Balogh Mary Bedwynowie 03 Sekretne małżeństwo

Mery BALOGH

SEKRETNE MAŁŻEŃSTWO

Przekład

Anna Palmowska

PROLOG

Tuluza, Francja 10 kwietnia 1814

Patrzył na scenę znaną mu aż za dobrze. Wieloletnie doświadczenie na­uczyło go, że pola bitew niewiele się od siebie różnią, zwłaszcza gdy wal­ka jest już skończona.

Dym artylerii i niezliczonych muszkietów przerzedził się na tyle, by uka­zać armię brytyjską i wojska sprzymierzone, umacniające świeżo wywal­czone pozycje wzdłuż przełęczy Calvinet na wschód od miasta. Ciężkie działa zostały skierowane wprost na Tuluzę, do której niedawno wycofały się francuskie siły Soulta. Gryzący zapach prochu ciągle wisiał w powie­trzu, mieszając się z kurzem, wonią błota, koni i krwi. Pomimo nieustają­cego zgiełku, głosów wykrzykujących komendy, rżenia koni, szczęku bro­ni i turkotu kół, teraz, kiedy umilkła ogłuszająca kanonada dział, wokół zapanowała dziwna, dzwoniąca w uszach cisza. Ziemia była usłana ciała­mi zabitych i rannych.

Lord pułkownik Aidan Bedwyn ciągle jeszcze nie uodpornił się na ten widok. Wysoki, dobrze zbudowany, o smagłej, kamiennej twarzy i orlim nosie, budził strach wśród żołnierzy. Jednak zawsze po bitwie przemierzał pole walki, by pożegnać zabitych ze swego oddziału i ulżyć cierpieniom rannych, gdzie tylko mógł to uczynić.

Z posępną miną spojrzał ciemnymi, nieprzeniknionymi oczami na leżą­cego człowieka i zacisnął ręce za plecami. Naga, zakrwawiona po bitwie szabla zakołysała się u jego boku.

- To oficer - rzekł, wskazując głową czerwoną szarfę. Przepasany nią mężczyzna leżał twarzą do ziemi po upadku z konia. - Kto to?

Adiutant schylił się i odwrócił go na plecy.

Martwy zdawałoby się człowiek otworzył oczy.

- To kapitan Morris - powiedział pułkownik Bedwyn. - Rawlings, we zwij sanitariuszy. Natychmiast.

- Nie - powiedział kapitan słabym głosem. - Ja umieram, sir. Pułkownik ledwie dostrzegalnym gestem powstrzymał adiutanta. Patrzył na umierającego człowieka, którego czerwony mundur był przesiąknięty szkarłatną krwią. Rannemu zostało nie więcej niż kilka minut życia.

- Co mogę dla pana zrobić? - spytał pułkownik. - Może podać wody?

- Proszę o przysługę. - Morris opuścił na gasnące oczy blade powieki. Pułkownik przez chwilę myślał, że kapitan już nie żyje. Ukląkł przy nim na jedno kolano, odsuwając na bok szablę. Powieki rannego nagle zatrze­potały i uniosły się. - Pański dług, sir. Powiedziałem, że nigdy nie zażą­dam jego spłaty.

- A ja przysiągłem, że mimo wszystko go spłacę. - Pułkownik Bedwyn pochylił się nad rannym, by lepiej słyszeć. - Proszę powiedzieć, co mam zrobić.

Dwa lata temu kapitan Morris, wtedy jeszcze porucznik, uratował mu życie podczas bitwy o Salamankę. Pułkownik stracił konia i pieszo wal­czył z konnym przeciwnikiem, gdy został zaatakowany od tyłu. Porucznik zabił drugiego napastnika i zsiadłszy z konia, ofiarował go swemu dowód­cy. W walce, która się potem wywiązała, Morris został ciężko ranny. W na­grodę awansował jednak do stopnia kapitana. Na kupienie tego patentu nie mógłby sobie pozwolić. Morris upierał się, że pułkownik Bedwyn nie jest mu nic winien, że w bitwie obowiązkiem żołnierza jest osłaniać towa­rzyszy walki, a zwłaszcza swoich dowódców. Oczywiście miał rację, ale pułkownik nigdy nie zapomniał o tym długu wdzięczności.

- Moja siostra... - wyjąkał teraz kapitan, ponownie zamykając oczy. - Niech pan jej przekaże wiadomość o mnie.

- Zrobię to osobiście - zapewnił pułkownik. - Powiem jej, że w ostat­nich chwilach myślami był pan przy niej.

- Niech po mnie nie płacze. - Kapitan z wysiłkiem chwytał powietrze. - Dość już miała smutku. - Proszę powiedzieć, że nie wolno jej nosić żałoby. To moje ostatnie życzenie.

- Powiem jej to.

- Niech mi pan obieca... - Głos rannego zamarł. Ale śmierć jeszcze nie zabrała kapitana. Nagle otworzył szeroko oczy i nie wiadomo, skąd zna­lazł siłę, by unieść rękę i dotknąć dłoni pułkownika lodowatymi palcami. Z natarczywością którą można było usprawiedliwić jedynie świadomo­ścią bliskiej śmierci, poprosił:

- Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje! Niech pan obieca! Bez względu na wszystko!

- Obiecuję. Daję panu słowo honoru.

Gdy wymawiał te słowa, kapitan wydał z siebie ostatnie tchnienie. Puł­kownik wyciągnął rękę, by zamknąć Morrisowi oczy. Przez chwilę klęczał przy nim, jakby się modlił. W rzeczywistości jednak rozważał obietnicę złożoną kapitanowi. Przyrzekł, że osobiście zaniesie pannie Morris wia­domość o śmierci brata, chociaż nie wiedział, kim ona jest ani gdzie miesz­ka. Obiecał przekazać jej ostatnie życzenie Morrisa, by nie nosiła po nim żałoby.

I dał słowo honoru, że się nią zaopiekuje. W jaki sposób i po co - nie miał pojęcia.

Bez względu na wszystko!”

Echo tych ostatnich słów umierającego człowieka zabrzmiało mu w uszach. Co mogły oznaczać? Co on właściwie obiecał?

Bez względu na wszystko!”

1

Anglia, 1814

Lasek w zachodniej części parku Ringwood Manor w Oxfordshire prze­cinała cienista dolina. Płynął nią strumyk, wpadający do rzeczki w pobliżu wioski Heybridge. Dolina, zawsze zaciszna i urocza, tego majowego po­ranka była szczególnie piękna, aż zapierała dech w piersiach. Dzwonki, które zwykle kwitły dopiero w czerwcu, pojawiły się wyjątkowo wcześ­nie, zachęcone ciepłą wiosną. Również różaneczniki otworzyły pąki, okry­wając zbocza niebiesko - różowym dywanem. Promienie słońca ukośnie przedzierające się przez ciemne liście i gałęzie wysokich cyprysów two­rzyły na ziemi jasne plamy światła i odbijały się połyskliwie w spienionej wodzie strumyka.

Eve Morris stała po kolana w dzwonkach. Pomyślała, że ranek jest zbyt piękny, by spędzać go na zwykłych pracach w gospodarstwie. Dzwonki kwitły tak krótko, a zrywanie ich było zawsze jednym z jej ulubionych zajęć na wiosnę. Namówiła Thelmę Rice, guwernantkę, by na kilka go­dzin przerwała lekcje i zabrała dwójkę uczniów oraz swego maleńkiego synka na zbieranie kwiatów. Wybrała się z nimi nawet ciocia Mari, mimo artretyzmu w kolanach i męczącej ją zadyszki. Właściwie to był jej po­mysł, by tę wyprawę zamienić w piknik. Siedziała teraz na solidnym krze­śle, które przyniósł dla niej Charlie, i robiła na drutach. Obok stał duży kosz z prowiantem.

Eve wyprostowała plecy i przeciągnęła się. W koszu zawieszonym na ramieniu miała pęk kwiatów. Wolną ręką mocniej wcisnęła na głowę stary, sfatygowany słomiany kapelusz z szarą tasiemką zawiązaną pod brodą. Wstążka była odpowiednio dobrana do jej prostej, bawełnianej sukni z wy­sokim stanem i krótkimi rękawami, idealnej na poranek na dworze, gdy nie należało się spodziewać żadnego gościa. Eve czuła się szczęśliwa. Miała przed sobą całe lato i po raz pierwszy od dawna pozbyła się swoich lęków. Chociaż niepokoiła się trochę, co zatrzymywało Johna. Przewidywał prze­cież, że wróci w marcu, najpóźniej kwietniu.

Ciocia Mari, machinalnie poruszając drutami, przyglądała się dzieciom z cie­płym uśmiechem na pooranej zmarszczkami twarzy. Przez czterdzieści lat ciotka ciągnęła wózki z węglem chodnikami kopalni. Po śmierci jej męża ojciec Eve wyznaczył jej niewielką rentę. Rok temu, gdy ojciec był już bardzo chory, Eve namówiła swą cioteczną babkę, by sprowadziła się do Ringwood.

Siedmioletni Davy zrywał kwiaty w wielkim skupieniu, jakby powie­rzono mu zadanie najwyższej wagi. Tuż za nim jego siostra, pięcioletnia Becky, zbierała kwiatki z widoczną beztroską, fałszywie przy tym pod­śpiewując. Wyglądało na to, że czuje się dobrze w otaczającym ją świecie. Żadne z dzieci nie należało do Eve, chociaż mieszkały z nią od ponad siedmiu miesięcy. Oprócz niej nie miały nikogo na świecie.

Burek stał w strumieniu, z trzema łapami oparty niepewnie na kamie­niach. Czwartą skulił pod brzuchem. Nos trzymał tuż nad płytką wodą. Czatował na ryby, choć nigdy nie udało mu się złapać nawet kijanki. Głu­pie psisko!

Mały Benjamin Rice podszedł do matki chwiejnym krokiem, ściskając w wyciągniętej piąstce pęczek dzwonków i kwiatów różanecznika. Thelma schyliła się, by wziąć je od niego, jakby był to największy skarb na świecie.

Eve przez chwilę poczuła się zazdrosna o tę matczyną miłość. Nie, nie powinna tak o tym myśleć. Była jedną z najszczęśliwszych osób na ziemi. Samotne dzieciństwo to odległa przeszłość. Mieszkała w cudownym miej­scu, otaczali ją ludzie, których kochała, którzy odwzajemniali jej miłość. Za tydzień, w pierwszą rocznicę śmierci papy, w końcu zrzuci żałobę i zno­wu zacznie nosić kolorowe stroje. Już nie mogła się doczekać. Lada dzień wróci John i Eve wreszcie obwieści światu, że jest zakochana. Zakocha­na! Na samą myśl o tym miała ochotę zawirować dookoła, jak rozradowa­na dziewczynka, ale tylko się uśmiechnęła.

Do pełni szczęścia brakowało jej tylko, by Percy wrócił do domu. W ostat­nim liście napisał, że przy pierwszej okazji weźmie urlop. Teraz chyba wreszcie będzie to możliwe. Tydzień temu usłyszała, że Napoleon Bona­parte poddał się we Francji siłom sprzymierzonym. Długa wojna wreszcie dobiegła końca. Jej sąsiad, James Robson, jak tylko o tym się dowiedział, osobiście przyniósł jej tę wiadomość, wiedząc, że dla niej będzie to ozna­czało koniec wieloletnich obaw o życie Percy'ego.

Eve zatrzymała się, by zerwać więcej dzwonków. Chciała napełnić nimi każdy wazon we wszystkich pokojach. Żeby uczcić w ten sposób wiosnę, zwycięstwo i koniec żałoby. Gdyby jeszcze wrócił John...

- Kto ma ochotę coś przekąsić?! - zawołała ciotka Mari z wyraźnym walijskim akcentem. - Zmęczyłam się od samego patrzenia na was.

- Ja - odpowiedziała Becky. Podskakując radośnie, podbiegła do kosza i położyła kwiatki koło cioci Mari. - Jestem głodna.

Davy wyprostował się, ale tkwił niepewnie w miejscu, jakby podejrzewał, że propozycja posiłku zostanie cofnięta, gdy tylko się poruszy. Burek przydreptał znad strumienia i posapując, postawił uszy.

- Davy, chyba też jesteś głodny. - Eve podeszła do niego, objęła za chude ramiona i pociągnęła za sobą. - Wspaniale się sprawiłeś. Uzbiera­łeś więcej niż my wszyscy razem.

- Dziękuję, ciociu Eve - rzekł z powagą. Nadal wymawiał jej imię z lek­kim oporem, jakby uważał to za zbyt poufałą formę. On i Becky byli z nią bardzo słabo spokrewnieni, ale jakże mogłaby pozwolić, by dzieci miesz­kające pod jej dachem zwracały się do niej „panno Morris”, a do cioci Mari „pani Pritchard”?

Thelma roześmiała się. Z pękiem kwiatów w jednej ręce i Benjaminem na drugiej, nie mogła powstrzymać synka przed ściągnięciem kapelusza z jej głowy.

Ciocia Mari otworzyła koszyk, odwinęła serwetkę i zaczęła wyjmować świeże bułeczki. Zapach pieczywa i smażonego kurczaka uświadomił Eve jak bardzo była głodna. Przyklęknęła na kocu rozłożonym na trawie przez Davy'ego i Becky i zajęła się otwieraniem dużej butelki z lemoniadą.

A potem nastąpiło dziesięć minut prawie zupełnej ciszy, która świad­czyła o talencie kulinarnym kucharki Eve, pani Rowe. Eve, wycierając palce w lnianą serwetkę po zjedzeniu drugiego kawałka kurczaka, zasta­nawiała się, dlaczego wszystko najlepiej smakuje na świeżym powietrzu.

- Chyba spakujemy się teraz i zaniesiemy te kwiaty do domu, zanim zwiędną - zaproponowała ciocia Mari. - Włożę tylko druty i wełnę do torby. No i niech mi ktoś poda laskę, bo inaczej nie zdołam ruszyć z miej­sca moich starych kości.

- Czy musimy już iść? - spytała Eve z westchnieniem, podczas gdy Davy poderwał się, aby podać laskę.

Nagle usłyszała wołanie:

- Panno Morris! Panno Morris!

- Jesteśmy tutaj, Charlie. - Odwróciła się i spojrzała na krępego mło­dzieńca o poczciwej twarzy, biegnącego od strony domu. Właśnie zaczął się niezgrabnie zsuwać ze skarpy. - Nie śpiesz się, bo się pośliźniesz i zro­bisz sobie krzywdę.

Zatrudniła go kilka miesięcy temu do drobnych prac w domu, stajni i parku, mimo że w Ringwood było dość służby. Po śmierci jego ojca, wioskowego kowala, nikt nie chciał przyjąć Charliego do pracy, ponie­waż powszechnie uważano go za głupka. Ale Eve nigdy nie spotkała do­tąd człowieka bardziej chętnego do pracy i spełniania wszystkich pole­ceń.

- Panno Morris - powiedział zadyszany, poczerwieniały na twarzy Char­lie. Ilekroć go gdzieś posyłano, zawsze zachowywał się tak, jakby miał ogłosić koniec świata czy inną, równie ważną wiadomość. - Przysłała... mnie... pani... Fuller. Ma... pani... wracać... do domu.

- Czy powiedziała, dlaczego? - Eve wstała z ociąganiem i otrzepała spódnicę. - I tak mieliśmy już wracać do domu.

- Ktoś przyjechał - oznajmił Charlie. Stanął nieruchomo, szeroko roz­stawiając nogi. Zmarszczył czoło w wyraźnym wysiłku, by przypomnieć sobie coś więcej. - Zapomniałem, jak się nazywa.

Eve poczuła rosnące podniecenie. John? Przez ostatnie dwa miesiące już tyle razy przeżyła rozczarowanie, że wolała nie brać tej ewentualności pod uwagę. Zaczynała się nawet zastanawiać, czy on w ogóle zamierzał wrócić. Nie była jednak jeszcze gotowa przyjąć do wiadomości takiej bru­talnej prawdy.

- Nie szkodzi - powiedziała wesoło. - Wkrótce się dowiemy, kto to. Dziękuję za tę wiadomość, Charlie. Czy mógłbyś zanieść do domu krzesło pani Pritchard, a potem wrócić po koszyk?

Ucieszył się, że może się na coś przydać. Nachylił się, by chwycić krze­sło, jak tylko ciocia Mari wstanie. A potem odwrócił się do Eve z triumfal­nym uśmiechem.

- To jakiś wojskowy - dodał. - Miał na sobie czerwony mundur.

- Och, Eve, kochanie - powiedziała ciocia Mari, ale Eve już jej nie słyszała.

- Percy! - krzyknęła radośnie. Zapomniała o kwiatach, koszu i całym towarzystwie. Obiema rękami chwyciła spódnicę i pobiegła w górę skarpy.

Do domu nie było daleko, ale prawie cały czas pod górę. Eve nie zwra­cała na to uwagi. Nie zauważyła też, że Burek, ciężko dysząc, dzielnie dotrzymuje jej kroku. W mgnieniu oka znalazła się na skraju doliny i prze­biegła między drzewami, wokół stawu i dalej przez trawnik, w kierunku stajni, przez kamienny taras aż do drzwi frontowych. Gdy wpadła do holu zarumieniona i zdyszana, była zapewne okropnie potargana, a może nawet i umorusana. Wcale się tym nie przejęła. Percy też pewnie nie zwróci na to uwagi.

A to hultaj! Nie uprzedził ani słówkiem, że przyjeżdża. Teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Zawsze lubiła niespodzianki, a zwłaszcza tak miłe. Wrócił do domu!

- Gdzie on jest? - spytała Agnes Fuller, swoją gospodynię, dużą, krepą kobietę, która czekała na nią w holu z posępną miną.

Ach, ten Percy. Trzymać ją w niepewności, zamiast wybiec jej na spo­tkanie, chwycić w ramiona i zgnieść w niedźwiedzim uścisku.

- W salonie - powiedziała Agnes, wskazując kciukiem na prawo. - Wynocha stąd, psisko, dopóki ci łap nie wytrę! Idź najpierw na górę, moja duszko, i umyj się...

Ale Eve już jej nie słuchała. Ruszyła, otworzyła szeroko drzwi saloniku dla gości i wbiegła do środka.

- Ty łobuzie! - krzyknęła, rozwiązując wstążkę kapelusza. A potem speszona zamarła w pół kroku. To nie był Percy, tylko jakiś obcy człowiek.

Stał twarzą do drzwi na tle kominka. Miała wrażenie, że wypełnia sobą pokój. Miał chyba ponad dwa metry wzrostu. W pułkowych barwach, w szkarłatnym mundurze ze złotym szamerunkiem, nieskazitelnych bia­łych pantalonach, czarnych, wyczyszczonych na wysoki połysk butach, z błyszczącą szablą przy boku. Był szeroki w ramionach, mocno zbudo­wany, potężny i groźny. Miał surową, ogorzałą twarz, ze srogimi, prawie czarnymi oczami, dużym orlim nosem i wąskimi, ostro zarysowanymi usta­mi. Jego opaleniznę podkreślały jeszcze czarne włosy i brwi.

- Och, proszę mi wybaczyć - wykrztusiła, nagle boleśnie uświadamiając sobie własny niedbały wygląd. Zdjęła stary, bezkształtny kapelusz i trzy mała go w ręce. Włosy ma pewnie potargane. Wszędzie źdźbła trawy, płatki kwiatów. A na twarzy smugi brudu. Dlaczego nie zapytała Agnes, kim jest wojskowy, który złożył im wizytę? I po co on tu przyjechał? - Pomyliłam pana z kimś innym.

Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, zanim się ukłonił.

- Panna Morris, jak mniemam? - spytał. Skinęła głową.

- Obawiam się, że ma pan nade mną przewagę, sir - rzekła. - Służący, który mnie tu sprowadził, zapomniał pańskiego nazwiska.

- Pułkownik Bedwyn, do usług, madame - przedstawił się.

Znała to nazwisko. Lord pułkownik Aidan Bedwyn. Dowódca Percy'ego. O ile przedtem czuła głęboki wstyd, to teraz pragnęła tylko, by ziemia rozstąpiła się pod jej stopami i pochłonęła ją.

Jednak już po chwili uświadomiła sobie, co tak naprawdę się stało. Był dowódcą Percy'ego i stał tu teraz, w gościnnym saloniku Ringwood, w galowym mundurze. Nie musiała pytać, dlaczego. Poczuła chłód na twa­rzy, jakby cała krew odpłynęła jej do nóg. Nawet powietrze, którym oddy­chała, zrobiło się lodowate. Bezwiednie upuściła kapelusz na podłogę, obiema rękami zatrzasnęła drzwi za sobą, odszukała klamkę i uczepiła się jej kurczowo.

- Czym mogę panu służyć, pułkowniku? - usłyszała własny głos, jakby dochodził z bardzo daleka.

Spojrzał na nią ponuro, z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu.

- Przynoszę złe wieści - powiedział. - Czy chce pani kogoś wezwać?

- Percy? - ledwie zdołała wyszeptać jego imię. Nagle wyobraziła sobie tego człowieka, jak wymachuje ciężką, wiszącą mu teraz u boku szablą z zimnej stali, jak nią zabija. - Ale przecież wojna się skończyła. Napole­on Bonaparte został pokonany i poddał się.

- Kapitan Percival Morris poległ w bitwie pod Tuluzą na południu Francji dnia dziesiątego kwietnia - powiedział. - Zginął śmiercią bohatera, madame. Niezmiernie mi przykro, że sprawiam pani ból.

Percy. Jej jedyny brat, którego uwielbiała jako dziecko, podziwiała jako dziewczynka. Niepokorny buntownik, ciągle skłócony z papą. Niezmien­nie kochała go przez te wszystkie lata po jego wyjeździe, gdy dzięki nie­oczekiwanemu spadkowi po ciotecznym dziadku kupił upragniony patent oficerski w pułku kawalerii. A on odwzajemniał jej miłość. Zaledwie dwa tygodnie temu dostała od niego list z Francji.

Kapitan Morris poległ w bitwie...”

- Może pani spocznie? - Pułkownik przysunął się bliżej, ale nawet jej nie dotknął. Pochylał się nad nią wielki, ponury i groźny. - Pani jest taka blada. Czy mam kogoś zawołać, madame?

- Nie żyje? - Nie żył od prawie miesiąca, a ona nic o tym nie wiedziała. Nawet tego nie przeczuwała. Gdy czytała list od niego, gdy James przy­niósł wieści o zwycięstwie, poczuła taką ogromną ulgę, Percy nie żył już od dwóch tygodni. - Czy on cierpiał?

Cóż za niedorzeczne pytanie.

- Chyba nie, madame - powiedział pułkownik. Na koniu, z szablą w ręce, musiał wyglądać naprawdę przerażająco. - Umierający są często w szoku, który sprawia, że nie czują bólu. Wydaje mi się, że kapitan Morris był właśnie w takim stanie. Nie wyglądało na to, żeby cierpiał, a przynajmniej nic o tym nie wspominał.

- Wspominał? - Spojrzała na niego ostro. - Coś mówił? Do pana?

- Ostatnie słowa i myśli skierował ku pani - rzekł, pochylając głowę. - Prosił, bym to ja przekazał pani wiadomość.

- To bardzo uprzejme z pana strony, że spełnił pan tę prośbę - stwier­dziła, nagle sobie uświadamiając, że to dziwne, iż dowódca Percy'ego osobiście pofatygował się aż z południa Francji, by poinformować ją o śmierci brata.

- Zawdzięczam kapitanowi Morrisowi życie - wyjaśnił. - Uratował mnie dwa lata temu w bitwie pod Salamanką narażając się na niebezpieczeństwo.

- Powiedział coś jeszcze?

- Prosił, by pani nie nosiła po nim żałoby. Dodał, że zbyt długo była pani na nią skazana.

Obrzucił spojrzeniem jej szarą suknię, z którą już za tydzień zamierzała się rozstać. Jej brat odszedł na zawsze. Cała była pogrążona w bólu, ogłuszona i oślepiona nieznośną udręką.

- Madame? - Pułkownik postąpił pół kroku i wyciągnął rękę, jakby chciał ją ująć za ramię.

Wzdrygnęła się.

- Coś jeszcze?

- Prosił, bym się panią zaopiekował.

- Zaopiekował? - Szybko spojrzała mu w twarz, która wyglądała jak wykuta z kamienia. Pozbawiona ciepła, wyrazu, jakichkolwiek uczuć. Je­śli za tą twardą obojętną maską krył się człowiek, to był zupełnie niewi­doczny. Może jednak była niesprawiedliwa. Podszedł do niej bliżej, jakby chciał jej pomóc, wyciągnął rękę, by ją podtrzymać. I przecież przebył całą drogę z południa Francji, by spłacić dług wobec Percy'ego.

- Wynająłem pokój w gospodzie Pod Trzema Piórami w Heybridge - powiedział. - Zatrzymam się tam do jutra, madame. Złożę pani wizytę jeszcze raz i wówczas powie mi pani, jak mogę jej pomóc. W tej chwili potrzebuje pani wsparcia bliskich osób. Wiadomość o śmierci brata na pewno panią wstrząsnęła.

Odsunął się na bok i pociągnął taśmę dzwonka przy drzwiach. Wstrząs­nęła nią? Była w pełni władz umysłowych. Zastanawiała się nawet, czy dzwonek działa, bo nie pamiętała, kiedy ostatni raz był w ogóle używany. Uświadomiła sobie też, że jeśli rzeczywiście działa i Agnes przyjdzie na wezwanie, ona musi się odsunąć. Ciągle stała oparta plecami o drzwi, ucze­piona klamki, jakby od tego zależało jej życie. Miała wrażenie, że nie zdoła uczynić kroku, a świat zaraz rozpadnie się na milion kawałków. Może jednak nie do końca panowała nad sobą.

Percy nie żył.

Agnes zjawiła się niemal natychmiast. Pułkownik mocno chwycił Eve za ramię i odciągnął ją na bok akurat w tym momencie, gdy drzwi zaczęły się otwierać.

- Czy można by kogoś wezwać, żeby pomógł pannie Morris? - spytał, a jego słowa zabrzmiały bardziej jak komenda niż grzeczna prośba. - Jeśli tak, proszę go tu niezwłocznie sprowadzić.

Agnes odwróciła głowę i zawołała:

- Charlie?! Charlie, słyszysz mnie?! Odstaw to krzesło i biegnij po pa­nią Pritchard. Powiedz jej, żeby się pospieszyła. Panna Morris jej potrze­buje. Natychmiast!

- Proszę usiąść, bo zaraz pani zemdleje - powiedział pułkownik. - Na­wet wargi ma pani zupełnie blade.

Eve posłusznie opadła na najbliższe krzesło i siedziała na nim sztywno wyprostowana, nie dotykając plecami oparcia, mocno, do bólu splatając dłonie. Jak biedna ciocia Mari ma się pospieszyć? Potem dotarło do niej echo słów, które pułkownik wypowiedział przed chwilą: „Powie mi pani, jak mogę jej pomóc”.

- Nic nie może pan dla mnie zrobić, pułkowniku - odrzekła. - Nie ma sensu, żeby narażał się pan na niewygody noclegu w wiejskiej gospodzie. Ale dziękuję za dobre chęci. I za pofatygowanie się aż tutaj. To bardzo uprzejme z pana strony.

Eve obserwowała, jak Agnes podnosi jej kapelusz i przyciska do piersi, rozglądając się dookoła. Zastanawiała się, jak można mówić takie banalne uprzejmości, skoro Percy nie żyje. Poczuła ostry ból, gdy paznokcie wbiły się jej w dłonie.

- Madame, nawet najskromniejsza wiejska gospoda zda się luksusem dla człowieka, który niedawno wrócił z wojny - odparł. - Proszę się o mnie nie martwić.

Zapadła cisza. Eva pomyślała, że nie zaproponowała mu nic do picia. Agnes gapiła się na nią, a pułkownik Bedwyn unikał jej wzroku. Wrócił na swoje poprzednie miejsce przy kominku i stanął zwrócony do niego plecami. Nie poprosiła go, żeby usiadł.

W tym momencie do pokoju, utykając, weszła ciocia Mari. Nawet nie zdjęła kapelusza. Popatrzyła dookoła przerażonym wzrokiem, jakby już zrozumiała o co chodzi. Eve niepewnie wstała.

- Panna Morris potrzebuje pani, madame - rzekł pułkownik, nie czeka­jąc, aż zostaną sobie przedstawieni. - Niestety przyniosłem złe wieści, dotyczące jej brata, kapitana Morrisa.

- Och, moje kochane biedactwo.

Ciocia Mari podeszła do niej i objęła ją, upuszczając laskę na podłogę. Eve, nagle poczuwszy śmiertelne zmęczenie, oparła czoło na kościstym ramieniu tej tak bliskiej sobie osoby, która ją kochała, która chętnie ulży­łaby jej w cierpieniu. Jednak bólu tego nie uśmierzy. Nikt nie zwróci jej Percy'ego. Czarna rozpacz zalała Eve.

Gdy znów podniosła głowę, oczy ciotki były pełne łez, a jej usta drżały, gdy próbowała opanować emocje. U jej nóg stał Burek z żałosną miną, machając uciętym ogonem. Agnes ciągle ściskała kapelusz Eve. Wygląda­ła tak, że nawet smok nie miałby teraz żadnych szans, gdyby tylko nawinął się jej pod rękę. Była też przy niej zrozpaczona Thelma. Eve nigdzie nie widziała dzieci. Niania Johnson zabrała je pewnie na górę. Lord pułkownik Aidan Bedwyn już wyszedł.

2

W gospodzie Pod Trzema Piórami łóżko było twarde, poduszka źle wy­pchana, piwo mdłe, jedzenie niesmaczne, obsługa leniwa, a cały przyby­tek, choć w miarę czysty, wydawał się zapuszczony. W Anglii Aidan nie­mal podświadomie wymagał pewnych standardów. Gdyby przebywał w jakimkolwiek innym kraju, uznałby, że pławi się w luksusie. A tak był bardzo niezadowolony i żałował z całego serca, że nie może jechać prosto do domu, do Lindsey Hall w Hampshire, wiejskiej rezydencji swego bra­ta, księcia Bewcastle, gdzie dogadzano by mu przez resztę jego urlopu.

Najpierw jednak musiał zakończyć sprawy z siostrą kapitana Morrisa, choć nadal nie bardzo wiedział, jak długo to potrwa ani czego to będzie od niego wymagać poza zaofiarowaniem jej jakiejś pociechy podczas kolej­nych wizyt. Powiedziała, że niczego nie chce, ale oczywiście była wtedy w głębokim szoku. On sam czuł się wstrząśnięty widokiem zmian, jakie nastąpiły w niej w ciągu tych kilku minut. Z pełnej życia, zarumienionej, promiennej młodej kobiety, całkiem ładnej mimo prostej, podniszczonej sukni stała się bladym, apatycznym cieniem człowieka. I to on był tego sprawcą. Och, jak wielką siłę miały słowa! Nigdy nie był biegły w sztuce posługiwania się nimi.

Następnego ranka wybrał się do Ringwood pieszo, widząc już, że ma do przebycia drogę nie dłuższą niż dwa kilometry. Tym razem bardziej zwra­cał uwagę na okolicę, ponieważ najtrudniejszą część swojej misji miał już za sobą. Przekazywanie wieści o czyjejś śmierci to chyba najbardziej nie­wdzięczne zadanie, jakiego można się podjąć. Wielokrotnie czynił to li­stownie, nigdy dotąd jednak nie musiał tego robić osobiście.

Ringwood wydawało się uroczym miejscem. Rezydencja była stara, po­kryta patyną czasu. Otaczał ją spory, malowniczo położony park. Wyglą­dało na to, że majątek dosyć dobrze prosperuje, ale czy nie jest to tylko złudzenie? Kapitan Morris wprawdzie nie trwonił pieniędzy na hazard czy pijaństwo, nie był jednak w stanie kupić sobie awansu, jak to robili inni oficerowie. Ringwood mogło być beznadziejnie zadłużone. Czy właśnie na tym polegały kłopoty siostry kapitana?

Czy w ogóle majątek był jej własnością? Do kogo teraz należał? Aidan dowiedział się wczoraj, że jej ojciec już nie żyje. Czy więc majątek przy­padł kapitanowi Morrisowi? Czy podlegał majoratowi?

Aidan szedł długim podjazdem, a żwir zgrzytał mu pod butami. Przed domem zobaczył grupę ludzi. Troje dzieci siedzących na trawie i trzy ko­biety, z których dwie stały, a jedna siedziała na krześle. Ta ostatnia trzyma­ła w rękach otwartą książkę. Albo czytała z niej dzieciom, albo czegoś je uczyła. Wywnioskował, że chyba jest guwernantką. Przypomniał sobie, że minął ją wczoraj w holu, gdy wychodził. Panna Morris i starsza pani, która zjawiła się wczoraj, by ją pocieszyć, stały obok i przyglądały się. Jedno z dzieci podniosło głowę i wskazało na niego palcem. Obie damy odwró­ciły się, by spojrzeć w jego kierunku.

Przez chwilę wydawało się, że panna Morris go nie rozpoznała. Dzisiaj miał na sobie cywilne ubranie. Zszedł ze żwirowej ścieżki, by przeciąć trawnik, a obie panie wyszły mu na spotkanie. Zauważył, że panna Morris jest blada jak ściana, oczy ma podkrążone jakby nie spała całą noc, ale panuje nad sobą.

- Dzień dobry, pułkowniku. - Uśmiechnęła się do niego słabo. Była wysoka, szczupła. Miała brązowe włosy i szare oczy. Dzisiaj wydawała się krucha i raczej przeciętnej urody. - Jak to miło, że znów nas pan odwiedził. Nie jestem pewna, czy wczoraj należycie podziękowałam za to, że osobiście przekazał pan wiadomość o Percym. Byłoby mi o wiele trudniej, gdybym przeczytała o tym w liście.

Mówiła ze śpiewnym akcentem, który sprawiał, że jej słowa brzmiały jak muzyka.

- Dzień dobry pani. - Aidan ukłonił się. - Cieszę się, że pani już wstała i wybrała się na spacer.

Mimo że dzień był ciepły, obiema rękami przytrzymywała szal na ra­mionach.

- Pozwoli pan, że przedstawię moją cioteczną babkę. Pułkowniku, to pani Pritchard. Ciociu Mari, to jest lord pułkownik Aidan Bedwyn.

A więc znała go z imienia i nazwiska. Ukłonił się ponownie.

- Miło mi pana poznać, pułkowniku - powiedziała ciotka. - Żałuję, że okoliczności naszego spotkania są takie smutne. - Mówiła z tak silnym walijskim akcentem, że musiał się bardzo skupić, by ją zrozumieć.

- Ja również, madame - odparł.

- Czy podać panu coś do picia? - spytała panna Morris, wskazując ręką w stronę domu. - Chyba wczoraj zaniedbałam obowiązki gospodyni.

- Wolałbym z panią pospacerować - odrzekł.

- A ja wracam do domu. Muszę trochę odpocząć - oświadczyła pani Pritchard.

Pułkownik z panną Morris przeszli przez trawnik, kierując się w stronę malowniczego stawu, za którym rósł las. Już po kilkunastu krokach usły­szeli donośne szczekanie. Brązowy pies nieokreślonej rasy, chyba miesza­niec z terierem, nadbiegł pędem z miejsca, gdzie siedziały dzieci. Pod­skakiwał na trzech nogach, czwartą trzymając podkuloną pod brzuchem. Miał zmierzwioną sierść, jedno oko i brakowało mu pół ucha. Dobiegłszy do nich, pies zatrzymał się i przywitał z panną Morris, obwąchując jej rękę, a potem podniósł łeb do góry. Gdy pochyliła się, by podrapać go pod brodą, zaczął sapać z zadowolenia.

- Co, Burek, omal nie ominął cię spacer? - Spojrzała na Aidana przepraszająco. - Raczej nie zdobyłby nagrody na żadnej wystawie psów, prawda? A mimo to bardzo go kocham.

Aidan nie odezwał się ani słowem. Pies wyglądał tak, jakby przegrał pojedynek z niedźwiedziem. Łypnął na niego jedynym okiem i szczeknął. Zaznaczywszy w ten sposób swoją obecność, pokuśtykał obok nich, gdy ruszyli dalej.

Aidan nie tracił czasu na zbędną pogawędkę. Byłoby nietaktem rozma­wiać o pogodzie czy innych równie banalnych rzeczach z kobietą opłaku­jącą bliskiego jej zmarłego.

- Pani brat bardzo nalegał, madame, bym obiecał, że się panią zaopie­kuję - rzekł. - Nie zdążył wszystkiego wyjaśnić, ale była to dla niego sprawa niezwykłej wagi. Proszę mi powiedzieć, w jaki sposób mogę pani pomóc.

- Już mi pan pomógł. Wypełnił pan zobowiązanie, pułkowniku, i bar­dzo za to dziękuję. Jestem panu szczególnie wdzięczna za wiadomość, że przed śmiercią mój brat nie cierpiał.

Było nietaktem dopytywać się dalej, skoro tak stanowczo próbowała się go pozbyć. Jednak Morris ostatkiem sił tak go błagał, wiedząc, że nie zła­mie on danego słowa, dotrzyma go, nie szukając wymówek...

- Czy Ringwood należało do pani brata? - zapytał.

- Nie - odparła szybko. - Do mnie. Ojciec zostawił je mnie. Majątek nie podlega majoratowi, a ojciec i Percy byli skłóceni już na kilka lat przed śmiercią papy. Ojciec chciał, by Percy został w Ringwood i nauczył się żyć jak prawdziwy ziemianin. Mojego brata pociągała jednak kariera w woj­sku. Gdy odziedziczył trochę pieniędzy po ciotecznym dziadku, kupił za nie patent oficerski.

A więc nie było tak źle, jak się Aidan obawiał. Nie musiał szukać dla panny Morris nowego miejsca zamieszkania.

- Wydaje się, że posiadłość jest całkiem w dobrym stanie - stwierdził, ryzykując posądzenie o wścibstwo.

- Owszem. - Zatrzymała się i odebrała psu kij trzymany w pysku. Rzu­ciła go, by zaaportował. Nie podjęła tematu. - Czy Percy został pochowa­ny tam, pod Tuluzą?

- Tak - odparł. - Razem z dwoma innymi oficerami. Nabożeństwo ża­łobne odprawił nasz pułkowy kapelan. To była bardzo podniosła uroczy­stość. Uczestniczyłem w niej. Grób jest dobrze oznakowany. Zadbałem o to, by się nim opiekowano.

- Dziękuję panu.

Chyba wszystko zostało już powiedziane. Nie wyglądało na to, żeby potrzebowała od niego jakiejś materialnej pomocy. A jeśli nawet, to nigdy się do tego nie przyzna. W tych ciężkich chwilach będzie ją pocieszać ciotka. Miała też przy sobie tę młodą guwernantkę i dzieci, mniejsza o to, czyje. Zapewne nie zabraknie też przyjaciół i sąsiadów, którzy ją wesprą. Nie potrzebowała pociechy od obcego człowieka. Zresztą nie umiał jej pocieszyć. Był oficerem od ponad dwunastu lat, od swoich osiemnastych urodzin. Wszystkie delikatniejsze uczucia dawno w nim umarły.

Ale przecież złożył uroczystą obietnicę, która zawierała te cztery niepo­kojące słowa: „bez względu na wszystko”. Wiedział, że będzie miał do końca życia wyrzuty sumienia, jeśli ograniczy się do przekazania jej wia­domości o śmierci brata.

- Pułkowniku, czy ma pan w Anglii rodzinę? - spytała.

- Książe Bewcastle to mój brat. Poza nim mam jeszcze dwóch braci i dwie siostry, i licznych innych krewnych.

- A ma pan siostrzenice i bratanków? Pokręcił głową.

- Żadne z nas nie zawarło jeszcze małżeństwa.

Freyja była o krok od tego. A chodziło tu o dwóch braci. Jeden ją zosta­wił, umierając, drugi - poślubiając inną.

- Na pewno nie może się pan doczekać, by się z nimi wszystkimi zoba­czyć - powiedziała panna Morris. - I oni stęsknili się za panem. Jak długi dostał pan urlop?

- Dwa miesiące.

- To tak niewiele czasu - stwierdziła. - Nie powinien go pan tutaj tra­cić. I tak jestem wielce zobowiązana, że poświęcił mi pan aż dwa dni.

Zostało to powiedziane bardzo grzecznie, ale stanowczo. Zbyt łatwo udało mu się spłacić dług wdzięczności. Nie mógł jednak zrobić nic więcej.

Gdy okrążyli staw, panna Morris skierowała się z powrotem w stronę domu. Wszystko zostało powiedziane. Oczekiwała, że on wyjedzie. W su­mie był chyba nawet z tego zadowolony. Ale czuł też niepewność.

Jeśli wróci zaraz do gospody, zdąży wyruszyć w drogę i przebyć spory kawałek, zanim zapadnie zmrok. Nie mógł się doczekać, kiedy znajdzie się już w domu. Ale może wszyscy członkowie rodziny udali się do Lon­dynu na sezon towarzyski? Bewcastle na pewno pojechał tam ze względu na trwające obrady parlamentu. Z całego serca pragnął już być w domu. Od jego ostatniego urlopu upłynęły trzy lata, a i wtedy nie pobył w domu zbyt długo.

- Do widzenia, pułkowniku. - Zatrzymała się, gdy dotarli do tarasu przed domem. Wyciągnęła do niego szczupłą rękę. - Życzę bezpiecznej drogi i miłego urlopu. Ciężko pan na niego zapracował. Wczorajszy dzień na pewno nie był dla pana łatwy. Jestem panu ogromnie wdzięczna.

Ujął jej dłoń i pochylił się nad nią.

- Do widzenia, madame - powiedział. - Kapitan Morris był prawdziwym bohaterem. Niech to będzie dla pani pociechą, gdy minie żal po jego stracie.

Uśmiechnęła się bladymi ustami i smutnymi oczami. Pies warknął bez przekonania, gdy uścisnęli sobie dłonie. Aidan odwrócił się i odszedł pod­jazdem, mijając po drodze dzieci i ich guwernantkę. W końcu mógł za­cząć się cieszyć urlopem.

Chyba jednak na zawsze pozostanie mu dręczące poczucie, że nie do końca wypełnił złożoną obietnicę. Prośba kapitana Morrisa była taka na­tarczywa.

Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje! Proszę obiecać! Bez wzglę­du na wszystko!”

Z pewnością musiał mieć coś konkretnego na myśli.

William Andrews, ordynans Aidana, służył u niego od ośmiu lat. Towa­rzyszył mu w dolach i niedolach licznych kampanii, w męczących marszach i odwrotach w Hiszpanii, w deszczu i błocie, śniegu i zimnie, słońcu i spiekocie, w zawszonych gospodach, na biwakach pod gołym niebem. I przez cały ten czas nigdy nie był chory. Teraz, po powrocie do umiarkowanego klimatu Anglii, i, można by rzec, pławiąc się w luksusach, przeziębił się.

Gdy Aidan wrócił do gospody Pod Trzema Piórami i wezwał Andrewsa, by spakował bagaże i w ciągu godziny przygotował mu konia do drogi, ordynans pojawił się przed nim z czerwonym nosem, zapuchniętymi po­wiekami i załzawionymi oczami. Ledwo mógł mówić i z trudem powłó­czył nogami. Próbował jednak odgrywać bohatera.

- Co ci jest, do diabła? - spytał Aidan.

- Przeziębiłem się - wyjaśnił. Pociągnął smętnie nosem i kichnął. Aidan zaklął siarczyście i odesłał ordynansa do łóżka ze stanowczym rozkazem, by zażył coś, co pozwoli mu do rana wypocić całą gorączkę. Andrews spojrzał na niego z cichym wyrzutem i już otwierał usta, by za­protestować, ale po namyśle zrezygnował z dyskusji i z żałosną miną po­wlókł się do drzwi, ciągle kichając.

Aidan zastanawiał się, co teraz robić. Było dopiero południe. Miał przed sobą całą resztę dnia, ziejącą perspektywą nudy. Posiedzieć przy barze, bratając się z miejscowymi? Zwiedzić Heybridge? Przejść się tam i z po­wrotem wiejskimi uliczkami? Zabierze mu to raptem dziesięć minut. Prze­jechać się konno po okolicy? Leżeć na łóżku i gapić się w sufit, wymyśla­jąc, co wyobrażają plamy na suficie?

Nagle uświadomił sobie, że jest głodny. Od śniadania minęło już pięć godzin, a w Ringwood Manor odmówił poczęstunku. W gospodzie Pod Trzema Piórami jadalnia była połączona z barem. Nie można było wyna­jąć osobnej sali. Zszedł więc na dół, zamówił placek z wołowiną i cynaderkami oraz kufel piwa i zaczął rozmawiać z szynkarzem i miejscowymi ludźmi. O czymkolwiek, byle uciec przed śmiertelną nudą.

Cała wieś poruszona była śmiercią Percivala Morrisa. Wszyscy wiedzieli, że to Aidan przyniósł tę wiadomość, i próbowali wyciągnąć z niego wię­cej szczegółów. Mieli dziwny zwyczaj zadawania pytań sobie nawzajem albo rzucania ich w przestrzeń i czekania, aż on na nie odpowie.

- Zastanawiam się, jak właściwie zginął młody pan Percival - rzekł jeden z nich poprzez dym z fajki, unoszący się mu nad głową.

- Ciekawe, jak wyglądają te wszystkie wielkie bitwy z żabojadami - dumał inny nad swoim kuflem piwa.

- Znaliście kapitana Morrisa? - spytał Aidan, zaspokoiwszy ich cieka­wość kilkoma odpowiednio krwawymi epizodami bitwy pod Tuluzą.

O tak, wszyscy go znali, choć od dawna już nie bywał w domu.

- Złamał ojcu serce, gdy tak uciekł, by zaciągnąć się na królewski żołd - powiedział jeden z nich, okazując całkowitą niewiedzę, jak zostaje się oficerem kawalerii.

Nastąpiła ożywiona dyskusja, czy stary pan Morris w ogóle miał serce, które by można mu było złamać.

- Patrzcie tylko, co zrobił własnej córci, która skakała wokół niego jak jakaś święta przez te wszystkie lata, kiedy był chory - rzucił ktoś.

- Zrobił? - powtórzył zaciekawiony Aidan.

- E tam - powiedział tamten, potrząsając głową i wzdychając ponuro nad swoim piwem.

Rozmowa zeszła na samą pannę Morris. Pielęgnowała przez cztery czy pięć lat przed śmiercią niedomagającego ojca. Prócz tego panna Morris zorganizowała i utrzymywała wiejską szkołę. Sprowadziła do wsi aku­szerkę i płaciła jej stałą pensję. Przygarnęła też dwie sieroty i zatrudniała całą rzeszę podejrzanych typów, których inni omijaliby z daleka. Tak przy­najmniej oświadczył jeden z siedzących przy barze i nikt nie zaprotesto­wał. Najwyraźniej panna Morris, realizując ideę chrześcijańskiego miło­sierdzia, popadała w przesadę. Aidan doszedł też do wniosku, że musiała być bardzo majętna.

- Ale zbyt łatwo daje się nabierać - wtrącił się szynkarz, odsuwając krzesło, by usadowić swe potężne cielsko przy pustym stole. - Ma nie po kolei w głowie, ot co. - Popukał się w czoło, by dobitniej wyrazić swoje zdanie. - Wystarczy przynieść jej pensa i opowiedzieć jakąś odpowiednio łzawą historyjkę, a ona go kupi za całą gwineę.

- No właśnie. - Jeden ze słuchaczy pokiwał smętnie głową.

- Jakby mnie kto pytał - mruknął szynkarz, mimo że nikt nie zadał mu żadnego pytania - powiedziałbym, że stary Morris dobrze wszystko urzą­dził, zanim wyciągnął kopyta. Kobiety mają zbyt miękkie serca, żeby rzą­dzić tak wielkim majątkiem jak Ringwood i dysponować takimi pieniędz­mi.

- Odniosłem wrażenie, że pan Morris zostawił Ringwood córce - rzucił Aidan, starając się nie okazać zbyt wielkiego zainteresowania.

- No tak - przyznał szynkarz. - Ale po roku miał je dostać pan Percival. A teraz dał się zabić i wszystko przypadnie panu Cecilowi Morrisowi. Nie sądzę, żeby bardzo rozpaczał po stracie kuzyna.

A więc Morris senior zostawił majątek córce tylko na rok? I teraz, skoro jej brat nie żył, odziedziczy go jakiś inny krewny? Aidan pomyślał, że może to być dla niej bardzo przykre. Dobrze przynajmniej, że nowy wła­ściciel jest jej krewnym. Niewątpliwie panna Morris wkrótce przywyknie do nowych porządków.

Mimo wszystko wyglądało na to, że go okłamała. Mogła mu przynajmniej powiedzieć, że lada dzień straci dom. No tak, ale nie miała obowiązku go o tym informować. Nie była mu nic winna. To on miał dług do spłacenia.

Kapitan Morris użył słowa „opieka”. Aidan pamiętał, jak kapitan reszt­ką sił szarpał go za rękaw.

Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje. Niech pan obieca! Bez wzglę­du na wszystko”.

Do kroćset! Czy w tej sprawie było coś, o czym jeszcze nie wiedział? Mężczyźni wokół pochłonięci byli rozmową o panu Cecilu Morrisie, jednak Aidan ich nie słuchał.

- Jaki był pan Morris? - zapytał. Nie lubił wypytywać obcych, ale chciał się dowiedzieć jak najwięcej. - Mam na myśli ojca kapitana Morrisa.

- A, ten... - odezwał się jeden z pijących. - Nie był lepszy od nas, ale za­dzierał nosa jakby urodził się królem angielskim. Pracował w Walii jako gór­nik. Potem zdobył pieniądze, żeniąc się z córką właściciela kopalni. Gdy jego teść zmarł, Morris sprzedał kopalnię kupił tu majątek i zaczął strugać jaśniepana. Syna wychowywał na dżentelmena, a córkę na damę ale srodze się na nich zawiódł. I dobrze mu tak. Pan Percival uciekł na wojenkę, a panna Morris nie chciała poślubić żadnego z tych paniczyków, co to ich jej podsuwał.

Teraz Aidan już wiedział, skąd ten walijski akcent u jej ciotki.

- No, ale gdy Morris chciał ją wydać za syna hrabiego Luffa, wtedy hrabia się nie zgodził - wtrącił się jakiś mężczyzna, wskazując szynkarzowi swój pusty kufel. - Temu gościowi nie odmówiłaby.

- Odmówiłaby - odparł szynkarz, podnosząc się z wysiłkiem. - Panna Morris nigdy nie zadzierała nosa.

Aidan wstał także, kiwnął głową szynkarzowi i siedzącym przy barze i poszedł na górę do swojego pokoju. Postanowił wybrać się na dłuższą przejażdżkę. Musiał się zastanowić, co powinien zrobić. Byłoby wielkim nietaktem wrócić do Ringwood i zacząć znów wścibiać nos w sprawy panny Morris. Nie mógł jednak tak po prostu jutro rano stąd wyjechać.

3

Po południu Eve wybrała się samotnie do wsi. Gdyby pojechała powo­zem, pewnie towarzyszyłaby jej ciotka Mari. Jednak bardziej niż towarzy­stwa potrzebowała świeżego powietrza i fizycznego wysiłku. I może jesz­cze czasu, by wszystko przemyśleć i zaplanować.

Co teraz z nimi będzie? Czuła, jak ogarnia ją przerażenie. Od wczoraj­szego ranka usiłowała się skupić na jedynej rzeczy, która miała teraz zna­czenie - na śmierci Percy'ego. Bardzo go kochała i chciała go należycie opłakiwać. Ale...

Ale umarł zbyt wcześnie.

Percy zostawił testament, w którym zapisał Ringwood Eve. Nie zdążył jednak zostać właścicielem Ringwood, nie mógł więc nim rozporządzać.

Aż do pierwszej rocznicy śmierci ich ojca majątek należał do Eve. I teraz, jak na ironię losu, w tę właśnie rocznicę miał przejść w ręce kuzyna Cecila. Testament Percy'ego był bezwartościowy. Jej brat zginął za wcześnie. Pomyślała z goryczą, że wszystko byłoby w zupełnym porządku, gdyby zmarł nieco później.

Za pięć dni nie będą mieli domu. Żołądek jej się ścisnął w przypływie paniki. Gdyby chodziło tylko o nią, na pewno znalazłaby wyjście z tej trudnej sytuacji, na przykład podejmując jakąś pracę. Ale musiała też myśleć o innych.

Weszła na kamienny mostek, przerzucony łukiem nad rzeką oddzielają­cą Ringwood od Heybridge, i przystanęła na chwilę, by popatrzyć na spo­kojnie płynącą wodę. Potem ruszyła do wsi, kierując się na plebanię. Zo­stało jej tylko pięć dni, by coś zaplanować. Dzisiejszy dzień powinna jednak poświęcić Percy'emu.

Wielebny Thomas Puddle sam otworzył drzwi, gdy zapukała. Niestety, jego gospodyni była nieobecna, a pastor skrupulatnie przestrzegał zasad etykiety. Nie zaprosił więc Eve do środka, tylko zaproponował, żeby prze­spacerowali się wokół kościoła. Puddle, chudy młodzieniec o chłopięcej twarzy i kasztanowatych włosach, zawsze się czerwienił w towarzystwie Eve. I wszystkich innych młodych parafianek, z których wiele darzyło go sympatią.

Powiedział, że usłyszał o tragicznej śmierci jej brata, jak tylko wrócił do domu po dwudniowej nieobecności. Właśnie wybierał się do Ringwood. Złożył wyrazy współczucia, a potem zaczęli rozmawiać o nabożeństwie żałobnym za zmarłego, bo właśnie w tym celu tu przyszła.

- Może być jutro - zapewniła, gdy okazało się, że pastor pojutrze musiał znowu wyjechać w ważnych sprawach. - Dopilnuję, by wszyscy zostali za­wiadomieni. A szczegóły ceremonii mogę pozostawić panu, prawda?

- Tak, oczywiście - zapewnił. - Czy jest ktoś, kogo chciałaby pani po­prosić o wygłoszenie wspomnienia o bracie, panno Morris? Nie znałem go osobiście, więc mogę o nim mówić tylko bardzo ogólnie.

Zastanawiała się przez chwilę, stojąc z nim w cieniu buka.

- Chyba James Robson mógłby to zrobić - zdecydowała. - Jest rówieśnikiem Percy'ego, razem dorastali i przyjaźnili się. Napiszę do niego, jak tylko wrócę do domu.

W tym momencie ich uwagę zwrócił stukot kopyt na moście. Eve ze zdziwieniem ujrzała pułkownika Bedwyna jadącego w ich kierunku, za­pewne zmierzającego do gospody, znajdującej się po drugiej stronie wsi. Dlaczego został w Heybridge? Myślała, że już od kilku godzin jest w dro­dze do domu.

Zauważył ich i z szacunkiem dotknął szpicrutą kapelusza. Tak jak się spodziewała, na koniu wydawał się jeszcze potężniejszy, mimo że dzisiaj nie miał na sobie munduru. Pomyślała, że nie chciałaby mieć z nim na pieńku. Wyglądał surowo, ponuro. Chyba nigdy się nie uśmiechał. Jednak nie powinna myśleć o nim źle. Odwiedził ją dwukrotnie i ofiarował wszel­ką możliwą pomoc.

Pułkownik zawahał się, a potem zawrócił w stronę plebanii. Zsiadł, uwią­zał konia do ogrodzenia i wszedł na dziedziniec kościoła. Eve była zdziwio­na i zmieszana. Nie chciała mieć już z nim do czynienia. Czuła do niego niechęć, ponieważ to właśnie on przyniósł jej tę okropną wiadomość.

Przedstawiła sobie nawzajem obu mężczyzn.

- To pułkownik Bedwyn przyniósł wczoraj wiadomość o śmierci Percy'ego. Był jego dowódcą - wyjaśniła pastorowi.

- Jego śmierć to ogromna strata dla panny Morris i całej okolicy - po­wiedział wielebny Puddle. - Na jutrzejsze popołudnie zaplanowaliśmy nabożeństwo żałobne. Jak długo pan tu pozostanie?

- Choroba mojego ordynansa, który zaziębił się po powrocie do Anglii, opóźnia mój wyjazd - wyjaśnił pułkownik. - Właściwie nie wiem, kiedy ruszymy w drogę.

Pastor mruknął coś współczująco. Pułkownik spojrzał na Eve tak, że omal się nie cofnęła. Miał ostry, bardzo przenikliwy wzrok. Współczuła jego żoł­nierzom. Dobrze chociaż, że Percy, służąc pod jego komendą, był oficerem.

- Nabożeństwo żałobne? - powtórzył. Przytaknęła.

- Mój brat wychował się tutaj. Większość sąsiadów dobrze go pamięta. Należy mu się uroczyste pożegnanie.

Pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Zastanawialiśmy się, kogo poprosić, by wygłosił wspomnienie o zmarłym - wyjaśnił pastor. - Przybyłem do parafii już po wyjeździe kapitana Morrisa i nie mógłbym tego zrobić w należyty sposób.

Pułkownik nadal ponuro wpatrywał się w Eve.

- Może byłoby dobrze, gdybym to ja powiedział kilka słów, madame - odezwał się. - Pani sąsiedzi powinni się dowiedzieć, jakim dzielnym ofi­cerem kawalerii stał się Percival Morris, którego znali jako chłopca. Jak odważnie walczył za swój kraj.

- To nad wyraz wspaniałomyślna propozycja, sir - powiedział wieleb­ny Puddle.

- Musiałby pan zostać jeden dzień dłużej - zatroskała się Eve. - Zrobił­by pan to dla mnie, pułkowniku?

Skłonił głowę.

- Oczywiście, madame.

Dał słowo honoru, że się nią zaopiekuje. Ostatniej nocy Eve nie mogła zasnąć, gdy z bólem uświadomiła sobie, że Percy do ostatniej chwili drę­czył się tym, co jego śmierć będzie dla niej oznaczać. Ale co jego zdaniem mógł dla niej zrobić pułkownik Bedwyn?

Dziękuję - powiedziała. - To byłoby bardzo miłe z pana strony. Skinął głową i wreszcie odwrócił od niej wzrok, by pożegnać się z wielebnym Puddle'em. Chwilę później odszedł i dosiadł konia.

- Cóż za onieśmielający dżentelmen - zauważył pastor.

- Tak - zgodziła się Eve.

Bedwyn był też najwyraźniej człowiekiem, który dotrzymuje słowa. Uświadomiła sobie, że pomoc ofiarowana jej dzisiejszego ranka oraz jego obecna propozycja, by zostać dzień dłużej i wygłosić jutro podczas nabo­żeństwa wspomnienie o Percym, nie była zwykłą uprzejmością. Percy ura­tował mu życie i pułkownik czuł się jego dłużnikiem. Dał słowo, że się nią zaopiekuje. Ponieważ nie mógł jej inaczej pomóc, postanowił zostać, opo­wiedzieć sąsiadom o Percym.

Była mu za to wdzięczna.

Aidan nie uważał się za człowieka elokwentnego. Nigdy nie wygłaszał wspomnień o zmarłych. Uczestniczył w tylu pogrzebach swoich żołnierzy i oficerów, że gdy zaczynał o nich myśleć, ogarniało go przygnębienie. Zawsze jednak to, co należało powiedzieć, mówił kapelan pułkowy.

- Kapitan Morris pewnego razu, nie zważając na niebezpieczeństwo, uratował mi życie. Został przy tym poważnie ranny. - Pułkownik mówił to, stojąc przed licznie zgromadzonymi parafianami w uroczym, typowo angielskim wiejskim kościele.

Panna Morris ubrana na szaro siedziała w pierwszej ławce. Towarzyszyła jej ciotka w żałobnej sukni i welonie. Była tu też młoda blondynka, która uczyła dzieci na trawniku w Ringwood. I gospodyni, z której, zda­niem Aidana, byłby doskonały sierżant, gdyby nie jej płeć. Większość zgro­madzonych ze względu na okazję przywdziała czarne ubiory. Zapewne część z nich zastanawiała się, dlaczego panna Morris nie jest w żałobie.

- Byłem przy kapitanie Morrisie w chwili jego śmierci - powiedział pułkownik na koniec przygotowanego kilkuminutowego przemówienia. - W ostatniej chwili myślami był przy siostrze. Prosił, bym osobiście prze kazał jej wiadomość o jego odejściu. I prosił też, żebym powtórzył, by nie nosiła po nim żałoby. Zgodnie z jego życzeniem jest dzisiaj w szarej suk­ni. Mieliśmy zaszczyt znać dzielnego człowieka, który nie żałował swoje­go życia dla ojczyzny. Okażmy mu nasz szacunek, składając hołd jego siostrze, którą kochał do ostatniej chwili życia.

Aidan złożył jej wojskowy ukłon i wrócił na swoje miejsce. Zauważył, że siedziała sztywno wyprostowana, blada jak zjawa. Nie płakała. Pani Pritchard i kilka innych parafianek łkało w chusteczki.

Żałobnie zadzwonił dzwon kościelny.

Pułkownik uścisnął rękę wielebnego Puddle'a i podziękował mu za pod­niosłą, piękną uroczystość. Zastanawiał się, czy to był dobry moment, by zamienić słowo z panną Morris, czy też powinien dla przyzwoitości po­czekać jeszcze jeden dzień. Jednak ona sama przejęła inicjatywę, zbliżyła się do niego i wyciągnęła dłoń.

- Dziękuję, pułkowniku - powiedziała. - Na zawsze zachowam w pa­mięci to, co pan powiedział o Percym. Większość z przytoczonych faktów była mi dotąd nieznana. Nie zapomnę też, że był pan tak uprzejmy i ze względu na mnie został jeden dzień dłużej.

- Cała przyjemność po mojej stronie, madame - odpowiedział, ujmując jej szczupłą, ciepłą dłoń.

- Jak się ma dzisiaj pański ordynansa? - zaskoczyła go pytaniem.

- Dziękuję, madame, dużo lepiej.

- Miło mi to słyszeć. - Skinęła głową. - Zaprosiliśmy kilkoro przyja­ciół i sąsiadów na podwieczorek. Przyjdzie pan?

Właśnie na taką okazję czekał. Może uda mu się zamienić z nią kilku słów na osobności. Nadal jednak nie wiedział, co jej powie, o co zapyta, jak daleko może się posunąć w dociekaniu prawdy.

Zanim zdążył odpowiedzieć, podszedł do nich jakiś mężczyzna. Ukłonił się i uśmiechnął. Od stóp do głów ubrany był w głęboką czerń, nawet rękawiczki i trzymana w dłoni chusteczka były czarne.

- To było bardzo wzruszające przemówienie, milordzie - zwrócił się do zaskoczonego Aidana. - Z trudem powstrzymywałem łzy. Mamie się to nie udało. Jakąż pociechą musiało być dla biednego Percy'ego, że w chwili śmierci miał przy sobie oficera z tak znamienitego rodu. Pański zmarły ojciec był przecież księciem Bewcastle, a tytuł obecnie należy do pańskie­go brata, czyż nie? Dziękuję panu z całego serca, milordzie, że zniżył się pan do tego, by zaszczycić nas swoją obecnością.

- Pułkowniku, pozwoli pan, że przedstawię mu mojego kuzyna, Cecila Morrisa - powiedziała panna Morris z gniewną miną, zaciskając usta.

- To doprawdy wielki zaszczyt, milordzie - rzekł mężczyzna, kłaniając się i wdzięcząc. - Czy mógłbym również przedstawić moją mamę? Gdzież ona jest? - Odwrócił głowę, by rozejrzeć się po dziedzińcu kościoła. - No, gdzież ona się podziała? O, tam jest, rozmawia z panią Philpot i panną Drabble. - Podniósł rękę i pomachał chusteczką.

Aidan przyjrzał mu się uważniej. Więc to ten człowiek miał odziedzi­czyć Ringwood? Niski, pulchny, z wypiętą do przodu piersią, udający bar­dzo ważnego i zaaferowanego. Zachowywał się przesadnie służalczo. Kuzyn panny Morris. Aidan nie zauważył u niego nawet śladu walijskiego akcentu. Wręcz przeciwnie, przy nim nawet książę Bewcastle mógłby ucho­dzić za prowincjusza.

- Cecilu, pułkownik spotka się z ciocią w Ringwood - przypomniała panna Morris. - Przyjdzie na podwieczorek. A przynajmniej tak mi się wydaje. - Spojrzała pytająco na Aidana.

- Ależ koniecznie musi pan przyjść, milordzie - wtrącił się Cecil Mor­ris, przestając przywoływać matkę. - Nalegam, by zaszczycił nas pan swoją obecnością w progach Ringwood Manor, niewątpliwie skromnych w po­równaniu z siedzibą księcia, zdaje się w Lindsey Hall, prawda? Mama bardzo się ucieszy.

- Dziękuję, madame - Aidan ukłonił się pannie Morris, ignorując jej kuzyna. - Przyjdę.

Odszedł w kierunku gospody. Każe osiodłać konia i przyjedzie wierz­chem. Niech Bóg ma w opiece tę biedną kobietę, jeśli będzie zmuszona mieszkać przez resztę życia u kuzyna i jego matki.

Czy właśnie to tak niepokoiło kapitana Morrisa?

* * *

Po nabożeństwie Eve była życzliwie usposobiona wobec lorda pułkowni­ka Aidana Bedwyna. Gdy jednak opuszczał Ringwood po podwieczorku, gardziła nim i z całego serca cieszyła się, że już go nigdy więcej nie zobaczy.

Sąsiedzi byli bardzo serdeczni. Przyszli prawie wszyscy i uprzejmie, ze współczuciem rozmawiali z nią o Percym i nabożeństwie. Serena Robson, żona Jamesa, siedziała przy Eve prawie godzinę, trzymała ją za rękę, za­pewniając, że chociaż dzisiejszy dzień był dla Eve bardzo trudnym do­świadczeniem, już wkrótce poczuje się lepiej.

- I wiedz też - dodała z powagą, gdy tylko znalazły się sam na sam - że serdecznie cię zapraszamy, byś zamieszkała z nami. Oboje z Jamesem zga­dzamy się, że tylko tego potrzeba nam do szczęścia.

Eve spojrzała na Jamesa. Biedak na pewno byłby okropnie niezadowo­lony. Wzruszyła ją jednak dobroć Sereny. Były przyjaciółkami od pięciu lat, od kiedy Serena wyszła za Jamesa. Przyjaźń miała jednak swoje grani­ce.

- Nie chcę myśleć dalej niż o jutrzejszym dniu, Sereno - powiedziała Eve. - Ale dziękuję ci, to bardzo miłe z twojej strony.

Szczerze mówiąc, przez cały dzień na niczym nie mogła się skupić. Na­wet podczas nabożeństwa, mimo że bardzo się starała.

Czas uciekał.

Mogła uchronić siebie i wszystkich, których miała pod opieką, gdyby jeszcze w tym roku wyszła za mąż. Otrzymała kilka propozycji, jednak żadnej z nich nie brała poważnie. Czekała na Johna. Ach, wcale już nie była pewna, czy John w ogóle kiedykolwiek wróci. A nawet jeśli wróci, będzie już za późno, by ocalić jej przyjaciół i służbę.

Jak mogła zwątpić w Johna? Wbrew rozsądkowi kochała go i ufała mu w milczeniu przez piętnaście długich miesięcy.

Nikt nie wiedział o Johnie, nawet ciocia Mari. John, wicehrabia Denson, którego ojciec, hrabia Luff, kategorycznie sprzeciwił się ich małżeń­stwu, przebywał z misją dyplomatyczną w Rosji. Może właśnie teraz był w drodze powrotnej do Anglii. Obiecał, że jak tylko w marcu wróci do kraju, uda się prosto do domu i ujawni ich sekretne zaręczyny. Powiedział, że wtedy będzie już uznanym dyplomatą, tak ważną osobistością, iż ojciec nie zdoła powstrzymać go przed poślubieniem kobiety, którą sobie upodo­bał. I pobiorą się jeszcze w lecie.

Eve uśmiechnęła się blado do kolejnego sąsiada, który składał jej kondolencje. Wszyscy byli tacy mili. Jak dobrze mieć przyjaciół wspierają­cych w potrzebie.

Gdzie był teraz John? Nie mogła się tego w żaden sposób dowiedzieć. Nie napisali do siebie ani razu przez piętnaście miesięcy jego nieobecności. No bo przecież nie uchodziło, by mężczyzna i kobieta korespondowali ze sobą, jeżeli nie byli małżeństwem albo przynajmniej oficjalnie zaręczeni. Wła­śnie to powtarzała sobie przez pierwsze długie miesiące, gdy nie odezwał się ani słowem. Sama nie mogła do niego napisać, ponieważ nie podał jej adresu. Ostatnio prześladowała ją myśl, że przecież mógł znaleźć jakiś spo­sób, by się z nią skontaktować, nie narażając na szwank jej reputacji. Gdyby tylko wrócił! Och, gdyby mogła teraz podnieść wzrok i zobaczyć go stojące­go w progu, przystojnego, jasnowłosego, jak zawsze pewnego siebie. Gdy jednak podniosła oczy, zobaczyła pułkownika Bedwyna i Cecila.

Co dziwne, pułkownik nie starał się uwolnić od jego towarzystwa, cho­ciaż tak utarł mu nosa przed kościołem. Eve była rozczarowana, że puł­kownik poświęca teraz Cecilowi całą swoją uwagę, co tylko utwierdzi kuzyna w jego pysze.

Wyszła na taras, by pożegnać Jamesa i Serenę Robsonów. Pomachała do nich, gdy odjeżdżali i, nagle poczuła się bardzo samotna i zmęczona. Za­mierzała wrócić do domu, ale właśnie wychodził z niego Cecil i ciotka Jemima. Towarzyszył im pułkownik Bedwyn. Ciotka Jemima rzuciła Eve tylko nerwowy, nikły uśmieszek, po czym zupełnie ją zignorowała.

- To jest siedziba zupełnie nieodpowiednia dla dżentelmena - powiedział Cecil, obejmując szerokim gestem zarówno budynek, jak i park. - Nędzna wiejska chałupa. Mam w planach marmurowy portyk z greckimi rzeźbami, kolumnami i stopniami. To dopiero zrobi wrażenie, prawda, milordzie?

Eve spojrzała z niedowierzaniem na porośnięty bluszczem urokliwy fron­ton domu. Spodziewała się, że pułkownik ostro skrytykuje takie nietak­towne uwagi wygłaszane w jej obecności.

- Wzbudzi zachwyt i oszołomi - zgodził się pułkownik. - Taka przebudowa niewątpliwie jeszcze podniesie pańską pozycję wśród okolicznej szlachty, sir.

Cecil rozejrzał się dookoła.

- A podjazd należałoby poszerzyć i wybrukować - dodał. - Nie ma tu miejsca, by mogły się minąć dwa duże powozy. Trzeba będzie wyciąć część drzew.

Eve słuchała ze zgrozą, jaki los czeka jej ukochane, stare drzewa.

- Godny podziwu pomysł - zgodził się pułkownik Bedwyn. - Najważniejsze, żeby powóz dżentelmena miał wygodny przejazd.

Cecil rozglądał się dookoła z niezwykle zadowoloną miną, dopóki wi­doku nie zasłonił mu zatrzymujący się przed nim powóz.

- Była to dla mnie doprawdy ogromna przyjemność móc pana poznać, milordzie - oświadczył. - I dla mamy. Przyjemność i zaszczyt. Może odwiedzi nas pan, gdy będzie mi dane uczynić z Ringwood posiadłość godną syna księcia? Może przyjedzie pan do mnie na polowanie? A może i książę, pański brat... - Zawiesił głos.

Pułkownik pochylił głowę i wyciągnął rękę do ciotki Jemimy, która przez chwilę była tak oszołomiona, że chyba nie zdawała sobie sprawy, iż chciał jej pomóc wsiąść do powozu. Gdy już zrozumiała, o co chodzi, schwyciła wyciągniętą dłoń i pospiesznie wspięła się po schodkach.

- Eve! - Cecil, zanim wsiadł do powozu, w końcu łaskawie ją zauwa­żył. - Wrócę za cztery dni, by się tu wprowadzić. Spodziewam się, że oszczędzisz nam scen. Wiesz, jak łatwo zdenerwować mamę.

- Do widzenia, Cecilu - powiedziała Eve. - Do widzenia, ciociu. Dzię­kuję, że przyjechaliście.

Ciotka uśmiechnęła się do niej z łzawą czułością i uniosła do oczu czar­ną chusteczkę.

Tuż po przyjeździe ciotka Jemima zapytała szeptem: „Jak się mają Be­cky i Davy?” i trwożliwie rozejrzała się dookoła. Jednak źle wybrała mo­ment, bo właśnie zbliżył się do nich Cecil. Ciotka uśmiechnęła się i nie­pewnie kiwnęła głową, po czym wymamrotała, że musi spytać kucharkę Eve o przepis na ciasto biszkoptowe.

Powóz odjechał, zostawiając Eve na tarasie sam na sam z lordem puł­kownikiem Aidanem Bedwynem.

- Madame, czy mógłbym... - zaczął.

Nie czekała, aż skończy zdanie. Zjeżyła się z oburzenia na sam dźwięk jego głosu. Odwróciła się i weszła do domu, nie oglądając się za siebie.

4

- Już mi lepiej, sir - powiedział Andrews. - Możemy ruszać jutro rano.

Aidan stanął w pokoju w gospodzie odwrócony plecami do ordynansa i zamknął oczy. Och, cóż za pokusa! A potem zaklął głośno, używając najgorszych słów ze swego bogatego repertuaru.

Andrews pociągnął nosem.

- Wysmarkaj się wreszcie - rozkazał mu Aidan.

Andrews wykonał polecenie, wydając przy tym dźwięki niczym pęknię­ta trąbka.

- Moje cywilne ubranie - rozkazał Aidan, zaczynając rozpinać guziki szkarłatnego munduru.

- Strój do jazdy konnej? - spytał Andrews.

- Nie, nie do jazdy konnej - warknął Aidan, zdejmując kurtkę mundu­rową i rzucając ją na krzesło, by ordynans zajął się nią później. - Czy mówiłem coś o nim?

- Nie, sir - przyznał służący. - Pomyślałem, że może zdecydował się pan jednak wyjechać wieczorem.

Mówił przez nos tak niewyraźnie, że trudno go było zrozumieć.

- To źle pomyślałeś - skwitował krótko Aidan. - Dam ci znać, kiedy zdecyduję się opuścić tę piekielną gospodę.

Niecałe pół godziny później był już starannie ogolony i w cywilnym ubraniu - w białej koszuli z krawatem, w dopasowanym żakiecie z naj­przedniejszego niebieskiego sukna, kremowej kamizelce, płowych pantalonach i butach z cholewami z białą lamówką. Nastrój miał jednak równie podły jak przedtem, a może jeszcze gorszy.

Wciąż jeszcze nie mógł do końca uwierzyć w to, czego się dowiedział od Cecila Morrisa. Wyciągnął z niego informacje z niezwykłą łatwością. Wystarczyło, że raczył poświęcić mu swą uwagę, i z bezkrytyczną aproba­tą słuchał jego głupich wypowiedzi. Szczerze mówiąc, nąjchętniej udusił­by tego obrzydliwego lizusa.

