Muchamore Robert Agenci Hendersona 03 Sekretna armia


Robert Muchamore

Sekretna armia

Agenci Hendersona 03

Tytuł oryginału: Secret Army

Tłumaczenie Bartłomiej Uliszewski

Wydanie I

ISBN 978-83-237-7545-4

Wydawnictwo Egmont Polska 2011

0x01 graphic

Część 1

EUROPA, STYCZEŃ 1941

Na początku 1941 roku nazistowskie Niemcy panowały już w całej Europie Zachodniej. Trwało oblężenie Wielkiej Brytanii. Bombowce atakowały miasta z powietrza, zrzucając tysiące ton bomb, a stada U-Bootów polowały na statki handlowe zaopatrujące Wyspy Brytyjskie w podstawowe towary. Rok wcześniej brytyjski premier Winston Churchill rozkazał „podpalić Europę”. Miało w tym pomóc Kierownictwo Operacji Specjalnych (SOE), tajna agencja rządowa, której zadaniem było zbieranie informacji wywiadowczych i planowanie akcji sabotażowych w okupowanej Europie.

Oprócz dużej kwatery głównej na Baker Street w Londynie SOE utworzyło wiele tajnych obozów szkoleniowych na terenie całego kraju. Najbardziej kontrowersyjny z nich usytuowano na skraju poligonu artyleryjskiego głęboko na angielskiej prowincji. Była to siedziba Jednostki Szpiegowsko-Badawczej B, którą dowodził Charles Henderson.

Wcześniej Henderson pracował w okupowanej przez nazistów Francji. By wykonać jedną z istotnych misji, wziął do pomocy czwórkę nastolatków i doszedł do wniosku, że dzieci są niezwykle cennym elementem podczas prowadzenia ściśle tajnych operacji, gdyż nie znajdują się w kręgu podejrzeń dorosłych.

W skład pierwszego zespołu Hendersona wchodził Marc Kilgour, dwunastolatek z francuskiego sierocińca, również dwunastoletni Paul Clarke, jego trzynastoletnia siostra Rosie i piętnastoletni uciekinier z Ameryki, P.T. Bivott.

Henderson, powróciwszy do Wielkiej Brytanii, trafił do SOE, gdzie rozpoczął proces rekrutacji kolejnych chłopców do tajnych operacji we Francji.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Zostańcie przy łóżkach! - wrzasnął Evan Williams. - Światła mają być zgaszone za siedem minut!

Williams był niewysokim Walijczykiem o krzaczastych, zrośniętych brwiach, które układały się w jedną linię. W podlegającym mu skrzydle budynku mieszkało dwudziestu czterech chłopców. Biegając boso po zimnym linoleum, chowali szczoteczki do zębów w podręcznych schowkach i wieszali ręczniki na kaloryferach. Dopiero wtedy każdy z nich stawał u wezgłowia metalowego łóżka, gotowy do inspekcji. Każde łóżko było idealnie zasłane. Wszystkie prywatne przedmioty musiały być poukładane w podręcznym schowku, a ciężkie buty i tenisówki starannie wyczyszczone i równiutko ustawione na tymże schowku.

- Uwaga!

Wszyscy chłopcy stanęli w pozycji na baczność. Kostki razem, oczy wpatrzone w przeciwległą ścianę, plecy proste jak struna. Williams wolałby, żeby chłopcy mieli jednakowe piżamy, ale z garderobą było krucho i każdy nowo przybyły zakładał to, co ze sobą przywiózł.

- Nieźle - mruknął Williams, mijając pierwsze dwa stojące obok siebie łóżka. Przy kolejnym posłaniu zatrzymał się i włożył rękę pod materac, po czym poskrobał dwoma palcami zardzewiałą ramę łóżka pod spodem. - Na litość boską! - warknął.

Jego krzaczaste brwi strzeliły w górę, gdy podetknął pokryty rdzą palec pod nos trzynastoletniego chłopca o kręconych brązowych włosach i głęboko osadzonych oczach. Troy LeConte wiedział, że Williams go podpuszcza. Łóżka były stare i gdy ktoś chciał wygrzebać spod nich trochę rdzy, wystarczyło, że włożył rękę pod którekolwiek. W ten sposób Williams udowadniał im, że może przyczepić się do wszystkiego. Nawet jeśli przestrzegali wszystkich jego reguł.

- No i co, LeConte? - zapytał Williams. - Mowę ci odjęło? Co to ma być?

Troy nie znał angielskiego określenia na rdzę. Wiedział jednak, że szybka odpowiedź jest o wiele lepsza niż żadna.

- To pański palec, sir! - powiedział z silnym francuskim akcentem.

Ta odpowiedź wywołała wśród chłopców falę ostrożnego śmiechu. Williams jednak wyglądał na zirytowanego.

- Wiem, że to mój palec, durny żabojadzie! - warknął. - Pytam cię, co jest na moim palcu?

Troy bezwiednie zrobił zeza, gdy Williams postukał pulchnym paluchem w czubek jego nosa.

- Nie znam tego słowa - wyjaśnił chłopiec.

- Ty mały kretynie! - wrzasnął Williams i chwycił go za kołnierz piżamy, po czym przyciągnąwszy do siebie, trzepnął ręką w głowę. - Zimny prysznic! O piątej rano! - warknął, zanim go puścił, i przeszedł do następnego łóżka.

Troy potarł głowę i stanął na baczność. Nienawidził Williamsa. Widział jednak, jak wielu innych chłopaków doświadczało o wiele gorszych rzeczy podczas inspekcji. Odwrócił lekko głowę, tylko tyle, na ile mógł sobie pozwolić, by przyglądać się uldze na twarzy każdego chłopaka, którego Williams mijał bez zatrzymywania.

- Mason LeConte - powiedział Williams, gdy był już prawie na końcu sali. - No proszę! Głupota jest rodzinna, jak widzę.

Brat Troya - Mason - miał dopiero osiem lat. To nie przeszkodziło Williamsowi złapać go za ucho i pociągnąć w górę, tak że chłopiec ledwie stał na koniuszkach palców.

- Masz pomięte prześcieradło, ty matole! - ryknął mężczyzna.

Mason zawył z bólu tak głośno, że jego starszy brat aż się skrzywił. Troya ogarnęło poczucie winy, gdy Williams zrzucał z łóżka pościel jego młodszego brata. Mason był najmłodszy w ośrodku i Troy zazwyczaj pomagał mu przygotować się do inspekcji. Tym razem jednak pielęgniarka wysłała go na górę, żeby przyniósł świece, i ledwie zdążył pościelić własne łóżko.

- W życiu nie widziałem takiego szamba! - ryczał Williams, zrywając metalowe wieko ze schowka Masona i wyrzucając całą jego zawartość na podłogę. - Masz coś z głową, chłopcze?

- Nie, proszę pana! - chlipał mały, gdy Williams zrzucił jego metalowy schowek na podłogę i potrząsnął chłopcem brutalnie.

- Zestaw do czyszczenia butów jest brudny. Nic nie jest poskładane, jak trzeba. Dlaczego na podeszwie tenisówki jest błoto?

Po każdym zdaniu Williams wbijał dwa palce w żebra Masona, wywołując u chłopaka kolejne spazmy płaczu.

- Zameldujesz się w moim gabinecie! - wrzasnął Walijczyk. - I przez tydzień tylko zimne prysznice!

- Nie! - jęknął Mason, próbując wyrwać się z rąk Williamsa. - Niech mnie pan zostawi!

Troy wiedział, że źle by się to dla niego skończyło, gdyby się wtrącił. Ale jaki człowiek mógłby tylko stać i patrzeć, gdy ktoś krzywdzi jego brata?

- To niedopuszczalne! - krzyknął, używając jedynego właściwego, angielskiego słowa, które był w stanie teraz wymyślić.

Odszedł od łóżka i ruszył wzdłuż sypialni w stronę Williamsa. Kilku chłopców szepnęło ostrzegawczo, a jeden nawet stanął na jego drodze.

- On cię zabije - ostrzegł Troya.

- Uważaj, przyjacielu - błagalnie szepnął drugi.

Troy szedł jednak dalej. Chłopiec wyobrażał sobie jakiś bohaterski gest. Oczami wyobraźni widział, jak powala Williamsa potężnym uderzeniem w szczękę albo sprawnie odcina mu głowę jednym cięciem miecza.

W rzeczywistości jednak trzynastoletni chłopiec ubrany w piżamę stawał przeciwko dorosłemu mężczyźnie, w którego oczach szalała wściekłość i który miał na nogach podkute żelazem buciory.

- Zdaje się, że mam gościa - powiedział Williams, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu i rzucając Masona z powrotem na łóżko. - Czym mogę służyć?

Troy drżał. Nie mógł położyć uszu po sobie i wrócić do łóżka. Patrzyli przecież na niego wszyscy koledzy.

- On ma tylko osiem lat! - powiedział Troy. - Dlaczego mu nie pomóc, zamiast go ranić? - zapytał łamaną angielszczyzną.

- Bo co, chłoptasiu? - zakpił Williams. - Ja tu rządzę i ja ustanawiam prawa.

W swoim trzynastoletnim życiu Troy walczył już kilka razy. Więcej razy wygrał, niż przegrał, ale cios, który wyprowadził teraz, nie był najlepszy. Otarł się tylko o ramię Williamsa, czego jedynym skutkiem był szelest jego koszuli.

- Śmiałeś podnieść na mnie rękę? - ryknął Williams i Troy zorientował się, że leci na łóżko Masona. Walijczyk wykręcił mu mocno rękę za plecami i chłopak runął na nogi brata. - George! Tom! Zajmijcie się nim! - rozkazał Williams.

George i Tom byli postawnymi piętnastolatkami. W tym ośrodku dla chłopców pełnili funkcję donosicieli i pomocników Williamsa, który w zamian za to pozwalał im dokuczać młodszym dzieciom i wyżywać się na nich.

- Zamknąć ich! - rozkazał Williams i wskazał palcem Troya. - A jego wycieczka niech się okaże bardzo mało komfortowa.

Troy nie wiedział, co to znaczy „zamknąć ich”, ale na twarzach George'a i Toma pojawiły się sadystyczne uśmieszki. Chłopcy chwycili go za ramiona i wywlekli na korytarz. Najpierw ciągnęli go dziesięć metrów po lodowato zimnym korytarzu, po czym skręcili do nieoświetlonej ubikacji i wrzucili go w kąt. W plecy chłopca wbił się haczyk na ubrania.

- Broń się, francuski pomiocie! - zaśmiał się George, przyjmując postawę boksera.

Piętnastolatek był większy niż piżama, którą miał na sobie, i przez rozpiętą na piersi bluzę widać było muskularny tors. Troy uniósł ręce, ale George był zbyt silny. Już po pierwszym uderzeniu chłopcu odechciało się bronić. Drugi mocny cios trafił go w szczękę, aż zadzwoniły zęby.

- Mam takich więcej - drwił George, łapiąc Troya za szyję.

Trzynastolatek zgiął się wpół i w tej samej chwili kolano George'a trafiło go w żołądek. Troy jęknął i natychmiast zebrało mu się na wymioty, bo poczuł w gardle palący smak kwasu żołądkowego. Po kilku kolejnych ciosach George odsunął się, ale tylko po to, by Tom mógł wyciągnąć chłopca z rogu i wyprowadzić potężny cios nogą. Troy runął na podłogę.

- Boli, żabojadzie? - uśmiechnął się okrutnie Tom.

Troy cicho jęknął, przewracając się na plecy. Po chwili usiadł i zaczął kaszleć, trzymając się za brzuch.

- Możemy z tobą zrobić, co nam się podoba - dodał George. - Podniosłeś łapę na Williamsa. Podpisałeś na siebie wyrok śmierci!

Troy leżał bezbronny w ciemności, a nad nim górowało dwóch napastników. Był cały poobijany, z nosa sączyła mu się krew. Gdzieś z korytarza dobiegło pojękiwanie Masona i Troy zobaczył tylko nogi brata, gdy Williams ciągnął go korytarzem obok drzwi do toalety. George podniósł chłopca z brudnej podłogi. Miał zamiar uderzyć go jeszcze raz, ale w tej samej chwili dobiegł go głos Williamsa:

- Dajcie mi go tutaj ! Chcę być w swoim pokoju przed czytanką na dobranoc.

Zadźwięczała metalowa zasuwa. Trzymając jedną ręką szyję Masona, Williams potężnym kopniakiem otworzył drzwi na oścież. Korytarz wypełnił się stęchłym powietrzem. Troy zrozumiał, co to znaczy „zamknąć ich” w chwili, gdy wywleczono go boso na lodowaty podwórzec za budynkiem.

- Nie zejdę tam! - chlipał Mason, gdy Williams podnosił drewnianą klapę pokrywającą wejście do piwnicy na węgiel. - Proszę! Niech mnie tam pan nie wrzuca!

- Tylko w ten sposób się nauczysz! - wrzasnął Williams. - No już! Siadaj na brzegu i skacz! Albo sam cię tam wrzucę!

Węgiel piętrzył się na dużej stercie w rogu piwnicy. Mason skoczył szybko na szczyt hałdy i zsunął się po niej, grzęznąc w węglu, aż znalazł się na gołej podłodze w drugim końcu pomieszczenia.

- Uważajcie na szczury - drażnił braci Tom. - Poobgryzają wam palce, gdy zaśniecie.

George przygotował się, by zepchnąć Troya do piwnicy.

- Momencik! - rozkazał Williams. - Przyjrzyjmy mu się!

Tom przytrzymał Troya w pasie swoim muskularnym ramieniem. Walijczyk podszedł do niego i uśmiechnął się, słysząc dobiegające z wnętrza piwnicy kwilenie Masona.

- Nigdy nie lubiłem Francuzików - powiedział Williams i trzasnął chłopca na odlew w twarz. - Wrzućcie go!

Uderzenie odrzuciło głowę Troya w tył i w tej samej chwili Tom pchnął go do przodu. George dodatkowo kopniakiem zgiął trzynastolatkowi nogi w kolanach, przez co chłopiec poleciał na górę węgla twarzą do przodu. Drewniana klapa zamknęła się z trzaskiem nad głowami braci, a Williams zamknął ją na górze na kłódkę.

- Miłych snów, chłopcy! - zaśmiał się złośliwie.

- Tylko nie zapomnijcie o szczurach! - dodał George.

Mason stał oparty plecami o nieotynkowaną ścianę. Było zupełnie ciemno, a na podłodze piwnicy zalegała lodowato zimna woda. Chłopiec drżał na całym ciele, wyobrażając sobie robaki i pająki pełzające wokół niego.

- Troy? - zapytał cichutko, by po chwili dostać napadu kaszlu, gdy pył węglowy podrażnił mu gardło.

Mason poczekał, aż ucichną głosy na górze. Dopiero wtedy, macając rękami drogę po zmarzniętym węglu, doczołgał się do brata i położył rękę na jego plecach.

- Troy? - powiedział, poklepując go delikatnie. - Co ci się stało, Troy? Żyjesz?

ROZDZIAŁ DRUGI

Sprężone powietrze syknęło i Marc Kilgour wzdrygnął się, gdy hydraulicznie rozkładany fotel odchylił się do tyłu, a jasne światło lampy błysnęło mu prosto w oczy. Podenerwowany chłopiec zatopił końce palców w skórzane podłokietniki, a oczy zaszkliły mu się łzami, kiedy przyglądał się białemu sufitowi i przeszklonym szafkom pełnym sztucznych szczęk i przerażających narzędzi dentystycznych. Doktor Helen Murray, która miała swój gabinet przy Harley Street w Londynie, specjalizowała się w poważnych urazach szczękowych u dzieci. Lekarka odsunęła plamę światła od twarzy Marca i popatrzyła na niebieskie oczy i nierówno przycięte blond włosy dwunastolatka.

- Zdenerwowany? - zapytała ciepłym głosem, próbując go uspokoić.

- Troszkę - przyznał Marc.

- Kiedy ostatni raz byłeś u dentysty?

Marc mówił z francuskim akcentem, ale miał talent do języków i trudno było się domyślić, że uczy się angielskiego dopiero od czterech miesięcy.

- Mieszkałem w sierocińcu we Francji - wyjaśnił. - Gdy kogoś bolał ząb, kierownik po prostu przywiązywał do niego sznurek i wyrywał go.

- Tutaj mamy nieco inne metody - uśmiechnęła się doktor Murray. -Sprowadziliśmy ze Stanów najnowocześniejszy sprzęt. No dobrze, pokaż mi te swoje perełki.

Marc otworzył szeroko usta, prezentując dwa rzędy całkiem przyzwoitych zębów, wśród których brakowało przedniego siekacza.

- Widziałam gorsze - przyznała doktor Murray, sięgając po zakrzywiony połyskujący srebrzyście instrument. - Ale trzonowce atakuje ci próchnica. Musisz tam dokładnie sięgać szczoteczką i porządnie czyścić. Bo jak nie, to nim skończysz dwadzieścia lat, zamiast prawdziwych zębów będziesz miał sztuczne.

Marc zatrząsł się ze strachu, gdy lśniący przyrząd wsunął mu się w usta i delikatnie dotknął dziąsła.

- Odchyl język do tyłu. O, właśnie tak. Boli, gdy tu dotykam?

- Aha - potwierdził Marc i natychmiast przypomniał sobie oficera gestapo, który poprzedniego lata brutalnie wyrwał mu ząb.

- Pamiętasz ten kawałek korzenia, który pokazywałam ci na zdjęciu rentgenowskim? - zapytała doktor Murray, podnosząc w drugiej ręce lusterko. - Ten ząb został wyrwany tak gwałtownie, że korzeń ukruszył się u je go podstawy. Jego fragment został w dziąśle i dlatego rana nie mogła się poprawnie zagoić. Stąd to uczucie dyskomfortu. Muszę naciąć ci dziąsło i wyciągnąć ten kawałek. Niestety, nacięcie będzie dość głębokie, ale postaram się szybko z nim uwinąć. Pielęgniarka wytarła pot z czoła Marca. Chłopiec mocno zacisnął dłonie na podłokietnikach, gdy dentystka przesunęła lampę z powrotem w kierunku jego twarzy.

- No, dobrze. Otwórz szeroko - powiedziała z uśmiechem. - Obawiam się, że będzie trochę nieprzyjemnie.

Oczy Marca łzawiły z powodu ostrego światła, ale zdołał je troszeczkę uchylić. Serce w jego piersi zamarło, kiedy przed samym nosem zobaczył ostrze skalpela.

Trzy kilometry dalej Charles Henderson przebywał w o wiele wygodniejszych wnętrzach Klubu Imperialnego przy ulicy Pall Mail. Lata świetności klubu dawno minęły. Wykładane drewnem ściany były zdobione starymi wizerunkami maharadżów, a stojący przy drzwiach wypchany niedźwiedź miał smutną minę i już dawno stracił prawie całe futro.

Zarówno Henderson, jak i mężczyzna towarzyszący mu przy obiedzie byli ubrani w mundury. Henderson miał na sobie kurtkę komandora marynarki ze złotymi mankietami. Jego towarzysz włożył bardziej praktyczny mundur RAF-u. Miał jednak o wiele wyższy stopień - wicemarszałka lotnictwa. Na stole stały talerze z potrawką z curry i porcją ryżu z szafranem.

- Ależ to niedobre - mruknął Henderson, przeżuwając ledwie ciepłe ziemniaki i kawałek jagnięciny.

Wicemarszałek Walker przytaknął.

- Już żarcie w szkolnej stołówce było lepsze. A właśnie, do której szkoły pan chodził, panie Henderson?

- Liceum w Burghley Road - odpowiedział mężczyzna.

Walker uniósł brwi. Nieczęsto zdarzało się, by ktoś z rodziny robotniczej zostawał oficerem marynarki. A jeszcze rzadziej, by ktoś taki zyskiwał członkostwo w klubie dżentelmeńskim takim jak Klub Imperialny. Henderson poczuł się w obowiązku to wyjaśnić.

- Dobrze się ożeniłem - powiedział wesoło. - Mój teść załatwił mi członkostwo w klubie.

- Ach, oczywiście - zaśmiał się Walker i pozwolił, by zamiast niego przytaknęła łyżeczka. - A co słychać u żony? Ma na imię Joan, prawda?

Henderson poruszył się niezgrabnie na krześle.

- Nie czuje się najlepiej - wyjaśnił. - Nasza córka zmarła na gruźlicę i od tamtej pory żona nie wróciła do równowagi.

- Wciąż mieszkacie w Mayfair?

Henderson pokręcił głową.

- Joan nie wytrzymywała nerwowo bombardowań. Wynajęliśmy dom żydowskiej rodzinie z Frankfurtu, a sami mieszkamy w obozie szkoleniowym.

- Tak... - powiedział przeciągle Walker, zerkając podejrzliwie na swoją potrawę.

- Ci pańscy chłopcy... A jak wygląda ta sprawa?

Henderson uśmiechnął się szeroko.

- Są wspaniali. W obozie internowania znalazłem japońskiego szkoleniowca, który się nimi zajmuje. W pierwszym zespole mamy sześciu podopiecznych, którzy zapowiadają się wspaniale. Pani dyrektor McAfferty pojechała rekrutować kolejnych chłopców. Chcemy utworzyć drugi zespół.

- Jak pan myśli, Henderson, czy to mysie bobki? - zapytał Walker, wydłubując łyżeczką małą brązową kuleczkę z talerza.

- Nie mam pojęcia, sir - odrzekł Henderson, kryjąc uśmiech. - Jeśli chce pan się najeść, lepiej się nad tym zbytnio nie zastanawiać. Uczciwie powiem, że mnie jeszcze nie zabiło.

- To tylko przyprawy - warknęła tłusta kelnerka, nachylając się nad stołem i patrząc znacząco na wiszący na ścianie zegar. - A czego się pan spodziewał, zamawiając to zagraniczne świństwo? Jeśli chcecie, panowie, deser, lepiej się pospieszcie, bo przed zaciemnieniem wychodzę do domu, a muszę posprzątać jeszcze wszystkie stoliki do kolacji.

Walker wrzucił brązową kulkę z powrotem do potrawki i odsunął od siebie talerz.

- Może podstawi nam pani stoliczek z deserami?

Kelnerka obruszyła się.

- Mamy tylko pudding z rodzynkami i ciasto owocowe. Stoliczek z deserami nie funkcjonuje u nas od czterech miesięcy.

- A z jakimi owocami jest ciasto? - zapytał Henderson i natychmiast tego pożałował.

- Takimi, jakie przychodzą w puszkach podpisanych „Owoce”.

Walker położył rękę na brzuchu.

- Wie pani co, nagle poczułem, że jestem już najedzony. Zamówię więc tylko kawę.

Kelnerka wskazała palcem stół na końcu jadalni.

- W termosie. Samoobsługa - mruknęła.

Gdy kelnerka zabrała talerze i wytoczyła się na korytarz, Henderson i Walker parsknęli zgodnym śmiechem.

- Ale tu mają personel - rzekł Walker z uśmiechem. - Gdzie się podziali kelnerzy w białych rękawiczkach i ze srebrną zastawą?

- Na froncie. Walczą ze szkopami - zaśmiał się Henderson. - A właśnie, skoro o nich mowa. Miałem nadzieję, że mógłby nam pan pomóc w jednej sprawie. Moi chłopcy będą potrzebować ćwiczeń ze skoków spadochronowych, bo ich zadaniem będzie infiltracja okupowanej Francji. A jednostki szkoleniowe RAF-u rzucają nam kłody pod nogi.

Walker milczał przez chwilę.

- Niech pan posłucha, Henderson - rzekł stanowczo. - Powiem szczerze, że ja sam i kilka innych osób w Kierownictwie Operacji Specjalnych uważamy, że cały ten pański plan, by wyszkolić chłopców do pracy szpiegowskiej, jest nieco naciągany. Ma pan większe doświadczenie w szpiegowskiej robocie we Francji niż ktokolwiek inny. Naszym zdaniem powinien pan pracować w kwaterze głównej na Baker Street i zająć się koordynacją różnych operacji. Chciałbym, żeby pan był moim zastępcą. To awans o dwa stopnie. Kierowałby pan także wszystkimi tajnymi operacjami w okupowanej Francji.

Henderson rozmawiał z oficerem wyższym stopniem i jego odpowiedź musiała być taktowna.

- Sir, jeśli takie są moje rozkazy, stawię się w kwaterze głównej i przystąpię do pracy najlepiej, jak umiem. Ale, z całym szacunkiem, jestem agentem i zawsze pracowałem w terenie. Nie nadaję się na zarządcę. Narady mnie nudzą, a biurokracja doprowadza do szału.

- Miałem szczerą nadzieję, że pan tego nie powie - odparł smutno Walker. - Podejrzewałem jednak, że tak będzie.

- Pasuję tam jak pięść do nosa.

- Naprawdę pan myśli, że szkolenie chłopców do pracy wywiadowczej da nam jakąś przewagę?

- Nie mam co do tego wątpliwości, sir - powiedział stanowczo Henderson. - Myśli pan, że uda się załatwić to szkolenie spadochronowe?

Walker odsunął nieco krzesło od stolika i westchnął.

- Dobry z pana chłop, Henderson. Ale nie tylko ja mam wątpliwości co do pańskiego planu. Służby wywiadowcze mają bardzo ograniczone środki i nie wydaje mi się, żebyśmy słusznie wydawali je na szkolenia spadochronowe dla dwunastolatków, którzy emocjonalnie nie są przygotowani do tajnych operacji.

Ten nagły zwrot w rozmowie zaniepokoił Hendersona. Poczuł, że brakuje mu powietrza, i poluzował kołnierzyk.

- Sir - powiedział podniesionym głosem. - Operacja, którą prowadziłem przeciwko inwazji desantowej barek, była wielkim sukcesem. Dzieciaki, z którymi pracowałem, zachowały się wspaniale. A ich wiek dał nam przewagę, bo Niemcy w ogóle ich nie podejrzewali. Otrzymaliśmy list z ministerstwa, w którym napisano, że sam pan premier wyraził zgodę.

Teraz w tonie głosu Walkera pojawiła się irytacja.

- Komandorze, przecież ja doskonale wiem, w jakich okolicznościach powstał pański zespół. Premier jednak słucha wielu osób i jego decyzje wcale nie są nieodwołalne. Czy to jasne?

- Tak jest - przytaknął Henderson, starając się powściągnąć gniew.

- W obecnej chwili nie mogę panu obiecać żadnego szkolenia spadochronowego ani żadnych dodatkowych środków dla jednostki B. I w ogóle chciałbym pana ostrzec, że przyszłość pańskiego zespołu stoi pod wielkim znakiem zapytania.

- Sir, czy mógłbym prosić, żeby moja grupa otrzymała przynajmniej szansę, by dowieść swojej sprawności? Wiem, że brakuje środków, ale jesteśmy już blisko stworzenia sprawnie działającej jednostki szpiegowskiej, która będzie w stanie utrzeć szkopom nosa. Proszę mi przynajmniej pozwolić porozmawiać z ludźmi, którzy podejmują decyzje.

Walker wstał i rzucił na stół serwetkę, którą trzymał na kolanach.

- Pańska jednostka to mało znaczący wycinek całości - powiedział. - Jeśli będzie pan miał cokolwiek do powiedzenia w procesie podejmowania decyzji, zostanie pan o tym poinformowany. Teraz muszę już wracać na Baker Street.

- Tak jest - odrzekł Henderson.

Gdy wicemarszałek Walker ruszył po grubym dywanie w kierunku szatni, Henderson rozpiął guzik kołnierzyka. Potarł poczerwieniałe czoło i zaczął rozmyślać, jak ratować swój zespół.

ROZDZIAŁ TRZECI

Troy spojrzał w górę. Jego sprawne, niepodbite oko dostrzegło, że światło przenikające między szparami w drewnianej klapie zaczyna znikać. Według jego obliczeń siedzieli w piwnicy od osiemnastu godzin. Kilka razy zaglądali tu chłopcy, którzy przez małe metalowe drzwi w ścianie piwnicy przychodzili z wiadrami po węgiel, a jeden z kucharzy przyniósł im trochę wody i papierową torebkę, w której znajdowały się obierki i resztki warzyw.

- Przestań trzeć oczy - mruknął Troy, zwracając się do brata po francusku. - Będą cię tylko bardziej piekły.

Mason odsunął poczerniałą rękę od oczu. Znów był bliski płaczu.

- Nic na to nie poradzę - jęknął. - Szczypie.

Węglowy pył drażnił gardła i oczy. Wdzierał się pod ubrania, powodując swędzenie skóry, a ostre odłamki węgla walające się po podłodze kaleczyły skórę stóp.

- Ile jeszcze? - zakwilił Mason, rzucając kawałkiem węgla w metalowe drzwi.

- Nie wiem - odrzekł starszy LeConte.

- A jak długo tu siedzimy?

Troy westchnął.

- Wrzucili nas tutaj wczoraj wieczorem, teraz zaczyna się ściemniać, więc pewnie jest gdzieś około czwartej po południu.

Mason policzył na palcach.

- To prawie cały dzień - powiedział w końcu. - Ktoś wreszcie musi przyjść i nas stąd wypuścić.

- Mogą nas tu trzymać i cały tydzień - odrzekł z irytacją Troy. - I przestań wciąż pytać mnie o to samo, doprowadzasz mnie do szału.

- Powinniśmy stąd uciec jak najdalej, gdy już nas wypuszczą - powiedział Mason.

- Dokąd? - zapytał gniewnie trzynastolatek. - Jesteśmy w samym środku Walii, wszędzie leży śnieg, nie mamy pieniędzy i od razu rzucimy się w oczy z powodu naszego akcentu.

- Ja umiem mówić - powiedział Mason. - Mój angielski jest lepszy niż twój.

- Dlaczego nie posłałeś łóżka tak, jak trzeba? - zapytał Troy. - Sto razy ci pokazywałem. To nie jest takie trudne!

- To nie moja wina, że tu siedzimy - odparował chłopiec. - To ty walnąłeś pana Williamsa.

- Zamknij się - warknął brat. - Próbowałem ci pomóc.

Mason pokręcił głową i rzucił w drzwi kolejnym kawałkiem węgla, który odbił się od nich z głośnym stukiem.

- Jak nie przestaniesz, to przyjdą tutaj i nas stłuką -ostrzegł go Troy.

- Ja stąd zwiewam - powiedział zadziornie ośmiolatek. - Wolę zamarznąć, niż tutaj mieszkać.

Dyrektor Eileen McAfferty odetchnęła z ulgą, gdy przez przednią szybę swojego małego austina zobaczyła tablicę z napisem: „Zakład Poprawczy w Hay-on-Wye”. Przyjechałaby o wiele wcześniej, gdyby nie kilka stłuczek blokujących śliską drogę i gdyby nie to, że wszystkie tablice informacyjne w kraju usunięto, by nie pomagać ewentualnym najeźdźcom w orientowaniu się w terenie.

McAfferty skręciła swoim czarnym autem pod zbudowany z cegieł łuk. O podwozie samochodu zaczął stukać żwir, gdy skierowała się do głównego wejścia. Czerwona wiktoriańska cegła przypomniała jej o szkole w Glasgow, tyle tylko że ta tutaj nie była poczerniała od dymu i sadzy. Ogrody wyglądały na zadbane, a śnieg pokrywający boiska i teren przed szkołą sprawiał, że całe to miejsce otaczała aura spokoju.

W środku było mniej przyjemnie. Główne drzwi skrzypnęły, ukazując wysoki korytarz oświetlony gołymi żarówkami. Wewnątrz dominował zapach niedomytych chłopięcych ciał i długo gotowanych warzyw.

- Jest tu ktoś?! - zawołała McAfferty, pocierając zesztywniałe od trzymania kierownicy ręce. - Halo?!

Gdy echo jej słów umilkło, na korytarzu pojawiła się drobna skromna sekretarka.

- Dzisiaj nie ma odwiedzin naszych chłopców - powiedziała oschle, zamilkła jednak, gdy zobaczyła mundur McAfferty.

- Próbowałam się do was dodzwonić - wyjaśniła kobieta ze szkockim akcentem. - Szukam dwóch chłopców o nazwisku LeConte.

- Czy jest pani ich krewną? - zapytała sekretarka. - Bo tylko krewni mogą przychodzić w odwiedziny do naszych podopiecznych. Należy napisać pismo i przyjeżdżać podczas ustalonych godzin.

- Jestem tu w sprawach wojskowych - wyjaśniała dalej McAfferty. - Od dłuższego czasu szukam tych chłopców.

-Ach, ci Francuzi? - pokiwała głową kobieta, a ton jej głosu zrobił się cieplejszy. - Mieszkają w części, za którą odpowiada pan Williams. Teraz chyba biegają, ale mogę przyprowadzić tutaj pana Williamsa. Powinien być na herbacie w stołówce.

- Rozumiem - powiedziała McAfferty. - A więc to jest placówka wychowawcza? Takie więzienie dla młodocianych, tak?

- Zgadza się - potwierdziła pracownica. - Nie zamykamy ich w celach, ale chłopcy są tutaj kierowani przez sądy.

- Jak więc trafili tu ci bracia LeConte? Nie słyszałam, żeby popełnili jakieś przestępstwo.

- Wyjątkowe okoliczności - padła odpowiedź. - Jesteśmy zakładem dla młodocianych przestępców, mieliśmy jednak wolne łóżka, więc z powodu wojny i problemów z zakwaterowaniem dzieci ewakuowanych z Londynu przygarnęliśmy parę zwykłych dzieciaków.

McAfferty była wzburzona.

- Młodszy chłopiec ma dopiero osiem lat.

- Mason - przytaknęła kobieta. - To jeden z najmłodszych podopiecznych. W czasie pokoju przebywali u nas tylko chłopcy w wieku od trzynastu do siedemnastu lat.

Williams wyszedł niespiesznym krokiem z jadalni personelu oddalonej o mniej niż dziesięć metrów od wejścia. Był niższy od McAfferty, z miejsca jednak przybrał agresywny ton.

- Nie będzie pani mogła dziś zobaczyć tych LeConte - powiedział szorstko. - Są poza budynkiem na ćwiczeniach z instruktorem sportowym. Potem mają obiad i obowiązkowe prace wieczorne. Nie może pani przyjeżdżać ot tak sobie. Mamy zasady.

McAfferty zacisnęła usta.

- Mogę poczekać, aż wrócą z biegania. Przejechałam kawał drogi i nie mam zamiaru wyjeżdżać, dopóki się z nimi nie zobaczę.

Williams wyglądał na spryciarza, ale dyrektorka nie miała pojęcia, co próbuje ukryć.

- Po co dokładnie pani przyjechała? - zapytał.

- Mówią po francusku - wyjaśniła McAfferty. - Dlatego są przydatni w naszej pracy. Wysłałam do was pismo, próbowałam też się do was dodzwonić, ale chyba wasz telefon nie działa.

- Nie dostaliśmy żadnego listu - przerwał raptownie Williams, ale recepcjonistka go ubiegła.

- Linia telefoniczna zerwała się pod ciężarem śniegu i do tej pory jej nie naprawiono - wyjaśniła. - Dostaliśmy jednak list, pamiętam, że przekazywałam go dyrektorowi administracyjnemu.

Brwi McAfferty znalazły się wysoko w górze.

- W takim razie chciałabym się zobaczyć z dyrektorem.

- Wyjechał - powiedział z triumfem w głosie Williams, gdy recepcjonistka zniknęła z powrotem w swoim gabinecie. - Nasz dyrektor jest jednocześnie miejscowym radnym i musiał udać się na spotkanie do Newport. Musi pani przyjechać, gdy wróci. W piątek.

- Panie Williams - stanowczym głosem rzekła McAfferty.

- Dlaczego mam wrażenie, że robi pan wszystko, co w pana mocy, bym nie mogła porozmawiać z tymi chłopcami?

- Mamy swoje procedury, proszę pani - z nutą wyższości odparł mężczyzna. - To zakład poprawczy, panują tu pewne zasady i przestrzegamy zasad bezpieczeństwa.

- Te zasady dotyczą chłopców, których wysłał tutaj sąd - powiedziała McAfferty. - Ci Francuzi trafili tutaj z powodu ewakuacji, nie zrobili nic złego.

- Wszystkich traktujemy jednakowo - odparł Williams.

Kobieta otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.

- Chce pan powiedzieć, że mieszacie zwykłe dzieciaki z zatwardziałymi chuliganami i łobuzami?

Nim zdążyła paść odpowiedź, z gabinetu wyszła recepcjonistka z pismem w ręku.

- Mam - powiedziała. - Pan dyrektor zrobił tutaj notatkę. Napisał, że może pani spotkać się z chłopcami, i nie widzi przeszkód, by zabrała ich pani stąd, jeśli zaistnieje taka potrzeba.

McAfferty widziała, że recepcjonistka stara się być uprzejma. Tak naprawdę dyrektor nabazgrał: „Niech zabierze tylu gówniarzy, ilu tylko chce, i zrobi z nimi, co jej się podoba”.

- A więc postanowione - uśmiechnęła się, spoglądając na zegarek. - Muszę porozmawiać z tymi chłopcami i podjąć decyzję co do ich dalszego losu. Przede mną długa droga do domu, więc chciałabym zobaczyć się z nimi jak najszybciej.

Twarz Williamsa zrobiła się czerwona, w oczach pojawił się niepokój.

- No dobrze. W takim razie wszystko jasne - powiedział powoli. - Przyprowadzę ich tutaj, potrwa to jednak kilka minut, by doprowadzić ich do porządku.

McAfferty uśmiechnęła się z politowaniem.

- Może ich pan przyprowadzić prosto z dworu. Nie zemdleję przecież na widok wiejskich atrakcji, które pewnie przyklejają im się do butów.

- Ktoś idzie - powiedział Mason, cofając się z obawą w stronę hałdy węgła.

Metalowe drzwi w ścianie piwnicy otworzyły się ze zgrzytem i obaj bracia podskoczyli ze strachu, gdy do środka wpadł Williams. Był agresywny jak zwykle, ale chłopcy wyczuli brak towarzyszącej mu zazwyczaj pewności siebie.

- Jakaś kobieta przyjechała, chce się z wami widzieć - warknął. - Pójdziecie na górę i szybko wyszorujecie się jak należy, a jeśli otworzycie gęby, zamknę wam je na zawsze.

W kotłowni, przez którą prowadził ich Williams, powietrze było cudownie wolne od pyłu. Troy trzymał się za żebra i próbował otworzyć spuchnięte oko, gdy Walijczyk prowadził ich w górę po krętych schodach do kuchni. Zachowanie mężczyzny stało się jeszcze dziwniejsze, gdy zamiast zabrać czarną od węgla parę prosto do głównego korytarza i pod prysznic, poprowadził ich do bocznego wejścia do budynku pokrytą błotnistymi odciskami butów ścieżką wiodącą z boiska do gry.

- Ściągajcie te łachy - rozkazał Williams, gdy dotarli do pryszniców.

Przekręcił kurki do maksymalnej pozycji i woda trysnęła z całą siłą. Gdy pierwsze krople gorącej wody wyparowały z pokrywających ściany płytek, chłopcy chwycili kostki mydła i wskoczyli pod tryskający strumień, rozkoszując się ciepłem. Troy zacisnął mocno powieki, bo czarny pył zaczął spływać z jego włosów. Woda wokół ich stóp zrobiła się ciemna. Po skórze spływały czarne strumyki. Otaczająca ich para była wielką ulgą dla podrażnionych płuc i obaj chłopcy nabierali pełne usta wody, by wypłukać z nich pył.

- Szorować się - warknął Williams. - Wyczyścić paznokcie, uszy i umyć porządnie włosy. Wracam za dwie minuty i macie się błyszczeć.

Gdy mężczyzna wyszedł na zewnątrz, Mason spojrzał na brata.

- Myślisz, że podpadł za to, co nam zrobił? - szepnął.

Pomimo stłuczonych żeber i spuchniętego oka Troy się uśmiechnął.

- Może dyrektor wrócił wcześniej i na niego nawrzeszczał - szepnął. - Podejdź tutaj, pomogę ci umyć głowę.

- Ależ ta woda jest przyjemna i gorąca - uśmiechnął się chłopiec, przyglądając się ranom i zadrapaniom, które na rękach i nogach zostawiły kawałki węgla.

- Zamknij oczy - powiedział Troy i zaczął wcierać mydło we włosy brata.

Mason właśnie zdążył wypłukać resztki piany, gdy nagle woda przestała płynąć i Williams rzucił im ręczniki.

- Wycierać się! Biegiem! - rozkazał, spoglądając przez resztki pary i upewniając się, że chłopcy są wystarczająco czyści.

Spod paznokci u stóp wciąż jednak przezierał czarny brud. Ciało Troya także nie było idealnie wyszorowane, pod ubraniem jednak nie będzie tego widać.

- Mam dla was świeże ubrania - powiedział Williams, starając się nadać swojemu głosowi miły ton.

Gdy już się wytarli, bracia ze zdumieniem ujrzeli lśniąco białe podkoszulki i szorty, które szły w parze z kombinezonami i prawie nowymi butami:

- Pamiętajcie: słuchajcie tego, co mówi ta pani, i trzymajcie gęby na kłódkę, chyba że zada wam bezpośrednie pytanie.

McAfferty czekała na Troya i Masona przy biurku nauczycielskim w pustej klasie. Chłopcy usiedli w pierwszej ławce, a Williams stanął w drzwiach. Kombinezon Masona był dla nastolatka, więc Troy pomógł mu zawinąć rękawy.

- O mój Boże - westchnęła kobieta, przyglądając się opuchliźnie pod okiem Troya. - Co ci się stało?

Williams odpowiedział za niego:

- Ten zawsze się wdaje w bójki. Wymaga silnej dyscypliny.

Troy przytaknął pokornie, nim powiedział coś słabą angielszczyzną.

- Wiem, że nie powinienem się bić.

McAfferty odwróciła się do drzwi i powiedziała ponuro:

- Gdy będzie pan wychodził, proszę dobrze zamknąć drzwi, panie Williams.

Kiedy wyszedł, pochyliła się do chłopców i zapytała po francusku:

- To chyba wredny typ, co, chłopaki?

Bracia odetchnęli z ulgą, słysząc ojczysty język, choć szkocki akcent McAfferty niezbyt przypominał ten, który słychać było na bulwarach Paryża.

- Troy, mówiono mi, że wykazałeś niesłychaną odwagę podczas ewakuacji Dunkierki - uśmiechnęła się McAfferty.

- To nie było nic wielkiego. - Troy opuścił głowę z zawstydzenia. - Mój tata miał łódź i mu pomagałem, każdy chłopak by to zrobił.

- Ale twój tata zginął - dodała.

Trzynastolatek przytaknął, a Mason bawił się swoim podwiniętym rękawem.

- A potem popłynąłeś znowu do Francji, i to sam. Zabrałeś z domu Masona i na pokład wsadziłeś jedenastu żołnierzy, których mimo silnego ostrzału przeprawiłeś do Anglii.

Troy wzruszył skromnie ramionami i uśmiechnął się słabo.

- Moim zdaniem to bohater - powiedział cicho Mason.

- Twoją historię opowiedział mi pewien mężczyzna z ambasady wolnej Francji w Londynie - wyjaśniła McAfferty. - Nikt jednak nie wiedział, gdzie trafiłeś. Z Londynu ewakuowano bardzo wiele dzieci, dlatego odszukanie was zajęło mi aż dwa miesiące pisania listów i wykonywania telefonów. Bardzo mi przykro, że po tym wszystkim, co zrobiliście, musieliście się znaleźć w takim okropnym miejscu.

- Nie jest tak źle. - Troy wzruszył ramionami, ale Mason postukał brata w ramię i skrzywił się ze złością.

- To najgorsze miejsce na świecie - wypalił chłopiec. - Williams pobił nas i zamknął w piwnicy z węglem tylko dlatego, że trochę nierówno zasłałem łóżko.

Troy próbował uciszyć brata. Chociaż Williams nie mówił po francusku, chłopak był pewien, że podsłuchuje pod drzwiami, a jękliwy ton Masona zdradzał, że chłopiec się skarży.

- Co takiego zrobił? - oburzyła się McAfferty. - Jak długo tam siedzieliście?

Troy popatrzył z wściekłością na Masona i ściszył głos:

- Od zeszłego wieczora, ale bardzo proszę, niech pani nas nie wyda przed Williamsem. Gdy pani wyjedzie, on nas zabije.

- Nie zostaniecie tu ani jednego dnia dłużej - odpowiedziała ze złością i wstała gwałtownie zza biurka. - Mam pewną ofertę dla takich francuskich bohaterów jak ty, Troy, i niezależnie od tego, czy ją przyjmiesz, czy nie, i tak najlepiej będzie, jeśli stąd ze mną wyjedziecie.

- Ofertę? - zapytał Troy.

- Należę do pewnej organizacji o nazwie Jednostka Szpiegowsko-Badawcza B - wyjaśniła McAfferty. - Nasza baza mieści się kilka godzin jazdy stąd. Szkolimy chłopców takich jak ty do tajnej pracy w okupowanej Francji. To niebezpieczna praca i szkolenie jest ciężkie, ale jesteś takim chłopakiem, jakiego szukamy.

- A ja? - zapytał Mason. - Ja też mogę?

- Jesteś jeszcze trochę za mały - odpowiedziała łagodnie. - Mamy jednak kilkoro młodszych dzieci i jeśli wojna się przeciągnie, będziesz mógł przejść takie szkolenie.

Mason wyglądał na podekscytowanego, Troy jednak odniósł się do pomysłu McAfferty z większą rezerwą.

- A więc decyzja należy do mnie? Mogę jechać zobaczyć, ale nie muszę się na nic zgadzać?

- Tak, właśnie tak - przytaknęła McAfferty. - I nieważne, co postanowisz, obiecuję, że nigdy nie odeślę was tu z powrotem.

Troy nie do końca rozumiał, dlaczego ta kobieta chciała go ze sobą zabrać, a jej przyjazd był taką niespodzianką, że niemal obawiał się, iż za chwilę obudzi się w piwnicy z węglem i zrozumie, że wszystko to było tylko snem.

- Będą wam potrzebne jakieś kurtki i rękawiczki, jeśli je macie - powiedziała McAfferty, podchodząc do drzwi klasy. - Przed nami długa droga, a ogrzewanie w moim samochodzie nie na wiele się zda przy takiej pogodzie.

Williams stał na korytarzu. Nie mówił po francusku, miał jednak pewne pojęcie o tym, co się działo w klasie.

- To jeden wielki kłamczuch - powiedział, wskazując oskarżycielsko na Troya. -Jeśli spotkała go kara, to tylko dlatego, że na nią zasłużył. Najlepiej by było, gdyby wyjechała pani bez niego.

McAfferty spojrzała gniewnie na Williamsa i nie znajdując słów, które wyraziłyby całe jej wzburzenie, uderzyła go z całej siły w twarz.

- Ci chłopcy są warci stu takich jak pan - powiedziała z wściekłością. - A ja napiszę na pana formalną skargę do dyrektora. Jest pan zwykłą ohydną gnidą.

McAfferty nie była silną kobietą, ale gniew dodał jej uderzeniu takiej mocy, że oszołomiony Williams zatoczył się na ścianę. Kobieta odetchnęła głęboko i popatrzyła na Troya i Masona.

- Bierzcie szybko swoje rzeczy - powiedziała - i znajdźcie jakieś koce na podróż. Idę odpalić samochód. Czekam na was przed wejściem.

Williams popatrzył krzywo na McAfferty, gdy bracia LeConte biegli do swojej sali z ogromnymi uśmiechami na twarzach. Mężczyzna nie wydusił z siebie jednak ani jednego słowa.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Marc oparł się o poręcz na ulicy przed gabinetem dentystycznym. Czekał na Hendersona z narastającą irytacją. Usta i dolna część nosa powoli mu drętwiały. Ręce schronił przed mrozem w kieszeniach krótkich spodenek. Dokoła jego ust i na podbródku widniały plamy z jodyny, której doktor używała przy zabiegu. Tak jak cały Londyn Harley Street także była przygotowana do wojny. Wszystkie elementy ulic - od krawężników po drzewa - pomalowano na biało, żeby były lepiej widoczne podczas nocnego zaciemnienia. Szyby w oknach zaklejono taśmą, by zapobiec ich strzaskaniu, a wokół drzwi ustawiono worki z piaskiem. Przejeżdżające ulicą samochody i ciężarówki miały białe zderzaki, a ich reflektory osłaniały maskownice, które przez wąskie szpary przepuszczały tylko niewielkie strumienie światła.

Było dopiero wpół do czwartej, ale okoliczne gabinety lekarskie, z których słynęła Harley Street, zamykano dość wcześnie, by lekarze mogli dojechać przed zmrokiem swoimi roverami i jaguarami do w miarę bezpiecznych przedmieść.

Dla Marca to miała być pierwsza noc w Londynie od czasu, gdy rozpoczęły się naloty na miasto. Swoisty exodus elegancko ubranych lekarzy i ciepło odzianych pielęgniarek oraz recepcjonistek sprawił, że chłopiec poczuł się nieswojo. „Gdzie jest Henderson?”. Marc wiedział, że Henderson umówił się na obiad z wicemarszałkiem lotnictwa Walkerem. Obiecał jednak, że odbierze chłopca od dentysty najpóźniej do piętnastej.

Była prawie czwarta, gdy światła w oknie korytarza za plecami Marca zgasły. Doktor Murray stanęła w drzwiach z pękiem kluczy w dłoni i przekręciła jeden z nich w zamku.

- Jeszcze nie przyjechał? - zapytała zaskoczona lekarka. - Mogłeś zaczekać w poczekalni, kruszynko. Musisz być zmarznięty na kość.

- Kruszynko? - spytał zmieszany Marc.

Doktor Murray wybuchła śmiechem.

- To takie angielskie wyrażenie, jak „skarbie” albo „mój drogi”.

- Aha - odrzekł chłopak. - Proszę się nie martwić. Pewnie przeciągnęło mu się spotkanie albo coś takiego.

- A wiesz, gdzie on jest? - zapytała doktor Helen. - Mogłabym wrócić do środka i zatelefonować.

Marc pokręcił głową.

- Na pewno zaraz przyjedzie.

- Pamiętaj, żeby nie gryźć przednimi zębami, bo nacięcie się otworzy - przypomniała kobieta, po czym przeszła na drugą stronę ulicy i wsiadła do swojego sedana marki Wolsley.

Gdy niebo pociemniało, Marc zaczął tracić czucie w zmarzniętych palcach. Nienaturalnie spokojne ulice straszyły ponurą pustką. Henderson najwyraźniej zapomniał o nim, więc Marc postanowił sam wrócić do swojego pokoju w Klubie Imperialnym.

Szedł drogą, którą wcześniej przyszedł z opiekunem, ale zaciemnienie sprawiło, że zaczął tracić orientację. Ubrany w hełm strażnik wypatrujący nalotów pokazał mu drogę, gdy chłopiec zapytał o kierunek. Zatrzymawszy się na chwilę, by spojrzeć między workami z piaskiem w nieoświetlone okna sklepu z zabawkami, Marc dotarł do drzwi wejściowych klubu przy Pall Mail.

Nadęty portier był przekonany, że chłopak jest zwykłym ulicznikiem, który próbuje wślizgnąć się do środka i ukraść coś do jedzenia. Jednak gdy Marc uparcie zapewniał, że zatrzymał się z członkiem klubu w pokoju nr 73, portier wysłał wreszcie jednego z kelnerów na górę, by sprawdził, czy chłopak mówi prawdę.

- Marco Polo, mój stary przyjacielu - wybełkotał Henderson, zataczając się na pokrytych grubym chodnikiem schodach, po czym oparł się ciężko o poręcz, prezentując w całej okazałości kawałek koszuli wystający z rozpiętego rozporka. - Przykro mi, stary, zupełnie o tobie zapominałem.

- Wygląda na to, że świetnie się pan bawił - powiedział kwaśno Marc - Spotkanie się udało?

Nie uzyskał natychmiastowej odpowiedzi, bo portier grzecznie, ale stanowczo kazał Hendersonowi udać się do łazienki i poprawić swój wygląd tak, by przystawał do reguł klubowych.

Marc poszedł za mężczyzną i towarzyszącą mu wonią alkoholu do łazienki. Stał na mrozie bardzo długo i palce miał zgrabiałe z zimna tak bardzo, że ledwie był w stanie rozpiąć spodnie.

- Nienawidzę krótkich spodenek - mruknął, kichając. - Wiatr wieje po nogach.

- W Anglii chłopcy noszą krótkie spodenki, aż skończą przynajmniej trzynaście i pół roku - zaśmiał się Henderson, patrząc w lustro i przygładzając włosy. - Nasza tradycja nakazuje zmienić życie dziecka w pasmo cierpień. A tak na poważnie, przykro mi, że zapomniałem cię odebrać. Jak tam dziąsło?

- Trochę krwawi - powiedział Marc. - I zaczyna boleć, bo znieczulenie przestaje działać... Więc jak? Wicemarszałek się zgodził? Będziemy mieli te szkolenia spadochronowe?

Mimo że był pijany, Henderson przemyślał swoją odpowiedź.

Marc był jednym z sześciu agentów, którzy przeszli szkolenie szpiegowskie, i morale chłopców mogłoby znacznie osłabnąć, gdyby dotarła do nich wieść, że przyszłość ich zespołu jest mocno niepewna i bardzo prawdopodobne, że jednostka zostanie rozwiązana.

- Z Walkera miałem niewielki pożytek - odpowiedział taktownie Henderson. - Powiedział, że powinienem załatwiać wasz trening poprzez ludzi z RAF-u.

Marc westchnął, potrząsnął głową i podszedł do umywalki, by umyć ręce.

- Ale w pociągu mówił pan, że dyrektor McAfferty próbowała już wszystkiego. Powiedział pan, że spotkanie z Walkerem jest najważniejsze.

- Bystry z ciebie bachor, co? - zaśmiał się Henderson. - Nie dasz sobie wcisnąć kitu. Wicemarszałek Walker to wkurzający biurokrata. Od ośmiu miesięcy dowodzi Kierownictwem Operacji Specjalnych i jedyne, czego w tym czasie dokonali, to podpisanie ton papieru. Walker nie jest w stanie dostrzec korzyści płynących z czegokolwiek, co nie mieści się w jego tekturowej teczce.

Marc spojrzał na drzwi do łazienki, obawiając się, że podniesiony głos Hendersona ściągnie im na głowę wścibskiego portiera.

- Czy może pan mówić ciszej? - zapytał nerwowo. - Nie wolno się panu teraz poddać i usiąść z założonymi rękami. Gdyby pan tak zrobił we Francji, już byśmy nie żyli.

- Teraz to co innego - wyjaśniał Henderson. - Podczas akcji liczysz się tylko ty i twój rozum, razem walczycie o przetrwanie. W taką grę mogę grać, ale z biurokratami nikt nie wygra. Wbiją ci kły w szyję, żeby wyssać krew do ostatniej kropli.

- Niech się pan uspokoi - powiedział łagodnie Marc. - Prześpimy się trochę i omówimy to wszystko z McAfferty, gdy wrócimy jutro do domu.

Henderson uśmiechnął się ciepło do chłopca.

- Jesteś jak syn, którego nigdy nie miałem, wiesz?

Marc był sierotą i takie stwierdzenie wiele dla niego znaczyło. Znaczyłoby jednak o wiele więcej, gdyby Henderson nie był tak pijany.

- Chodź do baru - zaśmiał się komandor, wychodząc z łazienki. Po chwili zatoczył się na drzwi, które otworzyły się z hukiem, uderzając w ścianę. - Możemy się schlać razem.

- Mam dwanaście lat - zauważył Marc.

Głośny rechot Hendersona ściągnął na nich krzywe spojrzenie portiera. Nic sobie z tego nie robiąc, komandor ruszył, potykając się, schodami na górę. Marc podążył jego śladem.

- Znam to nadęte spojrzenie tego zadufanego osła - powiedział głośno Henderson, gdy dotarli do wypchanej głowy nosorożca zawieszonej na pierwszym półpiętrze. - Postawił mnie przed komisją pod zarzutem zachowania niegodnego dżentelmena. - Henderson zatrzymał się i zasalutował nie wiadomo komu, po czym ruszył schodami w górę.

Marc błagał go, żeby poszli do pokoju i odpoczęli. Mężczyzna jednak upierał się, żeby odwiedzić bar na dole.

Gdy wreszcie dotarli do swojego pokoju na czwartym piętrze, Marc czuł się okropnie. Pokój był ciasny i panowały w nim spartańskie warunki. Na środku stały dwa wąskie łóżka, zlew był zniszczony i zapuszczony, a przez zakurzone okno ledwo było widać posrebrzony światłem księżyca plac św. Jakuba. Jedyną pociechę stanowiło to, że ciepło unosiło się z dołu do samej góry i cudownie ogrzewało chłopca po długim sterczeniu na zimnie. Marc przejrzał się w lustrze i postanowił zmyć z twarzy zaschniętą krew i jodynę, ale pokojówka, która posłała ich łóżka, zabrała ręcznik i nie przyniosła drugiego. Chłopiec pamiętał, że pod prysznicem leży cała sterta ręczników. Poszedł więc na drugi koniec korytarza i wziął sobie jeden z nich.

- Dobry Boże, chłopcze! - ryknął za nim starszy gość, gdy Marc wracał już do pokoju. - A cóż to ma znaczyć?

Marc odwrócił się i zobaczył mężczyznę z równo przyciętymi rudymi wąsami, który wybiegł za nim z łazienki. Miał na sobie wojskowe spodnie i biały podkoszulek, a na policzkach pienił się krem do golenia. Marc wystraszył się krzyku i instynktownie zaczął mówić po francusku:

- Pardon, monsieur.

- Co ty, do diabła, wyprawiasz, chłopcze?! - ryknął oficer.

Mówił bardzo głośno, a każde słowo brzmiało jak wystrzał z karabinu.

- W moim pokoju nie ma ręcznika - wyjaśnił Marc.

- Co?! - wrzasnął mężczyzna. - Mów głośniej.

Marc zrozumiał, że oficer jest głuchy.

- Nie ma ręcznika! - powtórzył głośno i wskazał palcem drzwi swojego pokoju. - Pokojówka go zabrała.

- To jest ręcznik kąpielowy - powiedział oficer i wyrwał go Marcowi z ręki. - Nie wolno go wynosić spod prysznica pod żadnym pozorem. Mówi o tym wyraźnie klubowa regulacja numer czternaście, paragraf dziewięć f.

Marc nie rozumiał, dlaczego starszy oficer był tak bardzo przejęty. Najwyraźniej jednak uznał kradzież ręcznika za takie samo przestępstwo jak gwałt albo morderstwo.

- Chciałem tylko umyć twarz - wyjaśnił Marc.

- Francuz, co? - zapytał podejrzliwie oficer.

- Oui, monsieur - padła odpowiedź.

Malująca się na twarzy oficera pogarda sugerowała, że bycie Francuzem jest jedną z niewielu rzeczy na świecie bardziej zbrodniczych niż wyniesienie ręcznika spod prysznica.

- Możesz umyć twarz w łazience i użyć ręcznika tutaj. Nie możesz jednak ręcznika wynosić. Co się z tobą dzieje, chłopcze?

„Co się z tobą dzieje?” - pomyślał Marc, ale nic nie odpowiedział.

Chłopiec pamiętał, co Henderson wcześniej mówił o tępawych biurokratach, i ten facet mógłby być tego idealnym przykładem.

- W takim razie umyję się w łazience - powiedział Marc, kręcąc głową z lekceważeniem, po czym wrócił do łazienki, stanął przed umywalką i rozpiął guziki koszuli.

ROZDZIAŁ PIATY

W ciągu pierwszych sześciu miesięcy po tym, jak Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Niemcom, więcej ludzi zginęło w wyniku przepisów zabraniających zapalania świateł na zewnątrz po zmroku niż podczas walki. Z czasem sytuacja się poprawiła, ale jazda samochodem wciąż była niebezpieczna, zwłaszcza po śniegu i lodzie. Dyrektor McAfferty miała nadzieję znaleźć się w znajomej okolicy jeszcze przed zmrokiem, ale że wcześniej błądziła, całą drogę powrotną musiała pokonać w ciemności. Troy i Mason kulili się pod kocami na tylnym siedzeniu, a z ich ust wydobywała się para. McAfferty prowadziła pochylona, wpatrując się w drogę i niemal dotykając nosem przedniej szyby. Łatwo było stracić koncentrację, na szczęście chłopcy wciąż rozmawiali ze sobą po francusku, co pozwalało jej się skupić. Mason opowiedział jej wszystko - od śmierci matki wkrótce po jego urodzeniu aż po okrutne traktowanie przez Williamsa. Było już po siódmej wieczorem, gdy pani dyrektor zatrzymała się przy budce wartownika przed drewnianą bramą blokującą dalszą drogę. Troy uniósł brwi, widząc żółto-czarny znak z namalowanym na nim napisem:

Ten teren jest obecnie strefą zmilitaryzowaną.

Niebezpieczeństwo niewybuchów.

Osoby nieupoważnione zostaną zastrzelone.

- Nareszcie w domu - powiedziała wesoło, gdy strażnik otworzył bramę i mały austin ruszył dalej.

Kilkaset kolejnych metrów jechali żwirową drogą. Między drzewami co jakiś czas prześwitywały ruiny domów, które znalazły się w strefie nalotów. Pokonali ostry zakręt i dojechali do pustej wsi. Większość drzwi i okien domów zabita była deskami. Jedynymi zamieszkanymi budynkami były dość duży dom i przylegająca do niego szkoła. McAfferty zaparkowała między nimi i uprzedziła chłopców, żeby byli ostrożni i nie poślizgnęli się na oblodzonej ścieżce. Poprowadziła ich do frontowych drzwi domu. Gdy zamknęła za nimi drzwi, usiadła na pierwszym stopniu prowadzących na górę schodów i zaczęła rozwiązywać buty. Chłopcy próbowali się rozgrzać, tupiąc nogami i zacierając ręce.

- Och, ale mnie bolą nogi... - westchnęła kobieta. - Jest ktoś w domu?! - krzyknęła.

Na dźwięk jej głosu z oranżerii na tyłach domu wyskoczył chudy chłopak. Ubrany był w obszerne białe szorty i biało-niebieską koszulkę, która była dla niego o wiele za duża.

- Trochę ciszej, proszę - powiedział chłopiec nerwowo. - Pani Henderson śpi. Znów rozbolała ją głowa i jest w złym nastroju.

- Oj, nie chcemy denerwować pani Henderson. Prawda, Paul? - uśmiechnęła się McAfferty.

Paul spojrzał na nowo przybyłych chłopców.

- Pani Henderson miewa humory - wyjaśnił i wskazał palcem sufit.

Sypialnia pani Henderson znajdowała się nad nimi.

- Wygląda na to, że już lepiej biegasz - zauważyła McAfferty. - Jak kostka?

Paul przestąpił z nogi na nogę.

- Właściwie w porządku - zająknął się. - Wciąż jednak czuję w niej kłucie.

Kobieta wskazała ręką dwóch nowo przybyłych i dokonała formalnej prezentacji.

- Paul, chciałabym, abyś poznał naszego potencjalnego rekruta Troya LeConte'a i jego młodszego brata Masona. Troy, Mason, to Paul Clarke, jeden z naszych nieco opornych adeptów.

Paul uśmiechnął się z zażenowaniem, słysząc opis McAfferty, po czym podał dłoń każdemu z braci.

- Miło mi was poznać - powiedział grzecznie.

- Zrobię Troyowi i Masonowi coś gorącego do jedzenia. Może w tym czasie zabrałbyś ich do szkoły i przedstawił reszcie?

Paul wskazał palcem oranżerię, z której wybiegł.

- Najpierw muszę skończyć karmienie dla pani Henderson. Jestem w połowie i nie chcę, żeby mi się coś poplątało.

- Aha - uśmiechnęła się McAfferty. - No dobrze. W takim razie może przedstawisz Troya i Masona naszym ośmionożnym mieszkańcom? A potem, jak już zjedzą, zapoznasz ich z resztą zespołu.

- A co pani przygotuje? - zapytał Paul. - Sam też jestem trochę głodny.

