Balogh Mary Bedwynowie 06 Przewrotny kusiciel

MARY BALOGH

PRZEWROTNY KUSICIEL

Przekład

Irena Kołodziej

1

Wciąż wydawało mu się nieco dziwne, że znów uczestniczy w spotka­niu najznakomitszych przedstawicieli angielskiej elity i słyszy wokół sie­bie niemal wyłącznie język angielski. Nie znaczy to, by Anglicy byli tu jedyną nacją. Dostrzegł także Holendrów, Belgów, Niemców... Brytyj­czycy jednak przeważali.

Gervase Ashford, książę Rosthorn, stał w drzwiach sali balowej, w domu wynajmowanym przez wicehrabiego Camerona przy rue Ducale w Bruk­seli, wypatrując w tłumie znajomych twarzy. Niedawno przyjechał z Au­strii i spotkał już dotąd paru znajomych, liczył jednak, że tu znajdzie ich więcej. Niestety, ogromna większość dam i dżentelmenów to byli ludzie dużo młodsi od niego. Miał trzydzieści lat, a czuł się niemal jak starzec.

Większość tych młodych mężczyzn - a także paru starszych - miała na sobie wojskowe mundury. Niektóre były błękitno - zielone, przeważały jednak szkarłatne, lśniące złotem galonów. Damy w swoich pastelowych, powiewnych sukniach o wysokiej talii wyglądały przy nich dziwnie skromnie, niczym perliczki przy pawiach. Prawem kontrastu jednak wy­dawały się na ich tle nadzwyczaj kobiece i delikatne.

- Dziwnie się czuje człowiek odziany w cywilny ubiór, choćby naj­lepszy, nieprawdaż? Jakiś gorszy - zauważył smętnie John Waldane. Salę wypełniał gwar setki głosów, a wrzawę powiększyła jeszcze orkiestra: mu­zykanci zabrali się właśnie do strojenia instrumentów.

- O tak, jeśli przyszło się tu po to, żeby olśniewać damy - zgodził się ze śmiechem Gervase. - Ale jeśli chce się być tylko niewidzialnym obser­watorem, to bynajmniej.

W tej chwili zdecydowanie wolał nie rzucać się w oczy. Wciąż czul się odrobinę niezręcznie w kontaktach z Brytyjczykami. Nie wiedział, ile pamiętają z wydarzeń sprzed dziewięciu lat, a także co w ogóle mogliby pamiętać. Niewiele rzeczy działo się wówczas publicznie, niemniej i tak nie był pewien, ile przedostało się do wiadomości ogółu. Waldane, jeden z jego ówczesnych znajomych, powitał go nader przyjaźnie, gdy wpadli na siebie przed dwoma dniami, i nie wspomniał o tamtych sprawach ani słowem. Ale, rzecz jasna, reputacja, jaką zyskał Gervase później, musiała być dobrze znana każdemu, kto spędził trochę czasu na kontynencie.

- Tylko patrzeć, jak złapią któregoś dnia Starego Bonio, wyślą go z po­wrotem na Elbę i zakują na resztę życia w kajdany - zauważył Waldane. - Wystarczy, że któryś z jego strażników będzie miał trochę oleju w głowie. Wówczas wszyscy ci szykowni oficerowie nie będą już mieli okazji do roztaczania swoich wdzięków przed damami.

- Jesteś zazdrosny? - roześmiał się znowu Gervase.

- Jak diabli. - Waldane, odrobinę tęższy niż dziewięć lat temu i z po­czątkami łysiny na ciemieniu, zaśmiał się nieco melancholijnie. - Jest tu parę dam, na których chciałoby się zrobić wrażenie.

- Czyżby? - Gervase przyłożył do oczu lornion, by lepiej widzieć przeciwległą stronę zatłoczonej sali balowej. Rozpoznał lorda Fitzroya Somerseta, sekretarza księcia Wellingtona, pogrążonego w rozmowie z lady Mebs, i sir Charlesa Stuarta, posła brytyjskiego w Hadze. Trudno też było nie zwrócić uwagi na otaczające panów młode damy, choć z pewnością nie mógł znać żadnej z nich, a nawet gdyby znał, to i tak by się nimi specjalnie nie interesował. Zdecydowanie wolał kobiety dojrzal­sze. - Na Jowisza, masz rację.

Zatrzymał lornion na jednej z dam, stojących w otoczeniu sir Charlesa. Odwracała się w tej chwili nieco w bok, by powitać dwu młodych ofice­rów Królewskiej Gwardii Konnej, którzy właśnie nadchodzili. Jakże byli wspaniali w swoich nieskazitelnie białych pantalonach i szkarłatnych kurt­kach z błękitnymi wyłogami, bogato zdobionych złotym szamerunkiem! Zamiast butów do konnej jazdy mieli na nogach wieczorowe pantofle.

Dama była bardzo młoda, a jeśli trafnie oceniał, niewiele czasu upłynę­ło, odkąd opuściła szkolną ławę. Pewnie w ogóle by jej nie zauważył, gdyby Waldane nie sprowokował go swą uwagą do przyjrzenia się pa­niom. Skoro już jednak się przyglądał, to musiał przyznać, że czasami samo patrzenie na niepospolitą piękność może być rozkoszą.

Właśnie w tej chwili na nią patrzył.

Kobieta była doprawdy wyjątkowej urody, którą uwydatniała jeszcze prostota białej sukni, tak kontrastująca z bogato, wręcz ostentacyjnie zdo­bionymi uniformami dwóch oficerów. Uszyta z koronki na atłasowym spodzie, miała krótkie rękawki, głębokie okrągłe wycięcie i wysoką talię. Ale Gervase'a nie interesowała suknia. Jego doświadczone oko odnoto­wało natomiast, że kryła długie nogi i szczupłe ciało, a choć trochę przy­pominało ono ciało źrebięcia, bez wątpienia było bardzo kobiece. Długa łabędzia szyja, dumnie uniesiona głowa... Tak, ta kobieta miała wszelkie prawo, by być dumną. Ciemne włosy, wytwornie upięte i przybrane klej­notami - kto wie, czy nie były to nawet diamenty - lśniły w blasku ty­siąca świec, tkwiących w kandelabrach nad głowami gości. Twarz owalna, o ciemnych oczach i prostym nosie, miała w sobie klasyczną perfekcję. A gdy w odpowiedzi na jakąś uwagę stojącego po jej prawej stronie ofi­cera dama się uśmiechnęła, unosząc ku podbródkowi biały koronkowy wachlarz, jej uroda stała się wręcz oślepiająca.

Gervase pomyślał, że chyba nigdy dotąd nie widział piękniejszej kobie­ty - jeśli można było ją nazwać kobietą. Była jeszcze niemal dziewczyn­ką, ale tak śliczną, jak śliczny jest pączek róży, który nie zdążył jeszcze rozwinąć się w kwiat.

Na szczęście dla młodej damy, a także dla jej rodziców czy przyzwoitek, kręcących się niewątpliwie gdzieś w pobliżu, Gervase wolał dojrzałe, roz­kwitłe kwiaty niż słodkie, niewinne pączki. Łatwiej było je uwieść. Szu­kał pełni i gotów był przepuścić tę okazję.

- Na tej to warto byłoby zrobić wrażenie - zauważył John Waldane, widząc, komu przyjaciel się przygląda. - Niestety, Rosthorn, ona nie spojrzy na mężczyznę, jeśli jego szerokich barów nie okrywa szkarłatny mundur. - Wydał głośne, teatralne westchnienie.

- I jeśli mężczyzna nie liczy sobie co najwyżej dwadzieścia dwa lata i ani dnia więcej - podchwycił Gervase, widząc, jak młodzi są ci dwaj oficerowie Królewskiej Gwardii Konnej. Musiał się naprawdę zestarzeć, skoro nawet wojskowi zaczynają wyglądać jak bawiące się w wojnę uczniaki.

- Naturalnie nie wiesz, kim ona jest, prawda? - spytał Waldane. Gervase odwrócił się już z zamiarem udania się do karcianego stolika.

- A powinienem? - odpowiedział pytaniem na pytanie. - Jak sądzę, jest kimś ważnym, tak?

- W pewnym sensie - odparł przyjaciel. - Mieszka u księstwa Caddick na rue de Bellevue, jako że ich córka, lady Rosamond Havelock, jest jej bliską przyjaciółką. Ale jej brat też tu przebywa. Pełni jakąś funkcję w po­selstwie w Hadze, ale w tej chwili znajduje się w Brukseli z sir Charlesem Stuartem.

- No i? - Gervase wykonał niecierpliwy gest dłonią, ponaglając towa­rzysza, by wreszcie kończył.

- Jeden z otaczających ją oficerów, ten wyższy po prawej stronie, z blond czupryną, to wicehrabia Gordon. Lord Gordon, kapitan, syn i spadkobierca księcia Caddicka. Jedynak... Właśnie dlatego służy w gwardii, jak sądzę. Chodzi w glorii i olśniewa złotem szamerunków, ale nie grozi mu naj­mniejsze niebezpieczeństwo. Paradują na koniach podczas przeglądów, piękni i wspaniali, wywołując masowe omdlenia wśród dam, ale sami ze­mdleliby z wrażenia, gdyby wojna ze Starym Bonio okazała się któregoś dnia rzeczywistością, a nie, jak dotąd, podniecającą grą.

- A jednak mogą nas zaskoczyć, jeśli dostaną szansę - powiedział uczciwie Gervase i ruszył ku wyjściu. Najwyraźniej Waldane, biorąc jego zainteresowanie ciemnowłosą dziewczyną za coś bardziej osobistego, chciał, aby go błagać o wyjawienie jej tożsamości.

- Nazywa się lady Morgan Bedwyn - rzucił za nim Waldane. Gervase zatrzymał się i spojrzał na przyjaciela, unosząc brwi.

- Bedwyn?

- Najmłodsza z rodziny - pośpieszył Waldane z wyjaśnieniem. - Do­piero co opuściła szkolny pokój i została przedstawiona na dworze. Naj­lepszy kąsek na małżeńskim rynku... gdyby nie porwał jej już ten Gor­don. Jak sądzę, lada dzień możemy się spodziewać ogłoszenia zaręczyn. Lepiej trzymaj się z daleka, Rosthorn, nawet jeśli wilk został w Anglii, kiedy ona tu przyjechała. - Poklepał Gervase'a przyjaźnie po ramieniu i wyszczerzył w uśmiechu zęby.

Wilk... Wulfric Bedwyn, książę Bewcastle. Choć Gervase nie widział go od dziewięciu lat i rzadko o nim myślał w ciągu ostatnich czterech czy pięciu, poczuł, że znów ogarniają go dawna nienawiść i furia. To właśnie Bewcastle'owi zawdzięczał, że wszystkie te twarze były mu obce, że obco brzmiał mu w uszach język angielski i że czuł się pośród tych ludzi - swoich rodaków - tak niezręcznie. Bewcastle'owi zawdzięczał, że nie był w Anglii - swoim własnym kraju, swojej ojczyźnie - odkąd ukoń­czył dwadzieścia jeden lat. Musiał włóczyć się po kontynencie i nigdzie nie czuł się u siebie: ani we Francji, choć miał matkę Francuzkę, gdyż z urodzenia był Anglikiem i dziedzicem brytyjskiego księstwa, ani w żad­nym z krajów pod francuską okupacją, gdzie dla tych samych przyczyn nie mógł spodziewać się bezpiecznego życia.

To przez Bewcastle'a, którego przyjaźnią niegdyś się chlubił, całe jego życie przewróciło się do góry nogami i nieustannie zmieniało na gorsze. Doprawdy, przez pierwszy rok wygnanie wydawało się niemal gorsze od śmierci... Wygnanie - i straszliwe upokorzenie oraz to, że nikomu nie mógł udowodnić, iż osądzono go niesłusznie. W końcu znalazł pociechę w tym, że stał się dokładnie taki, za jakiego go uważano - został łotrem, którego nie obchodzi nikt i nic poza własną osobą i dogadzaniem włas­nym zachciankom, zarówno erotycznym, jak i wszelkim innym. Bez wąt­pienia pozwolił, by Bewcastle zwyciężył na wszystkich frontach.

O tak... W tym ułamku sekundy, gdy oglądał się przez ramię na Waldane'a, zdał sobie sprawę, że nienawiść do Bewcastle'a i pragnienie, by odpłacić mu pięknym za nadobne, nie zbladły ani trochę przez te dziewięć łat. Zostały tylko zepchnięte pod powierzchnię świadomości.

A teraz znajdował się w tym samym domu - i w tym samym pokoju - co siostra Bewcastle'a. To było niemal zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.

Znowu popatrzył na przeciwległy kraniec sali balowej. Okryta ręka­wiczką dłoń młodej damy spoczywała na ramieniu złotowłosego oficera, kapitana Gordona. Szli na parkiet, gdzie tancerze ustawiali się już w sze­reg. Za chwilę miała się rozpocząć otwierająca wieczór tura tańców lu­dowych.

Lady Morgan Bedwyn.

O tak, bez trudu mógł w to uwierzyć. W jej postawie, gestach, sposobie poruszania się była duma, wręcz arogancja urodzonej arystokratki.

Gdyby chciał, mógłby spłatać figla... Gervase zmrużył oczy. Myśl była nader kusząca.

Lady Bedwyn zajęła miejsce w długim szeregu dam, kapitan Gordon - przystojny młokos - stanął naprzeciw niej, w szeregu dżentelmenów. Uśmiechnięta, rozpromieniona, najwyraźniej nie widziała nikogo poza nim. Cóż, był znakomitą partią - syn księcia i jego dziedzic... Zresztą podobno byli już niemal zaręczeni.

Pokusa, by spłatać figla, stawała się wręcz nieodparta.

Pomimo całej swej arogancji bez wątpienia była niewinna. Prawdopo­dobnie aż do momentu prezentacji otaczał ją cały rój guwernantek, a po nim - równie liczne grono przyzwoitek. O nim zaś można było powie­dzieć wszystko, tylko nie to, że jest niewinny. Jednak, pomimo swej repu­tacji, swój uwodzicielski czar roztaczał wyłącznie wobec kobiet dorów­nujących mu doświadczeniem, a zwykle i wiekiem. Gdyby jednak zapragnął użyć tego wdzięku wobec młodziutkiej, niewinnej panny, to kto wie, może przestałby ją interesować wyłącznie szkarłatny mundur... Gdyby tego zapragnął.

Ale czyż mógłby nie pragnąć?

Zagrała muzyka. Gervase poczuł lekki przypływ pożądania. Prawdę mówiąc, nie był on tak całkiem lekki.

Lady Morgan Bedwyn tańczyła z niewymuszonym wdziękiem. Była wiotka i miała niewielkie piersi. Zwykle żadna z tych cech nie podnie­cała Gervase'a. I teraz też nie był podniecony, cóż znowu! Po prostu pe­łen uznania dla jej nieskazitelnej urody.

No i kusiło go jak diabli, by spłatać jej figla.

- Siądziemy do kart, Rosthorn? - spytał John Waldane.

- Może później - rzucił Gervase, nie odrywając wzroku od tancerzy, których stopy postukiwały rytmicznie na deskach podłogi. - Muszę po­szukać lady Cameron i poprosić ją, żeby mnie przedstawiła lady Morgan Bedwyn.

- Coś takiego! - John sięgnął do tabakierki. - Rosthorn, ty diable... Bewcastle wyzwie cię na pojedynek, jeśli ośmielisz się choćby spojrzeć na jego siostrę.

- Bewcastle, jeśli dobrze pamiętam, nie zajmuje się pojedynkami - po­wiedział lekceważąco Gervase, ale jego nozdrza rozdęły się na wspomnienie doznanej niegdyś zniewagi. - A poza tym nazywam się Rosthorn. Nie ma nic szczególnego w pragnieniu, by przedstawiono nas damie. Czy nawet w zaproszeniu jej do tańca. Nie zamierzam jej przecież proponować, żeby ze mną uciekła...

A jednak poczuł złośliwą satysfakcję na myśl o tym, jak zareagowałby Bewcastle, gdyby on, Gervase, naprawdę uciekł z dziewczyną. Czyżby istotnie ośmielił się rozważać podobną sytuację?

- Stawiam pięć funtów, że będzie tańczyć wyłącznie ze szkarłatnym mundurem, a ciebie zaszczyci co najwyżej spotkaniem w ciągu dnia. - John Waldane znowu zachichotał.

- Tylko pięć? - Gervase klasnął językiem o podniebienie. - Zawiodłeś mnie, Waldane. Postaw dziesięć, albo i sto, jeśli masz ochotę. Oczywiście przegrasz.

Nie mógł oderwać oczu od dziewczyny. Była siostrą Bewcastle’a, kimś bliskim dla niego, drogim. Kimś, poprzez kogo łatwo można zranić jeśli nie serce Bewcastle'a, to z pewnością jego dumę. Bo serca bez wątpienia jest w nim tyle, co i we mnie samym, pomyślał cynicznie.

Dziwne, jak koło fortuny potrafi czasem obrócić się na korzyść... To, że Gervase znajdzie się w Belgii, było równie mało prawdopodobne jak to, że wróci do domu, choć upłynął już ponad rok od śmierci ojca i matka od dawna nagliła syna, by przyjechał do Windrush Orange w hrabstwie Kent i objął dziedzictwo jako nowy książę Rosthorn. Był w Wiedniu, gdy w mar­cu Napoleon uciekł z Elby. Teraz, w dwa miesiące później, z wahaniem zdecydował się przenieść do Brukseli, gdzie zaczynały się gromadzić siły sprzymierzonych w oczekiwaniu starcia z Bonapartem. Wielu Brytyjczyków, którzy mieli synów w armii, zabrało ze sobą żony, córki i innych członków rodziny. Była także pokaźna liczba tych, którzy pociągnęli do Brukseli po prostu dlatego, że wiosną roku 1815 stała się miejscem modnym.

A pośród nich znalazła się lady Morgan Bedwyn, siostra księcia Bewcastle'a.

O tak... Pokusa była doprawdy duża.

Wreszcie los się do niego uśmiechnął.

* * *

Lady Morgan Bedwyn była trochę znudzona i jeszcze bardziej rozcza­rowana. Nie cierpiała całego tego kramu z prezentacją podczas sezonu towarzyskiego i walczyła o to z Wulfrikiem, swoim najstarszym bratem i głową rodziny, od przeszło roku. Nie miała ochoty chichotać, wdzię­czyć się, uśmiechać głupio znad wachlarza, być towarem na małżeńskim rynku. Nie chciała, żeby ją oglądała i licytowała cała ta płytka, pryszczata męska młodzież, jakiej pełno było w Londynie. Tak jakby w życiu nie istniało nic poza małżeństwem i jakby liczyła się tylko prezencja i rodo­wód!

Ale Wulfric postawił oczywiście na swoim, choć nie podniósł głosu nawet o pół tonu. Uniósł tylko brwi, i to ledwie ledwie. Jednak brwi Wulfa - a także jego monokl - miały moc większą niż wojenny okrzyk wzniesiony przez regiment wojska. No i oczywiście ciocia Rochester, ten stary dragon, po przyjeździe do Londynu natychmiast zagarnęła ją pod swoje skrzydła i Morgan ani się obejrzała, jak została wbita w obo­wiązkowy mundurek młodej damy, która ma zostać wprowadzona w świat. Innymi słowy, wszystko, co miała na sobie, było białe i subtelne i sprawiało, ze wyglądała o połowę młodziej, co bynajmniej nie jest rze­czą pożądaną, kiedy ma się zaledwie osiemnaście lat. A potem przyjecha­ła do Londynu Freja - jej starsza siostra, lady Freyja Moore, markiza Hallmere, ze swoim mężem markizem - żeby nadzorować prezentację Morgan przed obliczem królowej, jej pierwszy bal i parę innych okazji, kiedy po raz pierwszy oficjalnie pojawiała się w towarzystwie.

I wreszcie całe to zawracanie głowy z wejściem w świat stało się fak­tem dokonanym. Niemal każdy moment tego rytuału był Morgan nie­nawistny. Czuła się jak rzecz. Niezwykle cenna, to prawda, ale mimo wszystko rzecz, a nie osoba.

A jednak później była zadowolona, że się to wszystko wydarzyło. Gdyż pomimo całej niechęci do udziału w uroczystościach londyńskiego sezo­nu miała niespokojną, żądną przygód duszę i żywy, bystry umysł, który potrzebował ciągłego dopływu nowych bodźców. I nagle pojawiła się przed nią zarówno szansa przygody, jak i pożywka dla umysłu: Napoleon Bonaparte uciekł ze swego więzienia na wyspie Elbie i wrócił do Francji. Londyńskie salony huczały niczym ule od nowin i spekulacji, co to wszystko znaczy. Z pewnością lud Francji go odepchnie... Ale tak się nie stało. Wkrótce w salonach huczało jeszcze głośniej od rozmów o wojnie. Czy to możliwe, że sprzymierzeni, tak przytulnie zaszyci w Wiedniu podczas pokojowych pertraktacji, będą musieli raz jeszcze stoczyć walkę z Napoleonem?

Szybko stało się jasne, że odpowiedź brzmi „tak” i że miejscem walki będzie Belgia. Sam książę Wellington przyjechał w kwietniu do Brukseli, a za nim pociągnęły inne ważne osobistości z całej Europy.

Dla Morgan wszystko to było fascynujące od pierwszej chwili. A że nazywała się Bedwyn, Bedwynowie zaś zawsze szydzili z konwenansów i nie przyszłoby im do głowy, iż pewne tematy mogą być niestosowne dla uszu dam, bez końca rozprawiała o polityce z innymi członkami rodzi­ny.

A potem pojawiła się szansa, by pojechała do Brukseli i ona.

Armie zaczęły się szykować do wojny, a część brytyjskich regimentów i wielu służących w nich oficerów przebywało w Londynie. Ci ostatni coraz częściej pojawiali się publicznie w pełnym umundurowaniu, a je­den z nich zaczął się wytrwale zalecać do Morgan. Spędzanie czasu z przystojnym, złotowłosym, odzianym w piękny uniform kapitanem Gordonem, synem i dziedzicem księcia Caddicka, stanowiło przyjemną rozrywkę. Jeździła z nim na konne przejażdżki, tańczyła na balach i in­nych towarzyskich zgromadzeniach, w operze siedziała wraz z jego ro­dzicami w prywatnej loży księstwa. Zaprzyjaźniła się z siostrą młodzień­ca, lady Rosamond Havelock.

I oto lord Gordon otrzymał rozkaz wyjazdu ze swoim regimentem do Belgii, a księstwo Caddick wraz z Rosamond zdecydowali się mu towa­rzyszyć. Dziesiątki, a może i setki innych przedstawicieli eleganckiego świata zjechało, jak oni, do Brukseli. Ale będzie heca, powiedziała z ucie­chą Rosamond, gdy Caddickowie zaprosili Morgan, by im towarzyszyła. Rolę przyzwoitki miała pełnić księżna.

Wszyscy, rzecz jasna, myśleli, że kapitan Gordon na serio stara się o względy Morgan. Ale choć wyglądało na to, że on sam tez jest tego zdania, podobnie jak Rosamond i Havelockowie, Morgan daleka była od jakiejkolwiek decyzji, która miałaby zawiązać jej życie. Rozpaczliwie pragnęła jednak pojechać do Brukseli, znaleźć się w sercu tak ważnych wydarzeń, błagała więc Wulfa, by jej na to pozwolił.

Liczyła na ekscytujące przeżycie, wspaniałe doświadczenie intelektual­ne i polityczne. Sądziła, że gdziekolwiek się obróci, będzie słyszeć głębo­kie, pouczające rozmowy. O naiwności!

W rzeczywistości Bruksela prawie nie różniła się od Londynu. Wszystkich pochłaniały błahe rozrywki, dniem i nocą, bez przerwy. Niemal ma­rzyła o tym, by Wulfric wycofał swoje pozwolenie... Doprawdy, bardzo się rozczarowała.

Oczywiście pobyt w Brukseli miał również swoje dobre strony. Choćby to, że czuła się tu cudownie wolna. Nie było tu Wulfrica, śledzącego każdy jej ruch przez tkwiący w oku monokl, ani cioci Rochester, ściągającej brwi na każdy jej ruch. Dyl tylko Alleyne, najbliższy jej wiekiem brat, który pra­cował w poselstwie pod kierunkiem sir Charlesa Stuarta. Ale choć obiecał Wulfricowi, że jako brat nie spuści jej z oka, jak dotąd zerkał na nią tylko od czasu do czasu. A i wtedy robił to niezbyt uważnie.

Lady Caddick jako przyzwoitka okazała się dosyć pobłażliwa. Była tak­że kobietą niezbyt mądrą. Lord Caddick zaś wydawał się Morgan czło­wiekiem bez charakteru, a jeśli nawet go miał, to w każdym razie ona tego nie dostrzegała. Rosamond... Tak, ją lubiła, ale nawet Rosamond obchodziło niewiele więcej niż adoratorzy, czepki i bale. Kapitan Gordon i inni znajomi oficerowie uwielbiali podkreślać własną męskość, mówiąc damom, by nie zaprzątały swych ślicznych główek żadną ze spraw, które Morgan gotowa byłaby uznać za interesujące.

Wszystko to irytowało młodą damę, która wyrosła w rodzinie Bedwynów i jak głupia oczekiwała, że inni mężczyźni okażą się tacy, jak jej bracia, a inne kobiety - takie jak Freyja.

Otwierając bal u wicehrabiego Camerona tura tańców wiejskich mia­ła się ku końcowi. Morgan chętnie tańczyła z kapitanem Gordonem, gdyż był przystojny i w mundurze wyglądał doprawdy olśniewająco, a ponadto dobrze tańczył. Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, pomyśla­ła, że mogłaby się w nim zakochać. Teraz jednak, gdy poznała go lepiej, powzięła co do tego poważne wątpliwości. Nieco „wcześniej, gdy układ tanecznych figur sprawił, że znaleźli się obok siebie na dłużej, powiedział jej, iż bardzo poważnie traktuje swoją rolę oficera w walce przeciw tyra­nii. Dodał, że jest w pełni gotów, aby, jeśli będzie trzeba, umrzeć za swój kraj - a także za matkę, siostrę i... Cóż, nie miał jeszcze prawa, by wymienić również inne imię, poprzestał więc na wymownym, pełnym żaru spojrzeniu.

Morgan wydało się to trochę teatralne. A także dosyć alarmujące. Uświadomiła sobie, że zarówno Caddickowie, jak i wielu innych ludzi sądzi, iż przyjmując zaproszenia księstwa, akceptuje zarazem przyszłe za­ręczyny z ich synem. A przecież oficjalny powód, dla którego ją zaprosili, był taki, że Rosamond potrzebuje towarzystwa innej kobiety!

- Miałem nadzieję - powiedział lord Gordon, gdy taniec się skoń­czył - że muzykanci się zapomną i będą grać i grać bez końca. Chciał­bym z panią tańczyć przez całą noc, lady Morgan.

- Cóż za głupstwo! - odparła, otwierając wachlarz i chłodząc powol­nym ruchem rozpalone policzki. - Jest tyle innych dam, które oczekują swojej kolejki, by móc z panem zatańczyć, kapitanie.

- Ale tylko zjedna damą miałbym ochotę tańczyć - powiedział zna­cząco młodzieniec, podając jej ramię, by odprowadzić ją z powrotem do matki. - Niestety, nie mogę przetańczyć z nią dwóch tańców z rzędu.

Czyżby naprawdę był tylko niemądrym, przystojnym młodzikiem? Nie, jest również mężczyzną stojącym w obliczu wojny i możliwości śmierci. Nie mogła o tym zapominać; byłoby to nie w porządku wobec niego. W tych okolicznościach można mężczyźnie wybaczyć odrobinę sentymentalizmu - dopóki z nim nie przesadza. Uśmiechnęła się do ka­pitana Gordona, ale powiedziała zdecydowanie:

- Istotnie, nie może pan. Chciałabym potańczyć również z innymi partnerami.

Wśród mężczyzn otaczających lady Caddick i Rosamond stal porucz­nik Hunt - Mathers. Właśnie przyszła jego kolej, by zatańczyć z Morgan. Nie był ani tak wysoki, ani tak urodziwy, jak kapitan Gordon, niemniej Morgan go lubiła. To dobrze wychowany i sympatyczny młodzieniec, co z tego, że odrobinę nudnawy... Puściła ramię lorda Gordona i zwróciw­szy się ku porucznikowi, uśmiechnęła się do niego.

Zanim jednak zdążyła zamienić z nim jakieś słowo, zdała sobie sprawę, że lady Cameron zwraca się do księżnej Caddick z pytaniem, czy może przedstawić towarzyszącego jej dżentelmena lady Morgan Bedwyn. Otrzymała pozwolenie i Morgan uprzejmie zwróciła się w ich kierun­ku.

- Lady Morgan - powiedziała wicehrabim Cameron, uśmiechając się łaskawie - książę Rosthorn poprosił mnie, bym go pani przedstawiła.

Morgan otaksowała księcia spojrzeniem. Nie miał na sobie munduru oficera. Ubrany był wytwornie w szare jedwabne bryczesy, haftowaną srebrem kamizelkę i czarny, uwydatniający sylwetkę surdut oraz śnieżno­białą lnianą koszulę, przyozdobioną koronkami. Nie był tez szczególnie młody, musiała jednak przyznać, że jest wysoki, dobrze zbudowany i do­syć przystojny. Dygnęła i zauważyła, że szare oczy dżentelmena patrzą na nią leniwie i jakby z leciutkim rozbawieniem.

Nie znalazła jednak w księciu Rosthornie nic, co by ją specjalnie za­ciekawiło. Był po prostu jednym z wielu panów, których przedstawiono jej od czasu, gdy pojawiła się w towarzystwie. Zdawała sobie sprawę, że jest uważana za piękność, choć jej wydawało się, że jest za szczupła i ma zbyt ciemną karnację. Wiedziała także, że jako córka księcia, dysponująca znaczną fortuną, jest atrakcyjna dla każdego mężczyzny, bez względu na jego wiek i pozycję w towarzystwie. Wciąż była przecież bądź co bądź towarem na małżeńskim rynku, choć znajdowała się w Belgii, a nie w Londynie i choć w opinii innych niemal się zaręczyła z lordem Gordonem.

Grzecznie spytała dopiero co przedstawionego dżentelmena o samo­poczucie, ale w myśli zakwalifikowała go jako kogoś, kto nie może mieć dla mej żadnego znaczenia. Obdarzyła go również chłodnym, wyniosłym spojrzeniem, które z reguły gasiło niepożądane awanse. Doprawdy, miała nadzieję, że właściwie odczytał wyraz jej twarzy i nie będzie jej prosił o taniec.

Sama była niekiedy zaskoczona, że jest tak zblazowana w wieku osiem­nastu lat.

- Dziękuję, mam się doskonale - powiedział Rosthorne tonem, który pasował do jego spojrzenia: też był leniwy i krył w sobie nutkę rozbawie­nia. - Zwłaszcza że zostałem przedstawiony najpiękniejszej kobiecie, jaka znajduje się na tej sali.

Powiedział to płytkie pochlebstwo takim tonem, jakby sam z siebie drwił, iż mówi podobne głupstwa.

Morgan nie zaszczyciła go odpowiedzią. Leciutko poruszyła wachla­rzem i spojrzała mu w oczy z jawną wyższością, unosząc nieco brwi.

Wszyscy Bedwynowie celowali w takim spojrzeniu. Czyżby naprawdę miał ją za taką gąskę? Liczył, że ona będzie się wdzięczyć i rumienić z zakłopotania na tak zdawkowy komplement? No, ale właściwie dlacze­go miałby myśleć inaczej? Myśleli tak niemal wszyscy mężczyźni, dając tym samym dowód, jak sami są głupi.

Rozbawienie w jego oczach jeszcze się pogłębiło i Morgan zdała sobie sprawę, że doskonale wiedział, o czym ona myśli. Świetnie! Ale to, co powiedział, wprawiło ją w konsternację.

- Czy mogę mieć nadzieję, że ma pani jeszcze jakiś wolny taniec tego wieczoru i zechce zatańczyć go ze mną?

Coś takiego! Wachlarz Morgan zatrzymał się na mgnienie. Zastanawia­ła się, jak by go grzecznie odprawić, nie chciała bowiem po prostu skła­mać, że ma już na dziś zajęte wszystkie tańce. Gardziła kłamstwem.

Zrobił to za nią ktoś inny.

- Hola, hola! - powiedział kapitan Gordon przeciągle, tak jak to zda­rzało mu się czasem, gdy zwracał się do kogoś, kogo uważał za niższego od siebie. - Wszystkie tańce w tej części sali są już zajęte, mój panie.

Morgan otworzyła szeroko oczy. Jak on śmiał! Zanim jednak zdołała znaleźć odpowiednio ostre słowa, za pomocą których oddaliłaby podob­ne pretensje, książę Rosthorn zwrócił się w stronę kapitana i unosząc do oka lornion, przyjrzał mu się beznamiętnie.

- Moje gratulacje, kapitanie - wyrzekł. - Czuję jednak, że jestem zmuszony wyjaśnić nieporozumienie, jakiemu najwyraźniej zdaje się pan ulegać. To nie pana prosiłem o taniec.

Mało brakowało, a Morgan roześmiałaby się na głos. Cóż za cudowna odprawa! Od razu ujrzała księcia w innym świetle. Mężczyzna o tak by­strym dowcipie, a zarazem doskonałych manierach, to był ktoś dla niej. Przypominał jej braci.

- Dziękuję, lordzie Rosthorn - powiedziała lekko, tak jakby w ogóle nic się nie wydarzyło między jego pytaniem a jej odpowiedzią. - Może zatem następny taniec po tym?

Pomyślała, że choć nienagannie ubrany i wypielęgnowany, sprawia wrażenie osoby trochę niemoralnej, choć nie potrafiłaby powiedzieć, na czym to polega. Być może chodziło po prostu o to, że był sporo od niej starszy, a więc musiał dużo więcej wiedzieć o świecie i jego krętactwach.

Co nie znaczy, że sama przyznałaby się do jakiejkolwiek naiwności... Otaczała go aura pewnej nonszalancji, a nawet wydał się Morgan trochę niebezpieczny.

- To dla mnie ogromny zaszczyt. Będę oczekiwał tańca z panią z naj­wyższą przyjemnością - powiedział książę.

To chyba to jego leniwe spojrzenie... I ten leniwy głos. Ale nie, było coś jeszcze, co tłumaczyło to wrażenie niebezpieczeństwa, jakiego do­znała: mówił z francuskim akcentem.

Poruszając powoli wachlarzem, patrzyła, jak odchodzi.

- Miał szczęście, że jesteśmy w towarzystwie dam - powiedział lord Gordon drżącym z gniewu głosem, zwracając się do swoich towarzy­szy. - Z przyjemnością uderzyłbym go rękawiczką w twarz.

Morgan nie zareagowała.

- Moja droga - rzekła lady Caddick, gdy książę oddalił się na tyle, że nie mógł ich słyszeć - musiałaś zrobić wielkie wrażenie na tajemniczym księciu Rosthornie, skoro zechciał podjąć wysiłek zabiegania o to, by ci go przedstawiono.

- Tajemniczym, mamo? - spytała Rosamond, zaintrygowana.

- I to jeszcze jak - odparła łady Caddick. - Mniej więcej przed ro­kiem odziedziczył po ojcu tytuł i majątek, ale przedtem przez całe lata nikt go nie oglądał na oczy, a i potem także nie. Pokazał się dopiero teraz, w Brukseli. Chodzą słuchy, że ukrywał się na kontynencie, gdzie zbierał informacje dla brytyjskiego rządu.

- To on jest szpiegiem? - W szeroko otwartych oczach Rosamond widać było nieukrywany zachwyt.

- W pogłoskach może być sporo prawdy - odparła matka. - To nie­wątpliwie by tłumaczyło jego pojawienie się tu, w Brukseli, gdzie infor­macje na temat Francuzów są niezwykle pożądane.

Zainteresowanie Morgan wzrosło. A więc to naprawdę niebezpieczny mężczyzna! Ale oto pary zaczęły się już ustawiać do następnego tańca, gdyż lada moment miała zagrać orkiestra. Podszedł porucznik Hunt - Mathers, skłonił się sztywno, po wojskowemu, i podał jej ramię.

2

Najbliższe pół godziny Gervase spędził w pokoju karcianym, przecha­dzając się pomiędzy stolikami i wymieniając ukłony oraz uprzejmości z paroma napotkanymi znajomymi. Jednym uchem cały czas nasłuchiwał muzyki.

Lady Morgan Bedwyn była równie śliczna z bliska, jak i wtedy, gdy patrzył na nią z przeciwległego krańca sali balowej. Miała nieskazitelnie gładką cerę i duże piwne oczy, hojnie ocienione ciemnymi rzęsami. Do­syć go rozbawiła jej reakcja, gdy usłyszała te z rozmysłem przesadne kom­plementy. Popatrzyła na niego jak wdowa, która przeżyła już wszystko i nic na niej nie robi wrażenia. Najwyraźniej nie była głupiutkim dziewczątkiem, za jakie ją miał.

To obojętne, pełne wyższości spojrzenie musiała odziedziczyć po Bedwynach. Bewcastle był mistrzem takich spojrzeń. Ostatnim razem, kiedy się widzieli, też tak na niego patrzył... W wyrazie twarzy lady Morgan Bedwyn była duma, pycha, próżność, arogancja - cały ten zespół cech charakteru, który sprawił, że zdecydowanie Gervase'a stężało na mur.

Wreszcie muzyka ucichła. Z sali balowej dochodził teraz gwar rozmów. Pora iść i odszukać partnerkę. Siostrę Bewcastle'a.

Radosny zgiełk wypełniający salę balową zdawał się zaprzeczać temu, że wszyscy, a zwłaszcza oficerowie, znajdowali się tu z racji wiszącej nad nimi groźby wojny. Ale może właśnie możliwość podobnej katastrofy sprawiła, że ludzie pragnęli się bawić na całego. Chyba nikt z nich nie przeżył dotąd podobnej chwili.

Gervase wypatrzył w tłumie swą partnerkę i zaczął się przeciskać w jej kierunku. Skinieniem głowy powitał opiekunkę, lady Caddick, i skłonił się jej podopiecznej.

- Lady Morgan - rzekł - to moja kolej, jak sądzę?

Po królewsku skłoniła głowę. Młodzi oficerowie, którzy otaczali lady Morgan i towarzyszącą jej młodą damę o złocistoblond włosach, patrzyli na Gervase'a z ledwie zawoalowaną wrogością.

- To będzie walc - powiedziała blondynka. - Czy zna pan krok, lor­dzie Rosthorn?

- Istotnie, znam - przytaknął. - Spędziłem ostatnio parę miesięcy w Wiedniu. Walc jest tam ostatnim krzykiem mody.

- Rosamond! - zgromiła blondynkę lady Caddick, prawdopodobnie dlatego, iż dziewczyna rozmawiała z nim, choć nie zostali sobie formal­nie przedstawieni. Niemniej łaskawie skłoniła głowę ku niemu, powie­wając piórami, które zdobiły jej fryzurę. - Może pan zatańczyć z lady Morgan, lordzie Rosthorn. Właśnie patronesa Almack skinęła głową na znak przyzwoleni. i.

Gervase podał lady Morgan ramię, a ona lekko złożyła na nim dłoń - szczupłą, o długich palcach, okrytą białą rękawiczką.

- Skinęła głową? - spytał, unosząc brwi. - Czy to ma jakieś znaczenie?

- Och, jakież to wszystko nudne - odparła, znów spoglądając jak znu­żona wieloletnim doświadczeniem wdowa. - Żadna panna nie może za­tańczyć w Londynie walca, dopóki nie otrzyma jej przyzwolenia.

- Doprawdy? - zdumiał się. - Dlaczego?

- Wiele osób nie akceptuje walca - powiedziała. - Uważa się, że jest zbyt szybki.

- Szybki? - spytał, nachylając ku niej głowę.

- W tym sensie, ze niestosowny - odparła pogardliwie. Uśmiechnął się szeroko.

- Ach, rozumiem.

O tak, rozumiał. Stara dobra Anglia... Nie zmieniła się ani na jotę. Była równie pruderyjna jak dawniej.

- Chyba z tysiąc razy tańczyłam walca w domu z moim nauczycielem tańca i z braćmi - mówiła młoda dama. - Ale nie pozwolono mi go tań­czyć na moim pierwszym balu!

- Tak jakby była pani małym dzieckiem! - zawołał. Sprawiał wrażenie zszokowanego.

- No właśnie! - podchwyciła, ale popatrzyła mu podejrzliwie w oczy. Tymczasem zajęli miejsca na parkiecie i czekali, aż muzyka zacznie grać.

Boże, jakaż ona była piękna!

- Czy jest pan brytyjskim szpiegiem? - spytała. Uniósł brwi. Cóż za gwałtowna zmiana tematu.

- Krążą pogłoski na ten temat - wyjaśniła. - Długo nie było pana w Anglii. Ludzie sądzą, że zapewne został pan zaangażowany w misję wywiadowczą na rzecz brytyjskiego rządu.

- Niestety, obawiam się, że nie jestem tak romantyczną postacią. Od dziewięciu lat przebywam poza Anglią, gdyż zostałem z niej wygnany. Przez mojego ojca.

- Naprawdę? - zdumiała się.

- Chodziło o kobietę - wyjaśnił z uśmiechem. - I o kradzież bezcen­nego klejnotu.

- Ukradł go pan?

- Nie, nie ukradłem. Ale czyż nie mówi tak każdy złodziej, którego oskarżono i skazano?

Przez chwilę przyglądała mu się spod uniesionych brwi.

- Szkoda, że nie jest pan szpiegiem - powiedziała. - Choć przypusz­czam, że i tak nie miałby pan ochoty odpowiadać na moje pytania co do sytuacji militarnej. - I zwróciła głowę ku podwyższeniu dla orkiestry, gdyż na koniec ozwała się wreszcie muzyka.

Złożył prawą rękę na jej talii. Była tak szczupła, że chyba objąłby ją dwiema dłońmi. Lewą ręką ujął jej dłoń. Wolna ręka dziewczyny spoczę­ła na jego ramieniu.

Była taka młoda... I taka śliczna!

Była także siostrą Bewcastle'a.

Gervase celował w tańcu. Zawsze uwielbiał wytworne figury menueta i kadryla, wigor i krzepkość tańców wiejskich - i wyraźnie erotyczny zew walca. Brytyjczycy zapewne wcale me byli tacy głupi, że chronili młodziutkie panny przed jego uwodzicielską mocą.

Poprowadził ją zrazu ostrożnie, niewielkimi kroczkami, by sprawdzić jej umiejętności i zdolność poddania się prowadzącemu. Tak, została do­brze wyszkolona. Ale było w niej coś więcej poza poprawnością i precy­zją. Poczuł to od razu, w tej pierwszej minucie, gdy tańczyli równie spo­kojnie jak wszyscy wokół nich.

Zamilkła, i on także nie miał ochoty rozmawiać. Pachniała jakimś ła­godnym, kwiatowym mydłem czy wodą kolońską. Chyba to fiolki? Trzy­mał ją w ramionach, tak młodzieńczo szczupłą, lekką, ciepłą, giętką... Czuł ruch jej nóg dosłownie o centymetry od swoich.

- Czy tak tańczą walca Anglicy? - spytał.

- Tak. - Podniosła na niego oczy. - Ale czyż nie tak tańczą wszyscy?

- Czy mogę pani pokazać, jak tańczą w Wiedniu, cherie?

Oczy lady Morgan się rozszerzyły. Czy jednak była to reakcja na jego pytanie, czy na francuskie pieszczotliwe słówko, którego użył - nie odpo­wiedziała.

Wydłużył krok i okrążył z nią salę, zataczając większe niż dotąd koła. Dopasowała się do niego bez trudu. Udało mu się nawet sprowokować ją do uśmiechu.

Walc z pewnością nie został wymyślony po to, by mechanicznie, mo­zolnie krążyć w kółko, wszyscy w tym samym niespiesznym tempie. Na­leżało go tańczyć tak, jak on teraz: cały skupiony na partnerce, oczami chłonął jej widok, uszami i każdą komórką ciała melodię i rytm, a stopy przekładały ten rytm na ruch.

To był taniec zmysłowy, który miał skoncentrować na sobie uwagę partnerów. Miał sprawić, by myśleli o innej odmianie tańca, jeszcze bar­dziej intymnej.

Nic dziwnego, ze Brytyjczycy odnosili się do walca tak podejrzli­wie ...

Wirował z nią po sali, aż światło świec zmieniło się w jedną wstęgę jasności, migocącą nad ich głowami. Zręcznie wymijał wolniej krążące pary, odnotowując z satysfakcją, że dotrzymuje mu kroku, że nie zdarza się jej choćby chwilowe zawahanie, lęk przed zgubieniem rytmu, zderze­niem z innym tancerzem czy utratą równowagi. Błyszczące mundury oficerów, blade pastele sukien dam, wszystko zlewało się w symfonię barw, wypełniającą przestrzeń bez reszty.

Tymczasem pierwszy walc tury dobiegł końca. Oczy lady Morgan błyszczały, policzki barwił lekki rumieniec. Była nieco zdyszana - i jesz­cze piękniejsza niż dotąd.

- Och - zawołała - podoba mi się styl wiedeński! Nachylił ku niej głowę.

- Jak pani myśli, czy zyskaliśmy aprobatę patronesy Almack?

- To wykluczone - odparła i roześmiała się.

Znów zagrała muzyka. Tym razem melodia była wolniejsza, bardziej śpiewna.

Krążył z nią w tłumie, tak jak poprzednio, tu i tam, zmieniając długość kroku. Parę mniejszych okrążeń - i znów zataczali szerokie koła, sprawiające, że jej szyja i plecy wyginały się w łuk. Czuł muzykę całym ciałem, płynął wraz z nią, odruchowo, bez jednej świadomej myśli wpasowując się w jej kołyszący rytm. A dziewczyna poruszała się bezbłędnie wraz z nim, z oczami utkwionymi w jego oczach. Przygarnął ją odrobinę mocniej, niż pozwalała etykieta, choć dotykali się wyłącznie tam, gdzie etykieta pozwalała.

Kiedy muzyka znowu ucichła, lady Morgan głośno westchnęła.

- Nie wiedziałam, że walc może być taki... - Uniosła dłoń z jego ra­mienia i zatoczyła nią kółko, co oznaczało, że nie znajduje właściwego słowa, by zakończyć to zdanie.

- Romantyczny? - podsunął, po czym przybliżył usta do jej ucha: - Erotyczny?

- Że może sprawić tyle radości - powiedziała. Zmarszczyła brwi i spojrzała na niego równie wyniośle jak na początku. - To nie jest sto­sowne słowo! I dlaczego nazwał mnie pan cherie?

- Spędziłem dziewięć lat na kontynencie - wyjaśnił - i przez większość tego czasu mówiłem po francusku. A poza tym moja matka jest Francuzką.

- Czy w takim razie zwracałby się pan do mnie dear czy sweetheart, gdyby spędził pan te lata w Anglii? - spytała. - Albo gdyby pańska matka była Angielką?

- Raczej nie - powiedział, patrząc jej z uśmiechem w oczy - Przez całe życie miałem do czynienia z angielską nadwrażliwością i angielskimi zahamowaniami. Jakież to wszystko nudne... Cieszę się, że moja matka jest Francuzką, cherie.

- Nie wolno panu tak się do mnie zwracać - ofuknęła go. - Nie otrzymał pan mojego pozwolenia. Jestem Angielką, z całą właściwą An­gielkom nadwrażliwością, zahamowaniami... i nudą.

W każdym calu była siostrą Bewcastle'a. Z wyjątkiem tego, że pod powłoką arystokratki dostrzegł w niej rebeliantkę, motyla gotowego wy­frunąć z kokonu. A za tą na wpół dziecięcą powierzchownością - kobie­tę zdolną do wielkiej namiętności.

- Nie wierzę pani ani przez moment - powiedział cicho, uśmiechając się jej prosto w oczy. - Ale skoro nie mogę nazywać panią cherie, co mi pozostaje? Cóż to za imię dla damy: Morgan?

- To decyzja mojej matki. Wszyscy mamy niezwykłe imiona, i siostra, i bracia. Ale moje wcale nie jest takie znów dziwne. Czyż nie słyszał pan o Morgan z legendy o królu Arturze? Była kobietą.

- I czarodziejką - uzupełnił. - W takim razie trafnie nazwano panią na jej cześć.

- Nonsens - powiedziała szybko. - A poza tym dla pana nie jestem Morgan, czyż nie, lordzie Rosthorn? Jestem lady Morgan.

Uśmiech Gervase'a zmienił się w śmiech - i w tym momencie po­nownie rozbrzmiały dźwięki muzyki.

- O - ożywiła się lady Morgan - znowu szybka melodia! Taniec cza­sami bywa dosyć nudny, nieprawdaż, lordzie Rosthorn?

- Jeśli mówimy o angielskim sposobie tańczenia, to muszę się z panią zgodzić - odparł. - Ale styl wiedeński jest bardziej... powiedzmy, intere­sujący, nieprawdaż, lady Morgan?

- Zrobił pan pauzę po to, żebym pomyślała o tym innym słowie, tak? Uważam, że flirtuje pan ze mną w sposób skandaliczny, lordzie Ros­thorn. Ale niech pan uważa, nie jestem taka naiwna, na jaką wyglądam. O tak, tańczmy w stylu wiedeńskim, bo w istocie jest bardziej interesu­jący. - I uśmiechnęła się.

Cała promienność i słoneczność letniego dnia znalazła się w tym uśmiechu i Gervase zdał sobie sprawę, że ona prowadzi z nim własną grę - czy to, co było grą w jej mniemaniu. Okazała się znacznie bardziej interesująca, niż się spodziewał. Mogła nawet być wartościowym prze­ciwnikiem.

Miał nadzieję, że tak się właśnie stanie.

- Przekonała mnie pani, cherie - powiedział, zataczając z nią pierwsze koło. - Zatańczmy ten erotyczny taniec.

Oblała się rumieńcem. Zauważył jednak, że nie odwróciła spojrzenia. Gervase powoli odpowiedział jej uśmiechem.

* * *

Niemal wszyscy Brytyjczycy, którzy zjechali do Brukseli, pociągnęli do wsi Schendelbeke, a następnie prowizorycznym mostem przerzuconym nad rzeką Dender do miejsca w pobliżu Grammont, gdzie książę Wellington prowadził przegląd brytyjskiej kawalerii. Obecny był także pruski feldmarszałek Blücher.

Rozległa równina nad brzegiem rzeki stanowiła malowniczą scenerię dla tego spektaklu. Bo też, w rzeczy samej, był to spektakl. Najpierw kawaleria stała nieruchomo, oczekując na rozpoczęcie inspekcji. Morgan, siedząca w otwartej karecie z Rosamond i księstwem Caddick, gotowa byłaby przy­siąc, że żadnemu z tysięcy mężczyzn i żadnemu z tysięcy koni nie drgnął choćby jeden mięsień. Potem na rozkaz lorda Uxbridge'a, dowódcy, wojska przedefilowały przed księciem i miało się wrażenie, że ruchy żołnierzy są tak zsynchronizowane, jakby cała kawaleria stanowiła jeden organizm.

- No i czyż normalna kobieta może nie zakochać się w każdym z tych oficerów? - zauważyła ze śmiechem Rosamond. Wypowiedziała jednak te słowa szeptem, tak by nie dosłyszała matka. Czasami Morgan miała wrażenie, że jej przyjaciółka jest trochę naiwna w tym swoim uwielbie­niu dla wojska, ale tym razem doprawdy miała rację. Morgan za nic w świecie nie przepuściłaby okazji takiej jak ta... Gdyby była teraz w Londynie, pewnie prowadziłaby nudne popołudniowe pogwarki z ciocią Rochester. Z drugiej strony, kiedy spróbowała przed chwilą wciągnąć księcia Caddicka w rozmowę o tym, czy konieczność istnienia wojskowej dyscypliny powinna górować nad prawem człowieka do za­chowania indywidualności, panie popatrzyły na nią okrągłymi, nic nierozumiejącymi oczyma, a książę tylko stęknął.

Królewska Gwardia Konna w całym swym przepychu także brała udział w przeglądzie. Oficerowie jechali na wspaniałych, znakomicie wyszkolonych koniach - najlepszych w Europie, jak twierdził kapitan Gordon. On także był wśród defilujących.

- Jeśli sprawy przybiorą kiedykolwiek taki obrót, że brytyjska kawale­ria będzie musiała pogalopować do walki, to wystarczy jeden rzut oka, a kawalerzyści francuscy rzucą się w panice do ucieczki - wygłosiła opi­nię Rosamond. - Francuska piechota zaś wpadnie w taką panikę, że nie będzie w stanie nawet uciekać. Co oczywiście nie znaczy - dodała - że naprawdę kiedykolwiek do tego dojdzie.

Morgan nie była pewna żadnej z tych rzeczy. Alleyne przestrzegł ją nie dalej niż przedwczoraj, że sytuacja zaczyna wyglądać niewesoło i że jest dość prawdopodobne, iż Caddickowie zdecydują się wkrótce wrócić do Anglii. Pomyślała, iż lata wojny powinny być dla całej Europy nauczką, że głupotą jest lekceważyć Napoleona Bonaparte i francuskich żołnierzy, którzy tak dzielnie za niego walczyli. Wielu Anglików nie chciało, rzecz jasna, przyznać, że ktoś jeszcze na świecie może być dzielny oprócz nich samych.

Zachowała jednak te myśli dla siebie.

Gdy przegląd się zakończył, kapitan Gordon i paru innych oficerów podjechało do karety, by złożyć uszanowanie księciu i księżnej oraz po­rozmawiać z młodymi damami. Morgan bardzo dobrze zdawała sobie sprawę, że dzisiejszy spektakl to nie było cyrkowe przedstawienie. To mężczyźni z krwi i kości szykowali się do wojny, do tego, by zabijać i gi­nąć. Okręcając parasolkę nad głową, przypatrywała się kolejno każdemu z nich. Trudno było sobie wyobrazić tę męską witalność w rozpaczliwej walce na śmierć i życie.

- Książę Wellington nie może się doczekać przybycia zagranicznych wojsk - opowiadał lord Gordon, wymanewrowawszy konia tak, by zna­leźć się tuż obok drzwi, przy których siedziała Morgan. - Podobno się obawia, że reszta oddziałów, które walczyły wraz z nim w Hiszpanii, nie wróci z Ameryki dostatecznie szybko, aby odeprzeć Francuzów, jeśli ci będą na tyle głupi, żeby nas tu zaatakować. Ale to przecież jasne jak słoń­ce, że msza kawaleria jest tak nieustraszona i pełna zapału, że z łatwością sama sobie z tym poradzi.

Rozległy się entuzjastyczne okrzyki jego zachwyconych towarzyszy.

- Czy zgadza się pani ze mną, lady Morgan? - spytał kapitan Gor­don. - Przed chwilą oglądała pani przecież defiladę.

Morgan doskonale wiedziała, że nie kawaleria, lecz piechota decyduje o zwycięstwie lub przegranej w bitwie. Zresztą wiedział to chyba każdy.

- Istotnie, wyglądaliście nadzwyczaj imponująco - odparła.

- A gwardia? - spytał. - Wszyscy wiedzą, że stanowimy śmietankę jeśli można się tak wyrazić. Każdy Anglik z wyższych sfer wybiera Królewską Gwardię Konną, jeśli tylko rodzina może sobie na to pozwolić, a ponad­to mamy najlepsze konie. Czy zauważyła pani, z jaką zazdrością i lękiem patrzą na nas inni kawalerzyści, a także artyleria i piechota? A już zwłasz­cza zielone kurtki!

Jego towarzysze znów zaczęli się śmiać i wiwatować, a księżna Caddick uśmiechnęła się z zadowoleniem. Rosamond była zajęta rozmową z ma­jorem Franksem, który jechał po jej stronie.

Morgan wolałaby, żeby wszyscy oni nie zachowywali się jak grupka uczniaków, którzy szykują się do partii krykieta z reprezentacją innej szkoły. Było to dosyć irytujące. Nic nie mogła na to poradzić, że cały czas się zastanawiała, jak takie niedoświadczone oddziały będą się zachowy­wać pod ogniem nieprzyjaciela. Większość „zielonych kurtek”, o któ­rych mówił lord Gordon, to byli strzelcy i większość z nich walczyła w Hiszpanii. Byli to doświadczeni, zahartowani w walce żołnierze. Wielu miało zniszczone, wyświechtane mundury, jednak Morgan zauważyła, że inni żołnierze mówią o nich z respektem.

- To prawda, Królewska Gwardia Konna wygląda szczególnie efek­townie - zgodziła się.

Uśmiechnął się do niej ciepło.

- Może się pani nie obawiać, lady Morgan. Po pierwsze, żaden Fran­cuz przy zdrowych zmysłach nie zechce walczyć za Bonapartego jeszcze raz, jeśli tylko będzie mógł tego uniknąć. Po drugie, Brukselę otaczają niby forteca siły sprzymierzonych. A wreszcie, gdyby to wszystko za­wiodło, to z pewnością nie zawiedzie Królewska Gwardia Konna. Jest pani w pełni bezpieczna.

Po raz kolejny rozległy się okrzyki poparcia i owacje.

- Nie będziemy trzymać pani w Brukseli, jeśli tylko pojawi się choćby cień niebezpieczeństwa, zapewniam panią, lady Morgan - powiedziała księżna Caddick. - Zapewniłam o tym również pani brata, zanim tu przyjechaliśmy.

- W pewnym sensie - mówił dalej z chłopięcym zapałem lord Gordon, ani na chwilę nie spuszczając oczu z Morgan - żałuję, że Bonaparte nigdy się nie zbliży do bram Brukseli. Nic nie sprawiłoby mi większej przyjem­ności niż walka. Z chęcią zademonstrowałbym mu to i owo z umiejętności angielskiej kawalerii w ogóle, a Królewskiej Gwardii Konnej w szczegól­ności. Gdyby Wellington miał nas przy sobie w Hiszpanii, to śmiem twier­dzić, że odparcie Francuzów zajęłoby mu znacznie mniej czasu.

Morgan była po prostu oburzona. Nie dalej niż rok temu jej brat Aidan był jeszcze oficerem kawalerii. Wraz z siłami Wellingtona brał udział w długotrwałych walkach o Półwysep Iberyjski - w Portugalii, Hiszpa­nii, Francji. Nigdy nie słyszała, by utrzymywał, że to jego regiment - czy W ogóle kawaleria - wygrały tę kampanię. Zawsze wyrażał się z szacun­kiem o wszystkich formacjach biorących udział w walce: o kawalerii, piechocie, artylerii, o Brytyjczykach i sprzymierzonych. Wyrażał się z szacunkiem nawet o Francuzach... Ale cóż, Aidan był starszy i bardziej doświadczony.

W tym momencie bieg jej myśli został przerwany, gdyż spostrzegła zbli­żającego się księcia Rosthorna. Jechał konno w towarzystwie nieznanego jej dżentelmena. Morgan rozpoznała księcia od razu. Nie widziała go od czasu balu u Cameronów, ale nie zapomniała tamtego walca ani tamtej rozmowy. Choć uczciwość zmuszała ją do przyznania wobec siebie samej, że jedno i drugie sprawiło jej wówczas przyjemność, teraz wspominała je z dezaprobatą. W sposobie, w jaki ją traktował, była niemiła jej familiarność - z uporem mówił do niej cherie, choć mu tego zakazała.. Z rozmysłem starał się ją zaszokować, opowiadając o przyczynach swojej banicji i okreś­lając słowem „erotyczny” sposób, w jaki tańczyli. Użył go dwukrotnie! I trzymał ją odrobinę za mocno, kiedy wirowali w walcu, a nawet raz czy dwa nachylił głowę tuż - tuż, mówiąc jej coś do ucha. Jest uwodzicielem, rzecz prosta, i świadomie stosował wobec niej swoje sztuczki, tak jakby była całkiem zielona i nie potrafiła się domyślić, o co mu chodzi.

Po balu postanowiła, że jeśli jeszcze kiedykolwiek się do niej zbliży, da mu ostrą i zdecydowaną odprawę. Nie miała zamiaru tańczyć, jak jej ktoś zagra. Bądź co bądź nosiła nazwisko Bedwynów.

Dostrzegł ją. Uchwycił jej wzrok i patrzył z na wpół drwiącym, na wpół rozbawionym wyrazem twarzy, który nie był uśmiechem, zaledwie jego zapowiedzią. W leniwych oczach zapaliło się światełko, kąciki ust uniosły się nieznacznie. No, jeśli on liczy, że zmusi ją, aby odwróciła spoj­rzenie, to się grubo myli. Uniosła brwi, mając nadzieję, że robi to tak samo jak Wulfric, gdy chciał zgasić rozmówcę i zmienić go w sopel lodu. A wtedy lord Rosthorn, lawirując w tłumie powozów i jeźdźców, skie­rował konia ku ich pojazdowi.

O, do licha!

Oficerowie rozdzielili się, by go przepuścić. Niektórzy wydawali się zaskoczeni.

- Ach, lady Caddick. Witam. - Lord Rosthorn dosłownie w ostatniej chwili oderwał oczy od Morgan i skłonił się księżnej, z kurtuazją uchylając kapelusza. - Miałem nadzieję, że panią tu spotkam. Jak się pani miewa?

- Witam, lordzie Rosthorn - powiedziała księżna nadzwyczaj przyjaź­nie. - Czy spodobał się panu przegląd? Co do mnie, to nigdy w życiu nie zaznałam lepszej rozrywki... i nigdy nie byłam równie dumna. Czy zna pan mojego męża?

Panowie, którzy chyba istotnie już się znali, wymienili uprzejme ski­nienie głowy, po czym lord Rosthorn znów zwrócił się do lady Caddick. Inni milczeli grzecznie, przysłuchując się ich rozmowie.

Morgan była poirytowana. Marzyła, by móc go zgasić.

- Zamierzam urządzić piknik w lesie Soignes - mówił lord Ros­thorn - i właśnie jestem w trakcie układania listy gości.

- Piknik! - wykrzyknęła Rosamond. Oderwała wzrok od majora Franksa i rzuciła Morgan radosne spojrzenie.

- Piknik w świetle księżyca - uściślił lord Rosthorn i uśmiechnął się ciepło do Rosamond, by po chwili znów powrócić do rozmowy z jej matką. - Byłbym niezwykle szczęśliwy, gdyby zechciała pani wraz z lor­dem Caddickiem przyjąć moje zaproszenie i gdyby zabrali państwo ze sobą także córkę oraz lady Morgan Bedwyn.

Rosamond przycisnęła splecione dłonie do piersi.

- Jak również syna - uzupełnił lord Rosthorn - i każdego innego ofi­cera Królewskiej Gwardii Konnej, którego zechcą państwo zaprosić.

- To nadzwyczaj uprzejmie z pana strony, lordzie Rosthorn - rzekła lady Caddick. - Przyjdziemy z największą przyjemnością. Prawda, Cad­dick?

Lord Caddick potwierdził chrząknięciem.

- Doskonale! - zawołał książę. - W takim razie będę miał zaszczyt zło­żyć państwu tu, w Brukseli, wizytę, aby wręczyć oficjalne zaproszenie.

Nie zabawił dłużej. Zawrócił konia i manewrując w tłumie, dołączył do oczekującego na uboczu towarzysza. Zanim jednak to zrobił, spojrzał otwarcie na Morgan, skłonił się jej uprzejmie i obdarzył tym swoim pół­uśmiechem, tak jakby oboje byli w posiadaniu jakiegoś zabawnego se­kretu. Niemal oczekiwała, że nazwie ją cherie.

- Coś takiego! - powiedziała ze złością, nie wiadomo do kogo.

Była wzburzona. Jak on śmiał? Nie powiedział do niej ani słowa, prawie na nią nie spojrzał, gdy znalazł się obok. A mimo to miała nieodparte wrażenie, że wszyscy zostali zaproszeni na piknik z jej powodu.

Co on obmyśla?

Ach, gdyby tak miała sposobność rozważyć jego zaproszenie, nonsza­lancko obracając parasolkę nad głową, po czym jawnie i zdecydowanie je odrzucić, nie podając żadnego powodu. Po prostu nie - i już. A tymcza­sem musiała siedzieć cicho i słuchać, jak dziecko, którego nikt nie pyta o zdanie.

Ale miałby za swoje, gdyby naprawdę planował ten piknik ze względu na nią, a ona by me przyszła!

Podczas rozmowy z łatwością dało się wyczuć jego francuski akcent. Ale przecież był Brytyjczykiem! Czyżby się spodziewał, że mówiąc w ten sposób, zrobi na niej wrażenie, tylko dlatego, że francuski uchodził za język miłości? Drań... Mógłby przynajmniej być odrobinę bardziej sub­telny.

Naturalnie, potyczka z takim łotrem i okazja do poostrzenia sobie na mm dowcipu wniosłyby trochę urozmaicenia w jej życie, które ostatnio stało się dosyć monotonne. A perspektywa wieczornego pikniku w lesie Soignes była niezaprzeczalnie pociągająca.

- Co ten jegomość sobie myśli? Wydaje mu się, że jest nie wiadomo kim! - odezwał się z irytacją lord Gordon, nerwowo postukując palcem w drzwi karety. - Myśli, że zrobi na nas wrażenie jego tytuł. A przecież jego noga od lat nie postała w Anglii! Włóczył się po kontynencie, gdzie zyskał sobie niezbyt ciekawą reputację. O, bez trudu mogę uwierzyć w to, co o nim mówią... Przemocą wdarł się dwa dni temu na bal u Cameronów i zatańczył pierwszego walca z lady Morgan, a przecież dałem sobie słowo, że ten walc będzie mój!

- Nie obiecałam tej tury nikomu, kapitanie - przypomniała mu ostro Morgan. Tymczasem Rosamond podjęła na powrót ożywioną rozmowę z majorem Franksem, inni oficerowie gwarzyli między sobą, a lady Caddick zwróciła się z jakąś uwagą do męża. - Byłoby niestosowne, gdybym znów zatańczyła z panem wkrótce po tym, jak przetańczyliśmy razem pierwszą turę, otwierającą bal. Książę Rosthorn został mi jak należy przed­stawiony i oficjalnie poprosił o taniec, a ja tę prośbę uwzględniłam.

- Proszę mi wybaczyć - powiedział pośpiesznie. - Po prostu uważam, że ten człowiek jest bezczelny, i nie pozwoliłbym, aby się pani narzucał, gdyby sobie pani tego nie życzyła. Ale być może było inaczej.

- Gdybym sobie tego nie życzyła, sama dałabym mu stosowną odpra­wę, zwłaszcza gdyby rzeczywiście okazał się bezczelny. Nie sądzę jednak, by w pełni poprawna prezentacja podczas balu mogła zostać uznana za narzucanie się komuś. Dzisiejszemu zaproszeniu także nie można nic za­rzucić pod względem formy, a poza tym zostało skierowane nie do mnie, lecz do pańskiej matki.

- Proszę mi wybaczyć - powtórzył sztywno jeszcze raz.

Po raz pierwszy starli się tak jawnie. Czasami jednak potrafił być dopraw­dy bardzo męczący. A już zaborczości nie tolerowałaby u nikogo z wyjąt­kiem własnego męża... a właściwie u męża też nie, poprawiła się w myśli.

Popatrzyła w ślad za oddalającym się lordem Rosthornem. Do czego to doszło? Broni go przed innymi, choć przecież zirytował ją nie na żarty.

Do czego on zmierza?

3

Przygotowania do wojny postępowały szybko. Codziennie przybywały nowe oddziały, nowe dostawy żywności i broni - aczkolwiek księciu Wellingtonowi wszystkiego było mało, jak powiadano. Niewielu jednak ludzi wierzyło, by zagrażało coś samej Brukseli. Tylko nieliczni zdecydo­wali się powrócić w domowe zacisze, do Wielkiej Brytanii. Większość rzuciła się z tym większym entuzjazmem w wir zabaw i rozrywek, orga­nizowanych każdego dnia, i zdecydowana była pozostać w pobliżu swych mężów, braci, synów i narzeczonych tak długo, jak się da.

Wieczorny piknik w lesie Soignes, który miał wydać książę Rosthorn, zyskał większą popularność niż którakolwiek inna z dotychczasowych rozrywek. Na dziesiątki zaproszeń, jakie zostały wysłane, przyszły tylko trzy odmowy.

Pomysł zorganizowania pikniku zrodził się oczywiście nagle, w czasie rozmowy z księżną Caddick na przeglądzie wojsk, na który Gervase po­szedł wyłącznie ze względu na szansę powtórnego spotkania lady Mor­gan Bedwyn. Waldane wyśmiewał się z niego, mówiąc złośliwie, iż będą mu zazdrościć wszystkie panie domu w Brukseli - zakładając, że gości nie zatopi ulewa. Gervase jednak nie dbał o to.

Wynajął agencję i powie­rzył przygotowanie pikniku doświadczonym fachowcom. Zajęli się wszystkim do najdrobniejszych szczegółów włącznie, nawet ułożeniem listy gości; Gervase poinstruował ich tylko, by wysłano zaproszenia do wszystkich, którzy coś znaczą. Sam zaś żył sobie nadal jak poprzednio, tak jakby był jednym z gości, nikim więcej.

Gdy zaświtał ustalony dzień, wszystkie przygotowania zostały ukończone i jedyną troską Gervase'a była pogoda. Z rana parokrotnie spadł przelotny deszcz; po południu opady ustały, ale wciąż się chmurzyło. Około piątej jednak niebo się rozjaśniło i od tej pory aż do zachodu świeciło niepokalane słońce. Księżyc wzeszedł, zanim zaczęło się na do­bre zmierzchać, a gdy zapadł mrok, na niebie rozbłysły tysiące gwiazd. Było ciepło i bezwietrznie.

Gervase przyjechał na miejsce pikniku, by rzucić na nie okiem i wydać ostatnie polecenia kierownikowi agencji. Kierownik miał witać przybywających gości i sam doglądać podawania potraw, jak również wszelkich innych szczegółów. Teraz, gdy czekali na pojawienie się pierwszych gości, pozostawało mieć nadzieję, że lady Morgan Bedwyn nie zdecyduje się skorzystać z jakiegoś pretekstu i pozostać w domu.

Na przeglądzie była na niego wyraźnie zirytowana. Przecież jawnie ją zignorował, choć wcześniej wpatrywał się w nią uporczywie, i zwrócił się z zaproszeniem nie do niej, lecz do jej opiekunki. Nie uchybił tym nikomu, ale lady Bedwyn była nadzwyczaj dumną i wyniosłą młodą damą. Kto wie, czy nie zechce go ukarać i wymówić się od uczestnictwa w pikniku bólem głowy czy inną dolegliwością.

Gotów był jednak się założyć, że jest zbyt dumna, by korzystać z fałszy­wych wymówek, i zbyt śmiała, by nie podjąć wyzwania. Gdyż musiała się zorientować, że to wyzwanie. Nie była przecież, jak z radością odkrył, głupiutkim, naiwnym dziewczątkiem.

A jednak musiał przyznać, że to z jego strony nader kosztowna gra.

Być przedmiotem zazdrości wszystkich pań domu w całej Brukseli.. O Boże!

* * *

Morgan, w bladozielonej wieczorowej sukni, która zdawała się pasować do tej okazji, siedziała w otwartej karecie obok Rosamond, tyłem do koni.

Księżna i książę Caddick zasiedli naprzeciwko nich. Trudno było o piękniejszy wieczór na podobną uroczystość, nawet gdyby go zamó­wić...

Morgan uniosła twarz ku niebu, prześwitującemu przez gałęzie drzew.

Od czasu, gdy książę Rosthorn złożył im ustne zaproszenie, zdążyła się zorientować, że piknik zapowiada się jako nader tłumne i wystawne zgromadzenie. Zaproszono wszystkie znane jej osoby. Nawet Alleyne za­mierzał przyjść, a także wielu znajomych oficerów - również kapitan Gordon, ma się rozumieć.

Co do niej, to niewiele brakowało, aby nie poszła. Rozważała nawet, czy nie poprosić Caddicków, by przekazali księciu Rosthornowi, że jest zmęczona ciągłym bywaniem i woli posiedzieć dziś w domu z jakąś do­brą książką. Ale lady Caddick z pewnością nie przekazałaby wiadomości w tej formie. Bez wątpienia powiedziałaby, że Morgan boli głowa czy coś równie banalnego.

Zresztą w ogóle stosowanie uników wydawało się Morgan upokarzające.

Uznała, że znacznie lepiej będzie, jeśli stanie z księciem Rosthornem twarzą w twarz i sprawi, by zrozumiał, że jeśli zorganizował ten piknik ze względu na nią, to się grubo pomylił. Pokaże temu łotrowi, że względy, jakie jej okazuje, po prostu ją nudzą.

Nigdy dotąd nie miała do czynienia z uwodzicielami. W Londynie wystarczyło, by Wulfric ledwie ledwie uniósł brew, a przeganiał każdego, komu choćby zaświtała myśl, by ją trochę pobałamucić. A ciocia Rochester stale czaiła się w pobliżu niczym wielki, wspaniale upierzony drapieżny ptak.

Morgan musiała przyznać, że perspektywa intelektualnej potyczki z doświadczonym uwodzicielem wydawała się dosyć ożywcza.

- Teraz jest ciepło - zauważyła lady Caddick - ale kto wie, czy później się nie ochłodzi. Może powinniśmy byli wziąć powóz, Caddick?

Lord Caddick odchrząknął, a Morgan i Rosamond wymieniły uśmie­chy. Obie wolały otwartą karetę.

Jak to jest na wieczornym pikniku? Przez ostatnie parę dni Rosamond nieustannie zadawała przyjaciółce to pytanie. Czy tak samo jak na pikni­ku popołudniowym? Czy będą siedzieć na rozłożonych pledach, jeść kurczęta i homary i popijać wino? Czy potem odbędą się przechadzki po lesie? Ale czy nie za ciemno na przechadzkę? A może ciemność okaże się doskonałą wymówką, aby zgubić się w lesie na parę minut z wybra­nym dżentelmenem?

Gdyby jej się to przydarzyło, pomyślała bez entuzjazmu Morgan, dżen­telmenem byłby niewątpliwie kapitan Gordon. A może książę Rosthorn? Cóż, to by przynajmniej było interesujące wyzwanie.

Las Soignes przypominał katedrę. Jego aromat był tak silny, że Morgan miała wrażenie, iż wdycha kadzidło. Po obu stronach drogi, którą powo­li posuwał się ich pojazd, śmigały w górę potężne, gładkie pnie buków, niczym majestatyczne kolumny z marmuru. Prawie nie było tu poszycia. Wysoko nad głowami splecione gałęzie drzew tworzyły pokryte skom­plikowaną płaskorzeźbą sklepienie. Las budził lęk, tak jak budziłaby go gotycka świątynia. Człowiek miał tu wrażenie, że znajduje się w samym środku czegoś potężnego i tajemniczego, czegoś nieziemskiego, co prze­nosi ducha na inny, wyższy poziom.

Morgan nagle zapragnęła, by to wszystko namalować, i całe to życie, jakie wiodła od paru miesięcy, wydało się jej trywialne, pozbawione war­tości. Zatęskniła za wiejskim krajobrazem Lindsay Hali i częstymi chwi­lami samotności, które tak ceniła.

- Zastanawiam się - powiedziała Rosamond, również spoglądając w górę - czy światło księżyca zdoła się przebić przez te gałęzie na tyle, żebyśmy widzieli, co jemy. Być może las to nie jest jednak najlepsze miej­sce na piknik...

Bez wątpienia jednak książę Rosthorn przewidział, ze może się poja­wić taki problem, i znalazł jego rozwiązanie - albo zrobił to ten, kogo książę wynajął do urządzenia pikniku. Morgan nie sądziła, by sam kiwnął choćby małym palcem. Kiedy zbliżyli się do miejsca przeznaczenia, spomiędzy drzew rozbłysły rozwieszone na gałęziach lampiony. Były ich całe setki - we wszystkich kolorach tęczy.

Nagle las stał się urokliwy w inny sposób: bardziej ludzki, bardziej intymny i romantyczny. Był teraz bardziej przyjazny, ale nic nie straci! ze swojego na­turalnego piękna, którym zachwyciła się przed chwilą Morgan.

- Cóż za magia - westchnęła Rosamond, patrząc lśniącymi oczyma na feerię świateł. - Całkiem jak w ogrodach Vauxhall...

Pomiędzy drzewami rozstawiono niewielkie stoliki, nakryte sztywno wy - krochmalonymi, białymi obrusami i zastawione delikatną porcelaną, kryszta­łami i srebrem. Pośrodku każdego stolika tkwiła nieduża kolorowa lampka.

Ale przepych nie ograniczał się tylko do tego, co można ocenić za po­mocą wzroku.

- Posłuchajcie! - Morgan uniosła rękę. Kiedy pojazd się zatrzymał i ucichł odgłos kół i końskich kopyt, dobiegły ich dźwięki muzyki. Pły­nęły z głębi lasu, gdzie między drzewami ustawione było niewielkie po­dium dla orkiestry. Za nim widniała nieco większa podłoga z desek.

- Będą tańce! - wykrzyknęła Rosamond, ściskając Morgan za ramię. Morgan pomyślała, że ktokolwiek wykonywał zamówienie księcia, zrobił to naprawdę fachowo. Z pewnością o tym pikniku będzie się po­tem mówić przez wiele dni, a nawet tygodni.

Drogą, którą przed chwilą przyjechali, zbliżały się kolejne powozy, błys­kając w mroku zapalonymi latarniami. Wielu gości było już jednak na miejscu. Pośród nich znajdowało się paru oficerów w szkarłatnych mun­durach.

- To najlepsza rozrywka ze wszystkich, jakie zorganizowano dotąd w całym sezonie - powiedziała z przekonaniem Rosamond.

Stangret przystawił schodki i otworzył drzwiczki pojazdu. W tym mo­mencie Morgan dostrzegła księcia Rosthorna, który porzucił właśnie grupkę gości i zmierzał w ich stronę. Ubrany w biel i blady odcień sre­bra, wyglądał wspaniale. Miał na sobie bryczesy do kolan i białe pończo­chy; dobrze mu było w tym stroju, gdyż miał długie, muskularne nogi o kształtnych łydkach. Uśmiechał się, jak zwykle, trochę leniwie i był doprawdy bardzo przystojny.

Pomógł zejść na ziemię lady Caddick, po czym przyszła kolej Morgan, by złożyć dłoń w jego wyciągniętej usłużnie dłoni.

- To prawie pasterska sielanka, lordzie Rosthorn - powiedziała. - Świetne! Muszę pana pochwalić.

Zaśmiały mu się oczy.

- W takim razie moje wysiłki nie poszły na marne - rzekł. Popatrzył jej głęboko w oczy i dopiero wtedy zwrócił się do Rosamond.

No tak... A więc się nie pomyliła. Jasne, że nie!

- Mamy zamiar bawić się dzisiaj lepiej niż na jakimkolwiek innym przyjęciu w tym sezonie, milordzie - powiedziała Rosamond. - Prawda, Morgan?

- Dołożę wszelkich starań, aby tak było rzeczywiście - odparł lord Rosthorn. Mówiąc to, patrzył jednak na Morgan, nie na Rosamond.

Odprawił skinieniem ręki jakiegoś służącego o wyglądzie zwierzchnika, który już spieszył, by zaprowadzić ich do stolika, i podawszy ramię lady Caddick, osobiście odeskortował całą czwórkę na przewidziane dla nich miejsce. Był to stolik położony w pobliżu orkiestry i drewnianej podłogi, przezna­czonej do tańca. Mieli stąd znakomity widok na całą polanę, na której odby­wał się piknik. Wyglądała ona jak wielka sala balowa, o wspierającym się na licznych kolumnach zielonym, liściastym stropie i lekko nierównej podłodze, doskonale przewietrzona, wypełniona świeżą wonią lasu i leśnej ziemi. Ko­lorowe lampiony nadawały całości nader romantyczną aurę.

Skłonił się, ale nie zabawił dłużej. Już śpieszył do ich stolika kelner, niosąc butelkę wina owiniętą w sztywno wykrochmaloną białą serwetę.

Kiedy przybyli wszyscy goście i zasiedli na wyznaczonych miejscach, podano zimną kolację, złożoną z wykwintnych dań. Jedli, słuchając zara­zem gry orkiestry i śpiewu tenora. Głos śpiewaka był tak piękny, że Mor­gan ze wzruszenia łzy napłynęły do oczu. Po kolacji dosiadło się do ich stolika kilku młodych oficerów, lord Caddick zaś, przeprosiwszy towa­rzystwo, oddalił się i przyłączył do znajomych mężczyzn, siedzących nie­daleko pod wielkim bukiem.

Kapitan Gordon i major Franks zaproponowali Morgan i Rosamond, by przejść się nieco i porozmawiać ze wspólnymi znajomymi przy in­nych stolikach. Lady Caddick, w odpowiedzi na pełne niepokoju spoj­rzenie córki, łaskawie skinęła głową.

Muzykanci mieli przerwę na odpoczynek. Kiedy wrócą, zaczną się tańce, wyraził przekonanie lord Gordon. Jego zdaniem podłoga z desek była tylko żałosną namiastką lakierowanego parkietu sali balowej, orkiestra zaś nie grała równie subtelnie, jak to już zdarzyło mu się słyszeć w Brukseli, nie­mniej miał nadzieję, że lady Morgan będzie się pomimo to dobrze bawić.

- Jeszcze jak - zapewniła go. - Te drzewa i te kolorowe lampiony mają w sobie tyle czaru, że z nawiązką rekompensują niedostatki zwykłej drew­nianej podłogi, którą trzeba było położyć na nierównym leśnym gruncie, i orkiestry, która musi się zadowolić nie w pełni doskonałą akustyką.

- Och, naturalnie, bez wątpienia - potwierdził skwapliwie. - W pełni się z panią zgadzam, lady Morgan. Obawiałem się po prostu, że może to nie odpowiadać pani gustom. To istotnie wspaniałe przyjęcie.

I oto znowu broniła księcia Rosthorna, a raczej zorganizowanej przez niego uroczystości... A jednak, mimo że piknik pod gołym niebem, w świetle księżyca, był nowością, to zaczynał coraz bardziej przypominać wszystkie inne wieczory, w jakich zdarzyło jej się uczestniczyć od czasu prezentacji. No, ale przynajmniej znajdowali się wreszcie na świeżym powietrzu, w prawdziwe pięknym otoczeniu. Miała wrażenie, że choć na zewnątrz uśmiecha się i rozmawia, jak nakazywały dobre maniery, to równocześnie jej prawdziwe, wewnętrzne ja oderwało się od swej cieles­nej powłoki i obserwuje wszystko z dystansu, ze spokojnego, milczącego serca lasu.

Ach, gdyby tak mogła usiąść teraz i malować, zamiast oddawać się bła­hym pogwarkom...

Kiedy wrócili, przy stoliku stał książę Rosthorn, bawiąc rozmową lady Caddick.

- Ach, jest pani - zwrócił się z uśmiechem do Morgan. - Mam na­dzieję, że smakowała pani kolacja?

- O tak, dziękuję - odparła. Zauważyła, że blade odcienie jego stroju silnie kontrastują z jaskrawymi barwami mundurów, jakie miało na sobie wielu gości. Pomimo to miała wrażenie, że książę Rosthorn jest znacznie bardziej męski niż najefektowniejszy z oficerów.

- Być może zechciałaby się pani przejść w moim towarzystwie, lady Morgan? - zapytał.

Zapraszał tylko ją. Rosamond nie.

- Może pani iść, lady Morgan - zezwoliła łaskawie księżna Caddick. - Byleby pozostawała pani w zasięgu wzroku.

Lord Gordon odchrząknął, tak jakby miał zamiar zaprotestować. Jeśli jednak chciał ją powstrzymać, to rzecz jasna osiągnął skutek odwrotny. Poza tym Morgan paliła ciekawość, jak też książę będzie sobie poczynał. Miała niemal pewność, że urządził to wszystko ze względu na nią. Czyż­by naprawdę myślał, że zrobi na niej wrażenie taka ostentacyjna demon­stracja oddania - tu, gdzie jest tyle wytrzeszczonych oczu i gotowych zafalować wzburzeniem piersi?

- Dziękuję - powiedziała, obdarzając go jednym ze swych najbardziej wyniosłych spojrzeń, i wsunęła dłoń w usłużnie zgięte ramię. - Chętnie się przejdę.

Ramię miał twarde, dobrze umięśnione. Zauważyła, że jest prawie o głowę wyższy od niej, choć i ona nie była niska. Był także wyższy niż lord Gordon. Spoglądał na nią z tym swoim na poły drwiącym uśmie­chem - tak jakby wiedział, że ona przejrzała jego grę, a mimo to miał pewność, że tak czy owak zwycięży.

- To chyba spore wyzwanie - rzekła - zaplanować taki piknik w świet­le księżyca.

- Ośmielam się przypuszczać, że istotnie tak jest - odparł. - Dla monsieur Pepina z noszącej jego nazwisko agencji. Jeśli jednak chce się pani upewnić, musi go pani o to spytać. Owszem, próbował raz czy dwa za­sięgnąć mojej opinii w przypadku jakichś szczególnie ryzykownych de­cyzji, ale przypomniałem mu, że płacę dosyć przyzwoite honorarium za to, by wziął cały ten kram na własne barki. Czy słusznie postąpiłem? Czy należało mu zaufać? Jedno z pytań, niezwykle doniosłe jego zdaniem, jak przypuszczam, dotyczyło tego, czy ustawić tu stoliki, czy rozłożyć na ziemi koce.

Oczy śmiały mu się do niej.

- Stoliki i krzesła są wygodniejsze niż koce - powiedziała. - I wyglą­dały bardzo malowniczo, kiedy przyjechaliśmy, nienagannie nakryte, choć pośród drzew.

- Byłbym zdruzgotany, gdyby wolała pani koce - rzekł książę, kładąc wolną dłoń na sercu.

Mimo woli uśmiechnęła się do niego.

- A w drugim pytaniu - podjął - chodziło o to, czy pozwolić, by księ­życ i gwiazdy przeświecały przez gałęzie i by lampki stały tylko na stołach, czy też należy zawiesić lampiony również na drzewach, ingerując tym samym w czyste piękno natury. Zakładając, oczywiście, że nie będzie pochmurno, bo wówczas pytanie stałoby się bezprzedmiotowe. Obawiam się jednak, że nie mam dość wyrafinowanego umysłu, by radzić sobie z tak skomplikowanymi problemami. Powiedziałem mu bardzo jasno, że odtąd wolno mu pytać mnie o radę wyłącznie w przypadku, gdy zdarzy się jakaś kompletna katastrofa - na przykład księżyc przeniesie się do innej galaktyki albo pojawi się brygada leśników z zamiarem wycięcia w pień wszystkich drzew. Jak pani myśli, czy monsieur Pepin dokonał właściwego wyboru?

- Takie lampki, jak te, rozstawione na stołach właśnie tak, nie zakłóca­ją piękna natury, lecz je podkreślają - orzekła.

- Byłbym niepocieszony - powiedział - gdyby wyraziła pani odmien­ne zdanie.

Morgan śmiała się w głos.

Czy można traktować poważnie takie ostentacyjne, teatralne flirtowa­nie? Najwyraźniej nikt tego po niej nie oczekiwał. Najwyraźniej też książę Rosthorn był trochę mądrzejszy, niż myślała. Zdał sobie sprawę, że ona domyśli się, o co mu chodzi, a zatem nawet nie starał się ukryć swych motywów. Z rozmysłem bawił ją i rozśmieszał.

W porządku, bawiła się. W końcu było to lepsze niż nuda. Niech on sobie jednak nie wyobraża, że w ten sposób uśpi jej czujność i skłoni do podpo­rządkowania się planom, jakie snuł wobec niej - obojętne, jakie były.

Przespacerowali się po polanie, cały czas w zasięgu wzroku lady Caddick - czy kogokolwiek, kto miałby ochotę ich śledzić, na przykład Alleyne. W tej chwili większość gości podniosła się już z miejsc i krążyła pośród stolików, podobnie jak oni. Śmiech i ożywione rozmowy głosiły wszem wobec, że piknik księcia Rosthorna to niezwykle udane przed­sięwzięcie.

Morgan spodziewała się, że po dłuższej chwili on odprowadzi ją z po­wrotem do stolika lady Caddick i pozostawi w spokoju, dopóki nie roz­poczną się tańce. Ale książę nie miał zamiaru rezygnować zbyt szybko z jej towarzystwa. Pod rękę z nią zaczął krążyć pośród gości, wymieniając ukłony i pozdrowienia. W paru przypadkach zatrzymał się na dłuższą po­gawędkę.

Morgan znała tu niemal wszystkich, czuła się więc swobodnie. W pewnym momencie jednak zdała sobie sprawę, że książę przyciska łokciem jej rękę na tyle mocno, że nie mogłaby jej wycofać, gdyby chciała, nie zwracając zara­zem na siebie uwagi. Najwyraźniej zamierzał zatrzymać ją u swego boku, tak jakby i ona była tu gospodynią albo co najmniej gościem honorowym. Moż­na było niemal odnieść wrażenie, że stanowią parę. To nie całkiem w porząd­ku z jego strony - wyróżnić ją tak jawnie i na tak długo! Kto wie, czy od jutra nie będą wymieniać ich nazwisk w rozmowie jednym tchem: lady Morgan Bedwyn, niemal zaręczona z kapitanem Gordonem, i ten tajemni­czy łotrzyk, książę Rosthorn. Jakże łatwo stać się obiektem spekulacji i nie­smacznych plotek... A on bez wątpienia musiał o tym wiedzieć.