A ze starego Morrisa musiało być niezłe ziółko, pomyślał Aidan z po­gardą, zasiadając do kolacji w swoim pokoju. Nie miał nastroju, by scho­dzić na dół do baru. Gdy Morrisowi nie udało się skłonić córki do poślu­bienia któregoś z podsuwanych jej paniczów, jeszcze zza grobu próbował wywierać na nią wpływ.

Zgodnie z testamentem spisanym krótko przed śmiercią, Morris rzeczy­wiście zostawił cały majątek córce tylko na rok, po upływie którego wszyst­ko miało przejść na jej brata. A w wypadku jego przedwczesnej śmierci - na jej kuzyna. Ale zostawił też kuszącą przynętę. Mogła zatrzymać całą schedę do końca życia, jeśli w ciągu tego roku wyszłaby za mąż.

Do pierwszej rocznicy śmierci starego Morrisa zostały cztery dni.

Cecil Morris miał lada moment przejąć majątek. Mimo że wcześniej zasypywał zapewne kuzynkę propozycjami małżeństwa, bo mógł na tym skorzystać, teraz gdy już jej nie potrzebował, przestał przejmować się jej losem. Za cztery dni miała zostać wyrzucona ze swego domu. Cecila Mor­risa zupełnie nie obchodziło, co się z nią stanie.

Wiadomość o zgonie brata była więc dla panny Morris podwójnym cio­sem. Miała to wypisane na twarzy. Kapitan Morris w swoim testamencie zapisał majątek siostrze, z góry zrzekając się wszystkich praw do Ringwood. Niestety, jego wspaniałomyślność nie zdała się na nic. Zginął, za­nim nabył prawa do Ringwood, a zatem nie mógł dysponować nim zgod­nie ze swoim życzeniem.

Za cztery dni panna Morris będzie bezdomna, bez żadnych środków do życia. Ojciec nie zostawił jej nawet posagu ani żadnej renty, z której mog­łaby się utrzymać.

Po skończonym posiłku Aidan odprawił ordynansa, a potem cztery ścia­ny pustego pokoju uraczył wiązanką wymyślnych przekleństw. Wyłado­wawszy złość, wcale nie poczuł ulgi.

Cztery dni.

Kapitan Morris miał więc powód do niepokoju o siostrę. Faktycznie potrzebowała opieki. A on uroczyście przysiągł, że jej udzieli - bez względu na wszystko. W drodze z Ringwood do gospody ciągle zastanawiał się, co mógłby dla niej zrobić. I doszedł do wniosku, że jest tylko jedno wyjście, które wcale mu się nie podobało. Zostały tylko cztery dni.

Mimo że panna Morris potraktowała go z wyraźną pogardą, gdy dzisiej­szego popołudnia opuszczał Ringwood - któż mógłby ją o to winić, skoro była świadkiem tej idiotycznej rozmowy z Cecilem Morrisem? - musiał ją przekonać, by się z nim spotkała jeszcze raz, wysłuchała go i zrobiła to, co jej zaproponuje.

Bez względu na wszystko” - te cztery słowa ciążyły mu niczym kula u nogi. Skazywały go na dożywocie właśnie wówczas, gdy zaczął snuć inne plany. Był tylko jeden sposób, by zapewnić jej opiekę.

Niech to piekło pochłonie, tylko jeden sposób.

Wcisnął kapelusz na głowę i chwycił laskę.

* * *

Po pożegnaniu ostatniego gościa Eve zebrała wszystkich domowników, z wyjątkiem niani Johnson, doglądającej dzieci w ich pokoju. Cała reszta zgromadziła się w salonie, z którego uprzątnięto resztki podwieczorku.

Nie było sensu odwlekać dłużej tego spotkania. Nic już się nie zmieni. Nic ich już nie uratuje. Eve chciała to teraz powiedzieć głośno, chociaż sytuacja była i tak dla wszystkich jasna.

- Wątpię, czy mój kuzyn zatrzyma kogokolwiek z was - zaczęła w ota­czającej ją napiętej ciszy. Poprosiła, by wszyscy usiedli, ale sama nadal stała. - Może ewentualnie ciebie, Sam, ponieważ byłeś kiedyś stajennym w Didcote, a na Cecilu takie rzeczy robią wrażenie.

- Odprawiono mnie za kłusownictwo, panienko - przypomniał jej Sam bez ogródek. - Nikt inny nie chciał mi potem zaufać, tylko pani. Nie pra­cowałbym u niego, nawet gdyby mnie o to poprosił.

- A pani cieszy się sławą najlepszej kucharki w Oxfordshire. - Eve uśmiechnęła się do pani Rowe.

- Ale w okolicy wiedzą, że gotowałam dla dziewcząt i ich bogatych klientów w londyńskim burdelu - przypomniała kucharka. - Pani jako jedyna zaproponowała mi pracę. Jak bym miała gotować dla tego jaśniepana, to bym mu chyba zatruła jedzenie.

- Ned. - Eve zwróciła się do rządcy, który na wojnie stracił rękę. - Tak mi przykro. Musimy porzucić nasze piękne plany i marzenia. Nie będziesz nawet mógł tutaj zostać i zapracować na utrzymanie.

Zamierzali za zgodą Percy'ego kupić grunty przyległe do Ringwood, na których Ned by gospodarzył. Miało to być miejsce, gdzie kalecy weterani bez środków do życia mogliby mieszkać, pracować i być jako tako samo­wystarczalni w swego rodzaju wspólnocie. Z czasem ziemia zostałaby spłacona i naprawdę stałaby się własnością Neda, choć Eve nigdy nie zamie­rzała wprowadzać do umowy klauzuli o konieczności spłaty.

- W porządku, panno Morris - powiedział. - Przeżyję to. Niech się pani o mnie nie martwi.

- Charlie, mój drogi Charlie! - Eve spojrzała na niego serdecznie. - Pomówię z panem Robsonem, może on da ci pracę.

- Czy zrobiłem coś nie tak, panno Morris? - spytał z okropnie nieszczęś­liwą miną.

Sam Patchett położył rękę na ramieniu Charliego i obiecał, że wytłuma­czy mu wszystko później.

- Thelmo. - Eve nie miała jednak siły, by dalej mówić, czy nawet spoj­rzeć na dziewczynę. Zamknęła oczy i przycisnęła dłoń do ust. W gardle i w piersiach dławił ją ostry ból. Gdzie się podzieje Thelma? Co się z nią stanie? Kto ją zatrudni? Jak zdoła utrzymać Benjamina?

- Eve, nie musisz się o mnie martwić - stwierdziła Thelma. - Napraw­dę nie trzeba. Byłaś dla mnie niewiarygodnie dobra. Teraz musisz zadbać o siebie. Ja jakoś sobie poradzę. Coś znajdę. Dawałam sobie radę, zanim mnie przygarnęłaś.

Eve otworzyła oczy i spojrzała na ciocię Mari. Jej mały domek w Walii został sprzedany. Renta, którą wyznaczył jej ojciec Eve, nie została uwzględ­niona w jego testamencie. Ciocia była stara, chora, zniedołężniała. Spro­wadzenie jej do Ringwood i otoczenie luksusem, którego nigdy przedtem nie zaznała, sprawiło Eve ogromną satysfakcję.

- Nie martw się o mnie, kochanie - powiedziała stanowczo ciocia Mari. - Wrócę w rodzinne strony, gdzie jest moje miejsce i gdzie mam przyjaciół, którzy się mną zaopiekują. Będę użyteczna i zapracuję na swoje utrzymanie. Ale co ty poczniesz? Twój ojciec wychował cię na damę, a teraz zostawił cię bez grosza. I wszystko dlatego, że nie mógł postawić na swoim. Gdyby żył i mnie słyszał, powiedziałabym mu to i owo do słuchu. O tak, wierz mi!

Ale Eve myślała już o Davym i Becky. Byli sierotami. Ich rodzice umarli w krótkim czasie jedno po drugim na jakąś zakaźną gorączkę, a dzieci wysłano w niekończącą się tułaczkę po całej Anglii od jednych krewnych do drugich, z których nikt nie chciał przyjąć ich pod swój dach. Ostatnią z rodziny była ich cioteczna babka, Jemima Morris. Eve była pewna, że gdyby decyzja zależała tylko od ciotki Jemimy, otworzyłaby ona przed dziećmi na oścież drzwi domu. Jednak Cecil przekonał matkę, że jeśli je przyjmie do siebie, to zszarpią jej nerwy i zrujnują zdrowie.

Wówczas ciotka Jemima przybiegła do Ringwood i poprosiła, by Eve wzięła dzieci do siebie, mimo że nie była ich krewną. Jej ojciec niedawno zmarł, Percy był gdzieś daleko na wojnie, oczekiwanie na powrót Johna dłużyło się jej w nieskończoność. Eve czuła się osamotniona mimo obecno­ści cioci Mari i nie mogła znieść żałosnego płaczu ciotki Jemimy.

Pani Johnson, wdowa z Heybridge, mająca opinię dobrej opiekunki dzie­ci, zgodziła się przyjechać do Ringwood i zająć rodzeństwem, a Eve za­częła szukać dla nich guwernantki. Zamężna przyjaciółka, mieszkająca pięćdziesiąt kilometrów od niej, opowiedziała jej o nieszczęsnej guwer­nantce z jej okolicy, którą odprawiono z poprzedniej posady, gdy wyszło na jaw, że spodziewa się dziecka swego chlebodawcy. Od tamtej pory za­rabiała nędzne grosze jako praczka. Tydzień później Thelma Rice i jej mały synek zamieszkali w Ringwood Manor.

Co się stanie z Becky i Davym? Czy uda się namówić Cecila, by pozwolił im zostać, skoro teraz będzie miał większy dom i fortunę, która pozwoli mu na hojność? Czy zatrzymałby też nianię Johnson, aby zmiana nie była dla dzieci zbyt dotkliwa? A może pozwoli zostać Thelmie i Benjaminowi? Nie! To na pewno nie wchodziło w grę.

- Agnes... - zaczęła.

- Nie musisz mi już nic mówić, moja duszko - rzekła gospodyni. - Byłam w więzieniu i to nieraz. Przeżyłam swoje. Porzuciłam Londyn, szu­kając lepszego życia, i zamknęli mnie za włóczęgostwo. A potem ty wzię­łaś mnie do siebie. Nigdy tego nie zapomnę i będę cię błogosławić aż do śmierci. Nie będę dla ciebie ciężarem. Sama zadbam o siebie. Ale jeśli chcesz, zaopiekuję się tobą, gdy cię stąd wyrzucą. Świat potrafi być okrut­ny dla takich jak ty.

- Och, Agnes! - Eve nie mogła już dłużej powstrzymać łez.

Po tej rozmowie wszyscy, z wyjątkiem cioci Mari, wychodzili z salonu na palcach, jakby opuszczali pokój ciężko chorej.

* * *

Dla Eve wieczory po kolacji były najprzyjemniejszą porą dnia. Spędzała je, bawiąc się z dziećmi albo czytając im. W tym czasie Thelma zajmowała się Benjaminem i śpiewała mu kołysanki, gdy przyszła pora jego usy­piania. Niania Johnson mogła wówczas odpocząć.

Tego wieczoru Eve czytała bajki. Davy siedział u jej boku, ale nie przy­tulił się do niej. Po śmierci rodziców zdążył się już nauczyć, że świat doros­łych jest nieprzyjazny i należy zachować wobec niego nieufność. Bardzo powoli, z trudem zapominał tę okrutną lekcję. Becky zwinęła się w kłębek z drugiej strony Eve. Pogodna i łagodna z natury, pozornie mniej przeżywała doświadczenia z przeszłości. Jednak wedle relacji niani, czasami bu­dziła się w nocy z krzykiem lub żałosnym płaczem.

Thelma stała w drzwiach pokoju Benjamina, przysłuchując się bajce. Jej synek najwidoczniej już zasnął. Zwinięty u nóg Eve Burek drzemał z pyskiem opartym na łapach.

Wszystko wyglądało przerażająco normalnie.

Eve z całej siły próbowała się skupić na przygodach dwojga dzieci, któ­re, gdy tylko wyrwały się ze szponów złej czarownicy w ciemnym lesie, napotkały lwa z cierniem w łapie. Rozpaczliwie usiłowała nie myśleć o przyszłości. Walczyła z odruchem, by objąć dzieci i mocno je przytulić, ponieważ bała się, że mogłyby wyczuć jej własny lęk. To, co zjadła na kolację, leżało jej kamieniem w żołądku.

Gdzie jest John? Ale przecież i tak nie był w stanie ich ocalić, nawet gdyby przyjechał dziś wieczorem. Za późno dawać na zapowiedzi. Myśle­nie tylko o własnym szczęściu i spokoju wydawało się samolubne. Ale gdzież on się podziewał? Gdyby tylko mogła go zobaczyć, znaleźć się znów w jego ramionach i wyżalić mu się z wszystkich trosk, poczułaby wreszcie ogromną ulgę. Może on zdołałby coś wymyślić.

Ale przecież nic już nie można było wymyślić.

Jest głupia, że czeka na niego. On nie wróci. Nie napisał ani razu przez cały rok, który planował spędzić za granicą. Ani w ciągu kolejnych mie­sięcy, kiedy już powinien był wrócić do kraju. Okazała się naiwna, ufając jego zapewnieniom o dozgonnej miłości. Nagła utrata wiary w niego prze­raziła ją Trzymała się jej kurczowo tak długo. I kochała go. Kochała z ca­łego serca.

Czy była najbardziej łatwowierną idiotką na świecie? Gdyby w ciągu ostat­niego roku przyjęła któregoś ze starających się o jej rękę, wszyscy, za któ­rych czuła się odpowiedzialna, nie znaleźliby się teraz w takich tarapatach.

Jakże jednak mogłaby poślubić mężczyznę innego niż John?

Rozbiegane myśli Eve przerwało pukanie. Podniosła głowę znad książ­ki. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich Agnes Fuller z miną jeszcze bar­dziej skwaszoną niż zwykle.

- To ten wojskowy - powiedziała. Eve gapiła się na nią bez słowa.

- Ten z ponurą miną i nazwiskiem dłuższym niż moja ręka - wyjaśniła Agnes. - Przyszedł z wizytą. O tej porze!

- Powiedz mu, że wyszłam. Albo że już się położyłam spać - odrzekła oburzona Eve.

Jak on śmiał! Lord pułkownik Aidan Bedwyn był ostatnią osobą jaką mia­łaby ochotę teraz oglądać. Jego obcesowość i to, co powiedział w rozmowie z Cecilem dzisiaj po południu, wymazało z jej pamięci wszelką wdzięcz­ność, jaką mogłaby do niego czuć.

- Powiedział, że nie uwierzy w żadne wymówki - oświadczyła Agnes.

- I nie chciał poczekać w holu, jak mu kazałam. Wszedł do salonu bez pytania. Jeśli chcesz, moja duszko, spróbuję go wyrzucić. Zapewne nie będę w stanie przesunąć go nawet o milimetr, choć daję radę większości mężczyzn, ale chętnie dam mu po głowie za tę jego arogancję. Jak mógł potraktować mnie tak z góry?

- Coś podobnego! - Eve wstała i oddała Thelmie książkę. Burek ze­rwał się na nogi, poszczekując. - Jeszcze zobaczymy! W dodatku miał czelność dzisiejszego popołudnia powiedzieć Cecilowi, że swymi niedo­rzecznymi planami przebudowy Ringwood zyska uznanie wyższych sfer. A mnie zupełnie zignorował.

- Och, co za okropne maniery! - wykrzyknęła Thelma.

- Dobra! - Agnes odwróciła się bojowo nastawiona. - Dostanie ode mnie, co mu się należy. Jak Bozię kocham, skrzywię mu ten jego nos jeszcze bardziej.

- Nie, nie rób tego. - Eve westchnęła ciężko. - Thelmo, skończ dzie­ciom bajkę, dobrze? Zobaczę się z nim. Może pragnie paść przede mną na kolana i błagać o przebaczenie?

Pochyliła się, by pocałować dzieci i życzyć im dobrej nocy. Nakazała Burkowi, aby został, więc z powrotem usiadł, spoglądając na nią ponuro jedynym okiem.

- Może chcesz, bym tam z tobą weszła? - spytała Agnes na schodach. - A może wolisz, żebym sprowadziła panią Pritchard?

Ciotka Mari zwykle po kolacji spędzała godzinę w zaciszu swojego po­koju, a potem przed snem przychodziła do Eve na filiżankę herbaty.

- Ani jedno, ani drugie. Zobaczę się z pułkownikiem Bedwynem sama - zdecydowała Eve. - Ale jeśli chcesz, możesz zostać w holu. Zawołam cię, jeśli będę potrzebować pomocy.

Wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi do salonu.

5

Stał przed kominkiem, tak jak wtedy, gdy go zobaczyła pierwszy raz. Teraz nie miał na sobie munduru, ale nadal wydawał się potężny i groźny. Pozwolił sobie zapalić świece w świeczniku stojącym na kominku, ponie­waż na dworze zrobiło się już ciemno.

- Witam pana - powiedziała Eve, zamykając za sobą drzwi. Nie wysila­ła się, by się uśmiechnąć, zachować pozory grzeczności. - Czym mogę służyć?

- Wprowadziła mnie pani w błąd. Może nie z rozmysłem, ale taki był skutek zatajenia prawdy - oświadczył. - Ojciec rzeczywiście zostawił pani Ringwood, ale pod jednym warunkiem, który nie został spełniony. Lada moment straci pani wszystko. Za cztery dni.

Przez chwilę była tak wściekła, że tylko stała bez słowa, zaciskając pię­ści. Czy ten człowiek naprawdę uważa, iż ma prawo przychodzić tam, gdzie go nie proszono, wścibiać nos w nie swoje sprawy i mówić do niej tak bezczelnie?

- Czy po to pan tu przyszedł? - zapytała. - By oskarżyć mnie o kłamstwo? Jest pan impertynentem, pułkowniku Bedwyn. Proszę natychmiast opuścić mój dom. Dobranoc.

Odsunęła się od drzwi, a serce tłukło się w niej niespokojnie. Rzadko traciła panowanie nad sobą.

- Niech się pani cieszy, że może pani jeszcze wydawać mi takie rozka­zy - powiedział, nie ruszając się z miejsca. - Już wkrótce straci pani ten przywilej, czyż nie?

- Gdy przyjedzie pan tu za rok albo dwa, by podziwiać marmurowy portyk i brukowany, pozbawiony drzew podjazd, zapewne powie pan coś równie impertynenckiego Cecilowi i tym razem to on będzie miał przy­jemność wyrzucić pana za drzwi. Dzisiaj jednak jeszcze ja jestem tutaj panią. Precz! - Czuła się jak mysz usiłująca zmierzyć się ze słoniem.

- Niezły z niego osioł, co?

Nie była pewna, czy się nie przesłyszała. Spojrzała mu prosto w oczy, ale ich wyraz się nie zmienił.

- A jak inaczej miałem się dowiedzieć prawdy o pani? Właśnie dlatego pozwalałem mu pleść takie androny.

Zmarszczyła brwi.

- Prawda o mnie to nie pańska sprawa - odparła.

- Ośmielę się zaprotestować. Pani bezpieczeństwo, spokój i szczęście były sprawą pani brata. Przed śmiercią złożył ten obowiązek w moje ręce. Nie ulega wątpliwości, że to właśnie miał na myśli, gdy kazał mi przysiąc, że zapewnię pani opiekę. Wiedział, co jego śmierć oznacza dla pani. Ukry­wając prawdę, uniemożliwiła mi pani spełnienie złożonej przysięgi.

Dopiero teraz przekonała się, o co mu chodzi. Ale nadal nie chciała przyjąć od niego pomocy. Był dla niej obcym człowiekiem. W dodatku pochodził z innego świata, stał o niebo wyżej od niej w hierarchii społecznej. Nie mogła z nim rozmawiać tak, jak ze swoimi sąsiadami czy przyjaciółmi.

Był lordem Aidanem Bedwynem, synem księcia. Podeszła do najbliższe­go krzesła i usiadła.

- Nie jest mi pan nic winien, pułkowniku - oświadczyła. - Pan mnie nawet nie zna.

- Ale wiem jedno. Jestem za panią odpowiedzialny - odparł. - Dałem słowo honoru. Nigdy nie złamałem danego słowa i nie zamierzam tego robić tym razem.

- Zwalniam pana z danego słowa - powiedziała.

- Nie ma pani takiej władzy. Co pani zamierza? Jakie ma pani plany? Otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale zabrakło jej tchu. Czuła się jak po długim biegu. Wzruszyła ramionami.

- Coś wymyślę - rzekła wymijająco.

- Czy ma pani do kogo się udać?

Nadal irytowały ją jego obcesowe, wścibskie pytania o jej prywatne sprawy. Teraz jednak zrozumiała, że dla niego musi to być równie nieprzyjemne jak dla niej. Na pewno żałuje, że znalazł Percy'ego, zanim on skonał. Nie może pewnie przeboleć, że jego ordynans się przeziębił, uniemożliwiając mu wyjazd wczoraj, zgodnie z planem. Potrząsnęła głową.

- Raczej nie.

Oczywiście nie mogła zamieszkać u Jamesa i Sereny, nawet na krótki czas. Jedynymi jej krewnymi byli Cecil i ciotka Jemima, ciocia Mari i ku­zyn Joshua, za którego chciała nawet kiedyś wyjść za mąż, ale ojciec jej tego zabronił, ponieważ Joshua, mimo że bogaty, był tylko kupcem, a nie ziemianinem, dżentelmenem. Joshua zdążył się już ożenić z inną i miał trójkę małych dzieci.

- Zamierza więc pani szukać pracy?

- Chyba tak. - Wygładziła suknię na kolanach. Nie zmieniała jej od rana i czuła, że wygląda nieświeżo. - Potrafię robić różne rzeczy i nie boję się ciężkiej pracy. Ale byłoby okrucieństwem i tchórzostwem tak po pro­stu wyjechać i zająć się tylko własnymi sprawami. Zostało mi jeszcze kil­ka dni, żeby coś zrobić. Powinnam była wcześniej pomyśleć o przyszło­ści, mieć coś w zanadrzu na wypadek takiego obrotu spraw, prawda? Przez cały czas istniało ryzyko, że Percy zginie.

- Dlaczego więc pani nic nie zrobiła? - zapytał. - Przecież znała pani warun­ki testamentu ojca. Wiedziała pani, że jej brat może zginąć w każdej chwili.

- Chyba nie chciałam przyjąć tego do wiadomości - odparła. - Wola­łam zaprzeczać rzeczywistości. Był moim jedynym bratem. Miałam już tylko jego. A jeśli chodzi o małżeństwo, wydawało mi się to niesmaczne i wyrachowane wychodzić za mąż tylko po to, by zatrzymać majątek. Za­wsze wyobrażałam sobie, że wyjdę za mąż z miłości.

Nie wspomniała o Johnie. Czy poślubiłaby w ciągu ostatniego roku inne­go mężczyznę, gdyby nie kochała Johna? Nie była już pewna odpowiedzi.

- Percy mówił, że nie chce majątku i był zdecydowany przekazać go mnie, jak tylko stanie się jego właścicielem - dodała. - Zamążpójście nie wydawało mi się aż takie pilne. Nie miałabym nawet nic przeciwko, gdy by Percy jednak zatrzymał majątek. Kochał mnie równie mocno jak ja jego. To było bardzo nierozsądne z mojej strony liczyć na to, że przeżyje wojnę, prawda?

Nie odezwał się, tylko przez dłuższą chwilę patrzył na nią przenikliwie, z nieruchomą twarzą.

- Okrucieństwem i tchórzostwem? - spytał w końcu.

- Słucham? - Spojrzała na niego, nie rozumiejąc, co ma na myśli.

- To, że znalazłaby pani pracę, byłoby okrucieństwem wobec kogo? - zapytał. - Przed chwilą tak to pani określiła. Wobec uczniów wiejskiej szkółki? Matek, które potrzebują pomocy akuszerki?

Patrzył jej bacznie w oczy, przygważdżąjąc ją wzrokiem. Działał na nią paraliżująco. Pragnęła, żeby sobie po prostu poszedł. On jednak nie za­mierzał zostawić jej w spokoju, dopóki nie dowie się wszystkiego.

- Wobec nich wszystkich. - Westchnęła. - Gdy Cecil się tu wprowadzi, zapewne zostaną zmuszeni do odejścia. Chodzi nie tylko o mnie.

- Pani ciotka nie ma własnych środków? - spytał, unosząc brwi. Pokręciła głową.

- Thelma też nie. To niezamężna kobieta, którą wykorzystał chlebo­dawca. Gdy dowiedział się, że spodziewa się jego dziecka, zwolnił ją z po­sady. Dwójka mieszkających tutaj dzieci, sierot, które przyjęłam pod swój dach, też jest bez grosza. Moja gospodyni, Agnes Fuller, to była więźniar­ka. Charliego Handricha, który z wielką gorliwością wykonuje w majątku różne prace, nikt inny nie zatrudni, bo wszyscy uważają go za półgłówka. A co z Edith, moją pokojówką albo z nianią Johnson? Żadne z nich nie ma własnych środków. Ani nawet nadziei na znalezienie pracy gdzie indziej. - Z przerażeniem usłyszała we własnym głosie gorycz, gdy opowiadała mu szczegóły, które nie powinny go obchodzić. - Absolutnie żadnej na­dziei.

- Pani ma miękkie serce - powiedział po chwili milczenia. Nie wie­działa, czy był to zarzut, czy tylko stwierdzenie faktu. - Otoczyła się pani różnymi ofiarami losu, a teraz czuje się pani za nie odpowiedzialna.

- To nie są ofiary losu. - Spiorunowała go wzrokiem. Gniew znów za­czął w niej narastać. - To ludzie, z którymi okrutnie obeszło się życie. To dobrzy ludzie, w boskim planie nie mniej ważni niż pan czy ja. Jest jesz­cze Burek, pies, nad którym znęcał się poprzedni właściciel. Życie ich wszystkich ma ogromną wartość. Co powinnam robić, gdy widzę cierpie­nie? Odwrócić się plecami?

- To pytanie retoryczne - mruknął.

- A teraz już nie jestem w stanie im pomagać. Teraz, gdy dałam im dom i nadzieję na godne życie, znów zostaną wyrzuceni na bruk. Żadnemu z dzieci nikt nie udzieli schronienia. Jeśli będą miały szczęście, trafią do sierocińca. Nikt nie zatrudni dorosłych, nawet moi sąsiedzi, choć jutro odwiedzę ich i będę o to prosić. Wszyscy drodzy mi przyjaciele staną się włóczęgami i żebrakami, może skończą jeszcze gorzej. A społeczeństwo tylko pokiwa głową, że od początku należało się tego po nich spodziewać, i pogratuluje sobie, że było bardziej przewidujące ode mnie.

Spojrzenie pułkownika było pozbawione wszelkiego wyrazu. Zapewne serce miał tak samo kamienne jak twarz. Niewątpliwie przyczyniło się do tego zarówno jego pochodzenie, jak i służba w wojsku. Ale czy miało to jakieś znaczenie? Nie powinna niczego od niego oczekiwać, nawet jeśli uważał, że jest coś winien Percy'emu.

- Proszę mi wybaczyć - powiedziała. - Z pewnością wszystko to wydaj e się panu sentymentalnym bełkotem. Powie mi pan, jak nieraz już to słysza­łam, że nie jestem opiekunem wdów ani sierot. Moi podopieczni też to mó­wią. Ale widzi pan, chyba jednak jestem. Mój ojciec był biedny, dopóki nie wzbogacił się dzięki małżeństwu z moją matką. Był zwykłym górnikiem i ożenił się z córką właściciela kopalni. Wiedział pan o tym, pułkowniku? Widzi pan, wcale nie jestem damą z urodzenia, po prostu zostałam na nią wychowana i otrzymałam odpowiednią edukację. Jak mogę nie oddać choć­by części tego, co otrzymałam, a na co niczym sobie nie zasłużyłam?

- To bardzo drobnomieszczańskie podejście, choć może nie dotyczy burżuazji. Większość z nich przez całe życie odcina się od swej przeszło­ści i usiłuje upodobnić się do tych, którzy stoją wyżej w hierarchii towa­rzyskiej .

To właśnie robił jej ojciec. Eve spojrzała na pułkownika, a on zmierzył ją takim wzrokiem, że aż poczuła się nieswojo.

- Niech pan wraca do domu, do swojej rodziny, pułkowniku - oświad­czyła. - Nie jest pan w stanie zapewnić opieki ani mnie, ani tym, za któ­rych czuję się odpowiedzialna. Dam sobie radę. Przeżyję. Wszyscy jakoś przeżyjemy.

- Jest sposób, by uratować wszystko, co jest pani tak drogie - odezwał się szorstko.

- Nie. Gdyby był, to bym go znalazła, pułkowniku. Niech mi pan wie­rzy, rozważyłam każdą możliwość.

- Jedną pani pominęła - odparł zimnym tonem.

- Jaką?

Nie odpowiedział od razu. Zauważyła, że przebiera nerwowo palcami założonych do tyłu rąk.

- Małżeństwo ze mną - powiedział.

- Co?

- Jeśli wyjdzie pani za mąż, zanim upłynie rok od śmierci jej ojca, za­chowa pani dom i majątek. I uratuje swoje ofiary losu - dodał.

- Jeśli wyjdę za mąż? Nawet gdyby nie był to najbardziej niedorzeczny pomysł, o jakim kiedykolwiek słyszałam, to i tak zostało tylko cztery dni. Zanim pastor skończy odczytywać zapowiedzi, Cecil już wybuduje swój portyk.

- Czasu jest dosyć, jeśli weźmiemy ślub za dyspensą - wyjaśnił. - Wy­jedziemy do Londynu jutro wczesnym rankiem, pojutrze weźmiemy ślub i wrócimy następnego dnia. Zdąży pani jeszcze zagrać swemu kuzynowi na nosie, gdy zjawi się tutaj, by objąć majątek. Przynajmniej to sprawi mi trochę satysfakcji.

Uświadomiła sobie, że on mówi śmiertelnie poważnie. Z pewnością sie­bie wysokiego rangą oficera, przywykłego do wydawania rozkazów swo­im podkomendnym.

- Ale ja nie mam zamiaru mieszkać w koszarach. Spojrzał na nią ponuro przez ramię.

- Oczywiście, nie będzie pani do tego zmuszona.

- Pan chyba też nie chce zamieszkać tutaj ?

- Żadną miarą. Pani nie chce zrozumieć, panno Morris, że będzie to małżeństwo czysto formalne. Nie jest już pani młodą dziewczyną. Musiała mieć pani pewnie niejedną okazję, by zdobyć serce wybranego mężczyzny, jeżeli tylko by pani tego chciała. Ale najwyraźniej nie miała pani na to ochoty. Ja też nie chcę się żenić. Służba w wojsku nie sprzyja małżeń­stwu i rodzinie. Małżeństwo niewiele zmieni w naszym życiu. Po spędze­niu reszty urlopu w Lindsey Hall wrócę do pułku. Pani pozostanie w Ringwood. Gdy za trzy dni przywiozę panią z Londynu do domu, nie musimy się już potem więcej widywać.

- Pan jest synem księcia - stwierdziła.

- A pani córką górnika. Nie wydaje mi się, by taka różnica pozycji spo­łecznej wykluczała nasze małżeństwo, madame.

- Pański brat, książę Bewcastle, będzie przerażony.

- Nie musi o tym nic wiedzieć - odparł, nie zaprzeczając. - Poza tym mam trzydzieści lat i już od dawna odpowiadam sam za siebie. Różnice między nami nie będą nam przeszkadzać. Przecież nie zamieszkamy razem.

Dlaczego w ogóle podejmowała z nim dyskusję na ten temat? Był prze­cież jeszcze John, mimo że zawiódł ją, nie wrócił na czas. Na ostatnim spotkaniu, tuż przed jego wyjazdem do Rosji, przysięgli sobie wzajemną miłość...

- Nigdy nie słyszałam, że można brać ślub za dyspensą.

- Nie?

Czy to naprawdę było takie proste?

A jeśli John jest w drodze do domu? Czy jednak w tym momencie mog­ła sobie jeszcze pozwolić na to, by nadal się łudzić? Tak długo nie wra­cał... A nawet jeśliby wrócił, to jak mógłby jej teraz pomóc? Wszystko było stracone. Chyba że...

- Więc? - Pułkownik Bedwyn wydawał się zniecierpliwiony. Przesunęła wyschniętym językiem po spieczonych wargach.

- Na pewno jest milion kontrargumentów. Muszę to przemyśleć. Po­trzebuję czasu.

- Czasu, którego pani nie ma, panno Morris. Niekiedy najlepiej jest nie myśleć, tylko po prostu działać. Proszę iść na górę i kazać pokojówce spakować dla pani torbę podróżną. Wyruszymy wczesnym rankiem. Przy­zwoitość nakazuje, by pojechała z panią ciotka, jeśli tylko jest w stanie podróżować. Czy ma pani powóz i konie?

Przytaknęła. Miała stary powóz, który dla jej ojca był symbolem bogac­twa i wysokiego statusu.

- A więc zanim wrócę do Heybridge, zajdę do stajni i wydam stosowne polecenia. Nie będę już pani zatrzymywał. Niewątpliwie jest wiele spraw, których należy dopilnować, podczas pani trzydniowej nieobecności.

Ukłonił się jej sztywno i wyszedł szybkim krokiem, zanim zdążyła unieść rękę, by go zatrzymać. Usłyszała, jak coś mówi, zapewne do Agnes. Po­tem drzwi frontowe otworzyły się i zamknęły.

Poszedł. Nie zatrzymała go, gdy jeszcze miała na to szansę.

Nie przyjęła jego propozycji, ale też nie odrzuciła.

Powinna teraz pobiec za nim. Powiedział, że idzie do stajni. Powinna mu wyznać całą prawdę. Ale jaka była ta prawda? Że Percy zginął za wcześnie, a John nie dochował jej wiary? Miała cztery dni, by znaleźć wyjście z rozpaczliwej sytuacji... albo nie robić nic.

Wyjść za mąż za pułkownika Bedwyna? Nagle wybuchnęła spazmatycz­nym, gorzkim śmiechem. I po chwili przycisnęła do ust obie dłonie, żeby Agnes nie pomyślała sobie o niej, że oszalała.

Musiała zastanowić się. Potrzebowała czasu. Ale czasu już nie miała, jak jej to brutalnie uświadomił pułkownik.

Wstała i zaczęła chodzić po pokoju tam i z powrotem.

Gdy następnego dnia wczesnym rankiem Aidan podjechał pod Ringwood Manor wraz z Williamem Andrewsem, towarzyszącym mu z tyłu w dyskretnej odległości, zobaczył stojący przed domem stary, kapiący od złota powóz. A więc jednak zdecydowała się przyjąć jego propozycję.

Jeśli miał jeszcze jakieś wątpliwości, to pierzchły one, gdy podjechał pod taras i zobaczył otwarte drzwi frontowe, które do tej pory zasłaniał powóz. Panna Morris, ubrana w strój podróżny, jak zwykle na szaro, scho­dziła z ganku, wkładając po drodze czarne rękawiczki. Przy jej nodze kuś­tykał wyliniały pies. Była blada jak zjawa. Towarzyszyła jej ciotka, wspie­rana przez chudą pokojówkę. W drzwiach stanęła gospodyni, z rękami opartymi na obfitych biodrach, jakby szukała okazji do zwady, i młoda guwernantka, ta z nieślubnym dzieckiem.

Wszyscy wyglądali tak, jakby mieli dzisiaj uczestniczyć w kolejnym pogrzebie. Zsiadając z konia, Aidan pomyślał, że sam czuje się podobnie. Młody pucołowaty stajenny podbiegł, by przytrzymać wodze. Uśmiechał się z nieobecnym wyrazem twarzy. Widać było, że nie grzeszy rozumem.

- Jest pani gotowa? - spytał Aidan, skinąwszy głową na powitanie. Podświadomie miał nadzieję, iż ona się rozmyśli. Przecież wczoraj nie dała mu żadnej konkretnej odpowiedzi.

- Tak - odpowiedziała zdawkowo.

- Pani pozwoli, madame. - Wyciągnął rękę, by pomóc pani Pritchard wsiąść do powozu.

- Nie rób tego, duszko! - zawołała gospodyni, przygważdżając Aidana złowrogim spojrzeniem, jakby miał zamiar porwać jej panią w jakimś nie­cnym celu. - Nie poświęcaj się dla nas. Damy sobie radę.

- Agnes - rzekła pani Pritchard, usiadłszy z westchnieniem. - Jeśli bę­dziesz to powtarzać, tylko namieszasz Eve w głowie. Ale Eve, kochanie, muszę przyznać, że to ostatnia chwila, by podziękować pułkownikowi za jego uprzejmą propozycję, pożegnać się z nim i pozwolić mu odjechać swoją drogą, jeśli nie jesteś absolutnie, ale to absolutnie pewna, że właś­nie tego chcesz.

Aidan niecierpliwie uderzał szpicrutą o but. Nie cierpiał melodramatów, zwłaszcza w damskim wykonaniu. Guwernantka kuliła się w poczuciu winy, a pokojówka pochlipywała.

- Oczywiście, że właśnie tego chcę - powiedziała panna Morris z tak sztucznym entuzjazmem, że gdyby działo się to na scenie, na pewno zostałaby wygwizdana. - Ciocia Mari i ja wrócimy za dwa dni i wszystko będzie jak dawniej. Z tą różnicą, że Cecil nie zagrozi już naszemu bezpieczeństwu. Pamiętajcie, nikomu ani słowa, dopóki nie wrócimy. Burek, zostań!

Wsiadła do powozu, opierając dłoń na wyciągniętej ręce Aidana. Nie spojrzała mu w oczy. Jej twarz wyglądała jak wykuta z marmuru. Na koń­cu do powozu pospiesznie wspięła się pokojówka, udając, że nie zauważa pomocnej ręki Aidana. Wyglądała tak, jakby zaraz miała zemdleć. Aidan zamknął starannie drzwi i skinął woźnicy. Dosiadł konia i rzuciwszy mo­netę stajennemu, ruszył za powozem. Najpierw podjazdem, potem przez most i drogą przez wieś. Andrews jechał za nim.

Na podróż do Londynu takim wielkim powozem należało przeznaczyć cały dzień. Na szczęście pogoda im sprzyjała, a drogi były suche. Kilka razy zmieniano konie, a panie, korzystając z okazji, odpoczywały i posilały się. Panna Morris nie jadła wiele. Za to pani Pritchard miała apetyt. Starała się być miła dla Aidana, rozmawiając z nim wesoło i głośno z tym swoim trudnym do zrozumienia walijskim akcentem. Przynajmniej unik­nęli niezręcznej ciszy. Aidan cieszył się, że jedzie konno, a nie powozem.

Za każdym razem gdy na nią patrzył, panna Morris wyglądała jak po­mnik wykuty z marmuru. Nie zamierzał jej współczuć. Czy miał jakieś inne wyjście? A kto będzie współczuł jemu? Na myśl o jutrzejszych wy­darzeniach nie podskakiwał z radości. Wręcz przeciwnie. W marzeniach całkiem inaczej wyobrażał sobie swoją przyszłość.

Pod wieczór dotarli do przedmieścia Londynu. Aidan i Andrews cały dzień spędzili w siodle, ale nie było to dla nich niczym nowym. Aidan nie czuł zmęczenia, był jednak w bardzo ponurym nastroju. Małżeństwo z obcą kobietą miało spłacić honorowy dług. Małżeństwo, choć formalne, było jednak dożywotnim wyrokiem. Małżeństwo, które napełniłoby księcia Bewcastle zgrozą, gdyby kiedykolwiek się o nim dowiedział. Ni mniej, ni wię­cej , tylko z córką prostego górnika. Poza tym wczoraj wieczorem skłamał. To prawda, że do niedawna uważał, że kariery w wojsku nie da się pogo­dzić z małżeństwem. Jednak od kilku miesięcy zadawał sobie pytanie: a jeśli istnieje kobieta, która od dziecka zna tylko życie w armii? Na przykład córka generała, który zawsze lubił mieć rodzinę przy sobie, niezależnie od tego, dokąd się udawał. Wcale nie było to pytanie retoryczne. Aidan spo­tkał taką kobietę.

Nie był z nią zaręczony. Z jego ust nie padło ani jedno słowo, które mogłoby zostać uznane za wiążącą go deklarację. Z jej strony również. Było jednak wyraźne, milczące porozumienie, że wkrótce te słowa zosta­ną wypowiedziane przez nich oboje. I milcząca sugestia, że generał Knapp udzieli swojego błogosławieństwa, gdy zostanie o nie poproszony. Aidan czuł się szczęśliwy, mając nadzieję na małżeństwo z kobietą, którą sobie wybierze.

A jednak tak się nie stanie. Nie było jednak sensu rozmyślać nad czymś, czego nie można już było zmienić. Żadne z nich nie wypowie spodziewanych słów. Nie zwiążą ich żadne obietnice. Będą znosić w milczeniu ból serca.

Aidan udzielił wskazówek woźnicy i pojechał przodem do Pulteneya na placu Piccadilly, najlepszego hotelu w Londynie. Zarezerwował dwa po­koje i salonik na dwie noce. Dopiero żegnając się z paniami, zauważył, jak bardzo skrępowane musiały się czuć w tak eleganckim otoczeniu. Uświa­domił sobie, że należało umieścić je w skromniejszym hotelu, teraz jednak było już za późno, by zmieniać plany.

- Ktoś odprowadzi panie do pokojów - zapewnił je. - Będą panie mia­ły salonik do wyłącznego użytku, żeby zjeść w nim kolację i spędzić wie­czór. Wrócę rano, jak tylko poczynię wszelkie stosowne kroki.

- Gdzie się pan zatrzyma? - spytała panna Morris. Wpatrywała się w nie­go tak uporczywie, że miał wrażenie, jakby bała się rozejrzeć dookoła po pełnym przepychu hotelowym holu.

- W Clarendonie, jeśli tylko będą mieli wolny pokój - powiedział. - Nie wypada, żebym się tu zatrzymał w przeddzień naszego ślubu.

Kiwnęła głową.

- Będziemy gotowe - odparła.

Wychodząc z hotelu, Aidan zastanawiał się, gdzie jest najlepsze miej­sce, by się upić. Wybór był olbrzymi, znajdował się przecież w Londynie.

Ale czy rzeczywiście chciał powitać jutrzejszy dzień na kacu?

Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje. Niech pan obieca! Bez wzglę­du na wszystko!”

Uroczysta przysięga, którą złożył, była podzwonnym dla jego marzeń. Musiał z obowiązku poślubić obcą kobietę, a nie pannę Knapp, z którą zamierzał spędzić spokojnie resztę swoich dni, we wzajemnym poszano­waniu i dobrobycie.

6

- No i co o tym sądzisz, kochanie? - W głosie ciotki Mari wyczuwało się triumf.

Drzwi jej pokoju w hotelu Pulteney wreszcie się otworzyły i podpierając się laską, weszła do saloniku. Przebywała w pokoju od śniadania, zapewne odpoczywając po trudach wczorajszej długiej podróży i przygotowując się do ślubu.

Eve czekała na jej pojawienie się z niecierpliwością. Już dawno temu skończyła się ubierać, ponieważ nie miała pojęcia, o której godzinie przyj­dzie pułkownik Bedwyn. Czuła, że w swej najlepszej szarej sukni wyglą­da całkiem nieźle, choć nieco skromnie. Edith zręcznie upięła jej włosy w kok, zostawiając kilka loczków na skroniach i szyi. Na stoliku przy drzwiach leżały czarne rękawiczki, które zamierzała włożyć tuż przed wyjściem. Obok nich czepek, który miała na sobie wczoraj. Tego najład­niejszego nie mogła znaleźć, choć była pewna, że widziała, jak Edith wy­nosiła go z domu w pudle i podawała stangretowi, by umieścił go na dachu powozu. Edith z płaczem zapewniała, że naprawdę go zabrała. Pewnie spadł z powozu do rowu i teraz będą go dziobać ptaki, i targać lisy, a w końcu znajdzie go jakiś włóczęga.

- Ach, znalazł się mój czepek - powiedziała z ulgą, widząc go w ręce ciotki.

A potem przyjrzała mu się bliżej. To był ten sam czepek, który włożyła na nabożeństwo żałobne w Heybridge dwa dni temu, zmieniony jednak nie do poznania. Ozdabiała go jedwabna wstęga koloru lawendy, zgrabnie namarszczona. Po bokach przymocowano kokardy i węższe wstążki w ta­kim samym kolorze.

- Przechowywałam tę wstążkę w pudełku - wyjaśniła ciocia Mari, chi­chocząc jak psotne dziecko. - Trzymałam ją na specjalną okazję. Zdecy­dowałam, że twój ślub jest właśnie takim dniem, kochanie, kiedy powin­nam ją wykorzystać. Kolor lawendowy też oznacza żałobę, ale jest dużo żywszy niż szary.

- Ale to przecież nie będzie prawdziwy ślub. - Eve przeszła przez po­kój, by wziąć czepek od ciotki.

- Więc jak byś nazwała tę uroczystość? - spytała ciotka. - To ceremo­nia, która zwiąże cię z pułkownikiem Bedwynem na resztę życia. Gdybym wiedziała, że robisz to tylko ze względu na mnie, odradzałabym ci ze wszyst­kich sił. Ale tak, cóż mam powiedzieć?

- Nic. - Eve nałożyła czepek ostrożnie, by nie zepsuć fryzury. - Robię to przede wszystkim dla siebie, ciociu Mari. Nie mogę znieść myśli o utra­cie Ringwood.

- Chciałabym dożyć takiego dnia, gdy będziesz myśleć tylko o sobie - rzekła ciocia Mari, kręcąc głową. - Jesteś najmniej samolubną osobą, jaką znam, i robisz to dla wszystkich innych, nie myśląc o sobie. Ale może jeszcze spotka cię za to nagroda. To dobry człowiek, kochanie. - Mimo reumatyzmu, który nieco wykrzywił jej palce, ciotka sama zawiązała wstąż­ki pod podbródkiem bratanicy. - Za pierwszym razem, gdy go zobaczy­łam, wydaj mi się ponurakiem, ale wczoraj był bardzo miły. Gdyby podró­żował sam dotarłby tutaj kilka godzin wcześniej, nie mitrężąc z nami czasu. Czy zauważyłaś, że nie próbował mnie popędzać przy wysiadaniu i wsia­daniu do powozu? Starał się też zabawiać mnie rozmową podczas każde­go postoje choć pewnie łatwiej mu się rozmawia o koniach i broni z męż­czyznami. Poza tym nie jestem damą według jego standardów. Pułkownik to dżentelmen, prawdziwy dżentelmen.

- Oczywiście że tak - zgodziła się Eve. - Papa byłby bardzo zadowo­lony.

- Żałuje tylko, że upierasz się, by tak szybko zakończyć znajomość z puł­kownikiem - powiedziała ciocia Mari. Cofnęła się o krok, spojrzała na kokardę i nieco ją poprawiła. - Chciałabym, żebyście spędzili ze sobą trochę czasu, zobaczyli, czy nie ma między wami jakiejś nici porozumie­nia. Przecież nie szkodzi spróbować, skoro i tak się pobieracie. Ma dwa miesiące urlopu. Sam mi to powiedział, gdy go wczoraj zapytałam.

- Absolutnie nie możemy być ze sobą dłużej niż jeden dzień, ciociu Mari. Nie zniosłabym tego.

- Ale ja tak bardzo chcę, żebyś była szczęśliwa, kochanie - upierała się ciotka. - Jesteś szczodra dla wszystkich oprócz siebie. Wiem, że to nie jest porywający romans. Ale czy wasz związek nie mógłby się przerodzić w mał­żeństwo z miłości? Nie jesteś przecież zakochana w żadnym innym męż­czyźnie, mimo moich wysiłków przez ostatni rok, by cię z kimś wyswatać.

Eve uśmiechnęła się i podeszła do lustra nad kominkiem. Nogi miała jak z ołowiu, z trudem się poruszała.

- No, no! - powiedziała. Czepek z nowym przybraniem dodał jej twarzy urody i blasku. Wyglądała młodziej. Po roku już prawie zapomniała, jak się nosi barwne stroje. Jej oczy zrobiły się większe, bardziej niebieskie, świetliste. - Ciociu Mari, masz wielki talent w rękach. Dziękuję ci, moja droga. - Odwróciła się, by uściskać uszczęśliwioną ciotkę.

Eve przypomniała sobie, że jest przecież panną młodą. Wkrótce odbę­dzie się ślub. Na tę myśl żołądek podszedł jej do gardła. Miała wyjść za obcego człowieka z czysto materialnych powodów, nie mając zamiaru w pełni dotrzymać przysięgi małżeńskiej. Miała poślubić innego mężczy­znę, nie Johna. Aż do tej chwili powtarzała sobie, że uda się jej znaleźć jakieś wyjście, że na pewno stanie się cud, który sprawi, że to się nie wy­darzy. Teraz jednak dotarło do niej, że klamka zapadła.

Chyba że on się nie pojawi...

W tym momencie rozległo się energiczne pukanie do drzwi saloniku. Obie z ciotką odwróciły się w kierunku wejścia, a Edith wybiegła z sypialni Eve i rzuciwszy im spojrzenie pełne przerażenia, wpuściła gościa.

Lord pułkownik Aidan Bedwyn wkroczył do saloniku, wypełniając go całą swą osobą. Pułkownik był ogromny, potężny i bardzo męski, mimo że nie miał na sobie munduru, jak spodziewała się Eve. Ukłonił się obu pa­niom.

Eve dygnęła. I wtedy stała się rzecz dziwna, przerażająca, zupełnie nie­oczekiwana. Patrząc na jego elegancką sylwetkę, myśląc o nim jako swo­im oblubieńcu, poczuła przypływ czysto fizycznego podniecenia, prze­szywającego piersi i brzuch, spływającego wzdłuż wnętrza ud. Wcale nie uważała go za przystojnego, ale jego niezaprzeczalna męskość wywarła na niej wrażenie. W innych okolicznościach dzisiejsza noc byłaby ich nocą poślubną.

Próbowała przywołać na myśl wizerunek Johna, ale natychmiast z tego zrezygnowała. Było już za późno. Wkrótce, już za chwilę, nawet myślenie o nim będzie zdradą. Przez chwilę gapiła się na pułkownika w panice.

- Gotowe panie? - spytał, na moment zatrzymując spojrzenie na czep ku Eve, a potem przenosząc je na ciocię Mari.

Eve przytaknęła i sięgnęła po rękawiczki.

- Edith, może przyniosłabyś mi kapelusz z sypialni - powiedziała ciocia Mari i wyszła za pokojówką.

Zostawszy sami, spojrzeli na siebie. Chwila była nadzwyczaj krępująca.

- Uzyskałem dyspensę i poczyniłem stosowne przygotowania - oświad­czył pułkownik bez cienia emocji. - Powinniśmy być w kościele za pół godziny.

- Czy jest pan absolutnie pewien? - spytała cicho.

- Nigdy nie robię niczego, czego nie jestem do końca pewien, panno Morris. A pani też jest zdecydowana, prawda? Proszę pamiętać o swoich ofiarach losu.

Gdyby to był ktoś inny, mogłaby podejrzewać, że żartuje. Ale nie za­uważyła nawet cienia uśmiechu w jego oczach. Do pokoju weszła ciocia Mari w kapeluszu na głowie i napięcie nieco opadło.

- Chodźmy. - Pułkownik otworzył drzwi.

* * *

Aidan przekonał się, że zdobycie specjalnego pozwolenia było zadzi­wiająco łatwe. Oczywiście z pewnością pomogło to, że miał na sobie mundur, choć stary i sfatygowany. Cały Londyn był teraz szaleńczo, bez pa­mięci zakochany w oficerach. Pewnie nawet w tych, którzy nigdy nawet na krok nie ruszyli się poza bezpieczne granice Anglii. Służba w hotelu Clarendon, która wczorajszego wieczoru potraktowała go z grzeczną re­zerwą, dzisiejszego ranka nadskakiwała mu i kłaniała się w pas. Zaś inni goście przyglądali mu się z podziwem i kiwali głowami z aprobatą. A je­den z ich grona, którego nigdy nie widział na oczy, uparł się, by uścisnąć mu prawicę, i gratulował, jakby to Aidan osobiście zmusił cesarza Napo­leona Bonaparte do abdykacji.

Właśnie ta reakcja skłoniła go do przebrania się na ślub z powrotem w cywilne ubranie, mimo że wcześniej zamierzał włożyć galowy mundur. Nie chciał, by go zauważono. Co więcej, miał nadzieję, że pozostanie nie­rozpoznany. Chciał przeprowadzić całą sprawę szybko i w tajemnicy. Dla wszystkich zainteresowanych będzie dużo lepiej, jeżeli Bewcastle nie do­wie się o tym małżeństwie. Liczył, że nie natknie się dzisiaj na nikogo z rodziny.

Aidan zasiadł naprzeciwko swej oblubienicy i jej ciotki w eleganckim powoziku, który wynajął na tę okazję. Za nimi na koniu jechał Andrews.

Dzisiejszego ranka panna Morris wyglądała nadzwyczaj atrakcyjnie. Przypuszczał, że sprawiły to falbanki i kokardy przy jej czepku, a także bardziej kolorowy strój. I jeszcze te loczki na szyi i skroniach. Po raz pierw­szy i, miał gorącą nadzieję, ostatni spojrzał na nią z pożądaniem. Już miał ją porównać z panną Knapp, gdy uświadomił sobie, że nie powinien już w ogóle myśleć o innej kobiecie niż jego przyszła żona.

Pani Pritchard wygłaszała niekończący się monolog, podziwiając głoś­no mijane budynki, ruchliwe ulice i szykowny pojazd, który ich wyprze­dzał. Zapewne próbowała w ten sposób rozładować napięcie. Gdy doje­chali do kościoła, który wybrał ze względu na mało uczęszczaną okolicę, pomógł wysiąść obu paniom. Proboszcz zapewnił go, że nie będą musieli czekać, a sama ceremonia potrwa tylko kilka minut.

Panna Morris oparła dłoń na ręce, którą jej podał. Poprowadził ją do kościoła. Za nimi weszła ciotka wspierana silnym ramieniem Andrewsa. Było tylko ich czworo, państwo młodzi i dwoje świadków. Aidan zawierał małżeństwo jako pierwszy z rodzeństwa. Na pewno w innych okoliczno­ściach byłaby to wspaniała uroczystość, z wielką pompą, w obecności ca­łego towarzystwa.

Odgłos jego kroków odbijał się głuchym echem na kamiennej posadzce kościoła. W porównaniu z jasnym światłem dnia wnętrze było ciemne, zimne i ponure. W bocznych drzwiach obok ołtarza pojawił się proboszcz i pospieszył w ich kierunku, uśmiechając się na powitanie. Miał na sobie ornat. W ręce trzymał Biblię. Ukłonił się i poprowadził ich do ołtarza, podtrzymując panią Pritchard. Pouczył, jak powinni się ustawić, i gestem przywołał ociągającego się Andrewsa. Wszystko całkiem bezosobowo. A potem zaczęła się ceremonia zaślubin.

- Drodzy bracia i siostry. Zebraliśmy się tutaj w obliczu Boga... - po wiedział proboszcz z dostojną powagą, jakby przemawiał do rzeszy wiernych.

Zaledwie kilka minut później zakończył w ten sam sposób:

- ...Ogłaszam was mężem i żoną, w imię Ojca i Syna, i Ducha Święte go. Amen.

Prawą ręką uroczyście uczynił znak krzyża.

Wszystko skończyło się, zanim Aidan zdołał skupić uwagę na tym, co się dzieje. Machinalnie wypowiedział słowa przysięgi. Ona powtórzyła przysięgę cicho, ale bez wahania. Wziął żonę za rękę i wsunął jej na palec kupioną tego dnia złotą obrączkę. W trakcie tej czynności powtórzył za pastorem jakieś słowa. Zrobił to wszystko jakby we śnie. Ale to działo się naprawdę. Stało się coś ważnego, nieodwołalnego i nieodwracalnego.

Byli małżeństwem. Dopóki śmierć ich nie rozłączy.

Przez chwilę kościół wydał mu się ciemny i zimny jak grób.

Potem pani Pritchard z uśmiechem, ale i ze łzami w oczach, uściskała bratanicę. A po chwili wahania także Aidana. Andrews uścisnął mu rękę, czego nigdy dotąd nie robił. Proboszcz z uśmiechem złożył im gratulacje. Podpisali się w rejestrze kościelnym, nawet nie spojrzawszy sobie w oczy. Ona zgrabnym, pochyłym pismem, on śmiało i zamaszyście. Ciotka i An­drews poświadczyli ich podpisy, ciotka stawiając krzyżyk, co z zaskocze­niem zauważył Aidan. Podał żonie ramię i wyprowadził ją na zewnątrz, gdzie czekał wynajęty powóz, by zabrać ich z powrotem do hotelu Pulteney.

Mieli to już za sobą. Wszystko skończone. Spłacił swój dług, a jej dom został ocalony. Został zakuty w kajdany. Przez szczelinę w chmurach świe­ciło słońce, jakby spoglądając na nich z ironią.

- Jakie piękne nabożeństwo - powiedziała pani Pritchard, gdy wsiadła z pomocą Aidana do powozu. Pieczołowicie rozłożyła spódnicę wokół siebie i oparła laskę o siedzenie obok. Jej bratanica musiała usiąść naprzeciwko. - Było krótkie, ale pastor mówił z takim zapałem. Dobrze go pan wybrał, pułkowniku.

Aidan usiadł koło swojej żony, która odsunęła się najdalej, jak tylko mogła. Ciotka uśmiechnęła się do nich promiennie.

- Stanowicie piękną parę - oznajmiła.

- Ciociu Mari - odezwała się panna Morris z cichym wyrzutem.

W tym momencie Aidan uświadomił sobie, że jego żona nie jest już panną Morris. Właśnie przyjęła jego nazwisko.

- Na pewno panie chętnie by coś zjadły - rzekł. - Wydałem polecenie, by zawieziono nas do hotelu Pulteney. Już za późno ruszać dzisiaj w powrotną drogę do Ringwood. Jeśli panie sobie życzą, pokażę im nieco Londyn.

Nie planował tego wcześniej, ale nagle pomyślał, że nie wypada zosta­wić ich samych w hotelu na całe popołudnie i wieczór. Przecież nie znały miasta. Istniało pewne niebezpieczeństwo, że zostanie zauważony i roz­poznany, czego wolałby uniknąć. Teraz jednak nie miało to już takiego znaczenia jak dziś rano. Poza tym żadna z napotkanych osób - chyba że miałby pecha natknąć się na brata lub siostrę - nie musi wiedzieć, iż towa­rzysząca mu młoda kobieta jest jego żoną.

- Jeśli nie sprawiłoby to panu zbyt wiele kłopotu, byłybyśmy zachwycone - powiedziała jego żona z nieudawanym zachwytem w głosie. - Chciałabym zobaczyć Tower, pałac St. James i Hyde Park. W ogóle każde miejsce, które uważa pan za warte zwiedzenia. A ty, ciociu? Jesteśmy przecież w Londynie.

- I sprzyja nam pogoda - dodał zachęcająco.

- Muszę przyznać, że te wszystkie przygotowania zmęczyły mnie - odparła pani Pritchard. - A jutro czeka nas kolejna długa podróż. Ko­niecznie muszę odpocząć w hotelu. Trzeba wykorzystać tak wspaniały pokój i wygodne łóżko. Ale niech to nie powstrzymuje was przed wybraniem się na przejażdżkę.

- Ciociu Mari...

- W końcu - stwierdziła ciotka, uśmiechając się niewinnie - już nie potrzebujesz mnie jako przyzwoitki, prawda, kochanie? Będziesz w towa­rzystwie swojego męża.

Aidan zastanawiał się, czy pani Pritchard, zostawiając ich samych, miała nadzieję, że wyniknie z tego płomienny romans. Sądząc po tym, jak głęboko jego żona wcisnęła się w kąt powozu, domyślił się, że ona rów­nież żywi podobne podejrzenia.

Tylko tego mu brakowało do szczęścia - cholernej swatki! Pani Prit­chard patrzyła na niego figlarnie, taksując go spojrzeniem niczym stary, pomarszczony wróbelek.

* * *

Pułkownik Bedwyn zjawił się w hotelu Pulteney punktualnie o wpół do drugiej, by zabrać Eve na przejażdżkę po Londynie. Nie udało się jej namówić ciotki, by zmieniła zdanie i jednak im towarzyszyła. Gdy wyszła z mężem z hotelu, pomyślała, że w gruncie rzeczy dobrze się stało. Za­miast powozu, którym jechali rano, wynajął kariolkę. Ciocia Mari nie da­łaby rady wspiąć się na wysokie wąskie siedzenie.

- Nigdy nie jechałam kariolką - przyznała Eve. - Jest strasznie wysoka.

- Boi się pani? - spytał, pomagając jej wsiąść.

Nie, Eve wcale się nie bała. Była wręcz zachwycona. Stąd zobaczą o wiele więcej i będą mogli swobodnie oddychać ciepłym, letnim powietrzem. Przebrała się w jasnoszarą muślinową suknię z wysokim stanem. Włożyła ten sam czepek z przybraniem. Tuż przed jej wyjściem ciocia Mari wycią­gnęła kolejną szeroką wstążkę lawendowego koloru i przewiązała Eve w pasie, zamiast szarej szarfy.

- Przypuszczam, że świetnie pan powozi powiedziała.

Uniósł tylko brwi i obszedł powozik, by zająć miejsce obok niej.

Sama nie wiedziała, dlaczego czuje się taka beztroska. Jakby zapomnia­ła, co się wydarzyło dzisiejszego ranka i z czego zrezygnowała. Miała jednak wrażenie, jakby ogromny ciężar został zdjęty z jej ramion. Stało się. Nie ma sensu zastanawiać się nad tym. Znajdowała się teraz w Londy­nie, pierwszy i prawdopodobnie ostatni raz w życiu, świeciło słońce i to­warzyszył jej dżentelmen, który ją oprowadzi i pokaże wszystkie najsłyn­niejsze zabytki. Po powrocie do Ringwood czeka ją monotonne, smutne życie. Ale na razie może się cieszyć dniem dzisiejszym. Choć z początku była przerażona, w głębi serca cieszyła się, że ciocia Mari zdecydowała się jednak zostać w hotelu.

- Może najpierw pojedziemy do katedry Świętego Pawła? - zasugerował pułkownik. - To mój ulubiony kościół w Londynie.

- Dla mnie wszystko jest nowe - przyznała. Zdaję się na pana. Przyjrzał się jej uważnie, zanim popuścił cugli i konie ruszyły.

- Ładnie pani w lawendowym kolorze - stwierdził. Zadziwił ją tymi słowami.

Gdy jechali ulicami Londynu, zauważyła, że powozi naprawdę świet­nie, choć nie znał ani tych koni, ani tego powozu. Nic dziwnego, przecież był oficerem kawalerii. Mimo iż kurczowo trzymała się poręczy, kilka razy na zakrętach przechyliła się w jego stronę. Pachniał skórą i piżmem.

Na widok katedry Świętego Pawła zaparło jej dech w piersiach. Była ogromna i piękna. Nigdy nie widziała czegoś takiego.

- Nie mogę wprost uwierzyć, że na własne oczy widzę tę słynną bu­dowlę - powiedziała.

- Jak się pani podoba portyk z kolumnami? - spytał, wskazując go ba­tem. - Pomyślałem, że może chciałaby pani zbudować coś podobnego na frontonie Ringwood Manor, oczywiście bez wieżyczek po bokach. Przy rezydencji tej wielkości wyglądałyby one nieco pretensjonalnie. Spojrzała na niego zdziwiona. Minę miał jak zwykle poważną, ale nie­wątpliwie żartował. Roześmiała się.

- Nie powinnam kraść pomysłu Cecilowi - odparła. - Może zamiast tego zbuduję kopułę.

Spojrzał na nią z ukosa. Jego ponurych rysów nie rozjaśnił nawet cień uśmiechu. Czyżby jednak nie znał się na żartach?

- Zajrzymy do środka? - zaproponował i wskazał w górę. - Można wejść na najwyższą galeryjkę, by podziwiać kopułę zarówno wewnątrz, jak i z zewnątrz. Muszę panią jednak ostrzec, że o ile mnie pamięć nie myli, trzeba wspiąć się po pięciuset trzydziestu czterech stopniach. Łatwy jest tylko początek drogi.

- A jednak chodźmy tam - zdecydowała. - Na pewno roztacza się stam­tąd wspaniały widok.

I rzeczywiście tak było, choć przez pierwsze kilka minut po wyjściu na zewnętrzną, okalającą kopułę galeryjkę, nie mogła go podziwiać. Była zdyszana, przerażona trudami wspinaczki i ciemnościami panującymi przez większą część drogi. Ale nie zatrzymała się w pół kroku, nie poprosiła, by sprowadził ją na dół. Ze strachem myślała teraz o drodze powrotnej, za­wsze trudniejszej niż wchodzenie na górę.

- O Boże! - wykrzyknęła bez tchu. - Widać stąd nawet najdalsze okolice.

- Przez chwilę bałem się, że pani tego nie przeżyje.

Szli galeryjką, a pułkownik pokazywał jej charakterystyczne punkty pa­noramy. Stał tuż obok niej, żeby mogła patrzeć wzdłuż jego ramienia na to, co wskazywał jego palec. Pod nimi przepływała Tamiza. Podawał jej nazwy kolejnych mostów. Łodzie i statki na rzece wyglądały jak zabawki. Wskazał jej Tower, opactwo Abbey i kilka innych kościołów, ze smukłymi wieżami, miniaturowymi w porównaniu z kopułą Świętego Pawła i różne inne warte obejrzenia budynki. Dalej, po obu stronach rzeki był już sielski krajobraz. Na tej wysokości wiał silny wiatr. Pułkownik podniósł rękę, by mocniej przytrzymać kapelusz na głowie.

- Nigdy w życiu nie czułam takiej radości - powiedziała. Ten wysoki, po­stawny mężczyzna był od kilku godzin jej mężem. Ciekawe, co by teraz czuła, gdyby zawarli prawdziwe małżeństwo? Znów poczuła dreszcz podniecenia.

- Doprawdy? - Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Więc pani życie było aż tak monotonne?

- Tak, nic się w nim nie działo - przyznała z żalem. - Zawsze marzy­łam, by pojechać do Londynu, by zobaczyć odległe miejsca, mieszkają­cych tam ludzi. Mężczyźni mają o wiele więcej swobody niż my.

- Czyżby? - Patrzył na nią długo i posępnie, a potem odwrócił głowę bez słowa i zapatrzył się w przestrzeń.

Wiedziała, że zawsze będzie pamiętać ten dzień. Skoro klamka już za­padła, cieszyła się, że nie skończyło się tylko na niezręcznej, krótkiej cere­monii z dzisiejszego ranka. Ukradkiem przez rękawiczkę dotknęła obrączki. Czuła ją na palcu, symbol związania na całe życie z tym mężczyzną, któ­rego nie zobaczy już nigdy więcej, gdy minie jutrzejszy dzień. Ile czasu upłynie, zanim zapomni, jak on wygląda? Odwróciła głowę, by mu się przyjrzeć, wyryć w pamięci tę surową, kanciastą twarz, wydatny nos, wą­skie usta, ciemne włosy i piwne oczy.

Patrzył na nią bacznie, jakby też próbował zapamiętać jej wygląd.

- Jest pani gotowa znów stawić czoło schodom? - spytał. Roześmiała się niepewnie.

- Wolałabym spędzić tutaj resztę dnia. A może nawet całe życie.

- Więc jest aż tak źle? Proszę trzymać mnie za rękę. Nie pozwolę pani upaść. Słowo honoru. - Wyciągnął do niej lewą dłoń, a prawą uniósł jak do przysięgi.

Mimo rękawiczek kurczowe trzymanie go za rękę przez tak długi czas wydało się jej bardzo intymne. Jednak dopóki nie znaleźli się na samym dole, nie mogła zrezygnować z jego pomocy. Był dostatecznie silny, by się na nim wesprzeć. A przecież przez całe lata polegała tylko na sobie. To ona była podporą dla innych.

Potem zabrał ją do opactwa Abbey, nie tak ładnego jak katedra Świętego Pawła. Dziedzictwo wieków wprost tam przytłaczało.

- Trudno uwierzyć, że był tu koronowany każdy władca, począwszy od Wilhelma Zdobywcy - powiedziała, stojąc pośrodku głównej nawy i roz­glądając się wokół z pewną bojaźnią.

- Z wyjątkiem Edwarda V - odparł. - Większość z nich jest tu także pochowana.

- Często przyjeżdżał pan do Londynu? - spytała.

- Nie za bardzo. - Poprowadził ją w stronę ołtarza. - Rodzice woleli, żebyśmy przebywali w Lindsey Hall. Nam też się tam bardziej podobało.

- Czy jest pan najstarszy z rodzeństwa? - Uświadomiła sobie, że pra­wie nic o nim nie wie. A przecież był jej mężem.

- Tylko książę Bewcastle jest ode mnie starszy - wyjaśnił. - Po mnie jest Rannulf, Freyja, Alleyne i Morgan. Nasza matka uwielbiała czytać książki, zwłaszcza historyczne. To ona wybrała nam te rzadko spotykane imiona.

- Czy jesteście ze sobą blisko związani? - spytała. Wzruszył ramionami.

- Od trzech lat nie byłem w domu - rzekł. - Podczas ostatniej bytności pokłóciłem się z Bewcastle'em i nawet wyjechałem wcześniej, niż zamierzałem. Ale w stosunkach między nami to nic nowego.

Nie chciał więcej mówić na ten temat. Eve pomyślała, że to dziwne być poślubioną mężczyźnie, który na zawsze pozostanie obcy.

Przejechali koło pałacu St. James i Carlton House, gdzie rezydował książę Walii. Potem przez Hyde Park, który był o wiele większy, niż się spodzie­wała. Przypominał raczej wieś niż park w centrum największego miasta na świecie. Pułkownik trzymał się z dala od ruchliwych dróg.

- Jeśli pani chce, możemy pojechać do Tower - zaproponował, gdy dotarli na skraj Hyde Parku. - Jest tam menażeria, która pewnie się pani spodoba, bo przecież lubi pani zwierzęta. Albo możemy pójść na lody.

- Nie wiem, czy chciałabym oglądać zwierzęta zamknięte w klatkach - odrzekła. - Chybabym je wszystkie uwolniła.

- Obywateli Londynu na pewno by zachwyciła możliwość spotkania się na ulicy oko w oko z lwem albo tygrysem.

Roześmiała się.

- Lody? - zapytała, dopiero teraz uświadamiając sobie, co jej dał do wyboru. - Słyszałam o nich, ale nigdy nie próbowałam. Dobrze, chodźmy na lody.

Zabrał ją więc do Guntera, gdzie po raz pierwszy w życiu spróbowała tego przysmaku.

- Czy Londyn spełnił pani oczekiwania? - spytał.

- O tak - zapewniła. - Żałuję, że nie mogę tu spędzić całego tygodnia.

- Zarumieniła się i zagryzła wargę, gdy uświadomiła sobie, że zachowuje się niczym podekscytowane, naiwne dziecko. - Ale oczywiście tęsknię też za domem.

Bała się, ze popołudnie upłynie im w całkowitym milczeniu, w skrępo­waniu i ponurym nastroju. A nie było tak źle. Pułkownik, na pierwszy rzut oka niezbyt miły ani rozmowny, miał jednak nienaganne maniery i, po­dobnie jak ona, robił wszystko, by podtrzymać konwersację.

- Gdzie znajdę sklep, w którym mogłabym kupić upominki dla dzieci?

- spytała, gdy skończyli lody. - Uradują ich podarki z Londynu.

- Dla tych sierot?

- Dla Becky i Davy'ego - poprawiła go. - Dla moich dzieci. I dla Ben­jamina, synka Thelmy.

Spodziewała się, że spyta: „Dla tego bękarta?” Ale on tylko wstał i po­wiedział:

- Pojedziemy na Oxford Street. Tam będzie pani miała duży wybór. Dla Benjamina wypatrzyła kolorowego drewnianego bąka, a dla Becky porcelanową lalkę, która do złudzenia przypominała prawdziwego dzidziusia. Pułkownik gdzieś się oddalił, a po jakimś czasie pojawił się z powrotem, niosąc dwa kije do krykieta, piłkę i drewniane bramki.

- To się chyba spodoba chłopcu, jeśli jeszcze tego nie ma.

- Nie, nie ma. - Uśmiechnęła się do niego. - Dziękuję panu. Nie mia­łam pojęcia, co dla niego wybrać.

- Chłopcy lubią grać w krykieta - powiedział.

Wybrała jeszcze koronkowe chusteczki dla Thelmy i cioci Mari i sama zapłaciła za wszystko. Pułkownik wyniósł paczki ze sklepu i umieścił je na podłodze kariolki, po czym pomógł Eve wsiąść. Była zmęczona. Gdy jednak w końcu znaleźli się przed hotelem i uświadomiła sobie, że spę­dzony razem czas dobiegł końca, poczuła rozczarowanie.

Wiedziała, że wkrótce będzie musiała wrócić do szarej rzeczywistości, ale nie była jeszcze na to gotowa.

- Zje pan z nami kolację? - spytała.

- Dziękuję, nie - odparł, nie podając powodu. - Przyjadę po panie rano. I tym razem wyruszymy bardzo wcześnie.

Odprowadził ją do holu i polecił służącemu, by zaniósł jej pakunki na górę. Właśnie miał się z nią pożegnać, gdy niespodziewanie zatrzymał się przy nich starszy, dystyngowany dżentelmen w wojskowym mundurze i uniósł monokl do oka.

- Bedwyn - powitał go serdecznie. - Tak mi się wydawało, że to pan. Przyjechał pan do Anglii na obchody zwycięstwa?

Był to generał Naughton.

- Witam pana, generale - rzekł pułkownik.

Eve cofnęła się o krok, świadoma tego, że znalazła się w obcym środo­wisku. Generał jednak zwrócił się w jej stronę i spojrzał przez monokl, unosząc brwi. Pułkownik Bedwyn ujął Eve pod łokieć i pociągnął do przo­du.

- Mam zaszczyt przedstawić panu moją żonę, sir oznajmił.

- To pańska żona? Nie wiedziałem, że pan jest żonaty - odparł generał. - Jak się pani miewa, lady Bedwyn? Podoba się pani w Londynie?

- O tak, bardzo - odrzekła. - Zwiedzaliśmy miasto przez całe popołu­dnie.

- Świetnie, świetnie. Jeszcze się pewnie spotkamy na jakichś uroczy­stościach. Skinął im lekko głową na pożegnanie i poszedł w swoją stronę.

Eve była oszołomiona. Lady Bedwyn! Nie była już Eve Morris, ale lady Bedwyn.

- A zatem do jutra rana - powiedział jej mąż. Ukłonił się i odszedł. Ogarnęło ją poczucie okropnej pustki. Stanęła i patrzyła w ślad za nim, widząc swą przyszłość niezmiennie w szarych barwach.

