Nerval Gerard De HAREM


Nerval Gérard De

HAREM

PRZESZŁOŚĆ I PRZYSZŁOŚĆ

Nie żałowałem, żem osiadł na pewien czas w Kairze, że stałem się pod każdym względem obywatelem tego miasta, jest to niewątpliwie jedyny sposób, by je poznać i pokochać; turyści nie mają zazwyczaj dość czasu na to, by wejść w jego życie powszednie, przeniknąć jego malownicze piękno, jaskrawe kontrasty, zwiedzić jego pamiątki. A jest to przecież jedyne miasto na Wschodzie, gdzie można odnaleźć ślady wyraźnie odcinających się warstw kilku epok historycznych. Ani Bagdad, ani Damaszek, ani Konstantynopol nie dają tylu tematów do studiów i refleksji. W dwóch pierwszych miastach cudzoziemiec natrafia na nietrwałe budynki z cegieł i wyschłej gliny; jedynie wnętrza bywają wspaniale ozdobione, dekoracja ich wszakże nie wkracza nigdy ani w dziedzinę poważnej sztuki, ani nie zapewnia trwałości; Kon

stantynopol zabudowany domami drewnianymi, pociągniętymi farbą, zmienia oblicze co dwadzieścia lat, zachowując tylko dość jednolitą fizjonomię dzięki błękitnawym kopułom i białym minaretom. Kair zawdzięcza trwałość niezliczonych pomników architektury zarówno niewyczerpanym kopalniom Mokatamu, jak niezmiennie pogodnemu klimatowi; epoka kalifów, epoka sudanów, epoka sułtanówmameluków znajdują oczywiście wyraz w najróżniejszych ładach architektonicznych, których Hiszpania i Sycylia są odbiciem bądź też wzorem. Mauretańskie cuda Grenady albo Kordoby narzucają się naszej pamięci na każdym kroku wśród ulic Kairu: drzwi meczetu, okno, minaret czy arabeska, których wykrój lub styl określają dokładnie pewien okres przeszłości. Same tylko meczety opowiedziałyby całą historię Egiptu pod panowaniem muzułmanów, każdy władca bowiem kazał wznieść co najmniej jeden meczet chcąc przekazać i utrwalić na zawsze wspomnienie swojego panowania i swojej chwały; Amru, Hakim, Tulun, Saladyn, Bibars czy Barkuk, wszystko to są imiona zachowane raz na zawsze w pamięci tutejszego ludu, chociaż najstarsze pomniki są to dziś tylko mury rozpadające się w gruzy oraz zniszczone ogrodzenia.

Meczet Amru, a więc pierwszy, który wybudowano po zdobyciu Egiptu, stoi w miejscu obecnie odludnym, pomiędzy nowym a starym miastem. Nic nie broni już dzisiaj przed profanacją tego przybytku, taką niegdyś otaczanego czcią. Błądziłem wśród lasu kolumn podtrzymujących jeszcze starożytne sklepienie; wszedłem na rzeźbioną kazalnicę wzniesioną w roku ery Mahometa, mówiono, że po kazalnicy proroka jest ona najpiękniejsza i najczystsza w stylu; przebiegłem również krużganki i ujrzałem pośrodku dziedzińca miejsce, gdzie stał namiot namiestnika Omara, wówczas gdy powziął myśl założenia starego Kairu.

Gołąbka uwiła gniazdo nad namiotem i oto Amru, pogromca greckiego Egiptu, ten, co zrównał z ziemią Aleksandrię, nie chciał spłoszyć biednego ptaka; miejsce wydało mu się przeznaczone wolą nieba, kazał wybudować meczet dokoła namiotu, z kolei zaś dokoła meczetu miasto, które nazwano Fostat, to znaczy namiot. Dziś owo miejsce nie leży nawet w obrębie miasta, znajduje się znowu, jak powiadały niegdyś kroniki, wśród winnic, ogrodów i gajów palmowych.

Odnalazłem także na przeciwległym krańcu Kairu i w obrębie murów, nie opodal Bab enNasr, niemniej opuszczony meczet kalifa Hakema, wybudowany o trzysta lat później, który łączy się z postacią jednego z najdziwniejszych bohaterów muzułmańskiego średniowiecza. Hakem, którego dawni orientaliści francuscy nazywają le Chacamberrille, nie zadowolił się godnością trzeciego kalifa afrykańskiego, dziedzica skarbów Haruna alRaszyda, jedynowładcy Egiptu i Syrii; upojony wielkością i bogactwem stał się podobny Neronowi, a także Heliogabalowi. Tak samo jak Neron pod wpływem chwilowego kaprysu podpalił swoją stolicę; tak samo jak Heliogabal ogłosił, że jest bogiem, i nakreślił reguły religii, którą przyjęła część jego narodu, a która stała się z czasem religią Druzów. Hakem jest ostatnim objawicielem albo, jeśli kto woli, ostatnim bogiem, który się ukazał na świecie i który zachował jeszcze tu i ówdzie mniej lub bardziej licznych wyznawców. Kawiarniani śpiewacy i bajarze w Kairze opowiadają o nim tysiące legend; na jednym ze wzgórz Mohatemu pokazano mi obserwatorium, skąd zasięgał porady gwiazd; ci bowiem, którzy nie wierzą w jego boskość, opisują go jako czarodzieja, obdarzonego wielką siłą.

Meczet jego jest w jeszcze gorszym stanie niż meczet Amru. Jedynie mury i dwie wieże, czyli minarety, na ro

gach zachowały możliwe do rozpoznania kontury architektoniczne. Należą one do tej samej epoki, co najstarsze budowle Hiszpanii. Dziś wnętrze świątyni, pokryte pyłem i usiane gruzami, zajmują powroźnicy; skręcają oni konopie na tej rozległej przestrzeni, zaś monotonny dźwięk kołowrotka zastępuje rozlegający się tu niegdyś szmer modlitw. Ale czy przybytek wzniesiony ku chwale wiernego Amru mniej jest opuszczony niż świątynia Hakema, heretyka, znienawidzonego przez prawdziwych muzułmanów? Stary Egipt, równie niepomny jak łatwowierny, pogrzebał w swoim pyle niejednego proroka i niejednego boga.

Toteż cudzoziemiec w tym kraju może się nie obawiać ani fanatyzmu religijnego, ani nietolerancji narodowej właściwej innym krajom Wschodu; jarzmo Arabów nie zdołało zmienić tak dalece charakteru mieszkańców; czy ziemia nie pozostała nadal starą i ojczystą ziemią, z której Europa wywodzi swój rodowód poprzez świat grecki i rzymski? Religia, moralność, przemysł, wszystko bierze początek w tym źródle, zarazem tajemniczym i łatwo dostępnym, skąd wybitne umysły pierwotnych czasów czerpały mądrość na nasz użytek. Wkraczali oni z lękiem do tych dziwnych świątyń, gdzie tworzyła się przyszłość człowieczeństwa, a wychodzili stamtąd z czołem uwieńczonym nieziemską światłością, by przekazać swoim ludom tradycje z okresu poprzedzającego potop, sięgające zarania świata. Tak więc Orfeusz, tak więc Mojżesz, tak więc ów mniej nam znany prawodawca, którego Hindusi zwą Rama, czerpali stamtąd te same zasady nauki i wiary, które miały ulegać zmianom zależnie od miejsca i ras ludzkich, ale które tworzyły wszędzie podwaliny trwałej cywilizacji. Cechę charakterystyczną starożytnego Egiptu stanowi właśnie owa idea powszechności, a nawet prozelityzmu, którą Rzym stosował z czasem na dobro swojej potęgi i chwały. Naród, który wznosił nie

zniszczalne pomniki, by wyryć na nich wszystkie zdobycze sztuki i przemysłu, naród, który przemawiał do potomności językiem, od niedawna dopiero dla niej zrozumiałym, zasłużył sobie niewątpliwie na wdzięczność całego człowieczeństwa.

ŻYCIE DOMOWE W OKRESIE HAMSINU

Wykorzystałem, jak tylko mogłem, długie dni bezczynności, którą mi narzucał okres hamsinu, studiując i czytając, ile się dało. Od samego rana powietrze było rozpalone i przesycone kurzem. Przez dwa miesiące bez mała, ilekroć zawieje wiatr z południa, nie można wyjść z domu przed trzecią po obiedzie, kiedy to zrywa się lekki wietrzyk od morza.

Ludzie siedzą w pokojach parterowych, o ścianach wyłożonych fajansowymi kaflami lub marmurem, gdzie bijące fontanny zapewniają nieco chłodu; można również spędzić dzień w łaźni, wśród ciepławej mgły zapełniającej obszerne sale; ażurowa kopuła podobna jest gwiaździstemu niebu. Większość owych łaźni są to istne gmachy mogące służyć za meczety albo kościoły; architektura ich jest bizantyjska, za pierwowzór służyły im prawdopodobnie łaźnie greckie; pomiędzy kolumnami, na których wsparte jest koliste sklepienie, mieszczą się marmurowe wnęki; są tam wytworne fontanny służące do zimnych ablucji. Człowiek może na przemian bądź całkowicie się odosobnić, bądź wmieszać się w tłum, niczym niepodobny do chorowitych postaci, z którymi stykamy się w naszych kąpieliskach; tworzą go po większej części ludzie zdrowi i szlachetnej budowy, spowici

antyczną modą w długi pas lnianej tkaniny. Kształty rysują się niewyraźnie poprzez mleczną mgłę, przeszytą białawymi promieniami sączącymi się poprzez sklepienie; zdaje się nam, że jesteśmy w raju zaludnionym przez radosne cienie. W sąsiednich salach czeka nas czyściec. Znajdują się tam zbiorniki z wrzącą wodą, w których kąpiący się poddawany bywa różnorakim sposobom gotowania; tam to rzucają się na niego owi groźni drabanci zbrojni we włosiane rękawice, które ścierają mu ze skóry długie wałkujące się pasma, tak grube, że strach go ogarnia, czy stopniowo nie zniszczą go do cna, jak zbyt mocno szorowany garnek. Można zresztą uchylić się od tego obrządku i zadowolić się błogostanem, w jaki wprawia nas przepojona wilgocią atmosfera głównej łaźni. Rzecz dziwna, to sztuczne ciepło daje wytchnienie po naturalnym upale; ziemski ogień Ptah zwalcza zbyt silny żar niebiańskiego Horusa. Czy mam opowiedzieć jeszcze o rozkoszach masażu i uroczym spoczynku, jaki zapewniają łoża ustawione dokoła balustrady wysokiego krużganku górującego nad salą łaziebną? Kawa, sorbety i nargile przerywają sen lub skłaniają do snu; a jest to lekka poobiednia drzemka, tak droga narodom Lewantu. Zresztą południowy wiatr nie dmie bez przerwy w okresie hamsinu, ucisza się nieraz na kilka tygodni i pozwala nam odetchnąć w całym tego słowa znaczeniu. Wówczas miasto przybiera znów zwykły ożywiony wygląd, tłum zalega place i ogrody; aleje Szubra zapełniają się spacerującymi: zawoalowane muzułmanki zasiadają w kioskach, nad brzegiem fontanny, albo na grobach, wśród których rosną cieniste drzewa; marzą tam całymi dniami, otoczone rozbawionymi dziećmi, każą sobie nawet przynosić posiłki. Kobietom na Wschodzie dane są dwie drogi ucieczki przed samotnością haremu: cmentarz, gdzie znajduje się zawsze jakaś ukochana istota, którą należy opłakiwać, albo łaźnia

publiczna; obyczaj bowiem nakazuje mężom, by pozwalali żonom udawać się tam co najmniej raz na tydzień.

Ów nie znany mi szczegół stał się dla mnie przyczyną pewnych domowych kłopotów, muszę więc przestrzec przed nimi Europejczyka, który chciałby pójść za moim przykładem. Zaledwie przyprowadziłem niewolnicę jawajską z targu, a już obiegły mnie tysiączne wątpliwości, które mi poprzednio wcale nie przyszły do głowy. Obawa pozostawienia jej choćby jeden dzień dłużej wśród żon Abd elKerima przyśpieszyła moją decyzję, i — czy mam się do tego przyznać? — pierwsze spojrzenie, które na nią rzuciłem, rozstrzygnęło o wszystkim.

Jest coś niezwykle pociągającego w kobiecie z odległej i osobliwej krainy, w kobiecie, która mówi nieznanym językiem, której strój, zwyczaje działają na nas choćby tylko samą odrębnością. Krótko mówiąc, w kobiecie pozbawionej wszelkiej pospolitości, którą, gdy nastąpi przyzwyczajenie, odkrywamy w naszych rodaczkach. Byłem przez pewien czas pod urokiem kolorytu lokalnego, który ją cechował: słuchałem jej szczebiotu, przyglądałem się, jak roztacza pstrokaciznę swoich strojów: była jak wspaniały ptak zamknięty w klatce, stanowiący moją własność, ale czy podobne wrażenie może trwać zawsze?