- Zobaczę, co jest w kredensie - odpowiedziała McAfferty. - Przygotuję coś szybkiego. Tosty z pieczarkami albo z boczkiem. Lubicie boczek, chłopaki?

Troy przytaknął ochoczo.

- Od wczoraj nie mieliśmy nic w ustach - powiedział.

- A więc trzeba was nakarmić - uśmiechnęła się szeroko McAffertyy - Nigdy nie zrozumiem, jak Paul może tak się obżerać, a mimo to być takim chudzielcem.

McAfferty poszła do kuchni, a bracia udali się za Paulem w stronę zapuszczonej oranżerii, która znajdowała się na tyłach domu. Dwa naftowe grzejniki wypełniały pomieszczenie słodkim zapachem i utrzymywały temperaturę blisko 35 stopni. Wzdłuż ścian stały przeszklone klatki.

Mason podszedł do jednej z nich i podskoczył przestraszony. Na wysypanym trocinami podłożu, pod gnijącym kawałkiem pnia, siedział olbrzymi pająk o kudłatych nogach.

- O rany - szepnął Mason. - Co to za stwory?

- Głównie tarantule - wyjaśnił Paul. - To Mavis, tarantula kobaltowo niebieska. Popatrzcie na jej nogi i tułów. Są niebieskawe i odbijają światło.

- Możesz go wyjąć? - zapytał. Troy.

- Ją - poprawił go Paul, kręcąc głową. - Samce są mniejsze i nie wyglądają ciekawie. Ale nie chciałbyś mieć do czynienia z Mavis. Niektóre pająki tylko wyglądają strasznie, ale te kobaltowo niebieskie są jak wściekłe. Ona bez powodu dostaje szału. Jej jad nie jest śmiertelny, ale kły jadowe ma długie na prawie dwa centymetry.

- A który jest największy? - zapytał Mason, idąc wzdłuż klatek.

Tuż za nim podążał Troy.

- Ten tutaj, na samym spodzie. Ten jest największy - wyjaśnił Paul. - Ale cały czas chowa się w rogu. Pani Henderson zastawiła na polu pułapki na myszy i daje mu jedną co dwa, trzy dni.

- Po co je tu trzymacie? - zapytał Troy.

- Pani Henderson pracowała w londyńskim zoo - odrzekł. - Gdy zaczęła się wojna, kazali im zabić wszystkie niebezpieczne zwierzęta, jak węże albo skorpiony.

- Dlaczego? - zapytał Mason.

- No wiesz, gdyby w zoo trafiła bomba, jadowite zwierzęta mogłyby uciec. Ale pani Henderson nie chciała, żeby wszystkie jej pająki zginęły. Najpierw trzymała je w mieszkaniu w Londynie, ale potem przemyciła je tutaj, na wieś.

Mówiąc to, Paul otworzył słoik wypełniony żywymi świerszczami i wytrząsnął kilka z nich do klatki, w której siedziała cała kolonia małych pajączków o pomarańczowych nóżkach. Następnie zakręcił słoik, otworzył notatnik i zanotował w nim aktualny czas i numer klatki. Zapisał też dokładnie, czym nakarmił pająki.

- Możesz dać Maxine robaka, jeśli chcesz - powiedział do Masona. - To taki mały meksykański ptasznik, ma czerwone nogi. Te pająki nie są zbyt agresywne, ale mają specjalne włoski na całym ciele. Gdy się ich dotknie, to później skóra strasznie piecze.

- Fuj - wzdrygnął się Mason, gdy Paul wyciągnął z pojemnika z kompostem jasnoróżowego robaka i rzucił mu go na rękę.

- Maxine jest szybka, więc zdejmę pokrywę z klatki, a ty wrzucisz go do środka - tłumaczył Paul, a glista zwijała się na dłoni Masona. - Gotowy?

Ku rozczarowaniu chłopców Maxine podeszła do robaka, ale tylko postukała w niego odnóżami i bez zainteresowania jedzeniem wróciła na swoje miejsce.

- Martwimy się o nią - powiedział Paul. - Pani Henderson mówi, że ptasznik czerwononogi jest pająkiem pustynnym. Dla Maxine jest tutaj zbyt wilgotno.

- Czy ona zdechnie? - zapytał Troy.

- Próbujemy przygotować inne pomieszczenie, w którym będzie gorąco i sucho. Może w którymś z pustych domków - wyjaśnił Paul. - Problem w tym, że w pokoju zawsze musi być ciepło, potrzebny więc będzie kominek. Musi też być światło słoneczne, a pan Henderson nie jest zadowolony nawet z tego jednego pokoju, w którym są pająki, a co tu mówić o kolejnym...

Troy i Mason nagle stracili zainteresowanie pająkami. Z kuchni doleciał ich zapach boczku i jajek, które przygotowała McAfferty. Już po chwili zawołała, żeby któryś z nich przyszedł i posmarował masłem chleb.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Marc obmył się trochę i padł na łóżko. Nie był jednak w stanie się odprężyć. Martwił się o Hendersona, a krew sącząca się z rany w dziąśle sprawiała, że co kilka minut musiał wstawać, by ją wypluć. W końcu zrezygnował ze snu. Podniósł się z łóżka i przy zgaszonym świetle przycupnął w niewielkim oknie, spoglądając na pogrążone w ciemności miasto.

Niemieckie bomby spadały na serce Londynu i położone kilka kilometrów dalej na wschód rzeczne doki. Słyszał odgłos eksplozji, ale ponieważ jego okno wychodziło na północ, jedynym widokiem, jaki ukazywał się jego oczom, były pędzące co chwila ulicami wozy strażackie i dwie niewyraźne sylwetki starszych mężczyzn, którzy z dachu biurowca stojącego po drugiej stronie placu świętego Jakuba wypatrywali bombowców.

Nagłe pukanie do drzwi wystraszyło Marca. Chłopiec odwrócił się i ruszając w ciemnościach w stronę drzwi, uderzył boleśnie stopą o stojącą przy łóżku szafkę. W progu stała szczupła dziewczyna. Miała nie więcej niż siedemnaście lat i ubrana była w czarną sukienkę, na którą narzuciła fartuch z falbankami. W rękach trzymała drewnianą tacę, na której stała parująca miska zupy pomidorowej, talerz z plastrami sera i kilka kromek chleba, z których odcięto skórkę.

- Komandor Henderson powiedział, że pewnie jesteś głodny - wyjaśniła dziewczyna, gdy Marc włączył światło. - Postawić tacę na łóżku?

Marc nie pomyślał wcześniej o jedzeniu, ale gdy wciągnął nosem zapach parującej zupy, jego żołądek gwałtownie zaburczał.

- Na łóżku, tak - powiedział. Nagle ogarnęło go zakłopotanie, bo zdał sobie sprawę, że ma na sobie tylko skarpetki i szorty. - Rozmawiałaś z panem Hendersonem? To znaczy... Wszystko z nim w porządku?

Dziewczyna uśmiechnęła się.

- Twój ojciec dał mi parę pensów i powiedział, żebym przyniosła ci coś smacznego i łatwego do zjedzenia.

- To nie jest mój tata - sprostował Marc. - Jestem sierotą, a on w pewnym sensie się mną opiekuje.

- Aha - uśmiechnęła się dziewczyna. - To miłe. Ten pan wyglądał na uroczego człowieka, choć odniosłam wrażenie, że trochę za dużo wypił...

- Miał dziś trudny dzień - wyjaśnił Marc i spróbował zupy. - Gorąca! - wzdrygnął się, wkładając do ust pełną łyżkę pomidorówki. - Ale smakuje wybornie.

- Świetnie! - powiedziała pokojówka. - Gdy skończysz, postaw tacę za drzwiami. Jak będę wracała, to ją odbiorę. I mam nadzieję, że jutro buzia nie będzie cię już tak boleć.

- Na pewno będzie mnie boleć mniej niż głowa pana Hendersona - odrzekł, a dziewczyna zaśmiała się, zamykając za sobą drzwi.

Zupa była bardzo smaczna. Marc odpoczął chwilę i nie wstając z łóżka, zaczął odrywać małe kawałki chleba i sera, które żuł powoli, unikając gryzienia przednimi zębami. Przez cztery poprzednie miesiące z powodu resztek źle wyrwanego zęba miał w ustach poczucie dyskomfortu, dlatego z ulgą myślał, że bolesny zabieg usunięcia korzenia jest już za nim. Połączenie ciepłego pokoju i gorącej zupy odprężyło go nieco i nim wylizał do czysta miskę, ziewnął głośno i przeciągle.

Właśnie miał podnieść tacę i wynieść ją za drzwi, gdy usłyszał krzyk dobiegający z dachu, na którym stali obserwatorzy.

- Uwaga! Nadlatują!

Marc wyłączył światło i ruszył w stronę okna. Nic nie było widać, ale samoloty były wystarczająco blisko, by wprawić szyby w delikatne drżenie. Chwilę później rozległ się grzmot - głośniejszy i bardziej wyraźny niż którykolwiek z tych, które słyszał wcześniej. Podłoga zadrżała, drewniane łóżka podskoczyły, a miedziana rura biegnąca za umywalką zajęczała przeciągle. Gdzieś na placu jeden ze strażników zaczął kręcić korbą, uruchamiając ręczną syrenę ostrzegawczą, która wkrótce zaczęła monotonnie wyć.

Na korytarzu zaczęli zbierać się goście opuszczający swoje pokoje, a potem całą gromadą ruszyli po schodach w dół.

- Wszyscy do piwnic! - krzyczał z parteru portier, podzwaniając wielkim dzwonkiem.

Marc w pośpiechu włożył spodnie. Wcześniej za jednym zamachem zdjął podkoszulek, koszulę i pulower, więc dopiero po rozplątaniu rękawów zdołał włożyć je z powrotem w taki sam sposób. Właśnie kończył poprawiać sweter, gdy budynek zatrząsł się od dwóch eksplozji. Trzeci wybuch był tak głośny, że chłopiec przestraszył się, iż kolejna bomba wpadnie przez dach do pokoju. Nic takiego jednak się nie stało, ale światła, zamigotawszy raz i drugi, zgasły na dobre. Marc znalazł w ciemnościach swoją skórzaną torbę, po czym wyszedł na pogrążony w ciemności korytarz, gdzie natknął się na niedosłyszącego oficera, który wcześniej zbeształ go za wyniesienie ręcznika spod prysznica.

- Ostrożnie, synu - powiedział żołnierz tonem o wiele cieplejszym niż poprzednio. - Dlaczego jeszcze tu jesteś? Lepiej uciekaj na dół, do schronów!

- Musiałem się ubrać - wyjaśnił Marc, krocząc po omacku korytarzem w stronę klatki schodowej.

Chłopak podskoczył przestraszony, gdy w dach huknęła seria małych bomb zapalających, roztrzaskując kilka dachówek, których odłamki zadzwoniły o rynny. Jedna z nich trafiła w parapet między trzecim a czwartym piętrem i zaczęła płonąć jasnym białym światłem, które przecinało kurtynę mroku i rzucało na ścianę długie cienie.

- Cholera jasna! - wrzasnął oficer i korzystając ze światła, rzucił się do łazienki po zawiniętą na szczotce szmatę. - Zmykaj stąd, mały! Zaraz to stąd strącę.

Wraz z nasileniem bombardowań Londynu niemieckie naloty stały się coraz bardziej wyrafinowane. Najnowszą taktyką było wyposażanie pierwszych nocnych nalotów w bomby zapalające. Każdy ładunek uwalniał dziesiątki niewielkich bomb wielkości pięści, które po uderzeniu w przeszkodę wybuchały jasnym płomieniem. Szerzące się z tego powodu pożary były nie tylko niszczycielskie, ale swoim światłem wyznaczały pozycje dla kolejnych samolotów niosących potężniejsze bomby. Dzięki łunom pożarów z łatwością mogły namierzać cele. Marc widział w kinie film, w którym ostrzegano przed bombami zapalającymi. Wyjaśniano, że najlepszym sposobem radzenia sobie z nimi jest zrzucenie bomb na drogę albo do ogrodu, a potem zasypanie piaskiem z worków albo wiader przeciwpożarowych. Gdy Marc zeskoczył na półpiętro, oficer otworzył szeroko znajdujące się tam okno i próbował zepchnąć końcem szczotki ładunek z parapetu. Potem zatrzasnął okno i ruszył schodami w górę, by dostać się na dach.

Marc był już prawie na drugim piętrze, gdy na szczycie schodów coś nagle rozbłysło i po chwili dobiegł go krzyk oficera. Chłopiec rozejrzał się w nadziei, że zobaczy w pobliżu kogoś dorosłego. Kogoś, kto mógłby iść na górę i sprawdzić, co się stało. Był jednak jednym z ostatnich uciekinierów i jedyne oznaki życia w budynku stanowiły odgłosy ludzi wychodzących z hotelu dwa piętra niżej.

- Nic panu nie jest? - krzyknął podenerwowany Marc.

Odpowiedzi nie było. Chłopiec spojrzał w dół, a potem w górę, skąd wyłaniały się gęste kłęby czarnego dymu.

- Proszę pana! - krzyknął jeszcze raz Marc i znów nie uzyskał żadnej odpowiedzi.

Marc naciągnął sweter na usta i nos i wbiegł na górę, pokonując po dwa stopnie, aż znalazł się na trzecim piętrze. Pośród kłębów dymu widać było jasne płomienie ognia, które tworzyły przy podłodze nieziemską pomarańczową poświatę. Dym gryzł w oczy, a gorąco niemal uniemożliwiało posuwanie się naprzód. Gdy Marc dotarł do kolejnego półpiętra, dym stał się nie do zniesienia. Skóra na jego czole była tak gorąca, że chłopiec pomyślał, iż za chwilę popęka.

Stary oficer nie mógł być daleko, nie było jednak mowy, żeby Marc wszedł wyżej. Chłopiec właśnie się odwracał, gdy gdzieś u swoich stóp usłyszał słaby charkot. Na oślep opadł na kolana i rękami wdrapał się jeszcze dwa schodki wyżej. W tej samej chwili poczuł pod dłonią sklepienie łysej głowy wojskowego. Dym otaczał Marca ze wszystkich stron. Chłopiec nie oddychał już od ponad dwudziestu sekund, a mimo to nadludzkim wysiłkiem złapał za marynarkę wojskowego munduru i pociągnął oficera z całej siły. Marc ściągnął mężczyznę na trzecie piętro, ale rozpaczliwie potrzebował powietrza. Puścił go więc i rzucił się na dół, na drugie piętro, gdzie dym nie był tak gęsty. Nabrał cztery szybkie hausty powietrza, przetarł załzawione oczy i zanurzył się z powrotem w kłęby dymu. Odszukanie oficera zajęło mu kilka pełnych niepokoju sekund. W końcu jednak znalazł go i chwycił z całych sił. Ciało żołnierza uderzało o każdy stopień schodów. Marc jednak zdał sobie sprawę, że jest on jeszcze przytomny i stara się pomóc, odpychając się od schodów rękami.

Marc znów boleśnie poczuł, że brakuje mu powietrza, ale na drugim piętrze, gdzie ledwie minutę wcześniej zdołał złapać kilka oddechów, dym był już nie do zniesienia. Od gorąca na twarzy chłopca zaczynały się tworzyć pęcherze, a brak tlenu sprawiał, że z ogromnym trudem skupiał się na swoim zadaniu.

- Wszystko w porządku, chłopcze? - dobiegł go zza pleców stłumiony głos.

Marc opadł do tyłu, wprost w ramiona strażaka, po czym gwałtownym gestem zaczął wskazywać, że kogoś ciągnie.

- To generał Hammer! - krzyknął drugi strażak.

Marc prawie stracił przytomność, gdy strażak zarzucił go sobie na ramię i zniósł na dół, na parter, po czym wyniósł na zewnątrz tylnym wyjściem. Gdy znaleźli się na dworze, strażak przeniósł Marca między dwoma wozami strażackimi i położył go na trawie na placu świętego Jakuba.

- Zaczekaj tutaj - powiedział. - Za chwilę ktoś przyjdzie i cię opatrzy.

Marc leżał na plecach, patrząc na kołyszące się wierzchołki drzew i czarne niebo. Na dachach paru budynków płonął ogień, a kilka ładunków zapalających uwięzionych wśród gałęzi drzew oświetlało ziemię pomarańczowym światłem. Nad dachem Klubu Imperialnego unosiły się kłęby czarnego dymu.

Po chwili do Marca podbiegła pielęgniarka i wycisnęła mu na czoło wodę z gąbki.

- Zeszło trochę skóry, ale nic ci nie będzie - powiedziała do chłopca. - Jak się czujesz?

- Gardło... - zaskrzeczał Marc. - Nie mogę oddychać...

- Napij się wody - powiedziała szybko i podała mu stalową menażkę. - Nawdychałeś się dymu.

Marc przechylił menażkę do ust, a jego ciałem wstrząsnął straszliwy kaszel. Z przerażeniem zobaczył pokrytą pęcherzami skórę na wierzchu dłoni. Nie czuł bólu, ale tylko dlatego, że jeszcze był w szoku. Na ulicy ekipy strażaków rozciągały węże gaśnicze i wkrótce przez okna drugiego piętra zaczęły się wlewać strumienie wody. Marc zobaczył starego oficera, którego ściągnął po schodach w dół, powoli szedł do karetki. Był słaby, ale szedł sam, jedynie z małą pomocą strażaków stojących po obu jego stronach. Pielęgniarka wstała szybko, gdy zobaczyła załogę pogotowia.

- Ten mały ma niewielkie obrażenia i podtrucie dymem - wyjaśniła, a Marc poczuł, jak od odległego wybuchu zadrżała ziemia. - Weźcie go na nosze i zawieźcie do szpitala.

- Mogę iść - zaprotestował Marc, ale pielęgniarka posadziła go z powrotem, widząc, że próbuje wstać.

- O nie, nic z tego - powiedziała stanowczo.

- Co z jego rodzicami? - zapytała jedna z lekarek.

- Charles Henderson - powiedział Marc, pokasłując. - Na pewno gdzieś tutaj jest.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Troy miał żołądek cudownie wypełniony boczkiem, jajkami i tostami. Paul poprowadził go do przylegającej do domu szkoły. Podobało mu się miejsce, gdzie nie musiał się niczego bać. Podobało mu się też to, że Paul i McAfferty mówili płynnie po francusku. Z powodu swojej słabej angielszczyzny do tej pory rozmawiał tylko z Masonem.

Mason dreptał za starszymi chłopcami, potem wbiegł na niski murek i zeskoczył, rozchlapując na wszystkie strony wodę z kałuży, która okazała się głębsza, niż przypuszczał.

- Teraz masz nauczkę - zaśmiał się Troy, odskakując szybko na bok, bo Mason kopnął nogą w brudną wodę, próbując ochlapać brata.

Nim wioska została zajęta przez służby rządowe i przekazana wojsku na poligon, dwupiętrowy budynek szkoły służył uczniom w wieku od pięciu do czternastu lat ze wszystkich okolicznych wsi. Przedsionek szkolny rozdzielał się na trzy korytarze. Prosto szło się bezpośrednio do szkoły, prawy korytarz prowadził do gabinetu dyrekcji i pokoju nauczycielskiego, a ten po lewej do czterech dodatkowych sal lekcyjnych. Meble wyniesiono, gdy zamknięto szkołę, ale budynek lśnił czystością świeżo pomalowanych ścian, a w powietrzu unosił się zapach woskowej pasty do podłogi.

- Pan Takada każe nam sprzątać do momentu, aż wszystko błyszczy - wyjaśnił Paul, prowadząc nowych kolegów betonowymi schodami na górę.

- To instruktor ćwiczeń fizycznych, tak? - zapytał Troy.

- Japończyk - przytaknął Paul. - Dzięki tym ćwiczeniom nabieramy siły, to prawda, ale ten facet to prawdziwy poganiacz niewolników.

- Jak długo już trenujecie? - spytał Mason.

- Zaczęliśmy w hostelu na północ od Londynu, pod koniec października. Potem dyrektor McAfferty znalazła dla nas to miejsce i parę tygodni później się tu przeprowadziliśmy.

Chłopcy znaleźli się na piętrze. Było tam ciepło, z radia dobiegały dźwięki bigbandowej muzyki, a po korytarzu biegała dziewczynka w wieku około sześciu lat i z piskiem próbowała uderzyć poduszką jakiegoś chłopca. Troyowi wydawało się, że wszystko jest w porządku. Paul mówił, że trening jest ciężki, ale z pewnością było to miejsce, w którym dzieciaki traktowano z szacunkiem i pozwalano im być sobą. Po prawej stronie korytarza znajdowały się cztery klasy. Pierwsza została świeżo wyposażona w prysznice i toalety, na drzwiach drugiej klasy znajdował się wymalowany emaliową farbą napis: „Dziewczynki i Maluchy”. W środku stały piętrowe łóżka; pomiędzy nimi rozciągnięto sznurki, na których suszyło się pranie.

- To chyba będzie twoja sypialnia, Mason - wyjaśnił Paul. - Dziewczyny i młodsze dzieci śpią tutaj.

- Z dziewczynami? - jęknął Mason, kręcąc nosem.

Paul wskazał na salę, w której stały puste łóżka.

- To dla grup B i C - wyjaśnił. - Ja i pięć innych osób jesteśmy w grupie A. Troy, jeśli się przyłączysz, będziesz trzecim rekrutem w grupie B. A tutaj mieszka moja paczka. Witam wszystkich! - krzyknął Paul, wchodząc do ostatniej sali. - Mam tu nowych.

Radio grało zbyt głośno, żeby spokojnie rozmawiać. W pomieszczeniu stało sześć łóżek, cztery z nich były zajęte.

W celu zapewnienia choć minimalnej prywatności uczestnicy szkolenia przymocowali do sufitu prześcieradła i stare zasłony, które zwisały pomiędzy łóżkami. Ściana nad każdym częściowo prywatnym legowiskiem była ozdobiona zdjęciami bliskich osób i stronami wyrwanymi z kolorowych magazynów. Łóżko przy drzwiach zajmował trzynastoletni Luc. Ubrany był w takie same szorty i pasiastą koszulkę jak Paul. Tutaj jednak kończyło się podobieństwo. Paul był chudy, a Luc kroczył po cienkiej linii między określeniami „zwalisty” a „gruby”. Jego biceps napiął się mocno, gdy chłopiec przywitał Troya miażdżącym uściskiem dłoni.

- Miło cię poznać - powiedział Troy.

Troy zorientował się od razu, że to mały test charakteru, i nie dał poznać po sobie bólu. Mason był bardziej wstydliwy i schował się za bratem, by uniknąć uścisku ręki Luca.

- No to jak, Paul? - zapytał ten z pogardą. - Jak tam twoja kosteczka? Miło się spędzało czas z pajączkami w ciepełku, gdy my na tym zimnie wypruwaliśmy sobie flaki, prawda?

Paul milczał, unikając odpowiedzi, która mogła spowodować kłótnię. Spokojnie podszedł do łóżka, pod którym piętrzył się stos książek, a na ścianie wisiała odbitka obrazu Picassa.

- Lubię porządek - wyjaśnił Paul. - Obok mnie śpi Marc, ale pojechał do Londynu do dentysty. To jest Joel, ten po drugiej stronie. Nie zbliżaj się do niego za bardzo, bo nogi śmierdzą mu tak, że bardziej śmierdzą tylko jego bąki.

Joel odłożył komiks i pomachał do obu przybyłych chłopców. Miał czternaście lat, długie ręce i nogi i umięśniony tors, który nadawał mu wygląd sportowca. Joelowi udało się uniknąć mało eleganckiego strzyżenia, któremu musieli się poddać wszyscy inni chłopcy, i dzięki temu zachował szopę blond włosów sterczących we wszystkie strony.

- A tu w rogu mamy gniazdko miłosne - powiedział Paul, przechodząc pomiędzy zakurzonymi zasłonami przyniesionymi z jednego z opuszczonych domków. - To moja siostra Rosie i jej jankeski kochaś P.T.

Piętnastoletni P.T był najstarszym uczestnikiem szkolenia. Siedział na łóżku z trzynastoletnią Rosie, siostrą Paula. Dziewczynka była z twarzy podobna do brata, ale na tym podobieństwo się kończyło. Rosie miała szerokie ramiona, a nieco niżej przyciągające wzrok bujne piersi.

- Właź śmiało - powiedziała z oburzeniem w głosie Rosie, odsuwając się od P.T. - Nie umiesz pukać?

Paul cmoknął z politowaniem i pokręcił głową.

- Pukać? Niby w co? - zapytał. - W zasłonę? I gdybyś nie rozkręciła radia na cały regulator, usłyszałabyś, jak przedstawiam chłopakom Troya i Masona.

P.T. zszedł z łóżka i pochylił się, by przyciszyć radio. Wtedy Troy zobaczył na jego ramieniu wielką okrągłą bliznę.

- Ktoś cię postrzelił? - zapytał Troy.

- Oberwałem trochę, gdy przeprowadzaliśmy tajną operację we Francji -wyjaśnił P.T.

Amerykański akcent chłopca i jego niedbały ton sprawiły, że te słowa zabrzmiały groteskowo męsko. Słysząc je, Rosie klepnęła ręką w materac i zaczęła się śmiać.

- Gada, jakby nie wiadomo co się stało - zakpiła - a tak naprawdę ledwie go drasnęli.

- Ale przynajmniej nie myślał, że umrze, gdy na nogi wylał mu się dżem -wtrącił Paul.

Na twarzy Masona pojawił się uśmiech.

- Taka blizna fajnie wygląda. Jak dorosnę, też będę chciał takie mieć.

Troy i Paul wybuchnęli śmiechem.

- Jak tylko będę miał okazję, strzelę ci w głowę - zaśmiał się Troy. - Będziesz miał fajną bliznę i z przodu, i z tyłu. A móżdżek masz tak mały, że kulka nie zrobi mu krzywdy.

- Aleś ty zabawny - powiedział Mason i spojrzał na dziewczęce majtki i koszulkę w paski, które wisiały na sznurku między łóżkami.

- Dziewczyny mogą brać udział w szkoleniu? - zapytał.

Ośmiolatek nie miał pojęcia, że właśnie poruszył niezwykle drażliwą kwestię.

- Dziewczynom nie wolno - odrzekł Paul - ale Rosie nalegała.

- Dziewczynom będzie wolno - powiedziała stanowczo Rosie. - Biorę udział w szkoleniu na zasadzie eksperymentu, ale w większości przypadków jestem lepsza od chłopaków. Henderson mówi, że jeśli przejdę szkolenie pozytywnie i dobrze się spiszę podczas misji, pozwoli się szkolić innym dziewczynom.

Zza zasłony wtrącił się Joel.

- To niczego nie dowiedzie! - krzyknął. - Żadna z ciebie dziewczyna, jesteś twardsza niż niejeden facet!

- Wiesz, gdzie możesz wsadzić sobie swoje opinie? - powiedziała ostro Rosie, ale Troy zauważył, że jej twarz pokrył rumieniec.

- Porozmawiać możecie sobie później - Paul zwrócił się do Troya, wychodząc spomiędzy zasłon. - Zdecydujmy lepiej, gdzie będziecie spać. Znajdę wam jakąś pościel i zaprowadzę do sali grupy B.

- Nie chcę spać w pokoju z dziewczynami - zaprotestował Mason, wychodząc na korytarz. - Nie mogę spać obok Troya?

- Oficjalnie nie przystąpiłeś jeszcze do szkolenia - powiedział Paul do starszego z braci. - Mason może chyba tutaj zostać, przynajmniej na jedną noc.

- Wchodzę w to - powiedział Troy. - Tu jest milion razy lepiej niż tam, gdzie ostatnio byłem. Nie mam nic przeciwko niebezpieczeństwom ani ciężkim treningom, o ile dorośli traktują mnie, jak należy.

Gdy Paul wyszedł na korytarz, zobaczył pana Takadę i aż podskoczył z przerażenia. Takada był niewiele wyższy od Troya, ale trójkątna twarz i zaczesane do tyłu pokryte brylantyną włosy nadawały mu groźny wygląd. Mężczyzna miał na sobie wojskowe spodnie, okrągłe okulary i biały podkoszulek opinający masywną, nieowłosioną pierś. Prowadzenie szkolenia przez Takadę było nieco utrudnione, bo mówił on po japońsku i po angielsku, ale ani słowa po francusku, który był ojczystym językiem większości uczestników szkolenia.

- Wy jesteście ci nowi - powiedział Takada, skłaniając lekko głowę. - Witajcie.

Angielski Masona był lepszy niż jego starszego brata.

- Cieszymy się, że tu jesteśmy - powiedział.

- Pochodzę z Japonii - dodał Takada. - Nauczę was wielu technik specjalnych. Moje szkolenie jest ciężkie, ale poradzicie sobie. Będę sprawiedliwy, jeśli nie będziecie się obijać.

Mason popatrzył na brata i odezwał się po francusku:

- Zrozumiałeś coś?

- Wiem, o co mu chodzi - odparł Troy, po czym zwrócił się bezpośrednio do Takady po angielsku: - Z przyjemnością wezmę się do ciężkiej pracy, sir. Takada uśmiechnął się i ponownie skłonił głowę, ale gdy Paul chciał odprowadzić chłopców do sali, ton jego głosu uległ radykalnej zmianie.

- Paul, zostań - powiedział stanowczo. - Wy dwaj, poczekajcie na niego w sali B.

Troy i Mason zniknęli w klasie, a Paul popatrzył z rezerwą na Takadę.

- Jak tam twoja kostka? Mam nadzieję, że lepiej?

- Nie jest źle - odparł Paul, podnosząc lewą nogę i krzywiąc się nieco, gdy poruszył stopą w górę i w dół. - Jest coraz lepiej. Mam nadzieję, że na początku przyszłego tygodnia będę mógł wrócić do treningów.

- Rozumiem - powiedział Takada - ale mam wrażenie, że przesadzasz z tą swoją kontuzją.

- Wcale nie! - niemal krzyknął Paul, a ton jego głosu podniósł się o kilka oktaw. - To Luc tak panu powiedział? Wie pan przecież, że on mnie nie lubi. On chce tylko namieszać.

Takada postukał się palcami w okulary.

- Na własne oczy - powiedział ze złością - widziałem, jak biegałeś po ogrodzie z panią Henderson i zbierałeś jedzenie dla jej pająków. Szło ci świetnie.

- Och - jęknął Paul, otwierając szeroko usta. - Ale chodzi o to, że trochę jeszcze mnie kłuje.

Takada się uśmiechnął.

- Od jutra wracasz na treningi z całą resztą, a ja zawiadomię panią dyrektor McAfferty o twoim kłamstwie.

- Tak jest, sir - powiedział Paul.

Nie miał odwagi się uśmiechnąć, ale wiedział, że McAfferty nie była zbyt konsekwentna, jeśli chodziło o dyscyplinę. Paul doszedł do wniosku, że pewnie uda mu się wykręcić koniecznością wysłuchania tylko przemowy na temat odpowiedzialności i współpracy w grupie.

- A od jutra, zamiast ćwiczyć walkę z Markiem, będziesz to robił z Lukiem.

- Ale proszę pana - wybełkotał przerażony Paul - Luc to olbrzym i mnie nie lubi. Rozdepcze mnie jak robaka.

Takada uniósł szelmowsko brew.

- Uczestnicy szkolenia nie mogą mnie oszukiwać - oświadczył. - I jak to się mówi? To, co cię nie zabije, to cię wzmocni.

- Ale niech się pan zastanowi, sir - błagał Paul. - Mogę biegać, mogę szorować korytarze, ale ja jestem taki chudy. No przecież widział pan, jakie mięśnie ma Luc.

- Tak, tak - powiedział Takada. - On jest o wiele silniejszy od ciebie, ale kłamstwem wykręciłeś się z treningu przez dwa dni i zapłacisz za ten haniebny postępek bólem i potem.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Marc często śnił o upadku Francji. Wciąż miał przed oczami bomby i ciała, jednak ta noc obudziła w nim całkiem świeże wspomnienia. Podczas jego pobytu w Paryżu, pół roku wcześniej, zaczął się palić zakład wulkanizacyjny. Drapanie w gardle i przylegająca ściśle do twarzy guma maski tlenowej przywołały wspomnienia gryzącego dymu i chłopak złapał się za gardło, próbując rozpaczliwie chwycić powietrze.

- Już dobrze - powiedziała łagodnie pielęgniarka. - Tutaj jesteś bezpieczny.

Ale przy każdej próbie zaśnięcia Marc zapadał w ten sam duszący majak. W końcu siostra odwróciła go na brzuch i zrobiła mu zastrzyk ze środkiem uspokajającym. Gdy chłopiec się obudził, przez ogromne okno wpadało ostre światło słońca, a poparzone czoło i owinięta bandażem prawa ręka pulsowały tępym bólem. Z dziąsła sączyła się krew, tworząc na podniebieniu twardą skorupę, a w gardle drapało go tak, jakby ktoś je potarł papierem ściernym.

- Jezu - zaskrzeczał Marc, dotykając gardła zdrową ręką i mrużąc zaropiałe oczy.

- Cześć, kapitanie - powiedział Henderson, podchodząc do kaszlącego chłopca. - Chcesz trochę wody?

Marc niepewnie uniósł szklankę. Woda pomogła mu zwilżyć usta, ale przełykanie było prawdziwym koszmarem. Zauważył, że przeniesiono go do izolatki. Pewnie dlatego, że jego koszmary nie pozwalały spać innym pacjentom.

- Pamiętasz coś? - zapytał Henderson.

Marc przytaknął.

- Czy ten ogień, czy ten starszy pan...

- Człowiek, którego uratowałeś, żyje, ale jego stan jest poważny. Chory leży na dole, na oddziale intensywnej opieki, a Klub Imperialny porządnie oberwał. Niestety, strażacy powiedzieli, że w którymś z pomieszczeń były puszki z farbą i olejem lnianym. Gdy ładunek zapalający wpadł do środka, wszystko wyleciało w powietrze.

Marc pokiwał głową.

- Pamiętam ten błysk.

- Ustawiliśmy łańcuch z ludzi i wynieśliśmy większość książek z biblioteki oraz zawartość piwnicy z winami.

- Nic się panu nie stało?

- Ogromnie mi wstyd - przyznał Henderson, kładąc sobie rękę na czole. - Byłem pijany jak bela i musiałem skorzystać z pomocy, żeby zejść na dół. Nawet o tobie nie pomyślałem, dopóki nie znaleźliśmy się w schronie przeciwlotniczym.

- A jak pana głowa? - zapytał Marc, zdobywając się na słaby uśmiech.

- Mam gigantycznego kaca - powiedział Henderson.

Marc czuł ból, ale bardziej niż o siebie martwił się o komandora. Mężczyzna wyglądał jak cień tego śmiałego agenta, którego Marc poprzedniego lata spotkał we Francji.

Po chwili przyszła pielęgniarka. Przywitała się, zmierzyła Marcowi temperaturę i poleciła mu, żeby starał się oddychać bez maski tlenowej do czasu, aż przyjdzie lekarz i go zbada. Marc powiedział, że jest głodny, i gdy powoli jadł płatki owsiane, do jego sali wszedł oficer marynarki wojennej. Dystynkcje mówiły, że jest kontradmirałem, co znaczyło, że przewyższał Hendersona o trzy stopnie.

- Sir - powiedział Henderson, stając na baczność i salutując.

Admirał miał nieco ponad pięćdziesiąt lat i Hendersonowi wydawało się, że gdzieś już widział tę twarz.

- Spocznijcie, komandorze - rzekł kontradmirał.

Henderson stanął w swobodnej pozie, ale wciąż czuł napięcie. Podejrzewał, że admirał przyszedł tutaj po to, aby zbesztać go za wczorajsze pijackie zachowanie.

- Czemu zawdzięczam ten zaszczyt, sir? - zapytał. - Wydaje mi się, że już się kiedyś spotkaliśmy, ale niestety, nie pamiętam gdzie.

- James Hammer - wyjaśnił admirał, kładąc na brzegu łóżka paczuszkę zawiniętą w ciemnozielony papier. - Właśnie się zastanawiałem, czy jest pan tym samym podporucznikiem Charlesem Hendersonem, który służył wraz ze mną na statku HMS „Skipton”.

Henderson uśmiechnął się ciepło.

- To było dawno temu, sir. To był mój pierwszy przydział po szkole oficerskiej i jestem szczerze zdumiony, że mnie pan pamięta. Co więc pana tutaj sprowadza?

- Ten młodzian - wyjaśnił admirał Hammer, uśmiechając się i wskazując na pacjenta - zeszłej nocy uratował życie mojemu ojcu. Młody Marc to niezwykle dzielny chłopak. - Admirał wyciągnął rękę, by uścisnąć dłoń chłopca.

- Chyba nic z tego - powiedział niepewnie Marc, pokazując admirałowi zabandażowaną prawą rękę.

- Ach - uśmiechnął się admirał - taki młody chłopak jak ty wyzdrowieje w mgnieniu oka.

- Mam nadzieję - zaskrzeczał Marc. - Jak się czuje pański ojciec?

- Bardzo cierpi z powodu oparzeń, ale jest przytomny. Kazał mi zajrzeć do Harrodsa i zrobić ten mały sprawunek.

Admirał Hammer podał Marcowi paczkę. Była ona wielkości małej walizki, ważyła jednak bardzo niewiele.

Marc rozwiązał kokardkę ze złotej tasiemki, którą była obwiązana. W środku znajdowały się dwie puszki cukierków i puszka orzechów, które leżały na parze pięknych bawełnianych ręczników i niebieskim pikowanym szlafroku.

- Ojciec powiedział, że zrozumiesz - wyjaśnił admirał Hammer. - Kazał mi powiedzieć, że jak na Francuza dobry z ciebie dzieciak i że od tej pory możesz używać każdego ręcznika, jaki ci się tylko spodoba.

Marc się roześmiał, ucichł jednak natychmiast, bo znów poczuł piekący ból w gardle.

- Proszę przekazać generałowi Hammerowi moje podziękowania. Niewiele mam takich ślicznych rzeczy.

Marc rozłożył szlafrok i wyobraził sobie, jak bardzo będą śmiać się z niego koledzy, gdy tylko go włoży. Mimo to szlafrok bardzo mu się podobał, chociaż był za duży i musiało minąć jeszcze kilka lat, żeby do niego dorósł.

Admirał zwrócił się do Hendersona.

- Słyszałem o pana działalności na francuskim wybrzeżu - powiedział. - Widziałem zdjęcia zwiadowcze po nalotach. Straty, jakie spowodowała pańska grupa w niemieckiej flocie barek, były niesamowite.

Henderson przytaknął. Odezwał się jednak chłodno.

- Z całym szacunkiem, sir, ale muszę zapytać, czy pańska obecna pozycja pozwala mi na omawianie z panem spraw wywiadu.

- Ma pan rację - przyznał admirał. - Wyjaśniam więc, że pracuję dla Ministerstwa Wojny. Doradzam panu premierowi i całemu rządowi w sprawach marynarki wojennej oraz przy podejmowaniu decyzji natury wojskowej i wywiadowczej. Premier osobiście interesował się pańską ostatnią operacją. Jej wyniki były niezwykle krzepiące w czasie, gdy wojna przybierała dla nas bardzo niekorzystny obrót.

- Marc również tam był - powiedział z uśmiechem Henderson. - Odpowiadał za akcję w Bulle i udało mu się nawet zwerbować do niej kilku czarnoskórych więźniów.

- Niesamowite - powiedział admirał Hammer.

- Przydałoby się nam paru takich chłopaków jak ja, dlatego wielka szkoda, że likwidują nasz zespół - powiedział Marc, wysilając gardło tak, by jego głos zabrzmiał nieco głośniej niż szept.

W normalnych okolicznościach Henderson nie potrzebowałby żadnych podpowiedzi ze strony Marca. Z tak potężnym kacem nie był dziś jednak sobą, a w dodatku nie spał całą noc.

- Tak, właśnie tak - wyjąkał Henderson. - Wielka szkoda, że nas likwidują. Bardzo chciałem przedrzeć się na drugą stronę i znów dokopać szkopom.

- Kto chce was zlikwidować? - zapytał z oburzeniem admirał Hammer.

- Wicemarszałek Walker podjął się powtórnej analizy wyników naszych działań. Nie chce się zgodzić na szkolenie spadochronowe dla moich chłopców i mówiąc szczerze, sir, dał mi jasno do zrozumienia, jaki wynik da jego analiza.

- Doprawdy? - mruknął admirał Hammer. - Szkoda, że nie zwrócił się pan do mnie wcześniej z tym problemem. Walker szefuje Kierownictwu Operacji Specjalnych już od ośmiu miesięcy i nie ma się do tej pory czym pochwalić, a teraz ma czelność likwidować jednostkę wywiadu marynarki wojennej dowodzoną przez jedyną osobę, której udało się przeprowadzić skuteczną operację poza linią wroga.

- Z mojego punktu widzenia to nie do przyjęcia - skwapliwie przytaknął Henderson. - Ale SOE stoi ponad innymi formacjami. Walker jest moim bezpośrednim przełożonym.

Admirał Hammer fuknął gniewnie.

- Zobaczymy, co się da zrobić, komandorze Henderson. Pójdę z tym do najwyższych władz. Proszę dopilnować, żeby moja sekretarka w Whitehall wiedziała, gdzie się pan znajduje. Postaram się z panem skontaktować jeszcze dziś.

Admirał wyszedł z sali w takim pośpiechu, że Henderson nie zdążył mu nawet zasalutować. Gdy drzwi się zamknęły, komandor wzniósł ręce ku sufitowi.

- Niezbadane są wyroki Pana - uśmiechnął się szeroko.

- Przecież gdy McAfferty chciała nas wysłać na święta do kościoła, mówił pan, że jest ateistą.

- Cicho! - Henderson przyłożył palec do ust. - Jeszcze Pan Bóg cię usłyszy.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Paul z wysiłkiem walczył o każdy oddech, biegnąc po błotnistej skarpie, w której z chlupotem grzązł butami. Każdy ruch sprawiał, że upchane w jego plecaku kamienie obijały się o kręgosłup. Wraz ze zbliżaniem się do szczytu wzgórza podejście robiło się coraz bardziej strome. Gdy Paul po raz pierwszy poślizgnął się na błocie, udało mu się zachować równowagę tylko dzięki plątaninie krzewów, których się złapał. Przy kolejnym razie nie miał się czego przytrzymać i gdy padł kolanami na ziemię, błoto wytrysnęło w górę i ochlapało mu twarz. Paul zarył palcami w ziemi, nie zapobiegło to jednak dalszemu zsuwaniu się w dół. Pasiasta koszulka podwinęła się, odsłaniając brzuch, a gliniasty muł przemoczył do cna jego zielone wojskowe spodnie. Paul dyszał ciężko z zimna, gdy nagle potężne czarne ramię chwyciło go i bez wysiłku postawiło na nogach.

Khinde był naprawdę olbrzymi. Urodził się dwadzieścia dwa lata wcześniej w Senegalu, francuskiej kolonii. Khinde służył w armii francuskiej. Podczas niemieckiej inwazji na Francję został uwięziony, a po zakończonej sukcesem operacji wywiadowczej Charlesa Hendersona uciekł do Wielkiej Brytanii.

- Zły dzień, co, mały? - uśmiechnął się Khinde.

- Jestem beznadziejny, nic mi nie wychodzi - poskarżył się Paul.

Miał prawie łzy w oczach, gdy wycierał błoto z twarzy. Bolały go nogi i gwałtownie trząsł się z zimna.

- Nie poddawaj się - powiedział Khinde.

Położył rękę na plecaku chłopca i zaczął go lekko popychać pod górę. Gdy Paul nabrał prędkości, masa dorosłego mężczyzny pozwoliła mu pokonać barierę bólu. Zacisnął usta i zgrzytnął zębami, czując się tak, jakby łydki i kostki miały mu za chwilę eksplodować. Gdy po chwili stanęli na szczycie wzgórza, uderzył ich wiejący z drugiej strony wiatr. Oczom Paula ukazała się szeroka panorama białych pól i pokrytych śniegiem drzew. Gdzieś w oddali dostrzegł potrzaskane samochody i budynki zniszczone podczas ćwiczeń artylerii. Zmartwieniem Paula był stromy kanał, którym odpływała woda z roztopionego śniegu. Daleko na jego końcu wiszące nisko słońce odbijało się jaskrawo od częściowo zamarzniętego jeziora.

- Ruszaj! - zawołał z entuzjazmem Khinde. - Jazda w dół!

Pchnął Paula tak mocno, że chłopiec o mało nie poleciał wprost na krzak jeżyn i odłamki skał. Trzasnęły suche gałęzie, a cienki lód zachrzęścił mu pod stopami, gdy Paul wpadł po kolana w lodową breję, która zalała mu buty.

Dwa miesiące wcześniej, przechodząc przez kanał, ostrożnie trzymał się jego ścian i patrzył, gdzie stawia nogi. Tym razem jednak instruktor Takada chciał, by przebyli strumień jak najszybciej. Czasem któryś z młodych agentów upadł i uderzył się w kolano, inny rozciął rękę, ale oprócz poprawiania sprawności fizycznej program szkoleniowy Takady uczył ich, jak ignorować strach i tłumić ból.

- Szybciej! - krzyknął Khinde, podążając z pluskiem za Paulem.

Chłopiec popatrzył w dal, ale czterej pozostali uczestnicy szkolenia byli już poza zasięgiem jego wzroku. Jego uwagę przykuł blask słońca i nim zdążył z powrotem skupić się na drodze, zachwiał się na dość luźnym kamieniu, który przewrócił się pod jego ciężarem. Przez straszliwy ułamek sekundy Paul zdał sobie sprawę, że pada twarzą wprost na postrzępioną skałę. Zamknął oczy, czekając na uderzenie, ale dzięki sile i instynktowi zdołał jakimś cudem przesunąć swój środek ciężkości w bok. Upadł na kolano, podniósł się jednak szybko i ruszył dalej. Małe zwycięstwa takie jak to sprawiały, że szkolenie mogło wydawać się emocjonujące. Paul był o wiele silniejszy i sprawniejszy niż dwa i pół miesiąca wcześniej, gdy rozpoczynali treningi. Ale choćby nie wiem jak się starał, i tak był najmłodszym i najsłabszym członkiem grupy A. Im bardziej Paul zbliżał się do jeziora, tym zejście stawało się łagodniejsze, lecz lodowata woda sięgała mu już do pasa. Jezioro miało około stu metrów długości. Trasa, którą miał pokonać Paul, wynosiła jedną czwartą tej odległości i wyznaczała ją mocno napięta lina zawieszona kilka centymetrów nad cichutko chlupiącą wodą. Kamienie w plecaku uniemożliwiały pływanie, więc pokonanie tej odległości było sprawdzianem dla ramion chłopaka.

Paul szedł dalej, aż woda sięgnęła jego szyi. Wtedy odwrócił się i złapał za linę, po czym podciągnął nogi i owinął je wokół sznura. W ten sposób zawisł, mając większą część ciała zanurzoną w wodzie, a wypchany kamieniami plecak ciągnął do w dół. Gdyby puścił teraz sznur, poszedłby pod wodę, co niosło ze sobą ryzyko utonięcia, chyba że udałoby mu się uwolnić od ciężaru i wypłynąć na powierzchnię. Przesuwanie się wzdłuż liny było udręką dla rąk, ale naprawdę ciężką pracę wykonywały mięśnie brzucha. Chodziło o to, by przesuwać kolana aż do dłoni, potem mocno obejmować linę nogami i przesuwać się dalej, prostując grzbiet i przekładając ręce jedną za drugą. Żaden z chłopców nie opanował tej techniki wystarczająco szybko.

W pierwszych dniach szkolenia raz za razem spadali z liny, nawet wtedy, gdy do pokonania mieli tylko połowę obecnej odległości, i to bez żadnego obciążenia na plecach. Paula bolały wszystkie mięśnie, jeszcze zanim dotarł do połowy liny, ale gdy już znalazł się nad głęboką na kilka metrów lodowatą wodą, nie miał innego wyjścia, niż przesuwać się dalej.

- Ruszaj się, szybciej! - ponaglał go Khinde, sam krocząc brzegiem jeziora. - Nie zatrzymuj się, walcz z bólem.

Po dwóch wycieńczających minutach Paul spojrzał w dół i zobaczył, że znajduje się w płytszej wodzie. Resztką sił opuścił nogi i zgięty wpół, potykając się, wyszedł na błotnisty brzeg jeziora.

- Ale z ciebie wojownik - powiedział Khinde i przytulił mocno chłopaka.

Kilka metrów od brzegu stał drewniany wózek częściowo wypełniony kamieniami. Paul z radością, choć jednocześnie z niemal całkowitym wycieńczeniem, zdjął z ramion plecak i wysypał z niego kamienie. Brakowało mu tchu i był cały przemoczony, ale bieg bez kamieni na plecach był sto razy łatwiejszy. Poza tym za dziesięć minut znajdzie się w ciepłym zacisznym budynku szkoły.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Paul zdążył się już przyzwyczaić do tego, że kończy ćwiczenia jako ostatni. Gdy przez tylne wejście wszedł do budynku szkoły, zobaczył, że Rosie, P.T. i Joel siedzą już rozebrani do ubłoconej bielizny przy grzejnikach i trzymają w rękach emaliowane kubki z herbatą.

- Napijesz się czegoś gorącego? - zapytał go Sam, dziesięcioletni brat Joela, gdy Paul zdejmował przemoczoną koszulkę.

- Tak, dzięki - skinął głową, siadając w progu i zdejmując buty. - Zaraz się napiję, tylko muszę skorzystać z łazienki.

Paul ruszył do toalety, zbiegając ze schodów po dwa stopnie naraz. Ze spodni kapała mu woda, a skarpety zostawiały mokre ślady, na widok których Takada na pewno by się wściekł. Paul postanowił, że weźmie szmatkę i powyciera je w drodze powrotnej. Teraz jednak myślał tylko o swoim przepełnionym pęcherzu. Wpadł do męskiej łazienki i westchnął z ulgą, patrząc, jak o ściankę pisuaru rozbija się parujący żółty strumień.

- Cudownie - powiedział do siebie.

W kabinie obok rozległ się odgłos spłukiwanej wody i wyszedł z niej Luc. Był bez koszulki i rozebrany do samych spodenek, więc wyraźnie widać było umięśnione ciało, o jakim Paul mógł tylko pomarzyć.

Gdy tylko Luc zobaczył Paula, rozejrzał się w lewo i w prawo, chcąc sprawdzić, czy nikogo nie ma, po czym podszedł do niego i rozpłaszczył go na ścianie.

- Odwal się - jęknął Paul, gdy Luc zacisnął mięsistą dłoń na jego karku, odkształcając policzki silnym dociskiem.

Luc przysunął usta do ucha kolegi i powiedział powoli:

- Jak się ma mój nowy partner?

- Nie boję się ciebie - powiedział Paul bez przekonania, starając się nie wciągać nosem cuchnącego oddechu Luca.

- Rozgniotę cię na macie - powiedział złowieszczo Luc, po czym docisnął kolanem klatkę piersiową Paula do ściany, a ręką chwycił go za szczupłe nadgarstki. - Nie będę cię oszczędzał, tak jak zawsze robił to Marc. Założę się, że po pięciu minutach będziesz płakał. A potem, gdy Takada nie będzie patrzył, połamię ci palce.

- Dlaczego nie podskoczysz komuś równemu sobie? - zapytał Paul, gdy Luc zacieśnił swój uścisk.

Chłopak się roześmiał.

- Bo o wiele zabawniej jest spuszczać łomot takiej panience jak ty.

Po tych słowach Luc wykręcił ręce Paula w przeciwnych kierunkach, wywołując piekący ból.

- Do zobaczenia na macie, frajerze! - zadrwił Luc, wychodząc z łazienki.

Paul jęknął cicho i zapiął spodnie, po czym wytarł łzę z kącika oka. Wydawało mu się bardzo nie w porządku, że ktoś taki jak Luc nie tylko nie miał problemów z treningiem, ale dodatkowo podkreślał swoją siłę poprzez znęcanie się nad słabszym. Paulowi było żal samego siebie. Udając kontuzję, pogorszył tylko swoją sytuację i jakiś głos kusił, by zejść na dół do McAfferty i powiedzieć jej, że dłużej tego nie zniesie. Wszyscy uczestnicy szkolenia zostali poinformowani, że są ochotnikami, i chociaż żadna siła nie mogła powstrzymać Paula przed odejściem, to przecież na szkoleniu zostawała jego siostra Rosie i jego najlepszy przyjaciel Marc. Poza tym rezygnacja w tym momencie oznaczałaby zmarnowanie dziesięciu tygodni morderczego szkolenia.

- Wyglądasz na skonanego - powiedział wesoło Troy, wchodząc do łazienki i stając przed pisuarem.

Chłopak miał teraz na sobie taką samą koszulkę w paski jak reszta kolegów.

- Te treningi są mordercze - powiedział Paul, rozcierając poczerwieniałe nadgarstki i wkładając je pod wodę, po czym obmył twarz. - Niedługo sam się przekonasz.

- Płakałeś? - zapytał Troy. - Masz czerwone oczy.

- Nie - niepewnym tonem odpowiedział chłopak, zakręcając kran. - Spędziliśmy dużo czasu na zimnie, dlatego łzawią.

Chłopiec pospieszył na dół. Luc siedział na podłodze w korytarzu z Joelem, P.T. i Rosie i zachowywał się tak, jak gdyby nic się nie stało.

- Jesteś nareszcie - zagadnął Sam, podając koledze emaliowany kubek z herbatą. - Przy drzwiach leżą ręczniki, jeśli chcesz się wytrzeć.

Zanim Paul pociągnął drugi łyk gorącego napoju, w korytarzu pojawił się instruktor Takada i zaklaskał głośno w dłonie.

- Stanąć w parach - polecił, po czym wychylił głowę za drzwi i krzyknął: - Cała grupa B na dół! Już!

Dla Troya miał to być pierwszy trening walki wręcz. Będzie ćwiczyć z Samem i innymi chłopcami z grupy B. Pełny program szkolenia miał się rozpocząć dopiero, gdy do grupy przyłączą się jeszcze dwaj chłopcy. Tymczasem jednak Khinde zabierał ich na biegi przełajowe, by podnieśli sprawność fizyczną. Regularnie też towarzyszyli grupie A w zajęciach z walki wręcz. Marc wyjechał, więc w grupie A brakowało jednej osoby. Rosie pomagała Khindemu, który szkolił grupę B, P.T. tworzył parę z Joelem, a Paul nerwowo spoglądał na Luca.

- Będzie ostro - uśmiechnął się Luc, ale Takada oszczędził Paula jeszcze na jakiś czas, dając wszystkim pięć minut na rozgrzewkę i bieg w miejscu.

Ledwie Takada wydał polecenie, by rozpocząć siłowanie, Paul znalazł się w powietrzu, po czym z całej siły huknął na wypełnioną końskim włosiem matę. W ułamku sekundy kolana Luca pozbawiły go tchu w piersiach. Chłopak leżał bezbronny z szeroko rozciągniętymi ramionami. Wyjrzał rozpaczliwie spomiędzy umięśnionych nóg, które przyciskały go do podłogi, i zobaczył Takadę, który właśnie do nich podchodził. Paul miał nadzieję, że instruktor powie Lucowi, by postępował nieco łagodniej, ale zamiast tego Takada przykucnął nad Paulem i uśmiechnął się.

- I jak ci idzie? - zapytał wesoło. - Może, gdy Luc skończy, będziesz miał prawdziwą kontuzję, dzięki której wykręcisz się od treningu.

- Proszę pana, już nigdy nie będę kłamał - powiedział Paul bez tchu, a Luc jeszcze mocniej wykręcił mu rękę. - Tylko niech pan mu powie, żeby przestał.

- Nic z tego - powiedział Takada bez śladu współczucia w głosie. - Dobra robota, Luc. Daj mu wstać i zaczynajcie od początku.

W ciągu kolejnych trzydziestu minut Takada polecił obu parom chłopców z grupy A wykonać kilka ćwiczeń. Były rzuty, przewroty w przód i w tył, zapasy i ćwiczenia polegające na tym, że chłopcy musieli rozbroić swojego przeciwnika, który atakował atrapą noża. Ale nieważne, jakie ćwiczenie mieli wykonać, dla Paula jego wynik był niemal zawsze taki sam. Luc tłukł go, uderzał kolanem, wykręcał ręce i dusił. W połowie dziewięćdziesięciominutowego treningu Takada polecił wszystkim chwilę odpocząć. Paul miał jasnoczerwoną twarz, guma ze spodenek została wyrwana, a nagą klatkę piersiową pokrywały sińce i zadrapania.

- Szykuj się na drugą połowę - uśmiechnął się Luc, szczerząc zęby, i odszedł od Paula, kierując się do kranu z wodą znajdującego się na końcu korytarza. Chłopak zdziwił się jednak, bo na jego drodze stanęła Rosie z rękami na biodrach.

- Co ty wyprawiasz? - zapytała gniewnie.

Luc wzruszył ramionami. Za jego plecami pojawił się Paul, który chwiejnym krokiem ruszył w stronę kranu.

- Robię tylko to, co mi każe Takada - powiedział Luc.

- Nie mówię, że Paul powinien wykręcić się bezkarnie z tego, że kłamał, by spędzić dwa dni bez treningów -powiedziała Rosie - ale to mój brat, a ty przesadzasz, i to bardzo.

- Rosie, zrobiłbym dla ciebie wszystko - uśmiechnął się Luc. - Mogę nieco złagodnieć, ale pod jednym warunkiem.

- Pod jakim? - zapytała podejrzliwie dziewczyna.

Luc pochylił się do przodu i szepnął jej do ucha:

- Dziś wieczorem wyjdziemy na dwór, zdejmiesz koszulkę, dasz mi się pocałować i dotknąć swoich cycków.

- Parszywy bydlak z ciebie! - wrzasnęła Rosie i zamachnęła się dłonią, celując w głowę chłopca.

Rosie była silna i gdyby trafiła, rozkwasiłaby Lucowi nos. Ten jednak uchylił się i ręka dziewczyny tylko otarła się o jego głowę. W tej samej chwili osiłek podciął jej nogę i rzucił na ścianę.

- Hej! - krzyknął Takada, kierując się w ich stronę. - Co tu się dzieje?!

Takada złapał Luca, ale nim Khinde zdołał dobrze uchwycić Rosie, dziewczyna mocno kopnęła chłopaka w brzuch. Wszyscy wiedzieli, że Rosie stanęła w obronie Paula, i wszystkie dzieci krzykiem dopingowały właśnie ją.

Mimo to Takada był wściekły. Puścił Luca i zmierzył dziewczynę groźnym spojrzeniem.

- Paul zostanie ukarany! - krzyknął Takada. - Nie jesteś moim szefem!

- Ale tego już za wiele! - zaprotestowała Rosie. - Luc w końcu złamie mu rękę albo zrobi coś równie groźnego.

- Paul jest najmądrzejszym chłopakiem ze wszystkich - zaśmiał się Takada. - Od niego zależy, czy wygra, czy nie.

- Co ma do tego rozum?! - wrzasnęła Rosie. - Luc jest dwa razy większy od niego!

- Dobrze! - krzyknął Takada. - Czas na bardzo ważną lekcję! Grupa A i grupa B, zbierzcie się tu przy mnie! Koniec przerwy!

Rozległy się pomruki niezadowolenia, gdy kilka spoconych osób, którym nie udało się dotrzeć do kranu z wodą, wróciło powoli i usiadło po turecku naprzeciwko pana Takady.

- Lwy to najpotężniejsze zwierzęta w dżungli - rozpoczął instruktor - dziesięć razy silniejsze niż człowiek. Nogami potrafią zmiażdżyć człowiekowi żebra, a zęby są w stanie zgruchotać ludzką kość. Ale w dżungli człowiek poluje na lwa. Dlaczego?

- Bo ludzie mają strzelby - rezolutnie odpowiedział Sam.

Ktoś się roześmiał, ale nie takiej odpowiedzi oczekiwał Takada.

- A dlaczego ludzie mają broń? - zapytał. - A może powinienem zapytać, dlaczego lwy nie mają broni?

- Bo lwy są głupie - odparł Troy.

- Więc macie odpowiedź - powiedział Takada, uśmiechając się do Troya. - Ludzie są mądrzejsi niż lwy i na dłuższą metę rozum zawsze zwycięży z mięśniami.

Po wyczerpującym biegu i półgodzinnej walce Paul nie bardzo wiedział, jaką korzyść może mu przynieść jego przewaga rozumu. Myśliwy może biegać sobie po dżungli, złapać za dzidę, ale co miał zrobić rozum w sytuacji, gdy Paul tkwi uwięziony na niewielkiej macie z Lukiem, który daje mu popalić jak nigdy.

- Grupa A! Stanąć w parach do zapasów! - polecił Takada.

Luc uśmiechnął się, robiąc krok do przodu. Chwycił Paula w pasie i uniósł go do góry, po czym rzucił twarzą na matę. Paul jęknął, gdy przeciwnik znowu złapał go za ramię, przewrócił na plecy i przycisnął prawe ramię kolanem do ziemi. Luc mógł położyć drugie kolano na lewym ramieniu przeciwnika, co by oznaczało koniec walki, i według przepisów zapasów musiałby wstać. Luc jednak lubił znęcać się nad Paulem, dlatego zacisnął mocno uda na jego klatce piersiowej i przewrócił się na plecy tak, że Paul zawisł w powietrzu w uścisku jego kolan, prawie bez tchu. Gdy Luc zwolnił nieco uścisk, Paul szybko zszedł na matę. Przeciwnik złapał go za kostki i przygiął mu stopy do pośladków, naciskając tak mocno, że Paul poczuł, jakby ścięgna w kolanach miały mu się za chwilę zerwać.

- Proszę! - krzyknął.

- Dlaczego nie użyjesz teraz swojego rozumku? - drwił Luc. - Kombinuj, jak się z tego wydostać.

- O Boże - jęknął Paul, a po policzkach popłynęły mu łzy. - Puść mnie!

Luc uwolnił Paula dopiero, gdy podszedł do niego Takada i kazał mu przestać. Chłopiec popatrzył błagalnym wzrokiem na Japończyka, ten jednak nie okazał litości.

- Nie leż tak! - rozkazał Takada. - Wstawaj i walcz!

Luc był typowym łobuzem. Świetnie się bawił, zadając Paulowi ból, zgiąwszy mu tak mocno kolana, i jak łatwo można było przewidzieć, spróbował tego samego posunięcia. Wiedząc, co się za chwilę stanie, Paul odwrócił się na plecy i kopnął obiema stopami w chwili, gdy Luc rzucił się do przodu, by złapać go za kostki. Stopy Paula zatopiły się w brzuchu Luca, niestety, mięśnie brzucha chłopaka były tak samo silne jak reszta jego ciała i nawet dwunożny kopniak ledwie nim zachwiał. Paul usiadł w chwili, gdy Luc z łoskotem opadł na matę obok niego. Chłopiec był maltretowany od tak długiego czasu, że zapomniał, jak atakować, i zmarnował cenną sekundę. Mimo że widział, jak nogi upadającego Luca wystrzeliły w powietrze, w końcu rzucił się do przodu i złapał go za stopę, wykręcił ją z całej siły, po czym wylądował ciężko kolanami na udach Luca, sprawiając, że chłopak jęknął z bólu. Nie był to jęk zbyt głośny, ale ten mały triumf sprawił, że Paula ogarnęła fala pewności siebie. Odwrócił się, próbując owinąć szyję Luca rękami, ten jednak przewrócił się na plecy, wierzgnął nogami tak gwałtownie, że Paul wyleciał w powietrze. Sytuacja wróciła do normy i Luc przyszpilił Paula do podłogi kolanami.

- Nareszcie coś, co chcę oglądać - powiedział z triumfem Takada. - Paul użył głowy i odniósł małe zwycięstwo. Na dziś wystarczy. Paul, idź pod prysznic.