7

Aidan stał przy oknie salonu w Ringwood Manor. Po raz pierwszy od jego powrotu do Anglii popsuła się pogoda. Ciemne chmury wisiały nisko i zbierało się na deszcz. Miał nadzieję, że uda mu się ruszyć w drogę do Hampshire, zanim zapadnie zmierzch. Niestety, ostatni etap podróży po­wrotnej z Londynu wydłużył się. Przyjął więc zaproszenie, by chwilę od­począć i posilić się. Uniósł filiżankę i dopił herbatę.

Jego żona, pani Pritchard i guwernantka, którą przedstawiono mu jako pannę Rice, siedziały obok siebie. Wydało mu się niestosowne, że guwer­nantka towarzyszy im podczas herbaty, ale nie była to pierwsza dziwna rzecz, którą tu zauważył. Gdy podjechali pod dom, na ich powitanie zebrała się cała służba i dzieci. Stali jednak nie w pełnym milczącego szacunku szere­gu, ale hałaśliwą gromadą, śmiejąc się i mówiąc jednocześnie. A ten pie­kielny pies szczekał jak opętany i nikt nie zwrócił mu uwagi. Zapewne miesz­czańskie pochodzenie jego żony sprawiało, że nie potrafiła zapanować nad swymi podwładnymi. I to dla nich poślubiła zupełnie obcego człowieka.

Musiał jednak przyznać, że w tym domu panowała ciepła atmosfera, której nie spotkał nigdzie indziej. Jaka inna kobieta zostawiłaby wszyst­kich, by osobiście zaprowadzić dzieci do pokoju, zamiast oddać je pod opiekę niani? A potem jeszcze spędziła tam z nimi całe piętnaście minut, gdy rozwijały prezenty. Przecież nie była ich matką. Czy nie pragnęła mieć własnych dzieci?

- Eve, pułkowniku Bedwyn, muszę wam to powiedzieć - odezwała się panna Rice, gdy na chwilę zapadła cisza. Chciałabym wam obojgu z całego serca podziękować. Dziękuję wam w imieniu dzieci, które były nie przytomne z przerażenia, nie rozumiejąc, co się dzieje. Wczoraj znów pojawił się tu pan Morris. Agnes powiedziała mu, że wyjechałaś na cały dzień z panią Pritchard. Przeszedł się po wszystkich pokojach i zajrzał do każdego kredensu i szuflady. Przyprowadził ze sobą dwóch służących, by przeliczyli srebra, porcelanę, kryształy i lniane obrusy. Zamierza rozliczyć cię ze wszystkiego przed twoim wyjazdem. Zanim wyszedł, kazał Agnes zebrać nas w holu. Ustawić w dwuszeregu niczym żołnierzy na apelu. Powiedział nam, że do jutra musimy się stąd wynieść. W innym wypadku każe nas aresztować za włóczęgostwo. Był z siebie bardzo zadowolony.

Aidan bez trudu mógł sobie wyobrazić tę scenę.

- Och, to straszne! - wykrzyknęła Eve ze zgrozą. - Chodzili po wszystkich pokojach? Jak on śmiał! Zaglądali do każdego kredensu i szuflady?

- Tak - odparła panna Rice. - Powiedział, że daje nam czas do jutra, do południa.

- Natychmiast do niego napiszę. - Eve wstała i odwróciła się, by spoj­rzeć na Aidana. Wydawała się dzisiaj bledsza niż wczoraj. Znów była ubrana na szaro. - Ale najpierw pożegnam pana, pułkowniku. Mam nadzieję, że ominie pana ulewa.

- Zamierza pani pisać, zamiast osobiście stawić mu czoło i zobaczyć jego minę, gdy dowie się prawdy?

Uśmiechnęła się lekko.

- Dobrze byłoby zobaczyć tę scenę. Chyba nie oprę się tej pokusie. Aidan nagle postanowił doprowadzić całą sprawę do końca. Podszedł do stolika i odstawił filiżankę.

- Ja też nie mogę odmówić sobie przyjemności, żeby być świadkiem, jak pan Cecil Morris dostaje za swoje. Może nawet wezmę w tym udział.

- Zamierza pan zostać? - spytała Eve, otwierając szeroko oczy ze zdzi­wienia.

- Tak. Zostanę do jutra, do południa. Bardzo bym się zdziwił, gdyby ten dżentelmen się spóźnił.

Pomyślał, że Lindsey Hall może poczekać. Był jej winien chociaż tyle wsparcia. Jeden dzień z życia nie znaczył wiele.

- To wspaniale, pułkowniku. - Pani Pritchard wstała z wysiłkiem. - Pójdę i powiem pani Rowe, że będziemy mieć o jedną osobę więcej na obiedzie. Z pewnością przygotuje bankiet weselny jak dla rodziny królewskiej.

Aidan usłyszał, jak za jego plecami deszcz zaczyna bębnić o szyby.

* * *

Dla Eve cała sytuacja wydawała się niezręczna. Pułkownik zatrzymał się w najlepszym pokoju gościnnym. Oczywiście nie było w tym nic nie­stosownego. Był przecież jej mężem. Jego obecność wprowadziła jednak dziwny niepokój. Konwersacja podczas przydługiego obiadu, na który pani Rowe przygotowała o wiele więcej dań niż zwykle, i potem, w salonie, była dość wymuszona. A mimo to cieszyła się, że został.

Gdy pułkownik wyjedzie, życie będzie płynąć dawnym trybem, mono­tonnie, bez nadziei na jakąkolwiek szczęśliwą odmianę. John po powrocie odkryje, że nie dochowała mu wiary. I taki będzie koniec wszystkich ich marzeń i planów na przyszłość. Potrzebowała czasu, by przyzwyczaić się do myśli o swoim życiu w nowym wymiarze. Potrzebowała pobyć z pułkownikiem jeszcze przez pewien czas, choćby przez jeden dzień, by upew­nić się, że wszystko to po prostu jej się nie przyśniło.

Eve haftowała w salonie. Po obiedzie spędziła trochę czasu z dziećmi, choć mniej niż zwykle. Stęskniła się za nimi. Tak dobrze było wrócić do domu i ze świadomością, że nic im już nie zagraża. Ich bezpieczeństwo warte było każdego poświęcenia. Ciocia Mari, niech ją Bóg błogosławi, podtrzymywała konwersację, opisując pułkownikowi park. Jednak gdy za­sugerowała, żeby jej bratanica pokazała mu go jutro przed południem, Eve spojrzała na nią z wyrzutem. Najwyraźniej nawet teraz ciocia Mari nie po­rzuciła nadziei, że uda się jej przekonać ich, by jednak pogłębili znajomość.

- Jutro rano w parku będzie zbyt mokro, ciociu Mari. Nie wygląda na to, by miało przestać padać - stwierdziła Eve.

Pułkownik siedział rozparty w głębokim fotelu, splótłszy dłonie. Eve czuła, że obserwuje ją, pochyloną nad robótką. Jakby między nimi prze­biegała napięta struna, którą co jakiś czas delikatnie potrącał niewidzialny palec. Odetchnęła z ulgą, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Agnes uchyliła je tylko tyle, by wetknąć w nie głowę.

- Potrzebujemy cię w pokoju dziecinnym, moja duszko - powiedziała, zerkając jadowicie na Aidana, który pouczył ją przed obiadem, że teraz powinna się zwracać do swej pani „milady”.

- Zaraz tam będę - odpowiedziała Eve, wpinając igłę w materiał. Zwi­nęła robótkę i wstała.

- Czy dzieci nie mają niani? - spytał pułkownik.

- Zwykle o tej porze już śpią - wyjaśniła Eve. - Musiało się coś stać.

- Eve spędza z nimi bardzo dużo czasu - oznajmiła ciotka Mari. - By­łaby cudowną matką dla własnych dzieci.

Eve wzruszyła tylko ramionami i poszła na górę. Niania Johnson ani Thelma nigdy jej nie przeszkadzały, gdy przyjmowała gości, chyba że zna­lazły się w sytuacji bez wyjścia.

Otwierając drzwi pokoju dziecinnego, usłyszała łkanie. Niania Johnson siedziała na krześle, trzymając na kolanach skuloną Becky, która szlocha­ła rozpaczliwie. Davy w koszuli nocnej stał na środku pokoju. Thelma kołysała Benjamina. Pomrukiwał przez sen, zaniepokojony hałasem.

- Ona mi nie wierzy, kiedy mówię, że pani nie wyjedzie - tłumaczyła niania. - I że pan Morris nie wróci, by nas wszystkich wypędzić. Panno Eve, on kazał dzieciom ustawić się razem ze służbą, gdy do nas przemawiał.

Eve przebiegła przez pokój i chwyciła Becky w ramiona.

- Och, moje kochanie - powiedziała, przytulając policzek do główki dziecka. - Nigdzie nie wyjadę. Pojechałam tylko po to, żebyście były bezpieczne. Nic już wam nie grozi. Ringwood jest moje i możecie tu mieszkać z Davym. Zawsze będę was kochać. Zawsze, bez względu na wszystko. Chodź, coś ci pokażę.

Stopniowo łkanie dziewczynki ucichło. Usiadły na krześle. Becky lubiła nianię i Thelmę, ale teraz potrzebna jej była Eve. Wczoraj w najokrutniejszy sposób uświadomiono temu dziecku, że może wszystko stracić. Jak Cecil śmiał tak poniżyć i przestraszyć dzieci, które przecież były jego krewnymi!

- Spójrz. - Eve wyciągnęła przed siebie lewą rękę i rozpostarła palce. - Widzisz? To jest obrączka ślubna. A to znaczy, że jestem zamężna. Mogę zostać w Ringwood do końca życia. I ty także.

- A Davy?

- Davy też. - Eve pocałowała ją w główkę. Jesteście przecież moimi dziećmi. Kocham was i zawsze będę kochać.

Gdyby nie wyszła za mąż, sama miłość nie uchroniłaby ich przed nie­szczęściem. Trudno, poniesie wszystkie konsekwencje tej trudnej decyzji.

Uniosła twarz, by uśmiechem dodać Davy'emu otuchy, ale on, cały spięty, jakby szykował się do skoku, spoglądał w stronę drzwi, w których stanął pułkownik.

- Spokojnie, chłopcze - powiedział cicho. - Nie zrobię ci krzywdy. Ani twojej siostrze. Broniłbyś jej nawet za cenę swego życia, prawda? Słusz­nie. Mężczyźni powinni bronić swoich kobiet.

- Idź sobie! - zawołał Davy drżącym głosem.

- Davy... - zaczęła Eve, ale pułkownik uciszył ją gestem, nie odrywając oczu od chłopca.

- Panna Morris pojechała ze mną dwa dni temu do Londynu. Wczoraj wzięliśmy ślub - tłumaczył. - Jest teraz lady Bedwyn. Ożeniłem się z nią, by zapewnić jej opiekę, żeby mogła tutaj zostać. Teraz macie tu zapewnio­ny dach nad głową, dopóki nie urośniecie i nie pójdziecie w świat. Ożeni­łem się z nią, bo jestem człowiekiem honoru i bronię kobiet, jeśli tylko jest to w mojej mocy. Jestem oficerem i wkrótce muszę wrócić do swojego regimentu. Zadbałem o to, by lady Bedwyn była tu bezpieczna. Będę jed­nak spokojniejszy, wiedząc, że jest przy niej mężczyzna, który zaopiekuje się nią i resztą kobiet w majątku. Myślę, że można na tobie polegać, praw­da?

Eve widziała, jak Davy stopniowo się rozluźnia.

- Tak - powiedział.

- Tak, sir - poprawił go Aidan.

- Tak, sir.

- Doskonale. Która sypialnia należy do ciebie?

- Tamta - wskazał Davy. - Usłyszałem, że Becky płacze. Myślałem, że ten zły człowiek przyszedł po nią.

- Możesz być pewien, że nigdy się tak nie stanie - oświadczył Aidan. - A teraz połóż się do łóżka i niech niania okryje cię kołderką. Nic wam nie grozi.

Eve kołysała Becky w ramionach i rozmyślała. Aidan nie był delikatny w obejściu. Zmusił Davy'ego, by mówił do niego „sir”. Nie uśmiechał się, wyglądał wręcz groźnie. Czuła, że w ogóle go nie zna. I nigdy nie pozna. Ten obcy mężczyzna, który jest jej mężem, już jutro wyjedzie.

Napotkali swoje spojrzenia i przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. Nie odezwali się ani słowem, bo Becky właśnie zasypiała, Thelma, od­wrócona do nich plecami, kołysała Benjamina w ramionach, a niania szep­tała do Davy'ego w jego sypialni.

W tej jednej chwili coś ich połączyło. Coś intymnego, czułego, niewy­powiedzianego i bolesnego.

Po chwili Aidan odwrócił się i odszedł. Eve odchyliła głowę na oparcie krzesła i zamknęła oczy. To, co się wczoraj zdarzyło, nieodwracalnie zmie­niło jej życie.

Następnego ranka Aidana obudził Andrews, przynosząc mu wodę do golenia. Padała drobna mżawka. Aidan miał nadzieję, że drogi nie będą zbyt błotniste, by po południu ruszyć w podróż. Chociaż był przyzwycza­jony do jazdy w każdych warunkach.

Po śniadaniu przez ponad godzinę spacerował samotnie po okolicy. Jego żona postanowiła spędzić poranek z dziećmi w ich pokoju. Pani Pritchard pojechała do Heybridge. Park rzeczywiście ładnie rozplanowano. Koło domu urządzono ogród różany. Dalej widać było zagajnik, wzgórza, groty i proste ławeczki. Z każdego punktu musiał roztaczać się malowniczy wi­dok, jeśli tylko dopisywała pogoda. Z tyłu domu znajdowały się rabaty z kwiatami i warzywnik. Za stawem, na który zwrócił uwagę już wcze­śniej, ciągnęła się porośnięta drzewami dolina, pełna teraz azalii i dzwon­ków. Przed domem był dobrze utrzymany trawnik.

O mały włos Eve tego wszystkiego nie straciła. Gdyby Andrews nie prze­ziębił się, dzisiaj musiałaby na zawsze opuścić swój dom. Albo gdyby on odnalazł kapitana Morrisa kilka minut później. No i gdyby kapitan nie uratował mu życia pod Salamanką. Jak dziwną rolę w życiu człowieka odgrywa przypadek.

Wrócił do domu przed dwunastą. Nie można wykluczyć, że Cecil Mor­ris zechce przyjechać wcześniej.

Przebrał się w suche rzeczy. Zastał swoją żonę w salonie, znów zajętą haftowaniem, choć miał wrażenie, że wyjęła robótkę dopiero wówczas, gdy usłyszała, że nadchodzi. Zapewne czuła się skrępowana, będąc z nim sam na sam. Stał i obserwował ją przez kilka minut, dopóki nie zauważył, że zaróżowiły się jej policzki. Podszedł do okna i zaczął przez nie wyglądać.

Powóz Cecila Morrisa pojawił się na podjeździe za dziesięć dwunasta.

- Oto i on - oznajmił Aidan.

- Agnes go wprowadzi - odparła.

- Dobrze.

Odwrócił się i patrzył jak pewną ręką wbij a igłę w materiał, zwij a płótno i chowa je do torby na robótki. Usunął się trochę na bok, w cień draperii zawieszonych przy oknie. Usłyszeli odgłos kopyt i zgrzyt kół na żwirze. Stuk­nęły drzwi powozu, a potem głośno załomotała kołatka na drzwiach wejścio­wych. Temu gościowi Agnes nigdy nie otworzyłaby drzwi z własnej woli.

Eve odwróciła głowę i spojrzała na męża. Potem wstała, by przywitać gościa. Chwilę później, bez choćby symbolicznego pukania, drzwi otwo­rzyły się z impetem, uderzając w stojący za nimi okrągły stolik.

- O, to ty, Cecilu - powiedziała Eve. - Dzień dobry. Ponury dziś dzień, prawda?

Aidan usłyszał, że kolejne powozy zbliżają się do domu, ale nie odwró­cił głowy, by na nie spojrzeć. Nawet nie drgnął.

- Dziwię się, że jeszcze tutaj jesteś, Eve - oświadczył Cecil, zdejmując kapelusz i płaszcz. Strząsnął z nich krople deszczu i rzucił je na najbliższe krzesło. - Spodziewałem się, że zachowasz resztkę godności i odejdziesz stąd przed południem. Nie masz chyba zamiaru błagać mnie, bym pozwolił ci zostać, prawda? Wiesz, że nie chcę o tym nawet słyszeć i nie cierpię scen.

- Mam nadzieję, że ciotka Jemima jest w dobrym zdrowiu? - spytała grzecznie.

- Spodziewam się, że wszyscy inni już sobie poszli, a ta kobieta, która uważa się za gospodynię, hańbiąc progi tego domu, zbiera się właśnie do drogi - po­wiedział. Wyciągnął z kieszeni zegarek i sprawdził godzinę. - Tej hołocie zostały dwie minuty z wyznaczonego im czasu. I tobie też, I we. Z łaski dam ci jeszcze godzinę. O pierwszej zjawią się tu ludzie pod wodzą miejscowego konstabla, którzy zabiorą maruderów do magistratu. Nie możemy pozwolić, by ci włóczę­dzy byli ciężarem dla parafii. A teraz zechciej mi wybaczyć. - Roześmiał się z własnego dowcipu. - Albo jak tam wolisz, kuzynko. Przyjechały wozy me­blowe i muszę zejść na dół, by nadzorować ich rozładunek.

- Cecilu, naprawdę muszę cię prosić, byś sobie poszedł. Lada chwila siądziemy do obiadu, a ty nie zachowałeś się wystarczająco uprzejmie, by zasłużyć na zaproszenie do stołu. Nie życzę sobie, by jakieś twoje rzeczy wyładowywano w moim domu. Stanowczo ci tego zakazuję. Zejdź na­tychmiast na dół i dopilnuj, by do tego nie doszło.

- Słuchaj no, Eve - rzekł, wypinając pierś i czerwieniejąc na twarzy. - Nie myśl sobie, że będę znosił twoje błazeństwa, bo jesteś moją bliską kuzynką. Nigdy cię nie lubiłem i dzisiaj mogę ci to otwarcie powiedzieć. Natychmiast, w tej chwili, opuść ten dom. Miałaś szansę zabrać swoje rzeczy osobiste, ale właśnie ją straciłaś. Czy pójdziesz stąd z własnej woli, czy też mam cię popędzić batem?

W głosie Cecila zabrzmiał teraz wyraźny walijski akcent. Aidan odchrząk­nął i Morris odwrócił szybko głowę, by zerknąć w półmrok przy oknie. Na jego twarzy pojawił się wyraz uniżonej uprzejmości.

- Milordzie! - wykrzyknął. - Znów nas pan odwiedził? Eve, powinnaś mi była powiedzieć, jak tylko przyjechałem, a dałbym ci jeszcze kilka godzin, byś mogła przyjąć swego gościa. Powiedziałbym nawet: naszego gościa. Cóż znaczy kilka godzin dla bliskich krewnych? To moja matka niecierpliwie czeka, by się wprowadzić tutaj, do swojego nowego domu. Ja chętnie dałbym Eve czas do końca tygodnia.

- Zdaje się, wspominał pan coś o bacie? - Aidan wyszedł z cienia. Morris roześmiał się głośno.

- To taki żart między kuzynami - powiedział.

- Aha. - Aidan zrobił jeszcze kilka kroków, aż znalazł się tuż przy Morrisie, spoglądając na niego z góry. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a Morris nie więcej niż metr sześćdziesiąt. - Nieraz zarzucano mi brak poczucia humoru i teraz widzę, że nie bez powodu. Odnoszę wrażenie, że mówił pan całkiem poważnie.

Śmiech Morrisa był tym razem nieco wymuszony.

- Nie mogę pozwolić na to, żeby nawet w żartach popędzał pan batem moją żonę.

Zapadła krótka, napięta cisza.

- Pana żonę? - Morrisowi ze zdziwienia opadła szczęka.

- Moją żonę. Morris roześmiał się.

- Oj, żartowniś z pana - oświadczył, puszczając oko. - Przez chwilę mnie pan nabrał, milordzie. Brak poczucia humoru, co? Muszę przyznać, że to najlepszy dowcip, jaki w życiu słyszałem. A kiedy zostały odczytane zapowiedzi? Zapomniał pan o tym, co?

- Panna Eve Morris uczyniła mi zaszczyt i zgodziła się zostać moją żoną. Przedwczoraj w Londynie wzięliśmy ślub za specjalnym pozwole­niem - odparł lodowato Aidan. - Jest teraz lady Bedwyn i panią Ringwood Manor. I zdaje się, że przed chwilą kazała się panu wynosić.

- Co takiego?

- Może pan wyjść o własnych siłach, ale mogę też panu w tym pomóc, choć nie użyję bata. Tylko tchórz i skończony bydlak grozi w ten sposób słabszym od siebie. Zanim pan jednak pójdzie...

- Pan się ożenił z Eve? - Morris poczerwieniał na twarzy jak burak. W kącikach ust zebrała mu się ślina, którą pryskał przy każdym słowie. Pewnie dopiero teraz zaczęła do niego docierać prawda.

- Wyszłam za mąż za tego dżentelmena, Cecilu - powiedziała Eve. - Zatem to ja jestem od dzisiaj pełnoprawną właścicielką Ringwood Manor, a nie ty.

- Nie! - Okręcił się na pięcie i spiorunował ją wzrokiem. - Niemożli­we. Kto słyszałaby brać ślub za specjalnym pozwoleniem? To są jakieś kłamstwa, bzdury. Zdemaskuję cię i srogo ukarzę. A jeśli spodziewasz się po mnie litości albo miłosierdzia...

- Zamilcz, człowieku! - Aidan podświadomie użył tonu, którym mówił do ludzi na tyle niemądrych, by kwestionować jego rozkazy na polu bitwy lub podczas musztry. Nie musiał podnosić głosu ani czynić żadnych groź­nych gestów. I tak poskutkowało. Morris odwrócił się do Aidana z oczami wybałuszonymi ze strachu i pobladłą nagle twarzą.

- Chociaż jest pan kuzynem mojej żony, w pańskich słowach i zacho­waniu wobec niej nie było nawet śladu rodzinnego sentymentu - rzekł Aidan, podchodząc krok bliżej, tak że Morris musiał zadrzeć głowę, by patrzyć mu w twarz. - Nie jest pan tu mile widziany. Proszę stąd odejść i nigdy już tu nie wracać. Nigdy! Nie ma pan wstępu nawet do parku. Czy wyrażam się jasno?

Cecil Morris gapił się na niego bez słowa. Aidan ściszył głos.

- Czy wyrażam się zrozumiale? Cecil odchrząknął.

- Tak.

- Wkrótce wracam do mojego pułku. Moja żona zostanie tutaj - ciąg­nął Aidan. - Mam jednak długie ręce, Morris, i potężnych przyjaciół w An­glii, choćby takich jak mój brat, książę Bewcastle. Jeśli dojdzie do mnie najmniejsza pogłoska, sugerująca, że nęka pan lady Bedwyn, nie daruję tego. Rozumiesz mnie pan?

- Tak. - Głos Morrisa przypominał skrzek żaby.

- To dobrze. - Aidan założył ręce do tyłu i jeszcze przez chwilę patrzył na niego z góry. Wiedział, że przedłużająca się cisza jest skuteczną bronią, wprawiającą w dygot kolana nawet najbardziej krnąbrnych żołnierzy. - Niech pan już idzie.

Morris odwrócił się i zerknął na Eve. Strasznie go korciło, by jeszcze coś powiedzieć. Otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Na swoje szczęście, bo Aidan wprost marzył o tym, aby schwycić go za kołnierz, znieść po schodach z dyndającymi nogami i wrzucić do powozu. Morris, potykając się, ruszył do drzwi, zabrał płaszcz i kapelusz i zniknął. Aidan zamknął drzwi i zwrócił się do swojej żony, unosząc brwi.

Patrzyła na niego ubawiona.

- Cieszę się, że pan został i nie ominęło mnie to widowisko. Był pan wspaniały.

Mówiąc te słowa, pospieszyła do niego z wyciągniętymi rękami. Ujął jej dłonie i mocno ścisnął.

- Przyznam, że sam nieźle się bawiłem.

- Dziękuję! - zawołała, odwzajemniając jego uścisk. - Bardzo panu za wszystko dziękuję. Nawet pan nie wie, jak bardzo jestem mu wdzięczna.

Była zarumieniona, ożywiona i znów pełna uroku, tak jak dwa dni temu w Londynie. Uniosła ku niemu twarz, a on bez zastanowienia pochylił się ku niej. Ich usta się spotkały. A potem oboje cofnęli ręce i odskoczyli od siebie jak oparzeni.

O, do diabła! To z pewnością był jeden z najbardziej krępujących, nie­zręcznych momentów w życiu Aidana. Eve stała z oczami pełnymi przera­żenia i rumieńcem zalewającym jej policzki.

- Proszę o wybaczenie... - wykrztusił.

- Naprawdę, proszę mi wybaczyć... - wyjąkała.

Odezwali się jednocześnie, niczym grecki chór w antycznej sztuce.

- Proszę o wybaczenie - powtórzył. - Pójdę na górę i sprawdzę, czy Andrews skończył pakować moje bagaże.

- Zostanie pan na obiad?

Nie. Był już najwyższy czas, żeby wyjechać. Zaczynał ją postrzegać jako serdeczną, lojalną, godną uwagi kobietę. Burzyła jego spokój. Co gorsza, przyłapał się na tym, że myśli o niej z pożądaniem. Zwłaszcza ostatniej nocy, gdy położył się do łóżka i uświadomił sobie, że po raz pierwszy w życiu śpi pod jednym dachem ze swoją żoną. Te myśli były niepokoją­ce, niestosowne.

- Chyba nie... - odparł.

Drzwi salonu za jego plecami otworzyły się. Odwrócił się szybko, zasta­nawiając, czy to Morris miał czelność wrócić. Ale była to pani Pritchard, w płaszczu przemoczonym na ramionach.

- Och, świetnie, że was tu zastałam - powiedziała. - Musicie mi wszystko opowiedzieć. Dojechałam powozem tylko do stajni i musiałam stamtąd iść pieszo do domu. Wozy Cecila blokują podjazd do ganku. A on sam nawet na mnie nie spojrzał, gdy bardzo serdecznie życzyłam mu miłego popołudnia. No, opowiadajcie. Jej oczy aż się iskrzyły z podniecenia.

Oparła obie ręce na lasce.

Och, ciociu Mari! - powiedziała Eve, przyciskając ręce do piersi. - Szkoda, że nie słyszałaś pułkownika Bedwyna. Nie podniósł głosu, ale mówił tak, że nawet ja cała się trzęsłam. Biedny Cecil - zażartowała.

Popełnił błąd, grożąc mojej żonie, że popędzi ją z tego domu batem.

To było bardzo głupie z jego strony - stwierdziła ciotka. - Że też odważył się na coś takiego w pana obecności, pułkowniku.

- . Nie zauważył pułkownika, który stał w cieniu przy oknie - wyjaśniła Eve.

Pani Pritchard roześmiała się i zdjęła kapelusz, strząsając z niego krople deszczu.

Odwiedziłam wielu sąsiadów - powiedziała. - Pomyślałam, że to ważne, aby dowiedzieli się, co się wydarzyło. Bardzo się martwili, co się stanie z Eve. Na szczęście z powodu deszczu zastałam ich wszystkich w do mu.

Aidan mimo woli poczuł niepokój. Ta kobieta znów patrzyła na niego z błyskiem w oku, jak sprytna swatka.

- Eve, kochanie, wszyscy są zachwyceni, że wyszłaś za pułkownika Bedwyna i pozostaniesz panią Ringwood. Uznali, że trzeba jakoś uczcić tę okazję. Tłumaczyłam im, że pułkownikowi wkrótce kończy się urlop, ale nikogo to nie zniechęciło. Właśnie w tej chwili przygotowują uroczy­sty wieczorek w sali na piętrze gospody.

- Ciociu Mari... - W głosie Eve brzmiało przerażenie.

- Chyba może pan zostać jeszcze na jedną noc, pułkowniku? - spytała pani Pritchard, patrząc na Aidana błagalnie.

- Ciociu Mari...

Aidan uciszył ją gestem ręki. Uznał, że ten pomysł nie jest całkiem po­zbawiony sensu.

- Cecil Morris nie chciał uwierzyć, że możliwe jest małżeństwo za specjalnym zezwoleniem - przypomniał. - Przypuszczam, że więcej osób w okolicy może w to wątpić. Mój pospieszny wyjazd zrodzi tylko plotki, które przysporzą nam kłopotów. Gdy pokażemy się razem publicznie i weźmiemy udział w zabawie z okazji naszego ślubu, skutecznie rozwiejemy wszelkie wątpliwości.

Pani Pritchard rozpromieniła się.

- Co pani o tym sądzi? - spytał Aidan swoją żonę.

- Myślę, że sprawiamy panu o wiele więcej kłopotu, niż się pan spo­dziewał, pułkowniku - rzekła, marszcząc brwi.

Miała rację. A wszystko wydawało się takie proste, gdy po raz pierwszy przyszła mu do głowy myśl, że żeniąc się z nią, spełni daną obietnicę.

- Poza tym znowu leje - dodał.

Wszyscy odwrócili się do okna, by popatrzeć na deszcz spływający po szybach.

8

Eve przejrzała garderobę, szukając sukni odpowiedniej na wieczór. Wszystko było żałośnie niemodne. Przez ostatni rok nosiła żałobę, a i kil­ka lat wcześniej większość czasu spędzała w domu z ojcem. Jego pogar­szające się zdrowie uniemożliwiało prowadzenie życia towarzyskiego, do którego przywiązywał taką wagę. Po krótkim namyśle wybrała w końcu suknię z szarego jedwabiu przetykanego srebrem. Wydawało się jej, że okaże brak szacunku wobec pamięci Percy'ego, nie nosząc po nim nawet najlżejszej żałoby, mimo że takie było jego wyraźne życzenie. Edith uło­żyła Eve włosy i poradziła jej, by włożyła srebrny łańcuszek i kolczyki dla podkreślenia uroczystości okazji.

Eve, schodząc do salonu, czuła zdenerwowanie niczym dziewczyna stoją­ca u progu debiutu towarzyskiego. Miała pretensje do cioci i sąsiadów, że uknuli spisek mający zatrzymać pułkownika na dłużej. Zapewne liczyli na to, że ich związek stanie się czymś więcej niż zamierzone od początku for­malne małżeństwo. Zdziwiła się, gdy pułkownik zgodził się zostać, ale do­myśliła się, że skłoniło go do tego poczucie obowiązku. Chyba nie spodzie­wał się towarzystwa, do jakiego był przyzwyczajony w swoich sferach.

Czekał na nią w salonie. Ciocia Mari i Thelma pojechały wcześniej, żeby pomóc w przygotowaniach w gospodzie. A przynajmniej taki powód podała ciocia Mari.

- Przepraszam za to wszystko - powiedziała Eve. - Już od dawna po winien pan być w drodze do domu.

Ukłonił się i spojrzał na nią taksującym wzrokiem. Ubrany był w galo­wy mundur, ale zamiast długich butów miał na nogach lekkie półbuty do tańca.

- Zostałem tu z własnego wyboru - stwierdził. - Mogę stąd wyjechać choćby jutro i żyć dalej tak, jak do tej pory, jakby nic się nie wydarzyło. Ale dla pani to nie będzie takie łatwe. Nie chcę, żeby sąsiedzi uważali, że między nami nie ma życzliwości, nie ma... szacunku. Muszę przyznać, że byłem zaskoczony, gdy pani Pritchard przedstawiła dzisiaj swój plan. Ale już po chwili uświadomiłem sobie, że właśnie takiej uroczystości nam potrzeba.

Mówił to sztywno, oficjalnie. Eve zastanawiała się, czy kieruje nim życz­liwość, czy obowiązek. Kilkakrotnie wykazał nawet poczucie humoru, ale nigdy się nie uśmiechał. Wziął od niej szal, otulił ją i podał jej ramię.

Deszcz ustał niecałą godzinę temu. Ganek były nadal mokry, a powie­trze chłodne. Eve zadrżała, wsiadając do powozu. Zastanawiała się, czy pułkownik zajmie miejsce przy niej, czy naprzeciwko. Usiadł obok. Czuła ciepło jego ciała na ramieniu i udzie.

- Będą tańce przy muzyce granej przez miejscowych muzykantów, gra w karty, rozmowy i poczęstunek z bufetu - wyjaśniła. - Pewnie wyda się to panu bardzo nudne, zbyt pospolite.

- Nie musi pani przepraszać za coś, co zapewne okaże się przyjemną, wiejską zabawą - odparł.

Przypomniała sobie, jak kiedyś opowiedziała Johnowi o wieczorku, na którym niedawno świetnie się bawiła. Wzdrygnął się i powiedział, że wo­lałby być wrzuconym do piwnicy pełnej szczurów, niż uczestniczyć w ta­kim wulgarnym zbiegowisku. Roześmiała się wówczas, a on szybko zmienił temat. Czy John postąpiłby tak samo na miejscu pułkownika, żeby tylko sąsiedzi darzyli ją szacunkiem i nie litowali się nad nią?

- Nie potrafię zapomnieć, że jest pan synem i bratem księcia - powie­działa. - Jest pan lordem Aidanem Bedwynem.

- A pani jest lady Bedwyn - przypomniał jej, gdy stary powóz ruszył z szarpnięciem.

- Tylko ją udaję.

- Nie. - Odwrócił głowę, by spojrzeć na nią. - Jest pani moją żoną. Znów zadrżała. Jeszcze nie zdążyła oswoić się z rzeczywistością. Była ni to zamężna, ni to niezamężna. Niby miała męża, a jednak go nie miała. Za tydzień o tej porze on będzie gdzieś daleko. Ona jednak pozostanie jego żoną. Póki śmierć ich nie rozłączy.

- Ciągle jeszcze nosi pani żałobę - zauważył. - Mimo że pani ojciec zmarł ponad rok temu.

- Czy to takie niewłaściwe? Nie potrafię zapomnieć, że zaledwie cztery dni temu wszyscy moi sąsiedzi i przyjaciele uczestniczyli w nabożeństwie żałobnym za Percy'ego. A dzisiaj wieczorem przyjdą, by świętować moje małżeństwo.

- Takie jest życie - odparł. - Toczy się dalej, nawet po najstraszniej­szych tragediach.

- Domyślam się, że mówi to pan na podstawie własnego doświadcze­nia - rzekła, marszcząc lekko brwi.

Spojrzał na nią ciemnymi oczami, w których nie było żadnego wyrazu. Wolałaby zobaczyć w nich cokolwiek, nawet najgorsze emocje. Poczuła wewnętrzny chłód. Na kilka chwil zapadło między nimi milczenie.

- Teraz nosi pani żałobę po bracie? Mimo że prosił, by pani tego nie robiła?

- Jak mogę tego nie zrobić? - Westchnęła. - Miałam tylko jego. Za­wsze byliśmy sobie bliscy, nawet po tym, jak pokłócił się z papą i zamiesz­kał u stryjecznego dziadka. A potem on... Nie, nie chcę pana zanudzać. - Odwróciła głowę, spoglądając na drzewa w zapadającym zmierzchu.

- Proszę mi opowiedzieć.

- Mój stryjeczny dziadek był bogatym kupcem - zaczęła. - Choć był niemal tak bogaty jak papa, nie miał jednak ambicji, by piąć się po szcze­blach drabiny społecznej i stać się ziemianinem. Zadowalało go to, jak żył i co osiągnął. Gdy umarł, cały jego majątek odziedziczył syn, z wyjątkiem sumy przeznaczonej dla Percy'ego, która wystarczała memu bratu na za­kup wymarzonego patentu oficera kawalerii. Papa był wściekły, ale nie mógł nic na to poradzić. Zmienił jednak testament.

- A syn nie miał nic przeciwko takiemu podziałowi majątku? - spytał pułkownik.

- Joshua? Nie. Przyjaźnił się z Percym. I nawet chciał się ze mną oże­nić.

- Ożenić?

Odwróciła się do niego z nieco zawstydzonym uśmiechem.

- Miałam wtedy dziewiętnaście lat, a on dwadzieścia osiem - powie­działa. - Był zamożny, pewny siebie, przystojny. A ja czułam się tutaj bardzo samotna. Chciałam wrócić do Walii, znaleźć się bliżej ludzi, spo­śród których się wywodzę. Choć rodzina mojej matki pochodziła z Anglii.

- Pani ojciec nie zgodził się na to małżeństwo?

- Joshua jest mieszczaninem dumnym ze swego pochodzenia i walij­skiego akcentu. Nie, ojciec nie wyraził zgody na nasze małżeństwo. By­łam niepocieszona, ale zapomniałam o nim już po miesiącu. Ożenił się pół roku po tym, jak mu odmówiłam. Ma teraz troje dzieci. Nadal dobrze mu się powodzi.

- Ale nie jest pani w nim nadal zakochana?

- Nie. - Roześmiała się cicho. - Byłam głupia, myśląc, że mogę wrócić do Walii i być tam szczęśliwa. Zbyt długo, właściwie przez całe życie, mieszkałam tutaj. Teraz to widzę. Wolę swoje życie takim, jakie jest.

- A jakie miejsce w tej rodzinnej scenerii zajmuje Cecil Morris? - spytał.

- Nasi ojcowie byli braćmi. Gdy papa opuścił Walię i kupił Ringwood, stryj też tu przyjechał i wydzierżawił od niego największe gospodarstwo.

Ciężko pracował, więc wzbogacił się i w końcu je kupił. Cecil zawsze głupio zazdrościł Percy'emu i mnie. Rozpaczliwie pragnął odciąć się od swych korzeni i stać się bogatym, próżnującym dżentelmenem. Dla niego i papy próżnowanie to cecha prawdziwego dżentelmena. Nieraz myśla­łam, że to on powinien być synem papy. I niewiele brakowało, a odziedzi­czyłby jego majątek. Tylko dzięki panu tak się nie stało.

Chyba za bardzo się rozgadałam, pomyślała, gdy powóz z turkotem prze­jechał przez most i potoczył się główną ulicą Heybridge w kierunku gospo­dy Pod Trzema Piórami. Czy moja rodzina mogła go w ogóle interesować?

- Nie wiem, czy powinnam dziś tańczyć. Jestem przecież nadal w żałobie.

- Ale wbrew życzeniu pani brata - przypomniał jej. - Moim zdaniem taniec to główna atrakcja wiejskich zabaw, a ten wieczorek został zorgani­zowany na pani cześć. Sprawi pani wszystkim zawód, siedząc wśród przyzwoitek. Czy właśnie tego pani chce?

Oczywiście miał rację. Ciocia Mari byłaby rozczarowana. Wszyscy inni też, łącznie z nią samą. Nagle ogarnęło ją podobnie jak dwa dni temu w Londynie, uczucie euforii, pragnienie, by chwytać każdą chwilę szczę­ścia, zanim zostanie sama i zacznie rozmyślać o tym, z czego świadomie zrezygnowała.

- Potrafi pan tańczyć? - spytała, nie mogąc go sobie wyobrazić w tej roli.

- Madame - powiedział, gdy powóz zatrzymał się i czekali na wysta­wienie schodków - dżentelmen, zanim się nauczy recytować abecadło bez zająknienia, podryguje już w takt muzyki.

Eve roześmiała się. Znów wykazał przebłysk prawdziwego poczucia humoru. Przyznała w końcu w duchu, że cieszy się na ten wieczorek.

* * *

Wieczorek okazał się w istocie niezbyt ciekawym wydarzeniem. Bewcastle nazwałby go nudnym. Uczestniczyły w nim licznie bardzo młode panny, które na pewno nie debiutowały jeszcze w towarzystwie, a jednak tańczyły, chichotały i zerkały na młodzieńców, którzy, czerwieniąc się, usiłowali wyglądać na bywałych w świecie, a jedynie okazywali brak ogła­dy. Zjawiło się wiele starszych dam, które śmiały się i rozmawiały zbyt głośno. I starszych dżentelmenów, długo i nudno dyskutujących na temat wojny, by sprawić przyjemność Aidanowi, oraz na temat rolnictwa i polo­wania, czym sami byli zainteresowani. Muzykanci - dwoje skrzypiec, kon­trabas i flet - grali z entuzjazmem, choć nie zawsze czysto. Stoły uginały się od przysmaków. Było dosyć trunków, by zwalić z nóg zaprawiony w boju batalion.

Aidan nigdy nie przepadał za spotkaniami towarzyskimi, nawet najbar­dziej eleganckimi. Rozumiał jednak, jak ważne jest jego uczestnictwo w tym wieczorku. Zauważył też, ile serca włożono w przygotowanie zaba­wy. Sąsiedzi lubili Eve, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Jej los naprawdę nie był im obojętny. Wiadomość o tym, że wyszła za mąż, pozo­stanie panią Ringwood i będzie mogła nadal mieszkać wśród nich, najwy­raźniej sprawiła im ogromną ulgę. Ale chcieli dla niej czegoś więcej. Chcieli zobaczyć ją z mężem, upewnić się, że to jest prawdziwe małżeństwo, jeśli nawet zostało zawarte w takim pośpiechu i nie z miłości, a okoliczności zmuszały jej męża do wyjazdu już następnego dnia.

Skupił się na tym, by dobrze odegrać swoją rolę i dać im to, czego po­trzebowali.

Wraz z żoną poprowadzili pierwsze tańce, stając naprzeciw siebie w dwóch długich szeregach dam i dżentelmenów. Tańce były bardzo skoczne i wkrótce rumieniec pojawił się na policzkach Eve, a oczy jej rozbłysły. Pomyślał, że nie tańczyła przynajmniej od roku, a jednak czyniła to teraz wprawnie, z wdziękiem i widoczną radością. Nie odrywał od niej wzroku. Po części z rozmysłem, na użytek jej przyjaciół i sąsiadów, którzy życzli­wie im się przyglądali. Ale i dlatego, że przyjemnie było na nią patrzeć - wysoką, smukłą, uroczą, kiedy była tak ożywiona. W przyszłości będzie próbował przypomnieć sobie jej wygląd, niekiedy bezskutecznie. A jed­nak ona na zawsze pozostanie jego żoną.

Później zatańczył z nią jeszcze trzy razy. To była wiejska zabawa, więc nie przestrzegano ściśle zasad etykiety. Między tańcami stał przy niej, trzy­mając za rękę. Rozmawiali kolejno z prawie wszystkimi gośćmi. Gdy tań­czyła z innymi mężczyznami, stał i przyglądał się jej. Sam zatańczył kilka razy z innymi kobietami, między innymi z panią Robson i panną Rice.

Gdyby Bewcastle zobaczył go tańczącego i rozmawiającego z guwer­nantką, chyba dostałby ataku apopleksji, zwłaszcza jeśli poznałby historię tej kobiety. Aidan omal się nie roześmiał, ale natychmiast otrzeźwiła go następna myśl. A gdyby go teraz zobaczyła panna Knapp?

O wpół do dwunastej zasiedli w drugiej sali do kolacji. Aidan nie mógł pojąć, jak udało się w ciągu zaledwie pół dnia przygotować taki bankiet. Po jedzeniu nastąpiły przemowy i toasty, pierwszy wygłoszony przez Ja­mesa Robsona, drugi przez wielebnego Thomasa Puddle'a. Również Aidana zmuszono do zabrania głosu.

- Chcielibyśmy z żoną podziękować wszystkim za waszą wspaniało­myślność i życzliwość, okazaną poprzez przygotowanie tego wieczorku na naszą cześć. - Właściwie nie miał nic więcej do powiedzenia. Spojrzał jednak na Eve i ciągnął dalej: - Kapitan Percival Morris był moim przyja­cielem. A zatem i jego siostra była mi bliska, zanim ją jeszcze poznałem osobiście. Małżeństwo z nią i uratowanie jej z kłopotów to dla mnie wielki zaszczyt. Okoliczności podyktowały pośpiech w zawarciu naszego ślubu. I tak pobralibyśmy się w przyszłości, może z większą pompą, w obecności rodzin i przyjaciół, ale nasze wspomnienia wcale nie byłyby piękniejsze niż z tego skromnego ślubu w Londynie.

Rozległy się gromkie brawa i jeden nieśmiały okrzyk na ich cześć. Eve zacisnęła w pięść dłoń leżącą na stole.

- Muszę jutro wyjechać - rzekł Aidan. - Przed powrotem do pułku powinienem dopilnować pewnych spraw. Niechętnie opuszczam żonę. Wiem jednak, że zostawiam ją pod opieką ciotki, przyjaciół i sąsiadów.

Oklaski stały się jeszcze gorętsze, a niektóre damy, w tym pani Pritchard, uroniły kilka łez. Aidan ujął dłoń żony i uniósł ją do ust. Spotkali się wzrokiem i przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. Naprawdę nie wszystko, co powiedział - było kłamstwem. Cztery dni temu nie zdawał sobie sprawy, że angażuje się w coś tak poważnego.

- Wypijmy toast na cześć lady Bedwyn, mojej żony.

Wkrótce potem wielu gości, w tym prawie cała młodzież, przeszło do dru­giej sali, gdzie znów zaczęła grać muzyka. Głośny tupot wskazywał na to, że tańce rozpoczęły się na nowo. Goście po drodze do wyjścia zatrzymywali się, by uścisnąć rękę Aidanowi i zamienić kilka słów z Eve. Po kilku minutach wokół nich zrobiło się na tyle pusto, że mogli swobodnie porozmawiać.

- Dziękuję - powiedziała. - Tak wiele pan dla mnie zrobił. Nigdy tego nie zapomnę. Przypuszczam jednak, że nie może się pan już doczekać, by jutro rano ruszyć w drogę, znaleźć się w domu i zobaczyć z rodziną. Wreszcie będzie pan wolny.

W głębi serca przeczuwał, że to nie będzie takie proste, ale nic nie po­wiedział.

- Nie wzdychała pani po kuzynie dłużej niż miesiąc - odezwał się, zmieniając temat. - Co więc aż do przedwczoraj powstrzymywało panią przed małżeństwem z kimś innym? Wiem, że celowo postanowiła pani przeczekać okres wyznaczony przez ojca w testamencie. Ale przedtem? Ile ma pani teraz lat? Dwadzieścia cztery? Dwadzieścia pięć?

- Dwadzieścia pięć - odparła. - Przez wiele lat papa usilnie się starał wydać mnie dobrze za mąż. A mnie brzydziła niekończąca się parada do­brze urodzonych kawalerów, których zapraszał do Ringwood.

- Zdaje się, że pani bardzo lubi dzieci. Nigdy nie chciała pani mieć własnych?

- Ja mam dzieci - odparła. - Nie rozumie pan tego, pułkowniku? Dla pana Becky i Davy to tylko sieroty, które przygarnęłam pod swój dach. Mnie są one tak drogie, jakby wyszły z mojego łona. - Zarumieniła się na własne słowa.

Trudno to było pojąć. Miała w sobie tyle miłości i czułości. Dlaczego nie obdarzyła nimi jakiegoś mężczyzny? Albo dzieci, które sama by uro­dziła?

- Może popełniłem błąd, zakładając, że pani w ogóle nie chce wyjść za mąż i założyć własnej rodziny - powiedział.

- Nie! - zaprotestowała tak stanowczo, że starsza pani siedząca przy stole obok spojrzała na nich oboje. - Niech się pan tym nie zadręcza. Wybrałam samotność. Po tym, co się wydarzyło z Joshua, wiedziałam, że nigdy nie wyjdę za mąż, jeśli nie będzie to naprawdę małżeństwo z miło­ści. Wydawało mi się, że mam jakiś wybór.

- I nigdy nie spotkała pani mężczyzny, którego by pani naprawdę poko­chała? - zapytał.

- Nie! - Jej odpowiedź była jeszcze bardziej stanowcza. - Nigdy. Może to znaczy, pułkowniku, że coś takiego jak miłość nie istnieje? Może tęsk­niłam za mrzonką? Co pan o tym sądzi?

- O prawdziwej miłości? To zależy, jak ją pani zdefiniuje. Nie wierzę w romantyczną miłość. To zwykły eufemizm dla cielesnego pożądania u mężczyzny i pragnienia domu i bezpieczeństwa u kobiety. Wierzę jed­nak, że istnieje coś takiego jak lojalność i więzi rodzinne.

- Ja też w to wierzę. Mam ciotkę, przyjaciół i moje ukochane dzieci. Dlaczego miałabym pragnąć czegoś więcej? Mam wszystko, czego potrze­buję. Jestem szczęśliwa tu, w tym miejscu. Czytałam, że często przez całe życie szukamy czegoś, co już mamy. Ja jestem szczęściarą, potrafię docenić to, co dostałam od życia. Tym bardziej że omal tego dzisiaj nie straciłam. Będę panu dozgonnie wdzięczna, że zapewnił mi pan to szczęście.

Uwierzył w jej słowa. A może po prostu wolał jej uwierzyć, nie martwić się, że zburzył wszystkie jej nadzieje na szczęście małżeńskie? Wydawało mu się, że była w swych deklaracjach trochę zbyt stanowcza. Ale czy mógł zrobić coś innego, żeby ją uratować? Absolutnie nic. Nie należało zatem żałować teraz, że wybrał takie rozwiązanie. Innego wyjścia nie było.

- Zatańczymy? - spytała Eve. Wstał i wyciągnął do niej rękę.

- Tak, zatańczymy - zgodził się. - Jeszcze jeden raz.

Jej ciotka, siedząca niedaleko nich z dwiema starszymi paniami, kiwnęła im głową z zadowoleniem. „Jeszcze jeden raz”. W tych słowach była jakaś ostateczność.

Rano znów mżyło. Eve wstała bardzo wcześnie, mimo że późno położy­ła się spać. Poszła do stajni, by pożegnać się z pułkownikiem Bedwynem przed jego wyjazdem, chociaż ostrzegł ją, że zmoknie, radził zostać w do­mu. Owinęła się peleryną i naciągnęła na głowę obszerny kaptur.

Miał na sobie mundur polowy. Znoszony, nieco spłowiały, który leżał na nim jak ulał. Pułkownik był w nim jeszcze bardziej pociągający. Jeszcze bardziej potężny i męski.

Sam Patchett wyprowadził jego konia ze stajni. Charlie kręcił się przy koniu ordynansa w nadziei, że będzie mógł się na coś przydać.

Aidan spojrzał na nią. Zdążył już zmoknąć. Patrzyli na siebie, nie wie­dząc, jak wypowiedzieć proste słowa pożegnania.

- A zatem to koniec - powiedział sztywno. Cieszę się, że miałem zaszczyt być pani w jakiejś mierze pomocny, madame.

Uśmiechnęła się z wysiłkiem.

- To ja czuję się zaszczycona - odparła.

Nie mogli zachować się wobec siebie bardziej oficjalnie.

Stuknął obcasami, ukłonił się i odwrócił, by wziąć uzdę z rąk Sama. Nagle spojrzał na Eve i wyciągnął do niej rękę. Podała mu swoją i uścisnę­li je mocno, niemal do bólu.

- Życzę pani szczęścia - rzekł.

- Ja panu również. - Ból dławił ją w gardle i w piersiach.

A potem cofnął rękę, wskoczył na konia jednym zgrabnym ruchem, zer­knął, by upewnić się, czy jego ordynans jest gotów, i ruszył. Kopyta konia zastukały na mokrych kamieniach dziedzińca.

Eve uniosła dłoń na pożegnanie, ale on już się nie obejrzał. Wkrótce prze­słonił go mur stajni, tak że musiała pobiec do bramy, by zobaczyć, jak cwa­łuje na podjeździe. Potem skrył się za drzewami. Nie obejrzał się ani razu.

Czuła deszcz spływający jej po twarzy. Głębiej nasunęła na głowę kap­tur. Gdyby mogła pozwolić sobie na taki luksus, płakałaby i szlochała, aż zabrakłoby jej łez. Opłakiwałaby utratę szlachetnego człowieka, którego nie zobaczy już nigdy więcej, mimo że na zawsze pozostanie jej mężem. A także miłość do mężczyzny, który nie wrócił do domu w porę. I brata, którego nie zdążyła należycie pożegnać. I przyszłość, która wydawała się jej przerażająco pusta.

Odliczała wstecz na palcach. Wczoraj stawili czoło Cecilowi i tańczyli na zabawie w gospodzie. Przedwczoraj wrócili z Londynu. Dzień wcześniej wzięli ślub. Dzień przedtem wyruszyli do Londynu. Jeszcze dzień wcześniej odbyło się nabożeństwo żałobne za Percy'ego. Dzień przedtem pułkownik zgodził się wygłosić wspomnienie o zmarłym. A jeszcze dzień wcześniej przywiózł jej wiadomość z Francji. Siedem dni. Tydzień. Ty­dzień temu jeszcze nie wiedziała, że Percy nie żyje. Tydzień temu nie znała lorda pułkownika Aidana Bedwyna.

A teraz ich obu już nie było. Odeszli na zawsze.

Dlaczego musiała rozstać się z pułkownikiem? Cóż, od początku była taka umowa.

Nie chciała jeszcze wracać do domu. Mimo deszczu i mokrej trawy ru­szyła w stronę stawu, tą samą drogą, którą szli z pułkownikiem sześć dni temu. Już po chwili dogonił ją Burek, wyglądający niczym zmokły szczur.

- No, Burek, może ty mi wytłumaczysz, kogo chcę teraz opłakiwać? Percy'ego? Johna? A może pułkownika Bedwyna?

Burek podskakiwał na trzech łapach i obwąchiwał trawę, niewiele ma­jąc jej do powiedzenia. Nie patrzył na nią, za co była mu ogromnie wdzięcz­na, ponieważ nie mogła już dłużej udawać, że to, co spływa jej po twarzy, to tylko gorący, słony deszcz.

9

Niepogoda i błoto zmusiły Aidana do zatrzymania się na noc w przy­drożnej gospodzie. Dopiero po południu następnego dnia wjechał w dłu­gą, szeroką aleję, prowadzącą do Lindsey Hall. Wiązy rosnące po obu jej stronach zdawały się stać na baczność niczym żołnierze podczas parady. Nareszcie w domu!

Przynaglił konia ostrogami do szybszego biegu. Nie był pewien, czy zastanie tu kogoś z rodzeństwa. Mogli pojechać do Londynu, choć w zasa­dzie nie przepadali za uciechami towarzyskimi. Bewcastle zapewne wyje­chał ze względu na swoje obowiązki w Izbie Lordów. Aidan miał jednak nadzieję, że przynajmniej jeden z braci lub któraś z sióstr będzie w domu. Potrzebował kogoś bliskiego, by rozproszył jego ponury nastrój.

W oddali zobaczył dom i poczuł, jak ogarnia go przypływ gorącej mi­łości do niego. Kamienna bryła Lindsey Hall, mimo że była mieszaniną różnych stylów, zawsze prezentowała się tak wspaniale, że aż zapierała dech w piersiach. Od samego początku, od czasu gdy jeszcze w średniowie­czu wybudowano niewielki dom, tu było ich gniazdo rodzinne. Kolejni baronowie, a potem hrabiowie i książęta rozbudowywali rezydencję, nie burząc tego, co już istniało. Nikt jednak nie zadał sobie trudu, by połączyć style architektoniczne różnych epok i nadać im jednolity kształt.

W pewnej odległości od domu aleja rozwidlała się, biegnąc wokół ba­jecznie kolorowego ogrodu, zaprojektowanego jeszcze przez pradziadka za czasów króla Jerzego. W samym jego środku stała marmurowa fontan­na, z której woda tryskała na dziesięć metrów w górę i spadała koliście, tworząc wielki, tęczowy parasol.

Zaledwie zdążył skręcić w lewo, gdy w oddali, w pobliżu stajni, zauwa­żył trójkę jeźdźców - dwóch mężczyzn i kobietę. Na jego widok wstrzy­mali konie, a potem Freyja pogalopowała w jego kierunku.

- Aidan! - zawołała. - Ty łotrze! Nie dałeś znać, że przyjeżdżasz! Zatrzymał się, gdy podjechała bliżej i po męsku wyciągnęła do niego rękę na przywitanie. Siedziała w damskim siodle, ale nie zawsze tak jeź­dziła. Na głowie miała zawadiacki kapelusz z piórem. Rozpuszczone wło­sy burzą potarganych loków spadały jej niemal do talii. Zawsze ta sama Freyja!

- Na tym właśnie polega niespodzianka - powiedział, ściskając jej rękę.

- Jak się masz, Free?

Była opalona, rozpromieniona, tryskająca zdrowiem. Jak zwykle zupeł­nie nie przypominała damy, czym przez lata doprowadzała do rozpaczy kolejne guwernantki.

- Wspaniale. Cieszę się, że jesteś cały i zdrowy. Czy Wulf wie, że wró­ciłeś do Anglii? To do niego całkiem podobne, że nie raczył nas o tym poinformować.

- Nie napisałem do Bewcastle'a.

I w tym momencie, znacznie wolniej, podjechali do nich jego dwaj bra­cia. Rannulf, jasnowłosy olbrzym, uśmiechnął się szeroko i wyciągnął do niego wielką dłoń.

- Dobrze cię widzieć, Aidanie - powiedział. - Ile masz urlopu? Alleyne, młodszy i drobniejszy brunet, uśmiechnął się wesoło.

- Oto triumfalnie powracający wojownik rzekł. - Aidanie, czy w ka­walerii nie dają wam już papieru i pióra?

- Witajcie! - Aidan po kolei uścisnął im dłonie. - Mam dwa miesiące urlopu, z czego tydzień już minął. Musiałem się zająć pewną pilną spra­wą. A po co marnować pióro i papier, jeśli mogę się zjawić osobiście? Czy Morgan jest w domu?

- Tak. I Wulf też - odparł Ralf. Skierowali konie do stajni. - Wrócił do domu tydzień temu na pogrzeb hrabiny wdowy Redfield i jeszcze nie zdą­żył wyjechać. Gdy wyruszaliśmy, akurat przeglądał jakieś rachunki, a Morgan siedziała rozzłoszczona w pokoju do nauki. Siedemnaście lat to pa­skudny, okropnie buntowniczy wiek, zwłaszcza w wypadku Bedwynów.

- Siedemnaście? To już z niej młoda dama.

- I straszna złośnica - dodał Alleyne ze śmiechem. - Będzie najgorsza z nas wszystkich. Współczuję tym wszystkim młodym dandysom, którzy będą się do niej za rok zalecać, gdy Wulf zaciągnie ją w końcu do Londy­nu, by przedstawić królowej.

- A więc w domu już wiedzą, że przyjechałeś. - Rannulf skinął głową w kierunku drzwi wejściowych. - Oto pan i władca we własnej osobie.

Aidan zsiadł z konia i oddał wodze Andrewsowi. Bewcastle zbliżył się do niego wolnym krokiem. Nigdy się nie spieszył i nigdy nie podnosił głosu, a mimo to każdy służący natychmiast spełniał jego najdrobniejsze polecenia. Doskonale też udawało mu się ukrócić wybryki swych braci i sióstr, z których większość się go trochę bała. Choć nikt z rodzeństwa nie przyznałby się do tego, nawet gdyby łamano go kołem. Imię Wulfric do­brze do niego pasowało. Stanowczo miał w sobie coś z wilka.

- Witaj, Wulf. - Aidan podszedł do niego z pewnym ociąganiem.

Stosunki między nimi nie układały się najlepiej. Gdy widzieli się ostat­nim razem trzy lata temu, omal się nie pobili, a Aidan wyjechał przed końcem urlopu.

- Witaj, Aidanie. - Bewcastle zatrzymał się na tyle daleko, że jakiekol­wiek rzucanie się sobie na szyję czy nawet uścisk ręki były wykluczone. Mówił charakterystycznym dla niego, zwodniczo miłym tonem. - No, chyba będę musiał zbesztać pocztyliona. Twój list, zawiadamiający o powrocie do Anglii, jeszcze do nas nie dotarł.

- Po co pisać, skoro mogę dotrzeć tutaj równie szybko jak list? Jak się masz?

- Całkiem nieźle - odparł Bewcastle, uniósł monokl do oka i obrzucił brata od stóp do głów. - Nie stać cię na nowy mundur, Aidanie?

Aidan wzruszył ramionami.

- Człowiek przyzwyczaja się do pewnych rzeczy. Chciałbym zobaczyć Morgan. Czy wyrosła na taką piękność, na jaką się zapowiadała, gdy widzia­łem ją ostatnim razem? Słyszałem, że jest najbardziej uparta z nas wszystkich.

- Doprawdy? - Książę uniósł brwi. Jego szczupła twarz z wydatnym nosem i wąskimi ustami przybrała jeszcze bardziej wyniosły wyraz. - Nie zauważyłem. Ale też na mnie nie próbowałaby chyba wyładować swojej złości. Chodź do salonu, napijemy się razem herbaty. - Spojrzał na braci i siostrę, obejmując ich zaproszeniem, które w gruncie rzeczy było rozka­zem. - Powiem pani Cowper, by przyprowadziła Morgan.

Aidan pomyślał, że naprawdę wspaniale było wrócić do domu. Mimo że był tu Wulfric. Trzy lata temu Wulf nie pozwolił Freyji na małżeństwo z mężczyzną, którego sobie wybrała; z ich sąsiadem i przyjacielem z dzie­ciństwa, Kitem Butlerem, ponieważ był dopiero drugim synem hrabiego Redfielda. Bewcastle zmusił ją, by przyjęła oświadczyny starszego syna. Doszło do strasznej awantury. Kit wpadł do nich i do krwi pobił się z Ral­fem na trawniku. Kita, który był wtedy oficerem i przebywał w domu na urlopie, pospiesznie odesłano z powrotem do oddziału.

Kilka dni później Aidan przyjechał do domu i próbował przywołać Bewcastle'a do porządku, każąc mu wytłumaczyć się, dlaczego tyranizuje sio­strę. Problem jednak polegał na tym, że z Wulfem nigdy nie można się było należycie pokłócić. Im bardziej Aidan unosił się gniewem, tym bar­dziej oschle, wręcz lodowato zachowywał się Wulf. A gdy Aidan zapro­ponował, by rozstrzygnęli spór w walce na pięści, zareagował tylko unie­sieniem monokla i brwi. Dzień później Aidan wyjechał, o cały tydzień wcześniej, niż planował.

Jak na ironię narzeczony Freyji zmarł przed ślubem, a Kit stał się dzie­dzicem hrabiego Redfielda. Gdy w zeszłym roku wystąpił z wojska i miał wrócić do Anglii, Redfield i Bewcastle zaaranżowali małżeństwo między nim i Freyja. Zaczęto przygotowania do uroczystych zaręczyn, które miały się odbyć zaraz po jego powrocie. Okazało się jednak, że przywiózł ze sobą narzeczoną. Teraz już się chyba nawet pobrał i. Ralf opisał to wszyst­ko Aidanowi w liście. Jego zdaniem serce Freyji znów zostało złamane. Ale Freyja na samą taką sugestię uderzyła Ralfa pięścią w twarz.

Weszli do pieczołowicie zachowanego średniowiecznego holu z belko­wanym sufitem i misternie rzeźbioną galerią dla minstreli. Białe ściany udekorowane były herbami, sztandarami i bronią. Na samym środku usta­wiono masywny dębowy stół. W tym momencie ze schodów zbiegła wysoka, szczupła dziewczyna, wyciągając do niego ręce. Miała ciemne włosy i oczy. Była piękna. Ona jedyna nie została obdarzona charaktery­stycznym dla rodziny wielkim nosem.

- Aidan! - zawołała. - Aidan!

Rzuciła się mu w ramiona i mocno objęła za szyję. Chwycił ją w talii, podniósł do góry i zakręcił się wkoło.

- Pod moją nieobecność bardzo wypiękniałaś, Morgan - oświadczył, gdy postawił ją na ziemi i odsunął się, by móc się jej lepiej przyjrzeć.

- Morgan, nie przypominam sobie, bym pozwolił ci przerwać lekcje - powiedział cicho Bewcastle.

Panna Cowper, guwernantka Morgan, zaczęła nerwowo przepraszać. Zawsze zachowywała się tak, jakby spodziewała się, że Bewcastle zaraz każe lokajom zaciągnąć ją do lochu i ściąć jej głowę.

Odwrócony plecami do Bewcastle'a Aidan mrugnął do młodszej siostry.

Dopiero po powrocie do domu Aidan uświadomił sobie, jak bardzo jest zmęczony. Po miesiącach i latach ciężkich kampanii całkiem opadł z sił. Teraz razem z braćmi i siostrami jeździł konno, chodził na spacery i łowił ryby. Odwiedzał też niektórych sąsiadów. Któregoś popołudnia pojechał nawet z Ralfem do Alvesley, rezydencji hrabiego Redfielda, by złożyć kondolencje z powodu śmierci hrabiny. Poznał wtedy żonę Kita, która była zupełnie inna niż Freyja. Głównie jednak spał.

Właśnie w tym wielogodzinnym spaniu upatrywał przyczyn swego głę­bokiego przygnębienia. Cieszył się, że jest z powrotem w domu, wśród rodziny, a jednak nie potrafił się otrząsnąć ze smutku. I nie mógł też nic poradzić na to, że spał dziewięć, dziesięć, nawet jedenaście godzin na dobę. Śnił o Eve w nocy i myślał o niej za dnia, mimo że to, co się wyda­rzyło, wydawało mu się snem. Zaczął się nawet zastanawiać, czy to wszyst­ko naprawdę miało miejsce. A może tylko wyobraził sobie cały ten dziw­ny tydzień? Rozmyślał też o pannie Knapp, o dawnych marzeniach, by pogodzić karierę wojskową i małżeństwo z kobietą, która dzieliłaby z nim życie, zapewniła mu wygodę, towarzystwo i... zaspokajałaby jego cielesne potrzeby. Od czasu do czasu miewał kochanki, ale takie przypadkowe związki nigdy mu nie odpowiadały.

Ze starszym bratem spędzał niewiele czasu. Jako dzieci byli nierozłączni, jednak w wieku dwunastu lat Wulfric całkowicie się zmienił. Właśnie wtedy ojciec oznajmił, że nadszedł czas, by najstarszy syn został przygotowany do obowiązków, które przyjdzie mu pełnić w przyszłości. Przez następne lata pobierał nauki u prywatnych nauczycieli, podczas gdy Aidan i jego młodsi bracia zostali wysłani do Eton. Obowiązki głowy rodu spadły na Wulfa zresztą dosyć szybko, w wieku siedemnastu lat, wraz ze śmiercią ich ojca. Aidan zastanawiał się nieraz, czy Bewcastle'owi nie doskwierała samotność. A może stał się tak zimnym, obojętnym człowiekiem, że wolał własne towarzystwo?

Zdawało się, że reszta urlopu Aidana upłynie w spokoju i bez napięć. Ta nadzieja prysła jednak pewnego ranka, jakiś tydzień po jego przyjeździe do domu. Właśnie razem z Alleynem wrócili po szaleńczej galopadzie przez pola. Jedli śniadanie, gdy lokaj poinformował Aidana, że jego wy­sokość prosi go do biblioteki.

Aidan zabrał ze sobą filiżankę z kawą. Przywitał się z Bewcastle'em i zasiadł w głębokim skórzanym fotelu, stojącym przy kominku. Zastana­wiał się, o co chodzi, ale wolał nie pytać.

- Ten okres ciepłej pogody, którym cieszyliśmy się od mojego przyjazdu do Anglii, mamy już chyba za sobą - odezwał się Aidan. - Od rana wieje silny, zimny wiatr.

Wulf nigdy nie tracił czasu na pogawędkę.

- Wygląda na to, że książę Walii jest zdecydowany urządzić wielką fetę z okazji zwycięstwa wojsk sprzymierzonych. Monarchowie, książęta i ge­nerałowie z niemal całej Europy, włącznie z carem Rosji, królem Prus i generałem Blucherem, mają przybyć do naszego kraju.

- Słyszałem pogłoski na ten temat - powiedział Aidan. - Cała Anglia zakochała się w tych, którzy noszą mundury. To oczywiste, że książę chce pławić się w chwale zwycięstwa.

- Tak - zgodził się z nim brat - ja też nie pierwszy raz o tym słyszę. Muszę wkrótce wracać do Londynu, na obrady parlamentu. Poranna pocz­ta przyniosła zaproszenie na uroczystą kolację na cześć zagranicznych go­ści w Carlton House. Zapewne odbędą się też inne podobne imprezy. Każ­dy będzie się starał przyćmić innych swą gościnnością.

Aidan skrzywił się.

- Wolałbym, żebyś ty poszedł.

- Ale akurat to jest imienne zaproszenie. - Ze stosu listów wyciągnął kartonik kunsztownie zdobiony złotem. - „Mamy przyjemność”... i tak dalej, i tak dalej. O, tutaj. „Pułkownik Aidan Bedwyn”. Ktoś z dworu księcia Walii musiał wiedzieć, że jesteś w domu na urlopie.

- Jakoś się wyłgam - rzekł Aidan pospiesznie. Bewcastle znów spojrzał na kartę i uniósł monokl.

- Jest tu wymieniony ktoś jeszcze - dodał, podnosząc głowę, by spojrzeć Aidanowi w oczy. - Lady Bedwyn.

Generał Naughton! Podczas tamtego przypadkowego spotkania w hotelu Pulteney Aidan przedstawił swoją żonę generałowi. To nie mógł być nikt inny. Przez cały tamten dzień szczęśliwie udało mu się uniknąć spotkania ze znajomymi, aż na sam koniec musiał się natknąć na generała Naughtona.

- Zadziwiające! - stwierdził z wystudiowaną obojętnością.

- Muszę przyznać, że gdy to po raz pierwszy przeczytałem, byłem roz­bawiony - powiedział Bewcastle. Umilkł na chwilę, a słowa te zawisły między nimi. Aidan zacisnął usta. - Czy istnieje jakaś lady Bedwyn? - padło w końcu ciche pytanie.

- Tak.

- O! - Bewcastle położył zaproszenie na wierzchu stosu koresponden­cji i obserwował brata szarymi, wilczymi oczami. - Wolno zapytać, kiedy miałem być o tym poinformowany?

- Nie miałeś być.

Bewcastle, podobnie jak Aidan, wiedział, jak deprymująco działa przed­łużająca się cisza. Jednak Aidan zniósł spokojnie przenikliwe spojrzenie brata. Niech go diabli porwą! To nie jego interes!

- Może teraz, gdy twoja tajemnica wyszła na jaw, zaspokoisz moją cie­kawość? - zaproponował w końcu Wulf.

- Złożyłem obietnicę konającemu kapitanowi z mojego pułku, że oso­biście zawiadomię o jego śmierci siostrę i że zapewnię jej opiekę - wyjaś­nił Aidan. - Okazało się, że aby jej pomóc, musiałem ją poślubić.

- Zatem twoje małżeństwo zostało zawarte całkiem niedawno?

- Dwa tygodnie temu.

- Za specjalnym pozwoleniem?

- Tak.

- Kto to jest? - spytał Bewcastle.

- To panna Eve Morris, właścicielka majątku Ringwood Manor w Oxfordshire - odparł Aidan. - Jest córką bogatego górnika.

- Górnika?

- Tak, z południowej Walii. Ożenił się z córką właściciela kopalni i w ten sposób zyskał fortunę.

- Nie żyje? - Tak.

Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę w milczeniu.

- A teraz ją porzuciłeś? - spytał Bewcastle. - Na zawsze?

- Tak, na zawsze - przyznał Aidan. - Ale nie porzuciłem jej. W Ringwood żyje otoczona ludźmi, których chciała ocalić. Tylko pospieszne małżeństwo mogło jej to zapewnić. Obydwoje uzgodniliśmy się, że będzie to małżeństwo czysto formalne. Nikt z rodziny nie musi o tym wiedzieć.

Brat wpatrywał się w niego przez długą chwilę.

- To niedopuszczalne - rzekł w końcu. - Ta córka walijskiego górnika jest teraz członkiem rodziny Bedwynów. Moją bratową. I wiedzą o niej na dworze księcia Walii. To małżeństwo musi zostać oficjalnie uznane przez rodzinę jej męża.

- Nie - odparł stanowczo Aidan. Książę uniósł brwi.

- Lady Bedwyn musi zostać przedstawiona w towarzystwie - oświadczył. - Chyba się nie mylę, że nigdy nie dostąpiła tego zaszczytu? Musi też zostać oficjalnie zaprezentowana królowej. Wprowadzi ją tam ciotka Rochester. Wyprawimy bal na jej cześć w Bedwyn House. Małżeństwo zostało zawarte w dosyć tajemniczych okolicznościach, co będziesz musiał wyjaśnić w sposób, który zadowoli plotkarskie języki. Jednak od tej chwili wszystko musi się odbywać zgodnie z etykietą. Aidanie, twoja żona powinna przyjechać do Londynu i nabrać należytej ogłady, choć to ostat­nie może okazać się trudne.

- Nic z tego - zaprotestował Aidan. - Czy myślisz, że choć trochę mnie obchodzi, o czym plotkuje się w salonach Londynu? Muszą o czymś gadać. Niech więc sobie gadają, że ożeniłem się z kimś stojącym niżej ode mnie i przyniosłem wstyd rodzinie, a potem bezlitośnie porzuciłem swoją drobnomieszczańską żonę. Wkrótce pojawi się jakaś nowa sensacja, która przy­ćmi tę żałosną historyjkę. Jakaś dziedziczka ucieknie z przystojnym loka­jem albo jakaś panna na wydaniu powie brzydkie słowo w obecności matrony.

- Żaden z Bedwynów, jeśli nawet jest z nami skoligacony tylko przez małżeństwo, nie może być obiektem plotek - rzekł Bewcastle. - Ta córka górnika jest teraz żoną dziedzica tytułu książęcego. Nie możemy dopu­ścić, by uznano, że ukryliśmy ją na wsi, bo wstydziliśmy się jej niskiego pochodzenia. Bedwynowie na ogół późno zawierają małżeństwa, ale nie porzucają swoich współmałżonków i nie narażają ich na ośmieszenie, na wzgardę towarzystwa.

- W tym wypadku nie masz racji, Wulf - zaoponował Aidan. - Po pierw­sze, moja żona dzięki temu małżeństwu ma dokładnie to, czego chciała - wolność i niezależność. Może żyć własnym życiem. Po drugie, ona w ogó­le nie bywa w towarzystwie, więc nie będzie narażona na plotki. Nawet jeżeli jakieś się pojawią w co szczerze wątpię, nie będzie o nich wiedzieć. Po trzecie, moje małżeństwo to moja sprawa, to ja zdecydowałem, by po­zostawić ją w spokoju, z dala od świata, na prowincji, gdzie jest jej miej­sce i gdzie chce żyć. Pojadę z tobą do Londynu, jeśli muszę być obecny na tej cholernej kolacji i na wszystkich uroczystościach. Jeśli ktoś będzie na tyle impertynencki, by wypytywać mnie o moje małżeństwo, odpowiem mu stosownie do okazji i wrażliwości uszu słuchaczy.

- Okryjesz hańbą zarówno swoją żonę, jak i naszą rodzinę - powiedział książę cicho. - Wstydzisz się jej, Aidanie?

Aidan zaklął siarczyście.