Uprzedzono mnie, że w razie gdyby handlarz mnie oszukał, gdyby niewolnica nie posiadała zalet, które mi obiecywano, lub gdybym odkrył w niej defekt, upoważniający mnie do zwrotu, miałem prawo przed upływem tygodnia anulować kupno. Nie uważałem za możliwe, aby Europejczyk wykorzystał kiedykolwiek tę niegodną klauzulę, nawet gdyby go oszukano. Przekonałem się jednak z przykrością, że ta biedaczka miała pod czerwoną wstążką opasującą czoło, u nasady włosów, wypalony znak wielkości sześcioliwrowej monety. Na piersiach widniał także wypalony

znak podobnego kształtu, oba zaś te piętna pokrywał tatuaż przedstawiający coś niby słońce. Na brodzie miała również wytatuowane ostrze lancy, a lewe nozdrze przekłute, by można było przez nie przeciągnąć kółko. Włosy były krótko obcięte poczynając od skroni, przez całą szerokość czoła i z wyjątkiem wypalonej części, opadały aż do brwi, tworzących zgodnie ze zwyczajem, sztucznie przyczernioną, nieprzerwaną kresę. Ręce i stopy, zabarwione były na kolor pomarańczowy; wiedziałem, że jest to działanie henny, której wszelkie ślady po kilku dniach znikną. Co teraz począć? Ubrać żółtą kobietę na modłę europejską byłoby rzeczą w najwyższym stopniu śmieszną. Ograniczyłem się więc tylko do wskazania jej na migi, że należy dać odrosnąć przyciętym włosom, co zdaje się wielce ją zdziwiło; wypalony znak na czole i piersiach — zapewne wedle panującego obyczaju w jej ojczyźnie, nie spotyka się bowiem nic podobnego w Egipcie — będzie można ukryć przy pomocy jakiegoś klejnotu lub innej ozdoby; zważywszy wszystko, nie miałem ostatecznie powodu zbytnio się skarżyć.

GOSPODARSTWO

Biedna dziewczyna zasnęła, podczas gdy przyglądałem się bacznie jej włosom z troską właściciela, który widzi, że dokonano jakichś cięć w nabytych przez niego dobrach. Usłyszałem, że Ibrahim woła sprzed domu Ya sidi! (tędy, proszę pana!) i jeszcze kilka słów, z których wywnioskowałem, że ktoś przyszedł do mnie w odwiedziny. Wyszedłem z pokoju i na

krużganku spotkałem Żyda Jusufa, który chciał ze mną pomówić. Pomiarkował, że wolę, aby nie wchodził do mego pokoju, przechadzaliśmy się więc paląc po krużganku.

— Dowiedziałem się — zaczął — że namówiono pana na kupno niewolnicy; bardzo mnie to zmartwiło.

— A dlaczego?

— Dlatego, że pana pewnie oszukano i okradziono, i to niemało: dragomani działają zawsze w porozumieniu z handlarzami niewolników.

— Wydaje mi się to dość prawdopodobne.

— Abdallah zatrzymał sobie co najmniej jeden trzos.

— Cóż na to poradzić?

— A to jeszcze nie koniec. Ta kobieta będzie panu kulą u nogi, gdy zechce pan wyjechać, wówczas Abdallah zaproponuje, że ją od pana odkupi za byle co. Tak zawsze czyni i dlatego odwiódł pana od zamiaru zawarcia ślubu na koptyjską modłę, co było znacznie prostsze i mniej kosztowne.

— Ależ pan wie doskonale, że mimo wszystko miałem skrupuły i niechętnie byłbym zawarł związek małżeński, wymagający zawsze pewnego usankcjonowania przez religię.

— No więc czemu pan tego nie powiedział? Byłbym panu znalazł służącego Araba, który byłby się za pana ożenił, ile razy by się panu podobało!

Wybuchnąłem śmiechem na tę osobliwą propozycję; ale gdy się jest w Kairze, człowiek przestaje się czemukolwiek dziwić. Szczegóły, których mi udzielił Jusuf, przekonały mnie, że są indywidua dość nikczemne, by trudnić się podobnym procederem. Łatwość, z jaką ludzie na Wschodzie żenią się i rozwodzą, sprawia, że podobne układy są możliwe, ujawnić by je mogła jedynie skarga kobiety; oczywiście jest to tylko wybieg, aby osłonić się przed baszą, wielce surowym na punkcie moralności publicznej. Każda kobieta,

która nie mieszka sama bądź z rodzicami, musi mieć prawowitego małżonka, choćby miała się z nim nawet rozwieść za tydzień; chyba że jest niewolnicą i ma swojego pana.

Nie kryłem przed Jusufem, jak dalece oburzałby mnie podobny układ.

— Et — odparł — co to ma za znaczenie?... Z Arabami?

— Równie dobrze mógłby pan powiedzieć: „z chrześcijanami”.

— To zwyczaj — dodał — który wprowadzili Anglicy; mają tyle pieniędzy!

— A więc to tak drogo kosztuje?

— Kiedyś kosztowało drogo, ale teraz wdała się konkurencja i każdy może sobie na to pozwolić.

Oto do czego doprowadzają tutejsze reformy, mające na celu podniesienie moralności. Chcąc uniknąć znacznie mniejszego zła, deprawuje się ludność. Przed dziesięciu laty Kair, tak jak Indie, posiadał publiczne bajadery i kurtyzany, tak jak świat starożytny. Ulema narzekali przez dłuższy czas na próżno, gdy rząd ściągał dość poważne podatki z owych kobiet, tworzących korporację i zamieszkałych przeważnie poza miastem, w Matarei. W końcu miejscowi świętoszkowie zaofiarowali się, że zapłacą powyższy podatek; wówczas wygnano wszystkie te kobiety do Esny w górnym Egipcie. Dzisiaj owo miasto, położone w dawnej Tebaidzie, stało się dla cudzoziemców podróżujących w górę Nilu czymś w rodzaju Kapui. Są tam Laisy i Aspazje, wiodące życie na szerokiej stopie, wzbogacone zwłaszcza kosztem Anglii. Mają pałace, niewolników, mogłyby kazać sobie wybudować piramidy jak słynna Rhodope, gdyby utrzymała się nadal moda piętrzenia nad swymi zwłokami sto

sów kamieni, aby je uczcić, ale obecne kurtyzany wolą diamenty.

Zdawałem sobie doskonale sprawę, że Żyd Jusuf nie bez powodu podtrzymuje znajomość ze mną; wątpliwości, jakie żywiłem pod tym względem, powstrzymały mnie od uprzedzenia go, że odwiedzam targi niewolników. Cudzoziemiec na Wschodzie jest zawsze w położeniu naiwnego kochanka bądź też paniczyka z Molierowskiej komedii. Trzeba lawirować pomiędzy Mascarellim a Sbriganim. Chcąc położyć kres wszelkim możliwym apetytom, począłem się skarżyć, że cena, którą zapłaciłem za niewolnicę, wyczerpała niemal całkowicie moją kieszeń.

— Jaka szkoda! — wykrzyknął Żyd — chciałem panu zaproponować spółkę w pewnym wspaniałym interesie, który w przeciągu kilku dni zwróciłby panu dziesięciokrotnie wyłożone pieniądze. Razem z kilku przyjaciółmi zakupujemy hurtem cały zbiór liści morwowych w okolicy Kairu i będziemy je sprzedawali detalicznie hodowcom jedwabników. Tylko że na to potrzeba trochę gotówki, a o to najtrudniej w tym kraju: legalna wysokość procentu wynosi dwadzieścia cztery od sta. Jednakże jeśli rozsądnie spekulować, pieniądze się mnożą... Trudno, mówmy o czym innym. Dam panu tylko jedną radę: nie umie pan po arabsku, niech pan nie korzysta z usług dragomana w rozmowie z niewolnicą; zanim by się pan spostrzegł, podszepnąłby jej jakieś złe myśli i któregoś dnia uciekłaby od pana; to się już nieraz zdarzało.

Słowa te dały mi do myślenia.

Jeżeli mężowi trudno jest upilnować kobietę, to o ileż jeszcze trudniej przyjdzie to jej panu! Znajdzie się w sytuacji Arnolfa albo Grzegorza Dyndały. Co począć? Eunuch i duenia nie dają żadnej gwarancji; obdarzyć zaś od razu niewolnicę taką niezależnością, z jakiej korzystają Francuzki, byłoby wierutnym głupstwem w kraju, gdzie, jak

wiadomo, żadne zasady nie bronią kobiety przed najpospolitszym uwodzicielem. Jak tu wyjść z domu samemu? A jak wyjść z nią razem w kraju, gdzie żadna kobieta nie pokazała się nigdy wsparta na ramieniu mężczyzny? Że tego wszystkiego nie przewidziałem, to rzecz niepojęta.

Poleciłem Mustafie przez Żyda, żeby mi przyrządził obiad; nie mogłem oczywiście zaprowadzić niewolnicy da restauracji hotelu Domergue. Dragomana zaś nie było, czekał na przybycie karetki pocztowej z Suezu, zbyt mało miał u mnie zajęcia, aby nie starał się od czasu do czasu oprowadzić po mieście jakiegoś Anglika. Gdy wrócił, powiedziałem mu, że będę go zatrudniał tylko co parę dni, że nie zamierzam zatrzymać na stałe tak licznego personelu, mając zaś niewolnicę, nauczę się wkrótce zamieniać z nią kilka słów, co mi zupełnie wystarczy. Zdziwiło go trochę moje oświadczenie, zdawało mu się bowiem, że stanie mi się teraz bardziej niezbędny niż kiedykolwiek. W końcu jednak pogodził się z losem i powiedział, że zawsze go zastanę w hotelu Waghorn, ilekroć będzie mi potrzebny.

Spodziewał się zapewne, że użyję go za pośrednika przynajmniej w okresie nawiązywania znajomości z niewolnicą; zazdrość jest wszakże uczuciem tak dobrze znanym i rozumianym na Wschodzie, dyskrecja we wszystkim, co dotyczy kobiet, uważana jest za rzecz tak naturalną, że nawet mi o tym nie napomknął.

Wróciłem do pokoju, gdzie pozostawiłem uśpioną niewolnicę. Obudziła się już i siedząc na futrynie okiennej wyglądała na prawo i lewo poprzez boczne kraty maszrabija. O dwa domy dalej widać było młodzieńców w stroju tureckim wprowadzonym przez reformę, zapewne oficerów przybocznych jakiejś wielkiej figury; palili z nonszalancją przed drzwiami wejściowymi. Poczułem, że z tej strony grozi niebezpieczeństwo. Na próżno szukałem w pamięci słowa,

którym mógłbym wytłumaczyć jej, że nie uchodzi przyglądać się wojskowym na ulicy, znalazłem jednak tylko owo uniwersalne tajjib (bardzo dobrze), wykrzyknik pełen optymizmu, godny najłagodniejszego pod słońcem narodu, ale całkowicie nieodpowiedni w danej sytuacji.

O, kobiety! jakże wszystko zmienia się, gdy się pojawicie; byłem tak szczęśliwy, rad ze wszystkiego. Powtarzałem „tajjib” przy każdej sposobności i Egipt się do mnie uśmiechał. Dziś muszę szukać słów nie znanych może w języku narodu usposobionego tak życzliwie. Zauważyłem wszakże u niektórych tubylców przeczące słowo i gest. Jeżeli coś im się nie podoba, co się rzadko zdarza, powiadają: „Lah!” podnosząc niedbale rękę na wysokość czoła. Ale jakże tu powiedzieć: „Lah!” tonem szorstkim, a jednak z leniwym ruchem ręki! Zdecydowałem się wszakże na to właśnie, w braku czegoś lepszego, przyprowadziłem niewolnicę do otomany i uczyniłem gest wskazujący, że raczej wypada usiąść tu niż stać przy oknie. Zresztą dałem jej do zrozumienia, że niebawem podadzą nam obiad.

Szkopuł polegał teraz na tym, czy mam się zgodzić, by odsłoniła twarz w obecności kucharza; wydało mi się to sprzeczne z przyjętym obyczajem. Nikt jak dotąd nie starał się jej zobaczyć. Nawet dragoman nie towarzyszył mi na górę, wówczas gdy Abd elKerim zaprezentował mi swoje kobiety; wynikało z tego niezbicie, że ściągnąłbym na siebie pogardę, jeślibym postąpił inaczej niż tubylcy.

Gdy obiad był gotów, Mustafa krzyknął przez drzwi: Sidi! Wyszedłem z pokoju, on zaś wskazał mi glinianą rynkę, a w niej pokrajaną na kawałki kurę z ryżem.

