem tobie.

— Och! Jakie ładne imię! Nie chcę się już nazywać inaczej... A kogo ona kocha? Jak się on nazywa?

— Chavigny.

— Chavigny?... Takie więc nazwisko pan wybrał dla siebie?

— Nie. Wybrałem je dla młodego Delarbre'a, który w tym czasie przychodził tutaj codziennie. I kiedy patrzyłem na to, jak przybiega zakochany, czuły, przypomniały mi się młode lata... Wyobrażałem sobie, że to ja jestem na jego miejscu, że jestem w tobie zakochany. Och! Na pewno bym prześcignął go w czułości i zapale... On był bladym, zatartym obrazem mojej młodości, nie mogłem go jednak nienawidzić... Nie mogłem liczyć na nic. Wypowiadałem swoje własne myśli, wypowiadałem, podszywając się pod niego, uczucia, jakie byłabyś we mnie wzbudziła. To, co dla niego było miłością, dla mnie było uwielbieniem; przy okazji byłbym zazdrosny w jego imieniu... Zabiłbym jego rywala!... Na jego miejscu byłbym cię poślubił.

Sara zawstydzona skryła się w objęciach Mikołaja, potem uniosła głowę uśmiechając się do niego przez łzy.

— Och! Mów jeszcze — powiedziała — ale pozwól mi podziwiać twój zapał, twoją dobroć, twój geniusz... Do dzisiejszego dnia lubiłam przede wszystkim słuchać, jak mówisz... Teraz patrzę na ciebie, widzę cię młodym i pięknym... Och! Jak zazdroszczę kobietom, które kochałeś!

— Tylko jedna mogła się z tobą równać, moja Saro! Ale ta miała dla mnie tylko uczucie przyjaźni... Ona nie żyje... Mówmy jeszcze o tej dziwacznej miłości, w której podszywałem się w myślach pod tego, który wydawał mi się godniejszy ciebie niż ja; nie wyobrażasz sobie, jak daleko posuwałem się w tym szaleństwie... Jest pewne miejsce, gdzie lubię się przechadzać pod wieczór; stamtąd widać najpiękniejsze na świecie zachody słońca; to Wyspa Świętego Ludwika... Posłuchaj ! W trakcie swoich kontemplacji, oparty o szare kamienie wybrzeża, wyryłem tam po kryjomu inicjały imienia, które wybrałem dla ciebie: AD, AD. Znaczyło to dla mnie: Adeline adoiée...

— Och! Pójdziemy tam razem któregoś pięknego poranku i pokażesz mi ten napis — powiedziała Sara — i opowiesz mi wszystko, o czym myślałeś ryjąc te litery!

— Chętnie, moja droga przyjaciółko, jeżeli zechcesz... Ale niestety! Mam za sobą jeszcze jeden rok życia i tyle cierpień...

Sara rzuciła mu się na szyję, śmiała się i płakała na przemian, lejąc boski balsam na rany nieszczęśnika.

— Twoje zmartwienia będą moimi — powiedziała. — Będziemy rozmawiali o tej kobiecie z Auxerre, którą tak kochałeś...

— Och! Tyle radości... tyle zgryzoty... to wszystko łamie mi serce! — powiedział Mikołaj. — Niech Bóg

cię błogosławi, moja córko, moje dzieciątko! O tak, kocham cię... Mam w sobie jeszcze tyle szaleństwa, żeby cię kochać; wybacz mi...

W tym momencie rozległ się na schodach głos wdowy Léeman wołającej córkę na śniadanie.

— Muszę już zejść — powiedziała Sara. — Chciałam panu coś powiedzieć, zanim się rozstaniemy.

— Teraz mi mówisz pan?

— Nie, to tylko roztargnienie. Chciałam z tobą pomówić o jednej z moich przyjaciółek, którą na pewno znasz z widzenia, bo pracuje ze mną u tej samej modniarki... O pannie Charpentier.

— Widziałem ją; urocza osoba.

— A jakie dobre serce!... Ale mówiąc szczerze, nie mam odwagi poruszać tej sprawy...

— O co idzie! Mów śmiało, moje śliczne dziecko!

— Boję się popełnić niedyskrecję... Moja przyjaciółka straciła matkę, która po przewlekłej chorobie nie zostawiła jej nic oprócz długów... O, jakbym chciała być bogatą, ażeby móc je wykupić! Na razie potrzeba luidora, aby ją wyciągnąć z najgorszych tarapatów!... Zwróciłaby to za sześć tygodni.

— Luidora? Tylko jednego luidora? — zawołał Mikołaj. I podszedł do kasety, wyjął z niej dwa luidory, wcisnął je w białą dłoń Sary, dodając do nich pocałunek.

— Och! Jaka będzie szczęśliwa! — zawołała Sara i wesoło zbiegła ze schodów.

Od tego dnia począwszy Mikołaj wyrzekł się swojej zaplanowanej samotności. Odraza, jaką po wyznaniach jej córki poczuł do wdowy Léeman, wkrótce ustąpiła, bo zależało mu na tym, aby jak najczęściej widywać Sarę; zaskarbił sobie przyjaźń pana Florimonda schlebiając jego arystokratycznym gustom i przyjaźń wdowy wpraszając się do niej na kolacje, które sprowadzał

z traktierni; dbał przy tym o to, aby dorzucano jakiś ładny okaz drobiu, który też w ciągu następnych dni zjawiał się ponownie na stole skąpej pani Léeman.

Mówiliśmy, że Sara mogła odwiedzać Mikołaja tylko w niedzielę. Poza tym cały tydzień spędzała u modniarek, gdzie odbywała praktykę. W poniedziałek rano na schodach rozległ się hałas.

— Wstydu nie masz! — wołała pani Léeman do córki.

— A jeżeli go mam, to nie z twojej winy — odpowiadała tamta.

— Poczekaj, bezczelna, poczekaj!...

I na krzyk Sary Mikołaj zszedł na dół.

— Widzi pan, co to za córka! Odpowiada mi arogancko! — zawołała matka.

— Uspokój się, droga Saro — prosił Mikołaj. Dziewczyna nie chciała go słuchać, trochę jednak

ochłonęła, ubierając się, aby iść do pracowni swoich modniarek. Po wyjściu pani Léeman powiedziała do Mikołaja:

— Co za nieszczęście mieć jedno dziecko i widzieć, jak ciągle przebywa poza domem!

— Dlaczego jej pani nie trzyma u siebie?

— Och, panie, jestem taka uboga... A zresztą nie chciałabym nic zawdzięczać swoim przyjaciołom.

Mikołaj w tym czasie był w dosyć dobrej sytuacji finansowej, jego pierwsze powieści, zwłaszcza Chłop wykolejony i Współczesne przynosiły mu większy dochód niż praca drukarza.

— Niech pani weźmie córkę do siebie — powiedział do pani Léeman — zrobimy, co będziemy mogli, aby ją utrzymać.

— Dobrze się składa — powiedziała matka — że na drugim piętrze zwalnia się pomieszczenie; umeblujemy

je na wspólny koszt. Pan jej zastąpi ojca i będziemy stanowili jedną rodzinę.

W końcu tygodnia Sara przestała pracować u panien Amei. Niebawem związek został ostatecznie zacieśniony i stali się nierozłączną parą. Rozmowy bez końca, rozkoszne obiady, dość często na wsi lub przy rogatkach w asyście matki i Florimonda... Zawsze podczas tych posiłków drobna stopka Sary leżała na stopie Mikołaja. Chodzili również do teatru za biletami, które pisarz dostawał przez swoje stosunki literackie, i tutaj młoda dziewczyna, obojętna na podziw, jaki budziła jej czarująca uroda, zawsze zostawiała dłoń w dłoni przyjaciela.

Tymczasem pani Léeman nie znosiła, aby się bez niej bawiono, a jeżeli w ciągu dnia zdarzała się dziewczynie okazja wyjść z Mikołajem na miasto, przydzielała im do towarzystwa Florimonda. Starszy pan, zniszczony wszelkiego rodzaju nadużyciami, był dość nudnym, ale niegroźnym kompanem, niczym nie zakłócał czułej przechadzki dwojga kochanków. Wlókł się za nimi jak pies pastucha, nie przerywając ich intymnej rozmowy. Któregoś dnia Mikołaj zaofiarował się kupić dla pani Léeman nasiona i cebulki kwiatów. Wdowa, jak mówiliśmy, pochodziła z Brabancji i przepadała za kwiatami. Rozglądał się za Sarą po Wybrzeżu Kwiatowym i oboje przebierali tak długo, że mocno znudzony Florimond zdecydował się wstąpić do szynku, z którego mógł ich śledzić oczami. Kiedy wrócił do nich, ledwo się trzymał na nogach. Sara poleciła mu zająć się workiem nasion i kiedy Florimond układał sobie worek na plecach, napisała ołówkiem bilecik do matki, zawiadamiając ją, że tak sobie podpił, iż ona z Mikołajem nie mają sumienia brać go na dalszy spacer. Florimond poszedł z tym bilecikiem, którego nie przeczytał.

— Idziemy do teatru! — powiedziała wesoło Sara.

Mikołaj objął ją spojrzeniem. Wyglądała bardzo ładnie w kapeluszu a 'anglaise i kazakinie z mieniącej się tafty. Mieli jeszcze mnóstwo czasu do rozpoczęcia spektaklu, wybrali drogę okrężną i Mikołaj poprowadził dziewczynę wzdłuż wybrzeży na Wyspę Świętego Ludwika, którą podczas samotnych przechadzek, jak wiadomo, szczególnie polubił. Widok tu był uroczy, bo z jednej strony odsłaniały się przed oczami szczere pola, a z drugiej wspaniałe zarysy dwóch ramion Sekwany, starej katedry i ratusza; z prawa i z lewa urozmaicały widok dalekie gospody z zielonymi altankami ustawione po brzegach miejscowości spacerowych Mail i Rapée. Mikołajowi przyszła pewna myśl do głowy: zaprowadził Sarę do kamieni, na których wyrył mistyczne znaki: AD. AD. (Adeline adorée) w czasach, kiedy przychodził tutaj żalić się w samotności na swoją beznadziejną miłość. Wszystko się teraz zmieniło. Dwoje kochanków wyryło kolejno pod tymi na wpół zatartymi literami swoje prawdziwe inicjały i opuścili wyspę dopiero, kiedy słońce zaszło w ich oczach za potężne baszty małego Châtelet. Wrócili przez plac Maubert, ulicą SaintSeverin, ulicą SaintAndrédesArts i ulicą Komedii , aby na koniec dotrzeć do teatru, który dla Mikołaja był ciągle napełniony wspomnieniami pięknej panny Guéant. Po drodze opowiadał ze łzami w oczach tę historię swojej młodości i Sara z całego serca podzielała cierpienie przyjaciela.

— Umarła! Ona umarła — wołał Mikołaj. — Umarła tak samo jak tamta, równie piękna, a jeszcze milsza (pani Parangon), i wszystko, co kochałem, zeszło do grobu...

— A ja, czy nie będą cię kochała, jak tamte? — mówiła Sara wzruszona.

— Może przez jakiś czas, ale potem?

— Mój drogi, nie mów w ten sposób... Wierz mi, że jestem przesadnie wrażliwa; nie wystawiaj nigdy na próbę tej wrażliwości, przez którą, jak dotychczas, cierpiałam tylko męki.

— Och! Przebacz mi, córeczko! To dlatego, że dobrze znam cierpienie, a ty...

— A ja nie zaznałam nic innego, i gdyby miało mnie spotkać coś złego z twojej strony, byłabym bardziej dotknięta niż tym wszystkim, co mi się zdarzyło dotychczas.

Usiedli na sali. Akurat tego wieczoru grano Wychowanicę Fagana, w której niegdyś panna Guéant tak go czarowała sentymentem i wdziękiem. Jak wszyscy ludzie rozpierani pychą, Mikołaj wierzył w jakąś fatalność losu, która w stosunku do niego zastępuje przypadek. Tym razem sztuka wydała mu się nędzna, aktorka — niemiła, patrzył na scenę i nie spostrzegł, jak do sąsiedniej loży weszła jakaś ładna kobieta o przepięknych popielatych włosach (zaczynał się właśnie odwrót od pudru), o pięknych oczach pod czarnymi brwiami, z obejściem pełnym dystynkcji. Sara zwróciła mu na nią uwagę.

— Przystojna — powiedział z uznaniem — ale o ileż ty jesteś piękniejsza!

Nieznajoma, widząc, że Sara przygląda jej się z podziwem, podchwyciła okazję, aby powiedzieć jej kilka miłych słów. Sara odpowiedziała chłodno. Mikołaj był zdziwiony, wobec tego szepnęła mu na ucho:

— Jestem bardzo zazdrosna. Gdybym nawiązała z nią rozmowę, byłbyś się włączył, a jesteś za dużo wart, aby się jej nie spodobać...

Mikołaj odpowiedział uradowany:

— Ale kto by się mnie mógł spodobać poza Sarą? Po tym przemiłym wieczorze miała nastąpić trudna

chwila, trzeba było zmierzyć się z gniewem pani Léeman. Mikołaj wpadł na zbawienną w takich wypadkach myśl, aby kupić parę ładnych nausznic u jubilera na ulicy de Bussy. Ta przezorność nie okazała się zbyteczna, bo wracając do domu zastali u wejścia nieszczęsnego Florimonda, którego wdowa wypędziła za to, że wrócił bez nich. Oszołomiony wyzwiskami, którymi go przy tej okazji obrzuciła, poddawał się rozpaczy. Mikołaj dzielnie stawił czoła rozpętanej burzy i udało mu się ją rozładować świeżym błyszczącym nabytkiem, którym potrząsał w palcach. Wszystko wróciło do zwykłego porządku.

Wdowa postanowiła jednak nie dopuścić, aby się bawiono poza jej plecami.

— Skoro potrzeba Sarze rozrywki — powiedziała któregoś dnia — to zaprowadzę ją na promenadę na Wielkie Bulwary.

Wybrały się na promenadę w piękny wieczór wiosenny. Mikołaj, przetrzymywany w drukarni do siódmej, miał je odszukać po pracy. Znalazł je w bocznej alei, siedziały na krzesłach w jednym z dwóch czy trzech rzędów zajętych przez eleganckie, rzucające się w oczy kobiety. Jakiś mężczyzna starannie ubrany, silny brunet, wyglądający na Kreola, przysiadł się do nich i zdołał już nawiązać rozmowę podtrzymywaną przez panią Léeman. Sara była poważna; uśmiechnęła się na widok Mikołaja i wskazała mu miejsce przy sobie. Kawaler szybko pożegnał swoje nowe znajome i podjął przerwany spacer.

W dwa albo trzy dni później jakaś pilna sprawa zatrzymała Mikołaja, tak że nie mógł się spotkać z paniami o zwykłej porze. Pani Léeman powiedziała mu złośliwie, że smagły kawaler dotrzymywał im

towarzystwa. Taka sama sytuacja powtórzyła się w kilka dni później. Sara po powrocie do domu wzięła Mikołaja na stronę i powiedziała:

— Pan mnie opuszcza w sytuacjach, o których pan wie, co myśleć... Ach! Mój przyjacielu...

Minęło jeszcze kilka dni i pani Léeman powiedziała Mikołajowi, że nadarza jej się okazja wydać córkę za człowieka szlacheckiej kondycji. Dla pisarza był to cios sztyletem; jak wiadomo, Mikołaj był żonaty, choć od dawna żył w separacji z niegodziwą Agnieszką Lebegue. Odpowiedział z westchnieniem, że szczęście Sary stawia ponad wszystko i ma nadzieję, iż konkurent okaże się godny Sary. Nazajutrz źle się poczuł i nie wstawał z łóżka; przez szparę pod drzwiami prześliznął się liścik ułożony w tych słowach:

Drogi, kochany przyjacielu, żądają bezwzględnie od Twojej córki, aby wyszła dzisiaj bez Ciebie!... Trzeba cierpliwie znosić to, czemu nie możesz zapobiec. Postaraj się wyleczyć z kataru i poczuć się dobrze... Gdybyś mógł się postarać dla mnie o miejsce przy jakiejś pani albo po prostu o jakieś zajęcie, miałabym podstawę do oporu i żyłabym zadowolona z losu w tej mierze, w jakiej jest to możliwe w mojej sytuacji. Kochaj zawsze swoją przyjaciółkę.

Sara

Jeszcze tego dnia Mikołaj odwiedził pewną szlachciankę zamieszkałą na Wyspie Świętego Ludwika,

o której często wspomina w swoich Nocach paryskich. Dama ta zgodziła się przyjąć Sarę w charakterze panny do towarzystwa. Wracając od niej zobaczył matkę

i córkę w powozie. Pani Léeman zawołała do niego, że jadą do PalaisRoyal i żeby przyjechał po nie jak zwykle. Po liście otrzymanym z rana był tak dalece

pewny uczuć Sary i tak nierozważny, że się nie pośpieszył. Kiedy przybył na miejsce, pań już nie było.