- Lady Bedwyn została zaproszona do Carlton House - przypomniał Bewcastle. - Będzie niewybaczalnym afrontem, jeśli pojawisz się tam bez niej albo w ogóle nie przyjdziesz. Masz na tyle wysoką rangę w kawalerii, że nie możesz nie przyjść, jeśli wiadomo, że przyjechałeś do kraju na urlop. I musisz pojawić się tam z żoną u boku. Przygotowanie jej na tę okazję będzie dla ciotki prawdziwym wyzwaniem.

Aidan odstawił filiżankę i wstał. Był od brata wyższy, szerszy w ramio­nach i potężniejszy.

- Moja żona nie pojawi się ani w salonie królowej, ani na balu na jej cześć, ani na żadnej kolacji w Carlton House. W ogóle nie przyjedzie do Londynu - wycedził lodowato. - Nawet ty, Wulf, nie masz prawa wtrącać się w sprawy między mężem i żoną. Na tym kończymy dyskusję.

Każdy człowiek przestraszyłby się groźby w twarzy i głosie Aidana. Ale Bewcastle uniósł tylko monokl do oka i w zamyśleniu obserwował brata.

- Oczywiście - powiedział cichym, spokojnym tonem. - Gdy będziesz wychodził, zamknij za sobą drzwi.

Aidan poszedł na górę. Obiecał towarzyszyć Morgan podczas lekcji ry­sunku z natury. Tylko pod tym warunkiem panna Cowper zgodziła się zostawić ich samych.

- Ona wprost mnie zadręcza - poskarżyła się Morgan bratu. - Ciągle czuję jej oddech na karku. Komentuje każde pociągnięcie pędzla, tłumacząc, co by zrobiła na moim miejscu. A potem przeprasza, że przeszkadza mi w koncentracji. Ale czy pozwoli mi wybrać się samej i malować w spokoju? Nie, oczywiście, że nie. Zapewne obawia się, że porzucę sztalugi i będę pływać nago w jeziorze na oczach ogrodników. Albo zrobię coś równie szokującego, a Wulf każe ją za karę przykuć łańcuchami do ściany w wilgotnym, zatęchłym lochu. Aidanie, przysięgam ci, ona chyba nawet nie zauważyła, że w Lindsey Hall w ogóle nie ma lochów.

Aidan był poważnie zaniepokojony. Wyszło szydło z worka. Zastana­wiał się, kiedy o jego małżeństwie dowie się reszta rodzeństwa. Może powinien przejąć inicjatywę i sam im o tym powiedzieć? Nie wstydził się tego, co zrobił. Nie wstydził się swojej żony. Pomyśleć tylko! Ale nie chciał jej niepokoić. Obiecał, że małżeństwo będzie czysto formalne. Przyrzekł nie wtrącać się w jej życie i nie zamierzał tego zmieniać.

Nie miał jednak wątpliwości, że wiadomość o jego ślubie głęboko wstrząsnęła Bewcastle'em. Pół dnia spędził na pływaniu, podczas gdy Mor­gan w tym czasie malowała. Kiedy wrócili do domu, przed powozownią stała kareta ozdobiona z obu stron książęcym herbem, czyściutka i lśniąca jak nowa. Nie zaprzęgnięto jeszcze koni, ale wokół kręcili się lokaje w li­beriach, przygotowując ją do drogi.

- Wulf chyba gdzieś się wybiera - powiedziała Morgan. - Ale nie uży­wa tego powozu, gdy jedzie z wizytą do sąsiadów.

- Zamierzał wrócić do Londynu - odpowiedział Aidan. Ale dlaczego tak nagle? Mocniej chwycił nieporęczne sztalugi Morgan i przyspieszył kroku.

- Fleming, dokąd się wybiera książę? - zagadnął lokaja, gdy weszli do holu.

- Jego wysokość nie zwierza mi się, milordzie - odpowiedział służący, z szacunkiem skłaniając głowę.

- Więc komu się, do diabła, zwierza? - spytał Aidan. Ale oto pojawił się i sam Bewcastle w stroju podróżnym. - Dokąd się wybierasz, Wulf?

Brat spojrzał na niego z wyższością.

- Do Londynu - odparł. - Zostając tak długo w domu, zaniedbałem swoje obowiązki. Ty, Freyja i Alleyne macie przyjechać jutro. Wszystko zostało już przygotowane.

Aidan pomyślał, że jednak będzie musiał pojechać. To, że jest synem księcia, wiązało się z pewnymi obowiązkami. I tak prysły jego nadzieje na spokojny odpoczynek w Lindsey Hall.

- Fleming, czy mnie oczy mylą? - spytał uprzejmie Bewcastle. - Czy mój powóz rzeczywiście nie jest jeszcze gotowy?

10

Pewnie zaproszą cię w tym roku - powiedziała ciocia Mari z nadzieją. - Zrzuciłaś już żałobę po papie i jesteś teraz lady Bedwyn, a nie tylko zwyk­łą panną Morris.

- Nie pójdę sama - powiedziała Eve. - Ale chętnie bym się wybrała razem z tobą.

- Wiesz dobrze, że nie chcę zaproszenia dla siebie. Wolę zostać tutaj. Czas jednak, by cię uznano za prawdziwą damę. Bo przecież nią jesteś, nawet jeśli twój papa i ciotka ciężko pracowali na życie w kopalni. Miałam nadzieję, że zaproszenie na podwieczorek w ogrodzie poprawi ci humor.

Wracały właśnie dwukółką z popołudniowej wizyty u Sereny Robson. Rozmowa toczyła się wokół dorocznego przyjęcia w Didcote Park. Mimo że hrabiostwo Luffowie, żeby mieć komplet gości, zapraszali wszystkich sąsiadów, zawsze ostentacyjnie pomijali Morrisów. Serena zapowiedzia­ła, że jeśli Eve w tym roku nie zostanie zaproszona, ona też nie pójdzie.

- Nie jestem w złym humorze - zaprzeczyła Eve, uśmiechając się z wy­siłkiem. - Ciociu Mari, czy mam się śmiać przez cały dzień tylko po to, by ci udowodnić, że nie czuję się opuszczona i odrzucona?

Wcale się tak nie czuła. Zawarła z pułkownikiem Bedwynem umowę korzystną dla nich obojga. Mogła zatrzymać Ringwood i co ważniejsze dzieci, a on dotrzymał słowa danego Percy'emu. Teraz oboje byli wolni, mogli robić to, na co mieli ochotę. Dlaczego miałaby czuć smutek?

A jednak była bardzo przygnębiona. Mimo tego, co zyskała, mimo bez­pieczeństwa i szczęścia, jakie dawał jej dom i bliscy, czuła ogarniającą ją ogromną, przerażającą pustkę. Ani słowa od Johna. I oczywiście żadnych wieści od pułkownika. Dziwne, ale to też źle wpływało na jej nastrój. Świadomość, że nigdy nie dowie się niczego więcej o mężczyźnie, który był jej mężem, może z wyjątkiem wiadomości o jego śmierci, napełniała ją niewytłumaczalną paniką.

Powóz minął staw. Widok Thelmy i dzieci stojących na skarpie rozproszył jej ponure myśli. Był też z nimi wielebny Thomas Puddle. Niósł na barana Benjamina, a Becky trzymał za rękę. Eve pomachała do nich. - No, no - powiedziała ciocia Mari, przeczuwając, co się święci. Podczas wieczorku weselnego pastor dwa razy zatańczył z Thelma. W ciągu minionych dziesięciu dni kilkakrotnie odwiedził Eve i dowiadywał się o zdrowie pani Pritchard. Za każdym razem pytał, czy nie będzie jej przeszkadzało, jeśli poprzygląda się lekcjom dzieci. Bez trudu dało się zauważyć rodzące się uczucie między nim i Thelma. Najwyraźniej nie uważał jej za upadłą kobietę. Pastor był łagodny i spokojny z natury, co sprawiało, że dzieci garnęły się do niego.

- Chyba szykuje nam się tutaj szczęśliwe zakończenie - stwierdziła.

Chwilę później zdziwiła się, że nie zauważyła od razu powozu, stojące­go przed wejściem do domu. Był większy i bardziej okazały niż wszystkie, które dotąd widziała, włącznie z powozem hrabiego Luffa. Miał drzwiczki ozdobione nieznanym jej herbem, ale też nie bardzo znała się na heraldyce.

- Mamy gościa - oznajmiła, skinąwszy głową w kierunku domu. - Ciekawe, kto to może być? - Ze ściśniętym sercem zastanawiała się, czy to może nie John. Agnes czekała na nich w holu. Była w gorszym humorze niż zwykle.

Cała aż kipiała z oburzenia.

- Agnes, kto przyjechał? - spytała Eve, ściszając głos, ponieważ za­uważyła otwarte drzwi do saloniku.

- Chciałam go tam posadzić - powiedziała Agnes, wskazując kciukiem salonik. - Ale to nie było wystarczająco dobre miejsce dla jego wielmożności. „Zaczekam w salonie na górze”, powiedział, zadzierając nosa, i ruszył ku schodom, zanim zdążyłam mu pokazać drogę. Co się na tym świecie wypra­wia! Włażą tacy do cudzych domów i zachowują się, jakby byli u siebie.

- Kto to? - spytała Eve, marszcząc brwi.

- Jakiś książę.

Nogi ugięły się pod Eve. Książę?

- Eve, kochanie - powiedziała ciocia Mari. - Czy to możliwe, że przy jechał brat pułkownika? Agnes, czy jest z nim pułkownik?

Eve odwróciła się i nie czekając na odpowiedź Agnes, poszła na górę. Jaki inny książę mógłby jej składać wizytę? Ale dlaczego? Otworzyła sze­roko drzwi salonu i wbiegła do środka.

Stał przy oknie, w drugim końcu pokoju, zwrócony twarzą w jej stronę. Ubrany w ciemnozielony żakiet z najprzedniejszego sukna, płowe pantalony i kamizelkę, w białą koszulę i wysokie lśniące buty. Ten ponury, groźnie wyglądający dżentelmen był tak podobny do pułkownika, że w Eve aż drgnęło serce. Zamknęła za sobą drzwi i podeszła do niego.

- Co pana tu sprowadza? - spytała wysokim, drżącym głosem. - Czy coś mu się stało? Czy zdarzył się jakiś wypadek?

Wszystko przez to błoto na drogach!

Pochylił lekko głowę w ukłonie, bawiąc się uchwytem monokla.

- Miło mi panią poznać, lady Bedwyn - powiedział. - Książę Bewcastle, do usług.

Mówił cichym, łagodnym głosem, ale Eve aż ciarki przeszły po plecach. Miała wrażenie, że jego słowa nie były szczere.

Poniewczasie dygnęła.

Zaczęła dostrzegać różnice między braćmi. Książę Bewcastle był smuklejszy i nie tak wysoki jak pułkownik. Szczupła twarz z wydatnym nosem i wąskimi ustami wydawała się raczej zimna, arogancka i cyniczna, a nie surowa i posępna jak u Aidana. I oczy miał takie jasnoszare, niemal srebrne.

- Z radością mogę pani zakomunikować, że wczoraj zostawiłem brata w Lindsey Hall w pełni sił i zdrowia - rzekł książę.

- Miło mi to słyszeć - odparła.

- Pewnie zastanawia się pani, po co tu przyjechałem, skoro wiadomo już, że nie została pani wdową - odezwał się książę. - Przyjechałem po­znać swoją bratową.

Eve z wysiłkiem przełknęła ślinę. Wciąż była w czepeczku i rękawiczkach.

- Witam pana serdecznie, wasza miłość - powiedziała, nie będąc pew­na, czy to właściwa forma zwracania się do księcia.

- Szczerze w to wątpię - odparł chłodno, nieco unosząc monokl. Wy­glądał przy tym niewiarygodnie wyniośle. - Ale może uda się pani skłonić tę jej zapalczywą gospodynię, by przyniosła nam herbaty. Omówimy przy niej pani przyszłość w roli lady Bedwyn.

- Tak, oczywiście - mruknęła, przechodząc przez pokój, by pociągnąć taśmę dzwonka. - Zechce pan usiąść, wasza miłość.

Siedzieli w napiętej ciszy aż do przyjścia Agnes. Eve oddała jej czepek i rękawiczki i poprosiła o herbatę. Gdzie była ciocia Mari? Oczy miał naprawdę srebrzyste i zdawał się nimi przewiercać ją na wylot.

- Moją przyszłość? - spytała, gdy za Agnes zamknęły się drzwi i nie mogła już znieść przedłużającego się milczenia.

- Zastanawiam się, madame, czy pani rozumie, kogo poślubiła. Nie wypełniłem jeszcze swojego obowiązku wobec potomności. Nie mam żony ani dzieci. Moim potencjalnym dziedzicem jest Aidan. Jeśli odejdę z tego świata, on zostanie księciem, a pani księżną. Czuła, że policzki zalewa jej rumieniec.

- Sądzi pan, że wyszłam za pułkownika Bedwyna właśnie z tego powo­du? - spytała. - Podejrzewa mnie pan o taką przebiegłość? To niedorzeczne.

- Och, oczywiście! - Nadal trzymał monokl w ręce. - Poślubienie czło­wieka z arystokracji wiąże się z pewnymi oczekiwaniami i zobowiązania­mi - ciągnął książę. - Poślubienie dziedzica tytułu tym bardziej. Żona lorda Aidana Bedwyna i ewentualna przyszła księżna Bewcastle musi być przedstawiona w towarzystwie, jeśli jeszcze to nie nastąpiło. Musi zapre­zentować się królowej. I nauczyć się swobodnie obracać w świecie swoje­go męża.

Eve szerzej otworzyła oczy ze zdumienia.

- Ależ ja nie mam zamiaru obracać się w świecie pułkownika Bedwyna - oświadczyła. - Aidan na pewno wyjaśnił panu charakter naszego małżeń­stwa. Uzgodniliśmy, że rozstaniemy się natychmiast po ślubie i pozostanie­my w separacji przez resztę życia. Pewnie pan tego nie pochwala, ale...

- Nie myli się pani - przerwał jej swym zwodniczo łagodnym, uprzej­mym tonem. - Nie pochwalam tego, madame. Powiem więcej: nie podoba mi się wybór mojego brata, ten pośpiech, z jakim zostało zawarte potajem­ne małżeństwo, ani jego charakter. Niewiele mogę zrobić z dwoma pierw­szymi zastrzeżeniami, jest pani i zawsze będzie córką walijskiego górni­ka, a także jest pani i pozostanie żoną mojego brata. Jednak charakter waszego małżeństwa musi ulec zmianie.

- Jest pewne przysłowie, wasza miłość - rzekła Eve, mocno zaciskając leżące na kolanach ręce w pięści, w nadziei, że uda się jej opanować gniew. - Nie wywołuj wilka z lasu. Niepotrzebnie przyjechał pan tu straszyć mnie. Absolutnie nie mam zamiaru przynosić panu wstydu, pokazując uwalane sadzą palce w towarzystwie i narażać pańskich znajomych na męki słu­chania mojego walijskiego akcentu. Do końca życia nie ruszę się dalej niż piętnaście kilometrów od Ringwood. Może pan spokojnie zapomnieć o mo­im istnieniu. - Wstała. - Do widzenia panu.

Jej przemowa nie wywarła żadnego wrażenia na księciu.

- Niech mi pani oszczędzi przedstawienia, madame, i usiądzie - polecił. - I niechże pani uwierzy, że nie brak mi zdrowego rozsądku. Nie fatygowałbym się aż tutaj z Hampshire tylko po to, by poinstruować panią, że należy robić to, co już i tak pani robi. Źle mnie pani zrozumiała. Jutro pojedzie pani ze mną do Londynu.

Wstrząśnięta, otworzyła szeroko oczy i usiadła. Zanim zdążyła się ode­zwać, do salonu wkroczyła Agnes z herbatą. Postawiwszy ją z hałasem przy Eve, rzuciła księciu groźne spojrzenie. Jakby tylko czekała na pre­tekst, by zepchnąć go ze schodów i wyrzucić przez drzwi, nawet ich nie otwierając. A książę, jakby w ogóle jej nie zauważył. Agnes prychnęła i wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami. Eve nalała herbaty lekko drżącą ręką.

- Aidan jest nie tylko dziedzicem tytułu książęcego - ciągnął książę Bewcastle, biorąc z jej rąk filiżankę. - Jest też wysokiej rangi oficerem, madame. W stolicy przez całe lato będą się odbywać uroczystości z okazji zwycięstwa. Aidan otrzymał już pierwsze zaproszenie na oficjalną kolację w Carlton House z księciem regentem i licznymi głowami państwa. To zaproszenie obejmuje również panią, lady Bedwyn. Widzi pani, madame, w niektórych kręgach naszego towarzystwa już wiedzą o pani istnieniu.

- . Zostałam zaproszona do Carlton House? - Roześmiała się, myśląc o Kopciuszku, złotych pantofelkach i dyni. - Może pan zatem w moim imieniu odmówić, wasza miłość. A gdybym tam przybyła w pogniecionej bawełnianej sukience, z papilotami we włosach, gdybym opowiadała na­około wulgarne historyjki, a po kilku kieliszkach zaczęła tańczyć na stole? - Głos jej drżał z napięcia.

Uniósł monokl trochę wyżej.

- Pani szyderstwo jest nie na miejscu, madame - powiedział bardzo łagodnym głosem, który brzmiał wręcz jak groźba. - Jeśli nie zjawi się pani na tej kolacji, przyniesie pani wstyd naszej rodzinie. Zaczną się plot­ki, że z panią albo z nami coś jest nie w porządku, skoro ukryliśmy panią na prowincji zaledwie kilka tygodni po waszym potajemnym ślubie. Pew­nie nie żywi pani wielkiego szacunku dla mojej rodziny, ale zwracam uwagę, że teraz i pani do niej należy. Nawet córka górnika powinna oka­zać trochę względów mężczyźnie, który poświęcił dla niej wolność.

- Czy właśnie to panu powiedział? - spytała.

- Czyżbym mijał się z prawdą? - Nie doczekawszy się odpowiedzi, ciągnął dalej: - Niech pani trochę pomyśli, madame. Wydaje mi się, że nie brakuje pani zdrowego rozsądku. Aidan ma trzydzieści lat. Według tradycji rodzinnej powinien dożyć siedemdziesiątki, z tego czterdzieści lat w mał­żeństwie z kobietą, z którą przysiągł rozstać się na zawsze. To chyba oczy­wiste, że dla pani zrezygnował z własnej wolności.

Zaczerpnęła tchu, by zaprotestować, ale uświadomiła sobie, że nie ma nic do powiedzenia. Jakich argumentów mogłaby użyć, by zakwestiono­wać prawdę, poza jednym, że pojawiając się ponownie w życiu pułkowni­ka, jeszcze bardziej ograniczy jego wolność?

- Czy pułkownik Bedwyn wie, że pan tu jest? - spytała. - Czy on chce, żebym przyjechała do Londynu?

- Aidan zawsze robi, co do niego należy - odpowiedział. - Zawsze tak było.

- Dlaczego zatem nie przyjechał z panem? - zapytała. - Dlaczego na­wet nie przekazał przez pana listu?

- Myślę, że mój brat czuje się związany słowem honoru, by nie wtrącać się więcej w pani życie - odparł. - Ja nie mam takich skrupułów.

Więc pułkownik chciał, żeby przyjechała? Był jednak zbyt honorowy, by ją zmuszać czy nawet poprosić?

- Aidan nie wie, że tu przyjechałem - dodał książę.

- On mnie nie potrzebuje - odparła. - Nie chciałby, żebym przyjechała z panem do Londynu. Czy tam jest teraz?

- Nie mam prawa wtrącać się w sprawy małżeńskie, jeśli nawet dotyczą mojego rodzonego brata - rzekł książę Bewcastle. - Jeśli zdecydujecie nie dzielić ze sobą życia, nie skonsumować waszego małżeństwa, nie spłodzić potomka, to niech tak będzie. Jestem jednak głową rodziny i zrobię wszyst­ko, co w mojej mocy, by uchronić nasze nazwisko przed hańbą, która mogłaby nań spaść. Lady Bedwyn, jeśli nie pojawi się pani u boku męża na uroczystościach z okazji zwycięstwa, zhańbi pani mojego brata, a przez to całą rodzinę Bedwynów.

Eve oblizała wyschnięte wargi. Czy to prawda? Tak niewiele wiedziała o arystokracji, o ich honorze i etykiecie. Ale przecież książę, mimo że naj­wyraźniej pogardzał nią i jej pochodzeniem, nie przebyłby takiej drogi, gdy­by jej obecność w Londynie nie była sprawą najwyższej wagi. Czy więc powinna tam pojechać? Nie, to nie do pomyślenia. Roześmiała się nerwowo.

- Wasza miłość, gdybym pojechała z panem, zhańbiłabym pańską ro­dzinę o wiele bardziej - powiedziała. - Zostałam wychowana na damę i otrzymałam odpowiednią edukację, ale nic z mojej przeszłości nie przy­gotowało mnie na obracanie się w tak wysokich kręgach towarzyskich. Niech pan poda jakąkolwiek wymówkę: że jestem niedysponowana, że zatrzymały mnie inne sprawy niecierpiące zwłoki, że jestem prowincjo­nalną gęsią, co pan chce. Nie zaprzeczę pańskim słowom.

- Madame, więc w ten sposób okaże pani wdzięczność mojemu bratu? - spytał.

Patrzyła na niego z zaciśniętymi ustami.

- Wkrótce, najpóźniej za dwa lata, Aidan zostanie generałem. Osiągnie szczyt kariery wojskowej. Jeśli będzie mądrze postępował i nadal wyróżniał się w służbie, tak jak to robił do tej pory, otrzyma zaszczytne tytuły i własny majątek ziemski. Czy powstrzyma go pani w drodze na szczyty, lady Bedwyn? Czy pozwoli pani, by padł na niego cień, czy pozbawi go pani tego, co zawsze cenił nad życie - honoru?

Pułkownik nic jej o tym nie mówił. Może dlatego, że to nie była praw­da? A może nie chciał, by wiedziała, że to małżeństwo zniweczy jego nadzieje na przyszłość?

- To idiotyczne - stwierdziła. - Nie do pomyślenia. Gdybym zrobiła to, o co pan prosi, okropnie bym się ośmieszyła, a w rezultacie ośmieszyła również pułkownika Bedwyna.

- Jest jeszcze dość czasu, by panią do wszystkiego przygotować, lady Bedwyn. Miejmy nadzieję, że jest pani pojętną uczennicą. Moja ciotka, markiza Rochester, wprowadzi panią na dwór i przedstawi królowej. Po­może pani wybrać odpowiednią garderobę na rozmaite okazje, włącznie z suknią dworską na prezentację przed królową. Pouczy panią o tych wszyst­kich aspektach etykiety, których nie poznała pani w ramach swojej eduka­cji. Zdążymy przedstawić panią na dworze, wyprawić bal w Bedwyn House i wprowadzić panią do towarzystwa jeszcze przed kolacją w Carlton Ho­use i innymi uroczystościami z okazji zwycięstwa, na których powinna się pani pojawić u boku Aidana. Pozostaje jedno pytanie. A właściwie dwa. Czy czuje pani wdzięczność wobec męża, jeżeli nawet nie oczekuje on tego od pani? I czy ma pani w sobie dość odwagi?

Zapadła długa cisza, której nie kwapił się przerywać.

- Gdybym tylko znała jego życzenia w tej kwestii - powiedziała. Nadal milczał.

- Dobrze - szepnęła w końcu. Zwilżyła usta językiem i dodała głośniej: - Zawdzięczam pułkownikowi dom, majątek i bezpieczeństwo wielu lu­dzi, za których jestem odpowiedzialna. A przede wszystkim zawdzięczam mu dzieci, które sami droższe nad życie. Jeśli kilka tygodni spędzonych przeze mnie w Londynie uchroni go przed obmową ze strony towarzy­stwa, to niech tak będzie. Ale zrobię to dla niego, nie dla pana. Nie pozwo­lę się poniżać i besztać za każdym razem, gdy powinie mi się noga.

- Tylko tyle od pani oczekuję. Przypuszczam, że gospoda, którą minąłem, jadąc przez wieś, to najlepsze lokum, jakie może zaoferować tutejsza okolica?

- Tak.

Dopił herbatę, odstawił filiżankę i wstał.

- Lady Bedwyn, niech będzie pani gotowa do drogi, gdy zjawię się tu, rano.

To był po prostu rozkaz. Eve z całego serca żałowała, że w gospodzie Pod Trzema Piórami, znanej z kiepskiego jedzenia, nie ma pcheł i szczurów.

Aidan wrócił z popołudniowej konnej przejażdżki z Freyja i Alleyne'em po Hyde Parku w niezłym nastroju. Spotkał tam wielu starych znajomych, wśród nich również kompanów z wojska. Rozmawiał z nimi na rozmaite tematy, lecz żaden z nich nie wspomniał o jego małżeństwie. Zatem Wulf się mylił. Fakt jego ożenku nie był powszechnie znany. Nie będzie krępu­jących sytuacji, a tym bardziej żadnego skandalu. Dobrze, że nic nie po­wiedział siostrom i reszcie braci.

Rozpierała go energia. Ponieważ jego rodzeństwo zawsze lubiło szybką jazdę konną, kilkakrotnie przegalopowali najdłuższą aleją, Rotten Row, nie zatrzymując się ani na moment. Jak to określiła Freyja, nie mieli ochoty truchtać jak większość jeźdźców, którym przede wszystkim zależało na tym, by zrobić wrażenie na pieszych.

Gdy weszli do domu, Fleming, lokaj Bewcastle'a, który poprzedniego dnia przyjechał z Lindsey Hall wraz kilkorgiem służby i górą bagażu, cze­kał na nich w holu.

- Czy Bewcastle już tu jest? - spytała Freyja, zdejmując kapelusz i po­trząsając lokami. Gdy zjechali wczoraj do miasta, bardzo się zdziwili nie zastawszy Wulfa w domu. Freyja bez żadnego skrępowania wyraziła przy­puszczenie, że brat natychmiast po przyjeździe do Londynu udał się do kochanki.

- Tak, milady - odparł Fleming ze swoim zwykłym, dziwnie sztywnym ukłonem. - Życzy sobie, by pułkownik Bedwyn niezwłocznie stawił się w bibliotece. Pani i lord Alleyne proszeni są towarzyszyć mu podczas pod­wieczorku w salonie za pół godziny.

- Życzy sobie! - powtórzył Alleyne, chichocząc. - Niezwłocznie! Aidanie, z jakiegoś powodu zostałeś wezwany na dywanik. Freyja i ja mamy przynajmniej czas umyć ręce, zanim dostąpimy zaszczytu towarzyszenia jego prześwietnej osobie.

Lokaj zaprowadził Aidana do biblioteki, zapukał lekko, otworzył drzwi i odsunął się na bok, by go przepuścić.

Siedziała przy kominku, w szarej sukni, z włosami upiętymi w ciasny kok na karku. Twarz miała bladą, niemal ziemistą. Gdy wstała, odniósł wraże­nie, że schudła. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, zaciskając usta, a on gapił się na nią bez słowa. Kątem oka zauważył ruch i uświadomił sobie, że nie są sami. Bewcastle wstał z sofy. Aidan odwrócił się do brata.

- Co to takiego? - zażądał wyjaśnień.

- To? - spytał Wulf nieco urażony. - Aidanie, czy lady Bedwyn jest przedmiotem? Przywiozłem ci twoją żonę.

- Więc to tam byłeś? - spytał Aidan, czując jak w piersi wzbiera mu nie­opanowana furia. - W Ringwood? Mimo że ci tego wyraźnie zakazałem?

Książę uniósł brwi.

- Też coś! - odparł. - Od kiedy to słucham rozkazów młodszego brata? Chyba pomyliłeś mnie z jednym ze swoich żołnierzy, Aidanie.

- Mam prawo, by rozkazywać swojej własnej żonie - oświadczył Aidan, robiąc groźnie krok w kierunku brata. - Powiedziałem ci, że ma zostać w Ringwood. Mówiłem ci, że nie chcę jej tutaj. I że nie zmienię mojej decyzji.

- Bądź uprzejmy pamiętać, Aidanie - powiedział cicho Bewcastle - że ani lady Bedwyn, ani ja nie jesteśmy głusi. Oszczędzaj głos, żeby ci go nie zabrakło na polu bitwy. Już ci tłumaczyłem, jak ważna jest obecność żony przy twym boku w ciągu nadchodzących tygodni. Nie zamierzam się po­wtarzać. Za wszystko, co dotyczy naszej rodziny, odpowiadam ja.

- Masz ją z powrotem odwieźć do domu - polecił Aidan lodowatym głosem. - Natychmiast. Albo, jeszcze lepiej, sam to zrobię. - Odwrócił się na pięcie, by wyjść z pokoju. Dawno nie był tak rozzłoszczony, chyba od czasu swojego ostatniego urlopu, gdy starł się z Bewcastle'em.

Kątem oka zauważył ruch. Odwrócił głowę i zobaczył, że jego żona siada na krześle. Plecy miała sztywno wyprostowane, spojrzenie wbite w podłogę, twarz bez wyrazu, bladą jak kreda. Niech to diabli porwą. Co on powiedział w jej obecności? Był tak rozwścieczony... Zatrzymał się i spojrzał na nią.

- Dopiero pani przyjechała? - spytał niezręcznie. - Podróżowała pani cały dzisiejszy dzień?

Powoli podniosła wzrok i popatrzyła mu w oczy. Jej spojrzenie było martwe, nieprzeniknione.

- Jeśli łaska, niech któryś z was, obojętnie który, dowie się, skąd od­jeżdża najbliższy dyliżans do Oxfordshire - powiedziała stanowczym, lo­dowatym tonem. Potrzebuję dorożki, by mnie tam zawiozła. Może będzie­cie uprzejmi natychmiast ją dla mnie wezwać.

- Madame - odezwał się Aidan. - Proszę o wybaczenie. Nie...

- Natychmiast - ucięła, znów wstając.

- Może powinniśmy ochłonąć i wszystko omówić?

- Jeśli jeszcze bardziej ochłonę, umrę z zimna. Wyjeżdżam. Idę na górę zabrać torbę. Gdy zejdę na dół, spodziewam się zastać dorożkę czekającą przed drzwiami. W innym razie, po prostu pójdę pieszo.

Szerokim łukiem ominęła Aidana i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Bewcastle spojrzał w ślad za nią.

- Służę swoim powozem - rzekł.

- Niech cię szlag trafi, Wulf - warknął Aidan z wściekłością. - Naj­chętniej wybiłbym ci wszystkie zęby. Ona chce cholernej dorożki. No to będzie ją miała.

Odwrócił się i wyszedł z pokoju, nie czekając na odpowiedź.

11

Eve nie od razu zeszła na dół. Chciała dać im czas na wezwanie dorożki. Nie miała ochoty czekać na nią w holu. Chodziła tam i z powrotem po eleganckim apartamencie, do którego po przyjeździe zaprowadziła ją gospodyni.

Czuła bardziej złość niż upokorzenie. Złość na niego. I wściekłość na siebie.

Powiedziałem ci, że ma zostać w Ringwood”.

Jakby była niechcianym, porzuconym pakunkiem.

Mówiłem ci, że nie chcę jej tutaj”.

Brutalna wręcz szczerość, biorąc pod uwagę fakt, że działo się to w jej obecności. Ale przecież i tak już o tym wiedziała. Nigdy nie udawali, że pragną siebie nawzajem. Och, byłą na siebie taka zła.

Mam prawo, by rozkazywać swojej własnej żonie”.

Jak on mógł? Była na niego wściekła.

I jeszcze ten książę Bewcastle. Przez cały dzień siedział naprzeciwko niej w powozie, milcząc wyniośle. Dziwne, że nie kazał jej siąść tyłem do kierunku jazdy. A gdy już w końcu raczył z nią rozmawiać, mówił tylko o swojej rodzinie, jej wspaniałej przeszłości, jakby była głupią, nieokrze­saną kobietą, którą trzeba pouczyć, co jest najważniejsze w życiu. Nie zdziwiłaby się, gdyby okazało się, że w jego żyłach płynie lodowata woda, a nie krew. Był okropnym, odrażającym typem.

Nie mogła się doczekać powrotu do Ringwood. Po co w ogóle stamtąd wyjeżdżała? Rozstanie z dziećmi było męką. Becky bez słowa ściskała ją za szyję, niepocieszona nawet obietnicą prezentów. Davy patrzył na nią z niemym wyrzutem, jakby od początku wiedział, iż Eve wybierze rozrywki w Londynie zamiast dzieci, których nikt nie chciał od śmierci rodziców.

W końcu, gdy uznała, że minęło już dość czasu, podniosła torbę - książę polecił jej, by zabrała tylko kilka rzeczy na zmianę - i z determinacją zeszła na dół. Nie było to łatwe. Spodziewała się, że zobaczy ich obu, stojących ramię w ramię w holu, posępnych, groźnych, że rozkażą jej, by spełniła swój obowiązek. Jednak na dole zastała tylko sztywnego, majestatycznego lokaja i dwóch służących, z których jeden natychmiast wziął od niej torbę.

- Czy dorożka już czeka? - spytała.

- Tak, milady. - Lokaj ukłonił się i otworzył drzwi.

- A woźnica wie, do której gospody ma mnie zawieźć?

- Tak, milady.

Z uniesioną głową wyszła na ulicę. A więc nawet nie przyszedł się po­żegnać. A potem zobaczyła go. Stał przy drzwiczkach dorożki. Gdy po­deszła, otworzył je przed nią. Wsiadła, nie patrząc na niego, nawet nie dotknąwszy jego pomocnej ręki. Rozczarował ją. Tak, naprawdę ją roz­czarował. A zaczynała go już lubić. Jednocześnie czuła się winna i upoko­rzona. Przyjeżdżając tu nieproszona, znów skomplikowała mu życie, gdy już myślał, że się na zawsze od niej uwolnił.

A potem on też wsiadł, zamknął drzwiczki i usiadł obok niej na wąskim siedzeniu. Dotykał jej ramienia i uda, sprawiając, że jej gniew rozpalił się pełnym ogniem.

- Pańska galanteria jest zbędna, pułkowniku Bedwyn - oświadczyła. - Nie potrzebuję pańskiej eskorty.

- Niemniej jednak będę pani towarzyszył - odparł. - Odwiozę panią do gospody i pomogę się ulokować.

Demonstracyjnie odwróciła głowę i patrzyła na ruchliwe ulice Londy­nu, które tak ją zachwycały niecałe trzy tygodnie temu. Czy to naprawdę było tak niedawno? Miała wrażenie, że działo się to wieki temu, jakby upłynęło całe życie. Żadne z nich nie odezwało się słowem.

Zamierzała go stanowczo odprawić, skoro tylko dojadą do celu, powie­dzieć mu, by został w dorożce i wracał do Bedwyn House. Jednak gospo­da Pod Żółtodziobem i Kotłem była tak duża, a jej brukowane podwórko tak hałaśliwe i ruchliwe, że poczuła oszołomienie. Nie zaprotestowała, gdy pułkownik wysiadł, wyjął jej torbę i pomógł jej wysiąść, a potem skie­rował się w stronę drzwi, przez które wychodziło i wchodziło najwięcej ludzi. Dorożka odjechała. Pewnie zapłacił za przejazd z góry.

Weszła za nim do gospody i stała przy drzwiach, podczas gdy pułkow­nik rozmawiał z mężczyzną za kontuarem. Gospoda była o wiele bardziej zatłoczona i hałaśliwa niż hotel Pulteney i działała na nią równie onie­śmielająco. Czuła się jak przerażona, prowincjonalna myszka.

- Wynająłem dla pani pokój - oznajmił pułkownik, podchodząc do niej. - Na drugim piętrze, okna wychodzą na ulicę. Powinno być w nim ciszej niż od strony podwórza.

- Czy pan za niego zapłacił? - spytała.

- Oczywiście - odparł.

- Ile? - Otworzyła torebkę. Zapadła chwila ciszy.

- Nie ma potrzeby - powiedział.

- Wręcz przeciwnie. - Spojrzała na niego. - Ile jestem panu winna? To dzięki panu nie jestem przecież biedna.

Zacisnął zęby. Wyglądał jeszcze bardziej posępnie niż zwykle.

- Dbam o potrzeby mojej żony, gdy jest w moim towarzystwie, ma­dame - odparł.

- Czy także o to, by traktowano ją z szacunkiem? - spytała, zatrzasku­jąc torebkę i schylając się po sakwojaż.

Zacisnął dłoń na jej nadgarstku.

- Jeszcze chwila, a zaczniemy zwracać na siebie uwagę - powiedział. - Jeśli musimy się kłócić, przynajmniej zróbmy to w zaciszu pani pokoju.

- Doskonale potrafię znaleźć drogę do mojego pokoju, jeśli tylko poda mi pan jego numer - odparła. - Nie będę już marnować ani chwili pań­skiego cennego czasu, pułkowniku Bedwyn.

On jednak chwycił jej torbę i poszedł w stronę szerokich drewnianych schodów. Eve pospieszyła za nim drobnym krokiem, z trudem unikając potrącania przez gości i służbę. Wspięli się na drugie piętro i długim kory­tarzem dotarli do drzwi na samym końcu. Otworzył je i przepuścił Eve.

Pokój był niewielki i skromny. W niczym nie dorównywał apartamento­wi w hotelu Pulteney. Znajdowało się tu tylko duże łóżko, komoda, umy­walka i krzesło. Na szczęście były czyste. Wszedł za nią do pokoju i za­mknął drzwi. Hałas częściowo ucichł.

Eve zdjęła czepek i rękawiczki i rzuciła je na komodę, odwracając się do niego plecami.

- Po co pani przyjechała? - spytał. - No tak, wiem, to Bewcastle posta­nowił panią tu przywieźć. Mało kto potrafi oprzeć się jego woli. Jak panią przekonał?

- To nie ma znaczenia - odparła. - Jutro wrócę do Ringwood i nigdy mnie pan już nie zobaczy. Ani ja pana. Nie będę pana już więcej kosztować.

- Kłopot w tym, że nie pamiętam dokładnie, co powiedziałem Wulfowi, gdy zobaczyłem panią w bibliotece. Chyba kazałem mu zostawić pa­nią tam, gdzie była.

Podeszła do okna i oparła obie dłonie na parapecie. Na ulicy powóz ciągnięty przez czwórkę koni zwolnił i skręcił na podwórze gospody.

- Powiedział pan, że nie chce mnie pan tutaj - przypomniała mu. - To całkiem zrozumiałe. Ja też nie chcę tutaj przyjeżdżać. Zgodnie z naszą umową mieliśmy przebywać ze sobą tylko wtedy, gdy będzie to absolutnie konieczne.

Usłyszała, że postawił jej torbę na podłodze. Nie chciała patrzeć na nie­go. Wyglądał zbyt groźnie, by mogła stawić mu czoło w tak małym po­mieszczeniu.

- Użyłem niewłaściwych słów - tłumaczył się. - Nie chciałem, by tak zabrzmiały.

- I powiedział pan też, że ma pan prawo, by rozkazywać swojej żo­nie - ciągnęła nieubłaganie, odwracając się w końcu, by spojrzeć na niego oskarżycielsko. - To było wstrętne, pułkowniku. Pobraliśmy się za obo­pólną zgodą. Rozstaliśmy z intencją, by więcej się ze sobą nie kontakto­wać. Nigdy nie poruszaliśmy kwestii pańskiej władzy nade mną, ponie­waż faktycznie nie jestem pana żoną. Pułkownik zacisnął szczęki i zmrużył oczy.

- Może właśnie na tym polegał nasz błąd, madame - powiedział.

- Jaki błąd?

- Że zdecydowaliśmy się na tylko formalne małżeństwo - odparł. - Na­wet jeżeli przyjdzie nam spędzić resztę życia w separacji, dopóki jesteśmy razem, powinniśmy być prawdziwym małżeństwem. Wtedy nie toczyliby­śmy tej idiotycznej dyskusji, czy pani rzeczywiście jest moją żoną, czy nie, czy powinienem płacić pani rachunki, czy mam prawo rozkazywać swoje­mu bratu, by zostawił panią w spokoju. Może powinniśmy byli doprowa­dzić do tego, by dzień naszego ślubu skończył się tak, jak zwykle to bywa?

Patrzyła na niego z pałającymi policzkami. Nie mogła znaleźć słów, by wyrazić oburzenie. Brakło jej tchu, krew boleśnie pulsowała w jej wnę­trzu, czuła miękkość kolan.

- To byłoby niewłaściwe - odpowiedziała. - Żadne z nas tego nie chciało.

- Niewłaściwe? Pani jest kobietą, a ja mężczyzną - rzekł szorstko. - Kilka tygodni temu wzięliśmy ślub. Kobieta i mężczyzna, zwłaszcza jeśli są małżeństwem, nawzajem zaspokajają swoje potrzeby. Nigdy pani nie czuła takich potrzeb?

Przesunęła językiem po wargach i przełknęła ślinę. Miała wrażenie, że w pokoju zabrakło powietrza.

Westchnął zniecierpliwiony i podszedł do niej, omijając łóżko. Oparła się mocno plecami o parapet i chwyciła go obiema rękami. Stanął przed nią w rozkroku i ujął jej głowę swymi dużymi dłońmi. Zamknęła oczy, gdy mocno, boleśnie przycisnął twarde wargi do jej ust. Jednak niemal natychmiast ucisk zelżał, gdy otworzył usta i przesunął językiem wzdłuż jej warg, wywołując ich mrowienie, a także pulsowanie niżej, między jej udami. Pieszczotą zachęcał ją do odpowiedzi.

Gdy rozchyliła wargi, wsunął głęboko język i badał czubkiem wnętrze jej ust. Przesunął rękę, by przytrzymać jej głowę od tyłu.

Pierwszą jej myślą było, że dopuszcza się zdrady. Ale wobec kogo? Puł­kownik Bedwyn był jej mężem, a ona jego żoną. Jeśli teraz nie zrobi tego z nim, to już nigdy z nikim. Wraz z tą myślą pojawiło się rozpaczliwe pragnienie. Przesunęła dłońmi po jego ramionach. Były bardzo szerokie i dobrze umięśnione. Czuła to mimo grubego munduru. Odwzajemniła po­całunek, przechylając głowę, szerzej otwierając usta i dotykając jego języ­ka swoim. Przyznała się w końcu przed sobą, że go pożąda.

Ogarnęła ich namiętność. Zsunął dłonie, jedną ręką obejmując ją w talii. Drugą rozpostarł na jej pośladkach i przyciągnął ją mocno do siebie. Brakło jej tchu. Czuła dotyk jego skórzanych butów, twardych, umięśnionych ud i męskości. Objęła go za szyję i przywarła do niego całym ciałem, roz­paczliwie pragnąc znaleźć się jeszcze bliżej...

Gdy uniósł głowę, by spojrzeć jej w oczy, jego twarz z orlim nosem była jak zwykle posępna. Powinna wywołać w niej przerażenie, może nawet lekką odrazę. A Eve czuła jedynie silne podniecenie, zwłaszcza gdy w je­go oczach pod ciężkimi powiekami dostrzegła namiętność równie wielką jak jej własna.

- Skonsumujemy nasze małżeństwo w tym pokoju - oznajmił. - Jeśli tego nie chcesz, powiedz mi zaraz. Nie zamierzam ci niczego rozkazywać.

Tego nie było w umowie. Gdy zawierali ślub, było dla nich jasne, że to małżeństwo jedynie z nazwy i rozstaną się natychmiast po ceremonii. W tej chwili nie pamiętała, jakie mieli ku temu powody. Przypomni je sobie później, gdy zacznie myśleć bardziej racjonalnie. I znienawidzi siebie, je­śli teraz ulegnie pożądaniu. Ale właściwie dlaczego miałaby siebie niena­widzić? Jeśli istniał jakiś powód, to absolutnie nie mogła go sobie przypo­mnieć. Przecież byli mężem i żoną.

- Chcę tego - powiedziała, zdziwiona, jak gardłowo zabrzmiał jej głos. Jednak prawie natychmiast powstrzymała go gestem. - Ale najpierw muszę ci coś wyznać.

Uniósł pytająco brwi.

- Nie jestem dziewicą.

Znieruchomiał i przez dłuższą chwilę patrzył jej w oczy, a ona z przera­żeniem wsłuchiwała się w echo własnych słów. Nigdy nie przypuszczała, że będzie musiała mu to powiedzieć.

- Cóż - odezwał się w końcu cicho. - Może to i dobrze. Dla mnie to też nie jest pierwszy raz.

A potem zapomnieli o wszystkim, ogarnęło ich szaleństwo.

Obrócił się, nie wypuszczając jej z objęć, i jedną ręką ściągnął narzutę z łóżka. Rozpiął guziki jej płaszcza i odrzucił go na bok. Pociągnął ją na łóżko, zdjął jej pantofle i pończochy i podwinął jej suknię do góry, powy­żej bioder, gdy uniosła je z materaca. Usiadł na chwilę na łóżku, by ściąg­nąć buty. Zdarł z siebie kurtkę munduru, wywracając ją na drugą stronę. Rozpiął bryczesy i opadł na nią.

Leżał na niej całym ciałem. Był tak ciężki, że pozbawiał ją tchu. Wsunął pod nią ręce i uniósł ją lekko do góry, a potem wszedł w nią jednym moc­nym, płynnym ruchem. Z trudem złapała oddech. Był wielki i bardzo twardy. Wypełniał ją aż do bólu.

Objęła go ciasno rękami i uniosła nogi, by otoczyć nimi jego biodra. Usłyszała własny jęk.

Przeniósł ciężar ciała, opierając się na łokciach, i niemal natychmiast zaczął się w niej poruszać, wsuwając się i wysuwając raz po raz, mocno, w szybkim rytmie. Zupełnie odruchowo podążyła za nim, w tym samym tempie rozluźniając i zaciskając mięśnie głęboko w swym wnętrzu. Sły­szała ciężkie, zdyszane oddechy ich obojga, czuła śliską wilgoć tam, gdzie łączyły się ich ciała. Czuła zapach jego wody kolońskiej, męskości i cze­goś jeszcze, co było takie podniecające, trudne do określenia.

Przejmujące napięcie, które czuła od samego początku, skupiło się właśnie tam, gdzie poruszali się w tak rozkosznym zapamiętaniu. Wkrótce przerodzi­ło się w pragnienie i ból, który, mimo wszystko, był przyjemny. Powoli ogar­niał całe jej ciało, promieniując falami z jej wnętrza, z punktu, w którym się złączyli. Stawał się nie do zniesienia. Ale właśnie w chwili, gdy to pomyślała gdy krzyknęła wszystko w niej pękło, jakby gdzieś głęboko w niej coś wybuch­ło. Zamiast bólu pojawił się cudowny, wszechogarniający spokój.

Wydał z siebie chrapliwy pomruk i znów opadł na nią całym ciężarem. Poczuła jak wytryskuje w niej strumieniem żaru. Skórę miał gorącą i wil­gotną od potu. Podobnie jak ona.

Zsunął się z niej, ale nie rozluźnił uścisku. Leżeli twarzą w twarz, pa­trząc sobie w oczy.

To pułkownik Bedwyn, pomyślała bez sensu. Stanął jej przed oczami taki, jakim zobaczyła go po raz pierwszy w saloniku w Ringwood - wyso­ki, potężny i groźny. Była jednak zbyt zmęczona, by pojąć to, co się właś­nie stało. By zrozumieć, dlaczego było to takie rozkoszne. Nigdy dotąd nie czuła takiego zmęczenia. Powieki jej opadły.

Zasypiając, zastanawiała się, czy będzie tego wszystkiego żałować, gdy się obudzi. Albo czy on będzie żałował. Na pewno oboje tego pożałują.

* * *

Na dziedzińcu gospody Pod Żółtodziobem i Kotłem trwał nieustanny ruch dyliżansów i powozów. Pasażerowie, gościć i służący wchodzili i wychodzili z gospody energicznie, z wielkim hałasem. Ciągle ktoś do kogoś krzyczał, zamiast podejść bliżej i normalnie rozmawiać. Ten radosny zgiełk Aidanowi zawsze kojarzył się z Anglią. Tęsknił za nim, gdy przebywał na kontynencie.

Siedział razem z żoną w jadalni przy kolacji. Wrzawa wokół sprawiała, że inni goście nie słyszeli ich rozmowy. Zachowywali się wobec siebie uprzejmie, jak dobrze wychowani nieznajomi. Niezbyt wnikliwemu obserwatorowi mogło się wydawać, że nie spotkali się nigdy przedtem. Bedwyn zastanawiał się jednak, czy lekki rumieniec na policzkach jego żony, nabrzmiałe usta i lekko opuchnięte powieki nie wskazują na to, że nie­dawno wstali z łóżka, gdzie kochali się bez pamięci. Ciągle nie mógł uwierzyć, że to się stało. Że oboje tego pragnęli.

- Jak dzieci zareagowały na pani wyjazd? - spytał. - Nie bała się pani ich zostawić?

- Nie - odparła. - Ale niechętnie wyjeżdżałam. Przewidywałam, że nie będzie mnie kilka tygodni. Dzieci są bezpieczne i pod dobrą opieką. Chy­ba nie bały się tak jak poprzednim razem. Ciocia Mari lubi się nimi zajmo­wać. Właśnie zaczęła uczyć Becky robić na drutach. Niania Johnson i Thelma są dla nich bardzo dobre. Często przychodzi wielebny Puddle, a one za nim wprost przepadają.

Bedwyn od początku był wzruszony jej przywiązaniem do sierot, który­mi wcale nie miała obowiązku się zaopiekować. Jednak dopiero gdy się z nią ożenił, w pełni zrozumiał, że te dzieci są dla niej całym światem, że gdyby ich nie było, zapewne inaczej zareagowałaby na jego propozycję.

- A pani ciotka ma się dobrze? - spytał.

- Tak, dziękuję. Ucieszyła się, że zdecydowałam się pojechać do Lon­dynu. Mimo że, słysząc jej walijski akcent, książę krytycznie zlustrował ją przez monokl. - Roześmiała się.

- Dlaczego postanowiła pani przyjechać? - zapytał ponownie. - Wiem, że Bewcastle potrafi być bardzo przekonujący, ale nie wygląda pani na kobietę łatwo ulegającą czyjejś woli.

Bawiła się łyżeczką.

- Przekonał mnie, że jeśli nie przyjadę, zostanie pan potępiony przez towarzystwo - wyznała.

- Nie dbam o opinię towarzystwa.

- Nieprawda. - Zmarszczyła brwi. - Pan zawsze robi to, co należy, na­wet kosztem samego siebie. Nasze małżeństwo jest tego dowodem. Gdy­by w towarzystwie uznano, że poślubił mnie pan pod wpływem impulsu, a teraz się mnie wstydzi, uznano by pana za człowieka bez honoru. Takie plotki wyrządziłyby panu wielką krzywdę.

Przyznał w duchu, że ona chyba ma rację.

- Więc przyjechała pani, by mnie uratować - powiedział. - Stałem się dla pani kolejną ofiarą losu, wymagającą pomocy.

Podniosła na niego wzrok i lekko zacisnęła usta w budzącym się na nowo gniewie.

- Przyjechałam, by zrobić dla pana to, co pan zrobił dla mnie - odparła. - Ze względu na mnie został pan w Ringwood i na nudnej wiejskiej zabawie, ponieważ uznał pan za konieczne, by moi sąsiedzi widzieli nas razem, okazujących sobie wzajemny szacunek. Zgodnie z naszą umową nie był mi pan nic winien, a jednak pan to zrobił. Przyjechałam, by się odwdzię­czyć.

- Ale dla pani będzie to oznaczało zmianę trybu życia na dłużej.

- Spodziewałam się, że potrwa to kilka tygodni - odparła. - Może na­wet miesiąc. Według słów księcia miałam się poddać starannym przygoto­waniom pod okiem pańskiej ciotki.

- Ciotki Rochester?

- Tak. - Nadal bawiła się łyżeczką. - Nie jestem damą z urodzenia, a tylko dzięki odpowiedniej edukacji. Urodziłam się i większą część życia spędziłam na prowincji, wśród ludzi wywodzących się ze szlachty, ale nie aspirujących do wyższych sfer. Nie znam się na najnowszej modzie i wielkopańskich obyczajach. Nie potrafię się obracać w lepszym towarzystwie. I nie wiem, czego oczekuje się po żonie dziedzica książęcego tytułu. Miałam się nauczyć, jak zaprezentować się przed królową, nie ośmieszając się przy tym, i jak wystąpić na balu w Bedwyn House, nie tracąc zimnej krwi i nie popełniając przy tym jakiejś okropnej gafy. A potem miałam towarzyszyć panu na wszystkich uroczystościach z okazji zwycięstwa, zachowując się jak na lady Bedwyn przystało.

Nie zdziwiła go nuta goryczy w jej głosie.

- I przypuszczam, że wszystko to Wulf powiedział pani, nie przebiera­jąc w słowach - odezwał się.

- Nie lubię go - odparła. - Moje uczucie wobec niego to więcej niż niechęć. Ale doceniam jego szczerość. Mówi to, co myśli.

- Jeśli chodzi o to, co stało się na górze... Potrząsnęła głową.

- To nieistotne. Może faktycznie powinniśmy byli to zrobić, żeby przy pieczętować nasz związek. I nie mogę przecież udawać, że nie było mi przyjemnie. Nie wracajmy już do tego.

Od dawna nie miał kobiety. Poprzednim razem było to gdzieś w Hiszpa­nii, przed zimową przeprawą armii Wellingtona przez Pireneje, zanim jesz­cze jego znajomość z panną Knapp rozwinęła się w coś, co dawało mu nadzieję na wspólną przyszłość. Nie mógł jednak udawać, że posiadł swo­ją żonę tylko dlatego, by zaspokoić wściekły głód kobiety. Tak jak powie­działa, było to przypieczętowanie ich związku. I najwyraźniej miało się na tym wszystko skończyć.

- Pani dyliżans odjeżdża o siódmej rano - przypomniał.

- Tak. - Zdjęła serwetkę z kolan i położyła na stole obok talerza. - Powinnam się wcześnie położyć spać. To był bardzo długi dzień.

- Proszę mi pozwolić, bym odwiózł panią do domu - odezwał się. - Wynajmę dla pani osobny powóz. Będzie pani o wiele wygodniej niż w dy­liżansie.

- Nie, dziękuję.

- To będę pani towarzyszył w podróży dyliżansem. Potrząsnęła głową.

Patrzył na nią poirytowany. Jak mógł jej pozwolić podróżować samej? Do diabła, przyjechała tu ze względu niego. Niech piekło pochłonie tego przeklętego Bewcastle'a.

- Nie spodobałoby się tu pani - rzekł. - Życie w Bedwyn House, sezon towarzyski i cała reszta...

- Nie oczekiwałam, że będzie mi się podobało - odparła. - Nie przyje­chałam, żeby się bawić.

- Nie zdołałaby pani znieść Bewcastle'a, ciotki Rochester, nawet Freyji i Alleyne'a. Nigdy by sobie pani z nimi nie poradziła, nie sprostałaby ich oczekiwaniom.

- Nie? - Spojrzała na niego, marszcząc brwi. - Nigdy?

- Przepraszam za fatygę, na którą została pani narażona. I za to, że cze­ka panią kolejny dzień męczącej podróży. W domu, w Ringwood, będzie pani szczęśliwsza. Tutaj nigdy nie zdołałaby pani opanować wszystkich zasad życia towarzyskiego.

- Nie?

- Przynajmniej nie na tyle, by zadowolić Bewcastle'a. Albo ciotkę Ro­chester. Mają niezwykle wygórowane wymagania.

- A pan nie, pułkowniku? Pochylił się ku niej lekko.

- Chyba już dawno uświadomiliśmy sobie, że pochodzimy z dwóch różnych światów - powiedział. - Żaden z nich nie musi być lepszy od drugiego. Po prostu są inne. Skłaniając panią do przyjazdu, Bewcastle mylił się. Zostając tutaj, czułaby się pani nieszczęśliwa. To, co z łatwością przychodzi mnie, Bewcastle'owi albo mojej siostrze, dla pani może być bardzo trudne. To nie...

Ale ona już go nie słuchała. Wstała, odsuwając krzesło. On również wstał, unosząc pytająco brwi.

- Pułkowniku Bedwyn, niech pan wezwie dorożkę - poleciła. - Natychmiast wracam do Bedwyn House. Nie ma czasu do stracenia. Muszę się przygotować na prezentację przed królową, na bal i liczne obowiązki towarzyskie, takie jak oficjalna kolacja w Carlton House.

Patrzył na nią przez długą chwilę. Mimo że odezwała się cichym tonem i wyglądała na zupełnie spokojną, by niepotrzebnie nie zwracać na siebie uwagi reszty gości w jadalni, widział, że jest okropnie zła.

- To chyba nie najmądrzejszy wybór, madame.

- Więc będzie pan musiał użyć swojej mężowskiej władzy, pułkowniku, i kazać mi wrócić do domu - odparła z uporem i cichą groźbą, unosząc do góry podbródek. - Proszę, niech pan to zrobi, a wtedy ja z przyjemnością otwarcie się panu sprzeciwię. Wezwie pan dorożkę czy ja mam to zrobić?

Do diabła, czy to, co zaczęli trzy tygodnie temu, nigdy się nie skończy? Aidan odszedł bez słowa, w duchu odpowiadając sobie na zadane pytanie. Nie, nigdy. Dopóki żyją.

Przypuszczał, że poszła na górę, żeby zabrać torbę, podczas gdy on zaj­mie się wezwaniem dorożki. Nie obejrzał się jednak, by to sprawdzić.

12

Jeden z lokajów stojących w holu Bedwyn House poinformował pułkow­nika, że jego rodzina nie wstała jeszcze od kolacji. Aidan oznajmił mu, że w takim razie poczekają w salonie. Ujął Eve pod rękę i skierował się z nią ku schodom. Służący dyskretnie odkaszlnął.

- Zdaje się, że jego książęca mość planuje spędzić wieczór poza do­mem, milordzie. - A lady Freyja i lord Alleyne wybierają się do teatru.

- W takim razie przeszkodzimy im w kolacji - oświadczył pułkownik ostrym tonem. - Niech Fleming nas zapowie.

Lokaj nieco uniósł brwi, ale był to jedyny znak, że ma własne zdanie w tej sprawie. Odwrócił się i poprowadził ich za sobą. Eve, trzymana przez pułkownika pod rękę, starała się oddychać głęboko, miarowo, by się uspo­koić. Gniew i determinacja, które niecałe pół godziny temu skłoniły ją do wyjścia z gospody Pod Żółtodziobem i Kotłem i do tego, by wsiadła do czekającej dorożki, stopniowo ją opuszczały. Zaczynało jej brakować od­wagi. Pułkownik przez całą drogę nie wypowiedział ani słowa i miał strasz­nie ponurą minę.

Służący zapukał do drzwi jadalni. Otworzył starszy lokaj, któremu szepnął słówko i zawrócił w kierunku holu. Tamten tylko uniósł brwi i zaanonsował:

- Lord Aidan Bedwyn i lady Bedwyn. - Po czym odsunął się, by prze puścić ich w drzwiach.

Jadalnia była długa i wysoka. Większą jej część zajmował stół. Eve po­raziła wspaniałość tego miejsca. Zauważyła złocenia i kryształowy żyran­dol, zwisający z sufitu ozdobionego malowidłami, porcelanę, kryształowe kieliszki i srebrne nakrycia, połyskujące na stole w blasku świec. Ale, szczerze mówiąc, jej uwagę przyciągnęła przede wszystkim trójka ludzi siedzą­cych przy stole. Księcia Bewcastle już poznała. Przystojny człowiek po lewej stronie był najwyraźniej jego młodszym bratem. Dama po prawej ręce księcia miała burzę jasnych loków, kontrastujące z nimi bardzo ciem­ne brwi, opaloną cerę i charakterystyczny, rodzinny nos. Wszyscy troje ubrani byli w stroje wieczorowe i wyglądali dokładnie tak, jak Eve wy­obrażała sobie arystokrację - dumni i wyniośli. Obaj dżentelmeni wstali.

- O! - zdziwił się książę, sięgając po monokl.

- Lady Bedwyn? - spytał młody człowiek. Dama tylko patrzyła na nią z uniesionymi brwiami.

- Mam zaszczyt przedstawić lady Bedwyn, moją żonę - powiedział pułkownik. - Madame, oto lady Freyja Bedwyn, starsza z moich sióstr i lord Alleyne Bedwyn, najmłodszy brat.

Lady Freyja uniosła brwi jeszcze wyżej i obejrzała Eve od stóp do głów, boleśnie jej uświadamiając, że strój podróżny, który miała na sobie, choć schludny i czysty, nie był modny ani uszyty z odpowiedniego materiału. I na pewno nie nadawał się na wieczór.

- Aidan, ty diable! - zawołał lord Alleyne. Zaśmiał się i wydał się Eve jeszcze przystojniejszy niż na początku. Obrzucił ją spojrzeniem z góry na dół, równie bezceremonialnie jak jego siostra, ale z uśmiechem w oczach.

- Czy to się stało dzisiaj ?

- Szczerze mówiąc, prawie trzy tygodnie temu - odparł pułkownik. - Za specjalnym pozwoleniem.

Lord Alleyne podszedł do nich.

- A więc zanim jeszcze przyjechałeś do Lindsey Hall - powiedział, patrząc na Eve. - I nie pisnąłeś nam o tym nawet słowem. Zachodzę w gło­wę, dlaczego. - Roześmiał się ponownie i wykonał przed Eve przepisowy ukłon. - Sługa uniżony, lady Bedwyn.

- Lordzie Alleyne - szepnęła Eve, dygając.

- Och, możesz darować sobie tego lorda. Mów do mnie Alleyne. Jak mamy się do ciebie zwracać? Aidanie, chyba nie będziesz się upierał, by traktować twoją żonę z przesadną formalnością, skoro jest naszą bratową, co?

- Mów do mnie Eve - powiedziała.

- Eve. - Uśmiechnął się szeroko. - Czy skusiłaś go jabłkiem? Dlaczego nasz brat ukrywał cię przed nami?

Jego uśmiech z bliska wydawał się niejednoznaczny. Czy lord Alleyne starał się być wobec niej przyjazny i braterski, czy też z niej szydził? Na pewno zadawał trudne pytania.

- Spóźniłeś się na kolację, Aidanie - zauważył książę ze swego miejsca u szczytu stołu.

- Zdążyliśmy już zjeść.

- Aha - powiedział książę. - Ale napijecie się z nami wina. Alleyne, posadź lady Bedwyn obok siebie.

A więc nie zamierzał komentować faktu, że wróciła. Eve oparła rękę na ramieniu lorda Alleyne'a. Usiadła na wskazanym miejscu przy stole, czu­jąc, jak ogarnia ją panika. Pułkownik powiedział wcześniej, że pochodzą z dwóch różnych światów. Chyba raczej z różnych wszechświatów.

- Jak widzę, dla Wulfa nie jest to niespodzianką - rzekł lord Alleyne, gdy Eve usiadła, a on przysunął jej krzesło bliżej stołu. Dostaliśmy po nosie, Free. Nie dopuszczono nas do tajemnicy. Zatajono przed nami najsmakowitszą rodzinną plotkę.

- Lady Bedwyn, czy wolno spytać, kogo właściwie Aidan poślubił - odezwała się lady Freyja z chłodną wyniosłością, gdy pułkownik usiadł obok niej. - Nie wydaje mi się, byśmy się już spotkały. Czy nasze rodziny się znają? A może znamy pani nazwisko ze słyszenia?

- Jestem pewna, że nie - odparła Eve, patrząc w pełne pogardy oczy szwagierki.

- Moja żona to panna Morris z Ringwood Manor w Oxfordshire - wy­jaśnił pułkownik. - Od śmierci ojca jest właścicielką posiadłości ziem­skiej. Kapitan Morris, jej brat, był oficerem w moim pułku, służył razem ze mną w Hiszpanii. Przypadł mi przykry obowiązek zawiadomienia jego bliskich, że poległ w bitwie.

- Och, Eve, przyjmij wyrazy współczucia! - powiedział lord Alleyne.

- I zakochaliście się w sobie od pierwszego wejrzenia - skomentowała jego siostra, spoglądając szyderczo na Eve. - Jakie to romantyczne. Mor­ris? Chyba nigdy nie słyszałam tego nazwiska.

- Zdziwiłabym się, gdyby je pani już słyszała. - Eve uśmiechnęła się. - Mój ojciec, zanim ożenił się z córką właściciela kopalni, był górnikiem.

A zatem linia frontu została wyznaczona, pomyślała Eve, gdy szwagierka bez żadnego komentarza odwzajemniła jej uśmiech. Cóż, pułkownik Bedwyn ostrzegał ją przed tym. Mogła mieć pretensje wyłącznie do sie­bie.

- Córka górnika. - Lord Alleyne zachichotał. - Musiała to być wielka miłość. Aidan zawsze skrupulatnie przestrzegał konwenansów. Nie potrzebuje też cudzego majątku, bo sam ma wystarczająco wielki. Wiedziałaś o tym, Eve?

Eve nie była pewna, czy polubi Alleyne'a. Nie wiedziała, jak traktować jego dobry humor, tak różny od chłodu całego rodzeństwa.

- Lady Bedwyn - rzekł książę, gdy lokaj nalał czerwonego wina do stojącego przy niej kryształowego kieliszka - jutro po śniadaniu będzie pani towarzyszyć Aidanowi i mnie podczas wizyty, którą złożymy markizie Rochester.

- Dobrze, wasza miłość - odpowiedziała. Podjęła decyzję. Musi się jej trzymać.

- Ciotka Rochester? - Lord Alleyne skrzywił się teatralnie. - Chcesz rzucić Eve lwu na pożarcie, Wulf?

- Lady Bedwyn, czy to ciotce Rochester zostanie powierzone zadanie odpowiedniego przygotowania pani? - spytała lady Freyja.

- Zdaje się, że ma wprowadzić mnie na dwór i przedstawić królowej - odparła Eve. - A także udzielić mi rad i wskazówek, jak mam się zacho­wywać w świecie pułkownika Bedwyna przez najbliższych kilka tygodni, zanim nie wrócę do domu, by żyć własnym życiem.

- Ciotka Rochester jest w stanie sprostać każdemu wyzwaniu - oświad­czyła lady Freyja. - Nawet najtrudniejszemu.

- Co do tego wszyscy się z tobą zgadzamy, Free - powiedział Alleyne, unosząc kieliszek w toaście na cześć siostry. - W końcu przygotowała twój debiut w towarzystwie, prawda? A świat się nie zawalił.

Spojrzała na niego z gniewną pogardą.

- Musisz przyznać, Freyjo, że to celny strzał - rzucił książę od niechcenia. Wstał z kieliszkiem w ręce. - Wznieśmy toast na cześć lady Eve Bedwyn, najnowszego członka rodziny Bedwynów.

W jego oczach ani głosie nie było ciepła. Pozostali również powstali, unieśli kieliszki w górę i wypili, ale tylko Alleyne patrzył na Eve. Tylko on się uśmiechnął i... mrugnął do niej.

Pułkownik stał sztywno, z surową, kamienną twarzą. Mimo woli Eve przy­pomniała sobie dzisiejsze popołudnie, tę godzinę, którą spędzili razem w łóż­ku w gospodzie Pod Żółtodziobem i Kotłem. Czy to naprawdę się wydarzyło? Zdawało się, że to był tylko dziwny, niesamowity sen. Czy ten człowiek na­prawdę mógł być tamtym mężczyzną? Żołądek ścisnął się jej z niepokoju.

* * *

Gdy następnego ranka przybyli do markizy Rochester, jeszcze nie opu­ściła buduaru. Tak poinformował Bewcastle'a jej lokaj. Zrobił to z należ­nym księciu szacunkiem, ale też z pewnym wyrzutem. Nie była to odpo­wiednia pora, by nawet tak wysoko postawiona osoba jak książę Bewcastle składała wizyty towarzyskie.

- Zechce pan poczekać w różowym salonie, wasza miłość? Milordzie? - spytał lokaj tonem sugerującym, żeby jednak wynieśli się stąd i wrócili dopiero o bardziej przyzwoitej godzinie. Zerknął na Eve i najwyraźniej uznał ją za niegodną uwagi.

Bewcastle już kierował się szybkim krokiem w stronę salonu.

- Przynieś nam coś do picia - rozkazał.

Aidan posadził żonę na sofie i stanął za jej plecami. Wulf podszedł do okna i obserwował, co się dzieje na ulicy. Mniej więcej po dziesięciu mi­nutach, w ciągu których bez słowa popijali przyniesione napoje, podwój­ne drzwi salonu otworzyły się na oścież. Lokaj odsunął się na bok i do środka wkroczyła markiza, ubrana i uczesana na poranną wizytę. W pra­wej ręce trzymała lorgnon na długiej rączce. Używała tego przedmiotu, odkąd Aidan pamiętał, choć zapewne podobnie jak Wulf cieszyła się do­skonałym wzrokiem. Na każdym palcu miała pierścienie z drogimi ka­mieniami.

- Bewcastle! - zawołała. - Tylko ty masz czelność przychodzić z wizy tą o tak barbarzyńskiej godzinie. To nieładnie z twojej strony. Wybieram się właśnie na spotkanie jednego z komitetów dobroczynnych, a wiesz jak ściśle przestrzegam punktualności. O, coś takiego! - Uniosła lorgnon do oczu. - Przyprowadziłeś ze sobą Aidana. Gdzie twój mundur, chłopcze? Jeśli chcesz się ze mną pokazywać na mieście, będziesz musiał go włożyć. To najlepszy moment, żeby pochwalić się bratankiem w szkarłatnym mundurze pułkownika. Muszę przyznać, że z każdym rokiem wyglądasz coraz bardziej dystyngowanie. Ile to już lat minęło od chwili, gdy widzieliśmy się ostatni raz? Dwa? Trzy? Cztery? W moim wieku czas upływa tak szybko, że rok wydaje się nie dłuższy niż tydzień. Kim jest ta kobieta?

- Ciociu - Aidan ukłonił się jej - mam przyjemność przedstawić ci moją żonę, lady Eve Bedwyn. Moja...

Nie dane mu było dokończyć prezentacji.

- A to ci dopiero! - krzyknęła ciotka, taksując Eve przez lorgnon od stóp do głów. - Z czyjego to pokoju do nauki ją wykradłeś? Czyją była guwernantką?

- Moja żona mieszka w Ringwood Manor w Oxfordshire. W należącej do niej posiadłości.

- Gdzieś ty ją do licha znalazł? - spytała.

Ciotka Rochester była znana z tego, że mówi bez ogródek. To, co u każ­dej innej osoby zostałoby uznane za niewybaczalne grubiaństwo, w przy­padku córki księcia i żony markiza uchodziło za ekscentryczność.

- Przyjechałem do Ringwood Manor z wiadomością o śmierci w bitwie pod Tuluzą kapitana Morrisa, jej brata - wyjaśnił.

- A ona, jak mniemam, rozpłakała się żałośnie na tej twojej szerokiej piersi, zaczęła się użalać, jak będzie teraz samotna - dodała ciotka zjadli­wie. - Jak tylko przekroczyłeś jej próg, z miejsca zwąchała fortunę, której właściciel jest na dodatek durniem.

- Ależ ciociu! - Aidan zacisnął ręce za plecami i spiorunował ją wzrokiem. Na Boga, gdyby była mężczyzną, już by leżała na wznak na perskim dywanie i liczyła gwiazdy na suficie. - Naprawdę nie mogę ci pozwolić, byś...

Ale i tym razem nie dane mu było dokończyć.

- Nie jestem ani głucha, ani niema - powiedziała cicho jego żona i wstała. - Ani umysłowo niedorozwinięta. Nie podoba mi się, że mówicie o mnie w trzeciej osobie. Nie znoszę też, gdy się mi ubliża. Zechce pani przyjąć do wiadomości, madame, że mam spory majątek. Może to uspokoi pani obawy, że jej bratanek padł ofiarą kobiety, której chodziło tylko o jego bogactwo. Mój ojciec ciężko pracował jako górnik, ożenił się z córką właściciela kopalni, odziedziczył po niej kopalnię i dzięki usilnym staraniom jeszcze po mnożył fortunę. Jestem dumna z niego i z mojego dziedzictwa.

Celowo mówiła z wyraźniejszym niż zwykle śpiewnym akcentem.

- Jesteś Walijka! - krzyknęła ciotka, jakby oskarżała Eve o jakąś straszną zbrodnię.

- Ciociu, jesteś winna mojej żonie przeprosiny - rzekł Aidan sztywno. Ciotka w odpowiedzi wybuchnęła śmiechem.

- Zuchwały szczeniak!

- Nie przyprowadziłem jej tutaj, by ją obrażano.

- Usiądź - rozkazała nagle ciotka. - Siadajcie oboje! Ty też, Bewcastle, i opuść ten monokl. Twoje sztuczki nie działają na mnie.

Nikt z nich nawet nie drgnął.

- A więc przez was opuszczę spotkanie mojego komitetu - powiedziała ciotka Rochester. - Chociaż nigdy nie zaniedbuję swoich obowiązków wobec tych, którzy w życiu mieli mniej szczęścia ode mnie. Usiądźcie i powiedzcie, czemu zawdzięczam ten zaszczyt. Podejrzewam, że nie przyszlibyście tutaj we dwóch, gdyby chodziło tylko o przedstawienie mi lady Eve Bedwyn.

Eve usiadła. Aidan zajął miejsce obok niej. Bewcastle pozostał przy oknie.

- Lady Bedwyn musi być przedstawiona na dworze i należycie wpro­wadzona do towarzystwa - wyjaśnił książę. - Poza tym otrzymała zapro­szenie na oficjalną kolację w Carlton House z udziałem dygnitarzy z całej Europy. Ty ją do tego przygotujesz, ciociu.

- O, doprawdy? - spytała wyniośle. - Jesteś bardzo pewny swego, Wulfricu.

- Tak - odparł. - Lady Bedwyn musi nabrać ogłady, a nikt w rodzinie nie poradzi sobie lepiej niż ty.

Ciotka Rochester przyglądała mu się przez lorgnon.

- Trzeba ją będzie zabrać do dobrej krawcowej - ciągnął Wulf. - Po­trzebuje całej nowej garderoby. Stanowczo musi zrzucić żałobę. W sza­rym nie jest jej do twarzy.

- Dlaczego nie jest w czerni? - spytała ciotka. - Przecież jej brat poległ niedawno.

- Przekazał przez Aidana, żeby nie nosiła po nim żałoby. Ale nawet gdyby tego nie zrobił, wymagałbym, żeby porzuciła ją na czas debiutu w towarzystwie - wyjaśnił Bewcastle. - Weźmiesz ją pod swoje skrzydła, ciociu?

- Wygląda na to, że nie mam wyboru. - Ciotka Rochester westchnęła. - To będzie ciekawe wyzwanie. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się wprowa­dzać do towarzystwa córki walijskiego górnika. - Zwróciła lorgnon na Eve, która w trakcie oględzin siedziała spokojnie, choć Aidan obawiał się, że lada moment zerwie się na nogi i zażąda, by ją stąd zabrać. - Przynaj­mniej ma niezłą figurę i ładną buzię. Ale oczywiście trzeba będzie coś zrobić z jej włosami.