Mimo to przyjemnie było pograć w tę wymyśloną przez niego grę, przynajmniej przez chwilę. Kiedy wróci do stolika, czeka ją wyłącznie towarzystwo lady Caddick, Rosamond i oficerów.

Spodziewała się czegoś bardziej... powiedzmy, niebezpiecznego. No, ale wieczór się jeszcze nie skończył...

W chwili gdy to pomyślała, książę nachylił się ku niej i powiedział tak cicho, ze tylko ona mogła słyszeć:

- Sporo tu hałasu i ciasnoty, nieprawdaż? - To mówiąc, dotknął palca­mi jej dłoni, spoczywającej na jego ramieniu. - Być może powinienem był się zmobilizować i pouczyć agencję, aby nie zapraszano tu wszystkich tych ludzi oraz ich psów. Czyż nie byłoby przyjemnie móc znaleźć tro­chę więcej przestrzeni i powietrza i doświadczyć choćby złudzenia nie­jakiej ustronności?

- Myślę, lordzie Rosthorn - powiedziała, spoglądając na niego z uko­sa - iż prawdę mówi porzekadło, że w ciżbie jesteśmy bezpieczni.

Cofnął się, jak gdyby doznał szoku.

- Pani sądziła, ze mam na myśli coś niestosownego? To cios dla mnie jako dżentelmena. Zamierzałem tylko pokazać pani coś, co monsieur Pepin zademonstrował mi na krótko przed przybyciem gości. To dosyć sprytne. Proszę mi pozwolić! Nawet na chwilę nie znikniemy z pola wi­dzenia pani opiekunki o sokolim wzroku.

Morgan zerknęła ku lady Caddick. Dama stała pośrodku tłumu ofice­rów, przekomarzających się prawdopodobnie z jej córką. Całkiem moż­liwe, że doszczętnie zapomniała o istnieniu Morgan.

- Doskonale - powiedziała. - Zgoda.

Dotąd wydawało się jej, że lampiony otaczające polanę tworzą krąg. Te­raz, gdy lord Rosthorn zwrócił jej uwagę, zobaczyła, że od kręgu odchodzi na boki parę krętych świetlnych alejek. Można było dzięki temu spacero­wać pośród drzew, nie pogrążając się zarazem w całkowitej ciemności i nie ryzykując, że się zabłądzi. Każda wyznaczona przez rząd lampionów alejka w pewnym momencie zawracała i prowadziła z powrotem na polanę.

- Czy to nie kapitalne? - spytał z drwiącym błyskiem w oczach. - Niemal żałuję, że nie odegrałem czynnej roli podczas planowania tej uroczystości. Mógłbym wtedy przypisywać sobie zasługę wynalezienia czegoś takiego: prawie ustronne alejki dla tych, którzy pragną pozorów intymności we dwoje.

Wkrótce wprowadził ją do jednej z tych alejek. Morgan przystanęła.

- Istotnie, kapitalne - przyznała. - Ale nie mam ochoty iść dalej. Rów­nież stąd potrafię ocenić, jak znakomicie to zostało pomyślane. - I zaś­miała się lekko.

- Obawia się pani, że ją porwę, cherie? - zdumiał się. - Na oczach całej hordy moich gości? Z każdej alejki, w każdym jej punkcie znakomicie widać miejsce zabawy. Nie są to zresztą prawdziwe alejki, rzecz jasna, tylko kręte ścieżki pośród drzew. O, widzi pani? Już teraz, zanim rozpo­częły się tańce, odkryło te ścieżki kilka innych par. Proszę mi pozwolić, bym je pani pokazał.

Jego francuski akcent stał się wyraźniejszy. I znowu mówił do niej cherie. .. Morgan zdała sobie sprawę, że rozpoczął kolejny, bardziej niebez­pieczny etap gry. Dlaczego wybrał właśnie ją? - przemknęło jej przez gło­wę. Może dlatego, że jest tak bogata? Notoryczni uwodziciele nie roztaczają swoich wdzięków wobec młodziutkich dziewcząt bez powodu.

- Ale przecież już mi je pan pokazał - powiedziała, rozmyślnie wlepia­jąc w niego ogromne, niewinne oczy.

- Ach - westchnął - pani się mnie obawia. Myśli pani, że jestem groź­nym, zębatym wilkiem z ostrymi kłami. W takim razie gorąco przepra­szam, lady Bedwyn. Nie zamierzam na siłę narzucać mego towarzystwa młodej damie, która się mnie boi.

No cóż, zadziałało. Choć doskonale zdawała sobie sprawę, ze on nią ma­nipuluje niczym marionetką, zareagowała tak, jak oczekiwał. Zjeżyła się.

- Boi? - prychnęła lekceważąco. Rozłożyła wachlarz, dotąd zwisający jej z przegubu, i zaczęła się energicznie wachlować. - Ja miałabym się pana bać, lordzie Rosthorn? Być może nie zdaje pan sobie sprawy, co to znaczy nazy­wać się Bedwyn. My nie boimy się nikogo, zapewniam pana. Idziemy.

Książę uśmiechnął się szeroko i Morgan dostrzegła uznanie w jego oczach. Zagłębili się w jedną z wyznaczonych przez rząd lampionów alejek - i natychmiast ogarnęło ich złudzenie odosobnienia i ciszy.

- Wreszcie zaczynam się dobrze bawić, tak jak to sobie wyobrażałem, planując ten wieczór - powiedział książę.

- Ze mną? - Spojrzała na niego wyniośle, a nawet pogardliwie i znów poruszyła wachlarzem. - Zamierzał pan bawić się ze mną?

- Z panią, cherie - powiedział cicho.

- Wszystko to jest ze względu na mnie? - spytała. - Cały ten wieczór?

- Sądziłem, że może się pani spodobać.

Zatrzymała się. Zatrzasnęła wachlarz i puściła go, pozwalając, by zwisał jej z przegubu, tak jak poprzednio.

- Dlaczego, na Boga? - spytała.

- Dlaczego sądziłem, że może się to pani spodobać? - powtórzył. - Bo jest pani młoda, cherie, a młode damy uwielbiają pikniki, księżyc i muzy­kę. Czyż nie tak?

- Pytałam - wycedziła chłodno - dlaczego właśnie ja, lordzie Ros­thorn? Dlaczego zachowuje się pan ze względu na mnie tak rozrzutnie i ekstrawagancko, skoro jestem dla pana całkiem obca? To ogromna zaro­zumiałość z pana strony.

- Ach, mais non*1 - zaprzeczył. - Nie jest pani dla mnie całkiem obca. Przecież zostaliśmy sobie oficjalnie przedstawieni. Tańczyliśmy razem walca.

- Oficjalna prezentacja i jeden taniec to ma być wystarczająca podstawa do zorganizowania czegoś tak wymyślnego? - Władczym gestem zato­czyła ramieniem półkole. - Myślę, lordzie Rosthorn, że wybrał mnie pan dla przelotnej miłostki. Jestem przekonana, że pańskie intencje nie są szlachetne.

- Szlachetne - zaśmiał się lekko. - Nie zamierzam paść na kolana i prosić, by została pani księżną Rosthorn, jeśli to właśnie ma pani na myśli, cherie. - W chwiejnym świetle lampionu dostrzegła rozbawienie w jego oczach. - Na balu u Cameronów odniosłem jednak wrażenie, że rozpoznaję w pani pokrewną duszę, taką, która buntuje się przeciwko sztywnym zasadom obowiązującym w towarzystwie i która tęskni za wolnością i przygodą. Czy nie mam racji?

- A tęsknota za wolnością i przygodą nieuchronnie musi mnie prowa­dzić do zaspokojenia pańskich zachcianek, czy tak, lordzie Rosthorn? - spytała wzgardliwie. - Zbyt wiele pan sobie wyobrażał.

- Czyżby? - Przechylił głowę i przyglądał się jej bacznie.

- I cóż pan teraz zamierza? - ciągnęła. - Podjął pan kolosalny wysiłek, aby mnie tu ściągnąć. I co pan teraz ze mną zrobi? Skradnie mi pocału­nek? Spróbuje mnie uwieść? - Uniosła brwi i zdała sobie sprawę, o prze­wrotności, że ta gra szalenie ją bawi. Oboje byli siebie warci.

- Uwieść? - Przyłożył rękę do serca i spojrzał na nią w śmiertelnym szoku. - Czy sprowadziłbym tutaj te tłumy cywilów i cały regiment woj­ska, gdyby było moim zamiarem panią wykorzystać? Piknik mógłby za­kończyć się wtedy dość spektakularnie - powieszono by mnie na jednym z tych drzew albo kazano przebiec między szpalerem nastawionych szabli.

- Nie może pan jednak zaprzeczyć, że zamierzał mi pan skraść poca­łunek?

Nachylił się odrobinę bliżej.

- Spierałbym się o użycie przez panią czasu przeszłego - powiedział półgłosem.

Fakt, że była najmłodszą z Bedwynów - znacznie młodszą od pozosta­łych i na dodatek kobietą - zawsze stawiał ją w nadzwyczaj niekorzyst­nej pozycji podczas wszelkich kłótni z rodzeństwem. Jednego jednak nauczyła się doskonale: że zwykle najlepszą obroną jest atak. I zaskocze­nie.

- W takim razie sugerowałabym, lordzie Rosthorn - powiedziała cierpko - abyśmy zeszli z tej alejki, gdyż zgodnie z tym, co pan mówił, jest doskonale widoczna dla zgromadzonych na pikniku gości, i to z każ­dego miejsca. Lepiej wejdźmy w las. A może życzy pan sobie, by widzia­no, jak mnie pan całuje... czy też usiłuje pan to zrobić?

Wydął usta. Oczy zajaśniały mu wesołością. Skłonił się dwornie i podał jej ramię.

- Co do mnie, to oczywiście pragnę zobaczyć kontrast między ciem­nym a oświetlonym lasem - powiedziała, gdy ruszyli w ciemność. - Mię­dzy naturą w swoim stanie pierwotnym a zmienioną poprzez ingerencję człowieka.

- Ach, więc chodzi po prostu o przechadzkę na łonie natury, tak? - za­uważył.

- Mogę - wyrzekła z lekką pogardą - pozwolić panu, by mnie pan pocałował, zanim wrócimy, a mogę nie pozwolić, lordzie Rosthorn. Nie będzie to więc pocałunek skradziony, tylko taki, którym pana obdarzy­łam... albo go panu odmówiłam.

Książę odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.

- Nie boi się pani, że mogę wówczas skraść pani drugi i trzeci, cherie?

- Nie. - Blask światła i odgłosy rozmów zostały na tyle daleko za nimi, że mogła skupić uwagę na lesie. Zatrzymała się i spojrzała na Rosthorna. - Nie pozwoliłabym panu na to. Prawdopodobnie nie pozwolę nawet na jeden.

- Być może nikt pani nie wspominał o mojej reputacji. - On także przystaną!, puścił jej ramię i wsparłszy się nonszalancko o pień drzewa, założył ręce na piersi. - Być może jestem niebezpieczny, cherie. Być może powinna się mnie pani jednak obawiać.

- Jakie to niemądre z pana strony - odparła. - Jeśli rzeczywiście za­mierza mi pan wyrządzić jakąś krzywdę, powinien pan milczeć jak grób na temat swojej przeszłości i mieć nadzieję, że nie dowiedziałam się o niej z innego źródła. - Choć musiała przyznać, że gdy stali tak tu i teraz, w ciemnościach, gdy w pobliżu nie było dosłownie nikogo, istotnie wy­dał jej się niebezpieczny.

Zachichotał.

- Jaki będzie temat dzisiejszego studium natury? - spytał leniwym, drwiącym tonem.

Właściwie czuła się tu cudownie - na uboczu, z dala od tłumu i gwaru. Niebo wciąż było usiane gwiazdami, mrugającymi sponad wysoko skle­pionych koron drzew. Mogłaby go ukarać, udając, ze w ogóle nie istnieje żadne niebezpieczeństwo, że zaprosiła go tu wyłącznie dla towarzystwa.

- Czy zastanawiał się pan kiedykolwiek - zaczęła - jakimi szczęścia­rzami jesteśmy, że zostaliśmy obdarowani tyloma kontrastami? - Obróciła się wkoło i przymknąwszy oczy, odetchnęła głęboko, by pokazać, ze ma na myśli również zapachy.

- Męskość i kobiecość? - podchwycił. - Oddalenie i bliskość? Góra i dół?

Zwróciła głowę i spojrzała na niego z zainteresowaniem, choć natural­nie nie mogła go w tej chwili dojrzeć. Gdyby zadała to pytanie Rosamond, kapitanowi Gordonowi czy tuzinowi innych znajomych, wy­trzeszczyliby tylko na nią oczy.

- Światło i cień, dźwięk i cisza, towarzystwo i samotność - dodała.

- Sacrum i profanum, wielkość i małość, wojna i pokój - ciągnął. - Piękno i brzydota.

- O, nie - zaprotestowała. - Tu nie ma kontrastu. To, co naszym zda­niem jest brzydkie, bez wątpienia wydaje się piękne komuś lub czemuś innemu. Najbardziej nawet oślizgły ślimak jest prawdopodobnie piękny dla innego ślimaka. Burza, niosąca chłód i ulewę, która stanowi katastrofę dla kogoś, kto wyszedł na przechadzkę, wydaje się piękna rolnikowi, któ­ry z niepokojem patrzył na swoje zasiewy, marniejące z powodu suszy.

- A to, co widzimy jako duże lub małe, całkiem inaczej wygląda z per­spektywy mrówki lub słonia - dodał. - Przeciwieństwa to tylko dwie strony tego samego medalu. Nie mogą istnieć bez siebie nawzajem.

- Właśnie. - Postąpiła ku niemu o krok. - A zatem przeciwieństwa są ze sobą nieodłącznie powiązane. To tylko sposób, w jaki organizujemy informacje, tak aby można je było zrozumieć i ocenić. Przeszłość i przy­szłość, na przykład. Tak naprawdę nie istnieją, prawda? Istnieje tylko te­raźniejszość. Ale gdyby nie było tych przeciwstawnych pojęć, nie potrafilibyśmy organizować naszego życia czy naszych myśli. Przytłoczy­łaby nas rzeczywistość, w której wszystko dzieje się równocześnie i w której tysiąc decyzji trzeba podjąć w tym samym momencie.

- Umieralibyśmy w momencie narodzin - uzupełnił i nagle się roze­śmiał. - Czy po to poszliśmy do lasu?

- Flirt to był pański zamiar - przypomniała mu. - Ja chciałam uciec na chwilę od nudy i ścisku towarzyskiego spotkania.

- Jestem martwy - powiedział, kładąc znowu rękę na sercu. - Wszyst­ko to zostało zorganizowane dla pani przyjemności, cherie. Czy jest tu nudno?

- Ależ skąd. - Znowu postąpiła odrobinę bliżej. - To coś magicznego, uczta dla zmysłów. Ale dopiero teraz, kiedy mogę uświadomić sobie rów­nież ciemność, ciszę i spokój lasu, potrafię w pełni docenić blask, gwar zabawy i ludzki śmiech. Urządzenie tu pikniku to był bardzo inspirujący pomysł, lordzie Rosthorn, i dziękuję panu za to. - I uśmiechnęła się do niego promiennie, z całym rozmysłem.

Jej oczy przyzwyczaiły się już do ciemności. Zobaczyła, że i on uśmie­cha się do niej leniwie.

- Jest pani czarodziejką - rzekł. - Pokonała mnie pani moją własną bro­nią, nieprawdaż? Ograła mnie pani w grze, którą sam zaaranżowałem. Za­mierzałem panią uwodzić, a pani zrobiła mi wykład z filozofii. Więcej, sprowokowała mnie pani, bym aktywnie uczestniczył w tym filozoficznym dyskursie. Ale nie tak łatwo mnie odwieść od moich niskich instynktów. Ja naprawdę muszę skraść pani pocałunek. A ponieważ z takim przekona­niem oświadczyła pani, że nie pozwoli mi skraść drugiego ani trzeciego, to zamierzam ukraść najwięcej, jak się da, za pierwszym razem.

Poczuła lekki dreszczyk strachu. Chociaż strach to nie było właściwe słowo, gdyż nie wierzyła, by mógł naprawdę ją schwycić i wykorzystać wbrew jej woli. Wciąż też byli na tyle blisko gości, że jej krzyk na pewno sprawiłby, iż ludzie natychmiast zbiegliby się na pomoc.

To, co czuła, to było przyspieszone bicie serca, słabość w kolanach i świadomość, że znajduje się o wiele za blisko niego, by mogła czuć się swobodnie. Nie, to z pewnością nie był strach.

To było pożądanie.

Chciała, żeby ją pocałował.

Niewiele brakowało, a cofnęłaby się, odwróciła i rzuciła do ucieczki. To było bądź co bądź igranie z ogniem i omal się nie oparzyła. Więcej, była o włos od tego, by mu pokazać, jak łatwo ją zbałamucić, jak łatwo może paść ofiarą doświadczonego uwodziciela.

Uratowała ją irytacja - a także właściwa wszystkim Bedwynom duma. Śmieszne! Dość opieszały był z niego uwodziciel, biorąc pod uwagę wszystko, co dotąd zaszło.

Postąpiła ku niemu kolejny krok i przechyliła głowę do tyłu.

- Och, niczego mi pan nie ukradnie - powiedziała chłodnym, nad podziw opanowanym głosem. - Przyszłam tu z całkiem świadomym zamiarem, by dać się pocałować. Nie był pan wcale taki sprytny, lordzie Rosthorn. To dla mnie po prostu rozrywka. Proszę, niech mnie pan po­całuje.

Przez parę chwil trwał nieporuszony. Wsparty swobodnie o pień drze­wa, z założonymi na piersiach rękami, przyglądał się jej z wyraźnym roz­bawieniem. Morgan, uniósłszy brwi, także utkwiła w nim spojrzenie. I wówczas rozplótł ramiona, odepchnął się od pnia i ujął w dłonie jej twarz.

Spodziewała się czegoś gwałtownego, gorączkowego, czegoś agresyw­nego i mistrzowskiego zarazem. Czegoś, szczerze mówiąc, co przypomi­nałoby trzęsienie ziemi. Jednak jego usta, gdy dotknął nimi jej warg, były ciepłe, miękkie, leciutko rozchylone i lekkie jak piórko. Ale jeśli w pierw­szej chwili poczuła się rozczarowana, to wkrótce zmieniła zdanie. Muskał ustami delikatnie jej wargi, lizał je lekko językiem, skubał łagodnie zęba­mi... A potem obwiódł językiem wnętrze - warg Morgan, pieszcząc ich wilgotną, wrażliwą powłokę. Na policzku czuła jego ciepły oddech.

Odkryła, że efekt tego pocałunku nie ograniczał się do sfery warg. Całe wnętrze ust zostało podrażnione, a potem szyja, piersi, brzuch, wewnętrzna strona ud... Zanim podniósł głowę, zrozumiała jak niebezpieczny może być jeden jedyny pocałunek. Całym ciałem czuła jego żar, od czubka głowy aż do koniuszków palców. Czuła jego męskość - i było to wstrząsające.

Opuścił ręce.

- To bardzo miłe, cherie - powiedział. - Doprawdy, bardzo miłe. Jedy­ne, o czym można by jeszcze marzyć, to żeby belgijskie lasy były wypo­sażone w materace i żeby przyzwoitki - nawet tak niedbałe jak pani opiekunka - kompletnie straciły poczucie czasu. Musimy jednak, nieste­ty, wracać do gości i do bezpieczeństwa, jakie gwarantuje tłum.

I skłoniwszy się dwornie, podał jej ramię.

A więc jednak wygrał, zdaje się, tę rundę... Morgan rzuciła mu twarde, nieprzyjazne spojrzenie i wsunęła dłoń pod usłużnie nastawione ramię. Ależ tak, on nie całował jej jak należy! Nie tak, jak zapewne całują uwo­dziciele, ani tak, jak z pewnością zamierzał ją całować.

On się z nią pobawił.

To był przebiegły nieprzyjaciel. A może zmęczyła go ta gra i z chęcią zapomni wkrótce ojej istnieniu, by zająć się inną zdobyczą?

Nagle przyszło jej na myśl, że Wulfric i ciocia Rochester z miejsca do­staliby apopleksji, gdyby zobaczyli ją w tej chwili. I nie bez przyczyny! Próbowała wyprowadzić w pole doświadczonego uwodziciela, który z jakichś nieznanych przyczyn upatrzył ją sobie na ofiarę. I nawet nie potrafiła powiedzieć, kto z nich zwyciężył.

Być może znaleźli się w martwym punkcie.

4

Gervase zwrócił uwagę, iż sporo osób dostrzegło ich powrót na polanę oraz kierunek, z jakiego przyszli. Z pewnością zauważono też, że wcześ­niej krążył pośród gości, mając u boku tę samą damę. Zapamiętają, ile czasu bawił z nią w alejce, gdzie nawet żona i mąż nie powinni pozosta­wać zbyt długo sam na sam.

Do jutra - a może nawet jeszcze dziś wieczór - podzielą się tymi ob­serwacjami z innymi, którzy okazali się mniej spostrzegawczy. Przez krótką chwilę on i lady Morgan będą na ustach wszystkich, co do tego nie miał wątpliwości.

Dokładnie tak, jak zamierzał.

Kłopot polegał na tym, iż właściwie polubił tę dziewczynę. Z pewnoś­cią nie była pustą, chichoczącą lalką. I miała charakter. W grze, którą wy­myślił, okazała się tęgą przeciwniczką i dotąd nie był pewien, kto zwy­ciężył: ona czy on.

Miał zamiar, rzecz jasna, pocałować ją znacznie bardziej lubieżnie, niż zrobił to w rzeczywistości. Uznał jednak, że lepiej wytrącić ją z równowagi.

Ale oto szła obok niego, chłodna, a nawet trochę znudzona, wyniosła jak królowa. Mógłby jej za to nie cierpieć, gdyby nie był prawie pewien, że to pozory. Tak naprawdę była nieco wzburzona.

- Niestety - powiedział - jest pewien obowiązek, od którego nie mogę się uchylić, choćbym nie wiem jak starał się uciec przed monsieur Pepinem. Muszę ogłosić rozpoczęcie tańców i poprowadzić pierwszą turę z damą, którą wybiorę, czy z pierwszą, która zgodzi się ze mną tań­czyć. Chwileczkę... zaraz będę wiedział, Pepin pokazał mi przecież pro­gram i poradził, bym nauczył się go na pamięć... ależ tak, pierwsza tura to będą walce. Musi pani zatańczyć ze mną, cherie. Doprawdy musi pani. Walcuje pani bardzo dobrze i będę mógł mieć pewność, że nie zblamuję się przed gośćmi, depcząc pani po palcach. Zatańczy pani ze mną?

Popatrzył na nią z drwiącym uśmiechem i z satysfakcją ujrzał, ze mimo woli się uśmiecha.

- Och, czemu nie - powiedziała z odcieniem pogardy.

Ciekawe, że się zgodziła... Doprawdy, bardzo ciekawe - choć oczywi­ście starała się, jak mogła, by nie okazać, że tak naprawdę aż się trzęsie, by zatańczyć z nim walca. O tak, wartościowy z niej przeciwnik. Przykro mu trochę było, że to nienawiść popchnęła go ku niej i że nienawiść kazała mu kontynuować tę pogoń. No, ale myśl, że wiadomość o tym wieczorze i o tym, jak wiele czasu spędzili ze sobą sam na sam, dotrze wkrótce do uszu Bewcastle'a, była zdecydowanie przyjemna.

Stanęli na przeznaczonej do tańca podłodze i wtedy on zwrócił się ku gościom. Zapadła pełna wyczekiwania cisza. Gervase oznajmił, że tańce się rozpoczynają, że pierwszy będzie walc, i zaprosił, by goście ruszyli w ślad za nim i jego partnerką. I nie czekając, aż inne pary ustawią się w szeregu, skinął głową w kierunku dyrygenta.

Muzyka rozbrzmiała niemal natychmiast. Gervase złożył dłoń na talii lady Morgan, drugą ujął jej rękę i ruszyli.

W ten sposób przez jakąś minutę czy dwie, zanim dołączyli do nich inni, tańczyli zupełnie sami, wystawieni na publiczny widok w tym naj­bardziej intymnym z tańców. Uśmiechnął się, patrząc jej w oczy, a ona, choć równie dobrze mogłaby czuć się zakłopotana lub wystraszona, śmia­ło oddala mu spojrzenie. Nieskazitelne brwi uniosły się lekko nad nieska­zitelnie pięknymi oczami.

Mimo woli dał się porwać radosnemu rytmowi walca. Uśmiechnięty, wpatrzony w jej oczy, wirował z nią to tu, to tam, wymijając inne pary. Znakomicie tańczy się walca pod gołym niebem, pomyślał. Zdawali się być częścią tego lasu, tej nocy, zdawali się uczestniczyć w wielkim tańcu życia. Morgan uniosła głowę ku gwiazdom, przeglądającym przez poru­szane wiatrem gałęzie gdzieś wysoko w górze, i zaśmiała się.

- Ach, cherie - powiedział cicho - poruszamy się tak harmonijnie, pani i ja... gdy tańczymy.

- Jest pan mistrzem zawieszania głosu, nieprawdaż? - zauważyła wy­niośle i jej uśmiech znikł.

Gervase zaśmiał się cicho.

Pogoń będzie chyba trwała dłużej, niż przypuszczał... Ale nie żałował. Zamierzał rozkoszować się każdym jej etapem.

Kiedy skończył się walc, nie dane mu było odprowadzić Morgan do stolika, który zajmowali jej opiekunowie. Zanim jeszcze na dobre przy­stanęła, jakiś dżentelmen ujął jej rękę i zdecydowanym ruchem włożył ją sobie pod ramię.

- Dzięki, Rosthorn - powiedział uprzejmie, lecz sztywno. - Sam od­prowadzę lady Morgan do księżnej Caddick.

Lord Alleyne Bedwyn wyglądał w każdym calu jak jej starszy brat, zwłaszcza teraz, gdy najwyraźniej był poirytowany. Gervase nie znał go dotąd osobiście, ale parokrotnie widywał go w Brukseli i powitał dzisiaj, gdy Bedwyn przybył na piknik.

Skłonił się swej partnerce i zanim zniknęła, zdążył posłać jej uśmiech.

No tak, to było dosyć obiecujące... Zmrużywszy oczy, odprowadzał wzrokiem lady Morgan i jej brata. Skoro Bedwyn zauważył i poczuł się urażony tym, co widział, musieli to zauważyć także inni.

Cóż za pomyślna okoliczność, że ona ma tak marną przyzwoitkę.

* * *

- Cóż, Morg - powiedział Alleyne, wprowadziwszy Morgan na jedną z alejek, gdzie mogli uniknąć ciągłego potrącania przez tłum - wygląda na to, że świetnie się dziś bawisz.

- Myślę - odparła - że każdy z tu obecnych jest zielony z zazdrości, iż pierwszy nie wpadł na pomysł urządzenia pikniku pod księżycem w lesie Soignes.

- Zapewne - zgodził się. - Ale dobrze wiesz, że nie to mam na myśli. Chyba nie zamierzasz zakochać się w Rosthornie, co? Myślałem, że masz więcej rozsądku.

- Zakochać się w... Czyś ty zwariował? - Morgan spojrzała na brata ze zdumieniem. - Ja nie zakochuję się w każdym dżentelmenie, który raczy poświęcić mi odrobinę uwagi.

- Cieszę się, że to słyszę - powiedział sucho. - Nie wiem jednak, gdzie podziała swój rozsądek lady Caddick, skoro pozwoliła ci spacerować z Rosthornem po kolacji, tak jakbyście byli starym małżeństwem, a po­tem zniknąć w jednej z tych alejek na tak długo, że o mało za wami nie poszedłem. A potem na dodatek walcować z nim jak na scenie... Bę­dziesz miała duże szczęście, jeśli cię jutro nie oplotkują. A jeszcze więk­sze, jeśli te plotki nie dotrą do uszu Wulfa. Uważałem ją za bardziej od­powiedzialną przyzwoitkę. I Wulf zapewne też, skoro pozwolił ci tu przyjechać pod jej opieką.

- Lady Caddick nie zrobiła nic, co można by uznać za nieodpowiedzial­ne - odparowała ze złością Morgan. - I ja też nie. Cóż to takiego niezwy­kłego - przespacerować się ze znajomym dżentelmenem? Nawet ciocia Rochester nie mogłaby tego zakwestionować. A na walca otrzymałam po­zwolenie. Lady Caddick nie wiedziała, że lord Rosthorn zamierza zacząć tańczyć, zanim dołączą do nas inne pary. I ja też nie wiedziałam.

- Dosyć, Morg - uciął Alleyne. - Dobrze wiesz, że ciocia Rochester ziałaby dziś ogniem, zanim nawet jeszcze zniknęłaś z Rosthornem w jed­nej z tych alejek. A jak ona by zionęła, to Wulf w rezultacie stałby się topniejącym lodowym soplem. O tej porze byłabyś już w łóżku, a Ros­thorn wydłubywałby sobie kawałki lodu z własnej wątroby.

- No, ale ich tu nie ma - powiedziała z irytacją - i nikt cię nie miano­wał moim strażnikiem, Alleyne. Nie masz nic lepszego do roboty, niż śledzić, jak się bawię? Musi tu być co najmniej z tuzin dam, które aż przebierają nogami z ochoty, żeby z tobą zatańczyć.

Nawet ona sama musiała przyznać, że brat, ze swą urodą bruneta i szczup­łą sylwetką, jest zabójczo przystojny, pomimo że i on został dotknięty wy­datnym nosem Bedwynów. Jej jednej w rodzinie udało się go uniknąć.

- Obiecałem Wulfowi, że będę miał na ciebie oko - rzekł Alleyne - i pora, żebym zaczął zerkać w twoją stronę znacznie częściej niż dotąd. Rosthorn najwyraźniej ma wobec ciebie jakieś plany.

- Nonsens! - odparła. - Po prostu przez chwilę bawiliśmy się dziś ra­zem. I jest dżentelmenem.

- I tu się mylisz - powiedział, wymierzywszy w nią palec wskazujący, w czym irytująco przypominał w tej chwili Wulfrica. - Jeśli on jest dżen­telmenem, to wyłącznie z urodzenia. Ten człowiek ma zdecydowanie nieciekawą reputację, Morg. Włóczy się od łat po kontynencie, nie za­wsze w najlepszym towarzystwie, a co najważniejsze, krążą pogłoski, ze opuścił Anglię z powodu jakiejś nieładnej sprawki.

Morgan zachowywała niewzruszony spokój.

- Wulf nie uważałby Rosthorna za dobrą partię, możesz być pewna - ciągnął Alleyne.

- Dobrą partię? - wycedziła wyniośle. - Czy każdy mężczyzna musi mieć małżeństwo na uwadze, jeśli zaprasza damę, żeby się z nim przespa­cerowała?

- Lepiej, zęby Rosthorn nie miał na uwadze nic innego - wypalił brat. - Jeśli tą damą jest moja siostra. Myślałem, że jesteś zakochana w Gordonie.

- On się robi nudny. Jest wystarczająco przystojny, żeby zawrócić w głowie każdej dziewczynie, ale to chwalipięta i pozer. Próbowałam składać to na karb jego młodości, ale potem zdałam sobie sprawę, że jest przecież cztery lata starszy ode mnie!

Brat zachichotał. Znów wyglądał jak dawny Alleyne.

- Wiem, że mogę ci ufać, Morg - powiedział, przyciskając łokciem jej rękę. - My, Bedwynowie, możemy czasem pobrykać, ale zawsze wiemy, co jest czarne, , i co białe. Pamiętaj jednak, że jesteś młodziutką dziewczyną, a młodość może być czasami bardzo niebezpieczna. Wiem, wiem, ze nie lu­bisz, kiedy ci się to przypomina, ale obiecaj mi, że będziesz ostrożna z Rosthornem, dobrze? Mogę zamienić z nim parę słów, jeśli sobie tego życzysz.

- Jeżeli to zrobisz - Morgan zjeżyła się gwałtownie - to pożyczę od Freyji jeden z jej słynnych lewych sierpowych i przefasonuję ci nos, Al­leyne. Oczywiście, że będę ostrożna. Co me znaczy, że istnieje taka po­trzeba. Lady Caddick jest pod każdym względem odpowiednią przyzwoitką, a ja mam w głowie rozum, a nie plewy.

Zaśmiał się i leciutko szturchnął ją pięścią w szczękę.

- Chyba wolę zachować taki nos, jaki mam, jeśli ci to nie przeszka­dza - powiedział. - Czy mam odprowadzić cię z powrotem do lady Caddick? Jak mniemam, Gordon aż dyszy z niecierpliwości, żeby z tobą zatańczyć.

Skinęła głową. Ciekawe, co by powiedział - i zrobił - gdyby go poin­formowała, że cały ten piknik został wymyślony i zorganizowany ze względu na nią... I że z rozmysłem poszła z lordem Rosthornem do lasu i pozwoliła, żeby ją pocałował. Choć doskonale wiedziała, że ma on na uwadze wyłącznie przelotną miłostkę.

Chyba sam zionąłby ogniem tak, że mógłby rywalizować z fajerwerka­mi w ogrodach Vauxhall. Pewnie rozdarłby księcia Rosthorna na strzępy i rozrzucił je po lesie.

A co by powiedział i zrobił Wulfric? O tym strach było nawet myśleć.

Nie miała jednak zamiaru czuć się winna. Nic złego się przecież nie stało. Wręcz przeciwnie: renomowany, kuty na cztery nogi uwodziciel próbował się z nią zabawić, a ona pokonała go jego własną bronią i wy­szła ze starcia bez obrażeń. Była z siebie dumna.

Może książę Rosthorn, który doprawdy był człowiekiem nikczem­nym, w przyszłości pomyśli dwa razy, zanim znowu zdecyduje się tracić czas i pieniądze na młodziutką, niedoświadczoną dziewczynę.

Niedoświadczoną! Ha! Ona, chwała Bogu, nazywała się lady Morgan Bedwyn.

* * *

Minęło kilka dni, zanim Gervase mógł znów porozmawiać z lady Morgan. Wcześniej widział ją pewnego wieczoru w sali koncertowej na rue Ducale - śpiewała słynna sopranistka, madame Catalini, i obecny był sam książę Wellington. Gervase nie podszedł jednak do Morgan, gdyż otaczało ją spore grono przyjaciół, wśród którego znajdował się też jej brat, Alleyne.

W brukselskich salonach rzeczywiście plotkowano trochę na ich temat, z pewnością dostatecznie, by parę osób wspomniało o tym w liście do domu, opatrując to słówkiem on dit*2. Bądź co bądź dama, o którą cho­dziło, to była lady Morgan Bedwyn, siostra księcia Bewcastle.

Jego plan działał doprawdy doskonale. I wcale nie martwiło Gervase'a, że sprawy posuwały się naprzód powoli. Nie spieszyło mu się.

Pewnego ranka był na konnej przejażdżce. Galopował właśnie Alice Verte - szeroką, trawiastą, wysadzaną lipami aleją, rozciągającą się poza miejskimi murami, wzdłuż której płynął kanał - gdy zauważył jadącą konno z naprzeciwka lady Morgan w towarzystwie lady Rosamond Havelock. Co do niego, to był sam, gdyż przed chwilą odłączył się od Johna Waldane'a i kilku innych znajomych.

Wyglądała nadzwyczaj korzystnie w amazonce w odcieniu królew­skiego błękitu i zawadiackim kapelusiku, przybranym piórami. Siedziała na koniu po damsku, ale z taką gracją i tak pewnie, jakby urodziła się w siodle. Za damami, zachowując właściwy dystans, jechało paru krzep­kich stajennych.

Gervase dotknął kapelusza i skłonił się, nie zsiadając z konia. Lady Morgan łaskawie oddała mu ukłon; odgrywała tego ranka wielką damę, być może w odpowiedzi na plotki, które wciąż kursowały na ich temat. Możliwe, że przejechałaby obok bez słowa, gdyby nie odezwała się lady Rosamond.

- Dzień dobry, lordzie Rosthorn! - zawołała wesoło. - Piękny mamy dzień, prawda?

- Po dwu dniach deszczu istotnie bardzo miło znaleźć się znów na świeżym powietrzu - zgodził się Gervase.

- Co za szczęście - powiedziała, gdy konie stanęły - że wybrał pan na swój piknik właśnie tamten wieczór. Od tego czasu pogoda się dosyć popsuła.

- Ufam, że ten rodzaj rozrywki odpowiadał pani upodobaniom?

- Było cudownie! - wykrzyknęła z typowo młodzieńczym entuzja­zmem. - Rozkoszowałyśmy się każdą chwilą, prawda, Morgan?

Kiedy jednak spojrzał na drugą z młodych dam, okazało się, że Morgan patrzy na mego z powagą.

- Czy ma pan jakieś wiadomości o Francuzach, lordzie Rosthorn? - spytała. - Podobno rzeczywiście zmierzają w naszym kierunku.

- Ale przecież słyszałaś, Morgan, co mówili wczoraj Ambrose, major Franks i porucznik Hunt - Mathers - zaprotestowała lady Rosamond, za­nim Gervase zdołał otworzyć usta. - Powiedzieli, że możemy nie zaprzą­tać sobie głowy Francuzami. Na pewno nie uda im się przełamać naszej linii obrony i zbliżyć się do Brukseli. O, jest kapitan Quigley i porucznik Meredith! - zawołała na widok nadjeżdżających oficerów Królewskiej Gwardii Konnej. - Oni nam powiedzą, co o tym myślą. Czy grozi nam, że wtargną tu Francuzi, kapitanie Quigley? Kapitan spojrzał z należytym zgorszeniem.

- Pyta pani, czy wtargną tu Francuzi, lady Rosamond? W sytuacji, gdy jest tu Gwardia Konna, która ma panie chronić? Jeśli Stary Bonio spró­buje postawić choćby palec u nogi na belgijskiej ziemi, natychmiast mu go odstrzelimy, może być pani pewna.

- Nie powinna pani zaprzątać sobie pięknej główki takimi sprawami, lady Rosamond - dodał porucznik. - Ani też martwić się o bezpieczeń­stwo brata czy któregokolwiek innego znajomego oficera. Stary Bonio nie odważy się na nas uderzyć, gdy ma do dyspozycji jedynie pogrucho­tane szczątki swojej armii. Tym gorzej dla niego.

Zawrócili konie, by dalej towarzyszyć damom. Lady Morgan jednak prawie na nich nie spojrzała. Lekko zmarszczywszy brwi, nie spuszczała oczu z Gervase'a.

- Czy zezwoliłaby mi pani, bym towarzyszył jej przez chwilę? - za­proponował. Skinęła głową, choć miał wrażenie, jakby myślami była gdzie indziej.

Jechali obok siebie, w pewnej odległości od lady Rosamond i oficerów, którzy głośno rozmawiali i śmiali się z całego serca. Dwaj stajenni ciąg­nęli ich śladem.

- Jakie to irytujące, a nawet obraźliwe - rzekła lady Morgan - słyszeć po dwadzieścia razy na dzień, że mam nie zaprzątać sobie pięknej główki po­dobnymi sprawami, choć te sprawy w oczywisty sposób dotyczą mnie i moich rodaków, a także paru znanych mi wojskowych w szczególności.

- Taka już jest natura dżentelmena - zauważył - że pragnie uchronić damę przed wszelką szkodą, a nawet przed lękiem.

- A więc to naprawdę się wydarzy, prawda? - spytała. - Naprawdę bę­dzie wojna.

- Bez wątpienia - powiedział, w jednej chwili decydując się na szcze­rość, z jaką odpowiedziałby, gdyby jego rozmówcą był mężczyzna. - Wszelka nadzieja, że Francuzi odmówią poparcia swemu upadłemu cesa­rzowi, jakkolwiek słaba, teraz całkiem zgasła. Armia francuska jest podobno ogromna i znakomicie uzbrojona. Wszyscy najsłynniejsi marszałkowie Bonapartego rzucili się z powrotem ku swemu wodzowi, niewątpliwie w nadziei, że przywróci im dawną pozycję i chwałę. Tak, przynajmniej jedna bitwa wydaje się nieunikniona. Cała nadzieja w tym, że jedna bitwa wystarczy. Jeśli Bonaparte zwycięży, nie sposób powie­dzieć, jaka nas czeka przyszłość.

- Ale to, co się już stało, było w pełni możliwe do przewidzenia - od­rzekła z przekonaniem. - Mówiłam to od początku. Ludzie nazywają Napoleona „Stary Bomo” i myślą, że człowiek, który nosi taki przydo­mek, na pewno jest bufonem. Ale przecież żeby odnieść wszystkie te sukcesy, którymi szczyci się od lat Napoleon, trzeba być geniuszem o wielkiej charyzmie, czyż nie?

- Bitwa, która nas czeka, będzie walką na śmierć i życie - powiedział bez ogródek Gervase. - A jej wynik nie jest przesądzony. Inaczej Wellington nie martwiłby się tak otwarcie. Ale jestem przekonany, że samej Brukseli nic me grozi. Obrona granic jest bardzo silna. Gdyby istniało realne niebezpieczeństwo, to większość Brytyjczyków byłaby już w dro­dze do domu.

- Lord Caddick pragnie, abyśmy dłużej nie zwlekali z wyjazdem. A mój brat Alleyne przyszedł wczoraj, żeby się dowiedzieć, dlaczego jeszcze jesteśmy na miejscu. Ale lady Caddick nie chce wyjeżdżać, dopó­ki pobyt w Brukseli nie okaże się całkiem niemożliwy. Pragnie być bli­sko syna, a ja mogę tylko przyklasnąć jej postanowieniu. Tak mało jest rzeczy, na które zezwala się kobietom, lordzie Rosthorn... Bądźmy więc przynajmniej obok, gdy nasi mężczyźni walczą.

- Czy lord Gordon jest tym mężczyzną, którego pragnie pani wspie­rać? - zapytał.

Spojrzała mu prosto w oczy.

- To niedelikatne pytanie, lordzie Rosthorn.

Uśmiechnął się. Ona jednak najwyraźniej nie była skłonna się z nim spierać.

- Nie sytuacja Brukseli i moje własne bezpieczeństwo martwią mnie najbardziej. Przypuszczam, że kiedy przyjdzie pora, ucieknę na długo przedtem, zanim cokolwiek mogłoby mi realnie zagrozić. Ale mężczyźni, którzy są w armii, nie mogą uciec, prawda? Muszą zostać i walczyć. I gi­nąć.

- Nie każdy żołnierz ginie w walce - powiedział łagodnie. - Proszę pomyśleć o znajdujących się w Brukseli - weteranach. Walczyli w wielu zażartych bojach o Półwysep Iberyjski, a wielu z nich wcześniej również w Indiach, a mimo to przeżyli.

- Między innymi mój brat Aidan - zgodziła się. - Dopiero po bitwie pod Tuluzą w zeszłym roku wrócił do domu. Proszę jednak pomyśleć, lordzie Rosthorn, o nieprzeliczonych tysiącach tych weteranów, których nie ma w Brukseli, ponieważ zginęli... na przykład brat mojej szwagierki Eve.

Przyjaciółka lady Morgan śmiała się i przekomarzała beztrosko z ofice­rami, ale lady Morgan zdawała się tego nie zauważać.

- Być może Bonaparte rzeczywiście zostanie powstrzymany na grani­cy - ciągnęła - ale przecież nie zrobi w tył zwrot i nie wróci potulnie do domu, prawda?

- To raczej nieprawdopodobne - przyznał.

- Co zrobi w takim razie? - Znów spojrzała mu prosto w oczy.

- Jako że jest to kwestia ambicji - powiedział - na pewno będzie się starał przedrzeć do samej Brukseli. Wojska księcia Wellingtona nie uła­twią mu tego... a nawet, miejmy nadzieję, uniemożliwią. Ale, rzecz jasna, spróbuje. Gdybym był na jego miejscu, uderzyłbym w najsłabszy punkt obrony, którym może być na przykład miejsce, gdzie łączą się siły Wel­lingtona i feldmarszałka von Blüchera. Jeśli zdołałby się przedrzeć i unie­możliwić ich wzajemną łączność, zyskałby całkiem realną szansę zwycię­stwa.

Zwykle Gervase nie snuł takich ponurych wizji przed kobietami, zwłaszcza przed taką młodziutką, wychowaną w cieplarnianych warun­kach damą. Ona jednak nie była taka jak inne kobiety. Zdawał sobie z tego sprawę coraz wyraźniej.

- Dziękuję - powiedziała poważnie. - Dziękuję, że nie robił pan uwła­czających uwag na temat mojej pięknej główki, lordzie Rosthorn, i że odpowiedział pan na moje pytania, nie starając się łagodzić - wypowiedzi. Czasem wydaje mi się, że oficerowie, których znam, są jak ołowiane żoł­nierzyki bawiące się w wojnę. Ale to chyba nie w porządku wobec nich. Oni po prostu upiększają rzeczywistość w obecności dam, gdyż uważają, że jesteśmy zbyt delikatne, by spojrzeć prawdzie w oczy. Przypuszczam, że między sobą rozmawiają bardziej rozsądnie.

Jakby dla zilustrowania jej słów, od strony lady Rosamond i jej towa­rzyszy dobiegi głośny wybuch śmiechu.

- Jeśli zostaną wezwani do walki, spiszą się jak należy - powiedział Gervase.

- Jeśli? - spytała.

- Kiedy - zgodził się.

Spojrzała na niego z przygnębieniem. Usta jej pobladły.

- Cale moje dorastanie to była nieustająca troska o Aidana. Wojna wy­dawała mi się czymś bezsensownym. Dlaczego brat, którego uwielbiam, ma być tak długo z dala ode mnie i reszty rodziny, skoro jest nam tak potrzebny? Dlaczego jego życie ma być zagrożone dosłownie każdego dnia? Dlaczego za każdym razem, gdy widzę umundurowanego mężczy­znę, podjeżdżającego pod nasz dom w Lindsay Hali, mam umierać ze strachu, że przywozi wiadomość o śmierci Aidana? Uważam wojny za bezsensowne. A pan, lordzie Rosthorn?

- Oczywiście - odparł. - Ale zarazem są nieuniknione. Skłonność do walki leży, niestety, w ludzkiej naturze. Wojny będą zawsze.

- Skłonność do walki leży w męskiej naturze - poprawiła go. - Ko­biety nie wywołują wojen. Gdyby to kobiety rządziły krajami, wówczas wzajemne stosunki byłyby znacznie bardziej rozumne.

Gervase się uśmiechnął.

- Uważa pan, że to zabawny pomysł, lordzie Rosthorn? - spytała ostro.

- Tylko dlatego - odparł - iż sądzę, że kobiety mają dostatecznie dużo rozsądku, by trzymać się z dala od polityki. Mogą spożytkować swój czas znacznie lepiej.

- Na przykład haftować i szydełkować, tak? I popijać herbatę z sąsiad­kami?

- I wychowywać dzieci - podchwycił. - I trzymać w ryzach swoich mężczyzn. I dbać, żeby świat nie zapomniał o takich rzeczach jak piękno, sztuka, muzyka, poezja...

- Zastanawiam się - powiedziała - czy można uznać coś takiego za pochwałę, czy raczej za przyganę.

Oficerowie, którzy rozstali się już z lady Rosamond, zwrócili się w tej chwili do lady Morgan, by pożegnać się z nią oraz upewnić się, że będzie dziś obecna na jakiejś wydawanej przez ich regiment kolacji. Gervase oddalił się więc, otrzymawszy na pożegnanie od lady Morgan przyjazne skinienie głowy, i ruszył z powrotem w kierunku, w którym jechał po­przednio, zanim spotkał damy.

No cóż... Całkiem inaczej przebiega ten flirt, niż mógł sobie wcześniej wyobrazić. Trochę zbiło go z tropu odkrycie, iż ta dziewczyna ma mózg i lubi go używać. No, ale skoro zdecydowała się traktować go w pewnym sensie jak przyjaciela, niech będzie i tak.

Nigdy nie należał do tych, którzy darowanemu koniowi zaglądają w zęby.

* * *

Rankiem trzynastego lipca lord Alleyne Bedwyn złożył wizytę w domu na rue de Bellevue. Najpierw rozmawiał w cztery oczy z lordem Caddickiem, a dopiero potem został wprowadzony do salonu, gdzie przebywały damy. Wszystkie zostały w domu, gdyż od rana mżyło i nie można było pozwolić sobie na konną przejażdżkę, a nawet na wizytę w sklepach.

- Kieg - Densonowie, znajomi sir Charlesa Stuarta, wyjeżdżają jutro skoro świt, madame - zwrócił się Alleyne do lady Caddick, gdy wymie­niono powitalne uprzejmości. - Jedzie z nimi ich córka, a także guwer­nantka, cechująca się ich zdaniem sporą dozą odwagi i rozsądku. Zgodzi­li się zabrać ze sobą także moją siostrę i zawieźć ją aż do samego Londynu. Lady Rosamond również może podróżować wraz z nimi, jeśli takie byłoby pani życzenie.

Morgan zesztywniała. Rosamond, zdezorientowana, wpatrywała się w matkę szeroko otwartymi oczyma. Lady Caddick poruszyła wachlarzem. Sprawiała wrażenie zatroskanej.

- Nie wiem, lordzie Alleyne... To nadzwyczaj uprzejme ze strony Kieg - Densonów, że zaproponowali coś takiego, ale nic nie poradzę na to, iż moim zdaniem miejsce Rosamond jest przy rodzicach. I nic może mi się podobać myśl, iż miałabym porzucić Gordona w chwili próby. Nie wierzę zresztą, by sytuacja była aż tak rozpaczliwa. Gdyby naprawdę gro­ziło nam tu niebezpieczeństwo, lord Uxbridge i książę Wellington nie­wątpliwie by nas o tym poinformowali.

- Rozumiem pani uczucia i popieram je - rzeki Alleyne. - Przekażę zatem pani Kieg - Denson, iż pojedzie z nimi tylko Morgan. Powiedz swojej służącej - zwrócił się do siostry - aby bez zwłoki zabrała się do pakowania twoich kufrów, Morg.

Zanim jednak Morgan otworzyła usta, by dać wyraz swemu oburzeniu, przemówiła lady Caddick.

- Nie mogę poprzeć tego pomysłu, lordzie Alleyne. Lady Morgan zo­stała mi powierzona pod opiekę przez samego księcia Bewcastle. Nie jestem upoważniona, aby przekazać odpowiedzialność za nią komukol­wiek innemu.

- Ja upoważniam siebie samego, aby przejąć od pani tę odpowiedzial­ność - powiedział zdecydowanie Alleyne. - A lord Caddick z pewnością zgodzi się ze mną, że Bruksela staje się potencjalnie niebezpiecznym miejscem, zwłaszcza dla dam.

Nie wyjaśnił, co ma na myśli, i nie było takiej potrzeby. Morgan wie­działa równie dobrze jak wszyscy, co może się przydarzyć kobiecie, gdy zdobywcza armia wkracza do podbitego miasta - aczkolwiek nikt nigdy nie mówił jej o tym ani słowa. Czy zatem zagrożenie doprawdy było aż tak realne?

Ale nawet w tej chwili najbardziej lękała się nie o siebie. To wydawało się jej jakieś takie tchórzliwe - uciekać... I choć nie zakochała się w ka­pitanie Gordonie ani w żadnym innym znajomym oficerze, to przecież ich znała i nie było jej obojętne, jaki spotka ich los. Na myśl o tym, że miałaby stąd wyjechać, robiło jej się niedobrze.

- Nie jadę, Alleyne - powiedziała.

Brat uniósł brew i popatrzył na nią. Przemówił jednak do lady Caddick.

- Czy mógłbym porozmawiać z moją siostrą na osobności, madame? Lady Caddick skwapliwie wstała z kanapy.

- Jesteś mi potrzebna, Rosamond. Idziemy do mojego pokoju. Rosamond wykrzywiła się porozumiewawczo ku Morgan i posłusznie ruszyła za matką. Morgan również wstała i podeszła do okna. Deszcz ustał. Trotuary i ulica zaczynały już nieco przesychać.

- Nie jadę, Alleyne - powtórzyła. Kiedy nabiła sobie czymś głowę, potrafiła być bardzo uparta, o czym dobrze wiedziała cała rodzina.

Brat westchnął.

- Pozwól, że będę mówił otwarcie, Morg - rzekł, podchodząc do niej powoli. - Nie mogę wystawić własnej siostry na ryzyko, że zostanie zgwałcona przez jakiegoś francuskiego żołnierza. Czy jest to dla ciebie jasne? I z całą pewnością można powiedzieć, że Wulf też by na to nie pozwolił.

- Kiedy niebezpieczeństwo stanie się naprawdę realne, wyjadę - od­parła. - Lord Caddick z pewnością będzie nalegał, a lady Caddick zrozu­mie wówczas, że troskę o Rosamond i o mnie musi przedłożyć nad nie­pokój o lorda Gordona. Ale do tej chwili zostanę, Alleyne. Ufam im, że podejmą właściwą decyzję. Bądź co bądź, przyjechałam tu pod ich opie­ką. Nie... - Uniosła rękę, widząc, że brat chce jej przerwać. - Nie odgry­waj roli starszego brata, Alleyne. Bądź po prostu bratem. Ja nie mogę teraz wyjechać. Po prostu nie mogę.

Ku swemu niezadowoleniu poczuła, że głos zaczyna jej się łamać.

- Zapewne z powodu Gordona, jak sądzę - powiedział, przegarniając dłonią ciemną czuprynę. - Czy jest między wami coś w rodzaju porozu­mienia, Morg? Czy o to chodzi? Mam nadzieję, że nie zaręczyliście się potajemnie. Wulf urwałby mu głowę.

- Nie ma nawet porozumienia - zapewniła go Morgan. - Ale proszę, Alleyne, nie upieraj się co do mojego jutrzejszego wyjazdu. Na pojutrze zaplanowany jest bal u księcia Richmonda, a przecież nie robiono by takich planów, gdyby istniało bezpośrednie zagrożenie, prawda? Sam książę Wellington ma się na nim pojawić. Pozwól, że zostaniemy, dopóki nie zakończy się bal, a potem zdecydujemy, co dalej.

- Do tego czasu Kieg - Densonowie dawno wyjadą - zauważył.

- Ale będą wyjeżdżać inne osoby. Wtedy do nich dołączę, jeśli w ogó­le okaże się to konieczne. Proszę, Alleyne!

Gwałtownie zamrugała oczami. Nigdy dotąd nie była płaksą, nie miała też w zwyczaju naprzykrzać się o cokolwiek, w tej chwili jednak czulą, że jest bliska obu tych rzeczy. Nie mogła opuścić Brukseli i już! Nie te­raz. Mogło dojść do wielkiej bitwy, a ona w Londynie nawet by o tym nie wiedziała przez wiele dni. Znajomi oficerowie mogli paść w walce, a ona nie miałaby o tym pojęcia - a przecież i tak nieustannie wyobraża­łaby sobie najgorsze.

Alleyne stęknął z irytacją.

- Morg - powiedział - jesteś najmłodsza z rodzeństwa i najbardziej przez nas wszystkich kochana. Dlaczego nie możesz być także najbardziej uległa? Dobrze więc... Zobaczymy, jak się ułożą sprawy nazajutrz po balu u księcia Richmonda. Mam nadzieję, że nie będę tego żałował do końca mego życia... To jest w dużej mierze sprzeczne z tym, co wydaje mi się słuszne w tej sytuacji.

Rzuciła się ku niemu, objęła go za szyję i wycisnęła mocny pocałunek na policzku.

- Dziękuję.

- Gordon w każdym razie jest całkiem niezłą partią - zauważył Alleyne. - Wulf musi go akceptować, inaczej nie zgodziłby się na twój wy­jazd w towarzystwie Caddicków. Czy jesteś pewna, że nie ma między wami porozumienia?

- Jestem pewna - odparła zdecydowanie. Jeśli jednak brat wolał nie traktować poważnie tego, co powiedziała o Gordonie podczas pikniku - że robi się nudny - to nie będzie go więcej wyprowadzać z błędu. Mu­siała pozostać tu odrobinę dłużej.

- Nic złego by się nie stało, gdyby było - zauważył Alleyne. - Wręcz przeciwnie. Trochę plotkowano o tobie po tamtym pikniku w lesie Soignes, z cze­go na pewno doskonale zdajesz sobie sprawę. Pozwoliłaś, żeby Rosthorn wisiał ci u rękawa o wiele za długo. Czy nie zawracał ci głowy od tamtej pory?

- Absolutnie - odparła. - Prawie go me widziałam.

Nie była to do końca prawda. Parę dni temu jechali przecież razem przez jakiś czas konno w Allee Verte. Nie zachowywał się jednak jak uwodziciel, a to, co mówił, nie było językiem flirtu. Ani razu nie nazwał jej cherie, ani razu nie spojrzał na nią po swojemu, leniwie, z tym na wpół drwiącym, na wpół żartobliwym uśmiechem. Zdobył się na to, by rozmawiać z nią jak z człowiekiem, a nie jak z głupiutkim, nadwrażliwym dziewczęciem. Jakże dosyć miała podobnego traktowania! Jeśli nie liczyć Alleyne'a, Rosthorn był jedynym mężczyzną w Brukseli, który by miał odwagę powiedzieć jej prawdę o sytuacji militarnej.

- Cieszę się, że to słyszę - stwierdził Alleyne. - Miejmy nadzieję, że te plotki nie dotrą do uszu Wulfa. O, jak widzę, deszcz ustał. Może miałabyś ochotę skoczyć po czepek i przespacerować się ze mną po parku? Czuję, że zaniedbuję cię, odkąd tu jesteśmy.

- To chyba dlatego - zauważyła, wychodząc z pokoju - że bądź co bądź jesteś mężczyzną pracującym, Alleyne, i masz coś lepszego do robo­ty, niż biegać cały dzień za siostrą.

- Zawsze tak było, Morg - zaśmiał się Alleyne.

* * *

Czternastego lipca otrzymano wiadomość, że armia francuska koncen­truje się w okolicy Mauberge i że przekroczyła nawet belgijską granicę. Wszyscy w Belgii byli zgodni, że są to tylko ruchy na pokaz. Ponad sto tysięcy pruskich żołnierzy strzegło dosłownie każdej drogi pomiędzy Ardenami i Charleroi, a nieznacznie tylko mniejsze siły brytyjskie i wojska sprzymierzonych - pomiędzy Mons i Morzem Północnym. Nie było sposobu, by Francuzi zdołali się przedrzeć.

Jednakże piętnastego lipca odbył się w Alice Verte wielki przegląd stacjo­nujących w Brukseli oddziałów. Znów zebrały się tłumy widzów; tym razem jednak mniej beztroskich niż poprzednio przy takich samych okazjach.

Po południu tego samego dnia - aczkolwiek słyszało o tym niewiele osób - książę Orański i książę Wellington otrzymali podobno wiado­mość, że Francuzi zaatakowali brygadę wojsk pruskich w pobliżu Char­leroi i zajęli Thuin. Wkrótce potem Wellington wydał rozkaz, by Druga i Piąta Dywizja stanęły w Ath i oczekiwały na rozkaz wkroczenia do ak­cji, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Jednak pozostający w mieście Brytyjczycy wciąż nie mieli wrażenia, że trzeba się szczególnie spieszyć. Przygotowania do balu u księcia Richmonda postępowały zgodnie z planem i miała stawić się na nim więk­szość stacjonujących w Brukseli oficerów. Nadal utrzymywano, iż zamie­rza zaszczycić go swoją obecnością sam książę Wellington. Gości miała zabawiać grą na kobzach grupa sierżantów i szeregowców z 42. Pułku Szkockich Górali Królewskich oraz 92. Pułku Piechoty. O tak, niewątpli­wie szykowało się wielkie towarzyskie wydarzenie.

Na szczęście dla Morgan, Alleyne został nieoczekiwanie wysłany do Antwerpii w sprawach dotyczących poselstwa i miał powrócić dopiero nazajutrz po balu. Czuła, że doprawdy musi pójść do Richmondów i ona.

Wszyscy mieli poczucie historyczności chwili. Wiedzieli, że to ostatnia okazja, kiedy będą mogli wspólnie się weselić.

Istniała oczywiście możliwość, że koncentracja wojsk to jedynie manewr i że za dzień lub dwa oddziały sprzymierzonych wrócą do Brukseli, Napo­leon Bonaparte zaś - do Francji i znowu wszystko potoczy się jak dotąd.

Bardziej prawdopodobne było jednak, że nie jest to fałszywy alarm i że wkrótce obie armie zewrą się w krwawym boju na śmierć i życie.

5

W tych okolicznościach należało oczekiwać, że wieczorem piętnaste­go lipca niewiele osób zdecyduje się przyjść na bal u księcia Richmonda. W rzeczywistości jednak okazało się, że jest to najbardziej tłumne zgromadzenie jakie oglądała Bruksela od czasu, gdy - niewiele ponad miesiąc temu - Anglicy zaczęli masowo tu zdążać przez kanał La Manche. Zaska­kujące było także, iż stawiło się bardzo wielu oficerów ze wszystkich stacjonujących w mieście regimentów. Jaśniejący zlotem i purpurą swych mundurów, w jedwabnych pończochach i pantoflach w miejsce oficer­skich butów z cholewami, sprawiali wrażenie, jak gdyby w najbliższym czasie nie czekała ich żadna walka.

Damy, również olśniewające, były radośnie ożywione, tak jakby na tym świecie me istniało nic ważniejszego nad taniec i jakby nie znały bardziej atrakcyjnego miejsca do jego uprawiania niż sala balowa Richmondów.

Ale pozory mogły mylić. Gervase, złożywszy uszanowanie księciu i księżnej, odszukał paru znajomych mężczyzn i okazało się, że są oni pogrążeni w rozmowie o sytuacji militarnej. Żaden nie miał wątpliwości, że do rana całe wojsko wymaszeruje w kierunku granicy. Jedyna niepew­ność dotyczyła tego, czy dojdzie do bitwy, czy też zdecydowany opór sprzymierzonych armii powstrzyma Napoleona i skłoni go do odwrotu.

Gwar podnieconych rozmów i wybuchy śmiechu prawie zagłuszały żywe melodie, grane przez orkiestrę. A w tle tego zgiełku rozbrzmiewał stukot dziesiątek stóp, wybijających skoczny rytm ludowych tańców szkockich.

Gervase złowił wzrokiem łady Morgan Bedwyn. Była śliczna w białej sukni, połyskującej w blasku kandelabrów. Zarumieniona, promiennie uśmiechnięta, tańczyła z Gordonem i najwyraźniej nie istniał dla niej w tej chwili nikt oprócz niego.

Gervase nie spodziewał się, że ją zobaczy. W ostatnich dniach wiele an­gielskich rodzin, zwłaszcza jeśli były wśród nich dzieci czy młode kobiety, wyjechało dla większego bezpieczeństwa do Antwerpii albo nawet wróci­ło do Anglii. Gervase raczej przypuszczał, że Caddick nie okaże się na tyle lekkomyślny, by pozostawać na miejscu, skoro oprócz żony miał pod opie­ką dwie młode damy. Choć oczywiście był również młody Gordon, i to ze względu na niego nikt z nich nie miał prawdopodobnie zbytniej ochoty na wyjazd. Lady Morgan chyba też nie miała... Ciekawe jednak, że jej brat, pełniący służbę w poselstwie, nie upierał się, by wyjechała.

W jej uśmiechu było coś kruchego, niemal rozpaczliwego.

Odkąd spotkali się wtedy w Allee Verte i przejechali razem kawałek drogi, nie rozmawiał z nią. Wiele jednak o niej myślał. Miała w sobie całą tę niemal nieświadomą arogancję Bedwynów, ale była też inteligentna, szczera i uczciwa. Wszystkie te cechy podziwiał. Także jej klasyczną uro­dę. Pomimo że wtedy w lesie Soignes całowała go raczej nieporadnie, sprawiła, że wzburzyła się w nim krew.

Prawdę mówiąc, czuł się ostatnio wobec niej trochę winny. Nienawiść do Bewcastle'a i pragnienie, by w jakiś sposób sprawić, że będzie cierpiał, nie zmniejszyły się ani na jotę przez to, że ostentacyjnie pokazywał się z lady Morgan Bedwyn, wydając ją na pastwę obmowy. Wiedział, że po­stępuje małostkowo, i zaczynał tego żałować. Postanowił, że najlepsze, co może zrobić dzisiejszego wieczoru, to trzymać się od niej z daleka.

* * *

Morgan nigdy by nie przypuszczała, że będzie potrafiła się uśmiechać, tańczyć, prowadzić pogodną konwersację, a nawet w głos się śmiać w ob­liczu nadciągającej katastrofy. Dawniej uważałaby takie zachowanie za niewłaściwe, nieszlachetne, pozbawione wyczucia. A jednak nie potrafiła zachowywać się inaczej. Jeśli mogło to stanowić jakąś pociechę, wszyscy inni robili to samo - Rosamond, ich znajomi oficerowie, dosłownie wszyscy.

Był to najweselszy bal, w jakim uczestniczyła w ciągu całego sezonu.

Był też zarazem najsmutniejszy. Gdzieś w głębi nieustannie towarzy­szyło jej poczucie straszliwej kruchości, tragicznej efemeryczności ludz­kiego życia.

Pierwszą turę tańczyła z kapitanem Gordonem. Stała u jego boku i póź­niej, gdy zabuczały kobzy i szkoccy górale zaczęli z ferworem wybijać stopa­mi skomplikowany rytm swych tańców, powiewając kraciastymi kiltami. Olśnieni i nieco wystraszeni widzowie chłonęli barwne widowisko. Gdy o północy Morgan wirowała z lordem Gordonem w takt walca, przybył książę Wellington, równie wesoły i odświętnie usposobiony jak inni goście. Jednak salę zdążyła już obiec pogłoska, iż książę Orański, także biorący udział w balu, otrzymał podczas kolacji wiadomość, że Francuzi zdobyli Charleroi.

A Charleroi leżało o trzydzieści dwa kilometry od belgijskiej granicy.

Mimo to Morgan nie przestała się uśmiechać. Uśmiechali się również pozostali goście.

Morgan miała dziwną, niemal rozpaczliwą czułość dla kapitana Gordona - być może dlatego, że zawsze z takim zapałem jej asystował i wszyscy spodziewali się, iż zostaną parą, a ona od przyjazdu do Brukseli nie czuła do niego nic poza lekką irytacją. Czasem nawet nie taką znów lekką... Jutro jednak miał iść na bój. Jutro być może miał zginąć.

- Przypuszczam, lady Morgan - powiedział beztrosko, walcując z nią po sali - że jutro o świcie się zacznie. Ale cieszę się z tego. Cieszę się, że Stary Bonio ośmielił się zbliżyć i że będziemy mieli okazję zmiażdżyć go raz na zawsze na bitewnym polu. Jutro, pojutrze zostaniemy bohaterami. Będzie pani ze mnie dumna, zobaczy pani.

Morgan pomyślała, że za tymi chełpliwymi słowami musi się kryć ogromny strach.

- Pańscy rodzice i każdy, kto pana zna, już i tak są z pana niezwykle dumni - rzekła. - Jestem przekonana, że nie musi pan dowodzić swej odwagi w walce. Być może bitwy uda się jeszcze uniknąć. - Choć nie wierzyła w to ani przez chwilę.

- Proszę mi wybaczyć, że w ogóle poruszyłem ten temat - powiedział Gordon, starannie drobiąc małymi kroczkami, gdy zataczali kolejne, niewielkie tym razem kółko. - Nie powinienem zaprzątać pani ślicznej główki takimi sprawami.

Morgan wysiłkiem woli stłumiła irytację, jaką czuła zawsze, ilekroć sły­szała te słowa. Uśmiechnęła się tylko do kapitana. Jeśli potrzebna mu dziś była jej obecność i admiracja, to nie może mu ich odmówić. To jedyna pożyteczna rzecz, jaką w tej sytuacji mogą robić kobiety.

Znaleźli się przy drzwiach. Gordon zatrzymał się nagle, impulsywnie chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą ku wyjściu. Za drzwiami mrowił się tłum, on jednak, szybko rzuciwszy okiem w obie strony korytarza, ruszył z nią na prawo. Minęli szereg otwartych drzwi, prowadzących do wypełnionych gośćmi salonów i pokojów karcianych, aż wreszcie przy samym końcu korytarza pociągnął ją do zacisznej wnęki, utworzonej przez skrzydło otwartych drzwi.

- Lady Morgan - powiedział szczerze - jutro wyruszam wraz z całym regimentem. Czy zechciałaby pani wyświadczyć mi tę łaskę i pozwoliła się pocałować, zanim odejdę?

Zapewne by odmówiła, gdyż nie miała ochoty całować się z kapitanem Gordonem, ale on nie czekał na odpowiedź. Niemal brutalnie zagarnął ją w ramiona, pochylił głowę i gwałtownie przycisnął swe suche, gorące wargi do jej ust, omal nie rozgniatając ich o zęby.

Kiedy indziej podobny postępek sprawiłby, że Morgan natychmiast wymierzyłaby śmiałkowi siarczysty policzek. Dziś jednak nie. Dziś, tu i teraz, była bliska płaczu. Cała jej wesołość zniknęła. Chwyciła w dłonie sztywną tkaninę jego munduru, w miejscu, gdzie rękawy łączą się z ra­mieniem, i oddała mu pocałunek z całą czułością, jaką miała dla wszyst­kich mężczyzn, którzy jutro czy pojutrze mogą zginąć w głupiej, bezsen­sownej męskiej zabawie w wojnę.

Była aż do bólu świadoma ciepła jego ciała, jego żywotności, jego peł­nej zapału młodości.

- Lady Morgan - powiedział z przejęciem, oderwawszy od niej usta - proszę mi pozwolić, abym, gdy nadejdzie bitwa, miał honor walczyć dla pani. Chciałbym - wiedzieć, że czeka pani na mój powrót, że pani na mnie zależy.

Prosił ją o jakąś obietnicę, o coś, czego z całą pewnością mc mogła mu dać. Ale czyż mogła odpowiedzieć mu zdecydowanie „nie” na te słowa, które w innych okolicznościach odebrałaby jako bufonadę? Dziś oko­liczności były wyjątkowe.

- Naturalnie, że mi na panu zależy - rzekła, patrząc mu szczerze w oczy. - Naturalnie, że będę czekać.

- Proszę mi powiedzieć - błagał, chwyciwszy oburącz jej prawą rękę i przycisnąwszy ją do serca - że jeśli zginę, będzie pani po mnie płakać, że do końca życia me przestanie pani nosić po mnie żałoby i nigdy nie zainteresuje się pani innym mężczyzną. Proszę pozwolić, bym mógł mieć tę pewność.

- Oczywiście, że będę po panu płakać. - Morgan zaczynała czuć się niezręcznie. - Ale proszę, niech pan nie mówi o umieraniu.

Znów przyciągnął ją do siebie jeszcze gwałtowniej niż poprzednio. Ale zanim zniżył głowę, ktoś chwycił za klamkę z drugiej strony i zamknął drzwi. Stali się zewsząd widoczni. Gordon zwolnił uścisk.

- Musimy wracać do sali balowej - powiedziała. - Pańska matka bę­dzie się niepokoiła, gdzie jestem.

Włożył sobie jej dłoń pod ramię, przykrył ją wolną ręką i mocno uścis­nął.

- Dziękuję, lady Morgan - powiedział, prowadząc ją z powrotem do sali balowej. - Uczyniła mnie pani najszczęśliwszym z mężczyzn.

Zszokowana Morgan uświadomiła sobie z niedowierzaniem, że on uważa, iż od tej chwili istnieje między nimi porozumienie, że od zarę­czyn dzieli ich tylko krok. Nie mogła go jednak rozczarować. Na to bę­dzie dosyć czasu, kiedy wróci cały i zdrów z pola walki.

Jeśli wróci.

Zgiełk sali balowej, choć równie głośny jak poprzednio, zyskał teraz całkiem nową jakość, choć nie było ich zaledwie parę minut. Wyraźnie zmniejszyła się liczba mundurów. Z oficerów, którzy pozostali, większość nie tańczyła, choć orkiestra wciąż grała walce. Albo stali z poważnymi minami w niewielkich grupkach, albo zbierali się do wyjścia.

- Dostaliśmy rozkaz, aby niezwłocznie opuścić bal - powiedział major Franks, łapiąc Gordona za rękaw. Uśmiechnął się do lady Morgan i skło­nił głowę. - Nie ma najmniejszego powodu, by trapiła pani swą śliczną główkę, milady. Za tydzień będziemy z powrotem, by znowu wirować z damami na parkiecie.

Morgan miała wrażenie, że słyszy dźwięk dzwonka. Był to dźwięk, który zrodził się w jej głowie... Zaczerpnęła głęboko powietrza, które wydało jej się zimne. Z wysiłkiem się opanowała. Nie pora, by miała sobie pozwalać na pierwszy w życiu atak spazmów. Sama chciała przyjechać do Brukseli, być świadkiem i uczestnikiem historycznej chwili, znaleźć się w sercu wypadków. Chciała wiedzieć o wszystkim z pierwszej ręki.

Teraz ta wiedza stała się trudna do udźwignięcia. Ciekawe, pomyślała Morgan, czy przyszłe pokolenia będą się uczyć o balu u Richmondów i dziwić się, że tylu mężczyzn i tyle kobiet bawiło się do utraty tchu w przededniu takiej tragedii...

- Powinien pan natychmiast pójść do matki - powiedziała szybko, wi­dząc kredową bladość lorda Gordona.

* * *

Zdumiewające, ale bal trwał nadal, choć książę Wellington wkrótce go opuścił, przyznawszy podobno otwarcie, że nazajutrz ruszają do walki, i choć w ślad za nim zaczęli się wymykać kolejni oficerowie. Zostało dosłownie kilku.

Gervase dostrzegł lady Morgan pod ścianą sali balowej. Nie tańczyła, nie było też obok niej przyzwoitki. Wyglądała na nieobecną duchem. Po jej wcześniejszym promiennym uśmiechu nie pozostało śladu. Powoli poruszała wachlarzem, a jej twarz była niemal tak biała jak suknia. Po chwili wahania Gervase podszedł do niej i bez słowa podał jej ramię.

Podniosła na niego nieobecne oczy.

- O, lord Rosthorn - powiedziała wreszcie. Gervase włożył sobie jej szczupłą dłoń pod ramię. - Pomyślałam, że lady Caddick i Rosamond zechcą pobyć przez chwilę same. Są bardzo zmartwione.

- Proszę pozwolić, że zaprowadzę panią do sali jadalnej i zorganizuję coś do picia - zaproponował.

- Szklankę lemoniady - zgodziła się. - Albo nie, wody. Woda będzie lepsza.

Znów pachniała fiołkami. Włosy miała usiane perełkami. Perełki zdo­biły również wycięcie jej sukni oraz rąbek spódnicy i rękawów. Wygląda­ła prześlicznie - i w nietypowy dla siebie sposób dziwnie krucho.

- Jak pan myśli, czy oni wszyscy zginą? - spytała.

- Nie - odparł łagodnie.

- To było głupie pytanie - powiedziała. - Niektórzy z nich zginą. Wielu.

- Tak.

- Myślę, że mego brata Aidana wzywano w ten sposób do walki co naj­mniej z tuzin razy - westchnęła. - Teraz jestem zadowolona, że nigdy mnie przy tym nie było, choć siedzenie w domu w całkowitej niewiedzy i wyob­rażanie sobie najgorszego może być równie trudne. Szykuje się ogromne historyczne wydarzenie, prawda? Jeśli Napoleon Bonaparte wygra tę bitwę, wówczas jego powrót będą z przerażeniem wspominać całe pokolenia. A je­śli przegra, sława księcia Wellingtona również przetrwa wieki.

Manewrując ostrożnie pośród tłumu, zaprowadził ją do sali jadalnej i przyniósł dużą szklankę wody. Było tu wielu innych gości, sami męż­czyźni, rozprawiający żywo w niewielkich grupach. Zabrał ją więc do położonego z tyłu niewielkiego pokoju, gdzie stało zaledwie parę stoli­ków. Nie było tu poza nimi nikogo i naturalnie przebywanie tu z nią sam na sam, bez wiedzy i zgody jej przyzwoitki, było niestosowne. Ale nie zastanawiał się teraz nad względami przyzwoitości. Ona najwyraźniej po­trzebowała towarzystwa kogoś, kto zrozumiałby i podzielał jej uczucia. Była wstrząśnięta. Posadził ją przy stoliku, postawił przed nią szklankę, a sam zajął miejsce naprzeciw niej.

- Czy kapitan Gordon znaczy dla pani tyle samo co brat? - spytał. Spojrzała mu prosto w oczy, ale nie zgromiła go za impertynencję, tak jak zdarzało się to wcześniej.

- To młody, pełen życia mężczyzna, który ma swoje marzenia i nadzie­je - powiedziała z błyskiem w ciemnych oczach. - Jest ważny dla swej rodziny... i dla siebie samego. A pomimo to został schwytany w pułapkę tego szaleństwa, któremu najwyraźniej zdaje się hołdować ludzkość. Po­całował mnie, zanim wyszedł, i błagał, żebym na niego czekała i płakała po nim jeśli zginie.

- Ach tak.

Ciekawe, pomyślał, czy jutro po przebudzeniu myśl, że zwierzyła się z czegoś tak osobistego mężczyźnie niemalże obcemu, nie okaże się dla niej kłopotliwa. No, ale tej nocy i tak pewnie w ogóle nie będzie spać.

- Czy mogłam powiedzieć „nie”? - spytała. - Czy mogłam być tak okrutna, samolubna, nieczuła?

- A czy miała pani ochotę powiedzieć „nie”? - odpowiedział pyta­niem na pytanie. Często się zastanawiał, czy ona czuje jakąś sympatię do tego młodzieńca. On na nią nie zasługiwał. Ot, zarozumiały młokos, nie - zdradzający żadnych sygnałów, iż miałby się zmienić w dorosłego męż­czyznę.

- Takich pytań nie należy stawiać ani też na nie odpowiadać w taką noc jak dzisiejsza - odparła. - Dziś rządzą emocje. Ale wybór małżonka to sprawa poważna, czyż nie?

- Poważna? - spytał cicho. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, a w każ­dym razie od bardzo dawna. Od lat.

- Małżeństwo jest na całe życie - powiedziała. - Zawsze wiedziałam, że mój wybór nie będzie pospieszny i że nie ulegnę niczyim naciskom. Bardzo łatwo jest się zakochać, jak przypuszczam. To szalenie emocjonal­ny stan. Nie jestem jednak pewna, czy równie łatwo jest kochać.

- A zatem miłość wyklucza emocje?

- Miłość nie jest sterowana przez emocje - powiedziała z naciskiem. - Miłość to upodobanie do kogoś, solidarność, szacunek i zaufanie. Miłość nie usiłuje dominować i nie dąży do zawładnięcia drugą osobą. Miłość rozkwita jedynie w warunkach pełnej obopólnej wolności. Właśnie dla­tego małżeństwo jest taką pułapką. Cała ta ślubna ceremonia, przysięga małżeńska, wymóg wierności... Wszystko to sugeruje ograniczenia, a na­wet zniewolenie. Mężczyźni mówią, ze małżeństwo to wyrok śmierci, chomąto na karku... Ale przecież powinno to być coś wręcz przeciwne­go: dwoje ludzi umawia się, że dadzą sobie nawzajem wolność.

- Wielu żonatych mężczyzn, którzy utrzymują metresy, i zamężnych kobiet, które mają sekretnych kochanków, przyklasnęłoby pani opinii, cherie - powiedział.

Ona jednak popatrzyła na niego z powagą.

- Nie zrozumiał mnie pan. Jeśli ktoś nie zamierza dotrzymywać świętej przysięgi małżeńskiej, to nie powinien jej składać. Małżonkowie powinni dać sobie wolność, by każde z nich mogło żyć po swojemu, rozwijać się i znajdować osobiste spełnienie. Małżonkowie to nie dwie połówki tego samego jabłka ani dwie połówki duszy. To dwie bezcenne indywidualne dusze, które połączyły nawzajem wolność obu, aby stworzyć razem coś wspanialszego i bardziej porywającego niż życie tylko dla siebie.

Gervase nie wiedział, czy uważać ją za naiwną idealistkę, czy też za mistyczkę. Był jednak zafascynowany. Nie przypuszczał, że przydarzy im się taka rozmowa. Kiedy jak kiedy, ale tej nocy...

- Czy tak właśnie pragnie pani kochać mężczyznę, którego pani po­ślubi, cherie? - zapytał.

- Tak. - Znów popatrzyła mu prosto w oczy. - Nie potrzebuję wy­chodzić za mąż dla pieniędzy czy pozycji, lordzie Rosthorn, a nawet dla bezpieczeństwa. Wolę poczekać pięć czy dziesięć lat, czy choćby do koń­ca życia, niż miałabym poślubić niewłaściwego człowieka. Aczkolwiek mam nadzieję, że nie będę musiała czekać do końca życia.

Czy przeciętna młoda dama zdawała sobie tak wyraziście sprawę, że zakochanie i miłość to dwie różne rzeczy? Czy wiele kobiet, w dowol­nym wieku, potrafiłoby tak zdecydowanie twierdzić, że miłość wyklucza dążenie do zawładnięcia kimś? On sam sobie tego nie uświadamiał tak wyraźnie. A jednak miała rację... Czyż byłoby na świecie tyle nieszczęś­liwych małżeństw, gdyby nie ta różnica?

- To tradycja w mojej rodzinie - wyjaśniła - że wychodzimy za mąż i żenimy się z miłości. Od naszych mężczyzn nie oczekuje się, że po ślubie będą utrzymywali metresy. - Wciąż niewzruszenie patrzyła mu w oczy. - Oczekuje się, że będą kochać swoje żony i że dochowają im wierności. To samo odnosi się również do kobiet w rodzinie Bedwynów.

Uśmiechnął się.

- Czy któreś z pani rodzeństwa jest już po ślubie? - spytał. Przypomi­nał sobie mgliście, że wcześniej 'wspominała chyba o szwagierce.

- Troje - odparła.

- Między innymi książę Bewcastle? - podsunął, choć prawdę mówiąc, nigdy nie słyszał, żeby Bewcastle się ożenił. Ale jak mógł o tym słyszeć? Nie znał wszystkich towarzyskich nowinek, choć tu, w Brukseli, spędził wśród Brytyjczyków parę tygodni i odnowił trochę starych znajomości i przyjaźni.

- Nie - pokręciła głową. - Po ślubie są Aidan, Rannulf i Freyja. Wszystkie ceremonie miały miejsce w zeszłym roku.

- Czy wszystkie te małżeństwa zostały zawarte z miłości?

- Tak - powiedziała z przekonaniem. - A Rannulfowi i Judith nie­dawno urodził się syn.

Czy Bewcastle kochał Mariannę? Czy był gotów kochać ją przez całe życie? Aż do śmierci być jej wierny? Jakoś wydawało mu się to wątpliwe. Zawsze miał wrażenie, że Bewcastle jest niezdolny do miłości.

- A pani nie kocha młodego Gordona tak, jak pani zdaniem żona po­winna kochać męża? - spytał. - I mimo to nie powiedziała mu dziś pani „nie”?

- Nie powiedziałam również „tak” - odparła. - Ale wątpię, aby to za­uważył. Będę musiała zdecydowanie się z nim rozmówić, kiedy wróci.

- Będzie rozczarowany - zauważył.

- Byłby bardziej rozczarowany, gdybym go poślubiła. Nie sądzę, abym okazała się kobietą łatwą w pożyciu, nawet gdybym kochała z całego ser­ca. A kapitan Gordon mnie nie kocha. On kocha wyobrażenie o mnie: córce księcia, która dopiero została wprowadzona w świat i jest bardzo bogata. Nic poza tym.

Pomyślał, że lady Morgan traktuje siebie bardzo niesprawiedliwie. Ona jednak podniosła nagle na niego pełne bólu oczy.

- On może zginąć - powiedziała. - Jakie to wszystko głupie, lordzie Rosthorn... Głupie, a zarazem śmiertelnie poważne. Jakże mogłam posłać go na wojnę z dźwięczącą mu w uszach prawdą? Pozwoliłam, by wierzył, że czuję to samo, co on, że będę na niego czekać i do końca życia nosić po nim żałobę, jeśli nie wróci. I może naprawdę będę... kto wie?

Jej oczy wypełniły się nagle łzami.

Gervase wyciągnął rękę i nakrył nią jej spoczywające na stole dłonie. Odwróciła jedną i uścisnęła mocno jego rękę, a drugą otarła oczy.

- Nie chcę, żeby to wszystko się działo - wyrzuciła z siebie gwałtow­nie. - Czy ludzie nie zdają sobie sprawy, że wojna niczego nie rozwiązu­je? Każda wojna jest podejmowana w imię wolności i pokoju. Jakaż może być wolność, skoro mężczyźni muszą bez sensu umierać? Jaki pokój, sko­ro trzeba zbrojnie walczyć o jego osiągnięcie? Ludzkość zawsze będzie ścigać te dwa jakże atrakcyjne ideały i nigdy nie zdoła ich dosięgnąć.

Utkwiła w nim rozgorączkowane spojrzenie. Policzki jej płonęły. Do pokoju zajrzała jakaś para, potem druga. Zaledwie rzuciwszy okiem na ich splecione dłonie, obie pary natychmiast się wycofały, mamrocząc pod nosem jakieś przeprosiny. Lady Morgan najwyraźniej w ogóle tego nie zauważyła.

- Przypuszczani, że Caddickowie zabiorą panią z Brukseli jutro rano - powiedział Gervase. - A za tydzień znajdzie się pani z powrotem w An­glii i życie znów popłynie spokojnie, tak jak dawniej.

- Nie - odparła. - Proszę, niech pan nie mówi do mnie jak do dziec­ka, lordzie Rosthorn. Przynajmniej pan... Wolałabym zostać tutaj. Wola­łabym wiedzieć. Ale nawet gdyby książę Caddick nie upierał się co do wyjazdu, to na pewno uprze się Alleyne. Jest teraz w Antwerpii, ale jutro wraca. Zanim wyjechał, powiedział mi, że będzie nalegał, abym wróciła do Anglii, jeśli sytuacja nie ulegnie poprawie. A tymczasem się pogorszy­ła - westchnęła. - A pan co zamierza robić, lordzie Rosthorn?

- Zostać - powiedział krótko. - Nie jestem wojskowym, ale może i ja będę mógł okazać się w jakiś sposób użyteczny.

- To jest właśnie to, czego bym chciała i ja - podchwyciła. - Chciałabym być jakoś użyteczna. Nie wyobraża pan sobie, jak bezradna czuje się kobieta w takiej sytuacji... a zresztą i w wielu innych okolicznościach, skoro już o tym mowa. Przypuszczam jednak, że jutro będę musiała wyjechać.

- Mieszkam na rue de Brabant - powiedział i podał jej nazwę domu. - Gdyby przypadkiem mnie pani potrzebowała, proszę po mnie posłać, dobrze?

Ślad uśmiechu pojawił się na jej ustach.

- Bo za słaba jestem, żebym sama dała sobie radę, tak? Ale to bardzo uprzejme z pana strony i dziękuję panu za tę ofertę. - Opuściła wzrok na ich splecione ręce i zauważywszy, zdaje się, dopiero teraz, że są złączone, cofnęła dłoń i złożyła ją na podołku. - Chyba strasznie dużo mówiłam. Zdarza mi się to czasem, kiedy się czymś przejmę. A wojną się przejmuję, i to bardzo. Czyż to nie dziwne, że czułam, iż muszę przyjechać tu, do Brukseli? Chociaż mój brat był temu przeciwny... Nie powinniśmy sie­dzieć tu sami, nieprawdaż? - zauważyła, zmieniając temat. - Ale dzisiaj nic nie jest takie, jak powinno. Odprowadzi mnie pan do lady Caddick?

Wstał i podał jej ramię.

- Wojny się kiedyś skończą - powiedział. - Przynajmniej na chwilę. I z pewnością przyjdzie czas, kiedy pani marzenie o miłości się spełni, cherie. Znów będzie pani szczęśliwa.

Zaśmiała się cicho.

- Czy to obietnica, lordzie Rosthorn?

Ba, kiedy marzenia trudno ujarzmić za pomocą obietnic. Nie dają się pochwycić, przepływają przez palce niczym woda. Ale woda to tworzywo życia. Wierzę, że pani marzenia się spełnią, choćby dlatego, że nie idzie pani na żaden kompromis i nie pozwala, aby rozmieniły się na drobne. Znowu się zaśmiała.

- Nawet nie zapytałam pana o pańskie marzenia. Cóż za nietakt z mojej strony!

Za stary jestem na marzenia - powiedział, wprowadzając ją z po­wrotem na salę balową, w tej chwili już niemal pustą.

Jako młody chłopak miał mnóstwo marzeń i był przekonany, że więk­szość z nich się spełni. Ale jego młodość skończyła się przed czasem dzie­więć lat temu. Od tej pory żył wyłącznie w świecie rzeczywistym.