Mikołaj wraca do domu; nigdzie się nie świeci... Kłódka wisi na drzwiach. Idzie do siebie, spala się z niecierpliwości, przechadza się wielkimi krokami, co pewien czas wychodzi na spotkanie kobiet. Nikt nie wraca. Zegar wydzwania północ. Przy ostatnich uderzeniach z oczu tryskają mu łzy... Przypomina sobie, co mu opowiadała Sara, o czym mówiła jej matka. O pierwszej po północy, nie mogąc dłużej wytrzymać, zaczyna przebiegać ulice. Przypadek sprowadza go na puste wybrzeża Wyspy Świętego Ludwika. W świetle księżyca chce odszukać kamienie, na których wyrył miłosne znaki uzupełnione później dłonią Sary, i odnalazłszy je, wydaje z siebie jęki i westchnienia rozpaczy. Jakiś mężczyzna uchyla swojego okna, zapytuje, co się stało.

— To ojciec, który stracił córkę! — odpowiada Mikołaj.

Wraca do swojego pokoju, pocieszając się nadzieją, że może panie zostały zaproszone na bal. Ciągle nikogo nie ma. O piątej nad ranem Mikołaj zasypia ze zmęczenia; we śnie zjawia mu się Sara z pięknymi, jasnymi splotami rozrzuconymi w nieładzie na piersi, woła: „Mój przyjacielu! Ratuj mnie, ratuj!" Budzi się... Już dobrze po południu; nikt nie wrócił.

Dopiero następnego dnia Mikołaj usłyszał turkot powozu zatrzymującego się przed domem. Wszystkie powozy przejeżdżające pod oknami przyprawiały go o mocne bicie serca. Wybiegł na schody. Pani Léeman wracała bez córki, w towarzystwie nieznajomego albo raczej znajomego, zalotnego Kreola z bulwarów.

— Gdzie jest pani córka? — zawołał Mikołaj brutalnie.

— Została na wsi u pana de la Montette, którego pan widzi, a który był łaskaw odwieźć mnie tutaj.

— I czemu pani zostawia córkę samą u mężczyzny?

— I czemu o to pytać... Zresztą Sara nie jest tam sama, została z pana rodziną... a pan de la Montette jest ze mną, jak pan widzi!

Pan de la Montette ukłonił się, nieznacznie obserwując dziwny wyraz twarzy Mikołaja. Było zresztą jasne, że wdowie Léeman nie zależało na tym, aby go drażnić.

— Czy moja córka nie uprzedziła pana o naszej wycieczce na wieś? — spytała przysłodzonym tonem.

— Nie miałem o tym pojęcia!

— Ach, co za cielę! — zawołała pani Léeman. Użyła nawet mocniejszego słowa i natychmiast poprosiła pana de la Montette, aby wybaczył surowość matki ganiącej swoje dziecko. — Pan stał się dla mojej córki drugim ojcem — dodała wskazując Mikołaja — i rozumiem jego niepokój... Ale Sara wetknęła liścik przez drzwi pana pokoju — dodała jeszcze.

— To prawda, to prawda, proszę pani, zupełnie zapomniałem — powiedział odchodząc.

Mikołaj nie mógł się uspokoić. Gdyby w rachubę wchodziło małżeństwo Sary z kimś znacznym, szlachetne względy nie pozwalałyby mu się sprzeciwiać i na pewno czułby nawet mniejszą urazę w sercu, ale liścik Sary, w którym nie było ani słowa o wycieczce na wieś, wskazywał niebezpieczeństwo innej natury. Bił się z myślami, targany niepewnością, tymczasem powóz odjechał, bo pani Léeman wróciła do siebie tylko na chwilę, aby zabrać jakieś rzeczy. Puścić się w pogoń za powozem, aby się przekonać, w jakim miejscu przystanie — Mikołaj się kiedyś zdobył na to

z powodzeniem, ale powtórzyć po czterdziestu latach ten morderczy wysiłek było po prostu niepodobieństwem! Trzeba było czekać całą noc i cały dzień następny.

Drugiego dnia Sara zastukała do drzwi przyjaciela w dobrze mu znany sposób; pobiegł otworzyć przewracając wszystko po drodze. Sara odezwała się lodowatym tonem:

— No i co? Co się dzieje? Wróciłam!

— Co się dzieje?... Ależ nic ci nie mówiłem, moje biedne dziecko!

— No nie — powiedziała Sara zakłopotana — ale ta wystraszona mina...

— Moja mina nie była wyrzutem... Na pewno jednak przewidziałaś, że po trzydniowej nieobecności...

— Pan zje z nami obiad, prawda? — przerwała mu Sara stała ciągle za drzwiami i matka ją właśnie wzywała.

Mikołaj widział doskonale, że wszystko skończone. „Teraz — powiedział sobie — bądźmy naprawdę ojcem i dowiedzmy się, czy ten człowiek potrafi ją uszczęśliwić". Zszedł na obiad i zastał pana de la Montette. Był to mężczyzna czterdziestoletni, w którego życiu, jak się zdawało, namiętności nie znajdowały zbyt wiele miejsca... Mikołaj poczuł się kimś znacznie niższym od swojego rywala i wciąż jeszcze miał wrażenie, że idzie o małżeństwo z rozsądku; tym się tłumaczyła rezerwa młodej dziewczyny; to jedno go tylko zasmuciło, że drobna stopka Sary nie oparła się pod stołem na jego stopie.

Obiad byłby bardzo spokojnie dobiegł do końca, gdyby nie to, że w pewnej chwili wdowa, zapędziwszy się w rozmowie, zawołała spoglądając na pana de la Montette:

— I pomyśleć, że dwa tygodnie temu jeszcześmy

pana nie znały! Gdyby pan Mikołaj przyjechał po nas przed siódmą, to miałyśmy zamiar pójść do teatru i ominęłaby nas przyjemność spotkania tak miłego kawalera... który stał się dla nas prawdziwym przyjacielem!

O męko! Słuchając tego, Mikołaj mówił sobie w duchu: „I w dodatku trzeba sobie wyznać, że to moja wina!"

Sara oparła się omdlewającym ruchem na ramieniu Kreola, bynajmniej nie zaszokowana trywialnym okrzykiem matki. Mikołaj przywołał na pomoc całą swoją filozofię i nie dał poznać po sobie zdziwienia. Po obiedzie towarzystwo poszło na spacer do Ogrodu Botanicznego. Uprzejmość wymagała, aby gość wziął pod ramię Sarę, co z kolei zmuszało Mikołaja do zaofiarowania się z tym samym jej matce; ale natychmiast przyszło mu na myśl, że odrabia pańszczyznę za Florimonda, który wybrał się w podróż, aby załatwić jakieś sprawy pani Léeman. Mikołaj, znany już jako pisarz, przeląkł się spojrzeń przechodniów i wolał iść zwyczajnie obok wdowy. Urażona tym kobieta zawołała do córki:

— Młoda osoba nie powinna opierać się na cudzym ramieniu, nawet ja się bez tego obywam!

Pan de la Montette musiał pójść za przykładem Mikołaja; ale młodzi prowadzili rozmowę bardzo ożywioną i nawet bardzo czułą. Pod koniec wieczoru pan de la Montette zaprosił obie panie do siebie na dzień następny na obiad, Mikołaj został również objęty tym zaproszeniem. Kreol zachował się jak człowiek dobrze wychowany. Jednakże pisarz poczuł w sercu ból śmiertelny, jego rywal miał od tej chwili nad nim przewagę, bo jak Sara sama oświadczyła: „Pan Mikołaj przez cały dzisiejszy wieczór był ponury".

Nazajutrz pan de la Montette robił w swojej willi

honory domu z wielką układnością; nie brakło mu w rozmowie dowcipu, w każdym razie potrafił uzyskać światowym obejściem tyleż przewagi nad Mikołajem, ile ten zdobywał nad nim wyobraźnią. Dla pisarza był to dzień straszny; na każdym kroku uderzała go wyższość człowieka wybrednego i posiadacza. W willi zebrało się jeszcze wielu innych gości, przeważnie byli to przedstawiciele sądownictwa i królewskich finansów. Sara nie czuła się mile, bo matka jej chwilami pozwalała sobie na uwagi świadczące o lichym wychowaniu; uważała jednak za swój obowiązek podtrzymywać rozmowę bodaj że bez przerwy, a prowadziła ją swobodnie i dowcipnie w duchu świadczącym o mniejszym stopniu naiwności, niż to dawała dotychczas po sobie poznać. Kiedy wszyscy wstali od stołu, Mikołaj podszedł do okna i zapłakał gorącymi łzami, mówiąc: „Wszystko skończone!" Sara przechodząc blisko niego trąciła go ze śmiechem w ramię i spytała:

— Co pan tu robi? Nie schodzi pan do ogrodu?

Nie obrócił się do niej, nie mając odwagi pokazać swojej zmienionej twarzy. Sara zawołała opryskliwie:

— No dobrze! Niech pan zostanie... Pan jest strasznie nudny!

Wzburzona duma osuszyła z łez źrenice nieszczęsnego pisarza. „Zachciewa ci się miłości — powiedział do siebie. — Przypomnij sobie kobiety, któreś unieszczęśliwił i doprowadził do zguby!" Zebrał się i zszedł do ogrodu. Sara z dziecinną radością ścinała róże, układała z nich bukiety i wręczała paniom. Pan de la Montette zobaczywszy nadchodzącego Mikołaja zaprowadził go do ustronnej alei i rozmawiał z nim tak serdecznie, jak gdyby nie przychodziła mu do głowy możliwość jakiejś rywalizacji między nimi. Mówili długo o młodej dziewczynie; Mikołaj chwalił ją z uniesieniem, podsycanym przez serce, które ciągle jeszcze

płonęło. Usłyszawszy ten panegiryk, w którym wyobraźnia pisarza szeroko rozwinęła skrzydła, pan de la Montette powiedział zdziwiony:

— Ależ mam wrażenie, że pan ją kocha?

— Uwielbiam ją! — odpowiedział Mikołaj.

— A jednak słyszałem od jej matki, że pan ma dla tego dziecka miłość prawdziwie ojcowską... Domyślałem się raczej, sądząc według wieku, czulszego uczucia dla pani Léeman, która jest jeszcze piękna...

— Z mojej strony?! — zawołał Mikołaj, mocno tymi słowami dotknięty. I przyglądając się twarzy pana de la Montette pomyślał sobie: „Ależ ten człowiek jest prawie w moim wieku!... Jak to! Wszystkiego młodszy ode mnie o pięć czy sześć lat, a uważa, że nie mogę być jego rywalem w stosunku do młodej dziewczyny!" Zdołał się opanować, ale gorycz zazdrości i zranionej miłości własnej całkowicie zmieniła jego ton w rozmowie z panem de la Montette. Cała jego uraza skupiła się w tym, co mówił o matce Sary. Opowiedział o zalotach młodego Delarbre'a, o propozycji dwudziestu tysięcy franków składanej przez pana de Vesgon, która omal nie została przyjęta... Posunął się dalej; wtajemniczył go w swoją sytuację, odsłonił pokrywane przez siebie wydatki, tylokrotnie powtarzane przez Sarę miłosne zaklęcia, schadzki, wyprawy do teatru, liściki...

— Teraz — zawołał wreszcie — widzę, że jestem okłamany, oszukany... Tak samo będzie z panem!

— Oszukany! — powiedział pan de la Montette. — A to dlaczego? Mam doświadczenie i rozumiem to wszystko.

— Jak to? Pan się zgodzi na to, aby matka sprzedawała panu córkę?

— Ależ nie, mój drogi, ja nie kupuję miłości.

— Sam pan widzi, że powinien z niej zrezygnować.

— A to dlaczego?... Jeżeli podobam jej się bardziej niż ktokolwiek inny!

W chwili kiedy Mikołaj, ogłuszony tą odpowiedzią, zbierał w sobie wszystkie siły, aby mu rzucić wyzwanie, świeża, uśmiechnięta twarzyczka młodej dziewczyny ukazała się między drzewami. Beztroska i rozbawiona, nie podejrzewając wcale, o czym tu była mowa, przyniosła naręcz różyczek, podzieliła na dwa bukiety i obdarowała ich obu. W alei już było ciemnawo i nie mogła zauważyć posmutniałej twarzy Mikołaja. Poczuł, że cały gniew go opuszcza. Sara powiedziała każdemu coś miłego, potem zniknęła, jak gdyby nie chciała przerywać jakiejś pochłaniającej ich poważnej rozmowy politycznej czy filozoficznej.

— Niech pan posłucha — powiedział de la Montette — nie jestem już w wieku miłosnych uniesień i dziwi mnie pana zapał. Mam wrażenie, że te skłonności utrzymują się dłużej u pisarzy... Jeżeli pan do takiego stopnia kocha tę dziewczynę, to zrezygnuję ze swoich pragnień... Ale jeżeli ona nie kocha pana, to mając na względzie, że pan mi o niej mówił tyle dobrego, tym bardziej będę się starał jej spodobać...

Przed chwilą jeszcze Mikołaj był gotów wyzwać Montette'a na pojedynek, ale teraz poczuł swoją śmieszność; został pokonany zimną krwią rywala. Pod głęboką grozą poznanej prawdy, której podlegają zdradzeni kochankowie, nie śmiał posunąć sprawy dalej; po prostu zdecydował się wrócić do Paryża pod pretekstem, że ma tam coś pilnego do załatwienia. Towarzystwo ogromnie żałowało, że musi się rozstać z Mikołajem, wszyscy wylegli na drogę, aby go odprowadzić. Sara szła przy boku Montette'a, równie wesoła jak przedtem. Kreol odezwał się do niej: — Proszę, niech pani weźmie pana Mikołaja pod ramię.

Ten objaw wielkoduszności był najdotkliwszym

ciosem dla nieszczęsnego rywala. Mikołaj postarał się ukryć przygnębienie, pofolgował sobie jednak i powiedział dziewczynie, że oświecił pana de la Montette co do intencji pani Léeman, jak również co do innych mało budujących szczegółów.

Wtedy dziewczyna wybuchła gniewem: — Doprawdy, mój panie — powiedziała — nie mogę odżałować, że zawarłam z panem znajomość, że byłam dla pana serdeczna i dobra. Jakim to prawem pan się wtrąca do spraw, które mnie dotyczą? Jakim to prawem pan odsłania sekrety i oczernia moją matkę?... Zresztą — dorzuciła podnosząc głos — nie wiem, dlaczego idziemy razem. To pewnie po to, aby stworzyć pozory, że nasze stosunki nie zawsze były niewinne. Niech się pan ośmieli to powiedzieć, mój panie!

Mikołaj nie miał ochoty odpowiadać. Z wypiekami na twarzy, z zamarłym sercem, nie znalazł w sobie tyle siły, aby wielkodusznie poprzeć choćby jednym słowem kłamstwo młodej dziewczyny. Niezgrabnie pożegnał towarzystwo i dopiero potem, kiedy znalazł się sam pośrodku drogi, na przemian wyrzucał z siebie skargi i miotał złorzeczenia. Jedna tylko myśl miała sprawić, że ból się stawał znośniejszy, myśl przyświadczająca, że Opatrzność dosięgła go niemylnie.

V. MAŁŻEŃSTWA MIKOŁAJA

Małżeństwa Mikołaja stanowią smutną stronę jego życia; to ta odwrotna, ciemna strona błyszczącego medalu, na którym jaśnieje tyle piękności o wdzięcznych profilach. W związkach małżeńskich Mikołaj musiał ciężko pokutować za względy zdobywane u wielu innych kobiet; zgodnie ze swoim wierzeniem, że po każdym popełnionym błędzie Opatrzność zawsze zsyła pokutę, nie miał powodu skarżyć się na cierpienia moralne, które przygniatały go do ostatnich dni życia. Znajdował zresztą pewną ulgę w myśli, że już teraz na ziemi przechodzi przez piekło i że dostatecznie oczyszczony i doświadczony stanie w obliczu śmierci, która go przekaże na łono duszy uniwersalnej. Ta doktryna, szeroko rozwinięta w jego Moralności, ma to do siebie, że nikomu nie broni oddawać się złu i lekceważyć w godzinie zapamiętania fatalne skutki, które mają się dopiero później okazać. Czy nie przyświecał mu gdzieś z daleka zabobonny epikureizm Cyrana, ucznia Gassendiego? W usta Sajana, który się lękał gromu. Cyrano wkładał słowa:

Zimową porą nigdy nie padam na ziemię: Przez sześć miesięcy mogę wyśmiewać się z nieba, Zanim pokój z bogami zawrzeć będzie trzeba!

Pierwsze małżeństwo Restifa miało miejsce podczas jego pierwszego pobytu w Paryżu, w okolicznościach bardzo szczególnych. Spacerował po Ogrodzie Botanicznym, tylko co podźwignąwszy się z choroby, w którą go wpędziło smutne zakończenie przygody z Zefirą. Dwie angielskie damy usiadły obok niego na ławce. Jedna z nich nazywała się Macbell i była ciotką drugiej, Henrietty Kircher, młodej osoby z uroczą twarzyczką w rozkosznych puklach złocistych włosów wyglądających spod szerokiego kapelusza a la Pamela. Nawiązano rozmowę. Ciotka opowiada o procesie, od którego zależy cały majątek młodej osoby i który na pewno przegrają, jako że są cudzoziemkami. Jest tylko jeden sposób na odwrócenie nieszczęścia: trzeba, aby Henrietta Kircher poślubiła Francuza, i to w ciągu dwudziestu czterech godzin, bo rozprawa sądowa ma się odbyć pojutrze, ale jak tu znaleźć w tak krótkim czasie odpowiednią partię? Mikołaj, mężczyzna prędki w doznaniach i decyzjach, oświadcza, że szaleje z miłości do młodej miss; konkurent przypada jej do gustu i już następnego dnia, wobec czterech świadków, domowników ambasady angielskiej, odbywa się dwukrotny ślub, w parafii Mikołaja i w anglikańskiej kaplicy.