Bewcastle i ciotka Rochester znów rozmawiali o niej w trzeciej osobie, trochę tak, jakby była przedmiotem. Aidan może by jej i współczuł, gdyby sama nie była sobie winna. Niech przekona się, do czego popchnęła ją urażona duma. Po raz kolejny uświadomił sobie, jak niewiele wie o kobie­cie, z którą się ożenił. Czy już dziś każe mu zawieźć się do gospody Pod Żółtodziobem i Kotłem?

Ku ich zdziwieniu Eve przerwała monolog ciotki.

- Jeśli spodoba mi się to, co zostanie zaproponowane, madame, pozwo­lę zmienić sobie fryzurę - powiedziała. - Jeśli chodzi o moje stroje i spo­sób zachowania, będę pani wdzięczna za pomoc i rady, madame, dopóki nie nauczę się decydować sama, co jest właściwe, a co nie. Może jednak powinnam uspokoić pani najgorsze obawy i zapewnić ją, że pułkownik Bedwyn nie wyciągnął mnie prosto z kopalni. Otrzymałam wychowanie i edukację odpowiednią dla damy.

- No, no - rzekła ciotka. - Aidanie, ożeniłeś się z kobietą, która ma pazurki.

- Tak, ciociu - przyznał.

- Niech lepiej nie pokazuje ich przy mnie. Musi też pamiętać, że po angielsku należy mówić, a nie śpiewać. Nie dotyczy to oczywiście chórzystek, ale damy raczej nie śpiewają w chórze.

- To walijski akcent, ciociu - odparł.

Akcent, który bardzo mu się podobał, jeśli nawet Eve używała go z roz­mysłem, żeby rozdrażnić jego krewnych.

Bewcastle odezwał się charakterystycznym dla siebie łagodnym tonem, zanim ich rozmowa zdołała przerodzić się w kłótnię.

- Lady Bedwyn, zgadza się pani zatem oddać w ręce lady Rochester? - spytał. - Zapewniam panią, że to najlepsze rozwiązanie.

- Dziękuję, wasza miłość - odparła chłodno Eve. - Zgadzam się. Dzię­kuję, madame.

Aidan w linii jej podbródka dostrzegł upór, na co wcześniej nie zwrócił uwagi.

- Jeśli to wszystko cię przerasta, powiedz mi, a ja natychmiast zabiorę cię do domu, do Ringwood - zaproponował. - Nie będę cię do niczego zmuszał. Tego nie było w naszej umowie. Nie pozwolę też, by ktoś inny cię zmuszał.

- Nigdzie nie pojadę - odparła, patrząc mu spokojnie w oczy.

- Ależ oczywiście, że pojedziesz, moja mała - zaprotestowała ciotka, znów z lorgnon przy oczach. - Niezwłocznie pojedziesz ze mną do mojej krawcowej. Wulfricu, Aidanie, możecie już iść. No, idźcie sobie! Kto jest twoją krawcową, dziewczyno? Przypuszczam, że jakaś prowincjonalna nieznana szwaczka.

- Tak - zgodziła się Eve. - Moja ciotka, a ja jej pomagam.

Aidan wstał i spojrzał na Bewcastle'a, który ukłonił się z rezerwą obu damom i wyszedł przed nim z pokoju.

* * *

Pomysł, że panna Benning, znana krawcowa, u której ubierała się lady Ro­chester, odwoła wszystkie spotkania z klientkami umówione na następnych kilka dni, wydał się Eve niedorzeczny. Cóż z tego, że chciała zamówić dla niej stroje na prezentację na dworze i inne towarzyskie okazje na resztę sezonu?

Wkrótce jasno uświadomiła sobie, że markiza Rochester była naprawdę bardzo ważną personą. Dzisiaj dodatkowo miała jeszcze poparcie księcia Bewcastle'a. A Eve była żoną dziedzica jego tytułu. Była też rzadką klient­ką, o jakiej marzą wszystkie krawcowe, potrzebującą całej garderoby. Ani jeden ubiór z tych, które przywiozła ze sobą do Londynu, nie nadawał się na debiut w wyższych sferach. Panna Benning rzuciła jedno spojrzenie na suknię podróżną, którą Eve miała na sobie, i zgodziła się z markizą.

We trzy oglądały żurnale, wybierając modele sukni porannych, popołu­dniowych, wieczorowych, balowych, podróżnych, spacerowych i do jaz­dy konnej, płaszczy, pelis... Lista robiła się coraz dłuższa ku rosnącemu przerażeniu Eve. Gdy próbowała protestować, markiza zwróciła jej uwagę, że jeśli nawet zamierza przebywać w mieście tylko przez trzy czy cztery tygodnie, nie może się pokazać dwa razy w tym samym stroju. Takie skąp­stwo źle by świadczyło o Aidanie.

Kolejną, niezwykle ważną kwestią była jej suknia dworska na prezenta­cję przed królową. Eve dowiedziała się, że królowa Charlotte ma dosyć surowe poglądy, jeśli chodzi o to, co jest właściwym strojem dla damy na jej salonach. Modne obecnie luźne suknie z wysokim stanem nie były do­zwolone. Suknia galowa musiała mieć szeroką spódnicę z krynoliną i gor­set. Obowiązywały do niej strusie pióra i wstążki, a całość była w stylu, który wyszedł z mody jakieś dwadzieścia lat temu. Suknia musiała też mieć obfity tren długości dokładnie trzech metrów. Eve zastanawiała się, czy ktoś na dworze czołga się od damy do damy z miarką w ręce. I jaki los czekał tę biedną istotę, której tren okazał się o centymetr za długi albo za krótki? Banicja z dworu i towarzyski ostracyzm do końca życia?

Należało wybrać materiały, kolory i dodatki. Konieczne było zdjęcie miary, niekończącej się miary, z każdego niemal fragmentu jej ciała.

Z początku wszystko to było zadziwiające, podniecające i wręcz oszała­miające. Potem stopniowo stało się nudne i męczące. Na każdym etapie odbywały się długie dyskusje. Na szczęście panna Benning zgodziła się ze zdaniem Eve w kwestii koloru. Jak powiedziała lady Rochester, jasne pa­stelowe odcienie podkreślą delikatną cerę, ładne oczy i lśniące włosy lady Bedwyn. Ale też zgodziła się z markizą, że suknia dworska powinna mieć bardziej zdecydowany kolor, gdyż na dworze suknia była o wiele ważniej­sza niż ubrana w nią osoba. W większości przypadków Eve udało się prze­konać obie panie w kwestii dotyczącej materiałów. Wolała lekkie, gładkie tkaniny zamiast wzorzystych aksamitów. Została jednak prawie całkowi­cie zlekceważona przy wyborze kroju. Kreacje przylegające do figury albo odsłaniające dekolt czy kostki napełniały ją przerażeniem. Będzie się w tym czuła półnaga! Powiedziano jej jednak, że właśnie taki styl jest ostatnim krzykiem mody. A dla wyższych sfer moda była czymś świętym.

Na żadnym z materiałów i modeli nie było ceny, ale łatwo zgadnąć, ile to wszystko może kosztować. Była naprawdę bardzo bogata, jednak jej oj­ciec mimo ogromnych aspiracji, by wejść w wyższe sfery, nigdy nie tole­rował ekstrawagancji. Ona też nie. Zawsze żyła skromnie. A teraz na zale­dwie kilka tygodni tyle strojów!

Czy Percy zdawał sobie sprawę, jakie będą konsekwencje jego ostatnich słów skierowanych do dowódcy? Przypomniała sobie, jak arogancko i bez­litośnie książę Bewcastle potraktował jej pragnienie, by ze względu na pamięć brata ubierać się w stonowane kolory. Książę powiedział, że gdy­by nawet Percy nie wyraził takiego życzenia, on żądałby od niej zrzucenia żałoby na kilka następnych tygodni. Dla niego Percy był nikim. Ona też w ogóle się nie liczyła.

- Jak na kogoś, kto będzie miał całą garderobę uszytą przez rozchwyty­waną pannę Benning, nie wygląda pani zbyt radośnie, lady Bedwyn - za­uważyła markiza późnym popołudniem, gdy wychodziły z pracowni.

- Czuję po prostu zmęczenie, madame - powiedziała Eve. - Nie jestem do tego wszystkiego przyzwyczajona.

- Powinnaś była o tym pomyśleć, zanim zdecydowałaś się wyjść za mąż za dziedzica księcia Bewcastle'a - rzekła lady Rochester, wsiadając do powozu.

To była kropla, która przepełniła czarę. Stojąca w progu Eve zawahała się, a potem odwróciła się do panny Benning.

- Jeśli chodzi o moją suknię dworską... - zaczęła. Panna Benning zamieniła się w słuch.

13

Po obiedzie Aidan poszedł na górę do złotego apartamentu, który zajmowali z żoną, Eve siedziała w salonie przy sekretarzyku. Uniosła gło­wę i wyjaśniła, że pisze do rodziny w Ringwood. Domyślił się, że ma na myśli ciotkę, dwójkę osieroconych dzieci... zapewne też guwernantkę i jej dziecko, zapalczywą gospodynię, przygłupiego stajennego oraz całą resztę osobliwych domowników, których zgromadziła wokół siebie. Nie zdzi­wiłby się, gdyby przesyłała serdeczne pozdrowienia nawet temu parszy­wemu kundlowi.

Usiadł w głębokim fotelu i przyglądał się jej, zastanawiając, czy nie wrócić na dół po jakąś książkę. Nie był przyzwyczajony do bezczynności. Freyja wyszła na proszoną kolację. Eve po obiedzie zostawiła go w towa­rzystwie braci, by mogli się napić porto. Alleyne jednak wkrótce potem poszedł do klubu White'a, by spotkać się z przyjaciółmi i razem z nimi wybrać na bal. Wulf wychodził w sobie tylko znanym celu. Aidan podej­rzewał, że brat zamierzał odwiedzić kochankę. On też mógł pójść z Alleyne'em do klubu. Na pewno spotkałby tam licznych znajomych, z którymi przyjemnie spędziłby kilka godzin.

Jego żona ze względu na niego zdecydowała się zostać w Londynie. Oczywiście nie mogła nigdzie wychodzić, dopóki nie zostanie oficjalnie przedstawiona w towarzystwie. Aidan bębnił palcami po oparciu fotela.

Obserwował, jak osuszyła i złożyła list, odłożyła go na bok, przeszła przez pokój, usiadła na sofie i wyjęła robótkę. Nie spojrzała na niego ani razu.

- Pan mnie peszy - odezwała się po kilku minutach wyszywania.

- Tak? - Przestał bębnić palcami i spojrzał chmurnie na jej pochyloną głowę. - Dlaczego?

- Pan jest taki milczący - powiedziała. - I cały czas mnie obserwuje. Milczący? A ona nie? Gdy wszedł do pokoju, pisała przy biurku, odwrócona do niego plecami. Czy spodziewała się, że będzie ją zaba­wiał rozmową? A odkąd skończyła pisać, nie odezwała się ani słowem... aż do tej chwili.

- Proszę mi wybaczyć - rzekł. Uniosła głowę.

- Czy pan się w ogóle uśmiecha? - spytała.

Co, do diabła? Oczywiście, że się uśmiechał. Ale czy miał nieustannie szczerzyć zęby, chichotać bez powodu?

- Nigdy nie widziałam, jak pan się uśmiecha. Ani razu.

- Nie mam zbyt wielu powodów do radości - odparł.

- Przykro mi - powiedziała, pochylając się znów nad robótką.

Do diabła! Ona pewnie uzna, że miał na myśli ich małżeństwo i jej to­warzystwo. Ale przecież został z nią w domu. Zarówno wczorajszego wie­czoru, jak i dziś.

- Jestem zabójcą - oznajmił gniewnie. - Zabijanie to mój zawód. Nie ma w tym nic wesołego.

Spojrzała na niego, z igłą uniesioną w powietrzu. Skrzywił się. Do licha, dlaczego to powiedział? Nie myślał tak o sobie już od lat. Nigdy nikomu nie zwierzał się z tych myśli. Zwłaszcza kobietom.

- Czy właśnie w ten sposób pan na siebie patrzy? - spytała. - Jak na zabójcę?

Chciał ją zaszokować. Wytrącić ze spokoju, typowego dla tylu ludzi w Anglii, którym rzeczywistość wojenna wydawała się zbyt odległa.

- Mówi się, że za mundurem panny sznurem - powiedział. - W tej chwili chyba wszyscy w Anglii, nie tylko kobiety, także mężczyźni, uwiel­biają mundury - brytyjskie, pruskie lub rosyjskie. Wszyscy uwielbiają noszących je zabójców.

- Ale przecież walczył pan, by uwolnić kraje i ich obywateli od okrut­nego tyrana. Jest to szlachetny cel, jeśli nawet w trakcie wojny zabił pan iluś tam żołnierzy wrogiej armii.

- Za rok albo dwa zapewne Rosja stanie się wrogiem. Albo Prusy, Au­stria, Ameryka. A Francja będzie naszym sojusznikiem. Wielka Brytania oczywiście zawsze walczy o słuszną sprawę. I zawsze ma po swojej stronie Boga. Wie pani, że Bóg mówi z angielskim akcentem? A ściślej, z wy­twornym akcentem, właściwym angielskim wyższym sferom. Opuściła igłę, ale nadal nie spuszczała z niego wzroku.

- Jestem zabójcą - powtórzył. - Wielką zaletą bycia żołnierzem jest to, że nigdy nie zostanę powieszony za moje zbrodnie. Przeciwnie, będę fetowany i wychwalany pod niebiosa. Damy będą się we mnie kochać, mimo że jestem już żonaty. I mimo że się nie uśmiecham.

Co on, do diabła, wygaduje? Był pełen złości... i zatrważająco bliski łez. Żałował, że nie może zerwać się na nogi i wybiec z pokoju. Wyszedłby przy tym na idiotę. Chciał, żeby ona wreszcie spuściła wzrok i na powrót zajęła się robótką. Nie pamiętał, kiedy ostatnio tak się otworzył przed ludź­mi. Chyba był wtedy jeszcze chłopcem.

- Tak mi przykro - powiedziała w końcu. - Nie miałam pojęcia. Uzna­łam, że ponieważ wygląda pan tak... Czy celowo nie dopuszczamy do sie­bie myśli, jak wygląda rzeczywistość, co się dzieje, gdy jedna armia broni wolności, walcząc z inną? Dlaczego zapominamy, że wojsko składa się żywych ludzi, którzy mogą mieć wyrzuty sumienia? Czy Percy też przeży­wał podobne rozterki? Nigdy o tym nie wspominał.

- Proszę mi wybaczyć. - Wstał i odwrócił się do niej plecami, patrząc na przygotowane do rozpalenia drwa w kominku. - Udzieliłem głupiej odpowiedzi na proste pytanie. Chyba jednak czasem się uśmiecham, ma­dame. A czy widziała pani, by Bewcastle kiedykolwiek się uśmiechał?

Kiedyś się jednak uśmiechał. Dawno, dawno temu. Gdy byli obaj mali, świat wokół nich wydawał im się jednym wielkim, cudownym, magicz­nym placem niekończących się zabaw. Byli wtedy najlepszymi przyjaciół­mi, nierozłącznymi.

Nie pozwoliła mu jednak zmienić tematu.

- Dlaczego pan wstąpił do wojska? - spytała. Westchnął.

- Takie jest przeznaczenie drugiego z kolei syna w arystokratycznej rodzinie - odparł. - Nie wiedziała pani o tym? Pierwszy syn jest dziedzicem majątku, drugi oficerem, trzeci duchownym.

Tyle że Ralfowi udało się uniknąć przeznaczonego mu losu.

- I mimo tego, co pan czuje, spędził pan w wojsku tyle lat. Dlaczego? Przecież nie dla pieniędzy.

- Z obowiązku, madame - odparł. - Poza tym, nie powiedziałem, że zabijanie mi się nie podoba. Stwierdziłem tylko, że zabijanie na co dzień sprawiło, iż nie uśmiecham się z powodu byle błahostki.

Ponieważ nie odpowiedziała, odwrócił się, by na nią spojrzeć. Znów haftowała, chociaż wydawało mu się, że ręka drży jej nieco.

- Jak się udała dzisiejsza wizyta u krawcowej ? - spytał.

Tym razem, ku jego uldze, zgodziła się zmienić temat rozmowy.

- Zamówiłam mnóstwo strojów - odparła. - Chyba nie zdążę wszyst­kich włożyć podczas mojego krótkiego pobytu w mieście. Jednak zarów­no lady Rochester, jak i panna Benning zapewniały, że to absolutne mini­mum potrzebnych ubiorów. Boję się nawet pomyśleć, ile wyniesie rachunek, zwłaszcza jeżeli doliczy się wszystkie dodatki: buty, pióra, wachlarze, ka­pelusze, torebki, chusteczki i tak dalej, i tak dalej.

- Tym nie musi się pani martwić - powiedział. - Jak już pani zauważy­ła, mam dość pieniędzy.

Uniosła wysoko brwi.

- Sama zapłacę rachunki - oświadczyła.

- Jak długo przebywa pani w moim towarzystwie, ja będę panią ubierał i pokrywał wszystkie pani wydatki.

- Nie, nie zgadzam się. - Wkłuła igłę w płótno i odłożyła je na bok. Na policzki wystąpiły jej rumieńce. - W żadnym wypadku, pułkowniku. Je­stem w stanie sama płacić za siebie. Nie chcę nawet słyszeć...

- Madame, ta sprawa nie podlega dyskusji - powiedział, mrużąc oczy. - Jest pani moją żoną.

- Nie jestem. - Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. - Jeśli ma pan ochotę, może się pan zwracać w ten sposób do swoich żołnierzy. Ale nie do mnie. Nie pozwolę się do niczego zmusić, ani panu, ani księciu Bewcastle'owi, ani markizie Rochester. Nikomu. Przyjechałam do Lon­dynu z własnej, nieprzymuszonej woli. I zostałam na własne życzenie, wbrew panu. Sama zgodziłam się, by lady Rochester została moim mento­rem w towarzystwie. Przyjechałam tu nie jako ktoś gorszy od pana, kogo trzeba pilnować, żeby nie zhańbił świetnego imienia Bedwynów, ale jako ktoś panu równy, kto odpłaca się za przysługę, którą wyświadczył mi pan kilka tygodni temu. Sama zapłacę za swoje stroje.

- Nie jest pani moją żoną? - zapytał, ignorując całą resztę jej wywodu. - W księdze parafialnej pewnego kościoła znajduje się zapis, który prze­czy pani słowom w tej kwestii, madame. Ma pani na palcu moją obrączkę. Wczorajszego popołudnia współżyliśmy ze sobą. Być może nasz syn lub córka rozwija się już w pani łonie. Czy twierdzi pani, że to dziecko byłoby bękartem?

Pobladła. Nie przyszło jej do głowy, że mogli począć dziecko. Szczerze mówiąc, jemu też nie, dopóki nie pomyślał o tym ostatniej nocy, gdy pró­bował bezskutecznie zasnąć, sam we własnym łóżku.

- To mało prawdopodobne - powiedziała.

- Ale możliwe.

Był głupcem, ulęgając pożądaniu. Jeśli pojawiłoby się dziecko, byliby na zawsze związani czymś o wiele poważniejszym, bardziej zobowiązują­cym niż zwykły kontrakt małżeński. Nie dopuściłby, żeby jego dziecko rosło bez ojca.

- Nie powinnam była przyjeżdżać - stwierdziła. - Należało oprzeć się perswazji księcia. Czy towarzystwo potępiłoby pana, nie widząc mnie przy pańskim boku?

Wzruszył ramionami.

- Kto wie? - odparł. - Wiele osób uważa Bedwynów za bezdusznych, wręcz okrutnych. Choć każdy, kto choć trochę zna historię naszej rodziny, wie również, że Bedwynowie traktują swoje żony z szacunkiem i kurtu­azją. Pewnie dlatego większość z nas żeni się późno albo wcale.

- Czy zostałby pan w domu, gdyby mnie tutaj nie było? - spytała.

- Prawdopodobnie nie.

- Na pewno nie - rzekła, wstając. - Pójdę się położyć, pułkowniku. Jestem zmęczona. Niech pan spędzi wieczór w towarzystwie braci i sio­stry albo wśród znajomych. Nie musi pan zostawać w domu tylko ze wzglę­du na mnie:

- Jest pani moją żoną.

Roześmiała się cicho, niewesoło i odwróciła się.

- Eve - powiedział. Spojrzała w jego kierunku.

- Jeśli mamy razem spędzić kilka tygodni, chyba musimy zrezygnować z tego oficjalnego „madame” i „pułkowniku”. Mów mi po imieniu - za proponował.

Kiwnęła głową, że się zgadza.

- I może przez ten czas powinniśmy żyć ze sobą jak mąż i żona. Wczoraj było nam dobrze ze sobą. A już wkrótce czeka nas wiele lat wstrzemięźliwości.

Spuściła wzrok, najwyraźniej rozważając to, co zasugerował. Przez cały dzień nie dawało mu to spokoju, że są małżeństwem, że przez następne kilka tygodni będą razem mieszkać w tym apartamencie, że współżyli ze sobą jeden jedyny raz i już nigdy nie będą. Nie wiedział jeszcze, jak się upora z kolejną zasadą Bedwynów - że mężczyźni, jeśli się ożenią, bez­względnie dochowują wierności swoim żonom. Na razie jednak miał przed sobą tych kilka tygodni.

- Oczywiście wtedy szanse poczęcia dziecka wzrosną. - Czuł się w obowiązku jej przypomnieć, choć pewnie sama rozważała teraz tę kwestię.

Podniosła wzrok. To, co zobaczył w jej oczach, wstrząsnęło nim. Pa­trzyła na niego z takim smutkiem...

- Chyba chciałabym, żeby tak się stało - odparła.

Chciała dziecka? Więc mylił się w swoich przypuszczeniach, gdy skła­dał jej propozycję małżeństwa? Nie porzuciła więc jeszcze nadziei, że znajdzie mężczyznę, którego pokocha i poślubi? Pragnęła normalnego życia rodzinnego i dzieci? Przez chwilę zastanawiał się, kim był jej kochanek z przeszłości. Nadal dziwiło go, że w ogóle miała kochanka. Odsunął jed­nak ciekawość na bok. Jeśli chciała wyjść za tamtego mężczyznę, straciła swoją szansę. Kimkolwiek był, nie pospieszył jej na ratunek, gdy tak roz­paczliwie potrzebowała męża.

- Przyjdę zatem dziś do ciebie - powiedział. - Za pół godziny?

- Dobrze - przytaknęła i odwróciła się.

* * *

Mogła być w ciąży. Ta myśl uporczywie dźwięczała jej w głowie jak refren. A jeśli nawet jeszcze w tej chwili nie była, to bardzo prawdopo­dobne, że w nią zajdzie w ciągu tych kilku tygodni, zanim wróci samotnie do Ringwood. Gdy trzy tygodnie temu zgodziła się na pospieszne małżeń­stwo, zamiast czekać na powrót Johna, świadomie zrezygnowała z marzeń o długim, szczęśliwym, rodzinnym życiu. Może teraz spełni się inne jej marzenie.

Zawsze z całego serca pragnęła dzieci. Przypuszczalnie właśnie z tego powodu w wieku dziewiętnastu lat była gotowa przyjąć oświadczyny Joshui, mimo że nie darzyła go romantyczną miłością. Z tego samego powo­du, gdy skończyła dwadzieścia jeden lat, zasugerowała Johnowi, by ujaw­nił ich potajemny, trwający już wtedy rok związek i ożenił się z nią ryzykując gniew rodziców. Przez cztery lata, które upłynęły od tamtej chwili - ostatni rok w całkowitej separacji z Johnem, przebywającym w Rosji - trapiła ją myśl, że traci najlepsze lata, kiedy mogłaby rodzić dzieci.

- Nie, zostaw rozpuszczone, Edith - powiedziała do pokojówki, która zamierzała spleść na noc jej wyszczotkowane włosy. - Czepek nie będzie mi potrzebny.

Spotkały się spojrzeniem w lustrze toaletki. Obie się zarumieniły. Edith odwróciła się, by powiesić w szafie szarą jedwabną suknię, którą Eve przed chwilą zdjęła.

Eve pomyślała że pojawienie się w jej życiu Becky i Davy'ego było naj­szczęśliwszym zrządzeniem losu. Wzięła je do siebie, nie mogąc znieść my­śli, że dzieci nie mają domu i nikt ich nie chce. Wkrótce jednak zaczęła je traktować jak swoje własne. Nadal tak je traktowała. To były jej dzieci. Gdy po wizycie u panny Benning zaczęły objeżdżać sklepy i kupować wszelkie potrzebne dodatki, zirytowała markizę, poświęcając wiele czasu na to, by znaleźć ładny kapelusik dla Becky i porządne buty dla Davy'ego, a potem oczywiście musiała jeszcze kupić marynarską czapeczkę dla Benjamina.

Stawiając świecę na stoliku przy łóżku, Eve pomyślała, że okropnie za nimi tęskni. Dni spędzone bez dzieci wydawały się jej wiecznością. Ale może najbliższe tygodnie obdarzają następnym dzieckiem, niemowlęciem, dzieckiem z jej własnego łona, które będzie ssać jej pierś, które co kilka godzin będzie tulić w ramionach i karmić, by przestało płakać. Ale mają dla siebie tylko tych kilka tygodni. Nie należy zbyt wiele oczekiwać.

Rozległo się pukanie do drzwi. Natychmiast przestała o tym wszystkim myśleć, gdy Aidan, w ciemnoniebieskim brokatowym szlafroku, wszedł do jej sypialni. Był jak zwykle ogromny, ponury i groźny, ale wyglądał też niesamowicie pociągająco. Z pewnością nie był mężczyzną klasycznej urody. Nie mogła się już jednak doczekać, kiedy znów jej dotknie, znów będzie się z nią kochał.

Teraz już wiedziała, co kryło się pod maską tego człowieka. Jego posępność skrywała cierpienie.

Nagle, zupełnie niespodziewanie, poczuła przypływ czułości do niego.

* * *

- Nie daj się namówić ciotce Rochester do obcięcia włosów - powie­dział, podchodząc bliżej i ujmując w palce pasmo jej włosów. - Są piękne właśnie takie.

Miały brązowy kolor, który nie od razu zwracał uwagę tak jak włosy blond, rude czy czarne. Ale były gęste i lśniące, a teraz, gdy zostały roz­puszczone, widział połyskujące w nich miodowe i złote odcienie. Włosy spływały falami na jej ramiona i dalej, aż do połowy pleców. Wyglądała niezwykle ponętnie w skromnej, białej koszuli nocnej otulającej jej dłu­gie, zgrabne nogi. Chciał o niej myśleć z zaangażowaniem nie większym niż to, które czułby w stosunku do kochanki. Jednak idąc do jej sypialni, nie mógł zapomnieć, że jest ona jego żoną. Że to, co miało się między nimi wydarzyć, nie było tylko seksem, ale małżeńskim współżyciem.

Pochylił głowę i pocałował ją. Pachniała różem i mydłem. Jednak zanim zdołał ją mocniej objąć, oparła mu ręce na ramionach i odsunęła się nieco od niego.

- Powiedziałam już wcześniejsze nie pozwolę, by ktokolwiek mnie do czegoś zmuszał, nawet w kwestii włosów - oświadczyła.

- Chyba nie wracamy znów do rachunków za twoje ubrania?

Eve nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak go dotknęła, chcąc sama za nie zapłacić. Westchnęła i pokręciła głową.

- Będziemy się oto spierać jutro.

- To i dobrze - odparł. - Dzisiejszej nocy będziemy się kochać. Powiedz mi, Eve, czy należysz do kobiet, które wstydzą się nagości? Czy zemdlejesz, jeśli cię rozbiorę? I jeśli sam zdejmę szlafrok, zanim zgaszę świece?

Był pod spodem nagi, ale nie chciał jej zmuszać, by na niego patrzyła. Może wolałaby, żeby wszystko odbyło się w ciemności, pod kołdrą? Wczo­raj, gdy doszło do ich zbliżenia, byli prawie kompletnie ubrani.

Potrząsnęła głową.

Rozpiął guziczki z przodu jej koszuli nocnej i od razu ją zdjął. Nie gusto­wał w szczupłych kobietach, ale ona wydała mu się niezwykle piękna. Smukła i gibka, o skórze jasnej i gładkiej jak porcelana. Ładnie zaokrąglona tam, gdzie należało, piersi miała niewielkie, ale jędrne, uniesione ku górze, a sutki różowe, napięte z zimna, a może wskutek skrępowania czy pożądania.

Rozwiązał pasek jedwabnego szlafroka i zsunął go z ramion na podłogę. Był tak potężny, że zawsze musiał uważać, by nie zrobić krzywdy kobie­cie. Miał na ciele blizny po licznych ranach, co mogło nie spodobać się Eve. Przyznała jednak, że było jej wczoraj z nim dobrze. Nie będzie się teraz przed nią zasłaniał.

Dotknął jej ramion i znów pocałował, trzymając w niewielkiej odległo­ści od siebie. Zadrżała. Uniósł głowę i przyglądał się swoim dłoniom, jak zsuwają się w dół i zakrywają jej piersi, ujmują je. Ciemna skóra dłoni i alabastrowe kobiece ciało.

- Są za małe - powiedziała, obserwując jego twarz. Ach tak, więc nie była pewna swojego powabu!

- Za małe? - spytał. - By wykarmić dziecko? Wątpię. By podobać się mężczyźnie? Nie. Zobacz, doskonale mieszczą mi się w dłoniach.

Patrzyła, jak unosi jej piersi do góry, dotyka kciukami nabrzmiałych sut­ków i lekko, rytmicznie naciska. A potem pochylił głowę, wziął sutek do ust i zaczął ssać, pocierając go językiem. Poczuł jak twardnieje i napina się pożądaniem.

- Och! - krzyknęła, wplatając mu palce we włosy. Wygięła się w łuk i przytuliła do niego.

- Lepiej się połóżmy - zaproponował. - Czy nie będzie ci przeszka­dzać, jeśli zostawię zapalone świece? Lubię patrzeć na to, co się dzieje. Zgaszę je jednak, jeśli ci to nie odpowiada.

Zawahała się i z wyrazu jej oczu poznał, że wolałaby ciemność.

- Niech się palą - zdecydowała.

Położyła się na łóżku. On jednak nie opadł na nią od razu, tak jak wczo­raj , gdy oboje byli rozpaleni namiętnością. Nie położył się też obok. Przy­siadł na materacu, rękami szeroko rozsunął jej uda i uklęknął między nimi. Zagryzła wargę i rozłożyła szeroko ręce, kładąc dłonie płasko na przeście­radle. Ujął ją pod kolanami i uniósł jej nogi do góry. Pochylił się nad nią pożerając ją wzrokiem. Przesuwał po niej rękami powoli, dokładnie, z całym doświadczeniem, jakie zyskał przez lata. Pod­niecał ją ulotnymi dotknięciami i delikatnym głaskaniem. Łaskotał, dra­pał, podszczypywał w miejscach, o których wiedział, że są szczególnie wrażliwe i rozpalą jej pożądanie. Leżała nieruchomo z rozrzuconymi na boki rękami, przymkniętymi oczami i rozchylonymi ustami. Odpowiadała żarem, zdyszanym oddechem i cichymi jękami rozkoszy, ale pozostała bier­na. Pieścił ją ustami, językiem i zębami, nie tylko rękami. Przynajmniej jedno nie ulegało wątpliwości. Miała bardzo niewielkie doświadczenie.

Przesunął dłońmi wzdłuż jej smukłych, gładkich nóg, odnajdując na jej sto­pach czułe miejsca. Głaskał je, by jeszcze bardziej ją podniecić. I gdy wsunął ręce między jej uda, poczuł, że jest gorąca i wilgotna. Dotykał jej opuszkami palców i delikatnie pieścił, rozdzielając fałdki jej ciała badając wnętrze. Wsu­nął w nią palec, przyglądając się temu, co robi. Wiedział, że nie może już dłużej czekać. Poczuł, jak zaciska się wokół jego palca i cofnął rękę.

- Jesteś gotowa? - spytał, patrząc jej w oczy. Nie chciał w nią wchodzić bez jej zgody.

- Tak - odparła niskim, zmysłowym głosem, który pozbawił go tchu. Wsunął pod nią ręce i ujął pośladki, unosząc je do góry. Wszedł w nią jednym mocnym pchnięciem. Przywitał go żar, wilgoć i obejmujące go ciasno wnętrze. Zamknął oczy, powoli odetchnął i zmusił się do opanowa­nia. Chciał opaść na nią całym ciężarem, rozładować napięcie własnego ciała kilkoma szybkimi ruchami. Ale przecież rozbudził jej pożądanie, więc najpierw musi ją zaspokoić. Klęczał dalej między jej udami, przy­trzymywał ją rękami za pośladki. Wsuwał się w nią i wysuwał raz po raz tak, by czuła całą jego długość w szybkim, mocnym rytmie. Zapominając o potrzebach własnego ciała, czekał na jej odpowiedź.

Była piękna i bardzo kobieca w tym cielesnym akcie. Słyszał wilgotny rytm tego, co się między nimi działo, czuł pierwotny zapach namiętności, zmieszany z wonią różu i mydła. Przesunęła ręce i ścisnęła go za kolana.

Zaczęła jęczeć, zaciskając się wokół niego, prężąc się w zbliżającym się szczytowaniu. Utrzymał rytm; wbijając się mocno w ciasne, wilgotne wnę­trze, aż rozluźniła się i otworzyła jak kwiat do słońca. Wszedł w nią głęboko ostatni raz i zatrzymał się, czekając aż ona opadnie cała omdlała i zaspo­kojona, i dopiero wtedy wytrysnął w niej nasieniem.

Już prawie spała, gdy chwilę później wysunął się z niej i wstał, by zdmuchnąć świece. Położył się z powrotem obok i przykrył ich oboje koł­drą, wsuwając jej ramię pod głowę. Nie planował spędzić w jej łóżku całej nocy; nigdy nie czynił tak z żadną kobietą. Ale ona zasnęła, on też był zmęczony, a wiedział, że znów jej zapragnie, nim wstanie dzień. W końcu mieli dla siebie tylko kilka tygodni. Powinni w pełni wykorzystać czas, który był im dany.

Już prawie zasypiał, gdy odwróciła się na bok, wtuliła głowę w jego ramię i westchnęła przez sen.

* * *

Aidan przyglądał się Eve, zawiązując pasek szlafroka. Obudziła się, gdy zsuwał ją z siebie na łóżko. Zasnęła na nim, gdy skończyli się kochać po raz trzeci. Żałowała, że już ją opuszcza.

- Która godzina? - spytała.

- Około szóstej - odparł. - Zawsze wstaję wcześnie. Obiecałem Freyji i Alleyne'owi, że wybiorę się z nimi do Hyde Parku na konną przejażdżkę. Śpij.

Konna przejażdżka wczesnym rankiem! Czy jest coś wspanialszego? Wybierał się z bratem i siostrą, nie pomyślawszy nawet, że może i ona chciałaby pojechać. Ale nie miała przecież stroju do jazdy konnej.

- Później chciałbym pójść z Alleyne'em do klubu White'a i na aukcję koni u Tattersalla - powiedział. - Jeśli jednak będziesz mnie potrzebować...

- Nie będę - odparła. - Do prezentacji przed królową zostało tylko cztery dni. Zaraz po śniadaniu zjawi się tu lady Rochester. Jej zdaniem cztery dni to stanowczo za mało czasu, bym nabrała ogłady i nauczyła się poprawnie kłaniać.

Zmarszczył brwi.

- Czy to takie trudne?

- Najwyraźniej tak. Poza tym jest tysiąc innych rzeczy, których muszę się nauczyć. Spędzaj więc czas, jak ci się podoba, Aidanie. Nie czuj się zobowiązany siedzieć w domu ze mną, tak jak wczoraj.

Zobaczyła ulgę na jego twarzy.

- Gdy już zostaniesz wprowadzona do towarzystwa, będziesz wszędzie zapraszana - powiedział. - Wiesz przecież, że właśnie trwa sezon towarzyski, więc dni wypełnią ci wizyty, wyprawy na zakupy, podwieczorki, proszone śniadania, spacery i przejażdżki w parku, pikniki. A każdego wieczoru będziesz chodzić do teatru, na przyjęcia, bale, rauty, koncerty. Ciotka Rochester opowie ci o tym ze szczegółami.

- Tak, ale niepotrzebnie się tym martwisz, Aidanie. Nie będziesz mu siał wszędzie mi towarzyszyć. Widzisz, przynajmniej tyle już wiem o małżeństwach z wyższych sfer. Wystarczy, żebym się pokazywała i była znana jako twoja żona. Już wkrótce oboje uwolnimy się od tej... tej farsy i będziemy mogli żyć dalej własnym życiem.

Zastanowił się nad jej słowami, a potem przytaknął energicznie.

- No to słuchaj poleceń ciotki, a wszystko potoczy się gładko - rzekł. - I słuchaj też rad Wulfa. Zacznij nosić kolorowe stroje, jak tylko twoja nowa garderoba zostanie dostarczona od krawcowej. On ma w sumie rację, w szarym rzeczywiście nie jest ci do twarzy.

Odwróciła się na bok plecami do niego, naciągnęła kołdrę aż na uszy i leżała bez ruchu. Na kilka chwil zapadła ciszą potem usłyszała, jak drzwi gotowalni cicho się otwierają i zamykają.

Dlaczego miała nadzieję, że ta noc coś między nimi zmieni? Głupi, ty­powo kobiecy punkt widzenia. To, co się działo między nimi ostatniej nocy, nie było nawet miłością. Eve zdawała sobie sprawę, że kobiety czę­sto popełniają błąd, myśląc, że czułość w łóżku wynika z miłości. To było tylko fizyczne zbliżenie, zresztą niezwykle przyjemne dla nich obojga. Wiedziała, że wykorzystał całe swe doświadczenie, by odczuła rozkosz. Wybierał się na przejażdżkę z Alleyne'em i Freyja, zamiast zostać z nią. Cały dzień spędzi w klubie White'a i na aukcji koni u Tattersalla. Gdy powiedziała mu, że może wychodzić wieczorami, najwyraźniej poczuł ulgę. Polecił jej słuchać się lady Rochester. I księcia Bewcastle'a.

Czuła, że zaraz się rozpłacze i będzie płakać tak długo, aż zabraknie jej łez.

Zamiast tego chwyciła poduszkę, na której ciągle jeszcze był odciśnięty ślad jego głowy i z całej siły rzuciła nią w drzwi gotowalni.

14

Po prezentacji na dworze, jeszcze tego samego dnia, miał się odbyć bal w Bedwyn House, na którym Eve zostanie oficjalnie przedstawiona towarzystwu jako lady Bedwyn. To książę Bewcastle zdecydował, by wy­dać bal jak najszybciej. Nie pytając nikogo o zdanie, a już na pewno nie Eve, rozesłał zaproszenia, zarządził przygotowania i z właściwą sobie aro­gancją oczekiwał, że wszyscy przyjdą, mimo że zostali zawiadomieni w ostatniej chwili, a tego samego wieczora miało miejsce kilkanaście in­nych ważnych spotkań towarzyskich.

Eve okropnie nie lubiła księcia. Za lady Freyja też nie przepadała. Szwagierka unikała jej, a gdy już znalazła się w jej towarzystwie, traktowała ją z wymownym, chłodnym lekceważeniem. Aidan większość dni spędzał poza domem, wracając wieczorem, by zjeść kolację i spędzić z nią noc. Eve gardziła sobą za to, że z takim utęsknieniem czeka na ich wspólne noce i że czerpie z nich tyle przyjemności. Małżeństwo nie powinno się sprowadzać tylko do współżycia.

Alleyne wydawał się jedyną ludzką istotą w tej rodzinie. To właśnie z nim Eve nauczyła się tańczyć walca. Książę wynajął nauczyciela tańca, zakładając zapewne, że wychowana na prowincji córka górnika nie potrafi nawet odróżnić prawej nogi od lewej. Eve była jednak naprawdę wdzięczna za naukę menueta i walca, których nie tańczyła nigdy dotąd. Gdy któregoś ranka przy śniadaniu wspomniała o lekcjach, Alleyne zaofiarował się, że będzie jej partnerem. Z godną podziwu cierpliwością i niezmąconym humorem ćwiczył z nią wszystkie kroki. Eve doszła do wniosku, że na­prawdę jest miły, chociaż nieco płytki.

Markiza Rochester była wymagającą nauczycielką. Czasami Eve czuła do niej urazę, jak chociażby tego ranka, gdy do Bedwyn House przybył osobisty fryzjer markizy z poleceniem, by obciąć włosy lady Bedwyn krótko, wedle najnowszej mody. Och, jakże oni uwielbiali rozkazywać! A prze­cież mogli spytać ją o zdanie, zadowolić się udzielaniem rad. Ostatecznie Eve doszła do porozumienia z fryzjerem i pozwoliła sobie obciąć włosy na tyle tylko, by poprawić ich wygląd, bez radykalnych zmian.

Eve miała dość rozsądku, by zgodzić się, że potrzebuje wskazówek w pewnych sprawach. Na przykład dotyczących ukłonów. Wbrew przeko­naniu Aidana nie była to prosta sprawa. Należało kłaniać się w różny spo­sób, zależnie od pozycji towarzyskiej osoby i jej wieku. Szczególnie głę­boki ukłon składało się przed królową. Nauczenie się tego dygnięcia tak, by zadowolić lady Rochester, zabrało Eve wiele czasu. A potem należało ją nauczyć, jak ma zbliżyć się do tronu i zachować się w obecności królo­wej. Jeszcze trudniej było oddalić się po zakończeniu audiencji. Trzyme­trowego trenu niestety nie można było przewiesić przez rękę. Nie można też było odwrócić się plecami do Jej Wysokości. Cofanie się z wdziękiem i godnością, bez nadeptywania na własny tren, nie było prostą sprawą.

W pewnej chwili wydawało się to wręcz niemożliwe. Eve śmiała się do rozpuku, gdy przy pierwszych próbach lądowała sromotnie na siedzeniu. Ciotka Aidana nie widziała w tym nic śmiesznego i demonstrowała swoje niezadowolenie.

Eve musiała się nauczyć nazwisk i pozycji towarzyskich wielu osób z wy­ższych sfer. Trzeba było zapamiętać całą tę piramidę hierarchii. Musiała poznać etykietę pierwszego balu z okazji debiutu w towarzystwie. Zapa­miętać, z którym dżentelmenem wolno jej zatańczyć, jeśli poprosi ją o ta­niec, a z którym nie. Nauczyć się odpowiadać na zaproszenia, jakie zaczną nadchodzić, skoro tylko zostanie przedstawiona w towarzystwie. Dzielić je na te, które należało bezwzględnie przyjąć, przyjąć ewentualnie, zależ­nie od innych jej zobowiązań i osobistych upodobań, i te, które należało stanowczo odrzucić. I jeszcze... Och, jak powiedziała Aidanowi, były ty­siące rzeczy, których musiała się nauczyć.

Eve doszła do wniosku, że cały ten świat arystokracji, z jego regułami i wymaganiami, jest strasznie głupi. Ale z drugiej strony, te wszystkie przy­gotowania były też dla niej ekscytującym wyzwaniem. Czasami myślała, że gdyby papa mógł ją teraz zobaczyć, uznałby, że spełnia się marzenie jego życia.

Bardzo jednak tęskniła za domem. Codziennie pisała do Thelmy, jedy­nej poza Nedem Batemanem dorosłej osoby w majątku, która umiała czy­tać i pisać. Ale jej listy były skierowane do wszystkich. Eve wiedziała, że Thelma odczytuje je na głos najpierw cioci Mari, potem niani Johnson i dzieciom, a wreszcie całej służbie. Listy od Thelmy zawierały pozdro­wienia od wszystkich, czasem kilka zdań nagryzmolonych przez Davy'ego i Becky, co nieodmiennie przyprawiało Eve o łzy. Najwyraźniej brakowało im jej, choć ciocia Mari za pośrednictwem Thelmy zawsze nalegała, by Eve została w Londynie z pułkownikiem tak długo, jak zechce, gdyż na razie nieźle sobie bez niej radzą. W wielu listach był wymieniany wieleb­ny Puddle i Eve domyśliła się, że jest on częstym gościem w domu. Ned pisał o gospodarstwie, robotnikach rolnych i wiejskiej szkole. W żadnym z listów nie było wzmianki o Didcote Park i powrocie Johna z Rosji. Eve wolałaby, żeby John wrócił do domu pod jej nieobecność, dowiedział się, że nie dochowała mu wierności, i wyjechał na zawsze. Nie mogła znieść myśli, że będzie musiała stanąć z nim twarzą w twarz.

Czekała na swoją prezentację z podnieceniem, ale przede wszystkim z obawą. Prawie cała jej nowa garderoba została już dostarczona. Suknię dworską od razu zabrała na górę i nie otwierając pudła, schowała w szafie w gotowalni. Za każdym razem, gdy o niej myślała, czuła mdłości.

Ale była też z siebie naprawdę bardzo dumna.

W tym najważniejszym z wszystkich dniu prezentacji przed królową Aidan został rano w domu. Wiedział, że Eve jest zdenerwowana. Nie po­wiedziała mu tego, ale gdy w nocy obudził się w pewnym momencie, zo­baczył, że cała dygocze i szczękając zębami, tuli się do jego ramienia. Powiedziała, że było jej zimno, chociaż nie wyglądała na zmarzniętą. Ca­łował ją, dopóki się nie uspokoiła, po czym odwrócił ją na plecy i kochał się z nią. Trzymał ją potem mocno w ramionach, dopóki znów nie zasnęła. Czasami myślał, że będzie mu brakowało wspólnie spędzanych nocy. Nie chciał jednak teraz się nad tym zastanawiać. Jeszcze przyjdzie na to pora. Podejrzewał, że nie dochowa wierności swojej żonie, choć nad tą nieprzyjemną perspektywą również nie chciał się zastanawiać. Było to sprzeczne z kodeksem rodzinnym. Jak jednak mógł pozostać wierny ko­biecie, z którą ożenił się z obowiązku?

Chodził tam i z powrotem po salonie w ich apartamencie, czekając, aż Eve się ubierze. Od prawie dwóch godzin siedziała zamknięta w gotowalni razem z Edith, tą nie śmiałą pokojówką z Ringwood, jedną z jej ofiar losu. Aidan ze zdziwieniem stwierdził, że sam też jest trochę zdenerwo­wany. Kobiety z jego sfery były do takich okazji przygotowywane od ko­łyski. Eve miała na to niecały tydzień. To wszystko oczywiście była jej wina. Mogła przecież przeciwstawić się Wulfowi i zostać na prowincji. Stanowczo powinna była posłuchać jego rady tamtego dnia w gospodzie Pod Żółtodziobem i Kotłem i wrócić do domu, jak pierwotnie zamierzała. Ale nie. Jego żona była upartą kobietą i chciała wszystko robić po swoje­mu. Kwestię zapłacenia rachunków za jej stroje załatwił, składając osobi­ście wizytę pannie Benning w jej pracowni i regulując z góry wszystkie należności, ku wielkiemu zdziwieniu krawcowej. Wątpił, by Eve już się o tym dowiedziała. W końcu drzwi gotowalni otworzyły się i Aidan ujrzał Eve. Połyskliwa satynowa spódnica i przykrywająca ją krótsza, koronkowa, zostały starannie udrapowane na obręczy. Sztywny gorset odsłaniający dekolt i ramiona mienił się misternym haftem. Satynowy tren spływał jej z ramion na podłogę. Włosy miała zaczesane do tyłu, na czole przepaskę wysadzaną drogimi kamieniami. Z tyłu przepaski spływały długie wstęgi z koronki. W upięte wysoko włosy zostały wsunięte strusie pióra, które chwiały się przy każdym ruchu głowy. Rękaw długiej rękawiczce przytrzymywała tren.

Z dumnie uniesioną głową wyglądała jak królowa. Oczy jej lśniły bun­towniczo.

Od strusich piór aż po czubki lekkich pantofelków była spowita w głę­boką czerń.

- No i co? - spytała, widząc jego spojrzenie.

- Rubinowa czerwień? - Aidan ze zdziwieniem uniósł brwi. Tak po­wiedziała ciotka Rochester, gdy Bewcastle spytał ją o kolor sukni dwor­skiej . - Czyżbym nagle przestał rozróżniać kolory?

- Nie. - Przerzuciła tren przez rękę i weszła do salonu.

- Czy ciotka Rochester wie o tym? - Właściwie nie musiał pytać. Sama jej mina starczyła za odpowiedź. - Bewcastle?

- Nie potrzebuję ich zgody. - Oczy jej zalśniły, jakby szykowała się do batalii, która na pewno ją czeka, skoro tylko zejdą na dół. - Nie, nie wie­dzą. Może twoja ciotka zmieni zdanie i nie zechce mnie wprowadzić do towarzystwa. W ten sposób spełni się twoje życzenie, by się mnie wresz­cie pozbyć.

Aidan wydął wargi i przyglądał się, jak w świetle słońca wpadającym przez okno połyskuje jedwabny haft na jej gorsecie.

- I co o tym sądzisz? - spytała.

- A czy to ważne? - Obejrzał ją powoli od stóp do głów. - Przypusz­czam, że moje zdanie ma jednak znaczenie. Zrobiłaś to, by nas wszystkich zirytować, prawda? By zagrać nam na nosie? By zemścić się za to, że tak arogancko cię potraktowaliśmy? A może, by przypomnieć nam, że twoja fortuna została zbudowana na węglu? Takie gesty nie robią na mnie wra­żenia. Mogłaś po prostu pojechać do domu. Jeśli chcesz, zaraz cię tam zawiozę. Ale szkoda by było zmarnować taką okazję. Zechcesz podać mi ramię?

Pomyślał, że wygląda wspaniale. Po raz pierwszy od niepamiętnych cza­sów miał ochotę szczerze, z całego serca roześmiać się. Przyznał w duchu, że spłatała im wszystkim niezłego psikusa.

Oparła prawą rękę na jego ramieniu, nawet na niego nie spojrzawszy.

Oczywiście wszyscy czekali w holu na dole. Ciotka Rochester, wygląda­jąca groźnie w purpurowej sukni, Bewcastle, Freyja i Alleyne. Na widok Eve, prowadzonej przez Aidana po schodach, odebrało im mowę.

Ciotka odezwała się pierwsza. Zapomniała nawet użyć lorgnon, co świad­czyło, jak głęboko była wstrząśnięta.

- Co to ma znaczyć? - zapytała, a jej pierś uniosła się oburzeniem pod okrytym purpurą gorsetem.

- Spóźniłam się? Bardzo przepraszam, jestem gotowa, madame.

- A gdzie jest suknia dworska, którą zamówiłyśmy u panny Benning?

- To właśnie ta suknia, madame - powiedziała Eve, szeroko otwierając oczy i robiąc niewinną minę. - Jeśli się pani dobrze przyjrzy, z pewnością zauważy pani, że to prawie dokładnie to samo, co zamówiłyśmy.

Prawie. Aidan ze zdziwieniem stwierdził, że świetnie się bawi. Przechy­trzyła ich wszystkich. Nie docenili tej prowincjonalnej myszki.

- Ta suknia jest czarna! - zagrzmiała ciotka, stwierdzając to, co i tak wszyscy widzieli.

- Tak, madame. Poleciłam pannie Benning zmienić jej kolor.

- Niewątpliwie lady Bedwyn zaraz nam wyjaśni, dlaczego tak zrobiła, ciociu - rzekł Bewcastle bardzo cichym, uprzejmym tonem, który nie wróżył nic dobrego.

Eve zdjęła rękę z ramienia Aidana. Zorientował się, że przygotowała się na tę chwilę. Nic dziwnego, że ostatniej nocy tak się rzucała na łóżku!

- Wasza miłość, kapitan Percival Morris, mój brat, był mi tak samo drogi, jak drodzy są panu pańscy bracia - powiedziała głosem równie cichym jak Wulfa, choć dało się w nim teraz słyszeć wyraźne drżenie. - A może nawet droższy, bo ja go kochałam. Nawet jeśli prosił mnie, bym nie nosiła po nim żałoby, nie mogę ubierać się w kolorowe stroje. Przy tej okazji chcę uczcić pamięć brata i dlatego wystąpię w czerni podczas najważniejszej, jak mi to pan wielokrotnie powtarzał, ceremonii w moim życiu. Dzisiaj stanę przed królową, a moje małżeństwo zyska aprobatę towarzystwa i rodziny Bedwynów. Dzisiaj składam też hołd mojej rodzinie, Morrisom.

- Brawo! - szepnął Alleyne, z wesołym błyskiem w oku. Bewcastle uniósł monokl do oka i obejrzał Eve od stóp do głów.

- Należy mieć nadzieję, lady Bedwyn, że ta przemowa nie opóźni zbytnio pani odjazdu - stwierdził w końcu. - Jej Wysokość nie znosi, gdy każe się jej czekać. - Odwrócił się i odszedł w kierunku biblioteki.

Ciotka Rochester, kipiąc oburzeniem, skierowała się do drzwi, nie ode­zwawszy się nawet słowem. Aidan ponownie podał żonie ramię.

Sporo czasu zajęło im usadowienie Eve w powozie tak, by nie zgnieść jej krynoliny i strusich piór i nie podeptać trenu. Gdy powóz wreszcie odjechał, Aidan wszedł do domu. Zauważył, że drzwi do biblioteki pozo­stały uchylone. Zatem Wulf go oczekiwał. Świetnie! Przeszedł przez hol energicznym krokiem i wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi.

Bewcastle siedział za biurkiem. Nic nie pisał, tylko bawił się gęsim pió­rem.

- Słuchaj, Wulf, nie pozwolę byś beształ Eve - oświadczył Aidan. - Przyjechała tu wbrew sobie, ponieważ przekonałeś ją, że jej obecność jest niezbędna, by uratować mój honor. Została, ponieważ nie chciała uchodzić za tchórza. W milczeniu znosiła to, jak nasza rodzina demonstruje wyższość nad córkami prostych górników. Ciężko pracowała nad uzupeł­nieniem luk w swojej edukacji, by móc się swobodnie obracać w towarzy­stwie. I zrobiła to wszystko kosztem samej siebie, rezygnując z opłakiwa­nia brata, którego niewątpliwie kochała. Jej dzisiejsze zachowanie jest przejawem buntu. Ale też wyraża szczery smutek. Nie będę jej tego zabra­niał. Nie potępiam jej, bez względu na to, jak fatalnie wypadnie jej pre­zentacja na dworze. I nie pozwolę, żebyś ty ją potępił. Absolutnie nie po­zwolę, Wulf. Bewcastle nie poruszył się, tylko dalej głaskał pióro.

- Czy ja rzeczywiście nikogo z was nie kocham? - spytał w końcu, wpatrując się w pióro, jakby nie usłyszał nawet jednego słowa z wygło­szonej przez brata tyrady.

- Co? - Aidan spojrzał na niego zdziwiony.

- Powiedziała, że jej brat był jej równie drogi, jak mnie drodzy są moi bracia - powtórzył Bewcastle. - A może nawet droższy, bo go kochała. Aidanie, czy ja żadnego z was nie kocham? - Podniósł w końcu wzrok, w którym widać było niezwykłą u niego konsternację. - Ani swoich sióstr?

Jeśli nawet Bewcastle kiedykolwiek wątpił w siebie, to stanowczo nigdy tego nie okazywał. Od chwili, gdy skończył dwanaście lat.

- Czy nie kochałem cię, upierając się, by kupić ci patent oficerski, gdy skończyłeś osiemnaście lat, chociaż błagałeś mnie bym tego nie robił? - spytał Bewcastle. - Czy nie kochałem Freyji, zabraniając jej zaręczyć się z Kitem Butlerem, gdyż był tylko drugim synem, a nie dziedzicem? Czy nie kocham Morgan, upierając się, by pozostała w domu, dopóki nie skon czy osiemnastu lat i nalegając, by za rok przyjechała tu na cały sezon i za debiutowała w towarzystwie, mimo że ona tego nie chce? Czymże jest miłość? Nie pamiętam, czy kiedykolwiek ją czułem. Człowiek o mojej pozycji nie może sobie na nią pozwolić.

Aidana ogarnęło ogromne zakłopotanie. Jako chłopcy byli najbliższymi przyjaciółmi, ale potem to się zmieniło. Z tego, co Aidan wiedział, Bew­castle nie miał bliskich przyjaciół. A przecież byli braćmi.

- Sądzę, że robisz to, co twoim zdaniem jest dla nas najlepsze - powie dział Aidan.

Niestety im samym nie zawsze to odpowiadało. Miłość? Sam też nie­wiele wiedział o miłości. Znał tylko obowiązek.

- Miałem nadzieję, że twoje małżeństwo będzie udane - odezwał się Bewcastle. Jego głos brzmiał już tak jak zwykle.

- To nie jest złe małżeństwo - odparł Aidan.

- Nie? - Brat spojrzał na niego. - Sypiasz z nią? Aidan powstrzymał go gestem.

- Nie twoja sprawa, Wulf.

- Chyba jednak tak - zaoponował Bewcastle. - Aidanie, jesteś moim dziedzicem, a skoro ja nie planuję się ożenić, miałem nadzieję, że obowią­zek spłodzenia potomka spadnie na ciebie.

- Nawet gdyby Eve urodziła dziecko, w dodatku chłopca, byłby to nie tylko mój syn, ale także jej. Dziedziczyłby zatem zarówno Ringwood, jak i, w drugiej kolejności, tytuł księcia Bewcastle'a - odparł Aidan. - Jestem przekonany, że dla Eve to pierwsze dziedzictwo byłoby ważniejsze. Poza tym to ona wychowywałaby dziecko, a nie ty.

- Ani ty - dodał Wulf. Uciął gestem dalszą dyskusję, zanim Aidan zdą­żył zareagować. - Nie będę komentował czarnej sukni. Szczerze mówiąc, w czerni jest jej o wiele bardziej do twarzy niż w szarym. Dzisiaj wieczo­rem musi jednak zrezygnować z obu tych kolorów, Aidanie. Ufam, że tego dopilnujesz. Ożeniłeś się z upartą kobietą.

Aidan powstrzymał się od odpowiedzi.

- Muszę zająć się pewnymi sprawami w sali balowej - rzekł Bewcastle, wstając. - Zbierzemy się w salonie na powrót lady Bedwyn.

I wszyscy posłusznie spełnią życzenia księcia. Aidan pomyślał, że wła­śnie Eve udało się zrobić szczelinę w pancerzu Bewcastle'a, sprawić, że na krótką chwilę stał się bezbronnym człowiekiem. Więc nawet Wulf cza­sami wątpił w sens swego życia, w wybory, których dokonał?

* * *

Gdy Eve wróciła z pałacu St. James, czuła się tak wyczerpana, że naj­chętniej natychmiast zamknęłaby się w swoim apartamencie, zwłaszcza że wieczorem czekał ją bal. Niestety, markiza Rochester wysiadła razem z nią z powozu i Eve musiała jej towarzyszyć do salonu, gdzie, jak poin­formował je lokaj, czekano na nie z podwieczorkiem.

Z dala od nierealnej atmosfery pałacu, gdzie wszyscy byli ubrani podob­nie do niej, Eve znów miała wrażenie, jakby brała udział w jakiejś maska­radzie. Przewiesiła długi tren przez lewą rękę i ruszyła w kierunku scho­dów. Aidan zszedł im na spotkanie.

- A więc jednak jakoś to przeżyłyście? - zapytał, podchodząc. Spoglą­dał to na ciotkę, to na Eve i trudno było stwierdzić, czy jest zły, czy nie. Gdyby Eve kilka razy nie przekonała się, że jest on wrażliwym człowie­kiem, mogłaby uznać tę obojętną maskę za jego prawdziwą twarz.

- A dlaczego nie miałybyśmy przeżyć? - spytała ciotka, gdy podał im obu ramię.

Powoli weszli po schodach, a potem skierowali się do salonu. Eve bar­dzo się cieszyła, że moda na krynoliny dawno minęła.

- No, Bewcastle, sprawa załatwiona - oświadczyła ciotka Rochester, energicznie wchodząc do salonu. - Nie ma nic bardziej męczącego niż oficjalna prezentacja na dworze. Ścisk był okropny, czekałyśmy w nie­skończoność. Dziękuję Bogu, że do przedstawienia została mi jeszcze tyl­ko Morgan. Gdy ona i Freyja wyjdą za mąż, niech ten obowiązek przypad­nie ich teściowym.

- Możliwe, ciociu, że lady Bedwyn oszczędzi ci kłopotu i za rok sama zaprezentuje Morgan królowej - rzekł książę i spojrzał na Eve, podnosząc monokl do oka.

Ze względu na krynolinę i tren Eve trudno było usiąść. Aidan pochylił się więc nad nią, by jej pomóc. Spotkali się spojrzeniem.

- Wygląda na to, że królowa nie kazała zaciągnąć pani do Tower i ściąć za wystąpienie w czarnej sukni, lady Bedwyn - odezwała się lady Freyja.

- Eve, czy ktoś z tego powodu zrobił awanturę? - spytał Alleyne.

- Nie. - Eve zauważyła, że wszyscy patrzą na nią wyczekująco. - Nikt.

- No, możesz spokojnie opowiedzieć im całą historię - zaproponowała markiza.

- Czekałyśmy wraz z innymi damami w długiej galerii przez całą wieczność - powiedziała Eve. - W końcu zostałyśmy wezwane. Jeden z dworzan poprawił mi tren, drugi wziął ode mnie wizytówkę i oznajmił moje nazwisko Jej Wysokości, siedzącej z wielkim dostojeństwem na tronie. Podeszłam, dygnęłam, pocałowałam ją w rękę i wycofałam się bez żadne go potknięcia.

Teraz to wszystko wyglądało jak historyjka z książki dla grzecznych dziewczynek. Oto ona, Eve Morris, córka górnika, dygnęła przed królową siedzącą na tronie i pocałowała ją w rękę! Już sobie wyobrażała zachwyt cioci Mari i jej prośby, by wciąż na nowo o tym opowiadać. Na pewno przejdzie to do rodzinnej legendy. Będzie miała jutro o czym pisać w liście do domu.

Książę Bewcastle patrzył na nią wyniośle. Aidan stał przy jej krześle z rękami założonymi za plecy. Twarz miał jak zwykle bez wyrazu. Alleyne wydawał się rozbawiony, a lady Freyja nieco zawiedziona.

Markiza Rochester cmoknęła zniecierpliwiona.

- Gdyby to było wszystko, nie namawiałabym cię, byś o tym opowiadała - stwierdziła. - Tyle to i Freyja zrobiła. I każda inna młoda dama z wyższych sfer po skończeniu siedemnastu czy osiemnastu lat. Jak wiadomo, królowa prawie nigdy nie odzywa się do damy, która jest jej przedstawiana.

- Odezwała się ? - Freyja uniosła brwi.

Eve nie wiedziała, że jest to tak niespotykane.

- Jej Wysokość pochyliła się do mnie i spytała, po kim noszę żałobę - wyjaśniła. - Odpowiedziałam, że po bracie, który zginął w bitwie pod Tuluzą. Uśmiechnęła się do mnie bardzo życzliwie i pochwaliła, że miłość do brata była dla mnie ważniejsza niż pokusa, by wystąpić w pięknym stroju w obecności królowej.

- I wspomniała, że cały kraj okrył się żałobą po śmierci jej brata zaled­wie kilka miesięcy wcześniej - dodała lady Rochester.

Alleyne zaśmiał się.

- Na Jowisza, mistrzowskie posunięcie - oświadczył. - Eve, będziesz podziwiana w całym towarzystwie.

- Wygląda na to, że dobrze się pani spisała, lady Bedwyn - przemówił książę. - I jednocześnie uczciła pani pamięć kapitana Morrisa. A teraz, Freyjo, czy w końcu nalejesz nam herbaty? Czy też pozwolisz, by ostygła w imbryku?

Eve popatrzyła na Aidana, który odwzajemnił spojrzenie. Nie odezwał się ani słowem, tylko odwrócił się i odszedł, by przynieść jej herbaty. Za­stanawiała się, czy zgadza się on z chłodną i z pewnością skąpą pochwałą, wygłoszoną przez jego brata. Czy go rozgniewała? Upokorzyła? Zraniła? I czy miało to dla niej jakiekolwiek znaczenie?

Tak. Chyba jednak miało.

Piła herbatę, podczas gdy wszyscy wokół niej rozmawiali. Potem za su­gestią księcia wstała, by udać się do swoich pokoi i odpocząć przed wie­czornymi obowiązkami. Miał ją odprowadzić Aidan, ale lady Freyja ode­zwała się pierwsza:

- Pójdę z panią na górę, lady Bedwyn.

Eve spojrzała na nią zaskoczona. Przez ostatni tydzień szwagierka nie uczyniła nic, by się do niej zbliżyć. Zanim Eve opuściła salon, dygnęła przed lady Rochester. Oczywiście nie tak głęboko jak przed królową, ale stosownie do jej wieku i wysokiej pozycji w towarzystwie.

- Dziękuję pani, madame, za to, co pani dziś dla mnie zrobiła - powie działa.

Markiza spojrzała na nią przez lorgnon.

- Lady Bedwyn, myślę, że już czas, by zwracała się pani do mnie „ciociu” - odparła.

- Dziękuję, ciociu Rochester. - Eve uśmiechnęła się do niej. Gdy wchodziły po schodach, Freyja niosła tren Eve.

- To wszystko jest wstrętne - stwierdziła. - Cały ten idiotyczny rytuał kłaniania się królewskiej mumii, z upodobaniem ubierającej się w stylu, który wyszedł z mody w ubiegłym stuleciu.

Wstrętne? Idiotyczny rytuał? Mumia? No, no.

- Ale za to będę miała tyle ciekawych rzeczy do opowiadania, gdy wró­cę do domu - odparła Eve.

- To był wspaniały żart - dodała lady Freyja. - Nigdy nie zapomnę tej chwili, gdy ujrzeliśmy panią dziś rano. Widziała pani ciotkę Rochester? A Wulfa? Nawet mnie opadła szczęka. A Aidan miał jeszcze bardziej niż zwykle kamienną twarz. Przyznaję, to był strzał w dziesiątkę. Gratuluje.

- Zrobiłam to dla mojego brata - powiedziała Eve, gdy Freyja puściła jej tren i obie ruszyły szerokim korytarzem w stronę złotego apartamentu.

- Naprawdę? - spytała lady Freyja. - Ale to chyba nie jedyny powód. Myślę, że równie istotna była chęć utarcia nam nosa. Zrobiła to pani w szczególnie efektowny sposób i szczęśliwym zrządzeniem losu wyszła pani z tego zwycięsko. Wykazała się pani wielką odwagą. Gdyby kilka miesięcy temu królowej nie zmarł brat, pewnie nie spojrzałaby na panią tak łaskawym okiem.

Eve zatrzymała się przed drzwiami apartamentu z ręką na klamce.

- Szanuję każdego, kto potrafi stawić nam czoło - wyznała Freyja. - Nie jest to chyba łatwe. Nie wejdę z panią. Wulf nakazał, by pani odpo­czywała. I faktycznie potrzebuje pani odpoczynku. Zobaczymy się póź­niej . Czy mogę do pani mówić po imieniu?

- Tak, proszę - odparła Eve.

- Mów do mnie Freyja. Wyciągnęła rękę i mocno uścisnęła dłoń Eve, po czym odwróciła się na pięcie i pomaszerowała z powrotem. Była nie­wysoką, zgrabną kobietą, ale chodziła jak mężczyzna.

Wchodząc do okazałego, złoto - kremowego salonu, który dzieliła z Aidanem, Eve uświadomiła sobie, że pierwsze lody zostały przełamane. Ksią­żę powiedział, że dobrze się spisała. Markiza pozwoliła zwracać się do niej „ciociu”.

Poczyniła wyraźny postęp. Wszystko dlatego, że się im sprzeciwiła. Czy w tym tkwił sekret przetrwania wśród Bedwynów?

Ale co z Aidanem? Czy przyniosła mu wstyd? Czy oni wszyscy pomy­ślą, że Aidan nie potrafi zapanować nad swoją żoną i będą z niego szy­dzić?

Chciała czym prędzej uwolnić się z tej ciasnej, okropnej sukni i położyć na wznak na łóżku. Skąd weźmie siły, by wystąpić dziś wieczorem na balu? Balu z okazji jej własnego debiutu w towarzystwie? Na samą myśl o tym ściskało ją w dołku.

Och, jak bardzo tęskniła za Ringwood!

15

Całą historię, a raczej ciotka Rochester dopowiedziała najważniejszą jej część, Aidan uświadomił sobie, jak bardzo przez cały czas obawiał się, że coś pójdzie źle i Eve zostanie okropnie upokorzona. Trzymał się od niej z dala przez cały tydzień, przynajmniej w ciągu dnia. Wiedział, jak wiele rzeczy musiała się nauczyć, nie chciał jej rozpraszać.

Cieszył się, że nie przestraszyła się jego wyniosłej rodziny. Chyba właśnie tego najbardziej się obawiał, gdy wtedy Pod Żółtodziobem i Kotłem uparła się, by wrócić do Bedwyn House, zamiast następnego dnia pojechać dyli­żansem do domu. Już w Ringwood zaczął ją podziwiać, mimo jej osobliwej skłonności do sierot, włóczęgów i innych wyrzutków społeczeństwa.

Dzisiaj czekała ją jeszcze jedna próba, być może trudniejsza niż prezen­tacja przed królową. Tego wieczoru miała stawić czoło wyższym sferom, konwersować i tańczyć z wybranymi osobami. Przez cały czas będzie pod­dana obserwacji i ocenie. Aidan nie wątpił, że wieści o jej niskim pocho­dzeniu zdążyły się już rozejść w towarzystwie.

Aidan ubrany był w galowy mundur i buty do tańca, tak jak kilka tygo­dni temu na zabawie w gospodzie Pod Trzema Piórami. Jak odległy wyda­wał mu się tamten czas! Czekał, by sprowadzić Eve na dół do sali balowej. Nie kazała na siebie długo czekać. W chwili gdy spojrzał na zegar nad kominkiem i zauważył, że zostało im jeszcze piętnaście minut, zanim zgod­nie z oczekiwaniami Bewcastle'a będą musieli stanąć w holu i zacząć wi­tać gości, drzwi jej gotowalni otworzyły się.

Wyglądała zupełnie inaczej niż zwykle. Była tak olśniewająco piękna, że aż dech zapierało w piersiach. Codzienna skromna szarość i surowa wspaniałość głębokiej czerni znikły. Miała na sobie wąską jasnożółtą suk­nię z wysokim stanem, wykwintną i powabną w swej prostocie. Haftowa­ne pierwiosnki ozdabiały wycięty w muszelki rąbek sukni i krótkie bufia­ste rękawki. Pantofelki były w kolorze sukni, a wachlarz i rękawiczki kremowe. We włosy miała wsunięte jasnożółte i kremowe strusie pióra. Upięta w kok fryzura wyglądała ładniej niż zwykle dzięki luźnym locz­kom na skroniach i karku. Z przyjemnością popatrzył na jej piersi w głę­bokim dekolcie sukni.

- Domyślam się, że przyglądasz mi się z większą aprobatą niż dzisiaj rano - powiedziała. - Z tobą jednak nigdy do końca nie wiadomo. Zawsze masz taką ponurą minę.

Takie uwagi zaczynały go już irytować. Uświadomił sobie jednak, że ona zapewne dlatego tak mówi, bo jest zdenerwowana. Podszedł bez sło­wa i podał jej podłużne etui, które przyniósł ze swojej gotowalni.

- Co to takiego? - spytała, zerkając na nie.

- Prezent ślubny - odparł. - Nie dałem ci nic w dniu ślubu. Zmarszczyła brwi.

- Ale przecież my nie jesteśmy...

- Daj już temu pokój. Jesteśmy małżeństwem, Eve. W całym tego słowa znaczeniu. To dla ciebie.

Nadal się wahała. Patrzyła mu w oczy, marszcząc brwi. Westchnął i sam otworzył pudełko. Wyjął złoty łańcuszek i odłożył etui na bok. Podszedł do Eve od tyłu, a ona pochyliła głowę, by mógł zapiąć zameczek. Dotknęła palcami klejnotu na łańcuszku. Był to piękny, czysty brylant. Aidan zdecy­dował, że należy mu dać jak najbardziej prostą oprawę. Gdy Eve puści trzy­many teraz w dłoni klejnot, ułoży się on tuż nad rowkiem między piersiami.

Nie odezwała się ani słowem, tylko stała z pochyloną głową. Aidan usły­szał, jak Eve przełyka spazmatycznie ślinę. Zrozumiał, że próbowała opa­nować łzy. Co do diabła? Założył ręce do tyłu, czując się niezręcznie.

- Dziękuję - powiedziała w końcu. - Jest przepiękny. Ale ja nie mam nic dla ciebie.

Zbył ją mruknięciem.

- Aidanie - zaczęła, podnosząc na niego wzrok - wszystkie moje nowe stroje zostały już dostarczone od panny Benning, ale dotąd nie otrzyma łam rachunku.

Aidan milczał.

- Czy to ty za nie zapłaciłeś?

- Oczywiście - odparł szorstko.

Zacisnęła mocno usta i przez chwilę myślał, że znów czeka go trudna przeprawa.

- Nie przypuszczałam, że to się tak ułoży - powiedziała. - Nic nie jest tak, jak przewidywałam. Nie... Miało nas nic nie łączyć. Tak mi przykro.

- Lepiej zejdźmy na dół - odezwał się, podając jej ramię. - Wulf nie będzie zadowolony, jeśli się spóźnimy.

- A czy on w ogóle bywa zadowolony? - spytała, opierając dłoń w rę­kawiczce na jego ramieniu. - Aidanie, czy on jest nieszczęśliwy? Czy po prostu zimny z natury?

- Nikt tego nie wie na pewno. Nikogo nie dopuszcza do siebie na tyle blisko, by mu się zwierzać.

A jednak dzisiejszego ranka Eve udało się przebić jego pancerz. Może tam w środku był jeszcze człowiek.

Eve denerwowała się przez cały ranek. Jednak wyzwanie rzucone Aidanowi, księciu Bewcastle'owi, markizie Rochester, a nawet królowej, po­magało jej ukryć wszelkie obawy. Wieczorem już nic nie broniło jej przed lękiem. Dziwiła się, że jeszcze trzyma się na nogach, idzie korytarzem, schodzi po schodach. Ze wszystkich sił starała się nie opierać zbyt mocno na ramieniu Aidana.

Jak to się stało, że w ogóle znalazła się w tej sytuacji? Zdawało jej się, że zaledwie wczoraj siedziała w Ringwood, otoczona najbliższymi jej osoba­mi, i zbierała dzwonki. A oto teraz miała wystąpić na balu w Bedwyn House w Londynie z udziałem najświetniejszego towarzystwa. Na balu wyprawionym na jej cześć.

W końcu znaleźli się na dole i skierowali do sali balowej. Eve zobaczyła księcia i Alleyne'a, ubranych w eleganckie, czarne fraki. Książę był w sza­rych spodniach zapiętych pod kolanami i srebrnej kamizelce, Alleyne w pło­wych spodniach i złotej kamizelce, obaj w śnieżnobiałych koszulach, z ko­ronkami przy mankietach i szyi. Nieco z tyłu za nimi stała Freyja, zaskakująco piękna w sukni i piórach w różnych odcieniach turkusu, ciem­nej i morskiej zieleni. Od razu widać było, że są najprawdziwszymi ary­stokratami. I do tego był tu jeszcze Aidan w galowym mundurze.