Ależ musi pan mieć marzenia - powiedziała ze zdziwieniem. - Inaczej w życiu nie ma celu, pasji... Nie ma sensu. Czyżby to właśnie stało się z jego życiem? Lady Caddick stała, patrząc, jak się zbliżają. Wyglądała na zatroskaną.

Ach, jest pani, lady Morgan - powiedziała. - Zaraz idziemy do domu.

Stojąca u jej boku lady Rosamond Havelock sprawiała wrażenie, jakby przed chwilą płakała. Rzuciła się lady Morgan w ramiona i mocno się uścisnęły.

6

Rankiem po balu u księcia Richmonda rozpoczął się wielki exodus do Antwerpii. Wyjeżdżali wszyscy cudzoziemcy, którzy nie mieli bliskich w wojsku. Do południa drogi były zapchane ich powozami, końmi i wozami bagażowymi.

Caddickowie i Morgan nie znajdowali się pośród nich. Rosamond obu­dziła się z jednym ze swoich rzadkich, ale obezwładniających ataków mi­greny. Nie był to zwykły ból głowy - Rosamond niemalże nie widziała, mdliło ją, zdrętwiała jej lewa strona ciała. Nie mogła znieść światła ani naj­lżejszego dźwięku czy ruchu. Pomimo iż pozostawanie w Brukseli było niebezpieczne i pomimo nalegań małżonka, który nigdy nie cierpiał na migrenę i nie zdawał sobie sprawy, co to znaczy, lady Caddick okazała się niewzruszona. Rosamond musi pozostać na miejscu, zdecydowała, i leżeć w łóżku przy zaciemnionych oknach, dopóki nie minie najostrzejsza nie­dyspozycja. Zdarzało się, że taki atak trwał trzy, cztery, a nawet pięć dni.

Lord Caddick proponował, że znajdzie kogoś, kto zaopiekuje się Mor­gan i zabierze ją w bezpieczne miejsce. Morgan jednak zapewniła go, że wkrótce wróci z Antwerpii Alleyne i sam zajmie się organizacją jej wy­jazdu.

Rozsądek podpowiadał jej, że powinna wyjechać najszybciej jak się da, nawet jeśli miałoby to oznaczać podróżowanie z ludźmi niemal całkiem obcymi. Ale w tych okolicznościach trudno było zachowywać się zgod­nie z rozsądkiem. Tak naprawdę nie potrafiła wyjechać. Znała wielu ofi­cerów gwardii, miała nawet pośród nich paru przyjaciół, znała także ich żony. Większość tych ostatnich pozostawała w Brukseli. Dlaczego ona nie mogłaby zostać? Miałaby wyjechać i nie wiedzieć, co się stało z tymi wszystkimi znajomymi ludźmi?

To, co mówiła lordowi Caddickowi, było prawdą. Miała jednak nadzieję, że Alleyne nie wróci z Antwerpii na tyle prędko, by zdołał wyekspediować ją jeszcze dzisiaj. Może jutro dotrą tu jakieś wiadomości z frontu? Może niebezpieczeństwo minie i w ogóle nie będzie potrzeby wyjazdu?

Alleyne nie wrócił do południa.

Po południu Morgan zapragnęła wyjść na chwilę z domu, ze względu na biedną Rosamond tak cichego jak nigdy. Lady Caddick pozwoliła jej odwiedzić panią Clark, żonę majora Clarka z Królewskiej Gwardii Kon­nej, mieszkającą o dziesięć minut spacerkiem, a Morgan obiecała, że weźmie ze sobą służącą. Właśnie piły z panią Clark herbatę, gdy po raz pierwszy usłyszała odległy huk, który wzięła za odgłos grzmotu. Kiedy jednak wyraziła nadzieję, że nie spadnie ulewny deszcz, który utrudni marsz oddziałom wojska, pani Clark uśmiechnęła się powściągliwie.

- To odgłos armat - wyjaśniła. Morgan miała wrażenie, że wszystka krew odpłynęła jej z głowy.

- Są daleko - ciągnęła pani Clark. - To raczej wibracja niż dźwięk, praw­da? Któż może wiedzieć, skąd dokładnie pochodzi i kto uczestniczy w tym starciu... Nie wiadomo nawet, czy to nasze armaty, czy Francuzów.

Morgan spodziewała się, że Alleyne przyjdzie po nią, zanim nadejdzie czas zakończenia wizyty. A jednak musiała wrócić do domu tylko w to­warzystwie służącej.

Podczas jej nieobecności Alleyne nie pokazywał się na rue de Bellevue. Nie pokazał się również do końca dnia.

W nocy niewiele spały. Z ulicy dochodził nieprzerwany turkot kół, któremu towarzyszyło klapanie końskich kopyt, a ponad ten jednostajny hałas wzbijał się od czasu do czasu męski krzyk. Cierpienie Rosamond znacznie wzrosło.

Lord Caddick zawołał do pań z korytarza, że nie ma powodu do niepo­koju. To po prostu artyleria ciągnie w kierunku frontu, stąd ten rumor.

Nie ma powodu do niepokoju? Morgan, stojąc w oknie z narzuconym na ramiona szalem, zadrżała. Gdzie jest Alleyne?

Gdzie są znajomi oficerowie?

Nazajutrz za późno było na wyjazd, choć Rosamond, blada niczym duch, wyłoniła się ze swego pokoju, by zapewnić rodziców, że atak mi­greny tym razem nie jest tak ostry jak poprzednie i że w każdej chwili może być gotowa do podróży.

Wczesnym rankiem przegalopował przez Brukselę, jadąc od strony frontu, oddział belgijskiej kawalerii. Hałas znowu wyrwał ze snu Morgan, która zaledwie zdołała zmrużyć oczy. Jeźdźcy krzyczeli, że wszystko stra­cone i że sprzymierzeni ponieśli druzgocącą klęskę. Nie zatrzymywali się jednak, by odpowiadać na jakiekolwiek pytania.

Ludzie wpadli w panikę.

Niemal wszyscy przyjezdni i wielu stałych mieszkańców zaczęło w po­płochu opuszczać miasto, do którego lada moment mogli wtargnąć żądni łupu francuscy żołnierze. Także u Caddicków pośpiesznie pakowano kufry i sakwojaże. Po wczesnym śniadaniu wszystko było gotowe do wyjazdu.

Pojawiła się jednak nieoczekiwana trudność. Kiedy lord Caddick zady­sponował, by jak najrychlej podstawiono pod drzwi frontowe powóz, konie i wóz bagażowy, okazało się, że wszystko, co ma cztery koła, zosta­ło zarekwirowane przez wojsko. Lord wrzeszczał, prosił i groził na prze­mian, gotów był nawet dać sporą łapówkę, ale nic nie pomogło. Wkrótce stało się jasne, że naprawdę nie istnieją w tej chwili żadne dostępne środ­ki lokomocji. Nie sposób było teraz wyjechać z Brukseli, chyba że ktoś zdecydowałby się iść piechotą, zabierając ze sobą tylko to, co mógł unieść w rękach czy na plecach.

To, rzecz jasna - jak oznajmiła lady Caddick głosem, w którym więcej było oburzenia niż strachu - nie wchodziło w rachubę.

I tak oto wpadli w pułapkę. Musieli zostać.

Morgan, choć bez wątpienia się bala, była zadowolona.

Rosamond, słaniając się, wróciła do łóżka.

* * *

Popołudniu zaczęło kropić. W nocy rozpętała się burza z piorunami, tym razem prawdziwymi, a w końcu lunął ulewny deszcz, który padał nieprzerwanie przez parę godzin. Nikt nie wiedział dokładnie, gdzie znajdują się obie armie ani co oznaczała wczorajsza odległa kanonada. Ale Morgan, gdy zwinięta w kłębek na łóżku walczyła z pragnieniem, by schować się z głową pod koc i odizolować choć trochę od groźnego świata, bez trudu mogła sobie wyobrazić niedolę tysięcy mężczyzn, któ­rzy bezskutecznie usiłowali znaleźć schronienie przed ulewą i odrobinę spoczynku.

Przy śniadaniu lord Caddick z wesołą miną wygłosił opinię, że deszcz sprawił przynajmniej, iż jakikolwiek łatwy manewr będzie teraz niemoż­liwy Drogi stały się z pewnością nieprzejezdne. Nie ma więc szansy, by bitwę stoczono dzisiaj.

A poza tym, dodała lady Caddick, dziś jest przecież niedziela.

Morgan martwiła się o Alleyne'a, ale też współczuła Rosamond, nadal cierpiącej z powodu ataku migreny. Lady Caddick troskała się z powodu niedyspozycji córki, lękała o własne bezpieczeństwo, ale przede wszyst­kim niezmiernie trapił ją brak wiadomości o losie, jaki spotkał kapitana Gordona. Lord Caddick zaryzykował wyjście z domu, by zebrać jakiekolwiek nowiny, ale, jak się okazało, łatwiej było o pogłoski niż o rzeczo­we informacje.

W końcu deszcz ustał. Morgan, otrzymawszy raz jeszcze pozwolenie od strapionej księżnej, zabrała ze sobą służącą i znowu poszła do pani Clark. Zorientowała się już, że często zbierają się u niej żony oficerów i że na ogół są one znacznie bardziej rozsądne niż inni ludzie. Nie wpa­dały tak łatwo w panikę i nie wierzyły w sensacje, które z braku rzetel­nych informacji krążyły po mieście. Tego ranka także zgromadziły się w domu pani Clark. Morgan poczuła ulgę, gdy okazało się, że przyjęły ją ciepło, tak jakby była jedną z nich, a nie kimś z zewnątrz, intruzem.

Zaraz po południu znowu rozpoczął się ogień artyleryjski. Stanowiska artylerii znajdowały się teraz bliżej niż przedwczoraj. Gdy minęło pierw­sze zaskoczenie, nie sposób było pomylić tę kanonadę z grzmotami.

Damy spędziły parę godzin na zwijaniu bandaży i sortowaniu medykamentów, które udało im się zgromadzić przez ostatnie półtora dnia. Roz­mawiały cicho, a nawet śmiały się przy tym zajęciu, ale Morgan, która starała się pracować tak samo pilnie jak reszta, czuła napięcie i strach, pulsujące pod tą pozorną wesołością. Wszystkie usiłowały nie myśleć o tym, co robią.

Jakie to musi być trudne - być żoną wojskowego i rok w rok iść za głosem werbla...

W pewnym momencie na ulicy dal się słyszeć jakiś hałas. Kobiety rzu­ciły się do okien, pani Clark i Morgan wypadły na zewnątrz. Od strony Namur Gates, południowego krańca miasta - a właśnie gdzieś na połu­dniu toczyła się bitwa - galopowali jeźdźcy na okrytych pianą koniach, z obnażonymi szablami w rękach.

- To hanowerczycy - powiedziała pani Clark. - To nie gwardia.

Jeśli i na innych ulicach pojawili się w takiej liczbie jak tutaj, to z pewnoś­cią musi to być cały regiment... Krzyczeli coś po niemiecku, a choć Morgan nie znała tego języka, na ulicy było wielu chętnych do tłumaczenia.

- Wszystko stracone! - zawołał jakiś mężczyzna.

- Francuzi depczą im po piętach - dorzucił inny.

Panika ogarnęła patrzących. Pani Clark jednak pewnym gestem ujęła Morgan pod ramię i poprowadziła z powrotem do domu. Gdy weszły, zdecydowanie zamknęła drzwi.

- Niedługo zaczną napływać ranni - zwróciła się do zgromadzonych pań. - A jeśli wiadomości są prawdziwe, bitwa jest przegrana i Francuzi także się tu zjawią lada moment. Ale oni też będą mieli swoich rannych. Mamy do wyboru albo zostać tu i drżeć ze strachu, albo wyjść na ze­wnątrz i starać się w miarę naszych sił zaoferować pomoc tym, którzy będą jej potrzebować, bez względu na to, jakiego koloru są ich mundury, czy po której stronie walczyli.

Morgan patrzyła na nią z podziwem. Jej szacunek dla pani Clark tym bardziej wzrósł. Nie mogła ukryć przed sobą samą, że i ona przed paroma minutami była bliska paniki... Odetchnęła głęboko.

- Ja chyba wyjdę - powiedziała.

Pani Clark żywo zwróciła się w jej stronę.

- Ależ pani naprawdę nie powinna, lady Morgan. Powinna pani wró­cić na rue de Bellevue. Księżna Caddick będzie się martwić o panią. To, co zamierzamy robić, jest niebezpieczne. Mało, niebezpieczne - przykre i odrażające. To nie będzie ładny widok.

- Nie spodziewam się ładnych widoków - odparła Morgan. - I proszę mnie nie traktować jak cieplarnianą roślinę, tylko dlatego, że jestem cór­ką księcia i nie mam męża. Chcę być potrzebna. Proszę, niech się pani ze mną nie spiera. Myślę, że przyda się pani każda para rąk. A co do lady Caddick, to ma się o kogo martwić. Rosamond jest chora, kapitan Gordon poszedł walczyć... Lady Caddick wie, że jestem z panią.

Pani Clark nie trwoniła więcej czasu na puste słowa. Skinęła głową i uścisnęła dłoń Morgan.

- W takim razie idziemy pod Namur Gates - powiedziała.

* * *

I właśnie tam w jakąś godzinę później znalazł Morgan lord Alleyne Bedwyn. Nie znaczy to, że jej szukał. Był pewien, że do tej pory siostra jest już daleko stąd. Przez całą drogę z Antwerpii wypatrywał jej pośród tłumów ludzi, zdążających w przeciwnym niż on kierunku. Nie martwi­ło go jednak, że jej nie spotkał. Pewnie jest już na pokładzie statku pły­nącego do Anglii, mówił sobie.

Udał się z raportem do sir Charlesa Stuarta i do głowy mu nawet nie przyszło, by złożyć najpierw wizytę na rue de Bellevue, gdzie wynajmo­wał dom lord Caddick. Teraz zaś był w drodze na południe, z wiadomoś­cią dla księcia Wellingtona. Zgłosił się dobrowolnie do wykonania tego zadania. Sir Charles ostrzegł go, że misja może być niebezpieczna, o ile z odgłosów ciężkiej artylerii można wnosić o zajadłości walki. Alleyne jednak pragnął zobaczyć na własne oczy, co się tam dzieje. A poza tym jego starszy brat, Aidan, walczył przecież w Hiszpanii. Czy on miałby się uchylać od zwykłego dostarczenia listu na front?

Żołnierze, którzy zostali ranni w ciągu ostatnich paru dni, zaczynali już na piechotę ciągnąć do Brukseli. Niektórzy mieli obandażowane głowy i ręce na temblakach, ale w wielu wypadkach jedynie strzępy jakichś szmat okrywały krwawe rany. Alleyne ze współczuciem patrzył na męż­czyzn, a z podziwem na grupkę dam, które zdążyły już tu urządzić punkt opatrunkowy.

Jedna z dam unosiła właśnie do ust rannego szklankę wody, ten zaś wyjaśniał jej, że dzisiejsza walka, rozpaczliwa i zażarta, miała miejsce na południe od lasu Soignes, niedaleko wsi Waterloo.

Tą damą była Morgan.

Alleyne zeskoczył z siodła w chwili, gdy Morgan, odstawiwszy szklan­kę, podniosła wzrok. Spostrzegła go i rzuciła mu się w ramiona.

- Alleyne! - wykrzyknęła. - Gdzież ty się podziewałeś? Tak się o cie­bie martwiłam!

On chwycił ją za ramiona i potrząsnął, bynajmniej nie łagodnie.

- Co ty tu robisz, do diabła? Dlaczego nie jesteś dotąd w Antwerpii albo w drodze do Anglii?

- Powiedziałeś, że przyjedziesz po mnie nazajutrz po balu u Richmondów - przypomniała.

- Niech to diabli, Morgan - powiedział, zirytowany. - Musiałem zaba­wić trochę dłużej w Antwerpii. Nie mów mi tylko, że nie miałaś na tyle rozumu, aby wyjechać razem z Caddickami. Już ja sobie z nimi...

- Oni też tu są - przerwała. - Chyba nie wyobrażasz sobie, ze wyje­chaliby beze mnie? Lady Caddick jest osobą niezwykle odpowiedzial­ną. - I wyjaśniła mu przyczyny, które zatrzymały ich wszystkich w Bruk­seli.

- A niech to diabli - powtórzył. - Chyba będę musiał sam cię stąd zabrać, Morg. Jak tylko załatwię ten drobiazg, który zleciło mi poselstwo, natychmiast ruszamy w drogę.

- Ja tu jestem potrzebna - zaprotestowała. - I będę potrzebna jeszcze przez jakiś czas. Chcę mieć w tym swój udział, Alleyne, nawet jeżeli nie mogę, tak jak Aidan, bezpośrednio walczyć z Francuzami. Nie potrzebu­jesz się o mnie martwić.

On ścisnął ją mocniej za ramiona.

- Wulf urwie mi głowę, i nawet nie będę miał mu tego za złe. Przed nocą wrócę i dopilnuję, żebyś stąd wyjechała.

- Alleyne - Morgan ujęła brata za łokcie - dokąd ty jedziesz? Dlacze­go znalazłeś się właśnie tu, w tej bramie?

- Mam dostarczyć wiadomość na front - odparł. Oczy Morgan rozszerzyły się z wrażenia.

- Spokojnie - uśmiechnął się do niej brat. - Ja nie jadę walczyć, Morg. Nie będę miał szansy, żeby zostać bohaterem. Jestem całkowicie bez­pieczny.

- W takim razie uważaj na siebie. - Odetchnęła głęboko. - Alleyne, jeśli przypadkiem się zdarzy, że będziesz miał jakieś wiadomości o Straży Przybocznej... - Nie skończyła, ale nie musiała kończyć. Alleyne objął ją i krótko, szorstko uścisnął.

- Zobaczę, co uda mi się zdobyć - obiecał. Potem puścił ją i wskoczył na siodło.

Z tyłu za nimi dał się słyszeć łoskot kół na bruku. Przez bramę wjeż­dżały właśnie dwa wozy wyładowane rannymi. Powietrze wypełniła cięż­ka woń krwi, silniejsza niż dotąd.

Morgan odwróciła się ku rannym, nie powiedziawszy nawet bratu „do widzenia”. On minął bramę i ruszył na południe.

Morgan... Najmłodsza z nich. Całkiem dorosła i głupio odważna, bio­rąca się do rzeczy, na widok których większość dwukrotnie starszych od niej kobiet dostałaby spazmów. A jednak mógł się tego po niej spodziewać. Tak samo jak Freyja, a może jeszcze bardziej, nie cierpiała, gdy trak­towano ją jak mimozę. Alleyne podejrzewał, że to przede wszystkim aura niebezpieczeństwa pociągnęła ją do Brukseli, a nie osoba Gordona. Gordon wydawał mu się fircykiem.

Był z niej dumny jak diabli. Zamiast siedzieć w domu na rue de Bellevue, pielęgnuje rannych na ulicy! Niemniej trzeba będzie pogadać o tym z księżną Caddick, której powierzył przecież opiekę nad siostrą.

Wulf doprawdy urwie mu łeb, że nie wysłał jej do domu już dawno temu.

* * *

W parę godzin później w tym samym miejscu odnalazł Morgan Gervase. Bramą płynął już do miasta nieprzerwany strumień rannych, nierzadko ciężko rannych. Na miejscu byli chirurdzy, którzy dwoili się i troili, by dać sobie radę z najgorszymi okaleczeniami. Było też wiele kobiet, które oczyszczały rany i bandażowały lżejsze z nich, a także podawały rannym wodę i oferowały wszelką inną pomoc, jaką tylko mogły zapewnić.

Odkąd Gervase usłyszał kanonadę, stało się dla niego całkiem jasne, że za parę godzin napłynie do miasta tylu rannych, że problem ten znacznie przekroczy siły wolontariuszek, które spontanicznie ruszyły na pomoc. Potrzebna tu była jakaś organizacja: lista domów i ich właścicieli, którzy mieli zarówno chęć, jak i możliwości, by użyczyć rannym dachu nad głową, sposób kierowania do tych domów rannych, pielęgniarek i chi­rurgów oraz sposób zaopatrywania ich we wszystko, co potrzebne.

Bez wątpienia było mnóstwo innych ludzi, którzy kłopotali się o tę organizację. Nikt jednak nie koordynował ich wysiłków. On mógł praco­wać tylko na swoim odcinku. Zgromadził więc spośród swoich znajo­mych tylu chętnych, ilu tylko mógł, i wspólnie robili, co było w ich mocy: stukali do drzwi najpierw po jednej, potem po drugiej stronie ulicy, prosząc o środki opatrunkowe, żywność i kogoś, kto mógłby do­starczyć te produkty rannym. Sporządzali długie, niekończące się listy domów, gotowych otworzyć dla rannych swe podwoje.

Po jakimś czasie mogli wreszcie ruszyć pod Namur Gates i zorganizo­wać tam posterunek, z którego kierowano rannych do domów, gdzie czekała na nich czysta pościel, żywność, woda, a także troskliwa opieka pielęgniarek i lekarzy. Tych ostatnich było naturalnie o wiele za mało, ale cóż można było na to poradzić. Człowiek robi tylko tyle, ile może.

W pewnej chwili Gervase zwrócił uwagę na jedną z pracujących w miejskiej bramie kobiet. Młodziutka dama pochylała się nad czymś, co wyglądało jak kupa krwawych gałganów. Po chwili okazało się, że to młody szeregowiec z urwaną do kolana prawą nogą, cały pokryty błotem i krwią. Chusteczka okrywająca włosy damy również była brudna i za­krwawiona, tak samo jak jej muślinowa suknia. Dama, ocierając wilgotną szmatką twarz nieszczęśnika, mówiła do niego półgłosem jakieś kojące słowa. Był jednym z tych, którzy oczekiwali w długiej kolejce na pomoc chirurga.

Po chwili dama podniosła się i znużonym gestem przetarła oczy wierz­chem dłoni.

Boże święty! Gervase stanął jak wryty. Tą damą była lady Morgan Bedwyn.

Pospieszył ku niej i chwycił ją za łokieć.

- To pani jest jeszcze w Brukseli? - spytał niepotrzebnie.

Przez chwilę patrzyła na niego, najwyraźniej go nie poznając. Wreszcie zamrugała oczami.

- Lord Rosthorn - powiedziała. Gervase nie wierzył własnym oczom.

- Księstwo Caddick nie zabrali pani stąd w bezpieczne miejsce? I lord Alleyne Bedwyn też nie?

- Nie można było znaleźć żadnego pojazdu, kiedy chcieliśmy wyje­chać - wyjaśniła. - A Alleyne zabawił dłużej w Antwerpii. Wrócił dopie­ro dzisiaj. I zaraz musiał pojechać na front z jakąś wiadomością z posel­stwa.

- Co pani tu robi? - spytał.

- Czy tego nie widać? - uśmiechnęła się słabo. - Jest tyle do zrobienia, lordzie Rosthorn. Nie mogę tak stać i rozmawiać z panem.

W tym momencie Gervase pojął, że to doprawdy kobieta, jak się pa­trzy, że ma nie tylko czułe serce, ale także odwagę i charakter. Niemal od początku ich znajomości zdawał sobie sprawę, że ona nie jest typem na­iwnej, chichoczącej panienki, ale teraz miał bezsporny dowód. Tu, w tej chwili, wyglądała piękniej niż kiedykolwiek.

Puścił jej łokieć.

- W takim razie proszę iść - powiedział. - Proszę wracać do pracy.

On także pracował od wielu godzin - stracił już rachubę czasu. Rozła­dowywał wozy z rannymi i pomagał sortować ich na grupy: tych, którzy wymagali pomocy medycznej, ale nie interwencji chirurga, tych, którym potrzebna była amputacja, i wreszcie tych, których potrzeby ograniczały się do paru łyków wody i dotyku przyjaznej dłoni, tak by lżej im było umierać. Złapał się na tym, że on sam wciąż i wciąż na nowo podaje tę wodę i tę przyjazną dłoń. Jednocześnie usiłował spełniał podstawową funkcję, dla której się tu znajdował: przydzielanie kwater tym spośród rannych, którzy nie byli w stanie odejść na własnych nogach.

W jakiejś chwili przyszedł wreszcie któryś ze znajomych Johna Waldane'a, żeby go zastąpić. Gervase, wsparłszy ręce na biodrach, prze­ciągnął się i poruszył parokrotnie mięśniami barków. Jakie to dziwne, że oczy i uszy tak prędko przywykają do podobnych obrazów i dźwięków, a nos - do podobnych zapachów... Już po upływie pierwszych paru chwil do głowy by mu nie przyszło, żeby mieć mdłości.

Lady Morgan Bedwyn, jeszcze bardziej brudna i rozczochrana niż po­przednio, klęczała na ziemi obok szpakowatego sierżanta w zielonym mundurze strzelca i zawiązywała mu na karku węzeł temblaka. Zarazem mówiła coś do niego. Mężczyzna zaśmiał się ochryple.

Gervase podszedł do niej, odczekał, dopóki nie skończy, i pomógł jej wstać.

- Cherie - powiedział - pora odpocząć. Proszę pozwolić, że odprowa­dzę panią na rue de Bellevue.

Ona jednak pokręciła głową.

- Nie mogę stąd iść, dopóki nie będę miała jakichś ostatecznych wia­domości. Ten sierżant - wskazała głową mężczyznę, którego przed chwi­lą opatrywała - powiedział mi, że lord Uxbridge poprowadził dziś po południu wielką szarżę kawalerii. Zmietli wszystko na swej drodze i za­dali Francuzom druzgocącą klęskę. Poszli jednak za daleko, aż za linie nieprzyjaciela, i w drodze powrotnej zostali odcięci. Nie wie, jakie są straty.

Na twarzy lady Morgan już, już miał się pojawić grymas płaczu. Wzię­ła się jednak w garść i uśmiechnęła się.

- Żaden z nich dotąd nie wrócił - powiedziała. - Myślę, że to dobra wiadomość. Nikt nie wie, czy bitwa została wygrana, czy przegrana.

Wkrótce jednak zrobi się ciemno. Oni nie mogą się bić po zapadnięciu zmroku, nieprawdaż?

- Pani musi odpocząć - powtórzył z naciskiem. - Nie będzie z pani żadnego pożytku, jeśli przekroczy pani granicę wytrzymałości.

- Pani Clark otworzyła swój dom dla rannych - powiedziała ze znu­żeniem lady Morgan. - Już od paru godzin i my zamierzałyśmy tam pójść, ale stale było coś do zrobienia... Niemniej dom czeka. Ale ja się zgodziłam wziąć nocną zmianę. I tak bym nie mogła spać. - Oczy miała na wpół przymknięte, głowa chwiała jej się na boki.

Gervase położył jej ręce na ramionach i zaczął jej masować ramiona i kark. Po dłuższej chwili westchnęła z ulgą i opuściła głowę na piersi.

- Alleyne też jeszcze nie wrócił - szepnęła. - A powiedział, że będzie z powrotem, zanim zapadnie noc. Czyli teraz. Na pewno za chwilę się tu pojawi.

- Proszę pozwolić, żebym odprowadził panią do pani Clark - nale­gał. - Ktoś inny może skierować tam pani brata. Jeśli u pani Clark nie ma jeszcze zbyt wielu rannych albo jeśli są, ale mają zapewnioną dostateczną opiekę, to może uda się pani chwilkę odpocząć. Albo przynajmniej wy­pić filiżankę herbaty.

- Brzmi to cudownie - przyznała.

- Albo się umyć - dodał. Spojrzała ze smutkiem po sobie.

- To jedna z moich najładniejszych sukien. Czy raczej była. Wątpię, czy będę mogła ją jeszcze kiedyś włożyć... albo czy będę chciała.

Podał jej ramię. Jak przez mgłę przypominał sobie, jak wyglądała, gdy zobaczył ją po raz pierwszy: śliczna jak obrazek, ale też dumna i wyniosła. Sprawiała wrażenie raczej zepsutego, rozpieszczonego dziecka. Co za wstyd, że szukał z nią kontaktu tylko dlatego, że była siostrą Bewcastle'a... Tak jakby nie była osobą, która ma własną tożsamość!

- Cieszę się, że wciąż jeszcze jestem w Brukseli - powiedziała. - Cie­szę się, że dane mi było widzieć to wszystko. A najbardziej się cieszę, że mogłam być jakoś użyteczna. Ale jakie to wszystko bezsensowne... Jeśli przegramy bitwę, jaki sens mają nasze wysiłki? A jeśli wygramy, jaki sens mają wszyscy ci ranni i zabici Francuzi? Nie widzę różnicy. A pan? Fran­cuzi, Anglicy, Niemcy, Belgowie, Holendrzy - wszystko to głupi, dzielni mężczyźni. A zresztą może i nie tacy głupi... To przecież nie oni podjęli decyzję o stoczeniu tej bitwy, tylko dowódcy. Och, przepraszam - zre­flektowała się. - Już kiedyś poruszałam ten temat w pańskiej obecności. Trzeba go sobie odpuścić i po prostu brać rzeczywistość taką, jaka jest, i robić, co się da. Gervase objął ją ramieniem.

- Chciałbym, jeśli pani pozwoli, zamienić z lady Caddick parę słów o tym, gdzie pani przebywa.

- Och, tak, proszę bardzo - zgodziła się skwapliwie. - To niedopatrze­nie z mojej strony, że sama o tym nie pomyślałam.

Ci Caddickowie doprawdy zasługują, żeby ich powiesić za palce u nóg, pomyślał nieprzyjaźnie Gervase. Czyżby przez cały dzień nie zatroszczyli się, żeby ustalić, co się z nią dzieje? I dlaczego nie zadbali przed paroma dniami, żeby wyjechała z Brukseli, nawet jeśli sami nie zamierzali wyjeżdżać?

- Cała przyjemność po mojej stronie, cherie - powiedział.

- Pańska matka jest Francuzką - zauważyła lady Morgan. - Czy nie zdarza się panu, lordzie Rosthorn, złapać czasem na tym, że sympatyzuje pan z jej rodakami?

- Ależ tak - przyświadczył. - Aczkolwiek nieczęsto mówię o tym głośno w obecności Anglika czy Angielki. Ale widzi pani, z drugiej stro­ny mój ojciec był Anglikiem. Oba kraje są mi jakoś bliskie i być może dlatego nigdy nie czułem specjalnego powołania do zawodu oficera.

Spojrzała na niego z powagą, ale nie zadawała więcej pytań. Zatrzyma­ła się przed domem, który musiał należeć do pani Clark, i odwróciła się do niego, by podziękować mu za eskortę. Drzwi wejściowe były szeroko otwarte, wnętrze jasno oświetlone. Pomyślał, że czeka ją teraz bezsenna noc, spędzona na posługiwaniu rannym, tak by ci, którym udało się prze­żyć bitwę, nie zmarli teraz z gorączki czy zaniedbania.

Ujął jej dłonie, skłonił się, po czym uniósł obie równocześnie do ust.

- Wobec tego proszę iść, cherie. Przyjdę jutro rano i dopilnuję, żeby pani odpoczęła.

- Dziękuję - powiedziała. - A co pan będzie robił w nocy, lordzie Rosthorn?

- Wracam pod miejską bramę. Może nawet przejadę się kawałek w głąb lasu... Ściemnia się i jak pani może zauważyła, armaty umilkły.

Może bitwa jest wygrana, a może przegrana. Albo też nie została roz­strzygnięta i rankiem walka rozgorzeje na nowo.

- Jeśli przypadkiem spotka pan Alleyne'a, skieruje go pan tutaj, praw­da? - spytała. - I jeśli będzie pan miał jakieś wiadomości o... o kimkol­wiek innym spośród znajomych, również da nam pan znać?

Nie był pewien, czy chodzi jej o kapitana Gordona, czy w ogóle o zna­jomych oficerów Królewskiej Gwardii Konnej. Mogła siedzieć cały ubieg­ły dzień na rue de Bellevue i zamartwiać się o nich... Tymczasem, scho­wawszy głęboko własne uczucia, spędziła ten dzień na ulicy, pielęgnując rannych. Ale te uczucia - strach, niepokój, troska - były w niej, Gervase dobrze o tym „wiedział.

- Oczywiście, cherie - odparł. Odprowadzał ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła w głębi domu, po czym ruszył w kierunku rue de Bellevue. Zna­lazł księżnę tak strapioną brakiem wiadomości o synu, że miał wrażenie, iż w ogóle nie zauważyła, że jej podopiecznej od rana nie ma w domu.

- A zatem powiada pan, że ona jest u pani Clark? To niezła kobieta, aczkolwiek major mógł dokonać lepszego wyboru. Zapewne przez cały czas trzymają się z lady Morgan za ręce i pocieszają się nawzajem.

Gervase nie wyprowadzał jej z błędu. Wyszedłszy, skierował się do staj­ni, w której trzymał konia, i pojechał parę kilometrów na południe, za miasto. Tymczasem zapadła całkowita ciemność.

W miarę jak posuwał się naprzód, wiadomości były coraz bardziej po­cieszające. Bitwa chyba została wygrana, choć nikt nie był tego do końca pewny. Późnym popołudniem Brytyjczykom i sprzymierzonym, którzy znaleźli się w ciężkich opałach, przyszli w sukurs Prusacy i Francuzi zo­stali zmuszeni do odwrotu. Sprzymierzeni nacierali dalej i zamierzali, je­śli zajdzie potrzeba, ścigać ich choćby do samego Paryża.

Gervase jechałby dalej, by uzyskać bardziej jednoznaczne informacje, ale mijając kolejne wozy z rannymi, zauważył w pewnym momencie dwóch żołnierzy, dźwigających nosze. Na pewno, jak się domyślał, spo­czywał na nich ranny oficer. Choć było ciemno, dostrzegł mundur ran­nego - mundur Królewskiej Gwardii Konnej. Podjechał bliżej.

- Kto? - spytał.

- Kapitan Gordon, sir - odparł jeden z żołnierzy. - Został ranny po południu podczas szarży kawalerii, ale dopiero co go znaleźli.

- Ciężko ranny?

Kapitan był jednak przytomny i mógł odpowiedzieć sam.

- Paskudnie złamana noga - stęknął. - Czy to pan, lordzie Rosthorn? Gdybym zdołał wyciągnąć stopę ze strzemienia, nic by mi się nie stało i położyłbym jeszcze paru żabojadów. Ale upadł na mnie koń i musiałem udawać martwego, dopóki się wszystko nie skończyło.

I zakrył oczy dłonią.

- A zatem bitwa jest zakończona? - spytał Gervase.

- Ależ tak, na Jowisza - rzekł Gordon. - Odcięliśmy im drogę odwro­tu, a potem to już była tylko kwestia czasu... - Zaklął nagle szpetnie, gdyż jeden z dźwigających nosze żołnierzy potknął się na kamieniu.

- Tumany, osły! - wrzasnął. - Nikt nie zdaje sobie sprawy, jaki ból cierpię. Czy byłby pan tak dobry, Rosthorn, aby pojechać przodem i uprzedzić moją matkę, że wkrótce tam będę? Niech mój ojciec wezwie najlepszego lekarza w Brukseli.

- Czy wiadomo panu coś o tym, jaki los spotkał innych oficerów z Królewskiej Gwardii Konnej? - spytał Gervase. Musiał jednak pocze­kać chwilę na odpowiedź, gdyż Gordona najwyraźniej chwycił spazm bólu.

- Wielu z nas zginęło - powiedział wreszcie przez zaciśnięte zęby. - Królewska Gwardia Konna już nigdy me będzie taka jak dawniej. Ale uratowaliśmy Anglię i całą Europę przed Bonapartem.

- A major Clark? - spytał Gervase.

- Och, ten żyje - zapewnił go kapitan Gordon. - Podszedł do mnie, żeby pogadać, kiedy mnie ładowali na nosze. Ruszył na Paryż z całą resz­tą armii. Miał szczęście, drań...

- W takim razie wracam do Brukseli - powiedział Gervase, kończąc rozmowę.

Pojechał najpierw na rue de Bellevue, aby zanieść wiadomość księstwu Caddick, że ich syn żyje, choć jest ranny. Nie czekał jednak na przybycie Gordona ani na polecenie, by ruszył na poszukiwanie lekarza. Od razu pojechał do pani Clark.

Otworzyła mu służąca. Zanim jeszcze na dobre wszedł, zobaczył, że dosłownie każdy skrawek wolnego miejsca zajmują tu ranni. W samym tylko niewielkim przedpokoju leżały na podłodze trzy sienniki.

Nie upłynęła minuta od zniknięcia służącej, gdy z któregoś z tylnych pokoi z pośpiechem wyszła lady Morgan. Widać było, że jest wyczer­pana, ale miała umytą twarz, uczesane włosy i dumnie wyprostowaną sylwetkę.

- Bitwa jest zakończona. Wygrali sprzymierzeni - powiedział bez żad­nych wstępów Gervase. - Major Clark żyje i jest zdrowy, a kapitana Gordona wiozą właśnie do domu. Ma złamaną nogę. Według mojej oceny za jakiś czas będzie całkowicie zdrów.

Oczy lady Morgan robiły się coraz większe i większe. Zagryzła dolną wargę. Wreszcie ruszyła ku niemu, wyciągnęła do niego obie ręce i wspiąwszy się na palce, pocałowała go w policzek.

- Dziękuję za przywiezienie wiadomości - powiedziała, ściskając jego dłonie. - Dziękuję, lordzie Rosthorn. Jest pan bardzo uprzejmy. A Alleyne?

- Nie widziałem go i nic nie słyszałem na jego temat - odparł z ża­lem. - Ale na pewno wróci jutro, a może nawet jeszcze dziś w nocy.

- Tak - powiedziała. - Na pewno.

Jeden z leżących w przedpokoju mężczyzn zakaszlał, jęknął i coś zawo­łał. Lady Morgan puściła ręce Gervase'a i nie zwracając już na niego uwagi, nachyliła się nad rannym.

Pani Clark zbiegała po schodach. Oczy miała utkwione w niego.

- Mąż pani żyje i jest zdrów, madame. Bitwa została wygrana - powie­dział Gervase.

7

Kiedy rankiem Morgan zakończyła swą nocną zmianę, u pani Clark nie znalazło się ani źdźbła wolnego miejsca, aby się przespać, choć gdyby mog­ła, najchętniej padłaby tam, gdzie stała. Z drugiej strony ciągnęło ją także na rue de Bellevue. Był tam przecież kapitan Gordon, który może miał więcej wiadomości na temat przebiegu bitwy i losu, jaki spotkał innych znajo­mych oficerów. Zarazem jednak obawiała się spotkania z nim. Czy zechce wymóc na niej dotrzymanie obietnic, które jego zdaniem złożyła mu na balu u Richmondów? Czy też, być może, będzie równie zakłopotany jak ona i równie gotów zapomnieć o tamtym zdarzeniu?

Książę Caddick i Rosamond siedzieli przy śniadaniu. Na widok przy­jaciółki Rosamond zerwała się na równe nogi i chwyciwszy Morgan w objęcia, Wybuchnęła płaczem.

- Bitwa została wygrana - powiedziała, gdy mogła już wydobyć z siebie jakieś słowa - ale nadal nie wiemy, kto przeżył, a kto poległ. Ambrose żyje. Mamusia była przy nim całą noc i nawet w tej chwili jest w jego sypialni.

- Co z jego nogą? - spytała Morgan z niekłamaną troską. - Było tyle amputacji...

- Jest złamana w dwóch miejscach - rzeki książę. - Koń mu ją przy­gniótł podczas upadku. Ale to czyste złamania i amputacja okazała się niepotrzebna. Złożyli mu nogę, a lekarz jest przekonany, że Ambrose wróci do zdrowia i nawet nie będzie utykał.

Morgan odetchnęła z ulgą. Rosamond jeszcze raz ją uścisnęła i uroniła kolejne parę łez.

- Tak okropnie mi przykro, że przeze mnie wszyscy musieli zostać w Brukseli. Musiałaś się panicznie bać, Morgan... Ale wszystko się do­brze skończyło, prawda? Bruksela jest bezpieczna, Ambrose zaś jest z na­mi, a nie w jakimś polowym szpitalu pośród setek takich jak on. Brr, nie mogę nawet o tym pomyśleć... A ty?

Morgan tylko pokręciła głową.

- Zamierzamy go zabrać do domu, do Anglii - ciągnęła Rosamond. - Mamusia chce, żeby doglądał go nasz londyński lekarz. Tatuś zdobył jakoś dwa powozy i wkrótce po śniadaniu wyjeżdżamy. Czy to nie cudowne?

Morgan skinęła głową.

- Wygląda pani na znużoną, lady Morgan - zauważył książę. - To pew­nie ze zmartwienia. No, ale mamy już to wszystko za sobą.

Rosamond, wyczerpawszy zapas nowin, odstąpiła o krok i najwyraź­niej po raz pierwszy spostrzegła, że przyjaciółka jest nieco zaniedbana.

- Masz krew na sukni - zauważyła. - Coś ty robiła, Morgan, że się skaleczyłaś? Chodź tu, siadaj. Myślałam, że spędziłaś noc u pani Clark...

- Tak, spędziłam. - Morgan padła na krzesło, które pospiesznie podsunął jej służący. - Pielęgnowałam tam rannych. Tylu ich było, Rosamond... Całe setki. A na polu bitwy i na drodze do Brukseli leżą pewnie jeszcze tysiące. U samej pani Clark jest teraz dwudziestu. Było dwudziestu jeden, ale jeden umarł w nocy. Zwolniono mnie na parę godzin, ale najpóźniej w południe muszę wracać. Tyle tam jest do zrobienia, a rąk do pracy tak mało...

Rosamond usiadła obok niej na krześle i wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczyma.

- Pielęgnowałaś rannych? - wyszeptała zafascynowana. - Jakie to wspaniałe... Jaka ty jesteś odważna! Pójdę z tobą, kiedy będziesz wracać, pomimo że od samego widoku krwi na twojej sukni robi mi się słabo. Już prawie całkiem wyleczyłam się z migreny.

- Nigdzie nie pójdziesz, moja panno - oświadczył twardo ojciec. - Bitwa się wprawdzie skończyła, ale ulice pełne są wszelkiego rodzaju hołoty. Zostaniesz w domu, żebyśmy mogli z mamą mieć cię na oku. Jestem pewien, że tego samego lady Caddick będzie wymagała od pani, łady Morgan. Spodziewałem się, że pani Clark zachowa się bardziej od­powiedzialnie.

W tym momencie wkroczyła na scenę sama lady Caddick. Wyglądała mizernie, ale jej oczy, gdy spoczęły na Morgan, lśniły szczęściem.

- Cóż za wspaniałe nowiny, moja kochana! - wykrzyknęła. - Na pew­no słyszała już pani, że Francuzi zostali sromotnie pobici. Gordon wrócił jako bohater. Jest ciężko ranny, biedny chłopiec, ale znosi cierpienie bar­dzo dzielnie, a nawet z radością. Powiedział, że rany to jego honorowe odznaczenie. Czy może sobie pani wyobrazić podobną szlachetność?

- To dla mnie ogromna ulga, że nic mu już nie grozi, madame - za­pewniła ją Morgan.

- Jutro wyjeżdżamy z naszym chłopcem do Anglii - rzekła lady Cad­dick. - Z pewnością i pani z rozkoszą wróci na łono rodziny, lady Mor­gan.

- Czy Alleyne był tu wczoraj wieczorem? - spytała Morgan.

- Lord Alleyne Bedwyn? - powtórzyła księżna. - Nie sądzę. Był, Cad­dick?

Książę wydał pomruk, który Morgan odebrała jako zaprzeczenie.

- Podobnie jak ty - zwrócił się do żony - lady Morgan całą noc była na nogach. Proponowałbym obu paniom po grzance i filiżance herbaty, a potem do łóżek. Przy Gordonie posiedzi Rosamond.

- Właśnie wziął kolejną dawkę laudanum - powiedziała księżna, siada­jąc przy stole - i spodziewam się, że teraz trochę pośpi. Kiedy się obudzi, z pewnością będzie chciał się z panią zobaczyć, lady Morgan. Kilkakrot­nie wspominał o pani w nocy. Muszę jednak panią przestrzec, że może to być trudny do zniesienia widok dla osoby tak wrażliwej jak pani. Oprócz złamanej nogi Gordon ma także wiele innych ran.

Serce Morgan drgnęło niespokojnie. A więc mówił o niej... Będzie chciał się z nią widzieć. No, ale przynajmniej nic mu nie grozi. A co z Alleyne'em? No i było jeszcze tych dwudziestu mężczyzn u pani Clark, wymagających niemal stałej opieki. Życie wielu z nich wisiało na włos­ku. W tej chwili jednak nade wszystko potrzebowała snu. Podziękowała w duchu losowi, że lord Gordon wziął teraz laudanum i nie jest w stanie przyjmować wizyt. Zobaczy się z nim później - i później też zmierzy się z perspektywą powrotu i rozstania z całą tutejszą niedolą.

Zjadła grzankę i wypiła filiżankę herbaty, bardziej dlatego, że wiedziała, iż powinna, niż dlatego, że była naprawdę głodna. Rosamond ujęła ją pod rękę i zaprowadziła do sypialni. Przed wyjściem pocałowała ją w poli­czek.

- Taka jestem z ciebie dumna, że pielęgnowałaś rannych. Och, Mor­gan... Mam ogromną nadzieję, że zostaniemy siostrami.

Morgan uśmiechnęła się słabo, zamykając za nią drzwi. Służąca pomo­gła jej się rozebrać i Morgan padła na łóżko. Przymknęła oczy. Zanim jednak zapadła w sen, coś jej się przypomniało.

Wczoraj wieczorem pocałowała w policzek księcia Rosthorna. Nie dlatego, by mieli ze sobą flirtować, i nie dlatego, by ją do tego sprowoko­wał. Dlatego, że okazał jej i pani Clark zrozumienie i współczucie. Dla­tego, że wcześniej trudził się wiele godzin pod Namur Gates, starając się zapewnić wszystkim rannym dach nad głową i elementarną wygodę, gdzie mogliby wrócić do zdrowia.

Dlatego, że czuła jego życzliwość.

Dlatego, że niepostrzeżenie zmienił się z potencjalnie niebezpiecznego uwodziciela, z którym flirt traktowała jako próbę sił, w przyjaciela.

Czy to nie dziwne?

Zanim zdołała odpowiedzieć sobie na to pytanie już spała.

* * *

Po wczesnym śniadaniu Gervase zaszedł do pani Clark z zamiarem od­prowadzenia lady Morgan do Caddicków, ale spóźnił się o dziesięć mi­nut. Wrócił więc do pracy. Przez cały ranek starał się, jak mógł, by wspól­nie z innymi ująć w karby tę potężną rzekę rannych, nieustannie płynącą spod Waterloo. Wiele przypadków było doprawdy wstrząsających, a prze­cież zdawał sobie sprawę, że widzi tylko tych, których zabrano z pola bitwy. Nadal musiały tam leżeć tysiące.

W południe udał się na rue de Bellevue i wręczył służącemu swoją kartę wizytową z prośbą, by przekazał ją gospodarzom.

- Dobrze, że pan przyszedł, Rosthorn - powiedział książę, wchodząc do holu, aby osobiście uścisnąć dłoń gościowi. - Zwłaszcza że na ulicach musi panować kompletny chaos i bezpieczniej jest siedzieć w domu. Mój syn ma się tak dobrze, jak tylko można oczekiwać w jego stanie, na pew­no z przyjemnością pan o tym usłyszy. Złożono mu złamaną nogę, a inne rany opatrzono. Mamy nadzieję, że kiedy zawieziemy go do domu, do Anglii, wkrótce wróci całkiem do zdrowia.

- Czy prędko wyjeżdżacie, sir? - spytał Gervase. Dla lady Morgan by­łoby najlepiej, gdyby zabrać ją stąd jak najszybciej. A jednak zdał sobie sprawę, że będzie mu jej brakowało. Co za dziwna myśl...

- Wyjeżdżamy jutro wczesnym rankiem - poinformował go książę. W tej chwili jednak weszła z pośpiechem do holu sama lady Morgan. Była nieco blada, ale włosy miała świeżo upięte, włożyła też czystą suk­nię.

- Lordzie Rosthorn - spytała, gdy powitał ją ukłonem - czy ma pan jakieś wieści o moim bracie?

Ze wstydem zdał sobie sprawę, że przez cały niemal ranek nie poświę­cił lordowi Bedwynowi ani jednej myśli. Zresztą jego zdaniem młody człowiek sam mógł o siebie zadbać.

- Nie - odparł.

Odrobina blasku, jaką miała w oczach, przygasła.

- Przypuszczam, że był wczoraj tak zajęty, iż zapomniał, że miał przyjść i zabrać mnie stąd. Musiał zresztą zdawać sobie sprawę, że po zwycięstwie jestem w Brukseli bezpieczna i nie ma potrzeby się śpieszyć.

- Nie powiedziałbym, lady Morgan - rzekł Caddick. - Lady Caddick obawia się, że jeśli najpóźniej za tydzień nasz londyński lekarz nie obej­rzy nogi Gordona i nie sprawdzi, czy jest właściwie złożona, to chłopak może utykać do końca życia.

Gervase nie spuszczał oczu z lady Morgan. Zauważył, że lekko zmar­szczyła brwi.

- Proszę mi pozwolić - powiedział - abym odszukał sir Charlesa Stu­arta i spytał go, czy nie wiadomo czegoś o pani bracie. Wrócę z wiado­mościami najszybciej, jak się da, aby ukoić pani niepokój.

- Jak to milo z pańskiej strony - odparła. - Ale czy nie mógłby pan zanieść tych wiadomości do pani Clark? Muszę natychmiast tam wracać. Spałam dłużej, niż zamierzałam.

- Wracać? - Caddick sprawiał wrażenie prawdziwie zszokowanego. - Do pani Clark? Gdzie leży dwudziestu rannych mężczyzn? To nie jest właściwe otoczenie dla damy, lady Morgan.

- Ani dla kogokolwiek innego - zgodziła się. - Ale ci mężczyźni cier­pią tak samo jak lord Gordon, z tą różnicą, że są pozbawieni czułej opie­ki matki, ojca czy siostry. Wczoraj walczyli równie dzielnie i zażarcie, jak lord Gordon. Ktoś musi się nimi zająć.

- Ale nie lady Morgan Bedwyn - powiedział z naciskiem lord. - To niestosowne. Zresztą jutro wyjeżdżamy, musi więc pani dziś wypocząć.

- Już wypoczęłam, milordzie - zapewniła go. - W ciągu dnia będę za­jęta u pani Clark, a wieczorem wrócę, żeby się przygotować do jutrzej­szej podróży.

- Ale ulice są niebezpieczne - protestował nadal książę.

- Nie są, milordzie - uspokoił go Gervase. - Ale jeśli miałby się pan niepokoić, sam podejmę się odprowadzenia lady Morgan i jej służącej do pani Clark, a wieczorem przyprowadzę je z powrotem.

Spojrzała na niego z wdzięcznością i szybko wyszła, aby włożyć cze­pek. Caddick tymczasem, niezdecydowany, mamrotał coś o żonie, która wciąż jeszcze spala w swoim pokoju.

W pięć minut później Gervase i lady Morgan szli ulicą tylko we dwo­je. Służąca trzymała się w stosownej odległości z tyłu.

- Czy widziała pani lorda Gordona? - spytał Gervase. Pokręciła głową.

- Nie. Spał, kiedy przyszłam rano do domu - wyjaśniła. - Potem się obudził, ale kiedy wstałam, okazało się, że znowu zasnął. Zobaczę się z nim wieczorem.

Gervase ciekaw był, jak dalece zależy jej na tym młodzieńcu. Na balu u Richmondów jej uczucia były splątane i wzburzone. Kto wie, może świadomość, że jest ranny, wzbudzi w niej gorętszy afekt?

Jakby zgadując jego myśli, lady Morgan podniosła ku niemu wzrok i spojrzała mu prosto w oczy.

- Kapitan Gordon to po prostu jeden z tysięcy rannych - powiedzia­ła. - Ma kochającą rodzinę, pełen służby dom, spokój i wszelkie możliwe wygody. Bardziej potrzebna jestem gdzie indziej.

- Czy nie tęskni pani za jego widokiem? - spytał z uśmiechem Gervase. Zmarszczyła brwi.

- Wspominał o mnie ubiegłej nocy i chciał się ze mną zobaczyć. Jest ranny, choć przypuszczam, że ani w połowie tak ciężko, jak większość tych, którzy leżą u pani Clark. W tej sytuacji me powinnam mówić mu nic, co by go zmartwiło, jeśli tylko można tego uniknąć. Ale oczywiście, muszę się z nim widzieć. - Westchnęła. - Chyba powinnam dawno temu wyjaśnić mu swoje uczucia. Ale przecież mieszkałam z jego rodzicami i siostrą...

- Jutro wyjeżdża pani do domu - powiedział, poklepując jej dłoń. - Tam, na miejscu, będzie pani mogła odesłać młodego Gordona do diabła, jeśli tylko pani zechce.

- A co pan zrobi, kiedy stąd wyjedzie? - spytała. - Czy nadal jest pan na wygnaniu?

Gervase zaśmiał się lekko.

- Mój ojciec umarł, cherie. A matka błaga mnie, żebym wrócił do domu. Być może, zanim skończy się lato, uczynię zadość jej pragnieniom.

- Czy ma pan tylko matkę? - spytała.

- Mam też żonatego brata. Jest pastorem w hrabstwie Kent. I dwie siostry, obie zamężne i mieszkające daleko od domu. No i kuzynkę, dawną pod­opieczną mego ojca, która nadal mieszka z moją matką w Windrush Orange.

- Cieszę się ze względu na pana - powiedziała. - Rodzina jest bardzo ważna. Nie wiem, co bym zrobiła bez moich bliskich. Bardzo ich wszyst­kich kocham.

- Także księcia Bewcastle'a? - spytał. - Powiadają, że to pozbawiony poczucia humoru tyran.

Zjeżyła się.

- Oba te określenia są bardzo nieżyczliwe i w ogóle nie oddają istoty charakteru Wulfrica. Nigdy się nie śmieje, to prawda. Ale dźwigał na bar­kach ciężar wielu obowiązków, odkąd w wieku siedemnastu lat odzie­dziczył tytuł. Był wtedy młodszy niż ja obecnie... Traktuje swoje obo­wiązki bardzo serio i zarządza tymi, których zatrudnia lub ma pod swą pieczą, stosując twardą dyscyplinę.

- Także w stosunku do pani, cherie?

- Och, my, Bedwynowie, jesteśmy ulepieni z twardej gliny - powie­działa z przekonaniem. - Nie boimy się Wulfrica, chociaż wszyscy go szanujemy. I kochamy.

Trudno było sobie wyobrazić, aby ktoś kochał Bewcastle'a... Choć przecież on sam go kiedyś podziwiał i aspirował do tego, by należeć do ścisłego grona jego przyjaciół.

Tymczasem doszli do domu pani Clark. Pootwierane drzwi i ogólna krzątanina natychmiast im powiedziały, ze właśnie są wnoszeni kolejni ranni.

Gervase ujął oburącz dłoń lady Morgan i uniósł do ust.

- Za godzinę przyniosę pani wiadomości o lordzie Alleynie. Proszę się trochę oszczędzać, cherie, i nie zedrzeć się do ostatniej nitki.

Odwróciła się i lekko wbiegła po schodach.

Gervase odprowadzał ją wzrokiem. Kiedyż to zaczęła być dla niego odrębną osobą, a nie po prostu siostrą Bewcastle'a? Wczoraj? W dodatku lubił ją i podziwiał. Nawet różnica wieku między nimi nie wydawała się już tak przepastna. Ta kobieta miała charakter i umiała współczuć - bez sentymentalizmu.

Poczuł jeszcze większy wstyd, że na początku potraktował ją jak narzę­dzie. Ale przecież inaczej w ogóle by jej nie poznał, prawda?

* * *

Jedyną wiadomością, jaką Gervase przyniósł po upływie godziny, było to, że lord Alleyne Bedwyn nie zgłosił się wczoraj z powrotem do sir Charlesa Stuarta. Stanowiło to poważne uchybienie, jako że miał przy­wieźć natychmiast odpowiedź na ważny list, jaki podjął się doręczyć.

Nie zgłosił się także dzisiejszego ranka.

Pozostali pracownicy poselstwa zdawali się na poły zirytowani, na poły zatroskani, aczkolwiek nie na tyle, by podjąć jakiekolwiek czynne poszu­kiwania. Gervase oznajmił, że zamierza pojechać w kierunku Waterloo, przeszukać las i zobaczyć, czy uda mu się cokolwiek ustalić na temat miejsca pobytu zaginionego.

- Czy to możliwe - zapytał, zanim ruszył na poszukiwanie - że lord Alleyne Bedwyn odjechał wieczorem wraz z oddziałami wojska w kie­runku Paryża?

Odpowiedziały mu zdumione spojrzenia. Dlaczego urzędnik poselstwa miałby zrobić coś takiego? W jakim celu? Na czyj rozkaz? Bądź co bądź nie był przecież związany z poselstwem w Paryżu!

Troska lady Morgan, gdy Gervase powrócił z wiadomościami, była znacznie 'większa.

- Dotąd nie powrócił? - powtórzyła. - Gdzież on może być?

W jej szeroko otwartych oczach widniał strach. Twarz, już wcześniej blada, zrobiła się jeszcze bledsza.

- Wczoraj na południe od Brukseli panował straszny zamęt. - Gervase ujął lady Morgan za łokieć i wyszedł z nią na zewnątrz. - I bez wątpienia panuje nadal. Coś ważnego go zatrzymało, może pani być pewna.

- Ale on przecież nie jest wolontariuszem, jak pan... czy jak ja - po­wiedziała ze zmarszczonymi brwiami. - Miał sprawę do załatwienia, i z pewnością oczekiwano, że wróci najszybciej, jak się da, po kolejne rozkazy. Alleyne nie zlekceważyłby obowiązku.

Gervase nie wspomniał o odpowiedzi, jaką miał przywieźć Bedwyn z powrotem.

- Przejadę się w tamte strony - postanowił. - Zobaczę, czy uda mi się coś ustalić, i wracam. Wszystko będzie dobrze, zobaczy pani. Bądź co bądź pani brat nie jest wojskowym i nie brał udziału w bitwie.

Ale podjechał bardzo blisko frontu... Wiózł wiadomość dla Wellingto­na, a Wellington znany był z tego, że zawsze znajdował się w samym sercu walki. Z wyrazu oczu lady Morgan Gervase odczytał, że ona też o tym wie i że to, co powiedział, nie stanowi dla niej żadnej pociechy. Bez na­mysłu ogarnął ją ramionami i przytulił, tak jakby mógł ją w ten sposób ochronić przed całym złem tego świata.

- Znajdę go - powiedział z przekonaniem. - Znajdę go i przywiozę. Bez słowa popatrzyła mu głęboko w oczy. Gervase pochylił głowę i nie bacząc na tłum przechodniów, pocałował ją w czoło. Potem ujął w dłonie jej twarz i się uśmiechnął.

- Odwagi, cherie.

Ale obietnica, którą złożył, była na wyrost - jeśli istotnie złożył jakąś obietnicę. Trudno było wyrazić grozę scen, jakie ukazywały się jego oczom, gdy posuwał się na południe przez las, gdzie niespełna dwa tygo­dnie temu bawili się na pikniku jego goście... Trudno było nawet o tym pomyśleć. Drogą na północ, ku Brukseli, ciągnął nieustający pochód pie­szych i pojazdów wiozących kolejne setki rannych. Okolica usiana była ciałami poległych, wciąż czekającymi na pogrzebanie. Wiele zwłok zosta­ło odartych do naga przez współtowarzyszy, poszukujących mundurów, które byłyby mniej wytarte niż ich własne, albo przez miejscowych, któ­rzy pragnęli za pomocą łupów zrekompensować sobie choć trochę straty, jakie ponieśli we wczorajszym piekle.

Gdy Gervase zatrzymał się po raz chyba dwunasty, by spytać o lorda Bedwyna, spostrzegł w pewnej odległości kobietę, klęczącą obok jedne­go z nagich ciał. Uniosła głowę i rozglądała się, szukając pomocy.

- On żyje! - krzyknęła. - To mój mąż! Niech mi ktoś pomoże!

Gervase zawahał się przez chwilę. W tym momencie spośród ciągną­cych drogą żołnierzy wyłonił się sierżant z obandażowaną głową i okiem i ruszył w kierunku wołającej.

- Idę, paniusiu, idę - zagadał dobrodusznie. - Ciężką ma ranę? Gervase nie zwlekał dłużej, by zobaczyć dalszy ciąg tego szczęśliwego finału. Jeśli mąż tej kobiety przeżyje, rzecz jasna... Zdarzenie uprzytom­niło mu jednak, że nie jest tu jedynym, który szuka kogoś, kto zaginął. Dziesiątki, a może i setki osób, najczęściej kobiet, rozpaczliwie przeszu­kiwało pole bitwy, wypatrując pośród rannych i zabitych znajomej syl­wetki tego, kogo kochały.

Dojechał do wsi Waterloo, minął ją i dotarł do miejsca, gdzie poprzedniego dnia stoczono śmiertelny bój. Była to zaskakująco niewielka przestrzeń.

W powietrzu wciąż czuło się cierpką woń dymu, przemieszaną z ostrzejszym jeszcze zapachem krwi i śmierci. Brnąc w przemieszanym tysiącami nóg błocie, w jakie zmieniły się łany zbóż, krzątali się pośpiesznie na placu boju jacyś ludzie. Musieli się spieszyć - tyłu poległych czekało na pogrzebanie, a było lato...

Gervase krążył dłuższy czas po okolicy, konno i piechotą, nieustannie pytając - na próżno - o lorda Alleyne'a Bedwyna. Spoglądał w twarze tysięcy, zdawało się, zabitych, ale żaden nie był tym, kogo szukał i kogo obawiał się zobaczyć. Wreszcie, gdy zaczęło się zmierzchać, zrezygnował z dalszych poszukiwań i zawrócił.

Być może, pomyślał z nadzieją, przeoczył jakoś Bedwyna na drodze i ten od paru godzin jest już w Brukseli... A może przebywa w mieście od wczoraj? Może spędził noc z kobietą i zapomniał zarówno o liście, jaki miał doręczyć sir Charlesowi, jak i o danej siostrze obietnicy, że ją odszuka i wywiezie z zagrożonego miasta? Może...

Ale niewykluczone też, że lord Alleyne Bedwyn padł gdzieś pomiędzy Brukselą a najdalszym krańcem pola walki. A jeśli tak, to być może nigdy nie zostanie odnaleziony, zwłaszcza jeśli zdarto z niego ubranie. Możliwe było i to, że już spoczywa w jakimś masowym grobie...

Nie, nie. Trzeba mieć nadzieję, że istnieje jakieś inne wyjaśnienie.

Kiedy zaszedł na rue de Bellevue, okazało się, że lady Morgan jeszcze nie wróciła. Nie pokazał się też lord Alleyne Bedwyn. Gervase wyszedł, zapewniając nieco zaniepokojonego i poirytowanego księcia, że za go­dzinę przyprowadzi lady Morgan do domu.

* * *

Opiekując się dwudziestoma czterema rannymi, z których wielu było po amputacji i gorączkowało, Morgan nie miała ani chwili na myślenie. A jeśli znalazł się taki moment, to uprzytamniała sobie, jak dziwne jest, że to wszystko robi - i na dodatek bez mrugnięcia okiem.

Była jedną z Bedwynów, to prawda, a Bedwynowie szczycili się tym, że są twardzi i nieulękli. Ale przecież miała zaledwie osiemnaście lat... W ze­szłym roku o tej porze, ba! - jeszcze pół roku temu znajdowała się w Lindsey Hali w Hampshire pod rygorystyczną opieką panny Cowper, jej wieloletniej guwernantki, starannie chroniona przed jakimkolwiek nie­bezpieczeństwem i wszystkim, co było nie dość dystyngowane. Dopiero w lutym panna Cowper, otrzymawszy od Wulfrica hojną emeryturę, podzię­kowała za obowiązek i wyjechała do swojej niedawno owdowiałej siostry.

Ciekawe, co by Wulfric powiedział, gdyby wiedział, jak Morgan spę­dziła wczorajszy i dzisiejszy dzień - i ubiegłą noc... Ani jeden mężczy­zna leżący u pani Clark nie był nawet oficerem. Znalazło się tu dwóch sierżantów i jeden kapral, a cała reszta to byli szeregowcy, których chra­pliwa wymowa zdradzała ich niskie pochodzenie.

Morgan odkryła, że nie ma to żadnego znaczenia. Wszyscy potrzebo­wali jej pomocy. Czuła, że szkolna ława i cały arystokratyczny świat ode­szły gdzieś bardzo, bardzo daleko.

Właśnie przykładała mokrą ściereczkę do twarzy żołnierza, który ma­jaczył w gorączce, gdy dotknęła jej ramienia pani Hodgins.

- Ja to zrobię - powiedziała. - Niech pani odpocznie parę minut, ko­chanie. Przyszedł ten dżentelmen, który przyniósł wczoraj wiadomość o majorze Clarku, i chce z panią porozmawiać.

- Książę Rosthorn?

Morgan wstała i przeciągnęła się lekko. I dopiero wtedy przypomniała sobie, jakiego zadania podjął się lord Rosthorn po południu. Dopiero wtedy też sobie uprzytomniła, że Alleyne dotąd nie wrócił. Z pośpie­chem pobiegła do zatłoczonego holu, ściągnęła szal z wieszaka i wyszła przed dom, gdzie czekał jej gość.

Wciągnęła głęboki haust świeżego powietrza. Dotąd nie zdawała sobie sprawy, jak dalece nieświeże jest ono wewnątrz... Uświadomiła sobie także, że znowu jest rozczochrana i brudna, a suknię ma poplamioną krwią. Ale nie miało to żadnego znaczenia.

- Co z Alleyne'em? - zapytała z niepokojem. Lord Rosthorn lekko pokręcił głową.

- Nie udało mi się go znaleźć Pomimo że dojechałem aż do Waterloo, a nawet dalej... w gruncie rzeczy do miejsca, gdzie rozegrała się wczoraj bitwa. Ale nie wyobraża sobie pani, jaki panuje tam zamęt, ile ludzi i po­jazdów mrowi się na drogach. Cud byłby, gdybym na niego natrafił.

Popatrzyła na niego bacznie.

- Lordzie Rosthorn - powiedziała - dobrze pan wie, że nie powinien pan mówić do mnie takim tonem.

- Jakim tonem? - spytał.

- Rozmyślnie dziarskim i pogodnym - odparła. - Tak jakbym była dzieckiem.

Przez chwilę wpatrywał się w nią nieruchomym wzrokiem.

- A co powinienem powiedzieć, cherie? - spytał w końcu.

- Po prostu, że go pan nie znalazł.

- Nie znalazłem go.

Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Kolana miała jak z waty. Wal­czyła z atakiem paniki. Gdzie jest Alleyne?

- Parę dni temu, kiedy czekała pani, że wróci i zabierze panią do domu, zatrzymał się dłużej w Antwerpii. - Lord Rosthorn ujął ją za ło­kieć i pociągnął, by usiadła obok niego na progu. - Sama mi to pani mówiła. Martwiła się wtedy pani o niego, prawda?

- Tak - przyznała.

- Ale wrócił. Na pewno tak będzie i tym razem. Któż wie, co go wczoraj zatrzymało? Czy dzisiaj? Jutro wróci i będzie się dziwił, że tak się pani o niego martwiła.

- Wierzy pan w to?

- Wierzę, że istnieje taka możliwość.

Alleyne nie mógł zginąć, pomyślała. Po prostu nie mógł. Świat nie może istnieć bez Alleyne'a... czy bez kogokolwiek z jej rodzeństwa. Tę myśl wciąż powtarzała sobie, gdy była mała, ilekroć owładnął nią lęk o Aidana. I zawsze się okazywało, że miała rację. Zawsze nadchodził kolejny list świadczący o tym, że jej brat żyje. A potem ten wspaniały dzień w zeszłym roku, gdy bez uprzedzenia podjechał do frontowych drzwi Lindsay Hali, a ona wybiegła ze szkolnego pokoju, nie pytając o pozwolenie ani Wulfrica, ani panny Cowper i sfrunąwszy po schodach, rzuciła mu się w ramiona.

Jutro Alleyne wróci. Na pewno się okaże, że jego nieobecność i mil­czenie mają jakieś bardzo proste wyjaśnienie. Kiedy go zobaczy, to go chyba zabije.

- Cherie. - Lord Rosthorn położył jej dłoń na ramieniu. Jego głowa była tuż - tuz, czuła na policzku ciepło jego oddechu. - Cherie...

Z trudem przypominała sobie czas, kiedy to francuskie spieszczenie w jego ustach wydawało jej się obraźliwe. W tej chwili otulało ją szczelniej niźli szal. Zamknęła oczy i poddała się pokusie, by przechylić głowę i zło­żyć ją na ramieniu księcia. Zawsze była taka dumna ze swej siły, z tego, że sama potrafi dać sobie ze wszystkim radę... Miała czterech braci, którzy mogli stanąć w jej obronie, a nigdy żadnego z nich o to nie poprosiła.

Miała czterech braci...

- Cherie... - Jego głos tuż przy jej uchu, cichy, leciutko schrypnięty, zdawał się dobiegać z bardzo daleka. - Śpi pani na moim ramieniu już cale pięć minut. Pora, żebym odprowadził panią do domu.

Podniosła głowę, zakłopotana. Przecież nie mogła chyba naprawdę za­snąć? Teraz, kiedy tak strasznie martwi się o Alleyne'a...

- Do domu... - powiedziała tęsknie. - Aleja nie mogę stąd iść. Tyle tu jest do zrobienia...

- Zrobi to ktoś inny. A poza tym obiecałem Caddickom, że niezwłocz­nie panią przyprowadzę.

U Caddicków jest lord Gordon. Kiedy wróci, będzie musiała się z nim zobaczyć... chyba że jakimś cudem znowu zasnął. Jakież to życie bywa męczące!

- Wejdę na chwilę do środka i powiem pani Clark, że wczesnym ran­kiem znowu przyjdę - powiedziała.

- Ale przecież wczesnym rankiem rusza pani w drogę powrotną do Anglii, cherie - przypomniał jej.

- Przed powrotem Alleyne'a? - Uniosła brwi z nieświadomą arogan­cją. - Nie wiedząc, co się z nim stało? Nie sądzę, lordzie Rosthorn.

- Ach, skąd - Gervase podniósł się i wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać - w tej sytuacji nie wyjechałaby pani stąd, nawet gdyby nadal sza­lała bitwa i front zbliżył się do miejskich bram, prawda? Proszę iść w ta­kim razie i wracać, tak abym mógł odprowadzić panią do domu przed północą. Jutro rano osobiście odeskortuję panią z powrotem do pani Clark, a potem znów pojadę na poszukiwanie pani brata.

Stojąc na schodku, była mu teraz równa wzrostem. Położyła mu ręce na ramionach i popatrzyła w oczy. Jak to możliwe, że stał się dla niej tak niezawodnym, godnym zaufania przyjacielem? Że tak dalece może na nim polegać?

- Przepraszam z głębi serca - powiedziała - że źle pana oceniłam podczas pierwszego spotkania i sądziłam, że jest pan tylko pospolitym uwodzicielem. Ale pan jawnie ze mną flirtował, lordzie Rosthorn, a zorganizowanie tego pikniku w lesie Soignes wyłącznie ze względu na mnie było z pana strony niezwykłą ekstrawagancją. Teraz wiem jednak, że się pan po prostu nudził i szukał sposobu, aby się rozerwać. W ciągu ostatnich paru dni, kiedy życie stało się śmiertelnie poważne, okazał się pan najżyczliwszym i najbardziej niezawodnym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek znałam.

- Ach, mais non, mon enfant*3 - zaprzeczył.

I pocałował ją. Leciutko, ciepłymi, miękkimi, lekko rozchylonymi warga­mi. Prawie tak samo jak wtedy w lesie Soignes, tylko że teraz miała zupeł­nie inne wrażenie. Pocałunek był mniej uwodzicielski, mniej prowokujący, mniej lubieżny. A mimo to odczula go całym ciałem, aż do koniuszków palców - i do głębi serca. Był taki... właściwy. O tak, właściwy. Miała ochotę objąć tego człowieka za szyję i zatracić się w jego przyjaznej sile.

Ale to byłaby słabość. Nie mogła sobie pozwolić na taki luksus pozwolić. Ani teraz, ani nigdy! Nawet wobec człowieka, którego pokocha na zawsze, jeśli się taki znajdzie. Nie pozwoli, aby jej własna siła, jej wola, jej niepowtarzalność zostały podporządkowane sile, woli i niepowtarzalności kogoś innego.

Spojrzała z powagą w oczy lorda Rosthorna, leniwe, o ciężkich powie­kach, odwróciła się i pośpiesznie weszła do domu, by odnaleźć panią Clark.

On jest jej przyjacielem. Bliskim, drogim. Ale nic więcej.

Wydało jej się to dziwne, skoro wcześniej łączył ich flirt, błahy i ryzy­kowny zarazem. Niemniej taka była prawda. Czuła, że to przyjaciel, najbliższy, jakiego miała na calutkim świecie.

8

Niewiele spała Morgan tej nocy. Czyż mogło być inaczej? Wyczerpała ją wielogodzinna praca, a samo przebywanie wśród rannych też stanowiło nie lada obciążenie. O Alleyne'a martwiła się tak bardzo, że nieustan­nie ściskało ją w żołądku. No i miała za sobą udrękę spędzonego z Caddickami wieczoru, gdy lord Rosthorn, odprowadziwszy ją do domu, pożegnał się i poszedł.

Nadal planowali, że wczesnym rankiem wyjadą. Pakowano sakwojaże i kufry i składano je w przedpokoju. Rosamond biegiem rzuciła się ku Morgan i uścisnąwszy ją, przeprosiła, że nie poszła z nią do pani Clark. Tatuś wprost jej tego zabronił, wyjaśniła, a mamusia potrzebowała jej pomocy przy chorym.

Dwie kobiety i cały dom służby do opieki nad jednym rannym? Mor­gan była zdumiona, nie pozwoliła sobie jednak na wypowiadanie na głos jakichkolwiek uwag.

- Powinnaś teraz pójść i zobaczyć się z Ambrose'em - mówiła dalej Rosamond, biorąc Morgan za rękę. - Jest przy nim mamusia. Pytał o cie­bie przez cały dzień - uśmiechnęła się ciepło do przyjaciółki.

Książę także był w pokoju syna. Kapitan Gordon, ubrany w śnieżno­białą nocną koszulę, spoczywał na łożu z baldachimem, ze złamaną nogą uniesioną pod kołdrą i wspartą na poduszkach. Stos bielutkich poduszek podtrzymywał także jego plecy i głowę. Pomimo że lipcowa noc była ciepła, na kominku płonął wesoły, trzaskający ogień. Okna osłaniały cięż­kie kotary. Morgan nie mogła się powstrzymać, żeby nie porównywać tego pokoju z warunkami, w jakich leżeli nieszczęśnicy, którymi zajmo­wała się od dwóch dni. A jednak nawet oni mieli więcej szczęścia niż setki, a może i tysiące innych...

Była to tylko przelotna myśl. Lord Gordon niezaprzeczalnie został ran­ny podczas krwawej i zażartej bitwy. Równie dobrze mógł zginąć. Z jed­nej strony twarzy miał okropne fioletowe sińce, a jedna z rąk, spoczywa­jących na kołdrze, była grubo obandażowana. Na policzki wystąpiły mu rumieńce spowodowane gorączką, oczy błyszczały.

W każdym calu wyglądał jak romantyczny, bohaterski wojownik i serce Morgan rwało się ku niemu. Popatrzyła na niego ze współczuciem. Oczy mło­dzieńca rozjaśniły się, gdy zwrócił ku niej wspartą na poduszkach głowę.

- Żyję, lady Morgan - powiedział. - Wyszedłem cało z szarży kawale­rii, która wzbudziła podziw i przerażenie świadków. Wróciłem zwycię­sko, aby złożyć tę wiktorię u stóp wszystkich tych, którzy są mi drodzy.

Nie spuszczał z niej oczu, a ona wiedziała, że te słowa skierowane są do niej. Dla niej wrócił. Ona była tą, u której stóp składał zwycięstwo.

Uśmiechnęła się do niego, ale serce jej się ścisnęło. Bal u Richmondów zdawał się przeszłością tak odległą! Miała wrażenie, że przeżyła od tamte­go czasu całe życie. A on, mimo tego, co przeszedł, myślał i mówił tak samo jak wtedy.

- Lord Uxbridge poprowadził atak kawalerii w chwili, gdy wydawało się, że francuska piechota przedrze się do centrum walki i zwycięży - opowiadał kapitan Gordon. - Ale myśmy im pokazali, gdzie raki zimują. Wycięliśmy w pień setki, a może i tysiące żabojadów. Ach, gdyby nas pani widziała, lady Morgan... To nie była parada, jaką oglądała pani w zeszłym tygodniu w Alice Verte, lecz rozpaczliwa szarża na śmierć i życie prze­ciwko strzelbom i bagnetom wroga. Konie i ludzie padali wokół nas jak muchy. Ale my nieustraszenie galopowaliśmy naprzód. Jestem pewien, że bitwa pod Waterloo przejdzie do historii jako ta, w której o zwycięstwie zdecydowała kawaleria.

Morgan kręciło się w głowie z wyczerpania.

- Myślę, że odwaga żołnierzy po obu stronach na długo pozostanie w ludzkiej pamięci - zauważyła. Słyszała coś na ten temat od mężczyzn leżących u pani Clark. Paru z nich, zwłaszcza weterani, mówiło z takim samym szacunkiem o Francuzach, jak o swoich, nie robiąc różnicy mię­dzy kawalerią a piechotą.

- Ci, którzy są na tyle nikczemni, aby walczyć pod sztandarami tyranii, nie zasługują na miano dzielnych - powiedziała lady Caddick z oburze­niem. - Teraz jednak musimy pozwolić Gordonowi, aby trochę odpoczął. Ma za sobą długi, bolesny dzień. Lady Morgan, kazałam mojej pokojów­ce spakować pani rzeczy, ponieważ swoją zabrała pani do pani Clark. Wszystko znajdzie pani gotowe do jutrzejszego wyjazdu.

Morgan spojrzała błagalnie na nią i na księcia.

- Czy nie moglibyśmy zostać odrobinę dłużej, proszę pani? Alleyne za­ginął. Wczoraj pojechał na front, żeby zawieźć księciu Wellingtonowi wia­domość od sir Charlesa. Powiedział, że wróci przed zmrokiem, ale nie wrócił. Lord Rosthorn pojechał dziś po południu pod Waterloo w poszu­kiwaniu jakichś wiadomości na jego temat, ale powrócił z niczym. Bardzo się martwię... Lord Rosthorn obiecał, że jutro będzie szukał dalej.

- Och, biedna Morgan! - Rosamond podbiegła do przyjaciółki i ob­jęła ją ramieniem. - Co się mogło stać? Oczywiście, że poczekamy, praw­da, mamusiu?

- Lorda Alleyne'a z pewnością zatrzymały jakieś ważne sprawy - oświad­czyła lady Caddick. - Ale wie, że jest pani w dobrych rękach, lady Mor­gan, i że zadbam jak należy o pani bezpieczeństwo. Jutro po wczesnym śniadaniu wyjeżdżamy, tak jak to było zaplanowane. Gordona bez zwłoki musi obejrzeć jakiś dobry angielski lekarz.

- Ależ ja nie mogę myśleć o wyjeździe, nie mając wiadomości o moim bracie! - Morgan zwróciła strapione spojrzenie na księcia.

- Jest wiele innych sióstr, matek i żon, które nie mają od wczoraj żad­nych wiadomości o swoich mężczyznach - wyrzekł lord Caddick burkliwym, napuszonym tonem, jaki zwykle przybierał, gdy mówił do ko­biet. - Pani, lady Morgan, z pewnością ma mniej powodów do lęku niż one. Bedwyn nie brał przecież udziału w walce, tak czy nie? Niech się pani weźmie w garść, moja droga. Z pewnością wkrótce po powrocie do Londynu dowie się pani, że wszystko jest z nim w porządku.

- Chyba potrzebuję kolejnej dawki laudanum, mamo - powiedział lord Gordon.

Zaraz potem Morgan uciekła do łóżka, nie czekając na zakończenie sporu. Rosamond, wciąż obejmując ją ramieniem, odprowadziła przyja­ciółkę do sypialni.

- Wszystko będzie dobrze, Morgan - pocieszała ją po drodze. - Czuję to. Ale wiem, jak to musisz przeżywać, kochanie... Ja się czułam tak samo jak ty przez cały wczorajszy dzień, dopóki nie przyszły wiadomości na temat Ambrose'a. Ale wrócił. I twój brat wróci tak samo.

Wkrótce potem Morgan, wyczerpana, leżała w łóżku, ale prędko się okazało, że po prostu nie potrafi zasnąć. Wstała, gdy tylko zaczęło świtać, umyła się zimną wodą i ubrała bez pomocy pokojówki. Musiała wyszu­kać wśród spakowanych rzeczy najbrzydszą z czystych sukienek, odkła­dając na bok efektowny podróżny kostium, który przygotowano dla niej na drogę.

W nocy podjęła decyzję. Właściwie nie była ona trudna.

Kiedy zeszła na dół, księstwo wraz z Rosamond siedzieli już przy śnia­daniu.

- Ach, jest pani, lady Morgan - powiedziała księżna, uśmiechając się do niej łaskawie. - Proszę szybko jeść. Za godzinę wyjeżdżamy. Gordon miał względnie dobrą noc, z pewnością miło będzie pani to usłyszeć.

Morgan nie usiadła. Zacisnęła dłonie na oparciu krzesła.

- Nie mogę wyjechać, proszę pani, dopóki się nie dowiem, że Alleyne jest cały i zdrowy. Proszę, aby państwo poczekali jeszcze jeden dzień. Na pewno dziś wróci i będę mogła zawieźć dobrą wiadomość moim krew­nym.

- Poczekać jeszcze jeden dzień? Gdy nieustannie się martwię, że noga Gordona została źle złożona? - Lady Caddick nie posiadała się ze zdu­mienia. - Droga lady Morgan, to nierozsądne, a nawet samolubne z pani strony, by prosić o podobną rzecz. Nie, nie będziemy zwlekać ani chwili. Lord Alleyne Bedwyn doskonale potrafi sam o siebie zadbać, może pani być pewna.

- Och, mamusiu - Rosamond z przejęciem patrzyła na Morgan - przecież jeden dzień nie robi wielkiej różnicy... A gdyby to o moim bracie nie było żadnych wieści?

- Gordon brał udział w bitwie, Rosamond - przypomniał jej ojciec. - Między jego sytuacją a sytuacją Bedwyna jest kolosalna różnica.

- Nie wyjeżdżam - powiedziała twardo Morgan.

Książę groził. Księżna groziła i przymilała się na przemian. Przypo­mniała lady Morgan, że znajduje się ona pod jej opieką, że odpowie­dzialność za młodą damę złożył na jej barki sam książę Bewcastle i że z pewnością będzie się gniewał na siostrę, jeśli dowie się ojej uporze. Rozkazała lady Morgan, by wyjechała wraz z nimi. Potem ją znowu prosiła. Lała obfite łzy i nazywała ją upartą, nieposłuszną, krnąbrną dziewczyną. Wreszcie oświadczyła, że zawsze wiedziała, iż ci Bedwynowie to samowolne, narowiste towarzystwo, ale, o naiwności, sądziła, że lady Morgan jest inna. Teraz już zdaje sobie sprawę, w jak wielkim była błędzie. Książę, co całkiem zrozumiałe, rozgniewa się na siostrę, jeśli się dowie, że odmówiła ona wykonania polecenia osoby, której on powie­rzył czuwanie nad jej bezpieczeństwem. Kto wie, czy nie odeśle jej do Lindsey Hali czy któregoś z najdalej położonych majątków - zdaje się, że mają jakiś w Walii? - i nigdy więcej nie pozwoli jej pojawić się W towarzystwie.

Ale Morgan istotnie należała do klanu Bedwynów.

Podczas całej tyrady ściskała oparcie krzesła, skryta za fasadą chłodnej wyniosłości, w której przybieraniu celowało całe jej rodzeństwo. Była niewzruszona. Nie wyjedzie z Brukseli, dopóki nie nadejdą jakieś wieści o Alleynie. Wkrótce stało się dla niej oczywiste, że Caddickowie tak czy owak są zdecydowani wyjechać, czy zechce im towarzyszyć, czy nie. Jeśli jednak blefowali i sądzili, że ona da się na to złapać, to się grubo pomyli­li. Nie wyjedzie i już. Zamieszka u pani Clark albo u którejś innej żony oficera. Każda z nich z przyjemnością zaoferuje jej na jakiś czas dach nad głową. A pozostając na miejscu, będzie w dodatku mogła nadal opieko­wać się rannymi.

- Nigdy w życiu nie widziałam równie złośliwej, upartej, krnąbrnej dziewczyny - powiedziała w końcu księżna, wachlując się chusteczką. - Chyba zemdleję, Caddick.

Zanim zdołała wcielić swoje słowa w czyn, Morgan umknęła i wezwa­ła do swego pokoju służącą. Wyjaśniła jej, że będą musiały zająć się prze­niesieniem rzeczy do pani Clark i zamieszkać tam przez krótki czas. Cze­kały ją jednak dalsze kłopoty. Kiedy bowiem dziewczyna się dowiedziała, że zostają i że na dodatek mają znowu iść do tego okropnego domu, gdzie jest pełno rannych i ich smrodu, Wybuchnęła głośnym płaczem. Ona tego me wytrzyma, szlochała. Ona tam zwariuje. Została zatrudnio­na, żeby ubierać milady, a nie żeby obsługiwać jakieś szumowiny rodem z rynsztoka. Broniąc się, stała się nadzwyczaj wymowna. Zażądała, żeby ją odesłać do domu.

Morgan dała dziewczynie pieniądze na podróż statkiem do Anglii oraz na przejazd do Londynu. Wypłaciła jej również miesięczną pensję, która się dziewczynie należała, a także za jeden miesiąc ekstra i oddaliła ją ze służby. Pokojówka została zatrudniona przez Wulfrica i on jej płacił wy­nagrodzenie, ale Morgan uważała, że lepiej się stanie, jeśli dziewczyna nie będzie musiała zgłaszać się po pieniądze do Wulfrica i wyjaśniać mu, dla­czego zostawiła swoją panią samą w Brukseli.

Kiedy Morgan zeszła na dół, by udać się do pani Clark i sprawdzić, czy nie udałoby się znaleźć tam służącego, który zająłby się przeniesieniem jej rzeczy, przed drzwiami stały już dwa powozy i wóz bagażowy, a z sypialni wynoszono lorda Gordona, by umieścić go następnie w jednym z pojazdów.

Przez chwilę miody człowiek był sam, jeśli nie liczyć paru stangretów na chodniku oraz ordynansa. Ujrzawszy Morgan, odpędził tego ostatniego ruchem ręki.

- Lady Morgan! - zawołał.

Skwapliwie pospieszyła ku otwartym drzwiom powozu. Dlaczego wcześniej nie przyszło jej na myśl, żeby zwrócić się do niego o wsta­wiennictwo? Jego matka zrobi dla niego wszystko.

W świetle dnia sińce na twarzy kapitana Gordona były jeszcze ciem­niejsze, a cera bledsza, z wyjątkiem zabarwionych lekką gorączką policz­ków; Złamana noga, ujęta w łupki i grubo obandażowana, leżała wyciąg­nięta wzdłuż siedzenia. Oczy zasnuwała mu mgiełka bólu. Morgan poczuła, jak ogarniają fala niekłamanego współczucia. Położyła dłoń na jego wyciągniętej ręce.

- Kapitanie - powiedziała - czy wie pan... Ale on odezwał się niemal równocześnie.

- Cóż to ja słyszę? Zdecydowała pani, że nie wyjeżdża z nami? Proszę, lady Morgan, aby zastanowiła się pani jeszcze raz. To nie do pomyślenia, aby młoda dama z pani pozycją pozostawała bez przyzwoitki w obcym mieście... czy w ogóle w jakimkolwiek mieście - mówił ze ściągniętymi brwiami.

- Nie wiem, co się stało z moim bratem - zaczęła. - Pojechał przed­wczoraj ...

- Ale wie pani, co się stało ze mną - przerwał jej. - Czy nie jestem dla pani równie ważny jak brat? Czy nie ma to dla pani żadnego znaczenia, że mogę kuleć do końca życia, jeśli lekarz nie zadba jak należy o moją nogę w ciągu najbliższych paru dni?

Patrzyła na niego jak skamieniała. A więc to jest mężczyzna, który pro­sił ją, by miał zaszczyt walczyć w jej imieniu? Który błagał, aby nosiła po nim do końca życia żałobę, jeśli padnie w boju?

Powinna jednak liczyć się z tym, że on cierpi. Znoszenie po schodach i umieszczenie w ciasnym wnętrzu powozu musiało na pewno sprawić mu dużo bólu.