Proces został wygrany. Od tej chwili Mikołaj mieszkał ze swoją nową rodziną, coraz bardziej oczarowany wdziękami Angielki, która go wprost uwielbiała. Jedyną osobą przyjmowaną w domu był lord nazwiskiem Taaf. Ów lord odbywał długie rozmowy z ciotką i zdawało się, że rażą go objawy wzajemnej czułości małżonków.

Któregoś poranku Mikołaj się budzi; zdumiewa się nie widząc przy sobie żony, woła ją, wstaje z łóżka;

apartament w nieładzie, szafy otwarte, wszystko opróżnione, zniknąły nawet ubrania. Oto liścik, który znajduje na stole:

Drogi mężu, odrywają mnie od Twojej miłości. Oddają mnie temu lordowi, któregoś widział... Ale bądź pewny, że skoro tylko nadarzy mi się okazja do ucieczki, znajdę się znowu w Twoich objęciach.

Twoja kochająca żona, Henrietta.

Trudno byłoby odmalować wstyd i rozpacz Mikołaja. Zabrano mu poważną sumę, którą trzymał w ukryciu. Jedyną po tym wszystkim pociechą było późniejsze ogłoszenie małżeństwa za niebyłe z uwagi na to, że jako katolik nie mógł prawomocnie poślubić protestantki. Przez zemstą napisał osnutą na tle tej przygody komedię pod tytułem Przesąd narodowy.

Widzieliśmy, że tak samo padł ofiarą oszustwa w małżeństwie z Agnieszką Lebegue. Na nieszczęście, tym razem trwało to dłużej. Chociaż nie miał już żadnych złudzeń co do charakteru i prowadzenia się żony, to jednak potem nastąpił jakiś okres, kiedy żył z nią w dosyć dobrej zgodzie, wybaczał jej filozoficznie pewne słabostki i brał za nie odwet zalecając się do jej przyjaciółek albo do żon jej gachów. Cyniczne wyznania Mikołaja w tym względzie świadczą o systematycznym zepsuciu. Pewien niezwykły epizod z pierwszych lat jego życia z Agnieszką Lebegue mógł całkiem dobrze natchnąć Goethego ideą powieści Powinowactwa z wyboru, gdzie powstaje rodzaj miłosnej przeplatanki między dwoma źle dobranymi małżeństwami, które na uboczu od świata zgodnie naprawiają pomyłkę swojej sytuacji legalnej. W każdym razie jest rzeczą ciekawą, że w tym niebywałym paradoksie poeta panteistyczny spotyka się z pisarzem, któremu zabrakło tylko

geniuszu, aby dać jaśniejszy wyraz sugestiom zawierającym wszystkie elementy doktryny heglowskiej.

Na zakończenie naszych informacji o życiu miłosnym Mikołaja trzeba powiedzieć kilka słów o jego ostatnim małżeństwie, zawartym w sześćdziesiątym roku życia. Tym się właśnie kończy długa seria trzy albo pięcioaktowych sztuk teatralnych, której dał tytuł: Dramat życia.

Zmęczony scenami rewolucyjnymi, które się rozgrywały na jego oczach w Paryżu, któregoś pięknego dnia jesienią roku Mikołaj wraca do Courgis, do tej wioski, gdzie spędził pierwsze lata młodości, gdzie uczył się łaciny u swojego brata proboszcza, gdzie służył do mszy, gdzie kochał się w Joasi Rousseau. Kościół jest pusty i zniszczony; ale nie to go najbardziej uderza. Nie miał przekonania do idei republikańskich, zapożyczył jednak od nich nienawiść do chrześcijaństwa albo raczej odczuwał ją samodzielnie. Przechadza się, gorzko wspominając stracone dni młodości. Myśli o Joasi Rousseau, jedynej kobiecie, do której nie śmiał w miłosnym zapatrzeniu odezwać się ani słowem. „Może tu było szczęście! Ożenić się z Joasią, spędzić swoje życie w Courgis, dzielnie pracować na roli, nie mieć żadnych przygód i nie układać powieści, tak mogło wyglądać moje życie, tak wyglądało życie mojego ojca... Ale co się mogło stać z Joasią Rousseau? Za kogo wyszła? Czy jeszcze żyje?"

Rozpytuje się we wsi... Joasia żyje, pozostała w stanie panieńskim. Życie jej upływało z początku na pracy w polu, potem na poduczaniu dziewcząt w sąsiednich zamkach; na swój sposób szczęśliwa, odrzuciła wiele propozycji małżeńskich... Mikołaj kieruje kroki do domu notariusza; stara kobieta stoi u drzwi; to Joasia. Ta sama twarz Minerwy o czarnych oczach, uśmiechająca się teraz przez zmarszczki; jej postać, choć lekko

przygarbiona, zachowała szczupłość i giętkość, które niegdyś budziły zachwyt. Co do niego, to zawsze te same oczy posyłają czułe spojrzenia sponad wystających policzków, ma te same usta zgrabnie wykrojone, jeszcze ciągle świeże, napiętnowane zmysłowością — jak zauważył Lavater opisując jego wygląd z roku — i znamienny haczykowaty nos Restifów, za co w Paryżu nazywano go sową; nad ciemnymi, gęstymi łukami brwi rysuje się kościste, szerokie, ale cofnięte czoło, powiększone ubytkiem czupryny. Nie jest to już tamten uroczy mały mężczyzna, jak go nazywały niegdyś jego amantki; ale czas go oszczędził, przynajmniej z wyglądu, darując mu dziesięć lat.

— Czy pani mnie poznaje? — zapytał. — Mam teraz sześćdziesiąt lat...

— Domyślam się, kto pan jest — odpowiedziała Joasia — ale nie poznałabym pana z wyglądu, bo pan był dzieckiem, kiedy ja miałam dziewiętnaście lat; teraz mam sześćdziesiąt trzy...

— Jestem tym małym Mikołajem Restifem, dzieckiem z chóru proboszcza z Courgis...

I dwoje starych ludzi padło sobie w objęcia, zalewając się łzami.

Było to spotkanie pełne uroku i smutku. Mikołaj opowiadał o swojej skrytej miłości, która nagle mu teraz żywo stanęła w pamięci, o dziecinnych łzach, o tym nieodstępnym wspomnieniu, które szło za nim wszędzie, kiedy błądził po manowcach, o czystym dziewiczym obrazie, który, niestety, nie mógł go ochronić, o tej nieuchwytnej postaci pierzchającej jak Eurydyka, którą przeznaczenie wyrywa z objęć poety łamiącego przysięgę!... Nabierał gorzkiego przekonania, że los go ukarał sprawiedliwie, bo dla występnej namiętności zapomniał o swoich pierwszych uczuciach, zapomniał o nich dla uroczej i uczciwej pani Parangon, której mąż

przez zemstę skojarzył jego związek małżeński z Agnieszką Lebegue, po to, aby przez czterdzieści lat poiła go piołunem. Wet za wet! Fatalna doktryna wzajemności, zrodzona w umyśle sofisty... Tak ciężko jej doświadczył na sobie, że on, który wierzył tylko w antyczne przeznaczenie Greków, poczuł się zniewolony do przyjęcia wiary w Opatrzność!

— Och! Nie wszystko stracone — powiedział. — Jestem teraz wolny, pani się z nikim nie związała... Pani była tą, którą mi natura przeznaczyła na żonę; choć to już późno, czy pani zechce nią zostać?

Joasia czytała wiele książek Restifa. Miała do nich dostęp na zamku, gdzie była wychowawczynią. Wiedziała, że zawsze o niej myślał. Gorzko medytowała nad tymi stronicami zapełnionymi obłędnym uwielbieniem i żalem, które zjawiają się w każdej książce Restifa.

— Wydaje mi się — powiedziała w końcu — że pan był naprawdę jedynym człowiekiem, którego niebo mi przeznaczyło na męża; toteż nie chciałam nikogo innego. Skoro już nie możemy się pobrać dla wspólnego szczęścia, połączmy się, aby umrzeć razem .

Jeśli mamy wierzyć autorowi, który powtórzył przytoczoną tu scenę w trzech różnych utworach, ślub był dany przez księdza, w ukryciu, jak wymagały owe czasy; może takie było życzenie ostatniej żony, a może Restif na starość wrócił do zasad chrześcijańskich.

Część ostatnia

I. PIERWSZA POWIEŚĆ RESTIFA

Znaczenie pamiętników, wyznań, autobiografij, nawet podróży polega na tym, że człowiek staje się zwierciadłem, w którym każdy może się przyjrzeć sobie, dostrzegając przynajmniej częściowo swoje zalety i wady. Dlatego w tym wypadku uwydatnienie swojej osobowości nie stanowi nic szokującego, dopóki pisarz nie zacznie się drapować bardziej, niż to wypada, w płaszcz świetności albo w łachmany zepsucia. U świętego Augustyna wyznania są szczere. Przypominają spowiedź, jaką dawni chrześcijanie odbywali u wrót świątyni wobec zebranych braci, aby otrzymać odpuszczenie pewnych grzechów, które broniły im dostępu do świętego przybytku. U dobrodusznego Wawrzyńca Sterne'a wygląda to na jakąś życzliwą i prawie ironiczną poufałość, która zdaje się mówić do czytelnika: „Czy jesteś wart więcej ode mnie?" Rousseau odważnie zmieszał te dwa tak bardzo różne uczucia, stopił je ze sobą w ogniu namiętności i geniuszu; a jeśli się zniżał do publiczności w zwierzeniach, które się Bogu tylko jednemu powinno kłaść do ucha, jeśli z drugiej strony zalewał falami zjadliwej ironii tych, co

uważali się za lepszych od niego, to jednak co najmniej chciał służyć prawdzie, był przekonany, że walczy z zepsuciem, i nie spostrzegał, że natura ludzka sięgała po jego przykład, aby usprawiedliwić złe skłonności, ale bez wyrzutów sumienia, wyrzeczeń, tortur moralnych, jakie on sobie zadawał w godzinie skruchy. Śmiało można powiedzieć, że chociaż Rousseau przedstawiał w swoich Wyznaniach sceny kuszące, to przecież obraza obyczajów nie była nigdy jego intencją. Pisał w epoce deprawacji, dla sfery uprzywilejowanej, dla której epizody z paniami Galley czy z wenecką kurtyzaną lub związek z panią de Warens, wszystko to było jeszcze mdłą i słabo przyprawioną pożywką. Czasami dla smaku wkraplał trochę cynizmu do trunku, który wydawał mu się szlachetny. Co do Restifa, jego wiejskiego i wulgarnego konkurenta, to jak go usprawiedliwić? Książki jego nie były przeznaczone dla pięknych dam, znudzonych dygnitarzy, królewskich finansistów, sądowników i zalotnie, ale dla tych warstw mieszczańskich, które przynależąc jeszcze do ludu, różniły się od niego coraz bardziej wykształceniem i postępującym odżegnywaniem się od tego, co nazywano wtedy przesądami. Jeśli Rousseau mówił niekiedy: „Młody człowieku, weź to i czytaj", to kiedy indziej wypisywał przy tytule utworu, który dzisiaj uchodzi za mało niebezpieczny: „Każda młoda dziewczyna, która przeczyta tę książkę, jest zgubiona!" Nędza i pycha nie pozwalały Restifowi postępować w podobny sposób.

Jego książki były adresowane w rozmaitej formie do każdego, kto umiał czytać. Tytuły podniecały ciekawość; liczne ryciny, przyciągające nawet w swojej przeciętności, nęciły spojrzenia tłumu. Nowoczesna powieść w swoich najgwałtowniejszych kombinacjach nie dostarcza nic, co by prześcigało te obrazy porwania, gwałtu, samobójstwa, pojedynku, orgii nocnej,

kontrastowe sceny, w których trujące wyziewy plugawego życia Hal mieszają się z upojnymi perfumami buduarów. Oto na przykład stary PontNeuf widziany nocą; a nieco wyżej Samaritaine; złodzieje ukryci pod łukiem mostowym stronią od blasku księżyca; fiakier zatrzymał się na moście; wybiegła z niego kobieta i skoczyła do czarnej wody; jakiś szlachcic przechyla się przez poręcz mostu, inny biegnie do otwartych drzwi fiakra. Któż nie natrafiał na tę rycinę, gdziekolwiek się obrócił? Kto nie zadawał sobie pytania: „Co to oznacza?" I czy potrzeba czegoś więcej, aby osiągnąć sukces? Powieści Restifa zawdzięczały powodzenie nie tylko tym przynętom, na których brak współcześni nie mogli się zresztą uskarżać. Zazwyczaj malował z temperamentem, niekiedy nawet z wdziękiem i humorem obyczaje klas mieszczańskich i ludowych. Tę odrobinę wiedzy, jaką miał o wielkim świecie, wyniósł z odwiedzin u Beaumarchais'go, u La Reyniere'a i hrabiny de Beauharnais, następnie z paru salonów mieszanych, odwiedzanych przez sądowników i szlachtę, gdzie czasami przyjmowano go przez ciekawość; przeważnie jednak obyczaje mieszczaństwa i ludu zapełniają jego powieści, nowele i długie serie opowiadań znane pod tytułami Współczesne, Paryżanki, Prowincjałki, którymi na prowincji i za granicą rozkoszowano się jeszcze długo potem, jak Paryż o nich zapomniał.

Dotychczas oddzielaliśmy w Restifie pisarza od człowieka. Pozostaje nam teraz ukazać tę osobliwą naturę w ostatnim aspekcie, opowiedzieć o pisarzu, który w swoich wyskokach i dziwactwach odbija cynizm XVIII wieku i zapowiada ekscentryczności XIX. To, co wiemy o człowieku, pomoże nam zresztą lepiej zrozumieć jego zwyczaje pisarskie. Nietrudno się przekonać, że wszystkie powieści, jakie napisał, są różnymi wersjami przygód jego życia z pewnymi modyfikacjami i zmianą

imion. Jeśli mamy temu wierzyć, to wszystkie bohaterki tych powieści były jego kochankami; było ich tak wiele, że ułożył dla nich specjalny kalendarz, a najważniejszym z nich poświęcił trzysta sześćdziesiąt pięć not, którymi zapełnił cały tom druku. Jak niezwykłą musiał mieć zdolność przyciągania ten mężczyzna, który sam się podaje za najbardziej naelektryzowaną naturę swojego stulecia! Wypada przypuszczać, że w ostatnich latach dołączyło się do tego rachunku dużo samochwalstwa i trochę maniakalnej pobudliwości: przejęty ilością swoich dawnych przygód miłosnych, nabierał przekonania, że wszędzie spotyka swoje nieślubne dzieci. Co do potomstwa legalnego, to miał tylko dwoje dzieci z Agnieszką Lebegue — dwie córki: kwestia ich utrzymania dała powód do przewlekłego procesu sądowego, z początku z jego żoną, a potem z zięciem, niejakim Auge, który, zdaje się, był przyczyną największych jego zmartwień na stare lata.

Pamiętniki pana Mikołaja, Dramat życia i Noce paryskie odkrywają przed nami życie pisarza pod różnymi kątami widzenia. On sam opowiada, jak napisał swoją pierwszą powieść.

Małżeństwo Restifa z Agnieszką Lebegue, jak wiadomo, nie było szczęśliwe. Po wielu aktach wzajemnej niewierności postanowili jednak znosić jakoś to swoje wspólne życie. Z pracy prostego robotnika nie można było opędzić wydatków kobiety zalotnej, przyzwyczajonej do rozrzutnego życia. Restif, zniechęcony, nie zapracowywał się zbytnio w drukarni królewskiej, do której go niedawno przyjęto, i często dawał się przyłapywać na tym, że czytał w ukryciu arcydzieła wybitnych pisarzy tych czasów; zdarzało się więc, że dyrektor Anisson Duperron odtrącał mu połowę z dwudziestu pięciu solów dniówki. Restif znalazł się w takiej nędzy i poniżeniu, że nie bojąc się ściągnąć hańby na

swojego ojca, gotów był, jak sam to wyznaje, powziąć jakąś decyzję podłą i nikczemną. W czasie tej walki wewnętrznej, jaka się w nim rozegrała, ciągle mu na pamięć wracała prawość jego ojca, Edme'a Restifa, nazywanego w swoich stronach uczciwym człowiekiem, i stąd się zrodził pomysł napisania książki pod tytułem Życie mojego ojca, która ukazała się kilka lat później i która jest może jedyną nienaganną rzeczą, jaką napisał.