A ona jest jak Kopciuszek, który zjawia się na balu. Eve ze smutkiem uśmiechnęła się w duchu.

- Czarująca - oświadczył Alleyne, wykonując przed nią dworski ukłon. - Przypuszczam, że Aidan zarezerwował już u ciebie pierwszą turę tań­ców i pierwszego walca. Czy możesz mi przyrzec drugiego walca?

- Walca? - Eve zerknęła na Aidana i zobaczyła, że się nachmurzył. - Czy dzisiejszego wieczoru będziemy tańczyć walca?

- Ciotka Rochester zapewniła mnie, że jest on absolutnie de rigeur na każdym eleganckim balu - rzekł książę, unosząc monokl wysadzany dro­gimi kamieniami i mierząc Eve wzrokiem od stóp do głów. - Lady Be­dwyn jest mężatką, może więc tańczyć walca nawet bez przyzwalającego kiwnięcia głową matron z salonu Almack.

- Phi - prychnęła Freyja. - A kto by się przejmował tymi starymi plot­karkami? Aidanie, umiesz tańczyć walca?

- Tańczyłem walca w Hiszpanii - odparł. - Ale czy Eve umie go tań­czyć? Umiesz? - Spojrzał na żonę.

- Nauczyłam się tańczyć walca w tym tygodniu i ćwiczyłam z Alleyne'em.

- O, doprawdy? - Chmurna mina Aidana stała się prawie gniewna. - To miło z jego strony.

- Tak. - Eve uśmiechnęła się promiennie. Czy to możliwe, że był za­zdrosny? O własnego brata? Wspaniale!

- Chodź i zobacz - rzekła Freyja, biorąc Eve pod rękę i ciągnąc w stro­nę drzwi sali balowej.

Eve spojrzała na salę i aż jej dech zaparło. W trzech kryształowych żyrandolach i ściennych kinkietach płonęły setki świec, a ich płomyki odbijały się w złoceniach na suficie i ścianach. W pozłacanych wazach i flakonach stało mnóstwo białych i żółtych kwiatów. W powietrzu unosił się ich zapach. Wszystkie okna wychodzące na taras stały otworem, ukazując rzędy kolorowych latarni, przywieszonych do balustrady. Na podwyższeniu, ukryta za kwiatami, elegancko ubrana orkiestra stroiła instrumenty.

- Ciotka Rochester zdradziła Wulfowi kolor twojej sukni balowej - powiedziała Freyja i roześmiała się. - Dobrze, że nie wpadłaś na pomysł, by i tym razem inaczej się ubrać.

- To wszystko mnie onieśmiela - przyznała Eve.

- Nie powinno - odparła Freyja. - Wieść o tym, co wydarzyło się dziś rano, szeroko się rozniesie. Nie ma co do tego wątpliwości. Wszyscy będą wiedzieć, że pojawiłaś się przed królową w czarnej sukni, a ona cię za to pochwaliła. Trudno o lepszą rekomendację. Towarzystwo zwróciło na cie­bie uwagę, zanim jeszcze zostałaś oficjalnie przedstawiona. Oho, Wulf uniósł brwi. Oczekuje, że natychmiast do niego podbiegniesz.

Eve stanęła w szeregu osób witających gości. Serce ciągle tłukło się jej w piersi, teraz już nie tylko z obawy, ale i z podniecenia. Próbowała się uspokoić, myśląc o liście, który jutro napisze do domu.

Mimo że zaproszenia zostały rozesłane w ostatniej chwili, a sezon towa­rzyski był w pełni i z każdą pocztą do każdego szanującego się domu przychodziły dziesiątki zaproszeń, do Bedwyn House przybyło tyle gości, że Eve zastanawiała się nawet, czy starczy dla nich miejsca w sali balowej. Stała pomiędzy Aidanem i księciem Bewcastle'em i dygnęła chyba setki razy, zanim wszystkich przywitała. Nigdy tak długo nie musiała się uśmie­chać. Aż rozbolały ją mięśnie twarzy. Księciu i Aidanowi było o wiele łatwiej, bo wystarczyło, że stali z wyniosłą, arystokratyczną miną.

- Przejdziemy teraz do sali balowej i zaczniemy tańce - oznajmił książę, gdy goście nie pojawiali się przez dłuższy czas.

Wejście do sali balowej było dla Eve straszne, a równocześnie ekscytu­jące. Eve była Aidanowi wdzięczna za to, że dodawał jej otuchy, trzyma­jąc ją pod rękę. Uśmiechnęła się do niego.

Pierwszą turę zaczęto wiązanką tańców ludowych, które Eve dobrze znała. Tańczyli je z Aidanem na wieczorku weselnym w Heybridge. Jed­nak podrygiwanie na wiejskiej zabawie było czymś zupełnie innym niż tańce na balu w Londynie, w samym środku sezonu towarzyskiego.

- O Boże! - zawołała, gdy stawali u szczytu dwóch długich szeregów dam i dżentelmenów. - Czy po pierwszych figurach będziemy musieli, wirując, przeciskać się aż na sam koniec?

- Tak - odparł. - Mam nadzieję, że nie zakręci mi się w głowie i nie wpadniemy na innych tancerzy.

Uśmiechnęła się do niego. Znów ten przebłysk humoru zza kamiennej maski.

- Oczywiście, że do tego nie dojdzie - powiedziała. - Jesteś doskona­łym tancerzem. Dziś wolno nam ze sobą zatańczyć zaledwie dwa razy. To jedna z podstawowych zasad etykiety, do której towarzystwo przywiązuje tyle wagi. Twoja ciotka włożyła wiele wysiłku, by mi to uświadomić. Za­tańczysz ze mną walca?

- Muszę - odparł. - Choćby po to, by przekonać się, jak dobrym na­uczycielem jest Alleyne.

- Uczył mnie nauczyciel tańca - zaprotestowała. - Alleyne wykazał się tylko nieskończoną cierpliwością, gdy ze mną ćwiczył.

- Hmm - mruknął Aidan.

Eve pomyślała niespodziewanie, że chyba zaczyna się troszeczkę zako­chiwać w swoim mężu. Na szczęście nie było już czasu roztrząsać tej spra­wy. Orkiestra zagrała skoczną melodię i Eve z biciem serca ruszyła do tańca na swym pierwszym wielkim balu. Wspaniałość tego wszystkiego niemal ją przytłaczała. Znów miała wrażenie, jakby znalazła się w świecie bajek dla dzieci. Ale widoki, dźwięki i zapachy wokół niej były rzeczywi­ste, podobnie jak uczucie najwyższego uniesienia. Gdy nadeszła ich kolej, by zawirować środkiem długiego szpaleru tancerzy, aż do samego jego końca, roześmiała się głośno. Oczywiście było to surowo zabronione. Lady Rochester wyjaśniła jej, że dobrze urodzone damy nigdy otwarcie nie oka­zują entuzjazmu, starając się sprawiać wrażenie lekko znudzonych. Eve nie dbała o to, chociaż wiedziała, że oczy większości obecnych na sali są skierowane na nią.

I wtedy zdarzyła się naprawdę przedziwna rzecz. Twarz jej męża, z po­czątku jak zwykle posępna i surowa, stopniowo rozjaśniła się. Twarz i usta pozostały nieruchome, ale oczy się uśmiechały.

Eve poczuła się tak, jakby uśmiechnął się do niej cały świat.

Patrzyła tylko na Aidana, choć jednocześnie doskonale zdawała sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje. Jednakże to miejsce już jej nie onieśmielało. Niech ludzie patrzą na nią. Niech ją krytykują. Nie miało to dla niej znaczenia. Aidan uśmiechał się do niej.

Tańczyła, śmiejąc się, rozmawiając z Aidanem i czasami z najbliższymi tancerzami. Bawiła się tak wspaniale, jak nigdy dotąd. Chciała zapomnieć o rzeczywistości. Dzisiaj pragnęła bawić się jak Kopciuszek na swoim pierwszym balu.

* * *

Eve przetańczyła kolejne dwie tury, najpierw z Alleyne'em, a potem z wicehrabią Kimble 'em. Aidan w tym czasie prawił komplementy przyzwoitkom. Matki i babki spełniały swój obowiązek, pilnując młodych pa­nien oddanych im pod opiekę, mimo że wiele z nich, czego Aidan był pewien, najchętniej zasiadłoby przy stolikach do gry w karty. Przechodził od grupy do grupy, zawsze jednak ustawiał się tak, by móc obserwować żonę.

Było wielce prawdopodobne, że ciotka Rochester uzna, iż jej wysiłek poszedł na marne. Wulf zapewne też tak pomyśli. Eve z pewnością bardzo się różniła od wszystkich obecnych na balu dam. Nie ukrywała, że dobrze się bawi, uśmiechała się i śmiała, tańczyła nie tylko z wdziękiem, ale i z en­tuzjazmem. Cała promieniała. Najwyraźniej jednak nikt nie patrzył na nią z dezaprobatą. Wręcz przeciwnie.

- Ładne dziewczę - powiedziała do niego owdowiała lady Harvingdean. - Tryska radością jak każda szczęśliwa młoda małżonka. Z pewnością jest pan dla niej bardzo dobry, pułkowniku.

Aidan był zauroczony swoją żoną. Wydawała się obietnicą wiosny w nie­kończącej się zimie jego życia. No, może jednak nie obietnicą. Nie mieli przed sobą wspólnej przyszłości. Ale nie chciał dzisiaj roztrząsać tej kwe­stii. Dzisiejszego wieczoru będzie się po prostu cieszył jej widokiem i czekał niecierpliwie na walca, którego jeszcze mają przed sobą. Odsunął od sie­bie myśl, że będzie okropnie tęsknił za Eve, gdy wróci ona do Ringwood.

Orkiestra zagrała walca i wreszcie mógł znów poprowadzić Eve na par­kiet.

- Aidanie, czy znasz inny równie boski taniec? - spytała.

- Nie - odparł stanowczo. - Jestem przekonany, że tańczą go aniołowie w niebie.

Roześmiała się.

- Podoba mi się, gdy mówisz w ten sposób - oświadczyła. - Z całkowicie poważną miną wygłaszasz coś zupełnie absurdalnego. Jesteś szczęśliwy?

- A czego mi brak do szczęścia? - odpowiedział pytaniem. - Jestem na wspaniałym, eleganckim balu, wydanym z powodu kaprysu Bewcastle'a, który niewątpliwie zostanie uznany za największe wydarzenie sezonu. Wpatrują się we mnie wszystkie oczy. Oczywiście oprócz tych, które kierowane są na ciebie. Jestem tu z żoną która uparcie twierdzi, że nie jest moją żoną. Kto w mojej sytuacji nie kręciłby z radości piruetów?

Roześmiała się jeszcze raz, a potem oboje zamilkli. Walc zawsze wyda­wał mu się dosyć męczący, a nawet krępujący. Zazwyczaj tańczył go z obo­wiązku, z damami, z którymi wypadało zatańczyć. Nie uważał za najlep­szą rozrywkę przebywanie przez pół godziny twarzą w twarz z kobietą, która mu się nie podobała, albo, co gorsza, była czyjąś żoną.

Ten walc go oczarował. Eve była smukła i wysoka, sięgała mu do ramie­nia. Poruszała się lekko i z gracją. Odchylona wdzięcznie do tyłu uprze­dzała każdy jego ruch. Wirowali po sali, a wokół nich, jak w cudownym kalejdoskopie, migały różnokolorowe suknie, pióra i fraki. Klejnoty poły­skiwały w świetle świec. Aidan uświadomił sobie, że pragnie, by ten ta­niec trwał bez końca. Ale oczywiście musiał się niestety skończyć.

- Ach, to było cudowne! - powiedziała Eve, zdyszana, zarumieniona, z roziskrzonymi oczami. - Aidanie, jesteś doskonałym tancerzem. Żałuję, że nie możemy zatańczyć jeszcze raz.

Aidan zauważył Bewcastle'a, stojącego przy drzwiach, który patrzył na niego wyczekująco. Zorientował się, że wzywają ich obowiązki.

- Przybyli następni goście - odezwał się, podając ramię Eve. - Są bardzo spóźnieni, ale powinniśmy pójść, by ich przywitać.

- Jeśli zjawią się kolejni goście, będą chyba musieli tańczyć na tarasie - stwierdziła. - Czy kiedykolwiek widziałeś taką masę ludzi zgromadzonych w jednym miejscu? Bo ja nie...

Urwała w pół zdania. Uśmiech zastygł jej na twarzy. Wpatrywała się w grupę osób zbliżających się od wejścia.

- Madame - zwrócił się do niej Bewcastle. - Pozwoli pani, że jej przed stawię sir Charlesa Overly'ego, brytyjskiego ambasadora w Rosji, oraz lady Overly. A także wicehrabiego Densona, pracownika ambasady. Lady Bedwyn i pułkownik Bedwyn, mój brat.

Eve dygnęła, lady Overly również. Panowie wymienili ukłony i przywi­tali się.

- Przyjechali państwo do Anglii na uroczystości z okazji zwycięstwa? - zapytał Aidan sir Charlesa.

- Wróciliśmy dwa miesiące temu, gdy zwycięstwo armii sprzymierzo­nych było już przesądzone. Teraz z niecierpliwością czekamy na przyjazd cara.

- Pozwoli pani, że pogratuluję jej małżeństwa, lady Bedwyn. - Lady Overly zachichotała. - Dokonała pani wielkiej rzeczy. Bedwynowie jak dotąd nie kwapili się do ożenku.

Eve uśmiechnęła się. Gdy jednak Aidan dobrze się jej przyjrzał, zauważył, że pobladła, jakby cała krew odpłynęła jej z twarzy. Było dla niego całkiem jasne, że znała któregoś z nowo przybyłych, zapewne jasnowłosego, uśmiech­niętego, bardzo przystojnego Densona, który właśnie jej się kłaniał.

- Widzę, że ustawiają się pary do następnego tańca - powiedział. - Lady Bedwyn, uczyni mi pani ten zaszczyt? Oczywiście za pańskim pozwoleniem, pułkowniku.

Aidan skinął głową i Eve bez słowa skierowała się z powrotem do sali balowej.

Tańczyli przez jakiś czas. Denson uśmiechał się czarująco do wszyst­kich naokoło, Eve, ze spuszczonym wzrokiem, poruszała się sztywno jak automat. Cały jej urok znikł. Gdy orkiestra na chwilę zamilkła, Denson pochylił głowę i coś jej szepnął. Ujął ją pod rękę i wyprowadził na taras.

Aidan przyglądał się temu, zaciskając pięści.

* * *

- Czy jest tu jakieś ustronne miejsce, gdzie moglibyśmy pójść? - spytał. Na tarasie były jeszcze dwie inne pary. Nieco dalej stała spora hałaśliwa grupa.

- Nie - odparła.

On jednak zauważył schodki wiodące do ogrodu, więc ponownie ujął ją pod rękę, by pomóc jej zejść. Żwirowe ścieżki rozchodziły się w różne strony. Stały przy nich ławeczki. W samym środku ogrodu znajdowała się ozdobna sadzawka z fontanną. Na drzewach porozwieszano lampiony. Prze­chadzało się tutaj kilkoro gości. Wieczór był ciepły.

Wrócił do Anglii dwa miesiące temu. Miesiąc przed jej ślubem. Może nawet zanim jeszcze zginął Percy. Przez cały ten czas był w Anglii.

- Eve - odezwał się, gdy zeszli na dół. - Nie miałem pojęcia, że to właśnie z tobą ożenił się brat Bewcastle'a. Nieomal do chwili, gdy was zobaczyłem, nie wiedziałem o tym.

- Jesteś w Anglii od dwóch miesięcy - powiedziała.

- Byłem bardzo zajęty - odparł. - Nie miałem ani jednej wolnej chwili. Codziennie myślałem o tym, żeby pojechać do Oxfordshire, spotkać się z tobą. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo za tobą tęskniłem.

- Dwa miesiące - powtórzyła.

Czekał dwa miesiące. A przecież przysiągł, że pospieszy do niej, jak tylko jego stopa znów dotknie ojczystej ziemi.

- Jak mogłaś to zrobić, Eve? - spytał. - Byliśmy po słowie. My...

- Percy zginął - poinformowała go. - Poległ w bitwie pod Tuluzą. Poprowadził ją do ławeczki stojącej w cieniu wierzby płaczącej, nieco oddalonej od ścieżki. Opadła na nią i spojrzała na niego. Światło lampio­nu, wiszącego na pobliskim drzewie, oświetliło jego twarz. Wydawał się jeszcze bardziej przystojny niż przedtem.

- Bardzo ci współczuję - powiedział. - Ale dlaczego to zrobiłaś, Eve? Dlaczego wyszłaś za Bedwyna?

- Papa zmarł po twoim wyjeździe - odparła. - Pewnie nie słyszałeś, jaka była jego ostatnia wola. Mogłam zatrzymać majątek tylko pod warun­kiem, że wyjdę za mąż w ciągu roku od jego śmierci.

- Powinnaś więc była o tym do mnie napisać. Ja bym...

- Co? - spytała. - Wróciłbyś natychmiast do mnie? Jak miałabym napi­sać? Dokąd miałabym wysłać ten list? Przecież nie znałam twojego lon­dyńskiego adresu.

- Eve, musisz zrozumieć. Dla człowieka o mojej pozycji jest bardzo ważne, by pokazywać się w trakcie sezonu towarzyskiego. By zapraszać i być zapraszanym. Miałem wrócić do domu w lecie. Wtedy moglibyśmy się pobrać.

- Naprawdę? - Łuski spadły jej z oczu. Piętnaście miesięcy temu od ślubu z nią ważniejszy był wyjazd do Rosji. W tym roku ważniejsze były wizyty i rewizyty. - Po upływie tego roku Percy przepisałby cały majątek na mnie. Ale zginął za wcześnie. Wszystko odziedziczyłby Cecil.

- Powinnaś była dać mi znać. - Pochylił się nad nią. - Do diabła, Eve, powinnaś była mnie zawiadomić.

- Miałam tydzień na to, by spełnić warunki testamentu papy - powie­działa. - Nie miałam pojęcia, że jesteś w Anglii. To ty powinieneś był znaleźć sposób, by mnie zawiadomić.

Teraz już wiedziała bez cienia wątpliwości, że on nie zamierzał się z nią ożenić. Może nawet był w niej zakochany, ale nigdy by się z nią nie ożenił. Gdyby nie była tak naiwna, zrozumiałaby to już dawno temu. Gdyby oko­liczności się nie zmieniły, tego lata znalazłby inną wymówkę, by odłożyć rozmowę z ojcem na później.

- Dlaczego akurat Bedwyn? - spytał. - Zdaje się, że ma dość pieniędzy i nie musiał się tak nagle żenić z zamożną dziedziczką. . - To on przyniósł mi wiadomość o śmierci Percy'ego - wyjaśniła. - Gdy zorientował się, w jak trudnym jestem położeniu, zaproponował mi małżeństwo. - I tak łatwo o mnie zapomniałaś? - zapytał, siadając obok niej.

- Jak mogłabym o tobie zapomnieć? Po wszystkim, co było między nami?

Poznali się, gdy miała zaledwie dwadzieścia lat. Jej ojciec od pewnego czasu zabiegał o przychylność hrabiego Luffa w nadziei, że uda mu się doprowadzić do małżeństwa ich dzieci. Spotkali się na wiejskiej drodze, w trakcie konnej przejażdżki. Przywitali się i chwilę rozmawiali, a potem on zawrócił konia i pojechał za nią. Potem już spotykali się często, zawsze w umówionym miejscu i w wielkiej tajemnicy, ponieważ hrabia stanow­czo odrzucił propozycję ojca Eve. John najpierw studiował na uniwersyte­cie, a potem w Londynie stawiał pierwsze kroki w karierze dyplomatycz­nej . Ilekroć jednak był w domu, zawsze się spotykali. Ich przyjaźń z czasem przerodziła się w miłość. John obiecywał, że pobiorą się, jak tylko skoń­czy uniwersytet i osiągnie pełnoletność. Później zapewniał, że wezmą ślub, gdy stanie się dyplomatą. Aż wreszcie wyjechał do Rosji.

Miał być nieobecny przez rok. Powiedział, że ożeni się z nią natych­miast po swoim powrocie. Rozpaczliwie pragnęła, by wzięli ślub jeszcze przed jego wyjazdem. Albo przynajmniej ogłosili swoje zaręczyny, by mogła do niego pisać, gdy będzie w Rosji. Rozpłakała się w jego ramio­nach, a on objął ją mocno i sam uronił kilka łez. A potem... potem posunę­li się dalej niż tylko pocałunki i wzajemne deklaracje dozgonnej miłości.

Nigdy tego nie żałowała. Aż do tej chwili. Myślała, że to była miłość. Jednak tylko ona zaangażowała się w ich związek. I to ona go zniszczyła.

- Jak mogłabym o tobie zapomnieć? - powtórzyła. - Zbyt wiele mia­łam jednak do stracenia, John. Los zbyt wielu ludzi, również dzieci, zale­ży ode mnie. Ach, ty nawet nie wiesz o dzieciach. Pułkownik dał mi szansa by je uratować. Okazał mi tyle dobroci.

- Dobroci?! - zawołał, chwytając jej rękę i przyciskając ją do serca. - Wystarczyła ci dobroć, Eve? A między nami było tyle uczucia...

Próbowała wysunąć rękę z jego uścisku. Podniosła głowę i zobaczyła Aidana, stojącego na ścieżce o kilka kroków od nich. Zerwała się na nogi.

- Po tej turze tańców jest kolacja - powiedział Aidan. - Nie chcesz się chyba na nią spóźnić, Eve. Wybaczy pan mojej żonie, Denson?

Eve oparła rękę na ramieniu Aidana. Jego mięśnie były twarde jak skała.

- Może zanim znajdziemy się z powrotem w sali balowej, postarasz się przywołać na twarz uśmiech.

- Aidanie...

- Nie teraz - rzekł cicho. - Nie czas i nie miejsce na to, madame.

Odłożyła wachlarz na oparcie sofy w saloniku i zdjęła rękawiczki. Po­tem wyciągnęła strusie pióra wpięte we włosy. Promienny uśmiech, który utrzymywała na twarzy przez cały wieczór i pół nocy zostawiła za drzwia­mi. Była blada, wyglądała na bardzo zmęczoną. Nie spojrzała na niego ani razu. Ale też nie uciekła pospiesznie, by skryć się w zaciszu swej gotowalni.

- Omal nie popełniłaś faux - pas - powiedział.

- Niewiele brakowało, to prawda - przyznała, sięgając do brylantu na piersi. - Ale nic się nie stało. To chyba nic złego spacerować z gościem po oświetlonym lampionami ogrodzie.

- I siedzieć z nim w ciemności, z dala od ścieżki? - spytał. - I podawać mu rękę, by ją przycisnął do serca?

Jak mogłabym o tobie zapomnieć? Okazał mi tyle dobroci”. Te słowa kołatały mu się w głowie od chwili, gdy je usłyszał trzy czy cztery godziny temu. Dlaczego tak nim wstrząsnęły, rozgniewały go i... zraniły.

- Nie podałam mu ręki - odparła. - To on wziął mnie za rękę, a ja próbowałam ją cofnąć.

- Och, proszę mi wybaczyć. - Stanął przed kominkiem i założył ręce na plecy. - Domyślam się, że do wszystkiego została pani zmuszona. Do tań­ca, wymknięcia się na taras i dalej do ogrodu, do siedzenia w ciemności i oczywiście do trzymania się za ręce.

- Aidanie... - spojrzała na niego. Oczy jej pociemniały z bólu.

- Kim on jest? - spytał. - Przyznam, że jego nazwisko nic mi nie mó­wi.

- Wicehrabia Denson jest synem hrabiego Luffa. Mieszkają w Didcote Park, niecałe dziesięć kilometrów od Ringwood.

- Ach tak.,.

Uświadomił sobie, że zachowuje się jak typowy zazdrosny mąż, jednak nie mógł się powstrzymać. Przez pierwsze godziny balu był nią oczarowa­ny. Chyba zaczynał się w niej trochę zakochiwać. Może to i dobrze, że wydarzyło się coś, co przywołało go do rzeczywistości. Nadal jednak czuł gniew i ból.

Próbowała jeszcze coś dodać, ale w końcu tylko potrząsnęła głową i prze­sunęła palcami po strusich piórach leżących na rękawiczkach.

- Okłamałaś mnie - odezwał się. - Powiedziałaś, że nie ma nikogo. Że nie chcesz wyjść za mąż.

- Nie - odparła. - Pozwoliłam tylko, byś tak sądził.

- A więc wprowadziłaś mnie w błąd tym niedomówieniem. Tak czy inaczej, było to kłamstwo. W tej wzruszającej scenie w ogrodzie wysze­dłem na łajdaka.

- Zatem nie słyszałeś tego, co powiedziałam. - Puściła pióra i zacisnęła palce na brylantowym wisiorku. - Powiedziałam, że ocaliłeś mnie i wszyst­kich, których los zależy ode mnie. Powiedziałam, jak wiele dobroci mi okazałeś.

- Dobroci! Madame, nie mam nic wspólnego z dobrocią. Nikt nigdy mi nie zarzucił, że jestem dobrym człowiekiem. Ożeniłem się z tobą, by spła­cić dług wdzięczności wobec zmarłego.

- Więc dlaczego jesteś, taki wściekły? - spytała. Pytanie było kłopotliwe i nie potrafił na nie odpowiedzieć.

- To spotkanie na osobności już się nie powtórzy - zapewniła go. - Czy tego się obawiasz? Że przyniosę ci wstyd i zhańbię twoją rodzinę? Tak się nie stanie. Świadomie dokonałam wyboru, by nie czekać na wicehrabiego Densona i wyjść za ciebie. Nie było w tym żadnego oszustwa, Aidanie. Nasze małżeństwo od początku miało być czystą formalnością. Nie planowaliśmy, że spędzimy ze sobą więcej niż dwa lub trzy dni, prawda? Zgodziłam się ponieść wszelkie konsekwencje swojego kroku. Nadal się na nie zgadzam.

Stawiała sprawę jasno i uczciwie.

- Przypuszczam, że to on był twoim kochankiem.

- Aidanie, zostawmy tę sprawę - powiedziała. - To już przeszłość. Wszystko skończone. Było, minęło. - Głos jej lekko drżał.

- Czyżby? - spytał. Nie mógł znieść tego, że jej kochanek nie był już dla niego bezimiennym mężczyzną bez twarzy. - On jest synem twojego sąsiada. A ja, gdy już odwiozę cię z powrotem do Ringwood, na zawsze zniknę z twojego życia.

- Aidanie! - Zacisnęła palce na brylancie, aż zbielały. - Nie rób tego.

Patrzył na nią ponuro. Nie przywiązywał wagi do tego, że nie była dzie­wicą, gdy się z nią żenił. Choć trzeba przyznać, że trochę go to zdziwiło. Teraz jednak przekonał się, że ona nadal kochała tamtego mężczyznę i że konieczność poślubienia jego, Aidana, odebrała jej wszelką nadzieję na przyszłe szczęście. Czuł się jak łotr, chociaż wiedział, że Eve go za takie­go nie uważa. Do diabła, był głupcem! Czyżby się naprawdę w niej zako­chał? Teraz przekonał się, że jej serce należy do innego. Ale przecież od początku wiedział, że musi dotrzymać danego słowa, wyjechać za kilka tygodni i już nigdy nie wrócić. Czy nie nauczył się dawno, dawno temu, że wszystkie uczucia należy trzymać na uwięzi, głęboko ukryte na dnie serca, by móc sobie wmówić, że ich po prostu nie ma? Opinii człowieka o ka­miennym sercu nie zdobywa się tak łatwo.

- Masz rację - powiedział. - Absolutną rację. Nie warto więcej o tym mówić. Madame, jeśli Denson będzie próbował zaaranżować kolejne tete - a - tete, odmówi mu pani.

Zacisnęła zęby i spojrzała na niego twardo.

- Nie musiałeś tego mówić, Aidanie. Nie pozwolę, byś odgrywał przede mną pana i władcę. Miałam do wyboru: myśleć tylko o własnym szczęściu i czekać na miłość albo myśleć o szczęściu innych i poślubić ciebie. Wy­brałam ciebie. Jeśli mogłabym cofnąć czas, postąpiłabym tak samo. Doko­nałam wyboru i będę mu wierna do końca życia. Nie ze względu na Bedwynów, ale z szacunku dla samej siebie.

- Zatem nie będziemy więcej mówić o tej sprawie - zadecydował. - Życzę dobrej nocy.

Ciągle wpatrywała się w niego - blada, z zaciśniętymi ustami - gdy odwrócił się na pięcie i odszedł w kierunku swojej sypialni.

Aidan, proponując jej małżeństwo, sądził, że niczego nie zmieni w jej życiu, poza tym, że pozwoli jej zachować dom i majątek i uratować uko­chane ofiary losu. Teraz jednak dowiedział się, że zrujnował jej marzenia o miłości. Spał z nią przez ostatni tydzień i było mu z nią dobrze. Nie wątpił, że ich wspólne noce również jej dały wiele rozkoszy. Ale dla niej musiało to być odczucie czysto fizyczne. Przez cały czas tęskniła do ko­chanka, który nie wrócił na czas.

Świadomość tego niepokoiła go i upokarzała. Sprawiała mu cholerny ból.

Zamknął za sobą drzwi i zorientował się, że nie jest sam.

- Zdawało mi się, że poleciłem ci, byś na mnie nie czekał - rzekł Aidan, marszcząc brwi z irytacji. - Doskonale potrafię rozebrać się i położyć spać bez niczyjej pomocy, Andrews.

- Wiem - zgodził się z nim ordynans. - Ale na pewno rzuci pan rzeczy na podłogę jak jakieś szmaty, a ja stracę potem dużo czasu, by je doprowadzić do ładu, wyprasować wszystkie zagniecenia. Wolę raczej nie spać tej nocy.

- Masz piekielnie niewyparzony język - stwierdził Aidan. - Nie wiem, dlaczego cię jeszcze trzymam. No, nie stój tam, jak jakiś męczennik. Po­móż mi zdjąć mundur. Ktokolwiek projektuje te mundury, powinien sam w nich stanąć na pierwszej linii podczas bitwy. Przekonałby się, jakie są wygodne, jeśli w ogóle by przeżył tę lekcję.

Postanowił, że będzie spać we własnym łóżku. Dzisiaj i każdej kolejnej nocy, aż do końca życia. Więcej do niej nie pójdzie. Nie chciał już jej dotykać. Czuł, że w duszy otwiera mu się najczarniejsza otchłań.

16

Eve siedziała w saloniku i jak co dzień pisała list do domu. Tyle było do opowiedzenia, że właściwie nie wiedziała, od czego zacząć. Wczoraj wy­obrażała sobie, że będzie go dzisiaj pisać we wspaniałym nastroju. A teraz czuła tylko przygnębienie. Zbierało się jej na płacz. Gdy jednak położyła się samotnie do łóżka, przez resztę nocy nie uroniła ani jednej łzy.

John był w Anglii od dwóch miesięcy. Od dwóch miesięcy! Przez cały ten czas nie znalazł ani jednej chwili, by przyjechać do Oxfordshire i się z nią zobaczyć. Był zbyt zajęty życiem towarzyskim. Przez wszystkie te lata żarliwie kochała mężczyznę, który nigdy nie miał zamiaru się z nią ożenić. Teraz już znała prawdę. Nie wiedziała jeszcze, jak ta świadomość wpłynie na jej uczucia. Było za wcześnie, by mogła to ocenić.

Rozważania o Johnie mieszały się z myślami o Aidanie. Dlaczego był taki wściekły? Dlaczego zachowywał się jak zazdrosny, władczy mąż, któ­rego oszukała? I dlaczego sama nie mogła się na niego porządnie rozgnie­wać? Dlaczego tak bardzo zabolało ją, gdy znów zaczął się do niej zwra­cać „madame”? Dlaczego łóżko bez niego wydało się jej takie zimne i puste? I dlaczego, skoro tak kochała Johna, na początku balu czuła, że zakochuje się w Aidanie? Czy można kochać dwóch mężczyzn jednocześ­nie?

Eve roześmiała się i zaczęła ostrzyć pióro po napisaniu jednego zdania. Jednak wcale nie było jej do śmiechu. Kochała dwóch mężczyzn. Jeden z nich nigdy nie miał zamiaru się z nią ożenić. Drugi ożenił się i zamierzał ją na zawsze opuścić, zgodnie z ich umową i jej wyraźnym życzeniem.

Gdy skończyła pierwszy akapit listu, w którym drobiazgowo opisała swoje wczorajsze wystąpienie w pałacu St. James, drzwi nagle się otworzyły.

- Ach, więc tutaj jesteś - powiedziała Freyja. - Myślałam, że jeszcze leżysz w łóżku. Zaspałam i ominęła mnie codzienna poranna przejażdżka z Aidanem i Alleyne'em. A ty chyba nie jeździsz konno?

- Dlaczego nie? Przecież wychowałam się na wsi.

- Nigdy się z nami nie wybrałaś.

- Nigdy mnie nie zaprosiliście.

- Phi - prychnęła Freyja, podchodząc bliżej. - Jeśli będziesz czekać, aż Bedwynowie cię poproszą, to zanim się doczekasz, zwiędniesz jak ta lilia. Zresztą za taką cię uważałam aż do wczoraj rana. Dawno się tak nie uba­wiłam jak wtedy, gdy zobaczyłam cię na schodach w czarnej sukni dwor­skiej, zadzierającą nosa jakbyś była co najmniej księżną. A wczorajszego wieczoru podziwiałam cię za odwagą. Bo jestem pewna, że ciotka Roche­ster poinstruowała cię, że nie powinnaś się promiennie uśmiechać jak idiot­ka, a jedynie od czasu do czasu zaszczycać któregoś z gości nieobecnym, łaskawym uśmiechem.

- Ojej, czy ja rzeczywiście promiennie się uśmiechałam?

- Aidan był najwyraźniej zauroczony. Śmiem twierdzić, że oboje bę­dziecie dzisiaj na ustach wszystkich w każdym wytwornym salonie. Mąż i żona, którzy mają czelność patrzeć na siebie publicznie tak, jakby chcieli się nawzajem zjeść. Jestem z ciebie dumna. Oczywiście wszyscy wiedzie­liśmy, że gdy Aidan się zakocha, to na całego, aż po uszy. Przypuszczam, że to dotyczy wszystkich Bedwynów.

- Och, ale... - zaczęła Eve.

Jednak jej szwagierka niecierpliwie machnęła ręką.

- Idź się przebrać w suknię do konnej jazdy. Przejedziemy się trochę po parku - zaproponowała. - Masz chyba taką suknię?

- Owszem, i to całkiem nową - odparła Eve. - Ale nie mam konia.

- Wulf ma ich całą stajnię. I wszystkie wspaniałe. Każę któregoś osiod­łać dla ciebie. Mam nadzieję, że nie musi to być stara chabeta.

- Nie. - Eve roześmiała się i odłożyła pióro. Dokończy list później. Świeże powietrze na pewno dobrze jej zrobi.

- To świetnie - powiedziała Freyja. - Nie cierpię kobiet piszczących ze strachu za każdym razem, gdy koń próbuje biec szybciej. Cały czas roz­glądają się tylko dookoła w poszukiwaniu mężczyzny, który przygalopuje im na ratunek.

Niecałe pół godziny później obie jechały obok siebie ulicami Londynu w kierunku Hyde Parku. Eve dobrze się czuła na koniu, zwłaszcza tak wspaniałym jak ten, którego dla niej przyprowadzono. Ale jazda wśród powozów, furgonów, przechodniów i zamiataczy ulic nie była łatwa.

Wszyscy patrzyli na nie. A właściwie na Freyję. Ubrana w ciemnozie­loną suknię do konnej jazdy, w zawadiackim kapeluszu z piórami na rozpuszczonych włosach, które spływały jej złocistą falą niemal do talii, wyglądała niesamowicie atrakcyjnie, choć nikt nie powiedziałby o niej, że jest piękna. Eve, w niebieskiej sukni i kapeluszu, z włosami gładko zaczesanymi do góry, czuła, że przy szwagierce wygląda bardzo skrom­nie.

- Przyjedziesz na lato do Lindsey Hall? - spytała Freyja. - Wiem, że Aidanowi został tylko miesiąc urlopu, ale ty mogłabyś zostać dłużej i po znać Ralfa, czyli Rannulfa, oraz Morgan. Czy też pojedziesz z nim do Hiszpanii?

- Wkrótce po oficjalnym obiedzie w Carlton House wrócę do domu, do Ringwood. Czy książę i Aidan nie wyjaśnili ci, na czym polega nasze małżeństwo?

- Och, wiem! - zawołała Freyja. - Ale chyba nie zamierzasz trzymać się tej waszej idiotycznej umowy, co? Po roku umrzesz z nudów. Ja na twoim miejscu domagałabym się należnego mi miejsca u boku męża.

- Ale ja nie... - zaczęła Eve.

- Aidan jest moim ukochanym bratem - przerwała jej Freyja. - Bardzo mi na tym zależy, żeby był szczęśliwy. To nie znaczy, że nie lubię pozosta­łych braci. Lubię nawet Wulfa. Ale Aidan jest... wyjątkowy.

Eve skręciła śladem szwagierki do parku i od razu przypomniała sobie, jak się czuła, gdy Aidan przywiózł ją tutaj w dniu ślubu. Miała wrażenie, że znalazła się na wsi. To, co powiedziała Freyja, zaintrygowało ją.

- Dlaczego wyjątkowy? - spytała.

- On jeden tak naprawdę ujął się za mną trzy lata temu - wyznała Frey­ja. - Wspominał ci o tym?

- Nie. Ale powiedział, że trzy lata temu pokłócił się z księciem i skrócił swój urlop. Czy poszło o ciebie?

- To było zaraz po moich zaręczynach z wicehrabią Ravensbergiem, naszym sąsiadem, najstarszym synem hrabiego Redfielda - powiedziała Freyja. - Doszło do okropnej awantury, ponieważ chciałam wyjść za Kita, jego młodszego brata. Kiedy Kit usłyszał o zaręczynach, przygalopował do Lindsey Hall, dysząc gniewem i zemstą. Tak długo walił do drzwi, aż w końcu wyszedł do niego Ralf. Walczyli ze sobą do upadłego w ciemno­ściach na trawniku przed domem. A potem Kit wrócił do domu i złamał Ravensbergowi nos. To była naprawdę wspaniała bijatyka, godna Bedwynów. Kilka dni później przyjechał na urlop Aidan.

- I próbował ująć się za tobą? To okropne, że nikt poza nim tego nie zrobił. Ale jak książę mógł zignorować twoje uczucia?

- Najwyraźniej jeszcze nie znasz Wulfa - odpowiedziała Freyja. - Zgo­dziłam się na zaręczyny. Ravensberg był przecież najstarszym synem, a ja znam swój obowiązek wobec rodziny.

Pojechały nie ścieżką, ale przez trawę. Dzień był pochmurny, ale ciepły i bezwietrzny. Śpiewały ptaki. W parku byli także inni jeźdźcy i spacero­wicze.

- I co się stało? - spytała Eve. - Czy po trzech latach nadal jesteś z nim zaręczona?

- On umarł - rzekła Freyja, wzruszając ramionami. - A Kit odziedzi­czył tytuł. Ironia losu, nie uważasz? Wulf próbował nas zeswatać w ostatnie lato, gdy Kit miał wrócić do domu z wojny w Hiszpanii. Jednak kiedy w końcu przyjechał, przywiózł ze sobą narzeczoną, wyfiokowaną, ugrzecznioną, nudną pannę. Wkrótce potem ożenił się z nią. Życzę im, by żyli ze sobą długo i nudno. A mnie uwolniło to od spełnienia obowiązku. Znacz­nie lepsza jest wolność niż małżeństwo z byłym wielbicielem.

Eve przyjrzała się jej uważnie. Wrogość Freyji wobec wybranki Kita sugerowała, że ta sprawa nadal ją obchodzi.

- Dlaczego jeszcze Aidan jest wyjątkowy? - spytała Eve. Chciała się o nim dowiedzieć jak najwięcej. Freyja wskazała przed siebie szpicrutą.

- Pojedźmy Rotten Row. Tam będziemy mogły popuścić koniom cugli. Aidan był zawsze najbardziej uczuciowy z nas wszystkich. Uwielbiał na­szego ojca i najbardziej przeżył jego śmierć. Chodził za nim krok w krok, gdy ojciec doglądał gospodarstwa. Chętnie pracował w polu razem z robotni­kami. Był radosnym z natury chłopcem, zawsze wesołym i uśmiechniętym.

- Aidan?

- A potem nagle ojciec zmarł i zaczęły się okropne kłótnie z Wulfem - ciągnęła Freyja. - Wulf nie kłóci się nigdy z nikim w obecności innych. Zabiera delikwenta do biblioteki, a potem słychać stamtąd krzyki przery­wane ciszą. Ta cisza to odpowiedzi Wulfa. Nigdy nie podnosi głosu. Nie musi. - Freyja westchnęła. - Ma naprawdę ogromną władzę.

- Nie lubię go - rzuciła Eve i od razu ugryzła się język. Freyja tylko się roześmiała.

- Nie zawsze był taki. Oni obaj się zmienili. Ale Aidan nie przestał być dla nas dobry. Gdy byłam bardzo młoda i nigdzie się nie mogłam ruszyć bez przyzwoitki, zawsze chętnie mi towarzyszył, nawet jeśli musiał prze rwać to, co akurat robił. Często chodził na ryby z Ralfem i Alleyne'em.

I zawsze znalazł czas, by spędzić go w pokoju dziecinnym z Morgan. Łzy, których Eve nie mogła wypłakać ostatniej nocy, zaczęły ją dławić w gardle. Czuła ból w piersiach. Wolałaby zapamiętać Aidana jako zimne­go, ponurego człowieka.

- Dlaczego oni ciągle się kłócili? - spytała.

- Kto wie? Ach, wreszcie Rotten Row. I dzięki Bogu niezbyt zatłoczo­na. Dlaczego sama nie spytasz o to Aidana? Jesteś przecież jego żoną. Nigdy ze sobą nie rozmawiacie?

Eve z ulgą przekonała się, że pytanie było czysto retoryczne. Freyja po­nagliła konia do cwału, a Eve poszła w jej ślady. Rotten Row była długą, szeroką aleją, przeznaczoną wyłącznie dla jeźdźców. Spacerowicze prze­chadzali się za barierkami po obu jej stronach.

- Ścigajmy się aż do samego końca! - zawołała Freyja i z radosnym okrzykiem puściła się galopem, pochylona nisko nad końskim karkiem.

Eve popędziła za nią. Śmiały się obie, gdy niemal łeb w łeb dotarły do końca Rotten Row.

- Wygrałam - oznajmiła Freyja.

- Zaledwie o włos. I tylko dlatego, że na początku wyprzedziłaś mnie o jedną długość.

- No, no - odezwał się męski głos. - A więc mamy w rodzinie dwie łobuzice. A gdy za rok dołączy do nich Morgan, będą już trzy.

Powiedział to Alleyne, który właśnie wjechał do parku. Towarzyszył mu Aidan. Eve nie widziała go od ostatniej nocy, gdy zniknął za drzwiami swojej gotowalni. Patrzył na nią teraz z uniesionymi brwiami.

- Nie wiedziałem, że jeździsz konno - rzekł.

- Nigdy mnie o to nie zapytałeś. - Przestała się śmiać i dumnie podniosła głowę.

- O, wyczuwam wiszącą w powietrzu kłótnię małżeńską. Pościgamy się na drugi koniec, Free? Czy też jesteś kompletnie wyczerpana po zwycięstwie wywalczonym z takim trudem?

W odpowiedzi Freyja zawróciła konia i puściła się galopem, a Alleyne tuż za nią.

Aidan miał na sobie swój stary mundur. Wyglądało na to, że najlepiej się w nim czuje, tak jak w siodle wielkiego wierzchowca, tego samego, na którym przyjechał do Londynu na ich ślub. Był jeszcze bardziej ponury niż zwykle.

- Każdego ranka, gdy wychodziłem od ciebie, mówiąc, że wybieram się na przejażdżkę z bratem i siostrą, powinnaś była dać mi znać, że chcesz pojechać z nami - powiedział.

- Przez pierwszych kilka dni nie miałam odpowiedniej sukni - odpar­ła.

- Można było temu łatwo zaradzić. Wystarczyłoby, żebym szepnął sło­wo pannie Benning, dostarczyłaby ją w ciągu kilku godzin.

- Więc twoje słowo liczy się tak samo, jak głos twojego brata czy ciot­ki?

- Oczywiście - odpowiedział lekko zdziwiony. - Jedźmy.

Ruszyli wolno ramię w ramię wzdłuż Rotten Row. Nie odzywali się przez dłuższy czas. Pozdrawiali skinieniem głowy innych jeźdźców i przechod­niów, z których kilku Eve pamiętała z balu.

- Freyja opowiadała mi o tym, co wydarzyło się trzy lata temu i zeszłe go lata - zagadnęła.

- O Kicie? - Pozdrowił mijającego ich jeźdźca. - Rannulf twierdzi, że ta sprawa głęboko ją zraniła. Freyja jednak nigdy się do tego nie przyzna, nawet gdyby ją łamano kołem.

- Więc go kochała? - spytała.

- Jedno da się powiedzieć o Bedwynach: nie zakochują się łatwo, ale jeśli już, to naprawdę bardzo mocno. Patrząc na nas, nie domyśliłabyś się tego, prawda? Oczywiście w naszym pokoleniu na razie tylko Freyja zna to uczucie z własnego doświadczenia. Podejrzewam, że dużo czasu upły­nie, zanim dojdzie do siebie. Możliwe, że już nigdy nie odzyska spokoju.

Tylko Freyja zna to uczucie z własnego doświadczenia”.

Te słowa dziwnie ją raniły. I z pewnością przeczyły temu, co twierdziła Freyja. Jednak Freyja użyła prawie tych samych słów, by opisać jak ko­chają Bedwynowie. Jakie to smutne, że straciła mężczyznę, którego ko­chała. I że honor zmusił Aidana do małżeństwa bez miłości. Radość z ostat­niego wieczoru wydawała się jej mglistą, odległą przeszłością.

- Będziesz z nami jeździć każdego ranka - oznajmił. - Każę twojej pokojówce, by cię odpowiednio wcześnie budziła.

Więc nie obudzi jej sam? Więc nie wróci do jej łóżka?

- Dziękuję - odrzekła.

- Jeśli jest coś jeszcze, co chciałabyś robić, powiedz mi, a ja postaram się tak ułożyć sprawy, bym mógł ci towarzyszyć.

Chłodna, oficjalna propozycja. Sumienny, troskliwy małżonek.

- Dziękuję - odparła. - Zdaje mi się jednak, że poradzę sobie całkiem nieźle bez pańskiej pomocy, pułkowniku. Pańska ciotka przyjęła już w mo­im imieniu kilka zaproszeń i wybierze się ze mną. Nie musi się pan kłopo­tać.

- Niech cię diabli, Eve - szepnął po kilku minutach napiętego, pełnego wrogości milczenia. - Niech cię diabli porwą.

Drgnęła zaskoczona. Za co ją potępiał? I to w tak szokujących, mocnych słowach? Odwróciła od niego głowę i podjechała bliżej barierki, by wy­mienić uprzejmości z młodą damą i jej matką, które wczoraj stały przed nią i lady Rochester w kolejce w pałacu St. James.

17

W ciągu następnego tygodnia Aidan spędził trochę czasu w towarzy­stwie żony, głównie wczesnym rankiem podczas wspólnych konnych przejażdżek w parku, w których zawsze uczestniczyła. Byli razem na dwóch balach, raz na kameralnym koncercie i raz w teatrze, gdzie siedzieli w loży Bewcastle'a. Ale nawet przy tych okazjach zwykle udawało im się unik­nąć przebywania ze sobą sam na sam. Większość czasu Aidan spędzał z Alleyne'em albo z kompanami z wojska, których wielu przybyło do Lon­dynu na uroczystości z okazji zwycięstwa. Rano chodził do White'a albo na aukcje koni u Tattersalla, popołudniami bywał na walkach bokserskich u Jacksona albo na wyścigach konnych, a wolne wieczory po kolacji w Bedwyn House spędzał w którymś z klubów. Noce przesypiał samotnie we własnym łóżku.

O ile wiedział, Eve nie spotkała się więcej z Densonem. Jeśli nie towarzy­szyła jemu, zostawała w domu albo wychodziła z ciotką lub Freyja. Powie­działa, że w małżeństwie dochowa mu wierności, i wierzył jej. Nie mógł jednak znieść myśli, że ona pewnie rozpaczliwie pragnie choćby krótkiego spotkania ze swoim ukochanym. Nie potrafił opanować zazdrości.

Nie mógł się doczekać przyjazdu do Anglii dygnitarzy z całej Europy, liczył dni do oficjalnego obiadu w Carlton House. Potem pewnie też będą jakieś uroczystości, ale Eve wróci już do domu. Nie wątpił, że bardzo tego pragnie. Chciał, żeby wreszcie wyjechała z Bedwyn House i znikła z jego życia. A równocześnie na samą myśl o tym ogarniała go panika.

Jakże nienawidził tych wszystkich duchowych rozterek.

Wreszcie nadszedł oczekiwany dzień przyjazdu gości z Europy. Wszy­scy, nawet Wulf, który nie udał się dzisiaj do Izby Lordów, siedzieli razem przy śniadaniu.

- Czy widzieliście kiedyś takie tłumy na ulicach Londynu? - rzuciła Freyja. - Z trudem udało nam się dotrzeć do parku, a powrót był jeszcze gorszy. Wychodziłeś już, Wulf?

- Jeszcze nie - odparł. - I zapewne w ogóle zostanę w domu. Wolałbym uniknąć tłoczącego się pospólstwa Londynu. Zdaje się, że tym razem wia­domość o przybyciu gości na angielską ziemię nie jest tylko zwykłą plot­ką. Książę Clarence przywiózł ich na pokładzie swej „Niezatapialnej”. Są dzisiaj spodziewani w Londynie.

- Wszyscy tak myślą - powiedział Alleyne. - I wszyscy koniecznie muszą ich zobaczyć. Co tu się będzie działo! Trzeba jak najszybciej uciec do Lindsey Hall.

- Ale przecież przyjechaliśmy tu właśnie na tę uroczystość - przypo­mniała mu z westchnieniem Freyja. - Oczywiście na rozkaz Wulfa. Uczcze­nie ostatecznej klęski Napoleona Bonaparte to wielka, historyczna chwila.

- Czy wiadomo, kto dzisiaj przyjedzie, wasza miłość? - spytała Eve, pochylając się do Bewcastle'a.

- Car Rosji, król Prus oraz między innymi książę Metternich z Austrii oraz feldmarszałek von Blucher.

- A książę Wellington?

- Nie, Wellingtona nie będzie.

- Och, jaka szkoda - stwierdziła. - Jakie to pasjonujące zobaczyć przyjazd tych wszystkich znamienitych osób. Nie dziwię się ludziom, że tak się tłoczą na ulicach.

Aidan zauważył rumieniec na jej policzkach i błysk w oku. Wyglądała szczególnie ładnie.

- Spotka ich pani wszystkich jutro wieczorem, madame - przypomniał jej Bewcastle. - I to w znacznie bardziej cywilizowanych okolicznościach, w Carlton House. Zobaczy też pani księcia Walii i jeszcze raz królową.

- To będzie wspaniałe - przyznała Eve. - Ale dzień dzisiejszy jest szcze­gólnego rodzaju. W tym święcie mogą uczestniczyć zarówno nisko, jak i wysoko urodzeni. Szczęście jednoczy dziś łudzi wszystkich stanów, a tak­że obywateli innych państw. Nie czułaś tego dzisiaj rano, Freyja? A ty, Alleyne?

Alleyne zaśmiał się.

- Przypuszczam, że chętnie byś tam wróciła, Eve, zmieszała się z tłu­mem, by się popychali i poszturchiwali. Słuchałabyś hałasu, od którego pękają bębenki w uszach, wąchała te wszystkie spocone ciała - powie­dział.

- Och, tak - przyznała. - Z wielką chęcią. A wy nie?

- Nie wątpię, że w naszej sferze są ludzie, którzy nie mogą się oprzeć pokusie obejrzenia publicznego widowiska, lady Bedwyn, ale nie uchodzi brać udziału w takim wybuchu zbiorowej histerii.

- Histerii? - Eve zmarszczyła brwi. - Ja bym to nazwała euforią. Aidan odłożył serwetkę na stół.

- Jeśli chcesz się tam wybrać, Eve, będę ci towarzyszył.

- Och, naprawdę? - Ostatnio rzadko patrzyła mu prosto w oczy. Teraz jednak spojrzała na niego zachwyconym wzrokiem dziecka, które za chwilę dostanie obiecaną nagrodę. - Czy nie będziesz się zbytnio do tego zmuszać?

Mieszanie się z rozentuzjazmowanym tłumem na ulicach Londynu brzy­dziło go. Ale przecież Eve bardzo chciała tam pójść, a przez tydzień, który upłynął od balu, o nic go nie poprosiła.

- Pojedziemy na London Bridge - powiedział. - Stamtąd zobaczymy ich zbliżających się od strony Dover.

- Jeśli w ogóle uda się wam tam dotrzeć - wtrącił się Alleyne.

- Jakoś dotrzemy - skwitował Aidan.

- Och, dziękuję ci - powiedziała Eve, wstając. - Pójdę się przygotować. Zechcecie mi wybaczyć. Freyja, idziesz z nami? A ty, Alleyne?

Aidan spodziewał się, że jego siostra odmówi z pogardą. Ona jednak wyglądała na ubawioną tą sytuacją.

- Nie przestajesz mnie zadziwiać, Eve - rzekła. - Pomieszałaś szyki zarówno Wulfowi, jak i ciotce Rochester, wchodząc przebojem na salony, i wytrwale opierasz się ich wysiłkom, by zrobić z ciebie dystyngowaną, śmiertelnie nudną przyszłą księżnę.

- Wiele nauczyłam się od twojej ciotki - oświadczyła z powagą Eve. - Za wszystko jestem jej ogromnie wdzięczna.

Bewcastle uniósł brwi.

- No, dzieci! - zawołał. - Lepiej już idźcie, bo ominie was całe przed stawienie.

Stolica była ogarnięta szaleństwem. Udało im się jakoś dotrzeć odkry­tym powozem do Londyn Bridge, zapewne dzięki temu, że Aidan ubrał się w mundur. W tłumie znalazło się dość chętnych, by na jego widok wiwatować, klepać go po plecach, ściskać mu prawicę i torować drogę dla jego powozu. Wzdłuż drogi od mostu do pałacu St. James ustawiły się powozy i szpalery pokrzykujących, rozentuzjazmowanych widzów. W oknach wszystkich budynków na trasie przejazdu tłoczyły się głowy niezliczonych gapiów. Uliczni straganiarze, sprzedający jedzenie i napo­je, mieli pełne ręce roboty. Podobnie zresztą jak złodzieje kieszonkowi. Tłum kołysał się, ożywiony podnieceniem, gdy na horyzoncie pojawiał się jakiś jeździec albo powóz. Za każdym jednak razem alarm okazywał się fałszywy.

- Krąży tyle różnych pogłosek, że nie wiadomo już, co jest prawdą - powiedział Aidan około południa. - Może wszyscy ci dygnitarze, których się spodziewamy, odpoczywają sobie jeszcze w rodzinnych krajach?

Ale jeśli tak rzeczywiście było, to udało im się nabrać nawet rodzinę królewską. Forysie księcia regenta w swoich charakterystycznych złoto - szkarłatnych liberiach czekali przy moście, by eskortować powozy gości, skoro tylko się pojawią. Gapie drażnili się z nimi, wołali, że wyprzęgną konie i własnymi rękami triumfalnie pociągną powozy do pałacu.

- Czy moglibyśmy poczekać jeszcze troszkę? - Eve oparła dłoń na ramieniu Aidana i spojrzała na niego błagalnie.

Boże, jak mógł się oprzeć jej prośbie? Nie chciał, żeby myślała o nim źle, gdy rozstaną się na zawsze.

- Dobrze, jeszcze chwilę - rzekł, nakrywając jej rękę swoją. Uśmiechnęła się do niego, a on zerknął na Freyję, siedzącą naprzeciw niego w powozie.

Zobaczył, że przygląda im się w zamyśleniu, ze smutkiem. Nieczęsto wi­dywał siostrę w takim stanie.

Freyja miała licznych wielbicieli, chętnych do ożenku. Wszystkich trak­towała beztrosko i po koleżeńsku, co skutecznie odbierało im nadzieję, że mogliby zabiegać o jej względy. Może Freyja nadal kocha Kita Butle­ra? Nie było jak się tego dowiedzieć. Freyja nigdy nie chciała mówić o so­bie.

Niecałe pięć minut później ulicę obiegła kolejna wieść, Ludzie wołali, że car podobno już przyjechał i jest w hotelu Pulteney, wraz ze swoją siostrą, wielką księżną Katarzyną. Wybrał inną trasę.

- Prawdopodobnie po to, by uniknąć motłochu - skomentował Alleyne, gdy tłum ruszył pospiesznie w kierunku hotelu.

- Jeśli ta pogłoska jest prawdziwa, to czuję się wystrychnięta na dudka - stwierdziła Freyja. - Znajdźmy sobie jakieś cichsze, bardziej cywilizo­wane miejsce. Co powiecie na Akademię Królewską? Lubisz oglądać ob­razy, Eve?

Aidan zerknął na nią.

- Na co masz ochotę? - spytał.

- Nie warto tkwić tu cały dzień, żeby w końcu dowiedzieć się, iż goście pojechali inną drogą.

- A uważam to za całkiem prawdopodobne - powiedział. - Bardzo je­steś zawiedziona?

- Nie. - Uśmiechnęła się do niego. - Tak czy inaczej uczestniczyłam w historycznym wydarzeniu. Doświadczyłam tego wszystkiego. Dzisiej­szy dzień na długo pozostanie w mojej pamięci.

- Zobaczysz ich wszystkich jutro wieczorem.

- Tak. - Ujęła go znów pod ramię. - Dziękuję, że ze mną przyjechałeś, Aidanie. Wiem, że musiało być to dla ciebie okropnie nudne. - Odwróciła głowę, by spojrzeć na Freyję. - Z przyjemnością zwiedzę Akademię. Czy to daleko?

- W Somerset House - odparła Freyja. - Całkiem blisko.

Aidan nie żałował nudnego poranka. W jakiś sposób przywrócił on har­monię między nim i Eve.

Spędzili w Somerset House godzinę, oglądając wystawiane tam obrazy. Eve otwarcie okazywała zachwyt. Freyja, która zwykle zaczynała się nie­cierpliwić, gdy zbyt długo musiała pozostać w jednym miejscu, teraz, w to­warzystwie Eve, z ciekawością oglądała każdy obraz. Alleyne, mogący uchodzić za konesera sztuki, dzielił się z nimi swoimi uwagami.

Aidan, obszedłszy salę, stanął nieco z boku i obserwował ich. Pomyślał, że Eve zdobyła ich szacunek w jedyny możliwy sposób, po prostu o niego nie zabiegając. Słuchała się ciotki Rochester we wszystkim, czego nie wie­działa, nie robiła jednak nic, by się komukolwiek przypodobać. Mimo ni­skiego pochodzenia była urodzoną damą.

Nagle przed jego oczami pojawiła się znajoma twarz. Okrągła, rumiana, pomarszczona. Usłyszał znajomy, jowialny głos.

- Bedwyn? Ciągle jeszcze na urlopie? Uciekł pan od dzisiejszego szaleństwa? My też, choć przyznam, że oglądanie powieszonych rzędem obrazów niezbyt mnie bawi.

Ten człowiek był chyba ostatnią osobą, którą Aidan chciałby zobaczyć w obecnej chwili.

- Generał Knapp...

- Jednakże lady Knapp i Louisa chciały tu przyjść - ciągnął generał, śmiejąc się głośno. - Cóż więc miałem robić? One miały przewagę liczeb­ną. A pan tu się znalazł z jakiego powodu?

Zanim Aidan zdołał odpowiedzieć, pojawiły się obie damy, uśmiecha­jąc się do niego promiennie.

- Pułkownik Bedwyn! - zawołała lady Knapp. - Cóż za miła niespodzianka!

- Madame. - Aidan ukłonił się obu paniom. - Witam panią, panno Knapp. Louisa była ciemnowłosą, silnie zbudowaną kobietą, całkiem miłą dla oka, choć niezbyt ładną. Byłaby idealną żoną dla oficera, ponieważ znała życie w armii od dziecka i mogła znieść wiele niewygód.

- Miałam nadzieję, że spotkamy pana tu, w Londynie, pułkowniku - powiedziała i dygnęła.

- Zaciągnęły mnie do Anglii na całe lato - rzekł generał, znów się śmie­jąc. - Dwie na jednego. To nie fair, prawda, Bedwyn? A teraz ciągną mnie wszędzie, chcąc ukulturalnić. Dostaję od tego migreny. No, a pan co tu robi?

- Oczywiście ogląda obrazy, Richardzie - odezwała się lady Knapp. - I należy go za to bardzo pochwalić. Pułkowniku Bedwyn, świetnie się skła­da, że się spotkaliśmy. Przyjechaliśmy do Londynu zaledwie dwa dni temu, a dzisiaj wieczorem urządzamy małą kolacyjkę. Niestety, ciągle brakuje nam do kompletu jednego dżentelmena. Zechce pan przyjść?

- Proszę, niech pan przyjdzie, pułkowniku - dodała panna Knapp. Właśnie w tym momencie zauważyła ich Eve. Ruszyła w tym kierunku, wiedząc już, że nie zdoła uniknąć wzajemnej prezentacji.

- Niestety, nie będę mógł przyjąć pani zaproszenia, madame - powie dział, gdy Eve podeszła do nich, spoglądając pytająco. - Pozwolą państwo, że przedstawię im moją żonę. Eve, to generał Knapp, lady Knapp i panna Knapp.

Eve uśmiechnęła się i dygnęła. Na twarzach całej trójki odmalowało się zdziwienie i zaskoczenie.

- Pańska żona, pułkowniku? - spytała lady Knapp.

- Cóż za niespodzianka - wykrztusił generał. Odkaszlnął i zdawało się, że odzyskał panowanie nad sobą. - Prawdziwa niespodzianka, Bedwyn. W Hiszpanii nie puścił pan pary z ust o swoich zaręczynach.

- Spotkałem Eve dopiero po powrocie - wyjaśnił Aidan, ujmując jej dłoń. Miał ochotę zapaść się pod ziemię.

- Cóż, lady Bedwyn, życzę pani szczęścia - oświadczyła lady Knapp. - Mam nadzieję, że jest pani przygotowana na trudy związane z przenosze­niem się z armią z miejsca na miejsce.

- Nie będę podróżować z mężem, madame - odparła Eve. - Gdy Aidan wyjedzie, zostanę w domu.

- Proszę mi wybaczyć - przeprosiła panna Knapp. - Właśnie zobaczy­łam kogoś znajomego. Muszę tam pójść i przywitać się.

- Pójdę z tobą, Louiso - powiedziała lady Knapp.

- W trakcie kampanii oficer powinien mieć żonę przy swym boku - rzekł generał, patrząc surowo na Aidana. - Jeśli jednak ożeni się z kobie­tą, która woli zostać w domu, no to trudno. Do widzenia państwu. - Od­szedł w ślad za żoną i córką.

Eve spojrzała na Aidana.

- O co w tym wszystkim chodziło? - zapytała.

- W czym? - odpowiedział głupio.

- Byli speszeni mym pojawieniem się. Na pewno nie wiedzieli o moim niskim pochodzeniu, a więc o co tu chodzi, Aidanie?

- Jak wyjaśnił generał, uważają, że oficer powinien się ożenić z kobie­tą, która będzie wszędzie towarzyszyć mężowi - odparł.

- Może wręcz z kobietą, która już podróżuje z armią i wie, jak wygląda takie życie? - spytała cicho.

- Może - zgodził się.

Zacisnęła zęby i jeszcze bardziej ściszyła głos.

- Byłeś z nią zaręczony?

- Nie, oczywiście, że nie.

- Ale oni oczekiwali tego? Może nawet istniało jakieś porozumienie, jak między mną i Johnem... wicehrabią Densonem?

- Nie było żadnego porozumienia - oświadczył. Patrzyła na niego w milczeniu.

- Nie padło żadne słowo - dodał. - Nigdy o niczym takim nie mówiliśmy z panną Knapp. Ani słowem nie wspomniałem o tym generałowi. Istniały jednak pewne...

- Nadzieje - dokończyła.

- Chyba tak.

- A ty śmiałeś oskarżyć mnie o kłamstwo, gdy nie powiedziałam ci o wi­cehrabim Densonie?

- Ja nie spałem z panną Knapp - zaoponował.

Drgnęła, jakby ją uderzył w twarz. Złe to zabrzmiało. Chciał jedynie zasugerować, że tajemnica, którą przed nim ukryła, była większej wagi niż jego sekret, bo ona tamtego mężczyznę kochała, oddała mu się cała.

- Eve... - zaczął, ale ona odwróciła się już na pięcie i poszła w stronę Freyji i Alleyne'a, którzy rozmawiali ze spotkanymi znajomymi.

Boże! Czy między nimi nigdy nie będzie zgody?! Czy to zresztą miało jakieś znaczenie, skoro za kilka dni nie będą już razem? A jednak miało.

* * *

Następnego dnia Eve postanowiła oznajmić wszystkim, że wkrótce wra­ca do domu. Tamto okropne spotkanie w Akademii Królewskiej uświado­miło jej, że gdy Aidan zaproponował jej małżeństwo, był związany uczu­ciowo z inną kobietą, a jej rodzina najwyraźniej lada moment oczekiwała deklaracji z jego strony. Kobieta, o którą chodziło, była córką generała i wraz z matką podróżowała z armią. Z Aidanem doskonale do siebie pa­sowali.

Eve od tej chwili strasznie, aż do bólu, tęskniła za wszystkimi, którzy zostali w domu. Pragnęła chwycić w ramiona dzieci. Tęskniła za samym Ringwood. Denerwowała się przed oficjalną kolacją. Czuła się przygnę­biona odkryciem sprzed czterech dni, że nie jest w ciąży. Równocześnie cieszyła się, że ominie ją przynajmniej ta życiowa komplikacja. Była zmę­czona niekończącymi się obowiązkami towarzyskimi, które w innych oko­licznościach byłyby może nawet ekscytujące. Męczyło ją unikanie Johna, który ciągle próbował spotkać się z nią na osobności.

Ale najbardziej przygnębiała ją świadomość, że kocha Aidana. Ze wszyst­kich sił pragnęła wrócić do domu, mieć już wreszcie za sobą nieuniknione rozstanie. Chciała wrócić do swojego dawnego życia i spróbować zapo­mnieć o Aidanie, w skrytości ducha lizać rany i całą miłość przelać na dzieci.

Jutro, gdy wreszcie będzie już miała za sobą kolację w Carlton House, powie Aidanowi i księciu, że wraca do domu. Pojedzie dyliżansem następnego dnia. Książę oczywiście zacznie protestować, a raczej będzie próbował jej rozkazywać, ale pozostanie nieugięta. Poza tym Aidan chyba chce się wreszcie od niej uwolnić.

- Pożegnam cię, Bewcastle - oświadczyła ciotka Rochester, wstając. - Byłoby niewybaczalne spóźnić się na kolację w Carlton House.

Siedzieli wszyscy przy podwieczorku w salonie w Bedwyn House. Ciot­ka wróciła tu z Eve i Freyja po wyprawie na zakupy. Potrzebowały na wieczór paru drobiazgów, a Eve kupiła dla dzieci książki. Przez cały dzień rozmowy koncentrowały się wokół nadchodzącego wieczoru. Zagraniczni dygnitarze przyjechali już poprzedniego dnia. Gdyby poczekali przy mo­ście dłużej, zamiast iść do Somerset House, zobaczyliby feldmarszałka Bluchera porwanego przez tłum, który wyprzągł konie z jego powozu, pociągnął pojazd do Carlton House i tam wniósł marszałka na rękach do środka.

- Nikt z nas się nie spóźni - rzekł książę Bewcastle, wstając wraz z brać mi. - Freyja i lady Bedwyn zapewne zechcą wyjść z tobą, ciociu, i udać się do swoich pokoi, żeby odpocząć przed wieczorem.

Freyja jak zwykle zaśmiała się ironicznie, ale Eve z ulgą wstała.

- Chyba tak zrobię - powiedziała. Nadal czuła się słabo, zapewne tym razem na skutek zdenerwowania. Za kilka godzin przestąpi próg Carlton House. Zobaczy królową i księcia regenta, a także głowy państw z połowy Europy. Zasiądzie z nimi do kolacji. Czy zdoła utrzymać się na nogach, nie paść zemdlona na ziemię?

- Ach, Eve! - zawołał Alleyne, gdy Aidan otwierał drzwi przed nią i ciotką. - Właśnie sobie przypomniałem, że już pół dnia noszę w kieszeni list do ciebie. Wziąłem go rano od Fleminga, ale nie spotkaliśmy się przy śniadaniu. Proszę, oto on.

- Dziękuję. - Uśmiechnęła się, biorąc od niego list. - Myślałam, że dzisiaj nie będę miała żadnej korespondencji. - Zerkając na kopertę, roz­poznała charakter pisma Thelmy.

Jak tylko weszła do złotego apartamentu, zrzuciła pantofle i rozpuściła włosy. Potrząsnęła głową i westchnęła. Będzie się musiała jednak trochę przespać przed przygotowaniami na wieczór. Chciałaby mieć już to wszyst­ko za sobą. Ale, z drugiej strony, będzie co potem opowiadać w domu. Czy książę regent rzeczywiście jest taki otyły, jak opowiadano? Czy wy­powiedzi królowej rzeczywiście są takie nudne, jak twierdziła Freyja? Czy zagraniczni dygnitarze potrafią dobrze mówić po angielsku?

Opadła na sofę, by przeczytać list, zanim położy się w sypialni. Zła­mawszy pieczęć, zauważyła zawiedziona, że był krótszy niż zwykle. Nie­ważne. Za kilka dni będzie z nimi w domu. Zaczęła czytać.

Chwilę później zerwała się na nogi, wpatrując z przerażeniem w list. Czy źle zrozumiała jego treść? Wiedziała jednak, że nie. Odwróciła się i potykając, ruszyła do drzwi, chwilę szarpała się z klamką, a potem pę­dem pobiegła korytarzem i w dół po schodach, prosto do salonu, nieświa­doma tego, co robi ani jak wygląda. Nacisnęła klamkę, zanim zdążył to zrobić stojący przy drzwiach lokaj i wpadła do środka.

- Aidanie! - krzyknęła, wiedząc, że nikt nie może jej pomóc. - Muszę jechać. Muszę natychmiast jechać.

Objął ją silnymi ramionami, na chwilę dając złudzenie spokoju. Ale tyl­ko na chwilę. Znów ogarnęła ją panika.

- Co się stało? - zapytał. - O co chodzi? Co się dzieje?

- Dzie.. .dzie.. .dzie... - Nie mogła opanować szczękania zębami.

- Spokojnie - powiedział. Objął ją mocniej jedną ręką, a drugą ujął ją pod brodę i spojrzał jej w oczy. - Spokojnie, kochanie. Powiedz tylko, co się stało, a ja ci pomogę.

Cóż za niemądre słowa. Ach, jak niemądre.

- On je zabrał - wykrztusiła. - On je zabrał i nie mogę ich o...o...ode­brać.

- Kto? - spytał nienaturalnie spokojnym głosem. - Kto kogo zabrał?

- Ce...Ce...Cecil - odparła. - Zabrał dzie...dzie...dzieci i nie mogę ich odebrać. On jest ich krewnym, a ja nie. Ja je po...po...porzuciłam. Muszę jechać. Muszę natychmiast po nie jechać. Na pewno są przerażone.

- Ach, więc znalazł sposób, by się na tobie odegrać - stwierdził Aidan. - Jeszcze zobaczymy. Będzie musiał je oddać. Ostrzegałem go, czego może się spodziewać, jeśli jego noga postanie w twoim majątku.

- Nie, nic nie rozumiesz! - zawołała, wymachując pomiętym listem. - On przysłał po nie policję. Uzyskał od sędziego prawo opieki nad nimi. Nie odda ich. Ja go znam. Muszę jechać.

- Tak, rozumiem - powiedział Aidan. - Odetchnij głęboko. Panika nic tu nie pomoże.

- Aidanie, czy mógłbyś zabrać lady Bedwyn do jej sypialni, aby odpo­częła? - spytał książę chłodnym, wyniosłym tonem. - Powinna odzyskać panowanie nad sobą przed dzisiejszym wieczorem.

- Ależ ja muszę jechać. - Eve odwróciła głowę, by spojrzeć na księcia. Spróbowała wyrwać się z uścisku Aidana. - Teraz, zaraz. Muszę niezwłocz­nie wyruszać do Ringwood. Dzieci oszaleją z przerażenia.

- Łady Bedwyn, to wykluczone, żeby opuściła pani kolację w Carlton House, skoro przyjęliśmy zaproszenie, a nasza obecność została potwier­dzona - rzekł książę. - Poza tym ruszanie w długą podróż o tak późnej porze nie jest rzeczą rozsądną. Jeśli czuje pani, że jej obecność w Oxfordshire zmieni coś, co wydaje się nieodwracalne, Aidan odwiezie tam panią jutro moim powozem. Proponuję, by teraz pani odpoczęła.

- Nie... - zaprotestowała Eve, ale Aidan przerwał jej.

- Eve już teraz chce wrócić do domu. A więc tam pojedzie. Ja sam ją zawiozę.

- Zrobisz to, co ci każę - odezwał się książę.

- Nie - odparł Aidan ostro. - Nie tym razem, Wulf. Żona jest dla mnie ważniejsza niż lojalność wobec rodziny. Wytłumaczysz naszą nieobecność dzisiejszego wieczoru, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Nikt nie odezwał się słowem, gdy Aidan wyprowadzał Eve z salonu. Pół godziny później wynajętym powozem jechali do Ringwood Manor.

18

Gwałtowna burza z piorunami zatrzymała ich na kilka godzin w go­spodzie, ale nie położyli się spać. Eve chodziła tam i z powrotem po poko­ju. Nie chciała nic jeść ani nawet rozmawiać. Dojechali do Ringwood o świ­cie. Ranek był chłodny i wilgotny.

Wszyscy już wstali i wybiegli teraz z domu i stajni na powitanie przyby­łych, wołając jedni przez drugich. Nawet pies przykuśtykal i szczekał bez opamiętania. W końcu znaleźli się w saloniku na dole, gdzie rozpalono ogień w kominku, by rozproszyć wilgotny chłód poranka. Gospodyni z po­nurą miną przyniosła herbatę. Rozdała filiżanki, po czym z rękami skrzy­żowanymi na piersiach stanęła przy zamkniętych drzwiach. Nikt nie zwró­cił jej uwagi, żeby wyszła.