- Jeśli choć trochę panu na mnie zależy, lordzie Gordon - powiedzia­ła szczerze - proszę przekonać pańską mamę i ojca, aby zostali tu pań­stwo jeszcze przez jeden dzień. Proszę! Z pewnością dostanę dziś jakąś wiadomość od Alleyne'a. W tej chwili z przebywaniem w Brukseli nie wiąże się już żadne niebezpieczeństwo, prawda? A pańska złamana noga została fachowo złożona przez lekarza cieszącego się doskonałą opinią. Jestem pewna, że kolejny dzień odpoczynku we własnym łóżku przynie­sie panu znacznie więcej pożytku niż długa podróż powozem. Proszę, niech im ją pan wyperswaduje. Tak strasznie się martwię...

Patrzył na nią równie szczerze, jak ona, i przez chwilę myślała, że się zgodzi. Uśmiechnęła się do niego. Zdała sobie sprawę, że ich dłonie wciąż są złączone.

- Jestem zawiedziony - powiedział w końcu. - Sądziłem, że znaczę dla pani więcej niż brat. Bo pani znaczy dla mnie więcej niż siostra. Gdy­bym uważał, że pozostanie na miejscu coś pani da, natychmiast spróbo­wałbym porozmawiać z rodzicami. Sam ruszyłbym nawet na poszukiwa­nie, tym powozem. Ale mężczyźni nie potrzebują, żeby kręciły się koło nich damy, kiedy są zajęci urzędowymi sprawami. Lord Alleyne Bedwyn na pewno będzie zakłopotany, kiedy się dowie, ile zamieszania narobiła pani w związku z jego nieobecnością. A tymczasem mama jest zmar­twiona, Rosamond tonie we łzach, ojciec się złości, a ja czuję zawód. Liczyłem, że rozerwę się trochę w pani towarzystwie podczas podróży, która niewątpliwie będzie dla mnie trudna i bolesna. Po powrocie, kto wie, może udałbym się do księcia Bewcastle... Czy jest pani zdecydowa­na trwać w swoim uporze? Mama mówi, że to typowe dla Bedwynów.

Morgan cofnęła dłoń.

- Proszę tylko o jeden dzień - powiedziała. - Jeden dzień, nic więcej.

Wciąż jeszcze liczyła, że on będzie zdolny wyjść poza własne cierpie­nie i dostrzeże jej ból. Miałaby wówczas trochę lepszą o nim opinię. On jednak spojrzał tylko ponad jej ramieniem.

- A, to pan, Rosthorn? Muszę panu podziękować, że przedwczoraj pojechał pan do Brukseli i uprzedził moją matkę, że wracam. Trochę się uspokoiła dzięki temu. Strach jest trudny do zniesienia dla kobiet o sła­bych nerwach i trzeba robić, co się tylko da, żeby go złagodzić. Z pew­nością miło będzie panu usłyszeć, że mam się dosyć dobrze jak na mój stan, ale oczywiście chciałbym się jak najprędzej skonsultować z angiel­skim medykiem.

Morgan odwróciła się, by spojrzeć na księcia.

- Wyjeżdżają państwo już, tego ranka? I pani też, lady Morgan? - Mus­nął spojrzeniem jej prostą muślinową suknię.

- Ja zostaję - odparła. - Dopóki nie dowiem się czegoś o Alleynie. Zamierzam się zatrzymać u pani Clark albo u którejś innej żony oficera, jeśli zechcą mnie przyjąć pod swój dach.

- A jak pani wróci do Anglii? - spytał. Morgan uniosła podbródek.

- Znajdę kogoś, z kim będę mogła wyjechać. Albo znajdzie mi kogoś Alleyne.

- A pani pokojówka?

Morgan poczuła, że zalewa się rumieńcem.

- Nie chciała ze mną zostać, odesłałam ją więc do domu. Książę Rosthorn uniósł brwi.

- Niechże jej pan przemówi do rozsądku, Rosthorn - powiedział ze znużeniem lord Gordon. - Niech jej pan powie, że nie może tu zostać bez opieki mojej matki. To nie do pomyślenia. Niech jej pan powie, że jej lęki są bez sensu i nie ma innego wyjścia, niż. jechać z nami.

Książę Rosthorn spojrzał na nią nieprzeniknionym wzrokiem. Morgan znowu uniosła podbródek. Jeśli on spróbuje ją nakłaniać, aby wyjechała wraz z Caddickami, doprawdy wpadnie w złość i dowie się o tym cała ulica.

- Dlaczego lady Caddick wyjeżdża z Brukseli, skoro lady Morgan nie może? - zwrócił się książę Rosthorn do lorda Gordona, nie spuszczając oczu z Morgan.

Nie może”. A zatem zrozumiał.

- Moja matka spieszy się, aby jak najszybciej zbadał mnie angielski lekarz - wyjaśnił lord Gordon wyraźnie poirytowanym już głosem. - Lady Morgan jest pod jej opieką. To obraźliwe z jej strony przedkładać własną wolę nad wolę mojej matki i stawiać ją tym sposobem w nie­zręcznym położeniu. Bewcastle na pewno powie lady Morgan parę przy­krych słów, jeśli ona się uprze. To on przecież prosił moją matkę, by peł­niła rolę jej przyzwoitki...

Morgan nie mogła uwierzyć, że był czas, kiedy miała do lorda Gordona niejaką słabość.

W tym momencie z domu wyszła sama lady Caddick w towarzystwie lorda Caddicka i Rosamond.

- Ach, jest pani, lady Morgan - rzekła z wojowniczym błyskiem w oku. - Muszę nalegać, aby ruszała pani z nami w drogę, bez względu na to, czy ma pani na sobie strój podróżny, czy nie. Nie przyjmuję do wiadomości żadnego nie. Książę Bewcastle zostanie poinformowany, ile zmartwienia mi pani przyczyniła... A, dzień dobry, Rosthorn. Na pewno z przyjemnością pan usłyszy, że Gordon jest tak dzielny, iż nie waha się wyruszyć w podróż, choć nadal odczuwa znaczny ból.

Książę Rosthorn zgiął się w ukłonie.

- Witam panią. Przyszedłem, aby odprowadzić lady Morgan do pani Clark. Czyjej rzeczy nadal są tutaj? W ciągu godziny przyślę kogoś, żeby je zabrał. Życzę państwu bezpiecznej podróży.

Jego francuski akcent był w tej chwili bardzo wyraźny. Mówił z niewy­muszonym wdziękiem - ale tonem tak twardym i stanowczym, jakiego Morgan dotąd nie słyszała.

- Niech pan posłucha, Rosthorn... - zaczął książę Caddick.

- Lord Alleyne Bedwyn, kiedy wyjeżdżał przedwczoraj z Brukseli - przerwał mu lord Rosthorn - nakazał lady Morgan czekać na jego po­wrót, po czym miał ją osobiście odwieźć do Anglii. Jego głos jest decy­dujący. Zaraz odprowadzę lady Morgan do pani Clark. Będzie tam w pełni bezpieczna. Podejmuję się osobiście dopilnować, aby nie spotka­ła jej żadna krzywda.

- Lordzie Rosthorn - powiedziała słabo lady Caddick - jest pan nie­żonatym dżentelmenem, w żaden sposób niespokrewnionym z lady Morgan. Byłoby wielce niestosowne i nieodpowiedzialne z mojej strony, gdybym zostawiła ją pod pańską opieką.

- W takim razie musi pani zostać, madame, tak by lady Morgan mogła nadal pozostać pod pani opieką - odparował.

Morgan odwróciła się i powoli ruszyła przed siebie. Gdyby została jeszcze chwilę dłużej, mogłaby zacząć krzyczeć albo, co gorsza, usłyszeć, że krzyczą na nią inni. Och, życie doprawdy stało się naraz bardzo męczące... Drżała z lęku o Alleyne'a, a ludzie, o których myślała, że są dla niej życzliwi, potrak­towali ją jak upartą, krnąbrną, rozpuszczoną dziewczynę, tylko dlatego, że chciała go odszukać. A mężczyzna, który zaledwie parę dni temu deklarował tak przesadnie swe uczucie, oczekiwał, że ona przedłoży go ponad wszyst­kich innych, którzy byli bliscy jej sercu... Nawet ponad własną rodzinę!

W tym momencie oddałaby wszystko, aby móc zobaczyć, że z naprze­ciwka idzie ku niej Wulfric. Czy Aidan albo Rannulf. Albo Alleyne.

Alleyne zginął. Nie ma innej możliwości.

Nie, Alleyne nie mógł zginąć!

Usłyszała za sobą tupot nóg. Podbiegła Rosamond, chwyciła ją w ob­jęcia i mocno uścisnęła.

- Tak mi przykro, Morgan - powiedziała ze łzami w oczach. - Tak strasznie mi przykro... Chciałabym zostać z tobą, ale nie mogę.

I pospieszyła z powrotem. Do Morgan zaś podszedł lord Rosthorn i bez słowa podał jej ramię.

Nie, nie jest całkiem sama. Ma przecież tego oto przyjaciela. Pani Clark na pewno chętnie ją przyjmie. Potrzebują jej ranni. A zresztą i bez tego wszystkiego ona nadal pozostaje przecież tym, kim była - lady Morgan Bedwyn. Uniosła podbródek i ujmując księcia pod ramię, bezwiednie wydłużyła krok.

Alleyne zawsze przepowiadał, że ona któregoś dnia zakasuje wszystkich Bedwynów. I chyba miał rację... Niedawno skończyła osiemnaście lat, a oto szła ulicą obcego miasta, trzymając pod rękę mężczyznę, którego niemal nie znała, oparłszy się przed chwilą woli swej przyzwoitki, której opiece powierzył ją Wulfric, i odprawiwszy uprzednio pokojówkę.

Ale Alleyne też tu był. Dzisiaj wróci, a jutro sam odwiezie ją do domu.

Nie, on nie mógł zginąć.

* * *

Gervase pomyślał, że popełnił dotąd w życiu parę szaleństw, które wpę­dziły go w tarapaty. Ale to nie były tarapaty. To był poważny ambaras. Co on zrobił, do diabła?

Stal się pomocnikiem i wspólnikiem młodej damy, która oparła się woli swej legalnie wyznaczonej opiekunki i opuściła ją, ot co. Nie na godzinę. Nawet nie na dzień... Caddickowie wyjeżdżają do Anglii. Lady Morgan Bedwyn pozostaje w Brukseli. A on bronił jej decyzji, gdy wy­raziła chęć pozostania. Obiecał zadbać o nią sam.

Podejmuję się osobiście dopilnować, aby nie stała się jej żadna krzyw­da”.

Sam uwiązał sobie kulę u nogi. No, chyba że jest wyjątkowym szczęś­ciarzem. .. To, co właśnie zaaranżował, jeśli nie znajdzie sposobu, aby wy­brnąć jakoś z tego kramu, to spełnienie jego marzeń o zemście na Bewcastle'u. Kiedy Caddickowie wrócą do domu i rozpuszczą wieści po salonach i klubach Londynu, lady Morgan Bedwyn albo będzie miała kompletnie zrujnowaną opinię, albo zostanie zmuszona do małżeństwa z nim. Jedno i drugie stanie się ostrym policzkiem wymierzonym jej bratu.

Ale on już nie chciał się mścić w ten sposób na Bewcastle'u. Nie za jej pośrednictwem... Lubił ją. Szanował i podziwiał.

- Czy to ja postąpiłam niewłaściwie? - spytała. Jej ręka spoczywała lekko na jego ramieniu, w utkwionych w dal oczach lśnił wojowniczy błysk. - Ja?

Domyślał się, że to pytanie retoryczne, niemniej odpowiedział.

- Nie, to nie pani postąpiła niewłaściwie. To zrozumiałe, że Caddicko­wie troszczą się o zdrowie syna i ze chcą go jak najpilniej zawieźć do Anglii, do domu. Ale kiedy zgodzili się zabrać panią do Brukseli, wzięli na swoje barki obowiązek traktowania pani z taką samą uwagą i troską, z jaką odnoszą się do własnych krewnych. Dzisiaj zawiedli pod tym względem.

- Dziękuję - powiedziała. - Ja też tak myślę.

- Kiedy zajdziemy do pani Clark, załatwię przeniesienie pani rzeczy. Potem odwiedzę znowu sir Charlesa Stuarta i, jeśli będzie trzeba, pojadę jeszcze raz do Waterloo.

Może znajdę dziś Bedwyna, pomyślał. Może Bedwyn był ranny i leży w jakimś polowym szpitalu... Albo może po prostu spędził te dwa dni Bóg raczy wiedzieć jak i gdzie i przyjedzie dziś do Brukseli z jakimś sen­sownie brzmiącym usprawiedliwieniem? Może jeszcze dziś po południu będzie mógł wyjechać z siostrą do Anglii albo przynajmniej przejąć od­powiedzialność za nią?

Jeśli tak się zdarzy, zdecydował, wówczas on, nie zwlekając, weźmie nogi za pas. Ale to byłby doprawdy cud.

Wydawało się niemal pewne, że lord Alleyne Bedwyn nie żyje.

- Dziękuję - powtórzyła lady Morgan. - Jak pan myśli, czy on nie żyje?

- Nie wolno pani tracić nadziei, cherie - przypomniał, obejmując ją ramieniem. - Zrobię, co tylko będę mógł, żeby go odnaleźć.

- On ma najpogodniejszy charakter z nas wszystkich - szepnęła. - Naj­bardziej niespokojny, najbardziej żywiołowy... Ma w sobie tyle witalności, tyle życia. Dopiero niedawno postanowił spróbować zawodu dyplomaty, zamiast objąć miejsce w parlamencie, które mu zapewnił Wulfric. To jego pierwsza posada... Czy to nie ironia? On nie mógł zginąć, lordzie Rosthorn. Czułabym to o, tutaj. - Przyłożyła wolną rękę do serca.

Ciekawe, ile setek czy tysięcy kobiet powtarza sobie dziś to samo, po­myślał.

- Gdyby poległ, to znaleziono by go, nieprawdaż? - spytała lady Mor­gan.

W odpowiedzi uścisnął tylko jej dłoń. Czy mógł jej powiedzieć, że nieprzeliczone setki poległych, zwłaszcza tych, którzy byli lepiej ubrani, odarto z odzienia jeszcze tego samego dnia, w którym skończyła się bit­wa? Taki nieszczęśnik mógł uniknąć pogrzebania w masowym grobie tylko w wypadku, gdy rozpoznał go ktoś, kto go znał, a to było przecież niezwykle mało prawdopodobne.

- Proszę się postarać nie myśleć w ten sposób, jeśli tylko pani potra­fi - powiedział. - Za wcześnie na to.

Zanim zaszli do domu pani Clark, spotkali po drodze kolejno czworo jego znajomych. Skinął im uprzejmie głową. Lady Morgan, choć także znała te osoby, pewnie ich w ogóle nie zauważyła. Ciekawe, pomyślał Gervase, jak prędko ktoś z nich odkryje, że księstwo Caddick wyjechali dziś rano do Anglii. Nie tylko w Anglii, ale i w Brukseli wybuchnie wte­dy skandal.

Niespełna dwa tygodnie temu, na pikniku w lesie Soignes, z rozmysłem wystawił lady Morgan na plotki i domysły. Teraz, kiedy bynajmniej nie miał takiej intencji, mógł skompromitować ją znacznie bardziej. Nie była to, rzecz jasna, wyłącznie jego wina. I tak na pewno poszłaby do pani Clark, z nim czy bez niego.

W tej sytuacji, pomimo iż było to niebezpieczne również i dla niego, wolał, aby poszła z nim.

Pani Clark powitała ich na progu, a usłyszawszy opowieść lady Morgan, uścisnęła ją i zapewniła, że z najgorętszą chęcią zaoferuje jej schronienie, jeśli tylko nie będzie ona miała nic przeciw temu, by dzielić niewielki pokoik z panią domu.

* * *

Żaden z podwładnych sir Charlesa Stuarta nie słyszał nic o losie lorda Alleyne'a Bedwyna. Gervase jasno widział, że zniecierpliwienie, jakie okazywano mu w poselstwie wczoraj, zmieniło się obecnie w alarm. Nie było innego logicznego wyjaśnienia nieobecności lorda Bedwyna niż to, że został ranny lub zginął w bitwie na południe od Waterloo. Podjęto działania, aby ustalić, czy list, który miał zawieźć do księcia Wellingtona, istotnie został doręczony. Gervase oznajmił swoją gotowość, aby jeszcze raz pojechać na miejsce bitwy. Obiecał, że po powrocie skontaktuje się z zespołem sir Charlesa i przekaże wszelkie dane, jakie uda mu się ze­brać.

Rzecz jasna, nie znalazł nic. Droga nadal pełna była ludzi i pojazdów zdążających w przeciwną niż on stronę, choć nie tak zatłoczona jak po­przedniego dnia. Las Soignes wciąż był usłany ciałami poległych. Pole walki bardziej niż kiedykolwiek sprawiało wrażenie piekła. Na temat losu Bedwyna nie zdołał jednak ustalić nic, choć rozmawiał z mnóstwem ludzi, a także odwiedzał napotykane po drodze chłopskie chaty. Szukał też na wozach z rannymi.

Lord Alleyne Bedwyn zniknął z powierzchni ziemi - prawdopodobnie w sensie dosłownym.

Gervase z ciężkim sercem wrócił do Brukseli. Jakąż nadzieję mógł jej zaoferować? Czy sama próba podtrzymywania w niej nadziei nie byłaby w tej sytuacji nieodpowiedzialnością?

Ale zdążył się już przecież zorientować, że pomimo młodego wieku lady Morgan ma charakter. Nie jego rzeczą było dawać jej nadzieję czy ją odbierać. Jedyne, co mógł jej zaoferować, to fakty.

Ani on, ani nikt z poselstwa nie zdołał trafić na żaden ślad jej brata. A jednak miał dla niej pewną nowinę. List, który wiózł lord Alleyne Bedwyn dla księcia Wellingtona, istotnie został dostarczony do rąk włas­nych dowódcy.

9

Jakie to dziwne, pomyślała Morgan, że serce człowieka chwyta się naj­mniejszego nawet skrawka nadziei, nawet jeśli nie ma ku temu żadnej rozumnej podstawy... I że życie mimo wszystko toczy się dalej.

Szła właśnie alejką brukselskiego parku pod rękę z lordem Rosthornem. Po nieruchomej tafli stawu sunęły dumnie łabędzie, pozostawiając za sobą ślad w kształcie zwielokrotnionej litery V. Śliczny to był zakątek w samym sercu miasta, a piękny letni dzień podnosił jeszcze jego urok. Morgan, wyczerpana po wielu godzinach posługiwania rannym, czuła, jak w blasku słońca powoli uchodzi z niej napięcie.

Nie rozmawiali o Alleynie. Kiedy jedna z pań poprosiła ją do drzwi, a ona podszedłszy ujrzała, kim jest jej gość, zobaczyła zarazem w jego oczach odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie mogła zadać.

- Nic? - spytała tylko.

On pokręcił z powagą głową.

- Nic.

Może to głupie, że nie wypowiedzieli więcej ani słowa na ten temat. Ale cóż można było powiedzieć? Lord Rosthorn zaproponował, żeby zrobiła sobie godzinę przerwy i przespacerowała się z nim po parku. Pani Clark, która właśnie wstała po paru godzinach kradzionego snu, też była zdania, że Morgan potrzebuje trochę odpoczynku i świeżego powietrza, i zwolniła ją na godzinę z obowiązków. Być może to zapracowanie obu pań było przyczyną, że żadna nie pomyślała o tym, by Morgan zabrała ze sobą służącą, tak aby uczynić zadość względom przyzwoitości. No, ale w tym domu wszystkie służące miały mnóstwo zajęć...

A poza tym względy przyzwoitości i etykiety wydawały się w tych okolicznościach doprawdy bez znaczenia.

Alleyne najprawdopodobniej nie żył. Ale umysł Morgan nie potrafił pojąć i zaakceptować okrutnej rzeczywistości. Jeszcze nie.

- Chciałabym, żeby Wulfric tu był - powiedziała nagle, przerywając długie milczenie.

- Tak, cherie? - Spojrzał na nią w ten typowy dla siebie sposób, niepozostawiający wątpliwości, iż cieszy się jego niepodzielną, pełną troski uwagą.

W tym momencie pomyślała, że jej słowa mogły zabrzmieć dla niego obraźliwie.

- Jest pan niezwykle uczynny wobec mnie - pospieszyła z wyjaśnie­niem. - Nie mogę jednak oczekiwać, że nadal będzie pan cały swój czas poświęcał mnie i moim troskom.

- Nie przychodzi mi na myśl nikt inny, komu wolałbym go poświę­cić - powiedział cicho. Jego francuski akcent był bardzo wyraźny.

Jeszcze przed tygodniem odebrałaby zarówno treść, jak i ton tej wypo­wiedzi jako prowokację do flirtu. I pewnie odpłaciłaby mu pięknym za nadobne. W tej chwili gotowa była przyjąć te słowa z niezakłóconą żad­nym podejrzeniem dobrą wolą, jako wyraz przyjaźni, która nieoczekiwa­nie między nimi rozkwitła.

- Wulfric wiedziałby, co robić - powiedziała. - Wiedziałby, jaką decy­zję podjąć.

Wiedziałby, kiedy nie da się już dłużej unikać spojrzenia prawdzie w oczy. Wiedziałby, kiedy uznać, że Alleyne nie żyje.

- Jeśli sobie pani tego życzy - rzekł lord Rosthorn - zawiozę panią do niego.

Spojrzała na niego zaskoczona.

- On jest w Anglii.

- Zawiozę panią tam, jeśli tego pani pragnie.

Parzyła na niego w milczeniu, zapomniawszy o łabędziach, stawie i całej ota­czającej ich urokliwej przyrodzie. Czy naprawdę ma to zrobić? Czy ma poje­chać do domu, żeby powiedzieć o wszystkim Wulfowi - a także Aidanowi, Rannulfowi, Freyi? Czy to ma być jej zadanie, jej rola? Spróbowała wyobrazić sobie siebie samą, jak wypowiada te przerażające słowa: Alleyne nie żyje.

- Poczekam jeszcze parę dni - powiedziała. - Może mimo wszystko jeszcze wróci. Może jest jakieś wyjaśnienie. Może... - Nie potrafiła wy­myślić nic więcej, by zakończyć rozpoczęte zdanie.

- Usiądźmy na parę minut - zaproponował, wskazując stojącą w cie­niu drzewa ławkę.

Wysunęła rękę spod jego ramienia i usiadła. Złożyła dłonie na kola­nach, wewnętrzną stroną do góry, i patrzyła na nie w milczeniu.

- Czy czuje się pani zdradzona, cherie? - spytał książę.

- Przez lady Caddick? - Splotła dłonie. - Nie myślałam o niej przez cały dzień. Będzie mi brakowało Rosamond.

- Miałem na myśli pani oficera - wyjaśnił łagodnie. - Kapitana Gordona.

- On nie jest moim oficerem - powiedziała z naciskiem, splatając dło­nie jeszcze mocniej. - Nigdy nie był.

- Ale myślał, że jest - zauważył. - A pani zapewne oczekiwała, że może polegać na jego uczuciu. Niech go pani me sądzi zbyt surowo. Przed dwoma dniami został dosyć ciężko ranny i najwyraźniej cierpiał dziś rano.

- Przez te dwa dni widziałam mnóstwo rannych i mnóstwo cierpienia, lordzie Rosthorn - odrzekła. - I widziałam także mnóstwo szlachetno­ści. Widziałam umierającego mężczyznę, który musiał cierpieć męki, a mimo to nawet nie jęknął... żeby, jak mi powiedział, nie męczyć pozo­stałych rannych. Widziałam bardzo ciężko okaleczonego mężczyznę, któ­ry odsyłał nas do innych, jeszcze bardziej niż on potrzebujących pomocy. Słyszałam jak niektórzy ranni przepraszali, że sprawiają nam tyle kłopotu. Słyszałam, jak jeden z nich mówił do pani James, która zasypiała na sto­jąco, żeby poszła odpocząć, choć wymagał zmiany opatrunku i musiało mu być bardzo niewygodnie. Słyszałam, jak chwalili swoich towarzyszy i żołnierzy z innych batalionów i regimentów niż ich własny. Ani razu nie słyszałam, żeby któryś z nich chwalił się sam.

Chwalił się tylko kapitan Gordon.

- On jest bardzo miody, cherie - zauważył lord Rosthorn.

- U pani Clark leży żołnierz, który ma czternaście lat, i drugi, piętna­stoletni. Sprawują się jeszcze dzielniej niż inni, choć nie wiadomo, czy jeden z nich nie umrze.

- Jest więc pani zdecydowana, aby traktować lorda Gordona bez odro­biny wyrozumiałości? - spytał, poklepując jej dłoń.

Odwróciła ją odruchowo i splotła z jego dłonią.

- On miał jakieś dziwaczne wyobrażenie, że będzie walczył z Francu­zami dla mnie. Chyba sobie wymyślił, że jest kimś w rodzaju średnio­wiecznego rycerza, który potyka się o honor damy swego serca... A mi­mo to dziś rano, kiedy miał okazję walczyć dla mnie w bardziej konkretny sposób, potrafił myśleć wyłącznie o własnej wygodzie podczas podróży. Cieszę się, że nigdy nie byłam na tyle głupia, żeby się w nim zakochać.

- Myślę, cherie - powiedział - że pani nie potrafi być głupia. Ale cieszę się, że nie tęskni pani za tym młodym człowiekiem, który nie był pani wart. To zwykły fircyk i bęcwał, pusty jak tykwa i jak ona nadęty.

Mimo woli się zaśmiała.

Książę Rosthorn przesunął ich splecione ręce z jej podołka na swoje udo. Nawet nie przyszło jej do głowy, że mogłaby się czuć zażenowana, choć dotykała dłonią gładkiej, napiętej tkaniny jego bryczesów, okrywa­jących umięśnione ciało. Wsparła się ramieniem o jego ramię. Tak było dobrze.

- On mnie nigdy nie kochał - stwierdziła. - To pospolita pomyłka mężczyzn. Widzą kobietę, którą uważają za piękną, godną pożądania i która uchodzi za dobrą partię, i wydaje im się, że ją kochają. A w rze­czywistości kochają obraz samego siebie, odbity w kobiecych oczach. Nie zależy im na odkryciu, kim ta kobieta jest naprawdę.

- Ach, cherie - powiedział cicho - czy naprawdę dotyczy to tylko mężczyzn? Czyż wiele kobiet nie popełnia tego samego błędu?

Zaczerpnęła tchu, aby zaprzeczyć. Zawsze jednak starała się być wobec siebie uczciwa... Czy miał rację? Czy kobietom także się zdarza projek­tować miłość własną na przystojnego mężczyznę, w którego oczach mogą podziwiać swój własny wizerunek? Czyjej zdarzyło się to kiedykolwiek? Czy nie było tak, że na początku względy, jakie okazywał jej kapitan Gordon, sprawiały jej przyjemność? Czy nie zaakceptowała przyjaźni Rosamond i nie przyjęła zaproszenia do Brukseli, bo on ją podziwiał, a ona aprobowała jego dobry smak? Jeśli tak było - a ona jest na tyle uczciwa, by przyznać, że przynajmniej częściowo - to jest to w najwyż­szym stopniu upokarzające.

- Chyba ma pan rację - przyznała. - Kiedy podoba nam się jakiś mężczyzna, to o wiele bardziej jesteśmy zainteresowane, przynajmniej na początku, swoimi własnymi uczuciami, tym, co on mówi czy robi, żeby nam było przyjemnie. Ale miłość to o wiele więcej. To wiedza. Trze­ba poznać drugiego człowieka... i samemu dać się poznać.

- Kim zatem jest lady Morgan Bedwyn? - spytał.

Uśmiechnęła się melancholijnie i uniosła ku niemu wzrok. Jego twarz była tuż - tuż. Przyglądał się jej tymi swoimi leniwymi oczami, w których także błąkał się uśmiech, i nagle przypomniało jej się, że wczoraj wieczo­rem znów ją pocałował w usta, po tym jak zdrzemnęła się na jego ramie­niu. Stłumiła jednak to wspomnienie. Nie chciała myśleć o nim jako o mężczyźnie - teraz, kiedy był jej potrzebny jako przyjaciel. I kiedy po­lubiła go jako człowieka.

- Trudno o pytanie, które bardziej niż to zamykałoby mi usta - powie­działa. - Jakże mogę wyjaśnić, kim jestem, lordzie Rosthorn? Czasem sama nie umiem sobie na to odpowiedzieć. Wiem, że jestem niegłupia - moja stara guwernantka zwykła mawiać, ze mam mocną głowę - i upar­ta. Nigdy bym jednak nie pomyślała, że będę w stanie przeciwstawić się opiekunce, którą wyznaczył mi Wulfric, i pozostać sama w obcym mie­ście, nie mając nawet służącej. Wiem, że nie jestem mimozą, ale nie mia­łam pojęcia, że potrafię bez wzdragania się pielęgnować ciężko rannych czy patrzeć, jak umiera człowiek. Nie chciałam, żeby mi urządzano ofi­cjalną prezentację podczas towarzyskiego sezonu, bo nie mieściło mi się w głowie, że miałabym być traktowana jako towar na małżeńskim rynku. A przecież spodobała mi się prezentacja i parę towarzyskich okazji, jakie jej towarzyszyły. Nigdy nie myślałam o sobie, ze jestem romantyczką, a jednak zachwycił mnie widok oficerów w szkarłatnych uniformach i byłabym gotowa błagać Wulfrica, żeby pozwolił mi tu przyjechać, gdyby błaganie mogło mieć na niego jakikolwiek wpływ. Zawsze uważałam, że wojna jest złem, a przecież jednym z powodów, dla których chciałam pojechać do Brukseli, było zafascynowanie bitwą o historycznym zna­czeniu, która miała się rozstrzygnąć u wrót Anglii. Zawsze myślałam, że jestem odporna na jakiekolwiek próby flirtu ze strony rozmaitych bała­mutów, a jednak nie tylko nie powstrzymałam pana w swoim czasie, ale nawet pana zachęcałam. I nigdy bym nie pomyślała, że możliwa jest przy­jaźń z tego typu mężczyzną - a przecież w tej chwili mi się wydaje, że jest pan dla mnie najbliższym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miałam. Widzi pan więc, że naprawdę nie znam siebie samej. Jak wobec tego mogę panu powiedzieć, kim jestem? - Zaśmiała się. On także się roześmiał.

- Jest pani bardzo młoda. Nie powinna pani być dla siebie taka surowa. Zaledwie rozpoczęła pani podróż ku odkryciu siebie samej w wieku dojrzałym... Wątpię jednak, czy ktokolwiek z nas może powiedzieć, że zna siebie do końca. Jakże nudne byłoby życie, gdyby tak się działo... Nie byłoby pola do rozwoju. Nigdy byśmy nie zaskoczyli samych siebie.

- Jedyne, co wiem na pewno - powiedziała - to że nie jestem wyłącz­nie damą. Jestem także kobietą. I człowiekiem.

- Nigdy w to nie wątpiłem, cherie.

No i proszę... Oto robi dokładnie to, co przed chwilą krytykowała u innych. Tak jest zajęta sobą, że kompletnie zignorowała siedzącego obok niej mężczyznę. Ponownie podniosła ku niemu wzrok.

- A kim pan jest, lordzie Rosthorn? - spytała.

Znowu się zaśmiał. Doprawdy bardzo był przystojny, kiedy się śmiał - a zresztą kiedy się nie śmiał, też. Miał jednak w kącikach oczu i wokół ust mimiczne zmarszczki, świadczące o tym, że jest człowiekiem pogodnym. Będzie się ładnie starzał, pomyślała, nawet kiedy zmarszczki się pogłębią.

- Na pewno nie pragnęłaby pani poznać mnie naprawdę, cherie - po­wiedział. - Żyłem jak łotr.

- I przed wygnaniem na kontynent, i po? - spytała. - A zatem nie wy­niósł pan żadnej nauki z doświadczeń, które stały się przyczyną katastrofy?

- Wygląda na to, że nie.

Spojrzał na nią leniwymi, roześmianymi oczyma. Usta miał lekko roz­chylone. A przecież czuła, że nie grozi jej z jego strony żadne niebezpie­czeństwo. Czuła się przy nim w pełni swobodnie. Pomimo jego reputacji i pomimo niezaprzeczalnego faktu, że został wygnany przez ojca z Anglii dziewięć lat temu, nie wierzyła, by naprawdę był łotrem.

- Nawet gdybym poznała wszystkie niegodziwe szczegóły pańskiego życia - powiedziała - to i tak nie wiedziałabym, kim pan jest. Nie odpo­wiedział pan na moje pytanie.

- Być może nie ma nic do powiedzenia - zauważył. - Być może je­stem człowiekiem pozbawionym jakiejkolwiek głębi i charakteru.

- Bardzo w to wątpię - odparła. - Choć pewnie uwierzyłabym w to jeszcze tydzień temu. Dlaczego wziął mnie pan pod swoje skrzydła, lor­dzie Rosthorn?

- Niczym ptaszek w gniazdku? - Zaśmiał się. - Być może dlatego, że jest pani najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem, cherie, a ja uwielbiam piękno.

Wyniknął się jej. Skrył się za fasadą zabarwionego lekką drwiną rozba­wienia, które prezentował od pierwszej chwili, gdy się poznali, także na pikniku w lesie Soignes.

Ale doprawdy, dlaczego on jej pomaga? Przecież nie musi. Jedyny wniosek, jaki mogła wysnuć, był taki, że jest po prostu uprzejmy. A więc mimo wszystko coś o nim wiedziała.

Czy jednak traktuje ją w kategoriach przyjaźni, czy wyłącznie odpo­wiedzialności? Ale przecież nie miał obowiązku jej pomagać, a zatem musi chodzić o to pierwsze. Była dla niego przyjaciółką, tak jak on przy­jacielem dla niej.

- Łotr - powiedziała z uśmiechem. - Wywiesił pan etykietkę „Wstęp wzbroniony”, tak? - Cofnęła dłoń i poklepała wierzch jego dłoni. - Pora wracać. Muszę się teraz przespać, bo czeka mnie nocny dyżur.

Natychmiast wstał i włożył sobie jej rękę pod ramię. Ruszyli.

- Kiedy tylko mi się uda, będę panią odwiedzał każdego dnia - rzekł. - I dostarczał nowiny, jeśli tylko się jakieś pojawią. A gdy uzna pani, że pragnie wrócić do Anglii, zajmę się tym. I jeszcze jedno: gdyby potrzebo­wała mnie pani z jakiegokolwiek innego powodu, wie pani, gdzie mnie szukać albo przynajmniej zostawić wiadomość.

- Na rue de Brabant - przypomniała. - Gdzie to jest?

- Będziemy tamtędy przechodzili po drodze do pani Clark. To nieda­leko. Pokażę pani, który to dom.

- Dziękuję - powiedziała. - Nie zamierzam jednak wyjeżdżać, dopóki nie dowiem się czegoś rozstrzygającego o Alleynie.

Uderzyło ją, że w ciągu minionej godziny nie pomyślała o nim ani razu. Nie, nie była to do końca prawda. Gdzieś w tle nieustannie towarzyszył jej lęk o Alleyne'a. A jednak od godziny o czym innym mówiła, na kim in­nym była skoncentrowana, patrzyła na piękną przyrodę parku, oddychała świeżym powietrzem. Czuła, że dzięki temu trochę się rozluźniła.

Wszystko to zawdzięczała księciu Rosthornowi.

Tak, ale co będzie, jeśli nigdy nie usłyszy o Alleynie nic rozstrzygające­go? Kiedy powinna przyznać sama przed sobą...

Ach, co tam. Kiedykolwiek to nastąpi, to w każdym razie nie w tej chwili. Dopasowała swój krok do kroku księcia Rosthorna. Zmierzali w stronę domu pani Clark.

* * *

Przez kolejne cztery dni Morgan pielęgnowała chorych z taką samą jak na początku energią i oddaniem. Zmarł kolejny mężczyzna, a paru in­nych, ciężko gorączkujących, walczyło o życie. Stopniowo jednak więk­szość rannych zaczęła wracać do zdrowia, niektórzy dosyć prędko. Pod koniec czwartego dnia było ich u pani Clark już tylko siedemnastu.

Morgan czuła się jak zawieszona w czasie. Wiedziała, że nie będzie to trwało bez końca. Niedługo większość podopiecznych wyzdrowieje i zostaną odesłani albo z powrotem do swoich regimentów, albo do domu, do Anglii. Wiedziała też, że inne kobiety, także pani Clark, tylko czekają na wiadomości od swoich mężów, aby pojechać za nimi do Pa­ryża.

Wkrótce, wiedziała o tym, będzie musiała spojrzeć prawdzie w oczy. Nie było innego wyjaśnienia tak długiej nieobecności Alleyne'a oprócz tego jednego - oczywistego. Wulfric ma prawo wiedzieć, że Alleyne zgi­nął. Jeżeli ona go nie poinformuje, to z pewnością zrobi to wkrótce sir Charles Stuart. Nie była jednak jeszcze gotowa. Ilekroć zdarzyło jej się o tym pomyśleć, natychmiast od tej myśli uciekała.

Książę Rosthorn, tak jak obiecał, przychodził codziennie po południu i zabierał ją na spacer. Nierzadko załatwiał najpierw jakieś sprawunki pani Clark albo pomagał podnosić pacjentów, którzy byli dla kobiet zbyt ciężcy. Za którymś razem napisał listy paru mężczyznom, którzy mieli w rodzinnej miejscowości kogoś piśmiennego, kto mógł odczytać list ro­dzinie.

Wszystkie damy były nim oczarowane. Morgan myślała o tym z nutką czułości. Wszystkie były też przekonane, że ona jest w nim po uszy zakochana.

Nie było to prawdą. W tej chwili nie potrafiła myśleć o zalotach czy flircie. Nie wiedziała jednak, co by bez niego zrobiła. Chyba mimo wszystko dałaby sobie radę... Tak, z pewnością by sobie dała. Niemniej jego obecność miała dla niej ogromne znaczenie i czuła dla niego wdzięczność.

Czasami podczas spaceru niemal wcale nie rozmawiali. Często była zbyt zmęczona, by móc sformułować jakąś sensowną myśl, i wiedziała, że on zdaje sobie z tego sprawę, że pragnie tylko, aby ona odetchnęła świe­żym powietrzem i nie czuła się zmuszona do prowadzenia konwersacji. Kiedy indziej znowu paplali na wszelkie możliwe tematy. Odkryła, że książę Rosthorn jest dosyć oczytany i sporo wie na temat muzyki i sztu­ki. Odwiedził w swoim czasie parę słynnych galerii na kontynencie i wi­dział niektóre z najsłynniejszych obrazów. Opowiadał o swoich wraże­niach barwnie i elokwentnie, co świadczyło o jego inteligencji i jakości wykształcenia, jakie otrzymał.

Raz i drugi zdarzyło się jej pomyśleć, ze istotnie jest w nim odrobinę zakochana. Ale to nie miało najmniejszego znaczenia. Nie potrzebowała teraz romansu.

I wreszcie, wieczorem czwartego dnia, nadeszły w końcu jakieś wiado­mości.

Morgan bandażowała właśnie jednemu z chorych kikut ręki, gdy po­deszła pani Clark, aby ją wyręczyć.

- Ma pani gościa - powiedziała. - Poprosiłam go do kuchni. Innego wolnego miejsca nie było. Ale to nie mógł być lord Rosthorn.

On przyszedłby sam albo przekazałby wiadomość, że jest, i czekał na zewnątrz. Jakiś instynkt powstrzymał Morgan przed zapytaniem, kim jest gość. Pani Clark szybko pochyliła się nad rannym.

Był to adiutant sir Charlesa Stuarta. Powitał ją pełnym szacunku ukło­nem. Morgan spotkała go już kiedyś przelotnie, ale nie zapamiętała jego nazwiska ani wtedy, ani teraz. Poczuła, że cała krew odpływa jej z serca. Zacisnęła dłonie w pięści, nakazując sobie spokój.

- Przysyła mnie sir Charles, milady - rzekł adiutant, odchrząknąw­szy. - W tej chwili pisze on list do księcia Bewcastle'a.

Morgan uniosła podbródek i spojrzała mu prosto w oczy.

- Przed godziną doręczono sir Charlesowi list - ciągnął adiutant. - Był poszarpany i powalany błotem, bo pochodził sprzed paru dni. Rozpoznano go jednak jako list, który jego wysokość książę Wellington podyk­tował adiutantowi, ten zaś następnie powierzył go opiece lorda Alleyne'a Bedwyna. Morgan nadal patrzyła mu prosto w oczy. Znów odchrząknął.

- List został znaleziony dzisiaj w lesie Soignes na północ od Waterloo. List. A nie ten, kto go wiózł. Adiutant nie powiedział tego, ale nie musiał.

- Sir Charles upoważnił mnie, milady, abym panią poinformował, iż ku jego najgłębszemu żalowi musi porzucić obecnie wszelką nadzieję, że lord Alleyne Bedwyn jeszcze żyje. Przekazuje pani wyrazy najgłębszego współczucia i pyta, co może dla pani zrobić. Być może mógłby zorgani­zować pani powrót do Anglii?

Morgan wciąż wpatrywała się w niego, ale niemal nie słyszała tego, co adiutant mówi.

- Dziękuję - powiedziała. - Proszę podziękować sir Charlesowi za in­formacje. A teraz chciałabym zostać sama.

- Milady... - zaczął.

Wiedziona instynktem, popatrzyła na niego wyniośle, jak tylko Bedwynowie potrafią.

- Chcę być sama - powtórzyła. - Proszę.

Adiutant ukłonił się i wyszedł. Wpatrywała się w wiszący na ścianie wianek cebuli. Na kuchennej płycie mruczał imbryk. Nie wiedziała, ile czasu upłynęło, gdy usłyszała za sobą szelest spódnicy i dwie ciepłe dłonie spoczęły na jej ramionach.

- Moje biedactwo - szepnęła pani Clark. - Proszę usiąść. Zrobię pani filiżankę herbaty.

- Znaleziono list. - Zamierzała to powiedzieć, ale zaledwie szept wy­dobył się z jej ust. Odchrząknęła. - Ale nie znaleziono Alleyne'a.

- Tak, kochanie. - Pani Clark aż do bólu ściskała ją za ramiona. - Niech się pani napije herbaty. To pomoże pani otrząsnąć się z szoku.

Ale Morgan pokręciła głową. Czuła, jak narasta w niej coś na kształt paniki. Nie, nie jest w stanie siedzieć i pić herbaty. Chybaby eksplodowa­ła. Musi...

- Wychodzę - powiedziała. - Muszę się przejść. Muszę pomyśleć.

- Jest wieczór - zauważyła pani Clark. - Nie mogę zwolnić nikogo, kto mógłby pani towarzyszyć. Proszę, niech pani usiądzie...

Morgan strząsnęła jej ręce.

- Wychodzę - powtórzyła. - Nie potrzebuję przyzwoitki ani służącej. Chcę być sama.

- Droga lady Morgan...

- Bardzo przepraszam, że porzucam panią w trakcie dyżuru, ale... ale muszę wyjść. - Były już w przedpokoju. Morgan złapała szal z wieszaka i narzuciła go na głowę i ramiona. - Nic mi się nie stanie. Niedługo wró­cę. Potrzebuję powietrza!

Wypadła na zewnątrz, zbiegła po schodkach i ruszyła przed siebie ulicą. Nie wiedziała, dokąd idzie, i nie dbała o to. Pochyliła głowę i szła szyb­kim krokiem, tak jakby mogła w ten sposób pozostawić za sobą to, czego się dowiedziała, a w co nie mogła uwierzyć.

Wiedziała o tym od dawna.

Niemal od początku nie było nadziei.

Od paru dni myślała, że przygotowuje się na przyjęcie tej wiadomości. Ale kiedy przyszła ta chwila, okazało się, że nie sposób się przygotować.

Alleyne nie...

Wreszcie stanęła, ciężko dysząc, tak jakby przebiegła całe kilometry. Nawet nie wiedziała, gdzie jest. Rozejrzała się wokół siebie w gęstnieją­cym mroku i zdała sobie sprawę, że znajduje się na rue de Brabant, przed domem, który parę dni temu wskazał jej książę Rosthorn. W oknie na piętrze się świeciło.

Czy zamierzała tu przyjść? Czy też był to zwykły zbieg okoliczności?

Wszystko jedno.

Podeszła do drzwi, wzięła w rękę miedzianą kołatkę, zawahała się przez chwilę - i zastukała.

10

Usłyszawszy stukanie do drzwi wejściowych, Gervase zaciągnął zasłonę w oknie bawialni i wyjrzał przez szparę na zewnątrz. Właścicielka domu i jej córka wyszły, jego pokojowy też korzystał z paru godzin wolnego, jakie przysługiwały mu każdego dnia. Została w domu jakaś służba, ale z pewnością siedzieli oni gdzieś w kuchni na tyłach budynku. Nikogo nie było w holu, jako że Gervase nie oczekiwał żadnych gości.

Natychmiast rozpoznał stojącą przed drzwiami kobietę, pomimo że jej głowę okrywał szal. Boże święty... Lady Morgan Bedwyn? O tej porze? Było już prawie ciemno, w lichtarzach płonęły świece. Cisnął na krzesło książkę, którą czytał, i rzucił się w dół po schodach. Jeśli ktoś ją zoba­czy... Zanim jednak znalazł się na dole, przypomniał sobie, że sam jej powiedział, aby przyszła, jeśli będzie w potrzebie. Najwyraźniej nie jest to wizyta towarzyska.

Z głębi domu nadchodził już, powłócząc nogami, służący.

- Ja sam otworzę - powiedział do niego po francusku Gervase. - To do mnie.

Na szczęście służący nie czekał, aby zobaczyć, kim może być gość. Kiwnął głową, odwrócił się i poczłapał z powrotem tam, skąd przyszedł.

Gervase otworzył drzwi. Choć twarz lady Morgan krył mrok, wystar­czyło jedno spojrzenie, by wszelka myśl o tym, że pójdą, jak zwykle, na spacer, znikła, zanim się jeszcze pojawiła. Złapał ją za ramię i wciągnął do środka.

- Chodźmy na górę. Tam powie mi pani, w czym mogę być pomoc­ny.

Była blada i najwyraźniej czymś wstrząśnięta. Bez słowa ruszyła za nim po schodach, bez słowa weszła do bawialni. Gervase zamknął drzwi. Właściwie nie trzeba było zbyt wiele inteligencji, aby się domyślić, co zaszło.

- Znaleziono list, który Alleyne wiózł od księcia Wellingtona do sir Charlesa Stuarta - powiedziała, opuszczając szal na ramiona. - Leżał na ziemi gdzieś w lesie pomiędzy Waterloo i Brukselą. - Mówiła głuchym, bezdźwięcznym głosem. Nieruchome, utkwione w niego oczy wydawa­ły się ogromne jak dwa jeziora.

- Ach tak, cherie.

Wziął ją za ręce. Były zimne jak lód. Uśmiechnęła się nieznacznie.

- On nie żyje, prawda?

Czy nadal powinien starać się w niej utrzymać jakiś strzęp nadziei? Nie, pora chyba stanąć twarzą w twarz z ponurą rzeczywistością. Po to właśnie do niego przyszła... Ktoś z poselstwa musiał jej przynieść wiado­mość, ale to on był osobą, do której instynktownie zwróciła się o osta­teczną interpretację faktów. Jak do tego doszło, że stali się tak bliskimi przyjaciółmi?

- Tak, cherie - odrzekł. - Musi pani pogodzić się z tym, że on nie żyje.

Choć patrzyła na niego, jej oczy najwyraźniej były utkwione w coś odległego, znajdującego się tysiące kilometrów za nim. Szal zsunął jej się z ramion i leżał na dywanie u jej stóp. Nie zauważyła tego. Puścił ręce Morgan i objął ją. Złożyła głowę na jego ramieniu.

- Nie żyje - powtórzyła. Zadrżała.

- Obawiam się, że tak.

Zapłakała niemal bezgłośnie. Nawet nie wiedziałby, że płacze, gdyby nie drżenie jej ciała i ciepło łez, które szybko przesiąknęły przez chustkę na jego szyi. Obejmował ją ciasno, coraz ciaśniej. Skąd się wzięła ta przy­jaźń, głębsza, niż zdarzyła mu się kiedykolwiek przedtem z kimkolwiek? To chyba okoliczności, dalekie od przeciętnych, sprawiły, że rozwinęła się między nimi daleka od przeciętności relacja. Z pewnością nie tak zapo­wiadała się na początku ich znajomość...

Przestała łkać, ale nadal trzymał ją w objęciach. Nie zrobiła żadnego ruchu, by się uwolnić. Jeśli jest jej potrzebne złudzenie pociechy, on za­pewni jej to złudzenie, jak długo będzie go pragnąć. W końcu jednak podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. W skąpym świetle, jaki dawał chwiejny płomyk świecy, widać było, że Izy jej obeschły, choć twarz mia­ła obrzękłą od płaczu.

I wtedy zrobił najgłupszą rzecz na świecie. Nie potrafił tego wyjaśnić ani w tej chwili, ani później. Niewątpliwie było to w najwyższym stop­niu niewłaściwe - tyle że nie umiałby sobie później przypomnieć, czy na pewno wypłynęło to z jednej tylko strony.

Schylił głowę i pocałował ją w usta.

Dwukrotnie zdarzyło im się dotąd całować, ale ten pocałunek był inny. Jej usta rozwarły się, a jego język wtargnął do środka. Ramiona, którymi się nawzajem obejmowali, były niczym żelazne cęgi. Całowali się gwałtownie, namiętnie, na oślep. Instynktowny protest życia w obliczu śmier­ci? Nie, nie, to go nie usprawiedliwia, mówił sobie później.

I nic nie usprawiedliwiało dalszego ciągu.

Oderwał na moment usta i spojrzał z bliska w jej oczy, zasnute mgłą pożądania.

- Cherie - szepnął.

- Nie. - Jej głos był schrypnięty z namiętności. - Och, nie... - I przy­mknąwszy oczy, znów pocałowała go rozchylonymi wargami. Jedną ręką obejmowała go w pasie, druga błądziła w jego włosach.

Czuł jej smutek, ból i pragnienie. I czuł też swoje pragnienie, by ją pocieszyć, by dać jej to, za czym tęskniła. To była reakcja czysto uczucio­wa, która z umysłem nie miała nic wspólnego. Gervase nie myślał. To nie był czas na myślenie, na chłodne rozumowanie. Potrzebowała go! Przy­garnął ją więc blisko, jeszcze bliżej i całował coraz bardziej namiętnie.

Gdy gorączkowo sięgnęła do guzików jego surduta i zaczęła je rozpi­nać, pomógł jej, by mogła zatonąć jeszcze głębiej w jego objęciach, by mógł przygarnąć ją jeszcze bliżej do serca. Wsunęła ręce pod okrycie. Już tylko cienka tkanina koszuli dzieliła je od nagiej skóry. Ujął w dłonie jej pośladki i przygarnął ku sobie. Gdyby mógł wchłonąć w siebie ból Mor­gan i ulżyć w ten sposób jej cierpieniu, zrobiłby to.

Całował jej usta, podbródek, szyję. Otarła się o niego, piersiami o jego pierś, biodrami o wzniesiony, twardy członek.

- Proszę - szepnęła gardłowym głosem, z ustami w jego ustach. - Proszę.

- Cherie.

Pociągnął ją za sobą kilka kroków w tył i opadł na sofę. Ale ona, zamiast usiąść mu na kolanach, przyklękła nad nim okrakiem - i szaleństwo trwa­ło dalej. Uniósł jej spódnicę, by miała większą swobodę, i zaczął pieścić dłońmi wewnętrzną stronę jej ud, by wreszcie odnaleźć to najtajniejsze, najczulsze miejsce. Gorące, wezbrane, wilgotne.

Ujęła w dłonie jego głowę, przycisnęła ją do łona i ocierając się o jego rękę, na przemian chwytała powietrze i jęczała.

Rozpiął bryczesy, przyciągnął ją bliżej, uniósł za biodra i powoli zaczął opuszczać na swój wzniesiony członek. Ale ona nie pozwoliła mu na ostrożność. Zdecydowanym ruchem nacisnęła mocno w dół - i pogrążył się w niej. Krzyknęła.

Jakimś zakątkiem umysłu odnotował to, co naturalnie mógł z góry wiedzieć - że była dziewicą. Nawet jednak jeśli instynkt podpowiadał mu, że powinien być delikatny, brać ją powoli, nie miało to żadnego zna­czenia. Zaczęła się poruszać szybko, gwałtownie i oto oboje, dysząc, gna­li już naprzód w szalonym galopie, dążąc do tego, by każde z nich odna­lazło swój własny szczyt, a zarazem pospołu - pokój i zapomnienie.

W pewnej chwili zamarł na moment - niewiarygodne, gdyby był w stanie myśleć - by po chwili zapaść w mą raz jeszcze. I eksplodował wewnątrz niej, a w tej samej chwili rozległ się jej krzyk. Tylko że tym razem był to krzyk miłosnego spełnienia, a nie bólu i szoku.

Zlani potem, przywarli do siebie i tak trwali. Świat powoli odzyskiwał swój poprzedni rytm.

Pierwsza racjonalna myśl Gervase'a przypłynęła, zdawało się, znikąd. Była jednak niemile wyrazista.

Teraz zemścił się na Bewcastle'u jak należy.

* * *

Siedział w kącie sofy, ona zaś leżała na jego kolanach, podkurczywszy pod siebie na powrót porządnie okryte spódnicą nogi. Obejmował ją ramionami, a odrzuconą w tył głowę wsparł na oparciu sofy. Chyba się zdrzemnęła. Dziwne... Nie sądziła jednak, aby on spał. Był przytomny, choć nie mówił ani słowa.

Nie żałowała tego, co zaszło między nimi. Chciała tego. Żałowałaby jednak, gdyby miało to wpłynąć na charakter ich relacji. A czyż mogło nie wpłynąć? Przyszła do niego, bo był najbliższym przyjacielem, jakiego miała na całym świecie. Teraz, choćby rzecz miała się nigdy nie powtó­rzyć, stał się także jej kochankiem. Nie, nic już nie będzie takie samo jak przedtem.

- Nie powinien pan mieć wyrzutów sumienia - powiedziała, nie zmieniając pozycji. Gdyż założyłaby się, że je ma. - To, co się stało, w żad­nym razie nie jest pańską winą.

Gervase palcami jednej dłoni łagodnie masował jej skroń. To dowód, że istotnie nie spał.

- Być może w ogóle nie powinniśmy myśleć o tym, co się stało, w ka­tegoriach winy, cherie - zauważył. - Oznaczałoby to, że jest w tym coś niewłaściwego. A to nie było niewłaściwe, tylko trochę przedwczesne. Kiedy wrócimy do kraju, zwrócę się do księcia Bewcastle'a.

Usiadła i utkwiła w nim zdumione spojrzenie. Mogła się spodziewać, że on zareaguje w ten sposób. Był bądź co bądź dżentelmenem.

- W sprawie małżeństwa ze mną? - spytała. - Nie zrobi pan tego. Nie podnosząc głowy, uśmiechnął się do niej leniwie.

- Zwrócę się, cherie. Pani, oczywiście, będzie miała prawo powiedzieć „nie”, choć nie polecałbym tego.

- Oczywiście, że powiem „nie”! - odparowała. Zamrugała gwałtow­nie oczami, gdyż czuła, że zaszkliły się łzami. A przecież niemal nigdy nie płakała! - Niech pan nie psuje tego, co zrodziło się między nami, lordzie Rosthorn. Był pan dla mnie w tych okropnych dniach najbliższym przy­jacielem. Nawet przed chwilą nie przestał pan nim być: dał mi pan taką pociechę, jakiej potrzebowałam. Niech pan nie psuje wszystkiego, sądząc, że musi mi pan zaoferować małżeństwo.

- Ale może ja tego pragnę, cherie - powiedział. - Być może panią kocham.

- Nie kocha mnie pan. Współczuje mi pan z powodu... z powodu Alleyne'a. Sądzę też, że mnie pan lubi, a także szanuje, tak samo jak ja lubię i szanuję pana. Zapewne jest w tych uczuciach szczypta miłości, ale nie takiej, jaka powinna łączyć dwoje ludzi, którzy mają odtąd żyć razem.

- Cherie - powiedział. - Byliśmy ze sobą bardzo blisko. Znalazłem się w pani ciele. Zabrałem pani dziewictwo.

Znalazłem się w pani ciele”... Czuła, że policzki jej zapłonęły.

- Właśnie o to mi chodzi. Gdybyśmy, po tym jak przyszłam i powie­działam panu moją nowinę, po prostu usiedli na sofie i porozmawiali, nie mówiłby pan teraz, że zamierza zwrócić się do Wulfa. Prawda?

Nie odpowiedział, uśmiechał się tylko nadal.

- No, widzi pan. Nie może pan tak powiedzieć. Nie może pan kłamać. Nie wyjdę za pana, lordzie Rosthorn, tylko dlatego, że mieliśmy intymny stosunek.

- Cherie. - Ujął w dłonie jej twarz. - Nie kłóćmy się o to. Nie dziś... Bardzo mi przykro z powodu lorda Alleyne'a. Bardziej niż potrafię wy­powiedzieć.

Znów przeklęte łzy napłynęły jej do oczu.

- Myślałam, że jeśli będę dostatecznie długo zwlekać z uznaniem prawdy, to lepiej się przygotuję do momentu, kiedy zwlekać się już nie da. Myślałam, że potrafię się w ten sposób opancerzyć i ból okaże się mniej dotkliwy. Ale tak się nie stało. A potem, kiedy przyszłam tutaj, my­ślałam. .. tak mi się wydaje, że myślałam... Ale ból nie minął. Wydaje mi się nawet, że boli jeszcze bardziej.

Pocałował ją leciutko w usta.

- Ja też chciałem panią pocieszyć. Ale w takich sprawach nie ma po­ciechy, cherie. Taki ból, jak pani, trzeba przeżyć. Powinna pani być teraz z rodziną. Musi pani wracać do kraju.

Poczuła nagłą falę tęsknoty za Wulfrikiem. I za Freyja, i za pozostałymi braćmi... Za braćmi, którzy jej pozostali.

- Tak. Muszę wracać.

- Odwiozę panią - powiedział. - Jutro wyjeżdżamy.

- Ależ ja nie mogę prosić pana o coś takiego. - Zmarszczyła brwi.

- Nie potrzebuje pani prosić - zapewnił. - Wyjeżdżamy wczesnym rankiem. Odprowadzę panią teraz do pani Clark, tak by mogła się pani spakować.

Podniósł ją z sofy i nachylił się, aby podnieść jej szal.

Nie, istotnie nie może jechać do Anglii sama. Choć lubiła myśleć o so­bie, że jest niezależna, w pewnych sytuacjach nawet ona nie powinna się poruszać bez eskorty. Do takich sytuacji należał przejazd z jednego kraju do drugiego. Całkiem zapomniała, że sir Charles proponował, iż zajmie się zorganizowaniem jej powrotu.

- Dziękuję - powiedziała, otulając się szalem. Teraz, gdy już jej nie obejmował, drżała, choć wieczór był ciepły.

W drodze do pani Clark mocno przyciskał jej ramię. Nie powinna potrze­bować takiego wsparcia, a mimo to była mu za nie wdzięczna. Jej umysł ot­worzył się w pełni na rzeczywistość - i na cierpienie. Alleyne nie żył. Ona jutro wraca do domu. Będzie musiała przekazać tę wiadomość Wulirikowi.

A dziś wieczorem dzieliła intymność z lordem Rosthornem. Cóż dziwnego, że trochę chwiały się pod nią nogi...

Za dużo było do myślenia, za dużo do przeżywania. Szła więc w mil­czeniu. On też. Choć mijali po drodze jakichś ludzi, nie zauważała nikogo. Nie zwróciła uwagi nawet wtedy, gdy lord Rosthorn dwukrotnie powiedział napotkanym znajomym „dobry wieczór”.

- Pani Clark na pewno nie może się pani doczekać - rzekł, gdy już znaleźli się na miejscu. - Proszę iść, cherie, i odpocząć, jeśli pani potrafi. Czeka nas długa podróż.

- Tak. Dziękuję.

Wprowadził ją na schodki. Zanim jednak zdążyła zastukać, drzwi ot­worzyły się gwałtownie i ukazała się pani Clark z mieszaniną niepokoju i ulgi na twarzy.

- Och, dzięki Bogu! - zawołała impulsywnie. - Wychodziłam już z siebie ze zmartwienia. Tak się cieszę, że ją pan znalazł, milordzie!

- Jutro rano odwożę lady Morgan do domu, madame - powiedział. - Stawię się najwcześniej, jak się da. Przedtem jednak będę się musiał za­troszczyć o znalezienie jakiejś służącej, która mogłaby towarzyszyć lady Morgan podczas podróży.

- Nawet jeśli nie jest to rozwiązanie idealne, to z pewnością najlepsze z możliwych, skoro nie mogę sama jej towarzyszyć - zgodziła się pani Clark. - Chodźmy, kochanie - zwróciła się do lady Morgan, otaczając ją ramieniem. - Zrobię pani filiżankę herbaty, którą obiecałam pani wcześ­niej.

Morgan poczuła, że nie potrafi dłużej opierać się pokusie. Dobrze jest choć przez chwilę być rozpieszczaną. Zwłaszcza gdy, jak na nią, tyle się na człowieka zwala...

* * *

Podróż była długa i nudna, choć później Morgan nie umiała powie­dzieć, czy trwała tydzień, czy dzień. Starała się opancerzyć przeciwko smutkowi, tak by nie musiała borykać się z nim samotnie - czy w nie­właściwy sposób, tak jak to zdarzyło się z księciem Rosthornem. Czuła głębokie upokorzenie, że zmusiła go do podobnej zażyłości, skutkiem czego czul się teraz winny i zobowiązany do oświadczyn.

Miała nową służącą, dziewczynę, która prawie nie mówiła po angielsku i niewiele wiedziała o obowiązkach związanych z jej stanowiskiem. Ilse została jednak, rzecz jasna, zatrudniona tylko po to, aby choć trochę uczynić zadość zasadom przyzwoitości. Miała towarzyszyć Morgan do Londynu, a natychmiast po przyjeździe wrócić do Brukseli. Wyjaśnił jej to książę Rosthorn.

W czasie podróży z Brukseli do Ostendy Morgan prawie go nie oglą­dała. Jechała wraz z Ilse wynajętym powozem, niemal cały czas w milcze­niu, on zaś towarzyszył im konno. Wszystko się jednak zmieniło, gdy znaleźli się na pokładzie statku płynącego do Harwich. Ilse dostała ok­ropnej morskiej choroby i nie była w stanie opuścić kajuty, którą dzieliła ze swą panią. Morgan zaś nie wytrzymywała nieustannego przebywania w ciasnym pomieszczeniu. Musiała przespacerować się od czasu do czasu po pokładzie albo stanąć przy poręczy czy usiąść gdzieś na otwartej prze­strzeni i wdychać morską bryzę, czuć jej słony, wilgotny dotyk na twarzy i wpatrywać się w nieskończoną dal.

W nosie miała względy przyzwoitości.

Przytłaczał ją ciężar świadomości, że ona jedna z całej rodziny zna straszliwą prawdę. Próbowała poćwiczyć w myśli, jak ją przekaże, co po­wie, ale nawet w myśli nie potrafiła znaleźć słów. Sama niemal nie wie­rzyła, że to się stało naprawdę... Nie znaleziono ciała, które stanowiłoby namacalny dowód, że Alleyne nie żyje. Gdy tylko zamknęła oczy, widzia­ła jego roześmianą twarz, słyszała lekko drwiący głos, tak jakby był tuż - - tuż. Czasem otwierała je szybko, tak jakby chciała przyłapać go na tym, że stoi obok, patrzy na nią i śmieje się, że spłatał jej takiego figla.

Książę Rosthorn był jej stałym i jedynym towarzyszem na pokładzie, pomimo iż na statku znajdowały się też inne osoby, znajomi ich obojga. Nie ścierpiałaby błahych towarzyskich rozmówek. Przybrała najbardziej wyniosłą, nieprzystępną postawę i trzymała się z daleka. On zawsze był obok. Zwykle milczeli. Od czasu do czasu rozmawiali o czymś, czego potem w ogóle nie pamiętała. Raz, gdy stali przy poręczy - pogoda była niemal sztormowa i prawie wszyscy zeszli pod pokład - otulił ją szczel­niej płaszczem i opiekuńczo otoczył ramieniem. Stali tak co najmniej godzinę.

Pomimo drętwoty serca, którą sobie narzuciła, zdawała sobie sprawę, że teraz zna go inaczej niż dotąd. Miał przecież miejsce incydent, o którym nigdy nie wspominał, a ona nie potrafiła w tej chwili się nad tym zastanawiać. Była po prostu wdzięczna losowi, że udało im się jakoś powrócić do relacji przyjaźni, jaka wytworzyła się pomiędzy nimi od czasu balu u Richmondów.

Gdyby Morgan w ogóle przyszło do głowy, że przebywanie na pokła­dzie bez służącej jest niestosowne, że fakt, iż stale towarzyszy jej książę Rosthorn, może stać się przedmiotem plotek wśród reszty pasażerów, i że po wylądowaniu wieść o tym szybko się rozejdzie w towarzystwie, oddaliłaby z pogardą podobną myśl. Nikomu nic do tego. To była wy­łącznie jej sprawa - i Wulfrica, a on zrozumie, kiedy mu wszystko wy­tłumaczy.

Niczego na świecie nie pragnęła bardziej, niż aby znaleźć się w domu. W Lindsey Hali, w Bedwyn House w Londynie - gdziekolwiek, byle tam, gdzie jest jej rodzeństwo. Gdzie jest Wulfric. Wulfric zdejmie ciężar z jej barków. Wulfric będzie wiedział, co robić. A zarazem bardziej niż czegokolwiek na świecie bala się swego powrotu do domu. Jak ona przed mmi stanie? Jak im to powie?

Przybili do portu w Harwich w wietrzne, wilgotne popołudnie. Miało się wrażenie, że to jesień, a nie pełnia lata. Książę Rosthorn, wskazując ręką portowy zajazd, powiedział, ze zatrzymają się tu do jutra, a rano wyruszą w drogę do Londynu.

- Zaraz zamówię pani pokój i pomogę się rozlokować - obiecał. - Po­tem pójdę wynająć powóz na jutro, a pani spróbuje tymczasem odpocząć. Jeszcze tylko jeden dzień i będzie pani w domu.

Morgan, przytrzymując rondo czepka, gdyż wichura wiała jej prosto w twarz, spojrzała na niego ze zmarszczką między brwiami.

- Jakaż ja jestem samolubna... Przez całą drogę myślę tylko o sobie. Przecież jest pan w Anglii po raz pierwszy od dziewięciu lat.

- Istotnie, cherie - odparł z uśmiechem. - I jak dotąd przeżyłem ten szok.

Po raz pierwszy uderzyło ją, że ta podróż i lądowanie muszą być dla niego doświadczeniem co najmniej tak samo trudnym jak dla niej. Miał się zobaczyć z ludźmi, których nie widział od dziewięciu lat. W jakiś sposób będzie musiał na nowo wrócić do życia, które z konieczności porzucił przed laty. Czy ona nie zmusiła go do powrotu, zanim był do tego w pełni gotów? Spojrzała na niego, pełna skruchy. Mogła porozmawiać z nim o tym podczas tych długich milczących godzin na pokładzie stat­ku... Tymczasem zajmowała się wyłącznie sobą. Postanowiła, że podczas obiadu postara się pomówić o jego sprawach, nie o swoich.

- Mam nadzieję - powiedziała - że ten powrót okaże się dla pana szczęśliwy.

Lord Rosthorn włożył sobie pod ramię jej okrytą rękawiczką dłoń i uśmiechnął się do niej.

Ruszyli do zajazdu, pokonując wiatr i deszcz, które chłostały im twa­rze. Ilse, nieco zdrowsza już, odkąd stanęli na stałym lądzie, podążała o parę kroków za nimi. Cóż to była za ulga, gdy w końcu znaleźli się w budynku i ujrzeli w recepcyjnym holu obszerny kominek, a w nim buzujący wesoło ogień! Morgan podeszła bliżej i zaczęła strzepywać z płaszcza deszczowe krople, książę Rosthorn zaś ruszył do kontuaru.

Jakże inne żywiła dziś uczucia od tych, jakich doświadczała niespełna dwa miesiące temu, gdy przyjechała do Harwich ostatnim razem! Bez wątpienia musiała być wtedy młodsza o dziesięć łat. Gdyby tak mogła cofnąć się w czasie i sprawić, by wszystko potoczyło się inaczej... Ale jak? Dostać spazmów tam, pod Namur Gates, i upierać się, żeby Alleyne zawrócił spod Waterloo i natychmiast zabrał ją do Anglii?

Grzejąc nad ogniem dłonie, zwróciła głowę w kierunku kontuaru, by popatrzeć, jak lord Rosthorn załatwia im nocleg - i wzrok jej przyciąg­nął wysoki mężczyzna w eleganckim płaszczu, szybkim krokiem zmie­rzający do wyjścia.

Wulfric!

Szok i niedowierzanie były tak przemożne, że nie potrafiła ani się po­ruszyć, ani zawołać.

Nie widział jej. Ale zobaczył lorda Rosthorna. Zatrzymał się nagle. Oczy miał zmrużone, nozdrza rozdęte.

Morgan jednak prawie tego nie dostrzegała. W jednej chwili odzyskała głos i władzę w nogach.

- Wulf! - wykrzyknęła i rzuciła się ku niemu w panice. - Wulf!!!

Wulfric nie był typem mężczyzny, któremu ktokolwiek rzuca się w ra­miona. W tej chwili jednak uosabiał dla niej wszystko, co było trwałe, bezpieczne i bliskie. Przywarła do niego, a gdy otoczył ją ramionami, poczuła, że teraz wszystko jest tak, jak powinno.

Trwało to tylko moment, który prędko minął. Wulfric ujął ją mocno za barki, odsunął i obrzucił szybkim spojrzeniem, a potem przeniósł wzrok na lorda Rosthorna. Wyraz jego twarzy mógł sprawić, że zadrżałyby na­wet sople lodu.

- Bez wątpienia - powiedział bardzo cicho, co świadczyło, że jest w swoim najbardziej niebezpiecznym nastroju - ktoś tu za chwilę będzie musiał wyjaśnić to i owo.

Najwyraźniej coś niecoś słyszał, przemknęło Morgan przez głowę. Księstwo Caddick zapewne nie tracili czasu... Ale nie ta myśl domino­wała w tej chwili w jej umyśle. Nie zdziwiło jej nawet, co Wulfric robi w Harwich w tej chwili. Panika ścisnęła jej żołądek, miała wrażenie, że za chwilę zwymiotuje.

- Wulf - wykrztusiła. Głos jej drżał. Nieudolnie dotknęła peleryny brata i zapomniała zarówno o wszelkiej godności, jak i o przygotowywa­nych na tę okoliczność słowach. - Wulf... Alleyne nie żyje.

Jego zimne, srebrzyste oczy zmieniły się nagle, tak jakby uszło z nich światło; były teraz matowe, bez wyrazu. Czuła na ramionach jego dłonie, ściskające ją jak stalowe cęgi. Po chwili skinął głową raz i drugi, i jeszcze raz, i jeszcze... Powoli, niemal niepostrzeżenie.

- Ach tak - powiedział głosem tak odległym, że Morgan z trudem go dosłyszała.

Był to doprawdy przerażający moment - widzieć Wulfrica, który nie panuje nad tym, co robi i mówi. Nigdy dotąd nie widziała go takim. Nagle stał się człowiekiem, który w każdej chwili może okazać wrażli­wość i kruchość, o jakie go nigdy nie podejrzewała. Nie chciała, żeby był człowiekiem! Chciała, żeby pozostał jej najstarszym bratem, Wulfrikiem, niezłomnym księciem Bewcastle'em. Nie chciała mieć w tej chwili osiemnastu lat i być dorosłą kobietą. Chciała wrócić do dzieciństwa, w bezpieczny krąg jego niewzruszonej władzy.

Ale moment słabości minął. Wulfric znowu spojrzał na lorda Rosthor­na i znowu stał się dawnym sobą. Puścił ramiona Morgan. Otworzyła usta, aby dokonać niezbędnej prezentacji, ale Wulfric przemówił pierw­szy.

- Co ja widzę, Rosthorn - powiedział, kładąc lekki nacisk na nazwi­sko.

- Bewcastle? - odparł książę. - Moje najszczersze kondolencje. To­warzyszę właśnie lady Morgan i jej służącej podczas powrotnej podró­ży do Londynu. Może moglibyśmy znaleźć jakieś miejsce, gdzie mieli­byśmy możność porozmawiania na osobności? Prosił mnie pan bowiem o wyjaśnienie.

Morgan obrzuciła go szybkim spojrzeniem. Mówił teraz inaczej, sta­ranniej, precyzyjnie oddzielając poszczególne słowa; jego francuski ak­cent był niemal niedostrzegalny. Oczy miał twarde, a szczękę zaciśniętą. Wulfric naprawdę słyszał to i owo, a lord Rosthorn o tym wiedział... Obaj byli niezwykle dumni i mieli piekielne poczucie honoru, a ona tkwiła pomiędzy nimi jak w kleszczach.

I to w chwilę po tym, jak powiedziała Wulfowi, że Alleyne nie żyje...

- Myślę, że możemy darować sobie wyjaśnienia - rzekł Wulfric. - Po wizycie, jaką złożyła nam wczoraj lady Caddick, jechałem właśnie do Brukseli, aby osobiście odszukać lady Morgan i przywieźć ją do domu. Wygląda na to, że mogę odstąpić od pierwotnego planu, choć prawdopo­dobnie i tak będę musiał tam pojechać, żeby załatwić przewiezienie ciała mojego brata. - Morgan widziała, jak jego dłoń zaciska się na uchwycie monokla, aż pobielały mu kostki. - Tak czy owak, pańska eskorta nie jest już niezbędna, Rosthorn. Od tej chwili ja dbam o bezpieczeństwo lady Morgan. Życzę panu miłego dnia.

Morgan spojrzała na niego zdumiona. Nie zamierza nawet wysłuchać wyjaśnienia? Nie zamierza podziękować lordowi Rosthornowi za opiekę nad nią w czasie podróży? Czy powiedzieć wprost, o co oskarżyła go lady Caddick? I... czy tylko jej się tak wydaje, czy naprawdę ci dwaj mężczyźni już się znają?

Zwróciła oczy na lorda Rosthorna. Wciąż miał nieruchomą, spiętą twarz, zaciśnięte szczęki i twarde jak granit spojrzenie. Prawie go nie poznawała. Przeniósł wzrok na nią i wykonał głęboki, oficjalny ukłon.

- Do widzenia, cherie - powiedział.

- A więc pan odchodzi? - spytała. Jak to, tak po prostu?

On jednak już się odwrócił i szedł zdecydowanym krokiem do wyjścia. Nie mogła pozwolić, by zniknął w ten sposób! Zanim jednak zdołała zrobić krok, Wulfric znowu ujął ją mocno za ramię i zwróciła szeroko otwarte oczy ku niemu.

Nie uważał za niezbędne, by poszukać ustronnego miejsca, tak jak su­gerował lord Rosthorn. A jednak musiał dać jakieś wskazówki pracowni­kom recepcji, gdyż nie minęła minuta, a już wprowadzono ich pośród ukłonów do saloniku i zamknięto za nimi drzwi.

Morgan poczuła, że uginają się pod nią nogi. Znowu zdała sobie sprawę z niezwykłości tej chwili. Jej najbliższy przyjaciel odszedł, tak szybko i nieoczekiwanie, że nie zdążyła nawet powiedzieć mu „do widzenia”. Ale była w domu. A przy niej był Wulf i pozbyła się już strasznego cięża­ru, który dźwigała dotąd samotnie.

Patrzył na nią swymi bladosrebrzystymi oczyma. Ręka dzierżyła już znajomym gestem długi uchwyt monokla.

- Jeśli życzysz sobie, Morgan - powiedział - opowiedz mi teraz, w ja­kich okolicznościach stracił życie Alleyne.

Patrzyła mu prosto w oczy, nie bacząc na to, że dzwoni jej w uszach, głowę ogarnia chłód, a kolana uginają się pod nią, jakby były z waty.

- Alleyne zginął w bitwie pod Waterloo - powiedziała.

11

Deszcz nadal padał jednostajną, drobną mżawką, wciąż wiał też pory­wisty, chłodny wiatr. Gervase rwał jednak naprzód niemal galopem, nie­pomny zarówno niewygody, jak niebezpieczeństwa.

Odprawiono go od ręki. Bewcastle, który najwyraźniej musiał usłyszeć od lady Caddick wystarczająco dużo, skoro zdecydował się sam jechać do Brukseli, najpierw zażądał wyjaśnień, a potem odmówił ich wysłuchania. Odprawił swego odwiecznego wroga, tak jakby był on nikim.

Gervase czuł, że się w nim gotuje. Gdy tylko ujrzał Bewcastle'a, dawna nienawiść zapłonęła w nim na nowo. Nie próbował jeszcze się nad nią zastanowić. Oślepiła go, waliła młotem w skroniach, zaćmie­wała jasność myślenia. Z jednego jednak się cieszył: pomimo całego chłodu i opanowania Bewcastle był najwyraźniej zdruzgotany. I będzie jeszcze bardziej, poprzysiągł Gervase. Jeszcze między nimi nieskoń­czone.

O, nie... I jeszcze to potrwa.

Ściągnął uzdę i skierował konia na bok, aby przepuścić nadjeżdżający z naprzeciwka pocztowy dyliżans, wzbijający fontanny błota. Potem znów ruszył naprzód, ale już wolniej, ostrożniej i rozumniej.

Niedługo złoży księciu Bewcastle'owi wizytę w Londynie. Ale nie za wcześnie. Pomimo całej nienawiści czuł, że należy zachować elementar­ną przyzwoitość. Rodzina Bedwynów musi mieć czas na przeżycie żałoby.

I ona też potrzebuje trochę czasu. Jakie to głupie... Usiłował przemil­czeć twarz oraz imię jedynej osoby, która mogłaby go nieco zmiękczyć i zmienić jego postanowienie, a zarazem to ona przecież dostarczyła mu okazji, której potrzebował, by odpłacić pięknym za nadobne.

Plotki z Brukseli i z pokładu statku rozejdą się tymczasem po Londy­nie, a że Caddickowie będą je pilnie podsycać, z pewnością wkrótce wy­buchnie publiczny skandal. Wiedział to.

Nie pojedzie natychmiast do Londynu, zdecydował. Najwyższy czas, aby zjawił się w domu, w Windrush Grange w hrabstwie Kent. Pora podjąć na nowo życie, jakie pozostawił za sobą dziewięć lat temu. Cieka­we, czy okaże się to możliwe... Nie był ani tamtym młodzieńcem sprzed dziewięciu lat, ani mężczyzną, na jakiego go wówczas wychowywano.

Podążał naprzód, wyraziście zdając sobie sprawę i z tego, że znowu znajduje się w Anglii, i z tego, że ojczyzna nie wita go zbyt przyjaźnie. Krajobraz był szary, posępny, po niebie ciągnęły niskie, nabrzmiałe wilgo­cią chmury. Deszczowe krople ściekały mu z ronda kapelusza i nie wia­domo jak znajdowały drogę, by spływać zimnym strumyczkiem po kar­ku. Przed nim rozciągała się w nieskończoność zabłocona droga, na której lśniły tafle kałuż; każda z nich mogła oznaczać albo niewielkie zagłębienie, albo głęboką dziurę i nie sposób było się dowiedzieć, jak jest naprawdę, dopóki człowiek nie okazał się na tyle nieostrożny, by stąpnąć w którąś z nich. Kto wie, może mądrzej by zrobił, gdyby został w Harwich i postarał się o bilet na pierwszy statek, płynący z powrotem na kontynent...

Ale miał tu do załatwienia parę spraw. Już pora.

Jechał więc niezmordowanie naprzód.

I mimo woli myślał o lady Morgan Bedwyn - w rozkwicie młodzień­czej urody na balu u Cameronów, bystrej i wyniosłej, a tak pociągającej na pikniku w lesie Soignes, pięknej pomimo rozczochranych włosów i zbrukanej krwią sukni pod Namur Gates, gdy pochylała się bez cienia odrazy nad kupą krwawych łachmanów, które były szczątkami człowieka, wpatrującej się w niego wielkimi, pełnymi smutku oczami na rue de Brabant, a potem pełnej gorączkowej pasji, gdy szukała ukojenia w jego ramionach... Fascynująca kobieta o wielu twarzach.

- Do kroćset! - wykrzyknął i ściągnął lejce. Zdał sobie sprawę, że zno­wu zmusił konia do galopu. - Do wszystkich diabłów!

Jak on mógł ją tak wykorzystać?

Ale już się stało, niestety.

Wykorzystał ją.

* * *

Przez dziesięć dni Morgan miała wrażenie, iż żyje we mgle nierealno­ści. Opowiedziała o wszystkim Wulfricowi; część wyrzuciła z siebie już tam, w portowym zajeździe, w spontanicznym odruchu pozbycia się cię­żaru prawdy, a jeszcze więcej wyciągnął z niej za pomocą ostrożnych, wyważonych pytań, podczas niekończącej się, jak się jej wydawało, po­dróży do Londynu. Opowiedziała mu wszystko, co było jej wiadome na temat zniknięcia Alleyne'a i odnalezienia listu, który wiózł, niepodważal­nego, jak się zdawało, dowodu jego śmierci. Opowiedziała o Caddickach, ich zdecydowaniu, by wracać do domu, i konsekwentnym odmawianiu zgody na to, aby pozostać z nią w Brukseli. Opowiedziała o pani Clark, o tym, jak udzieliła jej schronienia pod swoim dachem i jak do spółki z nią i innymi żonami oficerów opiekowały się rannymi.

Historia, którą lady Caddick, tchnąca świętym oburzeniem, zaprezen­towała podczas wizyty w Bedwyn House, różniła się nieco od relacji Morgan. Okazało się, iż dama w ogóle nie wspomniała o zaginięciu Alleyne'a i o tym, że Morgan zajmowała się pielęgnacją rannych. W jej wersji Morgan była po prostu upartą, nieposłuszną dziewczyną, która nie chciała się rozstawać z rozkoszami tamtejszego życia i z nieodpowiedni­mi wielbicielami, którzy się do niej umizgali w Brukseli, przede wszyst­kim z lordem Rosthornem.

- I ty uwierzyłeś - spytała wyniośle Morgan, odwracając głowę, by wyjrzeć przez okno powozu - że zostałam tam ze względu na rozrywki? Tak mało mnie znasz, Wulf?

- Na to wygląda - przyznał. - Nie spodziewałem się, że możesz być tak odważna, aby porzucić przyzwoitkę jak wczorajszy nieświeży czepek. No, ale nie spodziewałem się też, że porzuci cię twoja opiekunka. Zanim lady Caddick wyszła, powiedziałem jej na ten temat parę słów.

Ach, jakże chciałaby móc obserwować z ukrycia, jak jej brat daje od­prawę lady Caddick... Nie wątpiła, że po mej pyszna dama nie zadziera­ła już nosa tak wysoko.

Parokrotnie próbowała opowiedzieć bratu o tym, jaką uprzejmość wy­świadczył jej książę Rosthorn, jednak za każdym razem słuchał w mil­czeniu, po czym zaczynał mówić o czymś zupełnie innym. Wulf nie po­trafiłby, rzecz jasna, zrozumieć, że ostatnie parę tygodni nie miało nic wspólnego ze zwykłym, codziennym życiem, że towarzyskie konwenan­se przestały mieć dla niej wówczas jakiekolwiek znaczenie. Jednak to, co zaszło między nią a księciem Rosthornem tamtego wieczoru w Brukse­li, niezaprzeczalnie ją obciążało. Trudno było uwierzyć, że którekolwiek z nich pozwoliło, aby wydarzyło się coś takiego...

- Czy znałeś już wcześniej księcia Rosthorna? - spytała w pewnej chwili Wulfrica.

- Wystarczająco, aby wiedzieć, że nie jest to dla ciebie właściwe towa­rzystwo - odparł. - Mam nadzieję, że zajazd, do którego się zbliżamy, jest przewidziany do kolejnej zmiany koni. Będę musiał poprosić o wyjaśnie­nie, dlaczego jesteśmy spóźnieni o pól godziny.

Dziewięć lat temu Wulfric miał dwadzieścia cztery lata. Bez wątpie­nia musiał znać księcia. Bez wątpienia musiał też słyszeć o skandalu, który skazał młodego Rosthorna na wygnanie. Już, już miała go zapytać o te przykre wydarzenia, ale zachowała milczenie. Lord Rosthorn też nie mówił o tamtych sprawach nieproszony. Nie będzie ich teraz wy­ciągać na siłę z Wulfrica, który najwyraźniej odnosił się wrogo do Ros­thorna.

Brakowało go jej. Rozstali się zbyt nagle, zbyt gwałtownie. Pozostawił pustkę w jej życiu. Ciekawe, czy przyjedzie, tak jak powiedział, żeby ofi­cjalnie poprosić Wulfrica ojej rękę... Miała szczerą nadzieję, że tak się nie stanie. Ale gdyby miał w ogóle nie przyjechać, gdyby miał ich nawet nie odwiedzić, by sprawdzić, jak ona się miewa, czy złożyć oficjalne kondolencje, czułaby się z pewnością rozczarowana. Nawet zraniona.

Starała się o nim nie myśleć. Niczego przecież nie był jej winien - po­mimo że jego poczucie honoru mówiło mu, być może, coś innego. Nie, nie... Sprawy miały się zupełnie inaczej. To ona była jego dłużniczką.

Freyja i Joshua wciąż przebywali w Londynie, gdyż nie skończyła się jeszcze sesja parlamentu. Jednak to nie polityczne obowiązki Joshuy ich tam trzymały. Freyja nadzorowała nie tylko prezentację Morgan w towa­rzystwie, ale też prezentację lady Chastity Moore, kuzynki i podopiecz­nej Joshuy, która mieszkała z nimi w ich londyńskim domu. Chastity niedawno zaręczyła się szczęśliwie z wicehrabią Meechamem. Ale nawet gdyby nie mieli tych zobowiązań, i tak opóźniliby swój powrót do Penhallow w Kornwalii, gdyż Freyja musiała się skonsultować z jakimś reno­mowanym lekarzem. Była w pierwszych miesiącach ciąży.

Aidan przyjechał z Oxfordshire wraz z Eve i jej adoptowanymi dzieć­mi, Davym i Becky, z Leicestershire zaś przybyli Rannulf i Judith, choć ich syn William miał zaledwie dwa miesiące. Wszyscy stawili się natych­miast po otrzymaniu listów od Wulfrica, które ten przekazał im przez specjalnego posłańca.

To, że znajdowała się w otoczeniu rodziny, powinno stanowić dla Mor­gan wielką pociechę i wsparcie. I w pewnym sensie tak było. Jednak Wulfric, ograniczywszy się do przedstawienia rodzeństwu nagich faktów, okazał się bardziej niż zazwyczaj milczący i powściągliwy i większość czasu spędzał w bibliotece. Na barki Morgan spadła zatem konieczność odpowiadania na miliardy pytań, jakie tamci stawiali.

Okropną było rzeczą patrzeć na smutek bliskich, zwykle tak odpor­nych i pewnych siebie. Freyja radziła sobie najlepiej, przynajmniej na zewnątrz; nadal była pełna energii, choć rysy miała jak wyciosane w mar­murze, a Joshua, zwykle tak pogodny i dobroduszny, spoglądał na nią z troską i nie odstępował nawet na krok. Rannulf, ten dowcipniś i kpiarz, nagle całkiem zamknął się w sobie i niemal cały czas spędzał w dziecięcym pokoju, trzymając na rękach swego nowo narodzonego syna, nawet jeśli niemowlę spało. Aidan - były oficer kawalerii, twardy i surowy mężczy­zna - płakał jak dziecko w objęciach Morgan, na próżno usiłując po­wstrzymać bolesne łkania, których się najwyraźniej wstydził.

Ich rodzinne kółko było niepełne. Straszna pustka ziała w miejscu, gdzie dotąd znajdował się Alleyne.

A najgorsze w całej tragedii było to, że nie znaleziono ciała. Nie mieli nad kim płakać, nie mieli przy kim czuwać nocą. Nie mieli kogo pocho­wać, odwiedzać z kwiatami i wspominać z łagodniejącym z roku na rok bólem. Nie było ciała - była pustka.

Jedenastego dnia po powrocie Morgan odbyło się zamówione przez Wulfrica nabożeństwo żałobne w kościele St George na Hanover Square. Uczestniczyło w nim mnóstwo osób. Morgan siedziała w pierwszej ław­ce obok Wulfrica i chętnie trzymałaby go za rękę, gdyby ją podał. On jednak wydawał się bardziej chłodny i nieprzystępny niż kiedykolwiek, tak jakby zamarzł w środku, zmieniając się w wielką, wszechogarniającą lodową górę. Być może tylko ona rozumiała, że tak naprawdę i on od­czuwa smutek... Jednak to zrozumienie niewielką stanowiło dla niej po­ciechę. Aidan miał Eve, Rannulf Judith, Freyja Joshuę. Ona nie miała nikogo. Przesiedziała całe nabożeństwo z rękami złożonymi na podołku i utkwionymi w nich nieruchomo oczami.