Tymczasem, aby napisać dzieło o dłuższym oddechu, trzeba było mieć więcej siły moralnej i więcej wolnego czasu, niż miał Restif. Pomyślniejsze widoki otwarły się w ; jeden z jego znajomych wystarał się dla niego o miejsce prota u Guillau przy ulicy du Fouarre. Dostawał osiemnaście liwrów na tydzień poza kopią każdego utworu, co stanowiło dodatkowo trzysta liwrów. Te dobre czasy trwały trzy lata. Chęć do pracy wróciła, przynosząc taką poprawę egzystencji, że dzięki wolnym chwilom, jakie dawało mu to nowe stanowisko, Restif napisał swój pierwszy utwór: Cnotliwą rodzinę. Z otwartością, na jaką niewielu pisarzy mogłoby sobie pozwolić, wyznaje, że nigdy nie potrafił nic wymyślić, że jego powieści nigdy nie były, według niego, niczym innym, jak odtworzeniem zdarzeń wziętych z własnego życia albo zasłyszanych; nazywał to bazą swojego opowiadania. Kiedy mu brakło tematu albo kiedy zacinał się na jakimś epizodzie, sam sobie stwarzał romansową przygodę, której perypetie, wywoływane okolicznościami, dostarczały mu bardziej lub mniej szczęśliwych motywów. Nie można posunąć dalej realizmu literackiego.

Tym sposobem, przechodząc którejś niedzieli ulicą Contrescarpe, Restif spostrzega jakąś panią idącą w towarzystwie dwóch dziewcząt do PalaisRoyal. Uroda jednej z tych osób przejmuje go podziwem; podąża za

tą rodziną i, starając się zwrócić na siebie uwagę na spacerze, siada na tej samej ławce lub ucieka się do innych podobnych zabiegów. Następnie idzie za nimi, kiedy wracają do domu; panie mieszkają na ulicy Traversiere, przy sklepie bławatnym. Od tego dnia Restif przychodzi tu co wieczór, staje przed szybą sklepową i podziwia piękną Różę Bourgeois, jak kiedyś Zefirę. Czułe wspomnienie tej biednej dziewczyny podszepnęło mu pomysł pisania listów miłosnych, które będzie przeciskał przez otwór od sztaby. W ciągu następnych dni podkłada w ten sposób jeden liścik każdego wieczoru, a potem idzie sobie dalej, jak gdyby nigdy nic; ojciec i matka przejmują list, odczytują na głos, biorąc to za żart, ile że nie wiadomo, do której z córek odnoszą się te wyznania. Powtarza się to przez dwanaście dni; zaczyna to wyglądać na coś poważniejszego; daremnie próbują przyłapać winowajcę. Nareszcie któregoś wieczoru sąsiedzi dają o nim znać; zatrzymują go i chłopcy ze sklepu chcą go zaprowadzić do komisarza. Na ulicy pełno ludzi. Ojciec, bojąc się skandalu, prowadzi Restifa do mieszkania za sklepem.

— Nie trzeba mu robić nic złego — mówią obie siostry.

Rodzina zamyka drzwi.

— Pan pisał te listy? — zapytuje ojciec. — Do której z moich córek?

— Do starszej.

— Trzeba to było zaznaczyć... A teraz, jakim czołem pan usiłuje wywołać zamęt w sercu młodej osoby i nawet dwóch młodych osób?

— Nie wiem, jakieś przemożne uczucie...

Broni się żarliwie, ojciec łagodnieje i wreszcie powiada:

— W tych listach jest żywe tchnienie... Niech się

pan da poznać; niech pan korzysta ze swoich talentów, a zobaczymy.

Restif nie śmiał wyjawić, że jest żonaty; przeznaczył tę sceną na ozdobę swojej powieści, świadomie użył napisanych listów do podwójnego celu, ukazując niewinną zazdrość sióstr i zatrzymanie sprawcy, następnie scenę z ojcem, którego zmienił w Anglika, ponieważ była wtedy moda na Richardsona; dorzucił kilka epizodów ze swoich innych przygód i całość związał wyrazistą postacią jezuity, który dochował się dorosłej córki i wydaje ją za mąż do Kalifornii, „do kraju — powiada autor — gdzie ludzie są co najmniej tak głupi, jak w Paragwaju". Ukończywszy rękopis, Restif chciał zasięgnąć porady arystarcha. Upatrzył sobie niejakiego Progres, powieściopisarza i krytyka, którego głównym dziełem była Poetyka opery buffo. Progres kazał mu skrócić książkę do połowy. Trzeba jeszcze było zwrócić się do cenzora; można go było sobie wybrać. Restif dostał pana Albaret, który udzielił pochwalnego zezwolenia. „To uznanie — oświadczył Restif — podniosło mnie na duchu". Nie omieszkał powiadomić o tym kupca bławatnego, pana Bourgeois, prosząc go, aby pozwolił zadedykować utwór pannie Róży. Kupiec w imieniu córki wymówił się od tego zaszczytu w bardzo uprzejmym liście. „Jak wobec tego mógłbym marzyć — skarży się autor — że wolno mi będzie kiedykolwiek zadedykować powieść równie pięknej osobie należącej do klasy obywateli, która musi pozostać w zaszczytnym cieniu!" Utwór kupiła wdowa Duchesne, po piętnaście liwrów od arkusza, co wyniosło siedemset franków z okładem. Nigdy jeszcze Restif nie miał w rękach tak wielkiej sumy. Porzucił bardzo nierozważnie swoje stanowisko prota i odtąd oś jego życia zmieniła kierunek.

Co do Róży Bourgeois, to nie widział jej więcej; na

tym się przygoda skończyła, ale przypadek postawił dodatkowy akcent, aby ukoronować romansowe sceny, które powstały z woli Restifa. Dwie siostry były wnuczkami niejakiej Róży Pombelins, w której kochał się ojciec Restifa. Wyobraźcie sobie, że ten ojciec jest mniej cnotliwy, niż był naprawdę, i otóż gotowy dramat rodzinny, który może doprowadzić do straszliwego zakończenia... Jeśli idzie o dziwne powiązania, to niczego więcej nie można żądać nawet dzisiaj.

II. POWIEŚCI FILOZOFICZNE RESTIFA

Działalność pisarska Restifa w rzeczywistości zaczyna się dopiero w roku . Widzieliśmy, że jego młodość była podzielona na sprawy miłosne i mało opłacalną pracę robotnika składacza. Przechodząc w Pamiętnikach do nowej fazy, która otwarła się w jego życiu, zawołał: „Na tym się kończy haniebna epoka mojego życia, epoka mojej nicości, nędzy i poniżenia". Małą poczytność Cnotliwej rodziny tłumaczył śmiałością ortografii, całkowicie zgodnej z wymową i regulowanej systemem prawideł, które wielokrotnie później zmieniał.

Lucyla albo Postępy cnoty, powieść wydana wkrótce potem, opisuje eskapady panny Cadette Forterre, córki komisanta od wina, jednej z najbardziej czarujących dziewczyn z Auxerre, o jakiej Mikołaj kiedykolwiek marzył. Podpisał się pod tą książką jako muszkieter i chciał ją zadedykować pannie Hus z Komedii Francuskiej. Aktorka wymówiła się od tego zaszczytu w bardzo grzecznym liście, wyrażając obawę, czy zbytnia swoboda tej książki nie zaszkodziłaby jej reputacji. Może Restif się łudził nadzieją, że zostanie

dopuszczony na słynne obiady finansisty Boureta, na które gust i dobre chęci panny Hus ściągały światek literacki, a które Diderot tak smacznie opisał w Kuzynka Rameau.

Nóżka Fanszety zawiera ciekawą przedmowę: „Gdybym nie miał na celu nic innego, jak tylko się podobać, kanwa tego utworu byłaby inna. Mając takie osoby, jak Fanszeta, jej służąca, wuj i jego syn, hipokryta z łatwością zawiązałby intrygę; pierwszy kochanek Fanszety okazałby się synem tego wuja, bieg wydarzeń byłby bardziej naturalny i rozwiązanie żywsze; ale trzeba było opowiedzieć prawdę". Powieść ta nie jest niczym innym, jak historią ładnej kobiety, kochanej przez starca, który ulega czarowi najbardziej uroczej na świecie nóżki i popełnia najdziksze szaleństwa. W tekście i załączonych notach widać to samo nieustanne zapatrzenie w kobiecą nogę i obuwie, które można zauważyć u Restifa zawsze i wszędzie. Ta monomania nie opuszczała go ani na jeden dzień. Wystarczyło, aby podczas spaceru wpadła mu w oko ładna nóżka, a natychmiast biegł poszukać swojego rysownika Bineta, aby zapędzić go do robienia szkiców. Według Restifa „kobiety, które się obuwają na płasko, jak te osławione koturnowe fircyki, uniezgrabniają się i umężczyźniają w okropny sposób, gdy na odwrót, trzewik na wysokim obcasie usmukla nóżkę i sylfizuje całe ciało". Nagromadzone w tym zdaniu dziwaczne, choć wyraziste słowa dają wyobrażenie o szczególnej frazeologii, która w połączeniu ze śmiałością ortografii utrudnia lekturę pierwszych utworów Restifa. W każdym razie Nóżka Fanszety wyrobiła mu nazwisko. Niepodobna odmówić oryginalności i nawet stylu tej powieści, która przyniosła mu bardzo niewiele, i to właśnie z racji swojego powodzenia, ponieważ bito po kryjomu nadliczbowe egzemplarze.

Po Nóżce Fanszety ukazał się Pornograf, złożony z dwóch części: pierwsza — to powieść w listach, które mają wykazać potrzebę zmiany pewnych zarządzeń policyjnych; druga — to projekt nowych zarządzeń wraz z uzasadnieniem w notach i suplementami. Autor uznaje za konieczne, aby w wielkich skupiskach ludności niektóre kobiety były przeznaczone do gwarantowania i ochrony moralności innych kobiet. W Indiach taką rolę spełniały kobiety z niższych kast; w Grecji ten cel społeczny przydzielano niewolnicom. W czasach najnowszych można by znaleźć podobną klasyfikację opartą na nadmiarze temperamentu lub nieszczęsnych następstwach pewnych pozycji społecznych. W tej hipotezie Restifa zarysowuje się coś, co przypomina późniejszą doktrynę Fouriera; motylkowość jest, według Restifa, naczelnym prawem pewnych organizacji. W tych poniżonych naturach dokonują się jednak przemiany wywoływane wiekiem lub ideami moralnymi albo pod wpływem nieprzewidzianego uczucia, które oczyszcza umysł i serce. W tym wypadku wszelka pomoc, wszelka zachęta powinna być dana tym, co chcą wrócić do ogólnego porządku, do normalnego społeczeństwa. Główna tendencja, jaka by miała panować w szczególnej instytucji partenionów, które Restif chciałby założyć na wzór starożytnej Grecji, polegałaby właśnie na zwracaniu umysłów w tym kierunku. Restif sądzi, że najbardziej wyuzdane natury nie staczają się na dno same przez się, ale spychane hańbą ciążącą na ich przeszłości lub sytuacją wynikającą z nieszczęśliwego urodzenia, albo w konsekwencji jednego błędu, albo na skutek spiętrzenia nieszczęść, które trudno określić. Za największą zaletę proponowanych przez siebie zarządzeń uważa to, że uwalniają, jak twierdzi, młodzież od pokus zewnętrznych, że usuwają sprzed oczu rodziny widok grzechu bezczelnie

obnoszącego po ulicach swój jednodniowy przepych, że zabezpieczają zbłąkanego chwilowo młodego mężczyznę przed chorobami, za które narody są współodpowiedzialne.

Utwór ten osiągnął sukces europejski i wyłożone w nim idee silnie poruszyły umysł filozoficzny Józefa II, który też w podległych sobie krajach wprowadził w życie projekty zawarte w drugiej części książki. Po Pornografie przyszła kolej na wiele utworów tego samego rodzaju, które autor zebrał pod wspólnym tytułem Myśli osobliwe. Tom drugi nazywa się Mimograf albo Teatr zreformowany. Restif nastaje w tej książce na konieczność wprowadzenia do teatru absolutnej prawdy i zarzucenia konwencjonalnego systemu tragedii i komedii, których akademickie reguły dokuczyły nawet takim geniuszom, jak Corneille i Moliere. Mógłby kto pomyśleć, że czyta przedmowy Diderota i Beaumarchais, tamci jednak mieli więcej szczęścia czy zręczności, dość, że wprowadzili swoje teorie na scenę, gdy tymczasem teatr Restifa był zawsze odrzucany. O nadmiarze wierności, jaki chciał wprowadzić, może poświadczyć fakt, że proponował, dla wzmocnienia jedności, moralności i rozkoszy teatru, powierzać sceny miłosne prawdziwym parom zakochanych w przeddzień ich ślubu.

Aż do wydania Chłopa wykolejonego Restif nic prawie nie zarabiał poza swoją pracą drukarską, z której się utrzymywał, jak Jan Jakub Rousseau z kopiowania partytur. Księgarze bardzo niechętnie wypłacali należności, nadliczbowo bite egzemplarze pokaźnie zmniejszały ewentualne dochody, a cenzorzy często

zatrzymywali wydrukowane już utwory albo obciążali je ogromnymi kosztami, żądając usunięcia niebezpiecznych ustępów i podklejenia nowych arkuszy. „ sierpnia — skarży się autor — byłem jeszcze uboższy niż w czasach, kiedy pracowałem jako prot. Dochód z mojej Cnotliwej rodziny szybko znikał; Szkołę młodości odrzucił księgarz, Pornografa — cenzor... Jednakże nie traciłem odwagi. W pięć dni napisałem Lucylę. Nie mogłem dostać za nią więcej jak trzy ludwiki od księgarza, który wybił tysiąc pięćset egzemplarzy zamiast tysiąca i odstąpił korekty podrabiaczom. Ten człowiek, zausznik policji, dorobił się majątku; umarł w chwili, kiedy miał się nim cieszyć". Widać z tego ustępu, w jakim stanie znajdowało się francuskie księgarstwo. Pornogiaf i Mimogiaf przyniosły Restifowi niewiele na skutek nieopłacalnego stowarzyszenia założonego przez pisarza z robotnikiem, który wyłożył jakieś fundusze. Córka naturalna i Listy córki do ojca, wydane przez Lejaya, nie dały świetniejszych dochodów. Za powieść naśladowaną z Queveda pod tytułem Chytry łotrzyk, zapłacono mu w papierach pozbawionych wszelkiej wartości. Widać w tej powieści, jak Restif wahał się między różnymi wpływami obcymi, którym podlegali pisarze jego epoki, zanim nabrał całkowitej pewności siebie w Chłopie wykolejonym.

Otrzymawszy trochę pieniędzy w schedzie po ojcu, Restif mógł pokryć koszty wydania Chłopa, którego księgarz Delalain nie chciał kupić. Pierwsze wydanie rozeszło się w ciągu sześciu tygodni, drugie — w dwadzieścia dni. Trzecie szło wolniej z powodu nadliczbowych egzemplarzy; ale za granicami Francji powodzenie było tak ogromne, że w samej tylko Anglii książka osiągnęła czterdzieści dwa wydania. Wizerunek obyczajów francuskich zawsze interesował bardziej cudzoziemców niż samą Francję. Utwór ten z początku

przypisywano Diderotowi, co wywołało mnóstwo reklamacji. Wstrzymano sprzedaż; jednakże Restif, zjednawszy sobie cenzora Demaroles prezentem, wystarał się o cofnięcie zakazu pod warunkiem podłożenia kilku kartonów w miejscach zaznaczonych jako niebezpieczne.

Chłopka wykolejona ukazała się w trzy lata po Chłopie, potem oba utwory zostały połączone pod tytułem Chłop — Chłopka. Tutaj już wyraźnie zaznaczają się idee reformatora przemieszane z dramatycznymi pomysłami powieściopisarza. Warto przy tej okazji wspomnieć o ogólnych zasadach filozoficznych i moralnych, do których autor doszedł i które później miał rozwijać w paru książkach specjalnych. Restif przypisuje pierwsze ich pobudki rozmowom, jakie w czasach swojego terminowania prowadził z franciszkaninem Gaudetem d'Arras. Wiedza franciszkanina uzupełniała awanturnicze myśli młodzieńca, który pod tym względem odczuwał swoje braki, i system jego zasad kształtował się jak antyczna chimera z dziwacznego połączenia dwóch natur.

Życie Restifa de la Bretonne świadczy z całą oczywistością, że jego poglądy filozoficzne szły oddzielnym torem, do woli ozdabiane barwną wyobraźnią. Logika jego zasad całkowicie zawodzi w postępowaniu osobistym, toteż na każdym kroku musi wykrzykiwać: „Ach, jaki błąd popełniłem! Ach, jaką słabość okazałem! Ach, jaki byłem tchórzliwy!"

Oto i reformator.

Co do Gaudeta d'Arras, którego postać szczegółowo przedstawił w Chłopie wykolejonym, to ten, przeciwnie, nie uznaje ani cnoty, ani grzechu, ani tchórzostwa, ani słabości. Wszystko, co człowiek robi, jest dobre, dopóki działa we własnym interesie i dla swojej przyjemności, nie narażając się na zemstę prawa czy ludzi.