Aidan odstawił herbatę na stolik i podszedł do okna. Pani Pritchard pła­kała, a Eve próbowała ją uspokoić. Guwernantka obwiniała siebie, że po­zwoliła zabrać dzieci, mimo że ciotka łkając, mówiła, iż nie miała prze­cież wyboru, nikt z nich nie mógł nic zrobić. Pies oparł pysk na kolanach Eve i skomlał, ciężko dysząc.

Ten podły Cecil Morris dobrze zaplanował swoją zemstę. Jako człowiek mikrej postury doskonale wiedział, że nie ma szans w starciu z mężczy­znami broniącymi Eve, nawet nie poradzi sobie z jej gospodynią. Udał się więc do sędziego i uzyskał prawo opieki nad osieroconymi dziećmi, spokrewnionymi z nim ze strony matki. A potem wysłał miejscowego posterunkowego z czterema rosłymi pomocnikami, by zabrali je z Ring­wood.

- Agnes pięścią złamała nos Willowi Perkinsowi - powiedziała panna Rice. - Wszędzie było pełno krwi, Eve. Gdyby nie wrzeszczał tak głośno, pomyślelibyśmy, że nie żyje. A Charlie uderzył posterunkowego bykiem. Ale widzisz, pan Biddle miał papiery podpisane przez hrabiego Luffa, a z tym już nie ma dyskusji. Poza tym Becky i Davy przestraszyliby się jeszcze bardziej, gdyby zobaczyli bójkę. Pani Pritchard przekonała nas wszystkich, żebyśmy się uspokoili, zanim je przyprowadzono. Pan Biddle odesłał Willa Perkinsa do domu.

- A ja powycierałam krew, zanim dzieci zeszły na dół - odezwała się gospodyni. - Choć wolałabym im wszystkim rozkwasić nosy i porozbijać głowy, moja duszko. Tchórzliwe kundle, przyszli w pięciu, żeby zabrać dwójkę małych dzieci.

- Zostałabyś aresztowana, Agnes - stwierdziła pani Pritchard i wydmu­chała nos w chusteczkę. - Zabraliby cię do więzienia.

- Eee, dla mnie to nie pierwszyzna, proszę pani - powiedziała niespeszona gospodyni.

Aidan zerknął na nią przez ramię z mimowolnym podziwem. Byłby z niej naprawdę doskonały sierżant. Niestety urodziła się kobietą.

- Jak dzieci to zniosły? - spytała Eve drżącym głosem. Nie płakała. Po graniczącym z histerią wybuchu w salonie Wulfa była zamknięta w sobie, napięta i małomówna. - W jakim były stanie, gdy je za...za...zabierano?

- Powiedziałam im, że jadą na krótkie wakacje do ciotki, która bardzo się za nimi stęskniła - wyjaśniła panna Puce. - I że zostaną tam tylko do czasu, dopóki nie wrócisz, Eve.

- Ale one wiedziały - dodała smutno pani Pritchard, ze swym śpiew­nym walijskim akcentem. - Ani przez chwilę nie dały się Thelmie oszu­kać. Davy był cały blady, a Becky miała oczy wielkie na pół twarzy. I to nie ze strachu, że w okolicy grasują źli ludzie. Tak właśnie niania Johnson wytłumaczyła im, dlaczego pan Biddle i jego ludzie będą ich eskortować do domu ciotki. Och, na samo wspomnienie serce mi krwawi.

- Moje dzieci! Och, moje biedne maleństwa!

Chyba po raz pierwszy Aidan w pełni uświadomił sobie przywiązanie Eve do sierot, które wzięła do siebie. Dla niej nie były tylko ofiarami losu, ale prawdziwą rodziną.

Nagle Eve zerwała się na równe nogi.

- Dlaczego ja tu siedzę, piję herbatę i grzeję się przy ogniu?! - zawoła­ła. - Muszę do nich pojechać. Muszę je zaraz przywieźć do domu. Na pewno są przerażone.

- Jadę z tobą, moja duszko - zaofiarowała się gospodyni. - Złapię tego łotra Morrisa za szyję i zawiążę mu ją na supeł.

Agnes, moja droga - rzekła pani Pritchard z wyrzutem. Aidan odwrócił się od okna i odchrząknął. Natychmiast znalazł się w centrum uwagi.

- Hrabia Luff jest miejscowym sędzią? - spytał. Ojciec Densona.

- Tak, pułkowniku - odparła pani Pritchard.

- Więc to do niego powinniśmy się zwrócić. Eve, nie ma sensu jechać do twojego kuzyna i apelować do jego sumienia którego zresztą zapewne nie ma. Nic też nie dadzą kłótnie i bójki. On ma za sobą prawo. Tylko pogorszycie swoją sytuację, jeśli zaczniecie się z nim bić.

- Słuchaj no, pan... - zaczęła gospodyni. Aidan spojrzał na nią chłodno i wyniośle.

- Panie skończyły pić herbatę - zauważył. - Możesz zabrać filiżanki i wrócić do swoich codziennych porannych obowiązków.

Patrzyła na niego z wściekłością. Przez chwilę myślał, że okaże się sil­niejsza niż wszyscy żołnierze, których miał dotąd pod swoją komendą, i nie posłucha jego rozkazu. W końcu jednak przemaszerowała przez po­kój, z wielkim hałasem zebrała filiżanki, chwyciła tacę i opuściła pokój bez jednego słowa.

- Biedna Agnes - powiedziała Eve. - Ona chce pomóc.

- Pomoże, wykonując swoje obowiązki i pilnując, by całe gospodar­stwo funkcjonowało bez problemów. Eve, odwiedzimy we dwoje hrabie­go Luffa. Pozwól, że odprowadzę cię do twojego pokoju, byś mogła się odświeżyć i zmienić suknię.

- Och, wiedziałam, że jak tylko pan się tu zjawi, pułkowniku, wszystko pan załatwi. - Pani Pritchard westchnęła.

Aidan zaprowadził Eve na górę i zatrzymał się z nią na chwilę przed drzwiami jej sypialni.

- Jest jeszcze dosyć wcześnie - stwierdził. - Chciałabyś może trochę się zdrzemnąć, zanim ruszymy w drogę?

Potrząsnęła głową.

- I tak nie mogłabym zasnąć - odparła. - Nie spocznę, dopóki nie odzy­skam dzieci. Nie powinieneś jednak tak angażować się w moje sprawy, Aidanie. Zostało ci już tak niewiele urlopu, a dotąd nie miałeś okazji, by spędzić go tak, jak byś chciał. Wracaj do Londynu. Nie martw się o mnie!

Położył jej palec na ustach.

- Doprowadzę tę sprawę do końca - postanowił. - Wyjadę dopiero wte­dy, gdy będziesz się czuła bezpieczna, wolna od trosk i szczęśliwa.

- Dlatego że złożyłeś obietnicę Percy'emu? - spytała.

- Dlatego że jesteś moją żoną.

Otworzyła usta i przez chwilę myślał, że zaprotestuje, używając tych samych argumentów, co zwykle. Ona jednak tylko kiwnęła głową i od­wróciła się, by wejść do swego pokoju.

Już wkrótce, za dzień lub dwa, gdy dzieci wrócą do domu, tu, gdzie jest ich miejsce, pojedzie do Londynu, by spędzić tam resztę swego dwumie­sięcznego urlopu. Wreszcie nic nie będzie go krępować. Wróci do dawne­go życia. Najpierw jednak musi stawić czoło hrabiemu Luffowi. Zadzwo­nił po gorącą wodę do mycia i golenia.

* * *

Eve nigdy w życiu nie była w Didcote Park, wiejskiej siedzibie hrabiego Luffa, mimo że znajdowała się ona niedaleko od Ringwood. Jej ojciec, z całym swym bogactwem, nie został uznany za człowieka godnego za­proszenia na spotkania towarzyskie osób z wyższych sfer.

Elegancką rezydencję o doskonałych proporcjach zbudowano w stylu Jerzego V. Był to dom Johna, tutaj dorastał. Eve jednak nie chciała teraz o nim myśleć.

- A jeśli hrabia nas nie przyjmie? - spytała.

- Nie przyjmie? - Aidan spojrzał na nią z wyraźnym zdziwieniem. - Dlaczego miałby nie przyjąć?

- Jestem córką walijskiego górnika - przypomniała mu.

- I żoną Bedwyna - dodał.

Jak inaczej postrzegali świat. On był synem i bratem księcia Bewcastle i nawet nie przyszłoby mu do głowy, że odmówią mu wstępu do jakiegoś domu w Anglii.

- A jeśli nas nie wysłucha?

- Dlaczego nie? - odpowiedział pytaniem. - Jako sędzia ma obowiązek nas wysłuchać.

Pochodził z uprzywilejowanej, arystokratycznej sfery, nie rozumiał, co to znaczy nie mieć władzy ani wpływów, przesądzających o wyniku wizyty takiej jak ta. Dla hrabiego Luffa Eva była tylko kobietą, której ojciec miał czelność sugerować skoligacenie ich rodzin przez małżeń­stwo.

- A jeśli on nie zechce zmienić decyzji? - spytała.

- Postaramy się, żeby tak się nie stało. Jeśli nie wierzysz w sukces, Eve, przegrasz. No, jesteśmy na miejscu.

Pomógł jej wysiąść, podczas gdy Sam Patchett zakołatał do drzwi. Ko­lana się pod nią uginały, czuła mdłości, mimo że nie jadła śniadania, a dla dodania sobie odwagi włożyła jedną z nowych, szykownych sukni. Aidan miał na sobie galowy mundur.

- Pułkownik Aidan Bedwyn i lady Bedwyn do hrabiego Luffa - powie dział odźwiernemu, który otworzył drzwi. Ujął Eve pod rękę i bez wahania wszedł do środka.

Eve zawsze ceniła swoją niezależność. W normalnych okolicznościach miałaby mu za złe pewność siebie, z jaką wszystkim pokierował. Dzisiej­szego ranka była mu jednak za to wdzięczna. Gdyby przyszła tu sama, zapewne drzwi Didcote Park zatrzaśnięto by jej przed nosem i w tej chwili wracałaby już do domu. Jego pewność siebie nie była bezpodstawna. Po zaledwie dwóch lub trzech minutach czekania w holu lokaj zaprowadził ich do pokoju na dole, który okazał się biblioteką, i z ukłonem wpuścił do środka.

Hrabia Luff wstał zza wielkiego, dębowego biurka. Wyglądał zupełnie jak John, tylko był trochę starszy. Jasne włosy zaczęły mu już siwieć i prze­rzedzać się na czubku głowy.

- Pułkownik Bedwyn! Lady Bedwyn! - odezwał się. - Cóż za miła niespodzianka. Zechcą państwo spocząć. Czy mogę zaoferować państwu coś do picia? Może herbaty, madame? - Spojrzał na nią z grzeczną obojęt­nością.

- Nie, dziękuję, milordzie - odparła Eve.

- A pan, pułkowniku? Brandy? Czerwone wino? Może coś innego? - dopytywał się.

- Nic, dziękuję. - Aidan powstrzymał go gestem, wskazał Eve fotel i usiadł obok niej. Z nerwów i zmęczenia kręciło się jej w głowie.

- A zatem - hrabia usiadł w skórzanym fotelu i założył nogę na nogę - czemu zawdzięczam ten zaszczyt?

On przecież musi wiedzieć. Mógł być tylko jeden powód ich wizyty.

- Chcę odzyskać moje dzieci - powiedziała Eve, z przerażeniem słysząc swój cienki i drżący głos. - Pozwolił pan Cecilowi Morrisowi, by mi je odebrał. A one należą do mnie. Ich dom jest w Ringwood. Tam były szczęśliwe. Chcę je odzyskać.

Hrabia uniósł brwi wyraźnie zdziwiony.

- Chodzi pani o kuzynów Morrisa? - spytał. - O te dzieci, którym pani domownicy nie chcieli pozwolić, by wróciły do swego domu? Musiał ja­koś poradzić sobie z tą kwestią pod pani nieobecność.

- Do swego domu? One mieszkają ze mną. Nikt nie prosił moich do­mowników o wydanie dzieci. Pan Biddle zabrał je siłą. Miejsce Davy'ego i Becky jest w Ringwood.

- Pani wybaczy, madame, ale czy jest pani w jakikolwiek sposób spokrewniona z rzeczonymi dziećmi? - spytał.

Eve poczuła ukłucie strachu.

- Nie - przyznała. - Jestem tylko kuzynką Cecila ze strony ojca. Ale to ze mną one mieszkają.

- Jak rozumiem, są sierotami - powiedział hrabia. - I zostały wysłane do kuzyna, pana Cecila Morrisa. Wyjaśnił mi, że pani się nimi łaskawie zajęła podczas choroby pani Morris, jego matki. I zostawiła je bez opieki, a sama pojechała do Londynu, by ze swoim świeżo poślubionym mężem zażywać rozrywek sezonu towarzyskiego.

- Nie zostawiłam ich bez opieki! - zawołała Eve. - Ja...

- Sir, ze względu na to, że powstał spór co do tego, kto ma się zaopieko­wać tymi sierotami, może powinien pan ponownie rozpatrzyć sprawę i wy­słuchać racji obu stron - zaproponował Aidan.

- Wygląda na to, że wszystkie racje są po stronie pana Morrisa - odparł hrabia.

- Nie! - krzyknęła Eve. - On tych dzieci wcale nie chce.

- Zatem okazuje to w przedziwny sposób, madame - rzekł hrabia, marsz­cząc brwi.

- Czy przynajmniej wysłucha pan argumentów mojej żony? - spytał Aidan głosem niezwykle spokojnym, niemal znudzonym. - Te dzieci są dla niej bardzo ważne. Opiekowała się nimi prawie przez rok i traktuje je jak swoje własne.

- Przez rok! - Hrabia nachmurzył się. - Niedyspozycja pani Morris trwała tak długo?

- Ona wcale nie była chora! - zawołała Eve.

- Proszę, by nas pan wysłuchał - powtórzył Aidan. - W obecności Mor­risa i jego matki, jeśli będą sobie tego życzyć.

- Och, nie!

Aidan uciszył Eve gestem.

- I wszystkich świadków, których zechce wezwać. A także w obecności świadków, których przyprowadzi moja żona.

Eve czuła, jak ściska się jej żołądek. Chciała, żeby hrabia od razu rozsą­dził sprawę. Chciała z Didcote Park pojechać prosto do domu Cecila, by zabrać dzieci. Nie chciała przesłuchania, podczas którego Cecil będzie znów opowiadał brednie i zmuszał ciotkę Jemimę, by dla niego kłamała.

Hrabia Luff westchnął.

- Wydawało mi się, że jest to prosta sprawa - stwierdził. - I nadal tak uważam. Nie będę się bawił w urządzanie oficjalnego przesłuchania, ze sprytnymi adwokatami, naginającymi argumenty. Zgodzę się jednak na nieformalne przesłuchanie, które musi się odbyć dzisiaj, bo mam inne pla­ny na resztę tygodnia. O drugiej, w sali zgromadzeń w Heybridge, jeśli to państwu odpowiada. Zawiadomię Morrisa. Aidan wstał.

- Dziękujemy, sir - powiedział. - Stawimy się.

- Ale ja chciałam, żeby sprawa została rozstrzygnięta już teraz, zaraz - zaprotestowała Eve. - Nie mogę czekać tyle godzin.

- W takim razie musi się pani, madame, zadowolić rozstrzygnięciem jej na korzyść Morrisa - odparł hrabia szorstko. - Ja z pewnością nie będę nalegał.

A zatem spotkamy się dziś po południu - rzekła zrezygnowana. Kilka minut później siedzieli w powozie i jechali do domu. Prawo najwyraźniej było po stronie Cecila. Miłość nie będzie żadnym argumentem.

- Eve, po powrocie do domu od razu kładziesz się do łóżka - polecił Aidan. - Musisz się przespać.

- Nie mogę spać - zaoponowała.

- Musisz - powtórzył surowo, z kamienną twarzą. - Jeśli chcesz odzy­skać dzieci, musisz się przespać, odzyskać siły. I pozwól, żebym to ja mówił podczas tej konfrontacji. A jeśli sama zabierzesz głos, nie daj się ponieść emocjom.

- Jak mogę mówić o tym bez emocji?! - zawołała.

- Jeśli im ulegniesz, on wygra - odparł. - Wierz mi.

Patrzyła na jego zimną surową twarz i nagle poczuła się tak samotna, że nie mogła już tego znieść. Odwróciła się od niego gwałtownie, ukryła twarz w dłoniach i zaszlochała. Rzadko płakała, teraz jednak nie była w stanie powstrzymać łez, choć bardzo się starała. Czuła, że za chwilę pęknie jej serce.

Potem poczuła dłoń na plecach, gładzącą ją lekko w uspokajającym ryt­mie. Gdy jej łkania w końcu ucichły, w jej ręce pojawiła się duża chus­teczka. Eve otarła twarz i wydmuchała nos.

Nigdy w życiu nie była tak zmęczona.

Zdawało się, że Aidan czyta jej w myślach. Pochylił się nad nią objął ją podniósł i posadził sobie na kolanach. Zanim uświadomiła sobie, co zro­bił, przytulił ją do siebie tak, że jej głowa spoczęła wygodnie na jego ra­mieniu. Nie wiedziała, kiedy zdjął jej kapelusz.

- Kochanie, wszystko będzie dobrze - wyszeptał jej do ucha.

- Naprawdę?

Nie potrzebowała jego zapewnień. W tej chwili ufała mu bezgranicznie. Jak dobrze pozwolić czasem komuś, by zdjął ciężar trosk z ramion.

- Obiecuję - rzekł.

Obudziła się dopiero wtedy, gdy powóz zatrzymał się przed Ringwood.

* * *

Cecil Morris wyglądał na pewnego siebie, a jego matka na zdenerwowa­ną. Eve była blada, mimo że spała w powozie w drodze powrotnej z Didcote Park i potem w domu. Pani Pritchard wyraźnie się niepokoiła, a pan­na Rice była cała spięta. Wielebny Puddle siedział między nimi i troskliwie je pocieszał. Miejscowy posterunkowy i czterech jego pomocników, z któ­rych jeden miał spuchnięty, czerwony nos i podbite na fioletowo oczy, kręcili się w pobliżu, jakby się spodziewając, że lada moment wybuchnie awantura. Zjawiło się sporo gapiów, którzy, nie wiadomo w jaki sposób, dowiedzieli się o przesłuchaniu.

Hrabia Luff spóźnił się i był wyraźnie w złym humorze.

- Rozstrzygnijmy tę sprawę bez dalszych ceregieli - powiedział, siada­jąc za stołem ustawionym w największej sali zgromadzeń i spiorunował wzrokiem wszystkich dookoła, jakby to jemu kazano czekać.

Cecil Morris został wezwany jako pierwszy, by przy stole sędziego po­wtórzył, dlaczego uważa, że opieka nad sierotami Davidem i Rebeccą po­winna być przyznana jemu. Przysiągł na Biblię, że będzie mówił prawdę i tylko prawdę, po czym łgał każdym słowem. Wedle jego wersji niezmier­nie lubił swoich małych kuzynów, tak jak i ich biednych, zmarłych rodzi­ców, a jego mama wprost za nimi przepadała. Wbrew złym przeczuciom dał się nakłonić i pozwolił kuzynce, wówczas jeszcze pannie Eve Morris, by zaofiarowała dzieciom gościnę na czas, gdy jego matka dochodziła do siebie po długiej niedyspozycji. Ostatnio dotarły do niego jednak niepoko­jące wieści, że kuzynka opuściła dzieci, rzucając się w wir rozrywek towa­rzyskich w Londynie.

Gdy Eve otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, Aidan dotknął jej ramie­nia i powstrzymał ją.

Morris wyjaśnił, że zwrócił się do sędziego o przyznanie mu prawnej opieki nad dziećmi, po czym wysłał po nie posterunkowego, ponieważ poprzednim razem, gdy pojechał je odwiedzić i zapewnić, że już wkrótce będą w domu ze swoją drogą cioteczką, niedawno poślubiony mąż jego kuzynki groził mu użyciem siły. Morris obawiał się też, że inni domowni­cy, wśród których byli skazańcy i przestępcy, zrobią krzywdę jemu, albo, co gorsza, dzieciom, gdyby osobiście pojechał i żądał ich wydania.

- I jak pan widzi, milordzie, moje obawy były uzasadnione - powie dział, wskazując dramatycznym gestem pomocnika posterunkowego ze spuchniętym nosem i podbitymi oczami.

Aidan, czując ciągły niepokój Eve, wziął ją za rękę i mocno ścisnął.

- Kto to zrobił? - spytał hrabia, patrząc chmurnie na policjanta.

- Ja, czcigodny panie - odezwała się gospodyni Eve gdzieś z końca sali. - I zrobiłabym to jeszcze raz każdemu, kto wszedłby bez pytania do domu mojej pani i chciałby zabrać stamtąd biedne niewinne dzieciątka, tylko dlatego że ten... ten łajdak chce się zemścić. Szkoda, że to nie jego nos znalazł się pod moją pięścią.

- Usiądź, kobieto - rozkazał hrabia.

- Sam pan pytał - odpowiedziała Agnes.

- Tak, ale teraz proszę siadać. Lady Bedwyn, czy chciałaby pani zadać panu Morrisowi jakieś pytania?

Aidan ponownie ścisnął ją za rękę. Ona jednak zignorowała to, że chciał mówić w jej imieniu, i wstała.

- Tak - odparła. - Becky i Davy przyjechali do Heybridge dyliżansem piątego sierpnia zeszłego roku. Łatwo będzie potwierdzić tę datę w księ­gach przewozów. Zechcesz, Cecilu, powiedzieć hrabiemu, jak długo byli w twoim domu, zanim domniemana choroba ciotki zmusiła cię do oddania ich pod moją opiekę?

- Skąd mam to pamiętać? - spytał. - Miesiąc, dwa, może dłużej.

- Księgi mojego majątku wykazują, że szóstego sierpnia zatrudniłam panią Johnson jako nianię do dzieci - powiedziała Eve. - Ze wspomnia­nych ksiąg wynika też, że w tym samym tygodniu kupiono dla nich ubra­nia i różne drobiazgi. Jeśli trzeba, pani Johnson będzie zeznawać.

- Moja droga mama była chora... - zaczął Morris.

- I opowiedz hrabiemu o swojej wizycie w Ringwood na dwa dni przed rocznicą śmierci mojego ojca - ciągnęła Eve. - Jeśli chcesz, odświeżę ci pamięć. Byłeś wtedy przekonany, że wkrótce odziedziczysz mój majątek. Pod moją nieobecność kazałeś wszystkim domownikom ustawić się w sze­regu w holu, żebyś mógł do nich przemówić. Wszyscy moi służący za­świadczą, że dzieci też zostały ustawione w tym szeregu. Powtórzysz nam, co do nich powiedziałeś?

- Nie pamiętam - odparł. - To było jakiś czas temu.

- A wiele osób pamięta - powiedziała. - Oznajmiłeś, że wszyscy, abso­lutnie wszyscy mieli się wynieść, zanim obejmiesz majątek w posiadanie, albo każesz ich aresztować za włóczęgostwo.

- Eve! Nie miałem na myśli moich biednych małych kuzynów. Byli w holu, bo mieli wrócić ze mną do domu. - Jednak ta kobieta - wskazał na gospodynię - groziła mi rzeźniczym nożem, więc ze względu na dzieci wycofałem się. Za plecami Eve rozległo się parsknięcie.

- Gdybym miała pod ręką rzeźniczy nóż, to bym ci nim oberżnęła uszy, ty kłamliwy szczurze, i od razu lepiej byś wyglądał - skomentowała go­spodyni.

- Kobieto, milcz albo każę cię wyprowadzić - rzekł surowo hrabia. - Proszę wrócić na miejsce, panie Morris. Wysłuchamy teraz lady Bedwyn. Zechce pani podejść, madame, i usiąść. Proszę powiedzieć, dlaczego po­winienem przyznać pani opiekę nad Davidem i Rebecca Aislie, skoro nie jest pani ich krewną.

Aidan wpatrywał się w Eve, która złożyła przysięgę na Biblię i usiadła. Oby tylko zachowała spokój i nie uległa panice, jak to się stało dzisiaj rano w bibliotece hrabiego.

Eve wyjaśniła, jak po śmierci rodziców dzieci były odsyłane od jednych krewnych do drugich, aż w końcu przyjechały do Heybridge, gdzie też zostały odrzucone. Czekał je sierociniec. Jednak ciotka Jemima w tajem­nicy przed swoim synem przybiegła do niej z płaczem i błagała ją, by wzięła dzieci do siebie. Tak też zrobiła. Wynajęła dla nich nianię i guwer­nantkę i sama spędzała z nimi jak najwięcej czasu. Wkrótce pokochała je, jakby były jej własnymi dziećmi.

- Jak więc wytłumaczy pani zachowanie pana Morrisa w ostatnim ty­godniu, jeśli nie zależało mu na dzieciach? - spytał hrabia. - Najwyraźniej zaniepokoił się, że porzuciła je pani. Zadał sobie sporo trudu, by zabrać dzieci do siebie.

- Chciał się na mnie zemścić - odparła Eve.

Opowiedziała, jak udało się jej zachować majątek dzięki wyjściu za mąż przed upływem roku od śmierci ojca. Powtórzyła groźbę Morrisa skiero­waną do nich wszystkich na dwa dni przed rocznicą śmierci jej ojca. Opi­sała zachowanie Cecila w dzień tej rocznicy, dopóki jej mąż nie kazał mu opuścić Ringwood i nigdy więcej tu nie wracać.

- Groził pani przemocą? - Hrabia zmarszczył brwi.

- To był żart, milordzie - zaprotestował Cecil Morris, zrywając się na nogi. - Dlaczegóż miałbym grozić mojej drogiej kuzyneczce? To był...

- Proszę usiąść, panie Morris - nakazał hrabia.

- On wie, że kocham te dzieci - ciągnęła Eve. - Został upokorzony, gdy pokrzyżowałam mu plany. Teraz zobaczył, że ma okazję, by wykorzystu­jąc dzieci, odegrać się na mnie.

- Panie Morris, czy ma pan do lady Bedwyn jakieś pytania? - rzekł hrabia z westchnieniem, którego nie próbował ukryć.

- Tak! - zawołał Morris, zrywając się z miejsca. - Gdzie byłaś przez ostatnie dwa tygodnie, Eve, podczas gdy dzieci usychały z tęsknoty w Ringwood?

- Byłam w Londynie - przyznała Eve, patrząc na hrabiego. - Na zapro­szenie księcia Bewcastle'a. Miałam zostać przedstawiona królowej i to­warzystwu jako świeżo poślubiona małżonka lorda pułkownika Aidana Bedwyna. Ostatniego wieczoru miałam też uczestniczyć w oficjalnej ko­lacji w Carlton House. Jednak zrezygnowałam z udziału w niej, by pospie­szyć z powrotem do domu, gdy doszły mnie wieści, co się tu dzieje. Zosta­wiłam dzieci pod opieką ciotki, pani Pritchard, ich niani i guwernantki. Pisałam do nich codziennie. Straszliwie za nimi tęskniłam. Tęskniłam za nimi całym sercem. - Dotknęła dłonią piersi.

- Jakie to wzruszające - skomentował Morris sarkastycznie. - A po­wiedz mi, Eve, kto będzie dla Davy'ego ojcem? Przecież dorastający chło­piec powinien mieć wzór do naśladowania. Twój dom jest pełen kobiet. Zdaje się, że twój mąż lada dzień wyjedzie, by już nigdy nie wrócić. Wszy­scy wiedzą, że wyszłaś za niego tylko po to, by zatrzymać Ringwood.

Wśród zebranych rozległ się szmer oburzenia. Aidan wstał.

- Za pozwoleniem, ja odpowiem na to pytanie. Luff machnął przyzwalająco ręką.

- Proszę bardzo, posłuchajmy i pana, pułkowniku Bedwyn - rzekł. - Nigdy nie słyszałem, żeby robiono tyle szumu wokół dwójki sierot.

- Przez ostatnich kilka lat walczyłem w Hiszpanii i na południu Francji pod wodzą Wellingtona - zaczął Aidan, ciesząc się w duchu, że jednak zdecydo­wał się włożyć galowy mundur, mimo że był taki niewygodny, zwłaszcza w par­ny dzień. - I kto wie, czy wojna naprawdę się skończyła. Europę należy zbu­dować na nowo po łatach walk i grabieży. Obowiązek wzywa mnie z powrotem do armii. Ale mój dom jest w Ringwood Manor, gdzie mieszka moja żona. Gdy wyjadę, tu zostawię serce. Tu osiądę, jak tylko będę mógł. Krewni i przy­jaciele mojej żony są również moimi przyjaciółmi. Podobnie jak jej służba. Jej przybrane dzieci są moimi dziećmi. Przez następnych kilka lat, choćby tylko na odległość, będę ojcem dla Davy'ego i Becky.

Pobladła Eve patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Aidan siadł na swoim miejscu. Cecil Morris również.

- A pani, madame? - spytał hrabia panią Morris. - Co pani ma do po­wiedzenia w tej sprawie? Czy chce pani mieć te dzieci u siebie? Czy zale­ży pani na nich? Kocha je pani?

- Tak, milordzie - powiedziała ciotka Jemima głosem niewiele głośniej­szym od szeptu. - Bardzo je kocham, ale...

Wszyscy czekali, żeby dokończyła zdanie. Jej syn odwrócił się i spiorunował ją wzrokiem.

- A zatem - rzekł hrabia Luff, gdy stało się jasne, że pani Morris nie ma nic więcej do powiedzenia - muszę rozważyć roszczenia tego oto mężczyzny i jego matki, którzy są krewnymi i prawnymi opiekunami dzieci i twierdzą że je kochają, przeciw żądaniom mężczyzny, który zapewne wkrótce wróci do swojego regimentu na nie wiadomo jak długi czas, i kobiety, której nie łączą z dziećmi żadne więzy krwi, która nie ma prawa do opieki nad nimi i która samotnie nie jest w stanie stworzyć im pełnej rodziny.

Aidan z niejakim zaskoczeniem pomyślał, że jednak przegrają.

- W tej ostatniej kwestii absolutnie nie ma pan racji - odezwał się cichy, dobitny głos z końca sali.

Aidan obejrzał się szybko za siebie. Tuż przy wejściu stał Wulf w stroju podróżnym. Wyglądał tak nieskazitelnie, jakby właśnie wyszedł spod tro­skliwych rąk swojego kamerdynera, jak zwykle z monoklem uniesionym w pół drogi do oka.

- Kto do pioruna... - zaczął hrabia i przyjrzał się uważniej. - To pan, Bewcastle?

Eve, nadal siedząca przy stole sędziego, uchwyciła się oparcia krzesła.

- Tak jest - rzekł Bewcastle, podchodząc wolnym krokiem. Wydawał się tak wyniosły i znudzony jak zawsze. - Lady Bedwyn bez rodziny, która zapewni opiekę jej i jej przybranym dzieciom, podczas gdy pułkownik Bedwyn będzie w dalekich stronach walczył za króla i ojczyznę? To cał­kowita bzdura, Luff. Ona ma ostoję w całej rodzinie Bedwynów.

- Chce pan przyjąć tę dwójkę bezdomnych dzieci pod skrzydła Bedwy­nów? - spytał hrabia.

Wulf uniósł brwi do góry.

- A czy już pod nimi nie są? - odpowiedział pytaniem. - Czy nie są pod opieką mojej bratowej, jeśli nawet w tej chwili tylko symbolicznie? A czy lady Bedwyn nie należy do rodziny Bedwynów?

Hrabia Luff pokiwał głową.

- Pański nagły afekt ku dzieciom rzeczywiście wydaje się nieco podejrzany, panie Morris - powiedział. - Troska o nie stanowczo zdaje się wynikać ze złośliwości. A pani Morris tym małym „ale” poddała w wątpliwość swoje zapewnienia, że kocha dzieci. Należy się zastanowić, czy nie będą szczęśliwsze w domu lady Bedwyn, nawet w wypadku długotrwałej nieobecności pułkownika. Mając zapewnienie o wsparciu ze strony księcia Bewcastle, ogłaszam, że Davida i Rebeccę Aislie powierza się opiece lady Bedwyn, która otworzyła przed nimi dom i serce, gdy nikt inny ich nie chciał. Takie jest moje ostateczne postanowienie.

Przez chwilę Aidan myślał, że Eve zemdleje. Ale trzymała się sztywno § wyprostowana, z całej siły zaciskając palce na oparciu krzesła. A potem spojrzała mu w oczy.

Uśmiechnął się do niej.

19

Eve siedziała w powozie, mając po bokach Becky i Davy'ego i tuląc ich do siebie. Nie mogła się od nich oderwać. Becky pokazała jej koronkową chusteczkę pełną skarbów, które dostała od ciotki Jemimy: broszkę ze sztucznymi brylantami, z których jeden wypadł, srebrny kolczyk bez pary, bransoletkę z zepsutym zapięciem. Davy milczał.

Wyglądało na to, że były pod dobrą opieką. Ciotka Jemima najwyraźniej troszczyła się o nie, dobrzeje karmiła, zwłaszcza ciastkami. Co wieczór układała Becky do snu, całowała ją i śpiewała kołysanki.

- Ale brakowało mi twoich bajek, ciociu Eve - wyznała Becky. - Tęsk­niłam za tobą. I za Benjaminem, za ciocią Thelma i ciocią Mari. I za nia­nią.

- A my wszyscy tęskniliśmy za wami - powiedziała Eve, ściskając mocno oboje. - Okropnie mi was brakowało przez cały czas, gdy byłam daleko. Już nigdzie więcej bez was nie wyjadę. Zostanę z moją rodziną. Z moimi dziećmi. I nikt was więcej nie zabierze na wakacje bez waszej zgody. To było bardzo nierozsądne ze strony kuzyna Cecila, że wysłał po was pana Biddle'a tylko dlatego, że mu się wydawało, iż w okolicy grasują źli ludzie. Mógł was przestraszyć. Ale ciotka Jemima naprawdę bardzo chciała was zobaczyć.

- On powiedział, że nie pozwolą nam wrócić do Ringwood - odezwał się po raz pierwszy Davy.

- Mylił się - stwierdziła Eve. - Ale ciotka Jemima chyba tego nie mó­wiła, prawda? Hrabia Luff, który jest tutaj sędzią, właśnie oświadczył, że Ringwood będzie waszym domem już na stałe, a ja mam być waszą mamą. Właściwie zastępczą mamą - dodała ostrożnie. Zawsze starała się, by dzieci pamiętały swoich rodziców i ich wspominały.

Becky popatrzyła na Aidana, który siedział naprzeciwko, kolanami do­tykając nóg Eve.

- Czy ty jesteś naszym nowym papą? - spytała.

Nie odpowiedział od razu, więc Eve mimo woli spojrzała na niego. Z pew­nością jutro wyjedzie, tym bardziej że jego brat będzie wracał do Londynu i może go zabrać wygodnym powozem. Nie miał powodu, by zostawać dłużej. Uświadomiła to sobie już w pierwszej chwili po zwycięstwie, które przyniosło jej taką ulgę. Wśród głośnych okrzyków radości, rozbrzmie­wających po ogłoszeniu werdyktu, czuła ogarniające ją szczęście. Ale była w nim też kropla goryczy, bo on jutro wyjedzie.

A jednak uśmiechnął się do niej.

Inaczej niż podczas balu w Bedwyn House - szerokim, promiennym uśmiechem, rozchylającym usta, marszczącym oczy w kącikach, rozja­śniającym całą twarz. Znikła ponura, groźna surowość i na jej miejscu pojawiło się ciepło.

Dziwne, ale ten uśmiech wydał się jej bardziej intymny niż wszystkie ich zbliżenia cielesne. Coś z jego głębi, radość jaśniejsza niż słońce ogar­nęła ją mocniej niż ramiona.

Aidan uśmiechał się do niej. Przez całą wieczność. Zanim Cecil z wściek­łością wypadł z sali, a ciotka, łkając żałośnie, pospieszyła do Eve, by ją uściskać i powiedzieć, że naprawdę kocha drogie dzieciaczki, naprawdę, ale jest zbyt stara i zmęczona, by zapewnić im dobrą opiekę na stałe. Eve odwzajemniła uścisk i zapewniła ją, że może je odwiedzać, kiedy tylko zechce. Gdy ponownie spojrzała na Aidana, rozmawiał już z księciem Bewcastle'em i hrabią Luffem. Znów wydawał się daleki i posępny w tym swoim mundurze.

Nie traciła czasu. Dowiedziała się od ciotki Jemimy, że dzieci są na dole w bufecie, pod opieką dwóch służących z gospody Pod Trzema Piórami. Popędziła po schodach, przeskakując po dwa stopnie w bardzo nieprzystoj­ny damie sposób. Wpadła do bufetu, by po kolei chwycić je w ramiona, śmiejąc się i tańcząc z nimi wkoło. Nigdy w życiu nie była tak szczęśliwa.

- Przypuszczam, że pamiętasz swojego papę, prawda? - powiedział Aidan do Becky. - On zawsze będzie twoim papą, nawet jeśli już go przy tobie nie ma. Ja mam go zastąpić i sprawić, żebyś była zawsze bezpieczna, miała ciepły dom, opiekę i odpowiednią edukację, żebyś mogła wyrosnąć na damę, a Davy na dżentelmena.

- To jak mam do ciebie mówić? - spytała Becky.

Eve zauważyła, że był zaskoczony tym pytaniem. Uniósł brwi.

- Hmm - mruknął. - Zastanówmy się. Twoja ciocia Eve jest moją żoną. No więc w takim razie chyba jestem dla ciebie wujkiem Aidanem.

Zabrzmiało to tak absurdalnie, że Eve wybuchnęła śmiechem. Kto by po­myślał? Lord pułkownik Aidan Bedwyn proponujący dwóm bezdomnym sie­rotom, by mówiły do niego „wujku”. Och, jak bardzo go kochała! Ta myśl była jednak dla niej w tej chwili zbyt bolesna. Uśmiechnęła się do Becky.

On jutro wyjedzie.

Książę Bewcastle zgodził się zatrzymać na jedną noc w Ringwood Ma­nor. Cichym, wyniosłym jak zawsze tonem powiedział, że każde lokum jest lepsze niż ponowny nocleg Pod Trzema Piórami. I dodał, że właściciel gospody też zapewne wolałby, żeby książę zatrzymał się gdzie indziej.

Eve intrygowało, dlaczego książę przyjechał tutaj. Gdy weszła do salo­nu tuż przed obiadem, zastała go samego.

Nie lubiła księcia. Jak wszyscy z jego otoczenia trochę się też go oba­wiała. Tym razem jednak energicznie przeszła przez pokój, wyciągając do księcia obie ręce. Nie miał wyjścia i ujął jej dłonie. Wydawał się przy tym lekko zdziwiony i chyba również zaniepokojony.

- Dziękuję - powiedziała. - Dziękuję z całego serca. - Uścisnęła jego dłonie, smuklejsze niż Aidana, z długimi, upierścienionymi palcami.

- Nie wydaje mi się, bym wyświadczył pani jakąś wielką przysługę, lady Bedwyn.

- Nie wiem, jak długo stał pan tam przy drzwiach, ale na pewno zdawał pan sobie sprawę, że werdykt wcale nie był przesądzony - odparła. - Że hrabia mógł równie dobrze podtrzymać decyzję o przyznaniu opieki Cecilowi, zamiast oddać dzieci mnie. Na jego postanowienie wpłynęło to, co pan powiedział. A chyba jeszcze bardziej pańska obecność.

- Cieszę się zatem, że mogłem być pomocny - rzekł.

- Dlaczego pan przyjechał? - Te jego srebrzyste, patrzące prosto na nią oczy zazwyczaj wprawiały ją w zakłopotanie. Ale tym razem nie ruszyła się z miejsca, stojąc zaledwie metr od niego. - Przecież nie ze względu na dzieci. Wobec sierot po sklepikarzu może pan czuć jedynie obojętność. I nie ze względu na mnie. Mnie pan najwyżej toleruje. A w dodatku nie poszłam teraz na kolację w Carlton House. Więc chyba zrobił pan to dla Aidana.

- Przyjemnie jest natrafić na kogoś, kto zna mnie tak dobrze, że może sam sobie odpowiadać na własne pytania - odparł.

Zaczerwieniła się na tę wyniosłą reprymendę.

- Dlaczego pan przyjechał? - spytała.

- Przyjechałem, madame, bo jestem głową rodziny Bedwynów i za­wsze uważałem za swój obowiązek troszczyć się o jej członków - odparł. - Pani należy teraz do rodziny i tak pozostanie, bez względu na to, jak bardzo będzie pani demonstrować swoją niezależność, jeśli nawet drogi pani i Aidana na zawsze się rozejdą, gdy jego urlop dobiegnie końca. Wydawało mi się, że może pani potrzebować moich wpływów, które, jak sama pani była świadkiem, są znaczne. Dlatego przyjechałem.

- Więc przyjechał pan ze względu na mnie? - Zmarszczyła brwi. Wy dawał się zbyt zimnym człowiekiem, by mógł działać pod wpływem sympatii. Kierowało nim co innego. Sam przed chwilą powiedział, że zrobił to z obowiązku. Tak jak Aidanem, powodował nim przede wszystkim obowiązek. Ci dwaj bracia byli pod wieloma względami bardzo do siebie podobni. A jednak nie przyjaźnili się.

Książę skłonił lekko głowę.

- Co dzieli pana i Aidana? - wyrwało się jej pytanie. - Obaj ponad wszystko cenicie honor i obowiązek. Dlaczego nie jesteście sobie bliscy?

Uniósł monokl do oka i zmroził ją spojrzeniem. Jakby ukrył się za nie­przeniknioną maską.

- Madame, czy bracia muszą okazywać wzajemne uczucia na wzór Walijczyków? - spytał. - Rzucać się sobie w ramiona, ronić łzy przy każ dym rozstaniu, każdej kłótni i pojednaniu, wyznawać sobie nawzajem miłość w kwiecistych, pełnych namiętności słowach? A jeśli zachowują się z bardziej angielską rezerwą, to czy od razu coś musi ich dzielić?

Wytrąciła go z równowagi. Chłostał ją lodowatymi słowami, z otwartą pogardą dla jej krajanów.

- Więc kocha go pan? - spytała.

- Lady Bedwyn, mówi pani jak kobieta - odparł. - Miłość... Czymże jest miłość, jeśli nie abstrakcją, którą można wyrazić tylko w czynach? Aidan jest Bedwynem. To mój brat i dopóki nie spłodzę syna, także mój spadkobierca. Jego życie jest dla mnie bardzo ważne, tak jak jego szczę­ście. Oddałbym za niego życie, gdyby tak skrajnie dramatyczny gest był potrzebny. Czy to jest miłość? Niech pani sama osądzi.

Nim skończył mówić, otworzyły się drzwi i weszła ciocia Mari wsparta na lasce, a za nią Thelma. Eve nalegała, by guwernantka jak zwykle zasiadła z nimi do kolacji. Ciocia Mari natychmiast z wielkim entuzjazmem zaczęła mówić o procesie, jak z upodobaniem nazywała popołudniowe przesłu­chanie. W miarę jak książę słuchał jej silnego walijskiego akcentu, jego mina robiła się coraz bardziej cierpka.

Aidan zjawił się pięć minut później, już nie w mundurze, ale ubrany w elegancki niebieskoszary strój wieczorowy ze śnieżnobiałą koszulą.

- Andrews przyjechał dziś tak późno, że nie zdążył mi na czas wyprasować koszuli - wyjaśnił. - Nie chciał słyszeć, bym włożył nieuprasowaną, choć nie zauważyłem na niej żadnego zagniecenia.

Eve, patrząc na niego, czuła ból. Przyjechał tu, ryzykując gniew brata. Walczył dzisiaj w sprawie jej dzieci, które nic dla niego nie znaczyły. Uśmiechnął się do niej.

A jutro wyjedzie.

- Aidanie, przecież nigdy nie dbałeś o swój wygląd - zauważył książę.

- Kolacja gotowa - powiedziała Eve. - Przejdziemy do jadalni? Poniewczasie, gdy Aidan podał ramię cioci Mari, a książę Bewcastle podszedł do niej, Eve uświadomiła sobie, że powinna była kazać Agnes przynieść do salonu napoje. Pewnie uznają, że brak jej ogłady.

Bewcastle przyjechał na wieś powozem z jego herbem, któremu towa­rzyszył drugi powóz, wiozący bagaż. Zabrał ze sobą kamerdynera, dwóch woźniców, dwóch lokajów do obsługi powozu i sześciu jeźdźców eskorty, wszystkich w przepięknych liberiach.

Następnego ranka Aidan, stojąc z Eve na tarasie, by pomachać mu na pożegnanie, poczuł ukłucie żalu. Jak się zmienił Wulf. Z radosnego, ży­wego, figlarnego chłopca, jakim go pamiętał, stał się zimnym, samotnym arystokratą z ogromną władzą. Wystarczyło, że uniósł brew, powiedział cicho jedno słowo, a już robiono to, co chciał. Przez chwilę Aidan czuł dławienie w gardle. Zwykle nie przejmował się pożegnaniami, zwłaszcza że mieli się przecież zobaczyć za kilka dni.

Dlaczego Wulf przyjechał? To pytanie intrygowało go od wczorajszego popołudnia. Ciągle jeszcze nie mógł zaakceptować oczywistego wytłuma­czenia, że jego brat przyjechał po prostu dlatego, by pomóc jednemu z Bedwynów, który znalazł się w potrzebie. Dlaczego Wulf miałby się przej­mować tym, co czuła Eve? Czy to możliwe, że przyjechał, ponieważ wiedział, że Aidan kocha Eve, a jemu zależało na Aidanie? Więc zrobił to nie tylko z obowiązku, ale też... z braterskiej miłości? Nie było sensu go o to pytać. Spojrzałby na Aidana tymi swoimi srebrzystymi oczami, uniósł­by brwi, robiąc minę, jakby nigdy w życiu nie słyszał podobnych bzdur.

Powozy zniknęły za zakrętem podjazdu.

- Mam nadzieję, że nie sprawiam ci zbyt wiele kłopotu, zostając jesz­cze jeden dzień - powiedział Aidan.

- To żaden kłopot.

Zauważył jednak, że zmarszczyła lekko czoło ze zdziwienia. Oczywiście spodziewała się, że Aidan wyjedzie razem z Wulfem dziś rano. Sam to zapowiedział poprzedniego wieczoru. Gdy jednak obudził się przed świtem i leżał w łóżku, nie mogąc zasnąć, w jego głowie raz po raz odgrywała się scena z sali zgromadzeń.

Mój dom jest w Ringwood Manor, gdzie mieszka moja żona. Gdy wy­jadę, tu zostawię serce”.

Powiedział to całkiem szczerze, choć jego słowa brzmiały żenująco te­atralnie.

Gdy wyjadę, tu zostawię serce”.

Jej przybrane dzieci są moimi dziećmi”.

Nie były jego. Nie wzbudzały w nim żadnego zainteresowania, może poza naturalną troską o małe sieroty, niechciane i odrzucone przez wszyst­kich krewnych.

Słowa Cecila Morrisa wciąż dźwięczały mu w głowie. Wstał, ubrał się, nie wzywając Andrewsa, i poszedł do stajni, by osiodłać konia i ruszyć na przejażdżkę o wschodzie słońca.

Powiedz mi, Eve, kto będzie dla Davy'ego ojcem? Przecież dorastają­cy chłopiec powinien mieć wzór do naśladowania”.

Z tymi słowami napłynęło wspomnienie chłopca, chudego, zdezoriento­wanego, najeżonego wrogością w pokoju dziecinnym tamtego wieczoru i milczącego, apatycznego wczoraj w powozie.

Kto będzie dla Davy'ego ojcem? Przecież dorastający chłopiec powi­nien mieć wzór do naśladowania...”

Gdy wyjadę, tu zostawię serce”.

Becky i Davy byli dziećmi Eve. A Eve była jego żoną. Jak idiotyczne wydawało mu się teraz wspomnienie decyzji, by się z nią ożenić. Zabrać ją do Londynu na ślub, przywieźć z powrotem do domu i zostawić. To nie taktyczny manewr na polu walki, o którym natychmiast się zapomina. Powinien był pamiętać, że jest Bedwynem, a Bedwynowie zawsze kochali swoje towarzyszki życia. To była tradycja, z której on i jego bracia wy­śmiewali się w dzieciństwie. Bedwynowie kochali i troszczyli się o swoje dzieci, nawet jeśli zbyt gorliwie wpajali im poczucie obowiązku i odpo­wiedzialności. Jednak Aidan nie przypominał sobie, by którykolwiek z Bedwynów miał do czynienia z przybranymi dziećmi.

- Taki dzisiaj ładny dzień - odezwał się. - Pomyślałem, że można za­brać chłopca na ryby. - Zmieszał się okropnie, jak tylko wypowiedział te słowa.

- Davy'ego?

- Wydaje mi się, że to dobry pomysł - ciągnął. - Po naszym ślubie zapewniłem go, że jest bezpieczny, i zachęcałem, by uważał się za obroń­cę siostry i pozostałych kobiet w domu. Gdy przyszło co do czego, oczy­wiście okazało się, że wcale nie jest bezpieczny i nie może nikogo obronić, nawet siebie samego. Powinienem był pamiętać, że to jeszcze dziecko, które potrzebuje dorosłych, żeby byli przy nim i chronili go. Spędzę z nim dzisiejszy dzień.

Zmarszczyła brwi jeszcze bardziej i przez chwilę myślał, że popełnił błąd, zostając i narzucając jej swoje towarzystwo, jakby kwestionował jej zdolność do zaopiekowania się chłopcem. Gdy się odezwała, zrozumiał, że źle odczytał wyraz jej twarzy.

- Naprawdę jesteś dobrym człowiekiem - powiedziała cicho. - Choć czasami w to wątpię. Aż do wczoraj nie zdawałam sobie nawet sprawy, że i ty, i książę, ukrywacie się za niemal nieprzeniknionymi maskami.

- Oceniasz mnie tak dobrze tylko dlatego, że postanowiłem poświęcić jeden dzień na wędkowanie? - Jeśli chodzi o maski, on sam nie nosił żadnej. A Wulf? Tak, on ją nosił. Eve słusznie to zauważyła. - Nie znasz mężczyzn, Eve, jeśli wydaje ci się ogromnym poświęceniem z mojej stro­ny to, że zostanę jeden dzień dłużej i przyjemnie spędzę czas.

- Ojciec Davy'ego był sklepikarzem - odrzekła. - I to niezbyt bogatym. A jednak dla lorda pułkownika Aidana Bedwyna nie jest poświęceniem zrezygnowanie z kolejnego dnia urlopu, by pójść z nim na ryby?

- Dzień jest taki piękny. Eve, wybierz się z nami i zabierz też małą. Niedobrze byłoby ich dzisiaj rozdzielać, zwłaszcza że dla chłopca jestem obcym człowiekiem. Pojedziemy dwukółką, zabierzemy koszyk z pod­wieczorkiem i urządzimy sobie piknik.

Przechyliła głowę na bok i wpatrywała się w niego pięknymi, świetlisty­mi oczami.

- Idź i poproś nianię, żeby przygotowała dzieci - rzekł zakłopotany. - I poinformuj pannę Rice, że nie będzie dzisiaj miała z nimi lekcji. A potem przypilnuj pakowania koszyka na piknik. Ja w tym czasie zajmę się przygotowaniem dwukółki do drogi.

Uśmiechnęła się do niego, ujęła spódnicę w dłonie i wbiegła na ganek. Nagle poczuł beztroskę, jak chłopiec, który uciekł z lekcji. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz myślał o sobie, o własnych przyjemnościach. Czyżby miało być dla niego przyjemnością spędzenie dnia z dwójką małych dzie­ci, potomstwem sklepikarza, jak mu właśnie przypomniała? Uczyć chłop­ca łowić ryby? Urządzić sobie z nimi i z Eve piknik?

Czy zostałby, gdyby nie dzieci? Czy siedziałby teraz w powozie razem z Wulfem, pogrążony w dyskusji o polityce i tym podobnych rzeczach? Czy też może wynalazłby inny powód, żeby zostać?

Nie chciał roztrząsać tej kwestii. Ruszył w kierunku stajni.

Gdy wyjadę, tu zostawię serce”.

Po dwóch tygodniach nieobecności zebrało się mnóstwo spraw, którymi powinna się zająć. Jako właścicielka majątku Eve zawsze pilnie wypełnia­ła swoje obowiązki. Także towarzyskie - składała wizyty sąsiadom, przyj­mowała ich rewizyty, odwiedzała chorych. Postanowiła jednak, że ten dzień będzie należał tylko do niej. W końcu robiła to także dla dzieci. Jej dzieci. Doświadczenia ostatnich tygodni nauczyły ją, że właśnie poświęcenie im czasu, otoczenie opieką i miłością jest najważniejszą rzeczą w jej życiu.

Znaleźli w granicach majątku spokojny odcinek rzeki, z dala od domu i wioski. Na pięknej łące pełnej polnych kwiatów, pod błękitnym niebem rozświetlonym słońcem urządzili sobie piknik. Zostawili dwukółkę przy ogrodzeniu, puściwszy konia wolno, by pasł się na trawie.

Przez pewien czas wszyscy byli zajęci wędkowaniem. Aidan z Davym, a Eve z Becky. Próbowała sobie przypomnieć to, czego wiele lat temu nauczył ją Percy. Od czasu do czasu podchodził do nich Aidan. Pokazy­wał Becky, jak zarzucać wędkę i trzymać ją bez ruchu tak, by się za szybko nie zmęczyć. W którymś momencie Becky odchyliła głowę do tyłu i spoj­rzała na Aidana. Uśmiechnęła się do niego promiennym, beztroskim uśmie­chem dziecka. Aidan mrugnął do niej.

Dla Eve ta chwila była bezcenna. Skąd miała wiedzieć, że ten srogi, potężny oficer kawalerii, który stał w jej gościnnym salonie i mówił o śmier­ci Percy'ego w bitwie, okaże się taki łagodny wobec dzieci?

Becky wkrótce znudziła się zabawa w wędkowanie. Ku uciesze Burka, który leżał dotąd na brzegu rzeki, a teraz kuśtykając, pobiegł przed nimi, Eve poszła z Becky na spacer po łące. Pokazywała jej różne kwiaty i łapała z nią motyle. Udało im się złapać tylko jednego, ale wypuściły go, obej­rzawszy z podziwem jego piękne kolorowe skrzydła. Bawiły się w berka, niedługo jednak, bo dzień był zbyt gorący. W końcu usiadły przy koszyku zjedzeniem i zaczęły robić wianki ze stokrotek. Eve uplotła jeden więk­szy, który zawiesiła Becky na szyi, i drugi mniejszy, który włożyła jej na głowę. Malutki, upleciony przez Becky, stał się bransoletką dla Eve.

Przez cały czas, gdy się bawiły, a dziewczynka szczebiotała o błahost­kach, a czasem nawet cicho podśpiewywała, Eve ukradkiem przyglądała się Aidanowi i Davy'emu. Zajęci byli łowieniem ryb. Widziała, jak Aidan tłumaczy mu, co ma robić. W końcu usiedli obok siebie na brzegu rzeki. Niewiele rozmawiali, ale wyglądało na to, że doskonale się ze sobą doga­dują.

Jak ojciec z synem.

Dlaczego Aidan został? Nie spała przez większą część nocy, przygoto­wując się na czekające ją rano rozstanie. Nawet nie próbowała się oszuki­wać, że jest jej to obojętne. Nie chciała, żeby wyjeżdżał. Nie była na to gotowa. I nigdy nie będzie. A potem nastał ranek i dowiedziała się, że to jeszcze nie teraz. Spędzi z nim kolejny dzień. A dzisiejszej nocy i jutro rano czeka jata sama udręka.

- Idź, powiedz Davy'emu i wujkowi Aidanowi, że już czas coś zjeść - poleciła Becky, otwierając koszyk.

Patrzyła jak Becky idzie do Aidana, a on odwraca się i obejmuje ją w ta­lii. Becky zarzuciła mu pulchne rączki na szyję i oparła się na jego szero­kim ramieniu. Davy pokazał jej rybkę, którą właśnie złapał na wędkę.

Eve objęła kolana rękami i wpatrywała się w tę scenę, by utrwalić ją w pamięci. Jutro... Nie chciała myśleć o jutrze.

Wkrótce okazało się, że oprócz świeżego chleba, masła i sera, mieli tak­że jeść świeżo upieczone ryby.

- Jak ci się wydaje, dlaczego cały ranek łowiliśmy z Davym ryby? - spytał Aidan, gdy Eve wyraziła zdziwienie. - Harowaliśmy, żeby jak praw dziwi mężczyźni móc nakarmić nasze kobiety. Prawda, Davy?

Twarz miał poważną, ale w głosie wyczuwało się śmiech. Wysłał Becky, by poszukała dużych, płaskich liści, a sam z Davym zaczął zbierać patyki i gałęzie na ognisko. Eve pomyślała, że sam zrobiłby to pewnie dwa razy szybciej. Podrapała Burka po brzuchu. Leniuchowała, skoro nie dali jej nic do roboty. Aidan pozwolił dzieciom zrobić prawie wszystko, włącznie z ułożeniem i rozpaleniem ogniska za pomocą krzesiwa, które wyjął ż sur­duta. Pokazał im, jak oczyścić i przygotować ryby. A potem pomógł uło­żyć je na liściach i zawinąć. Sam włożył ryby do ognia.

Eve burczało w brzuchu z głodu. Nie protestowała jednak, że tak długo musi czekać na posiłek. Dzieci zaabsorbowane pracą były zachwycone jak nigdy dotąd.

- Tata rozpalił kiedyś dla nas ogień - powiedział Davy. - Piekliśmy w nim kasztany. A mama go skrzyczała, że nas nie dopilnował i poparzyliśmy sobie palce.

- A mama pozwalała mi czesać jej włosy - przypomniała sobie Becky. Słysząc tę krótką wymianę zdań, Eve poczuła, jak łzy napływają jej do oczu i robi jej się ciepło na sercu. Zawsze starała się, by dzieci pamiętały swoich rodziców, nigdy jednak nie wspomniały ich przy niej.

- Zdaje się, że ryby są już gotowe - odezwał się Aidan. - Wyjmę je z ogniska i obiorę z liści, a ciocia Eve oceni, czy nadają się do jedzenia. Nie chcę, żebyście przeze mnie poparzyli sobie palce i języki.

Spałaszowali ryby, które pachniały dymem, ale były pyszne. Zjedli chleb z masłem i ser, babeczki z marmoladą i herbatniki z rodzynkami i popili wszystko lemoniadą. A potem Aidan z westchnieniem wyciągnął się na kocu. Ręką z podwiniętym aż do łokcia rękawem koszuli zasłonił oczy przed słońcem.

- Tak właśnie wygląda szczęście - powiedział.

Dzieci pobiegły za Burkiem na łąkę. Eve spakowała do kosza resztki jedzenia. Aidan spał, oddychając równo i głęboko. Przyglądała mu się, zachowując wszystkie obrazy w pamięci. Czuła senność, ale nie zmrużyła oka. Ktoś musiał pilnować dzieci. Nie chciała też uronić ani chwili z dzi­siejszego dnia.

Tak właśnie wygląda szczęście”.

Tak, miał rację. Jednak dzień ten był też pełen okropnej udręki.

Wszystko przypominało prawdziwe życie rodzinne, o którym kiedyś marzyła. Z tym, że były to cudze dzieci, a mąż miał jutro na zawsze wyje­chać. Dzisiaj jednak razem stanowili rodzinę. Może liczył się tylko dzi­siejszy dzień i niczego więcej nie należało oczekiwać?

- Skoro Davy wychował się w mieście, wśród kupców i sklepikarzy, pewnie nie zna życia na wsi - odezwał się Aidan, przerywając jej rozmy­ślania. - Należy pokazywać mu folwark, pozwolić, by zżył się z ziemią.

- Dotąd tego nie robiłam - odparła. - Wolałam trzymać dzieci blisko domu. Gdy tu przyjechały, były takie chude, blade i niespokojne, Aidanie. Gdybyś je wówczas zobaczył, pękłoby ci serce.

- Trzeba go przygotować do jakiejś pracy - ciągnął. - Ziemia daje wie­le możliwości. Mógłby zostać rządcą twego majątku. Mógłby też praco­wać na gospodarstwie czy wręcz je dzierżawić.

- Mój majątek nie podlega majoratowi i przejdzie kiedyś na niego. Uniósł rękę przykrywającą oczy i odwrócił głowę, by na nią spojrzeć.

- Może jeszcze będziesz miała własne dziecko - powiedział.

- Nie. - Odwróciła szybko głowę, zdziwiona, że obraz łąki nagle zamazał się jej przed oczami.

Nie, nie będzie dziecka. Mogła zajść w ciążę podczas spędzonego z nim tygodnia, ale tak się nie stało. Nigdy nie urodzi własnego dziecka.

- Ach - westchnął cicho, po krótkim milczeniu - tak mi przykro, Eve.

- To by tylko skomplikowało sprawy. Czułbyś się zobowiązany składać mi wizyty za każdym razem, kiedy przyjeżdżałbyś do Anglii na urlop. A ja czułabym się zobowiązana pozwolić ci na przyjazd.

Znów zapadła cisza.

- Tak, to chyba nie byłoby wskazane - odezwał się.

- Właśnie.

Na niebie była tylko jedna chmurka. Ale na kilka chwil zakryła całe słońce. Eve nagle zadrżała, czując chłód.

- Porozmawiam o Davym z Nedem Batemanem, moim rządcą - powie­działa, gdy obłok odpłynął.

- Może ja bym zabrał jutro Davy'ego, żeby obejrzał folwark? Sam chęt­nie bym go zobaczył. Znam się trochę na gospodarstwie.

- Jutro?

Znów zapadła cisza.

- Londyn to w tej chwili miejsce, które wolałbym omijać - rzekł. - Gdy Wulf opisywał obiad w Carlton House, na który nie poszliśmy, aż się wzdrygnałem. Wszyscy z uporem rozmawiali w różnych językach, nikt nikogo nie rozumiał. Wielka księżna, jedyna osoba, która mogłaby tłumaczyć, nie chciała tego robić na złość księciu Walii, żeby zepsuć mu zabawę. Królowa zanudzała innych rozmową, a potem do reszty zepsuła wszystkim wieczór, po obiedzie zmuszając gości, by złożyli jej hołd w salonie. Car Rosji bez umiaru flirtował z damami i dąsał się, że nie jest w centrum uwagi. Jeśli wrócę do Londynu, będę musiał znosić podobne rzeczy. Wolałbym zostać tutaj.

Tylko jutro? A może kilka dni? Do końca urlopu?

- Masz coś przeciwko temu? - spytał.

- Nie.

Wróciły dzieci, które od jakiegoś czasu bawiły się na brzegu rzeki. Bu­rek ułożył się przy boku Eve i podsunął jej mokry nos pod rękę. Becky podeszła do Aidana.

- Wujku Aidanie, coś ci przyniosłam - powiedziała.

Usiadł, a wtedy ona położyła mu na dłoni gładki, jeszcze mokry kamyk z dna rzeki.

- To dla mnie? - zapytał. Obejrzał go uważnie i spojrzał na nią. - To chyba najcenniejszy prezent, jaki w życiu dostałem. Dziękuję ci, kocha nie.

Eve była zaskoczona tym czułym słowem. Ale Becky obiegła koc i zna­lazła się już przy niej.

- I dla ciebie, ciociu Eve.

Eve, ściskając dziewczynkę, uświadomiła sobie, że ten kamyk będzie jej najdroższym skarbem, pamiątką dzisiejszego dnia, jednego z najszczęś­liwszych w jej życiu.

- Chyba powinniśmy zabrać konia z powrotem do stajni, żeby nie pękł z przejedzenia - stwierdził Aidan.

Becky ziewnęła szeroko. Aidan pochylił się, podnosząc ją do góry jedną ręką. Drugą ujął koszyk.

- Weź wędki i całą resztę, chłopcze - powiedział do Davy'ego. - Po­zwólmy cioci Eve poudawać damę. Becky wtuliła głowę w jego ramię i natychmiast zasnęła.

20

Aidan nie miał pojęcia, jak długo zamierza zostać. Celowo nie zadawał sobie tego pytania. Wiedział jedynie, że nie chce spędzać reszty urlopu w Londynie, gdzie życie będzie się toczyć w szaleńczym tempie i obracać wokół spraw wojskowych, jakby wrócił już do swojego regimentu. A Lindsey Hall straciło nieco ze swego uroku. Nawet Ralf pojechał do Londynu, więc bez braci i sióstr dom będzie pusty i przygnębiający.

I bez Eve.

Musiał odpocząć. Anglię nawiedziła fala upałów. Dzień po dniu była piękna pogoda, niebieskie niebo, słońce i ciepło, które wsączało się przez skórę, koiło ciało i kładło się balsamem na duszę.

Dzieciom, które z początku były tylko pretekstem do pozostania dłużej, wkrótce zaczął poświęcać coraz więcej uwagi. Może dlatego że nie będą mieli z Eve własnych. Gdy już stąd wyjedzie, nie będzie miał po co wra­cać. Dała mu to jasno do zrozumienia tam nad rzeką. Gdyby urodziło im się dziecko, pozwalałaby mu przyjeżdżać w czasie urlopów, jednak nie zaszła w ciążę w ciągu tamtego tygodnia, gdy ze sobą współżyli.

A więc pozostało mu tylko tych kilka dni, które spędzi ze swoją żoną i dziećmi. Przyszła mu do głowy dziwna myśl, że to też jego dzieci. Ich obojga.

Aidan kilka razy zabrał ze sobą Davy'ego na obchód gospodarstwa. Wkrótce chłopiec towarzyszył mu wszędzie jak cień, nawet jeżeli była to tylko wizyta w stajni czy spacer do wsi.

Obejrzeli folwark, za pierwszym razem z rządcą Eve, potem już sami. Aidan pokazał chłopcu różne zasiewy na polach. Wchodził z nim w śro­dek łanu, kucał, dotykał roślin i uczył je rozpoznawać. Oglądali na pastwi­skach krowy i owce. Włóczyli się po obejściu i pomagali karmić świnie i kury. Zaglądali do stodoły wypełnionej jeszcze w części zeszłorocznym sianem. W oborze znaleźli przeżuwającą z zadowoleniem krowę, a obok niej słabowitego cielaka, leżącego na słomie. Gdy okazało się, że cielę nie umie ssać i trzeba je karmić, Aidan pokazał Davy'emu, jak się doi krowę. Napili się obaj świeżego, ciepłego mleka. Przyglądali się kowalowi przy pracy. Aidan wdychał znajome zapachy folwarku, czując odwieczny zew ziemi.

Za którymś razem wybrały się z nimi Eve i Becky. Pies też pokuśtykał na trzech łapach. Eve z Becky zajrzały do domów dzierżawców, by odwie­dzić ich żony. I już wkrótce Becky na podwórku bawiła się z wiejskimi dziećmi. Gdy chodzili po obejściu, dziewczynka usiadła na sianie i zaczę­ła się bawić z najłagodniejszym z żyjących w stodole kotów. Burek, który najwyraźniej się ich bał, schował się za spódnicę Eve.

Aidan zauważył, że dzieci się opaliły. Eve też, mimo że zawsze zakładała miękki, szeroki kapelusz. Jeśli dobrze pamiętał, ten sam kapelusz miała na głowie tamtego dnia, gdy spotkali się po raz pierwszy. Teraz jednak był ozdobiony różowymi wstążkami, a nie szarymi. Miała na sobie niezbyt modną bladoróżową muślinową sukienkę. Doskonale wtopiła się w sielski krajo­braz. Gdyby ją teraz zobaczyła ciotka Rochester, byłaby zdruzgotana.

Tym razem przyszli piechotą, zamiast wziąć dwukółkę. Dzień był wyjąt­kowo gorący. W drodze powrotnej Aidan posadził sobie Becky na ramio­nach. Mogła go trzymać za włosy, bo nie miał na głowie kapelusza. Pomy­ślał z żalem, że oto minął kolejny dzień. Nie mógł już dłużej odkładać swojego odjazdu.

Po prawej stronie ukazała im się rzeka.

- Gdy byłem chłopcem, bardzo lubiłem się kąpać w taki upał - powie­dział.

- My z Percym też. Ale ojciec nam nie pozwalał, bał się wody. Chodzi­liśmy tam, gdzie mogliśmy się ukryć za drzewami. - Wskazała na odcinek rzeki nieco dalej. - Gdy wracaliśmy do domu, chyłkiem przekradałam się do swego pokoju, by nikt nie zauważył moich mokrych włosów. A potem udawałam, że właśnie je umyłam.

Aidan spojrzał na Davy'ego.

- Umiesz pływać, chłopcze?

- Nie, sir.

- Co? - Aidan zmarszczył brwi. - Nie umiesz pływać? To niedopusz­czalne! Musimy temu natychmiast zaradzić. Teraz jest najlepszy moment.

- Aidanie! - zawołała Eve ze śmiechem. - Nie możesz teraz uczyć Davy'ego pływać. Nie mamy ręczników.

- A na co nam ręczniki przy takiej pogodzie? - spytał. - Becky, czy potrzebujemy ręczników?

Chwyciła go mocniej za włosy.

- Nie, wujku Aidanie.

- Ależ sir, ja nie potrafię! - zawołał Davy. - Utopię się, pójdę na dno!

- Nauczę cię, co masz robić, żeby nie utonąć.

Pies pobiegł pierwszy, żeby się napić. Gdy zbliżyli się do rzeki, Eve powiedziała, że nie będzie się kąpać, bo nie ma odpowiedniego stroju. Zdjęła jednak buty i pończochy, a z Becky sukienkę, żeby dziewczynka mogła się taplać w wodzie w koszulce. Aidan ściągnął buty, skarpetki i koszulę, zosta­jąc w pantalonach. Davy na polecenie Aidana rozebrał się aż do majtek. Wcale nie wyglądał na zachwyconego pomysłem, by nauczyć się pływać.

Aidan wszedł do wody, która okazała się cudownie chłodna. Sięgała mu do kolan, ale na środku rzeki mogła być całkiem głęboka. Wyciągnął rękę do Eve.

- Zamoczysz sobie sukienkę - powiedział, patrząc z przyjemnością na jej zgrabne nogi, gdy podciągnęła spódnicę wyżej. - Lepiej ją zdejmij. Przecież widziałem cię nawet bez halki.

Spojrzała na niego wymownie, sprawdzając palcem temperaturę wody. Wstawiła do niej najpierw jedną, a potem drugą nogę. Trzymała suknię na wysokości kolan, ale gdy w końcu zdała sobie sprawę, że nie uniknie jej zamoczenia, wypuściła ją z rąk. Aidan podał jej Becky, która pisnęła zaskoczona, że woda jest taka zimna. Davy też się wyraźnie wzdrygnął. Był taki chudy, blady, żałosny.

Eve bawiła się z najwyraźniej uszczęśliwioną, rozkrzyczaną Becky, a Aidan uczył Davy'ego, jak ma oddychać, zanurzając twarz w wodzie. Eve przytrzymywała Becky, leżącą na plecach na wodzie. Aidan robił to samo z Davym, który z wielką niechęcią odrywał nogi od dna.

- To kwestia zaufania, chłopcze - powiedział. - Musisz mi zaufać, że cię przytrzymam i nie pozwolę utonąć.

- Tak, sir.

Zaczął się unosić na wodzie, mocno podtrzymywany przez Aidana, któ­ry poczuł, jak chłopiec stopniowo się rozluźnia, zaczyna wierzyć, że woda go utrzyma. Aidan zabrał jedną rękę, ale nadal podpierał Davy'ego drugą, żeby dodać mu odwagi. Spojrzał na Eve, która powoli ciągnęła Becky w kółko po wodzie. Przemoczona suknia ściśle przylegała do jej szczupłego ciała. Nawet włosy miała mokre.

Nagle Davy krzyknął przerażony i pospiesznie stanął na nogi.

- Moje majtki!

Majtki Davy'ego odpływały z prądem rzeki, będąc już poza zasięgiem jego rąk.

Aidan wszedł głębiej do wody. Mógłby do nich dotrzeć w jednej chwili, ale zwolnił, gdy uświadomił sobie, że chłopiec idzie za nim, chichocząc z zakłopotaniem.

Aidan schwycił majtki, zanim odpłynęły na głębszą wodę. Pomachał nimi nad głową.

- Chodź tu po nie - powiedział.

Davy podszedł, ciągle się śmiejąc, jedną ręką zasłaniając się pod wodą, drugą na próżno próbując złapać majtki.

- Nie mogę ich dosięgnąć, sir! - zawołał.

- Może powinieneś po nie popłynąć? - powiedział Aidan, udając, że rzuca je na głębszą wodę.

- Nnnie, sir. Proszę mi je oddać.

Aidana kusiło, by podrażnić się z Davym jeszcze dłużej, ale nie chciał peszyć chłopca. Ciągle się śmiejąc, pomachał majtkami w zasięgu jego rąk. Gdy Davy je złapał, Aidan chwycił go jedną ręką i wciągnął głębiej do wody. Mocował się z nim na niby, by w końcu postawić go na nogi w wodzie sięgającej mu do piersi, żeby Davy mógł spokojnie się ubrać.

Podniósł głowę i napotkał spojrzenie Eve, która znieruchomiała w wo­dzie, trzymając Becky w ramionach. Na twarzy malował jej się wyraz zdzi­wienia. Dopiero wtedy Aidan uświadomił sobie, że się śmieje i zachowuje niezbyt poważnie.

Davy ciągle chichotał, ubrany już w majtki.

- No, chłopcze, ruszamy na głębszą wodę? - spytał Aidan. - Popły­wasz ze mną, jeśli obiecam, że cię nie wypuszczę z rąk?

- Tak, sir - odparł chłopiec. Tym razem nie była to grzecznościowa formułka. Oczy błyszczały mu ożywieniem. Zapomniał o strachu i dosko­nale się bawił.

Aidan objął go ramieniem i popłynął na plecach, poruszając nogami. Czuł na piersi ciepłe promienie słońca. Zobaczył, że Eve i Becky wyszły już z wody i siedziały na brzegu w pełnym słońcu, mając przy sobie psa. Eve wkładała dziewczynce przez głowę sukienkę. Sama nie miała nic na zmianę. Mokra suknia przylepiła się jej do ciała i wyglądała prawie jak druga skóra. Nie wyglądałaby bardziej nieskromnie, pływając w halce.

Zastanawiał się, czy to wszystko nie wyda mu się snem, gdy wróci do swego regimentu. Czy można tylko śnić przez resztę życia? Każdy czło­wiek musi o czymś marzyć, by ufnie patrzeć w przyszłość. Przez ostatnich kilka lat jego marzenia były skromne - dom, żona, rodzina po wystąpieniu z wojska. Wszystko to związane było z panną Knapp. Nie kochał jej i nie spodziewał się, że ją pokocha. Pragnął tylko stabilizacji. Czy może się jeszcze pojawić jakieś inne marzenie?

Nagle słońce wydało mu się mniej gorące, a woda zimniejsza.