Książę Rosthorn nie przyjechał. Nie mogła już dłużej mieć nadziei, gdy nabożeństwo się skończyło i zgromadzeni przed kościołem ludzie rozstąpi­li się, by przepuścić Bedwynów i pozwolić im odjechać pierwszym. Nie było go nigdzie w zasięgu wzroku, choć się za nim rozglądała. Nie pojawił się też w Bedwyn House na herbacie, choć przyszli niemal wszyscy inni.

Może nie było go w Londynie? Może wrócił do Belgii lub pojechał gdzie indziej na kontynent - na przykład do Paryża? A może przebywał na wsi, we własnym majątku? A jednak zraniła ją ta nieobecność. Nawet jeśli nie liczyć tamtego wieczoru w Brukseli, miała przecież wrażenie, że są przyjaciółmi. Tymczasem nawet nie napisał... Nie mógł oczywiście pisać do niej - to było nie do pomyślenia. No, ale mógł przecież przesłać listowne kondolencje dla całej rodziny, czyż nie?

Przyszli za to inni ludzie, ci, których raczej wolałaby nie oglądać. Sta­wili się księstwo Caddick wraz z Rosamond. Pojawił się nawet kapitan Gordon, romantyczny i olśniewający w swym wojskowym uniformie; tylko jednego buta brakowało do pełnego umundurowania, gdyż nogę miał w łupkach. Poruszał się o kulach, z nieodłącznym ordynansem u boku, zyskując sobie pełne admiracji spojrzenia niemal wszystkich obecnych - bohater, który wyszedł cało z bitwy pod Waterloo. Rosamond mocno uścisnęła Morgan i długo nie wypuszczała jej z objęć.

- Nie obchodzi mnie, co mówią ludzie, Morgan. Każdemu, kto tylko chce słuchać, opowiadam, jaka byłaś odważna i wspaniała. Tak strasznie mi przykro z powodu lorda Alleyne'a... - Łzy zdławiły jej głos i nie mog­ła mówić więcej.

Jej matka nie miała tego rodzaju trudności.

- Miło mi widzieć, że wróciła pani cało i zdrowo do domu, lady Mor­gan - powiedziała z ostrą nutką w głosie. - Dobrze się stało, że przywio­zła pani ze sobą tak smutne wiadomości, gdyż inaczej, jak sądzę, Bewcas­tle okazałby niezadowolenie z powodu tego, że wypowiedziała mi pani posłuszeństwo, i zapewne byłoby to niezbyt dla pani przyjemne. W pierw­szej chwili, proszę sobie wyobrazić, skłonny był mnie przypisywać winę za to, że wyjechałam bez pani. Przypuszczam jednak, że zrozumiał już dotychczas swój błąd. Nie potrafię sobie doprawdy wyobrazić, że mogło­by być inaczej.

Morgan uniosła tylko brwi i spojrzała na dawną swą opiekunkę z mil­czącą pogardą, po czym przeszła do innej grupy.

Wolałaby uniknąć także spotkania z kapitanem Gordonem, on jednak z rozmysłem zaszedł jej drogę i poprosił o rozmowę na osobności. Usiad­ła więc z nim w kącie salonu, w pewnym oddaleniu od reszty towarzy­stwa. Pomyślała, że chyba mu wybaczy, będzie jednak wymagało od niej wysiłku woli, by wypowiedzieć to na głos. Uczyni tak tylko dlatego, że naprawdę nie miał dla niej najmniejszego znaczenia.

Sińce już zniknęły z jego twarzy. Wydawał się teraz równie przystojny jak przedtem. A jednak Morgan nie mogła uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno temu była nim lekko oczarowana.

- Lady Morgan - rzekł - mam nadzieję, że mi pani wybaczy.

- To były trudne dni, kapitanie - odparła. - Przypuszczam, że nikt z nas nie zachowywał się w tamtym czasie tak dobrze, jak powinien, czy jak zachowałby się w zwykłych okolicznościach. Zapomnijmy o tym.

- To bardzo wielkoduszne z pani strony. - Kapitanowi Gordonowi najwyraźniej ulżyło. - Widzi pani, jechałem na moją pierwszą walkę i nie potrafiłem ani myśleć, ani mówić rozsądnie.

. Jechałem na moją pierwszą walkę”? Morgan zmarszczyła brwi.

- Co pana zdaniem miałam panu przebaczyć, lordzie Gordon? - spy­tała.

Zarumienił się. Kiedy zaczął mówić, nie patrzył jej w oczy.

- Pomyślałem, że być może wzbudziłem w pani jakieś oczekiwania, choć w rzeczywistości nie miałem takiego zamiaru. Pomyślałem, że mog­łem obudzić w pani nadzieję, gdy tymczasem nie zamierzałem obiecać nic, co miałoby trwały charakter.

A więc on nie mówi o ich ostatnim spotkaniu przed domem na rue de Bellevue, tylko o tym, co zaszło między nimi na balu u księżny Richmond...

- Być może ma pan na myśli, lordzie Gordon - powiedziała bardzo cicho - że mogłam odnieść wrażenie, iż jesteśmy zaręczeni?

- Ja... ja... - wyjąkał.

- Nie odniosłam takiego wrażenia. Gdyby zaproponował mi pan to wówczas otwarcie, odmówiłabym. Wszelkie starania o moją rękę muszą, rzecz jasna, być przeprowadzone oficjalnie, zgodnie z zasadami. Nigdy nie zapomniałabym się tak dalece, lordzie Gordon, by zaręczyć się pota­jemnie z mężczyzną, który nie zwrócił się przedtem z prośbą o moją rękę do księcia Bewcastle'a. Ale nawet gdyby pan postąpił w ten sposób i uzyskał jego zgodę, ja z pewnością powiedziałabym „nie”.

Jego rumieniec pociemniał.

- Jestem doskonałą partią, lady Morgan. Któregoś dnia zostanę księ­ciem Caddick.

- Nawet jeśli spodziewałby się pan zostać któregoś dnia księciem Wa­lii, nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. - Morgan uniosła podbródek i popatrzyła na niego z góry, tak jakby był jakimś szczególnie odrażają­cym okazem ludzkiego gatunku. - Nie jest pan dżentelmenem, którego uważałabym za godnego mojej ręki, kapitanie Gordon. Cieszę się, że nie chodziło o uzyskanie mojego przebaczenia za pańskie zachowanie tam­tego ranka, kiedy wyjeżdżał pan z Brukseli. W chwili słabości mogłabym go udzielić. - I wstała z miejsca.

- Matka ma zupełną rację co do pani - odparł ostro. - Podobnie jak wszyscy inni.

- Czyżby? - Popatrzyła na niego jednym ze swoich najbardziej lodo­watych spojrzeń.

- Zbyt wyniosła jest pani, milady - wycedził - jak na osobę, której nazwisko powtarzają we wszystkich klubach i salonach Londynu, tak jak to bywa w przypadku zwykłej ulicznicy. Chyba nie wyobrażała sobie pani, że nikt nie widział, jak chodzi pani po Brukseli z księciem Rosthornem pod rękę, a nawet całuje go publicznie, na ulicy? Czy jak wra­cacie razem do Harwich, jak spędzacie całe godziny na pokładzie statku tylko we dwoje, objęci albo trzymając się za rączkę? Nawet jak na kogoś o nazwisku Bedwyn, pani zachowanie jest tak szokujące, że po prostu brakuje słów.

Mówił jak rozzłoszczony chłopiec, który mści się za doznaną zniewagę.

- A jednak - zauważyła, mierząc go pogardliwym spojrzeniem - zdo­łał pan znaleźć całkiem sporo słów. Wypowiedział się pan nadzwyczaj elokwentnie, kapitanie. Moje gratulacje.

Patrzyła na niego zimno jeszcze przez parę chwil, ale tak naprawdę była zszokowana. Czy to możliwe? Ludzie plotkują na jej temat? Bo została w Brukseli, żeby pielęgnować rannych i czekać na wiadomości o Alleynie, a książę Rosthorn okazał się na tyle uprzejmy, że opiekował się nią i towarzyszył jej na spacerze, ilekroć potrzebowała odrobiny wytchnie­nia? I odeskortował ją do Anglii, kiedy musiała wracać? Przecież miała ze sobą służącą!

Kiedyż to widziano, jak go całowała? Pamiętała tylko jeden przypadek, przed domem pani Clark, kiedy, znużona, zdrzemnęła się parę minut z głową wspartą o jego ramię. A potem, kiedy stali na schodkach, on musnął ją wargami.

Cóż, na chodniku zawsze są przechodnie...

Mogła się oczywiście spodziewać, że w Londynie będą plotki. Sami tylko Caddickowie przywieźli ich całą masę. Wszystko to, co wydawało się wtedy, w Brukseli, kompletnie bez znaczenia, szokowało ludzi, którzy cały czas znajdowali się tu, w Londynie, i nie mieli pojęcia, co się tam działo.

No, a ona nie była przecież tak całkiem niewinna. Prawdę mówiąc, sporo zawiniła. Święte oburzenie było z jej strony nie na miejscu.

Kapitan Gordon musiał doprawdy umierać ze strachu, że uwikłał się w jakieś zobowiązania wobec niej na balu u Richmondów i że ona nie zechce go z nich zwolnić. Bał się brnąć w skandal z nią u boku, ten wa­leczny bohater, który niemal w pojedynkę wygrał bitwę pod Waterloo! Morgan uśmiechnęła się z lodowatą pogardą i odwróciła się, nie zaszczy­ciwszy go więcej ani słowem.

Czy to dlatego książę Rosthorn nie pokazał się ani w Bedwyn House, ani na nabożeństwie żałobnym? Czyżby ze względu na plotki wyjechał z Londynu? Może nawet z kraju? Byłoby to bardzo nieszlachetne z jego strony.

No, ale jeśli tak „właśnie było, oznacza to, że nie powinna się spodzie­wać, iż jeszcze kiedykolwiek się z nim spotka. Okropnie zasmucająca była to myśl. Zwłaszcza dziś tak pragnęła go zobaczyć, ujrzeć raz jeszcze, jak ten leniwy uśmiech zapala światełko w jego oczach, usłyszeć ten tak pociągający francuski akcent, usłyszeć, jak mówi do niej „cherie”... Prag­nęła mieć obok siebie kogoś, kto byłby tylko jej. Przyjaciela. Ale gdy tylko ta myśl zwerbalizowała się w jej umyśle, poczuła, że brzmi niewłaś­ciwie, dziwacznie. Ona nikogo nie potrzebuje.

Wyprostowała się i podeszła do kolejnej grupy gości.

W końcu wszyscy wyszli. Ciocia i wuj Rochesterowie pojechali do domu. Pojechała także Freyja z Joshuą, a wraz z nimi Chastity i lord Meecham. Aidan i Eve oraz Rannulf i Judith poszli na górę, do dzieci. Mor­gan, pomimo wszelkich postanowień, poczuła się strasznie samotna. A przecież odrzuciła przed chwilą zaproszenie Joshuy, by spędziła wie­czór w ich domu, a także Eve i Judith, aby udała się wraz z nimi do dziecięcego pokoju...

Pójdzie do biblioteki, postanowiła, i posiedzi z Wulfrikiem. Nie bę­dzie mu przeszkadzała. Nie oczekiwała, że zacznie z nią rozmawiać czy w jakikolwiek inny sposób poświęci jej czas. Chciała po prostu skulić się na jednym z obitych skórą foteli i czerpać pociechę z obecności brata.

Nie zapukała do drzwi. Otworzyła je cichutko, zamierzając wśliznąć się niepostrzeżenie do środka.

Wulfric stal przed kominkiem, plecami do niej, i wpatrywał się w wy­gasłe palenisko. Jego ramiona drgały konwulsyjnie. Jedną ręką, zwiniętą w pięść, wspierał się o okap kominka. Płakał, usiłując bezskutecznie stłu­mić łkanie, tak samo jak Aidan parę dni temu.

Morgan stała jak sparaliżowana, wpatrując się w niego ze zgrozą. Wreszcie zamknęła drzwi jeszcze ciszej, niż je otworzyła, i uciekła na górę do swego pokoju.

Skoro Wulf płacze, to doprawdy koniec świata jest tuż - tuż.

Rzuciła się twarzą w dół na łóżko i rozrzuciwszy ręce, zacisnęła pięści na kołdrze.

Alleyne nie żyje.

Odszedł na zawsze.

Po raz pierwszy od tamtego wieczoru w Brukseli pogrążyła się w otchłani smutku.

12

Tego popołudnia, gdy Gervase przybył do domu, przebiło się wreszcie przez chmury słońce. Żwir na dróżce, wijącej się leniwie pośród lasu, a potem zboczami łagodnych wzgórz, które porastał otaczający Windrush Grange park, był wilgotny, ale kałuże już wsiąkły. Z liści kapały na trawę lśniące krople. W powietrzu unosiła się upajająca woń spłukanej desz­czem zieleni.

Obiegły go wspomnienia. Zawsze kochał Windrush i cieszył się, że jest najstarszym synem i że to on odziedziczy posiadłość, gdy jego brat Pierre został przeznaczony do stanu duchownego... Takie powolne zbliżanie się do domu zawsze wprawiało go w dobry nastrój.

A jednak już dziewięć lat minęło, odkąd jechał tędy ostatni raz. Wtedy jego ojciec jeszcze żył, a obie siostry mieszkały w domu. On sam był wówczas beztroskim młodzieńcem, skorym do hulanki w gronie rówieś­ników, gdy znaleźli się w mieście, ale z równym zapałem uczącym się wszystkiego, co powinien umieć i wiedzieć jako ojcowski spadkobierca. Nikt nie miał mu nic do zarzucenia. Gładko i szczęśliwie podążał na­przód drogą, którą wytyczono dla niego już w dzieciństwie.

A potem przyszła katastrofa. Seria przypominających senny koszmar wypadków, nad którymi nie miał żadnej kontroli.

Miał wrażenie, że zmienił tor i wjechał w życie kogoś zupełnie innego. Dom, o wysokim, dwuspadowym dachu, był zbudowany z czerwonej cegły. Po jednej stronie widniał duży ogród kwiatowy, a w nim kratko­wane pergole, brukowane polnym kamieniem dróżki i ławeczka z kutego żelaza, stojąca pod starą wierzbą płaczącą. Kiedy podjechał bliżej, ujrzał w ogrodzie trzy kobiety: dwie, z długimi koszykami na ręku, przezna­czonymi na ścinane kwiaty, pochylały się nad kwitnącymi roślinami, trze­cia przyglądała się im, piastując na biodrze niemowlę. Na ławeczce sie­dział jakiś mężczyzna.

Na odgłos końskich kopyt jedna z kobiet wyprostowała się i uniosła opadające rondo słomkowego kapelusza. Krzyknęła, pośpiesznie postawi­ła koszyk na ziemi i rzuciła się ku Gervase'owi, przytrzymując ręką podkasaną spódnicę. Była drobna, młodzieńczo szczupła, wciąż ciemnowłosa. Jej twarz jaśniała radością.

Gervase zeskoczył z konia, rzucił lejce na kark wierzchowca i pobiegł w jej kierunku, wyciągając ręce.

- Gervase! - krzyknęła. - Gervase, mon fils!

- Maman!

Chwycił ją w ramiona, okręcił się z nią i postawił z powrotem na ziemi.

- Wróciłeś. - Odstąpiła o krok i lekko drżącą ręką dotknęła jego po­liczka, chłonąc zarazem oczyma twarz syna. - I jesteś jeszcze przystoj­niejszy niż dawniej, mój najdroższy chłopcze!

- A ty wciąż jesteś tak samo piękna i młoda, maman - powiedział z uśmiechem. - Wyglądasz po prostu jak dziewczynka.

Nie była to, oczywiście, do końca prawda. We włosach miała siwe pa­semka, na twarzy trochę zmarszczek. Ale poza tym niewiele się zmieniła przez dziewięć lat. Tak, wciąż była śliczna.

Za jej plecami pojawił się lekko zdyszany mężczyzna. Był chłopcem, kiedy Gervase widział go ostatni raz... Teraz stał przed nim statecznie odziany dżentelmen w okularach, wysoki, szczupły, z przerzedzoną już na ciemieniu czupryną.

- Pierre?

Przez moment mogło się wydawać, że bracia rzucą się sobie w objęcia. Obaj się jednak zawahali i moment przeminął. Gervase wyciągnął rękę, Pierre ją uścisnął.

- Witaj, Gervase - powiedział. - To dobrze, że wróciłeś do domu. Cie­szę się. Pozwól, że przedstawię ci moją żonę. Emmo, kochanie... to mój brat, Rosthorn.

Małżonka Pierre'a dygnęła. Była to ciemnowłosa, niepozorna młoda kobieta. Gervase ujął jej rękę i skłonił się głęboko.

- Witam panią, pani Ashford. Miło mi panią poznać. A to wasz syn? Niemowlę wpatrywało się w niego ślicznymi szarymi oczami. Pucoło­watą twarzyczkę otaczała aureola jasnych loków.

- Nazywa się Jonathan, milordzie - powiedziała Emma. Jonathan... Jego bratanek. Miał poza tym jeszcze jednego bratanka, a także trzy bratanice, wszystko latorośle jego sióstr. Życie toczyło się naprzód, gdy jego tu nie było.

- A oto i Henrietta przyszła się z tobą przywitać - wtrąciła skwapliwie matka.

Henrietta była jego kuzynką w drugim stopniu. Mieszkała z nimi od czasu, gdy po śmierci rodziców ojciec Gervase'a został jej prawnym opie­kunem. Ona przynajmniej wyglądała tak jak zawsze - mała, krzepka, ciemnowłosa, o kwadratowej twarzy, ani brzydka, ani też specjalnie ładna. Była niezamężna. Musiała mieć teraz dwadzieścia siedem lub dwadzieścia osiem lat.

- Witaj, Henrietto - uśmiechnął się i zgiął w ukłonie. Dygnęła z powagą.

- Witaj, Gervase.

Matka wzięła go pod ramię i pociągnęła ku domowi, stajenny zaś po­prowadził konia w kierunku stajni. Powitanie wypadło nie najgorzej, po­myślał Gervase. Nikt nie wykazywał żadnych oznak „wrogości czy nie­chęci wobec niego. Mimo to istniała między nimi jakaś ostrożność, niezręczność, tak jak to bywa, gdy spotykają się nieznajomi. Cóż, bo też w istocie nimi byli...

Pomyślał, że został okradziony także z rodziny. Czy powróci kiedykol­wiek bliskość, jaka zawsze cechowała ich relacje? Czy możliwe jest odna­lezienie jej na nowo? Ostro, wyraziście odczuwał nieobecność ojca. Oj­ciec był jego bożyszczem.

A potem go odrzucił. Całkowicie. Wolał dać wiarę kłamstwom innych ludzi niż protestom syna, którego jakoby kochał.

To była okropna zdrada.

Gorsza niż zdrada Mariannę.

Gorsza niż zdrada Bewcastle'a.

Zdruzgotała go.

* * *

Najbliższe parę dni zajęły Gervase'owi spotkania ze służbą i długie narady z rządcą. Niemal wszyscy byli mu obcy. Poza tym musiał rozejrzeć się w go­spodarstwie, zwiedzić park... Tu z kolei wszystko wydawało mu się znane, a jednak zarazem w jakiś nieodwracalny sposób zmienione. Trzeba też było odwiedzać dzierżawców i przyjmować wizyty sąsiadów, jako że wieść o jego powrocie szybko rozeszła się po okolicy i ludzie przychodzili, by złożyć mu swe uszanowanie. Nawet jeśli słyszeli o powodach jego pospiesznego wyjaz­du na kontynent i długiej nieobecności, nie padło na ten temat ani słowo. Jedna czy dwie osoby zdawały się nawet zakładać, że wyjechał, aby pomiesz­kać jakiś czas u krewnych ze strony matki... Niemal wszystkich tych ludzi dobrze znał, a jednak i oni zdawali się w pewnym sensie obcy.

Czuł się obco w swoim własnym domu. Gdziekolwiek zamierzał się udać, w głębi duszy najwyraźniej liczył, że wszystko i wszyscy będą tacy sami jak wtedy, gdy ich opuścił. Miał nadzieję, że powróci do siebie sa­mego takiego, jakim był wówczas.

Ale wszystko się zmieniło, a on najbardziej.

Przykre to było. Zniechęcające. Po paru dniach jednak zdał sobie spra­wę, że nie może tak po prostu powrócić na kontynent i nadal trwonić życie na włóczędze, tak jak to robił dotychczas. Skoro przyjechał do domu, nie mógł się cofnąć. Czuł się człowiekiem pogrążonym w otchła­ni, nigdzie nieprzynależącym, z nikim niezwiązanym.

Nie znaczy to, by miał jakieś konkretne powody do narzekań. Tym bardziej że matka była w nim ślepo zakochana.

Pewnego ranka przy śniadaniu zapytał ją o nieobecnych sąsiadów. Oka­zało się, że parę rodzin wyjechało na sezon do Londynu. Niewiele brako­wało, by i Gervase, wracając, zastał dom pusty: za parę dni matka i Henrietta też wybierały się do stolicy. Chciały zrobić trochę zakupów, pójść do teatru, a być może także na parę starannie wyselekcjonowanych towa­rzyskich przyjęć.

Matka trajkotała dalej, opowiadając o sąsiadach. Luki w jego wiedzy powoli się wypełniały. Okazało się, że istotnych zmian zaszło niewiele - kilka rodzin wyjechało, kilka innych sprowadziło się na ich miejsce.

- A markiz Paysley? - spytał. - Często przyjeżdżał ostatnio do Winchholme Park?

Miał nadzieję, że w tej chwili markiz jest nieobecny. To był cały dy­lemat: czy powinien mu złożyć wizytę, czy nie. Ale Winchholme był jednym z mniejszych majątków markiza. Nie przebywał w nim zbyt często.

- Och, przecież markiz zmarł jakiś czas temu - odparła matka, odchy­lając się lekko w bok, gdyż lokaj nalewał jej właśnie drugą filiżankę kawy. - Czy nie pisałam ci o tym w którymś z listów, mon fils! - Zerknę­ła na niego z uśmiechem, ale zaraz zaczęła bardzo dokładnie mieszać cukier w filiżance.

- Nie - odparł Gervase. Miał pewność, że nie pisała. Nie była to rzecz, o której matka chciałaby wspominać w liście.

- Nowy markiz nie jest właścicielem Winchholme. Nie wiem, czy pamiętasz, że nie był przewidziany do spadku. Stary markiz zapisał po­siadłość córce.

Gervase spojrzał na nią ostro. Markiz miał tylko jedną córkę.

- Mariannę? I ona tam mieszka?

- Tak, mieszka - odparła matka. - Może powinieneś się z nią zobaczyć i porozmawiać. To byłoby trudne dla was obojga - unikać się nawzajem do końca życia, skoro dzieli was teraz raptem parę kilometrów, prawda? Od tamtego czasu upłynęło tyle lat...

Patrzył na nią w milczeniu. Tak, wiele lat upłynęło od tamtego cza­su - i wszystkie te lata spędził na wygnaniu. Czy matka naprawdę sądziła, że on puści to wszystko w niepamięć i wybaczy Mariannę? Znal ją od dziecka. Jego siostry i Henrietta bawiły się z nią i on też od czasu do czasu. A potem zrobiła mu coś tak strasznego...

- Henrietta nadal przyjaźni się z Mariannę - podjęła matka, gdy stało się jasne, że Gervase nie zamierza odpowiadać. - Nie możesz tak całkiem ignorować jej istnienia.

- Kto jest jej mężem? - spytał.

- Ależ ona nie wyszła za mąż - odparła matka. - Takiej pięknej kobie­cie jak ona trudno znaleźć mężczyznę, który by ją zadowolił... Obiecaj mi, że ją odwiedzisz.

- Nie! - wykrzyknął głośniej, niż zamierzał. - Nie, maman, nie zrobię tego. Nie potrafię myśleć o niej życzliwie.

Bolało go, że matka tak gładko zaakceptowała Mariannę jako sąsiadkę i że nie przeszkadza jej, iż Henrietta nadal się z nią przyjaźni. Bolało go także, że Henrietta nie wzgardziła dotychczasową przyjaciółką. Czy dla nikogo nie miało znaczenia, że on, Gervase, został wówczas odcięty od życia równie skutecznie jak gdyby wpakowano mu kulę w serce? Cóż to, wyobrażali sobie, że on się świetnie bawi na kontynencie?

Ale nawet jego zaczynały irytować własne skargi. Dość tego użalania się nad sobą... Wstał, pocałował matkę w rękę i ruszył do swych co­dziennych zajęć.

Dawne życie się skończyło i nigdy nie wróci. Lata włóczęgi i rozpusty miał za sobą. Pora zorganizować sobie nowe życie. A nowe życie będzie bez wątpienia obejmowało rychłą podróż do Londynu. Nie miał tylko pewności, kiedy powinien wyruszyć.

Minął już tydzień jego pobytu w domu, kiedy złożył mu wizytę Ho - race Blake. Był jednym z tych sąsiadów, którzy przebywali w Londynie, gdy Gervase przyjechał, i wrócił zaledwie dzień wcześniej. Choć starszy o parę lat od Gervase'a, był dawniej jednym z jego kompanów. Teraz uścisnęli sobie przyjaźnie dłonie i usiedli w bibliotece przy kominku, każdy z kieliszkiem w ręce.

- No cóż, Rosthorn - powiedział z szerokim uśmiechem Blake, gdy wymienili już uprzejmości i pogawędzili chwilę o wszystkim i o ni­czym - słyszę, że wciąż taki sam z ciebie kawał czorta jak dawniej.

Gervase uniósł brwi. Nigdy nie miał w sobie nic z czorta.

- Gadają o tobie w mieście - ciągnął Blake. - Prowadzi się nawet za­kłady we wszystkich klubach, czy oświadczysz się o tę dzierlatkę, czy nie... i czy Bewcastle się zgodzi, jeśli w ogóle się oświadczysz. Była mię­dzy wami jakaś sprzeczka, zdaje się, zanim wyjechałeś?

A więc stało się. Nie uniknęli złośliwych języków londyńskich wyż­szych sfer.

- Coś w tym rodzaju - powiedział niedbale. - Przypuszczam, że masz na myśli lady Morgan Bedwyn, prawda? Miałem zaszczyt odeskortować ją do domu, kiedy musiała nagle wracać z Brukseli z wiadomością o śmierci brata.

- Ach, tak - westchnął przyjaciel. - Lord Alleyne Bedwyn. Szkoda chłopa... Za parę dni ma być wielkie nabożeństwo żałobne w jego in­tencji w kościele St George na Hanover Square. Dobrze, że lady Morgan ma wymówkę: nosi żałobę i może siedzieć w domu, dopóki plotki nie ucichną. Naprawdę tańczyłeś z nią sam na sam w nocy w środku lasu?

I porwałeś ją od Caddicków, kiedy mieli z nią wracać do Anglii? I cało­wałeś ją na brukselskiej ulicy? I stałeś z nią sam na pokładzie statku, obej­mując ją ramieniem? A potem porzuciłeś, ledwie postawiwszy stopę na angielskiej ziemi? No, dziewczyna będzie miała szczęście, jeśli Bewcastle nie zamknie jej o chlebie i wodzie na tydzień lub dwa.

Ta myśl najwyraźniej wydała mu się zabawna, gdyż zaśmiał się głośno, po czym zakręciwszy kieliszkiem, wlał jego zawartość do gardła.

To, co mówił, brzmiało dokładnie tak sensacyjnie, jak przewidywał Gervase - a może nawet bardziej. Tańczył z nią sam na sam w środku lasu! Całował ją na ulicy! Porwał ją... Coś podobnego!

Jak dalece przeżywa ten skandal lady Morgan? Pewnie uniosła podbró­dek i te swoje aroganckie brwi i udaje, że to wszystko jej nie dotyczy. No, ale teraz ma jeszcze do czynienia z Bewcastle'em, a ten dżentelmen nie jest zbyt zabawny...

Zmienił temat i rozmawiali jeszcze przez pól godziny, po czym do­siadłszy konia, odprowadził gościa do bramy parku. Wracał sam, pogrążo­ny w myślach.

Pojął, że już czas.

Pozostawił konia stajennemu, a sam ruszył spiesznie do domu. Wbiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz, i tak jak miał nadzieję, zastał matkę samą w jej prywatnym saloniku. Odłożyła robótkę i uśmiech­nęła się do niego.

- Maman - powiedział. - Liczę, że nie porzuciłyście z Henriettą myśli o tym, żeby spędzić tydzień w Londynie. Potrzebuję jakiś dzień czy dwa, żeby przygotować dla nas londyński dom, ale mogę wysłać wiadomość w tej sprawie natychmiast. Jak prędko możecie być gotowe do drogi? Za trzy dni?

Matka zerwała się na równe nogi, przyciskając ręce do piersi. Oczy jej lśniły.

- I ty też z nami pojedziesz, mon fils? Nigdy W życiu nie czułam się równie szczęśliwa. Będę chodzić po Londynie pod rękę z najprzystoj­niejszym dżentelmenem, jakiego kiedykolwiek oglądało to miasto!

* * *

Gervase złożył wizytę w Bedwyn House nazajutrz po nabożeństwie żałobnym za duszę lorda Alleyne'a Bedwyna. Zastukał do drzwi mosięż­ną kołatką, wręczył lokajowi kartę wizytową, prosząc, by przekazał ją księciu Bewcastle'owi, i usiadł w holu.

W domu panowała cisza. Przez pięć minut, gdy czekał - czy raczej gdy kazano mu czekać - nie dostrzegł śladów czyjejkolwiek obecności, tylko służący w liberii stał w milczeniu przy drzwiach. Wreszcie lokaj powrócił, po królewsku skinął głową i zaprosił Gervase'a, by szedł za nim.

Wprowadził go do położonej na parterze biblioteki. Pomieszczenie miało wybitnie męski charakter: wszystkie cztery ściany, od podłogi do sufitu, zajmowały wypełnione książkami półki. W odległym kącie stało potężne dębowe biurko o skórzanym blacie, a przy marmurowym ko­minku - obite skórą fotele i takaż sofa.

Bewcastle siedział przy biurku. Nie wstał, gdy Gervase szedł ku niemu przez pokój, śledził tylko każdy jego krok swymi srebrzystymi, głęboko osadzonymi oczyma. Gervase pomyślał, że ten pokój celowo został urzą­dzony właśnie tak - aby służba i członkowie rodziny, którzy zostali tu wezwani z powodu jakiegoś wykroczenia, a także interesanci, drobni petenci i nieproszeni goście mogli odczuć całą swą nicość oraz dostojeń­stwo i moc rezydującego za biurkiem pana i władcy.

On zaliczał się chyba do kategorii nieproszonych gości... Kusiło go, gdy zbliżał się do biurka, aby opuścić wzrok na perski dywan, jaki miał pod stopami, ale oparł się tej chęci. Utkwił spojrzenie w dawnym przy­jacielu i patrzył na niego bez drgnienia powiek. Niedoczekanie, aby miał stchórzyć, zanim jeszcze wypowie słowo!

- Witam, Bewcastle - powiedział, gdy znalazł się przed biurkiem, i ski­nął życzliwie głową.

- Rosthorn. - Ręka księcia zacisnęła się na uchwycie monokla, zwi­sającego mu z szyi na czarnej jedwabnej wstążeczce. - Bez wątpienia ze­chce pan wyjaśnić cel swojej wizyty.

Nie zaprosił gościa, by usiadł. To też był, rzecz jasna, fortel, który miał sprawić, że Gervase poczuje się nie tylko nieproszonym gościem, ale tak­że kimś gorszym... Aby zademonstrować, iż zdaje sobie z tego sprawę, Gervase wydął usta i leciutko się uśmiechnął.

- W ciągu ostatnich dwu tygodni był pan zajęty sprawami związanymi z bolesną stratą, jaka dotknęła pańską rodzinę - rzekł. - Mimo to wątpię, aby umknęło pańskiej uwagi, że lady Morgan Bedwyn stała się ostatnio obiektem wielu nieprzyjemnych plotek.

- Jest parę spraw dotyczących mojej rodziny, które umknęły mojej uwagi - odparł Bewcastle. - Jeśli przyszedł pan, aby poinformować mnie o bieżących tematach konwersacji w londyńskich salonach, to może pan oszczędzić sobie zachodu, a ja będę mógł życzyć panu miłego dnia.

Gervase zaśmiał się i położył dłonie na biurku. Kiedyś zazdrościł Bewcastle'owi tego chłodnego sposobu bycia, za którego pomocą spra­wował władzę i zyskiwał przewagę nad każdym, kto znalazł się na jego ścieżce. On też chciał być taki, usiłował nawet naśladować księcia. Nigdy nie byli z Bewcastle'em zbyt bliskimi przyjaciółmi; on zawsze zajmował pozycję admiratora, młodszego kolegi, zapatrzonego w swoje bożyszcze. Był żółtodziobem, który nie odkrył jeszcze ani swoich mocnych i sła­bych stron, ani swej tożsamości. Teraz skończyły się już czasy, gdy mógł zastraszyć go ktoś, kto przecież, tak jak on, był tylko człowiekiem.

- Plotki dotyczą pańskiej siostry i mnie - powiedział. - W Brukseli spę­dziłem trochę czasu w jej towarzystwie, najpierw dlatego, że poruszaliśmy się w tym samym towarzyskim kręgu, a potem dlatego, że porzuciła ją zarówno przyzwoitka, jak i służąca i potrzebna jej była opieka kogoś, kto by zadbał ojej bezpieczeństwo.

- Kto by zadbał o jej bezpieczeństwo - powtórzył książę bardzo ci­cho. - Pan?

- Odeskortowałem ją do Anglii, ponieważ chciała wrócić do domu, a nie było nikogo, kto mógłby jej towarzyszyć - ciągnął Gervase. - Tak, przez parę tygodni przebywałem w jej towarzystwie zbyt często, by nie znaleźć się na językach tych, którzy zajmują się głównie wypatrywaniem tego typu oznak rzekomo nadmiernej zażyłości.

- A zatem powinienem panu podziękować za opiekę nad lady Mor­gan, a także za plotki, na jakie ją pan naraził, z całą rozwagą, jak śmiem przypuszczać? - Bewcastle uniósł wyniośle brwi. - Długo pan będzie czekał na wyrazy wdzięczności z mojej strony, Rosthorn. Sir Charles Stuart z całą pewnością mógł roztoczyć opiekę nad lady Morgan, gdyby pan tego nie zrobił, i z całą pewnością zrobiłby to w sposób bardziej właściwy.

Dziwne, że w Brukseli Gervase nie pomyślał o podobnej możliwo­ści... Tak, to prawda! Lady Morgan była przecież siostrą jednego z pod­władnych sir Charlesa. I siostrą księcia. Uśmiechnął się smętnie.

- Przeszłości nie da się już zmienić. Przyszedłem, aby prosić o rękę lady Morgan i uzyskać pańską zgodę na małżeństwo oraz pozwolenie, bym mógł zwrócić się w tej sprawie do samej damy.

Zastanawiał się kiedyś, czy ta surowa, urodziwa cielesna powłoka kryje w sobie jakieś serce, skoro w żyłach, które je odżywiają, płynie lodowata woda zamiast krwi. Teraz, w dziewięć lat później, pod zimnym spojrze­niem pozbawionych wyrazu oczu księcia zastanawiał się nad tym samym. Książęcy monokl uniósł się do książęcego oka.

- Lady Morgan Bedwyn - powiedział Bewcastle spokojnie, wyraźnie wymawiając poszczególne słowa - nie zostanie złożona jako ofiara na ołtarzu plotki, Rosthorn. Jak również, nigdy i w żadnych okolicznoś­ciach, nie będzie pańską ofiarą.

Gervase wyprostował się i zacisnął wargi.

- Być może dama ma inną opinię w tej sprawie.

- Dama nie będzie pytana o opinię. Miłego dnia, Rosthorn.

Gervase nie poruszył się nawet. Jakże gniewał Bewcastle'a sam fakt, że zmusił go do tej rozmowy... Jak musiała go uwierać świadomość, że jego siostra jest obiektem plotek, w których jej nazwisko wymawia się jed­nym tchem z nazwiskiem Rosthorna! Przez parę chwil delektował się smakiem satysfakcji. A może by tak pójść krok dalej i wymierzyć cios ostateczny?

Kochałem się z nią. Czy wspomniała panu o tym, Bewcastle? Nie? Cóż, może w tej sytuacji będzie pan chciał rozważyć swoją decyzję na nowo?

Czuł jednak, że to krok, do którego nie jest gotów. Ona na to nie za­sługuje. Tamta sprawa to było coś, o czym żadna inna ludzka istota nie dowie się od niego.

- Nie dba pan o to, że ona ma splamioną reputację? - spytał. - Nie dba pan, że otrzymała szansę, aby uciszyć te plotki? I że oświadcza się o nią ktoś, kto jest dobrą partią nawet dla damy zajmującej tak wysoką pozycję w towarzystwie, jak lady Morgan Bedwyn? Albo że ona sama pragnęłaby rozważyć tę ofertę?

- Ja jestem prawnym opiekunem lady Morgan Bedwyn - powiedział Bewcastle, patrząc przez monokl na gościa. - I pozostanę nim przez najbliższe dwa i pół roku. Raz jeszcze życzę panu miłego dnia, Ros­thorn.

- Podczas mojej znajomości z lady Morgan odniosłem dziwne wraże­nie, że ma ona własny rozum - rzekł Gervase. - Chciałbym usłyszeć jej zdanie co do mojej propozycji małżeństwa. Możliwe, że ją odrzuci. W gruncie rzeczy powiedziała mi, że tak właśnie zrobi, kiedy ją poinfor­mowałem, że zamierzam porozmawiać z panem po powrocie do Anglii. Chciałbym jednak, żeby miała możliwość zdecydować sama.

- Do czasu, gdy lady Morgan osiągnie pełnoletność - Bewcastle sięg­nął do dzwonka i pociągnął za sznurek - do mnie należy decyzja, która z małżeńskich propozycji - a było ich już kilka - zasługuje na to, by moja siostra rozważyła ją sama. Ta moim zdaniem nie zasługuje na to. Fle­ming - spojrzał ponad ramieniem Gervase'a - książę Rosthorn wycho­dzi. Pokaż mu drogę.

Gervase skłonił głowę i uśmiechnął się lekko do księcia, po czym od­wrócił się i mijając lokaja, który stał sztywno przy drzwiach, szybkim krokiem opuścił pomieszczenie. W holu nadal nie było nikogo, poza tym samym służącym co poprzednio. Ciekawe, czy lady Morgan zostanie po­informowana, że złożył wizytę i oświadczył się o nią... Zapewne nie, pomyślał.

Wyszedł na zewnątrz, włożył kapelusz i zaczął naciągać rękawiczki. Jego stajenny podjechał w tym czasie nowym landem, dla którego na czas wizyty znalazł miejsce na trawiastym skraju postojowego placu.

Teraz trzeba rozważyć kolejny ruch.

Nie, skąd. Wcale nie musi wykonywać żadnego ruchu. Zdenerwował Bewcastle'a i teraz to on musi znaleźć jakiś sposób, by poradzić sobie ze skandalem, który wciąż hulał po salonach Londynu. Odrzucił oświadczy­ny o siostrę, i ona odrzuciła je także; była w tej sprawie bardzo zdecydo­wana, kiedy Gervase wspomniał jej o tym w Brukseli. Ale to jeszcze nie koniec.

Wskoczył do landa i ujął oburącz lejce. Nie, jeszcze nie zakończył swo­ich spraw z Bewcastle'em.

I z lady Morgan także nie.

13

Judith i Rannulf mieli wkrótce powrócić do domu, do Leicestershire, i zaprosili Morgan, by pojechała z nimi i ona. Perspektywa była atrakcyj­na z paru powodów. Po pierwsze, zobaczyłaby się z babką, która miesz­kała w domu brata. Po drugie, mogłaby spędzić trochę więcej czasu z maleńkim Williamem, którego uwielbiała. No i wreszcie uciekłaby od rozrywek i przyjęć towarzyskiego sezonu, w których na ogół z racji ża­łoby i tak nie mogła uczestniczyć. Zresztą bynajmniej jej na tym nie za­leżało. To prawda, że jej pierwszy sezon okazał się nie tak straszny, jak sobie wyobrażała, niemniej chciała mieć to już za sobą.

Jeden tylko fakt sprawił, że zdecydowała się mimo wszystko trwać na posterunku aż do końca - pozostać w Londynie, dopóki Wulfric nie będzie gotów, by wyjechać na lato do Lindsey Hali. Odkryła mianowicie, iż kapitan Gordon powiedział prawdę: rzeczywiście krążyło mnóstwo złoś­liwych plotek o niej i o lordzie Rosthornie. Mało tego, przeważała opi­nia, że została zhańbiona i powinna się wycofać z życia towarzyskiego, jako że mężczyzna, który ją zhańbił, nie zaproponował, iż przywróci jej cześć, prowadząc do ołtarza.

Morgan odkryła niemiłą prawdę podczas herbaty u Freyi i Joshuy na­zajutrz po żałobnej ceremonii. Zadała parę pytań i członkowie rodzi­ny - Wulfric był nieobecny - przyznali, że to istotnie prawda. Nie mówi­li jej dotąd o tym, bo przeżywała śmierć Alleyne'a i nie chcieli, by miała dodatkowe powody do zdenerwowania.

Prawda podziałała na nią tak, jak przysłowiowa płachta na byka.

Nigdzie nie wyjedzie. I nie będzie unikać towarzystwa tylko dlatego, że wszyscy oczekiwali, iż tak właśnie zrobi. Cała rodzina - z wyjątkiem, jak zwykle, Wulfrica, który w ogóle o tym nie wiedział - przyklasnęła, rzecz jasna, jej decyzji.

A zatem następnego ranka pojechała ze wszystkimi na konną prze­jażdżkę po Hyde Parku. Lady Chastity Moore i wicehrabia Meecham też przyłączyli się do rodzinnej grupy. Był piękny dzień, a Morgan potrzebo­wała ruchu po ostatnich dwu tygodniach, spędzonych zbyt biernie, jak na jej przyzwyczajenia. Rotten Row było modnym miejscem porannych przejażdżek, a tym samym stanowiło doskonałą okazję do tego, by poka­zać się ludziom z podniesionym czołem. Poza tym na konne przejażdżki mogły pozwolić sobie nawet osoby w żałobie.

Morgan rozglądała się dumnie wokół siebie, patrząc w oczy każdemu, kogo mijali, i uprzejmie skłaniając głowę na widok znajomych. Nikt, jak z zainteresowaniem zauważyła, nie zignorował jej wprost. No, ale nazy­wała się przecież lady Morgan Bedwyn i jechała w gronie wybitnie sza­nowanych osób. Ludzie zawsze mogli udawać, że pozdrawiają innych członków rodziny, a jej nawet nie zauważyli.

To było za mało.

- Kto ściga się ze mną do końca Rotten Row? - zaproponowała.

- Z ust mi to wyjęłaś, Morg! - zawołała Freyja.

- Przypuszczam - rzekł Joshua, wzdychając demonstracyjnie - że jeśli zabronię ci czegoś podobnego ze względu na twój stan, kochanie, wówczas poczujesz się zobligowana, żeby ścigać się do końca Rotten Row i z po­wrotem, prawda?

Freyja obdarzyła go królewsko wyniosłym spojrzeniem. Wydatny nos Bedwynów wybitnie jej w tym pomagał.

Bez dalszych ceregieli ruszyły naprzód tylko we dwie. Morgan schyliła się nisko nad końskim karkiem, całą sobą chłonąc radość pędu i poten­cjalnego niebezpieczeństwa. Co nie znaczy, rzecz jasna, by Rotten Row dostarczał zbyt wiele okazji do tego ostatniego. Utrzymywano go w nie­nagannym stanie. Wszyscy Bedwynowie jeździli konno z wielkim upo­dobaniem i byli przyzwyczajeni do znacznie gorszych warunków pod­czas swoich częstych wypraw w terenie.

Galopowały wzdłuż toru niemal łeb w łeb. Dopiero gdy zbliżały się do bramy Hyde Parku, Freyja wysunęła się na prowadzenie i zwyciężyła o koński łeb. Ściągnęły cugle, śmiejąc się jak szalone.

W niewielkiej odległości od nich wjechała do parku grupa dżentelme­nów. Morgan rzuciła okiem w ich kierunku i uniosła podbródek, by zmusić ich albo do ukłonu, albo do jawnego zignorowania jej. W tym momencie zwróciła uwagę na jednego z dżentelmenów. I on na nią pa­trzył. W oczach miał leniwy uśmiech i wyglądał tak znajomo, tak swoj­sko, że zapomniała w tej chwili na amen, iż nie ma dla niego krzty miło­sierdzia.

Odłączył się od towarzyszy i ruszył w jej kierunku.

- Witam, lady Morgan. - Zdjął kapelusz i skłonił głowę.

- Witam, lordzie Rosthorn.

To na pewno niedawny galop sprawił, że zabrakło jej tchu... Freyja momentalnie zjeżyła się i nastawiła uszu.

- Freyjo - Morgan spojrzała na nią rozjaśnionymi oczyma - mam przyjemność przedstawić ci księcia Rosthorna. To moja siostra, markiza Hallmere, milordzie.

Książę raz jeszcze zgiął się w ukłonie. Freyja skłoniła głowę ze sztywną wyniosłością.

- Nie wiedziałam, że jest pan w mieście - zwróciła się do księcia Morgan.

- Ależ tak, jestem - odparł. - Przyjechałem z Windrush przedwczo­raj.

W dniu, kiedy odprawiano żałobne nabożeństwo... To by wyjaśniało, dlaczego na nie nie przyszedł - i dlaczego nie złożył wizyty w ciągu mi­nionych dwu tygodni. No, ale jednak był tu od przedwczoraj! Pożałowa­ła, że powitała go przed chwilą tak entuzjastycznym uśmiechem.

- Mam nadzieję, że w pańskim rodzinnym domu wszystko jest w porząd­ku - powiedziała z godnością, znacznie bardziej stosowną w tej sytuacji.

- Istotnie. - Błysnął z uśmiechem oczyma, tak jakby wypowiadał jakiś żart, znany tylko im obojgu. Przypomniało jej to ich pierwsze spotkanie, kiedy stwierdziła, że jest pospolitym bałamutem i draniem.

Tymczasem podjechała reszta grupy i Morgan dokonała prezentacji. Mężczyźni usztywnili się, rzecz jasna, tak jak było do przewidzenia - bądź co bądź to właśnie ten dżentelmen stał się przyczyną nikczemnych plo­tek na jej temat. Eve przywitała się ciepło i z wdziękiem - co Morgan również przewidywała. Judith i Chastity były uprzejme, a lord Ros­thorn - czarujący.

Jego towarzysze odjechali już tymczasem dość daleko, towarzystwo Morgan zaś nie miało innej możliwości, niż wracać tą samą drogą, którą przyjechali. Morgan wraz z księciem wysforowali się na czoło, a jej krew­ni utworzyli za nimi potężny pierścień ochrony i nadzoru. Dopiero w tej chwili uświadomiła sobie, że ich spotkanie budzi znaczne zainteresowa­nie pośród zażywających przejażdżki spacerowiczów. Bez wątpienia czu­li się usatysfakcjonowani, że będą mogli dostarczyć najświeższych wiado­mości, od których dziś jeszcze zahuczy w całym Londynie.

Pojawiła się szansa na chwilę prywatnej rozmowy.

- Czy brakowało mnie pani, cherie? - spytał książę, zniżając głos.

- Brakowało?

Tak, bardziej niż się dotąd sama przed sobą przyznawała. Nieoczekiwa­ne spotkanie sprawiło, że nagle owładnęła nią jasna świadomość, pewność właściwie. Był taki atrakcyjny, przystojny, męski... Był jej najbliższym przyjacielem, a ona czuła się tak, jakby odzyskała dawno utraconego ko­chanka. Atmosfera między nimi zdawała się iskrzyć od tej świadomości.

- Zbyt angażowały mnie inne troski, bym mogła poświęcić panu od czasu do czasu inną myśl niż chwilową - powiedziała.

- Ach, tak. - Przelotnie dotknął ręką serca. - Zraniła mnie pani. Bo mnie pani brakowało.

Rzuciła mu wyniosłe, podejrzliwe spojrzenie. Znowu z nią flirtował, prowokował ją, tak jakby to wszystko, co zaszło między nimi od czasu niesławnego pikniku w lesie Soignes, w ogóle nie miało miejsca.

- Doprawdy? - spytała chłodnym, niemal znudzonym tonem. - Przy­jechał pan do Londynu wczoraj, czy tak, lordzie Rosthorn? W takim razie musiało mnie nie być w domu, kiedy składał pan wczoraj wizytę w Bedwyn House.

- Przypuszczam, że była pani, cherie - odparł. - Aczkolwiek nie wi­działem pani, choć czekałem w holu cale pięć minut, zanim pani brat wpuścił mnie do biblioteki.

Zapomniała o wyniosłości. Wlepiła w niego zdumione spojrzenie.

- Był pan wczoraj u Wulfrica?

Tak jak zapowiedział w Brukseli? Aby się o nią oświadczyć?

- Tak jest - potwierdził. - Ale, niestety, ten jego solenny lokaj wy­rzucił mnie za drzwi za ucho... a w każdym razie zrobiłby to, gdy­bym nie umknął w popłochu, zanim zdążył podwinąć rękawy. Bew­castle nie pozwolił mi nawet, żebym się zwrócił z oświadczynami do pani, cherie.

- Tak? - Nozdrza jej zafalowały. Zapomniała, że przecież wcale nie chciała, aby się do niej zwracał. - A czy wyjaśnił dlaczego? Może dlatego, że przypisuje panu winę za te wszystkie plotki, jakie o nas krążą?

- Być może - uśmiechnął się. - A może dlatego, że moja reputacja była nieszczególna, zanim jeszcze uwikłałem panią w skandal.

- Jakie to wszystko bezsensowne - powiedziała, rozglądając się wokół. Zdała sobie sprawę, że znajdują się w niezwykle eksponowanym miejscu i że przejechali razem niemal całą długość Rotten Row. - Wszystko.

- Martwię się o pani reputację, cherie - rzeki książę. - Postarałbym się ją naprawić, gdybym mógł.

- Wszystko to nonsens - powtórzyła. - Nikt z tych ludzi nie wie, jak oddanym przyjacielem był pan dla mnie w Brukseli.

- A nawet więcej niż przyjacielem, ma petite - zauważył, zniżając glos.

- Najlepiej będzie, jeśli zapomnimy o tym, lordzie Rosthorn.

- Ach tak... W takim razie prosi pani o rzecz niemożliwą.

Z ulgą zdała sobie sprawę, że dojechali do końca Rotten Row. Parę minut, które mieli tylko dla siebie, dobiegło kresu. Rannulf patrzył na księcia znacząco, Aidan podjechał zaś bliżej do Morgan. Książę zwrócił się do Freyji.

- Lady Hallmere - rzekł - być może zgodzi się pani z moją matką, że często najlepszą obroną przeciwko skandalowi i plotkom jest atak. Moja matka byłaby zachwycona, gdyby mogła gościć panią jutro u sie­bie, w Pickford House, na herbacie wraz z lady Morgan i lady Chastity - a być może także z małżonkami lorda Aidana i lorda Rannulfa, jeśli zechcą paniom towarzyszyć. Przypuszczam, że zna pani moją mat­kę, madame?

Freyja spojrzała na niego z aprobatą.

- Istotnie, znam - odparła. - A choć gardzę plotką, tym razem jestem tego samego zdania. Morgan ma zaledwie osiemnaście lat i dopiero co weszła w świat, jak zapewne dobrze pan wie, lordzie Rosthorn. A zatem stawimy się jutro w Pickword House na herbacie.

- Ja także przyjdę - wtrąciła Eve. - Proszę podziękować księżnej Ros­thorn za uprzejme zaproszenie, milordzie.

- My z Rannulfem wracamy jutro do Leicestershire - powiedziała Judith. - Proszę przekazać mamie, iż bardzo żałuję, że nie będę mogła przyjść, lordzie Rosthorn.

Morgan zachowała milczenie.

- W takim razie życzę paniom miłego dnia. - Lord Rosthorn skinął uprzejmie głową całej grupie. - Żegnam panią, lady Morgan. - Dotknął szpicrutą kapelusza, po czym nie oglądając się, dołączył do towarzyszy.

Dlaczego Wulfric odrzucił prośbę księcia ojej rękę? Nie był przecież, bądź co bądź byle kim. A wokół nich dwojga naprawdę rozpętał się ten głupi skandal...

- Czy będziemy tu dreptać w miejscu przez resztę dnia, patrząc, jak odjeżdża książę Rosthorn? - spytała niecierpliwie Freyja.

- On był wczoraj u Wulfrica - powiedziała Morgan, wciąż patrząc w ślad za księciem. - Oświadczył się o moją rękę, ale Wulf odrzucił oświadczyny.

Wszyscy Bedwynowie mieli, rzecz jasna, coś do powiedzenia na ten temat.

- W takim razie urósł w moich oczach - rzekł Rannulf.

- Rosthorn czy Wulfric? - poinformował się Joshua.

- A Wulf nawet ci o tym nie powiedział, Morg? Jakie to do niego po­dobne - zauważyła pogardliwie Freyja.

Eve się uśmiechnęła.

- On jest czarujący.

- Podoba mi się jego francuski akcent - przyłączyła się do ogólnego aplauzu Chastity.

- Jest wspaniały. - Judith spojrzała figlarnie na Rannulfa: - Prawda, mój drogi?

- Jest za stary dla Morgan - orzekł zdecydowanie Rannulf. - Chyba ci się nie podoba, Morg, co?

- Nic nie rozumiecie - powiedziała zniecierpliwiona. - Nikt z was nic nie rozumie... On był... on jest po prostu moim przyjacielem.

A jednak nie mogła zapomnieć o tym, z jaką pasją szukała pociechy w jego ramionach tamtej nocy w Brukseli - i jak on, z taką samą pasją, jej odpowiedział. Nie było w tym miłości ani nawet czułości. A jednak było to coś i nie mogła po prostu skwitować tego wzruszeniem ramion i pójść dalej. Dopiero gdy przed tygodniem rozpoczęła się jej miesięczna słabość, zdała sobie sprawę, że tamtej nocy mogła począć dziecko. Jej ży­cie zmieniłoby się wówczas na zawsze.

Nagle poczuła, że jest bliska łez. Jakie to głupie...

- Przejedźmy się raz jeszcze wzdłuż Rotten Row, Morgan - zapropo­nował Aidan. - Ty i ja, chcesz? Opowiesz mi, jak to się stało, że Rosthorn został twoim przyjacielem.

- A będziesz słuchał? - spytała go ostro. Nikt nigdy nie słucha, co czło­wiek ma do powiedzenia, zwłaszcza gdy ten człowiek ma osiemnaście lat.

Była jednak niesprawiedliwa wobec Aidana. Jego sposób bycia zawsze był surowy, a nawet cierpki, to prawda. Nawet teraz, gdy żył w szczęśli­wym związku z Eve, rzadko się uśmiechał. Morgan nie widywała go zbyt często, kiedy dorastała, bo zawsze walczył gdzieś z Francuzami wraz ze swym regimentem. Kochała go jednak, być może najbardziej ze wszyst­kich braci. Ilekroć zdarzyło mu się być w domu, zawsze starał się znaleźć trochę czasu, aby z nią pobyć i robić wspólnie z nią to, co lubiła - na przykład malować w plenerze bez natrętnej obecności guwernantki, śle­dzącej każde jej pociągnięcie pędzlem. I zawsze gotów był jej wysłuchać, tak jakby naprawdę uważał ją za osobę, a nie uprzykrzoną młodszą sio­strę. - Będę słuchał - powiedział teraz poważnie. - Jedziemy.

* * *

Zamiast iść do White s Club, jak pierwotnie zamierzał, Gervase wrócił na śniadanie do domu. Matka i Henrietta siedziały już przy stole. Pocało­wał matkę w policzek, uścisnął kuzynkę za ramię, po czym usiadł i po­zwolił, by lokaj nałożył na talerz i jemu.

- Jutro przyjmujesz na herbacie kilka dam, maman - powiedział, gdy wymienili już grzeczności.

- Tak, synu? A czy zechcesz mnie uprzedzić, kim są owe damy?

- Markiza Hallmere - wyjaśnił - ze swoją siostrą, lady Morgan Bedwyn, szwagierką, lady Aidanową Bedwyn, i kuzynką Hallmere'a, lady Chastity Moore.

- Ach tak... Znakomite grono dam, mon fils - rzekła matka. - A jedna z nich to ta, której nazwisko wymienia się obok twojego w niezbyt po­chlebnym tonie, czy tak?

- A więc słyszałaś już te plotki. - Gervase wbił nóż w kiełbaskę. - Szkoda. Miałem honor zaoferować tej damie pewne wsparcie i opiekę z mojej strony, kiedy jej przyzwoitka wróciła do domu, pozostawiając ją samą w Brukseli. Została, żeby pielęgnować rannych i czekać na jakieś wieści o bracie. Pojechał w czasie bitwy pod Waterloo na front, żeby do­starczyć księciu Wellingtonowi jakiś pilny list, i nie powrócił. Kiedy otrzymała wiadomość, że lord Alleyne Bedwyn został uznany za martwe­go, miałem zaszczyt odeskortować ją i jej służącą do Anglii.

- A mimo to plotki są niezwykle jadowite - zauważyła matka. - Nikt nie mówił mi o tym, rzecz jasna, ale Henrietta musiała wysłuchać wszyst­kiego ze szczegółami, kiedy była wczoraj wieczorem na koncercie u pani Ertman. Prawda, moja droga?

- Ani przez chwilę nie wierzyłam, że mogłeś postąpić niehonorowo, Gervase - rzekła kuzynka. - Nawet nie znając faktów, broniłam cię, jak mogłam.

- Dziękuję - uśmiechnął się. - Pomyślałem, maman, że możemy zdusić te plotki, pokazując, że jesteś w przyjaznych stosunkach z lady Morgan i jej rodziną. Może mogłabyś zaprosić na herbatę również kilka innych dam?

- Na przykład patronesę Almack? - podsunęła cierpko. - Gervase, a dlaczego nie zaproponowałeś małżeństwa tej dziewczynie? Wydawało­by się, że to honorowe wyjście, skoro popsułeś jej opinię, aczkolwiek w sposób niezamierzony.

- Zaproponowałem - powiedział. - Bewcastle odrzucił moją ofertę i nie pozwolił mi nawet zwrócić się w tej sprawie do lady Morgan.

- Nie pozwolił? - Długo patrzyła na niego twardym wzrokiem, zapo­minając o grzance, która stygła na talerzu. - Czy ta konfrontacja sprawiła ci przyjemność, Gervase? Czy jemu sprawiło przyjemność, że cię odpra­wił? Czy mc się nie zmieniło, nic nie zostało rozwiązane?

Gervase od „wczoraj sam starał się poznać własne motywy. Nie spodzie­wał się, że spotka lady Morgan tak prędko, aczkolwiek zamierzał się z nią zobaczyć. A zobaczywszy się, zamierzał pomyśleć o znalezieniu jakiegoś sposobu, by osłabić nieco impet tego skandalu. Tak, to było słuszne, aby zobaczono, iż matka przyjmuje lady Morgan i jej siostrę. Zarazem jednak rozjuszy to Bewcastle'a, który stanie wobec dylematu: czy pozwolić na tę wizytę, czy też wprost odciąć siostrę od korzyści, jakie by jej ona przy­niosła ze względu na towarzyską pozycję jego matki.

Niedawno w parku poczuł przypływ czułości dla lady Morgan. Czuł także wyraziście jej fizyczną obecność, która wykraczała poza zwykłą atrakcyjność. On posiadł to ciało. Był w nim. Znał tę kobietę. Nie chciał pogrążać się w tych uczuciach... Rad byłby, gdyby potrafił wykorzystać ją bez skrupułów; biorąc odwet na Bewcastle'u. Ale ona była kimś innym niż Bewcastle i niezależnie od wszelkich uczuć, jakie mógł dla niej ży­wić, lubił ją. Więcej, podziwiał.

- Oświadczyłem się - powiedział - ponieważ skompromitowałem tę damę. Bewcastle odrzucił moją ofertę z przyczyn, których mi nie wyja­wił.

Matka wciąż wpatrywała się w niego nieruchomo.

- A czy zależy ci na tej damie, Gervase? Czy poza zwykłym poczu­ciem honoru masz dla niej jakieś uczucia? Czy żywisz dla niej sympa­tię?

- Sympatię, tak - przyznał. - Ale nie rób z tego wielkiego romansu, maman. Ona jest bardzo młoda, a ja znudzony życiem. Zaprzyjaźniliśmy się w Brukseli, bo tak się złożyły okoliczności, ale nie jest to coś, co moż­na by przeszczepić na grunt angielski - teraz, gdy ona znalazła się na powrót ze swoją rodziną, a ja ze swoją. Moim jedynym pragnieniem jest to, aby przywrócić jej reputację.

Matka jednak, przycisnąwszy dłonie do piersi, popatrzyła na niego roz­promienionym wzrokiem.

- Nie wiesz, co mówisz, Gervase - rzekła. - Ach. jacyż ci mężczyźni są głupi! Zależy ci na lady Morgan Bedwyn, której nigdy w życiu nie wi­działam. Ale jutro ją zobaczę i będę mogła orzec, czy jest godna mego syna. Jeśli chodzi o mnie, to wybrałabym dla ciebie każdą, byle nie Bedwynównę, ale miłość nie kieruje się rozsądkiem. Może wreszcie moje modlitwy zostały wysłuchane i niedługo zobaczę ostatnie z moich dzie­ci - i najstarsze - w szczęśliwym związku.

Gervase w milczeniu popatrzył na kuzynkę, oczekując jej wsparcia. Uśmiechnęła się.

- Nie sprawię ci kłopotu, tryskając entuzjazmem, Gervase - powie­działa. - Chciałabym jednak, abyś wiedział, że nic nie uczyni mnie szczęś­liwszą, niż kiedy zobaczę, że w końcu i ty jesteś szczęśliwy.

* * *

Chastity i lord Meecham pojechali na śniadanie do siostry lorda. Frey­ja i Joshua wrócili wraz z innymi do Bedwyn House. Zanim jeszcze za­brali się do jedzenia, dołączył do nich przy stole Wulfric.

- Spotkaliśmy w parku księcia Rosthorna - oznajmiła Freyja, jako że krążenie dookoła tematu na paluszkach nigdy nie było w jej sty­lu. - Wystąpił z zaproszeniem od księżny Rosthorn, żebyśmy przyszły do niej jutro na herbatę - my, damy. Pojedziemy wraz z Eve i Morgan naszym powozem, tak że nie będziesz musiał wydawać żadnych rozpo­rządzeń.

- To niezwykle uprzejme z twojej strony, Freyjo - powiedział Wulfric, rozkładając sobie serwetkę na kolanach. - Joshua i Aidan z pewnością dadzą wam zezwolenie na przyjęcie tak miłego zaproszenia. Co do mnie, to nie jestem pewien, czy zezwolę Morgan, aby wam towarzyszyła.

- Tak jakbym potrzebowała pozwolenia Joshuy, kiedy mam na coś ochotę! - odparowała Freyja, patrząc z gniewem na Joshuę, tak jakby to on wypowiedział przed chwilą równie średniowieczny pogląd. - A dla­czego niby ty miałbyś nie udzielić swego pozwolenia Morgan, co?

- Przypuszczam - rzekł Wulfric, uniesieniem jednej brwi dając znak lokajowi, by napełnił jego filiżankę - że to pytanie ma charakter reto­ryczny, Freyjo. Książę Rosthorn nie jest właściwym towarzystwem dla nikogo w tej rodzinie. Jego reputacja pozostawia wiele do życzenia, a to, że tak beztrosko uwikłał Morgan w niepotrzebny skandal, tylko ją po­twierdza. Wolałbym raczej, żebyś posłała księżnej bilet z odmową.

Morgan zaczerpnęła powietrza i otworzyła usta.

- Wydaje mi się, Wulf - uprzedził ją Rannulf - że leży to w interesie Morgan, aby ludzie zobaczyli, iż jest na przyjacielskiej stopie z lady Ros­thorn. Jeśli rozejdzie się wieść, że księżna przyjęła ją na herbacie, wów­czas plotki bez wątpienia przygasną z braku paliwa. Nie upłynie •wiele czasu, a pojawi się inny, bardziej interesujący temat.

- Jestem zmuszony się z tym zgodzić - zabrał głos Joshua. - A trzeba też pamiętać, że Freyja wciąż nadzoruje Morgan podczas jej pierwszego sezonu. Jeśli uznała za stosowne przyjąć zaproszenie i towarzyszyć Mor­gan do Pickford House, wszyscy pozostali muszą się z tym zgodzić.

Przez cały czas Wulfric systematycznie i z apetytem pochłaniał śniada­nie, tak jakby była mowa o pogodzie lub czymś równie mało istotnym.

- Nie cierpię tego, że wszyscy wypowiadają się za mnie, tak jakbym ja sama nie miała w tej sprawie nic do powiedzenia. - Morgan z brzękiem odłożyła nóż i widelec. I tak zresztą w ogóle nie jadła. - Jeżeli masz jakieś określone obiekcje wobec księcia Rosthorna, Wulf, w takim razie po­wiedz o tym jasno. A jeśli ich nie masz, to jedyną rzeczą, jaką możesz mu zarzucić, jest fakt, że zamiast zostawić mnie samą na bruku, tak jak zrobi­li to Caddickowie, odprowadził mnie do pani Clark i zorganizował prze­niesienie tam moich rzeczy. A potem poświęcał własny czas i energię, usiłując ustalić, co się stało z Alleyne'em. A potem towarzyszył mi, ilekroć pracując przy rannych, potrzebowałam trochę wytchnienia na świeżym powietrzu, tak żebym nie musiała chodzić po mieście sama. A potem, kiedy dowiedziałam się od sir Charlesa Stuarta o znalezieniu listu, który wiózł Alleyne, wynajął dla mnie służącą i osobiście odwiózł do domu, choć nie sądzę, żeby planował powrót do Anglii już teraz. Czy właśnie dlatego twierdzisz, że lord Rosthorn nie jest dżentelmenem? Czy właś­nie dlatego odprawiłeś go wczoraj i nie pozwoliłeś mu nawet zwrócić się z propozycją małżeństwa do mnie?

- Brawo, Morg - powiedział Rannulf.

Judith położyła dłoń na jej dłoni i poklepała ją gestem solidarności i pociechy.

- Ach tak - Wulfric zerknął znad talerza - a więc zdołał włączyć tę wiadomość do porannej konwersacji, tak?

- Tak - odparła Morgan. - Gdyby się zwrócił, powiedziałabym „nie”. Zdajesz sobie z tego sprawę, Wulf? Nie zmuszałabym nikogo, żeby mnie poślubił, wyłącznie dlatego, że jego zdaniem zobowiązuje go do tego poczucie honoru. I nie wyszłabym za mężczyznę, którego nie kochała­bym całym sercem. Ale nie podoba mi się to, że nie dałeś mi szansy, abym sama zdecydowała o mojej przyszłości. Po prostu tego nie cier­pię!

Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, uniósłszy brwi.

- Być może zapomniałaś, Morgan - powiedział wreszcie, podnosząc do ust filiżankę z kawą nienawistnie pewną ręką - że masz osiemnaście lat i dopóki nie osiągniesz pełnoletności, to ja odpowiadam za twoją przyszłość i podejmuję stosowne decyzje.

- Jakże mogłabym zapomnieć! - Morgan cisnęła na stół serwetkę, re­zygnując z jakichkolwiek pozorów, iż zamierza zabrać się do jedzenia. - Czy zatem nie wolno mi iść jutro na herbatę? Czy zostanę zamknięta w moim pokoju o chlebie i wodzie?

Wulfric odłożył nóż i widelec i popatrzył na nią chłodnym wzrokiem.

- Zawsze byłem zdania, że ataki histerii są obrzydliwe. Jednak, jak słusznie zauważył Joshua, podczas swego pierwszego sezonu znajdujesz się pod opieką Freyji. Skoro Freyja uważa tę wizytę za właściwą, to ja nie mam nic więcej do powiedzenia.

- Myślę, że to rozsądna decyzja, Wulfric - odezwała się nieoczekiwa­nie Eve, przyciągając ku sobie jego zdziwione spojrzenie. - To zrozumia­łe, że troskasz się, aby Morgan nie została wykorzystana przez mężczyznę bez zasad, ale w tej chwili najważniejsze jest stłumienie tego niemądrego skandalu, który wokół niej powstał.

- Bez wątpienia - powiedział.

- Poza tym - ciągnęła - Morgan jest równie rozsądna jak my wszyscy i można jej zaufać, że będzie się zachowywała w sposób licujący z pozy­cją jej rodziny.

- Co, jeśli się na serio zastanowić, brzmi niezbyt obiecująco, przyznasz chyba, Eve? - zauważył Rannulf, uśmiechając się szeroko.

- Wybieramy się dzisiaj z dziećmi na zwiedzanie miasta - zmienił temat Aidan. - Becky chce obejrzeć pagodę w Kew Gardens, a Davy lwy w Tower. Może ktoś nam podsunie pomysł, jak mamy zadowolić oboje?

Rozmowa potoczyła się innym nurtem. Morgan spojrzała z wdzięcz­nością na Aidana, który puścił do niej oko w odpowiedzi, i ująwszy na nowo nóż i widelec, zabrała się wreszcie do jedzenia.

14

Gervase postanowił, że w przyszłym roku musi zająć należne mu miej­sce w Izbie Lordów. Zasiadali w niej wszyscy równi mu wiekiem arysto­kraci i w najlepszym razie skłonni byli odnosić się do niego z grzecznym dystansem - jak do kogoś, kto nie traktuje swoich obowiązków zbyt se­rio. Ci spośród dżentelmenów, z którymi spędzał czas, powoli stawali się dawnymi towarzyszami jego młodości. Wciąż bez zajęcia, ale coraz bar­dziej znudzeni i zblazowani, uważali go za świetnego kompana i darzyli podziwem ze względu na jego sprawki na kontynencie i rozgłos, jaki powstał wokół jego powrotu do Anglii. On sam w rozmowie z matką, tego ranka, gdy spotkał w Hyde Parku lady Morgan, także określił siebie jako znudzonego. Tak na niego wpłynęło ostatnie dziewięć lat bez zaję­cia. Miał jednak wrażenie, że jest o całe lata starszy od kolegów, i stopnio­wo stawali mu się coraz mniej bliscy.

Czuł, że pora się ustatkować i zasłużyć na szacunek ludzi. Przykre to było, że musiał dopiero na niego zasłużyć, że został obrabowany zarówno z dobrego imienia, jak i z dziewięciu lat życia, ale zdawał sobie sprawę, że jeśli będzie nadal grzązł w poczuciu krzywdy, wówczas sam siebie obra­buje z kolejnych miesięcy i lat.

Piętą achillesową był jednak Bewcastle. Nie mógł sobie wyperswado­wać niechęci do tego człowieka i pragnienia, żeby zadać mu ból.

Matka zaprosiła kilka jego znajomych pań na herbatę do Pickford House w dniu, kiedy spodziewała się własnych gości. Z początku on sam nie zamierzał pokazywać się na przyjęciu. To matka zwróciła mu uwagę, iż byłoby to pożądane.

- To ważne, żeby widziano was razem - powiedziała. - W życzliwych wzajemnych stosunkach i pod dobrotliwym okiem twojej maman.

Wkroczył zatem do bawialni, gdy spotkanie przy herbacie trwało już jakiś czas. Pokój był pełen modnie ubranych pań i jako jedyny mężczy­zna w tym gronie poczuł się trochę nieswojo. Matka siedziała na sofie obok kominka, mając u boku lady Morgan, zaskakująco młodzieńczą i śliczną w swej żałobnej czerni. Gervase skłonił się obydwu, pocałował matkę w rękę, spytał lady Morgan o samopoczucie i odszedł, by świad­czyć uprzejmości pozostałym gościom.

Choć nie wychwycił wyraźnej przerwy w rozmowach, domyślał się, że wszystkie oczy z uwagą śledziły, jak podchodzi do lady Morgan, wszyst­kie uszy zaś wytężyły się, by nie uronić ani jednego słowa, jakie między nimi padły. Przebieg tej popołudniowej herbatki bez wątpienia zasili dziś wieczorem tematy konwersacji przy stołach, w teatrach i na balowych salach.

Czy położy to kres skandalowi?

A może wszyscy będą teraz czekać na ogłoszenie zaręczyn i dopiero po nich każda ze stron skandalu zostanie znowu przyjęta do owczarni bez żadnych zastrzeżeń?

Przez pół godziny Gervase starał się, by zamienić choćby słowo z każdą z obecnych dam. Odkrył, że pomimo wyniosłości markizy Hallmere i jej nieco dziwnego, choć atrakcyjnego wyglądu - była niewysoka, o buj­nych, luźno upiętych włosach, ciemnych brwiach i wydatnym nosie, który charakteryzował wszystkich jej braci - lubi ją. Rozmawiała z nim otwarcie i bezpośrednio na wiele tematów i nie ukrywała, że poddaje go ocenie ze względu na siostrę. Lady Aidanowa Bedwyn, miła, ładna i pełna wdzięku, zaskoczyła go, gdy uśmiechnęła się ciepło do służącej, która przyszła sprzątnąć tacę z herbatą, i podziękowała jej. Lady Chastity Moore była rozumną, urodziwą młodą damą. Lady Morgan i jej towarzyszki wychodziły ostatnie.

- Zostaliśmy zaproszeni - ty, ja i Henrietta - na bal, który wydają markiz i markiza Hallmere od dziś za trzy dni - zwróciła się do Gervase'a matka. - Czyż to nie cudowne?

Gervase spojrzał na markizę z niejakim zaskoczeniem. Nie spodziewał się, że po dzisiejszym spektaklu, zorganizowanym przecież po to, aby uciszyć plotki, ktokolwiek z Bedwynów będzie dążył do ułatwienia mu dalszych kontaktów z lady Morgan.

- Bal jest z okazji zaręczyn Chastity z wicehrabią Meechamem - wy­jaśniła markiza. - Oboje chcieli, zęby go odwołać ze względu na niedaw­ną śmierć mojego brata, ale wspólnie z Hallmere'em uznaliśmy, że byłoby to nie w porządku wobec nich. Tak więc bal się odbędzie.

- Przyjdziemy z ogromną przyjemnością, madame - rzekł dwornie Gervase, zerkając na lady Morgan. Przez cały wieczór grała rolę wielkiej damy. Uśmiechnął się do niej leciutko.

- Oczywiście - dodała markiza, patrząc mu prosto w oczy, co najwy­raźniej było cechą rodzinną Bedwynów - nikt z członków mojej rodziny nie będzie mógł tańczyć, ponieważ jesteśmy w żałobie.

Wstała, a za nią jej siostra, bratowa i lady Chastity. Matka wzięła pod rękę markizę, Henrietta zaś lady Aidanowa i lady Chastity. Gervase, uba­wiony tym mało subtelnym manewrem, podał ramię lady Morgan.

Najwyraźniej lady Morgan musiała spodobać się matce.

Przez jakieś dwie minuty byli całkiem sami, gdyż matka zatrzymała się z innymi paniami na podeście schodów, by wskazać im któryś z wiszą­cych tam portretów.

- Czy nie będzie to dla pani niemiłe, cherie - spytał - jeśli pojawię się na balu, który mają wydać pani siostra i szwagier?

- Nie, dlaczego? - Błysnęła ku niemu oczami i wiedział, że musieli toczyć w rodzinie ożywione dyskusje na jego temat.

- Co mówił książę Bewcastle na temat pani uczestnictwa w dzisiejszej wizycie?

- Przyszłam, prawda? - odparła krótko.

- A co mówi na temat mojego uczestnictwa w balu? - pytał dalej.

- Wydaje mi się - powiedziała - że nic o tym nie wie. Skąd miałby wiedzieć? Nie on przecież wydaje ten bal.

- Może jednak mimo wszystko nie powinienem przychodzić? Nawet nie będę mógł zatańczyć z panią walca, cherie.

Lady Morgan zwróciła się w jego stronę, by, jak to ona, spojrzeć mu prosto w oczy.

- Dlaczego Wulfric tak kategorycznie się sprzeciwiał, aby zwrócił się pan z oświadczynami do mnie, lordzie Rosthorn? Jest pan księciem i zgodnie ze standardami społeczeństwa, w którym żyjemy, postąpił pan uczciwie i honorowo, oferując mi małżeństwo. Dlaczego on pana tak nienawidzi?

- Cherie - powiedział - czy doprawdy musi aż nienawidzić człowieka, który sprawił, że jego siostra stała się obiektem plotek? Może mnie tylko nie akceptuje? Ale, ale... Czy to znaczy, że jest pani zawiedziona? Powie­działaby pani „tak”?

- Dobrze pan wie, że nie - odparła pogardliwie. Uśmiechnął się.

- W takim razie Bewcastle wyświadczył nam obojgu łaskę. Pani oszczędził zakłopotania, a mnie złamanego serca. Skoro nie poprosiłem pani oficjalnie o rękę, a pani oficjalnie nie odmówiła, wciąż jeszcze mogę mieć nadzieję.

- Co za głupstwa pan mówi - powiedziała, marszcząc brwi. - Wola­łam, kiedy był pan moim przyjacielem.

Tymczasem znaleźli się na zewnątrz, na chodniku, i dołączyła do nich reszta dam. Gervase pomógł lady Morgan wsiąść do powozu markizy Hallmere i odwrócił się, by podać rękę również pozostałym paniom.

- Mon fils - rzekła matka, ująwszy go pod rękę, gdy powóz zakołysał się na sprężynach i potoczył naprzód - ona jest wręcz zachwycająca. Z naj­większą przyjemnością przekazałabym mój tytuł lady Morgan Bedwyn.

- Zapewniam cię, maman, że bynajmniej nie będziesz zmuszona do podobnego poświęcenia. - Gervase poklepał ją po ręce, robiąc zarazem perskie oko do Henrietty. - Jak sobie przypominasz, Bewcastle odrzucił moje starania ojej rękę.

Ale ona nie odrzuciła. Jeszcze nie... Niedługo zobaczy ją znowu, i to! na oczach całej towarzyskiej śmietanki. Na balu.

Zmrużonymi oczyma popatrzył w ślad za oddalającym się powozem. Czy naprawdę powiedział jej przed chwilą, że nie będą mogli zatańczyć walca z powodu jej żałoby?

To się jeszcze zobaczy.

* * *

Morgan codziennie rano udawała się na przejażdżkę. Chodziła z rodzi­ną do kościoła. Odwiedziła z Aidanem i Eve kilka galerii i wstąpiła z ni­mi do cukierni, kiedy pewnego popołudnia zabrali dzieci na lody. No i, rzecz jasna, była na herbacie w Pickford House. Zdziwiło ją, kiedy się okazało, że oprócz ich rodzinnej grupy są na niej obecni także inni go­ście.

Nigdzie nie spotkał jej jawny afront. Choć obecne na herbacie panie traktowały ją z niejakim dystansem, były jednak nienagannie uprzejme. Zresztą nie miały zbyt wiele sposobności, by ją zignorować, gdyż księżna Rosthorn posadziła ją obok siebie i tak było do końca wizyty. Księżna okazała się czarująca. Miała ten sam lekki francuski akcent co jej syn.

Bal to była oczywiście całkiem inna sprawa. Dopiero na balu zobaczy, czy skandal naruszył jej stanowisko pośród towarzyskiej elity, czy nie. Co nie znaczy, by o to dbała. Jeśli wyższe sfery miały jej dosyć, to ona była nimi doprawdy śmiertelnie znudzona... a w każdym razie tak sobie mó­wiła. Nie mogła się doczekać końca sezonu, kiedy nareszcie wróci do zacisza Lindsey Hali.

Czasem jednak zdarzało jej się złapać na myśli, że będzie tam również nudno i zwyczajnie - po tym wszystkim, co wydarzyło się od wiosny, kiedy stamtąd wyjechała.

Ubrała się na bal starannie. Nie mogła, rzecz jasna, włożyć żadnej ze swoich najładniejszych sukien, ale większość z nich i tak była biała i nie cierpiała ich. No i nie mogła też tańczyć - ale taniec z tymi nieopierzonymi młodzikami, którzy zapełniali londyńskie sale balowe, nigdy szcze­gólnie jej nie pociągał. Przyglądała się, jak nowa pokojówka upina jej włosy w wysoki węzeł, z wypuszczonymi na skroniach i karku pojedyn­czymi lokami, i uznała, że podoba jej się efekt pracy dziewczyny.

Nie będzie mogła tańczyć... Wspomniała tęsknie, jak walcowali z księ­ciem pod gwiazdami i kołyszącymi się lampionami w lesie Soignes i po­czuła skruchę, że ma ochotę na taniec, gdy Alleyne odszedł tak niedawno. Był wtedy na pikniku. Zmył jej głowę, że pozwoliła księciu Rosthornowi, aby poświęcał jej tak ostentacyjnie uwagę.

Dotąd nie mogła uwierzyć, że już nigdy więcej go nie zobaczy.

Eve i Aidan jechali w książęcym powozie, siedząc tyłem do koni; Mor­gan zajmowała miejsce obok Wulfrica naprzeciwko nich. Bracia i brato­wa rozmawiali, a ona zastanawiała się, czy Wulfric wie, że na balu będzie książę Rosthorn.

W ciągu ostatnich paru dni musiała uznać, choć niechętnie, że jest w nim jednak trochę zakochana. Nie, nawet to było samooszukiwaniem się. Pociągał ją od samego początku... Potem, kiedy za fasadą cynicznego uwodziciela odnalazła inteligentnego, umiejącego współczuć mężczyznę, zaczęła go lubić i szanować. I wreszcie, kiedy instynktownie szukała u niego pociechy w smutku po stracie Alleyne'a, podzielili najgłębszą intymność, jaką tylko można sobie wyobrazić. Nie tylko to sprawiło, że się w nim zakochała, ale bez wątpienia dzięki temu zrozumiała, że oszukuje samą siebie, myśląc o nim wyłącznie jako o przyjacielu. Był kimś o wiele więcej.

Powóz zatrzymał się na końcu kolejki, w jakiej przed wejściem do re­zydencji Joshuy na Berkeley Square ustawiły się inne pojazdy.

- Freyja i ciocia Rochester bez wątpienia postarają się, aby przedsta­wić ci dziś wieczorem kilku młodych dżentelmenów, Morgan - rzekł Wulfric - Nasza rodzina zajmuje, rzecz jasna, zbyt wysoką pozycję, aby trochę plotek mogło sprawić, że przestaniesz się liczyć jako partia. Nie wolno ci tańczyć, ale możesz z partnerami spacerować i rozmawiać.

- Pod warunkiem że żaden z nich nie będzie księciem Rosthornem, jak sądzę - zauważyła Morgan.

Zwrócił ku niej głowę i spojrzał, unosząc brwi.

- Został zaproszony - wyjaśniła. - Wraz z księżną i miss Clifton, jego kuzynką.

- Ach tak - powiedział cicho. - Ciekawe, że nikt aż dotąd nie uznał za stosowne mnie o tym poinformować.

- Dlaczego miałby cię ktoś informować? To przecież Freyja i Joshua wydają ten bal.

- To prawda - przyznał jeszcze ciszej.

Morgan zdała sobie sprawę, że książę Rosthorn nie odpowiedział wów­czas na jej pytanie, dlaczego Wulfric go nienawidzi. Zrobił unik i zmienił temat.

- Dla Morgan i Rosthorna dobrze będzie, Wulf - powiedział Aidan - jeśli ludzie ich zobaczą również na tego typu towarzyskim spotkaniu. Znikną dzięki temu wszystkie powody do plotek.

Lokaj otwierał już drzwiczki powozu i przystawiał schodki. Wulfric podał Morgan rękę i sprowadził na rozesłany na schodach i chodniku czerwony dywan. Udało jej się uniknąć spojrzenia w jego baczne sre­brzyste oczy. Uniosła podbródek i z uśmiechem pozwoliła się wprowa­dzić do środka. Przywitawszy się przy wejściu z gospodarzami, ruszyli dalej, do sali balowej, gdzie Wulfric powierzył ją niezawodnej opiece cio­ci Rochester. Wyglądała jeszcze wspanialej niż zwykle, odziana w czarny atłas i z monstrualnym czarnym turbanem na głowie, przybranym pióra­mi. Nawet długi uchwyt jej czarnego, wysadzanego klejnotami lornionu był czarny.

Morgan usiadła. Zapowiadał się okropny wieczór... I rzeczywiście, początek nie był dobry. Ciocia przedstawiła jej od razu aż dwóch partne­rów, którzy okazali się nerwowymi, pryszczatymi, jąkającymi się mło­dzieńcami, dokładnie takimi, jakich spodziewała się poznawać podczas pierwszego swego sezonu: rówieśników lub dżentelmenów o rok, dwa starszych. I ona miała czuć się z nimi swobodnie i traktować jako poten­cjalnych kandydatów do małżeństwa!

Miała ochotę krzyczeć, zwłaszcza że me mogła nawet skorzystać z do­brodziejstwa tańca, podczas którego czas mijałby szybciej. Musiała sie­dzieć na sofie to z jednym, to z drugim, prowadząc wysiloną konwersację na tak nieistotne tematy, że dwa razy zapomniała, o czym mówi, zanim jeszcze skończyła zdanie. Niemniej grzeczność nakazywała jej się uśmie­chać, wachlować i sprawiać wrażenie, że nigdy w życiu nie bawiła się tak świetnie.

W połowie drugiej tury przybył książę Rosthorn ze swą matką i ku­zynką. Wyglądał doprawdy wspaniale, ubrany w szarość, srebro i czerń...

Nie mogła nawet jednak pozwolić sobie na ten luksus, by paść oczy jego widokiem. Doskonałe słyszała dobiegający zewsząd szmer wzmożonego zainteresowania. Już to, że ona pojawiła się na balu, było dostatecznie bulwersujące, ale teraz obie strony niedawnego skandalu były tu, na tej sali! Bal Freyji bez wątpienia zostanie nazajutrz okrzyknięty jednym z najbardziej udanych przedsięwzięć sezonu.

Książę wyszedł z sali, jego matka zaś i kuzynka dołączyły do jednej z grup. Pod koniec tury pojawił się jednak na powrót. Ujął matkę pod rękę i poprowadził przez salę ku cioci Rochester.

- Ach, to ty, Lisette? - rzekła ciotka, unosząc do oczu lornion. Książę Rosthorn zgiął się w ukłonie. - Nie widziałam cię jeszcze podczas tego sezonu. Myślałam, że zostałaś w Windrush. Jak to możliwe, że wciąż jesteś taka młoda?

- To niezwykle uprzejme, co mówisz - odparła lady Rosthorn. - Ale nie patrz na mnie z bliska, mon amie, zwłaszcza w świetle dziennym. Czy mogę usiąść tu, obok ciebie? Henrietta jest z przyjaciółmi. Lady Morgan, mon enfant, nawet w czerni zaćmiewa pani wszystkie inne damy na tej sali. Proszę pozwolić, że pocałuję panią w policzek. - Uczyniwszy to, zwróciła się na powrót do lady Rochester. - Czy mogę mieć przyjem­ność przedstawienia ci mojego syna, księcia Rosthorna?

Ciocia Rochester przyjrzała mu się przez lornion i pióra na jej głowie kiwnęły się może o parę centymetrów.

- To pan jest tym nicponiem, który wynajął dla mojej bratanicy służą­cą, nie pomyślawszy uprzednio, aby ją spytać, czy przypadkiem nie cierpi na morską chorobę, tak? A potem stał pan sobie godzinami z moją brata­nicą na pokładzie, a tymczasem na dole biedna dziewczyna o mało nie zwróciła własnych wnętrzności?

- Niestety, madame - powiedział. - Moja wina. Ale co miałem robić? Zostać pod pokładem i udawać, że i ja cierpię na morską chorobę? Zo­stawić lady Morgan w Brukseli pod opieką damy, która lada moment miała wyjechać do swego małżonka w Paryżu? Lady Morgan potrzebo­wała wrócić na łono rodziny.

- Lord Rosthorn był dla mnie nadzwyczaj uprzejmy, ciociu - rzekła Morgan, świadoma, że choć nikt zdawał się nie poświęcać im szczególnej uwagi, w rzeczywistości wszyscy chłoną dosłownie każdy szczegół. Była to umiejętność, w której celowali członkowie towarzyskiej elity: robienie dwóch rzeczy równocześnie. Dzięki temu młyn plotki mógł stale funk­cjonować.

- Madame - skłonił się przed ciotką książę - czy mógłbym, za pani pozwoleniem, zaprosić lady Morgan na małą przechadzkę po sali?

Wulfrica nie było jak stwierdziła Morgan, pośpiesznie rzuciwszy okiem po sali . Wstrzymała oddech, poruszając zarazem nonszalancko wachlarzem. Cio­cia Rochester była znacznie możniejszą przyzwoitka niż lady Caddick.

- Dobrze, młody człowieku - wyrzekła w końcu, przyjrzawszy mu się bacznie przez lornion. Była to zwykła poza, tak samo jak w przypadku Wulfrica i jego monokla; bez szkieł widzieli niemal równie wyraźnie, jak przez nie. - Nie spuszczę was z oka.

- Pozwoli pani, lady Morgan? - Skłonił się przed nią. Twarz miał uprzejmą, poważną, ale znała go dostatecznie, by rozpoznać wyzierający z jego oczu uśmieszek.