Jeśli powstaje zło, to z winy społeczeństwa, które go nie przewidziało. Jednakże Gaudet d'Arras nie jest okrutny, jest nawet czuły dla tych, których kocha, dlatego że potrzeba mu towarzystwa; jest wrażliwy na cudze niedole na skutek jakiegoś nerwowego skurczu, który odczuwa na widok cierpienia; ale mógłby być twardym, egoistycznym, nieczułym, gdyby się w tym względzie mniej ze sobą liczył i uważał to za przypadkową cechę swojej organizacji albo raczej za tajemnicze zrządzenie nieśmiertelnej natury, która stworzyła sępa i gołębicę, wilka i baranka, muchę i pająka. Nic nie jest dobre, nic nie jest złe, ale wszystko razem nie jest obojętne. Sęp uwalnia ziemię od zgniłego mięsa, wilk zapobiega rozmnażaniu się niezliczonych plemion gryzoniów, pająk zmniejsza liczbę szkodliwych owadów; tak jest ze wszystkim: cuchnący gnój służy na nawóz, trucizny są lekarstwami... Człowiek, który panuje na ziemi, powinien umieć regulować stosunki między istotami i rzeczami zależnie od swojego interesu i potrzeb rasy ludzkiej. Tutaj, a nie w wierzeniach religijnych czy formach władzy tkwi zasada przyszłych pokoleń. Dobra organizacja społeczna obejdzie się bez cnót osobistych: uczynność i miłosierdzie staną się sprawami urzędów; rzetelna filozofia usunie nawet troski moralne, które są wynikiem religijnego wychowania albo powieściowej lektury.

Dziś oczywiście nie ma już nic nowego w tej doktrynie z , która pochodzi bezpośrednio od znakomitych epikurejczyków wieku Ludwika XIV i którą można w całości znaleźć w Systemie przyrody. Chcieliśmy wskazać tylko podstawę, na jakiej autor Pornografa oparł swój system. Co do niego samego, to przyjął poglądy Gaudeta d'Arras z dobrodziejstwem inwentarza. Materializm bezwzględny był mu niemiły i winszował sobie, że znalazł w innym przyjacielu, towarzyszu

z drukarni, poczciwym Loiseau, umysł bezwzględnie spirytualistyczny, przeciwstawny epikurejskim tendencjom franciszkanina. W każdym razie można było zająć pozycję pośrednika między Gaudetem a Loiseau. Mimo że Loiseau był filozofem, to jednak wierzył w Boga, który nagradza i karze, a nawet w anioły czy duchy, boskich akolitów, których istnienie znakomity Dupont de Nemours próbował później udowodnić poza wszelką tradycją religijną. Oschłość prymitywnego naturalizmu była w ten sposób wynagradzana pewnymi skłonnościami mistycznymi, w które wpadli później Pernetty, d'Argens, Delille de Salles, d'Espremenil i SaintMartin. Jakkolwiek te wahnięcia myśli filozoficznej mogą się dzisiaj wydawać dziwaczne, to jednak przebiegały one dokładnie tak samo, jak w czasach rzymskich, kiedy aleksandryjski neoplatonizm nastąpił po szkole epikurejczyków i stoików wieku Augusta.

Choćby idee filozoficzne zawarte w Panu Mikołaju miały niewielką wartość, niepodobna ich pominąć przy ocenie jego dzieł literackich, bo Restif należy do tych pisarzy, którzy nie napiszą linijki poezji czy prozy, powieści czy dramatu bez powiązania jej jakąś nicią z syntezą uniwersalną. Pretensja do analizy charakterów i do krytyki obyczajów objawia się już w trzech czy czterech mało znanych powieściach, które poprzedziły Pornografa; poczynając od tej książki, dzięki osiągniętemu sukcesowi, dążności reformatorskie autora szybko się rozszerzają; po Mimografie oto jeszcze Antropograt i Gynograf, mężczyzna i kobieta zreformowani, potem Termograf i Głossograf, książki o prawach i o języku. Dwie pierwsze mało odbiegają od poglądów Rousseau. Za przykładem genewskiego filozofa, Restif nie widzi innego lekarstwa na zepsucie, jak pobyt na wsi i pracę na roli, jednakże nie gani

teatru i sztuk pięknych. Ale gdzież jest zasługa filozofii, która nie widzi innego sposobu moralnego uzdrowienia społeczeństwa, jak zniesienie miasta? Trzeba więc usunąć cuda przemysłu, sztuki i wiedzy, i ograniczyć się do roli człowieka, który wytwarza i spożywa płody ziemi? Bardziej by się chyba opłaciło szukanie zasad moralnych uwzględniających wszystkie stany i wszystkie pozycje społeczne.

III. DZIEŁA, W KTÓRYCH RESTIF MÓWI O SOBIE

Obok powieści dyktowanych ambicjami filozoficznymi w kolekcji Restifa mnożyły się nieustannie powieści innego typu, który już określiliśmy poprzednio; są to właściwie kolejne rozdziały tych samych wyznań: można te opowiadania nazwać zwierzeniami Restifa. Do tej grupy należą Pamiętniki pana Mikołaja. książka, w której opowiada o swoim dziwnym życiu bez osłonek i wybiegów; do tej samej grupy wypada zaliczyć niektóre partie ogromnego zbioru opowiadań i szkiców obyczajowych, który nosi tytuł Współczesne.

Pamiętniki pana Mikołaja to po prostu życie własne autora; zawierają one bez mała wszystkie składniki tematu podjętego już w Chłopie wykolejonym.

Analiza powieści ułatwi rozpoznanie tych związków. W powieści autor przedstawia siebie pod imieniem Edmunda; przygody z czasów pobytu w Auxerre stanowią część pierwszą nie widać tu wielkiego wkładu wyobraźni; kunszt autora przejawia się w doborze szczegółów i malowaniu charakterów. Nade wszystko przykuwa uwagę osoba Gaudeta d'Arras; można w niej dojrzeć prototyp tych mrocznych postaci, które

wznoszą się ponad akcję powieściową i fatalnie poruszają jej nićmi. Od tego czasu bardzo nadużywano tych demonicznych, szyderczych bohaterów; ale Restif ma tę przewagę, że odmalował postać prawdziwą, przewagę smutnie okupioną tym, że znał tego człowieka osobiście. Sposób, w jaki fabuła dramatyczna czerpie tu z rzeczywistości, przywodzi na myśl kompozycje figuralne pewnych rzeźbiarzy grupujących kształty nie oparte na studiach czy wyobraźni, ale brane i lepione z natury. Zgodnie ze zwyczajem autora widzimy również postać pani Parangon, a potem, przez opozycję, postać Zefiry. Powtarzanie tej całej historii byłoby rzeczą zbyteczną; warto jednak zauważyć, że pani Parangon i Gaudet d'Arras spotykają się z autorem w Paryżu, jedno jako dobry, drugie jako zły duch jego życia. W istocie ta część stanowi o sile i zaletach całej książki, która bez niej byłaby tylko zarysem wspomnień osobistych. Gaudet d'Arras staje się złowieszczym mentorem Edmunda; prowadzi go przez wszelkie rozpasanie, wszelkie zepsucie, wszelkie występki stolicy, bez zainteresowania i bez nienawiści, nawet z pewnego rodzaju przyjacielskim współczuciem dla młodego człowieka, z którym lubi przebywać. Według jego obszernie rozwijanej filozofii, aby osiągnąć szczęście, trzeba wszystko poznać, wszystkiego użyć, zaspokajać namiętności bez obawy i bez zapału, potem coraz bardziej wysuszać swoje serce, aby dojść do kontemplacyjnej nieczułości mędrca, która staje się prawdziwym ukoronowaniem jego życia i przygotowuje go do przyszłych słodyczy śmierci, jego jedynej zapłaty. Postępując w myśl tych zasad, Edmund prowadził wesołe życie, zbezcześcił swoją protektorkę, doszedł w zepsuciu do najbardziej nikczemnego wyrafinowania, w końcu ożenił się z sześćdziesięcioletnią kobietą, aby zdobyć jej majątek; żona umiera po trzech

miesiącach i Gaudet d'Arras zostaje oskarżony o jej otrucie. Ten postępek ultrafilozoficzny otworzył mu drogę na szafot, ale Gaudet popełnia samobójstwo. Edmund zostaje skazany na galery. Po długich latach cierpień i udręki sumienia udaje mu się zbiec i powraca do rodzinnej wsi, tak dalece zmieniony, tak zbolały, że nikt go nie poznaje. Jego rodzice umarli ze zmartwienia; błądzi po cmentarzu, szukając ich grobów; tutaj spotyka swojego brata Piotrusia, który nigdy nie opuszczał wsi i spokojnie prowadził pożyteczne życie uprawiając swój zagon; następuje scena bardzo przejmująca i piękne przedstawienie. Autor po trosze wpada znowu w banalny romans, każąc następnie Edmundowi odnaleźć swoją dawną opiekunkę, panią Parangon, która mu przebacza, pociesza go i nawet zgadza się go poślubić; ale w dniu, kiedy ślub ma się odbyć, Edmund ginie przewrócony i przejechany przez powóz.

Widać, że autor nie myślał siebie oszczędzać, odtwarzając swoje rysy pod przejrzystą postacią Edmunda. Nie ulega też wątpliwości, że malował tę postać przesadnie, aby nią bardziej zaszokować czytelników, i że w swoim przekonaniu sam nie zasługiwał na karę, jaką wymierzył bohaterowi powieści. Nietrudno jednak dojrzeć w Edmundzie podstawowe cechy charakteru, który ujawnia się w Panu Mikołaju, to znaczy pewien rodzaj zarozumiałej słabości, która w przedziwny sposób obezwładnia filozoficzne uroszczenia tego ucznia Gaudeta d'Arras. Edmund nigdy nie potrafił się zdobyć na niezbędną siłę moralną, aby stawić czoło nieszczęściu albo się oprzeć pokusie podłości, chcąc nie chcąc, na każdym kroku wyznaje swoją słabość, doprasza się politowania lub odwołuje się do tego uczucia, na które się tysiąc razy zaklina: „Chciałem odmalować zdarzenia naturalnego życia i przekazać je

potomności jako anatomię moralną"; chwali sobie śmiałość, z jaką postanowił „wszystko nazywać po imieniu, kompromitować innych, poświęcać ich wraz ze sobą i tak samo, jak siebie, dla dobra publicznego". Jego zdaniem Jan Jakub Rousseau mówił prawdę, ale był nazbyt pisarzem. Chwali go właściwie tylko za to, że wydobył z zapomnienia panią de Warens i tchnął w nią wieczne życie; przy tej okazji zwraca uwagę na związek między tą osobą a panią Parangon, chlubi się swoim pierwszeństwem, bo Chłop wykolejony, w którym wychwalał panią swojego serca i pod zmienionymi nazwiskami opowiadał o swoich z nią przygodach, ukazał się w , przed Wyznaniami Rousseau. „Nie oburzajcie się na mnie za to — pisał — że jestem człowiekiem i że jestem słaby; trzeba mnie za to chwalić, bo gdybym miał do wykładania przed wami same tylko cnoty, gdzieżby się podział mój ludzki wysiłek? Ale miałem odwagę obnażyć się przed wami, ukazać wszystkie moje słabości, wszystkie moje niedostatki, moje szpetoty, abyście mogli podobnych do was porównać z sobą... Ludzie wierzą — dodaje — że bajki uczą. Zgoda! Ja właśnie jestem wielkim bajkopisem, który własnym kosztem naucza innych; jestem wielokrotnym zwierzęciem, czasami szczwanym jak lis, czasami ograniczonym, leniwym i tępym jak osioł, często dumnym i odważnym jak lew, chwilami szybkim i chciwym jak wilk..." Orzeł, kozioł i zając dostarczyli mu dalszych skojarzeń bardziej lub mniej skromnych, ale jakaż to szczególna filozofia, która pod pozorem życia wedle natury zniżyła człowieka do poziomu zwierzęcego albo raczej nie podnosi go powyżej wartości wielokrotnego zwierzęcia?

Dochodzimy do Współczesnych, jednego z najbardziej znanych dzieł Restifa. Wiele swoich pierwszych powieści przedrukował w tej ogromnej kolekcji

zajmującej czterdzieści dwa tomy od do . Współczesne, ilustrowane pięcioma setkami rycin przeważnie bardzo starannych, pozostaną ciekawym, choć przesadnym wizerunkiem obyczajów i stylu życia końca XVIII stulecia. Miały też wielkie powodzenie zwłaszcza na prowincji i za granicą. Ta ogromna kompilacja, płacona po czterdzieści osiem liwrów za arkusz, umożliwiła autorowi zamówienie rycin przedstawiających sto dwadzieścia postaci Chłopa — Chłopki wykolejonych. Podobnie jak Dorat, Restif rujnował się na ilustrowaniu swoich dzieł. Po sukcesie tej kolekcji wypuścił wiele nowych, takich jak Francuzki, Paryżanki, Prowincjałki, aż do ostatniej serii z drastycznymi opisami pod tytułem Palais Royał.

W tym okresie Agnieszka Lebegue nie mieszkała już z nim razem. Przeniosła się na wieś i zajmowała się wychowaniem kilkorga dziewcząt. Restif umilał sobie samotność dość trwałymi stosunkami z córką piekarza, Wirginią, która wyciągnęła od niego sporo pieniędzy i narobiła mu wiele zmartwienia przepuszczając ze studentami dochody ze sprzedaży jego głównych dzieł literackich. Nie dość tego, Wirginia uważała go za skąpca i w końcu porzuciła go dla jakiegoś kasjera z banku. Jedyną zemstą pisarza była powieść Mężczyzna czterdziestoletni; próbował z tej smutnej przygody wycisnąć przynajmniej pieniądze, które pochłonęła. Tytuł wskazuje wiek, kiedy zaczyna się schyłek uwodziciela, bardziej jeszcze uwydatniony w pięć lat później, kiedy Restif miał nieszczęście poznać Sarę. Przeżywane zmartwienia nasunęły mu pomysł pod tytułem Sowa, czyli nocny obserwator, w którym sam przypisuje sobie wygląd nocnego ptaka, zgodnie z wrażeniem, jakie robiły z daleka jego czarne oczy i orli nos, kiedyś zgrabny, teraz zmieniający się w karykaturę. Ta książka była zaczątkiem Nocy paryskich.

W tym czasie, kiedy pisał Nowego Abearda, kochał się w ładnej kiełbaśniczce, pannie Londo, bo zawsze, do każdej powieści, trzeba mu było modelu. W książce tej można znaleźć zalążek jego Fizyki. Kiełbaśniczka, pozbawiona wykształcenia, była jednak nie mniej ciekawa astronomii niż piękna markiza, której Fontenelle poświęcał swoje uczone gawędy. Powstał więc cały system kosmogoniczny na użytek... pięknych kiełbaśniczek. To zagłębianie się w sprawy ponadziemskie sprawiło, że Restif wystąpił jako pomysłowy rzecznik aeronautyki, pisząc książkę o Człowieku latającym: Maszyna, która unosi Wiktoryna w powietrze, jest opisana ze skrupulatną drobiazgowością. Prawdopodobnie Restif inspirował się Podróżą Cyrana, który na długi czas przedtem przewidywał wynalazek Montgolfiera.

Wreszcie ukazało się Życie mojego ojca, utwór, który nie przyniósł mu takich korzyści materialnych, jak Chłop wykolejony, ale zdobył dla Restifa de la Bretonne uznanie i szacunek poważnej publiczności. Opisuje tu z prostotą i wdziękiem spokojny tryb życia i skromne zalety uczciwego człowieka, na którym, jak wyznaje, powinien był się wzorować. Portrety jego ojca, Edme'a Restifa, i matki, Barbary Bertot, uświetniają ten utwór, którego autor wykazał taką tęsknotę za prawością i czystością obyczajów, jaką mógłby odczuwać upadły anioł za utraconym rajem.

Po tej domowej idylli przyszła kolej na książkę gorzką, bolesną, pełną gniewu i rozpaczy. Przekleństwo ojcowskie, książka, w której pokutuje może smutne wspomnienie jakiegoś rodzinnego dramatu, pierwszy szczebel moralnego upadku autora. Odkrycie australne, wspomniana już książka o człowieku latającym, i Andrograf, utwór filozoficzny wyznaczający wiele miejsca utopii, należą do ostatniego okresu działalności

literackiej Restifa, w którym zdarzyło mu się napisać dziewięćdziesiąt pięć tomów w ciągu sześciu lat. W tym czasie miał nieszczęście stracić cennego przyjaciela, który go często wspomagał ze swojej sakiewki i chronił go jako cenzor jego ogłaszanych utworów. Człowiek ten, nazwiskiem Mairobert, był znudzony życiem. Postanowiwszy rozstać się ze światem, wpadł na dobry pomysł, aby parafować zawczasu wiele utworów Restifa. Odbierając je od cenzora, powieściopisarz skarżył się na kłopoty domowe i pieniężne. Zazdrościł losu Mairobertowi, który był młody, bogaty i wpływowy. „Iluż ludzi, którzy uchodzą za szczęśliwych, wpada w ostateczną rozpacz!" — odpowiedział tamten. W dwa dni potem Restif dowiedział się, że jego protektor przeciął sobie żyły w wannie i dobił się wystrzałem z pistoletu. „Zostałem sam! — rozpacza Restif w Dramacie życia po otrzymaniu tej bolesnej wiadomości. — O Boże! Jakże mnie los prześladuje! Ten człowiek miał mi zapewnić egzystencję... Wracajmy do nicości!"