Paul uśmiechnął się z ulgą i zszedł z maty, kuśtykając. Kolana bolały go okropnie i czuł, że mógłby zwinąć się w kłębek i spać przez pięćdziesiąt godzin, ale udało mu się przetrwać karę bez poważnych obrażeń, a rozpaczliwa walka z o wiele silniejszym przeciwnikiem z pewnością usprawniła jego umiejętności.

- Jutro pójdzie ci lepiej, gdy znów będziesz walczył z Lukiem - powiedział Takada.

Paul poczuł, jakby serce przeszyła mu strzała.

- Mówił pan, że to kara jednodniowa - zaprotestował, unosząc palec w powietrze.

- Jesteś mały i słaby czy duży i silny? - zapytał Takada.

- Mały i słaby - przyznał Paul, a z czoła na wypolerowaną podłogę spływały mu krople potu.

- Więc większość ludzi, z którymi przyjdzie ci walczyć, będzie większa i silniejsza od ciebie - powiedział Takada. - Musisz się nauczyć, jak z nimi wygrać. Dzięki regularnym ćwiczeniom z silniejszym przeciwnikiem twoja technika bardzo się poprawi.

Paul wyglądał na zdruzgotanego, nie wiedział jednak, co w tej sytuacji powiedzieć.

- To nie fair - mruknął tylko.

- Luc także nauczy się, jak sobie radzić z silniejszym przeciwnikiem - ciągnął Takada.

- Ha! - zaśmiał się Luc. - Nikt z was nie jest tak silny jak ja!

Takada uśmiechnął się, po czym błyskawicznie odwrócił się na jednej nodze. Podbiegł szybko do Luca, chwycił go za ramię i zrobił krótki wymach nogą. Luc wylądował na macie z takim hukiem, jakiego nikt z uczestników szkolenia jeszcze nigdy nie słyszał.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Jasny gwint! - zdumiała się Rosie, widząc nadpalone brwi i poparzone czoło Marca. - Co ci się stało?

Dzieci stały w holu na parterze budynku szkoły. Marc trzymał w rękach swoją skórzaną torbę i paczkę z Harrodsa, którą dostał rano.

- Ech, jak zwykle - wyjaśnił Marc. - Uratowałem jednego gościa z płonącego budynku i przypadkiem pomogłem ocalić naszą jednostkę przed likwidacją. Rosie uśmiechnęła się szeroko.

- A co tu masz? Prezenty dla nas?

- Dla mnie - powiedział Marc i teatralnym gestem przycisnął paczuszkę do piersi. - Chociaż jeśli ładnie poprosisz, to może dam ci bananowego cukierka z Harrodsa.

- Uwielbiam cukierki - powiedziała Rosie, klaszcząc w dłonie. - Dlaczego masz taki chropawy głos? Myślałam, że pojechałeś usunąć ten ułamany kawałek zęba.

- Nawdychałem się dymu - wyjaśnił Marc. - Zbadali mi płuca w szpitalu. Lekarz powiedział, że to tylko drobne oparzenia i za jakiś tydzień będę mógł wrócić do treningów.

Rosie popatrzyła na niego nic nierozumiejącym wzrokiem.

- A po co wdychałeś dym u dentysty?

Marc pokręcił głową nieco poirytowany.

- Nie u dentysty. Przecież ci mówiłem. Wczoraj w nocy nas zbombardowali. Zatrzymaliśmy się z Hendersonem w klubie dżentelmenów, który doszczętnie spłonął. Wyciągnąłem stamtąd pewnego starszego faceta.

- Och! - Zdumiona Rosie przyłożyła dłoń do ust. - Tak mi przykro. Powiedziałeś to tak, że pomyślałam, że żartujesz.

- Przecież mam bandaże na ręku - powiedział zdumiony Marc, podnosząc wysoko dłoń. - Wiem, że dentyści to rzeźnicy, ale gdyby człowiek wychodził od nich w takim stanie, to byłoby straszne.

- To prawda - uśmiechnęła się Rosie. - Ale jestem tępa.

- Ten prezent dostałem właśnie od człowieka, którego uratowałem. A ty co tutaj robisz? Odwołano popołudniowe zajęcia?

Rosie pokręciła głową.

- Mieliśmy dwie godziny angielskiego z panią Donnelly, a później matematykę. A teraz przyszłam sprawdzić stan ofiar przed ćwiczeniami ze strzelania.

Marc zrobił zatroskaną minę.

- Ktoś został ranny podczas ćwiczeń z materiałami wybuchowymi?

- Chodź ze mną, wszystko zobaczysz - powiedziała Rosie poważnym tonem, ale uśmiechnęła się lekko, zdradzając, że bawi ją ta sytuacja.

Para weszła do sypialni grupy A i podeszła do łóżka Paula. Chłopak otworzył oczy i wystawił głowę spod kołdry, gdy usłyszał kroki. Na jego twarzy pojawił się wymuszony uśmiech.

- Hej, Marc. Fajnie, że wróciłeś.

- Jak wiesz, Paul postanowił udać kontuzję kostki, żeby wykręcić się od treningów - powiedziała Rosie, nie ukrywając sarkazmu. - Niestety, ten tłumok postanowił pomóc pani Henderson w łapaniu myszy, żeby nakarmić jej tarantulę, i pan Takada zauważył go, jak bez problemu biega po ogrodzie.

Marc uśmiechnął się.

- Mówiłem ci, że to udawanie to głupi pomysł.

- Takada kazał mi za karę przez pół godziny walczyć z Lukiem - wyjaśnił Paul, odkrywając kołdrę. - Jestem cały posiniaczony.

Zanim Marc zdołał coś odpowiedzieć, Rosie pociągnęła go z powrotem do drzwi.

- A oto eksponat numer dwa - powiedziała, odsuwając cienką białą zasłonę, która wisiała przed łóżkiem Luca.

- Luc powiedział pani Donnelly, że boli go głowa.

Piętnastolatek leżał na łóżku ubłocony i nieświeży po porannym wysiłku. W rękach trzymał zaczytany kryminał.

- Nie wiedziałem, że umiesz czytać - powiedział Marc z kpiną w głosie.

- Naprawdę boli mnie głowa - warknął Luc. - Takada pięć razy rzucił mnie na matę.

- Dawno już nie widziałam czegoś tak śmiesznego - przytaknęła Rosie. - Takada kazał Paulowi walczyć z Lukiem, ale nie podobało mu się, że Luc znęca się nad słabszym.

- Nigdy mnie nie ma, jak dzieje się coś fajnego - mruknął markotnie Marc.

Luc usiadł na łóżku i warknął gniewnie:

- Nie mogę uderzyć dziewczyny, ale tobie mogę przyłożyć, więc lepiej pilnuj dzioba.

- Każdy ma już dość tego, że przyczepiłeś się do Paula - powiedział Marc.

Luc rzucił książkę, zerwał się z łóżka i trzasnął pięścią w dłoń. Przestraszony Marc podskoczył i zrobił dwa kroki w tył.

- Ale jesteś odważny - powiedział Luc i wybuchnął sztucznym śmiechem.

- Ale z ciebie kretyn - oznajmiła z pogardą Rosie.

- Przynajmniej nie jestem brudną dziwką - odparł Luc.

- Pięknie! - zadrwiła Rosie i zwróciła się do Marca.

- Paul czuje się dobrze, więc idę na strzelnicę.

- No to na razie - powiedział Marc i uniósł kciuk w górę, po czym podszedł do swojego łóżka i położył na nim swoje rzeczy.

Wyjął puszkę z cukierkami, odkręcił wieczko i podsunął ją Paulowi.

- Chcesz jednego? - zapytał.

Paul uniósł się na łokciach rozweselony i wrzucił cukierek do ust.

- Nienawidzę Takady - oświadczył gorzko.

Marc pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Mówiłem ci, żebyś nie próbował go kantować. Może nie jest zbyt duży, ale to bezwzględny drań. Chcesz jeszcze jednego?

- Pewnie - powiedział Paul. - Nie czuję się najgorzej, bolą mnie tylko kolana i brzuch, gdzie tłukł mnie Luc.

Po przyjeździe do ośrodka szkoleniowego Charles Henderson wpadł do domu, rzucił torbę w korytarzu i pobiegł do gabinetu, który dzielił z dyrektor McAfferty w budynku szkoły.

- Witam z powrotem - powiedziała ciepło McAfferty. - Dzwonił jakiś człowiek z White Hall. Zapisałam numer.

- Admirał Hammer? - zapytał Henderson.

McAfferty przytaknęła.

- Nie osobiście, tylko jego zastępca. Mówił, że to pilna sprawa, ale nic mi nie chciał powiedzieć. Myślał, że jestem twoją sekretarką, a nie przełożoną.

Na stoliku McAfferty zabrzęczała filiżanka i spodek. Gdzieś na poligonie eksplodował ładunek armatni. Henderson chwycił za słuchawkę i podał centrali numer, po czym zdjął kurtkę i czapkę.

- Witam. Czy to Charles Ramsgate?

Po tych słowach Hendersona do zatęchłego gabinetu wpadła bez pukania jego żona.

Joan Henderson wyszła za mąż w wieku osiemnastu lat. Mając obecnie trzydzieści jeden lat, zapadnięte oczy i obgryzione paznokcie, w niczym nie przypominała ślicznej, ciemnowłosej tenisistki, która trzymała rękę męża na oprawionym w ramki zdjęciu stojącym na parapecie.

- Charles ma w tej chwili bardzo ważną rozmowę - powiedziała McAfferty.

Joan podeszła do męża.

- Rozmawia z White Hall w Londynie.

- Mam to gdzieś, nawet gdyby jego rozmówcą był sam papież - warknęła Joan. - Muszę porozmawiać z mężem. Natychmiast.

Henderson zręcznie zgarnął z biurka telefon, zabierając go spod rąk żony, która rzuciła się do przodu, próbując zakończyć połączenie. Szybko zasłonił ręką słuchawkę i popatrzył krzywo na Joan.

- Co się stało? - zapytał.

- Rzuciłeś w korytarzu torbę i od razu przybiegłeś tutaj. Nawet się nie przywitałeś - stwierdziła kwaśno Joan. - Nie mam zamiaru prać twoich brudów.

- Wcale cię o to nie prosiłem - powiedział Henderson.

- Muszę z tobą porozmawiać - oznajmiła Joan. - Naprawdę porozmawiać, a nie zamienić kilka słów w kilka sekund między jedną twoją sprawą a drugą.

- Dobrze - powiedział Henderson, spoglądając na zegarek. - Przyjdę za dwadzieścia minut. Wypijemy herbatę.

W tej samej chwili w słuchawce usłyszał męski głos.

- Kapitan Ramsgate? Tak, tak. Nazywam się Henderson. Oddzwaniam do pana.

Gdy Henderson mówił, McAfferty otworzyła drzwi i odprowadziła Joan na korytarz.

- Mam poprosić jedną z dziewcząt, żeby przyniosła herbatę? - zapytała McAfferty.

Joan zmrużyła oczy.

- Umiem robić herbatę, nie jestem tak do końca beznadziejna.

McAfferty starała się być miła, Joan potrafiła jednak zamienić każdą niewinną uwagę w pretekst do kłótni. Gdy poszła z powrotem do domu, McAfferty wróciła do biurka i słuchała z zaciekawieniem rozmowy telefonicznej Hendersona. Henderson wysłał jej wcześniej telegram, w którym opisał fatalny wynik jego rozmów z wicemarszałkiem Walkerem. Dyrektorka nie wiedziała jednak nic o tym, co stało się zeszłej nocy, i z coraz większym napięciem przysłuchiwała się rozmowie Hendersona.

- Kiedy przyjeżdżają z Londynu? - zapytała niecierpliwie, gdy Henderson odłożył słuchawkę.

- Jutro, pierwszym pociągiem.

- Świetnie - powiedziała podekscytowana McAfferty. - Musimy zebrać wszystkich w holu. Takada pojechał chyba do miasta na spotkanie ze swoją dziewczyną, ale pozostali są na miejscu.

Kilka minut zajęło personelowi i dzieciakom z jednostki B zgromadzenie się. Marc starał się pomóc Paulowi w zejściu po schodach, ale jego podrażnione dymem płuca nie pozwalały na jakikolwiek wysiłek, więc P.T. musiał go zastąpić.

- Jeśli w takim tempie będziecie odnosić kontuzje, wkrótce nie będzie kogo szkolić - zauważył piętnastolatek.

Oprócz Hendersona i McAfferty było jeszcze sześciu członków personelu. Dołączyli do nich uczestnicy szkolenia z grup A i B oraz czwórka młodszego rodzeństwa, których zwerbowano wraz z nimi. Dzieci patrzyły na siebie spod oka, zastanawiając się, czy nie wpadli przypadkiem w jakieś tarapaty.

- Dzień... - powiedział Henderson, urywając w pół zadania, gdy w oddali rozległ się huk wybuchającego pocisku. - Dzień dobry. Przykro mi, że muszę was oderwać od lekcji i obowiązków, ale właśnie w tej chwili otrzymałem bardzo ważną wiadomość. Nasi przełożeni z Kierownictwa Operacji Specjalnych doszli do wniosku, że mój pomysł polegający na szkoleniu wywiadowczym tak młodych ludzi nie jest najlepszy. Postanowili dokonać oceny naszej działalności i wcale nie ukrywają, że ich celem jest likwidacja naszej jednostki.

Wśród dzieci rozległ się szmer zdumienia i niedowierzania. Henderson podniósł głos i uniósł ramiona.

- Uspokójcie się, bitwa dopiero się rozpoczęła. Otrzymaliśmy pomoc kontradmirała Hammera, który jest doradcą naszego rządu i pracuje w White Hall. Admirał i jego zastępca kapitan Ramsgate przyjadą do nas jutro pierwszym pociągiem. Chcą zobaczyć, co jesteśmy w stanie osiągnąć. Moja filozofia polega na tym, by trenować was jako jednostki. Oni są jednak ludźmi armii, będą patrzeć, czy wszystko jest zapięte na ostatni guzik, dlatego chcę, żeby to miejsce lśniło. Każda deska w podłodze ma być wypolerowana. Każda ściana wyczyszczona z brudów i śladów po palcach. Łazienki mają być bez skazy. W sypialniach ma być porządek, dlatego musicie pościągać zasłonki, wyrównać łóżka i posłać je tak jak w wojsku. Gdy wszystko już będzie wysprzątane, zajmiecie się sobą. Macie się wykąpać, przyciąć krótko paznokcie, ułożyć włosy. Nie chcę widzieć ani jednej rzuconej w kąt skarpetki. Czy to jasne?

Odpowiedzią było jednogłośne:

- Tak jest, sir!

- Na koniec zamierzam przećwiczyć mały pokaz waszych umiejętności strzeleckich i radzenia sobie z materiałami wybuchowymi. Od tego zależy nasza przyszłość, musicie więc zrobić wrażenie na admirale Hammerze i kapitanie Ramsgacie. Zrozumiano?

- Tak jest! - odpowiedzieli wszyscy naraz.

- Teraz podzielę was na trzy zespoły. Zespół pierwszy, kierowany przeze mnie, będzie się składał z P.T., Rosie, Sama i...

- Wystygła ci herbata! - krzyknęła Joan Henderson, wbiegając gniewnie do holu. W rękach trzymała talerzyk z kawałkiem kruchego ciasta. - Chciałam z tobą porozmawiać.

- Jeszcze chwileczkę - powiedział Henderson, odwracając się od grupy dzieci i zniżając głos do szeptu. - Jutro z samego rana mamy bardzo ważną inspekcję i muszę przydzielić zadania.

- Chrzanię twoje plany! - ryknęła Joan i z wściekłością pogroziła palcem. - Przed wyjazdem do Londynu nie zjadłeś ze mną obiadu, teraz nie przyszedłeś na herbatę! Nie widuję cię nawet podczas śniadania!

Wszyscy zgromadzeni w holu przestępowali z nogi na nogę i starali się nie patrzeć w ich stronę.

- Dziś wieczorem zjemy późną kolację - powiedział Henderson i przyłożył rękę do piersi. - Daję słowo.

Joan trawiła jego słowa przez kilka sekund, po czym zgniotła w palcach ciasto i rozmazała je na głowie męża. McAfferty ruszyła w jej stronę. Dwójka najmłodszych dzieci zaśmiała się, widząc, jak okruchy ciasta spadają na ramiona Hendersona.

- Jeśli nie możemy porozmawiać na osobności, obwieszczę to całemu światu! - krzyknęła Joan.

- Kochanie, nie bądź dzieckiem - powiedział stanowczo Henderson. - Jestem bardzo zajęty, to wszystko.

- Zajęty jakąś dziwką w Londynie! Jestem pewna! -wrzasnęła Joan. - Nigdy nie potrafiłeś utrzymać w rozporku swojego małego na dłużej niż pięć minut!

McAfferty dotknęła ramienia Joan i powiedziała miękkim głosem:

- Joan, nie rób scen. Idź z Charlesem do gabinetu, a ja się tutaj wszystkim zajmę.

- Zabierz łapy! - wrzasnęła Joan, patrząc z wściekłością na McAfferty. - Ile razy ze sobą spaliście, gdy mieszkaliście w Paryżu?! Chociaż... z drugiej strony on woli wysokie i chude, a nie takie purchawy jak ty!

P.T., Rosie i Marc wymienili między sobą nerwowe uśmiechy, wsłuchując się w kolejne fruwające w powietrzu wyzwiska.

- Jeśli chcesz się rozwieść, to proszę bardzo! - krzyknął Henderson. - Nie będę cię zatrzymywał! Możesz nawet zabrać ze sobą pieniądze tatusia i te swoje pająki.

Joan wybuchnęła sztucznym śmiechem.

- Ha! Myślisz, że tak łatwo się mnie pozbędziesz?! To przypomnij sobie nasze małe igraszki po pijaku, gdy wróciłeś we wrześniu do domu! Tak, komandorze Henderson! Spodziewam się dziecka, gdzieś pod koniec czerwca!

- Och! - zawołał zaskoczony Henderson i otworzył szeroko usta, a drobiny ciasta nie przestawały spadać na podłogę dookoła jego stóp.

Pierwsze dziecko Hendersonów zmarło w wieku osiemnastu miesięcy. Wydarzenie to było źródłem depresji Joan, z której nigdy w pełni nie wyszła. Henderson pragnął drugiego dziecka, ale stan emocjonalny jego żony z pewnością skomplikowałby przebieg ciąży, a praca w tajnych służbach nie pomogłaby mu być idealnym ojcem. Henderson odczekał chwilę. Gdy pierwszy szok minął, wyciągnął ręce i objął żonę. To było ryzykowne zagranie, nie miał pojęcia, czy Joan odwzajemni uścisk, czy odpłaci mu uderzeniem w twarz. Gdy podniósł głowę, w oczach żony zobaczył łzy, więc przytulił ją do siebie jeszcze mocniej. Gdy Joan pocałowała go w policzek, dżem i okruchy ciasta przywarły do jej ust.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Henderson, Takada i inni członkowie personelu kazali młodym uczestnikom szkolenia sprzątać w ramach kary za mniejsze przewinienia, takie jak niewłaściwe czyszczenie broni albo spóźnianie się na treningi. Dzieci robiły to powoli i niedbale, tylko na tyle, by uznać karę za zaliczoną.

W tamten czwartek było jednak inaczej. Od tej wizyty zależało wszystko i strach przed nią wprawił w stan ogólnego podenerwowania wszystkich, od dyrektor McAfferty aż po nowo przybyłych Troya i Masona.

Polerowano podłogi, okna myto w środku i na zewnątrz wodą z octem, a na zabrudzone ściany nakładano świeże warstwy białego wapna. Troy uczył inne dzieci słania łóżek w wojskowy sposób, a silniejsi chłopcy podnosili meble, umożliwiając mniejszym dzieciom wejście pod nie i dokładne odkurzanie. McAfferty, Rosie i Peppa, starsza kucharka, przygotowały kolację, jednocześnie zajmując się górą prania, szorując ubrania w zlewach, a potem przepuszczając każdą sztukę przez magiel, by szybciej wyschły. Była to ciężka praca, od której pomarszczone końcówki palców Rosie wyglądały jak wysuszone śliwki. Gdy McAfferty uznała, że wszystko już lśni, dzieciaki zjadły wieczorny posiłek i ruszyły pod prysznice.

Było już po siódmej, gdy chłopcy i dziewczynki z mokrymi włosami wrócili do swoich pokojów, przepasani ręcznikami.

- Wygląda nieźle - powiedział Henderson, stając w progu sypialni grupy A, w pochlapanym farbą kombinezonie.

Zasłony między łóżkami zdjęto, zniknęły też prywatne obrazki i przedmioty przyczepione wcześniej do ściany. Wzorowo zasłane łóżka stały równo obok siebie.

- Wszyscy pracowaliście dziś bardzo ciężko - powiedział wesoło. - Nikt nie musiał na was krzyczeć ani wydawać wam rozkazów. Nikt nie musiał wam mówić, żebyście się wzięli w garść ani dawali z siebie wszystko. Nie macie pojęcia, jak bardzo się cieszę, że potraficie tak wspaniale pracować jako zespół.

- Dziękujemy panu, sir - powiedział P.T., a reszta dzieciaków przytaknęła.

- Jest już po siódmej - powiedział Henderson. - Wracam do domu na kolację z żoną. Proponuję, żebyście przez kilka godzin odpoczęli. Zgaście światło o dziewiątej trzydzieści i wyśpijcie się porządnie. Jutro o szóstej macie być gotowi. Trzeba będzie przejrzeć broń i omówić pokaz materiałów wybuchowych, który opracowałem z panem Takadą. Jeśli pociąg się nie spóźni, nasi goście powinni przyjechać przed dziewiątą. Nie siedźcie zbyt długo.

- Dobranoc, proszę pana - powiedział Marc. - I gratulujemy dzidziusia.

Henderson zmieszał się nieco, gdy pozostała piątka także zaczęła mu gratulować.

- Może pan mu dać imię po mnie - powiedział Paul.

- Jasne - uśmiechnął się Marc - jeśli to będzie dziewczynka.

Henderson uśmiechnął się, odwrócił i wyszedł na korytarz, by wygłosić podobną przemowę dzieciakom z grupy B w sąsiedniej sali. Gdy tylko zniknął za drzwiami, P.T. złapał stolik na metalowych nogach, który stał przy oknie, i przeciągnął go na środek pokoju. Po chwili wyciągnął talię zgranych kart z tylnej kieszeni spodenek.

- Kto ma ochotę na pokerka? - zapytał. - Jeśli naszą jednostkę zlikwidują, to macie ostatnią szansę, żeby odzyskać forsę, którą mi wszyscy wisicie.

- Ja gram - powiedział Marc, zeskakując z łóżka. - Przyniosę tylko parę krzeseł z sali naprzeciwko.

Rosie i Joel usiedli za stołem, nakrywszy go kawałkiem zielonego sukna, które sprawiło, że teraz wyglądał jak prawdziwy stolik do gry w pokera. Na blacie postawili kartonowe pudełko wypełnione metalowymi guzikami, których używali zamiast żetonów.

Luc nie cierpiał grać w karty. Zamiast tego wolał czytać kryminały.

- Grasz z nami, Paul? - zapytała Rosie.

- Nie dziś - odparł Paul.

- Chodź, stary - powiedział zachęcająco P.T., siadając na stojącym tyłem do stołu szkolnym krześle. - Może i jesteś najmłodszy, ale tylko w tobie mam prawdziwego przeciwnika.

Paul pokręcił głową.

- Boli mnie głowa i przelewa mi się we flakach.

Luc krzyknął z drugiego końca pokoju:

- Oberwałeś ode mnie, więc musi boleć!

- Luc! Zamknij tę swoją głupią gębę! - wrzasnęła Rosie.

- Tłusta dziwka! - odkrzyknął Luc.

Marc wszedł do sali z dwoma krzesłami w rękach. Jedno dał Joelowi, a sam usiadł na drugim.

- Nie sądzicie, że Joel wygląda zupełnie inaczej w czystym ubraniu i z porządnie uczesanymi włosami? - spytała z uśmiechem Rosie.

- Prawie jak człowiek - przytaknął Marc.

Rosie pochyliła się nad stołem i bezceremonialnie pocałowała Joela w policzek. Marc się roześmiał.

- Oj, PT., lepiej uważaj. Twoja kobieta zaczyna chodzić na boki.

Rosie pocałowała też P.T., a Marc zaczął się użalać, że on jak zwykle został pominięty, więc Rosie jemu również dała całusa.

- Dziwka! - krzyknął znów Luc.

- Stul dziób! - odkrzyknęli zgromadzeni przy stoliku.

- Dobra - powiedział P.T., z wprawą tasując karty. Potem popisał się, przerzucając z jednej ręki do drugiej, po czym rozłożył je na stole w idealny łuk, by za chwilę zebrać je z powrotem i ponownie rozdać. - Rozdaję po pięć kart. Dwójki robią za dżokera. Gramy bez ograniczeń. Każdy rozpoczyna z tysiącem funtów w guzikach.

- A dlaczego nie z milionem? - uśmiechnął się Marc.

- I tak nikt z nas nie ma forsy.

- Ja spłacę swoje długi, gdy zostanę sławna i bogata - uśmiechnęła się Rosie.

Po kilku rozdaniach do sali wszedł Troy.

- Słyszałem, że gracie w karty - zagadnął nieśmiało. - Mogę się przyłączyć?

- Im więcej, tym weselej - powiedział P.T., kiwając głową. - Przynieś sobie krzesło.

- Ale masz fajny szlafrok - uśmiechnął się Troy, spoglądając na Marca.

- No - skrzywił się Joel. - W ogóle nie wyglądasz w nim jak dziwka.

- Pocałuj mnie gdzieś - odparł Marc, starając się ukryć rozczarowanie na widok trzech pierwszych kart.

Troy nie grał z nimi od początku, ale zadziwił wszystkich, blefując tak zręcznie, że ograł P.T. przy drugim rozdaniu.

- Szczęście początkującego - powiedział P.T. niedbale.

Troy się uśmiechnął.

- Mój tata był rybakiem. Gdy nie mogli wypłynąć na morze, grali w karty. Przyglądałem się im, odkąd skończyłem trzy łata, a zacząłem grać, gdy miałem pięć.

P.T. nie lubił, gdy ktoś zagrażał jego przewadze w grze. Podniósł więc jedną brew i powiedział:

- Pracowałem jako chłopiec okrętowy na czterech różnych statkach. Grałem przeciwko szulerom, kanciarzom i pijakom, którzy wykłuliby ci oko, gdybyś spojrzał na nich krzywo.

Marc nie mógł się powstrzymać, żeby nie ponabijać się z takiego popisu.

- No, a ja grałem w pokera z ogromną ośmiornicą, którą nazywano Nelly. Była mistrzem pokera siedmiu mórz. Nosi opaskę na obu oczach, a na końcu każdej macki ma hak. Za każdym razem z nią przegrywałem.

Wszyscy gracze wybuchnęli śmiechem. Rosie obejrzała się za siebie i zobaczyła, że Paul stoi przy łóżku i trzyma się za bok.

- Wszystko w porządku? - zapytała.

Paul skrzywił się lekko.

- Tak, muszę tylko iść do kibla.

Przyjaciele rozegrali kolejną partyjkę i Rosie była zachwycona, bo trafiły jej się trzy królowe. Próbowała podnieść stawkę, żeby zmaksymalizować wygraną. Była jednak ostrożnym graczem i wszyscy od razu nabrali podejrzeń, gdy starała się zalicytować wyżej. Mimo to wygrana pozwoliła Rosie podwoić liczbę guzików. Zgarnęła je wszystkie do siebie i uniosła ręce w geście radości. Gdy usiadła wygodnie na krześle, zauważyła, że Luc zniknął ze swojego łóżka.

- Nie wiecie, gdzie się podział Luc? - zapytała.

- Wiem - rzekł Joel. - Wyszedł zaraz po twoim bracie.

Po męczącej pracy Paul poczuł się gorzej. Gdy siadał na sedesie, głowa pulsowała mu tępym bólem i chociaż uniknął poważnych obrażeń, sińce i zadrapania sprawiały, że każdy ruch był dla niego bolesnym wyzwaniem.

- Mój stary przyjacielu - uśmiechnął się Luc, gdy Paul odsunął zasuwę i wyszedł z kabiny - jak miło zobaczyć tu naszą małą Paulinkę.

Luc złapał Paula za bluzę od piżamy, obrócił go bez wysiłku i pchnął pod prysznic na drugim końcu łazienki. Podłoga pokryta była kałużami wody, w powietrzu wisiała para.

- Zostaw mnie w spokoju, do diabła! - zaprotestował chłopak.

Luc zaśmiał się, przedrzeźniając głos Paula, po czym przeciągnął go przez kałuże i rzucił na podłogę.

- Zostaw mnie! - powtórzył Paul.

Luc podniósł go jedną ręką do góry i cisnął o ścianę.

- Powiem ci coś - uśmiechnął się. - Wystarczająco dużo pobawiłem się tobą dzisiaj na treningu, dam ci więc spokój, jeśli położysz się na brzuchu, pocałujesz moje stopy i powiesz, że uważasz mnie za kogoś wspaniałego.

- Prędzej umrę! - wycharczał Paul.

Luc zarechotał.

- Zrób to albo oberwiesz tak, że twoje życzenie się spełni.

Paul rozważał swoje położenie. Gdyby zaczął krzyczeć, Luc pewnie zatkałby mu usta ręką i gruchnął głową o ścianę. Gdyby mu się przeciwstawił, dostałby pewnie jeszcze większe manto niż rano podczas treningu. Wydawało mu się, że jedynym wyjściem będzie położyć się na podłodze, przemoczyć piżamę i pocałować Luca w stopy.

- Jesteś nienormalny - powiedział Paul, klękając na jedno kolano. - Wiesz o tym, prawda?

Gdy to mówił, otworzyły się drzwi do łazienki, zajrzała do niej Rosie i krzyknęła:

- Paul, wszystko w porządku?!

Prysznice były trochę z boku, więc Rosie nie mogła widzieć chłopców. Luc przyłożył palec do ust i spojrzał groźnie na Paula.

- Trzymaj gębę na kłódkę - powiedział.

Jakaś część Paula pragnęła zacząć krzyczeć, nie chciał jednak, żeby Rosie zobaczyła, że klęczy na podłodze w tak poniżającej sytuacji.

- Paul?! - krzyknęła Rosie, po czym odwróciła się i odezwała do kogoś innego. - Chyba go tu nie ma.

- Sprawdzę jeszcze prysznice - powiedział Joel.

Luc złapał Paula za rękę i podniósł go z podłogi, po czym spojrzał na niego srogo.

- Powiedz tylko jedno słowo - warknął złowieszczo.

- A wy co tutaj robicie? - zapytał Joel.

Na dźwięk jego słów do łazienki weszli też Rosie, Marc i P.T.

- Dlaczego nie odczepisz się w końcu od mojego brata?! - wrzasnęła Rosie.

- Nawet go nie tknąłem - uśmiechnął się Luc. - Poślizgnął się na kałuży, ja mu tylko pomagałem.

Paul spojrzał na mokrą nogawkę swojej piżamy, a P.T. i Joel podeszli do Luca.

- Udawałem, że nie zauważam, gdy dochodziło do drobnych przepychanek albo kopniaka w korytarzu - powiedział gniewnie PT. - Ale teraz widzę, że coś jest nie tak. Wygląda na to, że Paul nie może nawet wyjść do kibla, żebyś się nad nim nie znęcał.

Za ich plecami Marc wrzucił do umywalki stertę ręczników i odkręcił na nie zimną wodę.

- Mogę załatwić każdego z was. Ot tak - warknął Luc, pstrykając palcami.

- Ale nie wszystkich naraz - zauważył Joel. - Rosie i P.T. ostrzegali cię, żebyś przestał go zaczepiać, ale nas nie posłuchałeś. McAfferty wywaliłaby cię, gdybyśmy jej donieśli, ale my damy ci jeszcze jedną szansę.

Luc popatrzył niepewnie na resztę, a Paul odsunął się i stanął przy siostrze.

- No dobra, przestanę - rzucił pogardliwie Luc. - Co mi tam, przecież to i tak tylko mizerna mała ciota.

- A więc postanowione - uśmiechnął się ET. - A teraz kładź się twarzą do podłogi.

- Co takiego? - zdębiał Luc.

- Twarzą do podłogi - powtórzył P.T.

- Nie ma tu nic skomplikowanego do zrozumienia. Tak łatwo się z tego nie wykręcisz - uśmiechnęła się Rosie. - Damy ci nauczkę.

- Możecie ją sobie wsadzić - powiedział Luc, przyjmując postawę bokserską. - Rozsmaruję was na ścianie.

Rosie rzuciła się do przodu. Była niższa od Luca, ale przez trzy ostatnie miesiące bardzo często trenowała walkę wręcz, poza tym z natury była bardzo szybka. Gdy Luc zamachnął się i wyprowadził cios, Rosie uchyliła się i uderzyła go głową w brzuch, rzucając chłopca na wyłożoną płytkami ścianę. Nim Luc zdołał się pozbierać, P.T. i Joel złapali go za ramiona.

- Już nie żyjecie! - wrzasnął Luc.

Rosie podcięła Luca i stopy chłopaka poślizgnęły się na mokrej podłodze. Luc twardo padł na kolana, a Joel i P.T. rzucili go twarzą na podłogę.

- Zatkajcie mu czymś gębę, żeby go uciszyć - powiedziała Rosie.

P.T. złapał flanelową szmatkę, która wisiała na grzejniku. Rosie ścisnęła Luca za nos, a P.T. zakneblował chłopca, gdy ten tylko otworzył usta, by nabrać powietrza. Gdy Luc dławił się wilgotną szmatką, Marc skręcił jeden z mokrych ręczników w gruby zwój, zawiązał go wokół kostek Luca i przycisnął je do jego pośladków. P.T. chwycił luźne końce ręcznika i z wprawą zawiązał je wokół nadgarstków chłopaka.

- Kto by pomyślał, że ćwiczenia z wiązania podejrzanego tak szybko się przydadzą? - uśmiechnął się Marc.

Sumienie Paula głośno protestowało, gdy chłopiec przyglądał się łobuzowi, który leżał i trząsł się na mokrej podłodze, zakneblowany, z boleśnie związanymi na plecach nogami i rękami. Widok sprawiedliwej kary sprawiał mu satysfakcję, ale czy kolejna krzywda mogła naprawić zło?

Marc zwinął następny ociekający wodą ręcznik i podał go Paulowi.

- Chyba powinieneś zacząć pierwszy.

- Mogą nas za to wywalić - ostrzegł Paul.

Joel wzruszył ramionami.

- Uczą nas szpiegostwa, czyli tego, jak o siebie dbać i jak wykazywać inicjatywę. Przecież właśnie to robimy. - Rosie nie podzielała wątpliwości brata.

Wyrwała mu ręcznik z rąk i machnęła nim z wielką wprawą. Rozległ się ostry trzask i na plecach Luca pojawiła się wielka czerwonawa plama. Chłopak wrzasnął w dławiący go knebel.

- Ojej! Nasza dzidzia tego nie lubi? - zaśmiała się Rosie i smagnęła jeszcze raz.

Marc chwycił drugi ręcznik i mocno zdzielił nim Luca dwa razy przez plecy. Potem ręczniki wzięli Joel i P.T. i oni też mieli swoją kolej. Długie ręce Joela idealnie nadawały się do zadawania takich uderzeń i gdy jego pierwszy cios spadł pomiędzy łopatki Luca, chłopak wydał z siebie najgłośniejszy krzyk tamtej nocy. Pierwsze uderzenia P.T. opadły w to samo miejsce, tworząc na plecach Luca krwawy ślad. Paul wyszedł przed starszych chłopców i podniósł ręce.

- Okrągłe osiem - powiedział nerwowo. - Moim zdaniem już wystarczy.

- Dziesięć jest okrąglejsze - zaśmiał się Joel i podał Paulowi swój ręcznik. - No już, zakończ odliczanie.

Paul wziął ręcznik, ale krwawe ślady widniejące między łopatkami Luca świadczyły o tym, że posunęli się nieco zbyt daleko.

- Chłopczyk się popłakał - zauważył radośnie Marc, gdy przykucnął i zobaczył łzy ściekające po twarzy Luca.

- Rozwiążemy go? - zapytała Rosie.

- A jeśli wpadnie w furię? - RT. popatrzył na Luca i powiedział stanowczo: - Jeśli chodzi o nas, rachunki zostały wyrównane, ale jeśli chociaż tkniesz Paula, oberwiesz tak jak teraz.

Luc zaklął wściekle przez knebel i w końcu zdołał go wypluć.

- On chyba chce się z nami zaprzyjaźnić - roześmiał się Marc.

- Dajmy mu chwilę, żeby przemyślał sprawę - powiedział P.T. - Jak będzie miał szczęście, to wrócimy i rozwiążemy go przed pójściem spać.

- A jeśli ktoś go usłyszy? - zapytał Paul.

P.T. pomyślał przez kilka sekund.

- Ostrzeżemy inne dzieciaki. Nikt za nim nie przepada. Personel nigdy nie korzysta z naszej łazienki, a poza korytarzem nikt nie usłyszy jego jęków.

- No to może być - zgodził się Marc. - A teraz rozegrajmy jeszcze jedną partyjkę. Na pewno nie chcesz z nami pograć, Paul?

Paul wciąż był obolały, tak samo jak kilka minut wcześniej, ale dzięki temu, że wszyscy stanęli w jego obronie, poczuł się zupełnie inaczej.

- Dlaczego nie? - odpowiedział z uśmiechem.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Poker całkowicie pochłonął uwagę pięciu młodych graczy. Zapomnieli o wojnie, nieżyjących rodzicach, obolałych ciałach i zmęczeniu po całym dniu ciężkiego treningu. Jedyne, na czym się skupiali, to szczęście w kartach, własny spryt i radość z wygranej liczonej liczbą bezwartościowych guzików.

Z beztroskiej zabawy wyrwał ich wysoki mężczyzna ubrany w mundur oficera armii.

- Karty - powiedział przyciszonym głosem. - Aha, pokerek - dodał, podchodząc do stołu długimi krokami.

Paul, Rosie, Troy i Joel spojrzeli na niego podejrzliwie. Najstarszy z nich, P.T., popatrzył hardo na oficera i przerwał ciszę:

- Chyba nie mieliśmy przyjemności się poznać, sir.

- Nie mieliśmy, to prawda - powiedział z uśmiechem tajemniczy przybysz. -Nazywam się Ramsgate. Jestem kapitanem gwardii szkockiej, przysłał mnie admirał Hammer. Mam się przyjrzeć waszej działalności.

- Czy pani dyrektor McAfferty wie, że pan przyjechał? - zapytał P.T.

- Jeszcze nie.

Krzesło Rosie przesunęło się ze zgrzytem w tył, gdy dziewczynka wstała.

- W takim razie pójdę po nią. Na pewno będzie chciała natychmiast się z panem zobaczyć.

- Myślałem, że miał pan przyjechać rano - dodał Marc.

Kapitan Ramsgate przesunął się nieco w bok i stanął na drodze Rosie.

- Sam się zamelduję u pani dyrektor - uśmiechnął się. - Admirał Hammer powiedział, żebym ruszył tyłek i nieco was zaskoczył. Pozwoliłem sobie przyjść od strony poligonu zamiast przez główną bramę. Wiele można dowiedzieć się o miejscu, gdy człowiek przybywa niespodziewanie.

P.T. uśmiechnął się i z wprawą przetasował karty.

- A może przyłączy się pan do nas na kilka partyjek? Co, kapitanie?

Kapitan nic nie powiedział. Zamiast tego zgarnął ze stołu zgraną talię kart i przerzucił ją szybko z jednej ręki do drugiej. Prędkość, z jaką to zrobił, sprawiła, że sztuczki P.T. wyglądały przy tym amatorsko.

- Przełóż talię, gdzie chcesz - powiedział Ramsgate, kładąc karty przed Troyem.

Troy spojrzał na niego nic nierozumiejącym wzrokiem.

- On nie mówi zbyt dobrze po angielsku, sir - wyjaśnił P.T., gdy Rosie tłumaczyła Troyowi polecenie na francuski.

Troy przełożył karty i te z dołu położył na górze. Ramsgate odkrył ostatnią kartę, którą był król kier.

- Kto postawi wszystkie swoje guziki na to, że kolejne trzy karty talii nie będą królami? - zapytał kapitan Ramsgate.

Na twarzach dzieci pojawił się uśmiech, ale widząc, z jaką wprawą tasował talię, żadne z nich nie przyjęło zakładu. Ramsgate odwrócił kolejne dwie karty, odsłaniając króla karo i króla pik. Jednak ostatnia była trójka.

- No cóż - zauważył P.T. - wyszła z tego prawie sprytna sztuczka.

Kapitan Ramsgate podrapał się po głowie, najwyraźniej zaskoczony, że sztuczka mu się nie udała.

- To dziwne - powiedział. - Gdzie ten król się podział? A zaraz, coś mi się wydaje... - Kapitan sięgnął do kieszeni kurtki i w niemal magiczny sposób wyciągnął z niej króla trefl. - Jak on się tam znalazł? - zapytał z uśmiechem, kładąc kartę na stole obok pozostałych trzech króli.

Dzieciaki roześmiały się i zaczęły klaskać. Kapitan Ramsgate zobaczył w oczach P.T. błysk ciekawości.

- Jeśli będę miał czas, to cię tego nauczę - powiedział. - Chodzi tu głównie o sprawność dłoni, ale wymaga długiego treningu, żeby przebiegło bez problemów.

- Podobało mi się - uśmiechnął się P.T. - Tata nauczył mnie kilku karcianych sztuczek, ale nie aż tak skomplikowanych.

- Widzę, że jesteś małym szulerem - odparł kapitan Ramsgate, kiwając głową i podnosząc w dłoni cztery karty z królami. Przysunął je do oczu i z uwagą przyjrzał się malutkim nacięciom w narożnikach każdej karty. - Jeśli ty rozdajesz, to zakładam, że zawsze wygrywasz. Paul otworzył usta ze zdumienia.

- P.T., ty kanciarzu! Ale z ciebie sukin...

Przerwał gwałtownie, gdy Rosie kopnęła go pod stołem. Siedział wśród nich wysłannik z Whitehall.

- Cała wasza piątka postanowiła zostać szpiegami? - zapytał Ramsgate, postukując palcami w stół. Po chwili przysiadł na brzegu łóżka Rosie. Był tak wysoki, że nawet w tej pozycji mógł spokojnie wodzić wzrokiem ponad głowami siedzących przy stole dzieci. - Dlaczego?

Marc odpowiedział pierwszy:

- Wolę coś robić, niż leżeć w łóżku, gdy szkopy zrzucają na mnie co noc bomby, jak w Londynie.

- Oni zabili naszego tatę - powiedziała Rosie, wskazując dłonią brata.

- Nas też by zabili, gdyby nie komandor Henderson.

- A jakie szkolenie przechodzicie?

- Różnego rodzaju - odparła Rosie. - Od ogólnej sprawności fizycznej, jak bieganie i pływanie, po strzelanie z pistoletu, obsługę radiostacji, walkę wręcz i używanie materiałów wybuchowych.

- Materiały wybuchowe też? - zapytał kapitan Ramsgate, uśmiechając się szelmowsko. - Pozwolili wam coś wysadzić?

- Instruktor Takada pokazał nam, jak robić miny - powiedział Joel. - Wysadziliśmy jeden z domków, ale ogólnie brakuje plastiku do ćwiczeń.

- Zazwyczaj trenujemy z blokami marcepana - wyjaśnił Paul. - Ma podobną strukturę.

- No i po wszystkim można go zjeść, trzeba tylko zeskrobać warstwę brudu - dodał Joel.

Ramsgate zaśmiał się hałaśliwie.

- A co z ludźmi, którzy mówią, że do tajnych misji nie nadają się tacy młodzieńcy jak wy. Co byście im odpowiedzieli?

Nastąpiła cisza, po której odezwał się Marc.

- Przede wszystkim, sir, mamy do czynienia z potężnym przeciwnikiem. A to oznacza, że każda sprawna osoba musi coś z siebie dać.

- Widziałem, co się działo podczas inwazji we Francji - wtrącił Joel. - Całe miasta obróciły się w ruinę, wszędzie leżeli martwi ludzie i zwierzęta. Jeśli Niemcy zaatakują Anglię, będzie to dla nas znacznie gorsze niż udział w tajnych misjach we Francji.

- Rozumiem - powiedział kapitan Ramsgate - ale praca agenta może być niezwykle niebezpieczna. Gdyby was schwytano, poddano by was bezlitosnym torturom. Czy naprawdę myśleliście o konsekwencjach?

Marc pokazał miejsce po wyrwanym przednim zębie.

- Wszyscy byliśmy we Francji, wiemy, jak tam jest. Mnie gestapowiec wyrwał ząb. Tata Paula i Rosie zginął, potem zbombardowano ich łódź. Joel miał rodzinę we Francji, którą zatłuczono tylko dlatego, że byli Żydami.

- Zgadzam się z Markiem - dorzucił Paul. - Wolę walczyć i zginąć, niż siedzieć na tyłku. Jeśli wygrają Niemcy, nasza sytuacja będzie dziesięć razy gorsza.

Gdy Paul wypowiadał te słowa, w drzwiach pojawił się Henderson. Było już dawno po dziewiątej i komandor przyszedł na górę, by sprawdzić, czy wszystkie dzieci leżą już w łóżkach. Zdumiał się, zobaczywszy kapitana Ramsgate'a siedzącego na łóżku Rosie.

- Myślałem, że miał pan przyjechać jutro - powiedział ostrożnie Henderson i zasalutował kapitanowi, po czym uścisnął mu rękę.

Kapitan zaśmiał się głośno.

- Żeby zobaczyć wypucowane podłogi i obejrzeć paradę elegancko ubranych chłopców? Nic z tego.

Henderson zdziwił się jeszcze bardziej.

- Hmm, sir, w tych okolicznościach właśnie tego chyba należy oczekiwać.

- Tak - przyznał kapitan Ramsgate. - Myślę jednak, że o wiele więcej dowiedziałem się teraz, ucinając sobie krótką pogawędkę z naszymi zuchami. To sprytne dzieciaki, nie mam co do tego wątpliwości. I chcą pracować w wywiadzie. Z przyjemnością zobaczę, jak radzą sobie w terenie, ale to jutro. A teraz byłbym wdzięczny, gdyby znalazł mi pan jakieś łóżko.

- Jasne - powiedział Henderson.

Jego głos brzmiał teraz o wiele cieplej, bo zdał sobie sprawę, że kapitan Ramsgate dzięki swojemu niekonwencjonalnemu przybyciu popatrzy znacznie łaskawszym okiem na jego jednostkę szpiegowską.

- A może wcześniej napije się pan czegoś? No i przedstawię pana dyrektor McAfferty.

- To mi się podoba - odparł gość.

Gdy obaj oficerowie ruszyli w stronę drzwi, P.T. podniósł się od stołu.

- Chwileczkę, panie kapitanie.

Mężczyzna odwrócił się i ze zdumieniem zobaczył, że P.T. trzyma w dłoni portfel, pęk kluczy i wojskowy identyfikator ze zdjęciem.

- To chyba pańskie, panie kapitanie - powiedział P.T.

- Ma pan śliczną żonę i córeczkę.

Zdumiony Ramsgate sprawdził kieszenie spodni, by przekonać się, że są puste.

- A niech mnie! - zaśmiał się. - Nie tylko ja wiem, jak robić sztuczki, hmm?

Henderson wyglądał jednak na rozgniewanego.

- P.T., wykorzystanie swoich talentów kieszonkowca względem oficera nie jest najwłaściwszym zachowaniem. Masz szczęście, że pan kapitan jest w dobrym humorze.

- Niczego nie wziąłem - wyjaśnił P.T. - Musiałem jednak sprawdzić, czy jest pan tym, za kogo się podaje. Przecież mógłby pan być Niemcem. Nie znaliśmy pana.

Kapitan Ramsgate i Henderson roześmiali się zgodnie.

- A co byście zrobili, gdybym był niemieckim żołnierzem? - zapytał kapitan. Odpowiedział Joel.

- Komandor Henderson pokazał nam, jak robić garotę z cienkiego drutu. Moja leży pod łóżkiem. - Jak się ją dobrze zaciśnie, to równiutko ucina głowę - dodał P.T. i wydał z siebie teatralny odgłos duszenia.

- No dobrze, dobrze, już wystarczy - uśmiechnął się Henderson. - Od dziesięciu minut powinniście być w łóżkach. Przed nami pracowity dzień.

Kiedy komandor otworzył drzwi na korytarz, kapitan Ramsgate powiedział do niego ściszonym głosem:

- Muszę iść do toalety.

- Nie ma sprawy, sir - powiedział Henderson. - Tu na korytarzu jest łazienka. Wszystko jest nowe i na naprawdę wysokim poziomie, może mi pan wierzyć.

Po tych słowach obaj wyszli, a w sypialni P.T., Paul, Marc i Rosie popatrzyli na siebie z rozpaczą.

- Znajdą Luca! - przeraził się Paul.

- Może nie - odparł z nadzieją Troy. - Może zasnął albo coś. Ale pamiętajcie, ja nie miałem z tym nic wspólnego i wracam natychmiast do swojego pokoju. Dobranoc.

- Niech to szlag! - zaklął Marc, padając plecami na łóżko. - Wpadliśmy po uszy w szambo.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Wczesne przybycie kapitana Ramsgate'a pokrzyżowało plany Hendersona związane z popisowym pokazem umiejętności jego podopiecznych. Był jednak zbyt poruszony sprawą incydentu w łazience, żeby zaprzątać sobie tym głowę. Nad małoletnimi uczestnikami szkolenia zawisła bliżej nieokreślona kara. Wstali jednak rano i odbyli tradycyjny bieg w terenie z ciężkimi plecakami na plecach. Paul dał sobie radę mimo obolałego ciała, Marc musiał jednak zostać, jego płuca nie były jeszcze gotowe na taki wysiłek.

Admirał Hammer przyjechał taksówką wkrótce po śniadaniu. Przy głównym wejściu powitał go Marc.

- Nie widzę nigdzie komitetu powitalnego - powiedział Hammer.

Oczywiście żartował. Marc jednak był podenerwowany i wziął słowa admirała poważnie.

- Kapitan Ramsgate powiedział, że chciał pan uniknąć zamieszania. Miałem pana tutaj spotkać i zaprowadzić na strzelnicę. Obawiam się jednak, że teren jest nieco błotnisty.

Hammer przytaknął tylko.

- Prowadź - powiedział.

- Mogę zapytać, jak się miewa pański ojciec? - rzucił Marc.

- Oczywiście - odparł Hammer, gdy zaczęli iść wzdłuż budynku szkoły.

Gdzieś w dali rozległy się strzały z karabinu.

- Ojciec pokrzykuje na pielęgniarki, narzeka na jedzenie i trąca laską pacjenta z łóżka obok, gdy ten zaczyna chrapać. Można powiedzieć, że wraca do formy. Lekarze trzymają go w szpitalu tylko dlatego, że ma już swoje lata.

Henderson, McAfferty i Ramsgate stanęli w szeregu, gdy zbliżył się do nich admirał. Członkowie grupy A leżeli na brzuchach w pokrytej szronem trawie i w nierównym terenie strzelali do celów ustawionych ponad pięćdziesiąt metrów od nich. Grupa B była po raz pierwszy na strzelnicy i jasnoskóry Afrykanin o imieniu Rufus demonstrował im korzyści, jakie płyną z przyjmowania różnych pozycji strzeleckich.

- Jaki z tego pożytek? - zapytał admirał Hammer. - Ile okazji do strzelania będą mieli ci chłopcy podczas tajnych misji?

Odpowiedziała McAfferty.

- Sir, naszym celem jest dopilnowanie, by ci młodzi agenci przetrwali w ekstremalnych sytuacjach. Nie będą nosić przy sobie broni, to jasne. Mogą jednak powstać okoliczności, gdy będą musieli się bronić albo dopomóc sobie w ucieczce. Ćwiczenia ze strzelania do celu odbywają się trzy razy w tygodniu i zapoznajemy ich z bronią palną używaną w Niemczech, we Francji i w Wielkiej Brytanii. Naszym celem jest doprowadzenie do sytuacji, w której każdy agent w terenie będzie umiał skorzystać z jakiejkolwiek broni, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Admirał wyciągnął swój pistolet i podał go Marcowi.

- Dobrze strzelasz?

- Nieźle, sir - przyznał Marc.

Henderson się roześmiał.

- Marc jest bardzo skromny, strzela najlepiej ze wszystkich.

Admirał wskazał na swój pistolet.

- A co myślisz o tym? - zapytał Marca.

Marc przyjrzał się uważnie rewolwerowi, którego rękojeść pokrywała prawdziwa kość słoniowa. Otworzył komorę i ujrzał maleńkie odbicie własnej twarzy w sześciu złotych pociskach.

- Takiego jeszcze nie widziałem - przyznał. - Wygląda na stary.

- To służbowy rewolwer mojego dziadka - wyjaśnił admirał. - Gdy mój ojciec przeszedł na emeryturę, przekazał go mnie. Myślisz, że udałoby ci się zestrzelić któregoś gołębia siedzącego na tym drzewie po prawej ?

Marc zmrużył oczy, patrząc pod słońce. Podjęcie decyzji zajęło mu sekundę.

- Wątpię, sir. Strzelanie z pistoletu na taką odległość wymaga bardziej szczęścia niż umiejętności, by w coś trafić.

- Święta prawda - uśmiechnął się admirał, biorąc pistolet od Marca. - A karabin?

- Tutaj miałbym większą szansę - powiedział Marc. - Chociaż to niełatwy strzał. Słońce świeci prosto w oczy.

Kapitan Ramsgate czytał w myślach admirała i już wracał do nich z francuskim karabinem. Marc wprawnym ruchem sprawdził, czy karabin jest załadowany, i spojrzał w lufę, by się upewnić, że jest czysto. Dopiero potem przyjął pozycję strzelecką i zaczął celować.

- Którego chcesz trafić? - zapytał admirał Hammer.

Marc był bardzo spięty. Słońce świeciło mu prosto w oczy i każdy jego ruch obserwowało czterech dorosłych.

- W tego na końcu długiej gałęzi - zdecydował się w końcu Marc.

Nabrał powietrza i wstrzymał oddech, by nie drgnęła mu ręka. Francuski karabin nie słynął z precyzji, a krótki chwyt Marca sprawiał, że jeszcze trudniej było go trzymać w bezruchu. Chłopiec miał poczucie, że zbyt wiele czasu zajmuje mu celowanie, i gdy usilnie starał się utrzymać muszkę na celu, czoło zrosiły mu krople potu. Naciskając spust, poczuł nagły podmuch wiatru i musiał dokonać błyskawicznej korekty. Rozległ się strzał i tuzin ptaków wystrzelił w powietrze. Rozległ się jednak także głośny skrzek i w promieniach słońca zawirowały ptasie pióra.

- Niesamowite - powiedział admirał Hammer z podziwem, klepiąc Marca po plecach. - Wczoraj wieczorem omawiałem z ministrem waszą jednostkę. Jedną z jego propozycji było to, żeby wyszkolić grupę młodych snajperów i wykorzystać ich do zlikwidowania wyższych oficerów niemieckich. Teraz przynajmniej będę mógł złożyć raport, że potraficie nieźle strzelać.

Henderson i McAfferty uśmiechnęli się z ulgą. Było mało prawdopodobne, by rozwiązano ich jednostkę, skoro sam minister omawiał misje możliwe do przeprowadzenia. Ale tylko Marc ośmielił się zadać pytanie:

- A więc to znaczy, że jest pan po naszej stronie? - zapytał.

Henderson i McAfferty skrzywili się, ale admirał Hammer lubił Marca i nie przeszkadzała mu jego bezpośredniość.

- Wysłałem tutaj Ramsgate'a, żeby sprawdził, czy nie jesteście bandą wariatów, i mimo waszych problemów z dyscypliną kapitan wierzy, że tworzycie jednostkę, która może mieć znaczący wpływ na przebieg wojny. Jednak wicemarszałek Walker nie zgadza się z tą opinią. On teraz dowodzi Kierownictwem Operacji Specjalnych, a to komplikuje naszą sprawę.

Henderson wyglądał na zmartwionego.

- Cholerna polityka - zaklął. - Mam nadzieję, że przestaniemy walczyć pomiędzy sobą, zanim nad pałacem Buckingham zawiśnie swastyka.

- Kiedy pańscy podopieczni będą gotowi do akcji? - zapytał admirał Hammer.

- Ta szóstka z grupy A jest prawie gotowa. Jeszcze miesiąc szkolenia i będą w szczytowej formie - powiedział Henderson. - Problem w tym, że Walker miał nam załatwić sprawy związane z lotnictwem, a bez szkolenia spadochronowego nie będziemy mogli przerzucić grupy za linię wroga.

- Miesiąc brzmi całkiem rozsądnie - przytaknął admirał Hammer. - Przy sześciu treningach spadochronowych do połowy lutego. Wystarczy?

Henderson uśmiechnął się szeroko.

- Byłoby świetnie, sir.

- Osiem treningów brzmiałoby nawet lepiej - dodała McAfferty. - Jeśli to nie zbyt wielka prośba.

- W porządku - powiedział Hammer. - Postaram się załatwić tę sprawę. Potem jednak wasi chłopcy będą musieli udowodnić, że są dobrzy. Kierownictwo Operacji Specjalnych ma cztery obozy szkolące dorosłych do misji w różnych częściach okupowanej Europy. Pod koniec kursu każdy obóz wysyła swoje jednostki do Szkocji na szkolenia spadochronowe i końcowe ćwiczenia opracowane przez wicemarszałka Walkera.

- Jakie ćwiczenia, sir? - zapytał Marc.

- Kluczowym elementem jest zaskoczenie, więc zadania za każdym razem są inne - wyjaśnił Hammer. - Z tego, co wiem, za każdym razem jest to prawdziwe zadanie, jak na przykład wejście na pokład okrętu wojennego stojącego w porcie i opuszczenie łodzi ratunkowej albo kradzież tajnych dokumentów z budynku rządu, tego typu sprawy.

Marc popatrzył na niego z niepokojem.

-A więc to prawdziwe tajne misje? Możemy oberwać kulkę od swoich?

- Tak, jeśli nie będziecie ostrożni - uśmiechnął się Hammer. - Oczywiście w przypadku schwytania zostaniecie odesłani, a nie poddani torturom i rozstrzelani przez gestapo, jak to by się stało w okupowanej Francji. Ale podczas wykonywania misji napotkacie dokładnie te same niebezpieczeństwa jak prawdziwy niemiecki agent zrzucony w Wielkiej Brytanii.

Henderson tłumaczył dalej:

- Wykonywanie tajnej misji we własnym kraju jest techniką szkoleniową, którą od wielu lat wykorzystuje wywiad brytyjski. W czasie wojny te ćwiczenia pomagają także odkryć słabe punkty w zabezpieczeniach wewnętrznych i utrzymywać jednostki obrony terytorialnej i policję w ciągłej gotowości.

- Nie mogę kwestionować decyzji wicemarszałka Walkera - powiedział Hammer. -Udało mi się jednak przekonać ministra, by zawiesił ocenę waszych działań do czasu zakończenia programu szkoleń. Przy poparciu moim i ministra Walker nie będzie mógł rozwiązać waszej jednostki, o ile chłopcy dowiodą, że są tak samo dobrzy jak dorośli, i wykażą się podczas końcowego zadania.

McAfferty uśmiechnęła się.

- Panie admirale, doceniamy to wszystko, co pan robi dla naszej małej jednostki.

Henderson przytaknął.

- Jedyne, o co kiedykolwiek prosiłem, to szansa, by dowieść, że mój pomysł ma sens. Czy chciałby pan zobaczyć coś jeszcze? Może pokażę panu teren, na którym trenujemy?

Hammer popatrzył na zegarek.

- Muszę pojechać do Newcastle i zająć się niesnaskami w stoczni. Kolejna grupa, która chyba nie rozumie, że jesteśmy w stanie wojny. Zdaje się, że mamy pociąg kwadrans po dziesiątej, prosiłbym więc o samochód, który podwiózłby nas jak najszybciej na stację.

- Oczywiście, sir - uśmiechnął się Henderson.

Zasalutował i polecił Rufusowi, by przygotował małego austina.

Po zamieszaniu związanym z wizytą admirała Hammera dzieciaki, które strzelały w drugim końcu strzelnicy, dowiedziały się, że odjechał, nim zdążyły go w ogóle zobaczyć. Gdy sprzęt strzelecki wyczyszczono i odwieziono do szkoły, McAfferty zebrała wszystkich na betonowym placu za budynkiem szkoły i obwieściła, że jednostka ma szansę na przetrwanie. Ciszę rozdarły spontaniczne okrzyki radości, po których nastąpiła fala uścisków i przytuleń.

- To dopiero początek naszej walki - ostrzegła McAfferty. - Musimy dalej ciężko trenować. Jutro przyjeżdża dwóch kolejnych chłopców i grupa B od poniedziałku rozpoczyna pełne szkolenie.

Rozległy się kolejne okrzyki radości, nie cieszył się tylko Mason, bo wiadomość ta oznaczała, że gdy rozpocznie się szkolenie jego brata, on będzie musiał przeprowadzić się do sypialni młodszych dzieci.

- No dobrze, wszyscy oprócz grupy A rozejść się. Macie pół godziny przerwy, potem schodzicie przebrani i gotowi na zajęcia z panem Takadą.

Gdy grupa B i młodsze dzieci poszły wraz z personelem do szkoły, McAfferty i Henderson odwrócili się do Paula, Rosie, Marca, P.T., Joela i Luca.

- Baczność! - krzyknęła gniewnie McAfferty i wszyscy wyprężyli się jak struny.

- To, co wczoraj wieczorem stało się w łazience, było obrzydliwe. To prawdziwy cud, że kapitan Ramsgate nie zobaczył związanego Luca, bo na pewno zdecydowałby, żeby natychmiast rozwiązać całą jednostkę.

Luc chrząknął głośno. Henderson błyskawicznie podszedł do niego i wrzasnął mu prosto w twarz:

- Ani się waż pisnąć, gdy mówi pani dyrektor!

- Masz coś do powiedzenia? ! - ryknęła McAfferty.

- A więc wyduś to z siebie, już!

- Z całym szacunkiem, madame - powiedział niespodziewanie potulnie Luc. - Sam się przecież nie związałem.

- Rozmawiałam już z innymi dziećmi - odparła gniewnie McAfferty. - Ukrywano to przede mną. Wszyscy jednak wiedzą, że znęcałeś się nad Paulem, i to od dawna, co nie znaczy, że to, co ci się przytrafiło pod prysznicem, jest w jakikolwiek sposób usprawiedliwione. Czy to jasne?

- Tak, madame - powiedział kwaśno Luc.

- Nie rób takiej żałosnej miny, do cholery! - wrzasnął Henderson. - Bo mam w głowie milion bolesnych sposobów, żeby ją zmienić, jeśli nie przestaniesz.

- Postoicie tak sobie na zimnie i przemyślicie to, coście nawyprawiali - poleciła McAfferty. - Nie ważcie się nawet drgnąć. Nie dostaniecie nic do jedzenia, do picia, nie ma chodzenia do łazienki. Tymczasem pan Henderson i ja pójdziemy do siebie i omówimy waszą przyszłość w ramach tej organizacji.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Gdy zadzwonił telefon, Henderson podniósł słuchawkę.

- Zakład wulkanizacyjny Jednorożec - powiedział.

- Henderson, ty szczwany draniu! - wrzasnął wicemarszałek Walker. - Jestem czy nie jestem pańskim przełożonym?!

- Z absolutnym szacunkiem uznaję pańskie zwierzchnictwo, sir - odparł Henderson.

- Dlaczego więc trzymam w ręku telegram od ministra wojny ekonomicznej? Mam ci go przeczytać? Proszę:

Po dyskusji wewnątrz-resortowej postanowiliśmy poprosić pana o wstrzymanie oceny zdolności operacyjnej jednostki badawczo-wywiadowczej B stop W naszym odczuciu należy zezwolić tej grupie na wypełnienie szkolenia stop Ocena jej przydatności ma być oparta wyłącznie na uzyskanych wynikach szkolenia stop

Henderson odpowiedział urażonym tonem:

- Zapewniam pana, że nie mam nic wspólnego z tym telegramem.