— Bono, bono — powiedziałem mu, po czym wróciłem do pokoju i poleciłem niewolnicy, by na nowo zakryła twarz maską, co też uczyniła.

Mustafa ustawił stolik, nakrył go zielonym sukiennym

obrusem, po czym ułożywszy na półmisku piramidę pilafu, wniósł jeszcze różne zieleniny na małych talerzykach, a mianowicie: kulkas, czyli kolokazję, pokrojoną na kawałki i marynowaną w occie, a także plastry dużej cebuli pływające w sosie musztardowym: ta mieszanina wyglądała dość apetycznie. Po czym oddalił się dyskretnie.

PIERWSZA LEKCJA JĘZYKA ARABSKIEGO

Ruchem ręki wskazałem krzesło niewolnicy (uległem bowiem własnej słabości i kupiłem krzesła); pokręciła głową przecząco, wówczas zrozumiałem, że pomysł mój jest śmieszny z uwagi na niskość stołu. Położyłem więc parę poduszek na podłodze, zapraszając ją, by usiadła naprzeciwko mnie; nic jednak nie mogło ją do tego nakłonić. Odwracała głowę i zasłaniała twarz dłonią. „Moje dziecko — powiedziałem — czy chcesz się zamorzyć głodem?”

Czułem, że lepiej mówić, choćbym nawet miał pewność, że nie będę zrozumiany, aniżeli bawić się w jakieś śmieszne pantomimy. Odpowiedziała mi parę słów, które zapewne znaczyły, że mnie nie rozumie, a na które odrzekłem: „Tajjib”. Był to bądź co bądź zaczątek jakiegoś dialogu.

Lord Byron mówił z doświadczenia, że najlepszy sposób, aby nauczyć się języka, to przebywać sam na sam przez pewien czas z kobietą; trzeba by dodać do tego jednakże parę książek dla początkujących, w przeciwnym razie nauczylibyśmy się tylko samych rzeczowników, brak by nam było natomiast czasowników; ponadto bardzo jest trudno za

pamiętać słowa, jeśli się ich nie zapisuje, słów arabskich zaś nie można napisać używanymi przez nas literami, a w każdym razie dałoby nam to niedokładne pojęcie o sposobie ich wymawiania. Skądinąd nauczenie się pisowni arabskiej jest sprawą tak zawiłą, z uwagi na usuwanie pewnych liter z wyrazu, że uczony Volney uważał, iż prościej będzie wymyślić alfabet mieszany; niestety jednak inni uczeni nie zachęcali do posługiwania się tą metodą. Wiedza lubi to, co trudne, nie stara się nigdy o zbytnie jej popularyzowanie: gdyby każdy mógł się sam wszystkiego nauczyć, co stałoby się z profesorami?

Kto wie, pomyślałem sobie, ta dziewczyna, urodzona na Jawie, wyznaje może religię hinduską, żywi się jedynie owocami i ziołami. Uczyniłem znak wyrażający cześć i wymówiłem, tonem pytającym imię Bramy; zdaje mi się, że mnie nie zrozumiała. Tak czy inaczej, moja wymowa musiała być wadliwa. Wyliczyłem jeszcze wszystkie znane mi imiona związane z tą samą kosmogonią; wynik był taki sam, jak gdybym mówił po francusku. Zaczynałem żałować, że zwolniłem dragomana, miałem zwłaszcza żal do handlarza niewolnikami, że sprzedał mi pięknego, złocistego ptaka, nie pouczając, czym należy go karmić.

Podałem jej więc po prostu chleb, i to najlepszy, jaki wypiekano w dzielnicy europejskiej; powiedziała z nutą melancholii w głosie: ,,Mafisz!”, słowo nie znane mi, ale którego brzmienie wielce mnie zasmuciło. Przypomniały mi się nieszczęsne bajadery, które przywieziono przed kilku laty do Paryża, a które mi pokazano w pewnym domu przy ChampsElysées. Owe Hinduski spożywały jedynie pokarmy własnoręcznie sporządzone w nowych naczyniach. Wspomnienie to pocieszyło mnie trochę i postanowiłem po obiedzie wyjść na miasto z niewolnicą, by wyjaśnić tę sprawę.

Nieufność do dragomana, którą Żyd we mnie zaszczepił, sprawiła, że z kolei i przed nim miałem się na baczności; oto do czego mnie doprowadziła ta niemiła sytuacja. Należało wiec wziąć sobie za tłumacza kogoś pewnego, aby się zaznajomić z nowym nabytkiem. Przyszedł mi przez chwilę na myśl pan Jan, mameluk, człowiek starszy (w wieku budzącym zaufanie), ale czyż mogłem zaprowadzić tę kobietę do szynku? Z drugiej strony nie mogłem przecież jej zostawić w domu z kucharzem i barbarinem, sam zaś pójść po pana Jana. A nawet gdybym był wysłał na miasto obu tych niebezpiecznych mężczyzn, pozostawić niewolnicę samą w mieszkaniu zamkniętym na drewniany skobel byłaby to wielka nieostrożność.

Nagle z ulicy doleciał dźwięk dzwoneczków; przez okratowane okna zobaczyłem koziarza w błękitnym kaftanie, pędził przed sobą trzódkę kóz z dzielnicy europejskiej. Wskazałem go niewolnicy, odpowiedziała z uśmiechem: „Ajua!” co jak sobie wytłumaczyłem, znaczy: „Tak!”

Zawołałem koziarza, był to chłopiec piętnastoletni o cerze ogorzałej i ogromnych oczach; miał szeroki nos i grube wargi, jak głowy sfinksów, typ Egipcjanina najczystszej wody. Wszedł na dziedziniec wraz ze zwierzętami i począł doić jedną z kóz do nowego garnczka z błękitnego fajansu, który pokazałem niewolnicy, zanim dałem mu go do ręki. Niewolnica powtórzyła „cyna” i z twarzą zawoalowaną przyglądała się z wyżyn krużganku zabiegom koziarza.

Wszystko to było proste jak sielanka, uważałem za rzecz całkiem naturalną, że powiedziała mu dwa słowa: „Tale bukra”; domyśliłem się, że poleciła mu zapewne, by przyszedł znów nazajutrz. Gdy naczynie było pełne, koziarz spojrzał na mnie dzikim wzrokiem i krzyknął: „At fuluz!” Miałem już dość często do czynienia z poganiaczami osłów, aby zrozumieć, że to znaczy: „daj pieniędzy!” A gdy mu

zapłaciłem, krzyknął znowu: „bakszysz!”; jest to drugi, ulubiony zwrot Egipcjanina, który nie pomijając żadnej sposobności, żąda napiwku. Odpowiedziałem mu: „Tale bukra!” tak jak niewolnica. Odszedł zadowolony. Oto, jak człowiek powoli uczy się języka.

Wypiła tylko mleko, nie chcąc umoczyć w nim nawet kawałka chleba; mimo to ów lekki posiłek uśmierzył trochę mój niepokój; obawiałem się, że dziewczyna jest córką plemienia jawajskiego, które żywi się jedynie pewnym gatunkiem tłustej gliny, a tej nie mógłbym może zdobyć w Kairze. Nieco później kazałem przyprowadzić osły i poleciłem na migi niewolnicy, by włożyła zwierzchnie okrycie (milaja). Spojrzała dość pogardliwie na kraciastą tkaninę, choć okrywają się nią nawet wytworne kobiety w Kairze, i powiedziała: „Ana habara”

Jak to się człowiek uczy! Zrozumiałem, że wyraziła nadzieję, iż będzie się ubierała w jedwabie, nie w bawełnę, jak wielka dama, nie jak mieszczka, i odpowiedziałem: „Lah! Lah!” poruszając dłonią i kręcąc głową tak, jak to czynią Egipcjanie.

UPRZEJMY TŁUMACZ

Nie miałem bynajmniej ochoty kupować habara ani po prostu jechać na spacer; przyszło mi na myśl, że jeśli wezmę abonament w czytelni francuskiej, wówczas miła pani Bonhomme zgodzi się z pewnością posłużyć mi za tłumacza w pierwszej rozmowie z moją młodą branką. Widziałem dotychczas panią Bonhomme raz jeden, na scenie, gdy brała udział

w owym słynnym przedstawieniu amatorskim inaugurującym sezon Teatro del Cairo; jednakże wodewil, w którym wówczas występowała, nadawał jej w moich oczach cechy zacnej i usłużnej osoby. Teatr ma tę właściwość, że daje nam złudzenie, iż znamy doskonale istotę nieznajomą. W tym znajdują wytłumaczenie wielkie namiętności, które budzą aktorki, wówczas gdy na ogół rzadko można pokochać kobietę widzianą jedynie z daleka.

Jeżeli aktorka posiada przywilej stwarzania dla wszystkich ideału, który każdy wyobraża sobie i ucieleśnia na swój sposób, dlaczegóż nie mielibyśmy narzucać ładnej i skądinąd najuczciwszej bibliotekarce roli życzliwej, jeżeli to tak nazwać można, pośredniczki, ułatwiającej cudzoziemcowi nawiązanie koniecznej i pełnej uroku znajomości z kobietą.

Wiadomo, jak bardzo ucieszył się poczciwy Jorik, nie znany nikomu, wylękniony, zabłąkany w zawrotnym wirze życia paryskiego, gdy go przyjęła łaskawie miła i przystępna rękawiczniczka; o ile zaś podobne spotkanie jest cenniejsze, gdy zdarzy się w jakimś mieście na Wschodzie!

Pani Bonhomme wzięła na siebie z całą dobrą wolą i z cierpliwością, jaką sobie można wymarzyć, obowiązki tłumacza pomiędzy mną a niewolnicą. W czytelni było pełno ludzi, wprowadziła więc nas do sąsiadującego z księgarnią składu artykułów toaletowych i towarów różnych. W dzielnicy europejskiej każdy kupiec handluje wszystkim po trochu. Podczas gdy zdumiona niewolnica przyglądała się z zachwytem cudom europejskiego zbytku, wyjaśniłem pani Bonhomme sytuację, w jakiej się znalazłem; ona sama miała niewolnicę, Murzynkę, słyszałem bowiem, że od czasu do czasu wydaje jej rozkazy po arabsku.

Opowiadanie moje zaciekawiło ją, poprosiłem, aby za

pytała niewolnicy, czy rada jest z tego, że do mnie należy: „Ajua!” — odrzekła. Do tej twierdzącej odpowiedzi dodała jednak, że bardzo by ją ucieszyło, gdyby mogła ubrać się wedle europejskiej mody; te pretensje wywołały uśmiech na twarzy pani Bonhomme, która przyniosła biały tiulowy czepeczek z wstążkami i włożyła go na głowę niewolnicy. Przyznaję, że było jej w tym nie bardzo do twarzy; białość czepka nadawała jej wygląd chorowity. „Moje dziecko — powiedziała jej pani Bonhomme — zachowaj lepiej dawny strój w tarbuszu jest ci znacznie ładniej”. Widząc zaś, że niewolnica z żalem wyrzeka się czepeczka, przyniosła jej nakrycie głowy, które noszą Greczynki, tak zwane taktikos, haftowane złotem, co wyglądało naprawdę efektownie. Wyczułem, że jest w tym zręcznie ukryty spryt kupiecki, ale cena była umiarkowana pomimo przedziwnie misternej roboty.

Zapewniwszy sobie tą drogą przychylność obu stron, poprosiłem, by opowiedziano mi szczegółowo koleje życia biednej dziewczyny. Rzecz oczywista, nie starałem się dowiedzieć całej prawdy. Córka szlachetnego rodu, dzieckiem porwana znad brzegu morza... Byłoby to nieprawdopodobne dziś nad Morzem Śródziemnym, lecz jest w dalszym ciągu możliwe nad morzami Południa. Zresztą, skąd by inaczej się tu wzięła? Jej malajskie pochodzenie nie ulegało wątpliwości. Poddani imperium ottomańskiego nie mogą pod żadnym pozorem być obiektem sprzedaży. A co za tym idzie, wszyscy niewolnicy biali czy też czarni mogą pochodzić jedynie z Abisynii lub z Archipelagu Indyjskiego.

Sprzedano ją wielce sędziwemu szejkowi z okolic Mekki. A gdy szejk ów zmarł, kupcy należący do karawany zabrali ją i wystawili na targ w Kairze.

Wszystko to wydawało się bardzo naturalne, toteż z radością uwierzyłem, że nie miała przede mną innego właści

ciela niż ów czcigodny szejk, zlodowaciały ze starości. „Ona ma z pewnością najwyżej osiemnaście lat — powiedziała mi pani Bonhomme — ale jest bardzo silna i byłby pan zapłacił za nią znacznie drożej, gdyby nie należała do plemienia rzadko spotykanego w tych stronach. Turcy są wierni swoim przyzwyczajeniom, żądają Abisynek albo Murzynek; może pan być pewien, że ją prowadzono z miasta do miasta nie mogąc się jej pozbyć.