- Dziękuję, lordzie Rosthorn.

Zamknęła wachlarz i ujęła go pod ramię, pilnie zważając, by zachować chłodny, na poły znudzony, na poły wyniosły wyraz twarzy.

- Dobrze się pani bawi, cherie? - spytał.

- Jeszcze moment, a umarłabym z nudów - odparła. - Proszę mnie bawić.

- Niestety - zauważył - obawiam się, że zamiast bawić, wbiję pani nóż w serce. Następny taniec to będzie walc.

- Och - westchnęła. - Jakie to okrutne.

Po udręce nudy i bezruchu, w jakich spędziła ostatnią godzinę, aż ją stopy świerzbiły, żeby zatańczyć.

- Będziemy sobie spacerować niczym para dotkniętych artretyzmem osiemdziesięciolatków - powiedział - i mówić: cóż to za skandaliczny taniec, ten walc.

Uśmiechnęła się.

- Polubiłam księżnę Rosthorn - zwierzyła mu się. - Jest urocza i taka przyjazna.

- A ona polubiła panią, cherie. - Nachylił głowę nieco bliżej. - Teraz, gdy wróciłem do domu, aż się trzęsie, żebym się jak najszybciej ożenił i zaludnił dziecięcy pokój.

- Naprawdę? - Morgan poczuła, że zapłonęły jej policzki. Czyżby on znów z nią flirtował, i to w tak obraźliwy sposób?

- Naprawdę - odparł. - Zauważyłem, że matki potrafią być dosyć mę­czące jako towarzystwo. Uważa, że trzydziestka to wiek, w którym męż­czyzna z tytułem i majątkiem żadną miarą nie może pozostawać dłużej kawalerem.

- Tak?

A zatem miał trzydzieści lat. Był o dwanaście lat starszy od niej. Wyda­wałoby się, że to zbyt duża różnica wieku.

- I nie uważa, że osiemnastoletnia dziewczyna jest zbyt młoda, aby zostać narzeczoną takiego mężczyzny - dodał.

- Lordzie Rosthorn - powiedziała - to, co pan mówi, jest niestosowne.

- Doprawdy, cherie? - Nachylił głowę jeszcze odrobinę bliżej. - Tylko dlatego, że pani brat powiedział „nie”? I pomimo że jesteśmy przyjaciół­mi? I kochankami?

W jego wymowie pojawił się wyraźny francuski akcent.

- Lepiej by pan zrobił - powiedziała ostro - lokując swoje względy tam, gdzie będą one milej widziane, lordzie Rosthorn. Okazując je da­mie, którą potrafi pan pokochać.

- Cóż, skoro moja matka jest przekonana, że kocham panią. I Henrietta też. Zaczynam myśleć, że może mają rację, cherie.

Morgan czuła, że serce tłucze się jej o żebra, a krew pulsuje w skro­niach. Parkiet zaludnił się tymczasem tancerzami; lada moment miała zagrać muzyka. Pośród innych par Morgan dojrzała Chastity, gotową walcować za chwilę w ramionach lorda Meechama. Uśmiechali się, pa­trząc sobie w oczy, niepomni na otoczenie. Jak to dobrze, że Chastity znalazła miłość tej wiosny. Miała takie trudne, samotne dzieciństwo.

- To nie jest czas i miejsce na taką rozmowę, lordzie Rosthorn - ucię­ła. - Och, jak to by było cudownie, gdybym mogła zatańczyć...

Zagrała muzyka.

- Może pani - powiedział, zatrzymując się koło drzwi. - Jeśli pani tego pragnie, cherie, zaraz zatańczymy walca.

- Dobrze pan wie, że nie mogę.

- Tu, w miejscu publicznym, nie - zgodził się. - Ale gdzieś na ubo­czu?

Spojrzała na niego, uniósłszy brwi, i poruszyła wachlarzem. Obok nich przemykały wirujące pary.

- Za salą jadalną jest niewielki pokój, pusty w tej chwili. Możemy tam zatańczyć, nie przyciągając niczyjej uwagi. Jeśli ktoś zauważy pani nie­obecność, będzie wyglądało, jakbym zabrał panią na szklankę lemoniady.

- Ale ciocia Rochester na pewno wyruszy na poszukiwania...

A jednak strasznie ją kusiło. Nie tylko dlatego, że tęskniła za walcem, i nie dlatego, że był to książę Rosthorn, a ona dopiero co uprzytomniła sobie, że być może on jest w niej zakochany, a ona - być może - w nim. Była także znudzona. Czuła się wprost osaczona przez sztywne konwe­nanse i surowy nadzór, jakiemu nieustannie podlegała. Po wolności, ja­kiej zaznała w Brukseli, i poczuciu, że odpowiada sama za siebie, było to trudne do zniesienia. Miała wrażenie, że żałobny nastrój ostatnich tygo­dni trwa już od niepamiętnych czasów... A to będzie przecież trwało tylko chwileczkę. Nikt się nawet nie dowie.

Znowu zatańczy walca! Teraz, zaraz! Z księciem Rosthornem!

- Chodźmy, cherie - powiedział. W oczach miał leniwy uśmiech. Ujął ją za ramię i zanim zdążyła wyperswadować sobie ten pomysł, szybko wyprowadził.

* * *

Pokój był kwadratowy, niewielki, z sofą i kilkoma krzesłami ustawio­nymi wzdłuż ścian. Gervase odkrył go wcześniej i domyślił się, ze został przygotowany dla tych gości, którzy będą chcieli odpocząć przez chwilę we względnej ciszy i spokoju. Zgasił świece i przymknął drzwi. Pokój lepiej się nadawał do tego, co zamierzał, niż balkon, który chciał wyko­rzystać pierwotnie.

Teraz zapalił świece na kominku i odwrócił się do lady Morgan. Drzwi za jej plecami zostawił lekko uchylone. Uśmiechnęła się do niego. Pomy­ślał, że powinien natychmiast zaprowadzić ją z powrotem na salę balową, zanim ktoś otworzy drzwi szerzej i będzie za późno. Zanadto ją lubił, by zrobić jej coś takiego. Nie zasługiwała na to.

Mimo to wyciągnął do niej ręce i powiedział:

- To nie jest zbyt szybka melodia. Mam nadzieję, że zdołamy tu zatań­czyć, nie obijając się o meble i ściany.

Podeszła bliżej, śmiejąc się cicho. Złożył prawą dłoń na jej talii, a drugą ujął jej dłoń. Ona położyła mu rękę na ramieniu. Intymność tej tanecznej pozycji w dwójnasób rosła w intymnym otoczeniu. Poczuł znany już za­pach fiołków i momentalnie mignęło mu wspomnienie poprzedniego razu, gdy byli w pokoju tylko we dwoje.

Tańczyli w milczeniu. Zza uchylonych drzwi dobiegał przytłumio­ny gwar i muzyka; tu, w pokoju, panował intymny półmrok. Odchy­liła głowę i znowu się uśmiechnęła; on też. Może nikt nie przyjdzie? Może mimo wszystko nie będzie musiał ponosić konsekwencji tego czynu?

Po paru minutach przyciągnął ją bliżej. Położył sobie jej dłoń na sercu i nakrył własną. Poczuł, że jej ręka przesuwa się wzdłuż jego ramienia, by spocząć na karku. Zwróciła głowę w bok i z lekkim westchnieniem do­tknęła policzkiem fałd krawata. Tańczyli, przylegając do siebie niemal całym ciałem.

Była taka wiotka, ciepła, kobieca. Taka znajoma - i bliska.

- Cherie - mruknął jej do ucha po jakimś czasie. Podniosła głowę i zwróciła twarz ku niemu. Oczy miała senne, a powieki ciężkie. Ukoły­sała ją muzyka, przyćmiony blask świec i ciepło jego ciała.

- Tak? - szepnęła, leciutko rozchylając wargi.

Pochylił głowę i pocałował ją. Stanęli. Jedną ręką ogarnął ciaśniej jej talię, drugą ujął za głowę. Ona opasała go ramionami i przylgnęła do nie­go całym ciałem. Jej usta się rozwarły pod naciskiem jego warg - i ogar­nął ich żar. Wepchnął jej język do środka, a ona, przywarłszy do niego jeszcze ciaśniej, wydała niski, stłumiony pomruk aprobaty i zachęty. Jego ręka odnalazła jej pierś i zamknęła się wokół niej.

W tym momencie poczuł nagłą panikę. Nie! Zatraca się w namiętno­ści, a zarazem zdradza ją. Ona nie zrobiła nic, co by zasługiwało na po­dobną podłość z jego strony. Po prostu nie może tego zrobić... Musi zabrać ją stąd jak najszybciej i wracać na salę balową, zanim ktoś odkryje jej nieobecność. Musi ją uratować! I siebie też.

Rozluźnił uścisk i uniósł głowę.

Za późno.

Drzwi były otwarte. Stal w nich spory tłumek. Część gości otwarcie zaglądała do środka, inni powoli odchodzili, być może napasłszy już do­statecznie oczy. Zostawiali miejsce kolejnym widzom.

Książę Bewcastle, z ręką na klamce, był już w pokoju. Zdecydowanym gestem zamknął drzwi.

15

Najpierw Morgan poczuła skruchę. Nosiła żałobną czerń i przez sza­cunek dla pamięci Alleyne'a ograniczała towarzyską aktywność, a po­mimo to dała się skusić czarowi wiedeńskiego walca! Potem zakłopotanie: Wulfric i chyba z połowa londyńskiej elity widzieli ją w objęciach księcia Rosthorna. Następnie ogarnęła ją radosna ekscytacja: on chyba dzielił jej uczucia... Kolejnym uczuciem był gniew: jak Wulfric mógł wtargnąć do pokoju, tak jakby byli dwojgiem niegrzecznych, krnąb­rnych dzieci!

Właściwie to wszystkie cztery uczucia owładnęły nią niemal równo­cześnie.

- Czy ty nigdy nie pukasz do drzwi, Wulf? - spytała, patrząc na niego wściekle.

Wulfric miał już monokl w oku i patrzył przezeń na rękę księcia, spo­czywającą na jej talii. Zignorował jej pytanie.

- Prosiłem już raz pana, Bewcastle, o rękę lady Morgan - odezwał się lord Rosthorn. - Jutro rano stawię się w Bedwyn House, aby ponowić tę prośbę. Myślę, że zgodzi się pan ze mną, iż nie jest to czas ani miejsce na głębszą dyskusję na ten temat.

Mówił chłodnym tonem, wyraźnie wymawiając poszczególne słowa. Jego francuski akcent niemal zniknął. Twarz Wulfrica była lodową ma­ską.

- Muszę panu pogratulować, Rosthorn - powiedział. - Wymanewro­wał mnie pan... na chwilę.

- Och, przecież to śmieszne! - wykrzyknęła Morgan, wyrwawszy się z objęć księcia. - Myśmy tylko tańczyli walca, a potem całowaliśmy się... za obopólną zgodą, muszę dodać.

Wulfric zwrócił na nią oczy. Już samo jego spojrzenie zbijało z tropu, a jakby tego było mało, w jednym oku nadal tkwił monokl. Czy ona naprawdę powiedziała, że tylko tańczyli i całowali się?

Tylko?

Cokolwiek jednak Wulfric miał zamiar powiedzieć, zanim zdążył to zrobić, drzwi otworzyły się na powrót i do pokoju wkroczyła Freyja. Uniósłszy brwi, popatrzyła kolejno na obecnych.

- Spodziewałam się, że zastanę tu co najmniej pojedynek w toku - powiedziała - a Morgan zemdloną w kącie. Chyba nasz bal z góry był skazany na to, aby jutro i przez wiele następnych dni wszyscy o nim mówili. Ale czyż należało spodziewać się czegoś innego, skoro gospo­darzami jesteśmy Josh i ja? Lordzie Rosthorn - zwróciła się do księ­cia - czy naprawdę całował pan tu moją siostrę? To istotnie szokujące i muszę zebrać cały hart ducha, żeby nie dostać z miejsca ataku spa­zmów. Wulf - spojrzała na brata - wyglądasz, jakbyś połknął całą górę lodową. A ty, Morgan, masz minę lady Makbet. Chciałabym przypo­mnieć wam wszystkim, że ten bal jest na cześć lady Chastity Moore i lorda Meechama i że nie życzę sobie, aby zmienił się w cyrk.

- Właśnie poinformowałem Jego Wysokość, madame - rzekł z ukło­nem lord Rosthorn - iż zamierzam złożyć jutro oficjalną wizytę w Bedwyn House i oświadczyć się o rękę lady Morgan Bedwyn.

- Niewątpliwie i Wulf, i Morgan będą mieli coś do powiedzenia w tej sprawie, jeśli istotnie pan przyjdzie - odparła Freyja. - Ale to sprawa na jutro. Nie na dziś.

- Wszystko to nonsens - powiedziała Morgan.

- Oczywiście, nonsens - zgodziła się Freyja i podszedłszy do siostry, uję­ła ją za ręce. - Ale zarazem to śmiertelnie poważna sprawa. Po tym, co za­szło, wyższe sfery będą gotowe pogrążyć cię w jeszcze większej niesławie, a wyższe sfery to smok, któremu nawet my, Bedwynowie, musimy od cza­su do czasu złożyć daninę. Pora raz jeszcze zaprezentować światu podnie­sione czoło. Wracamy, Morg, i robimy razem rundkę albo dwie wokół sali, tak jakby nic szczególnego nie zaszło. Szkoda, że nie masz takiego nosa, jak wszyscy Bedwynowie. To wielka przewaga w takich sytuacjach, jak ta... No, ale możesz się przynajmniej uśmiechać. Do dzieła.

Zawsze trudno było nie ulec Freyji, kiedy znajdowała się w swojej naj­lepszej formie. Tym razem Morgan nawet nie próbowała. Z uśmiechem wyszła z pokoju, nie zaszczyciwszy spojrzeniem żadnego z mężczyzn.

Jak przez mgłę dotarło do niej, że Wulfric wyszedł także i ruszył w ślad za nimi.

* * *

Nazajutrz rano Morgan obserwowała przez okno sypialni przyjazd księcia Rosthorna. Zeskoczył z bryczki, zdecydowanym krokiem pod­szedł do frontowych drzwi, zastukał i po chwili wszedł.

Morgan siedziała na parapecie, objąwszy rękami podciągnięte kolana. Z rozmysłem schroniła się tutaj, aby w samotności poskładać myśli i uczucia w obliczu tego, co powinno nadejść.

Była oszołomiona. Zarówno wczoraj wieczorem, jak i dziś rano każdy od niej czegoś chciał, dawał radę lub wygłaszał opinie, a czasem wszystkie te rzeczy naraz.

Ciocia Rochester była tak zbulwersowana, że zaraz po zdarzeniu oświadczyła bratanicy na osobności, iż przynosi ujmę nazwisku Bedwynów. Bedwynowie, stwierdziła, zawsze mieli reputację niesfornych i nie­konwencjonalnych, ale nigdy nie zachowywali się wulgarnie. Teraz Mor­gan będzie miała dużo czasu, aby żałować swego stoczenia się w skrajną pospolitość, skoro czeka ją małżeństwo z łobuzem o wiele dla niej za starym, który bez wątpienia nie przestanie latać za spódniczkami i wkrót­ce zaprezentuje jej cały harem. Będzie miała doprawdy dużo szczęścia, jeśli ktokolwiek z tych purystów zechce przyjąć ją u siebie w domu przez najbliższe pięćdziesiąt lat.

Freyja przekazała jej swą opinię podczas tamtej upiornej przechadzki wokół sali, kiedy Morgan miała wrażenie, że od ostentacyjnie szerokiego uśmiechu usta rozedrą jej się od ucha do ucha.

- Alleyne zawsze twierdził, że któregoś dnia zakasujesz wszystkich Bedwynów - powiedziała. - W gruncie rzeczy ja i Josh robiliśmy w zeszłym roku o wiele gorsze rzeczy, niż jakiś tam walc w pustym pokoju i całowanie się przy otwartych drzwiach, tak żeby mógł podziwiać każdy, kto tylko zechce. Choć w twoim przypadku chodzi, rzecz jasna, nie tylko o to. W ciągu ostatniego miesiąca byłaś dość często niedyskretna, czyż nie? A dziś osiągnęłaś szczyt. Alleyne miał rację... Drobna rada, Morg. Ten człowiek jest nieodparcie przystojny, muszę przyznać. Ale proszę, zachowaj się jak ktoś, kto ma Bedwyn na nazwisko. Nie przyjmuj jutro jego oświadczyn, jeśli nie będziesz absolutnie pewna, że to mężczyzna, z którym ewentualnie mogłabyś spędzić resztę życia.

- Lord Rosthorn jest uroczym mężczyzną, a także bardzo przystoj­nym - brzmiała opinia Chastity, wypowiedziana również wczoraj wie­czorem. - A w Belgii okazał ci wiele uprzejmości. Nie mogę cię ganić za to, że zatańczyłaś z nim dzisiaj walca. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby zabroniono mi tańczyć walca z Leonardem... Kochasz go? Myślę, że tak, skoro pozwoliłaś mu się pocałować. Jakżebym chciała, abyś była równie szczęśliwa jak ja!

- Kiedy wychodziłam w zeszłym roku za Aidana, wbrew radom wszystkich, którzy mnie kochali - rzekła Eve, gdy wrócili wieczorem z balu - kierowały mną wyłącznie niewłaściwe powody. Mieliśmy z Aidanem ogromne szczęście, że wkrótce potem bardzośmy się w sobie za­kochali. Równie dobrze mogliśmy oboje być do końca życia nieszczęśli­wi. Musisz mieć pewność, Morgan, ze jeśli poślubisz księcia Rosthorna, to nie z powodu skandalu, który wybuchł na nowo, lecz dlatego, iż czu­jesz, że tylko ten mężczyzna może dać ci szczęście.

- Zapomnij o skandalu, Morgan - zabrał z kolei głos Aidan. - Jeśli nie chcesz Rosthorna, powiedz mu o tym i niech wraca tam, skąd przyszedł. Wyjedziesz z nami, ze mną, Eve i dziećmi, na całe lato, a potem na zimę do Lindsey Hali. Do wiosny będą o tobie pamiętać wyłącznie jako o jed­nej z tych dzikich, upartych Bedwynów. - Przyjrzał się jej uważnie swy­mi bystrymi, ciemnymi oczyma. - Z drugiej strony, jeśli go chcesz, też mu o tym powiedz. Wszyscy wybaczymy mu dzisiejszą niedyskrecję i ze względu na twoje dobro powitamy w rodzinie.

Wulfric poczekał do rana, gdy Morgan wstała po niemal bezsennej nocy. Wezwał ją do biblioteki, zanim jeszcze zeszła na śniadanie. Szła przez pokój, a on przez cały czas patrzył na nią ze swego miejsca za biurkiem.

Rzecz jasna, nie ułatwiła sobie sprawy - ona też przez cały czas patrzyła mu prosto w oczy.

- Usiądź - powiedział. Przysiadła na brzeżku złoconego krzesła, on zaś odchylił się do tyłu i wsparłszy łokcie na poręczach, złożył palce.

- Nic jeszcze nie jest nieodwołalne, Morgan - powiedział. - Aczkol­wiek tym razem czuję się zobligowany do omówienia z księciem Rosthornem warunków małżeństwa, a następnie do spełnienia jego prośby, by mógł się zwrócić z propozycją bezpośrednio do ciebie. Skoro to, co zaszło wczoraj, działo się, jak sama przyznałaś, za twoim przyzwoleniem, to nie mam innego wyjścia, choć ta perspektywa napawa mnie niesma­kiem. Nie mam jednak wątpliwości, jaką dać odpowiedź, i tego samego oczekuję od ciebie. Nalegam, abyś powiedziała zdecydowanie i jedno­znacznie „nie”. Jeśli tak uczynisz, nie padnie więcej na ten temat między tobą a mną ani jedno słowo. Najpóźniej za tydzień odwiozę cię do Lindsey Hali lub jeśli wolisz, będziesz mogła wyjechać z Aidanem do Oxfordshire.

Nie będzie więc żadnej reprymendy, żadnych upomnień? Ani potężnego marsa na czole? Splotła dłonie na podołku, niemal rozczarowana. Łatwiej jej było radzić sobie z Wulfem. Jeśli mogła mu się przeciwstawić.

- Dam lordowi Rosthornowi taką odpowiedź, jaką uznam za stosow­ne - odparła. Przez całą noc zastanawiała się, czy on ją kocha. Była niemal pewna, że ona kocha jego.

Wulfric przypatrywał się jej w milczeniu przez irytująco długą chwilę.

- Zostałaś nabita w butelkę, Morgan - powiedział wreszcie. - Ros­thorn cię nie kocha. Raczej nienawidzi mnie.

- Nonsens - odparowała. - To ty go nienawidzisz, i to tylko dlatego, że zrobił to, co zaakceptowałbyś u sir Charlesa Stuarta. Zachowujesz się nielogicznie.

Srebrzyste oczy wpatrywały się w nią nieruchomo.

- Pytałam cię już kiedyś i nie odpowiedziałeś. Pytałam jego i zrobił unik. Dlaczego go nienawidzisz? To nie ma nic wspólnego ze mną, praw­da? Znaliście się wcześniej, przed jego banicją.

Długie milczenie nigdy w sposób widoczny nie deprymowało Wulfri­ca. Morgan postanowiła, że nie zdeprymuje także i jej. Bez drgnienia powiek patrzyła bratu prosto w oczy i czekała.

- On zgwałcił pewną damę - rzekł Wulfric - i obrabował ją. Stary Rosthorn, jego ojciec, nakazał mil, aby wyjechał z Anglii, i zabronił wra­cać.

- Co? - Morgan wyciągnęła rękę i chwyciła brzeg biurka, tak jakby broniła się przed upadkiem.

- Nakryto go w jej sypialni i w jej łóżku podczas balu. Nie różniło się to zbytnio od tego, co wydarzyło się wczoraj wieczorem, i być może motyw był taki sam.

Morgan wyschło w ustach. Suchym językiem usiłowała zwilżyć wargi.

- Skąd wiesz, że ta dama stawiała opór? Ja wczoraj nie stawiałam.

- Stawiała - powiedział Wulfric. - Tamtego wieczoru miały być ogłoszone jej zaręczyny z innym mężczyzną. Zanadto się wstydziła, aby trwać w tym zamiarze, choć on nadal pragnął się z nią ożenić. Odrzu­ciła także propozycję Rosthorna, który oświadczył się jej nazajutrz. Wycofała się z towarzystwa i nigdy nie wyszła za mąż, pomimo że mia­ła aż nadto zarówno urody, jak pozycji i dostatku. Jej życie zostało zruj­nowane.

- Nie wierzę - odparła, wstając. - Wszyscy wiemy, jak zmienia i wyol­brzymia fakty ich wielokrotne przekazywanie z ust do ust. Skąd wiesz, że to, co mi opowiedziałeś, jest prawdą?

- Stąd, iż to ja byłem mężczyzną, z którym się miała zaręczyć - po­wiedział spokojnie Wulfric. - I ja byłem jednym z trzech mężczyzn - po­zostali to jej ojciec i stary Rosthorn - którzy przyłapali ich w jej sypialni. Zbyt późno, jak się okazało.

Patrzyła na niego jak zahipnotyzowana. Wulfric był kiedyś niemal zarę­czony? I został tak okropnie zraniony? Przez księcia Rosthorna? Zbyt oszałamiające to było, by mogła od razu wszystko pojąć.

- Być może źle zrozumiałeś to, co zobaczyłeś?

- Wątpię.

- To miało miejsce dziewięć lat temu.

- Tak.

Wpatrywali się w siebie nawzajem. Jej oczy były wzburzone, jego - srebrzyste i zimne jak lód.

- Taki człowiek - odezwał się po długim milczeniu Wulfric - nie po­winien zostać dopuszczony do mojej siostry bliżej niż o kilometr. Zdołał jednak wkraść się bardzo sprytnie w twoje uczucia i zyskać taką pozycję w towarzystwie, że jestem zmuszony zgodzić się, aby ci się oświadczył. A ponieważ nie zabraniam mu się oświadczyć, również tobie nie mogę zabronić, żebyś go przyjęła. Doskonale zdaję sobie sprawę, że gdybym spróbował, wówczas zapewne uznałabyś, iż musisz mi się przeciwstawić, i uciekłabyś z Rosthornem, rujnując sobie opinię ostatecznie i raz na za­wsze. Jedyne, co mogę zrobić, to ufać, że podejmiesz właściwą decyzję w sprawie całego swego dalszego życia i szczęścia.

Zamilkł. Wpatrywała się w niego jeszcze długą chwilę, po czym bez słowa opuściła bibliotekę.

Tak więc siedziała oto w oknie, wiedząc, że przybył lord Rosthorn, że w tej chwili siedzi u Wulfrica w bibliotece i omawia z nim warunki mał­żeńskiego kontraktu. Nie miała pojęcia, jak długo może trwać coś takie­go. Ale w jakiejś chwili, może za pół godziny, no, najdalej za godzinę rozlegnie się pukanie do drzwi i będzie musiała skłonić własne nogi, zęby zaniosły ją na dół, do biblioteki. Będzie musiała stanąć z nim twarzą w twarz.

Z nim. Z gwałcicielem kobiety, którą kochał Wulf. Przyłapano ich ra­zem w łóżku. To, co ta kobieta mówiła i co potem uczyniła, zdawało się potwierdzać, że nie oddała mu się dobrowolnie.

Z mężczyzną, który całkiem jawnie uwodził ją, Morgan, w Brukseli, przed bitwą pod Waterloo.

Z mężczyzną, który się nią opiekował, który dawał jej swój czas, życz­liwość i towarzystwo w dniach, jakie nastąpiły po bitwie.

Z mężczyzną, z którym się kochała, gdy dowiedziała się, że nie ma już nadziei, aby Alleyne mógł się odnaleźć.

Z mężczyzną, który odwiózł ją do domu, do rodziny, gdy tego potrze­bowała.

Z mężczyzną, którego zaczęła kochać i który, jak wierzyła, zaczął ko­chać ją.

Czy to, co się stało dziewięć lat temu, unieważnia wszystko, co do nie­go czuła, co o nim myślała? Zgwałcił kobietę... Nie mogła w to uwie­rzyć. Ale jak mogłaby nie wierzyć? Wulfric był tam wówczas, a nie należał do mężczyzn, którzy z rozmysłem przekręcaliby fakty.

Nigdy w życiu nie doznała takiego zamętu.

Wezwanie przyszło po czterdziestu minutach. Kiedy służąca zapukała lekko do drzwi, Morgan aż podskoczyła, przerażona. Po chwili opanowa­ła się, zeszła z parapetu i otarła dłonie o spódnicę swej czarnej sukni. Wy­prostowała się. Uniosła podbródek.

Za chwilę książę Rosthorn będzie musiał wyjaśnić jej to i owo.

* * *

Książę Bewcastle trzymał Gervase'a w poczekalni dla interesantów całe dwadzieścia minut, zanim wpuścił go w końcu do biblioteki. Tu odbyło się krótkie, chłodne spotkanie, podczas którego zostały omówione ekono­miczne warunki kontraktu, zupełnie jakby nie wiązało się z nim nic, co miałoby charakter osobisty. Bewcastle nawet nie starał się ukrywać, że ra­dził lady Morgan, aby odrzuciła jego oświadczyny. W końcu jednak wstał i opuścił pomieszczenie, pozostawiając Gervase'a przed kominkiem.

Przez całą noc napawał się uczuciem chłodnej satysfakcji.

I przez całą noc usiłował zignorować dręczące go poczucie winy. W obsesyj­nym dążeniu, aby wziąć odwet na Bewcastle'u, doszedł do tego, że stał się niemal tak niemoralny, jak posądzano go o to dziewięć lat temu. Niemal? Stał się gorszy! Mariannę sama spowodowała własną katastrofę. Morgan - nie.

Drzwi znowu się otworzyły. Gervase odwrócił się, splatając dłonie za plecami. Lady Morgan minęła stojącego przy drzwiach lokaja i weszła do pokoju.

Wyglądała na opanowaną, choć jej twarz była pozbawiona jakiegokol­wiek koloru. Ramiona miała wyprostowane, a podbródek uniesiony. Zmarszczył brwi, wspomniawszy jak wczoraj wieczorem trzymał ją w objęciach. Nie było to zamierzone... Nie planował tego. Chciał zatań­czyć z nią walca w osobnym pokoju. To w pełni by wystarczyło, aby roz­dmuchać na nowo płomień dogasającego skandalu.

Reszta wymknęła się spod kontroli.

- No cóż, cherie - powiedział. - A zatem jesteśmy tu oboje.

Podeszła do niego i zatrzymała się w odległości nie większej niż pół metra, patrząc mu niewzruszenie w oczy. Spodziewał się skrępowania? Rumieńców?

- Jeśli zamierza pan przyklęknąć na kolano i urządzić tu malowniczy spektakl - uprzedziła go - to może pan nie zawracać sobie tym głowy, lordzie Rosthorn. Chcę wiedzieć, co się wydarzyło dziewięć lat temu.

Ach tak. Czy zatem Bewcastle opowiedział jej o wszystkim... a w każ­dym razie własną wersję? Cóż, to było możliwe. Czy istniał pewniejszy sposób, aby ją skłonić do odrzucenia oświadczyn?

- Wydarzyła się niedyskretna sytuacja z udziałem pewnej damy, cherie - powiedział. - Mógłbym rzec, iż nie powinna sobie pani tym zaprzą­tać swojej ślicznej główki, gdybym wierzył, że zdołam się w ten sposób wykręcić - uśmiechnął się.

Jej jednak nie rozbawił ten stary żart.

- Proszę mi odpowiedzieć przede wszystkim na jedno pytanie - ciąg­nęła. - Czy zgwałcił ją pan?

No tak, to jasne... Bewcastle nie tracił czasu. Gervase z powrotem od­wrócił się twarzą do kominka.

- Czy oczekuje pani krótkiej odpowiedzi? - spytał. - Jeśli tak, to brzmi ona: nie. Nie zgwałciłem jej.

- Przypuszczam - powiedziała lekko drżącym głosem - że potrzebna mi będzie odpowiedź nieco dłuższa, lordzie Rosthorn. Jeżeli nie był to gwałt, co to było w takim razie? Zostaliście przyłapani z tą damą w bez­nadziejnie kompromitujących okolicznościach. Ona oskarżyła pana o użycie siły. Odrzuciła pańską ofertę małżeństwa. Wycofała się całkowi­cie z życia towarzyskiego. Jak pan widzi, znam fakty. Chciałabym, aby mi pan wyjaśnił, jak to możliwe, że nie czuje się pan winien.

Westchnął i splótł ręce za plecami. Wiedziała więc o najgorszym... Choć właściwie było mu wszystko jedno. I tak przecież nie zamierzał na serio jej poślubić, nieprawdaż? Z pewnością małżeństwo z nim nie leża­łoby w jej interesie. Osiągnął, co zamierzał... i okazało się, że zwycięstwo wcale go nie cieszy. Zemsta to głupi, niedojrzały motyw wszelkiego dzia­łania. Niczego nie rozwiązuje, a tylko pogłębia nienawiść. Bewcastle też był ofiarą. Czasami o tym zapominał.

Choć wciąż stał tyłem, zdawał sobie sprawę, że lady Morgan przemie­rzyła pokój, stanęła za biurkiem i zaczęła wyglądać przez okno.

- Znałem tę damę od dawna - zaczął. - Bywała od czasu do czasu naszą sąsiadką, a także przyjaźniła się z moimi siostrami i kuzynką. Przypuszczam, że trochę mnie oczarowała, kiedy podrośliśmy - była bardzo ładna. Nigdy jednak na serio nie myślałem, żeby zacząć się do niej umizgać. Byłem za młody. Poza tym przyjaźniłem się z Bewcastle'em - a przy­najmniej poruszałem się po zewnętrznym obwodzie jego towarzyskiego kręgu, marząc, że któregoś dnia zostanę dopuszczony do ścisłego gro­na - a on zaczął się zalecać do Mariannę, od czasu gdy została wprowa­dzona w świat.

- Aż do dziś nie miałam pojęcia, że Wulf kiedykolwiek brał pod uwa­gę małżeństwo - wtrąciła. - Chyba musiał ją kochać.

- Jej ojciec był markizem - podjął Gervase. - Cieszył się, rzecz jasna, na tak znakomity związek córki, i popierał go nader aktywnie. W środku sezonu wydal wielki bal, na którym miały zostać ogłoszone ich zaręczy­ny.

- Nikt z nas nigdy o tym nie słyszał - powiedziała cicho.

Zwrócił głowę w jej kierunku. Siedziała teraz na krześle, które niedaw­no zwolnił Bewcastle.

- Był wszakże pewien problem - mówił dalej. - Ona nie chciała wy­chodzić za Bewcastle'a. On był jednak możnym człowiekiem i jej ojciec także. Markiz nie chciał słyszeć o żadnych obiekcjach z jej strony i groził wszelkimi możliwymi konsekwencjami, jeśli nie będzie reagowała na za­loty Bewcastle'a jak należy i nie przyjmie jego oświadczyn.

- Skąd pan o tym wie?

Obserwowała go z przeciwległego krańca pokoju. Oczy miała rozsze­rzone. Gniewem?

- Sama mi o tym powiedziała. Tańczyliśmy tamtego wieczoru i nagle, w połowie tury, powiedziała, że musi ze mną porozmawiać, i wyciągnęła mnie z sali. Zabrała mnie na górę, do swojego saloniku, i tam otworzyła przede mną serce. Była bardzo wzburzona. Powiedziała, że po kolacji mają zostać ogłoszone zaręczyny, po których jej małżeństwo z księciem stanie się nieuniknione. Twierdziła, że raczej umrze. Błagała, żebym jej pomógł.

- I co pan odpowiedział?

Położyła dłonie na blacie biurka. Nozdrza jej falowały. Wzruszył ramionami.

- Co mogłem odpowiedzieć? Nie jestem nawet pewien, czy pamiętam szczegóły mojej odpowiedzi. Zdaje się, że radziłem jej, aby natychmiast poszła do nich obu, do ojca i do Bewcastle'a, i zdecydowanie powiedzia­ła, że nie chce tego małżeństwa. Przypominam sobie, że zaproponowa­łem, iż sam pójdę porozmawiać z Bewcastle'em, choć nie byłem na tyle bliskim jego przyjacielem, aby upoważniało mnie to do tego typu po­średnictwa. Następną rzeczą, jaką pamiętam, jest to, że ocknąłem się, wy­straszony, kiedy drzwi sypialni otworzyły się z trzaskiem i wtargnął przez nie jak burza Bewcastle, a zaraz za nim jej ojciec i mój.

- Drzwi sypialni? - powtórzyła z naciskiem.

- Leżałem w jej łóżku - mówił, nie przerywając - niemal w całkowi­tym dezabilu, i Mariannę tak samo. Mieliśmy na sobie tylko poszarpane resztki ubrania. Pościel była porozrzucana i zmięta, tak jakby miała przed chwilą miejsce gwałtowna i niepohamowana orgia. Mariannę łkała histe­rycznie. Co do mnie, to sądzę, że musiałem mrugać w oszołomieniu oczami i wyglądać jak cielę.

Odwrócił się do kominka. Nie potrafił powiedzieć, czy uwierzyła mu, czy nie. Brzmiało to jak bajka, musiał przyznać. Właśnie dlatego nikt mu wówczas nie uwierzył... Ale przecież nie od razu zaczął się bronić. Para­liżowało go to piekielne poczucie honoru dżentelmena. Dżentelmen nie podaje jawnie w wątpliwość prawdziwości tego, co mówi dama.

- Czy to było coś, co działo się za obopólną zgodą? - spytał kominka i zaśmiał się głucho. - Czy też był to gwałt? Przypuszczam, że w tamtym czasie Mariannę wpadła w histerię i nie potrafiła udzielać spójnych od­powiedzi na pytania rozjuszonego ojca, a ja nie mówiłem nic. Widziałem tylko zszokowane, pełne zgrozy spojrzenie mojego ojca i zimne, badaw­cze - Bewcastle'a.

- Przyzwolenie zatem czy gwałt? - spytała ostro Morgan.

- Mam mocne przekonanie - odparł - że ani jedno, ani drugie. Nie piłem wtedy zbyt wiele, ale nawet gdybym pił, to nie zapomniałbym kom­pletnie podobnego wydarzenia, prawda? Poza tym, gdybym wypił tyle, by stracić pamięć, to raczej nie byłbym zdolny do miłosnego aktu, nawet jeśli czułbym do niego inklinację. Przypuszczam, że podano mi narkotyk.

- Kto go podał? Mariannę? Wzruszył ramionami.

- Nie oskarża się damy o coś takiego. Ani o kłamstwo. Bo przecież utrzymywała, że wziąłem ją siłą. Ale jeśli istotnie odurzyła mnie za pomocą narkotyku, to jej plan okazał się spektakularnie skuteczny. Zaręczyny, rzecz jasna, nie zostały ogłoszone, ani tego wieczoru, ani w ogóle.

Podniósł rękę i wsparł ją o okap kominka. Dziwne to oświadczyny... Ale chyba w głębi duszy się tego spodziewał. Wypowiedzenie tego wszystkiego wobec niej na głos przyniosło mu niejaką ulgę.

- Wszystko to doskonale wyjaśnia - powiedziała, wychodząc zza biur­ka i zmierzając na nowo w jego stronę - dlaczego Wulfric pana nienawi­dzi, lordzie Rosthorn. Ale on powiedział, że pan nienawidzi jego. Czy uważa, że pan to zrobił z nienawiści do niego, a nie z miłości do niej?

Zaśmiał się z cicha i zwrócił na nią oczy. Biedna dziewczyna... Była dzieckiem, kiedy się to wszystko wydarzyło. Nie powinien jej w to wcią­gać - teraz, po tylu latach... Czy on wybaczy to kiedykolwiek sam so­bie? Mało prawdopodobne.

- Cała ta scena wyglądała jak okropny melodramat - podjął. - Bew­castle wyszedł z pokoju. Markiz Paysley wciąż wrzeszczał na Mariannę i groził, że mnie zabije, a mój ojciec zapewniał go, że jutro rano złożę mu formalną wizytę i poproszę o rękę jego córki. Wyszedłem zaraz za Bewcastle'em z zamiarem wyjaśnienia mu sytuacji w cztery oczy, tak że­bym nie musiał jawnie zarzucać Mariannę kłamstwa, ale on zbiegł szybko po schodach, a mnie zatrzymała na dole Henrietta. Była blada, roztrzęsio­na i koniecznie chciała wiedzieć, co się stało. Kiedy udało mi się złapać Bewcastle'a, był w holu i właśnie miał wychodzić. Otaczało go wielu wspólnych znajomych, służba i chyba paru gości. Czułem się skrajnie oszołomiony, upokorzony, zły. Stanąłem przed nim i powiedziałem, że jeśli pragnie satysfakcji, niech wyzwie mnie na pojedynek.

- Pojedynkowaliście się? - Spojrzała na niego ze zdumieniem. Gervase znów zachichotał.

- Popatrzył na mnie tak, jak tylko Bewcastle potrafi: tak jakbym na łańcuchu życia był niżej niż robak. Miał w oku monokl. Powiedział, że z zasady pojedynkuje się wyłącznie z dżentelmenami. Dodał, że jeśli po­cząwszy od dziś, zobaczy mnie jeszcze kiedykolwiek, wyłoi mi skórę batem. Po czym odszedł, a wszyscy patrzyli na mnie oskarżycielsko.

Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego w milczeniu.

- A potem pański ojciec wygnał pana z kraju - powiedziała. - Czy zatem nie zgodził się pan, żeby oświadczyć się Mariannę?

- Nie dano mi szansy. Podobnie jak jej nie dano szansy, żeby mnie odrzuciła. Ojciec przyszedł do mnie nazajutrz rano, gdy byłem jeszcze w ubieralni. Miał w ręce otwarty list, a w oczach gromy, jakich nigdy w życiu u niego nie widziałem, nawet poprzedniego wieczoru. List był od Paysleya. Żądał w nim zwrotu broszki, którą jakoby zabrałem po­przedniego dnia z sypialni Mariannę. Miała to być bezcenna pamiątka rodzinna, rzadko wyjmowana z sejfu, którą Mariannę miała tym razem na sobie z okazji uroczystości ogłoszenia zaręczyn.

- Nie. - Zmarszczyła brwi. - Co jak co, ale to już śmieszne. Pan by czegoś takiego nie zrobił.

- Dziękuję, cherie - uśmiechnął się do niej. - Ale widziałem tę broszkę. Leżała na podłodze, kiedy miałem właśnie wyjść z sypialni. Bewcastle o ma­ło na nią nie nadepnął. Zatrzymał się, podniósł ją i położył na stole - a potem wyszedł, a ja za nim. Powiedziałem o tym ojcu i prosiłem go, żeby pozwolił mi pójść do Bewcasde'a, który potwierdzi, że jestem niewinny. W Bedwyn House go nie było. Znalazłem go w klubie, otoczonego tą samą grupą wspólnych znajomych, co poprzedniego wieczoru. Wyrzuciłem z siebie moją prośbę, a on uniósł monokl do oka i spytał, czy ktoś zna tego zu­chwałego szczeniaka, stojącego w drzwiach. Po czym zignorował mnie kompletnie, a ja wyszedłem, nie wiedząc, gdzie podziać oczy. Byłem wtedy bardzo młody i głupi, cherie... Mój ojciec napisał do niego, ale otrzymał tylko bardzo lakoniczną odpowiedź, że nic nie wie o żadnej broszce. Tym sposobem, jak pani widzi, moja infamia była pełna i całkowita. Zostałem potępiony zarówno jako gwałciciel niewinnej dziewczyny, jak i nikczemny złodziej. Mój ojciec zrobił to, co czuł, że musi zrobić w tej sytuacji.

Długo patrzyła na niego w milczeniu.

- Wierzę panu - powiedziała w końcu. - I wierzę także Wulfricowi. To, co zobaczył i usłyszał, wydawało się mu niepodważalnym dowodem pań­skiej winy. Ale istotnie, to złośliwe z jego strony, że nie chciał dostarczyć panu alibi na okoliczność rzekomej kradzieży. Przypuszczam, że chciał pana ukarać za to, co mu pan zrobił. Ale wierzę, że jest pan niewinny.

- Dziękuję, cherie.

Nie zaprotestowała, kiedy ujął oburącz jej dłoń i podniósł ją do ust. Była jedyną osobą, jaka kiedykolwiek mu uwierzyła... Czuł, że jest dziw­nie bliski łez. Była także jedyną osobą, którą zdradził.

- Tym sposobem - rzekł - wracamy do przyczyny mojej dzisiejszej wizyty.

- Wolałabym, żeby nie zadawał pan tego pytania - odparła.

- Doprawdy, cherie? Nie chce mnie pani poślubić?

- Nie powinniśmy rozważać możliwości małżeństwa w sytuacji, gdy propozycja została na panu wymuszona, tak jak na mnie odpowiedź na propozycję. Nie powinniśmy pozwolić, aby towarzyski konwenans dyk­tował nam, co mamy zrobić z naszym życiem. To absurd.

- Być może jednak mój wybór w tej sprawie jest zgodny z konwe­nansem.

- Wszystko to dzieje się za szybko - powiedziała, marszcząc brwi. - Zbyt wiele różnych wydarzeń miało miejsce w ciągu ostatnich paru miesięcy. Jest pan moim przyjacielem, nawet jeśli w pewnej chwili oboje pozwoliliśmy, aby zdarzyło się między nami więcej, niż powinno. Mam dla pana pewien afekt, lordzie Rosthorn, i wydaje mi się, że odwzajem­nia pan to uczucie. Ale do małżeństwa potrzeba czegoś więcej.

- Miłości? - uśmiechnął się smutno.

- Chcę pojechać na lato do Lindsay Hali - powiedziała, nie drążąc już dłużej tego tematu. - Pan, jak przypuszczam, chciałby wrócić do Windrush, aby podjąć na nowo życie, z którego został pan okradzio­ny dziewięć lat temu. Oboje powinniśmy zrobić to, czego pragniemy, niepowstrzymywani przez zobowiązania, których moglibyśmy żało­wać.

- A za rok, na wiosnę? - spytał. - Spotkamy się znowu?

- Być może - odparła. - A być może nie. Trzeba pozwolić, aby przy­szłość rozwijała się swoim własnym torem. Dziękuję, że pan przyszedł, lordzie Rosthorn, ale proszę, aby nie zadawał pan swego pytania. Przykro by mi było powiedzieć „nie”, skoro tak pana lubię, a jednak byłabym zmuszona to zrobić.

- Cherie. - Wciąż trzymał oburącz jej dłoń. Znowu uniósł ją do ust i trwał tak przez chwilę. Ścisnął ją mocniej i przymknął oczy. - Lamie mi pani serce.

Jakie to głupie... Miał wrażenie, że mówi prawdę. W tym momencie rozległo się lekkie pukanie. Drzwi się otworzyły i ukazała się w nich lady Aidanowa Bedwyn, najwyraźniej zakłopotana.

- Bardzo, bardzo przepraszam, - powiedziała ze skruchą. - Wulfric był zdecydowany, aby wejść ponownie, ponieważ jesteście tu tylko we dwo­je dłużej, niż uważa za stosowne. Zdołałam go przekonać, abym mogła tu wejść zamiast niego. Usiądę sobie z książką w najdalszym kącie i będę ślepa i głucha. Nie zwracajcie, proszę, na mnie uwagi.

Lady Morgan cofnęła rękę.

- Nie ma potrzeby, Eve. Lord Rosthorn właśnie wychodzi. Lady Aidanowa spojrzała na niego pytająco.

- Nie przyjdzie pan do salonu na małą przekąskę? Skłonił się.

- Nie, madame, dziękuję. Muszę już iść.

- Ach tak... Przykro mi.

- Niepotrzebnie, Eve - zapewniła ją lady Morgan. - Rozstajemy się w życzliwych stosunkach. Lord Rosthorn i ja nadal będziemy przyja­ciółmi.

Mógł już tylko skłonić się obu paniom i wyjść. Kiedy w parę minut później odjeżdżał swym landem, miał wrażenie, że od lat nie czul się tak marnie.

16

Nikt nie wspominał nazwiska księcia Rosthorna. Zupełnie jakby w ogóle nie było tej wizyty, jakby nikt nigdy nie oczekiwał, że przyjdzie, aby się jej oświadczyć.

Wszyscy okazywali demonstracyjną wesołość. Eve i Aidan zamierzali za parę dni wrócić do domu. Pragnęli, aby Morgan im towarzyszyła.

- Możemy pojechać na parę tygodni do Krainy Wielkich Jezior - za­chęcała Eve. - Wybieraliśmy się tam w zeszłym roku, jeśli pamiętasz, ale w końcu pojechaliśmy do Kornwalii, bo okazało się, że Joshua potrzebu­je naszej pomocy. W tym roku możemy spróbować jeszcze raz. Byliby­śmy szczęśliwi, gdybyś do nas dołączyła, prawda, Aidanie?

- Dzieci też by się ucieszyły - dodał brat.

Po południu przyszli Freyja i Joshua. Musieli się już jakoś dowiedzieć, że zaręczyn nie będzie.

- Jedziemy do domu natychmiast po zakończeniu sesji parlamentu - powiedziała Freyja. - Żaden lekarz nie zdołał mnie przekonać, że poran­ne mdłości i inne rozkosze, które nieodłącznie towarzyszą memu stano­wi, ustąpią jeśli będę się zachowywać dystyngowanie, jak przystało damie. Poza tym oboje tęsknimy za Penhallow... no i trzeba się zabierać do organizacji wesela Chastity. Pojedziesz z nami, Morg? Będziesz mogła sobie malować, ile dusza zapragnie, tak jak w zeszłym roku.

- Zgódź się, Morgan - przyłączył się Joshua, uśmiechając się szero­ko. - Może wywrzesz kojący wpływ na moją żonę. W przeciwnym razie gotowa wspinać się po skałach, wypływać łodzią rybacką w mo­rze i kto wie, co jeszcze, a ja codziennie będę musiał znosić ataki śmiertelnego lęku o nią. Trzeba pamiętać, jak trudny okres przeżywa­my oboje.

Wulfric oznajmił, że zamierza wrócić do Lindsey Hali, gdy tylko skoń­czy się sesja.

- Teraz, gdy masz za sobą wejście w świat - zwrócił się do Morgan - będziesz mogła składać i przyjmować wizyty i odciążyć mnie od niektó­rych towarzyskich obowiązków. No, chyba że zdecydujesz się pojechać na lato nad Wielkie Jeziora albo do Kornwalii, rzecz jasna.

Nigdy dotąd nie wydawało się, zęby jakieś towarzyskie obowiązki były dla niego ciężarem, pomyślała Morgan.

- Mam tyle możliwości wyboru - powiedziała - iż paraliżuje mnie ta obfitość. Nie umiem podjąć decyzji.

Jednak wszystkie te plany zapewnienia jej zajęcia były planami na przy­szłość. Nie padło ani słowo na temat porannych przejażdżek po Hyde Parku, wypraw do sklepów na Oxford Street czy Bond Street, wizyt w czytelni czy innych czynności, które stanowiły jej codzienność nawet wtedy, gdy była w żałobie.

Popadła w całkowitą niesławę, rzecz jasna. Nie tylko zachowywała się niewłaściwie w Brukseli, nie bacząc na pozycję, jaką zajmowała ich ro­dzina tu, w Londynie, i kalając - jak wyraziła się ciocia Rochester - ich nazwisko. Teraz na dodatek odmówiła naprawienia szkody w jedyny społecznie akceptowany sposób jaki był jej dostępny. Odrzuciła oświad­czyny księcia Rosthorna.

Dlaczego to zrobiła?

To pytanie nie dawało jej spokoju do końca dnia. ”Wydawało się jej, że go kocha. Kiedy wysłuchała jego wersji tego, co wydarzyło się przed dziewięcioma laty, i uświadomiła sobie, jak potworna krzywda go spotkała, była nawet bardziej pewna swego uczucia.

Dlaczego więc go odrzuciła?

Oczekiwała, że będzie nalegał, zapewniał ją o swojej miłości? Ale ona| nie bawiła się w takie gierki.

Wieczorem cała rodzina zebrała się w salonie, ona jednak dość wcześnie przeprosiła wszystkich i poszła do siebie. Pozwoliła, by służąca przy - gotowała jej łóżko, po czym, tak jak rano, usiadła na parapecie, objąwszy ramionami kolana.

A może i dobrze zrobiła...

Tak, chyba dobrze. Strasznie dużo było zamieszania w jej życiu tej wiosny. Jak mogła podjąć rozsądną decyzję w sprawie tak doniosłej jak małżeństwo? Może zresztą wcale nie kocha go naprawdę. Może to tylko przyjaźń, wdzięczność - i sympatia.

Z trudem przypominała sobie tamto spotkanie w Brukseli, w jego mieszkaniu. Było szalone, namiętne, szokujące - i niezwykle wówczas satysfakcjonujące. Nawet teraz jej wnętrze robiło dziwne salto na wspo­mnienie tego, że byli wówczas razem w taki sposób... Ale czy to miłość? Chyba nie. Potrzebowała pociechy, a on dał jej to, czego chciała - bo byli przyjaciółmi, a może czymś troszeczkę więcej.

Teraz go jednak odrzuciła. Być może nigdy więcej się nie zobaczą. A nawet jeśli spotkają się, za rok czy później, być może wymienią tylko uprzejme skinienie głowy i to wszystko. Jak obcy.

Ona tego nie zniesie.

Dlaczego więc go odrzuciła?

Opuściła głowę na kolana, zamknęła oczy i spróbowała zastosować pewną praktykę, która jak już dawno temu odkryła, zawsze uspokajała jej umysł i uciszała emocje. Zaczęła słuchać własnego oddechu, koncentru­jąc się wyłącznie na nim, tak jakby nie istniało nic więcej, o czym warto byłoby myśleć. I być może naprawdę nie istniało. Podjęła decyzję i odtąd jej życie potoczy się naprzód - ku nieznanemu. Przeszłość minęła, przy­szłość jeszcze nie nadeszła, a bieżąca chwila zawisła między nimi niczym błogosławiony dar. Inna rzeczywistość nie istniała.

Czasem jednak łagodzący efekt takiego zawieszenia myśli był nietrwały. W pewnej chwili koncentracja na oddechu pryskała i prawda zaczyna­ła przesączać się na powierzchnię umysłu jeszcze trudniejsza do udźwig­nięcia niż poprzednio.

Powstrzymała go przed zadaniem tamtego pytania, bo nie skończyła jeszcze zadawać pytań sobie samej. A jednak bała się stawiać kolejne. Bała się tak dalece, że aż do tej chwili nie przyznawała się sama przed sobą, iż w ogóle jest jeszcze coś, o co trzeba by zapytać.

Podniosła głowę i wpatrzyła się w ciemność za oknem.

Być może bała się dlatego, że znała odpowiedzi, ale dopóki nie zostały głośno wypowiedziane, mogła ignorować ich istnienie.

Odkąd to jednak stała się taka strachliwa? Od kiedy boi się spojrzeć prawdzie w oczy? Od czasu Brukseli, kiedy przez cały tydzień nie przyj­mowała do wiadomości faktu śmierci Alleyne'a?

Od kiedy boi się stawiać pytania, nawet jeśli wie, że odpowiedź może być dla niej druzgocąca? Od dzisiejszego ranka?

Od kiedy stała się takim tchórzem, że kryje się oto w swoim pokoju, szykuje do wyjazdu do Lindsey Hali, nad Wielkie Jeziora czy do Korn­walii i udaje, że to rozsądek i dojrzałość powstrzymały ją dziś rano przed zgodą na zaręczyny?

Miłość jest nic nie warta, jeśli jej obiekt nie jest osobą, za którą był dotąd uważany. Jeśli nigdy nią nie był.

Długo trwało, zanim Morgan położyła się w końcu do łóżka. Leżała, wpatrując się w baldachim nad głową, świadoma, że ta noc będzie rów­nie bezsenna jak poprzednia. Wokół panowała cisza; wszyscy zapewne już spali. Morgan miała ochotę głośno się rozpłakać.

Niestety, nie była już dzieckiem.

* * *

Nazajutrz przy śniadaniu Morgan taksowała wzrokiem Eve. Łagodna i nieśmiała Eve była taka tylko z wyglądu. Morgan znała opowieść o tym, jak to w zeszłym roku Eve przeciwstawiła się Wulfowi, cioci Rochester i Aidanowi, potajemnie polecając zmienić kolor sukni, którą miała nosić podczas prezentacji, na czarny, gdy Wulf nakazał jej wystąpić w koloro­wej. Chciała uczcić w ten sposób pamięć brata, świeżo poległego w wal­ce. A potem przeciwstawiła mu się raz jeszcze jadąc do domu, by zająć się kryzysem w jej rodzinie, gdy Wulf nakazał, aby była obecna na ważnej kolacji w Carlton House. Co ciekawe, Wulf miał odtąd dla Eve wielki respekt, choć była tylko córką walijskiego górnika. To wiele mówiło ojej woli.

Mimo to Morgan nie chciała prosić Eve, by jej towarzyszyła. To musia­ła zrobić sama.

Tak więc w godzinę po tym, jak Wulfric udał się już do Izby Lordów, a inni zajęli się swoimi sprawami, Morgan wyszła z domu i ruszyła pieszo w kierunku Pickford House. O parę kroków za nią podążała służąca. Jeśli spotka kogoś znajomego, zdecydowała, skłoni po królewsku głowę i po­wie „dzień dobry”, a ten, kogo spotka, niech się zachowuje, jak chce.

Nawet jeśli miałaby się natknąć na tuzin znajomych i wszyscy by ją otwarcie zignorowali, nie dbała o to. Było jej wszystko jedno.

Jednak jedynymi osobami, jakie spotkała, były, rzecz jasna, lady Caddick i Rosamond, także zdążające gdzieś pieszo. Pierś lady Caddick zafalowa­ła. Gdy Morgan była tuż - tuż, odwróciła się do córki, marszcząc nos.

- Czuję tu gdzieś smażoną rybę, Rosamond - zauważyła. - Ubole­wam, że nawet w eleganckich dzielnicach Londynu nie sposób uniknąć przykrych zapachów.

- Dzień dobry pani - powiedziała Morgan. - Dzień dobry, Rosa­mond.

Przyjaciółka rzuciła jej bolesne spojrzenie i najwyraźniej miała ochotę się zatrzymać, ale matka złapała ją za rękaw i pociągnęła naprzód.

Rozbawiłby ją ten epizod, gdyby nie miała cały czas w pamięci, jaką sprawę zamierza za chwilę załatwić. Ruszyła przed siebie i zanim straciła odwagę, zastukała do drzwi Pickford House.

Została poinformowana, iż księżna Rosthorn wyszła, ale panna Clifton niewątpliwie przyjmie ją z przyjemnością. Służąca pozostała gdzieś na dole, Morgan zaś ruszyła za lokajem na piętro i została wprowadzona do bawialni. Pokój był mniejszy niż ten, w którym podejmowano ją parę dni temu na herbacie. Henrietta Clifton podniosła się z krzesła z wyrazem zaskoczenia na twarzy.

- Lady Morgan? Proszę, proszę wejść. Proszę usiąść. Przykro mi, że cioci Lisette nie ma w domu. Ona także będzie niepocieszona.

Morgan oceniła, że panna Clifton musi mieć pod trzydziestkę. Była niezbyt ładna i miała lekką nadwagę. Miała jednak również miły sposób bycia i Morgan poczuła, że ją lubi.

- Jestem zapewne ostatnią osobą, jaką spodziewała się pani dziś zoba­czyć - zauważyła, siadając.

- Byłyśmy zaskoczone i trochę rozczarowane, kiedy Gervase powie­dział nam wczoraj po powrocie, że odrzuciła pani jego oświadczyny - odparła panna Clifton. - Moim zdaniem naprawdę do siebie pasujecie i bardzo pragnę, żeby Gervase był szczęśliwy. Przypuszczam jednak, że miała pani istotny powód.

- Pani nie zwróciła się przeciwko niemu dziewięć lat temu, praw­da? - spytała Morgan.

Panna Clifton zalała się rumieńcem.

- Ach, więc wie pani o tym, tak? Nie, nikt z nas nie ganił Gervase'a, z wyjątkiem mojego wuja. Nikt z nas nie sądził, że wuj tak zareaguje. Aż do tej chwili bardzo nad tym boleję. Czy mogę panią czymś poczęstować?

- W gruncie rzeczy przyszłam porozmawiać z lordem Rosthornem - rzekła Morgan. - Jeśli wolno, chciałabym poczekać na jego powrót.

- Z Gervase'em? - zdziwiła się ponownie panna Clifton. Cóż, miała powody.

- Jest coś, o czym zapomniałam mu wczoraj powiedzieć. Proszę, niech mi pani tylko nie mówi, że nie spodziewa się jego powrotu wcześniej niż wieczorem.

- Nawet jeszcze nie wyszedł - uspokoiła ją panna Clifton, wstając. - Czy pragnie pani porozmawiać z nim na osobności?

- Tak, jeśli wolno.

- W takim razie idę po niego - powiedziała panna Clifton i wyszła z pokoju, uniemożliwiając tym samym Morgan wycofanie się. Zresztą i tak było na to za późno.

Pojawił się w niespełna minutę. Wszedł do pokoju, a niewidzialny słu­żący zamknął za nim drzwi. Wyciągnął do Morgan obie ręce. Między brwiami miał zmarszczkę.

- Co się stało? - spytał. - O co chodzi? Czy ktoś spowodował, że pani życie stało się nie do zniesienia? Bewcastle?

- Nic podobnego. - Wstała z krzesła i obeszła je, tak że znajdowało się teraz pomiędzy nimi. Opuściła ramiona. - Lordzie Rosthorn, dlaczego poprosił mnie pan o taniec na balu u wicehrabiego Camerona?

Przez moment badał ją wzrokiem.

- Była pani najpiękniejsza z obecnych tam kobiet, cherie. Zobaczyłem pa­nią i od razu wiedziałem, że będę się starał, aby mnie pani przedstawiono.

- Proszę spróbować odpowiedzieć jeszcze raz - powiedziała, patrząc mu niewzruszenie w oczy. - Tym razem uczciwie. Nie tańczył pan tego wieczoru z nikim innym. Ja miałam osiemnaście lat. Nosiłam białą suknię dziewczyny, która po raz pierwszy zostaje wprowadzona do towarzystwa. Musiałam się wydawać panu jako doświadczonemu uwodzicielowi nie­mal dzieckiem. Czy wiedział pan, kim jestem, zanim postarał się pan, aby nas sobie przedstawiono?

Leciutki półuśmiech zaigrał na jego ustach i w oczach.

- Tak.

- I nie poczuł pan do mnie niechęci, wiedząc, że jestem siostrą księcia Bewcastle?

- Nie - odparł. - Przecież zatańczyłem z panią walca, prawda?

- Dlaczego pan to zrobił?

Nawet w tej chwili jakaś jej cząstka miała nadzieję, że się myli. Ale wiedziała, że tak nie jest. Chciała po prostu usłyszeć to z jego ust.

- Najlepiej by było, cherie - powiedział cicho, przechyliwszy głowę na bok - gdyby nie przychodziła tu pani dzisiaj. I najlepiej by było, gdyby nawet w tej chwili zaakceptowała pani łatwe wyjaśnienie. Ale nie zaak­ceptuje go pani, prawda? Przypuszczam, że nigdy nie obiera pani łatwej ścieżki. Zatańczyłem z panią, ma petite, gdyż była pani siostrą księcia Bewcastle'a.

Mocno uchwyciła się jedną ręką poręczy krzesła. Uniosła podbródek.

- A piknik w lesie Soignes? - spytała.

- Ponieważ była pani siostrą Bewcastle'a.

- Zamierzał mi pan wtedy zrujnować opinię?

- Ach, skąd - zaprzeczył. - Zamierzałem tylko zwrócić na nas uwagę obecnych i być może popełnić małą niedyskrecję, tak aby o nas plotko­wano i aby wieść o tym dotarła do Londynu, do uszu Bewcastle'a.

Miała wrażenie, że nigdy nie domyślała się prawdy, że słyszy ją po raz pierwszy, tak mocny był cios. Niemal zdrętwiała z bólu. W pamięci mig­nęły jej obrazy tego, jak z nią wtedy flirtował i jak ona flirtowała z nim, przekonana, że ma kontrolę nad sytuacją. Jak ją pocałował, a ona na to pozwoliła.

Nie miała najmniejszego pojęcia, w co gra. Nie było mowy o jakiej­kolwiek wygranej z jej strony.

Była marionetką.

Nawet w tej chwili czuła pokusę, aby na tym poprzestać. Ale on wciąż patrzył na nią ze swego miejsca na środku pokoju i wciąż się uśmiechał tym swoim półuśmiechem, który tak często widziała w Brukseli - i któ­ry wydawał jej się wtedy prowokujący i atrakcyjny.

Teraz wiedziała, że był to uśmiech pogardy dla jej młodości, ignorancji i rodu, z którego pochodziła.

- A bal u Richmondów? - spytała. - Poczekał pan, aż wszyscy ofice­rowie wyjdą, i przyszedł mnie pocieszyć. A może chodziło o położenie fundamentu pod jeszcze większy skandal?

- Ach, cherie - powiedział - potrzebowała pani wówczas pociechy.

- A potem potrzebowałam, żeby mnie odprowadzić do pani Clark i z powrotem - błysnęła oczami. - A potem, żeby odszukać Alleyne'a. A potem potrzebowałam kogoś, kto byłby szermierzem mojej sprawy, kiedy Caddickowie wyjeżdżali z Brukseli. Bronił jej pan tak nieustępli­wie, lordzie Rosthorn... A potem potrzebowałam, żeby mnie oprowa­dzać po Brukseli, kiedy miałam przerwę w pracy. Przez cały czas skandal wokół nas narastał, a pan przez cały czas był moim przyjacielem. Och, jakże oddanym... Zabawne jest to, że uważałam siebie za osobę dojrzałą jak na mój wiek. Niecierpliwiło mnie, kiedy rówieśnicy czy nawet starsi ode mnie okazywali się nie tak odważni, nie tak pewnie kierujący swoim losem. Tymczasem nabił mnie pan w butelkę. Wczoraj, zanim przyszedł pan do Bedwyn House, użył tego określenia Wulfric, a ja go nie posłu­chałam.

Ściskała teraz poręcz krzesła oburącz.

- Nie mam nic na swoją obronę - powiedział. - Strasznie zawiniłem wobec pani. Ale nie grzeszyłem przez cały czas. Po Waterloo już nie.

Obeszła krzesło i zbliżyła się do niego. Zdała sobie sprawę, że on może sądzić, iż ona chowa się za meblem.

- I tamtego wieczoru - podjęła, zaciskając pięści - kiedy przyszłam do pana w szoku, po tym jak dowiedziałam się, że Alleyne...

- Ach, non, ma cherie. - Uniósł rozpostarte dłonie, tak jakby chciał się ochronić przed atakiem.

- Myślałam - ciągnęła - że to ja zainicjowałam to, co się wtedy zda­rzyło. I nadal tak myślę, tylko że wcześniej wprowadził mnie pan w błąd i tak omotał, że stał się pan dla mnie bliższy i bardziej godny zaufania, niż ktokolwiek inny na świecie. Jakże musiał pan triumfować...

- Non, ma petite.

Podniosła rękę i trzasnęła go w twarz.

- Tak! - krzyknęła. - Niech pan nie zaprzecza. Tak, tak, tak, oui, oui, oui Jakiegokolwiek języka by pan użył, nie okłamie mnie już pan.

- Tak jest - powiedział, opuszczając ramiona. Na lewym policzku miał szkarłatny ślad jej palców.

- Wykorzystał mnie pan. Nienawidził mnie pan i cynicznie wciągał w pułapkę, udając, że się pan o mnie troszczy. Jest pan najnikczemniej­szym z łajdaków.

- Tak - zgodził się. - Chyba rzeczywiście jestem.

Ręka wciąż ją piekła, ale miała tę satysfakcję, że jego też piekła twarz, i to zapewne znacznie bardziej.

- Spotkanie w Hyde Parku i herbata u pańskiej matki też z pewnością były elementem tego wyrafinowanego planu - ciągnęła. - Chodziło o to, żeby zmusić Wulfrica do zgody, aby mógł się pan zwrócić z oświadczy­nami bezpośrednio do mnie. A bal... Skąd pan wiedział, że w pobliżu sali balowej jest pusty pokój? Jak to się stało, że drzwi pozostały uchylone, kiedy weszliśmy do środka? I dlaczego podczas tańca ogarnęła nas na­miętność, dzięki której inni mogli nas zobaczyć w należytym zbliżeniu? Wszystko to pan zaplanował.

Cały czas niewzruszenie patrzył jej w oczy.

- Zaplanowałem - potwierdził.

Podniosła lewą rękę i trzasnęła go w drugi policzek. Z rozdętymi noz­drzami, z wygiętymi pogardliwie ustami patrzyła, jak drgnął, ale nie robił nic, żeby się obronić.

- A wczoraj zadał pan ostateczny cios - mówiła dalej. - Opowiedział mi pan swoją historię i obudził we mnie współczucie. Nic nie nadaje się lepiej do tego celu niż opowieść o tym, jak padło się ofiarą pomyłek i nieprawości. I myślę, ze pański plan został doprowadzony do perfekcji w momencie, gdy nie zgodziłam się, aby mi się pan oświadczył. Był pan wolny. Zniszczył pan życie moje, Wulfrica i całej mojej rodziny, a ja po­zwoliłam panu odejść, aby mógł pan swobodnie delektować się wspo­mnieniami wszystkich swoich triumfów.

- Racja, cherie - powiedział cicho, gdyż czekała na jego komentarz.

- Błąd, lordzie Rosthorn. - Spojrzała na niego z gniewem i wskazała na podłogę. - Na kolana. Zmieniłam decyzję. Proszę zadać swoje pytanie. I niech pan wie, że jeśli pan odmówi, wówczas zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby cały Londyn i cała Anglia dowiedziały się, że jest pan człowiekiem bez krzty honoru i poczucia przyzwoitości. Nadal mam pewne wpływy. I możnych krewnych.

Przechylił głowę na bok. W jego oczach znowu pojawił się pół­uśmiech.

- Pragnie pani, abym się jej oświadczył? Po tym wszystkim? Aby mogła pani mieć satysfakcję odrzucenia mojej oferty? Myślę, że byłoby potwornością z mojej strony, gdybym tego pani odmówił. Dobrze więc.

Przykląkł na jedno kolano, wzniósł ku niej oczy i ujął w dłonie obie jej ręce. Rozbawienie zniknęło z jego twarzy. Patrzył na nią z wyrazem, któ­ry jeszcze wczoraj wzięłaby za czułość.

- Lady Morgan Bedwyn - powiedział - czy wyświadczy mi pani tę łaskę i zgodzi się zostać moją żoną?

Zebrała całą dumę i wyniosłość, do jakiej była w tej chwili zdolna, i spojrzała na niego, nie usiłując nawet maskować swej pogardy. Czekał. Morgan delektowała się chwilą.

- Dziękuję, lordzie Rosthorn - odrzekła w końcu. - Tak. W jego oczach pojawiło się osłupienie.

- Czyja się nie przesłyszałem?

- Wątpię, aby miał pan kłopoty ze słuchem - powiedziała - i dlatego myślę, że wszystko usłyszał pan doskonale. Może pan wstać.

Powoli podniósł się z klęczek. Znów miał w oczach uśmiech.

- Chce mnie pani ukarać, cherie, poślubiając mnie, tak abym do końca życia nie zapomniał, jakim jestem łajdakiem?

- Znowu błąd, lordzie Rosthorn. Przyjęłam pańskie oświadczyny, ale nie mam najmniejszego zamiaru wychodzić za pana za mąż.

Uśmiech w jego oczach pogłębił się jeszcze.

- Ach tak - wyrzekł powoli. - Teraz wszystko jasne.

- Myślał pan, że odejdzie w siną dal, wolny jak ptak - powiedziała, odrzucając głowę w tył i świdrując go spojrzeniem - z poczuciem, że zrealizował pan swój plan odwetu w stu procentach, a ja wycofam się na wieś, okryta niesławą. O nie, lordzie Rosthorn. Chyba zapomniał pan, że mam na nazwisko Bedwyn. Jeszcze z panem nie skończyłam. Nie ustąpię z placu boju ze zwieszoną wstydliwie głową, tylko dlatego, że byłam zbyt głupia i naiwna, aby w porę odkryć, że mam do czynienia z łajdakiem. Jest pan moim narzeczonym. Będzie mnie pan obsypywał względami i nie przestanie mi okazywać czułej uwagi, dopóki sama nie uznam, że chcę odejść.

- Ach, cherie - splótł ręce za plecami i nachylił się ku niej odrobinę bliżej - jest pani wspaniała, kiedy ogarnie panią gniew. Będę się do pani zalecał, aż zmieni pani swoje postanowienie co do tego, aby mnie opuś­cić.

- Po raz kolejny jest pan w błędzie - powiedziała. - To ja będę się do pana zalecać, lordzie Rosthorn. Doprowadzę do tego, że się pan we mnie zakocha, a wtedy złamię panu serce.

- To pierwsze już pani zrobiła, ma petite - zauważył. - A z pewnością zrobi pani i drugie, jeśli nie będzie pani miała dla mnie miłosierdzia.

- A może - ciągnęła - doprowadzę do tego, że mnie pan znienawidzi, a potem wyjdę za pana i tak. Nigdy nie będzie pan pewien moich uczuć ani zamiarów. Ale będzie pan tańczył koło mnie tak długo, jak długo ja uznam za stosowne. A jeśli pan się wycofa, jeśli zerwie pan nasze zaręczy­ny, wówczas postaram się, żeby wygnano pana z kraju po raz drugi, tym razem na zawsze.

Jego oczy pozostały uśmiechnięte. Jej pierś falowała.

Nagle rozwarły się drzwi.

- Lady Morgan, ma cherie! - wykrzyknęła lady Rosthorn, wbiegając do pokoju. - Henrietta powiedziała mi, że jesteście tu z Gervase'em i że nie ma z wami żadnej służącej, tak by uczynić zadość konwenansowi. Czy coś panią zmartwiło? Po balu u Hallmere'ów ostro zganiłam syna, może być pani pewna. Jego zachowanie w żadnym razie nie sprawia mi satys­fakcji.

- Maman - powiedział, wkładając sobie rękę Morgan pod ramię i spo­glądając na nią z uśmiechem, który jeszcze wczoraj by sprawił, że zmięk­łyby jej kolana - Morgan uczyniła mnie przed chwilą najszczęśliwszym z mężczyzn.

- Tak, madame, to prawda - przyświadczyła Morgan, uśmiechając się olśniewająco. - Gervase poprosił mnie przed chwilą o rękę, a ja się zgo­dziłam.

Podniosła na niego wzrok. I tu, w tym miejscu, w obecności matki, która nie spuszczała z nich rozpromienionych oczu, wykrzykując coś en­tuzjastycznie po francusku, pochylił głowę i pocałował Morgan w usta.

Aby nie być mu dłużną, ona pocałowała go także.

17

Gervase był ciekaw, czy kiedy Morgan zażądała, aby się zaręczyli, zda­wała sobie sprawę, że koniec sezonu jest już za pasem. Być może wyob­rażała sobie, ze będą występować razem na różnych przyjęciach, ona triumfująca i wyniosła, on w lansadach wokół niej, po czym publicznie da mu kosza i weźmie na nim w ten sposób krwawy odwet.

To, że zarazem ściągnęłaby na swoją głowę jeszcze większy skandal, nie powstrzymałoby jej, rzecz jasna. Był tego pewien.

Ale teraz sezon dobiegał końca. W porannych gazetach zamieszczono stosowne ogłoszenia, obie rodziny zapraszały na herbatę, wydawały obiady. Jeździł też z nią każdego ranka konno w Hyde Parku, a któregoś popołudnia, o modnej godzinie, zabrał ją na przejażdżkę swoim landem. Ale na tym właściwie koniec. Wiele rodzin opuściło już stolicę i wyje­chało na wieś.

Matka i Henriettą były uszczęśliwione, że wypadki przybrały tak nie­oczekiwany obrót; zwłaszcza matka nie posiadała się wprost z radości. Rodzina Morgan także sprawiała wrażenie zadowolonej. Bewcastle był arktycznie uprzejmy.

Morgan promieniała, również wtedy, gdy byli tylko we dwoje - choć i wtedy, ma się rozumieć, niemal przez cały czas znajdowali się na wido­ku. Gdyby nie znal prawdy, mógłby nawet sobie wyobrazić, że jest w nim szaleńczo zakochana. Choć z drugiej strony nie był do końca przekonany, iż nie jest - ani też że on nie jest zakochany w niej. Zdawał sobie jednak sprawę, że ta promienność jest jak lśniący, twardy puklerz, poza który nie może zajrzeć. Nikt inny nie domyślał się nawet jego istnienia.

Ciekaw był, co też przyniesie lato. Morgan bardzo wyraźnie informo­wała każdego, kto o to pytał, że nie śpieszy im się do ślubnej ceremonii. Pragną nacieszyć się na razie swoim narzeczeństwem, mówiła. To on do­starczył sposobu, w jaki mogliby cieszyć się nim jeszcze pełniej. Został zaproszony wraz z matką i Henriettą na obiad do Bedwyn House i lady Aidanowa Bedwyn wspomniała, że planują z mężem wyjazd nad Wielkie Jeziora.

- Morgan zamierzała się wybrać wraz z nami - powiedziała. - Czy nadal myślisz o tym, Morgan? - I zerknęła ciekawie na Gervase'a.

- Ależ skąd - pośpieszył. - W żadnym razie nie mógłbym znieść tak długiego rozstania z narzeczoną. Jestem przekonany, że Morgan jest tego samego zdania. - Zwrócił ku niej głowę i z uśmiechem spojrzał w oczy. - Nie pojedziesz nad Wielkie Jeziora, prawda, cherie! Pojedziesz ze mną do Windrush, dobrze?

- Ależ oczywiście, że pojedzie! - wykrzyknęła matka z drugiego koń­ca stołu, tak jakby zostało to ustalone dawno temu. - Z rozkoszą przed­stawię moją przyszłą synową sąsiadom i Znajomym. Napisałam już do córek, donosząc im o radosnej nowinie. Jestem absolutnie przekonana, że zechcą przyjechać do Windrush, aby ją poznać i zobaczyć się znowu z Gervase'em. Urządzę jakąś wielką zaręczynową uroczystość - przyjęcie w ogrodzie albo bal... A może i jedno, i drugie?

- Być może, maman - wtrącił Gervase - również rodzina Morgan ze­chciałaby do nas dołączyć, aby uświetnić naszą uroczystość?

- Ależ to cudowny pomysł, mon fils! - Matka przycisnęła splecione dłonie do piersi i powiodła po zgromadzonych rozpromienionym wzro­kiem. - Sama bym na to wpadła, gdybyś mnie nie uprzedził dosłownie o sekundy. Lady Aidanowo? Lady Hallmere? Lordzie Bewcastle? Co pań­stwo o tym myślą? Proszę, proszę się zgodzić!

Gervase znowu spojrzał z uśmiechem na Morgan i musnął palcami jej spoczywającą na stole dłoń.

- Co ty na to, cherie? - spytał półgłosem. - Czy sprawi ci przyjemność, jeśli spędzimy razem lato w twoim przyszłym domu, tak abyś mogła po­znać wszystkich członków mojej rodziny, a także swoich przyszłych sąsia­dów i przyjaciół?

- Sprawi mi to ogromną przyjemność - powiedziała, patrząc na niego rozpromienionym wzrokiem.

Gervase zdał sobie sprawę, że jest w nadzwyczajnym wprost humorze. Jak to świetnie, że ona podjęła z nim walkę! Miał ogromne poczucie winy wobec niej. Choć nie wszystkie jej oskarżenia były prawdziwe, to przecież wykorzystał ją z pełnym rozmysłem. Po tym, jak odesłała go z Bedwyn House z niczym, kiedy pojechał się o nią oświadczyć, popadł w ciężkie przygnębienie. Był wprawdzie wolny, miał też wrażenie, że ona nie domyśla się prawdy o nim, a mimo to czuł się podle. Oszukał ją prze­cież i ściągnął skandal na jej głowę.

Ona jednak zrewanżowała mu się w całkiem nieoczekiwany, intrygują­cy sposób. Powiedziała, że wykorzysta go do czasu, gdy będzie gotowa go porzucić. Sprawi, że on się w niej zakocha, obiecała, a potem złamie mu serce. Albo sprawi, że ją znienawidzi, po czym zmusi go, żeby się z nią mimo to ożenił.

Nic nie mógł poradzić, że go to rozbawiło. Równocześnie wdzięczny był opatrzności, że dała mu szansę naprawienia szkód, jakie wyrządził. Nie miał wyraźnego planu, jak to zrobić. Ale może nie będzie musiał robić nic szczególnego, poza tym, że pozwoli jej zrealizować swoją groź­bę... Nie zamierzał jednak dać się pognębić. Nie zamierzał pozwolić, aby go ukarała, tylko dlatego, że zasługiwał na karę.

Nie, to by mu się nie podobało.

Podejmie jej grę. Jeśli ona zwycięży, wówczas nie pozostanie mu nic in­nego, jak pogodzić się z przegraną. Ale nie zamierzał jej pozwolić, by zwy­ciężyła. Z pewnością splunęłaby mu w oczy, gdyby zrobił coś takiego.

Podejmie jej grę, żeby wygrać.

Nie próbował precyzować, co konkretnie oznacza dla niego wygrana.

- W zeszłym roku zrezygnowaliśmy z wyjazdu nad Wielkie Jeziora - powiedziała ze śmiechem lady Aidanowa - bo po zaręczynach Freyji po­jechaliśmy do Penhallow, do Kornwalii. W takim razie nie mamy wyjścia, w tym roku musimy zrobić to samo dla Morgan.

Lord Aidan był tego samego zdania. Lady Hallmere wyraziła przekonanie, że skoro ze względu na jej delikatny stan nie wiadomo, kiedy będą mogli opuścić Kornwalię, jeżeli już tam wrócą, to hańbą by było nie zobaczyć przyszłego domu Morgan, skoro pojawia się taka możliwość. Hallmere zgodził się z nią: jeśli spędzą tydzień w Kent, będzie im nad wyraz miło.

Bewcastle odrzucił zaproszenie, podziękowawszy za nie matce Gervase'a z nienaganną kurtuazją.

Tak więc wszystko zostało postanowione. Lato mieli spędzić w Win­drush.

- Przypuszczam - rzekła Morgan nazajutrz rano, kiedy jechali 'wzdłuż Rotten Row, wyprzedziwszy nieco lorda Aidana i jego małżonkę - że zamierzałeś mnie wprawić w zakłopotanie, zapraszając do Windrush członków obu naszych rodzin i urządzając tam wystawną zaręczynową ceremonię. Ale mnie nie tak łatwo zakłopotać, Gervase.

- Wiem o tym, cherie - odparł. - Ale to raczej ja mogę się poczuć za­kłopotany, czyż nie? To moja rodzina, moja służba, moi sąsiedzi i moi dzierżawcy będą świadkami mojego głębokiego zauroczenia tobą i to oni będą się potem użalać nade mną i krytykować mnie, kiedy dasz mi kosza.

- Masz bezwzględną rację - powiedziała.

- Chyba że - ciągnął z uśmiechem, podsuwając się odrobinę bliżej, tak że niemal stykali się kolanami - zdołam cię ubłagać, abyś okazała mi mi­łosierdzie, czarodziejko.

- To wykluczone - odparła, uśmiechając się promiennie, a zarazem całkiem jawnie, choć przelotnie dotykając okrytą rękawiczką dłonią jego uda.

- Po przejażdżce zabieram cię na zakupy - oświadczył. - Muszę ci kupić trochę klejnotów, cherie. Marny byłby ze mnie narzeczony, gdybym ci nie kupił zaręczynowego prezentu, nieprawdaż?

- Nie interesują mnie klejnoty. Cóż z nimi zrobię potem, kiedy się rozstaniemy? Sam ich widok będzie mi nienawistny.

- Co więc mam kupić? - spytał. - Przecież nie ubranie. Uznano by to za skandal.

- Przybory do malowania - powiedziała po chwili zastanowienia. - Nie zabrałam ze sobą do Londynu moich, a strasznie bym chciała znowu trochę pomalować. Zabiorę się do tego w Windrush. Możesz mi kupić sztalugi, płótno, farby, pędzle, papier, węgiel i wszystko, co mi jeszcze przyjdzie do głowy w ciągu najbliższej godziny.

- Malujesz? - spytał. - Jesteś w tym dobra?

- To niemądre pytanie - odparła. - Skąd mam wiedzieć, czy jestem w tym dobra, czy nie? I jakie to ma znaczenie? Maluję, bo uwielbiam malować, bo muszę malować. Maluję, żeby dotrzeć pod powłokę rzeczy­wistości, żeby odnaleźć jej istotę. Nie jestem damulką, która pacykuje malownicze pejzaże w malowniczym otoczeniu, tylko po to, żeby mógł się snuć wokół niej jakiś wzdychulec.

- Ach tak - zaśmiał się. - W takim razie będę ćwiczył hart ducha, cherie, i spróbuję nie snuć się i nie wzdychać. A przybory malarskie będą pierwszorzędnej jakości i w odpowiednio pokaźnej ilości, tak żeby cały świat się dowiedział, jak cię kocham.

Uśmiechnęła się i spojrzała mu w oczy. Jej własne lśniły aż do głębi - a może tylko mu się tak wydawało.

- Dziękuję ci, Gervase - powiedziała. - Dziękuję... Och, jakże cię uwielbiam.

Przez moment wpatrywał się w nią nieruchomo. Była śliczna, pełna życia, skoncentrowana wyłącznie na nim. Wydawało się niemożliwe, by nie mówiła szczerze.

I wtedy się roześmiała.

* * *

Wulfric wracał do Lindsey Hali tego samego dnia, w którym Morgan wraz z Aidanem i Eve oraz Freyja i Joshuą wyjeżdżali do Windrush. Nie­wiele mówił dotąd na temat jej zaręczyn. Kiedy poinformowała go o tym fakcie jeszcze tego samego dnia, po jego powrocie z Izby Lordów, pod­niósł tylko monokl do oka i długo na nią patrzył - zdawało jej się, że co najmniej pięć minut, choć pewnie nie trwało to nawet minutę.

Teraz jednak, zanim zeszła do oczekującego już powozu, poprosił ją o chwilę rozmowy w cztery oczy.

- Nic nie jest nieodwracalne, dopóki nie zakończy się ślubna uroczy­stość - powiedział. - Nalegam, Morgan, abyś się zastanowiła, czy nie ro­bisz tego po prostu dlatego, że ja ci radziłem postąpić odwrotnie.

- Niemądry jesteś, Wulf - odparła szorstko. - Wychodzę za mąż za Gervase'a, bo tego chcę. A ty mylisz się co do niego, wiesz o tym. On nie zgwałcił Mariannę. To ona wciągnęła go w pułapkę, bo nie chciała wyjść za ciebie.

Od razu pożałowała, że nie ujęła tego inaczej, ale było za późno. Wulfric patrzył na nią przez chwilę twardym, pozbawionym wyrazu spojrzeniem.

- Miałem cię za mniej łatwowierną - powiedział. - Czasami zapomi­nam, że jesteś jeszcze taka młoda.

- To było okrutne z twojej strony - dodała - udawać, że nie widziałeś tamtej broszki i że nie położyłeś jej własnoręcznie na stole, kiedy wycho­dziłeś z Gervase'em z pokoju Mariannę.

Pokiwał głową.

- Jesteś naprawdę zaślepiona. Można mieć tylko nadzieję, że on się zmienił przez te dziewięć lat, choć, jak dotąd, fakty zdają się sugerować coś wręcz przeciwnego. Chciałbym jednak powiedzieć ci coś, zanim wy - jedziesz. Twoje szczęście, Morgan, jest ważniejsze niż to, abym miał rację. Myśl o swoim życiu i szczęściu bez żadnych odniesień do mnie.

Zawsze kochała Wulfrica. Nie pamiętała ani ojca, ani matki. To Wulfric przez cale jej życie reprezentował dla niej ojca i zawsze czuła się pod jego przewodnictwem i opieką cudownie bezpieczna. Nigdy nie wątpiła, że ma on na uwadze wyłącznie jej dobro. Zarazem jednak nigdy nie przy­szło jej do głowy, że ją kocha - czy którekolwiek inne z jej rodzeństwa. Zawsze wydawał jej się człowiekiem niezdolnym do jakichkolwiek żyw­szych uczuć. Nawet gniewu.

I oto dowiadywała się, z zaskoczeniem bliskim szoku, że mu na niej za­leży. Że nie jej bezpieczeństwo, dobrobyt czy reputacja są dla niego ważne, ale - być może - ona sama... Omal nie wyrzuciła z siebie wszystkiego, nie wtajemniczyła go w prawdziwy charakter swoich zaręczyn, nie obiecała, że już niedługo wszystko się skończy i będzie mógł nareszcie zapomnieć o księciu Rosthornie raz na zawsze. Gdyby jednak powiedziała choć słowo, z pewnością zabroniłby jej jechać do Windrush i wystawić się w ten spo­sób na nowy skandal, jeszcze gorszy niż poprzedni.

Pchnięta impulsem, podbiegła i go uścisnęła.

- Będę szczęśliwa - zapewniła. - I ty też będziesz szczęśliwy ze wzglę­du na mnie. Zobaczysz.

- Dobrze, dobrze - powiedział chłodno. A jednak - czyżby się myli­ła? - chyba także z lekkim zakłopotaniem. - Eve i Aidan czekają na cie­bie już chyba zbyt długo, Morgan.

Późnym popołudniem zbliżali się do Windrush Grange. Morgan przez okno przyglądała się wszystkiemu z wielkim zainteresowaniem. Park był rozległy. Powóz meandrował ze dwa albo trzy kilometry krętą, wysypaną żwirem drogą, zanim wreszcie ukazał się dom. Była to romantycznie wy­glądająca rezydencja z czerwonej cegły. Otaczały ją gładkie, wypielęgno­wane trawniki i mieniący się barwami kwiatowy ogród.

- Jak tu pięknie, Morgan - odezwała się Eve z przeciwległego siedze­nia. - Wyobrażam sobie, jaka musisz być podekscytowana.

- Bo i jestem - przyznała.

Mijał tydzień, odkąd ostatni raz widziała się z Gervase'em. W tym cza­sie jej poczucie zniewagi i niechęć do niego jeszcze wzrosły. Gdyby nie tamte kilka dni po bitwie pod Waterloo, myślała wciąż i wciąż na nowo, być może jej nienawiść nie byłaby aż tak wielka. Przedtem i potem nie działo się przecież między nimi nic takiego. Flirtował z nią, ale nie starał się stwarzać wrażenia, że robi poza tym coś więcej. Ale wtedy... Wtedy był jej bliższy niż ktokolwiek inny i czuła się potwornie zdradzona.

Jednak miniony tydzień wydawał jej się okropnie jednostajny i niecie­kawy. Tęskniła za Gervase'em, za jego ironicznym uśmiechem, przeko­marzaniem się, kpinami, za jego francuskim akcentem... Nienawidziła go jeszcze bardziej za to, że w jakimś momencie niemal się w nim zako­chała i z trudnością przyszło jej dopasować swoje uczucia do jego praw­dziwego charakteru i prawdziwej natury ich związku.