- Brednie - warknął Walker. - To miała być wewnętrzna ocena w tajnym departamencie. Nikt w resorcie nie mógłby się o tym dowiedzieć, gdyby pan nie wypaplał. Nie wiem, za jakie sznurki pan pociągnął, Henderson, ale od dziś ma pan we mnie wroga. Wciąż jestem pańskim przełożonym i mogę uprzykrzyć panu życie. To samo dotyczy tej szkockiej stenotypistki, która podobno szefuje tej waszej nędznej jednosteczce.

- Przykro mi słyszeć, że ma pan takie zdanie, sir - powiedział Henderson, z całych sił starając się nie wybuchnąć śmiechem. - Z czystej ciekawości pozwolę sobie jednak o coś zapytać. Działacie już od pół roku, założyliście cztery obozy treningowe i na Baker Street macie trzystu biurokratów. Czy to prawda, że mimo tej potężnej machiny nie udało się wam wysłać do Francji ani jednego agenta?

Henderson usłyszał po drugiej stronie linii wściekłe gulgotanie.

- Pańska kariera jest skończona, Henderson! - ryknął Walker. - Wkrótce będzie pan kopał kible polowe w najdalszym zakątku Afryki.

- Jeśli przegramy wojnę, kariera nas wszystkich będzie skończona - zauważył Henderson.

- Może i nie powstrzymam tej waszej jednostki, ale niech mi pan da najmniejszy powód, a rozgniotę pana jak robaka, Henderson! Nikt nie łazi za moimi plecami do Whitehall bezkarnie, zapamiętaj to sobie, prostaku.

- Chyba się pan na mnie nie rozgniewał, prawda, sir? - zapytał z sarkazmem Henderson. - Proszę wziąć kilka głębokich oddechów i ukoić nerwy.

- To jawna niesubordynacja! - wrzeszczał wicemarszałek Walker. - Mogę pana za to postawić przed sądem wojennym!

- Jesteśmy w dwóch różnych formacjach - zauważył Henderson. - Gdyby chciał mnie pan postawić przed sądem, musiałby pan się z tym udać do mojego przełożonego w marynarce. Dyrektor McAfferty siedzi na wprost mnie. Mam jej podać słuchawkę, sir?

Henderson usłyszał trzask, który, jak przypuszczał, wydały rzucone na biurko papiery. Chwilę potem załomotała mu w uchu odkładana z hukiem słuchawka.

- Jak rozumiem, wicemarszałek nie jest zbyt szczęśliwy? - uśmiechnęła się McAfferty, siadając na rogu biurka Hendersona i wyglądając przez okno.

Henderson zaśmiał się głośno.

- Przesyła ci najlepsze pozdrowienia.

- Doprawdy? - zdziwiła się McAfferty. - Niepotrzebnie go drażniłeś.

- Może i tak - westchnął Henderson. - Ale Walker to nieprawdopodobny snob. Nigdy nas nie polubi, choćbyśmy byli w stosunku do niego nie wiem jak grzeczni.

- To prawda - uśmiechnęła się McAfferty, pokazując palcem na wpół zamarznięte postacie stojące na placu za oknem. - Co z nimi zrobimy?

- Trzeba ich wpuścić - odparł Henderson, patrząc na zegarek. - Stoją tam już od czterech i pół godziny, a chyba nie chcemy, żeby nabawili się hipotermii.

- Dobra - przytaknęła McAfferty. - Powiem Peppie, żeby zrobiła gorącą herbatę, a potem każę im wracać. Tylko co zrobimy z Lukiem?

- To prawdziwy kawał gnoja - przyznał Henderson.

- Myślisz, że powinniśmy go wykopać?

Henderson pokręcił głową.

- Ale to także świetny materiał na agenta. Luc nie jest geniuszem, ale potrafi czytać mapę albo na poczekaniu wymyślić kłamstwo, żeby zatrzeć za sobą ślad. Pod względem fizycznym jest najlepszy z całej grupy. Bardzo silny - bez problemu przebiegnie z plecakiem osiem kilometrów, a potem wystarczy, że złapie oddech i za dziesięć minut jest gotowy zrobić to jeszcze raz.

- Ale to okropny chłopak - powiedziała McAfferty. - Paul to taki słodki dzieciak, a tamten się nad nim znęcał i prześladował go.

- To prawda - westchnął Henderson - ale wyobraźmy sobie, że mamy zadanie, gdzie na niebezpieczny teren trzeba zrzucić kogoś na spadochronie, podłożyć bombę i przedostać się do punktu ewakuacyjnego czterdzieści kilometrów dalej. Kogo byś wybrała spośród naszej szóstki?

- Luca - przyznała McAfferty. - Nie mam co do tego wątpliwości. Ale on jest jak trucizna, reszta dzieciaków go nienawidzi.

- Będą trzymać go w szachu, jeśli będą się trzymać razem jako grupa - powiedział Henderson. - Szczerze mówiąc, ta poniżająca kara, która spotkała go pod prysznicem, zdziała pewnie więcej, by go utrzymać w ryzach, niż jakiekolwiek nasze działania.

McAfferty odwróciła się od Hendersona i uśmiechnęła niepewnie.

- Zdaje się, że staliśmy się rodzicami dla tuzina dzieciaków, chociaż wcale nie mieliśmy takiego zamiaru - powiedziała. - Patrząc na nich, wiem, że każde z nich ma wspaniałą osobowość i niełatwą przeszłość, ale to jednak siusiumajtki.

- I zastanawiasz się, czy naprawdę powinniśmy to robić? - dodał Henderson. - Ja też się czasem zastanawiam, ale walczymy z czystym złem. Musimy zrobić wszystko, żeby zakończyć tę wojnę.

- Wiem - przytaknęła McAfferty - ale szefuję tej jednostce i nie mogę przestać myśleć o tym, jak wiele z tych dzieciaków poślemy na śmierć.

Część 2

Luty 1941 roku

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Nocny pociąg wiózł instruktora Takadę i sześcioosobową grupę A na północ do Edynburga. Po obrzydliwym śniadaniu w kolejowej kantynie pełnej usmolonych palaczy i pijaków, którzy przegapili ostatni pociąg do domu, mały parowóz z trzema wagonikami zagłębiał się wraz z nimi daleko w górzyste rejony Szkocji. W całym wagonie było mniej niż tuzin pasażerów, dzieciaki wygłupiały się więc w jednym przedziale, a Takada siedział w innym i czytał o niemieckim pochodzie w Afryce Północnej i minach zatapiających statki handlowe w pobliżu Falmouth. Syk pary, poskrzypywanie wiszących nad głowami półek na bagaże i pokryte śniegiem wzgórza sprawiały, że w ten pogodny niedzielny poranek wojna wydawała się bardzo odległa. Jednak nawet tutaj znaki przy stacjach kolejowych były zamalowane i po każdym zatrzymaniu się pociągu konduktor wychodził na peron i wykrzykiwał nazwę miejscowości.

Obwieszczenie, że są w Braco Lodge, było dla dzieciaków szokiem. W wielkim tumulcie wszyscy naraz zaczęli łapać swoje torby i walizki. Rosie pierwsza znalazła się na peronie i wrzasnęła do konduktora, żeby zatrzymał pociąg. Gdy chłopcy zgromadzili się za nią, pobiegła z powrotem do pociągu i stuknęła w okno obok głowy Takady.

- To nasz przystanek! - krzyknęła ponaglająco, gdy konduktor zagwizdał.

Na szczęście mały parowóz rozpędzał się bardzo powoli i Takada wraz z bagażem zdążył wyskoczył z wagonu, lądując na deskach na skraju peronu i ryzykując tylko minimalną utratę godności.

- Mieliście mnie powiadomić - powiedział gniewnie. - Mieliście pilnować stacji.

P.T. chrząknął przeciągle.

- W zasadzie to pan jest dorosły, więc tego samego oczekiwaliśmy od pana.

- Zaprawia się do skakania z samolotów - zadrwił Marc. - Zaczyna od pociągów, a potem powoli będzie piął się w górę.

Nikt nigdy nie zauważył, by Takada miał poczucie humoru. Tym razem także go nie okazał, a jego gniewny wzrok niemal roztapiał wielkie grudy szkockiego śniegu.

- Chciałbym usiąść i to narysować - powiedział Paul, patrząc na strome wzgórza i ptaki krążące po niebie. - Piękny widok.

- Z mojego miejsca wygląda gówniano - zadrwił Luc. - Nienawidzę wiochy.

- A gdzie my w ogóle jesteśmy? - zapytała Rosie, rozglądając się po pustym peronie, po czym obróciła się dookoła swej osi, podziwiając krajobraz. - Mamy iść na piechotę?

- Tam jest chyba jakiś znak - zauważył Joel. - Ale założę się, że jest cały zamalowany.

Ich rozterki skończyły się z chwilą przyjazdu zwalistego sierżanta wojsk desantowych, który wyłonił się zza wysokiego żywopłotu rosnącego za peronem.

- Przyjemnie było patrzeć, jak wysiadaliście z tego pociągu - powiedział radośnie, wyrzucając z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. - Nazywam się sierżant Parris, przez dwa „r”. Ciężarówka stoi tam w dole. Mam odebrać tylko was. Polacy spóźnili się na swój pociąg w Newcastle.

Dzieci wzięły bagaże i z chrzęstem kamieni zeszły stromą ścieżką do ciężarówki RAF-u. Wrzuciły swoje rzeczy na pokryty brezentową plandeką tył, po czym usiadły na drewnianych ławeczkach po obu stronach. Plandeka nie była najlepszym izolatorem, każdą szparą wpadało mroźne powietrze, gdy ciężarówka jechała wąską drogą, ocierając się bokami o zwisające gałęzie drzew. Po okrążeniu zbocza wjechali w płytką dolinę, na której dnie znajdowały się dwa betonowe pasy startowe tworzące literę x. Lotnisko otaczał płot z drucianej siatki. Na rozległym terenie stały drewniane chałupy, dwa obszerne hangary, a rękaw lotniskowy wskazywał kierunek wiatru wiejącego nad wzgórzami.

- To wszystko, co tutaj mamy! - krzyknął głośno Parris, gdy cała grupa wyskoczyła z ciężarówki obok ponurej chałupy. - Pomieszczenia mieszkalne są w pawilonach od A do G. Biura administracji w pawilonie H, latryny pawilon J, prysznice K, kwatery personelu żeńskiego są w pawilonach L i M, kuchnia w pawilonie N, sale wykładowe pawilon O i P. Pierwsza pomoc i pomieszczenia medyczne są w pawilonie Q. Na samym końcu są hangary, które nazwaliśmy Brahms i Liszt. Na drzwiach waszego pawilonu jest mapa i plan treningów. Nie jestem waszą matką, zakładam więc, że o godzinie oznaczonej na planie znajdziecie się w odpowiednim pawilonie. Na tym lotnisku szkolimy agentów do specjalnych operacji wojskowych, do służby wywiadu i do Kierownictwa Operacji Specjalnych. Jedno nieuważne słowo kosztuje życie, nie rozmawiajcie więc z członkami innych grup szkoleniowych. Jeść macie w swoich pawilonach i później będziecie odprowadzać wózki do kantyny. W ramach rozrywki możecie sobie grać w strzałki albo czytać Biblię, którą znajdziecie w nocniku pod każdym łóżkiem. Jakieś pytania?

Parris mówił tak szybko, że nie zrozumieli połowy z tego, co powiedział. Nikt jednak nie podniósł ręki.

- Dobrze. Przejrzyjcie swoje plany zajęć i zameldujcie się w pawilonie medycznym Q o jedenastej piętnaście.

Lotnisko zostało otwarte dopiero kilka miesięcy temu i w prefabrykowanych pawilonach nie było żadnych wygód. Przy wejściu znajdował się maleńki pokoik oficera nadzorującego. Za nim była duża sala, w której stało dwanaście wąskich łóżek z cieniutkimi materacami, o bokach i nogach zrobionych z nieoheblowanych desek. W drugim końcu stały dwa stoły wykonane z takiego samego materiału i trójnożne stołki, na których można było przysiąść w czasie jedzenia. Rzuciwszy swoje bagaże na łóżka, przybysze zgromadzili się wokół przyczepionego do drzwi planu.

- Skoki statyczne jutro - powiedziała Rosie i zaśmiała się. - Myślałam, że do wtorku będziemy trenować na ziemi.

Joel poklepał ją po plecach.

- Nie martw się, laleczko, chodzi tylko o skoki z samolotu. Wszystko za ciebie robi grawitacja.

- Wątpię, żeby skoki statyczne dotyczyły samolotu - zauważył Luc. - To pewnie skoki z wieży albo z balonu.

- O Boże - pisnęła Rosie, zasłaniając rękami usta - chyba umrę!

- Pierwszy raz widzę, żebyś zachowywała się jak baba - powiedział do niej Paul. - Spokojnie, dasz sobie radę.

Wiszący na ścianie zegar nie chodził, a Takada był jedynym posiadaczem zegarka i to on ostrzegł dzieciaki, że mają tylko dziesięć minut, by włożyć tenisówki i lekkie ubranie, o których była mowa w planie treningów.

Badanie medyczne stanowiło rutynową procedurę. Przewodniczący komisji zdumiał się, widząc przed sobą dzieci. Jednak jego zadanie polegało na zaznaczaniu właściwych kratek w formularzu, a nie zadawaniu pytań.

Marc był pierwszy w kolejce. Podniósł koszulkę, żeby lekarz mógł posłuchać jego serca.

- A teraz pokaszl trochę.

Marc zakaszlał, lekarz odczytał długą listę przypadków medycznych, które nie dotyczyły Marca, i zakończył, wyrywając z książeczki dwuczęściowy formularz.

- Jesteś zdrowy - powiedział wesoło. - Kolejny pacjent.

Marc wyszedł na zewnątrz i czekał na resztę na zimnie.

Widok, który miał przed oczami, był powalający. On jednak nie mógł oderwać wzroku od zgrabnej dziewczyny, szeregowej WAAF, która stała przed swoim pawilonem i wieszała parujące w zimnym powietrzu pranie. Dziewczyna wyglądała na nie więcej niż osiemnaście lat i miała na sobie obcisłą koszulkę i spodenki gimnastyczne. Marc zaczerwienił się, gdy posłała mu uśmiech.

- Ale widok - mruknął Joel, który właśnie wyszedł na zewnątrz i stanął obok Marca. - Zimno robi z cycuszkami cudowne rzeczy.

Marc zachichotał, ale po chwili poczuł konsternację, bo Joel wetknął dwa palce do ust i głośno zagwizdał.

- Przestań - skrzywił się Marc, gdy dziewczyna odwróciła się od sznurów z bielizną. - Można się przy tobie spalić ze wstydu.

Wydawało się jednak, że dziewczyna nie ma nic przeciwko temu, bo posłała Joelowi wielkiego całusa. Gdy podniosła koszyk z praniem i podeszła do kolejnego pustego sznurka, Joel popatrzył na Marca.

- Całowałeś się kiedyś z dziewczyną? - zapytał.

- Kręciłem kiedyś z taką jedną, nazywała się Jae. Jeszcze w sierocińcu - odrzekł Marc. - Była córką rolnika, u którego pracowałem po szkole.

Joel wyczuł tęsknotę w głosie Marca i nie mógł się powstrzymać, żeby go trochę nie podrażnić.

- Założę się, że ma teraz szwaba za chłopaka.

Marc cmoknął z naganą.

- Ona jest w naszym wieku.

- Marc się zakochał - zaśmiał się Joel i zaczął mówić głosem filmowego amanta. - Marc i ja, dwoje młodych kochanków, których rozdzieliło przeznaczenie. Czy jednak wichry wojny kiedyś ich połączą?

- Zamknij się - powiedział Marc i lekko stuknął Joela w brzuch. - Tylko gadaliśmy i parę razy ją przytuliłem. Założę się, że to i tak więcej, niż ty kiedykolwiek dokonałeś.

W trakcie ich rozmowy z badań lekarskich wrócił Luc i także przyglądał się szeregowej WAAF, która pochylała się nad swoim koszykiem z praniem.

- Niezły widok - uśmiechnął się Luc, po czym wetknął do ust dwa palce i gwizdnął przeciągle.

Tym razem jednak dziewczyna nie wyglądała na zachwyconą.

W hangarze o nazwie Brahms stacjonowały dwa bombowce Wellingtona wykorzystywane podczas treningów spadochroniarskich, a w hangarze o nazwie Liszt odbywały się zajęcia na ziemi. Wyposażenie hangaru wyglądało jak powiększony plac zabaw pomieszany ze średniowieczną salą tortur. Wisiały w nim uprzęże, huśtawki i dwie atrapy samolotowych kadłubów. Na przeciwległej ścianie, na samym końcu hangaru wznosiła się duża platforma, z której można było skakać dwadzieścia metrów w dół na wypełniony piórami materac.

Sierżant Parris i czterech młodszych instruktorów miało pod swoją pieczą dwudziestu czterech uczestników szkolenia. Oprócz Takady i sześciorga dzieci było tam czterech polskich oficerów wywiadu, grupa pięciu norweskich kobiet wraz z instruktorem i siedmiu dobrze zbudowanych Francuzów w mundurach armii brytyjskiej. Nim obejrzeli piętnastominutowy film szkoleniowy poświęcony historii spadochroniarstwa i wysłuchali recytowanego w błyskawicznym tempie wykładu sierżanta Parrisa, młodsi instruktorzy postanowili nadać grupom nazwy: Polacy, Ptaki, Żaby i Dzieciaki. Instruktorzy zabierali każdą drużynę w inny rejon hangaru. Dzieci zaczęły od kadłubów samolotów, a poprowadził je tam żołnierz o czerwonej twarzy, kapral Tweed. Dał im trochę czasu na zapoznanie się z ciasnym wnętrzem samolotu i wyjaśnił różnice między samolotami, z których wyskakiwało się przez drzwi, a samolotami, z których wyskakiwało się przez właz w podłodze. Później ćwiczyli ustawianie się w szeregu i wyskakiwanie z samolotu na ułożone metr pod nimi materace. Zderzenia z podłogą były bardzo śmieszne i dzieciaki świetnie się bawiły. Humor dopisywał zwłaszcza Paulowi, który zdał sobie sprawę, że szkolenie spadochronowe polegało właściwie na silnych nerwach i umiejętnościach, nie musiał się więc martwić, że był najmniejszy i że zawsze kończył ćwiczenia ostatni. Podczas następnego etapu dostali spadochrony. Tweed pokazał im, jak zakładać plecaki. Następnie Marc i P.T. zostali podciągnięci na linie w górę i zawiśli nad podłogą, dyndając nogami na wysokości głowy reszty uczestników. Gdy kołysali się ze spadochronami na plecach, Tweed omówił procedury kontrolowania upadku i zmiany położenia w czasie lotu, po czym wydał instrukcję, jak należy układać ciało podczas swobodnego opadania. Po wszystkim Tweed wywołał salwę śmiechu, gdy niby przypadkiem, niby celowo zbyt szybko zwolnił linę utrzymującą chłopców w powietrzu, posyłając ich gwałtownie na ziemię.

- Właśnie pokazałem wam najtrudniejszy element skoku ze spadochronem - wyjaśnił Tweed, gdy nieco zaskoczony Marc i P.T. gramolili się na nogi. - Każdy głupek potrafi wyskoczyć z samolotu, najtrudniejsze jest lądowanie bez roztrzaskania się o drzewo albo o ziemię.

Potem Tweed zademonstrował, jak podczas lądowania skulić się i nie zrobić sobie krzywdy. Dzieciaki świetnie się spisywały, stosując tę technikę, była bowiem podobna do technik bezpiecznego upadku, których podczas treningu walki wręcz uczył ich Takada. Ostatni etap był trudniejszy. Z atrapami spadochronów na plecach dzieci musiały się wspiąć na szczyt trzymetrowych drabin przykręconych do ściany i zeskoczyć na cienką matę gimnastyczną. Po pierwszym upadku Paul jęknął, bo z hukiem gruchnął o podłogę i ból w skręconych kostkach przeszył całe jego ciało. Paul spodziewał się, że Tweed nakrzyczy na niego, ale nic takiego nie nastąpiło, gdy gramolił się z powrotem na nogi. Postanowił więc zapytać:

- Sir, nie wiem, co zrobiłem źle.

- Nic nie zrobiłeś źle - odparł Tweed, podnosząc głos tak, żeby wszyscy inni słyszeli. - Nawet gdy lądowanie przebiega właściwie, towarzyszy mu poważny wstrząs, a teraz właź na górę i zeskocz jeszcze trzy razy.

Gdy Paul wspinał się na drabinę, zauważył, że jeden z Polaków skaczący z identycznej drabiny po drugiej stronie sali przekręca się na grzbiet, trzymając się za kostkę, a instruktor, który nie wyglądał na tak przyjaznego jak Tweed, strasznie na niego krzyczy. Po trzech skokach z drabiny Tweed pogratulował Takadzie i dzieciakom świetnie wykonanej roboty.

- Nauczyłem was wszystkiego, co musicie wiedzieć, by skoczyć ze spadochronem - wyjaśnił Tweed, gdy grupa stanęła w półokręgu, z trudem łapiąc oddech. - Teraz musimy ćwiczyć te umiejętności, aż będziecie je wykonywać bez myślenia, przy silnym wietrze, podczas burzy albo w nocy.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Większość uczestników szkolenia nigdy wcześniej nie leciała samolotem, dlatego po obiedzie weszli na pokład jednego z wellingtonów i ruszyli w lot zapoznawczy. Samolot był ciasny i nawet Paul musiał co chwilę schylać się i kluczyć pomiędzy różnymi elementami wyposażenia. W środku nie było żadnych pasów bezpieczeństwa oprócz zwisających z sufitu uchwytów dla rąk. Nie było też miejsc do siedzenia oprócz gołej podłogi. Marc i P.T. weszli na pokład pierwsi i natychmiast ruszyli na tył samolotu, żeby mieć najlepszy widok przez przypominającą szklaną kopułę wieżyczkę strzelniczą. Chłopcy zaczęli przepychać się, który z nich ma usiąść na pustym fotelu strzelca, ale Parris krzyknął na nich i kazał im się uspokoić. Po nabraniu prędkości na pasie bombowiec wzniósł się w powietrze ku radości pasażerów siedzących na podłodze, trzymających się uchwytów i opartych plecami o metalowe żebrowanie. Pilot szybko wznosił maszynę. Uszy pasażerów zatykały się co chwilę, w samolocie zaczęła skraplać się woda, bo temperatura na zewnątrz, a także wewnątrz maszyny spadła poniżej zera. Rosie nie posłuchała polecenia, by ubrać się ciepło, i wkrótce tuliła się do P.T. z podciągniętymi pod brodę kolanami i z dłońmi wciśniętymi pod pachy. Nagle wszyscy zaczęli zsuwać się do przodu i rozległy się krzyki. Gdy pilot przechylił bombowiec i zaczął ostro nurkować, hałas stał się nie do zniesienia. Marc i Paul zasłonili rękami oczy, bo przez szklaną kopułę wpadły oślepiające promienie słońca. Po chwili równie nagle pilot wyrównał lot i chłopcy ze zdumieniem mogli podziwiać widok trawy i pasa startowego rozciągający się mniej niż trzydzieści metrów pod nimi. Z głośników w suficie dobiegł ich głos pilota:

- Czy ktoś chciałby, żebym jeszcze raz zademonstrował ten manewr?

Westchnienia ulgi, głośny śmiech i kilka okrzyków przebiły się przez hałas silników. Pilot podniósł więc samolot i teraz leciał na wysokości czterystu metrów. Sierżant Parris otworzył drzwi za skrzydłem i powiedział wszystkim, by ustawili się w kolejce.

- Każdy z was ma spojrzeć w dół i zobaczyć, jak to jest - powiedział Parris, przekrzykując łopot ubrań targanych podmuchami wiatru. - Następnym razem, gdy ujrzycie ten widok, będziecie musieli wyskoczyć.

Najpierw podeszli Polacy. Miny mieli tęgie, ale gdy odchodzili od drzwi, na ich twarzach malowała się powaga. Po nich podszedł Takada. P.T. i Rosie spojrzeli w dół razem, trzymając się za ręce. Joel zbladł i nie stał w drzwiach zbyt długo. Za to Luc podszedł do nich ochoczo, wychylił się nieco i posłał w dół gęsty strumień śliny.

- Jakiś wieśniak się zdziwi, gdy mu to chlupnie na głowę - zaśmiał się, ale spoważniał, widząc wściekłe spojrzenie Takady i sierżanta Parrisa.

Paul i Marc podeszli ostatni. Byli wystarczająco mali, żeby stanąć w drzwiach razem.

Pilot właśnie zawracał powoli i szykował się do powrotu na lotnisko.

- Wszystko wygląda jak zabawki - powiedział wesoło Paul.

Marc wziął głęboki wdech, a jego ciałem wstrząsnął dreszcz.

- Jezu - szepnął.

- No dobrze, chłopaki - rzucił Parris i zatrzasnął metalowe drzwi. - Wracamy na ziemię. Musicie odpocząć przed jutrzejszym.

Marc nie powiedział ani słowa, ale Paul znał go już na tyle dobrze, by wiedzieć, że coś jest nie tak. Po zamknięciu drzwi wewnątrz samolotu zrobiło się ciemniej niż wcześniej.

- Wszystko w porządku? - zapytał chłopaka, gdy wracali na swoje miejsca, potykając się o wyciągnięte nogi Polaków.

Marc usiadł, opierając się plecami o kadłub, i złapał dłonią uchwyt.

- Nie bardzo - przyznał, zaciskając pięści. - Chyba nie lubię wysokości.

Po powrocie do pawilonu dzieci długo jeszcze były podekscytowane. Ten nastrój ustąpił podczas kolacji. Ziemniaki były rozgotowane na szarą papkę, kotlety z baraniny przypalone, a sos, którym je polano, pokrywała warstewka błyszczącego tłuszczu.

- Angielskie jedzenie! - zaprotestował Joel i z obrzydzeniem odsunął talerz.

Paul i Rosie byli w połowie Anglikami i zaczęli bronić swojego kraju.

- Tak naprawdę to szkockie jedzenie - zauważyła Rosie.

- Właśnie - dodał Paul - a żarcie, które robi nam Peppa w obozie, jest zawsze świetne.

- Jest lepsze niż to, ale i tak nie ma smaku - mruknął Luc. - Trochę masełka, trochę czosnku, trochę miłości. Tego właśnie potrzebuje jedzenie.

Paul uśmiechnął się.

- Założę się, że teraz w Paryżu można zjeść tylko frankfurterki i kiszoną kapustę.

Luc spojrzał gniewnie na Paula, ale od czasu, gdy oberwał ręcznikami, przestał mu już dokuczać. Czasami próbował nawet być miły, na co Paul patrzył z pewną rezerwą, podejrzewał bowiem, że Luc robi to tylko dlatego, że chce się zaprzyjaźnić z Markiem i Joelem. Gdy Marc i Luc skończyli, podszedł do nich Takada.

- Bierzcie naczynia i sztućce i zaprowadźcie wózek do kantyny.

- Dlaczego ja? - zaprotestował Marc.

Takada prztyknął go w ucho.

- Bo ja tak powiedziałem. Ruszać!

Paul poczuł ulgę, że może sobie odpocząć, zaśmiał się więc i poszedł do swojego wąskiego łóżka. Wziął w ręce szkicownik i ołówki i próbował narysować widok, który zapamiętał z samolotu.

PT. i Rosie usiedli obok siebie na łóżku stojącym najbliżej wejścia. Joel doszedł do wniosku, że nie ma nic do roboty, dogonił więc Marca i Luca, którzy właśnie wypychali wózek z pawilonu.

- Gdzie idziesz? - zapytał Marc.

- Nie ma tu nic do roboty, co będę siedział z artystą i kochankami - wzruszył ramionami Joel. - Dzięki temu wózkowi możemy wyjść sobie na dwór choć na parę minut.

Do pawilonu z kantyną należało iść dwustumetrową betonową ścieżką. Teoretycznie całonocne zaciemnienie obowiązywało w całym kraju, ale niemieckie bombowce nie kłopotały się atakami na wiejskie tereny Szkocji, więc okoliczna ludność była mniej zdyscyplinowana. Światło przedzierało się przez szpary między cienkimi zasłonami wiszącymi w oknach pawilonów, a drzwi hangarów były otwarte. Ekipa techników pracowała na zalanym światłem stanowisku, naprawiając hurricane'a, który lądował awaryjnie po tym, jak zgubił się podczas rutynowego patrolu nad Morzem Północnym. Za kantyną stał pawilon kobiet z WAAF. Pranie, które wisiało przed nim cały dzień, było teraz sztywne od mrozu.

- Co myślicie o tej dziewczynie, którą widzieliśmy po badaniach? - uśmiechnął się szeroko Joel. - Ładna była, prawda?

- Założę się, że niezła z niej zdzira - odparł Luc.

Marc wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Znasz się na tym, co nie?

- Mamusia nauczyła go wszystkiego, co powinien wiedzieć o zdzirach - zarechotał Joel. - Sama była największą zdzirą we Francji.

Luc błyskawicznym chwytem obezwładnił Joela i mocno potarł kostkami palców czubek jego głowy.

- Jeszcze raz coś powiedz o mojej mamusi, a zrobię z ciebie mokrą plamę.

Miesiąc wcześniej taka sytuacja zakończyłaby się dla Joela podbitym okiem, ale odmieniony po zajściach w łazience Luc odpuścił i dał Joelowi tylko lekkiego kopniaka w tyłek. Tymczasem Marc zostawił wózek na ścieżce i ruszył w kierunku pawilonu kobiecego.

- Nie w tę stronę, gamoniu - powiedział Joel.

Marc odwrócił się i zaczął szeptać:

- A jeśli ta dziewczyna jest teraz w pawilonie i rozebrana chodzi po pokoju?

- Hmm... W zasadzie to w środku może być pełno dziewczyn - zauważył Joel i ruszył za Markiem do pawilonu. - Biuściaste, seksowne i gołe.

Luc nie był co do tego przekonany.

- Jeśli u nich jest tak samo zimno jak u nas, to pewnie będą miały futrzane czapy i rękawiczki.

Do wyboru mieli jednak tylko powrót do własnego pawilonu i nudę, aż pójdą spać, więc Luc podreptał za kolegami.

Prześwity światła pomiędzy zasłonami wskazywały, w którym miejscu najlepiej zajrzeć do środka. Marc przyłożył twarz do szyby i przestraszył się nieco, widząc leżącą na łóżku kobietę. Jej głowa znajdowała się mniej niż trzydzieści centymetrów od niego i z łatwością mógł odczytać słowa romansu, który trzymała w rękach. Ku jego rozczarowaniu, ubrana była w grubą koszulę nocną i była w takim wieku, że chłopcy woleliby, by jej nie zdejmowała. Za to na łóżku pod drugą ścianą z papierosem w ustach siedziała dziewczyna ubrana tylko w stanik i majtki. Była mniej więcej w tym samym wieku co nastolatka, którą widzieli podczas wieszania prania. Chociaż było mało prawdopodobne, by wygrała jakiś konkurs piękności, to stanowiła zakazany owoc dla trzech małolatów, którzy do tej pory na koncie mieli tylko niewinne przytulanki.

- No dalej, malutka - szepnął Luc. - Mogę kontrolować twój umysł. Teraz odwrócisz się troszkę i zdejmiesz stanik, żebyśmy mogli zobaczyć twoje słodziutkie cycuszki.

Joel zaśmiał się cicho, ale Marc uciszył go w obawie, by nie usłyszała ich kobieta za szybą. Do dziewczyny z papierosem podeszła inna, wyższa, ubrana tylko w majtki i górną część munduru WAAF, i poprosiła o papierosa. Chłopcy mogli dobrze przyjrzeć się jej tyłkowi, gdy pochyliła się, by przypalić papierosa.

- Ja wybieram tę wysoką - uśmiechnął się Marc. - Ma ładne kostki.

- Kostki? - skrzywił się Luc. - A kogo obchodzą kostki?

Gdy powiedział te słowa, za ich plecami rozległ się krzyk.

- Hej, co wy tu wyprawiacie?!

Marc podskoczył przestraszony i trzasnął głową w futrynę okna. Kobieta czytająca książkę odwróciła się i zaczęła krzyczeć.

- Cholerni podglądacze!

Luc zaklął, widząc wartownika trzymającego na smyczy wielkiego czarno-złotego psa. Pies przedstawił się trzema potężnymi szczęknięciami.

- O rany, niedobrze - powiedział Joel, widząc, że Marc zaczyna uciekać przez trawnik.

- Stać! - krzyknął wartownik. - Stać albo spuszczę psa!

Joel wiedział z treningów, że potrafi biegać szybciej niż Luc. Pomyślał, że pies zatopi zęby w tyłku tego, którego dopadnie najpierw, i postanowił uciekać. Psisko warknęło głucho, gdy wartownik spuścił je ze smyczy.

Marc wbiegł za pawilon i pędził z całych sił, ale gdy Joel skręcił za róg, kij od szczotki trzasnął go w kolano i chłopak runął twarzą w wilgotną trawę. Przewrócił się na plecy w chwili, gdy spadała na niego druga szczotka. Dwie dziewczyny, które paliły papierosy w pokoju, pochylały się teraz nad nim ubrane w szlafroki. Niższa wymachiwała jeszcze szczotką, a druga stanęła z rękami na biodrach. Marc miał rację, z bliska jej kostki wyglądały nawet lepiej.

- Parszywe łobuzy - powiedziała niższa z dziewcząt i jeszcze raz trzasnęła Joela szczotką. - Jeszcze raz tutaj przyjdziecie, a posiekamy was na kawałki.

Wyższa podeszła nieco bliżej i powiedziała ze szkockim akcentem:

- To tylko ciekawski siusiumajtek - zaśmiała się. - A teraz wstawaj i spadaj z powrotem do swojego pawilonu, zanim oberwiesz jeszcze raz.

Trawę pokrywała zmarznięta rosa. Gdy Joel wstał, jego ubranie było przemoczone do suchej nitki.

- Przepraszam - wyszeptał, dygocząc z zimna. - To nie był mój pomysł.

Rozejrzał się z niepokojem, wypatrując wartownika i jego psa, po czym ruszył pędem w stronę pawilonu. Po kilku krokach usłyszał wrzask Luca dochodzący gdzieś z okolic pasa startowego.

- Aj! O rany! Jezu Chryste, moja ręka, moja ręka! Niech ktoś zabierze tego kundla!

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

P.T. obudził się przed szóstą i ze schowanej pod łóżkiem walizki wyciągnął owinięty w papier pakunek. Przekradł się po drewnianej podłodze i umieścił zawiniątko na rogu poduszki Rosie. Dziewczynka jednak otworzyła podejrzliwie jedno oko, gdy wycofywał się chyłkiem.

- Och! - westchnęła, po czym ziewnęła szeroko, uśmiechnęła się i uniosła na łokciu.

- Nie chciałem cię obudzić - szepnął P.T. - Przepraszam.

Rosie podniosła zawiniątko z poduszki i zerwała brązowy papier. Był to notatnik w okładkach obłożonych fioletowym materiałem. Otworzyła go na pierwszej stronie i zobaczyła zrobiony przez Paula ozdobnym pismem napis: „Wszystkiego najlepszego z okazji czternastych urodzin”. Dookoła napisu widniały imiona i nazwiska wszystkich członków grupy.

- Przepiękne - powiedziała uradowana Rosie, po czym pochyliła się do przodu i dała PT. buziaka.

Chłopiec wzruszył skromnie ramionami.

- Najtrudniejszą robotę i tak odwalił Paul, chociaż to ja wyszperałem ten notatnik na straganie, gdy byliśmy w mieście.

- On ma talent - powiedziała Rosie. - Gdy ja rysuję, nic nie wygląda tak, jak powinno.

- Mam to samo - przyznał P.T.

Rosie usiadła na łóżku, a P.T. przycupnął obok niej i dziewczyna poczuła nagły przypływ emocji, gdy pocałowała go drugi raz.

Jeszcze rok temu Rosie była zwykłą paryską uczennicą. Trzynaste urodziny spędziła w Paryżu. Po lekcjach tata zabrał ją z trójką przyjaciół do wykwintnej cukierni, gdzie wszyscy udawali dorosłych, popijając kawę i zajadając się maleńkimi ciasteczkami z trzypiętrowej tacy ustawionej na środku stołu.

Rosie tęskniła za tatą i czuła się tak, jakby jej dzieciństwo skończyło się w dniu, w którym zginął. Chodziła na kurs spadochronowy, zamiast uczyć się w angielskiej szkole w Paryżu. Zamiast taty obudził ją z życzeniami szczęścia w dniu urodzin jej piętnastoletni chłopak z Ameryki. Nie była nieszczęśliwa, ale przy tym wszystkim, co działo się na świecie i w jej życiu, zastanawiała się, gdzie będzie obchodzić kolejne urodziny i czy w ogóle będzie żyć, by je świętować.

- Wszystko w porządku? - zapytał P.T., przyciskając do siebie Rosie.

Przy nim czuła się bezpieczna. Uśmiechnęła się do niego. Zegar na ścianie wskazywał już właściwy czas i gdy Rosie zdała sobie sprawę, że wszyscy będą musieli za parę minut wstać, postanowiła obudzić brata.

W sali stało dwanaście łóżek, a mieszkało w niej tylko sześcioro dzieci. Paul spał po przeciwnej stronie, w pobliżu prywatnej kwatery Takady. Po drodze minęła śpiącego Luca. Chłopak leżał na brzuchu, odkryty, z gołym tyłkiem. Miał mocno podrapane ramię i zakrwawiony bandaż owinięty wokół przedramienia. Nie wyglądało to najlepiej, ale na myśl o Lucu pogryzionym przez psa po tym, jak podglądał dziewczyny, Rosie śmiała się przez cały wczorajszy wieczór. I teraz też nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, gdy w myślach wyobraziła sobie tę scenę.

- Wszystkiego najlepszego - powiedział Paul, gdy Rosie przytuliła się do niego.

Oczy kleiły mu się jeszcze od snu, zauważył jednak, że siostra jest podenerwowana.

- Dlaczego płaczesz?

- Sama nie wiem - westchnęła dziewczynka, uśmiechając się smutno i przyciskając brata jeszcze mocniej. - Dzięki za rysunek. Fajnie, że jesteś moim bratem.

Paul uśmiechnął się, słysząc, jak Joel głośno beknął w swoim łóżku.

Na czas nieobecności Takady, który wyjechał z grupą A, Khinde i Rufus objęli pieczę nad treningami sześciu członków grupy B. Rufus był szczupłym mężczyzną, którego nieustannie męczył okropny kaszel nałogowego palacza. Skupiał się więc na przygotowywaniu sprzętu, dysponowaniu bronią i szkoleniu w zakresie sabotażu.

Khinde zajmował się ćwiczeniami sprawnościowymi i szkoleniem do walki, ale choć wyglądał groźniej niż Takada, nie dawał dzieciakom tak bardzo w kość.

Troy trenował już od pięciu tygodni. Nie był najsilniejszym chłopcem z całej szóstki, ale szybkość i bystry umysł sprawiały, że wyróżniał się spośród uczestników szkolenia.

Było samo południe i chłopiec przycupnął właśnie za omszałym głazem pod płotem cmentarza, około pięćdziesięciu metrów od budynku szkoły. Było mu zimno, był brudny i brakowało mu tchu. Próbował jednak nie oddychać zbyt głośno, bo w zasięgu wzroku znajdowała się jego ofiara.

Brat Joela Sam nie miał pojęcia, że ktoś go obserwuje. Przed chwilą wybiegł spomiędzy drzew, niosąc dwie trójkątne chorągiewki przyczepione do krótkich patyków. Sam także radził sobie nieźle na treningach, miał jednak dziesięć lat i był młodszy od pozostałych członków grupy B, dlatego też często musiał pracować ciężej niż inni chłopcy, by osiągnąć ten sam wynik.

Zasady gry we flagi były proste: sześciu uczestników dzielono na grupy i wysyłano w teren na poszukiwanie trzynastu flag ukrytych gdzieś we wsi i w najbliższej okolicy. Pierwszy zespół, który znalazł siedem flag i przyniósł je na szkolne podwórko, wygrywał grę. Cała zabawa polegała na tym, żeby uczestnicy szkolenia działali pod wpływem stresu i współpracowali jako zespół. Chodziło także o to, by zaprawiać ich w walce, zasady pozwalały więc na zasadzki, pułapki i bójki, oczywiście z wyjątkiem uderzeń w głowę i krocze, oraz na inne podstępne zachowania, które mogły pomóc w zwycięstwie. Sam był dobrym dzieckiem i Troy nie odczuwał dumy z tego, co miał zamiar zrobić, by wygrać. Zresztą w czasie innych gier, gdy Sam znajdował się w jego drużynie, zachowywali się równie bezlitośnie.

Przy pierwszym głośnym szeleście butów Troya mały gwałtownie odwrócił głowę. Zobaczył, jak przeciwnik wyskakuje zza nagrobka. Zaskoczony Sam przez sekundę rozważał zwrócenie się w drugą stronę. Troy był pewien, że chłopak się odwróci, zamiast tego jednak Sam wykorzystał swój rozpoczęty ruch naprzód, nabrał prędkości i walnął głową prosto w brzuch Troya. Troy nie spodziewał się ataku. Jego stopy straciły kontakt z ziemią i runął do tyłu, uderzając plecami o nagrobek. Sam wykorzystał moment zaskoczenia, był jednak trzy lata młodszy od Troya i nie miał szans w bezpośrednim starciu. Troy jęknął z bólu, a jego przeciwnik obrócił się i zaczął uciekać, przyciskając do piersi dwie chorągiewki.

Cmentarz zarosły chwasty, a nierówny teren pokrywały kałuże wody i błota. Wkrótce spodnie Sama usmarowane były brudną mazią. Gdy przeskakiwał nad pękniętą tablicą nagrobną, odwrócił głowę przez ramię i zobaczył, że Troy otrząsnął się już z upadku i biegnie mniej niż dziesięć metrów za nim. Ten dystans zmniejszył się jeszcze bardziej, gdy Sam stracił nieco czasu, mocując się z klamką cmentarnej furtki. Trzasnął nią najmocniej, jak potrafił, w nadziei, że trafi drzwiami Troya, ale starszy chłopiec otworzył je szybko kopniakiem i pobiegł za nim.

Przykościelny teren odgradzała od szkoły wysypana żwirem droga. Sam musiał tylko pokonać ten kawałek i wrzucić chorągiewki na szkolne podwórko, żeby zdobyć dla swojej drużyny punkty, ale gdyby wpadły w ręce Troya, nie miałby czasu, by zawołać na pomoc kolegów.

- Mam cię! - sapnął Troy z triumfem, łapiąc Sama w pasie i rzucając go na ziemię.

Zachrzęścił żwir i Sam zwalił się ciężko na drogę. Grube wojskowe spodnie osłoniły mu nogi, ale ręce zabolały go mocno, gdy kamienie wbiły się w skórę dłoni. Troy złapał za patyk, do którego przyczepiona była jedna z chorągiewek, Sam jednak trzymał z całych sił i robił, co mógł, by osłaniać ją własnym ciałem. Nie miał szans pokonać Troya, ale taka taktyka mogła dać mu trochę czasu.

- Troy mnie dorwał! - wrzasnął rozpaczliwie. - Mam dwie flagi, ale nie dam rady ich utrzymać.

Troy próbował zasłonić mu ręką usta. Siły w zespołach były rozłożone równomiernie i ponieważ Sam był najmniejszy, towarzyszyło mu dwóch chłopców, których Troy nie pokonałby zbyt łatwo.

- Cicho bądź - nakazał Troy, ale Sam darł się wniebogłosy i nie było mowy o tym, żeby Troyowi udało się wyrwać flagi tylko jedną wolną ręką.

Zdesperowany zacisnął pięść i grzmotnął Sama mocno dwa razy w plecy. Młodszy chłopiec zamilkł na chwilę i Troy poczuł się nieswojo. Brał udział w grze i chciał, żeby jego zespół wygrał, ale nie wydawało mu się w porządku, żeby bić młodszego o trzy lata kolegę. Gdy Troy się wahał, Sam złapał ostro zakończony kamień, który leżał pod nim, i uderzył nim na oślep w bok Troya. Kamień trafił w nagie ciało, tam, gdzie w czasie przepychanki Troy rozdarł koszulę, zostawiając w pobliżu pępka dwucentymetrowe zadrapanie. Nagłe ukłucie bólu pozbawiło Troya współczucia. Przycisnął rękę Sama do ziemi i grzmotnął go cztery razy pięścią w plecy.

- Puszczaj te flagi, zanim naprawdę coś ci zrobię - nakazał.

Mały poczerwieniał na twarzy, z oczu popłynęły łzy. Nie miał jednak zamiaru się poddać.

- Niech mi ktoś pomoże! - wrzasnął, tym razem naprawdę rozpaczliwie.

- Co za głupek - mruknął Troy. - Dawaj flagi, nie chcę ci zrobić krzywdy, ale nie pozostawiasz mi wyboru.

Gdy chłopak uniósł pięść, zobaczył biegnącego w ich stronę innego uczestnika gry. Czternastoletni Yves był ostatnim członkiem zwerbowanym do grupy B. Był duży i chociaż Troy nigdy nie walczył z nim na otwartym terenie, wiedział, że w bezpośredniej walce ma niewielkie szanse.

- Teraz ucieka! - zakpił Sam, gdy jego oprawca zerwał się na nogi. - Cykor!

Fala wściekłości, która zalała Troya, zdumiała go. Bolała go rana na brzuchu, na koszuli pojawiła się plama krwi i chłopak z trudem powstrzymywał się przed kopnięciem Sama prosto w twarz. Było to wbrew zasadom, ale bez problemu mógł powiedzieć, że to przypadek, i skończyłoby się na ostrzeżeniu. Sam jednak wyglądał tak żałośnie, że zanim Troy przemyślał wszystko do końca, czerwona mgła przesłaniająca mu wzrok ustąpiła. Gdy Yves przybył na miejsce, Troy zdążył już zanurkować w krzaki.

- Dawaj flagi! - rozkazał Yves.

Sam podał mu je niechętnie, bo chociaż była to gra zespołowa, to on przecież wykonał całą ciężką pracę i wrzucenie chorągiewek na teren szkoły było jak strzelenie bramki. Każdy chciał trochę chwały. Troy obserwował spomiędzy krzaków siedzącego na grobie Sama. Tamten nie miał pojęcia o jego obecności, pozwolił więc sobie na kilka chlipnięć, patrząc na poranione dłonie. Chłopiec jednak był twardy, wychodził już cało z gorszych opresji i to, że Yves zabrał mu flagi, rozgniewało go bardziej niż rany. Gra we flagi trwała już ponad półtorej godziny. Sam i Troy poczuli ulgę, gdy od strony szkoły dobiegł ich głośny dźwięk gongu. Słychać go było w promieniu kilkuset metrów i oznaczał, że jedna z drużyn zdobyła siedem flag, co oznaczało koniec gry.

- Mały twardziel z ciebie - powiedział z podziwem Troy, wychodząc z krzaków i spoglądając na Sama.

Zaskoczony chłopiec nie był w stanie ukryć łez.

- Myślałem, że ta gra już nigdy się nie skończy - powiedział i zauważył krew na koszuli Troya. - O rany, mocno cię uderzyłem?

- Nie mocniej niż ja ciebie - powiedział Troy i razem ruszyli w stronę szkoły. - Szkoda, że w naszej grupie są takie różnice - dodał po chwili. - To trochę nie w porządku, że muszę się z tobą bić.

- No tak - zgodził się Sam, przecinając z chrzęstem wysypaną żwirem drogę - ale to chyba o to chodzi. Przygotowują nas do prawdziwego życia, a ono też nie jest w porządku.

Dzień grupy B zaczął się pięć godzin wcześniej, od przebieżki, i teraz, gdy emocje wywołane grą we flagi opadły, obaj chłopcy ledwie mieli siłę, by stawiać jedną nogę za drugą. Dwaj inni uczestnicy gry przeskoczyli przez o grodzenie i wpadli prosto na teren szkoły, ale Sam i Troy weszli normalnie, przez tylne wejście.

W drzwiach szkoły stał Rufus i wykrzykiwał polecenia:

- Idźcie pod prysznic! Gra się przedłużyła, więc się pospieszcie, chyba że chcecie jeść zimny obiad!

Yves uśmiechnął się szeroko na widok Sama.

- Świetnie się spisałeś, mały. Siedem do trzech. Załatwiliśmy ich.

Sam popatrzył na niego krzywo.

- Wspaniale - mruknął.

Yves wyglądał na zaskoczonego.

- Co takiego?

Sam cmoknął tylko i ruszył w stronę drzwi. Zatrzymał się przed wejściem i zaczął rozwiązywać pokryte błotem sznurówki butów.

- Równy z ciebie gość, Yves - wyjaśnił Troy - ale czasem jesteś trochę tępy. Trzeba było podnieść Sama i pozwolić jemu wrzucić flagi.

- Aha - westchnął Yves, po czym podszedł do Sama i przeprosił go.

Gdy Troy zaczął zdejmować buty, ze swojego gabinetu wyszła McAfferty.

- Troy - powiedziała ciepło - wiem, że mieliście ciężki ranek, ale czy mógłbyś iść od razu do domu i nakarmić pająki?

Troy popatrzył na zabłocone ubranie i buty.

- Muszę wziąć prysznic, proszę pani. Niech pani na mnie spojrzy.

- Zdejmij buty i skarpetki i na niczym nie siadaj - powiedziała McAfferty nieco zestresowana. - Pająki trzeba nakarmić na czas i nie chcę, żeby znów przyszła pani Henderson i się wściekała. Była już tutaj raz, dziś rano, narzekała na hałas dochodzący z poligonu. Nie wiem, czego ta wariatka ode mnie chce. Mam tam iść i poprosić żołnierzy, żeby owijali lufy armat w bawełnę?

Troy był wykończony, ale lubił McAfferty i zdołał wykrzesać z siebie uśmiech.

- Dobrze, pójdę tam. Chociaż Bóg jeden wie, dlaczego pani Henderson nie może zrobić tego sama. Co ona ma do roboty?

- Dobry chłopak - uśmiechnęła się McAfferty. - Tylko się pospiesz, bo spóźnisz się na obiad.

Troy był zdenerwowany. Wyszedł jednak ze szkoły i skierował się w stronę domu. Bolały go ręce i nogi, oczami wyobraźni wciąż widział ciosy, które zadawał Samowi, i ten moment, gdy się podniósł i tylko ułamek sekundy dzielił go od tego, by wyprowadzić brutalny kopniak. Troy zastanawiał się, czy szkolenie wojskowe nie robi z niego czasem drania. A może odwrotnie, może to, że zamartwiał się takimi sprawami, podczas gdy inni chłopcy chwalili się, jak to rozkwasili komuś nos podczas walki wręcz, nie oznaczało, że brakowało mu bezwzględności, bez której nie da się brać udziału w tajnych misjach.

Miejsce, w którym umieszczono pająki, było zawsze ciche, a trzydziestostopniowy upał ogrzewał przyjemnie zmarznięte palce. Włochate stworzenia fascynowały Troya, ale głównym powodem, dla którego zgłosił się, aby je karmić podczas nieobecności Paula, było to, że przez dwadzieścia minut mógł być sam. Po zdjęciu butów przed szklanymi drzwiami do pomieszczenia Troy podreptał do kuchni i umył ręce. Gdyby na notatniku, w którym zapisywano czas karmienia pająków, pozostawił ślady palców, mógłby pożegnać się z życiem.

Gdy Troy mył ręce w zimnej wodzie, usłyszał zbiegającą po schodach Joan Henderson. W ten sposób nie mogła tupać osoba w dobrym nastroju, co po chwili potwierdził jej krzyk:

- Ty kłamliwy gnoju! Nienawidzę cię!

Charles Henderson zszedł na dół bardziej ostrożnie.

- Kochanie, nie dramatyzuj. Chodzi mi tylko o to, że w twoim obecnym stanie być może wolałabyś wyjechać gdzieś, gdzie jest spokojniej. Tylko na parę tygodni.

- Nie dramatyzuj?! - wrzasnęła Joan. - Myślisz, że ja dramatyzuję?!

- Kochanie, odłóż to.

- To jest dramatyzowanie, ty sukinsynu!

Troy zadrżał, gdy usłyszał roztrzaskującą się o ścianę wazę.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Szare chmury zebrały się nad obozem treningowym w Braco Lodge i w powietrzu tańczyły gęste krople deszczu. Przywiązany linami balon przelewał się z jednej strony na drugą, gdy wtłaczany w niego pod ciśnieniem hel przekształcał go z cienkiej warstwy srebrzystego materiału, rozciągniętego wzdłuż pasa startowego, w trzydziestometrowy sterowiec przypominający piłkę do rugby. Do pracy wezwano wszystkich, którzy byli w tym czasie w bazie, od kobiet z WAAF po pilotów wellingtonów. Wysiłku kilku dorosłych mężczyzn wymagało zwłaszcza przetransportowanie siedmioosobowej klatki, którą podczepiono do częściowo napełnionego sterowca. Dość chaotyczny proces napełniania kosztował tuzin zerwanych lin, połamane klamry, jeden skręcony nadgarstek i niezliczoną ilość przekleństw. To wszystko odbywało się na oczach uczestników szkolenia, którzy nerwowo siedzieli na swoich spadochronach. Po godzinie oczekiwania ich nerwy napięte były jak postronki, ale w końcu sterowiec był gotowy. Do ostatniego etapu operacji należało przyczepienie do spodu klatki haka wciągarki wkopanej tuż obok pasa startowego.

Dochodziła druga, gdy balon był gotowy i sierżant Parris wraz z dowódcą naziemnym udali się na naradę. Wiatr robił się coraz silniejszy, gdzieś w oddali rozległ się grzmot. Na myśl o tym, że być może będą musieli czekać jeszcze jedną noc, uczestnicy szkolenia zrobili nieco markotne miny, dlatego zareagowali bardzo radośnie, gdy starszy instruktor kazał im się przygotować. Do klatki zaproszono pięć kobiet z Norwegii czy też Ptaków, jak nazwali je instruktorzy. Sierżant Parris zaryglował od środka drzwiczki klatki i oficer na ziemi wydał przez megafon operatorowi wciągarki rozkaz, by zaczął rozwijać linę. Rozległ się metaliczny stukot, gdy wznoszący się balon poderwał z ziemi klatkę i potem nie było już słychać nic oprócz szumu padającego deszczu.

Na wysokości dwustu metrów balon wciąż rzucał ogromny cień. W końcu operator zablokował wciągarkę. Sześć lin utrzymujących balon wyglądało na bardzo wątłe. Wiatr huśtał metalową klatką na boki. Wszystkie osoby postronne opuściły strefę zrzutu i oficer na ziemi dał przez megafon sygnał do rozpoczęcia operacji. Takada i dzieci z grupy A patrzyli na niebo, gdy pierwsza z kobiet wyskoczyła z klatki. Jej spadochron przymocowany był do linki i jego otwarcie przywitały brawa i okrzyki. Wiatr odchylił czaszę spadochronu pod zaskakująco ostrym kątem, ale grawitacja zrobiła swoje i z poziomu ziemi opadanie wyglądało na bardzo spokojne. Gdy pierwsza kobieta wylądowała i zabrała spadochron ze strefy zrzutu, wyskoczyła następna. Kapral Tweed stał obok Takady i jego dzieciaków, dając im ostatnie wskazówki dotyczące silnego wiatru i komentując każdy skok. Ostatnie lądowanie przebiegło fatalnie, bo silny podmuch szarpnął spadochronem na ułamek sekundy przed dotknięciem przez kobietę ziemi i spadochroniarka upadła, mocno uderzając plecami o ziemię.

- Kolej na Polaków! - krzyknął oficer, gdy ściągarka ściągnęła balon na ziemię. - A raczej jednego Polaka.

Rozległ się nerwowy śmiech. Wcześniej uczestnicy szkolenia musieli napisać krótki test sprawdzający to, czego się do tej pory nauczyli. Norweżki i dzieciaki zdały, ale trzech z czterech Polaków i trzech z siedmiu francuskich żołnierzy oblało. Zostali cofnięci, co oznaczało, że musieli przejść dodatkowe szkolenie na ziemi, przystąpić jeszcze raz do egzaminu i skakać wieczorem w ciemnościach, jeśli uda im się zdać. W przypadku niezdania po raz drugi wylatywali ze szkolenia.

- Proponuję też wziąć czwórkę dzieciaków - ciągnął dalej oficer.

Kapral Tweed poklepał Paula, Marca, Rosie i Luca po plecach. Sunące po niebie chmury wyglądały podejrzanie, więc piątka uczestników szkolenia wskoczyła do klatki natychmiast po otwarciu drzwiczek. Jeszcze nim sierżant Parris zdążył przesunąć rygiel, balon już wznosił się w górę. Klatką rzucało na wszystkie strony. Młodzi pasażerowie czuli się mniej bezpiecznie niż poprzedniego dnia w samolocie. Przez otaczające ich pręty klatki wiał wiatr. Dno zrobione było z desek, pomiędzy którymi widniały szpary na tyle duże, że widać było ziemię. Paul wychylił się nieco przez barierkę, gdy gdzieś w oddali pochmurne niebo rozciął błysk pioruna.

- Do diabła - zaklął cicho, odwracając się do Rosie.

Byli spięci, ale uśmiechnęli się. Klatka zadrżała, gdy wznoszenie ustało, zrobiło się cicho i wszyscy nagle zdali sobie sprawę z tego, że to dzieje się naprawdę. Znaleźli się dwieście metrów nad ziemią, wiał silny wiatr i nie towarzyszyła im linka bezpieczeństwa.

- Pamiętajcie o swoim szkoleniu, a nie będziecie się musieli o nic martwić - powiedział sierżant Parris, otwierając drzwiczki klatki. - Poruczniku Tomaszewski, skacze pan pierwszy. Proszę się przypiąć. Potem skaczą Rosie, Luc, Marc i Paul. Podczas skoków spadochronowych na początku ustawiają się najlepsi skoczkowie, w ten sposób, jeśli coś pójdzie źle któremuś z najmniej pewnych uczestników szkolenia, nie ma to wpływu na pozostałych.

Paul poczuł się urażony, bo radził sobie tak samo dobrze jak reszta, a Luc zdał egzamin ledwo ledwo. Doszedł do wniosku, że znalazł się na końcu tylko dlatego, że był mały i chudy.

Polski oficer wpiął linkę swojego spadochronu do poprzeczki nad głową. Po skoku linka napinała się i wyciągała spadochron. Z ziemi dobiegła informacja, że strefa jest przygotowana.

- Powodzenia, panie poruczniku - powiedział Parris. - Na mój znak, skacz!

Tomaszewski wyskoczył z klatki, cztery sekundy później poczuli lekkie drżenie, gdy linka szarpnęła i otworzył się spadochron.

- Rosie, przypinaj się - polecił Parris.

W tej samej chwili dzierżący megafon oficer na ziemi krzyknął ostrzegawczo:

- Dawaj na prawo! Na prawo! Użyj linek sterowniczych!

Rosie była przypięta i stała za Parrisem, ale Paul, Marc i Luc wyjrzeli na zewnątrz i zobaczyli, jak polski oficer dryfuje w stronę skraju terenu lotniska. Im wyżej jest spadochroniarz, tym większy wpływ ma wiatr na jego ostateczną pozycję lądowania i wyglądało na to, że w Tomaszewskiego uderzył podmuch właśnie wtedy, gdy tylko otworzył mu się spadochron. Na nieszczęście, zamiast skorygować opadanie poprzez użycie obu linek sterowniczych, skoczek pociągnął tylko za jedną, dlatego teraz oddalał się od trawiastego terenu lotniska i szybował wprost na skalisty obszar za ogrodzeniem.

- Co on robi? - zapytała zaniepokojona Rosie, podczas gdy chłopcy patrzyli na trzech instruktorów pędzących w kierunku ogrodzenia i wykrzykujących instrukcje, których nikt nie mógł usłyszeć poprzez deszcz i wiatr.

Mniej niż pięćdziesiąt metrów od ziemi Polak zorientował się, że ma kłopoty, i otworzył klapy spadochronu. To pomogło zmienić kąt opadania, ale jednocześnie zwiększyło prędkość. Oficer upadł ciężko na ziemię, lecz przynajmniej znalazł się na terenie lotniska, w dawno niestrzyżonej trawie, kilka metrów od ogrodzenia.

- Cholera! - krzyknął sierżant Parris.

Rosie umierała ze strachu, czekając na skraju klatki. Minęły dwie minuty, nim Tomaszewski odszedł z pomocą jednego z instruktorów, kuśtykając, i z ziemi zezwolono na kolejny skok.

- Rosie, wszystko w porządku? - zapytał Parris.

- Absolutnie, sir - powiedziała, nadrabiając miną.

- Pamiętaj, jeśli wiatr zawieje tak samo mocno jak w przypadku Tomaszewskiego, natychmiast skoryguj opadanie. Facet miał szczęście, że nie połamał nóg, robiąc korektę tak blisko ziemi. No dobrze, na mój znak, skacz! Paul przycisnął ręce do piersi, gdy jego siostra rzuciła się w dół, ale po chwili odetchnął z ulgą, gdy klatka zadrżała i spadochron Rosie się otworzył.

- Luc, przypinaj się.

Wiatr bardzo zelżał i Rosie wylądowała idealnie.

- Wspaniale, wspaniale, wspaniale! - rozległ się głos z megafonu, zezwalając na kolejny skok.

Luc miał większe problemy z wiatrem, ale dał sobie radę, chociaż musiał lądować mało komfortowo - na betonowym pasie zamiast na miękkiej trawie. Na szczęście skończyło się tylko na rozdarciu rękawicy i bolesnym siniaku na ramieniu. Następny był Marc. Gdy zobaczył czaszę spadochronu Luca, w pamięci mignęła mu scena z września zeszłego roku i widok pozbawionego głowy spadochroniarza zwisającego z drzewa. Chłopak miał wrażenie, że za chwilę zwymiotuje, i przycisnął ręce do piersi.

- Uspokój się, pomyśl o treningu - powiedział sobie.

- Przygotować się - nakazał Parris. - Uwaga, skaczesz na mój znak. Skacz!

Marc ani drgnął. Ziemia chwiała się pod klatką, a on próbował nakazać swojemu ciału, żeby wyskoczyło. Parris nieraz widział już zdenerwowanych skoczków, dlatego powiedział spokojnie:

- Uspokój się, synu. Przypomnij sobie to wszystko, co ćwiczyłeś. To twój pierwszy skok, więc policzę do trzech i dam ci jeszcze jedną szansę, dobrze?

Marc odwrócił się i pokiwał głową.

- Stary, możesz to zrobić z zamkniętymi oczami - zachęcał go Paul.

- Na mój znak - powiedział sierżant Parris. - Tylko spokojnie. Jeden, dwa, trzy, skacz!

Paul skrzywił się, gdy Marc złapał za brzegi klatki i zgiął się wpół.

- Nie mogę - szepnął, rozpaczliwie łapiąc oddech. - Nie rozumiem, nie mogę się ruszyć.

- Musisz się odsunąć - polecił Parris, odpinając linkę Marca. - Paul, przypinaj się.

- Może niech spróbuje jeszcze raz - poprosił Paul. - Na pewno da sobie radę.

- Przypinaj się - ponaglił Parris. - Marc, usiądź z tyłu klatki i spróbuj się pozbierać. Paul, przygotuj się, na mój znak, skacz!