Tego wieczoru na kolację przyszedł wielebny Thomas Puddle. Zaprosi­ła go ciocia Mari, zapewniając, że Eve będzie zachwycona jego obecno­ścią.

Eve rzeczywiście się ucieszyła. Podczas gdy ona spędzała czas z Becky, Davym i Aidanem, pastor nieraz dotrzymywał towarzystwa Thelmie i Benjaminowi. Właśnie tego popołudnia zdecydował się poprosić Thelmę o rękę.

- Błagałam go, żeby się jeszcze zastanowił - powiedziała Thelma do Eve. - Żeby rozważył, co to może oznaczać dla jego pozycji w parafii. On jednak odparł, że pogodzi się z moją odmową tylko w tym przypadku, jeśli go nie kocham i nie chcę wyjść za niego za mąż. Nie mogłam go okłamywać. Kocham go z całego serca. Benjamin także.

Eve w odpowiedzi uściskała ją serdecznie.

Zgodziłam się, ale pod pewnym warunkiem. - Thelma odsunęła się od Eve i spojrzała na nią z niepokojem. - Przyjęłaś mnie pod swój dach, gdy wszyscy inni traktowali mnie jak trędowatą. Dałaś mi pracę i schro­nienie. Becky i Davy nadal muszą się uczyć. Nie chciałabym...

Eve uciszyła ją gestem.

- Znajdę inną guwernantkę. A jeśli i ją stracę, bo zwiąże się z jakimś dobrym człowiekiem, to poszukam następnej. Miło mi będzie odwiedzać cię na plebanii.

Roześmiały się obie.

- Życzę ci, byś była tak szczęśliwa jak ja - rzekła Thelma.

- Jestem szczęśliwa - powiedziała Eve. - Mam dom, rodzinę, dzieci. A także przyjaciół, sąsiadów.

- A co z pułkownikiem Bedwynem? - spytała Thelma.

- Zdaje się, że za kilka dni wyjedzie. Na pewno będzie chciał się jesz­cze przed końcem urlopu zobaczyć z rodziną.

To była radosna, uroczysta kolacja. Thelma i wielebny Puddle uśmie­chali się i rumienili co chwila. Ciocia Mari trajkotała uszczęśliwiona o ślu­bie i weselu, które trzeba zaplanować. Była ożywiona i pełna energii, jak­by ubyło jej lat.

Eve jak zwykle spędziła godzinę na czytaniu dzieciom bajek. Ułożyła je potem do snu i pocałowała na dobranoc. Gdy zeszła z powrotem do salo­nu, ciotka ziewała szeroko. Thelma ułożyła Benjamina do snu i wyszła, żeby odprowadzić wielebnego Puddle'a do domu. Oczywiście potem on będzie musiał odprowadzić ją z powrotem. Ciocia Mari siedziała sama z Aidanem.

- Ten dzisiejszy upał i sprawy związane ze ślubem Thelmy zupełnie mnie wyczerpały - poskarżyła się ciotka. - Położę się dzisiaj spać wcześniej. Nie musi pan więc dłużej mnie zabawiać, pułkowniku. Eve właśnie wróciła od dzieci. Może wybralibyście się na spacer? Wieczór jest taki piękny.

Eve pomyślała, że ciotka niestrudzenie popycha ich ku sobie. Aidan wstał, pomógł się podnieść cioci i podał jej laskę.

- Doskonały pomysł, madame - stwierdził. - Wybierzemy się, jeśli Eve nie jest zbyt zmęczona.

Ciocia Mari uśmiechnęła się wesoło i nadstawiła policzek, by Eve poca­łowała ją na dobranoc.

Burek, który jeszcze przed chwilą wydawał się pogrążony w głębokim śnie przed kominkiem, zerwał się na nogi i pomachał ochoczo ogonem, reagując na słowo „spacer”.

Poszli przez trawnik w stronę dolinki, zatrzymując się przy sadzawce z liliami wodnymi, by popatrzeć na kwiaty i zanurzyć ręce w chłodnej wodzie. Potem przeszli między drzewami i w dół skarpy aż do strumienia. Burek cały czas im towarzyszył, to wybiegając naprzód, to wracając do Eve, by obwąchać jej spódnicę.

- Skąd masz tego psa? - spytał Aidan.

- Należał do jednego z moich dzierżawców - odparła. - Nie przedłuży­łam mu umowy, bo brutalnie traktował swoich robotników. Odchodząc, zostawił Burka skatowanego, okropnie okaleczonego. Wszyscy uważali, że najlepiej będzie go zastrzelić, ale ja się nie zgodziłam. Chciałam, żeby doświadczył dobroci i miłości, jeżeli nawet potem trzeba będzie skrócić mu cierpienia. Jednak wydobrzał na tyle, na ile było to możliwe. I nie kuli się już, nie skowyczy, gdy podchodzi do niego ktoś obcy.

- Jedna z twoich ofiar losu - stwierdził Aidan, siadając na niskim mur­ku.

- Tak - przyznała. - Jedna z drogich memu sercu ofiar losu. - Pochyliła się, by podrapać Burka za uchem.

Ciągle miała przed oczami Aidana śmiejącego się, bawiącego się z Davym w rzece. I samego Davy'ego, roześmianego, beztroskiego. Dwaj męż­czyźni jej życia!

- A Ned Bateman jest kolejną? - spytał.

- Ned? Więc wszystko ci opowiedział?

- Tak. Chcesz kupić ziemię dla niego i innych rannych, okaleczonych, zwolnionych z armii żołnierzy. Założą tu własne gospodarstwo, a może i jakieś warsztaty, i będą cię spłacać w ratach.

- Oddadzą mi pieniądze i będą niezależni. Żałuję tylko, że nie mogę zrobić więcej. Teraz, gdy wojna się skończyła, wrócą tysiące podobnych im mężczyzn.

- Czy dobrze to przemyślałaś? - spytał. - Czy poradziłaś się jakiegoś prawnika?

- Mam zaufanie do Neda - odparła.

- Wiem, że tak jest. A on z pewnością ma zaufanie do ciebie. Ale lepiej by było, gdyby cała sprawa została należycie przygotowana od strony praw­nej . Pozwól, że poszukam ci dobrego prawnika.

- Nie. - Zmarszczyła brwi.

- Pozwól, że poproszę Wulfa, by znalazł ci prawnika - nalegał. - Wierz mi, Eve, wszyscy zaangażowani w tę sprawę będą się czuli bezpieczniej, mając dokumenty potwierdzające stan rzeczy.

- Naprawdę? - spytała z powątpiewaniem.

- Tak, możesz mi wierzyć. Poproszę Wulfa, dobrze?

Kiwnęła głową. Niewiele wiedziała o tym, jak należy załatwiać tego rodzaju sprawy. Nie zaszkodzi, jeśli zwróci się po radę do ludzi, którzy lepiej się na tym znają, zwłaszcza że są jej rodziną jeden jej mężem, a drugi szwagrem.

- Eve - odezwał się Aidan - często mówiłem ironicznie, z pogardą o tych twoich ofiarach losu. Przepraszam cię. Podziwiam twoją wspaniałomyślność, to, jak traktujesz żywe stworzenia. Przy tobie nauczyłem się pokory. Dziękuję ci.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Stała tylko bez ruchu i przez dłuższy czas patrzyła na niego. Kiedy stał się jej taki drogi? Czy potrafiłaby wska­zać konkretną chwilę? Chyba nie. Ta miłość zmieszana z bólem przyszła stopniowo, niezauważalnie. Eve odwróciła się bez słowa i poprowadziła go do dolinki.

Gdy byli w połowie stoku, odezwała się:

- Właśnie tutaj byłam tamtego ranka, gdy Charlie przybiegł z domu, by powiedzieć, że mam gościa w wojskowym mundurze. Pomyślałam, że to na pewno Percy. Wraz z Thelma i dziećmi zbierałam wtedy dzwonki, a ciocia Mari pilnowała koszyka z prowiantem.

Dzwonki już przekwitły, różaneczniki też. Dolinka była jednak piękna o każdej porze roku, także i teraz, ciemnozielona w świetle wczesnego zmierzchu. Niebo ponad gałęziami drzew robiło się coraz bardziej grana­towe, a potok lśnił złociście w promieniach zachodzącego słońca.

- I pobiegłaś, nie wiedząc, co cię czeka - powiedział.

- Tak.

Usiadła prawie w rym samym miejscu, gdzie wówczas. Objęła kolana rękami. Aidan przysiadł obok niej, a Burek pokuśtykał do strumienia i za­czął obwąchiwać kamienie.

- Tak wspaniale radzisz sobie z dziećmi - zauważyła. - Aż do dzisiaj nie zdarzyło się, żeby Davy się śmiał. Musiałeś mieć szczęśliwe dzieciń­stwo, prawda?

- O tak! Rodzice kochali nas wszystkich bezgranicznie. A my byliśmy bandą diabłów wcielonych.

Wciąż tak niewiele o nim wiedziała. Chciała się dowiedzieć jak najwię­cej, póki jeszcze nie było za późno.

- Książę też? - spytała. - Bawiłeś się z nim?

- Z Wulfem? - Aidan oparł rękę na kolanie i popatrzył w kierunku strumienia. - Tak, jako chłopcy byliśmy sobie bardzo bliscy. Prawie nierozłączni. Uwielbiałem go. Lubił różne figle. Pakowałem się z nim we wszelkie możliwe tarapaty.

Nie potrafiła sobie tego nawet wyobrazić.

- A co się stało potem? - spytała.

Potrząsnął lekko głową, jakby chciał się uwolnić od jakichś wspomnień.

- Po prostu takie jest życie. Powiedziałem, że ojciec kochał nas bezgranicznie. No tak, ale był księciem Bewcastle. Ponieważ chorował, Wulf, jako najstarszy syn, musiał już od dwunastego roku życia zacząć się przygotowywać do przejęcia jego obowiązków. Został zupełnie odłączony od nas i oddany pod kuratelę dwóch nauczycieli. Biedny Wulf.

- Dlaczego? - spytała cicho.

- On nienawidził tego, że jest dziedzicem - odparł Aidan. - Nienawi­dził ziemi, myśli, że jest do niej uwiązany, że jest głową rodziny. Nienawi­dził tego, że nie może niczego w życiu wybierać. Pragnął przygód i wol­ności. Chciał wstąpić do wojska. Prosił i błagał naszego ojca, aż w końcu musiał się pogodzić z rzeczywistością.

Więc takim człowiekiem był książę Bewcastle? Czy to mogła być praw­da? Chyba jednak tak.

- Czyli że obaj chcieliście robić karierę w wojsku?

- Nie. - Milczał przez dłuższy czas i Eve słyszała tylko świergot pta­ków, ukrytych wśród gałęzi. - Nie, na tym właśnie polegała ironia losu. Przeznaczono mnie do wojska, bo byłem drugim synem, ale ja brzydziłem się przemocą. Kochałem ziemię i Lindsey Hall. Gdy byliśmy jeszcze bar­dzo młodzi, Wulf i ja uknuliśmy spisek. Chcieliśmy się zamienić ubraniami i tożsamością, zamienić się życiem. Myśleliśmy, że jesteśmy do siebie na tyle podobni, że uda nam się wszystkich oszukać.

Eve przypomniała sobie nagle, jak dzisiejszego ranka mijali leżące odło­giem pole i Aidan wyjaśniał Davy'emu, dlaczego pozostawiono je nieobsiane. Przykucnął, wziął garść świeżo zaoranej ziemi i pokazał ją Da­vy'emu. „To jest życie, chłopcze - powiedział. - Wszystko bierze stąd swój początek”. Zacisnął ziemię w dłoni i na długą chwilę przymknął oczy.

- A twój ojciec nalegał, żebyś jednak wstąpił do wojska, choć było to wbrew twoim pragnieniom? - spytała.

- Myślę, że byłem jego ulubieńcem - odparł. - Chodziłem za nim wszę­dzie jak piesek, tak jak teraz Davy za mną. Ojciec bardzo się angażował w pracę gospodarstw rolnych. Uczyłem się od niego, chłonąłem wszystko, co się wokół mnie działo. Chciałem robić w życiu to, co on. Wydaje mi się, że zaczynał rozumieć, że kariera, do której mnie przeznaczył, nie bę­dzie dla mnie najszczęśliwszym wyborem. Ale zmarł.

- I co zdarzyło się potem? - Zmarszczyła brwi.

- Gdy ojciec zmarł, miałem piętnaście lat, Wulf siedemnaście - odparł. - Upłynęło jeszcze kilka lat, zanim skończyłem edukację. Potem wróciłem do domu i zająłem się gospodarstwem. Uważałem, że rządcy Wulfa są pozbawieni wyobraźni, niekompetentni. Zaproponowałem... - Urwał na­gle i Eve pomyślała, że już nie dokończy. - Byłem na tyle głupi, by sądzić, że jeśli wszystko Wulfowi wytłumaczę, pokażę, co jest nie tak w majątku, i zaproponuję, iż sam zostanę u niego rządcą, będzie mi wdzięczny. Ty­dzień później wezwał mnie do biblioteki i oznajmił, że kupił mi patent oficerski, zgodnie z intencją ojca.

- Och, cóż za niewymowne okrucieństwo! - zawołała Eve.

- Okrucieństwo? - powtórzył. - Chyba nie. W ten sposób Wulf chciał mi powiedzieć to, że dla nas dwóch nie ma miejsca w Lindsey Hall. Gdy­bym został, przez resztę życia nieustannie byśmy się kłócili. Wiesz, on miał absolutną rację. W majątku może być tylko jeden pan.

- Ale przecież nie chciałeś iść do wojska! Dlaczego nie odmówiłeś przy­jęcia patentu?

- Czy miałem jakiś wybór? Musiałem odejść z Lindsey Hall. To było oczywiste. A poza tym jestem przecież Bedwynem. Zostałem wychowany w silnym poczuciu obowiązku. Obowiązywało mnie posłuszeństwo wo­bec woli głowy rodziny. Nie zapominaj, że Wulf był księciem Bewcastle.

- Więc poszedłeś do wojska...

- Tak.

Nagle wszystko stało się dla niej jasne. Dwóch braci, tak sobie bliskich w dzieciństwie, rozdzielonych przez okoliczności, które jednemu z nich dały władzę nad drugim. Każdy chciał żyć życiem drugiego, zamiana była jednak niemożliwa. I tak los nieodwołalnie ich rozdzielił, niszcząc miłość, którą kiedyś do siebie czuli. Obaj stali się niewolnikami obowiązku.

Arystokraci mieli chyba jeszcze mniej wolności niż inni ludzie. Dziwnie było sobie to uświadomić.

- Ale pogodziłeś się z losem? - spytała.

Odwrócił głowę i spojrzał jej prosto w oczy. Zapadał zmierzch, jednak ciągle jeszcze widziała całkiem wyraźnie surowe rysy jego twarzy.

- O tak - odparł zdecydowanie. - Mam za sobą świetną karierę. Sądzę, że kiedyś zostanę generałem.

- Pewnie nie możesz się już doczekać, żeby wrócić do swego oddziału? - spytała.

- Tak, oczywiście. Miło jest przyjechać na urlop, zobaczyć Anglię, ro­dzinę. Ale też zawsze chętnie wracam do pułku. Gdy zbyt długo nie mam zajęcia, robię się niespokojny.

Poczuła się okropnie, głęboko zraniona. Chciał wracać. Robił się nie­spokojny. A czego oczekiwała?

Czego się spodziewała?

Wstała i zeszła do strumienia, który teraz nabrał srebrzystego koloru. Burek biegał wokół niej, po czym znów zaczął obwąchiwać kamienie. Aidan podszedł i stanął obok niej.

- Bardzo tutaj pięknie - powiedział.

- Tak.

Na dnie dolinki było już ciemno, gdy jednak spojrzała w górę, zobaczy­ła, że niebo jest jeszcze niebieskie.

- Co teraz będzie, Eve? - spytał. - Czy życie tutaj po moim wyjeździe wystarczy ci?

Pochyliła się, by poklepać Burka po łbie, mimo że nie domagał się piesz­czot.

- O tak - odparła. - Będę bardzo szczęśliwa. Mam dzieci, które teraz są już naprawdę moje. Ringwood też niezaprzeczalnie należy do mnie. Jest przy mnie ciotka, przyjaciele i sąsiedzi. A wszystko to dzięki tobie, Aidanie. Zawsze będę cię wspominać z najgłębszą wdzięcznością.

- Z wdzięcznością - powtórzył cicho. - Cóż, zatem moje wysiłki zostały należycie nagrodzone.

Powiedział to głosem tak beznamiętnym jak tamtego pierwszego dnia. Trudno było sobie wyobrazić, że to ten sam człowiek, który śmiał się i draż­nił z Davym dzisiejszego popołudnia, mówił tak czule do Becky.

Przełknęła z trudem ślinę. Łzy dławiły ją w gardle. W piersi czuła ból. Co by się stało, gdyby nagle wyrzuciła z siebie prawdę? „Kocham cię. Nie odchodź. Zostań ze mną. Chcę mieć z tobą dzieci. Spędzić z tobą resztę życia”. Zagryzła wargi, by nie ulec tej przerażającej pokusie.

Odetchnęła głęboko, chcąc się uspokoić.

- Byłeś dla mnie bardzo dobry - powiedziała. Zabrzmiało to jak ostateczne pożegnanie.

- Zimno ci - odezwał się, gdy zadrżała. - Lepiej wracajmy do domu.

- Dobrze.

Zawahał się, zanim w końcu podał jej ramię. Jakby zamierzał jeszcze coś dodać, chociaż oczywiście wszystko zostało już powiedziane.

21

Następnego ranka nadeszło zaproszenie dla pułkownika Aidana Bedwyna i lady Bedwyn na przyjęcie w ogrodzie u hrabiny Luff, które odbę­dzie się za dwa dni.

- Nie pójdę - powiedziała Eve, przeczytawszy je na głos przy śniada­niu ciotce i Aidanowi.

- Ależ musisz! - zawołała ciotka, przyciskając ręce do serca. - Pierw­szy raz cię zaprosili. Serena będzie zachwycona. Mówiła, że nie pójdzie, jeżeli ciebie tam nie będzie, kochanie.

Aidan spojrzał na Eve i uniósł brwi.

- To doroczne wydarzenie - wyjaśniła Eve. - Zaproszenia są wysyłane tylko do najlepszych rodzin. Momsowie nigdy się wśród nich nie znaleźli. Teraz należę do rodziny Bedwynów, dlatego inaczej mnie potraktowano.

- Zostałaś przedstawiona królowej - dodała ciotka.

- Tak, to też ma znaczenie. W zeszłym roku nie byłam godna tego za­szczytu, a w tym roku i owszem. Nie pójdę.

- O, za pozwoleniem - rzekł Aidan. - Czy to zaproszenie nie jest także dla mnie? A jeśli ja zechcę pójść? Eve skrzywiła się.

- Naprawdę chcesz?

- Widzisz, Eve, problem w tym, że będziesz mieszkać w Ringwood do końca życia. Wszyscy sąsiedzi są twoimi przyjaciółmi. Wszyscy z wyjąt­kiem hrabiego i hrabiny Luffów. Dlaczego nie chcesz być w dobrych sto­sunkach również z nimi, skoro teraz jest to możliwe?

- Zaproszenie nadeszło nieprzyzwoicie późno - odparła. - Inni otrzy­mali je już dawno. Przestałam być pariasem, kiedy złożyłeś wizytę w Didcote Park, a potem książę Bewcastle zjawił się w sali zebrań we wsi.

- Czyżbyś była taka rozgoryczona? - spytał.

- Nie, oczywiście, że nie.

- Więc udowodnij to i przyjmij zaproszenie - powiedział. - W imieniu nas obojga.

Pani Pritchard znów przycisnęła ręce do serca.

- Słusznie, pułkowniku! - zawołała. - Niech jej pan przemówi do roz­sądku. Eve, gdy wrócisz, chcę żebyś mi o wszystkim opowiedziała w naj­drobniejszych szczegółach. A przyjęcia w ogrodzie są takie romantyczne. Pary mogą się zaszyć w alejkach i grotach, żeby spędzić kilka chwil sam na sam.

- A po cóż my mielibyśmy to robić? - spytała Eve. Aidan zauważył, że się zarumieniła. - Przecież to tylko oficjalne spotkanie towarzyskie, na które moglibyśmy pójść.

- Na które pójdziemy - poprawił ją Aidan.

Obiecał Davy'emu, że jeśli utrzyma się ładna pogoda, spróbują pograć w krykieta. Ustawią bramki na trawniku przed domem. Potem miał zacząć uczyć go jazdy konnej na padoku za stajnią.

Aidan miał za sobą niespokojną noc. Zbyt długo tu przebywał. Ale po­mógł dzieciom dojść do siebie po tym okropnym doświadczeniu, gdy zo­stały zabrane z domu przez posterunkowego. Mile spędzili razem czas. Miał nadzieję, że poprawił swój wizerunek w oczach Eve, że teraz będzie go lepiej wspominała.

Zakochał się w niej po uszy i wiedział, że po wyjeździe stąd długo jesz­cze będzie cierpiał. A ona wczoraj, gdy spacerowali w dolince, powie­działa, że zawsze będzie go wspominać z wdzięcznością.

Wdzięcznością! Dotknęła go tym słowem do żywego, jakby wypowie­działa najgorsze przekleństwo. Zresztą przekleństwa świadczyłyby cho­ciaż o jakichś emocjach.

Gdy ostatniej nocy przewracał się z boku na bok na łóżku, postanowił, że musi zachować się honorowo i wreszcie przestać odwlekać wyjazd. Jednak teraz znów znalazł pretekst, by zostać kolejne trzy dni. A może był to całkiem istotny powód? Przecież Eve zyskałaby pełne uznanie okolicz­nych wyższych sfer.

Ale teraz musiał się zająć przygotowaniami do gry w krykieta.

Powiedział, że wyjedzie nazajutrz po przyjęciu w Didcote Park.

Freyja napisała do Eve dowcipny list, pełen błyskotliwych, kąśliwych uwag o ludziach, których spotkała, i wydarzeniach z okazji obchodów zwycięstwa, w których uczestniczyła. Powiadamiała ją również, że zamie­rza wyjechać z miasta i wrócić do Lindsey Hall. Pytała, czy Eve chciałaby może przyjechać tam do niej na lato. Eve zdecydowanie wolała pozostać w domu, ale Aidan postanowił pojechać i spędzić resztę urlopu ze swymi siostrami.

- Już czas, żebym zniknął z twojego życia, Eve - powiedział.

- Tak.

- I wrócił do swego dawnego życia. - Tak.

Nie była w stanie wypowiedzieć żadnych innych słów. Tylko uśmiechała się do niego z życzliwym zrozumieniem. Tak, był już najwyższy czas. Jeśli on zostanie jeszcze trochę dłużej, ona z pewnością nie będzie w sta­nie w ogóle go puścić. Narobi sobie tylko wstydu, czepiając się go, błaga­jąc, by jej nie porzucał.

Jeden dzień minął im na grze w krykieta. Wzięły w niej udział także Eve i Becky oraz wielebny Puddle, który zjawił się w Ringwood pod jakimś błahym pretekstem i okazał się całkiem niezłym miotaczem. Thelma, Ben­jamin i ciocia Mari utworzyli entuzjastyczną widownię, która oklaskiwała obie strony bez różnicy. Gdy Aidan powiedział jej, że wyjeżdża, zostało im właściwie tylko półtora dnia. Potem będzie przyjęcie w ogrodzie u hra­biny. A potem...

Eve starała się w pełni wykorzystać czas, który im pozostał. Żyła chwilą bieżącą, nie myśląc o przyszłości, która i tak nadejdzie zbyt szybko.

Obie z Becky przyglądały się, jak Aidan na padoku uczył Davy'ego jaz­dy konnej. Gdy chłopiec pewniej poczuł się w siodle, Eve zaproponowała, żeby wszyscy razem wybrali się na przejażdżkę. Aidan posadził Becky w siodle przed sobą i prowadził kucyka Davy'ego na lonży. Eve jechała obok nich. Potem poszli na spacer do lasu i bawili się z dziećmi w chowa­nego wśród drzew i krzewów. Krzyki rozbawionych dzieci i wybuchy śmiechu niemal zawsze zdradzały ich kryjówkę.

Następnego dnia też zagrali w krykieta i wybrali się na konną przejażdż­kę. Potem poszli do dolinki na popołudniowy piknik z ciocią Mari, Thel­ma, pastorem i Benjaminem. Zanim zasiedli do jedzenia, wszyscy z wyjąt­kiem cioci Mari przespacerowali się gęsiego wzdłuż strumienia, stąpając po kamieniach z rozłożonymi rękami, by zachować równowagę. Benja­min siedział pastorowi na ramionach. Nawet Burek odważył się zejść z brze­gu, by szukać ryb. Co jakiś czas rozlegał się krzyk, gdy czyjaś noga lądo­wała w wodzie, co pozostali witali wybuchem śmiechu. Po podwieczorku zaczęły się śpiewy, którym przewodziła Eve. Jej miłemu sopranowi wtó­rowała głębokim kontraltem ciocia Mari. Aidan najpierw stwierdził z prze­kąsem, że powinien był wiedzieć, iż dwie walijskie damy prędzej czy póź­niej zaczną śpiewać, po czym dołączył do nich, nucąc całkiem przyjemnym barytonem. Pozostali również podśpiewywali, jak kto umiał.

Rankiem w dniu, w którym miało się odbyć przyjęcie u hrabiny, zabrali ciocię Mari na przejażdżkę po okolicy. Zatrzymywali się po drodze, a Eve i dzieci zrywali dla niej polne kwiaty. Dzieci śmiały się i paplały bez ustanku. Przez ostatni tydzień Davy stał się miłym, wesołym chłopczykiem. Jak na niego wpłynie wyjazd Aidana? Eve nie chciała o tym dzisiaj myśleć. O tej porze jutro...

Przez chwilę miała wrażenie, że ziemia usuwa się jej spod nóg.

* * *

Eve mimo woli była podekscytowana udziałem w popołudniowym przy­jęciu w Didcote Park. A w tym roku pogoda dopisała wyśmienicie. Dzień był słoneczny i niezbyt gorący, bo wiał lekki wiaterek. Eve włożyła ładną sukienkę z prążkowanego muślinu i słomkowy kapelusik przybrany kwia­tami. Nabyła ten strój niedawno i nigdy jeszcze nie miała go na sobie. Aidan ubrał się elegancko po cywilnemu.

Taras przed domem w Didcote Park udekorowano mnóstwem kwiatów w wielkich donicach. W cieniu stały stoły przykryte śnieżnobiałymi obrusa­mi. Uginały się pod dzbanami z lemoniadą i mocniejszymi trunkami oraz tacami z pysznymi potrawami. Za stołami stali lokaje w eleganckich libe­riach, usługujący gościom. Na świeżo przystrzyżonych trawnikach ustawio­no wielkie wazy z kwiatami, a mniejsze zawieszono na gałęziach. Naokoło rozstawiono stoły i krzesła, część w cieniu, część w słońcu, pod parasolami. Dla tych, którzy woleli leżeć swobodnie na trawie, rozłożono kolorowe koce.

Gdy Eve i Aidan przyjechali, zebrało się już sporo gości, którzy siedzieli przy stołach, spacerowali albo stali w grupach i rozmawiali. Kilku bar­dziej energicznych mężczyzn grało w kręgle na trawniku. Dwie pary grały nieopodal w tenisa. Hrabia i hrabina Luffowie stali na tarasie, witając nowo przybyłych.

Obok nich stał John.

- Och, nie! - wyrwało się Eve, gdy zauważyła go z okna powozu. Aidan poszedł za jej spojrzeniem.

- Przypuszczam, że utrzymując kontakty towarzyskie z sąsiadami w Did­cote Park, będziesz też od czasu do czasu miała do czynienia z Densonem - stwierdził. - Nie uda ci się tego unikać w nieskończoność.

- To był twój pomysł, żeby tu przyjechać, Aidanie - wypomniała mu. - Ja wolałam zostać w domu.

- Nie można się wiecznie chować, uciekać przed życiem - rzekł. - Naj­lepiej po prostu stawić czoło temu, co nas czeka.

Nie miała czasu na odpowiedź. Powóz zatrzymał się, Sam Patchett ze­skoczył z kozła, otworzył drzwiczki i opuścił schodki. Chwilę później Eve dygała z uśmiechem, gdy hrabia Luff przedstawiał ją hrabinie i synowi.

- Winszuję z okazji niedawno zawartego małżeństwa, lady Bedwyn - powiedziała łaskawie hrabina. - Gratuluję koneksji z księciem Bewcastle'em i rodziną Bedwynów. A pan jest zapewne na dłuższym urlopie, puł­kowniku Bedwyn?

- Na dwumiesięcznym urlopie, który niestety szybko zbliża się ku koń­cowi - odparł.

- Mamo, miałem zaszczyt uczestniczyć w balu z okazji przedstawienia lady Bedwyn w towarzystwie - powiedział John, uśmiechając się do Eve. - Trzeba przyznać, że podczas swego krótkiego pobytu w Londynie lady Bedwyn znalazła się w centrum uwagi.

Podeszła Serena Robson, wyciągając do Eve obie ręce.

- Przyjechałaś - ucieszyła się, całując ją w policzek. - Chodź, usiądziesz ze mną i Jamesem tam pod bukiem. I pan też, pułkowniku. Prawie was nie widuję od waszego powrotu z Londynu. Chcę o wszystkim się dowiedzieć, z wszystkimi pikantnymi szczegółami.

Usiedli pod drzewem. Sącząc orzeźwiające napoje, Eve przez pół go­dziny opisywała im swoją prezentację przed królową, Aidan zaś z właści­wym sobie cierpkim humorem dodał szczegóły o czarnej sukni dworskiej i reakcji swojej rodziny na jej widok. Potem panowie odeszli, by poprzyglądać się grze w kręgle. Serena, spoglądając za nimi, westchnęła.

- Jest taki dystyngowany. Doprawdy świetnie się prezentuje. Jak to do­brze, że jednak spędzacie ze sobą czas, zarówno w mieście, jak i tutaj. Wrócił, by pomóc ci odzyskać dzieci. Podobno od tamtej pory często za­biera je ze sobą i nawet bawi się z nimi. Czy można mieć nadzieję...

- Jutro wyjeżdża - powiedziała szybko Eve. - Chciałby spędzić resztę urlopu ze swoimi siostrami w Lindsey Hall.

Serena pochyliła się przez stół, chcąc coś powiedzieć, ale nie zdążyła.

- Mogę się do pań przyłączyć? - spytał John, podchodząc do nich.

- Ależ oczywiście - odparła Serena, wskazując puste krzesła. - Bardzo proszę.

- Żaden kraj nie dorównuje urodą Anglii - oświadczył. - A zwłaszcza angielskiej prowincji w ciepły, letni dzień. Trzeba spędzić rok na obcej ziemi, żeby to w pełni docenić.

- Był pan w Rosji - odezwała się Serena. - Musi się pan z nami podzie­lić swoimi wrażeniami z tamtej szych wyższych sfer.

Eve słyszała jego łagodny, miły głos, widziała jego przystojną twarz o regularnych rysach, z białymi zębami i drobnymi zmarszczkami, tworzącymi się w kącikach oczu, gdy się śmiał. Przyglądała się jego szczupłym, wy­pielęgnowanym, gestykulującym dłoniom. Wiedział, jak być miłym, jak oczarować słuchaczy. Jego jasne włosy lśniły nawet w cieniu.

Czy można się dziwić, że będąc tak niedoświadczoną, zakochała się w nim? Ile jednak warta była jej miłość, skoro tak łatwo zakochała się w Aidanie? A może o miłość trzeba się troszczyć, pielęgnować ją, żeby się rozwinęła, rozkwitła?

Jutro Aidana już tu nie będzie. Czy więc jego też przestanie kochać?

Podeszła do nich pani Rutledge i zaczęła z Serena rozmawiać o jakiejś sprawie dotyczącej parafii. John wstał.

- Przejdziemy się, lady Bedwyn? - spytał.

Zerknęła na Aidana, który zdjąwszy surdut, grał w tenisa.

- Dobrze - zgodziła się, wstając. Zignorowała podane jej ramię i za­łożyła ręce do tyłu.

- Eve - odezwał się John, gdy ruszyli przez trawnik. - Eve, moja droga, jak to się dzieje, że wyglądasz jeszcze piękniej niż zwykle?

Jak odpowiedzieć na takie pytanie?

- Nie spodziewałam się, że cię dzisiaj zobaczę - powiedziała. - Myślą łam, że pochłaniają cię uroczystości z okazji zwycięstwa.

Wzruszył ramionami.

- Przestały mnie bawić - odparł. - Chciałem zobaczyć ciebie. Myśla­łem, że do tego czasu Bedwyn już wyjedzie. Ale podobno wyjeżdża jutro? Usłyszałem, jak mówiłaś to pani Robson.

- Tak - przytaknęła.

- Biedna Eve - rzekł cicho, zmierzając w stronę wysadzanej drzewami alei, na końcu której stała ośmiokątna altana. - Zmuszona do małżeństwa z Bedwynem z obowiązku. Cała ta rodzina jest taka ponura, surowa i zim­na, prawda? Ale to nie ma znaczenia. On wkrótce wyjedzie. A ja zostanę tu na resztę lata, żeby cię pocieszać.

- Nie możesz ofiarować mi żadnej pociechy, John - odparła.

- Och, Eve - powiedział, patrząc na nią. - Zawsze byliśmy przyjaciół­mi, prawda?

- Tak - przyznała.

Zawsze dobrze im się rozmawiało. Polubiła go na długo przed tym, za­nim go pokochała.

- I znów będziemy przyjaciółmi. Znów będziemy się spotykać jak wów­czas, gdy przyjeżdżałem do domu. Będziemy ze sobą przez całe łato.

- Nie, John - odparła. - Nawet gdyby nie łączyło nas coś więcej niż przyjaźń, uważałabym, że kontynuowanie naszej znajomości jest niemoż­liwe.

Uśmiechnęli się i skinęli głowami napotkanej parze. John zamienił z ni­mi kilka słów.

- Jesteś trochę wytrącona z równowagi, bo wyszłaś za mąż pod przy musem. W tej chwili wydaje ci się, że między nami wszystko skończone - zaczął, gdy ruszyli dalej. - Ale tak nie jest. Znów będziemy przyjaciółmi, przecież nigdy nie przestaliśmy się przyjaźnić, prawda? I będziemy kochankami, Eve.

Spojrzała na niego ostro.

- Chcę ci zadać pewne pytanie, chociaż sądzę, że znam odpowiedź. Czy w ogóle miałeś zamiar się ze mną ożenić?

- Tak - odparł bez wahania. - Zawsze tego pragnąłem, Eve. Bardzo cię kocham. Uwierz mi, proszę. Nie wolno ci w to wątpić, ani przez chwilę. Myślami jestem przy tobie tak często, że burzy to mój spokój. Zawsze będę cię kochał, nawet wtedy, gdy już się ożenię i spłodzę potomków, aby zadowolić mojego ojca. Ale tak naprawdę nasze małżeństwo nigdy nie było możliwe, choć jesteś miłością mego życia. Wiedziałaś o tym równie dobrze jak ja.

Czy rzeczywiście wiedziała? Czy miłość do niego sprawiła, że nie przyj­mowała do wiadomości oczywistej prawdy? Nie, nie wiedziała. Jakże była naiwna i urna. Zdała sobie jednak sprawę, że właściwie John jej nie oszu­kiwał. Bawił się z nią w marzenia, to była tylko gra. Założył, że Eve, tak jak on, zna jej reguły i bierze w niej udział świadomie. Nie był łajdakiem. Po prostu nie był taki, jakim go kochała. Ale on też pomylił się co do niej.

A więc wszystko to było tylko iluzją.

- To tylko miłostka, a nie miłość - oświadczyła. - Wróciłeś do Anglii dwa miesiące temu i nawet mnie nie zawiadomiłeś. Idąc na bal do Bedwyn House, nie miałeś pojęcia, że to ja jestem żoną Aidana.

- Gdy się zorientowałem, przez resztę nocy jak nieprzytomny włóczy­łem się po ulicach Londynu, odchodziłem od zmysłów.

- Dlaczego? Przecież i tak nie miałeś zamiaru się ze mną ożenić.

- Nienawidzę myśli, że ktoś inny cię dotyka - wyznał. - Czy pozwoli­łaś mu się dotknąć, Eve? Jest twoim mężem, ale wasze małżeństwo jest tylko formalne. Proszę, powiedz mi...

- John! - Eve zatrzymała się, mimo że nie doszli jeszcze do altany. - Moje małżeństwo to nie twoja sprawa. Byliśmy przyjaciółmi i kochanka­mi. Ale to już przeszłość. Nawet przyjaźń się skończyła. Między nami nic więcej nie będzie. Nic, nigdy.

- On wyjedzie, Eve - zaprotestował, marszcząc twarz. - Zapomni o to­bie już po kilku dniach. Prawdopodobnie nigdy więcej go nie zobaczysz. Zmienisz zdanie.

- Nie zmienię. John, jestem jego żoną. Na dobre i na złe, póki śmierć nas nie rozłączy. Dokonałam wyboru i będę mu wierna pod każdym względem.

- Po jakimś czasie zmienisz zdanie. Eve, kochanie, przypomnij sobie, co nas łączyło przez tyle lat. Pamiętasz, gdy spotkaliśmy się ostatni raz przed moim wyjazdem do Rosji? Było nam ze sobą tak dobrze, tak rozkosznie.

Wcale nie, ona nie doznała rozkoszy. Ale to nie miało już teraz znaczenia.

- Wracam na taras - postanowiła. - I wolałabym tam wrócić sama. Że­gnaj, John. Życzę ci, abyś był szczęśliwy.

- Będę szczęśliwy - zapewnił ją, znów uśmiechając się do niej. - Szczęśliwy z tobą. Poczekam tydzień lub dwa.

Nie poszedł za nią, gdy wracała długą aleją. Zobaczyła, że Aidan skończył grać i wkłada z powrotem surdut. Podeszła do niego.

- Wygrałeś? - spytała.

- Zawsze wygrywam - odparł, przyglądając się jej przenikliwie. - Weź my coś do jedzenia i gdzieś usiądźmy.

Usiedli obok siebie na kutej żelaznej ławeczce przy sadzawce z rybkami.

- Spacerowałam z wicehrabią Densonem - powiedziała.

- Wiem.

Ugryzła kawałek pasztecika z homarem, ale nie mogła go już przełknąć. Aidan milczał.

- Nie chcesz wiedzieć, o czym rozmawialiśmy? - spytała.

- Zdaje się, że sama chcesz mi to powiedzieć. Pozwól, że ułatwię ci sprawę. On pragnie kontynuować waszą znajomość, odnowić romans. Chce, żebyś była jego kochanką. Zawsze cię kochał i zawsze będzie kochać.

Była zaskoczona, że Aidan tak trafnie to odgadł.

- Powiedziałam „nie” - odparła. - Absolutnie odmówiłam.

- To także mogłem przewidzieć. Jesteś kobietą honorową, uczciwą, Eve. Jutro wyjadę i nigdy więcej mnie nie zobaczysz. A jednak będziesz mi wierna, prowadząc cnotliwe życie, prawda?

Zadała sobie nagle pytanie, czy naprawdę człowiekowi może z żalu pęknąć serce.

- Czy dotknęłoby cię, gdybym cię zdradziła? - spytała.

Odwrócił głowę, by na nią spojrzeć. Oczy miał prawie czarne, kompletnie nieprzeniknione.

- Mnie tu nie będzie, nie będę się przejmował twoją wiernością lub zdradą - odparł. - Możesz układać sobie życie, jak chcesz. Nie będę twoim sumieniem.

Odstawiła talerz na ławkę. Wiedziała, że nie zdoła przełknąć już ani kęsa. Ręce jej lekko drżały. Podniosła na niego oczy bliska łez. Nie prosiła go o miłość. Pragnęła jedynie drobnego gestu, że zależy mu chociaż na tym, by dochowała mu wierności.

- Przepraszam cię na chwilę - wykrztusiła i wstała pospiesznie, kieru­jąc się w stronę wielkiego wazonu z kwiatami. Stała tam, udając, że się im przygląda, dopóki nie była pewna, że oczy ma na tyle suche, by wmieszać się w tłum, nie zwracając na siebie uwagi.

O tak, serce naprawdę może pęknąć z żalu.

22

Zawsze wygrywam.

Tak jej powiedział po skończonym meczu, ale nie o grę w tenisa mu chodziło. Czy rzeczywiście zawsze wygrywał? Gdy w Lindsey Hall w wieku osiemnastu lat wydawało mu się, że będzie zarządzać majątkiem w imie­niu Bewcastle'a, a potem uświadomił sobie swój błąd, bardzo się zawsty­dził. Zrozumiał też, że sprawił przykrość Wulfowi, który niewątpliwie o za­rządzaniu majątkiem wiedział wtedy o wiele mniej niż Aidan. Mógł nie zgodzić się z decyzją Wulfa, gdy ten kupił mu patent oficerski. Aidan miał własny majątek, nie był na utrzymaniu starszego brata. Postąpił jednak honorowo i poszedł do wojska, chociaż sama myśl o nim napełniała go zgrozą.

Od tamtej pory honor był mu drogowskazem w życiu, co tego lata do­prowadziło go do małżeństwa z Eve. Tak, zawsze wygrywał walkę z wszelkimi rozterkami, wybierając honor. Ale czy to czyniło go zwycięzcą? Czy dzięki temu zdobył szczęście? Czy szczęście w ogóle było możliwe?

Zostali z Eve do końca przyjęcia. Rozmawiali z gośćmi, jednak od tam­tej chwili przy sadzawce nie zbliżali się do siebie. Uśmiechnięta, ożywio­na Eve nagle znalazła się w centrum zainteresowania, podobnie jak w Lon­dynie. Aidan pomyślał, że może ona naprawdę dobrze się bawi. Może wręcz cieszy się, że on jutro wyjedzie i już nigdy nie wróci.

Ale przecież tam przy sadzawce Eve podniosła na niego oczy pełne łez. A potem pospiesznie odeszła do najbliższego wazonu z kwiatami i uda­wała, że je ogląda. Miała łzy w oczach.

Jutro wygra kolejną potyczkę z własnym sumieniem, zachowa się hono­rowo i wyjedzie stąd na zawsze.

Ale co przez to zyska?

Oczywiście honor.

Ale czy szczęście?

A jej szczęście? Czy był tak zapatrzony we własny honor, że nie zauwa­żył czegoś, co miał tuż przed oczami? A jeśli się mylił? Co mogły znaczyć jej łzy?

Wracali do domu w milczeniu, obserwując mijany krajobraz. Zamierzał jutro wyjechać. Czy nie miała mu nic więcej do powiedzenia? Czy on nie miał jej nic więcej do powiedzenia?

Co mogły znaczyć jej łzy?

Przez chwilę myślał, że wypowiedział to pytanie na głos. Ale usta miał zamknięte, a ona nie odezwała się.

Aidan poczuł ogromną ulgę, gdy powóz minął bramę Ringwood i skie­rował się ku domowi. Ostateczną ulgę poczuje dopiero jutro, gdy wreszcie stąd odjedzie i wszystko będzie miał już za sobą.

Zastanawiał się, czy odważy się zaryzykować swój honor. Czy ośmieli się sięgnąć po szczęście?

Po kolacji oboje poszli na górę do dzieci. Aidan posadził sobie Becky na kolanach i słuchał z nią bajki na dobranoc, którą czytała Eve. A potem powiedział dzieciom, że nazajutrz wyjedzie. Obiecał, że będzie do nich pisał i przysyłał prezenty z każdego nowego miejsca. Muszą się opieko­wać ciocią Eve i pilnie się uczyć. Pocałował oboje. Becky uczepiła się jego szyi i nawet uroniła kilka łez. Davy znów zamknął się w sobie, ale pozwolił, by Aidan okrył go kołdrą i pogłaskał po głowie.

- Nie zapomnę cię, chłopcze - powiedział. - Zawsze... będę cię kochał. A tutaj zostanie ciocia Eve. I ciocia Mari, i Becky, i niania. Będę pisał, Davy. Obiecuję.

Chłopiec odwrócił się na bok i naciągnął kołdrę na głowę. Eve siedziała jeszcze przy Becky. Aidan zszedł na dół do salonu. Przy drzwiach stała gospodyni, jak zawsze z ponurą miną.

- Mam panu przekazać od pani Pritchard, że położyła się do łóżka, bo była zmęczona, i nie musicie się na nią oglądać - oznajmiła.

Aidan spojrzał w zamyśleniu na gospodynię. Nagle podjął decyzję.

- Agnes, przynieś mi kilka ręczników, dobrze? I jakiś koc.

- A po co? - Spojrzała na niego podejrzliwie.

Aidan nie znał drugiej służącej, która na wyraźne polecenie zareagowa­łaby w ten sposób.

- Nie twój interes, Agnes - odparł, starając się, by zabrzmiało to suro­wo. - Idź i jak najszybciej przynieś to, o co prosiłem.

Skrzyżowała ręce na piersiach.

- Proszę ją oszczędzać, bo i tak ma już złamane serce - odezwała się. - Nie boję się stawić panu czoło, choć wiem, że nie dałabym panu rady, nawet uzbrojona po zęby.

Aidan uśmiechnął się.

- Agnes, chętnie bym cię uściskał, ale nie sądzę, żebyś była tym za chwycona - rzekł. - Ma złamane serce? Przeze mnie? Idź po te ręczniki i koc. Pamiętaj, że za niesubordynację mogę cię oddać pod sąd polowy.

Zmrużyła oczy i zacisnęła usta. A potem kiwnęła głową, obróciła się na pięcie i zniknęła. Kilka minut później zjawiła się z powrotem, niosąc ręcz­niki i dwa koce.

- Nawet teraz noce są chłodne, zwłaszcza po północy. A spodziewam się, że nie wrócicie przed północą.

- Taką mam nadzieję, Agnes - odparł, gdy składała rzeczy na sofie.

- Całkiem nieźle pan wygląda, gdy się pan uśmiecha - zauważyła na odchodnym, czym wprawiła go w osłupienie. - Ale niech pan już nie marnuje uśmiechów dla mnie, niech je pan podaruje mojej pani.

Uśmiechnął się do zamkniętych drzwi, ale natychmiast oprzytomniał. Dlaczego czuje się tak beztrosko? Przecież stawia na szali swój honor.

Drzwi otworzyły się i weszła Eve, uśmiechnięta, ale blada jak zjawa. Rozejrzała się w poszukiwaniu ciotki.

- Położyła się już spać - powiedział. - A my wybierzemy się na spacer we dwoje. Pójdziemy popływać.

- Popływać? - Spojrzała na niego zmieszana.

- W rzece - odparł. - Tym razem nie będziesz się mogła wymówić brakiem ręczników. - Wskazał głową stos na sofie.

- Aż tyle?

- Są tam też dwa koce - dodał.

- Koce?

- Jeden, żeby go rozłożyć na ziemi - wyjaśnił. - A drugi może nam się przydać do przykrycia się, zwłaszcza jeśli nie wrócimy przed północą. Będziemy pływać, a potem będziemy się kochać. Chyba że stanowczo tego nie chcesz. A potem... - nagle zabrakło mu odwagi - a potem zoba­czymy.

- Aidanie! - Na chwilę policzki się jej zarumieniły, ale zaraz znów pobladła. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale tylko potrząsnęła głową.

Podszedł do sofy, wziął ręczniki i koce i włożył pod pachę. Wyciągnął do niej rękę.

- Chodź - powiedział.

Przez chwilę myślał, że odmówi. Zawahała się, a potem zacisnęła palce na jego dłoni.

- Nasza ostatnia noc? - spytała.

- Ostatnie marzenie.

* * *

Zapamiętał wskazane przez nią ustronne miejsce, gdzie czasami pływa­ła z bratem. Pewnie zmierzał w tamtym kierunku. Księżyc w pełni świecił jasno z nieba pełnego gwiazd. Nie rozmawiali po drodze. Kurczowo trzy­mała się jego ręki, zapamiętując jej dotyk, ciepło i siłę.

Co miał na myśli mówiąc: „ostatnie marzenie”?

Gdy wchodziła do salonu, serce jej pękało od niewylanych łez. Z trudem zmusiła się do uśmiechu.

- Tutaj - powiedział, gdy weszli między drzewa i ogarnęła ich głęboka ciemność. Rzeka połyskiwała niedaleko szeroką srebrną smugą.

Puścił jej rękę i rzucił rzeczy na ziemię. Rozłożył na ziemi koc. Popływają, a potem będą się kochać. Czy jednak nie zaprotestuje?

- Chodź do mnie - rzekł, biorąc ją znów za rękę i przyciągając bliżej. Sięgnął do guzików na jej plecach i rozpiął je po kolei. Zsunął jej suknię z ramion, aż opadła na trawę. Była to nowa suknia, którą specjalnie włożyła na ostatni wieczór z nim. Podciągnął jej do góry koszulkę.

- Podnieś ręce - powiedział.

- Aidanie - zaprotestowała nieco zaskoczona.

- Sama mówiłaś, że nawet za dnia to miejsce jest niewidoczne. Najprzyjemniej pływa się nago.

Prawie nie poznawała jego głosu. Było w nim coś... chłopięcego. Coś, co nie pasowało do lorda pułkownika Aidana Bedwyna.

A właściwie dlaczego nie miałaby się rozebrać?

Kilka minut później była naga. Aidan zdjął z siebie ubranie i rzucił je bezładnie obok koca.

A potem chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę rzeki. W ostatniej chwi­li nabrała powietrza, wstrzymała oddech, zamknęła oczy i skoczyła.

Zetknięcie z zimną wodą było szokujące. I było tu głębiej niż tam, gdzie kąpali się z dziećmi.

- Wolałabym zanurzyć się stopniowo - powiedziała.

- Bzdura! - Roześmiał się. - Zabijanie na raty jest o wiele gorsze niż szybka śmierć. Spójrz, Eve. Spójrz na rzekę skąpaną w świetle księżyca. Popatrz na gwiazdy. Poczuj chłód wody. Wcale nie jest taka zimna, jak już się do niej przyzwyczaimy, prawda? I powietrze jest ciepłe. Czujesz za­pach drzew i polnych kwiatów? Czyż nie cudownie jest żyć?

- Tak. - Rozejrzała się dookoła i odetchnęła głęboko.

- I mieć przy sobie kogoś, z kim można podzielić się swoim zachwytem - dodał.

- Tak.

Poddała się nastrojowi chwili. Wolno popłynęła środkiem rzeki, a on towarzyszył jej w tym samym tempie. Szmer ich oddechów, plusk wody i nawoływania ptaków wśród nocy stopniowo napełniły ją spokojem. W pewnym momencie Aidan odwrócił się na plecy i popłynął z powrotem. Eve poszła w jego ślady. Nie pracowali rękami, tylko powoli poruszali nogami.

- Jak myślisz, ile ich tam jest? - spytał.

- Gwiazd? Tysiące. Miliony. Czy to w ogóle ma gdzieś kres? Chyba tak. Wszystko musi się kiedyś skończyć.

- A może wszechświat jednak nie ma końca - odparł. - Umysł ludzki nie jest w stanie tego pojąć. Eve, powiedziałaś, że wszystko musi się kiedyś skończyć. Ale jeśli wszechświat jest nieskończony, to może jest coś jeszcze, co nie ma końca? To by dowodziło istnienia rzeczy boskich, prawda?

Pomyślała nagle, że to absurdalne, by dwójka dorosłych, poważnych ludzi pływała nago w ciemnościach, snując rozważania o nieskończoności wszechświata. Próbując pojąć istnienie czegoś, co nie ma końca. Miłości? Czy właśnie to miał na myśli? Trudno było sobie wyobrazić Aidana mó­wiącego tak o miłości, ale dzisiejszego wieczoru był doprawdy w dziw­nym nastroju.

Pływali ponad godzinę, szybko i energicznie, a potem dając się unosić wodzie. Raz niespodzianie zanurkował pod nią i wciągnął ją pod wodę. Wypłynęła, prychając, i odwzajemniła mu się, opryskując go wodą, za­lewając mu oczy. Śmiali się rozbawieni niczym beztroskie dzieci. A po­tem chwycił ją i przyciągnął do siebie. Przytrzymał jej ręce i pocałował ją.

- Chyba już czas, byśmy wyszli z wody i wytarli się, bo ta gęsia skórka zostanie nam na całe życie - stwierdził. - A potem będziemy się kochać. Chyba że tego nie chcesz.

Nie wahała się ani przez chwilę, choć wiedziała, że później ból rozsta­nia stanie się jeszcze większy.

- Chcą - powiedziała.

Znów ją pocałował. Potem wziął ją na ręce, wyniósł z wody i drżącą z zimna postawił na ziemi.

- Brrr - wzdrygnęła się i pobiegła do ręczników, a on za nią.

* * *

Sypiał z wieloma kobietami, do niektórych z nich czuł nawet pewien sentyment, ale żadnej nie kochał.

Był przerażony.

Nigdy do końca nikomu się nie oddał od czasów dzieciństwa. Ostatni raz zdarzyło się to wówczas, gdy w wieku osiemnastu lat poszedł do Wulfa pełen dobrych chęci i braterskiej miłości, by przedstawić mu swoje plany dotyczące Lindsey Hall. Oddał mu się wtedy do dyspozycji, ofiarowując, że sam wprowadzi je w życie. Od tamtej pory wypełniał tylko swój obowiązek. Skrupulatnie i obojętnie.

Był przerażony.

A jeśli wprawi ją w zakłopotanie, a może nawet unieszczęśliwi, ofiaru­jąc jej siebie, swoją miłość? Z pewnością tego nie było w ich umowie. Ale też nic z tego, co wydarzyło się po ślubie, nie było przewidziane w umo­wie. Dzisiejszego popołudnia spojrzała na niego oczami pełnymi łez, a po­tem odeszła pospiesznie, by je ukryć. Pamiętał dokładnie własne słowa, które tak ją zraniły.

Położył się obok niej na kocu, objął i przyciągnął do siebie. Tak jak on ciało miała chłodne po kąpieli. Ale jej usta, gdy je odnalazł i rozchylił pocałunkiem, wsuwając w nie język, były gorące. Oparła mu dłoń na pier­si, drugą ręką objęła go w talii i mocno do niego przylgnęła. Niemal na­tychmiast rozpalił się w nich żar. Zrozumiał, że jest tak spragniona jak on. Nie musiał dłużej czekać.

- Połóż się na mnie - powiedział. - Ziemia jest twarda, a ja jestem ciężki.

- Nie. - Przekręciła się na plecy i wciągnęła go na siebie. - Chcę wła­śnie tak.

Rozsunęła nogi, jak tylko znalazł się na niej i mocno go nimi oplotła.

- Eve - rzekł cicho tuż przy jej ustach, opierając się na łokciach i ujmując jej twarz w dłonie. - Jesteś gotowa?

- Tak. Chodź do mnie - wyszeptała. - Chodź do mnie, Aidanie. Wsunął się w nią z ulgą i radością. Była gorąca i wilgotna. Zacisnęła się mocno wokół niego.

- Spokojnie - powiedział półgłosem. - Nacieszmy się sobą. Kochajmy się. Odpręż się, jeśli możesz.

W głębokim mroku nie widział jej twarzy. Poczuł jednak, że go zrozu­miała. Rozluźniła mięśnie i rozplotła nogi, opierając je na ziemi przy jego biodrach.

Poruszył się w niej.

Kochał się z nią. W każdym ruchu obdarowywał ją czułością, ofiarowy­wał jej siebie. Z każdym pchnięciem czuł narastające pożądanie, wiedział, że w każdej chwili może ich oboje doprowadzić do najwyższej rozkoszy, do zaspokojenia. Miał jednak świadomość, że tym razem towarzyszy temu głębokie, potężne, wszechogarniające i zespalające uczucie. Kochał się z nią powoli, do końca. Odczuwał ją całym sobą chłonął wszyst­kimi zmysłami dotyk jedwabistej skóry, zapach jej mokrych włosów. Czuł jej wnętrze, gdzie go zaprosiła i z radością przywitała. Słyszał jej oddech i ciche dźwięki, które od czasu do czasu rodziły się głęboko w jej gardle. Nie widział jej, ale wiedział, że to jest Eve, jego dusza i serce, jego miłość. Wreszcie zaryzykował i otworzył się przed nią, oddając jej wszystko - swój honor, uczucia i całego siebie.

- Eve - szepnął z ustami przy jej ustach. - Moja ukochana. Moja naj­droższa miłości. Kocham cię. Teraz i na zawsze, do skończenia świata. Ofiarowuję ci dzisiaj całą moją miłość.

- Ach - westchnęła głęboko.

Nagle zabrakło mu odwagi. Przestraszył się tego, co ona może mu odpo­wiedzieć. Zamknął jej usta pocałunkiem, wsuwając w nie głęboko język. Jednocześnie zaczął się w niej coraz szybciej, mocniej poruszać. Uwolnił jej usta dopiero wówczas, gdy zacisnęła się mocno wokół niego, gdy wy­czuł, że zbliżyła się do szczytu. Odchylił głowę, zamknął oczy i podpiera­jąc się na rękach, wytrysnął w niej nasieniem. Był z nią, słyszał jej cichy jęk, czuł, jak drży w spazmach rozkoszy, stopniowo się rozluźnia i opada omdlała, gorąca, wilgotna od potu, zaspokojona. Zsunął się z niej i położył obok, ciągle obejmując ją ramieniem. Chwycił drugi koc i rozłożywszy jedną ręką, przykrył ich oboje. Westchnęła i obróciła się na bok. Oparła mu głowę na ramieniu i wtuliła się w niego całym ciałem. Zdawało mu się, że usnęła, ale po chwili usłyszał jej szept:

- Spójrz na gwiazdy. Świecą jaśniej niż zwykle.

Popatrzył w niebo i pogłaskał ją po wilgotnych jeszcze włosach.

- Eve - odezwał się. - Przykro mi z powodu Densona. Naprawdę bar­dzo mi przykro. Ale...

- Niepotrzebnie. Aidanie, ja go naprawdę kochałam. Nie był jednak człowiekiem, za którego go uważałam. Gdybyśmy się pobrali, być może nigdy nie poznałabym słabości jego charakteru. On nie jest mężczyzną, którego mogłabym kochać przez całe życie.

Nie pozwoliła mu dokończyć starannie przygotowanej przemowy. Bę­dzie więc musiał inaczej przekazać jej to, co chciał powiedzieć.

- A jakiego mężczyznę mogłabyś kochać przez całe życie? - spytał ostrożnie.

Milczała przez pewien czas. Domyślił się, że zastanawia się nad odpo­wiedzią.

- Dobrego człowieka - odparła. - Gdy jesteśmy młodzi i lekkomyślni, nie uświadamiamy sobie, jak ważne jest, by ukochany mężczyzna był dobry. Człowieka honoru, który robi to, co należy, bez względu na wszystko.

Serce w nim zamarło.

- Na tyle silnego, odważnego, żeby nie bał się ryzyka narażenia się na śmieszność. Ktoś, kto zdobędzie się na odwagę, by oddać mi się do końca, może liczyć na to, że ja zrobię dla niego to samo. Mężczyzna na tyle śmia­ły, by wyznać mi miłość, jeśli nawet ukrywałam przed nim, że ja też go kocham.

- Eve... - zaczął.

- Musi być wysoki, szeroki w ramionach, posępny, z orlim nosem - ciągnęła. - Taki, co chmurzy się przez prawie cały czas i udaje, że jest twardy i obojętny na wszelkie uczucia. A potem nagle uśmiecha się, by rozjaśnić mi życie i ogrzać serce.

Dobry Boże!

- To musisz być ty - powiedziała. - Ty i tylko ty. W dodatku tak się świetnie składa, że jesteś moim mężem. Nie obawiaj się, że nie dochowam ci wierności, Aidanie, nawet jeśli jutro wyjedziesz i nigdy nie wrócisz.

Przytulił twarz do jej ramienia i westchnął głęboko.

- Mówiłeś szczerze, prawda? - spytała. - To nie były tylko słowa rzu­cone w namiętnym uniesieniu. To było szczere wyznanie.

- Tak - szepnął jej do ucha.

- Mój wspaniały, dzielny, wojowniku, masz więcej odwagi niż ja. Ja nie ośmieliłam się odsłonić, narazić na twoją pogardę czy litość. Ale ko­cham cię całym sercem. Kocham cię aż do bólu. Gdyby nie dzieci, po­szłabym za tobą wszędzie, nawet na koniec świata. Ale nie mogę. Muszę się nimi zaopiekować. Będę jednak do ciebie codziennie pisać. I ilekroć przyjedziesz na urlop, przywitam cię w domu z otwartymi ramionami. Będę...

- Cśś, kochanie - wyszeptał. - Zamierzam wystąpić z wojska. Chcia­łem ci to powiedzieć, ale mi przerwałaś. Wystąpię z wojska i zamieszkam tutaj z tobą.

- Och, Aidanie! - Odwróciła się pospiesznie, by spojrzeć mu w oczy. Dotknęła jego policzka. - Nie wolno mi tego od ciebie wymagać. Zosta­niesz generałem. Czekają cię honory i zaszczyty...

- A nie chciałabyś być żoną byłego pułkownika? - spytał. - Jedynym zaszczytem, jaki by mi przypadł, byłby tytuł twojego małżonka.

- Och, Aidanie. - Musnęła wargami jego usta.

- Jestem tu potrzebny - powiedział. - Potrzebujesz kogoś, by zarządzał majątkiem, gdy twój obecny rządca obejmie nowe gospodarstwo zgodnie z tym, co oboje wykoncypowaliście. I dzieci mnie potrzebują. Rozpaczliwie pragną mieć nie tylko matkę, ale i ojca. Muszę spełnić nadzieje ciotki Mari. Muszę tu być, żeby Agnes miała z kim toczyć regularne boje. Eve, moja ukochana, potrzebuję cię. Potrzebuję wszystkiego, co tu mam, ale ciebie przede wszystkim, całej ciebie. - Pocałował ją mocno w usta.

- Wystąpisz z wojska? - spytała zachwycona. - Teraz?

- Może niezupełnie w tej chwili - odparł. - Agnes dała nam na drogę dwa koce, więc myślę, że powinniśmy z nich w pełni skorzystać. Będzie­my się kochać pod gwiazdami przez całą noc. Ale już jutro pojadę do Londynu i sprzedam patent oficerski. A przy okazji poproszę Wulfa, by znalazł prawnika, który zajmie się sprawą zakupu ziemi. A potem wrócę do domu, do ciebie.

- Do domu - powtórzyła cicho.

- Jeśli mnie tu chcesz - dodał.

- Jeśli...

Roześmiała się, a on zawtórował jej śmiechem. Śmiali się, tulili do sie­bie, całowali i szeptali czułe głupstwa.

- Książę Bewcastle będzie wściekły - powiedziała w końcu.

- Wcale nie jestem tego taki pewny - odparł. - Bedwynowie zawsze bardzo poważnie podchodzili do małżeństwa. Ten, kto bierze z nami ślub, musi się przygotować na to, że będzie kochany i uwielbiany do końca życia.

- Chyba nie będzie to dla mnie takie uciążliwe - stwierdziła.

Znów oboje się roześmiali. A potem zaczęła się ich wspólna, upojna noc pod gwiazdami.

23

Nie było go przez tydzień. Cały nieskończenie długi tydzień. Wyjechał nazajutrz wczesnym rankiem. Po powrocie znad rzeki, gdzie kochali się całą noc, tylko się przebrał, osiodłał konia, podczas gdy jego ordynans zajął się własnym, pocałował Eve i wyruszył.

Nie powiedziała nikomu, że Aidan zamierza wrócić, mimo że ciocia Mari była smutna, a dzieci nadzwyczaj ciche i osowiałe. Nie śmiała im powiedzieć. Nie mogła pozbyć się obaw, że zdarzy się coś, co uniemożli­wi mu powrót. Lepiej żeby nikt nie wiedział oprócz niej.

Ze zdwojoną energią podjęła codzienne obowiązki. Spędzała z ciotką i z dziećmi więcej czasu niż dotąd. Dwa dni po wyjeździe Aidana zostały odczytane pierwsze zapowiedzi Thelmy i pastora, i Eve z entuzjazmem zajęła się planowaniem wspaniałego wesela. Serena, ciocia Mari i panna Drabble utworzyły komitet organizacyjny uroczystości weselnych. Dołą­czyła do nich ciotka Jemima, której Eve złożyła wizytę. Ned Bateman sprowadził pierwszych dwóch inwalidów, chętnych do wspólnego gospo­darowania. Obaj niedawno wrócili z Europy bez grosza przy duszy. Jeden nie miał oka i ręki, drugiemu amputowano nogę poniżej kolana.

Nie było chwili, by Eve nie myślała o Aidanie. Ale zachowywała wszystko w tajemnicy. Bała się zapeszyć własne szczęście.

Zabierała dzieci na przejażdżki. Davy postanowił opanować umiejętność jazdy konnej, co było bardzo pożądane. Sam udzielił mu kilku lekcji na padoku. Pomagał mu Charlie, zajmując się kucykiem Davy'ego. Według słów Samą cackał się z nim, jakby to był najcenniejszy koń wyścigowy w całej Anglii.

Któregoś dnia Eve zabrała dzieci na przejażdżkę konną. Davy po raz pierwszy jechał sam, bez lonży. Becky siedziała przed nią na koniu. Eve pomyślała że wkrótce powinna chyba również Becky sprawić kucyka i za­cząć ją uczyć jeździć wierzchem.

Wrócili do domu już po południu. Sam zdjął Becky z konia. Davy sam zsiadł z kucyka, którym Charlie natychmiast troskliwie się zajął, spraw­dzając, czy nic mu się nie stało. Eve ześliznęła się z siodła i schyliła, by podrapać po głowie Burka, który przykuśtykał jej na spotkanie. Spojrzała w niebo na chmury. Zdawały się wróżyć koniec pięknej, ciepłej pogody. Właściwie przyda się chłodniejszy dzień, by mogli odpocząć od upałów. Sam zaczął nagle nasłuchiwać.

- Ktoś jedzie, milady - powiedział.

Aidan! Eve podeszła wraz z dziećmi do bramy. Zobaczyła kilku jeźdź­ców. Dwóch jechało przodem, trzeci trzymał się nieco z tyłu.

- Wujek Aidan! - wyrwało się Davy'emu, który pobiegł im na spotkanie. Jeden z konnych pojechał na skróty przez trawnik. Gdy był już blisko, zeskoczył z konia i śmiejąc się, otworzył szeroko ramiona, chwycił w nie Davy'ego i uniósł wysoko do góry.

- Wujku Aidanie! - zawołał Davy. - Wróciłeś! Wróciłeś!

Eve mocniej chwyciła Becky za rękę i pospieszyła ku nim. Miała wraże­nie, iż serce jej pęknie ze szczęścia.

- Wróciłem, chłopcze - rzekł Aidan i mocno przytulił Davy'ego do sie­bie, a potem postawił go na ziemi. - Jak mogłem nie wrócić? Nareszcie jestem w domu i zostanę tutaj.

- Papa - szepnęła Becky. Wyrwała rękę z dłoni Eve i wesoło podskakując, pobiegła w kierunku Aidana, wyciągając do niego ramiona. Podniósł ją do góry i uścisnął. - Papo, zobacz, ząb mi się rusza.

Papo”.

Skupił na małej całą uwagę, patrząc ze zmarszczonymi brwiami, jak paluszkiem porusza ząbek w buzi.

- Rzeczywiście się rusza. Czyżby moja mała dziewczynka już traciła mleczne ząbki? Zanim się obejrzymy, będziesz zupełnie dorosła. Dasz mi buziaczka?

Becky ściągnęła usteczka i przysunęła je do twarzy Aidana. Pocałował ją, a potem odwrócił się do Eve i wyciągnął do niej rękę. Spojrzał na nią tak, że serce w niej stopniało.

- Eve - szepnął, obejmując ją. Poczuła pod dłonią ciepło jego muskularnej piersi, a potem przytuliła się do niego całym ciałem. - Moja najdroższa ukochana. Wróciłem do domu.

- Tak - potwierdziła, unosząc ku niemu twarz. Uśmiechnęła się, a Burek kręcił się wokół nich i poszczekiwał. Aidan pocałował ją w usta na oczach wszystkich.

Dopiero wtedy przypomniała sobie, że Aidan przyjechał ze swoim ordynansem i z jeszcze jednym mężczyzną. Odsunęła się o krok i zagryzła wargi, czując, że się rumieni. Aidan roześmiał się i postawił Becky na ziemi.

- Przywiozłem ze sobą brata - oznajmił. - Jeszcze go nie poznałaś. Ralf, chodź i przywitaj się z Eve. - Objął ją w talii i przyciągnął do siebie.

- Naprawdę on ma na imię Rannulf, ale mówimy do niego Ralf.

Lord Rannulf Bedwyn zsiadł z konia i podszedł do nich przez trawnik. Był prawie tak wysoki jak Aidan i równie potężny. I miał charakterystycz­ny, rodzinny nos. Gdy zdjął kapelusz, Eve zobaczyła, że ma włosy jasne i kręcące się jak u Freyji. Zbyt długie jak na obecną modę. Mimo woli przyszli jej namyśl wikingowie.

- Eve - odezwał się, wyciągając do niej dłoń - tak się cieszę, że mogę cię poznać. Mocno uścisnął jej rękę.

- To nasze dzieci - powiedział Aidan. - Becky, Davy, oto wasz drugi wujek. Wujek Ralf. O, widzę ciotkę Mari schodzącą po schodach z tarasu. Pewnie zobaczyła nas, jak nadjeżdżamy. Przepraszam was na chwilę.

Puścił Eve i poszedł w kierunku tarasu. Uściskał ciotkę Mari, która z wra­żenia upuściła laskę.

- Myślałem, że Aidan oszaleje w Bedwyn House - odezwał się lord Rannulf.. - Chodził tam i z powrotem, niecierpliwie czekając na powrót. Czas płynął dla niego zbyt wolno.

- Dla mnie też - przyznała Eve, uśmiechając się. - Cieszę się, że przy­jechaliście razem. Każę przygotować dla ciebie pokój.

- Tylko na jedną noc - rzekł. Przyglądali się dzieciom, które poszły za Aidanem na taras. - Jestem w drodze na północ, ale nie mogłem się oprzeć pokusie zatrzymania tu na chwilę, by poznać moją bratową. Jadę na wezwanie babki ze strony matki. Znalazła dla mnie idealną kandydatkę na żonę, chyba już czwarty czy piąty raz. Nie ulegnę, tak jak nie uległem do tej pory, bo tu chodzi o moją wolność i może nawet zdrowy rozsądek. Nie mogę jednak tak po prostu zignorować wezwania babki. Uczyniła mnie swym dziedzicem i właściwie ją lubię, mimo że czasami potrafi być irytująca. Więc jadę, a moja wolność po raz kolejny jest zagro­żona.

Uśmiechnął się do niej szeroko, ukazując równe, białe zęby. Niebieskie oczy zabłysły mu figlarnie.

- Może tym razem wybrała właściwie.

- Oczywiście zawsze istnieje taka możliwość - zgodził się. - Ja jednak czuję dziwną awersję do tego, że ktoś wybiera za mnie moją przyszłą żonę. Tym bardziej, że nie zamierzam się żenić w ciągu najbliższych pięciu czy sześciu lat.

- Jednak na pewno chętnie się czegoś napijesz i odpoczniesz - powie­działa Eve, prowadząc go do domu.

- Nie zaprzeczę - odparł, idąc u jej boku. - To bardzo męczące jechać z oficerem kawalerii, który ostatnie dwanaście lat spędził w siodle, a teraz śpieszy się do swojej ukochanej. Mam szczerą nadzieję, że nigdy więcej nie będę musiał tego doświadczyć.

Eve roześmiała się.

Aidan odwrócił się od ciotki Mari, z którą rozmawiał, i patrzył na Eve oczami pełnymi zachwytu i miłości. Gdy podeszła bliżej, wyciągnął do niej rękę. Podała mu dłoń i poczuła mocny uścisk jego palców.

- Ciociu Mari, poznaj mojego brata, lorda Rannulfa Bedwyna - powiedział. - Ralf, to pani Pritchard. Gdy zacznie mówić, może ci się z początku wydać, że śpiewa, bo, jak się pewnie domyślasz, jest Walijka.

- I jestem z tego dumna - dodała ciotka Mari. - Młody człowieku, po daj mi łaskawie swe silne ramię i pomóż wejść do domu, bo Agnes zabrała już moją laskę. Dzieci, chodźcie z nami.

Chwilę później Eve i Aidan zostali na tarasie sami. Uśmiechnął się do niej.

- Poprosiłem ją, żeby tak zrobiła - przyznał się. - Zdałem sobie sprawę, że po ślubie nie przeniosłem cię przez próg. Czy jest lepszy próg niż ten w naszym domu? Odtąd będziemy żyli długo i szczęśliwie, więc czy jest lepsza chwila niż teraz?

- Nie ma - zgodziła się. - Ale, Aidanie, czy rzeczywiście będziemy żyli długo i szczęśliwie? Czy to w ogóle jest możliwe?

- Czeka nas szczęście, nad którym musimy pracować do końca naszego wspólnego życia. To o wiele ciekawsza perspektywa niż banalne „żyli długo i szczęśliwie”. Nie sądzisz?

- Tak - potwierdziła. A potem roześmiała się, obejmując go mocno za szyję, gdy chwycił ją na ręce i okręcił się dookoła. Trzymając Eve w ra­mionach, wniósł ją do domu.

Do ich wspólnego domu.

Na spotkanie z nowymi marzeniami. Czyż bowiem jest coś piękniejsze­go niż marzenia? Na spotkanie z żywą, zmienną, fascynującą rzeczywisto­ścią, którą będą razem budować każdego dnia aż do końca życia.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Balogh Mary (Bedwynowie 03) Sekretne małżeństwo
Balogh Mary [Bedwynowie 03] Sekretne małżeńtwo
Balogh Mary Bedwynowie 03 Sekretne małżeństwo
Balogh Mary Bedwynowie 08 Niebezpieczny krok
Balogh Mary Bedwynowie 01 Noc miłości
Balogh Mary Bedwynowie 07 Szczypta grzechu
Balogh Mary Bedwynowie 08 Niebezpieczny krok
Balogh Mary Bedwynowie 04 Między występkiem a miłością
Balogh Mary Bedwynowie 05 Miłosny skandal
brak numeracji niektórych rozdziałów Balogh Mary Bedwynowie 02 Niezapomniane lato
Balogh Mary [Bedwynowie 01] Noc miłości
Balogh Mary [Niedyskrecje 03] Zauroczeni
Balogh Mary Bedwynowie 08 Niebezpieczny krok
Balogh Mary Niedyskrecje 03 Zauroczeni
Balogh Mary Bedwynowie 07 Szczypta grzechu
Balogh Mary Bedwynowie 06 Przewrotny kusiciel
Balogh Mary [Bedwynowie 02] Niezapomniane lato
Balogh Mary Szkoła Ms Martin 03 Magiczne oczarowanie
Balogh Mary Magiczne oczarowanie (Szkoła Ms Martin 03)

więcej podobnych podstron