Minęli ukwieconą pergolę i skręcili na rozciągający się przed domem rozległy, brukowany taras. Podwójne drzwi były otwarte. Po schodach schodzili dwaj lokaje w liberiach jeden po jednej, drugi po drugiej stronie, a przy drzwiach stał na baczność odziany w czerń służący, który musiał chyba być głównym lokajem. Z domu wyłoniła się cała gromada ludzi, z księżną i Gervase'em na czele, i pospieszyła w ślad za lokajami na dół.

A więc miało miejsce to, co wprawiła w ruch za pomocą swej decy­zji... Morgan poczuła, że ogarniają fala radosnego podniecenia i niepo­koju zarazem. Wzięła głęboki oddech i uśmiechnęła się.

Wszystko to było oszałamiające. Gervase podał rękę i pomógł wysiąść z powozu Morgan, a potem Eve. Z tyłu podjeżdżały już kolejne powozy: Jeden przywiózł Freyję z Joshuą, drugi - Becky i Davy'ego oraz ich nia­nie. Morgan natychmiast znalazła się w objęciach księżny, a już po chwi­li przedstawiano ją domownikom. Wielebny Pierre Ashford i jego mał­żonka Emma, lord i lady Vardon, czyli siostra Gervase'a, Cecile, i jej mąż, potem sir Harold Spalding, szwagier Gervase'a, wraz z małżonką, czyli drugą siostrą, Monique... Panowie kłaniali się, Emma dygnęła. Siostry Gervase'a, z galijską spontanicznością ich matki, uścisnęły Morgan i wy­krzykiwały głośne zachwyty nad jej urodą.

Gervase tymczasem wziął na siebie obowiązek powitania krewnych Morgan i przedstawienia ich swoim.

Dzieci - zdawało się, że były ich całe hordy - mrowiły się wokół, biegając radośnie od jednej ciotki do drugiej, i poza nianią Johnson nie majaczył na horyzoncie nikt, kto mógłby powściągnąć choć trochę ich entuzjazm.

Było mnóstwo hałasu i śmiechu. Służba rozładowywała wozy bagażowe, które przyjechały na końcu. Słońce słało obfitość blasku na tę scenę radosnego zamętu. Gervase chwycił Morgan za rękę, a po chwili za drugą.

- Ten tydzień zdawał się nie mieć końca, ma cherie - powiedział, uno­sząc do ust jej prawą dłoń. - Witaj w Windrush. - To mówiąc, uniósł lewą. - Witaj w domu.

Jego siostry wykrzykiwały głośno swój zachwyt, inne, niezidentyfiko­wane osoby pomrukiwały z zadowoleniem. Gervase nachylił się i poca­łował ją w usta.

- Każdy dzień był jak tydzień, Gervase - powiedziała, mocno ściskając jego dłonie. - Tak się cieszę, że w końcu się tu znalazłam.

Gervase podał jej ramię i poprowadził po schodach do domu.

Jak to dobrze, pomyślała, że on wciąż bez mrugnięcia okiem z nią flir­tuje... Gdyby, odkąd zmusiła go do zaręczyn, był ponury, przygnębiony, pełen skruchy, wówczas zapewne wybaczyłaby mu i pozwoliła odejść, ale z pewnością by go znienawidziła. Może nawet bardziej niż dotychczas.

Poczuła, że powiedziała prawdę. Każdy dzień naprawdę wydawał jej się długi niczym tydzień.

* * *

Miniony tydzień istotnie zdawał się nie mieć końca. Gervase usiłował zająć się sprawami majątku i spędził sporo czasu z rządcą, a przedtem z jego ojcem, zarówno w biurze, jak i w gospodarstwie. Jednak, jak za­wsze doskonale wiedział, jego ojciec był znakomitym gospodarzem i za­wsze trzymał rękę na pulsie - wszystkich spraw, związanych z zarządzaniem posiadłością. A rządca najwyraźniej miał dla niego kolosalny podziw i re­spekt. Osoba ojca nieustannie pojawiała się w rozmowie - Jego Wyso­kość to, Jego Wysokość tamto... Wreszcie Gervase nie wytrzymał i wrzasnął na człowieka, że on jest teraz Jego Wysokością.

Niemniej nie był w stanie konkurować z ojcem. Wiedział tak mało... Sporo czasu upłynie, zanim się nauczy. A na razie korzystał z wiedzy rządcy.

Pokłócił się z Henriettą, a także trochę z matką. Zagadnął kiedyś przy­padkiem kuzynkę, jak spędziła popołudnie, a ona odparła, że była z wizy­tą u Mariannę. Gervase spytał dosyć ostro, czy ona naprawdę uważa, że to lojalne wobec niego podtrzymywać tę przyjaźń. Henriettą przypomniała mu, że to, co zaszło między nim a Mariannę, miało miejsce dziewięć lat temu. Wówczas Gervase stracił panowanie nad sobą i zapewnił ją, że do­skonale zdaje sobie sprawę, ile czasu upłynęło od tamtej chwili, bo wszyst­kie te lata spędził na wygnaniu. Skończyło się tak, że Henriettą uciekła cała we łzach do swego pokoju, a matka zasugerowała delikatnie, że być może już pora, aby zostawił przeszłość za sobą.

Kłopot polegał na tym, że nie potrafił wybaczyć ojcu.

Nie potrafił też wybaczyć Mariannę.

Nie potrafił wybaczyć Bewcastle'owi.

A teraz okazało się oto, że trudno mu także wybaczyć Henrietcie.

Zdawał sobie sprawę, że jest w złej formie. Zżerała go gorycz. Sądził, że to uczucie należy już do przeszłości. Do niedawna... a dokładnie mó­wiąc, do chwili, kiedy w Brukseli, na balu u Cameronów, ujrzał lady Morgan Bedwyn.

Dogadzało mu więc, że w domu jest tylu gości. Odciągali jego uwagę od przykrych spraw. Szczerze się też ucieszył, kiedy znowu zobaczył Morgan. Może będzie go dręczyć... na pewno będzie go dręczyć, popra­wił się w myśli. No, ale bez wątpienia wpłynie na niego ożywczo. Dzięki niej znowu zacznie się śmiać.

Wieczorem tego dnia, kiedy przyjechała, urządził wielki spektakl pre­zentowania jej zaręczynowych podarków. Wszyscy patrzyli, jak Morgan odwija kolejno jedną paczkę po drugiej i wyraża entuzjastyczny zachwyt nad ich zawartością. Wszystkie przybory kupił w Londynie, ale kazał je zapakować i przywiózł do Windrush. Kiedy skończyła, podeszła do niego, objęła za szyję i pocałowała w policzek.

Jeśli nawet jej krewni byli nieco zszokowani tak niedyskretnym zacho­waniem, nie dali tego po sobie poznać. Jego rodzina wydawała się ocza­rowana. On sam czuł się dosyć ubawiony. Miał nadzieję, że będzie mógł popatrzeć, jak Morgan maluje.

Następny dzień był także słoneczny i ciepły. Po południu Gervase zaproponował piknik nad jeziorem i ruszyli hałaśliwą gromadą, zabraw­szy ze sobą dzieci. Z plebanii przyszli Pierre i Emma z maleńkim Jonathanem. Najpierw bawili się z zapałem w chowanego, po czym Harold i Joshua - cała rodzina Bedwynów zgodnie zaproponowała, aby zwracać się do nich po imieniu - wyciągnęli łodzie i zabierali kolejno wszystkich chętnych na przejażdżkę. Emma i Eve brodziły w tym cza­sie z maluchami na płyciźnie, wzniecając co chwila fontanny wody. Po­tem wszyscy raczyli się herbatą, dostarczoną przez jednego ze służą­cych, aż wreszcie większość dorosłych legła na pledach w cieniu wielkiego dębu i oddała się słodkiemu lenistwu. Dzieci bawiły się w swoim gronie.

- Przespacerujemy się trochę, cherie? - zaproponował Gervase, zwraca­jąc się do Morgan.

Ujęła go pod ramię i ruszyli trawiastą dróżką, biegnącą prostopadle do jeziora. Po obu stronach ocieniał ją rząd rozłożystych drzew.

- Co to jest, tam, w oddali? - Wskazała ręką.

- Letni domek - odparł. - To doskonałe schronienie w deszczowy dzień. Skądkolwiek spojrzeć, wszędzie są tam piękne widoki. Być może za rok z przyjemnością będziesz tam przesiadywać z książką w ręce.

- Aby uciec od płaczu, dobiegającego z dziecięcego pokoju, jak przy­puszczam - zauważyła.

- Albo od natarczywości zakochanego męża.

- Czyż zakochany mąż nie domyśli się, dokąd uciekłam?

- Jestem przekonany, cherie - powiedział - że cię tam za każdym razem odnajdzie i zdoła przekonać, że to, od czego uciekasz, to goście, którzy się mogą pojawić i zakłócić naszą samotność we dwoje.

- Zachwycające - zauważyła. - Czy są tu jeszcze inne tego rodzaju kry­jówki? Zabawa byłaby mało podniecająca, gdybym nie mogła przynajmniej potrzymać cię w niepewności, którą z kryjówek właśnie wybrałam.

- Jest jeszcze grota - odparł. - Dość daleko, przy samym końcu dzikiej dróżki. Mało kto ją zauważy, jeśli nie wie o jej istnieniu. Zabiorę cię tam kiedyś. Będziesz mogła malować obok groty.

- Och, na pewno by ci się to nie podobało - powiedziała żywo. - Kie­dy maluję, jestem bardzo zaabsorbowana tym, co robię.

- Zamienię się we wzorzec cierpliwości - zapewnił ją. - Będę siedział i czekał, a kiedy skończysz, pomogę ci się odprężyć. A potem zaniosę ci do domu twoje malarskie przybory.

- Doprawdy?

- Będziemy się kochać tam, w grocie - obiecał - i tu, w letnim dom­ku, i w różnych ustronnych miejscach wokół jeziora.

- Przypuszczam, że łodzie byłyby dosyć interesującym miejscem - za­uważyła.

- Na łodziach też - zgodził się. - Wypróbujemy obie i ocenimy, która jest wygodniejsza i przyjemniej kołysze.

Równocześnie zwrócili ku sobie głowy i popatrzyli sobie w oczy. Obo­je się roześmiali.

- Czy przebaczyłaś mi już, cherie'? - spytał.

Ona jednak tylko się roześmiała i rozejrzała się wokół siebie. Ode­tchnęła głęboko, z wyraźnym ukontentowaniem.

- Jak tu pięknie - powiedziała. - Uwielbiam lato.

Tymczasem dotarli do letniego domku. Nie planował, że się tu zatrzy­mają; sądził, że wrócą do reszty towarzystwa. Nie mieli jednak wyraźnego powodu, aby się spieszyć. Byli oficjalnie zaręczeni. Obie rodziny odnosi­ły się z konsekwentnym pobłażaniem do sytuacji, gdy pozostawali przez dłuższy czas sam na sam. Otworzył drzwi i przepuścił ją do środka.

Wewnątrz było gorąco, choć nie tak, jak można by oczekiwać, gdyż domek stał w cieniu dwóch wysokich drzew. Była to okrągła budowla z kamienia, przeszklona od pewnej wysokości, nakryta kopułowatym drewnianym dachem. Wzdłuż ścian biegło szerokie skórzane siedzisko, które otaczało stojący pośrodku okrągły dębowy stół.

Nie od razu usiadła. Wyjrzała przez okno na drogę, którą dopiero przy­szli, potem przyjrzała się węższej, ukwieconej alejce prowadzącej do domu, rzędowi drzew z widniejącą za nimi dziką dróżką... Z czwartej strony okno ukazywało ujście rzeki do jeziora.

- Jak tu pięknie - powtórzyła.

- Pięknie, cherie - uśmiechnął się.

Usiadła, a on zajął miejsce obok niej. Nie nosiła już żałoby. Zauważył to od razu wczoraj, gdy przyjechali. Miała na sobie uroczą, bladobłękitną suknię z muślinu i przybrany kwiatami słomkowy kapelusz.

- No i jak to jest - spytała - znaleźć się znowu w otoczeniu rodziny?

- Dziwnie - odparł. - Monique i Cecile były jeszcze młodymi dziew­czętami, kiedy widziałem je ostatni raz. Teraz są dorosłymi damami, mają mężów i dzieci. Pierre zaledwie wyrastał wtedy z wieku chłopięcego... No i mam dwóch bratanków i trzy bratanice.

- Czy żal ci - spytała - że ominął cię tak znaczny kawałek ich życia? Przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. Ale czyż miało sens za­przeczać?

- Tak - powiedział. - Czuję się niemal tak, jakbym powstał z mar­twych, licząc, że ci, których pozostawiłem, przez cały czas mnie opłaki­wali, a tymczasem okazało się, że oni nadal żyli własnym życiem i że bynajmniej nie jestem im niezbędny. Co za niemądra pretensja... Dlaczego zawsze zakładamy, że jesteśmy tacy ważni dla innych? Nikt z nas nie jest niezastąpiony, nawet dla najbliższych.

- Jednego członka rodziny już nie zastałeś - zauważyła. - Co czujesz w związku z ojcem, Gervase?

Spojrzał na prowadzącą do domu alejkę.

- Był wzorowym mężem i ojcem. A także wzorowym właścicielem majątku... Podziwiałem go. Byliśmy sobie bardzo bliscy. Zawsze uważa­łem, że jestem jego faworytem, choć okazywał miłość nam wszystkim. Nigdy się nie buntowałem, tak jak inni synowie, nigdy nie popełniałem żadnych wybryków, choć lubiłem od czasu do czasu pohulać w Londy­nie i przyjaźniłem się z wpływowymi ludźmi, takimi jak Bewcastle.

- Odrzucenie przez ojca to musiał być dla ciebie straszny cios - za­uważyła.

- Można tak powiedzieć. - Zerknął na nią i zaśmiał się, acz nieweso­ło. - Nikt z nas nigdy go nie rozczarował, nie zranił... Było z nas nad­zwyczaj nudne towarzystwo, cherie. Przypuszczam, że właśnie dlatego zareagował na to, co jego zdaniem zrobiłem, z nieprzejednaną furią czło­wieka, który nigdy dotąd nie miał z czymś podobnym do czynienia.

- Nadal go nienawidzisz? - spytała.

- Och - mruknął. - Za późno na to. On nie żyje.

- Gdzie został pochowany? Na kościelnym dziedzińcu?

- Tak.

- Byłeś tam?

Pokręcił głową. Plebania znajdowała się za kościołem i był tam parę razy. Odwiedził też sam kościół. Jednak za każdym razem odwracał wzrok od dziedzińca.

Morgan położyła dłoń na jego ręce.

- Pójdziemy tam razem.

- Tak? - Znowu zachichotał.

- A co się stało z Mariannę? - spytała. - Wiadomo ci coś o tym?

- Mieszka niespełna osiem kilometrów stąd - powiedział. - Jeśli chcesz wiedzieć o niej coś więcej, musisz spytać Henriettę. Wciąż są przyjaciółkami.

- Ach, tak... To też musi być dla ciebie bolesne.

- Dlaczego? - spytał. - Dziewięć lat to długi czas, a one są sąsiadkami. Przyjaźniły się ze sobą od dziecka.

- Gervase - powiedziała. - Wszystko to bardzo cię zraniło. Bardziej niż sądziłam do tej pory.

Jej dłoń wciąż spoczywała na jego dłoni. Nakrył ją drugą.

- Ale nie należy patrzeć na mnie jak na ofiarę, cherie. Na kontynencie też żyłem. Zwiedziłem miejsca, których inaczej nigdy w życiu bym nie oglądał, poznałem interesujących ludzi i przeżyłem sprawy, których ni­gdy bym nie poznał i nie przeżył, gdyby moje życie nadal biegło tą samą co dawniej, nudną, nieposzlakowaną koleiną. Spotkałem ciebie.

- I być może będziesz tego jeszcze żałował - zauważyła. - Niemniej myślę, że to jedyny sposób, w jaki możemy sprawić, że nasze życie na powrót stanie się znośne, prawda? Wierzyć, że wszystko, co się nam przy­darza, może służyć pozytywnym celom, że żaden czas nie jest stracony, jeśli tylko zechcemy wyciągnąć naukę, jaka kryje się w tym na pozór straconym czasie. Możesz być teraz lepszym człowiekiem, niż byłeś.

- Albo gorszym.

Długą chwilę siedzieli w milczeniu. W końcu ruszyli z powrotem. Wciąż milczeli, ale było to milczenie zaskakująco przyjazne. Trzymali się za ręce, ich ramiona niemal się stykały. Mógłby niemalże ulec złudzeniu, że znowu są w Brukseli, wtedy, gdy zdawało się ze czas stanął w miejscu, a cała jego energia i wszystkie uczucia skoncentrowane były na Morgan, na jej sprawach, działalności, odwadze - i grożącym jej smutku.

Obiecała, że doprowadzi do tego, iż on się w niej zakocha. Czy właśnie to robiła w tej chwili? Jeśli tak, robiła to skutecznie.

A może to wszystko jest szczere?

Nie było sposobu, aby się dowiedzieć.

18

Morgan była najmłodsza spośród sześciorga rodzeństwa. Wiedli dość burzliwe życie w dzieciństwie. Pamiętała zwłaszcza dzikie, gwałtowne, często niebezpieczne zabawy z chłopcami z sąsiedztwa, Butlerami, synami księcia Redfielda. Ale kłopot zaczął się wtedy, kiedy wszyscy dorośli znacznie wcześniej niż ona. Przez ostatnie parę lat była w gruncie rzeczy dosyć samotna. Poza tym aż do niedawna spędzała czas przede wszystkim w szkolnym pokoju. Nie przywykła do tego, aby być dorosłą pośród in­nych dorosłych. Nawet podczas ostatniej wiosny była tylko młodziutką dziewczyną, która po raz pierwszy pokazuje się w towarzystwie.

W Windrush czuła się doskonale. Otaczała ją rodzina, jej własna i Gervase'a. Była jedną z nich, a zarazem stanowiła centralny punkt, na którym skupiała się uwaga - wszystkich. Odwiedzali sąsiadów, sąsiedzi od­wiedzali ich i nie była już tylko młodziutką lady Morgan Bedwyn, lecz narzeczoną księcia Rosthorna. Wszystkich bardzo ekscytowała perspek­tywa festynu w ogrodzie i wieczornego balu, które pilnie przygotowy­wała księżna na cześć ich zaręczyn. Rezydencja i rozległy park stanowiły znakomitą scenerię dla tego lata towarzyskiej aktywności, w której mog­ła nareszcie w pełni uczestniczyć.

Czasami zapominała, że to wszystko jest tylko grą, że wpędziło ją w tę fałszywą sytuację poczucie zniewagi i palące pragnienie zemsty.

Nie zdawała sobie dotąd sprawy, jak dalece został zraniony Gervase i jak wielką wyrządzono mu dawno temu krzywdę. Kiedy mówił jej o tym mgliście w Brukseli, sądziła, że teraz, kiedy jego banicja jest zakoń­czona, może wrócić sobie spokojnie do Anglii, objąć stanowisko i obo­wiązki księcia Rosthorna i żyć odtąd długo i szczęśliwie. Ale był to z jej strony kompletny brak wyobraźni. W bardzo realnym sensie zabrano mu młodość. Błąkał się bez celu przez dziewięć lat, zapracowując na barwną i niewątpliwie w pełni zasłużoną reputację uwodziciela, niemniej został okradziony z życia, które mu się należało w jego własnym kraju.

Był pełen nienawiści i goryczy, z których istnienia nie do końca zdawał sobie sprawę.

Wciąż czuła do niego urazę. Nigdy nie wybaczy mu tego, co jej zrobił. Nigdy więcej mu nie zaufa. Ale nienawiść była czymś zasadniczo prze­ciwnym jej naturze. A skoro przebywała na razie w Windrush, równie dobrze mogła spróbować zrobić coś dobrego.

Pewnego chłodnego, wietrznego dnia, kiedy wszyscy najchętniej sie­dzieliby w domu, Becky zapragnęła odwiedzić Jonathana. Morgan zaofia­rowała się, że zaprowadzi małą na plebanię, i rzecz jasna Gervase poszedł także. Pierre'a nie było w domu, gdyż został wezwany do chorego, ale Emma bardzo się ucieszyła, że inne dziecko zajmie się przez jakiś czas jej synkiem, gdyż nadzorowała w kuchni smażenie konfitur.

- Nie będziemy ci przeszkadzać - zapewniła ją Morgan. - Jeśli można, pójdziemy na przechadzkę, a za jakiś czas wrócimy po Becky.

Przechadzka zmieniła się w odwiedziny u kilku wieśniaków, którzy pracowali dla Gervase'a, wytwarzając rozmaite rzeczy.

- Muszę poznać moich ludzi, cherie - wyjaśnił jej. - Wciąż czuję się między nimi jak obcy. Więcej, czuję się jak oszust. Kiedy ludzie proszą mnie o coś, mam na końcu języka, żeby zwrócili się z tym do rządcy, tak jakbym sam nie miał władzy, aby spełnić prośbę lub ją odrzucić. A kiedy zgadzam się coś zrobić, na przykład nowy dach na szkolnym budynku, bo stary przecieka jak przysłowiowe rzeszoto, ilekroć pada, natychmiast mam poczucie winy i zastanawiam się, czy rządca mnie nie zgani, kiedy się o tym dowie.

Roześmiał się, ale ona wiedziała, że wyznał jej prawdę. Nie mogła sobie wyobrazić, aby rządca Wulfrica ośmielił się wyrazić na głos jakąś własną opinię, nawet gdyby polecono mu wszystkie pola w gospodarstwie obsiać solą. Ale Wulf był starannie przyuczany do obowiązków od dwunastego roku życia, a objął je jako książę Bewcastle, gdy ukończył siedemnaście.

- Lubią cię - powiedziała. - Twoi ludzie cię lubią, Gervase.

To też była prawda. Rozmawiał z nimi, śmiał się z nimi, słuchał, co mają do powiedzenia. Traktował ich ze swobodą i wdziękiem, który wy­dawał się w pełni naturalny, i oni to doceniali.

- Myślę, cherie - odparł - że to dlatego, iż czują, że mogą mnie sobie owinąć wokół palca. Zaledwie na mnie spojrzą, biblijny cytat pojawia się w ich głowach. „Proście, a będzie wam dane”.

- Musisz ustalić, jak dochodowy jest twój majątek - zauważyła. - Mu­sisz gruntownie przestudiować księgi i porozmawiać z rządcą. Szczod­rość to znakomita cecha, ale jeśli będziesz dawał to, na co cię nie stać, to w końcu obróci się to na złe dla tych ludzi, a ty popadniesz w ruinę.

- Tak jest, madame. - Spojrzał na nią roześmianymi oczyma.

- Przypuszczam, że już to robisz - powiedziała.

- Tak - potwierdził. - Zaczynam też zdawać sobie sprawę, jakie to było nieodpowiedzialne z mojej strony, pozostawać za granicą jeszcze cały rok od czasu, gdy odziedziczyłem tytuł i majątek. No, ale gdybym nie pozostał, nie spotkałbym ciebie, cherie.

- Lepiej by było dla nas obojga, gdybyś mnie nie spotkał - zauważyła szorstko.

Gervase zaśmiał się z cicha.

Wracali główną ulicą przez wieś. Od czasu, gdy opuścili plebanię, upły­nęła godzina, a może i więcej. Niebo wciąż było zaciągnięte chmurami, nadal wiał też porywisty wiatr, ale tym razem przynajmniej w plecy.

- Chciałabym zajrzeć na kościelny dziedziniec - powiedziała, kiedy byli blisko.

- Jest zimno - zaprotestował. - Chodźmy lepiej do Emmy na filiżankę gorącej herbaty. A może i Pierre już wrócił?

- Chcę zobaczyć kościelny dziedziniec - powtórzyła, zwracając twarz ku niemu. Wyglądał posępnie, z jego oczu ustąpiła wszelka wesołość. - Nie możesz go unikać przez resztę życia, Gervase. Jeśli nadal będziesz usiłował to robić, wkrótce poczujesz, że za każdym razem, gdy idziesz do wsi, ciąży ci to coraz bardziej i bardziej.

- Któż to nabił ci głowę tak idiotycznymi mądrościami? - spytał, uno­sząc palcem jej podbródek. Dłoń miał okrytą rękawiczką.

- Pokaż mi groby twoich przodków - powiedziała.

Wydawało się właściwe, że dzień był szary i wietrzny. Ale przynajmniej, pomyślała, jego ojciec ma grób... Wulfric zamierzał postawić dla Alleyne'a na kościelnym dziedzińcu pamiątkowy głaz, ale zawsze będzie im towa­rzyszyła bolesna świadomość, że szczątki ich brata spoczywają w jakiejś zbiorowej mogile, gdzieś w Belgii.

Gervase nie tracił czasu na oprowadzanie jej po całym dziedzińcu, tak jak się spodziewała. Powiódł ją prosto ku marmurowemu nagrobkowi, którego lśniąca biel świadczyła, że stanowi on nabytek dosyć świeży. Przed nagrob­kiem leżały na ziemi kwiaty - wczoraj były tu Cecile i Monique.

TU SPOCZYWAJĄ DOCZESNE SZCZĄTKI GEORGE'A THOMASA ASHFORDA, SZÓSTEGO KSIĘCIA ROSTHORNA...

Dalej tekst informował żyjących o cnotach zmarłego i o tym, że był kochany przez wszystkich, którzy go znali.

Morgan i Gervase przez dłuższą chwilę stali w milczeniu. Wiatr smagał ich w plecy.

- Miałeś od niego kiedykolwiek jakąś wiadomość, odkąd opuściłeś Anglię? - spytała w końcu.

- Nie - odparł.

- Pisałeś do niego?

- Przez pół roku pisałem co tydzień - powiedział niechętnie. - A nie­rzadko częściej. Listy błagalne, listy pełne skruchy, oburzenia, żalu, oskar­żeń... Była w nich cała gama uczuć, jakich może doświadczać człowiek. Nigdy nie odpowiedział na żaden z nich. Matka pisała od czasu do czasu, choć często list błądził rok, zanim mnie odnalazł. Pierre i siostry też pisa­li, ale tylko przez pierwsze dwa czy trzy lata.

- Musiał cierpieć - zauważyła.

- Ojciec? - Spojrzał na nią pytająco. - On cierpiał?

- Mówiłeś, że byliście bardzo zżyci. Że cię kochał. Skoro zachował się tak, jak się zachował, musiał myśleć o tobie wszystko, co najgorsze. Mu­siał być absolutnie przekonany o twojej winie, nie mieć najmniejszych wątpliwości. Zareagował surowo i najprawdopodobniej pospiesznie. Ale zrobiwszy to, musiał czuć się więźniem własnej decyzji. Przypuszczam, że pragnął, aby znalazło się jakiejś wyjście z tej pułapki.

- Wyjście było - powiedział krótko. - Mógł mi uwierzyć. Mógł mi zaufać.

- Nie miał szczęścia - westchnęła. - Za późno dla niego, aby mógł przyznać, że być może się omylił. Za późno, aby odkrył, że miłość jest potężniejsza i bardziej wytrwała niż - wszystkie negatywne uczucia, za po­mocą których karzemy nie tylko osoby, przeciwko którym są wymierzo­ne, ale i siebie samych. Jestem niemal pewna, że gdyby na jakiś czas przed śmiercią wiedział, że wkrótce umrze, i miał czas, aby spojrzeć wstecz na własne życie, oddałby wszystko na świecie, żeby mieć cię koło siebie i żeby mógł ci wybaczyć.

- Żeby on mógł wybaczyć mnie - powtórzył cicho.

- Być może pragnął także, abyś ty wybaczył jemu. Miłość i nienawiść to potężne uczucia i bardzo często trudno odróżnić jedno od drugiego. Gdyby cię nie kochał nad życie, czy byłby dla ciebie tak surowy... i dla siebie samego?

Wyciągnął rękę i poklepał lekko grobowy kamień. I jeszcze raz, i jesz­cze, już nie tak lekko.

- Co ty sugerujesz? - spytał. - Abym mu wybaczył? Jakie to ma zna­czenie? Czy będę miotał przekleństwa, czy szeptał słowa wybaczenia, on mnie i tak nie usłyszy. On nie żyje.

- Ale ty żyjesz - powiedziała. - Jeśli będziesz miotał przekleństwa, tru­cizna zamieszka w twoim sercu. Jeśli wybaczysz, zostaniesz oczyszczony.

Zwrócił ku niej głowę i zaśmiał się.

- Ile ty masz lat, cherie? - spytał. - Osiemnaście czy osiemdziesiąt?

- Wiele czasu spędziłam w samotności. Jestem jeszcze wprawdzie bar­dzo młoda, ale rozumiem z życia to i owo.

Była Bedwynówną w każdym calu: śmiała, niekonwencjonalna, nie­ustraszona zarówno wobec innych ludzi, jak i wobec życia jako takiego. Ale była też inna niż pozostali członkowie tej rodziny. Zawsze o tym wiedział. W jej charakterze istniał też rys samotniczy, mistyczny, który ujawniał się wobec innych niezwykle rzadko.

Wciąż poklepywał nagrobny kamień. Odwrócił wzrok.

- To znaczy, że powinienem tak zrobić - powiedział i znów się roze­śmiał. - Czy to nie dziwne? Przez wszystkie te lata przekonywałem sa­mego siebie, że to kogo innego nienawidzę. Człowieka, który nie znaczył dla mnie nic i dlatego bezpiecznie było go nienawidzić. Ale mój ojciec... mój ojciec... Czy potrafisz sobie wyobrazić, jak byś się czuła, gdyby Bewcastle zrobił ci coś takiego? To jakby umrzeć za życia - być tak nie­sprawiedliwie osądzonym, tak skrajnie odrzuconym, tak... Jeśli kiedykol­wiek będę miał własne dzieci... Jeśli...

Odwrócił się nagle i ruszył przed siebie. Zatrzymał się przy kościelnym murze i wsparł się jedną ręką o prastary głaz. Głowę miał zwieszoną. Ra­miona mu drgały.

Morgan nie poszła za nim.

Wrócił po jakichś pięciu minutach. Nie patrzył na nią, tylko na nagrobek.

- Tak, chyba rzeczywiście cierpiał - powiedział. - Nawet jeśli nigdy nie miał wątpliwości, cierpiał i tak. Ale czy mógł nie mieć wątpliwości? Myślę, że wpadł w pułapkę, którą sam na siebie zastawił, i duma - a może przekonanie, że musi zrobić to, co słuszne - trzymały go w niej do końca życia. Spoczywaj w pokoju... papo.

Spojrzał na nią i spróbował się uśmiechnąć. Na rzęsach miał nieobeschłe jeszcze łzy.

- Zadowolona jesteś, cherie? - spytał z drwiną w głosie.

Podeszła do niego i otoczyła go ramionami. On zamknął ją w ciasnym uścisku, pochylił głowę i pocałował ją.

Co takiego jest w śmierci, co zmusza żywych do rzucenia się życiu w ob­jęcia. .. i sobie nawzajem? Rozpostarła dłonie na jego plecach i rozwarła usta, pozwalając, by wtargnął w nie jego język. Przywarła do jego twardego, mę­skiego ciała i smakowała wilgotną intymność jego pocałunku.

Jednak to, co czuła, to nie była namiętność. W każdym razie nie to śle­pe, natarczywe seksualne pragnienie, które najwyraźniej powodowało nim. Była to raczej czułość - głęboka tkliwość, od której topniało serce i słabły kolana.

Była w pełni świadoma wszystkiego, co dzieje się wokół, nawet tego, że ten kąt dziedzińca kryją przed oczami ewentualnych przechodniów dwa wielkie, stare cisy. Była też świadoma, kim on jest i co jej wyrządził, i co ona w odwecie zamierza wyrządzić jemu. W tej chwili jednak nie miało to znaczenia. To, co działo się teraz, nie wiązało się w żaden sposób z nor­malnym biegiem życia, tak jak jej wizyta u niego, wtedy, w Brukseli, kiedy dowiedziała się prawdy o Alleynie.

Po paru minutach podniósł głowę i spojrzał jej z uśmiechem w oczy. Powieki miał ciężkie, leniwe.

- Jeśli to jest twój sposób, żebym się w tobie zakochał jeszcze bardziej niż dotąd - powiedział - w takim razie jest to szatańsko przebiegły plan. Ale mam czas. Do balu pozostał tydzień. Tydzień, w czasie którego się postaram, żebyś to ty zakochała się we mnie. A potem, przez resztę lata, też się będę starał.

Cofnęła się. Wygładziła dłońmi spódnicę.

- Wiatr mnie przewiał do kości - mruknęła. - Pora wracać na pleba­nię.

Gervase zaśmiał się cicho.

* * *

Przez następne dwa dni padał deszcz, po nim zaś nadal trwała chłodna, wietrzna pogoda. Spędzano czas głównie w domu, grając w bilard, karty, szarady, a pewnego popołudnia goście i domownicy zabawili się z dzieć­mi w chowanego. Hałasom i uciesze nie było końca, a dom został prze­wrócony do góry nogami.

Gervase'owi udało się spędzić trochę czasu z rządcą, choć nie zanie­dbywał też gości. Jak było do przewidzenia, znów powrócił problem da­chu na budynku szkoły. Zdecydował, że rozpocznie naprawę już teraz, żeby zdążyć przed zimą. Rządca okazał się niezwykle taktowny i pełen rewerencji, niemniej istota jego wypowiedzi była taka, że na tak znaczne ekspensa ojciec Jego Wysokości zawsze decydował się dopiero wtedy, gdy poświęcił uprzednio całej sprawie co najmniej rok starannego namysłu.

Gervase spojrzał mu prosto w oczy.

- Teraz ja tu jestem Rosthornem - powiedział. - Po rozważeniu bi­lansu przychodów i wydatków, z uwzględnieniem ryzyka, że tegoroczne zbiory mogą nie być tak obfite jak się zapowiadały, doszedłem do wnios­ku, że nie popadnę w skrajną nędzę, jeśli przeprowadzę tę naprawę. A z moich oględzin obecnego stanu dachu wynika, że wymaga on reno­wacji już o wiele dłużej niż jeden rok przezorności. Proszę się zająć przy­gotowaniami do remontu, jeśli łaska.

- Tak jest, milordzie. - Rządca skłonił się z respektem. - Zajmę się tym bez zwłoki.

Może, pomyślał Gervase, zdoła jednak zorganizować sobie życie na nowo i pozbyć się ducha ojca, nieustannie straszącego dotychczas w jego rozmowach z rządcą.

Po dwu kolejnych dniach powróciło lato, a wraz z nim błękitne niebo, upał i słoneczny blask. Można było na nowo podjąć rozmaite zajęcia na świeżym powietrzu: poranne przejażdżki, popołudniowe spacery i wizy­ty, a raz miała nawet miejsce wieczorna kąpiel w jeziorze, podczas której Gervase mógł się przekonać, że wszyscy Bedwynowie pływają jak ryby, hałaśliwie okazując przy tym swoją radość i entuzjazm. Zresztą jego sio­stry i szwagrowie tak samo.

Jednak pewnego dnia, kiedy Cecile i Monique zaproponowały, aby wybrać się na wycieczkę do pobliskiego zamku, Morgan nieoczekiwanie oznajmiła, że woli pozostać w Windrush.

- Potrzebuję trochę spokoju - powiedziała wszystkim przy śniada­niu. - Potrzebuję pobyć sama. Chciałabym trochę pomalować. Gervase kupił mi takie wspaniałe przybory w prezencie zaręczynowym, a ja dotąd nie miałam okazji zrobić z nich użytku.

Podniósł się chór protestów i rozmaitych sugestii, gdzie mogliby się wobec tego udać, skoro Morgan nie bawi zamek, ale Aidan wystąpił w obronie siostry.

- Morgan jest inna niż my wszyscy, zwykli śmiertelnicy - powie­dział. - Nam nieustannie potrzebna jest aktywność i towarzystwo innych ludzi, a ona zawsze musiała mieć trochę czasu i przestrzeni tylko dla sie­bie. Dopiero wtedy, gdy pobędzie sama, może wrócić z powrotem do świata.

- A gdzie będziesz malować, Morgan? Nad jeziorem? - spytała Cecile.

- Może w domku letnim - odparła. - Jeszcze nie wiem na pewno. Zdecydowano więc, że wycieczka odbędzie się bez jej udziału. Gervase poczekał, aż - wszyscy opuszczą pokój śniadaniowy, tak by mógł porozma­wiać z nią przez chwilę na osobności.

- Na pewno spodoba ci się grota, cherie - powiedział. - Pokażę ci, jak tam dojść. Ale to dość daleko i będziesz potrzebowała kogoś, kto zaniesie ci sztalugi i całą resztę. Czy mogę być twoim sługą?

- Dam sobie radę - odparła.

- A czy nie mógłbym posiedzieć tam z tobą? Obiecuję, że będę mil­czał jak grób i w niczym ci nie przeszkodzę.

- Och, no dobrze - zgodziła się po chwili namysłu. - Czyż zresztą mogłabym nie pragnąć, żeby mieć narzeczonego obok siebie? - Położyła mu rękę na ramieniu i uśmiechnęła się czarująco. - Czy to malownicze miejsce? Ja też postaram się wyglądać możliwie najbardziej malowniczo. Może mimo wszystko uda mi się zrobić z ciebie snującego się wzdychulca.

Gervase uśmiechnął się szeroko. Właśnie taką lubił ją najbardziej: kiedy walczyła z nim, kiedy trzymała go w niepewności. A ona niewątpliwie wiedziała, jak to się robi. Po tamtej wizycie na kościelnym dziedzińcu przez jakiś czas traktowała go łagodniej, i zaczął nawet myśleć, że być może mu wybaczyła i jest gotowa przyjąć jego zaloty. Ale Morgan nie kapitulowała tak łatwo. Poprzedniego wieczoru, kiedy pływali w jeziorze, igrała z nim wesoło, ochlapując go wodą i piszcząc, kiedy podpływał pod nią i wyskakiwał znienacka tuż obok niej, a w jakiejś chwili sama rzuciła się na niego od tyłu, kiedy się zagapił, i pociągnęła w dół, do dna. Pozwo­liła się pocałować, kiedy płynęli do góry, a kiedy wyłonili się na po­wierzchnię, uśmiechnęła się promiennie. Do domu wracała jednak pod rękę z Joshuą i Aidanem, cały czas rozmawiając z nimi pogodnie, tak jak­by on w ogóle nie istniał.

Już się nie zastanawiał, czy jest w niej zakochany.

Już wiedział.

Był.

Pomachali odjeżdżającym na pożegnanie, po czym wyszli i oni. Park stał się cichy i spokojny. Gervase niósł sztalugi, kilka płócien i szkicownik, Morgan - farby, pędzle i węgiel. Wyglądała istotnie bardzo ładnie w słom­kowym kapeluszu o szerokim rondzie, którego nigdy dotąd nie widział, i luźnym malarskim kitelku, narzuconym na muślinową suknię w łączkę. Kitel także był częścią jego zaręczynowego prezentu.

Nazwa „dzika dróżka” była w gruncie rzeczy nietrafna, ponieważ staran­nie ją pielęgnowano. Wiła się pośród drzew i wzgórz na wschód od domu, czasem niemal niknąc wśród wonnych zarośli i krzewów rododendronu, czasem nieoczekiwanie wychodząc na otwartą przestrzeń, skąd roztaczał się piękny widok na park i otaczający go wiejski krajobraz. Parę razy mija­li jakieś dekoracyjne budowle i rustykalne ławeczki, na których mógł spo­cząć przechodzień, on jednak mijał je i szedł dalej. Dróżka kończyła się jedną z takich budowli, niewielką świątynią z kamiennym siedziskiem w środku. Dopiero jednak gdy pokonali całkiem już dziką, porosłą krzaka­mi pochyłość, dotarli do groty, skrytej przed ludzkim okiem. Zawsze naj­bardziej lubił ten fragment parku, a gdy był mały, urządził tu znakomitą kryjówkę i miejsce swoich chłopięcych zabaw z rówieśnikami.

Kamienna grota, zbudowana na zadrzewionej nadrzecznej skarpie, do­skonale mogła spełniać rolę jaskini dla młodocianych piratów, rozbójni­ków czy szpiegów. Ale dopiero otoczenie sprawiało, że było to miejsce niezwykłe. W dole wiła się rzeka. Nad wodą nachylała się płacząca wierz­ba, a stojący obok groty kamienny cherubin nieustannie wlewał do niej łukowatą strugą zawartość kamiennego dzbana, który przytrzymywał na głowie kamienną, pulchną ręką. Wielkie, omszałe kamienie otaczały drze­wo i cherubina, a pomiędzy nimi wystrzelały kępy dzikich ziół i kwiatów. Zbocze dzieliło od wody parę metrów trawiastego, niskiego brzegu.

Nie był tu jeszcze, odkąd powrócił do domu. Ucieszyło go, że nadal ktoś troszczy się o to miejsce.

- Och, jak tu ślicznie! - wykrzyknęła Morgan.

Uśmiechnął się do niej, położył na ziemi swój bagaż i ustawił sztalugi. Wiedział, że ona to doceni. Zamknęła oczy i odetchnęła głęboko wonnym powietrzem.

- Tu jest coś więcej niż tylko wizualne piękno... Posłuchaj, jak szem­rze woda, Gervase. Ale nie chodzi też o sam dźwięk. To jest i dźwięk, i widok, i zapach, i coś jeszcze... coś, co trafia wprost tutaj. - Położyła dłoń na sercu. - Czujesz to?

- Zawsze lubiłem tu przychodzić, kiedy chciałem poprawić sobie na­strój - powiedział.

- No właśnie. - Zwróciła ku niemu głowę i z uśmiechem spojrzała spod szerokiego ronda kapelusza. - Żeby poprawić sobie nastrój. Pewne miejsca szczególnie się do tego nadają, prawda? Miejsca, gdzie człowiek czuje się bliższy... czego? Spokoju? Ostatecznego sensu? Boga?

- Jestem tu po raz pierwszy od powrotu - zwierzył się. - Ale ty prze­cież potrzebujesz być sama, cherie. Musisz malować. Usiądę sobie o, tam, oprę się plecami o ścianę groty i pogrążę w kontemplacji. Może się na­wet zdrzemnę przy okazji, choć postaram się nie chrapać. Nie zwracaj na mnie uwagi.

- Doskonale - powiedziała. - Miałam guwernantkę, do której byłam bardzo przywiązana... nadal zresztą mi jej brakuje - wtrąciła. - Ilekroć jednak zabierałam się do malowania, stawała mi za plecami i zaglądając przez ramię, pouczała mnie, jak powinnam to robić. Doprowadzała mnie tym do obłędu. Biedna panna Cowper...

Usadowił się na trawie, wsparł się wygodnie o kamienną ścianę i na­ciągnął kapelusz na czoło. Nie patrzył w jej stronę, lecz w stronę anioła z dzbanem, tak by nie czuła się skrępowana. Powiedziała, że nie jest zwy­kłą pacykarką, i wierzył jej. Zaczynał sobie uświadamiać, że przy całej jej młodości charakter narzeczonej kryje w sobie niespotykane głębie.

Nie od razu zabrała się do malowania, zauważył. Ułożyła przybory na trawie, tak by były gotowe, i usiadła tuż nad rzeką, objąwszy rękami kolana. Z chwilą gdy zorientował się, że zapomniała o jego obecności, zaczął ją obserwować. Ktoś, kto by podszedł w tej chwili, mógłby pomyśleć, że porzuciła malowanie i siedzi bezczynnie, rozleniwiona upa­łem. Gervase wiedział, że jest inaczej. Wiedział, że ona nie wypatruje pięknego obiektu, lecz czeka, aby otoczenie przemówiło do jej artys­tycznej duszy.

Morgan jest inna niż my wszyscy, zwykli śmiertelnicy, którzy nie­ustannie potrzebujemy aktywności i towarzystwa innych ludzi”.

To Aidan tak powiedział o niej przy śniadaniu.

My wszyscy, zwykli śmiertelnicy, którzy nieustannie potrzebujemy ak­tywności i towarzystwa innych łudzi...

To określenie doskonale pasowało do niego - czy raczej do osoby, jaką się stał przez ostatnie dziewięć lat. Kiedy uświadomił sobie nienormal­ność swojego położenia, zaczął się bać pozostawania zbyt długo w jed­nym miejscu, samotności, przebywania z dala od tłumnych zgromadzeń. To lęk kazał mu flirtować z każdą urodziwą kobietą, jaką napotkał, i sy­piać z tyloma, ile tylko zdołał do tego nakłonić, tak by jego noce były wypełnione tak samo gorączkową aktywnością, jak jego dnie.

Czego on się właściwie bał? Siebie samego? Ciszy?

W tej chwili otaczała go cisza. Nie, nie była całkowita, tak jak przed chwilą zauważyła Morgan. Jeśli się skupił, docierało do niego pełno roz­maitych odgłosów natury. A jednak była to cisza, w której jego dusza odpoczywała.

Nie zaznała odpoczynku od tylu, tylu lat.

Pogrzebał ją głęboko, starannie, tak by nie potrafił rozpoznać pustki swej egzystencji.

Morgan wstała. Naciągnęła płótno na sztalugę, ustawiła ją we właści­wym kierunku. Przygotowała paletę, farby i pędzle i zaczęła malować z takim samym skupieniem, jakie cechowało ją, kiedy siedziała. Domyślał się, że zapomniała o jego istnieniu, i siedział bez drgnienia, uważając, by jej nie rozproszyć.

Malownicza sceneria z malowniczą artystką i snującym się wokół za­kochanym bez pamięci wzdychulcem...

Cóż, taka była prawda.

Czy ona nie przestanie go karać? Czy się nie zlituje? Znając jej nie­ugięty charakter, wiedział, że to całkiem możliwe.

Jak on, do diabła, ma jej to wyperswadować?

19

Znajdowała się we wnętrzu rzeki. Wiedziała, że woda jest odrębną sub­stancją, mającą swoje własne cechy, które odróżniają ją od wszystkiego, co ją otacza. Ale nie była niezależna od swego otoczenia. Potrzebowała słoń­ca i nieba, aby się nieustannie odnawiać. Udzielała siebie trawie i wierz­bie płaczącej, która zwieszała nad nią swoje witki. Sama w sobie nie miała żadnej barwy, a jednak czerpała je z otoczenia: szarość i brąz z piaszczysto - - kamienistego koryta, błękit z niebieskiego sklepienia, zieleń ze zwiesza­jących się nad nią wierzbowych gałęzi, złocisty połysk ze słonecznego blasku. Po południu tego dnia, wieczorem, w nocy, nazajutrz, za tydzień, w zimie - za każdym razem będzie wyglądała inaczej.

Ani rzeka, ani trawa, ani wierzba, nic tak naprawdę nie istniało. A w każ­dym razie nie istniało w niezmiennej postaci, którą można by ogarnąć umysłem lub przenieść za pomocą pędzla na płótno. Było to cudowne twórcze wyzwanie - uchwycić radość w chwili, gdy się staje, jak ujął to w jednym z wierszy William Blake. Ciekawe, czy Gervase czyta jego poezje... Musi go o to zapytać.

I to także było wyzwanie, czyż nie? Człowieka nigdy nie można zro­zumieć do końca. Zawsze się zmienia, zależnie od czasu, od okoliczności, w jakich przebywa, od wpływów, jakim podlega, staje się za każdym ra­zem kimś innym. Za każdym razem stwarza siebie na nowo.

Jakże trudno poznać drugiego człowieka.

Jakże trudno poznać siebie samego...

Wreszcie obraz był gotów. Odstąpiła o krok i przyjrzała mu się uważ­nie, tak jakby patrzyła na niego po raz pierwszy. Panna Cowper by go nie pochwaliła. Nie był to bynajmniej ładny, gładki pejzażyk z rzeką i wierz­bą płaczącą na pierwszym planie.

Nagle przypomniała sobie, że jest tu z nią Gervase. Rozejrzała się. Wciąż siedział wsparty o ścianę groty, z nasuniętym na czoło kapeluszem, z wyciągniętą swobodnie jedną nogą, a drugą zgiętą w kolanie. Wyraźnie odprężony, pogodny, patrzył na nią zmrużonymi oczyma.

- Jak długo tu jesteśmy? - spytała.

- Może godzinę, może dwie? - Wzruszył ramionami. - To nie ma znaczenia, cherie. Czy głośno chrapałem?

- Myślałam, że to konik polny - uśmiechnęła się. - Nie wierzę, żebyś w ogóle spał.

- Zaczyna mi się podobać moja rola snującego się wzdychulca - po­wiedział. - Aczkolwiek nikt nie poświęcił mi krzty uwagi. Czy mogę zobaczyć twoje dzieło?

- Nie jestem pewna, czy się nadaje, żeby spoczęło na nim ludzkie oko. - Znów spojrzała z powątpiewaniem na płótno. - Ale skoro chcesz, to proszę.

Wstał i podszedł do niej. Niedbałym gestem objął ją ramieniem i spoj­rzał na obraz. Długą chwilę nie mówił nic.

- Gdyby była tu panna Cowper - przemówiła Morgan - zapytałaby, dlaczego pominęłam cherubina i kwiaty, skoro z nimi obraz byłby barw­niejszy i bardziej zróżnicowany. Powiedziałaby, że sama woda i wierzba płacząca to nieinteresujący malarski obiekt.

- Panna Cowper musiała być debilką - zauważył.

Przygryzła wargę, na poły zachwycona, na poły skruszona, że pozwala się wyśmiewać z dawnej nauczycielki.

- Dlaczego mam takie wrażenie - powiedział powoli - jakbym znaj­dował się pod powierzchnią wody i pomiędzy korzeniami drzewa?

O, nie... Nikt, nawet Aidan, nigdy tego nie rozumiał. Krewni trakto­wali wyrozumiałe jej potrzebę malowania, byli nawet dumni z tego dziwnego, ekscentrycznego stylu, ale nikt z nich go nie pojmował. Panna Cowper rozpaczała, czy kiedykolwiek nauczy ją właściwej techniki i umiejętności obserwowania.

- Chodzi o pociągnięcia pędzla - wyjaśniła. - Nie wygładziłam ich.

- I wszystko miesza się ze wszystkim... Jeśli „miesza się” to właściwe określenie. W wodzie jest słońce, w niebie wierzbowe gałęzie, woda w korzeniach drzewa. Wszystko jest ze sobą powiązane.

- I ja tam jestem, malując to od środka - podchwyciła. - I ty, kiedy to obserwujesz. Wszystko, wszystko się ze sobą łączy.

Poczuła się trochę głupio, gdyż powiedziała to z dziecięcym entuzja­zmem, bez tchu niemal. On jednak nadal wpatrywał się w płótno lekko zmrużonymi oczyma, wciąż swobodnie obejmując ją ramieniem.

- Cherie - spytał w końcu - czy mógłbym zatrzymać ten obraz?

- Naprawdę chciałbyś go mieć?

- Powieszę go sobie w sypialni - powiedział. - Tak żebym mógł co­dziennie na niego patrzeć. Kiedy mnie porzucisz i złamiesz mi serce, będzie mi przypominał, że jesteśmy związani ze sobą na zawsze.

Odwróciła się i zaczęła starannie czyścić pędzle i paletę. Zdjęła kitel, teraz lekko poplamiony farbami, i odszedłszy parę kroków na bok, usiad­ła na trawie. Podciągnęła kolana i objęła je ramionami.

Pachniało zielenią, wodą i polnymi ziołami. Słychać było śpiew ptaków i brzęk owadów. Motylek o białych skrzydłach polatywał przez chwilę tuż obok niej i pofrunął dalej, by spijać nektar z kwiatów.

Podszedł Gervase. Wyciągnął się obok niej na trawie i odrzuciwszy ka­pelusz, wsparł się na łokciu. Zerwał źdźbło trawy i połaskotał ją w poli­czek. Trzepnęła go po ręce i zwróciła się twarzą ku niemu.

- Będziesz miał zmarszczki w kącikach oczu, jeśli nie przestaniesz uśmiechać się tak jak teraz - powiedziała.

- Wolę to niż zmarszczkę pomiędzy brwiami na skutek nieustannego zasępienia, cherie - odparł.

Zwykle był to uśmiech drwiący, pomyślała. Ale być może miał rację... Choć nieszczęśliwy i pełen goryczy, zdołał jakoś nauczyć się śmiać z siebie samego i ze świata, a nie marszczyć brwi w wyrazie zapiekłej nienawiści.

Zdała sobie sprawę, że od dłuższej chwili się w niego wpatruje. On upuścił źdźbło trawy i ujął w dłonie jej twarz. Powiódł kciukiem po jej ustach.

Powinna teraz wstać, zebrać rzeczy i wrócić do domu. Ale nie chciało jej się wracać. Jeszcze za wcześnie... A poza tym obiecała przecież, że będzie go dręczyć, czyż nie?

Przesunął dłoń na jej kark i przyciągnął bliżej głowę. Ich usta spotkały się w ciepłym, nagrzanym słońcem pocałunku.

- Mmm - mruknął, pocierając nosem jej nos.

- Mmm - odmruknęła.

Ich usta znowu się spotkały, rozchylone tym razem, poszukujące, ba­dawcze. Obwiódł jej wargi językiem, ona zrobiła to samo. Wsunął jej język do ust i przesunął nim po podniebieniu. Poczuła, że piersi tward­nieją jej z pożądania i rozkoszny skurcz skręca trzewia.

Zdjął jej kapelusz, odrzucił go i zagarnął ją w ramiona. Była świadoma otaczającego ich wokół lata, letniej przyrody, słonecznego blasku - i tego mężczyzny, którego pragnęła w tej chwili bardziej niż czegokolwiek na świecie. Och, głupia, głupia...

Leżała teraz na wznak na trawie, nie wiedząc nawet, jak to się stało, i wyciągała ramiona, by go przygarnąć. Namiętność rozpalała ich coraz bardziej. Całował jej twarz, oczy, płatki uszu. Całował szyję i głęboko odkryty dekolt sukni. Błądząc dłońmi w jego włosach, uniosła się i przy­warła do niego, a on uwolnił jej piersi z dekoltu. Pieścił je dłońmi, prze­suwał lekko kciukiem po brodawkach... Jej pożądanie rosło. W końcu pochylił głowę i zaczął je ssać. Jęknęła z rozkoszy i bólu zarazem.

- Mon amour - mruknął, wracając do jej ust. - Je t'adore. Je t'aime*4.

- Gervase - wyszeptała. - Gervase...

Uniósł się i wsunął jej ręce pod spódnicę. Nie przyszło jej do głowy, by go powstrzymać. Zdarzyło się to już kiedyś między nimi, ale tak po­śpiesznie, tak nagle... Od tamtej chwili zawsze pragnęła, żeby się zdarzy­ło raz jeszcze, tak by mogła przeżywać i smakować tę chwilę. Z nim. Z Gervase'em. Nie miała wrażenia, by to, co zaszło między nimi od tam­tej pory, miało uczynić tę rzecz nieatrakcyjną. O nie, bynajmniej...

Zdjął z niej bieliznę, pończochy, buty. Sam też pozbył się surduta, kami­zelki i koszuli. A potem, wsparłszy się znów na łokciu, wsunął jej rękę pod spódnicę i powiódł nią po wewnętrznej stronie ud, patrząc na nią na wpółprzymkniętymi oczami. Był piękny - miał szerokie ramiona i umięś­nioną pierś, leciutko przyprószoną ciemnym, kędzierzawym włosem. Czuła zapach jego mydła, jego ciała, jego męskości.

Znów pocałował ją miękkimi wargami, niemal leniwie, gdy tymczasem jego ręka odnalazła to najczulsze miejsce i zaczęła je drażnić. A potem, zsunąwszy dłoń jeszcze niżej, wszedł w nią jednym palcem, a następnie dwoma. Czuła swoją wilgoć, słyszała ją i wiedziała, że ta wilgoć to odpo­wiedź jej ciała na niego, zaproszenie, by wszedł. Powiodła nagą stopą w górę po ciepłej, miękkiej trawie i zgiąwszy kolano, odchyliła je na ze­wnątrz. Jego palce weszły głębiej, a ona, czując, jak jej wewnętrzne mięś­nie zaciskają się w skurczu wokół nich, usłyszała własny jęk.

- Cherie - mruknął. - Mon amour...

Cofnął dłoń, aby rozpiąć guziki spodni, po czym położył się na niej, pomiędzy jej rozsuniętymi nogami.

Wsunął pod nią ręce, a równocześnie ona uniosła biodra. Poczuła jego twardą męskość, po czym wszedł w nią jednym mocnym ruchem.

Nie było żadnego bólu, a tylko cudowne uczucie wypełnienia i pozo­stawania w jego posiadaniu. Mogłaby trwać tak bez końca, gdyby to tyl­ko było możliwe... Ostro, wyraziście uświadamiała sobie w tej chwili blask słońca, śpiew ptaków i szmer wody, tryskającej strugą z fontanny i z pluskiem rozbijającej gładź rzeki. Ale pragnienie, by pójść dalej, odna­leźć spełnienie, było silniejsze i moment przeminął.

Wycofał się niemal na krawędź, po czym wszedł w nią znowu. I jeszcze raz, i jeszcze... aż usłyszała gładki, płynny rytm ich cielesnego złączenia. Było zupełnie inne niż za pierwszym razem, bez gorączki i pośpiechu; działo się powoli, niespiesznie i angażowało wszystkie jej zmysły. Miała też wyrazistą świadomość, że dzieli z nim to przeżycie. Nie była po pro­stu kobietą zaangażowaną w cielesny akt, a on nie był tylko mężczyzną, czerpiącym przyjemność z kobiecego ciała.

Wiedziała, że on to Gervase i że kocha go niemal od pierwszego spot­kania. I wiedziała - och, tak, dobrze wiedziała - że ona to Morgan.

Nie przestając poruszać się w niej, uniósł głowę i patrzył na nią przez chwilę na wpół przymkniętymi z namiętności oczyma. Wymruczał coś po francusku. A ona cały czas odpowiadała na jego rytm swoim własnym.

Byli mężczyzną i kobietą, którzy się kochają.

Ale fizyczna miłość nie jest aktem, który można obserwować z wnętrza umysłu zbyt długo. To przeżycie zmysłowe, to wspólne pragnienie, dąże­nie i rozkosz. Odkryła to w chwili, gdy podniecenie wzrosło tak, że mia­ła wrażenie, iż dłużej tego nie zniesie. Przywarła do niego mocniej, usi­łując dosięgnąć czegoś, czego nawet nie potrafiłaby określić.

Ale zamiast się zatrzymać, tak jak ona, znów wsunął pod nią ręce i trzy­mając ją mocno, pchnął silniej i głębiej. Krzyknęła, przekonana, że na­prawdę nie zniesie tego ani ułamka sekundy dłużej... i w tejże chwili napięcie, jakie czuła, eksplodowało, zmieniając się w coś tak odmiennego, tak nieoczekiwanego, że bezwiednie przywarła do niego ciasno i prze­niosła się w inną rzeczywistość, tam, gdzie nie była nigdy przedtem.

On pchnął raz jeszcze, i drugi, i trzeci, aż zamarł bez ruchu głęboko w niej i westchnął, a ona poczuła gorąco rozlewające się w jej wnętrzu.

Opadł na mą ciężko. Dyszał. Czuła ekscytujący zapach jego mydła i potu.

- Ach, mon amour - szepnął raz jeszcze tuż przy jej uchu.

Musiała chyba zasnąć... Kiedy oprzytomniała, leżał obok niej z ramie­niem pod jej głową. Nogi na powrót miała okryte spódnicą, a oboje byli przyrzuceni jego koszulą, która chroniła ich przed palącymi promieniami słońca. Twarz ocieniał jej słomkowy kapelusz.

Zwróciła głowę i spojrzała na niego. On także na nią patrzył.

- To nie było w porządku z mojej strony, cherie - powiedział.

- Z twojej strony? - Uniosła brwi. - Myślałam, że zrobiliśmy to wspól­nie.

- Ach, no oczywiście. - Uniósł głowę i pocałował ją w koniuszek nosa. - Musimy ustalić datę ślubu. Może na początek jesieni? Nie jestem pewien, czy zdołam wytrzymać dłużej.

Uśmiech wypłynął powoli na jej twarz.

- Mon amour. Je t'adore. Je t'aime - zacytowała go. - Nie jestem pewien, czy zdołam wytrzymać dłużej... Rozczarowujesz mnie, Gervase. Czyżby udało mi się tak łatwo zwyciężyć?

Usiadła, zawiązała pod brodą szerokie wstążki kapelusza, włożyła bieli­znę, a potem pończochy i buty. Z ulgą zauważyła, że nie trzęsą jej się ręce.

Kiedy wstała, ujrzała, że on nadal leży z rękami pod głową. Tors wciąż okrywała mu koszula, ale ramiona miał nagie. Uśmiechał się do niej leni­wie.

- Możesz mnie uważać za pokonanego, a nawet wręcz unicestwione­go - powiedział. - Ale jedno musisz przyznać, cherie: cieszył cię każdy moment.

Uniosła z wyższością brwi.

- No oczywiście, że cieszył mnie każdy moment. A ciebie nie cieszył każdy moment spędzony z każdą z tych kobiet, które miałeś na konty­nencie?

Zachichotał.

- Mon amour - powiedział. - Je t'adore.

Zebrała swoje malarskie przybory, pozostawiając tylko sztalugi i świeżo namalowane płótno, i z uniesionym do góry podbródkiem wdrapała się po zboczu, a potem zeszła w dół, na dziką dróżkę, którą przyszli.

Wygrała tę bitwę o włos... Ale wojna jeszcze nieskończona. Przyjecha­ła tu z zamiarem, żeby go prowokować i dręczyć, po czym ze wzgardą zerwać ich zaręczyny i zrobić mu w ten sposób wstyd przed rodziną, znajomymi i sąsiadami. Z pewnością jednak nie zakładała, że zdarzy się to!

Trochę chwiały się pod mą nogi. Piersi miała wrażliwe i była obolała w środku. Może to nawet przyjemne, ale wolałaby jednak nie czuć się w ten sposób.

No, ale z pewnością nie mogła go oskarżyć o uwiedzenie czy gwałt, prawda?

Była zaskoczona - a może nawet rozczarowana - kiedy się okazało, że za nią nie idzie. Doszedłszy do domu, obejrzała się na widniejącą za roz­ległym strzyżonym trawnikiem gęstwinę parku. Nie było go nigdzie w zasięgu wzroku.

Pewnie zasnął przed grotą.

I rozkoszuje się tą jakże zasłużoną drzemką...

Dobrze, że nie miała go w tej chwili pod ręką. Kusiłoby ją, żeby tak mu przyłożyć, aż zleciałby mu z karku ten zadowolony łeb.

* * *

Przygotowania do uroczystości zaręczyn Gervase pozostawił matce, siostrom i kuzynce. Wszyscy jego pracownicy, wszyscy wieśniacy i wszy­scy dzierżawcy z niższych klas w promieniu wielu kilometrów byli za­proszeni na festyn, który miał się odbyć w parku. Przewidziano grę w krykieta, wyścigi i inne zawody, a także obfitość jadła i napoju. Tego samego wieczoru sąsiedzi i dzierżawcy z wyższych klas mieli się bawić na balu. Wszyscy przyjęli zaproszenie, jak poinformowała matka przy śniadaniu nazajutrz po wyprawie do groty. Gości przybędzie dość, żeby wypełnić balową salę, choć, rzecz jasna, trudno im będzie rywalizować ze ściskiem, jaki panuje na tego typu spotkaniach w Londynie.

Gervase popełnił błąd i poprosił matkę o listę gości. Natychmiast na jej polecenie służący przyniósł listę z bawialni matki. Gervase usiadł u szczytu stołu, by rzucić na nią okiem, a Cecile, stojąc z tyłu, zaglądała mu przez ramię.

- Byłam z dziećmi na spacerze, kiedy maman, Monique i lady Aidanowa pisały zaproszenia - - wyjaśniła.

Gervase nie przejmował się specjalnie tym, kto jest na liście, a raczej tym, kogo nie ma. Nie wspominał matce, by pod żadnym pozorem nie zapraszała jej, ale to się rozumiało samo przez się... Ze znaczną ulgą stwierdził, że na liście istotnie nie ma jej nazwiska.

- Aha - zauważyła Cecile o wiele za głośno - widzę, że me zaprosiłaś Mariannę Bonner, maman. No i bardzo dobrze. Dziwię się, że miała czel­ność zamieszkać na stałe tak blisko Windrush.

Gervase odwrócił listę tekstem do dołu i odłożył na stół. Jego krewni spoglądali po sobie, zmieszani. Bedwynowie najwyraźniej nic nie rozu­mieli, ale zachowywali grzeczne milczenie.

- Myślę, że należy ją zaprosić, Gervase - odezwała się Henrietta. - Pora zapomnieć o przeszłości. A poza tym nikt w tej części świata nie wie, co się wtedy wydarzyło. Z pewnością jednak wszyscy zauważą, że Mariannę jest jedyną nieobecną ze wszystkich sąsiadów w promieniu wielu kilo­metrów i zaczną się zastanawiać, o co chodzi.

- Chyba nie mówisz serio, Henrietto - zauważyła Monique.

- Tak, mówię serio - odparła kuzynka trochę drżącym głosem.

- Myślę, że ta rozmowa powinna się natychmiast zakończyć - rzekł zdecydowanie Gervase. - Krewnym Morgan należy się tylko wyjaśnie­nie, że dama, o której mowa, obraziła mnie wiele lat temu, przed moim wyjazdem z Anglii, i że nie uzyskała przebaczenia.

- Zawsze byłam przekonana, że domowe brudy innych osób to śmiertel­ne nudy - wyraziła opinię Freyja. - Kiedy wreszcie wyruszymy na prze­jażdżkę, którą obiecałeś nam dzisiaj, Gervase? Josh mówi, że pod żadnym pozorem nie wolno mi skakać przez żywopłoty, dlatego myślę, że będziesz musiał nam wybrać trasę, gdzie znajdzie się parę zwykłych płotków z żerdzi.

Gervase spojrzał na nią z wdzięcznością.

- Mam wrażenie, kochanie - skorygował Joshua - iż mówiłem o żywo­płotach i wszelkich innych rodzajach płotów. Dokładnie biorąc - popraw mnie, jeśli jestem w błędzie - wyraziłem się tak, że obawiam się, iż jeśli zabronię ci skakać przez żywopłoty i ogrodzenia, wówczas będziesz z rozmysłem szukać i jednych, i drugich.

- A ja wyrażę się bez podobnych ogródek, Free - włączył się Aidan. - Jeśli od tej chwili aż do zachodu słońca ośmielisz się choćby spojrzeć na jakikolwiek żywopłot czy ogrodzenie, osobiście ukręcę ci głowę.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, Freyja także. Niezręczny moment mi­nął. Ale sprawa się na tym nie zakończyła.

- Wygląda na to - powiedziała nieco później Morgan, kiedy jechali na przełaj obok siebie - że zamierzasz spędzić resztę życia o osiem kilome­trów od Mariannę i nigdy nie oglądać jej na oczy.

- Tak jest - odparł zdecydowanie. - Być może Bedwynowie postąpiliby inaczej, cherie, ale Ashford stanowczo zamierza postąpić właśnie tak.

- Ale Henrietta ma rację. Rozejdzie się wieść, że się pokłóciliście, i sprawa nigdy się nie zakończy.

- Jeśli nie lubi plotek, może się stąd wyprowadzić - powiedział.

W tym momencie podjechał z drugiej strony Harold Spalding, szwagier Morgan, i - wciągnął ją w rozmowę. Gervase dołączył do Davy'ego i Becky, ponieważ i dzieci brały dziś udział w przejażdżce. Bawił je przez chwilę, po czym podjechał do Freyji.

- Nie cierpię takiego pełzania na końskim grzbiecie po okolicy - rzek­ła z 'westchnieniem. - A mimo to nigdy w życiu żaden koń nie wyrzucił mnie z siodła. Och, życie doprawdy staje się nudne, kiedy człowiek spodziewa się szczęśliwego wydarzenia... Czyż to nie śmieszny eufemizm, Gervase? Życie staje się nudne, kiedy człowiek spodziewa się dziecka. Nudne i niezwykle ekscytujące - dodała ze śmiechem.

Przypomniał sobie, co sprawiło, że długo nie mógł zasnąć ubiegłej nocy: myśl, że Morgan mogła zajść w ciążę. Nie, nie obawiał się szybkiego ślubu i pojawienia się za dziewięć miesięcy małego lokatora w dziecięcym pokoju. Ale ona mogła tego nie chcieć... Skąd mógł to wiedzieć na pew­no? Tak, powiedziała prawdę - trzymała go w niepewności.

Nie był pewien, czy nawet ciąża zdołałaby zmusić ją do małżeństwa. Kto wie, może tylko zwiększyłaby jej upór? Sama myśl wystarczała, by budził się z płytkiej drzemki, zlany zimnym potem.

Znowu znalazł się obok Morgan, gdy zbliżali się z powrotem do parku. Od wyjazdu minęły dobre trzy godziny. Mimo to nie zapomniała.

- Gervase - powiedziała - czy nie sądzisz, ze powinieneś złożyć Ma­riannę wizytę? Stanąć z nią twarzą w twarz i spytać, dlaczego to zrobiła?

- Nie! - Spojrzał jej prosto w oczy. - Postawiłaś na swoim na kościel­nym dziedzińcu. Teraz ci się to nie uda.

- Ale przecież jesteś zadowolony, że tam byłeś. Pogodziłeś się z ojcem. Nie musisz go już nienawidzić.

- Z Mariannę nie będzie zgody, cherie - rzekł twardo. - To moje ostat­nie słowo.

Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Skinęła tylko głową. Jednak milczała najwyżej minutę.

- Ale to nie jest moje ostatnie słowo - oświadczyła z uporem. - Ofia­rą tego zdarzenia jest także mój brat.

Jedynym jego komentarzem było milczenie.

* * *

Pozostawianie spraw ich własnemu biegowi nie leżało w naturze Mor­gan, kiedy chodziło o ludzi, których kocha. A Wulfrica kochała.

A poza tym od jakiegoś czasu coś nie dawało jej spokoju. Zwłaszcza od tamtej sceny przy śniadaniu.

Wieczorem ustawiono w salonie stolik do kart. Wszyscy rozmawiali z ożywieniem. Henrietta usiadła do fortepianu, nieco na uboczu, i cicho grała jakieś melodie. Morgan podeszła do niej, stanęła z boku i patrząc w nuty, czekała.

- Henrietto - powiedziała zniżonym głosem, kiedy tamta skończyła utwór - byłaś obecna na balu tamtego wieczoru, kiedy miały zostać ogłoszone zaręczyny mojego brata z Mariannę Bonner, prawda?

Henrietta spojrzała znad ramienia, dziwnie spięta.

- Tak, oczywiście - odparła. - Byliśmy sąsiadami... to znaczy markiz Paysley spędzał część roku w Winchholme. To naturalne, że zaprosił nas wszystkich na bal... to znaczy wujka George'a, Gervase'a i mnie. Monique i Cecile były jeszcze podlotkami, a ciocię Lisette wezwano z powrotem do Windrush, bo Cecile źle się czuła. Ciocia Berta, siostra wuja, towarzyszyła mi jako przyzwoitka.

- To musiało być dla ciebie okropne. - Morgan przysiadła na brzeżku krzesła Henrietty. - Mam na myśli to, co się zdarzyło na balu.

- Tak. - Henrietta złożyła dłonie na podołku. - To prawda. To było okropne.

- Skąd wiedziano, gdzie są Mariannę i Gervase? - mówiąc to, Morgan nachyliła się lekko, by zajrzeć Henrietcie w twarz. - Na bal przyszło mnóstwo osób. Jak to możliwe, że w ogóle zauważono, iż oni są razem? I skąd pomysł, że mogą być w sypialni? Dlaczego wtargnięto tam bez pukania? I dlaczego właśnie oni: Wulfric, ojciec Gervase'a i ojciec Ma­riannę?

Henrietta patrzyła na nią pustym wzrokiem.

- Nie wiem.

- Ale czy nie zastanawiało cię to? Nigdy nie pytałaś o to wuja?

- Nie - odparła. - Nie pytałam.

- A teraz nie zastanawiasz się czasem nad tym? - Morgan spojrzała na nią przenikliwie. To niemożliwe, aby nie poświęciła temu ani jednej myśli!

- Chyba tak. - Henrietta przeciągnęła ręką po klawiszach, nie naciska­jąc żadnego. - Myślę, że ktoś ich zobaczył, jak szli po schodach na górę. Ktoś ze służby.

- Henrietto... - Morgan zsunęła się na krawędź krzesła - czy ty wie­rzysz, że Gervase zrobił to, o co go posądzono? Wierzysz, że zdradził mojego brata, a potem ukradł Mariannę rodowy klejnot?

Gdy Henrietta podniosła na nią oczy, Morgan miała wrażenie, że po­wleka je mgła smutku.

- Nie, skądże... Oczywiście, że nie.

- A zatem - ciągnęła Morgan - uważasz, że to Mariannę jest zdrajczynią? Że odurzyła Gervase'a za pomocą jakiegoś narkotyku, zaciągnęła go do łóżka i posłała kogoś po Wulfrica i obu ojców... tylko dlatego, że nie: miała odwagi powiedzieć w oczy Wulfricowi, iż nie chce go poślubić?

- Odwaga i tchórzostwo nie mają tu nic do rzeczy - rzekła Henrietta. - Nie znałaś markiza Paysleya, Morgan. Nie wiesz, jakim był tyranem, I nie wiesz, jakim tyranem był książę Bew... - Zakryła usta dłonią i zalała się szkarłatem. Zdała sobie sprawę, do kogo mówi. - Och, przepraszam...

- Znam Wulfrica i wiem, jakim jest tyranem - powiedziała spokojnie Morgan. - Ale jest też sprawiedliwy i uczciwy, Henrietto. Wiem, że nigdy nie zmuszałby kobiety, aby za niego wyszła wbrew własnej woli. Jak móg­łby? Przecież musiałby z nią pozostać do końca życia. A zatem rozmawiałaś o tym z Mariannę, tak? Gervase mówi, że nadal się przyjaźnicie.

- Nie rozmawiałyśmy za wiele na ten temat - odparła Henrietta. - To zbyt bolesne dla nas obu.

- A mimo to, wiedząc, co zrobiła i jakie straszne skutki miało to dla twojego kuzyna - a może i domyślając się, jak upokorzony musiał się czuć mój brat - wciąż podtrzymujesz tę przyjaźń?

- Prawdziwa przyjaźń jest głęboka - rzekła Henrietta.

- Gdyby to moja przyjaciółka zrujnowała opinię mojemu krewnemu i skazała go na dziewięć lat tułaczki - Morgan nie potrafiła do końca usunąć z głosu pogardy, jaką czuła - to wątpię, czy potrafiłabym zacho­wać dla niej przyjazne uczucia. Myślę, że prędko stałaby się byłą przyja­ciółką.

- Nie rozumiesz - odparła Henrietta.

- Nie, nie rozumiem - zgodziła się Morgan. - Ale przepraszam cię, Henrietto. Nie miałam zamiaru się z tobą kłócić. Po prostu chciałabym zrozumieć przeszłość. Dowiedzieć się, dlaczego właśnie na Gervase'a wy­padło, że musiał tak cierpieć... i dlaczego mój brat musiał przeżyć takie upokorzenie.

- Nie wiem - powtórzyła Henrietta i Morgan ze zdziwieniem zoba­czyła łzy w jej oczach.

- Chcę się zobaczyć z tą damą - powiedziała. - Chcę z nią porozma­wiać. Czy pójdziesz ze mną do niej, na przykład jutro, i przedstawisz mnie?

- Czy to rozsądne? - spytała Henrietta.

- Nie mam pojęcia - odparła Morgan. - Ale pójdę tam choćby sama, jeśli nie zechcesz mi towarzyszyć. A więc?

Henrietta odetchnęła ciężko.

- Skoro muszę... Cóż, niech będzie. Bądź co bądź po ślubie zamiesz­kasz tu z Gervase'em. Słuszne jest, żebyś złożyła jej wizytę, prędzej czy później. Mam tylko nadzieję, że nie spowoduje to jakichś... nieprzyjem­ności.

- Dziękuję - powiedziała Morgan. - Ja też mam taką nadzieję. Do fortepianu zbliżały się Monique i Eve. Morgan uśmiechnęła się do nich.

20

Nazajutrz z rana mżyło. Około południa przestało padać i ustaliła się su­cha, ale pochmurna i chłodna pogoda. Freyja i Joshua oraz Cecile i lord Vardon wyciągnęli łodzie, a Eve z Aidanem i Monique z sir Haroldem za­brali dzieci na długi spacer. Księżna zamierzała spędzić popołudnie tak samo, jak spędziła ranek, to jest na dopinaniu na ostatni guzik, wraz z ku­charką, ochmistrzynią i głównym lokajem, planów festynu i balu. Gervase, który wyszedł po śniadaniu z rządcą, dotąd nie wrócił.

Morgan wsiadła z Henriettą do powozu i pojechały do Winchholme, odległego o niecałe osiem kilometrów. Droga, choć trochę błotnista, była w pełni przejezdna. Kiedy zbliżały się do malowniczej starożytnej rezy­dencji, zaczęło się nawet nieśmiało przebijać przez chmury słońce. Zanim jeszcze powóz się zatrzymał, dotarła do ich nozdrzy słodka, upajająca woń róż, które wypełniały otaczający domostwo rozległy ogród. Przez całą drogę prawie się do siebie nie odzywały, każda pogrążona we własnych myślach.

Lady Mariannę Bonner powitała je w drzwiach. Ujęła Henriettę za ręce i cmoknęła w policzek, a Morgan tymczasem przypatrywała się jej z zaciekawieniem. Choć pierwsza młodość damy już minęła, była ude­rzająco piękna, od lśniących złocistych loków, poprzez idealnie propor­cjonalną sylwetkę, aż do drobnych, kształtnych, obutych w modne pan­tofelki stóp. Kiedy zwróciła oczy na Morgan, okazało się, że są one intensywnie niebieskie.

A więc to była kobieta, której omal nie poślubił Wulfric... To była ko­bieta, którą kochał. Musiał ją kochać. Jak wszyscy Bedwynowie, wierzył w małżeństwo z miłości. Nie mógł mieć żadnych innych powodów, by pragnąć tego związku - nie potrzebował jej majątku ani wpływów jej ojca, miał też trzech braci, dzięki którym potrzeba spłodzenia synów nie była aż tak nagląca. To była kobieta, która mogła stać się jej bratową.

Henrietta przedstawiła je sobie. Obie dygnęły. Mariannę zapłoniła się przy tym rumieńcem, który sprawił, że wyglądała jeszcze bardziej uro­czo.

- Jest mi niezwykle przyjemnie, ze mogę panią poznać, lady Mor­gan - powiedziała.

- Mnie również - odparła Morgan.

Przeszły do przytulnego saloniku na parterze. Oszklone drzwi wycho­dziły na różany ogród. Były zamknięte ze względu na chłód, ale Morgan mogła sobie wyobrazić, co za woń musi wypełniać ten pokój w słonecz­ny letni dzień, gdy można je rozchylić.

W pokoju znajdowała się pani Jasper, ciotka Mariannę, ale zaraz po tym, jak przedstawiono ją Morgan, przeprosiła gości i poszła odpocząć. Była wiekową damą, której obecność w Winchholme dostarczała przy­najmniej pozorów przyzwoitości mieszkającej samotnie niezamężnej ko­biecie. Taka sytuacja prawdopodobnie odpowiadała im obu.

Wniesiono herbatę i przez chwilę wszystkie trzy rozmawiały uprzej­mie o różnych obojętnych sprawach. Kiedy jednak Morgan szykowała się już, by poruszyć temat, który ją tu sprowadził, Mariannę zaczęła mó­wić pierwsza. Dla Morgan momentalnie stało się jasne, że była uprzedzo­na o ich wizycie. Henrietta musiała posłać jej rano wiadomość.

- Jak rozumiem - powiedziała, odstawiając filiżankę - pytała pani Henriettę o uroczystość, która została pomyślana jako mój zaręczynowy bal.

Morgan także odstawiła filiżankę i spodek i złożyła ręce na podołku. Mariannę i Henrietta siedziały obok siebie na kanapce. Obie wyglądały na spięte, a Mariannę miała wypieki na policzkach.

- Pytałam - rzekła Morgan - czy Henrietta wie, w jaki sposób mój brat, jej wuj i pani ojciec dowiedzieli się, że Gervase i pani znajdujecie się w sypialni. Żadną miarą nie mogli przecież podejrzewać, że na balu może się wydarzyć coś tak szokującego. Kto im powiedział? Kto ich posłał na górę?

- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - odparła Mariannę. Ale Morgan patrzyła jej niewzruszenie w oczy.

- Obawiam się, że pani nie wierzę - powiedziała otwarcie. - Musiało pani zależeć na tym, żeby was przyłapano. Odurzyła pani Gervase'a za pomocą jakiegoś narkotyku i zaciągnęła go z saloniku do sypialni. Zale­żało pani na tym, by stworzyć pozory, że obcowaliście ze sobą cieleśnie, tak aby nie była pani zmuszona do małżeństwa z Wulfrikiem, moim bra­tem. Ale jak moglibyście zostać przyłapani, gdyby nikt nie wiedział, że jesteście razem ani gdzie można was znaleźć? Pani plan mógł się powieść tylko pod warunkiem, że ktoś będzie z panią współpracował.

Mariannę wpatrywała się w nią jak zahipnotyzowana. Była czerwona, zmieszana - i skruszona.

- Zarzuca mi pani kłamstwo, lady Morgan? - spytała obronnie. Henrietta położyła jej rękę na ramieniu i mruknęła coś zatroskanym tonem.

- Wulfric musiał panią kochać - podjęła Morgan. - Znam go. Żaden inny motyw nie skłoniłby go do małżeństwa. To, co wtedy zobaczył - albo co sądził, że zobaczył - musiało go głęboko zranić i upokorzyć. Gervase został zraniony znacznie ciężej. Do tej pory nie wyleczył się do końca z tych ran. Wciąż jest zbolały i w pewnym sensie nieustannie wy­straszony. Nie ma sposobu, żeby wynagrodziła im pani tę krzywdę, ale może pani przynajmniej wyznać prawdę.

Mariannę otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale uprzedziła ją Henrietta.

- To ja byłam wspólniczką - wyrzuciła z siebie, zwróciwszy gwałtow­nie głowę w bok. - Ja im powiedziałam... wszystkim trzem. Powiedzia­łam, że Gervase zaciągnął Mariannę na górę wbrew jej woli.

Morgan uprzytomniła sobie, iż podejrzewała to od wczoraj. Miała na­dzieję, że się myli, jako że zdrada ze strony członka rodziny byłaby dla Gervase'a czymś znacznie gorszym niż zdrada popełniona przez sąsiada czy dawnego przyjaciela. Ale dlaczego?

Mariannę przeciągnęła ręką po twarzy i zbladła.

- Zaplanowałyśmy to razem - mówiła dalej Henrietta. - Ojciec Ma­riannę krzykiem i groźbami zmuszał ją do zaakceptowania najpierw za­lotów księcia Bewcastle'a, a potem jego oświadczyn. Gdyby doszło do publicznego ogłoszenia zaręczyn, wszystko byłoby stracone. Mariannę nie mogłaby wówczas uniknąć małżeństwa. Zrozpaczona, zwróciła się do mnie i razem uknułyśmy ten plan.

- Aby ściągnąć na głowę Gervase'a tak straszliwą hańbę? - spytała Morgan, wstrząśnięta. - Sprawić, by wyglądało, że zgwałcił lady Mariannę? Twój własny kuzyn, Henrietto?

- Ja nigdy tak naprawdę nie należałam do rodziny. - Henrietta wstała i odeszła parę kroków, szukając jednocześnie w fałdach sukni kieszeni, gdzie miała chustkę do nosa. - Tuż obok mnie dorastały Monique i Cecile, śliczne i pełne życia, ulubienice wszystkich. I był Gervase, który sta­le się ze mną droczył i wciąż usiłował znajdować mi partnerów i wielbi­cieli podczas tego okropnego towarzyskiego sezonu. A ja pragnęłam tylko wrócić do domu. Nie do Windrush, tylko do domu, do matki i ojca. Ale oni nie żyli.

- Ach, Henrietto - westchnęła Mariannę, najwyraźniej przejęta.

- Przepraszam. - Henrietta wydmuchała nos, po czym wróciła na po­przednie miejsce na sofie. - Wyleczyłam się z tego dawno temu i zdałam sobie sprawę, jaka byłam niesprawiedliwa wobec krewnych, którzy mnie żywili i kochali. W tej chwili także ich kocham, naprawdę. Ale kiedy człowiek jest młody, ma skłonność do samolubstwa, do myślenia tylko o sobie. Przynajmniej ja taka byłam.

- Musi pani zrozumieć - powiedziała Mariannę, zwracając się do Morgan - że moim jedynym celem było to, żeby pozbyć się księcia Bewcastle'a w taki sposób, aby mój ojciec nie mógł mieć pretensji do mnie. To, że Gervase był moim sąsiadem i przyjacielem, przemawiało na korzyść tego planu. Wyobrażałam sobie, że nazajutrz wszystko mu wytłu­maczę, że zrozumie i być może nawet wyjaśni całą sytuację w cztery oczy księciu... Byli przecież przyjaciółmi.

- Sama nie mogła pani powiedzieć prawdy Wulfricowi? - spytała Morgan.

- Ja... - Mariannę przymknęła oczy i pokręciła głową. - Nie. Nie mogłam. Musi pani zrozumieć, lady Morgan, że miałam dopiero osiem­naście lat. Nie chlubię się tym, co zrobiłam. Przeciwnie, od tamtej chwi­li prześladuje mnie to bez przerwy. Ale byłam wtedy taka młoda...

- Ja mam w tej chwili osiemnaście lat - powiedziała cicho Morgan. Obie kobiety wpatrywały się w nią w milczeniu.

- A broszka? - spytała Morgan. - Naprawdę została skradziona? Mariannę pokręciła głową.

- Papa zmusiłby mnie do poślubienia Gervase'a. Nie mogłam odpo­wiedzieć odmownie - oświadczyłam przecież papie, że Gervase mnie zgwałcił. I on też nie mógł nie poprosić mnie o rękę - był do tego zobo­wiązany jako dżentelmen. Musiałam myśleć szybko i wymyśliłam coś, co było równie karygodne jak głupie. Chciałam wyjaśnić to później Gervase'owi, ale wyjechał. Nigdy, nigdy nie przypuszczałam, że to, co zaszło tamtej nocy, będzie miało tak upiorne konsekwencje... O mało nie straciłam przyjaźni Henrietty. Strasznie się na mnie gniewała o tę broszkę.

- Nie pomyślałyście, żeby wyjaśnić to wszystko ojcu Gervase'a? - spy­tała Morgan. - Nigdy więcej nie oglądał syna. Umarł przekonany, że syn jest gwałcicielem i złodziejem.

- On był zawsze taki dumny z Gervase'a, taki czuły dla niego - po­wiedziała Henrietta. - Czyż mogłam przypuszczać, że go ukarze... i to „w taki sposób? To było upiorne. Koszmar, z którego do tej pory nie mogę się przebudzić.

- Ale nie zrobiłaś tego, co nakazywał honor, i nie wyznałaś, że miałaś udział w tym, co się wydarzyło? - Morgan wlepiła w nią zdumione spoj­rzenie. Podobne tchórzostwo było tak dalece sprzeczne z jej naturą, że nie potrafiła pojąć, iż ktoś mógłby tak postąpić, a cóż dopiero wybaczyć.

- Morgan - rzekła Henrietta - cokolwiek byś powiedziała, nie będzie to nic, czego ja sama nie powtarzałam sobie setki i tysiące razy. Nie jest łatwo żyć z poczuciem winy, ze świadomością, że to, co się zrobiło, miało tak katastrofalne skutki dla kilku niewinnych osób. Każdego dnia dzięku­ję Bogu, że Gervase wrócił do domu i że znalazł przy tobie szczęście. Ale to nie zmniejsza mojej winy.

- To prawda - przyznała Morgan, uświadamiając sobie nagle, dlaczego Henrietta zawsze była taka rada im dwojgu. Spoglądała to na jedną, to na drugą ze współkonspiratorek i usiłowała zrozumieć, co mogło doprowa­dzić dwie młode dziewczyny do podjęcia tak rozpaczliwych kroków. Po prostu młodość i naiwność, i opór wobec siły - a potem strach przed konsekwencjami, gdyby wyznały całą prawdę? Ale jak to się stało, że wspólniczką Mariannę została właśnie Henrietta? Czy była to po prostu niechęć do kuzyna, który na siłę wyszukiwał jej partnerów do tańca, a nawet wielbicieli, gdy nie potrafiła przyciągnąć ich sama?

I właśnie w chwili, gdy zadawała sobie to pytanie, równocześnie do­znała olśnienia. Dopiero niedawno opuściła szkolny pokój, gdzie żyła jak pod kloszem i uczyła się tylko tego, co uważano za istotne w wychowa­niu młodej damy i co zdołała zaczerpnąć od swoich niesfornych braci i zuchwałej siostry, przy czym i siostra, i bracia zawsze pilnie zważali, co mówią w jej obecności. A mimo to zrozumiała.