Paul zawahał się. Po tym, co spotkało Marca, w jego umyśle zapanowała pustka. Niemal nie chciał skoczyć, bo to sprawiłoby, że Marc poczułby się jeszcze gorzej, ale dla własnego dobra musiał to zrobić, i nim się zorientował, poczuł na twarzy porywy wiatru. Nastąpiło nagłe szarpnięcie i napełniony spadochron zaczął zwalniać jego upadek. Przerażony, ale jednocześnie podekscytowany, pomyślał, że to najbardziej niesamowite wydarzenie w jego życiu.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Joan Henderson stała w drzwiach frontowych i krzyczała prosto w twarz męża:

- Wiem, dlaczego chcesz, żebym się stąd wyprowadziła, ty brudna świnio! Wiem, jaki jesteś!

- Kochanie, to była tylko sugestia, bo przecież sama skarżyłaś się McAfferty na hałas z poligonu. W twoim stanie powinnaś odpoczywać, a zapewni ci to Bushy Broke. Będziesz mogła popływać w rzece, dookoła są piękne ogrody.

- Nie mogę zostawić pająków! - krzyknęła Joan.

Gdy Joan to powiedziała, Troy wyjrzał przez kuchenne drzwi. Droga do oranżerii była pusta, wybiegł więc na korytarz niezauważony przez Hendersonów.

- Może powinnaś stawiać dobro naszego nienarodzonego dziecka wyżej niż dobro paru kudłatych robali - mruknął Henderson.

- Co za tępa świnia! - wrzasnęła Joan.

Troy zerknął za siebie i zobaczył, że Joan rzuciła się na męża, drapiąc mu twarz.

- To nie są robale! To rzadkie i piękne stworzenia! Mają swoje osobowości, mają dusze!

- Paul dobrze się nimi zajmuje - powiedział Henderson. - Jestem pewien, że da sobie radę, jeśli na parę tygodni wyjedziesz.

- Paul je tylko karmi! - wrzasnęła Joan. - Nie wie, co robić, gdyby któryś z nich zachorował! Nie wie, jak poprawić warunki ich życia! Nie ma czasu, by zbierać dla nich żywe insekty.

Henderson westchnął.

- Może wynajmiemy jakiś domek parę kilometrów stąd albo coś kupimy. Dostałaś spory spadek, możesz nawet wynająć służbę, żeby opiekowała się tymi głupimi pająkami.

W oranżerii Troy wziął do rąk dziennik karmienia i odkręcił pokrywkę słoja z żukami, które Joan zebrała na okolicznych polach. Żuki siedziały w słoiku od mniej więcej przedwczoraj, więc większość z nich była martwa albo prawie martwa.

- Po prostu chcesz, żebym się stąd wyniosła! - wrzeszczała na korytarzu Joan. - Znam cię! Chcesz się zabawiać z innymi kobietami, a nie możesz, dopóki mam cię na oku!

- Kochanie, to niedorzeczne! Mam zbyt wiele pracy, by pozwalać sobie na romanse! Nie mam nawet chwili, żeby rozsiąść się w fotelu i rozwiązać krzyżówkę!

- Wiem, że spałeś z połową kobiet we Francji!

Troy poczuł się niezręcznie, słysząc te słowa. Marc opowiadał mu, że Henderson miał w zeszłym roku we Francji romans z piękną kobietą o imieniu Maxine. Powszechnie też wiadomo było, że Henderson jest kobieciarzem.

- Nie zaczynaj - powiedział Henderson. - Mogę ci przysiąc na cały stos Biblii, że nigdy cię nie okłamałem. Te fantazje na temat innych kobiet są tylko dziełem twojej wyobraźni!

- Nie wciskaj mi kitu! - wrzasnęła Joan.

- A co zrobimy, gdy dziecko zacznie chodzić? - zapytał Henderson. - Nie chcę, żeby moje dziecko mieszkało w domu, po którym pętają się niebezpieczne pająki.

- Szukasz tylko pretekstu, żeby się ich pozbyć! - ryknęła Joan. - Spróbuj chociaż dotknąć któregoś z nich, a poderżnę ci gardło we śnie.

Troy wsypał garść żuków do klatki wypełnionej pająkami wielkości monety, o jasnożółtych nogach. Stworzenia pozbierały świeże insekty i zaciągnęły je do swoich kryjówek, a Troy podszedł do następnej klatki. Kobaltowo błękitna Mavis znana była z agresywnego zachowania. Jak większość dużych pająków żywiła się tylko żywymi stworzeniami, dlatego Joan, zamiast szukać ich na polach, hodowała teraz robaki, myszy, pędraki i świerszcze w małym szałasie na tyłach ogrodu. Troy uśmiechnął się, unosząc wieczko drewnianego pudełka na cygara i wyciągając maleńką szarą mysz. Zwierzątko usiadło na jego dłoni z podwiniętym ogonkiem i pobłyskującymi czarno oczami. Wielka szkoda, że w tę śliczną futrzaną kulkę miał za chwilę zostać wstrzyknięty paraliżujący jad i miała zostać pożarta, będąc ciągle przytomna, ale żołądek Troya domagał się obiadu dla siebie. Bezceremonialnie wrzucił więc mysz do szklanego pojemnika Mavis i zamknął pokrywkę. Kłótnia Hendersonów przeniosła się teraz do kuchni, a Troy podszedł do największej klatki, w której mieszkała para ogromnych pająków ptaszników.

- Wracam do pracy! - krzyczał Henderson. - Zostań sobie tutaj, jeśli chcesz, ale nie zawracaj głowy McAfferty swoim marudzeniem na temat hałasu! Ani ona, ani ja nie możemy nic na to poradzić !

- Mam zszargane nerwy - chlipała Joan. - Drżę za każdym razem, gdy słyszę wybuch.

- W takim razie się przeprowadź! - wrzasnął Henderson. - Trwa wojna, do cholery! Wojsko musi ćwiczyć i wszyscy dookoła świetnie sobie z tym radzą.

Troy zobaczył częściowo zjedzone szczątki myszy w klatce ptaszników. Na wolności zostałyby one dojedzone przez padlinożerców, w klatce jednak zaczęłyby się rozkładać, więc Troy musiał je wyciągnąć za pomocą szczypiec. Gdy rozejrzał się w ich poszukiwaniu, trzasnęły drzwi do kuchni.

- Joan, wpuść mnie! Muszę wracać do pracy!

- Bydlak! Bydlak! Bydlak! - wrzeszczała Joan. - Nienawidzę cię!

Z korytarza dobiegł odgłos uderzenia o ścianę, a po chwili rozległ się głośny jęk.

Troy pomyślał, że Henderson uderzył żonę, zamiast tego jednak to komandor wpadł do oranżerii, przyciskając do brzucha zakrwawione ręce.

- Ta suka mnie dźgnęła - jęknął Henderson i powoli zatoczył się na drzwi.

Po sekundzie do środka wpadła Joan i zamachnęła się na męża ogromnym nożem. Troy był przerażony, widząc ogromną plamę krwi przesiąkającej przez koszulę Hendersona. Na szczęście Joan nie miała pojęcia, że chłopiec znajduje się w pomieszczeniu, i nim zdołała się zorientować, Troy złapał ją za nadgarstek. Takada byłby dumny, widząc, jak Troy wprawnym ruchem wykręcił ramię kobiety i zmusił ją, by wypuściła nóż. Joan zamachnęła się na oślep drugą ręką, Troy jednak jej nie wypuścił i używając całej siły, pchnął kobietę na stojące przy ścianach klatki z pająkami.

- Niech się pani uspokoi - powiedział błagalnym tonem, gdy Henderson, potykając się, wyszedł tylnym wyjściem do ogrodu.

Jego krzyk usłyszał Mason i jeden z chłopców, którzy grali w piłkę na szkolnym podwórku. Gdzieś w dali rozległ się huk armatniego wystrzału, gdy Mason wbiegł do szkoły i zaczął wołać o pomoc.

Joan opadła na podłogę oranżerii. Troy obawiał się, że kobieta zaatakuje go nożem, i przebiegł wzrokiem podłogę w poszukiwaniu zakrwawionego narzędzia. Ona jednak siedziała bez ruchu.

- Ja tylko chcę, żeby Charles mnie kochał - wyszeptała z rozpaczą.

Gdy Troy podniósł wzrok, zobaczył błękitne nogi Mavis, która szybko przeszła przez strzaskaną ścianę swojej klatki.

Marc leżał na łóżku, gapiąc się w sufit. Był jedynym uczestnikiem szkolenia, który stchórzył, i czuł się teraz tak, jakby zawalił się cały jego świat. Skok na spadochronie to jedyny realny sposób, by przedostać się do okupowanej Europy. Jeśli nie był w stanie skoczyć, cała reszta jego treningu okazywała się tylko stratą czasu. Wybiła czwarta po południu. Takada rozmawiał z sierżantem Parrisem w innym pawilonie. Joel przypłacił swój skok mocnymi otarciami skóry, gdy tuż przed lądowaniem jego spadochronem szarpnął silny podmuch wiatru, i musiał iść do pomieszczenia medycznego, gdzie właśnie go opatrywano. Rosie i P.T. podobno zniknęli gdzieś w toalecie. Sądząc po ilości czasu, który tam spędzali, udało im się w końcu znaleźć miejsce, gdzie mogli cieszyć się względną prywatnością. Dlatego w pawilonie razem z Markiem zostali tylko Luc i Paul.

- Masz na coś ochotę? - zapytał cicho Paul, zatrzymując się przy łóżku Marca.

Paul był dobrym przyjacielem, ale Marc widział w nim teraz tylko kogoś, kto potrafił skoczyć na spadochronie, gdy on nie dał rady. Ogarniało go uczucie dzikiej zazdrości.

- Daj mi spokój - mruknął.

- To na pewno nic poważnego - powiedział Paul. - Takada rozmawia teraz z Parrisem, jestem pewien, że pozwolą ci skoczyć jeszcze raz razem z tymi, którzy mieli poprawkę.

Marc usiadł szybko na łóżku i popatrzył krzywo na Paula.

- Nie rozumiesz, co znaczy „daj mi spokój”? Zresztą, co będzie, jeśli pozwolą mi skoczyć jeszcze raz i stanie się to samo co wcześniej?

Luc odłożył powieść indiańską i uśmiechnął się.

- Paul, zostaw tego dzidziusia, bo się zaraz rozpłacze.

Paul pokręcił pogardliwie głową.

- A kto cię prosił o wtrącanie się?

- Będę wobec ciebie sprawiedliwy, Paul - powiedział Luc. - Może jesteś beznadziejnym małym szczylem, ale nigdy nie widziałem, żebyś się poddawał. A to, jak Marc tam w górze o mało nie narobił w gacie ze strachu, okryło wstydem całą naszą jednostkę.

- Zamknij się - mruknął Paul. - Masz szczęście, że w ogóle dali ci skoczyć. Zdałeś egzamin ledwie jednym punktem, a przecież to była taka łatwizna.

W normalnej sytuacji Marc nie pozwoliłby Lucowi obrażać Paula i stanąłby w jego obronie, czuł się jednak tak przygnębiony, że nic więcej go nie obchodziło. Luc zaczął mówić piskliwym, drwiącym głosem:

- Ojej, jestem malutkim Markiem - skrzeczał. - Do ziemi jest tak daleko, nie mogę wyskoczyć. Zsiusiałem się w majtki.

- Ale z ciebie palant - powiedział Paul, a Luc padł plecami na łóżko i zaczął głośno rechotać.

Marc nie dawał się sprowokować, więc Luc postanowił podrażnić Paula.

- I co zrobisz, żeby mnie powstrzymać? - zaśmiał się szeroko. - Pamiętam doskonale, jak klękałeś na podłodze gotowy, by całować mi stopy, zamiast stanąć do walki jak mężczyzna.

- Jesteś ode mnie dwa lata starszy - powiedział Paul. - Pamiętam, jak leżałeś związany na podłodze, rycząc jak baba.

Luc się uśmiechnął.

- Myślisz, że twoi kumple zawsze będą w pobliżu, żeby chronić twój kościsty tyłek?

- Zamknij się! - ryknął Marc i chwyciwszy pusty nocnik stojący pod łóżkiem, rzucił się na Luca.

Naczynie wydało głośny metaliczny odgłos, gdy Marc huknął nim Luca w tył głowy. - Myślisz, że jesteś twardy?! - krzyknął Marc, wskakując na Luca. - Zwykły bandzior z ciebie, nic innego!

Nieszczęśliwie dla Marca Luc naprawdę był twardy. Marc zdołał zadać mu kilka silnych ciosów, ale po chwili Luc zrzucił go z łóżka i skoczył na niego, wbijając mu kolano w brzuch.

- Teraz się dowiesz, co to ból - warknął Luc, unosząc pięść i uderzając nią brutalnie Marca w twarz.

Paul rozejrzał się rozpaczliwie dookoła. Nie był wystarczająco silny, żeby odciągnąć Luca od Marca. Pomyślał, żeby wybiec i sprowadzić Takadę, ale nawet gdyby zajęło mu to jedynie pół minuty, z Marca zostałaby tylko miazga. Zamiast tego Paul ruszył do stołu i chwycił jeden z trójnożnych stołków. Marc oberwał jeszcze dwa razy, nim Paul przeskoczył przez łóżko Luca i grzmotnął chłopaka stołkiem w plecy.

- Przestań! - wrzasnął.

Uderzenie nie odniosło takiego skutku, jakiego oczekiwał Paul, ale pozwoliło Marcowi się uwolnić. Chłopiec zauważył na nadgarstku Luca ślady po pogryzieniu przez psa i zatopił zęby w spuchniętym ciele. Luc zawył z bólu, gdy zęby Marca zerwały mu z ręki świeżo zasklepione strupy. Marcowi zebrało się na wymioty, bo poczuł w ustach krew Luca, ale wgryzał się w jego rękę tak mocno, jak tylko potrafił. W tej samej chwili z pawilonu medycznego wrócił Joel i zobaczył między łóżkami trzech walczących chłopców.

- Na litość boską! - krzyknął rozpaczliwie. - Za coś takiego na pewno nas stąd wywalą!

Paul próbował odciągnąć Luca od Marca, ale wycofał się, wiedząc, że Joel lepiej sobie z tym poradzi. Joel złapał za pasek spodni Luca, podniósł go i cisnął na łóżko.

- Wystarczy - powiedział stanowczo.

Marc usiadł i rzucił się na Luca, ale na jego drodze stanął Paul.

- On nie jest tego wart, stary.

Luc wył z bólu, a jego krew ściekała po podbródku Marca. Joel popatrzył na Paula i powiedział z powagą w głosie:

- Zabierz Marca do łazienki, niech się umyje. Jeśli Takada zobaczy go w takim stanie, dostanie szału.

Na szczęście na dworze było już ciemno, dlatego nie zwrócili niczyjej uwagi, gdy wyszli na mroźne powietrze, kierując się do toalet. Marc załkał, ściągając nad umywalką koszulę z pleców.

- Nie daj się Lucowi sprowokować - powiedział stanowczo Paul. - To palant.

- Moje szkolenie trafił szlag - jęknął Marc, pociągając nosem. - Całe moje życie szlag trafił.

Paul zatkał umywalkę i odkręcił oba krany.

- Obmyj twarz, zanim ktoś tutaj wejdzie.

Gdy w umywalce było już kilka centymetrów wody, Marc zaczął nabierać ją dłońmi i przemywać twarz. Paul znalazł czysty ręcznik i właśnie rzucał go Marcowi, gdy wystraszył go stojący w drzwiach Takada.

-Sir, my tylko... - urwał niezręcznie Paul, szukając w głowie wymówki dla zachowania Marca.

Na szczęście Takada nie zauważył krwi w umywalce i Marc zdążył wyciągnąć korek i zmyć ją bez śladu.

- Rozmawiałem z sierżantem Parrisem - oświadczył Takada. - Jeśli dostaniesz drugą szansę, to dasz radę skoczyć?

Marc popatrzył na niego z obawą.

- Mam nadzieję. Nie mam pojęcia, co mi się wtedy stało.

- Będziesz skakał z tymi, którzy mieli poprawkę. Parris powiedział, że w klatce będzie miejsce dla któregoś z kolegów. Będzie mógł skoczyć, jeśli to ci choć trochę pomoże.

- Mogę iść z tobą - powiedział radośnie Paul. - Podobało mi się.

- Tylko pamiętaj, trzeciej szansy już nie będzie - dodał Takada.

Ciałem Marca wstrząsnął dreszcz i chłopiec opuścił wzrok.

- Drugi raz tego nie schrzanię - powiedział stanowczo.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Rufus i Khinde przeszukali cały dom i ogród, ale nie udało im się znaleźć Mavis. Popołudniowe zajęcia w grupie B odwołano i wszystkie dzieciaki przeszukiwały szkołę i okoliczne lasy. Pozostałe osoby też się zaangażowały bądź otrzymały taki rozkaz i przerażała je myśl, że gdzieś obok nich może biegać wielki groźny pająk. Troy jednak martwił się o Mavis i po zmroku wyszedł na zewnątrz, by z latarką poszukać jej jeszcze raz. Zagłębił się w las na odległość około dwustu metrów za cmentarzem, gdy w świetle latarki mignęło coś błękitnego. Chłopiec pomyślał, że mu się zdawało, ale gdy przesunął promień światła z powrotem, by się upewnić, zobaczył kudłate ciało Mavis i charakterystyczne metaliczno błękitne ubarwienie jej nóg i grzbietu.

- A więc tutaj się chowasz - powiedział cicho.

Dzieciom powiedziano, że w przypadku znalezienia pająka mają zawołać kogoś, z dorosłych. Troy jednak miał wrażenie, że większość z nich nie miała nic przeciwko temu, żeby Mavis skończyła jako rozdeptana plama, i bardzo chciał tego uniknąć. Chłopiec spodziewał się, że będzie musiał gonić pająka. Mavis jednak ani drgnęła, siedziała spokojnie między kamieniem a kępką trawy i drżała na całym ciele tak, jak Troy jeszcze nigdy nie widział. Pająki tego gatunku mieszkają w Tajlandii i w Malezji, gdzie temperatura bardzo rzadko spada poniżej 30 stopni i zimno po prostu zabijało Mavis.

- Zmarzłaś, co? - powiedział Troy, zdejmując z ramienia płócienny worek.

Wyjął z niego małą szufelkę i drewniane pudełko na cygara, z którego wcześniej wyciągnął obiad dla Mavis. Wsunąwszy latarkę pod pachę, Troy wziął otwarte pudełko w jedną rękę, a szufelkę w drugą.

- No chodź - szepnął. - Dobra dziewczynka.

Przysunął pudełko tak blisko Mavis, jak tylko pozwalał na to rozsądek. Potem sięgnął za nią szufelką i delikatnie pchnął pająka. Bał się, że Mavis wpadnie w panikę i albo ucieknie, albo wbiegnie po rączce szufelki na jego dłoń i zatopi w niej swoje jadowe kły. Ona jednak ledwie drgnęła, gdy Troy trącił ją szufelką, i musiał jeszcze raz popchnąć ją do pudełka po cygarach, zanim dokładnie zatrzasnął wieczko. Latarka wypadła spod pachy Troya, gdy chłopiec usłyszał, że Mavis, najwyraźniej wykrzesawszy z siebie odrobinę energii, zaczęła wierzgać w pudełku, drapiąc nogami po ściankach drewnianego więzienia. Troy wyciągnął z kieszeni gumkę i owinął ją wokół pudełka, po czym włożył je z powrotem do worka i ruszył w stronę domu.

Gdy był już niedaleko, usłyszał stłumiony wybuch, a gdzieś za drzewami błysnął jasnopomarańczowy płomień. Troy pomyślał, że eksplodował jakiś pocisk artyleryjski omyłkowo wystrzelony z poligonu, ale ćwiczenia rzadko odbywały się nocą, no i wybuch nie był wystarczająco głośny. Z tyłu ogrodu stali Yves i Sam. Troy już miał pochwalić się schwytaniem Mavis, ale gdy przeszedł przez tylną furtkę, ze zdumieniem wciągnął nosem silny zapach benzyny. W tej samej sekundzie zobaczył płonącą na środku trawnika jedną z klatek z pająkami. Drugą klatkę wynosił właśnie z oranżerii Khinde i jeden z artylerzystów, który zazwyczaj pełnił wartę przy bramie wjazdowej.

- Co oni robią? - zapytał z rozpaczą Troy, choć nie potrzeba było geniusza, by się domyślić.

- Rozkaz Hendersona - wyjaśnił Sam i zadygotał na całym ciele. - I bardzo dobrze. Słabo mi się robiło na samą myśl o tych stworach pełzających pod drzwiami naszej sypialni.

Troya ogarnęła fala smutku.

- Ale przecież tak nie wolno.

Khinde i żołnierz ustawili ciężką klatkę na trawniku. Gdy Khinde podniósł pokrywę, inny artylerzysta podszedł do nich z metalowym kanistrem i wlał do środka parę litrów benzyny. Troy rozpoznał wielką klatkę. Było to mieszkanie ogromnych ptaszników i chociaż w ciemnościach nie mógł tego zobaczyć, wyobrażał sobie te biedne stworzenia uwięzione w szklanej pułapce, brodzące kudłatymi nogami w paliwie.

- Odsunąć się! - krzyknął żołnierz, po czym zapalił zapałkę i cisnął ją do klatki.

Gdy tylko płomień zetknął się z oparami benzyny, w górę wystrzelił słup niebieskawo-żółtego ognia. Troy poczuł na skórze uderzenie gorąca. Szklane ścianki klatki poczerniały i zaczęły pękać. Kilkoro z gapiów wiwatowało, a Yves zakasłał głośno i krzyknął:

- Dawajcie tu następne !

Troy ledwo powstrzymywał wściekłość, próbując zrozumieć, co się dzieje. Popatrzył na Sama.

- W takim razie Henderson jest przytomny, skoro wydał rozkaz, żeby zabić pająki.

- Jak widać - przytaknął Sam. - Jest przytomny, ale w kiepskim stanie. No i jest wściekły na żonę. McAfferty zgadza się z opinią, że pająki są zbyt niebezpieczne, i sprowadziła tutaj paru żołnierzy, żeby pomóc w ich likwidacji.

- A pani Henderson nie miała nic do powiedzenia?

- Żandarmeria wojskowa wywiozła ją stąd furgonetką - wyjaśnił Sam. - Wszyscy przypuszczają, że to wariatka, i zdaje się, że zamkną ją w psychiatryku.

- Wszyscy przypuszczają? - skrzywił się Yves. - Czy ktoś ma co do tego jakieś wątpliwości?

Troy zmarszczył brwi, gdy na zewnątrz wyniesiono małą klatkę, w której mieszkały meksykańskie ptaszniki czerwononogie. Gdy po raz pierwszy przyjechał tutaj z Masonem, pająki były chore, ale wyzdrowiały po tym, jak pani Henderson zmieniła im dietę i zbudowała nawiewy, które dostarczały ciepłe, suche powietrze, odtwarzając naturalne warunki życia na pustyni. Paul pomagał w opiekowaniu się pająkami od pół roku. Był jedyną osobą, która żyła w dobrych stosunkach z panią Henderson, i Troy wiedział, że chłopiec będzie zły, gdy wróciwszy ze szkolenia spadochronowego, dowie się, że wszystkie pająki zabito. Przez chwilę pomyślał, żeby znaleźć McAfferty i ubłagać ją, by przestała.

W środku zostały jednak już tylko dwie klatki i zanim ją by znalazł, one także zostałyby podpalone.

- Idę do środka - powiedział do Sama. - Prawie zamarzłem.

Yves odwrócił się do niego.

- Mówiłem ci, że to strata czasu, nie było sensu szukać Mavis po nocy.

- No widzisz, jaki jesteś mądry? - mruknął Troy.

Kolejny płomień buchnął wysoko. Wchodząc do budynku szkoły, Troy poczuł się wyczerpany. Gdy Hendersona dźgnięto nożem, pomagał w udzielaniu mu pierwszej pomocy aż do przyjazdu karetki, potem przepytywali go żandarmi, a jeszcze później ruszył z innymi na poszukiwanie Mavis. Nawet nie zmienił ubrania od rana i był jeszcze brudniejszy niż trzy godziny temu, gdy skończył grę we flagi.

Większość dzieci znajdowała się na zewnątrz i przyglądała się paleniu klatek, dlatego sypialnia grupy B ziała pustką. Tak jak wcześniej grupa A szóstka uczestników szkolenia z grupy B także podzieliła sypialnię na prywatne strefy, przyczepiając do sufitu prześcieradła i stare zasłony. Troy przykucnął między swoim łóżkiem a zasłoną i wyjął z worka pudełko na cygara. Uchylił leciuteńko wieczko i wzdrygnął się, widząc dwie kudłate nogi, które natychmiast wystrzeliły w jego stronę przez maleńką szparę.

- Nie! Przestań! - krzyknął rozpaczliwie.

W każdej chwili mógł ktoś wejść, a on nie mógł zamknąć pudełka, nie zgniatając pajęczych nóg.

- Wracaj ! Wracaj !

W końcu przechylił pudełko i stuknął nim mocno o podłogę, tak że Mavis opadła na dno. Troy westchnął, gdy wieczko zamknęło się z trzaskiem, i zajrzał przez jeden z otworów wentylacyjnych, które Joan wywierciła w pudełku, by utrzymywać przy życiu myszy.

- Do diabła, gdzie ja cię teraz schowam? - zapytał sam siebie.

Paul i Marc nieco inaczej odczuwali teraz wznoszenie się w klatce w ciemności. Tak jak poprzednio Parris stał przy wejściu, ale czterech krzepkich żołnierzy francuskich rozpychało się tak bardzo, że dwaj chłopcy siedzieli ściśnięci gdzieś w końcu klatki. Grube chmury przesłaniały księżyc i nawet ogromny balon wiszący nad klatką był ledwie widoczny. Jednak leżące pod nimi lotnisko skąpane było w świetle. Przed hangarami ustawiono dwa ogromne reflektory, które oświetlały cały teren. Paul nie wiedział dokładnie, w jakim celu szkolono Francuzów. Z pewnością jednak wybrano ich do operacji specjalnych wymagających siły i sprawności. Nawet jeśli któryś z nich się bał, nie pokazywał tego ze wstydu przed swoimi towarzyszami. Ich czarny humor i dowcipy o skręconych karkach w niczym nie pomagały Marcowi.

- Nie słuchaj ich - powiedział uspokajającym tonem Paul, widząc, że palce Marca zaciskają się mocno na prętach klatki.

- Sierżancie Parris! - fatalną angielszczyzną krzyknął jeden z Francuzów. - Czy ktoś się kiedyś zabił po skoku z tej klatki?

Parris się uśmiechnął.

- Mogę powiedzieć z zupełną szczerością, że nikt nigdy nie skarżył się na moje szkolenie.

Żołnierze wybuchnęli hałaśliwym śmiechem, ale Marcowi żołądek podszedł do gardła.

- Nie myśl o tym - powiedział cicho Paul. - Spróbuj sobie wyobrazić coś przyjemnego, jak zjedzenie wielkiej łyżki dżemu albo podkradnięcie się do śpiącego Luca i zrobienie mu na głowę wielkiej kupy.

Marc się roześmiał.

- A fuj! Jesteś stuknięty!

Paul chciał, żeby Marc skupił się na czymkolwiek, byle nie na skoku.

- Albo wyobraź sobie moją siostrę nago. Wiem, że ci się podoba.

- Wcale nie - powiedział szybko Marc. - No, może trochę, ale dziewczyny wolą starszych chłopaków, więc nie mam szans, dopóki w pobliżu kręci się P.T.

- W takim razie, kto jest twoją wymarzoną dziewczyną? - zapytał Paul. - Gwiazda filmowa? Piosenkarka?

Marc zastanawiał się przez chwilę, nim jednak zdążył odpowiedzieć, balon przestał się wznosić i stalowa furtka otworzyła się z trzaskiem.

- Pamiętajcie o szkoleniu! - krzyknął Parris, wypatrując w dole oficera naziemnego i czekając na sygnał. - Gaston, przypinaj się! Skaczesz na mój znak!

Olbrzymi żołnierz wrzasnął:

- Kocham cię, mamusiu!

I rzucił się w dół żegnany radosnymi okrzykami swoich towarzyszy. Gdy drugi żołnierz wyskoczył, w klatce zrobiło się więcej miejsca i Marc nie wyglądał już na tak zdenerwowanego jak wcześniej. Próba zawstydzenia go tym, że podkochuje się w Rosie, chyba zadziałała.

- Uda ci się, bo stoi tam na dole i czeka, aż nawalisz - powiedział Paul.

- Dam radę - powiedział Marc, uśmiechając się przez zaciśnięte zęby. - Czuję się zupełnie inaczej niż ostatnio.

- To świetnie - ucieszył się Paul. - Jeśli skoczysz, pogadam o tobie z siostrą. Ostatni żołnierz skręcił kostkę podczas lądowania i następny skok opóźniono o minutę, bo skoczek musiał zostać zniesiony na noszach.

- Kilgour, przypinaj się! - krzyknął sierżant Parris.

- I jak się czujesz, mały?

- Świetnie, sir - powiedział nerwowo Marc, podnosząc rękę i wczepiając linkę. - Ostatnim razem za dużo się zastanawiałem.

- Dobry maluch - powiedział Parris i poklepał Marca przyjacielsko po plecach.

Paul odczuwał wielkie napięcie, patrząc na Marca, który stał na krawędzi klatki. Chłopiec wydawał się pewny siebie, Paul mógł odetchnąć jednak dopiero, kiedy zobaczy jego otwarty spadochron.

- Na mój znak - powiedział Parris.

Gdy Marc rzucił się w dół, Paul podskoczył z radości.

W dole P.T., Joel i Rosie krzyczeli do skoczka zachęcająco. Paul przyglądał się skokowi Marca, który bez najmniejszego błędu pomyślnie wylądował. W ciągu paru sekund zebrał czaszę spadochronu i podbiegł do przyjaciół, gdzie Rosie uścisnęła go z całych sił.

- No dobra, Paul - powiedział Parris. - Przypinaj się.

Paul nie musiał skakać po raz kolejny, podobał mu się jednak pierwszy skok, a poza tym dzięki temu czuł silną więź solidarności z Markiem, który wiedział, że obydwaj wznosili się po to, żeby dokonać tego samego.

- Posłuchaj mojej rady - powiedział Parris, gdy Paul stanął na krawędzi klatki, czekając na sygnał z ziemi. - Pamiętaj, czego się nauczyłeś. Więcej skoczków odnosi obrażenia podczas drugiego skoku niż podczas pierwszego, bo są zbyt pewni siebie i zapominają o szkoleniu. A teraz, na mój znak, skacz!

Paul był dumny. Odkąd utworzono Jednostkę Szpiegowsko-Badawczą B, zawsze polegał na Marcu, który pomagał mu przejść treningi fizyczne. Czuł radość, że tym razem to on mógł oddać koledze przysługę. Chłopiec poczuł znane mu już szarpnięcie za ramiona, gdy linka otworzyła spadochron. Nie miał jednak uczucia, że zwalnia, tak jak to miało miejsce po raz pierwszy. Spojrzał w górę, a potem usłyszał, że ktoś krzyczy coś do niego przez megafon. Zamiast dodającego otuchy widoku jedwabnej czaszy spadochronu, którą zobaczył za pierwszym razem, tym razem Paul dostrzegł mały trójkącik materiału trzepoczący hałaśliwie nad poskręcaną plątaniną jedwabiu. Był to koszmar każdego spadochroniarza - niektóre spadochrony nie otwierały się, gdyż nie zostały właściwie złożone. Paul nie zrobił nic niewłaściwego, ot, po prostu pech.

- Szarpnij za linki! - zacharczał ktoś przez megafon.

Paul pociągnął linki łączące go ze spadochronem w nadziei, że dzięki temu poplątany materiał się rozwinie. Ziemia zbliżała się szybko, Paul pomyślał, że za chwilę zginie, ale nagle hałaśliwy trzepot materiału ustał. Chłopiec spojrzał w górę i oto zobaczył cud. Pęd powietrza utorował sobie drogę do poskręcanego jedwabiu i czasza rozwijała się szybko. Tempo opadania znacznie spadło, był jednak zaledwie siedemdziesiąt metrów nad ziemią, a to za mało, by mógł wylądować bezpiecznie.

Gdy Paul ciężko opadł na zmarzniętą trawę, jego obie nogi przeszył potworny ból. Siła upadku sprawiła, że nogi ugięły się gwałtownie w kolanach, które wbiły się w twarz chłopca. Z nosa Paula trysnęła krew, a leżące bez ruchu ciało pokryły napęczniałe warstwy jedwabiu.

- Paul! - krzyknęła Rosie, rzucając się biegiem w stronę brata.

Tuż za nią ruszył P.T. Nim dziewczynka przybiegła na miejsce upadku, dwóch instruktorów zdążyło już odciągnąć spadochron Paula i ostrożnie kładło chłopca na noszach. Paul był nieprzytomny i dolną część twarzy zalewała mu krew.

- Dajcie mi tu ten spadochron! - wrzasnął dowódca bazy. - Sprawdźcie, kto go pakował, i wyciągnijcie z magazynu każdy spadochron z nazwiskiem tej pakowaczki.

- Czy on nie żyje? - zapytała z rozpaczą w głosie Rosie.

- Nie widzę tu nic takiego, z czym nie poradziliby sobie lekarze - powiedział z otuchą w głosie kapral Tweed, a jego dwaj koledzy chwycili za nosze i ruszyli pędem w stronę czekającej ciężarówki. - Ale w tym tygodniu na pewno nie będzie już skoków.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Paul uśmiechnął się, gdy drobna pielęgniarka pocałowała go w policzek.

- Wstań, tylko ostrożnie - powiedziała z mocnym szkockim akcentem. - Musisz się pilnować, inaczej ten nosek już nigdy nie będzie prosty.

Paul pokiwał głową. W tym małym wiejskim szpitalu spędził trzy dni i przez pierwsze dwadzieścia cztery godziny był nieprzytomny. Nogi przeszywał mu ostry ból, gdy stąpał ostrożnie po płytkach podłogi. Twarde lądowanie przypłacił spuchniętymi kostkami i uszkodzeniem więzadeł obu kolan. Nos osłaniały mu kartonowe łubki, które przytrzymywały na miejscu długie kawałki plastra. Operacja nastawienia nosa powiodła się, ale w zatokach wciąż zbierała się krew, dlatego chłopiec mógł oddychać tylko ustami.

- Zrobiłem dla pani taki mały obrazek - powiedział Paul do pielęgniarki, wyjmując z kieszeni spodni arkusz cienkiego papieru. - Nie wyszedł zbyt dobrze.

Pielęgniarka uśmiechnęła się, widząc swój ołówkowy portret.

- Niezbyt dobrze? - zaśmiała się. - Cudowny rysunek. Jesteś słodki, nikt jeszcze nigdy mnie nie narysował.

Paul zaczerwienił się, gdy pielęgniarka pocałowała go jeszcze raz, potem pożegnał się z czwórką innych chorych i ruszył w stronę szpitalnej poczekalni. Na wózkach czekało tam kilku pacjentów, a przy drzwiach stał Takada.

- Zabrałeś wszystko? - zapytał chłopca.

Pielęgniarka postawiła małą walizkę Paula przy nogach instruktora.

- Proszę mu nie pozwalać tego dźwigać - powiedziała do Takady. - Musi na siebie bardzo uważać.

- Dobrze - zgodził się Takada i popatrzył na Paula. - Wszystko w porządku?

Paul już od pewnego czasu obserwował śnieg padający za oknem, nie był jednak przygotowany na widok, który powitał go na progu. Cały świat skrywała skrząca się biel. Pod ścianami szpitala pięły się dwumetrowe zaspy, gałęzie drzew i dachy budynków pokrywała gruba warstwa śniegu. Uczucie przejmującego zimna było jak wstrząs po suchym cieple szpitalnego oddziału. Paul wcisnął dłonie w kieszenie szarego, wełnianego płaszcza i ruszył za Takadą w stronę pokrytego rdzą morrisa, którego instruktor wypożyczył z obozu spadochronowego.

Paul usiadł na miejscu pasażera, a Takada podszedł do przodu wozu i zakręcił korbą. Za trzecim razem silnik zaskoczył z warkotem i Takada krzyknął do Paula, żeby wyciągnął ssanie.

- Jak idzie szkolenie? - zapytał Paul, gdy Takada wsiadł do samochodu.

- Chyba nieźle - odpowiedział mężczyzna, puszczając ręczny hamulec.

- Marc nie miał już żadnych kłopotów?

Takada pokręcił głową.

- Wszystko jest w porządku - powiedział. - Wczoraj wykonał dwa skoki z wellingtona bez żadnych problemów. Norweska spadochroniarka złamała za to nogę.

Paul pokiwał głową.

- Chyba ją poznałem, gdy przywieźli ją do szpitala.

Leciwy samochód wyjechał za szpitalną bramę i strzelił głośno tłumikiem. Wystraszone ptaki zerwały się w niebo, a wóz wyjechał na drogę pokrytą czarnym lodem.

- Dziś rano są ćwiczenia na ziemi - wyjaśnił Takada. - Pozwolili mi przyjechać po ciebie. Po południu będziemy dwa razy skakać i jeśli wszystko pójdzie dobrze, dostaniemy odznaki spadochroniarzy.

- Szkoda, że mnie to ominie - zmartwił się Paul. - A wiecie coś o ostatnim zadaniu Walkera?

Odpowiedź nieco się opóźniła, bo Takada zbyt szybko wszedł w zakręt i tylne koła ześlizgnęły się na przeciwległy pas ruchu. Instruktor był jednak świetnym kierowcą i skręcił gwałtownie kierownicą w stronę poślizgu, dodając jednocześnie gazu i wyprowadzając samochód na prostą.

- Okropne warunki do jazdy - powiedział. - Wydaje mi się, że wszystkie cztery zespoły podejdą do ostatniego zadania, gdy przejdziemy szkolenie. Walker ma przyjechać później.

- Będzie pan brał w nim udział? - zapytał Paul.

- Nie - odparł Takada. - Tylko kandydaci na agentów, nie instruktorzy.

- A są jakieś wieści na temat Hendersona?

- Wczoraj wieczorem rozmawiałem przez telefon z McAfferty. Hendersona przewieziono do szpitala bliżej Londynu. Muszą mu wykonać drobny zabieg, żeby powstrzymać krwawienie.

- A Joan? - chciał wiedzieć Paul.

- Zabrali ją - odparł Takada. - Nie ma żadnych zarzutów, ale umieszczono ją w jakimś ośrodku.

- Och! - zawołał Paul wstrząśnięty. - Mam nadzieję, że Troy radzi sobie z pająkami.

Takada pokręcił głową.

- Spalili je - powiedział i dopiero wtedy przypomniał sobie, że McAfferty prosiła, by nie mówić o tym Paulowi.

Dyrektor sama chciała na spokojnie omówić z nim tę sprawę.

- Co takiego? - Paul poczuł, że brakuje mu tchu, a zatkane zatoki sprawiły, że zaczął mówić przez nos.

- Przykro mi - powiedział Takada - ale toczy się wojna, rozumiesz? Są ważniejsze sprawy niż pająki.

Paul był rozżalony i jednocześnie wściekły.

- One nigdy nikogo nie skrzywdziły! - zawołał gniewnie.

Atmosfera w obozie spadochronowym zmieniła się w ciągu tych trzech dni nieobecności Paula. Gdy chłopiec przyjechał, jego przyjaciele popijali w pawilonie administracyjnym poranną herbatę. Zasady dotyczące rozmów z innymi uczestnikami szkolenia powędrowały do kosza i wszystkie cztery zespoły konwersowały ze sobą swobodnie i przyjaźnie. W centrum uwagi był P.T. Zasiadł za biurkiem, na którym ustawił trzy odwrócone filiżanki. Zabawiał Francuzów i Polaków, przesuwając je po stole i prosząc widzów, by zgadli, pod którą znajduje się piłeczka do ping-ponga. Większość z nich ograł wcześniej w pokera, dlatego nie znalazł się odważny, który postawiłby na tę grę jakiekolwiek pieniądze. -Ja mogę zagrać - powiedział Paul, strzepując śnieg z rękawiczek i wchodząc do sali. Na jego widok Rosie klasnęła w ręce, a z ust pozostałych uczestników szkolenia wydobyły się ciche okrzyki radości. Tylko Luc jako jedyna osoba w sali nawet się nie uśmiechnął.

- Przepraszam, że nie wpadłam do ciebie z wizytą - powiedziała Rosie, całując Paula w policzek - ale całymi dniami trenowaliśmy, a w taką pogodę niebezpiecznie jest poruszać się po drogach.

- W porządku - uśmiechnął się Paul - i tak nie miałem ochoty na pogaduszki. To jak, P.T., chcesz, żebym z tobą zagrał?

P.T. schował piłeczkę do kieszeni i pokręcił głową.

- Z tobą nie gram - uśmiechnął się wesoło. - Wiesz, na czym polega ta sztuczka.

Francuzi zaczęli coś pokrzykiwać, a jeden z Polaków rzucił w P.T. kawałkiem kredy.

- Podstępny kundel! - krzyknął któryś Francuz. - Jak zobaczę cię jeszcze raz z talią kart, wetknę ci je tam, gdzie słońce nie dochodzi.

- Poker to gra wymagająca umiejętności - zaśmiał się P.T. - Nie każdy powinien się z nią mierzyć.

Jedna z norweskich spadochroniarek nalała dwie filiżanki herbaty z wielkiego czajnika i przyniosła je dla Paula i Takady.

- Cukier? - zapytała.

Paul uniósł dwa palce i jęknął z bólu, siadając na krześle. Marc podszedł do niego i usiadł obok.

- Mam ogromne poczucie winy - przyznał. - To by się nie stało, gdyby nie ja. A teraz to ja jestem o dwa skoki od zdobycia oznaki.

- Ktoś w końcu skoczyłby z tym spadochronem - powiedział Paul. - Ja obwiniam tę głupią krowę, która go spakowała, a nie ciebie.

Marc przytaknął.

- Wyciągnęli wszystkie spadochrony pakowane przez tę osobę i znaleźli jeszcze dwa, które były źle złożone.

Paul wzruszył ramionami.

- Jestem pewien, że nie zrobiła tego celowo.

Wszyscy z wyjątkiem Paula zerwali się na równe nogi, gdy przez tylne wejście do sali wszedł sierżant Parris.

- Usiądźcie - powiedział żołnierz i uśmiechnął się, widząc Paula. - Co słychać? - zapytał, podchodząc do jego stolika.

- Nie jest źle - odparł Paul. - Kolana bolą mnie jak diabli, a zimno jeszcze bardziej wzmaga ból.

- Ale wrócisz, gdy już się podkurujesz? - zapytał Parris.

Paul uśmiechnął się.

- Oczywiście, sir. Jeśli mi pozwolą.

- I taka właśnie postawa mi się podoba - powiedział Parris, zwracając się do wszystkich, po czym podszedł do tablicy. - Jak wiecie, dzisiaj wykonacie dwa skoki, najpierw jeden standardowy, podczas którego do nóg będziecie mieli przypasane tobołki z ekwipunkiem. Drugi skok będzie symulacją skoku nocnego. Dostaniecie noktowizory i będziecie musieli wylądować w oznaczonym miejscu, rozmiaru mniej więcej boiska do futbolu, wykorzystując techniki manewrowe, których nauczyliście się wczoraj, podczas ćwiczeń na ziemi. Każdy skok będzie obserwowany z samolotu. Umiejętności manewrowe i technika lądowania będą oceniane przez instruktorów oglądających was z ziemi przez lornetki. Skoki będą oceniane w piętnastu różnych kategoriach na zasadzie dobrze - źle. Pod uwagę będzie brane wszystko, od zapięcia linki i prędkości wyskakiwania po kontrolowane lądowanie i zbieranie spadochronu. Żeby dostać odznakę, w obu skokach będziecie musieli uzyskać w sumie co najmniej dwadzieścia cztery punkty. Są jakieś pytania?

Rosie podniosła rękę.

- Czy w przypadku porażki dostaniemy jeszcze jedną szansę?

- Nie - odpowiedział Parris. - Zdobywacie dwadzieścia cztery punkty albo wracacie i powtarzacie cały tydzień ćwiczeń. Teraz łapcie spadochrony i jazda stąd. Samolot odlatuje za siedem minut z wami albo bez was. Rozejść się.

Paul wstał, opierając się o stół, i patrzył, jak jego koledzy łapią za spadochrony wiszące na drewnianym wieszaku i wybiegają na śnieg. Z dwudziestu czterech osób, które rozpoczynały szkolenie, czwórka go nie ukończyła. Paul przez swoje twarde lądowanie, Norweżka, która złamała nogę, i dwóch Francuzów, którzy zostali wyrzuceni za oblanie egzaminów pisemnych.

- Masz ochotę na przejażdżkę, mały? - zapytał Paula Parris, kierując się do drzwi.

Paul pokręcił głową.

- Dziękuję za propozycję, sir, ale samo wejście po drabince do samolotu zajęłoby mi więcej niż siedem minut.

- W porządku - uśmiechnął się Parris, po czym wyszedł na zewnątrz i wrzasnął: - Ruszać się, gnojki, zanim poczujecie na swych tyłkach moje ciężkie buciory.

Paul patrzył, jak wielki bombowiec kurczy się do rozmiarów czarnej kropki. Po chwili ruszył zdradziecko śliską ścieżką w stronę pawilonu, w którym byli zakwaterowani. Paul chciał rysować, sądził jednak, że przez następny tydzień będzie zajęty, wykorzystał więc w szpitalu cały zapas papieru. Zatrzymał się na chwilę przy łóżku Luca, zastanawiając się, czy nie przeprowadzić małej akcji sabotażowej wobec jego rzeczy i trochę się rozerwać. Sprowadziłoby to jednak na niego więcej kłopotów, niż to było warte. Podniósł więc jedną z książek, w których zaczytywał się Luc. Była to mała powieść kowbojska w twardej oprawie.

Paula nie interesowały jednak takie historie, dlatego po kilku stronach myślami przeniósł się już zupełnie gdzie indziej i gapił się przez okno na dużego sedana marki Rover z przyczepioną niewielką przyczepą, który zatrzymał się przed pawilonem administracyjnym. Kierowca w mundurze oficera RAF-u otworzył tylne drzwi i dowódca bazy w okamgnieniu zasalutował przed mężczyzną, który wysiadł z samochodu. Paul domyślił się, że przyjechał wicemarszałek Walker. Groźba likwidacji jednostki B zrobiła z Walkera potwora. Wystarczyło, że Paul usłyszał jego nazwisko, wypowiadane zawsze z pogardą, a w jego wyobraźni rysowała się od razu straszna postać. Dlatego nieco się zawiódł, widząc człowieka przeciętnego wzrostu, w dobrze skrojonym mundurze i z krzaczastymi rudymi wąsami. Paul był zbyt daleko, by słyszeć rozmowę, widział jednak, jak oficerowie podają sobie ręce, i dobiegł go ich śmiech. Z pewnością Walker bywał tutaj nieraz, przygotowując swoje tajemnicze zadania końcowe dla kandydatów na szpiegów, i był w dobrej komitywie z dowódcą bazy.

Gdy kierowca Walkera i młodszy oficer nosili walizki do kwater oficerskich, Paul rozmyślał o swoim szkoleniu. Henderson zawsze powtarzał rekrutom, że informacji nigdy nie za wiele. Walker nie miał pojęcia, że Paul jest w bazie, i chłopiec zdał sobie sprawę, że mógłby dowiedzieć się czegoś pożytecznego dla swoich przyjaciół. Paul pożyczył sobie jeden ze swetrów P.T. i wciągnął go na własny, po czym wyszedł na dwór. Nie chciał, by ktoś go zauważył, obszedł więc pawilon i zszedł zbocze m niewielkiego pagórka aż do wyznaczonej siatką z drutu granicy obozu. Śnieg sięgał mu po kolana, marsz w takich warunkach wywoływał silny ból kostek i kolan, a po kilkunastu krokach nogawki spodni miał przemoczone. Mimo to w końcu podkradł się do mesy oficerskiej i zajrzał przez okno. W środku stały bagaże, ale pomieszczenie było puste. Znalazł wreszcie Walkera i jego współpracowników, idąc po śladach opon, dobrze widocznych w śniegu. Przyczepę, która przyjechała z nimi, przeciągnięto ręcznie i ustawiono obok pawilonu P. Z przyczepy zdjęto plandekę. Był to nęcący cel, ale Paul ledwie stawiał kroki, a o bieganiu w ogóle nie mogło być mowy, nie mógł więc sobie pozwolić na to, by ktoś go dostrzegł. Musiał się dowiedzieć, gdzie są oficerowie, przed podjęciem jakichkolwiek działań. Gdy Paul zakradł się do okna, usłyszał, jak ktoś wrzuca do paleniska bryły węgla.

- Rusz się trochę, Jamieson! Potwornie tu zimno.

Na twarzy Paula pojawił się uśmiech. Pawilon P zbudowany był z pojedynczej warstwy desek, słyszał więc wszystko, co mówiono w środku.

- Przepraszam, panie marszałku - padła odpowiedź.

Wiejski akcent nie pasował do oficera, więc Paul potrafił już rozróżnić głos Walkera i głos człowieka, który przywiózł go do Szkocji.

- Black, niech pan przygotuje mapy - rozkazał Walker. - Proszę jednak niczego nie wieszać, żeby jakiś ciekawski idiota nie podejrzał czegoś przez okno. Jamieson, niech pan idzie do hangarów. Proszę sprawdzić dane meteorologiczne i dopilnować, czy mechanicy i piloci wiedzą, co, gdzie i kiedy. Piloci i sprzęt mają być gotowi do startu o trzeciej.

Stojący w śniegu Paul zerknął szybko do środka przez okno.

- Jakieś specjalne polecenia, sir? - zapytał Jamieson.

- Może przeciąć parę linek w spadochronach tych gówniarzy od Hendersona, co?

Walker zaśmiał się hałaśliwie.

- Niestety, musimy być bardziej delikatni. Ludzie zaczęliby gadać, gdyby te gnojki się pozabijały.

- Ma pan rację, sir - odparł sucho Jamieson.

- Zresztą banda zasranych dzieciaków i tak wiele nie dokona. Szanse mają zerowe - odpowiedział Walker. - Chyba że będzie im sprzyjać szczęście. Nigdy nic nie wiadomo, przezorny zawsze ubezpieczony.

- To prawda, sir - przyznał Jamieson.

Paul schował się za zaspą obok ściany pawilonu, słysząc, jak Jamieson zmierza w stronę hangarów. Henderson żywił poważne obawy związane z tym, że za ostateczny test odpowiada właśnie Walker. Ostrzegł swoich rekrutów, że marszałek być może spróbuje utrudnić im wykonanie zadania. Teraz było to już pewne, ale czy Paul był w stanie cokolwiek zdziałać?

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Paul przyglądał się ciężarówce, która przywiozła uczestników szkolenia z drugiej serii skoków. Ziemię pokrywała gruba warstwa śniegu, a słońce powoli chowało się za wzgórzami, które rzucały długie cienie na iskrzącą biel lotniska. Dwaj instruktorzy odeszli szybko, by zdać raport, a trzy dziewczyny z WAAF zebrały rozwinięte spadochrony, które skoczkowie wyrzucili z tyłu ciężarówki. Wreszcie nadeszli też oni sami, zmęczeni i przemarznięci. Rosie trochę kulała, ale nie było to nic niezwykłego po skoku ze spadochronem. Poza tym wszyscy wyglądali na niekontuzjowanych. Piątka dzieci pobiegła do swojego pawilonu i zebrała się wokół elektrycznego grzejnika, z ulgą wyciągając do niego zmarznięte ręce.

- Cudownie - uśmiechnęła się Rosie, poruszając palcami nad rozjarzonym pomarańczowo grzejnikiem.

Marc usiadł na łóżku i rozwiązał buty. Skarpetki i nogawki spodni miał przemoczone po przejściu w głębokim śniegu dwóch kilometrów od strefy zrzutu do ciężarówki. Paul stał przy stole i Marc nie mógł się oprzeć, żeby nie rzucić w niego zwiniętą w kulkę mokrą skarpetką.

-Pudło! - zaśmiał się Paul, gdy skarpetka pacnęła w ścianę.

Takada przyszedł z kantyny z tacą zastawioną kubkami i dzbankiem gorącej herbaty.

- No, to jak wam poszło? - dopytywał się Paul.

- Trzymaj kciuki - powiedział Joel. - Ale chyba było w porządku. Kiedy wylądował wellington?

- Dwadzieścia pięć minut, może pół godziny temu - odparł Paul. - A co?

- Czekamy na egzaminatorów, tłumoku - wtrącił Luc, przepychając się do stołu i łapiąc pierwszy kubek.

- Dwadzieścia cztery punkty albo klapa - przypomniał im Marc. - Ja straciłem co najmniej dwa, gdy zapomniałem przy pierwszym skoku wpiąć linkę.

- Ale przynajmniej zauważyłeś, że się nie wpiąłeś, zanim wyskoczyłeś. Pofrunąłbyś wtedy bez spadochronu - powiedział wesoło Joel.

- W ciągu godziny będziemy wszystko wiedzieć - powiedział Takada z niespotykaną u niego obawą w głosie.

Takada był Azjatą, nie było więc mowy o tym, żeby mógł zostać zrzucony na teren okupowanej przez nazistów Europy. Przeszedł szkolenie spadochronowe po to, by pomagać w przygotowaniach przyszłym rekrutom. Mimo to tak jak wszyscy chciał zdać i otrzymać odznakę spadochroniarza. Paul zastanawiał się, czy nie powiedzieć mu o wicemarszałku Walkerze i jego planie, by uniemożliwić im wykonanie końcowego zadania. Takada jednak zawsze ściśle przestrzegał przepisów i pewnie powiedziałby im, że nie mogą nic zrobić. Paul nie chciał mówić o sprawie wszystkim, bo pewnie skończyłoby się kłótnią i w końcu nic by nie zdziałali. Potrzebował jednak pomocy. P.T. nadawał się do niej idealnie. Urodzony cwaniak, którego ojciec wychował na kłamcę i złodzieja. Paul dał P.T. kilka minut na wypicie herbaty i przebranie się w suche ubranie i dopiero wtedy podszedł do jego łóżka.

- Muszę z tobą pogadać na osobności - powiedział konspiracyjnym szeptem. P.T. uśmiechnął się.

- Tylko nie mów, że wpędziłeś w kłopoty którąś z tych gorących pielęgniareczek w szpitalu.

Paul zaśmiał się, szybko jednak przybrał poważny wyraz twarzy.

- Podsłuchiwałem Walkera i jego dwóch asystentów. Wyciągną was z łóżek około drugiej i zapoznają z zadaniem. Potem polecicie wellingtonem i zostaniecie zrzuceni nad jakąś nieznaną lokalizacją.

- Po co?

- A to jest pytanie za milion dolarów - odrzekł Paul, wzruszając ramionami. - Chodzi o to, że Walker chce utrudnić życie waszej grupie.

- To przecież wiemy od początku - powiedział P.T. - Pytanie brzmi jednak, jak bardzo?

- Wydaje mi się, że zrzucą was dalej od celu niż pozostałe trzy zespoły -wyjaśnił Paul. - W tej kwestii nie możemy nic zrobić, ale kierowca Walkera wyciągał z przyczepy jakieś worki z ekwipunkiem, po jednym dla każdego rekruta. Walker przypominał mu, żeby trafiły do nas te właściwe.

- Pewnie te, w których Walker namieszał - powiedział P.T., marszcząc brwi.

- Wiem, gdzie są - oznajmił Paul. - Położyli je w sali P, tam gdzie są spadochrony i cała reszta sprzętu. Wszystko jest poukładane i przygotowane na jutrzejszą odprawę, widziałem nawet, które są przeznaczone dla naszego zespołu. W drzwiach do pawilonu jest dosyć prosty zamek, nie mam jednak pilniczka ani nic takiego, czym można by je otworzyć.

P.T. pokiwał głową.

- Jeśli otworzymy drzwi siłą, nabiorą podejrzeń. Walker załatwi nas, bo chcieliśmy oszukiwać.

- Zawsze możemy powiedzieć, że wykazaliśmy się inicjatywą - powiedział Paul.

- Przecież chodzi o spryt w uzyskaniu informacji, do tego nas szkolą, prawda?

- Zgadza się - przytaknął P.T. - Ale między oszukiwaniem a wykazywaniem inicjatywy jest cienka linia. Walker nas nienawidzi, dlatego wiem, po której stronie linii by nas ustawił.

- W takim razie musimy zdobyć klucz.

- Kto go miał? - zapytał P.T. - Widziałeś, gdzie go odłożyli?

Paul pokręcił głową.

- Zaglądałem przez okno z boku pawilonu, widziałem tylko wnętrze, a drzwi zamykali z drugiej strony.

W tej właśnie chwili do łóżka P.T. podeszła Rosie. Dziewczynka miała gołe nogi i była ubrana w męską koszulę sięgającą kolan.

- Co wy tu knujecie? - zapytała.

P.T. i Paul obawiali się, żeby Luc nie wetknął w ich sprawy swojego nosa, dlatego przeszli do stołu, który stał w odległym końcu sali, i wyjaśnili wszystko Rosie.

- Sprzątaczki - powiedziała Rosie, gdy zrozumiała, o co chodzi. - Kilka dziewczyn z WAAF zajmuje się sprzątaniem. Gadałyśmy parę razy w łazience.

- Mają klucze? - zapytał Paul.

Rosie wzruszyła ramionami.

- Przecież muszą dostawać się do pomieszczeń. Jeśli nie mają własnych kluczy, to na pewno wiedzą, skąd je wziąć.

- Ale pożyczą ci je? - zapytał P.T.

- Chyba tak - powiedziała Rosie - jeśli dobrze to rozegram. Będzie mi potrzebny Paul, chodź.

- A ja? - zapytał P.T.

- Idź i czekaj przy sali - powiedziała dziewczynka. - Tam się spotkamy.

Rosie zawsze lubiła rządzić, Paul nie był zatem zdziwiony, że przejęła inicjatywę. Szybko włożyła spodnie i kurtkę i wyciągnęła Paula na zewnątrz na śnieg.

- Rusz się - mruknęła sztywno.

- Nie mogę - zaprotestował Paul.

Wraz z upływem czasu stawy rozluźniły mu się nieco, ale mimo to kolana i kostki wciąż go bolały. Mógł więc pozwolić sobie tylko na spacer wolnym krokiem. By uniknąć podejrzeń, P.T. wyszedł kilka minut wcześniej, nim skierował się w stronę sali wykładowej. W tym czasie Rosie zapukała do drzwi pawilonu dziewcząt z WAAF.

- Bądź cicho, chyba że ktoś się do ciebie odezwie - nakazała bratu.

Jej stanowczy ton zmienił się radykalnie, gdy weszła do środka.

- Cześć, dziewczyny! - przywitała się radośnie. - Och, ale tu u was cieplutko.

Pawilon był taki sam jak ten, w którym mieszkały dzieci, tyle tylko że stali mieszkańcy bazy mieli kominek i materace na sprężynach. Dziewczyny także powiesiły sobie na ścianach plakaty kinowe i wynalazły kilka starych chodników, którymi przykryły gołe deski podłogi.

W pawilonie spało dziesięć dziewczyn, ale w tej chwili obecne były tylko trzy. Na szczęście była wśród nich nastolatka o imieniu Iris, którą miała nadzieję znaleźć Rosie.

- Co słychać, mała? - zapytała Iris z tak ciężkim północno-wschodnim akcentem, że należało się mocno skupiać na tym, co mówi.

Paul czuł się nieco zażenowany, gdy wszedł dalej do pawilonu i stanął za siostrą. To był świat dziewcząt, na sznurkach suszyła się damska bielizna, wszędzie unosił się zapach pudru i perfum zmieszany z zapachem potu i mokrej skóry, z której wykonane było obuwie.

- Pomyślałam, że znajdę cię tutaj o tej porze - powiedziała Rosie, zniżając głos, gdy podeszła do łóżka.

Żadna z pozostałych dziewcząt nie wydawała się zainteresowana jej przyjściem.

- W zasadzie to nie ma gdzie iść. Nuda - podsumowała Iris.

Zabrzmiało to tak, jakby po części była to wina Rosie.

- Możemy przegrać tę wojnę. Wyszłabym sobie za jakiegoś fajnego wielkiego Niemca i wyrwała się z tej parszywej dziury.

Paul był wstrząśnięty, ale Rosie najwyraźniej była przyzwyczajona do takich tekstów.

- To jest mój brat, Paul.

- Witaj, kolego - powiedziała głośno Iris. - A ja sobie myślałam, że jesteś taką małpą maskotką Rosie.

W opinii Iris jej wypowiedź była niesłychanie zabawna, dlatego wybuchła histerycznym śmiechem. Paul znał tę dziewczynę od minuty, ale już doszedł do wniosku, że była to najbardziej irytująca osoba, jaką kiedykolwiek w życiu spotkał.

- Ale dobrze widzieć, że jesteś w lepszej formie - powiedziała Iris. - Siostra bardzo się o ciebie martwiła.

- Dziękuję - odpowiedział niewyraźnie Paul.

- No właśnie - wtrąciła Rosie, wskazując na Paula. - Ten głupek zostawił swój hełm w pawilonie P, a wiesz, jacy są ci instruktorzy. Parris będzie się wściekał.

- Oj, tego byśmy nie chcieli - zaśmiała się Iris. - Prawda, robaczku?

Iris złapała policzki Paula czterema tłustymi paluszkami i potrząsnęła jego głową w prawo i w lewo.

- Milusi chłopczyk - uśmiechnęła się. - Taki delikatny, nie tak jak moi bracia. To prawdziwi mali dranie. Wiesz co, Rosie? Gdy ostatnio pojechałam do domu na przepustkę, ten młodszy, który ma osiem lat, nasikał mi przed wyjazdem do walizki. Następnym razem, jak go zobaczę, rozwalę mu łeb.

- Zasłużył sobie na to - zgodziła się Rosie. - To jak, masz klucze? Sprzątacie tam przecież.

- Nie, ale ona ma! - krzyknęła Iris. - Julio, daj tej małej swoje klucze, tylko na chwilę.

Julia była ładną dziewczyną, a jej zgrabne ciało niemal unosiło się nad łóżkiem, na którym siedziała, piłując paznokcie. Popatrzyła na Rosie podejrzliwie, ale najwyraźniej nie miała ochoty na dyskusję z Iris i rzuciła dziewczynce klucze.

- Dzięki, dziewczyny - powiedziała radośnie Rosie, wyciągając Paula na dwór. - Ratujecie nam życie. Będę za pięć minut, najwyżej za dziesięć.

- Aj - jęknął Paul, wzdrygając się, gdy ruszyli w stronę sali wykładowej. - Głos tej dziewczyny brzmi jak pisk kredy na tablicy.

Rosie zaśmiała się.

- A myślałam, że ci się spodobała, robaczku?

- Spadaj - powiedział Paul. - Miała poobgryzane paznokcie, a paluchy śmierdziały jej papierochami.

- Zgadza się, ona jest beznadziejna - przytaknęła Rosie. - Byłam kiedyś razem z nią w łazience i darła się tam na całe gardło, jak to pokłóciła się z jednym z oficerów i wysypała mu na głowę popiół z popielniczki.

- Ona musi być zdrowo stuknięta - oświadczył Paul.

Rosie zaczęła naśladować akcent Iris.

- Powiedziałam mu: „Spróbuj tylko na mnie donieść, a powiem wszystko twojej paniusi. Dowie się ze szczegółami, co tutaj wyprawialiśmy. Załatwię cię tak, że popamiętasz”.

Paul parsknął śmiechem.

- Żal mi tego wielkiego Niemca, za którego ona chce wyjść. Chłopina wygrałby wojnę, a skończyłby z kimś takim.

Nim doszli do sali, Rosie sprawdziła, czy w pobliżu nikt się nie kręci. Dopiero wtedy zadzwoniła kluczami przed nosem P.T.

- Dobra robota - szepnął radośnie chłopak i pocałował Rosie w policzek. - Powęszyłem trochę przy innych pawilonach. Walker siedzi w mesie oficerskiej, raczy się whisky i chyba nie ma zamiaru się stamtąd ruszać. Jego kierowca gra w kości z jednym z żandarmów.