Tymczasem inny bogaty przyjaciel, nazwiskiem BultelDumont, zastąpił mu Mairoberta. Restif został przez niego wprowadzony do pewnego mieszanego towarzystwa, gdzie spotykała się wielka burżuazja, sądownictwo, literatura i trochę szlachty. Robé, Rivarol, Goldoni, Caraccioli, aktorzy i ludzie sztuki, diuk de Gevres, Preval, Pelletier de Mortefontaine, taka była śmietanka tego towarzystwa, zawsze ciekawego książek, filozofii, paradoksów, dowcipnego słówka i pikantnej anegdoty. Salony Dumonta, Prevala i Pelletiera otwierały się jedne za drugimi dla tej wtajemniczonej publiczności. Na Restifie, który był w tym świecie zaledwie nowicjuszem, najsilniejsze wrażenie wywarła pani Montalembert, która przyjęła go z sympatią.

— Gdybym miał o trzydzieści lat mniej! — zawołał

i niebawem posłużył się postacią tej ujmującej kobiety, wprowadzając ją do Nocy paryskich jako markizę, wcielenie tajemniczej opatrzności, której powierzał los nieszczęśliwych i cierpiących, spotykanych podczas nocnych wędrówek po mieście.

W tym samym czasie poznał Beaumarchais'go ten, doceniając jego podwójny talent pisarza i drukarza, chciał mu powierzyć kierownictwo drukarni Kehla, gdzie tłoczono wielkie wydanie Voltaire'a; Restif odmówił, czego później żałował.

Jeszcze jeden dom otworzył się przed pisarzem, którego poprzedzała w tym czasie rosnąca sława, dom Grimoda de La Reyniere syna; ten młody człowiek z gorącą duszą, dowcipny i postrzelony, urządzał biesiady literackie z takimi wybrankami, jak Chénier, obaj Trudaine'owie, Mercier, Fontanes, hrabia de Narbonne, kawaler de Castellane, dalej Larive, SaintPrix itd. Dziwactwa amfitriona ujawniały się w programie urządzanych przyjęć. Cały Paryż interesował się dwiema wydanymi przez La Reyniére'a ucztami filozoficznymi, dla których ustalił ceremoniał w stylu antycznym. Element nowoczesny stanowiła kawa podawana w niebywałych ilościach. Aby dostać zaproszenie, trzeba się było zobowiązać do wypicia dwudziestu dwóch półfiliżanek kawy do śniadania. Po południu odbywały się pokazy elektryczności. Potem zasiadano do wielkiego okrągłego stołu w sali oświetlonej trzystu siedemdziesięcioma lampionami. Herold przebrany za Bayarda, z kopią w dłoni, oznajmiał kolejno dwanaście dań nadzorowanych osobiście przez ubranego na czarno La Reyniere'a. Orszak kuchcików i paziów towarzyszył służbie roznoszącej potrawy na ogromnych srebrnych półmiskach, a ładne służebnice w rzymskich strojach, usadowione przy gościach, podsuwały im swoje długie włosy do otarcia palców.

IV. ŻYCIE RESTIFA PODCZAS REWOLUCJI

Wiadomo nam już teraz o dziwnym życiu Restifa tyle, ile trzeba, aby go stanowczo zaliczyć do pisarzy, których Anglicy nazywają ekscentrykami. Do szczegółów charakterystycznych podanych tu i ówdzie w naszym opowiadaniu warto jeszcze dorzucić kilka rysów osobliwych. Restif był niski, ale krzepki i tęgawy. W ostatnich latach życia uchodził za mruka, zaniedbanego w ubiorze i trudnego w obejściu. Któregoś dnia kawaler de Cubieres wracał z Komedii Francuskiej; po drodze zatrzymał się u wdowy Duchesne, aby kupić modną sztukę. Pośrodku kramu stał jakiś mężczyzna w obwisłym po bokach kapeluszu, który zasłaniał mu połowę twarzy. Ciemny płaszcz z grubego sukna dochodził do połowy łydki, obciśnięty w pasie prawdopodobnie dla zmniejszenia tuszy. Kawaler przyglądał mu się z zaciekawieniem. Nieznajomy wyciągnął świeczkę, zapalił ją na kontuarze, wstawił do latarki i wyszedł nie żegnając się z nikim. Mieszkał w tym domu.

— Kto jest ten oryginał? — zapytał Cubieres.

— No jakże? Pan go nie zna? To Restif de la Bretonne.

To słynne nazwisko wprawiło kawalera w zdumienie. Wrócił nazajutrz, gotów nawiązać przyjazne stosunki z pisarzem, którego lubił czytać. Restif ani słowem nie odpowiedział na komplementy wytwornego poety, którego rozpieszczano w ówczesnych salonach. Cubieres zaśmiał się z tego braku uprzejmości i na tym się skończyło. Mając później okazję spotkać Restifa u wspólnych znajomych, zobaczył przed sobą zupełnie innego człowieka, pełnego werwy i serdeczności. Przypomniał mu pierwsze spotkanie.

— Czemu się pan dziwi? — powiedział Restif. — Jestem człowiekiem chwili; pisałem wtedy Nocną sowę i chcąc być prawdziwą sową, ślubowałem nie rozmawiać z nikim.

Było też trochę symulacji w tej roli gbura, przejętej po Janie Jakubie. To podniecało ciekawość ludzi z wielkiego świata i wysoko usytuowane damy wysilały się, aby oswoić niedźwiedzia. Restif stawał się znowu uprzejmy; ale chwilami jego bezceremonialne umizgi, nawroty zuchwalstwa z czasów, kiedy odgrywał rolę Faublasa z sutereny, przerażały nieostrożne kobiety, zmuszone nagle do słuchania jakiegoś cynicznego żartu.

Któregoś dnia zaproszono go na śniadanie do pana Senac de Meillan, intendenta z Valenciennes, razem z kilkoma mieszczanami z prowincji, którzy chcieli poznać autora Chłopa wykolejonego. Ponadto byli tam akademicy z Amiens i redaktor „Gazety Pikardyjskiej". Restifa posadzono między panią Denys, kupcową wzorzystych muślinów, a inną panią, skromnie ubraną, którą wziął za pokojową z wielkiego domu. Naprzeciw niego siedział młody zabawny prowincjonał, nazywany Nikodemem, dalej — przygłuchy mężczyzna, który rozweselał towarzystwo, coraz to wtrącając jakieś słówka bez żadnego związku z rozmową.

Wymuskany człowieczek w niezwykłym ubraniu z białego kamlotu nadymał się powagą i traktował poglądy polityczne i filozoficzne wypowiadane przez powieściopisarza jak niezłe żarty. Niejaka pani Laval, kupcowa koronek z Malines, brała Restifa w obronę i uważała, że jest głęboki. Było to w roku , rozmawiano więc przy stole o nowej konstytucji duchowieństwa, zniesieniu przywilejów szlacheckich i reformach prawnych. Powieściopisarz zmiarkował, że znalazł się w otoczeniu zupełnych prostaczków, którzy na ogół słuchają go przychylnie, przestał się krępować i szeroko przed nimi rozwinął mnóstwo ekscentrycznych poglądów. Głuchy mu przerywał w natrętny sposób, chwytając piąte przez dziesiąte, człowieczek w białym kamlocie zbijał wywody Mikołaja ostrym sprzeciwem albo poważnym zarzutem. Według ówczesnego zwyczaju na zakończenie odbyła się lektura. Mercier odczytał fragment polityczny, Legrand d'Aussy rozprawę o Górach Owernijskich. Restif rozwinął swoją teorię fizyki, którą zachwalał jako rozumniejszą od teorii Buffona i bardziej prawdopodobną od teorii Newtona. Rzucono mu się na szyję, oznajmiono, że wszystko razem jest wielkie. W dwa dni później jeden z uczestników tego śniadania, ksiądz Fontenai, wyjawił Restifowi, że był ofiarą mistyfikacji, która zresztą obróciła się na jego korzyść. Kupcowa muślinów była to diuszesa de Luynes, kupcowa koronek była to hrabina de Laval, pokojowa była to diuszesa de Mailly; Nikodem — był to Mateusz de Montmorency; człowiek głuchy — biskup z Autun; człowiek w kamlocie — ksiądz Sieyes, który przesłał mu komplet swoich pism, aby zatrzeć wrażenie surowych uwag rzucanych pod jego adresem podczas śniadania. Chciano zobaczyć Jana Jakuba z Hal z całą jego porywczością i cyniczną swobodą. Poznano zabawnego gawędziarza, utopistę nieco śmiałego, biesiadnika

mało obytego z towarzyskimi zwyczajami, gotowego zawołać, że pierwszy raz w życiu je ostrygi, ale usłużnego dla pań i zajmującego się nimi prawie bez przerwy. Jeżeli rzeczywiście może coś załagodzić niezliczone braki pisarza, jego niewiarygodne obnoszenie się z własną osobą i kapryśność w obejściu z ludźmi, to chyba to, że zawsze kochał kobiety dla nich samych, z oddaniem, zapałem, do szaleństwa. Gdyby nie to, jego książki byłyby nieczytelne..

Ale niebawem jesteśmy w ogniu Rewolucji. Filozof, który chciał zaćmić Newtona, socjalista, którego śmiałość zadziwiała rozważnego Sieyesa, nie był republikaninem. Tak się składało, że podobnie jak główni twórcy utopij, od Fenelona i SaintPierre'a do SaintSimona i Fouriera, był całkowicie obojętny na formę polityczną państwa. Nawet komunizm, stanowiący podstawę jego doktryny, wydawał mu się możliwy pod władzą monarchy, tak samo jak uważał, że wszystkie reformy Pornografa i Ginografa można wprowadzić w życie pod ojcowską opieką dobrego naczelnika policji. Dla niego, jak dla muzułmanów, książę był uosobieniem Państwa, które było właścicielem uniwersalnym. Miotając gromy na haniebną własność (to określenie powtarza setki razy), dopuszczał własność prywatną, pod pewnymi warunkami dziedziczną, a nawet szlachectwo, jako nagrodę za piękne czyny, które jednak powinno wygasnąć na dzieciach, jeśli nie odnowią tytułu dowodami odwagi i dzielności.

W drugim tomie Współczesnych Restif przedstawia projekt zrzeszenia wyrobników i kupców, które obywa się bez kapitału; jest to bank wymiany sprowadzony do najczystszej postaci. Oto przykład. Dwudziestu sprzedawców, którzy sami są wyrobnikami, zamieszkuje pewną ulicę w dzielnicy SaintMartin. Każdy z nich reprezentuje jakiśpożyteczny przemysł. Na skutek

niepokojów politycznych zabrakło pieniędzy i niegdyś tętniąca życiem ulica doszła z powodu przymusowej bezczynności mieszkańców do smutnego stanu. Pewien złotnik, który podróżował po Niemczech i widział tamtejszych braci morawskich, powziął projekt analogicznego zrzeszenia mieszkańców ulicy: wszyscy się zobowiążą do niekorzystania z żadnych pieniędzy, do kupna i sprzedaży drogą wymiany; tym sposobem piekarz będzie brał mięso u rzeźnika, ubierał się u krawca i stalował buty u szewca, wszyscy zrzeszeni powinni postępować tak samo. Każdy może mniej albo więcej dóbr nagromadzić lub wydać, ale spadek po nim wraca do wspólnoty i dzieciom przypadają równe części wspólnego majątku; każde się kształci na wspólny koszt gminy w zawodzie swojego ojca, ale w wypadku innych zdolności może zmienić zawód; zresztą wszyscy otrzymują podobną edukację. Chociaż niektórzy mogą uprawiać wolny zawód, wszyscy zrzeszeni będą się uważali za równych, bo wykształcenie stawia ich na tym samym poziomie. Małżeństwa, pomijając wypadki wyjątkowe, będą zawierane między osobami zrzeszonymi. Procesy sądowe będą prowadzone na koszt wszystkich; to, co sąd przysądzi, będzie wspólnym dobrem, a pieniądze napływające ze sprzedaży poza obrębem zrzeszenia będą przeznaczone na kupno surowców odpowiednio do potrzeb każdego rzemiosła. Taki jest ten projekt, który nie był zresztą przeznaczony dla całego społeczeństwa, bo autor pozostawiał swobodny wybór rozmaitych form zrzeszenia, licząc na to, że doświadczenie wyłoni formę najodpowiedniejszą, która naturalną rzeczy koleją pochłonie inne. Co do starego społeczeństwa, to nie zostanie ono ograbione, ale będzie musiało pogodzić się z rywalizacją, której nie zdoła na dalszą metę wytrzymać. Tymczasem pisarz się starzał, z dnia na dzień coraz

bardziej zgorzkniały, zgnębiony stratami pieniężnymi i mnóstwem trosk rodzinnych. Jedyna jego łączność ze światem sprowadzała się do tego, że wieczorem przychodził do kawiarni Manoury, gdzie niekiedy wdawał się w głośne dyskusje polityczne i filozoficzne. Kilku starych bywalców tej kawiarni mieszczącej się na Wybrzeżu Szkolnym, pamięta jeszcze jego starą błękitną opończę i zabłocony płaszcz, w który otulał się o każdej porze roku. Najczęściej sadowił się w kącie i grał w szachy do godziny jedenastej. O tej porze, niezależnie od tego, czy partia była zakończona, czy nie, wstawał w milczeniu i wychodził. Dokąd szedł? Mówią nam o tym Noce paryskie; spacerował niezależnie od pogody wzdłuż wybrzeży, zwłaszcza dokoła Cité i Wyspy Św. Ludwika; zapuszczał się w błotniste ulice gęsto zaludnionych dzielnic i wracał nie wcześniej, aż zebrał obfity plon obserwacji jako świadek scen gwałtownych lub krwawych. Często interweniował w tych ciemnych dramatach i stawał jak don Kiszot w obronie uciśnionej niewinności lub torturowanej słabości. Czasami działał perswazją; niekiedy zawdzięczał swój autorytet temu, że podejrzewano go o działanie z ramienia policji.

Posuwał się jeszcze dalej, dowiadywał się od odźwiernych i lokajów o tym, co się dzieje w każdym domu, dostawał się pod takim czy innym przebraniem do wnętrza, przenikał tajemnice alkowy, odkrywał niewierność żony, pierwsze sekrety córki, sprawy, które potem rozgłaszał pod przejrzystymi osłonkami fikcji powieściowej. Toteż mnożyły się procesy i rozwody. Któregoś dnia omal nie został zamordowany przez niejakiego E., którego żonę umieścił w swoich Współczesnych. Zwykle redagował z rana obserwacje zebrane w ciągu nocy. Przed śniadaniem kończył co najmniej jedną nowelę. W ostatnich latach życia zimą,

z braku opału, pracował w łóżku, narzucając spodnie na szlafmycę ze strachu przed przeciągami. Miewał także dziwactwa, zmieniające się od utworu do utworu, których nie można bynajmniej porównywać z marginesowymi dziwactwami Haydna czy pana de Buffon. Raz skazywał się na milczenie, jak w tym okresie, kiedy Cubieres chciał z nim rozmawiać, to znowu zapuszczał brodę i mówił komuś, kto z niego żartował:

— Nie pozbędę się jej, dopóki nie skończę najbliższej powieści.

— Czy będzie wiele tomów?

— Piętnaście.

— Wobec tego pan się ogoli za piętnaście lat?

— Bądź spokojny, młody człowieku, piszę pół tomu dziennie.

I pomyśleć tylko, jaki majątek mógłby zbić w naszych czasach ścigając się z nieustraszonymi felietonistami i rywalizując w trywialnym zapale z najbardziej zaciekłymi badaczami suteren! Gorączkowy nieporządek wyobraźni odbijał się na jego piśmie, nieregularnym, wahliwym, nieczytelnym; myśli cisnęły się tłumnie pod pióro i nagliły, nie starczyło czasu na zaokrąglanie liter. Dlatego też był wrogiem podwójnych liter i skracał dłuższe sylaby. Najczęściej, jak wiadomo, układał swoje teksty przy kaszcie. W późniejszych łatach zdobył drukarenkę, gdzie sam, z pomocą jednego tylko czeladnika, składał swoje książki.

Rewolucja nie mogła mu się podobać żadną miarą, bo wynosiła na widownię polityków mało wrażliwych na jego humanitarne projekty, bardziej zaprzątniętych formułami greckimi i rzymskimi, niż podstawowymi reformami. Jeden tylko Babeuf mógł zrealizować jego marzenie; ale zniechęcony w tym czasie do własnych projektów, Restif nie okazał cienia sympatii dla zwolenników komunistycznego trybuna. Asygnaty

pochłonęły wszystkie jego oszczędności, sięgające co najmniej siedemdziesięciu czterech tysięcy franków, a naród wcale nie zastanawiał się nad tym, jak ratować jego utwory po utracie subskrypcji, z jakiej korzystał szeroko u dworu i wielkich panów. Jednakże Mercier nie zapominał o dawnym przyjacielu; wystarał się dla niego o wynagrodzenie w wysokości dwóch tysięcy franków za utwór, w którym widziano korzyść dla obyczajów, i nawet zaproponował jego kandydaturę do Instytutu Narodowego. Prezes odpowiedział wzgardliwie:

— Restif de la Bretonne ma talent, ale nie ma za grosz gustu.