— A zatem — rzekłem — przeznaczenie widać chciało, bym się tu znalazł. Sądzone mi było zaważyć na jej dobrych czy złych losach.

Ten punkt widzenia, zgodny ze wschodnim fatalizmem, został przekazany niewolnicy i zyskał jej aprobatę.

Zapytałem ją za pośrednictwem tłumaczki, dlaczego nie chciała jeść w południe i czy wyznaje religię hinduską.

— Nie — odpowiedziała pani Bonhomme zamieniwszy z nią kilka słów — nie jadła dziś, gdyż jest to dzień postu, który obowiązuje aż do zachodu słońca.

Żałowałem, że Zeynab nie hołduje wierze braminów, dla której miałem zawsze pewną słabość; wysławiała się najczystszym językiem arabskim, zachowując w pamięci ze swej pierwotnej mowy jedynie kilka piosenek, czyli pan tun, obiecałem sobie w duchu, że każę je sobie zaśpiewać.

— Proszę mi powiedzieć — zagadnęła mnie pani Bonhomme — w jaki sposób będzie się pan z nią porozumiewał na przyszłość?

— Droga pani — odrzekłem — nauczyłem się już słowa, które wyraża zadowolenie, niech mi pani zechce wskazać słowo wyrażające przeciwne uczucie. Wrodzona inteligencja pozwoli mi uzupełnić istniejące braki, zanim zdołam sobie przyswoić język.

— Czyżby wkroczył pan już w strefę odmowy? — zapytała.

— Jestem człowiekiem doświadczonym — odparłem — należy wszystko przewidzieć.

— Niestety! — szepnęła pani Bonhomme — to straszne słowo brzmi: „Mafisz!” Zawiera ono w sobie wszelkie możliwe negacje.

Przypomniałem sobie wówczas, że niewolnica wymówiła już przy mnie to słowo.

WYSPA RODDA

Konsul generalny zaprosił mnie na wycieczkę w okolice Kairu. Była to propozycja, której nie należało lekceważyć, konsulowie bowiem korzystają z nielicznych przywilejów i ułatwień, mogą więc wszystko zwiedzać bardzo wygodnie. Przejażdżka ta przedstawiała dla mnie ponadto jeszcze ten urok, że miałem do dyspozycji powóz europejski, rzecz rzadką na Wschodzie. Powóz w Kairze jest tym bardziej wyrafinowanym zbytkiem, że nie sposób go używać do poruszania się po mieście; jedynie panującym oraz ich przedstawicielom przysługiwałoby prawo tratowania ludzi i psów na ulicach, gdyby wąskość i krętość tychże pozwalała im korzystać z tego prawa. Nawet sam basza musi mieć swoje remizy w pobliżu bram miasta i może jeździć powozem jedynie do różnych rezydencji wiejskich; wówczas to jakże ciekawy widok przedstawia dwuosobowa kareta lub kocz w najnowszym paryskim czy też londyńskim guście, na którego koźle siedzi woźnica w turbanie z batem w jednym, a długą fajką z wiśniowego drzewa w drugim ręku. Pewnego dnia zatem złożył mi wizytę janczar z konsulatu,

który zastukał głośno do moich drzwi grubą laską ze srebrną gałką, chcąc, by wieść o tak zaszczytnych dla mnie odwiedzinach rozeszła się po całej dzielnicy. Powiedział mi, że oczekują mnie w konsulacie na umówioną wycieczkę. Mieliśmy wyruszyć nazajutrz o świcie; konsul nie wiedział jednak, że gdy mnie pierwotnie zaprosił, mieszkałem jeszcze po kawalersku, teraz zaś założyłem domowe ognisko; zadawałem sobie pytanie, co uczynię z miłą towarzyszką przez czas mojej całodziennej nieobecności? Zabranie jej z sobą byłoby nietaktem, pozostawienie samej z kucharzem i odźwiernym — zaprzeczeniem najelementarniejszej przezorności. Byłem w wielkim kłopocie. Doszedłem wreszcie do przekonania, że trzeba się zdecydować na kupno paru eunuchów albo znaleźć sobie powiernika: kazałem zatem niewolnicy dosiąść osła, wkrótce potem stanęliśmy przed sklepem pana Jana. Zapytałem byłego mameluka, czy nie zna jakiejś uczciwej rodziny, której mógłbym powierzyć niewolnicę na jeden dzień. Pan Jan, człowiek wielce zaradny, wskazał mi starego Kopta, imieniem Mansur, który, jako że służył kilka lat w armii francuskiej, był pod każdym względem człowiekiem godnym zaufania.

Mansur był niegdyś mamelukiem, podobnie jak pan Jan, lecz mamelukiem armii francuskiej. Ci zaś, jak powiedział, składali się przeważnie z Koptów, którzy podczas odwrotu armii napoleońskiej z Egiptu towarzyszyli francuskim żołnierzom. W Marsylii gmin uliczny wrzucił do wody biednego Mansura wraz z kilkoma kolegami za to, że wzięli stronę cesarza, gdy powrócili Burboni; ale jako nieodrodne dziecię Nilu, zdołał się uratować i wpław dotrzeć do innego punktu wybrzeża.

Udaliśmy się do tego poczciwca, który mieszkał z żoną w obszernym, walącym się domu: wybrzuszone sufity groziły, że runą na głowę mieszkańców; misternie wycinane,

drewniane okratowanie okien było miejscami przedziurawione, niby podarta koronka. Szczątki mebli i łachmany stanowiły jedyną ozdobę staroświeckiej siedziby, gdzie kurz i słońce tworzyły obraz równie ponury jak ten, który zdolne są wywołać deszcz i błoto przenikające do najuboższych zakątków naszych miast. Serce mi się ścisnęło na myśl, że większa część ludności Kairu zamieszkiwała domy, skąd uciekły nawet szczury, uważając, że siedziby te nie są dość bezpieczne. Nie przyszło mi do głowy ani na chwilę, by zostawić tam niewolnicę, ale poprosiłem starego Kopta i jego żonę, aby przenieśli się do mnie. Obiecałem, że przyjmę ich na służbę, oddalę natomiast jednego z moich obecnych domowników. Zresztą, nawet gdybym ich zgodził płacąc po półtora piastra, czyli czterdzieści centymów na głowę, nie można by mnie pomówić o rozrzutność.

Zapewniwszy sobie tą drogą spokój w domu i przeciwstawiwszy, jak to czynią zręczni tyrani, jeden naród wierny dwóm mniej godnym zaufania, które mogły były się sprzysiąc przeciwko mnie, sądziłem, że nic już nie stoi na przeszkodzie w udaniu się do konsula. Przed bramą stał powóz naładowany wiktuałami oraz dwóch konnych janczarów, którzy mieli nam towarzyszyć. Oprócz sekretarza poselstwa jechała z nami jeszcze jedna poważna osobistość, w stroju wschodnim; był to szejk Abu Khaled, którego konsul zaprosił, by dawał nam objaśnienia, gdyż mówił płynnie po włosku i uchodził za jednego z poetów najwytworniejszych i najbieglejszych w literaturze arabskiej.

— To człowiek minionej epoki w każdym calu. Wszelkie reformy przejmują go wstrętem, choć trudno byłoby znaleźć umysł bardziej tolerancyjny. Należy do pokolenia Arabówfilozofów, jeżeli tak powiedzieć można — wolteriańskich, których kolebką był Egipt, a którzy nie byli bynajmniej wrogo usposobieni do hegemonii Francji.

Zapytałem szejka, czy jest oprócz niego wielu jeszcze poetów w Kairze.

— Niestety! — odrzekł — nie żyjemy już w czasach, kiedy za piękny wiersz monarcha kazał napełnić usta poety sztukami złota, ile się zmieści. Dzisiaj usta nasze stały się zbyteczne. Na co zda się teraz poezja, jeśli nie na to, aby zabawić gmin na placach publicznych.

— A dlaczego — spytałem — gmin nie miałby być również hojnym monarchą?

— Jest za biedny — odpowiedział szejk — a zresztą ciemnota jego stała się tak głęboka, że ceni sobie tylko mdłe, bezbarwne opowieści, pozbawione talentu i dbałości o czystość stylu. Wystarczy, jeżeli poeta zabawi stałych bywalców kawiarni krwawymi lub sprośnymi przygodami bohatera. Po czym, w najciekawszym miejscu, narrator przerywa i oświadcza, że nie opowie dalszego ciągu, jeśli mu nie zapłacą takiej a takiej sumy; odkłada jednak zawsze rozwiązanie węzła dramatycznego na dzień następny i tak trwa całymi tygodniami.

— Ależ to zupełnie tak jak u nas! — powiedziałem.

— A słynnych poetów Antary i Abu Zajda — ciągnął dalej szejk — nikt już nie chce słuchać, chyba podczas ceremonii religijnych, z przyzwyczajenia. Czy można mieć pewność, że większa część audytorium rozumie istotnie ich piękno? Ludzie dzisiejsi słabo umieją czytać. Kto by uwierzył, że najwięksi uczeni, znający literacki język arabski, są to dwaj Francuzi.

— Chodzi tu mianowicie — objaśnił konsul — o doktora Perron i pana Fresnel, konsula z Dżedah. Ale macie przecież — dodał zwracając się do szejka — wielu świątobliwych ulema z siwymi brodami, którzy całe życie spędzają w bibliotekach meczetów?

— Czy można to nazwać uczonością — odrzekł szejk —

jeśli ktoś całe życie trawi, paląc nargile, na odczytywaniu wciąż tych samych, nielicznych książek, twierdząc, że nie ma nic piękniejszego i że zawarta w nich doktryna przewyższa wszystko? Należałoby raczej wyrzec się naszej chwalebnej przeszłości i zgodzić się, by nasze umysły wchłaniały wiedzę Europejczyków... którzy przecież wszystkiego nauczyli się od nas!

Wyjechaliśmy poza obręb miasta pozostawiając po prawej ręce Bulak i otaczające go wille — istną radość dla oczu — powóz nasz toczył się szeroką, cienistą aleją wytkniętą wśród pól uprawnych, które były częścią rozległej posiadłości należącej do Ibrabima. On to kazał zasadzić tu daktylowce, drzewa morwowe i figi, zamieniając jałową równinę w żyzny ogród. Obszerne budynki, w których mieszczą się fabryki, wznoszą się pośrodku uprawnych gruntów, nie opodal Nilu. Minąwszy je i skręciwszy w prawo, znaleźliśmy się przed wiaduktem, wiodącym do rzeki, aby udać się na wyspę Rodda.

Odnoga Nilu podobna jest tu do rzeczułki płynącej wśród kiosków i ogrodów. Brzeg jej porastają gęste szuwary. Tutaj, jak głosi tradycja, córka faraona znalazła kolebkę Mojżesza. Zwracając się ku południowi, widzimy na prawo stary port w Kairze, na lewo zabudowania Mekkias, czyli Nilometru, przeplatane zarysami minaretów i kopuł, skupionych na cyplu wyspy.

A wyspa ta jest nie tylko uroczą rezydencją książęcą, stała się również, dzięki staraniom Ibrabima, ogrodem botanicznym Kairu. Łatwo się domyślić, że ogród ów jest przeciwieństwem paryskiego Jardin des Plantes: zamiast podtrzymywać parny upał cieplarniami, należałoby tu wytwarzać sztucznie deszcze, chłody i mgły, by zachować roślinność europejską. W istocie, ze wszystkich naszych drzew zdołano wyhodować jak dotąd zaledwie mizernego dęb

czaka, który nawet nie rodzi żołędzi. Ibrahimowi lepiej się powiodła hodowla roślin indyjskich. Jest to flora całkiem odmienna od egipskiej, której za chłodno na tej szerokości geograficznej. Przechadzaliśmy się z zachwytem w cieniu tamaryszków i baobabów; z drzew kokosowych o smukłym pniu spadały tu i owdzie liście, kształtem przypominające paproć; lecz wśród tysiąca egzotycznych roślin najwdzięczniejsze wydały mi się aleje bambusów tworzące zasłonę, niczym nasze topole; wąski strumyk wił się wśród murawy, na której pawie i różowe flamingi lśniły na tle oswojonego ptactwa. Od czasu do czasu odpoczywaliśmy w cieniu drzewa podobnego do wierzby płaczącej, którego pień gonny i prosty jak maszt rozpościera płachty tak gęstego listowia, że zdaje się nam, iż jesteśmy pod zielonym jedwabnym namiotem, skąpanym w łagodnym świetle.