- Świetnie - powiedział Paul.

- Rosie, zostajesz na czatach - powiedział PT., próbując odczytać zawieszki przyczepione do każdego klucza. - Zastukaj w ścianę trzy razy, jeśli zobaczysz, że ktoś idzie, i postaraj się zatrzymać go, jak długo się da. Poflirtuj trochę, no, wiesz sama. Paul musi wejść ze mną do środka, on wie, które worki sprawdzić.

Nim doszli do drzwi, Paul znalazł właściwy klucz i po chwili chłopcy znaleźli się w środku.

- To te pięć worków, tutaj, przy drzwiach - szepnął Paul.

P.T. zaciągnął zasłony. Dla pewności zapalił tylko niewielką żarówkę nad tablicą, nie włączając głównych lamp zwisających z sufitu. Spadochroniarze potrzebują wolnych rąk podczas skoku, dlatego spadochron mają na plecach. Ich worki na ekwipunek przypominały długie rury z materiału, które przypina się wzdłuż uda.

- Zobacz tylko - powiedział Paul, otwierając worek przeznaczony dla jednego z dzieciaków. - Zepsuty kompas, nóż wojskowy tak tępy, że nawet masła byś nie przekroił. Wszystko ubabrane piaskiem i olejem. Ohyda.

P.T. otworzył worek przeznaczony dla norweskiej spadochroniarki.

- Masz rację - powiedział, pokazując Paulowi zawartość.

W worku było dwa razy więcej przedmiotów niż w przypadku wyposażenia dla dzieci. Oprócz tego znajdowała się tam porcja czekolady, zestaw do rozpalania ognia, wodoodporne mapy i kieszonkowa latarka.

- Co o tym sądzisz? - zapytał Paul. - Moglibyśmy wziąć dwa różne worki do dowódcy bazy i złożyć zażalenie.

- I co tym udowodnisz? - spytał P.T. - To ty słyszałeś, jak mówili, że te worki są dla nas, ale nie masz żadnego dowodu. Twoje słowo przeciwko słowu wicemarszałka. Jedyne, co możemy zrobić, to podmienić trochę wyposażenia między workami, ale... P.T. urwał w pół zdania, bo do sali wpadła Rosie.

- Żandarmeria - szepnęła wystraszona, zamykając za sobą drzwi. - Chyba nas zobaczyli.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Paul i Rosie zanurkowali pod stojące pod oknami stoliki, a P.T. rzucił się między drewnianymi biurkami w stronę tablicy i wyłączył światło. Przycupnęli w ciemności, oddychając niespokojnie i wsłuchując się w tykający na ścianie zegar. Minęło dwadzieścia sekund.

- Może poszli dalej - szepnął Paul.

Jego słowa nie przebrzmiały jeszcze do końca, gdy w zamku zazgrzytał klucz. Paul pomyślał, że wszystko stracone, gdy do środka wszedł żołnierz żandarmerii wojskowej. Luc już raz wpadł w kłopoty i dowódca bazy, który wydawał się przyjacielem wicemarszałka Walkera, zagroził im, że wyrzuci wszystkie dzieci, jeśli znów nabroją. Chudy żandarm zapalił światło i rozejrzał się z ciekawością. Na czole Paula perliły się krople potu. Żandarm podszedł do jednego z worków i zaczął odpinać pasek, który trzymał w miejscu osłaniający go z góry kawałek brezentu. Takie zachowanie wydało się Paulowi bardzo dziwne, ale jego zdumienie zamieniło się w przerażenie, gdy P.T. wyskoczył spod biurka przy tablicy i głośno krzyknął, kładąc jednocześnie ręce na ramionach oficera. Paul pomyślał, że P.T. zwariował, ale gdy żandarm odwrócił się, chłopiec rozpoznał polskiego rekruta - Tomaszewskiego. Tomaszewski zbladł i potykając się, odskoczył pod ścianę.

- Co wy tu robicie? - zapytał, widząc Paula i Rosie, którzy także wypełzli spod stolików.

- To samo co pan. Przyszliśmy na zwiad - uśmiechnął się P.T. - Niezły numer z tym mundurem. Skąd go pan wytrzasnął?

- Przekupiliśmy dziewczyny z pralni - wyjaśnił Tomaszewski. - Czego się do tej pory dowiedzieliście?

- Nic z tego - odparł P.T, wskazując ręką lotnisko. - Tam szkoliliśmy się wszyscy razem, ale o ile mi wiadomo, teraz będziemy działać przeciwko sobie.

Polak uśmiechnął się nerwowo, a na twarzy P.T. pojawił się identyczny uśmiech. Rosie pokiwała głową i szybko wyszła na zewnątrz, by znów stanąć na czatach.

- Ja tylko chcę nasze instrukcje - tłumaczył się Polak. - Widzieliście jakieś dokumenty po polsku?

Paul wskazał palcem róg pomieszczenia.

- Tam leżą dwa zestawy worków, w każdym są cztery sztuki. O, tu, pod oknem - powiedział. - Was jest czterech, więc to pewnie jeden z nich.

Tomaszewski wyglądał na zadowolonego. Podszedł pod okno i otworzył jeden z worków.

- Po polsku - oznajmił z triumfem w głosie, wyciągając mapę z worka.

W tym samym czasie Paul i P.T. zaczęli wymieniać niektóre elementy zepsutego wyposażenia, które znaleźli w swoich workach, na nowy sprzęt, jaki mieli otrzymać Francuzi. Wydawało się, że Tomaszewskiemu wystarczy zabranie dokumentacji, jednak spostrzegł, że dzieciaki zachowują się podejrzanie.

- Co wy tu kombinujecie przy tych workach? Ruszaliście nasze?

- Marszałek Walker nie akceptuje pomysłu, żeby dzieci brały udział w tajnych misjach. Niech pan zobaczy, jaki szmelc nam tu powkładali - wyjaśnił P.T., podnosząc do góry kompas, który był tak zardzewiały, że jego igła nawet nie drgnęła.

Tomaszewski się uśmiechnął.

- Więc wy naprawdę szkolicie się do pracy operacyjnej?

P.T. wygadał coś, czego nie powinien był powiedzieć, dlatego dodał obronnym tonem:

- A pan myślał, że uczymy się skakać z samolotu po to, by potem wracać do mamusi?

Tomaszewski trawił jego słowa przez kilka sekund, po czym przyjrzał się dokładnie zepsutemu kompasowi.

- Nikt nie będzie podejrzewał dzieci - powiedział z uśmiechem. - Jeśli zostaniecie wykorzystani w odpowiedni sposób, będziecie bezcenni. Nie zasługujecie na to, żeby Walker sabotował wasze zadanie, ale sprzętu mojego zespołu nie ważcie się tknąć.

Paul wskazał na pięć worków, z których wyciągali ekwipunek.

- Bierzemy sprzęt tylko od Francuzów.

Tomaszewski pokiwał głową.

- Nie wiem, na czym polega zadanie Walkera - powiedział. - Mam jednak nadzieję, że nie będę musiał się wykłócać z tymi gnojami.

P.T. popatrzył na Polaka i uśmiechnął się.

- Jeśli nawet pan się przez nich denerwuje, to jak my się mamy czuć? Paul jest kontuzjowany i nie idzie z nami, a Marc i Joel są niewiele więksi od niego. No i Rosie jest tylko dziewczyną.

Polak wetknął dokumenty pod bluzę i wyciągnął rękę, by uścisnąć dłoń P.T.

- Powodzenia - powiedział.

- Nawzajem - uśmiechnął się Paul. - Cokolwiek się wydarzy dziś w nocy, jestem pewien, że nie będziemy się nudzić.

Rosie wetknęła głowę do środka i szepnęła nerwowo.

- Przestaniecie plotkować? Ruszcie się trochę - syknęła. - Powiedziałam Iris, że oddam jej klucze za dziesięć minut.

Gdy Tomaszewski wyszedł, Paul i P.T kończyli podmieniać elementy wyposażenia. Walker albo któryś z jego asystentów mógł zajrzeć do któregoś z worków i chłopcy nie chcieli, żeby na pierwszy rzut oka było widać, że coś jest nie tak. Na wierzchu zostawili więc sporo uszkodzonego sprzętu, upewniając się jednak, że mieli dwa sprawne kompasy, działające latarki, wodoodporne mapy i przynajmniej jeden sprawny element wyposażenia.

P.T. poklepał Paula po plecach, gdy z powrotem znaleźli się na dworze.

- Z tym szmelcem, który dał nam Walker, daleko byśmy nie zaszli. Może i zostaniesz z Takadą, ale jeśli nam się uda, będzie to w równym stopniu także twoja zasługa.

Paul poczuł dumę ze słów uznania, które wyraził starszy kolega, i uśmiechnął się, gdy ruszyli z powrotem do pawilonu.

Rosie zamknęła na klucz salę wykładową i pobiegła do dziewcząt z WAAR. Na szczęście Iris gdzieś poszła i Julia nawet nie mrugnęła okiem, gdy Rosie oddawała jej klucze.

- Zajrzeliście do worków? - zapytała dziewczyna z silnym akcentem prosto z zapyziałej wiejskiej szkółki.

Nawet gdyby bardzo się starała, między nią a Iris nie było większej różnicy. Rosie zamarła przerażona.

- Do worków? - zapytała, starając się, by ton jej głosu brzmiał jak najbardziej niewinnie. Jej twarz pokryła się jednak ognistą czerwienią.

- Za każdym razem, gdy Walker przyjeżdża, zawsze ktoś próbuje się dostać do tej sali - powiedziała z uśmiechem Julia. - Zazwyczaj się nie zgadzamy, ale wy wyglądacie na dobre dzieciaki. Parę tygodni temu mieliśmy tu nawet Belga, który twierdził, że jest księciem, i proponował nam czek na dwieście funtów.

Rosie wybuchnęła śmiechem.

- I co? Przyjęłyście go?

- Powiedziałyśmy, że interesuje nas tylko gotówka. Nudno tu trochę i zawsze to jakaś rozrywka, gdy przychodzą rekruci i kombinują, jak wyciągnąć od nas klucze. Dorobiłyśmy sobie nawet w mieście dodatkowy komplet, żeby nie narobić sobie kłopotu, gdyby któreś z was z nimi uciekło.

- No cóż, dzięki, Julio - powiedziała grzecznie Rosie. - Nie masz pojęcia, jak bardzo nam pomogłaś.

Podczas ich eskapady zgasły ostatnie promienie słońca, zrobiło się bardzo zimno i w drodze do pawilonu mieszkalnego Rosie wciskała dłonie w kieszenie płaszcza. Gdy podeszła bliżej, usłyszała okrzyki radości, zaczęła więc biec, zdawszy sobie sprawę, że ogłoszono wyniki ostatnich dwóch skoków. Pomiędzy dwoma kolejnymi pawilonami dziewczynka zobaczyła Polaków próbujących strącić na ziemię Francuza, który wspiął się na dach ich pawilonu i zrzucał na nich całe połacie śniegu. Inna grupa walczyła zażarcie na śnieżki ze spadochroniarkami z Norwegii.

Gdy Rosie dotarła w końcu do ich pawilonu, drzwi otworzyły się z trzaskiem i na zewnątrz wypadło pięciu chłopców, którzy natychmiast zasypali ją śnieżkami. Dziewczynka pisnęła, gdy śniegowa kulka trafiła ją prosto w nos. Potknęła się na skraju ścieżki i pacnęła tyłkiem w pokrytą cienkim lodem kałużę.

- Już nie żyjecie! - wrzasnęła, podnosząc się na nogi. - Dopiero co przebrałam się w suche spodnie, a teraz obie pary są przemoczone!

- Dostałaś dwadzieścia sześć na trzydzieści - powiedział jej P.T. - Ja z Lukiem mamy po dwadzieścia osiem, Marc dwadzieścia siedem, a Joel dwadzieścia pięć. Ale najważniejsze, że wszyscy zdaliśmy.

- Och, to cudownie! - krzyknęła Rosie. Jej nastrój gwałtownie się zmienił i dziewczynka podbiegła, żeby dać P.T. buziaka. - A co z Takadą?

- Trzydzieści na trzydzieści - oświadczył P.T - Moim zdaniem odstawił pokazówkę.

Rosie gwałtownie puściła chłopaka, gdy oberwała śnieżką w głowę. Spojrzała w bok i zobaczyła, że rzucał Marc.

- Myślisz, że ujdzie ci to płazem?! - ryknęła, po czym nachyliła się ku ziemi, nabrała garść śniegu i krzycząc, rzuciła się w ciemność za Markiem. - Tak, tak! Lepiej uciekaj!

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

- Ruszać się, ruszać, ruszać! - krzyczał kapral Tweed, stojąc w drzwiach pawilonu. - Odprawa w sali wykładowej B! Ubierać się i wychodzić na ten przecudny śnieg.

Było wpół do drugiej w nocy. Marc zawiązał buty i złapał swój nóż myśliwski oraz paczkę cukierków.

- To możesz zostawić - powiedział Tweed. - Rekrutom wolno mieć tylko ubranie, które mają na sobie, i ekwipunek, który otrzymają na odprawie.

Podczas gdy pięcioro zdrowych rekrutów szykowało się w pośpiechu do wyjścia, Paul usiadł na łóżku zaspany i zadrżał, gdy owiało go zimne powietrze wpadające przez otwarte drzwi. Cieszył się, że będzie mógł spać dalej, gdy tylko skończy się to zamieszanie.

- Powodzenia - odezwał się do Rosie, która właśnie mijała jego łóżko.

Takadę także obudził hałas. Stanął w drzwiach swojej klitki w podkoszulku i spodniach od piżamy.

- Weźcie dużo ciepłych rzeczy - poradził. - Dwa swetry, ciepłe rękawice. Jak będzie za dużo, to wyrzucicie, ale jak za mało, to zamarzniecie na śmierć.

Luc poszedł za radą Takady i wrócił po dodatkowy sweter. Popatrzył na Paula z nieoczekiwaną sympatią.

- Dobrze zrobiłeś, że udało ci się trochę powęszyć - powiedział. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie wetknął choć małej szpilki. - Chudzielec z ciebie i mięczak, więc pewnie lepiej, że nie ruszasz z nami na to zadanie.

Paul puścił uwagę mimo uszu.

- Postaraj się nie walczyć z resztą zespołu - westchnął.

Luc dobiegł do drzwi ostatni i Tweed nawrzeszczał na niego:

- Jak mówię, że się ruszać, to macie się ruszać! Nie wolno wracać do łóżeczka po dodatkowe ubrania! A teraz biegiem, jazda na odprawę!

Gdy ostatni rekrut zniknął za drzwiami, Takada zamknął je i przeszedł między łóżkami do Paula. Po drodze zbierał porozrzucane rzeczy, które leżały tam, gdzie w pośpiechu ubierały się dzieci.

- Już tu nie wrócą - powiedział, podnosząc tenisówkę Luca i rzucając ją w stronę walizki na jego łóżku. - Jutro rano wszystko spakujemy, McAfferty przyśle po nas ciężarówkę, na którą załadujemy rzeczy i wrócimy do obozu.

- Mam nadzieję, że poradzą sobie z zadaniem - powiedział Paul do Takady, który usiadł na łóżku obok - bez względu na to, na czym będzie ono polegać.

- Liczę na to - przytaknął Takada. - Jeśli zlikwidują naszą jednostkę, wrócę do obozu internowania.

Słysząc to, Paul pomyślał, że może powinien był mu o wszystkim opowiedzieć. Teraz jednak było już za późno.

- Mimo wszystko cieszę się, że mnie tam nie będzie - przyznał Paul, spoglądając w stronę okna. - To chyba jedna z najzimniejszych nocy, jakie widziałem.

Pawilon P wypełniały podenerwowane szepty. Marc, Luc, P.T., Joel i Rosie dostali polecenie, by usiąść przy swoich workach z ekwipunkiem, które leżały przy drzwiach na końcu pomieszczenia. P.T. zajrzał do środka i odetchnął z ulgą. Wszystkie rzeczy leżały tak, jak je zostawili, razem z dobrym kompasem Francuzów i racjami czekolady, które ukradł norweskim spadochroniarkom.

Wszyscy wstali gwałtownie, gdy wicemarszałek Walker wszedł do środka. Trzymał w ręku plik notatek, a po zaczerwienionej twarzy można się było domyślić, że nieco za dużo wypił.

- Siadać - rozkazał twardym głosem, gdy stanął przed tablicą i odwrócił się do zebranych. Kiedy krzesła przestały szurać o podłogę, mówił dalej: - Słuchajcie uważnie, bo powiem to tylko raz i nie będę odpowiadał na żadne pytania. Mam gdzieś, jeśli czegoś nie dosłyszycie albo nie zrozumiecie po angielsku. W różnych obozach szkoleniowych w Wielkiej Brytanii spędziliście od trzech do sześciu miesięcy. Teraz każdy zespół musi udowodnić swoją wartość, wykonując zadanie w prawdziwych warunkach. Wszyscy zostaliście skierowani do swoich pakietów ekwipunku. Każdy zespół zostanie zrzucony w innej lokalizacji na północy Anglii. Pierwsza skacze ekipa francuska, zaraz po niej zespół norweski. Reszta poleci dalej, przez mniej więcej piętnaście minut do drugiej strefy zrzutów, gdzie wyskoczą dzieciaki i prawie zaraz za nimi Polacy. Oto wasz cel. - Walker skinął ręką na swojego asystenta Jamiesona, który rozwinął duże zdjęcie ogromnego działa zamontowanego na obrotowym cokole. - Oto dwudziestomilimetrowe działko przeciwlotnicze. Działka tego typu rozstawione zostały w najważniejszych z punktu widzenia wojska i przemysłu miejscach w całej Wielkiej Brytanii. Ich zadaniem jest zapobieganie niskopułapowym nalotom Niemców. Każdy zespół otrzyma mapy, na których zaznaczone zostaną trzy miejsca, gdzie zainstalowano jedno lub więcej takich dział. Waszym zadaniem jest zdjęcie takiego działka z mocowania i wykradzenie go. Gdy już je zdobędziecie, musicie dostarczyć je do Londynu na stację King's Cross i okazać je w Biurze Rzeczy Znalezionych przy peronie trzecim. W ten sposób będziemy mogli sprawdzić waszą przydatność w warunkach najbardziej zbliżonych do rzeczywistych, bez konieczności przerzucania was za linię wroga. Oprócz osób w tym pomieszczeniu i kilku najwyższych dowódców sił policyjnych nikt nie wie, co będziecie robić. Waszym zadaniem będzie wejście do obiektów strzeżonych. Jeśli zostaniecie zauważeni, istnieje prawdopodobieństwo, że jeżeli natychmiast się nie poddacie, to uzbrojeni wartownicy będą strzelać. Wolno wam wiązać lub tymczasowo unieszkodliwiać inne osoby. Nie wolno wam zrobić nic, co choć z niewielkim prawdopodobieństwem mogłoby skutkować nieodwracalnym uszkodzeniem ciała. Po odprawie otrzymacie dodatkowe mapy, rysunki i zdjęcia. Szczerze radzę wykorzystać czas na pokładzie samolotu, by zapoznać się z tą dokumentacją. Każdy z was otrzyma także zapieczętowaną kopertę, w której będzie list wyjaśniający cel waszego działania i prośba, by wiadomość na wasz temat przesłano natychmiast do kwatery głównej Kierownictwa Operacji Specjalnych na Baker Street. Jeśli poddacie się albo zostaniecie schwytani, okażcie ten list, a my zrobimy wszystko, by jak najszybciej was uwolnić. Nie liczcie jednak na to, że ktoś uwierzy, że jesteście tymi, za kogo się podajecie. Jeśli zostaniecie schwytani, to z pewnością będziecie potraktowani tak, jak zasługują na to szpiedzy. Żebyśmy mogli uznać zadanie za wykonane, każdy zespół musi dostarczyć broń do Biura Rzeczy Znalezionych na stacji King's Cross do północy dnia jutrzejszego. Daje wam to czterdzieści pięć godzin od chwili zrzutu. Wykonanie misji wymaga pracy zespołowej. Cała grupa zalicza zadanie, nawet jeśli tylko jeden jej członek dotrze z działkiem do stacji. To wszystko. Powodzenia.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

Silniki wellingtona warczały jednostajnie ponad tysiąc metrów nad przemysłowym sercem Anglii. Rekruci po raz pierwszy znaleźli się tak blisko prawdziwej akcji spadochronowej. Nie był to dziesięciominutowy lot i skok na pola. Nie było instruktorów i czekających na nich ciężarówek. Piątka dzieci znajdowała się w powietrzu już od trzech godzin. Przez tylną kopułę bombowca widzieli toczącą się na ziemi wojnę - płomienie po nalotach, eksplozje pocisków przeciwlotniczych i smugi oparów pozostawione przez walczące na posrebrzonym światłem księżyca niebie myśliwce.

Dzieciaki, Ptaki, Polacy i Żaby przycupnęli w czterech oddzielnych grupach. Siedzieli na plecakach ze spadochronami i obawiali się najgorszego, przyglądając się, jak para z ich oddechów zamienia się w lód osiadający na ściankach samolotu. Wszyscy szukali wskazówek w dokumentach, które dostali po odprawie. Nie było w nich jednak wielu punktów zaczepienia. Każdy zespół miał mapę, na której widać było obszar wielkości około pięćdziesięciu kilometrów kwadratowych i oznaczone trzy cele. Ich strefa zrzutu znajdowała się gdzieś na tym terenie. Mapa jednak nie dawała żadnych wskazówek, gdzie wyskoczą. Wśród dokumentów zamieszczono też zdjęcia budynków, które były ich celem, oraz rysunki działka przeciwlotniczego, do których załączono instrukcję demontażu.

- Ciekawe, co na mapach mają inne zespoły! - krzyknęła Rosie, chociaż jej głos ledwie przebijał się przez warkot silników i usłyszeli ją tylko siedzący obok Marc i P.T.

- Myślisz, że nasze mapy są gorsze niż ich? - zapytał Marc.

- Mniej dokładne. Albo mamy trudniejsze cele. Walker załatwił nasz ekwipunek - zauważył Joel. - Można więc założyć, że namieszał także z informacjami, które dostaliśmy.

Marc się uśmiechnął.

- Walker nienawidzi Hendersona tak bardzo, że w naszych listach pewnie jest napisane, żeby rozstrzelać nas na miejscu jako szpiegów wroga.

Rosie wzięła głęboki wdech i otworzyła szeroko usta, ziewając. W bombowcu ciśnienie nie było wyrównane, toteż na tej wysokości w powietrzu było mniej tlenu niż na ziemi. Poprzedni dzień był ogromnie wyczerpujący, a teraz znów brali udział w akcji, po mniej niż czterech godzinach snu.

Wszystkim zrobiło się smutno, gdy zespoły Żab i Ptaków ustawiły się w kolejce w oczekiwaniu na skok. Istniała niewielka szansa, że grupy spotkają się podczas wykonywania zadań. Walczyli jednak z czasem, a nie przeciwko sobie i najprawdopodobniej mieli się już nigdy więcej nie zobaczyć.

Gdy ostatnia z norweskich spadochroniarek przeszła nad nogami Rosie, by wpiąć swoją linkę, na kolana dziewczynki spadła spinka do włosów. Rosie uniosła rękę, by poklepać kobietę po plecach i oddać jej zgubę, ale odwróciwszy ją w dłoni, zobaczyła, że spinka zaciskała się na ruloniku cienkiego papieru. Rosie upewniła się, że nikt z obsługi nie patrzy w jej stronę, i rozwinęła papierek.

Była to maleńka odręcznie narysowana mapa. Atrament przebijał przez obie strony kartki. Dziewczynka natychmiast skojarzyła trzy punkty na mapie z celami, które otrzymali w dokumentacji. Nieco z boku mapki znajdowało się jednak dodatkowe czwarte miejsce oznaczone literkami S.Z. - strefa zrzutu. Na samym dole widniała krótka notatka napisana odręcznie maleńkimi literkami: „Rosie, to była świetna walka na śnieżki. Następnym razem ci odpłacę. Jedna z koleżanek zaprzyjaźniła się z pilotami. Mam nadzieję, że znajomość waszej S.Z. oszczędzi ci czas. Powodzenia, Gerhilda”.

- Wpinać się! - krzyknął sierżant Parris i otworzył drzwi w boku samolotu, przygotowując grupę do drugiego zrzutu. - Powodzenia, dziewczyny!

Rosie tylko dwa razy rozmawiała z Gerhildą i dopóki nie zobaczyła liściku, nie znała nawet jej imienia. Dzieciaki z pewnością zmarnowałyby co najmniej godzinę, próbując znaleźć miejsce, gdzie wylądowały. Zwłaszcza w nocy, przy całkowitym zaciemnieniu i w sytuacji, gdy każdy znak drogowy i nazwa ulicy były usunięte.

- Co tam jest napisane? - zapytał Luc, przepychając się do przodu, gdy Parris kazał pierwszej spadochroniarce skakać.

- To może być pułapka - zauważył Marc. - Prawie jej nie znamy. A jeśli to Walker dał jej notkę z zaznaczoną nieprawdziwą strefą zrzutu, żeby nas spowolnić? Norweskie rekrutki wydawały się zawsze bardzo miłe. Rosie jednak zdawała sobie sprawę, że wszystko jest możliwe.

- Musimy być ostrożni - zgodziła się. - Ale jeśli mapka mówi prawdę, byłaby to dla nas ogromna pomoc.

Na twarzy Luca pojawił się wielki uśmiech.

- Ale byłby numer, gdyby to była prawda! Razem z P.T. ukradliście ich kompasy i czekoladę, a one i tak nam pomogły!

Luc nie miał żadnych skrupułów, Rosie jednak czuła się okropnie.

- To wina Walkera, że musieliśmy ukraść trochę ich rzeczy, a nie nasza - powiedział P.T

Gdy wszystkie cztery spadochroniarki wyskoczyły, Parris zasunął drzwi i w tej samej chwili nasilił się hałas silników, gdyż bombowiec zaczął się wznosić.

Marc spojrzał na przód kadłuba, na siedzących przy kok picie czterech Polaków.

- Jeszcze około dziesięciu minut - powiedział Parris do dzieciaków i uśmiechnął się, co nie zdarzało mu się zbyt często. - Wszystko w porządku?

Cała piątka zgodnie pokiwała głowami.

- Nie byłem przekonany co do waszego szkolenia - powiedział Parris - ale szybko się uczycie. Nie sądzę, żebym jeszcze kiedykolwiek was zobaczył, więc powodzenia. Wykonajcie to zadanie i każde kolejne, jakie postawi przed wami życie.

P.T. uśmiechnął się i odpowiedział za całą grupę.

- Dziękujemy panu, sir.

Parris zerknął na zegarek.

- Osiem i pół minuty - powiedział, z powrotem przyjmując oficjalny ton. - Zacznijcie się przygotowywać.

Czterech Polaków miało skakać cztery minuty po dzieciach. Gdy Parris poszedł na przód kadłuba, by ich powiadomić, dzieciaki zaczęły zapinać hełmy i zakładać uprzęże spadochronów. Gdy sprzączki były już pozapinane, zgodnie z procedurą zaczęli sprawdzać poprawność zapięć jeden u drugiego. Marc sprawdzał uprząż Luca i wszystko wydawało się w porządku, dopóki nie spojrzał na jego linkę.

- Twój hak - powiedział z niepokojem.

- Cholera... - zaklął Luc, gdy Marc podetknął mu hak pod oczy.

Linka każdego spadochronu wczepiana była w poprzeczkę nad głowami spadochroniarzy za pomocą zapięcia w kształcie litery G. Otwór w mocowaniu wypełniała dociskana sprężyną blokada, która zamykała jego obwód wokół poprzeczki. Jednak w przypadku Luca blokada przesuwała się luźno z jednej strony na drugą.

- Sir! - krzyknął Luc i pobiegł w stronę kokpitu, gdzie siedzieli Polacy. - Co mam z tym zrobić?

Parris tylko zerknął na haczyk i zrozumiał, że sprężyna, dociskająca blokadę w jakiś sposób wypadła. Na szczęście dziewiątka poprzednich skoczków zostawiła swoje linki i haczyki na poprzeczce.

- Kapralu Kent! - krzyknął Parris.

Kent był szczupłym instruktorem, który w zeszłym tygodniu został przydzielony do Francuzów.

Kent błyskawicznie podniósł się z ławeczki za kokpitem i pospieszył w stronę Parrisa.

- Uszkodzony haczyk - wyjaśnił mu mężczyzna. - Spróbuję założyć drugi. Pan zajmie się zrzutem. Jasne?

- Tak jest, sir! - powiedział Kent, jednak popatrzył na drzwi z obawą.

Kent był doświadczonym żołnierzem, była jednak trzecia nad ranem, a on spał nie dłużej niż rekruci i nie bardzo chciał poddawać się presji związanej z organizowaniem zrzutu.

Parris przyklęknął przed Lukiem i opierając się ramieniem o wręgę kadłuba, próbował odkręcić haczyk z metalowego mocowania zakleszczonego na końcu liny. Na ziemi byłoby to łatwe, ale z powodu drgań samolotu i zmarzniętych palców dopiero po minucie stalowy hak oddzielił się od liny i upadł z brzękiem na podłogę.

- Nie mogę użyć któregoś z dodatkowych spadochronów? - zapytał Luc.

Parris też o tym pomyślał, ale spadochrony używane przez pilotów i załogę bombowca uwalniane były ręcznie, a tej sztuki nie dało się nauczyć szybko, zwłaszcza że w grę wchodziło życie ludzi.

- Damy radę... - powiedział bez przekonania Parris.

Na trzy minuty przed zrzutem kapral Kent dał dzieciom rozkaz do ustawienia się przy drzwiach i wpięcia linek. Luc patrzył z przerażeniem, jak drzwi samolotu otwierają się szeroko. Parris odczepił haczyk z innej linki, ale gdy próbował zamocować go na lince Luca, okazało się, że jest on troszkę zbyt szeroki, by zmieścić się w metalowej obręczy. Różnica była niewielka i na pierwszy rzut oka zupełnie niewidoczna.

- Niech to szlag! - ryknął Parris.

Polacy mieli już na sobie spadochrony i ustawiali się w kolejce za dziećmi. Parris szybko złapał następną linkę z właściwym rodzajem haczyka. Drugi pilot odezwał się przez głośnik:

- Kokpit do skoczków. Wysokość tysiąc osiemset. Strefa zrzutu za dziesięć sekund. Wiatr wieje w kierunku północno-zachodnim z prędkością siedmiu węzłów. Palce Parrisa rozgrzały się i teraz, gdy miał już praktykę, wymiana haczyka szła mu o wiele sprawniej. Dla Luca było to jednak ciągle zbyt wolno.

- Szybciej! - błagał.

- Wlecieliśmy w strefę zrzutu - ogłosił drugi pilot.

- Rosie, podejdź! - krzyknął kapral Kent. - Na mój znak skacz!

Gdy Rosie wyskoczyła z samolotu, Parris upuścił na podłogę wymieniany haczyk.

- Jasna cholera! - krzyknął.

- Na litość boską! - wrzasnął rozpaczliwie Luc, widząc, że w drzwiach samolotu znika Marc.

Parrisowi nie podobało się, że krzyczy na niego trzynastolatek.

- Zamknij się i stój spokojnie - rozkazał.

Następny wyskoczył P.T., a cztery sekundy po nim Joel. Luc rozglądał się rozpaczliwie, gdy Polacy oczekiwali na rozkaz wpięcia linek i skok w swoją strefę, w którą mieli wlecieć już za kilka minut.

- Siedzi na miejscu! - krzyknął triumfalnie Parris, podając linkę z haczykiem Lucowi.

- Minęło ponad dwadzieścia sekund - ostrzegł Kent, gdy Luc podbiegł do drzwi i wpiął swoją linkę. - Na pewno pan chce, żeby on skoczył? Będzie co najmniej kilometr od innych!

- Strefa zrzutu kończy się za dziesięć sekund - oznajmił drugi pilot. - Czekam na potwierdzenie. Możemy skręcić w stronę czwartej strefy?

- Proszę mi pozwolić! - błagał Luc. - Jakoś ich znajdę!

- A więc skacz! - krzyknął Parris.

Procedura wymagała, by skoczek stanął w drzwiach i czekał na komendę. Luc jednak wiedział, że oddala się od swoich kolegów z prędkością ponad stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, dlatego bez wahania rzucił się w otchłań.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

Gdy Marc wylądował, nagły podmuch wiatru poderwał jego wlokący się po ziemi spadochron, który pociągnął chłopca w rosnące nieopodal krzaki. Chłopiec krzyknął cicho i zaklął pod nosem, gdy ostre kolce przebiły mu spodnie, wbijając się w udo. W tym miejscu śnieg był cieńszy. Marc jednak pogrążył się w bieli, bo jedwab czaszy spadochronu rozdarł się na kilka kawałków, które białymi połaciami zwisały z okolicznych gałęzi. Chłopak zaczepił butem o gruby pniak, dzięki czemu zatrzymał się i spadochron nie wciągał go już głębiej w kolczaste krzewy. Nadal jednak musiał uważać na kolce i szybko wypiąć się z uprzęży.

- Pomóc ci? - zapytał Joel.

Marc podniósł głowę. Było ciemno, poświata księżyca wystarczała jednak, by zauważyć na twarzy Joela radosny uśmiech.

- A jak myślisz? - mruknął Marc. - Złap mnie za rękę.

Marc zaklął i stanął na nogi. Wbite w udo kolce sprawiały mu ból. Chłopiec wiedział też, że mokre nogawki spodni i mokry tyłek nie wyschną na takim zimnie. W dodatku Marc zauważył, że wpadł na jedyną przeszkodę w promieniu pięćdziesięciu metrów, co jeszcze bardziej zepsuło mu humor. P.T. i Rosie także się odnaleźli i podeszli do kolegów, trzymając w rękach zwinięte naprędce spadochrony.

- Ładne lądowanie, Marc - uśmiechnęła się Rosie, a chłopak poświecił latarką na swoje udo i wyciągnął pierwszy z sześciu kolców.

- Przytrzymaj mi latarkę - powiedział gniewnie.

P.T. zaczął upychać cztery spadochrony głęboko w rozłożyste krzewy. Gdyby zostawili je na otwartej przestrzeni, mógł poderwać je wiatr i ktoś mógłby je zauważyć. Ostatnie, czego im było trzeba, to drepczący im po piętach oddział pościgowy.

- Ani śladu Luca - zauważył Joel, rozglądając się dookoła.

- Nie widziałem jego spadochronu - potwierdził P.T. - Parris pewnie nie dał rady założyć haczyka na linkę.

- Pierwsza dobra wiadomość, jaką dziś usłyszałem - powiedział Marc i skrzywił się, gdy Rosie wyciągnęła mu z nogi kolejny kolec.

- Luc to dureń - przytaknął Joel. - Ale to działko wygląda na ciężkie i dodatkowa para rąk bardzo by się nam przydała.

Joel wyciągnął z worka mapę. Chociaż było ciemno, srebrzysta poświata księżyca pozwalała dostrzec trzy wznoszące się wzgórza i wąską drogę oddaloną od nich o kilkaset metrów.

- Jak to wygląda? - zapytał P.T., kucając obok Joela.

- Mapa tej kobitki z Norwegii jest w porządku - powiedział. - Widzisz te trzy wzgórza? Pasują do oznaczeń na naszych mapach głównych. A droga jest dokładnie tam, gdzie...

- Aj! - wrzasnął Marc.

Rosie zostawiła najgłębiej tkwiący kolec na sam koniec i nie mogła powstrzymać się od śmiechu, gdy Marc zaczął podskakiwać na jednej nodze, trzymając się za poranione udo.

- Ale z ciebie dzidziuś... - powiedziała ze śmiechem dziewczyna.

- Stul dziób! - ostrzegł Marca P.T. - Przecież tutaj niedaleko są ludzie.

Gdy Marc się uspokoił, cała czwórka pochyliła się nad światłem latarki wokół mapy Joela.

- Trzy cele - powiedział chłopiec. - Ten jest najbliżej, jakieś trzy i pół kilometra. Rosie była podejrzliwa.

- Wiemy, że Walker chce nas dopaść - powiedziała ostrożnie.

- Na mapie są trzy cele. Jeden znajduje się trzy i pół kilometra od miejsca, które Walker wybrał na naszą strefę zrzutu. Pozostałe znajdują się jakieś dziesięć i trzynaście kilometrów stąd. Twoim zdaniem to pułapka? - zapytał Joel.

Rosie wzruszyła ramionami.

- Ja tylko mówię, że musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy chcemy iść tam, gdzie oczekiwałby Walker.

- W każdym z tych miejsc jest takie samo działko - zauważył Marc.

- Tak - zgodziła się Rosie. - Ale jak wygląda poziom zabezpieczeń? Chodzi mi o to, że na przykład w fabryce, która produkuje spitfire'y, będzie lepsza ochrona niż tam, gdzie robią buty i namioty.

- Rosie ma rację co do Walkera - powiedział P.T., biorąc mapę od Joela. - Brałem udział w paru skokach, kiedy jeszcze żył mój tata. Zawsze powtarzał, że kradzież jest sztuką, ale tylko geniusz wie, jak potem uciec. Według mapy najbliższy cel jest na pustkowiu. Jedna droga, żeby wejść, i jedna, żeby wyjść. A to oznacza, że albo z łatwością nas dopadną, albo będziemy musieli przedzierać się po bezdrożach. Moim zdaniem powinniśmy iść tam - P.T. wskazał palcem jeden z bardziej odległych celów.

- Trzynaście kilometrów! - zaprotestował Joel.

- Tylko wtedy, gdy pójdziemy w linii prostej, przedzierając się przez śnieg i lód. Jeśli będziemy trzymać się dróg, będzie tego ponad osiemnaście kilometrów. Ale to przedmieścia Manchesteru -wyjaśnił P.T. - Miasto nie jest zaznaczone na naszej mapie, ale przez Manchester przechodzi wiele dróg. Bez trudu zgubimy się tam po akcji.

- Chyba masz rację - przytaknął Joel. - Może uda nam się ukraść rowery albo złapać jakiś transport.

- Spróbujemy - zgodził się P.T., po czym wyjął kompas i zaczął na swojej mapie zaznaczać trasę ołówkiem.

- Będą nam też potrzebne narzędzia. Nożyce do metalu, żeby przeciąć ogrodzenie, i klucze, żeby odkręcić działko z cokołu. No i jedzenie. Albo pieniądze, żeby je kupić - dodał Marc. - Mamy czekoladę i wodę w manierkach, ale to za mało, jeśli przez cały dzień będziemy przebywać na tym zimnie.

- Chyba powinniśmy zacząć iść - powiedziała Rosie. - W drodze możemy omówić szczegóły.

Sierżant policji Stacey zaczynał służbę dopiero rano. Cierpiał jednak na bezsenność i zamiast przewracać się w łóżku, czekając, aż zacznie wrzeszczeć na niego żona, postanowił wstać wcześniej. Włożył mundur, zrobił sobie kanapki z wołowiną na drugie śniadanie, po czym wsiadł na rower i ruszył na posterunek policji, który znajdował się w dużej wiosce położonej za wzgórzem, jedenaście kilometrów dalej. Stacey powinien być już na emeryturze. Rząd potrzebował jednak młodych mężczyzn do walki, a nie do patrolowania angielskich wiosek. Wrócił więc do pracy na okres trwania wojny. Nie miał nic przeciwko temu, chociaż jazda rowerem ostro pod górę przed piątą rano w śniegu i mrozie sprawiała, że ciepłe łóżko było tego dnia jeszcze bardziej nęcące niż zwykle. Swobodna jazda w dół po drugiej stronie wzgórza była tym, co lubił o wiele bardziej. Prędkość i beztroska płynące z szybkiego zjeżdżania po śliskiej drodze przypominały mu odległe czasy dzieciństwa. Podczas trzydziestosześcioletniej służby w policji tysiące razy jechał w ten sposób. Nic jednak nie mogło przygotować go na widok, który ukazał się jego oczom tego zimowego poranka.

W blasku księżyca iskrzyły się białe fale blokujące całą szerokość drogi. Stacey zahamował tak szybko, jak tylko mógł w tych warunkach. Asfalt był jednak bardzo śliski i policjant wraz z rowerem wpadł w rosnące wzdłuż drogi niskie krzaki. Wylądował w płytkim rowie, rozdzierając sobie spodnie, a rower utknął w żywopłocie z obracającym się coraz wolniej przednim kołem. Stacey kopniakiem odrzucił rower na bok, po czym przewrócił się na plecy i usiadł. W okolicach biodra czół tępy ból. Jedno spojrzenie wystarczyło, by rozpoznał charakterystyczny kształt czaszy spadochronu, więc z ulgą wypuścił powietrze, uświadamiając sobie, że to nie duch był sprawcą jego wypadnięcia z drogi.

Policjant widział trzy możliwości: skoczkiem był angielski lotnik, który być może potrzebował pomocy, niemiecki lotnik, który mógł okazać się niebezpieczny, lub, co najgorsze, okazać się nim mógł niemiecki szpieg. Stacey położył rękę na pałce policyjnej i kulejąc, ruszył w stronę wypełnianego podmuchami wiatru spadochronu. W głowie kołatała mu myśl, że z taką bronią może nie mieć szans z przeciwnikiem. Spadochron mógł spowodować kolejny wypadek, gdyby pozostał na drodze, więc Stacey złapał linki i zaczął ściągać do rowu falujące płachty jedwabiu. Gdy w końcu zwinął go w wielki kłąb, ukląkł na białej materii i zaczął przyglądać się uprzęży w świetle latarki. Plecak, w którym wcześniej złożona była czasza spadochronu, zawierał tabliczkę identyfikacyjną. Widniał na niej numer oraz nazwisko i data pakowania.

- May Sandalwood - przeczytał cicho, a w jego głosie można było usłyszeć ulgę. Imię i nazwisko brzmiały bardzo angielsko. - Halo! - zawołał Stacey. - Jest tu ktoś? Mogę pomóc...

Gdy nie otrzymał żadnej odpowiedzi, leciwy policjant spróbował wyobrazić sobie, co by zrobił, gdyby sam tutaj wylądował. Teren po obu stronach drogi był bardzo nierówny, a jadąc w dół wzgórza, Stacey nikogo nie widział. Policjant postanowił wrócić do roweru i pojechać dalej w nadziei, że dogoni właściciela spadochronu. Odwrócił się na pięcie i w tej samej chwili otrzymał potężny cios w tył głowy. Przycisnął dłonie do twarzy i opadł na kolana. Przeciwnik jednak uderzył jeszcze raz. Tym razem drewniany konar opadł z taką siłą, że na wpół przegniłe drewno pękło na dwie części. Przy leżącym policjancie przykucnął chłopiec i uchylił leżącej postaci powiekę, by upewnić się, że ofiara na pewno jest nieprzytomna.

- Będzie cię bolał łeb, gdy się obudzisz, grubasie - powiedział wesoło Luc, po czym chwycił Staceya za nadgarstki i ściągnął go na pobocze.

Luc wcześniej odciął kilka linek ze spadochronu i teraz, przewróciwszy policjanta na plecy, związał mu ręce i nogi. Gdy węzły dobrze się zacisnęły, Luc przeszukał swoją ofiarę, zabierając portfel, w którym były cztery funty, kilka monet oraz kartki na żywność. Następnie wyjął kajdanki i zabrał przypiętą do paska policjanta pałkę.

- Dzięki za rowerek - mruknął Luc i z pogardą splunął na twarz nieprzytomnego człowieka.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

Godzinę po zrzucie Joel, Marc, Rosie i P.T. mieli za sobą już sześć kilometrów marszu. Przez pierwsze dwa kilometry trzymali się pokrytych śniegiem pól, potem uznali, że znajdują się już wystarczająco daleko od strefy zrzutu, żeby iść utartym szlakiem. W pierwszej wiosce, do której dotarli, było mnóstwo maleńkich sklepików, a na rogu ulicy pysznił się budynek poczty. Mleczarz rozstawił już butelki z mlekiem na progach domów. Chłopcy złapali więc po jednej i wypili duszkiem lodowato zimny płyn. Rosie odwróciła głowę z obrzydzeniem, gdy Joel zaproponował jej łyk napoju.

- Po mleku chce mi się rzygać - odpowiedziała, wzdrygając się.

Na drugim końcu wsi P.T. zatrzymał młodego pracownika polowego. Chłopak miał na sobie gumiaki i ochronne spodnie pobrudzone zaschniętym błotem.

- Przepraszam - powiedział grzecznie P.T. - Chyba się trochę zgubiliśmy. Nie mógłbyś przypadkiem...

Młody pracownik odburknął ze szkockim akcentem:

- Wypad na szczaw, buraku - przerwał chłopakowi w pół zdania. - Guzik się ode mnie dowiesz.

- Chciałem się tylko zapytać, czy jest tu gdzieś autobus, którym można dojechać do Manchesteru.

Chłopak zaśmiał się zjadliwie.

- Autobus? Tutaj? Nic z tego! A teraz zejdź mi z drogi, bo już jestem spóźniony do roboty.

I chłopak ruszył przed siebie, potrącając Rosie tak, że o mało nie upadła na ziemię.

- Nam też było miło porozmawiać - odparł drwiąco P.T.

Chłopiec odczekał kilka sekund i dopiero wtedy pokazał innym portfel swojego rozmówcy. Skóra była popękana, a portfel pachniał wódką i potem właściciela.

- Ile tam jest? - zapytał z ciekawością Marc.

- Całkiem nieźle - odparł P.T., wyciągając cztery dziesięcioszylingowe banknoty i jednego piątaka. - Siedem funtów. Chyba dopiero co dostał wypłatę.

Rosie uśmiechnęła się.

- To nam powinno wystarczyć na jedzenie, picie, bilety i inne drobne, niezbędne wydatki. Teraz musimy jeszcze zdobyć narzędzia.

- Przydałaby się też lornetka - dodał PT. - Trzeba będzie przecież przeprowadzić rekonesans.

- Rolnik, dla którego pracowałem we Francji, miał wielką szopę na narzędzia - powiedział Marc. - Wątpię, żeby można tam było znaleźć lornetkę, ale każdy rolnik, który ma ciągnik, musi też mieć narzędzia, które będą nam potrzebne.

Luc wpatrywał się w mapę. Doszedł do wniosku, że pozostała czwórka będzie chciała ukraść działko przed świtem. Był więc pewien, że udadzą się do najbliższego celu.

Jego trzykilometrowa jazda rowerem zakończyła się na nowej drodze wiodącej po stromym zboczu wzgórza. Wiatr niósł ze sobą metaliczny zapach roztopionej stali zmieszanej z odrobiną sadzy wyrzucanej w powietrze przez trzy ogromne kominy leżące w dolinie poniżej.

Luc zjechał na pobocze i zsiadł z roweru, ogarniając wzrokiem krajobraz. Wokół położonego nieco dalej wzgórza wiły się tory kolejowe, a ze stojących na bocznicy wagonów ogromny dźwig wybierał węgiel. Cel oznaczony na jego mapie nie był zakładem głównym, ale jedną z tuzina mniejszych jednostek rozrzuconych wzdłuż głównej drogi. Wszędzie jak okiem sięgnąć sterczały fabryczne kominy. Luc uświadomił sobie, że jedynym powodem budowania zakładów w tak trudno dostępnym miejscu było to, że produkowały one materiały wybuchowe albo jakieś środki chemiczne, które należało trzymać z dala od ludności.

Luc poczuł drżenie gruntu i na zboczu wzgórza pojawiły się światła pojazdów. Chłopak ukrył się szybko i zaczął obserwować trzy potężne ciężarówki, z których każda ciągnęła po dwie przyczepy. Na pierwszych czterech przyczepach znajdowały się miny morskie przytrzymywane grubymi łańcuchami. Dwie ostatnie przyczepy przewoziły stalowe beczki. Wyglądały jak zwykłe beczki na piwo, były to jednak bomby głębinowe wykorzystywane do zatapiania okrętów podwodnych. Gdy konwój przejechał, Luc ponownie wsiadł na rower. Pięćdziesiąt metrów dalej widniało wybetonowane wejście wydrążone w zboczu wzgórza. Przed grubymi stalowymi drzwiami, pod niewielkim daszkiem, stał leciwy członek Obrony Terytorialnej z ustawionym między nogami karabinem. Mężczyzna wyglądał na ledwie żywego z zimna. U stóp wzgórza droga poszerzała się do czterech pasów. Na placu budowy paliły się światła. Ze wszystkich stron dochodziły odgłosy pracujących maszyn. Spod spawarek wytryskiwały snopy iskier. Z dołu co chwilę ktoś wykrzykiwał komendy do operatora dźwigu siedzącego dwadzieścia metrów wyżej. Na ogrodzonej siatką zmarzniętej ziemi wyrastała nowa fabryka.

- Masz ogień, chłopcze? - usłyszał Luc.

Luc zatrzymał rower i obejrzał się. Za ogrodzeniem stał jakiś mężczyzna. Wyglądał potężnie w okutych stalą butach i roboczej kurtce. Brudna twarz błyszczała od potu. Oczy jednak patrzyły błagalnie, jak u szczeniaka proszącego o smakołyk. Luc mógł jechać dalej, ale im dalej jechał, tym mniej rozumiał ze swojej mapy. Dlatego postanowił zawrócić. Angielski Luca nie był najlepszy i chłopiec próbował ukryć swój francuski akcent.

- Słucham? O co pan pytał?

- Ogień - powiedział robotnik.

Luc nie zrozumiał, jednak mężczyzna miał w ustach papierosa i gestem ręki naśladował zapalanie zapałki. Luc pogrzebał w worku i z metalowej puszki wyciągnął zapałkę. Oprócz tego miał w niej także maleńką świeczkę i bawełnę do rozniecania ognia.

- Mam fajki, ale zamokły mi zapałki - wyjaśnił robotnik. Wziął od Luca zapałkę i zapalił ją, pocierając o przednie zęby. - Ratujesz mi życie - powiedział z wdzięcznością, zaciągając się dymem. - Chcesz szluga?

- Nie, dziękuję - odparł Luc. - Chyba wcześnie tu zaczynacie pracę.

Mężczyzna uśmiechnął się, wypuszczając nosem smużki dymu.

- Tu się pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ja schodzę o siódmej.

- Ciężka robota, nie? - powiedział Luc.

- Jak cholera - zgodził się robotnik. - Ale Churchill potrzebuje bomb. No i nieźle płacą.

Luc podniósł mapę.

- Szukałem tej drogi - powiedział, stukając palcem w papier.

- Nie ma tu zbyt wielu dzieciaków - zauważył robotnik życzliwie.

Henderson uczył swoich rekrutów, żeby zawsze mieć pod ręką dobrą wymówkę.

- Mój wujek tu pracuje - wyjaśnił Luc. - Mam dla niego pilną wiadomość. Mapa nie przeszłaby przez ogrodzenie, Luc przysunął ją więc bliżej. -Trochę nieaktualna, kolego - wyjaśnił mężczyzna. - W ciągu ostatniego roku zbudowali tu dwie nowe drogi. Tobie pewnie chodzi o tę trzecią, jakieś czterysta metrów wyżej. Ale to teren dobrze strzeżony, nie wpuszczą cię. Pewnie będziesz musiał czekać, aż wujek skończy zmianę.

- Rozumiem - powiedział Luc. - Dziękuję bardzo.

Widok opustoszałych ulic nakazał Lucowi ostrożność. Zamiast wskakiwać z powrotem na siodełko, ruszył powoli z rowerem przy boku. Droga przez centrum miasta pokryta była grubą warstwą soli, która chroniła ją przed oblodzeniem. Grudki soli chrzęściły pod butami chłopca, a unoszące się w powietrzu chemiczne opary drażniły mu oczy. Kolejny konwój przejechał obok niego z rykiem silników. Fabryki za ogrodzeniem pracowały pełną parą, ale ulice wokół nich były martwe. Luc skręcił w prawo, przechodząc z chlupotem przez wielką kałużę, następnie minął trzy identyczne magazyny i w końcu osiągnął cel zaznaczony na mapie.

Chłopiec rozpaczliwie starał się odnaleźć innych nie tylko po to, żeby pomóc przy wykonywaniu zadania, ale także dlatego, że to miejsce budziło jego niepokój. Celem był magazyn na skraju miasta. Księżycowa poświata wystarczała, by Luc zlokalizował dwudziestomilimetrowe działka umiejscowione na wieży wznoszącej się dziesięć metrów nad dachem magazynu. Lokalizacja działek była idealna, by celować w bombowce lecące nad doliną, ale niezwykle trudna do osiągnięcia, gdyby ktoś chciał je ukraść. Najpierw trzeba było pokonać wejście ogrodzone kolczastym drutem i strzegących go uzbrojonych wartowników. Potem należało wspiąć się na którąś z wieżyczek, rozmontować działko i opuścić je na dach magazynu. Gdyby jakimś cudem to się udało, należało uciekać jedyną drogą z miasta. Luc pomyślał o reszcie zespołu. Czy już ich złapali? Bardziej prawdopodobne było to, że jego koledzy przyjrzeli się zabezpieczeniom i jak najszybciej wymknęli się z miasta. Było nawet prawdopodobne, że Luc przyjechał tutaj pierwszy. Im więcej o tym myślał, tym bardziej zastanawiał się, czy przypadkiem jego zespół w ogóle nie odrzucił tego celu. P.T. był świetnym złodziejem. Wystarczyłoby mu jedno spojrzenie na tę lokalizację, by dojść do wniosku, że ucieczka stąd jest niemożliwa. Luc zastanawiał się, co robić dalej. Musiał stąd odejść. Gdyby kręcił się tutaj o świcie, ktoś mógłby zacząć zadawać pytania. I nie trzeba było geniusza, by połączyć policyjną pałkę i rower z policjantem, który z pewnością zostanie znaleziony trzy kilometry stąd. Ale przynajmniej ma rower. Jeśli tamci idą na piechotę, miał dużą szansę dogonić ich przy którymś z kolejnych celów. Nie był to zbyt skomplikowany plan, ale innego nie miał.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

Czwórka dzieci niewiele spała w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Byli przemarznięci, głodni i w dodatku, gdy nad horyzontem pojawiły się pierwsze promienie słońca, zaczął padać deszcz.

P.T. stał przed wysoką szopą, trzymając w ręku krótki drewniany kołek. Obok niego stali Marc i Joel, a w stronę trójki chłopców biegła właśnie Rosie, brnąc przez śnieg i błoto.

- W pobliżu nikogo nie ma - wydyszała dziewczynka, odsuwając z twarzy kosmyki ociekających deszczem włosów. - Ale w domu pali się światło, a po drugiej stronie, na polu widziałam dwóch facetów.

- Musimy być cicho - powiedział Marc.

- Co ty powiesz? - odrzekł z nutą sarkazmu P.T. - Właśnie chciałem powiedzieć, żebyśmy wszyscy zaczęli się wydzierać...

Rozległ się głośny trzask, gdy P.T. wbił zaostrzony koniec kołka pod metalowy zawias w drzwiach szopy. Drzwi zadrżały, ale zawias ani drgnął i puścił dopiero wtedy, gdy Joel złapał kołek i pomógł go podważyć.

Gdy wcześniej zaglądali do środka szopy przez szpary między drewnianymi deskami, zobaczyli stojący tam traktor. Nie było jednak żadnej pewności, że w środku będą też narzędzia, i odetchnęli z ulgą, gdy znaleźli je wewnątrz starej szafy. Było tam kilka półek, na których leżały klucze, wkrętaki i wiele innych narzędzi.

- Świetnie - uśmiechnął się Marc. - I są w dobrym stanie.

P.T. zawsze obejmował dowództwo nad każdym przedsięwzięciem związanym z kradzieżami. Marc znalazł leżący na ziemi płócienny worek, a P.T. popatrzył gniewnie na Joela i Rosie.

- Któreś z was powinno stać na czatach!

Wszyscy z wielką ulgą rozkoszowali się suchym wnętrzem szopy, nawet jeśli miało to trwać tylko chwilkę. Rosie właśnie wyżymała swoje długie włosy i po słowach P.T. zrobiła gniewną minę. Gdy podniosła wzrok, zobaczyła, że Joel ani drgnął.

- Ja byłam na zwiadzie - powiedziała gorzko.

- Ja też co nieco robiłem - mruknął smętnie Joel. - Muszę trochę wyschnąć.

P.T. popatrzył na nich z wściekłością.

- Joel, zabieraj stąd tyłek!

Marc włożył do worka kilka większych narzędzi i zwój liny.

- Ale ciężkie - powiedział do P.T., podnosząc worek. - Będziemy musieli nosić go na zmianę.

- A drugi worek? - zapytał chłopak. - Rosie, poszukaj na traktorze.

Dzieciaki były razem wystarczająco długo, żeby zacząć działać sobie na nerwy.

- Kto zlecił dowództwo P.T. ? - mruknął do siebie Joel, wychodząc z szopy.

Deszcz rozpadał się na dobre i wielkie krople wody rozpryskiwały się na zmarzniętej ziemi.

- Leje jak z cebra - poinformował innych Joel. - Chyba będziemy musieli tutaj przeczekać.

Rosie znalazła parę dodatkowych worków. Wytrząsnęła z nich kilka zapiaszczonych cebul i drżąc z zimna, otwierała po kolei worki, do których Marc przekładał narzędzia. P.T. przeszukał szuflady i dodał kilka mniejszych, jak pilniki i obcęgi.

- Nie możemy czekać na miejscu przestępstwa - wyjaśnił P.T., kierując się do drzwi. - Znajdziemy schronienie gdzie indziej, ale na pewno nie tutaj.

Chłopak otworzył jednak szeroko oczy na widok ulewy.

- Jasny gwint!

Rozbijające się o dach szopy hektolitry wody przepełniały rynny, tworząc wodospady, które lały się ze skraju dachu.

- No to jesteśmy uziemieni - powiedział Marc, przyłączając się do chłopców przy drzwiach.

Jedno spojrzenie na deszcz wystarczyło, żeby zrozumieć, że nigdzie się stąd nie ruszą.

Wtedy właśnie rozległ się krzyk. Trudno było go rozpoznać wśród huczącej ulewy, jednak kiedy usłyszeli go po raz drugi, dobiegł ich całkiem wyraźnie.

- Tato!

Tylko Rosie nie stała w drzwiach szopy. Wyjrzała przez szparę w deskach ściany i zobaczyła małą dziewczynkę trzymającą koszyczek z jajkami. Dziewczynka miała sześć albo siedem lat i długie rude włosy. Była w opłakanym stanie. Wiatr podwiewał jej spódnicę, gdy mała pędziła wystraszona po błocie za kapeluszem, który sfrunął jej z głowy.

Joel instynktownie pochwycił kapelusz przywiany zza szopy porywem wiatru. Gdy dziewczynka go zobaczyła, upuściła koszyk z jajkami i zamarła w miejscu. Pogoń przez błoto za kapeluszem, mrok, ulewa i spotkanie z trzema przemoczonymi chłopcami było zbyt wielkim przeżyciem dla małego dziecka i dziewczynka się rozpłakała.

- Hej, nie płacz - powiedział Marc, ruszając w jej stronę. - Nie zrobimy ci krzywdy.

W tej samej chwili Rosie zauważyła trzech mężczyzn biegnących w ich stronę.

- Alice, tatuś już idzie! - krzyknął jeden z nich. - Dlaczego nie zostałaś w kurniku?

- Rosie! - zawołał P.T., gdy Marc i Joel zaczęli uciekać. - Wynoś się stamtąd!

Alice ruszyła do taty. Gospodarz jednak zauważył chłopców pędzących przez jego zalane deszczem pastwisko.

- Biegnij do domu, Alice - powiedział stanowczo drugi z mężczyzn. - Mama na ciebie czeka.

Rosie została wewnątrz szopy, a P.T., Marc i Joel uciekali przez pole, słysząc za sobą ciężki oddech gospodarza. Dziewczynka miała nadzieję, że drugi mężczyzna pobiegnie za pierwszym. Ten jednak zatrzymał się, by sprawdzić, co się stało w szopie, i zauważył Rosie, zanim zdołała się schować za traktorem. Chłopiec, który stanął w wejściu, miał około siedemnastu lat. Był szeroki w ramionach i miał uderzająco niebieskie oczy. Rosie domyśliła się, że był synem gospodarza. Chłopak stał w wejściu i nie bardzo wiedział, co zrobić, bo tuż za nim stała mała Alice.

- Co tu jest grane? - zapytał gniewnym tonem, gdy Rosie wyszła na środek szopy i stanęła przed traktorem.

Chłopak natychmiast zobaczył otwartą szafę i skradzione narzędzia. Rosie zaczęła udawać, że płacze.

- Oni mnie tu zaciągnęli - wyjaśniła. - Jak to dobrze, że przyszliście... Wolę nie myśleć, co oni chcieli mi zrobić...

Chłopak jednak nie był głupi i opowieść Rosie nie pasowała mu do oczywistej kradzieży narzędzi.

- Idziesz ze mną do domu i sprowadzimy policję - powiedział stanowczo, po czym popatrzył na Alice. - Puść moją nogę i wracaj do domu, tak jak kazał ci tata.

Alice jednak była przerażona i nie miała zamiaru iść nigdzie sama.

Rosie wykorzystała moment, kiedy chłopiec nie zwracał na nią uwagi, schyliła się i podniosła długi klucz, który Marc odrzucił podczas pakowania trzech worków.

- Odłóż to! - powiedział chłopak. - Jesteś dziewczyną, ale przyłożę ci, jeśli będę musiał.

Alice pisnęła, gdy Rosie rzuciła się do przodu, wymachując kluczem. Dziewczyna miała za sobą setki godzin treningów poświęconych walce wręcz. Po raz pierwszy jednak musiała wykorzystać swoje umiejętności poza salą gimnastyczną w obozie. Czuła się głupio, atakując chłopca, który był od niej starszy i silniejszy. Początkowo wynik ataku nie był zbyt dobry. Klucz świsnął obok głowy chłopca. Ten bez trudu złapał dziewczynę za rękę i Rosie pisnęła głośno. Gdy ścisnął ją za nadgarstek i wygiął palce, wrzasnęła z bólu. Ale kiedy odwróciła głowę, zdała sobie sprawę, że chłopiec nie przyjął żadnej postawy obronnej. W nagłym przypływie odwagi potężnym kopniakiem wbiła mu stopę w brzuch. Chłopak zgiął się wpół i cofnął, a Rosie rzuciła go na ziemię uderzeniem obydwu pięści w tył głowy. Poczuła się tak, jakby z powrotem znalazła się na macie treningowej. Jej umysł w ułamku sekundy obmyślał kilka sposobów na wykończenie przeciwnika. W przeciwieństwie jednak do sytuacji na treningu w pobliżu stała wystraszona mała dziewczynka, która z przerażeniem patrzyła na cierpienie swojego brata. Zamiast więc wyprowadzić ogłuszający cios, Rosie przysunęła klucz do twarzy chłopca.

- Leż albo będziesz żałował!

Deszcz nieco zelżał, gdy Rosie wypadła z szopy. Po chłopcach nie było śladu, ale Rosie miała pewność, że we trzech poradzili sobie z gospodarzem bez problemu. Rosie przebiegła po mokrej brei nie więcej niż dziesięć metrów, gdy gdzieś za plecami usłyszała huk wystrzału. Odwróciła się i zobaczyła żonę rolnika ze strzelbą w rękach.

Drobiny rozgrzanego śrutu syknęły i wytworzyły obłoczki pary, wbijając się w ziemię po obu jej stronach.

Rosie zignorowała silne kłucie w plecach i z pluskiem biegła dalej, aż w końcu osiągnęła żywopłot oznaczający skraj pola. Kobieta ze strzelbą przerwała pościg. Rosie była jednak bardzo wstrząśnięta, przedarłszy się na drugą stronę żywopłotu. Uśmiechnęła się z ulgą, gdy podeszli do niej P.T. i Joel i wzięli ją pod ręce.

- Wszystko w porządku? Możesz dalej biec? - zapytał P.T. - Musimy jak najszybciej stąd zwiewać.