No jasne!

Mariannę i Henrietta były czymś więcej niż przyjaciółkami. One się kochały... Dla każdej z nich małżeństwo stanowiło ostateczną katastrofę, horror, którego należało uniknąć za każdą cenę.

No i uniknęły go - za straszną cenę, którą zapłacili inni ludzie.

Znów popatrzyła to na jedną, to na drugą, i choć nie powiedziała ani słowa, zrozumiała, że wiedzą, iż ona wie. Ich dłonie, spoczywające na poduszce sofy, musnęły się przelotnie, niemal niedostrzegalnie.

Rozumiała je. Nie rozgrzeszała i nie przebaczyła, ale rozumiała. Zdała. sobie sprawę, że nie potrafi ich nienawidzić. Postawiła się w myśli w ich położeniu, spróbowała sobie wyobrazić, że wyrusza w drogę przez życie, mając w udziale ich los, i nie umiała ich nienawidzić ani potępiać. Mogła potępiać tylko to, co zrobiły.

- Gdybym umiała cofnąć czas - powiedziała z westchnieniem Marian­nę - oparłabym się ojcu i porozmawiała otwarcie z księciem Bewcastle'em. Ale może mówię tak teraz, gdy nie zagraża mi żaden z nich? Cofnięcie czasu oznacza powrót do siebie dawnej, do ciała, umysłu i uczuć nieśmia­łej, zastraszonej dziewczyny, która wie, że jest inna, ale nie potrafi wyjaś­nić tej różnicy nikomu na świecie, oprócz tej jednej osoby, która dzieli jej lęk. Kto wie, może nawet wiedząc to, co wiem teraz, nie znalazłabym w sobie odwagi...

- A gdybym ja mogła cofnąć czas - rzekła Henrietta - porozmawiała­bym z wujkiem George'em i powiedziała mu prawdę, nawet gdyby mia­ło to oznaczać utratę jakiegokolwiek kontaktu z Mariannę. Nie dopuści­łabym, aby zdarzyło się to wszystko z Gervase'em. Gdybym mogła... Ale nie mogę - a nawet gdybym mogła, to niewykluczone, że i tak nie zna­lazłabym w sobie odwagi.

- Znajdź ją teraz - zaproponowała Morgan.

- Mój wuj nie żyje - odparła Henrietta. - Ojciec Mariannę także.

- Ale żyje Gervase - powiedziała Morgan. - I Wulfric też. Mariannę zbladła.

- Oczekuje pani ode mnie, żebym wyznała wszystko księciu Bewcastle'owi?

- Nie oczekuję od pani niczego - odparła Morgan. - Wulfric jest sil­nym mężczyzną. Cokolwiek wycierpiał wtedy, do tej pory musiał już powrócić do równowagi. W życiu Gervase'a też skończyło się już to, co najgorsze. Był dostatecznie silny, by przetrwać tę próbę i ocalić to, co najcenniejsze w jego charakterze, a teraz odbudowuje swoje życie na nowo. Obaj będą żyć tak, jak uznają za właściwe, bez względu na to, co pani zrobi. Nie oczekuję od pani niczego.

Wstała.

- Chciałabym już wyjść, Henrietto. Henrietta zawahała się przez chwilę.

- Czy nie przeszkadzałoby ci, gdybyś wróciła sama? - zaproponowa­ła. - Mariannę odeśle mnie później własnym powozem. Musimy poroz­mawiać.

To, że mogła wracać sama do domu, stanowiło dla Morgan wielką ulgę. Prawda okazała się okropniejsza, niż mogła sobie kiedykolwiek wyobra­zić. Jakie to straszne - kochać, a zarazem wiedzieć, że świat nigdy nie zaakceptuje ani nie usprawiedliwi tej miłości... I być zmuszonym przez całe życie trzymać wszystko w tajemnicy!

Bo przecież musiała je łączyć miłość. Były sobie wierne od lat, popeł­niły rzeczy straszne, by związek mógł trwać, zdradziły bliską osobę, jedna kuzyna, druga przyjaciela, sprowadziły morze cierpienia na innych lu­dzi - i wspólnie dźwigały od tamtej pory brzemię winy.

Skąd mogła wiedzieć, do czego sama by się posunęła w podobnych okolicznościach?

Gdyby Wulfric nadal nie pozwalał Gervase'owi zwrócić się z propozycją małżeństwa do niej, kto wie, może by mu się otwarcie przeciwstawiła. Może by nawet uciekła... Albo w najgorszym razie poczekałaby trzy lata, aż osiąg­nie pełnoletność i nie będzie musiała w ogóle pytać Wulfrica o zgodę.

Mariannę i Henrietta nie miały takiej możliwości.

I w tym momencie uświadomiła sobie, o czym ona właściwie myśli.

Co? Uciekłaby? Poczekałaby trzy lata?

Przecież w ogóle nie ma zamiaru poślubić Gervase'a. To jej własna decyzja!

Musi natychmiast zakończyć tę maskaradę. Może powinna to zrobić podczas balu. Byłoby to niezwykle widowiskowe... ale zarazem zbyt ok­rutne. A zatem po balu. Zaraz potem. Powie mu spokojnie, że z nimi koniec, i wyjedzie z Freyja i Aidanem. I dosyć. Pozostawi za sobą dosta­tecznie dużo zamieszania - i zabierze dostatecznie dużo smutku.

Czy on w ogóle miał dla niej jakiekolwiek uczucia? Czasem myślała, że tak, no i oczywiście powiedział, że ją kocha. Bez wątpienia czuł do niej fizyczny pociąg. Słowa, które szeptał, gdy kochali się wtedy koło groty, z pewnością były prawdziwe. Ale co tam... To za mało. Był jej taki drogi, taki bliski wtedy w Brukseli, a tymczasem przez cały czas cynicznie i nikczemnie ją wykorzystywał. Nie, tego mu nie przebaczy - a nawet gdyby przebaczyła, to i tak nie potrafiłaby mu już zaufać.

Powóz podskakiwał na wybojach. Morgan przymknęła oczy. Jakie to życie jest dziwne... Gdyby tamtego wieczoru, gdy ona miała zaledwie dziewięć lat, Mariannę i Henrietta nie postąpiły tak desperacko i nie­godnie, wówczas Gervase nie przekroczyłby progu balowej sali u Cameronów w Brukseli i nie postarałby się o to, żeby go jej przedstawiono. Nawet by jej nie zauważył... I ona też by go nie zauważyła. On nie czuł­by pokusy, żeby zachować się niegodnie i niehonorowo, a ona by go nie pokochała.

Wszystko się ze sobą - wiąże. Och, tak... Wszystko.

* * *

Nazajutrz znów zaświeciło słońce. Ranek goście i domownicy spędzi­li na poznawaniu uroków dzikiej dróżki, a potem wszyscy oddali się wiosłowaniu, kąpieli, a nawet nurkowaniu. Jednak słońce i ruch zmęczy­ły dzieci, po południu więc zostały odesłane do dziecięcego pokoju, aby się przespały albo przynajmniej poleżały w ciszy. Dorośli rozproszyli się po domu albo wyszli na przechadzkę. Morgan usiadła w kwiatowym ogrodzie z Emmą, która przyszła niedawno z plebani. Mały Jonathan dreptał obok nich Gervase widział je z okna biblioteki. Siedział przy biurku i załatwiał korespondencję, która od dwóch dni domagała się jego uwagi. Przyjem­nie mu było, ze jego krewni i śmielsi od nich Bedwynowie najwyraźniej lubią się nawzajem. Cieszyło go zwłaszcza, że Morgan została tu tak do­brze przyjęta i że, jak się zdawało, i ona jest prawdziwie zachwycona i otoczeniem, i ludźmi, którzy tu mieszkali.

Po balu zamierzał ją jakoś przekonać, aby mu przebaczyła. Zamierzał na serio i szczerze zaproponować jej małżeństwo.

Skończył pracę i właśnie miał wyjść, by dołączyć do pań i pobawić się z bratankiem, gdy ze swego okna na piętrze zauważył nadjeżdżający po­wóz. Nie rozpoznał go, nawet gdy podjechał bliżej. Być może powinien wyjść i powitać gościa, pomyślał. Coś jednak zatrzymało go w środku.

Morgan i Emma uniosły dłonie w powitalnym geście. Powóz minął je jednak, skręcił i zatrzymał się obok tarasu pod oknem, przez które wyglą­dał Gervase. Z powozu wysiadła dama, a za nią służąca.

Gervase poczuł suchość w ustach. Wczoraj Morgan wyjeżdżała gdzieś z Henriettą, ale nie powiedziały mu dokąd - a on nie pytał. Domyślał się jednak.

To nie jest moje ostatnie słowo - powiedziała mu zaledwie poprzed­niego dnia. - Ofiarą tego zdarzenia jest także mój brat”.

A teraz przyjechała do Windrush Mariannę. Miał nadzieję, że przyje­chała do matki... albo do Henrietty aczkolwiek taka wizyta w czasie, gdy on przebywał w rezydencji, była nader nietaktowna.

Weszła po wygiętych w podkowę schodach i zniknęła w domu. Mor­gan spojrzała w górę. Przez chwilę spotkali się wzrokiem. Czyżby to tak­że był element jej zemsty?

Czyżby Mariannę przyszła spotkać się z nim?

Nie przyjmie jej. To takie proste.

Lokaj zapukał do drzwi i zaraz potem otworzył je, by zapytać, czy ma poinformować lady Mariannę Bonner, iż gospodarz jest w domu.

Gervase otworzył usta, by powiedzieć „nie”. Przyszła go prosić o prze­baczenie? Nie. Pewnych rzeczy się nie wybacza.

Na przykład, takich jak zniesławienie i uwikłanie w skandal młodziut­kiej, niewinnej dziewczyny, tylko dlatego, że się ma na pieńku z jej bra­tem...

Odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowaj­com”...

Nigdy nie był specjalnie religijny, a jednak te słowa same pojawiły się w jego głowie, nie wiadomo skąd.

- Proś - rzekł krótko. Stanął pod oknem ze splecionymi z tyłu rękoma i czekał posępnie.

Mariannę była śliczna jako dziewczyna: szczupła, niebieskooka, nie­zwykłe kobieca blondynka. Jako kobieta stała się jeszcze piękniejsza. Syl­wetka nabrała powabnych krągłości, a urocza buzia zyskała także pewną wyrazistość i charakter. Znów pomyślał, tak jak przed laty, że to dziwne, iż ona tak rozpaczliwie się broniła przed poślubieniem Bewcastle'a, który był przecież jedną z najlepszych partii w całej Anglii. Nie wyjaśniła mu tego wtedy, w bawialni, zanim popadł w odurzenie po opróżnieniu kie­liszka, który mu podała.

Dygnęła nisko. On skłonił się sztywno.

- Dziękuję, że zechciał mnie pan przyjąć, lordzie Rosthorn - powie­działa.

Głos jej drżał. Gervase z pewną satysfakcją zdał sobie sprawę, że jest zdenerwowana, i to bardzo.

- Nie sądzę, madame, abyśmy mieli sobie coś istotnego do powiedzenia. Nie zaproponował jej, by usiadła.

- Ma pan rację - odparła. - Nie będę wyjaśniała mojego zachowania wtedy, tamtego wieczoru. Jestem pewna, że dawno temu zrozumiał pan, dlaczego to zrobiłam. I nie będę się też usprawiedliwiała. Opór przed poślubieniem księcia Bewcastle'a, czy w ogóle kogokolwiek, i strach przed ojcem nie mogą usprawiedliwić tego, co panu... co ci zrobiłam i na co później biernie pozwoliłam, nawet jeśli nie przewidziałam, że coś takiego może się zdarzyć. Słowo „przepraszam” jest tanie, a może nawet obelżywe, wziąwszy pod uwagę, jak długo przeze mnie cierpiałeś. Ale to jedyne, co mogę zrobić, Gervase. Chciałabym móc cofnąć czas i zmienić przeszłość, ale tego nikt z nas nigdy nie będzie w stanie spowodować. Stoję tu pełna winy i nie mam nic na swoją obronę. Okoliczności łago­dzące nie istnieją.

- Możesz się stąd wyprowadzić - zauważył. - Wtedy nie będziemy skazani do końca życia na bliskie sąsiedztwo.

Zbladła. Zachwiała się nawet lekko, a on omal nie pospieszył, żeby ją podtrzymać albo podać jej krzesło. Po chwili jednak znów się opanowała.

- Mogę - zgodziła się. - Czy byłaby to według ciebie sprawiedliwa kara, Gervase? Być może masz rację... Być może to sprawiedliwe: oko za oko, wygnanie za wygnanie. Dobrze więc, jeśli tego sobie życzysz.

- Niezupełnie oko za oko - zauważył. - Ja musiałem wtedy zostawić za sobą wszystko, co było mi drogie i bliskie.

- Ach, Gervase... I ja też bym musiała. Czy to jest to, czego ode mnie oczekujesz?

W oczach pojawiły się jej łzy, ale nie spłynęły po policzkach. Nie od­wróciła też głowy ani spojrzenia. Gervase przyglądał się jej nieruchomo, zmarszczywszy brwi.

Opór przed poślubieniem księcia Bewcastle'a, czy w ogóle kogokol­wiek”...

Ach, Gervase, i ja też bym musiała”...

Wygnanie z Winchholme byłoby dla niej taką samą karą, jak jego wy­gnanie z Windrush? Ale on miał tu przecież bliskich, a ona nie ma niko­go.

Oprócz przyjaciółek.

I, być może, jednej szczególnie bliskiej przyjaciółki...

Któż to był wspólnikiem Mariannę wtedy, na balu? Bo musiała mieć wspólnika jeśli plan miał się powieść. Zawsze zdawał sobie z tego sprawę, ale przypuszczał, że był to ktoś ze służby.

Henrietta?...

Cóż, to by wszystko wyjaśniało. Ale czy naprawdę chciał to wiedzieć na pewno? Czy miał ochotę zadać to pytanie?

- Niedawno odkryłem na podstawie własnego doświadczenia - ode­zwał się - że przebaczenie to coś, na co nie sposób zasługiwać. Gdybyśmy zasługiwali, wówczas przebaczenie nie byłoby potrzebne, prawda? Ja tak­że zmieniłbym to i owo w swoim życiu, gdybym mógł. Ale nie mogę, rzecz jasna. A choć minione lata były dla mnie niedobre, nie są czasem całkiem straconym. Jestem innym człowiekiem niż ten, który opuszczał Anglię w parę dni po owym niesławnym balu, i stopniowo nauczyłem się czuć dobrze w mojej nowej skórze. Na wygnaniu spotkałem moją przyszłą żonę. Gdyby nie ono, mógłbym jej nigdy nie poznać, a to jest coś, czego żałowałbym najbardziej ze wszystkiego, co tylko mogę sobie wyobrazić.

Pożałował, że powiedział to na głos. Morgan miała przecież zamiar go opuścić. Nadal nie miał pewności, czy tego nie zrobi... Niemniej taka była prawda. Gdyby mógł cofnąć czas i wymazać tamte dziewięć lat, gdy­by mógł rozpocząć życie na nowo od dnia tamtego balu i wymazać ów incydent z Mariannę, nie był pewien, czy istotnie tak by postąpił.

- Jesteś wolna od winy - zakończył. Zakryła twarz rękami. Wyraźnie drżały.

- Napisałam do księcia Bewcastle'a. Tyle przynajmniej mogłam dla ciebie zrobić... Będzie wiedział, że w żadnym razie nie odpowiadasz za to, co się stało tamtego wieczoru, że to, co jego zdaniem widział na włas­ne oczy, było złudzeniem. Teraz, kiedy masz poślubić jego siostrę, tym ważniejsze jest, by znał prawdę.

- Ach tak - rzekł Gervase.

- Pójdę już - powiedziała. - Dziękuję raz jeszcze, że poświęciłeś mi czas, Gervase.

I odwróciła się, by wyjść.

- Mariannę - zawołał za nią Gervase pod wpływem impulsu. - Jeste­śmy sąsiadami, czy nam się to podoba, czy nie, i prawdopodobnie pozo­staniemy nimi do końca życia. Myślę, że w tej sytuacji równie dobrze możemy być dla siebie uprzejmi. Czy przyjdziesz jutro wieczorem na bal?

Możliwe, że będzie tego żałował... Ale chyba nie. Uprzejmość to smar, dzięki któremu kręcą się społeczne tryby.

- Dziękuję - powiedziała i zalała się rumieńcem. - Nie jestem pew­na... Dziękuję - powtórzyła jeszcze raz.

I poszła.

Gervase stal nieporuszony, dopóki nie usłyszał, że powóz odjeżdża. Od­czekał jeszcze chwilę, pozwalając, by zniknął za zakrętem drogi.

Kiedy znowu wyjrzał przez okno, ogród był pusty. Nigdzie nie do­strzegł śladu Morgan.

A on potrzebował jej tak rozpaczliwie!

21

Przybycie lady Marianne Bonner do Windrush zaskoczyło Morgan. W najlepszym razie liczyła na to, że winowajczyni napisze do Gervase'a. Trochę się obawiała - nie powiedziała mu o swojej wizycie w Winchhokne i o tym, czego się tam dowiedziała. Kiedy spojrzała w okno biblioteki i zobaczyła w nim Gervase'a, który obserwował przyjazd Mariannę, mia­ła wrażenie, że dostrzega ból w jego oczach. Zabawne, bo przecież znaj­dował się na piętrze, zbyt daleko od niej, aby mogła widzieć dokładnie jego oczy, a cóż dopiero ich wyraz.

Wkrótce Emma zabrała Jonathana i wróciła na plebanię, a wówczas Morgan także wyszła z domu. Ruszyła - w kierunku jeziora, ale odstraszył ją dobiegający stamtąd gwar i wybuchy śmiechu. Skręciła więc na trawia­stą alejkę, która zaprowadziła ją do letniego domku. Tam usiadła, by po­myśleć. Drzwi pozostawiła otwarte, aby wpuścić do środka miły, przed­wieczorny powiew.

Myśl o odejściu stąd zaczynała być bolesna. Długo nie znała innego domu poza Lindsey Hali w hrabstwie Hampshire i właściwie czuła się tam zupełnie szczęśliwa, nawet jeśli nie mogła się już doczekać, kiedy wreszcie dorośnie i zyska trochę niezależności. W zeszłym roku jednak, z okazji we­sela Rannulfa i Judith, gościła w Grandmaison Park w Leicestershire, domu jej babki po kądzieli, a później w Penhallow w Kornwalii, rodowej siedzi­bie Joshuy, z okazji jego zaręczyn z Freyja. I przyszło jej do głowy, że miło byłoby mieć własny dom, a nie po prostu mieszkać u Wulfrica.

Pokochała Windrush. Pokochała dom i park, i otaczający je wiejski krajobraz, żyjącą tu rodzinę i sąsiadów. I to wszystko mogło być jej. Mog­ła tu zostać panią. Zaręczyła się przecież z księciem Rosthornem... Ale tak się nie stanie. W przyszłym roku będzie musiała zacząć na nowo przyjmować awanse ze strony kolejnych konkurentów i zastanawiać się nad wyborem. A konkurentów nie zabraknie, wiedziała o tym. Pomimo całego skandalu, w jaki uwikłała się w tym roku, a który wybuchnie ze zdwojoną siłą, kiedy zerwie zaręczyny, była przecież lady Morgan Bedwyn, siostrą księcia Bewcastle'a.

Spostrzegła, że od strony domu nadchodzi Gervase. A zatem Mariannę musiała już odjechać. Był bez kapelusza i z rozwianymi na wietrze wło­sami wyglądał młodo i beztrosko. Szedł długim, zdecydowanym krokiem, najwyraźniej zauważywszy ją w domku.

Z jakim zadowoleniem witała każde jego pojawienie się u pani Clark... Z jaką łatwością przychodziło jej z nim spacerować i rozmawiać! Całkiem jakby był jej częścią, a nie odrębną istotą. Tamtego wieczoru, kiedy odebra­ła wiadomość z poselstwa, odruchowo, bez jednej świadomej myśli znalazła drogę do niego i rzuciła mu się w ramiona, szukając pociechy.

Trudno jej było uwierzyć - nawet jeśli przyznał się przed nią do tego - że przez cały czas cynicznie ją wykorzystywał do własnych celów. Musie­li być widziani razem przez wielu znajomych przy wielu okazjach i wszystko to zostało przez niego starannie zaplanowane. A ona w ogóle nie zdawała sobie z tego sprawy. Zajmowała ją wyłącznie pielęgnacja ran­nych i troska o Alleyne'a, czerpała więc siłę i pociechę z niewzruszonego wsparcia, jakie jej codziennie okazywał.

A teraz? Czy zwyczajnie bawiła go jej determinacja, by złamać mu serce albo przynajmniej go upokorzyć? Czy wciąż chciał ją poślubić, bo wiedział, że to rozwścieczy Wulfrica? Albo żeby jej udowodnić, że potra­fi ją oczarować i uwieść, nawet jeśli ona wie, jaki jest naprawdę?

Skąd może znać odpowiedzi na wszystkie te pytania? Jak może kiedy­kolwiek przyjmować z wiarą i zaufaniem to, co ten człowiek jej powie?

Źle się stało, że oddała mu się wtedy koło groty. Źle, bo jej ciało prag­nęło więcej.

- Za każdym razem, gdy cię widzę, cherie - powiedział, stając w ot­wartych drzwiach - jesteś jeszcze piękniejsza niż poprzednio. Ten odcień różu nadzwyczajnie ci pasuje. Oto twój snujący się wzdychulec. - Uśmiechnął się szeroko i położywszy rękę na sercu, wszedł do środka.

Właśnie gdy mówił w ten sposób, najtrudniej było się zorientować, jaki jest naprawdę. To był ten lekki ton, ton flirtu, jakiego używał, gdy spot­kali się po raz pierwszy w Brukseli. Człowiek, który krył się za tą fasadą, był jej kompletnie nieznany. I równie nieznany wydawał się w tej chwi­li... To pewnie dlatego, że jest jeszcze taka młoda i że on ma o dwanaście lat więcej, pomyślała. Czuła, że w ogóle go nie zna. Z dnia na dzień zna­ła go coraz mniej.

- Co powiedziała? - spytała bez uśmiechu.

Opadł na skórzane siedzisko naprzeciw niej i przerzucił ramię przez oparcie. Dobrze znała ten jego kpiący, cyniczny uśmiech.

- Myślę, że doskonale wiesz, co powiedziała, cherie. Chyba zostałem w pełni rozgrzeszony przez księcia Bewcastle'a. Napisała do niego. My­ślę, że to ty kazałaś jej to zrobić i przyjść do mnie, żeby się czołgała u moich stóp.

- Niczego jej nie kazałam - odparła - ani nawet nie radziłam. Poje­chałam tylko po to, żeby poznać prawdę. Choć myślę, że istotnie okaza­łam jej pogardę, kiedy próbowała się usprawiedliwiać, mówiąc, że miała wtedy zaledwie osiemnaście lat.

- No, oczywiście - zauważył, patrząc na nią spod leniwych, ciężkich powiek - ty nigdy byś się tak nie zachowała, prawda, cherie'? Stanęłabyś twarzą w twarz z ojcem i z niechcianym konkurentem i powiedziała­byś szczerze, co czujesz, nie tracąc ani przez chwilę kontaktu wzroko­wego z rozmówcą. Ale ty jesteś ulepiona z twardej gliny, lady Morgan Bedwyn... Przypuszczam, że wspólniczką Mariannę była Henrietta.

- Powiedziała ci to?

- Nie - zaśmiał się lekko. - I myślę, że ty też mi tego nie powiesz. Obawiam się, że jako dziecko znosiłaś rozmaite udręki ze strony starszej siostry i braci, ale założę się, że nigdy nie poleciałaś na skargę do Bewscastle'a.

- Nie potrzebowałam tego robić - odparła. - Istniały inne sposoby, żeby sobie z nimi poradzić, o wiele bardziej satysfakcjonujące. Nie byli zachwyceni, kiedy znajdowali sól w kawie czy cukier w jarzynach, albo kiedy ich najlepsze buty do konnej jazdy pływały w fontannie, a przy najlepszym surducie brakowało guzików.

Znów się roześmiał.

- Henrietta zawsze była trudna - powiedział. - Myślę, że to zrozumia­łe, iż źle się tu czuła i nienawidziła wszelkich prób z naszej strony, aby do niej dotrzeć. Miała dwanaście lat, kiedy zmarli jej rodzice, i nigdy przed­tem nikogo z nas nie oglądała na oczy. Była taka... kolczasta jako dziew­czynka. Kiedy próbowaliśmy ją wciągnąć do naszych zajęć, za pomocą wszelkich możliwych środków dawała nam do zrozumienia, że i to zaję­cie, i my sami śmiertelnie ją nudzimy. A kiedy zostawialiśmy ją w spokoju, dąsała się i budziła w nas poczucie winy, że zaniedbujemy biedną sie­rotkę... Tamtego roku, podczas jej pierwszego sezonu starałem się, jak mogłem, żeby zapewnić jej partnerów do tańca i zaproszenia na prze­jażdżkę po parku czy do teatru. Nie była mi za to wdzięczna. Obawiam się, że jej nie rozumieliśmy. Tak... nie rozumieliśmy jej.

Morgan zdała sobie sprawę, że spod wpółprzymkniętych, leniwych po­wiek Gervase spogląda na nią całkiem bystro.

- W tej chwili wydaje się dosyć zadowolona - zauważyła. - Myślę, że kocha twoją matkę. No i ma przyjaźń Mariannę.

Spojrzała mu prosto w oczy. Wymienili ledwie dostrzegalny uśmiech zrozumienia. Ciekawe, pomyślała, czy on się czuje niezręcznie z tym, czego się dowiedział na temat kuzynki... Bo ona wcale. Miłość jest zbyt cenną rzeczą, aby zaprzeczać jej prawa do istnienia, gdziekolwiek zakwitnie.

- Gdyby to była Henrietta - spytała - czy bardzo by cię to bolało? Bardzo złościłbyś się na nią? Stać by cię było na to, żeby jej pozwolić nadal tu mieszkać?

- To była Henrietta - odparł. - Myślę, że miała swoje powody. Myślę też, że cierpiała, i to chyba bardzo. To musi być trudne żyć z takim po­czuciem winy, prawda, cherie?

Wciąż patrzył na nią, tak jak poprzednio.

- Z pewnością, jeśli się ma sumienie - powiedziała.

- No tak, sumienie - uśmiechnął się. - Niektórzy z nas go nie mają... Zaprosiłem Mariannę na jutrzejszy bal. Czy dogadza ci to? Jesteś ze mnie dumna?

- Tak, to mi dogadza - odparła. - To rozsądne posunięcie.

- Włożyłaś sporo pracy, cherie - zauważył - w to, żebym odważył się zajrzeć w najciemniejsze zakamarki mego życia i spróbował je rozjaśnić. Pomagałaś mi stanąć twarzą w twarz z przeszłością, tak żeby nie obciąża­ła mojej teraźniejszości i mojej przyszłości. Dlaczego?

- To takie głupie - powiedziała - uginać się pod ciężarem przeszłości, skoro przeszłość jest skończona i nigdy nie wróci. Jak można cieszyć się dniem dzisiejszym albo planować jutro, jeśli człowiek stale się ogląda za siebie, na posępne wczoraj?

- A jednak i ty dźwigasz ciężar przeszłości, cherie. Nie widzisz, że twój obraz przeszłości, jeśli chodzi o mnie, jest nieco skrzywiony. Zaprzeczasz, że jesteś szczęśliwa dziś, i odmawiasz prawa do szczęśliwego, pełnego sen­su jutra nam obojgu. Z uporem oglądasz się za siebie, na posępne wczo­raj, jak zechciałaś się wyrazić. Zerwała się na równe nogi, wsparła rękami o stół i nachyliła ku niemu.

- O tak! - zawołała. - To jest właśnie argument, którego mogłam się spodziewać z twojej strony! Cokolwiek, byle zamącić mi umysł i sprytnie podporządkować mnie swojej woli. To, co powiedziałam, nie ma żadnego zastosowania do mojej sytuacji. I oszukujesz sam siebie, mówiąc, że od­mawiam sobie szczęścia. Szczęśliwa będę wtedy, kiedy stąd wyjadę! Po­chlebiasz sobie, kiedy mówisz, że oglądam się na posępne wczoraj... Ile­kroć zdarza mi się obejrzeć za siebie, czuję kolosalną ulgę, że odkryłam, jaki jesteś naprawdę, i uchroniłam się od tego, żeby się unieszczęśliwić na całe życie. Ale wcale nie oglądam się za siebie zbyt często. Dlaczego mia­łabym to robić? Minione parę miesięcy nie miało dla mnie większego znaczenia.

- Cudowna jesteś, cherie, kiedy się złościsz. - Oto jaki był jego komentarz. Rzuciła się ku niemu wokół stołu, ale zanim zdążyła go dosięgnąć, był już przygotowany na atak. Złapał ją za rękę, gdy dzieliło ją od jego twarzy parę centymetrów, a potem zrobił to samo z drugą. Trzymał ją za przegu­by i śmiał się cicho.

- A cóż to znowu, mon amour? Zapomniałaś już, że miałaś doprowadzić do tego, iż się w tobie beznadziejnie zakocham?

Przybliżyła twarz do jego twarzy.

- Wołałabym flirtować z ropuchą niż z tobą - wysyczała. - Wolałabym kochać się z diabłem!

- Nie, cherie - zaśmiał się, nie wypuszczając jej przegubów. - To nie­ładnie z twojej strony. Jedną z tych rzeczy, które zawsze w tobie podzi­wiałem, jest uczciwość, a oto przed chwilą skłamałaś aż dwa razy. Jak mogłabyś flirtować z ropuchą? I co by diabeł zrobił z widłami, kiedy ko­chałby się z tobą? A zresztą lepiej chyba o tym nie myśleć... Jest przecież tyle wyrafinowanych możliwości, czyż nie?

- Zdaje się - powiedziała cicho - że powinnam odwrócić twoją uwa­gę od tych brzydkich myśli, Gervase. - I pocałowała go w usta.

W chwilę później siedziała mu na kolanach. Ręce miała wolne. Obej­mowali się mocno i namiętnie całowali.

Gervase rozwiązał jej wstążeczki czepka i cisnął go na stół. Obciągnął stanik jej sukni, tak by odsłonić jak najwięcej piersi. Rozpiął guziki sur­duta i kamizelki, aby mogła wsunąć pod nie ręce i poczuć przez koszulę jego podniecające ciepło. Całowali się gorączkowo, czule, z rozpaczliwą tęsknotą.

Oboje zdawali sobie jednak sprawę, że znajdują się w letnim domku i że może ich zobaczyć każdy, komu zdarzy się tu zabłądzić. Nawet ich namiętny pocałunek z trudem tylko mieścił się w granicach tego, co do­puszczalne.

Kiedy skończyli się całować, położył sobie jej głowę na ramieniu i wsparł nogi o stół, tak by nie zsunęła mu się z kolan.

- Kiedy po wyjściu Mariannę zobaczyłem że nie ma cię w ogrodzie, zląkłem się, że może nie zdołam cię znaleźć, cherie - powiedział cicho. - Nie masz pojęcia, jak bardzo cię potrzebowałem ani z jaką radością do­strzegłem, że tutaj siedzisz.

Rozpaczliwie pragnęła mu wierzyć. Znów jednak z bólem uprzy­tomniła sobie własną młodość i jego większe doświadczenie. Jeszcze całkiem niedawno była przecież tak kompletnie nieświadoma jego mo­tywów. .. Nie, nie pozwoli znów się schwytać w pułapkę własnej naiw­ności.

- Ja też się ucieszyłam, kiedy cię zobaczyłam - powiedziała. - Ale po­myślałam, że być może będziesz na mnie zły.

- Zły? - Podparł jednym palcem jej podbródek i zajrzał jej w oczy. - Na ciebie, mojego anioła?

No nie... To już pewna przesada.

- Anioła? - westchnęła i znów wtuliła twarz w jego ramię.

- Zawsze nim byłaś, cherie. Aniołem piękna i gracji, aniołem współczu­cia i miłosierdzia, aniołem miłości.

Znowu westchnęła i parę razy dotknęła leciutko ustami jego szyi.

- To znaczy, że mnie kochasz? - spytała.

- Kocham cię, ma cherie - powiedział tuż przy jej ustach, zwróciwszy ku niej głowę. - Kocham cię każdym włókienkiem mojej istoty.

Pocałowali się ciepłymi, wilgotnymi wargami i uśmiechnęli się, patrząc sobie w oczy.

- A ty, mon amour? - spytał. - Kochasz mnie?

- Nie - powiedziała, nie przestając się uśmiechać. - Wcale. Ani odro­binę. Dopowiedz mi ciąg dalszy, Gervase. Bardzo będziesz nieszczęśliwy, kiedy cię opuszczę?

W kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki. Był naprawdę rozba­wiony, łotr.

- Bardzo, ma cherie. Przestanę się strzyc i golić, a potem zapadnę na gruźlicę i zgasnę, a ty będziesz przychodzić na mój grób i łzami podle­wać białe róże, które posadzi tam moja matka. A może staniesz nad gro­bem, roześmiejesz się pogardliwie i zdepczesz kolejno każdy kwiat? Czy to możliwe, że masz tak kamienne serce?

- Skąd. - Wstała, wygładziła spódnicę i włożyła czepek. - Będę kompletnie obojętna. Ktoś mi wspomni któregoś dnia o twojej śmier­ci, a ja pomyślę chwilę, po czym wzruszę ramionami i zauważę mi­mochodem, że kiedyś cię znałam. A potem powrócę do przerwanego zajęcia.

Gervase zaśmiał się i wstał.

- Robi się z ciebie skończony kłamczuch, cherie. Ale w każdej postaci jesteś wspaniała i godna uwielbienia. Czy możemy się zachować w spo­sób cywilizowany i wrócić do domu razem, chociaż, jak mi się zdaje, je­steśmy skłóceni? Ale musimy mieć temat rozmowy. Może coś o pogo­dzie?... A, już wiem. Zastanówmy się, jakiej pogody możemy się spodziewać podczas jutrzejszego festynu. Będzie słońce czy deszcz, cherie? I co zrobimy, jeśli zacznie padać?

Ujęła jego usłużnie podsunięte ramię i ruszyli alejką ku domowi.

- Doskonale wiesz, że twoja matka sporządziła alternatywny plan na wypadek deszczu.

- Ach tak - powiedział. - No to tyle na ten temat. Teraz twoja kolej, żeby jakiś wymyślić, cherie.

* * *

Rano wydawało się przez jakiś czas, że istotnie trzeba będzie wprowa­dzić w życie alternatywny plan księżny. Do południa jednak nie tylko nie spełniła się groźba deszczu, ale chmury całkiem się rozeszły i zaświeciło słońce. Popołudnie okazało się przyjemnie ciepłe, ale nie upalne, co by­łoby dość uciążliwe.

Na festyn w Windrush ściągnęła cała okolica w promieniu paru kilo­metrów. Były wyścigi, gry siłowe i zręcznościowe, w tym zawody łuczni­cze, a potem mecz krykieta na trawniku. Były regaty na jeziorze oraz przejażdżki łodzią dla dzieci, przy czym w roli wioślarzy wystąpili Aidan i sir Harold. Były też przejażdżki na kucykach szeroką aleją pomiędzy jeziorem a letnim domkiem. Były przechadzki po sali balowej, już ude­korowanej na wieczór, a ci, których to interesowało, mogli obejrzeć ga­lerię portretów. No i była obfitość jadła i napoi, które spożywano na ta­rasie, przy stolikach nakrytych wykrochmalonymi białymi obrusami lub - bardziej nieformalnie - na kocach, rozścielonych na trawniku lub nad jeziorem.

Gervase krążył pośród gości, świadcząc uprzejmości nawet najskrom­niejszemu z nich. Morgan także, aczkolwiek nie była przyzwyczajona do takiego bratania się z klasami niższymi. Przypomniała sobie, jakie przeży­ła zaskoczenie w zeszłym roku w Penhallow, kiedy się okazało, że Joshua, markiz Hallmere, w gruncie rzeczy traktuje wszystkich swoich służących, pracowników i podwładnych jak osobistych przyjaciół. Wspomniała też długie dni i noce spędzone u pani Clark, gdy pielęgnowała rannych. Zro­zumiała wtedy, że o tym, w jakiej klasie wypadnie nam żyć, decyduje zwykły przypadek, a żołnierze, którzy pochodzili z londyńskich dzielnic nędzy i których angielszczyzna była niemal niezrozumiała, wydawali się jej równie bezcenni jak każdy hrabia, markiz czy książę.

Odkryła, że kobiety witają się z nią na ogół głębokim dygnięciem, mężczyźni zaś pochylają głowę, okazując jej przy tym przesadny respekt. Dzieci wpatrywały się w nią, otwierając szeroko oczy, a nierzadko i buzie. Wszystkie się jednak uśmiechały, kiedy ona uśmiechała się do nich. A kiedy wzięła udział w zawodach łuczniczych, inni współzawodnicy, sami mężczyźni, z zapałem ją dopingowali. Dookoła zebrała się spora grupa - widzów, przede wszystkim kobiet.

- Całkiem wyszłam z wprawy - zauważyła Morgan, naciągnąwszy łuk do pierwszego strzału. Tarcza wydawała się alarmująco mała i odległa.

Nie odniosła nadzwyczajnego sukcesu, choć kiedyś była w tym sporcie nie do pokonania - przynajmniej w okolicach Lindsay Hali. Ale też się nie zhańbiła. Na dziewięciu zawodników była trzecia, zyskując sobie głośny aplauz zebranych. Schodziła z placu boju zarumieniona, z błysz­czącymi radosnym podnieceniem oczyma.

Właśnie miały się zacząć wyścigi na trzech nogach, w których brało udział siedem par dzieci i jedna para dorosłych - Gervase i Monique. Dzieci dopingowały ich wesoło, a paru odważnych dorosłych podkpiwało sobie z nich, śmiejąc się zarazem dobrodusznie.

Morgan także się roześmiała, kiedy Joshua dał sygnał „start” i dorośli natychmiast wyszli na prowadzenie, po czym bardzo prędko padli na ziemię, tak spektakularnie wymachując rękami i nogami na wszystkie strony, piszcząc i wrzeszcząc, że stało się dla niej jasne, iż było to zamie­rzone. Gramoląc się, stanęli z powrotem na nogi, a tymczasem minęło ich, skacząc, pięć par dzieci. Znowu wyszli na prowadzenie, tylko po to, żeby zaprezentować to samo przedstawienie, gdy od mety dzielił ich za­ledwie metr. Trójka zwycięskich dziecięcych par zyskała sobie ogromny aplauz i wszyscy śmiali się wesoło.

Poczuła, że obejmuje ją jakieś ramię, a potem krótki uścisk. Aidan.

- Szczęśliwa? - spytał. Skinęła z uśmiechem głową.

- Nie mogę się przyzwyczaić, że jesteś już dorosła - powiedział. - Zdawałoby się, że zaledwie wczoraj byłaś jeszcze dziewczynką. Teraz je­steś kobietą i spełniłaś wszelkie obietnice urody, które składałaś jako dziec­ko.

- Mam nadzieję, że równie hojnie obsypujesz komplementami Eve - zaśmiała się.

Aidan wskazał głową Gervase'a, który wręczał nagrody zwycięzcom, a wszystkim przegranym - drobne monety.

- Uczyniłaś słuszny wybór - powiedział. - To dobry człowiek.

- To prawda. - Patrzyła na niego ożywiona, roześmiana. Była bez ka­pelusza, a ubranie miała w lekkim nieładzie. - Rzeczywiście jest dobry.

- Muszę przyznać, że się troszkę martwiłem - rzekł, ściskając ją za ra­mię. - Martwiliśmy się wszyscy. Właśnie dlatego zgodziliśmy się tu przy­jechać - żebyś miała moralne wsparcie, w razie gdybyś go potrzebowała. Cieszę się, że tak się nie stało, ale nie żałuję tego przyjazdu. Chyba bę­dziesz szczęśliwa pośród tych ludzi, Morgan.

- Tak - zgodziła się. - Chyba tak.

- Oho - zauważył - widzę, że Freyja pokazuje Davy'emu, jak się rzu­ca podkową. Ciekawe, które z nich zamierza stanąć w szranki... Lepiej pójdę i zobaczę.

Trochę później, po tym jak Morgan zabrała małego Jonathana do ku­cyków, żeby je pogłaskał, a potem przytrzymywany na grzbiecie zwierzę­cia przejechał się trochę, podeszła do niej księżna i objęła ją ramieniem.

- Jesteś cały czas tak zajęta, że wieczorem zbraknie ci nóg do tańca, cherie - powiedziała. - Chodź, usiądziemy sobie na chwilę na tarasie. Jak ślicznie ci w tym odcieniu żółtego... Wyglądasz świeżo niczym wiosna.

- Musi być pani bardzo przyjemnie, że festyn odniósł taki sukces, ma­dame - uśmiechnęła się Morgan. - Goście znakomicie się bawią.

- A wszystko to dla ciebie, cherie - przypomniała jej księżna. - Dla ciebie i Gervase'a, żeby uczcić wasze zaręczyny. Jak to przyjemnie wi­dzieć, że wszyscy go kochają, tak jak to było dawniej i jak, jestem tego pewna, będzie nadal. No a ciebie wszyscy po prostu uwielbiają. Musisz zacząć zwracać się do mnie per maman, a nie tak okropnie oficjalnie - madame. Dobrze, ma petite?

- Tak, maman. - Morgan znowu się uśmiechnęła. Usiadły przy jednym ze stolików, a lokaj przyniósł im herbatę i ciasteczka.

Morgan zdała sobie sprawę, że jej zemsta będzie o wiele straszniejsza, niż to pierwotnie planowała. Bez wątpienia to na nią przede wszystkim spadnie odium, jako że to ona zerwie zaręczyny. No, ale ona jest tu obca. Gervase, który jest stąd, przeżyje ogromne upokorzenie.

Po prostu jej się nie chciało tego robić.

Jaka ona była głupio impulsywna... Wystarczyło przecież stanąć z nim twarzą w twarz w Pickford House, dać mu poznać, że o wszystkim wie, i zmusić, żeby jej wyznał swoje grzechy. Wystarczyło go zmusić, by padł przed nią na kolana. Dostatecznie by zatriumfowała, gdyby popatrzyła na niego pogardliwie i powiedziała „nie”.

Tyle że on się tego przecież spodziewał.

I tyle że, tak jak mu powiedziała, jeszcze z nim wówczas nie skończy­ła.

A czy teraz skończyła?

Czy w ogóle kiedyś skończy?

Nie pora była jednak, by pogrążać się w rozmyślaniach. Musiała poroz­mawiać z księżną, a wkrótce dołączyły też do nich Freyja z Emmą, jako że goście zaczynali się rozjeżdżać do domów.

* * *

Sala balowa wyglądała i pachniała niczym szczególnie elegancki ogród. Tak przynajmniej pomyślał Gervase, gdy wszedł, by rzucić na nią okiem i naradzić się z orkiestrą, której członkowie zajęli już miejsca na podium w kącie sali i zabrali się do strojenia instrumentów. Kwiaty były we wszystkich odcieniach purpury, czerwieni i różu, a uzupełniała je wielka obfitość paproci i innej zieleni.

Kwiatowe dekoracje ułożyła Henrietta, wiedział o tym. Zawsze potra­fiła znakomicie dobrać kolor i wzór. Tego wieczoru przeszła samą siebie.

Rano, jeszcze przed śniadaniem, gdy wracał ze spaceru, Henrietta po­deszła do niego i wyznała, że brała udział w tym, co się zdarzyło przed dziewięcioma laty. Zaproponowała nawet, że opuści Windrush, jeśli Gervase sobie tego życzy, choć nie powiedziała, dokąd się wówczas uda.

Nie był do niej usposobiony zbyt przyjaźnie. Niemniej pozwolił, by zadziałał instynkt. Podszedł bliżej, uścisnął ją mocno i powiedział, żeby nie była głupią gąską, że czas już pozostawić przeszłość za sobą i iść na­przód. Potem uśmiechnął się do niej szeroko, a ona osuszyła oczy chu­steczką.

- A poza tym - dodał - maman jest zdecydowana przeprowadzić się po moim ślubie do Cherry Cottage. Spodziewam się, że będziesz miała ochotę zamieszkać tam razem z nią.

- Tak, Gervase - przyznała. - Chętnie się tam przeniosę. Dziękuję ci za wielkoduszność.

Po jego ślubie...

Cherry Cottage to była niewielka rezydencja na obrzeżach wsi, którą jego ojciec wynajął emerytowanemu pułkownikowi, obecnie już nieży­jącemu. Wdowa po nim się wyprowadziła.

Henrietta nie wyjaśniła mu motywów, dla których zdecydowała się współpracować z Mariannę, a on nie pytał. Nie mógł zaprzeczyć, że myśl o tych dwu kobietach jako o parze dosyć mocno nim wstrząsnęła, zwłasz­cza że wyrządziły mu tak gigantyczną krzywdę. No, ale w końcu to, co je łączy, to ich sprawa. Z całą pewnością nie jego.

Przestał myśleć o Henrietcie, gdy przybyli Bedwynowie. Obaj mężczyź­ni byli w czarnych ubraniach i białych lnianych koszulach, Freyja miała czarną kreację, a Eve - w kolorze lawendy. Ale tak naprawdę widział tylko Morgan. Wyglądała prześlicznie w sukni z połyskliwego srebrzystego atła­su, częściowo przykrytej srebrzystą siatkową tuniką. W wysoko upięte wło­sy miała wplecione srebrzyste łańcuszki, a w wycięciu dekoltu spoczywał srebrny medalionik. Rękawiczki i wachlarz były białe.

Gervase miał na sobie ten sam srebrzystopopielatobiały strój, jaki nosił na pikniku w lesie Soignes. Wahał się, czy go włożyć, gdyż żadne z nich nie potrzebowało, aby cokolwiek przypominało im tamtą noc. Ale prze­cież była to gra, którą zdecydował się podjąć. Radzenie sobie z przeszłoś­cią nie oznacza bynajmniej zaprzeczania jej istnieniu, prawda? To niczego nie rozwiązuje.

Miał nadzieję - miał rozpaczliwą nadzieję - że ona poradzi sobie z przeszłością.

Skłonił się przed Morgan i uniósł do ust jej rękę. Uśmiechnęła się do niego promiennie, a jej krewni przyglądali się im z aprobatą. Jego zresztą też, gdyż przyszli zaraz po Bedwynach.

- Boże - powiedziała Freyja - wyglądacie razem olśniewająco.

Wkrótce potem zaczęli przybywać zaproszeni goście. Gervase - witał ich wraz z matką i Morgan. Morgan poznała ich wszystkich już wcześniej, był jednak pod wrażeniem tego, że zapamiętała imiona poszczególnych osób i parę szczegółów na temat każdej z nich. Było jasne, że wszyscy ją podziwiają, nie tylko dlatego, że była siostrą księcia Bewcastle'a, ale z po­wodu jej wyniosłej postawy, gracji i czaru.

Pomyślał, że jej odwet doprawdy będzie krwawy.

Jeśli nie uda mu się go jej wyperswadować...

Jak przepowiadała matka, sala balowa została wypełniona, ale nie było tłoku. Przyszli wszyscy, nawet Mariannę Bonner i jej stara ciotka, pani Jasper. Bal otworzył Gervase, odtańczywszy z Morgan skoczny taniec wiejski. Później każde z nich bawiło się z rozmaitymi partnerami, jedli też kolację przy różnych stołach. Tego oczywiście wymagała etykieta, ale nawet surowe reguły londyńskiego sezonu pozwalały mu zatańczyć dwu­krotnie z tą samą partnerką. Wcześniej pouczył orkiestrę, aby po kolacji jeden jedyny raz w ciągu całego wieczoru zagrano walca.

- cherie - skłonił się przed Morgan, gdy rozmawiała, stojąc, z grupką znajomych z sąsiedztwa - czy zatańczysz ze mną walca?

Bez słowa złożyła mu dłoń na ramieniu i pozwoliła się zaprowadzić na parkiet.

- Masz na sobie te same rzeczy, które nosiłeś na pikniku w lesie Soig­nes - zauważyła. - Wtedy myślałam, że wybrałeś te blade barwy dlatego, że zapowiadało się, iż większość dżentelmenów będzie ubrana w szkar­łatne mundury.

- Istotnie, cherie - odparł. - Któż chciałby się wtopić w tło na przyję­ciu, które sam zorganizował?

- Jestem zaskoczona, że dzisiaj włożyłeś to samo.

- Naprawdę? - Nachylił ku niej głowę odrobinę bliżej. Stali w pozycji wyjściowej, oczekując na pierwsze takty muzyki. - A czy jesteś zaskoczona, że zaprosiłem cię do walca? Ostatnim razem tańczyliśmy go na balu u twojej siostry w Londynie - sami w pustym pokoju. Wcześniej na moim pikniku - sami przez kilka minut na oczach setki ludzi. A jeszcze wcześniej na balu u wicehrabiego Camerona, na którym się poznaliśmy.

- Raczej nie potrzebuję, żeby mi to przypominać - powiedziała. - Sama doskonale pamiętam. Ale cieszę się, że to zrobiłeś. Ułatwi mi to sprawę jutro albo pojutrze, kiedy Eve z Aidanem i Freyja z Joshuą będą wyjeżdżać, a ja dołączę do nich.

Zaczęto grać i powoli zatoczył z nią parę pierwszych okrążeń.

- Naprawdę, cherie? - spytał, patrząc jej w oczy. - Wyjedziesz z nimi? Opuścisz mnie? Żeby mnie nigdy więcej nie zobaczyć?

- Wiesz, że tak będzie. - Odrzuciła głowę do tyłu, nie spuszczając z niego wzroku.

Mocniej ujął dłonią jej talię i wydłużając krok, zawirował z nią w kół­ko. Zaśmiała się, zachwycona.

Powiedział nawet orkiestrze, jakie melodie mają grać. Jej nieruchome spojrzenie mówiło mu, że rozpoznaje tego walca - tańczyli go za pierw­szym razem.

Wirowali w milczeniu, patrząc sobie w oczy. Przemykali pośród in­nych par, to szybciej, to wolniej, wciąż w kółko, w kółko, aż mimowolnie zaczął się uśmiechać i zobaczył, jak jej policzki zabarwia coraz mocniej­szy rumieniec, a w oczach zaczynają lśnić iskierki.

Dopiero gdy skończyła się muzyka, podjęli rozmowę na nowo.

- Znakomicie tańczysz walca, Gervase - powiedziała, opuściwszy ra­miona, gdyż czekali na kolejną melodię. - Zresztą robisz doskonale wie­le innych rzeczy. Jesteś mistrzem flirtu... i czegoś znacznie więcej niż flirt. Przysiągłeś, że to ja się w tobie zakocham. I o to chodzi, jak sądzę... Całkiem jak za pierwszym razem, prawda? Żebyś mógł owinąć mnie sobie wokół palca, wytrącić z mojego postanowienia, pokonać mnie, na­wet jeśli przy okazji będziesz musiał mnie poślubić. Tyle że ja, chociaż chronologicznie niewiele starsza od dziewczyny, jaką byłam w Brukseli na balu u Cameronów, jestem starsza o całe lata, jeśli chodzi o doświad­czenie. Czasami cię nienawidzę.

- Nienawiść to już postęp w stosunku do wczorajszej obojętności, ma cherie - zauważył. - Czy nie przyszło ci do głowy, że usiłuję doprowadzić do tego, iż się we mnie zakochasz bo sam się w tobie zakochałem?

Potrząsnęła niecierpliwie głową i znów złożyła mu dłoń na ramieniu, gdyż na nowo rozbrzmiała muzyka.

- Wyjeżdżam z moim bratem i siostrą - powtórzyła.

Cały kłopot polega na tym, pomyślał, że ona chyba naprawdę zamierza to zrobić. Duma nie pozwala jej zmienić decyzji... A także jej świeżo nabyta dojrzałość i przezorność. Została zraniona bardzo głęboko, a on niewiele miał na swoją obronę. Trochę miał, to prawda, ale niezbyt wie­le.

To, że ją kochał każdą uncją swej istoty, nie było żadnym usprawiedli­wieniem.

Tańczyli w milczeniu, dopóki nie skończyła się tura. Teraz miano za­grać taniec wiejski, ale im, rzecz jasna, nie wolno już było pląsać razem.

- Cherie - powiedział - czy nie poszłabyś ze mną na przechadzkę, kie­dy się to wszystko zakończy?

- Jeszcze dziś? - Spojrzała na niego, unosząc brwi. - Dokąd? Do par­ku?

- Do parku. - Skinął głową.

- Po co? Żebyś mnie uwiódł? - Spojrzała na niego wyniośle. - Jesteś szalony?

- Tylko zrozpaczony, cherie - powiedział. - Zostało mi niewiele czasu, a widzę, że jesteś zdecydowana zachować kamienne serce i porzucić mnie. Porozmawiajmy. Daj mi jeszcze tę jedną szansę, bym zmienił twoje nastawienie. Przysięgam na mój honor dżentelmena, że bez twojego przyzwolenia nie tknę cię nawet palcem. Daj mi szansę, proszę.

- Na twój honor dżentelmena? - powtórzyła cicho, unosząc wzgardli­wie brwi. - Ale ja nie zmienię decyzji. Taka szansa nie istnieje.

Zmarszczyła brwi i przez moment mignęło w jej oczach coś, co wbrew słowom, które wypowiedziała, dało mu nadzieję: cień wątpliwości, jakaś bezbronność, ślad bólu.

- Daj mi szansę mimo wszystko - poprosił.

Muzyka umilkła i kolejne pary zaczęły opuszczać parkiet. Za chwilę, jeśli nadal będą stać w tym miejscu, staną się widoczni dla wszystkich. A wiedział, że jeśli ona nie przemówi w ciągu tych paru chwil, będzie dla niego za późno. Straci ją.

- Dobrze - powiedziała. - Ale to bezcelowe. Uśmiechnął się do niej i włożył sobie jej dłoń pod ramię.

22

To kompletnie bezcelowe, myślała Morgan. Miniony dzień stał się dla niej udręką z tych samych powodów, dla których innym wydawał się tak udany. Był to dzień wspaniałej uroczystości na cześć jej zaręczyn z Gervase'em.

I te zaręczyny ona zerwie pojutrze, kiedy będą stąd wyjeżdżać Freyja i Aidan. Musi opancerzyć serce przeciwko wszelkim argumentom, które mogłyby świadczyć przeciw tej decyzji. Mimo to zgodziła się poświęcić mu trochę czasu, żeby mógł spróbować ją odmienić. A stało się to chłod­ną, rozgwieżdżoną nocą, kiedy skończyli tańczyć walca, a ją przepełniała burza emocji.

Była niemal pewna, że wie, dokąd ją zabiera, choć o to nie spytała. Nie powie ani słowa, dopóki nie odezwie się on. A jemu zdawało się na razie odpowiadać to milczenie. Sądziła, że pospacerują po trawniku... a może zabierze ją nad jezioro albo do letniego domku, gdzie nie będzie ich widać z okien domu? Choć dyskrecja nie wydawała się konieczna. Gervase zapowiedział, że wychodzą na przechadzkę, a choć Aidan spojrzał na nich przenikliwie, głośno wyraził opinię, że to zupełnie normalne w przypadku zaręczonej pary, iż chcą powiedzieć sobie „dobranoc” z da­la od uważnych oczu obu rodzin.

Dlaczego przebrała się w wygodną codzienną suknię i zabrała ciepły płaszcz, skoro się spodziewała, że będzie to krótka rozmowa, w czasie której on postara się za pomocą swych wdzięków nakłonić ją do pozo­stania, a ona powie krótko i zwięźle „nie”?

Bała się, że oszukuje samą siebie, bała się własnej słabości.

Zabrał ze sobą latarnię, niepotrzebną, gdy znajdowali się na otwartej przestrzeni, oblanej światłem księżyca i gwiazd. Przydała się jednak, gdy znaleźli się na dzikiej dróżce, gdzie niebo skryło się niemal całkiem za zielonym sklepieniem gałęzi. Gervase podtrzymywał ją za łokieć, by nie potknęła się na nierównościach gruntu. Oprócz tego jednak zdawało się mu odpowiadać, że szli osobno, w ogóle się nie dotykając.

W końcu, wspiąwszy się po pochyłości, a potem spuściwszy się ostroż­nie w dół, znaleźli się obok groty. W Morgan od dłuższej chwili narasta­ła złość, i to nie tyle na niego, co na siebie samą. Czy ona go jeszcze nie poznała do tej pory? Czy nie zdawała sobie sprawy, że siłą swego czaru próbuje pokonać siłę jej woli?

Ale czy naprawdę? A może on się zmienił od brukselskich czasów? Ale czy ona może tak po prostu zapomnieć, jak z nią tam wówczas postąpił, zwłaszcza po Waterloo? Ze ściśniętym sercem wspominała ów tydzień czułości, kiedy wydawał jej się najbliższym i najdroższym przyjacielem, a potem stał się jej kochankiem. I wszystko to było kłamstwem... Wszyst­ko! Nie mogła tego teraz tak po prostu wymazać z pamięci.

Zwróciła się ku niemu. Przykręcał właśnie płomyk latarni - nie była już potrzebna. Księżyc świecił jasno i połyskliwą wstęgą odbijał się w nurcie rzeki.

- Przypuszczam - powiedziała, zdając sobie w tym momencie sprawę, że stoi niemal dokładnie w miejscu, gdzie się kochali raptem parę dni temu - przypuszczam, że sądziłeś, iż te okoliczności będą dostatecznie romantyczne, by pozbawić mnie zdrowego rozsądku i odwieść od ro­zumnej decyzji?

Okoliczności istotnie były romantyczne, i to jak... Rzeka skrzyła się w blasku księżyca, a z wazy cherubina tryskała nie woda, lecz łuk żywego srebra.

- A zatem byłem w błędzie, tak, cherie. - zauważył z przesadnym wes­tchnieniem. - Nie uda mi się tak łatwo?

I to westchnienie przeważyło. Czy on nigdy nie bierze niczego na po­ważnie? A może jest mu po prostu wszystko jedno?

- W ogóle ci się nie uda! - wykrzyknęła, zaciskając pięści. - Nie rozu­miesz tego, Gervase? Jesteś przystojny, atrakcyjny, pełen wdzięku. To jas­ne! Byłabym głupia, gdybym zaprzeczała. Właśnie to sprawiło, że się w tobie zakochałam w Brukseli, choć wiedziałam, że jesteś też uwodzi­cielem i bałamutem. Właśnie to popchnęło mnie do nierozwagi na balu u Freyji i to sprawiło, że oddałam ci się w tym miejscu parę dni temu. Ale wiem także, że jesteś zdolny do cynizmu, do nienawiści, do zimnej kal­kulacji. Wiem, że aż do balu u Freyji byłam twoją ofiarą... a może jestem nią aż do tej chwili! Jak mogę ci wierzyć, kiedy mówisz, że mnie kochasz, że szczerze pragniesz mnie poślubić? Jak mogę wierzyć w cokolwiek, co mówisz? Jak mogę ci znów kiedykolwiek zaufać? Równie dobrze może­my nie zawracać sobie dłużej głowy, wrócić do domu i położyć się spać. Wyjeżdżam pojutrze razem z moją rodziną. Wyjeżdżam, żeby zapomnieć o tobie raz na zawsze.

Podszedł do groty, stanął przy wejściu i założywszy ręce na piersi, wsparł się o kamienną ścianę.

- Cherie - powiedział cicho - zgodziłaś się dać mi ostatnią szansę przekonania cię, żebyś nie wyjeżdżała i nie łamała mi serca.

Nawet w tej chwili mógł ją zwodzić. Jakże ona może złamać mu serce? Czy to możliwe, by kochał ją aż tak? Bała się wierzyć. Bała się mieć na­dzieję.

Jakie to okropne, gdy się ma tylko osiemnaście lat... Jakie to okrop­ne!

- Dobrze - powiedziała, patrząc na niego z całą wyniosłością, na jaką mogła się zdobyć. - Mów. Ale nadaremnie tracisz czas.

Odwróciła się i odeszła parę kroków. Stanęła wśród polnych kwiatów i wsparła się ręką o zimne kamienne skrzydło cherubina.

- Nie mogę zaprzeczyć, że zawiniłem, cherie - zaczął. - Choć to twoja uroda sprawiła, że zwróciłem na ciebie uwagę, dopiero kiedy dowiedzia­łem się, kim jesteś, postanowiłem cię poznać. Zamierzałem spłatać figla i istotnie go spłatałem. Z pełnym rozmysłem, na zimno wykorzystałem cię jako narzędzie, żeby zirytować twojego brata.

Wciąż bolało, gdy wspominała tamten piknik w lesie, wiedząc, że nie był to z jego strony oburzający, lekkomyślny akt uwodzenia, lecz zapla­nowany z zimną krwią akt nienawiści.

- Ale polubiłem cię - ciągnął - i zacząłem zdawać sobie sprawę, nie­stety zbyt późno, że jesteś kimś więcej niż tylko jego siostrą. Nie powi­nienem był wciągać cię w coś, co dotyczy tylko jego i mnie. Ale ja się me usprawiedliwiam. Zawiniłem i głęboko się tego wstydzę.

Wyciągnęła rękę i potrzymała ją przez chwilę w strumieniu wody, bi­jącej z dzbana. Woda była jednak zimna. Cofnęła dłoń, schowała pod płaszcz i wytarła o koszulę. Chciała myśleć o rzeczach nieistotnych - co na siebie włoży na podróż do domu, czy zabierze ze sobą swoje nowe przybory do malowania, czy pojedzie do Leicestershire, Oxfordshire lub Kornwalii, czy też po prostu do Lindsay Hali i spędzi resztę lata z Wulfri­kiem...

- Kiedy cię zobaczyłem na balu u księcia Richmonda - mówił da­lej - trzymałem się od ciebie z daleka, cherie, dopóki nie zobaczyłem, że po wyjściu oficerów stoisz sama. Wydawałaś mi się strapiona, przybita. Miałem wrażenie, że potrzebujesz pociechy. Podszedłem więc i w miarę możliwości próbowałem cię pocieszyć. Podszedłem, bo to byłaś ty, a nie dlatego, że byłaś jego siostrą. Nawet wówczas o tym nie pomyślałem.

- Teraz już za późno - powiedziała. Pochyliła głowę i przymknęła oczy.

- A potem, w parę dni później, kiedy myślałem, że już dawno wyje­chałaś, zobaczyłem cię pod Namur Gates, brudną, rozczochraną i piękną, jak nachylałaś się nad szeregowcem z urwaną nogą. Od tej chwili aż do momentu, gdy wylądowaliśmy w Harwich, byłaś dla mnie lady Morgan Bedwyn i coraz bardziej cię lubiłem, podziwiałem, szanowałem i kocha­łem, choć nie sądzę, żebym wówczas w pełni zdawał sobie sprawę z tego ostatniego uczucia. Nie byłaś wtedy dla mnie siostrą księcia Bewcastle'a, cherie. Byłaś sobą - i nawet jeśli sobie tego nie uświadamiałem, stałaś się ośrodkiem mego świata. Kiedy przyszłaś do mnie tamtego - wieczoru, nie powinienem pozwolić, żeby nasze pieszczoty posunęły się tak daleko, ale kochałem cię i nie potrafiłem wymyślić innego sposobu, żeby wchłonąć cię w siebie, żeby ująć ci bólu. Aż do niedawna nie zdawałem sobie spra­wy, że to, co wtedy czułem, to była miłość, ale tak w istocie było. Ponoszę winę za to, co zaszło wcześniej, mon amour, ale nie ponoszę winy za nic, co miało miejsce w tamtych dniach. Naprawdę byłem twoim przyjacie­lem i w końcu stałem się kochankiem.

Rzuciła się ku niemu, łamiąc kwiaty. Dłonie znów miała zaciśnięte w pięści.

- Kłamiesz! - krzyknęła. - Kłamiesz. Nie rób tego, Gervase. Nie rób tego, bo tego nie zniosę! A bal u Freyji? Jeśli mnie pokochałeś po Waterloo, jeśli żałowałeś, że mnie wcześniej wykorzystałeś jako narzędzie, dla­czego postąpiłeś wtedy właśnie tak? Nie mogę uwierzyć ani jednemu twojemu słowu. Nie mogę ci ufać!

I Wybuchnęła głośnym płaczem. Szlochała, szukając drżącymi rękami chusteczki. Och, jak nie cierpiała być płaksą... Nigdy dotąd nią nie była.

Gervase stał nieporuszony, z rękami skrzyżowanymi jak poprzednio na piersi.

- Chciałbym móc powiedzieć, że byłem wtedy niewinny, tak jak w Brukseli po Waterloo. Niestety, nie mogę. Przyjechałem do Londynu, żeby ci się oświadczyć, ale nie mogę udawać, że miałem w głowie wy­łącznie miłość do ciebie, kiedy stanąłem z Bewcastle'em twarzą w twarz w jego bibliotece w Bedwyn House. Nie mogę nawet powiedzieć, bym i wówczas w pełni pojmował, że to, co do ciebie czuję, to miłość. Chcia­łem zobaczyć jego gniew i nacieszyć się nim. A potem myślałem już tylko o tym, w jaki sposób go skłonić, żeby mi pozwolił zwrócić się z oświadczynami do ciebie. Dopiero gdy było o wiele, wiele za późno, zrozumiałem, jakie motywy naprawdę mną kierowały: nie tyle chciałem go zranić, co nie mogłem znieść myśli, że utracę ciebie. Na balu u twojej siostry zamierzałem tylko zatańczyć z tobą walca, ale całkiem nieoczeki­wanie zacząłem cię całować. I wtedy w jakimś przebłysku świadomości zdałem sobie sprawę, że muszę cię natychmiast stamtąd zabrać, zanim wybuchnie skandal. Ale kiedy uniosłem głowę, w drzwiach stał Bew­castle, a inni goście albo przechodzili, rzucając okiem do środka, albo stali i otwarcie się przyglądali. Tak więc było za późno, by móc zalecać się do ciebie i zdobyć cię w honorowy sposób.

Morgan pochyliła głowę i zakryła twarz dłońmi.

- To wszystko - podjął Gervase - co mogę mieć na swoją obronę. Marne to okoliczności łagodzące, ale innych nie mam. Nie mogę cię prosić, żebyś mi wybaczyła, cherie - to by było za łatwe, za gładkie. Nie zasługuję na wybaczenie. Mogę cię tylko zapewnić - znowu zbyt łatwo i zbyt gładko, obawiam się - że cię kocham całym sercem i że chcę cię kochać przez resztę mego życia. I być twoim przyjacielem, jeśli tylko zdołam. Tylko ty możesz zdecydować, czy mimo wszystko mi przeba­czysz. I czy mi zaufasz.

Morgan zeszła nad rzekę i ruszyła wzdłuż brzegu. Krajobraz nagle po­ciemniał. Stanęła, uniosła głowę i zobaczyła, że księżyc przykryła nie­wielka chmurka. Ale zanim jeszcze zdążyła odwrócić wzrok, obłok prze­płynął i jej twarz oblał srebrzysty blask.

Mówiła Gervase'owi, że musi przebaczyć swemu ojcu, gdyż inaczej na zawsze będzie dźwigał na barkach ciężar nienawiści.

Powiedziała mu, że musi przebaczyć Mariannę i Henrietcie, gdyż ina­czej do końca życia będzie się uginał pod ciężarem strasznej krzywdy, jaką mu wyrządziły.

Wiedziała, że powinien wybaczyć Wulfricowi, tak samo jak Wulfric powinien wybaczyć Mariannę.

Nienawiść, uraza to śmiertelny jad dla duszy.

A zatem i ona musi wybaczyć Gervase'owi. Ale czy to wystarczy? Czy potrafiłaby mu zaufać?

Ale przecież nie sposób żyć bez zaufania. Jakąż niewyobrażalną szkodę wyrządziłby człowiek sam sobie, gdyby patrzył podejrzliwie na każdą osobę, jaka pojawia się w jego życiu... A jej zagraża niebezpieczeństwo, że stanie się właśnie kimś takim, wiedziała o tym. Do niedawna była bez­nadziejnie naiwna. Czy teraz ma wpaść w drugą skrajność? Czy ma się opancerzyć przeciwko krzywdzie, jaka może ją spotkać w przyszłości - a przy okazji odebrać sobie szansę na obecne i przyszłe szczęście?

Te ostatnie dni w Brukseli istniały naprawdę.

Lubił ją, szanował i podziwiał. Jeździł dla niej na poszukiwanie Alleyne'a. Kochał się z nią, bo chciał dzielić z nią ból i dać jej pociechę. Był jej przyjacielem. I kochankiem.

Wszystko to działo się naprawdę.

Kiedy się odwróciła i spojrzała w jego stronę, wciąż stał w tym samym miejscu, w którym go zostawiła.

Poprzysięgła sobie, że nie okaże słabości.

Ale czyż zatwardziały upór również nie jest odmianą słabości?

Ruszyła z powrotem ku niemu, wciąż niepewna, co powie. Toteż nie powiedziała nic. Podeszła do niego, wtuliła twarz w fałdy jego krawata i poczuła tuż przy sobie jego ciepłe, mocne ciało.

Po chwili Gervase objął ją lekko jedną ręką, a drugą zaczął gładzić po włosach. Trwało to parę chwil, po czym przytulił policzek do czubka jej głowy.

- Tak mi przykro, Morgan - szepnął. - Och, ta nieadekwatność słów... Bardzo, bardzo mi przykro, ma cherie.

- Gdybyś mnie nie zobaczył na balu u Cameronów i nie dowiedział się, że jestem siostrą Wulfrica - powiedziała, nie podnosząc głowy - to nigdy byśmy się nie poznali, Gervase. A to by było okropne.

Pocałował ją w czubek głowy.

- Ufam ci - powiedziała. - Naprawdę.

Pocałował ją ciepłymi, miękkimi wargami, a ona odpowiedziała mu tym samym z całą gotowością kogoś, kto zbierał siły, by odrzucić to, co kocha, i dowiedział się przed chwilą, że to poświęcenie bynajmniej nie jest konieczne. A potem uścisnął ją mocno i puścił. Odstąpił o krok od groty, ujął obie jej ręce i przyklęknął na kolano.

- Morgan - rzekł, unosząc ku niej twarz - kocham cię za to, kim je­steś, i za to, kim się staniesz. Podziwiam cię jako kobietę i jako człowieka. Cenię cię bezgranicznie jako przyjaciółkę i towarzyszkę. Kocham twoją inteligencję, twoje artystyczne wizje, twoją intuicję i umiejętność zaglą­dania pod powierzchnię zjawisk. Uwielbiam cię jako kochankę. Będę do końca życia pielęgnował twoją wolność, jeśli mnie zechcesz. I dam ci w zamian wszystko to, co stanowi istotę mego prawdziwego ja. Czy wy­świadczysz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną?

Było to okropnie teatralne - i cudownie, wzruszająco romantyczne. Nie powiedział nic o posiadaniu, o tym, że nie potrafi bez niej żyć, nic, co by ją mogło związać oprócz samego małżeństwa. I miłości, ale jej wię­zy zawsze oznaczają wolność, jeśli tylko jest to miłość prawdziwa.

- Tak - odparła.

Być może powinna powiedzieć coś więcej. Coś, co by zrównoważyło to, co usłyszała od niego. Ale gardło ściskały jej powstrzymywane łzy, a zresztą to jedno słowo i tak zawierało wszystko, co należało powiedzieć.

Tak, będzie jego przyjaciółką. Tak, będzie jego kochanką. Tak, będzie jego żoną. Razem będą budować bliskość, jedność fizyczną, radość życia we dwoje - i razem pielęgnować odrębność, niepowtarzalność i wolność każdego z nich.

Wstał, objął ją w talii, podniósł i zawirował z nią w miejscu, odrzucając głowę do tyłu. Twarz miał skąpaną w blasku księżyca. Ona też odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się. To był oczyszczający śmiech, śmiech z ca­łego serca, który przywrócił jej utracony skarb - młodość.

- Mam nadzieję, że wziąłeś coś ze sobą, aby zapalić latarnię - zauwa­żyła po chwili. - Zaczyna się chmurzyć. Na dzikiej dróżce będzie bardzo ciemno.

- W takim razie sprawa załatwiona - powiedział. - Rozwiążemy ten kłopot w ten sposób, że nie ruszymy się stąd aż do świtu, cherie.

- Ale jest zimno - zaprotestowała.

- Zaraz się ociepli - odparł. - Miłość to dość rozgrzewające zajęcie, a ja zamierzam się z tobą kochać przez całą noc, ile tam jej jeszcze zosta­ło. Bo widzisz, choć miałem dziś rano doprawdy znikomą nadzieję, nie byłem jej pozbawiony całkiem. A zatem przygotowałem się na to, co, jak liczyłem, stanie się na zakończenie naszej rozmowy... jeśli uda mi się namówić cię do niej. Przyniosłem tu rano, zanim jeszcze ktokolwiek wstał, parę pledów, i zostawiłem je w grocie. Są tam teraz.

Otworzyła usta, aby coś powiedzieć, urażona tym, że z góry zakładał podobny wynik. Ale on poruszył brwiami i zrobił śmiesznie zakłopotaną minę, i sama nie wiedziała, jak to się stało, że roześmiała się, obejmując go ramionami za szyję.

- Chyba nie to miał na myśli Aidan, kiedy pozwolił mi z tobą wyjść, żeby ci powiedzieć „dobranoc” - zauważyła.

- I tu się mylisz - odparł. - Idę o zakład. Musiałby być głupi, żeby nie domyślać się mojej intencji, a nie sądzę, aby lord Aidan Bedwyn był głupi.

Zaskoczyło to Morgan. Czy naprawdę zaręczonym parom pozwala się na taką swobodę?

Ale Gervase już wyciągał z groty stos porządnie poskładanych pledów i rozścielił jeden z nich na trawie. A potem znowu poruszył śmiesznie brwiami i „wziął ją w ramiona.

Noc była chłodna, niemal zimna, i istotnie przydały im się koce, ale tylko w czasie krótkich przerw, kiedy odzyskiwali oddech i pozwalali, by glob powrócił do zwykłego tempa, z jakim zazwyczaj wirował wokół swej osi, jak ujął to Gervase. Przez resztę nocy, dopóki nie poszarzało niebo na wschodzie, a nawet nieco dłużej, kochali się gorąco, namiętnie, radośnie, i byłoby im ciepło, nawet gdyby płynęli na górze lodowej po wodach Arktyki - znowu zgodnie z określeniem Gervase'a.

Wśliznęli się do domu na krótko przed tym, zanim zaczęła wstawać służba. Morgan usłyszała pierwsze odgłosy ich krzątaniny tuż przed za­śnięciem.

23

Morgan zeszła na dół pierwsza. Nie powinna była zacząć się ubierać tak wcześnie. To doprawdy śmieszne wyobrażać sobie, że ubieranie miałoby jej zająć o tyle więcej czasu niż zwykle, tylko dlatego, że był to dzień jej ślubu... Ale może wcale tak nie myślała. Po prostu nie potrafiła wytrzymać ani chwi­li dłużej. Była tak podekscytowana i zdenerwowana, że chybaby zwymioto­wała, gdyby przyszło jej się dłużej zastanawiać nad wagą tej chwili.

Powinna była zostać w garderobie. Pamiętała przecież, jak w zeszłym roku, kiedy Freyja wychodziła za Joshuę, wszyscy oni, całe rodzeństwo, stłoczyli się u niej w ubieralni, żeby podziwiać jej strój, życzyć jej szczęś­cia, uściskać ją... A potem ruszyli do kościoła, aby siedzieć porządnie w ławkach, kiedy ona przyjdzie z „Wulfrikiem.

No, ale była oto na dole, sama jedna, jeśli nie liczyć lokaja, który zapo­mniał się na chwilę na jej widok i lekko się do niej uśmiechnął. Rozległy hol Lindsay Hali, który był pomyślany jako średniowieczna sala bankie­towa, zawsze był jednym z jej najulubieńszych miejsc na świecie. Obcho­dząc ogromny, wiekowy stół, przeciągnęła dłońmi po jego gładkim drew­nie i prześliznęła się wzrokiem po sztandarach bojowych, białej broni i rycerskich zbrojach, które były porozwieszane na ścianach.

Ogrom tego, co właśnie miało miejsce, uderzył ją niczym cios w żołą­dek. Począwszy od tego ranka, Lindsey Hali nie będzie już więcej jej domem. Będzie domem Wulfrica, ale nie jej. I ona sama od tego ranka nie będzie już lady Morgan Bedwyn. W przyszłości przyjedzie tu tylko jako gość - jako lady Morgan Ashford, księżna Rosthorn... Zadrżała i przez chwilę się obawiała, że naprawdę zwymiotuje. Sprawy nie polep­szał fakt, że, jak przypuszczała, nosiła w sobie dziecko. W każdym razie do tej pory nie miała żadnych sygnałów periodu, który powinien się poja­wić dwa tygodnie temu.

Wulfric wszedł do holu od strony galerii minstrelów. Na jej widok uniósł brwi. Zatrzymał się nawet, aby się jej lepiej przyjrzeć, i uniósł mo­nokl do oka.

- Urzekająca - powiedział cicho. W jego ustach było to słowo nie­zwykłe.

Morgan zdecydowała się na białą suknię z przybraniem w kolorze la­wendy. Rąbek sukni i rękawów był wykończony lawendową koronką, a lawendowe wstążeczki zdobiły czepek i wysoką talię. Ten kolor był ze względu na Alleyne'a. Sporo łez wylała przed zaśnięciem tej nocy, wspo­minając go... Serce jej się ściskało, gdy sobie uświadamiała, że nawet po śmierci kogoś tak bardzo kochanego życie toczy się dalej, zupełnie jakby żył nadal. Ale gdyby Alleyne żył, to nie zostałaby wtedy w Brukseli i dzi­siejszy dzień wyglądałby zupełnie inaczej.

- A więc mam dziś oddać z radością ostatnią siostrę komuś, kto uważa, że potrzebuje jej bardziej niż ja, tak? - spytał Wulfric.

Najwyraźniej był w dziwnym nastroju. Kiedyż to potrzebował które­gokolwiek z nich? A mimo to uderzyło Morgan, że Wulf zostanie tu te­raz zupełnie sam. Czy będzie się czuł samotny? Czy Wulf potrafi odczu­wać samotność?

Szybko przebiegła dzielącą ich przestrzeń i impulsywnie objęła go ra­mionami, tak jak wtedy w Harwich.

- Pognieciesz sobie ten wytworny strój - powiedział ze swoją zwykłą chłodną wyniosłością i odsunął ją od siebie, ale dopiero gdy uścisnął ją tak mocno, że miała wrażenie, iż wycisnął jej z płuc cały zapas powietrza.

Poczuła, że jest bliska płaczu. Kto wie, czy nie zaszlochałaby głośno z żalu za nim, za Alleyne'em, ze smutku, który pojawił się - wraz ze świa­domością, że zmiana jest nieodłącznym elementem procesu życia, że nic nie jest stale i niezmienne... Zanim jednak zdążyła zrobić coś tak dziw­nego i kłopotliwego, w holu ukazał się Rannulf z uczepioną jego ramie­nia babką. Wyglądała strasznie krucho, a mimo to uparła się, że przyjedzie na wesele, choć z Leicester było kawał drogi. Przyszła także Judith, a zaraz potem pojawili się Eve i Aidan wraz z dziećmi. Becky rzuciła się ku Morgan, o mało jej nie przewracając.

- Jak ty ślicznie wyglądasz, ciociu Morgan! - 'wykrzyknęła. - Jak będę duża, to też sprawię sobie taki sam ślubny strój jak ty.

- Pozwól, żeby Morgan zdołała go przedtem zaprezentować na włas­nym ślubie - odezwała się Freyja, wkraczając do holu ostatnia, z Joshuą u boku.

- Byliśmy w twojej ubieralni, ale ptaszek już wyfrunął. - Joshua wy­szczerzył w uśmiechu wszystkie zęby.

- Dobrze, że nie poleciałaś jeszcze do kościoła, Morgan - zauważył Rannulf. - Dotarłabyś tam przed Gervase'em, a wówczas my, Bedwyno­wie, nie przeżylibyśmy tego despektu.

- Ślicznie wyglądasz, Morgan, kochanie - wyszemrała babka. - Po­dejdź tu, proszę, ucałuj mnie.

Pojawili się ciocia i wuj Rochesterowie.

- Musimy już wychodzić do kościoła. Wszyscy, z wyjątkiem Morgan i Wulfrica - zakomenderowała ciocia Rochester swym piskliwym gło­sem, dzięki któremu zdarzało się jej czasem przyciągnąć uwagę nawet wszystkich Bedwynów, zebranych razem. - Cóż by to była za hańba, Rannulfie, gdybyśmy dotarli tam później niż Rosthorn!

I niemal tak samo nagle, jak się pojawili, zniknęli. Zdążyli jednak przedtem wzbudzić gniew ciotki, gdyż przed wyjściem wszyscy uściskali Morgan, przy czym Rannulf zrobił to dość boleśnie. Judith miała - w oczach łzy.

To się dzieje naprawdę, pomyślała Morgan. Odwróciła się, by spojrzeć na milczącego Wulfrica, wytwornego i surowego w swej czerni i bieli. To był dzień jej ślubu.

* * *

Kiedy Gervase patrzył na Morgan, idącą ku niemu wzdłuż nawy u bo­ku Bewcastle'a, piękną jak obraz w swej muśniętej lawendą białej sukni, pomyślał, że dla tej chwili warto było przeżyć wszystko, co się zdarzyło w ciągu tych dziewięciu lat.

Jakież było prawdopodobieństwo, że gdyby nie one, ta chwila w ogóle by nastąpiła? Całkiem możliwe, że parę lat temu poślubiłby inną kobietę. A nawet jeśli nie, mógłby nie zauważyć lady Morgan Bedwyn tej wiosny. Nie - z pewnością by ją zauważył, tak jak zauważył ją na balu u Cameronów. Ale raczej nie szukałby znajomości z dziewczyną tak młodą, która dopiero co opuściła szkolny pokój. A nawet gdyby szukał, to w sytuacji, gdyby nie miał wyraźnego motywu, aby ją uwodzić, mogła poświęcić mu chwilę przelotnej uwagi i na tym koniec.

Dziwne są koleje życia...

Nie spuszczała z niego oczu, promiennych, pełnych ciepła, zapału, od­dania. Jakim cudem ona mu wybaczyła? Uśmiechnął się, i choć przed chwilą w pełni zdawał sobie sprawę, że u jego boku stoi Pierre, że kościół pełen jest krewnych i gości zapełniających wszystkie ławki, teraz widział tylko ją.

Jego ukochana Morgan.

Koniec jego długiej i trudnej wędrówki po łuku tęczy.

Bewcastle napisał do niego tego samego dnia, kiedy otrzymał list od Mariannę. Krótko i zwięźle poinformował Gervase'a, że czuje się w peł­ni usatysfakcjonowany wyjaśnieniami Mariannę i że rozumie, iż musiał całkowicie fałszywie zinterpretować to, co widział przed dziewięcioma laty. Wspomniał także, iż naprawdę nie przypomina sobie, by przed opuszczeniem pokoju podnosił z ziemi broszkę i kładł ją na stole, aczkol­wiek tak właśnie musiało być, skoro Mariannę twierdzi, że broszka nigdy nie została skradziona.

Słodki był koniec wędrówki. W chwili gdy oboje, Morgan i on, zwró­cili się twarzą do proboszcza, by złożyć małżeńską przysięgę, oślepiła go fala radości.

- Najukochańsi moi... - zaczął proboszcz.

I po chwili, zanim Gervase zdołał w pełni docenić to, co się działo, zanim zdołał się skoncentrować, ten sam glos oznajmił, że od tej chwili są mężem i żoną.

Uśmiech Morgan był olśniewający.

On uśmiechał się przez łzy. Tak blisko byli tego, żeby się im nie uda­ło...

Podpisali akt ślubu, przeszli przez kościół, mijając morze uśmiechnię­tych twarzy, i wyszli na zalany słońcem dziedziniec. Spadł na nich deszcz kwiatowych płatków, hojnie sypniętych przez Bedwynów, a także dwóch jego szwagrów i kilka siostrzenic. Ruszyli do Lindsey Hali otwartym po­wozem. Wokół powiewały różnobarwne wstążki, a z tylu pojazdu przy­mocowano zgodnie ze zwyczajem sznur starych butów. Trzymali się mocno za ręce i niczym obłąkani bez przerwy patrzyli sobie z uśmie­chem w oczy. A gdy tylko minęli wieś, natychmiast pozwolili sobie na długi, gorący pocałunek.

- Szczęśliwa? - spytał.

- Szczęśliwa - odparła z uśmiechem. - Myślałam, że ten miesiąc nigdy się nie skończy.

Bo tyle czasu trwała ich rozłąka. Ona wróciła dwa dni po balu do Lind­sey Hali, żeby przygotować się do ślubu i dać na zapowiedzi. On został w Windrush. Przyjechał dopiero wczoraj. Zatrzymał się wraz z rodziną w Alvesley Park, o parę kilometrów od Lindsey, w domu księstwa Redfield oraz ich syna, wicehrabiego Ravensberga i jego małżonki.

- Trwał całe lata - zgodził się. - To najdłuższa rozłąka, jaką przyjdzie nam znieść przez resztę wspólnego życia, przysięgam ci, cherie. Czy nie ma jakichś skutków naszej nocy grzechu? - Uśmiechnął się szeroko i po­ruszył brwiami, jak wtedy, obok groty, pod księżycem.

Ona jednak patrzyła na niego z powagą wielkimi, promiennymi oczyma.

- Chyba są - powiedziała.

- Co? - Złapał ją za drugą rękę i mocno uścisnął obie. - Są? Naprawdę?

Uśmiechnęła się łagodnie. Policzki miała zarumienione. Jeśli dotąd była piękna, to teraz brakło słów, żeby ją opisać.

Znajdowali się, niestety, nieprzyzwoicie blisko domu. Od tarasu przed frontowymi drzwiami dzielił ich tylko rozległy kwiatowy ogród o koli­stym kształcie, z fontanną pośrodku. A na dodatek przed drzwiami ktoś stał... Jakiś samotny mężczyzna. Gervase zastanowił się przelotnie, czy to ktoś, kto nie został zaproszony na ślub, czy też kto wyszedł wcześniej z kościoła i na złamanie karku popędził przed wszystkimi do domu.

A zresztą, prawdę mówiąc, nie dbałby, nawet gdyby wszyscy służący, ogrodnicy i stajenni Bewcastle'a ustawili się przed domem na schodach, żeby ich powitać. Był świeżo poślubionym mężem, a przed chwilą się dowiedział, że zostanie ojcem!

- Cherie - szepnął, nachylając się ku niej. - Mon amour. Ma famme*5.

- Jestem taka szczęśliwa, Gervase, że nie potrafię znaleźć słów.

- I nie próbuj - powiedział, muskając jej usta pocałunkami. - Są lepsze sposoby komunikowania się niż za pomocą słów, cherie.

I wziął ją w ramiona, całując mocno i namiętnie. Ona objęła go za szyję.

Samotny mężczyzna na tarasie patrzył, jak weselny powóz okrąża fon­tannę i zbliża się do wejścia. Państwo młodzi, ciasno objęci, tonęli w dłu­gim pocałunku, niebaczni na konwenanse i na cały świat.

1* mais non (fr. ) - ależ skąd (przyp. red. ).

2* on dit (fr. ) - mówi się (przyp. red. )

3* mais non, mon enfant (fr. ) - ależ skąd, moje dziecko (przyp. red. ).

4* Mon amour - ukochana; Je t'adore. Je faitne (fr. ) - Uwielbiam cię. Kocham cię. (przyp. red. ).

5* Mon amour. Ma famme. (fr. ) - Moja najdroższa. Moja żono (przyp. red. ).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Balogh Mary Bedwynowie 08 Niebezpieczny krok
Balogh Mary Bedwynowie 01 Noc miłości
Balogh Mary Bedwynowie 07 Szczypta grzechu
Balogh Mary Bedwynowie 08 Niebezpieczny krok
Balogh Mary Bedwynowie 04 Między występkiem a miłością
Balogh Mary Bedwynowie 05 Miłosny skandal
Balogh Mary Bedwynowie 03 Sekretne małżeństwo
brak numeracji niektórych rozdziałów Balogh Mary Bedwynowie 02 Niezapomniane lato
Balogh Mary [Bedwynowie 01] Noc miłości
Balogh Mary (Bedwynowie 03) Sekretne małżeństwo
Balogh Mary Bedwynowie 08 Niebezpieczny krok
Balogh Mary Bedwynowie 07 Szczypta grzechu
Balogh Mary [Bedwynowie 03] Sekretne małżeńtwo
Balogh Mary [Bedwynowie 02] Niezapomniane lato
Balogh Mary Bedwynowie 03 Sekretne małżeństwo
Balogh Mary Przewrotny kusiciel
27 Balogh Mary Niezapomniane lato (Bedwynowie 02)(brak numeracji niektórych rozdziałów)
Mary Balogh Dark Angel 06 A Precious Jewel
Balogh Mary Sezon Na Panny Młode

więcej podobnych podstron