Z żalem oderwaliśmy się od czarodziejskiego krajobrazu, od świeżości, od subtelnych woni przenikających jak gdyby z innej części świata, do której przenieśliśmy się cudem; krocząc jednak ku północnej stronie wyspy, natrafiliśmy wkrótce na całkiem odmienną przyrodę, stanowiącą zapewne dopełnienie gamy roślinności podzwrotnikowej. Poprzez gąszcz drzew w pełnym kwiecie, niby olbrzymie bukiety, poprzez wąskie ścieżki biegnące pod sklepieniami lian docieramy do samego serca lasu, natrafiamy na coś, niby wykuty w sztucznych skałach labirynt, uwieńczony na szczycie glorietą. Pomiędzy kamieniami, wzdłuż ścieżek, nad naszą głową i pod stopami wiją się, splatają, jeżą się i wykrzywiają najdziwaczniejsze płazy roślinnego świata. Trudno bez uczucia niepokoju stąpać po tym mateczniku drzemiących wężów i hydr, wśród roślinności niemal żywej, niektóre spośród nich bowiem wydają się parodią ludzkich kształtów, przypominają potworną budowę bożkówpolipów czczonych w Indiach.

Gdy dobrnąłem na szczyt, stanąłem jak osłupiały podziwiając widoczne stamtąd w całej ozdobie, na przeciwległym brzegu rzeki, trzy piramidy rysujące się wyraźnie na tle błękitu nieba. Nigdy jeszcze nie widziałem ich tak dokładnie, a przezroczystość powietrza pozwalała rozróżnić wszystkie szczegóły, choć dzieliła nas odległość trzech mil.

Nie podzielam zdania Woltera, który twierdzi, że piramidy egipskie niewarte są tamtejszych wylęgarni; nie było mi również obojętne, że oto spogląda na mnie czterdzieści wieków, jednakże widok ten interesował mnie w danej chwili raczej z punktu widzenia wspomnień związanych z Kairem i pojęć arabskich, toteż zapytałem czym prędzej towarzyszącego nam szejka, co sądzi o czterech tysiącach lat, które nauka europejska przypisuje owym pomnikom.

Starzec zasiadł na drewnianej ławie w gloriecie i powiedział:

— Niektórzy pisarze sądzą, że piramidy wybudował król preadamita Dżian ben Dżian; zgodnie jednak z bardziej u nas rozpowszechnioną tradycją na trzysta lat przed potopem żył król imieniem Saurid, syn Salahuka; otóż owemu królowi przyśniło się pewnej nocy, że wszystko na ziemi się wywraca, ludzie padają na twarz, a domy walą się w gruzy zasypując ludzi; gwiazdy zderzają się z sobą na niebie, okruchy ich zaś pokrywały ziemię grubą skorupą. Król obudził się przerażony, wszedł do świątyni Słońca, gdzie długo płakał, aż łzy spływały mu po policzkach, po czym wezwał do siebie kapłanów i wróżów. Kapłan Akliman, najbardziej ze wszystkich uczony, oświadczył, że i jego nawiedził podobny sen. „Śniło mi się — powiedział — że byłem z tobą, królu, na górze i że niebo wisiało tak nisko, iż dotykało niemal naszych głów, a lud przybiegał do ciebie dumnie, jakby szukając schronienia: wówczas podniosłeś ręce w górę, jak gdyby usiłując podźwignąć niebo i zapobiec,

by nie opuściło się jeszcze niżej, ja zaś widząc to, czyniłem tak samo. W tej samej chwili ze słońca rozległ się głos, który powiedział nam: „Niebo powróci na swoje dawne miejsce, gdy ja obrócę się trzysta razy”. Słysząc te słowa z ust kapłana, król Saurid kazał zmierzyć układ gwiazd i wyczytać, jakie wróżą klęski. Obliczono, że najpierw ma nastąpić potop wody, później zaś potop ognia. Wówczas to król kazał zbudować piramidy stożkowatego kształtu, zdolne wytrzymać nawet uderzenie spadającej gwiazdy, kładąc olbrzymie kamienie sczepione żelaznymi klamrami, a ciosane z taką precyzją, że ani ogień z nieba, ani potop nie mógł przez nie przeniknąć. Tu mieli znaleźć schronienie w potrzebie królowie i wielcy mężowie królestwa, wraz z księgami i pierwowzorami mądrości, talizmanami i wszystkim, co należało zachować dla przyszłych pokoleń rodzaju ludzkiego.

Słuchałem tej legendy z wielką uwagą i powiedziałem konsulowi, że wydaje mi się ona znacznie bardziej prawdopodobna, niż poprzednio przyjęte w Europie domniemanie, że te potwornych rozmiarów budowle były tylko grobowcami.

— Ale — zauważyłem — jakże ludzie, którzy schroniliby się do piramid, mogliby oddychać?

— Widzimy tam jeszcze — odparł szejk — studnie i kanały ginące pod ziemią. Niektóre z nich łączyły się z wodami Nilu, inne wiodły do rozległych grot podziemnych; wody. sączyły się wąskimi przewodami, znajdowały zaś ujście dalej, tworząc olbrzymie katarakty i wprawiając powietrze w nieustanny ruch z przeraźliwym hukiem.

Konsul, pozytywista, przyjmował te legendy z uśmiechem; skorzystał z zatrzymania się w gloriecie, by rozłożyć na stole przywiezione w powozie prowianty, a ogrodnicy Ibrahima Paszy ofiarowali nam ponadto kwiaty i egzotyczne

owoce, zdolne podtrzymać w nas wrażenie, że jesteśmy w Azji.

W Afryce ludzie marzą o Indiach tak jak w Europie marzą o Afryce; marzenia wybiegają zawsze poza linię, którą zakreśla nam w danej chwili nasz ciasny horyzont. Wypytywałem tymczasem nader skwapliwie poczciwego szejka, prosząc, by powtarzał mi wszystkie bajeczne opowieści swoich praojców. Wierzyłem wraz z nim w króla Saurida, bardziej niezachwianie niż w Cheopsa, sławionego przez Greków.

— Co też znaleziono w piramidach — zapytałem — gdy je otwarto po raz pierwszy za panowania sułtanów arabskich?

— Znaleziono — odrzekł — posągi i talizmany umieszczone z rozkazu króla, by strzegły każdej z nich. Piramidy wschodniej strzegło bóstwo z ciemnego i jasnego szylkretu, siedzące na złotym tronie, a trzymające w ręku włócznię, na widok której ludzie umierali. Duch tkwiący w tym bóstwie jest to kobieta, piękna i roześmiana; ukazuje się ona dziś jeszcze, a, ci co ją spotkają, odchodzą od zmysłów. Piramidy zachodniej strzegło bóstwo z czerwonego kamienia, również zbrojne we włócznię, głowę jego oplatał wąż; duch, który w nim tkwił, przybierał postać starego Nubijczyka z koszem na głowie i kadzielnicą w ręku. Trzeciej piramidy zaś strzegło małe bóstwo, wykute z bazaltu, na bazaltowym cokole; to przyciągało wzrok wszystkich, którzy na nie spojrzeli, tak iż nie mogli już od niego oderwać oczu. Duch ukazuje się jeszcze pod postacią nagiego młodzieńca bez brody. Wszystkie inne piramidy na Saharze posiadają każda swoje widmo: jedno — to starzec smagły i czarniawy z brodą krótko ostrzyżoną; drugi to młoda kobieta, Murzynka, z murzyńskim dzieckiem na ręku; gdy się jej przyglądać, pokazuje długie, białe zęby i błyska biał

karni oczu; jeszcze jedno bóstwo ma łeb lwa i rogi; inne znów podobne jest do czarnoodzianego pasterza z kijem w ręku, wyłaniającego się z morza i przeglądającego się w wodzie. Niebezpiecznie jest spotkać w południe któreś z tych widm.

— A więc — powiedziałem — Wschód posiada mary dzienne, tak jak my posiadamy nocne.

— Słusznie — wtrącił konsul — gdyż wszyscy w tych stronach powinni sypiać w południe, a nasz zacny szejk opowiada bajki skłaniające do snu.

— A czyż to wszystko jest bardziej niezwykłe niż wiele zjawisk naturalnych, których nie sposób wytłumaczyć? — wykrzyknąłem. — Wierzymy przecież w stworzenie świata, w anioły, w potop, wierzymy również w krążenie gwiazd, dlaczego więc nie mielibyśmy przyjąć, że istnieją duchy związane z tymi gwiazdami i że pierwsi ludzie mogli z nimi obcować poprzez cześć im oddawaną, poprzez wznoszone im pomniki?

— Taki był istotnie pierwotny cel magii — odparł szejk — owe talizmany i posągi nabierały dopiero wówczas mocy, gdy zostały poświęcone jakiejś planecie i znakom związanym z jej wschodem i zachodem. Arcykapłan nazywał się Kater, co znaczy: pan wpływów. Każdy podległy mu kapłan służył jednej tylko gwieździe jak naprzykład Faruis (Saturn), Rauis (Jowisz) i inne.

— Toteż co rano Kater mówił jednemu z kapłanów: „Gdzie znajduje się w tej chwili gwiazda, której służysz?” Ten zaś odpowiadał: „Znajduje się w takim znaku, takim stopniu, na takiej odległości” — i według przygotowanych z góry obliczeń wypisywano, co należy czynić tego dnia. Pierwsza piramida była zatem przeznaczona dla panujących oraz ich rodzin; druga miała kryć w sobie bóstwa gwiazd i cyborium ciał niebieskich, jak również księgi z dziedziny

astrologii, historii i nauk przyrodniczych, tam mieli także znaleźć schronienie kapłani. Trzecia piramida przeznaczona była wyłącznie na przechowanie trumien królów i kapłanów, a że wkrótce okazała się niewystarczająca, kazano wybudować piramidy Sahary i Daszur. Wznoszono zaś budowle tak trwałe w tym celu, aby zapobiec zniszczeniu zabalsamowanych ciał, które zgodnie z ówczesnym przekonaniem miały się odrodzić po gwałtownych przemianach w układzie ciał niebieskich; nie umiano jednak dokładnie określić, kiedy owe zmiany nastąpią.

— Gdyby tak być miało — powiedział konsul — niektóre mumie bardzo się zdziwią, gdy obudzą się pewnego dnia w witrynie muzeum albo w gabinecie osobliwości jakiegoś Anglika.

— W gruncie rzeczy — powiedziałem — są to istne ludzkie poczwarki, które nie przedzierzgnęły się jeszcze w motyla. Któż nam zaręczy, że to pewnego dnia nie nastąpi? Zawsze byłem zdania, że jest jakaś bezbożność w obnażaniu i dysekowaniu mumii tych biednych Egipcjan. Jak to być może, aby kojąca, niezachwiana wiara tylu nagromadzonych pokoleń nie rozbroiła głupiej ciekawości Europejczyków? Szanujemy tych, co odeszli wczoraj, ale czy można określić wiek umarłych?

— To byli niewierni — odparł szejk

— Niestety! — westchnąłem — ani Mahomet, ani Chrystus nie przyszli jeszcze wówczas na świat.

Dyskutowaliśmy nad tą sprawą przez pewien czas, przy czym dziwiłem się, że muzułmanin zaraził się nietolerancją od katolików. Dlaczego dzieci Izmaela miałyby przeklinać starożytny Egipt, który narzucił niewolę jedynie plemieniu Izaaka? Trzeba przyznać, że muzułmanie szanują na ogół groby i święte przybytki różnych narodów, toteż tylko nadzieja znalezienia olbrzymich skarbów skłoniła kalifa do wydania

rozkazu otwarcia piramid. Kronikarze ich podają, że znaleziono w sali zwanej królewską posąg mężczyzny z czarnego kamienia i posąg kobiety z białego kamienia; oba posągi stały na stole, pierwszy trzymał w ręku włócznię, drugi łuk. Na środku stołu znajdowało się naczynie szczelnie zamknięte, a gdy je otworzono, okazało się, że jest pełne świeżej jeszcze krwi. Był tam także kogut z czerwonego złota, wysadzany drogimi kamieniami; kogut ów zapiał i zatrzepotał skrzydłami, gdy wkroczono do wnętrza piramidy. Wszystko to zdaje się jakby wyjęte z baśni Tysiąca i jednej nocy, któż nam jednak zabroni wierzyć, że te komnaty zawierały talizmany i figury kabalistyczne? Jedno jest pewne, że współcześni nie znaleźli tam innych kości, poza kośćmi wołu. Domniemany sarkofag w komnacie królewskiej była to zapewne kadź na wodę służącą do ablucji. Zresztą czyż nie jest jeszcze większą niedorzecznością, jak zauważył Volney, przypuszczać, że nagromadzono by takie stosy kamieni po to, aby umieścić pod nimi trupa mierzącego zaledwie pięć stóp długości?