Rosie uniosła tył kurtki i dotknęła piekącego miejsca u podstawy kręgosłupa.

- Dostałam kawałkiem śrutu. Może dwoma - wyjaśniła. - Ale nic mi nie będzie.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY

Burza rozpętała się w chwili, gdy Luc postanowił oddalić się od celu. Koła roweru grzęzły w gęstym błocie. Woda z mokrych włosów ściekała mu do oczu, oślepiając go, gdy zaczął pokonywać strome wzgórze jedyną drogą, którą mógł opuścić dolinę. Gwałtownie skręcił kierownicą i ześlizgnął się z drogi, gdy jedna z ogromnych ciężarówek z rykiem przemknęła tuż obok niego. Przednie koła wozu rozorały stojącą wodę, zalewając chłopca błotem i grudami soli, i Luc z impetem wjechał w rosnące przy poboczu niskie krzewy. Usta wypełnił mu smak brudnego piasku, a sól zaczęła szczypać w oczy. Spod tylnych kół ciężarówki wytrysnął już mniejszy strumień wody. Luc osłonił ręką twarz, ale stracił kontrolę nad rowerem. Pierwsza opona przyczepy zahaczyła o tył jego pojazdu, roztrzaskując tylne koło i wyrzucając w górę całą ramę. Gdyby Luc nie przewrócił się w przeciwną stronę, też dostałby się pod koła przyczepy.

Chłopiec zwalił się w krzaki, kłując się boleśnie ostrymi gałęziami. Uszy zalała mu kolejna fala wody, gdy tylne koła przyczepy przejechały przez środek kałuży. Rower wylądował z chrzęstem kilka metrów dalej, tańcząc ostatnie piruety. Luc zadrżał, obawiając się, a może raczej w nadziei, że kierowca ciężarówki zatrzyma się i weźmie go ze sobą. Ten jednak nic nie zauważył poza wielką fontanną wody, którą wywołał, wjeżdżając z ogromną prędkością w głęboką kałużę. Sól w oczach Luca sprawiała ból nie do zniesienia. Chłopak siedział bez ruchu kilka minut, trząsł się na całym ciele i mrugając oczami, starał się odzyskać ostrość widzenia. Wstał, gdy już mógł otworzyć oczy na dłużej niż kilka sekund.

Ubranie miał przemoczone, a po twarzy spływały brązowe strugi błota. Luc popatrzył, czy nic nie jedzie, po czym, zataczając się, wyszedł na drogę i sprawdził, w jakim stanie jest rower. Na miejscu zastał tylko kupę złomu, ale jego worek z ekwipunkiem nadal tkwił w koszyku umocowanym za siodełkiem. Mapa była nieco przemoczona na brzegach, reszta sprzętu wydawała się jednak w porządku. Luc wyjął paczuszkę z jedzeniem policjanta, ale pokryty szkłem termos z herbatą roztrzaskał się i cała jego zawartość wyciekła przez uszkodzony korek, zalewając kanapki z wołowiną.

- Kanapeczki z tłuczonym szkłem - mruknął markotnie pod nosem. - No to smacznego...

Łańcuch od roweru zerwał się i leżał na drodze kilka metrów dalej. Luc podniósł go i schował do kieszeni. Doszedł do wniosku, że może to być lepsza broń niż policyjna pałka.

Był strasznie zmęczony i nie miał ochoty na zrobienie choćby jednego kroku. A już na pewno nie na pięcie się prawie kilometr w górę po stromym zboczu, by wydostać się z doliny.

Bez roweru nie był w stanie odszukać reszty. Sam nie mógł ukraść działka. Postanowił więc się poddać. Ale nawet to nie było łatwe, bo w pobliżu nie było nikogo, komu mógłby się poddać.

Przeszedł na drugą stronę drogi i przyjrzał się zabudowaniom fabryki stojącym za wysokim ogrodzeniem z siatki. Musiało tam gdzieś być wejście, zaczął więc iść wzdłuż ogrodzenia, szukając bramy.

Jedyną dobrą rzeczą, którą można było powiedzieć o deszczu, było to, że pomagał przemywać mu oczy. Luc odchylił nawet głowę do tyłu. Pozwolił, by woda wpłynęła mu do ust i wypłukała z nich piasek i sól. Chłopak dotarł w końcu do pasiastego szlabanu i znudzonego żołnierza stojącego w drewnianej budce wartowniczej. Strażnik najwyraźniej nie był przyzwyczajony do widoku ludzi zbliżających się na piechotę do jego bramy, a już na pewno nie spodziewał się o szóstej rano przemoczonego trzynastolatka.

- Co tam, mały? - zapytał wartownik, otworzywszy drzwi budki i wychylając się z niej ostrożnie na deszcz.

Luc trzymał w ręku list wyjaśniający.

- Przyszedłem, żeby to panu dać - powiedział. - Musi pan go pokazać swoim przełożonym i zorganizować mi powrót do Londynu.

- A kto niby tak powiedział? - zapytał wartownik.

Wyglądał na twardziela. Miał na sobie wojskowy mundur 1 porozpinaną koszulę. Zza ucha wystawał wetknięty tam papieros.

- Uciekłeś z domu czy co? To chyba najgłupsze miejsce, w jakim mogłeś się zjawić.

- Ten list wszystko wyjaśnia - powiedział Luc. - Niech go pan przeczyta.

Żołnierz pokręcił głową.

- Zmiataj stąd - powiedział i pokazał palcem drogę.

- Jeszcze jedno słowo, a oberwiesz po uszach.

Luc stracił cierpliwość.

- Muszę się stąd wydostać! - krzyknął rozpaczliwie.

- Zgubiłem się!

Żołnierz prychnął z pogardą.

- Myślisz, że będę się głowił, jak w tym deszczu załatwić transport jakiemuś zasmarkanemu gówniarzowi? Przylazłeś tutaj, nie? Wystarczy się odwrócić i zrobić to samo, tylko w przeciwnym kierunku!

Luc miał wielką ochotę mu przyłożyć. Przy odrobinie szczęścia, gdyby zaatakował żołnierza, trafiłby do aresztu. Równie dobrze jednak mógł zdrowo oberwać, a na to wcale nie miał ochoty. Odwrócił się więc na pięcie i ruszył z powrotem. Żołnierzowi jednak zrobiło się żal przemoczonego chłopaka, dlatego krzyknął jeszcze za nim:

- Tam dalej, po lewej, jest zajezdnia autobusowa. O siódmej będzie kolejna zmiana i do wsi dojedziesz każdym autobusem. We wsi jest posterunek policji i tam będziesz mógł się zgłosić. Będziesz też mógł się przesiąść do autobusu międzymiastowego, którym dojedziesz prosto do Manchesteru.

Zajezdnia znajdowała się naprzeciw wejścia do największej fabryki w dolinie. Na wielkim znaku dumnie widniało logo Królewskich Zakładów Zbrojeniowych, chociaż znajdujące się pod nim słowa zamalowano farbą z powodów bezpieczeństwa. Na terenie zajezdni stała pięćdziesięciometrowa wiata na autobusy. O jej skorodowany metalowy dach waliły strugi deszczu. Wiszący pośrodku wiaty zegar wskazywał godzinę szóstą czterdzieści. Na placu za wiatą zaparkowano kilkanaście pustych szarych autobusów z literami KZZ wymalowanymi na bokach. Na końcu zajezdni stał niewielki budynek, w którym znajdowały się łazienki i kantyna. W środku paliło się światło, a nad drzwiami widniał napis „Tylko dla kierowców autobusów”. Luc był przemarznięty, a budynek wyglądał na opuszczony. Bez wahania otworzył podwójne drzwi i znalazł się na pustym korytarzu. Po jednej stronie stały automaty z papierosami, po drugiej były drzwi łazienek. Toalety były nieskazitelnie czyste, a ciepło bijące od grzejników sprawiało Lucowi ogromną radość po tym, jak spędził na zimnie ponad trzy godziny. Zamknął się w jednej z kabin i zaczął się rozbierać. Wykręcił nad sedesem wodę z koszuli, podkoszulka, skarpetek i spodni. Nie mógł ich całkiem wysuszyć, teraz jednak były tylko wilgotne, a nie nasiąknięte wodą. Gdy wyszedł z toalety, złapał ręcznik i próbował wysuszyć włosy oraz zetrzeć sól i błoto z twarzy. Nie do końca mu się to udało, przestał jednak przypominać bagiennego stwora, jakim był jeszcze dziesięć minut wcześniej.

Zamiast wychodzić z powrotem na mróz, Luc skierował się do kantyny. Doszedł do wniosku, że najgorsze, co może go spotkać, to to, że ktoś wykopie go na zewnątrz. W kantynie zastał tylko żwawą kobietę z wielkim nosem i w falbaniastym fartuchu, która stała za kontuarem.

- O matko! - zdumiała się kobieta, gdy Luc wszedł do środka i zbliżył się do kontuaru. - Widziałam ten deszcz. Mój Boże, co za biedactwo...

Nawet nie pytając, kobieta podeszła do wielkiego termosu z herbatą i nalała chłopcu pełną filiżankę. Luc sięgnął do kieszeni po portfel policjanta, kobieta jednak tylko się uśmiechnęła.

- Nie żartuj - powiedziała. - Myślisz, że mogłabym wystawić rachunek komuś w twoim stanie?

Luc nie cierpiał herbaty, ale po wypiciu kilku łyków poczuł, jak gorący płyn rozgrzewa go od środka.

- Nie jestem kierowcą - wyjaśnił.

Kobieta zaśmiała się hałaśliwie.

- No nie mów! - zaskrzeczała. - Pewnie przyszedłeś, bo szukasz taty, co?

Luc nie widział powodu; żeby zaprzeczyć tej podanej na tacy wymówce. Przytaknął więc i usiadł przy stoliku pod oknem.

- Pełno tu autobusów, ale bez kierowców - zauważył.

- Poszli do fabryki po kanapki z boczkiem bez kartek - wyjaśniła. - W zasadzie są one tylko dla pracowników fabryki, ale kierowcy wślizgują się do środka i moja kantyna nie ma szans konkurować z boczkiem za darmo. A może zjesz gorącego tosta, skarbie?

Luc przytaknął, a kobieta włożyła trzy grube pajdy chleba do gazowego piekarnika.

- O której wyjeżdża stąd następny autobus? - zapytał.

- Następna zmiana zaczyna się o siódmej - wyjaśniła kobieta. - A więc wkrótce przyjadą kolejne autobusy z pracownikami. Dotarcie tutaj zajmuje im dobre dziesięć minut i autobusy ruszają do wsi dopiero, gdy wszyscy wsiądą.

- Racja - przytaknął Luc, popijając gorącą herbatę. - W takim razie posiedzę troszkę tutaj i się ogrzeję.

Na stoliku obok leżała gazeta, którą ktoś zostawił poprzedniego dnia. Luc nie miał nic lepszego do roboty, więc sięgnął po nią i zaczął czytać. Gdy po chwili zerknął znad gazety za okno, dostrzegł czterech mężczyzn przechadzających się pomiędzy zaparkowanymi autobusami. W pierwszej chwili pomyślał, że to kierowcy, i nie poświęcił im żadnej uwagi. Nagle jednak rozpoznał długie nogi i charakterystyczny chód porucznika Tomaszewskiego. Obecność polskich żołnierzy miała sens, chociaż wszystkie cztery zespoły miały różne cele oznaczone w różnych punktach mapy. Polacy zostali zrzuceni w pobliżu, a okolicy, w której znajdowało się tak wiele fabryk i magazynów, z pewnością strzegły więcej niż dwa działka przeciwlotnicze. Luc zastanawiał się, czy udało im się wykraść działko, ale ich zachowanie mówiło samo za siebie. Polacy wyglądali na rozczarowanych. Przemoczeni do suchej nitki warczeli na siebie i pokrzykiwali. Mimo to nie poddali się, bo widać było wyraźnie, że chodzą pomiędzy dwoma zaparkowanymi autobusami i próbują dostać się do któregoś z nich.

Luc podskoczył na krześle, gdy o blat stołu stuknęła taca z gorącymi tostami i kolejną filiżanką herbaty.

- Zamyśliłeś się - powiedziała kobieta.

- Coś w tym rodzaju - odparł Luc.

Kilka chwil wcześniej barmanka była mu bardzo pomocna, teraz jednak irytowała go tylko, bo starał się dostrzec, co robią Polacy. Kobieta oparła się tyłkiem o brzeg sąsiedniego stolika.

- Wiesz, że jeśli człowiek ma problemy, powinien o nich porozmawiać? - powiedziała ciepło. - Ja potrafię słuchać.

Na zewnątrz Polacy siłowali się z rozsuwanymi drzwiami autobusu. Luc cmoknął pogardliwie.

- A niby dlaczego miałbym się spowiadać jakiejś barmance? - warknął.

Jego chamska odzywka wstrząsnęła kobietą.

- Młody człowieku, jeśli masz zamiar tak się odzywać, to lepiej stąd wyjdź. Byłam dla ciebie miła, więc w zamian mógłbyś okazać chociaż odrobinę...

Luc stracił z oczu Polaków. Domyślał się, że widząc światła w kantynie, postanowili dostać się do innego autobusu, zaparkowanego dalej.

- Nieraz okazywano mi brak kultury, ty jednak zachowujesz się wyjątkowo niegrzecznie.

- Zamknij mordę, stara krowo! - wrzasnął Luc, zrywając się z krzesła na równe nogi i odpychając kobietę z całej siły na ścianę. - Przylazłaś tu i przez ciebie ich zgubiłem!

Gdy kobieta odbiła się od ściany i runęła na podłogę, z jej ust wypadła sztuczna szczęka.

- Wynoś się! - wrzasnęła, trzymając się za nos. - Wynoś się, obrzydliwy gówniarzu!

- Te twoje tosty i tak wyglądały gówniano - zadrwił Luc i zrzucił ze stolika kubek z gorącą herbatą.

Szybko chwycił z krzesła worek z ekwipunkiem i nadepnął butem leżącą na podłodze sztuczną szczękę, krusząc ją na kawałki. Już po chwili wychodził na zewnątrz. Barmanka krzyczała wniebogłosy, Luc jednak, nic sobie z tego nie robiąc, wyszedł na mróz i uśmiechnął się od ucha do ucha. Nagły przypływ agresji sprawił, że poczuł się normalnie. Nie mógł uwierzyć, że zachował się jak mięczak, i nawet chciał się poddać tylko dlatego, że przed skokiem nie dopisało mu szczęście, a potem zaczął padać deszcz. Teraz był zdeterminowany, by odnieść sukces. Nie mógł odnaleźć reszty zespołu, nie mógł też w pojedynkę ukraść działka. Ale co by było, gdyby poszedł za Polakami i ukradł im broń po tym, jak oni by ją zdobyli?

Gdy biegł w stronę zaparkowanych autobusów, barmanka wypełzła z kantyny i zaczęła wrzeszczeć na całe gardło.

Luc zauważył Polaków pięćdziesiąt metrów przed sobą. Jeden siedział na miejscu kierowcy autobusu i próbował zewrzeć przewody stacyjki, by odpalić silnik. Obok autobusu na betonie stał porucznik Tomaszewski. Luc zdał sobie sprawę, że powinien dopilnować, by pozbawić barmankę przytomności przed wyjściem z kantyny. Jej wrzaski zwróciły uwagę strażników i robotników z fabryki, którzy rozbiegli się na wszystkie strony w poszukiwaniu chłopaka.

Nagle Tomaszewski krzyknął z triumfem, gdy silnik autobusu zaskoczył. Luc był mniej niż dziesięć metrów od pojazdu, gdy zobaczył, jak Tomaszewski i jeszcze jeden Polak wchodzą do środka.

Wszyscy trzej stanęli z przodu autobusu i chociaż Luc nie rozumiał, co mówią, bez trudu domyślił się, że czekają na kogoś, kto nazywa się Adamczyk.

Adamczyk był najmniejszym z czwórki Polaków i przed chwilą poszedł w pobliskie krzaki, by się wysikać przed podróżą. Gdy wyszedł na betonowy plac, zasuwając suwak spodni i machając przepraszająco ręką do porucznika, z ciemności wyskoczył krzepki żołnierz i potężnym ciosem w szyję niemal urwał mu głowę.

- Mam tego małego drania! - ryknął wartownik, dusząc Adamczyka jedną ręką, a drugą wymierzając mu cios w twarz. - Jakim trzeba być bydlakiem, żeby uderzyć starszą panią, co? Zobaczymy, jak to ci się spodoba.

Luc zaśmiał się do siebie, podchodząc do tyłu autobusu. Gdy stanął przy tylnych drzwiach, zaalarmowany porucznik Tomaszewski dał rozkaz do odjazdu bez Adamczyka.

Luc musiał jeszcze wejść do autobusu, ale na jego szczęście niedoświadczony kierowca musiał zużyć kilka dodatkowych sekund, by ponownie odpalić silnik. Drzwi autobusu były zamknięte, więc Luc przemknął przez chmurę spalin i przekręcił metalową klamkę otwierającą schowek na bagaż. Schowek nie był zamknięty na klucz i Luc zanurkował do środka, zatrzaskując za sobą klapę. Nim wartownicy zorientują się, że nieduży, ale przecież łysiejący Adamczyk, nie jest nastolatkiem, który zaatakował barmankę, Luc będzie już wiele kilometrów stąd.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY

Zakłady odzieżowe Hugh Waldena mieściły się w rozległym jednopiętrowym budynku, na końcu którego wznosił się pięciopiętrowy biurowiec. W północnych dzielnicach Manchesteru znajdowały się setki niewielkich manufaktur związanych z przemysłem odzieżowym, ale linie produkcyjne Waldena były wyjątkiem wśród uliczek z przyklejonymi do siebie domami i obskurnymi warsztatami zbudowanymi wzdłuż kanałów rzecznych w epoce ręcznego krosna i koła wodnego. W czasach pokoju zakłady Waldena szyły jedwabną bieliznę i koszule nocne dla kobiet, które sprzedawano w luksusowych sklepach na całym świecie. Gdy wybuchła wojna, fabrykę zreorganizowano. Zwiększono produkcję tkanin jedwabnych, a wykwalifikowane krawcowe zajęły się produkcją spadochronów. Zakłady Waldena produkowały ponad połowę czasz spadochronowych wytwarzanych w imperium brytyjskim, ale ich wielkość i nowoczesność sprawiały, że były doskonale widocznym celem dla niemieckich bomb. Nad okolicznymi uliczkami wisiało tuzin balonów zaporowych, które miały zapobiegać atakom lotniczym z małej wysokości, a płaski dach fabryki upstrzony był wieżyczkami obserwatorów, reflektorami, karabinami przeciwlotniczymi i czterema poszukiwanymi przez dzieci dwudziestomilimetrowymi działkami przeciwlotniczymi.

Chociaż załogi niemieckich bombowców miały twardy orzech do zgryzienia, poziom zabezpieczeń na ziemi nie był zbyt wysoki.

Dochodziło wpół do ósmej i słońce z trudem przedzierało się przez chmury, gdy P.T., Marc, Joel i Rosie kończyli pełny, ponad półtorakilometrowy obchód fabryki. To, co zobaczyli, bardzo im się spodobało. Jedwabne tkaniny stanowiły przedmiot wielkiego pożądania, więc główna brama była dobrze strzeżona. Przez cały czas stała tam grupa nieco podstarzałych wartowników, którzy co chwilę kontrolowali ciężarówki i pracowników. Takie kontrole zniechęcały załogę fabryki do kradzieży, ale bardziej zorganizowany przestępca nie miałby żadnych problemów z przedostaniem się przez półtorametrowe ogrodzenie, które otaczało zakłady. Zresztą w niektórych miejscach ogrodzenie leżało na ziemi na długości kilkudziesięciu metrów. Czwórka dzieci była przemoczona i zmęczona, ale kradzież działka wyglądała na całkiem możliwą i wszyscy byli nastawieni bardzo optymistycznie, gdy skierowali się do znajdującej się naprzeciwko fabryki kawiarni. W środku nie było ani jednego wolnego stolika i trzej chłopcy poczuli nagle, że rzucają się w oczy, bo w hałasie i papierosowym dymie zdali sobie sprawę, że oprócz nich nie było tam żadnych mężczyzn. Siedziały tam kobiety w różnym wieku i różnej urody. Starsze miały głowy przewiązane chustkami i nosiły fartuchy. Młodsze ubrane były w proste sukienki. Żadna nie miała makijażu, z obawy przed pobrudzeniem cennej tkaniny. Wszystkie obgadywały mężów lub narzeczonych i co chwilę rozlegały się salwy śmiechu, niezmiennie kończące się pokasływaniem palaczek. P.T. zauważył grupkę dziewcząt podnoszących się z krzeseł i zajął ich stolik.

- Śliczna pupcia, kolego - powiedziała do niego jedna z nich i z głośnym śmiechem uszczypnęła go w pośladek.

P.T. usiadł szybko czerwony jak burak. W zakładach pracowało wielu mężczyzn, chłopiec zrozumiał jednak, dlaczego żaden z nich tutaj nie przychodził.

- Co można kupić poza jedzeniem na kartki? - zapytała Rosie, gdy do stolika podeszła kelnerka.

- Herbatę i tosty.

- Świetnie - uśmiechnęła się dziewczynka, a P.T. wyciągnął portfel.

- Zapłacicie przy ladzie, kiedy będziecie wychodzić.

Dzieci zdjęły z siebie tyle mokrych ubrań, na ile pozwalała przyzwoitość, i w oczekiwaniu na tosty zacierały zimne ręce. Przy okolicznych stolikach panował straszny hałas, więc nie musieli się obawiać, że ktoś ich podsłucha. Poza tym wątpliwe było, by któraś ze zgromadzonych tu krawcowych mówiła po francusku.

- Podobało mi się to, co widzieliśmy - powiedział Joel.

P.T. i Marc zgodnie przytaknęli.

Rosie była jednak bardziej ostrożna.

- Ale tak naprawdę nie widzimy, co jest na dachu.

- Przy broni i reflektorach nie będzie obsługi - powiedział Marc.

- Skąd wiesz? - zapytał Joel, czekając, aż kelnerka postawi na stole tacę z czterema szklankami herbaty i wyszczerbiony talerz, na którym leżało osiem posmarowanych masłem tostów.

- Brakuje nam talerzy. Będziecie musieli jeść z jednego - powiedziała i wydarła z bloczka rachunek. - O tej porze z rana zawsze jest tu taki ruch, bo przychodzi druga zmiana.

- A o której? - zapytała Rosie. - Bo czekam na swoją starszą siostrę.

- O ósmej - powiedziała kelnerka. - Przyjdźcie za godzinę i będziecie mieć szczęście, jeśli spotkacie sześciu innych klientów.

- Dziękujemy pani - powiedział P.T.

Dzieci nie jadły od wyjazdu ze Szkocji i podczas rozmowy tosty znikały w błyskawicznym tempie.

- Skąd pewność, że przy działkach nie będzie obsługi? - powtórzył pytanie Joel.

- Bo robi się widno - powiedział Marc. - Jesteśmy na zachodzie. Gdyby Niemcy zbombardowali nas tutaj o tej porze, musieliby wracać przez całą Anglię i nad Morzem Północnym w środku dnia.

- Zgadza się - przytaknęła Rosie.

- Naszym największym problemem jest dostanie się na dach - powiedział P.T.

- Do ściany budynku przykręcone są drabinki - powiedział Joel. - Są co najmniej dwie po każdej stronie.

- Wiem - przytaknął P.T. - Możemy zakraść się po drabinach, ale działko na pewno jest ciężkie i trzeba je będzie opuścić na linie. To zabierze trochę czasu i istnieje ryzyko, że ktoś nas zauważy.

- W takim razie, co zrobimy? - zapytała Rosie.

- Biura - powiedział P.T., uśmiechając się szelmowsko. - Wejdziemy na trzecie piętro, pójdziemy na dach fabryki, odkręcimy działo i zniesiemy je na dół po schodach.

Podłogą autobusowego schowka na bagaże była goła blacha. W rogach przeżarła ją na wylot rdza i przez powstałe w ten sposób otwory wpadały do środka małe fontanny błota. Najgorsze było to, że siedzący za kierownicą Polak był szaleńcem. Luc klął pod nosem, gdy na każdym zakręcie rzucało nim we wszystkie strony. Po czterdziestominutowej jeździe, gdy silnik w końcu zgasł, Luc czuł się jak mięso tłuczone na kotlety. Jedno spojrzenie przez szparę wokół pokrywy schowka powiedziało mu, że autobus zaparkowano na ruchliwym nabrzeżu. Luc musiał szybko się wydostać, by nie zgubić Polaków, ale schowek zaprojektowano tak, by można go było otworzyć tylko z zewnątrz. Klamka, którą bez trudu przekręcił, wchodząc do środka, łączyła się ze stalowym bolcem, który zapadał się w otwór i blokował klapę. Nie było możliwości, by unieść go od wewnątrz. Palce Luca ślizgały się, gdy starał się go poruszyć, i chłopak wyobraził sobie, że będzie tkwił w zamknięciu przez całe godziny. Po kilku minutach Luc porzucił delikatne próby otwarcia klapy i z całych sił zaczął kopać w nią obiema nogami naraz. Klapa wygięła się przy akompaniamencie głośnego huku, bolec jednak jeszcze bardziej zakleszczył się w otworze.

- Szlag by to trafił! Niech to cholera... Jasny gwint! - wściekał się Luc, kopiąc na oślep i tłukąc w metalową płytę nad głową.

Chłopak bał się, że zostanie uwięziony w schowku, i już się nie martwił, czy Polacy go usłyszą.

Nagle bolec zaczął się przesuwać i twarz Luca zalało światło poranka. Pochylający się nad schowkiem wąsaty mężczyzna odezwał się z mocnym szkockim akcentem.

- Niezłe miejsce na kryjówkę.

Lucowi nie podobał się ten sarkastyczny ton. Wyczołgał się jednak na wybrukowaną ulicę i uśmiechnął z ulgą.

Mężczyzna najwyraźniej oczekiwał jakichś wyjaśnień, Luc jednak rozpaczliwie chciał odnaleźć trzech Polaków. Gdy pozbierał się i z trudem wstał na nogi, wyszedł na środek ulicy i rozejrzał się dookoła.

Widok na nabrzeże ograniczała mu ściana z cegieł zwieńczona zakrzywionymi szpikulcami. Dostrzegł jednak dźwig parowy, z którego komina buchały gęste kłęby dymu. Tuż za nim w doku wznosiła się burta ogromnego frachtowca.

Rozpaczliwe myśli wróciły, gdy Luc nigdzie nie dostrzegł Polaków. Ulica pełna była chodzących w tę i z powrotem robotników portowych oraz bagażowych, którzy przepychali wózki przez bramki odprawy celnej do ciężarówek i przyczep zaparkowanych pod uszkodzonym przez bomby magazynem po drugiej stronie ulicy.

Port był zawsze zatłoczony, więc gdy budynek spłonął, resztki wywieziono, przekształcając zasmoloną betonową podłogę w ogólnie dostępną przestrzeń ładunkową. Po dwóch stronach stały popękane ściany, które ciągle spinała plątanina nadpalonych belek.

Luc przyglądał się wolnemu tłumowi wózków bagażowych, koni i ciężarówek. Pomyślał, że najlepiej będzie czekać w pobliżu autobusu z nadzieją, że Polacy wrócą.

Nie miał jednak pewności, że tak się stanie.

Wtedy spojrzał przez spalony dach w górę i dostrzegł wysoko wznoszący się pylon. Zamocowano go między uszkodzoną ścianą magazynu a sąsiednim budynkiem. Lśniący metal świadczył o tym, że ustawiono go już po bombardowaniu magazynu. Umocowana na pylonie platforma wznosiła się dziesięć metrów nad ziemią, a znad worków z piaskiem wystawała lufa dwudziestomilimetrowego działka. Luc wciąż jeszcze nie widział Polaków, był jednak pewien, że odnalazł ich cel.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI

Gdy o ósmej rano w zakładach Waldena zawyła syrena, przez bramy fabryki zaczęły przeciskać się szwaczki i krawcowe, które rozpoczęły pracę o północy. Ich maszyny nie zdążyły ostygnąć, bo do pracy natychmiast wzięła się kolejna zmiana. Praca szła pełną parą, dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez siedem dni w tygodniu. Tylko koniec wojny albo niemieckie bomby mogły zatrzymać ciężarówki wypełnione spadochronami.

Zmiana pracowników pozwalała na wślizgnięcie się na teren fabryki. Idea, która stała za pomysłem, by wykorzystać dzieci do pracy wywiadowczej, była taka, że nikt nie będzie ich podejrzewał. Młody wiek był jednak poważną wadą w miejscach, do których dzieci nie miały wstępu. Każdy dorosły mógł wejść na teren zakładów Waldena, gdy jedni pracownicy przychodzili, a drudzy wychodzili, i nikt nie zwróciłby na nich uwagi. Ale Marc, Joel i Rosie wyróżnialiby się w tłumie. P.T. miał piętnaście lat, a więc mniej więcej tyle co niektóre praktykantki albo pracownicy magazynów. Poszedł więc sam.

Chłopak doszedł do wniosku, że najlepiej będzie udawać zaaferowanie jakąś sprawą, dlatego celowo krążył nerwowo wśród tłumu przed główną bramą, po czym szybko wślizgnął się do budynku.

Nowo przybyli pracownicy wyciągali karty pracy z umocowanych do ściany koszyczków i ustawiali się w kolejce do podstemplowania. P.T. przepchnął się między kobietami i wszedł do hali fabrycznej.

Po lewej stronie stały ogromne stoły, na których wycinano różne kształty. Nad każdym z nich wisiała bela połyskującego jedwabiu na spadochrony. Pracownice przygotowywały się do swoich zadań. Pierwsze siadały już na swoich miejscach, kolejne wieszały płaszcze w szatni. W rogu stał mężczyzna w brązowym garniturze i poganiał kobiety.

- Szybciej, dziewczyny, szybciej - powtarzał. - Nie ociągajcie się!

P.T. starał się nie wpaść mu w oko, w końcu jednak przyciągnął jego wzrok jak magnes.

- Po co tu przyszedłeś?

- Po wiadro - powiedział P.T. i pokazał palcem budynek biurowy. - Sprzątamy tam i musimy dokładnie wyszorować podłogę, zanim przyjedzie pan Walden.

Nadzorca uśmiechnął się.

- O pana Waldena bym się nie martwił, bo od piętnastu lat nie żyje. Sprzęt do sprzątania znajdziesz za niebieskimi drzwiami, tam, skąd przyszedłeś. Pamiętaj tylko, żeby wszystko odstawić na miejsce, gdy skończycie.

- Świetnie - pokiwał głową P.T. - Dziękuję panu.

Chłopiec przebrnął z powrotem przez tłum kobiet czekających na podbicie swoich kart i odnalazł pomieszczenie z niebieskimi drzwiami. Był tam zlew i P.T. szybko odkręcił kran, napełniając wodą wiadro do połowy. W biegu złapał szczotkę i szmatę i wyszedł na zewnątrz.

Do pomieszczeń biurowych miał sto metrów. Strażnik przy drzwiach nie mrugnął nawet okiem, gdy P.T. wszedł do wyłożonego marmurem holu. Minął rząd bezgłowych manekinów ubranych w nocne koszule i stanął przy drzwiach windy, którą chciał wjechać na trzecie piętro. P.T. obawiał się, że wejście na dach okaże się trudne. Pracownicy biurowi jednak nie zaczynali pracy przed dziewiątą.

Szybkim krokiem przeszedł przez pokój stenotypistek i wszedł do otwartego gabinetu dyrektora. Wielkie okno wychodziło wprost na wylany asfaltem dach fabryki znajdujący się mniej niż metr niżej.

Tak jak przypuszczał Marc, przy działkach i reflektorach nie było obsługi, chociaż nieco dalej krzątała się jedna z pracownic, która na skraju dachu naprawiała ubytki w asfalcie. Kobieta była jednak oddalona od niego o ponad sto metrów. Zadowolony, że znalazł miejsce, w którym można spokojnie wejść na dach, P.T. z powrotem przeszedł pokój stenotypistek i wszedł do drugiego gabinetu po drugiej stronie. Stąd widział Joela, który stał za uszkodzonym fragmentem ogrodzenia. Otworzył okno i uniósł kciuk do góry, po czym zbiegł na dół. Rosie jako pierwsza wkroczyła do marmurowego holu. Była zbyt młoda jak na pracownicę i siedzący przy wejściu strażnik natychmiast zwrócił na nią uwagę.

- Chyba się zgubiłaś - powiedział współczująco. - Jesteś cała przemoczona.

Z klatki schodowej wyszedł P.T. i z udawaną wściekłością przeszedł przez podwójne drzwi.

- Dlaczego nie chcesz mnie zostawić w spokoju?! - wrzasnął na Rosie. - Nie jestem ci nic winien!

Strażnik był zaskoczony całą sytuacją, ale nie ruszał się z miejsca, dopóki P.T. nie złapał Rosie za kołnierz i nie trzasnął jej ręką w twarz.

- Hej! - krzyknął strażnik, gdy Rosie zawyła z dobrze udawanego bólu. - Co ty wyprawiasz, chłopcze?

- A co to pana obchodzi? - ryknął P.T. - Lepiej się nie wtrącaj, grubasie!

Strażnik nie był już najmłodszy, był jednak postawnym mężczyzną i gniewnie zacisnął pięści.

- Mały łobuzie - warknął. - Chcesz oberwać?

P.T. pozwolił, by Rosie mu się wyrwała, i dziewczynka cofnęła się nieco, gdy strażnik ruszył w stronę chłopca.

P.T. uchylił się przed wielką pięścią i wtedy dziewczyna huknęła strażnika ręką w skroń. Mężczyzna zachwiał się i padł na podłogę. Po takim ciosie większość ludzi straciłaby przytomność, jednak nie ten strażnik. Przewrócił się na plecy i próbował wstać. P.T. kopnął go w żebra, a do holu wbiegli Marc i Joel, trzymając w rękach przygotowane kawałki liny.

- Rosie, ściągnij windę! - krzyknął P.T., wskakując na strażnika i starając się go przytrzymać.

Dzieciaki nie przypuszczały, że będą zmuszone stoczyć taką walkę, więc teraz zaczęły się denerwować. Wystarczyło, aby jedna z sekretarek przyszła wcześniej do pracy i wybiegła z krzykiem na zewnątrz, a cała grupa wpadłaby w tarapaty. Rosie stanęła przy drzwiach windy, trzymając otwartą na oścież kratę zabezpieczającą, żeby kabina nie odjechała. Joel związał strażnikowi ręce za plecami, po czym chłopcy podnieśli go z podłogi, chociaż wciąż się miotał, próbując się uwolnić.

Gdy Marc trzymał strażnika za koszulę, ten odwrócił się i zatopił zęby w nadgarstku chłopca. Marc zawył z bólu i zwolnił uścisk. Dwaj pozostali chłopcy nie zdołali utrzymać strażnika i ciężkie ciało opadło z rumorem na podłogę.

P.T. stracił cierpliwość i z całej siły kopnął strażnika w splot słoneczny.

- Nawet nie drgnij! - wrzasnął. - Bo naprawdę ci przywalę!

W końcu udało im się wepchnąć go do windy. Rosie musiała wysiąść i zatrzasnęła za nimi drzwi. Przez całą drogę, gdy goniła kabinę windy po schodach, słyszała krzyki strażnika.

Nikt nie zwracał uwagi na Luca przechadzającego się wokół spalonego magazynu. Oprócz zgodnego z prawem handlu, który toczył się po obu stronach bramek celnych, chłopiec obserwował kwitnący czarny rynek. Kupić można było wszystko, od pudełek gwoździ po kradzione owoce, którymi wypchane były kieszenie robotników portowych.

Luc wydał kilka monet na śniadanie złożone z orzechów i pomarańczy, których nie jadł od pół roku, odkąd wyjechał z Francji. Przez cały czas miał na oku Polaków. Agenci wrócili do autobusu i znaleźli zestaw narzędzi niezbędnych do zmiany kół i podstawowych napraw przy silniku. Nikt nie zwrócił uwagi, gdy wspięli się na pylon. W czasie pokoju wielkokalibrowe działko automatyczne znajdowałoby się pod ścisłą strażą. Ale w Wielkiej Brytanii były dziesiątki tysięcy instalacji przeciwlotniczych.

Trudno było nawet znaleźć wystarczająco wielu ludzi, którzy mogliby obsługiwać je w nocy, a co dopiero zapewnić im ochronę w ciągu dnia.

Gdy Polacy trudzili się przy odkręceniu działka od stalowej platformy, Luc planował, jak ich wyeliminować. Bagażowych było tutaj bez liku. Byli to silni mężczyźni, którzy za kilka pensów z chęcią pakowali ciężkie walizki na wózki i przewozili je. Największym problemem Luca byli sami Polacy. Gdyby ktoś kazał mu wejść do pokoju z dziesięcioma innymi trzynastolatkami i bić się z nimi, tylko on wyszedłby stamtąd o własnych siłach. Ale ci przeciwnicy byli dorosłymi mężczyznami, którzy przeszli takie samo szkolenie szpiegowskie i wojenne jak on. Jego jedyną przewagą było to, że polscy oficerowie nie mieli pojęcia, iż są pod ciągłą obserwacją. Teren pod pylonem pomiędzy dwoma magazynami miał pięć metrów szerokości. Zwęglone przez ogień drewno i stopione szkło zsunięto łopatami w je dno miejsce, tworząc wielką kupę gruzu, którą porastały już pierwsze chwasty i nawiedzały kolonie szczurów. Teraz gruz pokrywała dodatkowo warstwa śniegu.

Luc przyglądał się, jak Polacy wyjmują ostatnie śruby i podnoszą działko z platformy. Gdy dwóch z nich zaczęło je rozbierać, trzeci zszedł po metalowej drabinie na ziemię. Być może wracał do autobusu albo miał zamiar ukraść lub wynająć wózek, by szybciej przewieźć działko. Szczeble były śliskie i mężczyzna odetchnął z ulgą, gdy w końcu stanął na kupce gruzu.

- Nie lubimy drabinek, co? - powiedział Luc, bez powodzenia starając się mówić jak rodowity Anglik.

Polak odwrócił się, ale nim zdołał dostrzec, kto do niego mówił, Luc uderzył go w twarz ogromną grudą stopionego szkła. Z ust żołnierza popłynęła struga krwi, a pięć przednich zębów zapadło się do środka jego ust. Gdy Polak upadł na kolana, Luc uderzył go jeszcze raz w plecy. Chłopak rozejrzał się dookoła, by upewnić się, że nikt go nie widział, po czym przyklęknął i prawą ręką zasłonił Polakowi usta. Podczas prawdziwej misji pewnie poderżnąłby mu gardło. To jednak było tylko ćwiczenie. Luc uśmiechnął się szaleńczo, wycierając rękę o zakrwawioną twarz Polaka.

- Dobra. A teraz zobaczmy, jak można załatwić twoich dwóch kumpli.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI

Rosie została w gabinecie na trzecim piętrze, stojąc na czatach z ciężkim kluczem w ręku. Spotkanie z nim byłoby przykrą niespodzianką dla każdego, kto przyszedłby wcześniej do pracy. Strażnik leżał pod jednym z biurek zakneblowany i związany. W jego oczach wciąż jednak było widać chęć walki.

Na dachu chłopcy schowali się za ścianą złożoną z worków z piaskiem i zaczęli demontaż działka. Wyjmowanie amunicji oraz rozkładanie osprzętu nie różniło się prawie niczym od czyszczenia karabinów strzeleckich po ćwiczeniach w obozie. Różnica polegała tylko na tym, że teraz te elementy były większe. Najtrudniejsze było zdjęcie samego działa z metalowej obrotowej podstawy, do której było przytwierdzone. Marc leżał w niewygodnej pozycji z plecami na stalowej platformie, napierając z całej siły na klucz.

- Jezu... - westchnął, z trudem łapiąc oddech. - Tę śrubę dokręcał chyba jakiś goryl!

Joel pokręcił głową zniecierpliwiony.

- Gdzie jest Luc, gdy potrzeba jego siły? Wyleguje się pewnie w jakimś przytulnym, cieplutkim pociągu z Paulem i Takadą - westchnął P.T. Po chwili roześmiał się głośno. - Albo ciągle zwisa gdzieś z drzewa na linkach od spadochronu.

- Podaj mi młotek - polecił Marc, siadając. - Joel, przytrzymaj klucz.

P.T. podał Marcowi młotek z worka z narzędziami, po czym stanął z jednej strony działa, trzymając je za lufę, żeby obrotowa platforma nie ruszyła się z miejsca. Marc położył się z powrotem i machnął młotkiem.

- Auć - wydał stłumiony okrzyk Joel, odskakując w tył i trzymając się za kciuk. - Patrz, co robisz, matole!

- Zwisam tu do góry nogami - zaprotestował Marc, unosząc głowę i uśmiechając się pod nosem. Naparł jeszcze raz na klucz i śruba zaczęła się odkręcać. - Geniusz ze mnie, co nie? Dobra, bierzemy się do następnej. Przytrzymaj klucz, Joel.

- Jeśli ten tak zwany geniusz trafi mnie jeszcze raz, dostanie prosto w japę - zapowiedział Joel.

- Ledwie cię trąciłem - powiedział Marc. - Gotowy?

Marc stuknął młotkiem w klucz i odkręcił kolejne trzy śruby, nie wyrządzając już żadnej krzywdy Joelowi.

Gdy wypadła ostatnia śruba, działko zaczęło zsuwać się z mocowania. Spadłoby Marcowi na nogi, gdyby P.T. nie złapał lufy, ale jednocześnie przesunął działko w bok. Dach zadrżał, gdy ciężka broń z głuchym odgłosem huknęła o asfalt.

Pracujące w hali kobiety na pewno pomyślały, że dach wali im się na głowy. Narzędzia już nie były chłopcom potrzebne, więc Marc wysypał je z worków, a do środka wrzucił celownik, magazynek i kilka innych luźnych elementów. Tymczasem P.T. i Joel z wysiłkiem próbowali unieść działko.

- Rany boskie - jęknął Joel, rękawem koszuli ocierając pot z czoła.

- Już sam celownik był cięższy, niż myślałem - przytaknął P.T.

Marc podał worki Rosie, która wychyliła się z okna gabinetu. Gdy się odwrócił, zobaczył, że jego koledzy wciąż siłują się z ciężarem. Ledwie byli w stanie unieść działo na wysokość kilku centymetrów. Podbiegł więc do nich, by pomóc.

- Złapię za koniec - powiedział.

Chłopcy przystanęli na chwilę, by nabrać powietrza, gdy wreszcie udało im się oprzeć działo o ścianę biurowca tak, że do środka wchodziła lufa.

- Wszystko w porządku? - zapytała Rosie, wychylając się na zewnątrz. - Ktoś przed chwilą przechodził pod drzwiami. A strażnik już dwa razy wypluł knebel. Nie możemy się tu dłużej kręcić.

- Ta stal ma prawie trzy centymetry grubości - wyjaśnił P.T. - Wniesiemy to do środka, ale będzie nam potrzebny wózek czy coś takiego.

Rosie pokiwała głową.

- Pójdę się rozejrzeć.

W gabinecie stały trzy rzędy małych biurek. W każdym rzędzie było ich osiem. Na każdym stała maszyna do pisania i segregatory. Maszynistka, która przyszła wcześniej do pracy, była szczupłą, przygarbioną kobietą o kruczoczarnych włosach. Siedziała za swoim biurkiem i robiła na drutach. Rosie pamiętała, czego uczył ją Henderson. „Bądź pewna siebie, wal prosto z mostu, a ludzie uwierzą w to, co mówisz”.

- Dzień dobry - powiedziała Rosie. - Pomagam tacie na dachu przy czyszczeniu broni i musimy ją zwieźć na dół. Jest tu gdzieś jakiś wózek, którym moglibyśmy przewieźć to żelastwo?

Kobieta opuściła robótkę i podniosła wzrok.

- Wózek - powiedziała powoli i ta krótka chwila wystarczyła, by Rosie przeszedł dreszcz. - Chyba tak.

Kobieta zrzuciła druty i włóczkę do wiklinowego koszyka, wyszła na zaplecze i przeszła przez wahadłowe drzwi.

Chłopcy zaklęli pod nosem, gdy działko przechyliło się, ześlizgnęło z parapetu i z hukiem zwaliło się na podłogę biura. Rosie chciała zajrzeć do środka i sprawdzić, co się dzieje, ale maszynistka wróciła z ręcznym wózkiem, który można było pchać na dwóch gumowych kółkach.

- Świetnie - zachwyciła się Rosie.

Szybko jednak przestała się uśmiechać, zdając sobie sprawę, że okazuje zbyt duży entuzjazm jak na kogoś, kto wykonuje taką nudną pracę.

- Używamy go do przewożenia pudeł z dokumentami - wyjaśniła maszynistka, gdy Rosie chwyciła za rączki wózka. - Tylko odprowadź go zaraz potem, dobrze?

- Oczywiście - skłamała Rosie, unosząc tył wózka i wyjeżdżając z nim z gabinetu.

- Niezły - powiedział P.T., gdy zobaczył nadchodzącą Rosie.

Rosie popatrzyła na podłogę i zobaczyła, że strażnik znów był bliski wyplucia knebla. Przykucnęła więc i z całej siły wepchnęła mu chusteczki z powrotem w usta, po czym wzięła z biurka ciężki klucz.

- Spróbuj tylko pisnąć - powiedziała z gniewnym błyskiem w oku i demonstracyjnie trzasnęła kluczem w dłoń. - Zaczynam mieć cię dość!

P.T. przytrzymał wózek, a Marc i Joel próbowali ustawić na nim działko. Sama lufa mierzyła tyle, ile cały piętnastolatek. Wysunięty daleko środek ciężkości nie pozwalał broni zachować równowagi. Marc więc przywiązał ją do wózka kawałkiem liny.

- Przywołam windę - powiedziała Rosie i wybiegła na korytarz.

Zadźwięczał dzwonek i przez metalową kratownicę Rosie zobaczyła mężczyznę i kobietę jadących do góry. Gdy winda zjechała ponownie, trzej chłopcy wprowadzili do środka wózek.

- Ależ to ciężkie - powiedział po cichu P.T. - Myślałem, że będziemy w stanie przeciągnąć to polami, ale nie damy rady tego przenieść, a wózek ugrzęźnie w błocie.

- A gdybyśmy poszli na całość? - zaproponował Marc.

- Może spróbujemy wyjść przez główną bramę?

- Strażnicy przeszukują ludzi, którzy wychodzą - powiedział Joel. - Cztery osoby w naszym wieku dźwigające ten szmelc? Na pewno nas zatrzymają!

- Po drodze widziałam inną bramę do parkingu tego biurowca - zauważyła Rosie. - No i jest bliżej.

- Trzeba się było nad tym lepiej zastanowić - powiedział Marc, gdy winda zatrzymała się na parterze.

- Skąd mogłem wiedzieć, że to będzie takie ciężkie? - powiedział obronnym tonem P.T.

Czwórka nastolatków wyszła na korytarz. Mężczyzna w trzyczęściowym garniturze zniknął na schodach i nie było go już, gdy P.T. zatrzymał wózek przed szczeliną między kabiną windy a marmurową podłogą holu.

- Za dużo tu ludzi - szepnęła Rosie.

- Musimy wyglądać na pewnych siebie - powiedział P.T. i zaczął popychać wózek w stronę głównego wejścia.

Przy kontuarze recepcji stała ładna młoda kobieta. Miała na sobie długą spódnicę, jasnoniebieską bluzkę i czapeczkę pracownika poczty.

- Przepraszam, pracujecie tutaj? - zapytała, stając na drodze P.T. - Przywiozłam worki z pocztą i szukam pana Harleya, żeby podpisał te telegramy.

Jakaś kobieta zeszła po schodach i przeszła obok nich, więc P.T. szybko wziął papiery od pracownicy poczty.

- Mogę za niego podpisać - powiedział chłopiec. - Pan Harley jest na górze. Ma jakąś niestrawność.

Białe zęby kobiety błysnęły w szerokim uśmiechu. P.T. miał ochotę ją pocałować.

- Za dużo ciemnego piwa, jak zwykle - powiedziała radośnie.

Gdy P.T. przyglądał się zgrabnej pupie kobiety, która odwróciła się w stronę drzwi, Rosie zdała sobie sprawę, że ktoś, kto dostarcza tak duże przesyłki, na pewno nie przyszedł na piechotę.

- Idź za nią - szepnęła Rosie, trącając P.T. łokciem w bok.

- O co ci chodzi? - uśmiechnął się P.T. - Tylko sobie na nią spojrzałem.

Rosie spojrzała na chłopaka z absolutną pogardą.

- Nie jestem zazdrosna, idioto. Ona przyjechała furgonetką!

- Aha - szepnął P.T. - Jasne.

Nie byli jednak w stanie sprowadzić tak szybko ciężkiego wózka cztery stopnie w dół, dlatego Marc i Rosie musieli pobiec w stronę niewielkiej, czerwonej, pocztowej ciężarówki zaparkowanej przed głównym wejściem.

- Coś pani wypadło! - krzyknęła Rosie, gdy kobieta otwierała drzwi od strony kierowcy i rzuciła swoje dokumenty na siedzenie pasażera. Rosie sprawdziła, czy nikt nie zbliża się do wyjścia, i gdy kobieta odwróciła się, dziewczyna uderzyła ją w skroń swoim ogromnym kluczem. Był to idealny, obezwładniający cios i Marc rzucił się do przodu, by złapać upadającą kobietę, która osuwała się po boku furgonetki.

P.T. i Joel z wysiłkiem sprowadzili wózek po schodach, a Rosie szybko otworzyła drzwi furgonetki.

- Możemy ją tam wrzucić? - zapytał Marc.

- Wypchane po sam sufit - powiedziała Rosie. - A nas jest czworo.

Wózek zatrzymał się za furgonetką i Rosie zaczęła na oślep wyrzucać z niej worki z pocztą i paczki.

- Czy któreś z nas będzie umiało tym pojechać? - zapytał niespokojnie Marc.

W tym momencie trzy piętra wyżej strażnik otworzył okno i zaczął krzyczeć.

- Ochrona, ochrona! Zatrzymajcie te dzieci!

Gdy on wzywał pomocy, maszynistka, która go znalazła i rozwiązała, dzwoniła do wartowników przy głównej bramie. Na szczęście parking przy biurowcu nie był strzeżony i wychodził na ulicę przez otwartą bramę położoną mniej niż dwadzieścia metrów od nich.

Gdy Rosie usiadła na siedzeniu pasażera, Joel i P.T. wrzucili wózek i działko na tył pojazdu. Strażnik zniknął z okna, ale szczupła maszynistka, która zajęła jego miejsce, chwyciła doniczkę z kwiatami z parapetu i cisnęła nią w dół.

- Złapią was, zobaczycie! - wrzasnęła.

Przestraszony Marc odskoczył, gdy doniczka roztrzaskała się o dach furgonetki, zostawiając duże wgniecenie i wyrzucając w powietrze kawałki suchej ziemi i strzaskanego fajansu.

- Marc, Joel, właźcie na tył razem z działem! - nakazał P.T.

Marc nie miał ochoty na jazdę z tyłu ciężarówki z wielkim brudnym działkiem, które z hukiem przewalało się na wszystkie strony. Wydawało mu się jednak, że P.T. ma jakiś plan.

- Umiesz prowadzić? - zapytał.

- Trochę - powiedział P.T., zatrzaskując tylne drzwi. - Jeździłem trochę po polnych drogach.

Z tyłu furgonetki było ciemno, ale Marc i Joel siedzieli wystarczająco blisko siebie, by wymienić nerwowe spojrzenia. Działko leżało na podłodze przy drzwiach i wznosiło się pod niewielkim kątem, opierając się o brzeg fotela Rosie lufą, której wylot prawie dotykał przedniej szyby.

- Kluczyki! - krzyknął P.T, zamykając drzwi od strony kierowcy.

- Już są w stacyjce! - zawołała Rosie.

P.T. poczuł ogarniającą go falę emocji, gdy przekręcił kluczyk. Tata uczył go prowadzić samochód jeszcze w Ameryce. Było to jednak lata temu. W dodatku biegi w tej małej furgonetce miały zupełnie inny układ. Wcisnął sprzęgło i włączył silnik, który zarzęził kilka razy i dopiero zaskoczył. Skrzynia biegów zachrobotała straszliwie, gdy wrzucił wsteczny.

Tymczasem ogromny strażnik wypadł przez frontowe wejście i rzucił się w ich stronę długimi skokami. Z przeciwnej strony nadbiegało dwóch starszych pracowników ochrony.

- Dlaczego nie ruszamy? - wrzasnęła wystraszona Rosie.

Lusterka przy drzwiach samochodu ustawione były dla pracownicy poczty, a nie dla niższego wzrostu piętnastolatka, P.T. nie widział więc, co się dzieje z tyłu, gdy puścił sprzęgło. Nie miał wyczucia furgonetki i silnik zakrztusił się, nieomal gasnąc, zanim tylne koła w końcu zaczęły się obracać.

W tej samej chwili strażnik dopadł do drzwi od strony kierowcy i otworzył je jednym szarpnięciem.

- Chodźcie tu, szczeniaki! - krzyknął i próbował złapać P.T. za ramię.

Gdy samochód wystrzelił do tyłu, działko sturlało się z oparcia fotela Rosie i opadło w szczelinę między fotelami, przy czym obróciło się, przygniatając kostkę Joela do podłogi i potrącając wajchę zmiany biegów, którą przestawiło na luz. Silnik zgasł, a Joel wrzasnął z bólu. Strażnik ponownie rzucił się na P.T., który rozpaczliwie starał się uruchomić silnik i na nowo wrzucić bieg. Strażnik sięgnął do wnętrza samochodu, złapał P.T. za ramię i szarpnął z całej siły.

Marc zobaczył, co się dzieje. Widział, że nie jest wystarczająco silny, by bez broni powstrzymać strażnika, więc pierwszą rzeczą, za jaką chwycił, był mały nóż myśliwski, który nosił w kieszeni kurtki. Ścisnął mocno rękojeść, sięgnął ręką ponad oparciem fotela P.T i wbił zakrzywione ostrze głęboko w rękę strażnika.

Mężczyzna wrzasnął, a Marc wyciągnął nóż. P.T. poczuł strumień krwi wytryskujący na jego policzek i w tej samej chwili silnik zaczął na nowo warkotać. Strażnik odskoczył od samochodu i potknął się o worki z listami rozrzucone na parkingu. P.T. odszukał wsteczny bieg, po czym wychylił się nieco, by zamknąć drzwi! Przed nimi dwaj pracownicy ochrony prawie dopadali maski samochodu. Chociaż P.T. trząsł się ze zdenerwowania, puścił delikatnie sprzęgło i samochód zaczął jechać do tyłu. -Nic nie widzę! - krzyknął. - Marc, mów mi, co jest z tyłu!

- Chyba złamałem nogę... - jęknął Joel.

- Jedź dwadzieścia metrów! - krzyknął Marc. - Skręcaj w lewo. Nie! W lewo! Zaraz walniesz w bramę! W drugą stronę! W drugą stronę!

- Mówiłeś, że w lewo! - wrzasnął P.T.

Zamieszanie było wynikiem tego, że chłopcy patrzyli w przeciwnych kierunkach. P.T. zdołał jednak odbić kierownicą w drugą stronę, niemal ocierając się o murowany słupek bramy.

- Widzisz tu jakichś ludzi? - spytał P.T.

- Nikogo nie ma, jedź.

Mała furgonetka przejechała na pełnym gazie do tyłu, między dwoma słupami bramy, po czym skręciła na drogę i przejechała kawałek ulicą naprzeciwko zakładów Waldena. P.T. wcisnął hamulec. Po dłuższej chwili wypełnionej chrobotaniem skrzyni biegów i kilkoma sekundami spędzonymi na studiowaniu niewielkiej tabliczki, na której rozrysowany był układ biegów, chłopiec wrzucił pierwszy bieg i ruszył do przodu.

- Jedziesz po złej stronie drogi - ostrzegła go Rosie i złapała za kierownicę.

- Daj mi prowadzić! - ryknął z wściekłością P.T., który o mało nie walnął w zaparkowany na poboczu samochód, gapiąc się jednocześnie na wajchę skrzyni biegów i próbując znaleźć dwójkę.

- Nikt nas nie goni - powiedział Marc, gdy jechali spokojnie pustą drogą.

- No to dokąd teraz? - zapytała Rosie.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY

Luc obserwował Polaków przez szparę w ścianie zniszczonego bombami magazynu. Nie znał polskiego, więc i tak nie zrozumiałby, o czym rozmawiali, nawet gdyby był wystarczająco blisko, by ich słyszeć. Ale gesty i zachowanie polskich agentów mówiły wszystko, co chciał wiedzieć chłopak.

Chudy porucznik Tomaszewski dowodził grupą. Drugim agentem był szeregowy o nazwisku Woźniak. Nie mówił za wiele, ale Luc wiedział, że nie jest zbyt bystry, bo pozwolił na to, by P.T. ograł go w pokera długo po tym, jak reszta Polaków i Francuzów dała już sobie spokój.

Dwaj Polacy opuścili działko na linie, po czym sami zeszli na dół, przerzuciwszy sobie przez plecy worki, w których znajdowały się luźne elementy broni. Luc uśmiechnął się na widok ich przerażonych twarzy, gdy zeszli na ziemię i znaleźli swojego nieprzytomnego towarzysza, który zastygł z przekrzywioną nogą i ustami pełnymi krwi spływającej wolną strużką na śnieg. Zaczęła się gorąca dyskusja. Czy upadek mógł spowodować takie obrażenia? Czy powinni działać dalej, czy może skupić się na pomocy rannemu koledze?

Luc cofnął się trochę, gdy Woźniak odszedł od sterty gruzu i dopadł portowego bagażowego, pchającego czterokołowy wózek. Podejrzliwy z natury bagażowy złagodniał na widok trzech dziesięcioszylingowych banknotów, które równały się prawie dwóm jego dniówkom. Mężczyzna wyglądał jednak na wystraszonego, gdy zobaczył leżące na śniegu ciało, i próbował oddać pieniądze. Porucznik Tomaszewski musiał go wziąć na stronę i udzielić obszernych wyjaśnień, popartych kolejnym banknotem.

Ranny Polak zaczął odzyskiwać przytomność, gdy trzej mężczyźni układali go na wózku. Luc lekko się zdenerwował. Agent mógł powiedzieć Tomaszewskiemu, że nie spadł z drabinki, tylko został zaatakowany. Luc jednak nie miał wpływu na rozwój wypadków. Zresztą sytuacja zdawała się rozwijać po jego myśli, bo bagażowy ruszył szybko z leżącym na wózku mężczyzną, a pozostali Polacy podnieśli działko i położyli je sobie na ramionach. Dwaj dorośli mężczyźni zgarbili się pod ciężarem i Luc zrozumiał, że nie ma mowy, by był w stanie sam przenieść działko i towarzyszący mu worek elementów. Polacy musieli zamiast niego dostarczyć broń do Londynu.

Tomaszewski nie próbował nawet ukrywać broni. Mężczyźni szybko przeszli przez magazyn, ponieważ bagażowy, wiozący zakrwawione ciało na wózku, wywoływał wśród portowych handlarzy spore poruszenie.

Mężczyzna wkrótce znalazł niewielką otwartą ciężarówkę i o ile Luc mógł się zorientować, kierowca zgodził się zabrać Polaka do szpitala. Odmówił nawet przyjęcia zapłaty od bagażowego. Gdy chłopak był pewny, że Tomaszewski i Woźniak wracają do autobusu, pobiegł przed nimi. Siedzenie we wnętrzu pojazdu było ryzykowne, jednak Luc nie miał ochoty na gniecenie się w schowku na bagaże przez całą drogę do Londynu.

Ruszył w stronę głównych drzwi z przodu pojazdu, jakiś metr za fotelem kierowcy. Polacy nie mieli kluczyków do skradzionego wozu, zostawili więc drzwi otwarte. Zanim wszedł do środka, Luc uniósł klapę małego schowka, z którego Polacy zabrali zestaw narzędzi. Chłopak nie miał pojęcia, jak poradzić sobie z Tomaszewskim i Woźniakiem, więc miał nadzieję, że znajdzie coś przydatnego.

W schowku unosił się zapach spalin. Znajdowało się w nim zwinięte w kłębek ubranie robocze, lina holownicza, trójkąt ostrzegawczy, wielka latarka, butelki z olejem silnikowym, woda destylowana i dwa małe kanistry ropy. Polacy byli niecałe trzydzieści metrów od autobusu. Luc mógł użyć latarki, by uderzyć któregoś z nich. Miał też w swoim worku łańcuch rowerowy i policyjną pałkę. Pomyślał też, że może mu się przydać paliwo, gdyby musiał szybko rozpalić ogień. Złapał więc na wpół wypełniony kanister i wskoczył do autobusu.

Przez boczną szybę Luc zobaczył Polaków przechodzących przez ulicę i przycupnął na fotelu, nim mogli go dostrzec. Po chwili pobiegł na koniec autobusu i rzucił wszystkie swoje rzeczy na tylne siedzenia.

Gdy Tomaszewski i Woźniak wtaszczyli działko do środka, Luc położył się na tylnych fotelach i podciągnął kolana do piersi tak, by nawet kawałek buta nie wystawał na wąskie przejście. Woźniak powiedział coś podniesionym tonem i rozległ się huk opuszczanego na podłogę żelastwa. Mężczyzna był zdenerwowany z powodu straty dwóch członków zespołu i chociaż Luc nie rozumiał polskiego, wydawało mu się, że Polacy coś podejrzewają w sprawie wypadku u podstawy pylonu. Jedynymi słowami, które Luc rozumiał, były „Walker” i skrót „SOE”. Uśmiechnął się i zdał sobie sprawę, że Polacy przypuszczali, iż wicemarszałek Walker wysłał specjalny oddział, który miał sabotować ich operacje, i zastanawiał się, jak by zareagowali, gdyby dowiedzieli się, że była to robota trzynastolatka.

We wnętrzu małej, pocztowej furgonetki pędzącej ulicami w stronę centrum Manchesteru panował ogromny hałas.

- Spójrz na wskaźnik paliwa - powiedziała Rosie. - Nigdy nie dojedziemy do Londynu na jednej czwartej baku! A nie możemy kupić paliwa, bo nie mamy kartek.

- Furgonetka i tak jest czerwona, więc za bardzo rzuca się w oczy - powiedział P.T. - Nawet jakbyśmy mieli paliwo, każdy gliniarz w promieniu stu kilometrów będzie szukał skradzionej czerwonej furgonetki z czwórką dzieciaków w środku.

- No i, bez obrazy, P.T., prowadzisz beznadziejnie - powiedział Marc. - Jak tak dalej pójdzie, to skończymy na jakimś drzewie.

- Nie mogę wyczuć tego gruchota - przyznał chłopak.

Jakby na dowód tych słów P.T. zatrzymał się na rozjeździe i silnik zgasł. Pojazd, który jechał za nimi, musiał gwałtownie zahamować i kierowca nacisnął klakson.

- Nie trąb na mnie, palancie! - wrzasnął piętnastolatek i wychyliwszy się przez okno, pogroził kierowcy pięścią. - Spadaj, stary matole!

Samochód szarpnął gwałtownie, gdy P.T. znów zbyt szybko puścił sprzęgło. Tym razem jednak dodał jednocześnie gazu i silnik nie zgasł. Po chwili skręcili i pojechali dalej.

Jedyną osobą, która nic nie mówiła, był Joel. Po policzkach ciekły mu łzy. Chłopiec siedział oparty plecami o bok furgonetki i trzymał się rękoma za kostkę.

- Możesz w ogóle ruszać nogą? - zapytał Marc.

- Nie - powiedział Joel, zaciskając zęby. - Działo całym ciężarem spadło mi na nogę. Parę lat temu miałem złamaną rękę i teraz czuję się dokładnie tak samo.