— Ech! Panowie — zawołał Mercier — czy jest ktoś między nami, kto by miał talent?

W ostatnich książkach Restifa trafiają się opowiadania o wypadkach rewolucyjnych. Odnosi się do nich również kilka scen w piątym tomie Dramatu życia. Szkoda, że autor nie zdobył się w tym względzie na szerszą inicjatywę. Nie ma nic bardziej przejmującego jak ta chwytana na żywo rzeczywistość. Oto na przykład scena, która rozgrywa się lipca koło kawiarni Manoury:

Mężczyzna, kilka kobiet. — Lambesc! Lambesc!... Mordują w Tuileries!

Sprzedawczyni losów loteryjnych. — Dokąd biegniecie?

Uciekający. — Idziemy zabrać nasze żony.

Sprzedawczyni. — Każcie im uciekać, a sami wracajcie.

Jej narzeczony. — Idziemy! Idziemy do domu.

Pięć wierszy i nic więcej; czuje się tu brutalną prawdę: w dali szarżujący dragoni Lambesca; zamykające się bramy, jedna ze scen tak częstych w Paryżu zamieszek.

Nieco dalej Restif wprowadza na scenę Collota

d'Herbois i pozdrawia go jako autora Chłopa urzędnikiem, ale Collot jest zajęty polityką.

— Kreowałem się na jakobina — powiada. — Dlaczego pan nim nie jest?

— Z powodu trzech dolegliwości bardzo kłopotliwych...

— To pana usprawiedliwia... Mam zamiar oddać się całkowicie sprawie publicznej, nie będę tracił daremnie czasu i wysiłku. Na początek przyłączę się do Robespierre'a; to wielki człowiek.

— O tak, niezłomny. Collot ciągnie dalej:

— Umiem przemawiać, mam gest, wdzięk prezencji... Mam do przedłożenia wniosek, od którego zadrżą królowie. Tylko co ułożyłem Almanach ojca Gerarda, doskonały tytuł. Postaram się uzyskać wynagrodzenie za instrukcję w sprawach wiejskich; moje nazwisko zasłynie w departamentach; któryś z nich mnie uczci.

Czy nie widać w tym całej sylwetki Collota d'Herbois? Ale autor nie poprzestaje na takich błyskawicznych portretach i obok tych krótkich szkiców trafiają się stronice, które mają nieledwie znaczenie historyczne, jak te o Mirabeau, stronice oświetlone potężnym blaskiem tej wielkiej postaci.

V. WIZYTA U MIRABEAU

Dialog między Restifem a Mirabeau jest jednym z najciekawszych rozdziałów Pamiętników pana Mikołaja. Autor, ogarnięty szałem pseudonimów, przybiera imię Piotra, z którego już korzystał w innych utworach. „Zbliżając się do Mirabeau — zaznacza — ujrzałem przed sobą człowieka, któremu ciężko na sercu i który musi sobie ulżyć". Restif wyłożył przed nim swoje zastrzeżenia co do czystości rewolucji, która zaczęła się od mordów:

— Rozważny z usposobienia i odważny z rozwagi, przeraziłem się głów — dorzucił. — Kiedy zobaczyłem, jak dwudziestu czterech uliczników wlecze ciało Berthiera, zadrżałem, potem zacząłem się obmacywać, aby poczuć, że to nie ja... Jednakże na widok zdobytej i zburzonej Bastylii czułem poryw radości... Obchodziłem z daleka tę straszliwą Bastylię...

„Mirabeau w tej chwili gorąco uścisnął mi rękę.

— Spójrz na mnie — powiedział. — Energia wszystkich Francuzów razem wziętych nie dorównuje energii, która była w tej głowie, ale niestety, ubywa jej coraz bardziej! To ja doprowadziłem do zdobycia Bastylii,

do zabicia Delaunaya, Flesselles'a... To ja wymogłem, aby król przybył do Paryża lipca, to ja kazałem go pilnować, przyjmować, oklaskiwać; to ja spostrzegając, że duch opada, kazałem zaaresztować Berthiera w Compiégne przez jednego z moich, kazałem sprowadzić go do Paryża, to ja w przeddzień jego przybycia znalazłem kozła ofiarnego w jego teściu Foulonie, którego poświęciłem duchom ministerialnych tyranów; to ja kazałem nieść jego głowę na widłach przed jego zięciem, nie po to, aby zwiększyć grozę ostatnich chwil tego nieszczęśnika, ale aby tym okrucieństwem wlać energią w miękką, krotochwilną duszę paryżan... Wiesz doskonale, że to mi się udało, że zmusiłem do ucieczki d'Artois, Kondeusza, wszystkich dworaków i dworskie ladacznice, że to ja zrobiłem wszystko, i jeśli rewolucja uda się w dostatecznej mierze, postawią mi któregoś dnia świątynię i ołtarze. Zapamiętaj sobie, co mówię... Pytaj dalej; jeśli trzeba będzie, odpowiem.

— A Wersal, i października?

— Wersal! — zawołał Mirabeau. Z początku zamilkł i szybko chodził po pokoju. — Wersal! To moje arcydzieło... Ale pytaj dalej!

— Słucham cię i przyrzekam niepogwałcone milczenie!

— Nie wiem, co oznacza twoje niepogwałcone milczenie, masz jakieś własne terminy: gwałt się zadaje nie milczeniu, ale gramatyce!... Dowiedz się, że to ja sprowadziłem tutaj i Zgromadzenie Narodowe, i króla, i dwór. Orleańczyk nie był o to pytany, chociaż za to zapłacił... Osądź sam, jakie śmieszne informacje miał ten niewydarzony sąd w Châtelet, któremu kazałem sądzić zbrodnie obrazy narodu i który może doszedłby do czegoś, gdyby nie składał się ze starych peruk!... Ale straszliwe i niezbędne widowiska z Foulonem, z Berthier (to właśnie wydobyło strach; Bastylia,

Delaunay, Flesselles przerazili tylko dwór) wywróciły całą haniebną oligarchię księży, sądowników, podsędków i nawet drobniejszych urzędników, na czele których mój brat chciał stanąć: na nieszczęście dla niego, kiedy nasi rodzice go poczęli, ojciec był pisarzem, a matka piła, tak że za całą energię miało mu starczyć łaknienie... Czułem od dawna, że dopóki będziemy siedzieli w Wersalu, dopóty nie zrobimy nic ważnego, wiecznie otoczeni strażą osobistą i gwardią szwajcarską, które jednym uśmiechem, jednym pogłaskaniem można zjednać dla partii dworu; załatwiłem to po męsku. Nie chciałem skracać niczyjego życia; chciałem, spoiwszy lud anarchią, jak go spajano podczas pięciu dni bezkrólewia w starożytnej Persji, przywrócić władzę królowi, a samemu zostać... majordomem... Ale kiedy zebrałem cały motłoch aż do ladacznic z ulicy JeanSaintDenis, doszło do nieporządków, którym położyłem kres przez moich emisariuszy. Niektóre z tych nieszczęsnych kobiet odgrażały się królowej; dowiedziawszy się o tym, kazałem je z miejsca rozstrzelać. Wzburzenie było tak silne, że cały Paryż został postawiony na nogi; wszyscy, poczciwi, uczciwi, nieuczciwi, gamratki, mężatki, dziewczęta, zuchy i tchórze: widziano w zamieszaniu, jak nawet mały roszelanin Nougaret ścigał szasera Josse, od niedawna księgarza... Śmiałem się z całego serca; wydawało mi się, że jestem na walkach zwierząt w Grand'Pinte i oglądam oślą tragedię; wybacz mi tę błazeńską refleksję, może już ostatnią w tym rodzaju; nasunęła mi się, kiedy zobaczyłem w tłumie mnóstwo pismaków, obok Kamila Desmoulin szedł Durosoi, Royou jako chłopiec od krawca, Geoffroy jako szewc, ksiądz Poncelin jako kominiarz; Mallet du Pan jako pisarz des Charniers, Dussieux i Sautereau jako kiełbaśnicy, ksiądz Noël i Rivarol jako perukarze..."

Tu wyliczenie nabiera cech satyrycznych i obejmuje większość pisarzy tego czasu; jest nawet mowa o pewnej pisarce siedzącej okrakiem na dziale i wołającej: „Moja róża dla pierwszego bohatera!" — „Czy ma pani milion róż? — zapytał jakiś entuzjasta.

Mirabeau sam porównuje się do brata Jana des Entomures i po błazeńskim opisie tej straszliwej wyprawy skarży się na swoich wrogów, którzy przekupili młodą Żydówkę, jego utrzymankę, niejaką Esterę Nomit...

— Ale wiem o tym — oświadcza — i oszukuję Dalilę i Filistynów."

Potem rozmowa przechodzi na temat zniesienia szlachectwa i nowej konstytucji duchowieństwa, z wtrętami i dziwacznymi dygresjami, które przypominają dialog z Kuzynka Rameau. Mirabeau wygłasza długie tyrady, przerywając je od czasu do czasu dla nabrania oddechu; wtedy powiada do rozmówcy:

— No proszę, mów, ciągnij dalej... Wiem, że lubisz perorować...

Na pierwszą obiekcję tamtego wykrzykuje:

— Co za dudek!... Biedaczysko, miałeś kiedyś więcej werwy.

Potem zaczyna rozprawiać o dobrach kościelnych i skarży się, że Maury, poruszając tę sprawę z trybuny, wykazał tak mało oratorskiego talentu.

— Oto, co bym powiedział na jego miejscu — woła i, spacerując po pokoju jak lew po klatce, wygłasza całą mowę, jaką powinien był mieć ksiądz Maury. Od czasu do czasu przerywa, zdziwiony, że nie słyszy oklasków Zgromadzenia, tak dalece wciągnął się w rolę. Sam siebie oklaskuje i na przemian odpowiada płaczem na argumenty, które wydziera z ust domniemanego przeciwnika, potem, kiedy wzruszenie, które sam w sobie wywołał, ustępuje, ociera pot z czoła, wygładza swoją czarną czuprynę i mówi:

— A gdyby księdzu Maury starczyło werwy do takiej przemowy, oto, co bym mu odpowiedział...

Nowy dyskurs, który trwa godzinę, zanim następuje zamknięcie:

— Streszczam się, panowie...

Wreszcie Mirabeau wybucha śmiechem, spostrzegł bowiem, że utrudził płuca dla jednego słuchacza. Wraca do zwykłej rozmowy i kreśli portret Neckera:

— Wielki człowiek, bo przypadkowo zajął wielkie miejsce... Zresztą mniejszy na tym miejscu niż gdzie indziej, jak każdy człowiek przeciętny... Był ulepiony na pierwszego intendenta; mógłby nie stracić dobrego imienia na tym stanowisku, gdzie każdego widzi się tylko w półcieniu. Dzisiaj to marny człowieczek, niezdolny do silnej decyzji, przez małoduszność przymyka znowu do szlachty, która ma dla niego tylko nienawiść i wzgardę. Dziwi się temu, co zrobił, jak to zwykle dziwią się głupcy albo mali przestępcy... Osądź, ile pogardy muszą we mnie budzić podobni ludzie, we mnie, który szedłem przeciwko milionom! Ech, iluż jest w naszym Zgromadzeniu Mirabeau z pozorów, którzy byliby Neckerami, gdyby nie mieli za sobą poparcia w Zgromadzeniu!... Nie, mój drogi, nie widzę tam nikogo, nikogo, kto by sam zrobił to, co ja sam zrobiłem... Kiedy trzymałem ministerialną tyranię w swoich muskularnych rękach, ściskałem ją za gardło; mówiłem: Walcz aż do śmierci! Zduszę cię albo ty mnie zdusisz! Prawie ją zdusiłem... Ale ona mi odpłaci podstawieniem nogi...

— Wierzę doprawdy, mój drogi Riquetti — powiedziałem mu na to — że pan byłby wielkim ministrem!... Potrafiłby pan zasłużyć na jedyną prawdziwą sławę, na sławę tych, co działają dla dobra ludów!...

— I ty wymachujesz trywialną cnotą naszych filozofowiczów! Ludy! Ludy! Lud istnieje dla zasłużonych,

którzy są mózgiem rodzaju ludzkiego: tylko przez nas i dzięki nam powinien być szczęśliwy. Mojżesz był mózgiem żydowskim, Mahomet mózgiem arabskim; Ludwik XIV, jakkolwiek mały, był przez czterdzieści lat mózgiem francuskim... Teraz ja nim jestem.

W tym miejscu Restif podnosi kwestię, czy wolność jest dobrem dla jednostek.

— Wolność — mówi Mirabeau — nie stanowi prawdziwej korzyści dla dzieci, głupców, wariatów... dla pewnych ludzi, którzy nie są wariatami, ale są źle notowani jako przestępcy, dziwacy, złośliwe charaktery, ludzie zbyt namiętni, jak myśmy bywali nieraz — dorzucił — gracze, rozpustnicy, pijacy, słowem: trzy trzecie ludzkości!...

— Republicyzm — ciągnął dalej — jak rozumie go Robespierre i kilku innych, jest anarchizmem, władzą nieustaloną; ale przywódcy zasiadający w Zgromadzeniu mają poparcie swoich podwładnych, na których nie zwraca się dostatecznej uwagi: jest między nimi Kamil Desmoulins, który wrzeszczy, awanturuje się, nikogo nie słucha, źle mówi, dobrze pisze; mniej od niego znany Danton jest oszustem, łajdakiem, egoistą, łotrem spod ciemnej gwiazdy, jakim według niektórych ja jestem; inny intrygant, ruchliwy, niespokojny, ogromnie aktywny to były kapucyn Chabot; człowiek uczciwy, ale zbyt egzaltowany, to Grangeneuve... Och, jak żal narodu, jeżeli wysuwa się zera, jakich tyle mamy w obecnym Zgromadzeniu! Tłumy prokuratorów, adwokatów, różnych Chapelierów, Sumaków, różnych... różnych... zatruwają Zgromadzenie duchem matactwa i kazuistyki... Mój drogi, jeżeli mnie zabraknie, to ile złego narobią te kauzyperdy!... Jeżeli taka nikczemna osobistość jak ten gałgan Robespierre zdobędzie jakieś wpływy, zobaczysz, jaki się stanie groźny, podstępny, okrutny... Ja jeden mógłbym go powstrzymać...

W niewiele dni po tej rozmowie Mirabeau umarł. „Nie mogłem go odwiedzić podczas jego choroby — pisze Restif — dlatego że nie byłem znany nikomu z jego otoczenia, zwłaszcza imci Cabanisowi... Ach, gdyby żył jeszcze Preval, Mirabeau nie byłby umarł!" Preval był to lekarz, który wyciągnął Restifa z rozmaitych groźnych chorób.

Restif uważa śmierć Mirabeau za przyczyną ostatecznego upadku monarchii. Widząc, że stracili ostatnią podporę, podporą niewątpliwie interesowną, skoro Mirabeau liczył, że zostanie kimś w rodzaju majordoma, Ludwik XVI i Maria Antonina zdecydowali się na podróż do Varennes... „Ten człowiek — pisze w innym miejscu — był ostatnią nadzieją ojczyzny, którą nawet jego wady ratowały, gdy tymczasem zalety takich głupców, jak Chamillard i d'Ormesson, doprowadziły ją do zguby". I wracając do swoich nieszczęść osobistych, spowodowanych zniżką asygnat, na skutek czego stracił owych siedemdziesiąt cztery tysiące franków oszczędności, gorzko wspomina słowa zasłyszane od Mirabeau: „Należałoby obłożyć bykowcem każdego, kto handluje pieniędzmi, i spalić żywcem albo utłuc w moździerzu każdego, kto obniża wartość asygnat".

VI. STAROŚĆ POWIEŚCIOPISARZA

W tym czasie Restif de la Bretonne spędzał codziennie kilka godzin w PalaisRoyal, gdzie powstała samoistna giełda, rodzaj termometru wskazującego wartość asygnat. Widział, jak jego majątek z dnia na dzień topnieje, i nadaremnie oczekiwał pomyślnej zmiany: ostatnie tomy Nocy paryskich są pełne złorzeczeń pod adresem ażjoterów, którzy podbijali cenę złota do bajecznej wysokości i unicestwiali bogactwa włożone w papiery Republiki. Potem spędzał wieczór w „Piwniczce", bo nie stać go już było na chodzenie do kawiarni Manoury. Kiedy w rzadkich chwilach nawrotu asygnata w ciągu dnia zwyżkowała, zabierał kilka niezbyt cnotliwych kobiet na kolację do „Groty Flamandzkiej", gdzie można było jeszcze pohulać za tanie pieniądze. Zmartwienia osłabiały chwilami jego wiecznie zapalny umysł i zdawało mu się, że w każdej ładnej kobiecie o zgrabnej nodze w eleganckim obuwiu odnajduje jedną ze swoich córek, jeden z owoców niezliczonych przygód młodości. Prawdopodobnie często kobiety korzystały z tej rodzicielskiej monomanii, aby dostać jakieś podarunki albo kolację. Mało udzielający się czy też bardzo ostrożny w

kwestiach politycznych, nie naraził się na niebezpieczeństwo w okresie Terroru. Ludzie go mało obchodzili i ambicje stronnictw politycznych były mu obce. To, co się działo w tym okresie, wcale nie odpowiadało jego marzeniom. Nikt nie myślał o zaprowadzeniu komunizmu; wśród jakobinów byli co najwięcej tacy, co chcieli podziału dóbr, a więc innej formy własności, własności rozdrobnionej, ludowej. Co do panteizmu, to któż o tym myślał poza garstką iluministów?... Przeważnie było się ateistą. W urządzonym przez Robespierre'a obchodzie na cześć Najwyższej Istoty Restif zobaczył bardzo znikomą dążność do filozoficznej odnowy; w każdym razie z pewnym żalem patrzył, jak Robespierre został obalony przez ludzi, którzy nie mogli się z nim równać. Od tej chwili jego człowiekiem stał się Bonaparte. W swoich pismach mistycznych z ostatnich lat życia przedstawia go jako ducha mediacyjnego zesłanego z planety Syriusza dla zbawienia Francji. Aby zrozumieć to dziwne wyobrażenie, trzeba sobie wyrobić pewne pojęcie o ostatniej książce Restifa, zatytułowanej Listy z grobu, czyli pośmiertne, która ukazała się pod nazwiskiem Cazotte'a.