HAREM WICEKRÓLA

odjęliśmy wkrótce na nowo przerwany spacer i zwiedziliśmy uroczy pałac przybrany muszlami i kamyczkami, w którym żony wicekróla spędzają czasem lato. Kwatery kwiatów, zasadzone modłą turecką, odtwarzające wzory dywanów, otaczają ową rezydencję, do której nie broniono nam wstępu. Ptaki wyfrunęły z gniazda, a w obszernych komnatach żyły tylko zegary z kurantami zapowiadające każdy miniony kwadrans

melodyjką zaczerpniętą z oper francuskich. Rozkład pokoi w haremie jest taki sam we wszystkich tureckich pałacach, a zwiedziłem ich już kilka. Są to zawsze alkierzyki otaczające sale, gdzie zbierają się jego mieszkanki; sale zastawione są otomanami, umeblowania dopełniają tylko małe stoliczki wykładane szylkretem; tu i ówdzie łukowato rzeźbione wnęki służą za pomieszczenie nargilom, wazonom z kwiatami i filiżankom do czarnej kawy. Zaledwie trzy czy cztery pokoje urządzone w guście europejskim zawierają tandetne meble, którymi mógłby się poszczycić konsjerż paryski; są to wszakże ustępstwa na rzecz postępu, a czasem tylko chwilowy kaprys faworyty i żaden z nagromadzonych tam przedmiotów nie służy mieszkankom do codziennego użytku.

Co najbardziej uderza wszakże na ogół w haremach książęcych — to brak łóżek.

— Gdzie sypiają te kobiety oraz ich niewolnice? — zapytałem szejka.

— Na otomanach.

— A czy nie mają kołder?

— Śpią w ubraniu. Ale na zimę mają kołdry wełniane albo jedwabne.

— Nie widzę jakoś, gdzie ma tu miejsce mąż?

— Cóż, mąż sypia w swoim pokoju, żony w swoich; odalyk zaś (niewolnice) na otomanach w dużych salach. Jeżeli otomany i poduszki wydają się której z nich niewygodne do spania, wówczas kładzie materac na środku pokoju i tak śpi.

— W ubraniu?

— Zawsze, zachowuje tylko najprostszą odzież: spodnie, kaftan, suknię. Prawo zabrania zarówno mężczyznom, jak kobietom, by odsłaniali przed sobą nawzajem ciało poczynając od szyi. Przywilej męża polega na tym, że wolno mu

oglądać twarze swoich żon; jeżeli wiedziony ciekawością posunie się dale), oczy jego będą przeklęte: tak brzmi kategoryczny nakaz.

— Rozumiem w takim razie — powiedziałem — że mąż niechętnie spędza noc w pokoju pełnym ubranych kobiet i że woli raczej spać we własnym; ale jeśli zabierze z sobą dwie albo trzy spośród tych pań...

— Dwie albo trzy! — wykrzyknął szejk z oburzeniem — Jakimż psubratem byłby ten, kto by tak postąpił! Boże wielki! czy znalazłaby się choć jedna kobieta, nawet odmiennej wiary, która zgodziłaby się dzielić z inną zaszczyt spoczywania przy boku męża? Czyżby tak czyniono w Europie?

— W Europie? — odpowiedziałem. — Nie, skąd znowu, ale chrześcijanie mają przecież tylko jedną żonę, sądzę więc, że Turcy, którzy mają ich kilka, żyją z nimi tak, jakby to była jedna.

— Gdyby istnieli muzułmanie dość zepsuci, aby postępować tak, jak przypuszczają chrześcijanie, ich prawowite małżonki zażądałyby od razu rozwodu, a nawet niewolnice miałyby prawo ich porzucić.

— Widzi pan — zwróciłem się do konsula — jak błędne panują w Europie pojęcia dotyczące obyczajów tego narodu. Życie Turków wydaje się nam ideałem męskiej siły i rozkoszy, widzę zaś, że nie są nawet panami we własnym domu.

— Prawie wszyscy — odpowiedział konsul — żyją w istocie tylko z jedną żoną. Panny z dobrych domów stawiają to prawie zawsze jako warunek, zanim wstąpią w związki małżeńskie. Człowiek, którego stać na to, aby utrzymać przyzwoicie kilka kobiet, to znaczy zapewnić każdej z nich oddzielne mieszkanie, służącą i dwa komplety odzieży rocznie, jak również co miesiąc określoną sumę na życie, może, prawdę powiedziawszy, pojąć cztery żony; prawo

jednak nakazuje, by poświęcił każdej z nich jeden dzień w tygodniu, co nie zawsze jest zbyt przyjemne. Proszę także wziąć pod uwagę, że intrygi czterech żon, posiadających mniej więcej te same prawa, zatrułyby mu życie, jeśliby to nie był człowiek wielce bogaty i na bardzo wysokim stanowisku. W tym ostatnim wypadku ilość żon jest takim zbytkiem jak ilość koni trzymanych w stajni; wolą wszakże na ogół ograniczyć się do jednej tylko prawowitej małżonki i mieć piękne niewolnice, wtedy zresztą stosunki także nie układają się najłatwiej, zwłaszcza, jeżeli ich żony należą do wielkiego rodu.

— Biedni Turcy — wykrzyknąłem — jakże są oczerniani! Przecież jeżeli chodzi po prostu o to, aby mieć od czasu do czasu kochankę, każdy bogaty człowiek w Europie korzysta z tych samych przywilejów!

— Ma ich nawet znacznie więcej — odrzekł konsul. — W Europie prawo jest na tym punkcie nieubłagane, lecz obyczaje potrafią to sobie wynagrodzić. Tutaj religia stanowi o wszystkim, rządzi zarówno porządkiem społecznym, jak moralnością, a że nie wymaga rzeczy niemożliwych, ludzie starają się przestrzegać jej nakazów, czyniąc sobie z tego punkt honoru. Są oczywiście wyjątki, rzadkie jednakże i mogą się zdarzyć dopiero od wprowadzenia reformy. Nabożni mieszkańcy Konstantynopola byli oburzeni na Mahmuda, dowiedzieli się bowiem, że kazał wybudować wspaniałą łaźnię, gdzie mógł asystować przy toalecie swoich żon; jest to jednak mało prawdopodobne i z pewnością tę plotkę wymyślili Europejczycy.

Gawędząc tak przechadzaliśmy się po ścieżkach wykładanych owalnymi kamykami tworzącymi białoczarne wzory, ścieżki te były obrzeżone strzyżonym bukszpanem; widziałem w myśli białe kadyny, jak rozpraszają się po alejach powłócząc babuszami po kamiennej mozaice, jak gromadzą

się w altanach zieleni, gdzie wielkie cisy odpowiednio przycięte tworzą balustrady i arkady; przysiądzie na nich czasem gołąb, niby żałosny duch samotności.

Powróciliśmy do Kairu po zwiedzeniu gmachu Nilometru, gdzie słupek z podziałką, niegdyś poświęcony bożkowi Serapisowi, zanurzony jest w głębokim zbiorniku wody i wskazuje wysokość dorocznego przyboru. Konsul chciał nas jeszcze zaprowadzić na cmentarz, gdzie spoczywa rodzina baszy. Obejrzenie cmentarza po zwiedzeniu haremu nasuwa smutne refleksje; trzeba jednak przyznać, że stanowi on potępienie poligamii. Cmentarz ów, poświęcony wyłącznie dzieciom należącym do tej rodziny, robi wrażenie cmentarza miejskiego. Jest tam z górą sześćdziesiąt grobów większych i mniejszych, przeważnie nowych, wznosi się na nich najczęściej kolumna z białego marmuru. Każdą z nich wieńczy bądź turban, bądź kobiecy kwef, co nadaje tureckim mogiłom charakter zarazem żywy i żałobny; zdaje się, że posuwamy się wśród tłumu skamieniałych postaci. Najokazalsze groby stroją draperie z bogatych tkanin, wieńczą je turbany z jedwabiu i kaszmiru; wówczas złudzenie jest jeszcze bardziej wstrząsające.

Pocieszamy się myślą, że pomimo tak dotkliwych strat, rodzina baszy jest nadal dość liczna. Zresztą śmiertelność dzieci tureckich w Egipcie jest, zdaje się, faktem od wiek wieków niezaprzeczonym. Słynni sułtanimamelucy, którzy przez tak długie lata rządzili krajem i sprowadzali tam najpiękniejsze kobiety z całego świata, nie pozostawili po sobie ani jednego potomka.

TAJEMNICE HAREMU

Rozmyślałem nad tym, com przed chwilą usłyszał. Oto jeszcze jedno złudzenie, które stracić trzeba: rozkosze haremu, bezgraniczna władza męża i pana, grono uroczych kobiet zgromadzonych po to, by zapewnić szczęście jednemu mężczyźnie. Religia czy też obyczaje w dziwny sposób ograniczają ów ideał, który zachwycił tylu Europejczyków. Wszyscy ci, co ufni w panujące u nas przesądy, wytworzyli sobie podobne pojęcie o życiu na Wschodzie, zniechęcili się wkrótce. Większość Europejczyków, którzy wstąpili niegdyś na służbę baszy i przyjęli islam przez wyrachowanie bądź z chęci zażycia rozkoszy powróciło dziś, jeżeli nie na łono kościoła, to w każdym razie do uroków chrześcijańskiego jednożeństwa.

Należy dobrze sobie przyswoić myśl, że kobieta zamężna w całym imperium tureckim posiada te same przywileje co u nas, może nawet zabronić mężowi poślubienia drugiej żony, zastrzegając to sobie w akcie ślubu. Jeżeli zaś zgodzi się mieszkać pod jednym dachem z drugą żoną, ma prawo wieść życie niezależne i nie bierze udziału, jak sądzi ogół, we wdzięcznym obrazie, otoczona gronem niewolnic pod okiem męża i pana. Nie wyobrażajmy sobie zwłaszcza, aby te piękne damy zgodziły się nawet śpiewać albo tańczyć dla dostarczenia rozrywki swemu władcy. Są to umiejętności niegodne, ich zdaniem, kobiety uczciwej; każdy mąż ma wszakże prawo wprowadzenia do haremu tancerek i śpiewaczek, ku uciesze swoich żon. Władca seraju nie powinien również interesować się niewolnicami, którymi obdarzył swoje małżonki, stały się one bowiem ich własnością osobistą; gdyby zaś podobało mu się nabyć niewolnice na

własny użytek, postąpiłby rozsądnie, gdyby ulokował je w innym domu, choć żadne prawo nie broni mu użycia tego sposobu w celu zwiększenia swego potomstwa.

Ponadto nie należy zapominać, że każdy dom podzielony jest na dwie, ściśle rozgraniczone części, jedna przeznaczona dla mężczyzn, druga dla kobiet; jeżeli więc pierwsza z nich ma swego pana, druga posiada swoją panią. Jest nią matka albo teściowa, lub najdawniejsza z żon, bądź ta, która dała życie pierworodnemu dziecku. Pierwsza żona zwie się „wielka pani”, druga „papuga”. W wypadku gdy ktoś posiada wiele żon, co zdarza się jedynie możnym tego świata, harem staje się swego rodzaju klasztorem, którym rządzi surowa reguła. Główną troskę stanowi wychowanie dzieci, żony zajmują się też haftem oraz kierują niewolnicami w pracy przy gospodarstwie. Odwiedziny męża odbywają się wedle ustalonej ceremonii, tak jak odwiedziny bliskich krewnych, że zaś mąż nie jada przy jednym stole z żonami, może jedynie dla zabicia czasu w ich towarzystwie palić z powagą nargile, pić kawę lub spożywać sorbety. Zgodnie ze zwyczajem zapowiada zawczasu swoją wizytę. Ponadto, jeżeli przed progiem haremu zobaczy pantofle, nie wejdzie tam pod żadnym pozorem, jest to bowiem znak, że jego żona lub jego żony goszczą u siebie przyjaciółki, a podobne odwiedziny trwają czasem parę dni.

Nikomu nie wolno zaprzeczać kobiecie, wolnej z urodzenia, prawa oddalenia się z domu i składania wizyt. Mąż może tylko kazać niewolnicom, by im towarzyszyły; jest to wszakże ostrożność pozbawiona istotnej wagi: wszak łatwo przekupić niewolnice lub wyjść w przebraniu czy to z łaźni, czy to z domu przyjaciółki, podczas gdy straże czuwałyby przed bramą. Maska kryjąca twarz oraz jednolitość stroju darzyłaby je w istocie swobodą większą niż ta, z której korzystają kobiety w Europie, gdyby skłonne były do

nawiązywania intryg miłosnych. Jowialne opowieści, którymi bawią słuchaczy bajarze w kawiarniach, głoszą nieraz przygody amantów, którzy przebierają się za kobiety i w ten sposób dostają się do haremu. Istotnie, nic łatwiejszego, trzeba jednak przyznać, że opowieści te są raczej wytworem wyobraźni Arabów, niż zgodne z obyczajami tureckimi panującymi na całym Wschodzie od dwóch wieków. Dodajmy do tego, że muzułmanin nie jest skłonny do cudzołóstwa i oburzyłby się na samą myśl posiadania kobiety, która nie należałaby wyłącznie do niego.