- Sprawdzimy, czy będziesz mógł na niej stanąć, jak wysiądziemy - powiedział P.T., gdy samochód zbliżał się do skrzyżowania. - Rosie, rozplanowałaś już trasę?

Rosie patrzyła na plan Manchesteru, który znalazła pod fotelem pasażera.

- Wiem, gdzie jesteśmy. Jeżeli nie będziemy pokonywać całej trasy samochodem, to chyba powinniśmy dotrzeć do stacji Piccadilly.

- Też tak myślę - powiedział Marc, a P.T. zgodził się z nim.

- No dobra, a więc sprawdźmy trasę - powiedziała Rosie i przerzuciła kilka kartek mapy. - To jakieś trzy kilometry na południe. Trzymaj się tej drogi.

- A co z działkiem? - zapytał Marc. - Nie możemy ot tak wejść na dworzec z ukradzionym działem na plecach. Musimy je jakoś zamaskować.

- Gdy mieszkałem pod Chicago, miałem taki fajny futerał na wędki - powiedział P.T. - Dobrze by je przykrył.

- Gdzie my kupimy futerał na wędki o tej porze? Jest dopiero za dwadzieścia dziewiąta - powiedział Marc.

- Masz jeszcze ten wózek, Marc? - zapytała Rosie.

- Tak - odparł chłopiec.

- No dobra - zaczęła Rosie. - W takim razie, gdy dotrzemy do dworca, jedno z nas wejdzie do środka, sprawdzi godziny odjazdu pociągu i kupi pięć biletów do Londynu.

- Dlaczego pięć? - zapytał Marc.

- Bo będą szukać czwórki dzieci - wyjaśniła Rosie.

- Kup trzy - powiedział Joel. - Nie dam rady wysiąść z samochodu.

- Może poczujesz się trochę lepiej, gdy spróbujesz się przejść - powiedziała dziewczynka.

- Nic z tego - jęknął Joel zirytowany, że nikt nie zdaje sobie sprawy, jak poważna jest jego kontuzja. - Nawet gdybym mógł chociaż kuleć, to i tak bym was opóźniał. Zaczekam tutaj, aż odjedzie wasz pociąg, a potem się poddam. Walker powiedział, że nie ma znaczenia, ilu z nas dotrze do Londynu. Najważniejsze jest działko.

- Skoro tak mówisz - powiedział P.T. - Ale wciąż nie wiem, jak dotrzemy do pociągu.

- To właśnie chciałam powiedzieć, zanim zaczęliście mi przerywać - powiedziała Rosie. - Gdy pójdę kupić bilety i sprawdzić czas odjazdu pociągu, wy przywiążecie działko do wózka i zamaskujecie je najlepiej, jak będziecie mogli. Przywiążcie mój płaszcz albo parę worków pocztowych, potem powieście po bokach nasz ekwipunek. Gdy ktoś zapyta, powiedzcie, że wieziecie karnisze. Zbombardowali nas i jedziemy do domu naszej ciotki na przedmieściach Londynu.

- Nawet wtedy będzie to wyglądało na lufę działa. Zwłaszcza dla kogoś, kto wie, czego szuka - zauważył Marc.

- A może ukryjemy się na parę godzin? Spróbujemy znaleźć jakiś dywan w sklepie ze starociami i zawiniemy w niego działo.

- Nie ma mowy - powiedział P.T. - To nam zajmie co najmniej godzinę.

- Następna w prawo, a potem w lewo - przerwała im Rosie.

- Cały czas jesteśmy czwórką dzieciaków, które będą się kręcić wokół skradzionej furgonetki pocztowej z wielkim, ciężkim działem - dokończył P.T.

Coraz lepiej radził sobie z samochodem i bez problemu zatrzymał się na krótko, by przepuścić nadjeżdżające z przeciwka samochody, gładko skręcił w lewo.

Po przejechaniu około kilometra pokonali stromy zjazd i przecięli z pluskiem ogromną kałużę, po czym przejechali pod wiaduktem kolejowym. Gdy dotarli do skraju rampy, Rosie dostrzegła osiem torów kolejowych, które ciągnęły się daleko po ich lewej stronie, oraz ciemnozieloną lokomotywę, z której komina buchały czarne kłęby dymu. Pociąg zaczął szybko przyspieszać i po chwili wyjechał ze stacji. Zaczynały się poranne godziny szczytu i ze stacji Piccadilly wylewały się tłumy ludzi, którzy stawali w kolejkach do autobusu albo ruszali w głąb miasta na piechotę.

P.T. zaparkował przy krawężniku na wprost peronów i sięgnął do kieszeni kurtki po portfel, który ukradł młodemu farmerowi.

- Dwa funty to aż nadto, żeby kupić cztery bilety - powiedział, wręczając Rosie pieniądze. - Pójdziemy za tobą i spotkamy się przy kasach.

- Nie - powiedziała stanowczo Rosie. - Zamaskujcie jak najlepiej działko, a ja za chwilę do was wrócę. Nie będziemy się pętać po dworcu z bronią na wózku ani sekundę dłużej, niż to niezbędne.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY

Rosie wysiadła z furgonetki i zdjęła płaszcz, po czym podała go Marcowi, który stał już na chodniku i wyciągał z samochodu wózek. Ubranie dziewczynki było nieco suchsze niż wtedy, gdy dotarli do zakładów Waldena, mimo to ciągle było wilgotne i nawet w czasie wojny mała dziewczynka w ubłoconych spodniach i butach była widokiem dość niezwykłym. Jednak podróżni bardziej przejmowali się tym, by dojechać do pracy, i nie zwracali na nią uwagi.

Gdy Rosie stała w długiej kolejce po bilety, Marc i P.T. przywiązali działko do wózka i zrobili co w ich mocy, żeby zamaskować je workami z pocztą, płaszczem Rosie i kilkoma workami z ekwipunkiem, które przysłaniały kształt lufy. Joel przemieścił się na skraj furgonetki, rozwiązał but i w świetle poranka obejrzał swoją nogę. Pod skarpetką, na złączeniu kostki i stopy, widniała ogromna opuchlizna.

- Fatalnie to wygląda, stary - powiedział współczująco Marc i sięgnął do worka Joela, z którego wyciągnął list. - Lepiej trzymaj go pod ręką na wypadek, gdyby pojawiła się policja.

Chłopcy kończyli właśnie przygotowywanie wózka, gdy ze stacji wyszła Rosie i zaczęła dawać im rękami znaki, żeby się pospieszyli.

- Rosie nas woła - powiedział Marc i popatrzył na siedzącego w furgonetce Joela. - Dasz sobie radę?

- Dam, tylko dokończę tę robotę - powiedział Joel i wsunął się głębiej do samochodu. - Zamknij drzwi, boli mnie jak cholera, ale zniosę ból tak długo, jak się da, żeby dać wam czas na ucieczkę.

- Za sześć minut! Peron trzeci! - krzyknęła Rosie, gdy Marc zamykał drzwi furgonetki - Zdążymy, jeśli się pospieszymy!

Twarz P.T. stężała, gdy chłopiec zaczął pchać obciążony wózek. Z zawieszonymi workami ładunek był jeszcze cięższy i o wiele mniej stabilny. Marc zabrał własny worek z ekwipunkiem oraz worek, w którym znajdowały się pozostałe części działka, i ruszył za przyjacielem. Dojście do dworca zajęło im dwie minuty. Przestronne wnętrze składało się z kilku hal poczerniałych od gromadzącej się latami sadzy.

- Przepraszam bardzo, przepraszam! - krzyczała Rosie, przeciskając się przez tłum w stronę P.T. i wózka.

Na peronie trzecim stał pociąg ekspresowy. Wszystkie okna wagonów zasłaniały ciemne kotary. Parowóz sapał miarowo gotów do odjazdu i kilku ostatnich pasażerów mijało w pośpiechu kasy biletowe. Od strony ostatniego wagonu nadchodził konduktor i trzaskając drzwiami, krzykiem poganiał pasażerów, by wsiadali do najbliższych wagonów, gdyż pociąg miał za chwilę odjechać.

- Ledwie zdążyliśmy - sapnęła Rosie, patrząc na dworcowy zegar, ale opuściwszy wzrok i ujrzawszy dwóch policjantów zbliżających się od strony kas, stanęła jak wryta. Ciężki wózek nie zatrzymał się aż tak łatwo i P.T. mógł tylko patrzeć, jak uderza w nogi dziewczynki. Rosie zdusiła w sobie okrzyk bólu i odskoczyła do przodu.

- Przepraszam - powiedział P.T.

- Wszystko w porządku? - zapytał Marc.

Wózek otarł kostkę dziewczyny i musiało minąć kilka sekund, nim zdołała się odezwać.

- Dwóch policjantów - szepnęła. - Jeden stoi przy kasach, drugi biegnie do pociągu.

- Może to nie nas szukają - powiedział Marc.

- Nas - odparła zdenerwowana Rosie, odwracając się szybko i odchodząc. - Odwróćcie się, zanim nas zauważą.

Ton jej głosu sprawił, że chłopcy posłusznie stanęli i przyjaciółka wytłumaczyła im, dlaczego jest tak pewna tego, co mówi.

- Ten kasjer, który sprzedawał mi bilety, popatrzył na mnie jakoś dziwnie, gdy płaciłam - szepnęła, kierując całą trójkę w stronę, z której przyszli. - Chyba się domyślił, że coś jest nie tak, bo przyszedł tu z tymi dwoma policjantami.

- Jesteś pewna, że to był on?

- Absolutnie - przytaknęła Rosie. - Po co miałby tu przyłazić z tymi policjantami trzy minuty przed odjazdem pociągu?

- Co w takim razie zrobimy? - zapytał P.T., rozglądając się, czy w pobliżu nie ma innych policjantów, i przyspieszając kroku. - Na pewno ogłosili alarm.

- Ale dlaczego mieliby nas tu szukać? - zapytał Marc.

Rosie zasłoniła usta dłońmi.

- Chyba wiem - jęknęła. - Gdy wnosiłam worki z dachu fabryki do gabinetu, powiedziałam do Marca: będziemy mieć problem, żeby przewieźć to wszystko do Londynu. Strażnik pewnie mnie usłyszał.

- Jasna cholera! - zaklął P.T. - Po coś to mówiła?!

- Nie pomyślałam - westchnęła Rosie.

- To nie jej wina - powiedział Marc. - Trzeba było stuknąć tego strażnika od razu, gdy zaczął sprawiać kłopoty. Henderson nie wytrzymałby z nim nawet pięciu sekund.

- I co teraz? - zapytał P.T. - Wracamy do furgonetki?

- Policja na pewno będzie jej szukać, ale moglibyśmy odjechać parę kilometrów, byle tylko się stąd wydostać - zaproponowała Rosie.

- Właśnie - zgodził się z nią Marc, ale gdy P.T. wyprowadził wózek przez boczne wyjście z dworca, zobaczyli, że na wprost czerwonej furgonetki stoi radiowóz.

Pomimo złamanej kostki Joel stał, przyszpilony do boku furgonetki przez postawnego funkcjonariusza, którego kolega groził chłopcu zaciśniętą pięścią. Rosie stanęła z otwartymi ustami.

- Każą mu stać na tej nodze, to musi okropnie boleć.

PT. także poczuł się fatalnie. Jego uwagę zwróciła jednak kobieta w futrze, która właśnie wysiadała z leciwej taksówki stojącej trzydzieści metrów od nich. PT. nie mógł zbyt szybko poruszać się z wózkiem, trącił więc Marca łokciem.

- Idź po taksówkę.

Marc pobiegł w tamtą stronę i czekał niecierpliwie, aż wystrojona pani zapłaci za przejazd.

- Przykro mi, mały - powiedział kierowca, pokazując na front dworca. - Stąd nie możemy odbierać pasażerów, wszyscy muszą ustawiać się w kolejce na postoju.

W tym czasie podeszła do nich Rosie.

- Musimy jak najszybciej dostać się do Stockport, to bardzo pilne - powiedziała, przypominając sobie nazwę kolejnej stacji w drodze do Londynu, którą kilka minut wcześniej widziała na rozkładzie jazdy na dworcu. - A to jest pański napiwek, jeśli szybko pan nas tam dowiezie - dodała, wymachując przed nosem kierowcy banknotem.

Kierowca popatrzył z niepokojem na policyjny samochód zaparkowany kilkaset metrów dalej, po czym niepewnie odpowiedział:

- No, to wsiadajcie.

Rosie otworzyła drzwi tylnej, niezadaszonej części samochodu. P.T. i Marc położyli wózek w poprzek siedzeń, a potem trójka dzieci wcisnęła się na drewniane ławeczki po przeciwnej stronie. Policjanci podprowadzili Joela do radiowozu, gdy taksówka przejeżdżała obok czerwonej furgonetki. Chłopiec rozpoznał charakterystyczny kształt działka i wózka, był jednak zaskoczony, jego przyjaciele nie pojechali pociągiem. Żaden z policjantów nie zwrócił na nich uwagi.

Podobnie jak wszyscy pozostali rekruci także porucznik Tomaszewski miał za sobą nieprzespaną noc, dlatego też położył się w trzecim rzędzie siedzeń. Gdy Woźniak przeciskał się przez zatłoczone portowe ulice, by wydostać się w końcu na główną trasę do Londynu, Tomaszewski zdjął przemoczoną koszulę, rozciągnął się na siedzeniach i zasnął.

Obudził się po dwudziestu minutach, czując, że coś jest nie tak, nie wiedział jednak co.

- Witam, śpiochu - powiedział Luc radośnie po francusku, wychylając się zza oparcia fotela.

Gdy Tomaszewski usiadł, usłyszał brzęk metalu i zobaczył swój nadgarstek przykuty do stalowej poprzeczki nad oparciem fotela. Luc wstał, chwycił kanister z fotela za sobą i chlusnął paliwem na głowę i klatkę piersiową Polaka.

- Mam tu zapałki - rzucił w stronę oglądającego się za siebie Woźniaka. - Jedź dalej, albo twój porucznik spłonie.

- Rób, co on mówi - powiedział zdenerwowany Tomaszewski.

Woźniak odwrócił się jeszcze raz.

- Wszystko w porządku, panie poruczniku? - zapytał po polsku.

- I przestańcie gadać po polsku - rozkazał Luc. - Możecie mówić po francusku, ale najlepiej będzie, jak zamkniecie gęby.

Tomaszewski wyprostował się na fotelu i starał się mówić spokojnie.

- Uspokójmy się trochę - powiedział. - Masz na imię Luc, prawda?

Luc zaczął przedrzeźniać łagodny ton Polaka.

- Co zamierzasz zrobić? Próbujesz mnie zagadać?

Tomaszewski uśmiechnął się krzywo.

- Zaatakowałeś też pozostałych dwóch?

- Może - powiedział chłopak, wzruszając ramionami. - Muszę powiedzieć, że jestem z siebie dumny, pod pylonem odwaliłem kawał dobrej roboty. Ząbki waszego kumpla fruwały, aż miło.

Tomaszewski z całych sił starał się nie okazywać gniewu.

- Może moglibyśmy pracować razem? - zaproponował.

- W tym autobusie jest tylko jedno działo i Walker nie da nam się nim podzielić - zadrwił Luc, kątem oka widząc, że Woźniak znów się odwraca. - Patrz na drogę - rozkazał chłopak.

- Nawet jeśli dotrzemy do stacji, nie będziesz w stanie sam przenieść działa - powiedział Tomaszewski. - Zastanowiłeś się nad tym?

Luc zaczął obracać w palcach zapałkę.

- Coś wymyślę - odrzekł. - Dam w mordę jakiejś babie, wyrzucę jej bachora na ulicę i ukradnę wózek. Do tej pory radziłem sobie sam, więc i teraz jakoś sobie poradzę.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY

- Proszę się tu zatrzymać - powiedziała Rosie, gdy taksówka skręciła w boczną uliczkę, kilkaset metrów przed dworcem kolejowym w Stockport.

- Ty tu rządzisz - powiedział nieco zdumiony kierowca i zatrzymał się przy krawężniku.

Dzieci postanowiły zatrzymać się daleko przed stacją, na wypadek gdyby na peronach roiło się od policjantów. Gdy P.T. i Rosie zapłacili za kurs i wyładowali wszystko z taksówki, Marc pobiegł na dworzec, by zobaczyć, jak wygląda sytuacja. Jego oczom ukazały się opuszczone kasy biletowe znajdujące się tuż obok peronu. Szeroki pas między torami tworzył dwa kolejne perony, które z główną częścią dworca łączyła betonowa kładka. Na drugim końcu dworca znajdował się niestrzeżony przejazd kolejowy, który prowadził wprost na złomowisko, mające swoją własną bocznicę.

Godziny szczytu już minęły, ale na głównym peronie wciąż stało jeszcze sporo osób oczekujących na pociągi do Manchesteru. Nikt nie zwrócił uwagi na Marca studiującego rozkład jazdy. Dworcowy zegar wskazywał 9.18. Wyglądało na to, że do Londynu odjeżdżały stąd trzy pociągi na godzinę i kolejny miał być o 9.39.

- Problem w tym, że wszystkie pociągi do Londynu odjeżdżają z peronu trzeciego - powiedział Marc, gdy wrócił do P.T. i Rosie.

Dzieci usiadły na drewnianej ławce, sto metrów od dworca. Obok nich na trawie stał wózek.

- Nie damy rady wnieść wózka na kładkę, a nawet gdyby nam się to udało, wszyscy będą się na nas gapić. Jedyne rozwiązanie to przejście przez przejazd kolejowy, a potem już moglibyśmy się przekraść rampą na peron.

- A co z obsługą dworcową? - zapytał P.T. - Nakryją nas, bo tamtędy nie wolno włazić.

- Jest pewne ryzyko, to fakt - zgodził się Marc - ale za siedem minut z peronu pierwszego odchodzi jakiś miejscowy pociąg. Jeśli pójdziemy na koniec peronu, to zobaczymy, co się dzieje, gdy nadjeżdża skład.

P.T. pokiwał głową i wstał.

- Jeśli ogłoszono alarm, wszyscy będą szukać dwóch chłopaków i dziewczyny z wielkim działkiem. Lepiej, żeby Rosie została tutaj przy wózku, my pomyślimy nad sposobem dotarcia na peron trzeci i wrócimy tutaj, zanim przyjedzie pociąg do Londynu. Dobra, Rosie?

Chłopcy ruszyli sprawnie wąską uliczką prowadzącą do przejazdu i dalej na złomowisko. Była to droga gruntowa, bez utwardzonej powierzchni i ciężkie pojazdy zamieniły ją w grzęzawisko. Chłopcy jednak wspięli się na rozsypujący się wagon sypialny, stojący wśród plątaniny krzewów i chwastów, z którego mieli dobry widok na perony. Dzięki temu bez trudu znaleźli suche przejście. Gdy lokalny pociąg do Manchesteru wjechał na stację, z lokomotywy wysiadł maszynista i stanął na peronie, nie więcej niż dziesięć metrów od nich. Wkrótce pojawiło się też dwóch bagażowych, zawiadowca stacji i pracownik ochrony kolei. Gdy wielkie stalowe koła lokomotywy ruszyły z piskiem po torach i zaczęły ciągnąć wagony, na peron wbiegło dwóch młodych robotników. Złapali za uchwyty przy drzwiach i wskoczyli do wagonów pomimo nerwowych gwizdów zawiadowcy stacji. 270

P.T. popatrzył na Marca, gdy pociąg przejechał.

- Za dużo jest ludzi na peronie, gdy przyjeżdża pociąg. Najlepiej będzie, jeśli przedrzemy się tam od razu. Schowam się z wózkiem za poczekalnią, a gdy przyjedzie pociąg, wjadę nim do wagonu bagażowego. Ty i Rosie będziecie spacerować wzdłuż peronu i wsiądziecie do dwóch różnych wagonów, żeby nikt nie widział, że nasza trójka podróżuje razem.

Marc zgodził się kiwnięciem głowy.

- Dziewiąta dwadzieścia dziewięć - powiedział. - A więc mamy dziesięć minut.

Pchanie wózka błotnistą drogą było prawdziwą katorgą. Rosie musiała odczepić worki, które maskowały działko, ponieważ ciężka konstrukcja nie mogła zachować równowagi. Po przebrnięciu przez błoto musieli przepchnąć wózek przez tory. Rosie przytrzymywała działo na wózku za lufę i biegła obok niego, a P.T. używał całej swojej siły, by przepchnąć wózek przez torowisko. Kilka osób na końcu peronu drugiego obserwowało tę sytuację, ale ponieważ kilkaset metrów dalej znajdowało się złomowisko, wszyscy myśleli, że dzieciaki próbowały zarobić kilka szylingów, sprzedając jakiś szmelc.

Gdy wreszcie dotarli do rampy, znajdującej się na końcu rozdzielającego pasa, zaczął dzwonić dzwonek na przejeździe. W czasie pokoju były tam też migające na czerwono światła. Żarówki jednak usunięto z powodu zaciemnienia.

- Kto ma drugi worek? - zapytał Marc.

Rosie spojrzała na niego

- Nie ma drugiego worka - oznajmiła.

- Jak to nie ma? - zdumiał się P.T. - Powinien być, jest taki ciężki. W środku był magazynek i celownik.

- Gdzie go widzieliśmy po raz ostatni? - zapytał Marc, patrząc nerwowo na tory i sprawdzając, czy nie nadjeżdża pociąg. - Mieliśmy go na Piccadilly. Błagam, nie mówcie, że zostawiliśmy go w taksówce!

P.T. pokręcił głową.

- Na pewno był, gdy stawialiśmy wózek obok ławki.

- Jasny gwint! - syknął Marc, ściągając z ramienia swój worek i rzucając go Rosie. - Bez tego będzie szybciej - wyjaśnił. - Wrócę za chwilę, a wy bierzcie to na peron.

Rosie popatrzyła na zegar.

- Sześć minut, ale pociąg przyjedzie kilka minut wcześniej, jeśli będzie na czas.

Marc nie miał pewności, czy dzwonek na przejeździe dzwoni z powodu pociągu do Londynu. Rozejrzał się więc w obie strony, nim, jak mógł najszybciej, przebiegł przez torowisko. W nocy przeszedł ponad piętnaście kilometrów i nogi bolały go jak nigdy dotąd, ale biegł, nie oglądając się za siebie i wpadając w sam środek błotnistych kałuż, które omijał, idąc kilka minut wcześniej w drugą stronę. Po chwili musiał też przecisnąć się obok konia i wozu wiozącego ładunek na złomowisko.

Na ławce siedział jeden z pracowników kolei i jadł kanapkę. Otworzył szeroko oczy ze zdumienia na widok Marca. Chłopiec wbiegł w wysoką trawę i odetchnął z ulgą, chwytając wypchany worek.

- Dzięki Bogu - sapnął, podrywając go z ziemi.

Euforia Marca nie trwała jednak długo. Gdy chłopiec się odwrócił, zobaczył obłoki pary unoszące się nad lokomotywą ekspresu do Londynu. Marc starał się nie zwracać uwagi na ból. Metalowe przedmioty w plecaku uderzały go boleśnie w łopatki, ale gdy skręcił w błotnistą drogę, coraz trudniej było mu złapać oddech, a obraz przed oczami stawał się coraz bardziej rozmazany. Marc zatrzymał się gwałtownie, po czym obrócił worek tak, żeby mieć go przed sobą, i ruszył dalej szybkim krokiem. Gdy dogonił konny wóz, który zatrzymał się przed przejazdem kolejowym, koła pociągu zapiszczały na peronie. Marc zatrzymał się, dysząc ciężko i spoglądając na ubłocone buty i nogawki spodni. Ku jego rozpaczy, przejazd blokował właśnie pociąg towarowy, ciągnący w przeciwnym kierunku wypełnione węglem wagony. Marc miał tylko niewielką lukę między ostatnim wagonem pociągu do Londynu a pociągiem towarowym, jadącym w przeciwnym kierunku.

Piętnaście sekund w normalnych warunkach wystarczyłoby, by przebiec dziesięciometrowy odcinek torowiska. Nogi Marca były jednak jak z ołowiu, a worek ciążył mu cztery razy bardziej niż wtedy, gdy podnosił go z trawy za ławką, zaledwie parę minut wcześniej. Maszynista pociągu towarowego puścił parę w gwizdek, gdy Marc ruszył biegiem na tory. Nie wiedział, czy maszynista gwiżdże z jego powodu, czy też to był standardowy sygnał ostrzegawczy dla pasażerów, by odsunęli się od brzegu peronu. Udało mu się przebiec i zobaczył P.T., który stał na końcu ich pociągu i szukał go wzrokiem. Zamiast wbiegać po rampie na peron, Marc wybrał najkrótszą możliwą trasę do ostatniego wagonu pociągu i pobiegł wzdłuż torów. Stanąwszy tuż za tylnymi buforami składu, ostatnim wysiłkiem podniósł worek i położył go na peronie. W chwili gdy mijał ich z hukiem pociąg z węglem, P.T. złapał worek.

Następnie chłopiec pochylił się, by chwycić Marca za rękę. Ten jednak odsunął się.

- Zanieś to do pociągu! - krzyknął.

Nieco dalej, w głębi peronu stała Rosie i zadawała konduktorowi skomplikowane pytania dotyczące połączeń z Londynu do innych miast po to tylko, by nie zwrócił uwagi na chłopców znajdujących się za jego plecami.

- Mogę go załadować, proszę pana? - przerwał im P.T., podchodząc do drzwi wagonu bagażowego.

Rosie nie dała po sobie poznać, że zna P.T., i pobiegła do wagonu przeznaczonego tylko dla kobiet. Konduktor wszedł do środka i pomógł chłopcu wstawić wózek do wagonu.

- Cholera, to wygląda jak jakaś armata - zażartował. P.T. o mało nie udławił się własnym językiem.

- To tylko taki stary karnisz - wyjaśnił. - Idzie pod młotek na aukcji w Londynie. Zabezpieczyliśmy go trochę, żeby nic się nie urwało.

P.T. zastanawiał się, czy w ogóle istniało coś takiego, jak cenne, stare karnisze, konduktor jednak chyba kupił to wyjaśnienie.

- Ciekawa sprawa - uśmiechnął się.

Tymczasem Marc chwiejnym krokiem wrócił na koniec peronu i powoli wszedł na rampę. Gdy zmierzał w stronę pociągu, zostawiając na betonie błotniste ślady, zauważył go jeden z bagażowych, który idąc w przeciwnym kierunku, zamykał pootwierane drzwi wagonów.

- Hej! Ty! - krzyknął, zatrzaskując drzwi ostatniego wagonu. - Co ty, do cholery, wyprawiasz?!

Konduktor, który pomagał P.T., odwrócił się i postawiwszy jedną nogę na peronie, podniósł zieloną chorągiewkę.

W pierwszej chwili Marc chciał gonić pociąg, ale liczyło się tylko działko, a P.T. już sobie z nim poradził. W następnej chwili Marc chciał się odwrócić i uciec, nogi jednak odmawiały mu posłuszeństwa, tym bardziej że wskakując na peron, uderzył się w kolano. Zawiadowca gwizdnął przeciągle i ekspres do Londynu ruszył w drogę ze stukotem. W tej samej chwili młody bagażowy złapał Marca za ramię, obrócił go i palcem wskazał znak.

- Będziesz miał za swoje, chłopcze - ostrzegł go i złapał za ucho. - Jeśli nie masz biletu, to naruszyłeś przepisy kolei państwowych.

Marc rozważał poddanie się, ale Rosie miała worek, w którym znajdował się jego list. Poza tym miał bilet, który dziewczynka kupiła dla niego w Manchesterze.

- Moja mama jest chora i leży w Londynie w szpitalu - powiedział, nadając swojemu głosowi jękliwy ton.

- Mam bilet, ale na ulicach był taki tłok, że się trochę spóźniłem i nie zdążyłem na pociąg.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY

Podróż pociągiem ze Stockport do Londynu trwała nieco krócej niż trzy godziny. Dzieciom wydawało się jednak, że była o wiele dłuższa. P.T. chciał spać. Znalazł w miarę spokojny przedział i wyciągnął długie nogi, ale wilgotne ubranie przyklejało mu się do skóry, wywołując okropne swędzenie. Na każdej stacji chłopiec wyglądał nerwowo na peron, wypatrując wojska albo policji. Gdyby ktoś nabrał podejrzeń, że znajdują się w pociągu, wystarczyło tylko zadzwonić, by zaalarmować służby kolejowe i doprowadzić do przeszukania całego składu na kolejnej stacji. P.T. myślał nad tym, by odnaleźć Rosie i zaproponować, by wysiedli po kilku przystankach i przesiedli się do innego pociągu, który nie jechał z Manchesteru, zmęczenie jednak wzięło górę. Nawet wyjście do toalety było ogromnym wysiłkiem i choć P.T. z całego serca pragnął, by ich misja się powiodła, był tak wyczerpany, że jakaś jego cząstka była bardziej skłonna poddać się, niż angażować w wysiłek organizowania kolejnej ucieczki.

Rosie przysiadła się do P.T., gdy pociąg zaczął zwalniać przed stacją Euston. Robiła, co mogła, by doprowadzić się nieco do porządku w damskiej toalecie, ciągle jednak wyglądała koszmarnie w ubłoconych spodniach i z potarganymi włosami. P.T. ucieszył się jednak ogromnie na jej widok i dał jej długiego całusa, który wywołał mruknięcie zgorszenia ze strony otyłej kobiety, która większość drogi przespała, głośno pochrapując.

- Co słychać u mojej Rosie? - zapytał ciepło P.T.

- Jestem zmęczona - ziewnęła dziewczyna. - Przez ten kawałek śrutu bolą mnie plecy, nie mogłam siedzieć w jednej pozycji.

- A więc teraz musimy tylko znaleźć King's Cross - powiedział P.T.

- Pytałam konduktora - odparła Rosie. - Jest niedaleko, jakieś pięć minut spaceru wzdłuż Euston Road. Zdaje się, że są nawet bagażowi, którzy przewożą walizki z jednej stacji na drugą.

Gdy pociąg wtoczył się na peron, P.T. rozejrzał się uważnie, by sprawdzić, czy nie czekają na nich jacyś funkcjonariusze policji, ale jedyne, co zobaczył, to chłopiec wyglądający zupełnie tak samo jak Marc.

- To niemożliwe - mruknął P.T.

- Co jest niemożliwe? - zapytała Rosie.

- Mam jakieś zwidy - uśmiechnął się P.T., widząc, jak Rosie znów ziewa szeroko. - Ja też jestem zmęczony.

Nie były to jednak przywidzenia. Gdy wyskoczyli z pociągu, przekonali się, że przy wagonie bagażowym znów stoi Marc.

- Jechaliście okropnie długo - powiedział chłopak radośnie. - Pomogę wam wytaszczyć wózek.

Rosie uścisnęła go szybko.

- Jestem trochę zaskoczona - przyznała.

- Zaciągnęli mnie do biura zawiadowcy stacji w Stockport, więc zacząłem ryczeć i jęczeć, że moja mamusia leży w szpitalu w Londynie i że czeka na mnie dziadziuś. Chłopinie zrobiło się żal zapłakanego gówniarza i wsadził mnie do pociągu z powrotem do Manchesteru. Tam kazał mi wsiąść do ekspresu, który przyjechał do Londynu bez zatrzymywania się.

- Dobrze, że jesteś - uśmiechnął się P.T. - Jak długo już na nas czekasz?

- Akurat tyle, żeby wysiąść, kupić bilet i przyjść tutaj po was. Nie ma śladu glin, ani nikogo takiego.

Konduktor pomógł P.T. wyjechać wózkiem na peron. Trójka dzieci ruszyła w stronę wyjścia z dworca. Wszelkiego rodzaju oznaczenia usunięto albo zamalowano. Rosie zapytała więc o drogę sprzedawcę gazet. Po tygodniu spędzonym w górach Szkocji Londyn wydał się dzieciom ponury i pachniał stęchlizną. Słońce z trudem przebijało się przez szarą powłokę chmur i wiał mroźny wiatr. Mimo to Rosie, Marc i P. T. zaczynali wierzyć, że im się udało.

- Denerwuję się bardziej niż kiedykolwiek wcześniej - powiedział Marc, gdy szli chodnikiem wzdłuż Euston Road, dźwigając worki i pchając przed sobą wózek. - Ciągle myślę, że coś może pójść nie tak.

P.T. uśmiechnął się.

- Jeśli tak się stanie, zawsze będziemy mogli sobie powiedzieć, że byliśmy już prawie u celu.

- Zamknijcie się, głupole - mruknęła Rosie. - Nie wywołujcie wilka z lasu.

Jej słowa jeszcze nie przebrzmiały, gdy cała trójka usłyszała wielki huk i zgrzyt miażdżonego metalu. Pierwsze dwa perony stacji King's Cross wykorzystywane były wyłącznie przez pocztę królewską. Wypełnione przesyłkami furgonetki przyjeżdżały tutaj z sortowni pocztowych porozrzucanych po całej południowej Anglii. By wjechać na peron, musiały przejechać pod zbudowanym z cegieł łukiem w bocznej ścianie dworca.

W chwili, w której rozległ się huk, ponad dwudziestu ogłuszonych pracowników pocztowych, którzy ładowali do stojącego na peronie pociągu worki z przesyłkami, ze zdumieniem zobaczyło szary autobus wbity pod ostrym kątem w podstawę łuku. Przednia szyba była strzaskana, a dwa metry stalowego dachu zwinęły się jak pokrywa puszki sardynek. Nad łukiem pojawiło się ogromne pęknięcie, popękała także obudowana kamieniem ściana budynku.

Woźniak wykonywał wszystkie polecenia, które wydał mu Luc od przedmieść Liverpoolu, aż po centrum Londynu, ale gdy zbliżali się już do King's Cross, kierowca zauważył, że Luc stoi w przejściu między rzędami foteli i próbuje przeciągnąć działko w stronę głównych drzwi. Woźniak postanowił zaprzeć się nogami o podłogę, gwałtownie skręcić na wąski chodnik, wcisnąć hamulce, sprawiając, że Luc gwałtownie poleci na przód pojazdu. Gdy autobus miał się zatrzymać, Woźniak chciał dopaść chłopaka, nim ten będzie w stanie podpalić oblanego paliwem porucznika Tomaszewskiego, znaleźć kluczyki, by rozpiąć jego kajdanki, a potem, o ile będą w stanie, zanieść działko do Biura Rzeczy Znalezionych, zanim na miejsce przyjedzie policja. Nie do końca jednak mu się to udało. Gdy przednie koło wjechało na chodnik, Woźniak wcisnął pedał hamulca, ale drugie koło pozostało w tym czasie nieco nad ziemią, przez co tyłem pojazdu zarzuciło na przeciwległy pas jezdni. Gdy przód autobusu ocierał się o ścianę dworca, jego tył staranował cztery kolejne samochody, zaparkowane po drugiej stronie ulicy, po czym przez kilka dramatycznych sekund autobus toczył się na dwóch kołach, o mało nie przewracając się na bok. Nie stało się tak tylko dlatego, że jego przód wbił się w podstawę łukowatego prześwitu i zatrzymał się gwałtownie, jakby małe dziecko próbowało wepchnąć drewniany sześcian przez okrągły otwór swojej zabawki.

Lucowi na kilka sekund pociemniało w oczach. Uderzył plecami o poręcz przy schodkach, co było dość bolesne, ale mniej fatalne w skutkach, niż gdyby jej tam nie było, bo chłopiec wypadłby przez przednią szybę. Woźniak roztrzaskał nos o kierownicę i pojękiwał cicho. Luc wstał powoli obok siedzenia kierowcy i uderzył mężczyznę policyjną pałką.

- Skurwiel! - zaklął Luc, opadając na podłogę autobusu i rozcierając bolące plecy, po czym popatrzył na swoje rozdarte spodnie i zakrwawioną nogę.

Tomaszewski nie stanowił żadnego zagrożenia. Siła uderzenia sprawiła, że rzucone bezwładnie ciało o mało nie wyrwało mu ręki przykutej kajdankami do fotela. Poza tym mężczyzna rozbił głową szybę i był zupełnie nieprzytomny. Gdy Luc stanął na nogi, zaciekawieni pracownicy pocztowi zbliżali się do strzaskanej przedniej szyby i spoglądali z obawą na cegły, które zwisały niebezpiecznie ze sklepienia łuku. Główne drzwi autobusu były mocno wgniecione, ale kąt, pod jakim pojazd wbił się w prześwit, pozwolił Lucowi na swobodne wyjście na ulicę. Wystarczyło, że chłopak mocno w nie kopnął, a uszkodzone zawiasy puściły i całe drzwi z hukiem spadły na chodnik.

Droga wzdłuż dworca używana była tylko przez taksówki i samochody dostawcze, nie było tam pieszych, ale i tak od strony dworca zaczynało gromadzić się coraz więcej gapiów. Luc sięgnął do autobusu i wyciągnął działko na drogę. Potem wrócił do środka i złapał za worek, w którym znajdował się celownik i magazynek. Gdy wyszedł, przy autobusie stało już kilku mężczyzn i przyglądało się z troską całej scenie.

- Wszystko w porządku, mały? Byłeś w autobusie? Jesteś ranny?

- Chyba nic mi nie jest - powiedział Luc, wskazując wnętrze pojazdu. - Ale z nimi jest o wiele gorzej.

Gdy mężczyźni weszli do autobusu, z małych drzwi z boku dworca wyszła grupa pracowników poczty. Kilku z nich stanęło w pół kroku zdumionych, a jeden podszedł do Luca.

- Może usiądziesz na krawężniku, kolego? - powiedział mężczyzna i położył rękę na ramieniu chłopca. - Nietęgo wyglądasz.

Wypadek wstrząsnął Lukiem, mimo to chłopiec myślał logicznie. Wkrótce ktoś zauważy, że Tomaszewski jest skuty kajdankami, i zaczną się niewygodne pytania.

- Ja tylko chcę do mamy - powiedział Luc, nadając swemu głosowi potulne brzmienie. - Ona pracuje w Biurze Rzeczy Znalezionych. Wysłała mnie tylko, żebym odebrał jedną rzecz.

Pracownik poczty przyglądał się czemuś, co bez wątpienia było lufą działka przeciwlotniczego.

- Rany Julek! Skąd ty to wytrzasnąłeś?

Luc nie był pewien, czy mężczyzna widział, jak wyciąga broń z autobusu, ale kończyły mu się wymówki i postanowił zaryzykować.

- Pomagam w Biurze Rzeczy Znalezionych, zostawiono to w pociągu. Miałem to żelastwo na wózku, ale autobus go potrącił.

Pracownik poczty wyglądał na zdezorientowanego.

- Myślałem, że byłeś w autobusie.

- Nie - odparł Luc. - Ja tylko tędy przechodziłem. Autobus wjechał na chodnik i zeskoczyłem mu z drogi, a on wtedy uderzył w ten łuk.

- Policja pewnie będzie chciała z tobą rozmawiać, skoro wszystko widziałeś, ale najwyżej powiemy im, gdzie jesteś.

- Ja tylko chcę do mamy - odparł Luc, pocierając oczy, jakby chciał zacząć płakać. - Nie dam rady tego przewieźć bez wózka i mama mnie skrzyczy, jeśli ktoś to ukradnie.

Mężczyzna uśmiechnął się.

- Jestem pewien, że gdy cię zobaczy i dowie się, pod co o mało nie wpadłeś, będzie szczęśliwa, widząc, że w ogóle żyjesz. Przyprowadzę ci wózek z naszego biura i odprowadzimy cię na miejsce.

- Nasze biuro jest zaraz przy peronie trzecim - powiedział Luc.

- Mike, Joe! - krzyknął mężczyzna. - Ten mały jest mocno wystraszony i musi przewieźć to żelastwo do Biura Rzeczy Znalezionych.

Wokół uszkodzonego łuku zbierało się coraz więcej ludzi. Po chwili do Luca podeszło dwóch pracowników poczty, którzy podnieśli działko i postawili je na wózku. Luc złapał za worek, ale mężczyzna, który z nim rozmawiał, nalegał, by chłopiec mu go oddał. Luc poszedł za trzema mężczyznami.

W pomieszczeniu, do którego weszli, stały rzędy kontenerów na kółkach, w których przewożono pociągami przesyłki pocztowe. Mężczyźni zdjęli działko z wózka i razem z workiem włożyli je do pustego kontenera, po czym wjechali nim do hali dworcowej, mijając po drodze wagony poczty królewskiej, które właśnie ładowano przy peronie pierwszym. Gdy Luc podążał za pocztowcami w stronę Biura Rzeczy Znalezionych, dostrzegł trzy znajome postacie, które nadchodziły z przeciwnego kierunku, pchając dwukołowy wózek, na którym stał duży, zamaskowany ubraniami przedmiot.

P.T., Marc i Rosie nie za bardzo przyjaźnili się z Lukiem, ale wszyscy uśmiechnęli się na swój widok.

- A niech mnie - szepnął Marc.

Pracownik poczty położył worek i działko na kontuarze Biura Rzeczy Znalezionych i odszedł z kontenerem. Pracownik biura był na zapleczu, szukając żółtych rękawiczek należących do eleganckiej pani, która stała przy drugim końcu kontuaru.

- Myśleliśmy, że utknąłeś na jakimś drzewie - powiedziała do Luca Rosie.

- Byłem pewien, że beze mnie coś pochrzanicie, doszedłem więc do wniosku, że sam zorganizuję działko - wyjaśnił Luc.

- Słyszałeś ten łomot parę minut temu? - zapytał P.T.

- Nie - odparł Luc, powstrzymując śmiech. - Nic nie słyszałem.

Pracownik biura wyszedł z zaplecza z żółtymi rękawiczkami w dłoni i podał je eleganckiej kobiecie.

- A wy, czego chcecie? - zwrócił się do dzieci bez najmniejszego uśmiechu.

Rosie wskazała dwa działka przeciwlotnicze i dwa worki stojące na kontuarze.

- Przesyłka specjalna dla wicemarszałka Walkera - wyjaśniła.

- Ach, dla niego. - Mężczyzna westchnął pogardliwie, po czym odwrócił się i wrzasnął w stronę zaplecza: - Kolejny szmelc dla pana, panie Walker!

Wicemarszałek otworzył szeroko usta ze zdumienia, gdy stanął za kontuarem i zobaczył czwórkę nastolatków.

- Dzień dobry, sir - przywitali się radośnie Marc i P.T.

- Bardzo miło pana widzieć - dodała Rosie, przedrzeźniając nieco szorstki akcent Walkera.

- Tak - powiedział niepewnie Walker i spojrzał na zegarek. - A więc macie działko?

Czwórka dzieci uśmiechnęła się, a Rosie wskazała na kontuar.

- Jak pan widzi, sir, jakimś cudem udało nam się zdobyć aż dwa.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY

Był już wieczór, gdy grupa A wróciła w końcu do obozu. Paul jako jedyny poprzedniej nocy spokojnie się wyspał, obudził się więc wcześniej niż inni i kuśtykając, zszedł na dół na śniadanie. Sześciu chłopców z grupy B zdążyło już zaliczyć poranny bieg i siedzieli teraz przy długim stole. Mieli na sobie mokre bojowe ubrania, a ubłocone buty stały przy drzwiach.

- Paul! - zawołał Sam. - Fajnie cię widzieć, stary! Umieramy z ciekawości, co się stało! Podobno nawalił twój spadochron!

Paul był nieśmiały i nie chciał, żeby wszyscy gapili się na niego, jak sięga po kromki posmarowanego masłem chleba, ser i gotowane jajka. Wolał jeść sam, ale koledzy z grupy B przesunęli krzesła i zrobili dla niego miejsce.

- No to opowiadaj. Jak wyglądał trening? - ponaglił go Troy.

- Nie było źle - bąknął chłopak, stukając gotowanym jajkiem w blat stołu i obierając popękaną skorupkę.

- To prawda, że Luc rozwalił autobus na stacji King's Cross?

- Był w autobusie w czasie wypadku - wyjaśnił Paul - ale nie kierował.

- Wszyscy wyglądaliście wczoraj na wykończonych, gdy zjawiliście się w nocy - powiedział Yves.

Paul roześmiał się, wspominając tę chwilę.

- Tak, to było prawdziwe przedstawienie, gdy kładliśmy się do łóżek -powiedział. - Ja mam kontuzję nóg i złamany nos, Joel ma kostkę w gipsie, Marc spuchniętą kostkę i powbijane w nogę kolce, Luca bolą plecy po tym, jak rozwalił się autobus, a moja siostra oberwała śrutem. Tylko P.T. wrócił w jednym kawałku.

Głosy chłopców ucichły, gdy w drzwiach stanął Henderson. Zazwyczaj ubrany był w marynarski mundur, dzisiaj jednak włożył luźne spodnie i biały podkoszulek, pod którym odznaczał się gruby opatrunek i bandaże.

- Jeszcze jeden poszkodowany - szepnął Troy, wywołując stłumioną salwę śmiechu u przyjaciół.

- Słyszałem, że dobrze się spisałeś, Paul - powiedział ciepłym głosem Henderson, podchodząc do stołu. - Możesz przyjść do mojego gabinetu po śniadaniu?

- Oczywiście - odparł Paul.

Henderson zwrócił się do chłopców z grupy B:

- Nie powinniście iść na górę, żeby się przebrać? Pan Takada nie będzie zbyt zadowolony, jeśli będzie musiał na was czekać.

Paul nie lubił być w centrum zainteresowania i odetchnął z ulgą, gdy grupa B wstała, pozbierała ze stołu swoje talerze i ułożyła je na metalowym wózku kuchennym. Gdy Henderson i reszta wyszli z jadalni, Troy wrócił do stolika i szepnął Paulowi do ucha:

- Mam Mavis.

Twarz Paula rozjaśniła się, chociaż nie do końca uwierzył w to, co usłyszał.

- Pająka? - zapytał.

- Zamknąłem ją w pudełku na buty, jest pod moim łóżkiem - wyjaśnił Troy. - Trzymam ją blisko grzejnika, żeby było jej ciepło. Zakradłem się do oranżerii i zabrałem notatnik pani Henderson, trzymam się jej terminów karmienia.

- Wszystko z nią w porządku?

Troy popatrzył niepewnie na Paula.

- Mavis za każdym razem, gdy ją karmię, jest bardzo niespokojna. Częściej się nią zajmowałeś niż ja, może sam sprawdzisz?

- Jasne - zgodził się Paul. - Jest pewnie wystarczająco ciepło, ale potrzebuje więcej światła i przestrzeni, żeby się poruszać. Musimy pomyśleć o lepszym miejscu, do którego można by ją przenieść.

- Moja grupa jest teraz na górze i się przebiera, ale gdy zejdziemy na dół na ćwiczenia, możesz ją zabrać spod mojego łóżka.

- Ale musimy być ostrożni - powiedział Paul. - Jeśli Henderson się dowie, to...

- Jeszcze tu jesteś? - ostro przerwał im Takada, który stanął w drzwiach i popatrzył groźnie na Troya. - Przebieraj się, masz pięć minut albo czeka cię pięćdziesiąt karnych pompek.

- Muszę lecieć - szepnął Troy.

Paul uśmiechnął się uspokajająco i Troy szybko pobiegł na górę.

- Nie martw się - szepnął na odchodnym. - Razem będziemy się nią zajmować.

McAfferty uśmiechnęła się do Paula zza biurka, gdy chłopiec wszedł do byłego gabinetu dyrektora szkoły, który dzieliła z Hendersonem. W pomieszczeniu ledwie mieściły się dwa biurka, a w kominku, zbyt wielkim jak na taką przestrzeń, płonęły czarne bryły węgla.

- Siadaj sobie - powiedział Henderson i wskazał ręką drewniane krzesło, stojące przodem do jego biurka. - Jak się czujesz?

- Trochę poobijany, ale o wiele lepiej niż wczoraj - odrzekł Paul. - A pan, sir?

Henderson popatrzył na swoją zabandażowaną klatkę piersiową.

- Chirurg musiał otwierać mnie trzy razy, zanim w końcu zatamował krwawienie wewnętrzne. Przy ostatnim razie powiedziałem mu, żeby wszył mi suwak.

Paul uśmiechnął się.

- Ale już wszystko w porządku?

- Mam w brzuchu ponad dwadzieścia szwów, więc przez co najmniej kilka tygodni jestem skazany tylko na pracę biurową.

- Jestem pewna, że znajdę masę roboty papierkowej, żeby miał się czym zająć - wesoło dodała McAfferty.

- No dobra - powiedział Henderson. - Pozwolimy reszcie porządnie się wyspać, pomyślałem jednak, że chciałbyś wiedzieć, że dziś rano otrzymaliśmy zakodowany telegram od ministra wojny Erica Mewsa.

- Myślałem, że Mews jest wiceministrem - powiedział Paul.

- Był - przytaknęła McAfferty - ale premier nie był zadowolony ze zbyt wolnych postępów Kierownictwa Operacji Specjalnych. Nominację ministerialną otrzymał Mews i jego zadaniem jest rozkręcenie całej organizacji.

- Oto, co napisał nowy minister - powiedział Henderson, po czym zrobił krótką pauzę i chrząknął głośno: - „Do wszystkich członków CHERUBA...”.

- Co to jest CHERUB? - przerwał Paul.

Henderson uśmiechnął się.

- To skrót od Jednostka Szpiegowsko-Badawcza B Charlesa Hendersona. Poczta liczy sobie opłatę za każde słowo, dlatego w telegramach skraca się wszystko, co tylko możliwe.

- A nie powinna to być Jednostka Szpiegowsko-Badawcza Eileen McAfferty? -zapytał Paul.

- Nie jestem próżna - uśmiechnęła się McAfferty. - Jestem zwierzchnikiem komandora Hendersona, ale to on dowodzi operacjami i większość ludzi uważa, że to jego jednostka. Poza tym CHERUB ładniej brzmi. EMRUB brzmiałoby jak maść na grzybicę.

Henderson przeczytał wreszcie telegram do końca:

- „Do wszystkich członków CHERUBA: Z radością dowiedziałem się o waszym zakończonym sukcesem szkoleniu. Pokładam w was wielkie nadzieje i proszę, byście jak najszybciej osiągnęli pełną sprawność operacyjną. Możecie spodziewać się zmian personalnych w SOE, które z pewnością spotkają się z waszą aprobatą”.

Paul uśmiechnął się, po czym zamyślił na chwilę.

- Domyślił się pan, o jakie zmiany personalne chodzi?

Henderson przytaknął.

- Niczego nie ogłaszano, wydaje się jednak prawdopodobne, że wicemarszałek Walker zostanie za parę dni wykopany.

- Zasłużył sobie - powiedział z radością Paul.

- Wydaje mi się, że kroplą, która przelała czarę goryczy, było to, że ostatnie zadanie wymknęło mu się z rąk - powiedziała McAfferty. - Jak wiemy, o ścianę stacji King's Cross rozbił się autobus. Uszkodzenia są tak duże, że jeden peron i sortownia, które wykorzystywała poczta królewska, zostaną zamknięte na trzy tygodnie. Zarząd poczty szaleje z wściekłości, bo wszystkie przesyłki między Londynem a północą muszą być teraz kierowane na zupełnie inną trasę.

- Czy Luc zostanie za to ukarany? - zapytał z nadzieją w głosie Paul.

- Ta operacja zostanie dokładnie zbadana - powiedziała McAfferty. - Ale to Polak spowodował wypadek autobusu, a nie Luc.

- Będę rozmawiał na osobności z Lukiem i ze wszystkimi pozostałymi, gdy już wstaną - dodał Henderson.

- A więc, co się stanie teraz z grupą A? - zapytał Paul.

- Chcę, żebyście przez następne dwa tygodnie wypoczywali - powiedział Henderson. - Waszej grupie bardzo poważnie zaszkodził brak umiejętności kierowania pojazdami. Zanim więc ruszycie na jakąś misję, zapewnię wam dodatkowe szkolenie, żebyście potrafili sobie z tym radzić, tak samo jak szkoliliście się, by radzić sobie z bronią.

- A co z moim szkoleniem spadochronowym? - zapytał Paul.

- Jak wydobrzejesz, wyślemy cię, żebyś powtórzył trening z grupą B. To będzie za jakieś pięć tygodni - odpowiedziała McAfferty. - Z powodu tego wypadku sierżant Parris powiedział, że da ci trochę więcej luzu, gdybyś się denerwował.

- Myślisz, że będziesz miał problem ze skakaniem? - zapytał Henderson.

Paul wzruszył ramionami.

- Powinno być w porządku, ale nie będę wiedział tego na pewno, dopóki nie stanę na platformie i nie skoczę.

- Oczywiście - uśmiechnął się Henderson. - To realistyczne podejście. Jeśli nie masz żadnych pytań, to możemy kończyć.

- Odznaka - przerwała mu McAfferty.

- Och, no właśnie - powiedział Henderson. - Zapomniałbym zabrać głowę, gdybym nie miał jej na karku. - Można powiedzieć, że jesteś trochę artystą, prawda, Paul?

- Tak jest, sir - przytaknął chłopiec.

- Wydawało mi się, że Rosie i chłopcy, którzy zaliczyli szkolenie spadochronowe, dostaną odznaki spadochroniarzy. Okazało się jednak, że taką odznakę mogą otrzymać tylko żołnierze.

Na twarzy Paula pojawiło się rozczarowanie.

- To do kitu. Przeszliśmy takie samo szkolenie jak wszyscy inni.

- Zgadzam się - przytaknął Henderson. - Dlatego pomyślałem, że wykorzystasz swój talent, żeby narysować specjalną odznakę dla Jednostki Szpiegowsko-Badawczej B. Moglibyśmy kazać ją wyhaftować albo wytłoczyć w metalu i przyznawać każdemu rekrutowi po zakończeniu szkolenia.

- A jak ma wyglądać ta odznaka? - zapytał Paul.

- Wszystko zależy od ciebie - odparła McAfferty.

- Może spadochron albo dziecko? A może przygotujesz kilka różnych wzorów i wybierzemy najlepszy.

- Podoba mi się nazwa CHERUB - powiedział Paul.

- Cherubin wygląda trochę jak dziecko ze skrzydłami, tak przynajmniej przedstawiano go w renesansie. To trochę nawiązuje do latania i spadochronu... Henderson uśmiechnął się. - Paul, lepiej znasz się na sztuce renesansu niż ja i jestem pewien, że wymyślisz coś ciekawego.

Luc był ostatnią w kolejności osobą, z którą chciał rozmawiać Henderson. Było już po obiedzie i McAfferty zabrała Paula do szpitala na kontrolne badanie jego złamanego nosa.

- Siadaj - powiedział do Luca Henderson, podnosząc wzrok znad zapisanego arkusza papieru.

Chłopak położył sobie rękę na plecach i jęknął, siadając. Henderson przyjrzał mu się. Równo przystrzyżone, krótkie włosy, szeroki kark i silne ramiona, zakończone dłońmi dużymi jak u dorosłego mężczyzny.

- Czytam raport, który napisałeś wczoraj w pociągu. Bardziej przypomina mi horror niż sprawozdanie.

Luc popatrzył na niego nieco zdziwiony.

- Nie rozumiem, o co chodzi, sir.

Henderson przeczytał fragment z leżącej przed nim kartki: 290

- „Podniosłem wielki kawał stopionego szkła, z którego wystawały ostre odłamki dachówki, i porządnie walnąłem go nim w głowę. Zęby poleciały mu we wszystkich kierunkach...”. Luc, czytanie czegoś takiego przyprawia mnie o mdłości, ale coś mi się wydaje, że tobie to sprawiało przyjemność.

- Napisałem tylko, co się stało - powiedział Luc. - Przecież o to prosiła nas pani McAfferty.

- A czy konieczne było rozkwaszanie twarzy Polaka właśnie takim przedmiotem, gdy zszedł z drabiny? Miałeś nad nim przewagę zaskoczenia, mogłeś go poddusić albo przynajmniej ogłuszyć czymś tępym.

- Według mnie tak było lepiej - powiedział Luc. - Trzech dorosłych przeciwko jednemu dzieciakowi, musiałem wyrównać szanse.

- Sprawiło ci frajdę to, że go uderzyłeś? - zapytał Henderson. - Bo, szczerze mówiąc, myślę, że tak.

Luc zawahał się na kilka chwil, po czym głęboko wciągnął powietrze.

- A nawet jeśli mi się to podobało, to co z tego? - zapytał. - Zrobiłem swoje. Chyba tylko o to chodziło?

- Niezupełnie - odparł Henderson. - To, co osiągnąłeś w ciągu ostatnich dwóch dni, było niesamowite. Ale sposób, w jaki tego dokonałeś, wywołuje we mnie niepokój i zanim będę mógł cię wysłać na prawdziwą misję, muszę mieć pewność, że mogę ci zaufać.

Luc zerwał się z wściekłością na równe nogi i gwałtownie położył na blacie biurka obydwie dłonie.

- Zrobiłem to, czego ode mnie żądano. Myślałem, że szkoli się mnie na wojnę, a nie na babskie pogaduchy przy herbatce.

- Usiądź - warknął Henderson - i nie podnoś głosu!

- Mój tata nie żyje - syknął Luc, lekceważąc polecenie, by usiadł. - Matka poszła w tango z jakimś gościem, gdy miałem cztery lata. Jedyną osobą, która kiedykolwiek się mną zajmowała, był mój starszy brat, ale wcielono go do armii i zginął od razu na początku wojny, gdy wkroczyli Niemcy. Nikomu na świecie już na mnie nie zależy i ja też mam wszystkich gdzieś!

- Naprawdę uważasz, że nikomu tutaj na tobie nie zależy? - zapytał Henderson.

Luc zaśmiał się, siadając wreszcie na krześle.

- Jakoś nie widzę wokół siebie zbyt wiele miłości.

- Na czym więc ci zależy? - Henderson miał nadzieję, że jego pytanie będzie wymagało od Luca chociaż odrobiny zastanowienia, ten jednak odpowiedział natychmiast:

- Jedyne, na czym mi zależy, to skok na spadochronie z powrotem do Francji i zmasakrowanie tylu szwabskich bydlaków, którzy zabili mojego brata, ilu tylko zdołam.

- Luc - powiedział miękko Henderson - rozumiem, że to, co przeżyłeś, nie pozwala ci na zawieranie bliższych przyjaźni, ale jeśli będziesz traktował innych przyzwoicie, to z pewnością poznasz wartość...

- Przyzwoicie! - przerwał mu Luc, prychając pogardliwie. - A kim pan jest, do cholery, żeby dawać mi wykłady na temat przyzwoitości?! Marc niejedno mi o panu opowiedział. Wiem, że rozwalił pan z automatu nieuzbrojonego faceta w wannie i wrzucił granat do pokoju pełnego Niemców.

- Byliśmy w samym środku wojny, w sytuacji, gdy nie było innego wyjścia! -ryknął Henderson, wstając. - Różnica jest taka, że ja nigdy nie pobiłbym w łazience swojego towarzysza szkolenia tylko dla samej frajdy!

- A co z pana biedną żonką w takim razie? - zapytał Luc, ponownie zrywając się na nogi i stając oko w oko z Hendersonem. - Pani Joan zachorowała psychicznie, gdy zmarła wasza córka, a pan mimo to wyjechał do roboty we Francji! Wszyscy wiedzą, że tam zdradzał ją pan z kobietą o imieniu Maxine i Bóg jeden wie, z iloma jeszcze! A potem pan wrócił i zrobił swojej żonie dziecko! A kiedy już wkurzył pan ją tak bardzo, że chciała pana zabić, kazał pan spalić jej pająki i wysłał do psychiatryka! Kim pan więc jest, by kwestionować moją przyzwoitość i pytać, czy można ufać właśnie mnie?!

Henderson stracił panowanie nad sobą i złapał Luca za kark.

- Ty zasrany gnoju! - syknął, ściskając szyję chłopaka. - Nie masz prawa tak mówić o mojej żonie.

Luc z trudem łapał powietrze, ale nie miał zamiaru pokazać słabości i rozciągnął usta w szyderczym uśmiechu.

- Prawda w oczy kole, co?

- Powinienem przylać ci tak, że... - powiedział Henderson, urywając w pół zdania, bo na biurku między nimi zadzwonił telefon.

- Choćbym nie wiem jak oberwał, i tak mam rację, prawda? - zadrwił Luc.

Henderson drżał na całym ciele z wściekłości. Popatrzył na dzwoniący telefon, potem na Luca, który zaczynał się robić siny na twarzy. Odepchnął chłopaka brutalnie i chwycił słuchawkę.

- Henderson, słucham? - Rozpoznał głos admirała Hammera w tej samej chwili, gdy Luc z rumorem wpadł na ścianę.

Chłopak zaczął rozcierać obolałe plecy i gwałtownie łapał powietrze.

- Dowiedziałem się, że jeden z pańskich chłopaków załatwił podczas końcowego zadania całą polską ekipę - powiedział wesoło admirał Hammer.

Z powodu emocji Henderson z trudem mógł skupić się na rozmowie.

- Tak, tak, panie admirale - powiedział. - Wszyscy w grupie A spisali się wyjątkowo dobrze.

- To świetnie - odparł Hammer - bo pan premier z wielkim zainteresowaniem zaczął przyglądać się operacjom specjalnym. Chce, by wszystkie programy szkoleniowe SOE przyspieszono tak, żeby w ciągu sześciu tygodni w całej okupowanej Europie można było zrzucić co najmniej dwudziestu agentów.

- Wspaniała wiadomość - powiedział Henderson, mierząc wzrokiem stojącego po drugiej stronie pokoju Luca.

- Spotkamy się w środę o dziesiątej na Baker Street. Tam omówimy cel misji. Proszę przyjechać z dyrektor McAfferty i uprzedzam, że w spotkaniu być może będzie uczestniczył pan premier, o ile pozwoli mu na to kalendarz.

- Postaram się zachować jak należy, sir - powiedział Henderson.

Po kilku słowach pożegnania odłożył słuchawkę na aparat. Czuł się winny z powodu czerwonych śladów, które widniały na szyi Luca i nie mógł się zdecydować, czy ma go nienawidzić, czy żałować.

- Nigdy więcej tak do mnie nie mów - powiedział spokojnie.

- Mam gdzieś, czy mnie pan wyrzuci, czy nie - oświadczył Luc, starając się mówić swobodnie, ale w tonie jego głosu pobrzmiewała rozpacz.

Henderson pokręcił głową.

- Jesteś zbyt dobry, by cię wyrzucić - odparł niechętnie. - Ohydny z ciebie typ, ja też pewnie jestem ohydnym typem, dlatego myślę, że najlepiej będzie, jeśli nie będziemy od tej pory grzebać sobie zbyt głęboko w duszach.

Luc przytaknął.

- Tak jest, sir - mruknął opryskliwie.

- Masz dwa tygodnie, by odpocząć, odprężyć się i pobawić. Staraj się zachowywać jak człowiek i gdy wrócisz, pomożesz nam wygrać tę cholerną wojnę. A teraz wynoś się z mojego gabinetu.

SOE (ang.) - Special Operations Executive (przyp. tłum.).

WAAF (ang. Women's Auxiliary Air Force) - Żeńska Służba Pomocnicza działająca w siłach lotniczych Wielkiej Brytanii podczas II wojny światowej (przyp. tłum.).



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Robert Adams Horseclans 03 Revenge of the Horseclans v2
541 Banks Leanne Million Dollar Men 03 Sekret milionera
03 Indyjska Armia Narodowa
Robert Rankin Brentford 03 East Of Ealing
Nora Roberts Dziedzictwo Donovanów 03 W zaklętym kręgu
Nora Roberts Night Tales 03 Nightshade
Asprin, Robert Time Scout 03 Ripping Time
Holmberg Ake Robert Ture Sventon 03 Detektyw na pustyni
Balogh Mary Bedwynowie 03 Sekretne małżeństwo
Muchamore Robert Dark Sun
Nora Roberts Calhoun Women 03 For The Love Of Lilah
Robert Asprin Myth 03 Myth Directions
Balogh Mary (Bedwynowie 03) Sekretne małżeństwo
Robert Asprin TW 03 Shadow of Sanctuary
Robert Buettner Orphans 03 Orphan s Journey

więcej podobnych podstron