Dwa pierwsze tomy tego utworu, oparte na uroczym pomyśle hrabiny de Beauharnais, były częściowo pisane przez Cazotte'a, jak to Restif przyznaje w Pamiętnikach. Młody mężczyzna, niejaki Fontlethe, kocha się w żonie urzędnika, człowieka mocno posuniętego w latach; żona, ofiara małżeństwa z konwenansu, przyrzeka Fontlethe'owi, że ewentualnie zostanie on jej drugim mężem. Młody mężczyzna męczy się wyczekiwaniem; w chwili zwątpienia chce odebrać sobie życie i zażywa opium. W tym momencie otrzymuje wiadomość o śmierci urzędnika. Podwójnie zrozpaczony, biegnie do swojego lekarza, który daje mu jakąś odtrutkę. Uważa się za ocalonego; niebawem poślubia ukochaną, ale

w parę dni po ślubie występują objawy jakiejś tajemniczej choroby. Fontlethe zasięga porady profesorów. Przyczyną choroby okazuje się nie wytrawiona do końca trucizna. Na jego uporczywe żądanie oznajmiają mu, że ma przed sobą jeszcze tylko jeden rok życia. Przeraża go nie tyle śmierć, ile myśl, że pozostawi młodą żonę, kobietę uczciwą, to prawda, która jednak po nim wyjdzie za kogo innego. Przychodzi mu do głowy osobliwy pomysł: postanawia oddalić się od żony i tak urządzić wszystko, aby nie dowiedziała się o jego śmierci. Prosi ministra o jakąś misję do Włoch i wyjeżdża do Florencji pod pretekstem ważnych dla pańtwa usług. Przedłuża swój pobyt pod rozmaitymi pozorami i w ciągu tych miesięcy, jakie mu pozostają do życia, pisze serię listów, które mają być wysyłane do jego żony z różnych punktów kuli ziemskiej i w różnych okresach, jak gdyby państwo posyłało go z kraju do kraju, żądając usług, których on nie może odmówić. Listy, oddane w ręce niezawodnych przyjaciół, rzeczywiście nadchodzą w ciągu wielu lat, przynosząc pociechę tej nieświadomej wdowie. Pośmiertna korespondencja obraca się dokoła jednej myśli: ma przekonać żonę, przejętą po trosze materialistycznymi poglądami swoich czasów, że dusza żyje po śmierci ciała i odnajduje w innych rejonach wszystkie ukochane istoty. Ta część jest z pewnością bardzo piękna, tylko że Restif, który jest w rzeczywistości jakimś spirytualistą pogańskim, przeważnie czerpie argumenty z wierzeń hinduskich i egipskich. Raz więc dusza przenosi się po tysiącu lat do innego ciała, jak u starożytnych; kiedy indziej unosi się do gwiazd i odkrywa tam niezliczone raje, jak u Swedenborga, to znowu łączy się z eterem i przechodzi w stan skrzydlatego anioła, jak u Duponta de Nemours; ale po tych wszystkich hipotezach ujawnia się właściwy system, dochodzimy do kosmogonii,

w której znajdujemy znaczną część założeń systemu Fouriera. Niejaki Multipliander odkrył tajemnicą oddzielania duszy od ciała, tak że mógł odwiedzać dalekie gwiazdy i stosownie do swojej woli powracać do cielesnych łachmanów. Wybrał sobie siedzibę na szczytach Alp w grocie pokrytej śniegiem, namaścił sobie ciało substancjami konserwującymi, ułożył się w skrzyni dobrze zabezpieczonej przed niedźwiedziami, doprowadził się do stanu ekstazy i znieczulenia, w jaki podobno hinduscy fakirzy wpadają na długie miesiące. Tutaj zaczyna się opis planet, słońc i kometoplanet, nakreślony ze śmiałością, jakiej nam nie szczędzono w późniejszych hipotezach. Jest rzeczą bardzo ciekawą dostać się do tego wszechświata, nie pozbawionego zresztą pewnych podstaw naukowych, gdzie znajdujemy księżyc bez atmosfery, Marsa zamieszkałego przez trąbiaste ryby, a słońce — przez ludzi takiego wzrostu, że podróżnik może rozmawiać tylko z robaczkiem spacerującym po ubraniu słonecznego osobnika; robaczek inteligencją zbliża się do inteligencji ludzkiej, chociaż ją przerasta. Wyjaśnia podróżnikowi, że Istota Najwyższa jest ogromnym słońcem centralnym, mózgiem świata, z którego emanują wszystkie słońca; każde z nich żyje i rozumuje, każde wydaje na świat kometoplanety, to znaczy miota je w przestrzeń, mniej więcej tak, jak w naszych ogrodach aster miota swoje ziarenka. Kiedy kometoplanety są, jak to nazywa się dzisiaj, mgławicami, pływają w eterze jak ryby w wodzie, łączą się i rodzą mniejsze astroidy. Umierając kurczą się i zmieniają w satelity lub planety. Pozostają w tym stanie nie dłużej, jak kilka miliardów lat, a z ich postępującego rozkładu rodzą się rośliny, zwierzęta i ludzie. Gatunki wyrodnieją w miarę, jak postępuje zepsucie; planeta gnije zupełnie albo wysycha i na koniec staje się pastwą słońca, które ją pochłania,

aby odtworzyć dawne elementy w nowych postaciach. Słoneczny robaczek wie tylko tyle i, jak przyznaje autor, może się myli w niejednym punkcie, o ileż jednak te wiadomości przerastają inteligencję ludzi! W końcu Multipliander odkrywa, jak można wytworzyć rasę ludzi skrzydlatych i zaludnić nimi ziemię. Zresztą w tej książce wszystkie prawie hipotezy są przedstawione w kostycznej formie Mikromegasa i Gullivera; dzięki temu lektura staje się znośna.

Żaden może pisarz nie miał w tak wysokim stopniu, jak Restif, cennych własności imaginacji. Tymczasem przez całe życie musiał walczyć z ludzką obojętnością. Gorące serce, barwne pióro, żelazna wola, wszystko to nie wystarczyło do uformowania dobrego pisarza. Żył energią, na którą musiałoby się złożyć kilku ludzi; pisał z cierpliwością i determinacją wielu pisarzy naraz. Czy bardziej od niego dokładny Diderot lub bardziej sprawny Beaumarchais mieli choćby po połowie tej porywczej, burzliwej werwy, która nie zawsze rodzi arcydzieła, ale bez której arcydzieła się nie rodzą? Co do stylu Restifa, to każdy zna go z tego czy innego utworu, choć przyznaje, że wcale go nie czytał, a tylko pobieżnie przeglądał. I nagle, jak klejnoty w mierzwie Enniusza, błyska jakaś linijka godna klasyków. Jedną z nich już znamy: „Obyczaje są kolią pereł; zerwijcie węzeł, wszystko się rozsypie". Chcąc określić kogoś jednym pociągnięciem pióra, Restif pisze: „Mirabeau służył patriotom tak, jak Santeuil chwalił świętych, bez serca". Kiedy brak mu słowa, sam je stwarza, ze zmiennym szczęściem. Tym sposobem będzie mówił o cyterycznym uśmiechu i milutkości kobiety... „Chimerzyłem się — powiada — czekając na szczęście".

Szukając w przeszłości czegoś, co przypomina Restifa de la Bretonne, należałoby się cofnąć do Cyrana

de Bergerac i jego ekstrawaganckich hipotez, do Furetiere'a ze wzglądu na facecje, na jakie sobie Restif pozwalał w analizie moralnej i w języku, do Agryppy d'Aubigne ze względu na zuchwałą, galijską immoralność, w której się jednak nie potrafił utrzymać, bo często skłonny do wyszukanych zwrotów i pretensjonalnych określeń, kiedy indziej nazywał po imieniu pewne szczegóły, które należałoby raczej ukryć. Jak Voltaire, do którego szkoły miał zaszczyt się zaliczać, nienawidził krytyków, feliecistów, i atakował ich często w nieumiarkowanych słowach. Nazywał ich albo ludźmi nieuczciwymi, albo okrutnymi ulicznikami; Laharpe jest dla niego tępym zwierzęciem, które należałoby włóczyć w rynsztoku Freron jest opryszkiem, Geoffroi — pedantem. De Marsy, wydawca Almanachu Muz, jest zwyczajnym prostakiem, który przeczytał Chłopa wykolejonego, ale nic do niego nie dotarło. To wszystko nie umywa się do literackich duserów starca z Ferney, ale Restif miał za mało kredytu, aby móc podnosić ton tak wysoko. Bądź co bądź jego drażliwość w stosunku do krytyków, którzy ocenili nawet życzliwie parę jego książek, doprowadziła w końcu do zmowy milczenia. Sam musiał anonsować swoje książki, jak od dawna sam je drukował i jak później sam je sprzedawał. Nie był lubiany przez księgarzy, bo wystarczyło raz jeden wprowadzić go do domu, a już opowiadał wesołe historyjki o ich żonach, zajmował się ich córkami, portretując je dokładnie i opisując ich przygody. Chętnie posługiwał się anagramami, które nie były dostateczną osłoną dla ludzkiej ciekawości. Mérigot figurował jako Torigem; Vente jako Etnev, Costard jako Dratsoc, i tak dalej, nie trzeba się zatem dziwić, że na ostatnich książkach widnieje prosta wskazówka: „Drukowane w domu i jest do nabycia u Marion Restif, przy ulicy de la Bucherie nr ". To

wyjaśnia częściowo, dlaczego ostatnie jego książki nie miały powodzenia i dlaczego najciekawszą z nich, Listy z grobu, postanowił wydać pod nazwiskiem Cazotte'a, któremu zresztą to dzieło przeniknięte iluminizmem niejedno zawdzięcza.

Przyjęło się mylne twierdzenie, że Restif umarł w nędzy. Spadek asygnat pozbawił go oszczędności; książki podczas rewolucji przynosiły mu bardzo niewiele, nieraz więc cierpiał biedę, tym dotkliwszą, że zwiększały ją rodzinne obowiązki; ale kilku przyjaciół — Mercier, Carnot i pani de Beauharnais — wspomagało go w chwilach krytycznych, a kiedy w życiu politycznym nastąpiło pewne uspokojenie, postarali się dla niego

o posadę za franków rocznie; wypłacano mu je aż do śmierci, która nastąpiła w .

CubieresPalmezeaux ogłosił w utwór pośmiertny Restifa pod tytułem: Historia towarzyszek Marii. Pierwszy tom zawiera ocenę literacką dzieł Restifa, która w wielu punktach odznacza się wnikliwością

i dobrym wyczuciem. Cubieres przytacza fakt wymownie świadczący, że Restif, choć głosił idee komunistyczne, nie był wrogiem monarchii. Miał w Konwencie przyjaciela, którego od dawna kochał i szanował. W dniu, kiedy skazano Ludwika XIV, Restif z pistoletem w kieszeni czekał na przyjaciela w portyku i kiedy ten wyszedł ze Zgromadzenia, zapytał:

— Głosowałeś za śmiercią króla?

— Nie, nie głosowałem.

— Twoje szczęście — powiedział pisarz — bo byłbym ci strzelił w łeb.

Dzieła wszystkie Restifa de la Bretonne liczą więcej niż dwieście tomów. Pominęliśmy tutaj kilka powieścipamfletów, jak Niewierna żona i Niewinna Saxancourt, pierwsza skierowana przeciwko żonie, Agnieszce Lebegue, druga — przeciwko zięciowi, panu Augé. To

zacietrzewienie, z jakim nieustannie powoływał szeroką publiczność na świadka i sędziego swoich niesnasek rodzinnych, przeszło w ostatnich latach jego życia w prawdziwą chorobę, jedną z chorób określanych przez lekarzy jako odmiany hipochondrii. Panuje opinia, że z takiej dyspozycji może wyniknąć ślepa niesprawiedliwość. Zresztą nawet jego żona traktowała to w podobny sposób, bo kiedy Palmezeaux poprosił ją o informacje dotyczące charakteru jej męża, odpowiedziała listem wychwalającym jego dobrodziejstwa i miłość do całej ludzkości, która, podobnie jak u większości reformatorów, nie zawsze rozciąga się na przyjaciół i najbliższych.

Opowiedzieliśmy tutaj może zbyt obszernie historię życia, która zasługuje na zainteresowanie z jednego tylko względu, mianowicie dlatego, że pomaga nam ocenić przyczyny moralne naszych rewolucji. Wielkie wstrząsy w przyrodzie wyrzucają na powierzchnię ziemi nieznane substancje, ukryte odpadki, połączenia monstrualne czy poronione. Rozum się dziwi tym zjawiskom, ciekawość karmi się nimi łakomie, śmiała hipoteza znajduje w nich zarodki wielkich spraw. Byłoby niedorzecznością budować na tym grząskim terenie, który jest tylko miejscem chorobliwego rozkładu albo jałową mieszaniną różnorodnej materii, podstawę, na której przyszłe pokolenia mogłyby śmiało oprzeć stopę. W takim razie inteligencja odgrywałaby rolę błędnych ogników unoszących się nad bagnami, oświetlających jakoby zieloną powierzchnię niezmierzonej łąki, pod którą w rzeczywistości kryje się trujące, martwe trzęsawisko. Prawdziwy geniusz lubi opierać się na pewniejszym gruncie i wpatruje się przez chwilę w mgliste widziadła, aby rzucić na nie jasne światło i powoli je rozproszyć promieniami żywego blasku.

7

W naszym stuleciu nie znalazł się jeszcze człowiek wysokiej miary umysłu i serca, który by uchwycił prawdziwe stosunki między rzeczami, uciszył walczące siły i przywrócił harmonię w poruszonych wyobraźniach. Ciągle jesteśmy zdani na pastwę wulgarnych sofistów, rozwijających w tysiącznych postaciach idee, których pierwsze przesłanki, jak to widać, wcale nie oni znaleźli.

To samo dotyczy tak licznej dziś szkoły obserwatorów i analityków z drugiej ręki, którzy badają umysł ludzki jedynie w jego przejawach ułomnych i bolesnych i lubują się w poszukiwaniach podejrzanej patologii, hodując odrażające anomalie, następstwa rozkładu i schorzenia, z taką miłością i zachwytem, z jakim przyrodnik ogląda najbardziej urzekające odmiany regularnych form istnienia.

Przykład życia osobistego i kariery literackiej Restifa mógłby od biedy poświadczyć, że jak nie ma charakteru bez moralności, tak samo bez gustu nie istnieje geniusz. Sądziliśmy, że objawy żalu z powodu popełnionych błędów i nieszczęścia, które stale po nich następowały, równoważą swobodę pewnych szczegółów. Była w tym lekcja, którą wypadło podać w całości, bo powściągliwość w tym względzie mogłaby osłabić jej znaczenie.

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK

Komunikat ze strony sieci Web

Niestety, strona o podanym numerze nie istnieje

OK



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nerval Gerard De HAREM
Nerval Gerard De TEATR I ZABAWY
Nerval Gerard De STAMBUŁ I PERA
Nerval Gerard De KSIĄŻĘ LIBANU
Nerval Gerard De PIRAMIDY
Nerval Gerard De BAJRAM
Nerval Gerard De PRZYCZYNEK Tom 1 2
Nerval Gerard De KOPTYJSKIE ŚLUBY
Nerval Gerard De WIĘZIEŃ
Nerval Gerard De HISTORIAS KALIFA HAKEMA
de Nerval Gerard Stambuł i Pera
Zabijanie jest legalne-MYSLIWI, Stop okrucienstwu wobec zwierzat.mikolajm205-chomikuj
TWARZ KONIA, Stop okrucienstwu wobec zwierzat.mikolajm205-chomikuj
Behind the Mask, Stop okrucienstwu wobec zwierzat.mikolajm205-chomikuj
Villiers Gerard de Cyklon w ONZ
Auster, Paul Gerard de Cortanze Dossier Paul Auster La soledad del laber
Villiers Gerard de Działa Bagdadu
Źwierzyniec Mikołaja Reja
Gerard de Villers Zabójcy z Brukseli

więcej podobnych podstron