Przygody miłosne giaurów są nader rzadkie. Niegdyś obu stronom groziła śmierć; dziś jedynie kobieta ryzykuje życiem i to tylko w razie, jeżeli została schwycona na gorącym uczynku pod dachem mężowskiego domu. W każdym innym wypadku zdrada małżeńska pociąga za sobą jedynie rozwód i niezbyt ciężką karę.

Prawo muzułmańskie nie zawiera zatem, jak sądzono, nic, co sprowadzałoby kobiety do stanu niewolnictwa i poniżenia. Dziedziczą, posiadają własność osobistą, jak wszędzie na świecie, nie podlegającą nawet władzy męża. Mają prawo zażądać rozwodu dla przyczyn przewidzianych ustawą. Mężowi natomiast przysługuje przywilej zażądania rozwodu bez podania przyczyn. Wystarcza, by powiedział żonie w obecności trzech świadków: „Rozwodzę się z tobą”, ona zaś może jedynie upominać się o rentę zapewnioną jej w akcie ślubu. Wszyscy wiedzą, że gdyby chciał ją kiedyś na nowo poślubić, mógłby to uczynić jedynie wówczas, gdyby wyszła przez ten czas powtórnie za mąż i odzyskała wolność. Historia chulla, zwanego w Egipcie mustichilla, odgrywającego rolę pośredniego małżonka powtarza się niekiedy, ale tylko u ludzi bogatych. Ubodzy, żeniąc się bez pisanego aktu ślubu, rozstają się i łączą na nowo do woli. Dodam jeszcze w końcu, że choć na ogół wielcy tego świata

korzystają z prawa poligamii, czy to z upodobania, czy z chęci zaimponowania innym, są także w Kairze biedacy, którzy żenią się z kilkoma kobietami po to, aby żyć z owoców ich pracy. Mają zatem kilka ognisk rodzinnych w mieście, przy czym owe ogniska nie wiedzą nawzajem o swoim istnieniu. Odkrycie podobnej tajemnicy kończy się zazwyczaj śmiesznymi kłótniami i wydaleniem leniwego fellaha z domostw licznych małżonek; jeżeli bowiem prawo pozwala mężczyźnie na posiadanie kilku żon, narzuca mu także obowiązek żywienia ich.

LEKCJA FRANCUSKIEGO

Zastałem moje mieszkanie w takim stanie, w jakim je pozostawiłem: stary Kopt i jego żona zajęci byli porządkami, niewolnica spała na otomanie, koguty i kury dziobały kukurydzę na

podwórzu, barbarin zaś siedział w kawiarni naprzeciwko, czekając na mnie o wyznaczonej godzinie. Nie mogłem natomiast w żaden sposób odszukać kucharza; przypuszczał zapewne, że skoro zgodziłem Kopta, zamierzam go oddalić, odszedł bowiem nagle bez słowa; jest to sposób dość często praktykowany wśród służby i robotników w Kairze. Toteż przestrzegają pilnie, by im co wieczór wypłacać zasługi, tak aby mogli zawsze postąpić wedle własnej fantazji.

Nie miałem nic przeciwko temu, żeby Mansur zastąpił Mustafę, jego żona zaś, która przychodziła mu pomagać w ciągu dnia, wydawała mi się znakomitą strażniczką moralności mego ogniska domowego. Tylko, że owo czcigodne stadło nie miało najmniejszego pojęcia o kuchni, nawet

egipskiej. Ich własne pożywienie składało się z gotowanej kukurydzy i jarzyn pokrajanych w occie, co nie wtajemniczyło ich ani w sztukę przyrządzania sosów, ani pieczenia mięsa. Próby czynione przez nich w tym kierunku wywoływały głośne okrzyki oburzenia niewolnicy, która poczęła ich obrzucać wyzwiskami. Bardzo mi się nie podobał ten rys jej charakteru.

Oświadczyłem jej za pośrednictwem Mansura, że to ona z kolei powinna się teraz zająć kuchnią; chcę ją zabrać z sobą w podróż, trzeba więc, aby się do tego przygotowała zawczasu. Nie potrafię opisać spojrzenia pełnego zranionej dumy, a raczej obrażonej godności, którym nas wszystkich obrzuciła.

— Powiedz sidiemu — kazała Mansurowi — że jestem kadyna (dama), a nie odalyk (służąca) i że napiszę do baszy, jeżeli sidi nie zapewni mi w swoim domu należnego mi stanowiska.

— Do baszy! — wykrzyknąłem. — A cóż basza ma do powiedzenia w tej całej sprawie? Wziąłem sobie niewolnicę po to, by mi usługiwała, a jeżeli nie stać mnie na opłacanie służby, co się łatwo może zdarzyć, nie widzę, dlaczego nie miałaby się zająć gospodarstwem, jak to czynią kobiety we wszystkich krajach.

— Ona powiada — rzekł Mansur — że każda niewolnica może zwrócić się do baszy i uzyskać jego zgodę na odprzedanie jej komu innemu; powiada, że wyznaje wiarę muzułmańską i nie zgodzi się nigdy na wykonywanie tak poniżających robót.

Cenię siłę charakteru, a że była w swoim prawie, co Mansur mi potwierdził, oświadczyłem więc tylko, że to był z mojej strony żart, ale że trzeba, aby przeprosiła starca, że się tak uniosła przed chwilą; Mansur wszakże przetłumaczył

je) moje słowa w ten sposób, że zdaje mi się, że to on ją przeprosił.

Nie ulegało wątpliwości, że popełniłem szaleństwo kupując tę kobietę. Jeżeli się uprze, stanie się aż do końca mojej podróży jedynie przyczyną wydatków, niechże więc chociaż posłuży mi za tłumacza. Oświadczyłem jej, że skoro jest osobą tak dystyngowaną, trzeba, żeby się nauczyła mówić po francusku, ja zaś nauczę się arabskiego. Nie odrzuciła tej propozycji.

Dałem jej więc pierwszą lekcję konwersacji i pisania; kazałem, jak dziecku, stawiać kreski na papierze i nauczyłem ją kilku słów. To ją dosyć bawiło, a wymowa francuska zacierała trochę gardłowy ton głosu właściwy kobietom arabskim, a tak niemiły dla ucha. Bardzo mnie bawiło, gdy powtarzała po mnie całe zdania francuskie nie rozumiejąc ich treści, na przykład: „Jestem mała dzikuska”, sepleniła przy tym jak dziecko. Widząc, że się śmieję, pomyślała, że każę jej powtarzać coś nieprzyzwoitego, i wezwała Mansura, żeby jej przetłumaczył to zdanie. Nie zgorszyła się tym zbytnio i powtórzyła z wielkim wdziękiem: „Ana (ja) mała dzikuska... mafisz (wcale nie!). Uśmiech jej był uroczy.

Znudzona stawianiem kresek prostych i cieniowanych, niewolnica pokazała mi na migi, że chce pisać (ktab) wedle własnego widzimisię. Sądziłem, że umie pisać po arabsku, i dałem jej czysty arkusz papieru. Wkrótce zobaczyłem, jak wyrastają spod jej palców szeregi dziwnych hieroglifów nie należących najwidoczniej do jakiegokolwiek znanego pisma. Gdy arkusz był już zapisany, zapytałem przez Mansura, co zamierzała wyrazić.

— Napisałam do pana, proszę przeczytać! — odpowiedziała.

— Ależ, moje drogie dziecko, to w ogóle nic nie znaczy.

To samo by potrafił nakreślić kot umaczawszy pazurek w atramencie.

Bardzo ją to zdziwiło. Była pewna, że jeżeli się o czymś myśli posuwając przy tym na chybił trafił piórem po papierze, to myśl owa powinna zarysować się jasno przed oczyma czytelnika. Wyprowadziłem ją z błędu i powiedziałem przez tłumacza, aby ujęła w słowa to, co chciała napisać, gdyż, jak się okazuje, nauka trwa dłużej, niż jej się zdawało.

Naiwna prośba składała się z kilku punktów. W pierwszym powtarzała już raz wyrażone roszczenia, że chce dostać habara z czarnej tafty, tak jak panie w Kairze, aby jej nie wzięto za żonę zwykłego fellaha; drugi punkt wyrażał życzenie posiadania sukni (jalek) zielonej jedwabnej, trzeci — kupna żółtych trzewików, do których ma niezaprzeczone prawo jako muzułmanka.

Trzeba zaznaczyć w tym miejscu, że trzewiki te są okropne, kobiety, które je noszą, stają się trochę podobne do ptaków płetwonogich, co bynajmniej nie dodaje im uroku; reszta stroju zaś czyni ich postać podobną do bezkształtnego tobołka; cóż kiedy żółte trzewiki stanowią ważny atrybut wyższych sfer towarzyskich.

Obiecałem, że się nad tym wszystkim zastanowię.

SZUBRA

Odpowiedź moja wydała jej się widać zadowalająca toteż niewolnica wstała i klasnęła w dłonie powtarzając po kilka razy: ,,El fil! El fil” Zapytałem Mansura, co to znaczy. „Sidi (pani) — powiedział mi zapytawszy ją uprzednio — chciałaby pójść obejrzeć słonia, o którym słyszała, a który znajduje się w pałacu Mehmet Alego w Szubra”.

Słusznie należała się jej nagroda za pilność w nauce, kazałem więc sprowadzić poganiaczy osłów. Brama miejska wiodąca w stronę Szubra znajdowała się nie dalej jak o sto kroków od naszego domu. Jest to brama, której strzegą jeszcze potężne wieże pamiętające wojny krzyżowe. Za bramą, po lewej ręce, należy przejść przez most na kanale, który dalej rozlewa się tworząc niewielkie jezioro otoczone bujną roślinnością. Okoliczne kasyna, kawiarnie i ogrody publiczne korzystają z tej świeżości i chłodu. W niedzielę spotkać tam można dużo Greczynek, Ormianek i pań zamieszkujących dzielnicę europejską. Odsłaniają one twarze dopiero, gdy znajdą się w obrębie ogrodów, można więc tu porównać różnorodne typy ludzkie zamieszkałe na Wschodzie. Nieco dalej w zielonych tunelach alei Szubra, niewątpliwie najpiękniejszej na świecie, nikną kawalkady jeźdźców. Sykomory i drzewa hebanowe ocieniające ją na przestrzeni mili mają pnie olbrzymiej grubości, sklepienie zaś, które tworzą ich korony, jest tak gęsto poszyte liśćmi, że cała droga zdaje się tonąć w mroku, tym bardziej głębokim, że podkreśla go płomienna kresa pustyni lśniąca na prawo poza szachownicą uprawnych pól. Po lewej ręce Nil graniczy z rozległymi ogrodami na przestrzeni pół mili, aż wreszcie płynie skrajem alei i rzuca na nią odblaski purpurowo zabarwionych

wód. W połowie alei Szubra znajduje się kawiarnia zdobna w fontanny i pergole, często odwiedzana przez zażywającą przechadzki publiczność. Po prawej stronie ciągną się pola kukurydzy i trzciny cukrowej, gdzieniegdzie domki wiejskie; docieramy wreszcie do okazałych gmachów stanowiących własność baszy.

Tam to właśnie pokazywano białego słonia — dar rządu angielskiego dla wicekróla. Moja towarzyszka wpadła w bezgraniczny zachwyt i nie mogła się napatrzeć zwierzęciu, które jej przypominało ojczyznę, a które nawet w Egipcie jest osobliwością. Kły słonia zdobiły srebrne pierścienie, kornak zaś zmusił go do wykonania różnych ćwiczeń w naszej obecności. Niektóre pozy, moim zdaniem, budziły pewne zastrzeżenia z punktu widzenia skromności, ale kiedy dałem znak niewolnicy — wprawdzie zawoalowanej, lecz bynajmniej nie ślepej — że dosyć się już napatrzyliśmy i czas wracać do domu, jeden z oficerów baszy powiedział mi z powagą: „Aspettate, é per ricreare le donne” (Proszę zaczekać, to dla rozrywki pań). Było ich tam kilka i rzeczywiście śmiały się do rozpuku, wcale nie zgorszone.

Szubra to urocza rezydencja. Pałac baszy Egiptu dość skromny i staroświeckiej budowy, leży nad Nilem, na wprost równiny Ambaba, wsławionej przez porażkę mameluków. Od strony ogrodów wzniesiono tam pawilon, którego krużganki złocone i zdobne w malowidła są wielce efektowne. To istotnie apoteoza gustu wschodniego.

Można zwiedzać wnętrze pawilonu, gdzie mieszczą się klatki z egzotycznymi ptakami, sale przyjęć, łaźnie, bilardy, a zapuszczając się dalej, w obręb samego pałacu, widzimy wiecznie te same salony dekorowane na turecką modłę, a umeblowane po europejsku, stanowiące nieodzowny atrybut książęcych siedzib. Krajobrazy pozbawione perspektywy, malowane temperą, na ścianach i nad drzwiami malo

widła zgodne z nakazami religii, na których nie występuje żadne żywe stworzenie, słabe dają pojęcie o sztuce egipskiej. Jednakże artyści pozwalają sobie czasem na umieszczenie wizerunku fantastycznych zwierząt, jak delfiny, hipogryfy i sfinksy. Z tematów batalistycznych mogą odtwarzać jedynie oblężenia twierdz i bitwy morskie; statki, na których nie widać załogi, biją się o fortece bronione przez niewidzialne wojska; krzyżowy ogień dział i bomby zdają się wybuchać samoczynnie, drzewo chce pokonać kamień, człowiek jest nieobecny. A jednak był to jedyny sposób uwiecznienia głównych momentów wyprawy greckiej Ibrahima.

Ponad drzwiami sali, gdzie basza wymierza sprawiedliwość, czytamy następującą piękną maksymę: „Kwadrans miłosierdzia więcej jest wart niż siedemdziesiąt godzin modlitwy”.

Zeszliśmy z powrotem do ogrodu. Ileż tu róż, wielki Boże! Róże z Szubra słyną w całym Egipcie; róże z Fajum służą tylko do wyrobu olejku i na konfitury. Ogrodnicy otaczali nas ze wszystkich stron ofiarowując nam wonne bukiety. Ogrody baszy cechuje dotychczas jeden iście wielkopański zbytek; nie zrywają tam ani cytryn, ani pomarańcz, chcąc, aby złote kule jak najdłużej cieszyły oczy zwiedzających. Każdemu wolno zresztą je zebrać, gdy spadną z drzewa. Ale nie powiedziałem jeszcze ani słowa o ogrodzie. Można krytykować gust ludzi Wschodu, jeśli chodzi o wnętrza, nie sposób natomiast nic zarzucić ich ogrodom. Wszędzie sady, sklepienia, altany ze strzyżonych cisów przypominające styl Odrodzenia — to krajobraz „Dekamerona”. Prawdopodobnie pierwsze ogrody zakładali tu Włosi. Nie widać w nich posągów, ale fontanny są zachwycające, zdradzają najlepszy smak.

Oszklony pawilon — uwieńczenie szeregu wznoszących się w górę tarasów — niczym piramida, rysuje się na hory

zoncie tworząc iście feeryczny widok. Kalif Harun z pewnością nie posiadał piękniejszego, ale to jeszcze nie koniec. Nasyciwszy wzrok przepychem wnętrza pawilonów, jedwabnych draperii powiewających na wietrze wśród girland i festonów zieleni, wracamy do ogrodu; mijamy długie aleje wysadzane po obu stronach drzewkami cytrynowymi, przystrzyżonymi wrzecionowato, mijamy gaje bananów, których przezroczyste liście lśnią jak szmaragdy, docieramy wreszcie na drugim końcu ogrodu do łaźni zbyt pięknej i znanej, by ją tu dłużej opisywać. Jest to olbrzymi basen z białego marmuru, otoczony krużgankami, wspartymi na kolumnach w guście bizantyjskim, z wysoką fontanną pośrodku; woda tryska z niej poprzez paszcze krokodyli. Wnętrze łaźni oświetlone jest za pomocą gazu; w letnie noce basza każe obwozić się po wodzie w złoconej łodzi, której wiosła poruszają kobiety z jego haremu. Owe piękne panie kąpią się tam również pod okiem swego władcy, lecz w peniuarach z jedwabnej krepy... Koran, jak wiemy, nie pozwala na ukazywanie nagich ciał.

AFRYTY

Nie wydawało mi się rzeczą obojętną, że mam sposobność obserwować na jednej z mieszkanek Wschodu cechy charakterystyczne dla wielu jej sióstr, obawiałbym się jednak przypisywania zbyt wielkiej wagi błahostkom. Proszę sobie bowiem wyobrazić moje zdziwienie, gdy wchodząc pewnego rana do pokoju niewolnicy natknąłem się na wianek cebul zawieszony w poprzek drzwi, zobaczyłem także pojedyncze ce

bule rozmieszczone z symetrią nad jej legowiskiem. Sądząc, że jest to z jej strony zwykła dziecinada, odczepiłem te ozdoby nie stanowiące zbyt pięknej dekoracji w pokoju i wyrzuciłem je po prostu za okno; tymczasem, ku mojemu zdziwieniu, niewolnica zerwała się z pościeli, wściekła i zrozpaczona, wybiegła z płaczem, pozbierała cebule i umieściła je na poprzednim miejscu z oznakami najwyższej czci. Musieliśmy doczekać nadejścia Mansura, aby się rozmówić. Tymczasem spadał na mnie grad obelg, z których najbardziej zrozumiała dla mnie brzmiała: ,,Faraon!” Nie byłem pewien, czy powinienem się gniewać, czy jej współczuć. W końcu, gdy nadszedł Mansur, dowiedziałem się, że zerwałem zaczarowany krąg, żem stał się przyczyną najstraszniejszych nieszczęść, które spadną na jej i moją głowę. Ostatecznie, powiedziałem Mansurowi, jesteśmy w kraju, w którym cebule były niegdyś bogami; jeżeli je obraziłem, jestem gotów uznać swoją winę. Są chyba jakieś sposoby uśmierzenia gniewu egipskiej cebuli! Ale niewolnica nie chciała wcale tego słuchać i powtarzała tylko: „Forowi”, zwracając się do mnie. Mansur pouczył mnie, że słowo to znaczy: „bezbożnik i tyran”, ubodła mnie wprawdzie ta wymówka, ale rad byłem, że miano dawnych władców tego kraju uważane jest dziś za obelgę. Nie miałem, jak się okazuje, powodu się gniewać; powiedziano mi, że ów obrządek z cebulami przestrzegany jest powszechnie przez wszystkie tutejsze domy w określony dzień roku, a to w celu zażegnania chorób zakaźnych.

Obawy nieszczęsnej dziewczyny sprawdziły się zapewne na skutek silnie pobudzonej wyobraźni Zachorowała dość ciężko i pomimo moich usiłowań i perswazji nie chciała zastosować żadnych zaleceń lekarza. Podczas mojej nieobecności wezwała dwie sąsiadki porozumiawszy się z nimi z tarasu na taras, zastałem je siedzące przy niej: odmawiały

modlitwy i czyniły zaklęcia, by odpędzić afryty, czyli złe duchy. Zbezczeszczenie cebul rozjuszyło owe złe duchy, dwa zwłaszcza były szczególnie wrogo usposobione do nas obojga, jeden nazywał się Zielony, drugi Złocisty.

Widząc, że choroba niewolnicy jest przede wszystkim tworem wyobraźni, pozwoliłem sąsiadkom robić, co uważają za właściwe, sprowadziły wreszcie trzecią, bardzo starą kobietę. Była to słynna santone. Przyniosła garnczek z żarem, postawiła go na środku pokoju i wrzuciła do ognia kamień, jak mi się zdawało, bryłkę ałunu. Cała ta ceremonia miała na celu odżegnanie afrytów. Kobiety widziały je wyraźnie poprzez wydzielający się dym, jak błagają o litość. Należało jednak całkowicie wyplenić chorobę; kazano wstać niewolnicy; pochyliła się nad dymiącym garnczkiem, co wywołało bardzo gwałtowny kaszel; przez ten czas stara biła ją pięścią po plecach, wszystkie zaś śpiewały zawodzącym głosem modlitwy i zaklęcia arabskie.

Mansur, jako chrześcijanin obrządku koptyjskiego, był nieco zgorszony podobnymi praktykami; jeżeli jednak przyczyną choroby był wstrząs moralny, cóż mogło być złego w przeprowadzeniu analogicznej kuracji? Istotnie nie dalej jak nazajutrz nastąpiła widoczna poprawa, wkrótce zaś całkowity powrót do zdrowia.

Niewolnica nie chciała się rozstać z wezwanymi w potrzebie sąsiadkami i kazała im nadal sobie usługiwać. Jedna z nich nazywała się Kartum, druga Zabetta. Nie widziałem potrzeby utrzymywania tak licznego personelu i nie proponowałem im za to, rzecz prosta, żadnego wynagrodzenia; niewolnica wszakże rozdawała im w prezencie własną garderobę, że zaś były to rzeczy pozostawione jej przez Abd elKerima, nie mogłem protestować; co prawda trzeba było zastąpić je nowymi i zgodzić się na zakupienie tak upragnionych habara i jalek.

Życie na Wschodzie płata nam takie figle; wszystko wydaje się zrazu proste, tanie, łatwe. Wkrótce sprawa się wikła na skutek potrzeb, obyczajów, kaprysów, człowiek mimo woli zmuszony jest żyć jak basza, co w połączeniu z nieporządnymi i nieuczciwymi rachunkami opróżnia najpełniejsze portfele. Chciałem na pewien czas wtajemniczyć się w życie codzienne Egiptu; patrzyłem jednak z przerażeniem, jak topnieją środki przeznaczone na dalszą podróż.

— Moje biedne dziecko — powiedziałem niewolnicy za pośrednictwem Mansura prosząc, by wytłumaczył jej moje położenie — jeżeli chcesz zostać w Kairze, jesteś wolna.

Spodziewałem się, że nastąpi wybuch wdzięczności.

— Wolna! — odrzekła. — A cóż ja mam począć? wolna! A gdzież ja się podzieję? Niech mnie pan raczej odprzeda Abd elKerimowi!

— Ależ, moja droga, Europejczyk nie sprzedaje kobiety: przyjęcie takich pieniędzy byłoby dla mnie hańbą.

— No cóż — powiedziała z płaczem — czy ja potrafię zarobić na życie? Przecież ja nic nie umiem robić.

— A czy nie mogłabyś wstąpić na służbę do jakiejś pani, tego samego co ty wyznania?

— Być służącą, ja? Nigdy w życiu! Niech mnie pan sprzeda, kupi mnie jakiś muzułmanin, jakiś szejk, może nawet basza. Mogę być wielką panią! Chce się pan mnie pozbyć... no, to niech mnie pan zaprowadzi na targ.

Dziwny to kraj, gdzie niewolnicy nie chcą wolności!

Czułem zresztą, że ma słuszność, poznałem zaś już na tyle istotne warunki życia w społeczeństwie muzułmańskim, aby nie wątpić, że stan niewolnicy jest stokroć bardziej godny zazdrości niż stan nieszczęsnych Egipcjanek używanych do najcięższych robót i wiodących nędzny żywot u boku ubogich mężów. Zwrócić jej wolność równało się

skazaniu jej na smutną dolę, może nawet na hańbę, czułem, że jestem moralnie odpowiedzialny za jej losy.

— Skoro nie chcesz pozostać w Kairze — rzekłem — trzeba, abyś mi towarzyszyła w dalszą podróż.

— Ana ente savasava (ty i ja pojedziemy razem)! — odpowiedziała.

Ucieszony tym postanowieniem poszedłem do portu Bulak zamówić łódź, którą mieliśmy popłynąć odnogą Nilu wiodącą z Kairu do Damietty.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nerval Gerard De TEATR I ZABAWY
Nerval Gerard De STAMBUŁ I PERA
Nerval Gerard De KSIĄŻĘ LIBANU
Nerval Gerard De PIRAMIDY
Nerval Gerard De BAJRAM
Nerval Gerard De PRZYCZYNEK Tom 1 2
Nerval Gerard De KOPTYJSKIE ŚLUBY
Nerval Gerard De WIĘZIEŃ
Nerval Gerard De ZWIERZENIA MIKOŁAJA RESTIFA
Nerval Gerard De HISTORIAS KALIFA HAKEMA
de Nerval Gerard Stambuł i Pera
Villiers Gerard de Cyklon w ONZ
Auster, Paul Gerard de Cortanze Dossier Paul Auster La soledad del laber
Villiers Gerard de Działa Bagdadu
Gerard de Villers Zabójcy z Brukseli
de Villiers Gerard Tajna bron Ben Ladena
Diego, Gerardo Fabula de Equis y Zeda (fragmento)
de Villiers Gerard Na śmierć Arafata

więcej podobnych podstron